Kreutz Koniec końców


Marek Kreutz

Koniec końców

Czytelnik Warszawa 1991
Okładkę projektował Jan Bokiewicz
Copyright by Marek Kreutz, Warszawa 1991 ISBN 83-07-01904-4
Jeśli komórki nowotworowe mogą się mnożyć w,jnieskończoność, czy można znaleźć
sposób, by każda komórka nieskończenie się mnożyła, a więc była nieśmiertelna?
Jestem pewien, że podejmie się próby, ale na razie nikt nie ma najmniejszego
pojęcia o tym, jak się do tego zabrać. Nieograniczony rozród jest jedną tylko z
cech nowotworowej komórki. Gdy hoduje się większą ilość mysich komórek, po
jakimś czasie wszystkie prawie giną. Bardzo nieznaczna ich część ulega jednak
jakiejś mutacji, która umożliwia; im dalszy rozród. Można więc unieśmiertelnić
komórkę, dodając do niej DNA z niektórych wirusów nowotworowych. Wirusy te
zawierają geny, które nazywamy genami nieśmiertelności, nie wiedząc jednak, na
czym polega ich działanie. Jednym z najbardziej podniecających aspektów badania
nowotworów jest obecnie poznanie tych genów nieśmiertelności i ich
biochemicznych funkcji.
Tymczasem dziś wszystko dzieje się tak, jak gdyby ludzie odmawiali umierania,
jak gdyby uważali śmierć za jakiś niesłychany skandal, absurd. Obiecuje się
nawet, że ludzie kiedyś będą żyć bez końca.
Louis-Vincent Thomas (antropotanatolog)
Ale czy uważa Pan, że nieśmiertelność nie jest wykluczona? Może po uzyskaniu
sztucznego białka i syntezie enzymów uda się odnawiać starzejący się organizm
człowieka?
Na razie jest to science-fiction. Gdy będziemy więcej wiedzieli o komórkach,
zrozumiemy, na czym polega starzenie się (...)
Czy byłby Pan zainteresowany nieśmiertelnością, gdyby ją panu zaofiarowano?
Oczywiście! Myślę, że każdy z nas, choć w zależności od tego, czy życie jego
jest, czy nie jest interesujące. Ja kocham życie! Z przyjemnością czytam każdy
nowy numer "Naturę".
Z wywiadu z prof. Jamesem Watsonem (nagroda Nobla w 1962 wraz z F.H.C. Crickiem)
PROLOG
Spokojna powierzchnia Morza Śródziemnego od wschodu zmieniała kolor, z
miedzianozłotego stawała się granatowa, by już w okolicach Bosforu i Dardaneli
przechodzić stopniowo w połyskliwą czerń. Słońce leniwie opadało za horyzont,
pogrążając w cieniu kontynent Federacji Europejskiej wraz z pięcioma miliardami
jej mieszkańców; dokładna liczba, podana tego wieczora w komunikacie Służby
Demograficznej, wynosiła 5 106 911 806 żyjących obywateli, którzy mieli teraz
przed sobą kilka godzin, na ogół jeszcze chłodnej, wiosennej nocy.
Do samotnej wysepki, jakich wiele na wschodnich krańcach Morza Jońskiego,
zbliżał się od północy błękitny wod-nopłat ze znakami Federacji na pękatym
kadłubie. Przybliżywszy się do skalistych brzegów, pilot obniżył lot i zręcznie
posadził maszynę na falach. Pokonując opór wody, aparat powoli i statecznie
wpłynął do niewielkiej zatoczki i z cichym szumem elektrycznych silników przybił
do kamiennego mola. Po chwili w rozsuniętych drzwiczkach kabiny pojawił się
wysoki mężczyzna. Był to człowiek bardzo już posunięty w latach. Czupryna, z
fantazją sfalowana nad wysokim pobrużdżonym czołem, była co prawda niezwykle
gęsta, ale już zupełnie biała, a szyję i podbródek szpeciły zwisające fałdy
pomarszczonej skóry, drgające przy każdym przełknięciu śliny. Starczą twarz
zdobiły gęste, krzaczaste brwi, nadając jej dumny i władczy wyraz.
Starzec, otulając się beżowym wełnianym płaszczem, nadzwyczaj zręcznie jak na
jego wiek zeskoczył na płytę mola i ruszył ku brzegowi krokiem mocnym i prężnym.
Przy wyjściu z mola na szutrowej drodze oczekiwała biała begi-na z kierowcą w
nieskazitelnie białym kombinezonie i błękitnej czapeczce na głowie, wyprężonym
na baczność przy otwartych drzwiczkach.
Starzec wsiadł. Kierowca zatrzasnął za nim drzwi, prze-
biegł truchtem na swoje miejsce w samochodzie i begina ruszyła natychmiast w
głąb wyspy, rozpraszając potężnymi reflektorami gęstniejący mrok. Po pięciu
minutach jazdy dwa stożki światła dotknęły metalowej bramy o ażurowej
konstrukcji, która pod tym dotknięciem rozwarła się bezszelestnie. Minąwszy
bramę, pojazd przejechał jeszcze trzysta metrów i zatrzymał się przed wejściem
do niewysokiego pawilonu w marokańskim stylu, o olśniewająco białych ścianach.
Kierowca w błękitnej czapeczce wykonał wszystkie poprzednie czynności w
odwrotnej kolejności i otworzywszy drzwi zamarł w postawie zasadniczej. Starzec,
pokonując nadzwyczaj lekko trzy stopnie schodków, wszedł do środka.
Karło powiedział niegłośno, wkraczając do przestronnego holu, rozświetlonego
jasnym światłem, wydobywającym całe bogactwo barw i odcieni z mozaiki na
podłodze i fresków pokrywających ściany, fresków, które do złudzenia
przypominały te z pałacu w Knossos.
Jestem odpowiedział spokojny głos i na schodach ukazał się wysoki, dobrze
zbudowany mężczyzna, wyglądający na mniej więcej pięćdziesiąt lat, ubrany w
rodzaj srebrzystej liberii. Z wysokiego, sztywnego kołnierza sterczała jajowata
głowa całkowicie pozbawiona włosów. Pociągła, szczupła twarz pozbawiona była nie
tylko śladów zarostu, ale także brwi i rzęs. Bardzo się cieszę, że znowu pan
do nas zawitał Karło nieco pochylił lśniącą czaszkę.
Zabierz płaszcz i przyjdź zaraz do salonu polecił starzec, podając Karłowi
okrycie.
Salon był obszernym pomieszczeniem, zbudowanym na planie koła, z podłogą
obniżoną o kilkanaście centymetrów w stosunku do reszty domu, pięć par
przeszklonych drzwi wychodziło na półkolisty taras, zawieszony nad morzem
kipiącym przy nadbrzeżnych skałach.
Starzec usiadł ciężko na jednym z miękkich białych foteli i rozluźnił kołnierzyk
koszuli z naturalnego jedwabiu o barwie kości słoniowej. Uff, już po
wszystkim... Cały ten skom-
plikowany dzień ma poza sobą. Wszystko poszło chyba jak najlepiej... Żadnych
potknięć. Ritter z pewnością da sobie radę. Uśmiechnął się. Zepsuje troszkę
jutrzejszą pompę w Genewie, ale przynajmniej finał na miarę postaci! Lubił
wielkie finały, jak u tego, no... Beethovena. Lodowiec Mer de Glace będzie jego
grobowcem... Wspaniały Mer de Glace. Do salonu wszedł Karło i zatrzymał się w
progu.
Kończymy z generałem, drogi Karło starzec wskazał swoją twarz. Duchy nie
istnieją, nie powinny istnieć, od jutra, Karło, będziesz miał do czynienia tylko
z dyrektorem semibanku w Mediolanie, Davidem Mercuri, bierz się do roboty.
Karło zniknął, po chwili pojawił się znowu, ciągnąc niewielki stolik na kółkach
zastawiony słojami i puzderkami różnej wielkości i kształtu. Zatrzymał się przy
siedzącym i przez chwilę patrzył na jego twarz.
A jednak szkoda westchnął to była wyjątkowo udana postać.
To mówiąc, sięgnął do siwej czupryny i zręcznie odkleił ją od czaszki.
Też tak uważam, drogi Karło powiedział starzec ale sam przyznasz, że
generał bardzo nam się już postarzał, tymczasem David Mercuri ma przed sobą
przyszłość.
Bez wątpienia przyznał grzecznie Karło i w salonie rozległ się odgłos
delikatnego klaskania; to dłonie Karla wklepywały nawilżający krem w napiętą i
gładką skórę na głowie siedzącego.
Czy mogę o coś zapytać? odezwał się Karło, odrywając ostrożnie brwi znad
przymkniętych powiek i wrzucając je kolejno do alabastrowego pojemnika.
Tak?
Kiedy odbędzie się pogrzeb?
Przypuszczam, że na początku tygodnia.
Czy będzie mi wolno pojechać na tę uroczystość? Siedzący na fotelu uśmiechnął
się.
Robisz się sentymentalny, Karło.
Chciałbym się trochę rozerwać pospieszył Karło z wyjaśnieniem. To chyba
już ostatni pana pogrzeb?
Miejmy nadzieję, ale cóż można wiedzieć...
Palce Karla odlepiły rzęsy od powiek i po chwili twarz siedzącego w delikatny
sposób została pozbawiona zmarszczek i nieprzyjemnych fałd na podbródku. Zabieg
nie trwał dłużej niż pół godziny i kiedy niedawny starzec o-tworzył oczy, ujrzał
w lustrze, podsuniętym mu przez Karla, twarz czterdziestoletniego mężczyzny,
lekko pobladłą i bez jednego włoska. Przeciągnął się. Tak, dzisiaj pełny relaks,
może kobieta? Należy mu się w końcu trochę oddechu, zanim wskoczy w skórę Davida
Mercuri... Kiedyż skończą się te przebieranki? Akcja Beta postępuje, ale ile
jeszcze czasu do jej zakończenia...
Karło w milczeniu porządkował stolik z przyborami.
Każdą wyprawę na brzeg uważasz za rozrywkę, Karło... Co cię właściwie tam tak
bawi?
Zagadnięty zaprzestał na chwilę układania słoików i zastanowił się. Pośpiech
odparł. Pośpiech ich wszystkich. W tym ciągłym pośpiechu przypominają jakieś
owady, które kiedyś widziałem... Może mrówki. Ten pośpiech często sprawia, że po
prostu nie mogę oderwać wzroku.
Mężczyzna z twarzą nie wykończonej lalki znowu się uśmiechnął. Czas... Czas jak
morze, nieskończone, leniwe morze...
Nad ekranem terminalu, wiszącym na ścianie, pojawił się czerwony sygnał.
Do diabła, sprawdź, kto to i czego chce. Karło bez słowa skierował się w
stronę drzwi.
Karło mężczyzna powstrzymał go. Oczywiście, będziesz mógł złożyć wieniec
na grobie generała Pinto, jeżeli tak bardzo chcesz.
Dziękuję Karło skłonił się i wyszedł. Wrócił po chwili, żeby poinformować,
że na rozmowę czeka Peter van Liin.
Prezydent? Czego chce?
T
Twierdzi, że to sprawa wyjątkowa, jest lekko zdenerwowany.
Przełącz.
Na ekranie ukazała się ciężka, jakby z grubsza tylko ciosana twarz van Liina,
który stanowisko prezydenta Rady Najwyższej FE objął dwa lata temu, po
sierpniowych wyborach.
Jak się czujesz w roli nieboszczyka? zapytały usta na ekranie, szerokie na
przynajmniej dziesięć centymetrów.
Trochę zmęczony, o co chodzi? Rzadko mam okazję przebywać na wyspie.
Niestety, muszę ci przeszkodzić powiedział van Liin. Mówi ci coś nazwisko
Ruben? Alfred Ruben?
Nic.
To genetyk, pracuje u Hartza w Zurychu, daliśmy mu pozwolenie na badania,
pracuje nad hemofilią mówił van Liin tym swoim męskim, matowym głosem, który
tak dobrze mu służył w prezydenckiej karierze. Zechac otrzymał jego raport,
zechciej zerknąć na ten fragment...
Twarz van Liina zniknęła z ekranu, a pojawił się fragment tekstu, jarzący się
seledynowymi literami.
Rozumiem mężczyzna przed ekranem pokiwał głową.
Co o tym sądzisz?
Na ekranie znów pojawiła się twarz van Liina.
Przypadek. Po prostu przypadek. To się musiało stać prędzej czy później. W
nauce można dochodzić do tego samego różnymi drogami... W każdym razie to jest
dokładnie to. Ten...
Ruben podpowiedział van Liin.
Jak on się zachowuje?
Najpierw oczywiście zgłupiał, ale dopóki nie był pewny, nie rozgłaszał, potem
wysłał lojalnie raport do Zechaca i poprosił do siebie reporterów z tv. Na
szczęście Zechac zareagował w porę i wyperswadował mu ten krok, Ruben dał się
przekonać, ale zdaje się, że nie do końca...
Wie coś więcej? w głosie mężczyzny był niepokój.
Na razie chyba nie, ale jest bardzo ambitny.
Sprawdziliście jego grupę?
Tak, ma MN odparł van Liin natychmiast.
Obawiam się, że jest tylko jedno wyjście...
Też tak myślę... Zapadła chwila ciszy.
Dobrze powiedział wreszcie mężczyzna przed e-kranem tylko zadbajcie o
wszystkich, podkreślam: o wszystkich. Ritter to załatwi, wchodzi na moje miejsce
od jutra.
Wyłączył ekran i przymknąwszy oczy, złożył głowę na oparciu fotela. Prędzej czy
później... Ten Ruben, łebski facet, szkoda że jest MN, wielka szkoda. Szum morza
działa usypiająco. Morze... Falujące, niezmierzone, nieruchome morze.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Śmieszny, staroświecki wagonik kolejki zębatej sunął w górę powoli, ale uparcie.
Eroll postawił kołnierz tefrono-wej kurtki i odsunął się trochę od okna; wiało
chłodem. Obok starsza pani o nobliwym wyglądzie cieszyła się jak dziecko.
To ma chyba ze sto lat! wykrzykiwała, pukając w ściany wagoniku.
Zapewniam cię, że więcej odpowiedział siedzący naprzeciw niej siwowłosy
mężczyzna. Słowo "zapewniam" powtórzył kilka razy.
Wyglądają na szc79śl:wą parę staruszków, pomyślał, poczuł przenikliwy dreszcz,
zapewne z powodu coraz zimniej-szego górskiego powietrza. Zbliżali się do końca
podróży. Pięćdziesiąt pięć minut trwało pokonanie trasy Chamonix--Mohtanvert,
tak jak przed stu, a może dwustu laty. Nie miał pojęcia, kiedy zbudowano tę
kolejkę, nie miał pamięci do dat, kojarzyły mu się z jednym tylko z
cmentarzem.
Wagonik podjechał pod szary, betonowy peron i zatrzymał się. Wraz z grupą
pasażerów opuścił kolejkę i ruszył w kierunku Hotel du Montanvert. Para
staruszków szła przed nim, rozglądając się z entuzjazmem. Przysłuchiwał się, jak
starsza pani wypytuje partnera o ceny pokojów, popatrując z odrobiną zazdrości
na tych, którzy znikali za ogromnymi wrotami hotelu. Nie każdego było stać na
Hotel du Montanvert, chociaż bynajmniej nie grzeszył komfortem. Był tu kiedyś i
znosił śpiewająco owe reklamowane szeroko "spartańskie warunki" tylko dlatego,
że obok była Mariko, każdego dnia i każdej nocy, i nic nie mogło zakłócić tego
czasu.
Ominął hotel i wszedł na obszerny taras widokowy. Kręciło się po nim sporo
ludzi, z tego powodu zapewne właśnie
tu wyznaczono mu spotkanie. Widoczność była dobra, nawet bardzo dobra, każdy
mógł podziwiać szeroką panoramę alpejskich szczytów i słynny Mer de Glace.
Skrzący się bielą jęzor lodowca spływał gdzieś spomiędzy szczytów Moine i
Grandes Jorasses, tak się w każdym razie zdawało, ale było to złudzenie
wynikające z oddalenia, w rzeczywistości oba szczyty dzieli znaczna odległość, a
bramą dla lodowej rzeki jest raczej Moine i Grand Chormoz, pomiędzy którymi, w
miejscu zwanym Młynami, łączą się w jeden dwa lodowe nurty, Geant i Leschaux, i
już jako Mer de Glace spływają w dolinę Chamonix, zamieniając się przy końcu
swojej drogi w wartko biegnące strumienie.
Starsza pani, która razem ze swoim towarzyszem również dotarła na taras, co
chwilę wykrzykiwała nazwy rozpoznanych w przewodniku szczytów. Wskazywała je
palcem, szarpiąc swego towarzysza. On znosił to wszystko ze spokojem i
łagodnością, jaką daje tylko późny wiek i ogromna zażyłość z drugim człowiekiem,
z którym przeżyło się całe długie życie.
Tam Dru! Trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt dwa metry! oznajmiła,
przymierzając rzeczywistość do trzymanego w dłoniach rysunku z przewodnika.
Tam Mount Mallet! Widzisz? stanowczo domagała się potwierdzenia. Nie, to nie
Mallet, to Szczyt Republiki poprawiła się zaraz obok Grand Chormoz, taki
ząbek, widzisz?
Samolot powiedział krótko jej towarzysz, przerywając potok zachwytów.
Nie widzę zaniepokoiła się staruszka, gorączkowo przeszukując horyzont
ogromną lornetą. Ach, tak! zawołała z dziecięcym zachwytem. Widzę! Ale to
nie samolot, to raczej helikopter przypatrywała się uważnie. Nie wygląda na
górskie pogotowie, jest większy... Chyba nie powinien lecieć tak nisko.
Szkoda, że nie siedzisz obok pilota, powiedziałabyś mu, co ma robić bąknął
siwy pan.
Jesteś złośliwy, Eryku zauważyła tonem, który świadczył, że zupełnie się tym
nie przejmuje.
Eroll mimo woli spojrzał w tamtym kierunku. Helikopter przybliżał się, widział
go już dobrze nie uzbrojonym okiem. Nagły, bezgłośny błysk ujrzeli wszyscy.
Staruszka krzyknęła i mocno chwyciła za ramię swego towarzysza. Wszyscy obecni
na tarasie widzieli, jak maszyna rozpada się na części, ciągnąc za sobą smugę
dymu. Za daleko było, żeby dobiegł ich jakikolwiek dźwięk, cała tragedia
rozegrała się przed oczami przypadkowych widzów, niczym w pozbawionym nagle
dźwięku holograficznym filmie.
Widziałeś?! Widziałeś!? wołała starsza pani bliska płaczu. Taras
rozbrzmiewał podnieconymi głosami, ktoś pobiegł do hotelu zawiadomić górską
straż. W tym bałaganie Eroll usłyszał nagle tuż obok: Brand?
Odwrócił się. Przed nim stał młody mężczyzna, wyglądający na nie więcej niż
dwadzieścia pięć lat, w grubej ocieplanej kurtce koloru indygo, niedbale
rozpiętej, w spodniach i butach do tras wysokogórskich. Przez chwilę nie był
pewien, czy to ten człowiek wymówił nazwisko Brand, jego oczy bez przerwy
przesuwały się po otoczeniu, ale ani razu nie spoczęły na Erollu.
Pan coś mówił?
Jestem Sydney powiedział tamten. To na mnie pan czekał, możemy iść.
Zeszli z tarasu, na którym przybywało ludzi, choć już od dawna nic nie było
widać.
Daleko? zapytał Brand.
Dwie godziny drogi Sydney machnął ręką w kierunku górskich szczytów. Co
tam się właściwie stało? zapytał.
Chyba rozbił się jakiś helikopter powiedział Brand. Sydney wzruszył
ramionami.
Jechał go sęk powiedział. Idziemy, Numer Jeden czeka na pana, jak było
umówione.
Szli jakiś czas wzdłuż lodowca, potem zeszli z turystycznego szlaku, wspinając
się stromą, górską ścieżką. Torba ze sprzętem ciążyła Erollowi coraz bardziej.
Zaczął żałować, że wziął nissana, seksta była dużo lżejsza. Ale miała gorszy
obraz pocieszał się. Po godzinie wspinaczki Syd-ney zarządził postój. Usiadł
na głazie i zapalił jakieś śmierdzące świństwo.
Długo już jesteś z nimi? zagadnął Eroll.
Nie twoja sprawa usłyszał w odpowiedzi.
Żeby to spotkanie miało jakiś sens, musicie odpowiadać na moje pytania
powiedział spokojnie albo nie mam po co tam iść.
Sydney spojrzał na niego spode łba.
Ja nie jestem od gadania, poczekaj na Pierwszego, już on ci przyszykował
gadułę jak trzeba powiedział. Wstał, rzucając niedopalonego papierosa.
Nie zawiążecie mi oczu? - zapytał Eroll z przekąsem.
Nie trzeba odparł Sydney, ruszając w górę. Zanim zejdziesz na dół, nas już
tu dawno nie będzie.
Pomarańczowy parmonides czekał na niego tam, gdzie go pozostawił przed wjazdem
na Montanvert, jakieś sto metrów od stacji kolejki zębatej w Chamonix. Eroll
wrzucił nissana na tylne siedzenie, wsiadł, zatrzasnął drzwi i wsunął kasetę do
odtwarzacza. Cofnął ostatnie minuty nagrania.
...aż do zwycięstwa! Mamy w swoich planach więcej takich akcji! Ci, którzy
rządzą dzisiejszą Europą, muszą zrozumieć, że czas już przywrócić temu
kontynentowi dawne, narodowe ramy. Precz ze Zjednoczoną Federacją Europy! Każdy
wraca tam, skąd przyszedł! Wtedy dla każdego prawdziwego Szwajcara znajdzie się
praca i miejsce do życia! Powrót do dawnych państwowych granic oto cel walki
organizacji bojowej Brown Helvetia!
Na ekranie widział wykrzywioną w dziwnym grymasie, metalową maskę na twarzy
terrorysty, który stojąc na tle ośnieżonych szczytów, recytował swoje credo.
Boże, co za gówno! pomyślał i zatrzymał taśmę. Kiedy jechał na spotkanie z
tymi, którzy dziesięć dni temu wysadzili w powietrze połowę Place de 1'Opera,
powodując śmierć kilkudziesięciu ludzi i dalsze tyle raniąc, miał nadzieję na
świetny re-' portaż, na coś ekstra, czego jeszcze nie było. Zobaczył tę
idiotyczną maskę, usłyszał, co ma do powiedzenia Numer Jeden Helvetii, i
wiedział już rewelacji nie będzie. Za tę kasetę, którą przed chwilą nakręcił,
żadne stacja nie zapłaci mu więcej niż za reportaż z parlamentarnych obrad, po
prostu jeszcze jedna grupa separatystycznych obłąkańców. Chętnie dałby w pysk
facetowi w masce, ale musiał swoją rolę grać do końca. Żaden reporter, a już
szczególnie jeśli jest wolnym strzelcem, nie może sobie pozwolić na takie
spontaniczne reakcje, tym bardziej wobec ludzi, którzy jednym ruchem kciuka
wysyłają do nieba kilkaset osób.
Zapuścił silnik i podjechał do bramki przy wjeździe na superszybką. Automat
wyświetlił numer toru, przypisaną prędkość i otworzył bramkę. O tej porze tłok
na trasach nie był jeszcze tak duży, po południu można było czekać przy bramce
nawet i czterdzieści minut. Parmonides wjechał na tor. Kiedy osiągnął przepisane
przez elektronicznego cerbera 252 km na godzinę, Brand włączył automatpilota i
ułożył się wygodniej, opuszczając oparcie fotela. Był zmęczony, rześkie górskie
powietrze rozłożyło go trochę. Dużo jeździł ostatnio. Szukał tego jednego,
jedynego tematu, który pozwoliłby mu rozmawiać z tv z pozycji dyktującego
stawkę. Nie było to proste. Miał trzydzieści pięć lat, od dziewięciu lat w
branży i jeszcze nigdy mu się to nie udało. Takich jak on było w Europie
kilkadziesiąt tysięcy. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy z wszelkiego rodzaju
kamerami, urządzeniami holo i innymi zabawk|iitii,do zapisu dźwięku i obrazu
przemierzali co/jeizień kontyn^rjt wzdłuż i wszerz w nadziei trafienia na
tęibpmbę.CfBa tę fśoną sprawę, która poruszy
2 Koniec..
serca pięciu miliardów telewidzów, a reportera wyniesie na szczyt sławy i
uznania w jeden wieczór, dając pieniądze, olbrzymie pieniądze. O tej forsie śni
każdy z tych ludzi, gdy bierze do ręki kamerę. Kiedy dziewięć lat temu Brand
kupował swój pierwszy sprzęt profesjonalny, marzył o karierze Holdiego, który
właśnie wtedy wpadł na trop afery z "lewymi dziećmi", a jego rewelacyjne kasety
telewizja rzymska zakupiła za sumę przyprawiającą o zawrót głowy. Marzył o
karierze Richnera czy van Proofa, których reportaże z pierwszego i jak dotąd
ostatniego orbitalnego miasta spowodowały odwołanie, a potem wstrzymanie
projektu Orbita, ponieważ udowodniły, jak wielu ludzi tam zamieszkałych straciło
życie z powodu wadliwej konstrukcji stacji. Do tego jednak, żeby powtórzyć ich
sukcesy, trzeba było mieć nie tylko dobry sprzęt, ale dużo sprytu i jeszcze
więcej szczęścia. W profesji wolnego strzelca wielu widziało szansę dla siebie,
ale nielicznym była ona dana. Brand nie był wyjątkiem.
Po godzinnej jeździe opuścił superszybką i wjechał w o-bręb miasta, które
nazywało się Zurychem, chociaż powierzchnia dwóch tysięcy kilometrów
kwadratowych, którą kiedyś zajmowało to miasto, stanowiła teraz ledwie jedną
dziesiątą całości. Na Uto Quai zatrzymał go kolorowy tłum, idący całą
szerokością bulwaru. Stulecie Zjednoczenia zupełnie zapomniał o tej fecie.
Włączył tv. Na niewielkim samochodowym ekranie ukazała się twarz van Liina,
szefa federacyjnego rządu, jego modulowany głos zabrzmiał w kabinie pa-
rmonidesa.
...zanim sto lat temu połączyliśmy się w wielką europejską rodzinę. Za nami
poszli inni, świat postawił na jedność, na pokój! Ale to my byliśmy pierwsi!
Właśnie my, stojąc u progu nowej straszliwej wojny, zdobyliśmy się na to, by ją
odrzucić, rozsądek zatriumfował i jedynie słuszna alternatywa stała się faktem
mówił van Liin, patrząc co jakiś czas prosto w kamerę. Zjednoczenie się Europy
i utworzenie Rządu Federacyjnego pozwoliło skuteczniej zająć się naszym
najważniejszym problemem, jakim jest
l
problem demograficzny, problem przeludnienia. Sztuczna regulacja przyrostu
naturalnego, chociaż niesie ze sobą wiele niedogodności, jest naszym
dobrodziejstwem, jest najbardziej humanitarnym sposobem na zmniejszenie
wielkości populacji...
Idź do diabła pomyślał Brand i wyłączył obraz. Pochód przepływał obok, jakieś
roześmiane twarze zaglądały co chwilę do środka pamonidesa. Eroll zasunął szyby.
Nie było rady, trzeba było czekać, o wycofaniu się me było już mowy. Zapalił
papierosa, robił to rzadko, ale w tej sytuacji nie pozostawało nic innego.
Przez ostatnie lata dawał sobie jakoś radę, były okresy, kiedy powodziło mu się
nawet lepiej niż średnio, ale tylko tyle. Słowo kariera nie bardzo pasowało.
Dorobił się sprzętu, urządził niezłe studio w mieszkaniu na Zolikonie, miał
znajomości w branży, stał się po trochu starym wyjadaczem i przestał myśleć o
tym jednym, niepowtarzalnym sukcesie. Otoczony nimbem zawodu nie miał kłopotów z
kobietami, chociaż związki te nigdy nie trwały długo. Przy jego trybie życia
pewne rzeczy były, tak mu się przynajmniej zdawało, nie do pogodzenia. Zdanie to
zmienił, kiedy poznał Mariko.
Unikał raczej bywania na przyjęciach, ale akurat wtedy poszedł. Party urządzał
jakiś ważniak z sieci genewskiej i chciał się tam pokazać. Miała krótkie,
kruczoczarne włosy, lekko skośne oczy i śniadą cerę kobiet ze Wschodu. Sądził,
że pochodzi z Wysp Japońskich, ale wyjaśniła, że jej ojciec był Koreańczykiem.
Miała nie więcej jak trzydzieści lat i pracowała na Oddziale Zapłodnień w
klinice Hartza w Zurychu. Tego wszystkiego dowiedział się w czasie drogi
powrotnej z Genewy do Zurychu, superszybka była wyjątkowo zatłoczona, więc
jechali chyba z półtorej godziny. Kiedy następnego ranka obudził się obok
nagiej, filigranowej postaci, wiedział już znacznie więcej. Miała męża, z którym
rozeszła się niedługo po ślubie, powodów nie dociekał. Mąż był psychiatrą,
specjalistą od tak zwanej szczurzej choroby, musiał więc być człowiekiem
zamożnym, ale Brand wolał
o to nie pytać. Szczurza choroba, polegająca na nagłym, niespodziewanym wzroście
poziomu agresji nieukierunko-wanej i wyładowującej się na pierwszym lepszym
przedmiocie lub osobie, doprowadzająca często do poważnych samookaleczeń,
spowodowana była, jak sądzono, przeludnieniem i szerzyła się zastraszająco wśród
mieszkańców Federacji bez względu na pochodzenie społeczne, stan majątkowy czy
wykształcenie. Psychiatrzy nie narzekali na brak pacjentów. Brand uważał jednych
i drugich za potężnie kopniętych. Osoba byłego męża niezbyt go interesowała.
Wiedział już, że gotów jest zostać na dłużej w małym mieszkanku na Pasażu
Armstronga. Podobało mu się. Było pełne nieznanych roślin, zapachów, dziwnych
figurek z brązu. Nad tapczanem wisiał sporych rozmiarów portret Mariko, będący
najwyraźniej dziełem komputera, który ułożył jej podobiznę z mnóstwa
niezrozumiałych dla Branda symboli. Mariko wytłumaczyła mu potem ich znaczenie,
zawierały fragmenty informacji, głównie genetycznej czy biochemicznej,
fizjologicznej. Był to prezent od kolegów z kliniki, zabawna i miła pamiątka,
tworzona nie bardzo legalnie i wymagająca sporo pracy, ale właśnie dlatego
cenna. Mówiła mu o tym wszystkim, spokojna, opanowana, ale wyczuwał w niej
niezrozumiałe napięcie, niepewność.
Miesiąc później rozstali się na dłużej. Wyjechał na reportaż, chodziło o
machlojki na starym składowisku odpadów promieniotwórczych pod Hawrem, na
półwyspie Cotentin. Noce spędzał w nędznych hotelikach w jakimś Barfleur czy
Omonville. Nerwowe, pełne napięcia dni (kilkakrotnie grożono mu pobiciem, a
nawet śmiercią) nie pozwalały zasnąć. Pod przymkniętymi powiekami pojawiała się
twarz Mariko, jej drobna sylwetka, skośne, ciemne oczy. Gdzieś pod czaszką
kłębiły się myśli o tym, że ma już trzydzieści kilka lat, i o tym, że nie bawi
się wcale tak świetnie, polując na tematy do reportaży, jak to kiedyś mu się
zdawało, że po prostu ciężko haruje, czekając na lepsze życie a życie, to
krótkie życie mija.
Pierwszego wieczoru po powrocie, leżąc na tapczanie obok Mariko, opowiedział jej
o wszystkim, o czym myślał w czasie tamtych nocy nad kanałem La Manche.
Chciałbym, żebyśmy mieli dziecko powiedział wreszcie wybór płci należy do
ciebie, nie chciałbym umrzeć bezpotomnie.
Mariko uniosła się-i usiadła, widział tylko jej szczupłe plecy. Splotła dłonie
na karku, silnie zaciskając palce i skurczyła się jak mały bezbronny ślimak.
Szesnaście lat temu sprzedałam limit powiedziała. Nie miała prawa go
zatrzymywać, wiązać, powinna była go odtrącić, nie komplikować życia ani sobie,
ani jemu, postąpiła tchórzliwie, ohydnie...
Dopiero wtedy zrozumiał to ogromne napięcie, które wyczuwał pod pozornie
spokojną powierzchnią. Patrząc na jej zgarbione, nagie plecy, powiedział: Damy
sobie jakoś radę. Sam nie wiedział jak, ale czuł, że musi tak powiedzieć.
Odwróciła się twarzą do niego, jej oczy były suche. Nigdy nie będziesz miał ze
mną dziecka, nie mogę ci go dać powiedziała. W końcu to stanie się
najważniejsze, zostaw mnie, nie rób sobie wyrzutów, powinnam ci to wyjaśnić od
razu.
Długo tłumaczył, że nie zrezygnuje ani z niej, ani z dziecka. Jej limit był
wyczerpany, ale istnieją przecież inne możliwości, prawo do drugiego dziecka
można na przykład kupić...
Czy zdajesz sobie_sprawę, ile to kosztuje? Ile na to trzeba?
Zdawał sobie sprawę. Prawo do drugiego dziecka kosztowało majątek. Przepisy
mówiły wyraźnie: każda kobieta ma prawo do urodzenia jednego dziecka i żaden
bank seminacyjny nie wydałby plemników Erolla, gdyby miały być połączone z
gametami Mariko. Dura lex sed lex Europa pękała w szwach. Nigdy dotąd nie
odczuwał tego prawa jako ograniczającego wolność osobistą, jego wolność.
Obowiązek sterylizacji wszystkich, semibanki, wszystko to
funkcjonowało na długo przed jego urodzeniem, było proste i jasne. Prawo
obejmowało wszystkie kobiety i wszystkich mężczyzn bez wyjątku, miłość miłością,
a decyzja o poczęciu nowej istoty musiała być w pełni świadoma i wymagała
maksimum odpowiedzialności.
Prawo było więc logiczne, prawo było rozsądne, podważała je tylko niewielka
grupa nielegalnych naturystów, którzy nie pozwolili się wysterylizować... A
jednak, do diabła, chce mieć dziecko właśnie z Mariko, tylko z Mariko! l właśnie
tego mu nie wolno! Cóż go obchodzą takie czy inne racje? Jakim prawem van Liin
czy ktokolwiek inny dyktuje mu, z kim może mieć potomka, a z kim nie!
Brand walnął pięścią w krąg kierownicy. Kolorowy tłum wciąż blokował przejazd.
Do gmachu Zuryskiej Niezależnej Sieci TV dotarł dopiero około trzeciej. Na
Tavianiego natknął się wysiadając z windy. Niski, tęgawy, zawsze wesoły Orlando
Taviani był prawą ręką kierownika sekcji REP. Nigdy chyba nie miał w ręku
kamery, ale znał się na tej robocie jak mało kto, wiedział zawsze, co pójdzie
lepiej, co gorzej, i szef sekcji REP polegał na jego zdaniu.'
Witaj, królu strzelców! zawołał na widok Branda. Znali się od ładnych paru
lat, zresztą w ten sposób grubasek zwracał się do wszystkich, którzy dostarczali
mu materiały. Jak łowy?
Brand potrząsnął pulchną dłonią, wyciągniętą w jego kierunku serdecznym gestem.
Owszem, coś w sam raz na dzisiejszy dzień zachwytów, towar ekstra
powiedział, wychodząc z założenia, że autoreklamy nigdy za wiele.
Nie masz pojęcia, co tu się dziś dzieje, amico westchnął Taviani. Mamy
sygnały, że do południa było około
czterdziestu zamachów,-w dodatku pojutrze ten pogrzeb, więc nie można za bardzo
radośnie, ale i nie smutno, rozumiesz... Zwariować można.
Jaki pogrzeb?
Nic nie wiesz? Eduardo Pinto... Taviani skierował kciuk w dół. Bum!
Szef Bezpieczeństwa?
Si, si! przytaknął Taviani radośnie rozwalił się dziś rano w Alpach...
Czekaj... Eroll chwycił Tavianiego za guzik od marynarki, skrojonej nieco
staroświecko, ale ze smakiem. Rano? W Alpach?
Tak, leciał helikopterem do Genewy na uroczystości zjednoczenia i szlag go
trafił potwierdził Taviani, lekko zaskoczony reakcją Branda. Nie przejmuj
się tak dodał ironicznie on miał już chyba z dziewięćdziesiąt lat...
Niech to jasna cholera! Eroll był wściekły, ale prędko się opanował. Nie mógł
się przyznać Tavianiemu, że widział to na własne oczy, miał przy sobie kamerę i
nie skorzystał z niej. Trudno, było, minęło... Wyjął z torby kasetę i podał
Tavianiemu.
Co tu jest? zapytał Orlando, biorąc do ręki pudełeczko niewiele większe od
kieszonkowej zapalniczki.
Wywiad z Numerem Jeden organizacji Brown Helve-tia odparł Brand.
Ki diabeł?
Zrobili Place de 1'Opera w zeszłym tygodniu.
Aha przypomniał sobie Taviani i skrzywił się lekko. W zeszłym tygodniu, to
tak dawno. Było tam chociaż ze sto trupów?
Dziewięćdziesiąt osiem powiedział Brand. Czekam piętro niżej w Złotym
Kocie dodał, kierując się ku schodom.
W Złotym Kocie było jak zwykle tłoczno, ale znalazł wreszcie jakąś wolną lożę,
to znaczy wgłębienie w ścianie, gdzie było miejsce dla dwóch osób. Ponad
stolikiem, we
wnęce, jarzył się ekran terminala, pokazując fragment uroczystości w Genewie.
Brand zamówił piwo, które automat wypluł natychmiast na stolik, otwierając na
moment kanał podający.
Upił złocistego płynu ze szklanki, odstawił ją i sięgnął do sensorowej
klawiatury na brzegu stolika. Obraz tłumu na ekranie zniknął, ustępując
seledynowym literom telegazety. Odnalazł hasło "Ogłoszenia" i dział "Odstąpię
limit". Lista zawierała kilkadziesiąt nazwisk, większość jednak już znał, szukał
tych, które pojawiły się w ciągu ostatnich kilku dni. Znalazł dwie nowe pozycje:
Lizza Bean 653, Anim. Str., N. Z. W. 343 768 34 p.m. oraz Barba Scito 4-654
Theat. Pl. Żur. C 773 698 65 a.m. Pociągnął łyk piwa i przekazał oba numery do
pamięci tele. Po chwili skasował jednak numer pani Scito; było już dawno "post
meridiem". Z numerem Lizzy Bean automat połączył go natychmiast. Na ekranie
ukazała się owalna twarz o regularnych rysach, okolona burzą rudych włosów.
Jestem z ogłoszenia, czy Lizza Bean? zapytał, mimo że był tego całkowicie
pewien. Była bardzo ładna i mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat. Spodziewał się
tego. Odkąd studiował ten dział ogłoszeń i wydzwaniał po kolei do każdej z tych
kobiet, przekonał się, że wszystkie są bardzo młode i na ogół ładne. Tylko wtedy
federy liczą się tak bardzo i chęć ich posiadania jest tak wielka, że zaćmiewa
wszystko.
Kiedy uzyskał potwierdzenie, wyrażone niedbałym skinieniem głowy, zapytał
krótko: Ile?
Sto dwadzieścia tysięcy padła natychmiastowa odpowiedź. Czy to wysokość
sumy, czy też ton, jakim została zakomunikowana, sprawiły, że poczuł wściekłość.
Nie wydaje ci się, kotku, że to cena zbyt wyśrubowana? zapytał, zaciskając
palce na szklance.
Jeśli chcesz mieć drugiego bobaska, tatulku, to trzeba bulić, w moim przypadku
taki numer można zrobić tylko raz, chyba rozumiesz... Nie masz federów, to
znikaj...
Ruda piękność wyłączyła się. Brand powoli uniósł do ust szklankę i opróżnił ją
duszkiem. Niepotrzebnie w ogóle dzwonił. Ceny rzadko spadały poniżej stu
tysięcy, a nie miał nawet połowy tej sumy, wliczając oszczędności Mariko. l
nieprędko będzie miał, jeżeli nadal będzie tak bystry, jak dziś rano na tarasie
Montanvert. Niech to diabli...
Do dziupli, w której siedział, zajrzał Taviani. Usiadł naprzeciwko i kładąc
kasetę na stole popukał w nią palcem.
Szef powiedział, że to jest gówno, takie numery już nikogo nie biorą, Eroll.
Owszem, szybko do nich dotarłeś, rzecz w miarę aktualna, ale nic poza tym
Taviani teatralnym gestem rozłożył ręce. Wiesz sam, co ci będę mówił...
Brand słuchał spokojnie. To była zwykła gadka Tavianie-go. Można było dać głowę,
że żaden szef tego materiału nie widział, chodziło tylko o to, ile Taviani ma
zapłacić. To były jego normalne zagrywki. Eroll niedbale sięgnął po leżące na
stole pudełeczko z nagraniem. Pulchna rączka szybko chwyciła jego dłoń i
przytrzymała na stole.
Nie ma się co gniewać! Szef powiedział, że po starej znajomości możemy ci dać
dwa tysiące, amico. Eroll wstał i schował kasetę do kieszeni.
Przepraszam cię, Orlando powiedział ale spieszę się. Jeszcze dzisiaj
chciałbym skoczyć do Genewy, poznałem tam ostatnio paru facetów, może dadzą
więcej.
Taviani podskoczył jak na sprężynie, zastępując mu dro-
9S- _
Bene! Bene! Daję trzy, wiesz, że więcej nie mogę! Eroll, ten materiał nie jest
tego wart, zdajesz sobie sprawę!
Usiedli z powrotem. Brand położył kasetę i przesunął w kierunku Tavianiego.
Napijesz się czegoś? zapytał Taviani zwyczajnie, jakby cała scena przed
chwilą nie miała miejsca. Był to właściwie zupełnie poczciwy facet, tyle że
nieprzyjemnie lojalny wobec firmy i może dlatego wydawał się niezastąpiony.
Bystry, inteligentny, znający się na interesach, przy
tym obdarzony męską południową urodą i wdziękiem, wciąż miał wielkie powodzenie
u kobiet. W wieku sześćdziesięciu lat, żywotny i pełen energii, robił wrażenie
człowieka szczęśliwego i dobrze w życiu usadowionego, czasem nieco cynicznego,
ale w gruncie rzeczy pozytywnie nastawionego do wszystkich. A jednak tam gdzieś
w środku, na samym dnie, tkwiło coś, co przeszkadzało, co uwierało, jakaś zadra,
która z wiekiem dawała znać o sobie coraz częściej. Nie było już tygodnia, by
Taviani nie studiował swojego odbicia w lustrze, coraz częściej zdarzały się
chwile, kiedy czuł, że ta łódź powoli, ale jednak stale i nieubłaganie płynie,
pozostawiając za sobą kolejne przystanie. Starał się o tym nie myśleć, ale w
najmniej oczekiwanych momentach przychodziły mu do głowy niepotrzebne pytania:
ilu jeszcze kobiet dotknie w swoim łóżku pięciu? Dziesięciu? Ile jeszcze
sensacyjnych materiałów zakupi dla swojej firmy? Dziesięć? Dwadzieścia? Sto
dwadzieścia? Niechby nawet, te liczby zaczynały być przerażająco konkretne.
Zamówili po szklance Cenesse Winę.
Orlando, ty masz dzieci? zapytał nagle Brand. Ta-viani zaśmiał się głośno.
Nawet troje, ale każde z inną, to jedyny sposób powiedział. Je seme ś tout
vent! Sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik stereografii.
Dziewczynka i dwóch chłopców.
Każde z inną?
Taviani przytaknął. Brand przez chwilę przyglądał się podobiznom.
Kochałeś te kobiety? zapytał po chwili.
Certamente! l nie tylko te odpar,ł Taviani. Ni stąd, ni zowąd wróciło
wspomnienie wczorajszego wieczoru u Elzy. Bawiąc się z dzieciakiem, posypał
sobie swoje czarne pukle białym talkiem, udając Świętego Mikołaja. Do pokoju
weszła akurat Elza i zawołała: jak ty wyglądasz?! Dopiero wtedy spojrzał w
lustro i widok staruszka, którego tam zobaczył, przeraził go. Miłość to
miłość, a dzieci to dzieci, non
e vero? To jedyne, co po nas w gruncie rzeczy zostaje powiedział.
Słuchaj, Orlando Brand zebrał się w sobie potrzebuję federów, ale nie
trzech czy pięciu tysięcy, potrzebuję pięćdziesiąt kawałków.
Taviani gwizdnął cicho, w jego pulchnych policzkach zrobiły się małe dołki.
Mam zamiar kupić prawo do limitu.
Sei matto! Czy akurat z nią musisz mieć dzieci?! zawołał Taviani nieco
zirytowany.
Muszę mieć ten limit, Orlando powtórzył Brand. Taviani wzruszył ramionami,
pociągnął ze szklanki i odstawiając ją, powiedział:
Opowiem ci historię, amico, posłuchaj. Pewien genetyk wyleczył jednego faceta
z hemofilii jakąś rewelacyjną metodą, nie znam szczegółów. Nasz reporter
dowiedział się o tym i genetyk zaproponował wywiad. Nawet się ucieszyłem, bo
nareszcie coś w różowym kolorze. Umówili się wczoraj, mój chłopak pojechał tam
ze sprzętem, pewny, że tamten czeka i puchnie z dumy, a tymczasem facet wyrzucił
go po prostu za drzwi, odwołując wywiad. Chłopak tak się wściekł, że nie chce
mieć z tym już nic wspólnego. A ja myślę, że coś w tym musi być, wiesz jak to
jest z tymi, którzy grzebią w genach, jak im się uda, publika pieje z zachwytu,
jak nie zaraz robi się grubsza sprawa, podnosi się krzyk o zagrożeniu,
zaprzestaniu, e cosi via. A dla nas tak czy inaczej korzyść.
Ale co ja mam do tego? Brand nie bardzo rozumiał tę nagłą zmianę tematu.
Gdybyś powęszył, amico? Wiesz, ja mam nosa, tam coś śmierdzi na pewno... Ty
nigdy nie myślałeś o stałej robocie? zapytał nagle. Mógłbym cię poprzeć u
Grun-sta, zawsze to stały dochód i nie taki mały... ed allora?
Brand bawił się w milczeniu szklanką.
Nie mam nawet połowy tej sumy ciągnął Taviani. Ale dajmy na to, że w tej
chwili wręczam ci czek, kupujesz
limit. Idziecie oboje do banku, potem walicie prosto do Oddziału Zapłodnień i za
dziewięć miesięcy rodzi się wam śliczny bobas. W dalszym ciągu będziesz jeździł
na te swoje polowania? Nadstawiał łeb w byle sprawie? Powiedziałem o tym, bo cię
lubię i chciałbym ci pomóc, zrobisz jak uważasz Taviani wstał. Tengiti.
Orlando Taviani zatrzymał się. Co to za instytut? zapytał Brand.
Klinika Hartza, facet nazywa się Ruben, profesor Alfred Ruben. *
IV
Przy kolacji, którą jedli we dwójkę w zielonej sypialni na Pasażu Armstronga,
zapytał o Rubena: w końcu Mariko pracowała w tej samej klinice. Owszem, słyszała
o Rubenie, prowadził jakieś badania, miał u Hartza swoje laboratorium, ale
szczegółów nie znała. Jeżeli chcesz, rawsze mogę się dowiedzieć powiedziała.
Taviani zaproponował mi dzisiaj etat u siebie, co ty na to, Japoneczko?
Czy to znaczy, że nie musiałbyś tak często wyjeżdżać? ucieszyła się.
To znaczy to i wiele innych rzeczy, wiele zmian...
Powtórzył jej rozmowę w Złotym Kocie, pomijając pewne fragmenty. Przyszło mi
do głowy, że należałoby może najpierw dotrzeć do pacjenta tego Rubena. Mając już
jakieś informacje, mógłbym łatwiej przycisnąć genetyka do muru.
Ty naprawdę chcesz się ustatkować powiedziała Mariko zdumiona.
Naprawdę przyciągnął ją do siebie. Z tobą. Boję się tylko, czy facet
wracający co wieczór do domu nie przestanie cię interesować zbyt szybko,
Japoneczko.
Nie wiem, to trzeba sprawdzić powiedziała, śmiejąc się i jej oczy zmieniły
się w wąskie, skośne szparki.
Następnego ranka obudził go brzęczyk terminala. Dzwoniła Mariko, wymyślając mu
od leniwych susłów. Była już w klinice. Pacjent nazywa się lvo Yorga, od
tygodnia przebywa w separatce nr 611 na trzecim piętrze głównego gmachu, możesz
ruszać do ataku powiedziała.
Była dziewiąta rano. Wrzucił w siebie śniadanie, spakował się pospiesznie,
zabierał minihessa, najmniejszą kamerę, jaką dysponował, i około dziesiątej
zajechał przed klinikę. Wszedł do holu i nie zatrzymywany przez nikogo wsiadł do
windy. Dwie minuty później stanął przed drzwiami z numerem 611.
Na pukanie nikt nie odpowiadał. Nacisnął klamkę i wszedł. Znalazł się w
niewielkim, ale wygodnym pokoju, urządzonym nawet dość przytulnie jak na
szpitalną separatkę, jednak bałagan, jaki w nim panował, zupełnie nie odpowiadał
szpitalnemu drylowi. Drzwiczki niewielkiej ściennej szafy otwarte były na
oścież, wieszaki porozrzucane niedbale, skołtuniona pościel kłębiła się na tej
dziwnej machinie, którą nazywają szpitalnym łóżkiem. Białe kimono, strój
obowiązujący każdego pacjenta bez wyjątku, walało się na podłodze obok łóżka...
Przeszedł się powoli po pokoju, zajrzał na niewielki balkon, wychodzący na park,
i wrócił..Na umywalce w rogu dostrzegł szczoteczkę do zębów i mydło. Usiadł na
foteliku obok łóżka. Czemu ten gość, do licha, tak się spieszył? Uniósł kamerę
do oka i przejechał po całym wnętrzu, kończąc ujęcie na niedbale ciśniętym
kimonie. To było wszystko, co mógł na razie zarejestrować. Nie miał tu nic do
roboty. Podszedł do drzwi, które nagle odskoczyły z impetem. Stanął w nich
potężny szpakowaty mężczyzna w zielonkawym lekarskim stroju. Niewielki napis na
jego szerokiej piersi, który znalazł się mniej więcej na wysokości oczu Branda,
głosił: Prof. Alfred Ruben. Brand cofnął się.
Gdzie jest Yorga? zapytał Ruben głosem tubalnym i donośnym, nawykłym do
rozkazywania. Za jego plecami Brand dostrzegł drobną postać przestraszonej
pielęgniarki.
Sam chciałbym wiedzieć powiedział. Zdawało mi się, że to właśnie pan
będzie mi mógł na to pytanie odpowiedzieć, profesorze.
Ruben spojrzał na niego jak byk szykujący się do ataku na pikadora. Co pan tu
robi?! Kim pan właściwie jest?! ryknął, postępując groźnie naprzód.
Czy zdaniem pana nieobecność Yorgi ma coś wspólnego z eksperymentem, którego
dokonał pan na nim?
Cofnął się, żeby zrobić lepsze ujęcie. Twarz Rubena spąsowiała. Proszę
natychmiast się stąd wynosić wysapał wściekle, zaciskając pięści ogromne
niczym bochny chleba. Dziewięć lat w branży nauczyło Branda nie lękać się takich
gróźb ani nawet takich pięści. Kamera pracowała bez przerwy.
Dlaczego nie chce pan powiedzieć nic o swoim eksperymencie? Czy ten
eksperyment nie powiódł się? Czy lvo Yorga jest chory, czy zdrowy?
Potężna dłoń schwyciła go za kark i niczym łopata automatu wypchnęła na
korytarz. Gruchnął z łomotem pod przeciwległą ścianę, nie wypuszczając kamery. W
wizjerze miał przerażoną twarz bezradnej pielęgniarki. Kiedy się podniósł,
zobaczył już tylko szerokie plecy odchodzącego pospiesznie korytarzem Rubena.
Pielęgniarka ruszyła za profesorem prawie biegnąc.
Wrócił do zaparkowanego przed kliniką parmonidesa i zatrzasnął ze złością
drzwiczki. Od dwóch dni wiał fen, jego suche i ciepłe podmuchy nieprzyjemnie
drażniły nerwy. Ulicą skąpaną w wiosennym słońcu przelewał się tłum pieszych i
nieprzerwany strumień pojazdów, w pudle wozu Eroll poczuł się jak w małej
łupince na wzburzonym oceanie. Szybkimi ruchami palców wystukał numer informacji
i zażądał adresu obywatela Federacji o nazwisku Yorga, lat 25, zamieszkałego w
okręgu Zurych. Więcej nie wiedział, ale to powinno wystarczyć. Spojrzał na ekran
i to, co przeczytał, spowodowało, że skasował napis i połączył się jeszcze raz.
Nie chciał wierzyć własnym oczom, komputer jed-
nak uparcie odpowiadał tymi samymi słowami: NIE FIGURUJE. Rozumiał coraz mniej.
"Nie figuruje" znaczyło po prostu: nie istnieje. Gdyby adres był zastrzeżony,
komputer powiadomiłby o tym, gdyby obywatel o takim- nazwisku nie należał już do
grona żyjących, napis głosiłby: "Nie żyje". Wybrał numer Mariko.
Jesteś pewna, że podałaś mi nazwisko tego pacjenta w dobrym brzmieniu?
zapytał, kiedy się zgłosiła.
Mariko przeliterowała, zgadzało się. A jednak nic się nie zgadzało. Zapytał,
skąd je ma.
Kiedy przyszłam rano do kliniki, zajrzałam po prostu do spisu pacjentów w
rejestracji wyjaśniła. Pacjent profesora Rubena jest tylko jeden: lvo Yorga.
Zajmuje separatkę numer 611.
Zajmował mruknął Brand.
Co mówisz?
Nic, nic...
; Eroll, co się właściwie stało? Gdzie ty jesteś?
Na dole, w samochodzie. Ten twój Ruben ma mocne pięści potarł machinalnie
kark. Wyrzucił mnie po prostu.
Widziałeś się z Yorgą? zapytała Mariko.
Niestety, nie miałem przyjemności. Zresztą nic dziwnego, skoro takiego faceta
w ogóle nie ma, to wszystko jakaś lipa.
Bzdura żachnęła się Mariko. Kto ci powiedział, że nie istnieje?
Komputer Centralnej Informacji.
To niemożliwe.
Wiem przytaknął ale prawdziwe. Bądź tak dobra i spróbuj znaleźć adres
Yorgi w waszej rejestracji, jeżeli tam w ogóle jest... dodał.
Nowy Zurych, Południe, East Strasse 127 powiedziała Mariko łącząc się z nim
po kilku minutach. Eroll, a co tu właściwie chodzi?
To jakaś śmierdząca sprawa. Tego Yorgi nie ma w kli-
nice, wygląda na to, że Ruben też nie wie, gdzie on jest. Mam nadzieję, że go
znajdę. Jeszcze jedna prośba, Japo-neczko, dowiedz się o tym eksperymencie
wszystkiego, co tylko będzie możliwe. Sprawdź ostatnie wyniki badań Yorgi, i w
ogóle, o co tam chodziło, znasz się przecież na tym. Później się skontaktujemy.
Ostatnie słowa wypowiedział, włączając się już do ruchu.
Nigdy specjalnie nie lubił Nowego Zurychu. Wielość poziomów, plątanina estakad,
potoki ludzi i pojazdów, wieczny szmer tysięcy elektrycznych silników to
wszystko przyprawiało o ból głowy. Po upływie kwadransa każdy chodził niczym w
transie, a jedynym sposobem na wytrącenie się z tego stanu była głośna rozmowa,
toteż wielu mówiło tutaj do siebie. Własny głos uspokajał. W starym Zurychu było
podobnie, ale jakby łatwiej dawało się to znieść. Tam był zwykły uliczny hałas,
nie tłumiony, jak tu, specjalną akustyką ulic i podziemnych korytarzy,
budowanych z myślą o wyeliminowaniu hałasu, tej chronicznej dolegliwości
wszystkich starych miast.
Odnalazł ulicę podaną mu przez Mariko. Do budynku numer 127 wchodziło się z
pierwszego poziomu. Zostawił wóz i zjechał do podziemnego pasażu. Zielonkawa
tafla rozsunęła się przed nim, ukazując jasny korytarz. Wszedł i zatrzymał się
przed świetlną tablicą z listą lokatorów. Nazwiska Yorgi na niej nie było.
Pan kogoś szuka? usłyszał nagle za plecami. Odwrócił się. Przed nim stała
brzydko ubrana starsza kobieta, chuda jak kij od szczotki, i wpatrywała się w
niego podejrzliwie. Porównanie z kijem od szczotki nasunęło mu się może dlatego,
że włosy tej kobiety, krótko obcięte, sterczały śmiesznie na wszystkie strony.
Powiedziano mi, że mieszka tutaj niejaki lvo Yorga, ale na liście go nie widzę
powiedział.
Kobieta omiotła go nieufnym spojrzeniem, pióropusz na jej głowie zakołysał się.
A pan co, z Opieki?
Przytaknął.
Ano mieszkał, ale już nie mieszka powiedziała zaczepnym tonem.
Od kiedy, nie wie pani?
Pewnie, że wiem żachnęła się. Od dzisiaj. On był proszę pana, chory
naprawdę, nawet żal mi go było, zawsze sam, pracy żadnej nie mógł znaleźć... A
co, pan niby nie wie, jak to jest? zaatakowała nagle. Ja, to co innego,
stara, ale on młody... Teraz wyjechał leczyć się, mieszkanie zwolnił, będzie dla
was, co?
Wyjechał się leczyć? Przecież leczył się uHartza...
Ja tam nie wiem, gdzie wzruszyła ramionami. Dzisiaj z samego rana
przyjechali po jego rzeczy z jakiejś firmy przewozowej, panie... dużo tego nie
było rozczuliła się biedny był jak my wszyscy...
Zaraz, zaraz... przerwał jej biadolenie. Czy jego też pani dzisiaj
widziała? Był tu?
A Boże broń! Ci, którzy wynosili rzeczy, powiedzieli, że pan Yorga zwalnia
mieszkanie, bo jak ich zobaczyłam, to już myślałam, że coś niedobrego...
Człowiek nie zna dnia ani godziny, proszę pana, mors certa hora incerta
palnęła nagle czystą łaciną.
A dokąd wieźli te rzeczy? Mówili? Zapytał szybko, bojąc się, że kobiecina
zacznie cytować coś dłuższego.
Gdzieś na południe... Czy to zresztą moja sprawa? Niech się biedaczek kuruje,
widać znów mu się pogorszyło.
Kobieta dotknęła drzwi windy, które rozsunęły się przed nią posłusznie. Weszła
do środka i odwracając się ku Erol-lowi potrząsnęła swoim czubem niczym wódz
rzymskiej kohorty.
Macie go z głowy, powinien się pan cieszyć powiedziała i drzwi się za nią
zatrzasnęły.
Przepchnąwszy się przez tłum na chodniku, dotarł do par-monidesa. Dłuższą chwilę
siedział nieruchomo, bębniąc pal-
3 Koniec..
cami po kierownicy. W tej sprawie było coś, czego nie mógł zrozumieć. Niby
wszystko układało się logicznie, eksperyment przeprowadzony przez Rubena nie
powiódł się i Yorga nadal był chory, być może jeszcze bardziej niż przedtem. Nic
dziwnego, że Ruben nie chciał rozmawiać z reporterem Tavianiego, chociaż sam go
najpierw zapraszał; widocznie pogorszenie stanu Yorgi nastąpiło dopiero w
ostatnich dniach i Ruben zmuszony był się wycofać. Pragnienie rozgłosu zmieniło
się w chęć ukrycia rezultatów nieudanego doświadczenia, zwłaszcza że jego
obiektem był człowiek. Taviani miał rację, w takich przypadkach opinia publiczna
głośno manifestowała swoje oburzenie i kto wie, czy Ruben mógłby nadal korzystać
z laboratoriów kliniki Hartza. Wszystko się zgadzało, a jednak coś było nie tak.
Brand dobrze pamiętał, z jakim impetem Ruben wpadł do separatki Yorgi. Był żywo
zaniepokojony nieobecnością swojego pacjenta. Jeżeli sam wysłałby go gdzieś na
leczenie, nie pytałby o niego. Tymczasem był najwyraźniej zdenerwowany i nie
trzeba było studiować psychologii, żeby to spostrzec. W takim razie gdzie jest
lvo Yorga?%
V
To niemożliwe kręciła głową Mariko, powtarzając po raz kolejny to słowo.
Siedzieli naprzeciw siebie przy niewielkim stoliczku na tarasie nie istniejącej
hacjendy, skąd rozciągał się widok na rozległą plażę i ocean, zalany aż po
daleki horyzont ognistą lawą słonecznych promieni. Złudzenie było całkowite,
Brand mógłby przysiąc, że czuje na wargach słonawy powiew wiatru. Barman o
latynoskiej urodzie, opalony na brąz, w lekko postrzępionym kapeluszu i brud-
nawym podkoszulku, wyszedł zza baru i postawił przed nimi dwie szklanki z
teguilą. Knajpa nazywała się Puerto Cabello i była urządzona odpowiednio do
swojej nazwy.
To niemożliwe powtórzyła Mariko. Nikt go ni-
gdzie nie wysyłał, po co? Tutaj masz karty z jego ostatnich pobytów w klinice,
tu wyniki badań... jej drobna piąstka stukała w stos leżących na stole
wydruków. Ten człowiek został wyleczony, w każdym razie wyniki badań na to
wskazują. Nie ma podstaw, by w to wątpić. Eksperyment się powiódł, Ruben uzyskał
rewelacyjne wyniki!
Wiesz coś więcej? Na czym to właściwie polegało? zapytał, wpatrując się
niezbyt bystrze w niezrozumiałe symbole na leżących przed nim kartach.
Yorga był chory na hemofilię, chorobę dziedziczoną po matce. To się jeszcze
zdarza.
Myślisz, że był urodzony nielegalnie?
Być może. Urodził się w Salonikach. Do nas przywieźli go rok temu, miał
wypadek. Nic poważnego, został lekko potrącony przy przechodzeniu przez ulicę.
Niewielkie stłuczenie u każdego innego skończyłoby się na paru plastrach, ale
u niego było groźniejsze, dostał wewnętrznego krwotoku, ledwo go odratowali.
Leżał u nas tydzień. Ruben zaproponował mu poddanie się eksperymentowi. Zasada
była bardzo prosta: hemofilia to choroba dziedziczna, a jeżeli mamy do czynienia
z defektem, którego przyczyna leży w genach, jeżeli jakiś gen nie działa lub
działa nie tak, jak trzeba należy wymienić go na dobry. W hemofilii nie
funkcjonuje gen odpowiedzialny za produkcję globuliny AHG, jeżeli się go
poprawi, nie będzie kłopotów z krzepliwością.
l twierdzisz, że ta sztuczka się udała?
Wyniki mówią same za siebie Mariko wskazała na stół.
Krzywiąc się, łyknął ze szklanki. Ta tequila była jednak okropna. Wszystko
pięknie powiedział tylko gdzie on w takim razie jest? Dlaczego Ruben nie
chce się pochwalić takim osiągnięciem? Ten Yorga nie miał żadnej rodziny? Nikt
go nie odwiedzał?
Wygląda na to, że był samotny i pewnie nie bardzo zachwycony życiem.
Wyleczony, mógł się poczuć wolny i pojechać dokądkolwiek, nie tłumacząc się
nikomu.
A przedtem wymazał swoje dane z KIC-a, to chciałaś powiedzieć?
Mariko milczała. To było niemożliwe. Nawet śmierć obywatela Federacji nie
powodowała wymazarHa z ewidencji...
Jak zdobyłaś te wydruki? zapytał Brand.
Wydobyłam z laboratorium Knoxa, ale proszono mnie, żebym oddała to jeszcze
dziś, bo Knox będzie się gniewał.
Co to za Knox?
Szef labo Rubena odparła.
Jeżeli będziesz się z nim widzieć, wybadaj delikatnie, czy nie pogadałby ze
mną...
Co zamierzasz? zapytała Mariko.
Spróbuję jeszcze raz pogadać z Rubenem. Być może to wszystko jest zupełnie
niewinne, a być może Taviani ma rację... Wierzę w nos Tavianiego.
VI
Zapadł już zmierzch, ale w jaskrawym świetle lamp bez trudu odnalazł jasny,
drewniany dom Rubena, stojący przy trasie do Baden. Zatrzymał się przed furtką,
zaraz za jakimś starym modelem hiroshigo w nieprzyjemnie żółtym kolorku.
Spojrzał na zegarek, była dziewiąta. W sam raz pora na wizytę. Wysiadł, chowając
do kieszeni minihessa. Niewielka furtka była otwarta. Podszedł do frontowych
drzwi domu. "To trochę dziwak", tak Mariko określiła Rubena. Kiedy nacisnął
przycisk dzwonka, zrozumiał, co miała na myśli. Jazgotliwy blaszany terkot,
który rozległ się wewnątrz cichego domu, świadczył o tym, że owo urządzenie do
dzwonienia pamiętało nie tyle ojca, co jeszcze dziadka profesora Alfreda Rubena.
Do drzwi jednak nie podchodził nikt, w domu nadal panowała cisza. Brand gapił
się przez chwilę na gładką płaszczyznę drewnianych drzwi, rozmyślając, ile też
takie drzwi mogły kosztować. Mosiężna klamka odbijała złote
refleksy, rzucane przez światło lampy przy furtce. Nacisnął dzwonek, ponownie
uruchamiając dzwoniącą machinę. Z takim samym skutkiem jak poprzednio. Zaklął i
odstąpił od drzwi z zamiarem wycofania się, kiedy ostrzejszy podmuch
nieprzyjemnego, drażniącego wiatru uderzył z niespodziewaną mocą. Drzwi
otworzyły się bezgłośnie, wypuszczając z wewnątrz smugę światła, która podpełzła
aż do stópHBranda. Odczekał chwilę zaskoczony, po czym wszedł, uznawszy to xa
nieme zaproszenie.
W holu paljjp^jpg||^atło. Rozejrzał się niepewnie. Określenie "dziwak"
rzi^^^fiście-pasowało jak ulał. W niezbyt obszernym przed po kófćrstały cztery
ogromne, stare zegary, wypełniając pomieszczenie głośnym tykaniem. Drewniane
ściany, podłoga, coś w kształcie drewnianego wieszaka na ubrania... Tak, Alfred
Ruben jest bez wątpienia dziwakiem, bogatym dziwakiem, którego stać na mosiężne
klamki i tyle prawdziwego drewna.
Chrząknął i zawołał w głąb domu: profesorze!
Odpowiedziała mu cisza i walenie czterech potężnych wahadeł zegarowych. Odczekał
chwilę i wszedł do następnego pomieszczenia, które można było nazwać salonem czy
pokojem głównym. Na dużym drewnianym stole stała filiżanka z resztką kawy. Pod
ścianami rzeźbione drewniane skrzynie, nigdzie ani śladu holokompozycji umiar
i elegancja. Nieźle pomyślał. Jedyne, co przypominało czas bieżący, to ekran z
klawiaturą, stojący w rogu na drewnianej komodzie. Przez uchylone drzwi z ogrodu
wpadał wiatr, tarmosząc firanką.
Profesorze! zawołał w stronę ogrodu, bo przyszło mu do głowy, że Ruben jest
właśnie tam i dlatego nie słyszał dzwonka. Mijając stół, podszedł do uchylonych
drzwi. Podeszwy miękkich czarnych trzewików zobaczył od razu i poczuł mrówki
biegające po grzbiecie. Jednym ruchem odsunął furkoczącą firankę z jasnego
bigsolu. Ruben leżał w drzwiach, tak jak gdyby wychodząc do ogrodu potknął się i
runął całym ciałem na trawę, zostawiając w pokoju tylko
stopy, obute w czarne półbuciki z prawdziwej skóry. Jego lewa ręka, wyciągnięta
nad głowę, sięgała w ciemność ogrodu, prawa, nienaturalnie wygięta i
przygnieciona ciężarem upadającego ciała, ukazywała wnętrze ogromnej dłoni. Tak
pada tylko człowiek, którego życie urywa się nagle, w ułamku sekundy.
Wyciągnął z kieszeni minihessa i uruchomił. Pochylając się powoli nad ciałem,
przekroczył je i uniósł głowę Rubena ku górze. Jasne szklane oczy, które jeszcze
dziś rano rzucały błyskawice, martwo spojrzały w obiektyw. Pomiędzy ciemnymi
brwiami widniała mała dziurka, o średnicy nie większej niż główka od szpilki i
poczerniała na obrzeżach. Nie wydostała się z niej nawet kropla krwi. Spojrzał w
ciemny kraniec ogrodu. Betonowy słup wspierał przechodzącą właśnie w tym miejscu
superszybką paryską. Na tle oświetlonych drzwi do ogrodu Ruben musiał być dobrym
celem.
Nagle w głębi domu Brand usłyszał hałas i tupot. Tam cały czas ktoś był! Jednym
skokiem znalazł się z powrotem w salonie. Trzasnęły wejściowe drzwi. Rzucił się
do przedpokoju. Kiedy wypadł na zewnątrz, ujrzał zgarbione plecy uciekającego
mężczyzny w szarej, podniszczonej kurtce. Był już za ogrodzeniem i właśnie
dopadał żółtego hiroshigo.
Zobaczyć chociaż numer myślał Brand, dobiegając do furtki. Hiroshigo odjeżdżał
na pełnym gazie. Brand szarpnął drzwi parmonidesa, wskoczył i ruszył, dociskając
akcelerator,
Hiroshigo, mimo że stary model, dawał sobie radę zupełnie nieźle i musiał dobrze
uważać, żeby go nie zgubić. Wylecieli na trasę, zmierzając wyraźnie w stronę
Zurychu. Poprawił się w fotelu i sięgnął po leżącą obok kamerę, którą cisnął na
siedzenie, wskakując do wozu. Jechali po prostej wzdłuż brzegu rzeki Limmet,
oddaleni o jakieś sto metrów od siebie. Dawno już zapadł zmrok, ale na trasie
było całkiem jasno, silne lampy zalewały wszystko mocnym światłem koloru herbaty
z cytryną. Mimo to numer hiroshigo nadal był trudny do odczytania. Brand zbliżył
się na sześć-
dziesiąt metrów i uniósłszy do oka celownik kamery wydłużył ogniskową. Tył
hiroshigo znalazł się nagle tuż przed nim i Brand ledwo powstrzymał odruch
hamowania. KEY 317 b odczytał. To już było coś.
Hiroshigo skręcił w prawo, droga zaczęła opadać w dół i po chwili ukazał się
wlot do tunelu. Na wysokich poboczach pojawiły się ogromne napisy: HOLOPOLIS
WITA GOŚCI! WELCOME! Jedzie do Holopolis?! Ten facet zwariował! Wydawało się, że
jest to najmniej odpowiednia chwila na zabawę w lunaparku, a Holopolis było
jednym z wjazdów na jego ogromne przestrzenie między Weningen a Nowym Zurychem.
Przy wjeździe do Przedsionka nie udało mu się wyprzedzić kilku samochodów;*
które znalazły się przed nim w kolejce, oddalając go od żółtego hiroshigo. Był
tu zaledwie parę razy w życiu i niewiele pamiętał. Pocieszał się, że z
Przedsionka prowadzi tylko jedna droga do Holopolis, i tamten też musi czekać
na swoją kolej.
Samochody szybko przesuwały się do przodu. Każdy stawał na niewielkiej pochylni
i czekał, aż automaty założą na karoserię potężne odboje, otaczające pojazd
gumowym pierścieniem bezpieczeństwa. Brand, stojąc karnie w kolejce, mógł tylko
z daleka obserwować, jak żółty wóz zjeżdża z pochylni, ustawiając się przed
Bramą na swoim stanowisku startowym. Jeszcze trzy maszyny i miejsce na pochylni
zwolniło się. Wjechał między chwytaki automatów, które błyskawicznie otoczyły
parmonidesa gumowym zabezpieczeniem. Opuścił pochylnię po krótkiej chwili i
zajął swoje miejsce na starcie. Od "żółtka" dzieliły go trzy samochody po
prawej miał nowiutkiego forcedesa z tęgim mężczyzną przy kierownicy i siedzącą
przy nim lalkowatą blondynką, obwieszoną jak choinka świetlną biżuterią.
Panienka tuliła się do swego rycerza, który, nie spuszczając dłoni z kierownicy,
wpatrywał się uważnie w Bramę. Wreszcie brama, przypominająca wrota dawnych
toarbakanów, uniosła się. Ruszyli. Od razu odbił mocno w prawo, atakując for-
cedesa. Rozszedł się swąd rozgrzanej gumy i grubas został z tyłu. Minęli Bramę.
Od żółtego wozu dzieliły go jeszcze dwa samochody. Jechali wąską uliczką,
wybrukowaną niekształtnymi kamieniami, samochód jednak szedł jak po stole, więc
nie było wątpliwości, że bruk jest tylko złudzeniem. Już zamierzał dodać gazu,
żeby wyprzedzić jadące przed nim mitsubishi GT, kiedy nagle ujrzał, jak tylne
koło tamtego wozu wpada w jedną z takich niby dziur i o mało nie urywa mu
zawieszenia. Cholera, nie wszystkie są złudzeniem. Skrzyżowanie. Hiroshigo i
jadąca zaraz za nim toyotablue już je przejechali, gdy niespodziewanie z
przecznicy wypełzła ogromna ciężarówka, tarasując przejazd. Decyzja musiała być
błyskawiczna fantom czy nie? Jadące przed nim mitsubishi uznało ciężarówkę za
złudzenie i wyrżnęło gumowymi zderzakami w ogromne przednie koło zawalid-rogi.
Brand miał tyle czasu, żeby gwałtownym skrętem ominąć przeszkodę, dosłownie się
o nią ocierając. Hiroshigo i toyotablue oddalili się nieco, ale wciąż nie tracił
ich -z oczu. Docisnął gaz. Z drzwi domu po prawej wyszła kobieta i zeszła prosto
na jezdnię. Zmusił się do niezdejmowania nogi z gazu, chociaż było to trudne.
Miał jednak świadomość, że w żadnym razie pieszemu nie wolno spacerować po
Holopolis. Przeciął zjawę nie zwalniając. Wjechali na owalny plac, od którego
symetrycznie we wszystkich kierunkach odchodziło sześć ulic, a kamienice
otaczające plac były identyczne. Wiedział, że tylko jedną z tych ulic można
opuścić plac, reszta była holografią. Rozejrzał się bezradnie. Wyloty ulic, tak
jak i kamienice były nie do odróżnienia. Żółty samochód celował w drugą ulicę po
prawej, jadąca za nim toyotablue skierowała się w następną. Brand bez wahania
podążył za hiroshigo. Wjechali w ulicę na pełnym gazie. Dobrze. Obejrzał się.
Toyota waliła właśnie w niewidzialną od tej strony barierę, ukrytą za
hologramami kamienic. Rozległ się śmiech niewidocznych gapiów.
Zacisnął dłonie na kierownicy, próbując się maksymalnie skoncentrować. Trudności
trasy wzrastały, a już teraz pot
perlił mu się na czole. Tamten przed nim jechał jak szatan, wybierał trasę bez
wahania. Wyglądało, że zna Holopolis jak własną kieszeń i odróżnienie
przestrzeni prawdziwej od fałszywej nie sprawia mu najmniejszych trudności.
Wjechali w sznur samochodów.. Brand wolał omijać je po kolei, nie potrafił
odróżnić fantomów od prawdziwych. Zjazdy i estakady rozdzielające się
symetrycznie, będące swoimi lustrzanymi odbiciami, w każdej chwili mogły być
przyczyną pomyłki. Tymczasem "żółtek" jechał coraz szybciej, przekraczając
maksymalną dozwoloną w Holopolis prędkość pięćdziesięciu pięciu kilometrów na
godzinę. Jechali teraz siedemdziesiątką.
Zakręt. Hiroshigo skręcił bez wahania. Brand wziął ten zakręt chwilę później i
nie zobaczył go już nigdzie. Przed nim była pusta szosa, idąca lekko pod górę i
prowadząca do zwodzonego mostu, który widać było z daleka. Rozglądał się
rozpaczliwie za ściganym wozem, będącym jednocześnie, jak na ironię, jego
przewodnikiem. Przyhamował. Trzeba było wybierać.
Dwie polne drogi rozchodziły się w przeciwnych kierunkach, droga pod górę na
zwodzony most wyglądała najbardziej podejrzanie, ale może dlatego należało ją
wybrać? Dodał gazu. Szosa wznosiła się w górę, ale wcale tego nie czuł. Nowy
rodzą} trudności: holografia deformowała nawet drogę prawdziwą. Kiedy dojeżdżał
do mostu, ten począł się unosić, czerwone światło mrugało, sygnalizując, że most
jest nieprzejezdny. Nie zwolnił. Chociaż wiedział, że wzrok kłamie i że jedzie
po równym, zrobiło mu się nieprzyjemnie, gdy wjechał na unoszący się fragment
mostu. Dojeżdżał już do krawędzi, kiedy zobaczył przed sobą zwykły betonowy tor
i niewysoką bandę, a nad nią roześmiane twarze widzów. Wcisnął hamulec i tracąc
gwałtownie prędkość, uderzył miękko w ogrodzenie. Ludzie za bandą wołali coś ze
śmiechem. Wrzucił wsteczny i wjechał z powrotem w złudę Holopolis. Nie spieszył
się już, było jasne, że przegrał.
Labirynt opuścił po półgodzinie. Miał zupełnie dość holo-
graficznych zwidów. Czasem zdawało mu się, że dostrzega żółtą karoserię
hiroshigo, ruszał ostro w tamtym kierunku, by za chwilę przekonać się, że to
tylko zjawa. Wylatywał z trasy raz za razem, dostarczając radości gawiedzi,
tłoczącej się przy bandach. Opuszczając Holopołis obserwował tor, lecz po żółtym
hiroshigo, tak jak się spodziewał, nie było ani śladu. Holograficzna atrapa dla
widzów z tej strony nie była widoczna, obserwowali zwykły płaski plac i
szamoczące się na nim samochody, które zamiast jechać prosto, kluczyły zabawnie,
wpadając co rusz na bandę. Ubawił go grubas w forcedesie, krążący wciąż po torze
i ponaglany przez świetlistą blondynkę, która co chwilę szarpała go, wskazując
jakiś wyimaginowany kierunek. W chwilę później samochód lądował na bandzie,
witany śmiechem i kpiącymi okrzykami. Blondynka wymyślała czerwonemu jak burak
kierowcy od niezguł i ofermowatych durniów, a ten nerwowo szarpał biegi, chcąc
się wycofać jak najszybciej.
VII
Opuszczając lunapark, skierował się z powrotem na północny zachód, do Baden. Już
z daleka dostrzegł pod domem Rubena samochody i kręcących się policjantów.
Zaparkował na końcu długiego szeregu pojazdów i po chwili dołączył do grupki
reporterów, atakujących strażnika przy furtce. Domagali się rozmowy z
prowadzącym sprawę. Kiedy ten wreszcie się zjawił, Brand rozpoznał kapitana
Schwartz-kopfa. Znał go, spotkali się kilkakrotnie w karierze Branda i nigdy nie
były to zbyt przyjemne spotkania. Kapitan był wysokim, niesłychanie chudym
mężczyzną, ostrzyżonym na idiotycznego jeża, noszącym grube, zawsze zbyt
obszerne golfy ze sztucznej wełny; nie krył nigdy swojej niechęci do reporterów
wszelkiej maści.
Nie, nie! krzyczał podchodząc, machając szerokimi
r
rękawami swojego swetra i krzywiąc się z odrazą. Żadnych kamer! Za wcześnie!
W odpowiedzi na krzyk protestu ryknął do pilnującego furtki policjanta: Żebyś
mi nie wpuścił tutaj żadnego z tych cwaniaków! po czym zniknął we wnętrzu
domu.
Brand uśmiechnął się triumfująco i wrócił do parmonide-sa. Materiał dla
Tavianiego już miał, i to całkiem niezły. Popatrzył na tłoczących się przy
furtce i pomyślał, że jednak nie jest taki zły w tej robocie, a czasem nawet
lepszy. Co dalej z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? Czy śmierć Ru-bena mogła
mieć związek ze zniknięciem Yorgi? Mogła. W takim razie, czy nie warto by teraz
pogadać z tym... Kno-xem? Sytuacja się zmieniła, bezpośredni zwierzchnik nie
żyje, może doktor Knox będzie chciał zająć jego miejsce? Publicity będzie mu
potrzebna... W każdym razie działać trzeba szybko, zanim któryś z tych orłów
przed furtką na to nie wpadnie. Sukces trzeba dyskontować, a bez wątpienia miał
przewagę co najmniej jednego ruchu.
Połączył się z Mariko. Nie było jej. Przypomniał sobie, że miała oddać wydruki z
wynikami badań. Odnalazł numer Knoxa i połączył się z jego mieszkaniem. Odebrała
żona, informując, że Knox jest jeszcze w klinice. Zdziwił się, było już dość
późno, ale wyjaśniła, że mąż robi tak często. Poprosił o numer do pracowni.
Podyktowała mu. Obawiam się, że nie na wiele się panu przyda dodała.
Zwykle nie odbiera, kiedy pracuje.
Miała rację, mimo kilkakrotnie ponawianych prób nie udało mu się połączyć z
Knoxem. Pomyślał, że to może nawet lepiej, będzie miał przynajmniej pretekst, by
niepokoić go osobiście.
Czterdzieści minut później zatrzymał parmonidesa przed głównym wejściem do
kliniki. Gmach pogrążony był w ciemnościach. Drzwr rozsunęły się przed nim,
wszedł do holu. Panował tu półmrok, było cicho. Portier drzemał przy swoich
monitorach, oparłszy głowę na złożonych rękach.
Doktor Knox u siebie? zapytał podchodząc.
Portier nawet nie drgnął. W ciszy słychać było jego miarowy głęboki oddech.
Brand potrząsnął go za ramię i serce zaczęło mu bić szybciej. Ten człowiek nie
spał naturalnym snem, wyglądało na to, że nie ma takiej siły, która zdolna by go
była obudzić przez kilka najbliższych godzin.
Brand rozejrzał się niespokojnie po pustym holu. Do diabła, jak na jeden
wieczór, to stanowczo za wiele. Ruszył prawie biegnąc w kierunku wyjścia na
podwórze. Dopadł wahadłowych drzwi i wybiegł na wewnętrzny dziedziniec kliniki.
Na drzwiach pawilonu po lewej dostrzegł napis: LABO l, II, III, w jednym z okien
na samym krańcu budynku paliło się światło. Wbiegł do korytarza, pogrążonego w
ciemnościach, z uchylonych drzwi na samym końcu sączyła się smuga światła.
Usłyszał stłumiony jęk. Dobiegł do drzwi i otworzył je szeroko. To, co zobaczył,
sprawiło, że zamarł w progu. W obszernej, jasno oświetlonej sali, na podłodze w
przejściu pomiędzy rzędami metalowych klatek z królikami, walczyły zaciekle dwie
kobiety. Jedną z nich była Mariko. Leżąc na wznak ostatkiem sił próbowała
dosięgnąć siedzącej na niej napastniczki, której długie silne palce żelaznym
uchwytem obejmowały jej szyję. Dziewczyna ubrana była w czarny kostium, ściśle
przylegający do ciała, palce Mariko bezsilnie osuwały się po śliskim materiale,
nie mając za co chwycić. Króliki z głośnym chrzęstem ogryzały kawałki marchwi i
kapusty, przyglądając się temu obojętnie. Przy końcu sali przy biurku, tyłem do
walczących, siedział mężczyzna w zielonkawym fartuchu i wydawało się, że
zupełnie nie obchodzi go, co dzieje się za nim.
Eroll jednym skokiem znalazł się przy kobietach. Chwycił napastniczkę za gęste,
złote włosy, chcąc oderwać ją od Mariko, ale na to, co nastąpiło, nie był
przygotowany. Włosy dziewczyny po prostu zostały mu w dłoni. Tracąc równowagę,
poleciał na klatki, ale w jakiś sposób skutek osiągnął, ponieważ napastniczka
zwolniła uchwyt na szyi Mariko i odskakując odwróciła się ku niemu, gotowa do
walki. Jej łysa teraz jak kolano głowa błyszczała w ostrym świetle. Brand
r
ze zdziwieniem dostrzegł, że brak jej nie tylko włosów, ale również jednej brwi,
łuk nad lewym okiem był równie gładki jak reszta czoła. Zaatakowała
błyskawicznie. Zupełnie instynktownie zdołał zrobić niewielki unik i to go
uratowało. Dotknięcie białej kobiecej dłoni było jak uderzenie toporem. Płuca
przestały oddychać i Brand z energią armatniej kuli runął na najbliższą klatkę.
Zobaczył zdziwione oczy białego królika i wbił się głową w metalowe pręty, na
moment tracąc świadomość. Kiedy mocno jeszcze zamroczony, powstrzymując krew
kapiącą z rozciętego czoła, próbował przygotować się do odparcia następnego
ataku, a przynajmniej dostrzec, z którego nastąpi kierunku stwierdził ze
zdziwieniem, że napastniczka, zamiast szykować się do zadania ostatecznego
ciosu, chwyta leżącą perukę i z blond splotami w dłoni wybiega, zatrzaskując
drzwi laboratorium.
Z trudem próbował przybrać zwykłą dla naczelnych pozycję, pozbierać się jakoś,
kiedy powietrzem targnęła stłumiona, niegłośna eksplozja i ściany pracowni, jak
również podłoga w trzech narożnikach stanęły w błękitnych płomieniach.
Mariko próbowała się podnieść. Podbiegł do niej, żeby ją podtrzymać. Knox...
dokumenty! z krtani Mariko wydobył się ledwie słyszalny charkot. Wskazała za
siebie, w kierunku nieruchomego mężczyzny przy biurku. Temperatura powietrza
wzrastała w tempie godnym dziewiętnastowiecznego piecyka gazowego, który Brand
oglądał kiedyś w muzeum w Singapurze.
Spojrzał na sufit, automaty gaśnicze powinny już działać. Mariko, opierając się
o klatkę, przynaglała go gestem. Podbiegł do biurka. Kiedy tylko dotknął
ramienia siedzącego, zrozumiał jego całkowite desinteressement dla otaczającego
świata. Doktor Knox od pewnego czasu przebywał już w innym. Pod dotknięciem
zwalił się martwo na podłogę.
Powstrzymując krew, kapiącą wciąż na oczy, Brand przeszukał błyskawicznie
biurko, kart z badaniami Yorgi nie było. Wrócił biegiem do Mariko. Oszalałaś?!
zawołał,
widząc jak na miękkich nogach posuwa się od klatki do klatki, otwierając je i
wyrzucając na podłogę mocno już zde-'nerwowane króle, które w panice kicały w
różne strony. Chwycił ją i pociągnął w kierunku drzwi, króliki pokicały za nimi,
plącząc się pod nogami. Temperatura stale rosła i zwierzęta pozostałe w klatkach
tłukły się po nich, czując wzrastające gorąco.
Dotarli do drzwi, Brand szarpnął uchwyt, ale drzwi nie ustąpiły. W oczach Mariko
dostrzegł panikę.
Uspokój się! krzyknął, obawiając się, że straci panowanie nad sytuacją.
Kopnął drzwi z całej siły raz i drugi. Wreszcie odskoczyły. Znaleźli się w
korytarzu, kaszląc wśród kłębów dymu. Za nimi przez otwarte drzwi wyskakiwały
uwolnione króliki i oszalałe ze strachu pędziły przed siebie, byle dalej. Całe
laboratorium stało już w płomieniach. Usłyszeli przeciągły sygnał alarmu i na
korytarzu rozbłysły migające czerwone punkty, prowadząc ich do wyjścia. Automaty
wreszcie zadziałały.
Szybciej przynaglił. Nic tu po nas.
VIII
W najbliższej stacji pomocy doraźnej zatamowano mu krew i zszyto skórę na czole.
Odwiózł Mariko na Pasaż Arm-stronga, pomógł położyć się do łóżka, opatrzył
drobne zadrapania i stłuczenia. Podczas tych zabiegów mówiła, z trudem pokonując
ból krtani. Kiedy weszła, zobaczyła Knoxa, siedzącego przy biurku tyłem do
drzwi. Laborantki, która dała jej wydruki badań Yorgi, już nie było, pomyślała,
że będzie się musiała tłumaczyć przed Knoxem. Powiedziała: panie doktorze, ale
nawet się nie odwrócił, chciała do niego podejść i wtedy nie wiadomo skąd spadła
na nią ta blondynka, wyrwała jej karty, które trzymała w dłoni. Mariko broniła
się, ale nie miała żadnych szans. Zjawiłeś się w ostatniej chwili
powiedziała, leżąc już w łóżku. To wszystko jest
idotyczne... zamilkła, krzywiąc się z bólu, i w milczeniu podsunęła Brandowi
na otwartej dłoni przedmiot, którego nie mógł zidentyfikować.
Co to jest? zapytał, nadal nie rozumiejąc.
Brew... sztuczna brew... Była ucharakteryzowana, zdarłam jej to z twarzy
powiedziała Mariko. Eroll, co to znaczy?
Wzruszył ramionami i bolący obojczyk zaraz dał o sobie znać.
Nie mam pojęcia, Ruben również nie żyje odparł i w kilku słowach opisał
wydarzenia, których był świadkiem. To wygląda na zorganizowaną akcję.
Myślisz, że ta sama osoba...? zapytała Mariko.
Nie, tamten, którego goniłem, to był mężczyzna, nie mam wątpliwości, a w
klinice kobieta, chociaż niezwykle sprawna, cholera skrzywił się, masując
sobie obolałe miejsce. Śpij teraz, nie łam sobie tym głowy, jutro rano musisz
się pojawić w pracy jak gdyby nigdy nic, Knoxa nie widziałaś i nie masz pojęcia,
co się stało, nie chciałbym cię znaleźć z małą dziurką w głowie...
A ty? zapytała.
Nie martw się, mnie się nic nie stanie, śpij...
Poczekał, aż zaśnie, po czym pojechał do siebie na Zol-likon. Był już bardzo
zmęczony, a czekało go jeszcze sporo pracy. Przejrzał wszystkie nagrane
materiały i przystąpił do montowania kasety dla Tavianiego. Około drugiej
reportaż był gotowy. Relacja z porannej wizyty w klinice, poszukiwanie Yorgi,
śmierć Rubena. Postanowił pominąć pościg za hiroshigo i wieczorne zdarzenia w
klinice, zawsze dobrze mieć jakieś asy w rękawie. Zszedł na dół, wsiadł w
samochód i pojechał do Togvil. Obudził Tavianiego, wręczył mu kasetę i dopiero
wróciwszy do siebie mógł się wreszcie położyć.
Obudził go brzęczyk terminalu. Wściekły zwlókł się z materaca i nie włączając
wizji ryknął: hallo! głosem, który dla człowieka o minimalnym nawet poczuciu
przyzwoitości
powinien być wyraźnym sygnałem do natychmiastowego wyłączenia się.
Eroll? usłyszał w słuchawce głos Tavianiego.
Jeżeli chcesz mi powiedzieć, że szef nie kupi tej kasety, to lepiej mi tego
nie mów, jestem wystarczająco wściekły...
Przeciwnie przerwał mu Taviani materiał poszedł godzinę temu na dwóch
kanałach w aktualnościach, Grunst cieszył się jak dziecko, uważa, że to jest
sensacyjny serial, i oczekuje, że coś się wyjaśni w następnym odcinku.
Doskonale, mogę spać spokojnie ziewając mruknął Brand.
Nie jestem pewien, amico zaskrzeczał Taviani. Przed chwilą opuścił nas
kapitan Schwartzkopf. Widział ten reportaż i jest tak nabuzowany, że prawie
spuchł. Chce cię chyba aresztować, skazać i na miejscu wykonać wyrok. Będzie u
ciebie za jakieś trzy minuty, więc się przygotuj, ciao!
Taviani wyłączył się. Brand stał chwilę, rozglądając się niezbyt przytomnie,
wreszcie, otrząsnąwszy się z odrętwienia, założył szlafrok, zebrał ze stołu
montażowego nie wykorzystane w reportażu materiały, schował je do kieszeni i
nastawił wodę na kawę. Minutę później rozległo się pukanie do drzwi i melodyjny
ton dzwonka jednocześnie.
Witam, kapitanie powiedział, otwierając i czyniąc zapraszający gest,
odrobinę tylko przesadzony. Wczesna godzina, ale pan widzę, dzień i noc... co
za harówka... Może kawy?
Za kapitanem w drzwiach pojawił się zwalisty jak góra policjant. Schwartzkopf
skinął na niego. Rozejrzyj się tu trochę warknął, sam zaś rozpoczął spacer
środkiem pokoju, starannie omijając porozrzucane zwoje kabli. Brand nalał sobie
kawy i usiadł przy konsolecie z filiżanką w ręku, obserwując spacerującego
kapitana. Ogromny policjant bez przekonania zaglądał to tu, to tam.
Panie Brand rzucił Schwartzkopf tonem, w którym wyczuwało się tłumioną
wściekłość kiedy po raz ostatni widział pan profesora Rubena?
Żywego czy umarłego? zapytał Brand uprzejmie. Schwartzkopf z~atrzymał się
przed nim.
A czy przypadkiem nie była to ta sama pora?
Nie zaprzeczył Brand. Żywego widziałem go rano, martwego wieczorem i niech
mi pan nie próbuje wmówić, że umiem się posługiwać laserową strzelbą.
Słuchaj no, Brand powiedział głucho Schwartz-kopf chodzisz po linie i
możesz kiedyś spaść. Twoje grzechy ktoś tam sumuje, więc radzę ci, nie
przeciągaj struny. Czy sądzisz, że tak trudno byłoby cię oskarżyć o ukrywanie i
pomoc Brown Helvetii? Spotkałeś się z nimi, nie zawiadamiając nas b miejscu ich
pobytu...
Panie kapitanie, obaj szukamy informacji, tylko ja żeby ją sprzedać, a pan
żeby kogoś wsadzić. Różne cele, więc i różne sposoby jej zdobywania. Oskarżyć
mnie pan oczywiście może, ale nie sądzę, że uzyska pan wyrok skazujący.
Byłeś przed naszym przybyciem w domu Rubena, to jasno wynika z twojego
reportażu, który widziałem dziś rano. Po co?
Ostrzyżona główka Schwartzkopfa pochyliła się nad Bran-dem.
Rubena widziałem wczoraj dwa razy i oba te momenty sfilmowałem, co właśnie pan
widział, kapitanie. Kiedy zorientowałem się, że pacjent Rubena zniknął, chciałem
o tym pogadać z Rubenem, niestety, kiedy przyjechałem, już nie żył.
Więc sfilmował pan miejsce zbrodni i odjechał, nie zawiadamiając policji!
ryknął Schwartzkopf i rękawy jego ogromnego swetra zafalowały.
Ogromnie mi przykro, być może nie od razu się na to zdecydowałem, ale kiedy
już zawróciłem, zamierzając wyznać panu wszystkie grzechy jak na spowiedzi, pan
stanowczo zabronił wpuszczać reporterów na teren posesji, więc jak miałem to
zrobić? Brand rozłożył ręce gestem bezradności.
Niech pan przestanie! zawołał Schwartzkopf. Niech pan mnie nie doprowadza
do ostateczności!
Twarz kapitana spurpurowiała. Eroll zamilkł posłusznie. Kapitan zrobił parę
głębszych oddechów. Z drzwi do kuchni wyłonił się policjant, meldując, że nic
podejrzanego nie znalazł. Schwartzkopf odesłał go na dół, po czym przysunął
sobie krzesło i usiadł obok Branda.
Teraz ja panu coś powiem powiedział spokojnie. Obejrzałem pański reportaż,
w którym mówił pan o jakimś eksperymencie genetycznym i dawał do zrozumienia, że
miał on ścisły związek ze śmiercią profesora, twierdzi pan przy tym, że
niejaki... Yorga, ofiara eksperymentu, zniknął w tajemniczych okolicznościach...
Zgadza się Brand skinął głową.
A ja panu mówię, że to po prostu kłamstwo. Wyssał pan to wszystko ze swojego
żądnego sensacji brudnego palca!
"Żądny sensacji i do tego brudny palec!" Eroll nie mógł powstrzymać chichotu.
Może się pan śmiać do woli ciągnął kapitan, jego twarz nabrała już normalnej
barwy. Jeżeli przedstawię w TV dowody na to, że jest pan po prostu zwykłym
oszustem, pańska kariera, pożal się Boże, wolnego strzelca skończy się szybko.
Przestaną panu wierzyć, wszystko można sfingować, a żaden film nie jest dowodem.
Brand spoważniał, żarty się kończyły.
Chwileczkę, kapitanie, dlaczego pan uważa, że kłamię?
Ponieważ po obejrzeniu programu natychmiast to wszystko sprawdziłem, pański...
jak mu tam, Yorga bynajmniej nie zniknął, on po prostu nigdy nie istniał.
Bzdura, w klinice...
W klinice nikt o nim nigdy nie słyszał wpadł mu w słowo Schwartzkopf, nie
kryjąc triumfalnego uśmiechu. Słowem, albo udowodni mi pan w jakikolwiek
sposób swoje reporterskie koncepcje, albo publicznie nazwę pana kłamcą
i oszustem o zbyt wybujałej fantazji, który zamiast reportaży powinien raczej
kręcić filmy science-fiction!
Brand wstał, odstawiając filiżankę.
Udowodnię panu powiedział.
IX
Sami panowie widzą, co tu się dzieje dzisiaj, mieliśmy w nocy pożar
laboratoriów, panowie zapewne słyszeli, trąbią o tym na wszystkich kanałach od
rana, doktor Knox stracił życie, to dla nas bardzo bolesny cios, straciliśmy
dwóch tak wybitnych naukowców, niemal jednocześnie mówił Zygmunt Hartz,
zażywny, dobrze wyglądający starszy pan, dyrektor i właściciel kliniki,
prowadząc kapitana Schwartz-kopfa i Branda długimi korytarzami, po których
krążyli podnieceni i zdenerwowani pracownicy kliniki.
Pan uważa, że to zbieg okoliczności? zapytał Brand. Hartz spojrzał na niego
z wyrazem zaskoczenia, spojrzenie małych, okrągłych oczu przeszyło go na wskroś.
Pan suponuje, że doktor Knox padł również ofiarą terrorystycznego zamachu?
Terroryści? zdziwił się Brand.
Ma się rozumieć! Czy tak, panie kapitanie? Hartz zwrócił swoje małe oczka na
Schwartzkopfa.
Wygląda na to, że profesor Ruben istotnie padł ofiarą terrorystów przyznał
kapitan.
Brand fuknął zniecierpliwiony. Więc waszym zdaniem Knox...
Och, śmierć doktora Knoxa to nieszczęśliwy wypadek z pewnością. Ostatnio dużo
pracował, i to przeważnie nocami, nietrudno w takim stanie o jakiś brak uwagi,
nieostrożność mówił z przekonaniem Hartz, odpowiadając na ukłony
przechodzących współpracowników.
Widzi pan, dyrektorze powiedział Schwartzkopf z uśmiechem nasz młody
przyjaciel z tv ubzdurał sobie,
że zarówno doktor Knox, jak i profesor Ruben zostali pozbawieni życia z powodu
pewnego eksperymentu, jakiego niedawno dokonali.
Ależ to niemożliwe! żachnął się Hartz. Kto? Dlaczego?
A czy pan wie, nad czym ostatnio pracował Ruben? zapytał Brand.
Owszem, drogi panie odparł Hartz. Nad genetycznym leczeniem hemofilii, ale
do etapu eksperymentu było jeszcze daleko, czy uważa pan, że mógłbym nie
wiedzieć o podjęciu takiej decyzji?
Herr Brand ma bujną fantazję rzekł kapitan i Hartz roześmiał się, kręcąc
głową. W każdym razie mam nadzieję, że pozwoli nam pan zajrzeć do swoich
archiwów, dyrektorze, żeby ostatecznie przekonać pana reportera.
Oczywiście, archiwum jest do pańskiej dyspozycji, wydam odpowiednie polecenia,
ale proszę mi wybaczyć, nie będę panom towarzyszył, mam zbyt wiele spraw dzisiaj
i naprawdę nie mogę tłumaczył się, kiedy zjeżdżali windą do podziemi.
Młoda urodziwa blondynka, której Hartz polecił zaopiekować się gośćmi,
rozsiewała wokół siebie zapach modnych ostatnio perfum Dommage, czyli woń świeżo
rżniętego drewna, wpatrywała się długo w ekran umieszczony w obudowie jej
nieskazitelnie białego biurka, po czym uniosła głowę i pokręciła nią przecząco.
Schwartzkopf miał rację, nazwiska Yorgi nie było ani w ewidencji szpitala, ani w
archiwum pracowni analiz. Nikt z personelu nie mógł sobie nic przypomnieć. /
Brand, opanowując zdenerwowanie, zaproponował wizytę na East Strasse pod numerem
127, gdzie - miał co do tego pewność pamiętano dobrze młodego, chorego
lokatora. Schwartzkopf przystał i na tę propozycję z miną mistrza, który daje
fory młodzikowi.
Obeszli wszystkie mieszkania. Kiedy odchodzili od ostatnich drzwi, Brand miał
uczucie, że rzeczywistość, tak konkretna i pewna do tej pory, staje się
nieuchwytna jak sen. W głowie miał kompletną pustkę. Samotnego lokatora o
nazwisku Yorga nie pamiętał tu nikt, Brand nie potrafił wskazać mieszkania,
które rzekomo zajmował, nie znaleźli również kobiety, z którą rozmawiał
poprzedniego dnia.
Panie Brand powiedział Schwartzkopf, wsiadając do służbowego samochodu
myślę, że tę sprawę wyjaśniliśmy ostatecznie. Podwieźć pana?
Eroll podziękował, wolał się przejść.
Słusznie, niech pan to wszystko przemyśli jeszcze raz! l nie tylko to
poradził kapitan i jego wóz włączył się w strumień pojazdów.
Brand ruszył przed siebie. Pogrążony w ustawicznym szumie i gwarze tłumu, nie
mógł skupić myśli. Przez głowę przelatywały mu imiona, nazwiska, jakieś oderwane
obrazy, nie układające się w żadną całość. Zwolnił kroku. Nad nim, pod nim i
obok kotłował się tłum pojazdów i ludzi, przechodnie potrącali go niecierpliwie.
Dostrzegał ich rozdrażnione spojrzenia. Przypomniał mu się pewien rysunek,
oglądany przed laty: splątany labirynt w kształcie Europy, przy wejściu budowla
z napisem BANK SEMINACYJNY, przy wyjściu Klinika Gerontologiczna, splątane drogi
jednokierunkowej trasy. Wszystko zapisane, zakodowane, odliczone i odmierzone
czy możliwe, by pewnego dnia ktoś na tej trasie po prostu zniknął? Wyparował?
Czy możliwe, by skomplikowana sieć komputerowych liczydeł zacięła się, nie
alarmowała czerwonymi lampkami STOP! Saldo się nie zgadza!
Z punktu widzenia Schwartzkopfa sprawa była prosta: człowiek nie figuruje w
żadnym elektronicznym spisie, znaczy człowiek nie istnieje, ale przecież
sąsiadka naprawdę była. Ruben, wchodząc do separatki 611, wyraźnie wymienił
nazwisko Yorgi, Mariko nie kłamała, mając w ręku karty wyników. Przez dziewięć
lat swojej kariery z kamerą w ręku Brand był świadkiem wielu dziwnych rzeczy
mal-
wersacji, kradzieży, afer na skalę kontynentu, tajemniczych zamachów, ale nigdy
jeszcze nie zdarzyło się tak, by człowiek po prostu zniknął i nikt, ani ludzie,
ani maszyny, nie przyznawali się do niego...
Z daleka dostrzegł szerokie litery napisu PUERTO CA-BELLO, wewnątrz których
powiewały kołysane wiatrem zielone pióropusze palm. Przypomniał sobie, że
poprzedniego dnia byli tu z Mariko. Wszedł do środka.
Za barem kręcił się ten sam ciemnoskóry mężczyzna w kapeluszu z postrzępionym
rondem. Większość stolików była zajęta. Eroll usiadł przy barze i zamówił tę
okropną tequilę. Barman postawił przed nim szklaneczkę i napełnił
ją-
Chwileczkę...
Seńor? barman pochylił się.
Pamiętasz mnie? Byłem tu wczoraj, z kobietą. Ciemne włosy, skośne oczy
próbował przypomnieć barmanowi. Siedzieliśmy przy tamtym stoliku...
Si, senor niepewnie przytaknął tamten, uśmiechając się.
Podawałeś teguilę mówił szybko Brand na stole leżały takie błękitne
zadrukowane karty. Pamiętasz?
Barman spojrzał spod kapelusza, jakby zastanawiając się, jak potraktować tego
klienta. Powoli pokręcił głową.
No, senor, nie pamiętam.
Brand zrozumiał, że tamten nie pamięta nawet jego osoby, że odpowiedział przed
chwilą twierdząco tylko przez grzeczność, a teraz postanowił być szczery. Niby
dlaczego ma go pamiętać? Co dzień tylu ludzi się tu przewala. Przecież on też
tego barmana nigdy by sobie nie przypomniał, jego twarzy właściwie nie widział,
tylko ten kapelusz, postrzępiony fantazyjnie podkoszulek to wszystko. Pewnie
kiedy kończy pracę, zamyka bar, przebiera się w garnitur albo w taki srebrzysty
kostium, jak tamci rozbawieni młodzi ludzie, okupujący stolik w narożniku sali.
Czy poznałby go wtedy? Zresztą, po co w ogóle pytał, co to miało za znacze-
nie, czy barman przypomniałby sobie błękitne karty na stole, czy nie? Pytał
chyba tylko dlatego, że nagle zapragnął, by ktoś chociaż na chwilę przywołał
rzeczywistość do porządku...
Ładnie tu powiedział do barmana.Trochę nostalgicznie. Dlaczego nie wróci
pan do Puerto Cabello? Barman uśmiechnął się, białe zęby błysnęły.
A po co? Tam jest tak samo jak tutaj, a ja przyzwyczaiłem się do Alp.
Mógłby pan zrobić Alpy tam, tak jak swoje Puerto Cabello tutaj Brand
potoczył ręką dookoła. Barman spojrzał na niego znad trzymanej w dłoni butelki.
Teraz wszędzie jest tak samo, seńor, nie ma dokąd uciec powiedział.
Słyszałem, że w Himalajach budują nocne lokale, niedługo na samym czubku
Czomolungmy będzie wózek z gorącymi hot dogami dla zmarzniętych i zmęczonych. Za
dużo nas, seńor pokiwał głową przykrytą ogromnym kapeluszem za dużo...
Swoich starych klientów, takich, co tu często przychodzą, też pan nie pamięta?
zapytał Brand, łyknąwszy okropnego napoju z trzymanej w dłoni szklaneczki.
Tu przychodzi co wieczór bardzo dużo ludzi, nie tylko z tej dzielnicy, seńor,
gdybym wszystkich miał pamiętać... Niektórych znam z widzenia, owszem, ale to
wszystko... Za dużo nas... powtórzył.
Szukam kogoś, kto mieszka nieopodal, to mężczyzna, młody, na pewno musiał tu
zaglądać, bo życie go nie rozpieszczało.
Niech pan zajrzy wieczorem, kiedy przychodzą kobiety poradził barman.
Po wypiciu teguili Brand poczuł głód, od rana nie miał nic w ustach. Zamówił
jedno z dwóch dań figurujących w karcie pod nazwą "krab po alpejsku". Po
zjedzeniu syntetycznego kraba poczuł się lepiej i na ciele, i na duszy. Mógł
trochę spokojniej myśleć o tym, co się stało. Sytuacja nie wyglądała najlepiej,
Schwartzkopf dobrze wiedział, jak może mu
zaszkodzić, i jego pogróżki trzeba było brać serio. Oskarżenie wolnego strzelca
o produkowanie dziennikarskich kaczek groziło śmiercią cywilną; jego siłą był
autentyzm pokazywanych wydarzeń. Ktoś, kfo jak Brand sprzedawał swoje materiały
do tv, nie mógł sobie pozwolić na mijanie się z prawdą. Gdyby mu to udowodniono,
żadna stacja nie kupiłaby od niego już nic. Miał jeszcze w ręku konkret, nie
zwid i nie fantom numer żółtego hiroshigo: KEY 317 b. Właściciel musiał mieć
jakieś nazwisko i adres, a poza policją tylko Służba Drogowa miała dostęp do
tego typu informacji.
Gdzie tu jest tele? zapytał barmana.
Tymi schodkami w dół, seńor.
W przejściu potrącił niskiego tęgiego mężczyznę w szarym niemodnym ubraniu,
przeprosił go i zszedł po schodkach do kabiny. Wystukał numer i poprosił do
aparatu Irmę Dupont. Na ekranie ukazała się okrągła, pulchna twarz
czterdziestoletniej ładnej kobiety, która na widok Erolla rozpromieniła się.
Poznali się siedem lat temu przy okazji pewnej afery niezbyt przyjemnej dla
Irmy. Na superszybkiej monachijskiej doszło wtedy do karambolu, nie notowanego
dotąd w historii tego typu tras. Zginęło szesnaście osób, opinia publiczna była
zbulwersowana. Zakwestionowano system bezpieczeństwa na trasach superszybkich,
administracja usiłowała za wszelką cenę przedstawić wypadek jako wynik
pojedynczego zaniedbania ze strony dozoru technicznego urządzeń trasy. Irmę
Dupont jako szefa odcinka postawiono w stan oskarżenia. Wnikliwe śledztwo, jakie
na własną rękę przeprowadził Brand, dowiodło, że wprawdzie przyczyną karambolu
była awaria elektronicznych urządzeń trasy, ale nie zaniedbanie było jej
powodem. Urządzenie uszkodzono umyślnie. Przedstawiając swoją koncepcję, wspartą
dowodami, Brand zażądał, by pozwolono mu brać udział w dalszym śledztwie
oczywiście z kamerą w dłoni. Przystano na to. Wzięto pod lupę ofiary wypadku i
jeszcze raz zbadano jego przebieg. Okazało się, że pierwszy uderzony wóz był
bez pasażerów i bez kierowcy, a w momencie wypadku nie poruszał się, tylko stał,
co było wbrew wszelkim przepisom. Zatrzymywanie się na superszybkich, a nawet
zwalnianie, zmiana szybkości raz ustalonej przy bramce wjazdowej były
niedopuszczalne i od razu sygnalizowane przez czujniki na trasie te jednak
właśnie były uszkodzone. W pojeździe, który najechał na stojący samochód,
zginęły cztery osoby. Kiedy bliżej przypatrzono się pasażerom, okazało się, że
jedna z ofiar pracowała w banku seminacyjnym w Atenach, a pozostali trzej
mężczyźni byli dobrze znani policji na kontynencie i należeli do ścisłego
kierownictwa organizacji przestępczej niejakiego Alfredo Lunariego, bossa od
ciemnych interesów. Mafia, oprócz doglądania swoich zwykłych spraw, zabrała się
ostatnio do tak zwanych lewych dzieci. Sobie znanymi sposobami, które
zdemaskowano dopiero po kilku latach, ludzie Lunariego zdobywali materiał
genetyczny z semibanków, po czym ginekolodzy, kupieni przez mafię za duże
pieniądze (cena była jednak niższa od ceny legalnego limitu), dokonywali
sztucznych zapłodnień kobiet pragnących mieć więcej niż jedno dziecko. Karambol
na super-szybkiej monachijskiej był początkiem końca grupy Lunariego i pierwszym
poważnym sukcesem reportażowym Bran-da. Irma Dupont została oczyszczona z
zarzutów i pozostała na swoim stanowisku, uważając nie bez racji, że w jakiejś
mierze zawdzięcza to Brandowi.
Tak dawno się nie odzywałeś powiedziała teraz z wymówką.
Jakoś nie zdarzyło mi się płynąć w tamtą stronę. Co u ciebie?
Wspaniale! zawołała. Wyobraź sobie, jestem w ciąży! Masz pojęcie?
Dostaliśmy limit na drugie dziecko.
Brand, patrząc na pełną radości twarz, poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu.
Gratuluję, naprawdę, udało się wam powiedział, starając się, by wypadło to
szczerze. Irmo, mam do ciebie mały interes. Czy mogłabyś sprawdzić, kto jest
właś-
cicielem żółtego hiroshigo KEY 317 b? Facet wgniótł mi wczoraj cały lewy błotnik
i nawet nie raczył się przedstawić.
Oczywiście, zaczekaj moment.
Oparł się o ścianę kabiny, oczekując powrotu Irmy. Jej twarz przypomniała mu
tamte lata, kiedy młody i piękny, niczym bajkowy rycerz, wybierał się z kamerą
na podbój świata, mocno wierząc, że kariera jest tylko kwestią czasu,
niedługiego czasu. Stacje tv bijące się o każdy jego materiał, publiczność u
stóp...
Eroll, jesteś tam? usłyszał głos Irmy.
Tak, tak.
Słuchaj, nie dziwi mnie, że się nie zatrzymał, to pożyczony wóz, właścicielem
jest firma "Takeandgo".
Obiecał Irmie, że przyjedzie obejrzeć nowo narodzonego bobasa, i pożegnał się.
Wystukał numer "Takeandgo", który podała mu informacja. Na ekranie ukazał się
najpierw ozdobny napis: TAKEANDGO ZAPEWNI Cl POJAZD NA KAŻDĄ OKAZJĘ. KUPUJĄC
SAMOCHÓD NA WŁASNOŚĆ DYSPONUJESZ TYLKO JEDNYM - W TAKEANDGO MOŻESZ GO ZMIENIAĆ
CO DZIEŃ.
Tekeandgo, słucham uprzejmie odezwał się miły kobiecy alt.
Mam taką niewielką prośbę zaczął ostrożnie. Czy w drodze wyjątku mogłaby
pani podać mi nazwisko człowieka, który wypożyczył u państwa pojazd o numerze
KEY 317 b? Wczoraj lekko zderzyliśmy się, a on, wstyd powiedzieć, odjechał, nie
podając nazwiska...
Niestety, to niemożliwe, nie podajemy nazwisk klientów.
Ależ tłumaczę pani, że ten człowiek uszkodził mój samochód!
Niestety, to niemożliwe, nie podajemy nazwisk klientów.
Dopiero teraz zrozumiał, że wygłupia się przed automatem, i zaklął głośno. Nie
miał szans. Zdawał sobie sprawę, że firma nie każdemu podaje nazwiska swoich
klientów,
a gdyby naprawdę został potrącony, powinien zwrócić się do policji. Liczył na
osobisty wdzięk i czar, tymczasem tu nie pomogłaby nawet brylantowa kolia.
Trzasnąwszy ze złością w klawiaturę, rozłączył się.
Wyszedł na ulicę. Wtłaczając ręce do kieszeni, ze złością kopnął pustą puszkę.
Potoczyła się z brzękiem. Całkowita klęska. Przegrywał set za setem. Jeszcze
jeden fantom, jeszcze jedno złudzenie. Ruszył powoli przed siebie, nie
wybierając kierunku. Do wieczora miał jeszcze dużo czasu.
Za nim w niewielkiej odległości szedł człowiek w szarym ubraniu i miękkich,
białych butach.
Więc?
Pułkownik założył nogę na nogę, wsparłszy się łokciami na poręczach twardego
krzesła, splótł dłonie na brzuchu i czekał. Schwartzkopf, wchodząc tutaj, był
zawsze lekko speszony. Proste, surowe, nawet ascetyczne wnętrze gabinetu, bez
odrobiny kurzu, bez jednego zbędnego przedmiotu, jakiejś fotografii,
pamiątkowego bibelotu, nasuwało porównania z wnętrzem celi średniowiecznego
klasztoru. Podobno każde wnętrze jest odbiciem duszy gospodarza i Schwartzkopf
zastanawiał się, czy to możliwe, żeby pułkownik był naprawdę taki, jak wskazywał
na to jego gabinet?
Żadnych dowodów, ani śladu tego Yorgi i w ogóle żadnych śladów eksperymentu
powiedział. Hartz przeczy stanowczo, w ewidencji nic, w archiwum nic, w domu,
gdzie miał jakoby mieszkać, nikt o nim nigdy nie słyszał. Żadnych badań, żadnych
dowodów zakończył.
Wersja robocza?
Zamach terrorystyczny. Profesor był znany ze swoich przekonań politycznych,
niejednokrotnie wypowiadał się ostro przeciwko tendencjom separatystycznym, co
nie było na rękę elementom skrajnym.
Pułkownik słuchał, kiwając głową, jakby akceptował po kolei każde słowo
wypowiadane przez Schwartzkopfa.
A Knox? rzucił krótko, jak na egzaminie.
Nieszczęśliwy wypadek, zbieg okoliczności.
Od jutra ta wersja staje się oficjalna. Kapitanie, to jest niedwuznaczna
sugestia czy wręcz polecenie samego Rit-tera.
Schwartzkopf zmarszczył czoło.
Nalegają?
Właśnie pułkownik ożywił się, wyprostował na swoim krześle, niczym profesor,
oczekujący z uwagą na dowód inteligencji swojego najlepszego studenta. Pana
coś zastanawia?
Owszem przyznał Schwartzkopf. Sięgnął do kieszeni, wyjął i położył na biurku
stereografię idącego chodnikiem mężczyzny w szarym, niemodnym ubraniu i miękkich
białych butach. Eric Ambler powiedział od dziesięciu lat pracuje w
Kontynentalnej Służbie Spec, rozpoznałem go od razu.
Więc chodzą za nim... mruknął pułkownik.
Tak. Pytanie dlaczego? Nie zabierają nam śledztwa, a prowadzą swoje?
Myśli pan, że to ich robota?
Schwartzkopf uniósł brwi i wydął wargi, otwartą dłonią czyniąc gest w stronę
pułkownika, co znaczyło: w pytaniu ma pan odpowiedź.
Tak... To możliwe przyznał pułkownik po chwili milczenia. Co z tym
Brandem?
Nastraszyłem go. Jeżeli cokolwiek w tym jest, będzie się starał udowodnić
swoją rację.
W każdym razie musi pan zdementować jegp informacje czy domysły, cały ten
reportaż. To również polecenie Rittera. l zrobi pan to, podając oficjalną wersję
wydarzeń.
Tak jest.
Tymczasem kontynuował pułkownik spróbuje się pan dokładniej zorientować,
co w trawie piszczy. Wygląda-
łoby na to, że tym w Genewie coś nie wyszło. Jeżeli tu naprawdę chodzi o jakiś
śmierdzący eksperyment, musimy o tym wiedzieć, l gdyby nawet odebrali naszemu
resortowi śledztwo, będzie pan prowadził je nadal, jako członek Organizacji,
rozumiemy się?
Doskonale potwierdził Schwartzkopf, powstał z miejsca i skierował się ku
drzwiom.
Kapitanie, jeszcze jedno zatrzymał go pułkownik. Chciałbym panu coś
zasugerować... Niech pan przyciśnie tego reportera, ale niech go pan nie traci z
oczu, to inteligentny facet, jeżeli będzie bardzo chciał, może gdzieś pana
doprowadzi? Byłoby to dla nas z dużą korzyścią.
Też tak myślę, pułkowniku.
XI
Wieczorem bar Puerto Cabello pękał w szwach, było gorąco i duszno, a
holograficzny ocean nie dawał już złudzenia chłodnych, rześkich podmuchów. Brand
z trudnością przepychał się pomiędzy pogrążonymi w czerwonym półmroku stolikami
do miejsca, które mu wskazano.
Sonia wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, w rzeczywistości miała ledwie
szesnaście. Kiedy usiadł obok, nawet nie odwróciła głowy, wpatrzona gdzieś w
przestrzeń nieruchomego oceanu. Była ubrana w suknię o barwie korala, jak się
wydawało w tym świetle, zapiętą wysoko pod szyję. Pod suknią dostrzegał jednak
wyraźnie szczupłe, drobne ciało, ponieważ materiał, z którego ją uszyto, był
zupełnie przezroczysty. Przed dziewczyną stała szklaneczka tequili.
Ty jesteś Sonia? zapytał.
Dopiero teraz zwróciła głowę w jego stronę.
Tak, a ty? odparła, przysuwając się do niego.
Eroll.
Wspaniale. Nic nie pijesz? zapytała, uśmiechając się zachęcająco.
Tu jest straszny tłok... Może wyjdziemy? zaproponował.
Oczywiście, podobasz mi się powiedziała, wstając.
Kiedy dochodzili już do drzwi, zauważył ze zdziwieniem, że suknia Soni przestała
być przezroczysta i stała się zwykłą, koralową suknią, zakrywającą postać do
samej ziemi. Dostrzegła jego zdumione spojrzenie.
To czerwone światło wyjaśniła. Ten materiał reaguje tylko na czerwone, im
go więcej, tym bardziej staje się przezroczysty, dobre, nie? zachichotała.
Przytaknął. Wzięła go pod ramię. Kiedy wsiedli do par-monidesa, zapytała, dokąd
jadą.
Na razie nigdzie odparł. Chciałem z tobą porozmawiać.
O czym mamy rozmawiać? zdziwiła się. Przecież jeszcze się nie znamy.
Znałaś faceta, który miał na imię lvo? lvo Yorga?
lvo? Tak. Przychodzi tu czasem powiedziała. Bywa, że z nim idę...
Brand aż podskoczył, nie spodziewał się, że pójdzie tak łatwo.
Dokąd idziecie?
Do mnie. Do siebie nigdy mnie nie zaprasza odparła.
A kiedy widziałaś się z nim ostatni raz?
Jakieś trzy tygodnie temu, ale po co ci to? Jesteś z policji? On nie mógł
zrobić nic złego, jest chory i w ogóle...
Wiem, właśnie o to chodzi, że udało się go wyleczyć...
To wspaniale! Sonia klasnęła w dłonie. Zauważył, że ucieszyła ją naprawdę ta
wiadomość, i na moment poczuł się głupio; kamera umieszczona pod deską
rozdzielczą pracowała przez cały czas, odkąd wsiedli.
Yorga zniknął powiedział. Po prostu nigdzie go nie ma. Ja nie jestem z
policji, jestem z telewizji, chciałem zrobić reportaż o nim, o jego wyleczeniu,
ale nie mogę go nigdzie znaleźć.
Sonia wzruszyła ramionami.
Pewnie wyjechał poszaleć, ja bym tak zrobiła. Zawsze mi go było żal. W życiu
nie spotkałam bardziej samotnego człowieka. Kiedy nie był w szpitalu,
przychodził do Puerto dość często. Szliśmy się kochać...
Opowiedz mi o nim poprosił.
Czasem się skarżył... Bardzo chciał pracować, a nie mógł, rzecz jasna, skoro
był chory. Ciągle zdobywał jakieś adresy, zgłaszał się, ale odsyłali go z
kwitkiem, jak tyłko spojrzeli na dane. Wściekał się, pomstował... Tłumaczyłam
jak dziecku, że jeśli dla zdrowych nie ma pracy, to trudno, żeby przyjmowali
chorych, przecież miał całkiem niezłą rentę. Wtedy krzyczał: co z tego!
Pieprzone darmowe życie, tylko nikogo nie obchodzi, co ja z tym życiem zrobię!
Proszę, mówił, mogę jeść, spać, chodzić do baru, pić albo nie, rozrywać się, ile
wlezie, mówił, i jeszcze... Sonia pstryknęła palcami, próbując sobie
przypomnieć i kuł... kuł..., takie słowo... kultywować! wykrzyknęła. Tak
mówił: kultywować swoje zdolności, jeśli takie mam, i zaraz krzyczał: a ja nie
mam! Chcę normalnie, jak każdy! Uspokajałam go wtedy, uciszałam...
Zawsze był taki samotny? A rodzice?
O ojcu nic nie wiem, a matka nie żyje... oni byli zawahała się oni byli
naturystami.
Chcesz powiedzieć, że on też...?
Nie, nie zaprzeczyła pospiesznie. On był normalny. Zdaje się, że złapali
ich, kiedy był jeszcze dzieckiem, no i... rozłożyła ręce. Wszystko było jasne.
Dlatego w ogóle mógł przyjść na świat obciążony genetyczną skazą, którą
przekazała mu matka naturystka, przynajmniej to się wyjaśniło.
A dziewczyny? zapytał.
Dziewczyny? powtórzyła, uśmiechając się kwaśno. Nie mógł sobie nikogo
znaleźć, nie dziwię się, żadna nie chciała ryzykować. Sama, gdybym wychodziła za
mąż, to tylko po to, żeby mieć dziecko, a z takim wiadomo? Jak chory na chorobę
dziedziczną, to nie dadzą. On co prawda
zawsze mówił, że to tylko po matce się dziedziczy, ale każda myślała:
strzeżonego Pan Bóg strzeże, i znikała, więc przychodził do mnie, do Puerto
Cabello, i wypłakiwał mi to wszystko. Pocieszałam go, jak umiałam, ale sama
robiłabym tak na miejscu tych dziewczyn... gdybym mogła przerwała nagle.
Nie możesz? zapytał.
Nie odparła krótko sprzedałam swój limit.
Więc dlaczego siedzisz w tej dziurze? był szczerze zdumiony. Otworzyła
drzwiczki i spojrzała na niego, jakby nie była pewna, czy warto mu odpowiadać na
takie pytanie.
Być może muszę? powiedziała wreszcie. Nie wszystko układa się zawsze tak,
jak sobie to planujemy, prawda?
Wysiadła z samochodu, trzasnęła drzwiami i wsunęła głowę przez otwarte okno.
Jeżeli zniknął, to nie po to, żebyście go szukali, zostawcie go w spokoju i
życzcie wszystkiego najlepszego.
Patrzył za nią, kiedy odchodziła, dopóki nie zniknęła za drzwiami lokalu.
Sięgnął pod deskę rozdzielczą z prawej strony i odkręcił przymocowaną tam
kamerę. Wyciągnął kasetę i podrzucił ją parę razy w dłoni. Oto niezbity dowód,
że lvo Yorga istniał naprawdę... Jeszcze pogadamy, panie Schwartzkopf.
Na Zollikon dotarł o północy. Zostawił wóz przed wejściem i wjechał starą,
rozklekotaną windą na swoje ostatnie, szóste piętro. Przycisnął klucz do zamka w
drzwiach, pchnął je i przestąpił próg mieszkania. Uniósł rękę do włącznika, żeby
zapalić światło, i to była jego ostatnia czynność, zanim stracił przytomność.
XII
Wydawało mu się, że leży pod ogromnym dzwonem, rozhuśtanym do niemożliwości.
Tępy ból w potylicy świadczył
o-tym, że z jakichś niewyjaśnionych, zupełnie niejasnych powodów kołyszący się
ciężki dzwon musiał uderzyć go w głowę, gdy nieopatrznie dostał się w jego
zasięg. Tylko kto u diabła zamontował mu w mieszkaniu dzwon? Przecież wchodził
do własnego studia na Zollikonie... Zollikonie... Zoili... Próbował otworzyć
oczy, ale, nie wiedzieć czemu, to zupełnie nie wychodziło, tylko dzwon to
oddalał się, to przybliżał tuż-tuż, jakby szalony dzwonnik, rozkołysawszy \go
podciągał i obniżał, momentami tak blisko nieszczęsnej głowy Branda, że musiał
mocno przytulić się do podłogi, by uniknąć ponownego, niespodziewanego ciosu.
Chciał prosić o uspokojenie dzwonu, zatrzymanie go chociaż na chwilę, ale cała
ta prośba sprowadziła się do jęku. Oczy, co z oczami? Dlaczego nie może ich
otworzyć? Podjął jeszcze jedną próbę i zorientował się, że oczy dawno już
otworzył, tyle że nic nie widzi, bo dookoła panują egipskie ciemności. Racja,
przecież właśnie miał zamiar zapalić światło... l nie zrobił tego? Nie zrobił.
Ktoś dał mu po prostu w łeb... Świadomość, która opuściła go w ułamku sekundy,
wracała teraz powoli, dziwnymi zakolami, mieszając co chwilę urojenia z
rzeczywistością. Dzwon powoli cichł i oddalał się, ale wciąż nie chciał
zamilknąć zupełnie. Wstać. Trzeba wstać i zapalić to światło pojawiła się
pierwsza rozsądna myśl i uczepił się jej, jak tonący pustej beczki po oleju,
unoszonej przez wzburzone fale. Z realizacją było znacznie gorzej, dzwon zbliżał
się niebezpiecznie, ilekroć Brand próbował unieść głowę. Przemógł się jednak.
Wyciągnął ręce przed siebie i namacawszy futrynę spróbował unieść się z podłogi.
Po trzykrotnych próbach wreszcie udało mu się. Stał, trzymając się kurczowo
futryny. Dzwon pozostał na swoim miejscu, w znacznej odległości, za to ból w
potylicy ogarnął całą czaszkę, wydawała się napełniona niekonwencjonalnym
ładunkiem wybuchowym, w którym przekroczona została masa krytyczna.
Powoli, ostrożnie w obawie przed zbyt gwałtownym ruchem, wyciągnął rękę przed
siebie i dotknął włącznika. Po-
tok światła uderzył w rozszerzone źrenice i bomba atomowa w głowie Branda
eksplodowała, rozrywając mu czaszkę. Zachwiał się i uchwyciwszy się klamki
powstrzymał upadek. Mocno zacisnął powieki. Otwierał je powoli, stopniowo,
począwszy od wąskiej szparki, aż źrenice przyzwyczaiły się do blasku lamp na
tyle, że pokonując ból rozsadzający mu głowę mógł rozejrzeć się po mieszkaniu.
Wszystko było tak, jak pozostawił wychodząc, ani śladu włamania, żadnych
zniszczeń.
Wspierając się o ścianę, dotarł do łazienki, do której wchodziło się zaraz z
ogromnego pokoju-studia. Strumień zimnej wody działał jak balsam, przynosił
ulgę. Potworny dzwon uspokoił się i wreszcie zamilkł. Brand sięgnął do potylicy
i namacał nabiegły krwią guz wielkości kurzego jaja. Przemył twarz i spojrzał w
lustro. Facet naprzeciwko wyglądał na chorego. Podsunął dłonie pod kran, chcąc
zaczerpnąć wody, i nagle przypomniał sobie: kaseta! Wchodził do domu, trzymając
kasetę w dłoni!
Wrócił do drzwi, szukając niewielkiej kasetki na podłodze, w mieszkaniu i na
korytarzu za drzwiami, w kieszeniach. Kaseta zniknęła. Ktoś musiał wiedzieć o
jego rozmowie z Sonią, ktoś, kto nie chciał, by po tym spotkaniu został
jakikolwiek ślad... Kiedy to zrozumiał, zrozumiał nagle kilka innych rzeczy, z
których jasno jak na dłoni wynikało, że jest skończonym durniem, nie potrafiącym
spojrzeć dalej swego nosa. Kretyn... Skończony kretyn... jak mógł!
Nie pamiętając o konieczności unikania zbyt gwałtownych ruchów, rzucił się do
terminala. Głowa, jeżeli tylko można nazwać głową tę jego bezmyślną drewnianą
pałę, natychmiast rozleciała się w kawałki, a z bólu pociemniało mu w oczach.
Opadł na fotel, odczekał chwilę, aż ciemne i czerwone plamy znikną mu sprzed
oczu, i połączył się z informacją, żądając numeru Puerto Cabello. Otrzymał go
natychmiast i połączył się z barem.
Na ekranie pojawił się po sekundzie znajomy barman w postrzępionym kapeluszu.
Chciałem rozmawiać z Sonią.
Już wyszła, seńor odparł barman, nie spojrzawszy nawet, z kim mówi, zajęty
pucowaniem talerzyka.
Kiedy? Dawno?
Jakąś godzinę temu...
Sarna czy z kimś?
Nie zauważyłem.
Gdzie ona mieszka?
Nie znam jej adresu, seńor, może pan przyjść jutro, na pewno tu będzie...
Posłuchaj, przyjacielu, w barze ktoś musi wiedzieć, gdzie ona mieszka, dowiedz
się, ja poczekam, to bardzo ważne, nie mam czasu na tłumaczenia... Muszę mieć
ten adres!
Barman po raz pierwszy podniósł wzrok i popatrzył na ekran. Dobrze, seńor,
spróbuję powiedział na widok twarzy Branda. Wrócił po niedługiej chwili. Ona
mieszka na Fris-cha, pod szesnastym, to taka stara niewielka uliczka niedaleko
baru, jakieś dziesięć minut drogi stąd, zaraz za Hołosolo.
A jej nazwisko? zapytał Brand.
Tego tutaj nikt nie wie, po co? barman wzruszył ramionami.
Po ulicach, niezbyt zatłoczonych o tej porze, mógł jechać szybciej niż za dnia.
Ależ był durniem, Jak mógł nie pomyśleć o tym wcześniej... Do diabła, po stokroć
do diabła! Miał najgorsze przeczucia. Po kilku minutach jazdy wydało mu się, że
jedzie za nim jakiś wóz, zaczął uważniej spoglądać w lusterko. Wyglądało na to,
że szara begina rzeczywiście podąża jego śladem. Zaklął. Czego jeszcze chcą?
Kilka razy próbował się oderwać, skręcając niespodziewanie, ale "ogona" nie
udało mu się zgubić. Zniecierpliwiony, przypomniał sobie o pewnej przelotowej
bramie w najstarszej części Zurychu, w okolicach Grossmunster, gdzie spędził
swoje chłopięce lata. Na Trittlegasse mieszkali do czasu
przeprowadzki do Londynu, skąd wyjechał po śmierci ojca. Tą bramą, czego nikt
się na ogół nie spodziewał, można było przejechać na Waldmannstrasse, małą
uliczkę, która pozornie nie miała żadnego połączenia z Trittiegasse. Jeżeli tam
ich nie zgubi, to nie zgubi ich nigdzie. Skręcił w stronę starego Zurychu, szara
begina zrobiła to samo. Jechali wzdłuż brzegu jeziora. Kiedy minęli po lewej
most Quai Brucke, Brand skręcił w prawo i dodał gazu, mocno przyspieszając.
Znalazł się na Trittiegasse, zanim szara begina zdążyła skręcić i minąć Sonnen
Quai. Brama... gdzieś tu powinna już być... Tak, to ta. Skręcił ostro i prawie
nie zwalniając przejechał ciemne podwórko, wąską Waldmannstrasse i skręcając w
prawo znalazł się na Bellevue Platz. Za nim nie jechał nikt, kiedy się
zorientują, będzie już daleko. W cichą i spokojną, szczególnie o tej porze,
uliczkę Maxa Frischa wjechał z piskiem opon. Uliczka była rzeczywiście
niewielka, liczyła nie więcej jak dwadzieścia numerów. Szła łukiem, ukazując się
zawsze tylko we fragmencie, toteż zbiegowisko na chodniku ujrzał dopiero, gdy
był w połowie długości ulicy. Zatrzymał samochód i wysiadł. Na skraju chodnika
leżała jakaś postać, obok kręcili się cywile i mundurowi. Podchodząc, Brand
rozpoznał tyczkowatą sylwetkę Schwartzkopfa. Przepchnął się przez tłumek nocnych
gapiów i policjantów. Sonia, drobna, dziewczęca, leżała bezwładnie na
krawężniku, ciśnięta niczym kukiełka, z nienaturalnie powyginanymi kończynami.
Więc nie zdążył... przez własną głupotę nie zdążył...
Pan ją znał usłyszał głos Schwartzkopfa. Kapitan podszedł i stanął obok
niego z rękami w kieszeniach.
Rozmawiałem z nią dzisiaj po raz pierwszy i ostatni powiedział.
Rad bym wiedzieć, o czym tak sobie gwarzyliście, skoro po powrocie do domu
dziewczyna wyskoczyła oknem...
Brand odwrócił się ku niemu. Rad by pan? Więc niech pan przyjmie do
wiadomości, kapitanie, że rozmawialiśmy o jej dobrym znajomym łóżkowym, lvie
Yordze powiedział.
Tak Schwartzkopf zakołysał się na swoich długich nogach. No cóż... Ona
wskazał leżącą nie może już ani potwierdzić, ani zaprzeczyć.
Brand przymknął na chwilę oczy, ból głowy wzmógł się.
Zastanawia mnie, dlaczego chociaż na moment nie założy pan, że to ja mam rację
powiedział powoli. Czy jest pan po prostu głupim policjantem, który nie
kojarzy pewnych faktów, czy też zrobić pan tego nie chce...
l żadna trzecia możliwość nie przychodzi panu do głowy? Szkoda odparł
Schwartzkopf. Czy chce pan złożyć jakieś dodatkowe zeznanie w sprawie tej
małej? zapytał, zmieniając ton.
Nie warknął Brand i obróciwszy się na pięcie odszedł do wozu. Uruchomił
silnik, zawrócił na wąskiej jezdni i odjechał do wylotu uliczki. Przy krawężniku
po prawej zauważył stojącą z wygaszonymi światłami szarą beginę. Sukinsyny, więc
jednak są! Zakipiało w nim. Napięcie ostatnich godzin zaczynało dawać o sobie
znać. W kabinie begi-ny dostrzegł dwóch mężczyzn. Minął ich i jadąc po łuku
skrył się za zakrętem. Zahamował nagle, byskawicznie zmieniając biegi zawrócił
parmonidesa i ruszył z powrotem, zjeżdżając na lewą stronę wąskiej jezdni.
Szara begina właśnie ruszała od krawężnika, kiedy Brand wypadł zza zakrętu. Nie
zwalniając, dosłownie staranował ją, uderzając zderzakami parmonidesa w przód
beginy. Kierowca szarego wozu i mężczyzna siedzący obok niego uderzyli
jednocześnie głowami o przednią szybę, silnik zgasł. Brand cofnął paramonidesa i
uderzył ponownie, spychając beginę do tyłu. Przy każdym wstrząsie robiło mu się
ciemno przed oczami, ale recytując przez zaciśnięte zęby wszystkie znane sobie
przekleństwa, dusił gaz, cofał i uderzał znowu, nie pozwalając tamtym pozbierać
się ani na chwilę. Burząc spokój uliczki, cofali się tak skokami, dopóki zza
zakrętu nie ukazała się grupa Schwartzkopfa, zajęta wciąż ciałem Soni. Kapitan,
ujrzawszy co się dzieje, ruszył biegiem w stronę sczepionych samochodów. Eroll,
uderzywszy jeszcze raz
z pasją w szary samochód, wyskoczył z wozu, dopadł begi-ny i jednym ruchem
wyciągnął półprzytomnego kierowcę, częstując go jednocześnie ciosem, na jaki go
było stać w tej sytuacji.
Stój! usłyszał okrzyk. Pasażer beginy, któremu z nosa ciekła strużka krwi,
stał po drugiej stronie samochodu, i fachowo trzymając w dłoniach pistolet
wielkości niedużej armaty, celował prosto w niego.
Schwartzkopf dobiegł do nich.
Czy pan oszalał, Brand?! zawołał z wściekłością. Co pan wyrabia?!
Eroll rozejrzał się z udanym, wyraźnie przerysowanym wyrazem zdziwienia na
twarzy. To panowie się znają? Proszę wybaczyć, kapitanie... Po rozmowie z
Sonią, gdy wróciłem do siebie, ktoś ordynarnie dał mi w łeb i zabrał kasetę z
nagraniem tej rozmowy, a tych dwóch włóczyło się za mną, nie mogłem się
odczepić, więc sądziłem... Widzę, że nie miałem się czego obawiać, to są, jak
rozumiem, pańscy ludzie... Przepraszam, skąd mogłem wiedzieć, przecież mi się
nie przedstawili. Doprawdy Brand postarał się o szeroki uśmiech bardzo mi
przykro...
Niech cię szlag trafi, Brand powiedział Schwartzkopf, usiłując nad sobą
zapanować. Jesteś skończonym głupcem i obawiam się, że nic ci nie pomoże,
zjeżdżaj stąd! Wracaj do wozu i zjeżdżaj stąd, bo nie ręczę za siebie.
Kierowca beginy gramolił się z zierni. Brand jeszcze raz uśmiechnął się szeroko,
odrobinę zbyt szeroko jak na uśmiech zażenowania mający oznaczać przeprosiny i
prośbę o wybaczenie, wsiadł do parmonidesa, lekko z przodu pokiereszowanego, i
odjechał, żegnany wściekłym spojrzeniem kapitana.
Droga na Zollikon trwała tym razem dłużej, jechał powoli i ostrożnie. Czuł się
paskudnie, wydawało mu się, że ma gorączkę, twarz mu płonęła, tępy ból głowy
stawał się momentami nie do zniesienia. Dotarł wreszcie do siebie, po
raz drugi tej nocy wjechał na szóste piętro, tym razem bez niespodzianek.
Przygotował sobie zimny okład, wziął dwa proszki przeciwbólowe, najmocniejsze,
jakie znalazł w domowej apteczce, i położywszy się w ubraniu, próbował zasnąć.
Koło południa obudził go brzęczyk terminalu. To był znowu Taviani.
Dobrze, że jesteś. Sprawa nie wygląda najlepiej, policja chce zaaranżować
krótką konferencję prasową na piątym kanale zaskrzeczał. Schwartzkopf ma
zdementować to, co mówiłeś w reportażu, amico, nie muszę ci tłumaczyć, co to
znaczy, musisz zaraz dać drugi odcinek, Grunst bardzo się denerwuje...
Powiedz szefowi, że nie będzie drugiego odcinka powiedział Brand i wyciągnął
kabel terminala z gniazdka. Wstał z tapczana i zrobił sobie mocną kawę. Z głową
było już znacznie lepiej. Poczuł, że musi się czegoś napić, było mu obojętne,
czy to będzie wino, likier czy koniak. Przewróciwszy kuchnię do góry nogami,
znalazł prawie pełną butelkę Claro Blick.
XIII
Eroll, co to znaczy? Co to za historia z tym Schwartz-kopfem? Co on wygaduje?
Mariko już od drzwi zarzuciła go pytaniami. Nie odpowiedział. Chwiejnym
krokiem wrócił do fotela i usiadł. Podniósł stojącą na podłodze przy oparciu
butelkę i nalał z niej do kieliszka, który trzymał w dłoni. Mariko zamilkła,
patrząc na niego ze zdumieniem. Uśmiechnął się do niej i wlał w siebie zawartość
kieliszka. Mariko pokręciła głową.
Ty chyba nie wiesz, co się dzieje powiedziała.
Podeszła energicznym krokiem do terminala, włączyła tv i znalazła piąty kanał,
na szkle ekranu pojawił się kapitan Schwartzkopf.
Brand wstał, chwiejnie podszedł do aparatu i trzasnąwszy w wyłącznik otwartą
dłonią wrócił na fotel.
Eroll! zawołała Mariko. Czy ty wiesz, co on wygaduje? To bydlę od
kwadransa znęca się nad tobą i kłamie, kłamie, kłamie! Dlaczego nic nie robisz?
Brand uśmiechnął się niemrawo i nadal milczał. Mariko nigdy go takim nie
widziała. Zaniepokojona, podeszła bliżej, nie bardzo wiedząc, co począć. Twoja
głowa! zawołała, spostrzegłszy ranę na potylicy.
Znalazła jakieś bandaże w apteczce i zrobiła prowizoryczny opatrunek. Nalej mi
poprosiła. Zrobił to, wypiła i poprosiła o drugi kieliszek.
Przegrałem, Japoneczko, tak wygląda prawda powiedział nalewając jej. Na
całej linii. Żadnych świadków, żadnych śladów. Ten cały Yorga nam się przyśnił,
nigdy takiego nie było, o żadnym eksperymencie również nie ma mowy. Ruben padł
ofiarą terrorystów, Knox z powodu zmęczenia pracą zamiast papierosa zapalił
laboratorium, po czym spłonął razem z nim, a Sonia, prostytutka z Puerto
Cabello, popełniła zwyczajnie samobójstwo, bo miała dosyć tego pięknego świata i
siebie samej...
Co ty wygadujesz? Mariko przestraszyła się.
Streszczam ci tylko to, co właśnie mówi Schwartzkopf, a może ja rzeczywiście
jestem stuknięty, co? Japoneczko? W końcu moja głowa jest wyraźnie nadwerężona,
to się widzi...
Brand wyjął z rąk Mariko kieliszek, który jej przed chwilą sam napełnił, i wypił
jednym haustem, po czym w kilku słowach opowiedział o ostatnich wypadkach.
Uważasz, że to ludzie Schwartzkopfa zabrali ci kasetę?
Nie wiem. W każdym razie ci,.którzy to zrobili, odpowiadają za śmierć Soni, to
jasne. Nigdy nie uwierzę w samobójstwo. Wiem również, że to ludzie z policji
jeździli za mną i teraz też pewno stoją na dole... Musieli widzieć, że rozmawiam
z Soni ą, bo na pewno i wtedy łazili za mną,
a kiedy przyjechałem na Frischa, Schwartzkopf już tam był, czy to nie dziwne?
Ale to nie znaczy... zaczęła Mariko, lecz przerwał jej.
Nic nie znaczy, tu w ogóle nic nie ma sensu... Kiedy powiedziałem wprost temu
glinie, że albo jest głupcem, albo nie chce kojarzyć, wiesz, co mi odpowiedział?
"Szkoda, że pan nie widzi trzeciej możliwości..."
Być może dawał ci do zrozumienia, że właśnie tak, a nie inaczej musi po prostu
postępować?
Być może, Japoneczko, aie to by znaczyło, że wcisnąłem się między jakieś
gigantyczne żarna, które mielą mąkę na pewno nie dla nas, dlatego musieliśmy
przegrać... Znasz jakieś spokojne, miłe zajęcie dia eks-reportera na resztę jego
dni?
Więc chcesz się poddać? Chcesz to wszystko tak zostawić? Tylko dlatego, że
kilka razy dali ci po głowie? filigranowa postać przed nim ciskała z oczu
błyskawice. Nie rozumiem, jak możesz tak mówić, gdzie się podziało twoje
wyczucie tematu, twój reporterski nos? Czy nie widzisz, że to jest sprawa, którą
dopiero teraz naprawdę warto się zająć? Oboje dobrze wiemy, że lvo Yorga
istnieje czy istniał, że dokonano na nim eksperymentu i że to wszystko usiłuje
się teraz ukryć. Nie mamy pojęcia, co się za tym kryje, ale wszystko to wygląda
na jakąś lepszą aferę i ty w takim momencie mówisz pas? Składasz broń? Pomyśl o
tym, co by było, gdyby ci się udało... Może wtedy... Wiesz, o czym- myślę,
przecież za takie reportaże mogą zapłacić bardzo dużo... Eroll...
Przestań... Przestań! Brand wstał z fotela i począł krążyć dookoła jak
szakal po klatce. Myślałem o tym przez cały czas, tylko o tym... Mariko, nie
mamy szans, nie widzę ich naprawdę. Nie ma się o co zaczepić, wszystko znika jak
kamfora. Ludzie, dokumenty, wszystko... zamilkł i usiadł, pocierając palcami
skronie.
Marikc bawiła się pustym kieliszkiem, obracając go w dłoniach.
Słuchaj powiedziała po chwili. A ten żółty hiro-shigo, co z nim,
sprawdziłeś? Pokręcił głową.
Nici. To wóz pożyczony, firma Takeandgo nie podaje nazwisk swoich klientów.
Co to mógł być za facet? zastanowiła się Mariko. Jesteś pewien, że to był
mężczyzna?
Był tego pewien. Wyciągnął się na tapczanie, kładąc głowę ostrożnie na
podgłówku.
Myślisz, że to on zabił Rubena?
Wątpię mruknął. Nie miał broni, uciekał, zamiast atakować... Nie wiem...
Na pewno warto by z nim pogadać... ale nie wygląda na to, żeby on tego chciał.
Dlaczego uciekał właśnie do Holopolis?
Co za pytanie prychnął Brand. Skoro znał je tak dobrze...
Byłam kilka razy w Holopolis, przed laty... powiedziała Mariko. Ostatni
raz z moim byłym mężem, jeszcze chyba przed ślubem... Mariko zaśmiała się.
Pamiętam, Ed był lekko wstawiony, jeździliśmy trochę za szybko i w końcu-przy
wyjeździe wlepili nam mandat...
Jaki mandat, o czym ty mówisz? Brand usiadł zbyt raptownie i znowu w głowie
mu łupnęło.
No przecież tam nie wolno jeździć szybciej niż pięćdziesiąt pięć kilometrów na
godzinę, mają specjalną służbę, która obserwuje pewnie tor czy jakoś tak... i
każą płacić jak na ulicy. Sami byliśmy tym zdziwieni... Co robisz? zapytała,
widząc, że Eroll zerwał się na równe nogi i nerwowymi ruchami zakłada tefronową
kurtkę leżącą na oparciu fotela. Dokąd chcesz iść?
Do Holopolis odparł krótko.
Myślisz, że tam trafisz na jakiś ślad?
Zapiął kurtkę jednym pociągnięciem i spojrzał na Mariko.
Ten facet niemal od samego początku, od momentu kiedy tam wjechaliśmy, nie
schodził poniżej siedemdziesiątki, rozumiesz?
Eroll, ale ty się chwiejesz na nogach zauważyła Mariko.
Przejdzie mi na świeżym powietrzu bąknął.
Nie zjeżdżali windą, zeszli na tyły domu metalową spiralą schodów pożarowych.
Nie miał ochoty po raz drugi gonić się z szarą beginą albo innym wozem,
prowadzonym przez dwóch takich samych cwaniaków.
XIV
Pomieszczenie, do którego weszli, przypominało po prostu zwykłą reżyserkę
holograficznego studia, może skromniej wyposażoną. Przed kolorowymi ekranami,
przy szerokim srebrzystym pulpicie siedział potężnie zbudowany mężczyzna o
ciemnej, prawie czarnej skórze, ubrany w nie pierwszej czystości biały
podkoszulek, i jadł owsiankę z plastykowej miseczki.
Tu nie wolno wchodzić, tylko dla personelu powiedział niewyraźnie, nie
przerywając jedzenia.
Jesteśmy z Zuryskiej Niezależnej przemówiła grzecznie Mariko robimy
reportaż z Lunaparku, chcieliśmy zajrzeć i za kulisy.
Technik przyjrzał się kamerze.
W porządku, wchodźcie. Często włażą tu pijane towa-rzycha, którym się zdaje,
że świat należy do nich, mam ich powyżej uszu powiedział, odstawiając pustą
miseczkę i wyciągając otwartą dłoń, którą oboje po kolei potrząsnęli. Mówią na
mnie Kreks.
Spojrzał na ekran, na którym widać było stanowiska startowe, właśnie ostatni w
tej turze samochód zajmował swoje miejsce. Kreks odczekał chwilę i wcisnął
przycisk. Widoczna na sąsiednim ekranie Brama uniosła się do góry i samochody
ruszyły.
Obsługujesz, Kreks, całe Holopolis sam jeden? zagadnął Brand.
A bo co? Kreks roześmiał się od ucha do ucha. Żadna filozofia, trudności
są tylko z ludźmi, którym się wydaje, że wszystko im wolno.
Niektórzy czują się na torze jak u siebie w domu, muszą często tu przyjeżdżać
powiedziała Mariko.
l z tymi największy kłopot przytaknął technik. Robią sobie wyścigi, to
jest niebezpieczne.
Co wtedy robisz? zapytała Mariko, celując kamerą, Brand musiał przyznać, że
znakomicie sobie radzi.
W trakcie przejazdu niewiele można zrobić mówił Kreks. Trzeba by skasować
wizję, a to popsuje innym zabawę, jedyne co można, to przy wyjeździe wlepić im
mandat. Mamy takie uprawnienia, ale nie każdego się przyuwa-ży, nie?
Ciekawe wtrącił Brand właśnie wczoraj jeździłem tutaj i przede mną jechał
gość, który ani na chwilę nie zszedł poniżej siedemdziesiątki...
Pewnie zabulił odparł Kreks to zawsze można sprawdzić...
Macie tutaj swoją czarną księgę zaśmiała się Mariko.
Żeby pani wiedziała, jak znajdą się w niej trzy razy, dostają zakaz wstępu,
ale kto by to skontrolował machnął ciemnym ramieniem.
Można zobaczyć? zaproponował Brand. Kreks dotknął jakiegoś punktu na
klawiaturze i mały ek-ranik z boku rozjarzył się seledynowo.
Proszę, to wykaz z wczorajszego dnia, co to był za wóz, co go pan przyuważył?
Hiroshigo powiedział Brand numer coś... 3... 1... 7, dalej nie pamiętam.
Na ekranie widniało sześć pozycji, ale samochodu tej marki i oznaczonego takim
numerem nie było.
Jestem pewien, że jechał siedemdziesiąt, co najmniej upierał się Brand.
Dobrze pan zapamiętał markę? zapytał Kreks.
Eroll gotów był przysiąc. Kreks wzruszył ramionami.
Ja wczoraj wieczór nie miałem dyżuru powiedział bo nas jest trzech i
kierownik, robimy na zmiany i wczoraj był Lipson, znaczy kierownik, on też ma
dyżury, tylko mniej niż my, o połowę mniej mówił technik wyraźnie podniecony.
A jak wczoraj był szef, to się nie dziwię, że tu jest tylko sześć nazwisk, on
często bierze w łapę, jeszcze mu mało, że robi dwa razy mniej niż my, a płacą mu
dwa razy więcej...
Kreks, nie obawiasz się mówićiw ten sposób do kamery? spytała Mariko. Kreks
splunął na podłogę.
Mam to gdzieś powiedział ja i tak robię tu ostatni tydzień. Złożyliśmy z
żoną podanie o drugiego dzieciaka, wziąłem tę robotę, bo myślałem, że łatwiej
dostanę, ale gdzie tam, czekaj tatka latka, podanie leży od dwóch lat, a ja
zasuwam tutaj z pensją niewiele większą niż normalny zasiłek! Powiedziałem:
Kreks, dość tego, niektórym to się wydaje, że mogą innych robić w konia! Od
przyszłego tygodnia odchodzę, a jak szef bierze w łapę, to mówię, że bierze.
W nie najlepszych nastrojach opuszczali sterownię Holo-polis, szansę na
zidentyfikowanie tajemniczego kierowcy hiroshigo wydawały się mniejsze niż
kiedykolwiek.
Pozostaje nam tylko liczyć na łapownika Lipsona powiedział Brand.
Chcesz do niego iść? zdziwiła się Mariko."
Widzisz jakieś lepsze wyjście? odparł.
Niewielkie mieszkanie w jednym z trzech największych budynków osiedla Lunapark,
do którego Brand wszedł sam, było doszczętnie zagracone, a Lipson okazał się
niskim tę-gawym człowieczkiem o wiecznie nieogolonej twarzy z zaczerwienionymi
oczkami. Jego dłonie, przypominające małe łopatki, zajęte były ciągłym
podciąganiem spodni. Ujrzawszy go, Brand nie miał wątpliwości, że ocena Kreksa
była
trafna, tego człowieka można było albo kupić albo nastraszyć. Brand wybrał ten
drugi wariant, Lipson wyglądał na tchórza.
Inspektor Brand powiedział, kiedy kierownik Krek-sa pojawił się w małym
przedpokoiku, wywołany przez żonę. Jednocześnie niedbałym ruchem machnął mu
przed oczami lśniącą legitymacją Stowarzyszenia Niezależnych Reporterów,
chowając ją natychmiast do kieszeni.
Lipson zamrugał czerwonymi oczkami, przyglądając się podejrzliwie opatrunkom na
głowie Branda. Należało atakować, nie pozostawiając czasu do namysłu. Postąpił
naprzód i spojrzał z góry na Lipsona.
Pan miał wczoraj dyżur w Holopolis? zapytał ostro.
A bo co? Lipson się stawiał, ale Brand był przekonany, że zmięknie.
Czy mamy rozmawiać w przedpokoju?
Grubas wymamrotał coś i wprowadził Branda do kuchni.
O co chodzi? zapytał, patrząc spode łba.
O to, Lipson, że wczoraj wieczorem, dokładnie kwadrans po dziewiątej
zatrzymałeś przy wyjeździe z Holopolis żółtego hiroshigo o numerze KEY 317 b,
który wielokrotnie przekroczył dozwoloną prędkość, ale w wykazie mandatowym nie
ma o tym słowa, dlaczego?
Lipson poruszył się niespokojnie.
Jeżeli nie ma w wykazie, znaczy nie zatrzymałem powiedział, ale Brand już
wiedział, że nadrabia miną. Huknął nagle dłonią w stół. Nie ma, ponieważ
wziąłeś pieniądze do kieszeni! wrzasnął. To się nazywa łapówka, Lipson! Nie
ma co zaprzeczać, mamy zeznanie. Wszyscy wiedzą, że bierzesz łapówki, ale tym
razem powinęła ci się noga, ktoś zeznał przeciwko tobie, trzeba będzie się
rozliczyć...
Twarz Lipsona stawała się coraz bardziej czerwona i pot wystąpił mu na czoło.
To ten cholerny brudas... wysa-pał wściekle, To on wam doniósł, co? Doniósł
ten brudny sukinsyn... Ale on też brał! Dobrze o tym wiem! zawołał.
Mówimy teraz o tobie powiedział spokojnie Brand. Od kierowcy hiroshigo
wziąłeś połowę tego, na ile opiewałby mandat, czy więcej?
Po... połowę wystękał kierownik ale to pierwszy raz, przysięgam bił się
w pierś. A więc jednak, udało się! Teraz tylko nazwisko...
Pierwszy? Brand uczynił niecierpliwy gest nie rozśmieszaj mnie...
Lipson usiadł sztywno przy stoliku kuchennym, potem wstał, jakby coś uwierało go
w siedzenie, po czym znowu usiadł.
Zgoda, może były jeszcze takie dwa przypadki, góra dwa, ale pan rozumie,
inspektorze wpadł w żałośliwy ton taka sytuacja, za tydzień syn ma Dzień
Dojrzałości, to duża sprawa, prawda? Duża... ważna... będzie składał depozyt,
trzeba go jakoś ubrać, pójść do banku, zjedzie się rodzina, wydatki takie... sam
pan inspektor rozumie, człowiek czasem coś chce tak... ekstra, pomyślałem
wezmę, Europa nie zbiednieje bełkotał.
Dość przerwał ten zaśliniony monolog i Lipson zamilkł, mrugając swoimi
czerwonymi oczkami, które patrzyły uważnie, oczekując reakcji inspektora.
Eroll zastanawiał się, przedłużając chwilę ciszy.
Powiedzmy, że uznamy to za pierwszy raź powiedział wreszcie który się
więcej nie powtórzy, Lipson, ale jakoś to trzeba jednak załatwić, prawda?
Ma się rozumieć, oczywista Lipson wstrętnym, lepkim ruchem zatarł ręce.
Ile? spytał krótko.
Pięćset powiedział Brand. Lipsonowi zrzedła mina, ale nie powiedział nic,
tylko skinął głową. Przekaże je pan na konto Lunaparku, jasne?
Czerwone ślepka patrzyły na Branda w zdumieniu graniczącym z osłupieniem, Lipson
był przekonany, że inspektor poda numer swojego konta. Żeby sprawiedliwości
stało się zadość mówił dalej Brand kierowca, który panu zapłacił, zrobi to
samo. Jego nazwisko?
Lipson pokiwał głową, na~jego prostackiej gębie pojawił się wyraz satysfakcji,
że jednak nie tylko jemu dołożą.
Tak, tak powiedział skwapliwie Devries, Ogmar Devries, inspektorze.
XV
Osiedle Muscat, wybudowane nad samym jeziorem, pomiędzy osobnymi kiedyś
miejscowościami Horgen i Ober-rieden, które już przeszło trzydzieści lat temu
weszły w o-bręb Nowego Zurychu, stając się jego dzielnicami, składało się z
bloków mieszkalnych z daleka przypominających swym kształtem kopce termitów.
Przeciętny, a nawet mniej niż przeciętny standard budynku numer 208 A sugerował
podobnych lokatorów.
Mariko pozostała w samochodzie, białym ayoko wypożyczonym w Takeandgo, a Brand
wjechał sam na pięćdziesiąte czwarte piętro powolną windą cuchnącą moczem. Przy
drzwiach oznaczonych numerem 5488 nie było wizjera. Zadzwonił, otworzyła mu
dziewczyna może dwudziestoletnia, ładna długowłosa brunetka z małym dzieckiem na
ręku.
O co chodzi?
Ton, jakim zadała to pytanie, był ostry i nieprzyjemny. Ona się boi przemknęło
mu przez głowę.
Chciałem się widzieć z Ogmarem Devriesem.
Wydało mu się, że dostrzegł jakiś błysk w oczach dziewczyny, błysk niczym
alarmowe światełko. Wzruszyła ramionami, udając obojętność.
Nie ma go powiedziała i nie wiem, gdzie jest. Jak go pan spotka, niech pan
mu powie, że może nie wracać.
Czy to znaczy, że... wyprowadził się z domu? Kiedy? ' Wystarczająco dawno...
Nie pańska sprawa wypaliła dziewczyna.
Oczywiście, nie moja przyznał Brand. Mam tylko
jedną prośbę: czy mógłbym zostawić wiadomość? Na wszelki wypadek, rozumie pani,
gdyby jednak wrócił...
Dziewczyna wzruszyła ramionami i wpuściła go do przedpokoju.
Gdyby użyczyła mi pani tylko coś do pisania i karteczkę poprosił Brand.
Skinęła głową i wyszła do pokoju. Nie upłynęło więcej jak dziesięć sekund do jej
powrotu, ale to wystarczyło w zupełności. Mała kapsułka wielkości żuka,
spoczywająca do tej pory w kieszeni Branda, znalazła się na futrynie, tuż nad
terminalem stojącym w przedpokoju.
Dziewczyna zjawiła się z pisakiem i kartką, kiedy podawała te przedmioty,
zauważył, że ręka jej drży, była bardzo zdenerwowana, chociaż starała się za
żadną cenę nie okazać tego. Skreślił kilka słów i oddał jej kartkę.
W domu go nie ma powiedział, wsiadając z powrotem do wozu ale dziewczyna
nie mówiła prawdy, dobrze wie, gdzie on jest. Usiłowała mi wmówić, że się
rozstali, i to dosyć dawno...
Co robimy? spytała Mariko.
Czekamy powiedział. Dotknął przełącznika terminala, podłączył do niego
sześcienną szarą kostkę niewielkich rozmiarów i po chwili na ekranie ukazał się
fragment przedpokoju w mieszkaniu numer 5488.
Mariko popatrzyła na niego w zdumieniu.
Kamera Pupilli, najnowszy prototyp firmy Myope wyjaśnił, odpowiadając na jej
zdumione spojrzenie. Taka telewizyjna pluskiewka. Przekazuje obraz bezpośrednio
tutaj.
Skąd to masz?
Dostałem jakiś miesiąc temu od firmy w celu... powiedzmy, przetestowania
odparł, patrząc uważnie w ekran.
To chyba... nie jest w porządku bąkała Mariko. Oni to robią legalnie?
O la la, Japoneczko skrzywił się legalnie to moż-na posłuchać komunikatu
Służby Demograficznej... Patrz lepiej, co się dzieje.
Na ekranie, na którym widniał fragment przedpokoju Dev-riesów ze stojącym na
stoliku terminalem, ukazała się postać brunetki, już bez dziecka na ręku. W
dłoniach trzymała kartkę otrzymaną od Branda. Sięgała do klawiatury i cofała
rękę, wyraźnie nie mogła się zdecydować.
Postaraj się zauważyć, jaki numer wystuka powiedział Brand.
Myślisz, że zadzwoni do niego? Dlaczego się waha?
Pewnie pozwolił jej na kontakt tylko w wyjątkowych wypadkach, nie wie, jak
potraktować wiadomość ode mnie... Oni oboje mają wielkiego stracha, to widać na
pierwszy rzut oka powiedział Brand, śledząc poczynania brunetki.
Sądzisz, że się zdecyduje?
Uważaj...
Dziewczyna zdecydowała się wreszcie. Oboje w skupieniu wpatrywali się w
klawiaturę, widoczną na ekranie w całości.
Pięć... osiem... trzy... osiem... chyba...
Zbliżenia zrobić nie mogę... Ostatnie dwie cyfry 3 i 6... Jest! zawołał
Brand. Na ekranie przed dziewczyną ukazała się twarz młodego,
dwudziestokilkuletniego mężczyzny w staroświeckich okrągłych okularkach na
nosie.
Ogmar, był tu jakiś facet z mocno pokiereszowaną głową mówiła szybko
chciał się z tobą widzieć...
Co mu powiedziałaś? Chyba nie...
Uspokój się, zrobiłam tak, jak ustaliliśmy, nie widziałam cię, nie wiem, gdzie
jesteś, i nic mnie to nie obchodzi, ale on zostawił dla ciebie wiadomość.
Jaką? Co za wiadomość? Ogmar nerwowym ruchem poprawił okulary. Dziewczyna
spojrzała niechętnie na kartkę.
To coś dziwnego... Tu jest tak:
Nie myślę z tym kryć się,
Że z trupem nie w smak mi obcować z bliska,
W rumianych czerstwych kocham ja się pyskach.
Rozumiesz coś?
Idiotyczne... Nie mam pojęcia... W każdym razie jutro przeniosę się gdzie
indziej, tu zbyt blisko. Zadzwonię później... Klaudio, trzymaj się, trzymaj się
dzielnie.
Wyłączył się. Dziewczyna patrzyła chwilę na jaśniejący przed nią pusty ekran, po
czym wsparła głowę na rękach. Chyba płakała.
Wyłącz to! zażądała Mariko. Wyłącz! To wstrętne, co robimy, Eroll...
Nie znamy całego numeru powiedział. Pięć, osiem, trzy osiem... tu brakuje
dwóch cyfr, potem trzy i sześć, zobaczymy jeszcze raz.
Więc zapisałeś to na taśmie?
Oczywiście odparł. Przewinął kasetę i na ekranie znowu pojawiła się brunetka
z pięćdziesiątego czwartego piętra.
Eroll powiedziała Mariko ty naprawdę nie masz żadnych wątpliwości? Te
metody...
Wątpliwości? spojrzał na nią zirytowany. Przecież ten człowiek zamieszany
jest w morderstwo Rubena! A Knox? A ta biedna Sonia? A my? Uważasz, że
powinienem mieć tego typu problemy?
Po trzech próbach wydawało się, że odczytali numer prawidłowo: 58 38 74 36.
Należał do hotelu Interline w Baar.
Byłem tam kiedyś powiedział, ruszając sprzed domu Devriesa. Niecałe
dwadzieścia kilometrów na południe stąd.
Wyjechali z osiedla Muscat i wydostawszy się na szosę zwiększyli prędkość.
Eroll, co ty właściwie napisałeś na tej kartce? zapytała Mariko.
Brand uśmiechnątsię.
Kiedyś, jeszcze w szkole, myślałem, że zostanę ak-
torem, i plączą mi się czasem jakieś dziwne teksty po głowie. Było wszystko
jedno, co tam napiszę, byle brzmiało zaskakująco i zmusiło ją do połączenia się
z Devriesem. Wiesz, jak tam jest dalej?
Do spraw umrzyków nigdy się nie mieszam, Z żywymi igrać chcę jak kotek z
myszką.*
W spisie hotelowych gości nie było nazwiska Devriesa. Interline był całkowicie
zautomatyzowany, gdyby było inaczej, nie opłacałby się zupełnie. Jedynym
człowiekiem w obsłudze hotelu okazał się zgarbiony staruszek, ziewający z nudów
jak mops.
Szukam faceta zagadnął Brand, podchodząc do lady. Wprowadził się wczoraj
lub dzisiaj, młody, w okrągłych śmiesznych okularach.
Policja? zapytał staruszek.
Jest mi winien trochę grosza, to wszystko.
A dużo jest panu winien? zaskrzeczał staruszek. Brand położył na ladzie
swoją płytkę kredytową.
Mógłby pan sobie odpisać setkę za pośrednictwo powiedział. Staruszek
niespiesznie wziął płytkę i wsunął ją do szczeliny.
Mnie to już forsa niepotrzebna powiedział śmierć niedaleko, o niej trzeba
myśleć... Ale wnuka mam, podobny do mnie jak dwie krople wody...
Oddał płytkę po chwili. Konto Branda zmniejszyło się równo o sto federów.
Przyjechał dziś w nocy, podał nazwisko Hast, od razu wiedziałem, że fałszywe
powiedział swoim skrzekliwym głosem, w którym słychać było różne świsty i
zgrzyty, niczym w starej zdezelowanej lokomotywie. Numer osiem, pierwsze
piętro pokazał głową.
Prowadź zarządził Brand.
* J. W. Goethe, Faust. Tłum. F. Konopka:
Zatrzymali się przed drzwiami ozdobionymi ósemką i staruszek zapukał
energicznie.
Kto? zapytano z tamtej strony po chwili.
Z recepcji głośno powiedział staruszek i spojrzał pytająco na Branda. Ten
skinął głową i odsunął go na bok. Drzwi uchyliły się, tworząc może
pięciocentymetrową szczelinę, i w tej samej chwili, pchnięte potężnym
kopnięciem, odskoczyły na całą szerokość, z impetem odrzucając do tyłu tego, kto
stał za nimi. Brand był już w środku. Z podłogi próbował wstać młody człowiek,
którego twarz widzieli na ekranie. Staroświeckie okularki leżały nie opodal na
podłodze, ogniskując w swoich soczewkach promienie nocnej lampki. Pozbawione
szkieł, lekko zmrużone oczy patrzyły na Branda z przerażeniem, ale w dłoni
Devriesa Eroll spostrzegł ze zdumieniem laserowy nóż. Zrobił krok do przodu i
przydepnął dłoń z nożem do podłogi, Devries syknął z bólu i wypuścił rękojeść,
świetlisty promień zniknął. Chwyciwszy Devriesa za koszulę na piersiach, Brand
pomógł mu wstać, po czym pchnął bez większego wysiłku w stronę pokoju. Devries
poleciał w tył niczym pozbawiony woli manekin i wylądował na miękkim dywaniku
przed łóżkiem. Brand pochylił się, podniósł okulary i nóż, wyjrzał na korytarz i
skinął głową na Mariko. Staruszka z recepcji dawno już nie było, korytarz był
pusty.
Zamknęli drzwi i weszli do pokoju. Devries wstawał, wspierając się o niski
hotelowy tapczanik. Drżał na całym ciele. Brand podał mu okulary. Niezdarnymi,
pospiesznymi ruchami założył je za lekko odstające uszy.
Czego... Czego chcecie?
Zza okrągłych szkieł oczy Devriesa wyglądały na jeszcze bardziej okrągłe i
przerażone. Brand w milczeniu podszedł do hotelowego terminala, wyjął z kieszeni
kasetę i wrzucił ją do odtwarzacza. Ekran zajaśniał, potem ściemniał i pojawił
się na nim żółty hiroshigo, odjeżdżający na pełnym gazie spod domu Rubena. Eroll
zatrzymał taśmę i odwrócił się do Devriesa.
O co panu chodzi? Pan się pomylił powiedział Dev-ries, usiłując powstrzymać
drżenie ciała.
Słuchaj, Ogmar, pogadajmy jak ludzie Brand zrobił parę kroków i zatrzymał
się przed siedzącym. Dobrze wiesz, gdzie i kiedy robione były te zdjęcia,
dobrze wiesz, że Ruben nie żyje, a ja wiem, że to ty uciekłeś z jego domu,
zostawiając w nim trupa...
Na słowo "trup" Devries drgnął, a dolna szczęka zaczęła mu znów dygotać.
Nie., nie... Nie wiem, nie rozumiem, o czym pan... zakłapał.
W porządku powiedział Brand spokojnie. Połącz nas z policją zwrócił się
do Mariko. Mariko powoli podeszła do terminala.
Ja nie zabiłem profesora! zawołał Devries. Nie mam z tym nic wspólnego!
Patrząc na ciebie mogę uwierzyć, że go nie zabiłeś, a mimo to boisz się jak
wszyscy diabli, Ogmar, boisz się tak bardzo, że uciekłeś z domu i schowałeś się
w mysią dziurę! Przed kim?
Devries milczał.
Nie wkurzaj mnie znowu powiedział Brand, czując, że ta siedząca przed nim
kupka nieszczęścia zaczyna go naprawdę denerwować. Jedno już ustaliliśmy,
byłeś tam. Muszę wiedzieć więcej Brand pochylił się nad nim. Muszę wiedzieć
wszystko. Co wiesz o eksperymencie? - Eksperymencie? tym razem zdziwienie
Devriesa było autentyczne. Nie wiem nic o żadnym eksperymencie...
Powiedziałeś przed chwilą, że nie masz z t y m nic wspólnego, z czym?
Devries, zdawało się, już się nieco opanował, obrzucił Branda przytomniejszym
spojrzeniem.
Kim pan jest? Dla kogo pan pracuje? zapytał.
Pracuję dla siebie, Ogmar, dla nikogo więcej. Jestem reporterem, oskarżono
mnie właśnie o fingowanie faktów, nie muszę ci tłumaczyć, co to znaczy dla
wolnego strzelca,
ta sprawa to moje być albo nie być. Mam nadzieję, że wyjaśniłem ci co nieco.
Teraz twoja kolej albo przekazuję cię policji razem z tą kasetą. W oczach
siedzącego znowu pojawił się strach.
Nie możecie tego zrobić! Ja nie mam z tym nic wspólnego, nie macie prawa!
zawołał. Trzeba było ciągnąć tę komedię, to była jedyna szansa.
Mariko powiedział Brand obojętnie jednak połącz nas z kapitanem.
Mariko zaczęła dotykać klawiatury, wybierając powoli pierwszy lepszy numer.
Devries zwiesił głowę.
Oni mnie zabiją powiedział drewnianym głosem człowieka, który nie może już
odwrócić przeznaczenia. Brand gestem powstrzymał Mariko.
Kto? Policja? Kogo ty się tak boisz? Devries stał się nagle spokojny i
zrezygnowany.
Tych, którzy zabili profesora powiedział. Zabiją mnie... Was też zabiją...
Popatrzył smutno na Branda i Mariko.
W porządku, skoro już mamy razem iść na tamten świat, może przedtem wyjaśnimy
sobie to i owo zaproponował Brand, siadając obok Devriesa. Kiedy
przyszedłeś, on już nie żył, czy tak?
Devries skinął głową.
Po co tam poszedłeś?
Byłem umówiony na rozmowę...
Zacisnął dłonie w pięści i przyłożył je do skroni. Czekali w milczeniu. Po
chwili zaczął mówić, wpatrując się w podłogę między swoimi stopami.
XVI
Kwadratowy pokój był pusty i całkowicie biały. Dziesięć centymetrów nad białą
płaszczyzną podłogi, dokładnie w geometrycznym środku kwadratu, trwał w pozycji
znanej
od wieków i nieruchomo wpatrywał się w białą przestrzeń. Kolor nagiego ciała i
lśniącej czaszki tylko nieznacznie różnił się od otoczenia. Trwał tak bez myśli
i bez pamięci. Pozbyć się pamięci to nie znaczy zapomnieć, to znaczy wyrzucić z
siebie to wszystko, co obciąża własne czyste ,,ja" przytłoczone upływem czasu,
jego pozornym strumieniem, jego łudzącą spiralą. Czas nie płynie, czas jest bez
kresu, jak ocean, ledwie czasem się zakołysze, wybrzuszy się gdzieś martwą falą,
gdzieś tam skręci na kształt wiru, by po chwili trwającej nanosekundę lub eon,
rozciągnąć się w nieruchomy bezkres. Wyrzucić, wymazać wszystkie niepotrzebne
myśli, wszystkie myśli. Oczyścić pamięć, pozwolić wejść w siebie tej białej
przestrzeni, ogarnąć ją sobą... "Wewnątrz", "na zewnątrz" dwa pojęcia znaczące
to samo: trwać. Trwać to jedyne, co bogowie mają do zrobienia, fale czasu mogą
dotknąć ich stóp, ale nigdy nie mogą zagarnąć, nigdy...
S/r.
To chyba Karło.
Słucham, Karło.
Połączenie z Genewą, pan Ritter...
Jak powoli nogi dotykają podłogi, jak powoli prostują się w kolanach... Całe
ciało odczuwa nieprzyjemne mrowienie. Oto znowu trzeba się pochylić...
Mercuri opuścił biały pokój i przeszedł do gabinetu. Na ekranie widniała okrągła
twarz Rittera, jego następcy na stanowisku szefa bezpieczeństwa.
Są niewielkie problemy z tym reporterem powiedział Ritter.
Co to znaczy "niewielkie problemy"?
Mercuri wyjął z dużego porcelanowego wazonu gałązkę czeremchy i delikatnie
począł przesuwać nią po policzku.
Węszy w dalszym ciągu.
Niech węszy... Mercuri machnął gałązką. Ktoś go pilnuje?
Tak, Ambler, ale chodzi o to, że nie tylko on, to po pierwsze...
Mów jaśniej poprosił Mercuri.
Ludzie Schwartzkopfa pilnują go również, co prawda robią to nie najlepiej,
nietrudno im się urwać...
Nie rozumiem stwierdził Mercuri. Nie wydałeś im poleceń kończących sprawę?
Owszem, zrobili wszystko, na co nalegałem, ale nadal obstawiają reportera
odparł Ritter. Przypuszczam, że Schwartzkopf niezupełnie wierzy w oficjalną
wersję, którą sam głosi. Jednak mówiąc o problemach, nie Schwartzkopfa miałem na
myśli, zajmę się tym... Chodzi o to, że Brand odnalazł w Baar Ogmara Devriesa...
Devriesa? Mercuri na dźwięk tego nazwiska zmarszczył czoło. Kto to jest?
W tym rzecz. To tecrvnik genetyk zatrudniony w zurys-kim semibanku...
Zaraz, zaraz... Ta afera z Tiborem Dozso?
Devries pracował z Dozso. Od dwóch dni nie ma go w pracy, wziął wolne, zniknął
z domu, tyle wiemy. Tymczasem Brand odnalazł go w Baar, a nie bardzo wiadomo, po
co w ogóle szukał go, być może wie więcej, niż przypuszczamy...
Co z dokumentami i z raportem Rubena?
Badaliśmy je oznajmił Ritter i wszystko wskazuje na to, że jednak zrobił
przynajmniej jedną kopię. Szukamy jej, ale obawiam się, że nie tylko my... Tych
dwóch chyba nie powinno ze sobą rozmawiać. Brand jest dość inteligentny...
Czego ty, Ritter, chcesz właściwie? zdenerwował się Mercuri. Czy muszę ci
mówić, co masz robić? Do końca akcji Beta jeszcze daleko, nie możemy sobie
pozwolić na odkrywanie wszystkich kart, chyba rozumiesz, czym mogłoby to grozić.
Ich jest cztery razy więcej; są jak ziarnka piasku, mogą zasypać każde drzewo,
które nie zapuści dość głęboko korzeni, nawet jeśli jest to drzewo życia...
Rzecz w tym, że ten Brand jest N, Master, a zgodnie z zasadą...
Więc zgodnie z zasadą spróbujcie z nim porozmawiać, ale tylko z nim, a co do
tych kopii, to mam nadzieję, że znajdziecie je wkrótce.
XVII
Wszystko się zaczęło od tych mediolańskich przesyłek powiedział Devries po
dłuższej chwili milczenia. Ja pracuję w semibanku w Zurychu jako technik
genetyk... Zrobiłem co prawda drugi stopień, ale tylko taką robotę znalazłem...
Takie tam mapowanie, kodowanie machnął ręką. Jakieś dwa miesiące temu
dostaliśmy polecenie przygotowania partii pojemników do transportu w związku z
powstaniem nowego banku w Mediolanie. Część depozytów przenosi się tam. Trąbią o
tym banku od pół roku w tv. Co dzień dostawaliśmy listę nazwisk właścicieli
depozytów i przygotowywaliśmy pojemniki do wysyłki. Gdzieś po tygodniu takiej
roboty Tibor, kolega, z którym pracowałem, zauważył, że listy sporządzane są
według niejasnych kryteriów, a właściwie wyglądało na to, że zupełnie losowo.
Normalnie wyjaśnił robi się to na przykład według alfabetu albo miejsca
zamieszkania, albo jeszcze jakoś, ale nie na chybił trafił! Tibor miał fioła na
punkcie organizacji i upierał się, że taki system, bo to w końcu też system,
jest nielogiczny, dużo bardziej pracochłonny. Wszystkim pozostałym technikom,
mówiąc szczerze, było wszystko jedno, ale jemu chodziło o zasadę. Poszedł do
dyrektora ze swoimi uwagami, zawsze we wszystko musiał wścibić nos. Dyrektor
właściwie nie wyjaśnił mu nic, po prostu go spławił przerwał na chwilę i
pociągnął nosem. Każdy by się zamknął i robił swoje kontynuował ale nie
Tibor. Zaczęło go to zastanawiać. Kombinował, kombinował, aż wreszcie znalazł.
Wybrał kilkadziesiąt nazwisk z gotowej już listy
i wrzucił na komputer, żądając na początek analizy materiału pod kątem cech
warunkowanych jedną parą genów. Kiedy pokazał mi wyniki, zbaraniałem. Wszystkie
rozkłady były typowe, poza jednym: rozkład grup krwi M i N był statystycznie
rzecz biorąc nieprawdopodobny, N sto procent, M zero...
Mów po ludzku.
Devries poruszył się niespokojnie, ale uprzedziła go Ma-riko.
Jest kilkanaście grup krwi, dziedziczą się niezależnie od siebie wyjaśniła.
Każda ma swój rozkład statystyczny. Procent osobników z daną grupą jest mniej
więcej stały.
Devries spojrzał na nią z wdzięcznością.
No, właśnie... W przypadku tych grup powiedział to wygląda tak: M
'trzydzieści procent, MN pięćdziesiąt i N dwadzieścia, zaledwie jedna
piąta... Tymczasem z listy wynikało, że wysyłano tylko depozyty tych, którzy
mieli grupę N i taką przekazywali w swojej substancji dziedzicznej. Zaczęliśmy
sprawdzać poprzednie przesyłki i wniosek był tylko jeden: grupa N to było to
kryterium, według którego wyznaczano depozyty do Mediolanu.
l co z tego wynikało? zapytał Brand.
Nic odparł Devries, poprawiając okulary. Właśnie w tym rzecz.
Eroll aż podskoczył.
Więc po jaką cholerę pieprzysz o tym przez pół godziny?!
Devries ze strachem spojrzał na niego. Mariko uspokoiła go i poprosiła, żeby
mówił dalej.
To był piątek. Kiedy w poniedziałek przyszedłem do pracy, dowiedziałem się, że
Tibor nie żyje, podobno uległ porażeniu prądem w swoim mieszkaniu.
Uważasz, że ta śmierć miała jakiś związek?
Owszem, teraz tak myślę, ale wtedy jeszcze nie myślałem o tym. Po pogrzebie
wezwał mnie dyrektor. Roz-
mowa była dość dziwna, pytał, jak mi się pracuje, czy jestem zadowolony... Potem
zszedł na Tibora, mówił, jaka to strata dla nas wszystkich i takie tam... Nagle
zapytał, czy Tibor rozmawiał ostatnio ze mną o pracy, czy może wyrażał swoje
niezadowolenie? Powiedziałem, że nic takiego sobie nie przypominam. Zupełnie
zapomniałem wtedy o naszej ostatniej rozmowie, byłem jego śmiercią bardzo
poruszony, znaliśmy się z Tiborem parę ładnych lat i tak nagle... Dopiero
następnego dnia przypomniałem sobie o historii z depozytami ha Mediolan.
Sprawdziłem wszystko jeszcze raz. To nie mógł być przypadek, do Mediolanu nadal
szły depozyty tylko tych, którzy mieli grupę N. Idiotyczne kryterium selekcji,
grupa krwi... Równie bez sensu jak bank seminacyjny, w którym pobierają plemniki
tylko od niebieskookich, a jaje-czka tylko od brunetek. Wtedy poszedłem do
Rubena. Był największym autorytetem w dziedzinie genetyki, jaki znam, uczył mnie
jeszcze na studiach, sądziłem, że będzie mógł mi wyjaśnić, o co chodzi z tymi
grupami krwi... Devries umilkł i potarł pięścią czoło.
To było przedwczoraj? spytał Brand.
Nie, kilka dni wcześniej. Przyjął mnie bardzo miło, chociaż wydawał się jakiś
roztargniony. Opowiedziałem mu wszystko i zapytałem, jak można uzasadnić takie
kryterium, po co to komu? Czy są może jakieś powody, z punktu widzenia genetyki,
biochemii, dla których depozyty z informacją o grupie N należy trzymać osobno?
l co? spytała tym razem Mariko.
Zareagował dziwnie... Twarz mu pobladła, wymamrotał coś w stylu "ależ ze mnie
idiota", to, co powiedziałem, bardzo go zdenerwowało czy raczej najpierw
ucieszyło, a potem zdenerwowało. Wstał, usiadł, znowu wstał, obszedł stół
dookoła, coś tam do siebie mamrocząc, wyglądało, że zapomniał w ogóle o mojej
obecności, ale po chwili wrócił na ziemię. "To bardzo ważne, co pan powiedział,
bardzo ważne... powtarzał. Pan nie ma pojęcia... Ale błagam, niech pan tym
się więcej nie zajmuje, niech pan zostawi
w spokoju, nie wspomina nikomu, absolutnie, nawet żonie, matce... Nikomu,
absolutnie, to bardzo niebezpieczne, niech mi pan wierzy, proszę, błagam..." i
tak w kółko. On był po prostu przerażony!
Nic więcej nie powiedział?
Nie. l ja o nic nie pytałem. Pomyślałem o śmierci Tibo-ra, o tej rozmowie z
dyrektorem po pogrzebie... no, trochę się przestraszyłem, ale wydawało się, że
Ruben będzie wiedział, co robić... Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Dzień
czy dwa później niespodziewanie zadzwonił do mnie do domu i zapytał, czy mogę
przedstawić mu listę nazwisk tych, których depozyty przenoszono do Mediolanu.
Powiedziałem, że to niemożliwe, to są tysiące nazwisk, speszyło go trochę, że
muszę mu tłumaczyć rzeczy tak oczywiste, i zapytał, czy jeśli on przygotuje mi
listę kilkunastu nazwisk, to czy będę mógł je sprawdzić. Obiecałem. Umówiliśmy
się na następny dzień... Kiedy przyszedłem, znalazłem go... leżącego, z tą
dziurką między oczami... Devries znowu zaczął drżeć. Nie wiedziałem, co
zrobić... Pierwszy raz w życiu widziałem martwego człowieka, próbowałem się
opanować, zacząłem szukać tej listy, którą miał sporządzić, jakichś notatek,
kiedy ktoś zadzwonił. Byłem przerażony, schowałem się w kuchni. Kiedy
usłyszałem, że wszedł, poczekałem, żeby mnie minął, i uciekłem... Wpadłem na
pomysł z Holopolis, bo często tam bywałem, znam trasę i liczyłem...
A potem schowałeś się tu w Baar, bo myślałeś, że nikt cię tu nie znajdzie, co?
Devries skinął głową. Naradzaliśmy się z Klaudią, to moja żona, powiedziałem
jej tylko o wizycie u Rubena i o tym, że uciekłem, jak zobaczyłem, że nie żyje.
Ustaliliśmy, że będzie najlepiej, jeśli na jakiś czas zniknę. Tego nieszczęsnego
hiroshigo oddałem następnego dnia, bałem się, że ktoś go rozpozna, wziąłem wolne
i przyjechałem tutaj. To wszystko, musicie mi uwierzyć.
W porządku powiedział Brand, wstając. Zejdę do
wozu, przyniosę kamerę i powtórzysz to wszystko jeszcze raz, OK?
Nie, nie! Po co? Devries zatrzepotał rękami, strach znowu zabrzmiał w jego
głosie.
Posłuchaj, Ogmar przemówił Brand łagodnie, jak do dziecka. Nie wiem,
dlaczego zabito Rubena, ale wiem o pewnym jego eksperymencie, którego ślady ktoś
usiłuje zatrzeć. Obiekt tego eksperymentu, niejaki lvo Yorga, zniknął bez śladu,
tak jak i ci wszyscy, którzy mieli o nim cokolwiek do powiedzenia. W całej tej
twojej historii uderzyło mnie jedno reakcja Rubena. Kiedy powiedziałeś mu,
jakie depozyty przesyła się do Mediolanu, zdenerwował się, przestraszył,
powiedział: "ależ ze mnie dureń", czy tak?
Tak.
Otóż to, w ten sposób mówi człowiek, który nagle coś zrozumiał, dla którego
coś stało się wreszcie jasne, w psychologii to się nazywa "efekt aha!" Nie
wiedząc o tym, wyjaśniłeś mu coś, nad czym się zastanawiał już wcześniej, a to
musiało mieć ścisły związek z eksperymentem. Obaj z Knoxem pracowali ostatnio
niezwykle intensywnie, czy teraz rozumiesz, jak ważne jest to, co masz do
powiedzenia?
Nic mnie to nie obchodzi! wybuchnął Devries. Nie wiem i nie chcę wiedzieć,
nie chcę skończyć jak Ru-ben... Wynoście się! Powiedziałem wam wszystko, czego
jeszcze chcecie?! Wynoście się!
Brand czuł, że jeszcze chwila, a strzeli w gębę tego roz-histeryzowanego
szczeniaka.
Masz do wyboru: albo nagranie, albo zawiadamiamy policję powiedział, tłumiąc
irytację. Nie lubię im pomagać, ale tym razem będę musiał, to dla mnie zbyt
ważne.
Devries przestał gestykulować i cały skurczył się nagle, jakby w jednej chwili
zrobiło się go o połowę mniej.
Mariko poprosił Brand zejdź do wozu i przynieś kamerę, ja tu poczekam, bo
nasz bohater gotów jeszcze zrobić jakieś głupstwo.
Mariko wyszła bez słowa.
Sukinsyny zasyczał Devries chcecie na mnie zarobić. Gówno was obchodzi, co
się stanie ze mną, z moją żoną... byle dostać swoje, zgarnąć trochę federów...
Hieny...
Ukrył twarz w dłoniach.
Brand przypatrywał mu się w milczeniu. Pierwszy raz widział człowieka, który tak
bardzo się bał.
Zrobimy nagranie i daję ci słowo, że nikt się ode mnie nie dowie, gdzie cię
szukać powiedział po chwili, odczuwając coś w rodzaju litości. Możesz być
pewien. To nagranie całkowicie mi wystarczy, ale czego ty właściwie chcesz? Jaki
masz plan? Schować się i nie wychodzić z pokoju? Jak długo? Tydzień? Miesiąc?
Rok? Przecież nawet nie wiesz kogo się bać.
Devries milczał.
XVIII
Trzasnęły drzwi i do pokoju wbiegła zdyszana Mariko, wyglądała na porządnie
wystraszoną. Eroll, dwóch mężczyzn pytało o Devriesa na dole... Dziadek zarobi
następne sto federów... Zaraz tu będą, nie wyglądają na jego szkolnych kumpli
dodała.
Devries zerwał się na równe nogi, jego twarz zrobiła się biała jak papier.
Tylko spokojnie Brand poskoczył do drzwi, uchylił je i wyjrzał na korytarz.
Szybko!
Wypchnął Mariko i zeszływniałego Devriesa z pokoju i zatrzasnąwszy za sobą drzwi
ruszył szybko korytarzem. Dywanowa wykładzina tłumiła ich kroki, biegli w
kierunku odwrotnym do wind i klatki schodowej, szarpiąc po kolei za klamki
drzwi, obok których przebiegali. Wszystkie były zamknięte, dopiero ostatnie
ustąpiły. Wpadli do męskiej toalety.
Brand podbiegł do okna z białą matową szybą i pchnął ramę. Dolna połowa
odjechała na zewnątrz, górna do środ-
ka i całość otworzyła się na szerokość dwudziestu centymetrów. Devries uczepił
się ramienia Branda.
Te okna nie otworzą się szerzej, nie mamy szans... zabiją nas, zabiją...
lepiej wrócić... bełkotał drżącym głosem. Był bliski ataku histerii. Brand
trzasnął go w twarz z całej siły. Devries oparł się o błękitne kafelki i umilkł.
Brand rozejrzał się po pomieszczeniu, sterylnym, lśniącym, błękitno-białym,
zerwał ze ściany klimatyzator jonowy, płaski, ale długi i dosyć ciężki.
Mariko, uważaj, co się tam dzieje skinął głową w kierunku korytarza. Mariko
przylgnęła okiem do wąskiej szpary w uchylonych drzwiach. Za jej plecami rozległ
się huk. Ciśnięty przez Branda klimatyzator wylądował na białej szybie,
gruchocząc ją na drobne kawałki, przypominające kryształową kaszę.
W porządku powiedział Eroll, wyglądając przez wybite okno pół metra od
parapetu jest piorunochron jak drabina... To zresztą niewysoko. Mariko,
schodzisz pierwsza, ty za nią- zwrócjł się do Devriesa. Sam zajął stanowisko
przy drzwiach. Pospieszcie się, do cholery ponaglił.
Na korytarzu dwaj faceci podchodzili właśnie do drzwi oznaczonych ósemką. Jeden
z nich zapukał i w jego dłoni pojawił się niewielki czarny przedmiot. Na chwilę
krótką jak mgnienie oka wysunęła się z niego świetlista igła, po czym mężczyzna
kopnął drzwi i weszli do środka.
Obejrzał się za siebie. Mariko już nie było, ale Devries stał nadal skulony przy
ścianie.
Rusz się!
Eroll dopadł do niego, pchnął w kierunku okna, siłą próbując wepchnąć na
parapet, ale Devries wczepił się w niego jak rzep, chwytając za koszulę.
Klaudia zaczął bełkotać moja żona, zrozum, rok temu... ślub... niecały
rok, ona jest chora, za miesiąc mamy jechać na Saharę, do tych nowych osiedli...
Klaudia jest chora na szczurzą chorobę, nie może tu zostać... Nie może... a beze
mnie nie wyjedzie... Jeśli mnie...
Zamknij się! Brand potrząsnął Devriesem z całych sił, miał wrażenie, że
trzyma w rękach marmoladę. Czasu było coraz mniej. Zabiją cię, jeżeli zaraz
stąd nie znikniemy, człowieku! Opanuj się, Ogmar, do kurwy nędzy!
Poskutkowało. Devries umilkł. Popatrzył na-Branda wzrokiem pełnym rezygnacji,
jak wtedy w pokoju, po czym już bez słowa wspiął się na parapet, sięgnął do
piorunochronu i zsunął się niezgrabnie w dół. Eroll poszedł w jego ślady.
Wypożyczone przez Mariko białe ayoko stało na parkingu przed głównym wejściem do
hotelu, w trzecim rzędzie zaparkowanych maszyn. Silne latarnie wzmocnione
światłami reklamowymi Interline sprawiały, że na parkingu było jasno jak w
dzień, chociaż dawno już panował wieczorny mrok.
Klucząc między samochodami Mariko pierwsza dotarła do wozu. Wsiadła, włączyła
silnik i zaczęła się wycofywać. Biegnąc Brand widział, jak sprawnie manewruje.
Gdzieś przy wejściu do hotelu, za jego plecami, rozległ się nagle przenikliwy
gwizd i stojąca na podjeździe granatowa lucia SX ruszyła z pełnym
przyspieszeniem, wjeżdżając na parking. Brand obejrzał się, biegł za nim jeden z
tamtych mężczyzn. Zrozumiał, co się święci, granatowa lucia sunęła na pełnym
gazie parkingową uliczką pomiędzy pierwszym, licząc od Branda, a drugim rzędem
samochodów; by odciąć im drogę do ayoko.
Przyspieszył kroku i zrównał się z Devriesem. Szybciej, pospiesz się!
zawołał. Byle tylko dobiec do drugiej uliczki, byle tylko tam dotrzeć...
Rozdzielili się, wbiegając między samochody. Starał się nie spuszczać wzroku z
pędzącej od lewej strony granatowej lucii. Była coraz bliżej. Przebiegając
jasny, pusty pas betonu, na moment znalazł się w zasięgu jej reflektorów.
Skoczył przed siebie i wylądował w wąskim przejściu między zaparkowanymi w
trzecim rzędzie pojazdami. Usłyszał wyjący silnik nadjeżdżającej lucii, obejrzał
się. Devries zatrzymał się niezdecydowany.
Ogmar! wrzasnął Brand. Devries rzucił się do przo-
5 Koniec..
du i nagle, jakby powstrzymany niewidzialną siłą, zamarł w pół.kroku i upadł na
beton, tuż przed hamującą lucią. Z drugiej strony z piskiem opon zajechało ayoko
prowadzone przez Mariko, nie było chwili do stracenia. Brand pochylony przebiegł
kilka kroków i wskoczył do samochodu.
Jedź!
Samochód szarpnął do przodu i Brand o mały włos nie wypadł, drzwiczki były
jeszcze wciąż otwarte, w ostatniej chwili złapał za klamkę i pociągnął do
siebie. Mieli teraz przewagę, pędzili prosto do wyjazdu z ogromnego parkingowego
pola, podczas gdy granatowa lucia ustawiona była tyłem do bramy, a w wąskim
przejeździe między samochodami nie było jak zawrócić. Tamci nawet nie próbowali.
Ruszyli pełnym gazem na wstecznym biegu. Przez chwilę oba wozy jechały
równolegle dwiema parkingowymi uliczkami, ale z chwili na chwilę lucia zostawała
z tyłu. Do bramy parkingu było już niedaleko, kiedy ujrzeli starego poobijanego
forcedesa wjeżdżającego na parking powoli i statecznie, właśnie skręcał w bramę.
Brand zamarł. Jeżeli wjedzie w ich uliczkę, to koniec. Mariko nacisnęła klakson,
ani na moment nie zwalniając. Kierowca forcedesa, widząc pędzącą prosto na niego
maszynę, skręcił gwałtownie w sąsiednią uliczkę, tę, którą cofała się na pełnym
gazie lucia. Przejechali bramę, słysząc za sobą pisk hamulców i szczęk
zwierających się karoserii.
XIX
Z okien mieszkania Leverkusena przy rue Cazotte chyba najkrótszej ulicy
paryskiej, bo idącej wzdłuż zaledwie jednego domu oznaczonego numerem 2 widać
było ciemne zbocze wzgórza Sacre Coeur i bielejącą na szczycie słynną budowlę z
kopułami.
Nie wiem, doprawdy nie wiem... Leverkusen pokręcił głową i rozłożył ręce,
spoglądając bezradnie na Mariko
i Branda. Miał potargane włosy i zapi/chnięte oczy człowieka obudzonego z
głębokiego snu.
Dwie i pół godziny temu opuścili rejon alpejski, pędząc na złamanie karku
ciemnymi bocznymi szosami. Oni go zabili... Zabili go powtarzała Mariko,
zaciskając z całych sił palce na kierownicy. Odetchnęli, kiedy przekonali się,
że nikt za nimi nie jedzie. Zdenerwowanie opadało z nich powoli, zmieniając się
w zwykłe zmęczenie. Do Zurychu nie mieli po co wracać, trzeba było decydować, co
dalej. Brand nie miał wątpliwości, że sprawa, z którą Devries przyszedł do
Rubena, ma jakiś związek z Yorgą i eksperymentem. Jego zdaniem, zachowanie
Rubena wyraźnie na to wskazywało, a to, co się stało w Baar, było tego
potwierdzeniem. Yorga był chory na hemofilię, a przecież dziwnym kryterium
selekcji depozytów, na które wpadł Devries w ślad za Tibo-rem, była właśnie
grupa krwi. Czy to zbieg okoliczności? Czy grupa krwi N lub M ma coś wspólnego z
hemofilią? Nie wiem odparła Mariko, kiedy zadał te pytania według mnie,
nie ma nic, ale ja nie pracuję naukowo, nie prowadzę żadnych badań... Wniosek
prosty, trzeba znaleźć kogoś, kto podobne badania prowadzi, specjalistę
powiedział Brand. Mariko przypomniała sobie o Leverkusenie. Był genetykiem,
znajomym jej męża, spędzali kiedyś razem wakacje. Wydał jej się wtedy
człowiekiem wesołym, skromnym aż do przesady, o abnegackich skłonnościach i
przenikliwym intelekcie. Zerwany z łóżka w środku nocy, wysłuchał relacji Mariko
z uwagą.
Podsumujmy powiedział w końcu ma pani informację, że bank seminacyjny w
Zurychu wysyła do nowo powstałego banku w Mediolanie nasienie i jajeczka tylko
tych, którzy mają grupę krwi N, z drugiej strony ma pani pewne podstawy, aby
przypuszczać, że ma to jakiś związek z badaniami Rubena nad hemofilią i
genetycznymi sposobami jej leczenia, i pyta pani: jaki to może być związek?
Odpowiadam: nie wiem, doprawdy trudno powiedzieć... Z racji choćby swego zawodu
orientuje się pani nieco w genetyce,
wie pani, jak rozległą to dziedzina, a ja zajmuję się genetyką przemysłową,
chętnie państwu opowiem o próbach zastosowania bakterii caliturus w
ciepłownictwie, ale krew...
Czy grupa krwi może mieć jakieś specjalne znaczenie? dopytywał się Eroll.
Co to znaczy "specjalne znaczenie"? Dany antygen jest warunkowany
genetycznie...
Erollowi chodzi o to wtrąciła się Mariko czy gen decydujący o produkcji
takiego a nie innego antygenu może odgrywać jakąś dodatkową rolę w innych
procesach, wpły-w"a na działanie innych genów?
Leverkusen wydął policzki i wypuścił powietrze z głośnym pyknięciem. Owszem,
mogą istnieć pewne sprzężenia, zależności, niekiedy okazuje się, że różnice bez
funkcjonalnego znaczenia powodują istotne zmiany, ale to są szczegółowe, żmudne
badania... Co do krwi... nie znam takich, nie siedzę w temacie, w każdym razie
jedno mogę powiedzieć: nie ma funkcjonalnej różnicy pomiędzy antygenami N i M.
A jednak się różnią zauważył Brand.
Owszem Leverkusen nalał sobie jeszcze herbaty z poobtłukiwanego fajansowego
czajniczka i odstawił go na fajansową podstawkę. Różnią się kilkoma
aminokwasami, które są równie dobrym budulcem dla krwinki zarówno w jednym
układzie, jak i w drugim. Pochylił się nagle i spojrzał mu w oczy. Pan na
przykład powiedział prostując się ma oczy niebieskie, ja, jak mógł pan
zauważyć, brązowe, to też różnica kilku aminokwasów; czy to znaczy, że patrząc
na ten czajnik nasze gałki oczne przekazują do naszych mózgów dwa inne obrazy?
Chcieliście ode mnie odpowiedzi, to ją macie, ale podkreślam, nie siedzę w
temacie, bez znajomości konkretnych badań trudno cokolwiek powiedzieć, a o
eksperymencie Rubena nie wiem nic. Oczywiście, domyślam się, co mógł zrobić i
jak, ale to są lata badań, skąd mogę wiedzieć, z czym się po drodze spotkał?
Podobne rzeczy robił kiedyś Kusevitzki; dobrze się zre-
sztą znali z Rubenem, współpracowali ze sobą, nie układało im się chyba, skoro
teraz Kusevitzki robi zupełnie co innego...
Gdzie on mieszka? zapytał szybko Brand.
W Amsterdamie, ale przypuszczam, że jest na kongresie w Hadze odparł
Leverkusen.
XX
Po krótkiej nocy, spędzonej u gościnnego Leverkusena, z samego rana wyruszyli do
Hagi. Około dziesiątej rano znaleźli się w holu imponującego gmachu
Europejskiego Towarzystwa Genetycznego, gdzie poinformowano ich, że profesor
Kusevitzki wygłasza właśnie swój referat, co mogą obserwować na ekranach licznie
rozstawionych w całym gmachu monitorów, transmitujących przebieg obrad kongresu.
...Jeżeli chodzi o koncepcję dyminucji mówił Kuse-vitzki przedstawioną
przed chwilą przez doktora Hohen-heima, to całkowicie ją popieram i apeluję do
wszystkich tu obecnych: proszę państwa, zastanówmy się! Genetyka stoi dziś
wysoko, dysponujemy danymi o materiale genetycznym populacji, poznajemy ten
materiał coraz lepiej dzięki zastosowaniu sieci SAC do przestrzennego
modelowania struktury DNA, a w jaki sposób wykorzystujemy te możliwości?
Leczymy, owszem. Być może wydam się nieco cyniczny, ale chcę zwrócić uwagę, że
to bynajmniej nie poprawia naszej sytuacji demograficznej, wręcz odwrotnie,
śmiem twierdzić: czyni ją jeszcze trudniejszą. Śmiertelność noworodków spadła
prawie do zera, to oczywiście bardzo dobrze, liczne choroby, tak groźne jeszcze
sto lat temu jak zawał serca, dziś zostały skutecznie wyeliminowane, to
oczywiście również bardzo cieszy. W efekcie, drodzy państwo, przeciętny obywatel
naszej federacji umiera w wieku stu lat. Tak jest! Dożywa setki, ale to w
dzisiejszej sytuacji
stwarza dodatkowe komplikacje. Tysiące, co ja mówię, miliony, tak, miliony ludzi
stoją dziś w kolejce po życie dla swoich dzieci i mają do nich pełne prawo. To
są powody, dla których z całych sił popieram koncepcję doktora Hohen-heima.
Dyminucja słowo to, proszę państwa, oznacza zmniejszenie. Jest to słowo-klucz
do zrozumienia naszej epoki, którą być może ktoś kiedyś nazwie diminuziocen-to!
Kusevitzki przerwał i potoczył spojrzeniem po sali. Zechcą państwo spojrzeć
na przeguby swoich rąk, wielu z was ujrzy na nich płaskie tarcze osobistych
miniteli. Jeszcze parę lat temu podobne urządzenia byłyby wielkości hotelu
Krasnapolsky, ale oto skonstruowano mikroprocesory, minikomputery i wszystkie
inne, że tak powiem, little-hity, i cóż się stało? Wszystko uległo zmniejszeniu,
cały nasz świat skurczył się tak niesłychanie, że coraz trudniej znaleźć sobie w
nim miejsce, bowiem tylko my sami pozostaliśmy bez zmian, ba, nawet podlegamy
pewnej augmentacji! Obecnie przeciętny wzrost mężczyzny wynosi 182 centymetry,
kobiety 176. Czy wartości te mogłyby być mniejsze? Oczywiście! My, genetycy,
jesteśmy dziś w stanie je zmienić, o czym mówił właśnie referat doktora
Hohenheima. Brand oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na Mariko.
On to mówi serio, Japoneczko?
Zdaje się, że tak odparła, wzruszając ramionami. W końcu rozumowanie nie
pozbawione logiki.
Przygotowałem materiał filmowy ciągnął Kusevi-tzki - który pozwolę sobie
teraz zaprezentować.
Na ekranie ukazało się wnętrze mieszkania, kamera przesuwała się powoli.
Oto mieszkanie państwa Malt. Odnalazłem ich na Wyspach Brytyjskich i
zapewniam, że nie było to proste, ponieważ ludzi takich jest doprawdy bardzo
niewielu. Wszystko w tym mieszkaniu wygląda na pierwszy rzut oka całkiem
zwyczajnie, ale oto do pokoju wchodzę ja komentował Kusevitzki i teraz widzą
państwo proporcje. To nie jest pokój dziecinny, po prostu państwo Malt są
karłami, on mie-
rży niecały metr, ona osiemdziesiąt pięć centymetrów, proszę zauważyć, dokąd mi
sięgają.
Na ekranie dwa karzełki, sympatycznie uśmiechnięte, obejmowały profesora
Kusevitzkiego za uda.
Płuca pana Malt potrzebują o jedną trzecią tlenu mniej niż moje i każdego z
państwa tu na tej sali, ciało połowę naszych kalorii, a z jednej pary moich
spodni można uszyć panu Malt dwie pary. Pragnę przy tym podkreślić, że grając z
nim cztery partie szachów, poddałem trzy, co rzadko mi się zdarza. Specjalistom
pozostawiam obliczenie zużycia energii, wody itp. Pan Malt jest cenionym
specjalistą od siłowni atomowych, z racji swoich... wymiarów jest w stanie
pracować w miejscach normalnie, z uwagi na konstrukcję, bardzo
trudno.dostępnych. Dużo podróżuje w związku z tym i powiedział mi, że kiedy leci
samolotem, zupełnie niepotrzebnie zmuszony jest do wykupienia dwóch biletów, dla
siebie i swojej żony, podczas gdy oboje swobodnie mieszczą się na jednym fotelu
i mogliby płacić o połowę mniej. Na tym pragnę zakończyć omawianie koncepcji
dyminucji Ho-henheima, wnioski pozostawiam wam. Dziękuję.
Sala zahuczała od oklasków.
Na Kusevitzkiego natknęli się u szczytu schodów, przy wyjściu z sali obrad.
Brawo, profesorze! Wspaniały referat, pogratulować! zawołał Brand zastępując
mu drogę.
Pan, jak widzę, jest zwolennikiem dyminucji stwierdził rozpromieniony
Kusevitzki i-uśmiechnął się szeroko.
Jak najbardziej, jak najbardziej przytaknął Brand. Małe wygra, profesorze!
Jesteśmy z telewizji zuryskiej, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać?
Bardzo proszę Kusevitzki cofnął się na podest i strzepnął klapy marynarki.
Robimy reportaż o profesorze Rubenie. O jego śmierci zapewne pan słyszał?
Zawiedziona mina Kusevitzkiego wskazywała wyraźnie, że nie takiego pytania się
spodziewał.
Sądziłem, że pańskie pytania dotyczyć będą dyminu-cji, widzi pan, tę ideę
należy szeroko rozpowszechnić już teraz, jeżeli za parę lat mamy wprowadzić ją w
czyn...
Z pewnością przytaknął Brand i mamy w planie specjalny program o
dyminucji, ale wracając do profesora Rubena...
Cóż, śmierć jak śmierć, nikt od niej nie ucieknie powiedział wyraźnie
.zniecierpliwiony Kusevitzki. Nie rozumiem, dlaczego przychodzicie z tym do
mnie... Zbyt różniliśmy się poglądami na pewne sprawy...
Czy kiedy panowie zaprzestali współpracy, profesor Ruben informował pana o
postępach swoich badań?
Nie odparł Kusevitzki dobrze wiedział, że mnie nie przekona... Chociaż
niezupełnie zastanowił się.
To znaczy?
Niech pan sobie wyobrazi, że kilka dni temu otrzymałem od niego jakąś
przesyłkę, zupełnie niespodziewanie... To był jednak dziwny człowiek...
A co było w tej przesyłce?
Szczerze panu powiem, że nie mam pojęcia, byłem zbyt zajęty przygotowaniami do
kongresu; sprawa dyminucji musi zyskać poparcie szerokiego grona naukowego, to
bardzo ważne, sam pan rozumie, nie miałem głowy, wrzuciłem kopertę zdaje się do
szuflady biurka i dopiero teraz pan mi o niej przypomniał.
To bardzo interesujące powiedział Brand czy byłaby możliwość zapoznania
się z jej zawartością?
Proszę bardzo, kiedy tylko wrócę z Buenos możemy o tym porozmawiać, skoro tak
panu zależy...
Z Buenos?
Tak, odlatuję za dwie godziny, w Stanach Południowych koncepcja dyminucji
wzbudziła duże zainteresowanie. Brand i Mariko spojrzeli na siebie w popłochu.
Profesorze, to bardzo ważne powiedział z naciskiem Brand. Mamy podstawy
przypuszczać, że zawartość tej przesyłki może rzucić światło na przyczynę
śmierci
profesora Rubena, który, jak pan wie, został zamordowany...
Przyczyna jest dla wszystkich jasna, drogi panie prychnął Kusevitzki
poglądy polityczne, które stanowczo zbyt często wygłaszał! Naukowiec nie
powinien zajmować się polityką, a co do przesyłki, to była adresowana do mnie
osobiście i mam chyba prawo decydować, czy i kiedy ją otworzę, prawda?
Nadęty jak indor wyminął Branda i począł schodzić po schodach.
Profesorze Mariko zabiegła mu drogę jedno pytanie, czy istnieje
jakakolwiek zależność między antygenami grupy N i M a hemofilią?
Kusevitzki spojrzał na nią zaskoczony.
Nigdy o niczym takim nie słyszałem, czy to pomysł świętej pamięci Alfreda?
Powiem pani, zawsze byłem przekonany, że te jego próby to ślepa uliczka, bez
przyszłości i bez rozmachu.
Cholerny stary piernik powiedział Brand, wysączywszy resztki kefiru z
pojemnika. Siedzieli na wysokich, niewygodnych stołkach w barze Chromosom, tuż
obok siedziby Towarzystwa. Mariko kończyła klopsiki w okropnym, burym sosie.
Stanowiły jedyne danie lokalu, w którym jednak kłębiło się od ludzi.
Jesteś pewien, że w tej przesyłce jest coś, co ma związek z Yorgą? zapytała
Mariko, odsuwając od siebie talerz z resztkami klopsików.
Brand pstryknął palcami w pusty pojemnik po kefirze, posyłając go na skraj lady,
przy której siedzieli.
Jestem pewien powiedział. Ruben się bał, znał swoją niebezpieczną sytuację
i bał się. Uważasz, że w takim momencie wysyła się świąteczne kartki?
Siedzieli chwilę w milczeniu. Sięgnął do kieszeni i położył przed sobą podłużny
przedmiot. Zakręcił go palcem.
Skąd to masz? zainteresowała się Mariko.
Zostało po Devriesie... Próbował się tym bronić... Swoją drogą ciekawe, skąd
miał laserowy nóż.
To jest marker, do znaczenia pojemników depozytowych w banku seminacyjnym, tam
każdy technik ma takie narzędzie wyjaśniła Mariko.
Wziął marker do ręki i przyjrzał mu się uważnie.
Przyszła mi do głowy pewna myśl powiedział po chwili. Jeżeli on nie chce
nam pokazać tej przesyłki, możemy ją wziąć sami...
Nie rozumiem, chcesz się włamać? Brand w dalszym ciągu przyglądał się
markerowi Dev-riesa.
A dlaczegóż by nie? To narzędzie byłoby przydatne, prawda? podniósł wzrok i
spojrzał na Mariko. Tylko mi nie mów, że to nie wypada, Japoneczko
powiedział, zaciskając w dłoni marker, jakby chciał go zgnieść. Tylko mi tego
nie mów...
XXI
W Amsterdamie zatrzymali się w Okura Hotel przy Fer-dinand Bolstraat. Wynajęli
pokój dwuosobowy, co było połączone z koniecznością niewielkiej łapówki.
Profesor Jon Kusevitzki mieszkał nie opodal, też na południu miasta, w
dziesięciopiętrowym budynku, zbudowanym tarasowo tuż nad Lozingskanaal, dziesięć
minut drogi piechotą od centrum uniwersyteckiego, tuż obok ogromnego,
pociemniałego ze starości zabytkowego wiatraka De Goo-ijer. Wejście do samego
budynku zabezpieczone było podwójnie: przez elektronicznego cerbera, który
otwierał drzwi na polecenie lokatorów, oraz przez portiera z krwi i kości,
urzędującego w holu. Wszystko było na wysoki połysk i mieszkanie musiało tu
nieźle kosztować. Cały gmach przypominał ogromną aztecką piramidę. Jak można
było
wywnioskować z jego kształtu, liczba mieszkań na każdym piętrze zmniejszała się.
Na tablicy domofonu nazwisko Ku-sevitzki figurowało jako ostatnia pozycja obok
numeru 904, co oznaczało, że profesor mieszka na ostatnim piętrze, jak również i
to, że są tylko cztery mieszkania na tej kondygnacji.
Czego państwo sobie życzą? zapytał młody człowiek w uniformie, podchodząc do
nich natychmiast, gdy tylko weszli i zaczęli rozglądać się po holu.
Reprezentują firmę Holograph wyjaśnił Eroll zajmują się reklamą, na
zamówienie Norten Travel pracują nad folderem o zabytkowych wiatrakach. Wiatrak
De Gooijer, stojący sto metrów stąd, jest trzecim amsterdamskim wiatrakiem, po
De Bloem i De Riekermolen, którego obraz chcieliby włączyć do swojego folderu, w
związku z tym pomyśleli, czy nie można byłoby zrobić paru ujęć z najwyższych
tarasów tego domu, byłoby to bardzo interesujące, jeśli tylko lokatorzy
wyraziliby zgodę.
Być może odpowiedział grzecznie portier. Czy w takim razie zechciałby ich
poinformować, z czyich tarasów roztacza się widok na wiatrak De Gooijer?
Chodzi państwu o tarasy wychodzące na zachód zastanowił się portier. Na
dziewiątym są tylko dwa, mieszkanie numer 901, państwa Wirt, ich okna wychodzą
na północ i na zachód, i mieszkanie profesora Kusevitzkiego z tarasem narożnym,
wychodzącym na południe i na zachód. Niestety, profesor, co wiem z całą
pewnością, wyjechał na kongres, a potem jedzie do Buenos Aires, będzie za dwa
tygodnie, w dodatku jego żona wyjechała z nim razem.
A państwo Wirt? zapytała Mariko.
Będą dopiero wieczorem, ale można spróbować na ósmym zaproponował portier
życzliwie. Pary fotografików piętro ósme jednak zupełnie nie interesowało.
Nie wyobrażam sobie, jak można się nocą dostać do tego budynku, przecież to
warownia powiedziała Mariko, kiedy wrócili do wozu. Nie mówiąc już o
wjechaniu na
dziewiąte piętro i wejściu do mieszkania, ten portier to młody bystry chłopak,
nie jakiś dziadek... Dokąd jedziesz?
Chcę jeszcze raz obejrzeć sobie ten dom powiedział Brand. Wjechali w małą
uliczkę nad kanałem i zatrzymali się przy nabrzeżu. Popatrz na te tarasy
powiedział przecież to są prawie schody.
Zaczynają się od pierwszego piętra, nie od parteru, i mają najmniej po jakieś
pięć metrów wysokości zauważyła.
Słusznie, ale gdyby mieć porządny kawał liny i niewielką kotwiczkę... O to w
portowym mieście nie powinno być trudno.
Noc była ciemna, pochmurna, zaczął padać deszcz. Piętnaście minut przed pierwszą
wjechali w bezimienną uliczkę nad kanałem. O tej porze nie było tu nikogo; w tej
części Europy ludzie kładą się dość wcześnie, zwłaszcza w taką pogodę. Po lewej
wznosiły się tarasy budynku, po prawej lśniły w świetle nielicznych nadbrzeżnych
latarń ciemne wody kanału, dziobane coraz gęściej padającymi kroplami.
Kiedy wysiądę, odjedziesz i zaparkujesz przy wiatraku Brand wskazał zwalisty
kształt De Gooijer z czarnymi trapezami skrzydeł, oddalony o dwieście metrów od
miejsca, gdzie stali. Nie myślę, żeby nocą chciał go ktoś zwiedzać. Wygaś
wszystkie światła i czekaj... spojrzał na zegarek do drugiej maksimum...
A jeżeli się nie doczekam, Eroll? zapytała Mariko. Co wtedy?
Pojedziesz do hotelu i będziesz czekać tam...
A jeżeli nie wrócisz?
Dlaczego mam nie wrócić, Japoneczko? Czy kiedykolwiek nawaliłem, jeżeli byłem
z tobą umówiony?
Miał ochotę ją pocałować, ale pomyślał, że będzie to naprawdę wyglądało na
pożegnanie, przecież miał zamiar wrócić za pół godziny. Uśmiechnął się, dodając
jej odwagi,
i wysiadł. Samochód po chwili zniknął w strugach deszczu, który z chwili na
chwilę zmieniał się w ulewę.
Popatrzył na dom. Większość okien była już ciemna^ światło paliło się tylko na
dwóch tarasach, na czwartym i ósmym piętrze.
Zaciągnął zamek skafandra i podszedł pod ścianę. Pierwszy taras wznosił się na
wysokości mniej więcej dziewięciu metrów nad uliczką i kanałem. Rozłożył w
dłoniach linkę, rozhuśtał kotwiczkę umocowaną na jednym z jej końców i wyrzucił
w górę. Opadła na mokrą ziemię z głuchym łupnięciem. Dopiero za czwartą próbą
kotwica zaczepiła o metalową barierę tarasu. Pociągnął kilka razy. Trzymała. Mur
zlewany wodą był śliski i nie dawał należytego oparcia stopom, jednak deszcz
tłumił hałasy, których trudno było uniknąć, mimo że kotwicę owinął izolacyjnym
plastrem.
Dotarł wreszcie do bariery, przekroczył ją i znalazł się na tarasie. Deszcz
zacinał o kamienną podłogę, tworząc tu i ówdzie niewielkie kałuże. Woda z szumem
wlatywała do rynien. Cały taras miał kształt prostokąta, którego dłuższy bok
równy był szerokości całego budynku na tym piętrze, a krótszy mierzył jakieś
pięć, sześć metrów... Zebrał linę i podbiegł do ślepej ściany, która usytuowana
była na wszystkich piętrach tak samo i sięgała od narożnika do okna> pierwszego
mieszkania na szerokość trzech metrów.
Starając się zachować ciszę, rozhuśtał kotwiczkę i wyrzucił w górę. Syknął z
bólu, kiedy opadające żelazo uderzyło go w udo. Tym razem jednak prób było
mniej, bo tylko trzy. Kotwiczka zahaczyła wreszcie o metalowy pręt. Szybko
dostał się na kolejny taras. Bez większych problemów przebył następny, dobiegł
pod ścianę i stanął niepewny. Popatrzył w górę. Taras powyżej w trzech czwartych
rozświetlony był smugą padającą z okna i oszklonych drzwi. Rzucił kotwiczkę,
starając się zaczepić ją w najciemniejszym miejscu. Udało się za pierwszym
razem, uznał to za dobry znak, sprawdził zaczep i podciągnął się. Chwytając za
pręty balu-
strady, wyjrzał ostrożnie na taras. Ujrzał dwa stoły otoczone bezładnie
krzesłami, które poważnie ograniczały mu widoczność. Podciągnął się więc wyżej,
wspierając stopy na gzymsie.
Deszcz bębnił po stołach i spłukiwał z talerzy resztki jedzenia. Silniejszy
podmuch wiatru strącił jeden z pustych kieliszków, szkło z brzękiem, rozprysło
się na posadzce. Jednocześnie drzwi na taras rozsunęły się nagle i wybiegła z
nich dziewczyna śmiejąc się. Błyskawicznie stoczył się na kamienne płyty i
wpełznął pod stół, modląc się, by nie dostrzegła pozostawionej na balustradzie
kotwicy z liną. Bose stopy dziewczyny były coraz bliżej, tańczyły w potokach
deszczu, rozpryskując wodę w kałużach. Urodził się! Narodził się!
wykrzykiwała radośnie, zbliżając się niebezpiecznie do bariery. Leżał w kałuży,
obmywany wodą spływającą do rynny, i zaciskał pięści. Urooodził się!
krzyczała wciąż, a jej stopy wyklaskiwały w kałużach jakiś wariacki rytm
radości. Jeszcze chwila i musi spostrzec kotwicę, dalszy ciąg łatwo mógł sobie
wyobrazić. Z mieszkania wybiegł młody mężczyzna, spod stołu można było dostrzec
tylko jego rzemykowe sandały i mocne, owłosione łydki. Ag-nes! Agnes!
Oszalałaś?! zawołał. Dobiegł do dziewczyny i, wymyślając od najgorszych,
zawrócił ją do wnętrza.
Brand odetchnął. Szybko zwinął linę i zarzucił ją na kolejne piętro. Kiedy
dotarł do siódmego, był już porządnie zmęczony. Szybko zapomniał o dziwnej
scenie z bosonogą dziewczyną i facetem w rzemykowych sandałach. Deszcz nie
ustawał ani na chwilę, woda była wszędzie, w butach, za koszulą, pomyślał, że
się tu wreszcie utopi. Taras powyżej był również oświetlony.
Wziął zamach, starając się zarzucić linę jak poprzednio, w najciemniejszym
miejscu. Kotwica tym razem odbiła się od balustrady, zawadziła z hukiem o
blaszaną rynnę, zaczepiła o nią i tak pozostała. Usłyszał trzask odsuwanych
piętro wyżej drzwi i przylgnął do mokrego muru. W zacinającym deszczu usłyszał
zjadliwy dyszkancik: Do diabła,
panie Blomquist, te hałasy o pierwszej w nocy muszą się skończyć, słyszy pan?!
To jest porządny dom, nie dla takich jak ty! Milczysz, tchórzu! Myślisz, że
ujdzie ci to płazem, łobuzie? Jeszcze pogadamy!
Drzwi zatrzasnęły się i po chwili zgaszono również światło. Brak odpowiedzi ze
strony rzeczonego Blumquista najwyraźniej zniechęcił właściciela dyszkantu.
Brand odczekał chwilę. Szarpnął linę, ale nic to nie dało, ani drgnęła. Zawisł
na niej całym ciężarem. Rozległ się zgrzyt, jednak rynna zdawała się trzymać
mocno. Starał się podciągać łagodnie, nie szarpać. W myślach przemawiał do rynny
w najczulszych słowach, żeby tylko wytrzymała... Wytrzymała. Odpoczywał chwilę
ciężko dysząc. Bolały go ręce, porozbijana głowa dawała o sobie znać bolesnym
pulsowaniem krwi. Zlany wodą opatrunek na czole odpadł i Brand obawiał się, że
świeża rana zacznie krwawić. Jeszcze jeden rzut i znalazł się na ostatnim
tarasie, należącym do Kuse-vitzkiego.
Drzwi prowadzące z mieszkania na taras były dwiema taflami półprzeźroczystego
tworzywa, zsuniętymi tak szczelnie, że nie mógł między nie wsunąć nawet
paznokcia. Na-macał w kieszeni marker Devriesa. Czy aby się nie przeliczył?
Drzwi były masywniejsze, niż przypuszczał, a nie miał pojęcia, jak dawno
ładowany był laserowy nóż. Nie znał również położenia zamka na górze? na dole?
Przyklęknął i przyłożył nóż do szyby na wysokości dziesięciu centymetrów od
podłogi. Włączył. Pojawiła się jasna plamka, przypominająca robaczka
świętojańskiego. Świetlik pełzł powoli w głąb. Przesunął nóż poziomo, kreśląc
wąską, ledwie widoczną poziomą rysę. Po chwili zmienił kierunek na pionowy,
marker pracował coraz gorzej, świetlik brnął coraz wolniej, energia lasera była
na wyczerpaniu. Zaklął pod nosem. Jeżeli wybrał źle i zamek jest na górze, to po
herbacie, psiakrew, nie będzie szans na powtórzenie całej operacji.
Wstał i czubkiem buta wybił obrysowany kawałek. Przy-
kląkł z powrotem i w wybity otwór wsunął dłoń. Odetchnął z ulgą po raz któryś
tej nocy zamek był na dole.
Pokój, do którego wszedł, przyświecając sobie latarką, wąskim "paluszkiem"
przypominającym cygaretkę, okazał się profesorskim gabinetem. Rozejrzał się.
Daleko nie trzeba było szukać, ogromnych rozmiarów czarne matowe biurko stało
nie opodal, po prawej stronie drzwi na taras. W górnej szufladzie poniewierały
się bezładnie stare taśmy, pojedyncze kartki, kilka notesów, ale nie było
niczego, co przypominałoby pocztową przesyłkę. Wysunął boczne szuflady, w
pierwszej ujrzał poukładane ciasno kasety, w następnej wstęgi programów, ułożone
w równe, grube pliki. Wysunął następną i dostrzegł od razu szarą, wypchaną
kopertę, leżała na samym wierzchu, na stosie pamiątkowych fotografii i różnych
szpargałów. Klękając na podłodze, oświetlił gruby, szorstki papier. Z jednej
strony widniał adres Kusevitzkiego, z drugiej dwie litery: A.R.
Przytrzymując latarkę w zębach rozerwał róg koperty. Ujrzał fragment różowej
karty komputerowej z napisem: lvo Yorga Oddz. VI C 1 lab. Klinika Hartza,
Zurych. To było to! Sięgnął po minihessa i w tej chwili usłyszał ciche
skrzypnięcie podłogi. Odwrócił głowę, bardziej zaskoczony niż przestraszony.
Promień jego latarki padł na mokre białe buty, przykryte od góry zmoczonymi
nogawkami szarych spodni.
XXII
Spokojnie, Brand usłyszał ponad sobą i lampa na biurku zajaśniała przyjemnym
żółtym światłem. Podniósł się powoli i odłożył niepotrzebną już latarkę. Przed
nim, po drugiej stronie biurka stał mężczyzna w ociekającym wodą płaszczu, bez
nakrycia głowy. Jego włosy pozlepiane były w mokre strąki, płaska blada twarz,
pogrążona w półcieniu ponad kloszem, nie wyrażała nic, była jak maska. Mężczyz-
na wyciągnął lewą rękę w jego stronę, druga pozostała w kieszeni płaszcza.
l poproszę o tę kopertę, to nieładnie zaglądać do cudzej korespondencji.
Było to powiedziane tonem łagodnego napomnienia. Kształtna, prawie kobieca dłoń
zawisła nad blatem biurka.
Kim pan jest? wydusił z siebie wreszcie Brand, machinalnie przyciskając
kopertę do piersi.
Porucznik Ambler, Kontynentalna Służba Specjalna, poproszę o kopertę
powtórzył tamten, głosem beznamiętnym i stłumionym, który równie dobrze mógłby
wydobywać się ze starego tekturowego pudła. Byłoby lepiej, gdyby w ogóle jej
pan nie znalazł, ale skoro już tak się stało, najlepiej by pan zrobił, nie
zaglądając do niej.
W jego prawej dłoni, ukrytej do tej pory w kieszeni, pojawił się dziwny
przedmiot, swym kształtem przypominający oksydowany uchwyt od walizki lub klamkę
z bardzo szerokim, profilowanym uchwytem. Brand widział wyraźnie mały ciemny
punkcik, nieco powyżej zaciśniętej dłoni Amblera, z którego w każdej chwili mógł
wyprysnąć śmiercionośny promień. Ten człowiek gotów był go zabić. Z trudem
docierało do niego, że za chwilę będzie wyglądał jak Ruben, kiedy go widział po
raz ostatni. Poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka i lodowata kula podpełzła w
okolice krtani. Położył kopertę na blacie biurka, w jasnym kręgu światła ze
stojącej na nim rzeźbionej lampy, i przesunął powoli w stronę Amblera. Nie miał
żadnych szans, nigdy jeszcze nie czuł się tak bezradny i nigdy jeszcze tak
bardzo się nie bał. Ambler dotknął koperty swoją białą delikatną dłonią i nagle
od drzwi rozległ się okrzyk:
Ha, łajdaki! Nie ruszać się!
Było to tak zaskakujące, że obaj po prostu skamienieli. W drzwiach do pokoju
stal niepozorny starszy mężczyzna, o twarzy ozdobionej sumiastym siwym wąsem,
odziany w pasiastą błyszczącą piżamę z coteliny, i mierzył do nich
ze sztucera. Brand był pewien, że słyszał już kiedyś ten dyszkancik.
Cudzego się zachciewa, co?! Ale niedoczekanie wasze! Myślicie, że stary Molnar
już do niczego? Nie znacie mnie jeszcze, całe życie w Rezerwie Militarnej,
jeszcze umiem broń trzymać, nie tak jak te dzisiejsze neptki, które pozwalają
się golić byle komu...
Pan się pomylił... próbował wtrącić Ambler, ale staruszek nie dał mu dojść
do głosu.
Milcz! Będziesz gadał, jak przyjedzie policja! Zaraz będą, poczekamy sobie na
nich, ptaszki. Z początku myślałem, że to Blumpuist, ten z szóstego, ale potem
zastanowiło mnie, że nic nie odpowiedział, zawsze łobuz musi mieć ostatnie
słowo, wychodzę na taras, a tu lina, oho! Gagatki! Niedoczekanie wasze, policja
zaraz tu będzie...
Starzec rfiówił bez przerwy, dodając sobie w ten sposób odwagi. Brand wiedział
już, gdzie słyszał ten wściekły dyszkancik.
Odłóż no, co tam masz w ręku, ty w płaszczu!
Molnar uniósł sztucer, ale świetlista igła była szybsza niż starcze palce
zaciśnięte na spuście, bezgłośnie dotknęła piersi eks-oficera Rezerwy Militarnej
i zwaliła go z nóg. Lufa sztucera głucho uderzyła o podłogę. Głupiec... stary
naiwny głupiec... Ambler, odwrócony tyłem do Branda, mierzył jeszcze wciąż w
nieruchome ciało przy drzwiach, jego twarz nie zmieniła się ani na jotę, za
chwilę odwróci się i po raz drugi naciśnie spust, Brand był tego już pewien...
Jeżeli nie zaryzykuje, nikt już nigdy nie usłyszy o żadnych dokumentach Rubena,
teraz albo nigdy... Strach przyspieszył decyzję. Brand chwycił stojącą na biurku
lampę, świetlny krąg uciekł gdzieś w bok, na ścianę, cały pokój zakołysał się,
kiedy światło zatoczyło półkole, a masywna podstawa lampy opadła na głowę
Amblera.
Brand chwycił kopertę i przeskakując leżącego, wybiegł z gabinetu. Otworzył
drzwi na korytarz. Usłyszał stłumiony tupot nóg za zakrętem i półgłosem wydaną
komendę:
"Strzelać tylko na mój rozkaz!" Szybko wrócił do mieszkania i zatrzasnął drzwi.
Poznał głos Schwartzkopfa. Wrócił do pokoju, rozglądając się w popłochu. Do
diabła, nie wygrze-bie się z tego... Leżący pod biurkiem Ambler poruszył się i
jęknął. Jedyna wolna jak dotąd droga wiodła przez taras, wyskoczył za próg.
Spróbował zasunąć za sobą półprzeźroczyste tafle, ale od zewnątrz sprawiało to
trudność. Pozostała spora szpara, nie miał już ani chwili, od strony przedpokoju
dobiegały odgłosy forsowania drzwi.
Dopadł do pozostawionej na balustradzie liny, trzymając kopertę w zębach
ześliznął się na taras poniżej, raniąc sobie dłonie do krwi. Deszcz powoli
ustawał, zmieniwszy się z ulewy w mżawkę. Podbiegł do następnej balustrady,
przerzucił ciało przez barierę, zawisł na rękach, niestety, nie było już liny.
Zwolnił uchwyt, odpychając się lekko od muru. Raczej spadł, niż zeskoczył, ale
nogi pozostały w porządku. Znowu bieg do następnej balustrady, które to już
piętro... siódme? Prędzej, prędzej, do diabła! Kolejny skok i ostry ból w nodze.
Tego obawiał się najbardziej. Na tarasie poniżej ujrzał stół, krzesła... Czwarte
piętro, to tu widział tę dziewczynę. Taras był pusty.
Przerzucił nogi przez balustradę. Wysokość nagle wydała mu się zawrotna,
nadwerężona kostka może tego nie wytrzymać... Odepchnął się od ściany. Ostry
przeszywający ból. Jęknął. Kostka jednak wytrzymała. W każdym razie mógł iść.
Podszedł do drzwi wiodących do mieszkania, były uchylone. Zajrzał, wewnątrz nie
było nikogo. Zobaczył plątaninę zielonych roślin, geranium, paprocie, pełzający
po ścianie bluszcz. Wszedł. Zatrzasnął za sobą drzwi. Światło... Przeszedł przez
zielony pokój i dotknął wyłącznika. Chwilowo był bezpieczny, ale zdawał sobie
sprawę, że tylko chwilowo.
Schował kopertę pod kurtkę, uchylił drzwi i wyjrzał ostrożnie. Nie dostrzegł
nikogo, ale z otwartych drzwi po drugiej stronie korytarza dochodziły jakieś
głosy. Starając się iść jak najszybciej, przeszedł korytarz i zajrzał tam.
W pozbawionej sprzętów obszernej sali, bo pomieszczenie można już było nazwać
niewielką salą, stało około stu osób w różnym wieku, przeważali młodzi. Na
podwyższeniu pośrodku, przed niemłodym, ubranym od stóp do głów na czerwono
człowiekiem stał dwudziestoparoletni mężczyzna, bardzo chłopięcy jeszcze.
Trzymając w rękach zawiniątko z niemowlęciem, mówił powoli, wyraźnie:
W imieniu własnym i mojej żony Normy przysięgam nie dopuścić za żadną cenę do
ograbienia syna mego z tego, co stanowi o istocie człowieka na Ziemi, z prawa do
tworzenia nowego życia, z prawa do reprodukcji jego własnej substancji
dziedzicznej, która jest nieśmiertelna, amen.
Słowo "amen" przeszło szmerem po zebranych.
Naturyści! To musieli być naturyści... Niech to szlag! Słyszał nieraz o ich
obrzędach, ale oczywiście nigdy tego nie widział. Domyślił się, że właśnie
ogląda ich ceremonię przyjmowania nowo narodzonego. Jej forma przypominała mu
trochę chrzest, którego był świadkiem kiedyś w jednym z kościołów katolickich na
południu Półwyspu Italskiego.
Ktoś dotknął delikatnie jego ramienia. Odwrócił się. Obok stała dziewczyna,
którą widział w deszczu na tarasie, kiedy szedł do góry. Jej włosy były jeszcze
mokre. Teraz dopiero przypomniał sobie, że krzyczała coś o nowo narodzonym.
Hej powiedziała cicho nie widziałam cię nigdy, jestem Agnes.
Eroll odparł, myśląc gorączkowo, że ci od Schwartz-kopfa i Amblera zaraz tu
powinni być, może gdyby ta Agnes mu pomogła...
Korytarzem przebiegł jakiś młody człowiek, minął ich i wpadł do sali. Agnes
odprowadziła go wzrokiem.
To Fryde, z obstawy, chyba coś nie gra zaniepokoiła się.
Na sali młody ojciec odwrócfł się właśnie twarzą ku zebranym i uniósł kwilące
zawiniątko ponad głowę. Stojący podjęli cicho powolną pieśń, zaczynającą się od
słów: "Z miłości będą dzieci nasze", zwaną hymnem naturystów.
Fryde podszedł do człowieka w czerwieni i powiedział mu coś na ucho. Pieśń
przerwano.
Policja. Węszą w całym domu.
Zebrani poruszyli się niespokojnie, niczym stado lam węszących
niebezpieczeństwo.
Proszę o spokój zaapelował mistrz ceremonii. Normę z dzieckiem
przeniesiemy do bezpiecznego pomieszczenia, nic nam nie udowodnią, jeżeli jej
nie znajdą!
Brand przypomniał sobie oglądany przed laty wywiad z niejaką Evą Grass, która w
wieku sześćdziesięciu paru lat opublikowała swoje pamiętniki, wyznając, że była
naturyst-ką i nielegalnie urodziła czworo dzieci. Narodzenie dziecka było dla
nich świętem najważniejszym, w przewidzianym terminie porodu zjeżdżali ze
wszystkich stron i, bawiąc się, oczekiwali, aż dziecko przyjdzie na świat.
Potem, w czasie ceremonii powitania nowo narodzonego obecny był tylko ojciec, a
matka, zmęczona porodem, odpoczywała w którymś z pokojów. Teraz martwili się
więc tylko o nią i o dziecko.
Chwycił Agnes za łokieć i przyciągnął do siebie.
Posłuchaj szepnął te gliny szukają mnie, tylko mnie, o was nie mają
pojęcia, jeżeli mnie tu nie znajdą, dadzą wam spokój. Przekaż to komu trzeba,
Agnes.
Dziewczyna odepchnęła go i spojrzała z przestrachem.
Kim ty właściwie jesteś? Skąd się wziąłeś? Nigdy cię tu nie widziałam!
To nie ma znaczenia.
Steryl! wykrzyknęła. Steryl kapuś! W jej spojrzeniu było oburzenie. Coraz
więcej głów zwracało się w ich kierunku.
Nie jestem wrogiem, nic do was nie mam mówił szybko, widząc, jak go
otaczają.
Steryl!
Dwóch barczystych facetów błyskawicznie znalazło się przy nim. Jak się tu
dostałeś?!
Przez taras, zupełnie przypadkowo, nic o was nie wie-
działem, do diaska! próbował im wytłumaczyć, ale przerwano mu.
To jakiś włamywacz! padło z sali.
Wykopać za drzwi steryla skurwiela! Jak go znajdą, odczepią się!
zaproponował ktoś.
Oszaleliście?! zaoponował Fryde, przepychając się ku nim. Przecież może
donieść! Trzeba go na razie ukryć w pokoju Normy, sprawdźcie, czy nie ma broni.
Jeden z trzymających żo wyciągnął mu spod kurtki szary pakiet. Brand szarpnął
się, ale trzymali mocno. Fryde wziął kopertę i ruszył korytarzem. W ślad za nim
poprowadzono Branda.
XXIII
Pokoik, do którego go wepchnięto, otwierając drzwi ukryte w najmniej
spodziewanym miejscu boazerii, był bez okna i miał jakieś trzy na trzy metry.
Znaczną część tej powierzchni zajmowało łóżko, na którym leżała szczupła
dziewczyna z grzywą blond loczków śmiesznie opadających na czoło. Obok
postawiono wyściełany koszyk dla niemowlaka. W pomieszczeniu czuć było
papierosowy dym. Brandowi wskazano kąt w narożniku. Usiadł na podłodze opierając
się o ścianę wyłożoną kremową tapetą i próbował rozmaso-wać sobie bolącą kostkę.
Miałaś nie palić warknął Fryde do Normy.
Odczep się wzruszyła ramionami. Fryde nie odezwał się do niej, wziął stołek
i usiadł naprzeciwko Branda.
Jak się nazywasz? zapytał.
Eroll Brand.
Norma uniosła lekko głowę i zmarszczywszy brwi, przyjrzała mu się uważnie.
Sięgnęła po papierosa.
Jesteś włamywaczem? kontynuował Fryde.
Nie, reporterem.
Cwaniak bystre-oko-długie-ucho, co? powiedział Fryde głosem pełnym pogardy.
Brand wzruszył ramionami.
Do kogo się drapałeś?
Nie twoja sprawa.
Fryde gwałtownie pochylił się i chwyciwszy go za koszulę na piersiach, uniósł
lekko do góry.
To być może nie była moja sprawa, dopóki nie sprowadziłeś tu policji!
Potrząsnął Brandem i pchnął go z powrotem na podłogę.
Czy wiesz, co się stanie, jak tu przyjdą? Jej wskazał leżącą zabiorą
dziecko, a nas wysterylizują, rozumiesz? Nic nie rozumiesz, bo jesteś steryl
odpowiedział sam sobie. Co jest w tej kopercie?
Dokumenty.
Domyślam się, że nie listy miłosne warknął Fryde.
Dokumentacja pewnego eksperymentu genetycznego powiedział Brand.
Eks-pe-ry-men-tu?! pożółkłą, jakby przedwcześnie zużytą twarz wykrzywił
grymas wściekłości. Cały czas rozmawiali cicho, ale teraz Fryde zniżył głos do
świszczącego szeptu: Więc siedzimy tu i trzęsiemy portkami przed policją z
powodu jakiegoś zasranego eksperymentu? Więc jeszcze wam nie dość tego, co się
stało? Tych eksperymentów, które już zdążyliście nam zaaplikować? Tych banków,
komputerów, kolejek po własną perspektywę, zjednoczonego szczęścia, terroryzmu i
separatystów? Jeszcze się wam nie znudziło?
Fryde wyciągnął z kieszeni zwykły stalowy nóż, rozłożył go i nadział na niego
kopertę. Powiem ci, co zrobię z tym gównem wycedził, podsuwając ją pod nos
Brandowi. Wrzucę do kanału, jak tylko gliny się stąd wyniosą, i ciebie też
chętnie bym tam posłał...
Ręka mu drżała, dosłownie trząsł się cały z nienawiści.
Fryde, uspokój się i oddaj mu tę kopertę powiedziała niespodziewanie Norma,
unosząc się lekko na łokciach i zaciągając papierosem. On szuka lva, widziałam
jego reportaż.
Fryde spojrzał na nią zaskoczony, z tej strony nie spodziewał się takiej
reakcji.
Niech sobie szuka nawet świętego Mikołaja! To są za-fajdane sprawy cholernych
sterylów! zawołał zduszonym szeptem.
Więc nikt nie każe ci się tym zajmować powiedziała Norma ale można mu
przynajmniej nie przeszkadzać, choćby z uwagi na pamięć Mariette, nie?
Zapadła cisza. Fryde bawił się nadzianą na ostrze kopertą. Wreszcie cisnął nią w
Branda, złożył nóż i wstał.
Nie rozumiem, dlaczego tak się nim przejmujesz, to on sprowadził nam na kark
policję... przestań palić!
Odwal się odparła niedbale Norma. Fryde wzruszył ramionami.
Cała pociecha w tym, że jak nakryją nas, to i ciebie powiedział do Branda i
wyszedł.
Eroll schował szary pakiet. Wstał z podłogi i usiadł na stołku.
Ta Mariette, o której wspomniałaś, to matka Yorgj? zapytał.
Norma skinęła głową, zgasiła papierosa w stojącej obok popielniczce i, złożywszy
głowę na poduszce, przymknęła oczy.
Złapali ją, kiedy lvo miał dziesięć lat. Resztę dzieciństwa spędził w domu
dziecka, tam sprowadzili go na właściwą drogę, Mariette była chora, umarła kilka
lat temu na jakiś wylew.
Brand syknął, uciszając ją, i pokuśtykał do drzwi. Przyłożył ucho, po drugiej
stronie słychać było jakieś głosy, po chwili wszystko ucichło. Wrócił na
miejsce.
Nie trafią tutaj, bądź spokojny machnęła ręką Norma.
Jeżeli widziałaś mój program powiedział wiesz, że wszystko zdementowano,
według policji taki ktoś jak Yor-ga nigdy nie przyszedł na świat, dlaczego nikt
z was się ze mną nie skontaktował? Dlaczego wy sami me próbujecie nic dla niego
zrobić?
Niemowlę w koszyku głośno zapłakało, nie przejmując się tym, że tuż za ścianą
może być policja. Norma usiadła, podpierając sobie plecy poduszką. Podaj mi
go, szybko ponagliła.
Wyjął ostrożnie krzyczące zawiniątko i podał jej. Chwilę jeszcze trwało, zanim
malec umilkł i począł ssać podsuniętą pierś. Erpll, obserwując tę scenę,
zapomniał na moment o sytuacji, w jakiej się znajdował. Ten widok był jak obraz.
lvo nie należy już do nas powiedziała Norma. Jest taki jak ty, zwykły
steryl. A my?... Jedyne, co możemy zrobić, to nie dać się złapać.
Ostro tępieni przez władzę w Genewie żyli w ukryciu i nikt dokładnie nie
wiedział, ilu ich właściwie jest, ale mówiło się o nich zawsze, odkąd sięgał
pamięcią. Nie poddawali się obowiązkowi sterylizacji i byli zdolni do płodzenia
potomstwa bez konieczności zwracania się do semjbanku. Brand w głębi ducha
podziwiał ich odwagę i zdeterminowanie, bo przecież odwagi wymaga życie poza
nawiasem społeczeństwa. W rozmowach często ich bronił i wtedy mówiono mu: "Nie
masz dziecka, chłopie!" To był argument. Rzeczywiście, nie miał się o kogo
martwić. Dzieci tych, z którymi rozmawiał, bez względu na poglądy rodziców mogły
odejść w każdej chwili, nie było reguł. Plotka głosiła, że syn samego van Liina,
osiągnąwszy w zeszłym roku odpowiedni wiek, odmówił stawienia się w swoim banku
na pobranie plemników i sterylizację, po czym zniknął. Znaczna część mieszkańców
Europy pałała ku nim nienawiścią. Kiedy podczas rodzinnej kolacji rozmowa
schodziła na temat natu-rystów, ojcowie rodzin pluli jadem i, jak zauważył Brand
przy wielu okazjach, lojalizm tych ludzi przeradzał się często po prostu w
rasizm. Takie reakcje wywołują na ogół ci, których stać na życie po swojemu, a
naturyści, co nie było bez znaczenia, nie musieli kupować sobie limitów, ani
oczekiwać w kolejce na wymarzonego potomka.
Dotychczas wydawało się Brandowi, że jest w tych ludziach coś wspaniałego, coś,
co można podziwiać bez
względu na ocenę ich działalności. Ich wiara w to, co robią. Ale teraz przyszło
mu na myśl, że kiepska to wiara, co nie chroni od nienawiści.
W każdym razie powinienem ci podziękować, był moment, że przestraszyłem się
tego szaleńca powiedział, masując sobie spuchniętą kostkę.
Fryde bywa czasem głupi jak kieszonkowy kalkulator, ale nie jest szalony, on
po prostu ucieka. Ucieka już dwadzieścia siedem lat. Jego rodzice też byli
naturystami, a im dłużej się ucieka, tym łatwiej wszystko się upraszcza,
przekonasz się.
Sądzisz? Przecież naturystą już być nie mogę, jestem steryl... zauważył z
kpiną w głosie.
Jesteś przytaknęła, obojętna na ironię ale też uciekasz.
Dopiero od kilku godzin zaoponował.
Jak się już zaczęło wiać, to jakoś tak się dzieje, że trudno się zatrzymać. W
każdym razie może uda ci się zrobić coś dla lva. Lubiłam Mariette dodała,
poprawiając malca przy piersi.
Dom przy Lozingskanaal opuścił dopiero nad ranem. Poszukiwań wkrótce
zaprzestano, ale trzeba było odczekać jakiś czas dla bezpieczeństwa. Najpierw
wyszli zebrani na uroczystość naturyści, Erollowi pozwolono wyjść na samym
końcu. Agnes wyprowadziła go przez garaże.
Utykając, ruszył wzdłuż kanału. Słońce właśnie wzeszło i jaskrawo oświetlone
białe nabrzeża kładły na wodę szeroki cień. Było chłodno. Zapiął skafander pod
szyję, ale mimo to drżał na całym ciele, zmęczenie dawało o sobie znać. Noga
bolała go porządnie i czuł, że ma gorączkę. Dwadzie-cia minut wlókł się wzdłuż
kanałów, zanim ujrzał żółtą tele-budkę. Wszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.
Chwilę odpoczywał, zanim zdecydował się wybrać numer Okura Hotel.
Natychmiast po dotknięciu ostatniej cyfry na ekranie
ujrzał twarz Mariko. Mówiła coś, jej usta poruszały się, ale nie słyszał nic.
Walnął pięścią w aparat, fonia wysiadła na dobre. Mariko też już to zrozumiała,
przestała mówić, wpatrywała się tylko w ekran, jakby chcąc się nasycić widokiem
jego twarzy. Wyciągnął szary pakiet i podsunął pod obiektyw minitela. Na ekranie
ujrzał kartkę z nagryzmolonym pospiesznie pytaniem: "Gdzie jesteś?" Rozejrzał
się dookoła. Po lewej dostrzegł szare skały i skaczące po nich małpy, po prawej
ciągnął się dok. "Między jakimś dokiem a ZOO", napisał na kopercie. Mariko
skinęła głową i wyłączyła się.
Poczuł się bardzo zmęczony, nie chciało mu się nawet wychodzić z budki. Grubą
szarą kopertę przycisnął do siebie, pod palcami czuł jej szorstki papier.
Przykucnął wtulając się w ścianę budki i przymknął oczy. Nie zarzucą mu już
kłamstwa, odpowiedzą za wszystko, miał dowody, wbrew wszystkiemu i wszystkim
miał dowody! Wygrał! Od tej chwili cała sprawa miała zmierzać do rozwiązania, a
prawda jak przysłowiowa oliwa miała wypłynąć na wierzch, to było jego
reporterskie zadanie i, do diabła, spełnił je!
Siedząc w tej budce i czekając na Mariko, nie wiedział jeszcze, co kryje się
naprawdę w szarej kopercie, i żadną miarą nie mógł przypuszczać, że tym razem
sprawa, w którą tak nieopatrznie się władował, będzie miała zakończenie
najzupełniej odmienne od tych reporterskich zagadek, które rozwiązywał do tej
pory, które w ogóle rozwiązywał ktokolwiek i kiedykolwiek.
CZĘŚĆ DRUGA
XXIV
Eroll, Eroll, zbudź się powtarzał ktoś uparcie, szarpiąc go za ramię. Co
jest? Co się stało, czyżby zasnął w tej budce nad kanałem? To chyba głos
Mariko... Tak, przecież przyjechała po niego, wrócili do hotelu, opowiadała, jak
czekała na niego, traciła powoli nadzieję, modliła się o cud i cud się zdarzył
mówiła, ale chyba wtedy zasnął... Mariko, najdroższa...
Eroll, obudź się! No, nareszcie... Otworzył oczy, nad nim stała Mariko. Za
oknem było ciemno, a przecież niedawno wschód słońca... Już wieczór?
Która godzina? zapytał.
Nie wiem... około ósmej odparła wyraźnie zniecierpliwiona. Dopiero teraz
spostrzegł, jak bardzo jest podekscytowana. Usiadł, próbując strząsnąć z siebie
resztki snu. Na stole w świetle niewielkiej nocnej lampki dostrzegł
różnokolorowy stos papierów, a obok otwartą szarą kopertę.
Co się stało?
Eroll, te dokumenty... To niesłychane, siedzę nad tym od dwóch godzin i sama
nie mogę uwierzyć...
Kiedy wróciła z Erollem do hotelu, sądziła, że gdy tylko zwali się na łóżko,
zaśnie natychmiast, ale sen nie przychodził. Krótkie momenty odrętwienia, stany
pół snu, pół jawy przynosiły męczące koszmary, po których następowało gwałtowne
przebudzenie zamiast głębokiego snu. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny
starała się za wszelką cenę być pomocna Ero!łowi i nie okazywać, ile ją to
kosztuje. Dobrze wiedziała, co znaczy wylecieć z siodła, zjechać na boczny tor
wszystko jedno przez własną głupotę, czy z powodu złej woli innych, a w
momencie gdy usłyszała oskarżycielską mowę Schwartzkopfa, zrozumiała, co mo-
że stać się z Erollem. l już nie chodziło o dziecko, o to, że znikną wszelkie
widoki na limit, szansa, i tak niewielka, stanie się równa zeru, ani o to, że
Eroll będzie musiał szukać sobie innego zajęcia albo żyć jak tylu innych, bez
pracy w grę wchodziła jego ambicja. Znała go przecież dobrze, zniechęcony,
zmęczony, nieraz się zarzekał, groził, że rzuci wszystko, zmieni to podłe
zajęcie, sprzeda kamery, ale nie wierzyła w to nigdy, patrząc na niego, nie
mogła sobie tego wyobrazić... l nagle miałby odejść naprawdę? W dodatku nie z
własnej woli miał zejść ze sceny pokonany publicznie. To byłaby katastrofa,
ich związek nie wytrzymałby tego, a jeżeli nawet przetrwaliby trudne chwile,
Eroll już nigdy nie byłby tym człowiekiem, którego kochała, zbyt wiele by się
zmieniło. Nie chciała zmian. Tak łatwo jest o zmianę, jeżeli tylko dobre ma
zmienić się na gorsze. Lubiła w nim tę mru-kliwość, opryskliwość, ceniła
niezależność, wynikającą z podświadomego być może poczucia pewnej wyższości czy
skuteczności w działaniu. Nie mogła dopuścić, by to wszystko w nim zabito, to
byłoby równoznaczne ze zbrodnią lobo-tomii.
Leżąc obok niego, pogrążonego we śnie, słuchając jego głębokich oddechów, z
których każdy wydawał się zwalniać go od jakiejś małej cząstki potwornego
zmęczenia, zaczęła odczuwać strach to, co przeżyła, spychane, tłumione przez
konieczność sprostania coraz to nowym wydarzeniom porywającym ich jak lawina,
wracało teraz wykoślawione w sennym koszmarze.
Zrozumiała, że lepszy sen już nie przyjdzie, wstała, ubrała się i usiadłszy przy
stole otworzyła szarą kopertę. Im dłużej wczytywała się w jej zawartość, tym
bardziej była podekscytowana, zmęczenie przeszło jak ręką odjął. Kilkakrotnie
już chciała obudzić Erolla, ale za każdym razem postanawiała sprawdzić jeszcze
raz wszystko od początku. Tak trudno było uwierzyć w to, co stało czarno na
białym, potwierdzone autorytetem Rubena i jego licznymi podpisami.
Japoneczko, powiedz wreszcie, o co chodzi poprosił Eroll, patrząc już nieco
bardziej przytomnie.
Nie mogłam zasnąć, więc postanowiłam zajrzeć do tych papierów...
Widzę, coś nie w porządku?
Pamiętasz, mówiłam ci, na czym polegał pomysł Ru-bena, chciał zastąpić
nieczynny gen prawidłowym...
Mhm, zmiana cegiełek mruknął, senność ogarniała go znowu.
Właśnie, z tych dokumentów wynika Mariko wskazała na stół że to się
powiodło, tylko po roku obserwacji okazało się jeszcze coś, Eroll... l właśnie
chodzi o to coś... Mariko zawahała się można to nazwać efektem ubocznym...
To znaczy?
Eroll ziewnął szeroko i podrapał się w głowę, sposób mówienia Mariko, te
wahania, zawieszenia głosu drażniły go, ale wstrzymał się z komentarzem.
Ten zabieg polegał właściwie na wstrzyknięciu Yordze odpowiednio
spreparowanego wirusa, który potrafił przenieść pożądany gen, a efekt uboczny
polegał na tym, że wirus wpłynął na wszystkie komórki organizmu, i to w
specjalny sposób...
No mów, do licha, o co chodzi.
Moja wiedza nie jest być może imponująca, ale wczytywałam się w te notatki
długo, jestem pewna, że Ruben do końca nie wiedział, dlaczego właściwie tak się
stało, ale komórki organizmu Yorgi przestały obumierać...
Co to znaczy? Eroll popatrzył na nią w zdumieniu. Za oknem słychać było
okrętową syrenę.
No, właściwie... to może oznaczać tylko jedno: że Yor-ga przestał się starzeć
powiedziała Mariko.
Przecież to absurd!
Mariko zrobiła minę świadczącą o tym, że rozumie jego reakcję, ale nic innego
nie może powiedzieć. Tu są na to dowody.
O czym ty mówisz, Japoneczko? Co to znaczy "przestał się starzeć"? Senność
opuściła go zupełnie.
Eroll, powiem tyle, ile wiem... Człowiek starzeje się właściwie przez całe
życie, przyczyną jest z jednej strony zmniejszająca się skuteczność systemu
immunologicznego, z drugiej nakładanie się błędów w odtwarzaniu DNA przy
podziale komórek. Po prostu dzielą się coraz mniej dokładnie, kopia zawsze jest
gorsza, dlatego komórki zwierząt, wszystkich zwierząt z wyjątkiem
jednokomórkowców, dzielą się określoną ilość razy, po czym obumierają. U myszy,
o ile pamiętam, dwadzieścia cztery razy, u kury osiemnaście i tak dalej.
U człowieka?
Około pięćdziesięciu... Do tej pory nie było wyjątków, ale Yorga jest... On
się po prostu nie starzeje, Eroll.
Zaczekaj poprosił Brand nie mogę zebrać myśli... Czy to znaczy, że Yorga
jest... nieśmiertelny? .
Za ścianą w sąsiednim pokoju rozległy się podniesione głosy, i po chwili
buchnęła głośna muzyka, parę taktów i wszystko ucichło.
W pewnym sensie potwierdziła Marikó. Oczywiście można go zabić, tak jak
każdego, ale dopóki żyje, jego organizm pozostaje organizmem dwudziestosiedmio-
letniegp mężczyzny, bo tyle miał lat, kiedy poddał ąię zabiegowi.
A choroby?
Zagrażają mu w o wiele mniejszym stopniu, zwłaszcza jeśli chodzi o wirusy.
Działa tu ogólna prawidłowość, że na ogół komórki zaatakowane jednym rodzajem
wirusa odporne są na inne wirusy.
.Popatrzył na stół i znów na Marikó. l to wszystko jest w tych papierach?
Tu jest więcej, szczegółowe opisy, hipotezy, wnioski... nie wszystko rozumiem
powiedziała Marikó, przerzucając zawartość koperty.
Mariko, czy ty wiesz, co to oznacza? zapytał, podchodząc do stołu i kładąc
dłoń na dokumentach.
Owszem, w to trudno uwierzyć, ale Ruben wygrał ze starością, a może i ze
śmiercią...
l komuś się to bardzo nie spodobało, na to wygląda, ale ja myślałem o czym
innym wziął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Czy wiesz, co oznacza, że
mamy w ręku te dokumenty? Tym razem ja będę dyktował cenę, ja! powtórzył,
pochylając się i patrząc jej w oczy. Kupimy ten przeklęty limit, Mariko,
miałaś rację, to jest afera, jakiej jeszcze nie było, a włamanie to najlepszy
pomysł, jaki miałem w życiu.
To była najgorsza noc, jaką miałam w życiu, Eroll powiedziała.
Ale warto było, Japoneczko, warto było... Jesteś wspaniała, cudowna! całował
jej twarz, wydawał się naprawdę szczęśliwy. "Więc jednak nie tylko ambicja
pomyślała, czując jego wargi na powiekach, czole, szyi. Więc chce tego dziecka
tak samo jak ja". Poczuła nagle przypływ senności, mogłaby spać, spać i spać.
Spakuj to wszystko i schodź do samochodu, pójdę zapłacić powiedział,
ubierając się. Przekąsimy coś po drodze.
Zjechał na dół, zamienił parę słów z recepcjonistą, typem długim i chudym,
raczej dwu- niż trzywymiarowym, i wyciągnąwszy swoją kartę kredytową, wsunął ją
w szczelinę aparatu taksującego. Karta wyskoczyła niespodziewanie i upadła metr
dalej na podłogę, jakby wypluta z obrzydzeniem, sygnalizator zabuczał
ostrzegawczo. Kompletnie zaskoczony, podniósł ją i obejrzał ze wszystkich stron.
Coś nie w porządku z pańską kartą zauważył recepcjonista, spoglądając
podejrzliwie.
, Mam zablokowane konto powiedział wróciwszy do pokoju i tknięty niedobrym
przeczuciem włączył tv. Przerzucił kanały, odnalazł telegazetę, w dziale
zawiadomień zoba-
6 Koniec..
czył swoją podobiznę. Był poszukiwany jako podejrzany o przestępstwo włamania
oraz zabójstwo swojego wspólnika Ogmara D. Na moment pociemniało mu w oczach. On
zabójcą Devriesa! Sukinsyny! Perfidne sukinsyny! Opanował się. Przede wszystkim
trzeba było znikać z hotelu, jeżeli recepcjonista zainteresował się powodem
odrzucenia jego wsuwki, za chwilę mogli tu być.
Eroll, boję się powiedziała Mariko, wpatrując się z przerażeniem w list
gończy. Ci ludzie zrobią wszystko, żeby dostać tę kopertę.
Uspokój się, jeszcze jej nie dostali. Wyjdę awaryjnym wyjściem powiedział
odczekasz trzy minuty, zejdziesz na dół i zapłacisz za pokój, o tobie chyba nie
wiedzą, konto powinnaś mieć w porządku.
A jeżeli nie? zapytała.
Gdyby wypluł i twoją kartę, nie czekaj na nic, tylko biegnij prosto do
wyjścia, będę czekał w samochodzie, musimy stąd odjechać tak czy inaczej.
Podjeżdżając pod wejście do hotelu zobaczył wychodzącą pospiesznie Mariko. W
porządku, przyjął powiedziała, wsiadając.
Ruszył natychmiast. Ten chudy cię widział? zapytał.
Owszem, przyglądał mi się, ale nic nie powiedział.
W tej sytuacji niebezpiecznie było pchać się do Zurychu. W tej sytuacji w ogóle
nigdzie nie należało się pchać, należało raczej zniknąć, rozpłynąć się... Fakt,
że Mariko nie miała zablokowanego konta, nie świadczył jeszcze o tym, że
pozostanie bezpieczna. Jeżeli trafią za nimi do Okura Hotel, recepcjonista z
pewnością dokładnie opisze skośno-oką dziewczynę. Zniknąć, zniknąć z tego
rejonu! Przypomniał sobie pewien stary dom na półwyspie Cotentin, kilkadziesiąt
metrów od atlantyckiego brzegu, pomiędzy Carteret a Portbaile. Jedyny dom, jaki
znał, w którym nie było terminalu. Tak, to było z pewnością dobre miejsce, tylko
cholernie daleko, gdyby jednak udało się... Skręcił na Bulwar Europy i skierował
się na Antwerpię.
xxv
Nie korzystając z tras superszybkich w obawie przed kontrolą, bocznymi szosami
dotarli nad ranem na półwysep Cotentin. Dzień wstawał pochmurny i wietrzny,
ciemne chmury pędzone znad La Manche przewalały się po niebie, gnając na
południe, w głąb lądu. Półwysep przywitał ich szumem nienaturalnie wyrośniętych
traw, spokojny, cichy i już stracony. Mariko spała, kiedy zajechali przed
ogromny kamienny dom, należący do madame Bruyard. Szary, z białymi okiennicami,
otoczony krzewami hortensji, był dla właścicielki przez wiele lat źródłem
utrzymania. Turyści w dawnych dobrych latach odwiedzali go tłumnie, podziwiając
oryginalne wnętrza, chłonąc klimat starej, prawdziwej Normandii. Tak było
kiedyś, kiedy granica bezpiecznej strefy przebiegała kilka kilometrów dalej na
północ, bliżej przylądka La Hague. Teraz skażone tereny składowiska odpadów
promieniotwórczych, rozrastając się coraz bardziej na południe, dotarły już do
Carteret, kilka kilometrów na północ od domu madame Bruyard. Coraz mniej ludzi
odwiedzało dziewięćdziesięcioparoletnią staruszkę i jej nor-mandzki dom z
ogromnym kamiennym kominkiem i rzeźbionymi meblami. Usilnie namawiano ją na
przeprowadzkę, ale na nalegania zarządu składowiska odpowiadała jednym słowem:
merde.
Eroll był tutaj w czasie swojej ostatniej podróży. Objeżdżając półwysep, przez
kilka dni mieszkał tu, nagrywał reportaż. Chodziło o stopień zanieczyszczenia
środowiska, który był dużo wyższy, niż oficjalnie przyznawał to zarząd
składowiska w La Hague.
Kiedy przyjechali, madame Bruyard była już na nogach. Ucieszyła się serdecznie
na widok Branda. Bardzo go polubiła, już choćby za to, że występował przeciwko
zarządowi. Tak jak przewidywał, nie wiedziała nic o tym, że poszukuje go
policja, gardziła takimi osiągnięciami techniki jak uniwersalny terminal,
telegazet też raczej nie czytywała.
Eroll, mon Dieu! Co za niespodzianka! zawołała wychodząc przed dom. Ucałował
ją w oba policzki i przedstawił Mariko.
Wiem, wiem mówiła madame Bruyard, biorąc ją pod ramię i prowadząc do domu.
Opowiadał mi o tobie, a jakże, opowiadał: "Ona jest wspaniała! Merveilleuse\"
Tak, tak. Obiecywał, że przyjedzie tu z tobą kiedyś. Mówiąc szczerze, de vous ś
moi, nie bardzo wierzyłam... Teraz u mnie pusto, nikt nie przyjeżdża przez to
składowisko, mnie chcieli też wysiudać, zabrać dom, ale się nie dałam, a twój
Eroll mi pomógł, już się tak nie czepiają, przedtem przyjeżdżali co tydzień...
Salauds!
Madame Bruyard splunęła z odrazą. Była niewysoka i przez to, że przygarbiona,
wydawała się jeszcze niższa, ale bardzo żywotna, troskliwa i sympatyczna, jak
oceniła Mariko. Weszli do dużej kuchni. Staruszka posadziła ich oboje obok
siebie przy stole na solidnej drewnianej ławie i postawiła przed nimi glinianą
amforkę z calvadosem, namawiając do wypicia szklaneczki za szczęśliwy przyjazd.
Alkohol był mocny, Mariko wzdrygnęła się, ale zaraz poczuła rozchodzące się w
żyłach ciepło. Rozejrzała się po obszernej izbie o kamiennych, łączonych zaprawą
ścianach i suficie z potężnych, poczerniałych ze starości drewnianych bali.
Przed sobą miała kominek, pod jego wysokim parapetem, w niewielkich, wykutych w
ścianie niszkach dostrzegła rondel i żelazko, obok wisiały błyszczące patelnie.
Po lewej stronie kominka, wsunięty w zagłębienie ściany, stał ogromny kredens:
dwie pary drzwiczek, jedna na górze, druga na dole, zdobione motywami kwiatów i
owoców. Drewno nie straciło jeszcze jasnozłocistego połysku, przypominającego
swym odcieniem barwę calvadosu. Półka obok okna, podzielonego na osiem małych
szybek, była ciemniejsza w kolorze, suszyły się na niej pionowo ustawione
talerze, zdobione w błękitno-żółte wzory. Pracowicie toczone balustradki
wieńczyły każdą z półek. Madame Bruyard krzątała się po kuchni.
Podoba ci się? zapytał Eroll, przytulając Mariko.
Tak bardzo, że na chwilę przestałam się bać odparła.
Poczuli się nagle oboje przeniesieni na inną planetę, w inny świat, gdzie kolory
nigdy nie blakną, ludzie zawsze pamiętają tylko rzeczy dobre, a gdy się
spotykają, o nic nie pytając, częstują szklaneczką calvadosu. Za oknem gwizdał
wiatr.
Madame Bruyard 'postawiła przed nimi apetycznie przyrządzone ryby, masło, chleb,
sery.
Nie jedz tych ryb. Prawie na pewno są radioaktywne ostrzegł Brand,
ściszając głos. Staruszka jednak usłyszała.
Nie chcecie rybek? Szkoda, świeżutkie zapewniła. Wczoraj złowili je
chłopcy w Portbaile. To mówiąc, sama zabrała się ochoczo do jedzenia.
Nie powinna pani jeść tych ryb powiedziała Mariko.
Wiem, wiem, tak mówią ci z zarządu, je connais la musique, a ty, córciu, za
nimi powtarzasz. Tylko oni chcą, żebym się stąd wyniosła, a tobie co zależy, hę?
zapytała, zręcznie obierając kawał białego mięsa.
Ale one są zakażone, od tych ryb się umiera zaprotestowała Mariko. Eroll
uśmiechnął się, krojąc chleb; znał staruszkę.
Madame Bruyard przerwała jedzenie i spojrzała na Mariko znad talerza.
Mam dziewięćdziesiąt siedem lat powiedziała potrząsając widelcem i
myślisz, że nie wiem, na co się umiera? Umiera się, ma filie, na życie. To
powiedziawszy wbiła widelec w leżącą na talerzu rybę.
r- A jeżeli nie?
Mariko powiedziała to bardzo cicho, gładząc szczupłymi palcami wyślizgany przez
pokolenia blat ogromnego stołu. Staruszka zaśmiała się głośno.
Patrzysz na mnie i myślisz: jaka ona stara, ale ty też, jeżeli dożyjesz,
będziesz taka jak ja, wątpić w to może tylko
młodość włożyła rybę do ust i żując ją dodała: dlatego zawsze rozczarowuje.
Wiesz odłożyła widelec i pochyliła się w ich stronę kiedy byłam bardzo młodą
dziewczyną, szczypałam matkę po rękach, lubiłam to robić, i wymyślałam jej: jaką
masz okropną skórę, jakie okropne ciało... Lubiłam ją dręczyć, byłam okropną
jedynaczką.
Brand tymczasem myślał o zawartości szarej koperty, czuł dreszcz podniecenia i
przypływ energii. Wstał od stołu. Mariko spojrzała niespokojnie.
Zaraz wrócę.
Do Portbaile nie było więcej jak pięć kilometrów. Małe miasteczko, przycupnięte
u szczytu zatoki naprzeciw wyspy Jersey, pozostało takie, jak przed laty.
Niewielkie, ciasno zabudowane, otoczone zielonymi łąkami. Nikt nie rozbudowywał
miasteczka w bezpośrednim sąsiedztwie skażonego terenu składowiska, wyludniało
się, tak jak inne miejscowości na półwyspie. Mieszkańcy przenosili się,
powiększając kłopoty sąsiednich regionów. Półwysep Cotentin był skazany na
zagładę i ciche, kołysane szumem oceanu Portbaile razem z nim. Brand odnalazł
telebudkę i połączył się z Tavianim.
XXVI
Jaskrawoczerwony dreamer minął Baupte, miasteczko równie małe i puste jak
Portbaile, i skręcił na północ wąską polną drogą. Orlando Taviani rozglądał się
uważnie dookoła. To musi być gdzieś tutaj, jeżeli dobrze zrozumiał tego
szaleńca... Łąki rozciągające się po obu stronach miały żółtawą barwę, jak twarz
ciężko chorego człowieka.
Dreamer przejechał jeszcze trzysta metrów i Taviani ujrzał okrągły drewniany
budynek stojący pośród łąk, zwieńczony latarnią. Szybki w kwadratowych okienkach
odbijały stalowoszare niebo. Był to stary, bardzo stary gołębnik, przerobiony
kiedyś na dom mieszkalny, a teraz opustoszały
i samotnie trzymający straż trzysta metrów od granicy pierwszej strefy ochronnej
składowiska. Co za miejsce! Ta-viani wzdrygnął się. Obok budowli dostrzegł
białe ayoko, spojrzał na zegarek, za dziesięć dwunasta, a więc Brand już jest.
Tym lepiej. Wysiadł i ruszył w kierunku gołębnika. Dookoła panowała cisza,
ptaków nie było wcale, a owadów niewiele. Tylko ludzie się jeszcze czasem tu
kręcą pomyślał Orlando. Po stromych skrzypiących schodkach, umieszczonych na
zewnątrz, wbiegł pospiesznie na pierwsze piętro i otworzył skrzypiące drzwi.
Drewniana budowla przypominała jakąś niezdarną, piętrową kapliczkę. Świetlik na
szczycie i wieniec okien poniżej dawały sporo światła, na parter prowadziły
tylko wewnętrzne schodki, zrujnowane teraz całkowicie. Brand siedział na
skrzynce po calvadosie. Orlando zamachał rękami.
Che cazzo?! Ty oszalałeś! Szuka cię cała kontynentalna policja!
Mam nadzieję, że obejrzałeś się chociaż raz za siebie powiedział Brand.
Wstał, podszedł do drzwi i wyjrzał, po czym zamknął je i podał dłoń Tavianiemu.
Certamente, sprawdzałem kilkakrotnie zapewnił Taviani. Sieć Zuryska nie
może mieć z tym nic wspólnego, i tak poważnie się naraziłem, przyjeżdżając
tutaj.
Nie pożałujesz Brand przysunął skrzynię i położył na niej kasetę.
Co to ma być?
Dokumentacja eksperymentu medycznego przeprowadzonego w klinice Hartza w
Zurychu dwudziestego czerwca dwa lata temu na osobie lva Yorgi przez profesora
Alfreda Rubena, jak również jej omówienie i wnioski wyrecytował Brand.
Brawo! zawołał Taviani. Jeżeli naprawdę jest tak, jak mówisz, wygrałeś;
ten chudy skunks będzie musiał wszystko odszczekać.
Żeby zdobyć te dokumenty musiałem włamać się do Kusevitzkiego.
Taviani poklepał go po plecach.
To się da załatwić amico, ale zabójstwo...
Chyba nie uwierzyłeś w te brednie?! Chłopak zginął w Baar, na moich oczach.
Wpadł na jakieś machloje w semi-banku w Mediolanie, a wszystko wskazuje na to,
że to jedna i ta sama sprawa.
Taviani pokręcił głową i cmoknął dwa razy.
Paskudnie cię wrabiają, amico. O co tu chodzi? Naprawdę tylko o to? zapytał,
wskazując kasetę.
Tylko? Posłuchaj, co ci mam do powiedzenia, i postaraj się w to uwierzyć w
miarę szybko.
Eroll przysiadł na skrzynce i zrelacjonował to, co wyczytała z dokumentów
Mariko. Kiedy skończył, zapadła cisza. Taviani, głośno sapiąc, wyciągnął
chusteczkę i wytarł sobie czoło.
Jesteś tego pewien? zapytał.
Nie mam powodu wątpić.
Taviani, kręcąc głową i mrucząc coś do siebie, przeszedł kilkakrotnie dookoła
pomieszczenia. Jego kroki rozlegały się głośnym echem w pustych wnętrzach.
Wreszcie stanął przed Brandem.
Komuś cholernie zależy na zniszczeniu wszelkich śladów tego eksperymentu.
Komu? l drugie pytanie: dlaczego?
Dyszał ciężko, jak po długim biegu.
Według mnie Departamentowi Zdrowia w Genewie, w każdym razie komuś, kto stoi
tam wysoko odparł Brand.
Tak wysoko, że może posługiwać się siłami policji i KSS?
Trudno uwierzyć, co? Że dobra stara Europa, żyjąca sobie tak spokojnie, bez
armii, atomowych bomb i problemu granic daje się tak robić w konia...
powiedział Brand z ironicznym uśmiechem.
Mówisz tak, jakbyś miał pewność zauważył Taviani.
Po pierwsze Ruben nie robił nic bez pozwolenia De-
partamentu. Kiedy się zorientował, co zaszło, zawiadomił ich o tym specjalnym
raportem, kopia tego raportu jest w moim posiadaniu i co? Nic, cisza! Kiedy ja
usiłuję dowieść, że eksperyment miał jednak miejsce, raport Rube-na leży sobie w
Genewie i nikt o nim nawet nie bąknie, po drugie Brand wyciągnął rękę i liczył
na palcach ktoś jednak musiał wymazać nazwisko Yorgi z Komputera Centralnej
Informacji. Kto? Pytam się ciebie, jak wysoko trzeba siedzieć, żeby mieć takie
możliwości? Po trzecie, zarówno kapitan Schwartzkopf, jak i ten facet z KSS
zjawili się u Ku-sevitzkiego po tę kopertę, nie po mnie, rozumiesz? Po kopertę!
To znaczy, że nie wierzyli ani przez moment w oficjalną wersję śmierci Rubena.
Taviani uderzył prawą dłonią zwiniętą w pięść w otwartą lewą dłoń, aż klasnęło.
To jest bomba, amico, absolutna bomba... Jeremi C. Zechac, a może nawet
Ritter, a może nawet świętej pamięci generał Pinto! Nadamy to jeszcze dziś
wieczorem i będzie gorąco, gwarantuję ci, że będzie gorąco!
Taviani nachylił się, żeby wziąć kasetę leżącą na skrzynce.
Jeszcze nie mówiliśmy o cenie odezwał się spokojnie Brand.
Ach, si, si Taviani zamachał rękami, jednak kaseta pozostała na skrzynce. O
to niech cię głowa nie boli, mogę zapewnić, że dostaniesz ładnych parę kawałków
za ten numer, nawet jeśliby tylko w połowie był prawdą!
Sto powiedział Brand.
Nie rozumiem powieki Tavianiego zatrzepotały niczym dwie ćmy. Co znaczy
sto?
Dostanę sto kawałków powtórzył Brand.
Sto tysięcy?!
Gotówką potwierdził Brand. Moje konto jest zablokowane. Taviani usiadł
ciężko na skrzynce i zwiesił głowę, jak człowiek mocno dotknięty przez los.
Twoja sytuacja nie wygląda najlepiej, dobrze to rozu-
miem przemówił po chwili, unosząc głowę. Komuś bardzo się naraziłeś, jesteś
paskudnie wrabiany przez policję, musisz się z tego wyplątać, ale nie żądaj
teraz niemożliwego. Sto tysięcy! wykrzyknął, rozkładając ręce. Tu, w tej
chwili mogę ci obiecać najlepszego adwokata na kontynencie, wyciągnie cię i
załatwi odszkodowanie, ta sprawa zrobi ci nazwisko, jeszcze na niej zarobisz,
ale nie stawiaj warunków nie do spełnienia!
Cała ta przemowa nie zrobiła na Erollu żadnego wrażenia.
Sto tysięcy to jest moja cena powiedział dobrze wiem, co sprzedaję tym
razem.
Pochylił się, podniósł kasetę i schował ją do kieszeni.
Per Bacco! ryknął Taviani. Żadna stacja nie da ci tyle!
Więc żadna nie dostanie tej kasety odparł Brand i skierował się do drzwi.
Taviani chwycił go za rękaw.
Eroll, co ty chcesz zrobić?
Oddać kasetę temu, kto zapłaci.
A jeżeli nikt za nią tyle nie da?
Wtedy skasuję to nagranie, a dokumenty wrzucę do kibla i spuszczę wodę, jasne?
Uważasz, że to w porządku? spytał Taviani zagradzając mu drogę. Sam wiesz,
jak wiele od tego zależy, możemy coś zdziałać tylko wtedy, kiedy poinformujemy
jak najwięcej ludzi, inaczej nie dobierzemy się do tych na górze, impossibile!
Zrobią swoje i nikt nigdy się o tym nie dowie...
Brand wyswobodził ramię i otworzył drzwi. Podmuch wiatru trzasnął nie domkniętym
oknem na górze.
Nikt nie powiedział, że tak się stać nie może. Taviani teatralnym gestem
wycelował w niego palec.
To zbrodnia i ty będziesz za nią odpowiedzialny!
Pocałuj mnie gdzieś. Moją rzeczą jest zdobyć informację i sprzedać ją, s p r z
e d a ć! A nie oddać za darmo, i to
właśnie wtedy, kiedy mogę na tym zarobić jak nigdy w życiu.
Eroll!
Taviani w rozpiętym płaszczu zbiegał niezgrabnie po skrzypiących schodkach. Jego
ton zmienił się z oskarżyciel-skiego w błagalny.
Eroll, czy nie rozumiesz, że doświadczenie Rubena może być powtórzone? Nikt w
historii telewizji nie podał informacji o większym znaczeniu! Nie uzależniaj
tego od tak sztywno ustalonych warunków.
Brand podszedł do wozu i szarpnął za klamkę, otwierając drzwi.
Mów to wszystko swojemu szefowi, może mu wytłumaczysz, że w tym wypadku sto
tysięcy to naprawdę niewiele. Sięgnął do kieszeni, Wyciągnął kilka płaskich
fotografii i podał je Tavianiemu. To są fotokopie niektórych dokumentów, żeby
nie myślał, że kupuje kota w worku. Jutro o dwunastej skontaktuję się z tobą i
dasz mi odpowiedź.
Szum silnika oddalającego się ayoko zaniknął po chwili w poszumie traw.
Taviani był wściekły, a kiedy był w takim stanie, sapał jak półtonowa prasa
hydrauliczna, teraz wypuszczał powietrze jak dziesięć takich pras razem. Suma,
jakiej zażądał Brand, była astronomiczna. Owszem, wiele razy, kiedy kupował
materiały od wolnych strzelców, kłamał, że musi się skonsultować. Robił to, by
zyskać na czasie i łatwiej osiągnąć korzystniejszą cenę, ale wtedy chodziło o
sumy w granicach dziesięciu tysięcy. Tym razem nawet jego bezpośredni szef
Grunst nie mógł samodzielnie podjąć decyzji, musiała być podjęta kolegialnie, na
samym szczycie kierownictwa sieci. Wiedział, jakie to będzie trudne, ci faceci
nie lubili się spieszyć. Nie wierzył, by Brand spełnił swą groźbę i zniszczył
dokumenty, to był jednak rasowy wolny strzelec, z pewnością przedłuży termin
swego ultimatum. Ale tamci! Tamci
nie będą czekać i lada chwila co widział jasno jak na dłoni z Brandem może
się stać to samo co z Devriesem, Rubenem czy Knoxem.
Stupido mamrotał przez zaciśnięte wargi. Siedział bezczynnie przy kierownicy,
drgającej nieznacznie pod wpływem szybkości lub elektronicznych sygnałów
automat--pilota, i wpatrywał się w znikający pod maską tor super-szybkiej.
Czerwony dreamer zbliżał się do Zurychu z każdą godziną o kolejne 290
kilometrów.
Gdyby Brand mu zaufał i nie spieszył się tak bardzo z dużymi pieniędzmi,
zarobiliby wszyscy o wiele więcej... Ale przecież nie o pieniądze tu szło,
widział to jasno! Od dwudziestu pięciu lat pracował w tv, ale oto po raz
pierwszy zrozumiał, że ma do spełnienia misję. Bóg, los czy przypadek sprawił,
że właśnie na nim spoczęła wielka misja, prometejskie zadanie. On, zawsze
kalkulujący, znający na wylot wszystkie telewizyjne i życiowe chwyty, traktujący
z ojcowską pobłażliwością tych wszystkich, którzy żądali prawdy, idei, czy
pytali o sens, istotę rzeczy, właśnie on, Orlando Taviani, któremu zdawało się,
że widzi świat takim, jakim jest, kochający te kobiety, które chciały go kochać,
a śpiący z tymi, które chciały z nim tylko spać, ceniący dobre wino i wygodne
łóżko miał teraz do spełnienia misję. Stał się heroldem wielkiej Nowiny. Świat
ukazał Tavianiemu swoją nową, fascynującą twarz i temu światu Taviani chciał
służyć, być jego kapłanem i orędownikiem. Już nim był. Kipiał na myśl o nędznych
stu tysiącach, o które będzie musiał walczyć. Jakże małodusznym trzeba być i bez
wyobraźni, by w takiej chwili żądać pieniędzy. Znał ich wszystkich, dobrze znał,
najszybciej liczyli zera przy jedynkach. Drżał o wynik tej walki, ale poczucie
misji dodawało mu skrzydeł. Przecież w końcu udało się komuś pokonać przeklętą
barierę, która wydawała się nie do pokonania. lvo Yorga. Jak bardzo chciałby
zobaczyć tego faceta na własne oczy, zadać mu to jedno, jedyne pytanie: jak
wygląda miłość bez stryczka na szyi?
Po czterech godzinach jazdy opuścił tor, zjeżdżając jedną z bramek w okolicach
Albisrieden, skąd miał niedaleko do domu. Plan był już obmyślony: przebrać się,
umyć i poszukać Grunsta, jego poparcie było konieczne. Nie gwarantowało nic, ale
przynajmniej zdwajało siły. Wjechał w wąską, pnącą się w górę uliczkę i z trudem
zaparkował między jakimś starym rollsem a półciężarówką z benzynowym napędem.
Wszedł do mieszkania. Nagle nie wiadomo skąd znalazło się przy nim dwóch
mężczyzn o twarzach tak samo szarych i bezbarwnych jak ich kurtki. Zgodnym
ruchem chwycili go pod pachy, postawili twarzą do ściany i zanim zdążył
wypowiedzieć choć słowo, błyskawicznie przeszukali, wyciągnęli portfel.
Czego chcecie?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Jeden z nich wytrząsnął zawartość portfela i
podniósł z podłogi fotokopie dokumentów, które dał mu Brand.
Pan nie ma żadnego prawa, to zwykła kradzież! zaoponował Taviani. Na to
stwierdzenie, bez wątpienia nazywające rzecz po imieniu, obaj mężczyźni
odpowiedzieli znowu milczeniem.
Popchnięty lekko, wszedł do pokoju. W jego własnej sypialni, na jego własnym
tapczanie, przykrytym kolorową narzutą, podarowaną mu na ostatnie urodziny przez
Rite i jego syna, Emanuela, siedział facet w szarym garniturze. Jego głowa
owinięta była bandażem, który przytrzymywał wielowarstwowy opatrunek pod lewym
uchem. Założywszy nogę na nogę patrzył na Tavianiego bez uśmiechu. Orlando mógł
dostrzec kawałek zeschniętego błota przylepiony do zelówki białego miękkiego
trzewika.
Ten, który go rewidował, podszedł do siedzącego, bez słowa wręczył mu znalezione
w portfelu Tavianiego fotokopie i tak samo bez słowa wyszedł.
Witam pana, panie Taviani powiedział mężczyzna. Niechże pan siada
wskazał mu miejsce obok
-=s3i
k?^
siebie. Jeszcze się panu nie przedstawiłem, nazywam się Ambler, Kontynentalna
Służba Specjalna, nie zajmę panu dużo czasu. Taviani uczuł, że jego twarz robi
się purpurowa.
Wasze metody są niedopuszczalne wysapał.
Nie będziemy teraz rozmawiać o metodach, panie Ta-viani przerwał Ambler
przyszedłem do pana w zupełnie innym celu, chodzi mi tylko o jedno: gdzie jest
Eroll Brand?
,,A więc jeszcze go nie mają, wciąż jeszcze jest szansa, jego misja nie
skończona, nie wszystko przepadło myślał gorączkowo Taviani. Nie wyciągniesz
ode mnie nic, picu-siu".
Opanował się, zaczerpnął powietrza i powiedział spokojnie:
To się dobrze składa, bo ja też mam pytanie: gdzie jest lvo Yorga?
XXVII
Nie mógł zasnąć. Leżał na zabytkowym drewnianym łożu obok Mariko i wpatrywał się
w ciemność. Wiele myśli przelatywało mu przez głowę, wiele obrazów pojawiało się
nie wiadomo skąd i zapadało w czerń nocy. Biegł jakąś małą uliczką, nazywała się
chyba Rómgasse, słyszał za sobą głośne odliczanie tego, który krył. Rozglądając
się za dobrą kryjówką, wypadł na placyk przed Grossmunster i niewiele myśląc
wbiegł do środka. Mroczne wnętrze katedry przywitało go chłodem i dalekim echem
kroków. Stał chwilę nieruchomo, patrząc ku szczytom ołtarza na niedosiężne,
kamienne czy może drewniane postacie, i naraz poczuł lęk, niejasny, bliżej
nieokreślony i właściwie niczym nie uzasadniony. Wybiegł na ciepły, zalany
słońcem plac.
Ojciec śmiał się, pamięta dobrze, zaśmiał się i powiedział: tajemnica,
wieczność, co chcesz? Ja ci tego nie wy-
tłumaczę. Był wesoły, często się śmiał. Otwarta, trzeźwa głowa mówili o nim.
Nigdy się nie załamywał, nawet wtedy, gdy nie mógł już nigdzie znaleźć pracy
jako aktor. Wieczność? powtórzył pytanie; Eroll był pewien, że zaraz coś
zacytuje, jak to miał we zwyczaju, ale on powiedział: to śmierć, synku, po
prostu... Jesteś jeszcze za młody, żeby się tym przejmować...
A potem, dziesięć, może dwanaście lat później, tamtego dnia stał przy jego łóżku
na sali numer 5, w tej okropnej klinice gerontologicznej przy Pinks Road w
Londynie. Sto dwa lata, piękny wiek... Odwiedził go tylko raz, to było ponad
jego siły. Z pewnością kochał ojca, ale wtedy, gdy stał przy jego łóżku w sali
numer 5 tej cholernej umieralni, czuł obrzydzenie. Obrzydzenie i strach, który
nie miał już nic wspólnego z tamtym uczuciem lęku, wtedy, w Gross-munster.
Ojciec mówił coś, ale nic nie można było już zrozumieć. Eroll podsunął mu rurkę,
przez którą ojciec mógł się napić. W błękitnych oczach obrysowanych siecią
głębokich zmarszczek nie mógł dostrzec nic oprócz cierpienia, do końca nie
pojętego cierpienia.
Nie myślał o tym wszystkim zbyt często. Jeżeli w ogóle zdarzyło mu się pomyśleć
o śmierci, to tylko o śmierci gwałtownej, niespodziewanej, takiej, jaka spotkała
Devriesa, kiedy życie urywa się nagle jak nie dokończone zdanie. Brał pod uwagę
śmierć jako przeszkodę w dążeniu do celu, widział ją czyhającą na dachu tuż
przed wejściem do domu przypadkową, głupią, niepotrzebną jak każda śmierć.
Ojcu powiedział, że musi iść, że umówiony jest na spotkanie, być może nawet był
umówiony. Powtórzył to dwukrotnie, chociaż nie był wcale pewien, czy ojciec w
ogóle chce go widzieć. Uzyskał tyle, że, jak mu się zdało, starzec skinął głową.
Sucha i pomarszczona jak orzeszek główka zadrżała na patyczkowatej szyi, co
odczytał tak, jak mu było wygodniej, i wyszedł. Następnego dnia zawiadomiono go
o śmierci ojca. Zrozumiał, że śmierć nie jest przypadkiem, nieporozumieniem,
przeszkodą, że jest wpisana w życie jako koniec
nieuchronny i nieodwołalny. Jest konsekwencją życia, trzeba było to przyjąć. Ale
to jeszcze nie znaczyło, że jest sensowna. W twarzy ojca nie dostrzegał zgody na
śmierć, a tylko zmęczenie cierpieniem i starością.
Gwałtowniejsze podmuchy wiatru uderzały w małe kwadratowe szybki z głuchym
odgłosem, jakby chcąc wepchnąć je do środka. Wstał z łóżka po cichu, żeby nie
obudzić Mari-ko, wciągnął spodnie i wyszedł na dwór. Wiał wiatr od oceanu, ale
było ciepło. Przeciął szosę, wdrapał się na piaszczyste wydmy porośnięte
splątaną ciemnozieloną trawą. Dobiegł go basowy pomruk przelewających się
leniwie fal przypływu. Ciemności bezksiężycowej nocy nie pozwalały odróżnić
linii horyzontu, niebo i woda były tak samo czarne i matowe. Usiadł na kępie
trawy, opierając się plecami o wydmę.
Chyba od tamtego dnia zaczął w ogóle zauważać starość wokół siebie i próbował ją
dostrzec w sobie. Czasem śledził uważnym spojrzeniem stąpającego powolutku
chodnikiem starca i nie wpółczucie było powodem, że tak długo nie odrywał
wzroku, na pewno nie. Raczej już ten czysto ludzki odruch, który kazał
średniowiecznym tłumom pędzić na plac straceń i przyglądać się każni. Tak w
przypadku ojca, jak i tylu innych, kat zgodnie z prawem natury czynił swoją
powinność, rozkładając ją na lata cierpień, odłączając od życia powoli. Każdy
czekał w tej samej kolejce, nie było innej kolejki i nie można jej było opuścić,
skoro już raz się stanęło. Nie można było? A Yorga? Czyż nigdy nie miał trafić
do kliniki gerontologicznej? Pozostać przy swoich dwudziestu siedmiu latach...
nie być starym... Czy to możliwe? A jeżeli jest to szansa dla wszystkich?
Szansa? Na co? Na zmianę? Bawił się piaskiem, przesypując go w dłoniach. Mieć
możliwość wyboru. Niewiele zrobił, niewiele osiągnął, a powoli dzieją się sprawy
nieodwracalne. Eroll Brand, wolny strzelec i cóż? Gdzie te laury? Nie został
aktorem, nie stał się bogaczem, nie był ojcem. Był reporterem, ale miały być
laury! Miał być kimś, jest nikim. Mieć trzydzieści sześć
lat i być nikim, mieć czterdzieści sześć i nadal być nikim... a wrócić już nie
można. Zaplute! Przepite! wołał dwadzieścia pięć lat temu na Rómgasse,
dobiegając do szarej, pokrytej liszajami zacieków ściany i uderzając w nią
dłonią. Stuk pięćdziesiąt, stuk sześćdziesiąt, stuk... Zaklepa-ne! Sto dwa
lata piękny wiek.
Przypomniały mu się słowa Tavianiego: "Ten eksperyment można powtórzyć..." Kryło
się w nich tyle nadziei.
Eksperyment... Czy nie na tym polega nauka, że eksperyment można powtórzyć? Ten
również. Czy nie do tego wszystko zmierzało? Cała cywilizacja, od tysięcy lat,
nauka, technika, medycyna, wszystkie te rewelacyjne odkrycia, tysiącletni ciąg
odkryć, anatomia, fizjologia, biochemia, genetyka, Hipokrates, da Vinci, Harvey,
Pasteur... Walka z chorobą, z niedoskonałością, błędem czy to nie była walka o
życie? O jego przedłużenie? l bogowie. Zawsze nieśmiertelni, nie starzejący się,
nie umierający, nigdy, przenigdy. Ale to w końcu my sami, w marzeniach, w
mitach. To nasze własne pragnienia, które stały się celem, konsekwentnie
realizowanym przez setki i tysiące lat: żyć lepiej, szczęśliwiej i dłużej,
dłużej... jeszcze dłużej. Eliksir życia, kamień filozoficzny, kielich Graala i
nieśmiertelność duszy .skoro ciało tak szybko się zużywa, starzeje się, gnije,
obumiera. Wszystko płynie, wszystko przemija owszem, na to zgoda, ale dlaczego
ja? Tak myśli każdy w duchu. Od tysięcy lat rozpacz i bunt, rezygnacja i bunt,
skrupulatne liczenie: przeciętna wieku wzrasta do siedemdziesięciu,
dziewięćdziesięciu, stu! Ale to mało, mało! Pozostajemy w naszych dziełach,
pozostajemy w chromosomach naszych dzieci szalone pomysły, samooszukiwanie
się, kultura, sztuka... Nie, odkrycie Rubena to nie przypadek, nie ma takich
przypadków, to konsekwencja długiej drogi...
Usłyszał chrzęst piasku i odwrócił głowę. Zobaczył schodzącą ku niemu Mariko.
Wiatr szarpał na jej drobnej figurce obszerną, śmieszną koszulę nocną, którą
pożyczyła jej ma-dame Bruyard. Podeszła i usiadła obok.
i
Nie możesz spać stwierdziła raczej, niż zapytała. Mruknął coś w odpowiedzi.
Siedzieli w milczeniu, słuchając wiatru i oceanu.
Śnił mi się Devries powiedziała Mariko. Ściągnęliśmy na niego
nieszczęście, być może gdyby nie my...
Daj spokój wyciągnął rękę i pogłaskał ją po ramieniu. Nikt za nami nie
jechał, sami go znaleźli.
Ale dlaczego? Nic przecież o Yordze nie wiedział. Siadła tak, jak lubiła,
zwinięta jak ślimak, z kolanami pod brodą. Wiatr targał jej krótkie włosy.
Wiedział o selekcji depozytów powiedział Brand. Ta historia z grupami krwi
musi mieć jakiś związek z badaniami Rubena, tylko pytanie, jaki?
Yorga miał grupę N, słyszałeś, co mówił Leverkusen o sprzężeniach, być może
istnieje jakaś korelacja między genem zaszczepionym Yordze a antygenem grupy
N...
Chcesz powiedzieć, że zabieg nie udałby się, gdyby Yorga miał inną grupę?
Być może odparła Mariko. A może nie byłoby tylko tego ubocznego efektu,
tej szokującej mutacji.
W raporcie Rubena nie ma nic na ten temat.
Był w trakcie badań, mógł wstrzymać się z wnioskami powiedziała niepewnie
Mariko.
Tak czy inaczej, coś tu nie gra. Wysyłka depozytów z grupą N zaczęła się
według słów Devriesa dwa miesiące temu, a wtedy jeszcze nikt nie mógł wiedzieć o
odkryciu Rubena Brand urwał i zastanowił się chwilę chyba że...
Chyba że...? powtórzyła Mariko.
Chyba że wiedział o czymś, o czym sam Ruben nie miał pojęcia dokończył
Brand. Bzdura.
Nawet jeżeli tak, to po co komu taka selekcja? Mariko wzruszyła ramionami.
Tak, zbyt wiele było niewiadomych, przerastała go ta
sprawa. Za mały jesteś, reporterku, za mały i za głupi, wiesz, że chwyciłeś coś
ważnego, coś, co ma znaczenie, o co biją się nie tacy jak ty, i chciałeś
podskoczyć... Czuł się jak drobny handlarzyna, który usiłuje drogo sprzedać coś,
co wydaje mu się cenne, ale nie zna prawdziwej wartości tej rzeczy.
Uniósł się i przykucnął przed Mariko. Wiatr zawiewał jej włosy na twarz i co
jakiś czas odgarniała je z czoła ruchem ręki.
Taviani musi to opublikować jak najszybciej, nie będę się targował o cenę
powiedział dam mu nagranie nawet za darmo. Nie zrozum mnie źle, Mariko, wiesz,
jak bardzo chciałem, żebyśmy mogli mieć dziecko, ale tym razem...
Położyła mu dłoń na ustach.
Wiem, Eroll, myślałam już o tym powiedziała jednego bym tylko nie chciała,
żeby stało się z tobą to samo co... z Devriesem i tamtymi głos jej zadrżał.
Boję się, Eroll...
Chciał ją objąć, przytulić, uspokoić, ale powstrzymała go.
Obiecaj mi obiecaj mi, że wyjdziesz z tego żywy. Ucałował wnętrze jej dłoni.
Obiecuję powiedział.
Wyjechał z samego rana, wrócił w południe. Wiatr przepędził chmury i słońce
stało już wysoko, rozświetlając złocisty pokój. Mariko jeszcze spała, obudziła
się, kiedy wszedł.
Zgodzili się powiedział od progu. Zgodzili się bez targów na sto tysięcy.
Musiał to jeszcze powtórzyć dwa razy, zanim uwierzyła. Zarzuciła mu ręce na
szyję, wrzasnął z bólu i podskoczył jak oparzony. Popatrzyła na niego ze
zdumieniem, zanim skojarzyła, że krwawy guz na jego potylicy nie nadaje się do
takich pieszczot. Stał na środku pokoju, syczał i śmiesznie marszcząc brwi
masował sobie urażone miejsce. Nie
wytrzymała i zaczęła się śmiać. Po chwili zaśmiewali się już oboje. Kiedy
wreszcie uspokoili się trochę, zapytała: Kiedy się umówiłeś?
Dzisiaj, o piątej odparł. Przysiadł obok niej na łóżku. Kopertę z
dokumentami zawiozłem do Caen i umieściłem w sejfie na dworcu lotniczym, tam
będzie bezpieczniejsza, numer sejfu 333, zapamiętaj, szyfrem są cyfry
dzisiejszej daty po kolei. Zauważył jej wystraszoną minę. Na wszelki wypadek
powiedział dopóki się sprawa nie wyjaśni, wolę się tego nie pozbywać,
Tavianie-mu wystarczy nagranie. Jeszcze dzisiaj będziemy mieć sto tysięcy! -
chwycił ją wpół i uniósł do góry, mimo że protestowała. - Więc co to będzie?
Dziewczynka czy chłopiec?
Co wolisz?
Mnie wszystko jedno, byle miało skośne oczy... W pokoju rozległo się donośne
chrząknięcie. W drzwiach stała madame Bruyard.
Widzę, że przeszkadzam posiedziała, wchodząc z ogromną tacą ale śniadanie
też kiedyś trzeba zjeść.
Będziemy mieli dziecko powiedziała Mariko, stanąwszy na podłodze.
Dzieci! prychnęła staruszka. Teraz każdy chce mieć ich jak najwięcej, bo
to znaczy, że jest bogaty; dawniej mieli klejnoty, jachty, samoloty czy konie
wyścigowe, teraz dzieci! Wszyscy poszaleli z tymi dziećmi...
Madame Bruyard wzruszyła ramionami. Eroll i Mariko znowu wybuchnęli śmiechem.
XXVIII
Na łąkach oświetlonych promieniami słońca i przez to jeszcze bardziej żółtych
panowała zwykła cisza. Brand wspiął się po znajomych schodkach okrągłej budowli.
Tym razem to Taviani przyjechał pierwszy.
Witaj, królu strzelców powiedział na dzień dobry. Przez szyby świetlików na
górze wpadało jasne światło, w promieniach wirowały wyraźnie widoczne drobinki
kurzu. Eroll podszedł i wyciągnął rękę. Taviani jakby z ociąganiem podał mu
swoją; była ciepła i wilgotna.
Masz pieniądze?
Taviani skinął głową i wyjął z kieszeni plik banknotów.
Więc jednak dali się namówić powiedział Eroll i podał kasetę z nagraniem.
A koperta? zapytał Orlando i otarł chustką pot z czoła. "Dlaczego on się tak
poci? przemknęło Erollowi przez głowę. Przecież nie jest znowu tak gorąco".
Uśmiechnął się.
Dobrze się czujesz? zapytał.
Miała być koperta powiedział Taviani, jakby pytanie Branda w ogóle do niego
nie dotarło. Była umowa, że oryginały też.
Myślę, że lepiej, by były w bezpiecznym miejscu, rozumiesz, to jedyna moja
obrona, jedyne dowody, wolałem się zabezpieczyć tłumaczył, nieco zaskoczony
uporem Tavianiego i jego zachowaniem, w którym było jakieś dziwne napięcie. Jego
ręka trzymająca pieniądze wyraźnie drżała, na policzkach wystąpiły ciemne plamy.
Miałeś przynieść oryginały! Orlando prawie krzyknął. Brand patrzył na niego
w zdumieniu, jeszcze nigdy go takim nie widział. Zniknęło gdzieś zupełnie całe
aktorstwo Tavianiego, jego pewność siebie, z jaką zwykle załatwiał interesy.
Dlaczego nie przyniosłeś koperty!? powtórzył, coraz bardziej się denerwując.
Brand wzruszył ramionami.
O co ci chodzi? Powiedziałem już, że dokumenty są w bezpiecznym miejscu. Nie
obawiaj się, na nagraniu nie pominąłem żadnego, zapewniam cię...
Dostałeś pieniądze, mamy prawo żądać oryginałów! Miał już dosyć tych krzyków i
całego tego cyrku.
Powiedziałem, że na razie to niemożliwe. Naleganie Tavianiego dziwnie mu się
nie podobało. Czego się tak uparł?
Gdzie one są? pytanie było zadane innym tonem, ciszej i twardo, jakby
Taviani podjął jakąś nieodwołalną decyzję. Jednocześnie w jego dłoni pojawił się
pistolet.
Eroll stał jak wmurowany, patrząc z niedowierzaniem to na broń, to znów na twarz
Tavianiego.
Orlando... oszalałeś? zapytał, nie wierząc własnym oczom.
Muszę mieć te dokumenty powiedział twardo Tavia-ni. Muszę powtórzył z
naciskiem.
Brand wciąż miał wątpliwości, czy ta sytuacja jest do końca realna. Postąpił
krok w kierunku Tavianiego i Taviani, wysuwając broń przed siebie, cofnął się.
Rób, co mówię, i nie przeciągaj struny, Eroll, oddasz dokumenty i wszystko
będzie w porządku, nie bądź głupi.
Pot perlił mu się na czole. Brand zrobił znowu krok do przodu.
Taviani znów się cofnął.
Kupili cię? Za ile? zapytał Brand. Ile ci dali? Drugą setkę? Mają forsę,
co? Tylko dlaczego tak im zależy? Czego się boją? Wytłumacz, czego? pytał,
postępując wciąż w stronę Tavianiego, który znowu się cofnął.
Nic nie rozumiesz... Bawisz się w coś, o czym nie masz pojęcia nerwowo
wyrzucał z siebie słowa. Musisz oddać te dokumenty, dostałeś pieniądze, masz
to, czego chciałeś, nie przeciągaj struny.
Bo co? Bo będziesz strzelał? Nie wierzę, Orlando, żeby nie wiem ile ci
zapłacili, nie wierzę w to...
Zrobił następny krok, nie spuszczając oczu z twarzy Ta-vianiego. Strzelaj,
proszę... Nigdy nie zobaczycie tych dokumentów, słyszysz? Nigdy!
Pełna twarz Tavianiego była zlana potem, usta mu drżały. Potrząsnął bezradnie
bronią. Stali już u szczytu zwalonych schodów, prowadzących na parter okrągłej
budowli. Taviani
cofnął się o jeszcze jeden krok i nagle zachwiał się, zatoczył do tyłu, tracąc
równowagę.
Orlando! krzyknął Brand ostrzegawczo, ale było za późno. Taviani bezwładnie,
niczym wór kartofli, zwalił się w dół. Eroll podbiegł do krawędzi. Orlando leżał
na wznak z dziwnie podkurczonymi nogami i nie poruszał się.
Orlando! zawołał Brand i zeskoczył obok leżącego. Usłyszał cichy jęk. Na
parterze było ciemniej, jedyne okno zabite było na głucho. Pochylił się nad
leżącym. Orlando!
Taviani otworzył oczy, ale nie poruszył się. Oczy Erolla przywykły już do
panującego tu półmroku i zrozumiał, co się stało. Spadając na plecy Taviani
trafił na wystający fragment drewnianej konstrukcji, wspierającej niegdyś
schody, musiał być sparaliżowany.
Orlando, słyszysz mnie? Usta Tavianiego poruszyły się.
Mówiłem, że nie chcę broni... przeklęta powiedział z najwyższym trudem
Eroll, ja... oni mi obiecali... zrozum, miałem być taki jak Yorga, amico,
zrozum...
Mówił coś jeszcze, ale Brand już nic nie mógł zrozumieć. Chciał rozpiąć mu
płaszcz, żeby rozluźnić kołnierzyk, to było jedyne, co przyszło mu do głowy.
Przy górnym guziku natrafił na maleńki, płaski przedmiot. Mikrofon, mógł to
stwierdzić bez oglądania.
Natychmiast rzucił się do okna. Odwalił spróchniałe deski i łokciem uderzył w
zakurzoną szybę, która rozprysła się z brzękiem. Pod oknem zobaczył wysokiego
mężczyznę o byczym karku i czole sportsmena, trzymającego niedbale broń.
Spokojnie, Brand usłyszał w górze za sobą znajomy głos. Odwrócił się powoli.
Porucznik Ambler zeskoczył zręcznie na dół i pochylił się nad Tavianim.
Nie żyje stwierdził krótko. Przeszukał jego kieszenie, znalazł kasetę i
schował ją, Wyprostował się i popatrzył na Branda. Koperta warknął.
Bezpieczna, daleko od waszych brudnych łap, może-
cię długo szukać, nie dostaniecie jej powiedział Brand, patrząc cały czas na
nieruchome już na zawsze ciało Tavia-niego.
Pokój, do którego go wprowadzono, pozbawiony był okien, a jedyne umeblowanie
stanowiło duże czarne biurko i krzesło, na którym właśnie siedział, oraz biały
fotel po przeciwnej stronie biurka, na razie pusty. Było mu jakoś dziwnie
obojętne, co z nim zrobią, co się z nim stanie, myślał przez cały czas o
Tavianim, o jego śmierci, bezsensownej, głupiej, w której miał, do diabła, jakiś
udział. Tavia-niego przekupiono. Czym? Miał być taki jak Yorga. Mój Boże, jak
Oriando mógł w to uwierzyć, jak mógł się na to nabrać, przecież wiedział, że
Ruben nie żyje.
Drzwi do pokoju otworzyły się i wszedł starszy mężczyzna w kremowej jedwabnej
koszuli i białych spodniach. Miał szpakowate gładko przystrzyżone włosy i
starannie wygolone policzki" Za nim wszedł do pokoju Ambler. Mężczyzna podszedł
do biurka i zasiadł w fotelu, podczas gdy Ambler pozostał przy drzwiach.
Więc to pan jest Eroll Brand powiedział człowiek za biurkiem, jakby mu nagle
pokazano jakiś wyjątkowo niezwykły okaz grzyba czy motyla. Głos miał ściszony,
niski.
Brand milczał.
Ja nazywam się Zechac, jestem szefem Departamentu Zdrowia przy Radzie
Naczelnej przedstawił się. A skoro już się poznaliśmy, przejdźmy do rzeczy.
Jego wypielęgnowane białe dłonie ułożyły się na czarnym blacie niczym
gigantyczny bielinek kapustnik. W pańskim posiadaniu znajdują się pewne
dokumenty, które, mówiąc nawiasem, bezczelnie pan ukradł, czy można wiedzieć, co
pan .z imi chce uczynić?
Opublikować, nic więcej odpowiedział.
Właśnie tego nie powinien pan robić stwierdził Zechac.
Dyrektorze, obaj wiemy, czego te dokumenty dotyczą, jaką rewelacją jest
odkrycie Rubena, mimo to, a może właśnie dlatego dokładacie wszelkich starań,
mówiąc eufe-mistycznie, a powiedziawszy wprost, dopuszczacie się zbrodni, byle
nie dopuścić do publikacji. Ja jestem tylko takim sobie wolnym strzelcem, ale
wiem, co robić, kiedy mam w ręku dobry materiał. Gdybym za każdym razem ulegał
tym, którzy są przeciwni moim publikacjom, musiałbym zmienić zawód już dawno.
Zechac odsunął się nieco do tyłu i popatrzył na Branda spod przymkniętych
powiek, jakby szacując jego wygląd.
Rzeczywiścje powiedział jest pan "takim sobie wolnym strzelcem" i nigdy
nie będzie inaczej, a wie pan, dlaczego? Bo nie umie pan spojrzeć szerzej, nie
widzi pan kontekstu spraw, z którymi się pan styka. Jest pan przy tym ambitny, a
to krzyżówka bardzo niedobra, powiedziałbym: niebezpieczna.
Czy Knox i Ruben pana zdaniem również... zaczął Brand, ale Zechac,
trzepnąwszy nagle dłonią o biurko, przerwał mu gwałtownie.
Tak jest! zawołał Rubena zżerała ambicja! Nie umiał spojrzeć dalej swego
naukowego nosa. Nie mógł się pogodzić z tym, że trzeba milczeć, widział już
swoje pomniki na każdym placu! Zamroczony własnym sukcesem, nie był w stanie
przyjąć prawdy!
Ciekaw jestem, w imię jakiej to prawdy należy milczeć?
Czy rrfa pan dzieci, Brand? zapytał nagle Zechac. Brand drgnął, trafiony
celnością niespodziewanego pytania.
Nie.
Ale chciałby pan mieć, prawda? Chciałby pan, a mimo to pan ich nie ma, chociaż
pańskie plemniki czekają gotowe w banku, i takich jak pan są tysiące, a wie pan,
dlaczego? Bo jest nas za dużo, rozumie pan? Za dużo. Limity są po prostu
jedynym, ale wcale nie najlepszym wyjściem z sytua-
cji. Każdy, lub prawie każdy, z tych pięciu miliardów chce mieć potomka i to
jest jego prawo, ale wciąż jest nas zbyt wiele. Granica pięciu miliardów nie
może zostać przekroczona, to byłaby katastrofa! A ludzie żyją coraz dłużej,
panie Brand. Kolejki do semibanków wydłużają się z roku na rok. Jak w tej
sytuacji wyobraża pan sobie przedłużenie ludzkiego życia o Bóg wie jak długo?
Czy sądzi pan, że byłoby szczęśliwe?
Brand pochylił się do przodu i krew uderzyła mu do twarzy.
l kto o tym zdecydował? Pan? Rząd? Kto? Ilu ludzi podjęło decyzję w imieniu
miliardów? Zechac uśmiechnął się.
Pan jest bardzo naiwny, jeżeli sądzi pan, że mogłoby być inaczej, ale odpowiem
panu i na to. Widzi pan, natura stawia pewne bariery, nie zna pojęcia równości i
demokracji; nie każdy może stać się Yorgą.
To znaczy?
Tylko jedna piąta populacji jest podatna na tego rodzaju sztucznie wywoływaną
mutację, panie Brand. Jedna piąta powtórzył Zechac. Uniósł do góry lewą dłoń,
wyprostował, następnie zwinął cztery palce i pozostawił wyprostowany jeden,
najmniejszy. Czy teraz pan rozumie, że podjęliśmy decyzję w imieniu
większości? To się nazywa racja stanu, Brand!
Eroll czuł w głowie zamęt, nie mógł zebrać myśli przez chwilę, wreszcie zapytał:
A Yorga? Co z nim zrobiliście? Przecież on nie był niczemu winien.
Zechac dał znać Amblerowi, który otworzył drzwi, i po chwili do pokoju wszedł
młody, niewysoki mężczyzna ubrany na biało. Jego czaszka bała całkiem łysa, na
gładkich policzkach nie było śladu zarostu, a bezrzęse powieki i brak brwi
sprawiały, że twarz była dziwnie bez wyrazu.
Oto ma pan lva Yorgę, żywego! Jeśli ma pan ochotę, proszę, może go pan
dotknąć; całkowita utrata owłosienia
to jedyny, jak dotąd, uboczny efekt zabiegu, jeżeli pominąć samą mutację.
Brand uniósł się z krzesła i zastygł w pozie pełnej zaskoczenia, wpatrując się w
Yorgę spokojnie stojącego przy drzwiach. Coś tu nie grało... Coś tu było
cholernie nie w porządku... Gdzie i kiedy widział podobnego człowieka? Pamięć
podsuwała jakieś niejasne obrazy, laboratorium Kno-xa, Mariko walcząca z
kobietą... Ależ tak! Peruka, sztuczna brew w dłoni Mariko, to była
charakteryzacja. Czyżby nie tylko Yorga?... Niemożliwe, przecież Ruben...
Mam nadzieję, że wreszcie zrozumiał pan coś powiedział Zechac głośno.
Brand powoli podniósł wzrok na siedzącego za biurkiem szefa departamentu. Jedna
piąta populacji. Skąd oni to właściwie wiedzą? Zabrzmiały mu w uszach słowa
Devrie-sa: "Dla M trzydzieści procent, dla MN pięćdziesiąt i N dwadzieścia,
zaledwie jedna piąta... To jest równie bez sensu jak bank seminacyjny, w którym
pobierają plemniki tylko od niebieskookich". Podejrzenie było tak
nieprawdopodobne i trudne do przyjęcia... Czyżby pozornie logiczne argumenty
Zechaca były zwykłym mydleniem oczu? Myśli jak szalone galopowały mu przez
głowę. Musiał to sprawdzić, zaraz, natychmiast, chociażby miało go to drogo
kosztować. Okazja była jedyna i niepowtarzalna.
Nie myśląc o zagrożeniu, wiedziony impulsem, jednym skokiem znalazł się przy
Zechacu. Chwycił silnie za jego gładko ułożone szpakowate włosy i pociągnął.
Zechac krzyknął zaskoczony niespodziewanym atakiem, usiłując odepchnąć szaleńca.
Porucznik Ambler znalazł się przy nich błyskawicznie, jego dłoń z ogromną siłą
zacisnęła się na karku Branda, odciągając go. Poczuł, że leci w powietrzu, ale
nie wypuścił z palców srebrzystych włosów. Zanim o-garnęła go ciemność, zobaczył
jeszcze lśniącą, łysą jak kolano czaszkę Jeremiego C. Zechaca.
XXIX
W barze był jak zwykle tłok, nikt nie zwracał na nią uwagi. Poprosiła o drugą
szklankę Cenessy Winę i pociągnąwszy spory łyk wtuliła się w swój kąt przy samym
końcu półokrągłej barowej lady. Tam-tamy huczały głucho, wprawiając w drżenie
ściany lokalu. Od dwóch godzin, odkąd tu weszła, ta wściekła afrykańska muzyka
nie umilkła ani na chwilę, tworząc razem z Cenessy Winę dźwiękowo-alkoho-lowy
koktail, który już po pół godzinie wprawił Mariko w stan bliski letargu. Wszyscy
w tej małej dusznej salce znajdowali się w stanie podobnym. Przypominali ogromne
ryby, ich usta otwierały się i zamykały, niczym poruszające się bezgłośnie rybie
pyski w mętnej wodzie starego akwarium.
Wychyliła szklankę do dna i zamówiła następną, wciskając do szczeliny w blacie
plastikową kartę magnetyczną. Zapis na różowym prostokącie topniał szybko, ale
niewiele ją to obchodziło. Było jej wszystko jedno, ostatnim pytaniem, jakie
zadałaby sobie w tej chwili, byłoby pytanie o to, co się stanie, kiedy ilość
federów na jej koncie stanie się równa zeru. Wszystko, co się z nią działo od
tamtego dnia, było niekończącym się koszmarem, w którym trwała, zawieszona
między niebem a ziemią, w jakiejś nierealnej gęstej galarecie.
Tamtego ranka, gdy madame Bruyard wróciła z Portbaile i stanęła przed nią,
mówiąc: musisz być dzielna już wiedziała... Jeszcze protestowała
spojrzeniem, gestem. Chciała znać szczegóły. Zginął w wypadku, uciekając przed
policją, powiedzieli tylko tyle szczupła, pomarszczona wiekiem twarz madame
Bruyard wyrażała wprost fizyczny ból. Nie mogła ani chwili dłużej znieść widoku
tej twarzy. Wróciła do pokoju i położyła się na łóżku. Nie płakała. Zupełnie
suchymi oczami wodziła po wnętrzu, które było ich ostatnim wspólnym mieszkaniem,
jakby widziała je po raz pierwszy. Zatrzymywała spojrzenie na kolejnych sprzę-
tach po raz drugi, trzeci, dziesiąty i setny, nie mogąc uwierzyć w ich
istnienie. Śmieszne, niskie rzeźbione krzesełko stało tam gdzie wczoraj, gdy
wrócili z plaży nocą, dokładnie w tym samym miejscu, nie zmieniło ani na jotę
swojego wyglądu ani położenia. Czy to możliwe? Czarny belkowany sufit wisiał nad
nią tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, jasnej złocistej szafie nie przybyła
ani jedna rysa, ani jedno pęknięcie nie zmieniło się nic. Tymczasem zmieniło
się wszystko. Erolla nie ma, po prostu już nie ma...
Madame Bruyard przyniosła jej szklaneczkę calvadosu, potem wmusiła w nią
odrobinę gorącego rosołu. Dziecko powiedziała możesz zostać u mnie jak
długo zechcesz. Ale nie mogła zostać. Chciała działać, zrobić coś, musiała coś
zrobić, były jeszcze dokumenty Rubena, a wielokrotni zabójcy chodzili po świecie
w przebraniach policjantów i urzędników najwyższych szczebli, było
najwspanialsze odkrycie w historii i tacy, którzy chcieli, by o nim zapomniano,
by je pogrzebano tak jak prochy Erolla.
Wtedy gdy go poznała, ani przez chwilę nie sądziła, że ta znajomość zmieni całe
jej życie, a przecież tak się stało. Znikał na długie tygodnie w poszukiwaniu
swoich "tematów"; nauczyła się czekać. Nie mieszkali razem, ale kiedy wracał z
kolejnej eskapady, zawsze zjawiał się u niej. Stając w drzwiach mówił: jestem,
Japoneczko, a potem jedli kolację i szli prędko do łóżka. W nocy opowiadał jej,
gdzie był i co robił. Oboje starali się być dyskretni, o przeszłości mówili
niewiele, rozumiejąc, że skoro dopiero teraz się odnaleźli, w przeszłości nie
było nic takiego, o czym warto by mówić. W jej przeszłości było jednak coś, o
czym powinna była mu powiedzieć, im jednak dłużej trwał ten związek, im wydawał
się trwalszy, tym większy lęk odczuwała przed taką rozmową. To wszystko przez
nią... przez nią... Gdyby w tych przeklętych szczenięcych latach nie była głupią
sik-są, której się zdawało, że życie polega na spędzaniu nocy w knajpach, w
których jeden tylko automat pobierający za wejście mógł wyczyścić żeton
kredytowy przeciętnego zja-
dacza barowych dań. Pieniądze za sprzedany limit skończyły się szybciej, niż
sądziła, ale w dalszym ciągu przecież dawała sobie doskonale radę, złapała Eda
na męża. Starszy, bogaty psychiatra, to było coś! Dało się żyć! O tym, że
sprzedała swój limit, powiedziała swojemu psychiatrze po zawarciu układu
małżeńskiego, gdy czuła się już bezpieczna, l przeliczyła się. Ed nie miał
zamiaru odkupywać limitu kobiecie, która go oszukała, i doprowadził do rozwodu w
ciągu dwóch miesięcy od daty ślubu. Została sama. Popełniła błąd, błąd nie do
naprawienia, zaczynała to rozumieć.
Głupia, źle przygotowana próba samobójstwa skończyła się tygodniowym pobytem w
szpitalu. Dzień, w którym stamtąd wyszła, był dniem jej dwudziestych trzecich
urodzin. Spakowała manatki i wyjechała do Zurychu, chyba dlatego, że nikogo tam
nie znała. Rozpoczął się drugi rozdział jej życia, o którym mówiła równie
niechętnie. Żyła samotnie, pogodzona z losem. Od czasu do czasu przesypiała się
z którymś z lekarzy lub przypadkowo poznanym mężczyzną, nie oczekując od nich
niczego poza chwilową satysfakcją. Aż do dnia, gdy poznała Erolla.
Do rozmowy musiało dojść wcześniej czy później. Było to jak długo oczekiwana
nieuchronna katastrofa. Okazało się jednak inaczej. Nie wierzyła z początku, że
Eroll zdobędzie pieniądze na limit, ale uwierzyła, że jest kochana. Przez tyle
lat tłumione pragnienia ujawniły się nagle z niespodziewaną siłą, tak bardzo
chciała mieć dziecko właśnie z nim, chciała, żeby zdobył wbrew wszystkiemu te
przeklęte fede-ry, które mogłyby tak wiele zmienić... Zaraził ją swoim głębokim
przekonaniem, swoją wiarą w to, że tak będzie...
Mariko po raz kolejny sięgnęła do kieszeni po prostokątny żeton. Miała trudności
z utrafieniem w szczelinę automatu, alkohol robił swoje. Wreszcie udało jej się
zamówić jeszcze jedną porcję. Wypiła potężny łyk. Przegrali oboje, ale w tej
grze chodziło o coś więcej, a ci durnie nie chcą tego pojąć, nie potrafią
zrozumieć. Sądzą, że oszalała, nie wierzą jej... Jak ma ich przekonać, jak to
zrobić, skoro sejf
numer 333 w Caen okazał się pusty, dokumenty zniknęły. Jakim cudem? Kto to może
wiedzieć, być może wydostali od Erolla hasło... Te kilka cyfr, które znaczyć
miały najwspanialszy dzień jej życia, a okazały się najczarniejszą datą w
kalendarzu. Jak przekonać kogokolwiek? Kiedy szła do van Proofa, o którym Eroll
wyrażał się tak pochlebnie, ten wspaniały reporter, prezes Stowarzyszenia
Reporterów Niezależnych, jak oficjalnie nazywano wolnych strzelców, dwukrotny
laureat Platynowej Łezki, wziął ją całkiem zwyczajnie za wariatkę.
Pani przeżyła szok, powinna pani wypocząć tłumaczył. Ten wypadek to dla
pani cios, rozumiem, jak pani to przeżywa. Zdawało się jej, że źle usłyszała.
Czy pan rozumie, że ta sprawa dotyczy nas wszystkich? zapytała, kiedy pojęła,
że van Proof ma zamiar pominąć całą jej opowieść milczeniem. Czy pan rozumie,
że to największe odkrycie, jakiego udało się dokonać kiedykolwiek, a ktoś
usiłuje to ukryć, i to ktoś postawiony bardzo wysoko! Niech pan nie będzie
durniem i przestanie mi wmawiać umysłową chorobę! Nie jestem wariatką!!
Krzyczała, owszem, napięcie, w jakim żyła przez ostatnie dni, musiało się jakoś
ujawnić. Udawany spokój van Proofa, który zaczął się zachowywać nagle jak
psychiatra w swoim gabinecie, doprowadził ją do furii. Proszę się uspokoić
powtarzał van Proof. Zakrzątnął się i podał szklankę zimnej wody. Niechże pani
usiądzie... Zrozumiała, że krzycząc tylko pogarsza sytuację i umacnia go w
idiotycznym przekonaniu, że postradała rozum. Usiadła, próbując się uspokoić.
Załóżmy na chwilę, że to wszystko jest najprawdziwszą prawdą mówił van
Proof. l co, pani zdaniem, powinienem zrobić? Wystąpić przed kamerami i
powtórzyć tę całą historię? Przecież muszę dysponować chociaż cieniem dowodu, że
jest właśnie tak, jak mówię. Chyba nie sądzi pani, że ktoś weźmie poważnie
gadanie o... van Proof skrzywił się nieśmiertelności i całej tej sprawie.
Więc niech pan spróbuje zdobyć dowód powiedzia-
ła, ale pokręcił głową przecząco. Ja już od dawna nie pracuję z kamerą, a
jeśli ma pani jakieś podejrzenia co do śmierci Branda, radzę się udać na
policję, oni od tego są powiedział, dając do zrozumienia, że nie kiwnie
palcem. Stary matoł, stary głupi matoł powtarzała opuszczając willę.
Następnego dnia poleciała do Kolonii, do Ericha Reine-ra, potem odwiedziła
Holdiego i Campbella. Spławiano ją wszędzie, dając do zrozumienia, że powinna
się leczyć. Starała się opanować, nie krzyczała już i nie płakała, relacjonując
na zimno zdarzenia, które doprowadziły do śmierci Erolla. Mur, przed którym
stanęła, był nie do przebycia. Każdy z nich, uprzedzająco grzeczny, słuchał
uważnie, kiwał głową i... usiłował się jej pozbyć jak najszybciej.
,,Więc pani sądzi, że można uniknąć starości?... Jest pani jeszcze młoda, nie ma
się pani o co martwić" to Holdi. "Bardzo szanowałem Erolla... Wypadki się
zdarzają w tym zawodzie... Proszę przyjąć wyrazy współczucia" to Rei-ner.
"Radziłbym na policję, szczerze współczuję... Rozumiem, że potrzebuje pani
pieniędzy, i jestem skłonny..." to Campbell, któremu wykrzyknęła prosto w nos,
że nie potrzebuje żadnych pieniędzy, i wybiegła z mieszkania, trzaskając
drzwiami. Wracała do Zurychu płacząc z wściekłej bezradności.
Całą noc przesiedziała skulona w pokoju na Pasażu Arm-stronga, gapiąc się
bezmyślnie w swój komputerowy portret, na którym wiły się ciągi symboli, tworząc
jej podobiznę skośne oczy, mały nos z literką M u nasady... Przypomniał się
jej ten ich pierwszy poranek, kiedy tłumaczyła Erollowi, skąd ma taki portret...
Nad ranem podjęła decyzję: tak, pójdzie na policję! Niech się dzieje, co chce,
pójdzie!
Oficer dyżurny na Uto Quai podniósł na nią spokojne błękitne oczy, wyraz twarzy
miał obojętny i grzecznie chłodny. Powiedział: słucham panią, i zrozumiała, że
to na nic, że nie ma po co po raz setny opowiadać historii, w którą nikt nie
uwierzy i tak. Wraz ze śmiercią Erolla sprawa przestała
istnieć. To, co miała do powiedzenia temu bladookiemu glinie, nie miało żadnego
znaczenia. Ważne były tylko dokumenty, tylko one mogły mieć znaczenie, nic
więcej... Na pogrzebie było kilku kolegów z van Proofem jako prezesem
stowarzyszenia na czele. Urnę z prochami wsunięto z głuchym zgrzytem w cementową
ścianę i to wszystko. Nikt już nie dowie się nigdy, kim naprawdę był lvo-
.Yor.ga, człowiek, który miał być zawsze młody, pierwszy człowiek bez
perspektywy starości, a może i śmierci... Eroll pozostanie już na zawsze tym,
który zginął uciekając przed policją, podejrzany, oskarżony, winny. Nie płakała.
Nie uroniła do tej pory ani jednej łzy.
Pani źle się czuje, podwiozę panią van Proof nachylał się ku niej z troską.
Podziękowała sucho, odwróciła się na pięcie i odeszła sztywnym krokiem. Szła
coraz szybciej, prawie biegła'i po kilku minutach znalazła się na tyłach
cmentarza, przy długim czerwonym murze, zatopionym w pierwszej nieśmiałej
zieleni starych ogromnych drzew. Zatrzymała się, nabrała w płuca powietrza i
krzyknęła głośno, jak najgłośniej, dopóki jej starczyło tchu, chcąc się uwolnić
od tego piekącego ciężaru gdzieś we wnętrzu, który nie pozwalał oddychać
swobodnie, dławił, dusił i powodował, że każda twarz wydawała się złą,
wykrzywioną maską. Ale jej oczy pozostały suche.
Młody mężczyzna w srebrzystym, lśniącym jak skóra węża podkoszulku opiętym na
potężnym torsie wstał od stolika nie opodal Mariko. Przepchnął się do toalety na
zapleczu baru. Wszedł, zamknął za sobą drzwi i dotknął terminala na przegubie
dłoni. Kapitanie, mam ją powiedział cicho, ale wyraźnie. Jestem w barze
Trans, niedaleko cmentarza, ona jest już nieźle pijana, wciąż zamawia. Ma dwóch
opiekunów, ale nie chciało im się nawet tyłków ruszyć, siedzą w wozie przed
barem, mogę ich wyrolować spacerkiem.
7 Koniec...
Mariko wcisnęła żeton w szczelinę automatu, żądając następnej porcji Cenesse
Winę. Tym razem jednak różowy, plastykowy prostokąt z cichym trzaskiem wyskoczył
i spadł na podłogę. Jej konto było puste. Warkot tam-tamów nie milkł ani na
chwilę. Mariko o mało się nie przewróciła, próbując podnieść różową płytkę.
Musiała przytrzymać się blatu, w głowie jej się kręciło, a nogi niebezpiecznie
uginały. Była zalana, ale nikt, zdawało się, nie zwraca na nią uwagi. Znalazł
się jednak ktoś, kto zechciał jej pomóc. Młodzieniec w srebrzystym podkoszulku
nagle znalazł się przy niej, podniósł żeton. Podziękowała i znów zachwiała się
niebezpiecznie. Mężczyzna podtrzymał ją, podając swoje silne, opalone ramię.
Pani nie najlepiej się czuje, pomogę pani, tędy wskazał drogę i uchwyciwszy ją
mocno poprowadził, kierując się w stronę zaplecza. Przeszli ciemny korytarzyk,
mijając toalety, i wyszli na niewielką uliczkę.
Dokąd pan mnie prowadzi, to nie mój samochód zdziwiła się.
Pani jest zbyt pijana, żeby jechać swoim, podwiozę panią powiedział
zdecydowanym tonem i prawie wepchnął Mariko do zaparkowanego na rogu małego
stalowego hiroshigo.
XXX
Kapitan Schwartzkopf zrzucił sweter, było mu zbyt ciepło, w końcu to wiosna w
pełni. Podszedł do klimatyzatora i po-stukał w niego parę razy. Krytycznym
spojrzeniem potoczył po mieszkaniu, mogliby tu postawić kilka doniczek z
kwiatami przyszło mu na myśl, kiedy popatrzył na szarobury, nijaki dywanik na
podłodze i fotele pokryte tefronem w podobnie nieokreślonym kolorku. Organizacja
miała kilka takich zakonspirowanych mieszkań na terenie Zurychu i wszystkie
wyglądały podobnie nieciekawie. Otworzył barek. No, oczywiście, ani kropli
alkoholu, jakiś sok, trudno, niech
będzie soczek. Otworzył pomarańczowy pojemnik, wypił i lekko się skrzywił. Sok
wydał mu się zbyt kwaśny. Nic jednak nie było w stanie pozbawić go w tej chwili
dobrego humoru. Znalazł tę kobietę, to było najważniejsze, jakże mógł ją w ogóle
przegapić! Ta banda "federastów" też na szczęście popełnia błędy. Swoją drogą w
Organizacji na górze mają głowy nie od parady.
Idąc na rozmowę z Pułkownikiem nie czuł się najlepiej. Nie miał nic ciekawego do
powiedzenia, u Kusevitzkiego ten cholerny reporterek wszedł mu w paradę. Psuł mu
zresztą robotę od samego początku, ale nie ma tego złego... Fakt, że Ambler też
tam był, wskazywał, iż rzeczywiście chodzi o coś poważnego, ta koperta...
Niestety, na tym się skończyło, żadnych konkretów, dorwali Branda i w tym
momencie wszystkie tropy się urwały. Jakieś nowatorskie genetyczne leczenie
choroby krwi wzruszył ramionami diabli wiedzą, dlaczego akurat na tym tak
bardzo im zależy.
Pułkownik rzucił mu przenikliwe spojrzenie i skrzywił się, jakby właśnie napił
się przedatowanego soku. Niech pan nie będzie durniem, nie robiliby takich
hocków-klocków, gdyby chodziło o jakieś idiotyczne choroby krwi, zna pan tę
dziewczynę? zapytał, podając mu stereoskopową podobiznę. Skośne, ciemne oczy,
drobna figurka, lśniące, czarne włosy, słowem "madę in Japan"... Ależ tak,
przypomniał sobie, pracuje, zdaje się, u Hartza...
Zgadza się, Mariko Senkiro, dwadzieścia siedem lat, pracowała do niedawna na
Oddziale Zapłodnień i była dziewczyną Erolla Branda wpadł mu w słowo
Pułkownik. Była z nim cały czas, ukrywali się w Normandii, a teraz niech pan
sobie obejrzy jedną scenkę.
Pułkownik dotknął włącznika, na ekranie pojawił się zatrzymany nieruchomy obraz;
czarnowłosa kobieta, bez wątpienia ta Mariko Senkiro, siedziała naprzeciw
potężnego, brodatego mężczyzny o zniszczonej twarzy. To van Proof wyjaśnił
Pułkownik pierwsza kamera Europy, a teraz niech pan słucha, puszczę panu kilka
fragmentów tej roz-
mowy. Postacie na ekranie ożyły, kobieta zaczęła mówić. Kiedy skończyła,
Pułkownik wyłączył aparat. Schwartzkopf opanował się, by nie zagwizdać, nigdy by
sobie nie pozwolił na coś podobnego przy Pułkowniku. To była bomba, czegoś
takiego się nie spodziewał, niesamowite... Pułkowniku, czy to znaczy, że ten
Yorga jest... nieśmiertelny? Unster-lich? Ale czy można jej wierzyć? Pułkownik
wzruszył ramionami. Przecież to ona widziała zawartość tej koperty, a nie pan
powiedział z lekkim przytykiem. Schwartzkop-fowi zrobiło się niemiło*
pułkownik potrafił być złośliwy.
Nieśmiertelność, któż by wpadł na coś takiego! Wieczna młodość... Ci jajogłowi
mają rozmach, nie ma co. A co na to van Proof? Nic, potraktował ją jak
wariatkę i odesłał do lekarza. U innych też nic nie wskórała. Nikt nie chciał
jej wierzyć. Poza słowami ona nie dysponuje niczym, tylko dlatego jeszcze żyje,
uznali, że nie może nikomu zaszkodzić.
Więc nam też na nic się nie przyda, Pułkowniku.
l tu się pan myli Pułkownik uderzył lekko dłonią o biurko, jak gracz, który,
widząc fałszywy ruch, woła: karta, stół! Nie docenia pan kobiet, kapitanie,
siły ich uczucia..
W tym miejscu Schwartzkopf był skłonny zgodzić się z Pułkownikiem. Z pewnością
nigdy nie pretendował do miana znawcy kobiet, a już co do siły uczucia... Żona
odeszła od niego rok temu, zabierając dwoje dzieci. Być może poświęcał jej zbyt
mało czasu, pochłonięty sprawami zawodowymi. No i sprawami Organizacji, do
której przystąpił rok przed rozwodem, oczywiście w tajemnicy przed Cyntią.
Ciągotki separatystyczne miał jeszcze z czasów młodzieńczych. Jego rodzina,
zbadał to dokładnie, pochodziła z Hamburga, a Hamburg to kiedyś były Niemcy.
Niemcy, a nie żadna tam Europa, i nie chciał być Europejczykiem, chciał być
Niemcem, obywatelem państwa, które kiedyś, kiedyś... Więc gdy Pułkownik w
ostrożnie dobieranych słowach poinformował go o istnieniu Organizacji o zasięgu
kontynentalnym, ściśle zakonspirowanej i grupującej organizacje separatystyczne
wszystkich nacji pod hasłem powrotu do granic, przystał bez wahań. A siła uczuć
kobiet...? Być może Pułkownik wie lepiej.
Spojrzał na zegarek. Już powinni tu być, zaniepokoił się. Wstał, odstawił sok i
podszedł do okna. Czyżby coś ich zatrzymało? Mogę się domyślać, dlaczego ci w
Genewie postąpili właśnie tak, a nie inaczej mówił Pułkownik i być może,
gdybyśmy byli na ich miejscu, postąpilibyśmy tak samo, ale sęk w tym, kapitanie,
że nie jesteśmy. Krótko mówiąc, przedstawiłem projekt i został zaakceptowany.
Narody Europy muszą się dowiedzieć, że rząd federacyjny ma niejedno na sumieniu
i nie waha się posunąć aż do zbrodni, zatajając najwspanialsze osiągnięcia
naszej nauki, to dla nas jedyna okazja i musimy zrobić wszystko, żeby ją
wykorzystać.
Są! Niebieski hiroshigo zajechał przed dom.
Tak... Fala oburzenia przetoczy się przez kontynent; nieładnie panowie
"federaści", hasslich, hasslich! W praworządnym niemieckim państwie przyszłości
nigdy by do czegoś podobnego nie doszło, żaden histeryczny. Włoch czy inny
brudny południowiec nie mógłby ukraść nam naszych własnych odkryć naukowych!
Schwartzkopf obserwował z góry wysiadających. Pierwszy ukazał się mężczyzna w
srebrzystym podkoszulku, a zaraz za nim drobna kobieca figurka. Odetchnął,
odprowadzając ich wzrokiem do bramy.
,,W tej kobiecie jest wielka siła, kapitanie brzmiał mu jeszcze w uszach głos
Pułkownika ona nienawidź i".
Do drzwi zapukano w umówiony sposób i mężczyzna w podkoszulku wprowadził do
pokoju Mariko. Wyglądało na to, że już nieco wytrzeźwiała, chociaż język plątał
się jej jeszcze, kiedy wybuchnęła na widok Schwartzkopfa: Mogłam się domyśleć,
że to pan, Schwartzkopf! Jeżeli ktoś
w Eu... Eu... ropie wyjątkowo cynicznie depcze prawo, to na pewno policjant!
szarpnęła się, usiłując wyrwać ramię z uchwytu młodzieńca, który ją wprowadził.
Niech pan powie temu gorylowi, żeby mnie puścił! Schwartzkopf dał znak i
młody człowiek wyszedł, zamykając drzwi. Co chcecie ze mną zrobić? Czy będę
miała wypadek na super-szybkiej, jak Eroll, czy może utopię się w jeziorze
Zuryskim, a może ma pan jakieś inne pomysły, panie obrońco prawa i porządku?
Zachwiała się i musiała przytrzymać fotela, który jej podsunął Schwartzkopf.
Owszem starał się mówić dobitnie i spokojnie. Niech pani usiądzie i
przestanie krzyczeć, to mój pierwszy pomysł. Porozmawiamy, zaproponuję pani
kawę, spodziewam się, że po tej ilości alkoholu z pewnością boli panią głowa...
Stał przy oknie T czekał. Wreszcie Mariko usiadła na podsuniętym fotelu. Głowa
bolała ją rzeczywiście. "Do diabła, wygląda, jakby za chwilę miała się
rozpłakać" pomyślał Schwartzkopf z przestrachem. Kiedy płakała jego żona Cyn-
tia, a zdarzyło się to parę razy, po prostu wychodził z pokoju; tu nie bardzo
wiedziałby, co zrobić. Z ulgą powitał wejście człowieka, którego nazwała
gorylem. Niósł gorącą kawę, jej zapach rozszedł się po pokoju.
Proszę się napić i wziąć ten proszek Schwartzkopf wyciągnął szybko z
kieszeni białe opakowanie i wyłuskał tabletkę. Spojrzała na niego podejrzliwie.
Niech pani nie będzie śmieszna, proszę, sam z tego korzystam, to nie trucizna
zdenerwował się. Po chwili wahania zrobiła, jak radził.
Czego ode mnie chcecie? zapytała. Ból głowy rzeczywiście ustawał, a świat,
nieco chwiejny do tej pory, wracał na swoje miejsce.
Przede wszystkim powiedział Schwartzkopf, siadając naprzeciwko na drugim
fotelu chciałem panią prze-
prosić za sposób, w jaki tu panią ściągnąłem, ale to było konieczne. Jest pani
śledzona, a mnie zależało, żeby pozbyć się pani opiekunów.
Jeżeli ktokolwiek mnie śledzi, to muszą być wasi ludzie, gryziecie się we
własny ogon warknęła Mariko.
O ile dobrze zrozumiałem, uważa pani, że wypadek Branda był sfingowany przez
policję kontynuował nie-zrażony.
Oczywiście! zawołała przecież robiliście wszystko, żeby go zniszczyć, to
pan osobiście kompromitował go na swojej konferencji, a Eroll nawet nie mógł
odpowiedzieć! Kiedy zdobyliśmy dowody, z których wynikało, że miał rację, po
prostu zabiliście go...
Domyślam się, że ma pani prawo, ze swojego punktu widzenia, wyciągać takie
wnioski, ale myli się pani powiedział Schwartzkopf, wpadając jej w słowo.
Drażniła go swoim zachowaniem, głosem, swoimi skośnymi oczami. Czy kiedykolwiek
dojdzie z nią do ładu? Rzeczywiście przyznał zdementowałem informacje
Branda, ponieważ byłem odpowiedzialny za śledztwo, które prowadziłem, a jego
wystąpienie bardziej mi wtedy przeszkadzało, niż pomagało. Nie wszystko, proszę
pani, można mówić i nie zawsze prawda triumfuje, do tego trzeba dowodów.
Dowodów?! Przecież cały czas je macie u siebie! O czym pan chce mnie
przekonać? Oskarżyliście Erolla o zabójstwo, ścigając go listem gończym, i jakie
mieliście dowody? Przecież w Amsterdamie to wy chcieliście przejąć dokumenty
Rubena, chce mi pan wmówić, że to po to, by sprawiedliwości stało się zadość?
Ochraniacie tych, którzy nie chcą dopuścić do kontynuowania badań Rubena, być
może nie znam wszystkich argumentów tych ludzi, ale niech mi pan nie mówi o
sprawiedliwości, nigdy się z tym nie pogodzę, nigdy, rozumie pan? Zbrodnia
pozostanie zbrodnią i ma pan w niej swój udział. To wszystko, co mam panu do
powiedzenia.
Patrzył na jej drobne dłonie, zaciśnięte w pięści. Drżały. Ona rzeczywiście jest
kłębkiem nienawiści pomyślał i poczuł się pewniej-
Rozumiem pani rozgoryczenie i ból rzekł po chwili. Wiem, że była pani
uczuciowo związana z Brandem i proszę mi wierzyć, głęboko współczuję. Nie
usprawiedliwiam się. Pragnę przekonać panią, że nie stoimy po przeciwnych
stronach barykady, że nasze cele są wspólne. Ta rozmowa jest nieoficjalna, nikt
jej nie notuje, w tym mieszkaniu nie ma mowy o podsłuchu. Rozmawiamy tylko pani
i ja.
Schwartzkopf wstał i przeszedł się po pokoju, jakby zbierając siły przed główną
częścią wystąpienia. Policja, proszę pani powiedział nie jest instytucją
samą dla siebie, w teorii służy interesom społecznym, czuwa nad przestrzeganiem
demokratycznych praw, ale w praktyce interpretuje te prawa tak, jak rozumieją je
ci, którym podlega jako instytucja państwowa. Myślę, że wyrażam się jasno?
zatrzymał się i pochylił nad nią. Nie jest pani chyba aż tak naiwna, by
sądzić, że wszyscy pracownicy tej instytucji zawsze się z tą "doraźną"
interpretacją zgadzają, rozumiemy się?
Skośne oczy popatrzyły na niego uważnie, była już w miarę trzeźwa. Nabierał
pewności, że się uda...
Chce pan powiedzieć, że właśnie pan jest takim wyjątkiem? odparła Mariko.
Inaczej nie rozmawiałbym z panią. Śledztwo w sprawie śmierci profesora Rubena
jest już w zasadzie zamknięte, zginął na skutek zamachu terrorystycznego.
Powiedzmy, że rozumiem.
To dobrze Schwartzkopf, krzywiąc się, dopił sok i założywszy ręce za plecy
począł spacerować przed Mariko. Możemy zatem przejść do bardziej konkretnych
spraw, interesujących nas oboje. Eroll Brand zginął, ponieważ próbował
opublikować dokumenty zaświadczające o odkryciu profesora Rubena. A sam Ruben,
możemy mieć
teraz tę pewność, zginął z powodu swojego eksperymentu, i nie tylko on, lista
ofiar może być długa. Pani zdaniem, ludzie, którzy znają raport Rubena i milczą,
są współodpowiedzialni za te zbrodnie, a najprawdopodobniej popełniono je na ich
polecenie, czy tak?
Dokładnie tak, kapitanie. Bez względu na to, kim są, nikt nie dał im prawa
dysponowania cudzym życiem i powinni stanąć przed sądem, a pan powołany jest do
ich ścigania, w przeciwnym razie, wiedząc d wszystkim, staje się pan sam
współodpowiedzialny za to, co się stało...
Tylko żeby kogoś postawić przed sądem, trzeba dysponować dowodami jego winy
Schwartzkopf zatrzymał się przed nią i rozłożył szeroko ręce. Wysoki i
niezgrabny wyglądał jak uschnięta brzoza. Ludzie, o których mówimy, są
dostatecznie silni, by nie dopuścić do tego, i jeśli domyślam się niektórych
nazwisk, nie mogę wystąprć nawet o przesłuchanie...
Na przykład szefa Departamentu Zdrowia, Zechaca wtrąciła zimno Mariko.
Na przykład zgodził się i właśnie dlatego postanowiłem porozmawiać z panią
i prosić panią o pomoc.
Nie rozumiem, pan chyba żartuje. Jeżeli pan, oficer policji, jest, jak z tego
wynika, bezradny, cóż ja?...
Przez chwilę zastanawiał się, czy już nadszedł ten najwłaściwszy moment na
decydującą zagrywkę.
To, co chcemy pani zaproponować zaczął ostrożnie jest ryzykowne, nawet
bardzo ryzykowne i oczywiście może się pani nie zgodzić...
Milczała, wpatrując się pytająco.
Przyjaciel pani powiedział do mnie kiedyś: obaj szukamy informacji, tylko pan
po to, żeby kogoś wsadzić, ja, żeby ją podać do wiadomości publicznej... Otóż
jedyne1, co można zrobić teraz w tej całej sprawie, to właśnie postąpić tak, jak
postąpiłby Eroll Brand.
Wzruszyła ramionami, dając wyraz zniecierpliwieniu.
Owszem, próbowałam, ale wzięli mnie za wariatkę,
nawet van Proof... To, co się stało z Yorgą, przekracza możliwości wyobraźni
wielu ludzi.
Schwartzkopf skinął ostrzyżoną na jeżyka jajowatą głową. Wiem o wszystkich
pani usiłowaniach, ale nawet gdyby udało się pani nakłonić któregokolwiek z tych
ludzi do zrobienia programu, nie dopuszczono by do przedstawienia go w
telewizji.
Jak to, przecież Sieć Niezależna jest właśnie...
Uśmiechnął się. Może pani mi wierzyć, że Sieć Niezależna niezależna jest tylko
z nazwy i nigdy inaczej nie było... Wniosek jest tylko jeden: potrzebny jest
ktoś, w czyje słowa nie można wątpić, ktoś dobrze zorientowany w sytuacji, kto
jednocześnie mógłby zmusić stacje tv do nadania takiego programu, a sama jego
osoba gwarantowałaby prawdziwość informacji...
Na przykład kto? zapytała Mariko, nie bardzo pojmując, o co chodzi.
Na przykład Jeremi C. Zechac odparł Schwartzkopf.
Pan chyba oszalał! wykrzyknęła Mariko Ten człowiek miałby publicznie
oskarżyć się przed kamerami? Jak można by go do tego zmusić? Jeżeli zna pan taki
sposób, proszę powiedzieć, zrobię to natychmiast!
Schwartzkopf uśmiechnął się i w duchu złożył sobie gratulacje. Od dwudziestu
lat pracuję w policji powiedział i znam tylko jeden sposób, żeby zmusić
człowieka do powiedzenia tego, czego akurat zupełnie powiedzieć nie chce.
Pan sądzi, że mogłabym go do tego zmusić? zapytała z niedowierzaniem.
Dlaczegóżby nie? Oczywiście z niewielką pomocą, nie sama. Obserwował ją z
ukosa i był już prawie pewien: zgodzi się...
XXXI
Niewielka wiśniowa ciężarówka, ozdobiona lekko fosforyzującym żółtym napisem
SEMIBANK SALZBURG, biegnącym wzdłuż obu burt, sunęła ze świstem opon szosą
schodzącą łagodnie w dół, pozostawiając za sobą skrzące się w pierwszych
promieniach słońca alpejskie szczyty. Mariko obserwowała długi cień samochodu
skaczący daleko poza barierką trasy po nierównościach terenu. Nie wiedziała, jak
daleko jeszcze do Mediolanu, ale nie chciała pytać siedzącego obok przy
kierownicy Sydneya, nie chciała okazywać niepokoju, nie lubili tego.
Obowiązywało raczej nonszalanckie podejście do wszelkiego niebezpieczeństwa.
Sydney z rękami na kierownicy, wpatrzony przed siebie w perspektywę drogi,
mruczał jakąś melodię nie do rozpoznania, swoim zwyczajem wydymając policzki.
Ubrany był w kombinezon tego samego koloru co ciężarówka i z tym samym napisem
na plecach. Oprócz nich z tyłu na skrzyni jechali jeszcze dwaj w takich
kombinezonach: Flamenco szczupły, niewysoki, nerwowy, z wieczną śliną w
kącikach ust, i potężny jak góra, milczący jasnowłosy Gunar.
Te pięć dni, które spędziła u nich w Nicei, nie należały do najłatwiejszych. Na
Lazurowym Wybrzeżu była po raz pierwszy i rzeczywistość przeszła jej
wyobrażenie. Martwa cisza, szereg na poły zrujnowanych już willi, ogrody i
tereny sportowe zarośnięte chwastami, które niby dżungla pokrywały z wolna
wszystko, i jeszcze ten smród, ten zapach nie do zniesienia, przed którym nie
można było uciec. Wszyscy wiedzieli od dawna, że nie ma po co jeździć na Cóte
d'Azur od czasu katastrofy w Zatoce Lwiej, kiedy to liberyjski tankowiec zderzył
się z greckim drobnicowcem w okolicach Marsylii. Była wtedy dzieckiem, ale
pamiętała to wydarzenie, które wszystkimi wstrząsnęło. W ciągu paru dni, w
środku sezonu, pensjonaty i prywatne rezydencje opuściło dziewięćdziesiąt
procent gości, wybrzeże opustoszało. Grecki statek wiózł jakieś chemiczne
świństwo, jego nazwa dawno
wyleciała Mariko z pamięci, w każdym razie ów specyfik, łącząc się z ropą
naftową wylaną ze zbiornikowca na powierzchni morza, zapoczątkował proces
chemiczny. Jego produktem były związki lotne, same w sobie nieszkodliwe, ale o
tym właśnie, wstrętnym, wprost nie do zniesienia zapachu. Wszelkie próby jego
zneutralizowania spełzły na niczym, najwytrwalsi pakowali manatki i opuszczali
wybrzeże. Ceny gruntów i nieruchomości spadały z roku na rok i nic nie mogło już
zahamować upadku Riviery. Domki, wille i pałace zmieniły właścicieli, mogła to
teraz zobaczyć na własne oczy. Ich nowym właścicielom, szczurom, wężom, kotom i
robakom wstrętny zapach nie przeszkadzał nic a nic, wydawał się je jeszcze
przyciągać. Tereny te, o czym wkrótce zaczęło być głośno, przyciągały także
niektórych ludzi. W opuszczonych zrujnowanych domostwach łatwo było się skryć,
przeczekać niebezpieczny czas, ukryć łup i jeżeli mówiło się o kimś, że
"wyjechał na Rivierę", znaczyło to, że się po prostu ukrywa.
Kiedy Schwartzkopf użył tego określenia, sądziła, że ma na myśli przenośne
znaczenie, była zaskoczona. Do Nicei? Wyjaśnił, do kogo. Zaczęła rozumieć, że
cała ta gra toczy się gdzieś wysoko nad jej głową, że nie chodzi tu ani o Bra-
nda, ani o odkrycie Rubena czy o sprawiedliwość.
Dlaczego właściwie zależy panu tak bardzo, żebym wyraziła zgodę na wasz plan?
Dlaczego właśnie panu? zapytała.
Spodziewałem się tego pytania powiedział i złożył swoje szczupłe dłonie tak,
że stykały się opuszkami palców. Powiedzmy, że reprezentuję grupę ludzi,
którym nie podoba się nie tylko sposób, w jaki postąpiono z pani przyjacielem
czy odkryciem profesora Rubena, ale w ogóle to, co zrobiono z Europą w ciągu
kilkunastu ostatnich lat, ta odpowiedź musi pani wystarczyć. Czy zmienia ona w
jakiś sposób pani decyzję?
Nie zmieniła decyzji. To było oczywiste, że działając przeciwko jednym, stawała
się mimowolnym sojusznikiem
drugich, których przekonań nigdy nie podzielała, zawsze widząc siebie po
przeciwnej stronie, ale czy to znaczyło, że ma milczeć? Czy miało to oznaczać,
że ci, którym do tej pory przyznawała rację, mogą sobie pozwolić na wszystko? Aż
do zbrodni? Jeżeli tak, ich racja nie jest żadną racją, jest po prostu próbą
usprawiedliwienia. Jestem gotowa powiedziała i to była prawda.
W białej willi, mocno już zrujnowanej, jak wszystkie w okolicy, przywitał ją
Sydney. Uniósł się z materaca, przykrytego nie pierwszej czystości narzutą, i
powiedział: Nielichy smrodek, prawda, madame? Rzeczywiście, było jej
niedobrze. Przez te pięć dni walczyła z mdłościami właściwie cały czas,
Pierwszej nocy na piętro, gdzie spała, próbował się dostać Flamenco, ale Sydney
przywołał go do porządku i podobna sytuacja nie powtórzyła się więcej. Nauka
strzelania, którą rozpoczęła z Sydneyem następnego dnia w ogrodzie za domem, nie
szła najlepiej. Po dwóch dniach Sydney machnął ręką i zaproponował, żeby dać
sobie spokój. l tak niewiele z tego będzie powiedział. Usiedli na walącym
się murku z białych kamieni. Tak to jest zauważył z filozoficzną zadumą
jedni uczą się tego szybko, inni nigdy...
Ty się nauczyłeś szybko powiedziała i natychmiast tego pożałowała. Spojrzał
na nią ostro i odniosła wrażenie, że przez chwilę miał ochotę ją uderzyć, ale
powstrzymał się. Tobie się pewnie wydaje, że tacy jak ja z brzucha matki
wychodzą z pistoletem w jednej ręce i granatem w drugiej, co? mruknął,
spluwając przed siebie w trawę. Zresztą, może i tak... Odwrócił się i
spojrzał na nią. Wiesz, jak kiedyś wyglądała Szwajcaria? zapytał nagle.
Czekała na dalszy ciąg. Nie była duża, ale wystarczająco rozległa i cicha,
były kantony, w których nie było nawet trzydziestu mieszkańców na kilometr
rozmarzył się. Ci ludzie się nie dusili, oni żyli, rozumiesz? Nikt im dzieci
nie liczył, wiedzieli, gdzie mieszkają, kim są i kto jest
ich sąsiadem. W tym smrodliwym tyglu, w którym teraz żyjemy, nikt nie jest
pewien nawet tych paru rzeczy, bo co to ma za znaczenie, gdzie rodził się mój
ojciec i gdzie trzymał swoje plemniki, w Hadze czy w Atenach, skoro moją
prawdziwą mamusią była filia semibanku przy alei Zjednoczenia w Lizbonie, gdzie
zygotkę o imieniu Sydney, bo to moje prawdziwe imię, wszczepiono pewnej
kobiecie, którą później miałem nazywać matką mówił z pasją i nadzwyczaj
płynnie, nie sądziła, że tak potrafi. Znowu splunął pod nogi, wyciągnął z
pistoletu magazynek i schował do kieszeni kurtki. Odstawiona broń zgrzytnęła o
kamień. Sydney oparł się wygodnie o pień drzewa, siadając na murku. Pieprzony
smrodliwy tygiel powiedział ponuro. Kiedy czasem wyobrażam sobie Ziemię,
widzę ogromną kulę oblepioną białą, tłustą, pulsującą masą, homogenizowanym
twarogiem, i rzygać mi się chce. Wszyscy się pogubili, wszyscy, łącznie z tymi w
Genewie, zgubili poczucie jakiegokolwiek sensownego kierunku w tej
homogenizowanej brei... Wiem, co myślisz: "ja nie jestem taka jak oni, ja chcę
tylko sprawiedliwości, polityka mnie nie obchodzi", myślisz tak, chociaż czujesz
to samo, co ja. Pierwszy raz miałem w rękach zapalnik, kiedy wysadzałem pomnik
Europy w Monachium. Nie miało być żadnych trupów, tymczasem były dwa, nie mogłem
się już cofnąć. Nasze grupy rozbijano raz za razem, a myśmy poczynali sobie
coraz ostrzej. Wreszcie trafiłem do Helvetii i okazało się, że jestem zwykłym
zabójcą na usługach ludzi, którzy teraz przysłali tu ciebie. Ty im też będziesz
przez chwilę przydatna, ale tylko przez chwilę. Z nimi nikomu nie jest po
drodze, chcą władzy, jedynie władzy i ta twoja prawda też im się przyda, bądź
pewna...
l z tego powodu miałabym milczeć? Przecież to absurd! W takim razie co ty tu
jeszcze robisz, czego chcesz? zawołała. Więcej mieli ze sobą wspólnego, niż
chciała to przyznać.
Wzruszył ramionami i zeskoczył z murku. Ja już nie
mam wyboru... Chcę, żeby to wszystko po prostu wyleciało pewnego dnia w
powietrze, i wciąż mam nadzieję, że tak się stanie powiedział. Złapał automat
za lufę i zarzuciwszy sobie na ramię odszedł w kierunku domu, nucąc coś pod
nosem i śmiesznie wydymając policzki.
Następnego dnia otrzymali dokładne instrukcje dotyczące semibanku w Mediolanie.
Firmowa ciężarówka z Salzburga miała ich oczekiwać w umówionym miejscu za dwa
dni. Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Wewnątrz znaleźli cztery firmowe
kombinezony. Przebrali się i ruszyli dalej. Około wpół do ósmej byli na miejscu.
Dojeżdżamy Sydney postukał w tylną ścianę szoferki. Jechali powoli w tłumie
pojazdów. Jeszcze dwa zakręty i ujrzeli przed sobą kompleks nowych gmachów
banku. Dzięki instrukcjom, które regularnie otrzymywał Sydney, plan i rozkład
pomiesfzczeń znali na wylot. Ciężarówka wjechała w odpowiednią bramę i,
wykręciwszy na małym dziedzińcu, podjechała tyłem pod rozsuwane szerokie drzwi z
napisem STOP. Z małych drzwiczek w ścianie wyszedł mężczyzna w zielonkawym
ubiorze laboranta i podszedł do nich powoli.
Co jest? zapytał, wsadzając głowę do szoferki.
Co ma być? Z Salzburga ostatnia partia powiedział Syd zniecierpliwionym
tonem.
Dzisiaj? Człowieku, za dwie godziny mamy otwarcie, a ty mi teraz przywozisz
towar?! Nie ma mowy.
Mam czekać do jutra? zawołał Sydney. Mariko musiała przyznać, że jest
świetnym aktorem. Powiedzieli, że to ostatnia partia, więcej nic nie wiem
podał laborantowi kartę z magnetycznym zapisem. Tamten zaklął.
Przecież nie będziemy teraz rozładowywać, za dwie godziny będzie tu cały cyrk,
bracie, przecięcie wstęgi, telewizja... Sodoma i Gomora...
Nie musicie rozładowywać, wjadę tylko pod rampę,
a rozładujemy, jak się to wszystko skończy, OK? zaproponował Sydney. Laborant
zaaprobował takie rozwiązanie i po chwili szerokie wrota rozsunęły się i
ciężarówka wjechała do środka pomieszczenia, przypominającego garaż z niewielką
rampą z tyłu. Stali na niej dwaj inni laboranci, wyrażając głośno swoje
zaskoczenie z powodu niespodziewanego transportu depozytów.
Spokojnie mruknął Sydney do Mariko wiesz, co masz robić, to nie będzie
takie trudne.
Wrota, przez które przed chwilą wjechali, zatrzasnęły się. Sydney zapukał dwa
razy w tylną ściankę.
Teraz powiedział i wyskoczył na swoją stronę, trzymając w dłoniach automat,
Mariko wyskoczyła w tym samym momencie na prawą stronę. Tylne drzwi ciężarówki
otworzyły się i Flamenco razem z Gunarem znaleźfi się na rampie. Cztery krótkie
lufy wymierzone zostały w brzuchy zaskoczonych laborantów.
: Do środka i ani słowa! zakomenderował Sydney.
XXXII
Biały dwupiętrowy dom stojący na zachodnim zboczu Monte Generoso, wkomponowany z
talentem w zbocze tysiąc-siedmiusetmetrowej góry, wyglądał nawet z bliskiej
odległości skromnie. Wysoki mur odgradzał go od strony przechodzącego niedaleko
turystycznego szlaku, zasłaniając przed niepożądanym spojrzeniem ciekawskich.
Spadzisty dach wydawał się przedłużeniem stromego górskiego zbocza. Obok w
cieniu na niewielkim lądowisku stał helikopter w barwach Federacji. Z drugiej
strony domu, na piętrze, przy dużym, otwartym na oścież oknie, na wygodnym,
dopasowanym do ciała szezlongu spoczywał David Mercuri, poddając swoją twarz i
głowę, ozdobioną falami czarnych włosów, przetykanych srebrną nicią, delikatnym,
miękkim dotknięciom dłoni Karla.
Ta strona góry pogrążona była jeszcze w nocnym chłodzie. Krystaliczne powietrze
sprawiało, że widoczność była doskonała, daleka panorama gór rozciągała się
przed oczami siedzącego, oświetlona pierwszymi promieniami słońca niczym
ogromnym teatralnym reflektorem. Ile razy gdzieś tam, za zwałami spiętrzonych
skał, słoneczny promień zawadził o ciemne i gładkie lustro jeziora Lugano, jasne
błyski kłuły źrenice Mercuriego. Karło uwijał się skwapliwie.
Jak się bawiłeś, Karło, na pogrzebie staruszka generała? zapytał siedzący,
przechylając głowę pod łagodnym, ale zdecydowanym naciskiem dłoni układających
jakieś niewidoczne kosmyki nad lewym uchem.
Wybornie, Master, choć muszę przyznać, że nie widziałem zbyt wielu zapłakanych
oczu odparł Karło, nie przerywając pracy.
No, no Mercuri zaśmiał się chyba nie spodziewałeś się,' mój drogi, że
ludzie będą płakać jak bobry po szefie resortu bezpieczeństwa. Pracuję w tym
fachu mam na myśli władzę wystarczająco długo, żeby stwierdzić z pełną
odpowiedzialnością, że nawet na tak demokratycznym kontynencie jak nasz, pogrzeb
człowieka na tym stanowisku jest zawsze, jeśli można się tak wyrazić, pogrzebem
najweselszym... Mercuri wyciągnął nagle rękę przed siebie, wskazując górskie
szczyty Jak nazywa się ten szczyt, tam, na prawo od masywu Monte Rosa,
widzisz?
To Matterhorn, proszę pana odparł Karło, spoglądając w ślad za wyciągniętą
ręką.
Wygląda jak dzwonnica jakiegoś niesłychanego kościoła...
Toaleta skończona. Chciałem przypomnieć, master, że pan Ritter czeka, a o wpół
do jedenastej powinien być pan w Mediolanie...
Tak, tak Mercuri wstał z fotela i machnął niecierpliwie ręką oczywiście,
pamiętam, poproś Rittera. Chwilę po wyjściu Karla wszedł do pokoju krępy mężczy-
zna o rumianej cerze, poruszający się z szybkością i wdziękiem właściwym
wszystkim kołowatym.
Spieszysz się na ten cyrk w Mediolanie zauważył Ritter. Nie zajmę ci wiele
czasu, trzy sprawy...
Mów.
Mamy już całą górę tej ich Organizacji, piętnaście nazwisk, kilku wyższych i
niższych oficerów policji, jeden pułkownik Rezerwy Militarnej, i tacy tam...
Ilu jest N? zapytał Mercuri,
Dwóch padła natychmiastowa odpowiedź.
Moja szkoła pomyślał Mercuri. No cóż powiedział. Zgarnij ich choćby
zaraz, z tymi dwoma można będzie może porozmawiać, w każdym razie pomyśl, jak
wykorzystać to propagandowo. Co dalej?
Zgodnie z planem akcji Beta założono ładunki w banku w Bazylei.
Świetnie, który to już bank? ożywił się Mercuri.
Dokładnie połowa banków ma już założone ładunki.
Doskonale, tylko strasznie powoli powiedział Mercuri wiem, wiem
powstrzymał Rittera, który już otwierał usta to nie jest takie proste, wiem i
nie mam pretensji, robisz co możesz, ufam. To bardzo ważne, musimy mieć
możliwość zadania tego ciosu w każdej chwili, zapewni nam przewagę. Cios w jądra
paraliżuje każdego mężczyznę, cios w banki seminacyjne paraliżuje całą
strukturę. To cios w jądra Europy, w najbardziej wrażliwe miejsce, pamiętaj o
tym. Tylko jeden warunek musi być spełniony, wszystkie banki muszą zostać
zniszczone jednocześnie, wszystkie powtórzył oprócz naszych, rzecz jasna,
dlatego wciąż będę nalegał: szybciej... Ta trzecia sprawa?
Ritter jakby lekko się zmieszał.
Dziewczyna Branda... zawahał się. Co prawda mieliśmy i tak ją zostawić,
ale... fakt faktem, to ona zostawiła nas wyznał.
Mercuri wybuchnął śmiechem, patrząc na wyraz twarzy
Rittera i widząc, jak wiele wysiłku kosztuje go wyznanie takiego grzechu.
Przecież sam twierdziłeś, że ona nie jest groźna.
Nie jest potwierdził Ritter ale jednak straciliśmy ją z oczu.
Rozumiem, że to plama na honorze, ale nie przejmuj się, ten grzech masz
odpuszczony, i tak jesteś lepszy na tym stołku ode mnie... Mercuri podszedł do
okna i przez chwilę podziwiał panoramę. Wolisz góry czy morze? spytał nagle.
Ritter podszedł i stanął obok niego przy oknie.
Mówiąc szczerze, po jakimś czasie czuję się zmęczony i tym, i tym
powiedział.
A dla mnie morze znaczyło dawniej przestrzeń, a teraz to dla mnie czas, Johan.
Czas jest jak morze, zalewa wszystko i nie ma żadnego kierunku, a góry? Góry to
właśnie przestrzeń, to złudzenia i komplikacje skrzywił się to
indywidualności. Ty pamiętasz, Johan, tamte lata? Te pierwsze dwadzieścia,
trzydzieści?
Ritter powoli pokręcił głową, nie pamiętał. Wiedział o pewnych wydarzeniach, ale
ich nie pamiętał, nie pamiętał nawet, co czuł, kiedy Zamini i Zechac, który
nazywał się wtedy... Briger, tak, chyba Briger, przedstawili mu swoje możliwości
i cały plan, cóż mógł czuć? Zachwyt? Uniesienie? Być może nie pamiętał, lata
zamieniały się w miesiące, miesiące w tygodnie, ogarniało go rzeczywiście jakieś
bezwymiarowe morze czasu...
Właśnie, Johan, właśnie tak... powiedział Mercuri. Gładko i coraz dalej.
Czy ty wiesz, jaką wysokość miałaby Czomolungma na modelu Ziemi o średnicy
trzech metrów? zapytał. Osiem milimetrów, Johan uniósł dłoń, rozwierając
kciuk i palec wskazujący na szerokość centymetra. Osiem powtórzył. My
jeszcze wciąż nie wiemy, co to znaczy właściwa skala, ale poznamy ją, na pewno
poznamy... Co tam, Karło? odwrócił się do wchodzącego.
Helikopter czeka, ma pan być w Mediolanie za pół godziny przypomniał Karło.
Mercuri podprowadził Rittera do drzwi, uścisnęli sobie dłonie. Pozdrów ode
mnie Jeremiego, wieki go nie widziałem powiedział Ritter pewnie zdążył już
kilka razy zmienić perukę.
Mercuri zaśmiał się. O tak, szanowny szef Departamentu bardzo się już, jak to
mówią, posunął. To jego imię zawsze mi się podobało, nie mam pojęcia skąd je
wytrzasnął...
Ale musisz przyznać, że brzmi fantastycznie: Jeremi C. Zechac, zawsze mnie
zachwyca, możesz mu to powtórzyć.
To mówiąc Ritter opuścił pokój. Mercuri został sam. Powiedz, że już schodzę
powiedział do Karla i nagle zapytał: Karło, czy ty czasem czujesz się jak
królik? Jak doświadczalny, laboratoryjny królik?
Koniec końców wszyscy staliśmy się takimi królikami, proszę pana powiedział
Karło.
XXXIII
Kitty Bartello wyszła z wozu transmisyjnego TNR trzasnąwszy drzwiami i ze
złością nasunęła na oczy czapkę z napisem TELE NEWS ROMA na daszku. Była
wściekła. Od tygodnia umówiona była z Bi Cartelim, najmodniejszym kompozytorem
nagrań zapachowych, który właśnie dziś przylatywał do Rzymu. Tak bardzo liczyła
na wywiad; jego ostatnia płyta ,,L'odore d'arnitie" pobiła wszelkie rekordy
powodzenia. Tymczasem nagle okazało się, że musi pojechać do Mediolanu na
uroczystość otwarcia nowego semi-banku, bo tak sobie życzy sam szef Al Britner,
niech go piekło pochłonie. Nie miał do niej zaufania, uważał za kiepską,
twierdził, że musi nabrać doświadczenia, i jako najmłodszą w zespole posyłał
tam, gdzie inni nie mieli ochoty
jechać. Co ją do diaska obchodzi jakiś nowy bank semina-cyjny, zwykła pompa,
jakieś przemówienia i tyle, czy z tego może wyjść coś dobrego, gdyby nawet nie
wiadomo jak się starała?
Kitty pociągnęła nosem, litując się nad sobą, włożyła w ucho mikrosłuchawkę do
kontaktu z wozem i ruszyła w kierunku grupy reporterów oczekujących u podnóża
głównych schodów na rozpoczęcie uroczystości. Wszystko potoczyło się zgodnie z
planem. Punktualnie o wpół do jedenastej szef Departamentu Zdrowia, dr Jeremi C.
Zechac zajechał przed główny budynek. W progu powitał go dyrektor banku, David
Mercuri. Obaj panowie uścisnęli sobie prawice, który to moment został pilnie
zarejestrowany przez licznie przybyłych reporterów wszystkich większych stacji.
Krótkie przemówienie wygłosił najpierw dyrektor Mercuri, potem dr,Zechac,
przecięto barwną wstęgę w drzwiach głównego holu i obaj panowie w otoczeniu
dziennikarzy udali się na zwiedzanie pomieszczeń i urządzeń bankowych.
O godzinie jedenastej piętnaście cała grupa stanęła przed drzwiami windy,
kursującej do pomieszczeń podziemnych, serca banku: magazynu depozytów i
laboratorium. Dyrektor Mercuri zwrócił się do reporterów: Niestety, proszę
państwa, wszyscy nie zmieścimy się w tej windzie, proszę więc szybko zdecydować,
którzy z państwa pojadą, bo zjechać maże tylko pięć, sześć osób, oczywiście
jeżeli ma się jeszcze zmieścić doktor Zechac i ja zażartował.
Tego tylko brakowało, żebym została tu na górze, zanudzę się na śmierć
pomyślała Kitty i zawołała ze złością: Dlaczego nie ma drugiej windy?!
Mercuri spojrzał w jej stronę. Niezła pomyślał co za spojrzenie. Uśmiechnął
się do niej. Po prostu nie ma takiej potrzeby, bank seminacyjny to nie jest
uranowa giełda, są schody pożarowe, których jednak nie należy używać bez
potrzeby.
Głupie gadanie!
To. nie jest głupie gadanie, proszę pani łagodnie
wyjaśniał Mercuri. Schody pokryte są specjalną emulsją gaszącą, a każde
przejście po nich niepotrzebnie by ją ścierało.
Po tym wyjaśnieniu obaj panowie wsiedli do windy. W holu rozgorzała krótka
bójka, Kitty, zadając wściekłe ciosy łokciami, wyrąbała sobie drogę i wsiadła
zaraz za Mercurim. Była jedyną kobietą, której udało się dostać do windy, to
spostrzeżenie sprawiło jej satysfakcję. Poprawiła czapeczkę na kasztanowych
lokach i potoczyła dumnym spojrzeniem.
Po kilku sekundach winda zatrzymała się, wysiedli i podążyli korytarzem,
prowadzącym do solidnych, wpuszczonych w podłogę drzwi z napisem: Mag. Dep. Nr
1.
Wejdziemy teraz do śluzy wyjaśnił Mercuri, zatrzymując się i przebierzemy
w ubrania ochronne, promienie nadfioletowe wyjałowią nas dostatecznie przez ten
czas. Nasi klienci muszą być pewni bezpieczeństwa swoich depozytów Mercuri
znów uśmiechnął się do Kitty. Niestety, nie możemy tam wejść wszyscy, znowu
musimy się podzielić, śluza mieści naraz trzy osoby, więc w pierwszej turze
tylko jedna osoba spośród was będzie mogła wejść razem ze mną i doktorem
Zechacem, może pani? zaproponował.
W fioletowym świetle nałożyli na siebie laboratoryjne ubiory. Proszę zwrócić
uwagę Mercuri wskazał sufit w tym zagłębieniu znajduje się specjalna
ceramitowa kurtyna, odporna właściwie na wszystko, opuszczając się odcina
pomieszczenia magazynu i laboratorium od reszty budynku na wypadek jakiegoś
zagrożenia. Taka sama kurtyna znajduje się od strony rampy, gdzie przyjmowane są
transporty. To zabezpieczenie ekstra. Proszę wyciągnął ramię i uśmiechając się
promiennie do Kitty pchnął drzwi przed sobą.
Znaleźli się w obszernej i jasnej, chociaż pozbawionej okien sali laboratorium,
pomiędzy srebrzystymi ścianami autoklawów, zamkniętymi hermetycznie stanowiskami
labo-
ratoryjnymi. W ich przednich ściankach ciemniały otwory rękawów, które pozwalały
manipulować preparatem bez żadnego z nim styku. Te rękawy, porzucone teraz za
grubymi szybami, przypominały skóry ściągnięte z jakichś potwornych macek. W
drugim końcu sali siedziało trzech pracowników laboratorium w zielonkawych
strojach. Na widok wchodzących jeden uniósł się z taboretu i bardzo powoli
ruszył w ich stronę.
Fred powiedział Mercuri i zwracając się do Kitty wyjaśnił: Nasz naczelny
inżynier, Fred Fischer.
Fischer szedł tak bardzo powoli, że Mercuri zaniepokoił się i przyspieszył
kroku, wyprzedzając z lekka Kitty i Ze-chaca.
Co z tobą, Fred, źle się czujesz?
Teraz już cała trójka dostrzegła kolor twarzy inżyniera, niewiele różniący się
od koloru jego służbowego ubioru. Podszedł nienaturalnie sztywnym krokiem niczym
kukła i zatrzymał się przed Mercurim. Dyrektorze, napad, oni... zaczął mówić
głosem przypominającym dźwięk drewnianej kołatki, ale nie dokończył. Nagle
zrobił się biały jak papier i runął na błyszczącą podłogę.
Fred! zawołał Mercuri i pochylił się nad leżącym. Kitty rozglądała się
przerażona. Stojący obok niej Zechac zrobił krok do tyłu, jakby chcąc wycofać
się do drzwi ukradkiem. Usłyszeli jednocześnie trzask i podłoga pod ich stopami
delikatnie, ale wyczuwalnie zawibrowała.
Podejdźcie do tamtych, bez paniki powiedział nagle ktoś i zza potężnego
autoklawu wyłonił się Sydney w wiśniowym ubiorze pracownika semibanku w
Salzburgu. Tyle tylko, że ten ubiór zupełnie nie pasował do przewieszonego przez
ramię automatu. Zechac zastygł w śmiesznej pozie, z jedną nogą nienaturalnie
cofniętą. Wracać nie ma po co, panie Zechac, ta ceramitowa kurtyna nikogo nie
przepuści, ani stamtąd tu, ani w przeciwną stronę Sydney machnął automatem.
Jemu nic nie będzie wskazał inżyniera po prostu zemdlał z nadmiaru wrażeń.
Powiedziałem,
dołączcie do tamtych! podniósł głos. Nie lubię dwa ! razy powtarzać
potrząsnął wymownie bronią.
Uczynili, jak kazał, pozostawiając leżącego Frischa, do którego podszedł
Sydney i uderzył go kilka razy po twarzy. : Kiedy inżynier otworzył oczy,
pomógł mu wstać i pchnął w kierunku pozostałych. Laboranci troskliwie usadzili
go na jednym ze stołków pod ścianą. Mercuri usiadł obok Kitty i Zechaca. Dopiero
teraz dostrzegł drugiego terrorystę. Od wyjścia nie było go widać, ponieważ
zasłaniało go jakieś urządzenie wielkości szafy.
Ilu ich jest? zapytał laboranta siedzącego za nim.
Trzech wyjąkał tamten cicho i jedna kobieta.
Widzę dwóch, gdzie reszta? pytał dalej, nie spuszczając z oczu Sydneya,
który oparty o wirówkę obserwował całe towarzystwo spod przymkniętych powiek.
Gdzie reszta? powtórzył pytanie.
W chłodni. . > .
Mercuri poczuł dreszcz, gdyby nie peruka, z pewnością zjeżyłyby mu się włosy na
głowie. Potężne drzwi prowadzące do głównego magazynu depozytów były uchylone.
Czego chcecie? Tam są tylko pojemniki z nasieniem powiedział głośno.
Zamknij się usłyszał w odpowiedzi.
Z uchylonych drzwi wyszedł po chwili potężny, zwalisty blondyn i skośnooka
dziewczyna. Skąd zna tę twarz? pomyślał. Ależ tak! To ona... To nie jest
zwykła akcja... Zgubili ją, miała być niegroźna, tymczasem... czego może chcieć?
Wie coś? Tak czy inaczej, miał już pewność, że będą kłopoty. Jego mózg pracował
sprawnie, analizując kolejne warianty sytuacji.
XXXIV
Gunar podszedł do Sydneya i położył przed nim na laboratoryjnym stole niewielki
prostopadłościan ozdobiony pięcioma białymi punktami i krótką antenką.
Wszystko gra? zapytał Sydney, Gunar skinął głową, poprawił broń i przeszedł
na drugą stronę, ubezpieczając Flamenco.
Ty palec Sydneya wskazał Kitty. Uniosła się niepewnie z miejsca. Ty jesteś
z Tele News Roma? Skinęła głową.
Więc włącz kamerę i zacznij wreszcie spełniać swoje obowiązki reporterskie.
Patrzyła na niego ze zdumieniem, nie bardzo wiedząc, jak ma to rozumieć.
Muszę... porozumieć się z wozem...
Więc się porozum, do diabła!
Drżącą dłonią włączyła mikrofon umieszczony w kamerze i powiedziała cicho: Tu
Kitty Bartello, jestem w głównym labo Depozytu... będę nadawać.
"Kitty! usłyszała okrzyk w mikrosłuchawce, w wozie transmisyjnym zawrzało.
Co się tam dzieje? Tu nikt nic nie wie! Siedzimy jak na szpilkach!"
Wygląda na to, że główny depozyt banku opanowany został przez terrorystów,
siedzimy tu wszyscy pod lufami. Chcą, żebym nadawała, to wszystko, co mam do
powiedzenia.
,,W porządku, Kitty głos w słuchawce był już opanowany czy szef departamentu
i dyrektor są tam także?"
Tak.
"Dobra, możesz nadawać, trzymaj się!"
Kitty wstała i ustawiła się tak, by ująć Sydneya. Sygnalizator na prawym boku
obudowy kamery rozjarzył się czerwono. Sydney zaczął mówić, patrząc prosto w
kamerę.
Depozyt główny tego banku jest w naszych rękach. Przede mną leży zapalnik,
dotknięcie każdego z tych białych punktów spowoduje eksplozję części ładunku
wybuchowego umieszczonego w chłodni i zniszczenie części depozytów. Dotknięcie
wszystkich tych punktów naraz wysadzi w powietrze całość. To tyle tytułem
przestrogi, żeby sytuacja była jasna. Poza tym mamy zakładników. Pokaż ich
zwrócił się do Kitty.
Nastąpiła chwila ciszy, kamera przesuwała się po twarzach siedzących pod ścianą.
Kitty starała się skupić tylko na tym, żeby nie drżały jej zbytnio ręce, bo
obraz będzie zamazany. Wróciła obiektywem do Sydneya.
Od tej chwrli wszystkie nasze komunikaty będzie przekazywać Tele News Roma,
jej reporterka jest jedną z zakładniczek. Koniec, wyłącz to machnął ręką.
Kitty posłusznie wyłączyła kamerę.
Zechac, siedzący dotąd nieruchomo, zerwał się nagle i twarz zrobiła mu się
purpurowa.
Radzę, opamiętajcie się, póki czas! zawołał. Bez względu na to, czego
zażądacie, nie uda się wam. Nikt nie może bezkarnie grozić członkom federalnego
rządu!
Stul gębę, będziesz miał jeszcze okazję się wywnę-trzyć powiedział Sydney
obojętnym tonem. Zechac zamachał rękami. - Flamenco, posadź pana szefa
departamentu na dupie.
Flamenco ruszył ku Zechacowi, ale ten, pociągnięty już za rękaw przez
Mercuriego, sam usiadł, ciężko dysząc.
Możesz zaczynać, Mariko powiedział Sydney i dał znak Kitty.
Mariko wystąpiła na środek sali, sygnalizator na kamerze rozjarzył się ponownie.
Nazywam się Mariko Senkiro, byłam pracownikiem Oddziału Zapłodnień Kliniki
Hartza w Zurychu zaczęła Mariko. Nie jestem, nigdy nie byłam terrorystką,
zmuszono mnie do tego z powodów, które zaraz wyjaśnię. Mam nadzieję, że ci
wszyscy, którzy mnie teraz słuchają, zechcą wysłuchać do końca, zanim mnie
potępią. Ta akcja podniosła nieznacznie głos nie ma na celu uzyskania okupu,
nie żądamy uwolnienia nikogo, nie stawiamy żadnych tego typu żądań. Celem tej
akcji jest publiczne ogłoszenie pewnych informacji, które dotyczą nas
wszystkich, obywateli zjednoczonej Federacji Europejskiej, w ogóle wszystkich
mieszkańców globu. Informacje te usiłowano przed nami ukryć, pociągnęło to za
sobą śmierć kilku ludzi, których całą
winą było, że dokonali genialnego odkrycia i chcieli obwieścić je wszystkim
zainteresowanym. Tu, przed kamerą, żądam sprawiedliwości i jawności! Zgodnie z
pokojową konstytucją naszego kontynentu!
W ciągu każdej sekundy tego przemówienia kolejne stacje telewizyjne przerywały
swój program i łączyły się z agencją Tele News Roma. Jej dyrektor, Al Britner,
był w tej chwili z pewnością najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Powiedzcie
tej małej, że jeżeli wytrzyma do końca, daję jej wolną rękę na cały rok!
wołał, połączywszy się ze swoim wozem transmisyjnym przed bankiem w Mediolanie,
który miał łączność z Kitty. Może robić, co chce przez rok, przez dwa lata!
Byle tylko nie pękła! Rany boskie, co to za numer!
Już niemal połowa kontynentu oglądała tę ładną twarzyczkę o skośnych oczach, i
to za pośrednictwem jego agencji! To było więcej, niż mógł sobie życzyć
kiedykolwiek. Nie przerywając połączenia z wozem, Britner nalał sobie koniaku
przeznaczonego tylko na wielkie okazje, na co dzień nie brał alkoholu do ust, i
jak zaczarowany patrzył w ekran swojego biurowego terminalu.
Kilkanaście dni temu kontynuowała Marjko znany genetyk, profesor Alfred
Ruben, został zastrzelony w swojej willi w Zurychu, podobny los spotkał jego
asystenta, doktora Knoxa. Śledztwo w sprawie tych zabójstw zostało już umorzone
z polecenia, tak twierdzę, wysoko postawionych osobistości rządowych, zbrodnią
obarczono bliżej nie znaną grupę terrorystów. Twierdzę, że przyczyną śmierci
tych dwóch naukowców jest odkrycie, jakiego dokonali. Obecny tutaj doktor
Zechac, szef Departamentu Zdrowia, wie, o jakiej wagi odkrycie tu chodzi,
ponieważ jego departament jest w posiadaniu specjalnego raportu profesora.
Zechce pan, doktorze, wydać teraz polecenie, by dostarczono nam ten raport.
Kamera Kitty zwróciła swoje szklane oko na twarz Ze-chaca na tyle szybko, że
zdążyła jeszcze zarejestrować wy-
raz zaskoczenia i przestrachu, malujący się przez chwilę na jego twarzy.
Panie Zechac, czy pan słyszy?
Nie rozumiem, o czym mowa przemówił wreszcie szef departamentu przez nerwowo
zaciśnięte zęby. Jestem sterroryzowany, żądam natychmiastowego wypuszczenia
stąd wszystkich. Nie będę odpowiadał na żadne pytania byndytom.
Brawo mruknął ze swego miejsca Mercuri.
Pan rzeczywiście nie zrozumiał powiedziała Mariko i kamera natychmiast
przeniosła swe spojrzenie na nią. Kit-ty spełniała zadanie najlepiej, jak
umiała, początkowy strach już minął, zrozumiała, jak wielką szansę dał jej los,
i nie miała zamiaru jej zaprzepaścić.
Pan zupełnie nie zrozumiał powagi położenia powtórzyła Mariko. RaporMo
nasze podstawowe żądanie, które musi zostać spełnione, los milionów depozytów
złożonych w tym banku zależy od pańskiej decyzji, nie mówiąc o pana. własnym
losie.
Ekrany na całym kontynencie powieliły białą jak śnieg twarz Zechaca, widać było,
jak nerwowo przełyka ślinę.
Nie możecie tego zrobić powiedział zduszonym głosem.
Mariko wzięła ostrożnie ze stołu detonator i podeszła do Zechaca. Nie możemy?
Ale wam wolno było zabić, wolno wam było zrobić ze wszystkimi tymi ludźmi to, co
zrobiliście, wolno wam było zabić Branda, a on chciał tylko być w porządku wobec
siebie i innych, chciał mieć dziecko, to wszystko, czego chciał... Teraz ty sam
to zrobisz podsunęła szary sześcianik z białymi punktami pod nos Zechaca ty
sam siebie zniszczysz, dotknij. Dotknij!
Sydney w dwóch skokach znalazł się przy Zechacu. Zahaczył go lufą automatu o
podbródek i zmusił do wstania z taboretu, a kiedy Zechac wyprostował się już na
całą swoją wysokość, lufa uniosła się jeszcze wyżej. Zechac wspiął się na palce,
z trudem utrzymując równowagę. Twarz Sydneya
zbliżyła się do jego twarzy. Syd uśmiechał się. Zawsze marzyłem, żeby obejrzeć
sobie z bliska kogoś takiego jak ty, odpowiedzialnego za ten cały gnój, i
patrzeć, jak się trzęsie ze strachu. Trzęsiesz się, co? Powiem ci, że mam gdzieś
ten cały raport, ale to jedyna twoja szansa, kiedy doliczę do trzech, twój palec
dotknie tej białej kropeczki...
Wydawało się, że wybałuszone oczy szefa departamentu zaraz wyskoczą z orbit.
Dość! zawołał Mercuri, zrywając się z miejsca i odpychając Sydneya. Dość!
Zrobimy, czego żądacie!
Zechac opadł na taboret bezwładnie.
Kilkaset kilometrów dalej na północ, po drugiej stronie Alp, w jednym z
prezydenckich gabinetów van Liin i Ritter z napięciem obserwowali to, co działo
się na ekranie.
To nie może trwać dłużej, rób coś! zawołał van Liin, wyskakując z fotela jak
na sprężynie.
Oto ile może kosztować jeden głupi błąd pomyślał Ritter i zapytał: Co?
Nie wiem, trzeba przede wszystkim przerwać transmisję, wyłączyć prąd,
spowodować zakłócenia, nie wiem... wysadzić w powietrze wóz transmisyjny! No,
myśl!
Ritter pokręcił głową. Nic z tego, zbyt wiele stacji już nadaje, po wtóre
tamci mogą w każdej chwili spełnić swoją groźbę, są gotowi na wszystko. Poza tym
dostałem meldunek, że wóz transmisyjny obstawiony jest ludźmi Hoyla... To
zorganizowana akcja.
Trudno, trzeba próbować powiedział van Liin.
W tym banku są i nasze depozyty przypomniał Ritter.
Więc trzeba będzie je poświęcić odparł van Liin i sięgnął do klawiatury przy
biurku. Ritter złapał go za rękę.
O nie, nie zgadzam się powiedział zdecydowanym tonem. Zamini też by się
nigdy na to nie zgodził, nie zrobisz tego. Myśl sobie, co chcesz, być może to
atawizm,
ale nie pozwolę zniszczyć mojego depozytu w żadnym wypadku.
Więc co proponujesz? van Liin był zdenerwowany, drgała mu lewa powieka.
Przecież widzisz, co się dzieje! Nie jesteśmy przygotowani, akcja Beta dopiero w
połowie, jeżeli ujawnią treść raportu, skutki mogą być nieobliczalne!
Dopóki tylko to, to jeszcze pół biedy stwierdził Rit-ter. Damy sobie radę,
byle Zamini nie stracił głowy...
Masz jakiś pomysł? van Liin spojrzał na niego z nadzieją
Eroll Brand to jedyna szansa powiedział Ritter ta dziewczyna czuje się
pokrzywdzona, to widać.
Ale przecież ona nie jest nasza...
Nie musi o tym wiedzieć, prawda? Przecież nie może wiedzieć wszystkiego...
XXXV
Ocknął się w jasnym obszernym pokoju. Przez szerokie panoramiczne okno wpadały
pomarańczowe promienie zachodzącego słońca. Leżał na wygodnym tapczanie w
błękitnej pościeli, delikatnej i gładkiej niczym jedwab. Obok na stołeczku
spoczywało jego ubranie pieczołowicie złożone w kostkę. Uniósł głowę i rozejrzał
się. Wciąż słyszał szum. Ten szum przypomniał mu, że kiedy wcześniej otworzył
oczy, wisiał kilkaset metrów nad ziemią, pod nim rozciągały się ośnieżone
szczyty i białe jęzory lodowców... Sen? Lot nad górami...
Leżał na przezroczystej podłodze helikoptera i leciał, ale to chyba nie był
sen... Ten szum... Uniósł się z tapczana. Za oknem widział intensywnie błękitne
niebo, szum dochodził z zewnątrz. Czuł się dziwnie nieswojo, ale nie umiał
bliżej określić tego stanu. Był osłabiony jak po chorobie. Odkąd otworzył oczy,
wydawało mu się, że wszystko widzi inaczej niż dotychczas, słabość fizyczna nie
miała z tym nic wspól-
nego. Sam pokój nie wyróżniał się niczym specjalnym. Białe ściany, białe drzwi
ze śmieszną metaliczną kulą w miejscu klamki, szerokie panoramiczne okno,
puszysty błękitny dywan na podłodze, wszystko prześwietlone ciepłymi promieniami
słońca widok, który oglądał tysiące razy. Jednak tym razem widział to jakoś
inaczej, inaczej odczuwał, ale owo "inaczej" trudno mu było bliżej określić.
Podszedł do okna i z ust wyrwał mu się cichy okrzyk. Szum, który go tak
niepokoił, był szumem morskich fal, rozbijających się o skały kilkadziesiąt
pięter niżej. Morze ciągnęło się aż po horyzont, jego powierzchnia połyskiwała w
ostatnich promieniach słońca, które kończyło dzienną wędrówkę dokładnie na
wprost jego twarzy.
Oślepiony jego promieniami zmrużył oczy i nagle wróciła pamięć tego, co się
stało. Niczym rozwinięta wstęga komputerowej taśmy ukazał się w świadomości ciąg
wydarzeń, widok Zechaca bez peruki, lot nad górami i morzem... Więc wyraził
zgodę, zabieg został dokonany... Na uginających się nogach wrócił do łóżka.
Leżąc, próbował zebrać myśli. Ile czasu upłynęło? Może dzień, może tydzień
pomyślał i, o dziwo, nie wzbudziło to w nim specjalnych emocji. Przymknął oczy,
słuchając szumu fal za oknem, i wydawało mu się, że to najpiękniejsza muzyka,
jaką słyszał w życiu. W pokoju robiło się coraz ciemniej. Leżał nieruchomo, było
mu dziwnie dobrze. Odczuwał wzrastającą obojętność i spokój. Nie chciał robić
nic i nie było żadnej potrzeby, żeby robił cokolwiek. Bezustanny szum morza,
dobiegający zza okna, kierował jego myśli ku tej ogromnej, bezkresnej, spokojnie
falującej przestrzeni, w której żaden kierunek nie był ważniejszy od innych,
każdy był równie dobry i równie nieskończony. W tej wypełnionej spokojem
przestrzeni dostrzegł nagle twarz dziewczyny o ciemnych skośnych oczach. Pragnął
dotknąć jej wargami, czubkami palców, ale ilekroć próbował się zbliżyć, zawsze
mijał ją, jakby oboje nie umieli prawidłowo wybrać kierunku, w którym powinni
się poruszać, by doszło do spotkania.
A było to przecież takie proste. Te próby stawały się coraz bardziej męczące i
denerwujące. Próbowali wciąż od nowa z jednakowym skutkiem. To ta przestrzeń, to
ona stwarzała złudzenie linii prostej...
Zimno się robi mówiła Mariko. Jemu było gorąco, był zlany potem. Zimno się
robi powtarzała. Nie, nie usiłował zaprzeczyć, wskazując swoje zroszone
potem czoło, i nagle dostrzegł na czole Mariko, na samym środku, czarną kropkę,
nie większą od główki szpilki. Przyjrzał się jej i zrozumiał,*że to nie twarz
Mariko ma przed sobą, ale Rubena, a plamka na czole to maleńka dziurka uczyniona
promieniem lasera. Ruben otworzył usta i powiedział głosem Tavianiego: Nie
zestarzejesz się, amico. Czy ktokolwiek chciałby być stary? Czy jest ktoś taki?!
krzyczał Taviani-Ruben. Czy jest ktoś taki!?
Nie mógł wytrzymać tego krzyku, który grzmiał coraz potężniej, coraz donośniej.
Próbował zatkać sobie uszy, ale nie mógł unieść rąk, więc pomyślał, że jeżeli
sam zacznie krzyczeć, przestanie słyszeć krzyk tamtego...
Obudził się spocony jak mysz. Cały pokój, zwrócony o-knem ku zachodowi,
pogrążony był jeszcze w cieniu, ale na błękitnym niebie słońce stało już wysoko.
Przy tapczanie na małym stoliku czekało śniadanie: szklanka soku pomarańczowego,
szklanka mleka i kilka kawałków keksa. Był głodny. Przysunął sobie stolik i
napił się soku. Świetny, z najprawdziwszych pomarańczy, żadne syntetyki. Czuł
się znacznie mocniejszy niż poprzedniego dnia. Gdyby nie te koszmarne sny,
czułby się pewnie jak nowo narodzony... A czy właśnie tak nie było?
Odsunął stolik. Dlaczego nikt nie przychodzi? Podszedł do drzwi i szarpnął za
metalową kulę. Drzwi stanęły otworem. Za nimi ciągnął się szeroki korytarz o
łukowym sklepieniu, kończący się wyjściem w słoneczną jasność. Zawrócił do,
pokoju, podszedł do szafy w ścianie i otworzył ją. Wisiał tarn tylko biały
płaszcz kąpielowy. Zrzucił przepo-coną górę od piżamy, założył płaszcz i wyszedł
na jaskrawe
poranne słońce. Przez chwilę nie widział nic, oślepiony blaskiem. Kiedy
przyzwyczaił wzrok, ujrzał niewielki niski pawilon o białych ścianach i
bezkresny błękit morza z jednej strony, z drugiej wysokie, skaliste, szarobeżowe
wzniesienie, tu i ówdzie porośnięte ubogą roślinnością. Postanowił ruszyć pod
górę wąską, idącą zakosami ścieżką.
Wspinał się coraz wyżej, a błękitny horyzont zamykał się wokół niego coraz
większym kołem. Dotarł wreszcie na szczyt wzniesienia. Stanął rozglądając się.
Był na najwyższym miejscu niewielkiej skalistej wyspy, dookoła rozciągało się
morze. Brzeg od strony wschodniej był łagodniejszy, opadał ku niewielkiej
zatoczce, gdzie widać było mały port. W tamtej stronie było zielono, cyprysy i
pinie ocieniały kompleks białych pawilonów, przycupniętych na zielonym zboczu.
Można było dostrzec srebrzące się w słońcu pomiędzy budynkami pióropusze
fontann.
Serce waliło jak młotem, usiadł na kamieniu. Nie było się dokąd spieszyć, już
nigdy nie będzie się spieszył. Uspokoił oddech, rytm serca wrócił do normy i
Brand uczuł, że wraca ten spokój, owo uczucie spełnienia i jakiejś szczęśliwej
obojętności, które pamiętał z wczorajszego przebudzenia. Zgodził się, chciał
tego. Czy mógł inaczej? W imię czego? Solidarności z tymi, którzy milionami
odchodzą, zdychając w salach tysięcy klinik gerontologicznych, nie mając nawet
sił, by zastanowić się nad sensem tego, co się z nimi dzieje? To śmieszne.
Podarowano mu czas, nieograniczone jego zapasy, a to znaczyło spokój. Podarowano
mu czas i spokój, a to oznaczało doskonałość, przynajmniej możliwość
doskonałości. Czy chciał być doskonały? Ależ tak, chciał! Dotychczas tłumaczył
się tylko z tego, że doskonały nie jest, tłumaczył to sobie i innym. Nikt nie
jest doskonały słyszał bez przerwy od innych i sam często tak mawiał,
przyznając się do ludzkich odruchów, do lęku, strachu przed nieznanym, które
czyhało nieodwołalnie po tamtej stronie.
Czerwony trójkąt żagla przesuwał się powoli po granato-
8 Koniec..
wej toni, jakiś niewielki srebrny wodnopłat siadał na gładkim lustrze zatoki,
nad głową przeleciała pokrzykując rybit-wa. Nagle całe dotychczasowe życie
wydało mu się jakimś niezbornym błahym epizodem, jakąś pierwszą przymiarką,
szukaniem gwałtownie i na oślep, szamotaniem się, samo-oszukiwaniem. Owszem,
były chwile, kiedy oglądając się wstecz, myślał podobnie jak teraz i planował
zacząć wszystko od nowa, ale w głębi duszy dobrze wiedział, że to niemożliwe, że
jakaś część tego zapasu, który otrzymał, przychodząc na świat, została zużyta,
stracona bezpowrotnie, l teraz dano mu szansę. Mógł zacząć naprawdę od nowa,
urodzić się jeszcze do życia, w którym można będzie zaczynać wiele razy...
Wędrował wzrokiem aż do horyzontu po bezkresnej przestrzeni wody i nieba,
których kolor był prawie jednakowy. Czuł się jedynym, wyróżnionym, centralnym
punktem tej ogromnej błękitnej kuli, jej jądrem. Powoli wypełniał ją sobą, swoją
spokojną obojętnością, poczuciem sensu i poczuciem niezmienności; poczuciem
sensu niezmienności, trwania. Wiedział już, co było snem, a co jawą, chwila
trwała wiecznie. Jak on. Dotknął kamienia, na którym siedział, ciepłego i
szorstkiego. Żył razem z nim, żyli obaj na brzegu wartkiego strumienia o nazwie:
czas.
Wracał. Na tamtą stronę wyspy nie chciał na razie chodzić. Przyjdą po niego,
kiedy nadejdzie pora, pozostawało czekać. Mógł czekać. Schodził na zachodnią
stronę tą samą dróżką, którą wchodził. Szedł powoli, każde stąpnięcie sprawiało
mu niewysłowioną rozkosz, każdy oddech, każdy podmuch wiatru.
Przy pawilonie stał Yorga.
Czekają na ciebie powiedział chodź prędko, jesteś potrzebny. Bardzo
potrzebny dodał.
XXXVI
Flamenco stał tyłem do otwartych drzwi śluzy na szeroko rozstawionych nogach i
trzymał na muszce Mercuriego i Zechaca. Laboranci, prowadząc inżyniera Frischa,
zgodnie z umową opuszczali laboratorium. Pochylając się, przechodzili pod
ceramitową kurtyną ochronną, uniesioną nie wyżej niż metr nad podłogą. Po chwili
już ich nie było. Wszyscy, którzy pozostali, oprócz Flamenco, wpatrywali się w
niskie przejście ze śluzy.
Kast, możesz wejść! zawołał Sydney. Kitty poprawiła kamerę.
Stop! krzyknął Mercuri, zrywając się z miejsca. Umówiliśmy się, że Kast
nie będzie filmowany, niech ona odłoży kamerę!
Sydney popatrzył na Mariko, ostateczna decyzja należała do niej. Odłóż
powiedziała Mariko. Kitty ociągając się położyła aparat na obudowie ogromnej
wirówki tuż nad swoją głową i odeszła na miejsce. Sydney wzruszył ramionami,
dając do zrozumienia, że Mariko jest zbyt miękka. Wrzasnął jeszcze raz:
Wchodzić! Szybko!
Po chwili w przejściu ukazała się pochylona sylwetka. Mężczyzna przeszedł pod
kurtyną i zatrzymał się zaraz za progiem laboratorium. Był sam, zgodnie z umową.
Gunar opuścił natychmiast kurtynę. Mariko wydała jakiś nieartykułowany okrzyk i
zapadła cisza.
To nie było złudzenie, przed nimi stał Eroll Brand. Wpatrywali się w niego z
osłupieniem. Chwila ciszy przeciągała się.
Syd, co jest, do cholery? zaniepokoił się Flamenco.
Nic takiego odpowiedział Sydney, nie odwracając głowy i nie odrywając
spojrzenia od B/anda. Nic takiego, poza tym, że pogrzeb tego faceta był przed
tygodniem, więc jeżeli dobrze rozumiem, to on właśnie zmartwychwstał... Gdzie
jest raport? zapytał, podchodząc bliżej. Brand na-
wet nie drgnął. Stał i patrzył Tia Mariko. Po prostu stał i patrzył.
Zaczekaj, Sydney Mariko powstrzymała go. Powoli, jakby to nie powietrze ją
otaczało, lecz jakaś gęsta ciecz, która stawia opór, podeszła do niego i tak
samo powoli, z niedowierzaniem wyciągnęła rękę, żeby dotknąć Branda. Tak, nie
myliła się, człowiek stojący przed nią to na pewno Eroll. Jej Eroll. Reporter.
Mężczyzna, z którym miała mieć dziecko, którego kochała i którego opłakała po
tysiąckroć. Tymczasem stoi przed nią, cały i zdrowy. Więc dlaczego to wszystko
się stało? Po co? Dlaczego nie dał znaku? Że jest, że żyje... Tyle pytań cisnęło
się na usta, ale czy sama jego obecność, tutaj, w takiej chwili nie jest
odpowiedzią?
- Więc jesteś teraz panem Kast... powiedziała, przypatrując mu się. Więc
nie zginąłeś niewinnie, stałeś się po prostu panem Kast... Kupili cię. Za ile?
Ile kosztuje własny pogrzeb?v
Patrzył na jej małe usta zaciśnięte w pasji, czarne oczy przewiercały go na
wylot. Oto widzi ją znowu, ale jakby przez odwrotną stronę lornetki, jakby
patrzył na tę małą figurkę, którą kiedyś przywiózł z Singapuru. Jak wyjaśnić jej
wszystko, co się z. nim działo, od kiedy przypłynął na ten drugi brzeg, na który
może ją zabrać...? Dopiero teraz zdał sobie sprawę z trudności zadania, jakiego
się podjął.
Musisz mnie wysłuchać, zanim popełnisz ten straszliwy błąd, musisz mnie
wysłuchać, i ty, Sydney, też powiedział i jemu samemu wydało się to
powiedziane jakoś niepewnie, lękliwie. Przecież ma rację! Nie mogą popełnić
takiego głupstwa! Sami nie wiedzą, co mogą stracić...
Nikt mnie nie kupił powiedział dobitnie. Jestem im równy, dali mi pewność
moich trzydziestu lat na czas niewiarygodnie długi. Uważasz, że to ma cenę
wymierną?
Ale kto? O kim ty mówisz? Skoro Ruben i Knox nie żyją?
Owszem, nie żyją potwierdził i nie myśl o nich,
musieli umrzeć tak czy inaczej, nie nadawali się do mutacji i to wszystko, nie
byli naznaczeni. Zaczynała rozumieć.
Więc jednak grupa krwi? zapytała.
Ma decydujące znaczenie; tylko grupa N stwarza możliwość mutacji, pozostałe
nie. Nikt do tej pory nie wie, dlaczego tak się dzieje, ale takie są fakty i
trzeba z nich wyciągnąć odpowiednie wnioski mówił już pewnie, gestykulował.
Mariko odsunęła się od niego o krok.
Rozumiem,-ty je właśnie wyciągnąłeś powiedziała ironicznie.
Tak skinął sztywno głową, nie dostrzegając jej tonu. Przeludniony świat
dojrzał do zmiany i ta zmiana dokonuje się od stu osiemdziesięciu lat mówił z
błyskiem w oczach, którego nigdy u niego nie widywała. To nie Ruben pierwszy
dokonał tego odkrycia. Sto osiemdziesiąt lat temu zrobił to po raz pierwszy Emil
Zamini... Wiesz, o kim mówię, jest w każdej encyklopedii genetyki. Brand,
zapalając się coraz bardziej, postąpił krok do przodu i Mariko znów się cofnęła.
Od tego czasu ewolucja dokonuje się rękami człowieka i niczego nie można już
cofnąć. Powstał nowy człowiek, już nie homo sapiens, ale homo divi-nus, człowiek
boski, który nie musi się obawiać starości, dla niego śmierć nie jest
koniecznością, nieodwołalnym kresem wszystkiego, jest tylko możliwością,
przypadkiem...
To znaczy ty... powiedział Mariko.
Ja i wielu innych! zawołał. Jest już takich tysiące, Mariko, ale ta zmiana
nie może dziać się zbyt szybko. Wszyscy, którzy będą mogli, zostaną zmutowani,
ale na to trzeba czasu, ewolucja to nie jest rewolucja! Publikując raport Ru-
bena spowodujesz tylko niebezpieczny chaos, szok, tymczasem wszystko dzieje się,
jak powinno, Wielka Przemiana urzeczywistnia się już teraz.
Patrzyła na jego twarz, niby tę samą, tak dobrze znaną,
a jednak dziwnie odmienną, zmienioną jakimś grymasem, którego nigdy do tej pory
nie widziała.
A co z nami? zapytała. Z tobą i ze mną? Co z naszym czasem?
Przyszedłem, żeby cię zabrać. Możemy być razem, jeżeli wszystko odwołasz,
zrezygnujesz z szalonego planu. Mariko, to nasza szansa, zrozum. Poddasz się
zabiegowi, wiem, że jesteś N, dlatego tu jestem, Mariko.
Czy to znaczy, że gdybym nie podlegała mutacji, nie zobaczyłabym cię nigdy?
Umarłbyś dla mnie naprawdę?
Tak odparł krótko.
Jakże inaczej sobie to wyobrażała? Jakżeby inaczej mógł z nią być, patrzeć, jak
z roku na rok robi się starsza, podczas gdy on... Nie, to bzdura. Jak możliwe
byłoby wspólne życie, gdyby patrzyli na nie z tak różnej perspektywy, a jeśli
nawet byłoby to możliwe, to po co? Na szczęście stało się inaczej... Zabiegu
można dokonać w każdej chwili, prawda, Master?
Wszyscy spojrzeli na siedzących cierpliwie pod lufą Flamenco Mercuriego i
Zechaca, do których zwrócił się Brand ze skłonem pełnym szacunku i czci.
Spojrzenia skupiły się na Zechacu, gdy tymczasem, ku wielkiemu zdumieniu,
odezwał się Mercuri, Zechac, tak samo jak inni, patrzył tylko na niego.
Zgadzam się powiedział zabieg będziemy mogli zrobić natychmiast po
opuszczeniu banku, dotyczy to rów-.nież ciebie, Sydney, chociaż powinni cię już
dawno powiesić albo zastrzelić, jesteś jednak N i nikt nie ma prawa tego zrobić.
Chwileczkę Sydney zbliżył się do Mercuriego czy ja dobrze kapuję? Chcecie
powiedzieć, że jeżeli odczepimy się od tego cholernego raportu, stanę się taki
jak Yorga? Nie będę się starzał? Pozostanę zawsze taki jak teraz?
Jeżeli cię diabli w inny sposób nie dostaną.
Wolne żarty! Sydney zaśmiał się, ale niezbyt pew-
nie. Słyszycie, chłopcy, co tu się proponuje? zwrócił się do Gunara i
Flamenco, którzy, ściskając swoje spluwy, z otwartymi ustami przysłuchiwali się
tej wymianie zdań. Jak wam się to podoba? Nawet jeśli złapią mnie z wami i
dostaniemy, powiedzmy, po dwadzieścia lat, wyjdę z kicia taki jak teraz, czy
tak? znowu się zaśmiał. Dobre! To mi się zaczyna podobać, szczerze mówiąc,
bardzo by mi się podobało, gdyby to nie były bajki, ojczulku powiedział do
Mercuriego.
Jestem w stanie zagwarantować zabieg powiedział twardo Mercuri.
Ty!? A kto ty jesteś, Mercuri? zawołał nie kryjąc pogardy Sydney.
Mercuri sięgnął do swoich szpakowatych włosów i jednym ruchem zerwał perukę.
Siedzący obok Zechac złapał go za rękę.
Master!
Zamilcz polecił krótko Mercuri i zaczął odlepiać brwi i rzęsy, pozbywać się
reszty charakteryzacji. Lekko zaróżowione, zaokrąglone policzki dyrektora
semibanku w Mediolanie po kilku ruchach zmieniły swoje kształty, łagodne rysy
stały się grubo ciosaną męską twarzą całkowicie pozbawioną zarostu. Niepotrzebne
rekwizyty upadły na podłogę. Mercuri podszedł do terminalu w absolutnej ciszy.
Wybrał hasło Encyklopedia-Genetyka. Ujrzeli na ekranie męską twarz. Nie było
wątpliwości, była to twarz stojącego przed nimi człowieka, odmieniona tylko
brakiem zarostu i brwi, ale na pewno ta sama. Sydney podszedł i przeczytał
półgłosem tekst obok podobizny: Zamini Emil, genetyk, urodzony... liczne
badania dotyczące mechanizmów starości, odkrycia z dziedziny gerontologii i
inżynierii genetycznej, nagroda Nobla w roku... Również wybitny żeglarz, zaginął
na Atlantyku w czasie swojego kolejnego samotnego rejsu.
Ciała nigdy nie znaleziono dokończył Zamini. Sydney przyglądał się z
niedowierzaniem i podziwem.
Słuchajcie powiedział ten facet chyba naprawdę ma sto osiemdziesiąt lat,
niech ja skonam...
Wszystko stawało się jasne. Ruben był już niepotrzebny, spóźnił się nieszczęśnik
pomyślała Mariko o całe sto osiemdziesiąt lat. Jego przypadkowe odkrycie
zagroziło tylko planom Zaminiego... Mój Boże, to już tyle lat robią z na-- mi,
co chcą, wytrawne stare lisy. Zmieniają skórę, zastępują się nawzajem i od czasu
do czasu proponują komuś wstąpienie na Olimp, albo wtedy, kiedy jest im
potrzebny, albo kiedy im zagraża, liczy się tylko jedno: czy jest N? Bo jeśli
nie...
To mi się naprawdę zaczyna podobać Sydney nie przestawał spoglądać to na
podobiznę Zaminiego sprzed dwóch prawie stuleci, to na żywego człowieka przed
sobą.
"Ten idiota gotów im uwierzyć" myślała gorączkowo Mariko, patrząc na Sydneya.
Dość tego powiedziała stanowczo. "Kitty, weź kamerę poleciła, ale zanim
dziewczyna zdążyła zrobić krok, Sydney wycelował w nią broń.
Zaczekaj, Kitty, nie tak szybko...
Sydney, chyba nie masz zamiaru się wycofać, nie wolno ci.
A dlaczegóż by nie? Sydney uśmiechnął się. Nareszcie mogę wybierać,
dlaczego mam tego nie zrobić? Nie rozumiem, o co ci chodzi, Mariko, wrócił twój
ukochany, chce cię zabrać do siebie, czego jeszcze chcesz? W czyim imieniu
chcesz mówić?
Sydney był zdecydowany; nie mogła teraz powiedzieć tego, co wiedziała już z całą
pewnością, tego, że kłamią, tego, że Brand też kłamie, że nie mają już ze sobą
nic wspólnego.
Flamenco, Gunar, zapytajcie, co w takim razie z wami powiedziała.
Martwisz się o nich? zdziwił się. Wzruszył ramionami. Co ma być? Jak było
.w planie, dostaną pieniądze
i samolot w dowolnym kierunku, czy tak, Master? zwrócił się do Zaminiego. Ten
skinął łysą głową.
Nie bądźcie głupcami! zawołała. Jeżeli dadzą się przekonać, przegra, wszyscy
przegrają. Powiem wam, co z wami zrobią, zabiją was. Odnajdą i zabiją,
gdziekolwiek będziecie. Byli tacy, którzy wiedzieli mniej niż wy teraz, ale nie
byli Naznaczeni podkreśliła z ironią więc po prostu wcześniej zeszli z tego
świata, prawda, panie Zamini?
Syd, co ona pieprzy? Flamenco nerwowo oblizał usta, ślina w kącikach ust
zaschła, pozostawiając białe ślady. Gunar poruszył się nerwowo w swoim narożniku
niczym bokser.
Syd powiedział cicho Zamini, prawie syknął to imię, wpatrując się w Sydneya
w skupieniu, jakby chcąc powiedzieć coś, czego tamten do końca jeszcze nie mógł
pojąć. Wreszcie zrozumiał. Mariko zauważyła ruch jego ręki, przesuwający broń
niepostrzeżenie do przodu. Krzyknęła: Syd, stój!
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Sydney, będąc jeszcze w półobrocie,
nacisnął spust i wypuścił serię, Flamenco, z oczymi okrągłymi ze zdumienia,
zgiął się wpół i runął na podłogę, Gunar krzyknął coś, ale nie zdążywszy złożyć
się do strzału osunął się przy akompaniamencie pękającego szkła i
roztrzaskiwanych monitorów komputera analiz, przy którym właśnie stał.
Mariko zdążyła strzelić, ale krótka seria poszła gdzieś górą. W tej samej chwili
poczuła straszliwe uderzenie w przedramię, broń wypadła jej z ręki i ból
przygiął ją do ziemi. Upadła na kolana, przyciskając do ciała zranione ramię.
Mariko! Brand przyklęknął przy niej Boże, Mariko, dlaczego? Dlaczego to
zrobiłaś? powtarzał.
Odsuń się próbowała strącić jego rękę, kiedy ją objął. Odsuń się. Czy ty
naprawdę nic nie rozumiesz? Nigdzie i nigdy mnie nie zabierzesz. Przysłali tu
ciebie, bo
liczyli, że tobie łatwiej uwierzę, ale ja dobrze wiem, że jesteśmy po
przeciwnych stronach, masz rację, tego nie można już cofnąć, podzieliliście
świat, ale nas jest większość, pamiętaj... Teraz więcej mnie łączy z nimi niż z
tobą...
Nie rozumiem, o czym ty mówisz?
O tych, którzy nie mają grupy N, o tych nienaznaczo-nych, tak jak ja
powiedziała, usiłując stać o własnych siłach. Krople krwi z poharatanego
przedramienia skapywa-ły na idealnie czystą podłogę.
To nieprawda, Mariko... nieprawda Brand rozejrzał się bezradnie.
Pamiętasz mój komputerowy portret, podobał ci się kiedyś... Mówiłam ci, że na
nim jest wszystko, grupy krwi też. Strącając jego dłoń, uniosła się w końcu z
podłogi.
Brawo, Brand, spisałeś się świetnie powiedział Zamini i poklepał go po
plecach. Daj ten nieszczęsny raport, trzeba go zniszczyć, nim stąd wyjdziemy.
To był w ogóle błąd, że przechowywałeś go, Jeremi rzucił do Zechaca.
Czy to, co mówi Mariko, to prawda, Master? zapytał Brand drewnianym głosem.
Tak, ona nie jest N przyznał Zechac.
Więc pan mnie oszukał, Master, oszukaliście mnie obaj, tam wtedy na wyspie...
Ja pytałem... podniósł głos.
Nie zapominaj się, Brand upomniał Zamini ojcowskim tonem. l nie oszukuj
się, ułatwiliśmy ci tylko decyzję. Czy nie zgodziłbyś się na zabieg, czy
powiedziałbyś: nie, gdybyś wiedział, że ta kobieta nie może być zmutowana i
nigdy nie dostąpi stanu homo divinius?
Brand milczał. Zamini podszedł do zabitego Gunara i podniósł jego broń.
Przykro mi, Kitty, przykro mi, Mariko, niestety obie nie możecie podlegać
mutacji, zaś zbyt wiele tu powiedziano, by cokolwiek z tego mogło wydostać się
na zewnątrz. Pocieszam się tylko tym, że jako kobiety młode i ładne nie marzycie
o starości, zwiędłej skórze, sklerozie i innych okropno-
ściach starczego wieku homo sapiens, więc oszczędzimy wam tylko tego, czego i
tak zupełnie nie pragniecie. Syd... skinął dłonią to powinno wyglądać tak,
jakby to była robota tych dwóch wskazał ruchem głowy na ciała Gunara i
Flamenco.
Pan tego nie może zrobić, Master powiedział Brand.
Daj spokój, Eroll Zamini skrzywił się, jakby słyszał fałszywie brzmiący
pasaż. Zdajesz się zapominać, o co w tym wszystkim chodzi naprawdę.
Brand milczał.
Mariko spojrzała na Kitty. Dziewczyna stała oparta o stół, zacisnąwszy kurczowo
dłonie na krawędzi. Nie patrzyła ani na Sydneya, ani na Zaminiego, patrzyła w
stronę odłożonej kamery. Jej usta poruszały się, ale z zaciśniętego gardła nie
mógł się wydobyć żaden dźwięk. Mariko podążała za jej spojrzeniem. Dostrzegła
delikatną, różową poświatę, odbijającą się od metalizowanej powierzchni obudowy
wirówki, na której spoczywała kamera, l nagle zrozumiała...
To wszystko na nic, Zamini powiedziała głośno.
Spojrzeli na nią zaskoczeni. Ta kamera wskazała głową i skrzywiła się z bólu
pracuje bez przerwy, przez cały czas. Kitty odłożyła ją, ale nie wyłączyła,
przyjrzyj się, Zamini, przyjrzyjcie się dobrze, popatrz, Eroll... Dobrze ją
położyła, prawda? Plan ogólny, jak w teatrze. Sądzicie, że będą oklaski?
Oczy wszystkich zwróciły się na kamerę. Brand dopiero teraz dostrzegł różową
poświatę sygnalizatora, samego światła nie można było dojrzeć, bo kamera leżała
właśnie na nim. Podszedł do terminalu. Przełączył na odbiór tv i przerzucił
kanały. Obudowa była nieco uszkodzona przez jakiś zabłąkany pocisk, ale aparat
działał. Ujrzał laboratoryjną salę, nie całą, ale znaczną jej część. Sydney stał
po prawej stronie, obok ciała zabitego Gunara, nieco w głębi siedział sztywno
Zechac na laboratoryjnym stołku, dalej Zamini i skręcone nienaturalnie ciało
Flamenco, z drugiej
strony Mariko, oparta o ścianę i przyciskająca ranną rękę. Blada twarz Kitty
była trochę nieostra w prawym dolnym rogu obrazu. Wszyscy trwali nieruchomo w
ciszy, jak postacie nagle zatrzymanego filmu, z twarzami zwróconymi w jedną
stronę, patrzący, tak jak on, na ekran.
CZĘŚĆ TRZECIA
XXXVII ŚCIŚLE POUFNE ŚCIŚLE POUFNE
MASTER do rąk własnych.
ŚCIŚLE POUFNE
Zapis znaleziony podczas rewizji w dn. 17 kwietnia 220 r. od żak. ew. w pokoju
nr 10 wynajmowanym przez osk. E. Branda (vel Kast) w hotelu Rosa wybrzeże
Bałtyku.
z up. (-)
W-pa Divinus, 18 kwietnia 220 r. od żak. ew.
12 sierpnia
Wyszedłem. Jestem wolny. Przed aresztem czekało na mnie chyba pięćdziesięciu
facetów z kamerami. To było trudne do wytrzymania, nie dawali mi przejść, te ich
pytania: Jak się pan czuje? Z początku próbowałem odpowiadać. Czułem się
zwyczajnie jak zawsze. Uczucie uniesienia, jakie przeżyłem na wyspie zaraz po
zabiegu, już nie wracało, widocznie taka jest prawidłowość. Dowiedziałem się od
nich, że Kitty Bartello przyznano Platynową Łezkę, pytali, co o tym sądzę.
Głupie pytanie. Odpowiedziałem, że ja również przyznałbym jej tę nagrodę.
Słusznie jej się należała. Rzucili się jak sępy: Czy uważa pan, że Zamini
powinien stanąć przed sądem? Jest winny? Czy pan czuje się winny? Czy rozmawiał
pan z Mariko Senkiro? Myślałem, że jeszcze chwila, a rzucę się na nich z
pięściami... Kiedy znalazłem się wreszcie w swoim studio na Zollikonie,
odetchnąłem z ulgą. Nie chcę już odpowiadać na żadne pytania, zbyt ich wiele.
Zabrałem się do porządków, to podobno uspokaja. Nie spieszyć się, mam czas. Mam
dużo czasu...
Wczoraj cały rząd van Liina podał się do dymisji. Osadzono ich w areszcie
domowym. Parlament obraduje permanen-
tnie. Wyobrażam sobie, co tam się musi dziać, przez tyle dziesiątków lat
wybierali wciąż tych samych ludzi pod różnymi maskami. Wszyscy są głęboko
oburzeni.
x
14 sierpnia
Próbuję odnaleźć Mariko. Zmieniła mieszkanie, jej nowy adres jest zastrzeżony.
Tak bardzo chciałbym z nią porozmawiać.
15 sierpnia, wieczorem
Wróciłem z uroczystości wręczenia Platynowej Łezki. Tej nagrody nie można
porównać z tymi, które wręczaliśmy do tej pory, tak jak z niczym nie można
porównać znaczenia informacji przekazanej nam przez Kitty Bartello, której
postawa jest godna najwyższych wyróżnień. Niech żyje Kitty! powiedział jeden z
tych, co to zwykli przemawiać w takich sytuacjach. Ta mała śmiała się, była taka
szczęśliwa. Co chwilę dotykała pieszczotliwie tej srebrzystej kropli metalu,
leżącej w szkatułce w miękkim zagłębieniu. Rozumiem ją, ale czy naprawdę dobrze
się stało? Objawy szoku dostrzegam coraz wyraźniej. Wszyscy dookoła kręcą się
jak mrówki, którym ktoś włożył kij do mrowiska. Nikt naprawdę nie wie, co się
dzieje. Rządy pozostałych federacji kontynentalnych podają się do dymisji.
Wczoraj w Brazylii spalono Pałac Narodów Ameryki... Zresztą wystarczy przejść
się po ulicach. Zaroiło się od szaleńców, pikiety pułkownika Hoyle'a wrzeszczą
na każdym narożniku: Precz z federacją! Albo: Niech żyją wolne narody Europy!
Robią wiele hałasu, ale jakoś nie zauważyłem, żeby ktoś się do nich przyłączył,
nikt nie zwraca na nich specjalnej uwagi. Jeszcze kilka dni temu zdarzało się,
że bywali agresywni, teraz wrzeszczą już bez przekonania, a temu staremu capowi
wydaje się, że wciąż ma jeszcze coś do powiedzenia. Wszyscy czekają na
jutrzejsze obrady parlamentu w Genewie. Na ulicach, w magazynach, w lokalach o
niczym innym się nie mówi. Trwa jakiś dziwny stan zawieszenia.
W nocy
Poszedłem do Puerto Cabello, trzęsło się od prognoz i spekulacji. Ten
sympatyczny południowiec w kapeluszu z szerokim rondem był jak zwykle za barem.
Kiedy poprosiłem o małą szklaneczkę jego okropnego trunku, poznał mnie
natychmiast. Zachował się dziwnie. Otworzył usta w niemym okrzyku, jakby
zobaczył ducha, i wypuścił z dłoni szklankę, którą właśnie pracowicie wycierał.
Patrz-ył na mnie dziko, zagryzał wargi, mocno zdenerwowany. Nie rozumiałem, o co
mu chodzi. Burknąłem coś zirytowany, a on nagle, jakby podjął decyzję,
uśmiechnął się szeroko i odrobinę sztucznie, przypochlebnie, wazeliniarsko.
Złapał mnie za rękę i zaciągnął na zaplecze. Seńor, proszę siadać, senor, ja
mam coś specjalnego, na wielkie okazje... gadał w kółko, sadzając mnie w
wygodnym fotelu i stawiając przede mną szereg butelek najprzeróżniejszych
alkoholi, które miały tę jedną wspólną cechę, że były bardzo drogie. Usiadł
naprzeciwko mnie i gotów był mi nalewać ze wszystkich butelek naraz. Nie
przestawał się szeroko uśmiechać, ale spojrzenia, jakimi obrzucał mnie spod
kapelusza, zdradzały wielki niepokój.
Senor, mój bar jest do pańskiej dyspozycji mówił wszystko, co mam, jest
pana, senor, przecież my się już tak długo znamy, prawda? A od pana, senor, tyle
teraz zależy... zawiesił głos, wyraźnie czegoś oczekiwał. Pan wie, pan
wszystko rozumie, senor.
Nagle pochylił się ku mnie, uśmiech zniknął z jego twarzy, wyrażała teraz tylko
napięcie. Ale to wszystko prawda? Co? zapytałem zniecierpliwiony tą dziwną
sytuacją.
r No, to wszystko, co pokazali w telewizji, przecież pan tam był wyjaśnił i
jego szerokie wargi znowu rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, którym jednak nie
potrafił pokryć zdenerwowania. Ty znasz, senor, teraz wielkich ludzi, bardzo
wielkich, sam jesteś wielki, tak, tak przerwał mi, kiedy próbowałem oponować.
Ludzie mówią, że teraz
wszystko będzie inaczej, wszystko się zmieni, przestaniemy umierać i starzeć
się. Ale ja sobie myślę, senor: kto wie, kiedy tak się stanie? Jak zaczną
radzić, roztrząsać tam na górze, miną lata, a potem może się okazać, że takim
jak ja nie przysługuje. Prawda, że może się tak okazać? A jeśli nawet nie i
wszystko będzie sprawiedliwe... Przecież czas nie stoi w miejscu, seńor, dla
mnie jeszcze nie. Lata lecą, człowiek coraz starszy i jeśli ma się nie starzeć,
to chciałby już, od zaraz, żeby jak najmłodziej... Wiem, że to nieproste, ale
czy nie mógłbyś, senor, szepnąć słówko komu trzeba i trochę tego wirusa dla mnie
i mojej żony...? Przecież tego nie trzeba dużo, prawda? Więc jakoś tak, poza
kolejką... Bo wiesz, seńor, chcieliśmy otworzyć drugi taki lokal, a to wymaga
czasu, trzeba zebrać pieniądze, załatwić pomieszczenie. Przy dzisiejszej
ciasnocie niełatwo je dostać, może za dziesięć lat, może za piętnaście... A za
piętnaście lat moja żona będzie już stara i brzydka, seńor, tak jak i ja, i nic
nam się już nie będzie chciało. A ja przecież potrafię się odwdzięczyć...
Oto siedział przede mną pełen nadziei kandydat na homo divinus. Nie wiedziałem,
czy śmiać się, czy płakać. Próbowałem wytłumaczyć mu, że nie mam żadnych
możliwości dostępu do Zaminiego, który oczekuje decyzji parlamentu, zamknięty w
którymś z więzień na północy. Tym bardziej nie mam dostępu do jego laboratoriów,
nawet nie wiem, gdzie one są! Wyglądało mi na to, że nie wierzy w ani jedno moje
słowo.
To pierwsze jaskółki wielkiego szaleństwa ogarniającego Europę, a za jej
przykładem pozostałe federacje. Trudno przewidzieć, jak to się rozwinie, ale
obawiam się, że sytuacja szybko wymknie się nam z rąk. Oby nie.
16 sierpnia
Obudziłem się dzisiaj z dziwnym uczuciem swędzenia na twarzy. Dotknąłem
policzków i na opuszkach palców ujrzałem małe czarne włoski, było ich dużo.
Kiedy stanąłem
przed lustrem, zrozumiałem: dzisiejszej nocy wypadły mi rzęsy. Wszystkie naraz.
Brwi już prawie nie mam, włosów również, to efekty mutacji. Wyglądam teraz jak
Yorga.
O Mariko dowiedziałem się tyle, że leczyli ją w klinice Hartza, wszystko poszło
dobrze, ale gdzie jest teraz, nie wie nikt. Albo... nikt nie chce powiedzieć.
Rozpoznają mnie już ludzie na ulicy, przypadkowi przechodnie. Przyglądają się
badawczo, czasem zaczepiają, pytają, bywają agresywni, tacy, którzy wymyślają i
grożą, ale jakoś nie robi to już na mnie wrażenia; ich zachowanie wydaje mi się
głupie, dobrze wiem, czego chcą naprawdę.
. 18 sierpnia
Osobliwa rzecz zdarzyła mi się wczoraj wieczorem. Siedziałem u siebie"na
Zollikonie, zapadał zmierzch. Zapatrzyłem się na figurkę wschodniej tancerki,
którą kiedyś przywiozłem z Singapuru. Trwało to chwilę, jak mi się zdawało. Było
mi tak dobrze, nie umiem inaczej nazwać tego stanu... Potem moja myśl zaczęła
krążyć dookoła Mariko i poczułem niepokój, poprzedni błogostan zniknął.
Poszedłem,do kuchni napić się czegoś, okazało się, że minęły cztery godziny.
Cztery godziny, które mnie wydały się chwilą. Czas...
2 września
Zaczęło się. Wczoraj po południu, w trakcie kolejnej debaty parlamentarnej
transmitowanej w dwóch kanałach tv jeden z posłów o nazwisku Zamorra, zdaje się,
że z okręgu Iberii, powiedział: Mniej mnie interesuje, jakie okręgi będą
reprezentowane w przyszłym gabinecie, natomiast chciałbym wiedzieć, jaki będzie
w nim stosunek liczby posłów z grupą krwi N do tych z grupą M!
Pytanie Zamorry uzmysłowiło nagle wszystkim, o co tu naprawdę chodzi i od czego
trzeba zacząć. Od wczorajszego wieczora setki tysięcy ludzi usiłuje połączyć się
z komputerami swoich semibanków, żeby dowiedzieć się o swoją grupę krwi. Ten
zmasowany atak doprowadził oczywiście
w szybkim tempie do blokady komputerów. Dziś od rana tłumy gromadzą się przed
semibankami we wszystkich większych skupiskach od Aten do Glasgow.
3 września
Poszedłem rano z kamerą pod bank zuryski. Na całej długości Frenchstrasse
wstrzymano ruch, czarno od ludzi, ale panuje spokój. Niewielkie,
dwudziestoosobowe grupy wchodzą po kolei do banku, mniej więcej co pół godziny.
Ci, którzy są przy końcu kolejki, rozmawiają głośno, przekrzykują się, żartują,
im jednak bliżej drzwi, tym kolejka staje się bardziej milcząca, ludzie już
tylko czekają.
Niespodziewanie w grupie, która właśnie miała wejść, przy samych drzwiach
dostrzegłem znajomą sylwetkę. To był Schwartzkopf! Podszedłem i przywitałem się
z nim, po czym zapytałem, co tu właściwie robi? Spojrzał na mnie spode łba,
wydawał się lekko zażenowany, a jednocześnie jakiś niezwykle łagodny i potulny.
To co inni odparł.
Więc pan naprawdę nic nie wiedział, kapitanie? zdziwiłem się, bez żadnej
zresztą złej intencji, całkiem po prostu. Obraz Schwartzkopfa, stojącego
grzecznie w tej potwornej kolejce po informację o przeznaczeniu, wydawał mi się
niezrozumiały, nie odpowiadał mojemu dotychczasowemu wyobrażeniu o roli
Schwartzkopfa w całej sprawie. Nie jestem już kapitanem odparł ponuro i
odwrócił się do mnie plecami. Po chwili zniknął w drzwiach banku z następną
grupą. Podszedłem pod drzwi wyjściowe od Stromm-gasse, patrzyłem długo na
wychodzących pojedynczo, rzadziej parami. Ci już wiedzieli. Z ich twarzy jednak
trudno było cokolwiek wyczytać. Czasem ktoś na nich czekał: żona, mąż,
przyjaciele. Zwróciłem uwagę na młodą dziewczynę, spacerującą nerwowo po
chodniku. Z banku po chwili wyszedł młody sympatyczny blondyn. Em powiedział i
wziął dziewczynę pod ramię. Kiedy odchodzili, ona pytała:
Więc jak to, gdyby coś, ja bym mogła, ty nie?
To wszystko jakieś bzdury żachnął się. W tej chwili
spostrzegł mnie, przyjrzał mi się uważnie. Było'w tym spojrzeniu coś takiego, że
ucieszyłem się, kiedy znikli za rogiem. Na Schwartzkopfa jednak się nie
doczekałem, być może przegapiłem jego wyjście.
7 września
Skontaktował się ze mną Grunst z Zuryskiej Niezależnej, zaproponował serię
sprawozdań z obrad parlamentu. Dlaczego właśnie ja? Czyżbyście do tej pory
nikogo tam nie mieli? zapytałem. Owszem, mamy odparł ale chcieliśmy mieć
również pana.
Zgodziłem się.
12 września
Dni spędzam w parlamencie. Teraz rozumiem, dlaczego Grunst postanowił zatrudnić
właśnie mnie, to zadziwiająco przewidujący człowiek. W genewskim światku tracą
ważność wszystkie dotychczasowe układy, idą w rozsypkę stronnictwa. Niedawno
utworzona partia N zaczyna ostro działać. W jej szeregach ze zdumieniem
spostrzegam działających razem ludzi, którzy kilka dni wcześniej siadali jak
najdalej od siebie; działaczy federacyjnych z posłami o tęsknotach niegdyś
separatystycznych, a nawet tych, o których wiadomo było, że popierają
Organizację Hoyle'a. Grunst, stary lis, słusznie przewidział, że będę miał jako
mutant lepsze do nich dojście niż ktokolwiek iYiny. Ale ja najczęściej siedzę na
galerii i obserwuję. Stąd widać wszystko jak na dłoni. Dzisiaj poseł Vessik
zażądał, aby informację o grupie krwi uczynić tajną. Oznaczałoby to, że
semibanki przestałyby odpowiadać na pytania tłumów czekających na ulicy dzień i
noc, przerwano by informowanie do czasu, aż nowy rząd zdecyduje, co robić z tym
fantem. W ławkach partii N znaczne poruszenie, ale będą mogli odpowiedzieć
dopiero jutro.
13 września /
No, oczywiście. Do głosu zapisał się poseł Kruger, niegdyś jeden z
najpoważniejszych sponsorów Organizacji, bliski przyjaciel (niegdyś) pułkownika
Hoyle'a, teraz prowadzi kampanię na rzecz uwolnienia Zaminiego, "najstarszego
człowieka na Ziemi". Jowialny grubas, odnoszący się do wszystkich nieznośnie
protekcjonalnie. Każdy ma prawo znać swoje cechy genetyczne! grzmiał z
trybuny. Wniosek Vessika przeszedł jednak większością głosów i przyznam, że nie
zmartwiło mnie to specjalnie. Przecież to wszystko nie jest takie proste.
15 września
Dziś rano rozmowa z Grunstem, który wezwał mnie do siebie.
Pańskie sprawozdania z parlamentu są... jak by powiedzieć... wypił łyk kawy
i odstawił filiżankę. Są pozbawione zaangażowania, zbyt chłodne,
powiedziałbym: paskudnie obiektywne. Prawdę mówiąc, panie Brand, sądziłem, że
pan, jako jeden z niewielu już... szukał słowa. Patrzyłem na niego i czekałem,
jak z tego wybrnie. Już odmienionych znalazł wreszcie będzie bardziej
zdecydowanie reprezentował stanowisko partii N...
Rozumiem powiedziałem. Czy mam się uważać za odwołanego?
Popatrzył na mnie z ukosa. Nie powiedział po dłuższej chwili. Niech pan
pracuje dalej.
Pożegnałem się i gdy już byłem przy drzwiach, zapytałem: Pan sprawdzał już
swoją grupę, prawda, dyrektorze? Tak odparł krótko.
16 września
Rano, kiedy zjawiłem się w budynku parlamentu, między innymi pismami i
nagraniami dostarczono mi listę nazwisk (takie listy drukuje się w parlamencie
na papierze) kilkunastu posłów nowo powstającej partii M, wybranych niedawno
w wyborach uzupełniających. Na trzecim miejscu stało jak wół: Mariko Senkiro...
A więc znalazłem ją. Pozostaje tylko czekać, aż pojawi się w parlamencie.
18 września
Jakieś pogłoski o rozruchach na południu.
Co dzień z większą obawą myślę o spotkaniu z Mariko.
19 września
Pogłoski okazały się prawdziwe. O rozruchach donoszą również z północy
kontynentu. To było do przewidzenia. Ci, którzy wiedzą już, że mają grupę N,
ponieważ udało im się uzyskać informację przed podjęciem uchwały Yessika,
zorganizowali marsz na Genewę pod hasłem: Żądamy prawa do życia na miarę naszych
możliwości! Po drodze dołączają do nich ci, którzy jeszcze nic o sobie nie
wiedzą, ale przecież też chcą żyć "na miarę możliwości". Partia N podnosi głowę,
reszta zgromadzenia okazuje poważne zaniepokojenie. Rządu praktycznie nadal nie
ma, a cała sytuacja grozi wybuchem, czymś w rodzaju kontynentalnej wojny
domowej. Z innych kontynentów donoszą o podobnych ruchach. Zadziwiająco szybko
się to dzieje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś to wszystko po cichu nakręca
albo chociaż tylko popycha w takim a nie innym kierunku.
20 września
Dziś widziałem Mariko. Weszła na salę w otoczeniu innych posłów z partii M.
Dyskutowali o czymś gorąco. Z mojego zwykłego miejsca widziałem, jak przekonuje
ich o czymś, gestykuluje. Bardzo się zmieniła. Patrząc na nią, zdałem sobie
sprawę, ile nas dzieli. Czy naprawdę mamy sobie coś do powiedzenia? Jestem, kim
jestem, stało się, nic nie można już odwrócić. Nie podszedłem tchórz.
25 września
Uchwałę o zatajeniu informacji o grupach krwi cofnięto. Wielkie zwycięstwo
partii N. Znowu tłumy przed semiban-kami.
28 września
Partia N idzie za ciosem. Kruger, powołując się na przepisy o ochronie życia i
zdrowia obywateli, postawił wniosek o stworzenie specjalnego funduszu, który
stałby się podstawą finansowania produkcji przemysłowej mutagennego wirusa.
Rewelacją w jego przemówieniu była wzmianka o rozmowach przeprowadzonych przez
przedstawicieli partii N (w tym oczywiście Krugera) z Zaminim w więzieniu i
oświadczeniu tego ostatniego, że gotów jest zrzec się wszelkich praw do
stworzonego przez siebie peptydowego łańcucha, który, przedostając się do jądra
komórki i podłączając się do jej aparatu powielającego, powoduje wiadome skutki.
Parlament, korzystając jak zwykle z przewagi, odrzucił projekt, chociaż z
prawnego punktu widzenia nic mu nie można było zarzucić. Kruger oskarżył
pozostałe partie o prowadzenie polityki rasistowskiej i zakończył dumnie: Żądamy
równości!
Będzie z tego niezły bigos, śmiać mi się chce, kiedy patrzę na te przepychanki.
Przecież łatwo, do licha, przewidzieć, kto będzie musiał pić to piwo. Dla jednej
piątej populacji nie da się nagle stworzyć osobnego prawodawstwa!
2 października
Od jednego z posłów partii N otrzymałem obszerne nieo-cenzurowane fragmenty
zeznań Zaminiego, który od dwóch dni odpowiada na pytania specjalnie utworzonej
Komisji Parlamentarnej. Przesłuchania odbywają się przy drzwiach zamkniętych i
Grunst nie pozwolił mi opublikować nawet jednego zdania.
KOMISJA: odkrycia?
Kiedy i w jakich okolicznościach dokonał pan
ZAMINI: Nie pamiętam dokładnej daty, ale to miało miejsce jakieś dziesięć lat
przed moją upozorowaną śmiercią na Atlantyku. Co do okoliczności, to pracowałem
wtedy nad rakiem. Był wielkim problemem w tamtych czasach, Wysoka Komisjo.
Wszyscy (mam na myśli ludzi parających się nauką) powoli zaczynali sobie zdawać
sprawę, że walka z rakiem to już nie walka z chorobą, z niedoskooałością tego
czy innego organu, który w końcu zawsze można naprawić, ale pytanie o
konieczność śmierci, o granice życia indywidualnego. Mnie, tak jak i wielu
innych, interesowały szczególnie przyczyny praktycznej nieśmiertelności komórek
rakowych w przeciwieństwie do komórek zdrowych, gdzie liczba podziałów jest
ściśle ograniczona. Kojarzono to zjawisko z procesami starzenia się,
przebąkiwano nieśmiało o istnieniu czegoś w rodzaju "genu nieśmiertelności"
czy też "genu śmierci", zależy od której spojrzeć strony. Mnie po prostu udało
się znaleźć te geny, odkryć, przynajmniej w części, mechanizm ich działania.
K.: Czy to był przypadek?
Z.: Powiedzmy lepiej: kontrolowany przypadek, w przeciwieństwie do tego, co się
zdarzyło Rubenowi. Zresztą raporty, opisy doświadczeń są w archiwach...
K.: Owszem, ale ostateczne, końcowe wyniki są zdecydowanie negatywne, pan je po
prostu sfałszował, zatajając prawdziwe rozwiązania, czy tak?
Z.: Tak. Zdecydowałem się na to w momencie, kiedy zorientowałem się, że
warunkiem... przekształcenia, mutacji, jest obecność antygenu grupy krwi N.
K.: Dlaczego?
Z.: Trudno powiedzieć. Później prowadziłem jeszcze oczywiście badania, ale
jednoznacznie trudno mi odpowiedzieć, dlaczego właśnie ten antygen, wymagałoby
to dłuższego fachowego wykładu, a i tak wszystko, co mógłbym zaproponować, to
tylko hipoteza.
K.: Komisja pyta o powód pańskiej decyzji, nie o genetykę.
Z.: Och, to oczywiste. Nie chciałem dopuścić do sytuacji takiej jak obecna.
Okazało się, że możliwość zmiany dotyczy tylko jednej piątej populacji,
dlaczegóż bym miał ogłaszać to wszystkim? Po co? Chyba tylko po to, by uzależnić
losy tej wybranej grupy od przestarzałych już w tym momencie, zupełnie
nieadekwatnych form dotychczasowej demokracji, której zasadą jest przecież, że
wszyscy są równi.
K.: Pan uważa inaczej?
Z.: Mój sąd nie ma tu żadnego znaczenia. Ewolucja i demokracja pasują do siebie
jak pięść do nosa, Wysoka Komisjo, Ewolucja po prostu postępuje bądź dokonuje
się, i to wszystko.
K.: Czy dla tych właśnie powodów zdecydowano zlikwidować profesora Rubena i jego
asystenta Knoxa?
Z.: Ruben nie mógł zrozumieć tego, o czym mówiłem...
K.: Czy komisja ma rozumieć, że uważa pan czy też uważał się wtedy za wykonawcę
jakiejś misji specjalnej, narzędzie Ewolucji, Natury?
Z.: O ile wiem, skład Wysokiej Komisji ustalono nie bez kłopotów. Sześciu
spośród panów jest nosicielami grupy N, sześciu grupy M, pan na przykład, mister
Koenig, który za1 dał mi to pytanie, należy do grupy M, prawda?
KOENIG: To nie ma nic do rzeczy!
Z.: Ależ jak najbardziej ma, bo to jest właśnie ta rzecz, o którą chodzi, tylko
i wyłącznie ta rzecz!
Po przesłuchaniu tego fragmentu zwróciłem uwagę na sposób mówienia Zaminiego, na
sposób dawania odpowiedzi, z którego przebija niesłychana pewność siebie.
Tymczasem ja sam czuję się, jakby mnie oszukano, nie mogę pozbyć się uczucia
wielkiej niepewności, kiedy budzę się w środku nocy, nagle, bez przyczyny...
Jest ciemno i nie mogę sobie nawet przypomnieć, jaki miałem sen. Zdarza mi się
to coraz częściej. A nic mi się nie śni.
5 października
Dziś wychodząc z gmachu niemal zderzyłem się z Mari-ko. Chwilę staliśmy
naprzeciwko siebie, widziałem ją z bliska, jak niegdyś. Zmrużone ciemne oczy...
Usunąłem się z przejścia i kiedy przechodziła obok, zawołałem: Mariko! Minęła
mnie jak powietrze. Usłyszałem pytanie jednego z posłów: Zna go pani? i jej
odpowiedź: Nie.
Wracając do domu wstąpiłem do baru, nawet nie pamiętam jego nazwy, żeby coś
zjeść. Ktoś klepnął mnie w ramię, odwróciłem się i zobaczyłem stojącego nade
mną... Fryde-go ze szklanką Cessena Winę w dłoni. Wydał mi się dziwnie
zmieniony, ale nie potrafiłem tego bliżej określić. Zaprosiłem go do stolika.
Usiadł, postawił przed sobą szklankę i przypatrywał mi się uważnie, bez niechęci
czy wrogości.
Zmieniłeś się powiedział, spoglądając na moją nagą głowę. Zrozumiałem, że ma
na myśli utratę włosów. Odparłem, że zupełnie nie, i zapytałem o zdrowie Niny i
dziecka.
Wszystko w porządku powiedział, ale czułem, że bynajmniej nie wszystko.
Ty też się zmieniłeś zagadnąłem. Wtedy zaśmiał się nienaturalnie i odparł:
Ja dopiero mam zamiar się zmienić.
Nie od razu pojąłem, co ma na myśli, dostrzegałem tylko wyraźnie, że uleciała
gdzieś cała jego agresja. Nie zionął już nienawiścią, był jakiś zgaszony, cichy,
wewnętrznie jednak napięty. Chcę się zarejestrować wypalił. Zrozumiałem, że
to spotkanie nie było przypadkowe.
Ty? Naturysta w drugim pokoleniu? powiedziałem z ironią. Znasz swoją
grupę? zapytałem, żeby się upewnić.
Znam, mamy swoje laboratoria wyjaśnił. Teraz muszę się zarejestrować, bo
przecież wygramy, prawda? Sięgnął przez stół i złapał mnie za ramię.
No, powiedz! Przecież ty siedzisz tam, w tym całym
parlamencie, wiesz lepiej, powiedz, wygramy... Musimy, przecież prawo jest za
nami!
A więc ,,my" i "prawo"! Nagle zaczął powoływać się na prawo, które przez całe
życie negował... Zapytałem, czy wielu jest takich. Owszem, w ich grupie
kilkunastu, w innych podobnie. A reszta?
Reszta! prychnął z pogardą. Oni wszyscy są przeciwni, uważają za punkt
honoru nie sprawdzać swojej grupy, ale to poza, pękną wcześniej czy później.
Nina... powiedziała, że przeklina chwilę, w której postanowiła ciebie bronić,
tam, w Amsterdamie, a ja... Ja myślę, że byłem wtedy skończonym durniem,
przepraszam.
O ludziach, z którymi przeżył życie, całe dwadzieścia osiem lat, mówił teraz
,,oni", czyż to nie wzruszające? Wszak tylko krowa nie zmienia poglądów.
No, bo powiedz pytał jak można chcieć przegrać, skoro można wygrać?
Coś mnie w tym miejscu podkusiło, żeby powiedzieć: Może jednak lepiej by było,
gdybyś rzeczywiście wtedy wrzucił tę kopertę do kanału...
l ty to mówisz?! zawołał z oburzeniem. Brakuje tylko, żebyś nazwał mnie
zdrajcą powiedział ironicznie. Pożegnaliśmy się szybko.
Jest zdrajcą każdy, kto popełni zdradę, kto się sprzeniewierzy. Myślę, że
rzeczywiście jest zdrajcą. A ja?
10 października
Zaproszono mnie dzisiaj do Klubu N w mojej dzielnicy. Takie kluby powstają już
od pewnego czasu na wszystkich kontynentach, grupują posiadaczy czynnika N.
Poszedłem po raz pierwszy i ostatni, solennie to sobie przyrzekłem.
Powitanie było uroczyste, z pompą , przecież jestem jednym z już zmutowanych,
nikt mi tego nie odbierze... Prezes klubu, wysoki, czterdziestoletni mężczyzna o
ciemnej skórze Mulata i ptasiej twarzy, wygłosił krótką mowę,
z której wynikało, że właśnie ja jestem dla tych ludzi wzorem. Wsłuchiwałem się
w to, co mówił, i nie mogłem do-słuchać się kpiny w jego głosie. Potem
przemawiali inni. Jakaś kobieta mówiła z ogniem w oczach:
Są tacy, których kres wpisany jest w ich przekaz dziedziczny i jest
koniecznością. Ale są i tacy, których kres nastąpić może tylko przypadkiem, złym
zrządzeniem losu. Nikt nie ma prawa skazywać nas na starość! Nie ma prawa
skazywać nas na śmierć.
Potem mówił chłopak może dwudziestoletni, z głową ostrzyżoną do skóry, co
ostatnio było modne wśród członków klubów.
Nie pozwolimy, by ci, którzy jak fala przychodzą i odchodzą, pociągnęli nas za
sobą! Nowy Człowiek już się narodził! Nowy Człowiek to ja! To ty! To my wszyscy
tutaj zebrani! Nowy Człowiek żąda dziś swoich praw!
Kiedy wychodziłem, wręczono mi kasetę z nagraniem tego wieczoru. Na pamiątkę.
Wyrzuciłem ją.
11 października
Znowu zdarzyło mi się to "zapatrzenie". Usiadłem, popatrzyłem na szary zmierzch
za oknem. Wydawało mi się, że lekko unoszę się w powietrzu. Gdy się ocknąłem,
była noc. Nie mam pojęcia, jak upłynęło pięć godzin. To zdarza mi się coraz
częściej.
20 października
W porannej poczcie oprócz stosu jak zwykle obelżywych anonimów była kaseta. Jest
na niej nagranie z mediolańskiego banku, "platynowy" program Kitty Bartello bez
komentarzy. Kto mi to przesłał? Obraz ze sprytnie położonej kamery nie zawsze
jest najlepszy. Czasem niektórzy z mimowolnych "aktorów" znajdują się poza
kadrem, ale dźwięk nie urywa się ani na moment. To było jak silny cios prosto w
żołądek, po którym przez minutę nie można złapać
tchu. Być może TNR po prostu przesyła nagranie wszystkim uczestnikom wydarzenia,
ale... Nie potrafiłem obejrzeć tego do końca.
27 października
Przyszedł lvo Yorga, zaskakujące odwiedziny. Otworzyłem drzwi, a on stał i
uśmiechał się, łysa pała, tak jak i ja. Przywitaliśmy się jak starzy przyjaciele
stęsknieni za sobą. A przecież przez ostatnie miesiące niewiele o nim myślałem.
Nie wiedziałem, co się z nim dzieje, ale i nie próbowałem się dowjedzieć. Kiedy
go zobaczyłem, ucieszyłem się szczerze. Rozmawialiśmy o wszystkim po trochu, o
sytuacji, o tym, co będzie, o nas. Przyznał, że odczuwa podobnie tę dziwną
sytuację, to zawieszenie, w którym wszyscy żyjemy. To się niedługo skończy,
możesz mi wierzyć powiedział w pewnej chwili. Pewność siebie, z jaką to mówił,
zaskoczyła mnie. Zadawał dużo pytań, pytał też o Mariko, czy wiem, jaką funkcję
teraz sprawuje, czy się z nią widziałem. Przyszło mi do głowy, że ktoś go do
mnie przysłał, że to nie jest wizyta czysto towarzyska, i zapytałem o to.
Zaprzeczył gwałtownie, przez chwilę wydało mi się, że zbyt gwałtownie.
Chciałem cię zobaczyć powiedział pomyślałem, że jestem ci coś winien, w
końcu ciebie jednego obchodziło, co się ze mną dzieje, a o Mariko nie powinienem
pytać, przepraszam wycofał się natychmiast. Powiedziałem mu, że nie widziałem
się z nią od tamtych wydarzeń w Mediolanie i nie chcę się widzieć nadal.
l dobrze powiedział zapomnij o nich, byli i są pyłkiem. Stanowimy jedną
piątą populacji, ale to m y zostaniemy tu w końcu. Reszta musi przegrać, Eroll
przekonywał. To są śmiertelne dinozaury, ich świat dobiega końca, wymrą, kiedy
spełni się ich czas. Bo to my mamy czas mówił, przeciągając głoski oni nigdy
go nie mieli. Pracowali przez tysiące lat i oto jesteśmy my. Cześć im i chwała,
ale czas teraźniejszy to my. Żaden gatunek nie wie nigdy, kiedy odchodzi w
ślepą uliczkę ewolucji i pozos-
taje niżej. O tym mogą wiedzieć tylko ci, którzy stają na wyższym szczeblu tej
drabiny.
Nie masz wrażenia, że to już szczebel ostatni? Że to już koniec? zapytałem.
Być może, ale koniec wieńczy dzieło odparł z emfazą.
On przez cały czas trwa, jak się zorientowałem, w jakiejś podniosłej euforii,
podobnej do tej, jaką przeżyłem wtedy, na wyspie. Tylko tym się właśnie różnimy,
że ja gdzieś ją straciłem i nie potrafię odnaleźć. Czy naprawdę wtedy Za-mini i
reszta okłamali mnie, ponieważ w gruncie rzeczy tego chcjałem? Ułatwili mi tylko
decyzję, którą i tak bym podjął? Chciałem zapytać o to lva, ale to nie było
potrzebne, jego odpowiedź już znam.
2 listopada
Manifestacja i pochody członków Klubów N na wszystkich kontynentach. Napięcie
wyraźnie wzrosło po wczorajszych wypadkach w Lizbonie. Jeden z tamtejszych
klubów zorganizował pochód, żądając, jak zwykle, podjęcia przemysłowej produkcji
wirusa. Pochód nie był liczny i wszystko przebiegało spokojnie aż do chwili, gdy
zaatakowała ich grupa miejscowych "chłopców"-, krzycząc: Precz z łysymi! Wzięli
ich pod obcasy i porządnie poturbowali. Ktoś był przy tym z kamerą i już
wieczorem nadały to wszystkie kanały. Dziś kluby solidarnie wyszły na ulicę.
Byłem w paru miejscach, "łysi" są dużo agresywniejsi niż zwykle. Sprawa w
Lizbonie na milę pachnie prowokacją, Grunst jest też tego zdania. Tymczasem
Mariko, jako przedstawiciel partii M, wygłosiła w parlamencie płomienne
przemówienie, odcinając się i protestując "w imieniu większości". Widziałem jej
twarz na ekranie, była tak zmieniona, że niemal jej nie poznałem. Wykrzywiona
złością miotała gromy na partię N, żądała podjęcia "natychmiastowych kroków".
Z każdym dniem oddalamy się od siebie, a przecież...
6 listopada
Przez ostatnie trzy dni nie wychodziłem z domu. Leżałem. Było mi dobrze. Prawie
tak jak na wyspie. Wyszedłem kupić coś dopiero dzisiaj, jem w ogóle bardzo mało,
czyżby efekt zabiegu?
10 listopada
Niespodziewanie w sukurs klubom N przyszły kobiety. Organizacje kobiece zażądały
stanowczo podjęcia przemysłowej produkcji wirusa, który umożliwia mutację.
Przewodnicząca Europejskiego Związku Kobiet wyjaśniła ten nagły zwrot
następująco: każdy człowiek otrzymuje połowę chromosomów od swego ojca, a połowę
od matki. Ponieważ geny grup N i M nie są dominujące, ich kombinacje mogą być
takie: MM, MN i NN. Tylko osobnicy z zestawem NN podlegać mogą zmianie, ale
przecież osobnicy MN posiadają oba geny, a ich gamety potrafimy selekcjonować,
tak więc przy sztucznym zapłodnieniu, które jest regułą, można uzyskać zarodki o
zestawie NN. W takim przypadku, mimo że żadne z rodziców nie ma szansy na
mutację, ich dziecko będzie ją miało. "Nie chcemy starości ani śmierci dla
swoich dzieci i w ich imieniu wszystkie kobiety powinny żądać dziś wprowadzenia
ustawy o produkcji czynnika mutagennego!" zakończyła gromko. Doskonałe
posunięcie, w parlamencie huczy jak w ulu.
18 listopada
Obudziły mnie huki i krzyki na ulicy. Wielki dzień dla wszystkich, parlament
podjął decyzję o produkcji. Jak zwykle w imię większości. Zabawne, jeszcze
niedawno w imię większości żądano zatajenia wszelkich informacji dotyczących tej
sprawy i zniszczenia wszystkiego, co dotyczy tych badań i ich efektów.
25 listopada
Od kilku dni pada deszcz, zimno. Wychodzę na ulicę rzadko, coraz rzadziej, tylko
wtedy, kiedy naprawdę muszę. Odnalazłem kasetę z nagraniem tamtego dnia w
Mediolanie i obejrzałem od początku do końca. A potem jeszcze raz. Nie wiem
dlaczego. Wydaje mi się, że tylko po to, żeby poczuć żołądek gdzieś w okolicach
gardła. Żadnej myśli, po prostu siedzę i patrzę.
20 grudnia
Ostatni zapis zrobiłem tutaj prawie miesiąc temu. Jeżeli tak pójdzie dalej
oszaleję. Każde słowo, każdy obraz z tej przeklętej kasety zapisane są w moim
mózgu.
22 grudnia
Po raz pierwszy od kilku tygodni wyszedłem na ulicę. Nie mogłem pojąć, co się
właściwie dzieje. Ulicami maszerują kolumny, wznoszą jakieś okrzyki. Czuje się
napięcie, siły porządkowe nie reagują. Pod semibankami tłumy. Powiedziano mi, że
przed dwoma dniami banki dostały pierwszą partię szczepionki z wirusem
Zaminiego. Kandydaci na mutantów, członkowie klubów N grupowo udają się na
zabieg, euforia. Większe kolumny wstrzymują ruch na ulicach.
Tymczasem w parlamencie zgłoszono projekt ustawy, wedle której ci, co zdecydują
się na mutację, pozbawieni byliby możliwości posiadania dzieci. W przeciwnym
razie jak argumentowano kolejka oczekujących na pozwolenie na dziecko
wydłuży się niepomiernie, ponieważ znacznie zmaleje liczba zgonów, a od tego
zależy liczba nowo narodzonych. To uderzyłoby najsilniej w tych, którzy nie mogą
lub nie chcą poddać się mutacji, przecież dla nich dzieci są jedyną
przyszłością.
. Ten projekt zgłosiła Mariko Senkiro. Jest już wiceprzewodniczącą partii M.
23 grudnia
Zima na całym kontynencie. Mróz i śnieg. Zaraz Święta, wydaje się, że wszyscy o
tym zapomnieli. Przede mną samotna wigilia.
27 grudnia
Dziś rano telefon od Grunsta, wezwał mnie do siebie. Sądziłem, że ma jakieś
pretensje, które chce wyłuszczyć; istotnie, od ponad miesiąca nie byłem w
parlamencie i moje "stanowisko" sprawozdawcy było na dłuższą metę mocno
wątpliwe. Zaskoczono mnie jednak zupełnie. W gabinecie oprócz Grunsta siedział
jakiś młody (chociaż, może tak mi się tylko zdawało) mężczyzna. Przysiągłbym, że
na głowie miał perukę. Grunst okazał się wobec mnie nadzwyczaj uprzejmy, jakby
speszony obecnością tamtego. Prosił, żeby siadać, i wyraźnie usunął się w cień.
Facet, nie przedstawiając się, zaczął rozmowę od pytania o moje samopoczucie.
Nie bardzo wiedziałem, jak zareagować, spojrzałem pytająco na Grunsta, ale udał,
że tego nie dostrzega. Facet tymczasem wbił we mnie chłodne, jasne spojrzenie i
naprawdę oczekiwał odpowiedzi. Jego pucołowata twarz wyrażała szczere, troskliwe
zainteresowanie. Pospieszyłem więc uspokoić go, że mam się jak najlepiej, i
zapytałem grzecznie o powód tego nagłego zainteresowania moją skromną osobą.
Zanim przejdę do sprawy, chciałbym wiedzieć, co pan sądzi o aktualnej
sytuacji? on na to.
Niebezpieczna odparłem jednym słowem. Nie miałem jeszcze pojęcia, do czego
zmierza, ale na wszelki wypadek postanowiłem być lakoniczny. Moja odpowiedź
jednak wyraźnie go usatysfakcjonowała.
Otóż to, panie Brand! Cieszę się, że docenia pan niebezpieczeństwo, całą
powagę sytuacji. Jestem pewien, że nie muszę pana przekonywać, jak blisko
jesteśmy wojny domowej na skalę kontynentu.
Z pewnością nie musiał mi tłumaczyć tego, co widziało
się na każdym rogu. Pan zdaje się dość dobrze zna panią Mariko Senkiro
wypalił nagle ni stąd, ni zowąd. Poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moją
twarzą. Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie pytania o Mariko. Tymczasem on
mówił dalej: Pani Senkiro jest bardzo radykalna... Za bardzo, jeżeli dobrze
mnie pan rozumie. Jej ostatnie przemówienie w parlamencie dolało oliwy do ognia.
Możemy spłonąć w nim wszyscy, panie Brand. Kluby nigdy nie zgodzą się na takie
rozwiązanie, nawet gdyby parlament je zatwierdził, a może to być początkiem
totalnego wybuchu, potwornej eksplozji... Ludzie są bardzo rozentuzjazmowani,
podnieceni... Byle iskra... Tymczasem pani Senkiro nie zważa na nic, uderza
niemal na ślepo i śmiem twierdzić (to nie tylko moje zdanie), że kierują nią,
pan mnie rozumie, pewne motywacje pozapolityczne, pozaspołeczne, osobiste...
Przerwałem mu, już wiedziałem, dokąd zmierza, zachowałem się idiotycznie, być
może, ale byłem wściekły. Zawołałem, żeby nie gadał bzdur, Mariko robi to, co
uważa za stosowne, i mnie nic do tego! Zdenerwowany opadłem wreszcie na fotel i
spytałem, czego ode mnie właściwie oczekują, czego się spodziewają, co to za
podchody, do diabła!
Pomyśleliśmy, że mógłby pan z nią porozmawiać, spróbować wpłynąć jakoś...
My, to znaczy kto? Kogo pan reprezentuje? zapytałem.
Tych wszystkich, którzy rozumieją, że stały się rzeczy nieodwracalne, i pragną
zapobiec najgorszemu: niepotrzebnym ofiarom odpowiedział. Mam nadzieję, że
pan również do nich należy.
A jeżeli nie? powiedziałem i szybko tego pożałowałem.
Pan żartuje! zawołał i wyczułem w jego głosie jakąś groźną nutę. Pan
przecież już dawno dokonał wyboru.
To też była prawda.
Jutro wyjeżdżam do Lozanny pełen obaw... No, ale skoro mam zbawić świąt...
W tym miejscu w zapisie jest dłuższa, prawie czteromiesięczna przerwa,
spowodowana zapewne wyjazdem i jego konsekwencjami, jak można zorientować się z
ostatniej części zapisu.
5 kwietnia, godz. 2 w nocy
Nigdy w życiu jeszcze tak bardzo się nie bałem. Notuję te słowa w maleńkim
pokoiku w pawilonie głównym Klubu N na Zollikonie, robię to, by na chwilę
chociaż przestać odczuwać strach. Straszne dni i jeszcze gorsze noce, jasne,
wiosenne, księżycowe noce. Patrząc na maleńkie listki krzewów pod oknem i w
klubowym parku, można by pomyśleć, że to już maj. Park jest czarny i
przerażający, wypatruję oczy w tę ciemność i drżę na myśl, że mogę w każdej
chwili zobaczyć tam jasne płomyki pochodni. Z miasta dochodzą czasem
nieokreślone, ale groźne odgłosy lub nagle wszystko zamiera w ciszy, która
jednak, zamiast koić nerwy, jeszcze bardziej je napina.
W klubie jest cisza, chociaż jestem pewien, że śpi tylko niewielu. Boją się tak
samo jak i ja, wszyscy się boimy. Od śmierci Mariko strach towarzyszy mi bez
przerwy, bez chwili oddechu, dniem i nocą. Rozbitkowie na morzu nienawiści,
otoczeni ze wszystkich stron, winni tylko tyle, że nie musimy umierać. Chcą nas
zniszczyć, zetrzeć z powierzchni Ziemi, nas, o tyle lepszych, doskonalszych! Ale
to nie przeciwko nam się buntują, występują przeciwko sobie. Nie chcą zgodzić
się na swój los, swoją kondycję i to mnie przeraża najbardziej. Irracjonalność
tego buntu, który obraca się przeciwko nam, rodzi głupią i ślepą nienawiść.
Tyle razy w ciągu długich godzin nocnej warty próbowałem uświadomić sobie ów
łańcuch przyczyn i skutków, który doprowadził do obecnej sytuacji. Wciąż jednak
wiem zbyt mało. Trudno przewidzieć, co się z nami stanie, do czego to
wszystko doprowadzi, ale może ocaleje chociaż ten samo-pis i słowa, które
notuje.
Tamtego dnia w gabinecie Grunsta, kiedy powiedziałem, że się zgadzam, poradzono
mi, żebym założył perukę i przykleił sobie brwi, jeżeli mam zamiar skontaktować
się z Mariko, wiceprzewodniczącą partii M. Zrobiłem tak. W Lozannie, gdzie była
siedziba partii M i dokąd dotarłem w pełnej charakteryzacji, poinformowano mnie,
że pani Senkiro udała się do Madrytu na pierwszy europejski zjazd partii.
Dotarłem tam późnym wieczorem. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jak bardzo
sytuacja jest już napięta. Jadąc, myślałem tylko, że zobaczę Mariko, że będę z
nią mówił. Przeprowadzałem w myślach tysięczne warianty tej rozmowy. Uroczyste
otwarcie zjazdu odbywało się w Hali Sportu i do zakończenia pierwszego dnia było
jeszcze daleko. Nie miałem jednak żadnej przepustki ani akredytacji, a wejście
obstawione było dokładnie przez facetów w białych czapeczkach z granatową literą
M. Próbowałem wejść ,,na kamerę", to wydało mi się łatwiejsze niż dostanie się
później do hotelowego apartamentu Mariko.
Podstęp nie udał się. Zauważono mnie i zastąpiono drogę. W trakcie krótkiej
szamotaniny przesunęła mi się peruka, zdarto mi ją natychmiast. Porządkowy
wrzasnął: divinus! jakby zobaczył nagle wcielonego diabła. Dosłownie wykopali
mnie na ulicę, rozcinając mi skórę na czaszce moją własną kamerą.
Po raz pierwszy zetknąłem się z taką agresją. Widziałem ich twarze, malował się
na nich wyraz satysfakcji na widok zgnojonego divinusa. Nie czułem nienawiści,
nie rozumiałem, co się dzieje, wszystko wydało mi się koszmarną pomyłką! To
prawda, że usiłowałem się niezbyt formalnie dostać do wnętrza budynku, ale moich
tłumaczeń nie słuchali w ogóle. Wróciłem do hoteliku, w którym udało mi się
dostać pokój, pamiętający pewnie jeszcze czasy przed Wielkim Zjednoczeniem,
pokój z umywalką i kurkiem, który odkręcało się palcami, żeby pociekła woda.
Pochylony obmy-
wałem pod kranem rozciętą skórę na głowie. Potem długo w noc, z jedynego w
hotelu terminalu, umieszczonego w holu na dole, próbowałem ustalić, gdzie
zatrzymała się przewodnicząca partii M. Wreszcie udało mi się to, ale w jej
apartamencie nikt nie odpowiadał. Poszedłem spać. Obudziło mnie łomotanie do
drzwi. Policja! Nie rozumiałem, czego chcą, na moje protesty nie zwracali uwagi
wywlekli mnie z łóżka i ledwo pozwoliwszy się ubrać zawieźli na komisariat.
Śniady porucznik z sinym zarostem na policzkach, oskarżycielskim tonem zażądał,
żebym przyznał się do tego, że poprzedniego wieczora próbowałem wedrzeć się na
zjazd w Pałacu Sportu. Potwierdziłem bez wahania. Owszem, chciałem sfilmować
zjazd, jestem reporterem wyjaśniłem. Dostałem w twarz raz, drugi, oficer
zaczął wymyślać mi od ostatnich. Z jego histerycznych krzyków, wy-myślań i
oskarżeń zrozumiałem wreszcie: przy wyjściu z Hali Sportu na Mariko czekał
zamachowiec, kula z jego pistoletu zabiła ją na miejscu. Zanim ktokolwiek zdążył
się zorientować, zamachowiec zbiegł, l teraz ten oficer właśnie mnie oskarżał o
dokonanie zamachu. Zdawało mi się, że jeszcze chwila i oszaleję. To było zbyt
absurdalne, rzeczywistość znowu fiknęła kozła i w ten szalony sposób po raz
ostatni nas połączyła.
Kto i dlaczego? Prawie cztery miesiące, dzień i noc, nie myślałem o niczym
innym, zamknięty w pojedynczej celi madryckiego więzienia. Dziś jest dla mnie
jasne, że cała ta, jakże spektakularna scena usunięcia mnie z hali
wyreżyserowana była w najdrobniejszych szczegółach. W Madrycie czekano na mnie.
Miałem wszelkie powody do 'nastawania na życie Mariko. To, co zaszło w
Mediolanie, obserwowały miliony ludzi na ekranach swoich telewizorów,
znaleźliśmy się po dwóch stronach barykady. Za mną stały Kluby N, im zaś Mariko,
jako przewodnicząca partii M, autorka tak drastycznej propozycji w parlamencie,
była solą w oku. Nic nie wywołałoby większego poruszenia wśród rzesz homo
sapiens jak to zabójstwo. Prowokacja spełniła swoje zadanie.
Poczęły mnożyć się zamachy, coraz częściej dokonywano samosądów.
Kiedy wyszedłem z aresztu, zwolniony po prawie czterech miesiącach za wysokim
wstawiennictwem, jak się domyślałem, a może po prostu z braku dowodów czułem,
jak bardzo atmosfera na ulicach jest już napięta. Członkowie Klubów N zniknęli
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie widziałem ani jednego ich
transparentu. Zanim doszedłem do klubu, zrozumiałem tę nieobecność, tak rażącą
po jeszcze niedawnych pochodach. Kilkakrotnie mnie opluto, zastępowano mi drogę,
wygrażano. Sam klub przypominał już fortecę siatki, druty kolczaste, strażnicy
z psami. Członkowie, którzy już poddali się mutacji i utracili zarost, przez co
stali się widoczni, poczęli być szykanowani wszędzie, gdzie się pojawili. Stali
się przedmiotem drwin i złośliwości. Gdy wracali do swoich mieszkań, mnożyły się
pobicia; kiedy uciekali, wołano za nimi: divinus\ Te, divi-nus\
Coraz częściej zostawali w klubie również na noc, tak było bezpieczniej. Samotny
powrót do Zurychu oczywiście mi odradzano, nie dałem się jednak przekonać. Nie
chciałem w tym mieście pozostawać ani chwili dłużej. Żona sekretarza klubu
ucharakteryzowała mnie starannie, była specjalistką w tej dziedzinie.
Jakie to miało znaczenie, zrozumiałem już w parę godzin później w hallu dworca
lotniczego, kiedy czekałem na samolot do Zurychu. Tam byłem świadkiem sceny,
która byłaby może zabawna, gdyby nie była tak przerażająco rzeczywista.
Starszemu już mężczyźnie z całkowicie wyłysiała głową, który najwyraźniej
spieszył się na samolot, taszcząc dwie duże walizy, zastąpiło nagle drogę dwóch
młodych mężczyzn. Nie pozwalając się wyminąć, zaczęli wyzywać go od divinusów i
łysielców, popychali i poszturchiwali. Mężczyzna zaklinał się, że nie jest
żadnym mutantem, że wyłysiał całkiem naturalnie i nic na to nie może poradzić,
zresztą, proszę pokazywał swoją twarz brwi ma
przecież prawdziwe! Nie wierzyli mu, może nie chcieli uwierzyć. Uśmiechali się
ironicznie. Kopnięta silnie walizka otworzyła się, rzeczy wysypały się na
kamienną podłogę. Mężczyzna trzęsącymi się rękami zbierał je z powrotem,
opadłszy na kolana. Poczułem wtedy po raz pierwszy zaciskającą się na gardle
straszliwą łapę strachu i żołądek zamieniający się w bryłę lodu.
Odstąpili wreszcie od niego. Nikt nie zareagował, nikt się nie ośmielił. Co by
się stało, gdybym to ja był na miejscu tamtego? Kiedy dotarłem do studia na
Zollikonie, zrozumiałem, jak niewiele brakowało. Wszystko było kompletnie
zdewastowane, mieszkanie splądrowane, kable w studio powyrywane, urządzenia
pogruchotane. Na jedynym ocalałym ekranie widniał namazany czarną farbą napis:
śmierć divinusom! Boscy do nieba! Nie miałem tam nic do roboty.
Kolejna noc w klubie... Strach. To się pogłębia z dnia na dzień. Nie wychodzimy
już w ogóle, jesteśmy zdani tylko na siebie. Z tego, co wiemy, specjalne
oddziały Rezerwy Militarnej, złożone tylko z naszych, pilnują semibanków w
Mediolanie, w Atenach i Awinionie, gdzie przechowywane są depozyty N. Ale
oddziałów tych nie starcza do pilnowania klubów. Do Zurychu udało mi się dotrzeć
w ostatniej chwili, loty przerwano. Czynna jest tylko jedna stacja tv. Niektórzy
przedstawiciele rządu apelują o spokój i rozwagę w tej trudnej sytuacji. Wczoraj
trzymał mowę tymczasowy wicepremier. "Jeżeli nawet są między nami różnice
mówił to przecież wszyscy jesteśmy ludźmi!" W klubie uśmiechaliśmy się tylko.
Nikt nie bierze go poważnie, to ,,włochacz", jak tutaj się mówi, co on może
wiedzieć?
Niebo jaśnieje, do rana niedaleko. Ta noc jakoś przeszła, zaraz powinien się
zjawić Vicki, żeby mnie zastąpić. Vicki jest postawnym sympatycznym blondynem,
nie zdążył się zmutować, wciąż wypytuje o moje odczucia, ale nie
jest natrętny. Siedzi w klubie od początku, zostawił żonę z dzieckiem, tylko on
jeden jest N, jak wyjaśnił.
6 kwietnia, godz. 13
Wstrząsająca wiadomość. Tej nocy napadnięto na Klub N w Genui. Ktoś to
oczywiście sfilmował. Wstrząsające. Nacierający przy świetle pochodni tłum, te
spocone twarze, wykrzywione w jakimś zwierzęcym grymasie wściekłości,
średniowieczny tłum fanatyków żądny krwi... l nagle ujrzałem znajome rysy,
wydawało mi się, że to przywidzenie, nie mogłem uwierzyć, ale musiałem to była
twarz Schwartzkopfa. Eks-kapitan biegł na czele z pochodnią w dłoni. Krzyczał
coś, wyraźnie przewodził. Budynki klubu podpalono, liczba ofiar nie jest jeszcze
znana. W naszym klubie wrze jak w ulu. Większość rzuciła się do budowy nowych
umocnień, ale nie wszyscy, niektórzy, przeciwnie, popadli w dziwny stan
odrętwienia, jakby nic ich nie obchodziło. Mimo nieprzespanych dwóch kolejnych
nocy zgłosiłem się na ochotnika do pomocy. Strach. Przed nami następna noc. Czy
zaatakują?
godz. 00.30 '
Cisza. Nikt nie śpi. Siedzę przy oknie wychodzącym na park. Nasłuchiwanie.
Dobiegają odgłosy dalekich wybuchów, nikt nie wie, co to znaczy. Trzeba
przygotować się na najgorsze...
7 kwietnia, godz. 7.00
Nigdy chyba nie zapomnę tej nocy ani tym bardziej tego poranka. Po największym
załamaniu nowina: uratowani! Około szóstej rano Vicki, wiedziony jakimś
przeczuciem, włączył tv. Ujrzeliśmy ku swemu zaskoczeniu twarz Zami-niego. W
ciągu sekundy wszyscy byli na dole, przed aparatem.
...Do tego nie mogliśmy dopuścić mówił Zamini Dziś w nocy plan Beta
zakończył się, zniszczyliśmy wszys-
tkie banki seminacyjne homo sapiens. Nasze oddziały zajęły Pałac Narodów w
Genewie i wszystkie ważniejsze stacje tv. Wojsko i służby porządkowe przywracają
spokój i ład, patrole mają rozkaz strzelania do każdego, kto nie podporządkuje
się ich poleceniom. Jesteśmy ukoronowaniem ewolucyjnej drabiny! Nowym gatunkiem
istot żywych, jedynym, który pokonał barierę śmierci i starości! Musimy mieć
możliwość swobodnego rozwoju i odpowiedniej przestrzeni życiowej. To, co się
stało dziś w nocy, było smutną koniecznością. Nie chcemy walczyć i walka nigdy
nie była naszym celem. Zmuszono nas do niej! Nasze zwycięstwo jest tylko
przejawem nieubłaganych praw przyrody, praw ewolucji. Zdecydowana,większość
przedstawicieli homo sapiens jest w pełni świadoma ogromnej roli, jaką ich
gatunek miał do spełnienia i którą, koniec końców, spełnił, doprowadzając do
powstania homo divinus! Teraz musi odejść, takie są prawa natury. Nie chcemy
niepotrzebnie skraca*ć im i tak nazbyt krótkiego życia. Mogą zakończyć je
zgodnie ze swoim genetycznym programem, którego nie da się już zmienić.
Powtarzam: mogą, jeżeli nie będą przeszkadzać nam! Niech żyje Ewolucja!
Euforia! Nareszcie koniec strachu, całujemy się wszyscy serdecznie. Vicki woła:
damy teraz popalić tym bydlętom! Niech żyje Ewolucja! Ewolucja musiała wygrać i
przegra każdy, kto spróbuje stanąć na jej drodze. Ewolucja należy do nas!
Sekretarz klubu, Turlen, wygłosił okolicznościową mowę. O swoim strachu sprzed
kilku godzin nie mówi, ale widzę, jak szybko chce odsunąć od siebie poniżające
wspomnienie...
Wygraliśmy... Musieliśmy wygrać, chciałem ci to wytłumaczyć, Mariko, ale czy
wysłuchałabyś mnie? Szlachetna w swoim wołaniu o sprawiedliwość i zupełnie
bezsilna wobec tej fali życia, która niszczyła wszystkie tamy, żeby dzisiaj
rozbić w puch ostatnią przeszkodę i już swobodnie rozlać się po świecie. Ani ja,
ani ty nie mogliśmy temu
zapobiec, mogliśmy co najwyżej nic o tym nie wiedzieć, ale zakończenie i tak nie
mogło być inne.
XXXVIII
ŚCIŚLE POUFNE ŚCIŚLE POUFNE
MASTER do rąk własnych.
ŚCIŚLE POUFNE
Zeznanie osk. E. Branda (vel Kast) zapisane przez niego samego na dostarczonym
mu na własne żądanie samopi-sie dn. 22 kwietnia 220 r. od żak. ew.
W-pa Divinus, 23 kwiet. 220 r. od żak. ew. podp. () Ritter
Leżę. Pod głową mam poduszkę, pachnie słono morską trawą. Oczy mam zamknięte.
Niebo nade mną jest na pewno bez jednej chmurki, ohydnie błękitne. Słyszę
łagodny plusk fal, które klaszczą monotonnie o wysoki metalowy brzeg. Klask...
szsz... klask... szsz... Drobinki wody wędrują po metalu z dołu do góry i z
powrotem. Nie widzę nic. To wszystko, co dociera do mnie z zewnątrz, Master.
Oczy mam zamknięte, ponieważ słońce zachodzi, a nie chcę oglądać tej żałosnej
karuzeli, zbyt często robi mi się niedobrze, czyli, mówiąc prościej, zbiera mi
się na rzyganie.
Obrzydzenie, jakie odczuwam, jest ciemne i bezkresne jak wody Pacyfiku. Wiem, że
przerżnąłem ostatnią, wartą cokolwiek rozgrywkę i zamykanie oczu niewiele
pomaga. Nudności już ustępują, w każdym razie nigdy do końca.
lvo to był spryciarz, prawda, Master? Podobno przez miesiąc nosił pod koszulą
ołowianą kamizelkę, czekając na stosowny moment, a kiedy wreszcie się doczekał
chlup! i po kłopocie, tyle go widzieli... Ciekaw jestem tylko, skąd on wziął
tyle ołowiu? Trzeba przyznać, że zawsze miał talent do znikania, ja nie
nauczyłem się tego
przez 220 lat. Zostałem. Nie potrafię tak dobrze się maskować, a trzeba
przyznać, że w tej dziedzinie dochodzi się u nas do mistrzostwa, powiedziałbym
arcymistrzostwa, do przykładów jeszcze dojdziemy...
Na razie zacznę od tamtego dnia, w którym mnie zatrzymano, bo to przecież
najważniejsze, Master.
O tym, że było to dokładnie w przeddzień moich urodzin, dowiedziałem się dopiero
tu, kiedy mnie przywieziono. Rachubę zgubiłem zapewne kilkadziesiąt lat
wcześniej, jak większość. (A ty, Master, kiedy zatraciłeś rachubę dni i nocy?)
Wiedziałem tylko, że urodziłem się wiosną, tego byłem pewien, ale dokładne
daty...
Tamtego ranka, w trakcie spaceru, na widok pierwszych zielonych liści pomyślałem
znowu o czasie... To znaczy o sobie. Po raz któryś z rzędu zamykała się moja
pętla dookoła Słońca. Odczułem lekki zawrót głowy (uczucie podobne do tego,
które ogarnia nas, gdy patrzymy w dół z dachu kilkudziesięciopiętrowego
wieżowca), próbując policzyć owe pętle. Potknąłem się o wystający z ziemi korzeń
sosny, wiele ich rośnie w hotelowym parku. Zresztą, gdybym się nie potknął,
szybko znalazłbym zapewne inny, równie dobry pretekst, żeby przestać liczyć.
Mieszkałem, jak ci już, Master, na pewno wiadomo, w hotelu Rosa, który stoi
wśród nadbałtyckich sosen, równie nudnych i mało dających cienia jak palmy. W
tym hotelu komputer recepcyjny był zawsze, odkąd sięgam pamięcią, popsuty, a
recepcjonista nie miał nawet liczydeł. W związku z tym nigdy nie udawało się nam
dokładnie wyliczyć liczby dób hotelowych, za które byłem winien, więc za
obopólną zgodą płaciłem tyle, ile miałem akurat przy sobie. Ale nie tylko
dlatego mówię o owym recepcjoniście, on był najdoskonalszym przykładem
arcymistrzowskiej umiejętności maskowania się, jaki znam. Poza wszystkim lubiłem
go.
Medytował naprawdę często i długo, a kiedy tego nie robił, tryskał energią i
humorem. W każdej chwili swego ist-
nienia zdawał się dziękować Ewolucji za to, że uczyniła go homo divinus. Starał
się nie opuszczać swojego hotelu w obawie przed przypadkiem. Przypadek to
szatan mówił do mnie, kiwając łysą głową nad blatem recepcyjnej lady.
Przypadek, proszę pana, to chaos i zaprzeczenie rozumu. Każdy, bezwzględnie
każdy, gdziekolwiek się znajduje, musi eliminować Przypadek. Zostawmy go tym...
zdychającym nędzarzom, dla nich przypadek to los, przed którym nie ujdą. Więc
zostawmy go im powtarzał. Z początku miałem go za prowokatora i przytakiwałem
po prostu. Wreszcie przekonał mnie.
Miałem kuzyna opowiadał mi w największej tajemnicy razem się mutowaliśmy.
Zamieszkał, proszę pana, gdzieś pod Paryżem, w wieżowcu na jedenastym piętrze.
Nie żyje, podobno wypadł przy myciu okien krzywił się z obrzydzeniem. W
każdym razie jego żona przekonała kogo trzeba, że stało się to za sprawą
Przypadku, ale ja, proszę pana, ja nie dam się nabrać. Zerwałem z nią wszelkie
kontakty, z oburzenia nie mogłem jeść cały dzień po tej wiadomości!
Patrzyłem na niego z podziwem. Czyż nie byłbyś z niego dumny, Master? Ty sam?
Następnego ranka znaleziono go powieszonego na strychu w hotelowej suszarni. To
powinno mnie czegoś nauczyć w trudnej sztuce maskowania się, ale niestety, nie
nauczyło niczego.
Tamtego przeklętego wiosennego dnia po powrocie do pokoju ze spaceru pq parku,
zamiast zasiąść do medytacji zalecanych przed południem, wszedłem do łazienki i
stanąłem przed lustrem. Pytałem szklaną taflę o liczbę moich urodzinowych
rocznic i niemy kwadrat odpowiedział mi jak zwykle: trzydzieści sześć, l wtedy
stało się coś, co nigdy nie powinno było się stać. Uniosłem obie pięści i z
całych sił grzmotnąłem w lustro. Rozprysło się z piekielnym hałasem, który ledwo
do mnie docierał. Pojedyncze kawałki szkła po-
leciały aż pod wannę, schyliłem się, żeby je pozbierać. Wiedziony impulsem (tak,
Master) ująłem jeden z odprysków w pokiereszowane uderzeniem palce prawej dłoni
i ostrą krawędzią przyłożyłem do lewego przegubu. Wystarczyło tylko mocno
pociągnąć i podstawić pod ciepłą wodę.
Wtedy usłyszałem za sobą okrzyk i już byli przy mnie. Przerażony, próbowałem
tłumaczyć, że właśnie zbiło się lustro, że sprzątam, nic więcej, ale chwycili
mnie pod pachy i ponieśli do samochodu. Chwilę później jechałem w stronę
lotniska, trzymając niezgrabnie przed sobą zakrwawione dłonie. Tak właśnie było,
Master, i nic dziwnego, że początkowo wypierałem się, przecież to naprawdę był
tylko impuls, zaledwie ślad myśli. Oczywiście nie uwierzyliście w to. Bardzo
słusznie, bo być może wtedy nie zrobiłbym tego, ale dziś już na pewno tak.
Miałem tu na Divinusie czas, żeby zastanowić się nad wszystkim.
Byłem kiedyś, Master, twoim pełnomocnikiem przy naczelnym organizatorze akcji
,,Haes", nadzorowałem akcję przesiedlania homo sapiens do miast wydzielonych.
Większość uznała w nas koronę Ewolucji (cóż innego im pozostało?), łatwo było
nimi kierować (chociaż nie wszyscy się podporządkowali, wiesz o tym, Master).
Pamiętam, rozmawialiśmy wtedy. Tylko ten raz. Zapytyłem, czy to było konieczne?
Odpowiedziałeś: ,,W twórczym przejściu od mocy do aktu istnieje nieograniczona
liczba możliwości, zrealizowanie tylko jednej z nich wyklucza natychmiast
wszystkie inne". Dzieje się tak, jak dziać się musi, pytania są zbędne, znamy
już wszystkie odpowiedzi.
Ale czy naprawdę nigdy nie chciałeś zniknąć? Odejść? Podjąć tę ostatnią,
najważniejszą decyzję? Jak to możliwe, skoro jesteś Najstarszy? Jak sobie dajesz
radę? Na te pytania znalazłem tylko jedną odpowiedź: władza. Ta najstraszliwsza
władza, jaką ktokolwiek dysponował na tym globie. Przystaliśmy na nią... bo nie
było innego wyjścia, a w każdym razie tak nam się wydawało. Ty od samego
początku prowadziłeś grę o władzę. Ale o władzę tylko i wyłącznie
nad nami, nad homo divinus. Cóż z panowania, choćby i nad całym światem, skoro
świat ten zaludniałyby stwory homo sapiens, a one zawsze w końcu wymykają się
wszelkiej władzy, podległe tylko swej naturze. Więc w imię Ewolucji kazałeś je
zniszczyć. Tak, zniszczyć, bo jak inaczej nazwać to, co się z nimi stało? A ja
sam brałem w tym walny udział. Zatriumfowały hasła: Ewolucja to życie!
Wrzeszczeliśmy je jak opętani. Jakiś czas wszystko szło dobrze. Sto, sto
dwadzieścia lat... l nagle ten i ów znikał po cichu, przypadkiem. Zaczęli się
wymykać, korzystając z furtki "Przypadek". Musiałeś zorientować się od razu.
Walnąłeś pięścią w stół i powiedziałeś: Przypadek nie istnieje. Więc wydaliśmy
słuszną walkę Przypadkowi. Nie ma przypadków skandowaliśmy co tchu w
piersiach. To wyznaczało kierunek walki: O świat homo divinus. Miało i inne
dobre strony. Sfingowanie przypadku wymagało teraz odwagi i samozaparcia od
tych, którym taki zamiar chodził po głowie, a pozostali musieli uważać w
dwójnasób posądzenie o prowokowanie przypadku oznacza osadzenie w Miejscu
Specjalnej Troski i degradację najbliższych w środowisku, w społeczności.
Udało nam się doprowadzić do tego, że nasze organizmy pobierają energię i
wydzielają ją bez żadnych strat. W każdym systemie, jaki znany nam był do tej
pory, nieuporząd-kowanie rosło i dlatego nie było w świecie punktów
uprzywilejowanych, jego natura zdawała się izotropowa. Teraz my staliśmy się
takim punktem wszechświata, stałym punktem odniesienia! Staliśmy się miarą. To
twoje słowa, Master.
Więc teraz przyznaję się: tak, chciałem już odejść. Uważam, że jest to moje
prawo i jeśli pytasz o powody... mógłbym ich podać wiele, ale istotny jest
naprawdę tylko jeden: zrozumiałem, że są pytania, na które NIE MA odpowiedzi, i
to jest ta przyczyna, ponieważ nigdy nie zaprzestanę zadawania ich.
Zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę mógł powtórzyć ci tych słów. Po
pobycie w Miejscu Specjalnej Tro-
ski nie miewa się takich myśli, prawda? Żyć będę ku chwale Ewolucji, ale wiedz,
Master, że tego nie chciałem.
Koniec nagrania.
XXXIX
W pogrążonej w mroku dużej okrągłej sali ogromna zwalista postać rysowała się
wyraźnie na tle okna. Łysa czaszka lśniła jak posmarowana tłuszczem, obwisłe
policzki wydymały się w rytm głębokich oddechów, z których każdy rozpoczynał się
cichą eksplozją, a kończył zamierającym świstem. Zwrócony twarzą do okna
obserwował ciemniejący od wschodu horyzont.
Noc wschodzi powiedział, nie odwracając głowy kiedy przyjrzeć się
dokładniej, można dostrzec ruchy Ziemi dookoła własnej osi.
Odwrócił się powoli razem z monstrualnie dużym fotelem. Na niskim szklanym
stoliczku obok stały dwa półmiski. Na jednym różowił się ogromny homar przybrany
zieleniną, na drugim wąsate krewetki.
Co wolisz, Brand? zapytał. Nie doczekawszy się odpowiedzi westchnął, pokiwał
głową jak ktoś, kto właśnie usłyszał przykrą nowinę, której spodziewał się od
dłuższego czasu, i przysunął sobie homara. Wybór, drogi Erollu, to podstawowa
życiowa czynność mruknął i wbił zęby w białe mięso. Kiedy skończył, odsunął od
siebie półmisek i przymknął powieki.
Eroll przez cały ten czas stał wciąż metr od drzwi, patrząc gdzieś ponad głową
Mastera. Czego jeszcze chce od niego ta trzystusześćdziesięcioletnia góra mięsa?
Więc chcesz nas opuścić...
Nie mam nic do dodania, Master. Powiedziałem już wszystko.
Brawo! Master nie otwierał oczu. Wydawało się, że
śpi, a te słowa wydobywają się spomiędzy lśniących warg bez jego udziału. Oto
człowiek, który chce umrzeć... Podejdź bliżej do tej niszy w ścianie rozkazał
nagle. Brand zrobił, co mu kazano, i zobaczył Zegar. Jedyny chronometr na całej
półkuli, mierzący ten zupełnie niewyobrażalny, abstrakcyjny, uciekający liniowo
czas. Srebrzystobiałe cyfry 23.21 drżały w ciszy pomieszczenia. 23.22. Cudowny
jasny punkcik pulsował regularnie i trudno było oderwać od niego wzrok. 23.23.
Czas biegł oto przed Brandem drobnymi sekundowymi kroczkami, odmierzonymi z
dokładnością do niewyobrażalnie małych wartości. Pytanie tylko: dokąd? 23.24.
Jesteśmy jak ryby wyrzucone na piaszczysty brzeg strumienia, które mogą tylko
marzyć o morzu, tak sobie teraz pomyślałeś, prawda?
Co możesz wiedzieć, Master, o moich myślach? Brand podszedł bliżej, chcąc
widzieć twarz leżącego na fotelu. Obwisłe policzki drgnęły w grymasie uśmiechu.
Żyję nieco dłużej powiedział. Ja. Żyję powtórzył i niespodziewanie
ogromnym ciałem zaczęły wstrząsać drgawki bezgłośnego śmiechu. Nagle przestał
się śmiać.
Masz powiedział krótko, wyciągając w kierunku Erolla rękę. Na szerokiej
tłustej dłoni leżał czarny błyszczący laserlet.
Brand spojrzał z niedowierzaniem. Master przynaglił go gestem.
Biorąc broń dotknął ciepłej spoconej ręki. Odwrócił laserlet lufą do twarzy.
Czarny punkcik miał teraz przed oczami. Uchwycił broń w obie dłonie i odsunął
nieco. Kciuk dotknął spustu. Wystarczyło Jekko nacisnąć... Bardzo lekko. Przez
wytłumione ściany dobiegł go odgłos fal, bijących o brzeg metalowej wyspy.
Klask...szsz...klask...szsz... Wpatrywał się w czarny punkt, ramiona zaczynały
niebezpiecznie drżeć, zmęczone nienaturalną pozycją.
Nie takie to proste, co? usłyszał spod okna. Master mówił monotonnie, głos
wydobywał się z jego wiekowego
i Nr
cielska niczym z głębokiej studni. Co wy możecie wiedzieć o władzy... Chcecie
patrzeć i nie widzieć, i zapominać, być i nie być jednocześnie... Musicie kochać
albo nienawidzić, wydaje się wam ciągle, że powinniście dokądś zmierzać, coś
zaczynać i coś kończyć, nie potraficie inaczej. Ja dałem wam do ręki berło, ale
wy chcecie nim wbijać gwoździe. Emesty... Myślisz, że uważam je za rozwiązanie
doskonałe? Bynajmniej, ale skoro jest to jedyna możliwość, by nauczyć was żyć i
być z tego życia zadowolonym... Brand opuścił ręce.
Więc dlaczego dałeś mi to? zapytał, wskazując broń.
Master otworzył oczy i przyglądał się chwilę stojącemu przed nim. Górna warga
drgnęła kilkakrotnie, jakby próbował się uśmiechnąć. ,,On wygląda jak wielka,
różowa świnia" przemknęło Brandowi przez głowę.
Dlaczego? odezwał się Master. Być może, gdybyś jak inni, którzy stali
tutaj przed tobą, błagał mnie o taką szansę, nie dostałbyś broni. Tyle mówiłeś o
władzy, że powinieneś zrozumieć. To j a dotknął swojej piersi, poruszającej
się w powolnym oddechu j a pozwalam ci odejść.
Brand stał przed nim z opuszczonymi bezradnie rękami, jakby nie mogąc pojąć
słów, które przed chwilą padły.
Twoja pycha jest rzeczywiście nieludzka, Master powiedział wreszcie i,
uniósłszy broń, wycelował ją w siedzącego. Nie sądzisz jednak, że mógłbym cię
zabrać ze sobą? Najpierw ty, potem ja, czy to nie będzie z pożytkiem dla
nieszczęsnego świata? Przynajmniej jeden przyzwoity uczynek w moim przydługim
życiu.
Małe, zatopione w tłustej twarzy oczy patrzyły na niego z wyraźnym
zaciekawieniem. Interesujące, ale niemożliwe, ten laserlet naładowany jest
tylko jednym ładunkiem, weź to pod uwagę powiedział Master cicho tonem, jakim
nauczyciel podsuwa uczniowi nowe dane do zadania. Brand uczuł, że pot występuje
mu na czoło. Ten łajdak przewidział wszystko, podjął tę grę, ale karty są z góry
ułożone i ostate-
cznie wszystko dzieje się zgodnie z planem. Jeżeli strzeli, pozbawi się tej
jedynej szansy na wyzwolenie, przecież chwycą go, wypreparują, wydrążą i
bezwolnemu każą żyć Bóg wie jak długo jeszcze. Więc przeznaczyć ten pocisk dla
siebie? Znaczyło to potwierdzić władzę, spełnić jego plan co dc joty. Czy nic
już nigdy nie miałoby się zmienić?
Broń zadrżała mu w dłoni, co nie uszło uwagi Mastera. Zwalona w fotelu ogromna
postać poczęła trząść się od bezgłośnego śmiechu. Ten śmiech telepał całym
ciałem, każda jego część trzęsła się jakby oddzielnie, podrygiwała i
podskakiwała. Obwisłe różowe policzki, pulchne podbródki przypominały różową
galaretę. Brandowi zdawało się, że jeszcze chwila, a to monstrualne ciało straci
kształty zbliżone do ludzkich i rozpadnie się na kilkanaście różowych drgających
kawałów. Nacisnął spust. Świetlisty pocisk bezgłośnie przeszył błyszczącą głowę,
która nagle, w jednej sekundzie, opadła ku tyłowi na wysokie oparcie. Policzki
Najstarszego jeszcze drżały i wydawało się, że wciąż się śmieje, chociaż czarny
otworek powyżej oka wyraźnie świadczył o tym, że to już niemożliwe.
Eroll dyszał ciężko, jak po długiej górskiej wędrówce. Uspokoił oddech,
nasłuchiwał. Wszędzie panowała całkowita cisza. Uniósł broń do oczu, wskaźnik
liczby ładunków pokazywał zero. Martwa twarz Mastera ironicznie się wykrzywiała.
Lewa dłoń, dopiero teraz to spostrzegł, dotykała włącznika dzwonka, wmontowanego
w poręcz fotela.
Rozejrzał się w panice po pomieszczeniu, ale tu nie można było się skryć. Drzwi
do sali otworzyły się i stanął w nich Karło. Brand nerwowo odwrócił się ku
niemu, trzymając wciąż w dłoni nic nie wartą broń, niezdolny do wykonania
żadnego ruchu, stał, patrząc na zbliżającą się w mroku postać.
Słucham, Master powiedział Karło. Podszedł bliżej. Zobaczył teraz
nienaturalnie odrzuconą w tył głowę trupa. Spojrzał na Branda, ujrzał w jego
dłoni broń. Krzyknął cicho. Eroll uniósł laserlet, nie było nic innego do
zrobienia.
10 Koniec...
24t
Zechcesz mi pomóc, czy wolisz, żebym cię zastrzelił? zapytał, starając się
opanować głos. Skinął głową w stronę okna on wolał to drugie.
Karło dziwnie zgarbił się, jakby go nagle rozbolał żołądek. To nie może być...
to nie może być zajęczał.
Przecież widzisz go, głupcze, sam tego chciał.
Karło runął nagle, ku zdumieniu Erolla, na jasny, wyściełający całą podłogę
dywan, powtarzając szybko raz za razem jedno słowo. Nie, nie, nie, nie...
bełkotał w szoku. Nie mów tak... Nie mów mi tak powtarzał i brzmiało to
niczym skarga dziecka. Życia... życia nie można niszczyć... On nie mógł tego
chcieć, tak jak ja tego nie chcę. Nie można przerwać życia, cóż by wtedy z
nami...? Z nami cóż by było? Jak ty rozumujesz, zbrodniarzu... Co ja mówię... co
ja... plątał mu się język jak pijanemu. Nie możesz być przecie zbrodniarzem,
Erollu... Żeby mnie... Żeby zabrać mi życie moje? Wtedy co ze mną? Kiedy
zabierzesz mi, co ze mną?
Pełzał w różne strony, jak przestraszony karaluch, powtarzając poszczególne
słowa lub pojedyncze sylaby. Brand czuł, że jeszcze moment, a rzuci się na niego
i zdepcze, zrobi z niego krwawą miazgę na tym puszystym dywanie.
Dość warknął. Karło zastygł zwinięty w kłębek, z głową ukrytą w ramionach,
pragnął zająć jak najmniejszą powierzchnię.
Wstań!
Uniósł się i stanął na niepewnych nogach, rozkładając ręce szeroko, bezbronnym
gestem.
Ile lat przebywałeś w emeście?
Osobisty sługa Mastera, mityczny Karło, o którym krążyły legendy, kręcił w
przerażeniu głową, nie mogąc oderwać spojrzenia od wycelowanej w niego broni.
Nie wiem, nie znam... Byłem tylko tam, gdzie dobrzy ludzie zajmowali się moją
skromną osobą, śpiewali ze mną piosenki o słońcu...
Nagle klasnął w dłonie i, wciąż wpatrzony w laserlet, zaśpiewał niepewnym
głosem:
Słonko dzisiaj rano wstało i z radości zapłakało, dowiedziało się od róż, że nie
zajdzie nigdy już hop, hop!
Dobra nie było sensu ciągnąć tego dłużej. Jeżeli nie uda mu się stąd wyjść,
opuścić tej wyspy, to za kilka lat, a może prędzej, będzie wyglądał tak jak ten
pajac. Więc chcesz żyć?
Karło popatrzył na niego szeroko otwartymi z przerażenia oczami.
Inaczej nie wolno zajęczał. Dawniej umierali, ale teraz... nie wolno, nasz
Master... spojrzał w kierunku okna i zamilkł na chwilę. Ty go zabiłeś...
Jesteś chory; bardzo chory.
Brand machnął bronią, wskazując drzwi.
Wyprowadzisz mnie stąd.
Karło .krzyknął i znów począł słaniać się na nogach. Pusta, trzęsąca się ze
strachu skorupa. Brand chwycił go za kark i potrząsnął.
Wyprowadzisz mnie stąd powtórzył przez zaciśnięte zęby albo zabiorę ci to
twoje zasrane ukochane życie!
Szli krętymi, pogrążonymi w półmroku korytarzami, jedynie słabe błękitne lampy
rozjaśniały się kolejno, kiedy przechodzili pod nimi. Karło szedł przodem. Im
bardziej zbliżali się do wyjścia, tym częściej oglądał się, obrzucając Branda
wystraszonym wzrokiem. Dotarli wreszcie do bocznego wyjścia, stał przy nim tylko
jeden pilnujący z oddziału ochrony wyspy. Potężna spluwa na paraliżujące pociski
dyndała mu u białego pasa.
Jeżeli zapyta, powiesz, że prowadzisz mnie do portu, mam być natychmiast
odtransportowany do emesu z pole-
cenią Mastera, zrozumiałeś? syknął Brand. Karło gorliwie skinął głową.
Wbrew obawom Erolla wszystko poszło nadspodziewanie gładko; na widok Karla
strażnik stanął po prostu na baczność i przepuścił ich, nie pytając o nic.
Wyszli na zewnątrz. Kilkadziesiąt metrów dalej w ciemnościach huczały fale
przyboju. Wiał słaby wiatr, przyjemnie chłodząc twarz. "Ciekawe, która też może
być godzina na chronometrze w okrągłej sali?" pomyślał Brand ni stąd, ni
zowąd.
Karło zatrzymał się niezdecydowanie, Eroll popchnął go przed sobą. Dalej, na
przystań warknął. Ruszyli ścieżką, żwir chrzęścił pod podeszwami butów.
Z dala można było już dostrzec w światłach niewielkiej przystani kołyszący się
na wodzie biały wodnopłat. Na przo-dzie kadłuba, zaraz pod kabiną pilota
czerniał duży napis: "NO 1". Jedyna latająca maszyna na przestrzeni kilku
tysięcy kilometrów kwadratowych, jedyny sposób na opuszczenie wyspy Divinus.
Karło znowu obejrzał się przestraszony.
Nie mam prawa dysponować samolotem... Tylko Master...
Nie szkodzi, naprzód znów popchnął go przed sobą. Przy furtce, wiodącej na
nabrzeże tego małego portu, stał wartownik, opierając się niedbale o słupek.
Kiedy dojdziemy, zapytasz tylko, czy samolot jest gotów do lotu szepnął
Brand. Karło zatrzymał się nagle i odwrócił, zastępując mu drogę.
Zastanów się, nieszczęsny, pogarszasz tylko swoją sytuację powiedział cicho,
ale żarliwie. Jęknął, czując lufę laserletu pod żebrami.
Rób, co mówię, obiecuję, że na pewno już nigdy się nie spotkamy, nie martw się
o mnie. Idź! rozkazał Brand.
Podeszli niespiesznie, wymienili pozdrowienia ze strażnikiem. Eroll trzymał się
cały czas za plecami lokaja, starając się nie pokazywać twarzy.
Master pyta o gotowość maszyny powiedział dziwnie wysokim głosem Karło.
Strażnik nie zwrócił na to uwagi.
A jakże, w każdej chwili odparł czy mam obudzić pilota, dzisiaj ma dyżur
Gilbert...
W tej chwili Brand silnie odepchnął Karla, ujrzał zdumioną twarz wartownika i z
całej siły wyrżnął w nią kolbą laser-letu, który tylko w ten sposób mógł być
jeszcze przydatny. Strażnik zachwiał się, jednak nie upadł', dopiero drugi cios
w szyję zwalił go z nóg.
Stój! zawołał rozpaczliwie Karło.
Eroll nie odwracając się biegł w stronę samolotu. Za plecami rozległ się strzał
i pocisk paraliżujący śmignął pół metra od jego nogi, rykoszetując z gwizdem o
beton. Rzucił się w bok, starając się biec zakosami. Za sobą usłyszał tupot
ciężko obutych nóg. Prędzej! Prędzej! Samolot był coraz bliżej, Brand dostrzegał
już ściegi spojeń na białym kadłubie. Płuca ze świstem nabierały powietrza. Znów
wystrzał, i znów chybiony o parę centymetrów. Jeszcze jeden skok i Brand znalazł
się już na płacie. Maszyna zakołysała się raptownie. Upadł na metalowe poszycie.
Ktoś za nim coś krzyknął. Obejrzał się. Strażnika dzieliło od skraju nabrzeża
nie więcej jak dziesięć kroków; biegł, wykrzywiając pokiereszowaną twarz w
grymasie skrajnego wysiłku. Kilka metrów za nim biegł Karło, krzycząc
ostrzegawczo: On ma broń!
Brand szarpnął uchwyt i otworzywszy drzwi wskoczył do środka. Zatrzasnął je za
sobą i w tej samej niemal chwili dał się słyszeć kolejny strzał. Pocisk trzasnął
w szybę tuż przed twarzą Branda i odbił się jak pingpongowa piłeczka, nawet jej
nie rysując. Nerwowo rozejrzał się po wnętrzu. W czasach gdy jako pełnomocnik
Mastera prowadził akcję "Haes", nauczył się pilotowania takich maszyn, latał
nimi często, ale teraz...? Pamięć zawodziła go ostatnio... Główny kontakt
pomyślał odtwarzając instrukcję. Jest! Dotknął srebrzystej wypukłości. Kontrolna
lampka pozostała ciemna. Samolot zachybotał się gwałtownie. Eroll wyjrzał na
zewnątrz. Strażnik gramolił się po skrzydle. Do diabła! Niedobrze. Dotknął
jeszcze raz kontaktu, nadal bez skutku. Nagle
olśniło go: blokada! Przy cumowaniu obowiązuje blokada! Sięgnął między fotele i
namacał drążek. Pchnął go i dotknął kontaktu. Kohtrolka rozjarzyła się
seledynowo, przez kadłub przebiegła delikatna wibracja.
Zwiększył dopływ energii i odchylając wolant starał się odbić od nabrzeża.
Maszyna zarzuciła na wodzie, ale pozostała w miejscu; cuma trzymała mocno.
Strażnik atakował drzwi kabiny, jego zakrwawioną twarz Eroll widział tuż za
szybą, nie dalej jak pół metra od swego ramienia. Docisnął akcelerator.
Samolotem szarpnęło potężnie. Rozległ się głośny chrobot, uchwyt cumowniczy
odpadł od kadłuba, rozdzierając poszycie niczym puszkę po piwie. Maszyna
skoczyła do przodu. Strażnik krzyknął coś, nie zdołał się utrzymać na płacie i z
nogami śmiesznie zadartymi ku górze zjechał do wody.
Eroll opanował stery i ruszył w kierunku otwartego oceanu, zwiększając szybko
dopływ energii do silnika. Wodno-płat rozpędzał się, tnąc powierzchnię wody z
głośnym szumem. Obserwując szybkościomierz, zaczął ściągać wolant i maszyna
wzniosła się powoli w powietrze, ścinając płozami czubki fal.
Światła wyspy oddalały się z chwili na chwilę, zapadały w ciemność panującą
niepodzielnie dookoła. W kabinie tylko wskazania przyrządów jarzyły się
seledynowo. Eroll wziął głęboki oddech, uspokajając przyspieszone bicie serca.
Spojrzał na kompas i wziął kurs na wschód, w stronę lądu. Był wolny. Wolny aż do
śmierci.
EPILOG
"Czemu kaleczysz?" jęknął pień, a znamię
Ciemną czerwienią podbiegło krwi żywej,
l znowu biadał: "Czemu rwiesz mi trzewia?
O jakiż w tobie duch nielitościwy!
Byliśmy ludźmi, dziś jesteśmy drzewa,
Ale się z czulszą litością spotyka
Bodaj gadziny dusza...
Dante Piekło /przekład: Edward Porębowicz/
Zimny wiosenny wiatr gwizdał wśród kamiennych ścian, poganiając po zniszczonych
chodnikach tumany kurzu, zeszłorocznych liści i śmieci. Po lewej i prawej
ciągnęły się rzędy na poły zrujnowanych kamienic.
Zatrzymał się niezdecydowany u zbiegu dwóch ulic. W oddali dostrzegł jakieś
ciemne sylwetki, przemykające chyłkiem. Tuż nad uchem, kilka centymetrów od jego
łysej, pomalowanej na żółto głowy gwizdnął kamień, odbił się od ściany domu i
potoczył po chodniku. Spojrzał odruchowo za siebie, ale nie dostrzegł nikogo.
Śmiesznym obronnym gestem podniósł kołnierz kurtki i ruszył, skręcając w lewo.
Do tej dzielnicy nie należało wchodzić, jeżeli miało się łysą czaszkę, było to
niebezpieczne nawet w peruce, ale jemu było już wszystko jedno. Musiał tu
przyjść, po raz pierwszy od dwustu dwudziestu lat... i po raz ostatni.
Pobłądził trochę, ale w końcu znalazł drogę na cmentarz. Nie spieszył się i nie
odwracał już głowy, kiedy słyszał za sobą kroki. Spieszyć się nie miał potrzeby,
miał czas. Od dwustu dwudziestu lat dysponował czasem. Miał serce, które
odnawiając się, wciąż pompowało krew w tym samym bezbłędnym rytmie. Kim był?
Każdy dzień mógł go śmiertelnie zaskoczyć, jego jedyny wróg przypadek, czaił
się wszędzie. Kim właściwie był?
Skręcił w prawo i jeszcze raz w prawo, stanął przed bramą, z której pozostało
tylko jedno skrzydło, skrzypiące na
naderwanym zawiasie. Chwilę słuchał tego dźwięku, zanim wszedł. Groby były mocno
zniszczone, błądził między nimi chcąc odnaleźć drogę. Brodził w opadłych
zeszłorocznych liściach. Dotarł wreszcie do miejsca, które wydawało mu się, że
rozpoznał. Odgarnął liście. Na spękanym kamieniu z trudem można było coś
odczytać, ale chyba dostrzegał to imię. W głowie miał kompletną pustkę,
wszystkie myśli, z którymi tu przyszedł, umknęły nagle, pozostawiając go samego.
Mariko... Czy to wszystko potoczyłoby się w ten sposób, gdyby nie my? Ja i ty?
Tuż za sobą usłyszał przeraźliwy gwizd. Uniósł głowę i odwrócił się. Było ich
pięciu. Wszyscy mieli długie i rzadkie włosy, pociągłe, pobrużdżone, jak ryte
rylcem twarze, szare i zmęczone. Brudni, ubrani w szmaty nieokreślonego koloru i
kroju, otaczali go półkolem. W ich dłoniach pobłys-kiwały jakieś ostre
przedmioty.
P-p-p-patrzcie, jaki fa-ajny powiedział ten z lewej, mocno się zacinając i
tryskając śliną dookoła.
Oryginalny podkreślił drugi z kataraktą na prawym oku. Brand cofnął się o
krok i, poślizgnąwszy się na omszałym kamieniu, upadł. Jąkała, chyba najmłodszy
z całej piątki, przyklęknął szybko przy nim i, przyłożywszy mu do szyi szpikulec
zardzewiałego noża, zapytał:
Ile masz lat?
Dwieście pięćdziesiąt trzy powiedział cicho Brand. Na plecach uczuł
spływające krople potu. "To nie takie proste" przypomniały mu się słyszane
niedawno słowa.
Ten z kataraktą na oku gwizdnął.
l pomyśleć, że mógłby mieć trzysta pięćdziesiąt trzy powiedział gdyby nas
nie spotkał.
Ja pierwszy! wyrwał się jeden z trzech milczących do tej pory. Drżały mu
ręce, stawy palców były mocno odkształcone chorobą.
Cze-e-kajcie jąkała powstrzymał ich gestem. Nasz Be-er-ti umiera,
przyprowadziiimy mu te-te-tego łyska zaproponował.
Dobra myśl poparł go ten z kataraktą na oku, widać oni dwaj mieli tu
najwięcej do powiedzenia. Niech sobie stary Berti popatrzy, jak go będziem
pruć.
Poprowadzili więc Branda popychając i śmiejąc się, ilekroć tracił równowagę i
potykał się o stare nagrobki. Wyszli na ulicę. Podczas całej drogi dołączali do
nich co chwilę nowi prześladowcy, obdzielając go kuksańcami, plując i
złorzecząc. Kiedy doszli do bramy zrujnowanej kamienicy, otaczało go już blisko
dwudziestu rozwścieczonych starców. Uspokoił się już. Bał się, a jednocześnie
był spokojny jak nigdy. Niech więc już raz się stanie... Może tak nawet
lepiej...
Przeszli zaśmiecone podwórze i skręcili nagle w wyrąbaną w murze nieregularną
dziurę. Weszli przez nią wprost do zagraconego ciemnego pokoju. Eroll dostrzegł
w półmroku metalowe łóżko i leżącego na nim starca z dostojną siwą głową i tego
samego koloru długą skołtunioną brodą, wyłożoną na brudny koc.
Po-o-patrz Berti, złapaliśmy dywinusa powiedział jąkała, popychając go w
stronę łóżka.
Wyniesiemy cię na podwórko, żebyś sobie popatrzył odezwał się drugi.
Starzec powoli uniósł powieki. Przyglądał się Brandowi dłuższą chwilę.
Wyjdźcie stąd, chcę z nim zostać sam na sam rozkazał.
Ależ Berti...
Wyjdźcie powtórzył starzec, nie podnosząc głosu. Posłuchali go, pokój po
chwili opustoszał. Starzec znowu zamknął oczy, mogło się wydawać, że śpi.
Wiem, kim jesteś powiedział cicho, ale wyraźnie. Brand drgnął. Nazywasz
się Brand, Eroll Brand, poznałem cię od razu... Musisz mieć, bidaku, ze dwieście
czterdzieści lat...
Dwieście pięćdziesiąt trzy powiedział Brand. Stary uniósł na moment powieki,
spojrzał na niego jakby
zaskoczony tak dokładnym wyliczeniem, po czym znowu je opuścił. Ja mam
zaledwie sto piętnaście i, jak widzisz, niedługo umrę. Ale nie musisz się nade
mną litować, to ja lituję się nad takimi jak ty, wierz mi...
Daruj sobie przerwał mu Brand. Róbcie, co macie robić. Starzec zamilkł i
trwało to dłuższą chwilę. Z zewnątrz, z podwórka dobiegały podniecone głosy.
Kiedy miałem piętnaście lat przemówił nagle stary, nie otwierając oczu mój
pradziad Eduardo umierał tak samo jak ja teraz, na starość. To było jeszcze tam,
w górach...
Znów przerwał na moment, jakby przywołane wspomnienie gór odebrało mu mowę, ale
zaraz podjął: Byłem wtedy przy nim. Nikogo innego nie miałem, ojca i matkę
zabiliście. Eduardo poprosił mnie do swego posłania i powiedział: Berti, ty
skończysz tak samo jak ja, jeżeli dożyjesz starości, ale to jest jedyne
rozwiązanie. Im nie wierz i nie daj się nabrać, mój ojciec, a twój pra-pradziad
Orlando był skończonym durniem i kiedy to zrozumiałem, uciekłem do naturystów,,
zanim mnie wysterylizowali, i dlatego ty, Berti, jesteś na tym świecie... Tak
powiedział.
Starzec zamilkł zmęczony dłuższą przemową.
Orlando? Brand uniósł głowę, to imię poruszyło w nim jakieś pradawne
wspomnienie.
Kiedy tylko cię ujrzałem, przypomniała mi się tamta rozmowa odezwał się
Berti. Tego, o kim mówił mój pradziad Eduardo, ty musiałeś znać, jeśli jesteś
tym, za kogo cię biorę. On był jednym z synów Orlando Tavianie-go...
Orlando?... Przecież... Brand zawahał się.
Starzec zachichotał. Ja też jestem N, to "rodzinne" powiedział. Ale ktoś w
ciągu tych dwustu lat musiał zachować rozsądek. Byliście bandą durniów, którym
się zdawało, że są na Olimpie, że uchwycili w swoje ręce ewolucję, odbierając
jej śmierć, tymczasem sami zjechaliście po prostu na jej boczny tor, paląc za
sobą mosty. Chciałeś stać się
uniwersum, ty, ledwie jego cząstka, i teraz ciągle "młody", z nieograniczoną
perspektywą czasową, wiesz, kim się stałeś? Powolnym żółwiem, wiecznie
odnawiającym się zabytkiem, kosmicznym trylonitem. Potrafisz żyć dwieście,
trzysta lat i więcej, ale nie potrafisz się zmieniać, prawda? Skoro nie jesteś
niezniszczalny, więc prawdą jest tylko to, że ty sam musiżz--podjąć ostateczną
decyzję, bo możesz to zrobić. Maszjdfybór. Wciąż masz wybór, więc kiedyś musisz
go dokonać j starzec znowu zachichotał. A co to za bóg, który ma do wyboru:
życie lub śmierć? Taki wybór oznacza, koniec końców, brak Wyboru, Tam, na tym
waszym Olimpie, nie wolno o tym mówić, nię.wolno o tym myśleć, ale dobrze o tym
wiecie - B^rti rnacttftął ręką.: Nie podniesiecie się już. Być może niRUSŚę
już z tego nie podniesie, ale powiedz sam, czy to moja sprawa? Ja już odchodzę,
z całą pewnością nieodwołalnie znowu zachichotał. Nie mam wyboru, ty
chciałeś decydować nawet o tym, więc decyduj. Nie otwierając oczu starzec
opuścił rękę, wyciągnął spod łóżka jakąś starą puszkę i gruchnął nią o ścianę. W
dziurze natychmiast pojawił się jąkała.
Podejdź rozkazał Berti. Jąkała zbliżył się pospiesznie. Przeprowadzisz go
do granic dzielnicy i puścisz powiedział starzec.
Jąkała z oburzenia aż sapnął, ale zanim zdążył się odezwać, Berti powtórzył
dobitnie: Zrobisz, jak powiedziałem, i żeby mu... hę, hę... włos z głowy nie
spadł, rozumiesz?
W tej chwili otworzyły się drzwi w głębi, prowadzące do innych pomieszczeń, i do
pokoju wbiegł trzyletni chłopiec. Zaskoczony zatrzymał się, z przestrachem
patrząc na Bran-da. Przechodząc tuż przy ścianie, ominął go i przypadł do
leżącego. Popatrywał niespokojnie na nieznanego przybysza, którego łysa czaszka
pomalowana była na żółto.
Dziadku, ten człowiek... to kto? zapytał głośnym szeptem z dziecięcym
przejęciem. Berti pogłaskał malca uspokajająco po głowie.
To nie człowiek, Skito powiedział to drzewo.
Drzewo! wykrzyknął chłopczyk i zaniósł się dźwięcznym, radosnym śmiechem.
Drzewo?
Drzewo potwierdził Berti.
Brand, wyprowadzany przez jąkałę, jeszcze na ulicy słyszał ich śmiech.
KONIEC
1985


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koniec końców cz 2
koniec
Podsumowanie wyników obserwacji końcowej P K
koniec polski prawej ziemkiewicz bibula
Koniec spektaklu
Koniecznie przeczytaj
Sprawozdanie koncowe
egzamin klasyfikacyjny na koniec roku szkolnego
Gra koncowa realizacja rzewagi

więcej podobnych podstron