07a










Zygfryd de L鰓e mia艂 w艂a艣nie wyje偶d偶a膰 do Malborga, gdy niespodzianie pocztowy pacho艂ek przyni贸s艂 mu list od Rotgiera z wiadomo艣ciami z mazowieckiego dworu.
Wiadomo艣ci te poruszy艂y do 偶ywego starego Krzy偶aka. Przede wszystkim wida膰 by艂o z listu, i偶 Rotgier wybornie przedstawi艂 i poprowadzi艂 wobec ksi臋cia Janusza spraw臋.Juranda. Zygfryd u艣miechn膮艂 si臋 czytaj膮c, 偶e Rotgier za偶膮da艂 jeszcze, by ksi膮偶臋 za krzywdy Zakonu odda艂 jeszcze Spych贸w w ma艅stwo Krzy偶akom. Natomiast druga cz臋艣膰 listu zawiera艂a nowiny niespodziane i mniej korzystne. Oto donosi艂 tak偶e Rotgier, 偶e dla tym lepszego okazania niewinno艣ci Zakonu w porwaniu Jurand贸wny rzuci艂 by艂 r臋kawic臋 rycerzom mazowieckim pozywaj膮c ka偶dego, kto by o tym w膮tpi艂, na s膮d Bo偶y, to jest na walk臋 wobec ca艂ego dworu... "呕aden jej nie podnosi艂 pisa艂 dalej Rotgier - wszyscy bowiem wiedzieli, i偶 艣wiadczy艂 za nami list samego Juranda, wi臋c bali si臋 sprawiedliwo艣ci Bo偶ej, gdy wtem znalaz艂 si臋 m艂odzik, kt贸rego艣my w le艣nym dworcu widzieli - i 贸w zak艂ad podj膮艂: Z kt贸rej przyczyny nie dziwujcie si臋, pobo偶ny i m膮dry bracie, 偶e si臋 z powrotem o dwa albo trzy dni op贸藕ni臋, gdy偶 - sam pozwawszy, stan膮膰 musz臋. A i偶em to dla chwa艂y Zakonu uczyni艂, mam nadzieje. 偶e nie poczyta mi tego za z艂e ani wielki mistrz, ani te偶 wy, kt贸rego czcz臋 i synowskim sercem mi艂uj臋. Przeciwnik - prawy dzieciuch, a mnie walka, jako wiecie, nie nowina, wi臋c 艂atwie t臋 krew na chwa艂臋 Zakonu rozlej臋, a zw艂aszcza przy pomocy Pana Chrystusowej, kt贸remu pewnie wi臋cej chodzi o tych, kt贸rzy krzy偶 Jego nosz膮, ni偶 o jakowego艣 Juranda albo o krzywdy jednej mizernej dziewki z mazurskiego narodu!"
Zygfryda zdziwi艂a przede wszystkim wiadomo艣膰, 偶e Jurand贸wna by艂a zam臋偶na. Na my艣l, 偶e w Spychowie osi膮艣膰 mo偶e nowy gro藕ny i m艣ciwy nieprzyjaciel, obj膮艂 nawet starego komtura pewien niepok贸j: "Oczywi艣cie m贸wi艂 sobie - zemsty nie poniecha, a tym bardziej gdyby niewiast臋 odzyska艂 i gdyby mu powiedzia艂a, 偶e to my艣my j膮 porwali z le艣nego dworca! Ba, wyda艂oby si臋 te偶 zaraz, 偶e艣my Juranda sprowadzili jeno dlatego, by go zgubi膰, i 偶e c贸rki nikt nie my艣la艂 mu oddawa膰." Tu przysz艂o Zygfrydowi na my艣l, 偶e jednak na skutek list贸w ksi臋cia wielki mistrz prawdopodobnie ka偶e czyni膰 poszukiwania w Szczytnie, cho膰by dlatego, by si臋 przed tym偶e ksi臋ciem oczy艣ci膰. Przecie偶 mistrzowi i kapitule tak chodzi艂o o to, by na wypadek wojny z pot臋偶nym kr贸lem polskim ksi膮偶臋ta mazowieccy pozostali na stronie. Pomin膮wszy si艂y ksi膮偶膮t wobec rojno艣ci mazowieckiej szlachty niepo艣lednie, a wobec jej bitno艣ci - godne, by ich nie lekcewa偶y膰, pok贸j z nimi zabezpiecza艂 granic臋 krzy偶ack膮 na ogromnej, rozci膮g艂ej przestrzeni i pozwala艂 im skupi膰 lepiej swe si艂y. Nieraz m贸wiono o tym przy Zygfrydzie w Malborgu, nieraz cieszono si臋 nadziej膮, 偶e po zwyci臋stwie nad kr贸lem znajdzie si臋 p贸藕niej byle poz贸r przeciw Mazowszu, a w贸wczas 偶adna si艂a nie wyrwie tej krainy z r膮k krzy偶ackich. By艂 to rachunek i wielki, i pewny, dlatego by艂o rzecz膮 r贸wnie pewn膮, 偶e mistrz uczyni tymczasem wszystko, by nie rozdra偶nia膰 ksi臋cia Janusza, albowiem pan 贸w, 偶onaty z c贸rk膮 Kiejstuta, trudniejszym by艂 do zjednania ni偶 Ziemowit P艂ocki, kt贸rego ma艂偶onka by艂a nie wiadomo dlaczego ca艂kiem Zakonowi oddana.
I wobec tych my艣li stary Zygfryd, kt贸ry przy ca艂ej swej gotowo艣ci do wszelkich zbrodni, zdrad i okrucie艅stw mi艂owa艂 jednak nad wszystko Zakon i chwa艂臋 jego, pocz膮艂 si臋 rachowa膰 z sumieniem: "Zali nie lepiej b臋dzie wypu艣ci膰 Juranda i jego c贸rk臋? Zdrada i ohyda wyda si臋 wprawdzie w贸wczas w ca艂ej pe艂ni, ale obci膮偶y imi臋 Danvelda, ten za艣 nie 偶yje. A cho膰by te偶 - my艣la艂 - mistrz pokara艂 srodze mnie i Rotgiera, kt贸rzy艣my byli jednak wsp贸lnikami Danveldowych uczynk贸w, to czy nie lepiej tak b臋dzie dla Zakonu?" Lecz tu jego m艣ciwe i okrutne serce pocz臋艂o burzy膰 si臋 na my艣l o Jurandzie.
Wypu艣ci膰 go, tego ciemi臋zc臋 i kata zakonnych ludzi, zwyci臋zc臋 w tylu spotkaniach, przyczyn臋 tylu kl臋sk i ha艅by, pogromc臋, a potem zab贸jc臋 Danvelda, pogromc臋 de Bergowa, zab贸jc臋 Majnegera, zab贸jc臋 Gotfryda i Huga, tego, kt贸ry w samym Szczytnie wytoczy艂 wi臋cej krwi niemieckiej, ni偶 jej wytacza niejedna dobra utarczka czasu wojny: "Nie mog臋! nie mog臋! - powtarza艂 w duszy Zygfryd i na sam膮 t臋 my艣l drapie偶ne palce zaciska艂y mu si臋 kurczowo, a stara, wysch艂a pier艣 z trudno艣ci膮 艂owi艂a oddech. - A jednak, gdyby to by艂o z wi臋kszym po偶ytkiem i chwa艂膮 Zakonu? Gdyby kara, kt贸ra by spad艂a w takim razie na jeszcze 偶yj膮cych sprawc贸w zbrodni, mia艂a przejedna膰 wrogiego dotychczas ksi臋cia Janusza i u艂atwi膰 z nim uk艂ad albo nawet i przymierze?... Zapalczywi s膮 oni - my艣la艂 dalej stary komtur - lecz byle im troch臋 dobroci okaza膰, 艂atwo krzywd zapominaj膮. Ot i ksi膮偶臋 sam by艂 we w艂asnym kraju pochwycon, a przecie czynnie si臋 nie m艣ci艂..." Tu pocz膮艂 chodzi膰 po sali w wielkiej rozterce wewn臋trznej, gdy nagle wyda艂o mu si臋, 偶e mu co艣 z g贸ry rzek艂o: "Wsta艅 i czekaj na powr贸t Rotgiera." Tak! nale偶a艂o czeka膰. Rotgier zabije niechybnie onego m艂odzianka, a i potem albo trzeba b臋dzie ukry膰 Juranda i jego c贸rk臋, albo ich odda膰. W pierwszym razie ksi膮偶臋 wprawdzie o nich nie zapomni, ale nie maj膮c pewno艣ci, kto porwa艂 dziewk臋, b臋dzie jej szuka艂, b臋dzie s艂a艂 listy do mistrza nie z oskar偶eniem, ale rozpytuj膮ce - i rzecz p贸jdzie w niezmiern膮 odw艂ok臋. W drugim razie rado艣膰 z powrotu Jurand贸wny wi臋ksz膮 b臋dzie ni偶 ch臋膰 zemsty za jej porwanie. "A wszak ci zawsze mo偶emy powiedzie膰, 偶e艣my j膮 znale藕li ju偶 po Jurandowej napa艣ci!" Ta ostatnia my艣l uspokoi艂a ca艂kiem Zygfryda. Co do samego Juranda, dawno ju偶 na wsp贸艂k臋 z Rotgierem wymy艣lili spos贸b, 偶eby je艣li go przyjdzie wypu艣ci膰, nie m贸g艂 ni m艣ci膰 si臋, ni skar偶y膰. Zygfryd radowa艂 si臋 w srogiej duszy my艣l膮c teraz o tym sposobie. Radowa艂 si臋 r贸wnie偶 na my艣l o s膮dzie Bo偶ym, kt贸ry mia艂 odby膰 si臋 w ciechanowskim zamku. Co do wyniku 艣miertelnej walki nie nurtowa艂 go 偶aden niepok贸j. Przypomnia艂 sobie pewien turniej w Kr贸lewcu, gdy Rotgier pokona艂 dw贸ch s艂ynnych rycerzy, kt贸rzy w ojczystej swej andegawe艅skiej krainie uchodzili za niezwalczonych zapa艣nik贸w. Wspomnia艂 i walk臋 pod Wilnem z pewnym polskim rycerzem, dworzaninem Spytka z Melsztyna, kt贸rego Rotgier zabi艂. I rozja艣ni艂a mu si臋 twarz, a serce wezbra艂o dum膮, gdy偶 Rotgiera, jakkolwiek ju偶 s艂ynnego rycerza, on pierwszy na wyprawy do Litwy wodzi艂 i najlepszych sposob贸w wojny z tym plemieniem go uczy艂. A teraz 贸w synaczek rozleje raz jeszcze znienawidzon膮 krew polsk膮 i wr贸ci okryty chwa艂膮. Wszak ci to s膮d Bo偶y, wi臋c i Zakon b臋dzie zarazem z podejrze艅 oczyszczon... "S膮d Bo偶y!..." Na jedno mgnienie oka stare serce 艣cisn臋艂o si臋 uczuciem podobnym do trwogi. Oto Rotgier stan膮膰 ma do walki 艣miertelnej w obronie niewinno艣ci krzy偶ackiej, a przecie oni winni, b臋dzie zatem walczy艂 za k艂amstwo... Nu偶by sta艂o si臋 nieszcz臋艣cie. Lecz po chwili Zygfrydowi wyda艂o si臋 to zn贸w niemo偶liwym. Rotgier nie mo偶e by膰 zwyci臋偶ony.
Uspokoiwszy si臋 w ten spos贸b, stary Krzy偶ak zamy艣li艂 si臋 jeszcze nad tym, czyby nie lepiej wys艂a膰 tymczasem Danusi do kt贸rego odleglejszego zamku, kt贸ry by w 偶adnym razie nie m贸g艂 ulec zamachowi Mazur贸w. Lecz po chwili zastanowienia zaniecha艂 i tej my艣li. Obmy艣li膰 zamach i stan膮膰 na czele m贸g艂by jeno m膮偶 Jurand贸wny, a on przecie zginie pod r臋k膮 Rotgiera... Potem b臋d膮 tylko ze strony ksi臋cia i ksi臋偶ny dochodzenia, przepytywania, pisania, skargi, ale przez to w艂a艣nie sprawa zatrze si臋 i zaciemni, nie m贸wi膮c o odw艂oce niemal bez ko艅ca. "Wpierw, nim do czego dojd膮 - rzek艂 sobie Zygfryd - ja umr臋, a mo偶e i Jurand贸wna postarzeje si臋 w krzy偶ackim zamkni臋ciu." Kaza艂 jednak偶e, by wszystko by艂o gotowe w zamku do obrony, a r贸wnie偶 i do drogi, nie wiedzia艂 bowiem dok艂adnie, co mo偶e z narady z Rotgierem wypa艣膰, i czeka艂.
Tymczasem up艂yn臋艂y od terminu, na kt贸ry obiecywa艂 pierwotnie Rotgier wr贸ci膰, dni dwa, po czym trzy i cztery, a 偶aden orszak nie ukazywa艂 si臋 przed szczytnie艅sk膮 bram膮. Dopiero pi膮tego, prawie ju偶 o zmroku, rozleg艂 si臋 odg艂os rogu przed baszt膮 od藕wiernego. Zygfryd, kt贸ry uko艅czy艂 by艂 w艂a艣nie przedwieczorne czynno艣ci, wys艂a艂 natychmiast pacho艂ka, aby si臋 dowiedzia艂, kto przyby艂.
Pacho艂ek wr贸ci艂 po chwili z twarz膮 zmieszan膮, ale zmiany tej nie m贸g艂 Zygfryd dostrzec, gdy偶 w izbie ogie艅 pali艂 si臋 w g艂臋bokim kominie i ma艂o roz艣wieca艂 mrok.
- Przyjechali? - spyta艂 stary rycerz.
- Tak! - odpowiedzia艂o pachol臋.,
Lecz w g艂osie jego by艂o co艣 takiego, co nagle zaniepokoi艂o Krzy偶aka, wi臋c rzek艂:
- A brat Rotgier?
- Przywie藕li brata Rotgiera.
Na to Zygfryd podni贸s艂 si臋 z krzes艂a. Przez d艂ug膮 chwil臋 trzyma艂 d艂oni膮 za por臋cz, jakby obawia艂 si臋 upa艣膰, po czym ozwa艂 si臋 przyt艂umionym g艂osem:
- Daj mi p艂aszcz.
Pacho艂ek zarzuci艂 mu p艂aszcz na ramiona, on za艣 widocznie odzyska艂 ju偶 si艂y, gdy偶 sam nasun膮艂 kaptur na g艂ow臋 i wyszed艂 z izby.
Po chwili znalaz艂 si臋 na dziedzi艅cu zamkowym, na kt贸rym mrok uczyni艂 si臋 ju偶 zupe艂ny, i szed艂 przez skrzypi膮cy 艣nieg powolnym krokiem ku orszakowi, kt贸ry przejechawszy bram臋 zatrzyma艂 si臋 w jej pobli偶u. Sta艂a tam ju偶 g臋sta gromada ludzi i 艣wieci艂o kilka pochodni, kt贸re 偶o艂nierze z za艂ogi zd膮偶yli przynie艣膰. Na widok starego rycerza knechtowie rozst膮pili si臋. Przy blasku pochodni wida膰 by艂o jednak trwo偶ne oblicza i ciche g艂osy szepta艂y w pomroce:
- Brat Rotgier...
- Brat Rotgier zabit...
Zygfryd przysun膮艂 si臋 do sani, na kt贸rych le偶a艂o na s艂omie pokryte p艂aszczem cia艂o, i podni贸s艂 koniec p艂aszcza. - Zbli偶cie 艣wiat艂o - rzek艂 odchylaj膮c kaptur. Jeden z knecht贸w pochyli艂 pochodni臋, przy kt贸rej blasku stary Krzy偶ak dojrza艂 g艂ow臋 Rotgiera i twarz bia艂膮 jak 艣nieg, zmarzni臋t膮, otoczon膮 ciemn膮 chust膮, kt贸r膮 zawi膮zano mu pod brod膮 widocznie w tym celu, aby usta nie pozosta艂y otwarte. Jako偶 ca艂a twarz by艂a jakby 艣ci膮gni臋ta, a przez to zmieniona tak, 偶e mo偶na by rzec, i偶 to kto inny. Oczy by艂y zakryte powiekami, naoko艂o oczu i przy skroniach plamy b艂臋kitne. Na policzkach szkli艂 si臋,zamr贸z.
Komtur patrzy艂 przez d艂ug膮 chwil臋 w艣r贸d og贸lnego milczenia. Inni patrzyli na niego, wiedziano bowiem, 偶e by艂 jako ojciec dla zmar艂ego i 偶e go mi艂owa艂. Lecz jemu ani jedna 艂za nie wyp艂yn臋艂a z oczu, oblicze tylko mia艂 jeszcze surowsze ni偶 zwykle, a w nim jaki艣 skrzep艂y spok贸j.
- Tak go odes艂ali! - rzek艂 wreszcie.
Lecz zaraz potem zwr贸ci艂 si臋 do ekonoma zamku:
- Niech do p贸艂nocy zbij膮 trumn臋 i ustawi膮 cia艂o w kaplicy.
- Zosta艂a jedna trumna z tych, kt贸re robiono dla pobitych przez Juranda - odrzek艂 ekonom. - Ka偶臋 j膮 tylko suknem obi膰.
- I przykry膰 go p艂aszczem - rzek艂 Zygfryd zakrywaj膮c twarz Rotgiera - nie takim jak ten, jeno zakonnym.
Po chwili za艣 doda艂:
- A wieka nie przymyka膰.
Ludzie zbli偶yli si臋 do wozu. Zygfryd nasun膮艂 zn贸w kaptur na g艂ow臋, lecz widocznie przypomnia艂 sobie jeszcze co艣 przed odej艣ciem, gdy偶 spyta艂:
- Gdzie jest van Krist?
- Zabit tak偶e - odpowiedzia艂 jeden z pacho艂k贸w ale musieli go pochowa膰 w Ciechanowie, bo pocz膮艂 gni膰.
- To dobrze.
I to rzek艂szy odszed艂 powolnym krokiem, a wr贸ciwszy do izby siad艂 na tym samym krze艣le, na kt贸rym go wiadomo艣膰 zasta艂a - i siedzia艂 z twarz膮 kamienn膮, nieruchomy, tak d艂ugo, 偶e ma艂y pacholik pocz膮艂 si臋 niepokoi膰 i wsuwa膰 coraz cz臋艣ciej g艂ow臋 przeze drzwi. Godzina p艂yn臋艂a za godzin膮, w zamku ustawa艂 zwyk艂y ruch, tylko od strony kaplicy dochodzi艂o g艂uche, niewyra藕ne stukanie m艂otka, a potem nic nie m膮ci艂o ciszy pr贸cz nawo艂ywa艅 wartownik贸w.
By艂a te偶 ju偶 blisko p贸艂noc, gdy stary rycerz rozbudzi艂 si臋 jakby ze snu izawo艂a艂 pacho艂ka.
- Gdzie jest brat Rotgier? - zapyta艂.
Lecz ch艂opak, rozstrojony cisz膮, wypadkami i bezsenno艣ci膮, widocznie nie zrozumia艂 go, gdy偶 spojrza艂 na艅 z trwog膮 i odrzek艂 ze dr偶eniem w g艂osie:
- Nie wiem, panie!...
A starzec u艣miechn膮艂 si臋 rozdzieraj膮cym u艣miechem i rzek艂 艂agodnie:
- Ja膰, dziecko, pytam: zali ju偶 w kaplicy? -
- Tak jest, panie.
- To dobrze. Powiedz偶e Diederichowi, by tu przyszed艂 z kluczami i latarni膮 i by czeka艂, p贸ki nie wr贸c臋. Niech ma tak偶e i kocie艂ek z w臋glami. Czy w kaplicy ju偶 jest 艣wiat艂o?
- Gorej膮 艣wiece wedle trumny.
Zygfryd zawdzia艂 p艂aszcz i wyszed艂.
Przyszed艂szy do kaplicy rozejrza艂 si臋 od drzwi, czy nie ma nikogo, potem zamkn膮艂 je starannie, zbli偶y艂 si臋 do trumny, odstawi艂 dwie 艣wiece z sze艣ciu, kt贸re przy niej gorza艂y w wielkich miedzianych lichtarzach, i kl膮k艂 przy niej.
Wargi nie porusza艂y mu si臋 wcale, wi臋c si臋 nie modli艂. Przez czas jaki艣 patrzy艂 tylko w skrzep艂膮, ale pi臋kn膮 jeszcze twarz Rotgiera, jakby chcia艂 艣lad贸w 偶ycia w niej dopatrzy膰.
Po czym w艣r贸d ciszy kaplicznej pocz膮艂 wo艂a膰 przyciszonym g艂osem:
- Synaczku! Synaczku!
I umilk艂. Zdawa艂o si臋, 偶e czeka odpowiedzi. Nast臋pnie wyci膮gn膮wszy r臋ce wsun膮艂 wychud艂e, podobne do szpon贸w palce pod p艂aszcz okrywaj膮cy piersi Rotgiera i pocz膮艂 ich nimi dotyka膰: szuka艂 wsz臋dzie, w po艣rodku i z bok贸w, poni偶ej 偶eber i wedle obojczyk贸w, zmaca艂 na koniec przez sukno szczelin臋 ci膮gn膮c膮 si臋 od wierzchu prawego barku a偶 pod pach臋, zag艂臋bi艂 palce, przesun膮艂 je przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 rany i zn贸w j膮艂 m贸wi膰 g艂osem, w kt贸rym drga艂a jakby skarga:
- Oo!... jaki偶 to niemi艂osierny cios!... A m贸wi艂e艣, 偶e tamten - prawy dzieciuch!... Ca艂e rami臋! ca艂e rami臋! Tyle razy wznosi艂e艣 je na pogan w obronie Zakonu. A teraz odr膮ba艂 ci je polski top贸r... I ot ci koniec! Ot ci kres! Nie b艂ogos艂awi艂 ci On, bo mu mo偶e nie chodzi o nasz Zakon. Opu艣ci艂 i mnie, chocia偶em mu s艂u偶y艂 od d艂ugich lat.
S艂owa urwa艂y mu si臋 na ustach, wargi pocz臋艂y dr偶e膰 i w kaplicy zn贸w uczyni艂o si臋 g艂uche milczenie.
- Synaczku! Synaczku!
W g艂osie Zygfryda by艂a teraz pro艣ba, a zarazem wo艂a艂 jeszcze ciszej, jak ludzie, kt贸rzy dopytuj膮 si臋 o jak膮艣 wa偶n膮 i straszn膮 tajemnic臋:
- Je艣li艣 jest, je艣li mnie s艂yszysz, daj znak: porusz r臋k膮 albo otw贸rz na jedno mgnienie oczy - bo mi skowyczy serce w starych piersiach... daj znak, jam ci臋 mi艂owa艂 - przem贸w!...
I wspar艂szy d艂onie na kraw臋dziach trumny utkwi艂 swe s臋pie oczy w zamkni臋tych powiekach Rotgiera i czeka艂.
- Ba! jako偶e masz przem贸wi膰 - rzek艂 wreszcie -bije od ciebie mr贸z i zaduch. Ale skoro ty milczysz, to ja ci co艣 powiem, a dusza twoja niech tu przyleci mi臋dzy gorej膮ce 艣wiece i s艂ucha.
To rzek艂szy pochyli艂 si臋 do twarzy trupa.
- Pami臋tasz, jako kapelan nie da艂 dobi膰 Juranda i jako艣my mu przysi臋gli. I dobrze: dotrzymam przysi臋gi,ale ciebie uraduj臋, gdzie艣kolwiek jest.
To rzek艂szy cofn膮艂 si臋 od trumny, przystawi艂 na powr贸t lichtarze, kt贸re by艂 poprzednio odsun膮艂, nakry艂 trupa p艂aszczem wraz z twarz膮 i wyszed艂 z kaplicy.
Przy drzwiach komnaty spa艂 zmorzony g艂臋bokim snem pacho艂ek, wewn膮trz za艣 czeka艂 wedle rozkazu na Zygfryda Diederich.
By艂 to niski, kr臋py cz艂owiek, o kab艂膮czastych nogach i z kwadratow膮, zwierz臋c膮 twarz膮, kt贸r膮 w cz臋艣ci zas艂ania艂 ciemny z膮bkowany kaptur spadaj膮cy na ramiona. Na sobie mia艂 bawoli niewyprawny kaftan, na biodrach r贸wnie偶 bawoli pas, za kt贸ry zatkni臋ty by艂 p臋k kluczy i kr贸tki n贸偶. W prawej r臋ce trzyma艂 偶elazn膮, pozas艂anian膮 b艂onami latarni臋, w drugiej miedziany kotlik i pochodni臋.
- Got贸w jeste艣? - zapyta艂 Zygfryd.
Diederich sk艂oni艂 si臋 w milczeniu.
- Kaza艂em, by艣 mia艂 w臋gle w kotliku.
Kr臋py cz艂owiek zn贸w nic nie odpowiedzia艂, wskaza艂 tylko p艂on膮ce w kominie bierwiona, wzi膮艂 stoj膮c膮 wedle komina 偶elazn膮 艂opatk臋 i pocz膮艂 wygarnia膰 spod nich w臋gle do kocio艂ka, po czym zapali艂 latarni臋 i czeka艂.
- A teraz s艂uchaj, psie - rzek艂 Zygfryd. - Niegdy艣 wygada艂e艣, co kaza艂 ci czyni膰 komtur Danveld, i komtur kaza艂 ci wyci膮膰 j臋zyk. Ale 偶e mo偶esz kapelanowi pokaza膰 wszystko, co chcesz, na palcach, wi臋c ci zapowiadam, i偶 je艣li jednym ruchem poka偶esz mu to, co z mego rozkazu uczynisz - ka偶臋 ci臋 powiesi膰.
Diederich zn贸w sk艂oni艂 si臋 w milczeniu, tylko twarz 艣ci膮gn臋艂a mu si臋 z艂owrogo strasznym wspomnieniem, albowiem wyrwano mu j臋zyk z zupe艂nie innego powodu, ni偶 m贸wi艂 Zygfryd.
- Ruszaj teraz naprz贸d i prowad藕 do Jurandowego podziemia.
Kat chwyci艂 sw膮 olbrzymi膮 d艂oni膮 pa艂膮k kotlika, podni贸s艂 latarni臋 i wyszli. Za drzwiami min臋li u艣pionego pacho艂ka i zszed艂szy ze schod贸w udali si臋 nie ku drzwiom g艂贸wnym, lecz w ty艂 schod贸w, za kt贸rymi ci膮gn膮艂 si臋 w膮ski korytarz id膮cy przez ca艂膮 szeroko艣膰 gmachu, a zako艅czony ci臋偶k膮 furt膮 ukryt膮 we framudze muru. Diederich otworzy艂 j膮 i znale藕li si臋 zn贸w pod go艂ym niebem, na ma艂ym podw贸rku, otoczonym z czterech stron murowanymi spichrzami, w kt贸rych chowano zapasy zbo偶a na wypadek obl臋偶enia zamku. Pod jednym z tych spichrz贸w, od prawej strony, by艂y podziemia dla wi臋藕ni贸w. Nie sta艂a tam 偶adna stra偶, albowiem wi臋zie艅, cho膰by zdo艂a艂 wy艂ama膰 si臋 z podziemia, znalaz艂by si臋 w dziedzi艅cu, kt贸rego jedyne wyj艣cie by艂o w艂a艣nie przez ow膮 furt臋.
- Czekaj ! - rzek艂 Zygf ryd.
I wspar艂szy si臋 r臋k膮 o mur zatrzyma艂 si臋, albowiem uczu艂, 偶e dzieje si臋 z nim co艣 niedobrego i 偶e brak mu tchu, jak gdyby piersi jego by艂y zakute w zbyt ciasny pancerz. Po prostu to, przez co przeszed艂, by艂o nad jego stare si艂y. Uczu艂 te偶, 偶e czo艂o pokrywa mu si臋 pod kapturem kroplami zimnego potu, i postanowi艂 chwil臋 odetchn膮膰.
Noc po pos臋pnym dniu uczyni艂a si臋 nadzwyczaj pogodna. Na niebie 艣wieci艂 ksi臋偶yc i ca艂y dziedzi艅czyk zalany by艂 jasnym 艣wiat艂em, przy kt贸rym 艣nieg po艂yskiwa艂 zielono. Zygfryd z chciwo艣ci膮 wci膮ga艂 w p艂uca rze藕we i nieco mro藕ne powietrze. Ale przypomnia艂o mu si臋 zarazem, 偶e w tak膮 sam膮 艣wietlist膮 noc wyje偶d偶a艂 Rotgier do Ciechanowa, sk膮d wr贸ci艂 trupem.
- A teraz le偶ysz w kaplicy - mrukn膮艂 z cicha.
Diederich za艣 s膮dz膮c, 偶e komtur do niego m贸wi, podni贸s艂 latarni臋 i o艣wieci艂 jego twarz, blad膮 strasznie, niemal trupi膮, ale zarazem podobn膮 do g艂owy starego s臋pa.
- Prowad藕! - rzek艂 Zygfryd.
呕贸艂te ko艂o 艣wiat艂a od latarni zachybota艂o zn贸w na 艣niegu i poszli dalej. W grubym murze spichlerza by艂o wg艂臋bienie, przy kt贸rym kilka schod贸w wiod艂o do niskich 偶elaznych drzwi. Diederich otworzy艂 je i zn贸w pocz膮艂 schodzi膰 po schodach w g艂膮b czarnej czelu艣ci podnosz膮c mocno latarni臋, by o艣wieci膰 komturowi drog臋. Na ko艅cu schod贸w by艂 korytarz, a w nim na prawo i na lewo nadzwyczaj niskie furty od cel wi臋ziennych.
- Do Juranda - rzek艂 Zygfryd.
Po chwili zaskrzypia艂y rygle i weszli. Ale w jamie by艂o zupe艂nie ciemno, wi臋c Zygfryd, nie widz膮c dobrze przy md艂ym 艣wietle latarni, rozkaza艂 zapali膰 pochodni臋 i wkr贸tce w mocnym blasku jej p艂omienia ujrza艂 le偶膮cego na s艂omie Juranda. Jeniec mia艂 kajdany na nogach, na r臋ku za艣 艂a艅cuch nieco d艂u偶szy, taki, aby mu pozwala艂 podawa膰 sobie pokarm do ust. Ubrany by艂 w ten sam w贸r zgrzebny, w kt贸rym stan膮艂 przed komturami, lecz pokryty teraz ciemnymi 艣ladami krwi, albowiem w dniu owym, w kt贸rym po艂o偶ono kres walce dopiero w贸wczas, gdy oszala艂ego z b贸lu i w艣ciek艂o艣ci rycerza spl膮tano sieci膮, knechtowie chcieli go dobi膰 i halabardami zadali mu kilkana艣cie ran. Dobiciu przeszkodzi艂 miejscowy, szczytnie艅ski kapelan, ciosy za艣 nie okaza艂y si臋 艣miertelne, natomiast usz艂o z Juranda tyle krwi, 偶e go odniesiono do wi臋zienia na wp贸艂 偶ywego. W zamku mniemano powszechnie, 偶e lada godzina sko艅czy, lecz jego ogromna si艂a zmog艂a 艣mier膰 i 偶y艂, chocia偶 nie opatrzono mu ran, a wtr膮cono go do strasznego podziemia, w kt贸rym w dniach odwil偶y kapa艂o ze sklepie艅, w czasie za艣 mroz贸w 艣ciany pokrywa艂y si臋 grub膮 sadzi膮 艣nie偶n膮 i kryszta艂kami lodu.
Le偶a艂 wi臋c na s艂omie, w 艂a艅cuchach, niemocen, ale ogromny, tak i偶 zw艂aszcza le偶膮c czyni艂 wra偶enie jakiego艣 od艂amu ska艂y, kt贸ry wykuto w kszta艂t cz艂owieczy. Zygfryd kaza艂 mu 艣wieci膰 prosto w twarz i przez czas jaki艣 wpatrywa艂 si臋 w ni膮 w milczeniu, po czym zwr贸ci艂 si臋 do Diedericha i rzek艂:.
- Widzisz, i偶e ma tylko jedn膮 藕renic臋, wykap mu j膮.
W g艂osie jego by艂a jaka艣 niemoc i zgrzybia艂o艣膰, ale w艂a艣nie dlatego straszny rozkaz wydawa艂 si臋 jeszcze straszniejszy. Tote偶 pochodnia zadr偶a艂a nieco w r臋ku kata, jednak偶e pochyli艂 j膮 i wkr贸tce na oko Juranda pocz臋艂y spada膰 wielkie, p艂on膮ce krople smo艂y, a wreszcie pokry艂y je zupe艂nie od brwi a偶 do wystaj膮cej ko艣ci policzka.
Twarz Juranda skurczy艂a si臋, p艂owe w膮sy jego podnios艂y si臋 ku g贸rze i odkry艂y zaci艣ni臋te z臋by, ale nie wyrzek艂 ani s艂owa i czy to z wyczerpania, czy przez zawzi臋to艣膰 przyrodzon膮 strasznej jego naturze, nie wyda艂 nawet j臋ku.
A Zygfryd rzek艂:
- Przyrzeczono ci, i偶 wyjdziesz wolny, i wyjdziesz, ale nie b臋dziesz m贸g艂 oskar偶a膰 Zakonu, gdy偶 j臋zyk, kt贸rym przeciw niemu blu藕ni艂e艣, b臋dzie ci odj臋ty.
I zn贸w da艂 znak Diederichowi, lecz 贸w wyda艂 dziwny, gardlany g艂os i pokaza艂 zarazem na migi, 偶e potrzebuje obu r膮k, a nadto, 偶e chce, by komtur mu po艣wieci艂.
W贸wczas starzec wzi膮艂 pochodni臋 i trzyma艂 j膮 wyci膮gni臋t膮 dr偶膮c膮 r臋k膮; jednak偶e gdy Diederich przycisn膮艂 kolanami piersi Juranda, odwr贸ci艂 g艂ow臋 i patrza艂 na pokryt膮 szronem 艣cian臋.
Na chwil臋 rozleg艂 si臋 d藕wi臋k 艂a艅cuch贸w, po czym da艂y si臋 s艂ysze膰 zdyszane oddechy piersi ludzkich, co艣 jakby jedno g艂uche, g艂臋bokie st臋kni臋cie i nast膮pi艂a cisza.
Wreszcie ozwa艂 si臋 zn贸w g艂os Zygfryda:
- Jurandzie, kara, kt贸r膮 ponios艂e艣, i tak ci臋 spotka膰 mia艂a, ale pr贸cz tego bratu Rotgierowi, kt贸rego m膮偶 twej c贸rki zabi艂, obieca艂em w艂o偶y膰 praw膮 twoj膮 d艂o艅 do trumny.
Diederich, kt贸ry ju偶 by艂 podni贸s艂 si臋, us艂yszawszy te s艂owa przychyli艂 si臋 zn贸w nad Jurandem.
Po niejakim czasie stary komtur i Diederich znale藕li si臋 zn贸w na owym dziedzi艅cu, zalanym 艣wiat艂em miesi臋cznym. Przeszed艂szy korytarz Zygfryd wzi膮艂 z r膮k kata latarni臋 i jaki艣 ciemny przedmiot owini臋ty w szmat臋 i rzek艂 do siebie g艂o艣no:
- Teraz do kaplicy z powrotem, a potem do wie偶y.
Diederich spojrza艂 na niego bystro, lecz komtur kaza艂 mu i艣膰 spa膰, sam za艣 powl贸k艂 si臋 ko艂ysz膮c latarni膮 w stron臋 o艣wieconych kaplicznych okien. Po drodze rozmy艣la艂 o tym, co si臋 sta艂o. Czu艂 jak膮艣 pewno艣膰, 偶e i na niego przychodzi ju偶 kres i 偶e to s膮 jego ostatnie uczynki na ziemi; a jednak jego dusza krzy偶acka, chocia偶 z natury wi臋cej okrutna ni偶 k艂amliwa, tak ju偶 pod wp艂ywem nieub艂aganej konieczno艣ci wzwyczai艂a si臋 do wykr臋t贸w, matactw i os艂aniania krwawych zakonnych post臋pk贸w, 偶e i teraz mimo woli my艣la艂, i偶 m贸g艂by zrzuci膰 ha艅b臋 i odpowiedzialno艣膰 za Jurandow膮 m臋k臋 zar贸wno z siebie, jak i z Zakonu. Diederich przecie niemowa, nic nie wyzna, a chocia偶 umie porozumie膰 si臋 z kapelanem, nie porozumie si臋 z samego strachu. Wi臋c co? Wi臋c kt贸偶 dowiedzie, 偶e Jurand nie otrzyma艂 tych wszystkich ran w bitwie? 艁atwo m贸g艂 straci膰 j臋zyk od pchni臋cia w艂贸czni膮 mi臋dzy z臋by, 艂atwo miecz albo top贸r m贸g艂 odr膮ba膰 prawic臋, a oko mia艂 tylko jedno, wi臋c c贸偶 dziwnego, 偶e mu je wybito, gdy sam jeden rzuci艂 si臋 w szale艅stwie na ca艂膮 za艂og臋 szczytnie艅sk膮? Ach, Jurand! Ostatnia w 偶yciu rado艣膰 wstrz膮sn臋艂a na chwil臋 sercem starego Krzy偶aka. Tak, Jurand, je艣li wy偶yje, powinien by膰 wypuszczon wolno! Tu Zygfryd przypomnia艂 sobie, jak niegdy艣 radzili o tym z Rotgierem i jak m艂ody brat 艣miej膮c si臋 m贸wi艂: "Niech w贸wczas p贸jdzie, gdzie go oczy ponios膮, a je艣li nie b臋dzie m贸g艂 trafi膰 do Spychowa, to niech si臋 r o z p y t a o drog臋." Bo to, co si臋 sta艂o, by艂o ju偶 w cz臋艣ci postanowione mi臋dzy nimi. Ale teraz, gdy Zygfryd zn贸w wszed艂 do kaplicy i kl臋kn膮wszy przy trumnie z艂o偶y艂 u n贸g Rotgiera krwaw膮 d艂o艅 Jurandow膮, ta ostatnia rado艣膰, kt贸ra przed chwil膮 w nim zadrga艂a, odbi艂a si臋 r贸wnie偶 po raz ostatni na jego twarzy.
- Widzisz - rzek艂 - uczyni艂em wi臋cej, ni偶e艣my uradzili: bo kr贸l Jan Luksemburski, chocia偶 by艂 艣lepy, stan膮艂 jeszcze do walki i zgin膮艂 z chwa艂膮, a Jurand nie stanie ju偶 i zginie jak pies pod p艂otem.
Tu zn贸w uczu艂 brak oddechu, taki jak poprzednio, gdy szed艂 do Juranda, a na g艂owie ci臋偶ar jakby 偶elaznego he艂mu, lecz trwa艂o to jedno mgnienie oka. Odetchn膮艂 g艂臋boko i rzek艂:
- Hej, czas i na mnie. Mia艂em ci臋 jednego, a teraz nie mam nikogo. Ale je艣li mi przeznaczono 偶y膰 jeszcze, to ci 艣lubuj臋, synaczku, 偶e ci i tamt膮 r臋k臋, kt贸ra ci臋 zabi艂a, na grobie po艂o偶臋 albo sam zgin臋. 呕yw jeszcze tw贸j zab贸jca...
Tu z臋by 艣cisn臋艂y mu si臋, chwyci艂 go kurcz tak silny, i偶 s艂owa urwa艂y mu si臋 w ustach, i dopiero po niejakim czasie pocz膮艂 zn贸w m贸wi膰 przerywanym g艂osem:
- Tak... 偶yw jeszcze tw贸j zab贸jca, ale ja go dosi臋gn臋... a nim dosi臋gn臋, inn膮, gorsz膮 od samej 艣mierci m臋k臋 mu zadam.
I umilk艂.
Po chwili wsta艂 i zbli偶ywszy si臋 do trumny j膮艂 m贸wi膰 spokojnym g艂osem:
- Ot, po偶egnam ci臋... Spojrz臋 ci w twarz raz ostatni; mo偶e poznam, czy艣 rad z obietnicy. Ostatni raz!
I odkry艂 oblicze Rotgiera, lecz nagle cofn膮艂 si臋.
- Smiejesz si臋... - rzek艂 - ale si臋 strasznie 艣miejesz...
Jako偶 cia艂o odtaja艂o pod p艂aszczem, a mo偶e od ciep艂a 艣wiec, skutkiem czego pocz臋艂o si臋 rozk艂ada膰 z nadzwyczajn膮 szybko艣ci膮 - i twarz m艂odego komtura sta艂a si臋 rzeczywi艣cie straszn膮. Spuch艂e ogromnie i poczernia艂e uszy mia艂y w sobie co艣 potwornego, sine za艣, wzd臋te wargi wykrzywione by艂y jakby u艣miechern.
Zygfryd zakry艂 co pr臋dzej t臋 okropn膮 mask臋 ludzk膮. Po czym wzi膮艂 latarni臋 i wyszed艂. W drodze po raz trzeci zbrak艂o mu oddechu, wr贸ciwszy wi臋c do izby rzuci艂 si臋 na swe twarde 艂o偶e zakonne i przez pewien czas le偶a艂 bez ruchu. My艣la艂, 偶e za艣nie, gdy nagle ogarn臋艂o go dziwne uczucie. Oto wyda艂o mu si臋, 偶e sen nie przyjdzie do niego ju偶 nigdy, a natomiast je艣li zostanie w tej izbie, to przyjdzie, zaraz 艣mier膰.
Zygfryd nie ba艂 si臋 jej. W niezmiernym zm臋czeniu i bez nadziei snu widzia艂 w niej jaki艣 ogromny wypoczynek, ale nie chcia艂 si臋 jej podda膰 jeszcze tej nocy, wi臋c siad艂szy na 艂o偶u pocz膮艂 m贸wi膰:
- Daj mi czas do jutra.
A wtem us艂ysza艂 wyra藕nie jaki艣 g艂os szepc膮cy mu do ucha:
- Wychod藕 z tej izby. Jutro b臋dzie za p贸藕no i nie spe艂nisz tego, co艣 przyrzek艂; wychod藕 z tej izby!
Komtur, podni贸s艂szy si臋 z trudem, wyszed艂. Na blankach obwo艂ywa艂y si臋 z naro偶nik贸w stra偶e. Przy kaplicy pada艂 na 艣nieg 偶贸艂ty blask z okien. W po艣rodku, przy kamiennej studni dwa czarne psy bawi艂y si臋 ci膮gaj膮c jak膮艣 szmat臋; zreszt膮 na dziedzi艅cu by艂o pusto i cicho.
- Wi臋c koniecznie jeszcze tej nocy? - m贸wi艂 Zygfryd. - Otom utrudzon bez miary, ale id臋... Wszyscy 艣pi膮. Jurand zmo偶on m臋k膮 mo偶e tak偶e 艣pi, tylko ja nie zasn臋: Id臋, id臋, bo w izbie 艣mier膰, a jam ci przyrzek艂... Ale potem niech偶e ju偶 przyjdzie 艣mier膰, skoro nie ma przyj艣膰 sen. Ty si臋 tam 艣miejesz, a mnie si艂 brak. 艢miejesz si臋, to艣 wida膰 rad. Jeno widzisz, palce mi podr臋twia艂y, moc opu艣ci艂a d艂onie i sam ju偶 tego nie dokonam... Dokona s艂u偶ka, kt贸ra, z ni膮 艣pi...
Tak m贸wi膮c szed艂 oci臋偶a艂ym krokiem ku wie偶y le偶膮cej przy bramie. Tymczasem psy, kt贸re bawi艂y si臋 przy kamiennej studni, przybieg艂y ku niemu i pocz臋艂y si臋 艂asi膰. W jednym z nich Zygfryd rozpozna艂 brytana, kt贸ry by艂 tak nieodst臋pnym towarzyszem Diedericha, i偶 w zamku m贸wiono, 偶e s艂u偶y mu w nocy za poduszk臋.
Pies powitawszy komtura zaszczeka艂 z cicha raz i drugi, po czym zwr贸ci艂 si臋 ku bramie i pocz膮艂 i艣膰 ku niej, jak gdyby odgadywa艂 my艣l cz艂owieka.
Zygfryd znalaz艂 si臋 po chwili przed w膮skimi drzwiczkami wie偶y, kt贸re na noc zaryglowywano z zewn膮trz. Odsun膮wszy rygle zmaca艂 por臋cz schod贸w, kt贸re zaczyna艂y si臋 tu偶 za drzwiami, i pocz膮艂 i艣膰 na g贸r臋. Zapomniawszy, z powodu rozbicia my艣li, latarni szed艂 omackiem, st膮paj膮c ostro偶nie i szukaj膮c nogami stopni.
Nagle po kilku krokach zatrzyma艂 si臋, gdy偶 wy偶ej, ale tu偶 nad sob膮 us艂ysza艂 co艣 jakby sapanie cz艂owieka albo zwierz臋cia.
- Kto tam?.
Nie by艂o odpowiedzi, tylko sapanie sta艂o si臋 szybsze. Zygfryd by艂 cz艂owiekiem nieustraszonym; nie ba艂 si臋 艣mierci, ale i jego odwaga i panowanie nad sob膮 wyczerpa艂y si臋 ju偶 do dna tej strasznej nocy. Przez g艂ow臋 przelecia艂a mu my艣l, 偶e drog臋 zast臋puje mu Rotgier, i w艂osy zje偶y艂y mu si臋 na g艂owie, a czo艂o okry艂o si臋 zimnym potem.
I cofn膮艂 si臋 prawie do samego wyj艣cia.
- Kto tam? - zapyta艂 zd艂awionym g艂osem.
Lecz w tej chwili co艣 pchn臋艂o go w piersi z si艂膮 tak straszliw膮, 偶e starzec pad艂 zemdlony na wznak przez otworzone drzwi, nie wydawszy ani j臋ku.
Uczyni艂a si臋 cisza. Potem z wie偶y wysun臋艂a si臋 jaka艣 ciemna posta膰 i chy艂kiem pocz臋艂a umyka膰 ku stajniom le偶膮cym obok cekhauzu po lewej stronie dziedzi艅ca. Wielki brytan Diedericha pop臋dzi艂 za ni膮 w milczeniu. Drugi pies skoczy艂 za nimi r贸wnie偶 i znikn膮艂 w cieniu muru, ale wkr贸tce zjawi艂 si臋 znowu ze 艂bem spuszczonym ku ziemi biegn膮c z wolna z powrotem i jakby wietrz膮c pod 艣lad tamtych. W ten spos贸b zbli偶y艂 si臋 do le偶膮cego bez ruchu Zygfryda, obw膮cha艂 go uwa偶nie i wreszcie siad艂szy przy jego g艂owie podni贸s艂 paszcz臋 w g贸r臋 i pocz膮艂 wy膰.
Wycie rozlega艂o si臋 przez d艂ugi czas, nape艂niaj膮c jakby now膮 偶a艂o艣ci膮 i zgroz膮 t臋 pos臋pn膮 noc. Na koniec zaskrzypia艂y drzwi ukryte we wn臋ku wielkiej bramy i na dziedzi艅cu zjawi艂 si臋 od藕wierny z halebard膮.
- M贸r na tego psa! - rzek艂. - Naucz臋 ja ci臋 wy膰 po nocy.
I nastawiwszy ostrze chcia艂 pchn膮膰 nim zwierz臋, lecz w tej samej chwili ujrza艂, i偶 kto艣 le偶y w pobli偶u otwartych drzwiczek baszty.
- Herr Jesus! co to jest?...
Pochyliwszy g艂ow臋 spojrza艂 w twarz le偶膮cego cz艂owieka i pocz膮艂 krzycze膰:
- Bywaj ! bywaj ! ratunku!
Po czym skoczy艂 do bramy i j膮艂 targa膰 z ca艂ych si艂 za sznur dzwonu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
07a?0 Information and Communication
07a
07a
SIMR ALG1 EGZ 2008 02 07a rozw
07a
07a Szczeg贸艂 1 A4
07 07a Przemyslaw Wlodarczyk
07a
07a
07a
SIMR ALG1 EGZ 2014 02 07a rozw 1
07a
07a Plan ogolny lotn Pyrzowice
07a
Charakterystyka spo艂ecze艅stwa po powstaniu styczniowym w~07A
07A BUDDHAFIELD
07a

wi臋cej podobnych podstron