16944


Pasja życia
JACEK PAŁKIEWICZ
WYDAWNICTWO
Zysk i S-ka 2006
Copyright by Jacek Pałkiewicz, 2006
Projekt okładki i stron tytułowych Wojciech Franus
Redaktor techniczny Wojciech Franus
W książce wykorzystano zdjęcia Autora i ze zbiorów Autora Wydanie II poszerzone
ISBN 83-7298-933-8 ISBN 978-83-7298-933-8
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (061) 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl
Patrycji, Konradowi i Maksowi
W dżungli były dwie ścieżki. Wybrałem mniej wydeptaną.
Słowo o Autorze
Na pierwszy rzut oka wśród ulicznego tłumu nie wyróżnia go nic, chyba tylko prosta postawa, sprężysty krok i wyostrzona umiejętność obserwacji. Nie wszyscy, którzy na krótko spotkali się z Jackiem Pałkiewiczem, obdarzają go szczególną sympatią. Twierdzą, że nie grzeszy skromnością, że jest zadufany we własne siły. Inni mają mu za złe arogancką pewność siebie, egotyzm, hardość i zarozumiałość zawartą w słowach: "Wygram z tobą w każdej grze, którą wybierzesz, bo być może nie jestem bardziej inteligentny czy silniejszy ale ja nigdy nie zmęczę się, a ty tak" albo w sentencji wygłoszonej w reklamie włoskiego roweru: "Gdziekolwiek byście dotarli, my już tam byliśmy". Niektórzy zarzucają mu, że przesadnie
kultywuje wizerunek twardziela: bezwzględna determinacja, maskowanie uczuć, spartańska samokontrola, lakoniczność, kamienny chłód przy jednoczesnej dbałości o kulturę fizyczną, czemu służą treningi, strzelanie z Glocka itp. Są i tacy, głównie ludzie o niezaspokojonych ambicjach, których razi kult Pałkiewicza i z zawiścią, i zazdrości próbują zepsuć mu opinię siedząc w wygodnych fotelach, wyciągają pochopne wnioski.
Ci, którym udało się lepiej poznać frenetycznego podróżnika i urodzonego lidera, przyznają, że pierwsze wrażenie było mylące. Pod emanującą chłodem aparycją kryje się "normalny" człowiek. Silna osobowość, lojalność, prostolinijność, profesjonalizm i charyzma z czasem wywołują zaciekawienie, potem przyciągają i rodzą sympatię. Grono oddanych wielbicieli jest dostatecznie duże. Każdy oszołomiony jego burzliwym życiem gotów jest przebaczyć mu brak wrażliwości, zbytnią kategoryczność, szorstkość t brutalną wprost szczerość, odbieraną jako nieprzyjemny sposób bycia.
Chociaż, może i nie każdy. Dziennikarza ogólnopolskiej gazety, nie przygotowanego do wywiadu, pożegnał wprost: "Spotkamy się następnym razem, jak zapozna się pan z tematem". Od tego dnia obrażony dziennik zamknął dla niego swoje stronice.
Z reguły ludzie nie ukrywają, że zazdroszczą mu tego, co robi i co przeżywa, bogactwa wrażeń i dreszczy emocji pod wszystkimi szerokościami geograficznymi naszej planety. Amerykański tygodnik "Newsweek", doceniając jego chorobliwą ciekawość świata, zaliczył go do ostatniej generacji eksploratorów. Dla jego następców zabraknie już fascynującego kolorytu wielbłądzich karawanów, jaków na płaskowyżach Bhutanu, czy słoni w dżungli Indochin.
Pisarz włoski Vittorio G. Rossi, włoski Joseph Conrad, będący pod ogromnym wrażeniem jego pasji życia, napisał o nim: "Ma zmysł przygody, tak jak ma oczy i nos. Na lądzie i na morzu dokonał wyczynów niezapomnianych. Jest twardy, bo potrafi walczyć z wszelkimi przeciwnościami, ale potrafi też przyznać, że strach i ból są nieodłącznymi kompanami jego życia".
"Życie daje każdemu tyle, ile sam ma odwagę sobie wziąć napisał kiedyś a ja nie zamierzam zrezygnować z niczego, co mi się należy". Przy innej okazji powiedział: "Życie jest zbyt krótkie, żeby nie starać się o natychmiastową gratyfikację". Z pewnością jest uzależniony od adrenaliny. Wydaje się, że dla niego mocne, pełne emocji przeżycie jest główną wartością nadającą sens życiu.
Mówi biegle kilkoma językami, porusza się z łatwością w Nowym
Jorku, Sajgonie, Paryżu czy Caracas i jako mistrz survivalu nie boi się, że zabłądzi na pustyni czy w amazońskiej dżungli. Podwójne obywatelstwo pozwoliło mu, jako jednemu z pierwszych Polaków, już wiele lat temu poczuć się obywatelem Unii Europejskiej. Cieszy się większą popularnością za granicą niż w swoim kraju. Budzi powszechny podziw w Rosji i we Włoszech, gdzie nazywają go "secondo Polacco", drugim (po papieżu Janie Pawle II) Polakiem.
Bakcyla nieodpartej ciekawości świata śmiały poszukiwacz przygód połknął w prowincjonalnym miasteczku na Mazurach, kiedy nauczył się na pamięć całego atlasu geograficznego. W 1970 roku znalazł się we Włoszech, gdzie jak sam twierdzi "wpadł w ramiona Lindy". Wersja eleganckiej latynoskiej brunetki o perfekcyjnej urodzie, która została jego żoną, jest nieco inna: "Początkowo nie chciałam się z nim spotykać, potem zaskarbił sobie moją sympatię silną osobowością, wzbudzając we mnie poczucie bezpieczeństwa i zaufania" precyzuje Linda.
Niedługo po ślubie pojechał do Genui, gdzie w konsulacie Liberii zdał przed komisją morską egzamin na II oficera pokładowego. Bez nauki w szkole morskiej i praktyki na statku osiągnął pozycję, do której dociera się we flocie po wielu latach pracy.
Po dwóch latach psiego, jak sam określa, żywota, zaczepił się na krótko w kopalni złota w Ghanie. Pracę tę porzucił po eksplozji, w której zginął jego serdeczny przyjaciel. Czarny Kontynent fascynował go bardzo w owych czasach. Pojechał do Sierra Leone, gdzie zatrudnił się jako securi-ty officer w Selection Trust, odkrywkowej kopalni diamentów w Yengeme, będącej w rękach*Brytyjczyków. "Warunki bytowe wspomina Jacek były owszem, owszem: przestronny lodge ze służbą, srebrne nakrycia, francuskie wina, taras z widojciem na pole golfowe..."
Gorzej było z pfecą, która polegała na patrolowaniu jeepami terenu o powierzchni 400 km2 i przepędzaniu nielegalnych poszukiwaczy, z którymi trzeba było nieustannie staczać prawdziwe strzeleckie batalie. Nie to jednak było najgorsze. Wszystkichbezwyjątkudotyczyłaprzytłaczającaatmosferaparanoicznej obsesji podejrzliwości, podobnej do logiki dominującej wśród służb kontr-wywiadowczych: nobody is trusted nie wierzyć nikomu. Nie wytrzymał tam długo i wrócił do domu w Bassano del Grappa, niedaleko Wenecji.
Aby utrzymać na co dzień wysoki poziom adrenaliny, w 1983 roku założył pierwszą na naszym kontynencie akademię survivalu. Miał w ręku wszystkie atutowe karty. Osiem lat wcześniej samotnie pokonał Atlantyk łodzią ratunkową, skończył kurs przetrwania w Arizonie, przeszedł szkolenie
w słynnej izraelskiej szkole antyterrorystycznej Leo Glesera. W Japonii podpatrywał metody edukacji menedżerskiej, będącej prawdziwą szkołą charakteru i hartu ducha pozwalającą na rozwinięcie przebojowości, wiary w siebie, ducha zespołowego, s'wiadomego wyboru ryzyka jednym słowem tego, co powinien posiadać nowoczesny lider.
Inicjatywa Jacka odniosła niebywały sukces. Na tygodniowe kursy przyjeżdżali do niego przedstawiciele wolnych zawodów, szarzy urzędnicy, studenci, piloci wojskowi, a nawet misjonarze, aby nauczyć się, jak radzić sobie w krytycznych sytuacjach. Si vis pacem, para helium przygotuj się do wojny, jeśli chcesz pokoju. Mistrz często powtarzał swoim adeptom dewizę: "aby zapobiec złu, trzeba je dokładnie poznać i przewidzieć jego ujemne skutki".
. Ekstremalny wysiłek fizyczny, ból i cierpienie są chlebem powszednim
w szkole Pałkiewicza, ale właśnie one wzmacniają odporność psychiczną i zapewniają możliwość większej determinacji w życiu. Certyfikat szkoły stał się dla wielu prestiżową wizytówką i dokumentem nobilitującym. Kiedyś na zajęciach pojawił się bardzo popularny we Włoszech aktor Enrico Montesano ze swoim producentem. Zamierzali zrobić film fabularny o Pałkiewiczu i jego szkole. W rok później Uomini duri (Twardziele) stał się najbardziej kasowym filmem sezonu.
Z czasem uwaga Jacka skierowała się na ambitne wyprawy naukowo--badawcze. W 1992 roku otrzymał on zgodę władz wietnamskich na pobyt wśród pozostającej w izolacji tubylczej wspólnoty Jaraj, która zachowała swoje tysiącletnie tradycje i do dziś żyje w sercu dżungli. Dwa lata później znalazł w dorzeczu Górnego Orinoko grupkę Janomami nie utrzymujących kontaktu z naszą cywilizacją. W tym samym roku dotarł też do plemienia Bausi nad rzeką Mamberamo w Papui Zachodniej, enklawy w Irian Jaya (Irianie Zachodnim), enklawy prehistorii, gdzie jeszcze dziś odbywa się polowanie na głowy i uprawiany jest kanibalizm. To, o czym inni mogą tylko śnić, on przeżywa na jawie.
W 1996 roku Jacek kierował naukową wyprawą, która ustaliła rzeczywiste miejsce narodzin Amazonki, co oficjalnie zostało potwierdzone przez Towarzystwo Geograficzne w Limie. W Polsce kilka zawistnych osób uknułobudzącąniesmakoszczercząintrygę.Odkrywca,któremupodważono osiągnięcia, ze spokojem zniósł perfidne insynuacje i nędzne kombinacje. Jak zwykle zlekceważył tych, którzy go nie lubią, gardząc ich głupotą i złośliwością. Przypuszczam, że miał powody do dumy, kiedy odkrycie to
10
stało się wielokrotnym tematem prac magisterskich i dysertacji doktoranckich, a już szczególnie wtedy, kiedy prezydent Włoch Carlo Azeglio Ciampi dekretem z 20 czerwca 2003 roku uhonorował go za "istotny wkład na polu geograficznym" najwyższym odznaczeniem Orderem Kawalera Republiki.
Bezkompromisowa i bezwzględna postawa życiowa zawęża grono przyjaciół. Redaktor naczelny pisma "Poznaj Świat" Bogusław Węgliński, zauważył: "Jest człowiekiem wyrazistym, bardzo dobrze znanym, przez wielu cenionym i uznawanym za wielkiego. Jeśli posłużyć się maksymą, że miarą człowieka jest liczba jego wrogów, to Jacek Pałkiewicz też jest wielki. Umie układać stosunki z mediami, co wywołuje nieraz małostkowe zawiści. Jest wrażliwy na punkcie własnego autorytetu i nie ulega żadnym wpływom.
Małgorzata Domagalik w swoim programie telewizyjnym próbowała sprowokować go do usprawiedliwienia swojej nieskromności. Zaskoczył ją, dziękując za komplement: "Nie mam własnego agenta public relations, sam muszę zatem dbać o to, by się dobrze sprzedać. Nie wystarczy czymś się zasłużyć ktoś musi to zauważyć i kupić".
Chcę przypomnieć mało znany epizod. Jacek wniósł swój niewielki wkład w eksplorację kosmosu. Jego samotny rejs przez Atlantyk w 1975 roku łodzią ratunkową, pierwszy tego rodzaju w historii żeglugi, był swego rodzaju laboratorium psychologii kosmicznej. Powodzenie długotrwałych misji orbitalnych uzależnione jest w dużej mierze od zgłębienia tematu funkcjonowania człowieka przez dłuższy okres w sytuacjach stresowych z ograniczoną stymulacją. Naukowcy amerykańscy pracujący na rzecz NASA byli zainteresowani problematyką deprywacji w czasie jego 44-dniowej żeglugi. Zdobyte doświadczenie dobrowolnego rozbitka i notatki na temat przeżyć w warunkach ekstremalnej izolacji oderwanej od rzeczywistości oraz zagrożenie, zostały skrupulatnie wykorzystane do badań naukowych.
Ktoś z sarkazmem napisał, że Pałkiewicz odmówił samemu Jacąuesbwi Yves Cousteau wzięcia udziału w jego misji, ponieważ nie lubi pozostawać w cieniu innych. "To było niezupełnie tak replikuje po latach zainteresowany. W 1982 roku Commandant rzeczywiście zaprosił mnie do Amazonii, ale nie pojechałem, bo wyjeżdżałem właśnie na wyprawę do Wietnamu". Jacek cieszył się także uznaniem Thora Heyerdahla, który w przedmowie do jego ostatniej książki napisał: "Mam wielki szacunek dla Pałkiewicza za jego profesjonalizm i nadzwyczajne osiągnięcia eksploracyjne". To właśnie on w 1994 roku rekomendował
11
go do super elitarnej grupy członków rzeczywistych (Fellow) Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie, wybitnych postaci zasłużonych dla rozwoju i popularyzacji nauk geograficznych. Podkreślił wtedy zaangażowanie Jacka w poszerzanie granic ludzkich możliwości w skrajnych warunkach wyjątkowo trudnego do życia środowiska oraz różnorodność charakteru ekspedycji przez niego kierowanych w poszukiwaniu osobliwości ginących cywilizacji, niezwykłych zjawisk i ludzi.
Znana jest krucjata Jacka w sprawie ochrony środowiska. W roku 1978 w Monako, z rąk księżniczki Grace Kelly, otrzymał prestiżowe odznaczenie, porównywalne z filmowym Oscarem, za walkę o czystość Morza Śródziemnego. Była to kampania zorganizowana przez WWF, Światową Organizację Ochrony Natury z okazji Międzynarodowego Roku Morza i miała na celu zwrócenie uwagi opinii publicznej na moralny * obowiązek podjęcia realnych działań w celu ochrony wód morskich. W 1989 roku Sting zaproponował mu współpracę w swojej akcji obrony praw Indian amazońskich, a kilka lat później Jacek kierował na Syberii ekologiczną wyprawą kosmonautów, pod patronatem prezydenta Borysa Jelcyna. Międzynarodowa misja zaangażowana w ratowanie naszej planety zauważona była przez wszystkie agencje prasowe i media. Przez jeden dzień, a może dwa czy trzy, była tematem szerokich dyskusji. Potem świat szybko zapomniał o przesłaniu bohaterów kosmosu. Pozbawiony dziś złudzeń Pałkiewicz komentuje tamte czasy: "Byłem utopistą, nie chciałem wierzyć, że realizm epoki przemysłowej zdławi interesy dobra ludzkości".
Znam Jacka od ćwierć wieku, uczestniczyłam w niektórych jego ekspedycjach, co kosztowało mnie wiele autodyscypliny. Jest on trudnym szefem, nazbyt twardym i wymagającym. Niejeden raz nie potrafiłam znieść jego kategoryczności, braku tolerancji dla wszelkiej słabości, bezlitosnego piętnowania przejawów niesubordynacji, ale kiedy później przychodziła chłodna refleksja, zawsze musiałam przyznać mu rację.
Postać wyrazista, osoba hiperaktywna, posiadająca niewyczerpany zapas energii, żelazne zdrowie i bezwzględną determinację. Cokolwiek robi, wkłada w to niespotykany zapał i pasję, tak jakby miał tylko przed sobą jeden dzień życia i nic do stracenia. Nieokiełznana, zwierzęca żądza widoczna w zaangażowaniu uczuciowym sięga czasami poziomu elektrokardio-gramu pracy serca po zawale.
Ma cechy osobowości urodzonego lidera: zdecydowanie, stanowczość, pewność siebie, optymizm, odporność na stres, obiektywizm w sądach i zdro-
12
wy rozsądek w stosunkach międzyludzkich. Jest mistrzem świata w organizacji. Wyprawa w skrajnie trudnych warunkach na Borneo zakończyła się sukcesem tylko dzięki sprawnemu funkcjonowaniu logistyki. Charyzma Jacka, powodująca wolę podporządkowania się surowej dyscyplinie, pozwoliła utrzymać wysokie morale w ciągu długich tygodni, a zatem zapewniła odporność psychiczną i zdolność maksymalnego wysiłku. Właśnie dzięki narzucaniu nadzwyczaj surowych kryteriów, obowiązujących wszystkich uczestników, żadna z kilkudziesięciu wypraw nie skończyła się katastrofą.
Fascynujące podróże to jednak wielki trud, strach, niewygody, stres, a nierzadko także smak bliskiej śmierci. Pomimo tego nie potrafi usiedzieć spokojnie w domu więcej niż dwa tygodnie. Wydaje się, że nie jest w stanie zaspokoić niezwykłej potrzeby silnych wrażeń i nieustannego sprawdzania się w pokonywaniu trudności. Budzące podziw eksploracje niespokojnego nomady są tematem rozlicznych europejskich publikacji. Metodyczny w postępowaniu, przywozi z podróży wiadomości zdumiewające, wskrzesza legendy, rozpala wyobraźnię ludzi relacje Jacka, przesiąknięte rzetelnością, są pozbawione zbytnich upiększeń.
Jego własny dorobek książkowy obejmuje kilkanaście pozycji, z których sześć ukazało się w Polsce. Niniejsza książka zbiór opowieści o mocnych, męskich przygodach może być świetną wizytówką podróżnika.
Wrażliwy na kobiece piękno, często pozuje w towarzystwie modelek czy szałowych gracji brazylijskich. Jednak najbardziej zauroczony jest swą żoną Lindą. "Potrafi zwrócić na siebie uwagę kobiet, które cenią jego siłę oddziaływania i osobowość" powiedziała kiedyś Ursula Andress, partnerka Seana Connery'ego w filmie James Bond 007, która w 2001 roku otrzymała Złoty Glob dlą najseksowniejszej spośród wszystkich dziewcząt Jamesa Bonda. * *
Latem 1997 roku niezmordowany wędrowiec wystąpił w nowym wcieleniu. Okazało się, że od dawna zajmował się problemami związanymi z przeciwdziałaniem międzynarodowemu terroryzmowi. Teraz za przyzwoleniem struktur państwowych kilku państw europejskich zajął się szkoleniem elitarnych oddziałów antyterrorystycznych w zakresie strategii przetrwania w skrajnie trudnych warunkach pustyni, dżungli, wysokich gór i strefypolarnej. Wtreningach, mających na celu przygotowanie komandosów do działań specjalnych z dala od kraju, a także zacieśnienie współpracy międzynarodowej, niejednokrotnie uczestniczyli także polscy policjanci i oficerowie z jednostki specjalnej "Grom".
13
"Express Wieczorny" z dnia 1 czerwca 1999 roku informował, jak Pałkiewicz wyręczył policjantów. "Kobieta broniła się ostatkiem sił. Ruszyłem jej na ratunek. Niedoszły gwałciciel dostrzegł mnie kątem oka. Rzucił się na mnie z nożem sprężynowym. Pojemnik z gazem jak na złość mi się zaciął..." mówi Pałkiewicz, który stanął w obronie napadniętej kobiety. Bandyta, który w niedzielny wieczór napadł czterdziestoletnią kobietę w Ogrodzie Saskim, nie spodziewał się, że jego ofierze z odsieczą pospieszy Jacek. Pojemnik z pieprzem w aerozolu wprawdzie się zaciął, ale pod ręką była jeszcze pałka teleskopowa. Przyłożył nią dwukrotnie zboczeńcowi tak, że musiał on długo potem się leczyć. "Policjanci nie kryli podziwu dla postawy Pałkiewicza" zakończył autor artykułu w warszawskiej gazecie.
Któregoś dnia do Jacka zwróciła się sekretarka międzynarodowej korporacji, pytając, czy nie zorganizowałby podróży motywacyjnej, tak * zwanej incentive, mającej na celu umacnianie więzów z firmą, motywacje do większych poświęceń, a także podniesienie poziomu koleżeństwa i solidarności w zespole. I to wszystko w stylu adventure, koktajlu wysiłku, turystycznych atrakcji, szkolenia, dreszczyku emocji i zabawy. Doświadczenie, rygor, zdolności organizacyjne i przywódcze Jacka pozwoliły zapewnić temu przedsięwzięciu wysoki standard z niepowtarzalnym programem. Luksusowy i egzotyczny wyjazd na pustynię Skeleton Coast w Namibii okazał się podróżą marzeń najlepszych dystrybutorów z branży elektronicznej, a firma była zadowolona z tak dobrej inwestycji.
Innym razem Jacek otrzymał propozycję zorganizowania "urlopu z adrenaliną i przeżycia czegoś nowego i ekscytującego" dla grupki menedżerów znanej firmy eksportowej, ludzi aktywnych, zestresowanych i poddanych w czasie pracy silnej presji. Aby nie zwolnić tempa, do którego są przyzwyczajeni, i nie stracić motywacji, szukają oni mocnych wrażeń, a jednocześnie potrzebują odpoczynku aktywnego. Powiedziano mu: "Koszty nie odgrywają roli. Oczywiście polecą I klasą i przed wyruszeniem w dzikie rejony zamieszkają w hotelu Ritz, gdzie odpoczną po trudach wyprawy".
Przyjął to zamówienie bez większego entuzjazmu. Przez pierwsze dni badali się wzajemnie: oni wciąż mieli cień wątpliwości, czy aby wytrzymają trudy, on bał się, czy zdoła utrzymać w ryzach całe to towarzystwo. Okazało się, że nikt nie zawiódł. Instruktor elitarnych jednostek specjalnych poradził sobie także z bardzo wymagającą kategorią ludzi. Zdradził potem, że wziął ze sobą niedużą butelkę martella, którą wyciągnął któregoś wieczoru, aby rozładować chwile napięcia i stresu. "Jacek jest stanowczy i wymagający, ale
14
jego wielka charyzma ułatwia ułożenie poprawnych stosunków w grupie" skomentował jeden z uczestników wyjazdu.
Dom Pałkiewiczów na przedmieściach eleganckiego Bassano del Grappa to nie tylko oaza odpoczynku, ale i galeria sztuki aborygeńskiej i plemion amazońskich. W jadalni cieszy oczy wspaniała kolekcja prac malarskich Lindy i nie wiadomo, które z nich są bardziej interesujące martwe natury malowane olejno czy rysowane węglem pejzaże.
Włoski "Corriere delia Sera" napisał, że Pałkiewicz to facet apolityczny, nie związany z żadnym ugrupowaniem, chyba dlatego więc może o każdej porze dnia i nocy zadzwonić do trzech ostatnich prezydentów Polski, do dwóch przedostatnich gospodarzy Kremla oraz do kilku innych europejskich przywódców.
Jego znajomości i przyjaźnie budzą u niektórych ludzi kontrowersje. Nie próbuje nawet tłumaczyć, że nigdy nie był związany z żadnym ugrupowaniem politycznym, stąd ta komfortowa sytuacja pozwalająca na nieprzestrzeganie historycznego polskiego podziału. Byłoby absurdem kwestionowanie jego uczciwości z powodu towarzysko-przyjacielskich kontaktów z ludźmi dawnej PZPR, Solidarności i hierarchii kościelnej, a które mogłyby tylko posłużyć za godny pochwały przykład kompromisu na rzecz transformacji demokratycznej.
Pałkiewiczowie prowadzą bardzo towarzyskie życie. W pamiątkowej galerii gości widnieją zdjęcia wielu znanych osobistości: słynna eksplora-torka angielska Freya Stark, nazywana "Lawrence z Arabii w spódnicy", sąsiaduje z Eduardem Szewardnadze, wizerunek arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego, wieloletniego sekretarza Episkopatu Polski, wisi obok pisarza Carlo Cassolego. i legendarnej reporterki Oriany Falacci. Jest tu podobizna Ursuli Andress i dalej można rozpoznać deputowaną włoskiego parlamentu, wnuczkę Duce, Aleksandrę Mussolini, Zbigniewa Bońka, Jerzego Kukuczkę, Adriana Celentano, kosmonautów Dżanibiekowa i Szatałowa, Claudię Cardinale i wiele innych twarzy.
Wakacje Jacka mają charakter typowo mieszczański. Od lat \óAi\ z Lindą w te same miejsca: Hiszpania, Istambuł, Warszawa, Buenos Aires, Indochiny. "Hiszpania działa na mnie i mojego męża niczym magnes mówi Linda. Jest to malowniczy świat tradycji, licznych religijnych świąt, cygańskiego folkloru Andaluzji, flamenco i corridy. Jako malarkę inspiruje mnie fiesta taurina, choreograficzne widowisko, koncert silnych przeżyć".
Argentyna przyciąga zawsze niespokojnego podróżnika. Jestem prze-
15
konana, że to chyba tango zadziałało jak narkotyk. "Kiedyś mówiono pisał Jacek że ten nasycony namiętnością i ekspresją taniec jest rozwiązły i wyuzdany, bo zrodził się w burdelach i portowych spelunkach. Nie wnikam w jego historię, wystarczy, że jestem zauroczony czarodziejskim rytmem bando neonu, zmysłowymi ruchami tancerzy, nostalgią i sentymentalizmem, nicią przewodnią tanga, tym wszystkim, co oddaje panoramę życia Argentyny".
Do Istambułu jeżdżą na kilka dni i zawsze zatrzymują się w Hotelu Mercure, w pokoju 1711 na siedemnastym piętrze. "StamtądmówiLinda najlepiej można zachwycać się widokiem miasta, zachodem słońca nad Złotym Rogiem, delikatnymi kształtami minaretów czy olśniewającym meczetem Solimana". Romantyczny urok Dalekiego Wschodu jest dla nich największym wyzwaniem. "Z upływem lat niektóre miejsca nazywano ina-* czej niż kiedyś mówi Jacek. I tak: dawniejszy Sajgon dzisiaj nazywa się Ho Chi Minh, Cejlon to Sri Lanka, Siam Tajlandia, Birma Myanmar, ale w mojej pamięci na zawsze pozostaną dawne nazwy, pełne magii i tajemniczości".
"Można być twardzielem, ale kiedy człowiek porusza się na krawędzi, to chyba musi poznać uczucie strachu?" rzucam prowokacyjnie.
Odpowiedzią jest agresywne pytanie: "Dlaczego by nie?! Kto nie zna strachu, ryzykuje, że mógłby nie wrócić do domu. Znaczy, że nie rozpoznałby w porę ukrytego zagrożenia. Właściwie spożytkowany strach jest ojcem odwagi. Strach to klucz do rezerw energii, sposób na uaktywnienie wszelkich utajonych możliwości. Zdarza się, że boję się także o życie kolegów. W ubiegłym roku na Saharze jeden z włoskich komandosów uległ głębokiemu odwodnieniu, jego organizm nie przyjmował już płynów. Tylko dzięki naszemu wysiłkowi i pomocy Bożej zdążył na czas dotrzeć do szpitala. Przed laty w sercu Borneo czarna kobra ukąsiła operatora telewizyjnego. Gdybyśmy nie wyssali jadu z rany, nie przeżyłby".
Zmierza do celu z wielką rozwagą i uporem. Upór pcha go wciąż naprzód i naprzód, nawet wtedy gdy wszystko wskazuje na to, że nie ma już szans na osiągnięcie celu. Gotów do największych poświęceń, wykorzystuje każdy element treningu fizycznego i psychicznego. Kiedyś przed wyjazdem na Saharę zjadał słone śledzie i potem wstrzymywał się przed piciem wody. Szykując się na wyprawę na biegun zimna, spał zimą na balkonie.
Włoski tygodnik "Panorama", który poświęcił Jackowi duży artykuł, podkreślając jego hiperaktywną działalność na różnych frontach, napisał, że
16
przygody Pałkiewicza są już legendą i jego niezwykle bogate życie mogłoby z pewnością stanowić temat pasjonującego filmu przygodowego.
Intrygujące życie i niespokojny temperament ktoś porównał do niezwykłych przygód Marco Polo. Relacje weneckiego odkrywcy były tak pełne pasjonujących wydarzeń i opisów świata, że ludzie, którzy nigdy nie wychylili nosa z własnego domu, oskarżyli go o przesadne opowiadanie, o zbytnie koloryzowanie, i wzbudziły wątpliwości w ich autentyzm. I kiedy odkrywca był na łożu śmierci, przyjaciele i krewni błagali podróżnika
0 korektę i cięcia tekstu książki, "aby stał się bardziej wiarygodny". Wtedy Polo oświadczył, że opowiedział zaledwie znikomą część tego, co w długoletniej podróży widział na własne oczy. Scena ta przyszła mi na myśl, kiedy Jacek podzielił się ze mną pewnym faktem ze spotkania autorskiego w żeńskim Lions Clubie w Weronie. Siedząca w pobliżu osoba, jak się wyraził: "kobieta w balzakowskim wieku, uśmiechająca się, tak jakby chciała powiedzieć: Jeszcze pamiętam, czym jest przyjemność", półszeptem zwróciła się do swojej przyjaciółki: Cóż za wybujała wyobraźnia!". Od tamtej pory Jacek rzadko kiedy w pełni odsłania swój dorobek.
W telewizji wygląda zupełnie inaczej niż na zdjęciach z wypraw. Podobno kiedy skończył 50 lat, Linda wymogła na nim, aby na towarzyskich spotkaniach
1 przy oficjalnych okazjach występował w koszuli z krawatem. Robi to dla niej chętnie, ale nie ukrywa, że lepiej się czuje w dżinsach i swetrze.
W pokoju, gdzie znajduje się cały ekwipunek niezbędny do podróży pod wszystkimi szerokościami geograficznymi świata, w szafie oddzielnie ułożona jest odzież na pustynię, do Amazonii, na Syberię itd. W każdej chwili jest gotów do wyjazdu. Pozostało mu to z lat, gdy będąc specjalnym wysłannikiem, na pytanie sekretarza redakcji, na kiedy zarezerwować miejsce w samolocie tranśkontyne*ntalnym, odpowiadał zwykle: "Niech taksówka czeka za kwadrans przed domem".
Tak jest i dzisiaj. Niepospolita, żarliwa pasja pcha go ku wciąż nowym i nowym wyzwaniom, kreując jego życiowy scenariusz.
Gabriella Bordignon
Pasja odkrywania
ŚWIATA
Na spotkaniu autorskim w jednej ze szkół weneckich
piętnastoletni uczeń zaskoczył mnie pytaniem: "Po co
wyruszać na bezdroża świata i trudzić się ustalaniem faktów
geograficznych, skoro dziś można to zrobić z kosmosu?".
19
Rzeczywiście, dzisiejsze satelity są w stanie kontrolować każdy metr kwadratowy powierzchni Ziemi i pracować na użytek wielu dziedzin nauki. Specjaliści utrzymują, że satelity wywiadowcze mogą nawet rejestrować szczegóły wielkości kilku centymetrów. Dziesięć lat temu amerykański magazyn "Life" opublikował serię zdjęć mężczyzn grających w pokera. W rękach jednego z nich widoczne były cztery asy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie drobny szczegół: fotogramy wykonał satelita wojskowy zawieszony 670 km nad ziemią.
Zatem, rzeczywiście, po co organizować kosztowne i często ryzykowne wyprawy badawcze? Okazuje się jednak, że zdjęcia satelitarne
0 zdumiewającej rozdzielczości, często bogatsze w informacje od szczegółowych map topograficznych, mogą stanowić wartościowy materiał porów-
. nawczy i uzupełniający albo też inspirować do dalszych badań, ale same * w sobie rzadko stanowią podstawę do odkrycia. Jak przed setkami lat, tak
1 dziś w eksploracji Ziemi liczy się wciąż człowiek jego talent badawczy, pasja i cierpliwość, przedsiębiorczość i wytrwałość.
Podstawowe zagadki geograficzne są wyjaśnione już dawno, i chociaż wydawało się, że na przykład Antarktyda została całkowicie zbadana, to okazało się, że wciąż wzbudza żywe zainteresowanie naukowców. Największy wodospad świata Salto Angel w Wenezueli został odkryty dopiero w 1935 roku, a łańcuch kamiennych wzgórz Bungle Bungles na australijskiej wyżynie Kimberley, wspaniałe dzieło natury wywołujące uczucie podziwu i zdumienia, był nieznany aż do 1982 roku.
Do wytropienia tajemnic niezbędne są instrumenty pomiarowe, materiały archiwalne, a ponadto należyte przygotowanie kameralne i wreszcie obserwacje oraz pomiary w terenie. Właśnie bezpośrednie badania polowe, weryfikacja i analiza czynników terenowych pozwalają na rozwiązywanie zagadek geograficznych.
Wyruszając w 1996 roku na wyprawę mającą na celu ustalenie źródła Amazonki, mieliśmy za sobą kilka lat studiów i przygotowań, w międzynarodowym zaś zespole można było liczyć na specjalistów zapewniających wykorzystanie zaawansowanych technik badawczych.
Aby stwierdzić, że potok Apacheta wypływający z góry Quehuisha stanowi początek największej rzeki świata, należało przeanalizować w terenie wszystkie niezbędne kryteria hydrologiczne. Tylko w ten sposób można było ustalić, że jest on dłuższy od innych cieków, prowadzi więcej wody, znajduje się najbliżej kontynentalnego działu wodnego i na najwyższej
20
wysokości nad poziomem morza. Ponadto posiada największy kąt nachylenia, a także bardziej zaakcentowaną rzeźbę geomorfologiczną swojej doliny. Tylko na takiej podstawie autorytatywne peruwiańskie placówki naukowe mogły zaakceptować to odkrycie.
Od zarania rodzaju ludzkiego w człowieku tkwi nieodparta ciekawość świata, marzenie poznanie tego, co kryje się za horyzontem. Mit zatopionej Atlantydy, owoc wyobraźni pierwszych Fenicjan, którzy odważyli się wypłynąć poza Słupy Heraklesa, fascynował tajemnym czarem i intrygował od zawsze umysły pełnych fantazji śmiałków. Konfrontacja z niewiadomym, dążenie do poznania odległych ziem, drzemie odwiecznie w ludziach
0 niespokojnym umyśle, żądnych przygody i podniesienia poziomu adrenaliny. Niezależnie od miejsca zamieszkania porzucali oni, na przekór niezliczonym przeszkodom i pułapkom, wygodne domowe pielesze, wyruszając na morskie przestrzenie, karawanowe szlaki czy tropikalne bezdroża.
Niektórzy z nich zapewnili sobie dostatnie życie, wśród nich Marco Polo, Ibn Battuta, który w XIV wieku przebył w swoich podróżach 120 tysięcy km, Ludwik Bougainville, Paweł E. Strzelecki czy Fridtjof Nansen, laureat pokojowej Nagrody Nobla w 1930 roku.
Nie wszyscy cieszyli się łaskami fortuny i szacunkiem współobywateli. Bywało, że zadziwiające wyczyny przechodziły nieraz nie zauważone, natomiast mało znaczące nabierały dużego rozgłosu. Krzywdę wyrządzono Kolumbowi, nazywając odkryty przez niego kontynent imieniem jego naśladowcy Ameriga Vespucciego. Bohater emocjonującej odysei kozak Sicmion Dieżniew, odkrywając w 1648 roku przejście z Oceanu Lodowatego na Ocean Spokojny, dał odpowiedź na nurtującą wątpliwość owych czasów
1 powinien był zająć należne mu miejsce w panteonie odkrywców, obok i a kich sław, jak Vascc da GanA, który określił granice południowej Afryki, 11 bok Magellana, który otworzył drogę wokół Ameryki Południowej, czy legendarnego Kolumba. Raport o odkrytej przez niego cieśninie zawieruszył się w archiwach, dlatego sława i zaszczyt przypadły 80 lat później Beringowi, którego imieniem nazwano morze i cieśninę oddzielającą Syberię od Alaski. 11/nanie przyszło dużo później i imieniem Dieżniewa nazwano najdalszy przylądek północno-wschodniej Azji, łańcuch górski na Półwyspie (//.ukockim i zatokę na zachodnim wybrzeżu Morza Beringa.
Podróż w nieznane to ogromny trud, cierpienia, zmagania z żywiołem i własnymi słabościami. Z dala ód przetartych traktów wędrowiec narażony n -si na choroby tropikalne, burze piaskowe i na wycieńczenie, arktyczne mro-
21
zy i straszliwe upały wysysające wszystkie soki życiowe. "Podróż latem przez pustynię pustyń Rub al-Knali, zwaną Pustą Ćwiartką, prawdziwą terra incognito, dla Europejczyków, porównać można do przejścia przez piekielne płomienie" napisał anonimowy kronikarz XIX wieku. Niebezpieczne bywają dzikie zwierzęta i wrogo nastawione plemiona tubylcze. Także przyroda jest w stanie pochłonąć każdego, kto poczyni fałszywy krok w obcym mu środowisku.
Różne są powody, dla których ludzie wyruszają na odległe szlaki.
Dla jednych jest to pasja poznawcza, rodząca się ze szlachetnych pobudek,
dla innych ambicja osobista, zdobycie sławy bądź korzyści materialnych,
dla innych jeszcze wzajemna rywalizacja. Wyzwanie Nilowi rzucili James
Bruce, Richard Burton i John Speke. Znalezienie przez tego ostatniego źródła
, rzeki, stanowiące być może największą zagadkę geograficzną od chwili odkry-
cia Ameryki, wywołało w przedostatnim stuleciu euforię porównywalną
do tej, którą przeżywaliśmy po wylądowaniu człowieka na Księżycu.
Ryzyko wpisane jest zwykle w kontrakt eksploratora, człowieka silnego i nieugiętego, który nie wstydzi się przyznać, że strach jest nieodłącznym partnerem w jego wędrówkach. Ciekawość człowieka jest jednak silniejsza od lęku. Ci, którzy boją się ryzyka, nie poznają nigdy smaku przygody, podobnie jak ci, którzy nigdy nie odczuli głodu, nie wiedzą, co to jest radość jedzenia. Podróżnik przypomina nieco marynarza, który zaskoczony przez tajfun wśród niebezpiecznych raf koralowych, modli się żarliwie i obiecuje solennie, że to już jego ostatni rejs. Po minięciu zagrożenia zapomina o przyrzeczeniach, bo wyprawa w daleki świat to bogactwo niepowtarzalnych doznań pozostawiających głęboki ślad w psychice człowieka. Zmiana takiego stylu życia jest bardzo trudna, prawie niemożliwa. Wilfred Thesiger, ostatni z klasycznych podróżników pustyni pisał: "Żaden człowiek, który ją poznał, nie pozostanie takim samym. Będzie na zawsze nosić w sobie jej ślad i nigdy nie opuści go pragnienie powrotu".
Wyścigi o pierwszeństwo odkryć geograficznych pociągały za sobą wiele ofiar. Najbardziej dramatycznych zmagań dokonywano na Antarktydzie, gdzie panuje najsurowszy klimat na Ziemi. O palmę zdobycia bieguna południowego rywalizowały prawie 90 lat temu dwie wyprawy. Po heroicznym wyścigu Roald Amundsen wyprzedził o 34 dni Roberta F. Scotta, w którego ekipie tragicznie zmarło pięć osób.
Żądzę poznania nieznanych krain owianych mgłą tajemnicy przepłacili życiem liczni sławni podróżnicy, których historie entuzjazmowały całe
22
Wśród
piasków
Sahary
pokolenia. Nieugięty Ferdynand Magellan, kierujący wyprawą dookoła świata, zginął w walce z tubylcami (mieszkańcami wyspy Mactan). James Cook został zabity przez tubylców na Hawajach. Vitus Bering zmarł z wycieńczenia na Aleutach, a Holender Wilhelm Barents, poszukujący nowej drogi do Indii, na obozowisku podbiegunowym. Twórca portugalskiego imperium kolonialnego, admirał Francisco de Almeide, został zabity na Przylądku Dobrej Nadziei. Konkwistadorzy hiszpańscy Diego de Almagro i Francisco Pizarro, skuszeni mirażem bajecznych bogactw, zginęli w Peru. Henry Hudson, poszukujący Przejścia Północno-Zachodniego, stracił życie opuszczony przez zbuntowaną załogę. Zdobywcę Indii Vasco ila Gamę zawiodło nadwerężone w podróżach zdrowie, podobnie zresztą jak i Davida Lhdngst-ona. W 4847 roku zaginął wszelki słuch po liczącej 138 ludzi wyprawie Johna Franklina będącej na tropie tej samej cieśniny. Nazywany księciem podróżników Mikołaj Przewalski, badający pustynie (lobi i Tybet, zmarł na tyfus w wieku 49 lat. Głośny z burzliwego życia Maurycy Beniowski zginął na Madagaskarze.
Zdobywca bieguna południowego Amundsen przepadł w Arktyce, spiesząc na pomoc włoskiej wyprawie Umberto Nobilego. Gibson zmarł, eksplorując nie zamieszkałą pustynię w zachodniej Australii. Mungo Park, I lierwszy w czasach współczesnych badacz Afryki, utonął w wodach Nigru, .i I rancuz Alfred Lamy poległ na Saharze w starciu z tubylcami.
Wiele moich wypraw odbyłem tradycyjnymi środkami transportu,
23
tzn. na grzbiecie dromaderów, jaków, słoni, indiańskimi czółnami bądź piechotą. W takiej atmosferze smak przygody jest zdecydowanie ostrzejszy. Trzeba jednak przyznać, że dziś zaciera się już granica pomiędzy ludzkimi umiejętnościami a możliwościami techniki. Współcześni eksploratorzy nie muszą już korzystać z drogowskazów starożytnych żeglarzy, jakimi były Gwiazda Polarna czy Krzyż Południa. Jeszcze kilkanaście lat temu używałem na pustyni sekstantu i nie skrywam, że pomiary nie zawsze były najdokładniejsze, bo albo nie było płaskiego horyzontu, albo przydarzyła się jakaś drobna pomyłka w tasiemcowych rachunkach przy obliczeniach z tablic astronomicznych.
Dziś zamiast tym tradycyjnym instrumentem posługuję się miniaturowym komputerem satelitarnym GPS, zapewniającym nie tylko dokładne współrzędne geograficzne, ale także będącym w stanie precyzyjnie odtworzyć przebytą drogę, zarejestrować kontur wyspy, bieg rzeki i inne szczegóły rzeźby terenu.
Organizacja wyprawy, tak o charakterze naukowym, jak i sportowym, czy też przygodowym, wymaga dużej sumienności, precyzyjnego określenia założonych celów, wyboru właściwego ekwipunku, odpowiedniej odzieży, pory roku, żywności, ustalenia dokładnej trasy. Niczego nie wolno pozostawić przypadkowi, w przeciwnym razie każdy błąd może bardzo drogo kosztować.
Niezwykłym talentem organizacyjnym wyróżniał się Aleksander von Humboldt, ojciec geografii nowożytnej, który z iście niemiecką pedanterią zwracał uwagę na każdy szczegół przedsięwzięcia. Rezultatem jego wyprawy badawczej w Ameryce Południowej było 30 tomów dzieła Podróż po podzwrotnikowych krajach Nowego Świata, wydawanych w latach 1807-1834.
Sukces wyprawy zależy w dużej mierze także od doboru uczestników, od zgodności ich charakterów i osobowości. Wiele ekspedycji kończyło się fiaskiem właśnie z powodu różnych swarów. Trudny klimat, zmęczenie, napięcie, strach, niewygody, izolacja, brak intymności, stres, wszystko to potrafi ujawnić w bezpardonowy sposób ukryte słabości każdego człowieka. Problem taki istniał zawsze, znał go Roald Amundsen, James Cook czy Thor Heyerdahl. Znają go także naukowcy pracujący długimi miesiącami na dryfujących krach w rejonie polarnym czy pracownicy stacji badawczych z dala od cywilizacji.
Przed wyjazdem na Borneo, gdzie zamierzaliśmy pokonać całą wyspę od brzegu do brzegu, zorganizowałem obóz przygotowawczy, po które-
24
go zakończeniu postanowiłem zostawić w domu jednego z kandydatów. Nie miał poczucia humoru i był mało tolerancyjny.
Jeszcze większe wymagania stawia się liderowi grupy, który powinien odznaczać się łatwością kontaktów z ludźmi, inicjatywą, talentem organizacyjnym, umiejętnościami wydawania jasnych i konkretnych poleceń. A także absolutną bezstronnością, elastycznością myślenia przy wyborze rozwiązań w krytycznych sytuacjach i umiejętnością harmonijnej współpracy w chwilach napięcia. W czasie długich wyjazdów autorytet szefa nie może opierać się wyłącznie na sympatii lub charyzmie; autorytet jest kapitałem, który bardzo trudno jest zdobyć i bardzo łatwo utracić.
Zdarza się, że nawet najbardziej udoskonalone techniki, nowoczesne aparatury czy dobre wyekwipowanie nie pomagają w osiągnięciu zamierzonego celu.
Pomimo drobiazgowej organizacji nie powiodła mi się wyprawa badawcza do źródeł Orinoko. Szyki pomieszał El Nino, prąd morski, który zdestabilizował równowagę klimatyczną na świecie. Na nas odbiło się przedwczesne zakończenie [tory deszczowej. Zbyt niski poziom wody w rzece skazałby nas na utknięcie na płyciznach, odcinając w ten sposób drogę powrotną.
Wyprawy wiążą się zawsze ze sporymi kosztami, które niegdyś hnansowane były przez rządy, możnych mecenasów, bądź Towarzystwa (ieograficzne. Te ostatnie same dziś walczą o przetrwanie. Przed II wojną światową istniało na świecie 136 krajowych takich organizacji, zrzeszających ponad 100 tysięcy członków. Obecnie pozostała ich połowa i tylko nieliczne skupiają w swsich szeregach ponad tysiąc członków.
W londyńskiej siedzibie Royal Geographical Society, mieszczącej się w wiktoriańskim gmachu przy ulicy Kensington Gore, można uzyskać wiele wartościowych informacji na temat egzotycznej podróży, skorzystać / a rchiwum nadzwyczaj bogatego w mapy i dokumenty, ale na pewno nie można liczyć na pomoc finansową.
Jeśli ma się za sobą pewny dorobek i organizuje się prestiżową rkspedycję, to można liczyć na sponsora, zainteresowanego podniesieniem w i /crunku swojej firmy w środkach masowego przekazu. Trzeba wówczas p.imiętać, że taka pomoc zawiera wiele zobowiązań; zwykle wymaga i y i < >wania firmy we wszystkich mediach, noszenia na odzieży reklamowego l >g< >, pozostawania do dyspozycji w celach promocyjnych na konferencjach prasowych, na targach czy sympozjach naukowych.
Przydatne może okazać się autorytatywne National Geographic
25
Society, które jest gotowe udzielić pomocy w przypadku wybitnego projektu. Fundusze mogą pochodzić z kasy Towarzystwa, od jakiegoś sponsora bądź od stacji telewizyjnej, która awansem zapłaci za zrealizowanie dokumentalnego filmu. Stowarzyszenie to może też pośrednio ulżyć w kosztach. Jeśli komisja orzeknie, że program wyprawy jest interesujący, to może przyznać patronat, a z takim dokumentem nie będzie trudności ze znalezieniem mecenasa.
Towarzystwa Geograficzne finansujące eksploratorów wymagają odpowiedzialności i zrównoważenia w ich relacjach. Oczekują na ścisłe i wyczerpujące sprawozdania, wiernie przedstawiające rzeczy widziane, rysunki, zdjęcia, plany, na wartościowe, przydatne nauce informacje, w których wydarzenia osobiste i własny punkt widzenia muszą być odsunięte na plan dalszy. Dokumentacja musi być sporządzona w trakcie podróży, bo po powrocie do cywilizacji wiele szczegółów szybko umyka z pamięci.
Przed nami przewinął się poczet podróżników i badaczy, żeglarzy i awanturników, których raporty stały się bezcennym źródłem wiedzy o świecie przysparzając wiele korzyści całej ludzkości. Księga znajomości Ziemi nie została jednak zamknięta. Niektórzy są przekonani, że w nie zbadanych do tej pory rejonach Amazonii czy Nowej Gwinei żyją jeszcze wyizolowane, niewielkie wspólnoty, które nie utrzymują kontaktów ze światem zewnętrznym.
Wielu uczonych jest zdania, że posiadamy więcej informacji o Księżycu niż o głębinach oceanów, których tajemnice zaczęto poznawać dopiero w 1953 roku, dlatego też długo jeszcze będziemy koncentrować nasze wysiłki na poszerzeniu zakresu wiedzy o naszej planecie.
Wysiłki badaczy i ich odkrycia, dokonane często już w naszych czasach, mają szczególne znaczenie nie tylko dla różnych gałęzi nauki, ale także i dla zwykłych ludzi żądnych poznania świata. Zostały im przybliżone olśniewające cuda natury, zapierające dech w piersiach scenerie, przerażające, a zarazem fascynujące ponadnaturalne zjawiska otoczone aurą tajemniczości, które są w stanie zauroczyć każdego amatora wielkiej przygody i zapewnić mu mocne wrażenia.
Warszawa 2003
U
Samotnie przez Atlantyk
1 ewnego dnia córeczka jednego z przyjaciół
zaskoczyła mnie pytaniem: "To prawda,
że samotnie przepłynąłeś ocean?".
27
Było gorące letnie popołudnie i z gośćmi siedziałem w cieniu palm mojego ogrodu, sącząc kieliszek grappy, wódki z winogron, która rzekomo ma wpływać na dobre trawienie po szczególnie obfitym posiłku. Pytanie na tyle mnie zaskoczyło, że nie byłem w stanie udzielić od razu odpowiedzi. Ta historia sprzed kilkunastu lat, tak nieprzystająca do wszelkich wygód naszego życia, wydała mi się zupełnie nierealna, jakby przeżyta we śnie, który odbił się w mojej świadomości jako rzeczywiste wydarzenie.
Dopiero po jakimś czasie jestem w stanie przywołać wspomnienia i oto znów znajduję się na pełnym oceanie. Mam twarz i ręce spękane, palące wargi, koszulkę przesiąkniętą solą. Wokół mnie rozciąga się ogromny bezmiar wody, niekiedy cichy i spokojny, ale często zmieniający się we wzburzony żywioł.
"Tak, kochanie, to prawda, przepłynąłem ocean, chociaż dzisiaj sam w to nie mogę uwierzyć".
Ileż to razy z zazdrością podziwiałem ludzi, którzy wypływali w morze, odwiedzali dalekie kraje, nieznane porty. Kiedy czytałem książki Conrada, wydawało mi się, że czuję zapach egzotycznego morza, ciepło białego piasku, słyszę szelest zielonych palm, widzę świat tak bardzo odległy od rodzimego Bałtyku, gdzie woda nigdy nie ma koloru turkusowego, a plaża jest zawsze szara i zimna.
Otrzymałem chrzest żeglarski na wodach północnej Europy, później na statkach "tanich bander" przepłynąłem tysiące mil po różnych akwenach świata. Któregoś dnia zaświtała mi myśl samotnej wyprawy przez Atlantyk na szalupie ratunkowej. Odwiedziłem kilka stoczni złomowych w okolicy Genui i dosyć szybko znalazłem to, czego szukałem.
Drewniana łódź była w bardzo dobrym stanie, miała 5,55 m długości wystarczająco dużo dla jednoosobowej załogi dwa foki bliźniaki i mały rejkowy grot. Właściciel firmy nie mógł uwierzyć, że właśnie na tej skorupie zamierzam wybrać się za ocean. "Z pewnością przyjdzie panu często walczyć z humorami morza zauważył ale też zasmakuje pan niepowtarzalnych przeżyć, nie znanych ludziom lądu".
Na początku 1975 roku byłem już w Dakarze, skąd 5 stycznia, bez większych emocji, odcumowałem, biorąc kurs na Trynidad. Szalupa została nazwana imieniem mojej trzyletniej córeczki Paty. Podobnie jak Thor Heyerdahl wypływający w morze na tratwie "Ra", tak i ja nie wiem, jak łódź zareaguje na próbę samosterowności. Reguluję żagle, zmieniam kąt pochylenia masztu, przebalastowuję rufę, mocuję rumpel gumowymi naciągami. Nic z tego, "Paty" nie chce płynąć sama. Oznacza to, że jestem
28
skazany na nieustanne zajmowanie się sterem. Dzień i noc, jak się później okaże przez 44 dni, aż do wylądowania na plaży Georgetown w Gujanie.
Czynność ta nie przeraża mnie zbytnio, bo wypływam na ocean, aby dodać wiary ofiarom katastrof morskich i udowodnić, że właśnie na typowej szalupie ratunkowej, takiej, jakie znajdują się na każdym statku handlowym, rozbitek ma szansę dotarcia do stałego lądu. Nie mam żadnej łączności ze światem zewnętrznym, nie posiadam sekstansu, wskutek czego skazany jestem na ustalanie pozycji wyłącznie metodą zliczeniową, biorąc pod uwagę prędkość, prąd i dryf. Zapasy wody i żywności są minimalne.
Przez wiele dni żegluga wydaje mi się całkiem normalna, ale sytuacja /mienia się radykalnie z chwilą, kiedy wpadam w objęcia sztormu. Fale zalewają wnętrze łodzi i muszę nieustannie wylewać wodę wiaderkiem, bo pompa wodna oczywiście nie wystarcza. Nocny chłód przechodzi w zimno. Nie odczuwam głodu, chociaż już nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś jadłem. W tej trudnej sytuacji wiem, że teraz muszę wykazać się r/.eczywistą znajomością sztuki przetrwania.
Od czasu do czasu gigantyczna fala wypełnia do połowy szalupę, która i rad statyczność i w każdej chwili może się wywrócić. Wiem, że nie zatonie, .i le przy wzburzonym morzu nie będzie łatwo postawić ją z powrotem.
Po dwóch dniach walki z żywiołem siła woli i wytrzymałość fizyczna powoli maleją. Nadludzkim wysiłkiem i determinacją zmuszam się do 11 wania. Ciąży także samotność, bo wiem, że absolutnie na nikogo nie 11 ii >gę liczyć z wyjątkiem siebie. Ja, który zawsze tak kochałem morze, teraz nienawidzę go i przysięgam sobie, że jeśli szczęśliwie dotrę do lądu, to już 11 ij',dy więcej nie postawię nogi na pokładzie jachtu.
Mordercze zmagania z szalejącym żywiołem wyczerpują mnie kompletnie. Po trzech nieprzespanych nocach boję się, że mogę stracić instynkt samozachowawczy. Nie jem, nie śpię, trzęsę się z zimna i ze strachu. Icstcm przemoczony do nitki i siedzenie sprawia piekący ból, ponieważ od ciągłej wilgoci całe pośladki mam pokryte małymi krostkami. Ale wewnętrzny głus jest silniejszy: "Za wszelką cenę nie poddawać się! Wytrwać do końca!".
29
Planując tę wyprawę, nie przypuszczałem, że będzie ona wymagała tak dużo hartu, odwagi i siły woli.
Kogo pociąga świat wielkiej przygody i silnych wrażeń^musi oczywiście liczyć się także z nieodłącznym elementem ryzyka. Na nic może się zdać doskonała organizacja, gdzie wszystko jest skalkulowane, jeśli po drodze ktoś zachoruje bądź, na przykład, natrafi się na katastrofalne warunki klimatyczne. Zawsze jestem bardzo wymagający w stosunku do siebie i innych, i uważam, że pruska dyscyplina jest niezbędna do osiągnięcia sukcesu. Mimo takiego podejścia do tematu pozostawiam miejsce na fantazję i skorygowanie planów, kiedy to jest niezbędne lub przydatne do osiągnięcia celu.
Wybierając się na jakąś trudną ekspedycję, zawsze liczę się z możliwością , niepowodzenia. Ci, którzy nie zważając na niebezpieczeństwo za wszelką cenę pragną dotrzeć do celu, mogą kiedyś nie wrócić do domu.
I właśnie teraz, gdzieś pośrodku oceanu, zdaję sobie sprawę, że nie ma sensu ryzykować. Przy pierwszym spotkaniu z jakimś statkiem poproszę o wzięcie mnie na pokład.
Trzeba trafu, że dwa dni po sztormie na horyzoncie ukazuje się sylwetka statku. Co więcej, idzie prawie na mnie i kiedy na kubańskim "Oceano Antartico" widzę załogę gotową do przyjęcia rozbitka, bo oczywiście za takiego mnie uznano, przeżywam silną rozterkę. "Czy naprawdę muszę się poddać? Czy później wybaczę sobie tę decyzję?". Wahanie trwa pół minuty, może minutę, wreszcie jakiś wewnętrzny głos podejmuje męską decyzję: "Nie!".
To "nie" przy burcie statku, który ofiarowywał mi bezpieczeństwo, ciepłą koję, ludzki posiłek i gwarancję powrotu do domu, uważam za najbardziej wartościową lekcję i największy sukces mojego życia. Odzywa się we mnie z całą siłą w trudnych chwilach, ilekroć nawiedza mnie myśl, że musiałbym się poddać czy zrezygnować z jakiegoś trudnego przedsięwzięcia.
Ci, którzy oskarżali mnie o brak roztropności czy wręcz o szaleństwo, z pewnością nigdy w życiu nie poczuli smaku podróży do granic możliwości, która zawsze gotowa jest zapewnić dreszcz emocji, dużo radości i szczęścia. Kto bowiem spróbował takiej przygody, nie potrafi już rozstać się z takim stylem życia.
Bassano del Grappa 2003
Skeleton
COAST
JN a ciemnym, wulkanicznym piasku bieleją
szczątki muszli, wyschnięte wodorosty, a także
kości wielorybów, fok, a może nawet, któż to wie,
marynarzy. O pustynny brzeg, który stał się grobem
dla wielu żeglarzy, uderzają lodowate fale oceanu.
31
Jak okiem sięgnąć, roztaczają się zachwycające widoki, piramidy piasku, rzeźbione wiatrem gigantyczne wydmy, powietrze drgające od skwaru, jary i zagłębienia terenu wypełnione wodą, gdzie często schodzą się pustynne zwierzęta. Wokół panuje absolutna cisza i magiczny nastrój, który sprawia wrażenie kompletnej izolacji od reszty świata. Jesteśmy na otoczonym złą sławą Skeleton Coast, Wybrzeżu Szkieletów, lub jak mawiali kiedyś Portugalczycy, Wybrzeżu Piekieł. Gęste mgły, niebezpieczne prądy morskie, potężne fale, silne wiatry były tutaj przyczyną wielu tragedii. Na przestrzeni wielu kilometrów plaża usłana jest licznymi martwymi wrakami zasypywanych przez wydmy statków, które zżera stopniowo rdza, by w końcu doprowadzić do rozpadu na wiele segmentów.
W 1976 roku rozbił się południowoafrykański trawler rybacki "Suiderkus". Dopiero kilka lat później natrafiono na szkielety członków załogi. Niezwykle dramatyczne przeżycia stały się udziałem 106 osób ze statku "Dunedin Star", który osiadł tutaj w 1942 roku. Część pasażerów postanowiła ruszyć na pustynię i wkrótce ślad po nich zaginął. Inni pozostali na statku, licząc na pomoc z morza. Istotnie na sygnał SOS odpowiedziały trzy przepływające nieopodal jednostki, jednak sztorm uniemożliwił zabranie rozbitków szalupami. Dwa statki wycofały się z akcji ratowniczej, trzeci, "Sir Charles Elliot" utknął na mieliźnie 300 m od brzegu, pogarszając jeszcze bardziej sytuację. Po dwóch tygodniach z samolotu wojskowego zrzucono na spadochronach paczki z żywnością. Jeszcze tego samego dnia pilot zdecydował się wylądować na plaży. Ewakuowano kobiety i dzieci, ale przy starcie samolot zakopał się w piasku. Czarna seria nie opuszczała nieszczęśliwców. Ich odyseja zakończyła się dopiero po 26 dniach. W wigilię Bożego Narodzenia kilka pojazdów mechanicznych odnalazło część pozostałych przy życiu rozbitków, których przewieziono do Swakopmund.
Zdradziecki brzeg nie oszczędził także małych samolotów i aut terenowych, którymi zapuszczali się tutaj poszukiwacze diamentów czy też przygód. Rozbitkowie rzadko mogli liczyć na powodzenie akcji ratunkowych w tym bezludnym i odosobnionym zakątku południowo-zachodniej Afryki.
Skeleton Coast bierze początek dokładnie na granicy z Angolą i przez ponad 600 km ciągnie się pasem szerokości 50-200 km wzdłuż wybrzeża namibijskiego, aż do Przylądka Cross. Pierwszy Europejczyk stanął na tym pustynnym brzegu w 1485 roku, był to portugalski żeglarz Diego Cao. Pozostawił po sobie ślad, mały symboliczny krzyż z napisem informującym
32

0 swojej bytności na Przylądku Cross. Potem musiały upłynąć prawie cztery stulecia, nim następni odkrywcy przybyli do tego rejonu.
Historia najstarszej pustyni świata sięga 120-170 milionów lat wstecz, do epoki, kiedy dzielił się pradawny ląd Gondwana, dając początek Afryce Południowej i dostarczając tym faktem argumentów na potwierdzenie teorii dryfu kontynentów. Liczne podobieństwa, zachodzące między skałami afrykańskimi a brazylijskimi, stanowią jego niezbity dowód. Z epoki nieco nam bliższej, od 20 do 8 milionów lat temu, pochodzą złoża diamentów aluwialnych w ujściach rzek, dzisiaj często wyschniętych.
Posępne pustkowie przechodziło różne koleje losu. Stanowiło terytorium wydzielone na potrzeby ludności autochtonicznej Bantu, potem /11 alazło się w centrum zainteresowania geologów. Duże spustoszenie poczy-11 iii tutaj kłusownicy, niszcząc bogatą faunę. Celem ochrony środowiska naturalnego w 1971 roku cały obszar został objęty ścisłą kontrolą. Do uiworzonego rezerwatu Skeleton Coast, stanowiącego okruchy dawnego świata, można wjechać tylko po uzyskaniu specjalnego zezwolenia w stolicy Namibii. Wydaje się je bardzo rzadko i z reguły tylko do Terrace Bay.
1 )alej na północ można podróżować wyłącznie w sposób zorganizowany, w grupie liczącej nie więcej niż dziesięć osób. Masowa turystyka z pewnością zagroziłaby delikatnej równowadze ekologicznej regionu.
Atletycznej postury ranger najpierw uważnie obejrzał nasze zezwolenie, poicm fłegmatycznie, bez pośpiechu otworzył bramę, na której namalowani- są dwie wielkie czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami. "Przypominam, że I 'i k 1 żadnym pozorem nie możecie zmienić wytyczonej trasy, płoszyć zwierząt, /bicrać kamieni. Od tej chwili aż do momentu opuszczenia chronionej strefy
I k-dziecię pod naszą stałą kontrolą" wyrecytował oficjalną formułkę.
Jedziemy na północ, mijając po drodze ogromne wydmy, o formach i nieniających się pod wpływem wiatru. Barchany, w kształcie półksiężyca, a \ glądają najokazalej. Wszystkie zwrócone są wypukłym stokiem ku kie-i mikowi wiatru, który wieje tu zawsze z południowego zachodu.
W moich wędrówkach po dziewiczych miejscach często zapuszczałem m<,- w rejony nieugaszonego pragnienia. Ta pustynia jest jednak chyba najbardziej osobliwa na świecie i najbogatsza w niespodzianki. Dobowa ampli-
I1 u t.i temperatur należy do wysokich, podobnie zresztą jak na wszystkich
.tyniach, ale tu wilgotność jest bardzo duża. Przyczynę tego stanowi i-pływający wzdłuż wybrzeża Afryki zimny Prąd Benguelski, który \oduje, że nad oceanem w pobliżu wybrzeża niemal zawsze utrzymują
33
I
Surowy widok Fish Canyon River
się gęste ławice mgieł. Nocny spadek temperatury na pustyni sprawia, że nad ranem masy wilgotnego powietrza znad oceanu przemieszczają się w głąb lądu na odległość 50, a nawet 100 km. Szron i rosa umożliwiają przeżycie wielu gatunkom roślin i zwierząt.
Dopisuje nam niesamowite szczęście. Jesteśmy świadkami rzadko trafiającego się deszczu. W kilka godzin pustynia ulega prawdziwej metamorfozie, pokrywa się zielonym dywanem usianym kwiatami i trawami. Pojawiają się nawet sukulenty, uśpione nieraz od długich lat.
Wśród ponad stu rodzajów porostów wyróżnia się welwiczja, istny fenomen natury, występujący tylko w Namibii i Angoli. Natrafiamy na nią wśród Gór Księżycowych. Robi wrażenie rośliny przeniesionej z zamierzchłej przeszłości, nieomal żyjącej skamieliny. I tak jest rzeczywiście. Botanicy uważają, że okazy tu występujące osiągają czcigodny wiek półtora tysiąca lat. Ich zdaniem początki owej niezwykłej rośliny sięgają epoki między 135 a 205 milionami lat temu, kiedy ziemie te były pokryte jeszcze tropikalną dżunglą.
Wysoka na półtora metra, ma grubą, rozpłaszczoną łodygę w kształcie obwarzanka, z której wyrastają zawsze tylko dwa wiecznozielone liście przypominające wstęgi, poszarpane przez wiatr. Całość tworzy gęstą
34
plątaninę strzępiastej roślinności, wyglądającą jak kupka podartych łachmanów. Liście, wijące się wężowo po ziemi, rosną 1020 cm rocznie. Ich końce stopniowo wysychają, strzępią się i odpadają. Ktoś policzył, że w ciągu swojego długiego życia roślina ta wytwarza liście o powierzchni równej pięciu kortom tenisowym.
Gatunek ten stanowi wymowny przykład genialnej adaptacji krzewu tlo ekstremalnych warunków pustynnych, w których jedynym dostępnym / rodłem wilgoci jest nocna rosa albo opary mgły. Welwiczja stosuje bardzo prostą taktykę: aby nie tracić wody, otwiera mikroskopijnej wielkości pory ii.i liściach tylko wtedy, gdy pojawia się wilgoć w powietrzu.
Kilka dni później, daleko na północy, w najmniej uczęszczanym rejonie pustyni, w wąskim skalistym wąwozie pokrytym krzewami, przeżywamy i liwile silnych emocji. Początkowo wydaje się, że nawiedziła nas fatamorgana, ale szybko okazuje się, że przed nami defilują najprawdziwsze słonie i nosorożce. Jest to scena niebywała, bo nikt nie przypuszcza, że takie / w ierzęta mogą żyć w sercu piaszczystej pustyni. Adwokat Louw Schoeman,
Otoczony złą sławą Skeleton Coast
który nam towarzyszy w tej podróży, jest zakochany w Skeleton Coast i zna pustynię doskonale. Mówi, że słonie żyjące w tej okolicy drążą jamy w wyschniętych korytach rzek tak długo, aż dokopią się do wody, którą następnie czerpią trąbą. Okazuje się, że w dolinach rzecznych ze śladami wody pojawiają się również lisy, żyrafy, antylopy, szakale, hieny, a także lwy, które dręczone głodem nie gardzą nawet otariami.
Wiele innych zwierząt, na przekór złowrogiej nazwie, jaką nosi owa spieczona słońcem pustynia, zdołało przystosować się do tych ekstremalnych warunków. Są tu jaszczurki, które potrafią gromadzić wodę w ilości wystarczającej na dwa miesiące, gady o płetwiastych kończynach, nie zapadających się w miękkim, piaszczystym podłożu, małe gryzonie, które "nurkują" pod powierzchnią piasku, wiewiórki posługujące się ogonem jak parasolem.
Ale najsłynniejszym stworzeniem żyjącym na wydmach jest pewien gatunek chrząszcza z rodziny czarnuchowatych. Wynurza się on z piasku między północą a świtem, kiedy tworzy się mgła, i wędruje na szczyt wydmy. Tam wykręca się tak, aby ustawić się dokładnie pod wiatr, wiejący od morza. Następnie unosi, jak może najwyżej, tylne odnóża i w takiej pozycji, niemal stojąc na głowie, wystawia na działanie wiatru całą powierzchnię ciała. I tak jak włożona do lodówki puszka piwa, pokrywa się szronem, mgła skraplająca się na jego pancerzu spływa specjalnymi kanalikami wprost do otworu gębowego.
W cudownej scenerii malowniczego zachodu słońca przygotowujemy obozowisko. Chłód wieczorny jest przyjemnie orzeźwiający. Po zapadnięciu zmroku pustynia szybko oddaje ciepło i słupek rtęci z 42C spada do 18. Ledwie zdążyliśmy zapomnieć o bezlitośnie prażących promieniach słońca, gdy zaczyna dawać się we znaki wiatr i zimno. Po gorącej kolacji, przygotowanej na maszynce gazowej, wsuwamy się w śpiwory, ale w drugiej połowie nocy budzimy się skostniali, wkładamy na siebie grube swetry i wełniane czapki. Oprócz zimna daje się we znaki także panująca wilgoć, którą przesiąknęło dokładnie wszystko, co pozostało na powietrzu. Średnia wilgotność różnych pustyń świata oscyluje między 15 a 30%, na Skeleton Coast dochodzi do 80, a na samym wybrzeżu oceanu przez pół dnia jest na pograniczu 100%. Szacuje się, że 300 dni mgielnych na Skeleton Coast odpowiada wartości przynajmniej 150 mm opadów.
Swego czasu za pustynię uważano obszar, gdzie roczne opady nie przekraczają 250 mm. Jednakże taka definicja nie zawsze oddaje realną sytuację terenów skrajnie suchych. Dzisiaj naukowcy uważają teren za pustynię wtedy, kiedy promieniowanie słoneczne jest zdolne wyparować
36
/. gruntu dwa razy większą ilość wilgoci, niż zapewniają opady atmosferyczne. A tutaj stosunek ten dochodzi aż do 200.
I to właśnie z winy takiej jałowości pustyni szata roślinna jest ledwie /a uważalna i brak jest widocznych przejawów życia. Podróżnik nieprzywykły do środowiska ze stałym niedostatkiem wody, wystawiony jest na nieustanne niebezpieczeństwo. Latem, kiedy temperatura przekracza 40C, w ciągu jednego dnia z łatwością można stracić cztery litry potu. Jeśli stra-i v tej nie uzupełni się, organizm zaczyna czerpać wodę z tłuszczów, tkanek i /. k rwi, która staje się wtedy coraz gęstsza, wolniej krąży i tym samym nie jest w stanie ochłodzić najważniejszych organów. Utratę wody odpowiadającą S% masy ciała ustrój znosi jeszcze zupełnie dobrze, ale przy utracie ponad .'.5% człowiek umiera w obłędzie.
Dzisiaj docieramy do słynnych diun Soussusvlei. Mam wrażenie, /i1 oglądam gigantyczne i sugestywne pocztówki z klasycznymi wydmami, l.ióre są w stanie rozpalić fantazję każdego mieszczucha. Miliony ton piekiel-11 ii- rozgrzanego piasku tworzą niekończące się sinusoidalne, regularne formy, uderzające swoją prostotą i mające coś ze zmysłowych, erotycznych linii "Imażonej kobiety. Mamy przed sobą monstrualne wydmy wyniesione I >t /i./, wiatr na wysokość 300 m. Wchodzimy na pobliski grzbiet. Coraz to I >i i a powierzchnia piasku wydaje pod stopami dźwięk podobny do łamiącej ir tafli lodu. Podziwiamy bezkresny, ceglastego koloru ocean piasku. Na lnie wyschniętego, słonego jeziorka, w rejonie Deadvlei, natykamy się u.i osobliwe skamieniałe drzewa, spektralny widok szkieletów pni akacji Ś noloba, uschniętych przed kilkuset laty. Warunki klimatyczne tak iluskonale je zakonserwowały, że nie poddają się nawet atakom termitów, klóre niekiedy budują sięgające 5 m termitiery.
Długo nie możefny oderwać oczu od tego malowniczego klejnotu natury, chciałoby się go sfotografować, ale teraz nie ma to sensu. Trzeba /1 y 111 poczekać do wieczora, bo dopiero wtedy, gdy cienie wydłużą się maksy-m.iliiic, można liczyć na efektowne zdjęcia. Tymczasem wsłuchujemy się w jękliwą melodię przesypywanego wiatrem piasku, gigantyczne wydmy nieustannie wędrują, przesuwając się rocznie nawet o kilkanaście metrów.
jeszcze na kilka godzin przed południem zaczyna dawać się we znaki !Ś /liiosna spiekota, która utrzyma się przynajmniej do godziny 1600. Na cście mamy wystarczający zapas wody pitnej, ale nie wyobrażam sobie, 1111 s i ało przeżywać dwóch zabłąkanych Anglików, którzy kilka lat temu i s ię autem od przetartego szlaku, zakopali się w piasku i pieszo zdążali
37
Luderitz, kolonialna relikwia z niemiecką atmosferą
Kobieta z plemienia Herero. Na
następnej stronie,
kierunków do farmy Okawaka
potem w poszukiwaniu ratunku. Przez pięć dni szli w zabójczym upale /, obtartymi nogami, wykazując heroiczne wprost samozaparcie i nadludzką wytrzymałość fizyczną. Znaleziono ich półprzytomnych i odwodnionych do granic możliwości.
Z piasków Soussusvlei dwiema terenowymi toyotami wynajętymi w African Extravaganza przemieszczamy się na północ. Przejeżdżamy przez głębokie wąwozy rzeki Tschaub, by wkrótce wyjechać na pustynną równinę, przeciętą prostą jak strzała, dobrze utrzymaną szutrową drogą pozwalającą rozwijać sporą szybkość.
Swakopmund, słynny nadmorski kurort, dwa razy mniejszy od Sopotu, o pedantycznie czystych i uporządkowanych ulicach ozdobionych wysokimi palmami, jest miniaturą typowej, spokojnej prowincji niemieckiej. Ślad krótkotrwałego panowania kolonizatorów teutońskich w latach I cS 84-1914 widoczny jest na każdym kroku. Ich potomkowie są właścicielami ; lepów, restauracji i eleganckich hoteli. Język niemiecki jest nie mniej ) upowszechniony od oficjalnego angielskiego czy afrikaans, pochodzącego d holenderskiego, którym posługują się Namibijczycy różnych grup
38
etnicznych. Mnóstwo szyldów i napisów drukowanych często czcionką gotycką. Wielu Niemców z interioru Namibii posiada tu letnie domki o tradycyjnej architekturze, typowej dla wybrzeża Morza Północnego. W końcu grudnia, który jest tu szczytem lata, średnia temperatura osiąga 25C i miasto zapełnia się wczasowiczami ze stolicy, a także sentymentalnymi turystami z Niemiec, marzącymi o odwiedzeniu ziemi, na której walczyli ich dziadkowie i do dziś mieszkają ich kuzyni.
Niemieckie są także nazwy ulic, począwszy od głównej Keiser Wilhelm Strasse po Strand Strasse, gdzie w pobliżu dwudziestojednometrowej latarni morskiej, symbolu miasta, przed wyjazdem w dalszą podróż delektujemy się pysznymi aragostami i doskonałym cabernetem importowanym z Południowej Afryki.
Z campingu w Torra Bay, za którym rozciąga się morze barchanów, kie-* rujemy się na wschód, by po 50 km opuścić teren Parku i znaleźć się w królestwie nieskalanych krajobrazów łańcucha górskiego Branderberg, enklawie dziewiczego środowiska. Ten odosobniony masyw, istna kwintesencja dzikości zdominowany przez nagie, zwietrzałe skały i suchą pustynię, urozmaicony jest dziwacznymi wieżycami skalnymi i głębokimi wąwozami.
Od czasu do czasu przecinamy pradawne koryta rzek, zwane uada-mi, pokryte roślinnością, głównie krzewami akacji i zarośli molane, których głębokie korzenie wykorzystują podziemne wody, a wąskie liście i cienkie łodygi tracą wskutek parowania niewielką jej ilość. Od grudnia do maja nad szczytami tworzą się ciemne chmury, źródło ulewnych deszczów. Rwące strumienie wypełniają uady, stwarzając poważne niebezpieczeństwo dla rzadko odwiedzających te strony podróżnych. Miejsca takie są wtedy przejezdne tylko autem 4 x 4, a i to nie zawsze. Niejeden przeżył tu chwile strachu, kiedy silny nurt, niczym małą zabawkę, unosił samochód wraz ze skalnym rumowiskiem.
Przed zachodem słońca w polu naszego widzenia pojawia się u podnóża góry rosnące pojedynczo dziwacznego kształtu kokerboom, drzewo koł-czanowe (Aloe dichotoma). Wysoki na 5 m gąbczasty pień posiada srebrnego koloru korę i mnóstwo filigranowych gałęzi, z których buszmeni po dzień dzisiejszy wyrabiają kołczany. Jest to endemit występujący na niewielkim obszarze Namibii i stanowiący w jakimś sensie symbol kraju: jej wizerunek widnieje na pięćdziesięciocentowej monecie.
Skwarny dzień zamienia się w zimną noc i śpiąc w śpiworze na campingu w Palmavag, nie można zapominać o włożeniu cieplejszej odzieży. Przed wschodem słońca przeżywamy chwile emocji, by nie powiedzieć strachu.
40
I )wa dzikie słonie, niczym zjawy, w poszukiwaniu żywności znalazły się
0 kilka metrów od naszego obozowiska. Pamiętając o ostrzeżeniach
I1 a taką okazję, wygrzebaliśmy się z naszych śpiworów i powoli wycofaliśmy /a samochody, tak aby nie spłoszyć intruzów i nie sprowokować ich do .uaku. Ktoś chciał koniecznie zrobić zdjęcie i kiedy pojawił się błysk flesza, słonie natychmiast zainteresowały się nami. Zaczęły niespokojnie wachlować uszami, wydając jednocześnie groźne, gardłowe dźwięki, znak
1 ist rzegawczy zapowiadający możliwość ataku. Zdobyliśmy się na bezruch, wory według znawców tematu zapewnia bezpieczeństwo. Na szczęście Ś.łonie nie uznały nas za niebezpieczne dla nich istoty i wkrótce, łamiąc / i rzaskiem zarośla, zniknęły w ciemnościach buszu.
Docieramy do skalistego regionu Kaokoland, graniczącego na północy / Angolą i na wschodzie z parkiem narodowym Etosha. Skrajnie trudna 11 rc >ga biegnąca wśród ostrych kamieni, bardzo niebezpiecznych dla opon samochodowych, wiedzie przez pasmo górskie pełne malowniczych kanionów. Nocujemy w otoczeniu zachwycającego krajobrazu, często opisywanego przez Wilbura Smitha. Rankiem, w rozjaśniającej się pii rpurowej poświacie, ruszamy w dalszą drogę, która lawiruje pośród skał i często pnie się w górę. W dolinie Sesfontein, usianej pojedynczymi okazami olbrzymich baobabów, napotykamy stado strusi, a nieco później kilkanaście gemsboków, dużych antylop o długich, prostych rogach, żyjących w rejonach, gdzie rośnie trochę trawy. Jest to królestwo słoni pustynnych, które znajdują pożywienie w korytach rzek, nawet suchych, gdzie zawsze jest trochę roślinności. Szacuje się, że sto lat temu było ich 3 tysiące, .i il/.isiaj pozostało nie więcej niż 200. Wposzukiwaniu wody i pożywienia są w stanie pokonać nawet !j0 km w ciągu jednego dnia.
Kończy się nasza Wędrówka po urzekającej pustyni. W drodze powrotnej odwiedzamy Przylądek Cross, gdzie znajduje się kolonia sympatycznych oiarii, składająca się z ponad stu tysięcy osobników. Teraz, w grudniu, matki wtajemniczają młode w arkana sztuki pływania, skacząc do morza / brzegów skalistych wysepek. Wielkie samce, o masie przekraczającej 300 kg, leniwie rozłożone pośród swych haremów, odpoczywają po krwawych ilkach, stoczonych o podział terytorium.
(Iłównym pożywieniem ssaków z rodziny uchatek są oczywiście ryby, nic gardzą one też głowonogami i skorupiakami. Z niezrozumiałych i >dów dietę tę uzupełniają... kamieniami, które podobno służą za balast datny w czasie nurkowania.
41
Ostatni etap wiedzie do stolicy Windhoeku. Za nami setki kilometrów dróg pustynnych, ale także dobrze utrzymanych, żwirowych, pustych dróg, po których tylko od czasu do czasu przemknie jakiś pojazd. Drogi te często są proste jak strzała i każdy większy zakręt na nich jest wydarzeniem. Żadnych miast, osad czy stacji benzynowych. Całkowita pustka.
Windhoek to także wizytówka bismarckowskich Niemiec. Leży na wysokości 1650 m n.p.m., ma więc doskonały klimat i zadziwia atmosferą absolutnego spokoju. Liczy niewiele ponad 100 tysięcy mieszkańców. Przyciągają tu oko wielkie kobiety z plemienia Herero w kwiecistych sukniach i charakterystycznych nakryciach głowy przypominających duże rogale. W samym centrum znajduje się niezwykle malowniczy Christuskirche, kamienny kościół zbudowany przez Niemców w 1910 roku.
Życie towarzyskie miasta koncentruje się głównie między kilkunastoma przeszklonymi wieżowcami przy Kiserstrasse, gdzie potomkowie kolonizatorów piją doskonałe Windhoek Beer, kupują każdego rana lokalny "Allgemeine Zeitung" i obchodzą tradycyjnie Oktoberfest. Wieczorem w restauracji Hansa Gustawa spotyka się przy świetle świec elita miasta. W dużym salonie ze ścianami z ciemnego drzewa, z ciężkimi kotarami, starymi rycinami, zasiada dystyngowane towarzystwo w nienagannych wieczorowych strojach, delektując się ostrygami o niepowtarzalnym mulisto-słodkawym smaku i dobrym południowoafrykańskim winem serwowanym z europejską klasą.
W odróżnieniu od większości innych krajów afrykańskich w Namibii dominuje spokój polityczny, ludzie żyją pogodnie i dostatnio.
Ostatnią noc spędzamy w lodge z kolonialną atmosferą mającą coś z romantyzmu dawnych eksploracji. Niejeden z nas z pewnością tu jeszcze powróci.
Windhoek 2001
I Ostatnie plemię tradycyjnej Afryki
JN asza terenowa toyota pokonuje "uadi",
wysuszone pradawne koryto rzeki, potem przemyka
szutrową drogą przez jałowe pasmo górskie pokryte
kolczastymi krzewami pożółkłymi od słońca i suszy.
43
Mężczyźni zajmują się tu głównie pasterstwem
Wznosimy tuman kurzu delikatnego jak mąka, który pokrywa grubą warstwą nasze twarze, wciska się w oczy, w usta. Po tygodniowej jeździe nozdrza zaczynają krwawić, a coraz bardziej wysuszone gardło domaga się nowej dawki płynów.
Ś Znajdujemy się w budzącym zachwyt surowym pięknem regionie Kaokolad, w północno-zachodniej części Namibii, ostatnim zakątku Afryki znanej z pożółkłych stron dawnych książek. Absolutna pustka, głęboka cisza i magiczny nastrój ziemi bezlitośnie spieczonej prażącymi promieniami słońca, sprawiają wrażenie kompletnej izolacji od reszty świata.
Tuż po godz. 19. niebo nad czarnym horyzontem zalewa się krwistą czerwienią i nieruchomi z wrażenia nie możemy wyjść z podziwu dla prawdziwie apokaliptycznego zachodu słońca. Tak zdumiewający płomienny
44
spektakl natury, arcydzieło reklamowane przez wszystkie biura podróży świata, można ujrzeć tylko w Afryce. Wszystko trwa krótko, niczym mgnie-nie oka. Nie zdążyliśmy tego utrwalić na filmie, bo tak byliśmy zahipno-i y/owani dzikim, pierwotnym obrazem, ale ta pełna wrażeń ulotna chwila /ostanie zachowana w naszych oczach do końca życia.
Właśnie w tak urzekającej scenerii natykamy się na zagubioną osadę I limba położoną pośród nieśmiałych oznak zieleni: kilkanaście owalnych i liar z gałęzi i liści palmowych uszczelnionych gliną wymieszaną z nawo-/an, ustawionych wokół dużego placu, tworząc koło. Garstka skazanych na ospałą monotonną egzystencję w prymitywnym świecie pasterzy Himba w poszukiwaniu wilgoci i paszy dla pogłowia bydła, co jakiś czas przenosi swój dobytek z miejsca na miejsce. To koczownicze plemię, liczące dzisiaj nie więcej niż 5 tysięcy osobników, stanowi jedną z głównych atrakcji Namibii, ) nie wiele jest w Afryce tak fascynujących grup etnicznych.
Kilka wysokich posągowych figur kobiecych wskazuje nam drogę In "wodza" tej społeczności, siedzącego przy rozpalonym na cześć ubós-i wianych przodków ognisku. Aby przełamać nieufność przywieźliśmy sporo prezentów: dwa worki mąki kukurydzianej, kilka kilogramów cukru, herbatę i tytoń. Prosto trzymający się wysuszony starzec o smukłej sylwetce i dobrotliwej, pełnej dostojeństwa twarzy, wysłuchał nas, po czym przy-i.iknął głową, że możemy u nich zagościć.
I mponujące wrażenie robią młode urodziwe kobiety o uśmiechniętych twarzach i o bardzo bujnych i nadzwyczaj jędrnych piersiach, których jedynym przyodziewkiem jest kusa spódniczka z bordowej koziej skóry. Słyną z tego, że codziennie dokonują rytualnego make upu, smarując starannie całe ciało mieszaniną ceglasto-czerwonej ochry, popiołu, tłuszczu /, m lęka krowiego i eks*traktu dzikich roślin. Stanowi ona ochronny pancerz przed pasożytami, insektami i promieniami słonecznymi, a także przed i Uwodnieniem organizmu. Głównie jednak służy do zdobienia ciała. Janek Kolski, kręcący serię filmów dokumentalnych, robiąc sobie pamiątkowe /djęcie pomiędzy dwoma panienkami, nie opacznie oparł się o nie, co pozostawiło widoczny, trudny do zmycia ślad na jego koszulce.
Gzerwonej barwy są też różne ozdoby, ciężkie naszyjniki z metalu, '45
plemienia, przybierają różne formy. Kobiety są generalnie respektowane i nie muszą narzucać swojego autorytetu. Zamężne odróżniają się tym, iż noszą zwisającą pomiędzy zwiędniętymi piersiami muszelkę pochodzącą z wybrzeża Angoli, symbol płodności, z którą nigdy się nie rozstają. Przytłoczona ciężarem lat kobieta siedząca przy palenisku z garnkiem z gotującą się strawą, unosi rękę, uśmiecha się przyjaźnie i pozdrawia dwukrotnym "moro". Pomimo prymitywnego życia twarze niektórych zachowują w pełni kobiecą delikatność i urok dawnej piękności nadszarpniętej zębem czasu.
Dorośli mężczyźni, noszący na głowie swojego rodzaju skórzany turban, na szyi ozdoby z muszelek, a na nogach klapki z koziej skóry, spędzają większą część swojego życia razem z trzodą, która stanowi podstawę egzystencji i odwiecznych zwyczajów tego ludu. Przemieszczają się o dziesiątki 1 kilometrów od swojej osady, aby zapewnić zwierzętom pastwiska nawadniane przez okresowe deszcze, ochronić przed atakami wygłodniałych hien, napoić w nielicznych wodopojach, które wysychają w porze suchej.

Wdzięczne piruety w takt klaskanego rytmu
ulu, ostatni vk.iuski lud rymitywny
Wczesnym, chłodnym porankiem zbudził nas ożywiony ruch. W roz-jj.47
Plemię nie zatraciło tradycyjnych j wartości
palców i symbolicznego dotknięcia ich do ust. Dopiero po zakończeniu tego rytuału mleko może być spożyte przez mieszkańców osady.
Himba ceremoniał ten powtarza gorliwie każdego dnia. Jest to jedna z ważniejszych chwil w życiu tej społeczności, która służy do zachowania szacunku i jedności grupy. Po spełnieniu gestu szacunku i lojalności mieszkańcy mogą zająć się swoimi stałymi czynnościami. Mężczyźni wyprowadzają żywy inwentarz na pastwisko, starsze dzieci pilnują kóz w oddzielnej zagrodzie, mamy i babcie poświęcają czas dla małych dzieci. Pozostałe kobiety wyplatają kosze, rozcierają między dwoma kamieniami kukurydzę, wiążą sobie wzajem włosy, niektóre noszą wodę w dzbanach z odległej studni, inne spulchniają poletko z mizerną kukurydzą. Kilka nastolatek oddaliło się
48
do wprowadzających nieco urozmaicenia do krajobrazu samotnych akacji, których korzenie przenikająprzez twardą warstwę i silnie się w niej umocowują. Zawiesiły na nich wydrążone tykwy z mlekiem i teraz bujają je, pociągając i i.i przemian za długie skórzane powrozy. Podczas tego zajęcia przyśpiewują obie żartobliwie. Potem zjawia się młodzian z pierwowzorem gitary, co staje się zaproszeniem do tańca. Z ustawionej w krąg grupy dziewcząt wysuwają się na przemian do środka smukłonogie solistki wywijające wdzięczne piruety w takt przyklaskiwanego szybkiego rytmu.
Piaszczysty plac między domostwami pokryty jest warstwą wysuszonych krowich odchodów. Kopyta zwierząt nieustannie je rozcierają, tworząc istny pył. Najmniejszy podmuch wiatru unosi do góry całe jego chmury, i o samo dzieje się tam, gdzie biegają dzieci, ale także, gdzie stawiamy i my nasze kroki, chociaż staramy się poruszać ostrożnie. Od kurzu nie można się obronić, widać go na każdym kroku, osadza się na obiektywach apara-iów fotograficznych, w oczach, nosie i krtani. Wypełniając płuca, powoduje najczęstszą chorobę Himba: kaszel łajna krowiego.
Odkryte piersi i szałasy z gliny nie powinny przybysza wprowadzić \\ błąd. Wbrew informacjom prospektów turystycznych, które przedstawiają I limba jako jeden z ostatnich afrykańskich ludów prymitywnych, ich I x chodzenie ma zupełnie świeże korzenie. Jako plemię pojawiło się około 1870 i' iku. W owym czasie lud Nama regularnie atakował w Kaokoland pasterzy
I li Tero, którzy od dawna przystosowali się do ekstremalnych warunków u-go regionu. Część z nich była zmuszona przeprawić się przez rzekę Kunene i szukać schronienia w Angoli, gdzie zwróciła się do plemienia buszmeńskiego Ngambwe z prośbą o odstąpienie pastwisk. W ten sposób przyległa do nich nazwa OvaHimba, "lud ż.ebraczy". Dopiero w 1920 roku Himba kierowani przez wodza Vita powrócili na swoje dawne ziemie. Przez pół wieku zesłania ich droga rozeszła się całkowicie z pozostałymi Herero, którzy w międzyczasie poddali się wpływom kolonizatorów niemieckich. Od tych ostatnich przejęli
I1 icktóre zwyczaje: od rolnictwa osiadłego po fasony ubiorów. Dziś, oglądając imponujące staturą matrony Herero, odziane w obszerne, kwieciste suknie i charakterystyczne chusty wiązane w kokardy na głowach, podpatrzone 11 żx >n misjonarzy niemieckich, trudno uprzytomnić sobie, że szczupłe Himba, ukrywające tylko swoje przyrodzenie, należą do tej samej rasy.
Do Namibii wracałem wielokrotnie i mogłem zaobserwować, że to plemię |x>mimo kilkunastoletniego destrukcyjnego wpływu turystycznego bizne-mi nie zatraciło swojej godności i przywiązania do tradycyjnego stylu życia
49
i tradycyjnych wartości. Pozostało nieczułe na postęp i tylko nieliczni zdecydowali się wybrać współczesny świat, osiadając w 6-tysięcznym miasteczku Opuwo, gdzie skazani na poniewierkę topią swoją nostalgię przy kunach z mahango, piwa z prosa. W odróżnieniu od innych afrykańskich grup etnicznych nie chodzą jeszcze w T-shirtach czy dżinsach. Są ludźmi szczęśliwymi, nie mają specjalnych wymagań i marzą głównie o tym, żeby biali zostawili ich w spokoju, aby pozwolili im zachować własne dziedzictwo kulturowe.
Zagrożenie jednak istnieje. Namibia i Angola planują budowę ogromnej zapory wodnej na granicznej rzece Kuenene, której koszt ma wynieść ponad 500 milionów dolarów. To jeden z typowych faraonicznych projektów, które podobają się elitom politycznym rządów młodych republik poszukujących prestiżowych inwestycji, nawet jeśli konsultanci pracujący nad tym pomysłem wyrazili obawę o nieodwracalne naruszenie istniejącej dotąd delikatnej równowagi środowiska. Tama doprowadzi do zalania 300 km2 terenów i pozbawi żywności 100 tysięcy sztuk bydła. Wisi w powietrzu także problem AIDS. Himba znajdują się jeszcze poza zasięgiem epidemii, która od lat dziesiątkuje ludność afrykańską. Szacuje się, że na budowę ściągnie 5 tysięcy robotników, którzy z pewnością przyczynią się do rozsiania tej choroby.
O tamie mówi się już od 1996 roku i od wielu lat głosy protestów Himba pozostają bez echa dlatego, że w kołach rządowych zagłada kultury Himba uważana jest bardziej za dobrodziejstwo niż tragedię. W wywiadzie dla BBC minister Hidipo Hamutenya powiedział, że Himba powinni porzucić swoje tradycje i podobnie jak inni "nauczyć się nosić koszulę i krawat". Natomiast inny przedstawiciel rządu oskarżył antropologów europejskich o to, że bronią tę folklorystyczną grupę etniczną, aby zachować ją w dzikim stanie i zaspakajać potem naukową ciekawość.
Na szczęście na problem Himba zwróciła uwagę Unia Europejska, która zamierza udzielić wsparcia poprzez projekt inteligentnej turystyki. Chcemy wierzyć, że przyjeżdżający po nas podróżnicy zastaną taki sam stan rzeczy, jaki oglądaliśmy naszymi oczami.
Windhoek 2005
Polska ścieżka do serca Afryki
Lotnisko w Harare, stolicy Zimbabwe, upał nie dający szansy na głębszy oddech. Dwójka bladych młodych ludzi zwraca się do oczekującego na nich Europejczyka ubranego w dżinsy i T-shirt: "Szczę; Boże, ojcze!". "Spier... nie jestem twoim ojcem".
ść
51
Na "Mjetku", czyli* Maciej u Malickim, i "Małym", Marku Głodku, świeżych absolwentach seminarium w Pieniężnie, wywarło to przejmujące, niezatarte wrażenie. Misjonarze zdecydowanie różnią się od kapłanów na polskiej parafii. Jak trzeba to klną i walą w stół, nawet jeśli to nie zbyt ewangeliczne. "Jezus życiem uczył wiary i miłości" przypominają.
Ojciec Krystian Traczyk, ten z lotniska, nestor polskich werbistów w południowym regionie Afryki, o którym można by napisać niejedną książkę, mówi: "Nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim. Nieraz chciałoby się obrobić jakiś bank, ale uczono mnie nie kradnij. Boję się Sądu Bożego, a także i policji w Zimbabwe". Jest na wskroś autentyczny, mówi prawdę najprostszym językiem. "Inaczej tego nie można robić pośród ludzi z buszu, żyjących w glinianych chatkach i zmagających się z warunkami życia uwłaczającymi ludzkiej godności. To wszystko na kontynencie pełnym nędzy, wojen, chorób i niespotykanego cierpienia zaznacza. Po przyjeździe przez kilka miesięcy byłem zagubiony, bezbronny, nieświadom, co się wokół mnie dzieje. Poznawałem nowe realia niczym przedszkolak. Musiałem niejednokrotnie przewracać do góry nogami mój system wartości. To, co jest ważne w Europie, w Afryce nie ma znaczenia, często to ,co wydawało się kiedyś dla mnie nieistotne, jest bardzo ważne".
Wasze nawracanie to często tytaniczna praca, będąca świadectwem niezwykłej wytrzymałości i silnych charakterów, zauważam. "My nie jedziemy, aby nawracać reaguje natychmiast. Nie burzymy ich świata, chcemy go oprzeć na Ewangelii, miłości i pojednaniu. Chcemy rozwijać wiarę wśród ludności żyjącej bez jasno wytyczonej drogi, ufającej dawnym wierzeniom w wszechpotężne bóstwa, które rzekomo chronią ich domostwa od wszelkich złych wpływów".
Ojciec Krystian wybudował duży i funkcjonalny ośrodek pastersko--religijny w Plumtree, będący ważnym ogniwem w działalności misyjnej werbistów w Prowincji Zimbabwe-Botswana-Zambia. Założył wydawnictwo odgrywające istotną rolę w formacji i dokształcaniu świeckich katechetów. Jeden z uczestników odbywającego się właśnie sympozjum mówi: "Nauczono mnie, jak współpracować z ludźmi, być wyczulonym na potrzeby mojej wspólnoty, jak zachęcać wiernych, aby byli aktywni w działaniach duszpasterskich". Ojciec Krystian dodaje, że formacja świeckich liderów jest kluczem do rozwoju Kościoła i wiary u ludzi. Dlatego też usilnie inwestuje i wspiera taką działalność misyjną.
Zimbabwe zamieszkuje 12 milionów ludzi różnych wyznań: 900 tysięcy
52
katolików i 2 miliony protestantów. 5 milionów należy do różnych ruchów sekciarskich i tzw. Kościołów niezależnych. Pozostali to animiści, pojmujący życie w kategorii duchów, wysublimowanych przodków i bóstw.
"Sekty, proponujące religijność spektakularną, pełną cudów, religijność, w której Bóg służy człowiekowi, a nie odwrotnie, rozwijają się szeroko i rozbijają wspólnoty, dzielą rodziny, sieją zwątpienia" mówi w Bulawayo przy kuflu zimnego piwa o. "Mjetek". Gdańszczanin, 35 lat, przypomina gwiazdora muzyki pop. Jest postacią nietuzinkową, ma uzdolnienia do grafiki i doskonale fotografuje. Prowadzi w sposób niezwykle dowcipny pełną polotu stronę internetową (www.svdbotswana.com/naszaafryka)
0 działalności i życiu misji. Kiedy wsiada na swoją yamahę virogo 750,
1 zy wzlatuje na motolotni albo zaczyna grę na gitarze w stylu hardrock, .iż trudno uwierzyć, że to prawdziwy kapłan.
Parafianie darzą go szacunkiem. Podobnie jak i jego współbracia
poświęca dużo czasu na ożywienie działalności społecznej i charytatywnej.
i )n wybudował przedszkole, inni szkoły, internaty, ośrodki zdrowia i domy
> >pieki nad niepełnosprawnymi dziećmi i starcami. Jeszcze inni zajmują się
k-rotami czy chorymi na AIDS.
Kiedy o. "Mjetek" przyjechał tu kilkanaście lat temu, czasem z powo-
ilw rozczarowań czy w chwilach frustracji zamykał się w swoim bólu.
Na misji człowiek nie może siebie oszukać. Jeśli wyniósł wychowanie
i wykształcenie oparte na słabych zasadach, to chwile wątpliwości, kli-
m.n, choroby, spartańskie warunki, czy samotne zmagania z mozaiką kul-
: 111 y i wierzeń, mgą łatwo złamać jego zapał misyjny. W Afryce "Mjetek"
iał nowy wymiar katolicyzmu, wieloaspektowność życia religijno-
i r/.eścijańskiego. Mógł liczyć na akceptację potomków Zulusów tylko
iwczas, gdyby przyjął ich sposób zachowania się, ich styl bycia. "Nieraz
i rachem próbowałem odnaleźć granice akceptacji ich wierzeń, a których
wolno mi przekroczyć zwierza się. Z czasem wydeptałem ścieżkę
ich serc, to znaczy, że docenili białego księdza".
Afryka ulega zmianie i przynosi nowe problemy: rozbicie rodziny, ./.erzanie się AIDS, utratę tradycyjnych wartości, dezorientację. Dlatego ' ie potrzebują wyrozumiałego wsparcia i opieki duszpasterskiej, dobrych i.irytan, którzy pośpieszą im z pomocą. Dzięki ich obecności ubodzy v,;( uwierzyć, że są w stanie wziąć życie w swoje ręce.
I Morąc pod uwagę współczesny kontekst religijno-kulturalny i społeczno-inyczny w świecie, Kościół misyjny na progu XXI wieku zmienia zasady
53
Polscy księża werbiści w Plumtree
swojej działalności, przechodzi od misji dla ubogich do misji z ubogimi. Czołową rolę odgrywa, powstałe w 1875 roku w Holandii, Zgromadzenie Słowa Bożego SVD, czyli Misjonarze Werbiści, wielka międzynarodowa wspólnota, do której należy prawie 6 tysięcy zakonników pracujących w 63 krajach na wszystkich kontynentach.
"Mały" z Ndoluane jest nierozłącznym kumplem "Mjetka". W 1990 roku porzucił karierę saksofonisty i wstąpił do seminarium. Grali razem w sutannach w niekonwencjonalnym zespole muzycznym "Panika", jeździli po Polsce, propagując idee misyjne wśród młodzieży, odwiedzali domy dziecka, zakłady karne. Jego parafia znajduje się na terytorium Botswany w rejonie, gdzie można dojechać tylko autem terenowym, ale i to nie zawsze. Kiedy tylko jest możliwość, spotyka się ze swoim przyjacielem, aby znaleźć odpowiedzi na dręczące ludzi pytania, ale także aby, jak za dawnych czasów, rozerwać się: pograć na gitarze i saksofonie.
54
Z "Małego" emanuje jakaś radosna duchowość. Każdy, kto się z nim zetk-nie, musi odczuć konieczność bardziej pozytywnego patrzenia na życie.
"Jak zaczęła się moja przygoda misyjna?" powtarza moje pytanie ojciec małego wzrostu, ale dużego serca. "Nadzwyczajnie) w świecie. (chciałem czerpać radość z pomocy bliźnim" kwituje telegraficznie.
Od niego i jemu podobnych, księża w Polsce mogliby się wiele nauczyć. Rozmawiam na ten temat z grupą misjonarzy na szczycie monolitycznej, grani-inwej skały Parku Narodowego Matobo, niedaleko od Bulawayo. Cyklopowe ; 'Jazy o fantastycznych formach w niestałym położeniu, jakby za chwilę miały Ś.paść, są wspaniałym dziełem natury, obok którego nie można przejść bez uczu-i i a podziwu i zdumienia. "Te osobliwe formy skalne to idealne sanktuarium do
Ś u Iprawiania mszy, na kontakt z Bogiem" zauważa któryś.
Tu, w jednym z najbardziej sugestywnych zakątków Afryki, na świętej
Ś I la wielu plemion górze, chciał złożyć swoje zwłoki Cecil Rhodes, geniusz Ima nsjery brytyjskiej, który marzył połączyć pod banderą brytyjską kontynent od Kgiptu po Południową Afrykę. W 1889 roku na czele 200 Afrykanerów i 700 policjantów z Afryki Południowej zawładnął niezbadanym krajem i nazwał go Rodezją, dzisiaj Zimbabwe. Pochowano go właśnie tutaj w 1902 roku, gdzie tak jak kiedyś, tak i dziś krążą czarne orły.
Pobyt w tym osobliwym miejscu jest dla mnie szczególnym przeżyciem.
Niesłychanie barwna postać Cecila Rhodesa zafascynowała kiedyś moją
Mopięcą wyobraźnię. Człowiek o niezmordowanej aktywności, wie-
iie dążący do fantastycznego celu, umiejący podjąć natychmiastową
iwsze trafną decyzję, zdobył moją sympatię, uznanie i podziw, pomimo że
i ażano o nim krańcowo sprzeczne opinie: od hymnów pochwalnych aż po
n ięższe oskarżenia. Ja widziałem głównie zalety i wybaczałem wady.
W cieniu historir Cecila Rhodesa dyskutujemy o naukach Kościoła. Ku ropie człowiek zatracił wrażliwość moralną. W Polsce młodzi ludzie, k ształceni w kontekście spraw współczesnego człowieka, bardzo krytycz-od noszą się do księży, odchodzą od nich, nie znajdując wspólnego ka. "Przedstawiany przez nich Bóg jest jako ktoś obcy, daleki. Relacje il/y kapłanem i osobą świecką tradycyjnie są u nas zimne, co jest nie I x >myślenia na misjach, gdzie mówimy o Bogu w każdych warunkach posób najprostszy mówią. Księża w parafiach wciąż wyrażają 'tyczność do ewangelizacji w rozumieniu afrykańskim. Tu na liturgi-\ cli spotkaniach ludzie modlą się i zwracają do Boga w atmosferze radości ilorów, śpiewając i tańcząc. W Polsce jest potrzeba ciszy i skupienia".
55
Kiedy przebywają na urlopie w kraju, Polacy odnoszą się do nich krytycznie. Ojciec "Jasiu", czyli Janusz Prud, z Serawe, miasteczka nadal przypominającego wiktoriańską Anglię, opowiada, że będąc w swojej parafii na obiedzie, jak zwykle zresztą bez koloratki i sutanny, został przedstawiony biskupowi jako "nasz kapłan-misjonarz". "Ja tego nie widzę" odparł zgorszony zwierzchnik diecezji. "Ja nim jestem i wcale nie muszę tego okazywać" odpowiedział "Jasiu". Potem ten skromny kapłan, tchnący pogodą ducha i autentyzmem misyjnego powołana, opowiada o swojej pracy. Z pomocą ambasady amerykańskiej zbudował Centrum dla małych sierot, z których wiele, niestety, ma AIDS. "Dziesiątkuje on społeczeństwo. Ból i cierpienie związane z tą plagą chwilami są trudne do zniesienia, ale zawsze staram się dodać im ojcowskiej otuchy" mówi.
Kiedy przeżywa depresję, czy jakąś bezradność, jedzie do sanktuarium przyrody Rhino. Tam pośród nosorożców i żyraf, zatopiony w otaczającej ciszy, odmawia brewiarz i popijając piwo, podziwia piękno świata w promieniach zachodzącego słońca. "Czuję się wtedy jak na osobistym spotkaniu z Bogiem". Relaksuje się też jazdą na rowerze. Jego marzeniem jest przebycie trasy z Aleksandrii do Kapsztadu.
Dla ojca Sławka Więcka, który przyjechał z Lidzbarka Warmińskiego, praca w Serbinie to nie był lekki chleb. Po przyjeździe myślał o udzieleniu jak najwięcej chrztów. Na razie jego parafia liczy tylko dziesięć rodzin i kilkanaście wdów. "Nauczam, ale moje lekcje nie mogą być zmuszaniem, tu nie wolno się śpieszyć, robić coś na siłę. Ważna jest moja obecność i cierpliwość".
Postawa misjonarzy wywołuje niechęć u konserwatywnych księży w Polsce. Nie mogą oni pojąć, że misjonarze ośmielają się być sobą, mieć własne zdanie i że mają odwagę mówić inaczej, innym językiem, niż się przyjęło o sprawach trudnych i ważnych dla człowieka i dzisiejszej Afryki. Mówią wprost i wzywają do odwagi w głoszeniu prawdy.
Jeden z moich rozmówców wywołał w kraju konsternację, kiedy zapytał, czy proboszcz nie ma piwa do obiadu, ktoś inny wzbudził ogólny niesmak za nieprzestrzeganie postu piątkowego. "Tu takie zakazy traktujemy z dużą dowolnością" skomentował.
W Polsce ludzie często widzą kościół jako instytucję, w której zbyt wielką wagę przywiązuje się do skostniałych struktur, zbyt mało zaś do pociągania ludzi w stronę Boga. Na pewno księża powinni dać przykład zdystansowaniem się do dóbr materialnych, do wystawnych siedzib i luksusowych aut.
Na Czarnym Kontynencie nie przelewa się misjonarzom. Środki finan-
sowe otrzymywane z miejscowych diecezji zawsze są nie wystarczające. Ojciec Marek Grzech z Livingstone dorabia pracą w środkach masowego przekazu, co pozwala mu pracować z młodzieżą, prowadzić nawet dobrą drużynę piłkarską. Ojciec Więcek wypożycza kasety wideo, robi kserokopie, prowadzi Cafe Internet. "Mały", aby utrzymać parafię, wyrabia cegły. Kiedy naprawdę są w potrzebie, mogą liczyć na wsparcie polskiego ambasadora Jana Wielińskiego, głębokiego znawcy Afryki, człowieka uczynnego i dobrotliwego, który zawsze dokłada starań, aby im pomóc.
Praca w gorącym klimacie naraża ludzi na różnorodność chorób, na bilharcjozę, amebę, śpiączkę czy ślepotę rzeczną. Europejczyków zabija dyzenteria i zapalenie płuc. Ale najczęściej nęka ich atak malarii. Ojciec Piotr Śledź, ujmująco serdeczny, z loczkami jak u aniołka na barokowym ołtarzu, pracuje w Livingstone, nieopodal Victoria Falls, najbar-11 ziej imponującego wodospadu Afryki, siedliska komarów widliszków. I o właśnie one przenoszą malarię, dziesiątkującą ludzi. Co roku choru-|f na świecie ponad 150 milionów ludzi, spośród których co setny umiera. ()jciec Piotr miał z tą chorobą do czynienia już ponad 50 razy. Inni mniej. Zawsze wychodzili cało z opresji i to nie tylko dlatego, że stosują tradycyjną kolonialną receptę na dezynfekcję, czyli dżin z tonikiem. Zapewne jakiś dobry duch czuwa nad tymi przybyszami znad Wisły, twardo bez rozgłosu stąpającymi po ziemi, z oddaniem świadczącymi pomoc bliźniemu.
Harare2005
56
W KRÓLESTWIE DIAMENTÓW
1 umany wilgotnej słonej mgły wiszą nad posępnym,
nierealnie wyglądającym pejzażem zdewastowanej namibijskiej
pustyni, zdominowanej przez piramidy piasku, hałdy odpadów,
zbiorniki wodne, budowle fabryczne pokryte szarym pyłem
pośród których krążą ogromne kombajny górnicze
z wyjącymi silnikami, wywrotki,
spychacze, ciężarówki, koparki.
W oczekiwaniu na auto, którym będziemy się poruszać po Diamond Mines w Oranjemund, w zamyśleniu grzebię czubkiem buta w ziemi. "Lepiej nie wywoływać wilka z lasu, mogłaby się pojawić jakaś pokusa" ostrzega żartobliwym tonem Bronwen Hogan, agent security. Uwaga ta ma niedwuznaczny charakter, bo wewnętrzny regulamin zabrania zbierania czegokolwiek z ziemi.
Strefa wydobywcza nr 1 kopalni rozciąga się przez 100 kilometrów wzdłuż wybrzeża atlantyckiego pasmem 5-kilometrowym i jest otoczona podwójnym, 3-metrowej wysokości zasiekiem, upstrzonym setkami kamer na podczerwień i detektorów ruchów, które mają wgląd w każdy zakątek. Ponadto widoczne są uzbrojone patrole z psami, a także śmigłowce pilnujące dostępu do zakazanej strefy od strony wody. Liczne tablice ostrzegają w czterech językach: "Uwaga! Nieupoważnionym wstęp wzbroniony".
Diamenty występują zwykle w żyłach tzw. kominów kimberlitowych, magmie skalnej o niebieskozielonkawym odcieniu, lub też w aluwialnych korytach. Najcenniejszy kamień szlachetny skrystalizował się dziesiątki milionów lat temu w łonie ziemi, w wysokiej temperaturze i pod dużym ciśnieniem, po czym erupcja wypchnęła go na powierzchnię. Często, tak jak na przykład w Namibii, minerały były niesione nurtem rzeki aż do oceanu. Z czasem jakaś gigantyczna fala wyrzuciła pewną ich część na brzeg, gdzie stopniowo zostały przysypane piaskiem.
Technika ich wydobycia jest stosunkowo prosta, chodzi o odzyskanie pasa głębin morskich, a to osiąga się, budując, w odległości 200 metrów od plaży, gigantyczną groblę długości pół kilometra. Operacja ta wymaga tytanicznego nakładu pracy, trzeba bowiem przetransportować 13 milionów ton piasku, a potem ciągle wzmacniać tę podatną na niszczycielskie fale barierę.
Jestem właśnie wicie metrów poniżej poziomu oceanu, na skrawku dna jemu wyrwanemu, na którym dominuje monstrualnych rozmiarów, 420-tonowa drąga przenosząca stumetrowym ramieniem w ciągu godziny 2 tysiące ton piasku. Po zdjęciu 20-metrowej warstwy dociera do litej skały i właśnie tam zbierane są diamenty, uważane za najcenniejsze na świecie, bo największe i najpiękniejsze.
Czarnoskórzy robotnicy w błękitnych kombinezonach megaodkurza-czami wsysają piasek i żwir, odprowadzany grubymi rurami na zaplombowany pojazd, który przewiezie 5 ton koncentratu do hali, gdzie promienie rentgenowskie rozpoznają diamenty na transporterze taśmowym, a odpowiedni strumień powietrza natychmiast oddzieli je od żwiru.
58
59
Na gołą, pofałdowaną i chropowatą skorupę skalną poprzecinaną licznymi szczelinami przychodzi teraz inny zespół, który archaiczną metodą wymiata szczotkami wszystkie zagłębienia i szpary. W pewnej chwili jeden z mężczyzn unosi do góry rękę, znak, ze znalazł diament. Podchodzi do niego brygadzista z małą skrzynką, do której można wrzucić kamyk, ale go już nie można wyjąć. Rejestruje nazwisko robotnika i przejmuje przezroczysty kryształ przypominający kwarc, najpospolitszy minerał skorupy ziemskiej. Aż trudno uwierzyć, że to owiany magicznym czarem diament.
Mam niecodzienną możliwość oglądać "serce" kopalni, eksploatowanej przez Namdeb, spółkę De Beers i rządu Namibii, gdzie prowadzi się wstępną selekcję dobytego bogactwa. W cichym pomieszczeniu bez okien, przy długim stole dziesięć kobiet zręcznymi ruchami rozdziela na , różne kupki lśniące w blasku halogenowych lamp kamyki. Nie mają one bezpośredniego kontaktu z diamentami. Przesuwają je pęsetkami, pracując w rękawiczkach wmontowanych wewnątrz stołu z szybą z pancernego szkła. Na domiar tego trzech inspektorów nieustannie obserwuje ich pracę.
Po oszlifowaniu kamienie stracą co najmniej jedną trzecią ciężaru, ale nawet jeśli będą miały wielkość łebka zapałki, czyli około karata, wartość ich może sięgnąć nawet 10 tysięcy dolarów. Koszt klejnotu zależy od wielkości, połysku, barwy, czystości i rodzaju szlifu. Tylko w ocenie samego koloru, w którym rozróżnia się 240 odcieni, mogą być nieraz istotne różnice, które rzutują potem na cenę.
W tej jednej z największych kopalń odkrywkowych na świecie dla uzyskania 1 karata trzeba przesiać 27 ton żwiru i rozkruszonej skały. Pani Hogan nie zdradza tajemnicy, kiedy mówi, że w ciągu dnia zbiera się tutaj ponad pół kilograma diamentów, które dla firmy przedstawiają wartość 1,5 miliona dolarów, autoryzowani agenci zaś sprzedadzą je czterokrotnie drożej kolejnym odbiorcom. Ci dostarczą kamienie szlachetne do szlifierni w Amsterdamie, Bombaju czy Nowym Jorku.
Zbliża się godz. 15, za chwilę skończy się dzień roboczy. Wracamy przez rozległe terytorium, mijając cmentarzysko parku maszynowego porzuconego na zawsze, albowiem każdy pojazd wjeżdżający na teren przedsiębiorstwa nigdy już go nie opuści, gdyż zbyt łatwo byłoby ukryć w nim łup.
Wychodzę wąskim korytarzem ze ścianami z ciemnego szkła, zza których inspektorzy uważnie obserwują każdą z 5 tysięcy pracujących tu osób. Jeśli nie mają żadnych podejrzeń, pozostawiają komputerowi wybór,
I
I
kogo odesłać do specjalnej kontroli. Dla mnie otwierają się lewe drzwi i wychodzę nietykalny, podczas gdy idący za mną inżynier musi przekroczyć próg prawego pomieszczenia, gdzie jest poddany promieniom X i skrupulatnej rewizji osobistej.
Miasto Oranjemund wyrosło w 1944 roku, zastępując Kolmanskop, dzisiaj zasypane przez piaszczyste wydmy. Dominuje tu atmosfera typowej angielskiej prowincji: schludne białe domki, zadbane błonie, korty tenisowe, boisko do krykieta, kilka klubów i pubów. Miasto śmiało można by nazwać oazą spokoju, w którym nieznana jest przestępczość, policja co najwyżej zajmuje się podchmielonymi kierowcami i to tylko w weekend.
Oprócz dobrego zarobku pracownicy kopalni mogą liczyć na różne przywileje: bezpłatne mieszkanie, opiekę medyczną, szkołę czy różne kursy zawodowe. Także benzyna tańsza jest tu o 10 procent.
Podczas kolacji w nastrojowym lokalu, Natalino opowiada zasłyszane opowieści. Włoch liczył, że przyjmą go w szeregi security, miał dobre referencje, pozytywnie przeszedł serię testów, ale dopatrzono się jakiejś luki w życiorysie: nie miał "pokrycia" na rok spędzony w Niemczech. Musiał zatem zadowolić się pracą barmana.
"Codziennością są tutaj rogi informuje na samym początku. Miesiąc temu pewna zdradzona kobieta zemściła się, denuncjując małżonka związanego z dobrze zorganizowanym gangiem. Pracował jako inspektor ochrony i przez kilka lat był łącznikiem z europejskimi handlarzami. Został aresztowany przez swoich kolegów, ale także i żona musiała spakować swój dobytek i w ciągu 24 godzin opuścić miasto". Żadnej litości dla tych, co zawiedli zaufanie.
Pewien złodziej został niechcący zdemaskowany przez swojego syna. Wychowawczyni przedszkola Wyjaśniała, jak wydobywa się diamenty, mieszając białe kamyki z piaskiem, gdy jeden z malców zareagował: "To nie są diamenty! Wiem, bo mój tata przynosi je nieraz do domu".
Trzeba być głęboko prawym i nieposzlakowanie uczciwym, aby nie skusić się na łatwy dochód. Za garść "kamyków" w Europie można kupić nie tylko dom i mercedesa, ale i zabezpieczyć sobie egzystencję do ostatnich lat życia.
Moja przewodniczka przyznała, że mimo zatrudnienia 240 agentów bezpieczeństwa i systemu ochronnego na poziomie, przy którym środki antyterrorystyczne przyjęte na lotniskach przypominają metody boy scou-tów, w Oranjemund 10 procent diamentów trafia w ręce nielegalnych orga-
60
61
Powyżej i poniżej, odkrywkowa kopalnia diamentów
w Oranjemund
nizacji. Kiedyś przyłapano na gorącym uczynku nauczycielkę, sobowtór Kim Bassinger. Krążą pogłoski, że za cenę wolności wybrała współpracę i stała się bogata, otrzymując procent od zarekwirowanego łupu. Znana jest historia farmaceuty, który zwrócił uwagę na jednego z klientów często kupującego rycynę przydatną do pozbycia się połkniętych diamentów. Dla pewnego geologa natchnieniem była scena z filmu o Jamesie Bondzie: zamiast papugi do transportu woreczka kontrabandy wykorzystywał oswojonego gołębia. Któregoś dnia obciążył on zbytnio latającego kuriera, który nie był w stanie oddalić się daleko. Znaleziony przez ochronę, został wypuszczony i śledzony aż do domu swojego właściciela, którego aresztowano zaraz po powrocie z pracy. Kiedyś masowo wynoszono diamenty w obcasach obuwia, a co niektórzy przerzucali kamienie szlachetne za ogrodzenie. Szmuglerzy znajdują oczywiście coraz to nowe sposoby. Niedawno pewien technik umówił się z pilotem awionetki, że odzyska woreczek z łupem ukryty na plaży. Niefortunnie samolot utknął na wydmie i nie mógł
Wydobycie diamentów
63
wzlecieć. Obu aresztowano. Kilku robotników fabrykowało "puszki" konserwowe. Były tak precyzyjne, że proceder funkcjonował przez kilka lat.
Na świecie wydobywa się rocznie ok. 100 milionów karatów diamentów, z nich tylko jedna trzecia jest wykorzystywana jako jubilerskie precjoza. Kamienie o kształtach nieregularnych, matowe i czarne lub zbyt drobne, aby można było je szlifować, stają się uzupełnieniem dla 60-tonowej produkcji diamentów syntetycznych. Dzięki swojej niezwykłej twardości są szeroko wykorzystywane w przemyśle, m.in. jako narzędzie tnące czy materiał ścierny.
Pełen blasku klejnot magnetycznie przyciągający uwagę kobiet niejednokrotnie znajdował się w centrum spekulacji. Okazało się, że diament nie jest bynajmniej minerałem występującym tak rzadko, jak to było kilka stuleci temu, i nie powinien być tak drogi, jak jest w rzeczywistości. Czy zatem .wspaniała historia diamentu któregoś dnia dobiegnie końca? Czy wciąż będzie on pełnić funkcję ostatecznego zabezpieczenia w warunkach chaosu?
De Beers, która opanowała wydobycie i dystybucję diamentów na całym świecie i dla której pracuje prawie milion ludzi, zawsze potrafiła wyjść obronną ręką z delikatnych sytuacji. Aby uniknąć nasycenia rynku i zachować cenę, a przy tym nie stracić wielkich klientów, jest zawsze gotowa skupować oraz magazynować diamenty, płacąc więcej, niż przewiduje oficjalny rynek.
Do tej pory to się zwykle udawało. Żaden krach nie rzucił na kolana De Beers. Jedna z najbardziej skutecznych kampanii reklamowych w historii, lansowana właśnie przez nią, ogranicza się do sloganu, który od lat napędza międzynarodowy handel kamieniami szlachetnymi: "Diament na całe życie". Marilyn Monroe śpiewała, że właśnie diamenty są najlepszymi przyjaciółmi dziewczyny. Za sprawą inteligentnej strategii marketingowej kilka ostatnich pokoleń zawsze kojarzyło owiany nimbem blasku i magiczną siłą przyciągania wzroku lśniący kryształ, z oznaką bogactwa, ze znakomitą lokatą kapitału oraz a może przede wszystkim, z przejawem adoracji i miłości.
Jak długo ikona bogactwa pozostanie w zasięgu krociowego biznesu i eleganckie sklepy Cartiera, Tiffany'ego czy Van Cleffa będą wzbudzały emocje, wabiąc klientów swoimi lśniącymi witrynami?
Stanley Sillitoe z Diamond Trading Company w Londynie, należącej do De Beers, przez której ręce przechodzi 70 procent światowej produkcji diamentów, nie neguje, że takie zagrożenie istnieje: "Jeśli któregoś dnia pojawią się stukrotnie tańsze perfekcyjne kamienie syntetyczne, nie możliwe do rozróżnienia między bezużytecznym kamieniem a prawdziwym bogactwem, nasz rynek może się zawalić".
64
Światowa
produkcja
roczna
diamentów
sięga
100 milionów karatów
Powodem mógłby być także bojkot tak dużego producenta jak Kongo, czy też uwolnienie się od monopolisty De Beers, nieobliczalnych Rosjan pozyskujących jedną czwartą część diamentów na świecie. Zasobność złóż rokujących w ciągu najbliższych pięciu lat dwukrotne zwiększenie produkcji pozwoli temu krajowi wejść na drogę ostrej konfrontacji. Czy nowe elity władzy w Rosji zechcą zadowolić się mniejszym, ale za to pewnym i stałym dochodem? Znawcy tematu uważają, że Moskwa nie będzie miała ochoty zrezygnować z nadarzającej się okazji opanowania światowego rynku diamentów.
Niebezpieczni mogą okazać się Australijczycy, którzy nadwyżką diamentów już dwukrotnie zachwiali równowagę na światowym rynku, będąc o krok od zbytu na czarnym rynku. Negatywnie mogłyby wpłynąć decyzje rządów Namibii, Botswany czy Angoli, z którymi De Beers aktualnie dzieli kontrolę nad złożami w tych krajach. Jak dotąd monopoliście za każdym razem udawało się wymusić dla siebie sprzedaż nadprodukcji, nierzadko kosztem*jawnego konfliktu.
Pomimo że De Beers łoży rocznie 420 milionów dolarów na reklamę, zachodzi pytanie, co by się stało, gdyby Amerykanki, w 80 procentach konsument tego rynku", zostały* odarte ze złudzeń co do zapewnianej im przez całe życie nadzwyczajnej wartości tego klejnotu? Legendarną potęgę konsorcjum, które w chwili osłabienia nie byłoby w stanie uchronić się przed upadkiem, mogłyby także zburzyć katastrofalny kryzys gospodarczy wysoko rozwiniętych krajów czy też gigantyczna inflacja. Trudno więc nie wykluczyć mówią eksperci że któregoś dnia mityczny diament utraci swoją funkcję i zostanie zepchnięty do roli zwyczajnego, półszlachetnego kamienia.
Oranjemund 2005
Niemiecka Afryka
"JNie ma w Afryce takiego drugiego kraju
jak Namibia, gdzie wszystko chodzi jak
w szwajcarskim zegarku. Gdzie panuje spokój polityczny,
gdzie ludzie żyją spokojnie i dostatnio i gdzie warunki
higieniczne nie mają sobie równych" zapewnia Kurt, do
złudzenia przypominający bohatera z filmu Bertolucciego
"Herbata na Saharze", podczas gdy boy serwuje lodowate piwo.
"Reinheitsgebot to jedyne na świecie piwo poza granicami Niemiec, destylowane według surowych reguł czystości powstałych w 1516 roku w Bawarii" nie omieszkuje podkreślić mój gospodarz.
Kurt jest Niemcem urodzonym 54 lata temu w tym zakątku Czarnego Lądu, ścis'niętym pomiędzy oceanem i pustynią. Jego rodzina przybyła do Namibii jeszcze w XIX wieku. Z tarasu lodge rozciąga się widok na bezkresne wydmy koloru ochry. Stąd tylko kilka kilometrów do zimnego Atlantyku i otoczonego złą sławą Wybrzeża Szkieletów, z fokami, wielorybami, diamentami i wrakami statków. Gospodarz jest właścicielem 5000-hektarowej farmy hodowlanej strusiów, założonej przez dziadka. Kolonia niemiecka w Namibii, w której rękach znajduje się większa część najlepszych gruntów, liczy 30 tysięcy osób, spośród których prawie wszyscy zajmują się hodowlą bydła.
Czy nie tęskni za ziemią przodków? "Nie, bo niby dlaczego. Nauczyłem się zgodnie współżyć z miejscowymi". Ale wkrótce wyrywa mu się melancholijne: "Oczywiście co roku, 27 stycznia, obchodzę urodziny Kaisera Wilhelma, tak, jak obchodzili je moi rodzice i moi dziadkowie. Jako emigranci nie powinniśmy zapominać o dobrych zwyczajach". Pruskie tradycje znane są tu wszystkim, Niemcy zachowali uprzywilejowany status społeczny. Chociaż niektórzy uważają, że są oni konserwatystami i trochę rasistami, ale to nie przeszkadza, aby ich ogólnie szanowano.
Następnego dnia jedziemy do Luderitz, kilkadziesiąt kilometrów szutrowego traktu, na którym daje się nielitościwie we znaki wszechobecny kurz. Na rozpalonej pustyni z fatamorganą pojawiającą się w rozedrganym ze skwaru powietrzu, gość może podziwiać stada antylop kudu czy endemiczne rośliny welwiczja, które we.dług botaników pamiętają czasy Mojżesza. Wokół nieskalany krajobraz. Absolutna* cisza i magiczny nastrój sprawiają wrażenie kompletnej izolacji od reszty świata. Potem przez jakiś czas jedziemy wzdłuż podwójnego wysokiego ogrodzenia upstrzonego kamerami, oddzielającego tajemnicze terytorium, które Namibijczycy nazywają bojaźliwie Sperrgebiet, obszar zakazany, pewnego rodzaju państwo w państwie, diamentowa republika, gdzie nawet rząd namibijski nie ma prawa wstępu.
Wjeżdżamy do sennej mieściny. Mam wrażenie, że wylądowałem w kajzerowskich Niemczech, gdzieś nad Morzem Północnym. Dominuje bawarska architektura, czerwone dachówki na stromych dachach domków, szerokie ulice, zadbane ogródki, szyldy drukowane czcionką gotycką, lokalny " Algemeine Zeitung", wszechobecny niemiecki język. Zarząd miejski nazywa
66
67
się Rathaus, piekarnia Backerei, a zatokaGrusse Bucht. Całość zwieńcza zbudowany na wzgórzu luterański Felsenkirche ze swoimi wspaniałymi witrażami. Miasteczko jest istną oazą spokoju, w której mieszkańcy uśmiechają się przyjaźnie do przybysza, w której nieznana jest przestępczość, a nieprzekupna policja co najwyżej zajmuje się podchmielonymi kierowcami czy wypisywaniem mandatów za nieopłacony parking.
W restauracji wypełnionej pożółkłymi fotografiami przedstawiającymi atmosferę kolonialnych Niemiec, gdzie serwują najlepsze na świecie langusty i ostrygi, z okna widać półwysep ochraniający miasto. Ciągnące się wzdłuż niego plaże są niczym z widokówki: białe, pustynne, bez śladów zabudowań, bez dróg i słupów elektrycznych. Zawiedzie się jednak ten, kto zapragnąłby kąpieli pod prażącymi promieniami afrykańskiego słońca. Temperatura wody wynosi zawsze poniżej 18C, dlatego pływanie nie może dostarczać przyjemności.
To tu, w Luderitz powstał zalążek niemieckiego osadnictwa. Był rok 1883 kiedy niejaki Adolf Franz Luderitz, bremeński handlarz tytoniem, kupił za 600 funtów i 120 karabinów od wodza plemienia Name, Angra Peąuena, zatokę, nad którą założył osadę. Wkrótce zwrócił się do swojego rządu o objęcie protektoratem niemieckim posępnej i pięknej w swojej surowości pustyni. 24 kwietnia 1884 roku Otto von Bismarck spełnił jego życzenie. Kilka batalionów Schutztruppe wzięło w posiadanie leżące w gestii Anglików z Kapsztadu terytorium zwane Afryką Południowo-Zachodnią i nazwało je "Deutsche Sudwest Africa".
W 24 lata później odkryto tu złoża diamentów, które początkowo zbierano nawet gołymi rękami. W ciągu kilku miesięcy piaski wybrzeża Luderitz, znanego do tej pory jedynie z wysp pełnych guano, cennego nawozu wyprodukowanego w ciągu tysiącleci przez ptactwo i dzięki zimnemu prądowi Benguela, bogatemu w plankton przyciągający wielkie łowiska, zostały opanowane przez międzynarodową rzeszę poszukiwaczy, awanturników i spekulantów. Kwaterą główną diamentonośnych terenów stał się Kolmanskop, gdzie rozkwitło życie dostatnie i pełne wygód. Pojawił się teatr, do którego przyjeżdżali znakomici aktorzy niemieccy, i kasyno, basen z morską wodą sprowadzaną 35-kilometrowym rurociągiem, bogate sklepy importujące szampana z Paryża i mineralną wodę z Kapsztadu.
W końcu lat 20. ub. stulecia nastąpił spadek prosperity Kolmanskop. Kilkaset kilometrów na południe znaleziono nad Orange River aluwialne pokłady diamentów. Natychmiast powstało nowe, kwitnące dziś miasto
T
Oranjemund. Kolmanskop poszedł w zapomnienie, podobnie jak i burzliwa historia zrodzonych tu fortun. W 1944 roku zaprzestano eksploatacji, świetność przeminęła i pustynia ponownie zawładnęła miasteczkiem, odbierając to, co zostało jej wcześniej wydarte. Wkrótce wynieśli się stąd ostatni mieszkańcy. Dziś jest to miasto-widmo z surrealistyczną atmosferą idealnie odzwierciedlającą spustoszenia, jakie dominują na całym wybrzeżu Namibii. Zasypane do połowy piaskiem, odrestaurowane domki stanowią obowiązkowy punkt programu każdej agencji podróży.
Historia kolonii bismarckowskich Niemiec była krótka i miała dramatyczny finał. Tubylcza ludność pasterska Herero, zamieszkująca od zarania czasów te tereny, została stopniowo wywłaszczona. W prosty sposób. Biali wprowadzili handel wymienny. Za rogi nosorożca, kły słonia, za owce, krowy, półszlachetne kamienie czy złoto ofiarowywali kolorowe tkaniny, grzebienie, szczoteczki do zębów, tytoń bądź whisky. Krajowcy chętnie nabywali przedmioty wcześniej im nieznane, chociaż często mało użyteczne. Towary mogli kupować na kredyt. "Możecie dziś brać pastylki od bólu głowy, paciorki, harmonijki ustne, staniki, a zapłacicie później zapewniali kolonizatorzy. A jeśli już nie stać was będzie na zapłacenie, będziecie mogli dać kawałek ziemi i może kilka krów. Nam to wszystko jedno". Herero nie zorientowali się nawet, jak szybko zaczęli pozbywać się swojej ziemi. Jeśli ktoś był oporny, to miał do czynienia z trybunałem i więzieniem. W którymś momencie krajowcy się ocknęli.
12 stycznia 1904 roku w upalne lato antypodów ludy Herero i Nama, kierowane przez Samuela Maharero, wznieciły powstanie, by bronić swoich praw do utraconych ziem. W ciągu paru tygodni przejęli władzę nad znaczną częścią swych dawnych terenów. Zginęło wtedy co najmniej 200 osadników. Do zdławienia buntu dostały wysłane pruskie wojska kolonialne. Generał Lothar von Trotha wydał rozkaz opuszczenia nadzorowanego przez Niemcy terytorium. "Ci, którzy tu pozostaną, bez względu na to, czy są uzbrojeni czy nie, zostaną zastrzeleni" zapowiedział dowódca. Był to pierwszy przypadek ludobójstwa w dziejach Niemiec. Krajowcy byli bez szans. Uzbrojeni tylko w dzidy, stare strzelby i osobistą odwagę, pomaszerowali wprost w morderczy ogień karabinów maszynowych i polowej artylerii Kruppa.
Ilu ludzi zginęło? 60 tysięcy Herero, może trochę więcej, może mniej, i 10 tysięcy Nama. Okryci skórami koczownicy, dzielnie stawiali czoło słynnej armii pruskiej, spadkobierczyni tradycji wielkich generałów i wykazujących się wyjątkowym okrucieństwem cesarskich żołnierzy,
68
69
którzy, co tu dużo mówić, niedawno upokorzyli Francuzów pod Sedanem. 11 sierpnia 1904 roku u podnóża góry Waterberg doszło do decydującej bitwy, gdzie poniosło chlubną śmierć kilka tysięcy powstańców. Stosując politykę "spalonej ziemi", Niemcy wymordowali także dużo ludzi, którzy z buntem nie wiele mieli wspólnego. Zatruwali wodę w studniach, gwałcili kobiety, nie oszczędzali dzieci. Ci, którzy przeżyli, znaleźli się w obozach, w których panowały nieludzkie warunki. Wiele rodzin szukało schronienia na najbardziej niegościnnej pustyni świata, ginąc tam z pragnienia, głodu
i chorób.
Masakra miejscowej ludności trwała dziesięć lat. Skończyła się dopiero po klęsce Niemiec w I wojnie światowej. 15 tysięcy Herero i 6 tysięcy Namo, którzy uszli z życiem, popadło w głód i biedę. Namibia przeszła pod protektorat Południowoafrykańskiej Unii. Dopiero w 1990 roku uzyskała niepodległość, a Herero wciąż pozostali bez swojej ziemi. Dzisiaj o nią się
upominają.
W 100. rocznicę eksterminacji Berlin wyraził ubolewanie i złożył przeprosiny za to, czego dopuścili się wtedy Niemcy. Przywódcom Hererów to nie wystarcza. Domagają się od kilku lat, przez sąd w USA, 4 miliardów dolarów odszkodowania od państwa niemieckiego.
W ciągu ostatnich 14 lat rząd Niemiec przekazał ok. 500 milionów euro na wsparcie rozwoju całej Namibii. Niektórzy przedstawiciele rządu w Windhoek, nie bacząc na dyplomację, coraz głośniej mówią o reformie rolnej i o apelu o dobrowolną odsprzedaż gruntów po cenie rynkowej. Pojawiają się także uporczywe głosy o wywłaszczeniu 4 tysięcy białych farmerów, w rękach których znajduje się 75 procent ziemi uprawnej. Wielkie, nowocześnie zarządzane i wydajne majątki rolne są od lat podstawą gospodarki Namibii.
Kościół
luterański
w Windhoek
70
Jeden
l potomków
niemieckich
kolonizatorów
I
Rząd zdaje sobie sprawę, że powtórka z Zimbabwe, gdzie odebrano plantacje białym, następnie je zdewastowano i porzucono, doprowadziłaby kraj do klęski głodu. Zatem nacjonalizacja mogłaby być tylko ostatecznością.
Podobny stan napięcia widoczny był w Namibii już w 1990 roku, kiedy po zmierzchu kolonializmu ludzie śnili o lepszym życiu. Dziś nad dobrze funkcjonującym krajem, w którym imigrant mógł do tej pory czuć się całkiem swobodnie i bezpiecznie, pojawiły się ponownie czarne chmury.
Mój znajomy Kurt tkwiący w sentymentalizmie, czy raczej w egoizmie, jest optymistą. I nieuleczalnym melancholikiem. "Na pewno magiczny świat Afryki Wilbura Smitha został przyćmiony, od kiedy kontynent pogłębił się w mrocznym kryzysie. Czarni nie są w stanie zarządzać nowoczesnymi infrastrukturami. Etyka pracy nie leży w ich mentalności", zauważa. Potem patrząc na zdjęcie Keisera wiszące na ścianie restauracji w Luderitz, rzuca niebacznie: "Z ufnością patrzymy na przyszłość w Deutsche Sudwest Africa".
Nie wszyscy podzielają jego optymizm. 62-letni Helmut Lubek nie tai goryczy: "Wyjeżdżam. Nowy prezydent Hifikepunye Pohamba, jeszcze kilka miesięcy temu, jako minister rolnictwa, był największym zwolennikiem przyśpieszonej reformy rolnej. Twierdził, że jest za wypłaceniem rekompensaty. To bzdura, jawne wywłaszczenie. Rząd praktykuje wypłatę symbolicznego odszkodowania za same grunty, a nie zamierza wyrównać strat za infrastruktury i park maszynowy". Jego przyjaciel, który znalazł się na specjalnej liście, otrzymał już przymusowy nakaz opuszczenia swoich posiadłości.
. Nic dziwnego, że coraz częściej pojawiają się ogłoszenia oferujące na sprzedaż farmy.
Swakopmund 2005
ZlMBABWE, KRAJ BURZLIWEJ HISTORII
Z^ai lejący się z nieba obezwładnia
i paraliżuje ruchy. Wokół bujna, soczysta zieleń, jaskrawe
słońce i przezroczyste powietrze. No
i zapach. Oszałamiająca woń kwiatów frangipani.
Kolejna granica na afrykańskim kontynencie i wciąż ten sam rytuał. Oficer biorący do ręki paszport przeszywa mnie badawczym spojrzeniem. Następnie bezmyślnie kartkuje wszystkie stronice dokumentu w jedną i drugą stronę. Beznamiętna twarz, żadnej reakcji i tylko wyczuwalnie nieprzychylna atmosfera.
Na początku lat 70. zachorowałem na Afrykę i w ciągu następnych lat poznałem ją całą, zachwycając się jej surowym pięknem, głęboką ciszą, magicznym nastrojem i apokaliptycznymi zachodami słońca. Z czasem z tej choroby się wyleczyłem. Czarny Kontynent, którym byłem zafascynowany, dziś już nie istnieje. Pogrążył się w głębokim nieodwracalnym kryzysie i na zawsze zatracił swój dawny romantyczny obraz. W wyniku dekolonizacji wybuchły okrutne wojny etniczne i krwawe zamachy stanu. Narodził się terroryzm i piekło dla uchodźców, pojawiły się groźne epidemie i klęski głodu.
Wjeżdżam do Zimbabwe. Kiedy byłem tutaj ostatni raz, kraj nazywał się Południową Rodezją. Żyło się tu dostatnio, miasta były czyste i dobrze utrzymane. Funkcjonował przemysł wydobywczy i rozkwitały nowoczesne plantacje. Uprawiano kukurydzę, której nadwyżki sprzedawano w krajach ościennych. Dzisiaj jest zupełnie inaczej.
Rozmyślam o tym na szczycie monolitycznej, osobliwej formy granitowej skały Parku Narodowego Matobo, niedaleko od Bulawayo. Cyklopowe głazy o fantastycznych formach w niestałym położeniu, jakby za chwilę miały spaść, są wspaniałym dziełem natury, obok którego nie można przejść bez podziwu i zdumienia.
Tu, w jednym % najbardziej sugestywnych zakątków Afryki, na świętej dla wielu plemion górze, chciał złożyć swoje zwłoki Cecil Rhodes, geniusz finan-sjery brytyjskiej, który marzył połączyć pod banderą brytyjską kontynent od Egiptu po Południową Afrykę. W 1889 roku na czele 200 Afrykanerów i 700 policjantów z Afryki Południowej zawładnął niezbadanym krajem i nazwał go Rodezją, dzisiaj Zimbabwe. Pochowano go właśnie tutaj w 1902 roku, gdzie tak jak kiedyś, tak i dziś krążą czarne orły.
Pobyt w tym unikalnym miejscu jest dla mnie szczególnym przeżyciem. Niesłychanie barwna postać Cecila Rhodesa zafascynowała kiedyś moją chłopięcą wyobraźnię. Człowiek o niezmordowanej aktywności, wiecznie dążący do fantastycznego celu, umiejący podjąć natychmiastową i zawsze trafną decyzję, zdobył moją sympatię, uznanie i podziw, pomimo że wyrażano o nim krańcowo sprzeczne opinie: od hymnów pochwalnych aż po najcięższe oskarżenia. Ja widziałem głównie zalety i wybaczałem wady.
73
Ślad zaginionej cywilizacji w Wielkim Zimbabwe.
Poniżej, młody lew
W -;
#**

Wieśniaczki T( z Bulawayo A ''
18 kwietnia 1980 roku nadeszła niepodległość. Dawna, biała Rodezja stawała się czarnym Zimbabwe, świat patrzył z optymizmem na te narodziny. "Dostałeś w ręce klejnot Afryki, teraz musisz się o niego troszczyć", powiedział prezydent Mozambiku Samora Machel Robertowi Mugabe, podczas ceremonii proklamowania Zimbabwe. Nowy prezydent zapewnił swojego kolegę, że wyciągnie wnioski z niepowodzeń państw afrykańskich, które odzyskały niepodległość 20 lat wcześniej. Mówił o pojednaniu i wspólnym rozwoju kraju. Biali podeszli do tych obietnic z rezerwą i dwie trzecie z nich natychmiast opuściło kraj.
Mugabe cieszył się jednak dobrą reputacją i popularnością wśród miejscowych, którzy uważali go za nadzieję i wzór do naśladowania dla reszty Afryki. Syn wiejskiego cieśli, niezwykle bystry, inteligentny i mądry, miał za sobą szkołę misyjną i uniwersytet, ale przede wszystkim lewicowe marksis-towsko-leninowskie wykształcenie, zdobyte na renomowanych uczelniach Europy Zachodniej, które niebawem miało zaowocować. Na początku wszystko szło dobrze, kraj rozwijał się szybciej niż za rządów białych, świat zniósł międzynarodowe sankcje wprowadzone jeszcze w 1965 roku, poszerzono dostęp do edukacji i służby zdrowia W dwa lata później jego intrygi doprowadziły do wojny etnicznej. Pyszny, nieufny z natury i odgrodzony od rzeczywistości murem dworzan, Mugabe z bohatera ludowych pieśni stał się uosobieniem wszystkich wad i przywar afrykańskich satrapów. Znany, uświęcony rytuał, czyli afrykański model socjalizmu, rozwijał się w kierunku dyktatury, destrukcji i wszechobecnej korupcji. Kraj pogrążał się w nędzy.
75
W lutym 2000 roku rozpoczęła się akcja okupowania przez weteranów partyzanckiej wojny z rasistowskim rządem w ówczesnej Rodezji Południowej białych wysoko produktywnych farm, które stanowiły jeden z filarów gospodarki kraju. Dowodził nimi Chenjerai Hunzvi, porównujący siebie do Jezusa Chrystusa i Che Guevary. Watażka, noszący ciepły przydomek "Hitler", był pewny siebie. Takim zachowaniem charakteryzowały się afrykańskie elity wykształcone w Europie. Zawsze w nienagannym garniturze, ze złotą bransoletką, sygnetem z brylantem. Studiował medycynę w Polsce i ożenił się z polską damą, która jednak nie wytrzymała długo u jego boku i dzięki pomocy polskiej ambasady zbiegła do kraju. Pupil Mugabego, który był oskarżany o liczne malwersacje, nigdy nie stanął przed sądem. Zmarł na AIDS trzy lata temu.
Kampania terroru i zastraszenia wśród białych, uznawanych przez czarną ludność za marionetki rządu brytyjskiego, rozwijała się przy cichym poparciu Mugabego, dla którego była świetną okazją do rozprawy z czarną opozycją, która rzekomo zdradziła kraj na rzecz białych. Na dobrą sprawę dla prezydenta akcja wywłaszczania nie była niczym innym niż sprawiedliwym gniewem ludu, swoistą zemstą dziejową za grzechy Cecila Rhodesa, który 100 lat temu zawładnął ich ziemią. W maju 2002 roku rząd wydał nakaz dla ponad 3 000 z 4 700 białych farmerów dobrowolnego opuszczenia majątków ziemskich. Ci, którzy się sprzeciwiali, wylądowali w więzieniu, gdzie ich torturowano, gwałcono, niektórych nawet zamordowano. Nie było wyjścia. Spakowało się także wielu, których nie było na liście persona non grata.
Ziemie nie trafiały jednak do bezrolnych, tak jak obiecywał prezydent, lecz do zasłużonych działaczy partyjnych Komitetu Centralnego i Biura Politycznego. Farmy wymagają fachowych rąk do pracy, potrzebują ludzi z inicjatywą, pracowitych, miłujących ziemię. Nowi właściciele nie potrafili na niej pracować. Nic dziwnego, że coraz częściej spotyka się dziś farmy zdewastowane i porzucone. Żyzne ziemie leżały odłogiem, a tysiące miejsc pracy w rolnictwie zostało utraconych.
Fala wywłaszczenia obszarników to dramat dla kilku tysięcy rodzin białych farmerów, które od pokoleń gospodarowały na tych terenach. Zostawili w Zimbabwe nie tylko dorobek całego swojego życia, ale i groby swoich przodków. Prawie wszyscy liczyli do ostatniej chwili na to, że coś się zmieni, że nie będą zmuszeni emigrować w nieznane i rozpoczynać życie od zera. Szczęście uśmiechnęło się do czterystu rodzin, którym łaskawie pozwolono jeszcze pozostać. Ale na jak długo? Kiedy rządzący powrócą, aby palić domostwa, dokonywać samosądów?
76
Od czterech lat, niegdyś jeden z najbardziej rozwiniętych i najlepiej zorganizowanych krajów Trzeciego Świata, stał się stopniowo jedną z wysp archipelagu nędzy, gdzie na co dzień dochodzi do łamania podstawowych praw człowieka. Ta przemoc i terror ściągnęły na Mugabe potępienie całego świata.
Podczas gdy jeszcze w 2002 roku kraj odwiedziło ponad 2 miliony obcokrajowców, zostawiając pół miliarda dolarów, w ostatnich dwóch latach burza polityczna wypłoszyła cudzoziemców. Wiele komfortowych lodge i hoteli świeci pustkami. Nawet kamienny kompleks Wielkiego Zimbabwe, pozostałość po zagubionej w czasie cywilizacji, nie przyciąga podróżników. Szczątkowy ruch obserwuje się tylko wokół Victoria Falls, najwspanialszego wodospadu na kontynencie, leżącym na granicy z Zambią. Poza tym rejonem turystów nigdzie nie widać.
Ze względu na niepewne czasy przestali też przyjeżdżać bogaci myśliwi, kultywujący złotą legendę romantycznego safari zauważa Claudio De Leo z Jingle Bells Lodge. Zimbabwe zawsze było jednym z najlepszych miejsc na taką przygodę, znanym z dobrych hoteli i wzorowej organizacji polowań. Przede wszystkim jest tu dużo zwierzyny gwarantującej rekordowe trofea, a wiadomo, że myśliwi polują nie tylko dla własnych przeżyć i wspomnień, ale także dla zdobycia szczególnych trofeów. To właśnie tu była zawsze zapewniona wielka piątka (słoń, bawół, nosorożec, lampart, lew), obiekt pożądania myśliwego, a zarazem niekłamana groza.
W Zimbabwe, określonym ostatnio przez rząd Stanów Zjednoczonych jako jedno z sześciu najbardziej tyranizowanych państw na świecie, dominuje spokój. W Pfarare nie widać nawet charakterystycznego dla wielu miast afrykańskich zgiełku muzyki, mrowia ludzi czy korków samochodowych. Miastu, zbudowanepiu w stylu europejskim, dodają koloru fiołkowe jacarandy i kaskady bugenwilli. *
Joseph, młody pisarz z Bulawayo przypomina miejscowe przysłowie o pływach morskich, które świetnie oddaje obraz kraju: "Gdyby Mugabe potrafił wykorzystać przypływ niepodległości, to Zimbabwe miałoby szansę stać się modelowym państwem Afryki. Ale tego nie uczynił i teraz odpływ, niczym potworna cofająca się fala tsunami, ciągnie kraj w koszmarne głębie".
Chce wierzyć, że któregoś dnia wrócą tu turyści.
Harare2005
Cmentarzysko dinozaurów
Przed jurtą, odwiecznym filcowym namiotem koczujących pasterzy, stara kobieta składa pocałunek na czole mężczyzny, który jeszcze przed chwilą miał sobie mundur generała mongolskiej armii. Jest tak, jakby czas zatrzymał się na wielkiej azjatyckiej epopei, r chwili gdy waleczny Czyngis-chan opuszczał rodzinę, by wyruszyć na podbój nowych, dalekich ziem.
na
Scena pożegnania musiała wyglądać podobnie. Tylko że teraz chodzi wprawdzie o wyprawę, ale na pustynię Gobi, a spadkobiercą wielkiego wodza, mężczyzną, który właśnie opuszcza swą jurtę, jest Gurragczaa, kosmonauta, bohater narodowy, symbol współczesnej Mongolii.
Jest nas pięcioro i na grzbiecie wielbłąda wyruszamy na przygodę w tym przez długie lata nieznanym świecie. Gobi nie tylko ewokuje legendarne bohaterskie czyny wojowników mongolskich, lecz fascynuje historią tajemniczego zniknięcia dinozaurów. Znajdują się tu bowiem jedne z najbogatszych na kuli ziemskiej złoża skamielin, świadectwo o świecie, który 70 milionów lat temu przestał istnieć.
Przez kilka pierwszych dni krajobraz jest bardzo urozmaicony. Z pagórkowatego przechodzi w półpustynną stepową równinę porośniętą szczątkową roślinnością, ciągnącą się aż po horyzont. Jak okiem sięgnąć, dominuje pustka, która zachwyca i jednocześnie przytłacza. Po błękitnym, kryształowo przejrzystym niebie pędzą z szaloną szybkością śnieżnobiałe chmury.
Jedziemy pradawnym szlakiem wielbłądzich karawan, zatem codziennie możemy liczyć na studnie, które człowiek drążył od tysiącleci. Przed zachodem słońca rozbijamy obóz w pobliżu jurty, której mieszkańcy zapraszają nas na nocleg. Pan domu o nieprzeniknionym wyrazie twarzy i surowych, wyrazistych rysach spogląda na nas bez ciekawości, przystępując do stanowiącego niezbędny wymóg gościnności rytuału: częstuje nas tabaką do wąchania i kumysem, czyli poddanym fermentacji mlekiem wielbłądzicy. Kumys orzeźwia, ma przyjemny smak mieszaniny mleka, octu i szampana. Na pustyni i w stepie, gdzie dieta z konieczności jest uboga i monotonna, a warzywa nie są znane, ten popularny napój cieszy się wielkim powodzeniem tak^e dlatego, że zawiera wiele niezwykle istotnych dla organizmu składników odżywczych.
Dziś wieczór zaoszczędzimy na kuchni, gdyż pani domu częstuje nas zupą, w której pływają kawałki mięsa, i smacznym suszonym twarogiem. Nie bardzo potrafię podziękować za tak spontaniczne gesty tym ludziom, którzy poprzestają na minimum, nie spieszą się, nie wiedzą, co znaczy konsumpcyjny stosunek do życia. Nikt nas tu nie pyta, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Gurragczaa mówi, że podróżny może zatrzymać się w jurcie nawet na wiele dni. Nasz gospodarz, który rozumie trochę po rosyjsku, potwierdza skinieniem głowy.
Rano dzielna rodzina zabiera się do demontowania swego schronienia. Po dwóch godzinach cały ich dobytek jest już załadowany na małą
78
79
karawanę wielbłądów. "Pójdziemy na tamto wzgórze, o tam, na wschód". Pokazują nam mały punkcik, oddalony o jakieś 20 km. Pasterstwo jest tradycyjnym źródłem utrzymania koczowników, którzy z trądem znajdują ubogie pastwiska dla swych stad.
My też ruszamy w drogę. Nasze wielbłądy z gatunku baktrian, podczas zimy porośnięte długą, gęstą sierścią, teraz jednak są nagie i raczej brzydkie, na dodatek okazują gniewnie swe niezadowolenie, szczerząc pożółkłe zęby, kopiąc, gryząc i plując na odległość. Otgohsajchan, siostra Gurragczyy,
0 charakterystycznych dla młodych Mongołek, czerwonych jak dojrzałe jabłka policzkach, pierwsza umocowuje ładunek i dosiada zwierzęcia.
Musiało upłynąć kilka dni, nim zdołaliśmy całkowicie opanować nasze "środki lokomocji" i sprawić, by były posłuszne wydawanym przez nas poleceniom: suugsugsug! siad!, hook! powstań!, czuul naprzód!, haa! stop! i tak dalej. W lecie obydwa garby największego przedstawiciela wielbłądowatych są pozbawione tłuszczu i z tego powodu sflaczałe; trudno na nich zawiesić nasze worki, które co jakiś czas zsuwają się i spadają na ziemię. Stanowi to znakomity pretekst, żeby zsiąść i przejść kawałek pieszo, rozprostowując obolałe członki.
Pośród czerwonawego żwiru dominują kępki pachnącego tymianku
1 szczypiorku. Krajobraz jest taki, że człowiek wręcz traci oddech. Czyste na wysokości tysiąca metrów n.p.m. powietrze stanowi gwarancję wspaniałej widoczności. Z każdego punktu widzimy wzgórza odległe co najmniej o 20-30 km. Takich przestrzeni nie można oglądać w żadnym innym miejscu na świecie.
Pustynia Gobi, długości 1750 i szerokości 600 km, jest trzecią na ziemi pod względem powierzchni. Suma opadów nie przekracza dwustu milimetrów rocznie. Jest to pustynia kontrastów, miejscami tworzą ją obszary pokryte drobnymi kamykami, gdzie indziej ciągną się wielkie skaliste płaskowyże i masywy górskie. Są tu także uady, podobne do saharyj-skich, czyli koryta dawnych rzek, które odżywają po każdym deszczu, a na południu, bliżej Chin, jest też piasek, który zajmuje około 3% całkowitej powierzchni pustyni, podczas gdy na Saharze dochodzi do dwunastu.
Jest coraz goręcej, ale skóra pozostaje zupełnie sucha, gdyż każda kropla potu natychmiast wyparowuje. W południe zatrzymujemy się na odpoczynek. Pod płócienną płachtą, która daje przyjemny cień, pijemy kumys, zagryzając sucharami i twardym jak kamień, suszonym baranim mięsem. Termometr wskazuje 35C, o dziesięć poniżej maksymalnej temperatury
Ekstremalna surowość pustyni
w tej strefie i o tej porze roku. Tymczasem w zimie temperatura spada nawet do -40C, ustępując tylko rekordowym mrozom na pustyni Kara-Kum.
Nasz towarzysz podróży Sodnom, właściciel hotelu "Devshil" w Dalan-dzadgadzie, stolicy okręgu południowego Gobi, jest entuzjastą nowego doświadczenia. Prawdę mówiąc nigdy przedtem nie dosiadał wielbłąda, mimo że w jego okręgu, zajmującym powierzchnię połowy Polski, jest ich prawie 150 tysięcy i tylko 36 tysięcy ludzi.
Igor Michałów kontynuuje swoje badania nad wężami, które budzą w nim wielki szacunek, żeby nie powiedzieć strach. Gurragczaa opowiada z nutką nostalgii o swoim locie kosmicznym. "Ta nieziemska cisza zauważa jest prawie porównywalna z ciszą panującą w kosmosie, dodaj tylko przygniatający ciężar otaczającego bezmiaru. Ktoś, kto raz odbył lot do wszechświata, do tego doskonałego systemu, siłą rzeczy musi przyjąć za pewnik istnienie Najwyższej Istoty". I on, wychowany przez komunizm ateista, jest dzisiaj człowiekiem głęboko wierzącym. Później opowiada o dreszczach emocji i wstrząsających doznaniach, jakich doświadczył, orbitując wokół matki Ziemi. "W czasie pierwszych okrążeń ciągnie
80
81
próbowałem najpierw znaleźć moją Mongolię, później skierowałem uwagę na kontynenty, a na samym końcu na Ziemię i dopiero wtedy zrozumiałem, że to jest nasz dom. Niestety, brak mi weny poetyckiej, nie jestem w stanie opisać całej wspaniałości i majestatu firmamentu" konkluduje przyjaciel. O godzinie 16.00 ruszamy. Powietrze nadaje się już do oddychania i możemy iść dalej, nie odczuwając wielkiego zmęczenia. Wielbłądy wyrywają w marszu i zjadają kolczaste krzaki, twarde, jakby były z żelaznego drutu. Są chwile, gdy wszystko wokół wydaje się martwe, ale w tych dniach widzieliśmy gazele, całe mnóstwo jaszczurek, szczuroskoczki, dzikie osły, skrzeczące gekony i parę orłów.
"Gobi ma w sobie żarliwość modlitwy i martwy chłód przekleństwa" napisał jakiś kronikarz, a my, którzy od wielu dni przemierzamy te tereny, mamy okazję zrozumieć głębokie znaczenia jego słów. Wspaniałość ustępuje tu miejsca rozpaczliwej pustce, za dnia praży słońce, a nocami umiera się z zimna. Gobi od zawsze kojarzyła mi się z przygodą. W tym środowisku, gdzie warunki naturalne należą do najbardziej nieprzyjaznych na całym świecie, człowiek musi im przeciwstawić wiele odwagi i samozaparcia.
Przed nami rozpościera się Khongoryn Els, czyli piaszczyste góry, 130 km wydm dwustumetrowej wysokości, pejzaż całkowicie odmienny od tego, który oglądaliśmy do wczoraj. Oślepiający piasek, drobniutki i miękki, zmienia kolor w zależności od temperatury powietrza i pory dnia. Z białego staje się czerwonawy, żółty albo różowy. Po przejściu karawany delikatny wiatr natychmiast zaciera nasze ślady i nieogarnione przestrzenie znowu są tak samo dziewicze jak poprzednio, i jak przed wiekami. Kiedy pomyśli się, że te góry piasku o wadze milionów ton są bezustannie przemieszczane przez wiatr, trudno poradzić sobie z niezwykłością tego faktu. Od czasu do czasu opada nas trwoga, że zgubimy drogę albo nie znajdziemy studni z wodą nadającą się do picia. Tymczasem wielbłądy prą do przodu, niewzruszone, jak pojazdy mechaniczne. Powietrze jest rozpalone, bezwiednie nasuwa się myśl o zimnym prysznicu i piwie prosto z lodówki. Musimy jednak zadowolić się kumysem, niestety, ciepłym. Podobno na Gobi nie ma skorpionów, a węże trafiają się rzadko, ale kiedy podczas wczorajszego biwaku Sodnom zabił czerwonego pająka, niebezpiecznego dla człowieka, powiedział: "teraz wszyscy musimy być ostrożniejsi".
W ciągu jednego dnia udaje nam się zrobić około trzydziestu kilometrów, z tego połowę pieszo. Kontynuujemy marsz także po zachodzie słońca. Potem szybko rozbijamy biwak, a małe ognisko umila nam wieczór.
82
Rozkoszny chłód jest rekompensatą za całodzienne trudy i niewygody. Serca przepełnia nam spokój, i tak wyciszeni, każdy z nas po swojemu cieszy się widokiem nieba, na którym gwiazdy lśnią jaśniejszym i czystszym niż gdzie indziej blaskiem. Tylko podczas nocy można pojąć cały wielki majestat pustyni.
W Ułan Bator powiedziano nam, że od nastania w Mongolii ustroju komunistycznego jesteśmy pierwszymi ludźmi z Zachodu, którzy przeprawią się przez Gobi. Pierwszym Europejczykiem, który zapuścił się w te strony w połowie XIII wieku, był brat Giovanni da Pian del Carpine. Z relacji z tej podróży wynika, że nie należała ona do najprzyjemniejszych. Dwadzieścia pięć lat później dotarli tu także Wenecjanie, Matteo i Marco Polo, którzy w ciągu miesiąca przemierzyli 600 km pustyni. Interesujące, że kiedy sześć wieków po nich tą samą drogą podążył angielski badacz sir Aurel Stein, znalazł te same 28 studni, które opisał Marco Polo.
W latach 1870-1885 Rosjanin Nikołaj Przewalski, największy eksplorator centralnej Azji, poprowadził na Gobi cztery ekspedycje. Z ostatnią wielką przygodą wiąże się nazwisko brytyjskiego oficera Francisa E. Youghusbanda, który pod koniec XIX wieku przebył ponad 2 tysiące km w ciągu 70 dni.
Nagle uderza w nas porywisty wiatr. Wszystko wokół zasnuwa się szarością. Z północnego zachodu nadciąga burza piaskowa, gęsta kurzawa wirującego pyłuprzybliżasię, jest jak ściana łącząca niebo z ziemią. Widoczność
-*ŚŚ'.
Gobi
uznawane
jest za
największy
teren
zalegania
dinozaurów HM'
83
ogranicza się do kilku metrów. Miliardy ziarenek drapią i kłują odkryte części ciała, przenikają do gardła, do nosa, do oczu nie ma przed nimi ucieczki.
Zdejmujemy bagaże ze zwierząt i zrzucamy je w jedno miejsce, tak aby utworzyły osłonę przed wiatrem. Po kilku godzinach wszystko się uspokaja i na powrót otacza nas głęboka cisza. Tylko my jesteśmy wycieńczeni i mamy spowolniałe ruchy.
Burze piaskowe były przyczyną niejednej tragedii. Największa wydarzyła się w 525 roku p.n.e., kiedy to na pustyni, na północno-zachodnim krańcu dzisiejszego Egiptu, zaginęła bez śladu, pochłonięta na zawsze przez piaski, licząca 50 tysięcy ludzi armia perska podążająca na podbój Kartaginy. Oprócz żołnierzy były tam także kobiety, niewolnicy, zwierzęta wojenne i juczne. Wiarygodny historyk grecki Herodot, który 80 lat po wydarzeniu zebrał wiadomości na miejscu, twierdził, że to burza pustynna o niebywałej sile pochłonęła zaskoczonych ludzi. Od dwóch wieków wielu archeologów i eksploratorów stara się rozwiązać zagadkę, organizując wyprawy pomiędzy Farafra i Siwa w poszukiwaniu zaginionej armii króla Kambyzesa II, jednak bez oczekiwanych rezultatów. Od czasu do czasu jakiś awanturnik objawia światu, że znalazł resztki tej ekspedycji, ale archeolodzy nigdy nie potwierdzali tych rzekomych odkryć. W 1983 roku powieściopisarz amerykański Gary Chafetz, we współpracy z Harvard University i National Geographic Society, zorganizował poszukiwania na terenie położonym 120 km na południowy wschód od Siwy, niedaleko od granicy Egiptu z Libią. Znalazł wprawdzie kilkaset grobów z kamieni, na wzór perski, ale żadnego śladu kości czy zbroi. Szesnaście lat później prasa podawała, że pewna wyprawa geologiczna natknęła się na resztki uzbrojenia wojsk perskich, ale i ta informacja okazała się niewiarygodna. Tajemnica pozostała i wciąż czeka na zrekonstruowanie
ponurej tragedii.
W bliższych nam czasach, bo około 1800 roku, na Saharze, w regionie Tanezrouft zaginął słuch po karawanie składającej się z 2 tysięcy wielbłądów. Po dzień dzisiejszy nikt nie znalazł jej śladów.
Wieczorem przygotowujemy wielbłądy do snu. Wiążemy im nogi, żeby nie mogły się zbytnio oddalić. Nadeszła pora jedynego gorącego posiłku, jaki spożywamy w ciągu dnia. Igor, dyżurny kucharz, używa do rozpalenia ognia zwierzęcych odchodów. Zapewniają bardzo gorący żar. Na pustyni nie wyrzuca się niczego. Na kolację jest rosół z gotowanym suszonym mięsem jak zawsze łykowatym. Woda z bukłaka jest tak chłodna, jakby dopiero co wyjęto ją z lodówki. Skóra kozy może pomieścić do dwu-
84
dziestu litrów drogocennego płynu. Koczujący pasterze przygotowują te skóry w ten sposób, że najpierw wykonują nacięcie na szyi zwierzęcia, potem ściągają z niego całą skórę, wywracają ją na drugą stronę i suszą. Uzyskują idealny pojemnik, bo dzięki przepuszczalności porów, przechowywana w nim woda jest zawsze chłodna. Dużą ilością herbaty oraz znakomitym suszonym białym serem kończymy naszą dzisiejszą ucztę.
O świcie niebo jest nadal blade, a niska temperatura przepełnia nas nowym optymizmem. Uwijamy się przy zwierzętach, uważając, by umocowane worki zachowywały podczas drogi należytą równowagę, a cały ładunek był właściwie rozmieszczony i nie ocierał skóry wielbłądom. Równie uważnie nakładamy siodła, podkładając pod spód małe derki. Tutejsze siodła są inne niż te, których używa się na Saharze, gdzie żyją jed-nogarbne dromadery. Mają strzemiona, są prostsze i lżejsze.
Baktriany oprócz tego, że mają dwa garby, różnią się od swych afrykańskich kuzynów także i tym, że są niższe i masywniejsze, mają też ciemniejszą, bardziej wełnistą sierść, która pozwala im lepiej znosić niskie temperatury zimnych azjatyckich pustyń. Zwierzęta te, prawdziwy symbol heroicznej woli i umiejętności przetrwania, cudownie przystosowane do wrogiego środowiska, są wprawdzie udomowione od trzech tysięcy lat, lecz mimo to nie lubią człowieka. Co prawda nie lubią się też między sobą. Nie budzą sympatii. Nie przywiązują się do właściciela, ograniczają się do słuchania jego poleceń i okazują mu zły humor i najdalej idącą obojętność.
Dziś rano nareszcie pokonaliśmy ogromny obszar wydm i wkroczyliśmy na szarą, jednostajną równinę pokrytą stwardniałym jak marmur żwirem. Krajobraz jest nieskończenie monotonny, z rzadka tylko trafia się ślad mizernej roślinności. Co jakiś czas ppjawiają się białe plamy zeskorupiałej, krystalicznej soli. Świadczą o obecności wody,*a powstały wskutek jej odparowywania.
Zachodzące słońce jeszcze bardziej rozpala i tak intensywną czerwień skalistego masywu Bajandzag płomiennego urwiska. Odblask pada także na nasze twarze i ubrania, oproszone, co zauważamy dopiero teraz, niezmiernie delikatnym i przylegającym jak puder pyłem. Ziemia dinozaurów, właśnie ta z okresu kredowego, może bagnisko sprzed milionów lat, wciska się wszędzie, wchodzi nawet pod paznokcie.
Niedługo przed zapadnięciem zmroku docieramy do obozu paleontologów mongolskiej Akademii Nauk. Nieopodal namiotów widnieją odkryte wykopaliska, pośród których rzucają się w oczy metrowej długości pazury wyrastające spod ziemi. Dinozaur nie jest więc szalonym wymysłem
85
amerykańskiego miliardera, który ożywił potwory w swoim parku rozrywki, co można zobaczyć w znakomitym Parku Jurajskim Stevena Spielberga. "To Galliminus wyjaśnia jeden z uczonych. Żył od 150 Ao 60 milionów lat temu. Ten egzemplarz mógł mieć około czterech metrów długości, ale zdarzają się osobniki sześciometrowe. Żywił się roślinami, owadami i małymi gadami". Należał do rodziny Ornitomimidae, jego nazwa znaczy tyle, co "naśladowca ptaków". Przypominał strusia bez piór, z ogonem jaszczurki, małą głową, wielkimi oczami i rogowym dziobem bez zębów. Prawdopodobnie plądrował gniazda innych gadów i wyjadał ich jaja. Długie, silne rogi umożliwiały mu szybki bieg, a utrzymywany w prostej pozycji ogon służył zachowaniu równowagi ciała. Bronił się, kopiąc przeciwnika. Jestem zdumiony i zafascynowany, że tego wszystkiego można się dowiedzieć, badając trochę kości.
Od zarania dziejów Azja Środkowa była ważnym miejscem ewolucji ssaków, a pustynia Gobi siedzibą zwierząt o zadziwiającej liczebności i rozmaitości. Dzisiaj obszar ten uznawany jest za największy teren zalegania szczątków kopalnych na całej Ziemi. W 1991 roku wenecki paleontolog Giancarlo Ligabue, założyciel nazwanego własnym imieniem ośrodka naukowo-badawczego, w trakcie prowadzonych tu wykopalisk odkrył rzadkie czaszki i szkielety protoceratopusów. Ale epoka odkryć zaczęła
się wiele lat przedtem.
Nowojorskie muzeum nauk przyrodniczych postanowiło zorganizować wyprawę naukową do środkowej Mongolii. Kierujący nią profesor Roy Chapman Andrews dotarł drogą morską do Chin. W lecie 1922 roku karawana złożona z samochodów i idącej za nimi setki wielbłądów wyruszyła na eksplorację pustyni Gobi. Ku niewyobrażalnej radości amerykańskich uczonych, po kilku tygodniach poszukiwań natknęli się, właśnie tu, w Bajandzagu, na pierwsze jaja dinozaura. Polowanie na wielkie kopalne gady trwało do 1930 roku, doprowadzając do wielu głośnych znalezisk.
Później, w 1946 roku, szczęście dopisało także Rosjanom. Odkryli rozległy, nie mniejszy od Tendaguru w Afryce obszar, charakteryzujący się wielką koncentracją kopalnych szczątków. Po następnych dwudziestu latach działali tu także Polacy. Światowa sława w dziedzinie najstarszych ssaków kopalnianych, prof. Zofia Kielan-Jaworowska z Instytutu Paleontologii PAN w Warszawie, znalazła w dolinie Nemegt odciśnięty na %3snsl& w kamieniu, decydujący moment tytanicznej walki, jaką stoczyli między sobą dwaj potworni, nieprawdopodobnie silni przeciwnicy.
86
Przyglądamy się wykopaliskom, asystując przy wydobywaniu jaj z odkrytego właśnie gniazda. Na kolanach, gorączkowo, ale zarazem delikatnie, jakby chodziło o noworodka, podnosimy dwa z nich i dokładnie je oczyszczamy. Jedno jest nienaruszone, przypomina duży, wygładzony przez rzekę kamień. Drugie waży około kilograma, ma długość 14 cm i jest nieco nadtłuczone. Przez podłużną szparę dokładnie widać grubość skorupy, wynoszącą dwa milimetry, oraz miękki środek jaja, który oczywiście uległ krystalizacji. Pracownicy muzeum, dysponujący specjalną aparaturą, będą mogli stwierdzić, czy wewnątrz tych jaj znajdują się embriony. Skąd tutaj tylko jaja i w dodatku nie rozbite? Może matka zginęła w obronie swego gniazda? Może jej szczątki leżą gdzieś w pobliżu? Tyle pytań, i żadnej odpowiedzi. Oddalamy się, zanim i nas ogarnie gorączka poszukiwań. W Ułan Bator handlarze oferują te lokalne "pamiątki" za skromną kwotę tysiąca dolarów; europejscy kolekcjonerzy skłonni są zapłacić za nie dwa razy tyle.
Jaja dinozaurów są rzadkością, toteż władze Mongolii wydały bezwzględny zakaz ich wywozu. Na lotniskach całego świata służby celne interesują się głównie bronią i narkotykami, w Ułan Bator natomiast szukają jedynie kopalnych szczątków. O zakazie przypomina wielki afisz.
W oddali, niczym fantasmagoria, majaczą kroczące gęsiego, powiązane ze sobą, wielbłądy. To karawana powoli toruje sobie drogę przez pustynię. Objuczone ciężkimi workami zwierzęta idą z trudem, powłócząc nogami. Oto obraz z innej epoki, życie w innym wymiarze rzeczywistości. Nasze spotkanie jest krótkie, częstujemy się nawzajem tytoniem, po czym karawany ruszają w swoje strony.
"W odległości jednego dnia marszu powiedział nomada jest obóz turystyczny". Rzeczywiście, wygodne namioty, wszystkie jednakowe i ustawione w równym szeregu, służą za schronienie tym nielicznym Europejczykom, którzy będą mogli pochwalić się znajomym, że byli na Gobi. W programie jest wycieczka jeepem na wydmy i do wąwozu Yol, wciśniętego pomiędzy góry Gurwan Sajchan trzy piękności, o wysokości prawie 3000 m. Miejsce to zachwyca wspaniałą, pierwotną urodą. Nawet podczas najgorętszych miesięcy można tam spacerować po lodowcu. W 1976 roku miejsce to zwiedził Alberto Moravia i wywarło na nim tak silne wrażenie, że cały zeszyt wypełnił wierszami. W lipcu ubiegłego roku była tu także angielska księżniczka Anna.
Wielbłądy idą miarowym krokiem, rytmicznie zagłębiając nogi w piasku, od którego bije prawdziwy żar. Nagle mój wielbłąd podnosi pysk
87
do góry, wciąga nosem powietrze i rusza naprzód kłusem. Przez cały czas tej okropnej jazdy trzęsie mną na wszystkie strony, podrzuca w górę i w dół, w tył i w przód, i tak to trwa, aż do zatrzymania się przed studnią z wodą.
Opodal leży wyprażony przez słońce i wypolerowany do połysku w wyniku trącego działania piasku szkielet wielbłąda, częściowo okryty jeszcze wyschłą na pergamin skórą. Powietrze jest tu wyjątkowo suche, co zapobiega rozprzestrzenianiu się epidemii, a zresztą sępy i inne drapieżne ptaki wykonują swą pracę szybko i dokładnie.
Za pomocą GPS, satelitarnego minikomputera, ustalamy współrzędne geograficzne punktu, w którym się teraz znajdujemy. Do naszego celu, Dalandzadgadu, zostało mniej niż 30 km. Oznacza to, że jutro nasza przygoda się zakończy. Z trudem przychodzi nam ponowne włączenie się w tryby czekającej nas rzeczywistości, wyrwanie się z czarownego kręgu delikatnej magii, jaka emanuje z tej ziemi. Wyobraźnia jeszcze pracuje, pobudza kąpielą z zamierzchłej przeszłości, w nie istniejącym już świecie, nad którym władzę sprawowały gigantyczne potwory, powracające potem w jakże teraz zrozumiałych legendach o smokach, odżywające pod ich postacią w sztuce wszystkich czasów. Myślimy także o przeszłości nieco bliższej, o epoce walecznego Czyngis-chana, która tutaj ciągle żyje w tradycjach i zwyczajach.
Jednego jesteśmy pewni: nasza przygoda nie miała nic wspólnego z obrazem świata kreowanym na celuloidowej taśmie, my przeżyliśmy ją
naprawdę.
Ułan Bator 1993
Pustynia Atacama
Słońce wisi nisko, tuż nad horyzontem. Wszystkie wypukłości terenu kładą się długimi, wyraźnymi cieniami
na powierzchni tajemniczego świata
pozbawionego życia. Mam wrażenie, że doświadczam
takich samych emocji, jakie stały się udziałem
Neila Armstronga, gdy postawił stopę na Księżycu.
89
Niesamowita sceneria surowej i dzikiej krainy przywodzi na myśl obrazy z Apokalipsy. Wokół mnie piętrzą się góry, z których wyłaniają się niezwykłe formacje geologiczne, wyglądające jak skamieniałe przedpotopowe potwory. Na lewo ciągną się gliniaste wzniesienia, które wskutek działania wiatrów ulegają bezustannej erozji, co sprawia, że krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Na prawo widać wystające spod ziemi różnokolorowe osady mineralne, wielkie bloki gipsu, kryształy soli. Powietrze gorące jak ogień oraz unosząca się nad całą okolicą atmosfera wrogości i tajemnicy kazały starożytnym uważać tę ziemię za miejsce spotkań zmarłych przodków. Tak wygląda Dolina Księżycowa w północnym Chile, w samym sercu pustyni Atacama, która zalicza się do najbardziej jałowych miejsc na ziemi i najmniej gościnnych miejsc świata.
Można powiedzieć, że ten żółty pas, o długości 1200 i szerokości od 20 do 100 km, wciśnięty między wody Pacyfiku a Kordylierę Andów, "siedzibę bogów" wznoszącą się prawie od poziomu morza do wysokości pięciu tysięcy metrów jest pustynią doskonałą. Rejestrowana na Saharze średnia roczna opadów atmosferycznych wynosi 100 mm, na Atacamie nie dochodzi nawet do 10. Wyniki pomiarów prowadzonych w centrum pustyni są jeszcze bardziej zdumiewające. Zdarzają się miejsca, w których nie padało od dziesięcioleci. Oczywistą konsekwencją takiego stanu rzeczy jest całkowity brak okrywy roślinnej. Nie ma flory, która potrafiłaby żyć w tym środowisku, z wyjątkiem nielicznych, nad wtraz upartych kaktusów, którym udaje się przetrwać w miejscach, gdzie wilgotność nocą jest nieco wyższa.
Przemierzam w pojedynkę ten rejon, aby móc rozkoszować się w samotności surowymi widokami. Niewielu śmiałków zapuszcza się tutaj pieszo, poszukiwacze przygód pokonują zwykle ten zakątek Atacamy w samochodzie. Zaopatrzony w niezbędny zapas wody, spędziłem już trzy dni w tej rozpalonej krainie. A teraz moja przygoda ma się ku końcowi. Piaszczystym grzbietem wielkiej wydmy idę w kierunku południowo--wschodniego krańca Doliny.
Nieoczekiwanie, daleko nahoryzoncie,pojawiasięwyspazieleni. Widok oazy San Pedro de Atacama jest niczym powiew chłodnego powietrza po dniach całkowitego uzależnienia od natury, która może okazać się nieraz śmiertelną pułapką. Takie nieszczęście spotkało pewnego niemieckiego turystę, który przed paroma laty wybrał się do Doliny Księżycowej, mając przy sobie jedynie manierkę wody. Stracił orientację i po trzech dniach umarł z odwodnienia.
90
Grań Salar, wyschnięte prastare jezioro pokryte
solną skorupą
W południe, kiedy żar bijący z nieba staje się nie do zniesienia i nie ma czym oddychać, stawiam zaimprowizowane schronienie. Lekka, posrebrzana płachta przymocowana do worka podróżnego i dwóch dużych kamieni daje wystarczająco dużo cienia i pozwala cieszyć się nieco chłodniejszym powietrzem. Dominujące uczucie głębokiej samotności i przejmująca cisza podkreślają surowość dzikiego krajobrazu.
Nieopisany spektakl przeżywam jednak wieczorem. Ostatnie promienie zachodzącego słońca swoim blaskiem rozpalają na czerwono nagie skalne masywy, urwiste grzbiety, głębokie kaniony i wszystko wydaje się płonąć. Potem nad tą martwą "planetą", na tle czystego, przejrzystego nieba, pojawia się okrągła twarz księżyca, który oświeca grudy niezliczonych kryształów soli, wywołując prawdziwie magiczny efekt. Warto było zapuścić się w spiekotę tej nieznanej i odludnej pustyni, choćby tylko po to, aby przeżyć takie głębokie doznania.
Na tej ziemi nieugaszonego pragnienia temperatura często przekracza nawet 40C. W latach dwudziestych ubiegłego wieku na Saharze libijskiej słupek rtęci w cieniu osiągnął 57,8C, ale temperatura przy samej powierzchni pustyni jest jeszcze wyższa. W tym wypadku rekord należy do Doliny Śmierci w Kalifornii, gdzie odnotowano nawet ponad 85C.
91
W takich warunkach woda jest życiem. Fizjolodzy mówią, że w temperaturze 35C człowiek pozostający w bezruchu może bez wody przeżyć dwa do pięciu dni i jeden do trzech, jeśli przemieszcza się nocą, a w ciągu dnia wypoczywa w cieniu. Historia zna jednak wiele wypadków przeżycia w sytuacjach zdawałoby się nie dających żadnych szans. Pamiętam przypadek amerykańskiego pilota wojskowego, który pokonał 240 km pustyni Arizona w 8 dni, nie mając ze sobą ani kropli wody. "A wszystko to dzięki ogromnej sile woli, głębokiej nadziei i niewyczerpanemu pragnieniu życia" oświadczył w szpitalu, gdzie był leczony przez dwa tygodnie.
Późnym rankiem docieram do San Pedro, osady liczącej niecały tysiąc mieszkańców. Nie prezentuje się zbyt okazale: trochę zakurzonych drzew szarańczynu i lepianki z błota, rozsiane wokół białego kościółka w stylu kolonialnym. Po zalanych słońcem uliczkach chodzą wieśniacy z osłami objuczonymi towarami, od czasu do czasu przejeżdża jeep, wiozący turystów na wycieczkę na pustynię, kręcą się młodzi Europejczycy z plecakami oraz Chilijczycy, którzy wyrwali się z wielkiego mrowiska Santiago, aby ścigać swe sny o wolności, kierując się dobiegającym z Boliwii zapachem koki.
Tutaj, na wysokości 2410 m, żyje się tak samo jak w Tamanrasecie, Katmandu, Bangkoku czy Anchorage. Międzynarodówka globtroterów czuje się w miasteczku znakomicie, nocuje w skromnych kwaterach, stołuje się w miejscowych szynkach, ożywia wszystkie miejsca, które mogą zainteresować turystów. Oprócz angielskiego, który znają wszyscy, słychać hiszpański, niemiecki, francuski, a nawet rosyjski.
Na głównym placu, dokąd dojeżdżają autobusy z Calamy, skupiły się restauracja, posterunek policji i mały bazar, na którym kobiety, o twarzach ogorzałych od słońca i wiatru, sprzedają barwne tkaniny z wełny lamy albo alpaki. A w muzeum, założonym w 1963 roku przez belgijskiego księdza Gustawa La Paige, przechowuje się najstarsze i najważniejsze świadectwa o Atacamie. Znajduje się tu ponad cztery tysiące eksponatów klejnoty, wyroby ceramiczne, tkaniny, przedmioty z miedzi i złota, broń, mumie. Na ich podstawie można próbować odtworzyć wciąż owiany tajemnicą świat cywilizacji prekolumbijskiej. Szczególnie wysoką wartość archeologiczną mają zmumifikowane ciała, wydobyte z nekropoli w pobliżu San Pedro i należące, jak się przypuszcza, do przedstawicieli kultury Chinchorros. Uczeni są zdania, że mumie powstały 7800 lat p.n.e., a więc są o 4 tysiące lat starsze od mumii egipskich.
Powoli mrok spowija San Pedro. Maleńkie miasteczko staje się
92
prawie niewidoczne, wchłonięte przez pustynię, rozświetloną czerwonym jak ogień horyzontem.
Tuż za oazą wznosi się skalna góra, wysoka przynajmniej na 100 m, która dominuje nad doliną rzeki San Pedro. Niegdyś była tutaj ważna forteca Pucara di Quitor, zbudowana jeszcze przez tubylczą wspólnotę Atacamena i zajęta później przez Inków. Fort, który wydawał się nie do zdobycia, został opanowany w 1540 roku przez trzydziestu konkwistadorów hiszpańskich pod dowództwem Francisco de Aguirre, którzy zmusili do poddania się tysiąc miejscowych wojowników. W ten sposób San Pedro stało się nieoficjalną stolicą europejskich zdobywców. Ale nie na długo, z biegiem lat bowiem przekształciło się w anonimową miejscowość, która dopiero dzisiaj zyskała pewne znaczenie jako punkt wypadowy do eksploracji pustyni.
Różnorodność scenerii na Atacamie jest zdumiewająca. Wyjeżdżam na południe z moim starym przyjacielem Zahelem Quezada Lima, jednym z pionierów lokalnego ruchu turystycznego. W odróżnieniu od Sahary, Gobi, Takla Makan, gdzie podróżowałem na wielbłądach, bądź pustyni Thar, tutaj niestety można przemieszczać się tylko środkiem mechanicznym, ponieważ nigdzie praktycznie nie ma studni z wodą.
Największą atrakcją tego zakątka Chile jest wielki "salar", wyschnięte jezioro, trzydzieści razy większe od naszego jeziora Śniardwy. Tysiące lat temu z jeziora, silnie nasyconego minerałami, woda wyparowała i dziś leży tu gruba, twarda jak kamień, skorupa solna. Ogromna równina oślepia swoją bielą nawet przybysza w ciemnych okularach.
Dawne jezioro nasiąka wodą z niewielkiej rzeki spływającej z Kordylierów, tworząc małe, bajecznie kolorowe laguny. Wzdłuż linii brzegowej jednej z nich, nazywanej Chaxa, brodzą setki różowych flamingów, dziobiących bez przerwy1 dno w poszukiwaniu artemia salina, mikroorganizmów, które stanowią podstawowe pożywienie tych okazałych ptaków. Obfite zasoby pokarmu, jakim są drobnoustroje i algi barwią te wody na różne odcienie czerwieni i zieloności, ale najwspanialsze widoki stwarza wieczorne światło, kiedy woda nabiera koloru różu i fioletu.
Salar zadziwia także inną osobliwością. Po rzadkich deszczach szybko wyparowująca woda tworzy na powierzchni stężone roztwory krystalicznych soli mineralnych, które połyskują olśniewająco niczym brylanty.
Następnego dnia wcześnie rano, bo o godzinie czwartej, wybieram się na położony 4200 m n.p.m. płaskowyż Tatio, gdzie podziemny ogień wyzwala swoją energię w postaci dziesiątków gejzerów, fumaroli i wrzących
93
Jezioro górskie na wysokości 4000 m n.p.m. Poniżej, zabytkowy kościół z epoki kolonii
błotnych sadzawek z wielkimi bąblami pękającymi gwałtownie. Po trzech godzinach jazdy autem staję oniemiały w surrealistycznym świecie. Przede mną prosto w błękitne niebo wystrzeliwują z głuchym sykiem na wysokość kilka metrów pióropusze gorącej wody i pary. Bez przerwy albo w regularnych odstępach czasu wytryskują pośród bulgotów i gwizdów wysokie do 10 m gejzery wody. Jacyś turyści podchodzą zbyt blisko jednego z kraterów. Przestrzegam ich przed niebezpieczeństwem, w ostatnich bowiem latach stracili tu życie młody Niemiec i Izraelczyk, którzy nie widząc otworu zasłoniętego gęstą parą, wpadli do kipiącej wody.
Wracam do San Pedro poprzez punę, typowy step wyżynny Ameryki Południowej. Rzadkie opady deszczu sprawiają, że na tej biednej ziemi, smaganej częstymi wiatrami, przetrwało mało roślinności. Ale wystarcza jej dla dziko żyjących guanako i wigoni, a także dla ich krewnych, udomowionych lam i alpak. Niełatwo jest je rozróżnić, kiedy pełne wdzięku, szybkim biegiem oddalają się od drogi. Są kuzynami dużo od nich większych wielbłądów azjatyckich i dromaderów afrykańskich, które żyją w zupełnie odmiennym klimacie.
W epoce Inków wigonie były bardzo rozpowszechnione na terytorium Argentyny, Boliwii, Peru i Chile, potem Hiszpanie mocno je przetrzebili dla mięsa i delikatnej wełny. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia było ich już tylko 15 tysięcy, ale dzięki objęciu ochroną nie grozi im już zagłada.
W drodze
na wulkan
Licancabur
(5920 m
n.p.m.)
94
95
Lamy natomiast, hodowkne przez mieszkańców tego regionu, służą jako zwierzęta juczne, a także dostarczają skór, wełny i mięsa.
Zginęło już z oczu małe stadko guanako, gdy na niebie pojawił się majestatyczny kondor, kto wie, czy nie upatrzył sobie któregoś z nich, zapewne najmniejszego i bezbronnego.
Już od pierwszego dnia pobytu w San Pedro mój wzrok często kierował się w stronę potężnego masywu Kordylierów, a dokładnie, legendarnego wulkanu Licancabur, dominującego nad pustynią. W ścianie czarnej lawy widać wyraźnie ścieżkę, która pnie się zygzakami wśród stoków, torując sobie drogę ku jeszcze jednej, całkiem innej pustyni.
Licancabur znaczy podobno "osada na górze" albo "wielka góra, która wydaje rozkazy". I rzeczywiście, archeolodzy dowiedli, że wysoko, na szczy-* cie wygasłego wulkanu, znajdowało się sanktuarium, do którego dostęp mieli jedynie kapłani podczas przesilenia i zrównania dnia z nocą. Sprawowali tam wówczas obrzędy według specjalnego rytuału i składali ofiary. Legenda głosi, że każdego, kto ośmieli się wtargnąć na szczyt, dosięgnie zemsta góry. Nie bacząc na to ostrzeżenie, postanawiam wejść na wierzchołek.
Do podnóża wulkanu jest ponad 25 km i tam dowozi mnie Zahel. Dalej rozciąga się kraina niezmierzonej samotności. Posuwanie się do przodu nie jest najwygodniejsze, bo nierówny, kamienisty teren zmusza do nieustannej uwagi, potknięcie się na kamieniu można przypłacić zwichnięciem nogi, a to oczywiście przekreśliłoby moje plany.
Idzie mi się nienajgorzej, chociaż nieduży plecak daje o sobie znać. Aż do późnego popołudnia słońce solidnie przygrzewa, potem robi się coraz chłodniej, a po zachodzie słońca nawet wręcz zimno i muszę wyciągnąć gruby sweter. Na wysokości 5000 m urządzam nocny postój. Wyżej nade mną małe plamy lodowca już nie są tak nieskazitelnie białe, jak widać je z San Pedro, nagromadzona przez wieki na powierzchni wulkanu siarka
nasącza śnieg złotym kolorem.
Przy pierwszym blasku światła wysuwam się ze śpiwora i na kuchence gazowej gotuję wodę. Lekkie śniadanie popijam herbatą z liści koki, powszechnie używanej w sąsiedniej Boliwii, a zakazanej tutaj, w Chile. Ten lekki narkotyk pomaga łatwiej znosić głód, zmęczenie, a także okazuje się przydatny do przezwyciężenia soroche, choroby górskiej w wysokich Andach.
Pozostawiam w obozowisku wszystko, co nie będzie mi potrzebne w ciągu tego dnia. Do szczytu pozostało najwyżej 5-7 godzin marszu, zatem przed zmierzchem powrócę tutaj.
96
Jest ładna pogoda, niebo niby czyste, a tu nie wiadomo skąd uderza silny, przeszywający do szpiku kości wiatr. Na domiar złego coraz bardziej daje się odczuć brak tlenu. Jestem już wyżej niż szczyt Mont Blanc i poruszam się niczym na zwolnionym filmie. Wziąłem ze sobą cebulę i cytrynę, które, podobnie jak koka, ułatwiają życie na dużych wysokościach. Tak przynajmniej uważają mieszkańcy tych stron. Mówi się, że organizmy tych ludzi cechuje duża odporność na wielkie wysokości, a krew ich odznacza się zwiększoną sprawnością przyswajania tlenu.
Obawiałem się, że brak aklimatyzacji może mnie zmusić do zrezygnowania z dalszej drogi, ale przed południem jestem na szczycie sięgającym prawie 6000 m. Wejście to uważam za osobisty sukces, gdyż nigdy nie zajmowałem się wyczynowo wspinaczką. Prawdopodobnie liście koki uchroniły mnie od nieprzyjemnej górskiej choroby.
W kraterze, na głębokości kilkudziesięciu metrów, jest małe jeziorko, gdzie kilka tygodni temu międzynarodowa ekspedycja poszukiwała zatopionego, jak głosi legenda, złota Inków. Kosztowności w siedmiometrowej głębokości jeziorze nie znaleziono, ale płetwonurkowie pobili światowy rekord. Nikt przed nimi nie spędził godziny pod wodą tak wysoko nad poziomem morza.
Ze szczytu roztacza się bajeczny widok. Z prawej strony, na terytorium Boliwii, widać jak na dłoni Zieloną Lagunę, wspaniały klejnot natury. Z lewej dominuje pustynia Atacama, której zróżnicowanie nie ma sobie równych na świecie. Brak wilgoci w powietrzu sprawia, że jest ono całkowicie przezroczyste i dlatego na horyzoncie wszystko widać w ostrych i wyraźnych konturach. Ale najbardziej głęboko pozostaje w pamięci Ona, Atacama, dzika kraina ceglastego koloru.
Z trudnością wdytham rozrzedzone powietrze. Dojmujące zimno pozwala mi wyobrazić sobie, że tam, w dole, dręczy ludzi nieznośny upał. Przekonam się o tym już następnego dnia. Potem, kiedy dotrę do Oceanu Spokojnego i krew wzbogacona w tlen ponownie zacznie bez trudu pulsować w moich żyłach, jeszcze raz trudno mi będzie uwierzyć, że wystarczyło parę godzin drogi, by dotrzeć na "skraj świata".
San Pedro de Atacama 1992
Czarne Piaski Kara-Kum
JN ie ukrywam, że przeżywam trudne chwile, walcząc
z własnymi słabościami. Wokół rozciąga się kosmiczna
pustka i panuje złowroga, martwa cisza. Żadnego punktu
odniesienia ani śladu cienia. Z niebieskiego nieba bucha
piekielny żar paraliżujący każdy ruch. Rozgrzany do
białości piasek oślepia swoim blaskiem. Męczy strasznie
pragnienie, wydaje się, że marsz trwa już całą wieczność.
Mam poranione wargi, suchość w gardle i z trudem wciągam rozpalone powietrze. Chwilami popadam w swoiste delirium, przed oczami migają czerwono-czarne płatki. Modlę się choćby o jeden lekki, przynoszący ulgę powiew wiatru, marzę o rzeźwiącym chłodzie nocy, ale na to trzeba czekać jeszcze wiele godzin.
Wędrujemy szlakiem Marco Polo przez bezlitosną dla ludzi Kara-Kum, zwaną pustynią Czarnego Piasku. Na dobrą sprawę często próbowałem doszukać się potwierdzenia tej nazwy w kolorach pustyni, której powierzchnia jest większa od Polski, ale nigdy jej barwy nie zbliżyły się do czerni. Prawdopodobnie nazwa odnosi się nie tyle do koloru, ile do drzemiącego tu niebezpieczeństwa. Latem w tym regionie jest tak gorąco, że jak powiedział nam ktoś jeszcze w Aszchabadzie nawet muchy przestają latać w obawie, że uschną im skrzydła, a jaszczurki wypoczywają na plecach, żeby ostudzić poparzone łapki.
"W królestwie pragnienia i spiekoty upał może zniszczyć człowieka, tak jak ogień niszczy drewno" mówi lokalne porzekadło. Ile czasu możemy jeszcze wytrzymać? Cierpienie fizyczne osiąga swój szczyt. Momentami tracę poczucie rzeczywistości, ogarnia mnie całkowite zobojętnienie, a nawet pewne otępienie. Niewiele brakuje, aby człowiek stracił instynkt samozachowawczy i tylko rozpaczliwym wysiłkiem zmuszam się do utrzymania się na grzbiecie wielbłąda. Oglądam się za siebie i widzę tak samo kiwające się sylwetki moich towarzyszy, równie nieludzko zmęczonych, w których spojrzeniu brak jest jakiegokolwiek wyrazu.
Przychodzi mi na myśl dramatyczna scena z filmu Lawrence z Arabii, gdzie tylko dzięki heroicznej determinacji brytyjski agent wywiadu w zabójczym upale dotarł do celu, pokonując pustynię Naufud na Półwyspie Arabskim. "Wspaniały film Davida Leana o bohaterstwie i przede wszystkim o czarze pustyni, o rządzących nią prawach oraz o jej łasce i niełasce wobec człowieka. Lawrence grany przez znakomitego Petera OToolea to charyzmatyczna postać bohatera idealisty, który dzięki sile swojego charakteru w 1916 roku dokonał czynu uważanego za niewykonalny: zjednoczył trzy plemiona arabskie przeciwko Turkom. 0'Toole był siedmiokrotnie nominowany do Oscara, ale nigdy nie wrócił do domu z nagrodą. W styczniu 2003 roku siedemdziesięcioletni aktor irlandzki odmówił przyjęcia honorowego Oscara. Poprosił Akademię Filmową, by poczekała z tym aż skończy 80 lat, chyba że wcześniej uda mu się zdobyć statuetkę za rolę w jakimś filmie. Lawrence pozostawił po
98
99
sobie książkę Siedem filarów mądrości, która jest największą elegią na cześć
pustyni.
Wypijam z manierki kilka łyków wody, życiodajnego eliksiru i, z pewnym wysiłkiem, przełamuję stan apatii. Od wczoraj oszczędzamy ostatnie zapasy wody, bo studnia, która miała zapewnić nam nowe zapasy, okazała się zupełnie wyschnięta.
Przychodzi mi także na myśl umierający z pragnienia Antoine de Saint--Exupery, który w swojej noweli autobiograficznej napisał: "Woda! Nie jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem. Największym bogactwem, jakie istnieje na świecie".
Dopóki mam wodę, jestem panem sytuacji, a bywało dużo gorzej. Kiedyś w Mali resztkami sił, ciesząc się jak dziecko, dotarłem do studni * . i nie mogłem się napić, bo pływało w niej zdechłe zwierzę. Pamiętam, że ogarnął mnie paniczny strach, czy wystarczy mi jeszcze sił, aby dotrzeć do kolejnego źródła wody, odległego o cały dzień marszu. Odwodnienie organizmu postępowało w galopującym tempie, ciało wiotczało, coraz wolniej krążyła zgęstniała krew, zmuszając serce do zwiększonego wysiłku. Wycieńczony, szczęśliwie dobrnąłem do końca tego trudnego i pełnego
fantasmagorii szlaku.
I chociaż później poznałem najstarszą pustynię świata: Namib, i najbardziej jałową, "małą i piękną" prawie udomowioną Atacamę, legendarną Taklamakan której nazwa wywołuje trwogę, gdyż znaczy mniej więcej "jeśli wejdziesz, nie wyjdziesz", straszliwą Rub al-Chali bądź Gobi, jedną z najstrasz-niejszych, gdzie temperatura latem rośnie do 50C, a zimą spada do 40C,
0 której Mikołaj Przewalski pisał: "Tmwersate w pełni lata jest porównywalna do przejścia przez piekielne płomienie" to jednak po latach, jeszcze dziś przechodzą mnie ciarki, kiedy wspominam tę dramatyczną przygodę.
Słońce stoi niemalże w zenicie, kiedy nieoczekiwanie, po zejściu z wysokiej wydmy, natykamy się na prawdziwy las saksaułowy, gąszcz wysokich krzewów, który powinien zapewnić nam trochę odpoczynku. Okazuje się jednak, że groteskowo poskręcane pędy nie dają żadnego cienia
1 to, co miało ochronić nas od spiekoty, okazuje się rozżarzoną niczym piec pułapką, w której zupełnie nie ma czym oddychać.
Saksauł jest spektakularnym przykładem przystosowania się roślin do ekstremalnej suszy. Jego korzenie, osiągające nieraz długość dziesięciu metrów, zagłębiają się w ziemię w poszukiwaniu wilgoci. Jest tak twardy i ciężki, że wrzucony do wody opada na dno. Miejscowa ludność
100
wykorzystuje go do rozpalania ognia, kalorycznością bowiem nie ustępuje węglowi.
Kara-Kum jest niczym monochromatyczna mozaika, ukształtowana przez piaski, płaskowyże i gliniaste "takyry". Te ostatnie są depresjami, na których popękany teren przypomina olbrzymi parkiet wyłożony dużymi deszczułkami. W okresie wiosennych deszczów zamieniają się one w istne jeziora magazynujące wystarczająco dużo wody, by napoić kilkutysięczne stada owiec.
Późnym popołudniem znowu ruszamy w drogę. Niedaleko nas przesuwa się wir piaskowy przypominający kolumnę o średnicy kilkudziesięciu metrów i wysokości prawie kilometra. Słupek rtęci na termometrze spadł już wyraźnie i teraz wskazuje tylko 36C, ale gorące podmuchy wiatru smagają nas nieustannie, osuszając z resztek płynu. Karawana wielbłądów, kołysząc się rytmicznie, niczym zakotwiczone na morzu jachty, niewzruszenie przemierza niekończące się wydmy, wybierając między nimi najłatwiejsze przejścia. Ciała nasze są obolałe od nieustannego ruchu w twardym siodle.
Obserwując cienie, które rzucają na ziemię nasze zwierzęta, można by określić dokładną godzinę. Z rana są one bardzo długie, potem skracają się stopniowo, by w południe zniknąć pod brzuchami wielbłądów, a następnie pojawić się już po drugiej stronie.
Wielbłąd, nazywany statkiem pustyni, jest symbolem heroicznej umiejętności przetrwania w suchym regionie. W sytuacji bez wyjścia w letnie upały wielbłąd może obyć się bez wody 7 dni, a zimą nawet 10. Posiada nadzwyczajny zmysł orientacji, który pozwala mu wyczuć obecność zbawiennego płynli z odległości dziesiątków kilometrów. Tajemnica wytrzymałości tego zwierzęcia na upał tkwi w tym, że temperatura jego ciała, wynosząca w godzinach porannych 34C, rośnie do 40C w godzinach największego żaru* co pozwala na sporą oszczędność wody w organizmie. Podczas wędrówki traci jej nawet do 30%, to znaczy dwa razy więcej niż wynosi limit człowieka. Po dotarciu do wodopoju może w ciągu kwadransa wypić prawie 100 litrów wody, uzupełniając natychmiast cały zapas. Także długie nogi pozwalają lepiej znosić dokuczliwy skwar.
Tylko ci, którzy bliżej poznali te zwierzęta, są w stanie w pełni docenić ich właściwości. Chociaż udomowione od kilku tysięcy lat, nie potrafią wzbudzić w sobie sympatii do człowieka. Z niechęcią słuchają poleceń właściciela, okazując mu najdalej idącą obojętność. Wydają pomruki niezadowolenia, bulgoczą z irytacji, ryczą, plują śliną niczym kobra jadem. Sprawiają wrażenie bezmyślnych i tępych, obojętnych na wszystko, co je otacza. Na dobrą sprawę
101
Charakterystyczny element pustyni Kara-Kum
wielbłądy nie lubią się nawet między sobą. Saharyjskie przysłowie mówi: "Ze wszystkich rzeczy, które Bóg dał człowiekowi, najpiękniejsze są dwie uśmiechnięta twara młodej kobiety i wielbłąd". Arabowie mówią, że dobry dromader powinien posiadać miękki grzbiet, a także posłusznie reagować na polecenie wstania czy położenia się, nie zmuszając właściciela do użycia bicza. W języku arabskim istnieje około 100 określeń wielbłąda: dżemel to zwierzę juczne, mehari służący do jazdy lekkiej, ben to jednolatek, ida czteroletni. Inne określenie ma wielbłąd o białej sierści, inne o rudej, podobnie jak wielbłądzica czy samiec lub wałach itd., itd. Żywią się beztreściwą, twardą i kłującą roślinnością i są zdolne nieść na sobie 200 kg ładunku, przemierzając nawet 80 kilometrów dziennie. Stopy o szerokich płaskich racicach pozwalają z łatwością pokonywać piaszczyste tereny. Wsiadać na siodło należy szybkim ruchem, bo wielbłąd natychmiast podnosi się zrywami z ziemi, przechylając się niebezpiecznie do przodu, a później do tyłu.
Kiedyś na pustyni Taklamakan w Chinach odkryłem rzecz, o jakiej nie wspominasięwżadnej literaturze naukowej. Termometr ustawionyna wysokości
103
T;
jednego metra wskazywał 42C, umieszczony na grzbiecie wielbłąda zaledwie 29C, natomiast na powierzchni piasku temperatura wzrosła natychmiast
do 66C.
Mówi się, że pustynia to obszar, gdzie roczne opady nie przekraczają 250 mm. Ale specjaliści uważają, że są to jałowe obszary, gdzie potencjalne parowanie jest wyższe od opadów. W niektórych częściach Sahary wschodniej wynosi ono nawet 6000 mm rocznie, przy opadach tylko 30 mm. Oznacza to, że słońce może pochłonąć aż dwustukrotną ilość opadów. Praktycznie biorąc, morze wewnętrzne o głębokości 4,5 m wyparowałoby tam w ciągu jednego roku. Na pustyni Atacama w Chile deszcze zdarzają się raz na kilka lat. Na Skeleton Coast w Namibii stale występują nocne mgły, będące źródłem życiodajnej wilgoci.
Aby ulżyć naszym zwierzętom, długie odcinki drogi pokonujemy pieszo, wykorzystując często cień rzucany przez karawanę. W pewnej chwili wielbłądy przyspieszają krok, pojawia się ubity grunt, kupki łajna. Z pewnością znajdujemy się w pobliżu wody. Rzeczywiście, w wąskiej rozpadlinie natrafiamy na studnię głęboką na trzy metry. Rozsądek mówi, by dokonać sterylizacji wody za pomocą pastylek Micropur bądź amukiny, jednak nasze pragnienie dochodzi do granic wytrzymałości, nic więc dziwnego, że rzucamy się na nią jak zwierzęta i pijemy łapczywie. Woda jest słonawa, ma muliste zabarwienie i obrzydliwie śmierdzi, ale któż by w takim momencie zwracał uwagę na drobiazgi.
Jest już późny wieczór i oczywiście urządzamy obozowisko. Rozjuczamy zwierzęta i napełniamy bukłaki wodą. Herbata, a później makaron i mięso z puszki stanowią wykwintną kolację. Po upale już dawno nie ma śladu. Ziemia szybko wyparowuje swoje ciepło i błogie uczucie chłodu przywraca wszystkim siły i chęć do życia.
Stopniowo chłód przechodzi w wyraźne zimno i trzeba w końcu wcisnąć się w śpiwór. Batyr opowiada, że cztery lata temu w Kara-Kum w uszkodzonym samochodzie zginęło dwóch nafciarzy i ich kierowca. Zdarzyło się to w pełni zimy, przy temperaturze 30C i na dodatek w czasie polarnego wiatru z Syberii. Nieszczęśnicy zamarzli po czterdziestu ośmiu godzinach wyczekiwania na pomoc.
Przed godziną 6.00 horyzont jaśnieje, pojawia się słońce, które zabarwia całą okolicę gamą płomiennych kolorów. W trzy godziny później ponownie skwar leje się z nieba. Daleko na horyzoncie pojawia się ciemna plama. Trudno określić, jak daleko, bo odległości na pustyni są zwykle bardzo złudne
i często wydają się nawet trzy razy mniejsze niż w rzeczywistości. Wkrótce rozpoznać można długą karawanę, która w nienagannym szyku mozolnie przedziera się przez wydmy, przecinając nasz kierunek. Mężczyźni, pełni dumnej skromności, wyglądają jak siedzące bez ruchu mumie z twarzami bez wyrazu, na których widać jednak nieludzkie zmęczenie. Ich wzrok jest przytępiony i niewzruszony. Częstujemy ich papierosami, wymieniamy kilka towarzyskich zwrotów i rozchodzimy się w różne strony.
Przed zachodem słońca osiągamy oazę Jerbent. Kilku mężczyzn wypoczywa w cieniu jurty, dwie kobiety wyciągają wodę z głębokiej studni. Nasz przyjazd mąci spokój tej społeczności. Gość jest w tych stronach świętością i ten, który przybywa po długich trudach drogi, może liczyć na życzliwą gościnność. Dynia, najstarsza córka gospodarza, napełnia nam kubki "ciau", chłodnym fermentowanym mlekiem wielbłądzim o smaku kwaśnogorzkim, które doskonale gasi pragnienie i jest całkiem smaczne. Wkrótce na miękkim dywaniku zastępującym stół pojawia się zupa z mięsa baraniego, w której moczymy podpłomyki. Pan domu opowiada
0 nieszczęściach swojego życia., o trójce dzieci zmarłych podczas epidemii
1 o jedynym bogactwie tej oazy, czyli wodzie, której nigdy tu nie brakuje.
Znaleźliśmy się w innej cywilizacji, dużo bliższej czasom Marco Polo niż rokowi dwutysięcznemu w świecie, gdzie obowiązują wartości, o których mieszkańcy Europy już dawno zapomnieli. Za dwa dni będziemy w Aszchabadzie, a dzień później w Starej Europie. Wkrótce nadejdzie odczucie, że nasza przygoda w Kara-Kum była tylko jakimś snem na jawie.
Aszchabad 1989
104
Państwo-
-WIDMO
Duszny, obezwładniający skwar lejący się
z nieba wysysa ostatnie siły z człowieka. Temperatura
sięga 40C i gorący wiatr niesie tumany dławiącego
kurzu. Dokucza dręczące brzęczenie much.
Wszędzie wkoło złowieszczy, budzący grozę widok zgliszcz domów zniszczonych przez artylerię i naloty bombowe. Do 1991 roku były to banki, hotele, teatry, muzea, ministerstwa. Dziury po kulach nawet na rzadko zachowanych w całości obiektach. W rynsztokach gniją zepsute banany. Dokoła góry wysypisk śmieci, skąd uderza odrażająca woń zgnilizny. Nieliczni przechodnie okazują wyraźną nieufność w stosunku do białego intruza. Kilka kobiet, o smukłych figurach i pięknych twarzach, ze skromnie opuszczonymi oczami umyka w labirynt wąskich uliczek przed wścibską kamerą. Po jezdni, pełnej jam, posuwa się wolno dwukołowa ośla kolaska, tu i ówdzie siedzą pod murami skulone postacie. W jednym zakątku dodaje nieco optymizmu kwitnące na fioletowo drzewo jaca-randy. Trudno otrząsnąć się z przygnębienia. Takie morze ludzkiej niedoli, które jest w stanie zaszokować każdego przybysza, widziałem tylko w Kabulu i Groźnym.
Jestem w Mogadiszu, stolicy Somalii, kraju-widmie, nie uznawanym przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Ministerstwa spraw zagranicznych wielu krajów gorąco odradzają wyjazdy do tego Rogu Afryki, bez względu na cel i charakter podróży, i nie biorą na siebie odpowiedzialności za to, co może spotkać ich obywatela w tym niebezpiecznym regionie.
Miasto nigdy nie miało znaczniejszych zabytków archeologicznych, ale i te nieliczne, godne uwagi budowle, takie jak meczet Fahr en-Din z XVIII wieku, katedra katolicka czy parlament zamienione zostały w stosy gruzów. Dzieje miasta były burzliwe zawsze, chociaż nigdy tak bardzo jak dzisiaj. Już w VII wieku mieli tu przystań arabscy kupcy. Wtedy to dotarł tu islam sunnicki, odłam posiadający największe wpływy, do którego należy 80% muzułmanów. Właśnie staja dzielnica miasta Hammar Wein była zawsze pamiątką tej obecności* W 1871 roku Mogadiszu znalazło się w rękach sułtana Zanzibaru, a 34 lata później zajęli je Włosi, którzy pozostawali tutaj do chwili uzyskania przez kraj niepodległości w 1960 roku.
Moja reporterska wyprawa to próba poznania kraju, którego od lat nikt nie odwiedza. Długotrwała wojna domowa przekreśliła wszelkie szansę na turystykę w wegetującym i desperacko walczącym o przetrwanie kraju. Mogadiszu, zamieszkałe przez prawie dwa miliony zagubionej i przeżywającej koszmar ludności, znajduje się w rękach sześciu liderów klanów dysponujących prywatnymi armiami milicji, które nierzadko ścierają się w prawdziwych bataliach.
Musse Suudi, protektor północnej części miasta, gdzie dominują
106
107
wille i niewysokie budynki, posiada "armię" liczącą 10 tysięcy i zajmuje się eksportem bananów, głównego produktu dewizowego Somalii. Jego rywal z południa, Hussein Farah Aidid, syn poległego w 1996 roku generała, może liczyć na bojówkę w sile 1500 ludzi. Mohamed Kanyare zaś, pod którego wpływami pozostaje teren leżący pomiędzy lotniskiem Dayniila imiastem, ma własny oddział milicji złożony z4 tysięcy dobrze wyszkolonych ludzi. Kiedy odwiedziłem go, aby przeprowadzić z nim rozmowę, zapytał wprost: "Ile mi dasz za wywiad?". "A ile mi zapłacisz za to, że go, opublikuję w Europie?" odparłem. "Zapewnię ci życie na moim terenie!" rzucił już przyjacielskim tonem.
W mieście kwitnie przestępczość. Praktycznie każdy posiada tu broń palną. Na przykład AK-47 "madę in Russia" można kupić już za 120 dola-* rów, czyli dużo taniej niż na słynnym Bazarze Szmuglerów w pakistańskiej miejscowości Darra. Nie ma dnia bez morderstwa, grabieży, gwałtu czy porwania. W ubiegłym tygodniu odzyskał wolność młody miejscowy chirurg, za którego ludzie jego klanu musieli zapłacić 4 tysiące dolarów.
Poznałem go w barze hotelowym. Pracuje w szpitalu Benadir opłacanym przez Czerwony Krzyż. Zarabia 300-400 dolarów, co wystarcza na spokojne życie jego rodziny i nawet na pomoc bliskim. Mówi, że Somalia spadła na samo dno i jest koncentratem wszystkich tragedii świata. "Wspólnota plemienna jest naszym przekleństwem, ohydnym pretekstem do zemsty i regulowania porachunków mówi wzburzonym tonem. Cała inteligencja wyemigrowała, realnych szans na pokój nie widać, łańcuch wendet ciągnąć się będzie jeszcze przez pokolenia. Chyba że... organizacji fundamentalis-tów islamskich al-Ittihad uda się któregoś dnia stworzyć republikę islamską. Wyczerpani i wygłodniali ludzie widzą w islamie konkretną możliwość przezwyciężenia podziałów politycznych i klanowych, ideę umożliwiającą odzyskanie wartości moralnych i zaprowadzenie poprawnych norm życia społecznego. Próbowaliśmy już socjalizmu. Zawiódł. Próbowaliśmy kapitalizmu. Nie funkcjonował. Szukaliśmy odpowiedzi w arabskim nacjonalizmie i on także nie dał korzyści. Nie pozostaje nic innego, jak powrócić do korzeni naszej kultury, do islamu i na jego osnowie zbudować nowe społeczeństwo" kończy swój wywód chirurg.
Poruszanie się w tych stronach to nieustanne balansowanie na cienkiej linie. ' Przypominają o tym pojedyncze, przytłumione strzały albo ostra strzelanina, które rozrywają chwile nierealnej ciszy. W tym kraju nikt nie zna dokładnej liczby ludzi żywych (5,7, 9 milionów?), ale też nie wie, ile ginie każdego dnia.
108
Życie człowieka nie przedstawia tu żadnej wartości. Przygotowując się do wyjazdu do Somalii, przepisałem wykaz "wojennych" komunikatów, z przełomu lat 2002 i 2003, ogłoszonych przez organizacje ONZ-owskie. 2 stycznia: szwajcarski biznesmen zamordowany w Hargeysie, stolicy samozwańczej republiki Somaliland; 26 grudnia: czterech uczniów zabitych podczas ataku na autobus w Mogadiszu; 4 września: 15 zabitych w potyczkach w Mogadiszu; 5 sierpnia: ponad 120 ofiar w starciu band w Puntland; 31 lipca: ponad 100 wyprawionych na tamten świat w Baidoa; 25 lipca: setki ludzi ratowało się ucieczką w czasie strzelaniny w stolicy; 24 lipca: 30 zamordowanych w potyczce ulicznej w Mogadiszu; 4 lipca: ponad 20 zabitych we wczorajszej walce w Baidoa; 1 lipca: walki uliczne w Baidoa; 28 maja: ponad 60 ofiar w ostatniej batalii w Mogadiszu; 24 maja: wiele osób zmasakrowanych podczas ataku milicji na pałac rządowy.
Bezsensowna barbarzyńska wojna, przynosząca od kilkunastu lat ofiary i zniszczenia, połączona z klęskami straszliwej suszy o biblijnych wymiarach, pozostawia głęboką nie zaleczoną ranę. Wielu młodych mieszkańców miasta nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że ludzkość żyje już w XXI wieku.
Podczas tych rozmyślań, wyczuwam pewne poruszenie. Pośród zwałów gruzów centralnej ulicy Mąka al-Mukarama pojawia się długa kolumna pojazdów wojskowych z włączonymi światłami. Przestraszeni przechodnie przyciskają się do resztek ścian zburzonych domów. Na wozach bojowych rozwydrzeni, pewni swojej bezkarności młodzi ludzie, uzbrojeni w pistolety maszynowe na dwójnogach, granatniki, działka pięćdziesięciomilimetrowe, haubice, wielokalibrowe karabiny maszynowe, gotowi są do prowadzenia ognia we wszystkich kierunkach. Eskortują właśnie swojego bossa, Osmana Aato, udającego się na lotnisko. Mci ochroniarze, żując beznamiętnie "życiową dawkę khata", lekkiego narkotyku, niezdolni do okazania uczuć, wcale nie przejawili głębokiego respektu przed tą demonstracją siły.
Scena jakby żywcem wyjęta z filmu Helikopter w ogniu, rekonstrukcji jednej z najtragiczniejszych amerykańskich misji wojskowych, operacji pod kryptonimem "Irenę" w stolicy Somalii w październiku 1993 roku. Dziesięć lat temu kraj ten był areną jednej z najbardziej krwawych i okrutnych wojen domowych w Afryce. Konflikty rodowe doprowadziły do rozpadu państwa, nie funkcjonował aparat administracyjny, nie było policji ani sądownictwa. Obok prywatnych armii lokalnych kacyków reprezentujących zwaśnione rody, starające się zachować swoje wpływy i niezależność w poszczególnych rejonach, wszędzie grasowali bandyci.
109
Bazar khata, używki psychostymulującej,
w Mogadiszu
ONZ łudziło się, że interwencja 38 tysięcy żołnierzy Błękitnych Hełmów, w tym 26 tysięcy Amerykanów, pozwoli złagodzić krwawe konflikty lokalne i zaprowadzić pokój i demokrację w kraju rozlewu krwi i wielkich zniszczeń. Operacja "Irenę" miała na celu unieszkodliwienie wysokiej rangi zastępców jednego z dwóch somalijskich przywódców, generała Mohameda Faraha Aidida. Zatrzymajmy się na chwilę nad biografią tego człowieka. Były pastuch bydła w 1956 roku został porucznikiem armii włoskiej. Po uzyskaniu niepodległości wystąpił przeciwko nowemu przywódcy kraju Siadowi Barremu. Za działalność opozycyjną spędził 6 lat w więzieniu, w 1984 roku został ambasadorem w Delhi. Po powrocie stanął na czele Kongresu Zjednoczonej Somalii, ruchu partyzanckiego, który w 1991 roku doprowadził do obalenia znienawidzonego reżimu Barrego. Jeszcze w tym samym roku popadł w konflikt z Alim Mahdim, tymczasowym prezydentem.
Aidid był głównym wrogiem interwencji Błękitnych Hełmów, której sprzeciwiał się od początku. Po oskarżeniu go o odpowiedzialność za śmierć 24 żołnierzy pakistańskich z sił pokojowych nadzorujących
110
pomoc humanitarną (według sekretarza generalnego ONZ Boutrosa--Ghaliego 80% żywności wpadało w ręce band) wydano nakaz jego aresztowania. Samoloty i helikoptery bezskutecznie bombardowały jego główną kwaterę, ale ludzie Aidida wciąż sprawowali kontrolę nad lotniskiem i portem, pobierając słone opłaty. Za przycumowanie statku do rozładunku taryfa wynosiła od 5 do 10 tysięcy dolarów, za użytkowanie lotniska ONZ zmuszona była płacić 3 tysiące dolarów dziennie. Podczas jednego z ataków na siedzibę Aidida zginęło 35 żołnierzy ONZ i 40 cywili lokalnych. Po generale, który za taktykę walki przyjął partyzantkę uliczną, nie było śladu. Na nic się zdała nagroda 25 tysięcy dolarów wyznaczona za jego głowę. Generał oskarżył ONZ o "naruszenie" mandatu i zbytnią agresywność.
PerfekcyjniezaplanowanaoperacjapojmanialudziAidida, przewidziana na jedną godzinę, zakończyła się masakrą. Nie poskutkowało znakomite wyszkolenie, sprawność wywiadu i technologia. Po zestrzeleniu dwóch helikopterów atak zamienił się w rozpaczliwą, trwającą 15 godzin misję ratunkową. Spośród 123 komandosów elitarnej amerykańskiej Delta Force i Rangerów zginęło wtedy 18, a 73 zostało rannych. Praktycznie żaden uczestnik akcji nie wyszedł z niej cało. Islamscy panowie wojny upokorzyli wielkie mocarstwo. Była to najdłuższa i najbardziej destrukcyjna potyczka amerykańskich jednostek specjalnych od czasów wojny w Wietnamie.
Ślady
wieloletniej
wojny
klanowej
w Somalii
111
Nawet podczas Pustynnej Burzy nie przeprowadzono takiej bitwy. Na placu boju pozostało też około tysiąca zabitych Somalijczyków. Fundamentaliści islamscy nie oszczędzili też zwłok. Rozbawiony tłum wlókł" nagie ciało dziewiętnastoletniego Jamesa Smitha jeepem po ulicach miasta jako trofeum. Żeby pokazać całą grozę walki, reżyser Ridley Scott wyeliminował z filmu wszystko to, co nie dotyczyło bezpośrednio prawdziwej wojny czy przemocy. Nie pozostawił ani chwili pauzy, żadnych zbytecznych scen tylko nieustanne sekwencje coraz to brutalniejszych walk.
Sytuację w Somalii zaostrzyły napięcia etniczne, ponieważ każda z głównych frakcji walczących o kontrolę nad krajem, obawiała się, że interwencja sił misji pokojowej, jakby na ironię nazwanej "Restore Hope" Przywrócić Nadzieję, może naruszyć równowagę sił na ich niekorzyść. ' Nie bez znaczenia była także zdeterminowana ofensywa islamska wynikająca z nienawiści do Amerykanów, podsycana przez samego Osamę bin Ladena, znajdującego się na początku swojej legendarnej kariery. Tworzył on obozy szkoleniowe, dostarczał broń, zaopatrzenie, żywność, a przede wszystkim zapewniał finanse ze swoich prywatnych funduszy na walkę z "aroganckim neokolonialistą" amerykańskim. Świat poznał wtedy nowy aspekt międzynarodowego ruchu terrorystycznego bazującego na pryncypiach fundamentalizmu islamskiego, sponsorowanego nie przez zainteresowany rząd, a przez osobę prywatną. Metody walki ekstremalnych ugrupowań okazały się nad wyraz skuteczne. "Misjonarze pokoju" wplątani w niezrozumiałą, feudalną politykę wewnętrzną kraju, nie mogąc sobie poradzić z lokalnymi bandami, sfrustrowani ewakuowali się z Somalii, zostawiając kraj pogrążony w anarchii.
Aidid jeszcze przez prawie trzy lata, aż do śmierci, odgrywał dominującą rolę w kraju. Jego miejsce zajął syn Hussejn, rezerwista piechoty morskiej USA. Mający dziś 38 lat kapral posiada obywatelstwo amerykańskie i od 14 roku życia aż do 30 mieszkał na stałe w Stanach Zjednoczonych. Gdy powrócił do kraju, ojciec mianował go szefem bezpieczeństwa w zajętym przez siebie mieście Bajdoa. W latach 1992-1993 uczestniczył jako marinę w operacji "Przywrócić Nadzieję", był łącznikiem między dowództwem wojsk USA a siłami ojca. Nigdy nie zdołał osiągnąć takiej reputacji jak ojciec.
Do Mogadiszu przyleciałem wczoraj z Nairobii jednym z pięciu małych samolotów z zakrytymi szczelnie oknami, które codziennie przemycają tu 5 ton liści khata, będących narodową obsesją. Za ładunek używki psychostymulującej stołeczni hurtownicy płacą 120 tysięcy dolarów, co
Niezbędne ubezpieczenie
znaczy, że w skali rocznej do Kenii wypływa stąd ponad 40 milionów dolarów. To bardzo dużo, jak na kraj oależący do piątki najuboższych na świecie. Dla zapewnienia chwil euforii Nałogowcy, nie umiejący żyć bez "sztucznego raju", wydają ostatnie pieniądze, często zdobyte podczas napadów.
Kroniki mówią, że w XV wieku zażywanie khatu należało do towarzyskiego rytuału miejscowej arystokracji. Jego użycie wśród pospólstwa rozpowszechniło się zupełnie niedawno, bo dopiero w latach sześćdziesiątych i szybko osiągnęło rozmiary prawdziwej plagi, stając się groźnym zjawiskiem społecznym.
Liście żute godzinami tworzą papkę wydzielającą gorzki i zielonkawy sok dający efekt jak po amfetaminie. Jedna porcja khata, odpowiadająca 5 miligramom amfetaminy, kosztuje na ulicy pól dolara. Osoby żujące liście mówią, że czują się szczęśliwe, pogodne i silne. Narkotyk pozwą-
la zapomnieć o głodzie, zmęczeniu, powoduje ożywienie i poprawia nastrój. Często zastępuje nawet posiłek, ale kilka dni później przynosi przygnębienie, zmęczenie i rozdrażnienie. Nierzadko staje się-przyczyną gwałtownych bójek czy strzelaniny. Odurzenie zobojętnia na wszystko, pozwala lekceważyć niebezpieczeństwo, czy nawet dokonać morderstwa z zimną krwią.
Khata kwitnie u podnóży góry Kenia na wysokości powyżej 1500 m n.p.m. "Mira", jak nazywają uprawę khaty w Kenii, jest bardzo intratnym interesem, wyparła nawet uprawę kawy, która zawsze przynosiła duże zyski. Gałązki z liśćmi zrywane przez cały dzień z drzew przez 11-13-letnie dzieci, wieczorem odjeżdżają ciężarówkami do Nairobi, skąd o świcie powietrzna flotylla przerzuca towar do Mogadiszu. Rozładowanie trwa nie dłużej niż 10 minut, piloci odbierają pliki banknotów, a hurtownicy szybko odjeżdżają w stronę miasta. Trzeba się spieszyć, bo liście muszą świeże dotrzeć na rynek, jako że skutecznie działają najwyżej do dwóch dni po zerwaniu.
Handel tą używką próbował wykorzenić dyktator Siad Barre, który wprowadził nawet karę śmierci za ten proceder, ale 200 tysięcy dystrybutorów kontynuowało wciąż swoją działalność, i robi to do dziś.
Znalazłem się w jedynym na świecie kraju, gdzie cudzoziemiec nie potrzebuje mieć paszportu, ale za to menedżer zawiadujący tym terenem jest w stanie wymusić 30 dolarów "opłaty lotniskowej". Na lotnisku o nazwie Dayniile, które nie posiada wieży kontrolnej i ogranicza się wyłącznie do gruntowego, osiemsetmetrowego pasa startowego pośród wyschniętego stepu, czekał, wyłącznie do mojej dyspozycji, samochód oraz drugi, z kilkunastoosobową, uzbrojoną po zęby w ciężką broń maszynową, ochroną, z którą od tej pory miałem nie rozstawać się ani na chwilę. Jej wynagrodzenie wynosiło 300 dolarów dziennie, bo taką stawkę ustaliła kiedyś mafia dla wszelkich organizacji charytatywnych i dziennikarzy. Podczas gdy w Polsce funkcjonariusze z Biura Ochrony Rządu czuwają nad nierozerwalnością ochrony, wydzielają sektory obserwacji i organizują różne szyki, tu liczy się głównie pierścień ochronny składający się z 15 osób i będący w stanie siłą ognia wystraszyć każdego, kto miałby jakiekolwiek złe zamiary.
Zapomniany przez Boga Mogadiszu jest dziś areną bezpardonowej walki. Wojna zniszczyła doszczętnie miasto, przerwała funkcjonowanie wszystkich struktur władzy centralnej. S ą trudności z wodą i elektrycznością. Szkolnictwo ogranicza się do poziomu podstawowego. Co drugie dziecko nie osiąga piątego roku życia, dochód na głowę mieszkańca szacowany jest
114
TOYOTA
Prywatna eskorta Autora
Uczennica /Koty średniej w Mogadiszu
na 90 dolarów rocznie. Długoletni chaos przyczynił się do narodzin kompletnej anarchii. Życie sprowadza się do sztuki przetrwania, trudnej do zrozumienia dla kogoś, kto tu nie mieszka.
Abdjrashid Shire, właściciel Sahafi Hotelu, jednego z dwóch czynnych w stolicy, w którym się zatrzymałem, pochodzi z plemienia Darod, najpotężniejszego klanu w całej Somalii. "Wyjaśnia, że sytuacja w mieście jest "nieco" napięta i jego ludzie nie będą w stanie zapewnić mi bezpieczeństwa we wszystkich częściach miasta, tak jak to wcześniej obiecywał. Wykonuje kilka telefonów, a następnie radzi, że jeśli już koniecznie chcę zobaczyć centrum, najbardziej niespokojną strefę miasta, to powinienem zgłosić się do
lokalnych bossów.
Zatrzymujemy się naprzeciw posterunku z ludźmi gotowymi do Wzięcia udziału w każdej walce. Dwóch z nich zagląda do auta, podczas gdy kilku innych ich asekuruje. Atmosfera jest nieprzyjazna. Mówią, żeby zaczekać. Wkrótce przyjeżdża sam szef, ale nie chce podjąć decyzji, dopóki zgody nie wyrazi watażka, którego terytorium zaczyna się o trzy ulice dalej. Po pół godzinie oczekiwania młodzian z kałasznikowem z granatem nasadkowym i bagnetem kategorycznym tonem radzi mi wrócić tam, skąd przybyłem. Złowieszczym symbolem wojny domowej stał się fakt, że młodemu, doszczętnie zdemoralizowanemu pokoleniu, wierzącemu jedynie w siłę karabinu, nie jest w ogóle znane pojęcie porządku konstytucyjnego. Słusznie zauważył kiedyś rzymski filozof Seneka, że "człowiek głodu
nie dba o sprawiedliwość".
Czas już jechać na umówione spotkanie z władzami Transitional National Government (TNG), Tymczasowego Rządu, który uzurpuje sobie prawo do zarządzania krajem. Organ ten, powołany na trzy lata w 2000 roku na Konferencji Pokojowej w Dżibuti w wyniku porozumienia 1200 delegatów reprezentujących główne plemiona Somalii, praktycznie nie sprawuje żadnej władzy, bo nie ma poparcia "udzielnych księstw" będących w rękach kacyków klanowych, czy też przywódców zbrojnych formacji. Sytuacja wymyka się spod kontroli także dlatego, że jeszcze 12 lat temu Somalijski Ruch Narodowy doprowadził do utworzenia na północy kraju odrębnego, niepodległego państwa, obejmującego terytorium byłego brytyjskiego Somalilandu, państwa, które nie zostało jednak zaakceptowane przez społeczność międzynarodową.
Później na północnym-wschodzie narodził się Pundand, samozwańcza administracja nie mająca oficjalnych aspiracji autonomicznych. Rok temu
116
pojawił się jeszcze jeden organ administracyjny, zawieszony między rzeczywistością i fikcją: Somalia Południowo-Zachodnia, którą zarządza szejk Hasan Muhammad Nuur.
TNG, który posiada własną armię i policję, nie jest w stanie rządzić nawet stolicą. A przyczyna jest prosta: liczebność jego sił zbrojnych wynosi. .. 200 mężczyzn, tyle samo, ile ma do swojej dyspozycji minister spraw wewnętrznych bądź też każdy nieco zamożniejszy kupiec.
Pod nieobecność prezydenta, przebywającego za granicą, przyjmuje mnie premier Ali Hassan Abshir Farah. Pytam o szansę wybrnięcia z tarapatów politycznych. "Sytuacja w naszym kraju jest niezwykle trudna przypomina mój rozmówca. Od 15 października w kenijskiej miejscowości Eldoret odbywa się konferencja pokojowa, w której uczestniczą przedstawiciele wszystkich klanów. Powtarza się tam często, że do wyjścia Somalii z tunelu anarchii niezbędna jest międzynarodowa solidarność. Pewien sukces w Eldoret już jednak odniesiono: podpisano porozumienie o zawieszeniu broni".
"DelegaciwEldoret, piętnastej jużwciągu 11 lat Konferencji Pojednania Narodowego, nie są zbyt optymistycznie nastawieni zauważam. Przez 4 miesiące wydano na nią 4 miliony dolarów, ale podobno połowa tej sumy zniknęła w kieszeniach organizatorów. Niektórzy ważni liderzy, nie znajdując wspólnego języka, na znak protestu opuścili obrady. Zatem, czego można się spodziewać?"
Premier ponownie wraca do tego samego: "Społeczność międzynarodowa musi podać nam rękę. A sytuacja jest korzystna, bo naród jest wyraźnie zmęczony waśniami", izolacją międzynarodową i postępującą degradacją ekonomiczną". Nie przekonują mnie jego słowa, bo przychodzi mi na myśl odwieczne ludowe porzekadło: "Ja i Somalia przeciwko całemu światu. Ja i mój klan przeciwko Sorhalii. Ja i moja rodzina przeciwko klanowi. Ja i mój brat przeciwko rodzinie. Ja przeciwko mojemu bratu". To niezwykle trafnie oddaje mocno zróżnicowany poziom solidarności grupowej.
Chcę wiedzieć, skąd biorą się pieniądze na finansowanie rządu. "Płyną one głównie od naszych ziomków żyjących na obczyźnie odpowiada premier. Co roku od miliona krewnych z zagranicy dociera do Somalii ponad 500 milionów dolarów. Tylko do Mogadiszu napływa 25 milionów dolarów miesięcznie. Dla nas rodzina jest wszystkim, a więzy pokrewieństwa są równie ważne jak woda na pustyni. Większa część populacji nie przetrwałaby bez takiej pomocy".
Późnym popołudniem, z nastaniem bardziej komfortowej tempera-
117
I!
tury, wyjeżdżam w odwiedziny do Giancarla Marocchino, jednego z kilku osiadłych tu Europejczyków. Włoch mieszka w północnej części miasta, zatem mój bodyguard eskortuje mnie tylko do niebezpiecznej linii demar-kacyjnej dzielącej miasto na dwie główne strefy wpływów, gdzie z bronią gotową do strzału oczekują już "chłopcy" Giancarla. Zmiana środka lokomocji trwa zaledwie kilka sekund, po czym kierowca odjeżdża z piskiem opon.
Marocchino ma 60 lat i jest ożeniony z Fatimą, siostrzenicą byłego prezydenta Ali Mahdiego. Mieszka w dzielnicy rezydencjalnej, w dwupiętrowej willi, bujnie porośniętej bugenwillą, otoczonej wysokim murem, którą ochrania dzień i noc piętnastu prywatnych milicjantów. Od 1984 roku prowadzi szeroko rozwinięty biznes i zarządza sporym majątkiem. Jest właścicielem firmy transportowej, statku, samolotu transportowego i portu. Stary port wciąż jest nieczynny. "Władcy" miasta nie mogą dojść do porozumienia co do podziału korzyści z niego płynących. Statki stają więc na kotwicy, nieco poza barierą koralową, 30 km na północ od miasta, gdzie rozładowuje się towar na pontony, które desantują na plaży w czasie przypływu. Marocchino doskonale zorganizował to miejsce do wyładunku i rozładunku statków. Prasa włoska zarzuca mu ciemne interesy, pośrednictwo w handlu bronią, ale on zbywa to suchym komentarzem: tutte balie (kompletne bzdury). Kiedyś dysponował dwustuosobową siłą zbrojną i mimo to dwukrotnie był postrzelony, o czym świadczą głębokie blizny na ciele. Dziś ma mniejszą straż i to jak mówi mu wystarcza.
Rozmawiamy o pomocy charytatywnej o wartości wielu dziesiątków milionów dolarów, kierowanej tu przez różne agencje ONZ-owskie. Marocchino bardzo krytycznie ocenia system jej działania: "Gigantyczny biznes pomocy dysponujący miliardami dolarów: marnotrawstwo, błędy w zarządzaniu, niekompetencja funkcjonariuszy. Oprócz statusu dyplomatycznego jej przedstawiciele otrzymują astronomiczne zarobki, prowadzą życie nad stan i, co najciekawsze, nie muszą się przed nikim tłumaczyć. Departament Informacji ONZ posiadający swój sztab w Nowym Jorku i 64 biura na świecie, wydaje każdego roku około 12 tysięcy komunikatów prasowych i 16 tysięcy biuletynów, a to wszystko w celu propagowania w mediach sukcesów programów humanitarnych. Sumy wydawane na biurokrację stanowią niebagatelną część kapitału, który wpływa z całego świata do kas Narodów Zjednoczonych".
Włoch doskonale wrośnięty w realia somalijskie wprowadza mnie w zawiły podział klanowy. Niestabilność związków między nimi jest cha-
118
rakterystycznym aspektem społeczeństwa tego kraju. Zdarza się często, że nawet członkowie należący do jednej wielkiej rodziny stają się zajadłymi wrogami. Tak było zawsze, kiedy terytorium kraju podzielone było na niezliczoną liczbę miast-państw i lokalnych sułtanatów.
Somalijczycy, naród o jednym języku, religii i kulturze, dzielą się na dwa duże zespoły rodowe: Samal i Saab, które rozczłonkowane są na klany i plemiona, te zaś na skomplikowaną pajęczynę podgrup, które z kolei rozbite są na odgałęzienia, nie zawsze łatwe do rozpoznania. Po upadku państwa w 1991 roku próżnia jurysdykcyjna została zapełniona przez tradycyjne rządy plemienne, oparte na prawie naturalnym, w którym wszelkie problemy rozwiązuje rada starszych. "Gdyby skodyfikować te zwyczajowe prawa mówi Giancarlo okazałoby się, że bezpaństwowe społeczeństwo radzi sobie nie gorzej od europejskiej demokracji".
O rytualnym okaleczaniu kobiet rozmawiam z małżonką generała Naji. Temat ten, stary jak świat, nabiera jeszcze większej aktualności w XXI wieku. Obnosząca się z godnością pani Asha Kalif jest emancypantką i bardzo chciałaby ograniczyć te barbarzyńskie praktyki. "Zdaję sobie sprawę, że jeszcze dzisiaj w Somalii 95% dziewczynek w wieku 6-10 lat poddaje się bez znieczulenia zabiegowi wycięcia łechtaczki wraz z częścią sromu oświadcza. Ten obyczaj, niestety, funkcjonuje w kilkudziesięciu krajach świata, oprócz Afryki także w Pakistanie, Indonezji, Indiach, Malezji i dotyczy co najmniej 80 milionów nieszczęśliwych istot. W Somalii ope-racja posuwa się najdalej, myślę o najdrastyczniejszej formie obrzeza-niu faraonów, polecającym na wycięciu nie tylko łechtaczki i mniejszych warg sromowych, ale także na zaszyciu ujścia dróg rodnych, przy pozostawieniu małej szczeliny na fiinkcje fizjologiczne".
Okaleczenie żeńskich genitaliów ma korzenie w starożytnym Egipcie, gdzie uważano, że łechtaczka to niewyrośnięty fallus, który może zaszkodzić pożyciu seksualnemu. W innych regionach ten intymny organ traktowany był jako zbyteczne źródło pobudzenia seksualnego kobiety. Starożytni zaś Rzymianie zalecali wycinanie łechtaczki dla ograniczenia pobudzenia i oddawania się nierządowi. Jakkolwiek na to patrzeć, obrzezanie pozostaje pewną formą władzy nad kobietą. Pozbawiona na zawsze libido i wrażliwości ma zapewnić "nieskazitelność" i wierność małżeńską. Temat ten nierzadko powraca na łamy prasy światowej, ale najczęściej dostrzegany bywa jako kuriozum, a nie podejmowany w obronie najbardziej rozpowszechnionego na świecie naruszenia nietykalności cielesnej i praw człowieka.
119
Kolejny dzień poświęcam, na ponowienie próby obejrzenia z bliska bazaru Bakhara, najważniejszego miejsca pokazanego na filmie Helikopter ogniu. Bazar ten jest jedyną instytucją, która nie przestała funkcjonować
w
nawet w okresie największych starć wojennych. Jedyne "płuco" handlowe miasta, gdzie dziś można kupić prawie wszystko, co potrzebne jest do skromnego życia. Ceny są niskie, bo w Somalii nie ma cła ani podatków. Tu można kupić piwo i alkohol, produkt zakazany przez Allaha. A także i khat, za 4 dolary pęczek, wystarczający na jednodniowy użytek. Natykam się na wyraźnie wrogie spojrzenia i gesty. Czuję, że ryzyko jest duże i nawet obecność "goryli" nie zawsze mogłaby mnie ochronić przed jakąś niespodzianką. Decyduję się wycofać.
Chwile najwyższego napięcia przeżywam ponownie, fotografując spalony wrak śmigłowca komandosów Delta Force. Z nadjeżdżającego samochodu ze zbrojną formacją wyskakuje dużej postury facet w T-shircie z napisem / am a killer and I am cool (jestem zabójcą i mam zimną krew) i wymachując mi złowieszczo przed nosem pistoletem maszynowym browning, przekonuje, że naruszyłem jego terytorium. Słyszę, jak moi zdeterminowani strażnicy repetują broń, podczas gdy ich dowódca niemalże wrzuca mnie na tylne siedzenie auta. Pomimo wzmożonej czujności i rozwagi jeszcze raz przekroczyłem granicę ryzyka. W tym mieście za każdy nieprawidłowy ruch można zapłacić najwyższą cenę: życie.
W czerwcu 1993 roku w tej dzielnicy zastrzelono operatora dźwięku telewizji francuskiej, w miesiąc później zginęli, zlinczowani przez tłum rozwścieczony nalotem amerykańskim, fotograf ReuteraDanEldon, mający 22 lata, jego koledzy Anthony Makarery i Hos Maina oraz Hans Kraus, niemiecki fotograf pracujący dla Associated Press. W następnym roku stracili tu życie Ilaria Alpi i Miran Hrovatin z trzeciego kanału włoskiej telewizji RAI. Dziennikarze często ryzykują życiem i wielu je traci. Szacuje się, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat na terenach objętych działaniami wojennymi zginęło ponad 300 reporterów i dziennikarzy telewizyjnych. Tylko w roku 2002 bilans zamykał się liczbą 500 osób. Ginęli przez przypadek, czasem trafieni przez snajperów, przez zabłąkaną kulę bądź wzięci jako zakładnicy. Większość z nich miała niezbędne doświadczenie i kwalifikacje korespondentów wojennych. Nieraz winę za to ponoszą redakcje domagające się zdobycia "wyjątkowych" materiałów, nie pamiętając o tym, że dziennikarze nie są objęci żadną ochroną przez konwencje międzynarodowe, jak na przykład wysłannicy Czerwonego Krzyża czy Czerwonego Półksiężyca.
120
W marcu 2002 roku w Mogadiszu dokonano napadu na siedzibę organizacji humanitarnej MSF, Lekarze bez Granic. Osiem osób zabito, a pięciu Europejczyków porwano. Autor tej akcji, Musa Sudi Yalahov, uwolnił zakładników, ale ostrzegł: "Chcieliśmy pokazać społeczności międzynarodowej, że Mogadiszu nie jest miejscem spokojnym".
O wiele łatwiej opanowałem sztukę przeżycia w kontaktach z radykalnymi muzułmanami. Pamiętałem o wszystkim, co mogłoby urazić prawo islamskie. Unikałem wszelkich dyskusji i komentarzy dotyczących kwestii religii, dwuznacznych uwag na temat kobiet, nie piłem alkoholu, zostawiałem buty przed drzwiami, nie nosiłem krzyżyka na łańcuszku, nie ściskałem silnie ręki podczas przywitania, nie opowiadałem sprośnych dowcipów, szanowałem piątkowe święto itd. itd.
Przed wyjazdem do Somalii byłem gościem włoskiej telewizji RAI. Na zakończenie spotkania prowadzący program zapytał mnie o najbliższe plany. Na moją odpowiedź zareagował mało dyplomatyczną uwagą: "Są różne rodzaje śmierci, a pan, zdaje się, wybrał jeden z najgorszych". Nic więc dziwnego, że żona Linda przez Internet zapytuje mnie, jak mi się wiedzie. Co mam odpowiedzieć? Że jest niebezpiecznie? Piszę więc jak zwykle: jest wszystko dobrze. No, bo jak mogłoby być inaczej.
Przejeżdżam obok byłego międzynarodowego lotniska, nieczynnego od lat, na którym ćwierć wieku temu niemieccy komandosi przeprowadzili brawurową akcję uwolnienia 85 osób znajdujących się na pokładzie porwanego samolotu Lufthansy. Porywacze, grożąc wysadzeniem samolotu, domagali się wypuszczenia na wolność 13 kolegów z niemieckiej frakcji Armii Czerwonej. Akcja powiodła się, nikt z pasażerów nie został nawet ranny. Z czworga terrorystów troje zginęło na miejscu. I chociaż akcje specjalne przeprowadzane pAez jednostki specjalne na terenie innego kraju są rzadkością, to nikt wtedy nie miał pretensji do Niemców.
Oczywiście w Mogadiszu istnieją enklawy, gdzie toczy się na swój sposób normalne życie. Wprawdzie nie ma tam sal kinowych czy lokalu nocnego, ale są czynne kafejki, knajpki, usługi rzemieślnicze. Młodzi ludzie uczą się na kursach angielskiego, techniki komputerowej, pielęgniarstwa. Istnieje kilka banków, kawiarenek internetowych, niektórzy posiadają telefony komórkowe. Funkcjonuje transport publiczny bazujący na przedpotopowych autobusach krążących bez tablic rejestracyjnych, podobnie zresztą jak i wszystkie inne, nieliczne pojazdy mechaniczne.
Następnego dnia rano jestem gotowy do odlotu. Okazuje się, że jeszcze
121
na lotnisku mogą spotkać mnie dramatyczne niespodzianki. W pewnej chwili widzę zakrwawionego kenijskiego pilota bijącego się z jednym z szefów gangu handlującego khata. Zamierzałem już zrobić zdjęcie, kiedy w polu widzenia pojawił się człowiek miejscowego bossa odbezpieczający w biegu automat. Szereg blisko stojących osób zrobiło to samo. Garstka bezbronnych ludzi wycofała się niepostrzeżenie w bardziej odległe miejsce, obserwując rozwój sytuacji. Na szczęście dwaj zainteresowani znaleźli wkrótce wspólny język i mogłem opuścić tę wyjętą spod wszelkiego prawa
"ziemię niczyją".
Dopiero na wysokości kilku kilometrów, już poza zasięgiem celu wojowników, przychodzi uczucie odprężenia i zwierzęcej radości życia. Po wielu dniach realnego zagrożenia, ostrego napięcia i utrzymywania zmysłów , w najwyższej czujności, mogę wreszcie pozwolić sobie na luksus poczucia się wolnym od stresu człowiekiem.
Mogadiszu 2003
Magia pustyni

"oóg stworzył kraje bogate w wodę, aby ludzie
byli szczęśliwi, a pustynie, aby mogli odnaleźć tam swoją
duszę", uważają Tuaregowie. Podróż przez pustynię
to nie tyle wędrówka przez bezmierne pustkowie,
przerażające, jednocześnie intrygujące i przyciągające,
ale przede wszystkim podróż do osobistego wnętrza.
123
Najbardziej bezlitosne środowisko naturalne na naszej planecie od zawsze inspirowało niespokojną naturę człowieka, ponieważ wszystko, co się z nią wiąże, jest zwykle ekstremalne. Jego mit został odświeżony w nagrodzonym 9 Oscarami filmie Angielski pacjent, czy w powieści Herbata na pustyni Paula Bowlesa, który przyjechał do Tangeru na tydzień, a został tam na całe życie.
Pustynia ma zwykle wiele twarzy. Nic dziwnego, że jest źródłem powtarzanych metafor i łatwych alegorycznych określeń "bezkresu", czy "pustki". To może być wszystko to, co ogląda się na widokówkach, ale też i niewiele mieć z nimi wspólnego. Nomadowie wyróżniają trzy jej aspekty: reg, kamienistą płaską jak stół równinę pokrytą żwirem, i hama-da, wyjałowiony płaskowyż skalny, krajobrazy raczej upiorne, i wreszcie erg, ciągnące się bez końca połacie sterylnego piasku, takie jakie wyobraża sobie każdy, kto nigdy nie był na pustyni. Stereotyp podtrzymywany przez widokówki. Okazuje się, że na Saharze, wielkiej niczym Europa, wydmy stanowią zaledwie 20 procent powierzchni.
W tym środowisku woda ma cenę złota. Umierający na Saharze z pragnienia Antoine de Saint-Exupery napisał: "Wodo! Nie jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem. Największym bogactwem, jakie istnieje na świecie".
Szacunku dla niej nabrałem, przemierzając kiedyś w słynnej solnej karawanie "azalai", jeden z najstarszych szlaków handlowych przecinających Saharę: z kopalni w oazie Taoudenni do odległego o 800 kilometrów na południe legendarnego Timbuktu. Tak jak w przeszłości, dziś także jest duże zapotrzebowanie na sól, główny towar eksportowy Sahary. W 1980 roku przez rynek w Timbuktu przewinęło się 7500 ton tego produktu szacowanego na prawie 2 miliony dolarów.
Miasto to, osnute legendami, zafascynowało mnie od chwili, kiedy jednym tchem przeczytałem książkę Wacława Korabiewicza Do Timbuktu. Arabscy kupcy rozsławili ten, założony około 1100 roku, ośrodek handlu jako "królową pustyń".
O handlu solą w tym regionie Czarnego Kontynentu pisał już w swoich relacjach Ibn Battuta, słynny podróżnik arabski z XIV wieku. W średniowieczu minerał ten był wymieniany nawet na złoto i często używany jako moneta. Przez trzy wieki w Europie mit Timbuktu budził strach. Miasto przedstawiano jako Eldorado Afryki, ze złotymi pałacami, cielesnymi rozkoszami i nieprzebranymi bogactwami. Siła mitu była tak wielka, że kiedy ktoś wracał stamtąd i opowiadał, jak w rzeczywistości wszyst-
124
ko wygląda, nie zawsze dawano mu wiarę. Pierwszym Europejczykiem, który na początku XIX wieku dotarł do miasta zakazanego dla niewiernych, czyli nie wyznających islamu, był Alexander Gordon Laing, którego zamordowano w drodze powrotnej.
W średniowieczu "azalai", liczące niebagatelną liczbę 10 tysięcy wielbłądów, przewoziły także kość słoniową, złoto i niewolników. Nasza była dużo skromniejsza i składała się z 80 dromaderów transportowych. Każdy z nich miał przytroczone do boku cztery krystaliczne, lśniące w słońcu bloki solne ważące 40 kg każdy.
W ciągu 10-12 godzin pokonywaliśmy średnio 45 kilometrów. Pamiętam, że każdego ranka musiałem walczyć z myślą, że czeka mnie kolejna maratońska trasa. Modliłem się, aby nie pozostać w tyle, bo być może nikt by po mnie nawet nie wrócił. Ulga przychodziła dopiero wieczorem, kiedy błogie uczucie rozkosznego chłodu regenerowało siły, a ceremonia picia mocnej i niezwykle słodkiej, dającej ukojenie herbaty, podnosiła zawsze nadwerężone morale. Na tej bezlitosnej planecie człowiek nie ma prawa zachorować. Nie ma wyboru: musi znosić cierpienie czy ból i za wszelką cenę iść do przodu. Głęboka lekcja kształtująca charakter osobnika z "cywilnego" świata.
Po lodowato zimnej nocy, przed szóstą ruszaliśmy w drogę. Nie zapomnę przytłaczających ogromem żwirowych równin, pozbawionych wymiaru czasu i jakichkolwiek form życia. Nie zatrzymywaliśmy się na obiad, zwykle zjadaliśmy w marszu trochę orzeszków ziemnych i daktyli. Kilkakrotnie w ciągu dnia żylasty bosonogi poganiacz, krocząc wzdłuż karawany, serwował kilka łyków gorącej zielonej herbaty. Co do wody, to mieliśmy jej pod dostatkiem, ale mętna nasycona żelazem i siarką miała obrzydliwy smak. Na szczęście w'grudniu klimat jest niezwykle komfortowy: temperatura w Mali nie przekracza 20 stopni.
Na całej trasie jest tam tylko jedna oaza, czyli "ksar", z palmami daktylowymi, uprawą jarzyn i tryskającą zbawienną wodą. Zagubiona pośród surowego piękna zapewniała bezpieczeństwo i odpoczynek po wielodniowych trudach podróży. Spędziliśmy tam dwie doby, zakupiliśmy karmę dla zwierząt i drewno na opał, oraz wzięliśmy zapas wody na 10 dni marszu, licząc średnio 4 litry na dobę na człowieka. Wielbłądnicy sprawdzili starannie stan "gerb", bukłaków z koziej skóry, które dzięki oddychaniu porów skóry cudownie chłodzą wodę. Jeśli były przecieki spowodowane przez kolczaste krzewy, to uszczelniali malutkie otworki garstką skręconego włosia wielbłąda.
125
Wielbłąd potrafi wypić jednorazowo nawet
100 litrów wody
Po siedemnastu nie kończących się dniach, ostatkiem sił trzymając się na nogach, szczęśliwie dowlokłem się do końca tej pełnej fantasmagorii marszruty, gdzie przez tydzień kurowałem moje poranione stopy. Zabójczy wysiłek w pewnym sensie poszedł na marne, bo bajkowe Timbuktu, liczące dzisiaj 10 tysięcy ludności, rozczarowało mnie kompletnie, rozwiewając wszelkie europejskie wyobrażenia. Nic z atmosfery egzaltacji, tylko wąskie uliczki z glinianymi domami pokrytymi welonem kurzu, który zapewnia jednolity, szary kolor całemu miastu. Niektórzy Tuaregowie proponowali sztylety i srebrne pierścionki, bandy wyrostków zaś szukały jakiejś zaczepki. Dwa elementy, które mogą zainteresować przybysza, to meczet Dingaber, ślad świetności dawnej epoki, i dużo pięknych kobiet, wyzywająco patrzących w oczy Jednak Timbuktu okazał się oazą bliską raju. Trzygwiazdkowy hotel "Azalai" z ogrodem pięknych bugenwilli, w którym mogłem napić się piwa z lodówki, wziąć prysznic z obfitą ilością wody i położyć się w miękkim łóżku z czystym, białym prześcieradłem, był największą nagrodą za trudy minionych dni.
Timbuktu zapamiętam też z opowiadania Massimo, farmaceuty z Werony, poznanego przy piwie w obskurnym barze. Będąc gościem włoskiego misjonarza, wrócił któregoś dnia do domu pod jego nieobecność, natykając się na jedną ze służących. Zajmowała się właśnie praniem i przez zmoczoną bluzkę
Z góry
obserwacja
terenu jest
łatwiejsza
* ó
126
przebijały sutki zuchwale sterczących piersi. Kiedy w przypływie lubieżności objął ją od tyłu, dziewczyna, nie odwracając się, rzuciła spokojnym tonem: "Nie teraz. Nie teraz don Giuseppe. Najpierw skończę pranie".
Podróż z karawaną wystawiła mnie wtedy na skrajnie surową próbę. Wygrałem ją. Zwyciężyłem pustynię i wygrałem z sobą samym. Jednak sfrustrowany myślałem, że na zawsze zapomnę o odysei pustyni.
Potem przyznałem rację Wilfriedowi Thesigerowi piszącemu, że żaden człowiek, który wędrował przez tę krainę, nie pozostanie już tym samym. Na zawsze będzie nosić w sobie jej piętno i pragnienie powrotu nigdy go nie opuści. Można wierzyć temu Brytyjczykowi, bo pół wieku temu jak nikt inny poznał dokładnie, w tradycyjnym stylu, cieszącą się najgorszą na świecie sławą dziewiczą Rub al-Chali na Półwyspie Arabskim. Empty *#Quarter dla Anglików, czyli słynną Pustą Ćwiartkę, największą na świecie nieprzerwaną połać piasków. I nawet jeśli nie był muzułmaninem, zyskał wśród Beduinów sławę równego im nomady.
Sen o pustyni, która wzburzyła moje zmysły, ożył nadspodziewanie szybko. Nie mogłem oprzeć się głosowi płynącemu z Wielkich Pustkowi, które coraz silniej stymulowały moją wyobraźnię. Pojechałem na najstarszą pustynię świata Namib szczycącą się monstrualnymi wydmami wysokości 300 metrów, potem zdobywałem doświadczenie na prawie udomowionej Atakamie. Nienasycona ludzka żądza konfrontacji z naturą i pokonywania trudności pchała mnie ku nowym, większym wyzwaniom. Na Gobi, która zachowała atmosferę odległych wieków, prowadziłem obserwacje nad możliwościami adaptacyjnymi organizmu człowieka w warunkach deprywacji w skrajnie trudnych warunkach naturalnych. Latem temperatura osiąga tam 50 stopni, a zimą może spaść do -40, przynosząc burze śnieżne. Wybitny odkrywca rosyjski XIX w. Mikołaj Przewalski napisał: "Pokonanie Gobi w pełni lata jest porównywalne do męczarni w płomieniach piekielnych". Nie ominąłem także kwintesencji dzikości, legendarnej Taklamakan, której już sama nazwa "jeśli wejdziesz, nie wyjdziesz" przejmuje uzasadnionym lękiem, chociaż z sentymentem mówił o niej niestrudzony badacz Azji Środkowej Aureli Stein, który właśnie tam czuł, że żyje w pełnej harmonii ze światem.
Tym razem z klientami biura podróży Explorers, odczuwającymi potrzebę męskiej przygody i mocnych wrażeń, jestem na Saharze, opiewanej jako "pustynia pustyń". Pełna osobliwości, okryta romantyczną aureolą tajemniczości i podniecająca naszą fantazję, zajmuje jedną trzecią
128
powierzchni Afryki, tyle co cała Europa. Jedziemy w karawanie wielbłądów niczym eksploratorzy wiktoriańskiej epoki. Serce Wielkiego Ergu Wschodniego w Algierii jest poprzecinane oszałamiająco pięknymi, sinusoidalnymi zarysami wydm. Jak zmysłowe linie kobiecych figur, gotowe pogrążyć podróżnika w kontemplacji.
Rzucane z rana przez zwierzęta gigantyczne cienie, teraz są ledwie widoczne. Czasami barchany od strony zawietrznej są tak strome, że wielbłądy odmawiają zejścia w dół. Wtedy kuśtykając na obolałych od jazdy w siodle nogach, ciągniemy je siłą, powodując zsuwanie się ze szczytu miniaturowych lawin piaskowych. Po przejściu karawany delikatny wiatr natychmiast zaciera nasze ślady i nieogarnione przestrzenie znowu są tak samo dziewicze jak poprzednio i jak przed wiekami. Żadnego" punktu odniesienia ani śladu cienia.
Upał z nieznośnego staje się morderczy i żar buchający z niebieskiego nieba paraliżuje ruchy. Termometr na wysokości dwóch metrów wskazuje 49 stopni w cieniu, przy ziemi zaś, gdzie odbijają się parzące promienie słońca, osiąga prawie 80. Z trudem wciągam rozpalone powietrze, pali odsłonięta skóra twarzy i rąk, mam poranione wargi, opuchnięty język, a coraz bardziej wysuszone gardło domaga się kolejnej dawki płynów. Balansuję na krawędzi przetrwania, przeżywając najokropniejsze chwile mojego życia. Jak długo można jeszcze wytrzymać?
"W królestwie pragnienia i spiekoty upał może unicestwić człowieka tak jak ogień drewno", mówi lokalne powiedzenie. Moje ciało jest obolałe od nieustannego ruchu w twardym siodle. Wielogodzinne kołysanie i wściekły upał wprowadzają w stan odrętwienia. Rozedrgane powietrze rozmywa kontury krajobrazu i wywołuje omamy wzrokowe. Chwilami popadam w delirium, przed oczami migają czerwono-czarne płatki. Wydaje się, że słyszę zniewalające hipnotycznym rytmem Bolero, jeden powtarzany motyw o narastającym natężeniu, którego inspiracją była właśnie Sahara. Modlę się o przynoszący ulgę powiew zefiru, chociaż wiem, że gorący i suchy wiatr, będący nawet w stanie rozszczepić pień rozłożystego drzewa akacjowego, może bezlitośnie osuszyć organizm.
W oddali na tle pofalowanego morza piasku i lazurowego nieba ostro odcina się transsaharyjska karawana, która w dwóch rzędach w nienagannym szyku mozolnie przedziera się przez bezmiar wydm, przecinając nasz kierunek. Wyjątkowo malowniczy spektakl pośród wszechobecnej monotonii. Objuczone ciężkimi workami zwierzęta kroczą niestrudzenie,
129
wciąż tym samym miarowym, złudnie powolnym rytmem. Pełni godności Berberowie wyglądają wręcz nierealnie, jak widma. Na twarzach bez wyrazu widnieje krańcowe zmęczenie. Częstujemy ich papierosami, wymieniamy kilka towarzyskich zwrotów, ściskamy sobie dłonie i rozchodzimy się w różne strony.
Ósmego dnia solenna atmosfera pustyni zostaje zakłócona. Oszpecają ją porozrzucane butelki od coca-coli i ślady opon motocyklowych, wizytówka współczesnej turystyki i rajdu Paryż-Dakar. Nie miał dla nich wyrozumienia absolwent Oksfordu sir Wilfred Thesiger, spadkobierca przeszłej epoki, odznaczony złotym medalem Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Wspominam z pewnym sentymentem tę wyjątkową postać, przywodzącą na myśl legendę Arabii: Lawrence'a, byłego komandosa brytyjskiego SAS, antropologa, ale przede wszystkim przyjaciela Beduinów. Potrafił "cwałować * i strzelać w galopie, jak oni". Poznałem go w połowie lat 80. w Kenii, gdzie się osiedlił. 75 lat, szczupła wyprostowana sylwetka, bujne włosy, bokserski nos. Był wrogiem progresu materialnego, nie znosił telefonu, telewizji, a nawet auta. Nie tolerował gwałtu na dzikiej przyrodzie, którą traktował ze szczególnym nabożeństwem, co widać na stronicach jego książki {Arabian Sands) będącej hymnem na cześć wyobcowanej, odciętej od reszty świata krainy.
Wreszcie przeżywam dreszcz emocji. Przed magicznym zachodem słońca, zdobiącym świat imponującą paletą barw, osiągamy tętniącą życiem i cywilizacją oazę Hassi-Messaoud. Mogę się kąpać i pić. Bez ograniczeń. Klimatyzacja, posiłek przy stole, zimne piwo, świeże owoce i filiżanka espresso dopełniają pełnię szczęścia. W wygodnym łóżku delektuję się faktem, że jutro będzie tak samo. Bez spartańskich niewygód.
Przychodzi refleksja. Takiej rajskiej rozkoszy nigdy nie będzie w stanie zrozumieć i docenić człowiek, który nic doznał naszych przeżyć. Jedyne w swoim rodzaju uczucie le bapteme de la solitude, chrzest samotności, jak mawiają Francuzi, potrafi głęboko zmienić duszę człowieka. Trudno powiedzieć dlaczego, ale ofiara hipnotycznie urzekającego majestatu pustyni, kosmicznej pustki i martwej ciszy, tak głębokiej, że słychać własny oddech i bicie serca, nie ma innego wyboru: nie oprze się wyzwaniu i w poszukiwaniu absolutu dodającego życiu smaku, zawsze tam wróci. Mimo wszechobecnego zagrożenia, bez względu na jakie miałby narazić się wyrzeczenia i jaką miałby zapłacić cenę, bo absolut nie ma ceny.
Timbuktu 2004
Mityczne Tam

"O;'
T * f '
JLubię wertować atlas z dawnych lat szkolnych, który
przywołuje na myśl urok przeszłych dni zachowanych na
stronicach zakurzonych książek. Na mapie Mauretanii
widnieje tam jeszcze Port Etienne, dzisiaj nazywane
Nouadhibou, w Algierii Fort Charlet przemianowany
został na Djanet, a Fort Laperrine na Tamanrasset. Fort
Lamy w Czadzie nazywa się Ndżamena, a Villa Cisneros
na wybrzeżu, które było Saharą Hiszpańską, Dakhla.
131
Także niektóre państwa zmieniły nazwę. Niewielka Gwinea Portugalska nosi teraz nazwę Gwinea Bissau, Dahomej przemienił się na Benin, Górna Wolta na Burkina Faso, Rodezja Południowa na Zimbabwe, Republika Środkowoafrykańska nieoczekiwanie została Cesarstwem Środkowoafrykańskim, bo tak zażyczył sobie pyszałkowaty kacyk "cesarz" Bokassa.
Dużo nazw zmieniło się na Saharze. Patrząc na mapę Północnej Afryki, można sobie uzmysłowić, jak jest ona wielka. Zaczyna się od Oceanu Atlantyckiego i rozciąga się przez cały kontynent aż po Morze Czerwone. Osiem milionów kilometrów kwadratowych, ogromny region, mało jeszcze znany, pomimo masowej turystyki rozwiniętej dziś na świecie.
Kiedyś zrobiłem sobie zdjęcie przy starej tablicy drogowej wiszącej na czerwonej ścianie budynku w Tamanrasset w sercu Sahary. Początkującego wtedy podróżnika mogły szokować wypisane odległości: Algier 2060 km, Kano 1800, Niamej 2500, Fort Lamy 2680. Świat się kurczy i te przestrzenie dziś nikogo już nie dziwią.
Z wyraźnym sentymentem zaglądam nieraz do mitycznej dla każdego bywalca Sahary mapy Michalin nr 953 Africa Nord et Ouvest 1:4 000 000 i mógłbym nad nią przesiedzieć wiele godzin. Odszukuję zaznaczone na niej studnie i czuję, jak podnosi mi się poziom adrenaliny, bo woda na pustyni jest na wagę złota. Na południe od El-Golea widnieje napis "Sarret assez bonne a 45 m". Właśnie tam przeżywałem dramatyczne chwile, bo nie miałem wystarczająco długiej linki i mogłem umrzeć z pragnienia, siedząc przy studni pełnej wody. Albo informacja, pośród bezkresnych piasków Wielkiego Ergu Bilmy w Nigrze: "Woda średnio lekko zasolona". Woda miała jednak tak odrażający smak, że trudno było ja przełknąć. '
Najsłynniejsza saharyjska studnia artezyjska znajduje się przy "Arbre du Tenere". Byłem jednym z ostatnich podróżników, który w 1973 roku odpoczywał na przeraźliwie jałowej i suchej pustyni przy tym drzewie, jedynym w promieniu setek kilometrów. Kilkusetletniej akacji już nie ma. Podobno w tym samym roku jakiś pijany libijski kierowca ściął ją swoją ciężarówką. Dziś ten pień można obejrzeć w muzeum w Niamej, a na jego miejsce postawiono metalową konstrukcję z lusterkami, które z daleka informują o lokalizacji studni.
Wiele nazw miejscowości związanych jest z ludźmi bądź z faktami. Beni-Abbes to legendarna historia Legii Cudzoziemskiej, Sziwa, na pustyni egipskiej, przypomina o niefortunnej inwazji Aleksandra Macedońskiego.
132
W południowym trójkącie Algierii, graniczącym z Mali, Nigrem i Libią widnieje ciemnobrązowy napis "Ahaggar". To górzysty masyw przypominający krajobraz księżycowy. Jedyna miejscowość w tym rejonie to Tamanghasset, do 1981 roku Tamanrasset. Kto był w tej stolicy Sahary, nazywa ją po prostu Tam.
Jak do niej dotrzeć? Wyruszyłem z przyjaciółmi land roverem z Tunisu, klasycznego przystanku dla podróżujących samochodem. Po dwugodzinnym pokonywaniu korowodów granicznych i przekroczeniu pasa ziemi niczyjej poczułem dreszcz emocji. Sahara pokazała swoje oficjalne oblicze, powszechnie znane i reklamowane, oblicze na pokaz. Kwintesencją były sinusoidalne diuny przypominające piękno nagiego ciała kobiety o ponętnych kształtach. Takiego magicznego uroku nie zawsze są w stanie oddać nawet najpiękniejsze fotografie. Zacząłem oddychać saharyjska atmosferą.
Asfaltowa droga wiedzie do Touggourt, a stamtąd poprzez kamienistą równinę do Ouargla, gdzie nieduży pomnik przypomina o pierwszym automobilowym rajdzie przez całą Saharę, który w 1922 roku zorganizował Citroen. Kolejne 150 kilometrów to wciąż kamienisty teren, aż do gwałtownego skrętu w lewo. W głębokiej dolinie pojawia się widok mogący zadziwić nawet weterana podróżnika. To Ghardaia, schludne miasteczko z białymi błękitnymi domkami otoczonymi starożytnym murem obronnym, nad którym góruje wieżyczka minaretu z wysuszonego błota o odcieniu rdzawej czerwieni. Całość zanurzona w zielonym morzu palm daktylowych.
Stąd trasa wiedzie prosto na południe wzdłuż Wielkiego Ergu Zachodniego. Wielkie wydmy dotykają asfaltu i nierzadko tworzą na nim trudne do przejechania zaspy. Trafiłem na oszalałą nawałnicę piaskową. Pomimo szczelnie zamkniętych okien piasek wciskał się wszędzie. Widoczność została ograniczona do kilkunastu metrów. Mające coś z Apokalipsy burze piaskowe były przyczyną niejednej tragedii. Największa wydarzyła się dwa wieki temu w rejonie Tanezrouft, gdzie zaginął słuch po karawanie 2 tysięcy wielbłądów. Po dzień dzisiejszy nie znaleziono jej śladów.
Wokół rozciąga się kosmiczna pustka i panuje złowroga, martwa cisza. Żadnego punktu odniesienia ani śladu cienia. Tylko w oddali przemyka stado sprężystych gazel. Z niebieskiego nieba bucha piekielny żar paraliżujący każdy ruch. Termometr na wysokości 2 metrów wskazuje 51 stopni w cieniu, przy ziemi zaś osiąga prawie 80. Rozgrzany do białości piasek oślepia swoim blaskiem. Na dodatek niezwykły skwar jest spotęgowany gorącym
133
Ochrona przed burzą piaskową
i suchym wiatrem, który osusza organizm z resztek soków życiowych. Pustynia przeraża, jednocześnie intryguje i przyciąga.
Największa pustynia świata ma wiele twarzy. To niekoniecznie musi być klasyczna widokówka. Ludzi zwykle zdumiewa fakt, że na Saharze, wielkiej niczym Europa, wydmy, najbardziej charakterystyczny element tutejszego krajobrazu, stanowią nie więcej niż 20 procent. Dziwią ich krańcowo różne opinie: "nie kończący się ocean piasku" i "ciągnąca się bezgranicznie równina pokryta kamieniami i żwirem" albo "w tej części planety deszcze są nie znane" czy "w trakcie gwałtownej ulewy, która może zdarzyć się raz w roku, uadi, pradawne koryto rzeki, wypełnia się gwałtownie i rwąca woda unosi wszystko, co napotyka po drodze". Czy też: "palący żar pustyni zniewala" lub "nocą temperatura w masywie Ahaggar spada do minus 10 stopni". Nie można zatem powiedzieć, że na Saharze nie ma wody, ale ani też, że jest ona wszędzie. Powyższe przykłady mówią, jak niebezpieczne mogą być nieostrożne uogólnienia.
Za rozległą oazą El-Golea, z górującymi nad nią ruinami X-wie-cznego berberyjskiego bastionu obronnego, przez kilkaset kilometrów
134
V
Tu woda ma wartość złota
Zabezpieczenie przed
bezlitosnym słońcem
135
rozciąga się posępny, o surowym pięknie, wyjałowiony z wszelkich form życia płaskowyż Tademait. Pustynia w pustyni, płaska jak stół księżycowa równina, na której nie ma ani jednego zakrętu, ani minimalnej różnicy wzniesień. Nieoczekiwanie stromy kręty zjazd do In-Salah świadczy
0 dekoncentracji kierowców, bo na poboczu leży wiele na wpół zasypanych piaskiem szkieletów porzuconych ciężarówek.
In-Salah to jedno z bardziej gorących miejsc na Saharze, ongiś ośrodek handlu niewolnikami. Osamotniona oaza wśród oceanu piasku, którego olbrzymie fale dotykają kruszących się murów obronnych. Nieliczne palmy to znak, że nie ma tu zbyt dużo wody. Ponadto zawiera ona magnez i dlatego ma nieprzyjemny smak. Miasteczko nie ma nic do zaoferowania, zatem dalej. Na południe.
Wreszcie na horyzoncie wyrastają błękitne kontury Ahaggaru, zapowiedź nieodległego Tamanrassetu.
Tamanrasset, czyli mityczny Tam dla przyjaciół i wtajemniczonych, to niepisana stolica Sahary. Moda na turystykę w końcu lat 80. sprawiła, że starożytna oaza, niegdyś centrum karawanowe, zatraciła swój dawny urok
1 dziś przypomina z wyglądu wypraną z kolorów, anonimową mieścinę. Motocykliści, hałaśliwie przejeżdżający obok Tuaregów na wielbłądach, wnoszą coś z nastroju rajdu Paryż-Dakar, najbardziej idiotycznego, który zadał gwałt przyrodzie i zburzył odwieczną solenną atmosferę Sahary.
Dotarłem tutaj wczoraj z gośćmi "Explorersa", agencji specjalizującej się w odbiegających od schematów wyjazdach, zapewniających dużą porcję mocnych wrażeń. Sfatygowani dziesięciodniowym morderczym upałem regenerujemy teraz siły, odpoczywając w cieniu daktylowych palm hotelu Tahat. Zapraszam do stolika pełnego godności Tuarega z długim mieczem u pasa. To przedstawiciel legendarnych, wojowniczych "Błękitnych Ludzi", w przeszłości absolutnych władców Sahary. "Napijesz się z nami piwa?". Milcząco kręci głową. "Może coca?". "Nie. Woda" odpowiada, zimno patrząc w oczy zza szczelnie omotanej niebieskim zawojem twarzy. "Nie lubisz piwa?". "Nie znam jego smaku, bo wiem, że pragnienie gasi się wodą. Wy biali jesteście nieobliczalni. Mówicie, że u was płyną rzeki, biją fontanny i często padają deszcze. Jeśli to wszystko prawda, to po co przyjeżdżacie do nas, gdzie człowiek cierpi pragnienie?". "Ja ciągnie uparcie nie rozumiem was. Mówiłeś, że z Algieru do Tam przyleciałeś samolotem w ciągu jednego dnia. Dla mnie i moich wielbłądów trzeba na to miesiąca. Chciałbym wiedzieć, co robisz w pozostałe 29 dni".
136
Ta lekcja na zawsze pozostanie mi w pamięci. Nasze miary, nasz styl życia i sposób wypełnienia czasu różnią się krańcowo. Na pustyni czas liczy się w tysiącach lat, u nas dni lecą szybko, wciąż coraz szybciej.
Do stolika dosiada się Sersouf, jeden z najlepszych przewodników na Saharze. Wielokrotnie towarzyszył mi w moich eksploracjach i był też do wczoraj z nami. Zawsze w dobrym humorze, pochodzi ze szlacheckiego rodu beduińskiego plemienia Beni Hilan. Jego ojciec walczył w wyborowym oddziale dromaderów u boku Francuzów, okupujących terytorium Tuaregów. To od niego Sersouf poznał wszystkie sekrety pustyni. Zajmował się kontrabandą, wrodzoną pasją wszystkich mieszkańców Sahary, a kiedy na początku lat 60. nieśmiało rodził się ruch turystyczny, zajął się pilotowaniem obcokrajowców. Był moim niezastąpionym maestro. Nauczył mnie istotnych pustynnych zasad: być uważnym, pokornym i przezornym.
Jeszcze do wczoraj, w poszukiwaniu mitu Sahary, znosiliśmy trudy życia na pustyni. Jedliśmy kuskus i chleb pieczony w rozżarzonym piasku, budził nas nocą lament szakali, chroniliśmy się przed oszalałą nawałnicą piaskową i przed naprzykrzającymi się muchami. Walczyliśmy z upałem, piliśmy mętną, przesiąkniętą zapachem kozy wodę z bukłaka i często niepokoiliśmy się o jej brak.
"Pragnienie to córka piekła" mówią Tuaregowie. Śmierć z pragnienia wisi jak miecz Damoklesa nad każdą karawaną, bo może okazać się, że oczekiwana studnia jest wyschnięta i następna także. "Akel", mruczy pod nosem Sersouf. Ten tuareski termin oznacza zgubić się, nie mając nadziei na odnalezienie. Słowo, które przywodzi na pamięć niezliczone tragedie, które od zawsze rozgrywały się pośród bezmiernych pustkowi o powierzchni równej Europie.
Największe nieszczęście wydarzyło się w 525 roku p.n.e., kiedy to na terytorium dzisiejszego Egiptu zaginęła bez śladu, pochłonięta przez niebywałej siły burzę piaskową, 50 tysięczna armia perskiego króla Kambyzesa II podążająca na podbój Kartaginy. Natomiast około 1800 roku na jałowym płaskowyżu Tanezrouft w południowo-zachodniej części Sahary, zaginął słuch po karawanie liczącej 2 tysięce dromaderów. Po dzień dzisiejszy nikt nie odnalazł jej śladów.
Pustynia pokryta jest chaotyczną pajęczyną "pist", saharyjskich gościńców. Przecinają ją też główne szlaki komunikacyjne, od wybrzeża Morza Śródziemnego do serca Czarnej Afryki. Początkowo pokryte są one asfaltem, który ginie nieoczekiwanie, później na podróżnika czekają
137
#

Charakterystyczne sinusoidalne linie wydm
saharyjskich
Tuaregowie
celebrują
obrzęd
parzenia
herbaty
Tuareski zawój chroniący przed słońcem i zamiecią piaskową
już tylko uciążliwe, lepiej bądź gorzej oznakowane drogi polne. Pomocą w orientacji są najczęściej zardzewiałe beczki po paliwie, nieduże stosy kamieni, drągi metalowe wbite w grunt czy zużyte opony samochodowe. Ich widok podnosi zawsze człowieka na duchu.
Poza nimi istnieje nieskończona liczba traktów i śladów pozostawionych przez auta geologów, wojskowych, przemytników, techników firmy naftowej Sonarem bądź nieświadomych turystów. Najgorszą sławą cieszą się straszliwe "tole ondule", poprzeczne koleiny, niczym zęby piły utworzone przez ciężarówki. To istna tortura, zmora każdego podróżującego przez Saharę. Nieustanne, nie do zniesienia wściekłe wibracje narażają na ciężką próbę tak człowieka, jak i pojazd mechaniczny. Podróżnikowi wstrząsy rozsadzają czaszkę, auta zbaczają na lewo bądź prawo z tej falistej nawierzchni, na pozornie równoległe, a w rzeczywistości często rozchodzące się, ślady przetarte już przez wiatr. Wcześniej czy później okazuje się, że także i one pokrywają się coraz głębszymi dołkami. Nerwy nie wytrzymują i kierowca musi zjechać na pobocze, by wytyczyć nową
138
139
"prywatną" drogę. Przychodzi, ulga, bo jazda staje się wyjątkowo relaksowa. Wkrótce auto po przecięciu różnych śladów, ponownie wpada na gościniec, po chwili ucieka z niego na jeden z rozchodzących się szlaków, który niezauważenie coraz bardziej odbija od właściwej trasy. Podróżny upojony wygodną jazdą po twardym piasku teraz nieświadomie porusza się jakimś niezbyt wyraźnym śladem.
Przychodzi chwila, że na żwirowej równinie ślad opon ginie. Przerażony kierowca decyduje się pojechać na skróty w kierunku, gdzie według niego powinien przebiegać główny szlak. Zwykle na niego natrafia, ale bywa, że brak doświadczenia zawiedzie go w bezgraniczną pustkę. Niewyczuwalny na twarzy wiatr zaciera ślady i wtedy bardzo łatwo jest przekroczyć granicę, spoza której nie ma już powrotu.
Sahara od tysiącleci pochłaniała tysiące istnień ludzkich. Z powodu zagubienia drogi i nie znalezienia studni z wodą ginęli nie tylko poszukiwacze przygód, turyści, ale także i Beduini tutaj urodzeni. Sącząc przyjemnie zimne piwo, Sersouf opowiada o dramatach, które rozegrały się na Saharze. Dwa lata temu na pustyni libijskiej zmarło z pragnienia czterdziestu Afrykanów zamierzających nielegalnie dotrzeć do Europy. Przez 30 dni szli z Czadu, omijając wszystkie posterunki policyjne. Kiedy skończyły się zapasy wody i nie było szans na dotarcie do studni, dwójka przewodników umknęła w nocy, zabierając ze sobą żelazną porcję płynu. Jak na ironię nieszczęśnicy zmarli o dwie godziny drogi od studni.
W marcu 1974 roku sam uczestniczyłem w poszukiwaniu czwórki Włochów, którzy wyjechali z Tamanrassetu do Agadezu w Nigrze. "Transsahariana" do In-Guezzam biegnie w prostej linii i jest dobrze oznakowana. Trudno sobie wyobrazić, aby można się tu zgubić. A jednak.
Dwieście kilometrów od Tam Włosi dostrzegli z lewej strony pomalowane na biało beczki po benzynie, wyraźnie wskazujące gościniec. Pojechali nim bez zastanowienia, nie zwracając uwagi, iż kompas nie pokazywał 180 stopni, a 135. W pewnej chwili zdali sobie sprawę z popełnionego błędu i postanowili odnaleźć właściwą drogę, skręcając na zachód. Nie przewidzieli jednak, że natkną się na wydmy. Pokonanie ich wymaga dużej ilości paliwa, którego wkrótce zabrakło.
Nie mając informacji z Agadezu, rodziny wszczęły akcję ratunkową. Żandarmeria w Tam wysłała kilka terenowych samochodów. Jechałem wtedy z doświadczonym kierowcą i tuareskim przewodnikiem. Nie bardzo było wiadomo, gdzie szukać, bo zaginięcie na tym szlaku wydaje się mało
140
prawdopodobne. Po kilku dniach ślepego krążenia w złowrogiej, martwej ciszy kosmicznej pustki wróciliśmy do Tam.
Pół roku później dowiedziałem się, że policjanci z Tam zatrzymali jakiegoś faceta próbującego sprzedać na bazarze aparaty fotograficzne. Po kilku "klapsach" na posterunku okazało się, że nigerski handlarz chcąc uniknąć kontroli granicznej, poruszał się z dala od uczęszczanej trasy i wtedy właśnie natrafił na zwłoki zaginionych Włochów. Zabrał im sprzęt fotograficzny. Gdyby nie on, kto wie, kiedy odnaleziono by zwłoki.
Takie dramaty powtarzają się na Saharze często. Fascynujące w swojej izolacji martwe pustkowie, granica między życiem i śmiercią, inspirują jednak niespokojnych duchem ludzi, bo wszystko jest tu ekstremalne. Wędrowiec, dręczony przez piasek miałki jak popiół i wrogie słońce, zwodzony przez miraże, musi toczyć walkę nie tylko z bezlitosną naturą, ale także z samym sobą i własnym strachem. Żadne inne miejsce na świecie nie jest w stanie zapewnić podobnych emocji. Pustynia może przerażać, ale jednocześnie intryguje i porusza fantazję. Można ją znienawidzić i przeklinać, jednak głęboki ślad przez nią pozostawiony będzie stymulować wyobraźnię i pragnienie powrotu nigdy nie opuści.
Dlaczego? Ciśnie się logiczne pytanie. Niestety, trudno jest przekazać wywołane doznania czy obraz magicznego majestatu pustyni znanego z malowniczych pocztówek komuś, kto nigdy tam nie był. I jeśli po dwóch tygodniach znajomości z Saharą będziemy szukać tematów do barwnych opisów przygód, które miałyby wzbudzić podziw przyjaciół, ryzykujemy popadnięciem w pafetyczność. Pewien tuareski poeta napisał: "Podróżniku, jakie to ma znaczenie, że jest ci gorąco bądź zimno. To prawo pustyni,
że dniem jest upalnie, a nosa mroźnie".

Tamanrasset 2005
Karaiby pod żaglami
Wyciągnięty wygodnie na pokładzie, rozkoszuję się karaibskim rajem. Jest tak, jakbym znalazł się na wycieczce z kuszącego prospektu turystycznego: sceneria jak z bajki, pogodna harmonia czystych plaż i łagodnych zielonkawych wzgórz, cisza i spokój. Pode mną niewiarygodnie przezroczysty, turkusowozielony ocean, a lekka bryza wiejąca od strony lądu napełnia mi nozdrza silnym zapachem dzikich cytryn i wanilu.
142
Godzinę temu koguty może były wśród nich także te przeznaczone do walk głośnym pianiem oznajmiły nadejście świtu. Ich donośne głosy mieszały się ze sobą, każdemu z nich zaraz odpowiadały następne. Światło wybuchło nagle i wyłoniła się ściana roślinności, która dochodzi prawie do samego brzegu, trochę dalej jęzor plaży, kilka drewnianych domków w jaskrawych kolorach i stojąca nieomal na progu łódź. Teraz przybywają krajowcy aby sprzedać banany, langusty, ryby, egzotyczne owoce i kapelusze uplecione z palmowych liści.
Antyle wieniec wysp, które wyznaczają granicę Morza Karaibskiego i stanowią "most" między dwoma kontynentami amerykańskimi od lat są celem międzynarodowej turystyki, urzeczywistnieniem mitu o wyspach szczęśliwych na Atlantyku. Jest to archipelag, którego wyspy wielkości dzielnic Warszawy stały się niezależnymi państwami i gdzie malutkie osady pełnią dziś funkcję stolic. Archipelag, na którym w sąsiedztwie olbrzymich plantacji trzciny cukrowej i palm kokosowych wyrosły gigantyczne kompleksy turystyczne ze zbrojonego cementu.
I ta mieszanina flag, powiewających tu jeszcze niewiele lat temu: francuskie, holenderskie, amerykańskie, nowych państw; niektóre pozostały jako potwierdzenie związku z dawnym krajem kolonialnym. Pozostała też mieszanina języków, a także ogromne zróżnicowanie tych wysp, dające zauważyć się już w ich egzotycznych nazwach: Aruba, Grenadyny, Barbuda, Anguilla, Granada, Antigua. Każda z nich dokonała wyboru, decydując się na turystykę masową bądź elitarną.
Kiedy podnosimy kotwicę, dostrzegam bielejącą na horyzoncie chmurę żagli. Statek zbliża się majestatycznie do naszej zatoki, jest podobny do okrętu pirackiego, ma sylwetkę przystosowaną do długiego, szybkiego pływania po tropikalnych morzach. Zaciekawiony, przyglądam się jego banderze. Wcale nie jest czarna, korsarska. Jest to flaga Wysp Kajmańskich. Wspaniały, czteromasztowy żaglowiec zamieniono na elitarny, pływający hotel, najbardziej elegancki i snobistyczny, jaki istnieje.
Nasz jacht nie ma takich aspiracji, ale i on wszedł do legendy. "Stormvogel", kecz o długości 24 m, został zaprojektowany jako łódź wyścigowa dla holenderskiego potentata Corneliusa Bruynzeela. W latach sześćdziesiątych rozwijał niewiarygodną prędkość dwudziestu węzłów i wygrał najsłynniejsze regaty: Fastnet, Bermuda Race, Sydney-Hobart, Middle Sea Race na Malcie, Transpacific. W latach osiemdziesiątych miałem wśród załogi wielkie postaci polskich żagli: Kubę Jaworskiego,
143
Ziemka Barańskiego, Bolka Kowalskiego, a teraz przyjechał Wiesiek Łubek, serdeczny przyjaciel, człowiek rzadkich zalet.
Trynidad i sąsiadujące z nim Tobago, tuż obok wybrzeża Wenezueli, są najdalej wysuniętymi na południe wyspami karaibskiego łańcucha. Zostały odkryte w epoce hiszpańskiej konkwisty, a na początku ubiegłego stulecia stały się brytyjską posiadłością kolonialną. W 1962 roku uzyskały niepodległość. Znakomity klimat, nigdy nazbyt upalny ani nadmiernie chłodny, piękne plaże, atrakcje karnawału wszystko to ściąga tłumy turystów, zwłaszcza amerykańskich.
Port of Spain, stolicę, miałem na muszce już w 1975 roku, kiedy przygotowywałem się do opuszczenia dakarskiego nabrzeża, by samotnie przepłynąć Atlantyk. Wybrałem sobie ten właśnie cel, ponieważ wydawał *#mi się wówczas najmniej znanym i uczęszczanym miejscem na całym archipelagu. Niestety, żeglowałem bez sekstansu i nie udało mi się dotrzeć do wyznaczonego portu. Moja szalupa zboczyła nieco z kursu i przybiłem do brzegu w pobliskiej Gujanie, w Georgetown. I mimo że ciągle włóczyłem się po świecie, nie udało mi się nigdy włączyć do trasy moich podróży tego miejsca, o którym tak bardzo marzyłem.
I oto tu jestem. Port of Spain to miasto, w którym nowoczesne bloki wyrosły w sąsiedztwie starych drewnianych domków w stylu kolonialnym, gdzie roi się od luksusowych butików i typowych lokali, skąd najczęściej dobiegają zmysłowe rytmy calypso. Nie jest duże, liczy 60 tysięcy mieszkańców, ale oferuje wszystko, czego potrzeba, by spędzić spokojne wakacje w miejscu, które zachowało wyraźne piętno brytyjskie, a znajduje się w tropikach. W tej londyńskiej filii, gdzie nikt nie wie, co to jest mgła, gdzie obowiązuje ruch lewostronny, gdzie gra się w krykieta, gdzie ulice nazywają się London, Nelson, Oxford, Piccadilly, a kosmopolityczny tłum to przeważnie Afrykańczycy i Hindusi. W zdecydowanej mniejszości są Metysi, bardzo rzadko spotyka się białych i Chińczyków.
W samym sercu miasta wznosi się anglikańska katedra z mahoniu, zbudowana w 1818 roku. Jest wierną kopią londyńskiej Westminster Hali. Wokół niej skupiło się egzotyczne zbiorowisko świątyń najrozmaitszych wyznań: islamskie, katolickie, hinduistyczne. W rozległym parku Savannah mieści się przebogaty ogród botaniczny, zoo, pałac prezydencki i muzeum narodowe.
W dzielnicy portowej zagłębiam się w miejscowy folklor. Znajduje się tam rynek, odurzający niezwykle ostrymi aromatami. Na straganach piętrzą się ogromne ilości przypraw wanilii, imbiru, gałek muszkatołowych,
144
goździków. Później, gdy zbliża się wieczór, na ulicę Niepodległości wylęgają ludzie w balowych kostiumach. Mimo że karnawał zacznie się dopiero za kilka tygodni, przygotowania są już w pełnym toku. Grupy steel-bands zastąpiły afrykańskie tam-tamy pustymi beczkami po benzynie, z których udaje im się wydobywać niezwykle sugestywne dźwięki. A kiedy wreszcie nadejdzie początek karnawału, wybuchnie on nie mniej żywiołowo i będzie nie mniej fascynujący niż słynny karnawał w Rio de Janeiro.
Po krótkim pobycie na lądzie wracamy na jacht. Przecinamy zatokę Paria, idąc kursem 200, docieramy do Columbus Bay, gdzie zgodnie z przekazami historycznymi Krzysztof Kolumb zawinął do brzegu podczas swojej trzeciej podróży do Indii Zachodnich. Na zachód od tego miejsca wynurzają się z wody rafy zwane Soldado Rock, które górują nad innymi, mniejszymi skałami. Tych kilka metrów kwadratowych skał przez długie lata stanowiło kość niezgody między Trynidadem a Wenezuelą. Kiedy w końcu przyznano je Trynidadowi, wenezuelska straż przybrzeżna zaczęła w odwecie gnębić miejscowych rybaków, rekwirując ich łodzie w okolicy Soldado Rock; do dziś te złośliwe praktyki nie wygasły całkowicie.
Przybijamy do nabrzeża w Icacos, wiosce rybackiej na południowo--zachodnim krańcu wyspy, położonej w odległości sześciu mil od kontynentu południowoamerykańskiego.
Kiedy przechodzimy przez gaj palmowy, dociera do mnie słodki i przenikliwy zapach kopry. Gromada Metysów zbiera i kroi orzechy kokosowe, wydobywając z nich biały miąższ, z którego następnie, po wysuszeniu, wytłoczy się otej surowiec do produkcji kosmetyków, mydła i margaryny. W tych okolicach uzyskuje się 50 tysięcy kwintali kopry z ponad 22 milionów orzechów.
Za wioską La Bre*a znajduje się dziwne jezioro, którego powierzchnia jest zupełnie czarna. Jest to jeden z trzech istniejących na świecie naturalnych zbiorników smoły. Produkuje się tu ponad 35 tysięcy ton asfaltu. W kronikach można wyczytać, że podróżnik i żeglarz sir Walter Raleigh podczas jednej ze swych wypraw kazał smołować okręty zakotwiczone w pobliskiej zatoce.
Posuwając się w głąb wyspy, mijamy ciągnące się kilometrami plantacje trzciny cukrowej, poprzedzielane rafineriami, w których znajdują pracę tysiące ludzi. Dla gospodarki kraju jednak największe znaczenie ma ropa naftowa; całe wybrzeże Atlantyku usiane jest platformami.
Nasz program przewiduje zwiedzenie Tobago. Wyruszamy po południu,
145
licząc, że dotrzemy do celu ijastępnego dnia rankiem. Nagła tropikalna ulewa zasnuwa ciemnością ocean, później na niebie ukazuje się wspaniała tęcza. Płyniemy na wschód, wzdłuż południowego brzegu wyspy. Ożywczy, boczny wiatr pozwala nam utrzymać przyzwoitą szybkość. Kiedy wykonujemy zwrot, zmieniając kurs na północny, zalewa nas ognista czerwień zachodu. Chyba po raz pierwszy widzę aż tak płomienny zachód słońca.
Ciemną, bezksiężycową noc rozjaśniają dziesiątki świetlnych punkcików. To światła pozycyjne statków rybackich i reflektory, oświetlające sieci. Zmieniamy nieco kurs, żeby nie przeszkadzać rybakom w pracy.
Pokładowe radio dostrojone jest do długości fali lokalnej rozgłośni. Koncert calypso dodatkowo umila nam chwile, gdy z kieliszkiem znakomitego rumu w ręku rozkoszujemy się przyjemnością żeglugi. , Ledwie zaczyna dnieć, dostrzegamy w oddali Tobago. W zatoce przed Scarborough, stolicą wyspy, kotwiczy wiele amerykańskich łodzi czarterowych. Cumujemy u nabrzeża przeznaczonego dla małych jednostek handlowych i rybackich oraz promów przypływających z Port of Spain.
Maleńka, pełna uroku stolica, licząca zaledwie dwa tysiące mieszkańców, jest spokojna, wydaje się pogrążona w tropikalnym śnie. Wszystko wygląda tak, jak w czasach, gdy osiedli tu pierwsi szkoccy plantatorzy. Od czasu do czasu skromne domostwa pokrywano nową warstwą farby i życie toczyło się dalej, od wieków takie samo, znaczone leniwym rytmem rynku i plotek przed gmachem Zgromadzenia, osiemnastowiecznej budowli, łatwo rozpoznawalnej nawet z daleka. Ale największe zainteresowanie budzi znajdujący się na wierzchołku wzgórza fort King George, z zachwycającym widokiem na zatokę, zbudowany przez Anglików w 1770 roku, prawdziwy mały klejnot
0 lśniących lufach armat wycelowanych w nieistniejących konkwistadorów.
Od stuleci Tobago czuje się młodszą siostrą promiennego, ekstrawertycz-nego Trynidadu, znacznie sławniejszego i bogatszego. Dwie wyspy, tworzące jedno państwo, wydają się należeć do dwóch różnych światów. Trynidad jest wyspą pełną życia, gęsto zaludnioną, na której ciągle trwa gorączkowy ruch,
1 której mieszkańcy reprezentują wszelkie możliwe rasy. Na Tobago panuje spokój, życie płynie łagodnie, bez napięć. Wyspę tę, o długości 40 km i szerokości mniej więcej 4 km, przecina górzysty grzbiet porośnięty bujną, tropikalną roślinnością: hibiskusy, bugenwille, orchidee, mango, oleandry, drzewa chlebowe; sceneria przypomina pierwotną dżunglę.
A morze ? Prawdziwa orgia odcieni dla każdego, kto ma ochotę nurkować wzdłuż rafy koralowej, uzbrojony jedynie w najzwyklejszą maskę. Spotkania
146
Legendarny "Stormvogel"
z morskimi cudami są czymś niesamowitym. My postanowiliśmy wyruszyć z Pigeon Point i dotrzeć do Buccoo Coral Reef, która z uwagi na obfitość zaludniającej ją rybiej fauny została uznana za park przyrody. Pluskamy się w wodzie, aby odkryć tajemnice tropikalnego morza.
"Rejony zachwycających raf koralowych... są tak pełne życia, tak wielobarwne, istny hymn ku chwale stworzenia... wydaje się, że Stwórca jeszcze tu mieszka" tak opisał ten zakątek morza angielski ekolog Richard Attenborough.
Także plaże mogą zaspokoić najwybredniejsze gusty. Na plażę No Man's Land, nadzwyczajnej piękności i całkowicie pustą, zawozi nas łódką miejscowy rybak. Spędzamy błogie godziny na Black Rock, podziwiając ciemny piasek i odcinający się od tła zarys raf. W XVIII wieku spotykali się tu korsarze, aby dzielić między siebie zdobyte skarby. Zaprzyjaźniony rybak radzi nam, byśmy się wybrali także na Pigeon Point, plażę z pocztówki, najsłynniejszą na całych Karaibach i z pewnością jedną z najczęściej fotografowanych na świecie. Nas również ogarnia zachwyt na widok tego klejnociku. Jesteśmy tak oczarowani, że zostajemy tu aż przez trzy dni. Za całe pożywienie starcza nam talerz smażonych bananów i zimne piwo: aż do zachodu słońca nie odczuwamy głodu.
147
Któregoś dnia odkrywamy Kings Bay Waterfall wspaniały wodospad, którego urodę dodatkowo podkreśla królująca wokół nieskażona natura. I kiedy tak stoimy, pogrążeni bez reszty w zachwycie, przychodzi do głowy pytanie, czemu służą luksusowe hotele z klimatyzacją i służbą w liberiach, skoro człowiek może rozkoszować się niezliczoną ilością jedynych w swoim rodzaju, niepowtarzalnych doznań, małych odkryć, które chwyta w locie i odbiera mijającej chwili.
Moi przyjaciele przegłosowali za spędzeniem sylwestra nie na łonie natury, lecz w ekskluzywnym porcie będącym Mekką VIP-ów. Kierujemy się ku niewielkiej wysepce Mustique w archipelagu Grenadyn, klejnocie Karaibów, uważanych za raj dla żeglarzy i 31 grudnia cumujemy w uroczej zatoce ciasno wypełnionej eleganckimi jachtami. W południe na deptaku * .ciągnącym się wzdłuż wybrzeża pojawiają się wczasowicze. Elektrycznym wózkiem golfowym przejeżdża kilkakrotnie tam i z powrotem ostatni Bond, Pierce Brosnan, chwilę później pojawia się David Bowie.
Przed udaniem się na posiłek wpadamy na aperitif do baru u czarnoskórego Bazyla, gdzie koncentruje się życie towarzyskie w tym zakątku Karaibów. Tryskająca życiem, o mocnym charakterze Grażyna Marciniak, źle zniosła ostatnie dwa dni żeglugi bajdewindem na dużej fali i teraz pragnie się nieco rozsłabić. Nie dalej niż wczoraj mówiliśmy, że jej małżonek, Robert, wzięty biznesmen, zakotwiczony od lat w Kalifornii, wyraźnie przypomina Jacka Nicholsona, nad którym ma przewagę z powodu szerokiego, muskularnego torsu i bicepsów. I oto zaskakujące spotkanie. Wychodząc z lokalu, mijamy się w przejściu z "sobowtórem" Roberta... rzeczywistym Jackiem Nicholsonem. Obaj panowie zatrzymali na moment wzrok na sobie i nie okazując zbytniej ciekawości, rozeszli się w swoje strony.
Wieczór sylwestrowy spędzamy "U Bazyla"; w gorących rytmach Jamajki, w bliskim sąsiedztwie Micka Jaggera, siedzącego dwa stoliki za naszymi plecami. W którymś momencie Wiesiek Łubek podszedł do supergwiazdora i przepraszając za najście, poprosił o autograf. W odpowiedzi usłyszał kilka cierpkich słów wyrzutu: "Czy naprawdę uważa pan, że jest to stosowne miejsce i odpowiednia chwila na zakłócanie mi spokoju?" Wiesiek wycofał się bez słowa, ale następnego dnia miał chwilę satysfakcji. Napotkany w tym samym barze Jagger podszedł do niego i przeprosił za zbyt szorstkie obejście.
Mustiąue 1996
Dzieci prehistorii
Dokładnie wiek po Josephie
Conradzie przez wiele dni płynąłem w górę
rzeki Kongo, od Kinszasy do Kisangani,
na starym statku "Colonel Ebea".
Teraz zdezelowanym samochodem kontynuuję podróż, która doprowadzi mnie do ostatniego plemienia Pigmejów, żyjącego w gąszczu wspaniałej dżungli rozciągającej się w dorzeczu Ituri, na stokach góry Hoyo, tuż przy granicy z Ugandą. Przez dwa dni posuwamy się do przodu, grzęznąc w czerwonym błocie nieludzko wyboistej drogi, która wije się wężowymi skrętami w obramowaniu dwóch nieprzeniknionych ścian, prawdziwy tunel wydrążony w zieleni. Słońce, z trudem przebijające się przez zwartą kopułę liści, nie jest w stanie osuszyć kałuż, które tworzą się podczas codziennych opadów deszczu. Odległości nie mierzy się tu w kilometrach, lecz w godzinach. Kilometr to puste słowo, może się rozciągać w nieskończoność, wszystko zafeży od stanu drogi.
Drugiego dnia przejechaliśmy zaledwie 100 km, tyle ile trzeba, by dotrzeć do miejscowości Komanda, gdzie mieszka Wirunga, młody mężczyzna, którego poznałem na statku i który wie, jak się dostać do małych ludzi, żyjących do dziś dnia w izolacji od świata. Wielu Pigmejów przeprowadziło się ostatnio w pobliże wiosek i zaakceptowało fakt, że stanowią atrakcję dla turystów, ale ci z oczywistych względów mnie nie interesują.
Wczesnym rankiem ruszamy w drogę ledwie widoczną ścieżką, niknącą w oparach białej mgły. Znajdujemy się w pobliżu równika, w bambusowym lesie zamieszkanym przez goryle, gdzie nocny chłód daje się we znaki dotkliwiej niż upał. Obserwuję zimne, krystalicznie czyste potoki spływające
149
z góry, potem ruczaj, który spada w dół perlistymi kaskadami spienionej wody. Tak bardzo chciałbym zostać tu trochę dłużej, nacieszyć się zachwycającym widowiskiem i majestatycznym pięknem dzikiej przyrody niestety, mamy przed sobą długą i raczej trudną drogę. Wilgoć, od początku gęsta, staje się dusząca. Posuwamy się naprzód w gęstwinie kolczastych gałęzi, pośród lian pułapek, które niczym sidła oplątują nam nogi. Rośliny chłoszczą nas i oślepiają, wiele z nich parzy, wydziela lepką ciecz, kaleczą; niektóre są wręcz oblepione straszliwymi mrówkami. Gmatwanina splątanej roślinności, nie pozwalająca dostrzec wierzchołków drzew oraz odrealnione, niebieskozielo-ne światło sprawiają, że tracimy wszelkie punkty odniesienia. Dookoła rozbrzmiewa niezmordowane cykanie świerszczy. Gdy tylko zatrzymujemy się na krótki odpoczynek, komary i inne najprzeróżniejsze owady, wzmagają swą aktywność, tnąc nas boleśnie nawet przez ubrania.
# Południe już minęło, gdy dochodzimy do polany, na której wznosi się około dwudziestu ustawionych w półkole okrągłych szałasów sięgających mi ledwie po szyję. Ich konstrukcję nośną stanowią wygięte gałęzie, a poszycie szerokie liście mangongo. Są jak zielone kopułki na tle równie zielonego lasu i gdyby nie to, że zbudowano je na polanie, zlałyby się w jedno z otaczającą roślinnością.
Nasze przybycie wzbudza spore zainteresowanie. Pigmeje Efe, najdawniejsi mieszkańcy lasów deszczowych Zairu, wydają na nasz widok krótkie okrzyki, które chyba są oznaką powitania. Są bardzo mali i poruszają się nad wyraz zwinnie. Mężczyźni mają mniej więcej 140 cm wzrostu, kobiety jeszcze mniej. Mimo iż tak drobni, są krzepko zbudowani, z głową nawet nazbyt masywną w stosunku do reszty ciała. Wszyscy ubrani są wyłącznie w przepaski z włókna roślinnego, niektórzy dodatkowo przyczepili sobie z tyłu okazały krzaczek. Nie są brzydcy. Silnie owłosieni, brązowoskórzy,
0 ciemnych, krótkich, wełnistych włosach z czerwonawym połyskiem, mają bardzo szerokie, rozpłaszczone nosy, jakby pozbawione przegrody nosowej. W odróżnieniu od Murzynów większość z nich ma czerwone, wąskie wargi.
Wśród wrzawy podnieconych głosów toruje sobie drogę wódz, starzec o dumnej postawie, tak chudy, że wygląda jak szkielet obciągnięty pomarszczoną skórą. Specjalnie na tę okazję przywdział nakrycie głowy z małpiego futra. W zamian za gościnę przynieśliśmy paczkę soli, dwa noże
1 wielką torbę cukierków dla dzieci, a tak naprawdę, również i dla dorosłych.
Uderza mnie malujący się na twarzach tubylców wyraz skupienia i uwagi, ich łagodne spojrzenia i uprzejme zachowanie. Podchodzą bliżej, żeby
150
popatrzeć albo zapytać o coś w bełkotliwym "lingala", ich niezrozumiałym języku. Zwłaszcza kobiety, gdy już przezwyciężyły nieśmiałość, skradają się powolutku, coraz odważniej, żeby dotknąć aparatu fotograficznego, potem trzewików, koszulki, wreszcie naszych włosów.
Malowanie ciał wynika z potrzeby estetycznej, a nie z przyczyn związanych z obrzędowością bądź magią. Każdy zdobi się tak, jak mu dyktuje jego własna fantazja.
W Zairze jest około tuzina skupisk Pigmejów. Z punktu widzenia rasy nie mają oni nic wspólnego z ludnością murzyńską, z którą żyją w ścisłej symbiozie. Jedynie Efe i Bashwe mogą być uznani za Pigmejów czystej krwi; pozostali, mniej lub bardziej skrzyżowani z rozmaitymi plemionami murzyńskimi, są ludami "pigmoidalnymi".
Niegdyś ci mali przodkowie współczesnego człowieka zamieszkiwali cały kontynent afrykański. Dziś zostało ich zaledwie kilkadziesiąt tysięcy, skupionych w pasie równikowym czarnego lądu. Najmniejsi ludzie świata żyją też od najdawniejszych czasów na Filipinach, na Nowej Gwinei i w południowej Azji, nie są jednak nazywani Pigmejami, lecz Negrytami. Ich początki giną w pomroce dziejów, ale o istnieniu Pigmejów wiedziano już w połowie trzeciego tysiąclecia przed Chrystusem, kiedy to Egipcjanie organizowali specjalne wyprawy, by ich brać w niewolę. Pepi II, faraon z VI dynastii, trzymał Pigmejów na swoim dworze, gdyż są oni urodzonymi tancerzami i mają wybitne zdolności naśladowcze. Na ponowne pojawienie się Pigmejów na scenie ludzkości trzeba było czekać aż do XIX wieku, do epoki wielkich podróżników i wielkich odkryć afrykańskich.
Las deszczowy jest światem zamkniętym i zaborczym, wrogim i przerażającym dla obcych, ale szczodrym i bezpiecznym dla "dzieci prehistorii", które żyją w idealnej symbiozie z przyrodą, poruszając się w nieprzeniknionym gąszczu leśnego podszycia lekko i zwinnie jak zwierzęta, na które polują, aby utrzymać się przy życiu. Z tego powodu muszą bezustannie przenosić swe siedziby z miejsca na miejsce w poszukiwaniu coraz to rzadszej zwierzyny łownej. Nie znają pojęcia czasu, żyją z dnia na dzień. Kiedy się przeprowadzają, niosą w koszach przez parę kilometrów skromny dobytek: garnki, narzędzia do polowania i łowienia ryb, a starsze dzieci dźwigają na plecach młodsze rodzeństwo. Rozlokowanie się w nowym miejscu zajmuje im kilka godzin.
Szybko przełamujemy barierę językową. Do porozumienia wystarczą proste gesty. Przyglądam się przygotowaniom do wieczornego posiłku.
151
Kilka kobiet opieka kawałki mięsa, inne przyrządzają wywar według prastarego przepisu. Wkładają rhięso do naczynia pełnego wody, następnie wrzucają do niego rozżarzone kamienie, które wymieniają na nowe tak długo, aż potrawa będzie gotowa. Dla polepszenia smaku stosują "sól", czyli popiół powstały ze spalania specjalnie dobranych roślin.
Mężczyźni z tej wspólnoty zajmują się przede wszystkim myślistwem, kobiety natomiast zbierają owoce, jagody i wszelkiego rodzaju owady. W nieco dalszej, położonej trochę na uboczu części obozowiska, kilku Pigmejów sporządza truciznę do strzał. W drewnianym moździerzu rozcierają garść liści i korzeni zwanych "pilipili", dopóki nie zamienią się w gęsty, zielonkawy sok. W uzyskanej tym sposobem truciźnie maczają rozgrzane nad płomieniem strzały. Całą operację powtarzają trzykrotnie, po czym gotowe do użytku strzały chowają do kołczanu.
' Pigmeje Efe stosują różne rodzaje strzał. Do polowań na antylopy służą strzały z grotem z żelaza, groty drewniane zaś, o wielorakich kształtach, wykorzystywane są do polowań na ryby, ptaki, małpy i inne małe zwierzęta. Ten, kogo ugodzi zatruta strzała, w ciągu pięciu minut ulega całkowitemu paraliżowi, w ciągu następnych dwudziestu umiera. Tubylcy twierdzą jednak, że potrafią nie dopuścić do śmierci, stosując pewien rodzaj leśnych ziół.
Pigmeje uczą się zabijania zwierząt od wczesnego dzieciństwa. Kiedy syn ma pięć, sześć lat, dostaje od ojca łuk, z którego można trafić zdobycz nawet z odległości czterdziestu metrów. Jeśli chłopcy nie mają nic lepszego do roboty, hasają po okolicy, wspinają się na drzewa niczym małpy i huśtają się na lianach.
Lud ten znajduje w lesie wszystko, co jest mu potrzebne do życia: poczucie bezpieczeństwa, odzież, leki, pożywienie. Pigmeje są indywidualistami, każdy robi to, na co ma ochotę, ale najważniejsze decyzje podejmuje naczelnik plemienia po naradzie z całą wspólnotą.
Sypiają na nagiej ziemi, dzieląc legowisko z mrówkami i najprzeróżniejszym robactwem. Siedzą wokół rozsianych po całym terenie ognisk, prawie wszyscy palą prymitywne fajki, podając je sobie z ręki do ręki.
Kilku mężczyzn wraca właśnie z polowania. Niosą młodą antylopę, niezwykle groźnego węża mamba, parę małp i coś słodkiego... Nie zważając na ukłucia, wykurzyli pszczoły, zatkawszy otwór barci korkiem z palących się liści. Część uzyskanej w ten sposób zdobyczy, na którą składały się wosk, miód, larwy i pszczoły, spożyli na miejscu, resztę, ku wielkiej radości wszystkich, przynieśli do obozowiska.
152
Przed zachodem słońca cała wspólnota uczestniczy w uroczystości z okazji naszej wizyty, która jest najważniejszym wydarzeniem dnia. Mężczyzna, uderzający ręką i kijem w obciągnięty skórą słonia bęben, wydobywa z niego zaskakująco różnorodne dźwięki. Nie upływa wiele czasu, a wszyscy poddają się magii rytmu i tańcząc, dają upust rozpierającej ich radości. Jesteśmy świadkami wspaniałego widowiska, pełnej zapału pantomimy.
Kiedy patrzę na podskakujące Pigmejki, oczy same kierują się w stronę tylko młodych dziewczyn o jędrnych piersiach; starsze kobiety stanowią żałosny widok. Ich obwisłe, sięgające brzucha piersi, wyrzucane do góry podczas podskoku, opadają potem z powrotem z głośnym klaśnięciem.
Słońce schowało się za zielony horyzont i niepokojące nocne odgłosy puszczy przytłumiły gwar obozowiska. Trudno mi zasnąć w ciasnym namiocie. Kto wie, jak długo jeszcze dane będzie Pigmejom cieszyć się wolnym, beztroskim życiem w tym bajkowym świecie przypominającym krainę gnomów.
Kinshasa 1983
Nieśmiertelna corrida
I

Hiszpania nie zajmuje może w moich dalekich
wojażach istotnego miejsca, ale odwiedzam ją, jak tylko
nadarza się jakaś okazja. Najlepiej jeśli jest to barwna, pełna
ekspresji i folkloru "fiesta", odpustowe święto ludowe bądź
"feria" obchodzona dla uczczenia lokalnego patrona.
Na przestrzeni całego roku kalendarz Półwyspu Iberyjskiego wypełniony jest wydarzeniami o wadze historycznej czy kulturalnej. I religijnej, bo żaden święty nie jest pominięty. Hucznie obchodzone święta są źródłem nie kończącej się przyjemności, a otoczeni aurą namiętności Hiszpanie potrafią korzystać z uciech życia. Kochają odpoczywać, świętować i bawić się.
Nieodłączną częścią tych świąt jest zawsze walka byków, fenomen obyczajowy od dawnych czasów wtopiony w kulturę kraju tak mocno, że nic nie jest w stanie wymazać jej ze s'wiadomości społeczeństwa. Dla mnie była ona początkowo koncentratem silnych przeżyć, z czasem poznałem jej filozofię.
Arena, sanktuarium, w którym tragedia, niczym pogańska ofiara, w całości poświęcona jest widowni, zawsze inspirowała artystów. Choreograficzne widowisko, jakim jest fiesta taurina, ma dla ludzi
0 gorącym temperamencie wymiar symboliczny. Niezmieniona od wieków tauromachiczna liturgia to szlachetna walka, gdzie człowiek musi wykazać swoją przewagę nad dzikim zwierzęciem.
Walka byków przyciąga uwagę rzeszy żądnych wrażeń turystów.
1 budzi emocje. Dla wielu z nich jest ona amoralnym i urągającym cywilizacji procederem, innymi słowy barbarzyńską rozrywką. Nic dziwnego, że ten barwny i malowniczy rytuał musi się bronić przed ciążącymi atakami. (i losy moralistów i obrońców zwierząt o okrucieństwie są coraz słabsze i mniej przekonywujące. Bo trudno jest pokonać zwolenników corridy, którzy udowadniają, że "fiesta nacional" jest nierozłączną częścią tożsamości narodowej, nie mówiąc o biznesie zapewniającym 200 tysięcy miejsc pracy i przynoszącym gigantyczny dochód 7 miliardów dolarów. Co nie jest bez znaczenia w czasach kryzysu i bezrobocia.
Szansę wykreślenia tego składnika z kultury hiszpańskiej są znikome. 1 nawet jeśli władze Katalonii chciałyby ją zakazać, to pozostaje faktem, /.e widownie aren są zawsze pełne i każdego roku zwiększa się liczba sprzedanych biletów. Wyjątek tradycyjnie stanowi Barcelona, gdzie walki / bykami nigdy nie cieszyły się zbytnią popularnością.
Aby zrozumieć tę spuściznę przeszłości podtrzymywaną przez tradycjo-
n.ili/.m i katolicyzm hiszpański, należałoby zapomnieć o folklorze, rekla-
ih.rIi, souvenirach, przypadkowych turystach na arenach zapełnionych Hisz-
I'.inami. Także o kilkunastu tysiącach byków uśmiercanych każdego roku,
iikudziesięciu rannych toreadorach, o wielkim przemyśle w tym sektorze.
Tauromachia to złożone uniwersum i kto chciałby ją szybko zgłębić, i \ /ykuje, że nie pozna jej nigdy. Przede wszystkim musi dostrzec jej isto-
154
155
tne elementy. Arenę, która jest pępkiem każdego hiszpańskiego miasta, począwszy od monumentalnej Las Venta w Madrycie, a skończywszy na montowanych na kilka dni w prowincjonalnych miasteczkach. Kolejnym bohaterem jest "toro bravo", byk z prawdziwego zdarzenia, hodowany według surowych reguł, ogromny, szybki i nieobliczalny. Matador to ekskluzywny przedstawiciel rasy iberyjskiej, uosobienie odwagi, męstwa, a także sztuki. Feria to chwila upojenia Hiszpanów, która zaczyna się na początku wiosny, a kończy późną jesienią. Aficionado, nie przetłumaczalne słowo, które oznacza po części znawcę i zakochanego; zakochanego w bykach, matadorach, w ferii. To oni tworzą tłum zmieniający nastrój w zależności od postawy toreadora. Na koniec jest wreszcie iberyjskie słońce, które dodaje splendoru złotym niciom ubioru matadora. Wszystkie te elementy tworzą rytuał, który jest niczym innym jak tragedią; jedyną tragedią 'kultywowaną w naszych hiperwrażliwych na poprawność czasach.
Uważam się za widza uprzywilejowanego, bo oglądałem dziesiątki walk byków z callejon, wąskiego przejścia dookoła areny, gdzie tak lubił pozować fotografom "Papa" Hemingway. Cenię sobie znajomości z bohaterami amfiteatru. Dziś niekoronowanym królem jest tu Julian Lopez, zwany El Juli. Dwudziestotrzylatek, z pozoru nieśmiały, przypomina Leonardo di Caprio. Komentatorzy, traktowani w Hiszpanii jako krytycy sztuki, są zgodni, że ten fenomen artystyczny i socjalny zrewolucjonizował świat corridy. "Dzięki niemu biją mocniej serca Hiszpanów i szybciej płynie krew w ich żyłach", pisała jedna z gazet andaluzyjskich. Po 5 latach kariery El Juli zarabia ponad 1,5 miliona euro rocznie, podczas gdy matador z wąskiej czołówki zadowala się 250 tysiącami. Za nim znajdują się w czołówce figury jak Enriąue Ponce wyróżniający się osobowością, Kolumbijczyk Cesar Rincón czy Cesar Jimenez, który pomimo niespełna 20 lat zyskał wielką popularność.
Powietrze przecina ostry sygnał klarnetu i na arenę wpada z impetem prawie siedemsetkilowy byk o szerokich rogach. Nerwowy, szybki w ruchach i oślepiony przez światło, gotów jest zmieść wszystko, co porusza się w jego polu widzenia. Matador ściąga na siebie uwagę i teraz następują jedna po drugiej teatralne i efektowne figury: weroniki, molinete, pasę, natural, którym towarzyszy głośny aplauz widowni.
Chwilę później pojawia się wyzywający dezaprobatę pikador, który raniąc byka lancą, ma go pozbawić wigoru. Potem przychodzi kolej na banderillerów. Toreadorzy uważają, że najpiękniejsze zwierzę, jakie Bóg stworzył na Ziemi, nie może umierać poniżone, bez szansy pokazania swojej
156
odwagi i godności, które otrzymało w spadku od matki natury. Zatem w myśl tej zasady toreador stara się godnie stawić czoło swojemu śmiertelnemu przeciwnikowi, dbając, aby obie strony pojedynku miały równe szansę. I teraz robi wszystko to, co gwałtownie zwiększa niebezpieczeństwo, i to czym można zdobyć widownię: przykucnął przy barierze z wzniesionymi banderillami i oczekuje szaleńczej szarży. I kiedy byk jest tuż przed nim, uskakuje zręcznie na bok i z wdziękiem wbija krótką włócznię z kolorowymi wstążkami w jego garb. Rozdrażnione zwierzę wydaje głośny ryk, a publiczność eksploduje falą hucznych owacji.
Trzeci, uświęcony tradycją akt finałowy, nazywa się tak nie dlatego, że zwierzę umiera, ale dlatego, że walka między nim i człowiekiem osiąga swój punkt kulminacyjny. Są to niebezpieczne minuty, w których matador ryzykuje życiem. Wyprostowany jak posąg, z muletą pod pachą, zbliża się małymi krokami do swojego przeciwnika. Nie ma nic bardziej fascynującego dla publiczności niż widok toreadora zbliżającego się do byka bez rozłożonej kapy. Płachta sprawia zawsze wrażenie tarczy, za którą człowiek znajduje schronienie, choć w istocie bezbronne ciało oddzielone jest od rogów tylko cienkim kawałkiem jedwabiu.
Róg płachty muska piach, wymuszając szarżę. Byk podejmuje wyzwanie i próbuje dopaść prowokującą muletę, która nieuchwytnie powoli ucieka mu sprzed nosa. Zbity z tropu, udręczony banderillami, wyczerpany i coraz bardziej osłabiony upływem krwi nie zamierza jednak rezygnować z walki. Człowiek nie może jednak zbytnio przedłużać tego starcia, bo wtedy każda minuta pracuje już na jego niekorzyść. Ponieważ zwierzę coraz szybciej poznaje reguły gry, może się okazać, że zamiast iść za muletą, dopadnie swojego przeciwnika. Kilkakrotnie dwa ciała ocierają się o siebie i malowniczy troje de luces plami się szkarłatną czerwienią podobną do koloru mulety.
Widownia z zapartym tchem śledzi szaleńczy taniec śmierci. Przy ostatnim obrocie muleta śmiga w powietrzu, uwalniając się od agresywnego cielska. Huk rzęsistych oklasków jak trzęsienie ziemi rozbrzmiewa po arenie. Byk, który jeszcze przed kwadransem był okazem oślepionego wściekłością bojowego zwierzęcia, jest teraz tylko swoim cieniem. Przy wciąż jeszcze chwiejnej równowadze, teraz jedna akcja musi zakończyć ten rytuał. Matador zatrzymuje się o metr od pyska toczącego pianę. Przed egzekucją ruchami mulety zmusza byka do opuszczenia łba, bo tylko w ten sposób ostateczny cios ma szansę powodzenia. Jest to kulminacyjna chwila, w której przeżywa kilka sekund bladego strachu.
157
Nieraz pytałem moich znajomych o strach. "A kto jest taki kozak, co nie czuje strachu przed wyjściem na arenę?" odpowiedział swego czasu legendarny matador Juan Belmonte. Dziś prawie każdy bex skrępowania przyznaje się do tego uczucia. Paquirri, krótko przed swoją śmiercią w 1984 roku mówił mi o strachu przed bykiem, przed publicznością i przed samym sobą. Nieraz daje się we znaki jeden z nich, innym razem wszystkie trzy. Oczywiście matador musi być odważny, bo dopiero pokonując strach, może pokazać swoją klasę.
"Kiedy oczy byka odrywają się od mulety i skierowują się na mnie powiedział Paquirri wiem, że mam tylko ułamek sekundy, by ruchem nadgarstka skierować jego uwagę na płachtę, w przeciwnym bowiem wypadku jego róg mógłby znaleźć się w moim brzuchu". Akt finałowy to tylko sekunda. Ruch płachty i wbicie klingi głęboko między łopatki, w miejs-*ce niewiele większe od monety, są idealnie zgrane ze sobą. Cios w rdzeń nerwowy jest bezbłędny, z potężnego karku zwierzęcia wystaje jedynie garda szpady. Byk, urodzony i genetycznie hodowany, aby zginąć na arenie, tkwi jeszcze w bezruchu, prawie jakby nic się nie stało, następnie odwraca głowę i patrzy na przeciwnika, który go ranił. Wykonuje kilka kroków, obija się o barierę, wydaje przeciągły ryk i z łomotem wali się na ziemię. Poeta Garda Lorca uważał, że corrida jest niepowtarzalnym spektaklem, gdzie każdego popołudnia można oglądać śmierć w estetycznej aureoli.
Ta małalekcjapowinna przybliżyć nieco do tematu. Aby poznać corridę, trzeba ją zobaczyć. Lepiej, jeśli trafi się na spektakl na wysokim poziomie, kiedy wszystkie jego elementy tworzą magiczną całość. Byki musza być w najlepszej formie, posiadać ostro zakończone rogi, dobrze reagować na kolor i ruch. Matadora zaś musi cechować artyzm, talent, uczciwość i zimna odwaga. Arena powinna być wypełniona znawcami odróżniającymi to, co prawdziwe, od tego, co sfałszowane. Jeśli to wszystko będzie spełnione, to corrida przeniesie nas w świat El Greca, Diega Velazqueza, Garcii Lorki, Picassa. A także Hemingwaya, który w swoim wnikliwym kompendium wiedzy o walce byków gloryfikuje śmierć i miłość, męstwo i honor.
Wtedy dopiero można będzie pojąć, że corrida i Hiszpania nie mogą być zrozumiane oddzielnie, bo Hiszpania nie mogłaby istnieć bez corridy, a corrida nie mogłaby egzystować bez Hiszpanii.
Madryt 2005
I
Szkoła survivalu
JVLężczyzna w średnim wieku krzyczy zdławionym
głosem. Skoncentrował się bez reszty na tej czynności:
zamknął oczy, szyja nabrzmiewa mu
z wysiłku, twarz czerwienieje, czoło pokrywa się potem.
Wygląda jak sierżant marines, który łaje żołnierza
winnego poważnej niesubordynacji. Nie jesteśmy
jednak na poligonie. Mężczyzna uczy się krzyczeć
by wydawać rozkazy, i po to, by ich słuchać.
159
Przyglądam się lekcji w szkole zarządzania niedaleko góry Fuji. Grupa Japończyków uczestniczy w kursie, który ma na celu stymulację ich zdolnos'ci kierowniczych, woli zwycięstwa, umiłowania ryzyka jednym słowem cech, które pomagają menedżerowi odnieść sukces. "Postawiamy sobie zadanie przezwyciężania indywidualnych słabości, nasza filozofia zakłada więc narzucenie jednostce pewnych doświadczeń, które mogą się jej nie spodobać" wyjaśnia jeden z instruktorów. I podkreśla, że wszystkich poddaje się tu iście piekielnej dyscyplinie.
Parę miesięcy później znajduję się około pięćdziesięciu kilometrów na północ od Tel-Awiwu. Tym razem nie w charakterze dziennikarza ani turysty, lecz z zamiarem uczęszczania do International Security and Defence Systems, najsłynniejszej szkoły antyterrorystycznej, prowadzonej przez Leo Glesera, byłego oficera izraelskich służb specjalnych. ' Koledzy z mojej grupy reprezentują sześć narodowości. Pracują w ban-
kach, towarzystwach lotniczych, przedsiębiorstwach produkcyjnych, prywatnych policjach i służbach ochroniarskich. Przyjechali tu w jednym celu: wszyscy pragną nauczyć się, jak osłaniać polityka w niebezpieczeństwie, wyswobodzić osobę bezprawnie uwięzioną, zapobiec zamachowi terrorystycznemu, uwolnić zakładników z uprowadzonego samolotu. Ludzie Glesera wtajemniczają nas w arkana strategii, uczą posługiwania się wymyślnymi rodzajami broni i niewiarygodnych technik ataku. Potem, w piekącym słońcu, poznajemy zasady samoobrony. Przekonuję się, jak mało znaczy mój czarny pas karate w sytuacji, gdzie stawką w grze jest życie, a walka nie ma w sobie nic ze szlachetnej, sportowej rywalizacji, lecz stanowi pasmo trików, ciosów poniżej pasa i podłości. Uczę się, że w warunkach poważnego zagrożenia najlepszą obroną jest atak tak gwałtowny, jak to tylko możliwe. Aby uzyskać reakcję odpowiednio gwałtowną i destrukcyjną, potrzeba sporej dozy zwierzęcej agresji, zimnej krwi i ogromnej, ogromnej determinacji.
Moim trzecim doświadczeniem była szkoła przetrwania w Arizonie w USA. Nie ukrywam, że pojechałem tam, aby poddać próbie własne, zdobyte dotychczas umiejętności. Miałem już za sobą wiele wypraw, które zawiodły mnie w najrozmaitsze zakątki Ziemi: wilgotne dżungle, spalone słońcem pustynie, lody Arktyki. Przepłynąłem też samotnie Atlantyk w maleńkiej łodzi ratunkowej.
We wrogim, zniewalającym dzikim pięknem otoczeniu uczono nas nie poddawać się trudnym warunkom klimatycznym, znajdować pożywienie

w krytycznym położeniu, leczyć za pomocą ziół, radzić sobie w razie pożaru, bronić się przed wężami i skorpionami krótko mówiąc, wychodzić cało z największych opresji. I właśnie wtedy, podczas tego odległego już o dziesięć lat tygodnia, kiedy wyciśnięto ze mnie ostatnie poty, wpadłem na pomysł zorganizowania szkoły przetrwania we Włoszech.
Długo szukałem odpowiedniego zakątka, aż wreszcie odkryłem w Trydencie przepiękną dolinę, zapomnianą przez Boga i ludzi wymarzone miejsce do nauki przeżycia. Starannie, po drobiazgowej selekcji, dobrałem współpracowników, profesjonalistów w różnych dziedzinach. Na początku kursu sprawiali wrażenie twardych, nieprzystępnych, niemal bezlitosnych, z czasem jednak stawali się sprzymierzeńcami grupy, zyskiwali niekwestionowane uznanie, roztaczali wokół charyzmę, budzili posłuch, nie wydając rozkazów.
Scott Penn, amerykański sierżant, komandos, wzbudza respekt już od pierwszego spotkania, podczas którego odczytuje dziesięcioro przykazań: "Nie bacząc na trudy i wyrzeczenia, nie odstąpię od wytyczonego celu; zrobię wszystko, co w mojej mocy, wytężę całą siłę woli, by go osiągnąć. Muszę być wytrwały i niezłomny, kiedy sytuacja tego wymaga, ale muszę też umieć poddać się, jeśli to będzie konieczne. Zanim ostatecznie zrezygnuję, podejmę jeszcze jedną próbę, choćby się wydawało, że nie ma żadnych szans powodzenia".
Psycholog opracował specjalny program, pomagający przezwyciężać strach i rozładowywać napięcia w zespole, pobudzający ducha rywalizacji, a zarazem wzmacniający poczucie wspólnoty. Strach. Często pytają mnie, co sądzę o tym uczuciu. Odpowiadam, że nie znam nikogo, kto byłby od niego wolny. Ludzie, którzy twierdzą, że nigdy się nie boją, kłamią. Strach jest naturalnym sygnałem alarmowym w obliczu niebezpieczeństwa, hamulcem wyznaczającym grarlice ryzyka.
Zdarza się, że pytam znienacka któregoś z uczniów, czy wie, jak nazywa się kolega z końca sali. Jeśli odpowie, że nie, zwracam się do Bogu ducha winnego ucznia, o którego nazwisko pytałem, i krzyczę na niego wściekle: "Jesteś tu od dwóch dni, jakim cudem znalazł się ktoś, kto cię jeszcze nie zna?". Na próżno nieszczęśnik mamrocze jakieś wyjaśnienia rzucam mu dosadnie, prosto w twarz, że ktoś, kogo po dwóch dniach pobytu w szkole nie wszyscy znają, jest kompletnym zerem. Trudności, niebezpieczeństwa, zmęczenie i upokorzenia służą przełamaniu postaw egoistycznych i stworzeniu ducha koleżeństwa.
Mieszkamy w spartańskich warunkach nie ma telefonu, telewizji,
160
161
Zajęcia
w szkole
survivalu
gazet, ciepłej wody Dzień nauki i pracy dla dwudziestu uczniów trwa co najmniej piętnaście godzin. Program jest całkowitym zaskoczeniem. Chodzi o to, by kursanci nie mogli przygotować się psychicznie do tego, co ich czeka; muszą stanąć w obliczu sytuacji całkowicie nowej, w miarę możliwości stresującej. Od ćwiczeń psychologicznych po szkolenie komandosów. Forsowne marsze po ścieżkach okolicznych gór, spuszczanie się po linie ze skalnej s'ciany, wychodzenie z samochodu, który wpadł do wody, budowanie z przypadkowych materiałów tratwy na wezbranej rzece. Doświadczają na własnej skórze, co znaczy zmęczenie, głód, pragnienie i niewygody, i wszelkie trudności, które z łatwością mogą zachwiać morale nawet osoby przyzwyczajonej do zaskakujących sytuacji. Jedynie w skrajnych warunkach, stanowiących źródło silnego napięcia, człowiek poznaje samego siebie, własny zaciekły upór, który każe mu iść naprzód, mimo śmiertelnego wycieńczenia.
Z kolei podstawowa lekcja na kursie dla kadr kierowniczych: jak mówić dzień dobry, jak napisać list, jak rozmawiać przez telefon. Menedżerom wydaje się zazwyczaj, że opanowali te proste czynności do perfekcji. Nic równie błędnego! Instruktor szybko rozwieje to mylne przeświadczenie.
Kto zapisuje się do szkoły? Często są to ludzie pragnący uciec od szaleńczego rytmu codzienności i zakosztować innego, intensywnego życia,
162.
Szkoła przetrwania uczy świadomości zagrożenia, prewencji i działań obronnych
I
Studentka
szkoły
przetrwania
Aleksandra
Mussolini,
wnuczka
Duce
znaleźć się w sytuacjach "na pograniczu". "W epoce lotów kosmicznych powiada uczestniczący w kursie inżynier chcesz dokonać czegoś, co można osiągnąć wyłącznie dzięki ludzkim siłom". A pewien urzędnik wyznał: "Przyszedłem do Pałkiewicza, żeby pokonać swoją niepewność, i odkryłem, że pod wpływem siły woli ugnie się każda potęga, złamie się każdy sprzeciw". "Dotrwanie do końca dnia było dla mnie równoznaczne z ciężką walką, angażującą wszystkie siły fizyczne i psychiczne. Ale zwyciężyłem. Pokonałem samego siebie" oświadcza z dumą światowej sławy lekarz.
Przyjeżdżali również cudzoziemcy: Hiszpanie, Rosjanie, kilku Polaków. Oprócz kursów dla kadry zarządzającej, dla kobiet, zorganizowaliśmy także specjalny kurs przetrwania dla pilotów, na zamówienie szkolenie dla ochroniarzy pewnego arabskiego szejka, a ponadto kursy dla ratowników górskich, dla ekipy motocyklistów wybierających się na Saharę, oraz "trening w dziczy" dla grupy polityków.
Pewnego dnia zjawił się znany włoski reżyser z propozycją nakręcenia filmu o szkole. W wyniku naszej współpracy powstał obraz Uomini duri, ze zna-

komitymi aktorami Enrico Montesano i Renato Pozzetto, parą niedzielnych Rambo, który przez wiele tygodni bił rekordy oglądalności.
Jedną z propozycji programowych szkoły były niezwykle interesujące i skuteczne szkolenia w zakresie zachowań w czasie klęsk żywiołowych oraz bezpieczeństwa osobistego w "miejskiej dżungli" jak unikać gwałtu, napadu, oszustwa, szantażu, jak na takie zjawiska reagować. Wiele godzin poświęcaliśmy na naukę zasad i technik samoobrony.
Instruktor tłumaczy, że aby nie doznać krzywdy, należy wykształcić w sobie właściwe nawyki, być zawsze czujnym i bacznie obserwować wszystko, co dzieje się wokół nas. Trzeba umieć zadziałać agresywnie, niekiedy nawet przez zaskoczenie. Przypomina o jednym: zawsze należy reagować w odpowiednim momencie i mierzyć ryzyko wielkością straty. Nie ryzykuje się życia dla portfela albo zegarka.
"Pamiętajcie mówi Carl, absolwent słynnej amerykańskiej szkoły Joego Weidera nie ma żadnego znaczenia, czy ktoś jest niski czy wysoki, chudy czy gruby, silny czy słaby: wasze ciało jest doskonałym narzędziem walki. Jest w stanie ugodzić bądź obezwładnić każdego napastnika. My pozwolimy wam odkryć siły drzemiące w waszych ciałach; poznacie wszystkie tajniki samoobrony, wybiegi, triki, podstępne chwyty i najbardziej destruktywne techniki walki. Jeden mały, prosty trik, przez wieki zazdrośnie strzeżony przez sektę wschodnich wojowników, pozwoli wam pokonać strach uczucie, które często chroni przed samozniszczeniem, ale jeśli jest zbyt intensywne, może paraliżować wasze działania.
A teraz nauczę was, jak to się robi. Kładzie się palce na brzuchu, tuż pod splotem słonecznym, bierze głęboki wdech, mocno uciska palcami brzuch. Wstrzymuje oddech i kontynuując ucisk, pochyla się do przodu. W tej pozycji pozostaje się przez trzy sekundy, potem wydycha powietrze i prostuje się. "Jeśli trzeba, powtórzcie jeszcze raz" mówi.
Człowiek ma wielki dar przystosowywania się do każdej sytuacji. Tylko trzy cechy są niezbędne, aby pokonać niesprzyjające okoliczności i uczynić swoje życie w mieście łatwiejszym: umiejętność adaptacji, agresywność i zaradność. "Ale żeby to zrozumieć napisał Corriere delia Sera trzeba przelać 100 litrów potu i 100 litrów łez w szkole Pałkiewicza".
Pieve Tesino 1982-1998
164
Camel Trophy
I znów jestem w Amazonii. Wilgotny upał, ulewne
deszcze, grzęzawiska, komary, trakt z czerwonawej ziemi,
wyglądający jak szrama pozostawiona na zielonym ciele
dżungli przez uderzenie potwornego pazura, rwące błotniste
rzeki, odrywające się od brzegów skiby gruntu są elementami
składającymi się na otaczającą mnie rzeczywistość.
:
Ale wbrew moim zwyczajom, tym razem nie będę przemierzał dzikich ostępów w pirodze, lecz land-roverem. Tak, jestem bowiem na Camel Trophy, tym samym, który tak bardzo rozpala wyobraźnię wielu ludzi na całym świecie.
Prawie zawsze staram się podczas moich podróży unikać mechanicznych środków transportu. Dlatego w ciągu ostatnich dni zdarzyło mi się rozglądać dokoła krytycznym okiem. Przeszkadzał mi zapach benzyny i koleiny wyżłobione przez samochody terenowe, wgryzające się w dziewicze dawniej obszary, gdzie nie było nic prócz dżungli...
Co ja tu właściwie robię? Parokrotnie sam sobie zadawałem to pytanie. C "hciałem przeżyć także i tę przygodę, ale tęsknię za podróżami, podczas których wszystko zależy wyłącznie od moich własnych sił, gdy tymczasem tutaj... A jednak doświadczam w tym nowym dla siebie środowisku odczuć ambiwalentnych: z jednej strony jestem lekko poirytowany, wiele rzeczy mi przeszkadza, z drugiej zaś dołącza się do tego ciekawość nieznanej sytuacji oraz ludzi, wybranych spośród pół miliona chętnych z dwunastu krajów i co za tym idzie, najlepiej przygotowanych do tego przedsięwzięcia, które jest jakby zawieszone w połowie drogi między przygodą a wielkim cyrkiem reklamowym.
Camel Trophy to przede wszystkim triumf samochodu nad umie-jct nościami człowieka, mimo iż jego uczestnicy muszą się wykazać sportowym /acięciem i, aby przezwyciężyć trudne sytuacje, muszą ze sobą współdziałać w ramach grupy z wielkim zaangażowaniem i poczuciem wspólnoty. Liczy się I>nadto wygląd zewnętrzny. Sponsor, Reynolds Tobacco, od początku stawiał i u wizerunek mężczyzny twardegoi niezłomnego, takiego, który przechodzi Ś-.im siebie, dokonując wspaniałych wyczynów w nieprawdopodobnie trudnych w (nacjach, a przy tym potrafi zaskarbić sobie sympatię tych wszystkich, którzy /ostali, aby snuć marzenia we własnym domu.
Oficjalnie ekipy porozumiewają się po angielsku, ale znad biwaków IM is/.czególnych grupek unoszą się słowa, zdania, okrzyki we wszystkich ir/ykach. Są tu jeszcze organizatorzy, dziennikarze, do których i ja się zali-Ś /.mi, mechanicy, fotografowie.
Bardziej niż o czysto sportowe współzawodnictwo chodzi w tym
Ś s/ystkim o wykazanie się nawykami działania zespołowego. Do tego
11 ipnia, że po zakończeniu rajdu wszystkie załogi głosują na najlepszy team
I'i rit. Liczy się altruizm, wola niesienia pomocy, sympatia, cierpliwość,
11 leczność. Istnieje także klasyfikacja oficjalna, oparta przede wszystkim
ii.i wynikach prób specjalnych, które premiują systematyczność, panowanie
nad pojazdem, szybkość, pomysłowość, silne nerwy.
166
167
Wieczorem sprawdza się silnik, dokręca s'ruby poluzowane w wyniku niewiarygodnych naprężeń, wymienia jakieś części umazanymi smarem rękoma. Ludzie, których tu widzę, w niczym nie przypominają wymuskanych jak z żurnala uczestników konferencji prasowych, wystrojonych w jednakowe, świeżutkie koszule, spodnie khaki i wypolerowane buty. Tutaj nie obowiązuje mundur, każdy ubiera się, jak lubi i jak mu najwygodniej. Jednakowe są tylko plamy z błota i potu. Zamiast butów każdy ma na nogach dwie bezkształtne bryły błota. Równie dobrze można by chodzić boso, gdyby nie niebezpieczeństwo kolców, jadowitych owadów i węży.
Później wszyscy spotykają się przy ognisku, omawiają najważniejsze sprawy dnia, snują wspomnienia o innych przygodach albo o wspólnych przyjaciołach. Często jednak nie mają na to siły, gdyż dosłownie padają z nóg, prosto na hamaki rozpięte między dwoma samochodami.
Imprezę organizuje się zawsze w czasie pory deszczowej, najlepiej kiedy teren pokryty jest śliską gliną, co ma komplikować wszelkie manewry i sprawiać, że wiele sytuacji wydaje się bez wyjścia. Właśnie dlatego, powtarzam do znudzenia, tak ważna jest współpraca i zespolony wysiłek wszystkich. Grzęznący w błocie i zapadający się w nie coraz bardziej samochód nie mógłby kontynuować drogi, gdyby nie współdziałanie wielu osób. Posługują się wyciągarkami, zdobywają teren, walcząc rękami, nogami, na kolanach. Często każdy metr okupiony jest nadludzkim wysiłkiem.
Bywa i tak, że dla potrzeb ekipy filmowej konwój musi wielokrotnie powtarzać jakiś odcinek drogi albo celowo wjechać w bagnisko czegóż się nie robi, aby dokument wypadł jak najbardziej efektownie. Ale zdarzają się też poważne, zupełnie nieprzewidziane trudności, właśnie jak teraz. Kilku samochodom udaje się przejechać przez walący się most, po czym zostaje on porwany nurtem rzeki, a pozostałe pojazdy zostają zablokowane na brzegu. W Amazonii nie ma objazdów, a zatem jedynym sposobem osiągnięcia celu jest budowa nowego mostu, a to nie jest łatwe, gdy chodzi o rzekę prawie dwudziestometrowej szerokości.
Ożywia się duch współpracy, nikt nie dba o zmęczenie i nie mierzy wysiłku. Liczy się jedno: musimy przejechać na drugi brzeg. Ruszamy w głąb puszczy, by znaleźć drzewa odpowiedniej wysokości, odzieramy je z gałęzi, ciągniemy na brzeg. Nieznośny upał wzmaga zmęczenie.
Ku zadowoleniu akredytowanych fotografów nie mamy odpowiedniego oprzyrządowania. Mogą więc, zgodnie z tym, co sobie z góry założyli,
Budowa mostu na Transamazonica w Brazylii w 1984 roku
filmować supermanów w akcji. To najlepsza okazja, by pokazać wszem wobec, że nie ma takich trudów, przed którymi ugięliby się ludzie wybra-n i do Camel Trophy.
Pochyliwszy głowy, pracujemy przez cały dzień. Wieczorem niepocieszeni, że tak wielki wysiłek nie przyniósł oczekiwanych rezultatów, postanawiamy kontynuować budowę mostu nocą. Nadchodzi świt. Dzisiaj musimy skończyć. Rzucamy się do pracy z nowym zapałem.
I oto chwila największego strachu, a zarazem największej satysfakcji: przejeżdża pierwszy samochód. Czy mu się uda? Głośny okrzyk radości jest najlepszą odpowiedzią. Dla pewności wzmacniamy konstrukcję, zanim przejedzie po niej reszta konwoju, i dopiero wtedy pozwalamy sobie na chwilę przerwy, aby uczcić swe dzieło. Posłuży nie tylko nam, ale i nielicznym innym osobom, które los przygnał w te strony. Grupka garimpeiros, poszukiwaczy złota, od wczoraj czeka na możliwość kontynuowania marszu.
Czasami jednak zdarza się utknąć w martwym punkcie. Tak było kiedyś na Borneo. Droga po prostu skończyła się, znikła wśród wybujałej
168
169
roślinności. No i koniec, można było wracać, tylko dokąd? Pieszo zaczęliśmy badać teren. Organizatorzy zbaranieli. "Jak to, przecież zapewniano nas... a ta rzeka, skąd ona tu się wzięła, nie ma jej na mapie". Nie ma sensu przejmować się mapą, rzeka była tu zawsze. Szefowie Camela od samego początku chcieli pokazać nowy element potęgę technologii w służbie poszukiwaczy przygód. Zbyt wiele zainwestowanych pieniędzy nie pozwala ani na porażki, ani na błędy. Wszystko jest zaprogramowane, nie ma miejsca na przypadek. Człowiek zawsze może liczyć na maszynę, jego wysiłek jest czysto fizyczny, znikła przestrzeń dla fantazji.
Drogą radiową zostaje wezwany helikopter, który zwykle co jakiś czas dostarcza żywność i trochę piwa. Patroluje całą strefę, schodząc tak nisko, że aż muska wierzchołki drzew, po czym wraca z pomyślną wiadomością.
Pomyślną? Trzeba przenieść całą karawanę kilka kilometrów. Zadanie nie byle jakie. Opróżniamy samochody, żeby maksymalnie zmniejszyć ich ciężar, obwiązujemy je linami. Potem, po kolei, śmigłowiec unosi pojazdy i znika wraz z nimi za drzewami.
Stoję z zadartą głową i rękami w kieszeniach, wokół mnie leży jeszcze pełno gratów. Tymczasem hałas milknie. Siadam na pniu porośniętym wilgotnym mchem. Zostało nas niewielu i po raz pierwszy od początku tego rajdu mogę wsłuchać się w odgłosy dżungli. Dźwięki, gwizdy, szelest liści to wszystko, co wydaje się cichnąć w naszej obecności, jakby ogarnięte przerażeniem.
Taką dżunglę kocham. Mam ochotę zabrać swój worek i oddalić się chyłkiem, uciec od tego wszystkiego i znów w sobie samym, we własnych siłach poszukiwać sposobów rozwiązania wszelkich problemów. Zbyt długo zwlekałem. Powraca, złagodzony nieco przez zieleń, hałas śmigieł. Staje się coraz głośniejszy, helikopter trzęsie drzewami, zdziera liście, szarpie trawą. Znowu tu jest, niebawem powróci po raz kolejny, bo przecież "przygoda" jeszcze się nie skończyła.
Manaus 1984
Piekło dżungli
C^IGS, wizytówka brazylijskiej armii, to
najlepszy i najbardziej wymagający na świecie ośrodek
przygotowujący do działań bojowych i przetrwania
w specyficznych warunkach dżungli. Jego dyplom
stanowi wyróżnienie w karierze wojskowej, a odznaka
z drapieżnym jaguarem, symbolem wojowników
dżungli, wzbudza szacunek i dowody uznania.
171
Coraz to nowe wyzwania i uwarunkowania spowodowały, że w 1964 roku rząd brazylijski utworzył w Manaus specjalny ośrodek do formowania żołnierzy gotowych do wykonywania efektywnej operacji w najbardziej nieprzyjaznym dla człowieka środowisku, jakim jest ogromne terytorium Amazonii. Dziś są oni potrzebni jak nigdy przedtem. W odróżnieniu od innych mniejszych państw Brazylia nie zamierza otwierać u siebie północnoamerykańskich baz wojskowych. Kilka lat temu Amerykanie podali rękę Kolumbii "w obronie przed zagrożeniem terrorystycznym", ale wiadomo, że ich wsparcie miało na celu nie tylko ograniczenie nielegalnej produkcji narkotyków, stającej się coraz większym zagrożeniem dla narodowego bezpieczeństwa. Ważniejszym jest dostęp wielkich amerykańskich koncernów do bogactw naturalnych. Podobnie jak Wenezuela, która nawet odmówiła swojego obszaru powietrznego dla amerykańskiego lotnictwa, Brazylia chłodno odno- si się do planów Waszyngtonu. Sama zamierza dbać o swoje bezpieczeństwo. Ostatnio wysłała dodatkowe posiłki do strefy przygranicznej z Kolumbią, wzmacniając tam swoje siły do 29 tysięcy żołnierzy. To wszystko w celu powstrzymania części armii lewicowej FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii) wypychanej przez wojska rządowe do krajów ościennych.
W Centro de Instrucao de Guerra na Selva, Centrum szkoleniowym do walki w selvie, którego szkolenia porównywane są do elitarnego kursu Rangerów w Fort Benning, nie tylko przygotowuje się oficerów i sierżantów do działań bojowych w dżungli. W tej wzorowo zorganizowanej szkole testuje się nowoczesne wyposażenie do użytku w wilgotnym lesie tropikalnym, a od niedawna prowadzi się także badania w zakresie "biologii człowieka" mające na celu poszerzenie granic ludzkich możliwości. Chodzi o poznanie metod zwiększających wydajność organizmu narażonego na krańcowe obciążenie podczas przedłużonej działalności w dziewiczej puszczy. Na 5-7-tygodniowych kursach i stażach zdobyło wysokie kwalifikacje ponad 4 tysiące osób, w tym około 300 obcokrajowców z renomowanych jednostek armii sojuszniczych.
Wraz z kilkunastoma miejscowymi instruktorami prowadzę zajęcia survi-valowe. Wokół nieprzenikniona selva, tonący w półmroku las równikowy pełen bezładnej masy roślinności, pełzających węży i rojów napastliwych insektów, żądlących nawet przez mokre od potu ubranie. Ponadto spadające z gałęzi za kołnierz czarne mrówki tną bezlitośnie, a kolczaste pnącza drapią ręce, co może przerodzić się w trudno gojące się rany i grozić infekcją. Nieznośnie parne i gęste jak w oranżerii powietrze wysysa powoli siły i zbija z nóg.
172
Katorżniczy marsz z 20-kilogramowym ekwipunkiem wydaje się nie mieć końca. Coraz to brodzimy przez igarape, zdradliwe moczary, a kiedy stąpamy po twardym gruncie, to potykamy się o liany albo zapadamy po kolana w spróchniałych pniach zwalonych drzew. W ciągu trzech godzin pokonaliśmy nie więcej niż trzy kilometry. Deprywacja, brak zabezpiecze-nia logistycznego, niepewność, napięcie, podłe warunki higieniczne, wszystko to rodzi poczucie niepokoju w tym wyizolowanym środowisku.
W dżungli pot lejący się strumieniem nie paruje, zatem ciepło nie jest odprowadzane z organizmu. Przed chwilą już drugi dziś wycieńczony kursant, zaliczany do twardzieli Francuz, musiał poddać się interwencji medycznej. Nie obeszło się bez podłączenia do kroplówki. Do końca stażu, jak zwykle, z pewnością dotrze najwyżej połowa kursantów. Pozostali, nawet jeśli pokonani przez dyzenterię czy malarię, zostaną usunięci z kursu i w poczuciu przegranej wrócą niechlubnie do swoich jednostek. Mają oni jeszcze w uszach słowa niełatwo demonstrującego sentymenty sierżanta, który na samym początku zapowiedział: "Być może niektórzy przyjmą nasze metody za niezbyt humanitarne, ale musicie wiedzieć, że dżungla nie toleruje mięczaków. Nauczymy was paru rzeczy, które pozwolą wam nie tylko zachować życie, ale i pokonać przeciwnika. Nie ukrywam, że będziemy was nieustannie nękać, że zrobimy wszystko, aby doprowadzić do granic wytrzymałości. Dla wielu to budowanie wojownika selvy będzie przedsionkiem piekła, przed którym ocalić może tylko determinacja i żelazna odporność. Panowie, życzę powodzenia!".
Sel-vaa!, wyskandowało mu gromko 26 mężczyzn w polowych mundurach pozbawionych pagonów i insygniów. Kursant jest tylko numerem, który jest dobrze widoczny na jego czapce. A selval, czyli "tak jest", to tradycyjny tu zwrot i okrzyk.
Na początku wszyscy muszą przyswoić sporo teorii, a potem należy całą tę wiedzę wprowadzać już w czyn. Nikt nie wie, co go czeka. Trzeba nauczyć się stawiać przeróżne sidła, wiedzieć jak, pozyskać zaufanie tubylców, jak rozpoznać jadalne pąki palm, budować właściwe schronienie dające gwarancję wypoczynku.
Włoch z numerem 19. rozciął sobie rękę ostrym jak brzytwa liściem. W chwilę później poszkodowanym zajął się sierżant Jorge, Metys, wychowany wśród Indian nad dopływem Rio Negro i czujący się w dżungli niczym ryba w wodzie. Zatrzymał krwawienie, przykładając świeżą pajęczynę, po i v.ym posypał to miejsce zebranymi mrówkami, które świetnie nadają się
173
Na finiszu
>rderczego
szkolenia
Przeprawa przez moczary Amazonii, po niej kurs starszych oficerów w CIGS
lo leczenia ran, ponieważ w szczękach zawierają substancje antybiotyczne chroniące przed infekcją.
Nieustannie żre nas jakieś robactwo, ciągle czujemy presję fizyczną i psychiczną. Szkolenie koncentruje się teraz na rozpoznaniu zagrożenia, na podstawach standardowych procedur operacyjnych, zasadach patrolowania i taktyki wojennej w dżungli. Wczoraj były zajęcia z organizowania zasa-
Izek. Dziś kursanci będą ratować hipotetycznych zakładników. Scenariusz akcji oparty jest na prawdziwym wydarzeniu, które miało miejsce rok tnnu w Kolumbii. Muszą przebyć 2 kilometry, z bronią i standardowym wyposażeniem. Poruszają się w czteroosobowych zespołach wymieszanych pod względem narodowościowym, w których każdy musi zaufać sobie i innym. Orientacja jest trudna ze względu na widzialność ograniczoną i li > kilkudziesięciu metrów. Na nic zdaje się GPS, nieustannie trzeba korzystać / kompasu.
Determinantem dla odniesienia sukcesu w uwalnianiu i ewakuacji
175

zakładników jest zsynchronizowanie działań wszystkich grup i szybkość przeprowadzenia akcji. Nieoczekiwanie pojawiają się utrudnienia, które mogą pokrzyżować misternie przygotowane plany. Na krótko przed atakiem dowodzący szturmem Numer 11, czyli Jacek z Warszawy, otrzymuje wiadomość o niespodziewanym rozwoju wydarzeń, co zmusza do natychmiastowej zmiany taktyki. Trzeba szybko dostosować się do nowych warunków, a to wiąże się z podjęciem działania "na gorąco" i przystąpieniem do akcji wykraczającej poza ustalone procedury.
Śliska ścieżka na stromym wzniesieniu pozbawia jakiejkolwiek ochoty do życia. Wreszcie komenda "naprzód!". Serie o dużej sile ognia z para-fal z ćwiczebną amunicją czynią dużo łoskotu. Wszyscy chcieli wierzyć, że wykonali zadanie, ale instruktor ma inne zdanie: "Zabrakło elementu zaskoczenia. Za pół godziny powtórka". Wielogodzinna mordęga poszła na marne i tylko ogromna motywacja pozwoliła za trzecim razem osiągnąć zamierzony cel.
Po zachodzie słońca las równikowy ożywa symfonią różnorodnych dźwięków. Nieprzyjemnie drażniący ucho wrzask małp miesza się z wabiącym nawoływaniem ptactwa, bądź zdyszanymi odgłosami niewidzialnych zwierząt. Zza czarnej ściany dżungli dobiegają podejrzane szmery i natrętne myśli skupiają się na wyimaginowanych zagrożeniach, wywołując nieuzasadniony niepokój. Trudno jest się rozsłabić, bo wyobraźnia zmusza człowieka do nieustannej wytężonej czujności, a uwolnienie od niej przychodzi dopiero o świcie.
Na koniec wystawiamy kursantów na "sprawdzian prawdy". Rozrzucam małe grupki w interiorze selvy. "Jeśli chcecie zdobyć certyfikat z kursu, musicie zameldować się w bazie numer 2 przed upływem 48 godzin" informuję.
"Chwilami myślałem, że nie dotrę do końca, raz urwał mi się film zwierza się Maksy. Skrajnie wyczerpani, pokiereszowani przez insekty, w cuchnących od potu i lepiących się od brudu mundurach, na kwadrans przed czasem półprzytomni dowlekliśmy się do celu. Każdy z nas stracił od 6 do 12 kilogramów". Wysportowany Rosjanin z numerem 20, cudem uniknął hipertermii, udaru cieplnego, spowodowanego intensywnym długotrwałym wysiłkiem w upale. Narzekał na nudności, zawroty głowy, ale przede wszystkim na bolesne skurcze mięśni nóg i rąk zaostrzone nadmierną utratą soli. Nie wszyscy jednak zaliczyli piekło kursu, kilka osób przeżyło prawdziwy dramat. Pomimo dobrej kondycji fizycznej zawiodła psychika, przegrali na finiszu morderczego etapu.
Rzadki
okaz
anakondy
Staż w Manaus to nobilitacja. "Selva potrafi zedrzeć osobowość najsilniejszego człowieka, ale wy udowodniliście swoją wartość, przeszliście samych siebie. Jestem z was dumny" deklaruje dowódca CIGS, ppłk (.ustavo de Souza Abreu na uroczystym zakończeniu kursu. Ja zaś mam przyjemność być uhonorowany prestiżową machetą wojownika dżungli z numerem 0055. Po raz pierwszy w historii Centrum otrzymał ją nie wojskowy obcokrajowiec.
Manaus 2005
176
Trening antyterrorystów
Cirupa oficerów z elitarnych jednostek
antyterrorystycznych, która od kilku lat bierze udział
w międzynarodowym cyklu szkoleń organizowanych na
różnych szerokościach geograficznych, to typowi ludzie
bez twarzy. Nie wolno wymieniać ich nazwisk. Nawet
kraje, z których pochodzą, muszą pozostać tajemnicą.
Podobnie jak nazwy regionów, w których się szkolą.
Oficjalnie wiadomo tylko, że wszyscy mają za sobą szereg operacji Litowania i odbijania zakładników i że coraz częstsze brutalne akty terro-iii zmuszają służby specjalne do podjęcia niekonwencjonalnego szkolenia w nieprzyjaznych klimatycznie środowiskach.
Nie jest wytworem urojonej fantazji hipoteza, że któregoś dnia polski dyplomata, samolot czy turyści w odległym zakątku świata mogą zostać uprowadzeni przez jakąś grupę bojówkarzy. Wtedy właśnie zostanie wy-I ui/.ystany oddział antyterrorystyczny i wynik interwencji zależeć będzie Ś ul siopnia jego wyszkolenia. Może się wówczas okazać, że nawet najlepiej In /rs/.kolony funkcjonariusz nie sprawdzi się, bo zabraknie mu znajomości obcego regionu, mentalności tubylców czy specyficznej taktyki.
W grupie wyróżnia się wiecznie tryskający dobrym humorem i koleżeńskością "Szofer". Pochodzi z super utajnionego oddziału komandosów zajmującego się penetracją stref zastrzeżonych i symulowanymi i Likami na strategiczne instalacje i inne ważne obiekty, w celu sprawdzeni, i nieprzenikalności ich systemów bezpieczeństwa. Fałszywi terroryści I 'i obują przedostać się do środka newralgicznych punktów, aby w zupełnie ir.ilnych warunkach dokonać zamachu, używając ćwiczebnych ładunków \\ \buchowych. Mówi, że są w stanie przejść przez większą część punktów l.ourrolnych najbardziej strzeżonych obiektów, którymi często interesują się ii i roryści. Ich praca ma dostarczyć informacji o słabych punktach obrony, I lore później będą wykorzystane do powzięcia odpowiednich modyfikacji.
Celem naszego treningu jest przyswojenie sobie zasad poruszania .u: w nieznanym, 'ekstremalnie trudnym terenie, zdobycie odpowiednich umiejętności survivalowych w najbardziej niegościnnym środowisku na /.iemi oraz przećwiczenie.techniki i taktyki antyterrorystycznej w nowym otoczeniu. Zajęcia odbywają śię w ramach międzynarodowego cyklu szkoleń zorganizowanych po raz pierwszy w 1997 roku.
Przejście z XX w XXI wiek przyniosło nowa erę terroryzmu. Akty ślepego terroru weszły już na stałe do naszego życia. Skala zagrożeń jest lak duża, że państwa reprezentujące głęboko demokratyczne zasady nie są w stanie stawić czoła budzącemu grozę fanatyzmowi. Oprócz tradycyjnych aktów przemocy, dokonywanych z pobudek politycznych i kryminalnych, po upadku muru berlińskiego w 1989 roku, na pierwszy plan wysunęły się głębokie konflikty na tle etnicznym. Wszystko zmieniło się po zamachu, nie mającym sobie równych w dziejach terroryzmu, 11 września 2001 roku w Nowym Jorku. Opętani nienawiścią islamscy fanatycy nie wahają się
178
179
przed spowodowaniem masowej zagłady i istnieje realna możliwość użycia sił destrukcyjnych technologii dostępnych dawniej wyłącznie dla rządów.
"Otumanienie europejskich elit politycznych i mediów bezkrytycznie pielęgnujących zasadę poprawności politycznej* sprawia, że nasz kontynent staje się w większym stopniu kolonią świata islamskiego. Boję się
0 tym myśleć, ale wkrótce możemy znaleźć się w ślepej uliczce" wyraża swoje obawy "Sęp".
Państwa koalicji zmuszone zostały do drakońskich środków, bezprecedensowego ograniczenia swobody obywateli i nieprzyjemnego zaostrzenia na większą skalę środków bezpieczeństwa. Koniecznością stało się udzielenie organom ścigania i agencjom wywiadowczym szerszych uprawnień. Metody te często wywołują sprzeciw, jako że większość ludzi przyzwyczajonych do stabilizacji demokratycznej, do dobrej koniunktury, ceniących sobie nieograniczone swobody, do których przywykli, nie jest jeszcze gotowa do takich poświęceń.
Jeszcze przed wymarszem powiedziałem wszystkim, że nasza zdolność przetrwania w trudnych chwilach zależeć będzie od kilku tylko, ale bardzo istotnych czynników. Najważniejsza będzie wówczas silna wola, potem znajomość metod przetrwania na pustyni, a dopiero później sprawność fizyczna i właściwy ekwipunek, dostosowany do warunków terenowych
1 klimatycznych. O dwie ostatnie kwestie nie musimy się martwić, zatem przyjdzie nam skoncentrować się na dwóch pierwszych.
Zapowiadam, że podróżowanie w karawanie nie oznacza wcale, że będziemy cały czas jechać wierzchem. Dromader służy przede wszystkim do transportu naszego ekwipunku oraz wody i wsiadać na niego będziemy tylko od czasu do czasu. Szybko przekonujemy się, że nie należy on do zwierząt zbyt pokornych i kiedy tylko może, stara się uchylić od wykonywania swoich obowiązków.
Jutro wieczorem powinniśmy dotrzeć do gaju palmowego, gdzie uzupełnimy zapas wody. Jest ona dla nas bezcennym bogactwem i nikt nie chce nawet myśleć, co by się stało, gdybyśmy nie natrafili na studnię albo też zastali ja wyschniętą.
Niestety, na pustyni zawsze istnieje ryzyko zabłądzenia. Niejednokrotnie napotykałem na Gobi, Atakamie czy na Saharze mogiły ludzi, którzy zginęli z wyczerpania i pragnienia. I nie zawsze byli to przybysze z innego kręgu cywilizacyjnego, zdarzali się także tubylcy, którzy, zdawałoby się, powinni znać pustynię, tak jak my znamy miasto, w którym żyjemy.
180
Wyprowadzanie
ocalonego
porwanego
Dlatego dużo czasu poświęcam na doskonalenie orientacji w terenie, gdzie trudno jest znaleźć chociażby jeden punkt odniesienia. Aby utrudnić zadanie, odebrałem członkom grupy wszystkie zegarki i oczywiście kompasy. Niełatwo jest określić na oko kierunki świata, kiedy nie zna się dokładnej godziny, trzeba zatem się przyzwyczaić do ustalenia jej na podstawie wysokości Słońca.
Inna lekcja związana jest ze sposobami wzywania pomocy. Wszystkich zaskakuje fakt, że najskuteczniejszym środkiem sygnalizacji są różne odmiany heliografu, prostego lusterka wykorzystującego odbicie promieni słonecznych.
"Długi", idący na początku karawany, znalazł piękny, kilkukilogra-inowy okaz róży pustynnej, która łudząco przypomina skamieniałe płatki kwiatów. Ten interesujący twórprzyrody powstaje z pyłu gipsowego wywianego ze skał i osadzanego na wydmach. Rzadkie opady deszczu bądź też wody gruntowe rozpuszczają substancje mineralne, które w ciągu długiego czasu krystalizują się i przybierają kształt osobliwych rozet.
Krótko przed zachodem Słońca, tj. około 18., zatrzymujemy się na nocny biwak. Po kolacji składającej się z kuskusu, typowej potrawy Beduinów, melona i małej filiżanki mocnej herbaty układamy się do snu. Wybieramy teren piaszczysty, z dala od wszelkich krzewów, w pobliżu których lubią chować się skorpiony. Choć nie stanowią one śmiertelnego niebezpieczeństwa dla dorosłego zdrowego człowieka, żaden z nas nie chciałby ryzykować ukłucia.
Przy ognisku rozmawiamy o różnych niebezpieczeństwach. "W naszej
181
profesji mówi "Kret" nie ma miejsca na brawurę, chociaż z pewnością trzeba lubić ryzyko i niebezpieczeństwo. Odwaga powinna być jednak zawsze połączona z przezornością. Oczywiście w grupie musi istnieć zaufanie i silna więź koleżeńska. Strach czuję zawsze wtedy, kiedy porywacze mają w swoich rękach zakładników. Terroryści, w imię swojej ideologii, są zdecydowani nawet na śmierć, podczas gdy ja nie mogę popełnić ani jednego błędu. Moim celem jest fizyczne wyeliminowanie takiego typa. Jeśli się pomylę, mogą zginąć niewinne osoby. Atak musi być zawsze błyskawiczny, zdecydowany, bez półśrodków i obliczony co do sekundy. Dym, huk i błyski granatów ogłuszająco-oślepiających powinny na moment sparaliżować terrorystów i właśnie w tej krótkiej chwili trzeba brutalnie i agresywnie rozwiązać problem".
, Rzeczywiście jeden błędny krok może przekreślić skrupulatnie
przygotowaną operację i okazać się tragiczny w skutkach. W tym zawodzie trzeba być zdeterminowanym, szybszym od przeciwnika, bezwzględnym, mieć nieomylne oko i pamiętać, że ma się prawo do shoot to kill (strzelać, aby zabić). "Nie można troszczyć się o życie przestępcy, ryzykując własnym. Nie miej skrupułów, że go zabijesz. Jeśli nie wyeliminujesz go pierwszy, to on ciebie pośle na tamten świat" mówią bez ogródek instruktorzy z niemieckiej jednostki GSG-9. W izraelskiej jednostce, uważanej za elitę elit Sajeret Matkal, sprawę ucinają jeszcze krócej: "Wróg powinien być zniszczony bezlitośnie".
W Polsce zadanie precyzuje się jako "wykluczyć zagrożenie". We Francji strzela się, aby "skutecznie obezwładnić". W obu wypadkach w praktyce równa się to filozofii Izraelczyków. W tym kraju, począwszy od początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wprowadzono nawet na zimno skalkulowaną zasadę odwetu za ataki terrorystyczne: "zabić tych, którzy zabili". Super utajniony tak zwany Komitet X, praktycznie pluton śmierci, już w pierwszym roku swojej działalności pozbawił życia czternastu Palestyńczyków zamieszanych w terroryzm wymierzony przeciw cywilom. Wśród uczestników stażu jest kilku komandosów, którzy brali udział 26 października2002rokuwszturmiewmoskiewskim teatrze na Dubrowce. Na ten temat na łamach prasy ukazało się dużo wątpliwych relacji i opinii. Powtarzały się głosy, że siły specjalne przystąpiły do ataku bez względu na ofiary wśród zakładników. "Rosjanie zmienili teatr w komorę gazową", "Rosja nie zawahała się poświęcić zakładników dla uratowania prestiżu silnej ręki", pisali niektórzy. Natomiast zdaniem międzynarodowych fachow-
182
i ów operacja została przeprowadzona nie tylko skutecznie, lecz wręcz błyskotliwie, i całość powinno się rozpatrzyć, biorąc pod uwagę nie tylko liczbę zabitych wśród zakładników, ale przede wszystkim liczbę tych, któ-i ych uratowano. Służby specjalne mówią zachodni specjaliści mają rację, nie podając nazwy gazu usypiającego, którego użyto owego dnia, bo u'go rodzaju informacja mogłaby być wykorzystana w przyszłych atakach i crrorystycznych.
Oczywiście miała miejsce seria różnych błędów, ale już na drugim etapie, tj. w trakcie organizacji ratowania zakładników po szturmie. Z braku odpowiedniej koordynacji, na przykład, transport z zatrutymi ludźmi odjechał spod teatru prawie godzinę po rozpoczęciu ataku. Co do rozwo-u ataku przez grupy szturmowe, trzeba zdecydowanie powiedzieć, że jedna z najtrudniejszych akcji w historii terroryzmu została przeprowadzona prawidłowo i zakończyła się niewątpliwym sukcesem. Oddziały specjalne i ilieszły się bez strat własnych. Użycie gazu było jedynym rozwiązaniem, nclnakże tragedia polega na tym, że nie do końca można było przewidzieć, j.ika dawka była niezbędna do zneutralizowania wszystkich terrorystów, /najdujących się w różnych częściach teatru.
Śpimy pod gołym niebem i oczywiście w śpiworach. Temperatura w nocy spada do kilkunastu stopni i trzeba nałożyć wełniany sweter.
Kiedy wstajemy o szóstej, robi się już zupełnie widno i nie wiadomo ŚŚkąd nadciągają roje dokuczliwych much. Na śniadanie spożywamy świeży i lileb upieczony w gorącym popiele, dżem, ser, popijając, podobnie jak podczas kolacji, filiżanką herbaty.
Już po dwóch godzinach marszu z błękitnego nieba bucha piekielny żar, który daje się wszystkim we znaki. Termometr wystawiony na słońce wskazuje 61 C, w cieniu zaś 20" mniej. Organizm domaga się wody. Pijemy \.\ dosyć często, aby nie doprowadzić do odwodnienia organizmu.
Średnio w ciągu dnia przechodzimy po 25 km w linii prostej, ale ponieważ nieustannie lawirujemy pośród piaszczystych wydm, przebyta < nlległość jest prawie dwa razy mniejsza. Wybieramy cały czas stoki nawie -i rznę, gdzie piasek jest bardziej ubity przez wiatr.
Potwierdza się, że woda na pustyni jest bezcennym skarbem. Zdrowy i. i k koń "Garbus", który wczoraj rano postanowił przezwyciężyć pragnienie, i /oczywiście wytrwał pół dnia bez picia, ale już wieczorem został surowo 11 karany przez bezwzględną naturę. Poczuł ogólne osłabienie i apatię, tem-1 leratura jego ciała podniosła się, głos mu ochrypł, język stał się obrzmiały
183
i sztywny. Były to typowe symptomy odwodnienia organizmu. Głód po pewnym czasie można tolerować, pragnienie natomiast nasila się ciągle, stając się uczuciem nie do zniesienia i, co ważniejsze, kiedy narastające odwodnienie osiągnie utratę wody w ilos'ci odpowiadającej kilkunastu procentom ciężaru ciała, prowadzi nieuchronnie do zagrożenia życia. Jest tylko jeden sposób zapobiegania hipertermii: należy pić odpowiednią ilość płynów. W klimacie tropikalnym wskazane jest dodawanie gotowych soli mineralnych albo zwykłej soli kuchennej.
Wody rzadko jest pod dostatkiem i dlatego nieustanna kontrola pocenia się jest najważniejszym sposobem dla zachowania jej w organizmie. Nie wolno zapominać o okryciu całego ciała, co ogranicza parowanie. Trzeba oszczędzać swoją energię. Najgorętszą porę należy przeczekać w cieniu krzewów, palm czy rozciągniętej płachty. W godzinach południowych życie na pustyni zamiera całkowicie. Wszystko, co żyje, szuka schronienia. Ustaje nawet brzęczenie much, przed którymi nieraz nie sposób się opędzić. Mówią, że w czasie największego upału owady przestają latać w obawie, żeby nie uschły im skrzydła.
Przykładem gospodarowania wilgocią jest zachowanie się Tuaregów, którzy zwykle zakrywają sobie usta końcem szesza. Oprócz ochrony przed piaskiem w czasie burzy pustynnej jest to podświadomy sposób częściowego wykorzystania wydychanej cennej wilgoci, która gromadzi się między ustami i osłoną.
Na wieczornej zbiórce obserwuję pokryte grubą warstwą żółtego pyłu twarze moich kolegów. Wszyscy są bardzo zmęczeni, ale wiem, że stać jest ich na największe poświęcenia. Zdaję sobie sprawę, że mógłbym jeszcze zawyżyć stopień trudności marszu, bardziej jeszcze "wyżąć" podwładnych, ale nie o to chodzi w tym szkoleniu.
Nie mogę także pozwolić sobie na przesadę, bo wiadomo, że gdyby tutaj, z dala od cywilizacji, wydarzyło się jakieś nieszczęście, nie mógłbym liczyć na żadną pomoc z zewnątrz. A śmiertelne wypadki zdarzają się nawet w trakcie treningów brygad antyterrorystycznych, których uczestnicy mogą zwykle liczyć na szybką pomoc medyczną. Od 1973 roku w słynnej niemieckiej GSG-9 zginęło aż sześciu żołnierzy. Nie mniej tragiczny bilans mają. Izraelczycy i Francuzi, a i w Polsce nie obeszło się bez ofiar.
Czuję niedosyt, ale odpowiedzialność za życie podległych mi ludzi zmusza do pewnych ograniczeń. To samo uczucie nie opuszczało mnie przez wiele lat zajęć w prowadzonej przeze mnie we Włoszech szkole survivalowej,
gdzie zatrzymanie się o jeden krok przed pewną granicą nie pozwalało na osiągnięcie pełnego zadowolenia, ale gdzie też jeden krok więcej mógłby skończyć się wypadkiem.
Dziś mam satysfakcję, że nie zrezygnowałem wtedy z dwóch rzeczy. I'o pierwsze kontynuowałem zajęcia z wpadaniem samochodu do jeziora, podczas gdy w GSG-9 zrezygnowano z takiego treningu po utonięciu komandosa już podczas jednego z pierwszych ćwiczeń.
Drugą była obrona przed atakującym dobermanem, stanowiąca stałą lekcję w szkole przetrwania, wywołująca spory dreszcz strachu i wymagająca zachowania zimnej krwi i opanowania. Podobny temat był przerabiany także w austriackiej Cobrze, ale kiedy nadmiernie agresywny pies przegryzł kiedyś gardło jednemu z żołnierzy, zaprzestano na zawsze takich ćwiczeń.
Ósmego dnia zmieniam radykalnie rozkład zajęć. Wbrew wszelkim zasadom survivalu wyruszamy w drogę dopiero o dziesiątej. Przed nami siedem godzin forsownego marszu, w czasie którego trzeba wykazać się wytrzymałością i determinacją.
Żar bijący z nieba staje się nie do zniesienia i nie ma czym oddychać. Droga wydłuża się coraz bardziej. Narasta zmęczenie. Każdy z nas ma przydzielone tylko 2 litry wody, którą musi bardzo oszczędzać.
Zmordowani osiągamy cel, którym jest palmowy gaj, nieco wcześniej, niż planowałem. Woda, którą możemy pić bez ograniczeń i którą wykorzystujemy do zaimprowizowanego natrysku, poprawia natychmiast nasze samopoczucie. Dzisiejszy dzień był potwierdzeniem tego, że nasz organizm potrafi uruchomić dodatkowe zasoby energii i że ludzie są w stanie pokonać ogromne trudności. Wystarczy tylko wykazać hart woli. Takiego doświadczenia nie można.posiąść z mądrej książki, trzeba za nie zapłacić potem, strachem i oczywiście zrńęczeniem.
Jestem zadowolony z atmosfery, jaka narodziła się już po kilku dniach wspólnych zajęć. Często rozmawiamy o specyfice zawodu i jego problemach.
Pułkownik Ulrich Wegener, były szef niemieckiej GSG-9, powiedział kiedyś, że wyszkolenie jednego komandosa kosztuje 100 tysięcy marek. We francuskiej grupie interwencyjnej żandarmerii GIGN mówią, że koszt takiego przedsięwzięcia przekracza nakłady finansowe przeznaczone na wyszkolenie pilota wojskowego. Wydatki nie kończą się na tym etapie. Także utrzymanie w pełnej gotowości bojowej wyspecjalizowanych formacji antyterrorystycznych wymaga dużych nakładów finansowych.
Myli się jednak ten, kto uważa, że są to pieniądze wyrzucone
184
185
w błoto. Nic podobnego. Właśnie dlatego, że istnieją silne oddziały, zdolne przeciwstawić się przemocy, których siła ataku i umiejętności działania w najbardziej nietypowych i niespodziewanych sytuacjach są doskonale znane opinii publicznej, wiele bojówek rezygnuje ze swoich kryminalnych zamierzeń albo przenosi się do innego kraju, gdzie aparat państwowy nie dysponuje tak skutecznym narzędziem.
Dzisiaj na wieczornej odprawie podaję do wiadomości, że ze świeżo otrzymanych informacji wynika, iż terroryści, których poszukujemy, porzucili swoją kryjówkę. Satelita wywiadowczy podał cenną wiadomość: konwój z zakładnikami przemieszcza się o pół dnia drogi od miejsca, w którym się znajdujemy. Polecam opracowanie planu bezpośredniej interwencji mającej na celu uwolnienie zakładników. Odpowiedzialnym za , rozwiązanie problemu będzie kapitan "Słowik", specjalista od negocjacji, któremu przekazuję mapę z naniesioną pozycją nieprzyjaciela oraz kierunkiem jego marszu.
Po dwóch godzinach dowódca operacji przedstawia gotowy plan: "Jutro przed południem ścigana karawana powinna zatrzymać się przy jedynej w tym rejonie studni. Działania będą prowadzone przez trzy podgrupy, które podejdą z różnych stron do wodopoju, urządzając kocioł terrorystom".
Następnego ranka nasza karawana, składająca się tylko z Beduinów, którzy są rzekomym nieprzyjacielem, opuszcza obóz. Od razu okazuje się, że zadanie nie będzie łatwe, ponieważ horyzont szarzeje i nadchodzi wiatr niosący chmury piasku. Pył utrudnia oddychanie, widoczność nie przekracza 100 m i po 10 minutach nie widać już naszych śladów.
Ścigające nas grupy muszą przyspieszyć tempo marszu, aby nie rozproszyć się i nie zabłądzić. W pięć minut po dotarciu do źródła wody, zanim jeszcze zdążyliśmy zaspokoić pragnienie, z trzech stron uderzyły na nas grupy szturmowe. Zaskoczenie było całkowite, synchronizacja doskonała. Akcja zakończyła się sukcesem.
Ostatni dzień poświęcony jest na sprawdzenie nabytych umiejętności. Trzyosobowe grupy zostają rozrzucone na odległość uniemożliwiającą im kontakt wzrokowy, po czym otrzymują zadanie dotarcia do wskazanego na mapie punktu. Po przebyciu kilkunastu kilometrów na członków tych grup czeka zasłużona niespodzianka: dzisiejszą noc spędzą w pięciogwiazdkowym hotelu, z basenem, klimatyzacją, pyszną kolacją i zimnym piwem.
2004
Trzy przełomy
Ukazuje się, że nawet mglista atmosfera,
otulająca malownicze sampany na mitycznej Jangcy,
Niebieskiej Rzece, kolebce chińskiej cywilizacji, którą
podziwiałem na osiemnastowiecznym płótnie, może
stać się impulsem do odbycia egzotycznej podróży.
187
Kiedy nieco później przeczytałem w encyklopedii, że "przecina ona majestatyczny, niesłychanie malowniczy przełom, jeden z najpiękniejszych, najbardziej imponujących i najbardziej przytłaczających krajobrazów, jakie istnieją na naszej ziemi", byłem już gotów do drogi. I dzisiaj tego nie żałuję.
W moich relacjach z odległych zakątków świata przewija się coraz częs'ciej cień pesymizmu. Kilkanaście lat temu gorąco namawiałem czytelników i przyjaciół na odwiedzenie Birmy, potem życzliwie radziłem wycieczkę do Bhutanu, potem nie szczędziłem słów reklamy, aby przekonać do spędzenia urlopu w Angkorze, mieście świątyń i tajemnic, ukrytym w kambodżańskiej dżungli. Dziś z jeszcze większym zapałem, zupełnie bezinteresownym, chcę namówić na wyjazd do Chin. Właśnie do obejrzenia słynnych przełomów.
W pełni lata ląduję z trójką przyjaciół w przeludnionym Chongqing, dawnej stolicy Chin, liczącym dzisiaj 16 milionów mieszkańców. Lepka wilgoć osiąga rzadko spotykany poziom, do tego dochodzi powietrze zanieczyszczone ciężkimi metalami wydzielanymi przez środki transportu, elektrownie i liczne zakłady ciężkiego przemysłu. Miasto o typowej architekturze komunistycznego molocha sowieckiego, anonimowe bloki, wysypiska śmieci, wąskie uliczki, po których kręci się rzesza różnych oszustów.
Nie tracąc czasu, krążymy po porcie rzecznym w poszukiwaniu typowej łodzi, budowanej od wieków według niezmiennych reguł. Ku memu zdziwieniu odkrywamy, że sampany są dla miejscowej ludności już tylko wspomnieniem. "Może spotkacie je jeszcze w delcie, niedaleko Szanghaju" odpowiadają nasi rozmówcy.
Ktoś radzi pojechać do Wanxianu: "Rok temu właśnie tam widziałem żagiel na rzece". Decyduję się na popłynięcie statkiem pasażerskim do tego miasta, ale już po drodze młody kapitan potwierdza, że jego zdaniem sampany zniknęły definitywnie z Jangcy. "Postęp techniczny jest niemiłosierny i prawdę mówiąc, dobrze się stało, że ich już nie ma. Często przeszkadzały w żegludze". W jego głosie nie ma ani cienia nostalgii za dawnym symbolem Chin.
Dla mnie jest to nieprzyjemny zawód, tym bardziej że spóźniłem się o rok, najwyżej dwa. Patrząc jednak realnie, dochodzę do wniosku, że coraz częściej zdarza mi się przyjechać za późno, aby zdążyć udokumentować coś, co definitywnie uchodzi w przeszłość.
Nie poddajemy się. W poszukiwaniu łodzi odwiedzamy wioski i małe osiedla prowincji. Wreszcie w Santiansian natrafiamy na ślad sampana, któ-
188
i y od pewnego czasu służy jako prom kursujący pomiędzy dwoma brzega-m i rzeki. Jego właściciel, Liang Xue, gotów jest wynająć nam swoją łódź za M)0 dolarów dziennie, ale po krótkich targach godzi się na 30, czyli tyle, ile /arabia średnio robotnik chiński.
Rano, tuż po śniadaniu, na chwilę przed odpłynięciem, w domu naszego gospodarza pojawia się miejscowy sołtys i oświadcza, że nie możemy wyruszyć, dopóki nie będziemy mieli specjalnego zezwolenia władz prowincjonalnych.
Pierwszym statkiem odpływam do Fengjie, gdzie poprzez biuro burmistrza staram się o odpowiednią zgodę na naszą wyprawę. Sytuacja jest napięta, funkcjonariusz nigdy nie spotkał się z taką sytuacją i boi się pozwolić cudzoziemcom na swobodne poruszanie się po podległym mu kicnie. Kiedy sprawa wydaje się już całkowicie przegrana, przychodzi mi na myśl, aby pokazać burmistrzowi kilka moich reportaży przygodowych. Przedstawiam także legitymację członka Royal Geographical Society i, o dziwo, zmienia on zdanie.
Obfite letnie deszcze monsunowe podniosły o 30 metrów poziom wody w rzece, nurt jest bardzo rwący i często jego prędkość osiąga 10 węzłów, żegluga jest trudna, ponieważ tu i ówdzie widoczne są wystające tuż nad poziom wody niebezpieczne, ostre skały. Nazwa Niebieska, nadana rzece przez Europejczyków, nie ma nic wspólnego z Jangcy, która kolorem przypomina bardziej kawę z mlekiem. Na dzikim szarozielonym płaskowyżu i/adko można dostrzec ślady życia i aż trudno jest uwierzyć, że z dorzecza najdłuższej rzeki Azji, gdzie żyje około 420 milionów mieszkańców, więcej niż w całej Europie, pochodzi połowa produkcji rolnej Chin.
Zachwycamy się relaksowym charakterem podróży. Lekki, przyjemnie orzeźwiający wiaterek pozwala zapomnieć o istnej saunie, jaka panuje w pełni lata na lądzie. Temperatura wprawdzie utrzymuje się w pobliżu 30C, ale bardzo wysoka wilgotność sprawia, że człowiek t żuje się jak w parówce.
Nasza łódź o płaskim dnie i tradycyjnych kształtach nie ma miecza. I oj długość wynosi 9 metrów. Jest ona siostrą znacznie większej morskiej dżonki, chwalonej jeszcze przez Marco Polo i opiewanej przez Josepha (lonrada za swoje doskonałe właściwości nawigacyjne. Po prostu jest w stanie płynąć bardzo ostro do wiatru. Pośrodku sampana znajduje się niska kabina, w której wygodnie mieści się cała nasza czwórka. Oczywiście łódź nie ma silnika i napędzana jest wyłącznie starym, połatanym
189
Kolacja na łodzi. Obok, jeden z ostatnich tradycyjnych sampanów na Jangcy
żaglem usztywnionym charakterystycznymi równoległymi listwami dla zapewnienia jego płaskości i regulowanym za pomocą licznych szotów.
Przed zachodem słońca decydujemy się wpłynąć do wąskiej zatoczki, która zapewnia możliwos'ć spokojnego przenocowania.
Zanim zdecydowaliśmy się na dojście do brzegu, prąd zniósł nas spory kawałek w dół rzeki. Przyszło więc wykonać prace burłaków i ciągnąć nasz sampan w górę rzeki. Przejście jednego kilometra po kamienistym brzegu w żarze przesiąkniętym wilgocią wymaga wytężonego wysiłku. I jeśli wydaje nam się to nieludzką harówką, wyobrażam sobie, ile zdrowia kosztowało kulisów ciągnięcie całymi dniami, a nawet tygodniami ciężkich statków.
Oleg, mieszkający od czterech lat w Chinach, otrzymał z urzędu funkcję kucharza. Na kolację przygotowuje kurczaka z jarzynami i czubatą miskę ryżu. Naturalna herbata, tak jak się ją tu pije, bez cukru, jest sygnałem zakończenia uczty. Wkrótce zaszywamy się w śpiwory ikto pod pokładem, kto na świeżym powietrzu zasypiamy po emocjach długiego dnia.
Wiadomo było zawsze, że Jangcy wypływa z niezbyt oznaczonego regionu Tybetu, ale dokładne miejsce jej narodzin było nieznane aż do 1976 roku, kiedy to naukowa ekspedycja zlokalizowała jej źródło na zboczach Góry Gelandendong, na wysokości 6621 m n.p.m. Roztopione
190
śniegi i lody tworzą strumienie, które dają początek wielkiej rzece. Według najświeższych obliczeń kartografów z Chińskiej Akademii Nauk, którzy wykorzystali zdjęcia satelitarne, długość Jangcy wynosi 6211 km, co sytuuje ją na trzecim miejscu na świecie, po Amazonce i Nilu. Posiada ona prawie 700 dopływów, tworzących dorzecze o powierzchni 2 milionów km2.
Życiodajna arteria Chin, jej główny szlak komunikacyjny, znana jest na całym świecie jako Jangcy Niebieska Rzeka. Chińczycy zaś nazywają ją Chang Jiang Długa Rzeka, albo prościej Jiang Rzeka. Określenia Jangcy praktycznie nie znają. Z Chongąing do Szanghaju, to jest na odcinku żeglownym, długości prawie 3 tysięcy km, każdego roku przewozi się około 30 milionów osób, a ilość transportowanych towarów wywiera jeszcze większe wrażenie: 230 milionów ton.
Miejscami żegluga zaczyna być niebezpieczna. Nurt staje się niespokojny i jego prędkość wyraźnie wzrasta. Panorama zmienia się, w miejsce rozległych nizin pojawia się górzysty teren z nagimi szczytami.
Mający ponad 70 lat Liang Xue, marynarz słodkich wód, o wysuszonej przez słońce twarzy, z nie schodzącym z ust uśmiechem, całe życie spędził nad Jangcy. Pomimo starczo pochylonej figury jest w doskonałej formie fizycznej. Opowiada historię swojego życia i Oleg, student pekińskiego uniwersytetu, który dobrze zna język chiński, ma kłopoty z tłumaczeniem dialektu syczuańskiego. Xue spędził tutaj całe swoje życie i o Jangcy mówi z wielkim respektem, a nawet wdzięcznością, ponieważ rzeka ta darowała mu życie, podczas gdy dla wielu innych okazała się mniej łaskawa.
W porannej mgle, która zasnuła rzekę, widać na stromych schodach armię tragarzy, którzy niczym mrówki z zacumowanego niedawno statku dźwigają na barkach zawieszone na kabłąkowatych drążkach ciężkie kosze.
Po głównej drodze wodnej Chin płyną w górę i spływają w dół niezliczone statki, barki, cysternowce i statki pasażerskie. Te ostatnie są z reguły starej daty, pokryte rdzą i wypełnione do granic możliwości. Od czasu do czasu pojawia się jednak prawdziwy klejnot przemysłu stoczniowego, komfortowe cudo z zagranicznymi turystami, którzy w ciągu dwudniowej żeglugi zachwycają się pięknem malowniczego krajobrazu.
Wszystko wskazuje na to, że nasz sampan jest ostatnim, który żegluje po wodach Niebieskiej Rzeki, nic więc dziwnego, że jeden ze statków pasażerskich zmienia swój kurs, aby pasażerom dać możliwość sfotografowania z bliska zjawy z dawnych czasów.
Nasza przygoda kończy się w Fengjie, mieście zawieszonym na wy-
192
sokim brzegu, które w ten sposób stara się uchronić przed gwałtownymi przyborami wód i ich niszczycielską furią. Właśnie tutaj zaczynają się słynne przełęcze i stary Xue stanowczo odmawia kontynuowania podróży, uważając, że jest to przedsięwzięcie zbyt ryzykowne.
Przełęcze te ciągną się na długości ponad 200 km i najeżone są podwodnymi skałami leżącymi na małej głębokości. "Progi grzmią tam mówi Xue tonem, w którym czuć pokorę wobec potęgi żywiołu niczym galopujące dzikie konie". A stare chińskie przysłowie powiada: "Przepłynąć tędy jest równie trudno, jak trafić do nieba". Wszystko zależało od błyskawicznej reakcji sternika. Jedna chwila nieuwagi kosztowała nieraz życie. Co dziesiąty sampan w tym miejscu doznawał poważnych uszkodzeń, a co dwudziesty rozbijał się kompletnie.
Nie mniej ofiar było wśród burłaków, którzy zaprzężeni, niczym konie, holowali pod prąd statki załadowane kilkudziesięcioma tonami ładunku. Stu, dwustu, a nieraz i trzystu mężczyzn wykonywało katorżniczą pracę, pomagając sobie pieśniami przejmującymi serce smutkiem niedoli.
Przychodzi mi na myśl niezwykle realistyczny obraz Ilji Riepina z 1873 roku, przedstawiający tuzin mężczyzn ciągnących stateczek w górę Wołgi. Na początku XIX wieku w Rosji zajmowało się tym rzemiosłem ponad pół miliona ludzi.
W Trzech Przełomach nie raz zdarzało się, że poskręcana z włókien bambusowych lina o długości 400 m zrywała się i nieludzki wysiłek wielu dni szedł na marne. Na słynnej "cesarskiej ścieżce" wąskim przejściu wykutym w pionowych skałach wystarczyło, żeby potknęła się jedna osoba, a spadając w przepaść, pociągała za sobą całą brygadę towarzyszy połączonych ze sobą uprzężą. Jeśli wszystko układało się pomyślnie, pokonanie przełomów zajmowało ok*oło dwóch tygodni.
Na początku XX wieku pojawiły się parowce, ale nie od razu wyparły one armie kulisów, były zbyt słabe do pokonania wodnego żywiołu. Nasz Xue należał do ostatniej generacji burłaków pochodzących z Wuszanu, najsilniejszych i najbardziej doświadczonych. Ostatni raz przemierzał on "cesarska ścieżkę" w połowie lat pięćdziesiątych.
Historia pierwszych parowców związana jest z nazwiskiem Archibalda Littlego. W 1900 roku dokonał on wyczynu, w który nie wierzył żaden Chińczyk: na pokładzie 150-tonowego stateczku z towarem i pasażerami pokonał trasę z Szanghaju do Chongąing w 73 dni. Trzy Przełomy zajęły mu trzy dni walki z siłami przyrody, tym razem już bez pomocy burłaków.
193
I
Na Jangcy zawitała nowa epoka. Transport towarów w górę rzeki kosztował do tej pory fortunę, czyli tyle samo co przewóz tego samego ładunku z Chin do Londynu. Od tego dnia sytuacja zmieniła się radykalnie.
Burłacy nie zniknęli całkowicie z pejzażu Jangcy. Zarabiają jeszcze dzisiaj na chleb w Szennongu leżącym w pobliżu niewielkiego dopływu Jangcy, na którym znajduje się miniatura Trzech Przełomów, miejsce udostępnione od 1985 roku zagranicznym turystom. Pracują dla agencji turystycznych, które przywożą swoich klientów, zapewniając im niebywałą atrakcję. Kilkudziesięciu bosych i skąpo odzianych mężczyzn ciągnie pod prąd duży sampan wypełniony pasażerami utrwalającymi tę niespotykaną scenę na zdjęciach i na filmach.
W 1995 roku wydarzył się tutaj tragiczny wypadek. Na jednym z kipiących progów burłakom zerwała się lina holownicza i łódź zniesiona silnym prądem roztrzaskała się na skałach. Zginęło wtedy 11 tajwańskich turystów.
Decydujemy się przebyć Trzy Przełomy na pokładzie luksusowego statku wycieczkowego "Princess Sheene", jednej z trzech bliźniaczych jednostek zbudowanych w Niemczech siedem lat temu. Na tym statku, o długości 129 m, znajduje się 135 kabin i wszelkie wygody niezbędne do zaspokojenia wymagań najbardziej kapryśnych turystów. W 2000 roku odnotowano w Chinach prawie 50 milionów turystów i spora ich część zapoznała się z urokiem Jangcy.
Przy akompaniamencie statkowej syreny odbijamy od nadbrzeża. Trzy krótkie sygnały oznaczają, że statek cofa się, potem kiedy ruszamy do przodu, rozlega się jeden długi, zapowiadający skręt w prawo, na środek rzeki, gdzie w chwilę później podwójny sygnał oznacza, że skręcamy w lewo, aby skierować dziób w stronę już dobrze widocznej przełęczy.
Na górnym pokładzie, służącym zwykle do opalania, zebrali się wszyscy pasażerowie z przygotowanymi kamerami i aparatami fotograficznymi. Atmosferę napięcia podnosi stewardesa, która z aktorską dykcją informuje przez głośnik, że za 10 minut wpłyniemy między skalne ściany Przełomu Qutang, czyli Ryczącego. Na wodzie robi się nieco tłoczno. Trzy barki z węglem, zanurzone prawie całkowicie w wodzie, walczą z przeciwnym prądem. Naszą "Princess" wymija pokaźnej wielkości tankowiec, który dopiero co ustąpił drogi płynącemu w górę rzeki wysłużonemu statkowi pasażerskiemu, transportującemu tutejszych mieszkańców.
I oto romantyczny widok Qutang, otulonego delikatną złotawą po-
światą, przydającą zjawiskowych uroków i nieuchwytnego czaru baśniowej atmosfery. Przypomina to typową chińską rycinę zainspirowaną kraj-i >brazem Guilinu. Niczym naturalne wrota z wody wyrastają dwie pionowe, nagie ściany o wysokości kilkuset metrów i odległe od siebie o dobry rzut < a mieniem. Są tak blisko, iż wydaje się, że można by je dotknąć wyciągniętą ręką. Wezbrane wody nie mieszczą się w wąskim gardle krępującym jej przepływ. Ciszę przerywa huk rozbijającego się o występy skalne gwałtownego nurtu. Nad rzeką zawisa obłok rozpylonej mgły wodnej. Bajkowy urok przyciąga oczy nie tylko turystów, ale przykuwa także uwagę /a rogi, przywykłej do częstego oglądania tego spektaklu natury. Ogromne kipiące wiry mielą żółtobrunatną wodę. Trudno powiedzieć, co wywiera większe wrażenie: skały wznoszące się do nieba, wytworzone 70 milionów lal temu, czy furia dzikiego żywiołu. Niewielu ludzi potrafi oglądać te obrazy
I k1/, poddania się uczuciom podziwu i zdumienia.
Nie zdążyłem nasycić wzroku, kiedy statek opuścił już najkrótszy /1 rzęch, dziesięciokilometrowy kanion. Następuje chwila relaksu. Krajobraz /mienia się radykalnie, przed nami pojawia się odcinek spokojnej wody, która relaksuje na pół godziny.
Pokładowe radio zapowiada, że zbliżamy się do drugiego przełomu, zwanego Wuxia, czyli Czarownic. Tym razem sceneria nie jest tak efektowna i malownicza. Wąwóz nie posiada już tej romantycznej aury i nie jest i.ik imponujący jak poprzedni.
Jak często bywa w Chinach, również i z tą przełęczą, nad którą dominuje
I1 wanaście szczytów, związana jest legenda mówiąca o księżniczce Yaoji, która I lomogłalegendarnemu cesarzowi Ju, zwanemu Wielkim, wprzebijaniu ścian
kalnych, by stworzyć kajiał dla wód powodziowych z prowincji Syczuan. I )/iś księżniczka czuwa nad Bezpieczeństwem marynarzy pokonujących zdradliwe wody. Mając odrobinę fantazji, można ją rozpoznać w skale przypominającej klęczącą postać otoczoną jedenastoma dziewicami, któ-ic jej nigdy nie opuściły. Legenda głosi, że wróży ona szczęście tym, któ-i/y ją wypatrzą. Szybko mija 40. km drogi i ponownie następuje chwila u I prężenia przed ostatnią już atrakcją.
Po kwadransie wpływamy w Przełęcz Xiling, czyli Cieni, składającą się /. serii wąwozów o osobliwych nazwach: Przełęcz Końskiego Płuca, Byczej Wątroby, Księgi Sztuki Wojennej, Cennej Szpady. Prędkość prądu wzrasta >lo 10 węzłów, wydaje się, że statek zsuwa się z pochylni, tak wyraźny jest Śpadek rzeki. Na długości 225 km rzeka traci 143 m wysokości. Każdy
194
195
Robotnicy portowi w Fengije
trawers był wyprawą niepewną i należał do przedsięwzięć poważnych i ryzykownych. W Przełęczy Pustej Łodzi, najbardziej niebezpiecznym miejscu, pełnym progów powstałych na skutek osuwających się skał, jeszcze pół wieku temu pasażerowie musieli opuszczać statek i przemierzać pieszo kilka kilometrów górskiej ścieżki. Na jednej trzeciej wysokości lewej ściany widać wyraźnie wykutą ścieżkę, po której poruszali się burłacy i pasażerowie. Jedna z amerykańskich turystek zamyka z przerażenia oczy i nie może się nadziwić, jak mogli przechodzić tamtędy ludzie.
"Pod nami 180 m wody" oznajmia przewodniczka. Na świecie jest tylko kilka rzek tak głębokich. Po krótkiej chwili mówi już tylko o 35 m, a zaraz później o 15, i wcale się nie myli. Po prostu dno rzeki jest bardzo nieregularne. Wystarczy moment nieuwagi, aby rozpruć dno statku na jakiejś podwodnej skale. Co pewien czas, niczym przestroga dla kapitanów, pojawia się jakiś zardzewiały wrak wystający z wody. Xiling to najbardziej niebezpieczny akwen na całej długości Jangcy.
Powoli, jak na zwolnionym filmie, rozpływają się zapierające dech w piersiach widoki. Po 80 km wapienne urwiska zamieniają się stopniowo płaską nizinę. Przed nami Yichang, kres wędrówki.
Tak jak zginęły z Jangcy sampany, tak wkrótce zginie z powierzch-
ni ziemi ten nadzwyczajny spektakl natury, od wieków inspirujący poetów i artystów. Nie mogę pogodzić się z tym, że zniknie i następne pokolenia już 11 ie będą mogły go podziwiać.
W 2009 roku zostanie oddana do użytku gigantyczna zapora o długości .'.,2 km i wysokości 180 m ze sztucznym zbiornikiem rzecznym o długości (>30 km, czyli tyle co odległość między Warszawą i Wiedniem. Spiętrzenie i/cki spowoduje wysiedlenie ponad miliona ludzi i zaleje 160 miast. Pod wodą znajdą się nie tylko Trzy Przełomy, ale i kilkaset bezcennych obiektów starożytnej kultury chińskiej. Ekolodzy protestują. Zapewniają, że to największe na świecie przedsięwzięcie hydrologiczne będące triumfem socjalizmu i demonstracją potęgi Chin doprowadzi do nieobliczalnych w skutkach zmian w środowisku naturalnym całego regionu. Władze Pekinu i wierdzą, że inwestycja, która kosztować będzie ponad 40 miliardów dolarów, pozwoli ujarzmić rzekę, nazywaną przez Chińczyków "matką wszystkich
I h wodzi", i zapobiec ogromnym wylewom, które pochłonęły w XX wieku >()() tysięcy ofiar (tylko w 1954 roku zginęło 30 tysięcy osób, a ponad milion i r.iciło dach nad głową; podczas powodzi w 1996 roku życie straciło 2700
I1 u 1 zi, a straty obliczono na 7 miliardów dolarów) i spowodowały nieobliczalne Ś i r.it y materialne. Ponadto, co nie jest bez znaczenia mówią przedstawiciele władzy zapewni produkcję 18 tysięcy megawatów energii elektrycznej, co i >dpowiada20 typowym elektrowniom atomowym. Możliwości transportowe i /eki wzrosną pięciokrotnie, a cena transportu spadnie o jedną trzecią. Statki
I i Ickomorskie będą mogły dopływać aż do Chongąing.
Na razie Trz*y Przełomy ofiarowują radość ich podziwiania, podob-jak Wielki Mur Chiński, największa budowla w historii ludzkości w. Terakotowa armia. .Terakotowa armia to siedem tysięcy wojowników liny naturalnej wielkości, pochodzących z IV wieku p.n.e., odkopanych I ('74 roku w podziemnym grobowcu imperatora Qin Shi Huangdi, któ-I> raz pierwszy zjednoczył Chiny.
Za kilka lat przełomy można będzie podziwiać tylko na dokumen-t.ilnyin filmie.
Yichang 1995
w
196
w poprzek Borneo
Wpatrując się w półmroku na pół nagie dziewczęta z zuchwale
sterczącymi piersiami, ocieram się głową o owoce kokosowe
wiszące w rotangowej siatce pod powałą chaty. W sekundę
później pojmuję, że nie są to wcale kokosy, a zakurzone zasnute
pajęczyną, poczerniałe od kuchennego dymu czaszki ludzkie.
Opisywany tak często w powieściach przygodowych makabryczny 11 c) wód walk plemiennych nie wzbudza wcale mojej litości dla ofiar. Jedynym uczuciem jest śmiertelny, paraliżujący zmysły strach. Nawet nie reaguję na rzucone mi "salamat tidur, tuan!", dobrej nocy, panie. Przyciskając do siebie sztucer, przez całą noc nie zmrużyłem oka.
Rano podeszły wiekiem wojownik z melancholią w głosie opowiada <) swoich wojennych wyczynach, demonstrując, jak owijał sobie wokół pięści włosy ofiary i dwoma mocnymi ciosami mandau, rodzajem maczety, na krawędzi której wykonane jest kilkanaście nacięć, tyle ile trofeów wrogów - odrąbywał głowę. Mam zatem uzasadnione wątpliwości, czy proceder "panjamon" rzeczywiście nie jest jeszcze praktykowany. Aby pozyskać zau-I.uiie i przychylność, od samego początku pamiętamy o dekalogu savoir-vivre'u wśród krajowców. Chcę wierzyć, że przyniesiony worek podarków pozwoli nam zdobyć ich serca. Misjonarze są zgodni, że pradawny obyczaj /ostał już dawno zarzucony, chociaż... podobno różnie bywa na wojnach międzyplemiennych. Tak czy owak, ja, wytrawny poszukiwacz przygód, po dotarciu do cywilizacji doceniłem fakt, że żyję.
To gdzieś tu, niedaleko źródła Kapuas, w 1824 roku został zamordowany przez Dajaków, kierujący holenderską misją rządową major George Muller. Wraz z nim straciło życie 11 towarzyszących mu żołnierzy jawaj-skich. Dziś jego imieniem nazywa się tutejszy łańcuch górski, z najwyższym szczytem Longnawan, sięgającym prawie 3000 m n.p.m. Tu też zaginął w 1975 roku porzucony przez tragarzy brytyjski inspektor Bruce Sandilands.
Media przypomniały o istnieniu Dajaków w styczniu 1997 roku, k icdy na Borneo rozgorzała zażarta wojna etniczna z imigrantami z wyspy Madura. Po zasztyletowaniu dwóch Dajaków rozgniewani potomkowie łowców głów odświeżyli b*ezlitosną tradycję, uśmiercając ponad tysiąc islamskich osadników zagrażających ich tradycyjnym wartościom kultu-lowym. Rytualne zabójstwo, mające charakter endemiczny wśród ani-nlistów, to dowód męstwa i odwagi. Przysparza wojownikowi chwały i nobilitacji w strukturach autochtonicznych, pozwala zdobyć siły witalne wroga i stać się w pełni dorosłym człowiekiem. Według wielowiekowych (>byczajów trofea pomagają także osiągnąć wysokie zbiory ryżu, zapewniają /iirowie, płodność kobiet i bogactwo zwierzyny łownej. Jak się okazuje, posłannictwo misjonarzy i wysiłek administracji państwowej nie do końca wykorzeniły uświęcony przez tradycję zwyczaj. Instynkt pozostał.
W końcu kwietnia 2006 roku "New York Times" donosił o nowym,
198
199
zakrojonym na dużą skalę, szturmie na wilgotny las równikowy w Kali-mantanie, indonezyjskiej części Borneo. Do terytoriów, które dotychczas uchroniły się przed piłami mechanicznymi, ma dołączyć teraz górzysta, niedostępna część wyspy granicząca z malezyjskim Sarawakiem. Borneo, drugie "zielone płuco" świata, ważna ostoja różnorodności biologicznej, w ciągu ostatnich 20 lat była celem rabunkowej eksploatacji zasobów naturalnych i złóż surowców kopalnych. Wielki "zamach", podobnie jak i w przeszłości, ma odbyć się pod hasłem konwersji plantacji i dotyczyć ma wyrębu lasu i sadzenia na obszarach uprzednio wylesionych roślin komercyjnych, konkretnie palmy olejowej.
Organizacja pozarządowa Greenomics Indonesia podała do wiadomości, że prowincja Wschodni Kalimantan przeznaczyła 215 tysięcy ha lasów na projekt lansowany już rok temu przez prezydenta kraju Susilo Bambang Yudhohoyono. Głowa państwa wyraził nadzieję, że Indonezja stanie się wkrótce pierwszym na świecie producentem palmy olejowej.
Jednym z głównych inicjatorów wyrębu lasów w Kalimantanie są Chiny, które dopiero co zawarły ze skorumpowanymi kręgami w Dżakarcie umowę na kwotę 7 miliardów dolarów, z możliwością rozszerzenia jej w przyszłej dekadzie do 30 miliardów. Business przynosi podwójną korzyść: dochód z drzewa oraz z oleju palmowego, na który rośnie zapotrzebowanie. Wykorzystuje się go do celów zarówno spożywczych, jak i do produkcji środków piorących, mydła czy kosmetyków, a być może wkrótce stanie się alternatywnym surowcem dla ropy naftowej.
Greenomics nie kryje zaniepokojenia. Nowe plantacje oznaczają napływ dziesiątków, a może nawet setek tysięcy robotników. Biuletyn rządowy zapowiada nową falę transmigracyjną podobną do tej, która miała miejsce w epoce dyktatora Suharto, kiedy to rolnicy jawajscy i manduryjscy wyruszyli w poszukiwaniu chleba na Borneo. Reklamowany jako najobszerniejszy, wspomagany przez rząd, program przesiedleńczy świata, doprowadził wtedy do zakłócenia równowagi środowiska naturalnego.
Takie kroki zwykle przyśpieszają nielegalną deforestację, ponieważ budowa nowych dróg zapewnia dotarcie do rejonów wcześniej niedostępnych. A tu chodzi o Park Narodowy Kayan Mentarang w górzystej części wyspy, skąd wypływa 14 z 20 wielkich rzek Borneo.
"Gigantyczna skala projektu pogłębi problemy, które już dobrze znamy" ostrzega magazyn "Jakarta Post". "Konflikty o ziemie stają się często przyczyną gwałtów na ludności, która przeciwstawia się ich odebra-
200
niu". Jeszcze pół roku temu minister leśnictwa zapewniał, że nie pozwoli na "konwersję" lasów z cennymi gatunkami drzew. Jeśli zaś miałoby do tego dojść, to jedynie na "ziemiach porzuconych". Jednak rzekomo "nie wykorzystywane" tereny obejmują w dużej mierze lasy deszczowe przyznane społecznościom lokalnym do zbiorów płodów leśnych, myślistwa i uprawy.
Rząd jest pod presją. Ostatni już na Borneo koczownicy Punan i Dajakowie, dumni ze swojego trudnego, ale jedynego dla nich sposobu życia, n ie chcą dopuścić do swojego unicestwienia, buntują się i odważnie protestują. I tak na przykład w połowie lat 80. Dajakowie z ościennego, malezyjskie-go Sarawaku, trzeciego na świecie dostawcy drzewa tropikalnego, wzniecili rewoltę, powstrzymując swoimi dmuchawkami i dzidami buldożery. Nie obyło się bez aresztowań, procesów, grzywn. Musieli zaakceptować zmiany, przystosować się do wymogów współczesnej cywilizacji i zapomnieć o swojej etnicznej tożsamości. Chociaż nie wszyscy. Niektórzy stali się folklorystycznym obiektem dla turystów żądnych emocji, którym przemysł wakacyjny jest w stanie zapewnić powierzchowną egzotykę porównywalną do Disneylandu. 1 )ajakowie z Kalimantanu nie poddają się, licząc, że dzisiaj świat jest bardziej wyczulony na prawa człowieka.
Borneo. Już sama nazwa intryguje i pobudza wyobraźnię. Trzecia co do wielkości wyspa świata, znana jest jako jeden z najdzikszych zakątków globu, gdzie dominuje zabójczy klimat, bezmiar dżungli, nie zbadanej przez służbę geodezyjną, niebezpieczne zwierzęta, trudno dostępny łańcuch górski i wreszcie niezliczone choroby tropikalne. Ponadto zmorą jest kilka dziesiątków gatunków jadowitych węży, insekty, pijawki i zdradliwe rzeki górskie.
Odkryta przez Magellana w 1521 roku wyspa przywodzi też na myśl fascynujące histbrie piratów malajskich i złą sławę jej rdzennych mieszkańców Dajaków, owianych mgłą tajemniczości łowców głów. Ponad sto lat temu żeglował tu Joseph Conrad i stąd pochodzą niektórzy jego literaccy bohaterzy. Tędy wędrował Tomek Alfreda Szklarskiego. Stąd też czerpał natchnienie urzeczony zagadkowym czarem Wschodu inny pisarz, Somerset Maugham, a gość radży Brokke'a w Sawaraku, młody przyrodnik Alfred Russel Waliach, zgłębiał tu mechanizm doboru naturalnego.
Książki podróżnicze rozbudziły we mnie ciekawość świata. Dzięki nim l.i ko młody chłopiec mogłem poczuć się mężczyzną, a jako dorosły, wrócić do Lit kiedy byłem wyrostkiem. Dwadzieścia lat temu zaliczyłem "podróż życia": przez Borneo wzdłuż równika. Wystawiony na ogromny trud, musiałem
201
W poprzek Borneo
wykazać się żelazną kondycją, zdolnością adaptacji, ale głównie niezachwianą .determinacją. Zarzekałem się wtedy, że za żadne skarby świata nie powtórzę takiej imprezy. Jednak w ostatnich czasach uparcie prześladowała mnie jedna i ta sama myśl: muszę tam wrócić. Głód przygody pośród tubylczych plemion na wyspie, która od młodzieńczych lat była dla mnie gwiazdą przewodnią, nie pozwalał mi usiedzieć spokojnie w domu.
Wspierany przez rząd indonezyjski, wyruszyłem więc z grupą przyjaciół, aby ponownie przebyć na przełaj Borneo, tubylczymi pirogami i pieszo. Współpracuje ze mną bardzo doświadczony Nova Tejakusuma z agencji "Cross Indonesia". Chcemy dotrzeć do wyizolowanego w głębi wyspy plemienia Dajaków, mającego mgliste pojęcie o tym, że żyją w jakiejś tam Indonezji. Taką morderczą wyprawę very hard, Anglicy określają mianem challenging, czyli próbą sił, wyzwaniem do pojedynku.
Wyruszyliśmy z Pontianak, leżącego na równiku, rozpoczynając od żeglugi majestatycznym i szerokim Kapuasem, największą rzeką Borneo o długości 1143 kilometrów. Musimy być uważni w jej górnym biegu, gdzie kryje się cała seria zdradzieckich katarakt o egzotycznych nazwach: Pangin, Horirap czy Batu Lintang.
W dżungli komunikację zapewniają jedynie rzeki i poruszanie się jest uzależnione od stanu wód. Niski przyprawia o gęsią skórkę, kiedy stępka łodzi alarmująco zgrzyta o kamieniste dno, grożąc rozpruciem kadłuba. Po przeniesieniu bagażu po oślizgłych od glonów skałach, ostatkiem sił przeciągamy masywną pirogę 50 metrów i ponownie ją załadowujemy. Za kolejnym zakolem, następne płycizny oraz progi i ta sama harówka. I tak wiele, wiele razy w ciągu dnia.
Natomiast ciasne przełomy, zdominowane przez spienioną pośród
202
Śj słynnych łowców głów
I
wirów kipiel huczącego bystrza, stają się jeszcze bardziej niebezpieczne i trudniejsze do pokonania. Nerwy narażone są na ciężką próbę. Najmniejszy błąd sternika czy chwila nieuwagi "dziobowego", który nie zdąży żerdzią odepchnąć się od wyrastających znienacka przeszkód, to początek niechybnej katastrofy. Zatem całą mocą silnika lawiruje on ws'ród głazów, aby wypatrzyć przesmyk pozwalający sforsować kataraktę. Pokonywanie progów jest jedną z tych sytuacji, których nigdy nie da się kontrolować do końca. Amerykański pisarz Ed Abbey porównywał te chwile do seksu: "Jedna trzecia przyjemności leży w oczekiwaniu. Połowa dreszczu emocji nadchodzi wraz ze zbliżaniem się. Reszta to tylko ekstaza albo ciemność".
W Górach Muller Borneo stawia coraz większe bariery. Jesteśmy .w objęciach monolitu zieleni i stęchłego powietrza przesiąkniętego duszną wszędobylską wilgocią, oraz otoczeni ustawicznym półmrokiem klaustrofo-bicznego lasu. Jego dno to gąszcz lian, epifltów, paproci, pnączy i grzybów. Botanicy wyliczyli, że na Borneo występuje 25 tysięcy roślin, równo cztery razy więcej niż w różnych strefach klimatycznych Europy. Pomimo tego bogactwa tylko jedna czwarta produktów jest jadalna. Rozbitek, który by tutaj wylądował, musiałby dobrze znać to środowisko, aby przeżyć. Bez dokładnych map przez 10 dni maszerujemy po śliskim dywanie ze zwiędłych liści o konsystencji mazi. Aby nie upaść, chwytamy się wszystkiego, co znajduje się w zasięgu ręki, najczęściej za palmę najeżoną kolcami, kalecząc coraz dokładniej ręce. Za każdym razem towarzyszy temu seria siarczystych przekleństw. Widzę, że męczą się i przewracają także boso idący tragarze. Piecze otarte krocze i bolą pełne bąbli i ran stopy. Przesuwam się na czworaka pod zagradzającym przejście zwalonym pniem drzewa. Ciężar na plecach rzuca na kolana, wytężam wolę, aby unosić wysoko omdlewające nogi, żeby nie potknąć się o plątaninę korzeni. Dokuczają chmary owadów żądlących boleśnie nawet przez ubranie oraz pot zalewający strugami czoło i oczy.
Duży wysiłek w gorącym powietrzu przesyconym wilgocią doprowadza do przegrzania organizmu, który nie jest w stanie usunąć ciepła przez parowanie potu, i w tych warunkach skapuje ze skóry jako ciecz. Pocenie zatem nie ochładza, a tylko odwadnia. Wyczerpany, z łomoczącym sercem, na grani udaru cieplnego, nie zdejmując plecaka, padam na wznak do wody. Istny błogostan!
Po stromych podejściach i zjazdach na siedzeniu po zboczu do wąwozu korzystamy z koryta potoku. Brodzimy po kolana, po pas w wodzie, wysilając się, aby nie dać się porwać bystremu nurtowi. Daje się we znaki
ulewny deszcz, który jest w stanie zepsuć humor nawet weterana dżungli. "Teraz rozumiem, dlaczego Amerykanie przegrali wojnę w Wietnamie" słyszę jedyny dziś komentarz zwykle gadatliwego Aleksa.
W tropikach ciemności zapadają bardzo szybko i trzeba rozpocząć przygotowywanie obozu na długo przed zachodem słońca. Pierwszą czynnością jest oczyszczenie poszycia leśnego, żeby uchronić się przed nieproszonymi gośćmi. Dajakowie w pół godziny montują trzy szałasy z bambusów, z zawieszoną pół metra nad ziemią platformą do spania. Wszystkie wiązania wykonują z rotangu, palmowej rośliny o giętkich długich łodygach, pociętej niczym rzemienie na wąskie paski. Aby uniemożliwić insektom wspinaczkę, smarują pionowe żerdzie sokiem świeżo zebranym po nacięciu pobliskiego drzewa.
Nie sposób uchronić się przed budzącymi obrzydzenie kleistymi pijawkami, wysypującymi się niczym z rogu obfitości i atakującymi każdy skrawek ciała. Dostają się na nas z ziemi, z krzaków i drzew i szybko wślizgują się pod ubranie, nawet przez dziurki od sznurowadeł do butów. Cieńsze od wykałaczki, po opiciu się krwią pęcznieją do grubości papierosa i wtedy same odpadają. Przechodzi dreszcz, kiedy ogląda się przez mikroskop upiorną gardziel pierścienicy z trzema szczękami wyposażonymi w 270 ostrych zębów godnych rekina ludojada. Tak uzbrojone stworzenie może przegryźć każdą skórę. Niebezpieczne bywają potem konsekwencje, ranki goją się z trudem, swędzą i mogą przyczynić się do infekcji. Wtedy zaleca się... przykładanie pijawki, aby oczyściła rankę. Osobiście stosuję inny sposób, pocieram takie miejsce przeżutymi liśćmi sakali-olo. Działa niezawodnie.
Po dwóch tygodniach od wyjazdu z Pontianak docieramy do zapomnianego zakątka świata #w sercu Borneo. Do legendarnych Dajaków, żyjących daleko poza Lasięgierrt działania prawa. Sto trzydzieści lat temu francuska encyklopedia Obyczaje ludów świata pisała o nich: "Są skryci, /dradliwi i okrutni. Na całym świecie nie ma drapieżniejszych i bardziej zajadłych łowców głów. Każdy, kto nie należy do ich plemienia, jest wro-C.iem, którego czaszka powinna ozdobić ich domostwa. Mężczyzna jest tym bardziej szanowany, im więcej zetnie głów".
Napotkana wspólnota składa się z kilkunastu rodzin mieszkających w tradycyjnym "longhouse", długim domu na palach. Wysoki na kilka metrów dom ma ochronić przed powodzią i atakiem nieprzyjaciół. Pod u im kręcą się nieustannie chrząkające i mlaskające szare, szczeciniaste świnie, podobne do dzików, które w mgnieniu oka pożerają wszystko, co
204
205
Osada nad rzeką. Poniżej, tradycyjny tatuaż Dajaków
spadnie na ziemię z werandy. Towarzyszą im kury i koguty, podczas gdy psy, nieocenione na polowaniach i używane do pilnowania domu, mają prawo mieszkać na górze i prosto z garnków wyjadać resztki posiłków.
Pełen godności wódz o twarzy nie wyrażającej żadnych emocji, badawczo nas lustruje, by potem przyzwolić na zatrzymanie się. Ma tatuaż pokrywający całe ciało i pali cygaro z liścia dzikiego bananowca. Wręczamy mu podarunki: sól, noże, garnki, tytoń, chininę. Noszący się dumnie mężczyźni, z nierozłącznym mandau za pasem, mają umięśnione torsy, brunatną skórę, czarne oczy i wyskubane brwi oraz rzęsy. Kobiety są bardzo szczupłe i zaskakująco ładne. Mają okrągłe buzie, drobne nosy i rozciągnięte płatki uszne, w których wiszą* ciężkie miedziane pierścienie. Także one są ukraszone tatuażami o różnych motywach. Niektóre demonstrują w uśmiechu karmazynowe usta i poczerniałe zęby od żucia orzeźwiającego i odkażającego przewód pokarmowy betelu.
Wokół panuje spokojna atmosfera, żadnego płaczu małych dzieci. W tej społeczności matriarchalnej kobiety stanowiągłowę rodziny. Oczywiściezajmują się przygotowywaniem posiłków, opiekują się dziećmi, tkają maty, uprawiają małe pola ryżowe. Mężczyźni często biorą dzidy i udają się na polowanie, które może trwać nawet kilka dni. Po drodze żywią się jadalnymi roślinami, korzeniami, tym wszystkim, co dżungla może im ofiarować. Zwykle wracają z jakąś zdobyczą. Raz jest to dzik, innym razem małpy, węże, jeleń.
207
Dzieci kręcą się wszędzie. Podobnie jak u wszystkich innych ludów prymitywnych, tak i tutaj zajmują one miejsce uprzywilejowane. Obiektem zabawy jest półmetrowy waran, potomek prastarych gadów, przywiązany do palmy. Okrążony przez maluchów syczy groźnie i bije ogonem o ziemię, aby odstraszyć intruzów. Ich dzieciństwo nie trwa jednak długo. Miejscem edukacji młodych Dajaków stanie się niedługo dżungla.
Chrześcijańska kolonizacja jeszcze ich nie dosięgła, pozostali animis-tami, o czym świadczą wyrzeźbione w drzewie posążki. Łagodni w obyciu, żyją w doskonałej symbiozie z lasem, dostarczającym im wszystkich niezbędnych rzeczy: pożywienia, drewna opałowego, budulca, lekarstw, nie zamierzają pogodzić się z procesem wywłaszczania terytorialnego. Wiodą prymitywną i biedną egzystencję, ale nie marzą o bardziej stabilnym życiu, o lepszym domu, elektryczności, szkole, ubraniach czy nawet o telewizorze.
Ludność Borneo dzieli się na kilkanaście grup plemiennych. Wśród nich wyróżniają się Kajanowie, uważani za arystokrację, Ibanowie, Kela-bici, Bidajacy i Punan, prawdopodobnie pierwsi mieszkańcy wyspy. Życie płynie tu monotonnie, wszystkie dni są podobne do siebie i tylko narodziny, choroby i śmierć są wydarzeniem. A ludzie umierają tu nie tylko od chorób, ale także giną w czasie polowań, przy wyrębie lasu, na wzburzonych wodach rzek.
Tuż przed świtem budzi nas głośne kukuryku, takie samo, jakie można usłyszeć na wszystkich szerokościach geograficznych świata. W porannej mgle, która otula wszystko dookoła, idziemy do pobliskiej rzeki wykąpać się. Toaleta, niestety, nie należy do dużej przyjemności, bo z rana woda jest bardzo zimna.
Niedawno pisało się nieco o Borneo. Odkryto tu prawdziwy "skarb medyczny", roślinę, która po testach laboratoryjnych okazała się pomocna w leczeniu tak poważnych chorób jak nowotwory, AIDS czy malaria. Optymistyczne zapowiedzi. Szkoda jednak, że rabunkowa gospodarka leśna przyczynia się do nieodwracalnego niszczenia siedliska obfitującego w rośliny zdolne do ratowania wielu istnień ludzkich. Przedstawiciele WWF zarejestrowali też na zdjęciach zagadkowego drapieżnika, będącego prawdopodobnie nowym gatunkiem ssaka. Dziwne zwierzę przypomina rozmiarami domowego kota, ma ciemnorude futro i długi puszysty ogon. Ekolodzy przypominają, że systematyczna, dobrze przemyślana i naukowo zorganizowana grabieżcza destrukcja środowiska doprowadziła do zachwiania równowagi ekologicznej świata liczącego na Borneo 15 milionów lat,
208
a który współczesne pokolenie zastało jeszcze w nienaruszonym stanie. Ostatnie odkrycie powinno wzmocnić wysiłki w celu ochrony lasu deszczowego wraz ze wszystkimi zamieszkującymi go stworzeniami.
Przekraczamy grzbiet wododziału w interiorze wyspy, teraz mamy już / górki. Termometr nie spada poniżej 30 stopni, nawet w nocy, która przynosi trochę wytchnienia. Przez chwilę dostrzegam Krzyż Południa, drogowskaz starożytnych żeglarzy, ale zaraz zakrywają go burzliwe chmury zwiastują kolejną nawałnicę. Nadciąga ogłuszający szum ulewy, któremu akompaniuje stado wyjących gibbonów. Nie ma nic gorszego na świecie niż kolejny dzień wkładać na siebie mokre ubranie i buty. I znów marzę o suchej odzieży i klimatyzacji, a także o posiłku przy stole i wygodnym łóżku.
Niektórzy widzieli wczoraj latającą jaszczurkę, z szerokimi błonami między palcami, która lotem ślizgowym miękko wylądowała na ziemi. Było też na naszej drodze kilka jadowitych węży o perfekcyjnym kamuflażu, wśród nich dzierżący rekord śmiertelności bungaro o charakterystycznej czerwonej głowie. Teraz napotykamy na różową mięsistą raflezję, największy pojedynczy kwiat na świecie, osiągający prawie metr średnicy. Ze względu na rozsiewaną intensywną woń gnijącego mięsa, A nglicy nazywają tę spektakularną pasożytniczą roślinę, czerpiącą substan-i je odżywcze z korzeni drzew, "lilia pachnąca trupem". Przywodzi ona na myśl mój ulubiony durian, "nektar bogów", którego magnetyczny zapach jednocześnie przyciąga i odpycha.
Wyprawa z dala od masowej turystyki, zmusza do konfrontacji / pokusami i żonglowania na cienkiej linie odgradzającej ambicje i rozwagę od nadmiernego ryzyka. Pasjonująca przygoda łatwo może przemienić się w torturę. Wielu z nas ma głęboko poranione nogi, a silny jak tur Max cierpi na febrę, później okaże się, że zapadł na dengę, wyjątkowo uciążliwą chorobę wirusową przypominającą zwielokrotnioną grypę. Roznoszona przez komary, często doprowadza do zgonu. Pomimo stosowanej profilaktyki nie omija nas malaria, a ponadto jedna z łodzi rozbija się na wodospadzie. Skończyło się tylko na strachu, chociaż prąd uniósł trochę żywności. ()prócz odwagi, doświadczenia i zdolności improwizacyjnych, potrzebna jest zawsze odrobina szczęścia. Moi współtowarzysze zasługują na pochwałę. Wykazują motywację, zdyscyplinowanie i... poczucie humoru, istotną cechę w trudnych chwilach.
Przed południem ściemnia się, nie słychać już głosów ptactwa, wierzchołki drzew zaczynają falować i pierwsze olbrzymie krople spadają
209
na ziemię. Zaraz potem niebo otwiera się i wszystko dookoła pogrąża się w wodzie. Nie możemy nawet normalnie rozmawiać, huk piorunów i szum wody zagłuszają nasze słowa. W" porę zdążyliśmy wyeiągnąć poncha i uchronić się przed ulewą, ale odzienie to silnie chłonie wilgoć i praktycznie także jesteśmy mokrzy. Po deszczu, który miał coś z atmosfery Sądu Ostatecznego, światło staje się bardziej intensywne, zieleń bardziej nasycona, a powietrze przypomina saunę.
Po miesiącu docieramy do toczącego mętne brązowe wody Mahakamu spowitego woalem porannej mgły. Do Samarindy, ostoi cywilizacji, pozostaje nam już tylko jeden skok. Przepływamy przez tereny, na których w latach 1982/83 trwający 18 miesięcy jeden z największych na świecie pożarów lasów strawił 20 procent drzew Wschodniego Kalimantanu.
Samarinda, kres pasjonującej przygody, obfitującej w ciągłe pułapki i deprywacje fatyg. Podróż w świat nieznanych przestrzeni okupiliśmy zdrowiem, zmaganiami z żywiołem i własnymi słabościami. Teraz już doskonale wiemy, co stanowi istotę dajackiego porzekadła: "Kto czterokrotnie przepłynął w górę rzekę i spłynął ją z prądem, staje się starcem". Po prostu zostawiliśmy tam szmat swojego życia. Jednak już teraz czuję ciężar wspomnień, które trudno będzie wymazać z pamięci.
Samarinda 2006
Ha Long
Kiedy pytają.mnie, jak rodzą się projekty moich
podróży, nie zawsze znajduję precyzyjną odpowiedzieć.
Z Ha Long wszystko jest proste. Archipelag ten
zafascynował mnie po obejrzeniem filmu "Indochiny", będącego
nostalgią za utraconą potęgą kolonialną. Zagadkowy czar
egzotycznego świata Indochin uchodzi powoli
w zapomnienie i ich koloryt oglądać można głównie na
pożółkłych fotografiach w starych albumach. Chociaż...
są jeszcze zakątki z atmosferą minionych czasów.
211
Ostatnia dżonka na zatoce Ha Long
Wyspy rozrzucone na wodach zachwycającej Zatoki Tonkińskiej, były tłem dla Catherine Deneuve. Spodobała mi się nadużywająca opium, despotyczna kobieta, która żelazną ręką zarządza plantacją kauczuku, ukrywając kobiecą wrażliwość pod grubą, nie przepuszczającą uczuć skorupą, ale jeszcze bardziej utkwiło mi w pamięci bajkowe piękno krajobrazów wysp.
"Jeśli nie odwiedziłeś zatoki Ha Long, to nie byłeś jeszcze w Wietnamie", pisał chiński poeta Xiao San. Wpłynąć do niej, to jakby zagłębić się w stare orientalne malowidło, zdmuchnąwszy pokrywający je kurz czasu, jest w tym coś magicznego. Tysiące maleńkich wysepek rysują się ciemnymi, wyrazistymi konturami na tle horyzontu, skąpanego w jaskrawych barwach zachodu; prawdziwie apokaliptyczny zachód słońca zalewa niebo krwistą czerwienią, świetliste strzały przeszywają na wylot nabrzmiałe chmury i rozpadają się na drżące złociste odłamki, połyskujące w wodach tej zachwycającej zatoki. Część tego fascynującego zakątka Wietnamu została uznana przez UNESCO w 1994 roku za obiekt światowego dziedzictwa przyrodniczego.
O świcie w różowej poświacie zabieram się z Hanhem Hoangthae
Żeglarska przygoda na chińskiej dżonce
/. rybackiej wioski Baichay na kilkudniowy rejs dżonką, żeby z bliska ujrzeć ósmy cud świata, jak nazywają Wietnamczycy zatokę Ha Long. Przy kieliszku białego wina opowiada mi historię swojego życia. Był jeszcze dzieckiem, kiedy pod koniec wojny, w 1973 roku, pojawili się tu pierwsi rosyjscy turyści. W krótkim czasie Baichay stała się najsłynniejszą miejscowością letniskową całej Zatoki Tonkińskiej. Nauczył się więc paru słów po rosyjsku i zaczął pracować jako przewodnik. Potem uzyskał stypendium na studia w Moskwie, zdobył tam dyplom inżyniera, a następnie zatrudnił się w fabryce meblowej w stolicy byłego ZSRR. Za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie dom i tę właśnie łódź, która zapewnia mu przyzwoity dochód. Już nie pracuje z turystami rosyjskimi, bo ich miejsca zajęli Francuzi, Amerykanie, Włosi.
Wyspy rozciągające się na długości ponad dwustu kilometrów, to wystające z wody wapienne góry-wysepki mające nieraz 200 metrów wysokości. Niedostępne niczym skalne fortece, o niemal gładkich, idealnie pionowych ścianach, podziurawione są mnóstwem jaskiń. Wody deszczowe przesączały się do wapienia, rozpuszczały go i drążyły jamy, które z czasem powiększały się, tworząc podziemne komory i korytarze dzieło
212
213
Sprzedawczyni souvenirów
trwającej miliony lat erozji. Wysp obrośniętych tropikalnymi roślinami jest prawie trzy tysiące. Ulegają nieustannej erozji w wyniku działania wiatru i wody, które rzeźbią ich powierzchnię, nadając im najwspanialsze kształty, przypominające to ludzką głowę podobną do sfinksa, to łabędzia, słonia czy walczących kogutów. Wszystko zależy od wyobraźni obserwatora i od tego, z której strony je ogląda.
Żeglujemy spokojnie po turkusowym morzu, pomiędzy nie zamieszkanymi wyspami, które z rzadka tylko mają jakąś nazwę. Niegdyś miejsca te stanowiły pewne schronienie dla piratów, którzy mogli cieszyć się spokojem w trudno dostępnych grotach i gromadzić tam łupy zdobyte podczas napadów. Wielu jaskiń do dziś nie zbadano, ponieważ wejścia do nich znajdują się bardzo wysoko na pionowych, skalnych ścianach i są praktycznie niedostępne od strony morza.
Już po zapadnięciu mroku ledwie słyszalny, niebezpiecznie bliski plusk wyprzedza zarys dżonki, która jest jeszcze ciemniejsza niż noc, odrobinę rozjaśniona dzięki morskiej fluorescencji, i przecina nam niespodziewa-
Miejscowe groty służyły kiedyś za schronienie
dla piratów
214
215
Pływający bazar
nie drogę, ślizgając się bezszelestnie po powierzchni wody. Statek widmo, a może piraci? Można by napisać na nowo którąś z powieści Josepha Conrada, są tu wszystkie niezbędne elementy składowe, a atmosfera i sceneria dokładnie takie jak te, które stanowiły tło dla korsarskich napadów na okręty. Przychodzą mi na myśl romantyczni bohaterowie polskiego mary-nisty, rekiny, opium i rubiny.
Niestety romantyczne dżonki zostały już prawie całkowicie wyparte przez praktyczniejsze łodzie motorowe. A żal, bo nie mówiąc o ich uroku, te tradycyjne łodzie o specyficznej formie charakterystycznej dla budownictwa okrętowego w Chinach, posiadają znakomite właściwości żeglugowe tak na rzekach jak i na morzu. Mają płaskie dzioby i rufy, małe zanurzenie, obszerne nadbudówki z trzciny i szerokie, prostokątne żagle plecione z włókien roślinnych, napinane za pomocą wielu równoległych rejek.
Zatoka tak urzekła Guy Hamiltona, reżysera filmu "bondowego" Człowiek ze złotym pistoletem, z Rogerem Mooreem w roli głównej, że zażyczył sobie kręcenie scen właśnie w tym rejonie. Był rok 1974 i reżyser nie otrzymał zgody władz wietnamskich, musiał się zadowolić zatoką na południe od Phuket w Tajlandii, która w jakimś minimalnym stopniu przypomina Ha Long.
216
Legenda głosi, że wysepki rozrzucone na wodach Zatoki Tonkińskiej jest czubkiem długiego grzebienia ogromnego smoka, ducha wody, który spoczywa na dnie morza, gdzie schronił się po napaści na wrogów swego kraju. To jemu oraz czapli, duchowi gór, zawdzięcza się powstanie narodu wietnamskiego.
Mijamy wyspę Titowa z uroczą, mikroskopijną plażą, podarowaną swego czasu przez Ho Szi Mina kosmonaucie rosyjskiemu. Wkrótce zatrzymujemy się na wyspie Bonau. Z półmroku wyłania się budząca grozę i zachwyt olbrzymia grota, w której rybacy i ich rodziny znajdują ochłodę i wytchnienie od bezlitosnego, tropikalnego słońca.
Do jednej z atrakcyjniejszych zalicza się wyspę Bop Hon chroniącą w swym wnętrzu obszerny zespół jaskiniowy. Groty ciągną się w głębi ziemi przez setki metrów. Przemoczony od wysokiej wilgoci przybysz, z trudem porusza się w nieustannym półmroku. Każda z jaskiń wyróżnia się swoistym pięknem i ściśle się wiąże z barwnymi legendami. To podziemne zaczarowane królestwo z wielokolorowymi stalaktytami powstało w wyniku przeciekających od tysiącleci wód deszczowych.
W drodze powrotnej mijamy Cat Ba, największą wyspę archipelagu, jedną z kilku zamieszkałych. Wyspa i wody przybrzeżne są parkiem narodowym. W tym rejonie ichtiolodzy naliczyli 200 gatunków ryb, 500 mięczaków, 400 stawonogów oraz foki i delfiny. Jest już ciemno. Księżyc w pełni odbija się w morzu, uwydatniając czarny kontur śpiącego smoka: oto świat przepełniony spokojem, odległy o całe lata świetlne od nieznośnego chaosu naszych mkst.
Rankiem od strony Filipin nadciąga świeży, wschodni wiatr, ogon tajfunu, który w miesiącacji letnich często spada na wietnamskie wybrzeża. Natężenie wiatru słabnie po pfzejściu przez wyspę Hainan, a następnie przez barierę wysepek w Ha Long. To dlatego wody tutejszej zatoki nigdy ii ie są wzburzone.
W Baichay nie można nie zwiedzić malowniczego bazaru. Smakowity /apach smażonej ryby drażni nozdrza i żołądek. Nagła słabość uzmysławia mi, że mam apetyt na jedzenie. Podążam więc za smugą pociągającej woni. Wybieram jedną z knajpek. Wszystkie są jednakowo maleńkie, to r.iczej skromne szynki niż restauracje i wręcz przyklejone jedna do drugiej. I 'otraw jest tyle, że trudno dokonać wyboru. Przyglądam się wystawionym Ś łaniom: są tu najróżniejsze rodzaje ryb z rusztu, kraby, krewetki, duża ilość osów ostrych, jak rybny "nuoc mam", i łagodnych, pachnące warzywa,
217
krajane zielone banany, mięta, pomidory, tapioka i oczywiście serwowany do wszystkiego ryż, przyrządzany na najdziwniejsze sposoby, także w postaci słodkiej i nieco kleistej papki.
Wchodzę między stragany, na których zalegają wykonywane ręcznie z niezwykłą starannością wyroby lokalnej sztuki. Subtelna, porażająca uśmiechem i elektryzująca spojrzeniem panienka zachęca do kupna towarów własnej produkcji. Wiele kobiet ma krwistoczerwone wargi i poczerniałe zęby od zapamiętałego żucia betelu. To zwyczaj szeroko rozpowszechniony wśród mieszkańców południowo-wschodniej Azji, przyzwyczajonych do tego łagodnego narkotyku. Aby uzyskać odpowiedni efekt, owija się kawałeczek owocu palmy arekowej w liść pnącej rośliny, zwanej pieprzem betelowym, Piper betle, dodając szczyptę gaszonego wapna z muszelek i substancje zapachowe, przede wszystkim gambir, czyli wyciąg z liści lub pączków krzewu Uncaria gambir. Kwas zawarty w orzechu areki niszczy szkliwo na zębach i szkodzi dziąsłom, nikomu to jednak nie przeszkadza. Wygląd, który dla mnie jest niemal odstręczający, tutaj nie uchodzi
za niemiły.
Moją uwagę przyciąga melodyjny, nieco zawodzący, głosik. Spostrzegam drobniutką postać dziewczynki, ledwie widoczną spoza góry słomianych kapeluszy w kształcie stożka, charakterystycznych dla tego kraju. Do tego stopnia, że stały się częścią krajobrazu. Można je zobaczyć na pochylonych głowach kobiet, zajętych pracą na ryżowiskach, i na głowach wieśniaków, którzy popychają sochy ciągnięte przez czarne bawoły. Noszą je rybacy, mieszkający na zacumowanych w zatoce łodziach i mieszkańcy miast, przemieszczający się po ulicach rowerem, który jest tu podstawowym środkiem transportu.
Takie są właśnie Indochiny! Uwodziły i nadal uwodzą wielu podróżników atmosferą nieuchwytnej słodkiej melancholii. Chcę na długo zachować te wspomnienia. Mam nadzieję, że delikatna zasłona tajemnicy, spowijająca ten region, gdzie życie płynie spokojnym nurtem, proste jak w minionych dniach, nie prędko zostanie zerwana.
Baichay 1999
Annapurna
ZIMĄ
1 rzede mną "siedziba bogów" wyniosłe szczyty
Himalajów, które zdają się dotykać nieba. Powietrze jest
przezroczyste, światło jak czysty kryształ, niebo lazurowo
błękitne. Wystarczy się rozejrzeć, by człowiek poczuł się
N/częśliwy. Wysokie góry, pełne tajemnic, i z nagła zapadająca
cisza budzą strach, obnażają najgłębszą istotę egzystencji.
219
Przyjechałem tu, żeby,Lię zmierzyć z jednym z najwyższych szczytów Ziemi. Nie jestem alpinistą, ale kiedy mój przyjaciel Jurek Kukuczka zaproponował, bym wybrał się z nim na Annapurnę, nie zastanawiałem się ani chwili. Oczywiście nawet nie pomyślałem, że zdołam wejść na sam wierzchołek, mój osobisty cel był o wiele skromniejszy: wspinać się, dopóki starczy mi sił, aż do ostatniej granicy bezpieczeństwa. Nigdy bowiem nie odstępuję od zasady, że chcąc doświadczać coraz to silniejszych emocji, trzeba próbować przesunąć granicę ryzyka, natomiast pod żadnym pozorem nie wolno przesuwać granicy bezpieczeństwa.
W Katmandu głośno było o nas, Polakach, zamierzających jako pierwsi zdobyć Annapurnę od południowej strony zimą, a więc wtedy, gdy wszyscy inni zakończyli właśnie sezon bez spektakularnych sukcesów i powo-
i li opuszczali Nepal.
Team, którego część teraz stanowię, to prawdziwa plejada asów: Jurek Kukuczka, Krzysiek Wielicki, Wanda Rutkiewicz, Artur Hajzer oraz Rysiek Warecki i Michał Tokarzewski, lekarz. A jednak w hotelu Tukucha Peak, gdzie się zatrzymaliśmy, wyczuwa się w powietrzu napięcie. Jesteśmy wszyscy trochę zdenerwowani z powodu kłopotów z biurokracją. W ministerstwie, które wydaje zezwolenia, z powodu niedopełnienia pewnych formalności wykreślono naszą wyprawę z oficjalnego rejestru. Dzięki talentom dyplomatycznym Wandy niespodziewana przeszkoda zostaje pokonana.
Po nocy spędzonej w rozklekotanym autokarze, 12 stycznia wysiadamy w miejscowości Pokhara, skąd wychodzą wszystkie ekspedycje w zachodnią część Nepalu. Rekrutujemy ludzi, którzy przeniosą przez doliny, aż do bazy nasze pokaźne, ważące 30, 50 kg bagaże. Są to odznaczający się wielką wytrzymałością uchodźcy tybetańscy oraz Gurkhowie, byli żołnierze Korony Brytyjskiej, uważani za najdzielniejszych żołnierzy, jakich zna historia, a także kilka Szerpijek, które siłą w niczym nie ustępują mężczyznom. Szef grupy tragarzy szacuje spojrzeniem nasz ekwipunek, który zaraz przytroczą sobie do pleców w taki sposób, by przez całą drogę zachował idealną równowagę. Wystarczy im do tego jeden trzcinowy sznur, od tyłu podtrzymujący ładunek, z przodu przechodzący przez czoło. Od tej chwili zaczyna się dla nich mordercza praca. Wkraczamy na stary trakt handlowy, biegnący w kierunku Tybetu. Jest to jeden w wielu szlaków trekkingowych może nawet najatrakcyjniejszy gdzie po drodze można zaopatrzyć się w żywność oraz znaleźć nocleg w którejś z mijanych wiosek.
220
Idziemy gęsiego przez ścieżki i mosty, które od czasu do czasu znikają, porwane przez monsun. To, co jeszcze tydzień temu było wąskim strumyczkiem, teraz zamieniło się w rwący potok. Upadek do wody z bagażem oznaczałby w tych warunkach pewną śmierć. Tragarze idą boso przez strome zbocza i bambusowe lasy, aż do skraju lodowca.
Ścieżka zwęża się, niebezpiecznie wznosi i opada wzdłuż rzeki, coraz bardziej wezbranej i rwącej. Nic dziwnego: dolina Kali Gandak jest najgłębszym parowem świata, gigantycznym kanionem wrzynającym się pomiędzy masywy Dhaulagiri i Annapurny, o ścianach, których wysokość przekracza pięć tysięcy metrów.
Z rzadka pojawiają się wioski; niemal nagle wyrastają przed nami skupiska domków z kolorowej gliny, o dachach z drewna i słomy, z których zwisają suszące się płody rolne. Ludność przyjmuje nas życzliwie, z uśmiechem. Wszędzie witają nas typowym nepalskim pozdrowieniem namaste, co oznacza nie tylko dzień dobry lub dobry wieczór, lecz ma jeszcze inny, głębszy sens, dający się oddać słowami: "kłaniam się przed boskością, która jest w tobie".
Młode kobiety noszą stroje w jaskrawych kolorach, o kroju podkreślającym ich smukłe sylwetki, i zdobią się fantazyjnymi naszyjnikami ze złota, srebra i turkusów. Lepiej nie mówić o chmarach dzieci, które nie odstępują nas na krok i długo idą za nami w nadziei, że uda im się wyłudzić parę cukierków albo długopis.
Miejscowa ludność żyje, a raczej wegetuje, dzięki skromnym plonom prosa, jęczmienia i ziemniaków, jakie udaje się zebrać z jałowego gruntu. Ludzie znają tu tylko ciężką pracę od wschodu do zachodu słońca, nieustającą walkę z naturą, która nie jest dla. nich łaskawa, przedwczesną śmierć spowodowaną wyniszczeniem bądź banalnymi chorobami; obce są im natomiast nienawiść, małostkowość i przemoc. Kiedy przechadzam się wąziutkimi uliczkami starej wioski, mam wrażenie, że odbyłem podróż w czasie i znalazłem się w epoce Marco Polo, gdyż wszystko tu zostało dokładnie takie, jakie było wtedy. Żyje się tak samo, pielęgnując te same tradycje.
Zatrzymujemy się na nocleg w domu, który służy właścicielom jednocześnie za mieszkanie i miejsce pracy. Niskie wejście prowadzi do ciasnego pomieszczenia. W samym środku pokoju stoi nad ogniem wielki garnek, a w nim gotuje się mleko jaka, z którego powstanie ser, suszony następnie na zimę.
Pod wieczór uroczystą ciszę doliny przerywa beczenie owiec i ryk
221
jaków to stada schodzą, z pastwisk. Natychmiast zaczyna się ożywiona krzątanina, tłumek obstępuje zwierzęta. Jedni doją, inni napełniają mlekiem małe drewniane beczułki, dzieci gonią owce, a potem trzymają je mocno, nie pozwalając im ruszyć się aż do końca dojenia.
W tych zagubionych na końcu świata wioskach ludzie żyją w idealnej harmonii z przyrodą, niewyobrażalnie dalecy od naszego wzorca cywilizacyjnego. Ubogie wspólnoty rozsiane na rozległym i nieznanym terytorium rządzą się odwiecznymi prawami i przestrzegają nakazów oraz rytuałów tybetańskiego buddyzmu, które do dziś wzbogacają tych przedstawicieli dumnej rasy górali. Tutaj razem z powietrzem wdycha się spokój, mądrość i szacunek.
Niebotyczne, ośmiokilometrowej wysokości góry, chmury, lód, twar-*da jak kamień, trudna do zaorania ziemia składają się na obraz tutejszej natury, przepięknej, ale jednocześnie skąpej i tak potężnej, że człowiek w jej obliczu staje bezsilny. Jedyną dostępną możliwość wpływania na własny los stanowi dla Nepalczyków modlitwa, a religia jest obszarem, na którym czują się bezpiecznie. To ona nadaje ich życiu ten prosty, najistotniejszy sens, pozwalający przezwyciężyć trwogę i samotność.
Po czterech dniach docieramy do Lete. Tu opuszczamy szlak wydeptany przez turystów i karawany osłów, które transportują wszelkiego rodzaju towary z Indii i z innych okręgów Nepalu aż do Tybetu i Chin, i odwrotnie. Zaczynają się kłopoty z tragarzami, domagającymi się butów i podwyższenia uzgodnionej stawki. Po ostrej wymianie zdań niektórzy odchodzą.
Wiele godzin zajmuje nam droga przez wspaniały las, tak różnorodny, że każdy botanik zapiałby z zachwytu na jego widok. Wokół nas kwitnące magnolie i rododendrony, bambusowe zarośla, ścieżkę obrzeżają fioletowe prymulki.
Pod wieczór pogoda ulega całkowitej zmianie. O świcie gwałtowna zamieć śnieżna uspokaja się, odsłaniając widok zapierający dech w piersiach. Przed nami, prawie na wyciągnięcie ręki, Annapurna: po nepalsku bogini obfitości. Wschodzące słońce barwi baśniowymi kolorami lodowe szczyty i zawrotnie wysokie ściany, oświetlając świat, który wygląda, jakby dopiero wyszedł spod ręki Stwórcy.
W 1950 roku maharadża Bahadur Rana zezwolił cudzoziemcom na przekraczanie granicy Nepalu. W tym samym roku francuska ekspedycja pod kierunkiem Mauricea Herzoga zdobyła pierwszy spośród ośmiotysięczników właśnie Annapurnę. Przez prawie dwadzieścia
222
Autor
(z lewej)
Z legendą
liimalaizmu
|erzym
kukuczka

X
:\ \ *
następnych lat nikt nie zbliżał się do tej góry, za to później jedna wyprawa goniła drugą, w sumie było ich dwadzieścia siedem. Niestety, ogólny bilans jest tragiczny. Trzydziestu sześciu osobom udało się zdobyć szczyt, ale innych trzydziestu czterech śmiałków nigdy nie powróciło do swoich domów.
Na wysokości 4200 m zakładamy bazę, z której wyruszymy na południową ścianę Annapurny. Tego samego dnia nasza euforia ustępuje miejsca wielkiemu strachowi, kiedy nagle ziemia zaczyna drżeć, powodując lawiny. Na szczęście nie wyrządzają nam żadnych szkód. Byliśmy świadomi czyhających na nas niebezpieczeństw, nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie ich aż tyle: lawiny, grad lodowych odłamków, spadające z hukiem seraki*. Krzysiek nie może oprzeć się zdumieniu, mówi, że nigdy przedtem nie widział, żeby rozpętały się naraz wszystkie moce natury.
W czasie ekspedycji zimowej zwiększa się znacznie stopień trudności, co powoduje konieczność zwielokrotnienia wysiłków nawet przez doświadczonych alpinistów. Temperatury są niższe o 15-20C, wieją stałe, bardzo dokuczliwe wiatry, większe są skoki temperatury podczas przechodzenia ze strefy nasłonecznionej do obszaru pozostającego w cieniu, dni są krótsze, opady śniegu obfitsze, a w świeżym śniegu człowiek z łatwością się zapada. Wszystko to jednak nie odstrasza moich przyjaciół, dla których zima stała się normalnym sezonem wspinaczkowym.
Odkrywam prawdziwą kopalnię nieznanych mi przedtem emocji. Coraz lepiej poznaję moich kolegów, którzy zrezygnowali z szaleństw konsumpcyjnego stylu życia, z codziennej gonitwy za wyimaginowanymi wartościami, aby móc cieszyć się życiem autentycznym, przeżywać zwycięstwa, a od czasu do czasu także klęski. Autentyczne życie to nieustająca bezpośrednia konfrontacja z siłami natury i z tym wszystkim, co jest przyrodzone człowiekowi: strachem, zmęczeniem, słabością, ale również odwagą, silną wolą, zdolnością do poświęceń.
W dniu 1 lutego Jurek i Artur rozbijają V obóz na wysokości 7400 m. Pogoda się pogarsza, sypie śnieg, a na dodatek opada mgła. Są tak zmęczeni, że decydują się na 24 godziny odpoczynku. Wczesnym rankiem wychodzą z namiotu. Do szczytu zostało jeszcze 700 m, tylko tyle, a zarazem aż tyle. Pogoda jest okropna: chmury, głęboki śnieg, lodowate zimno, widoczność ograniczona do dwudziestu metrów. Coraz trudniej oddychać, a przed nimi jeszcze mordercza wspinaczka po pionowej ścianie. Powoli tracą nadzieję na
224
*Seraki wielkie bryły lodu powstające wskutek kruszenia się lodowca na stromym progu skalnym.
/wycięstwo. "Padał śnieg i było bardzo zimno powie Jurek po powrocie po raz kolejny dręczyła mnie wątpliwość: iść dalej, czy tym razem tlać sobie spokój. W takich warunkach człowiek nie walczy o sukces, lecz wyłącznie o przeżycie. A jednak nasza namiętna miłość do gór nauczyła nas pokonywać nieludzkie warunki i przeć naprzód".
Z bazy, drogą radiową, nadchodzą słowa zachęty: "Idźcie dalej, wierzchołek jest wolny od chmur dodają im odwagi pozostali na dole przyjaciele jest szansa, że wam się uda".
O godzinie 12.35 znajdujący się na wysokości 7500 m Kukuczka prosi, żeby sprawdzić na zdjęciu w archiwum, którędy powinni iść, gdyż jego pole widzenia zredukowane jest do zera. Z naszą pomocą udaje mu się odnaleźć drogę. Kontynuują wspinaczkę wzdłuż wąskiej i urwistej grani, każdy krok do przodu oznacza ogromny wysiłek. I tak będzie aż do końca, do ostatniego kroku. O godzinie 16.00 stawiają stopę na szczycie jednego z czternastu ośmiotysięczników, największych gigantów naszej planety.
Następuje kilka krótkich chwil radości. Powolnymi ruchami, żeby nie narażać płuc na dodatkową pracę, wykonują parę zdjęć. Nie ma nawet czasu, żeby nacieszyć się zwycięstwem. Za chwilę zapadnie zmrok, muszą więc natychmiast rozpocząć schodzenie. I jak często bywa, powrót okazuje się jeszcze trudniejszy niż wspinaczka, a droga usiana pułapkami. Nie odzywają się do siebie ani słowem, są kompletnie wyczerpani, ale nie wolno im się poddać, za wszelką cenę muszą wrócić do namiotu.
Dwa dni później, śmiertelnie znużeni, zarośnięci, z ogorzałymi twarzami, docierają do bazy. Teraz próbują Krzysiek i Wanda, ale pogoda za bardzo się popsuła. Wanda nie jest w najlepszej kondycji fizycznej i rezygnuje. Krzysiek poświęca swoje ambicje i schodzi razem z nią.
Solidarność i przyjaźń są Ważniejsze od zwycięstwa.
Z czwórki przyjaciół pozostało dziś tylko dwóch. Jurek, wielka postać światowego alpinizmu, człowiek prawy i lojalny, w 1989 roku runął w przepaść, gdy dzieliło go niewiele metrów od szczytu Lhotse, na którym był już dziesięć lat wcześniej i od którego zaczął zdobywanie wszystkich po kolei ośmiotysięczników. Także Wanda, dama Himalajów, pewnego dnia nie powróciła z gór, które tak bardzo ukochała.
Kathmandu 1987
Angkor zagrożony
IVto nie widział nigdy Angkoru, nie wie, że koniecznie
i szybko trzeba skorygować listę siedmiu klasycznych cudów
świata. Pochłonięta od prawdę sześciu wieków przez drapieżną
dżunglę pradawna metropolia monarchii Khmerów oszałamia
każdego przybysza. Tylko sam ten "Cud archeologiczny,
który nigdy nie miał równego sobie na świecie", jak określił to
zamarłe miasto w 1860 roku jego odkrywca Henri Mouhot,
jest wart podróży do południowo-wschodniej Azji.
Dzieło człowieka i przyrody wzbudza tu głębokie doznania estetyczne. Niepowtarzalne osobliwe piękno wywołuje spontaniczny wybuch zachwytu i przyśpieszone bicie serca. Po raz kolejny odwiedzam klejnot cywilizacji Khmerów i ponownie jestem oniemiały z podziwu nieuchwytną magiczną aurą. Korony drzew tworzą zielony baldachim nad okazałą świątynią. Powalone drzewa przygniatają jej mroczne galerie i portyki. Obok nadziemne korzenie figowca bengalskiego wciskają się niczym wijący się wąż w każdą szczelinę, rozsadzając omszałe kamienie, a monstrualne pnącza jak kałamarnica oplatają posąg apsary, powabnej niebiańskiej tancerki w zmysłowej pozie. Parne powietrze przesiąknięte intensywnym zapachem butwiejącej roślinności przyprawia o zawrót głowy. Potykam się o na wpół zagrzebany w ziemi budynek. Niezmącony i wszechogarniający spokój wywiera hipnotyczne wrażenie. Żadne przesadne i nadmiernie barwne określenia nie zdołałyby oddać tych wyczarowanych realiów. Przepełniona elektryzującą atmosferą świątynia-mauzoleum Ta Prom, to w rzeczywistości nie spotykany gdzie indziej na świecie dramatyczny pojedynek sił drapieżnej przyrody z dziełem geniuszu człowieka.
Dominujące w Azji Południowowschodniej bogate imperium Khmerów ze stolicą w Angkor zawdzięczało swoją sławę Dżajawarmanowi II panującemu na początku IX wieku. Królowie budując system irygacyjny wzbudzający podziw dzisiejszych specjalistów, zapewnili dobrobyt swojemu ludowi. Rozległa sieć kanałów, tam i sztucznych zbiorników "baraj" pozwalała na trzykrotne zbiory ryżu w roku, a jedno z najbardziej rybnych jezior na świecie Tonie Sap, gwarantowało nieprzebrane połowy. Mieszkańcy zamożnego, milionowego Angkoru, leżącego na szlaku łączącym Półwysep Malajski z Chinami i Indiami, żyli z handlu jedwabiem, kością słoniową i przyprawami.
Dżajawarman II zaczerpnął z hinduizmu kult króla-boga i jemu żywemu wcieleniu Sziwy poddani oddawali boską cześć. Kolejni władcy prześcigali się we wznoszeniu monumentalnych budowli sakralnych. Jest ich kilkadziesiąt. Angkor Wat i Angkor Thom stanowią dwa największe kompleksy. O pierwszym można powiedzieć, że jest najwspanialszym obiektem sakralnym jaki kiedykolwiek stworzyła ludzkość. Dominują nad nim zadziwiające wieże w kształcie gigantycznych lotosowych pąków. Największym jego skarbem jest galeria płaskorzeźb zawierająca ponad 20 tysięcy figur będących kroniką życia codziennego Kambodży.
W centrum drugiej budowli leży świątynia-mauzoleum Bajon. To
226
227
las kamiennych filarów, intrygujące dzieło architektury, zadziwiające koronkową kompozycją i jednocześnie budzące poczucie grozy swoją po-sępnością. Z każdej strony patrzy na przybysza 216 cyklopowych, pełnych spokoju i łagodności oblicz bóstw, wykutych na 54 wieżach. Emanuje z nich enigmatyczny uśmiech religijnego uniesienia, który Francuzi nazywają "Uśmiechem Angkoru".
Na początku XV wieku dobiegły końca długotrwałe i kosztowne wojny, które pozwalały nieustannie rozszerzać granice kraju i egzekwować daniny. Wkrótce imperium zostało podbite i okupacja syjamska położyła kres jego świetności. Mityczną metropolię owładnął las tropikalny i ów cześni zapomnieli o jej istnieniu. Dopiero w 1861 roku odkrył ją Henri Mouhot, sponsorowany przez Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Londynie.
Świat nie miał jednak możliwości poznania wyjątkowej wartości skarbów kultury pogrążonych w głębokiej niepamięci. Nie pozwalały na to burzliwe losy Kambodży, konflikty wewnętrzne, holocaust Poi Pota, inwazja wietnamska czy pola minowe. Sam nie raz musiałem uważać, aby nie zboczyć z wytyczonych ścieżek, bo nie wszędzie były ostrzegające tabliczki "Danger land mines!".
Miasto, o powierzchni Warszawy, odrodziło się w ostatnim dziesięcioleciu. Kambodżanie wrócili tu, aby zapalić wotywne świece i modlić się z wielką czcią. W Angkor ponownie zaczęło bić serce, przywracając więź z przeszłością. Wraz z miejscowymi pojawili się także turyści.
Impulsem do odbycia egzotycznej podróży do zagadkowej metropolii były dla mnie wyidealizowane sztychy Louisa Delaportea z 1880 roku, które przypadkowo wpadły mi w ręce. Przedstawiona na nich atmosfera wiktoriańskiej eksploracji natychmiast przyciągnęła moją uwagę. Było to ponad 30 lat temu, tuż przed opanowaniem kraju przez Czerwonych Khmerów. Rozpalona wówczas młodzieńcza fascynacja pozostała po dziś dzień. Rzadko poddaję się nostalgii, ale wspominam, że jeżdżąc samotnie niczym intruz od świątyni do świątyni wierzchem na słoniu, miałem niemiłe poczucie profanacji tego odizolowanego miejsca. Zaklęty jego urokiem wracałem tam wielokrotnie i za każdym razem odkrywałem coraz to nowe blizny, nowe ślady barbarzyństwa.
Tego, czego nie spustoszyły ząb czasu, monsunowy klimat, błędy konstrukcyjne, tropikalne deszcze, osiadające fundamenty, drobnoustroje lub erozja, dokonują bandy, których rozboje odciskają głębokie piętno na
228
świątyniach. Raz zwróciły moją uwagę dopiero co pozbawione głów rzeźby dwóch lwów strzegących świątyni Banteai Srei, innym razem w Bajon każdy mój krok śledziło spod półprzymkniętych powiek oblicze Buddy podziurawione pociskami przez żołnierzy wietnamskich. Kiedy indziej rzuciły się w oczy odłupane kamienie i brak posągów w Angkor Thom, albo odcięta dłutem głowa mitologicznej figury w Preah Khan.
Metodyczny i regularny rabunek osiągnął niespotykane rozmiary w 1979 roku po upadku reżimu Khmer Rouge. To oni przez pewien okres mieli monopol na nielegalny wywóz, przejęty później przez wyższych oficerów armii i wysoko postawionych funkcjonariuszy państwowych. W 1993 roku w Siem Reap, w bezpośrednim sąsiedztwie kompleksu świątyń, uzbrojeni bandyci wykradli z Pracowni Konserwacji Zabytków ekspozycję przygotowaną na zagraniczną wystawę. W sześć lat później policja skarbowa zatrzymała na granicy wojskową ciężarówkę z 10 tonami łupu. W 2004 roku uniemożliwiono wywóz kilkunastu bezcennych statui o wadze 2 ton 11 krytych w workach z ryżem.
Kilka miesięcy temu "International Herald Tribune" bił na alarm. Niektóre ze świętych budowli wzniesionych dla kontemplacji i uwielbienia bogów, są w 80-90 procentach ogołocone przez szmuglerów antyków. A pochodząca stąd jednokilogramowa figurka jest warta tyle co kilogram /lota. Drogocenne dzieła sztuki trafiają zwykle do handlarzy w Bangkoku, skąd wysyłane są do europejskich i amerykańskich kolekcjonerów i antykwariuszy. Interpol szacuje, że roczne obroty tego procederu sięgają I -2 miliardów dolarów.
Historia wspomina, że w 1924 roku odwiedził Angkor młody Andre M alroux, późniejszy wybitny pisarz i minister kultury w rządzie de Gaulle'a. W 1957 roku kandydował do literackiej Nagrody Nobla, ale przegrał wtedy / Albertem Camusem. Malroux razem z żona Clarą i przyjacielem lnu isem Chevassonem odłupał w świątyni Banteai Srei filigranowe reliefy <' wadze tony, które przygotował do wywiezienia do Francji. Aresztowany I'iv.cz żandarmerię kolonialną, został skazany na trzy lata więzienia, ale I/jęki interwencji wpływowych intelektualistów wyrok zamieniono na warunkowy. Cały świat mógł się w przyszłości dowiedzieć o ryzykownej wyprawie Malraux do Kambodży dzięki jego wspaniałej powieści Droga królów. Jest to historia dwójki Europejczyków, którzy mają nadzieję odnaleźć zagubione miasto, nie odkryte jeszcze przez mieszkańców Zachodu, i skorzystać finansowo na sprzedaży zgromadzonych w nim
229
Świątynia-mauzoleum Bajon usytuowana w centrum cytadeli Angkor Tłiom
dzieł sztuki. W rzeczywistości książka stanowi swoisty akt publicznych przeprosin za dokonaną kradzież.
We wczesnych latach siedemdziesiątych miałem okazję spotkać tego intelektualistę i podróżnika w Phnom Penh. Nie pracował już wówczas w ministerstwie. Mieszkaliśmy w sąsiadujących ze sobą pokojach hotelu Le Royal. Wprawdzie budynek zachował swój klasyczny, kolonialny styl, utracił jednak wiele z cechującego go splendoru.
Siedemdziesięcioletni wówczas Malraux odznaczał się wciąż wielką jasnością umysłu i silnym charakterem. Opowiadał mi o swoim pełnym aktywności życiu, o wojnie domowej w Hiszpanii, o aresztowaniu go przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, o śmiałych ucieczkach i wielkich podróżach, które podejmował, by uniknąć rutyny codziennego życia. Nigdy jednak nie wspomniał ani słowem o swoim życiu prywatnym, naznaczonym wieloma przykrymi przeżyciami, ani też o epizodzie dotyczącym jego wyprawy do Banteai Srei.
Przed kilkoma laty premier Kambodży Hun Sen próbował wprowadzić w życie dekret antyprzemytniczy i antykorupcyjny, żądając od policji wzmożenia kontroli celem "naprawy zepsucia moralnego" i zabezpieczenia dzie-
230
Angkor Wat uważana jest za największą budowlę religijną na świecie. Zdjęcie poniżej, tchnące tajemniczością ruiny Ta Prom
dzictwa kulturowego. Ustawa nie ukruciła działalności rabusiów, na to nie pozwoliło zbyt rozpowszechnione łapownictwo. Pomoc zaoferował rząd Stanów Zjednoczonych, który w 2004 roku podpisał z Kambodżą pakt o ochronie jego zabytków, rozszerzenie umowy z 1999 roku, w której
Waszyngton
/.obowiązywał się do ściślejszej kontroli importowej dzieł sztuki khmerskiej.
Jest jeszcze drugi istotny aspekt, który może niepokoić bywalca Angkoru: widoczna w ostatnich latach inwazja biznesu turystycznego. W 1990 roku w sennym Sicm Reap było zaledwie kilka hoteli. Dziś jest dużo ponad sto i dają dach nad głową pół miliona obcokrajowcom rocznie, nie licząc tysięcy piel-
Pismo Dyrektora Generalnego UNESCO do Jacka Pałkiewicza:
Tylko nieliczne miejsca światowego dzie-= dzictwa kulturowego tak niesamowicie oddzia-iływują na wyobraźnię jak Angkor. Świątynia I Angkor Wat, jedna z największych budowli | sakralnych na świecie, jeśli nie największa, I rzeczywiście zapiera dech w piersi. Czy działa tak niezwykły splot kamienia bujnie rozrastającą się roślinnością? Wyłaniający się z dżungli spektakl ruin Angkoru jest niezapomniany. Zadziwia piękno tysiącletniej sztuki khmerskiej. Jesteśmy pod wrażeniem wdzięcznych tancerek z reliefów, które przekazują nam historię wspaniałej cywilizacji. Pan w swojej książce staje się ambasadorem jednego z najbardziej niezwykłych zabytków światowego dziedzictwa kulturalnego. Oczarowany tajemniczym Angkorem, zaraża Pan swoją pasją czytelników. Podkreśla Pan, że jeśli chcemy zachować zabytki Angkoru dla przyszłych pokoleń, aby mogły podziwiać je w najbliższym tysiącleciu, niezbędna jest ich konserwacja.
Od 1992 r., a więc od momentu wprowadzenie Angkoru na listę światowego dziedzictwa kulturowego, UNESCO wspólnie ze specjalistami khmerskimi koordynuje największe prace konserwatorskie w Azji. Mam nadzieję, że dzięki Pańskiej publikacji wzrośnie zainteresowanie odbudową Angkoru.
Paryż, 13 lipca 1999 r. Federico Mayor
Wyidealizowany sztych i
Louisa
Dclaporte'a
/. 1880 r.
grzymów buddyjskich, dla których Angkor jest centrum kultu religijnego. Wciągnięte na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO unikalne zespoły zabytkowe zostały w dużej mierze oczyszczone i odrestaurowane, przez co też zatraciły swoją autentyczność. Pośród świątyń trudno jest się opędzić od sprzedawców "oryginalnych" antyków. Trudno też, /.c względu na wysypujący się z klimatyzowanych autokarów korowód przybyszy, zrobić dobre zdjęcie majestatycznego Angkor Watu skąpanego
0 świcie w różowej poświacie. Gromady bosych dzieciaków dopadają turystów, oferując krzykliwie coca-colę, piwo, widokówki i rękodzieła. Miejscowe władze uważają, że dzięki stabilności politycznej kraju w 2010 roku liczba odwiedzających może sięgnąć miliona.
Nachodzą człowieka mieszane uczucia. Czy nie zadepczą oni głównej atrakcji turystycznej Indochin, przewyższającej swoją monumentalnością egipskie piramidy czy budowle Majów? Czy starożytna stolica nie utra-
1 i swojej surrealistycznej atmosfery? Zagrożenie wisi niczym miecz Da-moklesa, podobnie jak i nad wieloma innymi wspaniałymi miejscami na świecie będącymi magnesem dla turystów. Na przykład w andyjskim Machu Picchu czy najsłynniejszym parku Yellowstone dławiącym się od 3 milionów wycieczkowiczów. Do nich można już dołączyć także Akropol, lagunę wenecką, wyciosaną w skale Petrę, Wielki Kanion Kolorado, Wyspy (ialapagos czy Wielki Mur Chiński. W 2004 roku zanotowano na świecie ponad 680 milionów podróżnych, którzy wydali 480 miliardów dolarów.
Fakt, przemysł turystyczny dewastuje zabytki. Nic więc dziwnego, że i oraz częściej pojawiają się głosy wołające o ich ratunek. Aby zachować dla potomności szczególnie atrakcyjne miejsca, należy wprowadzić restrykcje, \ióre jednak nie powinny utrudniać ich podziwiania.
Siem Reap 2005
232
Czerwoni Khmerzy
Vv iele razy igrałem z losem, lecz tym razem nie byłem
pewien, czy odwaga i zimna krew wystarczą, bym zdołał wybrnąć
z tej sytuacji. Trafiłem w miejsce, gdzie wstęp obcemu, a tym
bardziej reporterowi, jest surowo wzbroniony.
W zawodzie poszukiwacza przygód często zdarza się taki moment,
że musi on dokonać wyboru, czy cofnąć się w obliczu ryzyka
i potem żałować tego, czy też zrobić jeszcze jeden krok
naprzód, narażając się na duże niebezpieczeństwo.
Tym razem wybrałem to drugie.
234
Znajduję się w Pailinie, miasteczku, w którym mieści się kwatera główna Czerwonych Khmerów. Ta buntownicza i krwawa frakcja ekstremalny odłam komunizmu w latach 1975 1979 przekształciła Kambodżę w stalinowski łagier, dopuszczając się rzadko spotykanych okrucieństw i ludobójstwa, które przyniosły śmierć co czwartemu mieszkańcowi tego kraju, czyli około 1,5 miliona ludziom.
To tu w Pailinie zapadają decyzje o akcjach partyzanckich w całej Kambodży. Licząca 24 tysiące armia Czerwonych Khmerów cieszy się sławą doskonałych żołnierzy. "Są bez litości" mówił mi pewien dziennikarz w Phnom Penh. Poddawani są głębokiej indoktrynacji psychologicznej i utrzymywani w żelaznej dyscyplinie. Mówi się, że w walkach w dżungli nie mają sobie równych. Organizują akcje sabotażowe, zajmują strategiczne pozycje, kontrolują niektóre rejony, przenikają do miast i wsi, terroryzując ludność i mordując tych, którzy nie chcą z nimi współpracować. Stanowią nieustanne zagrożenie, bo pamięć o ludobójstwie jest zbyt świeża, aby ktoś odważył się stawiać im opór.
Stąd wiedzie trakt, po którym kursują kurierzy, przemycając rubiny do ' Tajlandii. Do Ban Pakkard, po drugiej stronie granicy, jest niecałe 30 km, a stamtąd, po dwóch godzinach jazdy samochodem, dojeżdża się nad morze do Trat, gdzie wraz z rodziną mieszka, mający 67 lat, Saloth Sar, znany jako Poi Pot, despota odpowiedzialny za masakrę swojego narodu. Mówi się, że jeszcze dzisiaj sprawuje absolutną władzę nad armią.
Ten zakątek Kambodży należy do najmniej zaludnionego w kraju. Okolica jest górzysta, dzika, z niewielką liczbą rzek i jeszcze mniejszą liczbą dróg. Battambang, największe miasto tego rejonu, jest oddalone
0 90 km. Ale wyjeżdżającz tego miasta, można dojechać jedynie do Treng, w połowie drogi. Pote"m zaczyna się strefa zakazana. Aby uniemożliwić ofensywę wojskowych oddziałów rządowych, dżungla jest dosłownie nafaszerowana dziesiątkami tysięcy min. Na tych terenach wylatują w powietrze nie tylko zwierzęta, ale także i ludzie. I jakby tego było mało,
1 >bszar ten należy do najbardziej malarycznych regionów świata, o wysokim wskaźniku śmiertelności.
Społeczność świata często jest świadkiem wielkich niesprawiedliwości. W okresie wojny domowej w Kambodży żadne państwo nie przejawiło /ainteresowania, co dzieje się w tym kraju, ani też nie próbowało interweniować, aby powstrzymać holocaust. Żadna komisja praw i /.łowieka nie próbowała postawić przed międzynarodowym trybunałem
235
winnych tych czynów. Co ciekawsze, od października 1991 roku, za przyczyną absurdalnej polityki Organizacji Narodów Zjednoczonych, Czerwoni Khmerzy wchodzą w skład jednego z czterech stronnictw Najwyższej Rady Państwa, której przewodniczy książę Sihanouk. Ich wpływy zwiększyły się do tego stopnia, że stali się oni niebezpiecznym partnerem do pierwszych wolnych wyborów.
Jest rok 1993. Dziesięć procent powierzchni Kambodży znajduje się pod ścisłą kontrolą Czerwonych Khmerów. Pailin, ważne centrum wydobycia rubinów i innych szlachetnych kamieni, też jest w ich rękach. W tym zagubionym na południowy m-zachodzie kraju miasteczku, ku ogromnemu niezadowoleniu partyzantów, od kilku miesięcy przebywa paru obserwatorów wojskowych z ramienia ONZ, przysłanych tu zgodnie z trakta-1 tem pokojowym podpisanym w Paryżu jesienią rok wcześniej. Nie maja oni łatwego życia, mieszkają w jednym z wyizolowanych domów, bez prawa swobodnego poruszania się po miasteczku. Każde oddalenie się wymaga zgody Czerwonych Khmerów, a takie nie często zostaje wydane. O ich wrogim stosunku do sił pokojowych świadczy fakt, że niedawno odmówili zgody na lądowanie helikoptera Błękitnych Hełmów z przedstawicielem sekretarza generalnego ONZ Yasushi Akashi na pokładzie.
Od pół roku ONZ przebywa w wyczerpanej bezsensowną wojną domową Kambodży. Do zadań Błękitnych Hełmów należy przywrócenie porządku i poprowadzenie kraju drogą narodowej zgody. Zmasowane siły międzynarodowe, liczące 21 tysięcy żołnierzy, mają pomóc narodowi kambodżańskiemu w podźwignięciu się z tragicznej przeszłości. Postawiły też przed sobą cel zdemilitaryzowania oddziałów partyzanckich, wywodzących się z czterech frakcji konfliktu, oraz zorganizowania repatriacji blisko pół miliona uchodźców. Niestety, zakrojone na szeroką skalę, skomplikowane i niezwykle kosztowne operacje nie przynoszą oczekiwanych skutków. Czerwoni Khmerzy nadal kontrolują część terytorium zasobnego w drogocenne kamienie i poszukiwane gatunki drewna.
Dopiero niedawno przestał padać ulewny deszcz, powietrze robi się duszne i trudno jest oddychać. Krążę w kałużach, próbując wychwycić co bardziej interesujące sytuacje do utrwalenia na zdjęciach. Ludzie pozwalają się fotografować, niektórzy próbują pozować, wszyscy dziwią się obecnością Europejczyka, którego pojawienie się tu musi być rzadkością. W nieśmiałych uśmiechach czai się jednak chłodna obojętność. Trudno porozumieć się, bo mieszkańcy mówią tylko lokalnym językiem. Przy straganie z artykułami
236
pochodzącymi z przemytu z Tajlandii stawiam piwo, "madę in Bangkok", mężczyźnie, który zna kilka słów po francusku...
Nazywa się Lokh Pekh, ma ciemną skórę, lekko spłaszczony nos, czar-i ic oczy, czarne gładkie włosy. Może mieć 40 lat, a może tylko 30. Lokh chce się zrewanżować i zaprasza mnie do siebie. Mieszka na przedmieściu miasteczka, w domku na palach tuż przy niewielkiej rzece, znajdującej ujście w Jeziorze Tonie Sap, najbardziej rybnym jeziorze na świecie. W ciągu paru minut żona i teściowa mojego nowego znajomego przygotowują na macie dymiący ryż i suszoną rybę z bardzo smakowitym sosem. Piję paskudne wino palmowe, ale to lepsze niż niepewna woda, którą podają gospodarze.
Pytam, czy Lokh mógłby mnie zaprowadzić do słynnej w całej połu-d aiowo-wschodniej Azji odkrywkowej kopalni rubinów. "To niemożliwe, ho cały teren jest pod ścisłą ochroną. Wstęp jest tam zakazany nawet dla mieszkańców Pailina". Mimo to próbuję zbliżyć się do kopalni i z daleka widzę pracowicie uwijające się koparki i buldożery. Stad właśnie cenne rubiny trafiają do Chanthaburi w Tajlandii, uważanej za stolicę tych kamieni.
Nieopodal, przed szałasem pod daszkiem z gałęzi palmy grupa żołnierzy gra w karty. Jeden drzemie w hamaku, kilku zajmuje się czyszczeniem broni, a jest tu cały arsenał: chińskie wyrzutnie pocisków rakietowych, rosyjskie AK 47, moździerze, bazooki, miotacze granatów i kwintale amunicji. Kiedy z ukrycia zabieram się do fotografowania, niespodzianie jeden / nich wypatrzył mnie i teraz zbliża się do mnie z pistoletem maszynowym.
Żąda okazania dokumentów i rozkazuje, żebym poszedł z nim. Staram się zwrócić uwagę dwóch żołnierzy w niebieskich hełmach, którzy przechodzą /Lipełnie niedaleko, ale nie mają najmniejszej ochoty na interwencję. Pociesza mnie fakt, ze przynajmniej .są świadkowie mojego aresztowania.
Pomieszczenie, W którym mieści się kwatera wojskowa, jest drewnianym domem, tylko nieco wyższym od pozostałych. Zamykają mnie w obskurnym pomieszczeniu, w którym znajduje się tylko stół i jedno rozwalone krzesło. Nie mogę mieć powodów do zadowolenia. Przychodzą mi na myśl makabryczne narzędzia tortur, które oglądałem w ohydnym muzeum w Phnom Penh. Jakie czekają mnie teraz niespodzianki? Bóg raczy wiedzieć. Staram się opanować strach i ocenić na spokojnie sytuację. Próbuję przypomnieć sobie zasady konwencji międzynarodowej, na które mógłbym się powołać, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Natomiast odświeża mi się w pamięci historia dwóch losyjskich inżynierów schwytanych przed laty w pobliżu granicy
237
z Laosem. Ich niefortunna przygoda zakończyła się tragedią. Jeden nich zmarł, a drugi został wypuszczony na wolność dopiero pod dwóch latach.
Rozważania przerywa wejście oficera. Doskonałą* francuszczyzną zaczyna przesłuchanie. Jaka jest moja profesja, w jakim celu przyjechałem do Kambodży? Co robię w Pailinie? Jak się tu dostałem? Z lekceważeniem w głosie mówi, że muszę mieć dużo odwagi, skoro zapędziłem się w tak odległe strony, i że rejon ten jest zakazany nawet dla obywateli Kambodży. Pyta, czy zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji?
Kontroluję swoje odpowiedzi, staram się być powściągliwy. Oficer kontynuuje przesłuchanie. Pytania dotyczą teraz kamieni szlachetnych. "Kto pana tu przysłał? Z kim jest pan w kontakcie w Bangkoku? Jaka ilość kamieni pana interesuje?" Potem zmienia ton i zaczyna straszyć. Handel kamieniami jest zabroniony i podlega surowej karze. "Jeśli chce pan wrócić do domu, to radzę ze mną współpracować".
Śledztwo trwa już drugi dzień. Nieoczekiwanie do celi wchodzi inny człowiek. Otwiera mi przed nosem mój paszport, wskazując na chińską wizę. "Co pan tam robił?" Wiem, że Chiny zawsze popierały tę frakcję, próbuję wykorzystać ten fakt. "Kiedy pan tam był?" pyta oficer, nie mogąc dopatrzyć się stempla wjazdowego. Wizy nigdy nie wykorzystałem, ale blefuję, że kiedy przyjeżdżam do Pekinu, to zawsze oczekują mnie "pewni" panowie, którzy biorą mnie pod swoją kuratelę. Khmer koniecznie chce wiedzieć, jacy to ludzie czekają na mnie na lotnisku. Powtarzam, że są to sprawy bardzo poufne i nie jestem upoważniony do rozmów na ten temat.
Finał jest zaskakujący. Parę godzin później dwóch żołnierzy eskortuje mnie do helikoptera Mi-17, którym przyleciał tutaj jakiś dygnitarz khmerski. Rosyjski śmigłowiec lata tu w służbie Błękitnych Hełmów i właśnie wraca do Phnom Penh. Zdążam zrobić tylko kilka zdjęć, w tym jedno ujęcie kopalni, bo pilot jak pocisk nabiera wysokości. Widząc moje zdziwienie, po oddaleniu się od lądowiska wyjaśnia: "Równy tydzień temu, właśnie w tym rejonie, Khmerowie ostrzelali nas. Wolę dać drapaka tak szybko, jak to jest tylko możliwe".
Phnom Penh 1993
Wielka Rafa Koralowa
Rzecz działa się w 1768 roku. Angielski okręt Jego
Królewskiej Mości "Endeavour" pod dowództwem Jamesa Cooka
żeglował wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii
/ zadaniem odnalezienia mitycznego kontynentu Terra Australis.
W nocy 11 czerwca żaglowiec osiadł na rafie
i zachodziła obawa, że w czasie odpływu może się przełamać.
Cookowi się powiodło, ale Wielka Rafa Koralowa w ciągu
następnych 130 lat pochłonęła 1200 statków. Obecnie
najczęstszymi ofiarami podstępnej rafy bywają jachty żaglowe.
239
Po dramatycznej walce załoga uratowała wtedy okręt, wywożąc na szalupach najcięższy ładunek. Było to pierwsze spotkanie przybyszy ze Starego Kontynentu z Wielką Rafą Koralową. Od tamtej pory trafiły tu niezliczone rzesze ludzi. Astronauci oglądają z kosmosu nie tylko Wielki Mur Chiński długości 3 tysięcy kilometrów, cyklopową konstrukcję będącą wyrazem geniuszu ludzkiego, ale wyraźnie rozróżniają też turystyczną atrakcję Wielką Rafę Koralową, największą na naszej planecie konstrukcję zbudowaną przez żywe organizmy: niewielkie polipy koralowe.
Wyświetlany niedawno animowany film o tym zakątku świata Gdzie jest Nemo podbił serca Amerykanów, tak dzieci jak i rodziców. Widzowie mogli zanurzyć się z bohaterami w morską toń, by odkryć zapierający dech podwodny świat australijskiej Rafy i przeżyć tam emocjonujące przygody. * Pełna humoru i dowcipu bajka o tacie Marlinie, który poszukując syna, spotyka rekiny wegetarianiny, surfujące żółwie, niebezpieczne meduzy i wiele innych niezwykłych morskich stworzeń, stała się jednym z największych
przebojów roku.
"Fascynujące podwodne królestwo Wielkiej Rafy Koralowej na szelfie kontynentalnym jest jednym z najwspanialszych cudów natury na świecie", zachwalają nie bez kozery turystyczne foldery. W zależności od źródła informacji zajmuje ona powierzchnię od 280 000 do 344 000 km2 i rozciąga się półksiężycem wzdłuż wybrzeża północno-wschodniego Australii od 1900 do 2500 kilometrów. Nie ma zgody co do tego, gdzie ona się zaczyna i kończy, ale wszyscy są jednomyślni, że bezwzględnie jest ona straszliwie wielka.
W trosce o zachowanie jej przed degradacją w 1975 roku władze australijskie ustanowiły na obszarze tego gigantycznego efektownie różnorodnego i bardzo zintegrowanego kompleksu raf i wysp Great Barrier Reef Marinę Park, Morski Park Narodowy. Niezwykła fauna i zachwycające otoczenie sprawiły, że Wielka Rafa, najstarszy ekosystem na Ziemi, w 1981 roku została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Przyrody UNESCO i jest ona dziś największym akwenem morskim znajdującym się pod ochroną.
W sezonie 2003/2004 Australię odwiedziło ok. 5 milionów obcokrajowców, którzy pozostawili tam prawie 700 milionów dolarów australijskich. Większość z nich przebywała na terytorium Morskiego Parku. Wielbiciele podwodnego królestwa, którzy nie byli na antypodach żalą się, że szkoda tylko, że to tak daleko i drogo.
Najlepszym sposobem poznania uroku raf jest podwodne nurkowanie, tak z akwalungiem, jak i z fajką. Bardzo atrakcyjne są wycieczki
240
I
przeszklonymi łodziami podwodnymi, gdzie na wzór dziecięcych snów
0 "żółtej łodzi podwodnej" i o kapitanie Nemo, przez ogromne okna można zachwycać się niesamowitym milczącym światem. Z ziemi Rafa prezentuje się raczej niepozornie, póki nie poleci się turystycznym helikopterem. Z jego pokładu można docenić prawdziwe bogactwo barw. W przepięknie turkusowych wodach, jak okiem sięgnąć, ciągną się rafy.
Zejdźmy jednak pod wodę. Po dopełnieniu wszelkich wymogów
1 zapoznaniu się z instrukcją zabraniającą zbierania okazów fauny i flory jako pamiątek oraz zakłócania spokoju tego środowiska, jesteśmy gotowi do nurkowania w towarzystwie gwarantujących bezpieczeństwo instruktorów.
Tętniąca życiem aglomeracja, w której uderza niezwykła różnorodność form życia, jest scenerią z innej planety. W krystalicznie czystej wodzie na wyciągnięcie ręki ma się bajkowo piękny świat nasycony wszystkimi możliwymi barwami. Od pierwszej chwili człowiek ulega podwodnym doznaniom i zatraca się w błękitnym stanie nieważkości.
Rafa przybiera formę delikatnych gałązek, koronkowych wachlarzy mieniących się bogatą paletą kolorów. Pośród coraz to nowych kuriozalnych kompozycji, istnego kolorowego kalejdoskopu, przemykają chmury ryb, rozgwiazdy przypominające arcydzieło sztuki jubilerskiej, kraby, homary, .i od czasu do czasu pojawia się także ciekawski, wcale nie agresywny rekin czy złowroga barakuda.
W tym bezgranicznym akwarium zwracają uwagę ryby, które nazywa się ze względu na podobieństwo: papugorybą, rybą kuszą, rybą chirurgiem, nietoperzem, jaszczurką, błaznem, żmiją czy jednorożcem. Oprócz gatunków o krzykliwym ubarwieniu rzucają się w oczy okazy o fantazyjnych kształtach czy o groźnym wyglądzie mającym odstraszyć napas-11 lików. Nie brak takich, które potrafią się kamuflować, wtapiając się per-tckcyjnie w otoczenie.
Prąd morski porusza wiotkimi wielobarwnymi ramionami ukwiałów, wyglądającymi niczym roślinki akwariowe, upodabniając je do falujących dywanów. Naukowcy zidentyfikowali w wodach Wielkiej Rafy Koralowej ok. 400 odmian koralowców, z których połowa to takie, które budują rafy. Wbrew wyglądowi koral, mieniący się niepowtarzalnymi barwami, oil różowej po zieloną, od aksamitnej po błękitną, to żywa istota, jedna / pierwszych, które pojawiły się na Ziemi. Wytwarza on wapienny szkielet przyrastający rocznie o 1 centymetr.
Ryb też jest dużo, prawie 2000 gatunków, zapewniają ichtiolodzy, któ-
241
rzy co roku odkrywają wciąż nowe gatunki. Mięczaków jest dziesięć razy więcej. Na 100 m2 rafy żyje ok. 150 gatunków ryb, nie mówiąc o bogactwie innych organizmów: gąbki, ukwiały, małże, ślimaki. W trzykilogra-mowej konfiguracji koralowej może występować 1400 drobnych zwierząt bezkręgowych. Temu najbogatszemu ekosystemowi na Ziemi dorównać może tylko równikowy las tropikalny.
Tuż nad piaszczystym dnem przesuwa się nieśmiało ogromna spłaszczona manta o wadze kilku kwintali. Za chwilę ze szczeliny rafy wystawia pysk murena i bez ruchu czatuje na zdobycz. Nieco dalej, za koralowcem przypominającym egzotyczną roślinę, szykuje się do ataku jadowity, 1,5-metrowej długości wąż morski.
Pośród setki urzekających wysp, na dwudziestu znajdują się struktury turystyczne. Każdy może znaleźć coś atrakcyjnego dla siebie. Bazą bywa zwykle Cairns, otoczone zielenią buszu z jednej strony i niebieskim mo rzem z drugiej. Miasto, założone w latach 70. XIX wieku, rozwinęło się dzięki złotonośnym pokładom nad rzeką Hodgkinson, dzisiaj przeżywa istny boom turystyczny. Stąd małym samolocikiem w 20 minut można dolecieć na Lizard Island, jaszczurczą wyspę, jedną z najbardziej ekskluzywnych na świecie. Z kolei Greek Island jest zachwycającym 15-hektaro-wym atolem malowniczo usytuowanym na intensywnie niebieskim morzu, w którym występuje 126 gatunków roślin. Niezbyt odległa wyspa Dunk, reklamowana jest ze względu na wspaniały las tropikalny i imponującą, przeraźliwie szmaragdową lagunę mieniącą się gamą kolorów zmieniających się w zależności od głębokości wody. Natomiast Orpheus Island, zapewniająca duży wybór miejsc noclegowych, to raj dla płetwonurków. Najlepszy sezon do nurkowania to miesiące od marca do listopada. Wśród bogatej fauny morskiej można tu wtedy podziwiać żółwie olbrzymy, delfiny, a od sierpnia do października także wieloryby. Na Brampton zaś przyjeżdżają chętnie ludzie w podróż poślubną, bo luksusowe hotele przewidują znaczne zniżki dla młodych małżeństw.
Od czasu do czasu rozlegają się alarmujące głosy, że Wielka Rafa Koralowa jest zagrożona. Latem 2001 roku australijski oddział WWF poruszył temat zanieczyszczenia trującymi pestycydami wyrzucanymi do morza przez rzeki stanu Queensland. Co roku pisano na rafach rozprzestrzenia się 28 milionów ton odpadów, niebezpiecznych produktów chemicznych, używanych głównie w uprawie gruntów wypasowych oraz na terenach uprawy trzciny cukrowej, największego eksportowego pro-
242
Podwodny spacer
duktu regionu. Woda staje się przez to mętna, a w konsekwencji korale nie otrzymują wystarczającej ilości światła słonecznego, niezbędnego do życia, i zaczynają się dusić.
W 2003 roku eksperci z Australijskiego Instytutu Oceanografii, opracowali Raport o Stanie Rafy Koralowej 2003, z którego wynika, że istnieje niebezpieczeństwo i zagrożenie delikatnego i jakże skomplikowanego ekosystemu. Liczba żółwi z gatunku caretta zmniejszyła się z tego powodu o połowę. Jeszcze bardziej przetrzebione są 3-5-metrowe diu-;.;onie, roślinożerne ssaki z rzędu syren, które docierają tu z Indonezji i Nowej Kaledonii pokonując tysiące kilometrów, aby złożyć jaja na plaży, na której się narodziły. W stosunku do roku 1960 ich obecność u brzegów Australii zmniejszyła się do 4 procent.
Dziś ilość odpadów przemysłowych i nawozów sztucznych, przekształconych w azotany, spływających rzekami do akwenu Wielkiej Rafy Koralowej, jest około czterokrotnie większa w stosunku do czasów pierwszych kolonizatorów europejskich.
Z raportu wynika, że rafa cierpi na bielenie koralowców, co jest konsekwencją globalnego podniesienia się temperatury wód oceanu. Według
243
prognoz klimatologów w ciągu stulecia temperatura ta wzrośnie od 2 do 6 stopni, co do roku 2100 może spowodować zanik glonów nadających koralom specyficzną barwę. Gdyby do tego doszło, rafa umrze i rozkruszy się. Na jej odrodzenie przyjdzie poczekać kilkaset lat.
Okazuje się, że to właśnie bielenie przynosi rafie koralowej największy stres. Naukowcy twierdzą, że blaknięcie, które wystąpiło na skalę globalną w 1998 roku, doprowadziło do śmierci 16 procent raf na świecie. Postępującą degradację obserwuje się aż w 93 krajach ze 109, wzdłuż których występują rafy.
Duże straty przynoszą grabieżcze połowy na wodach należących do najbardziej rybnych na świecie. Często stosuje się systemy niezmiernie szkodliwe dla środowiska, jak użycie środków trujących, wybuchowych czy innych technik destrukcyjnych. Do tego dołącza się zbiór korali, szacowany na ponad 1,5 miliona kilogramów rocznie, oraz wywóz ryb egzotycznych, poszukiwanych na rynku zaopatrującym akwaria całego świata.
Wiele krajów ze strefy tropikalnej, otoczonych rafami koralowymi, należy do najbiedniejszych na świecie. Zatem trudno liczyć na to, aby podjęły one zabiegi ochronne dotyczące działalności turystycznej, która stanowi zastrzyk dewizowy.
Trzeba przyznać, że australijskie władze wykazują dużą świadomość ekologiczną i dobrą wolę, włączając do swoich programów zagadnienia ochrony Wielkiej Rafy Koralowej. Tradycyjnie centra turystyczne obejmują kilka niewielkich obszarów stanowiących zaledwie 5 procent powierzchni Parku Morskiego.
W 2003 roku rząd przeznaczył 3 miliony dolarów australijskich na wzmocnienie, w ciągu trzech lat, ochrony parku. Zabiega też o jak najlepsze pogodzenie ochrony przyrody z wciąż rosnącymi interesami masowej turystyki.
Wiadomo, że także nadmierna eksploatacja uprzemysłowionego rybołówstwa burzy równowagę biologiczną podwodnego świata. 25 marca br. parlament federalny w Sydney zatwierdził ustawę ograniczającą do jednej trzeciej rybołówstwo sieciowe. Minister środowiska David Kemp przypomniał, że "będzie to najbardziej chroniony system raf koralowych na świecie". Ku radości milionów amatorów marzących o poznaniu tego królestwa.
Brisbane 2004
Współcześni Robinsonowie
I
Łódź miękko osiada na plaży. Brodząc po kolana
w wodzie, wyładowujemy nasze skromne bagaże na małej,
bezludnej wyspie, skrawku ziemi nie dłuższym niż pół
kilometra, porośniętym gęstą tropikalną dżunglą.
245
Lazurowa woda, przezroczysta jak kryształ, jest ciepła jak w podgrzewanym basenie. Lekka bryza ochładza przyjemnie gorące powietrze.
Absolutną ciszę zakłóca tylko plusk rozbijających się fal, świergot ptactwa i trzask spadających od czasu do czasu kokosów. Nasz świat ogranicza się teraz tylko do wody, powietrza i skrawka lądu.
Dobrowolnie zamierzamy powtórzyć to, czego trzy wieki temu doświadczył Alexander Selkirk, bardziej znany jako Robinson Crusoe. Szkocki marynarz, po waśni z kapitanem, został na własną prośbę wysadzony, z kufrem, w którym znajdowała się Biblia, siekiera, nóż i mąka na jednej z bezludnych wysp archipelagu Juan Fernandez, oddalonej o 600 km od wybrzeża chilijskiego. Przeżył tam cztery lata i cztery miesiące polując na dzikie kozy, żywiąc się rybami i roślinnością zanim zabrał go
* statek kaperski. Jego historia, opisana przez Daniela Defoe, stała się symbolem wielkiej przygody dla całych pokoleń młodych ludzi. Nic w tym dziwnego, jeśli zdać sobie sprawę, że książka ta została przetłumaczona na prawie wszystkie języki świata. Pisarz francuski Andre Malraux stwierdził kiedyś, że zna tylko trzy książki, które nadzwyczaj realnie oddają losy ludzi cierpiących. Są to Don Kichot Cervantesa, Idiota Dostojewskiego
i Robinson Crusoe Defoe.
Miejscem naszej przygody jest archipelag Andamanów i Nikobarów, należący do Indii, ale rozciągający się daleko od kontynentu, bliżej Birmy i Malezji. Ponad trzysta wysp, rozrzuconych niczym perły na przestrzeni setek kilometrów Oceanu Indyjskiego, całymi wiekami rozpalało wyobraźnię podróżników. Krążyły dziwne opowieści o zamieszkujących je małych, ciemnoskórych Pigmejach, spokrewnionych z filipińskimi Aetami i malajskimi Semangami, których Hiszpanie nazywali po prostu negritos. Marco Polo uważał ich, chyba jednak niesłusznie, za niebezpiecznych dzikusów gotowych zjeść każdego nieznanego człowieka.
Dwa wieki temu wylądował tutaj przedstawiciel Kompanii Wschodnio-indyjskiej sir Archibald Blair. Wyspy wydały mu się tak niegościnne, że zdecydował się stworzyć tutaj kolonię karną dla rebeliantów hinduskich walczących przeciw kolonizacji brytyjskiej. Rajskie wyspy zostały zamienione w istne piekło, którego pamięć pozostała żywa w Indiach po dzień dzisiejszy. Osławione więzienie Cellular Jail, nadszarpnięte zębem czasu, tchnie dzisiaj pustką i ciszą. W owym czasie cztery tysiące tubylców stanęło w obronie swoich wysp z zamiarem powstrzyman i a inwazji. Oczywiście ich brawurowa szarża z łukami zakończyła się fiaskiem.
246
Był to początek zagłady miejscowej wspólnoty pierwotnej, zdziesiątkowanej później chorobami wenerycznymi i alkoholem.
Kiedy w 1947 roku Indie wyzwoliły się spod angielskiego panowania, zainicjowały kampanię na rzecz emigracji ludności z południa kraju na Andamany. W celu zapewnienia terenów dla nowych osiedleńców bezlitośnie niszczono dziewiczą przyrodę. Jednocześnie kwitł tu zawsze wyrąb lasu, rozrosły się olbrzymie tartaki, powstała największa na świecie fabryka zapałek. W efekcie takiej ekspansji z siedmiu tysięcy krajowców pozostało zaledwie kilka setek. Po wspólnocie Arioto dzisiaj nie ma żadnego śladu, inne plemiona zatraciły już zupełnie swoje korzenie, wymieszane /. potomkami galerników bądź żyjące w zupełnej degradacji kulturalnej i socjalnej, kilka innych natomiast walczy jeszcze o przetrwanie. Od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku władze w Delhi postanowiły ograniczyć wszelkie kontakty z ostatnimi grupami etnicznymi, izolując je kompletnie i id świata zewnętrznego.
W1976 roku z mnóstwa dzikich wysp o bujnej i dziewiczej roślinności veść Groub, Red Skin, Cinque, Snob, Boat i Jolly Buoy udostępniono Ś I la ruchu turystycznego. Miałem przyjemność być uczestnikiem jednej / pierwszych grup, które pojawiły się w tym zakątku świata. Do Port Blair, rjównej miejscowości archipelagu, dotarliśmy z Madrasu po trzech dniach podróży statkiem towarowym. Program przewidywał wtedy polowania na dzikie zwierzęta, odpoczynek w cieniu palm komfortowego hotelu, wycieczki na inne wysepki. Mieliśmy także obejrzeć słonie transportujące olbrzymie, kilkutonowe pnie drzew.
W kilka lat później wyspy zostały opanowane przez wczasowiczów ze Związku Radzieckiego, mzwykle przodowników pracy, którym przedsiębiorstwa za symboliczną kwotę gwarantowały egzotyczny urlop w za-kuiku świata, który urokiem nie ustępuje opiewanym Hawajom. Hindusi nic zdążyli jednak rozwinąć szerszej kampanii reklamowej i zostali prześcig-nięci przez inne atrakcyjne wyspy, takie jak Malediwy, Seszele czy Karaiby, które w krótkim czasie stały się symbolem atrakcyjnych wakacji dla ystkich europejskich biur podróży.
Teraz jestem tutaj z czwórką moich przyjaciół na zupełnie innych zasa-i. W stolicy Andamanów, Port Blair miasteczku, które zachowało yficzną atmosferę czasów wiktoriańskich otrzymaliśmy zezwole-ua dziesięciodniowy pobyt na jednej z bezludnych wysepek, leżącej ; oł drogi między Rutland i południowym Sentinel. Wprawdzie jesteśmy
247
tutaj na prawach zupełnie dobrowolnych rozbitków i na bardzo krótki czas, ale sytuacja nasza w pewnym sensie jest nawet trudniejsza od legendarnego Robinsona. Przede wszystkim nie ma tutaj wody pitnej, tego, co jest absolutnie najważniejsze w ekstremalnej sytuacji, kiedy człowiek musi walczyć o przetrwanie. Jesteśmy w grupie, a to już duży plus. Wiele osób, które przeżyły w ekstremalnych warunkach, uważa, że przyczyną śmierci samotnych rozbitków rzadko bywa głód czy pragnienie, "zabija" raczej samotność.
Urządzamy skromne, spartańskie obozowisko, w którym właściwie dominujązaimprowizowane prycze zmontowane z kilku żerdzi na wysokości pół metra od ziemi, żeby uchronić się od wszelkiego rodzaju robactwa.
Sprawą najważniejszą jest jednak zbudowanie tratwy, na której można będzie dotrzeć do pobliskiej wysepki, gdzie według rybaków, którzy nas tutaj przywieźli, znajduje się mały strumyk. Szybko okazuje się jednak, że zmontowanie takiego środka transportu zajmie nam dosyć dużo czasu. Pierwsze pnie ściętych drzew są zbyt ciężkie i ledwie utrzymują się na powierzchni wody. Musimy oddalić się od naszego obozowiska, gdzie rosną dużo lżejsze drzewa. Maczetą i nożami myśliwskimi wykonujemy w pniach nacięcia, tak aby dokładnie do siebie pasowały i aby można było uzyskać stabilną konstrukcję. Wreszcie tratwa z siedmiu bali zostaje ukończona i gotowa jest do żeglugi. Decyduję, że na poszukiwanie wody pitnej wybierzemy się jutro rano.
Tymczasem rozkoszujemy się urokami świata podwodnego. Wystarcza tylko zanurzyć twarz w wodzie, aby podziwiać pomykające we wszystkie strony ławice przeróżnych okazów ryb o niebywałych kolorach i kształtach. Nie mogę wyjść z podziwu na widok bogactwa fauny dennej. W zwykłej tylko masce z ustnikiem w zębach obserwuję rozgwiazdy, homary, kraby, mątwy, ślimaki, małże, jeżówce.
Gilberto jest w swoim żywiole, w ciągu niespełna godziny, mając do dyspozycji tylko trójząb, wytaszczył na brzeg kilka olbrzymich ryb i na ruszcie przygotował wykwintną obiadokolację. Potem mamy nawet wyrzuty sumienia, bo nie jesteśmy w stanie zjeść wszystkiego do końca. Wreszcie, zmęczeni emocjami dnia, zasypiamy, nie zwracając nawet uwagi na brzęczące i kłujące komary.
Wraz z Gaetano, znanym mediolańskim pianistą jazzowym, odbijam od brzegu w poszukiwaniu wody pitnej. Nie ukrywam, że mam trochę strachu, a nuż prąd morski wyniesie nas na pełny ocean? Na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą kawałek płótna, by w ekstremalnej sytuacji wykorzystać
248
je jako żagiel. Okazuje się, że wystarczy nam pół godziny wiosłowania, aby dotrzeć do celu. Ta wysepka różni się jednak od naszej, nie widać tutaj nadającej się do wylądowania plaży, lecz skalisty brzeg, przeplatany gdzieniegdzie namorzynami.
Po dłuższym pływaniu wzdłuż brzegu natrafiamy na spływający potok. Jesteśmy uratowani, możemy być pewni, że nie czeka nas śmierć /, pragnienia.
Kiedy wracamy na swoją plażę, okazuje się, że Paolo zrobił małą kuszę, z której upolował już kilka dużych ryb, każdą innego gatunku. Podczas gdy przyjaciele spędzają czas pod wodą, przygotowuję poncho, które ma służyć do zbierania wody deszczowej, i robię tak na wszelki wypadek domowy odsalacz. Napełniam garnek morską wodą, zanurzam tam mały ręcznik i stawiam pośrodku kubek. Wszystko to przykrywam kawałkiem plastyku, który obwiązuję na brzegu naczynia, kładę kamień, tak aby w środku stworzyć małe wgłębienie. Parująca pod wpływem słońca woda osadza się na spodniej części plastyku, skąd spływa kroplami w dół, do kubka.
Z dala od stresów cywilizacji i przesadnej konsumpcji nasze życie na wyspie płynie spokojnie. Wciąż upajamy się pięknem podwodnego świata. Pewnego dnia przeżywam przygodę mrożącą krew w żyłach. Kątem oka widzę duży cień przemykający z boku. Okazuje się, że nie jest to ryba przeznaczona na nasz stół ani też wyłącznie nasz konkurent w połowach mam do czynienia z drapieżnym rekinem.
Za wszelką cenę muszę okazać opanowanie. Łatwo było mówić o tym w szkole przetrwania, pisać porady na wypadek takich właśnie sytuacji, .ile spotkanie sam na sam z rekinem jest teraz dla mnie surowym egzaminem. "Zachowaj zimną krew" powtarzam sobie wielokrotnie, powolnymi, płynnymi rucham! kierując*się w stronę brzegu. Jednakże intruz nie ma wcale ochoty się oddalić, krąży wokół raz bliżej, raz dalej ale wciąż w zasięgu mojego wzroku. Przypominam sobie, że wśród ponad dwu->(u gatunków tych żarłocznych ryb, chyba tylko tuzin zalicza się do grupy ludojadów. Z drugiej zaś strony mówi się o tym, że nawet rekin o długości mniejszej niż dwa metry jest w stanie poćwiartować człowieka. Mój optymizm pomaga mi i tym razem. Niby dlaczego, myślę, ten morski morderca, wystarczająco dobrze odżywiony w tym bogatym w ryby akwenie, miałby i ichotę jeszcze i na mnie.
Oczywiście nie istnieje żadna radykalna recepta na obronę. Staram się lylko pozostawać nieco z boku, a nie przed jego nosem. Kiedy zbliża się na
249
I
i
niebezpieczną odległość przyjmuję pozycję pionową, raz nawet decyduję się na desperacki odruch. Robię trochę szumu, udaję, że ruszam do ataku, biję rękami po powierzchni wody, wydaję okrzyk w wodzie. Wprawdzie w instrukcjach na temat zachowania się w takiej sytuacji mówi się także o tym, że w razie ataku należy ręką bądź nogą uderzyć intruza w nos, ale dotyczy to raczej sytuacji złapania tygrysa za ogon.
Okazało się, że podczas gdy ja przeżywałem chwile grozy za niewielkim cyplem naszej wyspy, Gilberto zabawiał się ujeżdżaniem olbrzymiego żółwia. Oczywiście te dwa wydarzenia były potem tematem dnia, do którego powracaliśmy jeszcze kilkakrotnie. Moja przygoda była surową nauczką, aby nie oddalać się zbytnio od brzegu, na co też szczególnie uczuliłem moich przyjaciół.
Oczywiście nasz pobyt na bezludnej wyspie, oprócz wspomnianego zdarzenia, nie miał nic z dramatyzmu. Pamiętam nieprzyjemne perypetie francuskiego pilota Henri Bourdensa i jego żony Jose, których chińska dżonka w 1967 roku została zatopiona przy wyspie Bathurst nieopodal Australii. Po prawie dwóch miesiącach walki o życie zostali wyratowani przez przepływający kuter rybacki.
Inną natomiast przygodę przeżyli Gerald Kingsland i Lucy Irvine, dobrowolni rozbitkowie, którzy spędzili cały rok na wyspie Tuin, pomiędzy Nową Gwineą i Australią. Pięćdziesięcioletni szkocki pisarz dał w prasie ogłoszenie, że poszukuje partnerki, z którą chciałby spędzić dwanaście miesięcy z dala od wszelkich śladów cywilizacji. Dwudziestoparoletnia Lucy, urzędniczka znudzona codzienną monotonią, była pierwszą, która z entuzjazmem odpowiedziała na tę propozycję. Okazało się jednak, że aby otrzymać zgodę australijskich władz imigracyjnych na ten eksperyment, para znajomych musi zawrzeć związek małżeński. W dniu ślubu panna młoda zwierzyła się swojej przyjaciółce: "Jestem w rozpaczy, wiem, że to wszystko jest farsą. Czuję się jak prostytutka, bo posługuję się seksem wyłącznie po to, aby zrealizować marzenia mojego życia". Wierzyła, że wszystko jakoś się ułoży. Niestety, ichj współżycie na bezludnej wyspie już od pierwszego dnia miało charakter abso-p lutnej nietolerancji, co oczywiście rzutowało negatywnie na ich codzienna egzystencję. Z pamiętnika Irvine wynika, że dopiero w ostatnich miesiącaclj
doszło do fizycznego zbliżenia.
Można sądzić, że najbardziej nieszczęśliwymi rozbitkami dzisiejszycl czasów było 11 marynarzy i 49 pasażerów łodzi motorowej "El Aman", któl ra 24 maja 1959 roku opuściła port Dar es Salaam, kierując się do Adenil
250
W czasie sztormu jednostka została wyrzucona na skały oddalone o sto metrów od nie zamieszkałej wysepki Abd al Kuri, wykorzystywanej nie-i.i/. przez rybaków na krótkie odpoczynki. Każdy próbował ratować się, l.ik mógł, ale tylko dziesięciu mężczyzn dotarło do brzegu, pozostali zginęli w falach przybojowych lub zostali pożarci przez rekiny, panoszące się w tym i cjonie. Koszmar rozbitków trwał równe sześć miesięcy. Wyratowani przed-Ś> i a wiali żałosny widok, żaden z nich nie ważył więcej niż 45 kg, dwóch nich dostało obłędu.
Nasz pobyt na wyspie zbliża się ku końcowi. Niczym atawistyczny ins-
i \ nkt, budzi się w nas po tylu dniach rybnej diety, pragnienie rozkoszowania
ic smakiem mięsa, a wraz z nim powraca myśl o domowym ognisku. Któryś
nas zaczyna opowiadać o rodzinie, innemu przypomniały się upływające
11 rminy zobowiązań. "Co będzie, jeśli nasi rybacy mają kiepską pamięć?"
i lartwi się niezbyt szczerze Andrea. Magiczny urok zaczarowanych wysp tro-
I 'i kalnych rozwiewa się w miarę zbliżania się końca naszego pobytu.
W przedostatni dzień do brzegu przybija łódź z dwoma poławiaczami (bek, ojcem i synem. Zainteresował ich dym unoszący się nad bezludną yspą i postanowili sprawdzić, jakie jest jego źródło. W trakcie obiadu sta-v rybak opowiada historie o tubylcach.
Do dnia dzisiejszego na Andamanach przeżyły trzy plemiona, barko zresztą podobne do siebie, które bronią się przed kontaktem z białym /Iowiekiem, strzelając z łuków nawet do helikopterów. Najbardziej agresywni i [arawowie zamieszkujący Wielki Andaman, których pozostało już nie więcej niż dwustu. Jeszcze mniejszą garstkę stanowią Sentinelowie. Ongowie z Małego \ ndamanu liczą około setki i są już właściwie wchłonięci przez cywilizację.
Na początku lat pięćdziesiątych przez dłuższy czas przebywał wśród mch włoski antropolog Livio* Cipriani, który pozostawił unikatową publikację. Jedynym odzieniem tubylców, których wzrost nie przekrada półtora metra, jest przepaska na biodrach. Trudnią się zbieractwem i łowiectwem, mieszkają w szałasach. Ich rodowód niknie w mroku dzieli w. Nikt jeszcze nie stwierdził, jakie jest ich pochodzenie. Niektórzy, I liorąc pod uwagę ich bardzo ciemną skórę, są zdania, że dotarli tu z Afryki, i 11 ni natomiast uważają, że są to jeszcze przodkowie archaicznej ludności |>i iludniowo-wschodniej Azji, wyparci na peryferie przez społeczności indo-iii/yjskie i południowomongolskie. Wiele jest jeszcze zagadek dla antropologów. Czy zdążą oni jednak zbadać tę wspólnotę?
Ostatni aborygeni tego zakątka świata coraz bardziej uzależniają
251
się od pomocy z zewnątrz, akceptują opiekę lekarską i artykuły żywnościowe, asymilując w ten sposób nasz styl życia, który może im
przynieść tylko zagładę.
Dziesiątego dnia zacieramy ślady naszej obecności na wyspie i wypatrujemy łodzi, która nas stąd zabierze. Mały punkt na horyzoncie powiększa się coraz bardziej, dociera do nas hałas silnika diesla, a potem zapach spalin.
Ostatni rzut oka na oddalającą się wyspę i dżunglę. Za nami pozostaje przygoda, o jakiej śni dzisiaj wielu mieszkańców miejskich metropolii.
Szesnaście lat później ponownie przeżywam sytuację Robinsona Crusoe, oglądając w sali kinowej Castaway (Poza światem), jeden z najbardziej niezwykłych filmów ostatnich lat. Życie Chucka Nolanda, inżyniera firmy kurierskiej FedEX, ulega radykalnej zmianie, kiedy jego samolot rozbija się nad oceanem, a on, pozbawiony podstawowych środków do życia, musi stoczyć walkę o przetrwanie na samotnej wyspie.
Robinsona Crusoe XXI wieku gra Tom Hanks i dzięki fachowym konsultantom, znającym sztukę survivalu, w miarę realnie odtwarza sytuację osamotnionego współczesnego człowieka pozbawionego telefonu, telewizora, faksu oraz jego walkę z naturą, izolacją i samym sobą. Chuck zaprzyjaźnia się z "Wilsonem" piłką baseballową wyrzuconą na brzeg, która staje się jego jedynym kompanem i powiernikiem. Rozmawia z nią, uśmiecha się do niej, otwiera przed nią duszę. Ta "przyjaźń" zdecydowanie pomaga mu podtrzymać równowagę psychiczną, niezbędną do przetrwania czterech lat na wyspie.
Ważną rolę w takiej sytuacji odgrywa też gorące uczucie do bliskiej sobie osoby. Nasz rozbitek często oglądał fotografię narzeczonej, co wzmagało jego nadzieję na powrót i wzmacniało instynkt samozachowawczy. Duże znaczenie w sytuacjach ekstremalnych ma także pomysłowość, której nasz bohater nie był pozbawiony. Film zrealizowany był na czterdziestohektaro-wej wulkanicznej wyspie Manu-riki w północno-zachodniej części archipelagu wysp Fidżi. Jej dzikie piękno podkreślały malownicza plaża, gaje palm kokosowych, wzgórze z pysznym widokiem na ocean i fale przybo ju Pacyfiku bez przerwy uderzające w linię raf. Z pewnością wielu chętnie by osiadło w tym rajskim zakątku świata i porzuciło na zawsze nasz cywi lizowany świat.
Port Blair
W SERCU
WIETNAMSKIEJ
DŻUNGLI
JXarawana słoni niczym taran przebija się przez
tropikalne gąszcza. Ogromne, kilkutonowe cielska,
kołysząc się raz w lewo, raz w prawo, z łatwością pokonują
śliski, błotnisty stok. Wydeptują ścieżkę w bambusowym
zagajniku, brodzą przez strumyki i głębokie rzeki.
253
W trakcie tego pochodu, nie zatrzymując się nawet na sekundę, zaspokajają swój nieograniczony apetyt. Wyrywają z korzeniami małe krzewy, skubią trawę, zrywają delikatnie liście, kwiaty, dzikie owoce, młode palmy, gałęzie drzew, pochłaniając w ciągu dnia nawet dwa kwintale roślin.
Od kilku dni zanurzeni jesteśmy w świecie fascynującej przygody, przemierzając w stylu podróżników z ubiegłego wieku dżunglę południowo--zachodniego Wietnamu. Siedzimy w niezbyt wygodnych koszach na wysokości kilku metrów i każda chwila nieuwagi grozi nam chłostą gałęzi, które nie oszczędzają naszych biednych twarzy.
W pewnym momencie słonie przyspieszają kroku, zdaje się, że poczuły bliskość rzeki. I rzeczywiście wkrótce słychać grzmot spadającej wody, potem pojawia się obłok gęstej pary i przed nami wyrasta urzekający klejnot natury, tony połyskującej wody spadają z furią i straszliwym hałasem w miniaturowym wąwozie.
Zatrzymujemy się oczywiście na kąpiel, z której korzystają także nasze zwierzęta. Po oswobodzeniu z ładunków słonie natychmiast zanurzają się w wodzie. Są skore do żartów i zabawy, opryskują się nawzajem, nie oszczędzając także swoich opiekunów mahoutów. Jeden ze słoni wszedł już na głębinę i widać mu tylko koniec trąby, przez którą oddycha. Pozostałe zaspokajają swoje pragnienie, zasysając w trąbę jednym łykiem przynajmniej pół wiadra wody. Piją długo i właściwie 100-200 litrów tego płynu wystarcza już im później na cały dzień.
Po raz pierwszy od wielu dni czuję się naprawdę odprężony. Uzgodnienie tej wyprawy z władzami w Hanoi zajęło mi wiele czasu i kosztowało sporo nerwów. Potrzebne były dwa przyjazdy do Wietnamu, aby przekonać wyższych urzędników, przyzwyczajonych do wyostrzonej czujności i patrzących podejrzliwie na każdego cudzoziemca, że nasza ekspedycja ma charakter czysto etnograficzny i że nie zamierzamy poszukiwać zaginionych w czasie wojny żołnierzy amerykańskich.
Chodzi o to, że wspólnota tubylcza Jarajów, którą chcieliśmy poznać, zamieszkuje w rejonie traktowanym jako restricted area, absolutnie zakazanym dla cudzoziemców. Po długich korowodach i kilku prywatnych kolacjach w szykownych lokalach stolicy dopiąłem celu. Mogliśmy wreszcie wyjechać na południe, dokładnie biorąc do Pleiku, mającego 100 tysięcy mieszkańców miasta, które odegrało strategiczną rolę w czasie konfliktu amerykańskiego i do którego jeszcze dziś niechętnie wpuszcza się turystów.
Nasza przygoda zaczęła się we wsi Chuse, 70 km od granicy z Kambodżą,
254
Toaleta słonia. Poniżej, codzienne zajęcie Jarajów,
tkackie krosna
255
gdzie sprowadzono pięć słoni dla naszych potrzeb. Tłumacz, który miał małe doświadczenie lingwistyczne, ale za to był zaprawiony w fachu policyjnym, przyszedł na zbiórkę z karabinem. Według jego słów w dżungli tego rejonu krążą jeszcze niedobitki partyzantów reżimu sajgońskiego, członkowie Funro, zjednoczonego frontu walczącego o swobodę grup etnicznych, którzy stawiają zbrojny opór rządowi.
Do dzisiejszego dnia na terenach górskich Wietnamu żyją 54 grupy tubylcze zdecydowanie różniące się między sobą. W prowincji Gia Lai, gdzie właśnie się znajdujemy, dominują Jarajowie, plemię z grupy malaj-sko-polinezyjskiej, którzy po kilkakrotnym odparciu ingerencji Hanoi i fiasku prób ucywilizowania ich żyją w odosobnieniu, zachowując swoje dawne obyczaje i język. Wietnamczycy nazywali ich zawsze "mio" dzikusami, a Laotańczycy "kha" niewolnikami. Panujący powszechnie pogardliwy stosunek wobec tych plemion ma już wielowiekową tradycję.
W południe zatrzymujemy się na posiłek, który przygotowuje Suan, drobna i urodziwa studentka uniwersytetu w Hanoi. Jak zwykle w tych stronach podstawą pożywienia jest ryż. I dzisiaj Suan proponuje danie z ryżu zawijanego w liście i pieczonego w żarze. Farsz przygotowuje z jakiejś dzikiej rośliny o silnym, przyjemnym zapachu. Herbata i banany uzupełniają obiad. Okazuje się, że to nie wszystko. Igor wyciągnął z worka butelkę szampana, którą Swietłana, przesympatyczna stewardesa Aerofłotu, wsunęła mu jeszcze w zeszłym tygodniu do torby z aparaturą fotograficzną. Teraz pijemy za jej zdrowie, wspominając serdeczną opiekę w czasie długiego, nie kończącego się lotu na wschód.
Dzisiejszy dzień jest dniem niespodzianek. Alberto, najmłodszy uczestnik wyprawy, z tajemniczą miną wydostaje kilka torebek Nescafe. Ja z zasady jestem przeciwnikiem wożenia ze sobą produktów żywnościowych, bo uważam, że zawsze można przeżyć na miejscowym wikcie. Nie mam nic przeciwko temu, aby zabrać w drogę odrobinę whisky, kawy czy jakiegoś smakołyku. W trudnych warunkach, w chwilach napięcia lub zmęczenia, taki drobny luksus może poprawić humor skuteczniej niż porady doświadczonego psychologa. Dzisiaj przejechaliśmy około 30 km. Mahoutowie skuwają łańcuchami nogi słoni, aby uniemożliwić im oddalenie się od obozu, potem wszyscy bierzemy się za przygotowywanie biwaku. Już o godzinie 17.00 słońce chowa się za drzewami i po pół godzinie dżunglę ogarnia całkowity mrok, który rozjaśnia jedynie nasze ognisko. Wokół panuje przejmująca cisza i leżąc wygodnie w hamaku z moskitierą, upajam
256
się dziką naturą i spokojem, którym ona emanuje. Wydaje się, że jesteśmy oddaleni od cywilizacji o całe lata świetlne. Wspominam moich przyjaciół Renza Rossa i Alana Fergusona, którzy zazdroszczą mi wypraw i wiele razy deklarowali gotowość wyjechania razem w odległy zakątek świata, ale w końcu zawsze wybierali wariant wygodnych i komfortowych wakacji.
Przy pierwszych promieniach słońca jesteśmy już na nogach. "Drum, drum!" to komenda, na której dźwięk góra ważąca cztery tony klęka na kolana. Staramy się jak najlepiej upakować ładunek, rozkładając go równomiernie, gdyż inaczej kosz z bagażem, ciężkim i długim łańcuchem oraz dwiema osobami, mógłby w czasie długiego marszu otrzeć skórę zwierzęcia. "Nau!" to kolejne polecenie, na które zwierzęta podnoszą się i ruszają z miejsca.
Nasze słonie mają po 30-40 lat, co odpowiada mniej więcej średniemu wiekowi człowieka. Od swoich kuzynów afrykańskich różnią się tym, że są mniejsze, mają znacznie mniejsze uszy i ważą o jedną, dwie tony mniej. Ich grzbiety są wypukłe, a nie wklęsłe, kły zwykle występują tylko u samców, często też słonie te mają o jeden palec u nogi więcej. Od wczesnej młodości słonie azjatyckie wykorzystywane są do transportu bali drzewnych o wadze kilku ton w gęstwinach bądź na podmokłym terenie dżungli, gdzie inny transport jest niemożliwy. W ostatnich latach jednak zastosowanie skutecznych pojazdów mechanicznych ograniczyło wyraźnie ich rolę. W konsekwencji tego, ale głównie z powodu postępującego wciąż wyrębu lasów, budowy dróg i osad ludzkich, gatunek dzikich słoni zaczął gwałtownie wymierać.
Wszystko wskazuje na to, że również i nad słoniami afrykańskimi, największymi ssakami na Ziemi, ciąży nieuchronne widmo wymarcia w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat, gdyż pomimo zakazów nadal kwitnie kłusownictwo w celu zdobycia poszukiwanej na rynku kości słoniowej. W latach 1963-1989 na Czarnym Lądzie wytrzebiono 86% słoni, tak że pozostało ich tam zaledwie 600 tysięcy. W Azji na wolności żyje ich już nie więcej niż 45 tysięcy, najwięcej w Indiach i najmniej w Bhutanie, gdzie ich liczba nie przekracza 60 sztuk. Jeszcze w latach pięćdziesiątych w Wietnamie rozpowszechnione były polowania na słonie, których dzisiaj zostało już tylko około tysiąca, nie licząc kilkuset oswojonych.
Obecnie w Azji "pracuje" około 15 tysięcy słoni. Wykonują one bardzo różne czynności, począwszy od transportu drewna i turystów w parkach narodowych, a skończywszy na udziale w procesjach religijnych, pracach polnych i obławach na dzikie słonie. W starożytnych czasach zwierzęta
257
Degustacja___
ghe", wódki ryżowej
%/ś
te wykorzystywane były także w operacjach wojennych i, jak podają kroniki, jeszcze w ubiegłym stuleciu słonie występowały w roli katów. Niewierna żona mogła być skazana na śmierć i według starożytnego kodeksu Gia Long powinna być wówczas rozdeptana przez słonia.
Wokół dominuje bambusowa dżungla. Bambus jest rośliną wszechobecną w Wietnamie, zadziwiającą niezwykłą różnorodnością kolorów i rozmiarów. Niektóre, o średnicy trzydziestu centymetrów, osiągają wysokość trzypiętrowego budynku. Od tysięcy lat bambus stanowi nieodłączny element w życiu mieszkańców Dalekiego Wschodu. Używa się go jako materiału budowlanego, galanteryjnego, do wyrobu różnych narzędzi, mebli, zabawek, wachlarzy, pojemników, naczyń kuchennych, instrumentów muzycznych, jako przewodów kanalizacyjnych. Stanowi także nieodłączny składnik kuchni orientalnej. Absolutny rekord wykorzystania tej rośliny zanotowano w Japonii, gdzie doliczono się półtora tysiąca sposobów jej zastosowania. W Indiach, gdzie rośnie przynajmniej 600 odmian bambusa, 60% papieru pochodzi z przeróbki ich liści, które już w starożytnych Chinach służyły do pisania. Z włókna bambusowego budowano tam mosty wiszące, których system wyprzedzał dzisiejsze techniki konstrukcyjne. Taki most, zbudowany tysiąc lat temu, widziałem kiedyś na rzece Min w prowincji Syczuan.
Tuż przed południem natrafiamy na niedawno uczęszczaną ścieżkę, potem na niewielki cmentarz, otoczony drewnianymi rzeźbami
258
Jarajski myśliwy. Poniżej, Autor w drodze do plemienia Jarajów
przedstawiającymi postacie stylizowanych zwierząt, w tym także i słoni. W kilku wielkich amforach wkopanych częściowo w ziemię widać ślady żywności pozostawionej w ofierze dla bogów. Tuż obok wisi na palu biały czerep bawołu, który służy do odstraszania złych duchów od tego świętego
miejsca.
Otulona w lekką mgłę dżungla coraz bardziej przerzedza się, pojawiają się zielone pólka ryżowe, a na nich pochylone, małe, chude kobiety z odsłoniętymi piersiami. Scena niczym wyjęta z typowego wschodniego malowidła przeszłej epoki.
Wkrótce nasza karawana wkracza na alejkę ograniczoną dwoma rzędami pięknych i pachnących chińskich róż i zbliża się do maleńkiej osady, składającej się z chat na palach. Przybycie wędrowców z dalekich stron # * wprowadza wiele zgiełku i zamieszania wśród jej mieszkańców. Pierwsi zbliżają się z godnością półnadzy mężczyźni niskiego wzrostu, o bursztynowym zabarwieniu skóry, tylko z przepaską na biodrach. Są pogodni, naturalni w zachowaniu i ujmująco szczerzy. Potem nabierają odwagi kobiety, i wreszcie podchodzą także dzieci. Wiele z nich nosi na plecach swoje młodsze rodzeństwo. Od strony rzeki nadchodzą dorosłe dziewczyny o ponętnych kształtach, pełne kokieteryjnego wdzięku, odstawiają na ziemię naczynia z wodą i podchodzą, aby także z bliska zobaczyć przybyszów. Wśród radosnej wrzawy Alberto rozdaje najmłodszym kolorowe baloniki i inne zabawki, które przywiózł specjalnie z Bassano del Grappa. Dostrzegam, że w chmarze dzieciaków nie brak palaczy papierosów, którzy niczym dojrzali zaciągają się śmierdzącym dymem. Okazuje się, że nałóg panuje tu wśród wszystkich.
Nikt z tubylców nie mówi po wietnamsku, ale wiedząc o tym, przezornie zabraliśmy z Pleiku młodego chłopca pochodzącego z tych stron, który tłumaczy z jarai na wietnamski, a drugi zamienia jego słowa na rosyjski,
oficjalny język ekspedycji.
Jak większość wspólnot plemiennych także i Jarajowie są pogodni, weseli i manifestują swoją gościnność. Miejscowy starosta zaprasza do swej bambusowej chatki, prawie pustej, jeśli nie liczyć mat do spania, paleniska, kilku garnków, noży i kusz łowieckich.
Gospodarz przysuwa do nas stary gliniany, przynajmniej dziesięcio-litrowy dzban wypełniony po brzegi ruon ghe wódką ze sfermentowanego ryżu, używaną w ceremoniach plemiennych bądź do ugoszczenia przybyszów. W środku zanurzona jest pałeczka z podziałką wskazującą poziom napoju. Obyczaj nakazuje, że gość musi wypić wystarczająco dużo, aby został
260
zaakceptowany. Dla Jarajów jest to tradycyjny test prawdy. Ten, kto przybywa ze złymi intencjami, musi się wystrzegać picia ponad miarę, bo jeśli się upije, może łatwo wyjawić swoje zamiary. Zatem od tego, ile wypijemy, zależy, czy staniemy się przyjaciółmi domu, czy też niemile widzianymi intruzami.
Sączę przez słomkę mętne paskudztwo, podczas gdy gospodarz z uwagą obserwuje obniżanie się jego poziomu. Zupełnie nie mam pojęcia, ile tego bimbru powinienem wypić, aby pozyskać zaufanie, ale wolę nie ryzykować i nie odrywam się od naczynia. Kiedy odsuwam się od dzbana, słyszę oklaski. Jestem uznany za swojego. Teraz muszą zademonstrować swoją szczerość także moi kompani.
Potem piją także gospodarze. Po kilku kolejkach żona wójta wybucha histerycznym śmiechem, ukazując spiłowane do korzeni przednie górne zęby i dziąsła zabarwione na czarno. Taka "kosmetyka", podobnie jak i dziurawienie płatków usznych, w które wsuwa się pałeczki bambusowe, związana jest z rytuałem inicjacji. Dodaje podobno uroku, ale dla nas stanowi tylko żenujący widok.
Po tym specyficznym aperitifie czeka nas jeszcze obiad. Oprócz ryżu pojawiają się kawałki duszonego węża w pikantnym sosie i coś smażonego, co początkowo przypomina małe ptaszki. Tłumacz wyjaśnia, że jest to specjalny rarytas przygotowywany dla ważnych gości polne myszy. W moich podróżach po szerokim świecie zdarzało mi się jadać najbardziej egzotyczne potrawy, ale tym razem nie potrafiłem zmusić się do spróbowania.
Mężczyźni, zajmujący się głównie myślistwem, posługują się takimi samymi kuszami i "zatrutymi strzałami, jak przed wiekami ich przodkowie. Również ryby łowią tradycyjnymi metodami. W zasadzie dżungla jest w stanie zapewnić tym ludziom podstawy egzystencji, począwszy od materiałów budowlanych po dziczyznę i owoce. Na kobiety, zajmujące podrzędne miejsce w tubylczej wspólnocie, spadają najcięższe prace: na polu ryżowym, przy uprawie ziemniaków i kukurydzy. Do nich należy też remont chaty, i kanie, lepienie garnków z gliny, wyplatanie koszy, wychowywanie dzieci.
Okazuje się, że ta grupa autentycznych aborygenów, rozbrajająco łagodnych i bezgranicznie uczciwych, żyjąca od dwóch tysiącleci na Wyżynie Annamitu, nigdy nie darzyła sympatią Wietnamczyków, prze-i iwnie, zawsze starała się pozostać w izolacji, wykorzystując niedostępność terenu. Władze komunistyczne, zapominając o starej dewizie Ho Szi Mina, cytowanej przy każdej okazji: "Nie ma większego bogactwa nad niepodległość i swobodę", wielokrotnie czyniły wysiłki zmierzające do
261
"zwietnamizowania" tej mniejszości narodowej, ale zawsze kończyły się one fiaskiem. Jarajowie utrzymują kontakty wyłącznie z małymi plemionami zamieszkałymi w dolinach, z którymi prowadzili i prowadzą do dzisiaj handel wymienny. W zamian za tytoń, rośliny lecznicze, miód i inne płody leśne otrzymują sól, wyroby z żelaza, narzędzia rolnicze.
Nie szanowali Francuzów w latach ich dominacji w Indochinach ani też nie lubili zbytnio Amerykanów w czasie wojny w Wietnamie. Z reguły nie angażowali się w ten konflikt, chociaż zdarzało się, że służyli Amerykanom jako przewodnicy lub zasilali szeregi oddziałów specjalnych, ale gesty te stanowiły raczej formę odwetu za gwałty wietkongowców, którzy często wymuszali od nich żywność. Mamy nadzwyczajne szczęście, następnego dnia bowiem przewidziana jest ceremonia związana z kultem zmarłych. Od dobrych stosunków między żyjącymi i ich przodkami uzależnione jest szczęście jednych i drugich. Jarajowie wyznają pierwotną religię kultu przodków, zachowując także tradycyjne wierzenia animistyczne. Specjalne rytuały mają zagwarantować obfite plony, zdrowie wspólnoty, towarzyszą
także zgonom i narodzinom.
Od najwcześniejszych godzin porannych panuje uroczysty nastrój. Dzień jest słoneczny, niebo kobaltowe, za kilka godzin żar będzie nie do zniesienia. Na placu w centralnej części wsi wkopano kilka wielkich bambusów, które
Towarzysze] podróży "Elephant Expeditionl
Wódz plemienia Jaraj ów
związano razem i odświętnie udekorowano kolorowymi ozdobami. Około południa zbierają się na placu wszyscy mieszkańcy, dorośli i dzieci.
Dwóch mężczyzn przywiązuje do pala bawołu o długich rogach, ważącego przynajmniej 300 kg. Rozbrzmiewa niesamowity koncert bębnów, piszczałek i świętych gongów, przerywany dzikimi okrzykami aplauzu. Przerażone zwierzę rzuca się szaleńczo w tumanach kurzu, próbując zerwać się z linki, która pozbawiła je wolności. Po jakimś czasie barbarzyńska muzyka i krzyki wyciszają się i bawół nieruchomieje. Wydaje się, że rozszerzonymi nozdrzami wyczuwa zapach nieuniknionej śmierci.
Dwóch Jarajów L długimi, ostrymi nożami zbliża się od tyłu do ogłupiałego zwierzęcia, potem jednym zręcznym ruchem podcinają mu ścięgna tylnych nóg. Bawół wydaje przeciągły ryk i osuwa się zadem na ziemię. Po chwili jego ciało zostaje naszpikowane serią włóczni, ale są one tak rzucane, aby nie wywołały szybkiego zgonu. Im bardziej zwierzę cierpi, tym większa jest gwarancja zapewnienia pokoju zmarłym. Fala religijnego uniesienia opanowuje zgromadzonych, podczas gdy ofiara zdycha powoli w straszliwych męczarniach. Dla wioski jest to wielki dzień, dla nas tylko makabryczny, godny pożałowania spektakl.
Suan jest wprost zaszokowana: "Odkryłam świat, o którym zupełnie nie miałam pojęcia. Nigdy bym nie przypuszczała, że w moim kraju żyje tak
263
biedna i zacofana wspólnota plemienna, zakotwiczona jeszcze w prehistorii, której życie ogranicza się do zaspokajania najprostszych potrzeb życiowych". Podczas świątecznego bankietu, odbywającego się o kilka kroków od miejsca ciepłego jeszcze od krwi zabitego bawołu, pytam o tygrysy, o których dużo słyszałem jeszcze w Hanoi. Odpowiadają, że rzadko zdarza się, aby tygrys zaatakował człowieka. Ostatni wypadek wydarzył się kilka lat temu, nieopodal wioski oddalonej stąd o dzień drogi, gdzie tygrys rozszarpał dziewczynkę, która zbierała drwa na opał. "My z zasady nigdy nie polujemy na te zwierzęta" wyjaśnia młodzian o plecach pokrytych licznymi tatuażami o wzorach geometrycznych.
Nazajutrz opuszczamy tę swoistą oazę, gdzie garstka ludzi wydaje się żyć na zupełnie innej planecie.
Niegościnny klimat, niewygody podróży, węże, jadowite stworzenia, choroby tropikalne są niczym wobec przeżytych wczoraj wrażeń i piękna niepodzielnie panującej wokół natury.
Wieczorem, zmęczeni po całodniowej wędrówce, odpoczywamy przy ognisku dodatkowo oświetleni przez ogromną tarczę bladego księżyca. Nisko rozciągający się dym palącego się świeżego drewna chroni nas skutecznie przed dokuczliwymi komarami. Kuang, przedstawiciel firmy turystycznej z Hanoi, która zajmowała się częściowo sprawami organizacyjnymi, "Elephant Expedition", szokuje nas wiadomością, że zna dobrze te tereny. Okazuje się, że 27 lat temu, gdy był jeszcze chłopcem, uczestniczył w ataku na amerykańską bazę w Pleiku.
"Nocą 7 lutego 1965 roku szturmowaliśmy Camp Holloway Zielonych Beretów strzegących lotniskaopowiada. Zaskoczenie było tak duże, że udało nam się zniszczyć dziesięć samolotów, zabić ośmiu żołnierzy, ponosząc przy tym minimalne straty. Byłem wtedy ranny w plecy i prawą rękę i przez kilka miesięcy leżałem w szpitalu polowym na terenie Kambodży".
Następnego dnia Pentagon odpowiedział represyjnymi atakami na niektóre obiekty Wietnamu Północnego i był to początek rzeczywistego zaangażowania się Stanów Zjednoczonych w wojnę, która trwała dziesięć lat i doprowadziła do śmierci dwóch milionów Wietnamczyków i 58 tysięcy Amerykanów.
Potem Kuang opowiada historię legendarnego szlaku Ho Szi Mina, strategicznego traktu dostawczego Wietkongu, który stanowił klucz do wygrania wojny z Amerykanami. Zaczynał się w Hanoi i prowadził przez góry Laosu, Kambodżę, by wtargnąć potem do Wietnamu Południowego.

Nie była to oczywiście jedna ścieżka, ale cała sieć dróżek przecinających dżunglę, po których od wieków poruszały się tubylcze plemiona.
Partyzanci północnowietnamscy, którzy przenikali na tyły wroga, przenosili na plecach bądź wieźli na rowerach ogromne ładunki. Ekwipunek osobisty, ważący 15-20 kg, składał się z żywności, lekarstw, hamaka, pałatki przeciwdeszczowej i zapasowej odzieży, musiał wystarczyć na pięć tygodni, bo zwykle tyle trwała podróż. Oprócz tego przewożono wszystko to, co było niezbędne podczas wojny: uzbrojenie, amunicję, żywność itp.
W 1967 roku szlakiem tym udawało się na południe przynajmniej 20 tysięcy partyzantów miesięcznie, transportując do 15 ton dostaw każdego dnia. W tym okresie Związek Radziecki i Chiny dostarczały Wietnamowi Północnemu około 6 tysięcy ton żywności i sprzętu dziennie.
"Wielu moich towarzyszy mówi Kuang zmarło po drodze, i to nie tyle z powodu bomb amerykańskich, ile od zachorowań na dyzenterię, malarię i jeszcze inne choroby. Tak, wygraliśmy w końcu tę wojnę, ale dzisiaj przeżywamy trudne chwile. Nasz kraj jest biedny, słabo rozwinięty. Prowadzić wojnę jest łatwiej, niż kierować państwem".
Dlaczego takie mocarstwo jak Stany Zjednoczone przegrało tę wojnę? Przyczyn było kilka. Prezydent Johnson długo nie mógł zdecydować się na zaatakowanie przeciwnika ukrywającego się na przygranicznym terenie Laosu i Kambodży oraz uległ presji opinii publicznej krytykującej agresję w Wietnamie. Nikt nie ma wątpliwości, że zmasowane naloty bombowe na Wietnam Północny rzuciłyby przeciwnika na kolana, nie mówiąc już o zniszczeniu* zapór wodnych na Rzece Czerwonej, której wylew spowodowałby nieobliczalne zniszczenia.
Oczywiście Kuang je^t innego zdania i uważa, że to wietnamska determinacja i patriotyzm były kluczem do zwycięstwa.
Kilka dni później powracamy do rzeczywistości. W maleńkich sklepikach Pleiku, sprzedających artykuły pierwszej potrzeby, można kupić tenisówki Adidasa, dżinsy Lewisa, koszulki Benettona. Wszystko to nie może jednak zepsuć głębokich przeżyć, które na długo pozostaną w naszej pamięci.
Pleiku 1992
264
Papua Zachodnia
Dojechać do Papui Zachodniej to tak, jak dotrzeć na
koniec świata. Już sam lot do Dżakarty jest długi i uciążliwy,
a potem jeszcze trzeba spędzić w samolocie dalsze osiem
godzin, aby osiągnąć tę odległą indonezyjską prowincję.
Zachodnia część Nowej Gwinei, trzeciej pod względem
wielkości wyspy świata, została włączona w granice tego
państwa w 1969 roku, jako spadek po kolonii holenderskiej.
266
Ten zakątek świata, jedno gigantyczne morze przyrody, bez wątpienia jeden z najdzikszych i najmniej zbadanych rejonów ziemi, który od zawsze interesował różnych uczonych, jednakże gęsta, nieprzebyta dżungla, rozległe bagna, wyjątkowo niedostępne łańcuchy górskie i zabójczy klimat od zawsze stanowiły barierę nie do pokonania.
Transport lotniczy pozwolił zbliżyć się do tych rejonów, gdzie było niemożliwością dopłynięcie łodzią, jedynym środkiem podróżowania w tropikalnej dżungli. W sercu wyspy pojawili się etnografowie, botanicy i różni poszukiwacze przygód, ale wieść o złowrogiej postawie niektórych plemion, uprawiających kanibalizm, powstrzymała penetrację. Ponadto władze indonezyjskie zakazały poruszania się po tym regionie bez oficjalnego zezwolenia.
Przyczyn tego było kilka. Wyniki referendum, które po wycofaniu się kolonizatorów miało rozstrzygnąć wolę Papuasów w sprawie swej przynależności państwowej, zostały sfałszowane, co stało się przyczyną narodzin ruchu wyzwoleńczego, który jeszcze do tej pory sprawia
I )żakarcie sporo kłopotów. Pragnie się także uniknąć wtykania nosa tam, sadzie znajdują się potencjalne złoża cennych minerałów, a oficjalna wersja głosi, że państwo chce zagwarantować krajowcom zachowanie ich tradycyjnego stylu życia, bo, jak wiadomo, kontakt z białym człowiekiem ni-;.',dy nie przyniósł im nic dobrego. Kontakt ten jest jednak nieunikniony, w interiorze bowiem pojawili się przedstawiciele administracji państwowej i poszukiwacze minerałów, wyrosły posterunki wojskowe, zbudowano dro-i;i i przybyła cała rzesza misjonarzy różnych wyznań, gotowych nawracać hiednych dzikusów na nową wiarę.
Najbardziej sensacyjnym wydarzeniem było zaginięcie młodego antropologa Michaela Rockefellera, syna ówczesnego gubernatora Nowego Jorku i przyszłego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, miliardera Nelsona Kockefellera. Rankiem 18 listopada 1961 roku Michael wypłynął łodzią motorową z przyjaciółmi z wioski Agatz, na południu wyspy. Wkrótce askoczyła ich burza i gdy zepsuł się silnik, zdecydowali się dopłynąć wpław ilo nieodległego brzegu. Tam jednak zabrakło Michaela. Poszukiwania
I1 wały wiele tygodni, ale nie dały wyniku.
Od tamtej pory wysuwano wiele hipotez, ale dopiero w końcu lat osiemdziesiątych włoski dokumentalista filmowy Maurizio Leigheb zebrał świadectwa ówczesnej tragedii. Amerykanina zabił tubylec ze wspólnoty Asmat, nad rzeką Ewta, który potem po prostu go zjadł. Być może prawda nie wyszłaby nigdy na jaw, gdyby w kilka lat później nie spadła na wioskę
267
epidemia cholery. Tubylcy,'przekonani, że to duch Michaela rzucił na nich "zły urok", zadźgali sprawcę nieszczęścia dzidami.
Jeszcze w późniejszych latach misjonarze byli wielokrotnie świadkami antropofagii, ale można sądzić, że dzisiaj ryzyko takie dla białego człowieka prawie już nie istnieje.
Podczas gdy w sąsiedniej, niepodległej Papui-Nowej Gwinei, ruch turystyczny jest bardzo rozwinięty, to tutaj ograniczył się właściwie do trekkingu w rejonie Wamena i kontaktów z Asmatami. Renzo Grego jednak, mój kompan z wyprawy na Borneo, kilkakrotnie próbował dotrzeć do jakiegoś zaginionego głęboko w dżungli plemienia. Dwa razy wyruszał trochę nielegalnie, w towarzystwie jawajskiego misjonarza, ale bez rezultatu. Za trzecim razem, z oficjalnym zezwoleniem surat jalan w kieszeni, * został odesłany z powrotem przez wojskowych, dla których wywalczony w wyniku długich pertraktacji dokument nie był rzekomo wystarczający.
Podobnie źle zaczyna się także i moja ekspedycja. Po roku oczekiwania Ministerstwo Spraw Wewnętrznych udzieliło mi zgody na przebywanie w rejonie Mamberamo River, gdzie ponoć żyją jeszcze dzikie szczepy.
W Jayapura, administracyjnym centrum Papui Zachodniej, gdzie funk-cjonariusze państwowi czują się jak na wygnaniu, szef policji nie respektuje dokumentu wystawionego w stolicy. Sądziłem, że chodzi o przyjętą w tych stronach łapówkę, ale okazało się, że jegomość nie należał do tej kategorii osób i koniecznie chciał, aby na formularzu sprecyzowane było miejsce, w które zamierzamy się udać. Kto nie zetknął się nigdy z systemem biurokracji tego kraju, ten nie pojmie, jak wiele nerwów i zdrowia kosztował ten incydent, z którym nawet John Wolff, wpływowa tutaj postać, nie był w stanie się uporać. Potrzeba było jeszcze dwóch tygodni na rozwiązanie tego problemu. Tymczasem, w oczekiwaniu na właściwy dokument z Dżakarty, wybieramy się do Wamena. Do dużej wioski położonej na wysokości 1600 m n.p.m. w szerokiej dolinie Baliem, w samym sercu łańcucha górskiego, przebiegającego wzdłuż całej wyspy, mały rejsowy samolot przywozi codziennie grupę turystów, konsumentów łatwej i często spreparowanej na ich użytek egzotyki.
Już na lotnisku wybuchła spora sensacja. Pomiędzy Danami w dżinsach i kolorowych koszulkach krążą osobnicy zupełnie nadzy, jeśli nie brać pod uwagę charakterystycznego, ekstrawaganckiego "stroju" ich plemienia, który nazywa się holim i w którym schowane są męskie klejnoty. Pokrowiec ten, wykonany z wysuszonej tykwy, utrzymywany jest w pozycji piono-
268
wej sznurkiem, którym mężczyźni obwiązują się w talii. Niektórzy z nich mają wprost marsowy wygląd. Są posmarowani zwierzęcym tłuszczem, noszą bogate ozdoby z ptasich piór, w przebitych nozdrzach mają, wygięte niczym para kościanych wąsów, kły dzika, a na piersiach okazałe naszyjniki z muszli. Inni sprawiają wrażenie przeniesionych z okresu paleozoiku, a to dzięki wielkiemu kamiennemu toporowi, którym jeszcze niedawno posługiwali się na co dzień, a dzisiaj wystawiają go na sprzedaż.
Właściwie w Wamenie i jego okolicach wszystko jest na sprzedaż, włącznie z przedstawieniami, które organizuje się ad hoc. Wokół krążą niczym zjawy gromadki Danów, unicestwionych fizycznie i psychicznie przez cywilizację, która odebrała im ich zwyczaje i dziedzictwo kulturowe. Przed hotelem chmara domniemanych przewodników, mówiących często nawet dobrze po angielsku, proponuje turystyczne atrakcje.
"Zanim pojawili się u nas Indonezyjczycy mówi zażyły tubylec nie znaliśmy pieniędzy, nie widzieliśmy motocykli i telewizji. Wojskowi, którzy przybyli tu pierwsi, założyli elektryczność i ostrzegli, że jeśli nadal będziemy zabijać misjonarzy, to pozbawią nas całkowicie wolności".
Wamena nie jest jednak właściwym dla nas miejscem. Decydujemy się dotrzeć do zakątka położonego z dala od szlaku turystycznego i po kilku liniach marszu osiągamy Monabela Dogobak, górską osadę położoną na I >ółnoc od Kelila.
Nagość jest tutaj rzeczą zupełnie normalną, ale także i ślady cywilizacji ..( już, niestety, dostatecznie widoczne. Wiele osób chodzi w ubraniach, powszechnie używa się siekier z żelaza, zapałek i wielu innych rzeczy, które ułatwiają codzienne życie. Nie brak jednak i tradycyjnych atrybutów. Miejscowa ludność, któr,a żyje z uprawy słodkich ziemniaków, używa lumbusa do sporządzania pojemników na wodę, włókna roślinnego jako ŚŚ /1 ni rów i okrycia, z pochrzynu wytwarza maty i kaptury przeciwdeszczowe, .1 /. trzciny strzały do łuków.
Dłonie Danów, a zwłaszcza kobiet, są zwykle okaleczone. Wiąże się to / dawną tradycją pogrzebową. Po śmierci bliskiej osoby amputuje się jeden L -c jako poświęcenie cząstki siebie. Niektórym brakuje nawet po trzy pal-11 każdej dłoni.
Ze zwierząt domowych hoduje się jedynie świnie, które są tutaj nie tyle Iłem pożywienia, ile towarem wymiennym. Często są one niezbędne ożnych relacjach społecznych przy łagodzeniu sporów, zawieraniu ulu pokojowego. Co kilka lat, kiedy zgromadzi się więcej świń w wiosce,
269
'Ś-'
Wojownik z plemienia Bausi
naczelnik ogłasza trwające tydzień święto "mauwe". Zaprzestaje się wtedy wszelkich walk, ustaje praca, chłopców i dziewczęta poddaje się ceremonii inicjacji, po której mogą już na pełnych prawach uczestniczyć w życiu plemiennym. Święto to jest także okazją do zawierania małżeństw.
W jednej z chat dostrzegam bardzo starą tarczę, którą właściciel gotów jest wymienić na nóż. Wkrótce przed naszym domkiem przedefiladowało sporo osób, proponując na sprzedaż wiele oryginalnych przedmiotów. Tak więc staję się posiadaczem kilku bardzo wartościowych drewnianych posągów, łuków z kompletami strzał i oryginalnego totemu. Kolekcja wzbogaci zbiory mojego prywatnego muzeum etnograficznego, w którym znajdują się okazy o wartości zabytkowej i artystycznej mogące wywołać apetyt nawet najbardziej prestiżowych instytucji tego rodzaju.
Wracamy do Wameny, skąd lecimy do Jayapury, gdzie czeka już na nas upragnione pozwolenie. Następnego dnia, po dokładnym zważeniu naszych bagaży, tak aby nie przekroczyły limitu wagi, jesteśmy gotowi do skoku w przeszłość. W ostatniej chwili amerykański pilot-misjonarz raz jeszcze dokładnie ogląda dokument z ministerstwa. I jakby na usprawiedliwienie dodaje: "Cudzoziemcy nigdy tam jeszcze nie lecieli".
270
Na rzece Mamberamo
Myśliwy Bausi
Kierujemy się na zachód. Przez dwie godziny z góry oglądamy dzikie rzeki, wodospady, istną orgię zielonego piekła. Lądowanie nie jest pozbawione odrobiny emocji, jako że w ostatnich chwilach przelatujemy między wierzchołkami gór prawie całkowicie opatulonych gęstą mgłą. Na minutę przed dotknięciem kołami ziemi pod samolotem pojawia się wielka rzeka, a nieco dalej wąski pas ze ściętą do ziemi trawą. Możemy odetchnąć, obyło się bez niespodzianek.
W Papui Zachodniej nierzadko zdąża się, że można przesiedzieć nawet
tydzień w oczekiwaniu dogodnej pogody, a kiedy wreszcie lot dojdzie
do skutku, nigdy nie ma gwarancji, że osiągnie się cel. Nieraz bowiem
gwałtowna zmiana pogody zmusza pilota do powrotu. Ale jakkolwiek by
było, są oni autentycznymi asami. Setki, tysiące razy startują i lądują na
. skrawku terenu, w mroku, na mokrych lądowiskach, które niekiedy nie
* wytrzymują pełnego obciążenia samolotu. Odwaga i wirtuozeria nie zawsze
jednak wystarczają. Bywa niestety, że zdarzają się i nieszczęśliwe wypadki.
Co roku średnio dwa samoloty rozbijają się w górach i czasem ślad po nich
ginie zupełnie.
W Kasonaweja, niewielkiej osadzie nad rzeką Mamberamo, idziemy odmeldować się komendantowi miejscowego posterunku, składającego się z czterech żołnierzy, którzy wychodzą na nasze spotkanie boso, bez koszuli, ale uzbrojeni. Kilka par ciemnych okularów okazuje się miłym podarkiem i przyczynia się do zawiązania przyjaźni.
Mówią, że aby dotrzeć do tubylców Bausi, mających jedynie sporadyczny kontakt ze światem zewnętrznym, musimy zbudować tratwę. Wycinamy pięciometrowe drzewa bambusowe o średnicy 15 cm, potem wiążemy je rotangowymi paskami i po pół dnia pracy mamy gotowy środek komunikacji, idealnie nadający się do podróżowania w tych stronach.
Po odbiciu od brzegu natychmiast dostajemy się w objęcia silnego prądu, który niesie nas z prędkością 4-6 węzłów. Szybko okazuje się, że nawigacja nie będzie należała do łatwych, ponieważ zmiana kierunku czy dobicie do brzegu kosztuje dużo wysiłku i męczącego wiosłowania.
Mamberamo rodzi się w górach Van Rees z połączenia dwóch rzek Tariku i Taritatu. Po przebyciu 800 km dziewiczej dżungli wpada do Pacyfiku, niedaleko przylądka Perkam. Na początku tego stulecia kilka holenderskich ekspedycji wojskowych zapuściło się na tę rzekę, żeglowną na odcinku 150 km. W latach dwudziestych kilka wypraw na hydroplanach dotarło nawet do Meervlakte, legendarnej "doliny jezior", ale potem, przez
272
pół wieku, te niezbadane tereny poszły w zupełne zapomnienie i dopiero w naszych czasach zostały zaznaczone na mapach dokładne biegi rzek tego systemu hydrograficznego.
O tajemniczym rejonie, jeszcze w dniu dzisiejszym szczelnie odizolowanym od reszty świata, krążą fantastyczne opowiadania rojące się od niezwykłych szczegółów. Jedno z nich mówi o żyjących w dżungli ludziach z ogonami, inne zaś o plemieniu składającym się z samych kobiet, które polują na mężczyzn z innych szczepów w celach prokreacyjnych, a potem zabijają ich i zjadają.
Przed wieczorem rozglądamy się za miejscem na obozowisko, ale brzeg ciągle jest porośnięty ścianą roślinności nie do przebicia. Ale oto pojawia się kamienista wysepka, na której możemy spędzić noc. Po zachodzie słońca, który przypomina istną gamę kolorów w kalejdoskopie, zaczyna się nocny koncert dżungli, który raz wydaje się przyjemny, innym razem napawa niepokojem, wszystko w zależności od nastroju w danym momencie.
Około południa na lewym brzegu rzeki, obok ujścia małego strumyka, natrafiamy na prymitywną chatkę. Mieszkający w niej młody chłopak
0 imieniu One godzi się zaprowadzić nas do Bausów.
Torujemy sobie maczetami drogę przez zbitą gęstwinę krzewów i zielsk, potem przechodzimy strumień, brniemy w błocie i znowu jesteśmy na ścieżce. Wszystko, co nas otacza, jest istnym królestwem przemocy. Liany
1 fikusy opasują w śmiertelnym uścisku wielkie pnie drzew, a na tych, które czas powalił na ziemię, wyrastają grzyby i gnieżdżą się zastępy mrówek. Nerwy nasze są napięte do ostateczności, czasem nachodzi mnie myśl, że wcale nietrudno byłoby tutaj zabłądzić i zniknąć bez wieści. Duszne i lepkie | >owietrze przesycone wilgocią przyćmiewa całą egzotykę miejsca, paraliżuje nasze ruchy, a grube krople potu spływają po twarzy i całym ciele. Ręce i odkryte przedramiona całe są podrapane przez cierniste krzewy.
Do tych wszystkich udręk dołączają spadające z gałęzi nitkowate pijawki, które bezboleśnie przysysają się do ciała. Ich antykoagulator sprawia, /(. krew sączy się nieustannie, nawet wtedy, gdy napęczniałe same odpadają Ś id ciała człowieka.
W czasie postoju dostrzegam wśród roślinności poruszającą się kolo-i iwą plamę. Ostrożnie idę w tę stronę i oczom moim ukazuje się dorodny Śkaz kazuara. Ten potężny ptak, podobny trochę do australijskiego emu, a1 ystępuje wyłącznie na Nowej Gwinei. Prawie półtorametrowej wysokości, m.i czarne upierzenie, kostny kask na głowie i długą szyję zabarwioną na
273
Okaz ogromnego krokodyla morskiego na rzece
Mamberamo
Tajemnicze Bausi
i n-biesko, czerwono i żółto. Masywne łapy opatrzone są ostrymi szpo-i.uni i prawdopodobnie wystarczyłoby jedno ich uderzenie, aby solidnie Śniurbować człowieka. Na szczęście kazuar nie atakuje, chyba że znajdzie u; w takiej sytuacji, że nie ma ucieczki. Należy do ptaków nie latających, !c potrafi bardzo szybko biegać, osiągając prędkość nawet do 45 km na Śod/.inę.
Znajoma z muzeum w Jayapura odradzała nam bardzo zapuszczanie .ie w te strony, a to z powodu dużej liczby krokodyli i jadowitych węży. "Nie irzcjmujcie się pytonami - mówiła uważajcie na węże taipan podob-ie do kobry i tak jadowite, że zgon następuje w kilka minut po ukąszeniu", 'r/.yznaję, że podczas podróży w dzikim rejonie, nieraz przeżywam chwi-<Ś strachu, ale zupełnie nie z powodu jadowitych gadów. Jako dowodzący kspedycją mam nieraz wątpliwości, czy moje doświadczenie i instynkt A ystarczą, aby pokonać różne niebezpieczeństwa, na które jesteśmy wystawieni, będąc daleko od cywilizacji.
Dopiero na trzeci dzień natykamy się na plantację sagowców, dostar-ijących głównego pożywienia Papuasom i zaraz potem na małą osadę.
Grupa tubylców przypatruje się nam w milczeniu, nie zdradzając Ś.iilnych emocji. Są średniego wzrostu, szczupli, mają ciemną skórę i k ręcone włosy. Jedynym przyodziewkiem mężczyzn jest opaska wokół bio-
275
Nieodłączny
dla Papuasa
topór
kamienny
der, a kobiet spódniczka z rafii. Jedna z nich karmi jedną piersią dziecko, a drugą małego prosiaka. Mężczyźni o dzikim wyrazie twarzy wyglądają dość groźnie i wojowniczo. I chociaż One zapewniał wcześniej, że ta wspólnota już od pewnego czasu nie zajmuje się polowaniem na głowy ludzkie i coraz rzadsze są tutaj waśnie międzyplemienne, w których padają ofiary, naprężenie i niepewność są wręcz namacalne.
Napięcie rozładowuje się, gdy jedna z kobiet, która wygląda na około 60 lat, choć z pewnością nie przekracza 40, zbliża się do mnie, dotyka mojego ramienia i potem głaszcze rękę. Po krótkiej chwili oddala się zmieszana, ale gest ten wystarcza na przełamanie niedostrzegalnej bariery, która
nas rozdzielała.
Pojawia się wódz szczepu, który z godnością zaprasza nas do wnętrza okrągłej chaty z paleniskiem. Wręczamy mu kilka torebek z solą, licząc, że zezwoli nam pozostać tutaj kilka dni.
W tym zagubionym w interiorze osiedlu, które nie ma żadnej nazwy, struktura socjalna opiera się na rygorystycznym podziale ról pomiędzy mężczyznami i kobietami. Do pierwszych należy obrona, prowadzenie wojen, polowanie, do drugich zarządzanie domem, uprawa roli i hodowla. Oczywiście kobieta ma zdecydowanie więcej obowiązków, ale wcale nie upoważnia jej to do uczestniczenia w rytualnych ceremoniach i obrządkach religijnych. Często żonaci mężczyźni spędzają cały dzień w przeznaczonym dla nich domu, a wracają do swej rodziny tylko na noc.
U Bausi, podobnie zresztą jak u wielu innych plemion, bardzo rozpowszechniona jest zemsta rodowa, mająca w sobie coś z atmosfery mafijnej, gdzie za doznane krzywdy stosuje się krwawy odwet. Zginąć powinien wówczas nie tylko winowajca, ale także osoby z jego otoczenia.
276
Konsekwencje takie mogą się ciągnąć dziesiątkami lat, a ofiarami zemsty I >.idają oczywiście także osoby niewinne.
Polowanie na głowy jest prastarą tradycją i tak naprawdę nie wykorzenioną do końca. Wielu Bausi potwierdza, że w czasie obrządku ini-t jacji przez kilka dni musieli oddawać się medytacjom, trzymając w rękach i /.aszkę zabitego wroga. Jeszcze niedawno jako ślubny podarek młody /onkoś wnosił właśnie takie trofeum, a wojownik, który miał ich większą I iczbę, uzyskiwał prawo do posiadania kilku żon.
Jeszcze tego samego dnia jesteśmy świadkami ceremonii przywołującej i ui pamięć legendę Cziame, kobiety kanibala. Wierzenia ludowe mówią, /e Cziame żyła w jednej z pierwszych osad istniejących na naszej ziemi. Któregoś dnia nieoczekiwanie napadła w dżungli na samotnego mężczyznę zbierającego owoce drzewa chlebowego. Zamordowała go, po czym spożyła jego ciało. Krewni nieszczęśnika odnaleźli ją i po zabiciu rozrzuci-I i jej szczątki po całej okolicy, co według legendy miało stać się zaczątkiem płodności i urodzajności ziemi. W rzeczywistości w legendzie tej występują wszystkie elementy antropofagii, śmierć daje początek życiu, a zatem ener-",ii życiowej i płodności.
Przez kilka dni żyjemy w tej enklawie prehistorii, oddychając atmosferą wyjętą żywcem z fantastycznego filmu, gdzie czas zatrzymał się w miejscu i gdzie nie jest znane pojęcie "jutro". Zapytuję sam siebie, co stanie się z tym I ilemieniem za kilka lat, kiedy napotka na swojej drodze więcej ludzi z tak /wanej wyższej cywilizacji, kiedy pojawią się liczni turyści ze swoimi złymi nawykami, gotowi zapłacić za zainscenizowany spektakl.
Podobnie jak dziesiątki innych wspólnot, które na naszych oczach zostały ujarzmione przez postęp, tak i to jedno z ostatnich sanktuariów pierwotnego świata na naszej* ziemi zostanie dosięgnięte ręką białego i /łowieka, który odwieczne tradycje wolnych i szczęśliwych ludzi zamieni w nędzę Trzeciego Świata.
Pozostawiamy pierwotny świat Bausi, za kilka dni znajdziemy się na ilalekiej, nie znanej im planecie, otoczeni komfortem i wygodami, ale także i szalejącymi wojnami i innymi okropnościami naszej rzeczywistości.
Wamena 1994
Królestwo Smoka
Pradawny szlak karawan wije się w absolutnej ciszy
w górę, potem w dół i ponownie w górę, cały czas pośród
fantastycznego królestwa natury Doliny Paro. W prześwitach
jodłowego lasu widoczne są wyniosłe i surowe góry z ich dziko
postrzępionymi wierzchołkami. Przechodzimy po kamieniach
przez rwące lodowcowe strumienie, potem przez głębokie
doliny, wąwozy, w których spadają pieniące się wodospady.
Niekiedy strome podejścia stają się uciążliwą mordęgą. W chwilach większego zmęczenia korzystamy z egzotycznych jaków, które niosą nasz sprzęt biwakowy i żywność na cały okres wyprawy, ale jeźdźca, niestety, nie darzą zbytnią sympatią i trzeba bardzo uważać, żeby utrzymać się na ich grzbiecie.
Dla mieszkańców wyżyn środkowej Azji to długowłose zwierzę, ważące prawie tonę, jest niezastąpione. Dostarcza mięso, mleko, ser, a także skóry i wełnę, z których pasterze wyrabiają ubrania, koce, obuwie, namioty, a łajno używają jako opał. Od kiedy został udomowiony, wykorzystuje się go także jako zwierzę pociągowe, pod wierzch i juczne.
Pniemy się wciąż w górę i płuca domagają się tlenu, odpoczynku. Po trudach dnia wieczorny biwak przynosi odprężenie i z rozkoszą oddychamy przejrzystym powietrzem, mając tym razem czas na podziwianie fascynującego zakątka świata.
Jesteśmy w Bhutanie, małym królestwie himalajskim, o powierzchni mniejszej od Szwajcarii, wciśniętym pomiędzy Indie i Chiny, królestwie, które zachowało wiele swoich sekretów przed resztą świata. Dziś ten tajemniczy kraj, hermetycznie zamknięty, nie znający coca-coli ani tym bardziej podróży kosmicznych, ostrożnie otwiera swoje podwoje. Kiedyś, dawno temu, znajdował się w granicach Tybetu, a w późniejszym okresie uzyskał niezależność. Jak bardzo mało o nim wiedziano, świadczy fakt, że w Europie nie znano nawet jego nazwy. Bhutańczycy nazywają swój kraj Druk Yul Ziemia Burzliwego Smoka. I mityczne monstrum obecne jest na każdym kipku, w malowidłach ściennych, na monetach, znaczkach pocztowych, w sztuce zdobniczej, we wzorach dekoracyjnych.
Aby lepiej zapoznać się z tym krajem i z jego narodem, zdecydowałem się na trekking, co w języku Boerów znaczy długą i uciążliwą podróż. W dzisiejszym rozumieniu słowo to określa sposób podróżowania, który wymaga wysiłku, psychicznej i fizycznej odporności, po trudno dostępnych terenach, przemierzanie piechotą czy wierzchem ścieżek dalekich od cywilizowanego świata. Dwadzieścia lat temu trekking stał się synonimem podróży zapewniającej przygodę. Moda na niego narodziła się niedaleko stąd, w Nepalu, gdzie turyści, korzystając z miejscowych tragarzy, śpiąc w namiotach, ruszyli na podbój egzotycznych zakątków tego kraju. Wiatach następnych armiaosobnikówzkolorowymiplecakamipojawiłasię w Ameryce Łacińskiej, a później w Afryce.
Trekkingowy boom miał czasem i negatywne strony, takie jak biorąca
278
279
i
w nim udział zbyt wielka rzesza ludzi i powodowane przez nich zanieczyszczanie środowiska. W ten sposób narodziła się turystyka elitarna, tak zwany backpacking, praktykowana w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, ale znana od zawsze w byłym Związku Radzieckim, polegająca na niezorga-nizownych wędrówkach odbywanych z dala od wszelkich utartych szlaków, gdzie brak jest jakiejkolwiek bazy turystycznej. Każdy musi liczyć tam tylko na siebie, sam sobie radzić, innymi słowy być absolutnie niezależny.
Trekking pozwala na poznanie nowego kraju, zbliżenie się do ludzi innej rasy, jest wspaniałym, głębokim doznaniem duchowym, które wzbogaca wewnętrznie. Powracając do natury, można się poczuć znowu człowiekiem, odzyskać pogodę ducha, otrzymać zastrzyk świeżych sił przed powrotem do współczesnej cywilizacji z jej prawami i ograniczeniami. A uczucie wolnos'ci, smak pełni życia, romantyzm? Dla młodzieży to jedna z najlepszych szkół kształtowania charakteru.
Las towarzyszy nam aż do wysokości 4 tysięcy metrów, gdzie już rozciąga się tylko trawiasta równina i gdzie na tle błękitnego nieba krążą majestatycznie orły. Na wprost nas, zdawałoby się w zasięgu ręki, wyrasta ośnieżony szczyt Chomo Lhari, świętej góry tego rejonu.
W letnim szałasie pasterze częstują nas herbatą. Mężczyźni są wysocy, silnie zbudowani, pełni godności i grzeczni w obejściu, a ich uczciwe twarze wzbudzają zaufanie. Chętnie żartują. Rodzina, która nas gości, ma osiemdziesiąt jaków i każdy z nich ma swoje imię. Od czasu do czasu schodzą na równinę, gdzie wymieniają suszone mięso i pachnący ser na ryż, ostrą paprykę, herbatę i cukier. I właściwie jest to jedyny ich kontakt ze światem zewnętrznym, światem, który dla tych ludzi jest niesłychanie daleki, wręcz nierealny.
Nadchodzi zmierzch i gospodarz proponuje zatrzymanie się u niego na kolację. Siedzimy w kucki wokół dużego paleniska, przy którym zbiera się cała rodzina. Robi się późno, na niebie pojawia się coraz więcej błyszczących gwiazd. Świecący jasno księżyc wydłuża nasze cienie. Zaczynają się śpiewy, które są urozmaiceniem ich samotności. Tandin, nasz tłumacz, wyjaśnia, że słowa pieśni mówią o pięknie gór, o religii, trudnym życiu codziennym, o kupcu, który w czasie długiej podróży tęskni za domem.
Mówią nam, że przed tygodniem przejeżdżał tędy na koniu Jego Królewska Mość, monarcha Jigme Singye Wangchucka, Wspaniały Władca Narodu Smoka. Zatrzymał się u nich na herbatę, wypytywał o ich życie, problemy, po czym udał się w dalszą drogę. Obecny król zasiadł na tronie
w 1972 roku, mając zaledwie 17 lat, i jak później mogłem się przekonać, cieszy się powszechnym autorytetem jako ten, który zapewnia wszystkim obywatelom sprawiedliwość społeczną. W każdym środowisku podwładni okazują mu sympatię, jaką trudno dostrzec w innych królestwach.
Po dziesięciu dniach wędrówki przez cały północno-zachodni Bhutan powracamy do Paro, gdzie w niedawno oddanym do użytku hotelu możemy nareszcie wykąpać się w ciepłej wodzie, wypić chłodne piwo i, oczywiście, wypocząć.
Nowy dzień zaczynamy od zwiedzenia dzonga, masywnego klaszto-ru-fortecy, wspaniałej konstrukcji z białego kamienia, jednego z wielu rozsianych po całym kraju, którego mury jeszcze dziś tchną potęgą. W przeszłości klasztory tego typu były nie tylko centrami religijnymi i ważnymi ośrodkami kulturalnymi, ale odgrywały także zasadniczą rolę w systemie administracyjnym.
Dziś młodzi chłopcy uczą się tutaj czytać święte księgi buddyjskie, a także poznają arkana sztuki malarskiej, złotniczej, uczą się tańców narodowych i języka angielskiego. Praktycznie każda rodzina wysyła do klasztoru przynajmniej jednego syna w wieku sześciu lat. Nauka trwa dziesięć lat, a dzieci żyją w warunkach spartańskich, w nieogrzewanych pomieszczeniach, bez bieżącej wody, nie mówiąc o skromnym wyżywieniu ograniczającym się do ryżu. Jest rzeczą interesującą, że jako jedną z form wychowania klasztornego stosuje się tu wciąż surowe kary cielesne.
Aby dotrzeć do małego klasztoru Taktsang Tygrysie Gniazdo, leżącego na wysokości trzech tysięcy metrów, trzeba poświęcić cztery godziny, ale absolutnie warto znaleźć na to czas. Przyczepiony do pionowej, prawie tysiącmetrowej skały budynek został zbudowany w wieku XV przez Padma Sambhava, który, jak głosi legenda, przybył tutaj z Tybetu na grzbiecie latającego tygrysa. W jednym z pomieszczeń, jakie wydrążono tu w skale, młody mnich pokazuje statuę tygrysa z pazurami zagłębionymi w plecach dwóch nieszczęśników.
Spośród pięciu tysięcy łamów bhutańskich wielu decyduje się na odcięcie od świata zewnętrznego właśnie w podobnych klasztorach w dalekich górach, gdzie oddają się medytacjom i pogłębianiu swojej duchowości. W małym budyneczku tego kompleksu żyje lama, który, aby odkryć swoją osobowość, zdecydował się przeżyć jako pustelnik trzy lata, trzy miesiące i trzy dni, poświęcając się wyłącznie modlitwie. "Żeby siebie poznać tłumaczy mi jeden z piętnastu zakonników musimy zapewnić ciszę
280
281
Święto religijne w Paro
wewnątrz nas, zagłębić się w sobie i kopać głęboko". Tradycyjnie już ten mały klasztor jest celem pielgrzymek, odbywanych przynajmniej raz w życiu przez wszystkich Bhutańczyków.
Thimphu pojawia się na dnie głębokiej żyznej doliny, położonej na wysokości 2500 m. Trzydziestotysięczne miasto nie wygląda na stolicę kraju. Na kilku ulicach zabudowanych typowymi górskimi domami ciągną się rzędy sklepików, restauracji, hotelików. Wszyscy mieszkańcy noszą jednakowe stroje narodowe z tkanin o bogatych kolorach, często w kratkę, przypominające szkockie ubiory. Mężczyźni noszą szaty sięgające do kolan, kobiety aż do ziemi, ściągnięte w talii szerokim pasem.
Mroczne sklepiki, których właścicielami są zwykle Tybetańczycy i Hindusi, gdzie w powietrzu unosi się zapach zjełczałego tłuszczu i suszonych ryb, wypełnione są całą gamą produktów: ryż, mąka, sery, napoje, odzież, biżuteria, instrumenty muzyczne. Można znaleźć tu również wiele wartościowych, antycznych wyrobów, takich jak srebrne bransolety, czajniki, długie noże i szpady, przedmioty kultu, dywany, a także piękne, prymitywne maski himalajskie.
Kobiety noszą tu prawie zawsze krótkie włosy i piękną biżuterię ze srebra: naszyjniki z ogromnymi, czerwonymi koralami i bursztynami, bransoletki z turkusami. Ich twarze, o wysokich kościach policzkowych, cieszących się dużym uznaniem w europejskich kanonach piękności, są zwykle pogodne i uśmiechnięte.
Zostałem przyjęty przez ministra spraw zagranicznych Lyonpo Dawa Tseringa, zajmującego ten fotel od ćwierć wieku. "Wszyscy jesteśmy
282
Klasztor
I
ygrysie
' ieszony 'łonowej n-trowej skały. 1'oniżej, szkoła mnichów ^ I bnga
zainteresowani rozwojem naszego kraju mówi ale postęp nie może naruszyć naszych głębokich korzeni kulturowych ani też zakłócić równowagi panującej w środowisku naturalnym, pięknym i bogatym". Z tej przyczyny nie ma w Bhutanie masowej turystyki, w ciągu roku udziela się zaledwie trzech tysięcy wiz wjazdowych. I w odróżnieniu od bliskiego Nepalu, gdzie ponad 300 tysięcy cudzoziemców spędza co roku tanie wakacje, tutaj dopuszczalna jest tylko turystyka zorganizowana, bo indywidualnie poruszać się nie można, zatem dostatecznie droga.
Ochrona tradycji i działalność antykonsumpcyjna dotyczy tu absolutnie wszystkich, także króla, który nie mieszka w pałacu, lecz w zwykłej willi, jeździ pospolitą toyotą, a kiedy wylatuje za granicę, korzysta z rejsowego samolotu. Do dzisiejszego dnia, to znaczy do 1995 roku, w kraju tym jeszcze nie jest znana telewizja, nie ma ani jednej partii politycznej, związków zawodowych, informacje są rozpowszechniane przez radio bądź jedyną sześciostronicową gazetę ukazującą się raz w tygodniu.
Mimo wszystko przybysza uderza zaskakująca forma demokracji. Jeszcze do 1959 roku panował tu ustrój feudalny, ale służba stanowiła część rodziny, u której była zatrudniona, jadła to samo jedzenie i ubierała się w podobny sposób. Jeszcze za pierwszego króla z panującej obecnie dynastii Wanghuck była otwarta dworska szkoła, do której wraz z następcą tronu uczęszczały także dzieci poddanych.
Oczywiście w Bhutanie zaobserwować można także liczne ślady postępu. Od 1968 roku istnieje lotnisko, które przyjmuje regularnie samoloty pasażerskie z Katmandu i Delhi. Od tego samego roku cały kraj jest przejezdny ze wschodu na zachód dzięki wybudowaniu asfaltowej szosy. W zelektryfikowanych miastach funkcjonuje nowoczesny system sanitarny i szkolny, gdzie wszystko jest bezpłatne.
Najlepsi studenci wysyłani są na studia do Indii, Stanów Zjednoczonych, Włoch i Japonii. Po ukończeniu ich mają obowiązek wrócić do kraju i najpierw przejść kurs przystosowawczy w jednym z klasztorów, a następnie przepracować pięć lat na rzecz państwa.
Mimo iż Bhutan jest krajem stosunkowo biednym, nikt nie zna tu głodu, mieszkańcy wsi uprawiają swoje poletka i hodują bydło, mieszkańcy miast zaś mają zawsze zapewnioną pracę. Podstawą wyżywienia jest gotowany ryż, który, na wzór hinduski, podaje się z jarzynami i pachnącymi roślinami. Dania niewegetariańskie, gdzie podstawą jest mięso wołowe i wieprzowina, są pochodzenia chińskiego i tybetańskiego.
284
Wiele klasztorów jest zamkniętych dla turystów. Je Khempo, najwyższy kapłan buddyjski, uważa za słuszne chronić moralność i dusze .ikonników przed zepsuciem zachodniego świata. "Nie chcemy zamieniać naszych obrzędów religijnych w przedstawienia folklorystyczne" mówi i ary kapłan z dzongu Tongsa.
Turyści są zwykle mile widziani i miejscowi często ich zatrzymują, Ś i by poprosić o zrobienie im zdjęcia. Poważni, usztywnieni, stoją wtedy na I uczność i kto wie, co świta im w głowach, może pragnienie, by chociaż raz w życiu opuścić ich świat ograniczony do wioski i pola uprawnego.
Liczbę Druk Pa ludzi grzmotu, jak siebie nazywają Bhutańczycy, ./acuje się na 600 tysięcy, nawet jeśli wszystkie publikacje podają liczbę 1,6 miliona. Tak wielka różnica powstała w 1971 roku, kiedy Bhutan został przyjęty do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Król musiał podać i ic/.bę mieszkańców, ale znalazł się w kłopotliwej sytuacji, bo do tego czasu nie przeprowadzono ani jednego spisu ludności. Ktoś poinformował go, ż.c tylko państwa, które liczą więcej niż milion mieszkańców, mogą wstąpić do tej organizacji. W ten sposób świat dowiedział się, że w tym nieznanym kraju mieszka milion osób. Z czasem liczba ta była modyfikowana na podstawie średniego wzrostu demograficznego.
Żeby przejechać przez Bhutan, trzeba mieć nie lada mocne nerwy. .Niebiański trakt stu tysięcy zakrętów" to 600 kilometrów nieustannych, i istrych zakrętów, nawrotów, przez cały czas na krawędzi głębokich przepaści. Na jego przejechanie potrzeba przynajmniej trzech dni. Zbudowany /ostał pod nadzorem wojska hinduskiego, które odpowiada za jego reperację. Przy budowie szosy zatrudniano tysiące robotników nepalskich i hin-iluskich, często z całymi rodzinami. I dziś jeszcze przy pracach na dro-il/.e, gdzie wszystko wykonuje* się ręcznie, ujrzeć można dzieci i kobiety / niemowlętami na plecach.
Naturalny rytm życia w Bhutanie pozostał niezmienny od wieków: tra-i lycyjne prace w polu, ruch modlitewnych kołowrotków, widok przędących kobiet, które jednocześnie karmią piersią dzieci, jakby na potwierdzenie icgo, że wielodzietność uważana jest za błogosławieństwo. Także posiadanie kilku żon jest w dobrym tonie, nawet król ma ich cztery.
Typowy dom bhutański jest tak duży, że wydaje się, iż może pomieścić przynajmniej pięć, siedem rodzin. Zbudowany jest z bloków wysuszonej gliny, kamieni i kloców drewna. Na parterze mieści się obora dla krów, świń, kur, na pierwszym piętrze znajduje się cztery, pięć przestrzennych
285
GURTEM KONGU
=bokie rozczarowanie spotka każdego, kto próbuje mdochin na mapie świata. Leżące między Morzem z>łudniowochińskim i Zatoką Syjamską kolonialne Ś francuskie, któremu zawdzięczamy mit egzotyki, Ś1 moralnych i błogiej egzystencji na łonie klimatu 3wego, zniknęło przed pół wiekiem niczym bańka złlana i jego urzekająca aura zachowała się tylko na ach podręczników historycznych czy zakurzonych isiążek opiewających atmosferę minionych czasów.
287
pokoi mieszkalnych, a jeszcze wyżej stodoła i spiżarnia. Na ścianach wielu domów wymalowane są dużych rozmiarów symbole męskości, i to w bogatej gamie kolorów. Fallusy stylizowane, fantazyjnie udekorowane, z oczami i ustami, odziane. W starożytnej Grecji, a także w wielu religiach świata, był to symbol boskiej energii płodności, przedmiot szczególnego kultu. Tutaj fallus jest rękojmią ochrony domu przed wszelkim złem.
Docieramy autem do Tongsa, leżącego w centrum traktu komunikacyjnego łączącego wschodnią i zachodnią część Bhutanu i dominującego nad szeroką doliną rzeki Mangde. Życie małego miasteczka ogniskuje się wokół robiącego duże wrażenie, olbrzymiego dzonga, największego w kraju. Na bramie klasztoru widoczna jest tabliczka zakazująca wstępu osobom postronnym, ale dzięki zezwoleniu otrzymanemu od przełożonego mogę
zwiedzić tę cytadelę.
Jest to prawdziwy kompleks świątyń, niemalże jedna wstawiona w drugą, zbudowanych w różnych stylach i na różnych poziomach. Mali nowicjusze, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na krużganku, recytują monotonnym głosem dawne formuły modlitewne, wyuczone na pamięć. Moja obecność rozprasza ich kompletnie, ale pojawienie się przełożonego mobilizuje ich do dalszej modlitwy. Trochę dalej inna grupa malców ubranych na czerwono śpiewa przy akompaniamencie muzyki, opartej na trzech, czterech tonach powtarzanych w nieskończoność.
Właśnie tutaj, w Tongsa, w 1907 roku, po kilku wiekach wojen z Tybetem i Indiami, gubernator tego dystryktu, Ugyen Wanchuck, przy poparciu Anglików, został mianowany pierwszym królem Bhutanu z prawem dziedziczenia.
Ostatnie dni spędzam w Paro, gdzie odbywa się tradycyjne tsechu, najważniejsze święto religijne kraju. Przy dźwiękach cymbałów, rogów, bębnów, piszczałek, trąbek, tańczą mnisi w barwnych strojach narodowych. Ich ruchy są wypracowane i wyreżyserowane zgodnie z formułą ksiąg religijnych. Oczywiście jest to nie tylko balet artystyczny, ale przede wszystkim rytuał religijny, który ma na celu wygnanie wszelkiego zła i zapewnienie opieki bóstw nad doliną.
Ta sama atmosfera, którą zaobserwowałem w filmie Maty Budda Bertolucciego, kręconym właśnie tutaj kilka lat temu, przenosi w świat, który wydawało się, że istnieje już tylko na stronicach książek.
Thimphu 1995
Z NURTEM
Mekongu
Głębokie rozczarowanie spotka każdego, kto próbuje
szukać Indochin na mapie świata. Leżące między Morzem
Południowochińskim i Zatoką Syjamską kolonialne
imperium francuskie, któremu zawdzięczamy mit egzotyki,
swobód moralnych i błogiej egzystencji na łonie klimatu
monsunowego, zniknęło przed pół wiekiem niczym bańka
mydlana i jego urzekająca aura zachowała się tylko na
stronicach podręczników historycznych czy zakurzonych
książek opiewających atmosferę minionych czasów.
287
Właśnie owa lektura oczarowała mnie na tyle, że podróż do tego odległego zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym zakątka świata stała się dla mnie wyzwaniem. Później bywałem tam wielokrotnie. Laos, Kambodża i Wietnam uwiodły mnie bez reszty swoją egzotyką, wspaniałą roślinnością, odmiennym klimatem, rozmaitością kultur, osobliwą urodą kobiet, wolniej płynącym czasem, a przede wszystkim odmienną cywilizacją, o której Rudyard Kipling napisał: "Wschód jest Wschodem, Zachód jest Zachodem i nigdy się nie spotkają". Nowe określenia geograficzne nigdy nie będą miały dla mnie uroku dawnych nazw: Siam, Cejlon, Sajgon, Rangun czy Kochinchina, których magia i tajemniczość jest w stanie pobudzić wyobraźnię niejednego człowieka.
Jedna z najbardziej tajemniczych rzek świata, przecinająca Chiny, Laos, Myanmar, Tajlandię, Kambodżę i Wietnam, tchnie historią i mitologią. Na przełomie czasów była świadkiem burzliwych przemian, upadku imperiów, końca dominiów kolonialnych, handlu narkotykami, ale także życiodajną drogą komunikacyjną oraz głównym źródłem utrzymania milionów ludzi.
Arteria wodna długości 4350 km stanowi także granicę między przeszłością i czasem dzisiejszym. Tajlandia, kraj konsumpcjonizmu, jeden z tygrysów Azji, sąsiaduje z Laosem, nie dotkniętym śladem nowoczesności, i Myanmarem jeszcze dziś odizolowanym od wielkiego świata, Wietnam zaś, który doścignął kraje Pierwszego Świata współżyje z tradycyjną atmosferą Kambodży.
Latem 2001 roku postanowiłem odbyć żeglugę z nurtem legendarnej Matki Wszystkich Rzek, jak nazywają ją Tajowie. Do tej pory nikomu nie udało się spłynąć nią na całej długości. W 1866 roku próbowała dokonać tego francuska ekspedycja kierowana przez kapitana Doudarta de Lagree, której celem było ustalenie połączenia komunikacyjnego pomiędzy Wietnamem i Chinami. Po dwóch latach podróży, kaskady, choroby tropikalne, trudy i potyczki z rebeliantami, zmusiły śmiałków do odwrotu.
W naszych czasach dostęp do Mekongu był początkowo ograniczony ze względu na toczące się w tym regionie wojny, w kolejnych latach rządy komunistyczne zamknęły granice dla cudzoziemców, w ostatnim zaś okresie odstraszała przybyszy działalność uzbrojonych band lokalnych.
Także miejsce narodzin najdłuższej rzeki Indochin okryte było do niedawna nimbem tajemniczości. Dopiero w 1994 roku wyprawa chińsko--francuska ustaliła, że znajduje się ono na przełęczy Rupsa-la, na wysokości 4975 m n.p.m., w niedostępnym i mało znanym rejonie płaskowyżu
I
Tradycyjny środek transportu na Mekongu
wschodniego Tybetu, zupełnie niedaleko od źródła innej wielkiej rzeki - Jangcy. Tutaj roztopione śniegi i lody dają początek strumieniowi, który szukając sobie drogi na południe przez doliny chińskie, przemieni się później w lodowatą rzekę górską, wreszcie w potężną arterię, niosącą w okresie wezbrania 60 milionów litrów wody na sekundę.
Moim projektem zainteresowałem kilku przyjaciół. Reżyser Jan Jakub Kolski z operatorełn Witkiem Chomińskim postanowili zrealizować film dokumentalny dla TVP, a Giorgio Fornoni podobny film dla Discovery I ravel and Adventure. Do grupy dołączy jeszcze dwójka Rosjan i mój syn Maksy, którego zadarfiem było utrzymywanie kontaktu internetowego, i;tównie z włoską telewizją RAI, które podjęło się patronatu medialnego.
Po całodziennej jeździe malowniczą górską drogą na północy Laosu, osiągamy Luang Nam Tha, osadę graniczącą z Chinami, Myanmarem i Tajlandią, w której powietrzu niemalże namacalnie można wyczuć zapach przemytu broni, opium i jeszcze innych ciemnych interesów, umykających spod kontroli stróżów prawa.
Odwiedzamy prymitywną wioskę Lentenów, utrzymujących luźną styczność ze światem zewnętrznym i żyjących nadal tak, jak przed wiekami żyli ich przodkowie. Nazywani są także Lao-Huay i należą do większej rodziny plemiennej Miao-Yao. Nikt nie wie dokładnie, ilu ich jeszcze
288
289
Górska wioska w Laosie
pozostało, ale z pewnością nie więcej niż 4 tysiące osób rozrzuconych w 25 osadach. Są animistami i zachowali wielowiekowe obrzędy. Ich życie upływa bez większych satysfakcji, ale też i bez zbytnich zmartwień. Noszą w sinym kolorze, samodziałową odzież utkaną na pedałowym warsztacie tkackim, a kobiety depilują brwi i chętnie zakładają masywną srebrną biżuterię. Są niedożywieni, słabi fizycznie, często zapadają na gruźlicę i chronicznie na malarię, która zbiera wiele ofiar.
O sto kroków od chat na palach, między którymi w cuchnącej sadzawce wyleguje się stado bawołów, rozciąga się makowe pole, morze białych i fioletowych kwiatów, pośród których porusza się wolno kobieta i zakrzywionym nożykiem delikatnie nacina makówki, z których wypływa mleczny sok, nabierający wkrótce barwę bursztynu i tężejący w woskową masę.
Wioska licząca 300 mieszkańców produkuje rocznie około 50 kg opium i wygląda na to, że dwie trzecie tego produktu spożywa się na miejscu. Przede wszystkim pali się, ale także i używa w celach leczniczych czy też dla wzbogacenia codziennej diety. Swego czasu narkotyk ten był konsumowany głównie przez dorosłych, my natomiast jesteśmy świadkami palenia fajki przez młodzieńców i dziewczęta.
290
Zachód słońca w Luang Prabang. Poniżej, uprawa
ryżu w delcie Mekongu
Laos, w którym według danych zebranych z kosmosu produkuje się 200 ton opium rocznie, zajmuje trzecie miejsce, po Afganistanie i Myanmarze. Miejscowi górale zarabiają na tym kilkaset dolarów, co wystarcza im na przeżycie, podczas gdy handlarze dorabiają się fortun. Rząd, ponaglany przez Organizację Narodów Zjednoczonych, próbuje nieśmiało zwalczać tę plagę, proponując uprawy zastępcze. Jednak wyniki tej akcji są mało widoczne i proceder kwitnie dalej, milcząco tolerowany przez funkcjonariuszy państwowych.
W chłodny poranek lokujemy się w speedboacie. Odpłynięcie od brzegu przypomina start boeinga. Gdyby nie nauszniki, ogłuszający hałas silnika mógłby szybko rozsadzić głowę. Ponieważ w okresie niskiej wody na rzece nie brak kamiennych mielizn i podwodnych skał, wkładamy kamizelki ratunkowe oraz kaski ochronne.
Emocje rosną. Spływamy głębokim wąwozem, enklawą surowej, narkotycznie przyciągającej przyrody, nie tkniętej ręką człowieka, pośród której Mekong od pradziejów toczy swoje wody. Na brzegu ani śladu człowieka, tylko od czasu do czasu napotykamy jakąś łódź, potem mijamy zanurzoną po brzegi krypę z chińską banderą, załadowaną kartonami z proszkami do prania, zabawkami, sprzętem kuchennymi i "być może także bronią", zauważa nasz motorniczy.
W Huay Xai zamieniamy hałaśliwą łódź na tradycyjne czółno z trzymetrowym wałem silnikowym, który można unosić na płyciznach. Rejon staje się coraz gęściej zamieszkały, a potwierdzają to nędzne wioski niektórych mniejszości narodowych. Tuż przed Luang Prabang, u stóp wysoko położonej nad wodą groty Pak Ou, grupa młodocianych mnichów porzuciła swoje szafranowe odzienia i hałaśliwie kąpie się w rzece.
W przyćmionym świetle zapierającej dech w piersiach jaskini widać setki pozłacanych posągów Buddy pozostawionych przez pielgrzymów różnej wielkości i w różnych pozach, przed którymi grupa Laotańczyków modli się na kolanach. Miejsce, tchnące sakralnością, przypomina gigantyczny żłobek bożonarodzeniowy umiejscowiony w fantastycznym podziemnym świecie.
Przy bajecznym zachodzie słońca zalewającym niebo magicznym blaskiem złota różnych odcieni docieramy do Luang Prabang, które po dziś dzień zachowuje ślady niedościgłego piękna dawnej stolicy "Królestwa Miliona Słoni". Niewiele zmieniło się od czasu mojej ostatniej wizyty przed dziesięcioma laty. Miasto wciąż pozostaje jednym z najbar-
292
dziej romantycznych i niezwykłych miejsc Indochin, ostatnim zakątkiem dziewiętnastowiecznej Azji, tak bliskiej sercu Josepha Conrada czy Rudyarda Kiplinga, Azji, która wydawało się, że już dawno nie istnieje. Przybysza i iderza atmosfera nieuchwytnej melancholii, aromat kadzideł, zapach drewna sandałowego i opium płynący z nielegalnej palarni, oraz czar idyllicznego pejzażu jakby żywcem wyjętego z dawnych sztychów. Zachwycają stu-py skąpane o świcie w różowej poświacie, złote kopuły pagod połyskujące w świetle księżyca, czy też codzienny spektakl uroczystego szyku mni-i liów, którym ludzie ofiarowują garstkę ryżu. Obrazy te inspirowały m.in. Somerseta Maughama, uznawanego za najlepszego autora krótkich < ipowiadań, który pisał, że widok pagody podnosi go na duchu "niczym nagła nadzieja w mrocznej nocy duszy". Rudyard Kipling zaś mówił o tych świątyniach jako o "przepięknym, migotliwym, błyszczącym w słońcu i udzie". Nie bez kozery w 1995 roku niepowtarzalny Luang Prabang został wciągnięty na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Wybieram się na grób Henry'ego Mouhota, jednej z legendarnych i osobistości kolonialnych Indochin, który w połowie XIX wieku odkrył Ha świata świątynie Angkoru ukryte przez stulecia w kambodżańskiej dżungli. Francuski przyrodnik samouk przez 10 lat uczył ojczystego języka w Petersburgu i długo przebywał też w Polsce. Po ożenieniu się z córką Mungo Parka, szkockiego podróżnika, który przyczynił się do rozwiązania i ijemnicy sieci rzecznej środkowej Afryki i który zginął podczas napadu kra-lowców, w 1858 roku Mouhot wyjechał do Bangkoku. Kierował wyprawą botaniczną pod honorowym patronatem Królewskiego Towarzystwa (Jeograficznego w Londynie. Zmarł w Vientiane na malarię w 1861 roku w wieku zaledwie 35 lat. Rodacy nie zapomnieli o odkrywcy i wznieśli na wzgórzu górującym nad rzeką Nam Khan samotny grób, otoczony dziś !',cstwiną paproci.
Pokój hotelu o kolonialnej architekturze, z dużym wentylatorem pod. sufitem, łóżko z baldachimem osłoniętym moskitierą i cykadą za oknem t worzą dobry nastrój do robienia notatek z zakończonego dnia.
Do Kambodży możemy dolecieć tylko samolotem, bo na Mekongu nie ma punktu granicznego. W latach 1975-1979 w tym kraju Czerwoni K hmerzy wymordowali 1,5 miliona osób, prawie co czwartego mieszkańca kraju. Nikt na świecie nie zareagował wówczas na ten holocaust, a odpowiedzialny za to Poi Pot nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Na nic też zdały się wysiłki ONZ, aby wprowadzić porządek w Kambodży. Do
293
-wschodniej Kambodży.
Kobieta z plemienia Jarajow w północno-Poniżej, przedmieście Sajgonu
t
Posterunek kontrolny przed Siem Reap
domów powróciło 26 tysięcy Błękitnych Hełmów, pozostawiając kraj na pastwę losu, bardziej skorumpowany, z galopująco rosnącą przestępczością i nikłą nadzieją na polityczną stabilność.
Ludzie zaczynają jednak nowe życie, starając się zapomnieć o strasznej przeszłości. Powraca tradycyjny khmerski uśmiech, nawet jeśli w stolicy na porządku dziennym są strzelaniny, napady i szerzy się prostytucja nieletnich oraz handel dziećmi. Nic więc dziwnego, że turyści zamierzający odwiedzić słynne świątynie Angkoru, powód dumy, a zarazem drogocenny klejnot wielowiekowej świetności Kambodży, romantyczny ślad zaginionej cywilizacji, omijają stolicę i lecą tam bezpośrednio z Bangkoku bądź z Sajgonu.
Kontynuujemy podróż po gliniastożółtych wodach Bassaca, jednej z odnóg Mekongu. Po obu stronach rzeki ciągną się rzędy falujących palm i drzew mangowych pełnych dojrzewających owoców. Czasem pośród bujnej roślinności pojawia się jakaś kolorowa świątynia, żadnych mostów, tylko promy transportujące ludzi i pojazdy. Zatrzymujemy się w jednej z wiosek, gdzie właścicielka jednego ze straganów smaży nam złowione przy nas ryby. Z mieszanymi uczuciami zabieramy się do konsumpcji durianu,
295
Fajka opium na zakończenie roboczego dnia
to
owocu o niezwykle przenikliwym i niesprecyzowanym zapachu, który wypełnia całą okolicę. Jednych przyciąga, drugich odraża. W Indochinach mówi się, że ma boski smak, ale piekielną woń. Słynny przyrodnik Alfred Russel Wallace napisał, że warto było przyjechać do południowo-wschodniej Azji tylko po to, aby spróbować tego owocu. Zdecydowanie popieram jego opinię, nawet jeśli połowa moich kompanów jest wyraźnie zdegustowana. Po sześciu godzinach żeglugi docieramy do granicy, ale ku naszemu zaskoczeniu żołnierze kambodżańscy nie chcą nas wypuścić. "Na wietnamskiej wizie brakuje adnotacji, że możecie się tu odprawić" oświadcza kpiąco jeden z bosonogich oficerów w rozchełstanej koszuli. Jest to wyrafinowana złośliwość, bo nie dalej jak wczoraj wietnamski konsul zapewnił, że wiza jest ważna także na przejściu rzecznym. W piekielnie skwarnym upale wracamy do Phnom Penh, skąd następnego dnia wyjedziemy wynajętym samochodem.
Niepohamowana żądza dotarcia do odległych miejsc naraża na trudy i poświęcenia. "Sens podróży pisał Mikołaj Przewalski, pionier rosyjskich podróżników polega na ukazywaniu niebywałego uroku, codziennie zmieniających się wrażeń i obserwowaniu rzeczy nowych. Fizyczne zaś trudności, kiedy już je mamy za sobą, łatwo się zapomina i tylko jeszcze silniej ocieniają we wspomnieniach radosne chwile powodzeń i szczęścia".
Nasza przygoda kończy się w gigantycznej delcie Mekongu, aluwialnej dolinie z tysiącem kanałów, między którymi rozciągają się plantacje kauczukowe, błotniste tereny, wiecznie zielone pnącza mangowca, a przede wszystkim nie kończąca się, rozległa szachownica zielonych, połyskujących w słońcu pól ryżowych. Wietnamczycy nazywają dolny odcinek rzeki Cuu
I ong, co znaczy Dziewięć Smoków. Każdy z nich jest odnogą Mekongu, który wachlarzowo spływa do Morza Południowochińskiego, wtłaczając doń rocznie 475 bilionów m3 wody.
Podczas wojny wietnamskiej teren 4 milionów hektarów delty był Ś.oszmarem dla żołnierzy amerykańskich, którzy dla rozbicia kryjówek i sieci tuneli wietkongowców, zrzucili ogromne ilości środków chemi-i znych. Przypomina plastycznie o tym Francis Ford Coppola w filmie Czas Apokalipsy. Dziś delta jest regionem o doskonale prosperującym rolnic-i wie, ponownie żyje z dobrodziejstw ciepłego, wilgotnego klimatu i zawiesi n żyznego iłu, które pozwalają na dwukrotne zbiory ryżu, zapewniające wyżywienie dla całego kraju.
Uprawa wymaga dużej siły roboczej, ludzi zaprawionych do ciężkiej, całodziennej harówki i przebywania w wodzie. Trudności nie zniechęcają Wietnamczyków, są wdzięczni losowi, który dał im szansę zamieszkania nad brzegiem rzeki od tysiącleci niosącej życie i dostatek.
Francuzi, którzy świetnie znali ludność swojego dominium, wystawili im dobrą wizytówkę: "Gdy Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie kontemplują ich pracę, a Laotańczycy słuchają, jak potem ryż rośnie". Wskazówki zegara czasu przesuwają się tu zdecydowanie wolniej niż w zachodnim świecie pełnym agresji, stresu i niepohamowanej konsumpcji dóbr materialnych.
Trudno się więc dziwić, że przybysz z kręgu współczesnej cywilizacji przemysłowej do tego stopnia zostaje urzeczony zagadkowym czarem Wschodu, osobliwą urodą kobiet, ulotnym momentem świtu, soczystymi kolorami, ekscytującymi zapachami czy egzotyczną kulturą mieszkańców tego regionu, że ryzykuje wyjechać stąd z rozdartym sercem kochanka i dręczącymi wyrzutami sumienia, iż musi opuścić swoją ukochaną.
Sajgon 2001
296
Refleksje z Iranu
Niełatwo jest pisać o Iranie Anno Domini 2002. Kraj pozostający od dwóch dziesiątków lat w nieustannej izolacji, uważany jest powszechnie za nieznany, niedostępny, a także i niebezpieczny. Właśnie te aspekty przyciągnęły moją i kilku moich przyjaciół uwagę i sprowokowały do podróży po dawnej Persji, kolebce cywilizacji Wschodu.
298
W agencji, która od lat dokonuje dla mnie rezerwacji biletów, nie ukrywano zdziwienia moim zamówieniem, jako że powszechna w Europie antyreklama Republiki Muzułmańskiej Iranu, konsekwencja rewolucji muzułmańskiej w 1979 roku i dziesięcioletniej wojny z Irakiem, nie stanowi zachęty do odwiedzin regionu, w którym starożytne zabytki mogą urzec nie jednego podróżnika.
Zaskoczeniem była łatwość otrzymania wizy, którą wklejono do paszportu po dziesięciu dniach od złożenia wniosku. Jedynej w naszej grupie dziewczynie urzędnik konsulatu w Warszawie udziela niezbędnych rekomendacji, pewnego rodzaju nakazu podyktowanego prawem islamskim. CChodzi o skromny strój, głównie o hedżab, chustkę na głowę, będącą w tym kraju swego rodzaju świętością. Za niepodporządkowanie się w miejscu publicznym temu obowiązkowi, kodeks karny przewiduje karę 74 batów. Koleżanka, należąca do kobiet wyemancypowanych, zapoznana już wcześniej ze specyficzną etykietą, bez zmrużenia oka wcieliła w czyn symbole dyskryminacji kobiety muzułmańskiej.
Airbus "Air Iran" ląduje w Teheranie w środku nocy, podobnie zresztą jak wszystkie inne samoloty z Europy. Oficer straży granicznej o beznamiętnej twarzy, starannie wertuje kolejne strony paszportu, patrzy podejrzliwie w oczy, milcząco sprawdza jeszcze dane w komputerze i w końcu życzy mi: "Good permanence!". Sala celna jest pusta, zimna, niegościnna. Przygotowani na drobiazgową odprawę mającą na celu zażegnanie zgubnych wpływów zachodniej "arogancji i materializmu", czyli importu pism ze zdjęciami ukazującymi kształty ciał kobiecych, które mogłyby pobudzić erotyczne fantazje mężczyzn, czy butelki whisky przeznaczonej na prezent dla przyjaciela bez zbędnych pytań możemy opuścić strefę celną.
Teheran, rozciągający się pomiędzy wysokimi zboczami Elbursu i jałową równiną przechodzącą stopniowo w pustynię, z pewnością nie należy do miast, które mogłyby wywrzeć dobre wrażenie na przybyszu ze Starego Kontynentu. Nigdzie człowiek nie dostrzega śladów magicznego Wschodu, wszędzie tylko widać ulice zatłoczone przez ponad 2 miliony pojazdów zanieczyszczających kilkunastomilionową metropolię spalinami niskooktanowej benzyny.
Suchy klimat, wysokość w przedziale 1100 i 1800 m n.p.m. i góry otaczające stolicę sprawiają, że miasto zalicza się do najbardziej skażonych na świecie. Prawie 40% aut to samochody marki Paykan, które każdego roku wyrzucają w powietrze 50 milionów ton szkodliwych dla zdrowia gazów, w tym 1,3 miliona ton tlenku węgla.
299
Valiasr Ave, ciągnąca się przez 20 km z północy na południe, dzieli Teheran na dwie części, niczym zresztą nie różniące się architektonicznie. Po obu stronach liczne drapacze chmur wyrastają jak grzyby po deszczu, bez jakiegokolwiek planu urbanistycznego, stanowiąc typowy produkt "wybujałej nowoczesności", charakteryzujący wiele miast Bliskiego Wschodu. Łatwo tu zabłądzić, bo adresy bywają bardzo skomplikowane. Często podaje się nazwę głównej alei czy najbliższego placu, potem wskazuje się mniejszą ulicę i na koniec tę, na której powinien znajdować się nasz cel. Komplikują także sytuację niejednolite nazwy: Africa Ave, określana jest często jako Jordan Ave, Nejatollahi St. jako Villa St., a Emam Khomeini Sąuare jest nieraz nazywany Tup Khune. Sam miałem kłopoty, kiedy musiałem dojechać na ulicę Pahlavi, która po usunięciu szacha z tronu, została przemianowana na ulicę Valy-e Asr. Stare nazwy od 20 lat używane są wśród mieszkańców bogatych dzielnic na północy miasta, i to nie zawsze przez byłych sympatyków szacha.
Szokuje w Teheranie ruch uliczny i sposób przemieszczania się. Czarny dym, który pozostawiają po sobie przestarzałe autobusy, auta poruszające się pod prąd, motocykliści lawirujący na chodnikach wśród tłumu przechodniów, nieustanne trąbienia, kierowcy nie przestrzegający czerwonego światła, wszystko to może wystawić na surową próbę nerwy nawet tak jak ja biegłego w sztuce miejskiego survivalu. Przed wejściem na jednokierunkową ulicę nie wystarcza spojrzeć na prawo i na wszelki wypadek na lewo. Tu, tak jak w Moskwie czy w Buenos Aires, trzeba patrzeć także do przodu i do tyłu, i jeszcze raz na prawo i na lewo, i dopiero wtedy, z zimną krwią, odważnie ruszyć w poprzek jezdni. W stosunku do osób zdecydowanych kierowcy wykazują zwykle pewien respekt. Niezwykły obrazek obserwowałem nieopodal naszego Grand Hotel, gdzie na trzypasmowej Motahari Ave jechało pięć sznurów samochodów, pośród których spokojnie przeciskał się niewidomy mężczyzna z białą laską.
Jeden z moich włoskich przyjaciół, który niedawno wrócił z Iranu, bardzo pozytywnie wyrażał się o Travel Agency Caravan Sahra. Postanawiamy więc skorzystać z usług tego biura. Szef firmy, Cyrus Estemadi, od kilku lat bywały na międzynarodowych targach turystycznych, zna oczekiwania klientów, więc szybko znajdujemy wspólny język i wkrótce akceptujemy niektóre jego sugestie dotyczące programu.
Wygodnym mikrobusem opuszczamy z przyjemnością stolicę, od rana otuloną welonem smogu, by zapoznać się z krajem i jego starożytnymi
300
zabytkami. Nasza trasa powiedzie przez Isfahan, Sziraz, Persepolis, Kerman, Bam, aż do Zahedanu na granicy z Pakistanem.
Stanisław Wyganowski, sekretarz polskiej ambasady, znający ten kraj jak mało kto, uważa Isfahan za klejnot starożytnej Persji i jedno / najpiękniejszych miast muzułmańskiego świata. Świetną reklamą może icż być siedemnastowieczne stwierdzenie, że "Isfahan to połowa świata". Z tego samego wieku pochodzi też wielki (512 x 159 m) plac Chomeiniego*. Liczne wielodzietne rodziny fotografują się tu przy tryskającej wodą lontannie, dziesiątki osób w atmosferze pikniku spożywają posiłek na dywanach rozłożonych na trawniku, ich dzieci uganiają się za piłką, podczas gdy ostatnie promienie słońca oświetlają wspaniały meczet Masje-< le Emam według znawców jeden z najpiękniejszych na świecie, zdobiony niezwykle bogatą ornamentyką, typową dla sztuki islamu.
W pełnym czci milczeniu podziwiam sanktuarium, w którym naturalne piękno łączy się z ludzkim kunsztem. Dostojeństwo i aura orientalnej tajemniczości tworzą wyczuwalną tutaj atmosferę świętości. Korzystam /. dogodnego światła, aby utrwalić na filmie jego czarującą fasadę, wyniosły i ninaret i potężną kopułę, zaprojektowaną według ścisłych matematycznych /asad rządzących harmonią i równowagą. Wszystko to ozdobione jest lazurowymi i turkusowymi kafelkami ułożonymi w efektowne mozaikowe, geometryczne wzory, błyszczące niczym klejnot w promieniach słońca.
Staram się jeszcze zdążyć do pobliskiego meczetu szejka Luft Allaha, /.budowanego w latach 1602-1619 przez szacha Abbasa. Jego niezwykłą atrakcją jest sklepienie, które kontempluję, nie mogąc wprost oderwać oczu. W promieniach światła dziennego, wpadającego przez zwieńczone łukami okna do wnętrza skąpanego w łagodnej poświacie, rozbłyskują lazurowe, kremowe i turkusowe kafelki, eksplodując wibrującą energią.
Oczywiście nie możemy przegapić tutejszych słynnych mostów. W Isfahanie jest ich jedenaście, w tym pięć pochodzących z początku XVII wieku. Największe wrażenie wywiera pięknie podświetlony most Si-o-Se ze swoimi 33 arkadami ciągnącymi się na długości 160 m. Z pobliskiej herbaciarni, gdzie ściany są udekorowane starymi dywanami, a kelnerzy w tradycyjnych strojach serwują silny, czarny chay, jeszcze długo podziwiamy elegancki Si-o-Se, na tle rozciągającego się w oddali łańcucha górskiego.
"Podróż po Persji można ograniczyć do Teheranu, Isfahanu i Per-sepolisu" napisał w 1926 roku włoski autor Arnaldo Cipolla w przed-
* Dawniej noszący nazwę Majdan-e Szah Plac Królewski.
301
Cytadela Bam w pełnej krasie, przed trzęsieniem
ziemi w 2003 r.
mowie do swojej książki Na płaskowyżach Iranu. Po dwudniowym pobycie w Szirazie, mieście będącym swego czasu synonimem kultury, poezji, słowików i wina, odwiedzamy właśnie Persepolis.
Królewskie miasto starożytnej Persji, założone w VI w p.n.e., należy do jednego z największych stanowisk archeologicznych na świecie, gdzie w latach trzydziestych XX wieku ekspedycja amerykańska dokonała częściowej rekonstrukcji niektórych budowli. Jesteśmy jedynymi cudzoziemcami podziwiającymi przetrwałe do naszych czasów okazałe zabytki, wśród których wyróżnia się rząd kilkunastu kolumn, Wielki Taras wzniesiony przez Dariusza I Wielkiego, jego pałac oraz skarbiec. Przykuwają
naszą uwagę także grobowce królewskie wykute w skale wysoko nad ziemią,
do których musimy się długo wspinać.
Herbaciarnia jest instytucją od wieków zakorzenioną w społeczności
Irańczyków, tak jak bar, kawiarnia czy pub w krajach zachodnich. Ludzie
spotykają się tu, aby odpocząć, poplotkować bądź posłuchać żywej muzyki.
Lokale, które jeszcze do niedawna otwarte były wyłącznie dla mężczyzn,
w ostatnich latach stały się dostępne także dla kobiet.
Siedzimy w przytulnym lokalu w centrum Kermana, dokąd zapro-
302
Młode dziewczyny z trudnością akceptują surowe reguły muzułmańskie
sili nas nowo poznani młodzi ludzie. Głównym tematem rozmów staje się płeć piękna. Nasza ciekawość skupia się na ich prawach, przywilejach i obowiązkach, temacie, który zwykle wywołuje wiele emocji nawet wśród mieszkańców tego kraju.
Narguez jest dziennikarką miejscowej gazety, ma 28 lat, duże czarne oczy, zadziorne spojrzenie i nosi kruczoczarny kosmyk włosów, który prowokacyjnie wysuwa spod czarnego hedżaba. Odziana jest jednak w czador obowiązkowy, tradycyjny długi płaszcz. Mówi płynnie po .i ngielsku i przejawia niepohamowaną ochotę konwersacji z cudzoziemcami. I o ona, wraz ze swoim przyjacielem, staje się źródłem cennych informacji 11 sytuacji kobiet.
"Według ortodoksyjnych duchownych, posiadających niepodważalną I)(>zycję w Iranie opowiada Narguez hedżab podkreśla prestiż kobiety i /apewnia jej szacunek. Według naszej religii odzież muzułmańska jest symbolem cnoty i godności". Przypominam, że kilka godzin temu widziałem na jakimś billboardzie, pośród wszechobecnych portretów patriarchalnych przywódców, napis: "Kobieta skromnie odziana jest niczym perła w muszli". Młode dziewczyny z trudnością akceptują te reguły i jako symbol protestu
303
odważnie, nie do końca Skrywają swoje włosy, uważane za "siedlisko szatana", malują paznokcie u nóg, robią sobie mocny makijaż, skracają do kolan czador, nie boją się publicznie podawać rękę swoim kolegom. Rosnąca gwałtownie liczba dziewcząt odrzucających tradycyjny ubiór zmusza policję do stopniowego ograniczania surowych represji.
"Moją największą nocną zmorą jest to, że widzę siebie za kratami z powodu pogwałcenia norm hedżaba, co stanowi naturalny odruch, który drzemie w większości młodych kobiet. Wierzę jednak, że obowiązek noszenia tej chusty skazany jest nieuchronnie na stopniowe zniknięcie" stwierdza Narguez. Niedawno czytałem w "The Washington Post", że niektórzy uważają, iż z chwilą upadku hedżaba, upadnie także Republika
Muzułmańska Iranu.
Meczety są puste, gorliwość religijna zdecydowanie osłabła, podobnie jak i ostre normy życia społecznego i politycznego. Młodzież wciąż coraz częściej korzysta z nielegalnych anten satelitarnych i z Internetu, uważanego za zagrożenie dla muzułmańskiej moralności, zbiera się w stylu zachodnim na prywatkach, gdzie przy zamkniętych oknach króluje muzyka rockowa, alkohol, przemycane wideokasety z filmami amerykańskimi, a także marihuana i opium. Takie imprezy narażone są oczywiście na najazd basidzis, młodych milicjantów z ochotniczej organizacji stworzonej przez Chomeiniego w 1980 roku. Zadaniem tej pięciomilionowej armii zagorzałych stróżów jest właśnie walka z "korupcją moralną".
Gościom zagranicznym Irańczycy okazują dużą życzliwość i serdeczną gościnność, co jest bardzo starym i silnie zakorzenionym zwyczajem w kulturze perskiej. Często podchodzą na ulicy z miłym uśmiechem, zagadują łamanym angielskim, zapraszają do swoich domów. Nieraz są to nawei dziewczyny z ostrym makijażem, prowokacyjnie patrzące w oczy, ale ryzyko jest wtedy duże, bo za przebywanie z kobietą grozi więzienie i chłosta. Nienawiść do "Wielkiego Szatana", czyli Stanów Zjednoczonych, i du "arogancji materializmu zachodniego" jest zupełnie niezauważalna wśród społeczeństwa. Ostatnie badania wykazały, że tylko dla 8% Irańczyków USA to wrogi kraj, reszta potwierdza swój podziw dla American way oflijc. Nie może być w tym nic dziwnego, skoro na emigracji w Kalifornii żyjr
blisko milion ich ziomków.
Wiele wpływowych osób w rządzie czyni starania o otwarcie kraju dli turystyki, jednak te próby powstrzymywane są przez konserwatywnych ducłu > wnych. Pomimo okazywanej cudzoziemcom sympatii, nie czują się oni tu zbyt
304
dobrze. Wielu z 20 tysięcy zachodnich turystów, którzy w 2001 roku odwiedzili Iran, twierdzi, że służby policyjne odnosiły się do nich ze szczególną podejrzliwością, traktując każdego jako potencjalnego wroga i szpiega.
Ponownie wracamy do delikatnego tematu kobiet. Propaganda zapew-nia, że w społecznej hierarchii nie stoją one niżej od mężczyzn, mają te same szansę zatrudnienia i dostępu do edukacji. "Oczywiście jest to nieprawda mówi zirytowana Narguez. Wprawdzie wiele kobiet prowadzi aktywne życie zawodowe i zajmuje odpowiedzialne stanowiska, to jednak w sklepie musimy stać w oddzielnej kolejce, w autobusie siedzieć / dala od mężczyzn, nasz głos w sądzie jest wart połowę tego, co zeznanie mężczyzny, już w dziewiątym roku życia możemy być wydane za mąż za mężczyzn wybranych przez rodziców. Zakazany jest niestosowny śmiech, kolorowe ubrania, obnażanie szyi bądź stóp, przebywanie z mężczyzną, i > ile nie jest on krewnym. Zgodnie z prawem islamskim cudzołóstwo karane jest ukamienowaniem. Nie możemy uprawiać sportu, nie licząc kilku tylko dyscyplin takich jak narciarstwo, hippika, kajakarstwo, alpinizm i strzelanie, które w jakiś sposób można pogodzić z muzułmańską odzieżą. Mamy zabronione wejście na widownię stadionu, nie możemy tańczyć i śpiewać w obecności mężczyzn. To wszystko doprowadza często do depresji i rozpaczy i nic dziwnego, że co roku kilkaset kobiet odbiera sobie życie".
Każdy przyjezdny stawia sobie pytanie o przyszłość Iranu. Odpowiedź jest trudna. Nie ulega wątpliwości, że leży ona w rękach młodych gniewnych i kobiet różnego wieku, które są prawdziwymi bohaterkami wykazującymi się dużą odwagą w walce o zmiany.
Irańczycy wyczekują z niecierpliwością swobód obywatelskich, prywa-tyzacji, liberalizacji inwestycji zagranicznych, zniesienia restrykcji wobec kobiet. Wszelkie nadzieje związane są z prezydentem Mohammadem ('hatami, wybranym dwukrotnie imponującą większością głosów, który już w 1997 roku wniósł akcenty odwilży politycznej i społecznej. Chatami /dobył sympatię milionów kobiet i młodzieży, która w tym kraju stanowi dwie trzecie ludności.
Wielu byłych orędowników szacha przyznało, że jest on bardziej "demokratyczny" od Rezy Pahlaviego, postrzeganego jako człowiek oddany Amerykanom. Już na początku rządów Chatamiego media uzyskały niespotykaną dotychczas swobodę, kobiety mogły zacząć występować w obronie swoich praw, nieśmiało odradzała się kultura, dyplomacja szukała otwarcia na świat, by wyrwać się z międzynarodowej izolacji, otwierała
305
konstruktywny dialog z Unią Europejską, studenci wychodzili na ulice, domagając się większej demokracji. Na Zachodzie porównano go jednak do Gorbaczowa, zmiecionego z areny przez huragan, który sam wywołał.
Popularność prezydenta grozi interesom ajatollahów skupionych wokół "Najwyższego Przywódcy" Iranu Ali Chomeiniego, duchowego i politycznego wodza narodu, najwyższy autorytet państwa, który zwykle opowiada się po stronie konserwatywnych duchownych, kontrolujących aparat przemocy i sądownictwa.
Reformatorzy popierający Chatamiego starają się ograniczyć władzę wszechwładnych islamskich hierarchów i prezydent nieraz znajdował się w krzyżowym ogniu konfliktów pomiędzy konserwatystami a postępowcami. Każde jego posunięcie niosące nadzieję na zmiany napotyka zatem reakcję sędziów, represje, upokorzenia, aresztowania, zamykanie niepokornych gazet, tak że zdobycze ruchu reformatorskiego w dużej mierze zostają sprowadzone do punktu wyjściowego. Czy uda się Chatamiemu zbliżyć kraj do tak drogiej jego sercu "demokracji religijnej", łączącej wartości filozofii zachodniej z muzułmańską wiarą, oczywiście bez uciekania się do represji w celu przestrzegania jej zasad?
Powolność reform wzbudza dziś wśród rzeszy sympatyków prezydenta coraz ostrzejszą krytykę. Rozczarowanie ogarnia głównie młodzież, sfrustrowaną swoją bezsilnością i problemami ekonomicznymi kraju, który ćwierć wieku temu był regionalną potęgą, drugim na świecie eksporterem ropy naftowej. Nic więc dziwnego, że spada popularność Chatamiego i niektórzy zadają nawet sobie pytanie, czy nie stał się on przypadkiem marionetką w rękach starszyzny duchownej.
Można jednak sądzić, że prędzej czy później rozwijający się proces wykorzeni kompleks ortodoksyjnych Irańczyków w stosunku do Stanów Zjednoczonych i że islam będzie musiał dostosować się do wymogów sytuacji szybko zmieniającego się świata. Czy i kiedy to nastąpi? Allah tylko może wiedzieć.
Teheran 2002
kurdystan, enklawa Iraku
Mosul, upalne południe i gorący wiatr zapowiadający burzę piaskową. Kwitnący handel uliczny, korki Śniochodowe, dziewczęta ubrane po europejsku, internetowe kafejki, wszystko to sprawia, że prawie milionowe miasto nad rzeką Tygrys, przedstawia obraz normalności.
307
Refleksja ta trwa jednak krótko, bo oto ciszę zakłóciły silniki bojowych blackhawków ubezpieczających konwój hummerów. W śmigłowcach zataczających kręgi na wysokości 150 metrów dostrzec można twarze strzelców przy ciężkich karabinach maszynowych.
Pięć minut później natykam się na oblany potem ośmioosobowy patrol żołnierzy ze 101 Dywizji Powietrznodesantowej, uzbrojonych w odbezpieczone M16 z granatnikami, poruszający się na całą szerokość dwupasmowej arterii w szyku diamentu, czyli prowadzący, ubezpieczający z boków i zamykający. Co jakiś czas gdzieś rozlegają się jakieś strzały.
Właściciel dobrze prosperuj ącego B org B agdad Ho telu, w którym zatrzymałem się po trudach długiej podróży, udziela praktycznej rady: "Dla swojego bezpieczeństwa powinieneś wydrukować koszulki z arabskim napisem Press, najlepiej: German czy French Press, ale nie Poland, bo żołnierze koalicji nie są postrzegani jako wyzwoliciele".
Do Mosulu dotarłem po długich tarapatach. Urzędnik MSZ w Warszawie zapewnił, że wjazd do Iraku z Syrii jest całkowicie otwarty. Zatem nie tracąc czasu, prosto z lotniska w Damaszku wyruszyłem autem do odległego o 850 kilometrów przejścia granicznego w Al YaRubiyeh. Po godzinnej wymianie kurtuazyjnych zwrotów i wypiciu dwóch kaw, kapitan imigracyjny skierował mnie do swojego przełożonego w... Damaszku. Był miły, ale i kategoryczny. "Tylko tam może pan uzyskać zgodę na wyjazd z naszego kraju do Iraku".
Postanowiłem spróbować szczęścia w Al Bukamal, czyli w połowie drogi do stolicy. I tu także oficer dyżurny, nie przerywając wertowania stosu paszportów, ugościł mnie kawą i zimną oranżadą. Podczas towarzyskiej rozmowy, trochę ostentacyjnie anulował, z pomocą dziurkacza, co trzeci, czy czwarty paszport iracki.
"O, widzi pan. Ten paszport jest dobry, ale pieczątka upoważniająca do opuszczenia kraju jest sfałszowana. Albo ten, na przykład, pochodzi z nielegalnej produkcji". W trakcie wprowadzania mnie w arkany podrobio nych dokumentów, nieoczekiwanie oświadcza, że nie może mnie wypuścić. Niezbędna jest zgoda jego zwierzchnika w Damaszku.
Nie powiem, ambasada polska zajęła się mną pieczołowicie, dziwiąt się jednak, że nie przybyłem do niej od razu. W nocie wysłanej jeszcze w czerwcu do MSZ informowała, że na wjazd do Iraku potrzebna jest zgoda syryjskich władz granicznych, chociaż można ją także uzyskat bezpośrednio na granicy. W drodze do Warszawy informacja ta stała się de/
308
informacją i w efekcie nierzetelności jakiegoś gryzipiórka straciłem trzy pełne doby w moim życiu i trochę zdrowia na pokonanie dodatkowych 1700 kilometrów. Polska placówka wystąpiła z pismem do syryjskiego MSZ, a to z kolei skierowało moją sprawę do centralnego biura imigracyj-nego, gdzie, tylko dzięki zaangażowaniu mojego przyjaciela biznesmena, zebrałem około tuzina podpisów niezbędnych do uzyskania niedużej pieczątki pozwalającej na kontynuowanie podróży.
Pozostawiam za sobą Mosul, bo chciałbym poznać inny Irak, rzadko i k I wiedzany przez dziennikarzy, mianowicie Kurdystan, odwiecznie walczący (i swoją tożsamość. Jego mieszkańcy stanowią największy na świecie, bo liczący ok. 25 milionów ludzi naród, nie posiadający własnego państwa. W 1926 roku Liga Narodów podzieliła te ziemie między Turcję, Irak, Syrię 11 ran, ale wieloletnie próby utworzenia republiki czy uzyskania niepodległości spełzły na niczym. Narastały różne konflikty i bratobójcze walki, po których I racki Kurdystan został dewastowany i represjonowany.
W 1991 roku Amerykanie zrezygnowali ze zdobycia Bagdadu. Wtedy wywierały na nich presję Arabia Saudyjska, która nie chciała ewentualnej demokracji w Iraku zdominowanym przez Szyitów, i Turcja, która obawiała się, że w demokratycznym kraju Kurdowie mogliby uzyskać autonomię, stając się przykładem dla 15 milionów rebeliantów kurdyjskich gotowych do separatystycznej rewolty. W rok później, po raz pierwszy w historii, udało się jednak utworzyć kurdyjski rząd. Jednak zawzięta rywalizacja i walka
0 przywództwo pomiędzy Patriotyczna Unią Kurdystanu (PUK) Dżalala I alabaniego i Kurdyjską Partią Demokratyczną (PDK) Maruda Barzaniego, spowodowała brutalną interwencję reżymu Saddama Husejna. Amerykanie zdołali jednak powstrzymać akcje zbrojne przeciw ludowi kurdyjskiemu.
Doktor Ali Mekan, absolwent Uniwersytetu Śląskiego i jego wieloletni svykładowca, dzisiaj dziekan wydziału weterynaryjnego na Uniwersytecie w Dohuk, z optymizmem patrzy na przyszłość Kurdystanu: "Zgodnie /. tradycją mojej rodziny ja także chwyciłem za broń i wiele lat spędziłem w szeregach partyzanckich, walcząc przeciwko przymusowej arabiza-v ji naszych wiosek. Do dziś, podobnie jak każdy dorosły Kurd, mam w domu kałasznikowa. Na szczęście dzięki niekontrolowanemu wybuchowi wolności wszystko to należy już do odległej przeszłości. Dziś czujemy się bezpieczniejsi, mamy godniejsze warunki życia i wiarę w lepsze jutro".
Ali pragnie pokazać mi okolicę. Jedziemy po górzystym terenie po-
1 iętym głębokimi dolinami. W charakterystycznych dla Kurdystanu wios-
309
Amerykański przyczółek w pobliżu granicy z Syrią
, V

kach zbudowanych z błotnych cegieł, mieszkają ludzie dumni, słynni z wytrwałości i męstwa. "Widzisz, Jacek Ali pokazuje mi wzgórze po drugiej stronie rzeki tam była kiedyś moja rodzinna wioska. Reżym Saddama zrównał ją z ziemią, podobnie jak kilka tysięcy innych osad. Niewielu pozostało wśród żywych, a okrucieństwa dyktatora są trudne do opisania".
Po godzinie dojeżdżamy do najwyższego szczytu górskiego pasma Ghora, na którym niczym twierdza średniowieczna widnieją ruiny jednej z dziesiątków megarezydencji Saddama, z której rozciąga się zapierający dech w piersiach widok. Jest weekend, wiele rodzin przyjechało tutaj na piknik, dużo jest osób młodych i nie brak też turystów arabskich.
Hamid El Rawi przyjechał tu z Bagdadu na kilka dni z żoną i szóstką dzieci. "Chcemy na łonie nieskazitelnej natury odpocząć od twardej rzeczywistości. Na ulicach stolicy panuje terror, strategia okupacyjna zawodzi i wydaje się, że jest ona drogą wiodącą donikąd. Mimo wszystko niepewność wyniesiona z akcji zbrojnej sił sprzymierzonych jest niczym w porównaniu z ludobójczą tyranią przeszłego czasu", mówi idealną angielszczyzną bagdadzki turysta.
Moją podróż kończę w Irbilu, stolicy jednego z dwóch kurdyjskich "rządów", będącego w strefie wpływów PDK. Mówi się, że jej twórca Mulla Mustafa Barzani na początku lat 60. pracował dla CIA, potem
310
Mosul. Poniżej, krajobraz po bitwie
i
311
150 dolarów
miejscowej walucie
współpracował trochę z reżymem Saddama. Partii PUK zaś, z siedzib;) w Sulejmanii, bardziej bliskiej Amerykanom, zarzuca się, że korzystała z silnego poparcia ZSRR i Iranu.
Przez wiele lat trwała zawzięta rywalizacja między dwoma ugrupowa niami, a chodziło głównie o zyski z eksportu ropy naftowej z terytorium Kurdystanu, chociaż problem dotyczył także i niedozwolonych chwytów mających na celu zapewnienie sobie większości głosów wyborców.
Doktor Mathat Suleiman, doradca ministra infrastruktury, absolwent wydziału budownictwa białostockiej politechniki, zapewnia, że obie frakcji zapomniały już o nieszczęsnych sporach i kilka lat temu zamknęły niechlubny rozdział historii. Pojednały się i przygotowują się do współ nych wyborów oraz powołania jednego parlamentu oraz nowego rządu. "Chcemy zapewnić sobie prawdziwą demokrację, otworzyć drogę dla in westycji międzynarodowych i wykorzystać w odpowiedni sposób dni gie co do wielkości złoża ropy naftowej na świecie. Nikt z nas nie śni o niepodległym państwie, chcemy jedynie autonomii w federalnym Iraku Ten pogląd powtarzają w nieskończoność wszyscy moi rozmówcy, bo zdaj.i sobie sprawę, że Turcja jest zbyt zaniepokojona możliwością uzyskani.
pełnej niepodległości.
Minister obrony narodowej frakcji PDK, 70-letni Hmida Fanda dysponujący kilkudziesięciotysięczną armią walecznych peszmergów, boj< > wników jednej z odnóg partyzanckiego ruchu oporu, mających wspaii i> w strukturach plemiennych, zapewnia mnie: "Życzymy sobie autonomii u łonie demokratycznego Iraku".
312
r
Ale nawet taki system mógłby rozgniewać Turcję, która od dawna uważa północny Irak za swoją strefę wpływów i z przyjemnością wysłałaby m .swoje wojska, tym bardziej że Amerykanie nie będący wstanie udźwignąć własnego ciężaru w Iraku i zapewnić mu szybką stabilizację, nie mają dość \\\ zbrojnych i liczą na dodatkowe kontyngenty, rzucam prowokacyjnie.
"W każdy poniedziałek mamy robocze spotkania z dowództwem amerykańskim, z którym utrzymujemy ścisłą współpracę. W epoce globa-li/.acji żaden problem nie może być traktowany jako wewnętrzny odpowiada zirytowany minister. Wszystkie mają charakter międzynarodowy. Nic nie może usprawiedliwiać ewentualnej interwencji Turków. Mylą się ii, którzy sądzą, że bez Amerykanów zginiemy. Jeśli jej retoryczne poparcie dla naszej demokracji okaże się bez pokrycia, mu utrzymamy się tutaj. Może nie dokładnie tu, ale gdzieś tam wskazuje odległe szczyty w trudno dostępnych górach. Przez kilkadziesiąt lat walczyłem w partyzantce na pierwszej linii. Zapewniam, że wejście żołnierzy tureckich na nasze terytorium zmusiłoby nas do zbrojnego powstania. Ja osobiście stanąłbym na jego czele".
"Amerykanie znajdują się w sytuacji nie do pozazdroszczenia mówi pragnący zachować anonimowość dziennikarz miejscowej gazety. (ż/.ynią wszelkie wysiłki, aby zjednoczyć oba nasze rządy, i z pewnością są gotowi zatroszczyć się o duże wsparcie finansowe w zamian za ułatwienie im życia, czyli akceptacji Turków na ziemi irackiej".
Kurdowie wiedzą jedno: nie mogą stracić historycznej szansy zbu-
Ś dowania od podstaw nowoczesnej demokracji: tolerancyjnej i świeckiej. W Irbilu poznaję lekarza Nebi Szerkaweya, od lat osiadłego w Białymstoku i reprezentującego PDK w, rozmowach na szczeblu rządowym.
"Historia Polski -*- mówi * pod wieloma względami podobna jest
i do naszej. Wy też wiele razy byliście pod zaborami, poznając smak goryczy i upokorzenia, ale dzisiaj macie wolność. Teraz nasza kolej".
Mosul2004
Ostatnie piramidy żagli
Statek żaglowy, tryumfalny wyraz ludzkiego geniuszu na morzu, wcielenie najdoskonalszego piękna, zapewni.-większą przygodę niż odrzutowiec. I nie ma na świec piękniejszych komend, niż: "przebrasować grotbramsel! "zwinąć górny marself, "poluzować fokstensztaksel!
314
Architektura składająca się z lin konopnych i płótna bawełnianego jest i uijpiękniejszą architekturą, jaką można podziwiać w naszej industrialnej epoce.
Takimi słowami Vittorio G. Rossi, współczesny włoski Joseph Conrad, lozpoczął przedmowę do mojej książki o wielkich żaglowcach szkolnych w czynnej służbie.
Na początku ubiegłego wieku niezdarne oceaniczne parowce zaczęły /decydowanie wypierać smukłe o harmonijnych kształtach klipry, ' isiągające rekordowe prędkos'ci kilkunastu węzłów, a trochę później także i stalowe olbrzymy windjammery, przewożące po 6000 ton ładunku, < tóre nie wytrzymywały wys'cigu ze statkami o napędzie mechanicznym posiadającymi większe walory ekonomiczne. Po II wojnie światowej zanosiło się już na całkowity zmierzch złotej epoki statków żaglowych, których eksploatacja okazała się nierentowna.
Niektóre państwa, wbrew wysokim kosztom utrzymania, postanowiły jednak zachować je na użytek szkoleniowy, ale nieoczekiwanie nadeszły trudne chwile. Katastrofa czteromasztowego barku niemieckiego "Pamir", który w 1957 roku w czasie huraganu na Atlantyku poszedł na dno z 74 kursantami i ui pokładzie, wstrząsnęła całym światem i rozpętała istną burzę na temat sensu przysposabiania do fachu marynarskiego na archaicznych jednostkach, kiedy 11 schyłku drugiego milenium dominuje wszechobecna technologia.
Statki napędzane siłą wiatru wygrały jednak batalię o przetrwanie. Wykształcenie oficera nie polega wyłącznie na nauczeniu go kierowania sta-i kiem, ale także, a może przede wszystkim na zahartowaniu do wykonywali ia męskiego zawodu w specyficznych warunkach, w codziennym trudzie na podniebnych rejach i w nieustannym zmaganiu z morskim żywiołem podczas żeglowania w spienionej kipieli, w zawiłym labiryncie mielizn, wysp i skał, w mglistą hub szkwalistą pogodę. Tylko w ten sposób nowicjusz może przemienić się w prawdziwego wilka morskiego.
Z sentymentem zachowuję w pamięci podróż na stumetrowej długości włoskim "Amerigo Vespucci", przypominającym XIX żaglowiec z eleganckim złoconym galionem dumnie głoszącym sławę florenckiego żeglarza. Panująca na nim niepowtarzalna atmosfera sprawia, że żaden rejowy statek świata nie budzi takiego zachwytu i nie może równać się z nim pod względem fascynującego piękna. Pomimo swoich 74 lat wciąż zadziwia idealnym stanem. Tekowy pokład lśni czystością, błyszczą ornamenty kabestanu, a mosiężny dzwon świeci niczym złoto. Anglicy nazywają to "ship shape", okrętowym fasonem, czyli wzorowym ładem i porządkiem.
315
O tak pedantyczną pielęgnację dba nie tyle 350-osobowa stała załoga, co 140 kadetów Akademii Marynarki Wojennej w Livorno, którzy po zakończeniu dwóch semestrów odbywają na tym żaglowcu swoją pierwszą morską praktykę. Nie jeden z nich przyznał, że z ogromnym trudem dobrnął do końca szkoleniowej podróży. Dzień zaczyna się od zwinięcia hamaków i toalety statku, czyli rytualnego szorowania cegiełkami desek pokładowych. Potem przychodzą wykłady, ćwiczenia i typowe czynności: naprawa żagli i olinowania, konserwacja kadłuba, roboty linowe, skrobanie rdzy z łańcucha kotwicznego, czyszczenie okuć, naprawy ciesielskie. W międzyczasie okrętowy dzwon swoim metalicznym dźwiękiem przywołuje część załogi na kolejną wachtę. Ktoś musi przecież dniem i nocą sterować statkiem, pełnić służbę obserwatora na "oku" i ustawiać do kierunku wiatru 2500 m2 żagli, równej powierzchni 15 boisk do siatkówki. Dzień w dzień ten sam precyzyjny rytm wytężonych prac, ten sam rygor i dyscyplina, co zresztą jest założone w planie podróży morskiej. Nie bez racji XIX-wiecz-ny tzw. "katechizm filadelfijski" przypominał marynarzom: "sześć dni będziesz pracować w pocie czoła, a siódmego będziesz szorował pokład
i skrobał łańcuchy".
O zachodzie słońca na "Amerigo Vespucci" wszyscy wolni od służby zbierają się na rufie do ceremonii opuszczenia bandery, która spływa wolno w trakcie odmawiania modlitwy marynarza. Po jej zakończeniu czekają ćwiczenia z sekstantem. A po co, skoro istnieje nawigacja satelitarna? A po to, aby nie zgubić się na oceanie, kiedy zawiedzie elektronika. Dlatego trzeba opanować trudną sztukę astronawigacji z jej skomplikowanymi rachunkami algebraicznymi, logarytmami i sinusami.
Kiedy zmęczenie osiąga swój punkt szczytowy i kursant zmoczony di >
ostatniej nitki bryzgami fal zasypia na stojąco, budzi go z letargu nowe
polecenie: "Wszyscy na pokład! Do zwrotu przez sztag!". Powiał przeciwny
wiatr i statek musi lawirować. Zatem należy wykonać niezliczoną liczbi,
skomplikowanych dla oka szczura lądowego czynności manewrowyi 11
przy 23 żaglach, używając do tego kilku kilometrów ciężkich lin: szotów
halsów i brasów. Przy słabym wietrze zwrot ten może zabrać nieraz i p< Ś
godziny i nie zawsze statek chce przejść linię wiatru. Wtedy trzeba ucieki*
się do wykonania długiego niezgrabnego zwrotu przez rufę. Dla wid/.
z zewnątrz taki manewr jest zawsze wspaniałym widokiem.
"Chłopiec wypływający pod żaglami na morze, wraca mężczyzn.i wspominał swego czasu amerykański admirał John Bergen. A Josip
316
Conrad, doświadczony kapitan żaglowca i najwybitniejszy piewca morza w literaturze światowej, podkreślał fakt modelowania duszy osobliwych ludzi, jakimi są marynarze, czyli hartu, odwagi, tężyzny i wytrzymałości. Mówił też, że właśnie na żaglowcu młody człowiek najlepiej uczy się pokory wobec nieprzewidzianego i bezustannie niebezpiecznego morza.
Jak formuje się charakter, widziałem w czasie letniej kampanii na duńskim rejowcu, pięknym i wyniosłym "Danmarku". Po wyjściu z portu 16-osobowa stała załoga z trudem dawała sobie radę z 60 praktykantami w wieku od 16 do 20 lat. Po kilku tygodniach surowej szkoły wyrósł zdyscyplinowany, /.żyty i zgrany braterski kolektyw. Nie zapomnę chuderlawego, z dziecinną buzią Kaata, który początkowo pozostawał w tyle za roślejszymi i silniejszymi fizycznie kolegami. Wydawało się, że nie podoła czteromiesięcznej próbie. Zadziwił wszystkich, okazał się jednym z najlepszych kursantów, stał się krzep-kim młodzieńcem i był najzwinniejszym na wantach.
Na wysokości Azorów trafiliśmy na sztorm. Dokoła rozpętało się piekło, ściany wody z hukiem zwalały się na pokład, wycie huraganowego wia-i ru i huk fal zagłuszały wszelkie rozkazy. Żołądek podchodził do gardła. W bezlitosnym zmaganiu z samym sobą i z żywiołem pewne czynności muszą być wykonane. I to dokładnie, żaglowiec bowiem musi trzymać się ustalonego kursu.
Koniecznym było zwinięcie żagli. Zawieszeni między niebem i rozsza-l.iłym morzem kursanci ze zgrabiałymi od zimna i wilgoci dłońmi, z trudem zbierali targane wiatrem, ważące co najmniej tonę nasiąknięte wodą |>tótno. Układając! krnąbrny żagiel w fałdy, przyciskali go brzuchem, po i /ym starali się przywiązać do rei. Kilka razy mieli już go poskromionego, ale w ostatniej chwili chłoszcząc nielitościwie, wyrywał się z rąk, zanim zdołali go zamocować". Wreszcie zdążyli, w przeciwnym przypadku burza porwałaby go na strzępy. Zgrany kolektyw raz jeszcze wykazał się wielkim, wspaniałym hartem ducha ludzi morza. Nie bez kozery mówi się, że dobrych marynarzy formują burzliwe morza.
Już samo utrzymanie się na rei zawieszonej na wysokości piątego czy ósmego piętra jest niebagatelną sztuką i wymaga nieugiętej woli. A co mówić o godzinnym zmaganiu, kiedy przy wściekłym kołysaniu statku, maszt trzęsie się i przypomina huśtawkę. Dziś, jak i kiedyś to bezcenne doświadczenie pogłębia poczucie odpowiedzialności, wzmaga czujność, rozwija cechy koleżeństwa, wzmacnia poczucie wiary we własne siły.
Wielki żaglowiec to nie tylko kolebka przyszłych kapitanów, to także
317
miejsce, gdzie pielęgnuje się dawne tradycje morskie, które tworzą swoisty savoir-vivre czy kodeks morski nie mający wprawdzie sankcji prawnych, lecz który zawsze jest respektowany przez ludzi morza. Statek szkolny pełni także rolę ambasadora swojego kraju, rozsławia jego imię, a także spełnia funkcję reprezentacyjną, podnosząc prestiż floty.
Zawinięcie fregaty przybranej galą flagową do portu pod jakąkolwiek szerokością geograficzną, towarzyszy uroczysty ryk syren okrętowych. Zwykle rezerwuje się jej najbardziej reprezentacyjne nabrzeże portu. Dla przygodnych widzów stanowi ona zawsze dużą atrakcję i wprawia w zachwyt tłumy ludzi przewijających się od rana do wieczora przez statek. Zdarza się, że jakiś emerytowany marynarz uroni łzę ze wzruszenia na wspomnienie swoich młodzieńczych lat. Bo właśnie na podobnym żaglowcu krzepły jego
mięśnie i formował się charakter.
Od pół wieku brytyjskie Stowarzyszenie Szkolenia pod Żaglami organizuje zloty żaglowców nazywane "Operacją Żagiel". Jej program przewiduje regaty, zawody sportowe, ale głównie integrację młodzieży i rozwijanie przyjaźni z załogami z różnych krajów. O organizację barwnegi > festynu ubiega się zawsze wiele portów, w których wielkie piramidy płótna są kluczowym punktem uroczystości narodowych. Rekordowe spotkań u miało miejsce w 1976 roku w Nowym Jorku. Spośród trzydziestu pły wających na świecie rejowców pieczołowicie restaurowanych, na zlot przy było aż 14. Takiego skoncentrowania floty Tali Ships', jak nazywają Anglicy rejowe statki, w naszych czasach nigdy nie widziano.
Zdarza się, że podobny do białego obłoku, uskrzydlony piramidą płot na statek, pojawia się w zasięgu widoczności jakiegoś statku pasażerskiemu Wtedy kapitan zmienia kurs i zbliża się do żaglowca z romantycznej ep< >K i zapewniając pasażerom obejrzenie niepowtarzalnego spektaklu.
Na "Amerigo Vespuccim" po dzień dzisiejszy opowiada się o spotk.i niu na środku Atlantyku. O zachodzie słońca podpłynął do niego potę/w lotniskowiec Stanów Zjednoczonych, z pokładu którego sygnalista zapyl.i' alfabetem Morse'a: "Jaki to statek?". Amerigo Vespucci, włoskiej mai\ narki wojennej" nadeszła odpowiedź. Wtedy rozbłysły kolejne fles/< "Jesteście najpiękniejszym okrętem, jaki kiedykolwiek spotkaliśmy n morzu", podczas gdy na jego pokładzie, oddano salut banderą. (i<-ściskający serce.
Polowanie na mamuty
Opuściliśmy już drogę, zwaną magistralnaja, która
przecina dwa tysiące kilometrów lasów, gór, bagien
i skał, od Jakucka do Magadanu na wybrzeżu Oceanu
Spokojnego. Z Susumanu dostajemy się helikopterem
na brzeg rzeki Sugaj, w środek nieskażonej natury.
319
Z lotu ptaka rejon ten przypomina nie kończącą się układankę, gdzie tundra i tajga, równiny i płaskowyże, bagna i kręte wstęgi rzek stanowią idealnie do siebie pasujące kawałki.
Podróż w poszukiwaniu mamuta, zwierzęcia, które od zawsze pobudzało ludzką wyobraźnię, kontynuujemy teraz łódkami wzdłuż niewielkiego dopływu Kołymy, której nazwa przywodzi ciągle na myśl smutnewspomnienia deportacji. Tutejsze łagry cieszyły się najgorsząsławą z powodu zimna, chorób, głodu, represji i wypadków umierało w nich rocznie 200 tysięcy osób. Więźniowie byli zmuszani do budowy baraków, dróg i mostów, mających usprawnić wydobywanie złota. Dziś nadal wydobywa się tu złoto.
Ale w tym regionie kryją się i inne bogactwa wielkie pozostałości szkieletów prehistorycznych gruboskórców. Geolog Staś Wołków zorganizował "polowanie" na mamuta, a mówiąc dokładniej na jego cenne kły. Od sześciu lat, czyli od czasu, gdy zabroniono handlu kością słoniową, mamucie kły stały się bardzo cennym towarem.
Władze Magadanu wystawiły nam niezbędne pozwolenia, jakich wcześniej nie udzielano obcokrajowcom, pod jednym warunkiem: nic mieliśmy prawa zabrać ze sobą zdobytego łupu. Od ponad roku obowiązuje tu nowe prawo, które chroni miejscowe bogactwa i zabrania ich wywozu, by skamieniałe znaleziska nie zniknęły na zawsze. Ostatni ogromny, ważący 200 ton ładunek sprzedano do Niemiec w latach 1990-1992, przy dyskretnej mediacji ze strony pewnej estońskiej spółki. Od tego czasu tylko sporadycznie docierają na Zachód partie z przemytu.
W epoce pierestrojki Staś, kierując zespołem staratieli, poszukiwać/.)' złota upoważnionych do działania w korytach rzek uważanych za mało ren towne, znalazł wiele kłów, które zapewniły mu dostatnie życie. Dzisiaj "biali-złoto" kosztuje jeszcze więcej i osiąga cenę 700 dolarów za kilogram.
By znaleźć mamucie kły, należy kopać w miejscach, gdzie zbiegają się rzeki. Tam, w zatoczkach, przenoszone przez wody w czasie przybo ru, osadziły się pozostałości prehistorycznych mastodontów. Z pomocy łopat przerzucamy kwintale ziemi i żwiru wzdłuż przybrzeżnej skarpy. 1\> wielu godzinach kopania docieramy do wiecznej zmarzliny. Sięga ona d<> głębokości kilkuset metrów i rozmarza w ciągu krótkiego lata zaledwie n.i pół metra od powierzchni. Kilka prób kilofem pokazuje, że ziemia jest twai da jak kamień. Przez dwa dni nie znajdujemy najmniejszego śladu kości.
Przesuwamy się 20 km w dół, gdzie wpada potok. Kolejne trzy dn
Wyroby pamiątkarskie z kła mamuciego
niewzruszenie odbiera im kły.
Magadan 1998
320
Dolina Gejzerów
Skalna ściana wyrosła przed nami zupełnie nagle,
przegradzając stromą dróżkę, którą wspięliśmy się
mozolnie aż do tego miejsca. Dalej nie ma przejścia.
Nasza ścieżka okazała się szlakiem wydeptanym przez
niedźwiedzie. Stajemy, porażeni wspaniałością i ogromem
otaczającej nas natury, ostentacyjnie bujnej, dzikiej
jeszcze i odległej od naszego świata o całe lata świetlne.
322
Kronocki Park Narodowy, położony w samym sercu półwyspu Kamczatka, na rubieżach Rosji, onieśmiela nawet takiego obieżyświata-
weterana jak ja. Rano widzieliśmy wielkie muflony, teraz spokojnie krąży nad nami legendarny sokół. To jest ich królestwo, a my, którzy dostąpiliśmy zaszczytu odwiedzin, zachowujemy należny szacunek i, ma się rozumieć, 11 iezbędne środki ostrożności.
Postanawiamy ominąć przeszkodę i wejść wyżej. Uprzedzono nas wprawdzie, że możemy natknąć się na niedźwiedzie, mimo to jednak stanąwszy < >ko w oko z wielkim, brunatnym osobnikiem, nieruchomiejemy z zapar-i ym tchem. Jest tuż, tuż, w odległości nie większej niż 30 m, gasi pragnie-nie w strumieniu. Zdaje sobie sprawę z naszej obecności dopiero wtedy, gdy stoimy już wszyscy bez ruchu. "Może usłyszał, jak szybko biją nasze serca"
powie później Annette. Pierwszą reakcją jest obezwładniający strach. Próbujemy przypomnieć sobie wszystkie zalecenia dotyczące zachowania w podobnej sytuacji.
Przede wszystkim należy zachować spokój. Nie wolno uciekać, ponieważ niedźwiedź na ogół nie atakuje, a jeśli mu się to czasem zdarzy, to tylko w obronie młodych. Trzeba pamiętać, że potrafi biegać dwa razy szybciej niż człowiek. Krewny amerykańskiego grizli parska groźnie, staje wyprostowany na tylnych łapach, wyszczerza zęby. W tej pozycji osiąga wysokość ponad 1 m i jest jeszcze bardziej przerażający. Nie mamy pojęcia, czy jest to postawa obronna, czy też wstęp do ataku. Na nasze szczęście wspaniałe zwierzę zmienia zamiar. Opada na cztery łapy, odwraca się i znika w podskokach pośród zielonej ciszy. Po tym pierwszym podniecającym doświadczeniu przestaliśmy odmierzać czas naszych wypadów w godzinach marszu i w kilometrach; ich rytm wyznaczały teraz kolejne spotkania z królem puszczy.
Wracamy do bazy późnym wieczorem. Claudio Sabelli, naczelny redaktor "Sette" ilustrowanego dodatku do "Corriere delia Sera" nie posiada się z zachwytu, marzy mu się ponowny przyjazd tu za rok. Jura Buchin, przyjaciel, jakich mało, od lat osiadły w Pietropawłowsku Kamczackim, podaje nam królewski posiłek. Na początek ikra, czyli kawior. "Sam go przyrządziłem uśmiecha się Jura pięć minut i gotowe". Potem jemy uchę, czyli zupę rybną, czerwonego łososia nerkę, wreszcie szczawyczę, potrawę z gotowanego łososia z sosem i warzywami. Łosoś będzie tu naszym codziennym pożywieniem. Na stole pojawia się butelka z żeńszeniem, nazywanym korzeniem życia. "Pijcie, pijcie zachęca Jura przed wami długie marsze, to wam doda sił". Nie dajemy
323
się długo prosić i raczymy się prastarym specyfikiem, który jak wieść niesie, jest również znakomitym afrodyzjakiem.
Witalij uśmiecha się, wysłuchując emocjonujących relacji z minionego dnia. Witalij Nikołajenko jest znawcą niedźwiedzi, a jego życie to fascynująca historia. Choć wygląda na więcej, ma 55 lat, rudawą brodę, pogodne spojrzenie, ogorzałą cerę człowieka spędzającego większość czasu na świeżym powietrzu i naturę optymisty. Już prawie ćwierć wieku tropi ślady niedźwiedzi na Kamczatce, która jest istnym rajem dla każdego przyrodnika.
Jest badaczem samoukiem. Znaczną część życia spędził w chatce, w której znaleźliśmy schronienie na czas naszego pobytu w tej okolicy, w rezerwacie przyrody rozciągającym się na obszarze 1 099 000 ha, gdzie tajga i tundra łączą się w jedno, a nad krajobrazem górują ośnieżone szczyty wulkanów. Park Kronocki, jeden z najbardziej znanych w Rosji, większy od Yellowstone, został uznany przez UNESCO za rezerwat przyrody
o światowym znaczeniu.
Na początku lat sześćdziesiątych na Kamczatce, której terytorium, trzy razy większe od powierzchni Polski, zamieszkuje mniej niż milion osób, żyło 15-20 tysięcy niedźwiedzi. Dziesięć lat później została ich połowa. "Zgodnie z moimi obliczeniami twierdzi Witalij tylko w 1991 roku kłusownicy zabili około 2000 sztuk". Toteż, oprócz badań nad tymi zwierzętami, staje w ich obronie. Raz nawet omal nie stracił życia, walcząc z uzbrojonymi bandytami, zagrażającymi niedźwiedziom. Pokazuje nam
ślady po głębokich ranach.
Przebywa tu od kwietnia do grudnia. Całe dnie spędza w kryjówkach, podpatrując zwierzęta. Po cichu, żeby im nie przeszkadzać, nagrywa na taśmę magnetofonową dokładne obserwacje, a wieczorem, przy świetle naftowej lampy, wpisuje do zeszytu cenne uwagi o zwyczajach i zachowaniach stopo-chodnych, zapełnia całe stronice drobiazgowymi rysunkami. Jego archiwum wypełniają zdjęcia i filmy, których wartość naukową trudno przecenić.
Czasami przyjeżdżają na wakacje dzieci jego trzeciej żony, dwudziestojednoletni Andriej i trzynastoletnia Katia, uwielbiające życie na łonie przyrody. A żona? pytam. "Tatiana pracuje w Pietropawłowsku Kamczackim, spędza tu co roku tylko miesiąc, ale i wtedy rzadko jesteśmy razem" odpowiada ze smutkiem. Natomiast Tatiana, inżynier budowlany, nie szczędzi pochwał: "Podziwiam pasję, z jaką Witalij angażuje się w te badania. W miarę skromnych możliwości staram się mu pomóc, sprawić, żeby oddalenie od domu było dla niego mniej dotkliwe".
324
Nazajutrz schodzimy do kanionu gejzerów. Wydmuchy, fumarole, błotniste kipiele przywodzą na myśl scenerię dantejskiego piekła. Tytaniczne siły wyzwalają się z wnętrza naszej planety. Znad skalnych ścian gór, pociętych jaskrawo zabarwionymi pasami minerałów, unoszą się obłoki pary, towarzyszy im ostry odór siarki i głuchy odgłos wytryskującej wody. Wygląda to lak, jakby rozpętały się naraz wszystkie moce i cała fantazja natury.
Dolina Gejzerów, odkryta dopiero w 1941 roku, ma 6 km długości i znajdują się w niej aż dwadzieścia dwa gejzery. Największy, Wielikan, ma otwór o średnicy trzech metrów i takiej samej głębokości. Co cztery godziny i dwadzieścia minut uaktywnia się, wyrzucając przez minutę piętnasto-metrowy strumień wody; para wznosi się na wysokość trzystu metrów. W sąsiedztwie znajdują się Dwojny Fontan, Rozowyj Konos i Żemczużnyj. Każdy z nich ma swój własny rytm, niezależny od pozostałych.
W Islandii widziałem turystów, którzy tak bardzo pragnęli mieć wyjątkowe zdjęcia, że wlewali do rozpadlin płynne mydło, a potem czekali na zwielokrotnione efekty wytrysku gejzeru. Tutaj jest to nie do pomyślenia. Witalij przestrzega, byśmy nie wrzucali do otworu kamyków, gdyż mogłoby to zaburzyć regularny rytm aktywności gejzeru. W 1981 roku tajfun uszkodził wiele gejzerów do tego stopnia, że zmienił się ich odwieczny cykl erupcyjny, który dopiero teraz ponownie się ustala.
Zachowując jak najdalej idącą ostrożność, ryzykujemy wejście na teren pełen pułapek, gdzie kryją się nagłe rozstępy gleby, a grunt bywa miejscami tak cienki i kruchy, że mógłby się zapaść pod stopami. Posuwamy się gęsiego, ubezpieczeni liną, badając krok po kroku podłoże.
Przez grube podeszwy trzewików czujemy ciepło ziemi w pobliżu gejzerów. Ostrożnie zbliżamy się do czerwonawego błota, które bulgocze i wyrzuca pęcherze wypełnione gazem. Robimy zdjęcia i schodzimy w kierunku strumienia, torującego sobie drogę pomiędzy olbrzymimi czarnymi skałami. Kłęby dymu wznoszą się do góry, przesycając powietrze zapachem siarki.
Z prawej strony ku lewej tryskają strugi wrzącej wody musimy iść tak, by mieć absolutną pewność, że nas nie dosięgną. Znalazłszy się na dole, stajemy na brzegu rwącego potoku, toczącego swe wody z takim hukiem, że próby normalnej rozmowy spełzają na niczym i musimy się nawzajem przekrzykiwać. Strome ściany kanionu wiszą groźnie nad nami, jakby za chwilę miały nas przytłoczyć. Z jednej strony są zupełnie jałowe i dymiące, z drugiej porasta je gęsta, intensywnie zielona roślinność.
Na rozległym stoku matka niedźwiedzica bawi się z dwójką swoich
325
Pasterze koriaccy
dzieci. Wyżej dostrzegamy dwa, potem trzy, a wreszcie pięć ogromnych niedźwiedzi, które wyruszają właśnie na poszukiwanie pożywienia. Witalij zna je wszystkie. "Ten na lewo mówi to Karnouchij, Oberwane Ucho, a ten trochę niżej to Impriewidionnyj, Nieobliczalny. Matka nazywa się Bielianka, czyli Biały Kosmyk". Wymienia je wszystkie po imieniu, z wieloma zdołał się zaprzyjaźnić. "Często z nimi rozmawiam, a one mnie rozumieją. Mogę do nich podejść, a nawet pogłaskać je. Ale zdarzają się też spotkania niebezpieczne, których się boję. Prawdę mówiąc, kontakty z tymi olbrzymami cechują się wysokim poziomem emocji".
Najgroźniejsza przygoda przytrafiła mu się zimą przed czterema laty. Fotografował właśnie już jakieś dziesięć minut samicę i jej dwoje młodych, gdy ta niespodziewanie ruszyła do ataku. Nie pomogło odrzucenie kurtki na ziemię. Zazwyczaj zwierzę podchodzi do przedmiotu pozostawionego przez intruza, długo go obwąchuje, po czym oddala się w spokoju. Tym razem jednak stało się inaczej, niedźwiedzica kontynuowała swą szarżę. "Był wtedy bardzo głęboki śnieg, więc nie mogłem szybko biec wspomina Witalij. Rzuciłem się do ucieczki po stromym zboczu głową w dół, koziołkując, ale ona dopadła mnie. Nie wiem, ile razy znalazłem się pod nią, a potem nad nią. Wydawało się, że mój koniec jest nieuchronnie bliski. I właśnie wtedy, gdy tak leciałem w dół jak szalony i straciłem prawie całą nadzieję, zdołałem uchwycić się jakiegoś dużego krzaka, który nagle pojawił się na mojej drodze. Zwierzę miało słabszy refleks i minąwszy mnie, dalej zsuwało się po stoku. Nie mogłem utrzymać się na nogach, do dziś nie wiem, jakim cudem udało mi się dowlec do domu". Po skończeniti opowieści nasz przyjaciel uśmiecha się.
Dolina Gejzerów. Poniżej, jeden z 22 czynnych kamczackich wulkanów
1
326
Niedźwiedzie są niekwestiowanymi władcami tej nietkniętej przez człowieka, dziewiczej ziemi. W rezerwacie zapowiedniku jest ich około 600, więcej niż zwiedzających w 1992 roku. Przed laty można tu było dojść pieszo z miejscowości Żupanowski, dokąd docierał statek. Potem przez długi czas rezerwat był niedostępny dla turystów. Dzisiaj można tu dotrzeć wyłącznie helikopterem. Lot z Pietropawłowska trwa godzinę i piętnaście minut i kosztuje sześćset dolarów kwota astronomiczna dla przeciętnego rosyjskiego obywatela. Nieliczni zwiedzający, których stać na wynajęcie helikoptera, schodzą do Doliny Gejzerów i spędzają tam parę godzin, podziwiając zachwycający spektakl, a potem wracają do domów.
Od czasu do czasu pojawiają się znane osobistości. Kiedyś Borys Jelcyn urządził tu piknik. "Główną atrakcją była wódka" komentuje jeden ze świadków. Wanny połączonej z małym gejzerem, w której codziennie bierzemy kąpiel, używała pierwsza kosmonautka Walentyna Tierieszkowa (trzydniowy lot w czerwcu 1963 roku) i Jurij Romanienko, wówczas świeżo po rekordowym pobycie w przestrzeni kosmicznej przez 326 dni. Byli tu między innymi pewien amerykański senator, jeden z głównych dyrektorów japońskiego koncernu elektronicznego oraz Raul Castro, kubański minister obrony.
Witalij nie dba o sławę. Jest prosty i skromny, kocha prawdziwe życie, nie skażone przez cywilizację. W zeszłym roku po raz pierwszy w życiu znalazł się za granicą, w Tokio, aby wygłosić referat na kongresie ochrony środowiska. Doznał szoku. "Miałem w głowie taki zamęt, że dopiero po powrocie zdołałem odzyskać spokój" wyznaje przyjaciel niedźwiedzi.
Pewnego dnia znaleźliśmy się w Dolinie Śmierci. W 1975 roku wulka-nolodzy odkryli tu niesamowite cmentarzysko wszelkiego rodzaju zwierząt i ptaków. Wielkie pomory powodowane są przez panujące warunki klimatyczne. Zdarzają się bowiem bezwietrzne dni, kiedy ciśnienie atmosferyczne spada bardzo nisko i trujące wyziewy wulkaniczne nie mogą się wówczas rozproszyć w powietrzu, lecz ulegają kumulacji na małym obszarze.
Pod wieczór docieramy do kolejnego szczególnego miejsca: kaldery Uson. Jest to płaszczyzna o średnicy 12 kilometrów, powstała na skutek dwóch erupcji wulkanicznych, które przekształciły wierzchołek góry w nieckę pełną kipiących wód siarkowych, gorących źródeł, jeziorek bogatych w minerały, pumeks, ołów, cynk, rtęć, gdzie teren przypomina ciasto fermentujące pod wpływem drożdży.
Zmęczeni całodziennym marszem, decydujemy się na ciepłą kąpiel w warunkach naturalnych, w jeziorku, w którym woda ma temperaturę co
I
najmniej 45C. Nie kąpiemy się jednak tak długo, jak zamierzaliśmy, gdyż woda jest zbyt gorąca osłabia i trudno w niej wytrzymać.
Piękne dni szybko minęły. Wracamy do cywilizacji. Z helikoptera możemy podziwiać rozciągający się pod nami w całej okazałości i majestacie Park Kronocki, zielone serce półwyspu. Lecimy niziutko, pod nami widać wielkie plamy lasów we wszystkich odcieniach zieleni, poprzecinane srebrzystymi wstęgami jeziorek, potoków, strumieni i rzek, które wypływają z załomów górskich, krzyżują się na zielonym tle, znikają w wąwozach. Gdzieniegdzie wiją się jęzory śniegu, rozłożone między strefą zieleni a niektórymi wulkanami. Patrzymy na nagie, jałowe stożki, na /.astygłe strumienie lawy, która pochłonęła wszystko, co napotkała na swej drodze i zabarwiła stoki na żółto, na kolor ochry, na czarno, w zależności < >d rodzaju wyrzucanych w czasie erupcji minerałów. Lecimy nad kraterami, wpatrując się jak urzeczeni w wypełniające ich zagłębienia turkusowe Kziorka o wodzie pomarszczonej przez wiatr. Za dużo tych wrażeń, jak na Śden raz. Za dużo wrażeń ledwie powstaną, już ulegają zatarciu przez mne, nowe, jeszcze bardziej nieoczekiwane.
Lądujemy na jedynym obszarze porośniętym trawą wokół nie-
ŚŚ.o rozciąga się prawdziwa podzwrotnikowa dżungla, liście i trawy są
wyższe ode mnie. Schodzimy środkiem zbocza ledwo widoczną ścieżką,
I >o miękkim, zapadającym się gruncie, do spowitego zasłoną mgły stru-
i ienia, który właśnie w tym miejscu tworzy kaskadę spadającej z impetem
ody. Dookoła unoszą się chmary komarów tak gęste, że prawie nic nie
idzimy. Wygłodniałe, rzucają się na nas, gdy tylko wychodzimy z wody.
1 Iprzedzano nas zresztą, że są w tych okolicach miejsca, gdzie na jeden
hektar przypada kwintal komarów, ale nie chcieliśmy w to uwierzyć.
Tym, co w tych bezkresnych przestrzeniach najbardziej fascynuje, .i jednocześnie przeraża, jest całkowity brak śladów ludzkiej obecności. Jak i Idem sięgnąć, nie widać ani jednego domu, żadnej drogi ani przewodu i Icktrycznego, nic tylko lasy, góry i rzeki.
Pietropawłowsk Kamczacki 1990
328
r
Raj
NA ZIEMI
Kiedy kapitan Cook, pierwszy Europejczyk, który wpłynął do jednej z zatok Tahiti, powrócił do tego samego miejsca w 1769 roku, czyli tylko dwa lata po swojej wizycu napisał, że wyspa "zmieniła się radykalnie". Od tamtej por> podobne refleksje przewijają się niemal /. u wszystkich podróżników powracających na tę wysp, Głośni pisarze, dziennikarze, popularni kompozytor/s znani reżyserzy czy bogaci turyści, nikt z nich nie uchroń, I się przed tym, aby nie podkreślić, że wyspy nie są te sann
330
Pisząc, że Tahiti zmieniło się, James Cook miał na myśli przybycie misjonarzy, którzy odrzucili bóstwa i wierzenia krajowców oraz przykryli wdzięki nagich do tej pory dziewcząt. Nie zastał już wolnej miłości. ()jcowie kalwiniści wyplenili pradawne tradycje, głosząc etykę seksualną, i normalną dla Polinezyjczyków, która burzyła odwieczne tabu, odbierając nawet to, co było dla nich treścią życia: taniec. A szło o zmysłowy tamur, przeklęty za "diabelskość".
Po Jamesie Cooku nie ukrywał słów krytyki także Paul Gauguin, który w listach do przyjaciół i w rękopisie Noa-noa żalił się na innowacje, które "podcinają korzenie szlachetnej kultury". Słynny malarz uważał, że wyspy i ich mieszkańcy zmienili się na gorsze.
Czy nie był to wyrok zbyt pobieżny? Staram się chłodno przyjrzeć realiom tych wysp. Czy rzeczywiście zmieniły się. Na lepsze czy na gorsze? (;/.y tylko na tyle, na ile dzień po dniu zmienia się cały świat?
Papeete, kopia prowincjonalnego miasteczka francuskiego, główne t entrum Francuskiej Polinezji, ze swoim zatłoczonym reprezentacyjnym In 11 warem, shopping-centrem, fast-foodami, głośnym trąbieniem trucków, wehikułów czasu, betonowymi gmachami, portowym brudem, z każdym łliiiem rzeczywiście staje się bardziej odmienne od idealnego modelu, /.istanawiam się jednak, czy jest sens rozczulać się nad tym, bo w ciągu wiciu lat moich wędrówek po najróżniejszych zakątkach globu, byłem świadkiem zmian na dużo gorsze.
Negatywne wrażenie zmienia się wraz z oddalaniem się od miasta W kierunku zdecydowanie pięknego interioru wyspy. Pojawiają się malowniczo usytuowane gaje palmowe, górskie potoki, połyskliwe wodospady, 1 /, przeciwnej strony przejrzysta laguna.
Wydaje się, że naWet słynne z obrazów Gauguina vahine, kobiety
uliitańskie o złotobrunatnej karnacji, są tutaj bardziej interesujące. Noszą się
dumnie, zachowując lekki chód. Są miłe, ale czy naprawdę urodziwe, jak głosi
i Uderza w nich przede wszystkim kolorystyczna atrakcyjność. Owinięte
; >, kokieteryjnie przewiązanym w biodrach, z puszystymi, kruczoczar-
i pełnymi blasku włosami rozpuszczonymi na ramionach, ozdobionymi
nobiałym kwiatem tiarę, podobnym do jaśminu, bądź ognistym hibisku-
rzeczywiście przyciągają uwagę niepowtarzalną urodą. A jak wygląda
va swobody seksualnej ? Marcel, paryżanin zadomowiony tu od lat, uważa,
ibiety zamężne nie gardzą awanturami miłosnymi. Do seksu podchodzą
.. i /ą swobodą i naturalnością, pozbawioną fałszywej skromności.
Ś^Ś""
331
Jeśli ktoś spojrzy mniej sentymentalnie, to przekona się, że Polinezja zachowała swoje oblicze, pomimo oddania do użytku lotnisk gotowych przyjmować codziennie na Tahiti, Bora Bora czy Moorea setki pasażerów łaknących przeżycia niepowtarzalnych wakacji.
Tahiti, podobnie jak i cała Francuska Polinezja uchowało się od "skażenia" języka francuskiego. Problem taki dotyczy wysp Samoa, Hawaii czy Fidżi, gdzie od lat mówi się wyłącznie po angielsku. Godny pochwały jest spontaniczny stosunek Polinezyjczyków i ich metyskich dzieci do otaczającej przyrody. Nie tylko sami dbają o ekologię, zmuszają też białych imigrantów, aby dostosowali się do niepisanych, ale bardzo precyzyjnych norm. Jako ciężki grzech traktuje się na przykład każde zanieczyszczenie laguny czy ścięcie palmy kokosowej bez zatroszczenia się o posadzenie trzech na jej miejsce.
Trudno mi powstrzymać się od opisania pierwszego spotkania z archipelagiem Tuamotu. Przez okno samolotu widać było lagunę i rafę, to jest na wpół zatopioną barierę koralową oddzielającą niczym blizna szafir oceanu. Jak sięgnąć okiem kreśliła, wymazywała i ponownie szkicowała linię przyboju.Tę koralową granicę między oceaniczną falą i spokojem laguny Anglicy w XVII wieku nazwali reefem.
Poznałem wtedy z bliska ten laurowy wieniec okalający tropikalne wyspy, żeglując na pokładzie wysłużonego szkunera. Była noc i niskie oraz wąskie pasemko było z morza zupełnie niewidoczne. Tylko w ciszy, wsłuchując się w oddech oceanu, można było odróżnić odległy, odwieczny pomruk, który w niecałą godzinę przemienił się w ponury, rytmiczny łoskot. Nawet światło księżyca nie pomogło niczego dostrzec. Dopiero o świcie zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie byliśmy narażeni. Ten reef jest dziś tak samo egzotyczny i niebezpieczny jak i w odległych czasach.
Oczywiście widoczne są pewne zmiany. Tubylcy rzadko używają piróg z żaglem, który zastąpili bardziej praktycznym motorem. Nikt też nie łowi ryb za pomocą harpuna, używa się sieci i wędek. Coraz mniej Polinezyjczyków zajmuje się też zbiorem kokosów, których miąższ dostarcza cennej kopry, zapewniającej zawsze oprócz bogactw oceanu podstawy egzystencji miejscowej ludności. Dziś kokosy po prostu gniją. Nic więc dziwnego, że pomimo płodności gleby, większa część produktów żywnościowych jest droższa od importowanych z Nowej Zelandii czy z Francji.
Mieszkańcy Oceanii nie lubią się spieszyć i troszczyć o jutro. Tak jak dawniej żyją dniem dzisiejszym, opieszale, beztrosko i z dużą pogodą ducha. "Ten dostanie się do krainy raju, kto umiał radować się życiem"
332
mówi stare porzekadło. "Lepiej być leniwym niż martwym" głosi inne, .1 Ugo Mazzavillani, właściciel prestiżowego podwodnego centrum "The Six Passengers" na Rangiroa, uzupełnia "Pot polinezyjski jest uważany za najdroższy na świecie". Wyspiarze więc nie przepracowują się. Utrzymują się z wynajmu przyjezdnym chat, organizują im wycieczki po atolu i tradycyjne grille, nie zabiegając jednak zbyt usilnie o klienta.
Niewiele miejsc na naszej planecie jest w stanie zauroczyć tak bardzo woim nieuchwytnym czarem i szczególną atmosferą egzotyki, jak zatoka i ooka na atolu Moorea otoczona imponującą dzikością spiętrzonego pasma gór wulkanicznych, których ostre szczyty sięgają błękitnego nieba na wysokość powyżej kilometra. Odkryłem je latem ubiegłego roku, chociaż 11 iż niejednokrotnie bywałem na wyspach Oceanii. To kapitanowie Cook, Wallis i Bougainville byli pierwszymi Europejczykami, którzy w II połowie \ VIII wieku odkryli te widoki i przyczynili się do narodzin mitu ziemskiego raju i wiecznej szczęśliwości. Propagowane później przez niezliczoną i rmię znanych reżyserów, kompozytorów czy malarzy, fascynują po dzień l/.isiejszy. Do ich grona dołączył niedawno także Jan Jakub Kolski, który ivlaśnie tu zrealizował serię filmów dokumentalnych.
Krajobraz spokojnych wód zatoki zdobi kilkadziesiąt jachtów na kotwicy, pośród których dominuje ogromna biała sylwetka superkomfor-i owego statku wycieczkowego, na którym przybyło tu ponad tysiąc '.imożnych pasażerów, głównie Amerykanów, złaknionych polinezyjskie-;Ś,() uroku, dogodnych do wypoczynku warunków klimatycznych i atrakcji k rajoznawczych. Ttiż nad samą wodą rozłożyły się, ginąc w zaroślach, poje- lyncze chaty tubylcze o harmonijnych proporcjach, perfekcyjnie wtopio-i ie w krajobraz. A obok nich nieodłączne vaataia, śmigłe pirogi z bocznym 11 lywakiem, arcydzieło Szkutników polinezyjskich, które dzięki płytkiemu zanurzeniu mogą łatwo pokonywać płycizny koralowe.
W ciągu niecałej godziny samolot przenosi mnie z Moorea na Bora I tora, stanowiącej żelazny punkt w programie biur podróży całego świata. I rudno, bardzo trudno jest nie wyrazić zachwytu po wylądowaniu. ()graniczę się do syntetycznych słów, nieco banalnych, wyrażonych w książce Return to Paradise przez świetnego znawcę Pacyfiku, amerykań-Ś.kiego pisarza Jamesa Michenera, którego nie mogę posądzać o uniesienie łatwym entuzjazmem: "Jest to najpiękniejsza wyspa świata".
Trudno mu zaprzeczyć. Po zwiedzeniu Raiatei, Huahine, Rangiroa, Ylaupiti i jeszcze wielu innych wysp odległego świata zagubionego w przestrze-
333
I
Autor w roli znudzonego turysty na Bora Bora
ni, mogę przyznać, że Bora Bora reprezentuje cos' więcej, co daje jej pełne prawo do miana Perły Pacyfiku, a może nawet i Edenu, jak utrzymują niektórzy.
Bora Bora, czyli "Pora Pora" dla jej 4 tysięcy mieszkańców, jest najmniejszą w archipelagu Wysp Towarzystwa. Ten skrawek górzystej ziemi o wielkości 38 km2, posiadającej oryginalny krajobraz z bazaltowymi szczytami Otemanu i Pahia i noszący muzyczną, niczym śpiew morza nazwę, obejmuje dwa intrygujące oblicza mórz południowych. Pierwsze to wyspa pochodzenia wulkanicznego, leżąca pośród laguny, drugie to cienki wieniec "motu", malutkich wysepek koralowych pokrytych palmami kokosowymi, okalający wyspę i chroniący lagunę przed oceaniczną falą.
Przyroda obdarzyła wyspę wszystkim, co miała najpiękniejszego. Wiecznie zielona i wciąż kwitnąca, zaskakuje przepychem roślinności o soczystej zieleni. W sielankowym rajskim ogrodzie odurza intensywny zapach kwiatów: azalii, rododendronów, fringipanii i dziesiątek innych, zupełnie nieznanych. Myślę, że właśnie taki świat zastali pierwsi odkrywcy.
Niepowtarzalnego uroku dodaje rozległa, przeraźliwie szmaragdowa laguna, mieniąca się gamą kolorów, zmieniających się w zależności od głębokości wody. Dziś, tak jak i u zarania czasów, tętni bogatym życiem rafa koralowa. Tuż pod powierzchnią krystalicznej wody rozciąga się fascynujące podwodne królestwo, gigantyczne akwarium, w którym z mas-
334
Dzieło Gauguina stworzone na Polinezji. Poniżej,
Wyspa Moorea, z lewej Zatoka Cooka, podobno
najpiękniejsza na świecie

ką i fajką można podziwiać tysiące gatunków ryb, koralowców i innych zwierząt morskich. Oglądając w przejrzystej wodzie przepuszczającej dużą ilość promieni słonecznych kołyszące się pod wpływem ruchów wody czułki bajecznie kolorowych koralowców, odnosi się wrażenie, że jest się w jakimś fantastycznym ogrodzie, istnej krainie cudów. Zwracają uwagę ryby o jaskrawym ubarwieniu, niektóre z ciekawości podpływają do intruza, inne mają zdolność natychmiastowej zmiany kolorów i wzorów oraz wtapiają się w otoczenie, gdy tylko poczują niebezpieczeństwo. Istny kolorowy kalejdoskop sycący oczy coraz to nowymi kompozycjami.
Czy Polinezja utraciła coś ze swojego czaru? Gotów jestem przyznać, że niewiele. Nie zmienił się kolor laguny ani zapach kwiatów, pozostał ten sam przepych bujnej roślinności, ten sam ocean i wygasłe wulkany. Nie zmieniła się głucha muzyka przyboju i majestatycznie białe obłoki wiszące nad wyspami. Nie wierzę, aby w najbliższej przynajmniej przyszłości wyspy mogły stać się pewnego rodzaju skansenem, jak to niektórzy prorokują.
Europejczycy tu osiadli lubią powtarzać: "Dwa tygodnie na Polinezji to za długo, dwa miesiące za krótko". Wielu przyjeżdża tutaj, aby osiąść na stale.
Stanisław Wiśniewski opuścił Polskę trzydzieści lat temu i kupił malutkie "motu", koralową Mai Moana Island, 10 minut motorówką z lotniska, aby oddać się spokojnemu życiu. Ale i tutaj nie jest ono zupełnie wolne od problemów. "Nawet dla największego mizantropa izolacja Bora Bora nie jest łatwa do zniesienia żali się pan Stanisław. Znalezienie kogoś, kto zreperuje dach czy wymieni rurę kanalizacyjną, jest prawie niemożliwe. Klimat, nie ma co mówić doskonały, ale wciąż jednakowy: dzień i noc, lato i zima, zawsze 28C. Działa stresująco. Mieszka się wprawdzie cudownie, ale trzeba mieć konto w banku, aby przynajmniej raz w roku pojechać, na przykład do Europy, żeby odetchnąć od monotonnego szelestu liści palm kokosowych".
Bora Bora 200j
Śladem Jacka Londona
Legendarna epopeja poszukiwaczy złota z Klondike
pozostawiła wyraźny ślad w mojej wyobraźni. Jako chłopiec
marzyłem o przeżyciu przygód tych pionierów, którzy pod
koniec ubiegłego stulecia, walcząc z zimnem
i niebezpiecznymi wodami Jukonu, niezmordowanie zdążali
do złotonośnych terenów na zachodnim krańcu Kanady.
W owym czasie Jukon w swoim górnym biegu przebijał się przez s/.ący się złą sławą Miles Canyon, głęboki wąwóz o stromych ścianach t /.arnego bazaltu. Miejsce to napawało strachem wszystkich, którzy rydowali się na spływ tą rzeką. I niejednego spotkała tu tragedia, często Iidnie zbudowane tratwy rozbijały się niczym zabawki i niewiele było rily szans, aby wyjść z życiem.
Dzisiaj żegluga na tej arterii nie stanowi już takiego zagrożenia,
Hiieważ zbudowana zapora wodna i sztuczne jezioro znacznie ograniczyły
i ilkość prądu. Pozostało jednak nadal jedno miejsce, kilka godzin drogi
tamy, gdzie wartki prąd i niebezpieczne bystrza stanowią wciąż jeszcze
, zwanie dla poszukiwaczy przygód.
Na początku lat siedemdziesiątych pływałem jako oficer nawigacyjny statkach bandery panamskiej. Po sześciomiesięcznym rejsie pomiędzy nami Indochin, Japonii i Indonezji mój kontrakt z armatorem kończył się ^ ';i ncouver. Prawdę mówiąc miałem już dosyć morza, planowałem podróż nochodem terenowym przez całą Afrykę, z Tangeru do Kapsztadu, unierzałem czym prędzej wracać do Europy.
Trzy dni pobytu na lądzie wystarczyły, aby zmienić radykalnie moje my. Przypomniały mi się męskie przygody Jacka Londona i Klondike,
337
które było zupełnie niedaleko stąd. Wystarczyło kilka godzin na przeanalizowanie projektu i powzięcie decyzji o spłynięciu Jukonem. Tak, zupełnie nieoczekiwanie, narodził się pomysł podróży, będącej początkiem mojego nowego stylu życia, który trwa już długie lata i w dalszym ciągu pociąga
mnie i fascynuje.
Zupełnie przypadkowo zaprzyjaźniłem się wówczas ze Stephanem Krahlem, szwajcarskim obieżyświatem, wiecznie poszukującym nowych wrażeń, który od pierwszej chwili zaproponował mi swój udział w tym rejsie. Jako doświadczony globtroter wydał mi się odpowiednim towarzyszem i już następnego dnia byliśmy gotowi do wyjazdu.
Nasza przygoda zaczęła się w Whitehorse, mieście, które w czasach gorączki złota było punktem tranzytowym. Mimo że liczy mniej niż 20 tysięcy mieszkańców, jest stolicą terytorium Jukon. Na lewym brzegu widoczne są trzy stateczki, które do niedawna utrzymywały łączność z Dawson. Zakończyły one swój żywot w momencie otwarcia nowej drogi
łączącej te dwa miasta.
Zwiedzamy niewielkie muzeum, gdzie wystawiony jest między innymi mały wózek z drewnianymi kołami, używany kiedyś na kolei. Na ścianie rzuca się w oczy pożółkłe zdjęcie roznegliżowanej kobiety, może trochę zbyt wulgar nej, ale z pewnością przyciągającej uwagę. Nazywała się Diamond Tooth Lii)', w jednym z zębów bowiem miała założony sporej wielkości diament. Podpis pod zdjęciem informuje, że zmarła w Seattle w bardzo podeszłym wieku, wbić dzie, po sprzedaniu wszystkiego co cenniejsze. Inna fotografia ukazuje kolejna piękność, Klondike Kate, kanadyjską Wenerę na usługach setek, a może nawet tysięcy mężczyzn. Przyjechała tutaj z walizką pełną strusich piór i poszukiwa cze złota tracili dla niej głowę, szczególnie gdy tańcząc na stole, pokazywała u > wszystko, czego prawdziwa dama nigdy by nie pokazała.
Kate, Lily, zawodowi szulerzy i sklepikarze mieli w tamtych latat I > więcej szczęścia niż sami poszukiwacze złota. Mleko skondensowane, sn! czy buty z cholewami były w cenie złota i nic dziwnego, że najlepsze inu resy robili ludzie, którzy z wydobywaniem złota nie mieli nic wspólnego. W ciągu dwóch dni zdążyliśmy zrobić wszelkie niezbędne zakup-poczynając od najważniejszego używanej kanadyjki, a skończywszy 11 śpiworach, namiocie, karabinie, sprzęcie rybackim i konserwach.
"Czeka was duża przygoda, ale musicie też mieć oczy zawsze szerol otwarte. W ubiegłym roku zaginęło na Jukonie trzech turystów francusk k I ostrzegł nas policjant, który wypisał nam zezwolenie na spływ rzel.
338
Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z trudów i niebezpieczeństw, które będą na nas czyhać na terenie jednego z najbardziej dzikich obszarów Ameryki Północnej. Byliśmy jednak przekonani, że w zamian dane nam będzie przeżyć przygodę wyjętą niemal z książek Jacka Londona.
Tak naprawdę nie ustaliliśmy wcale miejsca docelowego, nie było też mowy o dopłynięciu aż do morza, odległego o prawie 3 tysiące kilometrów. Płynąc bez motoru, mogliśmy liczyć wyłącznie na własne siły. Nie wiedzieliśmy, na jak długo ich wystarczy.
W upalne lipcowe popołudnie pozostawiamy Whitehorse i wkrótce potem za naszymi plecami giną ostatnie ślady cywilizacji. Przez pierwsze godziny zapoznajemy się z naszą kanadyjką, jej kaprysami, chwiejnością, obserwujemy uważnie rzekę, aby lepiej wykorzystać jej prąd. Są chwile, kiedy wydaje się, że zupełnie nie ma prądu, ale przyjrzawszy się lepiej brzegowi, przekonujemy się, że nurt wielkiej rzeki wyraźnie niesie naszą łódź.
W tych stronach nie ma dróg, skupiska ludzkie na brzegu Jukonu są rzadkie i nic dziwnego, że towarzyszy nam poczucie całkowitego odosobnienia. Płyniemy bez słowa, kontemplując fascynujący świat, który nas otacza. Mijamy niski brzeg pokryty lasem jodłowym i sosnowym. Ogromne przestrzenie porośnięte są mchem, krzewami jagód, karłowatymi brzozami. Drapieżne ptaki opuściły swoje niebotyczne gniazda i szybują unoszone przez niewidzialne prądy powietrzne.
Rzeka przecina tereny coraz bardziej dzikie. Lisica podbiega zupełnie blisko i najwyraźniej nie boi się człowieka. Przez dłuższy czas pozostaje w bezruchu, obserwując naszą kanadyjkę.
Pod wieczór zatrzymujemy się na kamienistej wysepce, gdzie rozbijamy obozowisko. Jesteśrmj solidnie zmęczeni, a obolałe ręce nie są w stanie utrzymać nawet kubka z kawą.* Szybko kładziemy się spać i dopiero przed godziną 7.00 wygramolamy się ze śpiworów.
Mijamy dawno porzucone osady Indian Tutchone: Lower Laberge, Big Salmon, Little Salmon, które przypominają o rybnym bogactwie tej rzeki. Mówią, że łososi jest dzisiaj w Jukonie niewiele, ale gdzieniegdzie spotykamy rybaków.
Jest rzeczą interesującą, że jeszcze do niedawna mapy kanadyjskie oznaczały rzekę, na której się znajdujemy, jako dorzecze Lewes, a prawdziwy Jukon zaczynał się w położonej niżej miejscowości Fort Selkirk, gdzie Lewes łączy się z rzeką Pelly. Niemniej jednak zicwsze panował chaos w nazewnictwie tej rzeki. Rosjanie przybywający od strony Morza Beringa
339
nazywali ją w języku Eskimosów Kwikpakn. Pionierzy, którzy docierali z Zatoki Hudsona, używali określenia Youcon, co w języku Indian Atabasca znaczy "wielka rzeka". I dopiero w 1883 roku amerykański porucznik Frederick Schwatka, który spłynął rzeką na tratwie aż do jej ujścia, nadał Jukonowi ostateczną nazwę.
W ciągu trzech dni przepłynęliśmy 250 kilometrów, więcej, niż mogliśmy przypuszczać. Zapomnieliśmy już o zmęczeniu, ale teraz dają się nam we znaki chmary komarów. Kiedy jesteśmy na wodzie, zawsze jest nieco wietrznie i zupełnie ich nie widać. Wystarczy jednak zatrzymać się na brzegu, by przekonać się o ich agresywności. Ktoś obliczył, że w tutejszym lesie na powierzchni jednego hektara bywa nieraz aż 12 milionów tych owadów.
Poniżej Laberge Jukon zwęża się zdecydowanie i pojawiają się kaniony o wysokich, pionowych ścianach, a w nich bystrza Five Finger. Nurt wody staje się o wiele szybszy i żegluga wymaga teraz dużej uwagi z naszej strony. Gładko prześlizgujemy się przez pierwszy skalisty stopień. Woda bulgocze jak w kotle. Nieregularna fala zalewa łódź. Lecimy na łeb, na szyję w spienionym nurcie, dziób unosi się i zanurza niebezpiecznie w głębinach. Po emocjach Five Finger rzeka staje się spokojniejsza i żegluga jest znowu relaksująca.
Wieczorem pierwsza, zapierająca dech w piersiach niespodzianka. Kiedy udaję się w poszukiwaniu drewna na opał, natykam się na pierwszego niedźwiedzia grizzli, który na szczęście jest daleko i jeszcze mnie nie spostrzegł. Wycofuję się ostrożnie i komunikuję przyjacielowi o moim odkryciu. "Musimy zachować ostrożność" dodaję.
Przed zaśnięciem długo zastanawiam się, jak można być ostrożnym na tych bezludnych połaciach Dalekiej Północy, gdzie żyje 35 tysięcy tych zwierząt i jedynie 25 tysięcy ludzi. W najgorszym wypadku mamy przecież karabin, uspokajam sam siebie. Tak czy inaczej próbuję sobie wmówić, że grizzli z pewnością pozostawią nas w spokoju, gdyż na tym terenie mają w bród pożywienia, poczynając od jagód i małych roślin, a skończywszy na różnych zwierzętach. Mimo wszystko pozostaje cień wątpliwości.
Dzisiaj zatrzymujemy się na noc w Fort Selkirk, składającym się z kilku rozpadających się domostw, szkoły i gąszczu zarośli. Pilnuje tego wszystkiego stary Indianin ze szczepu Atabaska, który prosi o wpisanie się do starej księgi pamiątkowej, w której pierwsze dedykacje pochodzą jeszcze z końca XIX wieku.
Jest upalny dzień i mamy ochotę na kąpiel, ale woda jest tak zimna, że wyskakujemy szybko na brzeg.
340
Przy ujściu rzeki White znika długi labirynt kamienistych mielizn, lukon staje się zdecydowanie szerszy, nurt szybszy, a woda traci swoją przejrzystość. Niedaleko przed nami przepływa łoś z małym. Jesteśmy tak zafascynowani pięknem przyrody, wspaniałym bujnym lasem na brzegu, że przez cały dzień nie zamieniliśmy ze Stephanem ani jednego słowa.
Następnym etapem jest Dawson, swego czasu centrum handlowe poszukiwaczy złota, obecnie chętnie odwiedzane przez turystów. Niektóre obiekty zostały odrestaurowane i nadal funkcjonują. W tea-i rze Gaslight Follies grywane są przedstawienia z tamtej epoki. W kasynie I )iamond Gerties Gambling Hali, jedynej sali w całej Kanadzie, gdzie 'lopuszczone są gry hazardowe, można szukać szczęścia w ruletce, w black l.icku lub w pokerze, a tancerki, przy akompaniamencie fortepianu, tańczą /.aleńczego kankana.
Miejscowe biuro turystyczne organizuje bezpłatne wycieczki po mieście / przewodnikami w strojach sprzed stu lat, którzy opowiadają legendarne historie. Na brzegu rzeki umieszczono na palach statek "Keno", który pływał jeszcze do 1956 roku. Podróż w dół rzeki, do Whitehorse, trwała i rzy dni, a z powrotem pięć.
Miejscowi Indianie są mili i grzeczni, ale tylko w chwilach, gdy zdarzy się, że są trzeźwi. Alkoholizm stanowi poważną plagę tych ziem, gdzie mróz blokuje wszelką działalność człowieka przez większą część roku. W niektórych miejscowościach zabroniona jest sprzedaż mocnych trunków i "poszkodowani" alkoholicy sięgają często po szampony lub płyny zapobiegające zamarzaniu olejów silnikowych.
Na obu brzegach rozciągają się małe wioski indiańskie i nieliczne cha-t ki poszukiwaczy złota, którzy często podejmują się dorywczych prac, aby zarobić trochę pieniędzy na utrzymanie.
W jednym ze starych numerów "Dawson News" natrafiam na opis gorączki złota. Pewien Amerykanin o nazwisku George Washington l 'armac, ożeniony z Indianką, płynąc 17 sierpnia po Rabbit Creek, niewiel-vim dopływie Thron-diuck, dojrzał wśród żwirowego dna żółty kruszec, leszcze tego samego dnia podniósł się krzyk: "Złoto, złoto!" i fala śmiałków z całego kontynentu, a także z Europy, rzuciła się pędem do rzeczki, która w międzyczasie zmieniła nazwę na Klondike.
Istniały wówczas dwa główne szlaki, którymi można było dotrzeć do złotonośnych terenów: statkiem do Morza Beringa, a potem boczno-kołowcem w górę Jukonu, aż do Dawson, pamiętając o tym, że rzeka
341
zamarza na początku października i można nią płynąć dopiero od końca czerwca. Drugą możliwością było przedostanie się statkiem z Seattle do Skagway na Alasce, a następnie przejście przez wyjątkowo uciążliwe przełęcze Chilkoot i White.
W obu wypadkach były to przedsięwzięcia bardzo trudne i nie bez przyczyny tysiące osób straciło życie w czasie tej przeprawy. Ci, którzy zdecydowali się na drogę dłuższą, przez Jukon, często byli blokowani przez lody i musieli podjąć ryzyko spędzenia surowej zimy pod namiotami. Nieliczni, którym udało się przeżyć, dopiero następnego lata mogli podjąć na nowo podróż z resztkami zapasów żywności.
Ci, którzy natomiast wybrali drogę dłuższą, ze Skagway, musieli pokonać wysoki łańcuch górski. Zgodnie z ówczesnymi przepisami każdy przybysz musiał być wyposażony w sprzęt do wydobywania kruszcu, żywność, ubranie i materiał do zbudowania sań lub tratwy. Po przejściu gór każdego czekała jeszcze długa droga Jukonem do Whitehorse, a stamtąd do Dawson. Każdy musiał taszczyć ze sobą 2 tysiące funtów, czyli około tony, bagażu. Nieprzestrzeganie zarządzenia pociągało za sobą odmowę pozwolenia na przebywanie na tych terenach. Decydowała o tym Królewska Policja Konna, która strzegła granicy i troszczyła się, aby nikt nie zmarł z głodu w czasie drogi.
I pomyśleć, że każdy musiał transportować na plecach cały ten dobytek, pokonując wzniesienia z tysiącami stopni wyrąbanych w lodzie, wszystko to w przejmującym mrozie i wichrze. Ci, którym udało się pokonać nieludzkie trudności tej straszliwej trasy i dotarli do Dawson, musieli przystosować się do katastrofalnych warunków sanitarnych obozowego życia i mieć nadzieję, że otrzymają licencje na skrawek terenu, gdzie rzeczywiście znajduje się złoto.
Latem stolica złota tonęła dosłownie w błocie i z wielkim trudem broniła się przed pożarami. Ludzie żyli jak desperaci, w nędzy i brudzie, z jedną tylko myślą, gdzie znaleźć złoto, jak wydobyć go więcej. A ci, którzy stali się już posiadaczami fortuny, bali się zmrużyć oko w obawie, by ktoś ich nie ograbił.
Gorączka złota trwała ponad dwadzieścia lat i chyba ze sto tysięcy ludzi zdecydowało się szukać tutaj szczęścia. Do Dawson dotarło nie więcej niż 30-40 tysięcy, a tylko dziesięć procent awanturników wróciło do domówi z bogactwem. Niektórzy, zawiedzeni porażką, po miesiącach trudów i poświęceń, popełniali samobójstwo.
Wieczorem idę na wzgórze, z którego Jukon wygląda jak błękitna
342
wstęga wijąca się pośród zielonego morza lasów, aż do horyzontu, gdzie pojawia się łańcuch górski. Jutro wyruszę w dalszą drogę samotnie. Mój kompan uznał za stosowne zakończyć przygodę i wrócić do domu. Ja chcę dopłynąć jeszcze do Alaski, o dwa dni drogi stąd.
Spokojna arteria przecinająca dzikie terytorium staje się jakby inną rzeką. I 'ojawiają się bagniste brzegi i liczne ślady obecności niedźwiedzi. Dostrzegam, /c z brzegu obserwuje mnie karibu ścierający sobie rogi o drzewo. W miejsce drzew iglastych pojawia się tundra z karłowatymi zaroślami. Cisza jest tak przejmująca, że plusk wiosła wydaje mi się prawie ogłuszający. Zrywa się porywisty, przeciwny wiatr, który próbuje wyrwać mi pagaj z ręki. ()garnia mnie przejmujące zimno i tylko przy wieczornym ognisku udaje mi się całkowicie rozgrzać. W nocy słyszę długie, przeciągłe wycie wilków i podświadomie przysuwam do siebie gotowy do strzału karabin.
Przecinam 141 południk stanowiący granicę między Kanadą i Stanami Zjednoczonymi. Nie ma tutaj żadnej kontroli paszportowej ani celnej. Pierwszym osiedlem w Alasce jest Eagle, położone w zakolu rzeki i otoczone pasmem górskim. Baraki indiańskie przechodzą stopniowo we właściwą osadę zamieszkałą jedynie przez kilkaset osób. Biuro imigracyj-ne jest zamknięte, ale okazuje się, że formalności paszportowe może mi załatwić barman, u którego spożywam pyszny obiad, składający się ze świeżego łososia z grilla.
Tutaj kończy się moja przygoda. Istnieje stare indiańskie przysłowie, które mówi, że kiedy raz spróbowałeś wody z tej rzeki, nie będziesz już mógł żyć szczęśliwie z dala od niej.
I już dziś wiem, że trudno mi będzie nie powrócić do legendarnego Klondike, które kiedyś odcisnęło swoje piętno na literaturze amerykańskiej, .i teraz pozostawia głęboki ślad fakże w mojej psychice.
Dawson 1973
Gdzie kończy się Europa
Zatrzymujemy się przy wysokim obelisku z 1837 roku,
który zaznacza dział wodny na Uralu, łańcuchu górskim,
odgradzającym Nizinę Wschodnioeuropejską od bezkresnej
Syberii. Nie ukrywam wzruszenia.
W epoce carów ten znak nazywano "pomnikiem łez".
Tutaj zaczynała się Syberia, ziemia katorgi i śmierci,
ziemia, która pochłonęła miliony istnień ludzkich.
344
Jest to jeden z kilkudziesięciu znaków granicznych oddzielających Europę od Azji. Zdania na temat, gdzie kończy się Stary Kontynent, są niezwykle podzielone. W szkole zwykle uczą, że Europa kończy się na Uralu i na rzece o tej samej nazwie. Wielka Encyklopedia Sowiecka wyjaśnia rzecz nieco inaczej: "Wschodnia granica Europy jest umowna i obecnie jest wytyczona wzdłuż głównego działu wód Uralu, czyli wzdłuż wschodnich przedgórzy tego łańcucha górskiego, by nie dzielić fizyczno-geograficznego zespołu tych gór. Na południu granica biegnie wzdłuż rzeki Emba".
Wielka Encyklopedia Powszechna PWN podziela taki pogląd, precyzując, że granica biegnie wzdłuż wschodnich przedgórzy Uralu. Jednak w szkołach po dzień dzisiejszy mówi się o rzece Ural.
Prestiżowa włoska encyklopedia Trecani pomija całkowicie temat rzek i twierdzi, że poniżej Uralu linia demarkacyjna przebiega przez południowy kraniec Kotliny Kaspijskiej. I wreszcie najważniejsze dzieło, Encyklopedia Britannica, wydanie z 1991 roku: "Wschodnia granica przyjmowana dziś przez europejskich geografów, także przez rosyjskich, przebiega wzdłuż wschodnich przedgórzy Uralu i na rzece Emba".
Niezłe zamieszanie. A jak mierzyć na przykład powierzchnię kontynentu? W dobie, kiedy satelity mogą określić położenie każdego punktu /, dokładnością do metra, jeśli nie centymetra, trudno się pogodzić /. faktem, że rozbieżność powierzchni Europy dochodzi do niebywałych rozmiarów, odpowiadających prawie sześciokrotnej powierzchni Polski.
Nieskończenie wiele razy byłem na Syberii, zawsze pociągało mnie dzi-k ie piękno tej ziemi i kiedy tylko przelatywałem nad Uralem, zastanawiałem się, mimo woli, gdzie naprawdę przebiega ta linia graniczna. Teraz, wraz / kilkoma rosyjskimi przyjaciółmi, szukam jej śladów, przemierzając Ural, który rozciąga się z północy na* południe przez 2400 km. Nie są to góry / prawdziwego zdarzenia, ich najwyższy szczyt Narodna osiąga 1899 m, ale na prawie całej długości wyglądają raczej na łagodne zalesione stoki, których wysokość zwykle nie przekracza 500 m n.p.m.
Naszą podróż rozpoczęliśmy od osady Ust Kara na mroźnym wybrzeżu Morza Arktycznego. Na sankach ciągnionych przez reny wraz z kilkoma Vfansami, tubylcami zajmującymi się pasterstwem, przebyliśmy śnieżno-
I liałą, rozległą równinę, która w okresie lata zamienia się w nieprzebyte bagno. Potem helikopterami i starymi samolotami typu Antonow dotarliśmy do lokatierinburga, stolicy Uralu, ale ciągle jeszcze nie wiedziałem, gdzie znaj-
I1 uje się granica.
345
Pierwouralsk. Jeden krok w Europie, drugi już w Azji
Mieszkańcy Ust Kara, miejscowości zapomnianej przez Boga, twierdzą, że ich wioska znajduje się jeszcze w Europie, ale aby wsiąść do samolotu, który spełnia tu niemal funkcje autobusu, muszą pojechać za rzekę Kara, która jest już po stronie azjatyckiej. Również z Pierwouralska, europejskiego miasteczka położonego w odległości kilku kilometrów od miejsca, w którym się znajdujemy, ludzie jeżdżą do pracy w przemysłowym ośrodku Jekatierinburga, leżącego już za granicą z Europą. Nikt, z kim rozmawiałem, nie przywiązywał żadnej wagi do tego, czy mieszka w Europie czy w Azji. "Zarówno tu, jak i tam życie jest pełne wyrzeczeń i nie daje gwarancji na lepszą przyszłość" mówili z rezygnacją.
Miałem nadzieję, że rozwiążę mój dylemat w nowoczesnym wieżowcu, w siedzibie władz regionalnych. Wprowadziliśmy w zakłopotanie samego gubernatora, który zażądał od kogoś przez telefon, by na jutro przyniesione > mu mapę z wyraźnie zaznaczoną linią demarkacyjną, ale ani nazajutrz, ani dnia następnego nie było odpowiedzi. "Sprawa jest nieco skomplikowana tłumaczył się gubernator. Nawet członek Rosyjskiej Akademii Nauk
346
Metalurgia to wizytówka Uralu
\
, szlak
i Ś >gowy
ii/niętej
I enie
\
347
nie potrafił odpowiedzialnie poinformować mnie, gdzie dokładnie kończy się Europa, a zaczyna Azja".
Poszukiwania w terenie wciąż nie dawały żadnych rezultatów, jeśli nie liczyć obejrzanych słupów granicznych, ustawionych najczęściej symbolicznie. Pierwszy wzniesiono na polecenie rządu rosyjskiego w 1837 roku na przełęczy tuż przed Pierwouralskiem, 20 minut drogi z Jekatierinburga, gdzie teraz właśnie się znajdujemy. Wysoki na kilka metrów, czworoboczny obelisk ustawiono w miejscu, gdzie pozostały ślady starego.
Jan Śliwiński, polski zesłaniec polityczny z końca XIX wieku, napisał: "Z pewnością mało jest takich miejsc, które były świadkami tylu bezlitosnych i przejmujących grozą wydarzeń, które widziały tyle struchlałych serc, słyszały tyle rozpaczliwych krzyków rozbrzmiewających w tym świecie przygnębienia i nieskończonego bólu. Ludzie skuci łańcuchami jak zwierzęta całują ten granitowy blok, tłumiąc w sobie ogromną udrękę: Żegnaj, Europo. Niektórzy ryją swoje nazwisko na słupie, gdzie jest już niewiele miejsca, inni zabierają ze sobą garść ziemi".
W ciągu XIX wieku tą drogą przepędzono przeszło 600 tysięcy lud/i, wielu z nich zmarło z wyczerpania w straszliwym letnim upale lub na okni tnym mrozie w czasie zimy. Dzisiaj starym szlakiem transsyberyjskim nic. przechodzą już konwoje zesłańców i katorżników, skazanych na przymusi > we roboty, ale pojawiają się tu całe rzesze ludzi zatrudnionych przy eksploa tacji olbrzymich złóż minerałów ukrytych pod dziewiczym iglastym lasci 11
i lodowatą tundrą.
Z mapy o skali 1:200 000, która do niedawna uważana była za tajną, j wynika, że o kilometr stąd, niedaleko stacji Wierszina na Transyberyjskic)! Kolei, stoi inny pomnik. Brniemy w głębokim śniegu i po godzinie docieram \ do czterometrowego obelisku, postawionego w 1957 roku z okazji przeja/.ili i pociągów specjalnych na VI Światowy Festiwal Młodzieży w Moskw ii Podobny ostrosłup oglądamy jeszcze 18 kilometrów za Bilibajem, międ/\ osadami Poczinok i Taraskowo.
Latem 1986 roku wzniesiono marmurowy pomnik w połowie dn i między Jekatierinburgiem i Polewskoje. Na przełęczy blisko wsi Uralec, km od Niżnego Tagilu, stoi ogromny pomnik przedstawiający kulę ziem.sI z orbitującym wokół niej sputnikiem. Jednak najpiękniejszym zabytkiem ji biało-niebieska kapliczka na drodze z Kuszwy do Kungury, w miejscu, w k h rym cztery wieki temu przeszedł Jermak, kolonizując dla Iwana Groźni połacie syberyjskie. Postawili ją pracownicy pobliskiej kopalni złota.
348
Okazuje się, że prawie wszystkie sponad dwudziestu znaków grani-inych, postawionych przez różne organizacje i pod różnymi preteksta-li, usytuowane są na linii działu wodnego i zupełnie nie mają związku koncepcją porewolucyjnej władzy sowieckiej, syntezy całego bogatego It^ionu uralskiego z Europą. Dla Moskwy granica nie mogła przebiegać In.K/.ej niż nieco poza łańcuchem górskim, tak aby objąć cały region przemysłowy, niezwykle bogaty w rudy żelaza, miedzi, złota, ropy naftowej, węgla, boksytów i kamieni szlachetnych. Prawdę powiedziawszy, spór im lemat wschodniej granicy Europy jest stary jak świat. Pojęcie Europy jako kontynentu tkwi w świadomości człowieka od wieków. Pisał już o tym I Inmcr w VIII w. p.n.e. Dla Greków ta część świata kończyła się na Morzu (1/arnym, a w późniejszym okresie, na rzece Don i Morzu Azowskim, czyli Mm, gdzie ziemie zostały już zbadane.
W średniowieczu arabscy uczeni "przesunęli" granice do Wołgi i my, a europejscy geografowie aż do bezkresnych bagien nad rzeką Ob. linie w drugiej połowie XVI wieku uważali, że granica między Rusią I >erią przebiega wzdłuż przedgórzy Kamienia, jak dawniej nazywano
W 1730 roku w Sztokholmie ujrzała światło dzienne książka, w któ-
i ihann Tabert von Strahlenberg utrzymywał, że nawet pomimo bra-
naturalnej przeszkody fizycznej czy biologicznej, niewysokie Góry
Iskie, wraz z rzeką Ural, są jedyną wyraźną barierą oddzielającą Europę
\/ji. Autor, szwedzki oficer, po bitwie połtawskiej znalazł się w niewo-
Śyjskiej i jako'jeniec przez 11 lat pracował nad sporządzaniem map
iii i Azji Środkowej. Osiem lat po powrocie do domu napisał obszerną
ografię Opis północno-iWschodniej Tatarii lub Syberii, gdzie na 20 stro-
analizował kwestią graniczną.
|ako twórcę pojęcia linii demarkacyjnej na Uralu Rosjanie zawsze ieniali jednak Wasilija Tatiszczewa. Wprawdzie ten geograf, historyk, i unik cara na Uralu i późniejszy gubernator Astrachania, prowadził nia naukowe w tym samym czasie co Szwed, to z nie wyjaśnionych idów owoc jego pracy ukazał się dopiero w 1950 roku. latiszczew pisał, że kontynentalny dział wodny na Uralu jest i.iściwszym miejscem rozdziału dwóch kontynentów. Zauważa też, że spływające po dwóch stronach pasma górskiego różnią się nurtem, |, a przede wszystkim gatunkami ryb. Po stronie europejskiej mają one /one mięso, po azjatyckiej białe. W rzekach zachodnich występuje
349
duża liczba raków, których w Syberii nie ma. "W Permie pisze dalej autoi dają się we znaki karaluchy, a w Syberii ich nie znają. W Europie na 5 równoleżniku występuje dąb, a w Azji, nawet bardziej na południe, rzadki Ś
się go spotyka".
Teorie Strahlenberga i Tatiszczewa podtrzymał Peter Pallas, niemk< ki uczony, który w latach 1768-1774 z ramienia Akademii Petersbursku i odbył podróż na Syberię aż do Amuru. Dzięki badaniom przyrodniczym i geomorfologicznym regionu trwale rozgraniczył on pojęcie Europy i A/p
Duży wkład do tematu wniósł także Karl Ritter, profesor geogralu na uniwersytecie w Berlinie, który w latach 1832-1859 wydał 18 tomóv
Geografii regionalnej Azji.
Wątpliwości są także innego charakteru. Niektórzy zastanawiają m. czy Rosję można uważać za część Europy, chociaż car Aleksander I czesi' podkreślał: "Europa to my". Dostojewski zaś pisał: "Wielka Rosja, leż.;u w sąsiedztwie Europy, wykazuje dziś coraz większy apetyt na połączei 11 się z nią, nawet jeśli większa część jej terytorium znajduje się w Azji", j.il pisze Norman Davies w swoim imponującym dziele Europa, na pr/i trzeni całego okresu historii nowożytnej prawosławna, autokratyc/1 >. i ekspansywna Rosja nie pasowała do całości. Jednak Rosja wielokrotni integrowała się z Zachodem, np. w czasach Piotra Wielkiego, by pono\ nie gubić szansę, poszukując własnej, indywidualnej drogi rozwoju, ktoi podstawą była rosyjska idea kolektywu. Dzisiaj Rosjanie deklarują sw<> przynależność do europejskiego kręgu kulturowego, podkreślając, że R<>, powinna jak najszybciej wtopić się w zachodnią cywilizację.
Od XVI do XIX wieku Europa była pępkiem świata i chociaż w om tnim stuleciu dominacja ta została osłabiona, to pojęcie europocentryzi i u często opiewanego i niejednokrotnie osądzanego, jednak pozostało.
Europa wchodzi w XXI wiek w nowym, zjednoczonym wymia i. Pomimo ambitnych planów nie reprezentuje się jednak najlepiej, nosi w S( >l Ś wiele sprzeczności, zaogniają się konflikty socjalne i etniczne, nabrzmiew nacjonalizmy. Ideał wielkiej wspólnej rodziny, mającej apetyt na odgrywa i kluczowej roli w kształtowaniu współczesnej historii, pozostaje dostatec/1 kruchy. Jakkolwiek jednak patrzeć, wcześniej czy później trzeba będ pomyśleć o sprecyzowaniu polemicznej granicy, chociażby dlatego, /i \ wiedzieć, gdzie kończy się nasz wielki dom.
Jekaterinburg 1^
Wyspy Komandorskie
Pogrążam się w zamyśleniu przed niedużym
żelaznym krzyżem z tabliczką o lakonicznym zapisie:
"1681-1741. Wielkiemu eksploratorowi, komandorowi
Vitusowi Beringowi". W historii poznania Syberii nie
było chyba bardziej sławnych kart niż te, które zapisały
dwie kamczackie ekspedycje w tym regionie świata.
351
I
Sam Piotr Wielki .w 1728 roku osobiście patronował temu wielkiemu przedsięwzięciu, na które wyasygnował olbrzymią jak na owe czasy sumc 400 000 rubli. Wyprawą dowodził właśnie Vitus Bering, doświadczony żeglarz duński w służbie rosyjskiej. Jego głównym zadaniem było zbadanie przejścia północno-wschodniego z Europy wokół Syberii, tzn. cieśniny między Azją i Ameryką.
Komandory, jak się je powszechnie nazywa, to z pewnością turystyczna biała plama. Z powodu odległości i trudności komunikacyjnych wciąy pozostają w naszym umyśle jakimś mitycznym symbolem. Trzeba sobie powiedzieć, że mogą być celem głównie dla amatorów improwizowanych wypraw, ciekawych świata i żądnych przygody. Tak naprawdę to nie każdy kojarzy, gdzie dokładnie się one znajdują. Powiedzieć: na rubieżach rosyjskiej dzierżawy to trochę za mało. Zatem dodajmy, że archipelag "na kraju świata"
0 powierzchni 1848 km2 wraz z Aleutami jest łącznikiem pomiędzy Azją
1 Ameryką. Odległy o 200 kilometrów od półwyspu kamczackiego składa się z czterech wysp wulkanicznych noszących nazwy: Beringa, Miedziana, Tupikow i Arij Kamień.
Plany wypraw Beringa zostały zrealizowane i przyniosły olbrzymie wyniki badawcze, ale okupiono je nadludzkimi trudami i śmiercią wielu uczestników. 4 czerwca 1741 roku opuściły Zatokę Awaczyńską dwa statki "Sw. Piotr" i "Sw. Paweł". Dowódcą pierwszego był Bering, drugiego Aleksy Czirikow. Mgły i sztorm szybko rozdzieliły obie jednostki. Czirikow dotarł do jednej z wysp Alaski, gdzie wysadził na brzeg ludzi na zwiady. Zginęl i oni jednak z rąk krajowców. Wtedy zaniepokojony zagrożeniem kapitan postanowił wracać do domu.
Odkrycie Alaski przemieniło się w tragedię. Bering nie miał tyle szczęścia. Wprawdzie przeprowadził rekonesans wzdłuż amerykańskiego brzegu, ak w drodze powrotnej statek musiał walczyć z przeciwnymi prądami i wiat rami. Nadeszła polarna zima, pojawił się szkorbut, załoga nie była w sta nie kierować żaglowcem. 4 listopada statek został wyrzucony na nieznany brzeg. W trakcie ewakuacji zginęło 12 ludzi. Z 77-osobowej załogi przy życiu pozostało już tylko 46 osób. Okazało się, że nie był to kontynent, a niegościnna wyspa, na dodatek nie zamieszkała. 8 grudniazmarłwycieńczony cierpieniami komandor Bering, pozostawiając po sobie nazwę archipelagu i głównej wyspy. W kilkadziesiąt lat później na wniosek Cooka nazwano n.i jego cześć także Cieśninę Beringa, zapominając jednak, że już dawniej odkr\ I ją Kozak, Siemion Dieżniew. Garstka rozbitków pomimo braku żywnośY i
in przetrwała w ziemiankach ostrą zimę. Wiosną rozebrano wrak ego materiału wybudowano mniejszą jednostkę, na której po 2 tygod-h żeglugi, 24 sierpnia 1742 roku osiągnięto Pietropawłowsk Kamczacki.
I >loratorzy przywieźli wieści o niezmiernie cennych zwierzętach futerko-h. Wkrótce rzesza kupców kozackich zalała nowe ziemie i na Wyspach i landorskich doszło do masowej rzezi kotików, nazywanych uchatkami, iami czy też uszatkami.
Wyspa Beringa, długa na 85 km i szeroka na 40, jest jedyną dziś lieszkałą wyspą. Zachodnia część to brzeg wysoki i skalisty, wschod-/.aś jest płaska z piaszczystymi plażami. W powietrzu unosi się silny za-
I1 soli morskiej, a ciszę przerywa tylko krzyk czajek. Na białych wydma-i kwią wyrzucone przez fale zielone glony, kapusta morska, a także żebra lorybów i kły morsa. To tu na początku lat 70. znaleziono podczas sil-
0 odpływu oceanu dwa stare działa wykonane z brązu i pochodzące
1 egaty dowodzonej przez Beringa. Stąd do Stanów Zjednoczonych,
'. ładniej, do najbardziej wysuniętej na zachód wyspy Attu w Archipelagu . \ laickim, jest bliżej niż do Matki Rosji.
"Kiedyś powodziło się nam nie najgorzej mówi rozgoryczona Natalia, sprzedawczyni w sklepie spożywczym. Dobrze zarabialiśmy, mieliśmy zapewnione świadczenia socjalne, świeżą rybę i kawior. Dziś walczymy o przeżycie. Ferma hodująca norki, która zapewniała nam pracę, /.bankrutowała. Moskwa zapomniała o naszym istnieniu". Dla stolicy, odległej o 7000 km, miejsce to należy do innej planety.
Nikolskoje, liczące 1000 mieszkańców centrum administracyjne archi-|vlagu, to szara, zaniedbana osada pogrążona w atmosferze apatii. Wystarczy jed nakz niej wyjechać i już rnożna zachwycać się dziką przyrodą, nie zmienioną w rezultacie działalności człowieka. Pagórkowaty teren pokryty jest grubym k( >biercem mchów jaskrawych barw, porostów i karłowatych zarośli. Nie brak także roślin drzewiastych, jak jałowiec, którego pierścienie rocznego przyros-iii na przekrojach ich pni można policzyć tylko pod mikroskopem. Znane są przypadki jałowców liczących 400 lat, których pnie miały grubość dużego p.ilca ręki. Jesienią jest tu zatrzęsienie grzybów.
Dookoła ściele się wilgotna mgła. Łańcuch Wysp Komandorskich i Aleutów oddziela lodowate masy wód Morza Beringa od stosunkowo i iepłego prądu Oceanu Spokojnego, tworząc nieustanne niże, których rfektem jest właśnie taka psia pogoda. Nie bez kozery region ten określany jest mianem kolebki wiatrów i ojczyzny sztormów. Pada tu przez 260 dni
352
353
Produkcja kawioru. Poniżej, kolonia uchatek
w i oku, a kiedy nie ma deszczu, od oceanu napływa gęsta mgła i prawdziwe \ł> 'iice trafia się nie częściej niż kilkanaście razy w roku.
Archipelag leży w rejonie aktywnym sejsmicznie, stąd możliwość nawie-tl/aiia tsunami. Monstrualnych rozmiarów fale wywołane przez podwodne trzęsienie ziemi lub erupcję oceanicznych wulkanów niosą niebywałą nile niszczenia. Największy tsunami zanotowano na Komandorach 23 maja 1960 roku. "Ocea*n wycofał się 50 m od linii brzegowej i po kilku minutach pojawiła się gigantyczna ściana wodna" zapisały miejscowe kroniki. Tylko dzięki ostrzeżeniu służby sejsmicznej w Pietropawłowsku Kamczackim obyło się szczęśliwie bez ofiar. W 1986 roku drżenia dna pod Rowem Aleuckim u wybrzeży Alaski wywołały tsunami, której fala kulminacyjna dotarła aż do Hawaii, gdzie zabiła ponad 100 osób oraz zatopiła łl/iesiątki luksusowych hoteli. Tutaj wówczas ewakuowano setki osób, unikając w ten sposób śmiertelnych ofiar.
Odwiedzam ogromne lęgowisko uchatek, płetwonogich ssaków o do-hi/.e wykształconych małżowinach usznych i kończynach przekształconych w płetwy. Leonid, który mi towarzyszy na wyspie Miedziana, gołej tundrze
355
Pomnik
Vitusa
Beringa,
odkrywcy
wyspy
opanowanej przez ptactwo, mówi, że jest ich tu około 200 tysięcy. Większy część czasu spędzają na lądzie, a do wody wchodzą tylko po to, aby pożywię się rybami. Zwierzęta żyją w grupach złożonych z jednego samca poligamist y i 20-40 znacznie mniejszych samic. Nieustannie trwa walka o powiększenie haremu. Przy dzikim odstraszającym ryku dobiega łoskot ścierających sii; niezgrabnych tonowych cielsk. Dwumetrowej długości rywale padają, podnoszą się i ponownie rzucają się na siebie z ostrymi zębami.
Skóry uchatek wciąż cieszą się powodzeniem kobiet. Latem odbywają się wielkie odłowy i to nie tylko na futra, ale także i dla penisów, któu służą do produkcji rzekomo silnych afrodyzjaków. Wszystko to dzieje sn pod kontrolą wydziału ochrony ssaków morskich Kamczackiej Inspeki p Wodnej. "Międzynarodowa konwencja chroni te ssaki, zabrania zabijani.i ich w wodzie, ale biorąc pod uwagę naturalne kryteria biologiczne, zezwal.i na odłów 5 procent stada", mówi inspektor.
Pytam o tradycyjnych mieszkańców tych wysp. Okazuje się, że z czy tych Aleutów, pochodzenia mongoloidalnego, spokrewnionych z Esk mosami, na Komandorach właściwie już nikt nie pozostał. Wymieszali m z Ukraińcami, Białorusinami i innymi narodami sowieckiego imperi i dzisiejsi mieszkańcy nie wykazują żadnego zainteresowania swymi
dalekimi przodkami.
Są za to ślady polskie. Podobnie jak na całej Syberii, tak i tu nasi zesła i i > wnieśli cenny wkład do pionierskiej działalności badawczej czy gospod, i czej. W 1879 i 1882 roku przebywał na tej wyspie Benedykt Dybowsl profesor Szkoły Głównej w Warszawie, doktor medycyny, przyrodnik, bi' Ś
mm
356
I' >g. Za udział w powstaniu styczniowym był skazany na 12 lat katorgi na
\berii, gdzie też poświęcił się badaniom fauny Bajkału. Następnie na zle-
Ś nie Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego dokonał licznych wypraw
i Dalekim Wschodzie, poznał Kamczatkę, Wyspy Kurylskie, Sachalin
Wyspy Komandorskie.
Na tych ostatnich, lekarz-filantrop rozwijał działalność leczniczą
i gospodarczą, aby ratować od głodu zabiedzoną ludność. Sprowadził
i i klimatyzował konie i renifery, zapoczątkował rolnictwo i ogrodnictwo.
v 1903 roku na jego cześć nazwano góry w środkowej części wyspy, któ-
i t h szczyty sięgają 750 m wysokości. Imię Dybowskiego nosi także ostry
zyt na północy wyspy.
Ślad pobytu innego Polaka, którego tułaczka emigracyjna zapędziła te strony, jest także na wyspie Miedziana, gdzie północny cypel zwie się I i /ylądkiem Sułkowskiego, którego pochodzenie niestety nie jest znane.
Wylatuję z Komandorów wcześniej, niż to było zaplanowane. Opusz-i m to miejsce, zapomniane przez Bogagdzie królują szarość i samotność, i n ula i niewygody bo chcę jeszcze odwiedzić amerykańskie Aleuty.
Skomplikowaną trasą, nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu, lecę l>i /pośrednio z prowincjonalnego Anadyru do Anchorage na Alasce.
I znowu jeszcze, jak kilka dni temu, niebo zasnuwają ponure chmury,
których nawet silny północny wiatr nie jest w stanie rozpędzić. I tym razem
i un trudności z dostaniem się do Dutch Harbor na wyspie Unalaska,
Śil/.ie ląduję tylko dzięki brawurze pilota, bo widoczność w zasadzie spadła
li > zera. Mieszkańcy Alaski nazywają ten archipelag Łańcuchem, a to
uwagi na sznur 124 skalistych wysp tworzących łagodny łuk, harmonijnie
i. I gnący się na przestrzeni i 875 km.
Kręcę się bez konkretnego planu po liczącej dwa tysiące dusz mieścinie. ()stra woń ryb jest silniejsza od zapachu oceanu. Nie ma w tym nic dziwnego, głównym bowiem zajęciem mieszkańców jest przetwórstwo ryb, eks-|x>rt krabów i serwis stoczniowy. Na pięciu zaludnionych wyspach doliczyć lic można zaledwie ośmiu tysięcy ludzi, z których połowa to wojskowi. ()statnie dwie wyspy, graniczące z Komandorami Attu i Kiska, podczas drugiej wojny światowej były okupowane przez Japończyków.
Dzisiaj na Aleutach czynne są dwie bazy wojskowe, lotnicza na
yspie Shemya i morska na Adak. W latach sześćdziesiątych na wyspie
'.mchitka została przeprowadzona seria podziemnych wybuchów nukle-
tnych, podczas których użyto ładunków 250 razy większych od ładunku
357
bomby zrzuconej na Hirosimę. W 1970 roku na tych wodach pojawił; kuter rybacki z grupą pacyfistów na pokładzie. Okazało się, że była to akc Greenpeace, która na tyle przyciągnęła uwagę całego świata, że Waszyngu zdecydował się zaprzestać eksperymentów.
Kevin Stone, który zapuścił tu korzenie już ponad dwadzieścia l temu, mówi: "Terytorium to dalekie jest od raju na ziemi. Klimat nas m rozpieszcza, komunikacja jest utrudniona, ale ja zdążyłem się przyzwyc/.a i. Ludzie są spokojni, serdeczni. Nie wrócę już do zgiełku Detroit".
Ta ziemia rzeczywiście nikogo nie rozpieszcza, a wręcz odwim nie, kryje w zanadrzu wiele niebezpiecznych pułapek. Wszystkie wysp są wierzchołkami podwodnych wulkanów, z których 25 jest czynnyt I Nieszczęścia przynoszą także częste trzęsienia ziemi. W 1946 roku jedn-z nich spowodowało duże zniszczenia na wyspie Unimak, pięć osób straci I< życie, a tsunami, gigantyczna fala spowodowana trzęsieniem, dotarła aż d Hawajów, gdzie zginęło wówczas 159 osób.
W maju 1960 roku ogromna góra wodna uderzyła na Wyspy Kom;i i < dorskie. "Widać było, jak ocean wycofał się o 50 m od linii brzegowej, i | <>Ś kilku minutach pojawiła się przerażająca ściana wodna" zapisały miejscow > kroniki. I tylko dzięki ostrzeżeniu służby sejsmologicznej w Pietropawłowsk 11 Kamczackim obyło się szczęśliwie bez ofiar. W 1986 roku seria podwodnym li wstrząsów wywołała kolejną zabójczą falę. Ewakuowano wówczas setki osól >. unikając w ten sposób śmiertelnych ofiar.
Jeśli chodzi o ludność miejscową, to znaczy rdzennych Aleutóv pozostało ich już niewielu. "Właściwie nie widać ich wśród masy imigrai tów z kontynentu", potwierdza Kevin. A pomyśleć, że półtora wieku tenn było ich ponad 25 tysięcy.
Któregoś dnia niebo rozjaśnia się, przebijają nieśmiałe promienie słoń. i mogę odlecieć na kontynent. Już w samolocie zastanawiam się, c/\ 11 różni się życie na tych wyspach od sąsiednich Komandorów. Osobiście 11 zagrzałbym nigdzie miejsca dłużej, ale jeśli już musiałbym wybierać, i oczywiście postawiłbym na Aleuty, wbrew temu, co ustala międzynarodt >v . linia zmiany daty: kiedy tu jest niedziela, to tam już poniedziałek, co wi. 11 nie odzwierciedla realiów życia. Na odwrót, aby nadrobić istniejące różnii i\ musi upłynąć jeszcze wiele czasu.
Nikokkoje 19W
Bezkrwawe
łowy
na tygrysa
\v iadimir Krugłow w niczym nie przypomina człowieka-
-legendy. Jego skromny wygląd zdaje się mówić, że każdy
mógłby wykonywać taką samą czynność jak on. Nie ukrywa
' jednak, że praca ta jest jego pasją i że odczuwa potrzebę
i urozmaicenia życia odrobiną ryzyka. Ponad połowę ze
swoich pięćdziesięciu siedmiu lat życia poświęcił łowom na
tygrysy dla ogrodów zoologicznych i ujął ich 35 sztuk.
359
= wygodne: ułożony pod śpiworem stos gałęzi służy za zamarzniętego podłoża. Moi przyjaciele opowiadają ne z najsłynniejszym drapieżnikiem całej Azji. Śvioskach tygrysy co jakiś czas dobierają się do trzo--dą poważne zagrożenie także dla ludzi, zwłaszcza ^ch na uboczu gospodarstw. Kilka lat temu wygłodniała Bzukując pożywienia, pojawiła się na przedmieściach ziłując ogólny popłoch wśród mieszkańców, większą część roku pędzą samotniczy tryb życia; _v pary. Dla zachowania równowagi na terenie obszaru 3^grysa powinno występować około 150 dzików i 180 ^ki jest większy od swojego kuzyna mandżurskiego, -skiego. Jego waga dochodzi nawet do czterystu kilo--ersze łapy, które umożliwiają mu poruszanie się po IMa jaśniejsze i znacznie gęstsze futro, dzięki któremu warunki klimatyczne. I w przeciwieństwie do innych Ś10 go podejść.
~tku ubiegłego stulecia było ich co najmniej tysiąc, Ś na rok gwałtownie zmniejszała się. Wzrastało zapo-3 tradycyjnego, co przyczyniło się do rozwoju czarnego mi narządami. Śledziona młodego zwierzęcia zmiesza-Śszonych jelenich rogów ma według chińskiej tradycji odmładzające. Nie ma też lepszego środka na rany niż Natomiast mikstura z rdzenia kręgowego i korzenia iliny występującej na Dalekim Wschodzie, leczy wszel-s łowy doprowadziły do tego, że w latach 20. zostało sztuk, tak źe zanosiło się na ich całkowitą zagładę, rzężycie tygrysom, w 1935 roku stworzono olbrzy--Aliński, co wyraźnie poprawiło sytuację. W 1959 ad 100, a w ostatnich latach ich liczba ustabilizowała więcej 250 osobników. Duży wkład w zwalczaniu ~a także powstała w 1994 roku w Chabarowsku zja Ochrony, ściśle współpracująca ze Światowym Dzikich Zwierząt.
iej niż wczoraj. Na śniadanie wypijamy po kubku Śdamy myśliwski posiłek w postaci zamarzniętej na zrazem z ryby. Pół godziny później przypinamy nar-
361
Niechętnie opowiada o nieprzyjemnych przygodach, poka/uj.n głębokie blizny, jakie pozostawiły na jego ciele pazury i szczęki z ostrymi jak sztylety zębami przeciwnika. Był atakowany wielokrotnie, wiele r.i/y ryzykował śmiercią, parę razy uratował go czysty przypadek. Krugłow ji-M średniego wzrostu, waży ponad sto kilogramów, ale porusza się nader zwiń-nie. Najsilniejsze wrażenie wywierają jego dłonie, duże i szerokie niczym dwie łopaty.
Moja przygoda zaczęła się w osadzie Biczewaja, nad rzeką Kor, o kilka godzin jazdy autem z Chabarowska. Od trzech krążymy po wzniesieniach Sichote Alin ciemnych gór, w Kraju Ussuryjskim, istnym kraiku świata, pomiędzy Rosją, Chinami i Koreą. Mamy odłowić żywego tygrysa amurskiego, zwanego też ussuryjskim bądź syberyjskim największego spośród licznych azjatyckich podgatunków tego zwierzęcia. Krugłow nic posługuje się klatkami, sieciami, pułapkami, pracuje gołymi rękoma. Tyłku ktoś, kto chociaż raz w życiu słyszał przeszywający ryk tygrysa albo wid/i.il rozszarpane przez niego zwierzę, mógłby docenić, ile odwagi, zręczne >m i i zimnej krwi musi posiadać ten niepozorny człowiek.
Wspaniały kot jakby się z nami bawił, z niezwykłym sprytem powracają na swe własne ślady i zachodząc nas od tyłu. W pewnej chwili psy suk się nagle niespokojne. Spuszczone ze smyczy, rzuciły się naprzód. Zwici/i; jest jednak tak daleko, że przestaliśmy słyszeć szczekanie goniących za nim psów. Potem kilkakrotnie rozległ się mrożący krew w żyłach ryk. Natyka 111 v się na ślady potyczki miejsca ubitego śniegu, wiszące na krzakach klaki, Po dwóch godzinach marszu w głębokim śniegu docieramy do miejsca 11.1 gicznego epilogu. Tarzan, łajka syberyjska, leży ranny na ziemi.
Słońce dosięga już prawie horyzontu, rozpalając niebo na różowy kok ir i podkreślając jeszcze bardziej urok klejnotu dzikiej natury. Najwyższy czas, aby rozłożyć biwak. Udar przygotowuje gorącą herbatę, a Aleksander kroi stroganinę, plasterki zamrożonego mięsa dzika, które przyprawiamy odrobiną soli i pieprzu. Na rozgrzewkę, a także dla poprawienia nastroju, pojawia się butelka wódki.
Poprzednie noce spędziliśmy w "izbuszkach", chatkach myśliwskich. Dzisiejszą prześpimy pod gołym niebem, mimo że termometr wskazuje -15C. Układamy śpiwory blisko ogniska, żeby było nam możliwie ciepło, a także, aby w miarę możliwości zabezpieczyć się przed dzikimi zwierzętam i. Zgromadziliśmy duży zapas drewna, teraz modrzew pali się wesołym, trzaskającym płomieniem, rozsiewając wokół iskry.
360
I 'usłanie jest dość wygodne: ułożony pod śpiworem stos gałęzi służy za
te i izolację od zamarzniętego podłoża. Moi przyjaciele opowiadają
historie związane z najsłynniejszym drapieżnikiem całej Azji.
iV okolicznych wioskach tygrysy co jakiś czas dobierają się do trzo-
Ś imowej. Stanowią poważne zagrożenie także dla ludzi, zwłaszcza
i a ków z położonych na uboczu gospodarstw. Kilka lat temu wygłodniała
a z małymi, poszukując pożywienia, pojawiła się na przedmieściach
iywostoku, wywołując ogólny popłoch wśród mieszkańców.
lygrysy przez większą część roku pędzą samotniczy tryb życia;
/.niu kojarzą się w pary. Dla zachowania równowagi na terenie obszaru
> kiego jednego tygrysa powinno występować około 150 dzików i 180
Tygrys syberyjski jest większy od swojego kuzyna mandżurskiego,
ilskiego i koreańskiego. Jego waga dochodzi nawet do czterystu kilo-
iów; ma także szersze łapy, które umożliwiają mu poruszanie się po
ich bagiennych. Ma jaśniejsze i znacznie gęstsze futro, dzięki któremu
e znosi ciężkie warunki klimatyczne. I w przeciwieństwie do innych
., ,i \ sów bardzo trudno go podejść.
Jeszcze na początku ubiegłego stulecia było ich co najmniej tysiąc,
. i Kem ta liczba z roku na rok gwałtownie zmniejszała się. Wzrastało zapo-
/ebowanie lecznictwa tradycyjnego, co przyczyniło się do rozwoju czarnego
rnku handlu tygrysimi narządami. Śledziona młodego zwierzęcia zmiesza-
* i. proszkiem z wysuszonych jelenich rogów ma według chińskiej tradycji
udowne właściwości odmładzające. Nie ma też lepszego środka na rany niż
<\.lLć z jego tłuszcza. Natomiast mikstura z rdzenia kręgowego i korzenia
Śrń-s/enia, rzadkiej rośliny występującej na Dalekim Wschodzie, leczy wszel-
' ic choroby. Bezlitosne łowy doprowadziły do tego, że w latach 20. zostało
i/ t ylko kilkadziesiąt szttik, tak że zanosiło się na ich całkowitą zagładę.
Aby zapewnić przeżycie tygrysom, w 1935 roku stworzono olbrzy-n rezerwat Sichote-Aliński, co wyraźnie poprawiło sytuację. W 1959 iku było ich już ponad 100, a w ostatnich latach ich liczba ustabilizowała V i wynosi mniej więcej 250 osobników. Duży wkład w zwalczaniu lusownictwa wniosła także powstała w 1994 roku w Chabarowsku i heryjska Organizacja Ochrony, ściśle współpracująca ze Światowym unduszem na rzecz Dzikich Zwierząt.
Jest jeszcze zimniej niż wczoraj. Na śniadanie wypijamy po kubku uującej herbaty i zjadamy myśliwski posiłek w postaci zamarzniętej na Ś iść stroganiny, tym razem z ryby. Pół godziny później przypinamy nar-
361
ty, do których od spodu przymocowana jest skóra renifera, co ma zapobiec ześlizgiwaniu się podczas wchodzenia pod górę, i ruszamy w drogę na północny zachód, w stronę domu. Decyzja była trudna, ale mamy do czynienia ze zwierzęciem zbyt przebiegłym i trudno liczyć na jego pojmanie.
Krugłow odkrywa świeże tropy. Wyczytuje z nich, ze to matka z trojgiem młodych w wieku dwóch lat, o wadze stu kilogramów. "Paszli!" rzuca z błyskiem w oczach. Więc idziemy. Po godzinie napotykamy pozo stawione na brzegu małej rzeczki resztki uczty: w kałuży krwi, która nir zdążyła jeszcze zamarznąć, leży niedojedzona sarna. Przyspieszamy kroku, wspinamy się na sopkę małe skaliste wzniesienie, pokryte częściowo zlodowaciałym mchem i pozbawione okrywy śniegowej. Ciszę nieskala nego krajobrazu przeszywa dobiegający z doliny głośny ryk. To ona, nasza tygrysica. Nareszcie nadszedł oczekiwany moment.
Wszystkich ogarnia podniecenie. Myśliwi szybko zdejmują plecaki i narty, chwytają karabiny i przystępują do pierwszej fazy polowania, strzelając jednocześnie w powietrze. Odgłos salwy przetacza się po lesii głuchym grzmotem. "Trzeba rozproszyć rodzinkę" wyjaśnia Walera. Ul.i po śladach dorosłego tygrysa, ciągle strzelając w górę, aby go jak najdali i odpędzić, następnie wracają, wybierają trop jednego z młodych i spuszczaj.!
psy.
Ofiara jest już osaczona. Czując niebezpieczeństwo, opiera sn o drzewo, nastawia uszy i wpatruje się w nas dzikimi ślepiami, pomrukuj.u przy tym groźnie. Pomimo młodego wieku zwierzę jest niebezpieczni
362
Tygrys ussuryjski
i z łatwością mogłoby rozprawić się nawet z morałem. Zatem stanowi duże /agrożenie dla człowieka. W tym regionie nawet niedźwiedź brunatny może stać się jego ofiarę.
Zapada głęboka cisz.a pełna napięcia. Moi przyjaciele odkładają broń i ramię w ramię podchodzą coraz bliżej do rozjuszonej bestii, prowokując j.| coraz bardziej. Każdy z nich trzyma w ręku rozwidlony kij. Dalej wszystko toczy się tak szybko, że z trudem udaje mi się śledzić przebieg wypadków. Nagłym skokiem zwierz rzuca się na Aleksandra, który wyprzedza Lo, nadziewając jego głowę na widełki. Pozostali wykorzystują ten moment i unieruchamiają łapy zdobyczy. W ułamku sekundy Krugłow ląduje na grzbiecie tygrysa i z całej siły ciągnie go za uszy. To jedyna metoda, aby unieruchomić na kilka sekund zszokowane zwierzę. Akurat tyle czasu wystarczy, by związać mu pysk i łapy.
Mężczyźni rozładowują napięcie, poklepując się z satysfakcją po ramieniu. Zapalają papierosy, po czym ktoś wyciąga nieodzowną butelkę wódki,
363
żeby przypieczętować szczęśliwy finał. Zdobycz, dokładnie opakowana w worek z grubego płótna, zostaje umieszczona na specjalnej ramie i załadowana na plecy Saszy, najmłodszego myśliwego, dla którego były to pierwsze w życiu łowy na tygrysa.
Przed nami co najmniej 20 kilometrów lasu, śniegu, mrozu i krańcowego zmęczenia.
Myślami jestem w ciepłym zaciszu domowym, odległym stąd o ponad 10 tysięcy kilometrów, gdy zdarza się coś, co przynosi mi największe emocje mojego życia. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Podchodzi do nas Dersu Uzała, żywcem wyjęty z epickiego filmu Kurosawy, hymnu na cześć autentycznego pierwotnego myśliwego z majestatycznej ussuryjskiej tajgi.
Wygląda na siedemdziesiąt lat, jest krępy, niedużego wzrostu. Jak wszyscy Goldowie ma wydatne kości policzkowe, płowe wąsy i przykuwające uwagę skośne oczy. Oczy wyrażające prawość charakteru i dobroduszność. Ma przy sobie strzelbę, nóż myśliwski i ciągnie sanki z upolowanym dzikiem.
Od młodości byłem zafascynowany niezwykłą osobowością bohatera opowieści Władimira Arsjeniewa. I teraz mam przed sobą ostatniego przedstawiciela Goldów, o których istnieniu już nikt nie pamięta. Wzruszające do głębi serca spotkanie. Podczas gdy Walera częstuje "Dersu Uzałę" papierosem, podekscytowany obfotografuję go, po czym chcę zostawić mu jakiś prezent, ale odmawia. Chętnie natomiast przyjmuje torebkę soli, bo żyjąc w dzikich ostępach tajgi, która zapewnia mu przeżycie, rzadko utrzymuje kontakt ze światem zewnętrznym. Tylko od czasu do czasu prowadzi okazyjną wymianę, otrzymując w zamian za futra czy słynny żen-szeń cukier, amunicję, odzież oraz niezbędny sprzęt domowy.
Mówi, że nazywa się Suan-ka i łamanym rosyjskim pyta o nasze plany łowieckie. I kiedy widzi worek z tygrysem, z dezaprobatą kręci głową. "Amba jest nietykalna mówi niemalże szeptem. Chodzi swoimi drogami, my swoimi". Z jego słów emanuje kult Amby, sakralny respekt dla tego władcy tajgi, dla Goldów istoty szlachetnej i nadrzędnej. Respekt dziś zupełnie nieznany świętokradcy industrialnej cywilizacji.
Suan-ka unosi rękę w pożegnalnym geście, po czym bez słowa, powolnym pewnym krokiem oddala się do swojego wielkiego domu, w surową i niebezpieczną syberyjską przyrodę.
Ussuryjskij Kraj 1996
Tam, gdzie zaczyna się nowy dzień
Sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Pułkownik
wojsk granicznych Aleksander Bieriezin zdecydowany
jest odesłać nas z powrotem do Moskwy tym samym
samolotem, którym dopiero co przylecieliśmy do Anadyru.
Na solidnym kacu, rozżalony na cały świat za służbę, którą
przyszło mu pełnić w najbardziej odległym zakątku Rosji,
nie skrywa swojej głębokiej urazy do przybyszów.
365
Widok z rosyjskiej Wielkiej Diomedy na amerykańską Małą
Oskarża nas o sfałszowanie zezwolenia na pobyt na Czukotce. N.i blankiecie firmowym Federalnej Służby Pogranicznej Rosji, wystawionym przez jej szefa generała Konstantyna Tockoja, brakuje pieczęci.
"To pismo możecie wykorzystać w toalecie" komentuje bezpardi > nowo. Potrzeba dwóch dni, aby wyjaśnić, że pieczątka nie była konieczn.i W międzyczasie powstał nowy problem. Według rozporządzenia gubern.i tora Aleksandra Nazarowa, zwanego tutaj "Bogiem-carem", każdy cud/c i ziemiec przed przyjazdem musi uzyskać zgodę władz lokalnych, któh w ten sposób chcą zapewnić sobie odpowiednią kontrolę nad poczynania 111 przybyszów. Funkcjonariusz, który przed dwoma tygodniami potwierd gotowość przyjęcia naszej ekipy, już nie pracuje i nigdzie nie ma śladu i promesy. Wygląda na to, że podzielimy los większości zagranicznych dziu nikarzy, którzy chcieli odwiedzić rubież porzuconą przez Boga i moskiewsl rząd. Prawie wszyscy byli deportowani, a powodem mógł być brak jakiej'.' dokumentu czy też nawet przecinka.
W ostatnich latach sowieckiego systemu odwiedziłem Kamc/.ail Sachalin, Kuryle, Wyspy Komandorskie, a takie Czukotkę i nigdzie 11 napotkałem tak dużych trudności.
366
Atomowy
lodołamacz
na Szlaku
Północnym.
Poniżej,
statek
ratowniczy
w Cieśninie
Beringa
=ciej z 1884 roku, która ustaliła umowną Linię Zmiany Daty
ołudnika". Z wyjątkiem trzech miejsc: na Pacyfiku odchyla
=chód, aby uniknąć rozdzielenia na poniedziałek i niedzielę
idżi i Nowej Zelandii. Drugi zygzak, w przeciwną stronę,
3 Morzu Beringa i pozwala zachować nierozerwalność wysp
^zecia dewiacja występuje w Cieśninie Beringa i to jest właśnie
_ dalony na wschód od Greenwich skrawek planety, gdzie poja-
^.y promień słońca.
_k, przekraczając tę granicę z zachodu na wschód, musi samą datę, jeśli zaś przyjdzie mu mijać ją w przeciwnym musi opuścić jeden dzień. Tego szczegółu nie wziął pod _x Jules'a Verne'a w swojej podróży W 80 dni dookoła świata. Śny" dzień pozwolił mu na wygranie zakładu, -cjęwtej swoistej "wojnie handlowej" wygrała nieznana wysep-3^spa Diomedesa, leżąca na 169 południku nieopodal Koła _ której Nowy Rok świętuje się wcześniej niż gdzie indziej. _, stolicy Królestwa Tongo, gdzie amerykańscy turyści ocho-ą się przy pamiątkowej tablicy "Tu, gdzie zaczyna się czas", oczątek o 18 minut później niż na zupełnie nieznanej, zaga-s pośród lodowatych wód Cieśniny Beringa, ntrwałych biurokratycznych przeszkodach wynajętym heli-^ieramy wreszcie do Prowidienija, skąd udajemy się do entrum polowań na wieloryby, zamieszkanego przez 1300 Fastęp"nego dnia lecimy nad dzikim pustkowiem w stronę _eżniewa, najdalej na wschód wysuniętego skrawka Azji. i nisko nad .ziemią, tuż pod pułapem ciężkich, kłębiastych ~awej strohie rozciągają się ciemne wody Cieśniny Beringa, =na tundra i górzyste stoki. Miejscami pokryte nie topniejącym Bato śniegiem. Z amerykańskiej mapy topograficznej wynika, nna ukazać się Naukan, ale nie mogę jej wypatrzyć. Siergiej, ^żkiem sterowym śmigłowca, tłumaczy, że osada Eskimosów, ^o 1400 roku, definitywnie została opuszczona jeszcze w 1958 =na mapach pozostał.
Śami słynny przylądek. Płaski, skalisty masyw, wysokości _, stromo spada do morza. W dolnej części, na pustynnym, Śdnieje biały obelisk z popiersiem odkrywcy, Kozaka Siemiona Ś"zy i pół wieku temu dotarł on tutaj, rozwiązując intrygującą
369
=a ustaliła umowną Linię Zmiany Daty ^m trzech miejsc: na Pacyfiku odchyla -ozdzielenia na poniedziałek i niedzielę ii. Drugi zygzak, w przeciwną stronę, Śzwala zachować nierozerwalność wysp Śije w Cieśninie Beringa i to jest właśnie Greenwich skrawek planety, gdzie poja-
^ranicę z zachodu na wschód, musi
przyjdzie mu mijać ją w przeciwnym
dzień. Tego szczegółu nie wziął pod
-ojej podróży W 80 dni dookoła świata.
mx na wygranie zakładu.
Śie handlowej" wygrała nieznana wysep-
gca na 169 południku nieopodal Koła
^viętuje się wcześniej niż gdzie indziej.
zmgo, gdzie amerykańscy turyści ocho-
-^ej tablicy "Tu, gdzie zaczyna się czas",
Śóźniej niż na zupełnie nieznanej, zaga-
_vód Cieśniny Beringa.
-znych przeszkodach wynajętym heli-
Prowidienija, skąd udajemy się do
wieloryby, zamieszkanego przez 1300
ny nad dzikim pustkowiem w stronę
Ś wschód wysuniętego skrawka Azji.
zuż pod pułapem ciężkich, kłębiastych
Ją się ciemne wody Cieśniny Beringa,
oki. Miejscami pokryte nie topniejącym
^ykańskiej mapy topograficznej wynika,
Śn, ale nie mogę jej wypatrzyć. Siergiej,
^łowca, tłumaczy, że osada Eskimosów,
-wnie została opuszczona jeszcze w 1958
=k. Płaski, skalisty masyw, wysokości _orza. W dolnej części, na pustynnym, Dopiersiem odkrywcy, Kozaka Siemiona dotarł on tutaj, rozwiązując intrygującą
369
Piątego dnia, dzięki interwencji wpływowego parlamentarzysty, odzyskujemy wolność i po uiszczeniu prawie dwóch tysięcy dolarów opłaty za pobyt na terenie nieznanego nikomu parku przyrody Beringa możemy wreszcie wyruszyć w dalszą podróż. Niestety, pojawia się kolejna przeszko da, tym razem klimatyczna. Pomimo pełni lata niebo pokryło się gęstą warstwą niskich obłoków i lot zostaje odwołany. Nasz miejscowy przyjaciel Wiktor Bursztejn ostrzega, że w tych stronach można przesiedzieć tydzień albo i dwa, czekając na dobrą pogodę.
Na terytorium ponad dwa razy większym od Polski, pokrytym głównie tundrą, żyje, a raczej walczy o życie, 80 tysięcy ludzi, w tym tysiąc Eskimosów i 13 tysięcy Czukczów, którzy tak jak przed wiekami polują n.i wieloryby, morsy i foki. Przybyliśmy tutaj, aby odwiedzić Wielką Wyśpi Diomedesa, zwaną przez Rosjan Wyspą Ratmanowa. Leży ona dokładnie pośrodku Cieśniny Beringa, w odległości 40 km od Rosji i Alaski, tuż przy Linii Zmiany Daty. Właśnie tutaj rozpocznie się trzecie millennium -11 godzin wcześniej niż w Polsce. Wprawdzie 1 stycznia 2000 roku jesi tylko początkiem ostatniego roku XX wieku, ale okrągłe liczby tak silnir działają na naszą wyobraźnię, że jesteśmy skłonni wiązać tę datę z magiczna formułą otwierającą nową erę. W piątek 31 grudnia 1999 roku cały świai szykuje się na party wszech czasów, aby świętować Nowy Rok, Nowy Wiek, Nowe Tysiąclecie. Biura podróży i liczne słoneczne atole koralowe leżące na Pacyfiku mamią wpisami do Księgi Rekordów Guinnessa wszystkich tych, którzy pragną jako pierwsi wznieść lampkę szampana w noworocznym
toaście.
To oczywiste, że kto chce jako pierwszy ujrzeć świt Nowego Tysiąclecia, musi znaleźć się w pobliżu międzynarodowej Linii Zmiany Daty, oczywiście po jej zachodniej stronie. Wyspy Tonga, Fidżi, Kiribati i Chatham zapewniają, że to właśnie u nich najwcześniej rozpocznie się trzecie millennium. Już dawno wyprzedano tam wszystkie miejsca w hotelach.
Najwięcej wrzawy wywołała Republika Kiribati, która sprytnie, z komercyjną przebiegłością, już w 1993 roku na własną rękę przesunę!;! granicę nowego dnia o całe 30 na wschód, tj. o 1600 km. Dzięki temu mieszkańcy najbardziej wysuniętej na wschód wysepki Caroline Islam! witają należący do Kiribati wschód słońca dużo wcześniej niż inni. "Fikcyjna machinacja twierdzą zgodnie przedstawiciele prestiżowego Geographical Society i Królewskiego Obserwatorium Astronomicznego w Greenwich odbiegająca od generalnie przyjętych zasad Konwencji
368
Waszyngtońskiej z 1884 roku, która ustaliła umowną Linię Zmiany Daty w/.dłuż 180 południka". Z wyjątkiem trzech miejsc: na Pacyfiku odchyla nic o 8 na wschód, aby uniknąć rozdzielenia na poniedziałek i niedzielę archipelagu Fidżi i Nowej Zelandii. Drugi zygzak, w przeciwną stronę, znajduje się na Morzu Beringa i pozwala zachować nierozerwalność wysp Aleuckich. Trzecia dewiacja występuje w Cieśninie Beringa i to jest właśnie najbardziej oddalony na wschód od Greenwich skrawek planety, gdzie pojawia się pierwszy promień słońca.
Podróżnik, przekraczając tę granicę z zachodu na wschód, musi powtórzyć tę samą datę, jeśli zaś przyjdzie mu mijać ją w przeciwnym kierunku musi opuścić jeden dzień. Tego szczegółu nie wziął pod uwagę bohater Julesa Verne'a w swojej podróży W80 dni dookoła świata. "Zaoszczędzony" dzień pozwolił mu na wygranie zakładu.
Rywalizację w tej swoistej "wojnie handlowej" wygrała nieznana wysepka Wielka Wyspa Diomedesa, leżąca na 169 południku nieopodal Koła Polarnego, na której Nowy Rok świętuje się wcześniej niż gdzie indziej. W Nukualofa, stolicy Królestwa Tongo, gdzie amerykańscy turyści ocho-c/.o fotografują się przy pamiątkowej tablicy "Tu, gdzie zaczyna się czas", tl/.ień bierze początek o 18 minut później niż na zupełnie nieznanej, zagadkowej wyspie pośród lodowatych wód Cieśniny Beringa.
Po długotrwałych biurokratycznych przeszkodach wynajętym helikopterem docieramy wreszcie do Prowidienija, skąd udajemy się do 1 awrientija, centrum polowań na wieloryby, zamieszkanego przez 1300 ' izukczów. Następnego dnia lecimy nad dzikim pustkowiem w stronę 1'rzylądka Dieżniewa, najdalej na wschód wysuniętego skrawka Azji. I lelikopter leci nisko nad .ziemią, tuż pod pułapem ciężkich, kłębiastych li mur. Po prawej stronie rozciągają się ciemne wody Cieśniny Beringa,
I lewej zielona tundra i górzyste stoki. Miejscami pokryte nie topniejącym
I1 rzeź krótkie lato śniegiem. Z amerykańskiej mapy topograficznej wynika, r teraz powinna ukazać się Naukan, ale nie mogę jej wypatrzyć. Siergiej,
Ś.icdzący za drążkiem sterowym śmigłowca, tłumaczy, że osada Eskimosów, powstała około 1400 roku, definitywnie została opuszczona jeszcze w 1958 n >ku, ale ślad na mapach pozostał.
Przed nami słynny przylądek. Płaski, skalisty masyw, wysokości ponad 700 m, stromo spada do morza. W dolnej części, na pustynnym, szarym tle, widnieje biały obelisk z popiersiem odkrywcy, Kozaka Siemiona 1 )ieżniewa. Trzy i pół wieku temu dotarł on tutaj, rozwiązując intrygującą
369
Wielka wyspa Diomedesa. Tu zaczyna się każdy nowy dzień.
Poniżej, garnizon straży granicznej
370
'csnych geografów wątpliwość co do połączenia Syberii z Alaską. Jego [ycie nie zostało jednak odnotowane przez carskie archiwa i dopie-kspedycja Vitusa Beringa, duńskiego żeglarza na żołdzie rosyjskim, . ierdziła istnienie cieśniny noszącej dzisiaj jego imię. Kierzemy kurs na 120. W ciągu kwadransa osiągamy majestatyczną kąWyspę Diomedesa, której stromy skalisty brzeg wyrasta na wysokość m. GPS informuje, że znajdujemy się na południku 16900'39" iści zachodniej.
Wyspa jest całkowicie pusta i jałowa. Miejscami, tam, gdzie występuje utka warstwa gleby, wśród skalnego rumowiska, pojawiają się porosty I iv. Żadnych śladów zwierząt, tylko stada nurzyków gnieżdżących się I i lach. Do 1947 roku mieszkali tu Eskimosi, którzy zostali przesiedle-i Półwysep Czukocki i zastąpieni małym oddziałem straży granicznej, uilowanym na północnym brzegu wyspy.
Nasz przyjazd jest dużym wydarzeniem dla 28 żołnierzy całkowicie Śi ych od świata. Dawniej kontakt z lądem był ożywiony, obecnie śmigłowiec I >atrzeniem przylatuje tu kilka razy w roku. Kraj jest pogrążony w totalnym \ sic i cierpi na tym także armia. Gienadij, pochodzący z Nowosybirska, i ycznie zakończył swoją służbę dwa miesiące temu, ale wciąż jest tutaj. kopter, który miał dostarczyć zmiennika, został początkowo zablokowany brzydką pogodę, a później przez brak paliwa.
Jak się żywimy? powtarza moje pytanie. Ziemniakami
oszku, kaszą, rybą suszoną i konserwami. Od czasu do czasu dają
nę. Owoce i warzywa? Pan chyba żartuje. Latem nasza dieta wzboga-
o różne trawy z tundry albo jajka ptaków zebrane ze znajdujących się
.i lach gniazd". Nic więc dziwnego, że u większości młodych żołnierzy
pują silne objawy awitaminozy, wrzody, oznaki szkorbutu, zaburze-
/roku, infekcje. Także barak, w którym mieszkają, jest w opłakanym
. Pomieszczenie jest zimne, brak ciepłej wody do mycia, latryna znaj-
Ś ic na zewnątrz. Można sobie wyobrazić, jak jest tutaj zimą, kiedy
. przez kilka miesięcy nie wznosi się ponad horyzont i przy siarczys-
: 11 rozie hulają oślepiające śnieżne sztormy. Koszary robią przygnębiające
i nie. Okna bez szyb, walające się zardzewiałe beczki po paliwie, poroz-
i nc żelastwo, spalony barak. Paweł Gosk, operator z TVN, komentuje:
Ś 'Jada tak, jakby przed chwilą zakończyła się tutaj wojna".
' Micjalnym zadaniem żołnierzy jest ochrona granicy, ale nikt tutaj
Ś icrzy w jej naruszenie. Mimo to codziennie patrol obchodzi wyspę
371
Wrak na Morzu Wschodniosyberyjskim
o długości 8 i szerokości 4,5 km. Cztery miesiące temu jeden z żołnierzy zabłądził we mgle i spadł do morza. Jego ciało znaleziono dwa dni później nieopodal siedliska morsów. Nie brak tu dramatycznych incydentów. W 1996 roku w katastrofie śmigłowca zginęło pięć osób. Jesienią ubiegłego roku kapral w bestialski sposób zmasakrował czterech nowych żołnierzy którzy nie chcieli podporządkować się jego reżimowi.
Niebezpiecznie jest też chorować. Kilka lat temu wezwano lekarza do chorego na wyrostek robaczkowy. Kiedy pilot odmówił lotu z powodu mgły, dowódca strażnicy zwrócił się o pomoc do amerykańskiej Gwardii Brzegowej, która przetransportowała nieszczęśnika do swojego szpitala. Fakt ten nie ujrzałby światła dziennego, gdyby nie przysłany rachunek, opiewający na 5 tysięcy dolarów.
Na Wielkiej Wyspie Diomedesa nie ma żadnych rozrywek. Nikt na wet nie marzy o przepustce do domu. Czas wolny spędza się najczęściej przed telewizorem, który odbiera zaledwie jeden program, a i to nie najlepiej. Wprawdzie chętni mogą korzystać z zaimprowizowanej siłowni, ale treninr, taki wymaga dużo większej liczby kalorii niż ta, jaką żołnierze otrzymują w swoim menu. Pozostaje nudzić się albo spać, co zresztą robią prawie wszyscy.
372
W 1926 roku archeolog Diamond Jenness znalazł na sąsiedniej wyspie ślady dawnej eskimoskiej kultury okvik z III wieku p.n.e. Prawie dziesięć tysięcy lat temu przebiegał tędy szlak migracji ludów z Azji do Ameryki, .i jeszcze na początku naszego wieku rosyjscy Eskimosi zatrzymywali się ni, płynąc na bajdarach, łodziach ze skóry morsa, w odwiedziny do swoich 11 nerykańskich kuzynów.
Tylko czterokilometrowy odcinek morza oddziela Wielką Wyspę I >iomedesa od Małej, należącej do Stanów Zjednoczonych. Ze wschodniego I nv.egu widać jak na dłoni Ingaluk, osadę Eskimosów, jej zadbane domki, szkołę i kościółek katolicki. Często też można zobaczyć hydroplany, łodzie moto-iowe i helikoptery, które zabezpieczają normalne życie dwustu mieszkańców.
Już w czasach pierestrojki władze sowieckie udzieliły zgody Amerykance 1 ynne Cox, która w sierpniu 1987 roku dokonała niezwykłego wyczynu, przypływając z amerykańskiej wyspy na Wielką Wyspę Diomedesa. 1 'ozostawała przez 2 godziny i 12 minut w wodzie o temperaturze 6C, dając dowód niezwykłej odporności na zimno.
Podczas gdy Rosjanie będą pierwszymi ludźmi na świecie, którzy /obaczą świt nowego millennium, Amerykanie z siostrzanej wyspy wzniosą ioast szampanem 24 godziny później.
Przed opuszczeniem tego odizolowanego od świata zakątka zatrzymuję się przed drogowskazem ze strzałkami: Moskwa 7900 km, Lizbona 12 800, Tokio 5400, Santiago 13 900, Weles (Alaska) 52. Nieoczekiwanie jeden /, żołnierzy o młodzieńczej twarzy pyta o cel naszej wizyty. Próbuję mu wytłumaczyć, że chcieliśmy zobaczyć miejsce, gdzie najwcześniej rodzi się nowy dzień. Patrzy na mnie z niedowierzaniem. W tej chwili marzy zapewne o kromce świeżego chleba, jakimś owocu, a przede wszystkim o jak najszybszym porzuceniu tego skrawka ziemi leżącego na krańcu świata.
Wielka Wyspa Diomedesa 1999
Centrum
Szkolenia
Kosmonautów
nieoi
Od wielu dni znajduję się w Gwiezdnym Miasteczku ieopodal Moskwy, gdzie od lat kształci się bohaterów kosmosu. W ciszy nasyconej zapachem świerków trenują najlepsi z najlepszych. Każdego roku ponad tysiąc pilotów wojskowycl, i inżynierów cywilnych składa podania, by się tu dostać. Spośród setki wybranych jedynie dwóch, trzech zostaje przyjętych i pozostają tu przez kilka lat, zanim przyjdzie czas ich misji
Centrum szkolenia kosmonautów boryka się z dużymi kłopotami 11 nansowymi i ktoś' wpadł na pomysł, że można by tę placówkę wykorzystać lo celów komercyjnych. Między innymi istnieje możliwość odbycia lotu v kosmos za niebagatelną sumę kilkunastu milionów dolarów bądź udziału w szkoleniu przygotowawczym. Z pierwszego wariantu skorzystał inż telewizyjny dziennikarz japoński Toyohito Akiyama i Angielka Helen Miarman, którzy przez tydzień orbitowali wokół naszej planety. Ja biorę i idział w przyspieszonym kursie, chociaż wiem, że nie będę miał możliwości 11 zielenią losu moich kolegów z ławki.
W poniedziałek mam zajęcia z zakresu pokładowych systemów elektro-11 icznych i z teorii lotu statków kosmicznych. Na szczęście po południu ten n.twał informacji przeplata się z ćwiczeniami praktycznymi na symulato-i /e, wiernej kopii "Sojuza". W skafandrze kosmicznym odbędę kompletną misję, od startu do połączenia się na orbicie. Atmosfera jest tak realna, że t /uję się, jakbym naprawdę uczestniczył w prawdziwym locie.
Przez radio napływają wciąż nowe polecenia. Po mojej prawej stronie i It wódca wypisuje kolumny cyfr, dane dotyczące nowej orbity. "Jacek, otwórz 11 istrukcję na stronie 118", wydaje mi polecenie technik. Muszę wyłączyć automatycznego pilota i przejść na ręczne sterowanie. Skomplikowane mechanizmy wyłapują natychmiast moje nieprzygotowanie i zapalają się liczne lampki alarmowe. Prowadzący z zewnątrz zajęcia oficer rozumie moje trudności i spokojnym głosem poucza: "Wyłącz alarm, teraz naciśnij przycisk wyjście i staraj się zgrać razem dwie kreski, które widzisz na wizjerze".
Ręczne sterowanie w trakcie przycumowywania statku kosmiczne-|',n "Sojuz" do stacji orbitalnej "Mir" jest jednym z najbardziej delikatnych i i rudnych manewrów. Siedzący obok kolega, pilot myśliwski, mówi, że jest lo zadanie wymagające szczególnej precyzji i bardzo przypomina bunkrowanie w powietrzu z samolotu-cysterny. W takich chwilach poza zwiększonym biciem serca wzrasta prawie trzykrotnie częstotliwość oddychania, nie mówiąc u chłodnym pocie spływającym po plecach. Rozumiem go doskonale, gdyż mimo że trenuję na symulatorze, przeżywam podobne napięcie i emocje.
We wtorek teoretyczna lekcja z pierwszej pomocy lekarskiej i psychologii kosmicznej, następnie przewidziane są praktyczne ćwiczenia z astronomii w planetarium. Nadzwyczaj realna atmosfera pozwala w ciągu trzech godzin odbyć dwukrotną podróż wokół Ziemi, dokładnie tak, jak dzieje się to w rzeczywistości.
Po południu oczekuje nas wirówka, która służy do zapoznania się ze
374
375
zjawiskiem przeciążenia, powstającym w czasie startu i lądowania statku kosmicznego. Ulokowany jestem w kabinie przedniej części ramienia o długości 18 m. Centryfuga zaczyna się rozkręcać, a mój fotel obraca się we wszystkich płaszczyznach i niewidzialna siła coraz mocniej wtłacza mnie w anatomiczne krzesło. Przeciążenie dochodzi do 4G, co oznacza, że ciężar mojego ciała zwiększył się czterokrotnie. Czuję się nieswojo, oczy wydają się wychodzić z orbit, zaczynam się jąkać, tracę refleks, ale muszę reagować na wydawane mi polecenia. Po zakończeniu ćwiczenia mogę obejrzeć zarejestrowane na filmie moje zachowanie i niepoznawalnie zniekształconą twarz.
Wieczorem goszczę w mieszkaniu generała Władimira Szatałowa. Od wielu lat kieruje on Centrum i ma carte blanche w sprawie doboru ludzi, którym przypadnie w udziale chwała lotu w przestrzeń kosmiczną. Wprawdzie jego decyzje muszą zostać zatwierdzone przez komisję rządową, ale sprowadza się to jedynie do czystej formalności. Wszyscy są przekonani, że z pewnością nie uległby jakiejkolwiek presji politycznej ani tym bardziej prośbie o protekcję. Selekcję przeprowadza niczym wszechwładny Bóg. "Nie zawsze nawet potrafiłem dokonać dokładnej oceny jakiegoś kandydata ale czułem, że właśnie on jest najbardziej odpowiedni".
Gospodarz mówi, że w tym zawodzie nie ma miejsca na sentymenty czy fantazje i dlatego kosmonauta pracuje nad sobą wiele lat, by pokonać strach, by nic nie mogło go zaskoczyć. Ma nauczyć poruszać się na polu przygotowanym mu przez sztab naukowców, techników, lekarzy, kierowników lotu i innych doświadczonych kosmonautów. W czasie pobytu w przestrzeni kosmicznej pilotowany jest nieustannie przez Centrum Lotów i musi powtarzać te same ruchy, które ćwiczył w nieskończoność na Ziemi. Jeśli się pomyli, błąd zostanie skorygowany przez ludzi z Ziemi, którzy mają do dyspozycji bliźniaczą aparaturę, na której potwierdzają właściwe rozwiązania.
Dziś przez trzy godziny pracujemy w hydrolaboratorium, głębokim basenie, w którym mieści się 5000 m3 wody. Jest to trening, który w pewnym stopniu przypomina symulowanie nieważkości. W specjalnym kombinezonie, skonstruowanym tak, aby wyrównywał ciężar ciała, zostaję zanurzony w wodzie. Moim zadaniem jest reperacja włazu do stacji "Mir". Początkowo poruszanie się w przestrzeni bez jakiegokolwiek punktu oparcia stanowi rozrywkę, ale kiedy przystępuję do pracy, odkrywam, że każdy ruch jest złożony, a dłuższa praca wymaga sporego wysiłku.
Rano, po śniadaniu, jedziemy do pobliskiej bazy lotniczej Czkałowska, gdzie czeka na nas wielki "Iljuszyn-76". Dzięki temu samolotowi-laborato-
376
i mm zapoznamy się ze stanem nieważkości. Jest nas sześciu i czterech ins-11 uktorów. W pustym kadłubie, opróżnionym ze wszystkiego, co zwykle widzi się na pokładzie samolotu pasażerskiego, nabieramy wysokości, potem samolot z prędkością 900 km na godzinę wchodzi na trajektorię i nlwróconej paraboli i wykonuje tak zwaną górkę, która zaczyna się na N tysiącach i kończy na 11 tysiącach metrów. Przeciążenie zwiększa się i w pewnym momencie jakaś tajemnicza siła odrywa mnie niczym balonik od siedzenia. Ciało nic nie waży, odpycham się od ściany metalowego kadłuba i powoli płynę na drugą stronę. Ogarnia mnie dreszcz emocji, ile trudne do opisania uczucie trwa zaledwie dwadzieścia sekund. Sygnał ikustyczny informuje, że szybko trzeba się czegoś złapać, bo za chwilę ciało powróci do swojej wagi. Instruktorzy pomagają przyjąć właściwą pozycję, i o jest nogami na podłodze, aby wykluczyć późniejsze upadki.
Po niedługim czasie kolejna górka, potem następna. Po dziesięciu wzlo-i ach zaczynam już wyrabiać w sobie pewne odruchy, ale, niestety, samolot bierze już kurs na lotnisko. Półtorej godziny takiego lotu liczy się jak sto godzin eksploatacji w normalnych warunkach.
Wolny od zajęć weekend spędzam u przyjaciela, Władimira Dżani-bekowa. W daczy otoczonej brzozami honory pani domu pełni jego małżonka Lilija, piękna i pełna temperamentu kobieta. On natomiast, generał lotnik doświadczalny, jeden z najbardziej znanych kosmonautów rosyjskich, mający za sobą pięć misji orbitalnych, sprawia wrażenia mężczyzny bardzo spokojnego. Wolne chwile poświęca na malowanie i strzelanie z łuku. Ma już 50 lat, ale wciąż uparcie prześladuje go jedno i to samo pragnienie: wrócić raz jeszcze w kosmos.
Przystojny, o męskich rysach i przenikliwym spojrzeniu, cieszy się dużym powodzeniem u kobiet, których chyba jednak nie dostrzega. Z charakteru nieśmiały, zamknięty w sobie, mówi wolnym i beznamiętnym głosem. Wypowiedzi jego są zawsze oszczędnie i suche. Jednak bardzo energiczne ruchy i sprężysty krok przypominają, że ma się przed sobą wojskowego. Sądzę, że nigdy nie miał bliskich kontaktów z polityką, nawet jeśli, ze względu na swoją pozycję, musiał automatycznie należeć do partii komunistycznej.
Jeszcze trzy dni zajęć w centrum i moje szkolenie dobiega końca. Po przemierzeniu Ziemi na wszystkich jej szerokościach teraz jestem gotów, by wyruszyć na podbój nieba. Niestety, jest mała przeszkoda: nie widzę szans na znalezienia bogatego sponsora.
Gwiezdne Miasteczko 1991
Sztuka
przyżycia
kosmonautów
I
Wokół nas rozpościera się przytłaczający bezmUu
dzikiego pustkowia. Odludna, śnieżna pustynia ze skuta
lodem warstwa gleby, smagła przeszywającym wiatrem -a
w sobie coś majestatycznego, co zmusza człowieka do pokory.
378
Słońce, które tylko przez kilka godzin widoczne było nad horyzon-i cm, teraz właśnie chyli się ku zachodowi, pozostawiając niebo gwiazdom, księżycowi i Gwieździe Polarnej. Czas płynie coraz wolniej. Proste schronienie wykonane ze śniegu, zabezpiecza przed lodowatym wichrem, ale nie
>rzed siarczystym mrozem.
Znaleźliśmy się tutaj, poza arktycznym kołem podbiegunowym, nie-< laleko od Workuty, aby dobrowolnie stawić czoło surowemu klimatowi. I Jczestniczymy w kursie przetrwania w ekstremalnych warunkach, któ-i y wchodzi w zakres programu szkolenia rosyjskich kosmonautów i któ-i y ma być lekcją rozwijającą zdolności przystosowania się do trudnych, nie-
nanych warunków, wyzwalającą agresywność i umożliwiającą poznanie
.isad racjonalnego postępowania w wypadku, gdyby statek kosmiczny
vylądował w nieznanym terenie.
Recepta na przetrwanie wydaje się nadzwyczaj prosta. Mówi się, że
vystarczy mieć ze sobą odpowiedni ekwipunek, odbyć wcześniej trening survivalowy, który pozwoli poznać metody obrony i uwierzyć we własne siły, co w krytycznej sytuacji umożliwi wykazanie się silną wolą przeżycia. Wiadomo, że organizm ludzki posiada potężne rezerwy energii, które trzeba tylko umieć wyzwolić i właśnie po to jesteśmy tutaj, żeby stawić czoło nieprzyjaznemu środowisku.
Po raz pierwszy nieprzewidziana przygoda zdarzyła się zimą 1965 roku Aleksiejowi Leonowowi i Pawłowi Bielajewowi, którzy zamiast w stepach Kazachstanu wylądowali w syberyjskiej tajdze i zanim przybyła pomoc, rzekali prawie 40 godzin, walcząc o przeżycie. Były to długie godziny stra-rhu nie tylko dla dwóch kosmonautów, ale i dla wszystkich tych, którzy śledzili ich lot. Aby zapewnić większe bezpieczeństwo bohaterom prze-' stworzy w Ośrodku Szkolenia* w Zwiezdnym Gorodku, zdecydowano wprowadzić nowy przedmiot, właśnie survival.
Wśród moich pięciu rosyjskich kolegów jest trzech pułkowników lotnic-t wa i dwóch lekarzy, którzy za pół roku składać będą egzaminy państwowe, ;i potem czekać z niecierpliwością na powołanie do udziału w przygotowali iach do konkretnej misji. Sam dyplom kosmonauty bowiem nie daje jeszcze żadnych gwarancji i trzeba mieć trochę szczęścia, aby polecieć na orbitę.
Nasze zadanie polega na spędzeniu 48 godzin w odludnej tundrze w trzaskającym mrozie. Operacja zaczęła się wczoraj w małej jednostce wojskowej od dokładnych badań lekarskich i testów psychologicznych, po czym nastąpiła ceremonia ubierania się, scena, która przypominała trochę
379
strojenie matadora. Kilku techników pomogło nam włożyć niewygodne skafandry, które zmuszają człowieka do zachowania pozycji nieco skulonej, dostosowanej do kształtu fotela w pojeździe kosmicznym. Następnie ogrzanym samochodem, przystosowanym do akcji ratowniczych, przewieziono nas w zaśnieżoną tundrę, gdzie już wcześniej wywieziono ładownik "Sojuz", rozgrzany wewnątrz do temperatury 20C.
Przez kilka godzin we trójkę przesiedzieliśmy w pomieszczeniu "Sojuza", potem, gdy pojawił się chłód i dokuczliwe zimno, musieliśmy porzucić nasze lokum. Przebraliśmy się w ciepłą odzież, która znajdowała się w awaryjnym zapasie, i od razu przystąpiliśmy do budowy schronienia. Z wyciętych metalową łopatką bloków śniegu postawiliśmy ściany, na które naciągnęliśmy kilka warstw tkaniny spadochronowej. Jako izola- cja od lodowatego podłoża posłużyły nam niektóre drobiazgi wyniesione z "Sojuza", a przede wszystkim fotele anatomiczne. Aleksander zajął się gotowaniem wody na kawę, którą wypiliśmy z przyjemnością.
Racje żywnościowe są bardzo skromne. Na każdego z nas przypada 1 litr wody, tabliczka suszonych śliwek z orzechami (60 g), czekolada (50 g), twaróg (50 g), sucharki (30 g), torebka kawy, dwie kostki cukru i torebka cytryny w proszku. Jest to niewiele, szczególnie w zimnym klimacie, ale w sytuacji, w jakiej się znajdujemy, problem jedzenia schodzi na dalszy plan.
Termometr, który zabrałem nielegalnie ze sobą, wskazuje minus 35C, ale za sprawą wiatru, który wieje z prędkością około 18 m na sekundę, uczucie zimna na odkrytej powierzchni ciała jest takie jak przy minus 70C przy bezwietrznej pogodzie. Prawie cały czas przebywamy w naszym "domku". Wychodzimy na zewnątrz tylko po to, aby się rozruszać, załatwić potrzeby fizjologiczne, ale z biegiem godzin coraz częściej także po to, żeby się rozgrzać gimnastyką. Nie sposób stać z twarzą w stronę wiatru, kryształki lodu kłują każdy jej odkryty milimetr.
Siedzimy w naszym schronieniu i pilnujemy się nawzajem. Gdy tylko na policzkach bądź nosie któregoś z nas pojawiają się białe plamki, będące symptomem odmrożenia, poszkodowany stara się natychmiast ogrzać to miejsce ciepłem swojej dłoni. Wbrew ogólnie przyjętej teorii odmrożonych części ciała nie należy masować, a tym bardziej rozcierać śniegiem, zachodzi bowiem ryzyko uszkodzenia tkanek i wywołanie zakażenia przez uszkodzenie naskórka.
W naszym lokum temperatura utrzymuje się wciąż na poziomie
380
20C poniżej zera. W obronie przed coraz bardziej dokuczliwym zimnem angażujemy mięśnie całego ciała. Z trudem zmuszamy się do wysiłku, aby unieść co jakiś czas nogi, ćwiczyć non stop ruchy palców dłoni i stóp. Staramy się robić różne grymasy, aby chociaż nieco rozgrzać twarz. Często unosimy się z foteli, aby wykonać trochę energicznych ruchów, ale przestrzeń jest tak mała, że nie ma miejsca na dłuższe ćwiczenia.
Ciepłota ciała spadła już poniżej 35, coraz bardziej narasta osłabienie, puls staje się słaby i z trudem wyczuwalny, ogarnia nas apatia i senność. Za wszelką cenę nie wolno dopuścić do dłuższego zaśnięcia.
Nad naszym zdrowiem czuwa jednak, oddalona o kilka kilometrów od nas, ekipa medyczna. Co dwie godziny nawiązują z nami kontakt radiowy i pojawiają się wciąż te same pytania: "Jakie jest wasze samopoczucie, jaka temperatura ciała?" Aleksander odpowiada bezbarwnym głosem: "Wszystko w porządku. Robi się trochę zimno, lecz wszystko przebiega zgodnie z planem".
Chcąc przezwyciężyć narastającą apatię, wysilamy się, aby opowiedzieć jakąś ciekawą historyjkę. Dla podniesienia na duchu opowiadam moim dwóm towarzyszom historię opisaną przez Antoinea de Saint-Exuperyego o pilocie Guillaumecie, który po przymusowym lądowaniu w wysokich Andach przez siedem dni i sześć nocy desperacko walczył o przeżycie w warunkach, które, zdawałoby się, nie dawały mu żadnych szans na powrót do domu. Szedł uparcie w głębokim śniegu przy czterdziestostopniowym mrozie, śmiertelnie zmęczony setki razy tracił instynkt samozachowawczy, pragnął tylko snu, ale w ostatnim momencie przełamywał tę słabość, bo wiedział, że w krótkim czasie zamieniłby się w lodową bryłę. "Zakosztowałem trucizny zimna powiedział Guillaumet która niczym morfina wprawiała mnie w stan błogości. Jednakże za wszelką cenę musiałem dowieść sobie i bliskim, że jestem człowiekiem, a nie nikczemnym tchórzem". I tak, w rozpaczliwej sytuacji, posuwał się w cierpieniach krok za krokiem, z nadludzką determinacją, wykazując niebywałe męstwo. Po wyratowaniu wyznał swojemu przyjacielowi: "To, czego dokonałem, nie udałoby się żadnemu zwierzęciu". Ten przykład pozostaje dla mnie najpiękniejszą wizytówką wiary w człowieka.
Któryś już raz z kolei wychodzę na zewnątrz, gdzie po arktycznej pustyni zamieć niesie rzadkie obłoki śniegu. Nieskalana biel idealnie równej płaszczyzny jest wręcz oślepiająca. Kiedy patrzę na to wszystko, aż nie chce mi się uwierzyć w słowa fizjologów, którzy twierdzą, że organizm ludzki łatwiej
381
* Szkolenie za kołem podbiegunowym
może znieść zimno niż gorąco. Dzisiaj w czasie krótkiej drzemki znalazłem się gdzieś w sercu Sahary, w wielbłądziej karawanie Tuaregów, i teraz myślę sobie, jak byłbym szczęśliwy, gdyby ten sen zamienił się w rzeczywistość.
Panujące zimno w coraz większym stopniu wpływa na nasz stan fizyczny i psychiczny. Temperatura ciała spadła już do krytycznego poziomu 33, dają się we znaki nieustanne skurcze mięśni nóg, palce zatracają czucie, pojawia się stan odrętwienia i przyćmienia świadomości. Ale w naszych umysłach wciąż jeszcze nie wygasa samokontrola i opanowanie, wola walki z sobą samym i z własną słabością. Nakazuję sobie reagować za wszelką cenę na ogarniające mnie uczucie apatii i senności, jeszcze raz trochę ruchu i jeszcze raz, uporczywie, z pełną determinacją. Tak aż do świtu.
Kiedy późnym rankiem blada tarcza słońca ukazuje się nad horyzontem, jesteśmy u kresu sił, lecz na szczęście kończy się także nasza walka ze śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Niewiele później pijemy już z dużych kubków parującą, dobrze osłodzoną, herbatę. Czuję, jak powoli fala dumy zalewa moje serce. Raz jeszcze okazuje się, że człowiek jest w stanie znieść nieskończenie więcej, niżby mu się wydawało.
W niecałe pół roku później stawiam czoło nowej próbie, tym razem przyjdzie walczyć z upałem. Raz jeszcze odbywa się to w ramach szkolenia kosmonautów.
Przez mały iluminator obserwuję suchy, rozległy i groźny krajobraz z rzadkimi śladami roślinności. W małym pojeździe kosmicznym o objętości około 3,5 m3, gdzie we trójkę jesteśmy ściśnięci niczym śledzie w beczce, powietrze
382

Staż w stepie Kazachstanu
383
staje się coraz cięższe, ale według zalecenia instruktorów powinniśmy jednak przesiedzieć tutaj pół godziny i dopiero potem opuścić "Sojuz".
Władimir otwiera luk i natychmiast fala gorącego powietrza uderza w nasze twarze. Wyjście przez wąski otwór, w krępującym ruchy skafandrze, nie jest wcale łatwym zadaniem i kiedy wydostaję się na ziemię, jestem kompletnie spocony.
Przed nami dwa dni pobytu w pustynnym skwarze, na łonie odludnego stepu kazachskiego. Gdzieś tam za horyzontem znajduje się kosmodrom Bajkonur, skąd startują w przestworza wszystkie loty załogowe i gdzie znajduje się nasz hotel, który opuściliśmy dzisiaj wczesnym rankiem. Jeszcze do ubiegłego roku szkolenie tego rodzaju było organizowane w piaskach pustyni Kara-Kum. Jednakże z powodu złego stanu sanitarno-higienicznego pomieszczeń bazy lotniczej niedaleko miejscowości Mary, borykającej się nieustannie z niedostatkiem wody i powtarzającymi się często wypadkami chorób zakaźnych, szefowie Zwiezdnego Gorodka zadecydowali przenieść trening w pobliże bazy, która gwarantowałaby lepsze warunki bytowe.
Pamiętając o podstawowych zasadach przetrwania, które mówią, że zwykle na początku należy zadbać o schronienie, potem myśleć o wzywaniu pomocy oraz poszukiwaniu wody i żywności, przystępujemy do budowy prowizorycznego daszku, który zapewni nam cień i odrobinę komfortu w piekielnym upale. Z wielkiego, tysiącmetrowej powierzchni spadochronu, wycinamy spory kawałek tkaniny, składamy ją trzy razy i mocujemy do foteli wymontowanych ze statku kosmicznego.
Z zestawu survivalowego wyjmujemy, aby były pod ręką, środki pirotechniczne, to znaczy rakietnice, pochodnie ogniowe i dymne. W cieniu kładziemy też pojemniki z wodą, której jest niewiarygodnie mało, bo tylko litr na osobę. I właśnie w tym tkwi trudność przetrwania w krainie niezaspokojonego pragnienia. Aby nie dopuścić do niebezpiecznego dla organizmu odwodnienia, musimy unikać wszelkiego wysiłku fizycznego, pozostawać zawsze w odzieniu i nie zapominać o osłonięciu głowy i karku.
Zawsze twierdziłem, że pustynia może fascynować i przerażać jednocześnie. W tym nieznośnym środowisku już na długo przed południem piekielne słońce pali bezlitośnie i z trudem można wdychać suche, gorące, pozbawione wilgoci powietrze. Wokół, jak sięgnąć wzrokiem, rozciąga się równina pokryta żwirem i drobnymi kamieniami. Drżące i falujące powietrze na horyzoncie przywołuje pamięć o wędrowcach, którym fatamorgana ofiarowywała złudzenie oazy z wodą.
384
"A tak naprawdę, ile czasu człowiek może wytrzymać na pustyni?" zagaduje któryś z kolegów. Pamiętam, że jakiś' pilot amerykański bez wody przeszedł piechotą aż 80 km w 24 godziny, a inny Amerykanin przebył 240 km przez pustynię Arizona w ciągu 8 dni, mając ze sobą zaledwie kilka litrów zbawiennego płynu, ale jego organizm odwodnił się tak dalece, że nieszczęśnik zmarł w odległości 12 km od osiedla ludzkiego. Nie tak wiele lat temu na Saharze libijskiej sam przeprowadzałem eksperymenty z dwójką kolegów i pamiętam, że przy temperaturze około 35C, oczywiście w cieniu, siedząc pod tencikiem, wytrzymaliśmy całe trzy dni.
Po całodniowym piekielnym żarze, pod wieczór przychodzi moment ulgi. Spada temperatura otoczenia, dreszcze przechodzą po całym ciele i trzeba pomyśleć o włożeniu cieplejszego ubrania.
Nieco później, na błękitnym niebie zapalają się gwiazdy, można rozróżnić niektóre konstelacje i dostrzec spadający meteor. Jura pierwszy zauważa jasno świecący punkt poruszający się szybko z zachodu na wschód. "To jeden z naszych satelitów, a tamten, o tam, na lewo w dół, to satelita amerykański, lecący po zupełnie innej orbicie".
Wkrótce rozmowa schodzi na temat ryzyka i niebezpieczeństwa profesji kosmonauty. Mimo licznych kontroli technicznych, podwójnej asekuracji ważniejszych urządzeń, nigdy nie można wykluczyć ryzyka. Długie szkolenie nie tylko wzmacnia odporność psychiczną kandydata do lotu kosmicznego i przygotowuje go do pokonywania różnych trudności, ale daje też silną wiarę w niezawodność techniki.
Kosmonauta Sewastianow powiedział kiedyś, że prawdopodobieństwo powodzenia pierwszego lotu Gagarina nie przekraczało 75%, a w wypadku awarii w pierwszych 25 sekundach lotu, najbardziej niebezpiecznych, nie istniała żadna możliwość uratowania się. I z tego Gagarin zdawał sobie sprawę. "Jeszcze i dziś mówi Giena po trzydziestu latach doświadczeń nie mamy stuprocentowej gwarancji sukcesu. Istnieją sytuacje tak krytyczne, że można z nich wybrnąć, jedynie podejmując ryzyko".
W 1967 roku, podczas powrotu na ziemię, nie otworzył się właściwy spadochron i stracił życie Komarów. Cztery lata później w tragicznym wypadku podczas lądowania zginęli Dobrowolski, Wołków i Pacajew.
W 1975 roku, w kilka sekund po wystrzeleniu "Sojuza 18", ujawnił się defekt rakiety nośnej i należało niezwłocznie ściągnąć załogę na ziemię. Ryzyko było ogromne, bo jak się później okazało, naraziło Łazariewa i Makarowa na zabójcze dla organizmu przeciążenie 15G. I jakby nie dość
385
48 godzin
przetrwania
w oczekiwaniu
na służbę
ratowniczą
było dramatycznych chwil, ładownik spadł w trudno dostępnym rejonie Ałtaju, gdzie dwaj kosmonauci w oczekiwaniu na ekipę ratowniczą spędzili całą noc przy ognisku.
Rok później "Sojuz 33" wylądował niefortunnie na zamarzniętym jeziorze Ghengis. Pod wpływem uderzenia lód załamał się i luk wyjściowy znalazł się pod wodą. Załoga została uratowana w ostatniej chwili, kiedy kończył się już tlen.
Na wyrzutni kosmodromu w Bajkonurze, 26 września 1983 roku, na dwie sekundy przed sygnałem startu nastąpił wybuch rakiety nośnej. Titow i Strielakow cudem wyszli żywi z tego wypadku.
Wiadomo, że w latach walki o podbój i hegemonię w kosmosie Moskwa nie liczyła się z kosztami ani też z ofiarami. Toteż oprócz aplauzów i orderów nie zabrakło także krwi i łez. Większość tragicznych wypadków okryta była ścisłą tajemnicą i dopiero dzisiaj informacje o nich wychodzą na światło dzienne.
Również w Bajkonurze, 24 października 1960 roku, eksplodował ogromny pocisk balistyczny SS-7, co pociągnęło za sobą prawie 200 ofiar. Zginął wówczas także marszałek Niedielin, głównodowodzący siłami powietrznymi kraju. Dziesięć lat później inny pocisk wybuchł na rampie i znów zginęło dużo ludzi.
Historia podboju kosmosu zanotowała tragedie także wśród niedoszłych kosmonautów. Kilka tygodni przed lotem Gagarina młody lotnik Władimir Bondarienko zmarł od oparzeń, gdyż w laboratorium medycznym, gdzie przechodził badania, wybuchł gwałtowny pożar.
386
' Niewiarygodny wypadek wydarzył się Nielubowowi, który był trzecim na liście kandydatów do lotu kosmicznego. "Miał jedyną wadę, zawsze mówił to, co myśli" powiedział kiedyś o nim jeden z generałów, wówczas jego kolega. Za brak zdyscyplinowania został usunięty z Ośrodka Szkolenia i przeniesiony do małej bazy lotniczej we wschodniej Syberii. Oczywiście nikt nie wierzył w jego fantastyczne opowiadania o przyjaźni z Gagarinem, kilku latach treningu i niedoszłym locie na orbitę. Załamany psychicznie popadł w alkoholizm i któregoś dnia zginął pod kołami przejeżdżającego pociągu. Nigdy nie zostało wyjaśnione, czy było to samobójstwo.
Moi towarzysze usypiają, a ja kontempluję jeszcze absolutną ciszę i spokój tego dzikiego pustkowia. W moich wędrówkach w nieznane odkrywam wciąż nowy wymiar przestrzeni i czasu, obcą doznaniom mieszczuchów skalę uczuć i przeżyć. Z trudem uświadamiam sobie, że gdzieś na tym globie jest Rzym, Tokio, Nowy Jork, Bangkok i ich nerwowe, chaotyczne życie.
Następnego dnia od nowa zaczyna się walka z nieznośnym upałem. Mamy popękane wargi i przyspieszone tętno, czujemy suchość w gardle, pojawiają się bolesne skurcze łydek, a nagłe powstanie z przysiadu powoduje nieraz ciemność w oczach. Dziś zaspokoimy nieco uczucie pragnienia i co kilka godzin będziemy pić ten bezcenny płyn, za każdym razem płucząc przedtem gardło i ochładzając błonę śluzową ust.
O ustalonych godzinach słychać z bazy głos lekarza: "Jakie wiadomości? Czy wszyscy dobrze się czują?". I odpowiedź brzmi zawsze jednakowo "Wszystko dobrze? żadnego problemu". Wiadomo przecież, że w środowisku przyszłych kosmonautów nikt nie przyznałby się do złego samopoczucia, stresu, chwili kryzysu czy obaw. Taka "słabość" mogłaby stać się powodem odsunięcia od dalszego szkolerfia, złamać niedoszłą karierę. Zatem bezpieczniej używać starego rosyjskiego wsio normalnolTo "normalnie" oznaczać może tak sobie, doskonale, bądź nieźle, w zależności od interpretacji zainteresowanego.
Po jeszcze jednej nieprzespanej nocy kończy się nasza przygoda na krańcu świata. Zostajemy odwiezieni do bazy, gdzie lekarze sprawdzają stan naszego zdrowia i gdzie w końcu możemy dostać wodę do picia, ten nieopisany luksusowy eliksir, który przywraca człowieka do życia.
Workuta Bajkonur 1991
Archipelag GUŁag
Z okna samolotu obserwuję rozległą, dziewiczą
krainę, przestrzenną tundrę, pokrytą plamistym
kobiercem mchów i karłowatych zarośli, poprzecinaną
srebrnymi wstęgami strumieni, między którymi
przemieszcza się ogromne stado reniferów, jedyne
żywe istoty na tej niezwykłej, bezludnej połaci.
W chwilę później pojawia się pasmo nagich gór o łagodnych stokach, na których gdzieniegdzie tkwią jęzory śniegu, którego zbyt delikatne promienie słoneczne nie były w stanie roztopić.
Po os'miu godzinach lotu z Moskwy ląduję w Magadanie, gdzie jestem gościem gubernatora Walentina Cwietkowa, który zapewnił mi transport terenowy łazik z kierowcą na dwa tygodnie. Następnego dnia wyjeżdżamy na magistralę, szutrową drogę łączącą Ocean Spokojny z odległym o ponad dwa tysiące kilometrów Jakuckiem. Podziwiam piękne okolice, niezliczoną liczbę rzek i strumieni, a także wspaniałe kolory zakwitłej przyziemnej roślinności, wśród której królują typowe dla Syberii daurskie modrzewie.
Misza Ilwies, z którym znamy się już wiele lat i który chciał towarzyszyć mi w tej podroży, wyjaśnia, że Kołyma to wcale nie Syberia, lecz Daleki Wschód. Wprawdzie z historycznego punktu widzenia Syberią nazywa się ziemie rozciągające się od Uralu po Pacyfik, to jednak w sensie administracyjnym, a przede wszystkim ekonomicznym, terytoria nadmorskie, włącznie z Jakucją, którą dziś nazywa się Sachą i Chabarowskim Krajem, są traktowane jako rejon dalekowschodni. Jego powierzchnia obejmuje ponad 6 milionów km2, czyli tyle samo co Syberia w zawężonym pojęciu. Trudno jest mi pogodzić się z takim podziałem, bo osobiście nie mam wątpliwości, że Jakucja to nie Syberia.
Region kołymsko-magadański, bez Czukotki, często liczonej z tym obwodem, zajmuje terytorium dokładnie półtora raza większe od Polski, zamieszkałe zaledwie przez 220 tysięcy ludzi, spośród których 80% żyje w Magadanie. "
Pierwsi Rosjanie pod wodzą Siemiona Dieżniewa dotarli morzem do Kołymy w 1643 roku. Owa garstka Kozaków, zwabiona obfitością futer, nie tylko ściągała jasak od" autochtonów, ale wniosła także wkład w eksplorację rubieży azjatyckiego kontynentu. Dieżniew przeszedł bowiem do historii jako odkrywca cieśniny oddzielającej Rosję od Ameryki. Pomimo wspierania kolonizacji przez cara, osadnictwo w tym dalekim zakątku nie wzbudziło żadnego zainteresowania i Rosja na długo zapomniała o ziemiach, które wciąż stanowiły na mapach białe plamy.
Dwa wieki później pojawił się tutaj polski badacz Jan Czerski, zesłany na Syberię za udział w powstaniu styczniowym. Z czasem uzyskał on subsydia Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego na podjęcie pomiarów topograficznych i prac geologicznych w dorzeczu Kołymy. Za cenny wkład w poznanie tych obszarów jego imieniem nazwano później najrozleglejsze
388
389
i najwyższe góry Syberii, ciągnące się od rzeki Jana po Kołymę. Rodak, którego życie i działalność były nierozerwalnie związane z Syberią, zmarł w 1892 roku podczas podróży prymitywną szkutą po swojej umiłowanej rzece. Na jego mogile, przy ujściu rzeki Prochwa, daleko za kołem polarnym, stoi dziś granitowy pomnik z napisem w językach polskim i rosyjskim. Potomków polskiego zesłańca można spotkać w różnych osadach, nie mówiąc o miasteczku Czerski, gdzie żyje kilkanaście spokrewnionych z nim rodzin.
Kołymę odkrył ponownie dla współczesnych niejaki Wasilij Borysko, który z kilkoma przyjaciółmi zawędrował tu drogą lądową od Morza Ochockiego. Z nadejściem surowej zimy podróżnicy uprawiający myślistwo zdecydowali się wrócić do domu. Pozostał tylko Borysko, który następnego lata natknął się na złoto. W ciągu kilku miesięcy zebrał kilkanaście kilogramów cennego kruszcu. Nie dana mu była jednak radość ze znalezionego bogactwa. Zmarł niespodziewanie w swoim baraku, gdzie znaleźli go koczujący Eweni. Wieść o baśniowym sezamie Kołymy dotarła wprawdzie do Moskwy, ale niespokojne, rewolucyjne czasy nie pozwoliły instytucjom rządowym zająć się tym tematem.
Dopiero w 1928 roku ściągnęła nad Kołymę geologiczna ekspedycja kierowana przez Jurija Bilibina, który wykorzystując prace Czerskiego, potwierdził obecność prawdziwej żyły złota. "Z jednego metra sześciennego piasku uzyskaliśmy 200 gramów złota!" pisał z entuzjazmem Bilibin do centrali.
Trzy lata później złotonośna prowincja doświadczyła istnego najazdu,
Dzienny
urobek
drągi
390
Zdewastowany pejzaż po przejściu drągi
związanego z początkiem wielkiego terroru epoki Stalina. Pod egidą "Dalstroju", trustu specjalnie utworzonego przez NKWD do eksploatacji bogactwa Kołymy, zaczęto wysyłać tu jeden za drugim transporty więźniów, głównie politycznych, do budowy portu w Zatoce Nogajewa, miasta Maga-dan, drogi od morza w głąb Kołymy oraz różnych kopalń.
Tak narodził się istny archipelag łagrów, przez które przewinęło się kilka milionów "wrogów ludu", a spośród nich przynajmniej co piąty nie wrócił już do domu. Ludzie umierali z powodu głodowych racji żywnościowych, z zimna, chorób, wycieńczenia zabójczymi normami pracy, a także z powodu sadyzmu strażników. Ten rozdział martyrologii dotknął także setek tysięcy Polaków zesłanych na syberyjską niewolę.
Nie dojeżdżając do Miakity, zjeżdżamy z trasy i po 19 km głębokich jam wypełnionych wodą, docieramy do Dnieprowskiego łagru, w którym w latach 1945-1955 trzy tysiące więźniów wydobywało cynę. Baraki rozsypały się pod wpływem czasu i zimowych wichrów, lepiej zachowały się solidniej zbudowane konstrukcje górnicze, a jeszcze lepiej straszące swoim widokiem butwiejące wieżyczki strażnicze. Pośród porzuconych przed prawie pół wiekiem przedmiotów codziennego użytku, natykamy się tu na prymitywne narzędzia i strzępy obuwia.
391
Szacuje się, że na terytorium Kołymy funkcjonowało ponad 200 łagrów, w których przebywało od kilkudziesięciu do kilku tysięcy więźniów. Niewiele pozostało już z Archipelagu Gułag, czas zaciera ślady zbrodni, tajga pochłania drewniane budowle i nieuczęszczane już drogi leśne, prowadzące niegdyś do obozów śmierci.
Znowu jesteśmy na trasie w sercu Kołymy. Siedzący za kierownicą Kostia podśpiewuje pod nosem: "Kołyma, Kołyma, czudiesnaja płanieta, dwienadcat miesiacow zima, ostalnoje tolko lieto i lieto". Wprawdzie zima nie trwa aż cały rok, to jednak szybko przechodzi ona w krótkie, chimeryczne lato, pomijając zarówno wiosnę, jak i jesień.
Z rzadka mijamy ogromne ciężarówki, a jeszcze rzadziej przydrożne, na wpół wyludnione osady, pogrążone w letargu, które szokują realiami * rosyjskiej Dalekiej Północy. Sytuacja ekonomiczna sięgnęła tu kompletnego dna, zewsząd przebija skrajna nędza i moralna degradacja. Kto mógł, wrócił na matierik, w rodzinne strony. Współczuję tym ludziom i nie mogę się zdobyć na wyjęcie z torby aparatu fotograficznego, by udokumentować tę żałosną rzeczywistość. Kilkaset kilometrów na północ żyją na łonie przyrody Eweni, hodowcy reniferowi i ostatni Jukagirzy, których pozostało nie więcej niż 300. Ich zmiana ustroju nie dotknęła tak boleśnie.
W Dębinie przejeżdżamy półkilometrowy most na Kołymie, która na długości ponad 2 tysięcy km wije się przez niziny, góry i wąwozy tego surowego kraju. Latem można nią spłynąć aż do Oceanu. Za dwa miesiące lód zetnie ją przynajmniej na pół roku. Misza opowiada o osobliwym procesie zamarzania rzeki. Pierwsze kryształy lodu tworzą się na dnie sąsiadującym z wieczną zmarzliną, po czym powiększająca się stopniowo masa wypływa na powierzchnię i tam zaczyna się tworzyć warstwa lodu.
Wreszcie i Susuman, kołymskie Klondike, klasyczne szare, zaniedbane miasteczko rosyjskiej prowincji. Kierujemy się ku Chołodnemu, jednemu z dwudziestu priskow, odkrywkowych kopalni, należących do prywatnej spółki Susumanzoloto, jako że państwo definitywnie utraciło monopol na wydobywanie złota.
Piękna zapewne niegdyś dolina z malowniczą rzeczką ma coś z księżycowego krajobrazu. Człowiek wydarł skarby z wnętrza ziemi, ale nie zatroszczył się o zachowanie równowagi ekologicznej. Drągi, pływające kopalnie, przeorały niezliczoną liczbę kilometrów, dewastując koryta rzek i pozostawiając w swoim kilwaterze wysokie hałdy kamienia oraz ogromne leje wypełnione wodą. Warunki klimatyczne hamują proces zabliźniania
392
I
ran. Upłynie kilkaset lat, zanim przemyte tereny powrócą do pierwotnego stanu. Mówi się, że jeśli w europejskich warunkach drzewo osiąga średnicę 50 cm w ciągu 10 lat, to w tym klimacie potrzebuje 30 do 40 lat więcej.
Dyrektor kopalni "Neptun" Siergiej Siemionow, dzierżawiący trzy drągi, pracuje w tej branży 23 lata. "Nigdy nie było tak źle jak teraz powiada. Produkcja spada. Łatwo dostępne aluwialne złoża, nagromadzone w żwirach i piaskach rzek, zostały już dawno wyczerpane, co zmusza nas do eksploatacji terenów dużo uboższych. Rosną zatem koszty. Kiedyś złoto wybierało się tylko z wierzchu, bez specjalnego wkładu kosztów i czasu. Jeśli nie zbieraliśmy grama złota z metra sześciennego, to porzucaliśmy teren. Dzisiaj pracujemy nawet tam, gdzie ten stosunek jest pięciokrotnie niższy i pamiętamy o tym, że wciąż użytkujemy przestarzałe drągi, bez możliwości jakiegokolwiek wsparcia nowoczesnej technologii. Sytuację pogarsza spadek ceny złota na światowym rynku. W 1980 roku płacono za jedną uncję tysiąc dolarów, dziś trzy razy mniej" tłumaczy Siemionow.
Kiedyś ZSRR był drugim producentem złota na świecie, aktualnie, z produkcją 120 ton rocznie, nie mieści się nawet w pierwszej piątce. Sama Kołyma dostarcza 28 ton kruszcu.
Dyrektor oprowadza nas po nieustannie dygocącej dradze ważącej 1600 ton. Taśma czerpaków zbiera kamienny grunt z głębokości 9 m i wsypuje go do młyna, gdzie rozkrusza się złotonośny materiał. Stąd na transporterach trafia on do płuczki, a następnie zostaje przepuszczony przez sita i aparaturę grawitacyjną. Nieczyszczony koncentrat, z domieszką różnych metali, sukcesywnie jest odsyłany do działu segregacji, gdzie trzy kobiety pod kontrolą telekamer, oddzielają złoty żwir od zanieczyszczeń. "Dzisiejszy urobek dzienny wynosi 9.70 g, czyli nieco więcej od średniej informuje jeden ze strażników. Dziesięć lat temu z 9 ton gruntu zbieraliśmy 1 g złota, obecnie nierzadko trzeba przesiać nawet i 27 ton".
Wracamy do Magadanu. Przed nami 650 km wcale niezłej drogi. Kilka przełęczy na wysokości 2500 m n.p.m. zapewnia zapierające dech w piersiach, nieskalane widoki soczystej zieleni tundro-tajgi ciągnącej się aż po horyzont. Wysoko nad nami szybuje drapieżny ptak unoszony przez niewidzialne prądy powietrzne. Tutejszy dziki świat z pewnością mógłby zauroczyć nawet najbardziej wybrednego turystę. Żal tylko, że od czasu do czasu majestat ten jest naruszony przez porzucone zardzewiałe drągi i sztolnie.
Przejeżdżamy nieopodal koncesjonowanego artielu, kilkunastoosobowej brygady używającej koparek, buldożerów i nadzwyczaj prostego
393
I
urządzenia do przemywania gruntu, ustawionego pod kątem koryta z desek, wyłożonego włochatym materiałem, do którego wsypuje się grunt i polewa się woda. Jeszcze kilka lat temu ludzie ci byli uważani za elitę zarobkową Rosji, napełniali woreczki złotym piaskiem, odkładając nierzadko w ciągu sezonu nawet po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Dziś' zawód ten nie jest już żadnym biznesem.
Na jednym z mostów młody mężczyzna prosi o podwiezienie. Nazywa się Kostia i jest staratielem, czyli poszukiwaczem złota przypominającym bohaterów Jacka Londona. Po krótkim namyśle godzi się zaprowadzić nas do skrytego z dala od drogi obozu nad górskim strumieniem. Kostia, podobnie jak i dwóch jego towarzyszy, jest studentem architektury we Władywostoku. Przyjechali tu nielegalnie na całe lato. Nie zamierzają zbytnio wzbogacić się, ale liczą, że zarobione pieniądze wystarczą im na studia.
Tak jak współcześni południowoamerykańscy garimpeiros, zanurzeni w zimnej wodzie niestrudzenie wypełniają piaskiem i żwirem patelnie i cierpliwie wykonują półobroty, tak aby cięższe ziarna minerałów koncentrowały się na dnie, a materiał lżejszy był łatwo wymyty na zewnątrz. Mówią, że przy odrobinie szczęścia w ciągu dnia udaje się zebrać nawet kilkanaście gramów mikroskopijnych drobinek szlachetnego kruszcu.
"Za gram złota państwowe kantory płacą 104 ruble (3,6 dolara), ale my zdajemy urobek inguszeckiej mafii, która rozlicza się z nami po 150 rubli" wyjaśnia jeden z nich, po czym przynosi, żeby pokazać nam kilka niedużych bryłek samorodka, z których największy może ważyć 50 g.
Jedziemy wciąż na wschód, w stronę oceanu. I ponownie żadnego śladu ludzkiej obecności, tylko rzeki, lasy, mokradła, góry.
Magadan2001
Wyspy niezgody
Wyspy Kurylskie, ostatni skrawek rosyjskiej dzierżawy
odległy od Moskwy o 12 tysięcy kilometrów, prawdopodobnie
przyczynią się wkrótce do poprawy klimatu w stosunkach
japońsko-rosyjskich. Po 60 łatach napięć mówi się o szansach na
i-gulowanie konfliktu terytorialnego, a spór idzie o cztery wyspy
Południowych Kuryli: Kunaszyr, Etorofu, Szykotan i Habomai,
vane przez Japończyków Hopporyodo, czyli Terytoria Północne.
395
Perspektywa obustronnych korzyści na dłuższą metę wnosi dużo optymizmu do planu ostatecznego zamknięcia nierozwiązywalnego od lat problemu traktatu pokojowego kończącego formalnie stan wojny między obu państwami. Rosjanie niechętnie ustosunkowujący się do różnych inicjatyw rozwiązania konfliktu w tak emocjonalnej kwestii jak odstępowanie terytorium, rozważają dziś możliwość pójścia na kompromis.
Decydującą rolę odegrała tu strategia "wielkie inwestycje za terytoria". Kraj Wschodzącego Słońca byłby gotowy kupować w Rosji 1 milion baryłek ropy dziennie, a przede wszystkim uczestniczyć we wspólnym kolosalnym projekcie wartości 5 miliardów dolarów, budowy rurociągu naftowego długości 3800 kilometrów, z Angarska do Nachodki nad Pacyfikiem. Stamtąd można ją transportować do wielu krajów azjatyckich i na zachod-* nie wybrzeże Stanów Zjednoczonych.
"Propozycja Tokio jest zbyt intratna, by ją zbagatelizować", mówią w "Transneft", kompanii kontrolowanej przez państwo. Wszystko zależy od tego, na co liczy strona japońska. Wariantów mogłoby być kilka. Po oddaniu czterech wysp Rosjanie mogliby nimi zarządzać przez jakiś czas, tak jak to czynili Brytyjczycy do 1997 roku w Hongkongu. Może wchodziłaby w rachubę strefa gospodarcza zarządzana przez oba kraje? Te warianty mogą mieć pewne modyfikacje i jak powiedział Putin, winny opierać się "na całym kompleksie uzgodnień dotychczas podjętych".
Wylądowałem na wyspie Kunaszir po godzinie lotu z Sachalina. Do osiedla Jużnokurylsk jadę wyboistą drogą gruntową, nie dającą szans na wygodny przejazd nawet terenowym łazikiem. Spowity we mgle, pogrążony w letargu trzytysięczny ośrodek administracyjny szokuje realiami rosyjskiej prowincji. Odnoszę wrażenie, że wszystko obraca się tu w jednym miejscu i tonie w bagnie stagnacji. Wielkie kałuże wody utrudniają dotarcie do drewnianych chałup pokrytych smołową papą. Z kombinatu rybno-kon serwowego unosi się odurzający zapach ryb. Uszkodzony trzęsieniem zic mi w 1994 roku ratusz straszy pustką. Wokół króluje totalny bałagan: porzucone części maszyn, usypisko zardzewiałych puszek, walające się opony, rozbite szkła, bujne chwasty, stosy odpadów, szkielety rozpoczętych i niedokończonych zabudowań. Na plaży pokrytej czarnym piaskiem pochodzenia wulkanicznego widnieją ślady japońskiej cywilizacji: wyr/u cone przez fale torebki plastykowe, skrzynki po piwie, butelki. A pośród nich kilka wraków ciśniętych na brzeg przez tsunami, które dokonało olbrzymich zniszczeń w regionie. Żadnych inwestycji na szerszą skalę. I 'c >
396
trzęsieniu ziemi z wyspy liczącej 1500 km2, wyjechała na stałe trzecia część ludności. Dziś żyje tu niecałe 8 tysięcy mieszkańców, a na wszystkich spornych wyspach ok. 30 tysięcy osób, w tym połowa to wojskowi.
W pokoju gościnnym dla przyjezdnych wisi wycięta z ilustrowanego tygodnika mapa Kuryli. Archipelag kilkudziesięciu wysp wulkanicznych ciągnie się od Kamczatki po Japonię łukiem długości 1200 km. Zajmuje on powierzchnię około 16 tysięcy km2, w tym jedna trzecia, czyli tyle co dwie szwedzkie wyspy Gotland, to sporne terytorium.
Penetrację archipelagu rozpoczęli w II połowie XVIII w. zarówno Japończycy, jak i Rosjanie. Z czasem sprawy kolonizacji skomplikowały się do tego stopnia, że dziś obie strony pretendują do Południowych Kuryli. W roku 1855 oba kraje zawarły w Szimoda "Układ o granicy", pozostawiając cztery wyspy po stronie Japonii. Natomiast porozumienie Wielkiej Trójki w Jałcie w lutym 1945 roku przyznało je ZSRR. Dwa tygodnie po zakończeniu na tym obszarze drugiej wojny światowej armia radziecka zajęła te wyspy i wysiedliła 17 000 Japończyków, zasiedlając je Rosjanami. Do dziś Tokio nie może tego darować Wielkiej Trójce, argumentując, że wyspy Szikotan i Habomai wcale nie należą do łańcucha kurylskiego, lecz są przedłużeniem wyspy Hokaido, natomiast Kunaszyr i Etorofu zawsze wchodziły w skład imperium japońskiego.
Jakby na potwierdzenie przysłowiowej gościnności rosyjskiej przychodzący w odwiedziny urzędnik gminy Borys Uranów przynosi ze sobą kilogram pysznego czerwonego kawioru własnej roboty, bochenek razowca, słoik ostro pachnącej jodem kapusty morskiej i nieodłączną na takie okazje flaszkę wódki. "Powiedz w Europie radzi gość o szczerym spojrzeniu, który wzbudza sympatię że tą ziemia jest nasza. Pracowaliśmy tu całe życie i tu urodziły sie nasze dzieci* nie zamierzamy jej oddać". "Nie chcemy powtórki casusu Alaska, którą po klęsce Rosji w wojnie krymskiej Amerykanie kupi-li w 1867 roku od cara Aleksandra II za symboliczną sumę 7,2 miliona dolarów", powie później jeden z mieszkańców miasteczka.
Jednak połowa mieszkańców wysp niespełnionych marzeń opowiada się za ich oddaniem. Przyjechali tu zachęceni perspektywą kariery tego legionu, a zatem licznych przywilejów i lepszych zarobków. Po 1990 roku żyjący w stanie apatii i na granicy ubóstwa zdemoralizowani ludzie poczuli się opuszczeni przez Moskwę.
W Jużnokurylsku działa ruch "Ziemliaki" (Ziomkowie), kierowany przez Maichaiła Łukianowa i zrzeszający kilkuset członków. Ponieważ rząd
397
Na służbie
rosyjski nie jest w stanie zapewnić im normalnego poziomu życia, żądają oni oddania wysp Japończykom, w zamian za zapewnienie im wyboru obywatelstwa. Na wyspach nie mogą jednak narzekać różni spekulanci, przemytnicy, handlarze importujący stare auta czy rybacy sprzedający nielegalnie swój połów japońskim hurtownikom.
Równie bezkompromisowe stanowisko co Rosja reprezentuje także strona japońska. "Odzyskanie tych wysp to kwestia godności państwa, podkreślenie dumy narodowej", zauważa podeszła wiekiem Japonka, która przybyła pomodlić sie na grobie swojego dziadka. W Japonii wśród młodych ludzi budzą się nastroje nacjonalistyczne i obserwuje się coraz większy nacisk społeczeństwa na rząd o zwrot Terytoriów Północnych.
Tak naprawdę, to problem Kuryli ma szerszy aspekt. Wody tego rejonu zaliczane są do jednych z najbogatszych na świecie łowisk łososi i krabów. Ponadto wyspy są naturalną barierą zamykającą dostęp do Morza Ochockiego, stąd obecność tu rosyjskich baz rakietowych, lotniczych i okrętów podwodnych, które stanowią niebagatelne znaczenie strategiczne dla Moskwy.
Wiaczesław Zołotin żyje tu od pół wieku. Wyprostowana figura, sprężysty krok, świdrujący swoimi przenikliwymi oczami, jest uosobieniem dobroduszności. Jego dwaj synowie szukali kiedyś szczęścia na Białorusi, ale wrócili do rodzinnego gniazda, gdzie przemysłowa cywilizacja nic wycisnęła jeszcze swojego piętna. "To jest nasza ojczyzna. Japończycy musz;\ pogodzić się z nową rzeczywistością mówi Zołotin. Nie ma problemu z pracą. Jak chcesz, możesz łowić ryby w oceanie, zatrudnić się w zakładzie
398
i1 ijestat nieskalanego krajobrazu Wysp Kurylskich
Pobudzające
wyobraźnię
bazaltowe
kolumny
pochodzenia *
Ikanicznego

przetwórstwa ryb czy zająć się połowem krabów bądź krewetek. Powietrze jest krystalicznie czyste, można kąpać się w ciepłych źródłach siarkowych, opalać się na podgrzewanej przez wulkan plaży, zbierać grzyby, jagody, czy przyrządzać kawior. Czego jeszcze można wymagać od życia?".
Wnuczka Wiaczeslawa, Ksenia, uczęszcza do przedostatniej klasy szkoły średniej, w której zajęcia odbywają się na trzy zmiany. Dziadek mówi, że ona także nie zamieniłaby Kuryli na miejską metropolię, nawet jeśli ogląda japońską telewizję nasyconą dobrami konsumpcyjnymi, dającymi złudny obraz dobrobytu i szczęścia.
Leonid Staszkiewicz jest dyrektorem parku narodowego, założonego w 1984 roku, "Trzeciego w Rosji pod względem prestiżu", podkreśla z dumą. Rodem z Ukrainy, z entuzjazmem opowiada o swojej pracy. "Nieustannie brakuje funduszy mówi, nie tracąc humoru i optymizmu ale przynajmniej nikt z Moskwy nie przeszkadza mi w mojej działalności. Prawda, życie jest tu pełne wyrzeczeń i nie daje gwarancji na lepszą przyszłość. Lepiej jednak tu niż w Dniepropietrowsku, gdzie jest ta sama bieda, ale ponadto skażone środowisko".
Tacy są kurylanie. Prości, cierpliwi, odważnie pokonujący trudności. Wspaniali ludzie, których nie sposób jest nie polubić.
Wyspa jest osobliwym rezerwatem botanicznym. Dziewicze lasy
0 intensywnej soczystej zieleni goszczą subtropikalną florę, gdzie cisy sąsiadują z gąszczami Petasites japonicus, rośliną zwaną "czapką diabła", której liście osiągają szerokość jednego metra, gdzie gęste zarośla karłowatego bambusa mieszają się z gigantycznymi świerkami i masywnymi cedrami owiniętymi grubymi lianami. Wrażenie robią także pokrzywy dochodzące do 3 metrów wysokości, liście łopianu mogące osłonić człowieka przed deszczem, rośliny z gatunków palmowych, paprocie ponad zwykłe wymiary
1 stężały aromat jadalnych lotosów. Na brzegu owianym gęstym zapachem oceanu szare mewy gniazdujące w wielotysięcznych koloniach napełniają powietrze trzepotem skrzydeł i nieustającym zgiełkiem nad resztkami martwych łososi wyrzuconych na plażę. W porze odpływu można uzbierać unieruchomione w mule kraby-olbrzymy.
Na przylądku Stolbkatyj od strony Morza Ochockiego na niewielkich łachach piasku tłoczą się tysiące fok pacyficznych z młodymi, ale większy zachwyt budzi monument natury przypominający dzieło wyrzeźbione ręką nadludzkiej istoty. Są to czarne bazaltowe, zdumiewająco regularne kolumny o przekroju sześciokątnym, wznoszące się na 100 m n.p.m. i przylegające do
400
siebie niczym w plastrze miodu, które uformowały się ponad 50 milionów lat temu na skutek wybuchu wulkanu. Na Kurylach jest wulkanów około 150, z czego 16 jest czynnych. Nad nizinnym Kunaszirem dominuje sylwetka błękitnego stożka wulkanu Tiatia wznoszącego się na wysokość 1819 metrów, u podnóża którego żyje około 200 szarych niedźwiedzi.
Klimat tu monsunowy. Zimowe cyklony przynoszą zamiecie śnieżne, letnie powodują tropikalne ulewy. Bywa dużo słonecznych dni, ale też i nie brak częstych mgieł.
Kuryle mają też wiele problemów ekologicznych. Wojskowi dewastują naturę, nagminnie zajmują się kłusownictwem, zanieczyszczają rzeki odpadami naftowymi, karczują lasy i używają pojazdów gąsienicowych poza utartymi drogami.
Z kolei wojskowi ze straży granicznej są zbulwersowani swoją niemocą, kiedy japońscy rybacy otwarcie grają w ciuciubabkę, zapuszczając się na ich wody terytorialne, bardziej zasobne w ryby. "Nasze kutry patrolowe są dużo wolniejsze od ich jednostek mówi kapitan Aleksander Małyszew i nie mamy zbyt dużych szans na ich pojmanie". Oczywiście zatrzymuje się niejednego intruza, ale zwalnia się go po opłaceniu grzywny w wysokości 10 tysięcy dolarów. Tylko w przypadku recydywy jest możliwość zarekwirowania jednostki, a zdarza się to średnio kilkanaście razy w roku. Widziałem taką niedużą flotę zacumowaną przy pirsie w porcie Kitawo na wyspie Etorofu. Pośród zardzewiałych kadłubów stało też kilka supernowoczesnych trawlerów nie dawno skonfiskowanych, ale już wykupionych na licytacji przez miejscowych rybaków. Przed drugą wojną światowa w Kitawo stacjonowała flota japońska, która właśnie stąd rozpoczęła atak na Pearl Harbour.
W ponurej osadzie portowej Gołownino, którą zamieszkiwało kiedyś 5 tysięcy Japończyków, dziś można naliczyć zaledwie kilkuset Rosjan. Po drugiej stronie cieśniny, szerokiej na 30 kilometrów, leży Hokkaido. Wieczorem widać stąd światła samochodów w miasteczku Nemuro, zamieszkałym przez wielu wyeksmitowanych z Kuryli Japończyków, bądź ich potomków. Działają tam też agencje nieruchomości oferujące po atrakcyjnych cenach ziemie na Terytoriach Północnych do zamieszkania, jak tylko ponownie powieje tam flaga kraju Wschodzącego Słońca. Ustawodawstwo japońskie przewiduje bowiem, że dawni mieszkańcy Kuryli wciąż pozostają pełnoprawnymi właścicielami tamtych ziem.
Jużnokurylsk 2004
Przeklęte jezioro
ppiTp,:lit
Śmierć przychodzi tu powoli i w milczeniu. Człowiek
w dobrej rzekomo intencji, goniąc za doraźnymi efektami
"uszlachetnienia" Ziemi, niefrasobliwie doprowadził region
Jeziora Aralskiego, zwanego czasem morzem, do katastrofy
ekologicznej porównywalnej do tragedii
w Czernobylu. Z powodu gigantomanii władz sowieckich,
jej bezmyślnego pomysłu przekształcenia przyrody, cierpi
dziś 30 milionów mieszkańców Azji Centralnej.
402
Wszystko zaczęło się na początku lat 60., kiedy w pogoni za osiągnięciem coraz większych zbiorów bawełny zaczęto stosować bez umiaru nawozy sztuczne i herbicydy. W tym samym czasie Moskwa podjęła decyzję o nawodnieniu pustyni Kara-Kum i przeobrażeniu jej w uprawne pola. Minister zasobów wodnych zadecydował o intensywnym wykorzystaniu wód zlewiska Aralu, zapowiadając, że w 1990 roku irygowane tereny osiągną powierzchnię 10 min ha, a 10 lat później 23 min.
Ogromnym wysiłkiem zbudowano 1300-kilometrowy kanał, do którego skierowano wodę z rzek Syr-daria i Amu-daria, stanowiących główne źródło zasilające Aral. Od tej chwili rozpoczęło się systematyczne wysuszanie tego bezodpływowego słonego zbiornika. Powierzchnia 66 000 km2 skurczyła się o połowę, poziom wody obniżył się o kilkanaście metrów, a zasolenie wzrosło dwukrotnie.
Niedawno postanowiłem przyjrzeć się z bliska temu problemowi. Wyczerpany przez upał Mujnak, port jeszcze ćwierć wieku temu będący uzbeckim ośrodkiem przemysłu rybackiego, sprawia dziś wrażenie miasta--widma. Straszą widokiem zasypane piaskiem nadbrzeża, rdzewiejące portowe żurawie i ogromne bezużyteczne silosy. Jezioro oddaliło się o ponad 120 km, rybny kombinat, który zapewniał pracę 60 tysiącom osób, świeci pustką, a w jego sklepie firmowym sprzedają dziś książki. Płaskie pustkowie ciągnące się na północ aż po horyzont to grzęzawiska i solniska, po których można przejechać jedynie terenowym autem.
Kaljeg Abzamy rybaczył całe życie na aralskich wodach. "Pływałem na tym kutrze wskazuje na jeden ze statków rybackich na cmentarzysku floty Mujnaka pośród piaszczystych wydm. Nasza załoga składała się z 12 członków. Do roku 1970 bywało, że łowiliśmy do 2 ton ryb dziennie. Potem połowy zmniejszały się systematycznie. Poziom wody wciąż opadał. W ostatniej chwili wyprowadziliśmy statek na głębsze wody. Któregoś dnia osiadł on na płyciźnie i przez dwa lata walczyliśmy, by go uratować. Kopaliśmy wokół niego ziemię, chcąc zapewnić mu pływalność. Kiedy i ta woda wyparowała, musieliśmy się poddać". Na rufie zardzewiałego wraku jego statku, częściowo zasypanego piaskiem, można jeszcze odczytać wymalowany białą farbą napis "Praszczaj, Aral!", żegnaj, Aral.
Także podróż na południe z Mujnaka przygnębia w nie mniejszym stopniu. Jedziemy pośród morza bawełny, "białego złota" Azji Centralnej. Wokół, jak okiem sięgnąć, pola starannie nawadniane i obficie zasilane nawozami, posypane herbicydami i pestycydami. Nic więc dziwnego, że
403
nie widać tu żadnych chwastów ani też śladów życia, choćby konika polnego, jaszczurki czy ptaka. W upale dnia pole wydaje się rozpalonym piecem piekarskim. Nie ma czym oddychać, bo duszne powietrze przesiąknięte jest charakterystycznym zapachem defoliantów.
Każda monokultura zubaża glebę, zmuszając do coraz większego wysiewu nawozów mineralnych i silniejszych środków ochrony roślin, które nie ulegając rozkładowi, zatruwają wody podziemne. Ilość rozpylanych z samolotów defoliantów, umożliwiających zebranie bawełny kombajnami, dochodzi do 50 kg na ha, czyli 25 razy więcej, niż zużywa się ich w innych krajach. W rezultacie chemikalia, spłukiwane przez deszcze, najpierw gromadzą się w wodach gruntowych, a potem spływają z całego regionu do niżej położonego Jeziora Aralskiego.
Jego wysuszanie sprawiło, że w ciągu 30 lat stężenie soli w wodzie zwiększyło się dwuipółkrotnie. Wiele gatunków ryb nie przeżyło. Z obnażonego dna częste w tym regionie silne wiatry i burze piaskowe unoszą biały pył, praktycznie czystą truciznę, i przenoszą go na dużych wysokościach na odległość setek, a nieraz tysięcy kilometrów. Z informacji uzyskanych przez NASA wynika, że ta stworzona przez umysł ludzki "pustynia Aral--Kum": 35 000 km2 odsłoniętego dna Jeziora Aralskiego, co roku wyrzuca z siebie 70 milionów ton śmiercionośnych soli. Znany akademik rosyjski Jabłokow nazwał tę biologiczną apokalipsę "zbrodnią przeciwko ludzkości". "Zmienia się klimat. Sto razy wzrosły zachorowania pośród mieszkańców regionu aralskiego oskarża profesor. Alarmująca jest zapadalność na raka i choroby układu oddechowego, 99% kobiet w stanie brzemiennym cierpi na anemię, ich mleko jest toksyczne, śmiertelność niemowląt jest dwudziestokrotnie większa niż w Japonii, podwoiły się zachorowania na gruźlicę i na niewydolność wątroby". Te dramatyczne cyfry potwierdza międzynarodowa organizacja Lekarze bez Granic, która działa tam nieustannie od 1997 roku.
Niepokój wzbudza okryta ścisłą tajemnicą wyspą Odrodzenia, gdzie w czasach sowieckich, od 1948 roku znajdowały się wojskowe laboratoria broni biologicznej na bazie cholery i wąglika. Wraz z nowym ustrojem władze rosyjskie postanowiły zamknąć ten ośrodek. Nie wystarczyło jednak pieniędzy na oczyszczenie wyspy, która niedawno przekształciła się w półwysep. Naukowcy nie mają wątpliwości, że winnymi pojawiających się ostatnio w tym regionie przypadków cholery, są gryzonie przybyłe z "wyspy" Odrodzenia.
"Wprawdzie badania i eksperymenty, prowadzone wbrew między-
404
Jeziora
Aralskiego
wycofały
się tu na
odległość
80 J kilometrów
narodowym porozumieniom, zakończono 13 lat temu, ale ośrodki zapalne wywołane tam przez bakterie i wirusy mogą wybuchnąć w każdej chwili, niczym bomba bakteriologiczna z opóźnionym zapłonem", zauważa Bachyt Atszabajew, dyrektor Centrum Studiów Cholery w Kazachstanie, który nie jest wcale pewien, czy naprawdę zniszczono wyprodukowaną broń. Potwierdzają to eksperci amerykańscy, którzy przeprowadzając kontrolę wyspy w 1995 roku, znaleźli całe cmentarzysko pojemników z hodowlą wąglika. Według nieoficjalnych źródeł pochodzących z administracji uzbeckiej w dawnych laboratoriach znajdują się zapasy prątka cholery wy starczające do zniszczenia życia na całej planecie. Czy nie ma w tym nieco przesady? Być może. Wszyscy chcieliby, aby tak było. O realnym zagrożeniu może świadczyć fakt, że w Stanach Zjednoczonych kiełkuje Projekt Dekontaminacji, przeznaczający miliard dolarów na rozwiązanie tego problemu.
"Nasze morze jest już praktycznie skazane na śmierć tłumaczy Muhammad Saleh, sławny pisarz uzbecki, który od lat całą swoją energię poświęca ratowaniu Jeziora Aralskiego. To prawda, że bawełna jest naszym bogactwem, ale jego cena jest zdecydowanie wygórowana. Rybołówstwo, nasza główna w przeszłości gałąź przemysłu, dostarczające 50 tysięcy ton ryb rocznie, już nie istnieje. To niemożliwe, aby mój kraj, niegdyś znany w całej Azji ze wspaniałego błękitnego jeziora, został porzucony na pastwę losu".
W 1995 roku ONZ zorganizował w Nukusie w Uzbekistanie, kon-
405
ferencję poświęconą ratowaniu Aralu. Oto podsumowanie dokumetu wydanego po jej zakończeniu: "Stoimy wobec tragedii na wielką skalę. Swawola człowieka zamieniła Aral w wulkan wyrzucający w atmosferę trujący pył, bardziej toksyczny, niż wcześniej się spodziewano, który jest źródłem jednej z największych katastrof ekologicznych naszych czasów".
Prób pomocy dokonywano. Bank Światowy wyłożył 380 milionów dolarów na likwidację skutków desykacji tego akwenu, które niestety rozpłynęły się pośród politycznej elity Kazachstanu i Uzbekistanu.
Swój program ma dzisiaj prezydent Uzbekistanu Islam Karimow, który proponuje kolosalną operację odwrócenia biegu rzeki Irtysz. Miałoby to zapewnić napełnienie wymarłego jeziora. Idea jest o tyle absurdalna, że podobny pomysł ujarzmienia rzek mieli już niektórzy uczeni sowieccy, którzy chcieli zademonstrować tryumf socjalizmu i potęgę Związku Sowieckiego. Na szczęście to hydrograficzne przedsięwzięcie zostało wtedy powstrzymane przez Gorbaczowa. Ekolodzy słusznie zauważyli, że doprowadziłoby to do nieobliczalnych w skutkach zmian w środowisku naturalnym całego regionu.
Nie traci optymizmu Alaszbaj Baimyrzacew, burmistrz miasta Aralsk. "Jezioro rozdzieliło się na dwa zbiorniki. Większy, południowy, z Monakiem, jest już właściwie stracony na zawsze. Natomiast północny, gdzie kiedyś był port Aralsk, można by jeszcze uratować. Wystarczyłoby wybudować wielka zaporę, która skupiłaby wody spływające spod powierzchni. W ciągu dwóch lat Mały Aral powróciłby do życia". Według fachowców, z Muhammadem Saleh na czele, burmistrz, oczekujący wsparcia finansowego za granicą, jest utopistą. Przypominają, że Aralsk leży teraz 95 km od brzegu "jego" Małego Aralu i projekt ten może być tylko mrzonką. Eksperci określają sytuację w tym regionie jako autentyczny "koszmar ekologiczny", przewidując najczarniejszy scenariusz. Według ich prognoz już w 2020 roku niecka jeziora, które kiedyś było jednym z największych na świecie, całkowicie zamieni się w śmiertelną bezwodną pustynię. "Z wyschniętego jeziora do atmosfery przedostanie się wtedy 15 miliardów ton soli", zapowiada łan Smali, kierujący uzbeckim przedstawicielstwem organizacji Lekarze bez Granic. Według brytyjskich naukowców, nic można wykluczyć, że wówczas zagrożenie dotyczyć będzie obszaru równemu powierzchni Europy.
Mujnak20(Ą
Misja ratowania
PLANETY
Generał Władimir Szatałow, długoletni komendant
Liitrum Szkolenia Kosmonautów, ciągnie swoje wynurzenia bez
jakichkolwiek emocji, ale to, co mówi, sprawa, że człowiekowi
cierpnie skóra na karku: "Ze stacji orbitalnej Mir Ziemia
wydaje się małym, delikatnym klejnotem, ale jeśli przyjrzeć się
dokładniej jednemu miejscu, można zobaczyć rzeczy nie zawsze
widoczne z jej powierzchni. Na każdym kroku widnieją ślady
agonii życia ziemskiego. Niestety, dzisiaj wszyscy znajdujemy
się na pokładzie powoli tonącego statku kosmicznego
Ziemia i czasu na załatanie dziury jest straszliwie mało".
407
Do Szatałowa odnosiłem się zawsze z wielkim szacunkiem. To, co teraz mówi na temat ekologii, jest przekonywającą lekcją o stanie zdrowia naszej planety. Do słów trzykrotnego bohatera kosmosu można by dołączyć wypowiedź Lestera R. Browna, prezesa Worldwatch Institute, najbardziej autorytatywnej, niezależnej organizacji zajmującej się kontrolą światowej ekologii, który napisał: "Żyjemy w epoce dramatycznej kolizji pomiędzy potrzebami społeczeństwa a światem przyrody. Agresja człowieka niebezpiecznie naruszyła równowagę natury. Zanieczyszczenie wód, powietrza i gleby dawno już przekroczyło wszelkie dopuszczalne normy, umiera życie w morzach, giną lasy, całkowicie wymknął się spod kontroli przyrost demograficzny, ulegajązagładzie całe gatunki flory i fauny, rośnie nieustannie zapotrzebowanie na energię. Niestety, cały świat świadomie ignoruje szaleńczą agresję cywilizacji przemysłowej, zdając sobie doskonale sprawę z jej szkodliwych skutków".
Trzeba przyznać, że batalia o zachowanie równowagi w przyrodzie jest na dobrą sprawę batalią przeciwko nam samym, a rzecz idzie o nasze przeżycie. Wszyscy zainteresowani tym problemem są zgodni, że jeśli nie uznamy ograniczonych możliwości Ziemi i nie zmienimy radykalnie naszej cynicznej i aroganckiej postawy względem niej, następne pokolenia zastaną Ziemię spustoszoną.
W trakcie długiej debaty w Centrum Szkolenia Kosmonautów narodził się pomysł mający na celu zwrócenie uwagi świata na te drażliwe problemy. Któż lepiej niż kosmonauta, symbol nowej ery, mógłby poświadczyć o chorobliwym stanie zdrowia naszej planety.
Postanowiliśmy zorganizować ekspedycję do absolutnie dzikiego zakątka Syberii, dziewiczej oazy przyrody nie tkniętej jeszcze przez człowieka. Tym samym zamierzaliśmy pokazać, że istnieją jeszcze enklawy, które uchowały się przed wpływami naszej cywilizacji i właśnie dlatego trzeba je chronić za wszelką cenę.
Rosjanin Gienadij Monakow i Ukrainiec Anatolij Arcebarskij stali się trzonem rodzącego się zespołu. Niemiec Sigmund Jahn nie zamierza! skorzystać z oferowanego mu tygodnia na zastanowienie się, czy zechce wziąć udział w wyprawie. "Jestem zaszczycony, że wybór padł właśnie na mnie. Kiedy wyjeżdżamy?" odparł bez namysłu. W ciągu następnych tygodni nasza grupa powiększyła się o Austriaka Clemensa Lothallcra I i Czecha Vladimira Remka. W ostatniej chwili zrezygnował z udziału generał Mirosław Hermaszewski.
408
Impreza spotkała się z poparciem różnych znanych osobistości. Borys Jelcyn przekazał nam ciepły list, Pietirim, metropolita kurii moskiewskiej, udzielił swego błogosławieństwa, a prezydent Włoch Oscar Luigi Scalfaro przysłał telegram z życzeniami powodzenia.
Miejsce wyprawy uzgodniliśmy z moimi krasnojarskimi przyjaciółmi, którzy po długich lotach zwiadowczych zasugerowali Ewenkijski Okręg Autonomiczny w zachodniej Syberii, o powierzchni dwa razy większej od obszaru Polski. Siergiej Zyrianow, miejscowy milioner, zaofiarował swój udział w kosztach.
Teraz na pokładzie Mi-8 opuszczamy osiedle Tura pełniące funkcję ośrodka administracyjnego okręgu. Początkowo lecimy wzdłuż rzeki Dolna Tunguzka, nad bezkresną tajgą, która ma w sobie coś z biblijnych proporcji. Lasy modrzewi, imponujące rzeki o głębokich, skalistych kanionach, wodospady. Lądujemy na brzegu krystalicznego jeziora Wiwi, otoczonego zielonymi wzgórzami, gdzie daleko od cywilizacji wzniesiono niedawno cokół oznaczający geograficzny środek Rosji ze współrzędnymi 9415' długości wschodniej i 66C25' szerokości północnej.
Czujemy już przedsmak wielkiej przygody, niedaleko przemyka rudy lis, odurza zapach bujnej roślinności, na lazurowym niebie szybuje orzeł podtrzymywany przez prądy w kominie powietrznym. Wszystko to ma w sobie coś z aktu stworzenia, który jednocześnie zachwyca i przytłacza, gdzie człowiek czuje się mały i zagubiony, ale też ma poczucie nieograniczonej wolności i szczęścia.
Sigmund nie* ukrywa swoich emocji: "Zawsze marzyłem, aby kiedykolwiek zanurzyć się w tej bajecznej krainie i dzisiaj chyba nie zasnę ze wzruszenia". A Clemens dpdaje: "Nigdy nie sądziłem, że będę mógł przeżyć prawdziwie silne wrażenia rodefn z pionierskiego świata Jacka Londona".
Drugie i ostatnie lądowanie nad rzeką Tajmura. Po rozładowaniu bagaży śmigłowiec odlatuje, zostawiając nas pośród głębokiej ciszy. Od tego momentu przez dwa tygodnie będziemy musieli liczyć wyłącznie na własne siły i umiejętności.
Od rana przystępujemy do budowy tratew. Wybieramy chory, suchy modrzew i po ścięciu zanosimy go nad wodę. Unosi się doskonale na powierzchni, zatem będzie to odpowiedni budulec dla naszych środków lokomocji. Siedem pni powinno wystarczyć na solidną konstrukcję, wyrąbujemy w nich szerokie wręby, w które wsuwamy poprzeczne drągi. Wodowanie odbywa się bez problemów, być może pomogła butelka stolicznej, rozbita ku rozpaczy niektórych przyjaciół.
409
Tajmura jest dziką, dość płytką rzeką, na której coraz to pojawiają się niebezpieczne bystrza. Od pierwszej chwili pomiędzy dwiema załogami pojawia się cicha rywalizacja. My mamy lekką przewagę, bo Siergiej ma już spore doświadczenie w tego rodzaju żegludze. Dwa długie wiosła, zamocowane na dziobie i na rufie, z łatwością pozwalają nadać kierunek jazdy, ale także i przemieszczać tratwę w bok, aby omijać niebezpieczne przejścia Nie zawsze się to udaje i czasem osiada na kamieniach. Wchodzimy wtedy do wody i powoli, centymetr po centymetrze, spychamy ją na większą głębię.
Zmęczeni zatrzymujemy się na nocne obozowisko. Gienadijowi wystarcza niecałe pół godziny, aby napełnić dwa wiadra okazałymi lipieniami, z których dyżurny kucharz zrobi smaczną zupę i pyszne drugie danie.
Przy strzelistych płomieniach ogniska rozmowy schodzą na temat ryzyka i niebezpieczeństw związanych z zawodem kosmonauty. Mimo licznych kontroli, zdwojonej asekuracji wielu urządzeń pokładowych nigdy nie można wykluczyć ryzyka. Jednakże długie szkolenie nie tylko wzmacnia odporność psychiczną kandydata do lotu i przygotowuje go do pokonania różnych trudności, ale daje też silną wiarę w niezawodność techniki.
Anatolij, słuchacz Akademii Sztabu Generalnego, szykujący się na generalski awans, zawsze był bardzo czuły na temat ochrony środowiska. Szczupły i niepozorny, w cywilnym ubraniu wygląda na świeżo upieczonego absolwenta politechniki. "Moi koledzy mówi z pewnością podzielają opinię, że patrząc z przestworzy na Ziemię, przeżywa się urzekające i niezapomniane chwile, które pozostawiają głęboki ślad w psychice. Wszystkie
Członkowie misji
ekologicznej
na Placu
Czerwonym
w Moskwie
Kosmo-
nauci na
wspaniałości świata naturyWielki Kanion w Arizonie, wodospad Iguazu, Wielka Rafa Koralowa, szczyt Kilimandżaro widziane z góry mają jeszcze bardziej imponujący wygląd. Ale niestety, pośród zachwycającego piękna ze stacji orbitalnej widać wyraźnie także ślady ingerencji człowieka. Każdy z nas po powrocie na Ziemię zaczyna odnosić się do niej z większym szacunkiem i respektem".
Nieoczekiwanie Sigmund, zwykle małomówny, generał lotnictwa enerdowskiego, który nie zgodził się na zmianę munduru po zjednoczeniu Niemiec, wyraża głośno swoje myśli: "Widziałem szmat świata, ale niewiele jest miejsc takich jak Syberia, które są w stanie zawładnąć duszą Europejczyka. Społeczeństwo absolutnie musi znaleźć jakieś wyjście i powstrzymać biologiczną deteriorację i bezlitosną eksploatację planety. Następne 10 lat może okazać się rozstrzygające dla przyszłych warunków życia całej ludzkości".
Zbliża się groźny łoskot progów, wyraźnie kontrastujący z łagod-
410
411
nością otaczającego nas krajobrazu. Nurt rzeki przyspiesza, huk spienionej nagle wody, uderza w niebo głuchym odgłosem grzmotu. Szukamy wśród fal najbezpieczniejszego przejścia. Pokonywanie progów jest jedną z tych sytuacji, których nigdy nie da się kontrolować do końca. Amerykański pisarz Ed Abbey porównał to do seksu: "Jedna trzecia przyjemności leży w oczekiwaniu. Połowa dreszczu emocji nadchodzi wraz ze zbliżaniem się. Reszta to tylko ekstaza albo ciemność". Tym razem, ku naszej wielkiej satysfakcji, przyprawiające o dreszcz sto metrów wzburzonych wód szczęśliwie pozostawiliśmy za sobą. Niestety, przed naszymi przyjaciółmi z drugiej tratwy nieoczekiwanie wyrasta przeszkoda w postaci blokujących drogę kamieni. Są
0 krok od nieszczęśliwego wypadku. Vladimir wpada do wody i nie zauważa, że za chwilę ważąca przeszło tonę tratwa może przycisnąć go do głazu i zmiażdżyć. Właśnie w takich sytuacjach daje o sobie znać poczucie solidarności grupowej. Koledzy natychmiast rzucają się na ratunek
1 niebezpieczeństwo zostaje zażegnane. Wszystko kończy się na ogromnym strachu. Dostaliśmy jednak od rzeki nauczkę
i wiemy, że nie możemy sobie pozwolić nawet na jedną chwilę nieuwagi.
Do wieczora jeszcze kilka razy męczymy się, by nakierowywać nasze prymitywne tratwy na głębszą wodę, odpychając je od dna za pomocą grubych żerdzi. W obozowisku, pomimo zmęczenia, wszyscy biorą się do roboty. Rzeka najpierw wycisnęła z nas wszystko, potem jednak okazała się hojna. Od wielu dni ryby są naszym podstawo wym pożywieniem. Przyrządzamy ją na rozmaite sposoby: pieczemy, gotujemy z nich zupę, a także spożywamy na surowo.
Jak przystało na prawdziwego Rosjanina, Gienadij wyciąga butelkt; wódki i od razu wznosi toast: "Za tych ze stacji orbitalnej Mir, żeby wrócili na Ziemię!". Laboratorium kosmiczne to dom, w którym człowiek żyje, prowadzi eksperymenty, a także produkuje. Jednakże po ośmiu latach funkcjonowania "Mir" zaczyna ujawniać swoje słabości. Podczas ostatnic-j
wymiany załogi komendant nie krył swej radości ze szczęśliwego powrotu na Ziemię. "Tym razem stacja wytrzymała, ale jak długo to jeszcze potrwa?" oświadczył z niepokojem. Toteż następny toast wznosimy za kolegów, którzy dopiero mają wyruszyć na następną misję: "Niech Bóg ma ich w swojej opiece!".
Obserwuję moich towarzyszy, generałów i pułkowników, i jestem naprawdę zadowolony, że biorą udział w tej ekspedycji, która kosztowała mnie rok pracowitych przygotowań. Do ostatniej chwili brakowało potwierdzeń niektórych uczestników. Francuz Michel Tognini nie uzyskał zezwolenia swoich przełożonych, podobnie jak jeden z astronautów amerykańskich. Angielce Helen Sharman uniemożliwiono wyjazd, ponieważ związana jest umową ze sponsorem.
>. Ś W obozowisku wymieniamy poglądy na
jjJK **"x \ lemat techniki nawigacyjnej. Nieoczekiwanie
v * ktoś odkrywa ślady niedźwiedzia i od razu zmie-
niamy temat. Mamy nadzieję, że zostawi nas w spokoju, gdyż i tak ma już wystarczającą ilość pożywienia w tajdze. Naszym największym wrogiem na tych terenach nie są jednak niedźwiedzie, lecz diabelskie muszki, które "nie dają nam chwili wytchnienia. Nie na wiele zdaje się środek na owady, którego Amerykanie używali w Wietnamie, tutaj skutkuje jedynie miejscowy produkt "Dęta": znakomicie zwalcza insekty, ale jest tak silny, że mógłby rozpuścić lakier na metalowej powierzchni.
Zachwyca nas majestatyczność dzikiej przyrody. Na brzegu przesuwa się sosnowy las, od czasu do czasu ustępujący miejsca polanom porośniętym krzewami borówek i paprociami; w górze krążą drapieżne ptaki, podtrzymywane przez kominy powietrzne. Poczucie samotności jest wszechogarniające, towarzyszy nam przez cały czas. Pojawia się łoś, jest bliziutko i nie okazuje nieufności wobec człowieka. Długo stoi nieruchomo, przyglądając się, jak płyniemy po cichu w dół rzeki, najwyraźniej jego pamięć nie przechowuje obrazu wroga w ludzkiej postaci.
Przedostatniego dnia docieramy do osady Burnyj, małej wspólnoty starowierów, należących do sekty, która w 1653 roku odrzuciła opartą na
412
413
korekcie ksiąg liturgicznych reformę kościoła prawosławnego. Znalazłszy schronienie w najbardziej zapadłych zakątkach Syberii, ostatni eremici nadal żyją, trzymając się kurczowo przeszłości i tradycji religijnych.
Wioska pogrążona jest w wielkim spokoju, mam wrażenie, że przewracam stronice książki Czechowa, że znalazłem się w Rosji starodawnych zwyczajów, ikon, prostych ubiorów i świętych ksiąg. Ludzie, wierni dawnym wartościom, są autentycznie naturalni, wielkiej dobroci i siły ducha. Ich oczy i twarze są uśmiechnięte, spokojne, nawet niemowlę nigdy nie płacze. Religia zabrania starowierom picia alkoholu i palenia. Tajga i rzeka zapewniają im przeżycie, od czasu do czasu dokonują jednak wymiany ze światem zewnętrznym, za skóry soboli otrzymując sól, cukier i trochę narzędzi do pracy.
Przychodzi wreszcie dzień powrotu śmigłowca i tym samym kończy się nasza przygoda poza granicami świata. Trudno teraz opisać emocje, zdumienie, stan upojenia, jakiego doświadczyliśmy, żyjąc na wolności, pijąc bez obawy wodę z rzeki, łowiąc ryby praktycznie gołymi rękoma i rozkoszując się krystalicznym powietrzem, przepojonym odurzającym, sosnowym aromatem. To wszystko człowiek właśnie traci. Kiedy wsiadamy do helikoptera, delikatny niepokój wkrada się do naszych myśli. Mamy nadzieję, że ludzka głupota i chciwość nie zamienią tego ziemskiego raju w pustynię.
Ktoś zupełnie nieoczekiwanie przypomina, że tylko 1900 dni dzieli nas od początku trzeciego tysiąclecia, który bez wątpienia jest datą jak wszystkie inne, ale dla współczesnego człowieka przedstawia pewną symbolikę. Czy wkraczając w nową erę, rodzaj ludzki zdoła ograniczyć nadmiernie rozwiniętą konsumpcję?
Następnego dnia przez gazetę "Trud", patronującą naszej wyprawie, i agencję Itar-Tass wysyłamy przesłanie do rządów, liderów partii politycznych, instytucji międzynarodowych, organizacji społecznych, przedstawicieli wielkiego przemysłu i biznesu, głów Kościoła, uczonych i wszystkich mieszkańców Ziemi o zaangażowanie się w misję ratowania naszej, jeszcze żywej, planety. Istnieje absolutna potrzeba stworzenia nowej świadomości, nowych postaw ekonomicznych. Tylko wtedy, gdy zdecydowana część społeczeństwa zechce spojrzeć prawdzie w oczy, można będzie liczyć na wyjście z impasu i przywrócenie żywotnej więzi człowieka z otoczeniem.
Krasnojarsk 1994
Szlakiem Orellany
Moja pierwsza wielka przygoda wiąże się z niezapomnianą
podróżą szlakiem Francisco de Orellany, którą odbyłem
w 1973 roku. Hiszpański konkwistador w poszukiwaniu
cynamonu i legendarnego złota Inków wyruszył z Quito
w Ekwadorze. Wprawdzie nie znalazł żadnego bogactwa, za to
odkrył największą rzekę na świecie i spłynął nią do jej ujścia.
415
Trzymiesięczna żegluga dostarczyła mi wtedy tak wielu emocji, że pomimo nieprzyjaznego klimatu, wrogiego, pełnego niebezpieczeństw środowiska, plagi komarów i ryzyka malarii, przez długie lata nie mogłem zapomnieć o tej fascynującej ekspedycji.
I oto ponownie jestem w Quito, aby jeszcze raz powtórzyć historyczny szlak. Tym razem kierowanej przeze mnie wyprawie przyświeca troska o nie najlepszy stan zdrowia naszej planety. Zamierzamy ukazać rozmiary agresji człowieka w regionie uważanym za "zielone płuca" Ziemi. Gwałtowny rozwój przemysłowy, wzrost zamożności, nadmierna konsumpcja oznaczają zaniedbanie zlewni rzeki, jej zanieczyszczenie pogorszenie przydatności. Został niebezpiecznie zachwiany odwieczny porządek i delikatna równowaga.
Inicjatywa uzyskała uznanie w Discovery Network Europę, która podpisała kontrakt na zrealizowanie filmu dokumentującego realia dzisiejszej Amazonki. Operatorem został Paweł Gosk z TVN, którego poznałem z dobrej strony w czasie wyprawy na Wielką Wyspę Diomedesa w Cieśninie Beringa.
Podczas gdy ja wraz z konsulem Tomaszem Morawskim zajmuję się uzyskaniem zezwolenia na opuszczenie Ekwadoru w punkcie granicznym na rzece Napo, Paweł oprowadzany przez Halinę Lachowicz, sympatyczną właścicielkę "Cayman Hostel", gdzie czujemy się jak u siebie w domu, filmuje interesujące zakątki historycznego miasta.
Na takiej
łodzi
spływał
F. Orellana
Amazonką
416
Rozpoczynamy podróż w niedużej mieścinie Coca na wschodnim przedgórzu Kordyliery Andyjskiej. Nabrała ona znaczenia na początku lat siedemdziesiątych, kiedy w tym rejonie odkryto pokłady ropy naftowej. Pojawienie się Texaco i Gulf Oil zburzyło odwieczny ekosystem lasu tropikalnego, rzucając na kolana jego rdzennych mieszkańców. Eksploatacja ropy wiąże się z budową dróg w dziewiczej puszczy, a te przynoszą same nieszczęścia indiańskim plemionom. Niespodziana inwazja białego człowieka oznaczała dla nich gwałt, epidemie, choroby, alkoholizm, upokorzenia.
"Tam, gdzie pojawia się ropa, dżungla pokrywa się krwią", ostrzega Hector Vargas, 37-letni antropolog, towarzyszący naszej wyprawie. Poszukiwania ropy przyczyniły się do zniszczenia około 100 tysięcy hektarów lasów. Wycieki z ropociągów, przecinających niczym pajęczyna rejony nie tknięte przedtem stopą ludzką, zaczęły niszczyć lasy, a skażone wody rzek stały się przyczyną wielu groźnych chorób.
Dramat Indian zaczął się w 1526 roku, kiedy płynący wzdłuż wybrzeża ekwadorskiego żaglowiec Bartolomea Ruiza natknął się na tratwę z Indianami Manta wiozącymi złoto na handel wymienny. Od dnia, w którym zetknęły się kultury epoki kamienia łupanego i prochu strzelniczego, rozpoczął się konflikt; zachwiana została równowaga etniczna na południowoamerykańskim kontynencie. Kolonizacja hiszpańska, a następnie dominacja technologiczna przyczyniły się do wyginięcia licznych plemion. Niektóre były zmuszone zasadniczo zmienić styl życia, porzucając wielowiekowe tradycje. Nieliczne natomiast wycofały się w interior, odrzucając jakiekolwiek kontakty ze światem zewnętrznym.
Przed wyruszeniem w podróż z nurtem wielkiej rzeki Hector przygotował pięciodniowy wypad do najbardziej prymitywnej w Ekwadorze wspólnoty indiańskiej'Huaorańi. Awionetką docieramy do indiańskiej wioski Bameno nad rzeką Cononaco, gdzie żyją Huaorańi, znani jako Aucas, co w języku keczua znaczy dzicy lub barbarzyńcy. Już od pierwszego kontaktu z naszą cywilizacją w 1958 roku plemię to jest niezbyt przyjaźnie ustosunkowane do białego człowieka. Tylko dzięki Hectorowi zostajemy zaakceptowani w ich osadzie. Dobrze zbudowani mężczyźni, niektórzy zupełnie nadzy, noszą naszyjniki z zębów jaguara i piranii, kobiety zaś lubują się w ozdabianiu płatów usznych klockami drzewa balsa.
W asyście gromadki dzieci, zaciekawionych niespotykanymi gośćmi, przygotowujemy kolację z odwodnionych produktów i rozwieszamy hamaki w przydzielonym nam szałasie. Osada składa się z czterech chat, które
417
Pomnik
Francisca
Orellany
w Quito
zamieszkuje kilkanaście rodzin. Ich dobytek ogranicza się do podstawowego minimum. To, co posiadają, pochodzi z lasu, z wyjątkiem maczet i garnków zdobytych w najazdach grabieżczych lub wymienionych za swoje produkty.
Fama Huaorani wiąże się głównie z ich agresywnością w stosunku do innych plemion. Jest to łańcuch jakiegoś zapomnianego już krwawego odwetu, który stał się przyczyną wyginięcia niejednej grupy etnicznej. Najgorszą sławą cieszą się Thageiri Czerwone Stopy podgrupa Huaorani, licząca zaledwie 40 osób. Żyją w gąszczach lasu nad rzeka Coconaco. Po raz pierwszy świat dowiedział się o nich w 1985 roku, kiedy zmusili do wycofania się z ich terenu geodetów i techników Texaco. "W tamtych latach rząd ostrzegał, że jeśli zajdzie potrzeba, 50 Czerwonych Stóp próbujących zahamować postęp techniczny zostanie wyeliminowanych" opowiada Hector.
Wracamy do Coca, zaspanego miasteczka prosperującego dzięki przemysłowi naftowemu, skąd wypływamy z nurtem Napo. Właściciel łodzi zapewnia, że do granicy z Peru dotrzemy przed nocą. Mijamy kompleks lodge, jeden z kilkunastu wybudowanych w dziewiczych zakątkach Amazonii. Pojawiły się one przed kilkunastoma laty wraz z lansowaną modą ekoturystyki, która zapewnia bezpośredni kontakt z przyrodą i autochtonami zamieszkującymi te rejony.
Ławice piaskowe pojawiające się w okresach niskiej wody utrudniają tak bardzo żeglugę, że do Nuevo Rocafuerte dopływamy z całodobowym opóźnieniem. Mamy dokument ministra obrony zezwalający na przekroczenie granicy w Rio Napo. Region ten jest przedmiotem wiekowego już
418
sporu. Oficer kapitanatu rzecznego bez sprawdzania paszportów poprosił
0 wpisanie naszych danych do swojego dziennika, po czym życzył nam dobrej drogi. Okazało się, że w styczniu został tu wznowiony ruch graniczny, z czego wysocy urzędnicy w stolicy nie zdawali sobie sprawy.
Godzinę później znaleźliśmy się w Cabo Pantoja, pierwszym przyczółku peruwiańskim. Mówią, że w osadzie nie ma ani jednej łodzi, która mogłaby nas zawieźć do Iąuitos, odległego o 630 km. Z opresji wyciąga nas dowódca garnizonu, który oddaje do naszej dyspozycji łódź, my płacimy tylko za benzynę. Płyniemy wzdłuż gęstej ściany lasu wyrastającego prosto z wody. Przez sto kilometrów nie widać śladu człowieka, tylko soczystą zieleń
1 brudnozłotą, mętną wodę rzeki Napo. Wprawdzie jej nurt nie należy do zbyt silnych, jednak w opinii miejscowych jest bardzo zdradliwy i niejednokrotnie pochłaniał ofiary.
Drugiego dnia wieczorem dobijamy do osady Francisco de Orellana, w miejscu, gdzie Napo wpada do Amazonki. Swego czasu hiszpańscy jezuici zbudowali tu fort, który miał bronić przed wjazdem Portugalczyków. W 1942 roku powstało tu osiedle dla upamiętnienia czterechsetnej rocznicy odkrycia Amazonki przez Orellana. Tuż nad wodą widnieje wysoki na 17 m okolicznościowy obelisk.
Warto przypomnieć historię tego niezwykłego odkrycia. W 1541 roku pod dowództwem Gonzalesa Pizarro wyruszyła z Quito ekspedycja w poszukiwaniu cynamonu i legendarnego Eldorado, złota Inków. Po wielu miesiącach uciążliwej przeprawy przez Andy, wyczerpani i wygłodzeni Hiszpanie znaleźli* się nad rzeką Napo, gdzie w styczniu 1542 roku Pizarro zdecydował się wysłać na rekonesans w dół rzeki swojego zastępcę Francisca de Orellane na czele 54 żołnierzy. Młody, ambitny oficer nie znalazł ani pożywienia, ani śladów bogactwa i co gorsza nie miał możliwości powrotu, bo osłabieni ludzie nie byli w stanie wiosłować pod prąd. Podjął zatem odważną decyzję płynięcia w dół rzeki i 12 lutego znaleźli się w miejscu, do którego teraz my dotarliśmy. Dalsza ich podróż to nieustanna walka z zabójczym klimatem, komarami, ulewnymi deszczami, głodem, a także z tubylcami. Największą udręką musiała być jednak niepewność własnego losu i trudność w określeniu swego położenia. Po ośmiu miesiącach żeglugi i walki o przetrwanie, w której trzech ludzi zginęło od zatrutych strzał, ośmiu zmarło z głodu, śmiałkowie wpłynęli na Atlantyk. Orellane bez map i przyrządów nawigacyjnych, kierując się instynktem, dokonał historycznego odkrycia Amazonki.
419
Od czasu do czasu ukazują się na brzegu upiorne krajobrazy, wykar-czowane, czerwone "pustynie" ziemi spalonej przez tropikalne słońce. Worldwatch Institute, najbardziej wiarygodna, niezależna instytucja kontroli ekologicznej, w swoim raporcie "Stan Ziemi" podaje, że rocznie wylesią się na świecie ponad 100 tysięcy km2 lasów tropikalnych, czyli jedna trzecia powierzchni Polski i co gorsza tempo wylesiania wciąż rośnie.
Najbardziej katastrofalne konsekwencje deforestacji to erozja gleby, spowodowana przez obfite opady, co oznacza obniżenie jej żyzności. Skutki karczowania "zielonych płuc" odbijają się w globalnych zmianach klimatycznych, nasilając m.in. bardzo niebezpieczny efekt cieplarniany.
Z zagładą lasów tropikalnych wiąże się także zachwianie ekosystemu. Naukowcy z WWF, Światowego Funduszu na rzecz Dzikich Zwierząt, uważają, że w ciągu jednego tylko pokolenia zostanie wytrzebiona dziesiąta część życia zwierzęcego i roślinnego Ziemi.
Naszym kolejnym celem jest Iquitos, ostatni port na Amazonce dostępny dla statków morskich dopływających z odległego o 3700 km Atlantyku. Swoje bogactwo i sławę zdobył podobnie jak Manaus i Belem dzięki gorączce kauczukowej. Naprzeciw hotelu, w którym mieszkamy, wznosi się Dom z Żelaza, zaprojektowany przez samego Gustave'a Eiffela dla jednego z ówczesnych bogaczy. Kilkaset metrów dalej, przy promenadzie Malecon Taranace, stoi zacumowany statek, na którego pokładzie w 1981 roku Wernei Herzog kręcił film Fitzcarraldo z Klausem Kinskim i Claudią Cardinalc w rolach głównych. Ekscentryczny "kauczukowy baron" marzył o zrealizo waniu snu swojego życia: zbudowaniu w dżungli amazońskiej najwięks/.ij opeiy świata i zaproszeniu na inaugurację "króla tenorów", Caruso.
Zaskoczeniem jest spotkanie Raula Rojasa, uczestnika wyprawy dn źródła Amazonki w 1996 roku. Okazuje się, że Raul awansował na kapii.i na i jest zastępcą komendanta Biura Hydrograficznego.
Proponuje zabrać nas swoim statkiem do Leticii. Ta kolumbijsk.i mieścina niewiele się zmienia. Zniknął tylko handel dzikimi zwierzętami i skórami. Rząd od niedawna surowo egzekwuje postanowienia konwui cji waszyngtońskiej CITES z roku 1975, zabraniającej handlu dzikimi zwierzętami objętymi ochroną. Konwencja wymienia długą listę gatunków roślin i zwierząt uważanych za zagrożone i z tego powodu zabrania handlu.
W Leticii nie zastaliśmy już Mike'a Tsalickisa, legendarnego łow rzadkich okazów zwierzyny dla ogrodów zoologicznych. Pojawił się i w nieznanej nikomu osadzie około 1950 roku. Z początku był tyli
X V (III
420
dostawcą zwierząt, później także hodowcą małp, właścicielem ośrodka badań nad zwierzętami z rzędu naczelnych. Rozwinął turystykę, zbudował duży hotel, stał się właścicielem statku pasażerskiego kursującego między Leticią i Iquitos. Ten największy przedsiębiorca na tym obszarze postawił na nogi zapomniane miasteczko, pomagał Indianom, zaopatrywał ich w leki, woził chorych bezpłatnie swoim wodolotem. Dzięki niemu wybudowano tutaj nowoczesny szpital. Mikę został skazany w 1987 roku w Stanach Zjednoczonych na karę dożywotniego wiezienia za handel narkotykami. "Nikt, absolutnie nikt w Leticii nie wątpi w niewinność Mike'a. Był człowiekiem zbyt uczciwym i szlachetnym, aby się dopuścić takiego czynu. Został po prostu wmanipulowany w jakąś nieczystą grę".
Dalszy etap zajmują nam nie kończące się trzy dni drogi. W Manaus, niepisanej stolicy Amazonii, oprócz słynnego teatru niewiele pozostało z glorii przeszłych czasów. W trakcie budowy Drogi Transamazońskiej na początku lat siedemdziesiątych około sześciu tysięcy Indian po raz pierwszy zetknęło się z białym człowiekiem, a dwadzieścia tysięcy wyginęło od chorób przywiezionych przez budowniczych. Kolonizacja rolnicza, rabunkowy wyrąb lasów, który w ostatnich 20 latach przyjął katastrofalne rozmiary, budowa dróg, osad, elektrowni, wydobywanie rud metali i diamentów wszystko to rujnuje odwieczny porządek rzeczy ustalony przez naturę.
Grabieżcza gospodarka stanowi fizyczne i socjalne zagrożenie dla Indian. Wielu z nich nie jest w stanie się obronić przed przyniesionymi chorobami, inni trafiają do gett, gdzie stają się ofiarami alkoholizmu, prostytucji i chorób umysłowych. Co można zrobić, aby zmienić ten stan rzeczy? Z pewnością wszyscy jesteśmy współwinni destrukcji lasów tropikalnych. Ogromna ilość mięsa konsumowanego w Europie pochodzi ze zwierząt żywionych soją uprawianą na* południu Brazylii, na terenach wydartych rolnikom, których później wysłano do zakładania osad w dżungli. Twarde drzewo poszukiwane do budowy domów i mebli pochodzi właśnie z Amazonii itp., itd. Tak naprawdę batalia o zachowanie równowagi w naturze obraca się przeciwko nam, bo zmusza nas do dobrowolnego ograniczenia konsumpcji, ale w zamian może zapewnić nam przetrwanie.
Od czasu do czasu pojawia się cień nadziei na lepsze czasy dla Amazonii. Kilka lat temu władze Kolumbii wydzieliły tubylcom 180 tysięcy km2 lasów tropikalnych. W 1995 roku rząd brazylijski wprowadził w życie tzw. Realny Plan Rozwoju, w którym większą wagę przykłada się do ochrony środowiska naturalnego. Powstała IBAMA, rządowa Agencja
421
Ochrony Środowiska, ścigająca ekologicznych przestępców. Niestety, ograniczenia określone przez dekrety rządowe rzadko bywają respektowane.
Z ManausMekki podróżników, miasta nazywanego w okresie gorączk i kauczukowej Paryżem Tropików płyniemy Rio Negro do odległego o 350 km tajemniczego miejsca, o którym nigdy przedtem nie słyszałem.
Po wyjściu na brzeg przedzieramy się przez zbity gąszcz, by wkrótce natknąć się na ruiny miasteczka porośnięte tropikalną roślinnością. Sto lat temu w Aivro Velho, bo tak nazywało się to miejsce, około tysiąca ludzi żyło dostatnio z eksportu kauczuku i cennego drzewa. Któregoś dnia w mieszkaniach pojawiły się mrówki, które opanowały cały teren. Sterroryzowani mieszkańcy przez dziesięć lat próbowali walczyć z inwazją żarłocznych owadów. Wreszcie opuścili miasto, które w ciągu niewielu lat zostało pochłonięte przez zachłanną dżunglę.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na noc w komfortowym kompleksie lodge Amazon Towers, jednym z trzydziestu powstałych w dzikich zakątkach brazylijskiej dżungli na potrzeby ekoturystyki. Miłośnicy przyrody mogą z bliska obserwować różne formy życia pierwotnej natury, uczestniczyć w bezkrwawych polowaniach na kajmany, odwiedzać osady indiańskie, poznać zasady zdrowego kontaktu ze środowiskiem naturalnym. Zbudowany w 1985 roku według oryginalnego pomysłu samego Jacques'a Cousteau, hotel może przyjąć 280 turystów. Wśród gości, którzy odwiedzili w ostatnich latach ten pięciogwiazdkowy hotel na palach, byli m.in. Jimmy Carter i Helmut Kohl. Ekoturystyka, dynamicznie rozwijająca się gałąź gospodarki, w 2000 roku przyniosła Brazylii 260 milionów dolarów dochodu.
Nasz rajd w poprzek Ameryki Południowej kończy się u ujścia Amazonki, w Belem, byłym centrum handlu niewolnikami. Za nami 4600 km wielkiej, niezapomnianej przygody. Redagujemy swego rodzą ju apel "Warning to Humanity", przestrogę dla ludzkości: "Ziemia jest tylko jedna. Jedyny sposób, aby ją uratować od zagłady, jest przyjęcie postawy mniej egoistycznej, umożliwiającej znalezienie równowagi pomiędzy interesami osobistymi i wspólnoty. To prawda, że jest to idea godząca w interesy jednostki, zmuszająca człowieka do pewnych poświęceń, ale stawka jest wysoka: chodzi o nasze przeżycie".
Belem 20001
Indianie z epoki paleolitu
Ukazuje się, że człowiek zna dzisiaj lepiej niektóre rejony
księżyca niż Amazonki. Serce bezkresnej dżungli rozciągającej
się na pograniczu wenezuelsko-brazylijskim pomiędzy Rio
Negro, Rio Branco, kanałem Casiquiare i górnym Orinoko
porośnięte bujną roślinnością i poprzecinane łańcuchami
górskimi, do dziś w znacznej części pozostaje nie zbadane.
423
Żyją tam pierwotne Lniekiedy agresywne plemiona Indian Yanomami, którym w przeszłości nadawano rozmaite nazwy: Waika, Sziriana, Guaha-ribo i którzy uważani są za jedną z najprymitywniejszych wspólnot indiańskich na kontynencie południowoamerykańskim. Te dzieci prehistorii należą do ostatnich grup etnicznych, dla których czas zatrzymał się jeszcze w epoce kamiennej. Zazdrośnie strzegą swych zwyczajów i kultury, żywiąc tradycyjny szacunek wobec przyrody, która ich otacza.
Wielu z nich właściwie nawet większość żyje dziś przy misjach katolickich i protestanckich, a ich dzieci uczęszczają do szkół. Pozostali, którzy zdołali się do tej pory uchronić od kontaktu z białym człowiekiem, rozsiani są wzdłuż małych, niedostępnych rzek, których bystrza i wodospady stanowią skuteczną barierę przed inwazją naszej ' cywilizacji. Ale nie na długo. Nasze pokolenie będzie prawdopodobnie ostatnim, które może zaświadczyć o ich istnieniu. Proces asymilacji jest tak gwałtowny, że w ciągu niewielu lat Yanomami zapewne przestaną istnieć jako wspólnota tubylcza.
Doświadczenia zdobyte w trakcie wielokrotnych podróży po Amazoni i pozwoliły mi na zorganizowanie ekspedycji naukowej do źródeł Orinoko, rzeki zbadanej częściowo już bardzo dawno, lecz poznanej dokładnie na całej długości 2500 kilometrów zaledwie w połowie ubiegłego wieku. Miejsce, gdzie bierze początek jedna z najpotężniejszych arterii wodnych świata, zostało odkryte dopiero w 1951 roku przez francusko-wenezuelską
ekspedycję naukową.
Trzy dni temu opuściliśmy Puerto Avacucho, żegnani przez starych przyjaciół Charlesa Cariasa Brewera i Jose Miguela Pereza, by dotrzeć drogą lądową do Samariapo, położonego za bystrzami Atures i Maypures, skąd Orinoko jest już żeglowne.
W wydłubanym z jednego pnia dwunastometrowej długości bongo, z dwoma przyczepnymi silnikami o mocy 40 koni mechanicznych, płyniemy w górę imponującej rzeki, między dwiema olbrzymimi ścianami zwartej, pierwotnej dżungli, przerywanymi od czasu do czasu przez wyłaniające się z gęstwiny skalne formacje w kolorze rdzy. Coraz rzadziej pojawiają sic osady zamieszkałe przez małe, tubylcze wspólnoty Piaroa, Maąuiritares, Banivas i inne, zasiedlające brzegi wielkiej rzeki.
Z prawej strony mijamy odgałęzienie Orinoko, rzekę-kanał Casiquiare, fenomen geograficzny jedyny na świecie. Kanał, o długości 320 km, wpadający do Rio Negro, łączy dwa wielkie systemy rzeczne: Amazonki
424
i Orinoko. W 1880 roku przepłynął nim Alexander von Humboldt, ojciec współczesnej geografii naukowej.
Prawie dokładnie naprzeciw Casiąuiare, rozłożyła się mała osada Tamatama. Za nią, pośród trawiastej sawanny wyrasta Cerro Duida, 2579 m n.p.m., jedna z najbardziej niezwykłych scen w Południowej Ameryce, która kiedyś bardzo zafascynowała niemieckiego podróżnika von Humboldta. Kilka godzin drogi dalej leży Esmeralda, i tam przebiega granica, której praktycznie prawie nikt nie może przekroczyć.
Od kilku lat władze w Caracas nie wydają już zezwoleń nawet ekspedycjom naukowym, a to dlatego, aby zachować równowagę pierwotnego środowiska, oazy dzikości broniącej się przed niszczącymi wpływami człowieka, a przede wszystkim, aby uniemożliwić kontakty z tubylcami, władcami tych ziem, zdziesiątkowanymi już przez armie garimpeiros, poszukiwaczy złota.
W 1986 roku wybuchła gorączka złota w rejonie rzeki Catrimani w Brazylii. W ciągu kilku miesięcy na terytorium Yanomami pojawiło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy z biegiem czasu rozszerzyli swoje nielegalne poszukiwania także na terytorium Wenezueli, zmuszając Indian do opuszczenia swoich ziem. Oblicza się, że na tych terenach wydobywa się prawie 2 tony złota miesięcznie, a wiadomo też, że aby otrzymać gram tego kruszcu, używa się gram rtęci, którą rozpuszcza się w wodzie w celu zebrania złotego piasku i oddzielenia go od zanieczyszczeń. Trująca rtęć spływająca rzekami stanowi oczywiście duże zagrożenie dla zdrowia mieszkańców rejonu.
Postępujący nieustannie "rozwój ekonomiczny" w tym zakątku kontynentu jest dla Yanomami synonimem śmierci i zagłady. Według raportu prokuratora Carlosa Victora Muzzi tylko na początku lat dziewięćdziesiątych z winy garimpeiros zginęło w Brazylii przynajmniej 1500 Indian, to jest 15% tej społeczności. Liczba astronomiczna, jeśli pamiętać, że odpowiada proporcji zabitych w Europie w czasie II wojny światowej.
Starcie Yanomami ze światem dotychczas im nieznanym i z technologią dwutysięcznego roku śmigłowce, telewizja, broń, drągi, koparki zmusiło Indian, tych najsłabszych i bezbronnych, do uzależnienia się od obcych im obyczajów. Jeśli do tego dodać gwałty, alkoholizm, prostytucję, nielegalny handel bronią, narkotykami, minerałami, otrzyma się obraz rozpadu kulturowego społeczności indiańskich.
Pomimo surowych przepisów zdołałem jednak uzyskać zgodę gubernatora terytorium Amazonas na poruszanie się w rejonie górnego Orinoko.
425
Ekstremalne trudy żeglugi
Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jest to dokument w pełni prawo mocny, ponieważ tylko Ministerstwo Ochrony Środowiska ma prawo udzielać takiej zgody. Wiedziałem jednak, że taki dokument może się przydać. Liczyłem przede wszystkim na pomoc misjonarzy salezjańskich: Andrzeja Smarują i Giuseppe Bortolego, pracujących tam od wielu lat w ekstremalnie trudnych dla Europejczyka warunkach. Ojciec Bortoli jest bratem proboszcza z Asiago, górskiej miejscowości letniskowej, położonej o pół godziny drogi od mojego domu, i właśnie dzięki niemu dostałem obietnicę poparcia i protekcji.
I oto teraz, wraz z dwoma- przyjaciółmi, antropologami Stefano Scandolą i Adriano Marchettim, przybijamy do brzegu w Esmeralda, osadzie założonej w XVII wieku przez Diego de la Fuente. słońce chowa się za drzewami, krwawoczerwone niebo rozpłomienia rzekę swoim ogniem. Nocujemy w kolegium misjonarzy, gdzie kilkuset młodych Indian nawiązuje pierwszy kontakt z naszą cywilizacją.
Niewiele kilometrów stąd w kierunku północnym, w sercu sawannyj bogatej w rzeki o ciemnych, lecz przejrzystych wodach, wznosi się amfite-T atralnie ukształtowany imponujący granitowy masyw Duidy, o wysokości ponad dwóch tysięcy metrów, pionowych zboczach i z nagim skalisty n| szczytem, który nadaje wspaniały wygląd całemu krajobrazowi.
W gościnie u Yanomami
426
Nie mogę jeszcze uwierzyć, że udało nam się pokonać wszystkie biurokratyczne przeszkody i teraz możemy skoncentrować się tylko i wyłącznie na technicznej stronie ekspedycji. Dzięki gwarancjom misjonarzy młody żołnierz Guardia Nacional, może jeszcze niezbyt zorientowany we wszystkich zarządzeniach stołecznych, daje nam zezwolenie na wyruszenie w górę Orinoko.
Po pięciu godzinach docieramy do Mavaca. Humboldtowi, którego łódź poruszała się jedynie dzięki pracy wioseł, pokonanie tego samego odcinka zabrało trzy i pół dnia. W osadzie żyje sześciuset Yanomami, przyzwyczajonych już do kontaktów z białym człowiekiem. Salezjanie przyjmują nas bardzo serdecznie. W czyściutkim pomieszczeniu jemy wspaniałą kolację, pijemy kawę i rozmawiamy o naszych planach. Ojciec Bortoli polecił wezwać jednego z Indian, który od tej chwili będzie naszym przewodnikiem. Nazywa się Miguel i należy do podgrupy Tayariteri. Nosi długie włosy, mówi poprawnie po hiszpańsku. "Będzie lojalny i niezastąpiony we wszystkich kontaktach z Indianami zapewniają misjonarze. Oprócz naszego języka zna jeszcze parę dialektów, którymi posługują się szczepy osiadłe w górnym biegu Orinoko".
Przez dwa miesiące będziemy musieli być absolutnie samowystarczalni, sprawdzamy więc po raz ostatni swoje bagaże: żywność, wyposażenie, leki, paliwo, podarki. Zabrałem na tę wyprawę dwanaście maczet i sporo noży, co powinno nam ułatwić zawieranie przyjaźni z tubylcami. Jeden z zakonników ofiarował mi bardzo dokładną mapę, na której zaznaczone są miejsca, gdzie żyją Yanomami, a także trudne do pokonania, niebezpieczne bystrza, z których każde nosi własną, odrębną nazwę. Jestem mu również wdzięczny za listę najpotrzebniejszych słów, coś w rodzaju malutkiego słownika dialektu tayariteri.
Opuszczamy wioskę żegnani przez wszystkich siedmiu misjonarzy. Do źródeł Orinoko jest stąd niewiele ponad dwieście kilometrów. Wydaje się, że to mało, wkrótce jednak przekonamy się, że to ogromnie dużo. Rzeka nagle staje się węższa i płytsza, zaczyna się wić jak alpejski potok, jej nurt jest coraz szybszy i groźniejszy.
Słońce praży bezlitośnie. Zatrzymujemy się w maleńkiej zatoczce, żeby rozprostować kości i przekąsić co nieco. Z dżungli dobiegają krzyki małp, gwizdy i świergoty najrozmaitszych gatunków ptaków. Potężnym echem niosą się dźwięki, wołania, melodyjne, a czasami nieprzyjemnie drażniące ucho śpiewy.
Obwałowania rzeki, wystawione na silne, przyspieszające wegetacja
428
flory działania słońca, przeżywają prawdziwy atak różnego rodzaju pnączy, które znakomicie maskują strukturę lasu. Wystarczy jednak przebić się przez ich zasłonę, aby móc rozróżnić nawarstwiające się kolejno na siebie poziomy roślinności. Przy samej ziemi królują mchy, trawy, krzewy, które rosną w środowisku wilgotnym i prawie pozbawionym światła. Drugą warstwę stanowi podszyt, złożony z małych palm, paproci, a przede wszystkim lian, które oplatają się wokół pni i rozpinają pomiędzy nimi, sprawiając, że teren staje się praktycznie nie do przebycia. Te zdrewniałe rośliny, znacznych rozmiarów i tak wytrzymałe, że nie złamią się nawet pod ciężarem Tarzana, stanowią jeden z najbardziej widowiskowych elementów dżungli. Jeszcze wyżej są drzewa, którym udało się stoczyć zwycięską walkę o dostęp do światła, a ponad nimi odcinające się wyraźnie na tle nieba, wysokie na czterdzieści, sześćdziesiąt metrów majestatyczne palmy, wystawiające swe wielkie, wachlarzowate pióropusze na działanie słońca, jakby chciały upoić się jego ciepłymi promieniami.
Przez gęstwę roślinności przenika wyblakłe, widmowe światło, uwydatniające kształty oślizłych, żółtych i czarnych korzeni. Na olbrzymich, powalonych pniach gnijących od wilgoci, wyrastają trujące grzyby o metrowej nieraz średnicy, zdumiewająco piękne, zdobne w czerwone lub turkusowe koronki.
W lesie tropikalnym toczy się bezustanna walka o przetrwanie. Silniejsze rośliny zabijają słabsze, wykorzystując je jako pokarm. Zwierzęta obdarzone większym sprytem pożerają te, które są bezbronne. Śmierć jednych daje życie Innym. Pełno tu roślin-pasożytów, które żyją kosztem innych, czerpią z nich soki i powoli je zabijają.
Zanim wyruszyliśmy* w dalszą drogę, niebo zasnuło się ciężkimi chmurami i za chwilę tropikalna ulewa zaczęła gwałtownie bębnić w sklepienie lasu.
Po deszczu dżungla wydziela intensywny, cierpki zapach, przenikliwą woń mchów i grzybów, nad podziw przyjemną, mimo że świadczy o toczących się procesach rozkładu. Niestety, pojawiają się też gęste jak mgła roje kąśliwych owadów, które zaraz oblepiają nasze wilgotne ciała.
Im dalej w górę rzeki, tym częstsze stają się zakola i małe bystrza. Kierujemy łódź ku brzegowi, w pobliżu którego nurt jest mniej gwałtowny. Od czasu do czasu do rzeki wpadają małe ruczaje. Mijamy położoną na lewym brzegu osadę El Platanal. Nazwę tę nadała jej jedna z francuskich ekspedycji, ponieważ znajdowała się tu plantacja dużych, przeznaczonych
429
do smażenia i pieczenia bananów, po hiszpańsku platanos. Jednakże Yanomami nazywają swą wioskę Majekodo-Tedi. Majekodo to w ich narzeczu Orinoko, tedi zaś bądź teri oznacza stałe obozowisko. Na brzegu pokazują się tubylcy, którzy krzyczą, śmieją się i gestykulują. Nie zatrzymujemy się, ponieważ zależy nam na pokonaniu jak najdłuższego odcinka trasy.
W tym miejscu rzeka ma zaledwie dwieście metrów szerokości i zaczynają się prawdziwie niebezpieczne progi. Silniki pracują pełną mocą, by pokonać szybkie, pełne zawirowań prądy tworzące się między sterczącymi z wody pojedynczymi skałami.
Teren "szapono", wspólnego domu Yanomami
Spieniona wodai ogłuszający hałas zapowiadają Raudal des Guaharibo*, przecinające Orinoko zaporą z granitowych skał, istne Słupy Heraklesa. Katarakta rozdziela liczne wysepki i skaliste płycizny. Skończyły się wakacje, od tej chwili zaczyna się poważna przygoda. Na mapie zaznaczono wiele trudnych do przebycia miejsc na rzece: kaskady Codazziego, Dieza de la Fuente, bystrza Wytężonych Sił, El Sombrerazo, Montserrat, Culebra itd.
Rozbijamy obozowisko na największej z wysp. Mokre gałęzie palą się z trudem, wysyłając w niebo delikatny pióropusz dymu. Niskie, zduszone płomienie oświetlają tylko najbliższy skrawek terenu. Z dżungli dobiegają coraz to inne, niewiadomego pochodzenia odgłosy. Po zawieszeniu hamaku, płachty przeciwdeszczowej i moskitiery idę z Miguelem na poszukiwanie najlepszego przejścia dla naszej łodzi. Nagle ciszę przeszywa huk grzmotu i po chwili z czystego nieba spada gwałtowny deszcz, zacina wściekle, łamiąc gałęzie i odzierając drzewa z liści.
Wczesnym rankiem, po podniesieniu się mgły, załadowujemy bagaż na plecy i ruszamy pieszo, torując sobie maczetami drogę wśród gęstej roślinności i pilnie bacząc, by nie oddalić się zbytnio od brzegu. W ciągu siedmiu godzin pokonujemy odcinek nie dłuższy niż dwa kilometry. Potem musimy pomóc naszemu mechanikowi i jego pomocnikowi w przeciągnięciu łodzi przez wąskie, pełne wirów przesmyki.
* Raudal (hiszp.) progi i bystrza.
431
Po południu tego samego dnia jeszcze dwa razy musimy wyładowywać bagaże i przenosić je kilkaset metrów lądem. Wiele wysiłku wymaga też przepchnięcie tą samą drogą łodzi. Podkładamy pod nią pnie, po których ślizga się jak po kolejowych podkładach. Gorąca, lepka wilgoć pokrywa każdy milimetr naszej skóry.
Znów płyniemy, ale niedługo. Zrobiło się późno i trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Jeszcze godzina pracy i nareszcie możemy zjeść i odpocząć. Zapada noc, panują egipskie ciemności. Leje, jakby nigdy nie miało przestać, jakby zaraz miał nadejść koniec świata. Spoglądamy co chwilę w stronę rzeki, która niebezpiecznie przybiera.
Rano, kiedy już jesteśmy gotowi do dalszej drogi, składa nam wizytę trzech krajowców, wyraźnie podnieconych naszą obecnością. Są uzbrojeni w łuki, strzały, ale nie wydają się nastawieni wojowniczo. "Shori, shori!" przyjaciele, przyjaciele witamy się z nimi i dajemy im naszą maczetę oraz dwa noże.
Także i dziś pokonujemy niezbyt wiele kilometrów. Wielokrotnie rozładowujemy łódź. Bez obciążenia łatwiej jest pokonać odcinki spienionej wody, z której wystają wielkie, gładkie i lśniące głazy.
Później, w miejscu, gdzie rzeka wygina się na kształt litery "s", gigantyczna bariera skalna, Penascal, całkowicie zagradza drogę. Przed stuleciem zatrzymała się tu ekspedycja Chaffanjona, w przekonaniu, że właśnie stąd bierze początek Orinoko. My wiemy, że potrzeba jeszcze wiele dni, aby dotrzeć do źródeł. Nie zdołaliśmy tego dnia pokonać tej przeszkody, zatrzymujemy się więc na noc w jej pobliżu, ale ogłuszający hałas nie pozwala nam zmrużyć oka.
Kiedyś na Borneo bałem się, żeby nie zabłądzić, tutaj natomiast niepokoi mnie myśl, że możemy rozbić łódź i znaleźć się w tych ostępach bez środka transportu. Na razie czas działa na naszą korzyść. Jest połowa października, deszcze stają się coraz rzadsze, wody Orinoko opadają i ich poziom jest już wystarczająco niski, by uspokoić nieco niebezpieczne progi i wodospady.
Wspólnymi siłami przepychamy pirogę przez kolejne skalne progi, później wyrasta przed nami wodospad i musimy szukać nowej drogi na grząskim i śliskim brzegu pokrytym warstwą czerwonej gliny. Zaczynają nam ciążyć zmęczenie, osamotnienie i trudy oraz świadomość, że w każdej chwili możemy spotkać wojowniczych Indian. Posuwamy się naprzód w napięciu, pojawiają się wątpliwości, czy uda nam się pokonać oczekujące
nas jeszcze przeszkody. Oczywiście wiedzieliśmy, że wyprawa w górę Orinoko to nie spacer, ale szczerze mówiąc sam nie spodziewałem się, że droga do tego stopnia będzie najeżona trudnościami. Muszę uważać na moich towa-rzyszy i w razie potrzeby podnosić ich na duchu, chociaż właściwie dobrze ich znam i myślę, że okażą się wystarczająco odporni.
Miejscami rzeka ma już nie więcej niż dwadzieścia metrów szerokości. Podczas krótkiego postoju, jaki zrobiliśmy na małej polance, po cichu zbliżają się do nas trzej nadzy Indianie. Początkowo stoją bez ruchu, później zaczynają krzyczeć i wymachiwać w naszą stronę łukami. Jeden wymierza strzałę prosto we mnie. Zazwyczaj tubylcy zachowują się w ten sposób, kiedy chcą kogoś zastraszyć, nie sposób jednak przewidzieć, jakie są ich prawdziwe zamiary. Ostentacyjnie podnosimy ręce do góry, żeby ich nie niepokoić. Miguel zaczyna ożywioną przemowę, która ciągnie się przez długie minuty. Goście opuszczają broń, a nasz towarzysz wyjaśnia nam, że mężczyźni należą do jednej z grup Tayariteri, która praktycznie nie ma żadnych kontaktów ze światem zewnętrznym.
Zlecam naszemu przewodnikowi zadanie prowadzenia pertraktacji, mających na celu umożliwienie nam zbliżenia się do tubylczej wspólnoty. Dwaj mężczyźni odchodzą, by powrócić następnego dnia, tym razem w licznym towarzystwie. Są dość natrętni, ciekawscy, bez skrępowania podchodzą do łodzi, dotykają nas, zaczynają zabierać różne leżące na wierzchu przedmioty. Miguel grzecznie, ale stanowczo wyjmuje im to wszystko z rąk. Musimy uważać, ponieważ Yanomami, tak samo jak inne prymitywne ludy, w zasadzie" nie znają pojęcia własności. O ile kradzież uchodzi za coś nagannego, o tyle zagarnięcie cudzych rzeczy przemocą uważane jest za naturalne i uzasadnione.
Indianie dają znak, że możemy płynąć do ich osady i wskazują nam mały, niemal niewidoczny ruczaj, istny tunel w gęstwinie roślinności. Wkrótce opuszczamy go i dalszą część drogi odbywamy piechotą. Jest duszno i parno. Ścieżynka pogrążona w półmroku jest błotnista i często zablokowana pniami wielkich powalonych drzew, które musimy obchodzić, narażając się na nieustanne ukłucia ostrymi krzakami.
Wreszcie docieramy do oazy pierwotnego świata. Dzieci uciekają z krzykiem do rodziców, którzy nie przejawiają żadnego zainteresowania niespodziewanymi gośćmi. Jednak w ciągu kilku minut atmosfera ulega zmianie. Indianie cisną się wokół, okazując swe zadziwienie naszymi wąsami i włosami na piersiach. Zdumiewa mnie, jak szybko potrafią
432
433
zmieniać wyraz twarzy,* która w mgnieniu oka z uśmiechniętej przechodzi w zaniepokojoną lub groźną. Niemal siłą musimy bronić swoich bagaży aż do czasu, gdy Miguelowi uda się odnaleźć tusziaua, wodza plemienia
0 dźwięcznym imieniu Rohariwe, który przyjmuje nas, nie przestając bujać się w hamaku. Jego surowa twarz nie zdradza żadnych emocji i dopiero po dłuższej chwili wódz oznajmia, że w tym szaponie nie stanęła jeszcze noga Europejczyka. W jego ręce składamy nasze dary: maczety, garnki, kolorowe paciorki, żyłki, haczyki. Jednak pomny rady ojca Smarują, który zalecał nawiązanie wymiany towarowej, aby nie przyzwyczajać tubylców do bezpłatnego otrzymywania prezentów, proponuję wodzowi całe nasze bogactwo w zamian za kilka łuków, strzały, koszyki wyplatane z włókna roślinnego i ozdób z kolorowych piór.
Nasz tłumacz oświadcza, że zostaliśmy zaakceptowani przez wspólnotę
1 dopóki cieszymy się życzliwością naczelnika, nikt nie ośmieli się nas dotknąć.
Jesteśmy w szaponie, wielkim wspólnym domu Yanomami, o charakterystycznym kolistym kształcie i średnicy przynajmniej 50 metrów. Nie ma tu ściany zewnętrznej ani przegród oddzielających od siebie miejsca zamieszkiwane przez poszczególne rodziny. Pokryty plecionką z palmowych liści jeden olbrzymi dach przypomina wielką wiatę. Uderza mnie funkcjonalność tej konstrukcji, jej doskonałe dostosowanie do potrzeb życia społecznego, gwarantujące poczucie bezpieczeństwa pośród dzikiej dżungli. Żyje tu kilkadziesiąt rodzin, każda skupiona wokół własnego ogniska. Na słupach podtrzymujących dach wiszą kosze, kołczany, wiązki tytoniowych liści, kiście bananów, rozmaite przedmioty należące do poszczególnych rodzin.
Znajdujący się w samym środku dziedziniec, uporządkowany i bar dzo czysty, jest nieco wzniesiony. Sieć kanalików odprowadza wodę na zewnątrz, co zapobiega tworzeniu się w tym miejscu błota.
Zaczynamy rozlokowywać nasze bagaże, rozwieszać hamaki i moski-tiery; zaciekawione oczy tubylców śledzą każdy nasz ruch. Jakiś chłopak rozpala dla nas ognisko, po chwili układa obok niego stosik patyków. Wokół zaczyna się unosić zapach palącego się drewna. Adriano potyka się o swój worek, co wywołuje u naszych sąsiadów takie salwy śmiechu, że psy, które już spokojnie spały, nagle budzą się i zaczynają szczekać. Z biegiem czasu zainteresowanie naszą obecnością słabnie i wreszcie możemy poruszać się swobodniej.
Na lewo od miejsca, które pozwolono nam zająć, jakaś kobieta karmi piersią niemowlę, dwójka innych dzieci uczepiła się jej nóg. Na prawo sta
434
Ten
Indianin
nie zetknął
się jeszcze
z naszą
i y wilizacją
ruszka piecze zawinięte w liście jedzenie. Na zewnątrz, w odległości paru metrów, siedzą dwaj osobnicy. Mają charakterystyczne tonsury na środku głowy, podobne do tych, jakie noszą franciszkanie. Są zajęci wdychaniem halucynogennego proszku*zwanego epena. Jeden z nich przytyka do nozdrza długą rurkę, jego towarzysz bierze głęboki wdech, po czym wdmuchuje małą dawkę narkotyku bezpośrednio do dróg oddechowych kolegi. Tamten wstrząsa się, mruży oczy, zanosi się niepohamowanym kaszlem. Obydwaj znajdują się już w stanie silnego podniecenia. Mają błyszczące, załzawione oczy i nieobecny wzrok. Z nosa i ust wycieka im zielonkawa ślina.
Używanie tej substancji, dość rozpowszechnionej w południowo--amerykańskiej dżungli, jest częścią magicznego rytuału, który ma na celu przywołanie duchów zwierząt i roślin i wprowadzenie ich do własnego ciała w celu uzyskania od nich pomocy lub pozbycia się choroby. Szamani wdychają ten środek halucynogenny, aby pod jego wpływem odbywać mistyczne "podróże" do nieba, przepowiadać przyszłość, odkrywać przyczyny
435
chorób; wojownicy stosują go dla wzmocnienia swej siły, a myśliwi po to, by sobie zapewnić obfitą zdobycz.
Proszek do wdychania uzyskuje się z kory lub nasion pewnych roślin. Proces przygotowania jest dość skomplikowany, obejmuje między innymi suszenie na słońcu, a następnie w pobliżu ognia. Później otrzymany w ten sposób produkt w kolorze popielatozielonym rozciera się w dłoniach na proszek i wsypuje do bambusowych pojemników.
Przed zachodem słońca zostajemy zaproszeni na kolację do naczelnika, który jest zarazem miejscowym czarownikiem. W czasie pokoju sprawuje on nieograniczoną władzę, rozdziela wspólnie upolowaną zwierzynę, rozsądza spory, kieruje budową szaponu, jest przekazicielem tradycji i pośrednikiem między ludźmi a siłami nadprzyrodzonymi. W okresach wojen natomiast, które są wśród tubylców bardzo częste, dowództwo obejmuje jeden z wojowników, wybrany spośród najsilniejszych i najodważniejszych mężczyzn.
Siedząc po turecku, próbujemy przyrządzonych w dżungli potraw. Aby nie obrazić gospodarza, musimy zjeść opiekane larwy i gąsienice. Na szerokich bananowych liściach leżą kawałki anakondy i twarde jak kamień, cuchnące mięso kajmana. Miguel poleca nam dopiero co upolowaną małpę. Kosztujemy, ale mnie i moim dwóm przyjaciołom lepiej smakuje podpłomyk z mąki z manioku, zmieszanych z prawie czarnym proszkiem, uzyskanym ze zmielonych mrówek.
Odprężam się, widząc, że w jadłospisie nie figuruje sfermentowana chi-cha, rozpowszechniony w Amazonii napój alkoholowy, do wypicia którego wielokrotnie zmuszały mnie okoliczności. Najczęściej robi się ją z manioku, dużej bulwy rośliny uprawianej w całej strefie tropikalnej. Kobiety z wioski żują gotowane bulwy, a następnie wypluwają je do naczynia, w którym ulegają fermentacji. Po kilku dniach zawiesina jest gotowa, można rozcieńczyć ją wodą i wypić.
Stefano i Adriano przeżywają chwile euforii. Prawdę mówiąc, nie spodziewali się, że można jeszcze spotkać społeczność nie skażoną żadnymi zewnętrznymi wpływami, która żyje w całkowitej izolacji od świata, w oazie chronionej przez odległość i niedostępność otaczających ją terenów. Także dla mnie jest to fascynujące zanurzenie się w prehistorię. Moi przyjaciele atakują Miguela tysiącami pytań, chcą dowiedzieć się wszystkiego o tym plemieniu, które do dziś żyje tak, jakby nadal trwała epoka paleolitu, nie zna obróbki metali ani nawet nie wyrabia narzędzi z kamienia.
Mimo że ich siedliska znajdują się w pobliżu rzek, Yanomami nie na-
436
uczyli się budować czółen ani tratw, nie potrafią nawet pływać. Do dziś rozpalają ogień, pocierając o siebie kawałki drewna dzikiego kakaowca. Nie znają i nie używają żadnych instrumentów muzycznych. W czasie walki porozumiewają się, wydając jednosylabowe okrzyki i z tego powodu inni Indianie nazywają ich pogardliwie guajaribos, czyli wyjące małpy. A jednak i oni mają swą własną kulturę, rygorystycznie przestrzegany kodeks moralny, silnie rozwinięty instynkt rodzinny i wspólnotowy. Znają lecznicze właściwości ziół, glinek i pleśni oraz trujące działanie roślin, które wykorzystują w myślistwie i łowiectwie.
Yanomami są plemieniem półkoczowniczym. Żyją w miejscach z trudem wydartych nieprzebytej dżungli, a ich osady oddalone są od siebie o całe dni żmudnego marszu. Kiedy okoliczne zasoby zostaną wyczerpane, wspólnota migruje i zdarza się, że zmienia miejsce pobytu co trzy, cztery lata.
To prawda, że Yanomami zbierają i jedzą leśne owoce, ale jest również prawdą, że uprawiają wiele jadalnych roślin. Żyją z myślistwa, używając do polowania łuków i dzid. Łowią ryby, posuwając się niekiedy do zatruwania wody za pomocą specjalnych ziół i kory; funkcję sieci pełnią wielkie kosze. Nie hodują zwierząt na mięso, udało im się natomiast udomowić wiele leśnych stworzeń, zwłaszcza ptaków, których piór używają do ozdoby.
Dla ozdoby dziewczęta przekłuwają skórę cieniutkimi białymi patyczkami: jeden przechodzi przez nozdrza, drugi przez środek dolnej wargi, a jeszcze dwa inne zdobią oba kąciki warg. W przekłutych małżowinach usznych noszą kwiaty, małe wiązki ziół lub liści albo kolczyki wykonane ze zwierzęcych zębów.
Indianie malują ciała barwnikami roślinnymi. Czarny jest kolorem wojennym, czerwony i fioletowy towarzyszą świętom i obrzędom. Zazwyczaj warstwa ezerwonego barwnika służy jako ochrona przed ukłuciami licznych owadów.
Wszyscy mają zdeformowaną dolną wargę od trzymania między zębami a jej wewnętrzną stroną wałeczka z tytoniu ugniecionego z popiołem, który daje się nawet małym dzieciom. Nikt tu natomiast nie pali ani nie pije płynów poddanych fermentacji.
Yanomami przestrzegają licznych tabu, są zawsze czujni, obawiając się ataku złych duchów albo mieszkańców pobliskich wiosek. Przyczyną napaści tych ostatnich bywają prawie zawsze oskarżenia o czary albo pragnienie odwetu. Są one uważane za zwycięskie wtedy, gdy agresorom udaje się zabić przynajmniej jednego człowieka i uciec, nie pozwoliwszy się
437
"Epena", tradycyjny środek odurzający
rozpoznać. Wojna zawsze toczy się bez spotkania twarzą w twarz, polega na urządzaniu zasadzek albo napadach o s'wicie na pogrążone jeszcze we śnie szapony. Na ogół zabija się jedynie mężczyzn, oszczędzając kobiety i dzieci. Bardzo często młode kobiety są porywane, by stać się wspólną własnością wszystkich mężczyzn, zarówno wolnych, jak i tych, którzy już mają żony. Nierzadko chęć zaspokojenia popędu płciowego popycha młodych do wyruszenia na wojnę przeciwko sąsiadom.
W 1956 roku świat poznał niewiarygodną historię Heleny Valero, kobiety krwi hiszpańskiej, która zdołała uciec od Yanomami 24 lata po tym, jak została przez nich porwana. Jej opowieść, spisana przez włoskiego antropologa Ettore Biocca, jest wyjątkowo cennym dokumentem naukowym o życiu w dżungli oglądanym od wewnątrz, oczami ludzi, którzy uważają białych za swych odwiecznych wrogów, przynoszących im choroby i śmierć. Była to opowieść o świecie, jakiego z całą pewnością nigdy nie poznał żaden biały.
Życie Indian płynie w zupełnie innym wymiarze czasu, nie istnieją dla nich pojęcia takie, jak wczoraj albo jutro. Tu trwa wiecznie dziś, ze wszystkimi swymi niebezpieczeństwami. Znają liczby jeden, dwa i trzy, potem określają wszystko słowem bruka, czyli dużo.
Małżeństwa zawierane są między mieszkańcami pobliskich szapo-
438
Nocleg w indiańskim szapono
nów. Mężczyzna może mieć dwie lub nawet trzy żony, wówczas ustala się między nimi hierarchiazawsze najstarsza kieruje pozostałymi. Mówienie o wierności w odniesieniu do społeczności, w której mąż nieraz odstępuje żonę młodszym braciom albo ważnemu gościowi, mogłoby się wydawać pozbawione sensu. Tymczasem wcale tak nie jest. Niektóre rodzaje niewierności są wręcz usankcjonowane przez plemienne prawa, na przykład wtedy, kiedy kobieta chce urodzjć dziecko, a jej mąż jest bezpłodny. Niewierność kobiety zawsze staje się powodem napięć wewnątrz grupy. Kiedy zostaje odkryta, żona dostaje baty, a zraniony na honorze mąż bije się z jej kochankiem, okładając go grubym kijem po głowie.
Życie w lesie tropikalnym nie jest idyllą, umiera tu co drugi noworodek. Klimat równikowy jest zabójczy, a dżungla pełna pułapek. Szerzą się infekcje pokarmowe i zakażenia pasożytami. Macierzyństwo jest ciężką próbą, kobiety przedwcześnie się starzeją, tylko nieliczne dożywają okresu menopauzy. Czterdziestoletni mężczyzna uważany jest za starszego plemienia. Średnia długość życia nie przekracza trzydziestu lat.
Największą obrazą Yanomami jest powiedzenie mu, że boi się śmierci. Chory zawsze jest tu otoczony powszechną troską, może liczyć na wszelką pomoc, jaką jest w stanie zapewnić mu prymitywna wspólnota.
Kiedy ktoś umrze, jego zwłoki poddaje się kremacji. W czasie obrzędu
439
Beztroski
żywot
wspólnoty
Yanoma-
mi
krewni nieboszczyka wykonują przejmujący taniec, rzucając w płomienie należące do niego łuki, strzały, ozdobne kosze. Później wyprażone kości rozciera się na proszek w moździerzu i w takiej postaci dodaje do papki z bananów, którą podczas wspólnotowego rytuału spożywają krewni i przyjaciele zmarłego.
Kiedy na świat przychodzi zdeformowane dziecko, często zostaje zabite. Podobny los spotyka także jedno z bliźniąt, ponieważ matce niezwykle trudno jest wykarmić dwoje niemowląt. Rodzice bardzo kochają swoje potomstwo i uczą je odwagi. Dzieci mają obowiązek oddawać każdy otrzymany cios, zgodnie z zasadą: ugryzienie za ugryzienie, cios za cios. Nie dopuszcza się przebaczenia. Takie wychowanie, prowadzone od najwcześniejszych lat, wpaja im żelazne prawa, od których nie odstąpią przez całe życie.
Ognisko napełnia dymem całe poddasze i powoli ogrzewa chłodne, mocne powietrze. O tej porze szapon jest niewidocznym punktem w dżungli, kroplą wody w zielonym oceanie.
Nadzwyczajna przygoda zmusza mnie do refleksji. Czuję się tutaj intruzem, podarowane przedmioty są w jakimś sensie przyczynkiem do zmiany tradycyjnego stylu życia Indian. Najlepszą metodą obrony ich tradycji byłoby omijanie ich z daleka, każdy bowiem, kto do nich trafia, stanowi potencjalne zagrożenie.
Oblicza się, że na terytorium o powierzchni 15 000 km2, na granicy Wenezueli z Brazylią, żyje dziś około 20 tysięcy Yanomami, podzielonych na sto klanów. Jak długo jeszcze zdołają przetrwać zagubieni w czasie?
Gwałtowny proces wywłaszczenia terytorialnego, połączony z dewastacją środowiska, zapoczątkowaną przez budowę dróg, wyrąb lasów, potem kontynuowaną przez garimpeiros, jest ogromnym zagrożeniem dla tubyl-
440
ców, którzy potrzebują dużych przestrzeni do życia. Pomimo wysiłków wielu międzynarodowych kampanii solidarnościowych mających na celu obronę Yanomami, ich los jest, niestety, przesądzony. Wprawdzie rząd Wenezueli stworzył w górnym Orinoko ogromny, bo liczący 4 600 000 hektarów, Rezerwat Biosfery Parima Tapirapeko, zamknięty dla wszelkich wizyt, ale władze brazylijskie nie są w stanie zahamować fali najeźdźców.
Przytłoczeni nadmiarem wrażeń opuszczamy naszych nowych przyjaciół. Kiedy rankiem wsiadamy do łodzi, grupa mężczyzn z przewieszonymi przez szyję hamakami z włókna z liści palmowych i nieodłącznymi łukami oddala się gęsiego, niknąc po chwili w półmroku swego świata: zielonej, wilgotnej, zaciągniętej mgłą dżungli. Poszli na polowanie czy może na wojnę? Nie dowiemy się już tego nigdy.
Niestety, nasza ekspedycja załamuje się. Rezygnujemy z dalszych ambitnych planów, na nic bowiem tutaj zdaje się doświadczenie, determinacja, dyscyplina czy instynkt. Po konsultacji z naszymi gospodarzami Miguel jest zdania, że nie mamy już szans na powodzenie pierwotnych zamierzeń. Można by wprawdzie starać się zbliżyć do źródeł Orinoko, być może nawet do nich dotrzeć, ale deszcze nieoczekiwanie się skończyły i zbyt niski poziom wody skazałby nas na utkwienie na płyciznach rzeki, skąd powrót byłby możliwy tylko za pomocą śmigłowca, co oczywiście nie leżało w naszym programie.
Wszystkie moje wyprawy, które realizuję daleko od cywilizacji, są przygotowywane w najdrobniejszych szczegółach, tak aby nawet w sytuacjach ekstremalnych zmniejszyć do minimum nieprzewidziane niespodzianki i móc liczyć na sukces. Planuję dokładnie cały program, rozważam problemy logistyczne i przede wszystkim staram się dobrać kompanów na odpowiednim poziomie, mających takie jak ja motywacje. Oczywiście nie wszystko można przewidzieć, a* kaprysów klimatu szczególnie, i zawsze jestem przygotowany na niespodzianki spowodowane przez pogodę, stan zdrowia uczestników bądź inne wyższe czynniki.
ElPlatanall994
Tepui Conan Doyle'a
f

Niektóre ugrupowania ekologiczne w Wenezueli, wsparte
raportem GIDA, Komisji Leśnictwa Uniwersytetu w Caracas,
ujawniają dramatyczną sytuację unikatowego tworu natury
- tepui Roraima. Tepui to niezwykłe, izolowane i nie do końca
zbadane, potężne masywy skalne
o płaskich wierzchołkach, wznoszące się pionowymi, prawie kilometrowymi ścianami ponad dziewiczy las amazoński.
442
Na ich prawie całkowicie niedostępnych wierzchołkach wykształciło Ś ię wiele osobliwych form świata roślinnego i zwierzęcego nie spotykanych 'cizie indziej. Według naukowców te należące do najstarszych na świecie ormacje geologiczne są jedną z ostatnich białych plam na naszej planecie.
Tych gór stołowych jest ponad 50 i niczym archipelag rozciągają się na południowym wschodzie wenezuelskiej wyżyny Grań Sabana. Tylko nieliczne zostały dotknięte ludzką stopą, nie zapuszczali się też nigdy na skalne oazy przesądni tubylcy Pemon, bo jak głosi legenda, kraina ta jest miejscem zamieszkania królowej Kuin, matki ludzkości. Nawet desperackie wyprawy konkwistadorów hiszpańskich, poszukujące w dorzeczu Orinoko krainę niezmierzonych bogactw Eldorado, nie spenetrowały tego regionu.
Roraima to tepui najwyższy (2810 m n.p.m.) i praktycznie jedyny dostępny dla turystyki.
Co roku na jej szczyt dociera ponad tysiąc osób. Skutek jest fatalny, bo masowy najazd przybyszy, przy braku jakichkolwiek infrastruktur, niszczy w sposób nieodwracalny delikatną równowagę biologiczną pomnika przyrody, stanowiącego wspólne dziedzictwo ludzkości. Piracka działalność przewodników, wysypiska śmieci, pozostałości ognisk, rozbudowany szlak turystyczny, wywóz kryształów kwarcu, pozostawione na skalnych ścianach napisy, wydeptanych kilkanaście kilometrów ścieżek, to wszystko unicestwia środowisko naturalne, które na świecie nie ma sobie podobnych.
Pierwsi eksploratorzy, zaintrygowani mitem skarbów, ściągnęli w ten region na początku XIX wieku. Robert i Richard Schomburgk, wpadli na ten ślad po przeczytaniu XVI wiecznej relacji sir Waltera Raleigh, niestrudzonego poszukiwacza Eldorado: "Widziałem z bardzo daleka Kryształową Górę, która wydała mi się wielką dzwonnicą. Borreo, mój towarzysz podróży, powiedział mi, że na szczycie znajdują się diamenty i inne drogocenne kamienie. Podobno można je dostrzec już ze znacznej odległości. Lecz co znajdowało się na górze, nie wiem ani ja, ani on, podobnie zresztą jak nie wiedział, jak można by było dotrzeć na wierzchołek, pokonując nie tylko ogromne trudności wspinaczki, ale także wrogość tubylców".
Kiedy bracia Schomburgkowie dotarli do podnóża tepui Roraima, utwierdzili się w przekonaniu, że jest to właśnie słynna Kryształowa Góra, ale nie byli w stanie wspiąć się na nią. W 1884 roku przybyła do Wenezueli, subwencjonowana przez Royal Geographical Society, ekspedycja Everarda Im Thurma i Harry'ego I. Perkinsa, która po ośmiu tygodniach przedzierania się przez dżunglę, zdołała zdobyć szczyt mitycznego kolosa. Wprawdzie
443
nie znalazła tam ani złota, ani drogich kamieni, ale zebrała wiele archaicznych gatunków roślin, których odkrycie zadziwiło świat botaniczny. Ich relacja z tajemniczego i baśniowego terenu, została złożona na forum Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie. Wykorzystał ją sir Conan Doyle do napisania przygodowej opowieści, pod frapującym tytułem Świat zaginiony, której główny bohater profesor Challenger staje oko w oko z przedpotopowymi dinozaurami. Ona z kolei stała się pierwowzorem filmu Park Jurajski Stevena Spielberga.
W 1912 roku twórca literackiej postaci Sherlocka Holmesa pisał: "Istnieją miejsca na świecie, które zostały takimi, jak wyglądała Ziemia w pradawnej epoce. Dociera się tam po długich dniach uciążliwych wędrówek, przemierzając gęstwiny dziewiczych puszcz, żeglując po niespokojnych rzekach, nie zaznaczonych na żadnej mapie. Aż w pewnym momencie na horyzoncie zarysowuje się ogromny masyw skalny koloru płonącej czerwieni. Cylindryczna góra o gładkich ścianach, perfekcyjnie strzelistych, jest niedosiężna. Ewolucja istot prehistorycznych na tym olbrzymim płaskowyżu, z wierzchołkiem o przedziwnej skalistej formie, została całkowicie zatrzymana. W górnych częściach wciąż żyją gigantyczne i monstrualne zwierzęta, które należą do zamierzchłych czasów naszej planety".
Właśnie tu jestem. Na tle lazurowego nieba, pośród pofałdowanego płaskowyżu, dominują izolowane góry stołowe. Spowite gęstym całunem kotłujących się kłębiastych obłoków, sprawiają wrażenie, jakby były ścięte jakąś olbrzymią piłą. Długi na 30 kilometrów podest szczytowy Roraimy, stanowiący granicę Wenezueli z Gujaną i Brazylią, ma w sobie coś z przedpotopowego świata. Oderwany od cywilizacji doznaję autentycznych emocji, kolejny raz w życiu korzystam z przywileju, którego mało kto dostąpił. Podziwiam najbardziej zagadkowy i tajemniczy krajobraz, na jaki natknąłem się w moich wieloletnich wędrówkach.
Posępny i dziki pejzaż przypomina martwą planetę. Wokół, pośród poszarpanej, matowej czerni skalistej powierzchni, rozsiane są labiryn ty, głębokie niedostępne rozpadliny, zwane grietas, i cyklopowe, budząu-zachwyt fantasmagoryczne kształty wymodelowane w skałach przez erozję. Niektóre z nich przywołują na myśl sylwetki ludzi, inne, pełne ekspresji formy mają coś z monstrualnych potworów z epoki zamierzchłych czasów, Można odnieść wrażenie, że te skamieniałe, dziwaczne stwory ockną się z.i chwilę z głębokiego snu i ożywią tę krainę. Nieustannie przesuwające sic mgły potęgują jeszcze bardziej atmosferę niezwykłości i niesamowitości.
444
W jednym z uskoków, w cieniu wielkiego kamienia, gdzie teren jest bardziej wilgotny, ukazuje się miniaturowa oaza roślin o niesłychanych barwach i kształtach. Każdy tepui ma własną specyfikę i jest światem w sobie, przekonującym dowodem wielkich możliwości ewolucyjnych, posiadającym swoiste cechy adaptacji w nadzwyczaj delikatnym ekosystemie. Na Roraimie, spośród dwóch tysięcy gatunków roślin, głównie mchów i porostów, samowystarczalnych i pasożytniczych, większość to endemity. Nie bez powodu władze krajowe, aby uniknąć szkód, odmówiły Spielbergowi realizacji Parku Jurajskiego w tym naturalnym środowisku dinozaurów.
Wykorzystuję dobre światło, aby sfotografować na tle surowego krajobrazu, podkreślonego przez poczerniały od grzybów i glonów piaskowiec, grupki rdzawego koloru drzewek Bonnetia roraimae wysokich na 2 metry, następnie barwną kolonię mięsożernej rośliny Eliaphora nutans. Żywi się substancjami azotanowymi, trawiąc insekty, które nieopatrznie wylądują we wnętrzu jej kielicha. Rzuca się w oczy kwitnąca na żółto, mięsista Stegolepis guianensis zakotwiczona w oczku wodnym na litym podłożu, dalej podobna do różyczki górskiej Orectanthe sceptrum i subtelna Drosera roraimae lure. W skalnym zagłębieniu, pośród delikatnego kobierca mchów, rozkwitła Schefflera rugosum. Trochę dalej, na dnie głębokiego kanionu, rośnie bujny zagajnik dużych paproci przywodzący na myśl archaiczną scenerię sprzed milionów lat. Operator Discovery Channel nie traci chwili, aby sfilmować szczególnie godne uwagi okazy, a takim jest Lomarie schom-burghii, z rodziny paproci, obecnych już 120 milionów lat temu na obszarze prakontynentu Gondwana.
Co zaś dotyczy życia zwierzęcego w tym jedynym i niepowtarzalnym świecie, to Raul, dziennikarz stołeczny, a nasz samozwańczy paleontolog, wyróżnia skalną sylwetkę naturalnej wielkości dinozaura Pterodactil wyjętego ze stron Świata zaginionego. Bardziej na prawo widać jeszcze jednego straszliwego jaszczura z rozbudowanym grzbietem. Ale tak naprawdę to tutaj spotyka się głównie insekty i inne bezkręgowce. Reprezentantem płazów jest malutka ropucha Oreophrynelle ąuelchi, niezdolna do skakania. Jej czarny kolor pozwala lepiej wykorzystać w ciągu nieustannie pochmurnych dni słabe promieniowanie słoneczne do podniesienia temperatury organizmu, którego słaba przemiana materii jest także przyczyną jej powolnego poruszania się. Widoczne są kolibry i miejscowa odmiana jerzyka.
Na szczytach odludnych tepui, tak jak na niektórych wyspach na oceanie, położonych daleko od kontynentu, ewolucja każdego gatunku
445
zwierzęcego i roślinnego przebiegała własnym rytmem. Pionowe ściany uniemożliwiały większości gatunków i zarodników okolicznej flory dosięgnięcie wierzchołków. Całkowitą izolację podtrzymuje także zdecydowana różnica klimatu pomiędzy podnóżem o gęstej roślinności tropikalnej a szczytami, gdzie nocą temperatura spada do prawie zera.
Nieoczekiwanie przebijają się palące promienie zamglonego słońca i muszę zdjąć ciepłą kurtkę. Kłuje w oczy intensywny blask, spotęgowany przez kryształy górskie połyskujące niczym diamenty. Po kwadransie pojawia się porywisty wiatr i przenikliwe zimno zmusza do ponownego okrycia się. Potem nadciąga mżawka, przechodzi w ulewę z piorunami i po raz kolejny dziś powracają zwały ciężkich chmur. Chłodna wilgoć przenika do szpiku kości.
W ciągu roku odnotowuje się niebywałą, bo dochodzącą nawet do 4000 mm, ilość opadów. Wody spadające wielosetmetrowymi huczącymi wodospadami zasilają trzy największe rzeki kontynentu: Orinoko, Amazonkę i Essequibo. Z urwiska nad poszarpaną krawędzią można dostrzec Auyan Tepui, naturalny cud świata. Swą sławę zawdzięcza temu, że z jego szczytu wytryska najwyższy wodospad świata: Salto Angel, 979 metrów wysokości, czyli 15 razy więcej od słynnej Niagary.
Z powodu grietas, poruszanie się po Roraimie jest niebywale uciążliwe oraz niebezpieczne. Pokonanie 100 metrów w linii prostej wymaga często przejścia kilometra. Ale opłaca się. Po wielogodzinnym forsownym marszu, okrążając rozpadliny, osiągamy "Proa", północny kraniec Roraimy, do złudzenia przypominający dziób olbrzymiego tankowca przebijającego się przez wiecznie skłębione chmury. Oszałamia imponującymi kaskadami spadającymi w przepaść, wyzierająca spod mgieł sylwetka majestatycznego masywu Kukenan, oddzielonego od nas gardzielą wypełnioną gęstymi oparami. Obok niego tkwi Yuruani i Wedaka Puiapue, łatwy do rozpoznania ze względu na charakterystyczny kształt walca.
Zagadkowa jest historia tego osobliwego regionu. Według teorii Carlosa Schuberta góry stołowe, rozciągające się na tzw. Tarczy Gujańskiej, są formacjami skalnymi zrodzonymi przed erozją skał osadowych
0 grubości dochodzącej do 3000 m, uformowanych 2 miliardy lat temu na obszarze cokołu kontynentalnego Gondwana. Po rozłączeniu się Ameryki
1 Azji, które nastąpiło 200 milionów lat temu, w czasach rozkwitu dinozaurów, olbrzymie osady zostały rozbite i wypiętrzone, a potem z czasem uległy wyraźnemu rozdzieleniu. Szczeliny rozmyte przez ogromne rzeki
446
Na Grań Jwlunależy l 50 gór Molowych tepuj. Poniżej, pobyt na tepui Roraima
0 silnych nurtach, poszerzały się nieustannie, by w końcu stworzyć cyklopowe piedestały, rozsiane na obszarze równym Polsce. Aby zachować taki stan rzeczy, w 1962 roku terytorium to przekształcono w park narodowy, jeden z największych na świecie (3 000 000 ha).
To ostatnie sanktuarium przyrody usilnie strzegące swoich tajemnic, wciąż jest ziemią obiecaną przyrodników. Nie mniej intrygującą od Wysp Galapagos, symbolu świata endemicznego, klucza ewolucji. Każda wyprawa naukowa na tym terenie odkrywa coraz to nowe gatunki roślin, owadów, zwierząt, w tym również takich, które zdają się mieć dużo wspólnego z dawno wymarłymi gadami. Świadczy to o tym, że rozdział eksploracji kontynentu południowoamerykańskiego nie został jeszcze zakończony.
Kilka dni później chcę spróbować nowych wrażeń, pojechać na Salto Angel, najwyższy wodospad na świecie. Lądujemy w Canaima, małym osiedlu położonym w sercu selwy i natychmiast rozpoczynamy poszukiwanie łodzi, która dowiozłaby nas do celu. Niektórzy Indianie tłumaczą, że nie spadły tu oczekiwane deszcze i dlatego poziom wody w rzece jest zbyt niski, by móc po niej pływać. Po wielu perswazjach i naleganiach Nazario Rosi godzi się wynająć nam swoją łódź z silnikiem przyczepnym. La curiara, ciężkie i masywne czółno wydłubane z jednego pnia drzewa, długości trzynastu metrów, prześlizguje się po czerwonawych wodach Carrao. Ta rzadko spotykana barwa wynika z charakterystycznej podwodnej flory koryta rzeki. Żegluga w sercu królestwa niepodzielnie panującej natury, z jej niezwykłymi widokami, jest nad wyraz relaksująca. W wodzie, przed dziobem, odbija się masywna sylwetka Auyan Tepui, nazywanej przez tubylców Królestwem Boga Grzmotów. W zakolach rzeki, od intensywnego koloru zieleni odcinają się żywe barwy piór tukanów, a także małych, łagodnych kajmanów, które w promieniach upalnego słońca wygrzewają się na białym piasku.
Po południu, po przebyciu licznych bystrzyc, dopływamy do Wyspy Orchidei, nazywanej tak z powodu niezwykłej obfitości tych kwiatów. Miejsce na nocleg jest wymarzone. Dach i ściany z orchidei, kaskady wielobarwnych motyli, wygodny hamak, dobra kolacja przygotowana przez Nazario. Czegóż jeszcze więcej moglibyśmy zapragnąć?
Skoro świt wyruszamy w dalszą drogę. Wkrótce opuszczamy rzekę Carrao, by znaleźć się na niespokojnej Churun, pełnej mielizn, wirów
1 podwodnych głazów. Teraz częściej przebywamy po pas w wodzie niż w czółnie. Poziom wody jest rzeczywiście niski i niektóre bystrza zmuszają nas do kolejnego wyładowywania bagaży i przenoszenia ich do miejsca,
448

gdzie obciążona łódź może już płynąć dalej. Męczymy się nieustannym pchaniem i ciągnięciem pirogi. Coraz to ktoś się potyka i zanurza całkowicie w wodzie. Andrea zostaje porwany przez gwałtowny prąd, a my tylko bezradnie możemy obserwować jego zmagania z żywiołem. Uspokajamy się, gdy w oddali widzimy naszego przyjaciela wdrapującego się na brzeg. 1 tak przebiega nasza podróż cały dzień i jeszcze następny aż do Rotoncito, gdzie wreszcie kończy się wodny etap.
Teraz kroczymy krętą, ciemną ścieżką, pod zielonym sklepieniem, pełną śliskich korzeni drzew. Liany i fikusy opasują w śmiertelnym uścisku wielkie pnie drzew, a na tych, które czas powalił na ziemię, wyrastają grzyby i gnieżdżą się zastępy żarłocznych mrówek. Wszystko, co nas otacza, jest istnym królestwem przemocy. Duszne i lepkie powietrze przesycone wilgocią przyćmiewa całą egzotykę miejsca, paraliżuje ruchy, podczas gdy grube krople potu spływają po twarzy i całym ciele. Kolejny już raz w ciągu dnia nacieram się repelentem, bo chmary komarów atakują każdą odsłoniętą część ciała i często kłują nawet przez koszule czy spodnie. Wydaje się, że natura i klimat sprzymierzyły się ze sobą, aby utrudnić wszystkim intruzom penetrację tego dziewiczego świata.
Docieramy do Mirador del Laima, naturalnego amfiteatru, skąd widoczna jest cyklopowa, gładka ściana, której szerokość u podstawy sięga około 150 m, wspinająca się gdzieś w kierunku błękitnego nieba. Właśnie stamtąd spada woda, która przypomina rozżarzoną przez słońce lawę, tysiące ton rozpylają się po drodze i do dna ta masa dociera w postaci bryzgów i oparów. Woda potrzebuje 14 sekund, aby pokonać wysokość 979 m, dwadzieścia razy większą od słynnej Niagary.
Przebywamy jeszcze ostatni odcinek dżungli pełnej lian uniemożliwiających przejście i ju*ż jesteśmy u stóp wodospadu, niezwykłego tworu przyrody. Ziemia drży dosłownie pod nogami, powietrzem wstrząsa grzmot spadającej wody, czujemy na sobie silne uderzenia wiatru. W powietrzu wisi kurtyna rozpylonej wody i w jej kroplach rozszczepiają się promienie słoneczne, tworząc na tle niebieskiego sklepienia wielobarwną tęczę. Jesteśmy oczarowani i oszołomieni. W obliczu tego kolosalnego pomnika natury serce niespokojnie przyspiesza swoje bicie, człowiek czuje się zupełnie bezsilny, ale też i szczęśliwy. Na dodatek czerwona kula słońca nisko zawieszonego nad dżunglą, zabarwia krwawą łuną zielony horyzont, ofiarowując imponujący, trudny do opisania spektakl.
Odkrycie tego sanktuarium przyrody świat zawdzięcza Jimmiemu
449
Angelowi. Ten legendarny pilot przez 30 lat przewoził nad ogromnym terytorium Amazonii misjonarzy, awanturników, lekarzy, poszukiwa czy diamentów, geologów, geodetów czy prostytutki zdążające do nowo odkrytych złotonośnych terenów. Sam też nie gardził poszukiwaniem złota, ale nie zdobył fortuny. Przeszedł zaś do historii jako odkrywca największego wodospadu na świecie.
Naprawdę nazywał się James Crawford. Pochodził z Missouri w Stanach Zjednoczonych, gdzie urodził się w 1889 roku. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej zdecydował się na pracę wolnego pilota z dala od zgiełku cywilizacji. Osiadł w Wenezueli, gdzie pozostawał na usługach różnych klientów. W 1932 roku uczestniczył nawet krótko w wojnie, która go nie dotyczyła prowadzona pomiędzy Boliwią a Paragwajem # potem wrócił do swojej ukochanej Amazonii.
Wodospad zobaczył po raz pierwszy w 1933 roku i w kilka lat później zdecydował się wszcząć poszukiwania szlachetnego kruszcu na szerokim, płaskim szczycie masywu Auyan Tepui, stanowiącego temat legend miejscowych Indian, często zasłoniętego przed wzrokiem kłębiącą się mgłą i chmurami. W październiku 1937 roku wyleciał z żoną Marią, nieodłączną towarzyszką swego burzliwego życia, oraz dwoma przyjaciółmi, by pokusić się o wylądowanie na górze wnoszącej się 2500 m n.p.m. Miał dużo szczęścia, bo trudno tam znaleźć odpowiednie miejsce na posadzenie samolotu. W czasie lądowania samolot rozbił się i ugrzązł w bagnistym terenie i poszukiwacze przygód cudem uniknęli śmierci. Czwórka rozbitków dopiero po 11 dniach dotarła do niewielkiej osady indiańskiej, skąd już bez przygód powrócili do domu.
Jimmy pracował jeszcze przez jakiś czas w Wenezueli, po czym przeniósł się do Panamy. Zginął w 1956 roku niedaleko Kanału Panamskiego. Podczas rozbiegu na pasie startowym silny wiatr przewrócił jego cessnę. Ciężko ranny znalazł się w szpitalu, gdzie zmarł po 6 miesiącach. Wdowa i syn rozsypali jego prochy nad wodospadem, który dziś nosi jego imię. W1970 roku śmigłowiec wenezuelskich sił powietrznych przetransportował samolot Angela do Muzeum Lotnictwa w Maracay, gdzie wystawiony jest jako symbol eksploracji dziewiczego regionu.
W drodze powrotnej, już z rzeki, po raz ostatni oglądamy kontur potężnego masywu Auyan Tepui. Za nami pozostała jeszcze jedna niepowtarzalna przygoda.
Canaima 1997
P
Jedna z Gujan
Formalności celno-paszportowe na lotnisku Timehti
w Georgetown są długie i nużące. Dwóch młodych pasażerów
z kolorowymi plecakami, którzy przylecieli z Caracas, ma
jakieś kłopoty. Okazuje się, że nie posiadają wizy wjazdowej
i będą zmuszeni wrócić tym samym samolotem, którym
przylecieli. Przybysz z kraju należącego do Wspólnoty
Europejskiej może jeździć bez wizy po całej Ameryce
Łacińskiej z wyjątkiem Gujany, dlatego też roztargnionego
podróżnika może spotkać tutaj przykra niespodzianka.
451
Po wyjściu z klimatyzowanego pomieszczenia fala dusznego, gorącego powietrza uderza mnie niczym bicz, ale w taksówce znowu jest przyjemnie chłodno. W czasie, gdy podziwiałem bujną dżunglę, która ciągnie się wzdłuż wąskiej, asfaltowej drogi, z nieba lunęły potoki wody. To już nic ulewa, ale straszliwy potop. Wydaje się, że nad nami oberwała się chmura, w kilka minut cała droga znajduje się pod wodą. Deszcz przechod/i tak samo niespodziewanie, jak przyszedł, pojawia się słońce i błyskawicznie asfalt jest znowu suchy.
Przed wjazdem do miasta taksówkarz pokazuje mi dom, w którym mieszkał kiedyś Henry Charriere, słynny Papillon, i bar, którego właściciel był z nim zaprzyjaźniony. Proszę, aby zatrzymał się przy tej knajpie, być może natrafię na jakiś ciekawy ślad po Papillonie. Czerstwy i żwawy staruszek, z rękami pokrytymi tatuażami, okazuje się być Francuzem i chętnie przystaje na pogawędkę o odległych czasach. Okazuje się, że on także przeżył piekło Cayenne, legendarnej kolonii karnej w Gujanie Francuskiej. Po odbyciu piętnastoletniego wyroku początkowo zamieszkał w jakiejś wiosce tubylczej w sercu dżungli amazońskiej, tam wsławił się polowaniem gołymi rękami na jaguary. "Skóra bez otworu od kuli ma większą wartość" uśmiecha się. Potem poznał pewną Mulatkę z Georgetown i wylądował właśnie tutaj.
Książka o historii trzynastu lat dramatycznych ucieczek Papillona stała się światowym bestsellerem, a on sam istnym pomnikiem narodowym. Yves, mój nowy znajomy, także należy do atrakcji turystycznych. "Kiedy film szedł w kinach, trafiały tu do mnie wycieczki Amerykanów mówi z dumą. Papillon mieszkał tu krótko w 1942 roku, potem ślad po nim zaginął i dowiedziałem się o nim dopiero, kiedy wyszła jego książka. Wiem, że zarobił na niej ogromne pieniądze. To dobrze, bo sam fakt, iż udało mu się wyrwać z gujańskiego piekła, będąc niewinnie skazanym, tylko częściowo mógł wyrównać jego rachunki ze sprawiedliwością". Innym powiodło się dużo gorzej. W ciągu stulecia, na tym małym skrawku Francji, spośród 70 tysięcy skazanych na długoletnią izolację, przeżywało jedynie trzech na dziesięciu. Pozostali umierali zdziesiątkowani przez malarię, żółtą febrę czy trąd.
Zatrzymuję się w znanym mi już Pegasus Hotel, gdzie w 1975 roku korzystałem z bezpłatnej gościny. Na wąskim skrawku plaży, która oddziela hotel od oceanu, zakończył się mój samotny rejs przez Atlantyk w małej szalupie ratunkowej. Fakt ten stał się sporym wydarzeniem w stolicy Gujany, przyjmował mnie premier kraju, a dyrekcja Pegasusa ofiarowała mi elegancki apartament. "Będzie mi miło, jeśli na czas pobytu w Gujanie zechce
452
pan zatrzymać się w naszym hotelu jako gość honorowy". Potem, po krótkiej pauzie, dyrektor dodał zażenowanym głosem: "Mam nadzieję, że nie poprosi pan o azyl".
Z okna mojego pokoju obserwuję nieśmiałe fale rozbijające się o piaszczysty brzeg. Jest odpływ i morze koloru kawy z mlekiem zmienia się powoli w gęstą, mulistą masę. Właśnie w takiej pułapce utknąłem kilkaset metrów od brzegu, w ostatnim dniu mojego rejsu i dopiero cztery godziny później mogłem postawić nogę na stałym lądzie.
Z lewej strony leży port i górująca nad nim latarnia morska. Od czasu do czasu nieduży kabotażowiec z ładunkiem ryżu, rumu, cukru lub boksytu wychodzi na pełne morze. Z prawej ciągnie się długi, pełen kolorowych malowideł, falochron, ale nie w wodzie, lecz na granicy plaży z miastem, które leży poniżej poziomu morza. Powiew oceanu łagodzi tu upał i ściąga na przechadzki tłumy ludzi. W południe ulice pustoszeją, dosłownie nie ma czym oddychać, słupek rtęci na termometrze przekracza 100, oczywiście w skali Fahrenheita, co odpowiada 38C.
W Georgetown mam wyjątkowego opiekuna i przewodnika. Jest nim Aleksander Kikiewicz, pierwszy sekretarz ambasady rosyjskiej, o sylwetce dziesięcioboisty, wyprawił właśnie żonę na wakacje do kraju i deklaruje się towarzyszyć mi w zwiedzaniu Gujany. Jego obecność przydaje się już następnego dnia, kiedy wybieramy się na Stabroek market, kryty bazar w stylu kolonialnym, najruchliwszy punkt miasta. "Uważajcie na kieszenie", szepnęła do nas sprzedawczyni. Wtedy zareagował Aleksander: "Gdzie, który? Zabiję! Zabiję jatk psa!". I w tym momencie nie jeden, ale przynajmniej ze czterech jegomościów chyżo zaczęło się oddalać od pobliskich straganów.
Przestępczość w tym. mieście mogłaby z powodzeniem konkurować z takimi metropoliami,*jak Lima, Buenos Aires, Caracas. Ofiarami rabunków, przemocy, kradzieży, gwałtów padają zwykle cudzoziemcy, ale zagrożona jest także i miejscowa ludność. Głośna była historia pani minister spraw wewnętrznych, która została obrabowana z klejnotów na czerwonym świetle skrzyżowania w centrum miasta.
Gujana, była kolonia brytyjska, dużo mniejsza od Polski i licząca zaledwie niecały milion mieszkańców, pokryta niezmierzoną dżunglą, należy do krajów w Europie zupełnie nieznanych. Kiedyś na odczycie w jednym z liceów Padwy postawiłem w niezręcznej sytuacji ponad dwustu uczniów. Nikt z nich nie potrafił odróżnić Gujany od Gujany Francuskiej, Gwinei od Nowej Gwinei, Gwinei-Bissau od Gwinei Równikowej.
453
W języku Indian południowoamerykańskich słowo "Gujana" ozna cza "Ziemia wielkiej wody". To właśnie karaibscy Indianie byli pierwszy mi mieszkańcami tego terytorium, odkrytego przez Kolumba. Sto lai później pojawili się tu Holendrzy, a potem Portugalczycy. Pod konio XVIII wieku wpływy Brytyjczyków stały się tak znaczne, że w 1831 roku z trzech kolonii Berbice, Demerara i Essequibo, stworzyli oni swoją kolonię. W latach następnych ściągnęło w te strony prawie pół miliona imigrantów z Indii, Chin, Afryki, Portugalii i Indii Zachodnich, którzy znaleźli zatrud nienie przy uprawie bawełny, ryżu, kawy i trzciny cukrowej. Dziś pomiędzy Hindusami i Afrykańczykami istnieje wielka przepaść i często występuj;| napięcia narodowościowe. Kluczowe stanowiska w rządzie, armii i policji okupują Murzyni, ale elementem bardziej dynamicznym są jednak Hindusi, którzy z azjatycką cierpliwością kultywują tradycje, obrzędy religijne i język.
Co jakiś czas kraj ogarnia fala napięcia. Mocarny sąsiad, Wenezuela, zgłasza roszczenia do regionu Esseąuibo, bogatego w siarkę, ropę naftową, boksyty i diamenty. Obecna granica pomiędzy obydwoma państwami została ustanowiona w 1899 roku, lecz zdaniem Wenezueli sporne terytorium było oddane tylko pod nadzór kolonii brytyjskiej. Ponadto Wenezuela nie uczestniczyła w owym międzynarodowym arbitrażu, na mocy którego podpisano porozumienie na podstawie rzekomo sfałszowanej mapy.
Jeden z ostatnich zakątków Nowego Świata, zapewniający wielką przygodę, był owiany legendą już w XVI wieku. Fama ziemi bogatej w złoto i drogocenne kamienie wciąż ściągała tu licznych fłibustie-rów. Często spotykał ich jednak zawód, złoto niby było, ale ile wysiłku kosztowało jego znalezienie, wiedzieli tylko ci, którzy przesiali tony piasku w rzekach Potaro, Cuyuni, Rupununi czy Mazaruni. Rozczarowanie poszukiwaczy złota znajdowało odbicie w nazwach niektórych osad w interiorze: Cierpliwość, Ubóstwo, Stracony Czas itp.
Jak do tej pory Gujana została poza zasięgiem zainteresowania turystów. Nie tknięta ręką ludzką dżungla przyciąga jednak wielu poszukiwaczy przygód, geologów, botaników. Oczywiście ja także chciałem poznać jej uroki, a szczególnie słynny wodospad Kaieteur.
Robimy z Aleksandrem zakupy: żywność, hamaki, moskitiery, pałatki przeciwdeszczowe i praktycznie jesteśmy gotowi do drogi. Sprawdzam jeszcze mój osobisty ekwipunek podróżniczy rozłożony w szesnastu kieszeniach lekkiej sahariany: filtr do wody, krople dezynfekujące wodę, nóż typu survival, świeczka, zapałki, rękawice robocze, folia aluminiowa, papier toa-
454
Centrum Georgetown. Poniżej, uczniowie miejscowej szkoły
Na
jednym
z dopływów
Essequibo
letowy, środek przeciw insektom, pęsetka, okulary przeciwsłoneczne, mini-latarka, dokumenty i pieniądze w torebce wodoszczelnej, GPS to jesi kieszonkowy komputer satelitarny i lotnicza mapa terenu.
Najpierw 80 km jedziemy asfaltową drogą do Linden, liczącego 50 tysięcy mieszkańców miasta w sercu dżungli, żyjącego z wydobycia i wstępnej obróbki boksytu. Stąd autem terenowym udajemy się do pobliskiego Rockstone i jeszcze dalej, aż do małej osady bez nazwy, gdzie kilkudziesięciu poszukiwaczy złota i diamentów przepłukuje mętne, brudnożółte wody rzeki Esseąuibo. Wielu pracuje przy pompach ssących umieszczonych na drągach zakotwiczonych przy brzegu, inni w skafandrach i maskach, do których tłoczy się powietrze z powierzchni opuszczają się z tratew z lampami. Prze/ trzy, cztery godziny pracują na głębokości często nawet 10-15 m.
Desmond, dziarski i pewny siebie typ, gotów jest za sto dolarów dowieźć nas jutro do wodospadu. Zatrzymujemy się na noc w jego pływającym domku, gdzie częstuje nas pyszną kolacją z delikatnego, różowego mięsa z ogona kajmana. Na dobre trawienie stawia potem na stole butelkę miejscowego rumu.
Tuż przed wschodem słońca, w całunie porannej mgły, załadowujemy nasze bagaże na smukłe czółno wydłubane w jednym pniu drzewa. Jest wąskie i wywrotne, ale ma za to mały dziesięciokonny silnik przyczepny, który powinien zagwarantować nam dotarcie do celu w ciągu jednego dnia.
Rzeka, szeroka jak Wisła pod Krakowem, leniwie niesie żółtą masę
mułu, gałęzie i kloce drewna. Po kilku godzinach skręcamy w prawo, by wpłynąć na Rio Potaro, gdzie prąd jest tak wartki, że z trudem go pokonujemy. Płyniemy w palących promieniach słońca wzdłuż ściany bujnego lasu. Ogromne motyle o przedziwnych barwach przysiadają w łodzi, ale szybko odfruwają, bo znienacka pojawiło się na drzewach wrzaskliwe stado małp. Tu i ówdzie, na zwisających do wody lianach siedzą miniaturowe kolibry i barwne papugi, które wcale nie reagują na terkot silnika. Coraz rzadsze są domostwa osadników zakładane na karczowiskach. Kiedy zatrzymujemy się, aby rozprostować zbolałe kości, uderza nas panująca w tym miejscu przerażająca cisza zupełnej pustki. Upajający aromat orchidei miesza się z duszącym zapachem zbutwiałej roślinności. Kolejny już raz w ciągu dnia nacieram się repelentem, bo chmary moskitów atakują każdą odsłoniętą część ciała i często kłują nawet przez koszulę.
Tajemnicza cisza jest tylko iluzją, dżungla bowiem pulsuje nieustannym życiem i wszędzie wokół nas toczy się bezlitosna i mordercza walka na śmierć i życie. Silniejszy i bardziej przebiegły pożera słabszego czy mniej uważnego. Także i człowiek nigdy nie może rozluźnić się całkowicie w tym środowisku, wciąż musi być czujny i uważać, gdzie może postawić nogę, schwycić za krzak, żeby nie paść ofiarą jakiegoś jadowitego stworzenia. Oczywiście zawsze trzeba omijać wszystkie węże, bo z zasady rzadko kiedy można rozpoznać, który jest jadowity, a który nieszkodliwy. Jakkolwiek jednak patrzeć, to problem węży, dzikich zwierząt, niebezpiecznych krajowców i różnych śmiertelnych pułapek w barwnych opisach wielu trampów jest zwykle wyolbrzymiany i wielu z nich opowiada naiwne, niesamowite, mrożące krew w żyłach bajdy o wyśnionych przygodach z niebezpiecznymi gadami.
Osobiście nie przypominam sobie, abym musiał kiedyś uciekać przed żarłocznymi piraniami; skorpionami czy innymi dzikimi zwierzętami. Kiedyś, właśnie w Amazonii, spotkałem się na ścieżce oko w oko z czarną pumą. Oczywiście najadłem się strachu co niemiara, patrzyłem jak zahipnotyzowany na tego władcę dżungli i zupełnie bezradny nie wiedziałem, co robić. Gdzież mógłbym uciec? Przełamując strach, postanowiłem zrobić pamiątkowe zdjęcie, ale kiedy przygotowałem aparat, było już za późno. Moja puma spokojnie oddaliła się w złowrogą selwę.
Przechodzi krótki ulewny deszcz i rzeka wkrótce staje się jakby bardziej wezbrana. Bystry nurt zmusza Desmonda do szczególnej uwagi, ale widzę, że bardzo pewnie omija zdradliwe mielizny, wiry wodne i spienione kipiele. Koryto rzeki staje się coraz węższe, na brzegu pojawiają się
456
457
' i
skały, zdarza się, że na bystrzach musimy przepychać łódkę, brodząc po pas w wodzie. Duszne i wilgotne powietrze szybko męczy człowieka. Wydaje się, że natura i klimat sprzymierzyły się ze sobą, aby utrudnić wszelkim intruzom penetrację tego dziewiczego świata. W pewnym momencie ogromne głazy uniemożliwiają dalszą żeglugę i resztę drogi musimy przebyć pieszo. Z maczetami w rękach, ślizgając się po mokrej glinie, przedzieramy się przez zielony mrok po ledwie widocznej ścieżce. Po kilku godzinach marszu słychać głuchy łoskot wody i oto przed nami odsłania się oszałamiająca, zapierająca dech w piersiach sceneria, wodospad Kaieteur, prawdziwy cud dyluwialnego świata, otoczony dziką, nieprzystępną puszczą.
Ścieżką dochodzę do wysuniętego na samym skrawku urwiska punktu widokowego, skąd widać wodospad w pełnej krasie. Wrażenie jest oszałamiające. Szeroko rozlana rzeka z nieustannym grzmotem zwala w mroczną czeluść, na głębokość 250 m, ogromną masę wody. Silne prądy powietrzne przenoszą daleko obłok rozpylonej wodnej mgły i w jej kroplach rozszczepiają się promienie słoneczne, tworząc na sklepieniu niebieskim wielobarwną tęczę. Huk wzmaga się aż do ogłuszającego grzmotu. W obliczu tego kolosalnego pomnika natury człowiek czuje się bezsilny, ale i szczęśliwy. Pamiętam, że szeroko reklamowany, gigantyczny Wodospad Wiktorii na Zambezi ma wysokość "tylko" 122 m, a słynna Niagara, ujarzmiona dla potrzeb przemysłu turystycznego, nie przekracza 51. Oczywiście istnieją kaskady dużo wyższe, takie jak Salto Angel w Wenezueli czy Yosemite Falls w Kalifornii, ale ich front jest wąski i dlatego nie robią tak silnego wrażenia, jak ten, który teraz podziwiam.
Ognista kula słońca nisko zawieszonego nad dżunglą zabarwia krwawą łuną zielony horyzont, prezentując imponujący spektakl, na którego opisanie brak mi słów i określeń. Po prostu to wszystko trzeba zobaczyć swoimi oczami i osobiście przeżyć. Nie pomylę się, jeśli powiem, że jest to chyba najdzikszy zakątek świata, jaki odwiedziłem w ciągu wielu lat wędrówek po naszej planecie.
I jeszcze raz, wbrew mniemaniom różnych sceptyków, potwierdza się, że są jeszcze miejsca na świecie, które gwarantują prawdziwą, męską przygodę. Wystarczy tylko nie bać się trudów oraz ryzyka i, kiedy trzeba, wykazać się twardym charakterem i odpornością psychiczną.
Georgetown 1999
Odkrycie źródła Amazonki
$L w"**" f-M
Wśród geograficznych zagadek naszych czasów wciąż
istniały wątpliwości dotyczące dokładnego miejsca narodzin
Amazonki. Za jej podstawową odnogę uważano zawsze
rzekę Maranon, zbadaną i opisaną już w 1700 roku przez
jezuitę Samuela Fritza. W drugiej połowie ubiegłego wieku
eksplorował ją Włoch Antonio Raimondi, który zasłużył się
dla Peru badaniami przyrodniczymi prowadzonymi przez 40
lat. Wszystko wskazuje na to, że na początku tego stulecia
Polak Edward Habich, założyciel Szkoły Inżynierskiej w Limie,
korzystając z jego wskazówek, dotarł w rejon źródeł Marańonu.
459
"[I
Marańon bierze początek z jeziora Ninococha, które tworzą cztery jeziora, połączone ze sobą kanałami, i leży u stóp lodowca Yarupa, zwanego także Habich, na wysokości 4500 m n.p.m. w Kordylierze Raura. Masa lodu, długos'ci 300 i szerokości 150 m, posuwa się w kierunku wschodnim z prędkością kilku centymetrów dziennie. Współrzędne tego źródła wynoszą 1006'29" szerokości południowej i 7644'29" długości zachodniej. Kilkaset metrów niżej znajduje się strumień Gayco, przepływający przez jezioro Santa Ana, który po opuszczeniu tego jeziora i pokonaniu 500 m dociera do Lauricocha, jeziora leżącego na północ od góry Cerro de Pasco o długości 4,5 km. Wypływając z niego, otrzymuje nazwę Marańon i już jako dzika, wznosząca fale, kipiąca i tworząca niebezpieczne dla żeglugi wiry rzeka przedziera się z hukiem pomiędzy następującymi po sobie pon-gos, wąskimi niczym bramy przełomami, głębokimi nieraz na 600 m.
W 1934 roku pułkownik Gerardo Dianderas, zajmujący się pomiarami topograficznymi w Kordylierze Chila w prowincji Cailloma na południu Peru, poczynił odkrycie, które przedstawił na posiedzeniu Peruwiańskiego Towarzystwa Geograficznego. Uznał on, że właściwą odnogą Amazonki może być tylko Ukajali, nawet jeśli ma ona trzy razy mniej wody od Marańonu. Powoływał się na licznych specjalistów, według których większą rolę odgrywa długość rzeki, a Ukajali zdecydowanie wiedzie tu prym.
"Zaczyna się ona z rzeki Apurimac referował która z kolei bierze początek ze zbocza góry Huagra 1507'54" szerokości południowej i 7151'20" długości zachodniej, leżącej na wysokości 5239 m n.p.m.". Odkrycie to zostało wówczas zbagatelizowane i dopiero dwadzieścia lat później geografowie zainteresowali się nim poważniej.
Odkrycie Dianderasa potwierdził w 1953 roku Francuz Michel Perrin, a w 1968 roku uczyniło to także amerykańskie małżeństwo Frank i Helen Schreider. W tym czasie w wielu publikacjach naukowych pojawiła się również teza, że Amazonka wypływa z jeziora Vilafro, leżącego w odległości 10 km od góry Haugsa.
W 1969 roku ukazała się w Limie książka Geografia ogólna Peru, w której jej autor Carlos Penaherrera del Aguila, powołując się na autorytet Instituto Geografico Nacional, zajmującego się opracowywaniem map topograficznych, uznał, że dyskusyjne źródło znajduje się na Nevado Mismi w prowincji Cailloma. W rok później gazeta "Peruvian Times" patronowała ekspedycji angielsko-amerykańskiej, która po zbadaniu rejonu góry Huagra uznała, że właśnie tam znajdują się źródła Amazonki. Rok
460
później amerykański fotograf Loren Mclntire wraz z angielskim alpinistą Richardem Bradshawem i peruwiańskim geografem Victorem Tupą, zorganizował wyprawę, której patronował magazyn "National Geographic". Idea tej wyprawy narodziła się w Waszyngtonie, gdzie jeden z kartografów tego popularnego miesięcznika dopatrzył się na szczegółowej mapie, że potokiem Amazonki powinna być Carhuasanta.
Mclntire z zapałem wyruszył na wyprawę mającą na celu zweryfikowanie tego spostrzeżenia i już po niewielu dniach potwierdził ową tezę, stwierdzając, że pierwsze wody pojawiają się w małej sadzawce na stoku góry Nevado Choquecorao, 2 km na zachód od miejsca wskazanego przez Penaherrerę. Jeśli jednak spojrzeć dokładniej na peruwiańską mapę topograficzną, to rzuca się w oczy, że współrzędne geograficzne ustalone przez Mclntire'a pokrywają się z miejscem określonym jako Nevado Mismi i chociaż odkrycie to z biegiem lat zyskało uznanie w wielu kręgach, to jednak temat budzi nadal dużo wątpliwości.
Odwiedzając kiedyś Instituto Geografico Nacional przy Avenida Aramburu, miałem nadzieję, że tam, gdzie przetwarza się obraz powierzchni Ziemi na umowne znaki kartograficzne, będę mógł rozstrzygnąć ten problem. Niestety, sympatyczny pułkownik odpowiedzialny za ów sektor okazał się bardzo oszczędny w słowach. Szef instytutu uprościł rzecz, stwierdzając lakonicznie: "Amazonka wypływa z Nevado Mismi". Kilkakrotnie prośby o dokładniejsze sprecyzowanie położenia i wysokości nie przyniosły żadnego skutku. Jedyną odpowiedzią było lapidarne "Nevado Mismi".
Zdumiewające", że świat ma tak mgliste i zagmatwane pojęcie o źródle Amazonki. O tym, jak bardzo jest to temat skomplikowany, świadczy ostatnie wydanie z 1992 roku najbardziej prestiżowego dzieła na świecie, jakim jest Encyklopedia Britannića. Na hasło Amazonka poświęca ono całe pięć stron, ale jeśli chodzi o informacje na temat jej źródeł to ogranicza się do trzech wierszy: "Najbardziej na zachód wysunięte źródło leży wysoko w Andach, w odległości 100 mil od Oceanu Spokojnego, i ma ujście w Atlantyku".
Od lat śledziłem toczące się polemiki geografów i coraz częściej w chwilach przebijania się z maczetą przez barierę roślinności w amazońskiej selwie czy płynięcia po jakimś niespokojnym, pełnym niebezpiecznych wirów dopływie Amazonki wracała jedna i ta sama myśl: a czemuż by osobiście nie zgłębić tej zagadki i nie zająć się tematem, który tak naprawdę nigdy nie został bezspornie udokumentowany.
Moje marzenia ziściły się 14 lipca 1996 roku. Kieruję wyprawą zor-
461
Analizy hydrologiczne w obozie głównym. Poniżej, źródło Amazonki (w środku)
Ś -:??",
2L- --Ś '""' Ś' Ś *
Pomiary przepływu na Apachecie
ganizowaną pod egidą rządu peruwiańskiego, we współpracy z Limskim Towarzystwem Geograficznym, której celem jest rozwiązanie jednej z ostatnich zagadek geograficznych: znalezienie właściwego źródła największej rzeki świata. Mam ze sobą kilku dużej klasy specjalistów, w tym admirała Gulliermo Faure Gaiga, autora monografii o królowej rzek południowoamerykańskich.
Tuż przed szóstą rano .niebo po wschodniej części Andów rozjaśnia się i po kwadransie jest już widno. Wysuwam się z namiotu i widzę, że Andres już rozpala ogień, aby przygotować herbatę. W niektórych namiotach słychać poruszanie się, ale nikt nie ma ochoty wytknąć nosa na zewnątrz. Po wczorajszym ciężkim dniu postanawiam poczekać z pobudką do chwili, kiedy pokaże się słońce. Ukazuje się zziębnięty Raul Rojas, porucznik peruwiańskiej marynarki wojennej. "Halo, Jack! pozdrawia mnie na powitanie. Zgadnij, ile stopni było nad ranem". "Nie mniej niż 15" odpowiadam bez zastanowienia, bo wiem, że o tej porze roku temperatura na tej wysokości spada właśnie do takich granic. Okazało się, że było nie -15, ale -25C. Miał rację rnój przyjaciel Carmelino, kiedy przestrzegał mnie w Limie, że tegoroczna zima będzie szczególnie uciążliwa.
463
Nawet w grubych rękawiczkach czuję zimno w ręce. Kwadrans po sin dmej pojawiają się pierwsze promienie słoneczne, a chwilę później czerwi > na tarcza słońca, którego ciepło ożywia człowieka i napawa optymizmem Nie dziwię się wcale, że słońce było czczone przez Inków.
Nasz obóz znajduje się o 200 km w linii prostej na południe od Cu/.c < >, będącego ongiś' centrum rozległego imperium Inków, bogatego w nieprzc brane ilości złota. Tyle samo kilometrów dzieli nas od jeziora Titicata, leżącego na wschodzie, i od Oceanu Spokojnego, znajdującego się nazacho dzie. Otaczający nas rejon, z istną pajęczyną delikatnych cieków wodnych górnego dorzecza Apurimacu, przedstawia sobą wyjątkowo skomplikowany sytuację hydrologiczną.
Po raz pierwszy zobaczyłem Amazonkę w 1972 roku, lecąc nad nią samolotem. Początkowe wrażenie było zaskakujące. Pojawiło się uczucie jakiegoś strachu, które potwierdziło się, kiedy po raz pierwszy zapuściłem się w amazońską dżunglę. Ogromne terytorium przesiąknięte głęboką tajemniczością, pocięte niezliczonymi rzekami i pokryte nieprzebytą puszczą jest prawdziwym królestwem przyrody, w którym można poruszać się tylko i wyłącznie wodą.
Opisanie Amazonii wymaga dużego talentu i tylko częs'ciowo można oddać jej potęgę. Kiedy człowiek zagłębia się w tę gęstwinę, natrafia na powalone drzewa, kłujące liany i krzewy. Rośliny chłoszczą, wiele z nich parzy, wydziela lepką ciecz, kaleczy. Poprzez gmatwaninę zarośli z trudem przebijają się promienie słoneczne. Duszne, parne powietrze o zapachu butwiejących roślin utrudnia oddychanie, a kleisty żar paraliżuje każdy ruch. Wokół roi się od kąśliwych owadów. Dżungla jest światem nieopisanie pięknym i jednocześnie pełnym grozy. Wszystko tu jest monstrualne. Dzika przyroda i zabójczy klimat mogą załamać psychicznie nawet najsilniejszego człowieka.
Ulewne deszcze przynoszą w niektórych regionach do 40 cm opadów! na m3 . W czasie pory deszczowej rzeki przybierają nawet o 15 m ponad i normalny stan. Ktoś wyliczył, że dorzecze Amazonki otrzymuje z chmur 15 j tysięcy miliardów ton wody rocznie, z czego 47% do Oceanu Atlantyckiego, I reszta zaś wyparowuje do atmosfery, tworząc najważniejsze ogniwo obiegu! wody w przyrodzie.
Najzasobniejsza w wodę rzeka świata, największa pod względem po-1 wierzchni dorzeczy, bo sięgająca 7 milionów km2, ma ponad 200 dopływów. Także sieć jej dróg żeglownych, dostępnych dla małych statków, jest
464
imponująca
i wynosi 14 tysięcy
km. Nie mniejsze 'wrażenie
robi średni roczny przepływ Amazonki. ''Ś'Ś'*.c,
W 1883 roku hydrografowie podawali, że wynosi on
około 80 tysięcy m3 na sekundę.'Dwadzieścia lat później ocenili
go na 100 tysięcy, a od 1962 roku w fachowej literaturze pojawia się wartość
około 180 tysięcy.
Nurt Amazonki niesie ze sobą rocznie około miliarda ton materiału nieorganicznego, głównie cząstki ilaste i gliniaste. Zawiesiny te wpływają na kolor rzeki, której wody są z reguły mętne i muliste, o zabarwieniu gliniastym. Jej dopływ Rio Negro zawiera zawiesiny kwaśnych gleb, które nadają tej rzece zabarwienie niemalże granatowoczarne. Koło Manaus, gdzie obie potężne rzeki łączą się ze sobą, przez kilkanaście kilometrów nurt ma dwie różne barwy.
Amazonka często zmienia swój bieg, opuszcza swoje koryto, rozwidla się
465
Ho tro\ ato le sorgenh ilel Rio delie Ama/7oni
466
na wiele odnóg i tworzy nieraz istny labirynt wysp. Na podstawie map satelitarnych wyliczono, że jest ich ponad 6 tysięcy. Niektóre z nich tworzą się na środku rzeki. Wystarczy często, że jakiś większy pień drzewa osiądzie na płyciźnie, aby naniesiony osad w ciągu kilku miesięcy mógł stworzyć długą na kilometr lub dwa wyspę, która szybko porasta roślinnością i drzewami.
Okazuje się, że Amazonka jest dłuższa od Nilu. Donieśli o tym latem 1995 roku naukowcy z brazylijskiego Instytutu Badań Kosmicznych w Sao Jose dos Campos, którzy na podstawie 600 map satelitarnych wyliczyli, że długość Amazonki wynosi około 7000 kilometrów, czyli o 300 więcej od Nilu, uważanego do tej pory za rekordzistę wśród rzek świata. Bardziej precyzyjne wyliczenia nie są możliwe, ponieważ nurt rzeki ciągle modeluje coraz to nowe wielokilometrowe zakola. Hydrografowie twierdzą, że w ciągu jednego roku tworzą się setki takich meandrów, które z biegiem czasu ulegają odcięciu, tracąc połączenie z rzeką. Teoretycznie w takim przypadku na przestrzeni lat nie powinno być dużych wahań długości rzeki. Jednak Amazonka na szerokiej równinie aluwialnej potrafi często zmieniać koryto znacznego odcinka i wtedy jej długość może ulec skróceniu bądź wydłużeniu o wiele kilometrów. Istotne znaczenie na zmianę jej długości ma też fakt, że bardzo często płynie ona kilkoma korytami, które na przemian łączą się bądź rozdzielają.
Skąd wzięła się opinia, że Nil był najdłuższą rzeką? Kiedy porównywano obie rzeki, Nil obliczano z map o skali 1:100 000, podczas gdy Amazonkę z map o skali 1:1 000 000. Zrozumiałe, że z powodu mniejszej dokładności tej ostatniej nie mogły być widoczne tysiące meandrów, które sprawiają, że w rzeczywistości rzeka ma kilkaset kilometrów więcej.
Po śniadaniu zwołuję* odprawę, na której omawiam program dzisiejszego dnia. Na pierwszy ogień idzie rekonesans Carhuasanty, wąwozu o długości około 5,5 km. Głównym zadaniem ekspedycji jest dokonanie pomiarów cieków w górnym biegu rzeki Lloqueta, będącej przedłużeniem Apurimacu. Musimy zmierzyć ich długość i natężenie przepływu, czyli ilość wody przepływającej przez dowolny przekrój poprzeczny w jednostce czasu. Tylko w ten sposób, eliminując jeden potok po drugim, będziemy mogli zlokalizować strumień będący początkiem Amazonki.
Każdy napełnia swoje menażki i butelki przegotowaną wodą, do której wsypujemy kilka łyżeczek soli mineralnych. Do małych plecaczków zabieramy na cały dzień tylko niezbędne lekkie rzeczy, mapy topograficzne, instrumenty naukowe, aparaty fotograficzne, duże ciemne okulary, dodatko-
467
na
odległe
wy sweter, tabliczkę czekolady, suszone śliwki, skondensowane mleko, batony energetyczne i suchary.
Wkrótce po oddaleniu się od obozu, idąc pod górę w kierunku południowo--wschodnim, wchodzimy do głębokiej doliny o stromych zboczach, której środkiem płynie strumień Carhuasanta. Posuwamy się wygodną ścieżką po zachodnim skłonie, która prowadzi do kilku biednych kamiennych zabudowań odciętych od świata i skazanych na nędzną egzystencję. Nie ma żadnego śladu gospodarzy, którzy prawdopodobnie udali się ze swoimi stadami pastwiska.
Przed dojściem do końca wąwozu, zamkniętego wysoką na kilkaset metrów pionową ścianą granitową, zbaczamy w prawo i posuwając się kamienistym stokiem, osiągamy jej krawędź. Cały błotnisty teren pocięty jest niezliczoną liczbą strużek, spływających w dół doliny. Długo wypatrujemy jakiegoś bardziej zdecydowanego śladu cieku, położonego wyżej, przedstawiającego jakąś typową charakterystykę. Nic z tego, wszystko jest tu podobne do siebie.
Schodzimy w dół i po półgodzinie znajdujemy się u podstawy ściany, której szerokość ma ponad kilometr. W środkowej, najniżej położonej części, natykamy się na wypływające wody szczelinowe, klasyczne źródło ascensyjne, z którego woda wydostaje się pod wpływem ciśnienia hydro-
468
statycznego. Nieco niżej płynie już ona wyraźnym łożyskiem, wyżłobionym w wyniku działania jej siły erozyjnej.
Podczas gdy profesor Zaniel Novoa z Universidad Catolica w Limie interpretuje budowę geologiczną, rzeźbę terenu i klimat, ja nanoszę na mapę położenie geograficzne odczytane przez Raula na jego GPS-ie.
Po godzinie wspinaczki po przeciwległym, także zabagnio-nym stoku wąwozu Carhuasanta dochodzimy do miejsca, gdzie z małej sadzawki na stromym zboczu wypływa silny strumień wody. Tabliczka na metalowym krzyżu mówi, że tu zaczyna się strumień Carhuasanta, dający początek Amazonce, co zostało stwierdzone przez Lorena Mclntire'a z "National Geographic".
Z oceną wiarygodności teorii "National Geographic" proponuję powstrzymać się do następnego dnia. Trzeba przede wszystkim przeprowadzić pomiary wielkości przepływu strumienia Carhuasanta i Apacheta powyżej węzła hydrograficznego, miejsca ich połączenia.
Z samego rana doktor Siergiej Usznurcew z Rosyjskiej Akademii Nauk z Rimmą Chajrutdinową znajdują prosty odcinek Carhuasanta, o korycie pozbawionym progów, gdzie bieg wody jest swobodny. Teoretycznie nieco trudniejszym zadaniem jest poprawny wybór przekroju pomiarowego, ale dla Siergieja jest to dziecinnie proste. Używając metody podstawionego naczynia i techniki pomiarowej młynkiem, wylicza, że wielkość przepływu wynosi 0,0650 m3 na sekundę, innymi słowy 65 litrów na sekundę.
Po południu podobne pomiary Rosjanie przeprowadzają na Apachecie. I właśnie stamtąd wracają z elektryzującą wiadomością: "Jacek, wielkość przepływu jest tam ponad dwa razy większa niż w wypadku Carhuasanty. Dokładnie biorąc, 150 litrów na sekundę". Zaniel podchodzi sceptycznie do tego sensacyjnego doniesienia, bo wczoraj obserwował to miejsce i wydawało mu się, że Carhuasanta ma przepływ nieco większy.
W tej sytuacji proszę Siergieja, aby jeszcze raz poszedł określić te wielkości. Siergiej, człowiek odznaczający się olimpijskim spokojem, tym razem zdradza oznaki zdenerwowania. Doskonale go rozumiem, bo brodzenie po raz wtóry i trzymanie rąk w lodowatej wodzie wcale nie należy do przyjemności. Później jednak pojmuję, że to nie zimna woda stała się przyczyną irytacji Siergieja, ale fakt, że ktoś mógł podważyć wyniki jego badań.
469
Zjedli z Rimmą po jednej kanapce, wypili kubek gorącej herbaty i ponownie udali się do swojej pracy. Uzyskane przez nich wyniki odczytywaliśmy już przy migotliwym świetle latarki. "Oczywiście, że drugie pomiary różnią się nieznacznie od pierwszych, ale nie ma to istotnego znaczenia" uprzedza Siergiej na początku swej relacji, po czym zagłębia się w swoich notatkach, by przeanalizować pH, wartość stężenia jonów wodorowych w wodzie, mających duży wpływ na przebieg wielu procesów biologicznych. Wynik pH równy 7 oznacza, że woda ma odczyn obojętny, niższe od 6, że jest kwaśna, a większe od 8, że jest zasadowa.
Zaskakujące wiadomości wywołują napięcie w grupie. Wszystko wskazuje na to, że hipoteza Amerykanów nie ma racji bytu. Proponuję spokojnie przemyśleć te kwestie wieczorem, a natępnego dnia rano przystąpić do głębszej analizy.
W południe w obozie zjawiają się nieoczekiwani goście. Dociera do nas dwóch dziennikarzy z gazety "El Comercio" w towarzystwie Carlosa Zarate, brata przewodnika górskiego z Areąuipy. Przyszli na skróty, niosąc ze sobą tylko minimum sprzętu i zapas żywności na kilka dni. Adołfo Bazan jest u kresu sił i narzeka na dokuczający mu ból głowy, za to fotograf Lino Chipana wziął się od razu do pracy i to z taką energią, jak gdyby zakończył jakiś spacer, a nie całodniową wędrówkę przez wysokie góry. Oczywiście, od razu zorientowali się, że teoria Mclntirea upadła, ale obaj z Zanielem postanowiliśmy nie podawać żadnych oficjalnych komunikatów aż do końca tej misji.
Wysłuchuję uwag dotyczących spostrzeżeń z wczorajszego dnia. Rimma zauważa, że "teoria amerykańska nie odpowiada żadnym klasyfikacjom hydrologicznym. Wyraźnie widać, że Carhuasanta została sztucznie wydłużona w celu zapewnienia jej rekordowej długości w porównaniu z innymi dopływami".
Siergiej, jak zwykle bardzo aktywny, przypomina, że wypływ wód podziemnych na zboczach końcowej części wąwozu Carhuasanta jest klasycznym przykładem zlewni powierzchniowej. Dopiero na jej dnie następuje formowanie się potoku o wyraźnie wykształconym korycie. "Byłoby absurdem mówi przyjmować jedną z tysiąca jednakowych strug za początek rzeki. To wszystko jest jednak błahostką w porównaniu z faktem, że z analizy geomorfologicznej dorzecza jasno wynika, iż główna rzeka Lloąueta bierze swój początek z połączenia Ccaccansy i Apachety, a Sillanque i Carhuasanta są tylko jej dopływami. Zatem o czym mamy dyskutować?"
470
Zaniel przypomina jeszcze o pewnym istotnym i niepodważalnym aspekcie. Jako zasadę przyjmuje się, że dopływy wpadające do głównej rzeki mają w swoim środkowym biegu większe nachylenie, a tak właśnie wygląda to w wypadku Carhuasanty.
"Ale gdyby nawet przyjąć, że Carhuasanta i Apacheta są równoznaczne pod tym względem ucina swoim autorytatywnym tonem admirał Gullermo Faura Gaig to istnieją pewne reguły hydrometryczne wyjaśniające, którą z rzek należy traktować jako zasadnicze ramię źródłowe. Na pierwszym miejscu stawia się wielkość przepływu, a jak mieliśmy okazję stwierdzić, wydajność Apachety jest zdecydowanie większa. Ponadto, jak to wynika z mapy, nie jest ona wcale krótsza, i w dodatku ma swoje źródło na podobnej wysokości nad poziomem morza co Carhuasanta. Zatem dla mnie sprawa ta nie podlega dyskusji. Aha, często dodaje bierze się pod uwagę współczynnik cieku, tj. wielkość przepływu na określonej jednostce powierzchni sieci rzecznej. W ten sposób decydującą rolę odgrywa nie tyle absolutna powierzchnia sieci rzecznej, ile aktywność hydrologiczna dorzecza. I w tym wypadku Apacheta nie ma konkurentów".
Nawet dla laika jest widoczne to, iż dolina Apachety jest zdecydowanie większa, niżej położona i że ma przedłużenie w linii prostej.
Wszyscy są zgodni co do tego, że nie ma żadnych podstaw, aby Carhuasanta była uważana za początek Amazonki. Teraz musimy się skupić tylko na Apachecie i jej dopływach.
I znowu Siergiej z Rimmą muszą brodzić w kolejnych strumieniach. Następny raport nadchodzi ze strumienia Sillanque: "93 litry na sekundę", potem znad Ccaccansy: "37 litrów". Apacheta w dalszym ciągu pozostaje bezkonkurencyjna.
W tym samym miejscu, gdzie znajduje się nasz obóz, w maju 1982 roku zatrzymała się ekspedycja, którą kierował Jacques Yves Cousteau. Podczas gdy słynny oceanograf wyruszył na swym stateczku laboratorium "Calypso" w górę Amazonki, jego syn, Jean Michel, skierował się ku jej źródłom. W relacji z tej wyprawy ojciec napisał później: "Największą niespodzianką dla grupy Jeana Michela było przejmujące zimno. Ich namioty i śpiwory były pokryte grubą warstwą szronu. Mimo tak trudnych warunków klimatycznych posuwali się wciąż do przodu. Wejście na górę Mismi, wznoszącą się na wysokość 5600 m n.p.m., okazało się bardzo proste z punktu widzenia alpinistycznego, ale niesłychanie trudne w aspekcie fizycznym. Brak tlenu i zmęczenie dały się wszystkim mocno we znaki. Mimo to zdołali
471
osiągnąć cel. Pod ich stopami znajdowała się dolina, którą spływał strumień dający początek Amazonce".
Rankiem 16 lipca przygotowujemy się do wymarszu w kierunku źródeł Apachety. Przed wyruszeniem sprawdzam baterie -
"Nikona". Przed kilkoma dniami rozładowały mi się na mrozie i zacząłem je nosić w wewnętrznej kieszeni, a na noc wkładać do śpiwora. W tym czasie musiałem korzystać z zapasowego aparatu, który zrobił mi niemiłą niespodziankę. Przyzwyczajony do krótkiego wyciągania filmu z kasety podczas załadowywania go do aparatu, zapomniałem, że w starym mechanicznym modelu końcówkę filmu należy nasunąć dużo głębiej na zębatą rolkę. Finał był taki, że kiedy przypadkowo spojrzałem na wskaźnik zrobionych klatek, ujrzałem liczbę 40. Robiłem zdjęcia na filmie, który nie przesuwał się w aparacie. Brak uwagi i koncentracji był powodem jeszcze trzykrotnej wpadki.
Nie zdążyłem dokończyć golenia się nad strumykiem Apacheta, gdzie aby zaczerpnąć wody, \ musiałem rozbić poranną skorupę lodową, kiedy zerwał \ się ostry, silny wiatr, poruszając zawieszonymi przez nas \ czterema flagami narodowymi i dwiema flagami honoro- \ wymi. Błękitna należy do Towarzystwa Geograficznego w \ Limie, a żółto-biała do Uniwersytetu Katolickiego w Limie. \
Zamiast użyć wody po goleniu, smaruję twarz kremem \ przeciwsłonecznym. Nie jest to zabieg kosmetyczny, lecz nieodzowne zabezpieczenie się przed silnym na tej wysokości promieniowaniem słonecznym. Konieczne jest też pomalowanie ust pomadką.
Z mapy satelitarnej wynika, że do celu powinniśmy dotrzeć \ w ciągu pięciu godzin. Pozostawiamy za sobą bagnisty teren i podążamy \ wzdłuż Apachety, wciąż wspinając się górską ścieżką, która już w czasach Inków stanowiła jedną z licznych arterii komunikacyjnych przecinających Andy. Wielka dolina, biorąca swój początek u podnóża pasma górskiego, 8 km na północ od miejsca, w którym się znajdujemy, staje się coraz węższa.
V"*
\
.*""
KOMUNIKAT PRASOWY
Wydawało się, że na naszym globie człowiek poznał już wszystko. Jednak wśród zagadek końca tego tysiąclecia pozostała ta, która dotyczyła dokładnego miejsca narodzin rzeki Amazonki. Do końca 1996 r. jej źródło nigdy nie było zlokalizowane w sposób dokładny, a temat ten zawsze był powodem kontrowersyjnych polemik wśród geografów i badaczy.
Międzynarodowa wyprawa "Amazon Source 96" kierowana przez Pana Jacka Pałkiewicza trzy lata temu ustaliła v\ sposób bezsporny i z zachowaniem kryteriów naukowych, że źródłem rzeki Amazonki jest strumień Apacheta wypływający z Góry Quehuisha (5179 m n.p.m.) w łańcuchu gór Chila. "Z przeprowadzonych badań terenowych wynika mówi inż. Zaniel Novoa Goycochea, kierownik naukowy wyprawy że potok Apacheta spełnia wszystkie kryteria hydrologiczne, aby móc określić go źródłem rzeki Amazonki".
Raporty naukowe publikowane w biuletynie Nr 109 Peruwiańskiego Towarzystwa Geograficznego i w książce El origen del rio Ama-zoncts (Pontificia Universidad Catolica, Lima 1997) stanowią podstawę dla różnych instytucji naukowych do zaakceptowania tej teorii dotyczącej źródła Amazonki.
Pierwszą instytucją, która zaakceptowała i potwierdziła tę teorię, było Towarzystwo Geograficzne w Limie. Prezes tej instytucji, dr Eduardo Redoya Lazarte, mówi: "Należy przyznać, że wyprawa Amazon Source 96, której byliśmy współorganizatorami, była pierwszą w historii, która posiadała tak s/erokiprogrambadawczy. Teraz naszym celem jest propagowanie tego odkrycia wśród wszystkich instytucji geograficznych na świecie oraz wśród wszelkich instytutów kartograficz-
Lima, 19 listopada 1999 r.
472
473
Otoczenie jest jałowe, surowe, niegościnne, pozbawione śladów jakiejkolwiek roślinności. Tylko kamieniste łożysko strumienia, zalewane podczas wysokich stanów wód, pokryte jest delikatnym dywanikiem zieleni.
Na tle błękitu pogodnego nieba pojawia się szybujący majestatycznie olbrzymi kondor o czarnym upierzeniu. Dzięki skrzydłom, których rozpiętość przekracza 3 m, ptak ten może pokonywać setki kilometrów, unoszony przez prądy powietrzne. Doskonale znosi niskie temperatury i małą zawartość tlenu w powietrzu, dzięki czemu potrafi się wznieść na nieprawdopodobną wysokość 6000 m.
Gdzieniegdzie widoczne są kolonie zielonej yarety, osobliwej rośliny, wielkości małej dyni, obrastającej kamienie grubymi słojami. Na pierwszy rzut oka sprawia ona wrażenie mchu, ale w rzeczywistości jest twarda niczym dębowe drewno i trudna do rozbicia. Mikroskopijne liście i łodygi są bogate * w olej, który ogranicza parowanie powodowane przez nielitościwie prażące andyjskie słońce. Yareta stanowi doskonały materiał opałowy, używany swego czasu nawet w lokomotywach parowych. Dziś korzystają z niej jeszcze pastuchowie, ale jest ona już coraz rzadziej spotykana.
Apacheta staje się coraz płytsza i węższa. Jej szerokość nie przekracza tu jednego metra. Wiejący od południa lodowaty wiatr wznieca tumany kurzu, który jeszcze bardziej utrudnia oddychanie. W pustej, odludnej krainie dominuje szarość kamiennych gór i rumowisk skalnych. Tylko na odległych wierzchołkach górskich bieleją nieregularne małe czasze lodowcowe. Wijąca się na stoku doliny dróżka, którą się posuwamy, oddala się coraz bardziej od strumienia.
W samo południe pozostaje ostatnie podejście żlebem zakończonym przełęczą na Nevado Quehuisha. O dziwo, po lodowcu i wiecznych śniegach, które widoczne były na zdjęciach lotniczych sprzed dwudziestu lat, nie ma już żadnego śladu. Wokół widać tylko gołe stoki. Silne nasłonecznienie podczas dnia i mróz nocą, wywołujące cykliczne zamarzanie i rozmarzanie wody w szczelinach skalnych, spowodowały rozpad skał na wielkie bloki i rozdrobnione fragmenty. Cała okolica pokryta jest rumowiskami, żwirem, piaskiem i pyłem.
Kilkadziesiąt metrów przed grzbietem górskim ukazuje się naszym oczom zielona wysepka silnie kontrastująca z szarym jałowym otoczeniem. Z mokradła pokrytego kępkami trawy i drobnymi krzewinkami widać wyraźnie nieśmiało wypływającą na powierzchnię krystalicznie czystą, zimną wodę.
474
Wielka rzeka rodzi się w sposób bardzo niepozorny. Delikatny ciek gubi się wkrótce pośród kamiennego podłoża, ale kilkanaście metrów niżej powraca na powierzchnię i już regularnie, niczym wąż, snuje się w dół z coraz większą energią.
Przeżywamy chwile wielkiej emocji. Ogarnia mnie jakaś dziwna ulga. Opada napięcie, które gdzieś tam drzemało we mnie od samego początku wyprawy. Ze wzruszeniem zanurzam rękę w wodzie i ani przez sekundę nie mogę sobie uprzytomnić, że ta spływająca po stoku strużka przekształci się gdzieś na nizinie w legendarną rzekę i za sześć tygodni dotrze do Oceanu Atlantyckiego leżącego na drugim krańcu kontynentu.
Obserwuję moich wspaniałych towarzyszy. Nikt z nich nie zawiódł, wszyscy zasłużyli na pochwałę. Każdy z nich pogrążony jest we własnych myślach. Zaniel, z bielejącą, długo nie goloną brodą, nie traci czasu i jak zwykle wykorzystuje każdą chwilę na zapisanie w notesie swoich spostrzeżeń.
Juan Tord, wrażliwy na uroki dziewiczego świata, stoi trochę na uboczu i woli kontemplować je w samotności. Jako człowiek gór ma głębokie poczucie wolności, lubi wspinać się samotnie, bo wtedy głębiej przeżywa kontakt z naturą.
Renzo Grego, mój partner z wyprawy na Borneo, spogląda na mnie swoim przeszywającym wzrokiem i zdaje się pytać, czy to wszystko jest prawdą i czy rzeczywiście znalazł się u celu wyprawy swojego życia. Raul stoi wyprężony jak struna, niczym przy oddawaniu honorów wojskowych.
Ciszę przerywa admirał, który prosi mnie o zrobienie pamiątkowego zdjęcia. "Tak, aby wyraźnie było widać źródło" dorzuca. Po chwili także i pozostali zajmują się dokumentacją fotograficzną. Wyjmuję z plecaka "Trimble GPS" i .ustalam współrzędne geograficzne: 1531'05" szerokości południowej i 7145'5"5" długości zachodniej. Altymetr wskazuje wysokość 5170 m n.p.m.
Siergiejowi głos uwiązł w gardle ze wzruszenia: "Panowie, czy zwróciliście uwagę, że Amazonka nie bierze wcale początku z wiecznych śniegów, jak powszechnie się sądzi, lecz z wód przypowierzchniowych i gruntowych. Bez wątpienia odgrywa tu ważną rolę wieloletnia zmarzlina, która wyzwala wodę ze swojej zewnętrznej warstwy". Marzłoć trwała jest formą zlodzenia i pokrywa 14% powierzchni wszystkich lądów, gdzie panują ekstremalne mrozy. W miesiącach letnich, kiedy temperatura powietrza osiąga wartości dodatnie, górny słój odmarza do głębokości kilku metrów, zasilając w wodę powierzchnię gruntową.
475
Z wrażenia rzeczywiście zapomniałem, że Nevado Quehuisha pow i nien być pokryty warstwą stałego śniegu. I pomyśleć, że jeszcze kilkadzicsi. i lat temu znajdowało się tutaj nagromadzenie dużych mas śniegu pr/i kształconego w lodowiec. Obserwacja ta zmusza do refleksji. Jak bard/' Ś musiał się więc zmienić tutejszy klimat, skoro postęp ablacji przewyższ \ I napływ lodu. Nawet Siergiej, który ma długoletnie doświadczenie w bacl;i niach różnego rodzaju lodów, przyznaje, że nigdy jeszcze nie widział ta L szybkiej ewolucji. Termin nevado nie ma już tutaj racji bytu.
Po kilku minutach wspinaczki docieram do grzbietu górskiego. Skromny, prosty krzyż i usypany z kamieni kopiec, nazywamy w języku keczua apaczeta, gdzie każdy podróżnik dokłada swój kamień, polecając się opiece Madonny, świadczy o obecności człowieka w tym niezmierzonym pustkowiu. Ja także dorzucam kawałek skały.
Po drugiej stronie Nevado Quehuisha widać w dole Colce, najgłębszy kanion świata, modną dzisiaj atrakcję turystyczną Peru. Z tamtej strony działu wodnego krótkie i bystre rzeki spływają gwałtownie głębokimi dolinami do pobliskiego Pacyfiku. Po tej natomiast stronie, daleko ńa północnym wschodzie, rozciągają się dorzecza Orinoko i Amazonki, z jej majestatycznymi dopływami, które często mogłyby konkurować z najdłuższymi rzekami planety.
Apacheta, która wypływa pod naszymi nogami, po przyjęciu innych dopływów zmienia nazwę na Lloqueta i Challamayo. Następnie już jako Apurimac, Ene i wreszcie Tambo spadać będzie z hukiem w głębokie kaniony. Na przestrzeni 500 km rzeki te wytracają aż 4000 m wysokości, co znaczy, że spadek jest tu pięciokrotnie większy niż w słynnym amerykańskim Wielkim Kanionie. Później, jako Ukajali, wypływają leniwie na szeroką równinę i po połączeniu się z Marańonem przybierają właściwą nazwę Amazonki. Apurimac, Ene, Tambo te różne nazwy świadczą o tym, że człowiek początkowo nie miał możliwości ogarnięcia całej rzeki i poznawał ją etapami.
W jakiś czas później, w chwili kiedy w Limie ukazały się naukowa publikacja Katolickiego Uniwersytetu {Origen del rio Amazonas) i biuletyn (nr 109/1996), najbardziej kompetentnej instytucji geograficznej Limskiego Towarzystwa Geograficznego, uznającej odkrycie, w Polsce próbowano zdyskredytować moje dobre imię i autorytet podróżnika, twierdząc, że wcześniej przede mną tego odkrycia dokonał kajakarz, który z tego właśnie miejsca rozpoczął spływ w dół Amazonki. Przewrotnie zmanipulowano
476
(akty, używając półsłówek, niejednoznacznych wyrażeń, powołując się na okoliczności, z których wynika zupełnie co innego, czy preparując wyrwane z kontekstu cytaty, by zmienić w ten sposób wymowę zdarzenia.
Kajakarz ogłosił w kwietniu 1987 roku na łamach "National Geographic", którego główną zasadą jest "absolutna wierność prawdzie", że swoją wyprawę zaczynał na górze Mismi. Oto jego słowa: "Potężna rzeka bierze początek z nielicznych zamarzniętych kropli wody na zaśnieżonym stoku góry Mismi, 18 000 stóp, na linii grzbietu Andów. Dla nas było to symboliczne miejsce niedaleko jeziorka Loren Mclntirea, określonego przez ekspedycje National Geographic w 1971 roku jako źródło Amazonki. Wniosłem kajak na górę, do miejsca, które było naszym startem... Wyruszyliśmy 26 sierpnia 1985 roku samochodem z Areąuipy, potem, po trzydniowym forsownym marszu, osiągnęliśmy szczyt Mismi". Dla potwierdzenia słów autor załączył mapę, na której źródło jest precyzyjnie zaznaczona na górze Mismi.
W dziewięć lat później kajakarz stracił nagle pamięć i puszczając wodze fantazji, oświadczył, że jego spływ nie zaczynał się wcale na Mismi, lecz na górze Quehuisha, którą ja wskazałem za początek Amazonki.
"Popisali" się także niektórzy polscy inkwizytorzy geograficzni, sprytnie sterowani przez moich oponentów. Podważyli wyniki naszych badań i tym samym autorytet moich peruwiańskich kolegów, których potraktowali jak kompletnych tępaków. Wynika z tego, że polscy naukowcy, siedzący za biurkiem w Warszawie, lepiej znają realia Amazonki od specjalistów mieszkających w tamtym kraju. Peruwiańczycy popsuli im jednak ciemną grę. W komunikacie prasowym Limskiego Towarzystwa Geograficznego z dnia 19 listopada 1999 ro,ku, można przeczytać: "Ekspedycja kierowana przez Jacka Pałkiewicza'ustaliła w sposób bezsporny, że Apacheta spełnia wszystkie kryteria hydrologiczne, aby móc uznać ją za źródło Amazonki. Teraz naszym celem jest propagowanie tego odkrycia wśród wszystkich instytucji geograficzno-kartograficznych na świecie".
Lima 1996

Bassano del grappa
-Niezależnie od tego, czy okoliczności zmuszają
mnie do walki z tajfunami, burzami piaskowymi,
malarią czy też jadowitymi wężami, w końcu zawsze
ulegam pragnieniu, by znów zawinąć do szczęśliwego
portu, jakim jest mój dom, otoczony ciszą i spokojem
malowniczego średniowiecznego miasteczka Bassano del
Grappa, które rozsiadło się u podnóża Prealpia, zaledwie
o godzinę jazdy samochodem od morza i Wenecji.
Z mojego okna roztacza się widok na miasto i wznoszące się za nim zielone góry, majestatyczne i opiekuńcze; mogę sobie wyobrażać ukryte za gęstwiną liści zimne potoki i pieniste wodospady. Jeszcze dalej wyraźnie odcinają się na tle nieba ośnieżone szczyty, jedne łagodnie zaokrąglone, inne o liniach nieregularnych i jakby poszarpanych, a wysoko nad nimi bezustannie tworzą się gęste, nasiąknięte wilgocią chmury. Brakuje tylko zapachu oceanu lub tropikalnej laguny, by przenieść mnie z powrotem do czarodziejskich zakątków Polinezji, opiewanej przez tylu autorów, dzięki którym ożył we mnie mit o południowych morzach.
Podczas tych dni, które spędzam w domu, mój gabinet wygląda czasem jak port morski, mnóstwo ludzi przychodzi z najróżniejszymi sprawami, przeszkadzając mi bez przerwy w pracy. Niekiedy bywa to sympatyczne. Pojawia się na przykład chłopak planujący podróż na Borneo. Od strony teoretycznej jest doskonale przygotowany, zna nawet nazwy najmniejszych tamtejszych rzeczek. W praktyce nie ma zielonego pojęcia, jak zorganizować tę swoją samotną wyprawę przyszedł więc do mnie po rady i wskazówki.
Podróżnik, który dopiero co powrócił z Jukonu, ma jeszcze długą brodę pioniera i ogorzałą od wiatru i słońca cerę. Jemu też trudno będzie wdrożyć się na nowo w ciasne tryby miejskiej egzystencji, gdy już ma za sobą tak podniecające doświadczenie. Niektórym się to nie udaje. Nie potrafią oprzeć się wołaniu bezkresnych przestrzeni, nieprzebytych lasów, pokusie życia pośród niebezpieczeństw, które warte jest wszystkich poniesionych trudów, gdyż w zamian otrzymuje się o wiele więcej. Przyniósł mi pozdrowienia od Mikea, starego myśliwego, którego poznałem wiele lat temu. Ciągle trwa na swoim miejscu, w tym samym drewnianym domku, otoczony tymi samymi sidłaYni i skórami, z nieodłączną Biblią, jedyną książką, którą posiada, którą zna na pamięć i stale cytuje, choć niezbyt ściśle stosuje się do jej zaleceń.
Mimo wszystko próbuję jednak pracować. Dzwoni mój włoski wydawca, żeby zaprosić mnie na prezentację ostatniej książki; jest tak przyzwyczajony do moich długich nieobecności, że niemal dziwi go fakt, iż zastał mnie w domu. Zaraz potem telefon z Moskwy, a wkrótce po nim międzykontynentalne połączenie z Montevideo.
Muszę także popracować nad zebraniem i skatalogowaniem danych potrzebnych mi do podróży na pustynię Namib, którą zamierzam odbyć za kilka miesięcy. Moje wyprawy, które w najdrobniejszych szczegółach
478
479
planuję przy biurku, wymagają żmudnej, pedantycznej wręcz dokumentacji. Wymaga to całego kręgu znajomości, niekiedy także wyjazdów na rekonesans, aby później nie natknąć się na przykre niespodzianki.
Wszystkie notatki będą dla mnie cenne również podczas pisania artykułów dla włoskich i zagranicznych czasopism. Moje opisy są bardzo dokładne, zdarza mi się więc stracić cierpliwość, kiedy okazuje się, że cała ich precyzja znikła w wyniku działań redaktorów. W takich wypadkach protestuję: "To prawie tak, ale nie tak, nie wolno wam było niczego zmieniać. Trzeba informować jasno, czytelnicy zawsze muszą dowiadywać się o wszystkim ze szczegółami, jakby razem ze mną byli w miejscu, o którym opowiadam".
Kiedy piszę, chcę przedstawiać fakty obiektywnie. Nieważne, kto ma rację, relacja ma być obiektywna. Nie mogę więc popierać niczyjej sprawy ani usprawiedliwiać niczyjego postępowania muszę po prostu być bezstronnym świadkiem. Nie zawsze jest to łatwe. Przyznaję, że kilka razy z perspektywy czasu zauważyłem, że nie udało mi się zachować takiego dystansu, jaki zamierzałem, i nie zdołałem uniknąć emocjonalnego zaangażowania.
Jak zatem pogodzić wymóg uczciwości z ryzykiem stronniczości? To trudny problem etyczny, sądzę jednak, że wielu moich kolegów po fachu równie często staje w obliczu tego dylematu. Dzisiejsze dziennikarstwo często podlega manipulacjom. Odwaga jest towarem rzadszym niż usłużne pochlebstwo, ale dzięki Bogu są jeszcze tacy, którzy kontynuują swą pracę na przekór naciskom ze strony świata polityki i gospodarki.
Przy porządkowaniu archiwum fotograficznego wpada mi w ręce stare zdjęcie Liii, jednej z dawnych przyjaciółek. Nasz płomienny romans trwał bardzo krótko, bo dziewczyna miała zbyt surowe zasady, jak na mój ówczesny gust, i samo chodzenie na spacery wydawało mi się wtedy stratą czasu. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo 20 lat później na lotnisku we Frankfurcie. Zniewoliła mnie kompletnie i nie szczędziłem jej komplementów będących hołdem złożonym jej kobiecości. Mówi się często, że nie tak liczy się uroda, jak siła oddziaływania. Liii, kobieta nie pierwszej już młodości, miała zdecydowanie jedno i drugie. Do złudzenia przypominała nasyconą erotyzmem młodszą siostrę Joan Collins.
Porażała urodą. Miała powłóczyste, kuszące spojrzenie, piękną twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, ponętne piersi uwidocznione przez odważny dekolt, zmysłowe usta, perfekcyjny makijaż, nienaganną figurę okrytą obcisłym kostiumem od Armaniego, pod którym zresztą nic nie
480
nosiła. Uwodzicielska i pewna siebie, poruszająca się tak, jakby świat do niej należał, wzbudzała pożądanie niejednego mężczyzny.
Ja udawałem się wtedy do Buenos Aires, a Liii wracała do domu w Wiedniu. Odwołaliśmy nasze loty, zatrzymując się do następnego dnia w niemieckiej metropolii. Wieczór spędziliśmy w nastrojowej restauracji nieopodal gotyckiej katedry z XIV wieku, podczas gdy mąż Liii, odnoszący sukcesy zawodowe i nie zawsze znajdujący czas dla małżonki, na próżno wypatrywał ją z kwiatami pośród przylatujących pasażerów.
Owego wieczoru dowiedziałem się rzeczy szokującej. "Byłeś zbyt impulsywny i za mało cierpliwy zdradziła. Gdybyś poczekał do następnej randki, to psychicznie byłam już gotowa do spotkania bardziej kameralnego".
Historię tę przypomniałem sobie na prywatnej uroczystości u jednego z moich przyjaciół. Gospodarz domu chciał koniecznie dowiedzieć się, jaki był finał owego wieczoru: "Spałeś z nią?" zapytał mnie. "Nie" odpowiedziałem bez namysłu. A jedna z przysłuchujących się pań skomentowała: "Widzisz, Lisa, jakim Jacek jest dżentelmenem. Być może i spał, ale zaprzecza. Nasi mężowie, aby okazać, jakimi są macho, odpowiedzieliby inaczej".
Od tych refleksji odrywa mnie syn, który właśnie przyprowadził kilku nowych kolegów. Pragnęli mnie poznać, a teraz błądzą wzrokiem po ścianach, zafascynowani starymi afrykańskimi maskami, sztyletami Dajaków i mieczami Tuaregów, kłami mamuta, kuszami prymitywnych plemion z Indochin, drewnianymi posążkami, które są dziełem zapomnianych ludów, jajem dinozaura, wreszcie egzotycznymi zdjęciami i wszystkimi innymi pamiątkami, które uparcie przywożę z każdej podróży, ku wielkiej rozpaczy mojej żony Lindy.
Choć czas mam wyliczony ćo do minuty, nie chcę rozczarować tych chłopców, marzących o fascynujących zakątkach świata, jakie widzieli w telewizji, bo przypominają mi się moje własne dziecięce marzenia snute nad książkami, których dzisiaj nikt już nie czyta.
Myślę, że zacząłem rozsmakowywać się w przygodzie właśnie podczas lektury książek Jacka Londona, Josepha Conrada, Rudyarda Kiplinga. To oni otworzyli przede mną nowe horyzonty, które ciągle jeszcze eksploruję. To wtedy wyobraźnia kazała mi przeobrazić się za każdym razem w poszukiwacza złota, marynarza albo pirata i... widziałem wszystkie opisane sceny tak dokładnie, jakbym znajdował się w samym środku rozgrywających się wydarzeń.
481
I
Dzisiaj wszystko jest łatwiejsze, dzieci nie tylko one siadają wygodnie przed telewizorem, nie muszą dokonywać żadnego wysiłku. Wszystko jest sprefabrykowane, widz obojętnie przygląda się temu, co robią inni, może nawet przekąsza chipsy. Kiedy coś mu się nie podoba, wystarczy lekko dotknąć pilota, aby zmienić program. A zresztą dzisiaj dzieci nie mają ani ochoty, ani możliwości, żeby bawić się w mieście tak, jak kiedyś my. Bo gdzie znajdą drzewo, żeby się na nie wdrapać i wypatrywać nadejścia piratów, gdzie rzeka, pełna niebezpieczeństw, choćby woda sięgała ledwie do kostek, gdzie zagłębienia terenu, nadające się do urządzania zasadzek? Pozostaje tylko zmienić kanał i oglądać kolejny film i tak, dzień po dniu, zabijać wyobraźnię.
Często nagle uświadamiam sobie, jak dzieci szybko rosną. Patrycja jest już od dawna samodzielna i tak samo stanowcza jak ja. Nie ma dla niej niemożliwych dróg i tak jest dobrze, tak właśnie w jej wieku powinno być. Aby tylko nie zapomniała, co często powtarzam, że wszystko w życiu ma swoją cenę. Możesz robić to, czego pragniesz pod warunkiem, że jesteś gotów zapłacić poświęceniem, wyrzeczeniami, wysiłkiem i nauką. Nic nie przychodzi samo, ale im wyższy koszt, tym większa satysfakcja z osiągniętego celu.
Konrad to już mężczyzna, jest odpowiedzialny i wiem, że mogę liczyć na niego tak samo, jak on na mnie. Maksy ma 20 lat, ale już wie, czego chce od życia. Jest gotów zająć się ciężką pracą, ale też musi mieć wolny czas na podróże, na surfing i na parę jeszcze innych hobby.
To, co robię, nie bardzo ich interesuje i myślę, że najpierw czytają raczej jakieś swoje gazetki niż moje artykuły, i tak powinno być. Każdy ma własne zainteresowania, o których rozmawiamy przy stole, chociaż moja żona nieraz ucina opowieści o przygodach: "Jeden w rodzinie wystarczy" mówi zawsze z jednym z tych swoich łagodnych uśmieszków, któir maskują jej wewnętrzną siłę.
Wracam do gabinetu z paczką korespondencji. Dzisiaj nadszedł list od pewnego Japończyka, który proponuje mi trzymiesięczną pieszą wyprawę zimą w dół Jeniseju. Pocztówka z jednej z wysp karaibskich przenosi mnie w okamgnieniu do tropikalnego raju: "Je me souviens de toi. Cristine". Słodka Cristine!
Dziś po południu spotkała mnie duża satysfakcja. Zatelefonowano do mnie z redakcji "Komsomolskiej Prawdy", ponieważ komuś wpadł w ręce mój reportaż o ostatnim syberyjskim szamanie. Dawno temu mówiono mi, że takich postaci już nie ma, że należą do historii Syberii, mnie tymczasem udało się go znaleźć na północ od Dudinki. Teraz chcą się z nim spotkać Rosjanie.
Patrycja z Maksym
Pomyśleć tylko, że bramy dawnego sowieckiego imperium zawsze były przede mną zamknięte. Każde podanie o wizę kwitowane było suchym "niet". Do dziś nie rozumiem powodów tego tępego uporu. Dopiero w 1988 roku minister spraw zagranicznych Eduard Szewardnadze zniósł to permanentne embargo. Latem tego roku jeden z moich przyjaciół, będący senatorem, gościł u siebie radzieckjego polityka, a ponieważ mieszka kilka kroków ode mnie, zadzwonił z zapytanierń, czy może odwiedzić mnie z gościem. Ku mojemu zaskoczeniu był to Szewardnadze. Chwaląc mój rosyjski, zapytał, jak często bywam w jego kraju. Odpowiedziałem, że uważany jestem tam za persona non grata. Chciał wiedzieć, dlaczego, ale odpowiedziałem, że KGB nigdy nie przedstawiło mi przyczyn odmowy wizy.
Po dwóch tygodniach granica ZSRR otwarła się przede mną w sposób wręcz niewiarygodny. Zaproponowano mi opiekę tygodnika "Moskiewskoje Nowosti", który obiecał służyć pomocą we wszelkich podróżach po tym ogromnym kraju. Dzięki temu w ciągu paru lat udało mi się dokonać rzeczy, o jakich nie mógł nawet marzyć żaden zachodni dziennikarz. Nadszedł taki moment, kiedy straciłem rachubę, z ilu skorzystałem samolotów,
482
483
helikopterów, promów i samochodów terenowych, aby pokonać tysiące i tysiące kilometrów w strefach, które były objęte zakazem wstępu nawet dla Rosjan.
Na Kamczatce i Wyspach Komandorskich doświadczyłem wrażenia kompletnego odcięcia od świata. Przemierzałem przeklęte miejsca, z których deportowani nie mieli najmniejszych szans ucieczki. Poza tym odkryłem ludy odznaczające się wyjątkowymi cnotami i męstwem, wysłuchałem tylu narzekań na pierestrojkę, która nie przyniosła ludziom żadnych korzyści, i na Gorbaczowa, do którego cały kraj stracił zaufanie.
Wszędzie widziałem wielką biedę i spotykałem się z przejawami wielkiej uprzejmości i gościnności. Z ogromnym wzruszeniem wspominam Jurę, trzyletniego czukockiego chłopca, który przychodził do namiotu, aby grzać się przy ognisku. Czy przyzwyczaił się do długich, mroźnych zim? Ojciec odsuwał go łagodnie, lecz zdecydowanie. Zimno mu, próbowałem usprawiedliwić małego. "Musi się przyzwyczaić. Jeśli się nie przyzwyczai, nie przeżyje" odpowiedział ojciec. Twarde prawo przetrwania.
Zostawiłem tam wielu przyjaciół i ich rozliczne problemy, które często wydawały mi się nie do rozwiązania, tak wielka jest rozbieżność między nimi a światem zachodnim.
Pewnego razu dziennik "Trud", szczycący się tym, że ma największy nakład, zaproponował mi współpracę i zaczął publikować artykuły nie tylko ze świata, ale i z wnętrza Rosji.
W czasie pierwszej bezpośredniej transmisji obrad parlamentu toczy się debata o prawie do urlopu. Wstaje Jakut i zwracając się w stronę Gorbaczowa, zaczyna mówić o pracy pasterzy, która zawsze była marnie wynagradzana. "Nikt nie zdaje sobie sprawy z naszego trudu. Jedynym, który nas zrozumiał, jest Pałkiewicz, Jacek Pałkiewicz. On naprawdę poznał nasze życie i zabrał głos w naszej obronie, ukazując nas światu".
Próbowałem też bronić sprawy, o którą walczyła "Solidarność". Przyprowadziłem wiele tirów z pomocą dla nielegalnej gdańskiej opozycji, sierocińców w Białymstoku i Ełku oraz różnych kościołów. Ośrodek gromadzenia darów przy mojej parafii działał coraz prężniej, a ofiarność ludzi przekraczała wszelkie oczekiwania. Jeździłem do Polski prawie co miesiąc.
Często byłem gościem Lecha i Danuty Wałęsów w ich mieszkaniu przy ulicy Pilotów. Kiedyś, gdy tylko został zwolniony z internowania w Bieszczadach, Wałęsa obiecał mi wywiad, ale wszędzie były mikrofony. "Chodźmy na ryby" powiedział. I w ten sposób podczas gdy staliśmy
Historyczna epoka solidarności
obaj w slipkach, zanurzeni po kolana w jeziorze Halin, ku wielkiemu niezadowoleniu pozostałych na brzegu tajniaków zdołałem uzyskać informacje o planach i strategii lidera "Solidarności". Marek Czudowski, ogólnie znany fotograf gwiazd filmpwych, zrobił serię zdjęć, które razem z wywiadem obiegły cały świat.'Następnego dnia samolot odlatujący z Okęcia do Mediolanu miał dwie godziny opóźnienia z powodu drobiazgowej kontroli, jakiej poddano mój bagaż. Bez rezultatu.
Wiele lat później odwiedziłem Wałęsę, gdy był prezydentem. Przyjął mnie uroczyście w Belwederze, rezygnując z planowanego wyjazdu weekendowego do rodziny w Gdańsku. W pewnej chwili poprosił o przyjście fotografa i kiedy okazało się, że ten zakończył już swój dzień pracy, wyznał zaniepokojony: "I co ja teraz powiem Danusi, z jakiego powodu nie wróciłem do domu na czas".
Jesienią 1996 roku spędzamy z Lindą symboliczne, kilkudniowe wakacje w Paryżu. Nie mogę odmówić sobie przyjemności obejrzenia płócien
484
485
Gustave'a Courbeta, jednego z głównych przedstawicieli impresjonizmu w sztuce europejskiej XIX'wieku, wystawionych w Musee d'Orsay. Gmach ten był przez 70 lat dworcem kolejowym i w 1973 roku utworzono tu jedno z najpiękniejszych muzeów Europy.
Obraz, który najbardziej przyciągał oko zwiedzających nazywa się Początek świata. To dzieło drażniące zmysły, wynoszące do godności czystość ciała kobiecego, podkreślające wspaniałość natury-bez popadania w wulgaryzm czy pustą pornografię, spotkało się swego czasu ze skandalicznym przyjęciem. Wrażliwi moraliści zarzucali wówczas mistrzowi realizmu pogwałcenie naturalnej świętości miejsca, w którym wszyscy przyszliśmy na świat. Obraz namalowany na zamówienie Khalifa-Beya,
Linda
486
Starzy przyjaciele
ambasadora tureckiego w Petersburgu, przedstawia zmysłowo piękny akt pulchnej kobiety, bez głowy z gęsto owłosionym czarnym łonem i szparką sromu, leżącą na plecach z rozłożonymi nogami w pozie błogiej rozkoszy. Namalowane w 1866 roku płótno, wyglądające jak zdjęcie, budziło w widzach sporą dawkę odczuć erotycznych pamiętam, że wielu miało rumieńce na twarzy i nie potrafiąc ukryć zmieszania, szybko przechodziło dalej.
Paryż jest bastionem tradycji nocnych uroków. Byliśmy już w sławnych kabaretach Lido, Folies Bergere, przed którym wiruje czerwony wiatrak, czy w Crazy Horse. Tym razem wieczór spędzamy w Moulin Rouge, który otworzył swoje podwoje w 1889 roku, delektując się rewią będącą istnym fenomenem kulturowym: sześćdziesiąt girls, morze kostiumów z piór strusich i błyskotek, dobrze oddaje atmosferę, w jakiej tworzył Lautrec. Praca
487
Linda
w gościnie
u Binga
Crosbyego
w tym lokalu jest ukoronowaniem kariery zawodowej tancerek, wśród których dominują dzisiaj dziewczyny z Europy Wschodniej, w tym oczywiście i z Polski.
Wiosną 1977 roku Linda wróciła z prezentacji swojej wystawy malarskiej w Nowym Jorku i następnego dnia odwiedził nas wysłannik tygodnika "Panorama", który przygotowywał materiał o zmarłym niedawno znakomitym piosenkarzu i aktorze filmowym Bingu Crosbym. Linda była z nim zaprzyjaźniona i Crosby nieraz powtarzał, że lubił ją jak swoją córkę. Swego czasu ta znajomość mogła przyczynić się do radykalnej zmiany jej życia. Aktor, jedna z największych figur show-biznesu XX wieku z epoki Franka Sinatry, Caryego Granta czy Jima Stewarta, zaproponował jej karierę hollywoodzką. To on wylansował kiedyś Katharinę Hepburn. Linda była w rozterce, powiedziała, że musi się zastanowić. Następnego dnia podjęła decyzję... wróci do Włoch, bo tam czeka na nią Jacek.
W pełni gorącego lata mamy w domu gości z Moskwy: Wołodia
488
Szatałow i Wołodia Dżanibiekow, dwóch kosmonautów z małżonkami. Przy kolacji któraś z pań rzuca z głupia frant, czy audiencja u papieża to rzecz niemożliwa? Mówię, że przyjeżdżający z dalekich krajów kardynałowie czekają niejednokrotnie tygodniami na spotkanie z głową Kościoła, a przywódcy państw muszą uzgadniać terminy z dużym wyprzedzeniem. Zobaczę, co można zrobić. Dzwonię do biskupa Stanisława Dziwisza. Prosi
0 kontakt za kilka godzin i jeszcze tego samego wieczoru zaprasza za trzy dni, w piątek, do Watykanu. "Wstępnie umawiamy się na godzinę 17.00, ale proszę zadzwonić w południe dla potwierdzenia" mówi.
W piątek rano wybieramy się w letnich strojach na zwiedzanie Rzymu
1 kiedy w południe dzwonię do biskupa, ten informuje, że mamy audiencję o 13.00. Jesteśmy w szoku. Nie zostało nam już czasu, by wrócić do odległego od centrum hotelu, gdzie na generałów czekały wyprasowane przez żony
Spotkanie
bardzo
prywatne
ćf
489
galowe mundury, żeby się przebrać na uroczystą okazję. Zaniepokojony sytuacją pytam biskupa, jak z tego wybrnąć. Radzi kupić dla panów koszule z długimi rękawami i krawaty. Na szczęście panie mają na sobie odpowiednie kostiumy i dzięki temu wizyta, ex tempore, dochodzi do skutku.
Sylwestra spędzamy w Warszawie. Linda przygotowuje swoją słynną lazanię, jest okazja, aby zebrać przy jednym dużym stole paru przyjaciół. Jest Ania Cybulska, tajfun, temperament i imponująca znajomość fachu medycznego w jednej osobie, oraz Wojtek Steckiewicz, wybitny myśliwy szczycący się klejnotem wielkiej piątki afrykańskiej, ze swoją młodszą o 30 lat małżonką. Także Iwona Bogucka z mężem, wyspecjalizowani w produkcji eleganckiej odzieży dziecięcej, i Dariusz Sarti, lekarz ambasady włoskiej, kolekcjoner broni strzeleckiej. Wojtek Cejrowski, który spenetrował najdziksze zakątki Amazonii, i Witold Casetti z programu "Europa da się lubić".
1 Wśród dobrych znajomych
Prezydent I Włoch * Francesco Cossiga przyjmuje Jacka Pałkiewicza
Dodatek ilustrowany "Rzeczpospolitej" wydrukował wywiad, w którym Sławomir Popowski, wieloletni korespondent gazety w Moskwie, zatrzymał się nieco dłużej na moich kontaktach z niektórymi mężami stanu. W konsekwencji prezydent Kwaśniewski, witając mnie na proszonej kawie, nie omieszkał zażartować: "Najpierw odwiedzasz Jelcyna i Putina, a dopiero potem trafiasz do mnie".
Wiele czasu poświęcam fundacji mojego imienia. Ta pozarządowa instytucja zajmuje się prowadzeniem konsultacji, seminariów, szkoleń w zakresie bezpieczeństwa, doradztwem i wszechstronnym przeciwdziałaniem w zakresie międzynarodowego terroryzmu, tak na użytek osób prywatnych, jak i instytucji pilblicznych czy państwowych.
Problemy bezpieczeństwa zawsze były bliskie mojemu sercu. Nieraz dyskutowałem z generałem Ryszardem Siewierskim, komendantem Stołecznej Policji nad projektem akcji mającej na celu nawiązanie lepszych stosunków między społeczeństwem a policją i odwrotnie. Do takiej właśnie współpracy namawiam w moim kompendium/^ żyć bezpiecznie w dżungli miasta. Zagrożenia czyhają na nas ze wszystkich stron.
W walce ze złem nie można liczyć wyłącznie na policję. Bezpieczeństwo wzrasta, gdy w sprawę jego utrzymania zaangażowane jest całe społeczeństwo. Wyniki wojny ze światem przestępczym zależą w dużym stopniu także od naszej postawy. Wielkie aglomeracje składają się z anonimo-
490
491
wej społeczności, gdzie brak jest jakichkolwiek więzi społecznych i gdzie kwitnie przerażająca nieczułość. W grupie zaś człowiek czuje się silniejszy i solidarność ogólnoludzka sprzyja zwiększeniu bezpieczeństwa. Zatem, powtarzam przy każdej okazji, w interesie wszystkich leży pozbycie się znieczulicy i warto pomyśleć o stworzeniu sojuszu międzyludzkiego, o zbudowa-niufrontu solidarności społecznej. Wczerwcu 1999 roku"Gazeta Wyborcza" we współpracy z Radiem Zet i Towarzystwem Ubezpieczeniowym Alianze zrealizowała mój projekt mający na celu upowszechnienie sąsiedzkiej samopomocy zwiększającej bezpieczeństwo domów i mieszkań.
Nigdy nie darzyłem dużą sympatią technologii. Jako jeden z nielicznych potrafiłem uchronić się od "choroby" telefonu komórkowego. Jakiś kobiecy magazyn napisał w styczniu 2003 roku, że w Polsce jest trzech . ludzi, których stać na luksus niekorzystania z tego środka łączności, a mia- nowicie: Bogusław Linda, Aleksander Gudzowaty i Jacek Pałkiewicz.
Wiedząc, że często balansowałem na krawędzi, wplątując się w sytuacje cokolwiek niebezpieczne, ludzie pytają mnie nieraz, czy się nie boję. Odpowiadam im, że strach jest elementem nieodzownym, dzięki któremu zawsze jestem czujny, zawsze mam się na baczności, jestem stale gotów z powodzeniem rozwiązywać wszelkie problemy albo, o ile to możliwe, ich unikać.
Czujność nigdy mnie nie opuszcza. Kiedy mam przejść na drugą stronę jednokierunkowej ulicy, najpierw rozglądam się na obie strony, żeby sprawdzić, czy nic nie jedzie. To nawyk, który wykształciłem w sobie, zwracając nieustannie uwagę na zagrażające niebezpieczeństwa. Dlatego mam szansę przetrwać lepiej niż ktokolwiek inny.
Dlaczego nie poświęciłem się górom? Tam umiera się nie dlatego, że człowiek za wysoko się wspina, ale dlatego, że może na niego, na przykład, spaść lawina. To trochę jak loteria. A ja nie lubię igrać ze śmiercią, nie mając szans na obronę.
Nie znam nikogo, kto byłby uodporniony na strach. Jeśli ktoś bawi się, odgrywając supermana, mówi, że nigdy go nie zaznał. Bzdura. Kłamie, przed wszystkimi innymi okłamuje sam siebie. Strach to instynkt zachowawczy, to sygnał alarmowy w obliczu zagrożenia. Jest więc czymś normalnym, a jego brak stanowi zjawisko patologiczne.
Istnieje wiele rodzajów lęku: przed nieznanym, przed bólem, odpowiedzialnością, dokonaniem błędnego wyboru. Na Borneo wielekroć przeżywałem chwile najwyższego napięcia, kiedy na przykład musiałem wybrać drogę w dziewiczym terenie. Pomylić rzekę, znaczyło zostać tam
492
na zawsze. Również lodowa odyseja w Jakucji dostarczyła chwil grozy. Jeszcze dziś z drżeniem wspominam dzień, kiedy mimo -50C skuwający powierzchnię rzeki lód załamał się i cały nasz konwój sań znalazł się w wodzie. W Kambodży zaś helikopter Błękitnych Hełmów, na którego pokładzie się znajdowałem, w trakcie swej misji został ostrzelany przez Czerwonych Khmerów, a drugi pilot i mechanik zostali ranieni.
Albo kiedy indziej, podczas zamachu stanu w Nigrze: jeden z żołnierzy zauważył, że fotografuję masakrę i przystawił mi do piersi karabin. Tylko błyskawicznej reakcji jego dowódcy zawdzięczam życie. Wiele lat temu pływałem na statkach pod różnymi banderami jako drugi oficer pokładowy. Na starym gruchocie "Esmeralda" przeżyłem straszliwy tajfun Doris, który zniszczył tysiące domów na wybrzeżu Filipin i zatopił wiele statków na Morzu Wschodniochińskim. Nie widzieliśmy wtedy horyzontu, woda i niebo zlały się w jedno.
Jak przezwyciężać takie momenty? Człowiek musi wierzyć w siebie samego oraz w to, co robi. Silna motywacja jest istotnym bodźcem, którego nigdy nie może zabraknąć w naszych działaniach. Wcześniejsze doświadczenia i trudności, całe przeżyte życie czynią człowieka silniejszym.
A nadzieja, optymizm, pogoda ducha? Są to uczucia absolutnie niezbędne. Johann W. Goethe napisał kiedyś: "Rozkazuję ci mieć nadzieję!". Tę nadzieję, która jest rozstrzygająca dla całego życia. Dopóki się oddycha, nie wolno z niej rezygnować.
Dla tych, którzy wierzą, często również religia bywa bardzo pomocna. Na Atlantyku przez całe trzy dni i trzy noce, podczas sztormu, wylewałem wodę z łodzi. Strach był nieodłącznym towarzyszem mojej samotnej wyprawy. Bezsilny w obliczu nieogarnionej potęgi natury, prosiłem Boga o pomoc, o to, by uratował moją łódkę przed naporem śmiercionośnych fal. Nie odczuwam najmniejszego wstydu, wyznając, że błagałem Pana Boga, krzycząc na całe gardło, pośród wiatru i ulewy.
Przyznaję, że parę razy znalazłem się w sytuacjach ekstremalnych, kiedy przed oczami przesuwały mi się obrazy z całego życia. W ułamku sekundy na nowo ujrzałem egzotyczne widoki, kobiety, które kiedyś posiadłem, świat toreadorów, Paryż, szybowce w błękitnych przestworzach i to, co towarzyszyło mi przez całe życie: dziennikarską deformację, przeklętą ciekawość świata.
Wielu ludzi mówi, że zarazili się bakcylem Afryki, że ciągle słyszą zew pustyni, żyją w kręgu mitycznej przygody. Wystarczy doświadczyć tego
493
"EL Dorado, polowanie na legendę", bestsseler
sezonu 2005/2006
494
jeden jedyny raz, by już nigdy się nie uwolnić. W przeciwieństwie do wielu innych ja połknąłem bakcyla całego s'wiata.
Na ogół nie interesują mnie powroty do miejsc już poznanych, z wyjątkiem dwóch tak wspaniałych, które oczarowały mnie i oszołomiły ponad wszystko inne. Myślę o świątyniach Angkoru i rzece Jangcy, na której dżonki w gęstej mgle wyglądają jak zjawy.
Od czasu do czasu ktoś pyta, pod jakim znakiem zodiaku się urodziłem. Prawdę mówiąc nigdy nie przywiązywałem wagi do tych spraw, aż do chwili, gdy przeczytałem charakterystykę mego znaku, czyli Bliźniąt. Osłupiałem, był to bowiem mój dokładny wizerunek.
"Są nad wyraz wszechstronne, ciekawe wszystkiego, ich aktywność umysłowa jest ciągle pobudzana przez nowe zainteresowania, nawet kilka naraz. Ożywia je niezaspokojone pragnienie eksperymentowania, zmian, podróży, znajdowania się w ciągłym ruchu. Bliźnięta podejmują często nowe przedsięwzięcia, zanim zdążyły doprowadzić do końca poprzednie, tylko dlatego, że zdołały już nasycić swą ciekawość. Ich błyskotliwość i dezynwoltura, a przede wszystkim przenikliwa inteligencja i racjonalizm popychają je ku dziennikarstwu i zajęciom wymagającym zdolności organizatorskich. W każdym razie ich powodzenie w pracy ma związek z podróżami. W życiu towarzyskim wykazują wiele zręczności, choć niekiedy brak im umiejętności dyplomatycznych. Ich sposób myślenia jest bardzo szybki, jeden pomysł goni drugi. W mgnieniu oka potrafią powiązać ze sobą najróżniejsze, na pozór nie powiązane koncepcje. Kochają do szaleństwa swą niezależność". To wszystko jest niewiarygodnie prawdziwe.
Często podejmuję samotne podróże, wychodząc z założenia, że jedynie one umożliwiają autentyczny, najlepszy z możliwych kontakt z "innym" krajem i jego ludnością.*
Kiedy zabieram ze sobą innych, dobieram ich nadzwyczaj starannie, analizuję ich charaktery, osobowość, wymagania. Wiele ekspedycji nie powiodło się z powodu rozmaitych nieporozumień, zdarza się, że ktoś wraca do domu, przebywszy zaledwie połowę drogi. Przymusowe wspólne życie, jakie się wówczas prowadzi, skrajnie trudne warunki klimatyczne, zmęczenie, izolacja, nieoczekiwane wydarzenia, strach i brak prywatności obnażają bezlitośnie najgłębiej skryte ograniczenia każdego z uczestników i nieuchronnie stają się przyczyną niesnasek, wystawiając na ryzyko powodzenie całego przedsięwzięcia.
W takiej chwili kryzysu norweski podróżnik Thor Heyerdahl, któ-
495
ry właśnie odbywał drugą podróż na tratwie "Ra II", powiedział, że żałuje, iż zabrał tę samą załogę, która towarzyszyła mu w poprzedniej wyprawie. Nawet kosmonauci, pomimo ostrej selekcji psychologicznej, którą muszą przejść, nie zawsze potrafią wytrzymać stres. W 1973 roku, na niewiele godzin przed wystrzeleniem z Bajkonuru jednego ze statków kosmicznych, wymieniono dwuosobową załogę, ponieważ Lew Worobiow i Walerij Jazdowski nie mogli dojść ze sobą do porozumienia. Z tego samego powodu parę razy przyspieszono powrót radzieckich misji kosmicznych.
Myślę, że Pan Bóg dał mi wszystko. Jestem osobą uprzywilejowaną, bo mogę realizować nawet najbardziej wyśnione projekty. Osiągnąłem bardzo wiele: sukces zawodowy, satysfakcję, popularność, wystarczającą ilość pieniędzy, by prowadzić wygodne życie.
Na moje urodziny tradycyjnie przyjeżdża wiele osób, starych przyjaciół i nowych znajomych. Pamiętam, że kiedyś przyjęcie skończyło się wcześniej niż zwykle, bo właśnie wyruszałem do Phnom Penh jako wysłannik z ramienia "Sette", ilustrowanego dodatku do "Coriere delia Sera", który chciał zamieścić reportaż na temat Błękitnych Hełmów w Kambodży.
Przez trzy tygodnie odwiedzałem różne miejsca, w których stacjonowali żołnierze z trzydziestu krajów. Niezwykle serdecznie przyjął mnie pułkownik Kazimierz Giłej, odpowiedzialny za kontyngent polski. Opublikowany później materiał okazał się nie znającą miary reklamą wojska spod znaku Białego Orła, ponieważ prawie wszystkie zdjęcia, łącznie z tymi na okładce, jemu właśnie były poświęcone. Czytelnicy zadawali nawet sobie pytanie, czy pokojowa operacja spoczywa wyłącznie w rękach Polaków.
Włoskie Ministerstwo Obrony zechciało przypomnieć, że w Kambodży przebywają też ich karabinierzy, których obecność umknęła uwadze pana Pałkiewicza. Pominąłem ich obecność z powodów czysto biurokratycznych, takich jak zezwolenia, których odmawiał mi komendant.
Redaktor naczelny dziennika poprosił mnie zatem o przysługę: "Czy mógłbyś wrócić do Kambodży i spotkać się z naszymi?". Oczywiście nawet sobie nie wyobrażał, jak wielki robi mi prezent. Mój sentyment do Indochin jest tak wielki, że każdy powrót do południowo-wschodniej Azji stanowi dla mnie swoiste święto.
Kiedy wracam z podróży, przywożę zawsze ze sobą górę przezroczy. Wiele wysiłku kosztuje mnie ich dokładne wyselekcjonowanie, często mani wątpliwości, czy wybrać zdjęcie z oświetleniem z przodu, czy też wykona ne pod słońce. A wschody i zachody słońca, których obserwacja daje zaws/r
496
tyle radości i kiedy magiczne światło napełnia cały świat lśniącymi kolorami? Która z tych fotografii jest najpiękniejsza? Na szczęście jest z czego wybierać. Po pierwszym przeglądzie przystępuję do dokładniejszego sortowania. Te zdjęcia pójdą do czasopism, te do własnego archiwum, jeszcze inne pokażę na wieczorach klubowych. Oczywiście, muszą to być obrazy najbardziej reprezentatywne, najlepiej naświetlone i najwyraźniejsze. I zawsze te najbardziej niezwykłe. Wówczas, wyświetlając przezrocza, nie tylko skupiam całkowitą uwagę członków rozmaitych Lions Club czy Rotary, ale jeszcze raz przeżywam swą przygodę.
Nie uważam się za fotografa. Wszedłem do tego środowiska, ponieważ przygoda i fotografia są naturalnymi partnerami, każda podróż oferuje coś atrakcyjnego, wartego utrwalenia na kliszy. Bawi mnie chwytanie obrazów, które mają w sobie dreszcz akcji, fotografowanie ludzi w ich środowisku. W takich chwilach trzeba działać szybko, a zarazem nie utracić wrażliwości, dyplomacji i umiarkowania. Nie ukrywam, że czasami reżyseruję obrazy, zmieniając zależnie od własnych potrzeb rozmieszczenie osób i rzeczy, tak aby uzyskać jak najlepszą kompozycję. Do otrzymania pięknych zdjęć nie wystarczą talent, technika i wyczucie, trzeba jeszcze mieć szczęście, by znaleźć się we właściwym miejscu i o właściwym czasie.
Dzwoni Renzo Rosso, właściciel firmy Diesel Jeans, bardziej przyjaciel niż sponsor, dzięki któremu mogłem zrealizować wiele przedsięwzięć. Chciałby wyświetlić cykl moich przezroczy podczas pokazu mody w Mediolanie.
Sponsor, sponsoring, to terminy, które na dobre zadomowiły się w świecie podróżników. W1988 roku jeden z dziennikarzy rosyjskich pytał, czy pochodzę z bogatej rodziny, że stać mnie na wojaże po całym świecie. Powiedziałem mu, że mam sponsora, na co on zapytał, co to znaczy. Dziś termin ten znany jest Rosjanom* bo spotykają się z tym na każdym kroku życia codziennego. Podobnie jest i w innych krajach. Wyprawy są coraz droższe, a mecenasów jest wciąż coraz mniej. Młodym trudno liczyć na taką pomoc. Mam wyrzuty sumienia, że nie udało mi się pomóc synowi Bożeny Konikowskiej w znalezieniu mecenasa na początku jego kariery archeologicznej. Niestety, nie miałem kontaktów na tym polu.
Wyrzuty sumienia, niewspółmiernie większe, czuję w stosunku do mamy mieszkającej samotnie w Ełku i do brata Mietka, z którymi widzę się przelotnie, nie częściej niż raz w roku. Żal. Niestety rytm, w jakim żyjemy, nieubłaganie przyczynia się do powszechnego zaniku tradycyjnych wartości i nadweręża m.in. także więzy rodzinne, które jeszcze do niedawna były dla wielu ludzi świętością.
497
I
Często jestem tak zajęty, że kiedy Linda z zainteresowaniem oczekuje ode mnie relacji po powrocie do domu, opowiadam w skrócie bardziej niż telegraficznym, zapewniając, że o wszystkich szczegółach dowie się z artykułu, który właśnie przygotowuję do druku.
Kończę pisanie reportażu dla "Lufthansy", czasopisma pokładowego niemieckich linii lotniczych, które przyznało mi specjalne warunki zakupu biletów na wszystkie trasy, dokądkolwiek na świecie chciałbym się udać. Nie zdążyłem odejść od komputera, gdy zgłasza się "Newsweek". Proszą
0 materiał na temat dzisiejszych piratów morskich. Temat rzeka, bo plaga ta stała się poważnym problemem. Rozbójnicy terroryzują, są bezwzględni
1 niedoścignieni. Kontaktuję się z Międzynarodowym Biurem Morskim w Kuala Lumpur, w którym stworzono centrum rejestracji wypadków piractwa. Oficjalne dane za ubiegły rok będą za 2 tygodnie, ale funkcjonariusz przekazuje mi informacje, które jeszcze podlegają embargu prasowemu. 276 napaści w 2005 roku, ale statystyka wydaje się zaledwie czubkiem góry lodowej. Latem 1999 roku zginął z rąk piratów w Zatoce Adeńskiej samotny żeglarz Krzysztof Zabłocki. Wypytuję o doświadczenia dotyczące piratów morskich kapitana Jerzego Rakowicza i Krzyśka Baranowskiego. "Świetny tekst", dzwonią z redakcji, ale naczelny prosi o inny początek.
Po tygodniu "Newsweek" zamawia kolejny materiał. Mam napisać
0 tajemnicy przetrwania w niskiej temperaturze. Ryzyko hipotermii
1 śmierci z przechłodzenia organizmu dotyczy nie tylko człowieka w skrajnie surowym środowisku regionu polarnego. Fala polarnego zimna i obfite opady śniegu sparaliżowały życie polskich miast. Z przechłodzenia umarło ponad sto osób, głównie bezdomni i ludzie samotni, w podeszłym wieku, chore na serce czy astmę.
Wspominam wyprawę sprzed kilkunastu laty reniferowymi zaprzęgami na biegun zimna w Jakucji. Stanowiliśmy dla nauki swego rodzaju laboratorium do badania mechanizmów adaptacyjnych. Syberyjskie zimno wystawiło nas na bezlitosną próbę wytrzymałości. Przez ponac miesiąc termometr wskazywał minus 40 i 50 stopni. Raz było tylko i -35C, ale za sprawą wiatru, który wiał z prędkością ponad 60 km na I godzinę, uczucie zimna na odkrytej powierzchni ciała jest równie przykre jak przy -70, kiedy skóra zamarza już w 30 sekund. Dzień w dzień walczyliśmy z hipotermią i odmrożeniem. Dokuczały skostniałe palce i w głębokich pęcherzach otwarte do żywego mięso. Dziś siedząc w ciepłym mieszkaniu, z trudem uzmysławiam sobie to krańcowe zimno.
498
"El Dorado"
Pałkiewicza
i Kapłanka
bestsellerem
na rosyjskim
rynku
Łapię telefonicznie Marka Kamińskiego, bo jakiś mój fan pytał, jak można wybrać się na biegun północny, ale Marek na pewien czas ma dość zmagań z polarnym "zimnem i chciałby pojechać na pustynię. Prosi o praktyczne rady.
Zwraca się do mnie listownie Arek Pawełek z Wrocławia. Marzy o pokonaniu Atlantyku gumowym pontonem. Pisze, że moja rekomendacja pozwoli mu znaleźć niezbędne fundusze. Nie wiem, na ile pomogło moje życzliwe słowo, faktem jest, że Arek wyruszył na ocean i dopłynął do jego drugiego brzegu.
18 kwietnia 2002 roku dzwoni z Moskwy mój stary przyjaciel Jura Sienkiewicz, uczestnik rejsu na tratwie "Ra" Thora Heyerdahla, oznajmiając, że nasz wspólny przyjaciel nie żyje. Miał 87 lat. Poznałem Thora w 1977 roku, w dwa lata po moim samotnym rejsie przez Atlantyk. Postanowiłem poprosić o wciągnięcie mnie na listę załogi tratwy "Tygrys",
499
którą budowano nad Zatoką Perską. Ta siedemnastometrowa jednostka miała wesprzeć teorię, że Sumerowie już 3000 lat przed Chrystusem, korzystając z korzystnych prądów i wiatrów, mogli przemieszczać się z Bassory, w dzisiejszym Iraku, do wybrzeży Indii i Afryki.
Heyerdahl obiecał mi wtedy, że będę pierwszy na liście rezerwowej. Bezskutecznie oczekiwałem powołania na zastąpienie któregoś z 11 uczestników. Nikomu nic się nie przytrafiło, nikt nie złamał nogi, nikt nie miał żadnych kłopotów rodzinnych. Rejs "Tygrysa", płynącego pod banderą ONZ, obfitował później w nieustanną serię awarii i politycznych tarapatów. Po kilku miesiącach niepowodzeń kapitan, w geście protestu przeciwko wojnie Iraku z Iranem, zdecydował się spalić trzcinowa tratwę.
Któregoś dnia reżyser Janek Kolski zapowiedział, że będzie miał trochę czasu w lipcu, i chciał wiedzieć, czy nie zorganizuję jakiejś ekspedycji, na przykład do Namibii, w której on mógłby wziąć udział. Był ze mną już niejednokrotnie na egzotycznych wyprawach i zawsze owocowały one seriami filmów dokumentalnych. Nie wiem, jak to będzie z tą Namibią, bo lipiec nie jest najlepszym terminem. Przyjdzie zmienić albo kierunek jazdy, albo też datę wyjazdu.
Kiedy jestem w domu, codziennie staram się znaleźć czas na trening biegowy, po to, by nie dostać zadyszki, gdy znów wyruszę w świat. Muszę też znaleźć czas na korespondencję, odpowiadać na listy, wysyłać pozdrowienia fanom. Od czasu do czasuzajmujęsięuzupełnieniemmojej strony internetowej, nad którą owocnie pracuje utalentowana Agnieszka Rajczak.
Wydawca, Tadeusz Zysk, prosi o znalezienie czasu na serię spotkań autorskich promujących El Dorado, polowanie na legendę. Książka sprzedaje się świetnie, według rankingu "Rzeczpospolitej" jest wśród dziesiątki bestsellerów, tym bardziej należy utrzymywać kontakt z czytelnikami. W Rosji książka ukazała się w ogromnym nakładzie z logo prestiżowego "National Geographic", co potwierdza aprobatę amerykańskiej instytucji. Angielskie tłumaczenie El Dorado znajduje się w rękach mojego agenta literackiego, który liczy na wydanie jej na rynku anglosaskim i latynoskim.
Nie tracę kontaktu ze światem podróży. Dziś pół dnia uzgadniamy z Markiem Gąsiewskim, właścicielem prestiżowego biura Marco Polo Travel, nową strategię dla jego vipowskiej klienteli. Przygotowujemy oferty dla osób, które łakną mocnych wrażeń i nieuniknionego zastrzyku adrenaliny, na łonie dzikiej przyrody, pośród tubylczych plemion czy na szlakach starożytnych kultur. Wszystko w atmosferze przeszłej epoki. Właśnie zasia-
500
dam do przygotowania oferty wyjazdu na Borneo dla trójki znanych publicznie twarzy.
Często zadaje mi się pytanie, czym właściwie jest przygoda? Myślę, że to urzeczywistnienie marzenia, które każdy z nas nosi w sobie. Przygoda to przede wszystkim wolność, to doświadczanie silnych emocji, osiąganie pewnych granic, realizowanie przedsięwzięć, nieraz nawet ryzykownych, które pozostawiają głęboki ślad w człowieku i często zmieniają nawet jego psychikę.
Wiele razy z niezwykłym wprost entuzjazmem wydawałem z siebie okrzyk: "Dopiąłem celu!". Poznałem ludzi ani lepszych, ani gorszych ode mnie, ale całkiem innych. Odcięty od świata nie bałem się trudności. Sam z własnej i nie przymuszonej woli narażałem się na pragnienie i chłód, przeżywałem pasmo katuszy, poznając nieraz smak bliskiej śmierci.
Żyłem pełną piersią! Niczego nie żałuję, niczego nie chciałbym zmienić. I nadal nie mam dosyć.
W pełni podzielam słowa perskiego poety, Dżalal ad-din Rumiego, który nie zamierzał wegetować, lecz żyć: "Miłości, chwały, krwi i podróży pragnie każdy człowiek. Nawet szach!".
Bassano del Grappa 2006
SPIS TREŚCI
Słowo o Autorze 7
Pasja odkrywania świata 19
Samotnie przez Atlantyk 27
Skeleton Coast 31
Ostatnie plemię tradycyjnej Afryki 43
Polska ścieżka do serca Afryki 51
w królestwie diamentów 58
Niemiecka Afryka 66
zlmbabwe, kraj burzliwej historii 72
Cmentarzysko dinozaurów 78
Pustynia Atakama 89
Czarne piaski Kara-Kum 98
Państwo-widmo 106
Magia pustyni 123
Mityczne Tam 131
Karaiby pod żaglami 142
Dzieci prehistorii 149
Nieśmiertelna corrida 154
Szkoła survivalu 159
Camel Trophy 166 .
Piekło dżungli 171
Trening antyterrorystów 178
Trzy przełomy 187
W poprzek Borneo 198
HaLong2ii
Annapurna zimą 219
Angkor zagrożony 226
Czerwoni Khmerzy 234
T
Wielka Rafa Koralowa 239 Współcześni Robinsonowie 245 w sercu wietnamskiej dżungli 253 Zachodnia Papua 266 Królestwo Smoka 278 z nurtem mekongu 287 Refleksje z Iranu 298
KURDYSTAN, ENKLAWA IrAKU 307
Ostatnie piramidy żagli 314
Polowanie na mamuty 319
Dolina Gejzerów 322
Raj na ziemi 330
Śladem Jacka Londona 337
Gdzie kończy się Europa 344
Wyspy Komandorskie 351
Bezkrwawe łowy na tygrysa 359
Tam, gdzie zaczyna się nowy dzień 365
Centrum Szkolenia Kosmonautów 374
Sztuka przeżycia kosmonautów 378
Archipelag GUŁag 388
Wyspy niezgody 395
Przeklęte jezioro 402
Misja ratowania planety 407
Szlakiem Orellany 415
Indianie z epoki paleolitu 423
Tepui Conan Doylea 442
Jedna z Gujan 451
Odkrycie źródła Amazonki 459
bassano del grappa 478
I
Mli mam
mmmmum
SCUOLA Dl
IOPRAVVIVENZA
IN MARĘ
Uacek Palkiewicz zebra zaskakujące dowody, ż( El Dorado nie jest tylko baśniowym mitem '
JACEK P A Ł K I E W 1 C Z \ 1\ D R Z E J K A P Ł A 1S E K
EL DORADO
POLX)WAIS1E ISA LEGENDĘ
2f lutego 2002 '
Rękopis jezuitów może być ' kluczem do El Dorado
^ The Times ......
ż 12 lutego 2002 i
Wyprawa eksploracyjna patroi^jv|ńaj i przez rząd peruwiański znalazła ! ślady mitycznego miasta Paititi ]
, -t" Agencja Prasowa EFEifLi.
'"'Ś''Ś"'Ś f26 lipca 2002 -'lĘm&
W-7'* ''13 Ś nąi-r- -no w
Książki autora publikowane w Polsce:
Jak żyć bezpiecznie w dżungli miasta, Zysk i S-ka, Poznań 2006
El Dorado, polowanie na legendę, Zysk i S-ka, Poznań 2005
Pasja życia, Książka i Wiedza, Warszawa 2003
Angkor, Bellona, Warszawa 1998
Survival, Bellona, Warszawa 1998
Terra Incognita, Bellona, Warszawa 1997
Po bezdrożach świata, Morex, Warszawa 1997
Przetrwanie na wodzie, Bellona, Warszawa 1997
Przepustka do przygody, Bellona, Warszawa 1996
No Limits, Bellona, Warszawa 1996
Sztuka przetrwania w mieście, Tenten, Warszawa 1994
Survival, sztuka przetrwania, Tenten, Warszawa 1994
Szalupą przez Atlantyk, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1977


Wyszukiwarka