Kmicic ukoÅ„czywszy szaÅ„czyki i ubezpieczywszy od niespodziewanego napadu Kiejdany nie mógÅ‚ już dÅ‚użej odkÅ‚adać wyprawy do Billewicz po pana miecznika rosieÅ„skiego i OleÅ„kÄ™, zwÅ‚aszcza że i rozkaz książęcy brzmiaÅ‚ wyraźnie, aby ich do Kiejdan sprowadzić. Ale niesporo jednak byÅ‚o panu Andrzejowi, i gdy wreszcie wyruszyÅ‚ na czele pięćdziesiÄ™ciu dragonów, ogarnÄ…Å‚ go taki niepokój, jakby na straconÄ… strażę jechaÅ‚. CzuÅ‚, że tam nie bÄ™dzie wdziÄ™cznie przyjÄ™ty, a drżaÅ‚ przed myÅ›lÄ…, że szlachcic może siÄ™ zechce opierać nawet i zbrojnÄ… rÄ™kÄ… i że w takim razie trzeba bÄ™dzie użyć siÅ‚y. PostanowiÅ‚ jednak pierwej namawiać i prosić. W tym celu, aby przybyciu swemu odjąć wszelkie pozory zbrojnego napadu, pozostawiÅ‚ dragonów w karczmie odlegÅ‚ej z pół stai od wsi, a dwie od dworu; sam zaÅ› z wachmistrzem tylko i jednym pachoÅ‚kiem ruszyÅ‚ naprzód; przykazawszy umyÅ›lnie przygotowanej kolasce nadjechać wkrótce za sobÄ…. Godzina byÅ‚a popoÅ‚udniowa i sÅ‚oÅ„ce chyliÅ‚o siÄ™ już dobrze ku zachodowi, ale po nocy dżdżystej i burzliwej dzieÅ„ byÅ‚ piÄ™kny i niebo czyste, gdzieniegdzie tylko upstrzone na zachodniej stronie maÅ‚ymi różowymi obÅ‚okami, które zasuwaÅ‚y siÄ™ z wolna za widnokrÄ…g, podobne do stada owiec schodzÄ…cego z pola. Kmicic jechaÅ‚ przez wieÅ› z bijÄ…cym sercem i tak niespokojnie jak Tatar, który wjeżdżajÄ…c pierwszy przed czambuÅ‚em do wsi, rozglÄ…da siÄ™ na wszystkie strony, czy nie ujrzy gdzie mężów zbrojnych, ukrytych w zasadzce. Ale trzech jeźdźców nie zwróciÅ‚o niczyjej uwagi, jeno dzieciaki chÅ‚opskie umykaÅ‚y z drogi bosymi nogami przed koÅ„mi; chÅ‚opi zaÅ› widzÄ…c piÄ™knego oficera kÅ‚aniali mu siÄ™ czapkami do ziemi. On zaÅ› jechaÅ‚ naprzód i minÄ…wszy wieÅ› ujrzaÅ‚ przed sobÄ… dwór, stare gniazdo billewiczowskie, a za nim rozlegÅ‚e sady koÅ„czÄ…ce siÄ™ hen, aż na niskich Å‚Ä…kach. Kmicic zwolniÅ‚ jeszcze kroku i poczÄ…Å‚ rozmawiać sam ze sobÄ…; widocznie ukÅ‚adaÅ‚ sobie odpowiedzi na pytania, a tymczasem poglÄ…daÅ‚ zamyÅ›lonym okiem na wznoszÄ…ce siÄ™ przed nim budowle. Nie byÅ‚a to wcale paÅ„ska rezydencja, ale na pierwszy rzut oka odgadÅ‚eÅ›, iż musiaÅ‚ tu mieszkać szlachcic wiÄ™cej niż Å›redniej fortuny. Sam dom, zwrócony tyÅ‚em do ogrodów, a przodem do głównej drogi, byÅ‚ ogromny, ale drewniany. Sosny na Å›cianach pociemniaÅ‚y ze staroÅ›ci tak, iż szyby w oknach wydawaÅ‚y siÄ™ przy nich biaÅ‚e. Nad zrÄ™bem Å›cian piÄ™trzyÅ‚ siÄ™ olbrzymi dach z czterema dymnikami w poÅ›rodku i dwoma goÅ‚Ä™bnikami po rogach. CaÅ‚e chmury biaÅ‚ych goÅ‚Ä™bi kÅ‚Ä™biÅ‚y siÄ™ nad dachem, to zrywajÄ…c siÄ™ z Å‚opotaniem skrzydeÅ‚, to spadajÄ…c na ksztaÅ‚t Å›nieżnych pÅ‚atków na czarne gonty, to trzepoczÄ…c siÄ™ naokoÅ‚o sÅ‚upów podpierajÄ…cych ganek. Ganek ów, ozdobiony szczytem, na którym herby billewiczowskie byÅ‚y malowane, psuÅ‚ proporcjÄ™, bo nie staÅ‚ w poÅ›rodku, ale z boku. Widocznie dawniej dom byÅ‚ mniejszy, ale później dobudowano go z jednej strony, lubo i część dobudowana sczerniaÅ‚a już tak z biegiem lat, że nie różniÅ‚a siÄ™ niczym od starej. Dwie oficyny, niezmiernie dÅ‚ugie, wznosiÅ‚y siÄ™ po obu stronach wÅ‚aÅ›ciwego dworu, stykajÄ…c siÄ™ z nim bokami i tworzÄ…c jakby dwa ramiona podkowy. ByÅ‚y w nich goÅ›cinne pokoje, używane w chwilach wielkich zjazdów, kuchnie, lamusy, wozownie, stajnie dla cugowych koni, które gospodarze lubili mieć pod rÄ™kÄ…, mieszkania dla oficjalistów, sÅ‚użby i dworskich kozaków. Na Å›rodku rozlegÅ‚ego dziedziÅ„ca rosÅ‚y stare lipy, na nich gniazda bocianie; niżej, wÅ›ród drzew, niedźwiedź siedzÄ…cy na kole. Dwie studnie żurawiane po bokach dziedziÅ„ca i krzyż z MÄ™kÄ… PaÅ„skÄ… wÅ›ród dwóch włóczni u wjazdu, dopeÅ‚niaÅ‚y obrazu owej rezydencji zamożnego rodu szlacheckiego. Po prawej stronie domu, wÅ›ród gÄ™stych lip, wznosiÅ‚y siÄ™ sÅ‚omiane dachy stodół, obór, owczarni i spichrzów. Kmicic wjechaÅ‚ bramÄ… otwartÄ… na obiedwie poÅ‚owy, jak ramiona szlachcica czekajÄ…cego na przyjÄ™cie goÅ›cia. Jakoż wnet psy legawe, włóczÄ…ce siÄ™ po podwórzu, oznajmiÅ‚y obcego i z oficyny wypadÅ‚o dwóch pachoÅ‚ków dla potrzymania koni. JednoczeÅ›nie we drzwiach głównego domu pokazaÅ‚a siÄ™ jakaÅ› postać niewieÅ›cia, w której w jednej chwili Kmicic poznaÅ‚ OleÅ„kÄ™. WiÄ™c serce zabiÅ‚o mu żywiej i rzuciwszy pachoÅ‚kowi lejce szedÅ‚ do ganku z goÅ‚Ä… gÅ‚owÄ…, trzymajÄ…c w jednej rÄ™ce szablÄ™, w drugiej czapkÄ™. Ona staÅ‚a przez chwilÄ™ jak wdziÄ™czne zjawisko, przysÅ‚oniwszy oczy dÅ‚oniÄ… przeciw zachodzÄ…cemu sÅ‚oÅ„cu, i nagle znikÅ‚a jak gdyby przerażona widokiem zbliżajÄ…cego siÄ™ goÅ›cia. “Źle! - pomyÅ›laÅ‚ pan Andrzej - chowa siÄ™ przede mnÄ…!" UczyniÅ‚o mu siÄ™ przykro, i tym przykrzej, że poprzednio ów pogodny zachód sÅ‚oÅ„ca, widok tego dworu i spokoju, jaki rozlany byÅ‚ dokoÅ‚a, napeÅ‚niÅ‚y jego serce otuchÄ…, choć może pan Andrzej sam sobie z tego sprawy nie zdawaÅ‚. MiaÅ‚ oto jakoby zÅ‚udzenie, że zajeżdża do narzeczonej, która przyjmie go z bÅ‚yszczÄ…cymi od radoÅ›ci oczyma i rumieÅ„cami na jagodach. I zÅ‚udzenie rozwiaÅ‚o siÄ™. Zaledwie go ujrzaÅ‚a, pierzchÅ‚a jak na widok zÅ‚ego ducha, a natomiast wyszedÅ‚ naprzeciw pan miecznik, z twarzÄ… niespokojnÄ… i chmurnÄ… zarazem. Kmicic pokÅ‚oniÅ‚ mu siÄ™ i rzekÅ‚: - Dawno chciaÅ‚em waszmoÅ›ci dobrodziejowi zÅ‚ożyć sÅ‚użby powinne, ale wczeÅ›niej w tych niespokojnych czasach nie mogÅ‚em, chociaż pewnie na chÄ™ci mi nie brakÅ‚o. - Wielcem waszmoÅ›ci wdziÄ™czny i proszÄ™` do komnat-odpowiedziaÅ‚ pan miecznik gÅ‚adzÄ…c czuba na gÅ‚owie, co zwykÅ‚ byÅ‚ czynić, gdy byÅ‚ zmieszany lub siebie niepewien. I usunÄ…Å‚ siÄ™ ode drzwi, ażeby goÅ›cia puÅ›cić naprzód. Kmicic zaÅ› przez chwilÄ™ nie chciaÅ‚ wejść pierwszy, i kÅ‚aniali siÄ™ sobie wzajem w progu; wreszcie pan Andrzej wziÄ…Å‚ krok przed miecznikiem i po chwili znaleźli siÄ™ w komnacie. Zastali tam dwóch szlachty: jeden, czÅ‚ek w sile wieku, byÅ‚ pan Dowgird z Plemborga, bliski sÄ…siad Billewiczów, drugi - pan ChudzyÅ„ski, dzierżawca z EjragoÅ‚y. Kmicic zauważyÅ‚, że ledwie usÅ‚yszeli jego nazwisko, gdy twarze im siÄ™ zmieniÅ‚y i najeżyli siÄ™ obaj jako brytany na widok wilka; on zaÅ› spojrzaÅ‚ na nich wyzywajÄ…co, po czym postanowiÅ‚ sobie udawać, że ich nie widzi. NastaÅ‚o kÅ‚opotliwe milczenie. Pan Andrzej poczynaÅ‚ siÄ™ niecierpliwić i wÄ…sy gryzÅ‚, goÅ›cie spoglÄ…dali wciąż na niego spode Å‚ba, a pan miecznik czub gÅ‚adziÅ‚. - Napijesz siÄ™ waszmość z nami szklaneczkÄ™ ubogiego, szlacheckiego miodu - rzekÅ‚ wreszcie, ukazujÄ…c na gÄ…siorek i szklanki. - ProszÄ™! ProszÄ™!... - NapijÄ™ siÄ™ z waszmość panem! - rzekÅ‚ dość szorstko Kmicic. Pan Dowgird i ChudzyÅ„ski poczÄ™li sapać biorÄ…c odpowiedź za pogardÄ™ dla siebie, ale nie chcieli w przyjacielskim domu kłótni zaraz od poczÄ…tku zaczynać i to jeszcze z zawadiakÄ… majÄ…cym strasznÄ… sÅ‚awÄ™ na caÅ‚ej Å»mudzi. Jednakże jÄ…trzyÅ‚o ich to lekceważenie. Tymczasem pan miecznik zaklaskaÅ‚ w dÅ‚onie na pachoÅ‚ka i kazaÅ‚ mu podać czwartÄ… szklenicÄ™, nastÄ™pnie nalaÅ‚ jÄ…, podniósÅ‚ swojÄ… do ust i rzekÅ‚: - W rÄ™ce waszmoÅ›ci... Rad waćpana widzÄ™ w domu moim. - Rad bym szczerze; by tak byÅ‚o! - Gość goÅ›ciem... - odrzekÅ‚ sentencjonalnie pan miecznik. Po chwili, poczuwajÄ…c siÄ™ widocznie jako gospodarz do obowiÄ…zku podtrzymania rozmowy, spytaÅ‚: - A co sÅ‚ychać w Kiejdanach? Jakże zdrowie pana hetmana? - NietÄ™gie, panie mieczniku dobrodzieju - odpowiedziaÅ‚ Kmicic- i w tych niespokojnych czasach nie może inaczej być... SiÅ‚a zmartwieÅ„ i zgryzot ma książę. - A wierzym! - rzekÅ‚ pan ChudzyÅ„ski. Kmicic popatrzyÅ‚ na niego przez chwilÄ™, po czym zwróciÅ‚ siÄ™ znów do mieczniká i tak dalej mówiÅ‚: - Książę, majÄ…c auxilia przyrzeczone od najjaÅ›niejszego króla szwedzkiego, spodziewaÅ‚ siÄ™ nie mieszkajÄ…c na nieprzyjaciela pod Wilno ruszyć i popiÅ‚y tamtejsze jeszcze nie ostygÅ‚e pomÅ›cić. Toż waszmoÅ›ci musi być wiadomo, że dziÅ› Wilna w Wilnie trzeba szukać, bo siÄ™ siedemnaÅ›cie dni paliÅ‚o. PowiadajÄ…, że wÅ›ród gruzów jeno jamy piwnic czerniejÄ…, z których ciÄ…gle siÄ™ jeszcze dymi... - Nieszczęście! - rzekÅ‚ pan miecznik. - Pewnie, że nieszczęście, któremu jeÅ›li nie byÅ‚o można zapobiec, to należaÅ‚o je pomÅ›cić i podobne ruiny z nieprzyjacielskiej stolicy uczynić. Jakoż nie byÅ‚oby już od tego daleko, gdyby nie warchoÅ‚owie, którzy najzacniejsze cnotliwego pana intencje podejrzywajÄ…c, zdrajcÄ… go ogÅ‚osili i opór zbrojny mu stawiÄ…, zamiast iść z nim razem na nieprzyjaciela. Nie dziwić siÄ™ przeto, że zdrowie ksiÄ™cia szwankuje, gdy on, którego Bóg do wielkich rzeczy przeznaczyÅ‚, widzi, iż zÅ‚ość ludzka coraz nowe impedimenta mu gotuje, przez które caÅ‚e przedsiÄ™wziÄ™cie szczeznąć może. Najlepsi przyjaciele ksiÄ™cia zawiedli, ci, na których najwiÄ™cej liczyÅ‚, opuÅ›cili go lub do wrogów jego przeszli. - Tak siÄ™ staÅ‚o! - rzekÅ‚ poważnie pan miecznik. - Wielka też to jest boleść-odparÅ‚ Kmicic- i sam sÅ‚yszaÅ‚em ksiÄ™cia, gdy mówiÅ‚: “Wiem, że i zacni źle mnie sÄ…dzÄ…, ale czemu to do Kiejdan nie przyjadÄ…, czemu do oczu nie wypowiedzÄ… mi, co przeciw mnie majÄ…, i moich racji nie chcÄ… wysÅ‚uchać?" - Kogoż to książę ma na myÅ›li? - pytaÅ‚ pan miecznik. - W pierwszym rzÄ™dzie waszmość pana dobrodzieja, dla którego książę rzetelny ma szacunek, a podejrzywa, że do jego nieprzyjaciół siÄ™ liczysz.. Pan miecznik poczÄ…Å‚ szybko gÅ‚adzić czuprynÄ™, wreszcie widzÄ…c, że rozmowa bierze niepożądany kierunek, zaklaskaÅ‚ w dÅ‚onie. PachoÅ‚ek ukazaÅ‚ siÄ™ we drzwiach. - A to nie widzisz, że siÄ™ mroczy?... ÅšwiatÅ‚a! - zakrzyknÄ…Å‚ pan miecznik. - Bóg widzi - mówiÅ‚ Kmicic - że miaÅ‚em i sam intencjÄ™ powinne sÅ‚użby waszmoÅ›ci zÅ‚ożyć, ale przybyÅ‚em zarazem i z rozkazu ksiÄ™cia, który sam by siÄ™ do Billewicz wybraÅ‚, gdyby pora byÅ‚a sposobniejsza... - Za niskie progi! - rzekÅ‚ miecznik. - Tego waszmość pan nie mów, gdyż zwyczajna to rzecz, że siÄ™ sÄ…siedzi odwiedzajÄ…, jeno książę chwili wolnej nie ma, wiÄ™c tak mi rzekÅ‚: “WytÅ‚umacz mnie przed Billewiczem, że sam do niego nie mogÄ™, ale niech on do mnie przyjeżdża z krewnÄ…, i to koniecznie zaraz, bo jutro lub pojutrze nie wiem, gdzie bÄ™dÄ™!" Ot, masz waszmość, z zaprosinami przyjeżdżam i cieszÄ™ siÄ™, żeÅ›cie oboje paÅ„stwo w dobrym zdrowiu, bo gdym tu zajechaÅ‚, pannÄ™ AleksandrÄ™ we drzwiach widziaÅ‚em, jeno że znikÅ‚a zaraz jako tuman na Å‚Ä…ce. - Tak jest - rzekÅ‚ miecznik - sam jÄ… wysÅ‚aÅ‚em, by wyjrzaÅ‚a, kto przyjechaÅ‚. - Czekam na odpowiedź, panie mieczniku dobrodzieju! - rzekÅ‚ Kmicic. W tej chwili pachoÅ‚ek wniósÅ‚ Å›wiatÅ‚o i postawiÅ‚ je na stole; przy blasku Å›wiec widać byÅ‚o twarz pana miecznika zmieszanÄ… bardzo. - Zaszczyt to dla mnie niemaÅ‚y - rzekÅ‚ - ale... zaraz nie mogÄ™... Widzisz waszmość, że mam goÅ›ci... Zechciej mnie przed ksiÄ™ciem hetmanem wyekskuzować... - Już też, panie mieczniku, zgoÅ‚a to nie przeszkoda, bo przecież ichmoÅ›ciowie ksiÄ™ciu panu ustÄ…piÄ…. - Sami mamy jÄ™zyki w gÄ™bie i możemy za siebie odpowiadać! - rzekÅ‚ pan ChudzyÅ„ski. - Nie czekajÄ…c, co kto o nas postanowi! - dodaÅ‚ pan Dowgird z Plemborga. - Widzisz, panie mieczniku - odrzekÅ‚ Kmicic udajÄ…c, że bierze za dobrÄ… monetÄ™ burkliwe sÅ‚owa szlachty - wiedziaÅ‚em, że polityczni to kawalerowie. ZresztÄ…, by im w czym nie ubliżyć, proszÄ™ ich także w imieniu ksiÄ™cia do Kiejdan. - Zbytek Å‚aski! - odrzekli obaj - mamy co innego do roboty. Kmicic spojrzaÅ‚ na nich szczególnym wzrokiem, a potem rzekÅ‚ zimno, jak gdyby do czwartej jakiejÅ› osoby: - Gdy książę prosi, nie wolno odmawiać! Na to tamci podnieÅ›li siÄ™ z krzeseÅ‚. - WiÄ™c to przymus? - rzekÅ‚ pan miecznik. - Panie mieczniku dobrodzieju - odparÅ‚ żywo Kmicic. - Tamci ichmoÅ›ciowie pojadÄ…, czy chcÄ…, czy nie chcÄ…, bo mnie siÄ™ tak spodobaÅ‚o, ale wzglÄ™dem waszmoÅ›ci nie chcÄ™ siÅ‚y używać i proszÄ™ najuprzejmiej, byÅ› woli ksiÄ™cia zadość uczynić raczyÅ‚. Ja jestem na sÅ‚użbie i mam rozkaz waćpana przywieźć, ale póki nie stracÄ™ nadziei, że proÅ›bÄ… coÅ› wskóram, póty prosić nie przestanÄ™... i na to waszmoÅ›ci przysiÄ™gam, że wÅ‚os ci tam z gÅ‚owy nie spadnie. Książę chce siÄ™ rozmówić z tobÄ… i chce, abyÅ› w tych czasach niespokojnych, w których nawet chÅ‚opstwo w kupy zbrojne siÄ™ zbiera i rabuje, w Kiejdanach zamieszkaÅ‚. Ot, caÅ‚a rzecz! BÄ™dziesz tam waćpan traktowany z należytym szacunkiem, jako gość i przyjaciel, dajęć na to parol kawalerski. - Jako szlachcic protestujÄ™! - rzekÅ‚ pan miecznik - i prawo mnie broni ! - I szable! - zakrzyknÄ™li ChudzyÅ„ski i Dowgird. Kmicic poczÄ…Å‚ siÄ™ Å›miać, zmarszczyÅ‚ brwi i rzekÅ‚: - Waćpanowie, schowajcie te szable, bo każę obydwóch pod stodoÅ‚Ä… postawić i kulÄ… w Å‚eb! Na to struchleli tamci i poczÄ™li spoglÄ…dać na siebie i na Kmicica, a pan miecznik zakrzyknÄ…Å‚: - GwaÅ‚t najokropniejszy przeciw wolnoÅ›ci szlacheckiej, przeciw przywilejom! - Nie bÄ™dzie gwaÅ‚tu, jeżeli waszmość dobrowolnie usÅ‚uchasz - odparÅ‚ Kmicic - i masz waszmość w tym dowód, żem dragonów we wsi zostawiÅ‚, a przybyÅ‚em tu sam prosić ciÄ™ jako sÄ…siada do sÄ…siada. Nie chciejże odmawiać, bo czasy teraz takie, że trudno mieć wzglÄ…d na odmowÄ™. Sam książę waszmoÅ›ci siÄ™ z tego wyekskuzuje, i bÄ…dź pewien, że przyjÄ™ty bÄ™dziesz jak sÄ…siad i przyjaciel. Zrozum i to, że gdyby miaÅ‚o być inaczej, tedy wolaÅ‚bym sto razy dostać kulÄ… w Å‚eb niż tu po waćpana przyjeżdżać. WÅ‚os nie spadnie z żadnej billewiczowskiej gÅ‚owy, pókim żyw! PomyÅ›l waćpan, ktom jest, wspomnij na pana Herakliusza, na jego testament i zastanów siÄ™, czyby książę hetman mnie wybraÅ‚, gdyby nieszczerze z waszmoÅ›ciÄ… zamierzaÅ‚ postÄ…pić. - To czemu gwaÅ‚tu używa, czemu pod przymusem mam jechać?... Jakże to mam mu zaufać, gdy caÅ‚a Litwa mówi o opresji, w jakiej obywatele zacni w Kiejdanach jÄ™czÄ…? Kmicic odetchnÄ…Å‚, bo ze słów i gÅ‚osu poznaÅ‚, że pan miecznik poczyna siÄ™ chwiać w uporze. - MoÅ›ci dobrodzieju! - rzekÅ‚ prawie wesoÅ‚o. - MiÄ™dzy sÄ…siadami przymus czÄ™stokroć w afektach initium bierze. A gdy waszmość miÅ‚emu goÅ›ciowi koÅ‚a u skarbniczka każesz zdejmować i wasÄ…g w spichrzu zamykasz, zali to nie przymus? A gdy mu pić każesz, choć mu już nosem wino ucieka, zali to nie przymus? A tu wiedz waszmość, że choćby mi przyszÅ‚o ciÄ™ zwiÄ…zać i miÄ™dzy dragonami zwiÄ…zanego wieźć do Kiejdan, to jeszcze bÄ™dzie dla twego dobra... PomyÅ›l jeno: zbuntowani żoÅ‚nierze siÄ™ włóczÄ… i bezprawia czyniÄ…, chÅ‚opstwo siÄ™ kupi, szwedzkie wojska siÄ™ zbliżajÄ…, a waść mniemasz, że w tym ukropie uchronisz siÄ™ od przygody, że ciÄ™ dziÅ› lub jutro jedni albo drudzy nie zajadÄ…, nie zrabujÄ…, nie spalÄ…, na majÄ™tnoÅ›ci i na osobÄ™ waÅ›cinÄ… siÄ™ nie targnÄ…?... A cóż to, Billewicze - forteca? Obronisz siÄ™ w nich? Czego tedy książę chce dla waszmoÅ›ci? BezpieczeÅ„stwa, bo w jednych Kiejdanach nic ci nie grozi, a tu stanie zaÅ‚oga książęca, która bÄ™dzie substancji waÅ›cinej strzegÅ‚a jak oka w gÅ‚owie od wszelkiej swawoli żoÅ‚nierskiej, i jeżeli jedne widÅ‚y zginÄ…, to mi waść zasekwestruj caÅ‚Ä… fortunÄ™. Miecznik poczÄ…Å‚ chodzić po komnacie. - Mogęż ja ufać sÅ‚owu waszmoÅ›ci? - Jako Zawiszy! - odparÅ‚ Kmicic. W tej chwili panna Aleksandra weszÅ‚a do komnaty. Kmicic zbliżyÅ‚ siÄ™ szybko ku niej; lecz nagle wspomniaÅ‚, co zaszÅ‚o w Kiejdanach, i jej twarz zimna przykuÅ‚a go na miejscu, wiÄ™c skÅ‚oniÅ‚ siÄ™ w milczeniu z daleka. Miecznik stanÄ…Å‚ przed niÄ…. - Mamy jechać do Kiejdan! - rzekÅ‚. - A to po co? - spytaÅ‚a. - Bo książę hetman prosi... - Bardzo uprzejmie!... po sÄ…siedzku!... - dodaÅ‚ Kmicic. - Tak! Bardzo uprzejmie - rzekÅ‚ z pewnÄ… goryczÄ… pan miecznik - ale jeżeli nie pojedziem dobrowolnie, to ten kawaler ma rozkaz dragonami nas otoczyć i siÅ‚Ä… wziąć. - Niechże Bóg broni, aby do tego przyszÅ‚o! - rzekÅ‚ Kmicic. - Nie mówiÅ‚amże stryjowi - rzekÅ‚a panna Aleksandra - uciekajmy jak najdalej, bo nas tu nie zostawiÄ… w spokoju... Ot, i sprawdziÅ‚o siÄ™! - Cóż robić? cóż robić? na gwaÅ‚t nie masz lekarstwa ! - zawoÅ‚aÅ‚ miecznik. - Tak jest - rzekÅ‚a panna - ale my do tego haniebnego domu nie powinniÅ›my dobrowolnie jechać. Niechże nas zbójcy biorÄ…, wiążą i wiozÄ…... Nie my jedni bÄ™dziem cierpieli przeÅ›ladowanie, nie nas jednych pomsta zdrajców dosiÄ™gnie; ale niech wiedzÄ…, że wolimy Å›mierć niż haÅ„bÄ™. Tu zwróciÅ‚a siÄ™ z wyrazem najwyższej pogardy do Kmicica. - Zwiążże nas, panie oficerze czy panie kacie, i przy koniach poprowadź, bo inaczej nie pojedziem! Krew uderzyÅ‚a do twarzy Kmicica; zdawaÅ‚o siÄ™ przez chwilÄ™, że wybuchnie straszliwym gniewem, lecz siÄ™ przemógÅ‚. - Ach! moÅ›cia panno! - odrzekÅ‚ stÅ‚umionym ze wzruszenia gÅ‚osem - nie mam w twych oczach Å‚aski, skoro chcesz ze mnie uczynić zbója, zdrajcÄ™ i gwaÅ‚townika. Niech nas Bóg sÄ…dzi, kto ma sÅ‚uszność: czy ja hetmanowi sÅ‚użąc, czy ty jak psa mnie poniewierajÄ…c. Bóg ci daÅ‚ urodÄ™, ale serce zawziÄ™te i nieubÅ‚agane. RadaÅ› sama przycierpieć, by komuÅ› wiÄ™kszÄ… jeszcze boleść sprawić. Przebierasz miarÄ™, panno, jako żywo, przebierasz miarÄ™, a to nic po tym! - Dobrze dziewka mówi! - zakrzyknÄ…Å‚ pan miecznik, któremu nagle odwagi przybyÅ‚o - nie pojedziem dobrowolnie!... Bierz nas waść dragonami. Lecz Kmicic nie uważaÅ‚ na niego wcale, tak byÅ‚ wzburzony i gÅ‚Ä™boko dotkniÄ™ty. - Kochasz siÄ™ w ludzkiej mÄ™ce - mówiÅ‚ dalej do OleÅ„ki - i zdrajcÄ… mnie zakrzyknęłaÅ› bez sÄ…du, racyj nie wysÅ‚uchawszy, nie pozwoliwszy mi sÅ‚owa na wÅ‚asnÄ… obronÄ™ powiedzieć. Niech i tak bÄ™dzie!... Ale do Kiejdan pojedziesz... z wolÄ…, bez woli, wszystko jedno! Tam moje intencje na jaw wyjdÄ…, tam poznasz, czyliÅ› mnie sÅ‚usznie skrzywdziÅ‚a, tam ci sumienie powie, kto z nas czyim byÅ‚ katem! Innej pomsty nie chcÄ™. Bóg z tobÄ…, ale takowÄ… muszÄ™ mieć. I niczego wiÄ™cej już od ciÄ™ nie chcÄ™, bo gięłaÅ› Å‚uk, pókiÅ› go nie zÅ‚amaÅ‚a... Wąż pod twojÄ… gÅ‚adkoÅ›ciÄ… jako pod kwieciem siedzi! Bogdaj ciÄ™! bogdaj ciÄ™! - Nie pojedziemy! - powtórzyÅ‚ jeszcze rezolutniej pan miecznik. - Jako żywo! - zakrzyknÄ™li panowie ChudzyÅ„ski z EjragoÅ‚y i Dowgird z Plemborga. Wówczas Kmicic zwróciÅ‚ siÄ™ ku nim, ale już bardzo byÅ‚ blady, bo go gniew dÅ‚awiÅ‚ i zÄ™by szczÄ™kaÅ‚y mu jak w febrze. - Ejże! - mówiÅ‚-ejże, nie próbujcie!... Konie sÅ‚ychać, moi dragoni jadÄ…! Powiedz no który jeszcze sÅ‚owo, że nie pojedziesz! Istotnie, za oknem sÅ‚ychać byÅ‚o tÄ™tent licznych jeźdźców. Ujrzeli wszyscy, że nie ma rady, a Kmicic rzekÅ‚: - Panno! za dwa pacierze masz być w kolasce, inaczej stryjaszek kulÄ… w Å‚eb dostanie! I widać, coraz bardziej ogarniaÅ‚ go dziki szaÅ‚ gniewu, bo nagle krzyknÄ…Å‚, aż szyby zadrżaÅ‚y w oknach: - W drogÄ™! Lecz jednoczeÅ›nie drzwi do sieni otworzyÅ‚y siÄ™ cicho i jakiÅ› obcy gÅ‚os spytaÅ‚: - A dokÄ…d to, panie kawalerze? Wszyscy skamienieli z podziwu i wszystkie oczy zwróciÅ‚y siÄ™ ku drzwiom, w których staÅ‚ jakiÅ› maÅ‚y czÅ‚owieczek w pancerzu i z goÅ‚Ä… szablÄ… w dÅ‚oni. Kmicic cofnÄ…Å‚ siÄ™ krokiem, jakoby widmo zobaczyÅ‚. - Pan... WoÅ‚odyjowski! - zakrzyknÄ…Å‚. - Do usÅ‚ug! - odparÅ‚ maÅ‚y czÅ‚owieczek. I posunÄ…Å‚ siÄ™ na Å›rodek izby; za nim weszli hurmem: Mirski, ZagÅ‚oba, dwaj Skrzetuscy, Stankiewicz, Oskierko i pan Roch Kowalski. - Ha - rzekÅ‚ ZagÅ‚oba - zÅ‚apaÅ‚ Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za Å‚eb trzyma. Miecznik rosieÅ„ski poczÄ…Å‚ mówić: - Ktokolwiek jesteÅ›cie, rycerze, ratujcie obywatela, którego wbrew prawu, urodzeniu, urzÄ™dowi chcÄ… aresztować i wiÄ™zić. Ratujcie, moÅ›ci panowie bracia, wolność szlacheckÄ…! - Nie bój siÄ™ waść! - odparÅ‚ WoÅ‚odyjowski - już dragoni tego kawalera w Å‚ykach, a ratunku on wiÄ™cej teraz od waćpana potrzebuje. - A najwiÄ™cej ksiÄ™dza! - rzekÅ‚ pan ZagÅ‚oba. - Panie kawalerze - mówiÅ‚ WoÅ‚odyjowski zwracajÄ…c siÄ™ do Kmicica - nie masz do mnie szczęścia, bo ci drugi raz drogÄ™ zachodzÄ™... Nie spodziewaÅ‚eÅ› siÄ™ mnie? - Tak jest! - rzekÅ‚ Kmicic - myÅ›laÅ‚em, żeÅ› waść w rÄ™ku ksiÄ™cia. - WÅ‚aÅ›niem z tych rÄ…k siÄ™ wyÅ›liznÄ…Å‚... a to wiesz, że na Podlasie tÄ™dy droga... Ale mniejsza z tym. GdyÅ› pierwszy raz tÄ™ pannÄ™ porwaÅ‚, wyzwaÅ‚em ciÄ™ na szable... prawda? - Tak jest - rzekÅ‚ Kmicic siÄ™gajÄ…c mimo woli dÅ‚oniÄ… do gÅ‚owy. - Teraz inna sprawa. Wówczas byÅ‚eÅ› zabijakÄ…, co siÄ™ miÄ™dzy szlachtÄ… zwykle trafia i ostatniej haÅ„by nie przynosi... DziÅ› jużeÅ› niegodzien, aby ci uczciwy czÅ‚owiek pole dawaÅ‚. - A to czemu? - rzekÅ‚ Kmicic. I podniósÅ‚ dumnÄ… gÅ‚owÄ™ do góry, i poczÄ…Å‚ patrzeć panu WoÅ‚odyjowskiemu prosto w oczy. - BoÅ› zdrajca i renegat - odparÅ‚ pan WoÅ‚odyjowski - boÅ› żoÅ‚nierzów zacnych, którzy siÄ™ przy ojczyźnie oponowali, jako kat wycinaÅ‚, bo waszym to dzieÅ‚em ta nieszczÄ™sna kraina pod nowym jarzmem jÄ™czy!... Krótko mówiÄ…c: obieraj Å›mierć, gdyż jako Bóg w niebie, twoja ostatnia godzina nadeszÅ‚a. - Jakim to prawem chcecie mnie sÄ…dzić i egzekwować? - pytaÅ‚ Kmicic. - MoÅ›ci panie - odpowiedziaÅ‚ poważnie ZagÅ‚oba - pacierz mów, zamiast nas o prawo pytać... A jeÅ›li masz co powiedzieć na swojÄ… obronÄ™, to mów prÄ™dko, bo żywej jednej duszy nie znajdziesz, która by siÄ™ za tobÄ… ujęła. Raz ciÄ™ już, sÅ‚yszaÅ‚em, ta panna tu obecna wyprosiÅ‚a z rÄ…k pana WoÅ‚odyjowskiego, ale po tym, coÅ› teraz uczyniÅ‚, pewnie i ona nie ujmie siÄ™ za tobÄ…. Tu oczy wszystkich zwróciÅ‚y siÄ™ mimo woli na BillewiczównÄ™, której twarz byÅ‚a w tej chwili jakby z kamienia wykuta. I staÅ‚a nieruchomie, ze spuszczonymi powiekami, lodowata, zimna, ale nie postÄ…piÅ‚a kroku naprzód, nie rzekÅ‚a ni sÅ‚owa. CiszÄ™ przerwaÅ‚ gÅ‚os Kmicica: - Ja tej panny o instancjÄ™ nie proszÄ™! Panna Aleksandra milczaÅ‚a. - Bywaj! - krzyknÄ…Å‚ WoÅ‚odyjowski zwróciwszy siÄ™ ku drzwiom. RozlegÅ‚y siÄ™ ciężkie stÄ…pania, którym wtórowaÅ‚ ponuro brzÄ™k ostróg, i szeÅ›ciu żoÅ‚nierzy, z JózwÄ… Butrymem na czele, weszÅ‚o do komnaty. - Wziąść go - zakomenderowaÅ‚ WoÅ‚odyjowski - wyprowadzić za wieÅ› i kulÄ… w Å‚eb! Ciężka rÄ™ka Butryma spoczęła na koÅ‚nierzu Kmicica, za niÄ… dwie inne uczyniÅ‚y toż samo. - Nie pozwól mnie szarpać jak psa! - rzekÅ‚ do WoÅ‚odyjowskiego pan Andrzej - sam pójdÄ™: MaÅ‚y rycerz skinÄ…Å‚ na żoÅ‚nierzy, którzy puÅ›cili go natychmiast, ale otoczyli dokoÅ‚a; on też wyszedÅ‚ spokojnie, nic już do nikogo nie mówiÄ…c, jeno pacierz cicho szepcÄ…c. Panna Aleksandra wysunęła siÄ™ także przeciwnymi drzwiami do dalszych komnat. PrzeszÅ‚a jednÄ… i drugÄ…, wyciÄ…gajÄ…c przed sobÄ… w ciemnoÅ›ciach rÄ™ce; nagle w gÅ‚owie jej siÄ™ zakrÄ™ciÅ‚o, w piersiach tchu zbrakÅ‚o i padÅ‚a jak martwa na podÅ‚ogÄ™. A miÄ™dzy zgromadzonymi w pierwszej izbie gÅ‚uche przez czas jakiÅ› panowaÅ‚o milczenie; przerwaÅ‚ je na koniec miecznik rosieÅ„ski: - Zali już nie ma dla niego miÅ‚osierdzia? - spytaÅ‚. - Å»al mi go - odparÅ‚ ZagÅ‚oba - bo rezolutnie szedÅ‚ na Å›mierć! Na to Mirski: - On kilkunastu towarzystwa spod mojej chorÄ…gwi rozstrzelaÅ‚, prócz tych, których wstÄ™pnym bojem poÅ‚ożyÅ‚. - I z mojej! - rzekÅ‚ Stankiewicz. - A Niewiarowskiego ludzi w pieÅ„ podobno wyciÄ…Å‚. - MusiaÅ‚ mieć rozkazy RadziwiÅ‚Å‚a - rzekÅ‚ pan ZagÅ‚oba. - MoÅ›ci panowie, pomstÄ™ RadziwiÅ‚Å‚a na mojÄ… gÅ‚owÄ™ Å›ciÄ…gniecie!- zauważyÅ‚ miecznik. - Waszmość musisz uciekać. My jedziem na Podlasie, bo tam siÄ™ chorÄ…gwie przeciw zdrajcom podniosÅ‚y, a waćpaÅ„stwo zabierajcie siÄ™ zaraz z nami. Nie ma innej rady. Możecie siÄ™ do BiaÅ‚owieży schronić, gdzie krewny pana Skrzetuskiego, Å‚owczy dworski, przesiaduje. Tam was nikt nie znajdzie. - Ale substancja moja przepadnie. - To Rzeczpospolita waćpanu wróci. - Panie Michale - rzekÅ‚ nagle ZagÅ‚oba - skoczÄ™ obaczyć, czy nie ma przy tym nieszczęśniku jakich rozkazów hetmaÅ„skich? PamiÄ™tacie, com przy Rochu Kowalskim znalazÅ‚? - Siadaj waść na koÅ„. Jeszcze czas, bo później siÄ™ papiery okrwawiÄ…. KazaÅ‚em go umyÅ›lnie za wieÅ› wyprowadzić, by siÄ™ tu panna huku muszkietów nie przelÄ™kÅ‚a, jako że niewiasty bywajÄ… czuÅ‚e i pÅ‚ochliwe. ZagÅ‚oba wyszedÅ‚ i po chwili rozlegÅ‚ siÄ™ tÄ™tent konia, na którym odjeżdżaÅ‚, zaÅ› pan WoÅ‚odyjowski zwróciÅ‚ siÄ™ do miecznika: - A co robi krewna waćpana? - Modli siÄ™ pewnie za tÄ™ duszÄ™, która przed sÄ…d boski idzie... - Niech mu Bóg da wieczne odpocznienie! - rzekÅ‚ Jan Skrzetuski.- Gdyby nie dobrowolna jego przy Radziwille sÅ‚użba, pierwszy bym za nim przemówiÅ‚, aleć on, jeÅ›li nie chciaÅ‚ przy ojczyźnie stanąć, to przynajmniej mógÅ‚ duszy RadziwiÅ‚Å‚owi nie zaprzedawać. - Tak jest! - rzekÅ‚ WoÅ‚odyjowski. - Winien on i zasÅ‚użyÅ‚ na to, co go spotkaÅ‚o! - rzekÅ‚ StanisÅ‚aw Skrzetuski - ale wolaÅ‚bym, żeby na jego miejscu byÅ‚ RadziwiÅ‚Å‚ albo OpaliÅ„ski!... och, OpaliÅ„ski! ! - Jak dalece winien, to w tym macie waćpanowie najlepszy dowód - wtrÄ…ciÅ‚ Oskierko - że ta panna, której byÅ‚ narzeczonym, sÅ‚owa dla niego nie znalazÅ‚a. UważaÅ‚em ci ja dobrze, iż w mÄ™ce byÅ‚a, ale milczaÅ‚a, bo jak tu za zdrajcÄ… siÄ™ ujmować?! - A miÅ‚owaÅ‚a go niegdyÅ› szczerze, wiem o tym! - rzekÅ‚ miecznik.- Pozwólcie waćpaÅ„stwo, że pójdÄ™ obaczyć, co siÄ™ tam z niÄ… dzieje, boć to dla niewiasty ciężki termin. - A szykuj siÄ™ waćpan do drogi! - zawoÅ‚aÅ‚ maÅ‚y rycerz - bo my, jeno koniom wytchniemy, ruszamy dalej. Za blisko tu Kiejdany, a RadziwiÅ‚Å‚ musiaÅ‚ tam już wrócić. - Dobrze! - rzekÅ‚ szlachcic. I wyszedÅ‚ z komnaty. Po chwili rozlegÅ‚ siÄ™ jego krzyk przeraźliwy. Rycerze skoczyli za gÅ‚osem, nie rozumiejÄ…c, co siÄ™ staÅ‚o, zbiegÅ‚a siÄ™ też sÅ‚użba ze Å›wiatÅ‚em, i ujrzano pana miecznika dźwigajÄ…cego OleÅ„kÄ™, którÄ… byÅ‚ znalazÅ‚ leżącÄ… bez zmysłów na podÅ‚odze. WoÅ‚odyjowski skoczyÅ‚ mu pomagać a obaj zÅ‚ożyli jÄ… na sofie, nie dajÄ…cÄ… znaków życia. ZaczÄ™to cucić. NadbiegÅ‚a stara klucznica z kordiaÅ‚ami i wreszcie panienka otworzyÅ‚a oczy. - Nic tu po waćpanach - rzekÅ‚a stara klucznica. - Idźcie do tamtej izby, a my damy już sobie rady. Miecznik wyprowadziÅ‚ goÅ›ci. - WolaÅ‚bym, żeby tego wszystkiego nie byÅ‚o - mówiÅ‚ skÅ‚opotany gospodarz. - WaszmoÅ›ciowie moglibyÅ›cie zabrać ze sobÄ… tego nieszczęśnika i gdzieÅ› tam po drodze go zgÅ‚adzić, a nie u mnie. Jakże tu teraz jechać, jak uciekać, gdy dziewka ledwie żywa?... Gotowa siÄ™ rozchorować. - StaÅ‚o siÄ™ - rzekÅ‚ WoÅ‚odyjowski. - Wsadzim pannÄ™ w kolaskÄ™, bo uciekać waćpaÅ„stwo musicie, gdyż zemsta radziwiÅ‚Å‚owska nikogo nie oszczÄ™dza. - Może też i panna do siÅ‚ wprÄ™dce przyjdzie? - rzekÅ‚ Jan Skrzetuski. - Kolaska wygodna jest gotowa i zaprzężona, bo Kmicic jÄ… ze sobÄ… przyprowadziÅ‚ - rzekÅ‚ WoÅ‚odyjowski. - Idź waćpan, panie mieczniku, powiedz pannie, jak siÄ™ rzecz ma i że nie można ucieczki zwłóczyć, niech siÅ‚y zbierze. My musimy jechać, a do jutra rana mogÄ… tu radziwiÅ‚Å‚owscy nadciÄ…gnąć. - Prawda - rzekÅ‚ miecznik - idÄ™! PoszedÅ‚ i po pewnym czasie wróciÅ‚ z krewniaczkÄ…, która nie tylko siÅ‚y odzyskaÅ‚a, ale byÅ‚a już przybrana do drogi. Na twarzy jeno miaÅ‚a silne rumieÅ„ce i oczy bÅ‚yszczÄ…ce gorÄ…czkowo. - Jedźmy, jedźmy!... - powtórzyÅ‚a wszedÅ‚szy do izby. WoÅ‚odyjowski wyszedÅ‚ na chwilÄ™ do sieni, by ludzi wysÅ‚ać po kolaskÄ™, po czym wróciÅ‚ i wszyscy poczÄ™li siÄ™ zbierać do drogi. Zanim upÅ‚ynÄ…Å‚ kwadrans, za oknami rozlegÅ‚ siÄ™ hurkot kół i tupotanie kopyt koÅ„skich po bruku, którym droga przed gankiem byÅ‚a wymoszczona. - Jedźmy! - rzekÅ‚a OleÅ„ka. - W drogÄ™! - zawoÅ‚ali oficerowie. Wtem drzwi roztwarÅ‚y siÄ™ na rozcież i pan ZagÅ‚oba wpadÅ‚ jak bomba do komnaty. - WstrzymaÅ‚em egzekucjÄ™! - zakrzyknÄ…Å‚. OleÅ„ka z rumianej zrobiÅ‚a siÄ™ w jednej chwili biaÅ‚a jak kreda; zdawaÅ‚o siÄ™, że znów zemdleje, lecz nikt nie zwróciÅ‚ na niÄ… uwagi, bo wszystkie oczy zwrócone byÅ‚y na ZagÅ‚obÄ™, który oddychaÅ‚ tymczasem jak wieloryb, starajÄ…c siÄ™ dech zÅ‚apać. - WstrzymaÅ‚eÅ› waćpan egzekucjÄ™? - pytaÅ‚ zdziwiony WoÅ‚odyjowski.- A to czemu? - Czemu?... Niech odsapnÄ™... Oto temu, że gdyby nie ów Kmicic, że gdyby nie ów zacny kawaler, to byÅ›my wszyscy, jak tu jesteÅ›my, wisieli wypaproszeni na kiejdaÅ„skich drzewach... Uf... Dobrodzieja naszego chcieliÅ›my zabić, moÅ›ci panowie!... Uf!.. - Jak to może być? - zakrzyknÄ™li wszyscy razem. - Jak może być? Czytajcie ten list, bÄ™dziecie mieli odpowiedź. Tu pan ZagÅ‚oba podaÅ‚ pismo WoÅ‚odyjowskiemu, ów zaÅ› poczÄ…Å‚ je czytać przerywajÄ…c co chwila i spoglÄ…dajÄ…c na towarzyszów, by Å‚to bowiem ów list, w którym RadziwiÅ‚Å‚ wymawiaÅ‚ gorzko Kmicicowi, że na jego natarczywe instancje uwolniÅ‚ ich od Å›mierci w Kiejdanach. - A co? - powtarzaÅ‚ za każdÄ… przerwÄ… pan ZagÅ‚oba. List koÅ„czyÅ‚ siÄ™, jak wiadomo, poleceniem, by Kmicic miecznika i OleÅ„kÄ™ do Kiejdan sprowadziÅ‚. Pan Andrzej miaÅ‚ go widocznie dlatego przy sobie, aby w razie potrzeby okazać go miecznikowi, lecz do tego nie przyszÅ‚o. Przede wszystkim jednak nie pozostawaÅ‚ żaden cieÅ„ wÄ…tpliwoÅ›ci, że gdyby nie Kmicic, obaj Skrzetuscy, pan WoÅ‚odyjowski i ZagÅ‚oba byliby bez miÅ‚osierdzia pomordowani w Kiejdanach, zaraz po owym sÅ‚ynnym ukÅ‚adzie z Pontusem de la Gardie. - MoÅ›ci panowie! - rzekÅ‚ ZagÅ‚oba - jeÅ›li teraz jeszcze każecie go rozstrzelać, to, jak mi Bóg miÅ‚y, porzucÄ™ waszÄ… kompaniÄ™ i znać was nie chcÄ™!... - Tu nie ma o tym mowy - odpowiedziaÅ‚ WoÅ‚odyjowski. - Aj ! - rzekÅ‚ Skrzetuski biorÄ…c siÄ™ oburÄ…cz za gÅ‚owÄ™ - jakie to szczęście, żeÅ› ojciec zaraz tam list przeczytaÅ‚, zamiast siÄ™ z nim wracać do nas... - WaÅ›ci szpakami musieli za mÅ‚odu karmić! - zawoÅ‚aÅ‚ Mirski. - Ha ! co? - zawoÅ‚aÅ‚ ZagÅ‚oba. - Każdy inny wpierw by wróciÅ‚ z wami list czytać, a tamtemu by przez ten czas w Å‚eb oÅ‚owiu napchano. Ale jak mi tylko przyniesiono papier, który przy nim znaleziono, tak zaraz mnie coÅ› tknęło, iże to z przyrodzenia mam do wszystkiego ciekawość. A tam dwóch z latarkami szÅ‚o naprzód i już byli na Å‚Ä…ce. MówiÄ™ im tedy: “PoÅ›wiećcie no mi, niech wiem, co tu stoi..." I zaczÄ…Å‚em czytać... To mówiÄ™ waćpanom, aż mnie zmroczyÅ‚o, jakoby mnie kto pięściÄ… w Å‚ysinÄ™ buchnÄ…Å‚. “Na Boga!- mówiÄ™ - panie kawalerze, czemu to tego listu nie pokazaÅ‚eÅ›?" A on na to: “Bo mi siÄ™ nie spodobaÅ‚o!" Taka jucha harda, nawet w godzinÄ™ Å›mierci. Ale ja, kiedy to go nie porwÄ™, kiedy nie zacznÄ™ obejmować. “Dobrodzieju - mówiÄ™ - żeby nie ty, już by nas wrony strawiÅ‚y!" KazaÅ‚em go tedy nazad brać i tu prowadzić, a sam ledwiem z konia ducha nie wyparÅ‚, ażeby wam jak najprÄ™dzej powiedzieć, co siÄ™ przygodziÅ‚o... Uf!... - Dziwny to jest czÅ‚owiek, w którym, widać, tyle dobrego, co i zÅ‚ego mieszka - rzekÅ‚ StanisÅ‚aw Skrzetuski. - Gdyby tacy nie chcieli... Lecz zanim skoÅ„czyÅ‚, drzwi siÄ™ otworzyÅ‚y i żoÅ‚nierze wprowadzili Kmicica. - Wolny jesteÅ›, panie kawalerze - rzekÅ‚ od razu WoÅ‚odyjowski - i pókiÅ›my żywi, żaden z nas siÄ™ na ciebie nie targnie. CóżeÅ› za desperat, żeÅ› tego listu od razu nie pokazaÅ‚? Nie bylibyÅ›my ciÄ™ turbowali. Tu zwróciÅ‚ siÄ™ do żoÅ‚nierzy: - OdstÄ…pić i na koÅ„ wszyscy siadać! Å»oÅ‚nierze cofnÄ™li siÄ™ i pan Andrzej zostaÅ‚ sam na Å›rodku izby. Twarz miaÅ‚ spokojnÄ…, ale chmurnÄ…, i nie bez dumy patrzyÅ‚ na oficerów przed nim stojÄ…cych. - WolnyÅ› jest! - powtórzyÅ‚ WoÅ‚odyjowski - wracaj, dokÄ…d chcesz, choćby do RadziwiÅ‚Å‚a, lubo bolesno to jest widzieć kawalera z zacnej krwi, zdrajcy przeciw ojczyźnie pomagajÄ…cego. - NamyÅ›l siÄ™ wiÄ™c waćpan dobrze - rzekÅ‚ Kmicic - bo z góry zapowiadam, że nie gdzie indziej, jeno do RadziwiÅ‚Å‚a wrócÄ™! - PrzystaÅ„ do nas, niech piorun w tego kiejdaÅ„skiego tyrana trzaÅ›nie!- zawoÅ‚aÅ‚ ZagÅ‚oba. - BÄ™dziesz nam przyjacielem i towarzyszem najmilszym, a ojczyzna matka przebaczy ci, coÅ› przeciw niej zawiniÅ‚! - Za nic! - rzekÅ‚ z energiÄ… Kmicic. - Bóg to rozsÄ…dzi, kto lepiej ojczyźnie sÅ‚uży, czy wy wojnÄ™ domowÄ… na wÅ‚asnÄ… odpowiedzialność wszczynajÄ…c, czy ja sÅ‚użąc panu, który sam jeden uratować tÄ™ nieszczÄ™snÄ… RzeczpospolitÄ… może. Idźcie w swojÄ… drogÄ™, ja pójdÄ™ w swojÄ…! Nie pora was nawracać i na nic ta robota, jeno to wam z gÅ‚Ä™bi duszy mówiÄ™: wy to ojczyznÄ™ gubicie, wy w poprzek jej ratunkowi stajecie. Zdrajcami was nie nazwÄ™, bo wiem, że intencje wasze zacne, ale, ot! co jest: ojczyzna tonie. RadziwiÅ‚Å‚ jej rÄ™kÄ™ wyciÄ…ga, a wy mieczami tÄ™ rÄ™kÄ™ bodziecie i w zaÅ›lepieniu zdrajcami czynicie jego i tych wszystkich, którzy przy niej stawajÄ…. - Dla Boga! - rzekÅ‚ ZagÅ‚oba - gdybym nie widziaÅ‚, jakeÅ› waćpan rezolutnie szedÅ‚ na Å›mierć, myÅ›laÅ‚bym, że strach zmysÅ‚y ci pomieszaÅ‚. KomużeÅ› przysiÄ™gaÅ‚: RadziwiÅ‚Å‚owi czy Janowi Kazimierzowi? Szwecji czy Rzeczypospolitej? ZmysÅ‚y waćpan straciÅ‚eÅ›! - WiedziaÅ‚em, że na nic siÄ™ nie przyda was nawracać!... BÄ…dźcie zdrowi! - Czekaj no jeszcze - rzekÅ‚ ZagÅ‚oba - bo tu o ważnÄ… rzecz chodzi. Powiedz no, panie kawalerze, czy RadziwiÅ‚Å‚ przyrzekÅ‚ ci, że nas oszczÄ™dzi, gdyÅ› go o to w Kiejdanach prosiÅ‚? - Tak jest! - rzekÅ‚ Kmicic. - MieliÅ›cie przez czas wojny w Birżach zostawać. - Poznajże twojego RadziwiÅ‚Å‚a, który nie tylko ojczyznÄ™, nie tylko króla, ale wÅ‚asnych sÅ‚ug zdradza. Oto jest pismo do komendanta birżaÅ„skiego, którem znalazÅ‚ przy oficerze nad konwojem komendÄ™ majÄ…cym. Czytaj! To rzekÅ‚szy pan ZagÅ‚oba podaÅ‚ list hetmaÅ„ski Kmicicowi. Ów wziÄ…Å‚ go do rÄ…k i poczÄ…Å‚ przebiegać oczyma. a w miarÄ™ jak czytaÅ‚, krew mu napÅ‚ywaÅ‚a do twarzy i rumieniec wstydu za swego wodza coraz silniej oblewaÅ‚ czoÅ‚o. Nagle zmiÄ…Å‚ list w rÄ™ku i rzuciÅ‚ na ziemiÄ™. - BÄ…dźcie zdrowi! - rzekÅ‚. - Lepiej mi byÅ‚o zginąć z rÄ…k waszych! I wyszedÅ‚ z izby. - MoÅ›ci panowie - rzekÅ‚ po chwili milczenia Skrzetuski - trudna z tym czÅ‚owiekiem sprawa, bo jako Turek w swego Mahometa, tak on wierzy w swego RadziwiÅ‚Å‚a. Sam myÅ›laÅ‚em jako i wy, że mu dla korzyÅ›ci albo dla ambicji sÅ‚uży, ale to tak nie jest. Nie zÅ‚y to czÅ‚owiek, jeno obÅ‚Ä…kany. - JeÅ›li swego Mahometa dotÄ…d wyznawaÅ‚- rzekÅ‚ ZagÅ‚oba -tom diablo w nim owÄ… wiarÄ™ podkopaÅ‚. WidzieliÅ›cie, jak nim rzuciÅ‚o, skoro list przeczytaÅ‚. BÄ™dzie tam miÄ™dzy nimi szarwark niemaÅ‚y, bo to kawaler gotów samemu diabÅ‚u, nie tylko RadziwiÅ‚Å‚owi do oczu skoczyć. Jak mi Bóg miÅ‚y, żeby mi kto stado tureckie darowaÅ‚, nie ucieszyÅ‚bym siÄ™ tak, jak z tego, żem go od Å›mierci wybawiÅ‚. - Prawda jest - rzekÅ‚ pan miecznik - waćpanu on życie zawdziÄ™cza, nikt tego nie bÄ™dzie negowaÅ‚. - Bóg z nim! - rzekÅ‚ WoÅ‚odyjowski - radźmy teraz, co czynić. - A cóż? siadać i jechać w drogÄ™... Koniska też siÄ™ trochÄ™ wydychaÅ‚y - odpowiedziaÅ‚ ZagÅ‚oba. - Tak jest. Jechać nam jak najprÄ™dzej ! A waszmość pojedziesz z nami?- zapytaÅ‚ miecznika Mirski. - Nie osiedzÄ™ ja siÄ™ tu spokojnie i muszÄ™ jechać także... Ale jeÅ›li waszmoÅ›ciowie zaraz chcecie ruszać w drogÄ™, to powiem szczerze, że mi to nie na rÄ™kÄ™ zaraz z wami siÄ™ zrywać. Skoro tamten żywy odjechaÅ‚, toć mnie tu zaraz nie spalÄ… ani nie zamordujÄ…, a do takiej drogi trzeba siÄ™ w to i owo zaopatrzyć. Bóg raczy wiedzieć, kiedy wrócÄ™... Trzeba tym i owym rozporzÄ…dzić, co lepsze rzeczy ukryć, inwentarze wysÅ‚ać do sÄ…siadów, Å‚uby spakować. Mam też i trochÄ™ gotowizny, którÄ… bym też chciaÅ‚ na wóz zabrać. Do jutra do Å›witu bÄ™dÄ™ gotów, ale tak Å‚ap cap nie mogÄ™. - My też nie możem czekać, bo miecz wisi nad nami - odrzekÅ‚ WoÅ‚odyjowski. - A waćpan gdzie siÄ™ chcesz schronić? - W puszczy, wedle waszej rady... dziewczynÄ™ przynajmniej tam zostawiÄ™, bom sam jeszcze niestary i moja szablina przydać siÄ™ ojczyźnie i królowi jegomoÅ›ci może. - To tedy bÄ…dź waszmość zdrów... Daj Bóg, abyÅ›my siÄ™ w lepszych czasach spotkali. - Niech Bóg nagrodzi waszmoÅ›ciów za to, żeÅ›cie mi na ratunek przyszli. Pewnie siÄ™ tam gdzie w polu obok siebie zobaczymy. - Dobrego zdrowia! - Szczęśliwej drogi ! I poczÄ™li siÄ™ żegnać z sobÄ…, a potem każdy przychodziÅ‚ kÅ‚aniać siÄ™ pannie Aleksandrze. - Å»onÄ™ mojÄ… waćpanna w puszczy zobaczysz i chÅ‚opczysków, uÅ›ciskaj ich tam ode mnie i kwitnij w dobrym zdrowiu - rzekÅ‚ Jan Skrzetuski. - A wspomnij czasem żoÅ‚nierza, który choć nie miaÅ‚ do ciÄ™ szczęścia, rad ci zawsze nieba przychylić! - dodaÅ‚ WoÅ‚odyjowski. Po nich zbliżali siÄ™ inni. Wreszcie przyszedÅ‚ i pan ZagÅ‚oba. - Przyjm, wdziÄ™czny kwiatuszku, i od starego pożegnanie! UÅ›ciskaj paniÄ… SkrzetuskÄ… i moich basaÅ‚yków. Setne to chÅ‚opy! Zamiast odpowiedzi OleÅ„ka chwyciÅ‚a go za rÄ™kÄ™ i przycisnęła jÄ… w milczeniu do ust.