16901


Christina
Dodd
Faworyt
przełożył Piotr Maksymowicz
Warszawa 2005


ROZDZIAŁ
Szkocja, 1800
Ktoś przykładał mu nóż do gardła
Ian Fairchild gwałtownie obudził się z głębokiego snu. Leżał spokojnie z zamkniętymi
oczami, oddychając równo w tej parodii wypoczynku.
Ktoś przykładał mu nóż do gardła - już nie po raz pierwszy - lecz tym razem dał się
zaskoczyć. Jeszcze nie zdążył zrobić sobie wrogów w Szkocji. Przybył dopiero dzisiaj i
odszukał ojca, jedynego człowieka w tym kraju, który z chęcią by go zabił, jednak był zbyt
chory, żeby wstać z łóżka.
Któż więc zakradł się do jego komnaty w samym środku nocy?
Ostrożnie rozchylił powieki i spojrzał w twarz ducha.
Piękny duch kobiety, jak mu się zdało, pełen gwałtownej determinacji.
Otworzył szerzej oczy.
- Ale z ciebie idiota, Ian - powiedział na głos, nie widząc nic złego w rozmawianiu z
duchem. Brzmienie własnego głosu podziałało nań uspokajająco. - To tylko sen. - Na
poparcie tej tezy próbował się poruszyć.
To jednak okazało się niemożliwe. Duch siedział mu na piersi i miał nad nim pełną
władzę.
1
Przypuszczał, że to typowy przebieg wydarzeń we śnie. Gdyby tylko to ostrze,
przystawione do jego gardła, nie było takie zimne, takie realistyczne. Gdyby tylko nie czuł się
tak... dziwnie: wciąż zaspany, ale dziwnie zrelaksowany, mimo świadomości grożącego
niebezpieczeństwa.
Zamrugał, koncentrując wzrok na duchu. Kosmyki włosów zwisały bezładnie z głowy
kobiety. Miała kanciaste rysy twarzy - kwadratową szczękę, mocno zaznaczone kości
policzkowe, szerokie usta. Jej oczy i brwi unosiły się skośnie do góry, zadarty nos kończył się
szpiczastym czubkiem. Była to twarz fascynująca, twarz pełna charakteru i pewności siebie. I
wcale niepodobna do ducha.
- Wiem, kim jesteś. Ty nie żyjesz. Jesteś lady Alanna. Obiema dłońmi ściskała rękojeść
noża. Widział to
kątem oka, poczuł, jak zadrżały na dźwięk jej imienia.
Na krótką chwilę strach przywrócił mu jasność myślenia. Czubek tego
wyimaginowanego noża był niezwykle dobrze naostrzony.
- Ostrożnie. Przecież nie chcemy, aby wydarzył się jakiś krwawy wypadek.
- Żaden wypadek. - Mówiła ochrypłym głosem z domieszką zadziornego, szkockiego
akcentu. Brzmiało to bardzo realistycznie.
Był to najbardziej ż y w y sen w jego życiu.
- Lady Alanna. Nie sądziłem, że cię spotkam. Jesteś piękniejsza niż na portrecie.
- Komplement od Fairchilda. - Ostrze mocniej przywarło do jego szyi. - Cenię go tak, jak
na to zasługuje.
Ironiczna, rozważna, a zarazem piękna. Na obrazie została sportretowana jako
dziewczynka u progu dorosłości, wypatrująca dnia, gdy odziedziczy dwór
6
Fionnaway. Jednak w przededniu swoich siedemnastych urodzin znikła i od tamtej pory
nikt jej nie widział.
Magia snu sprawiła, że teraz Alanna zjawiła się przed nim jako dorosła kobieta. Świeczka
u wezgłowia łóżka oświetlała jej ostre rysy i pełne kształty. Włosy lśniły płomienną rudością,
a wielkie oczy barwą morza przed nadciągającym sztormem.
Jednak przypatrywała mu się ostrożnie, tak jak patrzy się na wilka w potrzasku.
Całkiem zasadnie. Mógł być niebezpieczny, choć sama nie zdołała się o tym przekonać.
Ta przezorność wynikała ze znajomości jego ojca, a także z zasłużonej reputacji, jaką cieszyli
się Fairchildowie. Członkowie jego rodziny byli równie sławni jak Bor-giowie - i to z tych
samych powodów. Kierowała nimi żądza bogactwa i władzy. Żadne morderstwo nie było
ohydne, o ile popełniano je w imię fortuny Fair-childów.
Każdy, kogo napotkał tego dnia, uważnie mu się przyglądał, czekając, aż zrzuci maskę
uprzejmości i okaże się równie godny pogardy, jak jego ojciec. Przynajmniej dzisiaj udało mu
się przywołać te wartości, które wpoiła mu matka. Lecz lady Alan-na i mieszkańcy
Fionnaway mieli prawo traktować go z rezerwą; czasami krew Fairchildów brała górę.
Na przykład teraz ogarnęło go niemalże nie dające się opanować pragnienie, żeby
krzyknąć "buu". Powstrzymał go jedynie ten nóż, trzymany nerwowym, oburęcznym
chwytem.
- Wydajesz się niespokojna. Co się stało, moja słodka damo?
- Miałeś spać.
- Mam lekki sen.
- Tak, ale dym powinien był...
7
- Powinien był co? - Nagle wróciła mu zdolność normalnego myślenia. Spostrzegł
delikatną mgiełkę, która otaczała jej postać. Poczuł także woń, z którą ostatnio miał styczność
w Indiach. Haszysz. Ktoś próbował go uśpić.
Pomyślał o kobiecie, która przyciskała kolano do jego piersi. To ona usiłowała go
zamroczyć i bardzo dobrze wykonała to zadanie. Naprawdę był zamroczony.
W zakamarku mózgu, który zachował jeszcze zdolność analizowania, zamajaczyło mu
kilka myśli. W przeszłości próbował już haszyszu. Wkrótce wróci mu władza w kończynach,
a jeszcze szybciej odzyska zdolność odróżniania fantazji od rzeczywistości. Gdy powietrze
stanie się czystsze, on też odzyska zdolność jasnego myślenia, a zjawa -jeśli pozostanie na
swoim miejscu - również będzie wdychać resztki dymu i sama ulegnie zamroczeniu.
Przyszło mu do głowy pytanie: - Czy duchy oddychają?
-Nie.
Jednak jej pierś unosiła się i opadała. Więc kobieta nie była duchem. Z zadowoleniem
stwierdził, że znowu myśli logicznie, lecz zarazem zdał sobie sprawę z jeszcze jednego faktu.
Skoro nie była duchem, więc i nóż, który przystawiała mu do gardła, musiał być prawdziwy.
- Ty chcesz mnie zabić - powiedział zdumiony. Wpatrywała się w niego stalowym,
nieruchomym
wzrokiem.
- To całkiem dobry pomysł.
- Dla kogo? Nie dla mnie. - Próbując wykonać gest, stwierdził, że może poruszać
czubkami palców. Zatrzymał tę informację dla siebie.
Gdy kładł się spać, naciągnął przykrycie aż pod szyję, by się uchronić przed przeciągami.
Zacią-
8
gnął też zasłony wokół łoża. Teraz były rozsunięte, wpuszczając do środka światło i dym
z paleniska. Całym ciężarem przygniatała narzutę do jego ciała. Jednak była lekka, wiotka - i
nie stanowiłaby zagrożenia, gdyby mógł wykorzystać siłę swoich mięśni.
- Dlaczego dobra, słodka lady Alanna, o której służba śpiewa hymny, chciałaby kogoś
zamordować?
- Jesteś nic niewartym Fairchildem, darmozjadem, który przybył, aby zagrabić
Fionnaway. A ja jestem panią Fionnaway, odpowiedzialną za opiekę nad tym majątkiem, i nie
pozwolę, abyś go zbezcześcił.
Spojrzał na nią tak ostro, że aż się wyprostowała. Co było całkiem zrozumiałe, bo gdyby
umiała czytać jego myśli, wiedziałaby, jakie niebezpieczeństwo wynikło z wypowiedzianego
przez nią oskarżenia.
Oczekiwał jej wzgardy, a sam lekceważąco traktował ludzi takich jak ona, którzy
dorastali ze świadomością, gdzie jest ich miejsce. Przez ostatnich siedem lat szukał swego
domu po całym świecie, lecz nigdzie nie osiadł na dłużej niż miesiąc lub dwa, zanim
przypływ rozgoryczenia pchał go w dalszą drogę. Do Londynu, gdy wzywały interesy. Do
Indii, do Ameryki, do coraz bardziej egzotycznych miejsc.
A teraz wezwanie ojca sprowadziło go do tego przytulnego, prozaicznego Fionnaway,
gdzie stare zamkowe mury schodziły się z przepaścią nad zachodnim wybrzeżem morza. Tb,
co kiedyś było warownią, gdzie mieszkali szlachetni MacLeodowie, z biegiem czasu powoli
przerodziło się w dwór, który nie był ani tak stylowy, ani wygodny jak dwór Fairchildów w
Sussex, a już na pewno nie tak ciepły. Z okien Fionnaway widać było wszystko - pola, łąki,
wszystko do granicy odległego lasu. Ian wiedział o tym, bo już wcześniej spojrzał.
9
Spojrzał także na zachód, gdzie ujrzał całe mile piaszczystych plaż, oddzielonych
granitowymi skałami. Łamiące się fale uderzały odwiecznym rytmem, który przywoływał
jego imię. Ian, Ian... W tych falach słyszał echo głosu swojej matki.
Nienawidził morza, lecz mimo jego przytłaczającej bliskości wiedział, że czas
długotrwałych poszukiwań dobiegł końca. Fionnaway zaspokajało pełną gwałtownych
porywów tęsknotę jego duszy. A wkrótce stanie się jego własnością.
Jego, a nie lady Alanny, czy to pod postacią ducha, czy też żywej kobiety. Ta ziemia
będzie jego.
- Ty opuściłaś Fionnaway - zarzucił jej.
- Nieprawda! - Umyślnie całym ciężarem oparła się na jego mostku.
Kościste kolano pozbawiło go tchu, lecz nie zwracał na to uwagi- W jego żyłach wciąż
krążył narkotyk. Gdy tylko mógł znowu oddychać, wyrzucił z siebie prawdę, nie zważając na
konsekwencje.
- Byłaś słaba. Umarłaś. Gdybyś nadal tu była, mogłabyś zachować Fionnaway dla siebie.
To zwycięzca bierze łupy. - Uśmiechnął się zawadiacko, z właściwym dla Fairchildów
urokiem. - A zwycięzcą jestem ja.
- Nigdy! - Nachyliła się do jego twarzy, dźgając go w krtań. - Nigdy nie zostawię
Fionnaway ani tobie, ani nikomu z twoich.
Czując ukłucie i spływającą po szyi krew, zrozumiał, że lepiej będzie zamilknąć. Gdyby
jej wzburzenie jeszcze wzrosło, mógłby wkrótce zaśpiewać w anielskim chórze, lub też
spłonąć w piekielnym ogniu.
Z cichym jękiem zamknął oczy i postanowił się uspokoić. Jakoś nie wierzył, by lady
Alanna, nawet pod postacią ducha, miała dość odwagi, by zabić śpiącego człowieka. Jeśli
dopisze mu szczęście, to
10
w ogóle zabraknie jej odwagi, choć powinien przestać prowokować ją swoimi
zgryźliwościami.
Leżąc bez ruchu poczuł, jak nacisk ostrza na jego szyję słabnie. Poruszył się, aby
zniwelować nieco nacisk jej ciała na swoją pierś.
- Co się dzieje?
- Giowa mnie boli. Przytknęła dłoń do jego czoła.
- Nie masz gorączki.
- To dym - zakaszlał żałośnie.
- Rano weź korę wierzbową... - Urwała, jakby przypomniała sobie, że przecież rano on
już nie będzie żył.
- Dlaczego chcesz zabić właśnie mnie? - Odzyskał czucie w palcach stóp. Zgiął je i
niepostrzeżenie zacisnął dłonie. - Mój ojciec jest tutaj od pięciu lat. Dlaczego nie jego?
- Po co mordować człowieka, który i tak umiera? - rzuciła, nie owijając w bawełnę,
zapewne pod wpływem unoszącej się, narkotycznej mgiełki.
- Umiera. - łan przetrawił to słowo i zrozumiał, że jest prawdziwe. Już wcześniej doznał
szoku na widok ojca. Stary Lesłie z trudem trzymał się prosto w pozycji siedzącej. Z jego
płuc wydobywał się bulgot zalegających tam płynów; był tak opuchnięty, że skóra
na czubkach palców schodziła mu płatami, Ian nigdy nie sądził, że ujrzy jednego ze
wspaniałych Fairchildów w takim stanie, a zwłaszcza swojego ojca. Wszechmocnego ojca,
którego okrucieństwo obrosło już legendą. Lecz gdy ten duch, ta kobieta, mówiła o tym z ta-
kim przekonaniem... to dawało do myślenia.
- Skąd o tym wiesz?
- Krążą plotki wśród... aniołów.
Mówiła z przekonaniem. Otworzył oczy i spojrzał na nią. Miała zbyt szerokie usta, jakby
zapraszające mężczyznę, by je zbadał swoimi wargami i przekonał
11
się, czy jej ostry język da się osłodzić namiętnością. Jej za duża, podniszczona suknia
była pomarszczona na wąskiej talii, piersi wypychały kremowy dekolt. Patrzyła na niego
ogniście, wyzywająco.
Niebiańska? Nie. Lady Alanna nie była aniołem. Wiedział, że jeśli ma rację, ona go
zabije, lecz mimo to spytał: - Otrułaś go?
Cofnęła się.
-Nie!
W porządku, uwierzył jej. Lecz...
- Czy ktoś inny zrobił to dla ciebie?
- Nikt nie otruł twego ojca. Umiera, ponieważ... To wahanie przykuło całą jego uwagę.
- Ponieważ?
- Pan Fairchild odwiedził tę część Szkocji przed laty. - Wiedziała o tym bez wątpienia.
- Trzydzieści pięć lat temu. - Trzydzieści pięć lat od chwili, gdy Ian był poczęty. - Chyba
nie chcesz powiedzieć, że wtedy zaraził się chorobą!
- Niczego nie muszę ci mówić. To ja mam nóż w ręku.
Fakt. Jednakże wiedziała lub też podejrzewała coś na temat choroby jego ojca. Pod
nieruchomym spojrzeniem Iana zaczęła się wiercić z poczucia winy.
- Muszę cię zabić. Nie mam wyboru. - Mówiła tak, jakby kłóciła się sama z sobą. - Stary
Fairchild powiedział, że jesteś większym łotrem niż on sam.
Zaskoczony Ian patrzył na nią w milczeniu, a po chwili wybuchnął niekontrolowanym
śmiechem.
- Ciii, - Wydęła dolną wargę jak nadąsane dziecko. - Co cię tak rozbawiło?
- Po prostu... - Nabrał powietrza i znowu parsknął śmiechem. - W życiu nie znałem
nikogo, kto wierzyłby choć w jedno słowo mojego ojca. A teraz to musi być osoba, która z
tego powodu chce mnie zabić.
12
- Ciii. - Oblała się rumieńcem, lecz zerknęła w stronę drzwi. - Ktoś usłyszy.
Widział wyraźnie, że nie lubiła, gdy ktoś się z niej wyśmiewał, jednak nie potrafił się
powstrzymać. Po prostu nie dowierzał. - Mój ojciec to największy kłamca na Wyspach
Brytyjskich - zahuczał - a ty mu wierzysz!
- Cicho bądź!
W jednej chwili jego rozbawienie znikło.
- Jak na ducha bardzo się obawiasz, że ktoś cię złapie. - Śmiech pomógł mu oczyścić
płuca, tchnął weń więcej energii. Jednym szybkim ruchem zrzucił ją z siebie. - A tymczasem
to mnie powinnaś się obawiać.
Zgramołiła się z łóżka. Nóż połeciał gdzieś na podłogę. Odrzucił derkę i stanął na
materacu.
-Jesteś nagi!
Spojrzał na nią z góry i sam się zdziwił, jak mógł pomyśleć, że ta mała, rozsierdzona
cwaniara nie jest stworzeniem z krwi i kości. Teraz wydała się zaszokowana niczym
dziewica, czego raczej nie spodziewał się po kobiecie gotowej dokonać morderstwa. A jednak
siedziała na podłodze z suknią podciągniętą do kolan, odsłaniając kształtne łydki i spoglądała
na jego górującą postać - a także sterczącą erekcję -z wyrazem zdumienia i niesmaku.
- Tak, jestem.
- Jesteś... jesteś...
- Podniecony? - Nie miał nic przeciwko obnażaniu się, lecz jednak trochę za bardzo sobie
folgował, stojąc tak wysoko, podczas gdy dziewczyna siedziała na podłodze. Ostrożnie zszedł
z łóżka, niepewny, jak zachowają się jego mięśnie. - Możesz się podawać za ducha, ale ja nim
nie jestem i z rozkoszą poddam się wszelkim fizycznym żądzom dostępnym mężczyźnie.
13
Cofnęła się, nie zmieniając pozycji.
- Po prostu zdumiałam się, że jakiś Fairchild jest w stanie poddać się fizycznej żądzy.
Co miała na myśli? Co miała na myśJi, szydząc z niego swoim uśmieszkiem?
Rozzłoszczony, rzucił się na nią i zrozumiał, że jednak nie odzyskał jeszcze pełni sił.
Jedno kolano ugięło się pod nim, aż uderzył w krawędź nocnego stolika, który przewrócił się
razem z nim, wywołując raban pośród nocnej ciszy.
Tymczasem ona skuliła się, przetoczyła po podłodze i stanąwszy na nogi, próbowała
pobiec do drzwi.
- Koniec tych zabaw, smarkulo. Wracaj tu natychmiast. - Chwycił jej spódnicę, a po
chwili zorientował się, że trzyma w dłoni kawałek poszarpanej bawełny. Boże, czy ta
dziewczyna nosi szmaty?
Skoczył ponownie, lecz ona zdążyła już pochwycić nóż i obróciła się, by stawić mu
czoło.
- Jeśli się zbliżysz, przysięgam, że wbiję ci go w serce.
Nie była w stanie zamordować go z zimną krwią, wydawała się jednak przestraszona i na
tyle zdesperowana, żeby go teraz zabić. Trzymała nóż jak osoba, która potrafi celnie nim
wymierzyć i rzucić.
- Dobrze, - Uniósł puste dłonie, gdy tymczasem ona wycofała się w stronę drzwi. - Nic
nie zrobię.
- Pewnie, że nie. - Sięgnęła za plecy po klamkę i otworzyła drzwi. - Zostaniesz dokładnie
tam, gdzie jesteś. - Przestępując przez próg, spojrzała nań jeszcze raz, omiatając wzrokiem
jego ciało i zatrzymując się na oczach.
W myślach obiecał sobie - odnajdzie ją. Jakimś sposobem ją odnajdzie. Zadrżała, po
czym trzasnęła drzwiami.
14
Klnąc, chwycił szlafrok, pobiegł do drzwi, otworzył je jednym szarpnięciem i spojrzał w
korytarz. Znikła jak duch, którego udawała. Ruszył korytarzem, wołając służącego i
gospodynię.
- Panie Armstrong! Pani Armstrong! - Wszedł do głównego holu. W całym domu zaczęły
płonąć światła, gdy służba w pośpiechu zrywała się z łóżek. Trzaskały drzwi, słychać było
odgłosy biegających stóp. Ian nasłuchiwał okrzyku, który oznaczałby, że ktoś ją zobaczył, że
lady Alanna wróciła, lecz jego uszu dobiegały jedynie szarpane strzępki rozmów. -
Armstrong! - wrzasnął sfrustrowany.
Służący pośpiesznie biegł korytarzem, naciągając przez głowę koszulę.
- Co się stało, panie Fairchild?
- Widziałem lady Alannę. Czy ktoś inny ją widział?
Pani Armstrong stanęła za mężem w nocnym czepku i szlafroku, za jej plecami zaś
pozostali służący, w różnym stadium wkładania przyodziewku, Ian spostrzegł, jak wymieniają
między sobą spojrzenia.
- Mówię wam, że była w mojej sypialni - powiedział możliwie najbardziej
przekonującym tonem.
Mimo to odpowiedział mu pomruk niedowierzania.
- Upił się - mruknął ktoś.
- Panie, lady Alanny nie ma już wśród nas - powiedział uspokajająco Armstrong. -
Widział pan dziś jej portret i może się panu przyśnił...
- Mówię wam, że była u mnie. - Potrząsnął dłonią, w której trzymał strzępek jej sukni.
Patrzyli, nic z tego nie rozumiejąc.
- Więc to pewnie jej duch - rzekła pani Armstrong. - Zastanawiałam się, kiedy wróci.
15
Mąż odwrócił się do niej. - Nie bądź głupia, kobieto. Tu nie ma żadnego ducha.
- A jeśli jest... - Ian dotknął swojej szyi, po czym wyciągnął poplamione krwią palce - to
duch ten nieźle się sprawił, próbując poderżnąć mi gardło.
Wtem za plecami usłyszał jakieś rzężenie i głośny łomot. Odwróciwszy się, ujrzał ojca,
który leżał rozpostarty na podłodze, prawie nieprzytomny. Gdy Ian podbiegł, usłyszał jego
świszczący głos.
- Nie pozwól, żeby po mnie wróciła. Proszę, ulituj się, nie pozwól jej mnie zabić.
*
Ogromne, niespokojne, potężne morze rozbija się o zachodnie wybrzeże Szkocji. Odnóża
lądu wdzierają się w wodę, próbując chwycić wieczność i przegrywając z nieustającym
naporem fal Wiatr podrywa słoną wodę i niesie ją wysoko, ku wyżynom, gdzie mgiełka unosi
się nad stojącymi skałami, niczym jedwab opinający najpiękniejsze damy. Mężczyźni i kobiety,
obcy w dzikich wzgórzach, zgubili się pośród tej mgły, by nigdy nie wrócić, zaś wokół
torfowych ognisk opowiada się historie o mistycznych stworzeniach, które znajdują szcze-
gólną rozkosz, sprowadzając na manowce przypadkowych podróżnych. W szkockich wyżynach
mieszkają czarodziejki i elfy.
Mówi się, że również wiedźmy.
16
ROZDZIAŁ
- To wiedźma, panie.
Powiew bryzy znad oblanego blaskiem słonecznym morza rozchylał poty peleryny Iana
Fairchilda, idącego w kierunku stajni. Wiatr targał jego włosy, rozwiewał końce apaszki.
- Nie jestem człowiekiem dającym się ponieść wyobraźni, ale zaniedbałbym swoich
obowiązków, gdybym nie powiedział panu, że to zła wiedźma. - Armstrong przebierał szybko
krótkimi nogami, by dotrzymać kroku łanowi. - Na jej widok jęczmień więdnie na polu. Ona
prędzej wywoła kurzajki niż je wyleczy, no i co zrobiła Kenniemu!
Ian rzucił mu spojrzenie.
- Kowalowi?
- Nie inaczej. Rzucił w nią kawałkiem żelaza, bo wiedźmy nienawidzą żelaza, a ona
rzuciła nań przekleństwo. - Doszli do podwórza stajni. - A moja kobieta mówi, że pani
Kennie mówi, że od tamtej pory przestał być prawdziwym mężczyzną.
Ian od razu zrozumiał.
- W miejsce żelaznego pręta ma teraz wygiętą podkowę, co?
Armstrong smutno pokiwał głową.
- Bardzo brzydko wygiętą.
Ian usłyszał jakiś krzyk i po chwili ujrzał dwóch chłopców, którzy z całej siły
przytrzymywali wodze jego konia. Podszedł do nich szybko, chwycił cugle i spojrzał
ogierowi w oczy.
- Jeśli chcesz się siłować, wybierz kogoś swojego wzrostu. Bardzo chętnie służę ci swoją
osobą.
17
2
Koń prychnął i uspokoił się. Chłopcy wgramolili się na ogrodzenie, Ian potarł Tocsina po
pysku.
- Śliczny jesteś. - Szybko wskoczył mu na grzbiet. - Armstrong, pierwszej nocy po
przybyciu do Fion-naway widziałem ducha.
Armstrong zadrżał na wspomnienie o nocnym pojawieniu się lady Alanny.
- Właśnie, a od tamtej pory służące boją się same schodzić do piwnic.
- Miałem do czynienia ze złem od dnia, kiedy zamieszkałem z moim ojcem. Wiem, jak
sobie poradzić ze zwykłą wiedźmą.
- Nie wątpię, panie, lecz musi pan zadbać o jej przychylność. Proszę obiecać, że będzie
pan chował się w domu przed nastaniem zmroku.
- A cóż takiego ona gotuje nocą? - Ian nałożył rękawiczki, ściskając konia kolanami, by
utrzymać nad nim kontrolę.
- Właśnie nocą ona zmienia swoją postać. Przeistacza się z okropnej starej baby w piękną
kobietę, która zniewala wszystkich mężczyzn, jacy na nią spojrzą.
- Niech lepiej trzyma swój zły wzrok z dala od mojej męskości, bo nie będzie miała ze
mnie pożytku jako z niewolnika. Powiedziano mi, że to najlepsza znachorka w Fionnaway,
więc przyjdzie, by ulżyć w cierpieniach memu ojcu.
- A jakiż głupiec wysłałby Anglika do szkockiej wiedźmy? - mruknął Armstrong.
- Cóż - Ian pochylił się w siodle. - To była twoja żona.
Uśmiechnął się, widząc osłupienie Armstronga, potem rzucił jakieś słówko Tocsinowi i
ruszył w drogę. Miał w pamięci dokładne wskazówki dotyczące miej-
18
sca, gdzie znajduje się dom wiedźmy. W głębi serca cieszył się jak człowiek, który
ucieka z więzienia.
Od momentu jego przyjazdu księżyc osiągnął pełnię, potem znowu zbladł. W tym czasie
Leslie Fair-child ogłosił Iana swoim dziedzicem, zaś Ian dokładnie obejrzał każdy skrawek
majątku. Teraz jednak marzył, by znaleźć się z dala od dworu, od bojaźliwej służby, a przede
wszystkim od ojca.
Dla tej chwili zrobiłby wszystko, nawet odwiedziłby wiedźmę.
Jej chatka znajdowała się głęboko w lesie, miała kryty strzechą dach i obrośnięte mchem
ściany. W ogrodzie mieniły się kwiaty, niewielka szopa na skraju polany pełna była drewna
na opał i zadbanych klatek z królikami. Kurczaki dziobały trawę. W palenisku na zewnątrz
trzaskały płonące polana, a z żelaznego kotła unosił się intensywny aromat. Obrzeże studni
wyłożone było kamieniami - może była to magiczna studnia, Ian patrzył na to wszystko i
zastanawiał się, czy może znalazł niewłaściwą chatę w nie tym, co trzeba, lesie.
Wtedy przez otwarte drzwi wyszła wiedźma.
Miała na sobie brunatny samodział. Jej jedno ramię było zdeformowane garbem, a
obwisłe piersi sięgały paska, którym przewiązała grubą talię. Gdy szła, słychać było
pobrzękiwanie zwisających na sznurku wielkiej łyżki oraz niebezpiecznie ostrego widelca,
oraz wielkiego noża, mogącego z łatwością wybebeszyć dorosłego mężczyznę. Jej długie,
suche i siwe włosy przyczepiały się do zielonego mazidła, którym miała wysmarowaną twarz.
Jej twarz. Dobry Boże, wyglądała jak spękana ziemia w czasie suszy. Miała szarą skórę
oraz głębokie zmarszczki między brwiami, przy kącikach ust oraz nad górną wargą.
19
Ian musiał przyznać, że na jej widok męskość każdego mężczyzny musiała więdnąć.
Zdawała się go nie spostrzegać, podchodząc do kotła. Łyżką spróbowała gotującej się
strawy, pokręciła głową, wreszcie otworzyła jeden ze skórzanych woreczków, które zwisały u
jej bioder. Sięgnęła doń, po czym wsypała czegoś do naczynia.
Ian niemalże oczekiwał, iż za chwilę z kotła uniesie się kolorowy dym, który utworzy
jakiś złowieszczy kształt. Tymczasem w powietrzu rozniósł się zapach majeranku.
Zaiste, była złą i przerażającą wiedźmą. Do swojej mikstury dodawała majeranku.
Zeskoczywszy z konia, poprowadził go na ocieniony kawałek trawy.
- Stara kobieto, potrzebuję twej pomocy. Obecność Iana wydawała się jej w najmniejszy
sposób nie przeszkadzać. Rzuciła mu pojedyncze ostre spojrzenie, po czym wzięła
drewnianą miskę z taboretu stojącego przy ogniu i napełniła ją. Ruchem głowy zaprosiła go
do chaty i sama ruszyła do wnętrza, nawet nie sprawdziwszy, czy idzie za nią. Oczywiście
poszedł - śladem wspaniałego zapachu jarzyn i bulionu. Wchodząc przez drzwi, musiał
mocno pochylić głowę.
- Pan z Fionnaway potrzebuje pomocy,
- Nie znam innego człowieka, który mniej zasługuje na pomoc - powiedziała kobieta
skrzeczącym głosem.
łan zmierzył ją ostrym wzrokiem, lecz baba patrzyła mu prosto w oczy, bez cienia strachu
czy poczucia winy.
Widać nie był w stanie jej zastraszyć.
- Albo bardziej potrzebuje pomocy.
- A niby czemu miałabym zrobić to, czego żąda Ian Fairchild?
20
Więc wiedziała, kim on jest.
- Nie wątpię, że słyszałaś plotki na mój temat -odezwał się chłodno. - To chyba
wystarczający powód, by spełnić moją wolę.
- Plotki - prychnęła ze wzgardą. - Plotki. - Postawiła miskę na solidnym, mocno już
podniszczonym stole. - Jedz - rozkazała.
Nie mógł jeść. Przez ostatni tydzień nieustannie doglądał Lesliego, posilając się jedynie z
rzadka, w wolnych chwilach. A teraz zapach jedzenia wywołał skurcze w jego żołądku. Zdjął
skórzane rękawice do konnej jazdy, położył je na stole, usiadł na taborecie i ujął łyżkę.
Dyskretnie zanurzył ją w misce. Wyglądało to na potrawkę.
Wiedźma stała w cieniu w narożniku izby, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
- Jedz! Jedz i na zawsze zostań moim niewolnikiem.
Zrobił sztuczkę, jakiej nauczył się jeszcze w dzieciństwie - spojrzał na nią, tracąc ostrość
widzenia. Widział wyraźniej, gdy obserwował więcej niż jedynie fi-zyczność. Zorientował
się, że ta kobieta kłamie. Każdy jej oddech, każdy ruch był nasycony kłamstwem.
Ważniejsze było jednak to, że przynajmniej dzisiaj nie miała intencji, by go zabić.
- Jeśli nie będziesz moim niewolnikiem, po prostu najedz się - rzekła. - Wychudzony
jesteś jak wilk, a co to za przyjemność siedzieć z wilkiem pod jednym dachem.
Spróbował strawy, przesyconej ziołami i czosnkiem. Nabrał kolejną łyżkę. Smak
przekonał go o jednym - ta wiedźma powinna sprawować pieczę nad kuchnią we dworze, a
nie kryć się w leśnej chacie. Jedzenie w Fionnaway pozostawiało wiele do życzenia.
21
-Dobre.
Uśmiechnęła się. Jakież to zaklęcie musiała rzucić, pomyślał, by zachować wszystkie
zęby - białe, mocne i młode.
- Jest zaczarowane - odpowiedziała. Zdjęła z półki mały tobołek i rzuciła mu.
Rozwinął szmatkę i znałazł płaski kawałek chleba. Odłamał cząstkę, zanurzył w sosie i
gryzł w zamyśleniu. Poczuł na języku przyjemny, orzechowy smak.
- To prawda - zgodził się.
Wiedźma przeszła do drugiego narożnika izby, wzięła tłuczek i moździerz z półki, na
której stały przeróżne torby i słoje, a także luźne łiście. Przyciskając naczynie do brzucha,
zaczęła miarowo pocierać kamieniem o kamień, pozwalając mu spokojnie jeść.
Gdy zaspokoił pierwszy głód, odsunął miskę i rozejrzał się po izbie. Wijące się róże
skłaniały swe kwiaty ku oknom. Na środku przeciwległej ściany stała pięknie rzeźbiona
komoda. W jednym z narożników wisiała zrobiona ze sznura i kijków koja, pokryta
luksusowymi futrami. Było to niezwykle wygodne leże także dla wielkiego kota, który
posapywał w miejscu, gdzie padało światło. Teraz otworzył jedno oko i obrzucił Iana
pogardliwym, pozbawionym wszelkiego zainteresowania spojrzeniem, po czym przeciągnął
się i wrócił do przerwanej drzemki.
Ian starannie otarł brodę chusteczką, żałując, że nie zabrał na tę wyprawę służącego.
Zresztą angielscy słudzy nie bardzo lubili wyprawy do Szkocji.
- Pojedziesz ze mną do Fionnaway?
Uważnie postawiła moździerz na półce, po czym podeszła do stołu, by zabrać miskę.
- Co miałabym zrobić panu Fairchildowi?
- Chcę, żebyś ulżyła mu w cierpieniu.
22
- Chcesz, abym go wyleczyła? - Spojrzała na niego nieruchomym wzrokiem wędrownego
sokoła.
- Jeśli potrafisz, ale Bóg położył mu już swoją ciężką dłoń na karku...
- Raczej diabeł. - Wiedźma zakryła dłonią usta, jakby pożałowała tych słów. - Wiesz, co
święty Piotr uczyni z panem Fairchildem, gdy go zobaczy?
łan domyślał się, co może wtedy nastąpić, lecz nie do końca wierzył, że wiedźmie
wystarczy odwagi, by ubrać to w słowa.
- Otworzy zapadnię i spuści go prosto do piekła. -Uderzyła się pięścią w pierś. - W twoim
ojcu rozpoznaję jednego z demonów Belzebuba, bo sama jestem zła do szpiku kości.
- Jestem przerażony.
- Powinieneś być. - W tej chwili zrozumiała, że on sobie z niej żartuje. - Słyszałeś, co
zrobiłam z kowalem? - spytała złowieszczo.
- Z Kennie Węgorzem? Kiwnęła głową, zacierając dłonie.
- Kiedyś nazywali go Kennie Kozioł.
- Słyszałem tę historię. - Rozsiadł się niedbale, jakby był śmiertelnie znudzony. - To już
najgorsze, co potrafisz zrobić?
Popatrzyła nań ze złością.
- Mogę zmniejszyć twoją męskość do takich rozmiarów, że będziesz musiał sobie tam
zawiązać czerwoną włóczkę, aby to odnaleźć.
Mimowolnie się roześmiał.
- Kiedy zawitasz we dworze, będziesz bardzo mile widzianym komikiem. - Wiedźma
była zbyt zepsuta przez mężczyzn, którzy czołgali się przed nią w obawie przed utratą swej
męskości. Postanowił zaryzykować, przeciwstawić się jej czarom i wymusić swoją wolę jako
pan tych włości. - Pojedziesz tam ze mną.
23
Kobieta splotła dłonie pod długimi rękawami. Nie chciała go słuchać. Ani z nim walczyć.
Wiedźma czy nie, musiała przegrać.
- Tak - rzekła gderliwie. - Pojadę. Ale czemu dopiero teraz szukasz pomocy? On choruje
od twego przyjazdu, a nawet i wcześniej.
- Owszem, lecz teraz krzyczy, widzi rzeczy, których nie ma, boi się.
Słuchała go ponuro, Ian teraz zrozumiał, dlaczego pani Armstrong doradziła mu, aby tu
przyjechał. Może ta wiedźma była zła, lecz jej zainteresowanie go uspokoiło.
- Lekarz z Edynburga, który badał ojca, nigdy nie zaobserwował tej jego męki. Zostawił
butelkę laudanum oraz zalecenie, by zapewnić mu wszelkie wygody... do samego końca.
Podeszła do łodyg uschniętych ziół, które zwisały z krokwi, mocno szarpnęła jedną.
Obsypały ją suche liście. Skruszyła kilka listków w dłoni i powąchała z namysłem.
- Gdyby pan Fairchild umarł, pewnie ty byłbyś nowym dziedzicem.
- Będę nowym dziedzicem. - Zwalczył instynkt, ukrył pragnienia pod skórą i w
zakamarkach swego umysłu. Życzył sobie śmierci ojca. Pragnął, by nastąpił dzień, kiedy nie
będzie wyśmiewany, wyzwoli się od okrucieństwa, rozdzierania duszy, którego tak sprawnie
dokonywał Leslie.
A wtedy... wtedy Fionnaway będzie jego. Ona jakby czytała w jego myślach.
- A co z dobrą i słodką lady Alanną? - spytała.
W jej głosie zadrgała jakaś pełna żalu emocja, osobiste zainteresowanie, którego nie był
w stanie pojąć. Dało mu to pewną przewagę, gdyż w końcu mężczyzna taki jak Ian wyostrzał
wszystkie swoje zmysły
24
w poszukiwaniu czegoś więcej poza dalszym istnieniem.
- Lady Alanna? - Oglądał sobie paznokcie. - Ona się nie liczy.
- Czyżby? - Niezwykle zainteresowanie staruchy jeszcze bardziej wzrosło. - A czyż
chłopi o niej nie mówią? Czyż rybacy ci o niej nie opowiadali? Służący nie snuli o niej
opowieści, a wszyscy ze łzami w oczach?
Miała rację. Mieszkańcy Fionnaway pragnęli powrotu swej pani i żyli tą nadzieją. Jakby
opowiadanie tych historii mogło ją przywrócić. Co gorsza, zachowywali się tak, jakby to on
sam mógł ją przywrócić, naprawić niesprawiedliwość. On, Ian, w połowie krew z krwi
Fairchildów, skażony tym pochodzeniem.
- Czy nie widziałeś ducha? - szepnęła stara kobieta. Powoli uniósł na nią wzrok. Duch
lady Alanny.
Nie, nie widział ducha. Widział właśnie ją. Jako dowód miał ranę na swoim gardle. Była
w jego sypialni, drwiła z niego, groziła mu, chciała go zabić... tylko dlaczego? Bo pragnęła
odzyskać swoje dziedzictwo.
Ian nie wiedział, gdzie lady Alanna się ukryła. Miał jedynie świadomość, że stanowi
zagrożenie dla niego i dla obszarów pustki w jego duszy.
Wiedźma czytała jego myśli i wyraziła je z przedziwną precyzją.
- Ona żyje.
- Jeśli nawet, to co? Opuściła swój majątek.
- Nie, to nie tak! Gdybyś wiedział, dlaczego odeszła...
- Więc mi powiedz. Dlaczego uciekła? Wiedźma zbliżyła swoją brzydką twarz do jego
twarzy. Poczuł bijącą od niej woń mięty.
- Tb przez twojego ojca, panie Fairchild. Przez twojego ojca.
25
- Nie mów do mnie panie Fairchild - odpad. - Tak się nazywa mój ojciec. Ja jestem łan.
Wycofała się w ciemny róg izby, położyła miętę na półce.
- Lady Alanna również nie chciała tak się nazywać. - Wzięła tłuczek z moździerzem i
zdziwiona spojrzała na roztarte liście, jakby zapomniała, że już się nimi zajęła. - Twój ojciec
ogłosił, że uczyni z niej swoją żonę.
Ian z trudem ukrył zdumienie. - Ojciec? Chciał się ożenić z łady Alanną?
- To dziedziczka. - Opróżniła zawartość moździerza do skórzanego woreczka, rozsypując
część na ziemię. Jej dłonie drżały, patrzyła na nie, jakby to były dłonie obcej osoby. - Jako
mąż miałby pełną władzę nad nią i jej majątkiem.
- On był... jest... jej opiekunem. Już miał pełną władzę nad jej majątkiem. - Nakłanianie
do ślubu nieletniej dziewczyny, powierzonej jego opiece było najniższym postępkiem, na jaki
mógł się zdobyć mężczyzna, Ian nie spodziewał się po ojcu niczego innego.
- Lecz ona, choć jeszcze dziecko, nie miała dla niego szacunku i okazywała mu to. Jej
ludzie naśladowali takie postępowanie, więc pan Fairchild zorientował się, że traci kontrolę.
Więc pomyślał, że jeśli zaciągnie ją do łoża...
To był smutny widok, że nawet kobieta tak brzydka jak ta wiedźma trzęsła się z
obrzydzenia na myśl o Lesliem, lecz łan ją rozumiał. W osobie jego ojca było coś
odpychającego, coś, co z biegiem lat stawało się coraz bardziej obrzydliwe.
- Ile ona miała lat?
- Była piętnastoletnią dziewczyną, gdy zmarł jej ojciec. Leslie przybył w przeddzień jej
szesnastych
26
urodzin. - Wiedźma objęła się i rozcierała ramiona, podając fakty cichym, miękkim
głosem, zupełnie niepodobnym do skrzeczącego charkotu, jakim mówiła wcześniej. - Miał ją
pojąć za żonę w dniu jej siedemnastych urodzin. Z rozmysłem pochylił się do przodu.
- Nie ma jej od czterech lat.
- Tak, od czterech.
Powoli się odsunął, opierając łokcie na blacie za swoimi plecami. Próbował przyjąć
niedbałą pozycję.
- Cztery lata. - Jakkolwiek by liczył, siedemnaście i cztery dawało w wyniku dwadzieścia
jeden.
- Szlachetna lady Alanna stwierdziła, że odmówi panu Fairchildowi przed ołtarzem,
postanowił więc zapewnić sobie jej zgodę - rzekła wiedźma, nieświadoma kierunku, w jakim
podążały jego myśli.
Wciąż zaskoczony faktem, że lady Alanna wkrótce osiągnie pełnoletność, z trudem
usiłował pojąć słowa wiedźmy.
- Zgwałcił ją?
- Niezupełnie. - Uśmiechnęła się z satysfakcją. - Twój ojciec okazał się kiepskim
ogierem.
Przypuszczał, że wkrótce lady Alanna wyłoni się z ukrycia, by wyrzucić Fairchildow ze
swojej ziemi, zaś on nie będzie w stanie jej powstrzymać.
- Czy ty przyczyniłaś się do tego, babciu? - rzucił drwiąco, wściekły z powodu takiego
obrotu zdarzeń.
Wydawała się zaskoczona, lecz po chwili obdarzyła go prawdziwym uśmiechem.
- Owszem. Tak było.
Nie kłamała. Założył nogę na nogę.
- Nie wyjdzie ci na zdrowie, synku, jeśli wiedźma z Fairchild zdecyduje się obrać ze
skórki wasze rodzinne jabłuszka - rzekła wesoło.
27
W jednej chwili była groźna, w następnej wydawała się jedynie obrzydliwą staruchą,
która wie więcej, niż chce powiedzieć,
- Gdzie jest teraz lady Alanna? - zapytał ostro.
- Nie wiem.
- Chodź tutaj. - Posłuchała go, zresztą wiedział, że go posłucha. Gdy mówił takim tonem,
każdy wykonywał jego polecenia. Wyciągnął przed siebie rękę, aby promienie słońca padły
na pierścień. Jej cichy okrzyk zachwytu sprawił mu niepomierną satysfakcję. - Piękny, co?
Obrócił go, aby filigranowe srebrne zdobienia odbiły się w świetle. Jednakże sam kamień
nie odbijał promieni słońca - morski opal tworzył własny blask głęboko w swoim wnętrzu.
Wiedźma patrzyła nań jak zahipnotyzowana.
- Dotknij go - rozkazał.
Wyciągnęła starcze palce w kierunku kamienia.
- Chcesz tego - powiedział cicho. - On cię woła. -Gdy dotknie kamienia, dowie się o niej
o wiele więcej...
Słońce padło na szarą dłoń. Skupiła wzrok, i wtedy jakby wróciła jej zdolność logicznego
myślenia. Odskoczyła do tyłu.
- O nie, drogi chłopcze. Mieszkam tu całe życie. Myślisz, że nie znam legendy o morskim
opału*? Chociaż dziwię się, skąd ty się o tym dowiedziałeś. Dlaczego sądzisz, że możesz
użyć tej mocy? I skąd masz ten pierścień?
- Należał do mojej matki. - Odpowiedział na ostatnie pytanie, nie mając zamiaru
odpowiadać na pozostałe. Wiedźma miała silną wolę, będzie więc musiał wykorzystać całą
swoją przebiegłość, aby wydobyć na światło dzienne tajemnicę lady Alanny, zanim zupełnie
straci Fionnaway.
28
Lady Alanna i wiedźma będą mieć kłopoty.
A jednak starucha nie okazywała strachu. Wrzucając listki do moździerza, śmiało
spojrzała mu prosto w oczy.
- Jak możesz żyć ze świadomością, że odziedziczysz ziemię i majątek tej kochanej,
słodkiej dziewczyny?
Nie będzie mógł z tym żyć, jeśli nie wykaże się ostrożnością.
- Jestem milszy niż angielskie sępy.
- A czy sam nie jesteś angielskim sępem? - spytała z silnym szkockim akcentem, którego
przedtem nie zauważył.
Nie chciał wyjawiać prawdy, lecz dawno temu ślubował, że nigdy nie będzie się
wstydził.
- Rodzina mojej matki mieszkała tu od zawsze.
Tłuczek nieprzyjemnie zagrzechotał w moździerzu, Ian zadrżał, słysząc ten dźwięk,
przypominający skrobanie paznokciami po krzemieniu. Starucha znowu spojrzała na jego
pierścień.
Nie zdążyła jednak zadać pytania, bo on pierwszy się odezwał.
- Będę kochał tę ziemię i tych ludzi, babciu.
- Mówisz, że będziesz ich kochał? - Bezczelnie prychnęła. - Tak samo jak Leslie?
Nałożysz na chłopów podatki za zboże, które nie wyrosło? Zażądasz, by dzieciaki szukały w
podmorskich jaskiniach cennych kamieni, których i tak tam nie ma? Będziesz szukał
sposobności, by zniszczyć ziemię i plaże dla głupiego kaprysu?
- Czy tego się spodziewasz?
- Oczywiście - mruknęła, odsuwając kosmyk nieuczesanych, siwych włosów, który wisiał
nad jej prawym okiem. - Pan Fairchild nie ma więcej honoru niż zwykły cap. Ty pewnie tak
samo.
29
- Pewnie. - Uśmiechnął się do niej, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległo się lekkie
stuknięcie w zewnętrzną ścianę chaty. Oboje odwrócili głowy.
- Pani wiedźmo? - zapytał cichy głos. Ian rozpoznał go.
- Pani wiedźmo, przepraszam, czy jest pani w domu?
Ian obrócił się gwałtownie i obrzucił złą staruchę ostrym spojrzeniem.
- Wilda? - Chwycił wiedźmę za ramiona, po czym odsunął ją na bok i wyszedł przed
chatę. - Wilda, co ty tu robisz?
Wilda, złotowłosa, niewinnie wyglądająca, o słodkiej buzi dziewczyna podskoczyła z
lekkim okrzykiem, jakby Ian miał w zwyczaju ją bić.
- Ian! A co ty tu robisz?
- Ja pierwszy spytałem.
- Ale ja nigdy bym nie pomyślała, że cię tu spotkam. To znaczy, nie wyobrażam sobie,
żebyś przychodził po coś do wiedźmy, bo ci przed domem rosną muchomory albo masz za
wysoki głos, albo coś takiego. Bo wcale nie jest za wysoki, to znaczy twój głos. Jest miły,
naprawdę podoba mi się jego brzmienie, nawet gdy się na mnie złościsz. - Wilda patrzyła na
niego spod ronda kapelusza do konnej jazdy. - Bo chyba teraz jesteś na mnie zły?
- I to bardzo. - W pełni panował nad brzmieniem głosu, który tak chwaliła. Z Wildą
należało od razu postępować stanowczo, bo w przeciwnym razie zaczynała mówić, i to z dużą
dozą zdrowego rozsądku. - Po co tu przyjechałaś? Kto ci powiedział o tym miejscu?
- Słyszałam, jak moja służąca rozmawia z panią Armstrong o wiedźmie. Wiesz, to bardzo
dobra służąca. Kiedy mnie tu przywiozłeś, nie spodziewałam
30
się, że będę mieć dobrą służącą. No bo one ciągle podają owsiankę i do tego zimną. -
Wilda aż wzdrygnęła się w swoim świetnie uszytym kostiumie do konnej jazdy, który jeszcze
bardziej uwydatniał jej szafirowe oczy. -I myślę, że kraj, gdzie nie ma nawet porządnego lata,
jest bardzo zacofany, ale służba jest dla mnie wspaniała. W rzeczy samej wszyscy są dla mnie
cudowni. - Uśmiechnęła się do wiedźmy. - Nie sądzi pani, że ludzie są tu cudowni?
Gdy lan odwrócił się do starej kobiety, ujrzał na jej twarzy to samo zdumienie, jakie
malowało się na obliczach wszystkich ludzi, po raz pierwszy słuchających paplaniny Wildy.
- Cudowni - wymamrotała. Wilda z satysfakcją kiwnęła głową.
- Chciałam z panią porozmawiać, ale nie mogę, gdy jest tu Ian. To babskie sprawy, a wie
pani, jak mężczyźni nie cierpią babskich tematów. Mama mówi, że większość mężczyzn
obawia się, iż kobiety są od nich mądrzejsze, ale ja tego nie stwierdziłam. Większość
mężczyzn, jakich znam, uważa się za mądrzejszych ode mnie, co jest głupie, bo większość
mężczyzn to głupcy, którzy nie umieją nawet spojrzeć ponad piersi dziewczyny, na jej twarz,
a już w ogóle nie są w stanie ocenić jej inteligencji. Nie uważa pani?
Brudna, brzydka, obrzydliwa wiedźma spoglądała zaskoczona to na Iana, to na Wildę.
Ian już widział takie reakcje. Nie wiedziała, czy Wilda mówi poważnie, czy też stroi
sobie z niej żarty, a on nie był teraz w nastroju do udzielania wyjaśnień.
- Wilda - powiedział. - Widzisz mojego konia? Rozejrzała się po podwórzu, aż zobaczyła
rumaka,
który pasł się spokojnie w cieniu lasu.
31
- O - uśmiechnęła się - Tocsin. Więc tak tu się dostałeś?
- Owszem. - Ujął ją za ramię. - A ty?
- Przyjechałam. - Skinęła głową. Piórko na jej kapeluszu smagnęło go po twarzy.
- Gdzie twój koń?
- Zostawiłam go tam... - Pokazała palcem, lecz po chwili opuściła go. - To znaczy,
wydawało mi się, że tam go zostawiłam. - Uwiązałaś go?
Zakryła dłonią usta.
- Musisz pamiętać, by zawsze uwiązać konia -zwrócił jej delikatnie uwagę, tak jak czynił
to już wielokrotnie w przeszłości.
- Tak, Ian.
- Zabiorę cię z powrotem do Fionnaway. - Popchnął ją w kierunku Tocsina. - No, idź.
Muszę skończyć moją sprawę z wiedźmą. - Odczekał, aż Wilda znajdzie się poza zasięgiem
głosu. - Kobieto - odezwał się cicho - jeśli kiedykolwiek skrzywdzisz Wildę, przekonasz się,
że plotki o mnie są prawdziwe.
Patrzyła na niego z rozchylonymi ustami.
- Jakie plotki?
- O tym, że trzeba się ze mną liczyć.
- A co ty zrobisz, gdy się dowiesz, że plotki są prawdziwe? - rzekła przez zaciśnięte żeby.
- Które plotki?
- O powrocie prawowitej dziedziczki. Doszli do sedna sprawy.
- Jeśli wiesz coś, co może zaszkodzić moim roszczeniom do Fionnaway, musisz mi to
wyznać. PaJenie czarownic na stosie to stara i powszechnie szanowana tradycja, która dla
wiedźmy jest naprawdę bolesna. - Gdy stał nad nią, z błękitnego nieba zabrzmiał grom.
Żadne inne słowa Iana nie wystraszyły wiedźmy, lecz groźba spalenia podziałała na jej
wyobraźnię.
32
Pojękując, skuliła się w sobie, a on zastanawiał się z goryczą, czy to dziedzictwo
Fairchildów spowodowało, że tak sprawnie sterroryzował starą kobietę.
Lecz, do licha, zasłużyła na to, wysuwając te insynuacje o prawowitej dziedziczce.
Gdyby nie nagłe pojawienie się Wildy, już teraz wyjaśniłby tę sprawę do końca. Zamiast tego
jedynie patrzył groźnie prosto w oczy wiedźmy... Były duże, tak duże, że wdarł się w ich
głębię i zobaczył samotną duszę.
Wiedźma? Nie. Nie wierzył w czarownice. Ucieleśnienie zła? Była czupurna,
przestraszona i zdeterminowana, lecz jeśli to czyniło z niej złego ducha, to Ian powinien być
przywiązany razem z nią do tego samego pala.
Gdy tak zespoleni jakąś niesamowitą fascynacją, patrzyli na siebie, w pewnej chwili
łanem owładnęło tajemnicze uczucie. Tu było coś specyficznego, coś znajomego... Mógłby
przysiąc, że już kiedyś spoglądał w te oczy.
Gdyby tylko mógł zobaczyć tę kobietę taką, jaką była naprawdę, bez maski starczego
wieku i niego-dziwości, wtedy odkryłby prawdę. Z wysiłkiem przedzierał się przez warstwy
masek, by poznać jej prawdziwe wnętrze.
Był już tak blisko...
- Ian - zawołała Wilda. - Tocsin nie pozwala się dosiąść.
Wiedźma zamrugała i odgrodziła się szczelną zasłoną.
Ian zrobił krok w tył, uwolnił się z chwilowego oczarowania i zatoczył, jakby pił bez
przerwy przez trzy dni. Ten zawrót głowy był bardzo przyjemny, lecz wprawiał go w
dezorientację i złość.
- Ian! - wrzasnęła Wilda.
Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, jak Wilda podskakuje z jedną stopą w strzemieniu,
trzymając obu-
33
racz za siodło. Bez namysłu zostawił starą kobietę i jej tajemnicę.
- Wilda, nie dasz sobie rady z dużym rumakiem! -Chwycił cugle i natychmiast osadził
konia. Odsunął Wildę na bok, dosiadł wierzchowca, po czym wyciągnął do niej rękę.
Spokojnie podała mu dłoń. Skórzane siodło zaskrzypiało, gdy usiadła na nim bokiem,
przed łanem. Dopiero wtedy pozwolił sobie znowu zwrócić się do wiedźmy, stojącej koło
chaty.
- Przyślę kogoś, żeby cię przywiózł do Fionnaway - powiedział, zbliżając się.
Pochyliła głowę. - Sama przyjdę - rzekła cicho. Zawahał się. Czy powinien jej zaufać?
Lecz dokąd miałaby pójść?
- Tylko nie zgub drogi.
Jego ostrzeżenie zawisło w powietrzu, podobnie jak prostoduszne pożegnanie Wildy.
Wiedźma wyprostowała się powoli. Stając w promieniach czerwcowego słońca,
obserwowała, jak łan i jego dziwna pasażerka odjeżdżają.
Wtedy zaczęła się metamorfoza. Kręgosłup wyprostował się niczym hartowany miecz
młodości. Gwałtownym ruchem odrzuciła włosy do tyłu i zakaszlała, gdy spowił ją obłok
szarego popiołu. W y -rzuciła spod szaty poduszki i mocniej zacisnęła pasek wokół szczupłej
talii. Jednym ruchem ramion strąciła wełniany garb, zaś rąbkiem materiału starła z twarzy
tłustą pomadę. Była jak delikatny motyl, który uciekł z ograniczającego go ciasnego kokonu,
motyl, który rozpostarł skrzydła i lekko zawirował.
Jak przystało na wiedźmę, która umiała zmieniać postać rzeczy, sama przekształciła się w
młodą kobietę. Miała na sobie wełniane, szorstkie ubranie wiejskiej dziewczyny, naszyjnik z
wypolerowanych
34
kamieni, oznaczonych runicznym pismem. Mieszkała w ruderze pośród drzew, lecz
jedynie głupiec nie byłby w stanie jej rozpoznać. Nie przejrzał jej przez przebranie, jednak
ona wcale nie uważała lana za głupca. To byłby poważny błąd.
Jego pożegnalne słowa zaniepokoiły ją, podobnie jak siła, z którą wyrażał swoje intencje.
Kot wyszedł z chaty, pocierając łapki. Bez zastanowienia wzięła go na ręce i podrapała po
szyi.
- On jest sprytny, Whisky - rzekła do zwierzęcia. - Sprytniejszy od swego ojca. I
uprzejmy. - Uniosła kota wyżej, zaglądając mu w złociste oczy. - Bardziej uprzejmy niż
ojciec, ale to oczywiste. I przystojny... najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek
widziałam. To oczywiste, że przyciąga kobiety, piękne, wygadane kobiety, podobnie jak oset
przyciąga pszczoły. - Whisky zaczął niecierpliwie poruszać łapami, więc postawiła go na
ziemi. - Teraz pozostaje tylko sprawdzić, czy jest równie sprytny jak wiedźma z Fionnaway?
Czy jest tak sprytny jak lady Alanna?
ROZDZIAŁ
- Och, ależ ona brzydka. - Siedząca w siodle przed łanem Wilda aż się zatrzęsła. - Nie
wiem, czy potrafiłabym z nią rozmawiać, nie wlepiając w nią wzroku, a przecież mama
mówi, że gapienie się jest niegrzeczne, no ale ja po prostu muszę się na niektórych gapić. To
znaczy, moje oczy same się ku nim kie-
35
3
rują, a gdy próbuję odwrócić wzrok, czuję się zmieszana, więc znowu się patrzę i
wlepiam ślepia. Oczywiście, gdyby zmylą sobie z twarzy tę masę brudu, wyglądałaby o wiele
lepiej.
Ogarnięty wirem nielogiczności, jaka emanowała ze słów Wildy, Ian spytał: - Twoja
matka?
- Nie, ta wiedźma! Przecież to o niej rozmawialiśmy, prawda?
- Oczywiście. - Kilka chwil temu. Westchnęła poirytowana.
- Wiedźmy są przerażające, nie uważasz? Zawsze się ich bałam, choć mama mówiła, że
ich nie ma, ale gdyby w majątku Fairchildów mieszkała wiedźma, na pewno nie pokazałaby
się mamie na oczy, prawda? Przecież to nie miałoby sensu, tak podejść i po prostu powiedzieć
"Jestem wiedźmą", bo mama by jej nie uwierzyła, a gdyby nawet, nie pozwoliłaby wiedźmie
tam mieszkać, a ja nie potrafię sobie wyobrazić, że wiedźma przeciwstawia się mamie, a ty?
Nie wiedział, czy powinien potrząsnąć Wildą, aby przestała szczebiotać, czy też uciec tak
daleko, żeby nie musiał jej dłużej słuchać. Była jednak jego kuzynką, wciąż panną, a miała
już dwadzieścia dziewięć lat. Przywiózł ją do tego barbarzyńskiego kraju, gdzie ludzie mówili
niezrozumiale po angielsku, jadali mieszankę owczych płucek, serc i wątróbki z nieśmiertelną
owsianką i gotowanymi flakami zarżniętych zwierząt. Dla nich to był przysmak. Dla niego
obrzydlistwo.
- Ian, czy ty mnie słuchasz? - spytała niecierpliwie. Zmuszając się do cierpliwości,
skierował konia
pod górkę, w stronę majątku.
- Oczywiście, Wildo. Zawsze cię słucham. Odwróciła się i podniosła na niego wzrok.
Miała
niewinną twarzyczkę i szeroko otwarte, błękitne
36
oczy. Wtem słodki uśmiech przeistoczył ją z głupiutkiej szczebiotki w jedną z
najpiękniejszych kobiet cywilizowanego świata, posiadającą wrodzony kusiciełski urok
Heleny Trojańskiej - lub też Fair-childów z Sussex, skąd faktycznie pochodziła jej rodzina.
Poklepała Iana po ramieniu, którym ją obejmował.
- Tb właśnie mi się w tobie podoba - wyznała. -Przy tobie nigdy nie czuję się głupia.
Spojrzał prosto w oczy tej naturalnie dobrej kobiety. Kochała go, traktowała tak, jakby
się niczym nie różnił od innych, i właśnie za tę normalność gotów byłby zrobić dla niej o
wiele więcej niż tylko wysłuchiwać tej paplaniny.
- Tylko idiota mógłby pomyśleć, że jesteś głupia, Wildo. A mnie nikt idiotą nie nazywa.
- Tak, z wyjątkiem twego ojca, ale on cię nazywa bardzo różnie.
Zesztywniał. Stara rana zawsze łatwo zaczynała krwawić.
- Biedak, usiłuje pokazać, że jest lepszy od ciebie - zachichotała.
Odwróciła się znowu przodem do kierunku jazdy, pocierając palcem perlisty kamień na
jego pierścieniu. Poczuł znajome ciepło, które zawsze kojarzyło mu się z Wildą. Wcale nie
była głupia, lecz po prostu nieuczona, a pomimo starannego wychowania - naiwna aż do
granic absurdu. Z powodu jej zdumiewającego afektu skierowanego ku jego osobie, gotów
był ją chronić przed każdym zagrożeniem. Dlatego też spytał ostro:
- Co ty robiłaś w chacie czarownicy?
- No, był taki piękny poranek, więc pomyślałam sobie, że wybiorę się na przejażdżkę, bo
jest już prawie ciepło, chociaż muszę ci powiedzieć, że mam sto-
37
py jak dwa sople lodu, bo ty trzymasz nogi w strzemionach, a moje zwisają bezwładnie.
- Wildo, czego chciałaś od wiedźmy?
- Koń, jakiego dali mi w stajni, był ładny, to w zasadzie była klacz, więc tym bardziej się
dziwię, że sobie poszła. Myślisz, że nic się jej nie stanie? - Wilda umilkła, co było jak na nią
zjawiskiem niezwykłym, bo normalnie szczebiotała bez ustanku.
On jednak odpowiedział cierpliwie:
- Ten koń został wybrany specjalnie dla ciebie, bo on zawsze wraca sam do domu. -
Wskazał widoczną w oddali stajnię. - Na pewno już tam jest. - łanowi zostało niewiele czasu,
by dokończyć śledztwo, zaś przy Wildzie nawet odrobina czasu zdarzała się dość rzadko. -
Mów mi zaraz, o czym chciałaś rozmawiać z wiedźmą?
Usiadła mocniej w siodle, jednym palcem wodząc po zdobnej lamówce spódnicy.
- Coś od niej chciałam.
- Od wiedźmy?
- A któż inny mógłby mi to dać? - Zaczęła machać nogą w przód i w tył, wywołując lekki
niepokój Toc-sina. - Potrzebne mi zaklęcie.
Ian uspokoił zwierzę, klepiąc je w szyję. -Na co?
- Nie mogę ci powiedzieć! Bo to zepsuje czary! Miał nadzieję, że wiedźma pomoże ojcu
na tyle, by
zrekompensować kłopoty, jakie wywołuje.
- Wiedźma nie ma żadnej czarodziejskiej mocy.
- Nieprawda! - Znowu odwróciła się, żeby na niego popatrzyć. - Nie słyszałeś o kowalu
Kennie?
Przetarł oczy. - Niezliczoną ilość razy.
- A widzisz! - stwierdziła triumfalnie.
- Kto ci o tym powiedział? Wydęła kształtne usta. - Nikt.
38
- Więc jak się dowiedziałaś o wiedźmie?
- Moja służąca i pani Armstrong coś o niej szeptały. - Rozjaśniła się. - Mam monetę.
Mogłam ją poprosić, żeby mi powróżyła.
- Wiedźma. Owszem, mogłaś, ale to raczej domena Cyganek, moja droga. - Na dźwięk
kopyt Tocsi-na na żwirze przed stajnią jeden ze stajennych wystawił głowę przez drzwi i
uśmiechnął się, ukazując szeroką szczelinę między przednimi zębami, Ian odpowiedział mu
skinieniem głowy.
- Wildo - rzekł cicho - posłuchaj mnie. Wędrowanie po lesie jest niebezpieczne, a już tym
bardziej szukanie w nim czarownicy. Może i nie posiada ona czarodziejskiej mocy, ale to
cwana starucha i mogłaby cię wykorzystać do niecnych celów. Musisz mi obiecać, że już do
niej nie pójdziesz.
- Ależ łan...
- Obiecaj mi, Wildo.
Zatrzymał konia, zaś ona jęknęła boleśnie.
- W przeciwnym razie odeślę cię do majątku Fair-childów. - Była to ciężka, okrutna
groźba, ale dobrze wiedział, że kłopoty często same znajdowały Wildę, wcale nie musiała ich
szukać, - Kuzynko.
Tak jak przypuszczał, skapitulowała.
- Dobrze, obiecuję, że więcej nie pojadę jej szukać. Ale ty jesteś wstrętny, Ian. - Zanim
jeszcze stajenny zdołał pochwycić cugle i przytrzymać Tocsina, ześliznęła się z siodła na
pachołek. - I już cię wcale nie lubię.
Mówiąc to, odeszła gniewnie. Chłopak stajenny popatrzył za nią z uśmiechem. -Nie
widziałem słodszej dziewczyny.
- Tak - rzekł Ian, zsiadając z konia - jest słodka.
- Więc wrócił pan! - Chłopak pogratulował łanowi. - To dobrze wyrwać się ze szponów
wiedźmy.
39
- Tu się z tobą zgodzę, Shanley. - Ian poluzował apaszkę, pogniecioną po całym dniu w
siodle. -Masz na imię Shanley, prawda?
- Tak, panie - odparł chłopak, nie spuszczając wzroku z wierzchowca.
- Jesteś jednym z synów Armstronga? Shanley ponownie skinął głową.
- Tak, proszę pana. - Ostrożnie przysunął się do końskiego łba.
- Gdy zobaczysz się z ojcem, uspokój go, że wszystkie męskie organy mam w
najlepszym porządku.
- Nie ośmieliłby się spytać!
- Nie chcę, żeby się zamartwiał. - Ian przekazał chłopcu wodze. - Koń odbył miłą
przejażdżkę. W y -trzyj go i wyszczotkuj. Obiecuję, że nie sprawi ci kłopotów. - Tocsin
zarżał, lecz lan podszedł bliżej i spojrzał zwierzęciu w oczy. - Prawda, mój drogi?
Rumak poruszył nozdrzami, lecz Ian nie odwrócił wzroku. W końcu wierzchowiec
poddał się, opuszczając łeb. Ian podrapał go po pysku. - Śliczny jesteś.
- Tak, panie, to piękny koń. - Shanley odważył się pogłaskać Tocsina po szyi. - Czy ktoś
już panu mówił, że ma pan niezwykłe podejście do zwierząt?
- Parę osób. - Koń odwrócił łeb do Shanlcya. łan obserwował, jak chłopiec gładzi go po
chrapach. Tocsin wyciągnął szyję. - Sam masz niezłe podejście do zwierząt - zauważył.
- To się ma we krwi - rzekł bezwiednie chłopiec.
- Co masz na myśli? - spytał zaskoczony łan. Shanley spojrzał na niego w taki sposób,
jakby
czuł się winny.
- Nic. Po prostu tak się u nas mówi.
Tocsin zarżał, jakby szyderczo. Chłopak wspiął się na palce i wyszeptał do końskiego
ucha: - Nic mów
40
tu nic na mnie, wielkoludzie. - Głośno kliknął językiem i skierował rumaka do stajni.
Ian spoglądał na niego ze zmarszczonym czołem. Wielu ludzi twierdziło, że ma podejście
do zwierząt, lecz w gruncie rzeczy tylko nieliczni posiadali tę umiejętność. To dziwne, że
dwóch z nich znalazło się w tym samym miejscu i czasie.
Ruszył śladem Wildy kamienistą ścieżką pod górę w kierunku dworu. Jak na ironię,
ogród wiedźmy był lepiej utrzymany niż tutejszy. Od przybycia ojca, a zapewne jeszcze
wcześniej, cały majątek był zaniedbywany. Dach mleczarni przeciekał. Gałęzie drzew zwisały
tak nisko, że smagały przechodzących po twarzach. Jedno z okien dworu zostało wybite i
załatane drewnianym gontem.
Mimo wszystko jednak widok dworu radował oczy lana. Zwarty budynek usadowiony
był wygodnie na wyniosłości, przywykły do wiejących znad morza wiatrów i jakby dumny ze
swego wyglądu. W różnych momentach przeszłości dobudowano jeszcze dwa skrzydła, każde
w innym stylu, nadające dworowi niejakie podobieństwo do wielkiego ptaka. Szare, kamienne
wieżyczki były dziwacznymi reliktami historii, zaś szerokie schody, wiodące do głównych
drzwi, zapraszały Iana do wnętrza.
Wszedł i znalazł się w dużym korytarzu z licznymi drzwiami. Jedne prowadziły do
pracowni, inne do biblioteki, kolejne do salonu, za następnymi były schody, którymi
schodziło się do kuchni i pralni. Na wprost znajdował się wielki hol. Wychodziły zeń dwa
półkoliście zakrzywione korytarze, stanowiące drogę do sypialni. W jednej z nich spoczywał
ojciec, tam też Ian powinien się skierować.
Powinien. Oparł się o zdobnie rzeźbiony stół.
Powinien. Poczucie obowiązku.
41
Od przyjazdu do Szkocji te słowa rządziły jego życiem. Z przyjemnością wykonywał
obowiązki w Fionnaway, choć zaniedbany majątek zabierał mu mnóstwo czasu, a domagał się
jeszcze więcej. To godzin spędzanych na opiece nad ojcem się obawiał. Wiedział, że
cokolwiek zrobi, nie będzie w stanie mu ulżyć, i w oczach ojca nigdy to nie będą wystarczają-
ce wysiłki. Teraz musiał jeszcze znaleźć czas na pilnowanie Wildy, a tego czasu po prostu nie
miał.
- Wydaje się pan zmęczony - odezwała się pani Armstrong, wysoka, silnie zbudowana
kobieta, która podeszła do niego z naręczem brudnej bielizny. -Przejażdżka nie przyniosła
panu odpoczynku?
- Przejażdżka, owszem. - Naprężył barki. Jak zwykle zrobi to, co zrobić musiał. Dni
hulaszczego życia od dawna miał już za sobą. - Wiedźma jest już w drodze, chociaż twój mąż
wcale nie jest tym uszczęśliwiony.
- Tak mi powiedział. - Kobieta jak zwykle zachowywała się z rezerwą, całe życie
spędziła w Fionna-way.
- Wiedźma mówiła mi o lady Alannie - rzekł łan.
- Twierdzi, że ta młoda dama wciąż żyje.
Pani Armstrong oparła sobie bieliznę na biodrze.
- Gdyby taka była prawda, to wtedy nie ducha pan widział.
- Nigdy w to nie wątpiłem. Jej kolano zostawiło mi siniaki na piersi, a ostrze noża ranę na
moim gardle.
- Nie znaliśmy pana, gdy wtedy nocą wytoczył się pan z sypialni, wrzeszcząc o duchu.
Teraz traktujemy pana poważniej.
Były to największe przeprosiny, jakich mógł od niej oczekiwać. Świadczyły także o jej
charakterze. Pani Armstrong, której opinię wysoko sobie cenił, określiła go jako człowieka
godnego zaufania.
42
Oto, kolejne potwierdzenie, że tu właśnie jest jego miejsce.
- Wiedźma powiedziała, że dobrze zna lady Alan-nę.
- Naprawdę? - Podniosła głos, jakby zdziwiona, upuszczając na podłogę jeden z
ręczników.
Kiedy się pochyliła, by go podnieść, Ian postawił na nim stopę.
- Co na to powiesz?
Niechętnie wyprostowała się i spojrzała na niego.
- Nie przypominam sobie, żeby ta wiedźma kiedykolwiek spotkała łady Alannę. Stara
wiedźma, owszem, ale nie ta.
- Nie rozumiem.
- W Fionnaway zawsze jakaś wiedźma mieszkała w tej chatce na polanie. Niektórzy
gadają, że to ciągle ta sama wiedźma, która starzeje się i brzydnie, ale to bzdura. Gdy jedna
wiedźma jest już stara, pojawia się nowa.
Mówiła tak rzeczowym, pewnym siebie tonem, że Ian musiał niemalże siłą uświadomić
sobie, że to przecież nie jest Anglia. Tam zaprzestano już polowań na czarownice, a ludzie
śmiali się z zabobonów. Tutaj jednak znajdował się w górzystej Szkocji, gdzie praktycznie nie
dotarła jeszcze cywilizacja. Pani Armstrong, kobieta raczej rozsądna, wierzyła w jakieś
magiczne przeistaczanie się jednej wiedźmy w drugą. Nie mógł się roześmiać, nie obrażając
jej przy tym, więc tylko spytał grzecznie:
- A skąd pochodzi ta nowa wiedźma?
Szybko rozwiała jego niestosowne przypuszczenia.
- Tak naprawdę to nie jest wiedźma. Jeśli w ogóle kiedykolwiek mieszkały tu
czarodziejskie stwory, musiały wymrzeć już dawno temu. - Zaśmiała się, zachęcając go do
tego samego.
43
Nie potrafił. Zdobył się jedynie na zduszony uśmiech.
- Nowa wiedźma, która się pojawia, to nic więcej jak tylko stara kobieta wyrzucona z
jakiejś wioski przez pozbawionych litości mieszkańców. Stara wiedźma uczy ją sporządzać
mikstury, więc gdy jedna umiera, mamy nową, która nas leczy. Lady Alan-na na pewno
spędzała czas ze starą wiedźmą. Jej matka wcześnie zmarła przy porodzie syna, więc
wiedźma nauczyła lady Alannę sztuki leczenia. Pani na wielkim dworze musi się znać na
takich rzeczach.
Ian nachylił się powoli i podniósł ręcznik.
- Więc wiedźma, którą dziś spotkałem, jest nowa. Fascynujące. Dałaś mi do myślenia. -
Kolejna zagadka majątku Fionnaway, Wcisnął ręcznik między pozostałą bieliznę i spojrzał
kobiecie głęboko w oczy. -Uważaj bardziej na to, co mówisz, gdy w pobliżu jest Wilda.
Chociaż brak jej zwykłego rozsądku, ma doskonały słuch.
Pytająco uniosła brwi.
- Znalazłem ją dziś w domu tej czarownicy.
Wieloletnia praca gospodyni majątku i wychowanie siedmiorga dzieci powinny
uodpornić panią Armstrong na wszelkie niespodzianki, lecz mimo to wydała zdumiony
pomruk. Poklepała go lekko po ramieniu.
- Proszę pana, to mogło być prawdziwe nieszczęście. Musiała usłyszeć, jak rozmawiałam
z Agnes. Myślałyśmy, że ona grzeje sobie stopy przy palenisku. Ale dobrze. Zwrócę na to
uwagę wszystkim.
Stał jeszcze przez chwilę. Pani Armstrong opiekowała się dziś ojcem podczas jego
nieobecności w domu. Tylko ona miała na to dość odwagi.
- Jak on się czuje?
Nawet nie spytała, kto to jest "on". Wiedziała.
44
- Pan Fairchild znowu pana wyklinał.
- To nic nowego.
Z głębi korytarza dobiegło straszliwe wycie. Niewzruszona pani Armstrong jednak
zadrżała.
- Niech ta wiedźma się pośpieszy. - Ian zdjął płaszcz i podwinął rękawy. - Jemu
potrzebna jest pomoc, a ja nie wiem, jak mu jej udzielić.
- Niech pan nie czyni sobie wyrzutów. Dla niego już nic nie można zrobić. Cierpi na starą
chorobę, którą sam na siebie ściągnął - dodała twardym głosem.
- Co to znaczy?
- Grzesznik poniesie karę, a zagubiony baranek będzie zbawiony. - Skinęła mu głową i
przycisnęła sobie ładunek bielizny do brzucha. - Niech pan o tym pamięta, gdy on znowu
zacznie pana wyklinać.
- Tak. - Nie rozumiał, o czym ona mówi, a na boską pomoc nie liczył. Bóg nie miał
współczucia dla takich jak Ian; nie chciał jednak trapić pani Armstrong swoimi uczuciami. -
Aha, jeszcze jedno - rzucił, gdy już się odwróciła, aby odejść.
- Słucham pana? - zatrzymała się.
- Ile lat miałaby lady Alanna, gdyby tu była?
- Ile lat? - Popatrzyła nań z powątpiewaniem. -A może jest pan trochę bardziej zmęczony,
niż pan mówi?
- Więc... ile lat? - nalegał.
- Dwadzieścia... nie, prawie dwadzieścia jeden. A więc jego obliczenia były prawidłowe.
- Znasz jej datę urodzenia?
- Chyba tak - stwierdziła z lekką urazą. - Przecież służyłam jej matce! To było latem, w
lipcu. Chyba dwudziestego pierwszego. - Zmarszczyła czoło, myśląc intensywnie. - Tak, to
było dwudziestego pierwszego, na dzień przed tym, jak sama powiłam Jamiego.
- Dziękuję. Bardzo mi pomogłaś.
45
Odeszła w stronę pralni, a on spoglądał na kamień w swoim pierścieniu. Dwudziesty
pierwszy lipca. Do urodzin lady Alanny pozostały jedynie dwa tygodnie.
Miał mniej czasu, niż mu się wydawało.
*
Starzy Szkoci uśmiechają się tolerancyjnie, gdy młodzież pyta o magiczne dziedzictwo.
Odpowiadają, że nie ma na to czasu, bo cały czas należy poświęcić na wydzieranie z ziemi i
wyławianie z morza wszystkiego, co się da, aby zarobić na życie.
Niektórzy z młodych słuchają i zginają plecy w mozolnej pracy, tak jak powinni.
Inni dostrzegają tylko romantyczną stronę magii. Mają nadzieję za jej pomocą ułatwić
sobie życie. Szukają eliksirów, zaklęć, pomocy u szarlatanów i starych kobiet, które same
siebie nazywają czarodziejkami
To głupcy, wszak powszechnie wiadomo, że czarownice nie istnieją.
ROZDZIAŁ
Przebrana za czarownicę lady Alanna otworzyła drzwi dworu Fionnaway. Wokół
panowała ciemna noc, gdzieś z przodu płonęła zapraszająco pojedyncza świeca. Z wielką
ostrożnością zamknęła drzwi, zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać.
46
4
Wszyscy spali. Nikt jej nie powitał, lecz gdy przekroczyła próg swego domu, ogromna
radość niemal powaliła ją na kolana. Od dnia ucieczki tylko raz odważyła się tu wrócić - aby
popełnić morderstwo.
I nie zdołała się na nie zdobyć. Powinna to wiedzieć już wcześniej. Jednak wieść o
przybyciu syna pana Fairchilda wstrząsnęła nią do głębi i napełniła paniką. Chwyciła zioła,
chwyciła najostrzejszy nóż i nocą zakradła się do jego sypialni.
Zgrzytała zębami, przypominając sobie, jak zaprzepaściła tę sposobność. Od tamtej pory
trzymała się z daleka od Fionnaway.
Lecz dzisiaj to on przyszedł do niej. Mimo jej zmieszania, nie rozpoznał w wiedźmie
lady Alanny i wezwał ją tutaj - człowiek, który mienił się nowym właścicielem majątku.
Tak więc przybyła tu z radością, a teraz stanęła, by wsłuchać się w odgłosy dobiegające z
dworu. Brakowało jej skrzypienia okiennic poruszanych wiatrem, słodkiego zapachu drewna
palonego w kominku, faktury kamienia pod opuszkami palców.
Ta radość miała jednak domieszkę niechęci. Nie chciała leczyć starego Fairchilda.
Chociaż życzyła mu śmierci, znała siebie na tyle, by wiedzieć, że udzieli mu pomocy, jeśli
tylko będzie to możliwe. A o wiele większą niechęć budziła w niej myśl o spotkaniu z łanem
Fairchildem, którego chciała za wszelką cenę uniknąć.
Pan Fairchild oczywiście nie mówił prawdy o swoim synu. Stary szubrawiec kłamał, gdy
wystarczyłoby powiedzieć prawdę - powinna była się tego spodziewać, Ian stał
wyprostowany i dumny, miał muskularne, szerokie barki, długie i silne nogi. Krótkie czarne
włosy i broda nie nosiły śladów siwizny, żadnych oznak starzenia się, które opisał jego ojciec.
47
Zaś oczy Iana... Zadrżała, zaciskając w dłoni swój naszyjnik z wypolerowanych kamieni,
oznaczonych runicznym pismem. Oczy Iana były takie, jak opisał jego ojciec. Duże, otoczone
ciemnymi rzęsami, oczy, na widok których topniało serce głupiutkiej dziewczyny, chociaż
Alanna nie mogła pojąć dlaczego. B y -ły brązowe, po prostu brązowe, a jednak ich spojrze-
nia nie można było określić mianem zwykłego. Przenikliwe, niecierpliwe, rozbawione -jakby
przejrzał ją na wylot przez przebranie i dojrzał pod spodem samotną kobietę.
Po raz pierwszy od bardzo dawna - od zbyt dawna - ktoś na nią spojrzał, tak naprawdę.
Dlaczego to musiał być któryś z Fairchildów?
I dlaczego właśnie teraz, kiedy była już niedaleko celu?
Ze świeżą warstwą popiołu na twarzy i włosach ruszyła szybko korytarzem. Stanęła w
ocienionym, wielkim holu, lecz nie mogła zatrzymać się tu na dłużej. I tak była już spóźniona.
Bezbłędnie znalazła drogę do głównej sypialni. Pan Fairchild zaraz po przybyciu do majątku
zaanektował ją dla siebie, a wszelkie w y -siłki lady Alanny, aby go stąd wyrzucić, spełzły na
niczym. Oczywiście próbowała, bo był to pokój jej matki. Pan Fairchild jednak wyśmiał ją
szyderczo i przystąpił do zmiany wystroju sypialni. Pojawiły się więc welwetowe draperie i
jaskrawe meble, zaś wszystko, co miało związek z historią MacLeodów, wylądowało w
koszu. Służący jednak ocalili te pamiątki i złożyli w jej ręce, a więc bitwa się rozpoczęła.
Drzwi głównej sypialni były otwarte i na korytarz padało z nich światło. Podeszła bliżej,
żałując, że nie potrafi odwrócić się i odejść.
Nie popełniła jednak błędu, by pomyśleć, że Ian pozwoliłby jej nie dopełnić obowiązku.
Wyraził się
48
w tej kwestii bardzo jasno, chwyciła więc mocniej swój worek z ziołami i weszła do
środka.
Wewnątrz nie zauważyła nikogo z wyjątkiem świszczącej postaci, która leżała na łóżku.
Pan Fair-child oddychał z trudem, co chwila oddech się urywał; wtedy i ona wstrzymywała
oddech do momentu, aż ponownie usłyszała, jak starzec wciąga powietrze.
Podeszła bliżej, wstąpiła na podest i spojrzała na chorego.
- Na moje magiczne kamienie - wyszeptała. - Cóż ja mogę zrobić, aby mu pomóc?
Tłuszcz, niegdyś przytrzymywany przez fiszbinowe gorsety, zniknął za sprawą choroby,
zjadającej od środka ciało starca. W miejscu brzucha znajdowała się nabrzmiała opuchlizna,
wyraźnie widoczna w postaci wzgórka na pościeli. Ostentacyjnie wielkie pierścienie zostały
już spiłowane z jego opuchniętych palców. Peruki nie było, gdyż nie stanowiła już właściwej
osłony dla łysej głowy. Wargi miał po-przygryzane do krwi, ich równą linię wykrzywiał teraz
ból.
- Biedny pan Fairchild - powiedziała. - Wszystkie pana próżności zostały w końcu
zwyciężone.
- Nie śpieszyło ci się tutaj.
Na dźwięk głosu, który dobiegł od strony drzwi, aż podskoczyła i szybko obróciła się na
pięcie.
- Ian. - Skłoniła się, nie chcąc udzielać mu wyjaśnień.
- Oczekiwałem cię dziś po południu. - Stanowczym krokiem podszedł do łóżka i stanął
nad nią.
Była zbyt dumna, żeby się cofnąć.
- Zioła mają magiczne własności, gdy są świeżo zebrane, a ja właśnie je zebrałam. -
Sięgnęła do worka zwisającego jej z paska i rzuciła mu w twarz garść zielska. - Rojnik na
wrzody i na ulgę obolałych ust.
49
Marchewnik anyżowy na obolały brzuch. Egiymon na wątrobę i pod głowę, by mógł
lepiej spać. Zaś bu-kwica to panaceum na wszystkie jego choroby.
- Tfu! - Zamachał ręką i cofnął się, by nie wąchać silnej woni. Zeskoczył z podestu i
podszedł do trzaskającego w kominku ognia.
- Bukwica? Czy przypadkiem to ziółko nie posiada mocy odpędzającej złe duchy?
Uniosła brwi, wyrażając drwiące zdumienie. - Pan uczony? Zawsze myślałem, że te
słowa wzajemnie się wykluczają.
Nie uderzył jej, tak jak powinien. Nie warknął nawet, ani nie rzucił jej przekleństwa. Tak
jak wcześniej, zignorował jej obraźliwe słowa, jakby one -i sama wiedźma - nie miały
znaczenia.
Nie wiedziała, co o tym sądzić, lecz ten brak reakcji jej się nie spodobał.
- Możesz mu trochę ulżyć? - Ian grzał sobie plecy przed kominkiem. - Gdy krzyczy,
napawa przerażeniem służących, którzy boją się tu wejść w obawie o własną skórę.
- Więc kto się nim zajmuje?
- Głównie ja.
W tej części Szkocji powszechna była wiara w magię. Całe życie Alanna słuchała
opowieści o elfach i krasnoludach, czarodziejach i wilkołakach. Fionna-way przetrwało za
sprawą magii, lecz Alanna jak dotąd nie widziała na własne oczy ani jednej magicznej
postaci.
Do czasu, aż ujrzała Iana. "Przystojny" to było zbyt słabe określenie, aby go opisać.
Poruszał się, jakby był częścią nocy - ciemny, gładki, niczym czarna burza nadciągająca znad
morza. Jego ciało było jak żywioł przyrody, pełne gracji, a zarazem siły. Usiłował ukryć
swoją dzikość pod lśniącą, starannie
50
przystrzyżoną brodą. Mocno przycięte włosy miały piękny połysk hebanu.
Zmrużył oczy, gdy zorientował się, że wiedźma go obserwuje,
- Jak się nazywasz? - spytał ostro. Powtarzała w myślach, że nie Alanna. Nie dla niego.
- W Fionnaway zawsze nazywano wiedźmy imieniem Mab - rzekła ostrożnie.
-Aha. - Potarł sobie plecy, żeby się lepiej rozgrzały. - Więc ty nie zawsze nazywałaś się
Mab?
- Przyjęłam to imię, gdy zmarła poprzednia wiedźma.
Z uśmieszkiem człowieka, który dokonuje dedukcyjnego odkrycia, stwierdził: - Więc ty
nie zawsze byłaś starą wiedźmą. Być może kiedyś byłaś damą.
Skonsternowana, aż uderzyła w łóżko, lecz pan Fairchild nawet się nie poruszył.
- Dlaczego pan tak myśli? - spytała szybko. Zbyt szybko.
- Jak na chłopkę zbyt ładnie mówisz po angielsku.
- Ile pan ma lat? - zadała pytanie, by zaskoczyć go i zmienić temat.
- Trzydzieści cztery. A jak dawno zmarła stara wiedźma?
- Będzie pół roku. Zawsze mieszkał pan ze swoim ojcem?
- Od dwunastego roku życia. Od kiedy mieszkasz tu jako wiedźma?
- Cztery lata. A gdzie pańska matka?
- Zostawiła mnie. Jesteś samotna?
- Zostawiła...? - Urwała. Nagłe pojęła sens jego ostatniego pytania. - Samotna? -
wyjąkała. - No... tak. - Próbowała przejść do kontrataku. - A pan?
Rozległ się głęboki, przyjemny śmiech. W kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki,
usta wygła-
51
dziły się i wygięły. Mężczyzna, który wydawał jej się tak niebezpieczny, po prostu
tryskał urokiem. I z tego właśnie powodu był zapewne jeszcze bardziej niebezpieczny, niż
mogła przypuszczać.
- Co mogę uczynić, by pomóc ci w opiece nad ojcem? - spytał.
- Potrzebuję... - Nabrała powietrza i próbowała uspokoić galopujące serce. Nie uwodził
jej. Dla niego była jedynie starą babą. Wszelkie emocje, jakich doświadczała, były jedynie
efektem jej osamotnienia. - Potrzebuję czajnika z wrzącą wodą i kilku dziewcząt, by pomogły
mi go przesunąć. - Popatrzyła na jego pełną zwątpienia minę. - To ja jestem wiedźmą.
Przyjdą, jeśli im rozkażę.
- Jak długo będą potrzebne?
Obrzuciła przeciągłym spojrzeniem leżącego bez ruchu Lestie Fairchilda.
- Tak jak wasz lekarz, nigdy nie widziałam czegoś podobnego, chociaż... ale to nieważne.
Tego nigdy nie widziałam. Od kiedy on jest w takim stanie?
- Nie chce powiedzieć, ale zapewniam cię, że przysłał po mnie, gdy uświadomił sobie, że
umiera. A więc - zastanowił się - od co najmniej dwóch miesięcy.
Przeniosła wzrok na gnijącą masę, która spoczywała na łóżku, próbując zdusić w sobie
nienawiść i poczucie winy, jakie zasiał w niej Fairchild. Nienawiść, gdyż wypędził ją z domu,
zmusił, by szybko dorosła i stała się samowystarczalna, podczas gdy ona wolała zostać
niedojrzałą panią Fionnaway. A poczucie winy, ponieważ nienawidziła tego człowieka,
skazanego już na śmierć w wielkich męczarniach, o ile wierzyć legendom.
- Pogłoski o jego chorobie krążyły już dawniej.
52
- Tak jak myślałem. - Spojrzał na nią badawczo, z uwagą taksując wzrokiem całą postać.
Po chwili skinął lekko głową i skierował się do drzwi.
Ciekawość zwyciężyła jednak rozsądek.
- Czy mogę o coś spytać?
Odwrócił się i uniósł brew. - Jakoś przedtem pozwolenie na zadawanie pytań nie było ci
potrzebne.
- Dlaczego w ogóle odpowiadał pan na moje pytania? Dlaczego nie dostałam w twarz za
bezczelność, dlaczego nie kazał mi pan zająć się moimi ziołami?
- Bo jesteś inteligentną kobietą. - Uśmiechnął się, ukazując ostre zęby, które błysnęły
spomiędzy rozchylonych ust i czarnej brody. - Inteligentną kobietą. A sądziłem, że te słowa
wzajemnie się wykluczają.
ROZDZIAŁ
- Pani wiedźmo?
Na dźwięk przytłumionego głosu Wildy Alan-na odwróciła głowę i spojrzała przez
mroczny pokój w kierunku ocienionych, zamkniętych drzwi.
- Pani wiedźmo, czy jest pani zajęta?
Alanna popatrzyła na śpiącego Leslie Fairchilda, potem podniosła wzrok na panią
Armstrong. Zajęta? Opiekowała się nim od trzech dni, doświadczając jego wybuchów
wściekłości i uporu. Można było powiedzieć, że jest zajęta.
5
53
Ale drzwi otworzyły się mimo to i do pokoju zajrzała Wilda.
- To chyba głupie pytanie. Czy jest pani zajęta? Oczywiście że pani jest. Nawet ja to
wiem. Ale wuj Leslie nie wrzeszczy w tej chwili, więc pomyślałam, że może zechce pani
pójść na spacer? Chciałaby pani przejść się ze mną?
Spoglądała na Wildę, a w jej głowie kołatała się tylko jedna myśl: Jakaż ona jest piękna.
Żadna kobieta nie miała prawa mieć włosów, które mieniły się złociście w świetle słońca i
świetle świec. To było nie w porządku, że Alanna miała popiół na twarzy, a szorstka wełna
spowijała jej ciało, podczas gdy oblicze tej kobiety było jedwabiście gładkie, a filigranowe
ciało odziane w suknię z amarantowej bawełny, która podkreślała jej kobiece krągłości.
Naprawdę jednak Alanna nie mogła znieść jednego - jawnej sympatii, jaką darzyła Wildę
pani Armstrong. Skoro musi rywalizować z piękną kobietą w swoim domu, to przynajmniej ta
kobieta winna mieć dość taktu, aby odnosić się nieuprzejmie do starszych kobiet i służby.
- Spacer? - spytała Alanna niezbyt cierpliwym tonem. - Słońce już zaszło.
- Wcale nie. Nie zaszło. - Wilda uśmiechnęła się ujmująco, przebiegając palcami po
guzikach wełnianej pelisy. - Zresztą myślałam, że pani lubi ciemność.
Alanna była zmęczona. Myślała powoli.
- Dlaczego?
- No... jest pani wiedźmą, a one lubią ciemność. Zawsze myślałam, że dlatego, iż chcą
robić jakieś straszne rzeczy, ale pani jest taka dobra dla wuja Le-slie, że to nie może być
prawda. Znaczy się, każdy kto jest dobry dla wuja Leslie, musi być albo chory
54
na głowę, albo dobry, a ponieważ jestem z rodziny Fairchildów i jestem tak samo
okropna, jak cała ich reszta, potrafię rozpoznać dobroć.
- Z rodziny Fairchildów? - Po raz pierwszy Alan-na zrozumiała, co Wilda mówi. - Pani
jest z Fairchil-dów?
Wilda zatrzepotała ciemnymi rzęsami. - Nie wiedziała pani?
- Nie, niby skąd? - spytała burkliwie Alanna.
- Pani wiedźmo. - Armstrong użyła zwrotu poddanego przez Wildę, lecz z przyganą w
głosie.
Alanna spojrzała z ukosa na swoją kochaną starą służącą. Z początku pani Armstrong
zachowywała wobec niej ostrożność, obserwując, jakież to demoniczne formy zachowania
pokaże wiedźma.
Tak było do chwili, gdy zauważyła naszyjnik Alan-ny. Gdy Alanna ukończyła trzy lata,
matka powiesiła na jej szyi srebrny łańcuszek i co roku w dniu urodzin dziewczynka
wyciągała z darowanego jej woreczka kwadratowy kamyk. Mama nawlekała go na łańcuszek
i Alanna nosiła go przez cały dzień.
Potem naszyjnik starannie zdejmowano i chowano aż do następnych urodzin.
Z początku nie rozumiała tego rytuału. Kwadratowe, ciemne kamienie miały wydrapane
niezrozumiałe znaki, które nic jej nie mówiły. Jednak służący czekali w napięciu, gdy pan
Lewis sprawdzał, co wybrała. Zrozumiała, że wszyscy wierzyli, iż ich pomyślność zależy
właśnie od niej. Zwyczaj był doprawdy głupi, więc gdy dorastała, traktowała go z jawną po-
gardą.
Lecz gdy uciekła, powiesiła sobie łańcuszek na szyi pod ubraniem i nigdy go nie zdjęła.
Co rok chodziła do pana Lewisa i wyciągała z woreczka kolejny kamień. A gdy pani
Armstrong usłyszała jej
55
glos i brzęczenie kamieni, tajemnica Alanny stała się znana przynajmniej jednej osobie.
Jednak pani Armstrong nie opowiadała takich historii.
Niestety, pani Armstrong miała sprecyzowane poglądy na temat tego, jak powinna
zachować się pani majątku Fionnaway. Otóż pani majątku Fionnaway powinna być uprzejma,
pracowita i gościnna.
Alanna nie chciała taka być, lecz pani Armstrong korzystała z przywilejów, jakie dawała
jej obecność przy narodzinach Alanny i bez wahania wyrażała swoją opinię.
- Nie wiedziałam, że pani jest z Fairchildów - rzekła Alanna serdecznym tonem.
Wilda otworzyła szeroko zdumione oczy. - Wszyscy wyglądamy podobnie.
Alanna spojrzała na leżącego Fairchilda, na jego twarz, oświetloną światłem świec i
blednącymi promieniami zachodzącego słońca. W zniszczonym obliczu starca ujrzała ze
zdziwieniem pewne podobieństwo do Wildy.
Spłynęła na nią ulga. Ulga, której nie miała prawa odczuć.
Ian był kuzynem tej kobiety, a nie jej kochankiem, co wyjaśniało jego opiekuńczość.
- Lecz... Ian nie jest do pani podobny.
- Nie, biedak. I w związku z tym był niemiłosiernie traktowany, gdy mieszkał w Fairchild
Manor, chociaż ja myślę, że łatwiej jest być Fairchildem i wyglądać tak jak Ian, niż być
Fairchildem i wyglądać jak cała nasza reszta, bo na nasz widok wszyscy cofają się przerażeni.
- Wilda postukała się palcem w dołek na podbródku. - Oczywiście z wyjątkiem mężczyzn.
- Oczywiście - mruknęła Alanna.
- Ale takie ślinienie się nie pasuje dżentelmenowi, prawda?
56
Zdawało się, że Wilda mówi poważnie, więc Alan-na była bliska wybuchu śmiechu.
Udało się jej zakamuflować gwałtownym napadem kaszlu. W końcu się opanowała.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Dlaczego? Kiedyś była pani ładna. Alanna aż podskoczyła.
Wilda podeszła bliżej i zaczęła się w nią wpatrywać.
- Naprawdę bardzo ładna. I mogłaby pani wyglądać wiele lepiej nawet teraz. Może
mogłabym pomóc pani poprawić wygląd, a pani by mi pomogła w mojej sprawie.
Alanna patrzyła na nią przerażona.
Usuwając się sprzed przenikliwego spojrzenia Alanny, Wilda poklepała torebkę, która
zwisała jej z ramienia.
- A może byłoby lepiej, gdyby mi pani powróżyła za srebrnika?
- Tak byłoby lepiej. - Alanna wyszła poza zasięg światła padającego ze świec i
skierowała się ku Wildzie, obierając drogę ciemnymi korytarzami. -Przejdźmy się, a wtedy
panienka Fairchiid będzie mogła powiedzieć, co stara wiedźma może dla panienki zrobić.
Wyszły z sypialni i ruszyły korytarzem. Alan-na trzymała się blisko ściany. Wilda
milczała.
- Panienko Fairchiid? - odezwała się cicho Alanna.
- Pewnie pani myśli, że jestem głupia, co? Czekałam tyle czasu, żeby się z panią
zobaczyć, tak żeby Ian tego nie widział, a teraz nie wiem, co mam powiedzieć. To dlatego, że
Ian tak się gniewał, gdy do pani przyszłam. Kazał mi obiecać, że więcej już nie będę pani
szukać.
- Naprawdę?
- Powiedział, że z pani cwana starucha.
57
- Trochę racji ma - rzekła AJanna z lekkim rozbawieniem.
- Ale ja przecież pani nie szukałam, bo pani już tu była, więc nie złamałam obietnicy, a
poza tym... och! Pani wiedźmo... - Wilda ujęła rękę Alanny i trzymała ją w obu swoich
dłoniach. - Tak bardzo, tak długo pragnęłam zaznać porywu serca i zupełnie nie wiem, kogo
innego mogłabym poprosić o pomoc.
Ciepło i delikatność dłoni Wildy, trzymających w uścisku jej rękę, zaskoczyły Alannę, Ta
dziewczyna, ta kobieta - wszak nie była taka młoda, jak się z początku wydawała - dotknęła
starą wiedźmę bez wahania i bez strachu. To jakoś absurdalnie przypomniało Alannie jej
matkę, ten sposób, w jaki głaskała ją po policzku albo obejmowała, bez słowa wyrażając swe
uczucia.
- Może mnie panienka pytać o wszystko.
Alanna z trudem mogła uwierzyć, że sama wypowiedziała te słowa. Miała zamiar spławić
Wildę serią magicznych zaklęć, a nie zaproponować pomoc.
W końcu przecież Wilda oczekiwała prawdziwych czarów.
- Dziękuję! - Niebieskie oczy Wildy zapłonęły szafirowo. - Wiedziałam, że Ian myli się
co do pani. Kiedy pani tu przybyła, miałam obawy, że on ciągle będzie się kręcił w pobliżu i
nigdy nie będziemy mogły być same.
- Zamiast tego szybko pozbył się obowiązku opieki nad ojcem - ucięła Alanna.
- Och, nie - Wilda puściła jej dłoń. - Nie Ian. Jak na tak gadatliwą kobietę, tym razem
zadowoliła się tą krótką wypowiedzią.
Alanna musiała niechętnie przyznać, że Wilda ma rację. Z początku Ian często sprawdzał,
jakie są postępy leczenia, lecz gdy okazało się, że wszystko jest
58
na dobrej drodze, wykorzystał te sposobność, by zająć się innymi obowiązkami w
Fionnaway. Nie mogła znieść widoku służących, którzy przychodzili do niego z pytaniami, i
tego, jak mądrze decydował w sprawach, z jakimi przychodzili doń okoliczni mieszkańcy. A
jednocześnie cieszyła się, gdy wyjeżdżał z dworu, by objechać cały obszar majątku na
grzbiecie Toc-sina. Kiedy był blisko niej, czuła się nieswojo, bo przypominała sobie, kim jest
naprawdę. Pod jego spojrzeniem czuła się tak, jakby rozbierał ją z tego maskującego stroju.
Teraz na ogół go nie było, co bardzo ją cieszyło. Majątek domagał się gospodarskiej ręki,
zaś Ian posiadał kompetencję, która budziła zaufanie u służby, a co ważniejsze, budziła
zaufanie u niej samej.
Alanna nie chciała myśleć o tym, jak on zareaguje, gdy stanie przed nim w dniu swoich
dwudziestych pierwszych urodzin i zażąda zwrotu Fionnaway. Nie chciała też myśleć, że ma
wobec niego dług za gospodarowanie majątkiem, bo doskonale wiedziała, iż kufry są puste.
Po prostu musiały być puste.
Pocieszała się, że kiedyś jakoś mu to zrekompensuje. Nie zastanawiała się nad jego
gniewem, gdy odkryje tę mistyfikację. I wszystkie inne mistyfikacje.
Jeszcze jeden krok i znajdą się w wielkim holu, ciepłym i widnym. Tego Alanna nie
chciała. Skręciła gwałtownie.
- Powiedz staruszce o pragnieniach twego serca, panienko.
- A obiecuje pani, że nie będzie się śmiała? - spytała z lekkim wahaniem Wilda.
- Nie będę.
- Chciałabym... zapomniałam zapłacić pani za wróżbę. - Zaczęła ciągnąć za sznurek,
którym związana była jej torebka. - Ile kosztuje zaklęcie?
59
Zafascynowana Alanna patrzyła, jak Wildzie drżą palce.
- To zależy od zaklęcia,
- Dla mnie musi być jakieś wielkie zaklęcie. -Wilda wyjęła monetę i natychmiast ją
upuściła. -Ojej! - Upadla na kolana, i zaczęła gonić uciekający pieniążek, zostawiając za sobą
kolejne rozsypane monety. - No, może nie takie wielkie, żeby przesunąć komuś oko na środek
czoła albo zesłać plagę obrzydliwych owadów z tymi wijącymi się czułkami na głowie, ale za
to większe niż to, które zmienia żabę w księcia.
- Ja zwykle zamieniam ich w przeciwnym kierunku. - Alanna pochyliła się, by pozbierać
rozsypane monety. - Zamieniam książęta w żaby.
Wilda przysiadła na udach. - Naprawdę?
- Nie. - Alanna podała Wildzie upuszczone monety i roześmiała się, widząc
rozczarowanie na jej twarzy. Postanowiła nie trzymać jej dłużej w niepewności. - Panienko
Fairchild, niech stara wiedźma powie, czego ci trzeba.
Wilda splotła dłonie. - Więc pani wie?
Oczywiście Alanna nie miała pojęcia, lecz im dłużej patrzyła na Wildę, tym bardziej
docierało do niej, że to nie jest młoda dziewczyna. Musiała dobiegać trzydziestki, a nie nosiła
obrączki i mieszkała ze swoim kuzynem. Pomyślała, że nie pomyli się, jeśli powie: -
Potrzebny ci, panienko, eliksir miłości.
Na twarzy Wildy odmalowało się rozczarowanie. Alanna poczuła się winna.
- Nie! Proszę zaczekać, panienko. Stara wiedźma potrzebuje kryształowej kuli, aby
zajrzeć w głąb twego serca. - Alanna potarła czoło. Była zupełnie pewna, że trafiła. -
Pieniądze - rzekła, nie spuszczając Wildy z oczu.
60
Rozczarowanie Wildy jeszcze się pogłębiło. Miłość. Pieniądze. Czego jeszcze mogła
chcieć Wilda?
- Własny dom?
Wilda pokręciła głową, kosmyki włosów omiatały jej twarz.
Opuszczając dłonie, Alanna zamrugała, jakby wychodziła z transu.
- Panno Fairchild, ma panienka złożoną i fascynującą osobowość.
Wilda rozjaśniła się.
- Stara wiedźma ma kłopoty z odczytaniem twoich myśli. Więc może mi sama powiesz,
panienko, jakie zaklęcie ci potrzebne.
Wrzucając monety do torebki, Wilda wyprostowała się i spojrzała poważnie na Alannę.
- Pani ma takie dobre serce. Chciałabym... Podmuch wiatru uderzył frontowymi drzwiami
o ścianę. Trzask rozległ się echem po całym domu, a po chwili zabrzmiał okrzyk Iana:
- Zjem kolację i idę do stajni. Klacz będzie się źrebić, a Shanley sam sobie nie poradzi.
Obie kobiety spojrzały po sobie i bez słowa rozbiegły się w przeciwne strony.
*
- Jaki padalec! - Alanna trzymała się za szybko czerwieniejące oko i patrzyła na
miotającego się wściekle Lesliego. - Nędzny robak!
- Nie wiem, skąd on ma siłę, żeby tak cię uderzyć. - Pani Armstrong podeszła po świecę.
- Niech no to obejrzę.
- Nie! - krzyknęła Alanna, zdecydowanie zbyt gwałtownie. Pożałowała tego. - Nie.
61
- To zsinieje, jeśli przyłożysz zimnej szmatki - nalegała Armstrong, wcale niezrażona
gniewem Alanny.
- Wiedźmy nie sinieją. - Alanna otarła strużkę krwi z policzka i zapragnęła, żeby to była
prawda. Ciało bolało ją ze zmęczenia, spowodowanego kilkudniowym siedzeniem przy łóżku
chorego. Jej dusza cierpiała z powodu przejawów wrogości, jakich nie szczędził jej pan
Fairchild, nawet w swoim delirium.
- Ani nie krwawią - odparła Armstrong. - Ale jeśli się upierasz, niech tak zostanie. Tylko
nie wpadaj na ściany przez to twoje spuchnięte oko.
Alanna zmrużyła oczy, spoglądając na kobiety, które wybrała ze względu na ich
zrównoważenie i rozsądek. Dwie z nich okiełznały pana Fairchilda i wlały mu do ust mu
dawkę bukwicy, a teraz stały po obu stronach łóżka. Pani Armstrong, stojąca przy nogach
chorego, stanowiła trzeci wierzchołek sceptycznego trójkąta. Wszystkie trzymały ręce oparte
na biodrach.
- Dziękuję za pomoc. Byłyście dla mnie bardziej przyjazne niż ktokolwiek inny, od
czasu, gdy stara Mab zmarła ostatniej zimy. Właśnie zdałam sobie sprawę, że... jestem
samotna. - Uśmiechnęła się niepewnie, starając się okazać wdzięczność, bo więcej okazać nie
mogła. - Nie wiem, co bym bez was zrobiła przez te ostatnie dwa dni. - Stając z boku, prze-
puściła je przez drzwi. - Już późna noc, musicie odpocząć. Teraz ja się nim zajmę.
Cmokając i protestując, kobiety wyszły. Udały się do pomieszczeń dla służby, aby okryć
się kocami i zasnąć, spać, aż znowu je obudzi. Gdy ich przyjazne ciepło znikło z pokoju,
Alannę ponownie ogarnęło poczucie samotności. Drżącymi palcami umoczyła szmatkę w
ceramicznej miseczce, która stała przy łóżku, i otarła ranę. Na szmatce został czerwo-
62
noszary ślad od krwi i popiołu. Wzdrygnęła się. Nasączyła ściereczkę wodą, wykręciła ją
i znowu otarła twarz.
- A niech tam! Mam to gdzieś - mruknęła.
Zabrała miskę i podeszła do dużego lustra, postawiła miskę na podłodze i usiadła obok.
Zdecydowanymi ruchami starła maskującą warstwę z twarzy. Ostrożnie zdjęła też kamuflaż z
sinego oka i z powiek.
Woda w misce coraz bardziej ciemniała, utrudniając jej zadanie. Mrugając, odganiała łzy,
aby móc w końcu wyraźnie ujrzeć swoje odbicie. A gdy je ujrzała, łzy znowu napłynęły jej do
oczu. Oko obrzmiało i zupełnie zsiniało. Gdy płakała, zawsze jej puchły powieki, a nos
czerwieniał. A ślady popiołu i węgla nie dawały się do końca zmyć.
Ale kto to widział, kogo to obchodziło? Z pewnością nie tego mężczyznę na łóżku.
Wstała i podeszła do chorego. Mógł już nigdy się nie obudzić.
Przez cztery lata marzyła o powrocie do domu. Teraz wróciła i ujrzała zmiany. Nowi
służący byli nadęci i niechętni do współpracy. W dworze nie dokonano żadnych remontów.
Pan Fairchild zbrukał dom samą swoją obecnością, a ona nie wiedziała, czy kiedykolwiek uda
się jej zmyć go do czysta.
To było Fionnaway. Jej własność! Nie mogła pozwolić, aby obcy i Anglicy zaszczuwali
tę ziemię, jak pies zaszczuwa lisa.
Obserwowała, jak matka usiłowała wszelkimi sposobami zadowolić
nieodpowiedzialnego, ponurego mężczyznę, którego poślubiła. Patrzyła, jak matka umiera w
tej właśnie sypialni, próbując urodzić mu syna. Alanna przysięgła sobie, że nigdy nie dopuści,
aby jakikolwiek mężczyzna zawładnął jej życiem. W dniu dwudziestych pierwszych urodzin
przejmie
63
rolę pani Fionnaway. Wyjdzie za mąż, owszem, ale dopiero po roku. Dopiero gdy
zabezpieczy swoją pozycję niekwestionowanej właścicielki swojej ziemi i swojego bogactwa.
Sprawdzi wszystkie możliwości i wybierze tego, który będzie łagodny i posłuszny. Będzie
znał swoje miejsce. Przez lata wygnania planowała, jak doprowadzi Fionnaway do ponownej
świetności.
Ale teraz, gdy Fairchild umrze, pozostanie jego syn. Nie popełniła błędu i nie uznała, że
on łatwo zrezygnuje ze swojej władzy.
Los Fionnaway zależał od niej. Jako pani tych włości przez niezliczone lata pilnowała
sekretów Fionnaway. Teraz, z powodu Iana, doświadczyła potrzeby, aby wypłynąć na
powierzchnię i zweryfikować bezpieczeństwo układu. Chciała się przemknąć do swojej starej
sypialni i przekonać się, że kamienie leżą w pudełku na swoim miejscu, nieuszkodzone i
ciepłe.
Zbyt wiele tajemnic. Zbyt wiele odpowiedzialności. Zbyt wiele niebezpieczeństw.
Uniosła głowę, słysząc stęknięcie dobiegające od strony łóżka. Pan Fairchild - przytomny
po raz pierwszy od trzech dni - patrzył na nią dzikim wzrokiem. Cofnęła się, ale on poznał ją i
wyszeptał:
- Alanna.
Cofnęła się o kolejny krok.
- Nie. Ciii.
- Alanna - powtórzył mocniejszym głosem. -Alanna! - krzyknął. - To ona, Alanna!
Próbował unieść się na poduszkach, ale doskoczy-ła do niego.
- Nie! Leż spokojnie! - Opierając się kolanem na łóżku, szamotała się z nim, by mu
uniemożliwić uniesienie się na łokciach.
64
Chwycił ją za nadgarstki. Jego krzyki odbijały się echem w ciemnościach nocy, szukając
w tej pustce odpowiedzi.
- To Alanna! Trzymać ją!
- Cicho bądź! - Wykręcała ręce, aby się uwolnić i wpadła prosto w czyjeś objęcia.
Zrzucił ją z łóżka i trzymając za ramiona, gwałtownie odwrócił. Spojrzał. W osłupieniu
gapiła się w twarz lana. Wzywała wszelkie magiczne moce, aby tylko pomogły jej stąd
zniknąć.
Ale nie znikła.
Dysząc głośno, puścił ją, jakby parzyła mu palce.
Tymczasem od strony łóżka padały jękliwe rozkazy.
- Służba! Łapać tę małą sukę! - Potem głośniej: -Łap ją, ty głupcze!
Ian potrząsnął dziewczyną.
- Wiedźmo! Jeśli potrafisz zmieniać postać, jak mówią ludzie, to lepiej zmień się w
kogoś, kto ulży cierpieniu tego umierającego człowieka. W przeciwnym razie nakażę
angielskim sądom, aby skazały cię za uprawianie czarów i sam pierwszy podpalę pierwszą
wiązkę gałęzi pod twoimi stopami.
Alanna uciekła tak szybko, jakby goniły ją wszystkie angielskie niedźwiedzie, Ian patrzył
za nią i dopiero potem przeniósł wzrok na łóżko, gdzie chory walczył ze swoimi wizjami.
*
Kamienie wzdłuż szkockich brzegów śpiewają magiczne zaklęcia. Samotny podróżnik
może je usłyszeć niczym dawno przebrzmiałą melodię, może tę magię poczuć w ostrym
aromacie wrzosów, ujrzeć jej przebłyski poprzez mgłę. Magia wdziera się nieodparcie
65
do wnętrza duszy z każdą zmianą faz księżyca, z każdym przypływem i odpływem morza.
Bo tak chcą selki.
Gdy zostawić je w spokoju, selki wiodą spokojny żywot. Łowią ryby, wychowują młode,
pływają z gracją i łatwością właściwą fokom. Bo wydają się do fok podobne. Ludzie
obserwujący je z brzegu, mówią o ich ludzkim zachowaniu, o tym, że czują się lepsi od tych
niższych stworzeń. Jednakże selki mają zdolności, o jakich ludzie nie mogą nawet marzyć.
Widzą uczucia. Umieją okiełznać burze.
ł mogą przybierać inną postać.
ROZDZIAŁ
6
Ian poprzysiągł był sobie, że już nigdy nie spojrzy wprost na ocean. Gdy to robił,
nachodziły go wspomnienia ogromnych fal i zapierającego dech w piersi przerażenia. Szum
fal zawsze jednak go przyciągał, a dziś rano był zbyt słaby, aby oprzeć się pokusie.
Oparł głowę na parapecie zachodniego okna w wielkim holu i patrzył przed siebie.
Skaliste zatoczki i małe plaże wpuszczały w głąb lądu łamiące się fale, które przyjmowały to
wezwanie, uderzały, rozpryskiwały się i cofały, by spróbować ponownie. Wiatr niósł do jego
nozdrzy słony zapach, w górze krążyły mewy o czarnych głowach, głuptaki skrzeczały swoją
gardłową pieśń. Ten widok jednak nie przyniósł mu ulgi, nie pozwolił zapomnieć o tym, co
zaprzątało jego myśli.
66
Do licha, ta wiedźma nie miała żadnej magicznej mocy.
Po tym jak zaprzestał bezużytecznej gonitwy za zdobyciem poważania, opłynął cały
świat, pracując dla Sebastiana Duranta, hrabiego i kupca zarazem, zarabiając przy tym więcej
pieniędzy niż mógł sobie wyobrazić. I nigdy ani nigdzie - o czym z dumą mówił - nie widział
ducha. Nie napotkał wróżki, elfa, nigdy też nie wdawał się w dysputy z czarownicami.
Więc dlaczego teraz? Dlaczego tutaj, gdzie morze śpiewa kołysanki głosem jego matki,
znalazł tę przyziemną, brzydką kobietę zmieniającą swoją postać? Już od pierwszego
spotkania z wiedźmą wiedział, że skrywa ona tajemnicę. Wiedział jednak także, że jest
człowiekiem... takim samym jak każdy, kogo tu spotkał.
Jego wzrok przyciągnął jakiś ruch na morzu. Woda lśniła jasnym turkusem w porannym
słońcu, ozdobiona strzępkami piany i kawałkami... Ian chwycił za ramię przechodzącą
pokojówkę.
- Co to jest? - Wytężał wzrok, by rozpoznać to, co kołysało się na falach.
Agnes spojrzała we wskazanym kierunku. Po chwili opuściła wzrok.
- To pewnie foka, proszę pana.
Zignorował lodowaty dreszcz, który przeszedł mu po plecach.
- Ale... ale to stworzenie ma ramiona. Mieszkasz tu całe życie. Co to jest?
- Jakaś kłoda? - Poddała z nadzieją, wiercąc palcami stopy dziurę w puszystym dywanie.
- Ładna kłoda z głową i miedzianymi włosami -prychnął. - Co się z tobą dzieje? Czy nie
widzisz...
- Moje oczy już nie są takie dobre jak kiedyś, proszę pana - odrzekła.
67
Opierając dłonie na biodrach, spojrzał na pokojówkę Wildy, stojącą przed nim z
zaciśniętymi uparcie ustami. Ale on też potrafił być uparty.
- A kto może wiedzieć, co to jest?
- Armstrong.
- Więc przyślij go do mnie.
Chociaż głos Iana nie był ani głośny, ani szorstki, Agnes cofnęła się. Ian tak właśnie
działał na tych ludzi, którzy wyczuwali jego dzikość i natychmiast chowali się pod ziemię.
Inni, tacy jak Wilda, widzieli w nim jedynie dobre serce.
Ian nigdy nie miał sumienia sprawiać zawodu swojej kuzynce.
Agnes wróciła po minucie.
- Armstrong właśnie wrócił z wioski rybackiej, proszę pana. Prosi o chwilę cierpliwości,
bo musi doprowadzić się do porządku.
Skinął głową. Już kiedyś poczuł tę szczególną mieszankę woni ryb i palonego torfu, więc
teraz chętnie poczeka, aż Armstrong się umyje.
Zdziwił się, że Agnes nie odchodzi i patrzy przez okno, jakby zafascynowana
niezwykłym zachowaniem stworzenia w morzu.
- Myśli pan, że zbiera się na burzę? - powiedziała jakby trochę do siebie.
Ian nie myślał, on wiedział. Odpowiednio się koncentrując, potrafił sprowadzić ją na
brzeg lub zatrzymać z dala od lądu. Posiadał ten dar, chociaż się do niego nie przyznawał.
- Mgła na horyzoncie wróży niespokojną noc.
- Ciekawe, gdzie ona się chowa w takie wieczory?
- Ona? - spytał
Spojrzała na niego z ukosa, ukłoniła się i szybkim krokiem ruszyła przez wielki hol.
68
Ian uwielbiał Fionnaway właśnie za ten wielki hol. Niegdyś była to główna sala zamku i
chociaż zmieniała się z biegiem lat, nadal ściany były z samych nieregularnych,
średniowiecznych kamieni. We wnętrzu dumnie wisiały szlacheckie gobeliny, w dwóch
kominkach płonął ogień, usiłując ogrzać pomieszczenie. Nierówno zheblowane krokwie
sterczały z sufitu, sczerniałe od dawno wygasłych płomieni. Ze wszystkich ścian sączyła się
historia, a gdyby łanowi udało się zostać panem dworu Fionnaway, sam stałby się częścią tej
historii. Zapisałby się w niej jako pan Fionnaway.
Tymczasem przez wielki hol przydreptał na swoich krótkich nogach Armstrong.
- Czym mogę panu służyć?
Ian porzucił swoje myśli i znowu spojrzał na morze. Stworzenie to pojawiało się, to
znikało pod falami w nieregularnych odstępach czasu.
- Tam, widzisz to?
- O! A więc wróciła... - Armstrong zaśmiał się i po chwili zesztywniał. - Tak, widzę. W
czym mogę panu pomóc?
- Co to jest?
- To pewnie foka...
Ian ugiął kolana i zbliżył twarz do twarzy Arm-stronga.
- Odbyłem już taką rozmowę z Agnes i nie mam ochoty na kolejną z moim służącym.
Powiedziałeś "ona". Kim więc "ona" jest, do diabla?
Armstrong spojrzał na Iana z powątpiewaniem.
- To tylko przesąd, proszę pana.
- Tak jak wiedźma?
- No... nie. Wiedźmę widziałem na własne oczy. Nie, to coś w wodzie... co głupsi
twierdzą, że to... -ściszył głos - że ona jest selką.
69
Iana ogarnęła złość. Był zaskoczony, nie chciał w to wierzyć. Poruszał głową w rytmie
kołysania fal. Przybył do Szkocji przepełniony niepewnością i znalazł tu azyl. Teraz odkrył,
że jego przeczucie tragedii było usprawiedliwione, I to nie po raz pierwszy... Jakże miał uciec
przed tym, czego się bał, skoro to tkwiło w nim samym?
Jednakże opanował się i spytał spokojnie: - Selką?
Armstrong odczytał reakcję Iana jako przejaw niewiedzy.
- To stara szkocka opowieść, proszę pana, o takim czarodziejskim stworzeniu, które żyje
w morzu.
Ian na moment stracił samokontrolę. - Przecież wiem, co to są selki!
Zaskoczony Armstrong wyprostował się. - Większość naszych angielskich gości tego nie
wie - odparł z urażoną dumą.
- Nie należę do większości waszych angielskich gości. Jestem, do diabła... - Urwał.
Zaczynał zachowywać się głupio.
Odciągnął zaczep i otworzył szeroko okno. W holu powiało świeżą bryzą, a on stanął w
tym podmuchu, zamknąwszy oczy, próbując oczyścić swoje myśli.
Gdy poczuł, że odzyskał panowanie nad sobą, odwrócił się do Armstronga. -
Przepraszam, że tak krzyknąłem na ciebie. Po prostu... Najpierw ten duch, potem czarownica,
teraz selka?
- Nie musi pan w to wierzyć - odparł z godnością Armstrong.
-Ale ona tam jest!
- Tak, ale za to niech pan wini łady Alannę.
- Oczywiście. Wszystko sprowadza się do lady Alanny. - Ta kobieta nawiedzała go w
większym stopniu niż jakiekolwiek inne widziadło.
70
- Lady Alanna uwielbiała morze, tak jak wszyscy MacLeodowie od dawien dawna.
Pływała pośród fal, nie obawiając się prądów ani zimna, a gdy znikła, baliśmy się, że
pochłonęło ją morze. Niektórzy starcy, ci, którzy obserwują morze... mówią, że ta selka ma
wygląd lady Alanny.
- Jej wygląd?
- Tak. Mówią, że selka ma taki sam długi warkocz na plecach, taką samą jasną skórę.
Wiem, że to głupie. - Armstrong spoważniał. - Ale sam pan mnie pytał.
Ian podciągnął wyżej wyłogi swego czarnego płaszcza i wychylił się przez okno,
wytężając wzrok, aby lepiej widzieć postać kołyszącą się na morzu. Świeże powietrze
pomogło mu zebrać myśli.
- Duch, wiedźma, selka. - Spoglądał na połyskującą, nagą skórę, pojawiającą się wśród
fal. Nagle w jego myślach pojawiło się zatrważające przypuszczenie. Cofnął się do holu. -
Pani Armstrong mówiła, że w Fionnaway były dwie wiedźmy.
- Pani Armstrong w ogóle za dużo mówi - westchnął jej mąż, jakby ogarnęło go znużenie.
- Ale to prawda, były dwie. Pierwszy raz zobaczyłem nową wiedźmę wiosną, w dniu świętego
Jana, kiedy to młody Alistair spadł z poddasza w stajni prosto na widły. Obie wiedźmy
opatrzyły go, a stara mówiła młodszej, co ma robić. To było prawie pięć lat temu.
- Co za zbieg okoliczności, - Ian uśmiechnął się, bo fragmenty układanki zaczęły
wskakiwać na swoje miejsce. - A kiedy wy doszliście do wniosku, że ta młoda wiedźma
potrafi zmieniać swoją postać?
- Paru chłopów z wioski poszło nocą do lasu... i popili sobie...
Raczej kłusowali, pomyślał Ian.
- I zobaczyli kobietę, która się myła w strumieniu. Pobiegli do niej, a ona uciekła... Przy
strumieniu
71
znaleźli ubranie wiedźmy i zrozumieli, że zmieniła się w łanię. Jak inaczej mogłaby uciec
trzem silnym chłopom?
Ian usłyszał w jego głosie nutę drwiny, więc zaryzykował kolejne pytanie.
- A więc na przestrzeni jednego roku lady Alan-na uciekła, selka o jej wyglądzie zaczęła
brykać na falach, zaś wiedźma, która przemienia się w młodą kobietę zamieszkuje w
Fionnaway. Powiedz mi, mój drogi, czy ta uciekająca młódka miała włosy koloru czystej
miedzi?
Armstrong mocno poruszał ustami.
- Chyba nie chce pan powiedzieć... Nie, to niemożliwe. - Odstąpił kilka kroków, obrócił
się na pięcie i znowu podszedł bliżej. - To niemożliwe, żeby młoda, dobrze wychowana
kobieta...
- Nawet z opiekunem w osobie mojego ojca? Armstrong zaczął chodzić tam i z
powrotem.
- Hm, z takim opiekunem jak on! - Zatrzymał się przerażony. - Przepraszam, nie
chciałem pana obrazić.
Ian machnął ręką. - Nie ma żadnej obrazy. Armstrong znów zaczął chodzić.
- Ale przecież dziewczyna nie mogłaby tak długo żyć i nie zostać zdemaskowana.
- Bez wątpienia można i to wyjaśnić. Służące, które przybiegły mi na pomoc, wtedy w
nocy, gdy ojciec obudził mnie krzykami o Alannie... - Ian spojrzał z mocą na zaaferowanego
mężczyznę. - Te kobiety uspokoiły ojca, nie przejmując się zbytnio dziwnym wyglądem
wiedźmy.
- Twierdzi pan, że moja żona wie o tej maskaradzie.
Ian roześmiał się, widząc oburzenie Armstronga. Tamten pociągnął go za rękaw i zaczął
lekko szarpać.
72
- Ale przecież pan Fairchild czuje się lepiej! Mab, czy kimkolwiek ona jest, ulżyła jego
cierpieniu!
Ian oparł się plecami o ścianę i przypomniał sobie wrażenie, jakie odniósł, gdy spoglądał
w oczy wiedźmy. Nic dziwnego, że wtedy odczuł związek, wspólną płaszczyznę uczuć i
pragnień. Oboje chcieli tego samego. Chcieli Fionnaway. - Ona nie skrzywdziłaby mojego
ojca ani też żadnego innego stworzenia.
Armstrong zgodnie pokiwał głową.
- Bez względu na to, ile mogłaby na tym skorzystać.
- Nie, nie ma potrzeby mordowania. - Ian przypomniał sobie, co powiedziała tamtej nocy,
gdy przystawiała mu nóż do gardła. Po co mordować człowieka, który i tak umiera?
W rzeczy samej Ian rozumiał, że dni ojca są policzone i zbliża się moment, gdy napotka
swoje przeznaczenie. Nic nie mogło tego powstrzymać.
Jakiś dźwięk przy drzwiach sprawił, że łan spojrzał w tamtą stronę i uważnie przyjrzał się
mężczyźnie, który właśnie wszedł do holu. Miał na sobie jednorzędowy żakiet z koźlej skóry.
Śnieżnobiała apaszka, zawiązana w niedbały węzeł, kontrastowała z jasnozieloną kamizelką.
Kokardy na trykotowych bryczesach zwisały ponad czarnymi butami z cholewką do połowy
łydki. Modnie ubrany młodzieniec rozglądał się dookoła wzrokiem gospodarza, pogardliwie
omiatając wzrokiem Iana.
Ta obojętność nie zmyliła Iana, który rozeźlił się, niczym pies myśliwski na widok
niedźwiedzia pustoszącego jego ogród.
- Kto to jest? - spytał cicho Armstronga.
- Brice MacLeod. - Armstrong starał się zachować obojętny wyraz twarzy i neutralny ton,
jak przykładny sługa.
73
Brice zdjąi rękawice do konnej jazdy i kapelusz ze skóry bobra, a wtedy Ian po raz
pierwszy zobaczył jego miedziane włosy.
- To kuzyn lady Alanny - podjął Armstrong -i obecny dziedzic Fionnaway.
*
Tak, selki potrafią przeistoczyć się w ludzi.
Na początku świata selki i ich czary pasowały do niezwykłego krajobrazu. W tamtych
dniach ludzie dziękowali słońcu i kulili się, widząc zaćmienie księżyca. Z lękiem postrzegali
wszelkie cudy natury i błogosławili sel-ki, które zrzucały swoje skóry i chodziły między ludzi.
ROZDZIAŁ
7
Ian wyprostował się i oderwał od ściany.
- To jest jakiś dziedzic?
- Tak, przez ostatnie dwa lata składał petycje do sądów, żeby uznać lady Alannę za
zmarłą.
łan poczuł się zdradzony.
- Jestem tu od ponad miesiąca. Dlaczego nikt nie pomyślał, aby mi o tym powiedzieć?
- Zanim zostanie uznana za zmarłą musi minąć siedem lat, a myśmy jeszcze nie stracili
nadziei, że się odnajdzie - rzucił szorstko Armstrong.
To sprowadziło Iana na ziemię. Wyobrażał sobie, że przejmie ten majątek zaraz po
śmierci ojca. Wy-
74
dawało mu się, że służba go lubi. Lecz w porównaniu z klanem MacLeodów był tu
bardzo krótko, co gorsza, był intruzem, Anglikiem. Oni nigdy nie porzucą nadziei, że lady
Alanna wróci, chyba że ujrzą jej martwe ciało, a wtedy ich sympatia zwróci się ku temu
Brice'owi.
Ian widział powrót Alanny jako przeszkodę do otrzymania dziedzictwa. Teraz stało się
jasne, że stanowiła ona jedynie pierwszą barierę, a miał do pokonania całą serię przeszkód.
Pokona je wszystkie, bo one jedynie wzmacniały jego determinację, by zdobyć Fionnaway.
- Obaj wiemy, że teraz raczej nie zostanie uznana za zmarłą, ale nie poinformujemy o
tym tego MacLeoda. Wie pan, nie ufam mu.
Do środka wszedł jeszcze jeden mężczyzna, młodszy od poprzednika, lecz z taką samą
miedzianą czupryną na głowie i mnóstwem piegów na twarzy. Nie był nawet w połowie tak
dobrze i modnie ubrany, nie przejawiał też pogardy, lecz mimo to Ian zaklął cicho.
- Brat pana Brice'a - wyjaśnił Armstrong, zanim jeszcze Ian zdążył spytać. - Pan Edwin
jest pod pantoflem starszego brata, zależny od niego we wszystkim. Jednak jest trochę głupi,
zbyt miły, aby się czymkolwiek przejmować.
- Jakież to dla mnie szczęście. To jakaś inwazja MacLeodów?
- Nikogo więcej już nie ma. Poza tym proszę pana...
Ian odwrócił się do niego.
- Niech pan pamięta, że ten, który ma własność, ma przewagę, a to pan ma własność.
Ian odetchnął z ulgą. Przynajmniej w jednym się pomylił. Być może Armstrong nie
porzucił nadziei, że Alanna powróci, ale nie chciał przekazać Fionna-
75
way w ręce Brice'a. Przynajmniej tyle lojalności udało się łanowi zyskać w czasie pobytu
w majątku.
Porozumiewawczo skinęli głowami, po czym Ian ruszył przez hol, aby powitać intruzów,
kuzynów Alanny. Wyciągnął rękę do Brice'a.
- Nazywani się Ian Fairchild - powiedział najczystszym angielskim akcentem wyższych
klas. - Witam w Fionnaway. Miło mi przyjąć gości.
- Brice MacLeod. - Potrząsnął gorąco ręką Iana. - Miło odwiedzić stare śmiecie! Nic się
tu nie zmieniło od czasu dziecięcych zabaw.
A więc pierwsze strzały już padły, Ian potwierdził swoją pozycję rezydenta majątku,
Brice stwierdził swoje przeszłe związki z Fionnaway. łan uważał, że jak do tej pory jest
remis. Odgadł, że obaj są w podobnym wieku, podobnego wzrostu i wagi. Lecz ten MacLeod
przegrałby z łanem, podobnie jak Alanna. Nie było wątpliwości.
Młodszy z braci odchrząknął znacząco. - Edwin MacLeod, do usług. - Ukłonił się lekko.
łan odpowiedział ukłonem, stwierdzając, że piegi Edwina błyszczą mocno z tak bliskiej
odległości. Pasowały do groźnego spojrzenia, jakim młodzieniec obrzucił Iana.
- Może panowie spożyjecie ze mną podwieczorek? - zaprosił łan. Armstrong, spytaj panią
Bridie, czy zrobiła dziś swoje pyszne bułeczki.
Armstrong perfekcyjnie odegrał rolę oddanego sługi.
- Tak jest, panie. Wie pan przecież, że pani Bridie ma bułeczki. Robi je codziennie od
dnia, kiedy powiedział pan, że je lubi.
Punkt dla mnie, pomyślał łan, gdy razem z Bri-ce'em usiedli przy kominku. Edwin
chodził nieustannie wokół stojących obok stołów i krzeseł. Od czasu
76
do czasu stawał i stukał w drewniane panele, co bardzo Iana irytowało. Edwin miał nie
więcej niż dwadzieścia pięć lat i wyglądał na człowieka pozbawionego wszelkiej finezji, na
przeciwnika, który jasno wyraża, o co mu chodzi.
Natomiast Brice emanował wyważoną ostrożnością.
- Gdy tylko dowiedziałem się, że przybył syn pana Fairchilda, przyjechałem natychmiast.
Moim obowiązkiem, jako dziedzica MacLeodów, jest oficjalnie pana powitać. - Brice
wyciągnął nogi w stronę ognia, aby Ian dobrze sobie obejrzał, jak błyszczą i jak świetnie są
dopasowane jego bury.
Ian obrzucił krytycznym spojrzeniem całą jego postać. Brice musiał niedawno odwiedzić
londyńskich krawców, gdyż każdy szew znamionował najwyższy kunszt i najnowszą modę.
- Jest pan dziedzicem klanu? Doprawdy? - łanowi udało się nadać głosowi intonację
pewnego zaskoczenia. - Sądziłem, że dziedziczką jest lady Alanna.
Brice próbował się uśmiechnąć, lecz grymas jego ust wyrażał bardziej zmartwienie niż
radość.
- Tytuł przysługuje męskiemu potomkowi. - Tym razem uśmiechnął się złośliwie. - Ku
strapieniu pańskiego ojca. Słyszałem, że choruje. Mam nadzieję, że to nic poważnego.
Umiera, ale nie dam mu odejść, dopóki nie zabezpieczy mojej pozycji w majątku.
- Bynajmniej.
- Będzie nam towarzyszył we wspólnym posiłku? A kto cię zaprasza na posiłek?
- Odreagowuje po ostatniej wizycie medyka. Wie pan, jacy oni są. - łan pochylił się do
przodu i oparł łokcie na kolanach. Tak poważnie, jak tylko umiał, powiedział: - Z
zażenowaniem muszę stwierdzić, że
77
kompletnie nie pojmuję szkockiego prawa. Może pan mi wyjaśni. Ma pan tytuł dziedzica
MacLe-odów? Edwin zatrzymał się gwałtownie.
- To równie prestiżowy tytuł, jak szlacheckie tytuły angielskie - rzucił ostro.
- Ależ oczywiście - zgodził się Ian. - A jednak to lady Alanna odziedziczyła Fionnaway.
- Tytuł musi przejść na mężczyznę, lecz jedynie potomek MacLeoda w prostej linii może
odziedziczyć majątek. - Brice pozwolił sobie na triumfujący uśmieszek. - Przynajmniej do
czasu, aż nie ma innego dziedzica. Chyba że ten potomek w prostej linii złamie jakąś zasadę
rządzącą prawem do dziedziczenia.
- Zasadę? - Tym razem Ian nie musiał udawać zdziwienia. - Chyba miał pan na myśli
prawo?
- Nie, Fionnaway to specjalny przypadek - odezwał się ochoczo Edwin. - Jest związany
układem, który mówi...
- On próbuje wykazać - przerwał mu gładko Bri-ce - że posiadłość Fionnaway jest tak
stara, iż nie tyle jest ważne prawo, co tradycja.
Ian zerknął na Edwina. - O, naprawdę to chciał pan powiedzieć?
Policzki Edwina pokrył rumieniec, - Właśnie tak.
Kłamał. Źle to robił. Po chwili wycofał się w stronę kominka, gdzie stanął, i zaczął
postukiwać w gzyms.
- A więc - Ian skoncentrował uwagę na Edwinie -gdyby lady Alanna miała syna, on
zostałby dziedzicem?
Brice odpowiedział za brata.
- W tej gałęzi rodziny są jedynie córki. - Pozwolił sobie na ironiczny uśmiech. - W mojej
gałęzi nigdy nie brakowało synów.
78
Ja mógłbym dać Alannie syna. Ta myśl uderzyła Iana swoją oczywistością.
- Poza tym - ciągnął Brice - lady Alanny już nie ma pośród nas.
- Nieźle pan sobie radzi żalem po stracie kuzynki
- zauważył Ian.
Brice mocno uchwycił poręcze fotela i pochylił się do przodu. - Po śmierci ciotki Keven
moja rodzina często ją odwiedzała.
- Ciotka Keven to matka Alanny? - wywnioskował Ian.
- Tak. Wspaniała kobieta, lecz nieroztropnie w y -brała sobie męża. - Patrzył na Iana
surowo, jakby to była jego wina. - Wyszła za Anglika - dodał ponuro.
-I bardzo tego żałowała - dorzucił Edwin z wyraźną satysfakcją.
- Wszyscyśmy tego żałowali - rzekł szorstko Brice.
- A najbardziej Alanna. Wiem o tym. Bawiliśmy się razem. Biliśmy się. Gdy znikła,
modliłem się o jej powrót. Ale po pewnym czasie stało się oczywiste, że te modlitwy są
daremne i że ktoś powinien objąć Fion-naway, zanim... - Urwał.
- Zanim pański ojciec pojawił się na scenie - dokończył wzgardliwie Edwin.
Brice obrzucił go pełnym potępienia spojrzeniem.
- Przepraszam - rzekł Edwin. Wzruszył ramionami i popatrzył żałośnie na brata.
Na twarzy Brice'a pojawiła się irytacja, jednak spokojnie rozparł się w swoim fotelu, -
Edwinowi brak dyplomacji. Proszę mu wybaczyć.
- Oczywiście - mruknął Ian. Brice zaczął kołysać nogą.
- Nosi pan bardzo interesujący pierścień.
Ian spojrzał na środkowy palec swojej lewej dłoni.
- Jest bardziej interesujący, niż pan sądzi.
79
- Czy mogę popatrzyć? - spytał Brice.
Ian bez wahania wyciągnął rękę, pozwalając Bri-ce'owi dotknąć pierścienia i delikatnie
nim pokręcić.
- Piękny - Brice wyraźnie okazał zazdrość i zdumienie. - Skąd go pan ma?
- Zawsze go miałem. - Była to prawda, Ian nie pamiętał czasu, kiedy nie nosił tego
pierścienia na palcu.
- Więc to rodzinne dziedzictwo.
- Można tak powiedzieć. Proszę go potrzeć. - Ian przypomniał sobie, jak wiedźma
odmówiła, i ciekaw był, czy Brice ma podobne obiekcje.
Najwyraźniej tak nie było, gdyż potarł palcem gładki kamień i wykrzyknął z zachwytem:
- Zmienia kolor! Zobacz, Edwin!
Edwin podszedł do brata, zaś Ian z trudem panował nad ogarniającym go wstrętem. Miał
złe przeczucie. Siłą woli powstrzymywał się przed wyrwaniem ręki z uścisku Brice'a.
Po chwili jego dłoń chwycił Edwin, a Brice ponownie potarł kamień.
- Kamień z niebieskiego zmienił się w zielony. Zobacz, znowu się zmienia.
- Niezwykłe - Edwin odepchnął rękę brata i sam potarł kamień. - Teraz robi się czarny.
Ian usiłował poznać myśli obu braci i zrozumieć narastające przeczucie, że wydarzy się
coś złego.
- Edwinie, czy to jest podobne do kamieni, które pokazywał ci wuj Darnell?
- On niczego mi nie pokazywał - nachmurzył się jego brat.
-Ale mówiłeś mi...
- Nic takiego nie mówiłem.
łan zabrał rękę. Bracia wyprostowali się i patrzyli przed siebie z szeroko otwartymi
ustami.
80
Przez wielki hol sunęła ku nim Wilda.
To dobrze. Będą mieli zajęcie.
Ta myśl kołatała się w głowie Iana. A potem nie czułjuż nic, nic, tylko tę swoją okropną,
nadnaturalną, mroczną moc. Z kamienia popłynął chłód i przeniknął go do szpiku kości
niczym lancet medyka. Chłód był tak dotkliwy, że niemal rzucił go na kolana. Walczył z nim,
zamknąwszy oczy, zacisnąwszy zęby, trzymając prawą dłoń w mocnym uścisku lewej i
naciskając na kamień.
Na krótką chwilę hol i całe Fionnaway znikło z jego świadomości, a on unosił się nad
przepaścią tak głęboką i nieskończoną, że gdyby spadł, rozbiłby się na kawałki. Serce
zamarło mu w piersi. Owładnęła nim śmierć, uciekły odeń wszystkie anioły. Zjeżdżał gdzieś
głęboko...
- Ian, kim są ci przystojni dżentelmeni? - To Wilda odezwała się do niego.
- Właśnie, nie przedstawi nas pan?
I ten chłopak. Jak mu na imię? Edwin. Edwin MacLeod. Chciał się zapoznać z Wildą, Ian
powoli otworzył oczy.
Pomieszczenie było takie samo jak przedtem. Ogień w kominku dawał przyjemne ciepło.
W oknach widać było światło dnia. Mężczyźni stali przed Wildą jak porażeni, niczym jelenie
zahipnotyzowane płonącą żagwią. Nikt nie spostrzegł udręki Iana. Nie musiał się tłumaczyć.
Pragnął tylko, aby umiał to wyjaśnić samemu sobie. Przez wiele lat używał pierścienia,
by odkrywać prawdziwą naturę ludzi. Zawsze barwa pierścienia zmieniała się po prostu na
chłodną zieleń, ognistą czerwień lub delikatną brzoskwinię. Nigdy dotąd kamień nie
poczerniał. Nigdy dotąd Ian nie odczuł takich emocji. Z trudem je rozpoznał, tak były inten-
81
sywne. Wiedział jedynie, że zawładnęły nim całkowicie, niemalże doprowadziły go do
obłędu.
A czyż takie istoty jak on nie balansowały na cienkiej linii między obłędem a
poczytalnością?
- Ian? - ponagliła Wilda, wędrując wzrokiem od Edwina do Brice'a.
Dokonał prezentacji, nie bardzo wiedząc, co mówi, ale wszystko musiało być w
porządku, bo Wilda wyciągnęła rękę do każdego z MacLeodów, a oni ucałowali ją niczym
świętą relikwię.
- Zostaniecie, panowie?
- Tak, tak - wyjąkali razem.
Od razu się w niej zakochali, Ian miał tego świadomość, bo widział to już setki razy.
Każdy mężczyzna, którego wzrok padł na kobietę Fairchildów, z miejsca tracił głowę.
Odwracając się, przycisnął palce do skroni. Tak dużo się dzisiaj dowiedział. Jego ojciec
umiera, lecz Alanna żyje. Żyje! I gotowa jest wrócić jako pani Fionnaway. Poczuł zimny
dreszcz. Ona wróci, a wtedy Ian zostanie tym, kim był zawsze - człowiekiem bez nazwiska i
bez domu.
Mógł jednak coś zrobić. Istniał pewien sposób, aby zabezpieczyć jego pozycję. Ponownie
spojrzał na MacLeodów, którzy nadskakiwali Wildzie. Przynajmniej tego wieczoru Brice i
Edwin będą zaślepieni i zachwyceni każdą wypowiedzią Wildy. Będą ze sobą konkurować o
jej względy.
I nie zauważą, gdy Ian wymknie się, by uwieść wiedźmę imieniem Alanna,
*
Legenda mówi, że selk i MacLeod po raz pierwszy zawarli przymierze w czasie jednej z
najcięższych zim
82
z Fionnaway. Na ziemi ludzie umierali z głodu i zimna, a MacLeodowie nic nie mogli
zrobić. Nie mieli co sprzedać swoim bogatszym sąsiadom w zamian za żywność i opał. Selki
nie mogły znieść płaczu dzieci, więc wynosiły z głębiny kamienie - cenne kamienie o
zmieniających się barwach i mistycznych własnościach. Ludzie przyjmowali je, zawozili na
południe, gdzie cieplej świeciło słońce, i ze zdumieniem stwierdzili, że za uzyskane pieniądze
mogą wyżywić swoje dzieci. Ponieważ jednak byli MacLeodami, nalegali na spłatę długu.
Selki mówią, że MacLeodowie nie tak łatwo przyjmują dary.
Selki wiedziały również, że chociaż są istotami morskimi, muszą mieć powietrze, aby
oddychać. Poza tym musiały wychodzić na ląd, by się parzyć. Tak więc dawno temu MacLeod
i naczelny selk ułożyli się. Spisali porozumienie i powstało przymierze.
ROZDZIAŁ
Bryza ochłodziła się, gdy słońce zakryło chmury. Alanna jeszcze raz zanurkowała
między lodowate fale, by następnie podpłynąć ku brzegowi. Prądy były zdradliwe, a ona
przebywała w wodzie zbyt długo. Była zziębnięta i zmęczona, jednak widok miejsca
przymierza uradował ją.
Idąc przez wodę, rozglądała się po małej plaży i otaczających ją klifach. Nie zauważyła
żadnego po-
83
8
dejrzanego ruchu, jedynie rośliny przybrzeżne kołysały się na wietrze.
Tak jak myślała. Żaden z mieszkańców wioski nie śmiał zejść nad morze o zmierzchu,
gdy w wodzie bryka selka z Fionnaway. Spojrzała za siebie na morze. Nie zjawiał się tu
żaden inny selk, nawet w dzieciństwie, gdy błagała, by sie jakiś ukazał. Mimo to wierzyła, że
tu są, w końcu przed chwilą sama widziała tego dowód.
Biegnąc drobnymi krokami na palcach, schwyciła swój lniany ręcznik i szybko się
wytarła. Owinęła materiałem włosy i narzuciła pelerynę. Z nastaniem zmroku takie przebranie
było wystarczające, aby nie została rozpoznana przez przypadkowego rybaka.
Wspinaczka po klifie, a następnie wyjście na płaski otwarty teren zieleni zawsze
napawały ją lękiem. Nie było tam żadnej osłony dla selki, która chciała ukryć swoje
kończyny. Nieustannie wiejący wiatr umożliwił wzrost jedynie małych krzewów.
A tego wieczoru, gdy biegła ku wzgórzom na skraju równiny, odniosła wrażenie, że wiatr
szepcze jej imię.
- Alanna. Alanna.
Biegnąc szerokim łukiem, nie dojrzała nikogo. Plaża była daleko od dworu Fionnaway.
Wioska znajdowała się po drugiej stronie, więc stamtąd nikt nie mógł jej zawołać. Gdyby ktoś
przyczaił się za krawędzią skały i zawołał ją, wtedy wiatr mógłby ponieść głos aż do niej...
A może stwory z dzikiego Atlantyku, legendarne selki, zapragnęły jej towarzystwa.
A może ona wcale nie chciała ich widzieć.
Zawijając ręcznik jeszcze mocniej wokół głowy, pobiegła do ścieżki, która wiła się pod
górę, nad grzbietem, ignorując ten sam szept, który wołał:
84
- Alanna. Alanna. Naprawdę niczego nie słyszała.
Pośród cienia, jaki dawały drzewa, zatrzymała się. Powiedziała sobie, że niczego tam nie
ma. Tylko wiatr, coraz mocniejszy, wraz z nadciągającą burzą. Zachodzące słońce oświetlało
las niezwykłym blaskiem. Promienie rozchodziły się szeroko ponad chmurami i za nimi,
tworząc cały świat zamków na niebie i milczącej otchłani poniżej. Rażąc ją w oczy, złociste
światło omiatało gałęzie, wydobywając z nich każdy detal, przenikało obłoczki pyłu, tańczące
na wietrze.
- Alanna. Alanna.
Czy ktoś idzie za nią? Odwróciła się, lecz nie zobaczyła nikogo.
Postanowiła iść szybko, lecz z godnością.
Trzasnęła złamana gałązka. Rozdarł się jakiś materiał. Na ścieżce zabrzmiał odgłos
kroków.
Porzuciła godność i zaczęła truchtać, niemal biec.
Nie odwracaj się, nie odwracaj. Jednak robiła to. W tej chwili chmury nad jej głową
zgęstniały, pogrążając wszystko w mroku. Zupełnie jakby za sprawą jakiegoś czarodzieja.
Chwytając łapczywie powietrze, uspokoiła się, po czym ruszyła dalej. Wytężając wzrok,
starała się przeniknąć ciemność. Dobrze znała drogę do wioski, ale dziś wszystko wyglądało
inaczej. Przez jej głowę przemykały strzępy opowieści o wróżkach, które zmieniają ścieżki i
łapią w sidła niczego niepodejrze-wających śmiertelników.
Nie chodzi o to, że bała się wróżek- To inne opowieści nękały jej umysł. O karłach, które
polują na niewinne kobiety, ciągną je za ubranie i wkładają im palce między żebra. O
duchach, tych ożywionych na chwilę trupach, utytłanych ziemią, okrytych
85
łachmanami, które zazdrośnie chodzą śladem żywych.
Najbardziej przerażały ją opowieści o czarownikach, którzy odrzucali śmiertelne
wyzwania, dowodzili hordami zdeprawowanych duchów, rządzili morzem i powietrzem.
Mogli szukać zemsty na samotnej kobiecie, która miała śmiałość posiadać moce starożytnego
świata. Czarownicy, którzy panowali nad pogodą, tworząc straszliwą mieszaninę wiatru i
deszczu, którą spuszczali na zadufanych ludzi.
Jednoczesna błyskawica i grom pchnęła ją do ucieczki niczym klepnięcie w plecy.
Grzmot ogłuszył ją, błyskawica oślepiła. Poczuła siarkę, węgiel drzewny, dym. Czuła, jak coś
ją obserwuje: jakieś oczy w ciemności, z upodobaniem przyglądające się jej walce. Jej
wspinaczka po ścieżce oznaczała teraz przedzieranie się przez gąszcz wystających korzeni
oraz czepnych gałęzi.
Drzewa ożyły, przytrzymując ją, rozrywając jej skórę. Zgubiła ręcznik, który zaczepiła
paznokciem złośliwa nadrzewna nimfa. Deszcz lał się z nieba niemiłosiernie, mając w
pogardzie niepewność, z jaką Alanna stawiała kroki na trawiastym szlaku. Woda zmyła sól z
jej włosów, jednocześnie przeszywając ją chłodem do szpiku kości.
Peleryna otworzyła się, gdy wchodziła po zboczu, a wtedy deszcz zmoczył jej ciało.
Dotarła do wierzchołka ponad małą doliną. Ujrzała swoją chatkę, oświetlaną błyskawicami.
Wciąż czuła, jak czyjeś świdrujące oczy patrzą na nią z tyłu. W ostatnim porywie odwagi
odwróciła się i wytężając wzrok popatrzyła w las, gdzie ujrzała na ścieżce unoszącego się
skrzydlatego potwora.
86
Na niebie rozbłysła niezwykle ostra błyskawica. Zanim grzmot odbił się echem od góry,
Ałanna zobaczyła okropne oblicze monstrum. Miał czarne oczodoły, połyskujące zębiska.
Stawał się coraz większy i większy...
Puściły jej nerwy. Rzuciła się do ucieczki.
Zbiegła w bok ze szlaku, który wiódł łatwym zboczem, wybierając szybszą, ale stromą
drogę do swojej chaty. Przeskakiwała krzaki, w pędzie mijała drzewa. Pośliznęła się na błocie
i zjechała na sam dół, koziołkując ostatni fragment drogi, aż do ogrodzenia ogrodu.
Przeskoczyła na drugą stronę i dopadła drzwi.
Przez jedną straszliwą chwilę szamotała się z zaczepem, nie mogąc go odblokować.
W końcu ustąpił. Pchnęła drzwi, wskoczyła do wnętrza i szybko zatrzasnęła je za sobą.
Była bezpieczna.
Wytężając wzrok, rozejrzała się po pogrążonej w ciemnościach chacie. Była bezpieczna.
Ostatnia błyskawica, ta najjaśniejsza, oświetliła na moment wnętrze, gdy rozległ się
głośny grzmot. Na jej własnym stole uniosła się miniaturowa wersja potwora ze wzgórza.
Nadymał się, miał wielką paszczę, obnażone kły, świdrujące oczy.
Z przerażającym skowytem monstrum rzuciło się na nią.
Alanna w końcu krzyknęła. Wrzasnęła ze wszystkich sił, wyrzucając z siebie strach,
jakiego nabawiła się jeszcze w lesie i na wzgórzu.
Potwór zatrzymał się pod jej peleryną i zamiauczał żałośnie.
- Och... - Przywarła jeszcze na chwilę do wspornika u drzwi, w końcu sięgnęła na dół. -
Głupi kocie. -Drżącą dłonią pogłaskała jego zjeżone ze strachu futro. Iskra elektryczna
poraziła ich oboje, więc przy-
87
tuliła kota z lekką naganą. - Nie bój się już. Burza prawie przeszła.
Coś - z pewnością nie jej słowa - spowodowało osłabnięcie sztormu. Błyskawice zanikły,
ostatni grzmot zamruczał na pożegnanie. Wysokie chmury leciały po niebie, wlokąc za sobą
wstęgi zapowiadające kolejny szkwał. Przez zamknięte okiennice sączyło się światło
księżyca, niczym strużka morskich opali, oblewając blaskiem futra na łóżku.
Alanna otarła dłonią czoło i poczuła, jak jakieś ziarna wcierają się w jej skórę. Uniosła
rękę przed oczy, żeby ją obejrzeć. Ciemne smugi były tylko błotem, ale...
Postawiła kota na podłodze, otworzyła okiennice, zmoczyła dłonie wodą z okapu i
potarła je o siebie. Aż syknęła z bólu, więc znowu obejrzała dłonie, teraz już czyste. Widniały
na nich ciemne plamy. Plamy, które rozszerzały się, gdy płynęła z nich krew. Zaniepokojona,
spojrzała po sobie.
Całe ciało miała pokryte błotem. Liście i kawałki gałęzi sterczały z jej ubrania, błoto
oklejało stopę niczym odlew.
- Alanna, coś ty narobiła? - mruknęła z obrzydzeniem. Zdjęła pelerynę, rzuciła ją w kąt i
chwyciła kubeł, który stał, jak zwykle, koło stołu. Podeszła do drzwi, zdjęła zaczep... i nagle
przypomniała sobie o niebezpieczeństwie. Przecież widziała tego skrzydlatego potwora na
zboczu... prawda?
Uchylając drzwi, zbadała widoczny przez szparę kawałek podwórza. Był jasno
oświetlony blaskiem księżyca. Nie zauważyła żadnego ruchu. Otworzyła drzwi szerzej i
wychyliła głowę.
Wciąż nic. Gwiazdy migotały radośnie, żywo. Po czarnym, czystym niebie płynął
widoczny w trzech czwartych księżyc. Woda kapała do płytkich kałuż.
88
Powietrze pachniało świeżo, intensywnie. Jej zioła zrzuciły już ciężkie deszczowe krople
i teraz uwalniały swój aromat.
Leśna polana wokół jej domu wydawała się normalna, tak niepokojąco normalna, że aż
zadrwiła z samej siebie. Ale z ciebie wiedźma. Chowasz się przed burzą. Wyszła za próg,
uzbrojona jedynie w kubeł, i podeszła do beczki z deszczówką. Nabrała wody, lecz roztropnie
stała cały czas plecami do chaty, omiatając wzrokiem otaczający las.
*
Owinięty peleryną, Ian stal i patrzył, jak Alan-na się myje. W dłoni trzymał jej ręcznik.
Zuchwale naga, polewała się chłodną, deszczową wodą. Z przyjemnością stwierdził, że jej
ciało w niczym nie przypomina ciała wiedźmy, za którą się podawała. Delikatne piersi były
jędrne, uniesione w górę, co sprawiło, że na ich widok poczuł gwałtowne podniecenie. Biodra
rysowały się wyraźnie pod wąską talią, a nogi... Zwykle kręcił go już widok choćby samych
kobiecych stóp, a teraz miał przed oczami całe, długie nogi. Bez przebrania i kamuflażu
przypominała bardziej nimfę niż staruchę. Wyglądała jak dziewczyna na portrecie i jak duch,
który próbował poderżnąć mu gardło owej niedawnej nocy.
Rozpuściła splecione w warkocz włosy i wsunęła je do kubła aż po samą głowę. Słyszał
jej gniewne pomrukiwanie, które dochodziło aż do miejsca, gdzie stał, ukryty za drzewem.
Chichocząc cicho, nasłuchiwał. Wyraźnie nie była z siebie zadowolona.
Kiedy uniósł się na ścieżce i rozpostarł pelerynę, napędził jej porządnego stracha. Nawet
teraz nie mógł powstrzymać uśmiechu na wspomnienie jej pa-
89
nicznej ucieczki. Należało się jej za te sztuczki, którymi urządziła sobie zabawę jego
kosztem.
Nie chciał jednak, aby zrobiła sobie krzywdę.
Kiedy w końcu odwróciła się od beczki z deszczówką, noga ugięła się pod nią i
przyklękła na trawie. Ruszył w jej stronę, lecz zdołała już chwycić krawędź beczki i podnieść
się na nogi. Zatrzymał się. Zaczęła kręcić nadwerężoną upadkiem stopą.
- Ale spuchnięta. - Usłyszał jej pełne zdumienia słowa.
Znowu skierowała się do domu, tym razem ostrożniej. Obserwował ją ciekawie. Mimo
niepokoju o jej samopoczucie, nie mógł nie zauważyć pięknych pleców i krągłej pupy.
W środku nie paliło się żadne światło. Panująca wokół wilgoć zgasiła wszelką nadzieję
na zapalenie świecy, lecz mimo wszystko Ian wytężał wzrok, aby ujrzeć Alannę, gdy
przechodziła obok okna. Chodziła tam i z powrotem, w końcu wychyliła się przez okno,
wciąż cudownie naga, i zamknęła okiennice.
Ian usiadł na wielkim kamieniu i zastanawiał się, co dalej ma zrobić.
Gdyby był angielskim dżentelmenem, odszedłby, a ona nigdy nie dowiedziałaby się, co
widział. Nie był angielskim dżentelmenem, co wielu ludzi uzmysłowiło mu wielokrotnie w
przeszłości. W sumie był tylko półkrwi Anglikiem. Druga połowa była... cóż, nieczęsto
wspominał o tej drugiej połowie. Pozostawał też pewien drobiazg dotyczący związku
małżeńskiego, którego rodzice ostatecznie nigdy nie zalegalizowali.
Nie uważał, że jako bękart jest gorszy od innych, ale coś w tym było. Kobiety chętnie
ciągnęły go do łóżka i czerpały z tego mnóstwo przyjemności, nie okazał się jednak dość
dobry, aby traktować go jako
90
andydata na męża. Ani dla jego kuzynki Mary, która zakochała się w Sebastianie
Durancie tak szybko, że Ian nie miai najmniejszych szans. Ani dla zuboża-Iej córki hrabiego,
zdesperowanej, by zdobyć pieniądze, które zarobił jako kupiec. Ani nawet dla Nell...
Na to wspomnienie poczuł ukłucie w sercu. Nell była kwakierką, życzliwą kobietą,
niepoddającą się cudzym opiniom. Adorowała go, tak słodko odpowiadała pocałunkami na
jego pocałunki, że myślał, iż znalazł się w niebie. Myślał... myślał, że go kochała. Zaręczyli
się, lecz powoli, stopniowo jej afekt przerodził się w ostrożność. A potem w strach. Gdy już
dłużej nie mógł znieść jej drżenia niepewności, upił się i wyznał prawdę o swojej matce.
I to był koniec. Nell przysłała mu list wyraźnie znaczony łzami, błagając go o
wybaczenie, ale nie mogła wyjść za kogoś takiego jak on.
Jakaś sowa zahuczała i wyleciała spomiędzy drzew, szukając czegoś na kolację. Leciała
jak myśliwy, z wyciągniętymi szponami. Oportunistka, jak i on.
Ian ponownie skoncentrował się na chacie. Kobieta w środku była dziedziczką majątku.
Nie największego majątku na Wyspach Brytyjskich. Ani nie najbogatszego. Ale to było
miejsce, gdzie czuł się jak w domu. Które przyciągało go jak syreni śpiew.
Lesliemu nie udało się zdobyć Alanny. Jego nik-czemność odwróciła się przeciwko
niemu samemu. Teraz Alanna mieszkała w lesie, czekając, aż w dniu dwudziestych
pierwszych urodzin będzie mogła odzyskać swoją ziemię, a gdyby jakimś zrządzeniem losu to
się nie udało, kolejnym w linii do sukcesji był Brice MacLeod, potem Edwin, a po nim... Kto
wie, ilu jeszcze MacLeodów czekało?
Być może Ian nieświadomie wyświadczył jej przysługę. Aż zatrząsł się na wspomnienie
chłodu, jaki
91
bił z pierścienia w obecności MacLeodów. Jeśli Bri-ce się dowie, że ona żyje, do czego
może się posunąć, aby przejąć majątek?
Tak, Ian mógł zrobić tylko jedno. Mógł liczyć jedynie na dziedzictwo Fairchildów.
Wejdzie do tej chaty i odwiedzi Alannę w jej łóżku.
*
Alanna drżącymi dłońmi odmierzała zioła, których dosypywała do grzanego wina.
Zmielona kora wierzby na ból, rumianek na nerwy, chmielnik na skręconą nogę, a cynamon,
by nadać lepszy smak miksturze. Stara wiedźma, Mab, nauczyła ją, aby oszczędnie
dawkowała sobie zioła, lecz Alanna dosypała do wina sporą dawkę laudanum, aby łatwiej za-
snąć. Wiedziała, że w przeciwnym razie ból i niepokój o przystojnego syna pana Fairchilda
nie pozwolą jej spać.
Zamieszała napój i napiła się. Smakował jej. Siadając na ławie, pociągnęła kolejny łyk.
Wino naprawdę było dobre.
Nie lękała się przystojnego oblicza Iana, jednak niepokoiły ją jego oczy. Były takie duże,
brązowe, ich spojrzenie bezpośrednie i badawcze. Niemal paraliżujące swoją siłą.
Znowu zamieszała wino, aby zioła wypłynęły bliżej powierzchni, po czym napiła się, nie
zwracając uwagi na cząstki ziół, które pozostały na jej zębach.
Czuła się tak, jakby mogła wpaść w jego spojrzenie i nigdy się z niego nie wydostać. W
jego oczach płonął ogień. B y ł niezwykle przenikliwy. Obawiała się, że w jego dotyku kryje
się czysta magia.
Oczywiście, nigdy się o tym nie przekona, bo któż zechciałby pokochać wiedźmę?
92
*
Gdyby tylko istniał jakiś sposób przejęcia Fionna-way przez Ilana, niezwiązany z
molestowaniem tej kobiety...
Ale takiego sposobu nie było.
Gdyby tylko istniało jakieś inne miejsce, gdzie mógłby żyć...
Nie było takiego miejsca.
Tak więc sięgnie po Alannę i jej dobra w ten prymitywny sposób, z jakiego korzystało
już przed nim wielu mężczyzn. W końcu to Szkocja, prymitywny kraj, a Ian na powrót był
samotnym człowiekiem, który nie miał w nikim oparcia. Musiał posiąść Alan-nę - aby
zapewnić jej bezpieczeństwo, aby mieć własne gniazdo i aby zostać ojcem. Poza tym istniał
jeszcze element słodkiej zemsty i jeszcze słodsza przyjemność znalezienia swojego miejsca
na ziemi i swojej kobiety.
Zadrżał. Przez wełnianą pelerynę przedostawała się wilgoć, podobnie jak przez
nasączone wodą buty. Morska bryza przenikała chłodem do kości. Wyszedł z cienia i
rozejrzał się wokół. Nad wzburzonym morzem znowu zbierały się chmury. Niedługo
przyjdzie kolejna burza. Wzruszywszy ramionami, ruszył drobnym krokiem po zboczu w
kierunku chaty. W ten sposób decydowały się najważniejsze kwestie życiowe: nie rządziła
nimi logika, lecz chłód przenikający namokłą pelerynę.
W chacie panowała cisza. Miał nadzieję, że Alan-na leży w łóżku i śpi. To ułatwiłoby mu
realizację planów.
Położył dłoń płasko na drzwiach i pchnął. Otworzyły się z cichym świstem, wisząc na
skórzanych zawiasach. Wśliznął się do pokoju i usłyszał jej oddech;
93
niemal chrapała. Ten pomruk świadczył, że jest w y -czerpana, a teraz on chciał ją
zmęczyć jeszcze bardziej.
Wszedł w głąb pomieszczenia i położył ręcznik na stole, aby wysechł. Obok stał srebrny
kubek do wina i żłobiona butelka, niepasujące do tego prostego wnętrza. Po omacku sięgnął
do okiennic i otworzył je. Pokój zalało światło księżyca, tworząc jasny kwadrat na podłodze,
rzucając lekką poświatę na wszystko dookoła.
Przezornie spojrzał na łóżko, lecz Alanna leżała na plecach, z jedną ręką odrzuconą na
bok, drugą wetkniętą pod spód na wysokości talii. Miedziane włosy leżały rozpuszczone
wokół jej głowy, a spod nich nieśmiało prześwitywały kształtne ramiona i smukła szyja, na
której wisiał łańcuszek nawleczony kamieniami. Futra spoczywały na jej brzuchu, łan aż
syknął, ujrzawszy zadrapania na jej ciele, jeszcze głośniej westchnął, obserwując swoją
reakcję na widok jej nieświadomie obnażonych piersi. Blak-nący siniak wokół oka
potwierdzał jej tożsamość i pieczętował los. Mała wiedźma. Jego wiedźma.
Powinien się wstydzić, że chciał zabezpieczyć swoje dziedzictwo w taki sposób. Zamiast
tego musiał walczyć z narastającą ekscytacją. Alanna była inna niż kobiety, które znał. Nie
bała się stawić czoła losowi. Nie bała się też jego. Wiedział, że mogłaby go pokochać.
Przestraszył się, bo coś omiotło mu stopy, lecz po chwili ciche miauczenie powiedziało
mu, że to tylko kot Alanny. Chwycił go pod brzuchem i uniósł na wysokość swojej twarzy.
Zwierzę wyciągało ku niemu pyszczek, wąchając delikatnie, w końcu dotknęło noskiem jego
nosa. Przyjął ten przejaw czułości, po czym umieścił dorodne stworzenie na parape-
94
cie, ono zaś natychmiast skoczyło na trawę i pobiegło do wioski.
Odpiąwszy broszę, która przytrzymywała mu pelerynę, Ian zrzucił okrycie, ułożył je na
stole obok ręcznika, rozwiązał sznurek koszuli i ściągnął ją przez głowę. Spragniony sięgnął
po butelkę i powąchał jej zawartość. Wino! Podniósł kielich - niewątpliwie pozostałość z
czasów, gdy mieszkała we dworze - i zamaszystym ruchem nalał do pełna, a po chwili uniósł
go w kierunku łóżka.
- Piję za nasz ślub, moja słodka - szepnął - chociaż nie jesteś tego świadoma.
Wypił esencjonalne, przyprawione ziołami wino. Na języku zostały mu gorzkie fusy,
które połknął niechętnie, a potem, wzmocniony, ściągnął spodnie. Półnagi pochylił się nad
łóżkiem i powiedział cicho:
- Alanna.
Nie zareagowała, nawet nie mrugnęła okiem, nie westchnęła. Delikatnie obwiódł palcami
owal jej twarzy, wąskie ciemne brwi, wystające kości policzkowe. Pozbawiona kamuflażu
twarz zafascynowała go.
Dlaczego interesowały go ładne, młode dziewice szlacheckiego pochodzenia? Lubił
delektować się kobietami silnymi, wszechstronnymi, jasno myślącymi - a wszystkie te cechy
uosabiała właśnie Alanna.
Dotykając kamieni, które wisiały na jej szyi, zmrużył oczy, aby odczytać wyryte na nich
napisy. W ostrym świetle księżyca ujrzał tajemne znaki i nagle zdał sobie sprawę, że już
kiedyś je widział. To były kamienie runiczne, używane do przepowiadania przyszłości.
Nie posiadał takich umiejętności, teraz zresztą nawet się nie zastanawiał, po co ona nosi
te kamienie. Uśmiechnął się do dziewczyny przyjaźnie.
95
- Będzie nam się dobrze współpracowało, kiedy zrozumiesz, kto jest twoim panem.
Zamrugał, zaskoczony brzmieniem własnego głosu, który wydał się głośniejszy, bardziej
szorstki niż oczekiwał.
- Mocne wino? - Chwycił ją za ramiona. - Udawanie, że śpisz, nic ci nie pomoże.
Potrząsnął nią lekko. Głowa Alanny odchyliła się bezwładnie do tyłu. Nie spuszczał z
niej wzroku.
- Dobrze udajesz. - Puścił ją i siadł ciężko na łóżku. Sznury pod ramą jęknęły, gdy
położył się na materacu wypchanym pierzem. Z trudem ściągnął buty, a gdy wstał, aby zdjąć
kalesony, podłoga poruszyła się.
Głupkowato spojrzał na swoje stopy.
- Dobrze udajesz - powtórzył. - Nie możesz spać tak twardo. Czy ty... - Uniósł głowę i
popatrzył na nią. - Wypiłaś miksturę nasenną, żeby nie czuć bólu? - Po chwili jego wzrok
padł na kielich. - Z tego kubka? - Wskazał palcem.
Odpowiedziało mu głębokie westchnienie Alanny, która przewróciła się na bok.
Ian gwałtownie potargał sobie włosy dłońmi. Po chwili wymamrotał z wątpliwą
godnością pijaka: - Wiedźmo, nie uda ci się ze mną, słyszysz? Jesteś moja - zachwiał się. - A
teraz przysięgam... teraz... Odwiązał kalesony, zrzucił je i wgramoliwszy się na łóżko, legł
bezwładnie u boku Alanny.
*
Przesłonięty gęstniejącymi chmurami księżyc przestał oświetlać dwa ciała splecione na
wąskim łóżku. Burzowe kłębiaste chmury coraz liczniej zbierały się nad wzgórzem, by nagle
jednym gwałtownym ruchem stoczyć się nad dolinę. Poszarpane błyskawi-
96
ce wyrzucały ciepło z powierzchni ziemi w przestrzeń. Dudnienie podniebnych bębnów
wstrząsnęło małą chatą. Przez otwarte okno wdzierał się wiatr, niosąc ze sobą deszcz: deszcz,
który wybudził lana z jego narkotycznej drzemki.
- Ki diabeł? - Wstał i w strugach wody usiłował zamknąć okiennice. Potrząsnął głową,
aby zebrać myśli i spojrzał na ledwie widoczną postać, leżącą na futrach. Czuł jeszcze jej
ciepło w swym ciele, nie przestawał jej pragnąć, tymczasem jego zmysły zdążyły już uwolnić
się spod działania mikstury. Odchrząknął ze śmiechem i pozwolił obmyć się strugom deszczu.
Po chwili zamknął szczelnie okiennice, blokując je antabą, i wrócił do łóżka.
Do swojej wiedźmy.
ROZDZIAŁ
Dłonie. Dłonie odgarniały włosy z jej twarzy. Trzymały ją tak blisko jedwabistego ciepła,
podczas gdy rozlegały się grzmoty, a jasny blask błyskawic przenikał jej powieki. Jedna dłoń
zakryła jej ucho, gdy kuliła się, słysząc kakofonię dźwięków. Drugim uchem słyszała
spokojne bicie silnego serca, którego nie w y -straszył gwałtowny spektakl sił natury.
Dłonie pieściły jej usta, gdy pojękiwała, widząc w sennym koszmarze potwora z lasu.
Dłonie przesuwały jej podbródek, wargi muskały delikatne pocałunki, a potem
przytrzymywały ją mocniej, kiedy coś
97
9
- coś ciepłego i wilgotnego - badało jej zęby, wsuwało się i wysuwało, niczym piórko
poruszane niespokojnym wiatrem.
Te twarde dłonie uspokajały ją swoim dotykiem, dawały wsparcie, poczucie
bezpieczeństwa, uspokojenie, gdy w swej nieśmiałości uciekała przed pieszczotami, które
niosły. Jednocześnie dłonie uczyły ją, jak zapomnieć o wspomnieniach, uczyły nowych re-
akcji na nowe przyjemności. Nie zdobywały, lecz wabiły. Wodziły po jej łopatkach, dotykały
piersi, naciskały talię, jakby chciały ją zmierzyć. Odsuwały na bok jej naszyjnik. Przesuwały
się kusząco od jednego do drugiego punktu jej ciała, aż poruszyła się, by zachęcić je swoją
reakcją.
Wtedy dłonie zmieniły się.
Przesunęły się po szyi, sięgnęły włosów, przytrzymując nieruchomo jej głowę do
pocałunku - pocałunku, który badał, pytał i odpowiadał na własne pytanie. Palce dłoni splotły
się z jej palcami i trzymały je, podczas gdy męskie ciało przygniotło ją swoją wagą - ciało
będące połączeniem mięśni, włosów i delikatnej twardości.
Wzdychała pod tymi sprawnymi dłońmi. Drżała, próbowała uciec, ale dłonie przyciągały
ją z powrotem, raz po raz, coraz bardziej gotową zdradzić tajemnicę na ich żądanie.
Tak długo była sama, odizolowana od kontaktów z ludźmi, a teraz każdy dotyk sycił jej
tłumiony od dawna głód. Dłonie szukały klejnotu, a ona pragnęła - dojmująco tęskniła - by im
go dać.
Dłonie przesunęły się na wewnętrzną stronę jej uda. Opierała się, lecz one podziwiały ją
dotykiem, pieściły. W końcu pozwoliła im znaleźć to, czego szukały.
Dłonie spoczęły na jej brzuchu, targały kręcone włosy na wzgórku i wśliznęły się w nią,
gdy wyzwoli -
98
ła się z niej ciepła wilgotność. Dłonie niecierpliwie szukały namiętności, rodziły ją,
czekały na odpowiedź, pieszcząc ją głęboko. Przygryzała usta, by powstrzymać okrzyki
zdumienia.
Pochylający się mężczyzna bez twarzy wydawał zachęcające pomruki, przerywane
soczystymi pocałunkami, które składał na jej ciele. Czulił się, drażnił, prowokował, aż zaczęła
zwijać palce nóg, zaciskać dłonie, nie mogąc dłużej powstrzymać się od krzyku.
Zjednoczyła się z przybierającym na sile wiatrem, dudniącymi piorunami, oślepiającymi
błyskawicami. Poczuła nagły ból, gdy przebiła się przez chmury, a potem była już jednością z
szalejącą burzą i z łanem...
Alanna uniosła się i usiadła na łóżku.
Przez deski okiennic na wschodniej ścianie sączyły się promienie słońca, rzucając jasne
paski na jej nogi. Zamrugała, spięta, niedowierzająca własnym emocjom. Czy jest sama?
Rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając, bojąc się znaleźć... kogo?
Nikogo nie było. Izba wyglądała tak jak zwykle. Nie było powodu, aby serce chciało
wyskoczyć z jej piersi, żeby spocić się w chłodnym powietrzu poranka, żeby wstydzić się
swojego ubrania - a raczej jego braku. Była naga, okrycie leżało skopane gdzieś z boku,
tworząc fantazyjny kształt. Sięgnęła po futra i narzuciła je na ramiona, okrywając się nimi
jakby tarczą, mającą bronić przed... nocnymi koszmarami.
Tak, to z pewnością były senne wizje. Śniła o... mężczyźnie. Mężczyźnie bez twarzy,
który był tuż przy niej, dotykał ją, robił niesłychane rzeczy w jakże czarowny sposób.
99
Delikatnie zagłębiła się w swoje myśli, pełna obaw, że odkryje w nich jakieś
bezsensowne emocje. Ale nie... Czuła, że żyje, lecz inaczej postrzega wszystko - z
niedającym spokoju wrażeniem ciekawości. Po raz pierwszy w życiu była niemal przekonana,
że Bóg okazał się wielce mądry, dając kobietom tak wrażliwe ciało. Krew w jej żyłach wciąż
była nasycona rozkoszą, która wywoływała oszołomienie, tęsknotę i poczucie wstydu.
Sen. Tak, to musiał być sen. Po prostu była już bardzo zmęczona samotnością. To
odosobnienie z własnego wyboru z dnia na dzień odciskało na niej coraz boleśniejsze piętno.
Pragnęła w końcu zrzucić przebranie i znowu stać się lady Alanną.
Opuściła okrycie, spojrzała na siebie i zdumiona wstrzymała oddech. Na piersiach,
rękach i nogach miała liczne zadrapania i opuchlizny, znaczące bladą skórę. Pogładziła dłonią
siniak na wewnętrznej stronie uda. Zaczęła jaśniej myśleć.
- Jakże mogłam zapomnieć - powiedziała do kota śpiącego na podłodze. - Przecież
wczoraj biegłam jak szalona przez las. Mam szczęście, że nie połamałam sobie kości.
Whisky nie odpowiedział. Nawet nie podniósł łebka.
- To nie mógł być nikt, kto jest spełnieniem marzeń. Dotyk żadnego mężczyzny nie
przypomina... jedwabiu. Żaden mężczyzna nie umie dać poczucia bezpieczeństwa
pocałunkiem, a zarazem wywołać tyle namiętności. Co za iluzja! Iluzja pocałunków w y -
ciskanych na jej ustach, piersiach, brzuchu i niżej. Zaiste iluzja, że jeden pocałunek mógł
osłodzić i rozgrzać.
A jednak wydawało się to tak realne, że nawet teraz jej ciało ogarniało drżenie. Zwarła
mocno uda,
100
by wyzbyć się poczucia spełnienia, próbując odegnać wspomnienie jego szorstkich dłoni
na jej pośladkach.
Jego dłonie. Ich szorstkość. Tyle szczegółów.
Większość snów jest bezkształtna, pełna sprzeczności, niezwiązana z fizycznym światem.
A ten sen pamiętała z powodu jego licznych szczegółów. Brązowe oczy oświetlane
blednącym światłem błyskawicy. Męski głos, dający poczucie bezpieczeństwa, przymilny,
szepczący o jej urodzie, o jego przyjemności. Postukiwanie runicznych kamieni, gdy ich do-
tykał, a potem delikatnie odsunął na bok. Gęsia skórka, której dostała, gdy ssał jej piersi - nie
jak dziecko, które bierze, lecz jak mężczyzna, który daje poryw namiętności. Te palce,
pieszczące jej ramiona, biodra, wsuwające się w nią, aż stała się wilgotna. Dłonie rozsuwające
uda, aby mogła go objąć swoim ciałem. Dłonie, którymi przytrzymał ją w miejscu, gdy
walczyła w ostatnim odruchu dziewiczego oporu. Dłonie, którymi odgarniał jej włosy z
twarzy, gdy wchodził w nią głęboko.
Alanna nabrała powietrza, przypominając sobie swoje oszołomienie. Wszystkie jej
zmysły były nasycone aż w nadmiarze. Była trochę obolała. Zaznała mnóstwo rozkoszy.
Pragnęła ruszyć się, krzyczeć, skulić się w sobie i zostać na powrót małą dziewczynką, jaką
kiedyś była.
Nic z tych rzeczy. Ruszała się, krzyczała, zachowywała jak kobieta owładnięta
pożądaniem. Tak jak jej protoplastki, oddała wszystko.
Tak jak jej matka, również ona zaznała nieszczęścia.
Gniewnie odrzuciła futra.
- Głupia! - Skoczyła na nogi i potknęła się. Chwyciła ramę łóżka, gdy ból w kostce nie
pozwolił jej
101
utrzymać się w pionie. Staw skokowy pulsował, przed jej oczami zatańczyły świetlne
plamy, jednak złapała równowagę i kulejąc dobrnęła do półki z ziołami. Wybrała woreczek z
gorzką mieszanką nasenną, pokuśtykała do okna, otworzyła okiennice i szerokim gestem
rozrzuciła miksturę na trawę. Odwróciwszy się, spostrzegła stojący na stole kielich. Fusy,
które zostały na jego dnie, także powędrowały za okno. Dla pewności
Wyrzuciła również sam puchar. Brzęknął o ławkę, ale nawet ten gest nie poprawił jej
samopoczucia.
- Koniec z miksturami. Koniec ze zjawami, które kochają się z tobą. Jesteś obolała i
podrapana, bo zbiegałaś jak szalona z góry. Masz wizje, bo wiesz, że chciałabyś odzyskać
Fionnaway. Potem musisz wybrać sobie męża, ale nie takiego jak Ian. Znajdź pokornego,
który będzie znał swoje miejsce. - Oparła się mocno na parapecie i znowu spojrzała na izbę,
unosząc podbródek. - Takiego, który nie będzie wzbudzał w tobie marzeń.
Wędrowała wzrokiem - od łóżka do ławy, stołu, komody, i z powrotem do stołu.
Zmarszczyła czoło. Drżącą dłonią dotknęła swoich włosów.
- Mogłabym przysiąc, że zgubiłam ręcznik... - Zawahała się. - Zgubiłam go w lesie.
Zamknęła oczy, otworzyła je. Ręcznik wciąż leżał na stole.
Kulejąc podeszła, wzięła go, pogładziła dłonią. Był suchy. Został powieszony na
krawędzi stołu w środku nocy.
Nie mogła w to uwierzyć. Po prostu nie mogła.
- Byłam tak przerażona, że nie wiedziałam, co robię. Miałam go przy sobie cały czas. No
chyba że ręcznikowi wyrosły nóżki i przyszedł tu sam, a ponieważ to była bardzo dziwna noc,
więc wątpię... - Zwa-
102
żyła ręcznik w dłoni i pokręciła głową na myśl o swojej łatwowierności. - Zbyt długo
jesteś sama, dziewczyno. Tracisz rozum. Gadasz z kotem, ze sobą, masz wyimaginowanego
kochanka...
Paski słonecznego światła nagle znikły. Odwróciła się do okna. Patrzyła, jak zbiera się na
burzę.
Czarna chmura. Krople deszczu uderzające w ziemię. Błyskawice rozświetlające niebo,
pioruny wstrząsające lądem. Wiedziała, co to oznacza, zrozumiała, co musi zrobić.
Pośpiesznie nałożyła przebranie, wepchnęła w y -pchany słomą garb pod okrycie na
plecach, obsypała włosy popiołem, zachłystując się przy tym.
- To nie on. To nie może być on. Żaden człowiek nie potrafi wywołać burzy -
wymruczała, jakby te słowa mogły go utrzymać na dystans.
Gdy usłyszała zbliżający się stukot końskich kopyt, podbiegła do drzwi, otworzyła je i
spojrzała prosto w oczy swego nemezis.
Ian. Był tam, ubrany w elegancki strój z czarnego sukna. Naprawdę wydawało się, że to
on wywołał burzę... A właśnie, ostatniej nocy też była burza. Nie powinna jednak teraz o tym
myśleć. Tak będzie lepiej.
Wiedziała, jak wygląda z szarymi włosami, opadającymi na policzki. Wiedziała, że ma
pokrytą popiołem twarz, obawiała się jednak, bo nie miała czasu nanieść węglem czarnych
smug. Gdy wykonywała ruchy, nieumocowane wybrzuszenia i garby poruszały się razem z
nią, więc musiała zachować ostrożność. Dla mniej wprawnego oka była wiedźmą, ale nigdy
nie popełniła błędu, by uwierzyć, że oko Iana jest niewprawne.
Omiótł ją wzrokiem od stóp do głów z wyrazem lekkiego rozczarowania na twarzy.
103
- Proszę, proszę. Wiedźma z Fionnaway w pełnej krasie.
- Nieproszony gość w Fionnaway w peinej gali. Co za niespodzianka. Proszę do środka.
Pogoda znowu się psuje. - Jakby na potwierdzenie tych stów na szybko ciemniejącym,
porannym niebie rozbłysła błyskawica i rozległ się huk piorunu. - Wprowadź też konia -
dodała, jest zbyt piękny, by zostawiać go na zewnątrz.
Popatrzył na niebo.
- Jest zbyt piękny, by zostawiać go na zewnątrz, ale mogę go spętać w twojej szopie.
Jeszcze przez kilka minut deszczu nie będzie.
Jakby na potwierdzenie jego słów, wiatr ucichł, a burza zatrzymała się w swoim marszu
znad morza. Niezadowolona Alanna stata w drzwiach, gdy Ian zajmował się koniem. Miała
nadzieję, że zwierzę wejdzie do chaty i będzie zajmowało uwagę lana swoim zachowaniem.
Potrzebowała czasu, aby uspokoić wzburzone nerwy, opanować cielesne pożądanie.
Zmierzając w jej stronę, Ian wydawał się częścią sił natury. Rozpięty żakiet falował, jego
poły rozchylały się na boki, wiatr, który zdążył już powrócić, targał pięknie zawiązaną
apaszką. Mięśnie ud napinały się, gdy usiłował utrzymać równowagę, stopy pewnie stąpały
przez płytkie kałuże. Pierścień lśnił własnym światłem. Szedł w kierunku drzwi, obnażając
zęby w triumfującym uśmiechu. Spostrzegła z pewnym niepokojem, że wygląda jak samotny
wilk, szykujący się na wielką ucztę.
W chwili nagłego przypływu odwagi, daremnej odwagi, chciała stanąć mu na drodze i
odmówić wejścia. Przeważył jednak rozsądek. Usunęła się na bok, garbiąc się nieco bardziej
niż zwykle, czując ból
104
w skręconej kostce. Odwróciła się, a Ian deptał jej po piętach, obserwując ją z
denerwującą uwagą. W y -ciągnął swoją wielką dłoń i ścisnął jej ramię, to, na którym nie
miała sztucznego garbu, ścisnął mocno, aż syknęła, po czym przyciągnął nogą ławę, na której
posadził ją zdecydowanym ruchem. Sam usiadł na ławie okrakiem i pochylił się ku Alannie z
wyraźną irytacją.
- No więc... - Zajrzał pod zwisające włosy wiedźmy, by popatrzyć jej prosto w oczy. - Jak
się czujesz tego promiennego ranka?
Pod warstwą popiołu na twarzy spłonęła rumieńcem. Koniuszki uszu i nosa, skóra na
piersi, wszystko płonęło. Wiedziała, że nie może tego widzieć, gdyż potężne chmury
zaciemniły wnętrze chaty, jednak tajemniczy uśmieszek na jego ustach świadczył o tym, że
jest z siebie bardzo zadowolony.
- Promiennego ranka? - zaskrzypiała. T y m razem nie musiała udawać, że ma
zachrypnięty głos. - Letnie burze nie są promienne.
- Ja myślę, że są. Urodziłem się w czasie burzy. Burze mnie przyciągają, a może to ja
przyciągam burze. - Chmury nad chatą zagrzmiały w zgodzie z jego słowami. Spojrzał w
górę, przyjmując do wiadomości ich reakcję.
- Zbyt dużo deszczu latem źle wpływa na zbiory.
- Do południa przestanie padać - zapewnił ją.
Wytrącona z równowagi jego pewnością siebie, odsunęła się od niego, odwróciła wzrok i
spojrzała na swoje dłonie. W pośpiechu zapomniała dokończyć kamuflażu. Nie wtarła w
skórę i pod paznokcie tłuszczu i popiołu. Ręce były gładkie i jasne jak u młodej, zdrowej
kobiety. Nieśmiało wsunęła je w rękawy.
- Chcę z tobą pomówić - podjął. - Czuję się tobie bliski...
105
Gwałtownym ruchem przeniosła na niego wzrok.
... - w sposób, w jaki nie czuje nikt inny w Fionna-way.
Poczuła zupełną niemoc, przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz. O czym on gada? Czyżby
ten mężczyzna władał także snami?
- Jakie masz wieści od Alanny? - spytał.
- Alanny? - wykrztusiła. - Podobno ona nie żyje. Podobno selki...
- Selki ją ukradły, selki mogą ją oddać - wtrącił bezlitośnie. - Lady Alanna żyje i ty o tym
wiesz. Gdy tylko Leslie umrze, ona tu wróci, by zażądać ziemi, a ja stracę wszystko.
Nagłość tego ataku zdumiała ją. Nie rozumiała, o co tu chodzi, więc przed odpowiedzią
musiała się zastanowić.
- Sprawujesz opiekę nad Fionnaway, więc jak lady Alanna mogłaby uzyskać własność
majątku?
- Jest dziedziczką. Gdyby postanowiła udać się do sądu, zostałbym wyrzucony na bruk
bez pensa przy duszy.
Ogarnął ją gniew.
- W zamian za znaczną część jej dziedzictwa.
- Czyżby sądy w Szkocji były aż tak przekupne? -spytał z udawaną niewinnością.
- Sądy zawsze są przekupne - rzuciła gorzko. - To przez nie musiałam... Urwała w
ostatniej chwili. To w wyniku sądowego orzeczenia musiała oddać się pod kuratelę Lesliego,
gdyż jej własny ojciec, najgłupszy człowiek pod słońcem, uznał Fairchilda za jowialnego,
dobrego przyjaciela i w swoim testamencie dał mu prawo opieki. Sądy ani się z tym zgodziły,
ani nie zgodziły, stwierdziły jedynie, że ojciec miał prawo wyznaczyć na opiekuna
małoletniej córki kogo chciał. Kiedy zaprotestowała, wyjawiła, że
106
od śmierci matki w zasadzie sama zajmowała się całym majątkiem, sędziowie roześmiali
się porozumiewawczo i wyciągnęli ręce po podatek od spadku.
- Sądami rządzą mężczyźni - odezwała się. -A mężczyźni zawsze faworyzują mężczyzn.
- Z pewnością ona nie ma się czego obawiać -rzekł zimno. - Będzie świętować swoją
pełnoletność w dniu urodzin, dwudziestego pierwszego lipca.
- Już niedługo - powiedziała cicho. Skąd on zna jej datę urodzenia? I jakim sposobem
przejrzał jej plan?
- Tego dnia Fionnaway legalnie stanie się jej własnością. Lecz, tak jak powiedziałaś,
sądami rządzą mężczyźni. Oni tak łatwo nie uwierzą, że kobieta jest w stanie zarządzać tak
wielkim majątkiem jak Fion-naway.
Wypowiedział głośno jedną z obaw, do jakich nie śmiała się przyznać nawet przed sobą.
- Wczoraj przybyli do Fionnaway krewni lady Alanny, których przywiodła tu wieść, że
Leslie jest umierający - mówił dalej. - Starszy z nich dał mi do zrozumienia, że po lady
Alannie on jest następny w kolejności do spadku.
- Brice - wyszeptała. Brice, zawsze uśmiechnięty, modnie odziany, zawsze służący małej
kuzyneczce dobrą radą. Nie lubiła go, ale to pewnie dlatego, że, jak wielokrotnie wykazywał
Leslie, niezbyt dobrze znosiła, gdy ktoś wydawał jej polecenia. Z pewnością większość
mężczyzn uważała Brice'a za dobrego chłopa i atletę, zaś większość kobiet - za przystojniaka.
- Tak. Nazywa się Brice MacLeod. Twierdzi, że jest głową klanu.
- Nie twierdzi. On nim jest.
- Cóż... - Ian wyciągnął przed siebie obie dłonie. - Więc sama widzisz. Myślałem, że gdy
ojciec umrze,
107
Fionnaway przejdzie na mnie, i byłem szczęśliwy. Zawsze marzyłem o tym, by mieć
dom. Sądząc po stanie, w jakim znajdują się stajnie i pola oraz po problemach, z jakimi
borykają się ludzie we wsi, majątek wymaga męskiej ręki.
- Z Fionnaway nie dzieje się nic złego!
- Na pewno nic takiego, czego nie dałoby się naprawić staranną opieką i dbałością. -
Postukał się w pierś, jakby siebie wyznaczał do tego zadania. -Jednakże los Fionnaway zależy
od lady Alanny. Jeśli nie wróci, Brice usunie mnie siłą. Jeśli wróci i zechce pozbawić mnie
prawa własności, będę z nią walczył.
- W jaki sposób?
- Dowiem się, gdzie była przez te wszystkie lata. Będę próbował wykazać, że młoda
kobieta, która samodzielnie przeżyła tak długo, z pewnością zarabiała na życie w niemoralny
sposób. Powiem, że taka kobieta nie jest właściwą osobą, żeby odziedziczyć Fionnaway. W
najgorszym razie będę nastawał, aby zostać jej opiekunem.
Wiedziała, że zrobiłby to wszystko. Miał w sobie dość okrucieństwa, aby bez mrugnięcia
okiem zniszczyć jej reputację. Potarła czoło i przypomniała sobie, że przecież zapomniała
postarzyć sobie dłoń, więc szybko schowała ją w rękaw,
- Brice też mógłby to zrobić.
- Owszem, mógłby, wtedy zostalibyśmy on i ja, walczący w sądach o prawo kurateli nad
Fionnaway i lady Alanną. Oczywiście Fionnaway nie wyjdzie na tym dobrze, bo sądy działają
powoli, a do wydania orzeczenia w sprawie, majątek zostanie bez opieki.
Zawahała się. Czuła obawę przed zadaniem kolejnego pytania, które wisiało w powietrzu
między nimi. W końcu kolejna błyskawica wyzwoliła w niej potrzebną energię.
108
- Jakie inne możliwości wyboru pozostają Alan-nie? Mówisz, że jeśli nie wróci,
Fionnaway stanie się polem walki, Ale jeśli wróci, sam będziesz z nią walczył o jej ziemię.
- Nie. Powiedziałem tylko, że będę z nią walczył, jeśli zechce mnie pozbawić prawa
własności. Jest inny sposób. - Znowu poszukał jej wzroku. - Mogłaby wrócić i zająć należne
jej miejsce... u mego boku.
- Wyjść za Fairchilda? - Ogarnęło ją przerażenie, doznała szoku i... Nie, nie mogła
przecież tego przewidzieć. - Za ciebie?
Skinął głową...
- Wiem, że to makabryczna myśl, ale przecież ona już była przeznaczona mojemu ojcu,
zaś nieskromnie mówiąc, uważam siebie za lepszy wybór.
Lepszy wybór? W jaki sposób? Wobec Lesliego czuła wstręt, lecz wiedziała, że służba
jest jej posłuszna i .sama jest panią swego losu. W wypadku Iana takiej pewności nie było.
Chwyciła krawędź ławy, aż zbielały jej kłykcie.
- Pochlebiasz sobie.
- Doprawdy? Jednakże gwarantuję, że po naszej nocy poślubnej lady Alanna nie uzna
mnie za zarozumialca. - Ściszył głos, który brzmiał jak ciche szemranie.
Zaswędziała ją skóra wokół ust, jakby pocałunek, który jej się przyśnił poprzedniej nocy,
został wyciśnięty na jej wargach przez mężczyznę z brodą. Z czarną brodą, miękką, jednak
równo przyciętą. Och dlaczego właśnie teraz musiała sobie przypomnieć senne marzenia?
Poczuła się niezdrowo podniecona, bezwolnie miękka, nieśmiała.
- Ludzie w wiosce, rybacy, a nawet służący, opowiadali mi, jak bardzo lady Alanna
uwielbia Fionna-way. Ja im wierzę. Kiedy uznała, że jestem intruzem,
109
wśliznęfa się do mojej sypialni z nożem i próbowała mi poderżnąć gardło - mówił
przymilnie. - Co za kobieta! Zostanie moją damą. Będę jej śpiewał pieśni, odzieję ją w
najwspanialsze szaty...
- Bil ją, gdy się przypali obiad - dorzuciła, by przerwać ten sielski obrazek.
- Na pewno nie z tak błahego powodu. - Znowu się uśmiechnął, lecz tym razem znacznie
łagodniej. -Zbiję ją tylko wtedy, gdy będzie wobec mnie mniej lojalna, niż ja wobec niej. Lub
jeśli z własnej wołi odda się innemu.
- A czy ona może zbić ciebie, jeśli zbłądzisz?
- Moja wierność będzie stała. - Dotknął jej ramienia i spojrzał w oczy. - Przysięga
małżeńska zwiąże mnie na zawsze.
- Piękne słowa - prychnęła.
- Nie masz powodów, by wątpić w mój honor. Nie wolno ci oceniać wszystkich ludzi
według siebie... według Lesłie Fairchilda.
- Może i nie. Ciekawi mnie... dlaczego opowiadasz mi, co zrobisz dla lady Alanny?
- Czyż nie jesteś wiedźmą? Przekaż jej moją wiadomość. - Rozejrzał się po chacie, która
przez tyle łat służyła jej za dom. - Masz tu gdzieś ukrytą szklaną kulę.
Był tak bezczelny, że chciała dać mu w twarz.
- Nie powiedziałeś mi, czy będziesz na tyle silny, żeby utrzymać jej ziemię.
- Dobre pytanie - rzekł z uznaniem. - Cieszę się, że je zadałaś. Od dziewiątego roku życia
wychowywałem się w Fairchild Manor i oczywiście stałem się tak samo zepsuty jak reszta
rodziny, zresztą z tego znanej. Jednak siedem lat temu miałem miłostkę z pewną młodą
kobietą.
- Z młodą kobietą? - Była zaskoczona.
110
- Brat owej młodej damy przywrócił mi rozsądek za pomocą - zaczął się śmiać - kilku
mocnych uderzeń w głowę. Od tamtej pory podróżowałem po świecie jako kupiec. Poznałem
ludzką naturę, która to wiedza, jak twierdzili Fairchildowie, jest niezwykle przydatna. I z całą
pewnością ma wielkie życiowe zastosowanie. - Pochylił się do niej i wyszeptał: - Kłamcę
rozpoznam na odległość.
Próbowała zdusić w sobie poczucie winy.
- Doprawdy?
- Owszem. I posiadam kapitał, aby zająć się Fion-naway tak jak należy. - Z jego twarzy
znikło rozbawienie. - Ale jestem już zmęczony, Mab. Zmęczony oglądaniem antycznych
wspaniałości, spotkaniami z ludźmi, którzy na zawsze pozostaną mi obcy, mieszkaniem w
budynkach, które nie mają ciepła domowego ogniska. Tak, zarobiłem fortunę, ale pieniądze
nic nie znaczą dla mężczyzny, jeśli nie ma on miejsca, które może nazwać swoim domem.
Nigdzie indziej nie czułem się tak jak tutaj. Fionnaway to moje jedyne miejsce ucieczki. Jeśli
nie będę mógł tu zostać, po prostu umrę.
Próbowała wmówić sobie, że to bardzo melodra-matyczne widowisko. Wyczuła jednak w
jego głosie pasję, a gdy błyskawica oświetliła jego ciało, wyglądał niczym rzeźba wykuta w
zboczu góry. Przy kolejnej błyskawicy to wrażenie znikło. Otrząsnęła się. Była zbyt rozsądna,
by poddawać się przesądom.
Czy na pewno?
Rozważyła fakty. Została wychowana w taki sposób, że dawała sobie radę z codziennymi
obowiązkami wynikającymi z zarządzania majątkiem. Była niczym dobrze ułożona służąca.
Przerażały ją jednak żądania siedzącego przed nią mężczyzny. Był silny, młody, męski.
Mięśniami swoich nóg utrzymywał pa-
111
nowanie nad koniem, a silą swej osobowości nad ludźmi. Bała się. Gdy patrzyła na niego,
nie myślała już o okrucieństwie, lecz o dwóch nagich ciałach walczących na łóżku do chwili,
aż kobieta oddaje się ze słodyczą, namiętnością, krzykiem. Kobieta musi oddać wszystko, bo
inaczej mężczyzna nigdy nie jest zadowolony. W jej oczach czaił się lęk. Pokiwała głową.
- Przekażę twoją wiadomość, gdyby lady Alan-na zagościła w moich progach.
Patrzył na nią, jakby czytał w jej myślach. Zrozumiał, że jednak odrzuciła go, odrzuciła
jego propozycję.
- Ręczę ci, że to ty ją odwiedzisz.
Nagle zrobiło się jej duszno, Z trudem łapała powietrze.
- Znasz wszystkich ludzi, którzy pracują w wiosce i w majątku - powiedział. - Kogo
warto zatrzymać?
- Jak to: zatrzymać? - Nie zrozumiała go.
- Komu w wiosce można pozwolić na zatrzymanie swojej zagrody? Kto w dworze
powinien zostać na swoim miejscu pracy?
- Chłopi dziedziczą swoją ziemię, a ludzie z dworu zachowują swoją pracę zgodnie z
umiejętnościami i potrzebami.
- Umiejętności, zgadzam się. Ale ich potrzeby? One nic nie znaczą. Liczą się moje
potrzeby. Stara Mary umie tylko siedzieć w kącie i prząść. Tylko przeszkadza.
- A co proponujesz z nią zrobić? - spytała Alanna. Najpierw ogarnęło ją niedowierzanie,
potem złość.
Wzruszył ramionami.
- To nie moja rzecz. Może sobie iść, dokąd chce.
- Iść? - Z trudem wymawiała poszczególne słowa. - Iść, dokąd chce? Ona chce zostać w
Fionnaway. Mieszka tu całe życie. Jeśli odejdzie, umrze.
112
- I tak niedługo umrze. Przecież starucha musi mieć już ze sześćdziesiąt lat. A Robbie...
uprawia
najlepszą ziemię w wiosce, ale jest kulawy i nie ma synów. Ta ziemia da lepsze plony,
gdy zajmie się nią ktoś inny.
- On już był kulawy, gdy służył łady Alannie!
- Ale nie mnie.
- Przyjmujesz ziemię, musisz też przyjąć na siebie odpowiedzialność.
Rozłożył ręce. - Ale ja nie wiem, które z rzeczy, za jakie odpowiadam, są ważne. Nie
wiem, czy służba mnie nie wykorzystuje. Gdybym tylko miał kogoś, kto wskazałby mi
właściwą drogę...
Mocno chwyciła go za nadgarstki i nachyliwszy się, spojrzała nań z bliska.
- Ja cię poprowadzę.
Uwolnił się z jej uścisku i po chwili sam chwycił ją w podobny sposób.
- Ty? A co stara wiedźma może wiedzieć o zarządzaniu majątkiem? Gdyby tylko...
- Gdyby tylko..,? - zawtórowała.
- Gdyby tylko wróciła lady Alanna. - Błyskawica oświetliła jego wyostrzone rysy.
Gładził jej dłoń opuszką palca.
Zaskoczona odczuwanym ciepłem, przyjemnością, jaką dawały trzymające ją ręce,
odetchnęła głęboko i spojrzała na ich połączone dłonie. Matko Święta! Jej dłonie. Próbując
naprawić popełniony błąd, odparła czupurnie:
- Gdyby Alanna miała wrócić i wziąć cię na męża, twoje życie nie byłoby warte
złamanego pensa.
- Chcesz powiedzieć, że Brice by mnie zabił? Niech próbuje.
- Nie. To Alanna by cię zabiła.
Obnażył zęby w pełnym rozbawienia uśmiechu.
113
- Gdyby Alanna wróciła i poślubiła mnie, na pewno bym sobie z nią poradził.
Próbowała oswobodzić ręce, ale trzymał ją mocno. Podniósł je do ust i ucałował, po kolei
jedną i drugą, a potem położył je na jej podołku. Wstał, przeciągnął się i stanął
wyprostowany, dotykając krokwi na suficie.
W szoku - które to uczucie zawsze towarzyszyło jej, gdy przebywała z łanem - patrzyła
jakby zahipnotyzowana jego obietnicami wierności i perspektywą namiętności.
Jednym krokiem znalazł się przy drzwiach i otworzył je, wpuszczając do środka wilgoć
obmytego deszczem dnia.
Spojrzawszy poza jego szeroką postać, dostrzegła błyszczące kałuże i słoneczne światło -
tak jasne, że jego blask wywoływał w oczach niemalże fizyczny ból. Ian wyszedł na zewnątrz
i złapał w wyciągniętą dłoń kroplę deszczu. Gdzieś w oddali kościelny dzwon wybił
dwunastą.
Odwrócił się do niej ze śmiechem. Wciąż siedziała schowana w głębokim cieniu.
- Widzisz? Burza przeszła, gdy rozmawialiśmy. Mówiłem ci, że do południa będzie po
wszystkim.
*
Dawnymi czasy zawarto pakt człowieka z bestią, tworząc przymierze obu rodzin.
Krew selków zaczęta zatem płynąć w żyłach MacLe-odów. Z biegiem lat powstały kolejne
związki selków i MacLeodów, zamieszkujących Fionnaway. Dzieci w większości były ludźmi,
posiadającymi wszelako kilka magicznych darów, które jednak z pokolenia na pokolenie
zanikły. Selki zrozumiały, że to ludzie zawładną ziemią.
114
ROZDZIAŁ
Ian nie potrzebował nawet swojego niezwykłego wyczucia, by stwierdzić, że coś jest nie
tak. Gdy tylko postawił nogę we dworze, ogarnęła go nienormalna, niepokojąca cisza.
Służący przemykali chyłkiem, zamiast normalnie chodzić. Unikali jego wzroku. Im bardziej
zbliżał się do wielkiego holu, tym bardziej złowieszczo brzmiała owa cisza.
Śmierć? - pomyślał. Czyżby ojciec zmarł? Gdy był u niego rano, starzec żył, chociaż
niewiele było w nim życia, Ian zmusił go do wypicia porcji wywaru z bukwicy i pozostawił
pod opieką pani Armstrong. Lecz gdyby Leslie udał się już na spotkanie ze Stwórcą, pani
Armstrong na pewno czekałaby na niego w tą wieścią przy wejściu.
Nie, musiało się stać coś innego. I to bardzo złego. Wydłużył krok, idąc korytarzem i
wtargnął do zalanej słońcem sypialni jak człowiek, który spieszy na ratunek ukochanej
osobie. I stanął.
- Co ty sobie wyobrażasz, wpadając tu tak po chamsku? Powinieneś był do tej pory
nauczyć się lepszych manier. - Leslie Fairchild wychylił się z fotela przy kominku, - Jego
braki w wychowaniu zawsze będą plamą na dobrym imieniu Fairchildów -dodał
konfidencjonalnie do zmieszanej trójki widzów tej sceny.
- Sam stworzyłeś tę plamę, ojcze - odparł zwykłym tonem łan. B y ł zdumiony. Kątem
oka spojrzał na pozostałych obecnych. Z prawej strony Lesłiego siedziała Wilda, która jak
zwykle przy jego ojcu stała się drżącym ze strachu dzieckiem. Obok niej zajmował miejsce
Brice. Ian spostrzegł, jak poklepał ją
115
10
pokrzepiająco po kolanie, po czym natychmiast zabrał rękę, jakby w obawie, że na zbyt
wiele sobie pozwolił. Edwin siedział z lewej strony starca, udając, że niczym się nie
przejmuje.
W środku sieci siedział zaś opasły i uśmiechnięty król-pająk.
- Jesteś... przytomny - wydukał Ian.
- Chciałeś rzec, ż y w y - prychnął Leslie. - Żeby mnie zabić, trzeba czegoś więcej niż
jakiejś tam lekkiej choroby, co może cię nieco rozczarować.
Jednak nie czuł się zupełnie zdrowy. Policzki miał sine, oddychał nieregularnie i widać
było, jak pod okazałą, aksamitną szatą trzęsą się mu kolana. Wokół niego unosiła się
nieprzyjemna aura śmierci, Ian podziwiał wysiłek woli, dzięki któremu ojciec w ogóle
siedział prosto w fotelu.
- Jakże szczęśliwi jesteśmy słysząc te słowa, sir. -Odezwał się Edwin z uśmiechem, który
był niemal szczery. - Krążyły różne pogłoski, więc pomimo zapewnień pańskiego syna,
przybywając tu, obawialiśmy się najgorszego.
Leslie uśmiechnął się wzgardliwie z wprawą człowieka, który używał takich uśmiechów
jako broni.
- Nie, młodzieńcze, jeszcze nie położysz swoich łap na Fionnaway.
Ta otwarta złośliwość starła z twarzy Edwina całą uprzejmość, zastępując ją strachem.
Pośpiesznie włączył do walki swojego brata.
- To nie ja odziedziczę Fionnaway, lecz Brice.
- A, tak. - Leslie przeniósł wzrok na kulącego się Brice'a, potem znów spojrzał na
Edwina. - Ale on wyjedzie do Londynu, prawda? A ty będziesz administrować tą ziemią, więc
obaj zyskacie na mojej śmierci, Ian, nie stój tak przy drzwiach. Wejdźże!
116
Nie miał ochoty wchodzić. Właśnie potwierdziły się jego najgorsze obawy. Ojciec już
wcześniej wiedział, zanim jeszcze wezwał do siebie Iana, że jego syn nie może odziedziczyć
Fionnaway. Leslie miał świadomość, że istnieje kolejny dziedzic po Alannie i obiecał łanowi
coś, czego nie mógł mu zapewnić.
I dlaczego? Jeśli chodzi o Lesliego, na wszystko istniała prosta odpowiedź. Zrobił to,
gdyż jest mściwy, jest najgorszym z całej nikczemnej rodziny Fair-childów. I jest z tego
dumny.
Ian powoli rozprostował zaciśnięte w pięści dłonie. Tak, zrobił to, co już wielu uczyniło
przed nim -przęchytrzył ojca. Teraz miał Alannę w garści.
*
- Jesteś tu pastorem, ojcze Lewis. Powiedz mi, co mam robić?
- Jestem, lady Alanno, i nie umiem powiedzieć, co robić. Zajrzyj w swoje serce. Będziesz
wiedziała, jak postąpić.
- Ale jeśli wrócę, Fionnaway zostanie bez swojej wiedźmy.
Lewis poruszył się na ławie, szukając plecami nowego punktu oparcia o kamienną ścianę
kościoła, by zebrać ciepło z oświetlonego słońcem miejsca. Jak zwykle nosił kilt, wełniane
podkolanówki na chudych nogach, kapelusz, i kubrak z długimi rękawami, by chronić
wyschniętą skórę przed słońcem. Nic nie pomagało. Plamy wątrobowe znaczyły jego
policzki, usta były spękane.
- Słusznie. Nigdy dotąd nie byliśmy bez wiedźmy.
- Ja naprawdę pomagam ludziom. Mieszam zioła, odbieram porody, ale nie uprawiam
czarów. Ludzie wystarczająco mocno wierzą w magię, aby sami sobie
117
pomóc. - Siedziała na drugim końcu lawy w stroju wiedźmy, głaszcząc wielkiego kota,
który leżał jej na kolanach. Pod nimi, tuż za krawędzią klifu, morze grzmiało i kołysało,
poruszane podmuchami szkwałów. Oboje podziwiali ten widok z niejakim podziwem, lękiem,
lecz zarazem z wielką przyjemnością. Z podziwem, bo morze przynosiło dobrobyt w Fion-
naway. Z lękiem, gdyż sztormy niszczyły wszystko w bezdusznym ferworze. Z
przyjemnością, ponieważ po prostu uwielbiała morze, we wszystkich jego nastrojach,
uwielbiała mieszkające w nim stworzenia, uwielbiała, bo uczyniło z niej osobę, którą teraz
jest. Alannę MacLeod z Fionnaway.
Letnią porą ławka była dostępna dla niepewnych, rozgniewanych, smutnych.
Przychodzili tam chłopi i rybacy, by prosić o radę starego pastora, który dobrze znał tutejsze
życie i umiał jasno myśleć za sprawą natchnienia, jakie czerpał od Boga.
- To jak najbardziej stosowne, aby ktoś z MacLe-odów zamieszkał w Fionnaway.
- Od czasu mojego odejścia nie wydarzyło się nic złego. - Zamilkła, jakby czuła się
winna, lecz nic nie mogła na to poradzić. Zrobiła to, co zrobiła, aby chronić samą siebie,
chociaż nauczono ją czegoś innego. Nauczono ją, by myślała przede wszystkim o Fionnaway,
czuła więc wyrzuty sumienia, gdy myślała o swojej sromotnej ucieczce i niecnym oszustwie.
Whisky ugryzł ją lekko w palce, gdy przycisnęła go zbyt mocno.
- Tak, to dla nas wielkie szczęście. Gdyby pan Fa-irchild uczynił coś, co naruszyłoby
przymierze...
Brązowe oczy pastora zmieniły barwę na szarą, stały się błyszczące. Alanna po raz
pierwszy pomyślała o jego rodzinie. Nie wiedziała, czy ma kogoś
118
bliskiego... Skąd wzięła się ta jego wysuszona, spękana skóra, dziwny wzrok?
- Gdyby pan Fairchild uczynił coś złego, wróciłabym natychmiast.
- Ponoć pan Fairchild jest umierający.
- Widziałam go. Może i jest umierający, ale... nadal mnie przeraża. - Gdy wtedy zaczął
gramolić się z łóżka i krzyczeć jej imię, zastanawiała się, czy jest diabłem, niezwyciężonym
w swej nikczemności, nie dającym się unicestwić.
- Na pewno teraz nie może cię skrzywdzić. Wyraźnym gestem dotknęła siniaka koło oka.
- Czy tego właśnie się boisz?
Pan Lewis dostrzegał zbyt wiele. Zbyt wiele wiedział. Zresztą wszyscy w Fionnaway
słyszeli o tym, jak kiedyś pan Fairchild zakradł się do jej komnaty i próbował wziąć ją siłą.
Chociaż minęło już sporo czasu, niemiłe wrażenie pozostało.
Tak, pozostało. Oznaczało moment, kiedy stała się dorosła. Od śmierci matki, kiedy
Alanna miała sześć lat, była panią Fionnaway, wygadaną, trzeźwo myślącą, zbyt pewną siebie
dziewczyną. Wiedziała, po prostu wiedziała, że jest nietykalna. Mówiła i robiła to, co chciała.
Była dobrą córką, więc po śmierci ojca chodziła w żałobie, lecz nie mogła się
okłamywać. Odczuła ulgę. Nawet kiedy pojawił się Leslie Fairchild i sądy utrzymały w mocy
jego prawo do opieki, nadal wierzyła, że nic nie może się jej przydarzyć. Śmiała się z niego,
okazywała mu pogardę, robiła z niego błazna. Nie rozumiała, że siedemnastoletnia dziewczy-
na nie miała szans w konfrontacji z okrucieństwem, które kształtował w sobie wieloletnim
doświadczeniem.
- Tak bardzo cię skrzywdził? - spytał pan Lewis.
119
- Kilka siniaków. Ta próba okazania się mężczyzną mogła nawet być zabawna, gdyby nie
to, że... -Zawahała się, bo trudno było jej się przyznać do swojej lekkomyślności. - Unaocznił
mi, że jednak jestem bezbronna.
- Wszystkie kobiety są bezbronne.
- Ten staruch przyciskał mnie do łóżka, zakrywając mi dłonią usta. Szarpał na mnie
ubranie. - Na samo wspomnienie drżały jej ręce. - Uderzył mnie. -W tym momencie dotarło
do niej, że bez względu na stawiany opór, nie mogła go z siebie zrzucić.
Pastor się zasępił.
- Tak. Myślę, że gdy byłaś mała, za bardzo chroniliśmy cię przed światem. Ktoś
powinien cię ostrzec, że istnieją tacy mężczyźni.
- Wiedziałam, że oni istnieją. - Podrapała kota pod szyją, czerpiąc przyjemność z jego
pomrukiwania. - Po prostu myślałam, że właśnie mnie nic nie grozi.
- Można powiedzieć, że dostałaś lekcję, która mogła się okazać o wiele bardziej bolesna.
- Wiem. Teraz jestem mądrzejsza i to mnie cieszy. Nie mogę dłużej wykorzystywać
mojej pozycji pani Fionnaway jako usprawiedliwienia dla mojej...
- Furii? - poddał, gdy zamilkła. Nie odpowiedziała.
- Sarkazmu i szydzenia? Wbiła wzrok w ziemię.
- Dla mówienia tego, co chciałaś powiedzieć, bez względu na konsekwencje?
Zrobiła się czerwona na twarzy, lecz nie mogła zaprzeczyć tym oskarżeniom.
- Zawsze robiłaś rzeczy dobre i słuszne. Teraz jesteś po prostu trochę bardziej dojrzała, a
ja nie mogę powiedzieć, że to coś złego. - Patrzył na nią spod
120
półprzymkniętych powiek. - Czy poznałaś już syna pana Fairchilda?
Aż podskoczyła. Czyżby pastor czytał w jej myślach? -Tak.
- Od czasu przyjazdu parokrotnie odwiedził nasz kościół. - Patrzył na nią uważnie. -
Gdybym był kobietą, powiedziałbym, że jest bardzo mężny.
To określenie oznaczało odważny i piękny. Aian-na musiała się z tym zgodzić.
- Ale nie jest miły.
- Niemiły? - Pastor machnął ręką. - Chcesz powiedzieć, że nie pozwoli ci jeździć sobie po
grzbiecie. Ale też cię nie skrzywdzi cię. Sprawia wrażenie człowieka honoru i jestem pewien,
że dałby ci bezpieczeństwo.
- Człowiek honoru? - Przypomniała sobie poranne groźby. - Nie użyłabym tego słowa w
stosunku do lana Fairchilda. On chce ożenić się z lady Alan-ną, aby przejąć Fionnaway.
Pastor nie wydawał się zaskoczony czy zszokowany, tak jak oczekiwała. Zamiast tego
pokiwał głową.
- Aha, więc jeśli wrócisz, poślubisz młodego lana. - Potarł krzaczaste brwi tępym końcem
wskazującego palca, spoglądając na nią z namysłem. - Czy to byłoby takie złe?
- Czy to byłoby takie...? - Niczym zbyt mocno skręcona, a następnie uwolniona sprężyna,
Alanna skoczyła na równe nogi. Whisky spadł na ziemię, wyraża--- swój protest gardłowym
miauknięciem. - To byłoby straszne. On nie jest lepszy od swojego ojca.
- Czyżby? - Patrzył, jak Alanna chodzi nerwowo tam i z powrotem. - Ja go raczej lubię.
Nie jest wyniosły.
Przypomniała sobie swoją rozmowę z łanem, kiedy to uznał ją za podrzędną wiedźmę.
Przecież tak uważał, prawda?
121
- I w ogóle jest dość spostrzegawczy - dodał pastor.
- Być może. Sądzi, że mogę przekazać wiadomość lady Alannie.
- Bardzo spostrzegawczy.
Gdy Ian do niej mówił, gdy patrzył na nią, myślała, że on zna prawdę i bawi się nią jak
borsuk myszką. Ale tak nie było. Tak nie mogło być, bo w przeciwnym razie zrobiłaby z
siebie kompletną idiotkę.
- Trudno mi uwierzyć, że bierze ojciec jego stronę - odezwała się.
Kołysał głową w przód i w tył niczym morski ptak, odbywający przechadzkę po plaży.
- Cóż, i tak musisz iść za mąż. Jesteś kobietą z klanu MacLeodów i przez ciebie
przechodzi linia rodu. Chcesz, żeby Fionnaway przeszło na drugą gałąź rodziny?
- Nie... - Wbiła palec stopy w ziemię. - Ale Ian Fairchild nie jest typem mężczyzny,
jakiego chciałabym poślubić.
- A więc ty się go boisz.
- Też coś. Boję się. - Owszem, bała się, ale marzeń, jakie jej przynosił. Bała się tego
uczucia, że topi się w środku, gdy patrzy, jak on dumnie kroczy, niczym zwycięzca, który
mógłby przebierać w kobietach. Bała się jego pragnienia, aby właśnie ona została tą kobietą.
Ale Iana z pewnością się nie bała.
- To dobrze - rzekł pastor, uśmiechając się tajemniczo. - Jestem pewien, że w Ianie
Fairchildzie jest dużo dobrego, o ile zechcesz się do tego dokopać.
- Groził, że wyrzuci starą Marię, która tylko siedzi i szyje, a także Robbiego z jego pola.
- Zastanowiłbym się, czy ma w tym jakiś ukryty motyw. - Zanim zdążyła rzucić
odpowiedź, podniósł rękę. - Tak czy inaczej, to nie jest koniec świata.
122
Wróć do Fionnaway, przyjrzyj się młodemu łanowi, a jeśli będzie ci pasował, weź z nim
ślub. A jeśli nie, wystąp o zwrot Fionnaway w dniu swoich urodzin.
- Oznajmił, że to nie będzie takie proste. Zamierza iść do sądu i powiedzieć, że musiałam
żyć jako upadła kobieta, skoro przetrwałam te cztery lata. Brice ma zrobić to samo i obaj będą
ze sobą walczyć o opiekę nad moją ziemią.
- Jest gotowy na wszystko, co? Nie zostawił ci innego wyboru, jak tylko wrócić i wyjść
za niego -stwierdził Lewis. - Mogę się mylić, dziewczyno, ale wydaje mi się, że nie jest
podobny do ojca. On by cię nie zmuszał.
- Czyżby?
- Twoje nieszczęście polega jeszcze na tym - westchnął - że nie ufasz żadnemu
mężczyźnie, co?
- Ufam tobie, pastorze.
- Ale ze mnie jest mężczyzna tylko w połowie. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Jestem stary i raczej nie dałbym kobiecie przyjemności.
- Jak by to było to, co czyni mężczyznę. Mój ojciec dał przyjemność dziesiątkom kobiet,
jednak brakło mu stałości. Moi kuzyni udowodnili, że są rozpustnikami, ale to słabeusze.
- Doświadczyłaś wiele zła - podjął Lewis. - Niestety z tego powodu pokochasz dopiero
wtedy, gdy zaufasz.
Zesztywniała.
- Umiem żyć bez miłości.
Roześmiał się i podniósł kota, który ocierał mu się o nogi.
- Żadne żywe stworzenie nie może istnieć bez miłości. To właśnie poszukiwanie miłości
jest przyczyną wielu głupich czynów.
123
Jego słowa brzmiały bardzo rozsądnie. Mówił do niej tak cierpliwie, aż w pewnej chwili
poczuła się jak bohaterka melodramatu, trochę nawet jak linoskoczek, którego widziała
kiedyś balansującego na linie. Wisiał w powietrzu tylko po to, by dać chłopom trochę
uciechy. Mimo to powiedziała spokojnie:
- Nie urodził się jeszcze z kobiety mężczyzna, który znęciłby mnie do podjęcia tegoż
ryzyka.
- Na pewno. - Biorąc kota pod ramię, pastor wstał i ujął Alannę za rękę. - W takim razie
po co pytasz mnie o radę? Jesteś roztropną dziewczyną. Idź za głosem serca, zignoruj zimną
rezerwę, jaką narzuca ci logika, Ian to mężczyzna, więc gdy zrzucisz te szaty czarownicy i
pokażesz się mu jako piękna dama, zachowa się jak na mężczyznę przystało.
Nawet nie próbowała odgadnąć, jakim sposobem przejrzał jej plan. Uśmiechnęła się
tylko. Pastor patrzył na nią z perspektywy starej sympatii. Wątpiła, czy Ian wpadłby w
zachwyt na widok jej piegów i rudych włosów, gdyby była biedna. Jednak musiała wyjść za
mąż, musiała wrócić na ratunek swoim ludziom, by obronić ich przed niesprawiedliwością la-
na, i uważnie obserwować jego poczynania. Gdyby okazał się wart... Wytarła dłonie o
spódnicę. Gdyby okazał się tego wart, czyby go poślubiła? Czy podjęłaby ryzyko z
mężczyzną, który potrafił sprawić, że tęskniła za jego miłością? Że zrobiłaby wszystko, aby tę
miłość zdobyć? Który potrafił zredukować jej życie do roli smutnej kobiety, jaką była niegdyś
jej matka?
Nie ufała nie tylko mężczyznom. Teraz, gdy poznała Iana, przestała ufać także sobie.
- Zamówiłem ci przejazd - rzekł Lewis. - Drwal czeka na ciebie z wołami.
124
Jeszcze raz ścisnęła mocno jego dłoń.
- Czy zajmie się pastor Whisky?
- Wiesz, że tak.
W końcu oderwała się od niego. Oto zostawiała swoje wolne życie, przyjmując na siebie
zobowiązania i ograniczenia. Zawiązując starannie pod szyją kaptur mocno zniszczonej
peleryny, aby ukrył jej lśniące, czyste włosy, podbiegła do wyładowanego drewnem wozu.
- Czy wiesz, że przyjechali twoi kuzyni? - zatrzymało ją wołanie pastora.
- Tak słyszałam.
- To mnie niepokoi. - Miał teraz trochę szorstki głos, wyrażający nieustępliwość. - Oni za
nic mają przymierze. Nawet w nic nie wierzą.
- Brice mówi, że jest człowiekiem nowoczesnym w tym zacofanym, pełnym przesądów
świecie. -Uśmiechnęła się, cytując kuzyna. - A Edwin tylko mu wtóruje. Nie martw się,
pastorze. Dam sobie z nimi radę.
- Wierzymy w ciebie, panienko.
Pastor nieczęsto używał wobec niej tego określenia, zrozumiała więc głębię jego obaw i
pokładanych w niej nadziei.
- Wiem lepiej niż ktokolwiek, co by się stało, gdyby niewłaściwi ludzie przejęli
Fionnaway. Będę na siebie uważała.
Alanna podeszła do wózka i wsiadła, zajmując wolne miejsce z boku. Drwal popatrzył na
nią.
- Wiedźma - mruknął, po czym cmoknął na woły. Przytrzymała się, gdy ruszyli.
Wystające gałęzie
szturchały ją w boki i plecy, kiedy wóz kołysał się na nierównościach. Pożałowała, że nie
może iść do dworu piechotą, lecz opuchlizna z jej kostki jesz-
125
cze nie zeszła, zaś Alanna nie wytrzymałaby nerwowo, gdyby musiała czekać jeszcze
jeden dzień. Z całej duszy pragnęła udać się w przeciwną stronę, wspiąć się na wzgórza,
szukać przesyconych wilgocią zapachów lasu. Tym samym łamała dane samej sobie słowo:
wracała do dworu przed śmiercią pana Fair-childa. W głębi serca wiedziała, że on znajdzie
jeszcze jakiś sposób, żeby ją zniszczyć.
Pomyślała o tym, jak będzie patrzył na nią Brice, jak Edwin z wyrazem najwyższego
zaskoczenia na twarzy będzie szeptał różne uwagi. Miała świadomość, że każdy szkocki
szlachcic będzie się zastanawiał, gdzież ona była i z kim. Jednak próbowała się tym
wszystkim nie przejmować. W końcu miała dość innych rzeczy na głowie, niż koncentrować
się na tym, co ludzie sobie pomyślą i co zrobią.
Na przykład Ian Fairchild.
Na przykład czy Ian Fairchild byłby zadowolony, gdyby zaproponowała mu pozycję
swojego rządcy.
Na przykład czy w tym tygodniu w piekle spadnie śnieg.
*
Z biegiem czasu świat stał się coraz zimniejszy dla mistycznych stworów, takich jak selki.
Przymierze nabrało znaczenia, szczególnie jego konfidencjonalność. Mieszkańcy Fionnaway,
odizolowani przez poszarpaną linię gór i wzburzone morze, niewiele rozmawiali z
przechodzącymi tamtędy, rzadkimi wędrowcami. Zyskali sobie reputację gościnnych, lecz
małomównych. Nie dbali o to. Mieli kamienie, które pomagały im przetrwać ciężkie czasy.
Utrzymywali też wybrzeże w dziewiczym stanie dla swoich sprzymierzeńców - selków.
126
ROZDZIAŁ
Alanna zeskoczyła z wozu, gdy drwal zajechał na dziedziniec dworu Fionnaway. Serce
waliło jej jak miotem, gdy myślała o swoich kolejnych posunięciach, które miały w
najbardziej widowiskowy sposób przemienić ją z wiedźmy w lady Alannę. To musiało się
stać. Wiedziała, że to konieczne, ale gdy już zacznie, nie będzie odwrotu. Już nigdy nie
zostanie anonimowa.
- No, dalej, co tam robisz? - ponaglił ją drwal. -Nie możesz sobie tak stać na dziedzińcu
dworu pana Fairchilda. On każe cię stąd usunąć.
Rzuciła mu ostre spojrzenie. Jeśli potrzebowała mocnego bodźca, to właśnie go dostała.
Dwór pana Fairchilda! Niech go diabli!
Rozłożyła szeroko ramiona i zawołała:
- Dobrzy ludzie, spójrzcie, albowiem stanie się prawdziwy cud!
Kobiety pracujące w ogródku koło dworu wyprostowały się. Dziewczyny w mleczarni
stanęły przy drzwiach. Także mężczyźni wymieniający kostki na starym chodniku spojrzeli w
jej stronę. Kennie wyszedł przed kuźnię i patrzył na nią wrogo.
- Jestem dobrze znana w Fionnaway z tego, że zmieniam postaci, lecz teraz odkryję moją
tajemnicę! - Przywołała gestem dzieci, które bawiły się koło stawu. Zbliżyły się ostrożnie.
Jeden z murarzy prychnął tylko i wrócił do pracy, lecz nagle ktoś odezwał się gdzieś z
marmurowych schodów, które prowadziły do wielkich drzwi dworu.
- Stańcie i posłuchajcie jej. Dowiecie się czegoś.
127
11
Alanna podniosła wzrok i spojrzała prosto w oczy Iana. Patrzył na nią tak, jakby i on
także nie mógł się doczekać, by usłyszeć o niej prawdę. Miała cichą nadzieję, że zszokuje go
tak mocno, iż jego brązowe oczy zzielenieją, zmienią barwę tak jak jego pierścień.
Tymczasem służba już zaczęła się gromadzić, drwal także czekał, zaś Kennie dzierżył
złowieszczo knypel w zaciśniętej dłoni.
- Czasami zmiana postaci jest prosta. - Poluzowała węzeł, który przytrzymywał kaptur,
który następnie odrzuciła do tyłu.
Wszyscy cofnęli się o krok na widok jej lśniących rudych włosów. Kobiety przygarnęły
do spódnic swoją dziatwę.
Wtem usłyszała czyjś szept.
- To włosy MacLeodów.
- Tak. - Z uśmiechem wdzięczności przyjęła tę uwagę. - Włosy MacLeodów. I głowa,
którą znacie równie dobrze jak własną. - Wyjęła szmatkę z kieszeni i poczłapała do studni.
- Trzymajcie ją! - zawołał Kennie. - To wiedźma. Rzuci zaklęcie na studnię, tak jak
rzuciła na mnie.
- Nie bądź głupcem - odezwała się pani Armstrong, która stała przy sznurze z suszącą się
bielizną. - Nie widzisz, kim ona naprawdę jest?
Rozległ się .szmer rozmów, gdy Alanna zanurzyła szmatkę w wiadrze z wodą. Szmer
przybrał na sile, kiedy obmyła sobie twarz. Zajrzała do wiadra, by zobaczyć swoje odbicie,
lecz w tym momencie usłyszała głos pani Armstrong, która stanęła tuż obok.
- Została jeszcze mała plamka na podbródku, mi-lady.
- Milady? - powtórzyła jedna z dziewcząt, pracujących w mleczarni. Nazwala ją milady.
128
- Oto cudu ciąg dalszy - stwierdziła Alanna, rozwiązując sznur, którym była przepasana i
zrzucając pelerynę. Roztrzepała włosy, aby opadły na jej ramiona, wygładziła suknię.
Staromodny strój był trochę zbyt ciasny w biuście, lecz jedyną suknię, która na nią pasowała,
podarł Ian tamtej nocy, gdy usiłowała podciąć mu gardło. - Oto zmieniająca postać wiedźma
stała się lady Alanną.
- Zmieniająca postać wiedźma - rzucił ironicznie Ian - zawsze była lady Alanną.
Odwróciła się do niego. Stał na skraju kręgu, jaki tworzyli ludzie. Wcale go nie
zaskoczyła. Te groźby, które skierował wobec niej w chacie, miały na celu zmuszenie jej do
powrotu do Fionnaway. Prosto w jego ręce. A ona w istocie zrobiła z siebie kompletną
idiotkę.
- Zawsze to wiedziałeś, prawda?
Nie odpowiedział. Wieść o jej powrocie szybko się roznosiła. Z dworu wychodzili
kolejni służący, z wioski biegli chłopi. Wszyscy już wiedzieli. Wtem jedna z dziewcząt
zawołała: - Hej, Kennie, opowiedz nam jeszcze raz, jak to wiedźma skurczyła ci
przyrodzenie.
Gruchnęła salwa śmiechu. Kennie poczerwieniał jeszcze bardziej niż rozgrzane żelazo.
Odpowiedziałby na tę zaczepkę, rzuciłby buńczuczną groźbę, lecz niedaleko stała jego mała
żona, opierając zaciśnięte pięści na biodrach. Wyciągnęła mocno szyję i spojrzała nań przez
wąskie szparki oczu.
- Właśnie, Kennie, powiedz nam, jak wiedźma skurczyła ci przyrodzenie. A może masz
na boku jakąś spódniczkę, przez co nie możesz wypełniać małżeńskiej powinności?
Ruszyła ku niemu, lecz on się cofnął, rzucając kny-pel, po czym wybiegł przez bramę i
puścił się w ucieczkę po zboczu. Żona ruszyła za nim.
129
Ian rozumiał, że wieść o powrocie Alanny szybko dotrze do ojca, nie miai jednak serca
przerywać jej chwili triumfu. I rzeczywiście, gdy patrzył na nią, jak w promieniach słońca
przemawia do swoich ludzi, poczuł zadowolenie i odzyskał zimną krew. To, co wydawało się
piękne w świetle księżyca, niemalże go oślepiało w blasku dnia.
Włosy Alanny jaśniały jak aureola nad jej głową, a sterczący kosmyk znamionował
niezależność i oryginalność. Ukryte przedtem kształty, krągłości i do-łeczki na jej twarzy
teraz promieniały, zaś uśmiech, z jakim pozdrawiała swoją służbę, wzbudzał w nim uczucie
tęsknoty. T y m uśmiechem wkrótce okaże mu swą akceptację.
Jest rozkoszna.
Jest selką i wiedźmą.
Jest jego.
Wtem dojrzał, jak Alanna krzywi się i chwyta za ramię pani Armstrong. Przecisnął się
przez krąg ludzi.
- Lady Alanno, czy ta stopa bardzo boli?
Gdy wziął ją w swe ramiona, odpowiedział mu tylko cichy pisk i przestraszone
spojrzenie zielonych oczu.
W swe ramiona. Dotykał ją pierwszy raz od ostatniej nocy. Od czasu, gdy rozbudził ją z
głębokiego snu pocałunkami i delikatną pieszczotą dłoni. Decyzję, by rościć sobie prawo do
niej, a przez to do jej własności, podjął racjonalnie i na zimno. To nie wyjaśniało wielkiej
przyjemności, jaką odczuwał, gdy pieszczotami wydobywał z jej podatnego ciała jęki
rozkoszy, nie wyjaśniało też jego uniesienia, gdy pozbawił ją dziewictwa. Gdyby przed nim
był nawet tuzin mężczyzn, i tak zatrzymałby ją, lecz ona była jego. Tylko jego.
130
Teraz trzymaj ją i dławił jej opór. Przyciskając do siebie, przypominał jej doznania
ostatniej nocy.
Kiedy się uspokoiła, spojrzała nań zwężonymi
oczami. Zrozumiał, że oto wspomnienia przybierają realną postać. Broniła się przed nimi,
dławiła je.
Uśmiechnął się niemal dobrodusznie.
- Tchórz - rzucił wyzwanie.
- Nie jestem tchórzem. Przecież jestem tutaj. Zaczął wchodzić po schodach.
- Ano jesteś.
Służba zaczęła klaskać, gdy wniósł ją przez drzwi,
Aprobowali jego osobę, a więc i jego zaloty.
Alanna również to zrozumiała. Wiedział o tym, widział, jak czerwienieją jej uszy, jak
zaciska usta, jak sztywno reaguje na jego dotyk.
Jak taka mała istotka jest w stanie okazać nar-dość? I dlaczego sądzi, że jego to
obchodzi? Wniósł ją do przedsionka i posadził na ławie.
- Unieś spódnicę - rozkazał. Otworzyła szeroko zdumione usta. Podchodząc do drzwi,
zawołał, aby przyniesiono
gorącą wodę. Gdy wrócił, jej podbródek wyrażał taki upór, jakby był wyrzeźbiony z
granitu. Ukląkł więc przed nią i zarzucił skraj spódnicy na jej kolano.
Nieruchoma szczęka zaczęła pracować, gdy usiłowała zakryć nogi.
- Ian, służba może zobaczyć.
- Służba nie ma znaczenia. Ważna jest twoja stopa. Nie pozwolę, żeby moja narzeczona
cierpiała.
- Nie zgodziłam się zostać twoją narzeczoną.
- Będziesz głupia, jeśli się nie zgodzisz. Jestem młody, pełen werwy, mam wszystkie
zęby. - Otworzył usta i przeciągnął palcem po zębach, sprzedając się niczym koń. - Widzisz?
Umiem dobrze śpiewać i jestem czarującym kompanem w każdej towarzy-
131
skiej sytuacji. W zasadzie... - lekkim ruchem odrzucił za plecy jej skórzane pantofle -
mogę przedstawić referencje. Lady Valery, która teraz mieszka na szkockich nizinach, gdy
nie bryluje w angielskim towarzystwie, adoruje moją osobę. A czy słyszałaś kiedyś o
Sebastianie Durant, wicehrabi Whitfield? Patrząc na niego jak na szaleńca, pokręciła głową.
- Ha. To ważna persona, mój partner w interesach, a za sprawą małżeństwa zostanie
twoją rodziną. - Uniósł wzrok, by sprawdzić, czy będzie próbowała mu się sprzeciwić, lecz
wydawała się przytłoczona samym ogromem jego żądań. Na to właśnie liczył. - Lord
Whitfield również napisałby referencje. Zapewne nie towarzyskie. Podziwiam Sebastiana,
lecz referencje towarzyskie od tego pirata nie są warte atramentu, jakim byłyby napisane.
- On... jest piratem? - wyjąkała.
- Tak, jeśli wziąć pod opinię wszystkich, którzy próbowali go kiedykolwiek oszukać. -
Wziął od pani Armstrong miskę z wodą i sprawdził, czy nie za gorąca. Ochłodziła się
wystarczająco podczas drogi z kuchni, postawił więc miskę na podłodze i zanurzył w niej
stopę Alanny.
Cofnęła nogę odruchowo, lecz po chwili się odprężyła.
- A więc jakie referencje mógłby ci dać?
- Finansowe. Nie poślubisz biedaka. W sensie monetarnym dobrze trafisz. - Niechętnie
opuścił jej spódnicę, uważając, aby krawędź nie zamoczyła się w wodzie. - Bardzo dobrze
trafisz.
Na jej twarz wrócił lekki rumieniec, wrócił też upór.
- Skoro z ciebie taka dobra partia towarzysko i finansowo, czemu się jeszcze nie
ożeniłeś?
- Powinienem był wiedzieć, że o to spytasz. -Usiadł na piętach. - Rodzina mego ojca to
Fairchil-
132
dowie, więc przyznaje, że twoja rodzina ze strony męża będzie stanowić utrapienie. Ale -
znacząco uniósł palec wskazujący - poznałem już twoich kuzynów i o nich mogę powiedzieć
to samo. Zastanawiała się, w jaki sposób ten powrót do domu kompletnie wymknął się spod
jej kontroli. Miała wszystko zaplanowane. Miała przedstawić się jako lady Alanna, wszyscy
mieli wpaść w zachwyt, miała pokazać swoim kuzynom, nędznym hienom, że niczego w
najbliższym czasie nie odziedziczą, miała spojrzeć na umierającego pana Fairchilda i wyrazić
współczucie z powodu jego stanu oraz żal, że nie była mu w stanie bardziej pomóc... miała
pokazać łanowi - uzurpatorowi, kto tu rządzi.
Tymczasem siedziała tylko z nim w przedsionku, mocząc stopę w misce pełnej ciepłej
wody.
A wszystko przez niego. Od chwili, gdy pierwszy raz na niego spojrzała, jedynie
przeszkadzał jej w realizacji precyzyjnie obmyślonego planu. Odwracając głowę od jego
przystojnej, skupionej i wyrażającej pewność siebie twarzy, próbowała odzyskać nieco
godności.
- Brice to pyszałek, a Edwin... nie błyszczy.
- Nie błyszczy? O mnie nigdy nie wyrażałaś się tak ładnie.
Mogła mu dać kilka powodów, ale nie w obecności pani Armstrong.
Ian jakby to zrozumiał, bo polecił: - Proszę przynieść więcej materiału na opatrunek.
Ukłoniła się i odeszła.
- A teraz w imieniu wszystkich mieszkańców Fion-naway niech mi będzie wolno
powiedzieć: witamy w domu, lady Alanno.
Zarozumialec. Nie miał prawa mówić w imieniu mieszkańców Fionnaway. W jego głosie
jednak nie
133
było buty. Raczej się przymilał, jakby sympatyzował z nią w jej dążeniu do objęcia
rządów.
- Kucharka przygotowuje wielką ucztę z okazji twego przybycia. Pani Armstrong kazała
służbie czyścić podłogi i przyszykować twoją komnatę.
Oczywiście, że chciał, aby objęła rządy. Chciał ją poślubić. Kiedy to by się stało, on
przejąłby rządy nad osobą, która rządzi majątkiem. Jakże korzystnie.
- Dziś rano rozmawiałem z pastorem Lewisem. Wyrazi! zgodę, abyśmy wieczorem
uczcili to wydarzenie.
Parsknęła śmiechem. Odbyła tę całą długą rozmowę z pastorem o swoim powrocie, a
tymczasem on już zarządził świętowanie jej powrotu.
- Dziękuję.
Zebrawszy odwagę, uniosła wzrok. Wpatrywał się nieprzerwanie w jej oblicze, jakby
oceniał targające nią emocje na podstawie wyrazu twarzy, nad którym nie była w stanie
zapanować.
- Kazałem wytoczyć beczkę dobrego wina.
Niegdyś jej ojciec troszczył się o to, aby wypełniała jego obowiązki, aby nie musiał robić
tego sam. Pan Fairchild troszczył się o jej ziemie i bogactwa. Pastor troszczył się, by
dotrzymała warunków przymierza. Lecz ten człowiek, Ian, sprawiał wrażenie, jakby troszczył
się o nią.
- Może moglibyśmy uczynić z tego podwójne święto, obchodząc uroczyście także nasze
zaślubiny?
Troszczył się o nią? Nie, to była dobrze jej znana żądza posiadania ziemi.
Poczuła się naiwna. Wyciągnęła ręce, aby dać mu po uszach.
Wykonał unik i odskoczył.
- Nie? A więc później. Jest już pani Armstrong z bandażami.
134
Pani Armstrong podała mu płótno, ukłoniła się i szybko uciekła, jakby jak najszybciej
chciała zosta-ić ich samych.
- Czy mogę dostąpić zaszczytu i obandażować ci ogę?
Patrzyła na głowę pochyloną nad swoimi stopami i czuła kojące ciepło jego dłoni.
Mruganiem stłumiła łzy. Gdyby była córką prostego człowieka i gdyby przychodził do niej
adorator, życie byłoby o wiele prostsze...
Uniosła wzrok, świat rozpłynął się w szarości. Morskie burze, które tak kochała, miały
swój początek w tych szarych oczach, podobnie jak bryza, chmury górujące na niebie i
niespokojne fale. Odetchnęła głęboko, czując w płucach ożywcze, morskie powietrze.
Podmuch uniósł ją, razem z jej ciałem, lecz wolną od ziemskich obowiązków i ograniczeń.
Czuła kropelki wody, zapach soli, słyszała ryk fal i na własne oczy widziała słodkie, namiętne
wyrazy uwielbienia ze strony mężczyzny.
Przysuwał do niej ręce powoli, aby miała czas cofnąć się, uderzyć go w twarz. Nie
uczyniła tego. Jedynie patrzyła, zahipnotyzowana, jak położył ręce na jej piersiach.
Jej piersi. Na Boga, nie ujął z szacunkiem jej dłoni, nie musnął jej warg delikatnym
pocałunkiem. Odważnie dotknął jej piersi, zaś ona mu pozwoliła. Więcej niż pozwoliła.
Westchnęła, jakby pragnęła tego dotyku. Unosiły się nagie nad obcisłym gorsetem. Zamknęła
oczy, by pełniej smakować dotyk jego palców, którymi pocierał nabrzmiałe z podniecenia
sutki.
- Alanna. - Jego głos brzmiał jak we śnie, w tym śnie, który przeżyła, niemal cielesnym w
swej zmysłowej głębi. Przyciskał ciało do jej kolan. Czuła
135
na piersiach jego oddech. Ustami dotykał jej kształtnej szyi.
Zadrżała od tego ciepła, od tego, w jaki sposób ją smakował. Cały czas pieścił jej piersi.
Zwarła mocno kolana, próbowała zatrzymać ogarniającą ją słabość, lecz on już wiedział.
Musiał wiedzieć, bo naparł na nią, rozsunął jej nogi tak, że teraz trzymała go między udami.
Położyła dłonie na jego piersi, bo przyszło jej do głowy, że powinna się opierać. Chciała się
opierać.
Przesunął usta za jej ucho, usłyszała jego szept.
- Alanna.
Jedną ręką sięgnął do jej pośladków i przysunął ją gwałtownie ku sobie, na samą krawędź
ławy. Była otwarta dla niego, bezbronna, spódnica jej się uniosła.
Przywarł do niej ustami. Jęknęła cicho i przygryzła wargę, by stłumić kolejne dźwięki.
- Nie. - Pocałował ją w usta, liżąc miejsce, które przygryzła. - Chcę to słyszeć.
Uwielbiam cię słuchać, Alanno.
Jej usta. Jej piersi. Jej pośladki. Jej lędźwie. B y ł wszędzie, zalewając ją słodyczą i
ciepłem niczym miodem ze świeżej cukrowej bułki. Wypięła biodra, aby silniej doznać tego
niebiańskiego wrażenia. Jeśli dobrze to zrobi, jeśli on właściwie się poruszy, ona zaraz uleci,
wysoko ponad chmury, potrącając fale, ogarnięta wszechobecnym poczuciem wolności...
razem z nim.
Uniosła nieco ręce, chwytając go za rękawy, trzymając mocno. Buchało od niego żarem
niczym z pieca, ona zaś jeszcze nigdy w życiu nie czuła takiego gorąca. Sutki jej twardniały
coraz bardziej, podniecone... głodne pieszczot...
Odsunął się od niej tak gwałtownie, że niemal zaprotestowała, otwierając szeroko
zdumione oczy.
Niemal. Do chwili aż ujrzała jego pełne wzgardy oblicze.
136
Spadla na ziemię niczym ptak przeszyty strzałą. Poczerwieniała na całym ciele, od stóp
do głów, lecz Ian tylko beznamiętnie poprawił jej gorset. Odsunął się, zostawiając na niej
odcisk swego ciała, pozostawiając ją pełną pragnienia, chłodną, po czym ujął w dłoń jej chorą
kostkę. Zachowując się tak, jakby te wzniosłe chwile w ogóle nie miały miejsca, pochylił się
jeszcze raz i zaczął zawijać jej stopę.
Chciała przyłożyć mu pięścią albo udawać obojętność z taką samą wprawą, z jaką on to
robił. Jednak od strony drzwi rozległ się jakiś odgłos. Podniosła głowę i z niedowierzaniem
patrzyła na stojącą tam postać.
Znienawidzony, ochrypły szept pana Fairchilda uderzył ją jak kowalski młot.
- Moja ukochana wychowanka nareszcie wróciła.
*
Stopniowo informację o istnieniu przymierza zaczęto sobie przekazywać z ust do ust w
postaci opowieści, która potem obrosła w legendę. W końcu tylko nieliczni mieszkańcy wioski
i rybacy dawali jej wiarę, tak samo jak nieliczni wierzyli w selki. MacLeod pozostał jedyną
stroną układu, wałcząc z płotkami i wyśmiewając się z opowieści, jednakże cały czas znając
prawdę, rozumiejąc wagę całej sprawy.
Wyznaczony przez MacLeoda strażnik pilnował kamieni i miejsca ich ukrycia, gdy zaś
nadszedł czas, zaniósł je na południe w celu sprzedaży. Potem, niepostrzeżenie jak cień,
strażnik wrócił do Fionnaway, aby dopilnować, by nikt nie odkrył miejsca, z którego wydobył
kamienie.
MacLeodowie wiedzieli o tym strażniku, który był człowiekiem.
Jednak nikt nie wiedział o strażniku pochodzącym spośród selków.
137
ROZDZIAŁ
- Moja droga wychowanko, gdzieżeś się podziewa-ła? - spytał Leslie. - Nie traciłem
nadziei przez te wszystkie lata, gdy poszukiwałaś gdzie indziej przyjemności. Me starcze
kolana zesztywniały od reumatyzmu, gdy modliłem się na zimnym kamieniu w kaplicy o twój
bezpieczny powrót. Me stare serce niemal umarło z braku twej życiodajnej czułości.
Co za nikczemnik, pomyślał Ian. Nikt nie przewyższał jego ojca w użyciu właściwych
słów. Jedną krótką wypowiedzią spowodował, że Alanna okazała się winna, oszukańcza,
splamiona grzechem, niewdzięczna, małostkowa i rozwiązła.
Jeszcze przed chwilą zaciskała na nim swoje dłonie. Teraz palce jej zwiotczały, patrzyła
ponad ramieniem lana tak blada, jakby ujrzała ducha.
- Zioła - wyszeptała.
Przez nią Ian ponownie przeżył szok, jaki towarzyszył mu, gdy zobaczył ojca
powracającego do dawnej formy, tryskającego mściwym jadem. Czyżby to dzięki ziołom
Leslie stanął na nogi? Być może, ale bardziej prawdopodobne, że to diabeł uleczył go na tyle,
by mógł się jeszcze raz zabawić.
łan zaczął pocierać jej dłoń, aż spojrzał na niego błyszczącymi ze zdumienia oczami.
Potem uśmiechnął się tak, jakby Leslie w ogóle się nie liczył i można go było potraktować
jedynie wzruszeniem ramion.
Przedtem spłynął na nią rumieniec upokorzenia, gdy Ian odsunął się od niej. Teraz
ponownie się zaczerwieniła na samo wspomnienie, łan chciał głośno zakląć. Tak bardzo jej
pragnął, ale pomyślał, że w obecności ojca ten stan mu szybko przejdzie.
138
12
Nic z tego. Nie, gdy jej policzki płonęły, gdy jej włosy leżaty na ramionach zmierzwione
jego dłońmi. Myślał, że już nigdy nie wstanie z klęczek.
Zdawało się, że natchnął ją odwagą, gdyż powiedziała wolno:
- Nie byłam daleko, panie Fairchild. Mógł mnie pan znaleźć, gdyby pan poszukał.
Ian odwrócił się ostrożnie, aby ojciec nie spostrzegł jego erekcji, i spojrzał na niego.
Starzec stał podtrzymywany przez dwóch drżących służących. Spoglądał na lana i Alannę
zwężonymi oczami, jakby potrafił wyczytać z ich twarzy szczegóły ostatnich namiętnych
chwil.
- Wróciłaś, żeby wprowadzić w życie nasze zaręczyny.
Aż potrząsnęła ręką, za którą trzymał ją Ian. -Nie.
- Nie - powtórzył z jeszcze większym naciskiem Ian, lecz nadał głosowi miłe brzmienie. -
Ona jest moja, ojcze.
Jeden z podtrzymujących Lesliego mężczyzn wydał krótki okrzyk zdziwienia. Próbowała
wyswobodzić swoją dłoń. Jednak Ian wytrzymał spojrzenie ojca i zarazem przytrzymał
Alannę.
- Twoja? - rzucił ostro Leslie. - Jakim prawem?
- Sam korzystam w przysługujących mi praw, wiesz o tym.
- Korzystasz... - Leslie nagle pobladł. - To znaczy, że ją posiadłeś?
- Nie! - Alanna wreszcie wyrwała mu swoją dłoń. łan nie chciał jej podarować nawet tego
małego
zwycięstwa. Naparł na nią, gdy siedziała.
- W każdy możliwy sposób - odpowiedział ojcu.
- Jak mogłeś? - spytał Leslie.
- Nie zrobił tego - Usiłowała wbić w niego paznokcie.
139
Zwinął jej dłonie w pięści i przytrzymał je.
- Byłem niezbyt grzeczny. Nie miała wyboru.
- Nie zrobił tego - powtórzyła.
Ian wiedział, że środki odurzające przyćmiły jej pamięć o ostatniej nocy. Zioła i
wewnętrzna niechęć do przyznania prawdy, jakby w ten sposób mogła zmienić prawdę. A on
ją posiadł i teraz rościł sobie do niej prawo. Pochwycił jej wzrok, wymuszając wspomnienie.
- Nie zrobiłem tego?
Powieki jej opadły, rozchyliła usta. Przez moment wyglądała jak kobieta wspominająca
chwilę ekstazy.
- Do diabła!
Przekleństwo Lesliego przywróciło ją do teraźniejszości. Obrzuciła Ilana wściekłym
spojrzeniem.
- Ja nic nie pamiętam.
- Bardzo prawdopodobna historia - uciął Lesłie. -Jesteś bardzo cenną własnością, ale nie
pozwolę, żeby mój syn pierwszy jej używał.
Odsunęła Ilana na bok i skoczyła na nogi, jakby wzburzenie wyleczyło jej chorą stopę.
- Nie jestem żadną własnością, lecz panią Fionna-way, potomkiem w linii prostej
pierwszego z MacLe-odów. Sama wybiorę sobie męża, a dopóki tego nie uczynię, możecie
sobie obaj iść do diabła.
Od strony drzwi rozległ się głośny aplauz.
- Brawo, kuzynko! - Brice wszedł do pomieszczenia, mając za plecami Edwina. - Dobrze
powiedziane. Edwin i ja jesteśmy tu po to, aby cię wspierać tak długo, jak będziesz nas
potrzebować.
Brice uśmiechał się z politowaniem, lecz pofałdowany żakiet świadczył o tym, że biegł tu
jak szalony, aby potwierdzić płotkę o jej powrocie. Nie pytał, gdzie się podziewała. To nie
miało takiego znaczenia, jak to, w jaki sposób jej powrót wpłynie na niego i jego majątek.
140
- Mając takie wsparcie... - zaczęła ogniście. Zrobiła krok i kopnęła miskę, rozpryskując
ciepłą wodę.
Zafascynowany Ian patrzył, jak Alanna nabiera głęboko powietrza. Rumieniec stopniowo
ustępował z jej twarzy, powoli rozprostowała zaciśnięte pięści. Spojrzała w jego stronę, jakby
przypomniała sobie uwagi, jakie czynił o Brisie i jego intencjach. Czy rzeczywiście
rozmawiał z nią jeszcze dziś rano? Na jej twarzy pojawił się miły uśmiech. Opanowała się, co
zyskało podziw Iana. Emocje dowodziły, że na pewnych rzeczach bardzo jej zależało, co
można było wykorzystać we właściwy sposób.
Lecz Brice podszedł bliżej i chwycił ją za ramię tak mocno, że pewnie został na nim
siniak.
- Gdzie byłaś, kuzynko? - spytał niskim głosem. -Czy zbezcześciłaś imię MacLeodów?
- Nie! - Próbowała oswobodzić się, lecz on jej nie puszczał. Wciąż patrzył na nią
złowrogo. - Nie zrobiłam nic niegodnego. - Obrzuciła go i jego londyńskie ubrania z wyraźną
pogardą. - A czy ty możesz powiedzieć to samo, kuzynie?
- To, co ja robię, nie powinno obchodzić kobiety -stwierdził. - Zaś czyny pani Fionnaway
są dla nas wszystkich bardzo istotne.
- Nic się nie zmieniłeś, Brice. Wciąż jesteś nadętym osłem.
- Być może, ale musisz się ze mną liczyć - rzekł złowieszczo.
Na to potwierdzenie ostrzeżenia, które wcześniej wyraził Ian, Alanna zerknęła na niego
przelotnie, po czym odwróciła wzrok. Wyrwała się z uścisku Bri-ce'a i podeszła do najmniej
niebezpiecznego mężczyzny w tym całym towarzystwie.
- Kuzyn Edwin! Jak miło cię widzieć. Czy podasz mi swoje ramię? Nadwerężyłam sobie
nogę w kostce.
141
Edwin rozpromienił się, wysuwając ku niej ramię.
- Oczywiście, kuzynko. Z rozkoszą będę ci towarzyszył
- Jak to miło, że wreszcie ktoś cieszy się na mój widok. - Rzuciła złowrogie spojrzenie
Brice'owi i oparła się na Edwinie. - Ty zawsze służyłeś mi pomocą. Pamiętasz, jak byliśmy
dziećmi? Gdy się biliśmy, Bri-ce zawsze spuszczał nam obojgu tęgie lanie.
Ian zrozumiał, że próbowała go wyłączyć, podkreślając swoją przynależność do rodziny,
Ian i Leslie zostali potraktowani jako obcy.
- Tak, zawsze byłem lepszy - rzek! z przechwałką Brice.
- Zawsze byłeś większy ode mnie i starszy od niego - odparła zadziornie.
- To prawda. - Brice najwyraźniej niczego się nie wstydził. - Ale najzabawniejsze było to,
że zawsze rozkładałaś Edwina. Pamiętasz, jak płakał?
- Na litość boską, Brice! - Edwin oblał się rumieńcem.
- Miło się bawiliśmy, prawda? - spytała dyplomatycznie Alanna.
- Mazgaj i tchórz - rzucił Brice.
Alanna poklepała Edwina po dłoni, tłumiąc uśmiech, po czym ruszyła ku drzwiom. Wtem
zatrzymała się.
W wejściu stała Wilda, pięknie uczesana, w wyprasowanej sukni, z pelisą na ramionach i
w rękawiczkach, najwyraźniej obawiając się chłodu.
Tuż obok siebie Alanna usłyszała jednocześnie dwa głębokie westchnienia. Spojrzała na
Edwina. Miał usta otwarte jak śnięta ryba. Przeniosła wzrok na Brice'a. Po raz pierwszy w
życiu ujrzała u niego męską żądzę posiadania i pełną determinację.
Po chwili odezwało się samo piękne zjawisko.
142
- Tak myślałam, gdzie się podziali wszyscy panowie. To trochę kłopotliwe, tak nagle
znaleźć się samej jedynie ze służącymi, gdy mam kłopoty, żeby ich zrozumieć, chociaż
bardzo się starają mi pomóc. Są bardzo mili, lecz matka mówi mi, że ja nie jestem zbyt
błyskotliwa, i to pewnie prawda, tylko nie pojmuję, czemu ona wciąż mi to powtarza, chyba
że myśli, że nie zrozumiałam tego za pierwszym razem, co jest głupie, bo może i brakuje mi
wybitnej inteligencji, ale słuch mam bardzo dobry. - Uśmiechnęła się do Alanny. - A jak z
twoim słuchem?
Przytłoczona, jak zwykle, potokiem słów, Alan-na powiedziała tylko:
- Doskonale.
- To świetnie. Ważne przecież, aby dobrze funkcjonowało całe ciało, chociaż,
oczywiście, nigdy nie byłabym nieuprzejma wobec osób, którym mniej sprzyjało szczęście
niż mnie. Znaczy się, gdybym była psem, nie chciałabym, aby ludzie kopali mnie tylko
dlatego, że nie mówię po angielsku. A może i kopią. To znaczy, nigdy nie słyszałam, aby pies
mówił po angielsku, ale może gadają między sobą, gdy nikt tego nie słyszy.
Ian zaśmiał się zachwycony i uśmiechnął do kuzynki. Alanna spojrzała na niego zimno.
Nikt nigdy, w całym jej życiu, nie nazwał Alanny piękną. Zanim poznała Wildę, uważała
się za kobietę praktyczną i nie myślała szczególnie o urodzie. Nie dbała o to, czy ktoś
dostrzega jej urok. A Wildzie, nawet gdy będzie miała osiemdziesiąt lat, mężczyźni nadal
będą nadskakiwać. Nawet teraz Ian uśmiechał się do niej i Alanna zapragnęła nagle być
piękną.
Lecz jedynie bestia mogła być zazdrosna o tak słodką kobietę. Zdesperowana,
wyciągnęła do niej rękę.
143
- Jestem Alanna MacLeod, pani Fionnaway. Wilda skłoniła się i ujęła dłoń Alanny z
prawdziwą
przyjemnością. Najwyraźniej jej nie rozpoznała.
- Miło mi bardzo. Wilda Fairchild. Nie jestem panią niczego, ale jestem damą, bo mój
ojciec ma tytuł księcia, ale nie ma potrzeby nazywać mnie "lady", bo to takie formalne, a ja
po prostu wiem, że zostaniemy przyjaciółkami.
- Wildo - odezwał się Leslie ze złością. - Przestań gadać.
Wilda pobladła i puściła dłoń Alanny.
- Tak, wuju.
- Jesteś najbardziej nieznośną... - podniósł głos Leslie, ale Iłan mu przerwał.
- Stwierdzenie, że Wilda jest nieznośna, gdy mówi, jest jak stwierdzenie, że ocean grzmi
w czasie sztormu. - Podszedł do Wildy, ujął jej dłoń i pochylił się nad nią. - To
niesprawiedliwy osąd wobec muzyki, będącej dziełem natury.
Ałanna próbowała ocenić, czy Wilda właśnie została obrażona, czy raczej ocalona, lecz
ona najwyraźniej nie dostrzegała takich niuansów. Przykleiła się do Iana z uśmiechem,
ukazując idealnie białe zęby i śliczny dołeczek w podbródku.
- Jesteś dla mnie taki słodki. Jak zawsze. - Spojrzała na Alannę. - Jest taki miły, prawda?
Ian uśmiechnął się do Alanny, która wyraźnie szukała właściwych słów. To, co z nią
robił wcześniej w tym pomieszczeniu, wcale nie było miłe - było cudowne. Nie mogła mu
spojrzeć w oczy na samo wspomnienie.
- Och, z pewnością uważasz, że jest miły- powiedziała Wilda pocieszająco. - Wszystkie
kobiety tak myślą.
Brice najwyraźniej zdecydował, że to cudowne objawienie ignorowało go już
wystarczająco długo, więc podbiegł i stanął u boku Wildy.
144
- Ja też jestem miły!
- I ja! - Edwin puścił dłoń Alanny i odsunął brata, aby móc nasycić się widokiem Wiłdy.
Alanna została na chwilę sama, chwiejąc się na jednej nodze. Już po chwili była zdana na
łaskę Iana, który bez zastanowienia opuścił kuzynkę i z uśmiechem podszedł do niej.
- Być może, milady, pozwolisz mi odprowadzić się do wielkiej sałi? - Podał jej ramię.
Spojrzała na nie. Szła, lekko podskakując, by utrzymać równowagę.
- Jeśli mnie weźmiesz, nie przyniesie ci to ujmy -rzekł z przekonaniem.
- Nie, ty sam już to zrobiłeś. - Jego słowami. Co więcej, pieścił jej piersi, właśnie tu, w
tej izbie. Postępował z nią tak, jakby robił to już w przeszłości, jakby miał pewność, że jej się
to spodoba. Do dia-ska, czy była tak łatwa, jak przypuszczali jej kuzyni?
- Przyniosłem ci ujmę, by cię ocalić przed moim ojcem.
- Uczyniłeś to, aby móc rościć sobie prawa do Fionnaway.
- Z pewnością jestem mniejszym złem. - Przestał się uśmiechać.
Nie zaprzeczył jej oskarżeniu. Pragnął jej ziemi, a ona, niestety, to zrozumiała. Któż
zresztą nie chciałby posiadać Fionnaway? Już samo wejście do dworu ukoiło ból, jaki nosiła
w duszy.
Zerknęła na Lesliego, który przyglądał się im badawczo. Powoli wzięła Iana za rękę.
- Ona wcale nie wygląda na kobietę, która dostąpiła przyjemności - warknął Leslie.
Odpowiedź Iana była niezmienna,
- Ona jest moja.
145
AJanna próbowała zabrać rękę, lecz trzymał ją mocno w obu swoich dłoniach. Ogrzał ją,
po czym przysunął sobie do ust. Dotyk jego warg, sposób, w jaki patrzył na nią spod
ciemnych brwi, przypominały jej tamten sen. Zawstydziła się, gdyż rumieniec oblał całą jej
twarz.
Ian spostrzegł to i się uśmiechnął.
- Moja - powiedział do niej szeptem.
Leslie obserwował, jak Alanna kuśtyka do wyjścia, opierając się na ramieniu Iana.
Obserwował, jak Wilda uśmiecha się do Edwina, jak jej uśmiech staje się jeszcze bardziej
promienny, gdy przeniosła wzrok na Brice'a. Ujrzał wyraz twarzy Edwina, który po raz
kolejny zrozumiał, że jego starszy brat znowu wygrywa i zgarnia wszystko dla siebie.
- Edwin! - zawołał Leslie.
Chłopak był zbyt grzeczny, aby go zignorować.
- Tak, panie?
- Ci służący to niezdary. - Leslie machnął lekceważąco ręką i odprawił ich. - Czy
będziesz tak miły i pomożesz mi położyć się do łóżka? Chyba trochę się dziś przeforsowałem.
- Oczywiście, proszę pana - odparł Edwin, lecz nie mógł oderwać wzroku od Wildy,
która tymczasem położyła swoją boską dłoń na ramieniu Brice'a. Opuściła skromnie wzrok, a
po chwili, gdy Brice coś do niej powiedział, podniosła oczy i parsknęła śmiechem. Razem
opuścili pomieszczenie, zaś na twarzy Edwina odmalowały się mordercze zamiary, właściwe
obliczu Fairchilda.
- Twój brat i Wilda już się dobrali w parę, co, Edwin? - Leslie uśmiechnął się, lecz zaraz
stracił równowagę.
Edwin doskoczył do niego z wyciągniętą ręką. Leslie oparł się na niej całym ciężarem.
146
- Czy masz swój własny dom? Edwin zesztywniał.
- Nie, proszę pana. A dlaczego pan pyta?
- Bo na pewno nie będziesz mógł z nimi mieszkać, gdy wezmą ślub. - Leslie odwrócił
głowę i uśmiechnął się do Edwina, lecz młody mężczyzna był tak zszokowany, że nawet nie
odpowiedział uśmiechem. Leslie spoważniał. - Ty i ja musimy sobie porozmawiać. Mamy ze
sobą wiele wspólnego.
Alanna siedziała w swojej sypialni z księgami rachunkowymi na kolanach, opierając
stopę na otomanie.
Tuż przed nią stał Armstrong i ściskał w rękach czapkę, gdy tymczasem palec Alanny
wędrował po kolejnych wierszach liczb, oznaczających debety i kredyty, jakie zostały
zaciągnięte w ciągu ostatnich trzech lat.
- Nie wiem sama, dlaczego powinnam czuć zdziwienie, że wydatki przewyższają
wpływy. - Zwróciła uwagę na szczególnie denerwujące żądanie zapłaty od krawca w
Londynie. - Ten rachunek ma prawie dwa lata.
- To z ostatniej wizyty pana Fairchilda w Londynie. - Armstrong miał nieszczęśliwą
minę. - Później nie czuł się już na tyle dobrze, aby wyjeżdżać, z czego powinniśmy się
cieszyć, milady.
- Jak taki człowiek śmie przyjechać do kwitnącego majątku, jakim było Fionnaway, i
wykorzystać jego zasoby tak szybko, że dwór nie może się już podźwi-gnąć? - Podniosła plik
rachunków i potrząsnęła nim,
żałując, że to nie jest gardło Fairchilda. - Wydał tysiące funtów na wszelkie możliwe
luksusy, a nie wło-
147
żyi ani pensa w ziemię. - Wyciągnęła z pliku jeden szczególnie wysoki rachunek. -
Czterysta funtów za buty w czasie ostatniego roku, gdy on prawie w ogóle nie chodzi?
- Wiem, milady, lecz co mogłem zrobić? Nie byłem w stanie powstrzymać tego
człowieka.
Jej gniew wywołał w Armstrongu poczucie winy, czego wcale nie chciała.
- Oczywiście, że nie byłeś w stanie. Wyrzuciłby cię albo zrobił jeszcze coś gorszego. Nie.
Zanim jeszcze uciekłam, wiedziałam, że dla dobra Fionnaway zrobisz wszystko, co w twojej
mocy.
- Próbowałem. Ałe, za przeproszeniem, są pewne rzeczy, które koniecznie trzeba zrobić.
W czasie ostatniej wielkiej zimowej burzy ze stajni zerwało kawał dachu. Trzeba go
wymienić, zanim ponownie wróci zima, bo inaczej stracimy kilka najlepszych koni.
Przypomniała sobie uwagę Iana, że stajnia wymaga naprawy. Chyba miał rację, co ją
jeszcze bardziej rozzłościło. Mówił jeszcze inne rzeczy, więc spytała:
- Słyszałam, że były kłopoty z niektórymi zagrodami? Armstrong zdumiał się.
- Widzę, że panienka bardzo się interesowała majątkiem.
- Na ile tylko mogłam - mruknęła. Wstydziła się, że wykorzystuje informację pochodzącą
od Iana, choć nie wyjawiła źródła.
- Tak. Ta sama burza dokonała wielkich zniszczeń w zagrodach chłopów mieszkających
na wzgórzach, gdzie nie ma zbytniej osłony. Z trudem zarabiają na życie, więc nie są w stanie
sami naprawić swoich dachów. A pamięta panienka terasy, o których mówiłem, jeszcze zanim
panienka znikła?
Pamiętała. Armstrong miał nadzieję, że ich wykorzystanie pozwoli zwiększyć areał
Fionnaway.
148
- Kiedyś były na to pieniądze. Nie mów mi, że zostały wydane na buty.
Znowu spojrzała na księgi. Nic nie mogło odmienić ponurej prawdy. Wtedy mówiła
sobie, że jej odejście nie będzie miało znaczenia. Mówiła sobie, że Fionnaway będzie
prosperować równie dobrze jak wtedy, gdy sama zarządzała majątkiem. Jednak sama się
oszukiwała, stworzyła te fałszywe teorie, aby zmniejszyć swoje poczucie winy. Gdyby
została, musiałaby poślubić Fairchilda, to fakt, ale przynajmniej Fionnaway i jej mieszkańcy
mieliby się teraz znacznie lepiej.
- Fionnaway potrzebuje świeżego kapitału - powiedziała cicho. - Ile potrzebujemy?
- Tyle, iłe są warte cztery kamienie - odparł. - I to nie z tych małych - dodał brutalnie.
Wstała, kuśtykając podeszła do kominka i odliczyła cegły - dwanaście w dół, cztery w
bok. Pogrzebaczem wyciągnęła chropowatą cegłę ze ściany.
Armstrong patrzył tak jak zawsze; był strażnikiem MacLeodów, jednym z długiej linii
służących, którzy znali ten sekret.
Szufelką sięgnęła do otworu, wyjmując szkatułkę. Była wykonana z gładkiego, szarego
kamienia i pamiętała czasy przymierza, kiedy to stwory chodziły po ziemi, zaś ludzie kryli się
niepewnie w lasach. Postawiła pudełko na stole i usiadła.
Armstrong stanął w taki sposób, aby chronić ją i szkatułkę przed oczami osoby, która bez
pukania mogła nagle wejść do pokoju.
- Pilnowałem, żeby ogień nigdy nie wygasł, w dzień i w nocy. Powinny być ciepłe.
Pośliniwszy palec, Alanna dotknęła skrzyneczki.
- Już robi się chłodna. - Odczekali chwilę. - Wiesz co masz zrobić - dodała
beznamiętnym głosem. -
149
Zawieziesz kamienie do Edynburga. Sprzedaj je temu samemu jubilerowi, który już
wcześniej od nas kupował, o ile przysięgnie zachować tajemnicę. W przeciwnym razie znajdź
innego. A wracając, uważaj na zdrajców. Już kiedyś próbowali jechać za tobą.
- Dlatego właśnie jestem strażnikiem, milady. Nikt za mną nie pojedzie, jeśli tego nie
będę chciał. - Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale się zawahał.
- No, mów - ponagliła go.
- Grace i ja mamy siedmioro dzieci, a ja się starzeję.
Spojrzała na niego zaskoczona. Armstrong? Starzeje się? Przecież zawsze był dla niej
podporą: silny, nieustępliwy, znający swoje obowiązki, pomagający jej na każdym kroku.
- Nie leżę jeszcze na łożu śmierci, więc niech panienka nie patrzy na mnie w taki sposób.
- Pokiwał głową. - Ale już czas, aby nauczyć wszystkiego mojego następcę. Tak jak ja jestem
strażnikiem, który przekaże tradycję przymierza, gdyby coś się stało MacLeodom, tak samo
musi być ktoś, kto może mnie zastąpić.
Zauważyła u niego jego siwe włosy, zmarszczki wokół oczu i zrozumiała, że mówi
prawdę. Był jeszcze w sile wieku, ale za dziesięć lat to się zmieni, zaś przymierze było zbyt
ważne, aby pod wpływem sentymentów narazić je na niebezpieczeństwo.
- Czy wybrałeś któreś z dzieci, aby uczynić je swoim następcą?
- Ellie. Ma dopiero osiem lat, lecz jest uczciwa i można jej ufać, że dotrzyma słowa. -
Napęczniał z dumy. - Poza tym, milady, nie było jeszcze dziecka, które potrafiłoby tak jak
ona być czyimś cieniem. Jej matka rozpacza z tego powodu, lecz Ellie będzie dla panienki
idealna.
150
- A więc zabierz ją do Edynburga. - Wstrzymując oddech z emocji, otworzyła wieko. -
Gdy wrócisz, a Ellie zechce, poprosimy pastora, aby nauczy! ją pierwszych ślubów. - Zajrzała
do środka, skąd emanował ognisty blask, i, jak zawsze w takiej chwili, odetchnęła z ulgą.
Kamienie były na miejscu, jeszcze ciepłe, piękne i zdrowe. Teraz ocalą Fionnaway tak samo,
jak czyniły to wielokrotnie w przeszłości.
W takich chwilach towarzyszyło jej pewne napięcie. Wybrała cztery duże kamienie o
różnych kształtach.
- Teraz zostaną już tylko dwa - powiedziała.
- Niech je panienka schowa. Będą na czarną godzinę.
Gładka, acz lekko pofałdowana powierzchnia kamieni zabłysła w świetle. Nawet w tej
krótkiej chwili, gdy trzymała je w dłoni, zaczęły zmieniać barwę. Delikatna morska zieleń
stała się błękitem i zalśniła, gdy wewnętrzny ogień zamigotał żywo. Ostrożnie umieściła trzy
kamienie w wełnianym woreczku w y -łożonym satyną, który trzymał Armstrong. Ostatni
kamień trzymała jednak w dłoni. W końcu wydusiła z siebie pytanie, którego poprzysięgła
sobie nigdy nie wypowiedzieć.
- Czy wiesz coś o pierścieniu, który nosi pan łan?
- Nie, panienko. To na pewno jeden z naszych, ale ja go nie rozpoznaję.
Każdy kamień był wyraźnie inny, klejnot Jana musiał więc pochodzić z dawnego
pokolenia.
- Powiedział, że pierścień należał do jego matki.
- Czyżby?
Armstrong nie udzielił żadnych innych wyjaśnień, przekazała mu więc kamienie, a on
szybko schował woreczek pod ubraniem.
Z ukłonem ruszył w kierunku wyjścia.
151
-Ja dobrze pamiętam moje własne śluby. Nikomu nie wyjawię pochodzenia kamieni.
Wtem uniósł głowę niczym wilk wyczuwający niebezpieczeństwo. Obrócił się na pięcie i
na palcach podszedł do drzwi. Gwałtownym ruchem otworzył je, wyskoczył na korytarz i
pobiegł.
Podeszła kulejąc do drzwi, lecz nim do nich dotarła, Armstrong już wrócił.
Była tak spięta, że ledwie mogła oddychać.
- Co to było?
- Ktoś podsłuchiwał. Nie złapałem go, ale był tu, tego jestem pewien.
Przełknęła ślinę.
- Ile mógł usłyszeć?
- Nic. Te drzwi są zbyt grube, by przedostawały się przez nie dźwięki rozmowy, ale to i
tak bez znaczenia, prawda? - Spochmurniał. - Jeśli ktoś słuchał, to wie, że kryje się tu jakaś
tajemnica. Niech panienka uważa na siebie, gdy wyjadę. Niech panienka będzie ostrożna, bo
gdzieś w pobliżu czai się zdrada.
ROZDZIAŁ
13
Ian był wzburzony.
- Jak myślisz, gdzie oni są? - Alanna spojrzała na puste wejście. Zaczął już zapadać
zmierzch.
- Powinniśmy zacząć jeść - powtórzył Ian. Stół ciągnął się na całą długość pokoju. Leżał
na nim bielutki obrus i połyskujące sztućce. Wszystko było przygo-152
towane na specjalną kolację dla uczczenia powrotu Alanny do domu. A jednak wciąż
czekali, bo Leslie i kuzyni Alanny nie okazali się na tyle uprzejmi, by pojawić się o
umówionej porze.
Stojąc kolo stolika z alkoholem, nalał obu paniom po kieliszku ratafii. Jeden podał
Wildzie, która właśnie usiadła przy płonącym mocno ogniu.
- Postaw na stoliku, kochanie. - Rozplatała nitkę z haftu i nawlekła ją na igłę. - Wezmę
go za chwilę. A poza tym lady Fionnaway ma rację. Nie możemy zacząć kolacji, póki się nie
dowiemy, czy wuj Leslie dobrze się czuje. Jeszcze wczoraj leżał na łożu śmierci.
Alanna wydawała się spokojna. Gdy Iłan podał jej kieliszek, stanęła przy krześle
naprzeciwko Wildy, lecz nie usiadła.
- Dziękuję - mruknęła, unikając jego wzroku.
Dobrze jej się to udawało. W pewien sposób nawet to ułatwiało mu zadanie, bo mógł się
jej przyglądać i podziwiać ją. Z pomocą Wildy przebrała się w soczyście zieloną grecką szatę.
Wilda w jakiś w y -myślny sposób udrapowała jej spódnicę, która była zebrana i upięta
mocno pod biustem. Nie to, żeby nie doceniał wysiłków Wildy. Zawsze z największą
przyjemnością spoglądał na atrakcyjną kobietę, której wdzięki były atrakcyjnie
wyeksponowane.
Lecz to była Alanna. A na nią nie spoglądał tak po prostu, a pożerał ją wzrokiem.
Cienka biała chusta, owinięta wokół szyi, dyskretnie zakrywała jej biust. Była jednak
prawie przezroczysta, niemal widział odstęp między piersiami.
- Może się dziś za bardzo wysilił i teraz wydaje ostatnie tchnienie - zaszczebiotała
radośnie Wilda.
Ian aż podskoczył. -Kto?
153
- Wuj Leslie.
Wróci! do barku i nalał sobie kielich wina. Pomyślał, że nie może się okazać aż takim
pechowcem. Nie może dopuścić, by ojciec zniweczył jego wysiłki. Nie te związane z Alanną,
która stała przy kominku w półprzezroczystej, zielonej szacie, odkrywającej niemal wszystko.
No, niezupełnie wszystko. Nawet za mało. Był pewien, że pod spodem nosi przynajmniej
jedną halkę, a raczej dwie. Lecz ciąg powietrza koło kominka sprawiał, iż co chwila spódnica
przylegała mocno do ciała, a wtedy widział delikatną krągłość pośladków.
Poprzedniej nocy całował te kształty. Dziś ich dotykał. I wieczorem chciał ją pieścić
znowu. Nawet teraz. Ta silna potrzeba sprawiła, że nagle jego spodnie zrobiły się bardzo
obcisłe.
Przeniósł wzrok na Wildę.
- Powiedziałbym raczej, że bardziej interesują cię owi dwaj kuzyni niż mój ojciec.
Niezrażona jego napięciem, Wilda uśmiechnęła się lekko. Na jej kremoworózowym
policzku pojawił się uroczy dołeczek.
- Są czarujący. - Niepewny uśmiech znikł. - Ale przecież jest oczywiste, że bardziej
martwię się o wuja Leslie. Wprawdzie nie jest zbyt miły, ale jest moim wujem, a mama
zawsze mówi "bliższa koszula ciału" i "krew nie woda", choć dla mnie to oczywiste. Bo
kiedy Daisy stłukła ten kielich, rzucając go o ścianę w ataku furii, gdy kuzynka Mary
poślubiła lorda Whitfielda, jeden z odprysków przebił mi szyję i krew splamiła mi apaszkę i
nie można go było wyjąć. To się nie może stać, gdy na moje ubranie leje się woda, chociaż
bardzo plami jedwab. Czy nie zgodzi się panienka ze mną, lady Fionnaway?
154
Alanna zerknęła na lana, który mógłby przysiąc, że ujrzał w jej oczach współczucie.
- Lady Fionnaway brzmi tak oficjalnie. Proszę mi mówić Alanna.
- Och, dziękuję. - Wilda splotła dłonie. - Jesteś taka miła. I chociaż moja mama mówi, że
nieformalność prowadzi do załamania cywilizowanych form zachowania, będę ci mówiła
Alanna, bo przecież będziemy rodziną, prawda? Będziesz kochać lana całym sercem.
Ian na własne oczy ujrzał załamanie cywilizowanych form zachowania. Na jasnym
obliczu Alanny zagościł rumieniec, chwyciła oburącz oparcie krzesła, aż zbielały jej palce.
- Czy ty jej to powiedziałeś?
Nie mógł na to nic poradzić, ale jej poruszenie sprawiło mu przyjemność. Powiedział
jednak uspokajająco: - Wilda sama wyciąga wnioski.
- Nie urodził się jeszcze z kobiety mężczyzna, który skusiłby mnie do podjęcia takiego
ryzyka - rzekła Alanna do Wildy.
Ta uśmiechnęła się i tym razem nic nie powiedziała.
Służący wnieśli z kuchni świeczniki, w których płonęły świece z pszczelego wosku, i
ustawili je na stole nakrytym dla sześciu osób. Alanna, Wilda i Ian czekali. Zegar stojący na
kominku odmierzał kolejne sekundy, tymczasem obserwacje Wildy stawały się coraz bardziej
absurdalne. Nawet Alanna niecierpliwie uderzała palcami w drewniane zdobienia krzesła.
Wtem Ian usłyszał dobiegające z korytarza odgłosy męskiego śmiechu i rozmowy. Po
chwili w drzwiach pojawili się trzej mężczyźni. Brice i Edwin stali po obu stronach
uśmiechniętego Le-sliego, trzymając go pod ręce.
155
- Czas coś zjeść, prawda? - Glos Lesliego brzmiał niemal jowialnie. - Pomóżcie mi wejść,
chłopcy. Już trochę zgłodniałem.
Stanęli bokiem, aby przejść z nim, a raczej przeciągnąć go przez próg. Ian patrzył na nich
oszołomiony. Widział ojca w tak dobrym humorze tylko parę razy w życiu, a za każdym
razem było to przepowiednią nieszczęścia.
Leslie sterował w kierunku krzesła z wysokim oparciem przy końcu stołu.
- Ian, nie stój tak z rozdziawioną gębą - rzucił. -Wyciągnij moje krzesło.
Było to zwykłe zadanie służącego, lecz łan powstrzymał się od protestu. Nie chciał, aby
ojciec znowu przypomniał mu o niskim pochodzeniu jego przodków, zwłaszcza w obecności
tylu osób. Szczególnie Alanny.
W milczeniu wysunął krzesło i przytrzymał je, gdy Leslie siadał.
- Jesteś tu gospodynią - tym razem Leslie zwrócił się do Alanny. - Ale chyba nie masz
nic przeciwko temu, by twoje miejsce u szczytu stołu zajął stary i chory opiekun.
Na Iana spłynęła fala ogromnego wstydu. Od wczesnej młodości w Fairchild Manor tak
się nie zblamował. Wtedy każdy z popełnionych błędów -a było ich niemało - był powodem
do szyderstwa. Tym razem mógł winić jedynie samego siebie. Nawet mu do głowy nie
przyszło, żeby uznać prawo Alanny do zajęcia tego honorowego miejsca.
Jej chłodny głos przerwał te wyrzuty sumienia.
- To jedyne krzesło z poręczami, panie Fairchild. Bez nich pewnie nie mógłby pan
siedzieć prosto.
Leslie rzucił jej jadowite spojrzenie. Patrzyła na niego obojętnie.
156
- Ian, czy mnie także przytrzymasz krzesło? - spytała.
Stanął przy niej i ucałował jej dłoń.
- Żyję, aby ci służyć. - Gdy zajrzał jej w oczy, poczuła drżenie palców. -I aby cię
obsłużyć - dodał ciszej, gdyż te słowa były przeznaczone tylko dla niej.
Cofnęła gwałtownie rękę. Puścił ją.
- Skąd masz ten pierścień? - odezwał się podniesionym, zrzędliwym głosem Leslie. - Jej
pierścień. Skąd go masz?
Patrzył prosto na dłoń Iana.
- Ten pierścień? - Uniósł dłoń i dotknął połyskujący kamień. - Jest mój.
- Należy do niej - warknął Leslie i nagłym ruchem wyciągnął po niego rękę.
Ian z łatwością cofnął się poza jej zasięg.
- Jej? Alanny? Jest mój. Zawsze go nosiłem, pamiętasz?
- Alanny? Nie, ty głupcze, nie... - Spojrzał na Alannę, na pozostałe zwrócone w jego
stronę twarze. - Już nic. - Machnął opuchniętą ręką. - Siadajcie wszyscy.
Najwyraźniej wróciła mu pamięć i zdolność logicznego myślenia.
fan podprowadził Alannę na drugi koniec stołu i przytrzymał jej krzesło. Po każdej
stronie stołu były po cztery nakrycia, w równych odstępach na całej jego długości. Zajął
miejsce z jej prawej strony, chociaż dzielił ich pewien dystans.
Edwin pośpieszył, by przytrzymać krzesło dla Wildy, która mruknęła coś w
podziękowaniu i zajęła miejsce naprzeciwko Iana. Brice usiadł obok niej.
- Zaraz, zaczekaj - odezwał się Edwin. - To nie w porządku.
- Przestań marudzić - rzekł zimno Brice.
157
- Możesz usiąść przy mnie następnym razem -Wilda uśmiechnęła się do Edwina. -
Zawsze mnie tak miło zabawiasz.
Edwin odpowiedział uśmiechem wąskich ust, po czym obszedł stół do ostatniego
wolnego krzesła.
- Nigdy wcześniej nie widziałem tej sołniczki - zauważył kwaśno Leslie. - Służący
musieli ją gdzieś chować. Złodzieje. Wszyscy bez wyjątku.
Ian wiedział, co Leslie ma na myśli. Ogarnięci radością z powodu powrotu Alanny
służący zrobili coś, o czym nie mieli pojęcia. Nakryli elegancko do stołu.
- To nie złodzieje - powiedział. - Raczej fałszerze. Lokaj patrzył przed siebie
beznamiętnie. W końcu
Alanna powiedziała: - Można zaczynać.
Merton strzelił palcami, przywołując swoich podwładnych, którzy wnieśli pierwsze
danie, złożone z dwóch zup i towarzyszących potraw, prezentując je do akceptacji.
Wilda odważnie rozpoczęta grzecznościową rozmowę, do której przyłączyli się Brice z
Edwinem. Jednak żaden wysiłek służby czy gości nie był w stanie zniwelować napięcia, jakie
stwarzała obecność Lesliego. Ian spożył dziczyznę i marynowanego węgorza, potem zielony
groszek ze smażoną solą, danie z kuropatwy i przepiórki, placki z moreli, budyń i duszonego
zająca. Cały czas ze stoickim spokojem czekał, aż nadejdzie katastrofa.
Gdy na zakończenie posiłku wniesiono chleb i ser, Ian popatrzył na poszarzałą twarz
ojca, który próbował udawać, że czuje się dobrze. Może dziś obejdzie się bez żadnej sceny.
Lokaj z rumieńcem na twarzy podsunął Alannie parujący bochenek.
- Czy milady zechce pokroić?
158
Po chwili odwrócił się i sprezentował łanowi okrągły żółty ser.
- Czy pan również uczyni honory?
Była to oznaka poparcia ze strony służby, Ian zrozumiał to natychmiast. Nie pojmował
jednak, że ten człowiek służył u boku Lesliego i nadal nie zdawał sobie sprawy, że starzec
każe mu za to zapłacić. W rzeczy samej - każe zapłacić im wszystkim.
Ujął w dłoń mały, ostry nóż i zaczął kroić serowy blok, nie odrywając oczu od swojej
pracy. Równe żółte, pachnące kwaśno plastry raz po raz kładły się na drewnianej desce.
Poczuł aromat drożdży, więc wiedział, że Alan-na przekroiła skórkę chleba. Jego wzrok
natychmiast powędrował ku jej dłoniom, sprawnie dzielącym bochenek na kromki. Miała
szerokie dłonie o długich palcach, które łączyły w sobie wrażliwość i piękno. Wbrew sobie
uniósł nieco oczy i znowu ujrzał te piersi... Boże, musiało być jej chłodno. Chciałby ją ogrzać.
Wszędzie. Tak jak ostatniej nocy.
Spojrzał prosto w jej twarz. Odpowiedziała tym samym.
Znowu ogarnęła ich morska bryza. Czuł smak soli, zapach świeżego powietrza,
nieskażonego dymem z płonącego drewna. Była jego. Gdyby się dotknęli, mogliby
zanurkować głęboko pod fale, jeździć po falach, rozkoszować się mocą sztormu. Razem
mogliby zrobić wszystko.
Nagły charkot wyrwał Iana ze świata marzeń.
Siedzący u szczytu stołu Leslie oddychał tak ciężko, jakby lada chwila miał wydać
ostatnie tchnienie.
- Rzęzi tak, jakby miał w płucach pełno wody -powiedziała cicho Alanna.
Ian poczuł, jak oblewa się zimnym potem. Miała rację. Leslie nawet wyglądał jak tonący,
był napuch-
159
nięty, jego skóra połyskiwała, Ian niemal widział, jak leży w piachu, obleczony
wodorostami na ramionach i wokół palców... Łapczywie nabrał powietrza, zupełnie jak jego
ojciec. Alanna położyła rękę na jego dłoni.
- Iłan, czy ty też jesteś chory?
Otrząsnął się z koszmarnej wizji. Chciał się nawet uśmiechnąć, by nie wywoływać
niepotrzebnego niepokoju Ałanny. Nie mógł sobie pozwolić na utratę kolejnej narzeczonej
przed ślubem.
Leslie zakaszlał, znowu wciągnął powietrze. T y m razem rzężenie było jeszcze
głośniejsze. Miał zamknięte oczy, przyciskał sobie rękę do piersi, Ian gwałtownym ruchem
odsunął od stołu swoje krzesło.
Na ten odgłos Lesłie otworzył oczy. Zakaszlał w chusteczkę, po czym upuścił ją na
podłogę.
- Podajcie chleb - zachrypiał. - Wciąż jestem głodny.
Ian opadł na krzesło. W milczeniu choremu podano chleb i ser.
- Moja droga Alanno - odezwał się Leslie nieco mocniejszym głosem. - Założę się, że nie
opowiedziałaś łanowi o naszej namiętnej nocy.
Przy stole zapadła grobowa, dusząca cisza.
Alanna patrzyła w swój niemal pusty talerz z taką uwagą, jakby był kryształową kulą.
Wilda wyraźnie zadrżała. Brice pochylił się i krzepiąco poklepał ją po dłoni.
Zdeterminowany, by bronić Alannę, łan przerwał milczenie.
- Wręcz przeciwnie, ojcze, opowiedziała mi. Tamta noc przekonała ją, że ja będę lepszym
kandydatem.
Leslie pstryknął palcami w kierunku Iana, jakby chciał się pozbyć natrętnej muchy.
160
- Co chłopiec jak ty może wiedzieć o takich rzeczach?
- Z tego co słyszałem... o wiele więcej od ciebie. Jeden z lokajów dostał ataku kaszlu i
szybko w y -
szedł z sali, po chwili jednak wrócił i przywarł plecami do ściany z wyrazem przerażenia
na twarzy.
Z głębi korytarza dobiegły dźwięki pobrzękującego metalu i stukot kroków na drewnianej
podłodze. Wszyscy odwrócili głowy i ujrzeli, jak zza rogu ukazał się największy pies, jakiego
Ian kiedykolwiek widział. Zwierzę zatrzymało się i omiotło pełnym wyższości wzrokiem
obecnych.
W końcu jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Lesliego. Bestia zapiszczała jak
szczeniak i pobiegła szybko do swojego pana.
Alanna zesztywniała, wyraźnie zaniepokojona. Wilda jęknęła, Brice szybko usunął się ze
swoim krzesłem, zaś Edwin wyrżnął kolanami w stół, gdy uniósł wysoko stopy.
Pies przywarł do Lesliego, który potargał go po łbie.
- Co on tu robi? - Alanna spytała ostro lokaja. Merton skłonił się, jednym okiem łypiąc na
dwa
diabły u szczytu stołu.
- Nikt nie ma odwagi zatrzymać go, więc łazi, gdzie chce.
- Panie Fairchild - podniosła głos. - To niebezpieczne zwierzę. Czy nadal dla
przyjemności zjada koty?
- Oczywiście - Leslie uśmiechnął się kordialnie. -Kiedyś zjadł jednego z twoich małych
pupilków.
Ian ujrzał w jej twarzy udrękę. Skruszyła trzymany w dłoni kawałek chleba.
-Tak, nadal zjada koty i wszystkie inne stworzenia na tyle głupie, by stanąć mu na
drodze. Jest cięższy
161
od niejednego mężczyzny. Ci szkoccy chłopi trzymają swoje dzieciaki z daleka od
mojego Demona. -Pies zaskomlał na dźwięk swego imienia. - A służący bardzo szybko
wykonują moje rozkazy, gdy on siedzi u mego boku.
Ian spostrzegł, jak lokaje odsuwają się od stołu. Wiedział, że ojciec nie kłamie.
- Powinien być na łańcuchu - powiedziała Alanna.
- Był - uciął Leslie. - Ale kazałem go spuścić, gdy tylko ta wiedźma zaczęła czarować.
- Wiedźma? - spojrzała mu prosto w oczy.
- Tak. Byłem umierający, jeśli w ogóle cię to obchodzi, ale ta wiedźma... - Urwał,
przyglądając się jej twarzy. - Ona wyglądała zupełnie jak...
- Tak? - Nie spuszczała z niego wzroku.
- Śniło mi się... - Przybladł, głos mu się załamał. Dalej mówił już szeptem, który
przeszywał nienaturalną ciszę wielkiej sali. - Śniło mi się, że byłaś tu jednej nocy, ale
wyglądałaś jak... - Drżącą dłoń w y -ciągnął przed siebie i niezbornymi ruchami palców
próbował opisać jej wygląd. Potem nagle szarpnął się i opadł na krzesło.
Ian i Alanna skoczyli na nogi i z obu stron stołu pobiegli do niego.
Gdy jednak Demon warknął, Leslie podniósł głowę.
- Zostawcie mnie - powiedział.
Ian zatrzymał się, lecz Alanna podeszła do Leslie-go i dotknęła jego policzka.
- Jest lepki.
- Czuję się dobrze! - Jego czoło pokrywała warstwa potu. Uniósł nadgarstek, aby go
zetrzeć, lecz w pewnej chwili jego ręka opadła na krzesło, jakby okazała się zbyt ciężka.
Pies znowu zawarczał.
162
Alanna cofnęła się o krok, potem o kolejny, gdy Leslie spojrzął prosto na nią.
W jego zaczerwienionych oczach płonął piekielny ogień.
- Gdzieś ty była, Alanno z Fionnaway? - spytał. -Opowiedz nam, gdzie przebywałaś
przez te wszystkie lata.
- Tak, Alanno, powiedz nam - rzekł cicho Edwin. - Zmieniłaś się. Chcielibyśmy wiedzieć
dlaczego.
Uniosła dumnie podbródek.
- Nigdy nie opuściłam Fionnaway.
- Słyszeliście o scenie, jaka rozegrała się dziś rano koło studni. - łanowi chciało się śmiać
z Edwina, który sprawiał wrażenie oszołomionego i z Brice'a, który wydawał się niczego nie
rozumieć. - Była przebrana za wiedźmę, lecz prawda była zawsze widoczna dla tych, co
przybyli po coś więcej niż tylko liczenie majątku Fionnaway.
Brice wstał i wsunął krzesło na miejsce.
- I ty śmiesz mi o tym mówić. Ty, Fairchild, który rozpościerasz swoje sępie skrzydła nad
połową świata.
Ian oparł pięści na stole.
- Moje sępie pieniądze mogą ocalić Fionnaway. A wy co możecie zrobić poza wyssaniem
z majątku reszty soków?
Wilda aż jęknęła. Alannie zrobiło się jej żal.
- Panowie, to nie jest odpowiednia rozmowa, by prowadzić ją przy stole.
Ian i Brice zapewne nie zwróciliby na nią uwagi, lecz w tym momencie Demon
zawarczał, a Leslie chrząknął gardłowo. Kombinacja tych dwóch nieprzyjemnych odgłosów
uciszyła wszystkich.
- Panie Fairchild, powinniśmy odprowadzić pana do łóżka - powiedziała stanowczo
Alanna, jak
163
przystało na panią Fionnaway i na znachorke, którą była przez tyle lat. - Pan się
przemęcza.
- Wcale nie. - Spojrzał na nią spod ciężkich powiek, po czym przeniósł wzrok na lana. -
Powiedziałeś jej już?
Serce Iana zaczęło bić powoli, lecz bardzo mocno.
- Co takiego? - Było tyle rzeczy, których nie powinna o nim wiedzieć. Tyle mrocznych
tajemnic, które ojciec z rozkoszą gotów był wyjawić.
- Prawdę. Czy powiedziałeś narzeczonej prawdę o sobie?
- Jaką prawdę? - spytał Brice. - Chyba wszyscy powinniśmy ją usłyszeć.
Ian spojrzał przez stół na Alannę i pożałował, że nic jest tuż przy niej. Mógłby zakryć
dłońmi jej uszy, unieść ją i uciec od obecności ojca, który mógł zatruć ich faktami.
- To stara tajemnica - skrzywił się Leslie. - Która, obawiam się, nie przynosi mi
zaszczytu. Lecz narzeczona powinna znać pochodzenie swego wybrańca.
lan już wiedział. Ogarnięty bólem, zacisnął oczy.
- Jest moim synem, temu nie przeczę - rzekł Le-slie. - Ale poza tym, jest w połowie
selkiem.
*
Mimo wszelkich ostrzeżeń ze strony starszych selków, mimo cierpkości powietrza, wielu
nieopierzonych sel-ków wychodzi z wody w nadziei znalezienia partnera w ludzkiej postaci
Jako że istnieje tradycja pośród selków i ludzi, że gdy właściwy selk napotka właściwego
człowieka, i sparzą się ze sobą, wyzwala się namiętność zupełnie innego rodzaju. Razem
płoną, kochają się raz po raz, aż
164
wszystko traci znaczenie poza tym, że są razem. Mawiają, że to miłość, która wywołuje
łzy.
Nie mówią jednak o tym, że gdy nieodpowiedni sełk napotka nieodpowiedniego człowieka
i sparzą się ze sobą, to wynika z tego długotrwała tragedia, zaś wywołane łzy nie są łzami
szczęścia, lecz smutku, strachu -oraz żądzy zemsty.
ROZDZIAŁ
Po oświadczeniu Lesliego zapadła cisza.
Ian stracił ostrość widzenia, a sala stała się bezkształtną przestrzenią, pełną wirujących
emocji. Niedowierzanie, zdumienie, rozbawienie, zimna kalkulacja. Patrzył na to jakby z
dystansu. Jego ciało zostało, lecz on sam wyśliznął się na zewnątrz i znalazł w innym świecie,
który czekał tuż poza zasięgiem wzroku. Unosił się w górze, lekki jak piórko, czekając w
pełnym rozpaczy bólu, co teraz powie Alanna.
Zamiast tego rozległ się śmiech któregoś z mężczyzn.
- Pan nas nabiera, sir!
Pokój się poruszył. Niewyraźne formy przybrały kształt.
- Zaiste - odezwał się inny męski głos. - Selki! Głupia legenda.
To Edwin i Brice.
- Słyszeliście o tym! - Leslie uderzył płasko dłonią w stół. - Mówię wam, że posiadłem
jedną z nich.
165
14
Wzrok Iana wyostrzył się. Przed chwilą był w zaczarowanym świecie, lecz teraz
powrócił. Nikt nie spostrzegł jego nieobecności.
Edwin wydawał się zażenowany. Brice z trudem ukrywał wesołość.
- Wuju Leslie - wyjąkała smutnym głosem Wilda. Alanna jeszcze sie nie odezwała, Ian
zaryzykował
spojrzenie w jej stronę. Patrzyła na niego przenikliwie. Czyżby spostrzegła wcześniej, jak
jego postać unosi się w podmuchu czarów?
Nie. Nie wyglądała na przestraszoną. Jedynie na smutną i zadumaną, jakby ważyła w
myślach możliwość, że on naprawdę mógłby być dziwem natury.
Brice położył dłoń na ramieniu Wildy.
- Nie trap się, moja droga - powiedział cicho. -My też mamy tu w Szkocji krewnego
niespełna rozumu. Rozumiemy to.
Ian zobaczył, jak gniew Lesliego rozszerza się i kurczy z każdym jego oddechem. Nic
dziwnego. Był dobrze znany jako kłamca i szubrawiec. Nienawidził, gdy traktowano go jako
mało znaczącego starca, lekceważono i ośmieszano.
- Widziałem to. I wiem! - upierał się.
- Zamilknij, starcze - odezwał się niskim, złowrogim głosem Edwin. - Wszystko
zniszczysz dla swojej głupiej zemsty. - Wstał i obszedł stół, by upomnieć się o atencję ze
strony Wildy. - Spokojnie, moja droga. - Przyklęknął u jej boku. - Nie słuchaj go.
- Jak śmiesz przebywać w moim domu i wątpić w me słowa - rzucił wściekle. - Jak
śmiesz... - Wtem ujrzał, w jaki sposób Ałanna spogląda na jego syna.
Ian skoncentrował wzrok na ojcu, a wtedy sala, osoby, wszystko inne przybrało bardzo
wyraźne kształty. Ten inny, zaczarowany świat znikł... na jakiś czas.
166
- Jesteś teraz zadowolony, prawda, ojcze? - powiedział z goryczą.
- Dziewczyna powinna znać prawdę. - Słowa były słuszne, lecz nadał im nieodpowiedni
ton.
- Ty nie rozpoznałbyś prawdy, nawet gdybyś na niej usiadł.
Leslie próbował odpowiedzieć. I jeszcze raz.
Ian pochylił się do przodu, nie będąc pewnym, czy ojciec udaje osłabienie dla uzyskania
lepszego dramatycznego efektu, czy też naprawdę nie mógł się odezwać.
Leslie znowu zacharczał, wciągając powietrze, i zatrząsł się.
- Pora spać - zachrypiał. Zamknął oczy, głowa opadła mu na pierś.
Alanna ruszyła ku niemu, lecz siedzący po drugiej stronie starca pies zawarczał
złowrogo. Stanęła.
- Nie zaatakuje cię - rzeki Ian. - Po prostu nie w y -konuj gwałtownych ruchów.
Spojrzała na niego, zaskoczona taką pewnością w głosie, lecz uwierzyła i delikatnie
przycisnęła palce do szyi Lesliego. Demon nie skoczył na nią, lecz wciąż obnażał zęby,
- Jego serce nadal bije - stwierdziła.
Z rozchylonych ust Lesliego wydobyło się bulgoczące chrapanie.
- Oczywiście. - Patrząc jednym okiem na Demona, Ian przywołał gestem lokajów. -
Podnieście krzesło i zanieście pana Fairchilda do jego sypialni. I na litość boską, żadnych
gwałtownych ruchów. Jeśli będziecie ostrożni, pies nic wam nie zrobi.
- Tak, ale co z panem Fairchildem? - spytał jeden z nich. Był blady i wyraźnie drżał.
Ian się nie roześmiał. Lokaj z pewnością wiedział, z której strony grozi największe
niebezpieczeństwo.
167
- On śpi.
Mężczyźni stanęli wokół Lesliego, bojąc się zarówno starca, jak i jego psa, który zaczął
krążyć, jakby ich chciał sprowokować. Gdy jeden z służących zbyt szybko podszedł do
krzesła, zwierzę zareagowało natychmiast. Lokaj z wrzaskiem rzucił się do ucieczki. Wilda
krzyknęła, zawtórowali jej kuzyni Alanny. Tymczasem nieszczęśnik wspiął się na barek,
strącając przy tym kieliszki i szklanki. Na potłuczone szkło przewróciły się krzesła.
Demon odwrócił się, szukając zdobyczy, a po chwili z głuchym charkotem czteronożny
sługa diabła skoczył na Alannę.
Ian sam nie wiedział, jak to się stało, lecz w jednej sekundzie znalazł się w powietrzu, po
drugiej stronie krzesła. Zebrawszy wszystkie siły kopnął psa prosto w łeb.
Warcząca bestia stanęła na łapach i zaatakowała go leniwie, jak gdyby Ian stanowił
stworzenie służące do zabawy dla potężnego drapieżcy.
- Nóż - szepnęła Alanna. - Weź nóż ze stołu.
Zignorował ją, stając nieruchomo. Mastiff szykował się do skoku. W ciszy wisiało
napięcie. Demon skoncentrował całą uwagę na oczach Iana.
Na jego oczach.
Zwierzę zastygło na sztywnych łapach, jeżąc sierść.
Ian obserwował je, po czym cicho, spokojnie powiedział:
- Leżeć. Połóż się.
Demon wciąż warczał, lecz zmienił pozycję z agresywnej na mniej prowokującą, siadając
na tylnych łapach.
- Dobrze. - Ian przemawiał wprost do jego dzikiej, niepokornej duszy. - Dobry pies.
Połóż się.
168
Demon opuścił uszy i czarnymi wargami zakrył przerażające zebiska.
- Nie pozwolę mu jeszcze kiedykolwiek cię skrzywdzić. - Ian przykucnął, aż ich oczy
znalazły się na tej samej wysokości. - Teraz będziesz moim psem - obiecał.
Lekko oszołomiony Demon położył się w końcu powoli, nie spuszczając z Iana smutnych
oczu. Ian położył mu dłoń na wielkim łbie.
- Grzeczny piesek.
Zwierzę uniosło się, po czym spokojnie jak małe dziecko ułożyło się przed kominkiem.
Nikt się nie odezwał, wszyscy tylko przenieśli wzrok z Demona na Iana, który poruszył
się trochę, jakby niezadowolony. Ciekawe czego oni się po nim spodziewali? Czy miał
pozwolić, aby pies rozerwał Alannę na strzępy?
W r y m momencie Leslie prychnął głośno. I jeszcze raz.
- Na Boga - wykrztusił Brice. - Jak tego dokonałeś?
- Czyż to nie wspaniałe? - wtrąciła Wilda. - Ian zawsze umiał się obchodzić ze
zwierzętami. Pamiętam kiedyś, jak w stajniach Fairchildów b y ł ten koń...
Edwin przerwał jej bez skrupułów.
- Może on naprawdę jest pół-człowiekiem? - Roześmiał się. - Obrzydlistwo - dodał
ciszej.
Nikt więcej się nie roześmiał. W ogóle nikt nigdy tego nie robił, gdy Ian udowadniał, że
jest inny. Zwykłe starał się nie ujawniać swoich umiejętności. A gdy to robił, nawet teraz,
ratując życie Alanny, wiedział, że zostanie ukarany. Ukarany chłodem, obawą, pogardą.
Służący odsunęli się od niego, lokaj zlazł z barku i patrzył takim złym wzrokiem, jakby
to całe szkło stłukło się z winy Iana. W drzwiach stała pokojówka
169
z oczami wielkimi jak spodki, by po chwili oddalić się i przekazać najświeższe wieści
innym domownikom. Jak zawsze, Ian posłużył się sowim odosobnieniem jak tarczą, nie
reagując na oznaki zdziwienia, niesmaku, osłupienia. Bez mrugnięcia okiem pozwalał być
tematem plotek, trzymał się prosto, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Obojętność. To
był jedyny sposób na przeżycie, W tym momencie ktoś pociągnął go za rękaw. Alanna.
Oczekiwał, że ona także go zdradzi.
- Uratowałeś mi życie. - Jedną ręką zebrała suknię, a drugą wygięła z gracją składając mu
dworski ukłon, niczym poddana swojemu królowi. - Bardzo dziękuję.
Nie mógł w to uwierzyć. Czy ona... czy celowo to zrobiła, aby nie czuł się ignorowany?
Służący obserwowali ją uważnie i zaczęli się uśmiechać. Kuzyni byli jakby zażenowani, że
kobieta wykazała się odwagą wtedy, gdy im jej zabrakło.
Tym razem Ian poczuł się zagubiony. Wiedział, jak radzić sobie z grubiaństwem i
złośliwością. Lecz jakże miał podziękować kobiecie, która potraktowała go tak, jakby był
człowiekiem?
Chyba nie oczekiwała żadnej odpowiedzi. Po prostu odwróciła się do lokajów,
- Róbcie, co kazał pan Ian. Zabierzcie pana Fair-childa do jego sypialni.
Zerkając na leżącego nieruchomo psa, mężczyźni zbliżyli się, po czym każdy chwycił
jedną nogę krzesła, i zanieśli kołyszącą się postać starca do pokoju.
Alanna z łanem poszli ich śladem pogrążonymi w półmroku korytarzami.
łan nie wiedział, co powiedzieć. Czy miał kłamać? Czy zapewnić ją o swoich intencjach?
A może zażądać, by przypomniała sobie, co zaszło między nimi,
170
by przyznała, że w najważniejszych sprawach jest prawdziwym mężczyzną? Nieczule
społeczeństwo przykieiło mu etykietę: bękart, demon, bestia. Lecz był kimś więcej, i ona o
tym wiedziała. Gdyby sobie tylko przypomniała.
Zaraz za drzwiami zatrzymała Iana, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Twój ojciec to chory, głupi starzec. Mam na tyle rozumu, by rozróżnić, co jest prawdą o
tobie.
W jej głosie nie było wstrętu. Położyła mu dłoń na ramieniu. Dotykała go bez strachu.
Spoglądała nań smutno, wielkimi, poważnymi oczami.
Ale to jest prawda.1
Tym razem bardzo pragnął powiedzieć prawdę.
To prawda! Moja matka była selką. Zaakceptuj mnie takim, jakim jestem.
Cień i światło świec złagodziły jej ostre rysy na inteligentnej twarzy. Zapragnął jej.
Przypomniał sobie kwakierkę, pełną obaw, przepełnioną wstrętem, którego nie umiała do
końca ukryć.
Powinien przedstawić Ałannie fakty, zmusić ją, by uwierzyła. To nie było w porządku
kazać jej poślubić pół-człowieka. Potwora. Lecz teraz było już dla niej za późno. Była już
jego. On sam to sprawił.
Tylko że jeszcze o tym nie wiedziała. Sądziła, że ma wybór.
Obejmując Alannę wpół, przyciągnął ją do siebie.
Oparła rękę na jego piersi w obronnym geście.
- Zbyt wiele nas dzieli - zaprotestowała. - Moja ziemia, moja przeszłość, twoja chciwość,
twój ojciec.
- Chcę twojej ziemi, przyznaję otwarcie, więc jeśli to czyni mnie chciwym, niech tak
będzie. A twoja przeszłość... nie dbam o nią. I ostrzegam cię - mówił tak cicho, że musiała się
nachylić, aby go słyszeć -nie pozwolę, by wspomnienie o moim ojcu i o tym,
171
co próbował zrobić przed czterema laty, odebrało radość płynącą z dzisiejszego dnia.
- Żądasz, abym zapomniała, jak bardzo mnie sobie podporządkował i uczynił bezbronną?
- Kiedy cię trzymam w ramionach, jesteś wszechmocna. Poczuj to. Poczuj, jaką masz
nade mną władzę.
Niczego nie rozumiejąc, próbowała się od niego oderwać. Obawiała się takiej władzy,
obawiała się także Iana.
- Alanna... - Wyszeptał ochryple jej imię, wyrażając tym wszystko, co chciał powiedzieć,
a nie umiał. Chciał jej podziękować, że tak otwarcie wyraziła mu wdzięczność za uratowanie
życia. Chciał jej podziękować, że ukryła rozczarowanie, jakie mogła odczuć, dowiadując się o
jego pochodzeniu. Jednak rozkosz, jaką wzbudzał w nim kontakt ich ciał, popchnął go ku
zachowaniu dalekiemu od ogólnie przyjętych norm. Popchnął ją do ściany. W końcu tego
właśnie oczekiwała. A on był bestią, prawda? I bękartem. Boże, to też powinien jej
powiedzieć... Ale jeszcze nie teraz...
Odwróciła twarz w bok. Uwolnił jedną rękę i chwycił Alannę za szyję i przytrzymując
palcami jej szczękę, pocałował.
Dotyk jej ust byt wspaniały. Nawet muśnięcie jej mocno zaciśniętych warg kusiło go
mocno. Lecz przede wszystkim jej opór wyzwalał w nim jeszcze większe pożądanie. Nachylił
się mocniej.
- Otwórz - wyszeptał.
Posłuchała, żeby go ugryźć. Niemalże chwyciła zębami jego dolną wargę.
- Spuszczę ci lanie - zagroził i wszedł językiem w jej usta.
Wyczuł w niej zaskoczenie, protest, w końcu w y -czuł też smak. Gdyby miał zawiązane
oczy i całował
172
setkę kobiet, zawsze rozpoznałby Alannę. Cierpką, przestraszoną, podnieconą wbrew
własnej woli.
Trzymał ją mocno, jednak całował delikatnie, kusząco.
W końcu zaczęła reagować. Krew zagrała mu w żyłach z wielką silą. Boże, jakaż ona
słodka. Mała, słodka, a w środku namiętna. Udowodnił to wczoraj, a teraz znowu. Wtedy
pomogła mu odurzająca mikstura, zmniejszając jej opór, łagodząc lęk, aż w końcu poddała się
pożądaniu, zdezorientowana, zarazem ogarnięta namiętnością w takim stopniu, że z trudem
nad sobą panował.
Panowanie nad sobą. Zaczęła dyszeć i pojękiwać, sprawiając mu dodatkową rozkosz.
Wniknął w nią jeszcze głębiej, przyciskając do ściany, wykorzystując masę swego ciała, by
nad nią zapanować. Jedną dłonią gładził ją po szyi, drugą przesuwał po jej krągło-ściach,
wędrując od bioder ku żebrom i z powrotem.
Uniósł głowę, żeby na nią popatrzyć. Mrugała, jakby jej powieki stały się zbyt ciężkie,
miała wilgotne, nabrzmiałe usta, delikatną twarz zaczerwienioną od pocierania jego brody.
Nacisnęła dolną wargę od środka językiem. Wyszedł mu na spotkanie.
T y m razem, gdy uniósł głowę, patrzyła na niego z tą samą zmysłowością, która tak
bardzo nim wstrząsnęła.
- Nie zamykaj drzwi dziś w nocy.
Otworzyła szeroko oczy i próbowała się odsunąć, przywierając do ściany. Tak jakby nie
mógł oprzeć się o nią mocniej.
- Nie możesz do mnie przyjść bez ślubu! - szepnęła.
- Jestem pół-selkiem, pamiętasz? - Nigdy nie sądził, że będzie się tym chwalił, ale teraz
właśnie tak było. - Jestem czarodziejem. Mogę się wślizgnąć przez twoje okno na powiewie
bryzy, położyć na tobie dłonie moimi myślami, zaczarować cię zaklęciem...
173
Roztopiła się. W jej zamglonych oczach pojawiła się tęsknota, wywołana jego słowami.
Po chwili spostrzegł, jak wraca jej rozsądek. Zwarła usta, w oczach pojawił się blask, a
żar namiętności zanikł, zastąpiony przez logikę.
- Skoro jesteś wiatrem, to nie muszę zostawiać otwartych drzwi, prawda?
Uśmiechnął się leniwie, pewien swego. Naprawdę jest wiatrem i naprawdę będzie z nią.
Ostrożnie położył kciuk na jej czole między brwiami, potem spojrzał jej prosto w oczy,
nacisnął i powiedział:
- Śnij o mnie.
*
Kiedy selki powstają z morza, by stąpać po lądzie, co odważniejsi ulegają pokusie, by
chodzić za nimi. Bowiem selki, przybierając ludzką postać, stają się piękne niczym noc, mają
ciemne oczy, które iskrzą się srebrem, mają czarne włosy, iśniącejak sobole futro. Gdy
mężczyzna widzi selkę, czuje ogarniające go zauroczenie, a wtedy uczyniłby wszystko, aby
posiąść ją na zawsze.
A gdy selk pragnie posiąść kobietę, używa wszystkich swych mocy, by ją urzec, zabierając
w rozkoszną podróż, tak rozkoszną, że już żadnej innej podróży nigdy nie pragnie.
Niektórzy ludzie, niezadowoleni ze szczęścia innych, twierdzą, że takie wykorzystywanie
magii jest nieuczciwe.
Selki mówią coś zupełnie innego. To równoważnik powiedzenia: " W miłości i na wojnie
dozwolone jest wszystko".
174
ROZDZIAŁ
Ian przybył do niej jak mgła, materializując się z ciemności niczym zjawa, duch
rozkoszy.
- Alanna. - W jego głosie brzmiała wymówka. -Mówiłem, abyś nie zamykała drzwi.
Powtarzałem ci to każdego wieczoru przez ostatnich siedem nocy, a ty wciąż jesteś
nieposłuszna. Jak mam cię ukarać?
Przycisnęła do piersi zaciśnięte na pościeli dłonie. Opierała się, tak jak każdej nocy przez
ostatni tydzień.
- Nie masz prawa mi rozkazywać, ani mnie karać.
Jego postać emanowała własnym światłem, gdy postawił kolano na materacu kolo jej
biodra. Z największą delikatnością wyprostował palce Alanny zaciskające się na pościeli i
odrzucił przykrycie w nogi łóżka.
- Korzystam z moich praw. Nie pamiętasz tej nocy w chacie wiedźmy?
- Nie pamiętam, przysięgam.
- Więc ci przypomnę. - Wsunął dłonie w jej włosy i przytrzymał ją, muskając
przymkniętymi ustami policzki.
Słodycz tego doznania wywołała u niej ł z y radości. Ten pocałunek był kompozycją,
arcydziełem, jednym z najcudowniejszych owoców natury. Każdy dotyk ust Iana powodował,
że gorąca krew grała w jej żyłach, a wtedy myślała, że skoro to jest kara za nie-wpuszczanie
go do sypialni, to jakąż otrzymałaby nagrodę za pozostawienie otwartych drzwi?
Całował jej czoło, uszy. Podbródek, szyję...
- Ian. -Dłonie Alanny powędrowały ku jego ramionom, chwyciły je. Odwróciła twarz,
wychodząc na spotkanie jego ustom. - Pocałuj mnie.
175
15
- Całuję cię.
Przesuwał wargi po jej policzku, ugryzł delikatnie płatek jej ucha. Każdy nerw w jej ciele
był maksymalnie napięty.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Abym mógł zrobić to. - Ukoił ją pocałunkiem, potem delikatnie ssał jej delikatne ciało.
Czując nagłą potrzebę, nabrała głęboko powietrza. Jego język, wargi, zęby przesuwały
się po uchu, przygryzając je niczym smakowity kąsek. Poczuła gęsią skórkę wzdłuż
kręgosłupa, która rozprzestrzeniała się, jakby chcąc schłodzić jej przegrzane ciało.
Nadaremnie. Był bezlitosny.
- Śliczne uszko - mruknął. - Różowe, delikatne, takie wrażliwe. - Jego słowa wirowały
niczym delikatna bryza w wilgotnym powietrzu. - Prawda?
Miała zamknięte oczy, zanurzona w doznaniu. -Co?
- Twoje uszko. Jest wrażliwe.
Głupie pytanie. Przy nim wszystko było wrażliwe. Skóra na jej głowie reagowała, gdy
przesuwał po niej palcami, ucząc się jej kształtu, masując ją, aż cała się wyciszyła, każdy
mięsień zwiotczał. Potem dłoń znalazła łopatkę. Odwróciła głowę w bok, pozwalając, by ją
głaskał - małe kółeczka kreślone palcami, niosące ukojenie spiętemu ciału, osłabionemu
napięciem i ciągłym lękiem. Dawał jej tyle spokoju... Żałowała, że nie miała go przez te
wszystkie samotnie spędzone lata. Pragnęła mieć go przez wszystkie lata, jakie miały nadejść.
- Możesz - szepnął.
Cały jej spokój gdzieś znikł.
Już nie masował jej po łopatce, lecz po ciele, które powinna zakrywać nocna koszula.
Kiedy i jakim sposobem ją rozebrał?
176
Rzuciła się, by naciągnąć na siebie pościel, lecz ta była za daleko.
- Zawstydzona, moja słodyczy? - Jego soczysty głos stłumił nieco to zażenowanie. - Tb
głupie, wstydzić się tak pięknego ciała. Popatrz. - Położył dłoń na jej piersi, unosząc ją
delikatnie, uwypuklając krągłość. - Najpiękniejsze kobiety świata pragnęłyby mieć taką
miękką, nieskazitelną skórę, cudny kształt, sutek o barwie budzącego się dnia. - Mówił coraz
bardziej zduszonym głosem, jakby sam ulegał pokusie.
Patrzyła, jak opuszcza ciemną głowę i całuje jej pierś. Dotknięciem ust wygnał z niej
skromność, dwoma palcami chwycił sutek, szczypiąc go lekko. Jęknęła, jakby się poddawała.
Jego oczy, aksamitnie czarne w przyćmionym świetle, zatrzymały się na twarzy Alanny,
gdy raz po raz pocierał palcami jej ciało.
- Tu też jesteś wrażliwa. Zobacz, jak nabrzmiał, jaki jest sztywny i wyczekujący. Jak
myślisz, dlaczego?
- Och, proszę cię. - Próbowała nieco się unieść.
- Mów do mnie, Ałanno. Swoim słodkim głosem opowiedz mi, dlaczego twoje ciało
drażni się ze mną, reagując w ten sposób?
- Bo... chcę... pocałunku. - Zacisnęła zęby, ogarnięta gniewem i pożądaniem tak mocnym,
że zrobiłaby wszystko, by je zaspokoić. Wszystko, z wyjątkiem otwarcia drzwi prawdziwemu
mężczyźnie.
- Jesteś zbyt uparta - łajał ją. - Ale ja jestem na twe rozkazy. - Unosząc głowę, zebrał usta
w ciup i posłał całusa w powietrze. - Pocałunek.
- Chcę prawdziwego pocałunku.
- Dlaczego, Alanno. Chcesz, abym rozchylił dla ciebie usta. - Mówił udając zaskoczenie,
jednocześnie był z siebie bardzo zadowolony. - Chcesz, abym cię ssał. Ale dlaczego?
177
Ponieważ to mogło zaspokoić pożądanie, ogarniające każdy wrażliwy fragment jej ciała.
- Powiedz mi, Alanno. Jak byś się czuła, gdybym cię lizał, gdybym ujął wargami twój
sutek i ssał go? A może nawet... lekko ugryzł?
Doprowadzona niemal do szaleństwa jego pół--obietnicami, poruszyła się niespokojnie.
- Nie mocno! - zapewnił ją. - Nie, tak delikatnie, łagodnie, jedynie dotyk zębów,
ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Bo ja jestem niebezpieczny, Alanno. Wiesz o tym?
Zgięła kolano i przesunęła stopą po płóciennej pościeli, jakby ta szorstkość mogła dać jej
wrażenie realności.
-Ja też jestem niebezpieczna.
Drażniący ton zniknął z jego głosu.
- Wiem. Jesteś w stanie wygnać mnie, po prostu pstrykając palcami.
A niech go diabli! Dlaczego on nie robi tego, czego chciała?
- Powinnam.
- Tak. - Chwycił ją za gardło. Chociaż nie naciskał, groźba była wyraźna. - A jednak
zastanawiasz się: czy nigdy nie pozbędziesz się tych marzeń, czy też frustracja będzie cię
nękać do końca twoich dni?
Położyła ręce na jego dłoniach.
- A twoja frustracja?
Jego usta, namiętne usta, których pożądała, wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu.
- W piekle zostanę przykuty łańcuchami do tej samej skały co ty.
Jakże miło brzmiały w jej uszach te słowa! Zawsze była panią Fionnaway, dumną,
szlachetną, lecz nigdy nie wiedziała, że potrafi zniewolić mężczyznę. Zwłaszcza takiego,
pełnego mrocznego uroku.
178
- Pocałuj mnie w usta - rozkazała. Nie wiedziała, dlaczego to takie ważne, lecz pragnęła
czuć jego smak, i żeby on czuł, jak ona smakuje. Dopiero wtedy będzie mogła uwierzyć, że to
wszystko dzieje się naprawdę. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę ze swojej ogromnej mocy.
Jednak on nie odpowiadał. I nie spełnił polecenia.
Zamiast tego przesunął palce niżej, by pieścić jej brzuch. Zapomniała o pocałunku, o
dumie. Teraz miały znaczenie tylko te niewypowiedziane, złudne obietnice.
- Ian. - Poruszyła się niecierpliwie na łóżku, pragnąc, by przycisnął dłoń do miejsca
poruszanego rytmem jej serca. - Proszę.
- Jeszcze jeden pocałunek? - Muskał wargami jej drugą pierś.
- Nie tak. - Gładziła go po torsie, znalazła lekki zarost w okolicach mostka. Sutki miał
płaskie i gładkie do chwili, aż zwilżyła sobie palce śliną. Dotykała barwnych obwódek, które
zaczęły się marszczyć, jak jej własne. Usłyszała, jak Ian głęboko oddycha.
- Jesteś sprytna. - Prowokująco polizał wewnętrzną stronę łokcia. - Lub zdesperowana.
Zdesperowana, lak, to była prawda. Odważnie przesunęła ręce nieco niżej. Wzdłuż jego
biodra, które było smukłe i silne. Dalej wędrowała po umięśnionym brzuchu. Jeśli będzie
dotykać go w taki sposób, w jaki sama chciałaby być pieszczona, może i jego ogarnie
szaleńcze pożądanie.
Jednak zatrzymał ją, gdy sięgnęła kępki włosów poniżej pępka.
- To zabawa dła kochanków.
- Jesteśmy kochankami.
Kolanem rozchylił jej kolana i bardzo powoli zniżał się, aż ciężarem ciała spoczął na
Alannie. Udem
179
wcisnął się między jej nogi. Była to namiastka rozkosznego dotyku jego dłoni, lecz
wyszła naprzeciw temu doznaniu, najpierw delikatnie, potem z coraz większą chęcią.
Satysfakcjonowało ją, a zarazem wzbudzało coraz większe pragnienie. Pozwolił jej się
dotykać, ocierać się o niego, aż zaczęła jęczeć z pożądania, aż zaczęła spinać się, ogarnięta
coraz większą rozkoszą.
Przytrzymał nieruchomo jej biodra. Widziała nad sobą jego połyskujące oczy. Powiedział
to samo, co mówił zawsze:
- Będziemy kochankami, gdy zostawisz dla mnie otwarte drzwi.
Poruszał się tak lekko, że dopiero gdy się obudziła - przyciskając poduszkę do piersi -
stwierdziła, że go nie ma.
Jej skórę pokrywała cienka warstwa potu. Oddychała szybko. Czuła w żyłach gwałtowne
pulsowanie. Dotykała się w desperacji, by złagodzić to napięcie, lecz z doświadczenia
wiedziała, iż nic nie jest w stanie zniwelować tego poczucia wilgotnej pustki.
Po raz pierwszy Ian dodał: - To niezapomniana chwiła, Alanno.
Słyszała go tak wyraźnie, że skoczyła gwałtownie na nogi i podbiegła do drzwi w
nadziei, że go zobaczy.
Drzwi były zamknięte za klucz, a przez ostatnie trzy noce dodatkowo zabezpieczone
żelazną antabą.
Jednak te środki ostrożności nie zdały się na nic, bo znowu lan zrobił to, co obiecał.
Wpłynął przez okno na powiewie bryzy, zaczarował ją zaklęciem, zaś ona śniła o nim tak
samo dziś, jak każdej przeklętej nocy. Każdej.
Rozzłoszczona, trzęsąca się z frustracji, stoczyła się z łóżka, lądując głośno na podłodze i
potknęła
180
się, gdy koszula oplątaia jej stopy. Zaczepiła ją palcami i kopnęła z całej siły. Jednak
biały materiał zatrzepotał w powietrzu, zamiast zgodnie z jej intencją uderzyć w ścianę.
Głupia nocna koszula. Każdego wieczoru zapinała ją aż po szyję, zaś każdego ranka była
rozpięta, opuszczona do pasa, stłamszona na biodrach... Jak on to robił?
Rozejrzała się gniewnie po pustym pokoju. Od zbudowania zamku zawsze mieszkały tu
córki MacLeodów. Obfitował we wszelkie wygody, więc Alanna powinna być zadowolona,
że to jej miejsce, podobnie jak kamienie były szczęśliwe ze swojej skrytki koło kominka.
Jednak zadowolenia czuła teraz najmniej.
Obecnie ogarniała ją frustracja. Każdej nocy łan odwiedzał ją we śnie i pieścił, aż błagała
o spełnienie. Każdej nocy odmawiał. Unosił ją na próg szczęścia, w miejsce, gdzie jej ciało
prężyło się, drżąc z namiętności. A wtedy... budziła się. I przez cały dzień, wszystko, o co się
ocierała, przypominało jej lana. Wszystko, czego smakowała, dotykała, wąchała, przy-
pominało jej erotyczne doznania poprzedniej nocy... A doznania te tak naprawdę nie miały
miejsca.
- Do diabła z nim! - Chwyciła z krzesła ubranie i nałożyła je szybko. Musi stąd wyjść,
zanim go ujrzy.
Nie, zanim on ujrzy ją. To on był myśliwym, a ona łowną zwierzyną. Chodził za nią
wszędzie, gdy wypełniała swoje obowiązki pani Fionnaway. Robił to rzekomo, aby nieść jej
pomoc, gdy miała jeszcze nie w pełni sprawną nogę. Potem, kiedy nie czuła już bólu w stopie,
mówił, że przychodzi, aby się nią opiekować, gdy jeździła do wioski i odwiedzała zagrody.
Kłamał. Przychodził, aby się do niej uśmiechać. Uśmiechać się i dotykać jej ramienia,
gdy pomagał
181
jej przejść po skalistej ziemi. Uśmiechać się i wsadzać ją w siodło, chwytając ją wpół.
Uśmiechać się i pocierać jej kark, gdy rozmawiała z okolicznymi chłopami.
To przez niego czuła takie napięcie! Ani razu nie dotknął jej tak, jak wtedy w
przedsionku. Wiedziała, że Ian ma odważne dłonie, niecierpliwe, doświadczone, lecz czy był
w stanie jej to okazać? Nie. On tylko patrzył na nią, podekscytowaną wspomnieniem
erotycznych snów, i bez słowa dawał jej do zrozumienia, że wie. Do diabła, on wie! Zaś ona
miała obawy, że złamie się, jeśli nie znajdzie skutecznego sposobu, by się uwolnić od jego
ciągłej obecności. Zgodzi się go poślubić tylko po to, by jej pokazał, co znajduje się po
drugiej stronie wielkiej, pełnej obietnic góry erotycznej tęsknoty.
Ściskając w spoconych dłoniach skórzane buty, odblokowała i powoli, cicho otworzyła
drzwi. Wyjrzała na korytarz, najpierw popatrzyła w jedną stronę, potem w drugą, a gdy
upewniła się, że w pobliżu nie ma Iana, wyszła na palcach z pokoju. Wyszła, by uciec.
ROZDZIAŁ
Ruszyła korytarzem, nie widząc nawet nikogo ze służby. Przeszła przez wielką salę,
rozglądając się, jakby była intruzem w swoim własnym domu. Przejście prowadzące do drzwi
na zewnątrz czekało zapraszająco i była już niemal przy nim, gdy nagle...
182
16
- Lady Alanno, czy znowu wychodzisz? Podskoczyła zaskoczona, ogarnięta poczuciem
winy. Odwróciła się do kominka.
W blasku ognia siedziała skulona pojedyncza postać.
- Wilda - wyszeptała.
- Dziś wybierasz się wcześniej niż zwykle - rzekła Wilda.
Alanna położyła rękę na bijącym mocno sercu. Chciała powiedzieć ostro: "Oczywiście,
że wcześniej niż zwykle. Chcę się wymknąć, by uniknąć towarzystwa twojego kuzyna".
Jednak nie mogła wydusić z siebie takich słów. Gdyby to uczyniła, uraziłaby uczucia tej miłej
dziewczyny.
Lubiła ją. Nie chciała tego, bo w końcu któraż kobieta pragnęłaby polubić inną,
przyćmiewającą ją swoim talentem, pięknem, urokiem? Jednak sama Wilda stwierdziła
ponuro: "Wiem, że jestem ładniejsza od innych, lecz mama mówi, że jestem głupia i mam
zbyt miękkie serce, więc nie znajdę sobie bogatego mężczyzny, skoro biedni wzbudzają u
mnie tyle współczucia".
Teraz byłby nim Edwin. Młodszy syn, bez własnej fortuny. Nie miał perspektyw, gdyż
brat posiadał tylko jeden majątek i dobrze nim zarządzał. Brice wspierał go bez słowa skargi,
w końcu brat był miłym człowiekiem, którego nie sposób było nie lubić. Lecz Alanna
wiedziała, iż Brice pragnąłby jej zniknięcia, aby mógł osadzić brata w Fionnaway jako rządcę
i uwolnić się od jego permanentnej obecności.
Niestety Wilda też nie miała wielkich perspektyw. Niestety, bo według Alanny
stanowiliby z Edwinem świetną parę.
Brice i Wilda... A to już było zupełnie co innego. Brice był twardy, umiał narzucać swoją
wolę i zde-
183
klarował się, że pragnie bogato się ożenić, gdyż ponad wszystko chciał być kimś
większym od pani Fionnaway. Musiałby się naprawdę zakochać, by zboczyć z tak obranego
kursu, chociaż w zeszłym tygodniu... Alanna przyglądała się Wildzie. W ostatnim tygodniu
stało się jasne, że jeśli za czyjąś sprawą Brice mógłby przedłożyć miłość do kobiety nad mi-
łość do pieniędzy, to właśnie za sprawą Wildy.
Zrezygnowała z wyjścia, by porozmawiać z Wildą. Podeszła bliżej.
- Co robisz na nogach tak wcześnie rano? Dopiero co świtało.
- Było mi zimno w łóżku. - Kocami okryła sobie ramiona i podciągnięte pod brodę
kolana.
- A ja wychodzę. - Alanna usiadła na podłodze i włożyła buty. - Może chcesz mi
towarzyszyć?
Wilda zadrżała.
- Straszny ziąb na dworze.
- Dziś jest dwudziesty pierwszy czerwca! - Urodziny Ałanny. Gdyby mogła, ogłosiłaby
się niekwestionowaną panią Fionnaway i wyrzuciła wszystkich z majątku. Poza Wildą,
oczywiście. Zresztą nie mogłaby starca w tak ciężkim stanie, w jakim znajdował się Leslie,
wysłać w długą podróż do Anglii. A gdyby próbowała odprawić Brice'a i Edwina, naraziłaby
się tylko na protesty. A gdyby postanowiła wyrzucić lana, wyśmiałby ją i zapewne tym
gorliwiej rościłby sobie do niej prawo, zaś ona zrobiłaby z siebie kompletną idiotkę.
Przycisnęła dłonie do oczu. Ależ strasznie namo-tała!
- Poplątałaś sobie sznurowadła - rzekła Wilda. -Lepiej to popraw.
Alanna spojrzała w dół. Faktycznie. Niecierpliwie poluzowała sznurówki i zaczęła od
nowa.
184
- W Szkocji jest zimniej niz na południu. - Wilda popatrzyła na Alannę, z niepokojem
marszcząc brwi.
- Powinnaś nałożyć pelisę.
- Nałożę. - Wcale nie miała takiego zamiaru, ale na takie małe kłamstewko mogła sobie
pozwolić. Wilda coraz bardziej przypominała Alannie matkę.
Na przykład gderała, aby się cieplej ubrać, podczas gdy jej było już ciepło. Wciąż pytała
o zwichniętą kostkę, która już dawno się zagoiła. Ostrzegała, że jazda okrakiem na koniu
może pozbawić ją dziewictwa. Było to zarazem słodkie i denerwujące.
- Czy włożyłaś wełnianą halkę? - spytała Wilda.
- Mam bieliznę, ale nie wełnianą. - Alanna wiedziała, że Wilda nosi pod spodem ciepłe
rzeczy. Jej suknie były uszyte w taki sposób, żeby pomieścić pod spodem ryle halek, ile tylko
było możliwe.
- Pani Armstrong zrobiła mi wełnianą halkę, abym się nie przeziębiła. I pantalony. -
Wilda wystawiła nogę, ukazując szeroką koronkę, którą wykończona była jej przedziwna
bielizna. - Tobie też zrobiła pantalony, ale chyba jesteś zbyt uparta, aby je nosić.
- W Szkocji nie nosimy takich rzeczy - stwierdziła stanowczo Alanna. Skończyła
zawiązywać sznurowadła. Osobiście sądziła, że nigdy nie byłaby w stanie pozwolić sobie na
takie głupoty. Pantalony wyglądały jak męskie spodnie, wykonane z białej bawełny. Alanna
była pewna, iż moda, którą tak ceniła Wilda, jutro będzie już przestarzała.
- W Anglii mężczyźni nie noszą spódnic.
- Kiltów - powiedziała cierpliwie Alanna. - To są kilty.
- Wszystko jedno, dzięki pantalonom ciepło mi w nogi. - Wilda próbowała dokładniej
wsunąć koc pod stopy. - Nie mogę ogrzać sobie palców.
185
Czując się niezręcznie z powodu swoich myśli, Alanna uklękła przed Wildą, odsunęła
koc, zaczęła rozcierać jej stopy, po czym jeszcze raz próbowała wyrazić jej swoją
wdzięczność.
- Jesteś zbyt dobra. Pozwoliłaś wykorzystać swój materiał, żeby uszyć dla mnie ubranie. -
Dotknęła guzików, które ciągnęły się od szyi aż po oblamowanie nowej, ciemnoniebieskiej
sukni o podwyższonej talii.
- Ałe ty jesteś panią! - odparła Wilda. - Zaginioną panią, która wróciła, aby poślubić
mego kuzyna.
- Dlaczego to mówisz? - Alanna spojrzała na nią sztywno.
- Bo tak długo cię nie było. - Odpowiedzi Wildy nigdy nie pasowały w pełni do pytań.
Alanna zaczerpnęła głęboko powietrza, aby się uspokoić, po czym dokładniej okryła
Wildę kocem. -Nie o to mi chodziło. Miałam na myśli słowa dotyczące mojego ślubu z twoim
kuzynem.
- Powiedział mi, że powziął głębokie postanowienie, aby cię mieć. - Wilda promieniała
radością. - On zawsze dopnie swego, więc cieszę się za was oboje.
Na pewno by się cieszyła. Widziała jedynie pozytywne aspekty każdej sprawy. Dlatego
wszyscy ją lubili. Alanna także. Jednakże Wilda nie dostrzegała dwulicowości swojego
umiłowanego Iana.
Śnij o mnie. Tak jej rozkazał, a Alanna posłuchała. Gonił ją, ona uciekała. Żądał, a ona...
Nie, nie podda się. Kiedy wróciła do Fionnaway, miała plan. .Nie wyjdzie za niego, dopóki
nie okaże się wartościowym człowiekiem. Nie weźmie ślubu owładnięta gorączką
namiętności, tak jak niegdyś jej matka, żeby potem słono za to zapłacić.
- On zasługuje na kogoś innego niż kwakierka, która drży pod jego spojrzeniem.
186
Oświadczenie Wildy przykuio całą uwagę Alanny.
- Kwakierka?
- Mówiłam mu, że to nie jest żona dla niego...
- To on by! żonaty? - spytała zaskoczona kompletnie Alanna.
- Nie! - Wilda niecierpliwie zdmuchnęła z twarzy niesforny kosmyk włosów. - Pragnął ją
poślubić, bo była w stanie pogodzić się z jego hańbą.
Alanna znowu chciała przerwać, lecz Wilda rozpędziła się niczym górski strumień w
trakcie wiosennych roztopów.
- Powinna była być wdzięczna, taka wątła istotka, bez tytułu, bez majątku. Udawała, że
wyjdzie za niego z miłości, ale ja wiem lepiej. Chciała pieniędzy.
Alanna próbowała zrozumieć coś z tego potoku słów.
- Jakich pieniędzy?
- On ma furę pieniędzy. Nie mówił ci?
- Tak, chyba coś wspominał. - Alanna pomyślała, że to mogło wyjaśniać, dlaczego
pragnął przejąć sypiący się szkocki dwór. Każdy pomniejszy angielski kupiec chciał mieć
majątek ziemski w tym kraju, i w miarę możliwości zyskać tytuł albo żonę z tytułem
szlacheckim. To zyskiwało im niejaki szacunek. Jednak ona miała dla lana nowinę. Nawet
setka takich majątków nie byłaby w stanie kupić szacunku tak zmysłowemu mężczyźnie.
- A potem ta tchórzliwa miernota napisała mu liścik, stwierdzając, że nie może go
poślubić, gdyż on jest czarownikiem - rzekła Wilda. - Czarownikiem! Słyszałaś kiedyś coś
takiego? Oczywiście, wuj Leslie twierdził, że Ian jest pół-selkiem, lecz wuj Leslie gotów jest
powiedzieć cokolwiek, aby tylko znaleźć się w centrum uwagi. Jest drugim najstarszym,
znaczy się bratem mojego dziadka, więc tak naprawdę jest moim wujem-dziadkiem.
187
Mając w myślach jego ściągniętą twarz, okrutne żarty, ostentacyjne wydawanie
pieniędzy, Alan-na musiała spytać:
- Czy on zawsze był taki zgorzkniały?
- Tak. To Fairchild. Wszyscy jesteśmy źli w taki czy inny sposób, lecz mama mówi, że
wuj Leslie zawsze uważał, iż powinien mieć tytuł i fortunę. A zamiast jemu wszystko dostało
się tacie. Naprawdę nie wiemy, kim jest matka lana. On po prostu pewnego dnia zjawił się w
Fairchild Manor.
- Ile miał wtedy lat?
- Jedenaście. Ja miałam sześć. Byłam jego kuzynką, lecz nie mogłam od niego oderwać
oczu. My, Fa-irchildowie, jesteśmy oczywiście piękni, lecz Ian jest po prostu zniewalający,
nie uważasz? Wuj Leslie nic mógł również ścierpieć tego, że starzał się i niedołężniał, a
pokojówki i służące, nienawidzące wuja, nieustannie zakradały się do sypialni Iana.
Wilda przypomniała coś Alannie. Również tutaj służące obserwowały Iana. Ciekawe, czy
w Fionna-way spędzał noce samotnie. Może będzie musiała zwolnić każdą lafiryndę, która się
do niego uśmiechnie? W tym momencie poczuła lekkie ukłucie i napomniała się, że to
powinno być jej zupełnie obojętne.
- Mama mówi, że wuj Leslie to najbardziej nienaturalny ojciec, jakiego widziała w życiu,
gorszy niż wszyscy Fairchildowie, jacy żyli przed nim. To dlatego chce cię odstraszyć,
mówiąc, że lan jest selkiem. A przecież wszyscy wiedzą, że to wiedźma czaruje.
Alanna znieruchomiała.
- Wiedźma?
- Och, Alanno. - Wilda pochyliła w jej stronę radosną twarz. - Odeszła przed twoim
przybyciem, ale była naprawdę cudowną kobietą. Obiecała, że mi po-
188
może. Obserwowałam ją, wyczekiwałam jej, ale nie wróciła. Myślisz, że jeszcze wróci?
- Wiedźma. - Alanna spojrzała na zaaferowaną twarz Wildy. Szkoda, że musiała
zniszczyć jej marzenie. - Może nie słyszałaś, co się wydarzyło w dniu, kiedy przybyłam do
Fionnaway. Przyszłam ubrana jak wiedźma, umyłam sobie twarz, zrzuciłam te obrzydliwe
szmaty i pokazałam wszystkim, że to właśnie ja udawałam wiedźmę.
- No jasne - odparła Wilda, zaciskając usta.
- Naprawdę. W ten sposób cały czas ukrywałam się przed panem Fairchildem. Za
pomocą maskarady.
- I nikt nigdy nie domyślił się, że jesteś wiedźmą.
- Pokręciła głową. - Wiem, że czasem jestem roztrzepana, ale nie oszukasz mnie.
Wiedźma była stara i brzydka. Ty zaś jesteś młoda i bardzo ładna. Nie mogłabyś być
wiedźmą.
- Pocierałam twarz węglem i wpychałam szmaty pod ubranie, żeby udawały garb... - To,
co Alan-na mówiła, wcale nie docierało do Wildy. Może nie miałoby to znaczenia, lecz Wilda
wciąż czekała na wiedźmę, aby ta przekazała jej magiczne zaklęcie.
- Po ci była potrzebna wiedźma?
- Drażnisz się ze mną, że to niby ty byłaś wiedźmą
- rzekła lekko poirytowana Wilda - i chcesz, żebym ci się zwierzała?
- Pomyślałam sobie, że gdybym spotkała wiedźmę, mogłabym jej powiedzieć...
Wilda stanowczo pokręciła głową.
- Ona wróci tu, żeby mi pomóc. Ja o tym wiem. Alanna wiedziała, że Wildę czeka
jedynie rozczarowanie, więc spróbowała jeszcze raz.
- Jak sądzisz, gdzie byłam przez ten cały czas?
- Ukrywałaś się przed wujem Leslie.
189
Cóż można było odpowiedzieć? Miała rację.
- Ponieważ wuj Leslie, to obleśny stary - Wilda urwała, rozglądając się dookoła, po czym
dokończyła szeptem - głupiec.
Wyglądała na wystraszoną własną odwagą.
- Tak, to prawda - rzekła ze zrozumieniem Alan-na. Był głupcem, i to gorszym niż przed
czterema laty. Wydawało się niemal, że niemal czerpał witalne siły z nienawiści, jaką żywili
wobec niego służący, Alanna, a nawet jego własny syn. Z każdym dniem robił wrażenie
zdrowszego. Z każdym dniem coraz bardziej sycił się zadawaniem cierpienia wszystkim
wokół.
Nie wybaczył łanowi, że rości .sobie wyłączne prawo do niej.
- Wróciłaś z powodu lana - podjęła Wilda. Najwyraźniej mówienie sprawiało jej ogromną
rozkosz. -Bo ty nie jesteś taka jak tamta kwakierka. Jesteś odważna, silna i wolna, a właśnie
takiej kobiety potrzebuje Ian. Nie będzie cię musiał rozpieszczać, chociaż na pewno będzie
próbował, bo taki już jest. A ty masz dla niego dom, który on pomoże ci postawić na nogi.
Możecie oboje siedzieć przy kominku długie noce, nawet latem noce są w Szkocji długie. Czy
wy nie lubicie słońca? I nawet nie będziesz musiała mu mówić, co myślisz, bo on będzie
wiedział.
- Co takiego? - Alanna spojrzała na nią ostro. Wilda chyba zrozumiała, że powiedziała za
dużo,
bo poruszyła się niezręcznie pod kocami.
- Może z tobą tak nie będzie. Ale on zawsze wie, co ja myślę.
Alanna uśmiechnęła się uspokajająco, jednak musiała w duchu przyznać: Wie także, co ja
myślę.
Tym razem musiała stąd wyjść, zanim on zacznie ją męczyć. Dziś są jej urodziny, ma
więc prawo spędzić
190
ten dzień wedte swojego uznania. Wstała i cofnęła się o krok.
- Dość otwarcie okazujesz emocje.
- Tak? Więc to wszystko wyjaśnia. - Wilda momentalnie zmieniła temat, co zawsze
wytrącało Alannę z równowagi. - Przez ostatni tydzień Ian chodził z tobą wszędzie, zauroczył
wszystkich służących i wszyscy go lubią. Będzie idealnym panem Fionnaway.
- Wszystko, co robił, było bardzo przekonujące -zgodziła się Alanna. - W ciągu dnia.
- Jest też dobrym tancerzem. - Wilda zdawała się nie dostrzegać, że Alanna zbiera się do
odejścia. -O to się nie martw. Wiem, że ty też doskonale tańczysz, lecz on potrafi wypełniać
wszelkie wieczorne powinności, jakie przystają dżentelmenowi.
Alanna otworzyła usta, żeby sprostować, lecz zrezygnowała. Nie było sposobu, żeby te
sprawy wyjaśnić Wildzie.
Lecz oto Wilda ponownie zaskoczyła Alannę.
- Zapewne będzie też doskonały w małżeńskim łożu. Przez co poczujesz się jeszcze
szczęśliwsza.
- Szczęśliwsza?
Zacisnąwszy usta, Wilda spojrzała w bok.
- Przez cały tydzień byłaś nieco rozdrażniona.
- A ja myślałam, że potrafię to doskonale ukryć -odparła zupełnie zbita z tropu Alanna.
- Ależ udało ci się! - Na obliczu Wildy, zwykle pozbawionym głębszego wyrazu, tym
razem ukazała się inteligencja i mądrość. - Po prostu były takie chwiłe, gdy spoglądałaś na
lana tak, jakbyś chciała powalić go na podłogę i pobić, a on kręci głową w twoim kierunku, a
wtedy ty robisz się... zgryźliwa.
Alanna sięgnęła ręką za plecy i po omacku znalazła krzesło. Usiadła ciężko.
191
- Więc wszyscy o tym wiedzą?
- Nie, głuptasie - zachichotała Wilda. - Mężczyźni zauważają jedynie samych siebie i
swoje potrzeby. Na szczęście Ian pragnie ciebie.
- I Fionnaway.
Chciał mieć Fionnaway. Alanna widziała to, gdy odwiedzali wioskę. Gdy rozmawiał z
mężczyznami o tym, jak trudno zbierać plony z tej skalistej ziemi, kobiety opowiadały o jego
poprzednich wizytach i wychwalały go. Odwiedzili nawet najdalsze zagrody. A wczoraj byli
w rybackiej wiosce.
Lecz tam Ian zachowywał się dziwnie. Stali na brzegu z rybakami, rozmawiając o
morskich prądach, o sezonie na rybackie wyprawy, o ostatnich połowach. Jednak Alanna
mogłaby przysiąc, że łan ani razu nie spojrzał na pełny ocean, a gdy jedna szczególnie duża
fala rozbiła się o skały, zatrząsł się, jakby pogruchotała mu kości.
Odwrócił się wtedy i poszedł w stronę koni, zaś najstarszy rybak ujął swoją zniszczoną
dłonią rękę Alanny i poklepał uspokajająco.
- Niech się panienka nim zaopiekuje. On ma w żyłach morską wodę, a większość takich
jak on tragicznie kończy. Ale on będzie chronił Fionnaway i panienkę też, i kiedyś opowie
swoją historię, jeśli panienka go mocno pokocha.
Obruszyła się na te słowa, lecz nie mogła ich zapomnieć. Każdy gospodarz, chłop, rybak
otwarcie mówił, że chciałby, aby panem tych ziem został lan. On zaś tak samo jawnie dawał
do zrozumienia, że pragnie tego samego.
W rzeczy samej pochodzenie Iana wcale nie w y -woływało u Alanny niepokoju.
Martwiła ją bardziej własna intuicja, która podpowiadała, że Ian nie zadowoli się rozsądnym,
partnerskim małżeństwem.
192
jakie sobie wymarzyła. Pragnął jej serca, a ona zamierzała go bronić.
Wilda przerwała ten tok myśli.
- Po prostu radość mnie rozpiera, gdy pomyślę, że jest kobieta, która pokocha go tak
mocno, jak on na to zasługuje.
- Wcale nie mam takiego zamiaru. - Pokochać go? Iana?
Niech Bóg broni przed miłością do jakiegokolwiek mężczyzny. Została zdradzona
wystarczająco wiele razy: przez obojętnego ojca, przez Lesliego, nawet przez dwóch
kuzynów, którzy byliby uszczęśliwieni, gdyby tylko usunęła im się z drogi. Alanna nie czuła
potrzeby pokochania mężczyzny. Nawet takiego, który umie poskramiać rozwścieczone psy.
A zwłaszcza mężczyzny, który posiadał moc, by jednym dotknięciem wywołać w niej
pragnienie, by leżeć koło niego i sycić się szczęściem.
- Oczywiście, że nie masz zamiaru. Jakaż kobieta chciałaby się zakochać tak szaleńczo w
swoim mężu, by iść z nim boso na koniec świata? - powiedziała marzycielsko Wilda, jakby
myślała o kimś innym niż Alanna. - Ale tak się zdarza, a wtedy oboje ludzi czeka wielkie
szczęście.
- Albo bieda. - Alanna powtórzyła śluby, które składała już wcześniej. - Nie urodził się
jeszcze z kobiety mężczyzna, który znęciłby mnie do podjęcia tegoż ryzyka. - Nagle zdała
sobie sprawę, że Ian, o ile wierzyć opowieści Leslie, nie urodził się z kobiety.
Wilda zaśmiała się cicho.
- Bez względu na wszystko, Alanno MacLeod, chyba będziesz miała kłopoty.
Czyżby? Alanna wstała.
- Muszę już iść. - Ruszyła do drzwi, zrazu powoli, potem coraz szybciej, wreszcie zaczęła
biec.
193
Lokaj przytruchtał co tchu, by ją wypuścić. Mle-czarki z wiadrami ustąpiły jej drogi.
Ogrodnik, który przycinał krzewy, patrzył zdumiony.
Lecz ona nie zatrzymała się i dopadła bramy, zanim ktokolwiek - zwłaszcza Ian - zdołał
ją złapać.
*
W Szkocji istnieje porzekadło, że mężczyźni i kobiety posiadające specjalny czar "mają w
żyłach kroplę krwi selków". Tacy stajenni potrafią okiełznać konia, nie niszcząc jego dzikiego
ducha. Takie mleczarki umieją wydostać z krów najsłodszą śmietanę. Takie akuszerki są w
stanie zmniejszyć porodowe bóle, nie uciekając się do pomocy ziół.
Zaiste, seiki potrafią oczarować każdą istotę na ziemi.
ROZDZIAŁ
Pszczoły brzęczały wokół dłoni Quigleya, gdy zabrał krółową oraz jej dworzan z gałęzi,
na której wisieli.
- Widzi panienka te worki z miodem? Przez to trudno im operować tym kolcem na końcu
odwłoka. Dlatego gdy są w roju, nie żądlą, widzi panienka?
Alanna pokręciła niepewnie głową.
- Mnie zawsze żądlą.
- Bo przy nich zachowuje się panienka zbyt nerwowo. A one to wyczuwają. - Szczerbaty
chłop
194
17
uśmiechnął się do niej, niosąc królową do uplecionego zawczasu ula z wierzbowych
witek. - Wędrowne pszczoły już znalazły to miejsce. Wkładam do środka zioła, które łubią,
żeby zwabił je zapach. - Umieścił królową tuż przed otworem w ulu i patrzył, jak tańcząca
monarchini znika we wnętrzu. - O teraz. Niech panienka patrzy. Pozostałe pszczoły zawsze
pójdą za nią. To proste.
Stała i patrzyła z bezpiecznej odległości, jak owady brązowym strumieniem podążały
śladem królowej.
- Teraz osiedlą się w swoim nowym domu?
- Tak, i zrobią dla panienki miód na Boże Narodzenie. - Ouigley wyprostował się. -
Cieszę się, że panienka wróciła i jest w należnym sobie miejscu. I będę się cieszył, jak
panienka poślubi pana Iana.
Przestała się uśmiechać. Dlaczego wszyscy zakładają, że wyjdzie za Iana?
- Ty też go znasz.
- Tak, przyszedł, żeby rozmówić się ze mną zaraz po swoim przybyciu. To prawdziwy
pan.
A więc Ian zawojował już wszystkich! Wszyscy mieszkańcy jej włości lubili Iana, poza
jego ojcem,
- Pan?
- Tak. Rozmawiał ze mną. Dowiedział się o moich pszczołach i zasugerował
Armstrongowi, aby powierzyć mi opiekę nad wszystkimi ulami. Docenił moje umiejętności.
Może po ślubie nauczy panienkę, jak zajmować się pszczołami. - Pokiwał głową, jakby po-
rozumiewawczo.
Zirytowała się jeszcze bardziej. Jakby Ian mógł ją czegokolwiek nauczyć.
- Rzeczywiście.
- Ma do nich dar. Pomógł mi przenieść ul z wietrznego miejsca, a niewielu by to
potrafiło. I nie dostał ani jednego żądła!
195
Pokręcił głową z podziwem. Alanna zastanawiała się, czy w ogóle uda się jej
kiedykolwiek uciec od myśli i wzmianek o Ianie. Gdy Ouigley mówił, jak łan radził sobie z
pszczołami, przypomniała sobie, jak poskromił groźnego psa. Demon nie stanowił już za-
grożenia w Fionnaway, lecz stał się strażnikiem tego miejsca.
- To dobry człowiek, panienko. Dobrze panienka wybrała.
Nawet gdyby bardzo chciała, nie mogłaby zwymyślać Ouigleya tylko dlatego, że polubił
lana. Machnęła z niezadowoleniem ręką i ruszyła ścieżką. W Fionnaway wszystkie biegły
równoległe do morza. Dźwięk łamiących się fal zwabił ją w kierunku wzgórza. Stamtąd
mogła je zobaczyć, posmakować niesionej wiatrem soli. Tam też mogła zastanowić się albo w
ogóle nie myśleć, wedle swojej woli.
Zmrużyła oczy. Słońce korzystało z bezchmurnego poranka, sprawiając, że leżące źdźbła
trawy powstały. Wbrew obawom Wildy było jej ciepło. Skakała wzdłuż ścieżki na łące. Bez
niewygodnego przebrania, odziana w suknię z perkału, poczuła się wolna. Jednak - obejrzała
się - wciąż dręczyło ją wrażenie, że ktoś depcze jej po piętach.
Iana tu nie było. Nie widziała go od rana.
Gdzieś z daleka dobiegało kwilenie jagniąt, okrzyki ludzi, beczenie owiec. Pobiegła w
tamtą stronę. Po chwili ujrzała pierwszego pasterza, który przenosił kamienie, by postawić
tamę na strumieniu. Skierowała się ku sztucznemu zbiornikowi, gdzie każdego lata owce były
myte i przygotowywane do strzyżenia. Teraz skubały trawę w małych grupach, czekając na
swoją kolej, gdy zostaną wepchnięte do strumienia. W wodzie stało trzech mężczyzn,
zanurzonych do pasa, którzy przytrzymywali zwierzęta, szorowali
196
je ługowym mydłem do chwili, aż ich cały zimowy brud wypłukał się i popłynął wraz z
wodą ku morzu. Stała i patrzyła, dziwiąc się spokojowi ducha, z jakim co starsze owce
znosiły swój los. Niektórym nawet sprawiało to wyraźną przyjemność, gdy były mydlone i
płukane. Potem płynęły na drugi brzeg, strząsały wilgoć z futra i natychmiast powracały do
przerwanego skubania trawy. Młodsze osobniki byty mniej zgodne, wymagały więc silnej
ręki, by w ogóle wejść do strumienia. Kiedy w jeziorku znalazł się agresywny baran,
mężczyźni pracowali parami, myjąc go i płucząc z wielką wprawą.
- Hej, panienko! - Zauważył ją jeden z pasterzy, stojących w wodzie. Podeszła bliżej, aby
się przywitać. - Hej, panienko! Przyszła panienka do kąpieli? - uśmiechnął się.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, płynący baran właśnie złapał grunt pod tylnymi
nogami, uniósł się i przednimi kończynami powalił zuchwalca na plecy. Pasterz przewrócił
się z głośnym pluskiem, wymachując bezładnie rękami. Alanna aż zgięła się wpół ze
śmiechu.
- Nie, ale widzę, że ty sam postanowiłeś się wykąpać.
Zarumienił się, a jego kompani zanosili się ze śmiechu.. W końcu i on się roześmiał. Miło
było zaznać ochłody w ten ciepły dzień, więc szybko porzucił zawstydzenie.
- Cieszymy się, że panienka zmartwychwstała. I że pośłubi panienka tak dobrego
człowieka jak pan łan.
Jej uśmiech znikł.
- Więc wy też go znacie - powiedziała z udawaną słodyczą.
- Pomagał nam, kiedy się owce kociły. Dobrze sobie z nimi radzi. I nie boi się pobrudzić
sobie rąk.
197
Alanna powstrzymała się od kąśliwej odpowiedzi, zamiast tego uśmiechnęła się
grzecznie i ruszyła dalej, poniżej tamy, gdzie mogła przejść suchą stopą po kamieniach. Pełne
zainteresowania spojrzenia pasterzy wywołały u niej zimny dreszcz. Minęła płaskie skały i
zeszła ze ścieżki, aby wyjść ponad łąkę. Wiedziała, gdzie chce się znaleźć i chciała być tam
sama.
Grunt unosił się stromo pod jej stopami. Omijała mlecze, wplecione w wysoką trawę,
jarzące się żółcią od promieni słońca. Bezwonne kwiatki były dla niej ucieleśnieniem wiosny.
Świeciły ciepło, żyły krótko, zostawiając w pamięci jasne punkty.
Gdy weszła na szczyt pagórka, stanęła i spojrzała dookoła na to najcudowniejsze miejsce
na ziemi. Za jej plecami rozciągały się wzgórza porośnięte drzewami, wznoszące się
majestatycznie od strony morza, przed nią zaś rozpościerało się trawiaste zbocze, schodzące
zieloną kaskadą ku oceanowi.
Na oko wydawało się, że wzgórze opada stromo ku nabrzeżu, ale ona wiedziała, że jest
inaczej. Zbocze obniżało się równomiernie do punktu, w którym klifowa skała tworzyła
opadające pionowo urwisko. Na tym fragmencie wybrzeża nie było plaży. Więc jeśli ktoś był
na tyle głupi, by podpełznąć do krawędzi i spojrzeć w dół - a w dzieciństwie sama wykazała
się taką głupotą - mógł ujrzeć czarne poszarpane skały, niczym zgniłe zęby wystające z wody.
Widziała duże fale, które zalewały te skalne występy, rozbijając o nie wszystko, co
nieproszone znalazło się w bezlitosnym oceanie. Potem, przy wtórze ssącego świstu, fale
cofały się niczym do wygłodniałej gardzieli.
Alanna uwielbiała ocean. Spacerowała nad jego brzegiem. Pływała w nim. Chlubiła się
morzem, nigdy jednak nie zapominając o jego niszczycielskiej sile.
198
Skierowała się nad krawędź klifu. Nie zachowała jednak ostrożności i po chwili potknęła
się, przewróciła i zaczęła staczać po pochyłości. Trawa złagodziła upadek, tworząc miękki
dywan, na którym z radością jeszcze kilka razy sama się obróciła. Do krawędzi było jeszcze
daleko, była więc bezpieczna. Ucieszyła ją ta zabawa.
Wyciągnęła ręce nad głowę, rozprostowała nogi i stopy, toczyła się tak bez celu,
rozkoszując się każdą chwilą. Widziała raz po raz na przemian świetlisty błękit nieba oraz
zieleń i brąz podłoża. Roześmiała się cicho, rozchylając wargi. Po chwili jakaś gałązka
uderzyła ją prosto w otwarte usta, przestała się więc toczyć i śmiać. Usiadła i zaczęła
wypluwać to, co dostało jej się do ust. Znowu się roześmiała. T y m razem z samej siebie.
Poluzowała trochę włosy, by palcami brać z warkoczy zaplątane w nich kawałki trawy i
nasiona.
Usiadła pośród roślin, które sięgały jej do podbródka. Morze połyskiwało granatowo,
widziała fale zmierzające ku skałom. Zauroczona, zachwycona, wyzbyta z myśli, padła na
wznak pomiędzy trawy.
Łodygi roślin były na tyle wysokie, że ograniczały jej pole widzenia na boki, widziała
więc jedynie błękit nieba, białe obłoki rozdymające się na wietrze i ziełone pędy ociężałe już
od ziarna. Lekki powiew niósł ze sobą zapach lata, czuła też woń połamanej trawy, na której
leżała. Słyszała brzęczenie pszczół szukających nektaru, zaś daleko w dole - równomierny
rytm morza. Po raz pierwszy od wielu dni wszystkie mięśnie w jej ciele się rozluźniły.
Piękne urodziny, pomyślała, zasypiając. Czarodziejskie moce lana nie mogły jej tu
odnaleźć.
A jednak gdy padł na nią głęboki cień, obudziła się wcale niezaskoczona. Tak, jego czary
nie mogły jej odnaleźć, lecz on sam mógł.
199
Nie widziała go zbyt wyraźnie, gdyż jego postać rysowała się jedynie na tle rozpalonego
słońca. Stwierdziła jednak, że jest wysoki, szeroki w barach, prawdziwie męski. Zmrużyła
oczy, próbując zgłębić prawdę. Czy naprawdę jest magiczny? Całkiem możliwe. Wychowała
się na takich opowieściach, a czasem, gdy szalała burza i ocean miotał się wściekle, odnosiła
wrażenie, iż słyszy dochodzące od morza głosy.
Głupie fantazje, nic więcej.
Nie mogła go jednak obwiniać za to, że wdziera się w jej myśli i tworzy senne marzenia.
Przypuszczała, że gdyby był zwykłym człowiekiem, jak choćby któryś z jej chłopów, nadal
śniłaby o nim. Miał w sobie to coś.
- Spalisz sobie tę jasną skórę - fuknął i nasunął jej na twarz słomiany czepek.
- Tak, nie można niszczyć towaru. - Po chwili zrobiło jej się przykro, że dobry nastrój
prysł. Podniosła ku niemu czepek. - Dziękuję. Włożę go na drogę powrotną do Fionnaway.
Brzmiało to grzecznie i potulnie, więc po chwili zezłościła się na samą siebie, lecz dziś
nie chciała go prowokować. Z biegiem czasu zmienił swoje eleganckie ubranie. Apaszka
znikła już pierwszego dnia, drugiego zaś żakiet. Lśniące buty przybrudziły się znacznie od
chodzenia po błocie i trawie. Teraz nosił tylko białą koszulę i ciemne spodnie, wpuszczone w
te buty. Wyglądał swobodnie, niemal intymnie, a byli w tej samotni zupełnie sami.
Od tamtego pocałunku przed drzwiami sypialni ojca Ian zachowywał się wstrzemięźliwie
do tego stopnia, że myślała, iż stracił nią zainteresowanie.
Czasami jednak czuła, jak jego rezerwa zaczyna topnieć. Przypuszczała, że niedługo
przyjdzie do niej nocą nie tylko jako sen, lecz żywy człowiek. Chociaż
200
na samą myśl skóra jej zaczynaia płonąć, krew w niej wrzała, to jednak coś nakazywało
ostrożność. Gdyby się mu oddała, mógłby ją całą zjeść.
Czuła się nieswojo, leżąc na trawie pod jego wzrokiem, usiadła więc i zaczęła wygładzać
spódnicę. Po chwili doprowadziła się do porządku.
- Co tam masz?
- Mam? - Wydawał się lekko zaskoczony. Powędrował za jej spojrzeniem i zrozumiał, że
chodzi jej o koszyk spoczywający na jego ramieniu. - A, to. -Zaśmiał się. - Wkrótce
otrzymasz odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Także te, których nawet nie zadajesz.
- Nie rozumiem.
- Na pewno rozumiesz. - W y j ą ł z koszyka kraciasty koc i rozłożył go obok niej,
miażdżąc trawę ciężarem wełny. - Śniadanie dla ciebie. Kucharka martwiła się, że
zgłodniejesz.
O dziwo, w jakiś perwersyjny sposób ją to rozgniewało.
- Kucharka się martwiła? A ja sądziłam, że to ty ciągle gderasz o tym, ile jem.
- Za mało jesz, a za dużo pracujesz. - Usiadł na kocu, zrzucając buty. - Och, co za ulga. -
Poruszył czule palcami w trawie, lecz to, co powiedział, nie miało w sobie czułości. - Ktoś
musi cię pilnować.
- I sądzisz, że tym kimś powinieneś być ty.
- Mam prawo.
Sposób, w jaki to powiedział, w jaki na nią patrzył, dał jej do zrozumienia, że gotów jest
do kłótni, gdyby miała takie życzenie. Wiedziała, że takiej potyczki nie mogła wygrać.
Powoli, aby nie rozbudzić jego gniewu, położyła słomiany czepek obok siebie.
Pokiwał głową.
201
- Inteligencja czyni kobietę bardziej atrakcyjną. Połóż się koło mnie na kocu.
Poczuła w piersiach falę gorąca, która wystąpiła czerwienią także na jej policzkach.
Wcześniejsze staczanie się po zboczu musiało otumanić jej zmysły. Sen, jaki miała ostatniej
nocy, zaczynał się właśnie w taki sposób. Kazał jej położyć się obok siebie. Uczyniła to
chętnie, bo we śnie zawsze była chętna.
- Alan no - powiedział z naciskiem.
- Tu mi jest wygodnie.
Doskoczył do niej, uniósł w powietrze i jednym szybkim ruchem przeniósł na koc. Leżała
sztywno, gdy się nad nią pochylał.
Tak samo jak we śnie, teraz też się uśmiechał swoimi miękkimi, delikatnymi ustami, pod
którymi lśniła linia mocnych, białych zębów.
- Bardzo dobrze. Szybko się uczysz. - Z cichym jękiem wyciągnął się obok, biodro w
biodro, ramię przy ramieniu, jednak nie dotykał jej, tylko patrzył w niebo.
Ledwie oddychając z przejęcia, nie mogła pojąć, dlaczego on leży tak spokojnie, lecz już
po chwili uzyskała odpowiedź.
- To smok - powiedział.
O czym on gada? Po chwili zobaczyła, jak rusza palcem w powietrzu, rysując kontur
obłoku.
- Nie sądzisz, że to smok? - spytał.
- Hm... może i tak. Ale -wyostrzyła wzrok - mógłby być także kotem.
Wydawał się całkowicie rozluźniony.
- Za długi na kota.
Stopniowo i ona rozluźniała po kolei zesztywniałe mięśnie.
- Zbyt kędzierzawy na smoka.
202
- Teraz tak. Zobacz, jak szybko się porusza! Ten smok się przekształca.
Westchnęła zdegustowana.
- Typowo męski sposób postawienia na swoim w dyskusji.
- Typowo kobiecy brak logiki - odparł nijak, obojętnie.
Odwróciła się i spojrzała na niego.
To był błąd. Taki mężczyzna nigdy nie był obojętny. Można by raczej powiedzieć:
nieznośnie przystojny. Jego profil był tak samo pofałdowany jak okoliczne skały. Skóra
prażyła się w słońcu. Brwi akcentowały wystające czoło. Widziane z boku rzęsy wyginały się
śmiesznie ku górze. Broda tworzyła ciemną plamę w dolnej części twarzy,
- Co ukrywasz pod tą brodą? - spytała, by rozładować napięcie. Nadaremnie. - Powiedz
służącemu, żeby cię ogolił.
Powodowany ciekawością odwrócił głowę. Z przestrachem zobaczyła srebrne iskry
migoczące w jego brązowych oczach.
- Nie przywiozłem ze sobą służącego. Kształtne usta poruszały się pod wąsami, Ian leżał
wygodnie, był taki spokojny, jakby wyciszony, aż pomyślała, jak bardzo pasuje do tego
miejsca, do jej domu. Wcześniej kojarzyła go raczej z ciemnością, z burzą, lecz może
powinna bardziej widzieć w nim żywioły, które tworzyły burzę: powietrze, wodę, ogień i
ziemię.
- Znajdę ci służącego. - Zawahała się, zafascynowana jego wyglądem, niemal
nieświadoma wypowiadanych przez siebie słów.
Jego usta wygięły się uroczo, trochę smutno.
- Czy powinienem dopuścić do mojego gardła któregoś z twoich służących z brzytwą w
ręku?
203
Kiedy zrozumiała sens tych słów, usiadła obrażona.
- Bez mojego polecenia nic ci nie zrobią.
- Właśnie to miałem na myśli.
Nie odezwała się, spoglądając w stronę morza. Zasnęła mocno zęby, aż do bólu. Kiedy
pociągnął ją za włosy, nie odwróciła się, więc zaczął ją mamić słowami.
- Służący zrobią dla ciebie wszystko. Opowiadają o tym, jak byłaś beztroską dziewczyną,
dziką i szybką niczym wzlatujące ptaki. Jaka byłaś impulsywna, jednak nigdy okrutna. O tym,
jak znanym sobie sposobem znalazłaś dość pieniędzy, by utrzymać Fionna-way nawet w
okresie złych plonów.
Próbowała nie myśleć o kamieniach ukrytych w ścianie nad kominkiem w głównej
sypialni, Ian chyba czytał w jej myślach, może nawet je wyczuwał. A przecież Armstrong
powiedział wtedy, że ktoś podsłuchiwał pod drzwiami.
Czy to był Ian? Raczej nie. Skradanie się nie było w jego stylu. Jednak fakt pozostawał
faktem, zaś Armstrong wyjechał do Edynburga, więc do jego powrotu będzie miała powód do
zmartwienia. Będzie się niepokoić o niego, o Ellie, o kamienie.
- Mów dalej - ponagliła go.
- Jak sobie życzysz.
Jednak tylko patrzył na nią, jakby usiłował zgłębić jej tajemnice. Poczuła, jak panika
chwyta ją za gardło.
- Więc co z moimi służącymi?
- Tak, służący - powtórzył posłusznie. - Gdybyś zechciała się mnie pozbyć przed naszym
ślubem, twoi służący chętnie poderżną mi gardło.
Niepokój ustąpił, przynajmniej niepokój o kamienie.
204
- Gdybyś zechciała się mnie pozbyć podczas wesela, służący podaliby mi trujące grzyby.
A gdybym później cię maltretował, zrzuciliby mnie ze skały do morza, jeśli nie zrobiliby
czegoś gorszego.
Ślub. Ciągle o tym ślubie. Zawsze groźba, że zrobi z nią to, co mężczyzna zwykle robi z
kobietą, Ian przerażał ją, bo wiedziała, że nie będzie usatysfakcjonowany, dopóki ona nie
odda mu wszystkiego.
- Szukasz okazji - powiedziała. - Zrobisz wszystko, by zdobyć moją ziemię.
Zgodził się bez wahania.
- Tak. Głód ziemi jest potężnym motywem dla każdego mężczyzny.
- Poślubiłbyś nawet garbatą, zezowatą staruchę, aby przejąć jej ziemię.
- Albo wiedźmę.
W jego głosie brzmiała zupełna powaga. Przechyliła się i popatrzyła na niego, znajdując
w tych ciemnych oczach zaproszenie do śmiechu. Opierała się temu, lecz z trudem. Łączył w
sobie urok, odpowiedzialność i magnetyzm. Czy musi też być zabawny?
Odnalazł dłońmi jej ręce. Splótł palce z jej palcami i ścisnął lekko.
- Bardzo lubiłem dowcip wiedźmy. Może znowu go w sobie odkryjesz.
Przypomniała sobie ich pierwsze rozmowy, przekomarzanie się i drwiny. Potem
wspomniała kolejne wydarzenia, sny, które ją nawiedzały, poczuła dotyk kciuka na swoich
palcach.
- Według mnie cały dowcip wiedźmy był ukryty w jej garbie - powiedziała.
- A więc pewnego dnia - uniósł dłoń i pocałował jej palce - wybiorę się, by uratować ten
garb i dowcip, abyśmy znowu mogli się oboje pośmiać. - Rozdzielając jej palce, przyłożył
wewnętrzną część jej
205
dłoni do swoich ust. - Tu, w Fionnaway, jesteś otoczona swoimi ludźmi, a oni czują się
winni z powodu tego, co niemal ci zrobił mój ojciec. Już nigdy nie pozwolą, by ktokolwiek
cię wykorzystał.
- Nie jestem tego taka pewna, jeśli chodzi o ciebie. - Spochmurniała, za co miała do
siebie pretensje, lecz przepełniała ją gorycz. - Od kiedy się tu zjawiłeś, podlizujesz się im. A
ja tylko słyszę hymny pochwalne o panu lanie.
- Naprawdę? - Miał glos tak pewny siebie, uśmiechał się przy tym tak arogancko, że
miała ochotę dać mu w twarz. Gdyby się tylko odważyła.
- Od mieszkańców wioski, pokojówek, a dziś także od pszczelarza i pasterzy. Może i
zrzuciliby cię ze skały do morza, lecz uczyniliby to niechętnie.
Zaśmiał się cicho, wyraźnie rozbawiony.
- Czy to ma mnie pocieszyć?
Popełniła błąd, spoglądając mu w oczy. Poczuła się jak w pułapce. W pułapce jego
wzroku i czystej przyjemności patrzenia na niego. Przelotnie pożałowała, że nie jest tak
piękna jak Wilda, choć takie życzenie, by jej wygląd pasował choć w małym stopniu do
wyglądu Iana, było kompletnie idiotyczne.
- Dzięki tobie to podlizywanie się jest bardzo utrudnione - rzekł, nie przestając się
uśmiechać.
- Inaczej nie umiem.
Usiadł i zajrzał jej prosto w twarz. Pomyślała, że na pewno widzi wszystkie jej piegi, bo
tak starannie się jej przyglądał.
- Ale ja umiem - powiedział po prostu. Oparł ręce na jej ramionach i położył Alannę na
kocu.
- Co robisz? - Jakby nie wiedziała.
- Z tobą nie można logicznie rozmawiać. - Pochylił się nad nią, zasłaniając słońce. - Więc
skończyłem już z logiką.
206
ROZDZIAŁ
Ian nie wyglądał na rozgniewanego... po prostu był zdeterminowany. Zdała sobie sprawę,
że tak właśnie wyglądał od chwili, gdy odnalazł ją wtedy w trawie i przyniósł słomiany
czepek. Marzenia, przed którymi uciekała dziś rano, dogoniły ją z wyraźną intencją
przeobrażenia się w rzeczywistość. Bardzo się bała, że to całotygodniowe osaczenie znacznie
osłabiło jej opór.
Cicho, by nie drażnić bestii, wyszeptała: - Ian.
- Alanna. - Nadał jej imieniu jakąś egzotyczną intonację. - Mała wiedźma. Dałem ci czas.
Nie pamiętasz, że nawet teraz jesteś moja?
- Nie. - Bardziej poruszała wargami, niż w istocie wypowiedziała to słowo. Przecież to
nie mogła być prawda. Tamto to były tylko sny, wywołane jego czarami. Nie mogły stanowić
prawdziwych wspomnień, odtwarzanych w jej świadomości...
Pochylił się i scałował to z jej ust.
- Nic mów do mnie "nie". Zabraniam ci. Proszę, pocałuj mnie.
Całuję cię.
Nawiedzało ją echo ich własnych głosów z jakiegoś innego czasu... aż jego usta,
delikatne niczym płatki kwiatów, zaczęły wędrować po jej ciele. Oddech lana, ciepły,
zmysłowy, kusił ją, by go zatrzymała, a gdy otworzyła usta, by to zrobić, poczuła dotknięcie
jego języka. Dotknięcie krótkie, niemalże niewinne, jednak pełne obietnicy.
- Jeszcze - wyszeptała.
Posłuchał. Małymi kroczkami zachęcił ją, by bardziej rozchyliła wargi, by połączyła się z
nim w tej uczcie smaku. Ta zmysłowość wywołała w niej nieja-
207
18
sne wspomnienie, że już kiedyś tego zaznaia. Zamknęła oczy, a wtedy usłyszała huk
grzmotu, ujrzała błyskawicę tak jasną, że blask przebił się przez jej powieki.
Podniosła je i odepchnęła Iana, a gdy odsunął głowę, rozejrzała się zdumiona dookoła.
Łąka wyglądała tak samo zielono jak przez całe popołudnie. Intensywny błękit nadawał
lazurową barwę niebu, po którym płynęły białe, puszyste obłoki... Jedna chmurka, prosto nad
jej głową, tworzyła postać smoka, ukazując nawet jego łuski. Alanna zamrugała, sądząc, że
smok zniknie, lecz on otworzył paszczę, z której dmuchnął dymem.
Gwałtownie przeniosła wzrok na Iana.
- Czy ty to zrobiłeś?
- Czy ja cię pocałowałem? - Uśmiechnął się powoli, sentymentalnie. - Tak, to na pewno
byłem ja.
Czary. Nawet nie musiała o to pytać, ale ten mężczyzna umiał czarować. Pochwycił ją w
swoje szpony, podobnie jak smok chwytał cenny skarb, i podobnie jak on patrzył na nią
wzrokiem pełnym pożądania i obietnicy.
Pomyślała przez chwilę o tej kwakierce i zrobiło się jej żal. Ta dziewczyna nigdzie na
świecie nie znajdzie mężczyzny, który całuje tak jak Ian, a zawsze będzie z nim porównywać
innych. Zawsze. Żadna kobieta nie byłaby w stanie całować się z łanem i wyrzucić to z
pamięci.
Pamięć...
- Nie. - Odwróciła głowę. Ona nie będzie tego pamiętać.
Poczuła ciepło słońca przenikające przez jej koszulę i wtedy zrozumiała, że zsunął suknię
z jej ramion.
Jak on to zawsze robi? Ostatniej nocy zrzucił jej nocną koszulę, zanim zdała sobie z tego
sprawę. Ale
208
tamto było snem, bardzo realistycznym... Chwyciła go za nadgarstki.
- To jest pozbawione kultury.
- Kultura? - Odrzucając do tylu głowę, roześmiał się tak, że jego głos rozbrzmiał głośnym
echem. Szydził z jej wyrafinowanego protestu. - Kultura to ostatnia rzecz, o jakiej teraz
myślę. Chcę czegoś, co jest prymitywne, zwierzęce i tak gorące, że oblewa potem. I tak
dobre, że będziesz mieć łzy w oczach. -Nachylił się bliżej i dodał szeptem: - Pozwól, bym
sprawił, że ty też tego zapragniesz.
Chciał jej przekazać tajemnicę, o której nikt inny nie wiedział, która mogła odmienić jej
życie. Tajemnicę, jakiej nie powinna znać żadna dobrze wychowana dama. Lecz ona, Alanna,
bardzo pragnęła ją poznać. Twarz Iana wypełniła całe pole jej widzenia, jego spojrzenie
działało zniewalająco.
- Alanna. - W jego ustach to imię zabrzmiało jak melodia.
Zareagowała. Piersi pod halką stwardniały, wyczekując jego ust. Pięknych, zmysłowych.
Powoli te wargi ułożyły się w uśmiech. Dużymi, ciepłymi dłońmi uniósł jej naszyjnik i
spojrzał pytająco. Kiwnęła głową i zdjęła go, wkładając ostrożnie do koszyka. Ściągnął jej
koszulę. Jej nagie ciało odkryło się powietrzu, niebu, słońcu. Gdy na nią spojrzał, podziw w
jego oczach wywołał rozkoszne drżenie.
Wtedy całował jej piersi, a dotykając ustami wygiętych kształtów, wygnał z niej resztkę
skromności.
- Och, proszę. - Wygięła się do góry, by przywarł do niej rozchylonymi ustami, ssał,
zaspokoił pragnienie, jakie odczuwała w każdym wrażliwym miejscu swego ciała. W tym
najwrażliwszym miejscu.
- Alanna.
209
Obudziła się z tego często powtarzanego snu i ujrzała Iana koło siebie, prawdziwego,
silnego, pieszczącego palcami jej piersi.
- Jesteś piękna - rzekł cicho. - Idealna wielkość -Zakrył pierś dłonią. - Skóra koloru
śmietany z brązowymi plamkami, które porażają wzrok.
- Piegi - powiedziała, próbując odzyskać poczucie rzeczywistości.
- Pocałuję każdy z nich. - Trzymając ją, nachylił się i przystąpił do realizacji tego
zadania. - Obiecaj, że zaprowadzą mnie niżej, do raju.
Poczuła głęboko w brzuchu znajomy ból. Czyżby to efekt jego kusicielskich słów? A
może wprawnego dotyku? Nie umiała znaleźć odpowiedzi. Nie wiedziała. Z każdą pieszczotą
zanurzał ją głębiej w świecie jej własnych marzeń, świecie, który sam stworzył z burzy i
wiatru. Czyżby ją zauroczył? Czy też wyczarował to wszystko z jej płodnej wyobraźni?
Spojrzała na jego głowę, na błyszczące włosy, ocierające się o jej skórę. Dotknęła ich,
poczuła kosmyki między palcami. Sięgnęła głębiej, masując delikatnie jego głowę, wodząc
koniuszkami palców po konturach uszu.
To była rzeczywistość. I on był prawdziwy.
Potarł policzek o jej pierś.
- Jesteś sprytna. Cofnęła palce.
- Co powiedziałeś? - Mówił to już kiedyś. Unosząc głowę, uśmiechnął się.
- Powiedziałem, że to niezapomniana chwila. Zanim zdołała spytać, jakim sposobem
umiał powtórzyć każde zdanie z jej snów, obrócił ją na kocu.
- Ian, proszę, powiedz mi...
- Ty już wiesz.
Rozwiązał jej halkę i ściągnął ją przez nogi.
210
Tak, wiedziała, łecz nie śmiała w to uwierzyć. Gdyby mogła, odwróciłaby się i podjęła
walkę, ale... była już prawie naga. Krótka koszulka nie sięgała niżej niż do kolan. P o d w i ą z
k i trzymały pończochy w połowie w y -sokości ud. Buty dobrze chroniły jej stopy, jednak
wątpiła, czy łanowi zależało na tym, by obejrzeć jej palce u stóp. Przez moment wspomniała
Wildę i jej pantalo-ny, którymi wzgardziła. W myślach przeprosiła ją - teraz dałyby jej
odrobinę osłony przed jego wzrokiem.
- Leż spokojnie - szepnął jej do ucha. - Słuchaj. Zesztywniała. Nie chciała być przyłapana
przez
pasterzy półnaga w jego ramionach. Znieruchomiała, słuchała głosów, lecz jej uszu
dobiegł jedynie szum fal, krzyk mew, delikatny szelest wiatru.
- Co widzisz?
- Koc, trawę. - Rozejrzała się zaniepokojona dookoła. - Nic tu nie ma.
Przesunął dłonie po jej nogach, zsuwając koszulę.
- Właśnie. Znikąd pomocy. Widzą nas tylko ptaki, a one to akceptują. Wierz mi, że
akceptują.
- Niech cię diabli! - rozzłościła się.
- Diabeł mnie już posiadł. Czy to dziwne, że chcę spać w ramionach anioła? - Gładził
palcami jej skórę tak delikatnie, jak mógłby dotykać piór jednego z tych ptaków. Oddechem
wywoływał wibracje w jej plecach. - Możesz mnie unieść aż do nieba.
Coś ją dotknęło. Jego usta. Dobry Boże, całował ją tam, a ona nie mogła tego znieść.
Zacisnęła mocno dłonie na kocu.
- Co ty robisz? - spytała podniesionym głosem.
- Ciii. Przecież nie robię ci krzywdy. - Tchnienie jego słów zmieszało się z poszumem
bryzy. - Poznajesz ten zapach?
- Jaki zapach? Czuć tylko zgniecioną trawę. - Zamknęła oczy, miotana dwoma
odczuciami, wstydu
211
i przyjemności, a wtedy wrażenia węchowe stały się wyraźniejsze. - Wełniany koc.
Zapach morza.
- I twój zapach. Jesteś jak perfumy, które kuszą, bym je wypróbował. - Otwartą dłonią
pomasował jej plecy w okolicy karku, potem zszedł niżej wzdłuż kręgosłupa. Objął jej
pośladki, dotknął palcem górnej krawędzi przedziałka. Skoczyła, jak oparzona, otwierając
szeroko oczy.
- Przestań! To niemiłe.
- Niemiłe? - Zaśmiał się. - Nie wyobrażam sobie nic milszego. Chyba że...
Przesunął palec niżej, budząc nerwy, o których istnieniu nie miała wcześniej pojęcia.
Próbowała zewrzeć mocno nogi, lecz udało mu się wcisnąć kolano między jej uda.
Zrezygnowała z resztek godności, próbowała się odczołgać.
Lecz on przycisnął ją całym ciężarem ciała do koca. Dłonią odkręcił głowę Alanny w taki
sposób, że patrzyła teraz w bok, by w końcu zbliżyć twarz do jej twarzy. Zrozumiała, co miał
na myśli, gdy wyrzucił z siebie rozkaz:
- Spróbuj tego.
Wycisnął na jej ustach gorący pocałunek, aż poczuła jego smak - namiętny, z nutą dymu,
ciepła, soli. Smak, który blokował inne wonie, widoki, dźwięki. Pragnęła go jeszcze bardziej,
jeszcze więcej. Tylko jego.
Uniósł się i obrócił Alannę na plecy i znowu wsunął pod siebie. Koszulę miała zwiniętą
pod łopatkami, lecz wciąż zasłaniała przód, jednak tym razem nie bawił się w delikatność,
żeby ją usunąć. Po prostu chwycił i szarpnął, jakby nie mógł się doczekać jej widoku, a gdy
już ujrzał, aż stęknął z podniecenia.
- Jesteś doskonałością. - Pożerał ją wzrokiem. -Pozwól mi... - Odsunął jej ręce nad głowę.
- Chcę zobaczyć wszystko.
212
Odrzucił na bok jej ubranie niczym szmatę i patrzył na nią, jakby była jego zrealizowaną
w rzeczywistości fantazją. Pod tym gorącym spojrzeniem wypalił się jej wstyd, a jego miejsce
zajęty duma i pierwsze zrywy pożądania.
Pożądanie. Jak miała je rozpoznać?
Korzystam z moich praw. Nie pamiętasz tej nocy w chacie wiedźmy?
Nie pamiętam, przysięgam.
Więc ci przypomnę.
Odwróciła głowę, odpychając te wspomnienia, lecz nie pozwolił, by porzuciła go, by
porzuciła tę wyjątkową chwilę.
Z rozmysłem wodził dłonią, dotykając sutka tylko czubkiem jednego palca, a sutek od
razu stwardniał. Piersi bolały, jakby wcześniej mocno je naciskał.
Ale to był tylko czubek jednego palca. Niezwykle delikatny.
Dotyk Iana nie był obcy, a raczej znany, jakby już kiedyś go doświadczyła. Tak
naprawdę doświadczyła, a nie śniła o nim w nocy, marzyła za dnia.
Nie pamiętasz tej nocy w chacie wiedźmy?
Wodził palcem wokół sutka, obserwując własne ruchy z niemalże głupią fascynacją.
Głupią. Podniosła głowę i także spojrzała, zauroczona widokiem ciemnej dłoni Iana na tle jej
jasnej skóry. Powoli, aby go nie wystraszyć, aby nie przestawał, wsunęła sobie rękę pod
głowę.
Nie przestał. Po prostu spojrzał na jej twarz spod ciężkich powiek.
- Co czujesz? - Stopniowo zataczał coraz szersze koła, dodając jeden po drugim kolejne
palce, w końcu pieszcząc ją całą dłonią. - Powiedz, co teraz czujesz?
213
- Nie mogę. - Chciai, by do niego mówiła, a ona z trudem mogła odwrócić uwagę od
ogarniającego ją w głębi cierpienia.
To było dokładnie tak jak w jej marzeniach. Nawet lepiej. Usłużnie cofnął rękę.
- Czy teraz lepiej?
Dokładnie tak jak w jej marzeniach. Zabierał ją na próg rozkoszy i wtedy przestawał.
- Nie! - Chwyciła jego dłoń i położyła ją z powrotem tam, gdzie było jej miejsce.
Uśmiechnął się powoli, domyślnie.
- Czy tego właśnie chcesz? - Objął pierś i ścisnął mocniej.
Ulżyło jej. Tylko trochę, ale ulżyło. -Tak.
Uniósł drugą rękę, sięgnął do drugiego sutka, lecz po chwili wycofał się.
- Czy chcesz, abym cię tam dotykał?
To wyczekiwanie niemal dusiło ją, lecz zdołała odpowiedzieć. -Tak!
- Ale najpierw powiedz mi. Powiedz, jak się czujesz.
Czy on nic nie rozumie? Nie mogła mówić, a tym bardziej opisać... Zabrał obie dłonie.
- Czuję się dobrze - wyrzuciła z siebie.
- Dobrze? - Poruszał dłońmi nad jej ciałem. -Jak?
Usiłowała znaleźć właściwe słowa, lecz potrafiła powiedzieć jedynie...
- Naprawdę dobrze.
Czubek palca odnalazł drugi sutek. Niemal spadła z koca.
214
- Opisz to - powiedział.
- To mnie piecze. - Nagle wydobyła z siebie elokwencję. - Jak struga lodowatego deszczu
lub jak zimowa fala na morzu.
- Czujesz zimno?
- Nie. Raczej szok. Ale... - znowu szukała słowa -to mi odpowiada.
- Odpowiada? - Uśmiechnął się złowieszczo. - Ja nie robię rzeczy, które są odpowiednie.
- Zabrał rękę, zastępując ją ustami.
Łapała powietrze płytkim, szarpanym oddechem, gdy delikatnie ją lizał.
- Powiedz mi. - Powietrze wdzierało się przez jej wilgotną skórę. - Co czujesz?
- Moja skóra jest rozgrzana... chcę... tak dużo.
Ujął sutek wargami i ssał, aż zajęczała. Wystraszona nieświadomym okazaniem tak
prymitywnego pożądania, zakryła sobie ręką usta.
Odciągnął jej dłoń.
- To jeden z dźwięków, jakie pragnę słyszeć. Przyzwolenie nie pozbawiło jej poczucia
wstydu,
lecz gdy przytrzymał jedną pierś i ścisnął sutek, znowu jęknęła.
- Powiedz mi, co czujesz.
- Nie panuję nad sobą. - Chciała złapać go za włosy. Odsunął jej ręce.
- Powiedz mi.
- Dobrze mi z tobą - zakwiliła. - To, co robimy, jest dobre...
- Bo jesteś moja.
Nie odpowiedziała. Tyle od niej żądał.
- Powiedz to. - Potrząsnął ją lekko za ramiona. -Jesteś moja.
Próbowała pamiętać, że należy do MacLeodów. Że wszystko i wszyscy w Fionnaway
zależą od niej.
215
Że jej matka pod wpływem impulsu zdecydowała się na małżeństwo i wszyscy drogo za
to zapłacili. Ze tak naprawdę niewiele wie o Ianie.
- Nie powiem tego. Nie mogę.
Cofnął się, otoczony błękitem nieba i płynącymi po nim chmurami. Wiatr targał jego
czarne włosy, niczym palcami dotykając kręcone loki. Słońce odnalazło jego twarz,
odsuwając cień, z czystej przyjemności, aby popieścić nos, czoło, miękkie, kształtne usta. W
pobliżu przeleciała pszczoła, zapewne marząc o kropli jego nektaru.
A Alanna... była zazdrosna o ten wiatr, słońce, o głupią pszczołę.
- Czy to dlatego, że wierzysz memu ojcu? Czy nie zechcesz mnie, bo jestem... - zaciął się
w tym miejscu - pół-człowiekiem?
- Nie! - Nieosłonięta jego ciałem, zaczęła odczuwać chłód. Pozbawiona pieszczot,
cierpiała jeszcze bardziej.
Odwrócił wzrok. Słońce oświetlało mu twarz, w y -dobywając myśli z rysów twarzy. Już
kiedyś został odrzucony. Nie wierzył Alannie.
Widok Iana - sfrustrowanego, rozczarowanego -sprawił, iż zapomniała o swoim
obowiązku, o honorze. Musiała powiedzieć coś ważnego, co uczyni go szczęśliwszym.
Wyjawiła mu więc prawdę, którą miała nadzieję zatrzymać przy sobie jako broń,
- Całe życie tu mieszkam, pływam w oceanie, lecz nigdy nie widziałam selka. Słyszałam
jednak opowieści, widziałam dowody. Mimo że o tym nie rozmawiamy w żadnym z klanów,
MacLeodowie są ostatnimi, którzy zaprzeczyliby ich istnieniu. Twój ojciec nie kłamie,
prawda?
Nabrał głęboko powietrza, unosząc wysoko pierś, gotując się na cios.
216
- Ten jeden jedyny raz mówił prawdę.
Selk. Cale życie marzyła o tym, by zobaczyć selka, uwierzyć, że wszystko, co
opowiadano o ich dziedzictwie jest prawdą. Teraz leżała koło mężczyzny, który odwrócił w
bok głowę i oczekiwał, że zostanie odrzucony z powodu swego pochodzenia. Usłyszała to
wszystko niczym akord muzyki spływającej z niebios.
- To wiele wyjaśnia. - Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego twarzy. Była to jedna z
najodważniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek dokonała.
Drgnął lekko, jakby bardziej oczekiwał uderzenia.
Lecz ona głaskała go po policzku opuszkami palców, jakby oczekując, iż on nagle
przeistoczy się w inną postać i zniknie niczym płynące nad nimi chmury.
A on tylko zacisnął mocniej szczęki.
Trzymając palcami brodę, odwróciła do siebie jego twarz. Spojrzał na nią głęboko
oczami, w których migotały mistyczne, srebrne iskry. Zbyt głęboko. Po chwili odezwała się:
- Ianie Fairchild, nie jesteś pierwszym człowiekiem, który chwali się pochodzeniem od
selków. To dlatego... - Nie, nie mogła mu powiedzieć. Jeszcze nie teraz. To mogła powiedzieć
tylko swojemu mężowi.
Co więcej, teraz nie było to aż takie ważne. Teraz musiała mu dać to, czego chciał.
Odrobinę szczęścia.
- Jestem twoja.
Brązowe oczy spoglądały na nią niepewnie. Usta zesztywniały podejrzliwie.
- Naprawdę moja? Przyciągnęła go ku sobie. -Tak.
Wyplątał jej palce ze swej brody i obejrzał je. Krótkie paznokcie, piegowata skóra,
stwardnienia od ucierania ziół. Przeniósł wzrok na twarz, niepewnie, zarazem z nadzieją.
217
- Jeśli wierzysz w to - rzekł cicho - jeśli akceptujesz mnie tym, kim jestem, wobec tego,
moja kochana Alanno, nie ma już dla ciebie ucieczki. Jesteś naprawdę moja, teraz i na
zawsze.
Wtedy ująi jej dłoń i położył ją na swoim pierścieniu.
ROZDZIAŁ
Kamień był chłodny i gładki, niemal żywy. Ian ujął rękę Alanny między swoje dłonie i
głęboko spojrzał jej w oczy.
- Dobrowolnie mi się oddajesz?
Poczuła się oszołomiona, jakby świat dookoła nagle się zmienił. Kolory stały się bardziej
intensywne, zmysły bardziej wyostrzone. Powiedziała mu, że wierzy, a teraz on zabierał ją w
zupełnie inny świat. Ten, którego nawet nie śmiała nazwać.
Nakazujący wzrok zmusił ją do odpowiedzi.
-Tak.
- Posłuchaj. - Ciepły, głęboki głos brzmiał jak zaklęcie. - Zapamiętasz na zawsze ten
dzień.
- Oczywiście. - Kamień nieco się ogrzał.
- Cały ten dzień. Wszystko. Między nami nic już nie ulegnie zapomnieniu. Kiedykolwiek
poczujesz, jak wiatr niesie ku tobie zapach pogniecionej trawy, kiedykolwiek poczujesz na
skórze szorstkość wełnianego koca, kiedykolwiek ujrzysz obłoki płynące po błękicie nieba,
usłyszysz wołanie mew, zawsze pomyślisz o mnie.
218
19
Chciał tak wiele, zaś ona próbowała się przeciwstawić. Nie. Jednak nie umiała
wypowiedzieć tego słowa.
- Kiedykolwiek poczujesz przyjemność tak wielką, źe będzie na granicy bólu,
kiedykolwiek zatęsknisz, by mieć więcej czegoś, co jest dostępne na świecie, pomyślisz o
mnie. Zawsze będę wokół ciebie. Nie będzie ani chwili, byś nie czuła mej obecności. Zostanę
częścią ciebie, na zawsze.
Czy wyrażał tylko prawa, jakie wobec niej rościł, czy też rzucał klątwę?
- Rozumiesz? - wyszeptał.
Jeśli to była klątwa, nadeszła zbyt późno, bo już teraz wiedziała, że on ma rację. Nawet
gdyby teraz potężny powiew zdmuchnął ich na przeciwległe krańce globu, nigdy by go nie
zapomniała. Jego, tego dnia, swego pragnienia.
-Tak.
Pomału puścił jej rękę, jakby niechętny zerwaniu mistycznej więzi ich dusz.
Wolno wróciła na wzgórze, ku szumiącym trawom, ku bryzie, co owiewała chłodnym
podmuchem jej skórę, ku jasnemu błękitowi nieba nad ramionami Iana.
Ściągnął spodnie i rzucił je na jej halkę w geście, który symbolicznie wyrażał dominację.
Koszula zakrywała mu te części ciała, których nie chciała oglądać, jednak obejrzała go sobie
całego, jakby ta wiedza mogła ukoić strach.
Leżała na kocu, on zaś górował nad nią niczym posąg. Wiedziała, że jest wysoki, że ma
szerokie barki i sprawne ręce. Nie zdawała sobie jednak sprawy, jak umięśnione są jego uda.
Wyraźnie odznaczały się pod opaloną skórą niczym nieme ostrzeżenie. To nimi panował nad
koniem... lub ujeżdżał kobietę.
Klękając przy niej, wyciągnął przed siebie ręce.
219
- Rozepnij mi mankiety.
Nie wspomniała, że jego zapach też będzie dla niej znajomy. Bo był. Męska woń
skórzanego siodła i świeżego powietrza, pomieszana z jego własnym zapachem. Jakiż to był
zapach? Ta mieszanina doznań węchowych sprawiła, że usiadła i pośpiesznie wypełniła
polecenie, nim pożądanie i frustracja spalą ją na popiół. Dopóki mogła jeszcze zachować
przed nim odrobinę swej duszy.
Zdjęła z mankietów spinki i z taką samą nonszalancją, jak on wcześniej, rzuciła je w
trawę. Nawet nie zwrócił na to uwagi, wpatrując się nieustannie w jej twarz, gdy rozpinała mu
koszulę i rozchyliła ją na boki.
Miał na piersi ciemne włosy, których linia zwężała się w dół do pewnego punktu, by
znowu rozszerzyć się ku zakrytym zwykle częściom ciała. Jednak on ich nie skrywał. Jego
ciało niemal krzyczało: Spójrz na mnie! Wzrok Alanny przykuła jego coraz wyraźniejsza
erekcja, duża, jakby rzeźbiona w kamieniu.
Gdy ściągał koszulę, znowu pomyślała o ucieczce. Po chwili ujrzała go w pełnej
okazałości, oświetlonego promieniami słońca, i poczuła suchość w ustach. Był piękny. Piękny
i przerażający i...
Ujął ją za podbródek i uniósł go wyżej, by nań spojrzała.
- Moja - przypomniał jej. - Jesteś moja, a ja nie zrobię ci krzywdy. I uwierzysz mi.
Tylko patrzyła.
- Chyba nie zrobiłem ci krzywdy i za pierwszym razem. Pamiętasz, jaki byłem ostrożny.
Znowu usłyszała w myślach echo tamtych słów.
Nie pamiętasz tej nocy w chacie wiedźmy?
Przesunął rękę po szyi Alanny, potem niżej po piersi, wreszcie, podtrzymując plecy,
wolno położył ją na kocu.
220
- Teraz też na pewno cię nie skrzywdzę.
Nie wiedziała, czy ma zacisnąć oczy, czy patrzeć. Dotykać go czy przestać. Lecz jakiś
instynkt lub może zamglone wspomnienie sprawiło, iż objęła go za ramiona, gdy się nad nią
pochylał.
Pomyślała, że to mu się podoba, gdyż na chwilę zamarł w bezruchu, wisząc tak nad nią z
wyrazem zadowolenia, a zarazem niespełnienia na twarzy. Doświadczyła tego już przedtem, a
teraz, gdy czuła, jak naciska ją swoją piersią, to samo wrażenie wróciło.
Aromat wełnianego koca i zgniecionej trawy unosił się od spodu, gdy delikatnie całował
jej usta. Delikatnie do chwili, aż przypomniała sobie przyjemność jego pocałunku. Po chwili
przywarł mocniej do ust Alanny, rozchylił je. Zaczęła szybciej oddychać, przycisnęła go do
siebie.
Lecz nie miał na sobie nic, nawet koszuli, więc jej palce wędrowały po gołym ciele,
szukając niecierpliwie czegoś, co mogłyby chwycić, dzięki czemu mogłaby zachować kontakt
z ziemią.
- Właśnie tak - wyszeptał. - Dotykaj mnie. Ile chcesz.
Chciała. Bardzo. Czuła pod dłońmi skurcze jego mięśni. Odnalazła obojczyk, obwiodła
ścięgna na ramionach, zawędrowała niepewnie ku piersi. Nie ruszył się, nawet nie oddychał,
gdy pośród włosów szukała sutków. Dotykała ich łagodnie, naśladując jego wcześniejsze
pieszczoty. I cały czas nie przestawała myśleć: czy czuje taką samą przyjemność, jakiej ona
doznała wcześniej?
- Zabijasz mnie - odpowiedział przez zęby na jej niewysłowione pytanie. - Zaraz padnę
bezsilny z frustracji.
Więc było mu dobrze. Ośmielona, przesunęła dłonie ku żebrom, lecz złapał ją w pół
drogi.
221
- Dłużej już nie wytrzymam. - Ułożył ręce Alanny na kocu, obok głowy. - Innym razem,
gdy nie będę miał na ciebie aż tak wielkiej ochoty... chociaż nie wyobrażam sobie, kiedy to
by mogło być.
Chciała zaprotestować. Wtedy zaczął całował jej w szyję wzdłuż ścięgna, które jak
drogowskaz pokazało mu dalszy kierunek. Chwilę possał jeden sutek, potem drugi. Była
pewna, że niczego cudowniejsze-go nie może już zaznać.
Do chwili, aż dotknął ją tam.
Znowu coś drgnęło w jej pamięci. Silna, pulsująca żądza. Robił to już z nią wcześniej. I
ona z nim.
Zajrzała mu w oczy i aż wstrzymała oddech na widok płonącego w nich ognia. To nie
będzie subtelny szantaż, lecz prymitywne wykorzystanie swojej własności. Gdyby wziął ją
teraz, wszystkie obawy stałyby się historią. Odzyskałaby kontrolę nad swoją ziemią, nad
swoim życiem. Nie byłaby już samotną Alanną, lecz stałaby się częścią jego.
W chacie wiedźmy. Błyskawica. Piorun. Głos kochanka. Przyjemność... i ból.
Nie pamiętasz tej nocy w chacie wiedźmy?
- Co? - zawołała, jakby odpowiedź miała paść z powietrza.
Okrzyk wcale go nie zaskoczył. Chyba wiedział, do jakich dochodziła wniosków. Na
ciemnej twarzy pojawił się uśmiech tryumfu.
- Moja - powiedział. - Pamiętaj.
- Nie! - Ogarnięta paniką, pchnęła go tak mocno, że przewrócił się na plecy. Szybko
poderwała się na nogi i zaczęła biec. Źdźbła trawy smagały jej uda, dyszała ciężko, jakby
pokonała już kilka mil. Jednak to nie zmęczenie pędziło ją do przodu, lecz desperacja. Nie
cielesna potrzeba, lecz emocje.
222
Nie uciekła daleko. Znowu ją dopadł, lecz tym razem nie próbował jej chwycić i położyć
na ziemi. T y m razem pozwolił, by przewróciła się na twarz i przytrzymał, gdy wiła się w
niemocy.
- Obiecałaś - powiedział drżącym głosem. Nachylił się. Krzyknęła, widząc tuż nad sobą
pełną wściekłości twarz. - Powiedziałaś, że jesteś moja.
- Tak, ale... - Ale co? Sama nie wiedziała. Wiedziała tylko, że jeśli dopuści do siebie te
wspomnienia, gdy wpuści Iana do swego wnętrza, wszystko się zmieni. Coś tkwiło w tych
wspomnieniach, coś przerażającego.
- Nie. - Machnął energicznie ręką. - Żadnych "ale". Jesteś moja. Możesz ze mną walczyć,
lecz jesteś moja. - Pociągnął ją po trawie, aż oparła się pupą na jego udach, mając nogi po obu
stronach jego talii. Wtedy podniósł ją jedną ręką, drugą zaś poprawił się na trawie. - Nawet
nie próbuj zamknąć oczu. - Pchnął ją lekko.
Teraz leżała na ziemi w uległej pozycji, a on siedział nad nią, dominujący. Szamocząc
się, rzucała mu nienawistne spojrzenia.
Uśmiechnął się, lecz niezbyt przyjaźnie. Uśmiech ten oznaczał, że przyjmuje do
wiadomości jej opór, a zarazem ostrzega, że nie ustąpi.
- Dość. Nie ułatwiaj mi zadania. Zacznij wojnę, abym mógł wygrać.
Wtedy krzyknęła. Wyrzucała z siebie każde przekleństwo, jakie mogła sobie
przypomnieć. Wiła się, walczyła. Nic go nie ruszało. Wciąż się uśmiechał, nie zwalniając
uścisku, pozwalając, by się ruszała, jednak bez możliwości ucieczki.
W końcu znieruchomiała. Oddychała ciężko. Niczego nie osiągnęła, a on wciąż jej
dotykał, poruszał
223
nim w przód i w tyl, aż stal się wilgotny, gdyż pocierał podniecone wbrew jej woli
krocze. Odwróciła głowę.
- Nie. - Znieruchomiał. Ujął ją za podbródek i zmusił, by znowu patrzyła prosto na niego.
- Obserwuj mnie. Tym razem nie wolno ci będzie tego zapomnieć. - Uniósł się na kolana,
następnie lekko dźwignął jej biodra. Przytrzymując za uda, odnalazł swój cel i wszedł w nią
jednym pchnięciem.
- Przypomnij sobie.
I właśnie wtedy, gdy poczuła go w sobie, wszystko powróciło w jej pamięci.
Błyskawica zaświeciła tak jasno, że ujrzała ją przez zamknięte powieki. Zaraz po niej
nastąpił ogłuszający grzmot. Czuła pulsowanie w stopie, lecz jakby odległe, złagodzone
działaniem odurzającej mikstury. I ciepły mężczyzna, śpiący obok niej na łóżku. I uwiedzenie.
Pocałunki tak słodkie, że pozwoliły zapomnieć o starych lękach. Pieszczoty, z których
czerpała rozkosz. Intymność, o jakiej istnieniu nie miała wcześniej pojęcia.
I dopiero tego ranka je odkryła.
Schowała te wspomnienia głęboko w swoich myślach, lecz wypity narkotyk nie mógł się
równać z rzeczywistością, w której istniał Ian.
- Aha. - Uśmiechnął się, widząc wyraz jej twarzy. - Więc już wiesz, tak?
Gdyby się nie przyznała, mogłaby się ocalić.
- Więc wiesz. - Wciąż był w niej, a teraz roześmiał się głośno. Wiatr poniósł ten dźwięk
daleko, by wszyscy mogli usłyszeć.
Chciała go uciszyć, lecz pchnął ponownie, wywołując kolejny skurcz w jej wnętrzu.
- Dobry Boże. - Przymknął oczy. - Jesteś cudowna. - Pociągnął jej nogi, by objęła go w
pasie, po czym ułożył ją na trawie, sam legł na niej i znowu
224
wszedł w nią głębiej. - Przypomnij sobie. - Kolejne pchnięcie. - Przypomnij. - I znowu. -
Przypomnij.
Opierał się na jej piersiach, czuła na twarzy oddech, szorstkość zarostu, te kolejne
pchnięcia w sobie. Wszystko to było już znane. Dobre. Wiła się wokół niego, przyjmowała go
do siebie, pragnęła, nawet na pewien sposób chciała mieć go dla siebie.
Popędzany żądzą, poruszał się coraz szybciej, wpychając ją w trawę, czerpiąc rozkosz z
jej ciała, oddychając ciężko, prężąc się, drżąc.
Gdy tak wpychał się w nią bez wytchnienia, doznała wstrząsu. To nie było to samo. To
już nie wspomnienie. To było lepsze niż przedtem, wspanialsze niż w marzeniach. Krzyczała
z rozkoszy, a on śmiał się, powoli kładąc się na niej ciężarem ciała.
Obiema dłońmi ujął jej twarz.
- Moja. - Jakby nie mógł się nasycić tym słowem. - Cała moja. - Była oszołomiona, a on
całował ją niczym zdobywca i uśmiechał jak pan życia i śmierci. -Samego szczęścia w twe
urodziny, Alanno. Dziś osiągnęłaś pełnoletność.
Teraz przypomniała sobie wszystko i już wiedziała, dlaczego tak bardzo z tym walczyła.
Przypomniała sobie... oddała mu swoją duszę, gdy kochali się po raz pierwszy. A teraz
oddała mu serce.
Kochała go. Kochała mężczyznę, który pragnął jej, by móc przejąć kontrolę nad jej
domem. By móc przejąć jej miejsce w Fionnaway.
*
Kiedy selk parzy się z człowiekiem, biorą ślub albo nie, a jeśli jest dziecko, trzeba
przestrzegać protokołu. Wpierw dziecko muszą zbadać starsi i określić jego naturę. Człowiek
czy selk? Dokonują oględzin, a gdy
225
dziecko jest człowiekiem, ten z rodziców, który jest sel-kiem, ma pozostać na lądzie. Po
dwunastu zaś latach musi wrócić do morza. Po dwunastu latach przebywania w suchym
powietrzu, w zjadliwych promieniach słońca, życia pośród obcych. Jednak nawet to stopniowe
wyniszczenie ciała i duszy zostaje nagrodzone, gdyż dzieci z takich związków są zawsze
wyjątkowe. Zawsze odmienne. Zawsze magiczne.
ROZDZIAŁ
- Czy sprawiłem ci ból? - Ian przyglądał się uważnie Alannie, wsuwając jej w usta
kawałki zimnego, króliczego mięsa.
- Nie - szepnęła.
Ubrał ją już wcześniej w swoją koszulę, by chronić jej jasną skórę przed słońcem, a chcąc
poprawić jej samopoczucie, powiesił jej znów na szyi naszyjnik i teraz chłodne kamienie
dotykały ciała.
Siedząc na wełnianym kocu, wydawała się taka delikatna. Spod czepka, który jej
przyniósł, wśród rudych włosów sterczały źdźbła trawy. Miała usta czerwone od pocałunków.
Każdy prawdziwy mężczyzna powinien mieć wyrzuty sumienia za czerwone ślady
pozostawione wokół ust kobiety, którą ocierał swym szorstkim zarostem.
Lecz Ian nic takiego nie odczuwał. Przeciwnie, był z siebie bardzo zadowolony. W
rzeczy samej nie pamiętał, kiedy czuł się lepiej.
226
20
- Chcesz jeszcze chleba? -Nie.
Sama z siebie nie powiedziała ani jednego słowa od chwili, gdy przyciskał ją swoim
ciężarem do ziemi i zmusił do dania mu przyjemności. Po prostu siedziała z ramionami
skrzyżowanymi na brzuchu, odpowiadając na jego pytania, skubiąc przyniesione przez niego
jedzenie. Cały czas sprawiała wrażenie zagubionej.
Nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz sny, w których ją nękał, nękały także jego. Te
nocne spotkania, gdy odwiedzał jej myśli, nie przynosiły mu żadnej satysfakcji, a jego ciało
rozrywał ból z niespełnionego pożądania. Teraz, gdy napięcie zelżało, mógł być przymilny,
zalotny, mógł nawet udawać, że w tej chwili nie pragnie jej po raz kolejny. A przecież pra-
gnął.
Kciukiem strącił z jej dolnej wargi kruszynę chleba. Nie mogąc się powstrzymać, przez
chwilę gładził pozbawione uśmiechu usta.
- Chcesz powiedzieć, że to nie było dla ciebie przyjemne?
- A ty zamierzasz żądać, abym o tym mówiła?
- Nie, chyba nie. Zrobię małe ustępstwo na rzecz twojej skromności. - Spuścił wzrok.
Siedziała po tu-recku, mając odsłonięte jedynie kolana. Nie widział, co jest pod koszulą, lecz
potrafił to sobie wyobrazić. - To skromność cię powstrzymuje, prawda?
- Wiesz, że tak.
- Nie wiem nic o kobietach. Nie więcej niż każdy mężczyzna Wiem tylko, że czułem
każdy mięsień.
Zaskoczona, chwyciła poły koszuli, którą miała na sobie.
- Mięsień?
- W tobie.
227
Zacisnęła zęby i patrzyła nań wrogo, lecz zarazem się zarumieniła.
- Sądziłaś, że nie wiem? - spytał.
- Nie mam pojęcia, co ty wiesz. Nie mam pojęcia, jak to działa. - Szczekała na niego
niczym mała suczka teriera, po raz pierwszy pilnująca stada. Poczuł ulgę. Była taka
wyciszona, że zaczął się już martwić. Był wobec niej zbyt gwałtowny, a jednak... a jednak i
ona okazała się niemal okrutna. Tak usilnie próbowała odrzucić wspomnienia, odepchnąć go,
a on nie mógł jej dać więcej czasu.
Dziś miała urodziny. A czas byl tym, czego nie miał pod dostatkiem. Uśmiechnął się do
niej.
- Dziewica.
- Nie tym razem.
Wypowiedziała to bardzo cicho, lecz usłyszał i od razu przypomniał sobie noc w chacie
wiedźmy. Jej głęboki, narkotyczny sen, uwiedzenie jej, które wówczas uznał za konieczne.
Potem jej pełną zaskoczenia reakcję i własne ogniste pożądanie.
Czy miał wyrzuty sumienia? Z pewnością nie. Przemyślał wszystkie możliwości, zanim
odwiedził ją tamtej nocy, a bieg wydarzeń dowiódł, iż nie popełnił błędu. Jednak teraz ku
własnemu zdziwieniu stwierdził, że mężczyzna może być siebie bardzo pewny, a mimo to
odczuwać potrzebę taktownego zachowania wobec kobiety, którą wykorzystał.
Ałanna patrzyła gdzieś w bok, jakby znajdowało się tam coś, co wymaga jej dokładnych
oględzin. Gdy odwrócił wzrok w tamtą stronę, dostrzegł jedynie kołysaną wiatrem trawę.
Unikała jego spojrzenia, więc sięgnął ręką pod jej koszulę. W zasadzie pod swoją koszulę.
Podskoczyła, czując ten dotyk, lecz on tylko pogładził jej nogę i wyobraził sobie, jak teraz
siedzi
228
otwarta, gotowa dla niego, gdyby tylko miał takie życzenie.
Oczywiście sprawił, że i ona odczuwała takie pragnienie.
- Nauczę cię wszystkiego, co powinnaś o tym wiedzieć.
- Sądziłam, że już kiedyś mnie uczyłeś. Zaśmiał się gardłowo.
- Ledwie zaczęliśmy. Znajdziemy łóżko i zostaniemy w nim cały dzień, a potem całą noc
i to będzie dopiero początek dla nas... gdy weźmiemy ślub.
Skrzywiła się nerwowo.
Czul jak porusza nogą i sam też niemal się skrzywił. Nie chciał tego wiedzieć, lecz
musiał, spytał więc: - Czy jestem dla ciebie odpychający?
- Odpychający? Żartujesz sobie? - Wykonała krótki gest w powietrzu, po czym szybko
znowu chwyciła koszulę, jakby w obawie, że ten gest może być zrozumiany jako przejaw jej
spokoju. Bo nie była spokojna. - To chyba oczywiste, że nie jesteś dla mnie odpychający.
- Bo tak reagujesz na mnie, gdy...
- Cicho. - Rzuciła mu ostre spojrzenie. Zdusił uśmiech i próbował wyjaśnić.
- Są rzeczy, które można zrobić kobiecie, aby bardziej czuła mężczyznę.
Patrzyła na niego pytająco.
- Podobno jestem w tym dobry... - Przyszło mu do głowy, że nie powinien się
przechwalać, lecz stracił w końcu cierpliwość i takt. - O, tak. - Szybkim ruchem przesunął
dłoń z jej łydki na wewnętrzną stronę uda.
Tłumiąc okrzyk, chwyciła go przez koszulę, lecz on poruszał dłonią miękko i spokojnie.
Trzymała jego nadgarstek i przyciskała mocno, jakby to miało
229
cokolwiek pomóc. Zataczał leniwie kółka palcami po jej udzie.
Patrzyła szeroko otwartymi oczami, czekając, aż rzuci się na nią.
Oczywiście nie miał takiego zamiaru. Musiała przyznać, że jej nie skrzywdził i choć był
może zbyt gwałtowny dla niemal dziewicy, nie mógł przecież posiąść jej drugi raz z rzędu.
Chociaż... wdział spodnie przez wzgląd na jej skromność, ale teraz znowu były zbyt obcisłe.
Bez względu jednak na pożądanie tyrana, którego miał między nogami, nie mógł tak
egoistycznie w y -korzystać Alanny. Swoje prawo do niej już potwierdził, teraz nadszedł czas,
by zabiegać o jej względy.
W zadumie wycofał rękę, wodząc palcami po udzie, pod kolanem, wzdłuż gładkiej łydki,
ukształtowanej przez lata wspinaczki po szkockich wyżynach. Obserwowała każdy jego ruch,
nie reagując jednak na czarujący uśmiech.
Musiał coś zrobić. Przysiadł obok i otoczył ją ramieniem. Była cała sztywna. Patrzyła
wprost przed siebie, lecz on podniósł swe kolano, tak na wypadek, gdyby jednak spuściła
wzrok. Zapewne jego prężąca się erekcja nie dałaby jej poczucia pewności.
- Tu chodzi o coś więcej niż tylko o ciebie i mnie. Jest jeszcze twoja posiadłość i
mieszkający w niej ludzie. Mój ojciec, który tam rezyduje. Twój kuzyn. A ja jestem inny niż
oni. Przekonasz się o tym, gdy mnie poślubisz. Będę ci pomagał zajmować się Fion-naway.
Możesz mi ufać.
- Dlaczego? - spytała wojowniczo. - Nic o tobie nie wiem.
Zacisnął palce na jej ramieniu.
- Znasz mój największy sekret. - Potem przypomniał sobie, że przecież miał zabiegać o
jej względy.
230
Rozluźnił chwyt i rzekł łagodniej: - Mój ojciec nie mógł już wytrzymać, żeby go nie
wyjawić. Uwierzyłaś mu, a jednak nie powiedziałaś ani słowa. Dlaczego?
- Każdy ma swoje tajemnice, Ian. - Spojrzała na niego z ukosa.
Czy ona ma tajemnice? Oczywiście. Widział, jak krążyły wokół niej, przyobleczone w
pastelowe barwy.
Czy wyjawi mu swoje sekrety? Jeszcze nie teraz, ale przecież mógł wkraść się w jej łaski
pochlebstwami. Mógł się z nią kochać. Mógł przedrzeć się przez jej szyki obronne i pewnego
dnia poznać ją równie dobrze, jak znała siebie sama.
- Opowiedz mi o sobie - rzekła przymilnie. - Przekonaj mnie, że powinno mi zależeć,
abyś tu został.
Ostrożnie położył się na kocu i oparł na łokciach.
- Co chcesz wiedzieć? Trochę się uspokoiła.
- Jak twój ojciec poznał twoją matkę?
- Zdaje się, że nasi ojcowie się przyjaźnili, dlatego mój został twym opiekunem.
Zgięła kolana, nakryła je koszulą i pochyłiła się do przodu, jakby sama wzmianka o ojcu
przyprawiała ją o ból brzucha.
- Tak, pan Fairchild to taki typ człowieka, jakiego mój ojciec nazwał porządnym.
- Leslie przyjechał tu z wizytą, a raczej po to, by - się nażreć za darmo, no i jakimś
sposobem poznał
matkę. Tyle wiem na pewno, ale domyślam się, że uczynił jej obietnice, których nie
zamierzał dotrzymać, zrobił jej dziecko i uciekł do Anglii. - Czekał w napięciu, by się
przekonać, czy skomentuje brak ślubu.
Chyba nawet tego nie zauważyła, czemu wcale się nie dziwił. Dlaczego kobieta, która
przyjęła do wia-
231
domości jego pół-człowiecze pochodzenie, miałaby się przejmować faktem, że jest także
bękartem? Zapewne mógłby wyznać, że ubierał się w damskie ubrania, której to tajemnicy
ojciec także nie umiał dotrzymać, a i tak ona zapewne wzruszyłaby tylko ramionami.
- Czy pamiętasz swoją matkę? - spróbowała sięgnąć nieco głębiej.
Nie chciał odpowiadać. Nikomu o tym nigdy nie mówił. Teraz jednak miał przed sobą
Alannę. Praktycznie swoją żonę. Wciąż siedziała skulona jak małe dziecko, jeśli więc miał ją
przekonać, by go poślubiła, będzie musiał wyjawić choć część prawdy i zyskać jej zaufanie.
Zresztą ona na pewno nie będzie się wyśmiewać ani szydzić. To wiedział. Niczym
człowiek, który otwiera od dawna zamknięte, przeżarte rdzą drzwi, otworzył wrota swej
pamięci.
- Pamiętam ją.
- Jak wyglądała?
- Jak kobieta. - Zmrużył oczy, próbując dojrzeć matkę w długim tunelu, który wyznaczał
czas. - I taka piękna, o ciemnych włosach i słodkim uśmiechu. Byłem jej synem, więc
oczywiście tak myślałem, lecz pamiętam, że mężczyźni kręcili się przy niej. Pragnęli jej,
każdy, do chwili aż... spojrzała na nich. Umiała zajrzeć prosto w duszę. Jej oczy zasnuwały
się mgłą, stawały się niemal srebrzyste...
- Jak twoje.
Urwał, spięty. Ciekawe, jakie jeszcze oznaki jego pochodzenia widoczne są na zewnątrz.
- Naprawdę? Nie wiedziałem. To pewnie dlatego ludzie cofają się, gdy na nich dłużej
patrzę.
- To jeden z powodów. Czy ty także potrafisz zaglądać w duszę?
232
Dotknął pierścienia, który nosił nieprzerwanie od czasu, gdy matka zostawiła go w
Fairchild Manor. Zdjęła pierścień z łańcuszka, który miała na szyi i powiedziała łanowi, że
już czas. Nałożyła mu go na pałec i wyjaśniła, że pierścień pomoże mu znaleźć właściwą
drogę pośród gmatwaniny ludzkich emocji. I tak było. Dzięki pierścieniowi widział aurę,
mógł oceniać charaktery. Wiedział jednak, mimo że nikt mu o tym nie mówił, że kamień traci
swe właściwości na ręce innej osoby.
- Nie - odpowiedział w końcu na pytanie Alanny. - Lecz jestem tylko w połowie selkiem.
Wyciągnęła nogi, patrząc na niego uważnie.
- Ludzie zwracają na ciebie uwagę, bo jesteś wysoki, tak myślę, i dlatego, że sprawiasz
wrażenie... no, nie wiem... dominacji.
- Więc byłbym dobrym mężem dla pani Fionna-way - stwierdził żartobliwie.
- Uparty jesteś.
- Kolejna dobra cecha.
- Lecz tu nie jest twoje miejsce.
Zabolało go to aż do głębi serca. Usiadł i chwycił ją za ramiona, zbliżając do niej twarz.
- Jest! Właśnie tu jest moje miejsce.
- Ian, to boli.
Miała otwarte szeroko oczy. Spuścił wzrok. Jego palce wbijały się z całej siły w ramiona
Alanny.
Nic, co dotąd powiedziała, żadna odmowa, nie uderzyła go tak mocno, jak ta odmowa
dzielenia się Fionnaway. Powoli rozluźnił chwyt.
- Przepraszam. - Pogłaskał czerwone ślady, które zostawił na jej skórze. Odchylając
głowę, by skryć cierpienie, które z pewnością było widoczne w jego oczach, próbował
wyjaśnić tę sprawę w zrozumiały dla Alanny sposób. - Ale tu naprawdę jest moje
233
miejsce. Do tej pory byłem jak bezdomny kundel, szukający miejsca zdolnego wypeinić
mą dusze. I znalazłem je tutaj. Fionnaway jest niczym zapach świeżo upieczonego chleba dla
głodnego albo dotyk matki dla noworodka. Tu jest moje miejsce, Alanno. Naprawdę.
Nie odezwała się, a on zrozumiał, że jest zbyt natarczywy. Mówił zbyt dramatycznie,
okazał słabość. A teraz Alanna, podobnie jak ojciec, jak kwakierka, jak wszyscy ludzie,
zdobyła możliwość, by w dowolnej chwili powalić go na ziemię. Wedle swego życzenia.
A czy miała takie życzenie?
Ostrożnie wysunęła się z jego rozluźnionego uścisku.
- Mam usposobienie, które mnie zdradza, tak jak teraz. Mówiłam niemądrze. Fionnaway
będzie twoim domem tak długo, jak będziesz tego pragnął.
Oparła ręce na jego rękach, dłoń w dłoń. Cienkie kości, ścięgna, opuszki, linie na skórze -
wszystko otwierało się dla niego, czekało, bezbronne, acz spokojne. Ufała, że jej nie
skrzywdzi, chociaż drzemiąca w nim dzika żądza wydobywała się na powierzchnię i z trudem
nad nią panował, gdy Alanna znajdowała się w pobliżu. A teraz żądza gotowała się w Ianie,
śmiejąc się z jego determinacji, by dać Alannie czas na zaakceptowanie go.
Po prostu pragnął mieć dom. Pragnął mieć ją. Nie złożyła żadnych ślubów w obecności
pastora. Szaleństwem z jego strony było zrazić ją do siebie takim przejawem niechcianej
namiętności.
Ręka sama powędrowała ku jej twarzy i ujęła podbródek. Druga nakryła pierś.
- Alanno. - Chciał, by to zabrzmiało uwodzicielsko, a tymczasem zabrzmiało jak rozkaz.
- Chcę cię znowu, bez względu na to, czy ty masz ochotę.
234
Bez cienia nieśmiałości spojrzała mu prosto w oczy. - Więc lepiej będzie, jeśli się
zgodzę, prawda?
ROZDZIAŁ
Alanna wstała i odrzuciła czepek.
- Chodź, Coś ci pokażę.
Siedział zamarły z zaskoczenia, gdy tymczasem Alanna ruszyła na wzgórze. Nie widząc
go przy sobie, odwróciła głowę przez ramię.
- Idziesz czy nie?
Pytanie mogło być nieświadomie prowokacyjne, lecz sposób, w jaki przechyliła głowę i
spojrzała nań spod opuszczonych rzęs, wcale nie był prowokujący. Jakimi cudem dziewczyna
przyswoiła sobie owe sztuczki w tak krótkim czasie? Jeszcze niecały miesiąc temu była
niewinna, a teraz Matka Natura nauczyła ją, jak sprawić, by mężczyzna dysząc ciężko biegł
na każde jej skinienie.
Wstał, nie chcąc się przeciwstawiać Matce Naturze. Alanna znikła za wzgórkiem, więc
przyspieszył kroku, by jak najrychlej znaleźć się przy niej. Gdy jednak ukazała się jego
oczom, zwolnił. Jakiż to cudowny widok - Alanna idąca przez trawę. Filigranowe stopy nie
odciskały się w ziemi, gołe nogi przeciskały się pośród wysokich łodyg, dojrzewające kłosy
chowały się na moment pod długą koszulą, drażniąc ją tam, gdzie on tak bardzo pragnął
położyć swoją dłoń.
235
21
Schodząc po pochytości w kierunku drzew, ani razu nie odwróciła się, by sprawdzić, czy
za nią idzie. Pojąt, że zapewne słyszała jego głośny oddech, gdyż z każdym krokiem pragnął
jej coraz mocniej.
Linia drzew wieńczyła łąkę, którą szli. Gdy była już błisko, pochyliła się, odsłaniając
przed jego wzrokiem blade uda i krągłe pośladki.
Po chwili znikła, zupełnie jakby pochłonęła ją ziemia.
Targany pożądaniem i strachem, popędził po zboczu. Nic nie mogło się jej stać, zbyt
dobrze znała ten teren. A jednak... nagle tuż pod jego stopami otwarła się niewielka
rozpadlina. Niedaleko, w dole, słyszał plusk wody, rozbryzgującej się o skały, a nieco wyżej -
głęboki szum wodospadu. Podbiegł nad samą krawędź i skoczył. Nim zdążył opaść poniżej
linii swego wzrostu, stopy napotkały oparcie. Zachwiał się, usiłował zachować równowagę.
Potem zaczął spadać, tocząc się, a gdy otworzył oczy, po chwili ujrzał Alannę, która stała
przy jego głowie. Zmarszczyła brwi.
- Zawsze wiedziałam, że jesteś pełen gracji - powiedziała.
Linia jego wzroku padała pod jej koszulę. Jego koszulę. Widział... wszystko. Nogi,
między nimi owłosiony wzgórek, a pod nim...
- Potłukłeś się? - Wciąż patrzyła nieco zdumiona, jakby nieświadoma, o czym on teraz
myśli.
Nie mogąc wykrztusić słowa, zachwycony, pokręcił tylko głową. Nie potłukł się,
spadając, lecz, na Boga, gdyby teraz obrócił się na brzuch, zadałby sobie śmiertelną ranę.
Była naga, kompletnie, patrzyła... I on patrzył. Na pewno to zauważy i odsunie się. A wtedy
on umrze z poczucia zupełnej pustki.
236
- Pomyślałam, że tu ci się spodoba... - Przyjrzała mu się. - Dziwnie wyglądasz. Uderzyłeś
się w głowę?
Sięgnął ręką, by dotknąć swojej głowy, lecz mimowolnie złapał ją za kostkę.
- Ian, co ty robisz...? - Urwała, przypatrując się mu. A potem przemówiła tak gorącym
głosem, jakiego nigdy jeszcze u niej nie słyszał. - Czy ty na mnie patrzysz?
Jakże miał się do tego przyznać? Lub zaprzeczyć?
Cal po calu przysunęła wolną stopę do jego głowy. Druga stała twardo na ziemi, więc
teraz widział... więcej. Otworzyła się dla niego. Dłoń Iana rozpoczęła wędrówkę ku szczęściu.
- Nie. - Tym razem w jej głosie zabrzmiało rozbawienie. Cofnęła się. - Przyprowadziłam
cię tutaj, żebyś oglądał wodospad, a nie mnie.
Gdy próbowała odejść, udało mu się chwycić ją za łydkę. Ze śmiechem zaczęła iść na
czworakach. Wymknęła się i szybko uciekła, nim zdążył ponownie ją złapać. Z okrzykiem
radości podbiegła do potoku, a on momentalnie puścił się za nią. W powietrze wzbił się
wachlarz wody, gdy prosto ze skały wskoczyła do małego rozlewiska pod wodospadem.
Stanął na krawędzi.
- Alanna! - zawołał.
Machając energicznie nogami, zanurkowała, a on po raz drugi w ciągu minuty zobaczył
jej kształtną pupę, za którą poruszały się skierowane ku górze, mocne nogi.
Nigdy dotąd nie rozumiał, jakim sposobem wodne nimfy wabią swe ofiary do wody, lecz
w tym momencie pojął wszystko. Widział ją w głębinie, pracującą silnymi ramionami i
nogami, obleczoną w powłóczyste fałdy koszuli. Włosy Alanny falowały niczym jedwabny
proporzec na wietrze. Chciał skoczyć za nią, a jednak...
237
Wynurzyła się po drugiej stronie jeziorka.
- Założę się, że mnie nie złapiesz - zakpiła.
- A ja założę się, że tak - mruknął. Jeśli widok jej nagości tak go fascynował, czy i ona
nie byłaby podobnie zauroczona? Bo inne kobiety bywały. Lecz Ian czuł do nich złość, gdyż
widziały w nim tylko ogiera. A teraz, na wielkim kamieniu, zrzucił spodnie i stał jak posąg
rozświetlony promieniami słońca.
Ałanna otworzyła usta i przygryzła wargę. Patrzyła na niego bezwstydnie.
Wcale jej nie winił. Sam nie wiedział, kiedy w życiu był równie podniecony jak teraz.
Z elegancją, którą się szczycił, podszedł na skraj strumienia, gdzie woda zbierała się w
wąski kanał, spływający po wzgórzu. Tu była głęboka jedynie do kolan, a także, co stwierdził,
gdy w nią wszedł, zaskakująco zimna. Dziękował sobie w duchu, że wiedziony impulsem nie
zanurkował od razu za Alanną.
Beztrosko poszedł, chlapiąc mocno, na drugą stronę, gdzie usiadł na dużym głazie.
Ałanna podpłynęła nieco bliżej.
- Co robisz?
Przeciągnął się i położył na boku.
- Grzeję się. - Podparł głowę na łokciu. - A ty sobie popływaj.
Wzruszyła ramionami i zaczęła baraszkować w wodzie z wyraźną lubością, Ian jeszcze
bardziej się podniecił, bo każdym ruchem nóg jakby zapraszała go do siebie. Lecz nie chciał.
Zamknąwszy oczy, położył się znowu na skale. Pieściły go promienie słońca, a on oddał się
wyczekiwaniu i snuciu planów o tym, jak ją posiądzie.
Zamiast tego rzucił się gwałtownie, gdy lodowata woda chlapnęła na jego wygrzaną
skórę. Obracając
238
się na bok, zobaczył, jak Alanna ze śmiechem unosi się pionowo w wodzie.
- Obudziłam cię? - zawołała. Zaczerpnęła dłońmi więcej wody i chlusnęła na niego.
Uśmiechnął się, powoli, niebezpiecznie. Ułatwiła mu zadanie.
Usiadł, położył sobie dłonie na piersi i przeciągnął je po zimnych kropelkach,
zostawiając na skórze błyszczące smugi. Potem przetarł ręce i językiem chwycił kroplę, która
spłynęła mu do ust.
Obserwowała go, już bez rozbawienia, widziała każdy ruch, jakby zauroczona blaskiem
jego skóry.
- Chlapnij na mnie jeszcze raz - powiedział namiętnym, zarazem nieznoszącym
sprzeciwu tonem.
Spojrzała mu w oczy.
- Jest mi gorąco, Alanno. - Potrząsnął włosami, z których posypały się krople wody. -
Pochlap mnie jeszcze.
Jakby zahipnotyzowana kształtem jego ciała, podpłynęła bliżej. Gdy złapała grunt pod
nogami, wyszła z wody. Każdym calem odsłoniętego ciała Ian podziękował w myślach
swoim przodkom, że przekazali mu taką fizyczną postać. A po nim odziedziczą ją jego dzieci.
Dzieci, które będzie miał z Alanną.
Wstąpiła na jego głaz. Koszula opinała jej piersi, talię, pieściła biodra.
Był zazdrosny o własną koszulę.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? - spytała nieco ochrypłym głosem. Kropelki wody
spływały po jej udach w erotycznym tańcu.
- Jesteś wychłodzona... Jak napój w gorący dzień.
- Znowu oparł się na łokciu i wyciągnął ku niej rękę.
- Chodź. Pozwół, że napiję się ciebie.
239
Podała mu dłoń i przyklękła obok na piętach. Pocałowała go z taką naturalnością, jakby
byli parą od wielu lat. Jej usta miały smak rześkiej, górskiej wody. Wyczuł w nich też
zaciekawienie.
Pragnął ująć jej głowę i pokierować nią, pokazać, co mogłoby im obojgu sprawić wielką
przyjemność. Jednak czekał. Chciał się przekonać, dokąd powiedzie ją własna domyślność.
Kiedy usiadia prosto, pomyślał, że zawiodła go wyobraźnia. Lecz nie. Uniosła ręce i
nachyliwszy się nad łanem wycisnęła nań wodę ze swych włosów.
Drżał, gdy każda kropla dotykała jego ciała. Ochlapała go od piersi po czubki palców, a
gdy skończyła, naśladując go, zaczęła rozcierać wodę po jego skórze. Cienka warstwa
błyszczała w słońcu, by po chwili wyparować.
Powinien doznać ochłody, lecz nic takiego nie nastąpiło. Najpierw zaczęła gładzić mu
ramiona, potem mięśnie klatki piersiowej, zataczając palcami kółeczka wokół sutków. Gdyby
miała więcej doświadczenia, pomyślałby, że celowo go prowokuje. Lecz najwyraźniej była
skoncentrowana na swoich dłoniach, którymi wyczuwała mięśnie pod skórą lana, dotykała
kępki ciemnych włosów.
Poczuł przyjemność. A nawet więcej. Wstrzymał oddech, czuł przyspieszone bicie serca.
Jeśli ktoś tu czarował, to właśnie Alanna. Nie mogąc już dłużej uleżeć spokojnie, uniósł
kolano i chwycił je ręką.
Ten ruch jakby ją wystraszył, przykuł uwagę. Spojrzała na nogi Iana, na silne mięśnie
jego ud i wodząc opuszką palca, powędrowała do nich ręką.
Wyraźnie słychać było, jak nabiera powietrza i wstrzymuje oddech. Spojrzała na jego
twarz i uśmiechnęła się.
240
Co za uśmiech! Kobiecy, pełen zrozumienia. Jakim sposobem nauczyła się tego tak
szybko? Kogóż on sam stworzył?
Spryskała mu stopy wodą, a potem przesuwała silne dłonie od kostek wzdłuż łydek, do
kolan. Zaczęła masować uda, a kiedy spiął się z cichym jękiem, nacisnęła mocniej,
wyrabiając niczym ciasto, każdy w y -raźnie wyczuwalny mięsień.
Jego wabik zadziałał nadzwyczaj dobrze. Była urzeczona ciałem Iana; teraz to on stał się
przedmiotem jej uwielbienia.
Przestał oddychać, gdy dotarła do krocza. Może zignoruje jego męskość w swoim
młodzieńczym wstydzie?
Powinien już lepiej znać Alannę, jej dziką naturę. Zmoczyła palce w wodzie, która
zebrała się we wgłębieniu jego na brzuchu, po czym zaczęła delikatnie gładzić jądra, zadając
mu niewymowne katusze swoim delikatnym dotykiem. Zacisnął mocno pięści, gdy czubkiem
palca powiodła po wzbudzonym członku i z namaszczeniem starła kropelkę nasienia, jaka w y
-dostała się pod wpływem tych pieszczot. Popatrzyła na nią zafascynowana, po czym wolno
podniosła do ust i dotknęła językiem.
- AJanna! - Jego podniecenie dotarło do granicy wytrzymałości. Wyciągnął ręce, by ją
pochwycić.
Wywinęła się.
- Nie. Sama to zrobię! - Przysunęła się znowu, a on jej pozwolił, nie dbając już o to, jak
to zrobi, byleby to zrobiła.
Weszła na niego, objęła nogami i ścisnęła pożądliwie. Potem uniosła się, lekko oplotła
ramionami lana i naprowadziła go tam, gdzie pragnął.
- Czy tutaj? - spytała.
- Tak, tutaj.
241
Była już gotowa, miękka i wilgotna, podniecona widokiem jego ciała, dotykaniem jego
skóry. Należał do niej, był zestrojony ze swym pożądaniem tak mocno, iż rozkosz wibrowała
między nimi i narastała z każdą sekundą wspólnej podróży.
Żądza, by znaleźć się we wnętrzu Alanny, przeniosła ręce lana na jej pośladki. Pomógł
jej. Spięła mięśnie pod jego dłońmi, gdy wpuściła go do siebie. Gdy zamknęła szczelnie
swoją dziurkę wokół niego, poczuł się tak, jakby to on był dziewicą, jakby pobierał nauki od
swej pierwszej w życiu kobiety... jedynej kobiety. Boże, jej ogień palił go, wywoływał
jeszcze większą żądzę, by posiąść ją i teraz, i później, by zrozumiała, że jest tylko jego i
nikogo więcej.
Zamknęła oczy, skupiona, chłonąc to wciąż nowe doznanie, gdy miała w sobie
mężczyznę. Powoli uniosła się, a gdy fallus Iana przesuwał się w niej wnętrzu, wtedy jednym
pchnięciem wszedł w nią do samego końca, na granicę ekstazy. Koszula wciąż opinała ciało
Alanny, jej końce łaskotały go w uda i brzuch. Znieruchomiała, unosząc się nad nim.
Otworzyła oczy, zerknęła na Iana i uniosła ręce do swojej głowy. Piersi uniosły się. Sutki
miała twarde jak maliny pod warstwą najprzedniejszej śmietany.
Zebrała włosy i potrząsnęła nimi. Mogła się tylko zdziwić, że kropelki nie zaskwierczały
na jego gołej skórze.
- Próbuję cię schłodzić. - To było oczywiste kłamstwo, bo znowu zaczęła się rytmicznie
unosić i siadać. Opierała się dłońmi o brzuch Iana, rozcierając wodę o wyraźnie zaznaczone
mięśnie. - Chłodniej ci?
Płonął w ognistej udręce. Powinien czuć jedynie, jak zaciska się na nim, lecz jej ręce
dodawały mu jeszcze cierpień. Strużki wody, których nie zatrzyma-
242
la w dłoniach, spływały po żebrach. Każda kropla krwi Iana pragnęła znaleźć się w tej
części jego ciała, którą penetrował Alannę.
- Jesteś wiedźmą.
- Wiem. - Uśmiechnęła się zadowolona.
Zbyt zadowolona. Miał w zanadrzu jeszcze inną broń. Przesunął dłoń z pośladka Alanny
ku przodowi. Dwoma palcami rozchylił ją i namiętnie zaczął głaskać to najczulsze miejsce w
jej gniazdku.
Przestała się uśmiechać. Próbowała zewrzeć nogi, lecz między nimi leżał Ian. Usiadła na
nim mocno, a wtedy on mocniej nacisnął ją palcem. Uniosła się z jękiem, coraz mniej panując
nad swoim ciałem, poruszając się coraz szybciej i szybciej. Teraz on zaczął w nią wchodzić,
przytrzymując rękami, rytmicznie, by wreszcie dobrnąć do upragnionego finiszu, teraz,
teraz...
- Teraz - powiedziała, żarłocznie ocierając się o niego pulsującym kroczem.
Wyciągnął stopy, uniósł biodra i naparł na nią, panując nad jej reakcją, wydobywając z
niej wysoki, przejmujący okrzyk skierowany do niebios. Chwyciła i ścisnęła mocno jego
ramiona, odrzucając do tyłu głowę. A on tłoczył w nią swe nasienie, przeskakując z
niewysłowionego cierpienia ku najwyższej rozkoszy.
Ciężko dysząc, opadła na jego pierś, a on ją przytulił, obejmując jedną ręką ramiona,
drugą gładkie jak aksamit pośladki. Była jego. Z woli Boga, co mieszkał w niebiosach,
jakikolwiek był. Życie nie mogło być piękniejsze.
Do chwili aż poruszyła się i powiedziała:
- Opowiedz mi o swoim najwcześniejszym wspomnieniu.
Naprawdę nauczyła się już wszelkich kobiecych sztuczek. Zmiękczyć męską bestię
seksem, a potem
243
wyciągnąć informację, gdy był jeszcze nastawiony ugodowo. Chrząknął, po czym
odsunął z twarzy mokre kosmyki jej włosów.
- Dlaczego pytasz?
- Chcę wiedzieć. - Lekko gładziła go po ramieniu.
- Pomyślałem, że może nie będziesz w stanie znów na mnie spojrzeć.
- Nie. - Powiedziała to jednak cicho, pytająco. Mogła dać się ponieść namiętności, lecz
miało to
swoje konsekwencje. Wspomnienie własnej odwagi teraz wywoływało u niej
nieśmiałość, zaś ta nieśmiałość wymuszała na nim takt zamiast niedawnej niecierpliwości.
Mógł jej odpowiedzieć. Minęło już tyle lat i to wspomnienie nie wzbudzało teraz z Ianie
emocji.
- Pływaliśmy w czarnym oceanie.
- Czarnym?
Przez moment ujrzał tę sceną, jak ją niegdyś widział oczami dziecka.
- To musiało być nocą. Byłem mały, miałem trzy, może cztery lata. Nie wiem. Wiem
tyle, że było ciemno. Trzymałem się mocno siedząc mamie na plecach, a ona śmiała się, ja
zresztą też. - Na czole i dłoniach Iana pojawiły się kropelki potu.
Usiadła, Na jej twarzy malowała się troska.
- Wtedy przyszła ta wielka fala i zmyła mnie. - Odwrócił głowę, by przyjrzeć się
obłokowi o wyjątkowo interesującym kształcie. Poza tym w tej pozycji nie mogła widzieć
jego wykrzywionej grymasem twarzy.
Serce biło mu mocno. Zanim się znowu odezwał, musiał nabrać głęboko powietrza,
ciepłego, lekkiego-- Wpadłem w czarną otchłań i nie mogłem oddychać. Byłem do tego
nawykły, bo od zawsze pływałem w morzu i wiedziałem, że woda wyniesie mnie
244
na powierzchnię. - Musiał przerwać. Brakowało mu powietrza, więc zrobił kilka
głębokich wdechów.
Co za głupi pomysł, wspominać coś, co miało miejsce tak dawno. Przecież to nie ma już
znaczenia. Nie zamierzał więcej o tym ględzić i chciał jej o tym powiedzieć, ałe... umiał się
skoncentrować jedynie na oddychaniu.
Zeszła z niego, lecz nie poruszył się. Po prostu nie mógł.
Gładziła go lekko opuszkami palców.
- Ale wtedy nie wypłynąłeś na powierzchnię?
- Nie. - Pod jej dotykiem duszenie w klatce piersiowej częściowo ustąpiło. - Morze było
zbyt wzburzone. Chyba kilka razy wypłynąłem, lecz nie mogłem złapać dość powietrza.
- Matka cię odnalazła. I ocaliła. -Nie.
Twarz Alanny była ledwie kilka centymetrów od jego twarzy.
- Jak to "nie"?
- Sztorm był silniejszy, niż jej się wydawało, poza tym ona sama była chyba słabsza. -
Uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby, jakby chciał czegoś dowieść. - Później mówiła mi, że
kończyny ludzi nie są tak sprawne w czasie pływania.
- Zapewne są lepsze sposoby.
- Dla niej morze także było wtedy zbyt wzburzone. Ktoś inny mnie pochwycił. -
Dlaczego zdecydował się jej o tym powiedzieć? Przedtem nie w pełni rozumiała, że on jest
bestią. Teraz nie zechce go poślubić. - Nie wiedziałem, kto to taki. Byłem prawie nieżywy. To
wypchnęło mnie na brzeg...
-To?
Nie lubił okazywać swojej słabości, a teraz kulił się na samo wspomnienie o tamtym
zdarzeniu.
245
- To chyba nie był człowiek - uciął ostro. - A ty co myślisz?
Pokręciła głową.
- Nic nie widziałem. Plułem wodą. Po chwili zjawiła się matka i trzymała mnie, jakby w
ogóle nigdy nie wypuściła mnie z rąk. Mój wybawca beształ ją, charczał, szczekał. A ona
zrozumiała. - Zatrząsł się.
Z rozmysłem objęła go za szyję. Na niebie wciąż tworzyły się nowe smoki i koty, by po
chwili rozpłynąć się na wszystkie strony.
- Po tym zdarzeniu już nigdy nie pływaliśmy w oceanie.
Potarła policzkiem pierś Iana.
- Biedny mały chłopiec. - Zaczęła całować jego szczękę. - Ale były też dobre chwile,
prawda?
- Kiedy byłem mały, często śpiewała. - Obłoki ułożyły się w obraz twarzy matki.
Uśmiechnął się na ten widok. - Ale później... to było tak, jakby się zbyt wcześnie zestarzała,
usychała. Spoglądała tęsknie na ocean. Potem patrzyła na mnie z takim samym wyrazem
twarzy. Dlatego nie przypuszczałem, że mnie opuści. - Pogładził Aiannę po włosach.
- Matka pozostała przy tobie tak długo, jak mogła.
Nie wiedział, co Alanna ma na myśli, nie rozumiał, dlaczego w jej głosie słyszy jakby
aprobatę dla matki, która go opuściła. Chwycił ją mocniej.
- Wyjaśnij, co to znaczy.
- Nie wiedziałeś? - Znowu pochyliła się, aby spojrzeć mu prosto w oczy. - Prawa, które
rządzą nami w Fionnaway, nie pozwalają, aby dłużej przebywała na lądzie. Powinna była ci o
tym powiedzieć.
- Może i powiedziała. - Nie słuchał jej. Była jego matką, sądził, że jest wszechmocna. Że
go nie zostawi bez względu na to, jaką musiałaby zapłacić cenę.
246
- Ona wróciła do morza - powiedziała łagodnie. -Może wciąż tam jest. Któregoś dnia
zejdziemy tam i popłyniemy, a może ona...
- Nie! - Ta czarna wielka fala znowu urosła w jego myślach, przypomniał sobie własny
charkot, gdy dławił się morską wodą. Pamiętał jej smak, gorzki, palący, pamiętał słony osad
na skórze. Mimo wyjaśnienia Alanny nadal miał żal do kobiety, która była na tyle głupia, by
legnąć z Lesliem i urodzić mu syna, którego potem zostawiła, nawet się za siebie nie
obejrzawszy.
Alanna milczała. Rozumiała, że wstrząsają nim bolesne wspomnienia. W końcu,
wiedziony przemożnym poczuciem samodyscypliny, stopniowo się opanował.
- Twój ojciec jest głupim człowiekiem. - Jak zwykle prostolinijna, Alanna i tym razem
przemówiła bez ogródek, niecierpliwie. - Odrzucił wszystko, co miał najlepszego.
Wykształcenie, osobisty czar, urodę. Porzucił swoją selkę ze strachu, a potem odizolował się
od wspaniałego syna z powodu zazdrości.
- Nie rozumiem.
- Jesteś wyjątkowy. A on nie. Całe życie wmawiał sobie, że jego nieudolność to nie jego
wina. A potem zjawiłeś się ty i spełnił się najgorszy scenariusz, jakiego się obawiał: stałeś się
człowiekiem, którego inni ludzie podziwiają i szanują.
Nigdy nie myślał o ojcu i ich pokrewieństwie w taki sposób. W głębi duszy zawsze był
chłopcem, którego matka zostawiła, a ojciec odrzucił. Jednak Alannie udało się zakręcić
całym światem, radośnie przeinaczyć rzeczywistość, zupełnie jakby była czarodziejką... albo
wiedźmą.
- Są ludzie, na których nie robi wrażenia umiejętność wpływu na pogodę.
247
- Nie o to chodzi. Pan Fairchild nigdy nie potrafił być silny. - Miała smutną twarz. - Ale
ty, Ianie, jesteś silnym człowiekiem.
Przypatrywał się kobiecie, której głowa znajdowała się tuż koło jego podbródka. Nad jej
czołem fruwał niesforny kosmyk włosów, miotając się w powiewach bryzy. Odważnie
patrzyła mu w oczy.
Inni, widząc jego ciemny wzrok, strwożeni, szybko odwracali spojrzenie, ona zaś
chłonęła je, stapiała się z nim. Mimowolnie zbliżył do niej twarz i pocałował w usta.
Zawahała się, lecz nie próbowała odsunąć, wtedy przywarł do niej jeszcze mocniej. Zderzyli
się nosami, bo ich usta spotkały się pod niewygodnym kątem, po czym Ian przesunął głowę
Alanny na swoje przedramię i sam się nachylił. Miała miękkie wargi, smakowite jak letnie
masło, topiące się, delikatne. Wiedział, że powinien pogłębić ich zbliżenie, jednak się cofnął.
Przymknęła powieki.
- Dlaczego tu za mną przyszedłeś? Wstał i podał jej rękę, stawiając ją na nogi.
- Dziś są twe urodziny, pamiętny dzień. Nadszedł czas, abyś mnie poślubiła.
Patrzyła na niego tak, jakby dojrzała nagle całe, zgromadzone przez lata cierpienie.
Obawiał się, że to mogłoby ją wystraszyć bardziej niż cokolwiek innego, bo jeśli mężczyzna
nie potrafi zwalczyć swego bólu, to znaczy, że nie jest wystarczająco silny, aby zasługiwać na
szacunek.
Jednak Alanna wygięła usta w cudownym, pełnym radości uśmiechu.
- Tak - powiedziała. - Poślubię cię.
Nie mógł w to uwierzyć. W końcu obudziła się w nim nadzieja, która z każdą sekundą
przybierała coraz większe rozmiary. W końcu doznał uczucia
248
triumfu o barwach fioletu, purpury i złota. Niesamowitego, oślepiającego triumfu.
Powinien coś powiedzieć, wyrazić swoje zadowolenie, zapewnić ją o swych dobrych
intencjach. Zdołał jednak wydusić z siebie tylko jedno słowo.
- Dzisiaj.
ROZDZIAŁ
22
- No nareszcie. Najwyższy czas. Gdybyście jeszcze zwlekali, przyszedłbym po was z
karabinem.
Alanna wcale nie była zaskoczona, że pan Lewis czekał na nich przed kościołem.
Ale Ian bardzo się zdumiał. Niesamowity dar przewidywania przyszłości i cała postać
pastora podziałały na niego jak spotkanie z duchem.
Popołudniowy wiatr popychał pastora Lewisa tak mocno, że wydawało się, iż łada chwila
go ze sobą uniesie. Lecz w spojrzeniu, którym pastor obrzucił Iana, nie było śladu słabości.
Była w nim przygana, pretensja, lecz Ian wytrzymał wzrok pastora. Alanna należy do niego,
zdobył ją, i tylko to się liczy.
Nieświadoma tego wszystkiego, Alanna spytała: -Jak się czuje mój kot?
Pastor odwrócił się do niej, po czym zwinął plamistą dłoń w trąbkę i zawołał,
- Whisky! Ktoś przyszedł do ciebie.
249
Usłyszeli żałosny skowyt, a po chwili Whisky wybiegł spomiędzy drzew i skierował się
prosto ku Alannie. Wciąż pomiaukiwał
- Ma do ciebie żal - powiedział Lewis. - Pyta, gdzie byłaś.
Wzięła kota na ręce.
- Nie chciałam go zostawiać, ale musiałam, skoro w Fionnaway buszuje Demon,
- Ja kibicowałbym Whisky w każdej walce - rzekł pastor.
- A z Demonem nie będzie już problemu. - Ian patrzył zaborczo na dobrą kobietę,
trzymającą w ramionach wielkie kocisko. - Zabierz go do domu.
Odpowiedziała mu uśmiechem, jakby pomyślała sobie, że on potrafi wedle uznania
zmieniać fazy księżyca. Lubił, gdy się tak uśmiechała, nawet jeśli towarzyszyły temu słowa: -
Sam przyjdzie, jeśli zechce.
- Więc chce pan poślubić łady Alannę? - spytał pastor Iana.
- Tak. - Byłoby lepiej, gdyby pastor umożliwił mu powtórzenie tych słów w kościele, bo
jeśli nie... cóż, Alannie pękłoby serce, gdyby musiała zawrzeć małżeństwo w innym miejscu.
Pan Lewis usiadł na środku ławki, a po chwili dołączył doń Whisky, który wyrwał się z
objęć Alanny Obaj spoglądali na młodą parę nawet nie mrugnąwszy okiem, a gdy pastor
przywołał ich ręką, Ian spodziewał się, że kot wykona podobny gest swoją łapką. Tymczasem
Whisky wtulił się w kilt pastora i zwinął w kłębek, by mrugnąwszy dwa razy zamknąć po-
wieki.
Ian popchnął lekko Alannę i uśmiechnął się do pastora wyzywająco.
- Niech pastor udzieli nam ślubu.
250
Ten nie zwrócił na niego uwagi.
- Czy lady Alanna powiedziała panu o wszystkich poświęceniach, na jakie będzie musiał
pan się zdobyć, by zostać mężem członkini rodu MacLe-odów?
- Tak, tak, wiem o obowiązkach związanych z posiadaniem dużego majątku i rozumiem,
że trzeba będzie zainwestować pieniądze..,
- Pomyślałam - przerwała mu Alanna, jakby bełkotał bez sensu - że najlepiej będzie, jeśli
oboje mu o tym powiemy, pastorze.
Ian spojrzał na nią zdziwiony.
- Powiedziałaś mi już wszystko.
- Ależ skąd. - Popatrzyła nań bez wcześniejszej pogardy, bez późniejszego współczucia.
Mówiła z całkowicie pozbawioną emocji twarzą. - Byłoby głupotą opowiadanie o przymierzu
komuś, komu nie ufam.
Nie mógł uwierzyć, że miała przed nim tajemnice. Przed mężczyzną, z którym się
kochała. Lecz zarazem oznaczało to, iż teraz mu ufa. Najwyższy czas.
- Więc jesteś mnie pewna.
- Jestem.
I faktycznie była. Widział to w jej spokojnych oczach.
Była go pewna. Nie bała się, nie podejrzewała, ufała mu. W tym momencie zwycięstwo
było tak blisko, że niemal czuł jego smak.
Zwycięstwo. Co za wspaniałe słowo.
Pogładził ją po policzku i zajrzał w oczy.
- Inne małżeńskie śluby nie są mi potrzebne.
- Mimo to złożysz je - odezwał się wojowniczym tonem pastor.
Ujęła dłoń Iana i pocałowała jego palce. Po chwili odwróciła się do duchownego.
251
- On nie będzie związany ślubami, dopóki wszystkiego się nie dowie. Ma prawo wycofać
się nawet w ostatniej chwili.
- Nie jestem taki, jak mój ojciec - rzucił cierpko. - Nie lamię danego słowa.
Pastor skrzywił dziwnie usta.
- Więc lepiej powiemy ci, abyśmy mogli dokończyć dzieła przed zachodem słońca.
*
Alanna pomyślała, że Ian przyjął to nadspodziewanie dobrze. Przysiągł, że wszystko, co
usłyszał, zachowa w tajemnicy i nie wyjawi nikomu bez względu na okoliczności. Wziął na
ręce kota, usiadł na ławce i głaskał go łagodnie, gdy pastor cichym głosem opowiadał mu
historię przymierza.
Oczywiście łanowi pomógł fakt, że sam był pół--selkiem, pomogły mu wspomnienia o
dzieciństwie z matką, pomogły magiczne zdolności. Jak na przykład umiejętność
wywoływania burzy. I ujarzmiania dzikich zwierząt. Spojrzała na jego pierścień, potem na
swoją dłoń. Pomógł mu także ten kamień, na który można było składać przysięgę wierności i
który pozostawiał ślad.
Lekko dotknęła owalnego odcisku. Wyglądał jak oparzenie, lecz nie bolał.
I nie tylko ów kamień się na niej odcisnął. Odcisnęła się na niej nieustępliwość Iana, jego
pożądanie, a przede wszystkim determinacja. Pragnął Fionnaway tak bardzo, że czuł palący
go od wnętrza ogień, uczyniłby wszystko, aby zdobyć jej ziemię. Potrzebował miejsca, które
mógłby nazwać swoim własnym domem, a takim miejscem było właśnie Fionnaway.
252
Jednak jako mężczyzna nie pojmował jeszcze, jak bardzo potrzebuje Alanny.
Pan Lewis z roztargnieniem głaskał kota, leżącego na kolanach Iana.
- Ludzie zapewniają selkom bezpieczne miejsce na lądzie i w wodzie, zaś selki
gwarantują kontynuację rodu MacLeodów i przekazują jako daninę specjalny kamień. -
Wskazał pierścień Iana. - Tego rodzaju klejnoty.
Ian z niedowierzaniem popatrzył na osadzony w srebrze kamień.
- Nigdy nie widziałem podobnego.
- Są rzadkością - odparł pastor. - Można je znaleźć jedynie w głębokiej wodzie. Selki
wyławiają po kilka naraz, a MacLeodowie skrycie je sprzedają. Nie możemy dopuścić, aby
ktokolwiek poznał ich źródło. Gdyby dowiedział się o nim jakiś chciwiec, ściągnęliby tu
łowcy skarbów i zniszczyli mój brzeg.
Ian spojrzał na Alannę, jakby szukał u niej potwierdzenia tej szalonej teorii. Skinęła
głową. Chciała, aby słuchał, przyjął do wiadomości, zaakceptował i zrozumiał, na co się
decyduje i jaką przyjmuje na siebie odpowiedzialność.
Chociaż sądził, że ją uwiódł, uczynił swoją, przygniótł siłą namiętności, której nie mogła
się przeciwstawić, to było za mało, by Alanna zdecydowała się na małżeństwo. Tego mogła
dokonać tylko miłość.
Miłość. A cóż Ian wiedział o miłości? Nie zaznał jej przez lata i sądził, że właśnie takie
jest życie. Nie rozumiał tego; nie pragnął ziemi, lecz sympatii, jaką obdarzyli ją tutejsi ludzie.
Gdy Alanna go poślubi, zaakceptują go w pełni, a wtedy będzie naprawdę szczęśliwy.
Ona mogła mu dać to szczęście i da mu je, sama sycąc się cichą miłością. Ten
mężczyzna, który tak
253
długo był sam, będzie musiał zmięknąć, odnaleźć bezpieczeństwo w swoim życiu, zanim
się przekona, że ona go kocha, całego, jego ludzką połowę i tę pochodzącą od selków, że
kocha w nim i żywiołowość i spokój, miłe i szorstkie zachowanie, a to ostatnie przeważało w
jego naturze.
Kochała w nim wszystko, również mroczny aspekt jego życia, który w Fionnaway
przestanie być mroczny.
Podniosła wzrok i stwierdziła, że pastor patrzy na nią z uśmiechem. Odpowiedziała mu
tym samym. Jak zwykle czytał w jej myślach.
Teraz przeniósł spojrzenie na lana.
- Czy masz pytania?
- Pastorze Lewis - odezwał się, dziwnie krzywiąc usta - mieszka pan tu od lat, prawda?
- Zgadza się - odparł po krótkim wahaniu.
- Czy zna pastor jakieś selki?
- Widziałem je.
Alanna wpatrywała się w duchownego. Nigdy jej o tym nie mówił. Gdy była dzieckiem,
bardzo chciała schwytać selka, a on słuchał jej z rozbawieniem i pobłażliwie zachęcał.
Zawsze jednak jej wmawiał, iż stworzenia, które widziała pośród fal, to foki.
- Mówił mi pastor, że selki nie są dla oczu śmiertelników.
- Naprawdę? - powiedział bezwiednie.
- A czy pastor wiedział... o mnie? - spytał Ian. W jego głosie brzmiała zarazem niechęć i
natarczywość.
- Ach, rozumiem. - Lewis podrapał się po szczęce. - Ojciec ci więc to już wyjawił, tak?
- Ale to nie od niego pastor o tym wie. Pastor zna ten fakt jeszcze z przeszłości.
Niechętnie pokiwał głową,
- Czy znał pastor moją matkę? - pytał dalej Ian. -Gdy jeszcze mieszkała na lądzie?
254
-Tak.
Ian wstał, jakby już diużej nie mógł wysiedzieć. Pozbawiony oparcia kot zeskoczył na
ziemię.
- A mnie pastor znał?
- Widziałem cie w kołysce... i później - wyznał duchowny.
- Dlaczego pastor mi nic nie powiedział? - szeptem spytała zaskoczona Alanna.
Duchowny usłyszał ją mimo wiatru, szumu fal, mimo jej szeptu. Podniósł kota i posadził
go na ławce.
- Dziewczyno, czy ty myślisz, że mówię o wszystkim, co wiem? Cóż ze mnie byłby za
ksiądz, gdybym rozpowiadał o ludzkich tajemnicach.
- Czy ona żyje? - Pierścień na palcu Iana zmienił barwę z oliwkowej na błękitną. - Czy
moja matka ż y -je.
- To byłoby wyjawieniem jej tajemnicy - odparł pan Lewis. - Myślę jednak, że sam znasz
odpowiedź.
Ian podszedł nad krawędź klifu i popatrzył na morze. Zachodzące słońce wydobyło
niebieskie światła z jego czarnych włosów, targanych podmuchami wiatru. Alanna też
pragnęła zanurzyć dłonie w jego włosach. Nigdy jeszcze nie wydawał się jej silniejszy ani
bardziej osamotniony.
Ruszyła w jego stronę.
- Nie. - W głosie pastora zabrzmiał rozkaz, którego nie śmiała zignorować. - Uleczysz go
zapewne, ale mimo wszystko nie możesz się z tym spieszyć.
Ian odwrócił się, jakby go usłyszał, po czym raźnym krokiem wrócił. Wziął Alannę za
rękę.
- Nic z tych warunków, jakie usłyszałem, nie zmieniło mojej decyzji. I wątpię, aby
cokolwiek mogło ją zmienić.
Uwierzyła mu i uśmiechnęła się niczym dawno zaślubiona mu żona.
255
Lewis splótł dłonie i zaczął się lekko kołysać w przód i w tył, zgodnie z rytmem fal.
Teraz przemówił z jeszcze silniejszym szkockim akcentem.
- Na długo przed tobą w Fionnaway mieszkali MacLeodowie, wiec jeśli masz takowe
życzenie, młody Ianie, po tobie także nastąpi MacLeod.
- Nie MacLeod - odparł. - Jeśli Alanna mnie poślubi, nasze dzieci będą Fairchiidami.
Przeszyło ją lekkie drżenie.
- No... niezupełnie.
W oczach Iana pojawiły się srebrne iskry, które zawsze były przejawem targających nim
emocji.
- Albo jest zupełnie, albo wcale.
- Począwszy od pierwszego MacLeoda - wyjaśniła
- istnieje tradycja, że męski członek rodziny przyjmuje nazwisko MacLeod.
- Więc pierwszy MacLeod był...
- Kobietą. - Skinęła głową. - Tak jak dziedzic ze strony selków.
- Więc dziedziczka. - Wydawał się tylko lekko zaskoczony. Może wszystko, co usłyszał,
przytępiło trochę jego zdolność odczuwania zdziwienia.
- Selki wiedzą, że kobiety zajmują się domem, dlatego są ważniejsze. W końcu
Fionnaway jest właśnie domem zarówno dla ludzi, jak i dla selków, naszym domem.
Na ustach Iana pojawił się uśmiech.
- Więc, by cię poślubić, muszę zrezygnować z nazwiska Fairchild? Z nazwiska okrytego
hańbą, która pęta moją duszę? - Wyrzucił w górę ramiona i roześmiał się. - Z radością
przyjmę nazwisko MacLeod.
- Objął mocno Alannę i uniósł w powietrze. - Naprawdę myślałaś, że to będzie jakaś
trudność?
Ona też się roześmiała, gdy kręcił nią wokoło. W końcu postawił ją na ziemi.
256
- Dla mężów MacLeodów zwykle była to największa przeszkoda. Miało to niby
świadczyć o tym, że przestaną być panami domu. Ale ja zapewniam cię, że wszystkie
małżeństwa MacLeodów są tradycyjne, podległe prawom Szkocji. W domu rządzi mąż, zaś
żona to jego największy skarb. On może robić, co uzna za właściwe, ona nie może go
powstrzymać.
Nasze małżeństwo będzie takie samo, jak małżeństwo moich rodziców.
Ta myśl pozostała w jej głowie, lecz Ian musiał ją odczytać, gdyż powiedział łagodnie:
- Muszę więc dopilnować, abym okazał się człowiekiem honoru we wszystkich
sprawach.
Cieszyła się, że wyraziła zgodę na ten ślub. Przez wzgląd na bezpieczeństwo jej ludzi. Na
kontynuację rodu. I nie mogła się oszukiwać - także przez wzgląd na samą siebie.
- Dobrze mówisz - odezwał się pastor. - Lecz jeśli człowiek nie ma świętości, na którą
mógłby przysiąc, uznaję jego śluby za niewiele warte. - Spojrzał na lana z wyzwaniem. - Co
jest dla ciebie święte, chłopcze?
- Ja - odparł gorzko Ian. - Moje cele.
Alanna aż podskoczyła, zaszokowana. Czy naprawdę tak myślał? Spojrzała na kościół,
który był tu od zawsze, na pastora, który również od zawsze w y -konywał bożą posługę na
ziemi.
- Jest nad nami większa moc. Czy nigdy się nie modlisz? - spytała.
- Nigdy. - Powiedział prawdę.
- Nie wierzysz w Pana? Powoli puścił jej rękę.
- Wierzę, że Pan istnieje dla was. Jesteście ludźmi. Bóg nie jest dla takich stworzeń jak
ja.
- Bóg jest jeden i panuje nad nami wszystkimi. -Pan Lewis uśmiechnął się, błyskając
białymi zębami.
257
- Nie dla bestii - rzeki Ian.
- Zwłaszcza dla bestii - odparł pastor.
Jak Ian śmie mówić o sobie w taki sposób? I jak pastor śmie zachowywać się tak, jakby
Ian do końca znał samego siebie? Ogarnięta falą gniewu, Alan-na pociągnęła Iana za ubranie,
aż na nią spojrzał.
- Nie jesteś bestią!
Uniósł rękę, zawahał się, a w końcu delikatnie pogładził Alannę po policzku.
- Tylko ty w to wierzysz i za to ci dziękuję. Wstrzymała oddech, widząc jego twarz.
Patrzył
na nią niemal z uwielbieniem. Letnia bryza owiewała ich twarze. Świeciło na nich słońce,
lecz to nie dlatego czuła ogromne ciepło. Poczuła narastającą nadzieję, nadzieję, która nie
miała nic wspólnego z Fionnaway.
- No cóż - pastor odchrząknął i wstał - mimo twoich cynicznych stwierdzeń, Ianie, sądzę,
że w coś wierzysz.
Alanna, która nie spuszczała wzroku z Iana, wreszcie zwróciła spojrzenie ku pastorowi.
Wyjął z kieszeni książeczkę do nabożeństwa.
- W takim razie dokonamy aktu zaślubin. Tu i teraz.
Kot także wstał i stanął obok duchownego, jakby i jego błogosławieństwo było ważne.
Ceremonia przeprowadzona na schodach kościoła, w padających z ukosa promieniach
słońca, była zarazem święta i prosta, a także - o czym Alan-na wiedziała - absolutnie wiążąca.
Właśnie podejmowała największe ryzyko swojego życia, lecz gdy popatrzyła na łana, gdy
pomyślała, jak otwarcie, całym sercem przyjął wszystkie warunki małżeństwa, opuściły ją
wątpliwości. Słowa małżeńskiej przysięgi wypowiedziała jednym tchem, a gdy pastor ogłosił
258
ich mężem i żoną, nazwał "panem i panią MacLe-od", a Ian skinął głową, jakby z
lubością wsłuchiwał się w brzmienie swojego nowego nazwiska - wtedy poczuła ukłucie w
sercu. I słodycz. Początek zmian, które nigdy się nie skończą.
Gdy pastor zamknął swoją książkę, Ian pocałował Alannę skromnie, jedynie muskając jej
usta, lecz ona radowała się tą obietnicą wielkiej namiętności. I wzniosła ku niebu modlitwę,
by Pan pobłogosławił ich oboje.
Pastor Lewis przyniósł z kościoła cienką księgę parafialną, którą miał dopiero od tego
roku, i poprosił, by złożyli w niej podpisy. Dla dopełnienia formalności, łan wpisał swoje
nazwisko.
- Małżeństwo w dniu twoich urodzin, młoda damo, stanowi dobrą wróżbę dla tego
związku. Czy w y -bierzemy runiczny kamień na przyszły rok? - W y j ą ł skórzany woreczek,
wytarty i popękany od starości, ciężki od znajdujących się we wnętrzu kamieni.
Alanna zamknęła oczy i wsunęła do środka swoją dłoń, a po chwili wyjęła płowej barwy
kamień, który podała panu Lewisowi.
- Popełniłaś omyłkę, milady. Ten kamień należy do mnie.
Otworzyła oczy i patrzyła zdumiona, jak duchowny chowa kamień do kieszeni.
- Ależ pastorze!
- To przywilej starczego wieku. - Zasznurował woreczek. - Fakt zawarcia małżeństwa i
twoje urodziny muszą być odnotowane w przymierzu.
Dotknęła swojego naszyjnika. Pastor nie chciał rozmawiać o kamieniach runicznych, ani
o swoim dziwnym zachowaniu, a ona nie wiedziała dlaczego. Nie chciała jednak robić sceny.
Nie dzisiaj. Nie w dniu swojego ślubu.
259
Ian myślał chyba podobnie, bo wziął ją za rękę i spytał obojętnie:
- Gdzie znajduje się tekst tego przymierza?
- W jaskini na wybrzeżu. Uniósł brwi, cofnął się o pół kroku.
- Widziałaś go?
- Jestem panią Fionnaway. - Pomyślała, że to zrozumie, ale najwyraźniej nie wszystko
mu jeszcze dokładnie wyjaśnili. - Jestem jednym z dwóch strażników paktu. Oczywiście, że
go widziałam.
- Kto jest drugim strażnikiem? - Nie pytał jej. On ją przesłuchiwał.
- Dziedziczka selków.
- Jak ona wchodzi do tej jaskini? Przyjmuje ludzką postać?
- Nigdy jej nie widziałam, ale raczej nie. Może tam wpłynąć...
- Wpłynąć?
Alanna nie przywykła, by jej przerywano, zwłaszcza takim tonem.
- Jeśli zamilkniesz, to ci wyjaśnię - powiedziała sucho.
- Wyjaśnij. - Ledwie poruszył ustami.
- Jaskinia znajduje się tuż pod powierzchnią morza,
- Pod powierzchnią.
- Została wybrana ze względu na wygodę dostępu i bezpieczeństwo, zarówno dla ludzi,
jak i selków. W środku teren podnosi się i jest suchym lądem. Piaszczystym, więc selkom
trudno się tam poruszać. Lecz nawet w czasie odpływu wejście do jaskini znajduje się pod
wodą. Ja właśnie wtedy tam wpływam, i jeśli dopisze mi szczęście, wypływam w czasie tego
samego odpływu.
- A gdy szczęście nie dopisze? Skrzywiła się.
260
- To miało miejsce tylko raz. Zagapiłam się i musiałam tam zostać. W środku jest
ciemno. - Aż zadrżała na to wspomnienie. - I zimno.
- A ty zostałaś w podwodnej jaskini w przemoczonym ubraniu. Popłynęłaś tam sama... -
Chwycił ją za ramiona, jakby chciał nią potrząsnąć.
- Zrobiłam to tylko raz. - Głaskała go przepraszająco. Przypomniała sobie jego
koszmarne wspomnienia o ciemnym morzu. - Byłam młoda i głupia. Od tamtej pory to się nie
zdarzyło.
- Ty nadal pływasz w tym... - spojrzał na morze, rumieniące się w promieniach
zachodzącego słońca -w tym oceanie. - Powiedział "ocean", jakby to było jakieś
przekleństwo. - Robisz to, aby popatrzyć na stary pergamin?
- Nie. - Wciąż próbowała go pocieszyć. - Spisane przymierze jest tam od zawsze. O to się
nie martwię. Lecz raz w roku zawijam w ceratę ważne dokumenty z Fionnaway i tam je
zanoszę. Niedługo, zanim nadejdą zimowe sztormy, popłynę tam z dokumentami, jakie
zebrały się przez ostatni rok.
- Dlaczego?
Wciąż naciskał, aż w końcu jej cierpliwość zaczęła się wyczerpywać, jednak z wysiłkiem
stłumiła złość. W końcu był taki dobry, akceptując wszystkie warunki małżeństwa.
- Ponieważ zawsze je tam przechowujemy. I pewnie dlatego, że na początku były tam
zabezpieczone przed rabusiami.
- A jacy rabusie tu przybywali?
- Wikingowie - odparła wprost.
Lewis spoglądał na nich jasnym wzrokiem
- Wikingowie nieraz spalili tutejszy kościół.
- Dawno temu - rzekł Ian. - Już tam nie popłyniesz. - Alanna próbowała coś powiedzieć,
lecz za-
261
kryl jej usta dłonią i spojrzał surowo. - Złapie cię skurcz. Albo utopi cię wysoka fala.
Odsunęła jego rękę.
- Nigdy jeszcze...
- Bez dyskusji. Gdy pomyślę o tobie... - Znowu zaczerpnął głęboko powietrza, tak jak
wtedy, gdy opowiadał jej, jak o mało sam się nie utopił. - Ja już nie mogę pływać - wyjaśnił. -
Nie będzie nikogo, żeby cię uratować.
- Nikt nie musi mnie ratować. - Położyła dłoń na jego .sercu i poczuła szybkie bicie.
Naprawdę był zdenerwowany, lecz musiał zrozumieć. - Ian, ja naprawdę świetnie pływam.
Chodzę tam, gdy woda osiąga najniższy poziom i jak najszybciej wracam. Nie musisz się
martwić.
Nie słuchał jej, widziała to po tych zaciśniętych ustach i wysuniętej ze złości szczęce.
- Mówisz, że nasze małżeństwo jest tradycyjne -odezwał się. - Więc to ja tu rządzę.
Świetnie. Więc mój pierwszy rozkaz jest taki, że masz zostać na suchym lądzie.
Stare i nowe śluby starły się ze sobą. Wiedziała, że Ian jej pragnie, potrzebuje. Przez
wzgląd na siebie, a także na nią samą.
Co gorsza, ona pragnęła go w podobny sposób. B y ł jak narkotyk. Może nie taki, jak ten,
który wypiła owej feralnej nocy, gdy uciekała przez las. Tamte zioła utraciły swoją moc z
nastaniem ranka. Zaś Ian nieustannie zmieniał jej nastroje, pragnienia, cele, zmieniał ją z
Alanny MacLeod, która gotowa była oddać wszystko, aby chronić Fionnaway, w kobietę
pragnącą od życia czegoś więcej niż tylko obowiązek i prawo własności.
Odwróciła się gwałtownie, by na niego nie patrzeć. Czyżby rzucił na nią urok? Mógł to
zrobić, w końcu potrafił wywoływać zmiany pogody.
262
Lecz jeśli to było zaklęcie, dlaczego zachowała jasność myślenia? Dlaczego dostrzegała
wątpliwości, rozpoznawała obawy? Nie, Ian nie mógł jej zmienić. Mogła go kochać, kochać
głęboką miłością, lecz zawsze na pierwszym miejscu pozostanie Fionnaway. Tak musiało
być. Tak przysięgała.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Ian, chodzi jeszcze o kamienie. Selki chowają kamienie w tej jaskini.
- Mam dość pieniędzy, zarabiam dość pieniędzy, aby podźwignąć Fionnaway. Być może
zarabianie ich obraża twoją arystokratyczną krew, milady...
Przerwała mu gwałtownie.
- Dobrzy Szkoci nie gardzą uczciwie zarobionymi pieniędzmi, tak jak angielska szlachta.
- ...lecz stać mnie na to, by zrobić wszystko, co zrobić należy. Nie potrzebujemy tych
przeklętych kamieni.
Pomyślała o Armstrongu, który wyruszył do Edynburga, by sprzedać kamienie. A może
już wracał, ciągnąc za sobą Ellie.
- Ale to jest część przymierza i wielkiej wagi tajemnica, której nie można nigdy ujawnić.
To selki dają swój wkład w postaci kamieni.
Ian nie okazał żadnej reakcji.
- Kto cię nauczył pływać? Kto nauczył, jak masz odszukać jaskinię?
- Moja matka, bardzo dawno temu.
- Czy to takie tradycja MacLeodów? Bo pewnego dnia i my będziemy mieli córkę, a ona
nie będzie ryzykować życiem dla jakichś parszywych dokumentów. - Podsunął swój pierścień
pod sam nos Alanny. - I dla kamienia. - Gwałtownie ściągnął go z palca.
Wydała cichy okrzyk. Odniosła wrażenie, że zawtórował jej pastor, a nawet Whisky.
263
- To tylko kamień. Ładny kamień. - W oczach lana płonęła furia i inne emocje, gdy
podrzucał pierścień w dłoni. - Nie jest wart twojego życia.
Podszedł na skraj urwiska i rzucił pierścień jak najdalej w znienawidzony ocean.
*
Dzieci ze związku selka z człowiekiem posiadają nieziemskie przymioty. Są śliczne, silne i
muskularne, obdarzone przez Boga magiczną mocą oraz oprawionym w srebro kamieniem.
Czasami jednak ogarnia je smutek. Są stworzeniami półkrwi, rozdartymi między lądem i
morzem, między zwierzęciem a człowiekiem. Nigdzie nie pasują. Ciągnie się za nimi obawa,
że będą wyśmiane lub z obrzydzeniem odrzucone. Czasami wydaje się, że zauroczenie, a nie
miłość, trzyma przy nich partnerów, a nierzadko i zauroczenie nie wystarcza.
Stworzenia półkrwi, które stąpają po ziemi, czasem próbują zrzucić z siebie tę część
pochodzącą od selków, Lecz to jest niemożliwe. To dziedzictwo przyschło na stałe do ich
kości.
Pośród ludzi i selków mawia się, że stworzenie półkrwi, które nie może odnaleźć spokoju
ducha, jest skazane na katastrofę na mieliźnie nieszczęścia, a ci, którzy je kochają, mogą
jedynie biernie patrzeć.
264
ROZDZIAŁ
Gdy razem z Alanną przekroczyli próg Fionnaway Manor, Ian powinien był poczuć
satysfakcję. Stał się właścicielem majątku. Miał piękną żonę ze szlacheckiego rodu. Patrzyła
na niego bez obrzydzenia i ufała mu. Osiągnął wszystkie swoje życiowe cele, a jednak...
Alanna nie była szczęśliwa. Nie rozumiała, dlaczego pastor nie pozwolił jej zatrzymać
runicznego kamienia. Chciała pływać w tym diabelskim oceanie, a on wściekał się na samą
myśl, że miałaby być zdana na łaskę kapryśnych prądów i wirów. Wściekał się na jej matkę,
która nauczyła ją pływać, na tradycję, która wymagała, by ryzykowała życie w tak błahym
celu. No i wściekły na Alannę, bo niezmiennie twierdziła, że właśnie ona musi to robić.
Rozumiał jej żal, lecz złożyła śluby posłuszeństwa, a należała do tych kobiet, które
zawsze dotrzymują słowa.
- Czy rodzina spożywa kolację? - spytała panią Armstrong, podając jej swoje nakrycie
głowy.
- Właśnie skończyli.
Ian nie widział aury nad żadną z nich, jednak wiedział, że tam są. Po prostu utracił
zdolność widzenia. Gdy wyrzucił do morza pierścień, zrzekł się dziedzictwa pochodzącego od
selków.
Pani Armstrong zabrała mu koszyk.
- Czy posiłek był dobry, sir?
- Bardzo dobry. - Cały świat wydawał się jakiś dziwny, ograniczony jedynie do
fizycznych kształtów i form.
Pani Armstrong zdawała się jednak tego nie zauważać.
265
- Pan Fairchild i reszta towarzystwa przeszli do wielkiej sali.
- Wszyscy tam są - rzekła Alanna. - Ciężko byłoby mieć nadzieję, że przynajmniej moi
kuzyni sobie poszli.
Czyżby była zdenerwowana? Tak. Widział to po jej drżących dłoniach. Próbował się
skoncentrować, by odzyskać zdolność widzenia, lecz wyczuwał jedynie siłę przypływu i
ruchy powietrza. Wiedział, że tej części pierworództwa nigdy nie utraci, gdyż te zdolności nie
zależały od pomocy z zewnątrz. Były w niego wrośnięte.
Ujął jej dłoń i ścisnął znacząco.
- Jesteś tu panią, a ja twoim mężem i nikt tego nie zmieni.
Uśmiechnęła się zakłopotana.
- Wiem. Klamka zapadła, jesteśmy związani węzłem małżeńskim, lecz nie takiego ślubu
oczekiwałam. Myślałam, że będą przy nim obecni moi przyjaciele, mieszkańcy Fionnaway, że
będzie wielkie święto, a tak czuję się trochę... dziwnie.
A on chciwie myślał tylko o tym, by ją jak najszybciej poślubić, zanim ktoś mu ją
zabierze sprzed nosa. W ogóle się nie zastanawiał, czego ona może chcieć.
- Kiedy sprzątniemy plony z pól, zaprosimy wszystkich, których znamy. Ogłosimy, że
jesteśmy małżeństwem i odbędzie się wielkie wesele. Kupimy ci w Londynie suknię ślubną, a
ty każesz służącemu, żeby mnie ogolił, a potem upieczemy całego wołu i wytoczymy beczki z
whisky.
Gdy to mówił, usta Alanny rozjaśniał coraz szerszy uśmiech.
- Powinniśmy zaprosić króla,
- Z tego, co słyszałem, niezbyt dobrze mu się wiedzie.
266
Spuściła nieco głowę.
Wiedział, że tylko się z nim droczy, a jednak proponował następnych gości, tak jak
dziecku podsuwa się cukierka, aby tylko się uśmiechnęła.
- Ale możemy zaprosić lady Valery, lorda i lady Whitfieid z dziećmi. Trzech chłopaków,
straszne łobuziaki... - Alanna patrzyła na niego rozpromieniona. Ciekawe, czy myślała o
dzieciach, które sami mogą mieć? - Zaprosimy też mojego kuzyna. Wspomnimy, że w morzu
mieszkają selki, a wtedy Hadden będzie stał po kolana w wodzie czekając, aż któryś się
ukaże. Jest naprawdę uroczy. Pewnie przyjadą.
- Chciałabym poznać twoich przyjaciół - powiedziała.
- Chciałbym, abyś ich poznała - powiedział - lecz najpierw musimy stawić czoła ojcu.
Razem wkroczyli do wielkiej sali, gdzie wokół kominka zebrali się Leslie i Edwin, Brice
i Wilda, zaś Demon leżał tuż przy ogniu. I to jedynie on wydawał się zadowolony, mimo że -
w przeciwieństwie do biesiadników - nie trzymał kieliszka z winem.
Leslie miał zaróżowione policzki i błyszczące oczy. Oparł się mocno na poręczy fotela,
lecz nie sprawiał wrażenia, jakby miał się przewrócić. Całkiem nieźle jak na człowieka, który
jeszcze niecałe dwa tygodnie wcześniej leżał na łożu śmierci.
Pies wstał, żeby się przeciągnąć i otrząsnąć, a następnie podbiegł truchtem do Iana i
zaczął się łasić, Ian pogłaskał go, to samo uczyniła Alanna.
- Zmarnowałeś mi psa, Ian - odezwał się gorzko Leslie.
Ian podrapał Demona pod szyją, co psu sprawiło wyraźną przyjemność. Zastanowił się
nad swoim ojcem. Alanna powiedziała, że Leslie kierował się wobec niego zawiścią. To dla
Iana było zbyt błahym po-
267
wodem, aby niszczyć życie dwóch osób. Teraz spojrzał ojcu w oczy.
- Wszystkie stworzenia potrzebują wiedzieć, że są wartościowe, ojcze. Ja po prostu dałem
psu odczuć, że go cenię. - Próbował powiedzieć, że i Leslie także jest stworzeniem
wartościowym. Że nawet teraz mógłby mu wybaczyć.
Przez chwilę Leslie ważył te słowa. W przeciwieństwie do psa mógł jednak odrzucić taką
pociechę. Z rozmysłem opuścił wzrok i prychnął pogardliwie.
- Zawsze byłeś mięczakiem. Jak ten dziwoląg twoja matka.
Świadomość przyczyny, dla jakiej ojciec go nienawidzi, nie poprawiła łanowi
samopoczucia, a Leslie nie chciał zostawić przeszłości w spokoju.
Nastała cisza. Wreszcie Wilda się poderwała i podbiegła do nich.
- Wróciliście. Próbowałam opóźnić kolację, ale twój ojciec nie chciał się zgodzić.
Powiedział, że nie umrzecie z głodu, chociaż moglibyście, gdybyście nie wracali
wystarczająco długo. Chodzi mi o to, że ludzie przecież nie mogą wytrzymać wielu dni bez
jedzenia. Robią się głodni, chudną, ubrania na nich wiszą.
- Nie możemy do tego dopuścić. - Chwycił dłoń Wildy i pociągnął kuzynkę do kominka.
Dziś już się tak nie uśmiechała, ciekawe dlaczego.
- Nie możemy! Tak właśnie powiedziałam. Mama mówi, że dobrze dopasowane ubranie
jest bardzo ważne, by zrobić dobre wrażenie. Gdyby ktoś nas odwiedził i stwierdził, że nasze
szaty wymagają zwężenia, to na pewno by się zniechęcił i nie został dłużej. - Wilda urwała,
marszcząc brwi, jakby zapomniała, co chciała powiedzieć. Po chwili dodała ciszej. - No i
rachunki od krawca byłyby ogromne.
268
- Jak zwykle masz rację. - Edwin wstał i ukłonił się z galanterią.
Brice rzucił mu ostre spojrzenie, ale został na swoim krześle.
Wilda z kolei popatrzyła na Brice'a, odchylając nieco głowę.
Ian nie miał jednak czasu zastanawiać się nad jej dziwnym zachowaniem, gdyż Leslie
poruszył się niespokojnie.
- Wildo, nie wiem, po co gadasz o robieniu dobrego wrażenia, skoro moja podopieczna i
mój syn najwyraźniej wrócili z pełnej igraszek wycieczki. Mają poplamione trawą ubranie i
sprawiają wrażenie obrzydliwie usatysfakcjonowanych.
Edwin odwrócił się gwałtownie i niechcący potrącił kieliszek Wildy. Ciemnoczerwone
wino chlusnęło, nim Brice zdążył złapać kieliszek w locie.
- Edwin, zachowuj się - warknął Brice przez zaciśnięte zęby.
Leslie się roześmiał, gdy Alanna opuściła wzrok na swoją suknię. Po chwili zakaszlał.
- Teraz za późno na ukrywanie dowodów, panienko. Jako twój opiekun, żądam
sprawozdania, co dziś robiłaś.
- Pozwól, że powiadomię cię o tym, co najważniejsze, ojcze. - Ian przyciągnął krzesło i
posadził na nim Alannę. Położył dłonie na jej ramionach. - Pogratuluj nam. Jesteśmy
małżeństwem.
Zapadła cisza. Ale tylko na moment.
- Małżeństwem? - zapiszczała Wilda. - Wzięliście ślub? Po tym, co mi tego ranka
mówiłaś, Alanno? Znaczy się, kuzynko Alanno. Bo teraz jesteś moją kuzynką i jestem taka
szczęśliwa, że mogłabym wrzeszczeć na całe gardło! - No i wrzasnęła, krótko, kilka razy, aż
przestraszony Demon pobiegł na drugi
269
koniec sali. A Wilda zaczęła podskakiwać, pochyliła się, żeby uściskać Alanne, uścisnęła
też Iana, i znów podskakiwała radośnie.
Ian próbował zwalczyć uśmiech, który cisnął mu się na usta, lecz bezskutecznie.
Mężczyźni mogli sobie siedzieć jak wykuci z kamienia, ale na Wildę zawsze mógł liczyć, że
powie szczerze, co myśli, a teraz była najwyraźniej uszczęśliwiona. Na ustach Alanny także
pojawił się uśmiech, gdy patrzyła na ten pokaz radości w wykonaniu Wildy.
- Co powiedziałaś tego ranka? - Ian spytał na ucho Alannę.
- Że bardzo pragnę poślubić Demona - odparła, nie odwracając głowy.
- Kłamczucha.
- Pyszałek.
Wyprostował się i popatrzył na pozostałych. Brice i Edwin próbowali coś powiedzieć,
lecz nie mogli zebrać myśli, gdy przebiegała koło nich podskakująca Wilda.
A ojciec...nawet na sekundę nie odwrócił wzroku od syna i jego świeżo zaślubionej żony.
Co gorsza, uśmiechał się.
Ian zrobiłby wiele, by mieć na palcu swój pierścień. Pragnął ujrzeć emocje, które kłębiły
się wokół nich.
Pozbył się pierścienia pod wpływem impulsu. Nie mógł jednak oczekiwać od Alanny, że
zerwie swoje więzi z selkami, gdyby sam tego nie zrobił. A nawet w takiej sytuacji nie
wyrzuciłby pierścienia, gdyby kamień nie zmienił barwy na czarną pod dotykiem Bri-ce'a. Ian
zmarszczył czoło. A może to Edwin wpłynął na tę zmianę koloru?
Wszystko jedno. Gdy pierścień poraził go swoim zabójczym chłodem, lan po raz
pierwszy zrozumiał,
270
że kamień ma moc, by wciągnąć go w tamten inny świat. Świat, który widział w
ciemnym oceanie tamtej pamiętnej nocy. Mądrze postąpił, wyrzucając pierścień. Wkrótce
przywyknie do tego wrażenia, jakby miał amputowaną kończynę.
Kiedy Wilda przestała piszczeć, Leslie powiedział: - Rzeczywiście, gratuluję ci, Ianie.
Dokonałeś tego, czego ja nie mogłem. Złapałeś najpulchniejszą gołą-beczkę w całej Szkocji.
Alanna zesztywniała, co wyczuł Ian, którego dłonie spoczywały na jej ramionach.
Pomasował je lekko, aż się uspokoiła.
- To nie gołąbeczka. To wielka dama.
- Ba! Zawsze byłeś oportunistą i takim pozostaniesz. Jak nie możesz posiąść jednej
kobiety, bierzesz sobie inną, oto twoje motto.
łan już kiedyś rozgrywał taką partię z ojcem. To nigdy nie było przyjemne, lecz jeśli
razem z Alanną będą stali ramię w ramię, wszystko potoczy się po ich myśli.
- Alanna jest tą kobietą, której pragnę - powiedział spokojnie.
- Z takim majątkiem i dochodami, czemu nie? Zawsze umiałeś przygruchać najlepsze
ptaszyny z drzewa. Jakie szanse miało to głupie dziewczę w potyczce z twoimi mocami? -
Leslie pobladł, wyraźnie tracąc siły, jednak zdołał jeszcze dodać: - Dobra robota, synu. Dobra
robota.
Alanna ponownie zesztywniała, lecz teraz nie była dobra pora, aby jej przypominać, iż
Leslie jest mistrzem w przeinaczaniu prawdy.
- Teraz jestem żonatym mężczyzną, ojcze, i przede wszystkim to ja za nią jestem
odpowiedzialny. Muszę stwierdzić, że twoja aprobata już mnie nie interesuje.
271
- Ale ja nie aprobuję tego związku! - Brice w końcu zebrał siły, by wyrazić swoje zdanie.
- Ja jestem dziedzicem klanu MacLeodów. Alanna winna była spytać mnie o pozwolenie.
- Nie udzieliłbyś mi go - powiedziała Alanna.
- Może bym i udzielił, lecz nie na tak pośpieszne małżeństwo. To nieobyczajne!
Poruszyła się niespokojnie.
- Kobiety MacLeodów zawsze szybko zawierały śluby, Brice. Wiesz o tym.
- I żałowały tego. - Brice pogroził jej palcem. -Popatrz na swoją matkę!
Czy on zawsze musiał wybierać najgorszy sposób wyrażania tego, co chciał powiedzieć?
Rozzłościł Alannę swoją krytyką, więc Ian wtrącił się, zanim zdążyła przemówić.
- Masz rację, Brice. - To stwierdzenie zaskoczyło Brice'a, podobnie jak wzburzoną
Alannę. - Powinienem był przyjść do ciebie i poprosić o rękę Alanny. Lecz mając do wyboru
Alannę albo jej majątek, nawet nie pomyślałem o majątku.
- Proszę, proszę... A powinieneś był - wydukał Brice.
- Zgadzam się. - Ian podszedł z wyciągniętą ręką.
- Przepraszam z całego serca.
- On nie ma prawa dawać pozwolenia na mój ślub!
- odezwała się Alanna.
Ian ją zignorował. Teraz Brice był jego kuzynem, tak samo jak kuzynem Alanny. Mając
w pamięci gorzkie doświadczenia Fairchildów, nauczył się wyczuwać dobrą wolę wśród
członków rodziny. - Pozwól, że złożę ci obietnicę, dziedzicu MacLeodów. Będę się
opiekował Alanną i chronił ją do końca moich dni, a także później.
- Och, lanie - Wilda splotła mocno dłonie. - To takie romantyczne.
272
- No cóż... - Brice wstał i uścisnął dłoń Iana. -Tak, tak będzie chyba dobrze. Ktoś musiał
poślubić Alannę. Ktoś, kto zdoła nad nią zapanować, więc równie dobrze możesz to być ty.
Ian niemal jęknął. Nie dlatego, że sam nie myślał nigdy w taki sposób (zwłaszcza gdy
Alanna zapowiedziała, że popłynie do jaskini), lecz czy Brice musiał powiedzieć przy niej?
Jeśli chciał wszystko zepsuć, to wybrał właściwą drogę.
Edwin wstał.
- Jeśli Brice'owi to odpowiada, to mnie także. -Podszedł do Iana i uścisnął mu dłoń, po
czym ucałował w policzek Alannę. - Gratuluję wam, kuzyni -dodał, po czym odwrócił się i
wyszedł z sali.
Wilda patrzyła za nim.
- Biedny chłopak - powiedziała cicho.
- O co chodzi? - spytał Ian.
- O nic. - Wilda otworzyła zdumione oczy. -Po prostu jest biedny.
- Bez pieniędzy - wyjaśniła łanowi Alanna. - Wilda zawsze współczuje biednym.
- A sama mogłaby mieć bogatego - rzekł Brice.
- Edwin jest taki miły. Nie mogę ranić jego uczuć - odparła Wilda.
- Mogłabyś, gdybyś bardzo chciała. - Brice chwycił ją za ramię.
Próbowała wyrwać się z jego uścisku. -To boli!
- Przestań się szarpać. - Pociągnął ją w kierunku gabinetu. - Chcę z tobą porozmawiać.
Leslie uderzył dłońmi w poręcze fotela.
- Mieszkam w domu, gdzie ludzie wsłuchują się w słowa Wildy, jakby mówiła cokolwiek
z sensem. To musi być piekło.
273
Alanna zdecydowała, że wystarczy już kłótni. Zwłaszcza teraz, gdy Ian wprost
zdeklarował swoją niezależność od ojca i swoje oddanie dla żony. Dotknęła jego dłoni.
- Myślę, że Brice w końcu się zakochał.
- Co takiego? - Ian spojrzał na nią, odrywając myśli od ojca.
- Brice - powtórzyła. - Zakochał się w Wildzie, łan skupił na niej całą uwagę.
- Wszyscy są zakochani w Wildzie.
- Ale on zawsze przysięgał, że poślubi kobietę majętną, a widzę, że porzuca to
postanowienie bez większych skrupułów. - Uśmiechnęła się lekko. - Co więcej, Wilda też jest
zakochana.
- Naprawdę? - Ian spojrzał w kierunku gabinetu. Jakim sposobem Alanna wiedziała to
wszystko, nie widząc żadnej aury? Jak mogła zajrzeć w ludzkie serca i rozpoznać drzemiące
w nich emocje? - Zawsze miałem nadzieję, że słodkiej Wildzie przypadnie w udziale ktoś
bardziej wartościowy.
- Brice jest dziedzicem MacLeodów, ma piękny dwór i dużo ziemi. - Alanna spojrzała na
niego z ukosa. - Poślubienie MacLeoda jest zaszczytem, który nieczęsto przypada Anglikom.
- On chciał naszej ziemi - rzucił krótko Ian.
- Aby móc nią zarządzać. A Edwin? Poczytaj Bri-ce'owi jako zaletę, że jest kochającym
bratem.
- Ja nie kojarzę miłości z rodziną. - łan spojrzał na ojca.
- Matka uczyła mnie, że miłość jest słabością - o d -parł Leslie. - Starałem się i tobie to
wpoić, ale zawsze byłeś opornym uczniem.
Alanna zauważyła, jak łan próbował zbudować most porozumienia z ojcem, ten jednak
zdecydowanie odrzucał wszelkie przyjazne gesty. Leslie był
274
głupcem, odrzucając tak brutalnie syna. Teraz ona miała prawa do Iana i będzie go
chroniła tak samo, jak chroniła Fionnaway. Stanęła między nimi.
- Udamy się teraz do mojej sypialni i tam spożyje-m y kolację. Pan zaś powinien uczynić
t o samo. W y -gląda pan na zmęczonego.
Leslie zignorował ją, jakby była mało znaczącym przedmiotem. Zawsze popełniał ten
sam błąd.
- Tak wam spieszno znowu oddać się namiętności? - szydził. - A może spieszysz się,
żeby policzyć swoją nową fortunę, Ian?
- Nie ma żadnej fortuny - odparł Ian.
Alanna popchnęła go do drzwi. Poszedł, nie opierając się.
- Oczywiście, że jest - zawołał Leslie. - Nie opowiedziała ci o przymierzu... i o
kamieniach?
Przerażona Alanna odwróciła się. Starzec szczerzył zęby w uśmiechu. Na pewno coś
wiedział, a był na tyle zły, by wykorzystać tę wiedzę i ich zniszczyć.
Bez skrupułów zostawiła Iana i podeszła do Le-sliego.
- O czym pan mówi?
- Nie ma sensu udawać przede mną naiwnej. - Le-slie uśmiechnął się bardzo z siebie
zadowolony, niczym rybak, któremu udało się złowić syrenę. -Wiem o opalach w morzu,
wiem skąd pochodzą.
Stała nad nim i miała ochotę zgnieść go jak robaka.
- A dlaczego pan twierdzi, że o tym wie?
- Twój ojciec, moja droga, był jednym z moich najbliższych przyjaciół, a kiedy sobie
popił, czasem opowiadał fantastyczne historie.
Ojciec. Jej głupi, beztroski ojciec opowiedział temu pozbawionemu skrupułów
człowiekowi o morskich opalach. Czy zdradził ich tajemnicę także innym ludziom?
275
Leslie spojrzał poza nią.
- A więc, synu, natychmiast rozpoczniemy ich w y -dobycie.
- Nie! - zawołała Alanna.
- Nie? - Leslie spojrzał niewinnie spod uniesionych łuków brwi, - A czemu nie? -
Postukał się palcem w usta. - Ach, zaczekaj, chyba sobie przypominam. Jest jakaś głupia
bajka, że niby nie wolno naruszać wybrzeża przez wzgląd na te wstrętne selki.
- Ciebie to nic nie obchodzi, prawda, ojcze? - Ian stanął u boku Alanny. Widać było, że
trzęsie się z gniewu. - Gdybyś mógł ją przegnać na zawsze, dopiero byłbyś szczęśliwy.
Leslie powoli przeniósł wzrok na syna.
- Kogo przegnać?
- Moją matkę.
Lesliemu zaczęły drżeć ręce, potem ramiona. Stopniowo drżenie ogarnęło całe jego ciało.
- Widziałeś ją? - wycharczał. - Nie szukaj jej. Ona mnie zatruła. Z tobą zrobi to samo.
- Kiedy cię zatruła? - spytał Ian, pochylając się.
- Przed laty. Przed wielu laty. - Starzec zacisnął spuchnięte palce na koszuli, na
wysokości piersi. Skoncentrowany, z trudem łapał powietrze, jakby każdy oddech miał być
jego ostatnim.
Alanna niemalże mu tego życzyła.
- Jest to więc trucizna o bardzo powolnym działaniu - stwierdził spokojnie Ian.
- Kamienie - wydyszał Leslie. Atak powoli ustępował. Czerwony rumieniec przybladł.
Teraz mówił już z mniejszym wysiłkiem. - Tam musi być złoże kamieni. Możemy być
bogaci. Bardzo bogaci.
- Ojcze - rzekł łagodnie Ian. - Ja już jestem w y -starczająco bogaty.
276
Leslie rzucił mu tak nienawistne spojrzenie, że Alanna poczuła nieprzyjemne mrowienie.
- Głupi jesteś. Czasami się zastanawiam, czy naprawdę jesteś moim synem. Nigdy nie
jest się wystarczająco bogatym.
Ian podszedł do drzwi i zawołał lokajów.
- Mój ojciec pragnie położyć się do łóżka. Służący wbiegli pośpiesznie do sali, wyraźnie
bojąc
się starego Fairchiłda, lecz jeszcze bardziej Iana.
- Nie! - zawołał Leslie. - Nie chcę. - Mężczyźni podnieśli fotel. - Postawcie mnie!
Postawcie! - Le-slie zaczął ich okładać pięściami, gdy ze stoickim spokojem ruszyli do jego
komnaty.
Na chwilę zanim ojciec zniknął w drzwiach, Ian powiedział jeszcze;
- Nie będzie żadnego wydobywania kamieni, ojcze. To moje ostatnie słowo.
Alanna zaczekała, aż ucichł hałas dobiegający z korytarza.
- Chyba dobrze poszło - rzekła.
- Żartujesz sobie. Uśmiechnęła się.
- To ty żartujesz. - W jego głosie zabrzmiała ulga, gdy objął ją ramieniem i poprowadził
w kierunku jej sypialni. Ich sypialni, - Nigdy moim celem nie było poślubienie cię i
pozostawienie pod kuratelą ojca.
- Wiem. -Spojrzała na niego trochę zaskoczona. - Sądzisz, że mogłabym uwierzyć w
cokolwiek, co mówi twój ojciec?
Przytulił ją mocniej. Wyczuła, że się uspokoił i że teraz narasta w nim namiętność.
- Nie pozwoliłbym, aby jego duch stanął dziś w nocy między nami.
- Nie ma takiej mocy.
277
Wydawało się jej, że usłyszała pełen zadowolenia pomruk, gdy otworzyła drzwi sypialni.
Weszła pierwsza i rozejrzała się z lubością dookoła. Duże łóżko z łatwością pomieści ich
oboje. B y ł też stół, przy którym mogli spożyć posiłek. W kominku płonął wesoło ogień i
nikt nie mógłby stwierdzić, że pod jedną z cegieł... przyjrzała się... że za jedną z cegieł... To z
pewnością złe oświetlenie przyćmiło jej wzrok.
- Bardzo przyjemny pokój. - Ian uśmiechnął się znacząco. - Długo czekałem, aby mieć
prawo złożyć tu wizytę.
Podeszła do ognia. Jedna z cegieł sterczała ze ściany. Jedna cegła... z pewnością to nie
ta...
- Alanno?
Policzyła. Dwanaście pionowo, cztery w bok. Palcami wyjęła cegłę ze ściany,
- Co ty robisz? - Ian stanął przy niej. - Dlaczego tak wyglądasz?
Podniosła na niego przerażone, pełne niedowierzania oczy.
- Nie ma kasetki. Ktoś ukradł kamienie.
ROZDZIAŁ
24
- Jak to, ktoś ukradł kamienie? - Ian zajrzał w puste miejsce między cegłami.
- Tu je trzymamy. Znikły.
Nigdy jeszcze nie widział Alanny w takim stanie, niemal oszalałej z żalu i trzęsącej się ze
złości. Zła-278
pał ją za ramiona i przyciągnął ku sobie, lecz wyrwała mu się.
Przez większość życia Ian spotykał się z odrzuceniem, najczęściej w sytuacjach
rodzinnych, czasami wśród obcych ludzi. Jednak fakt, iż Alanna odtrąciła jego pocieszenie,
choć w zasadzie błahy, wbił się głęboko w stare rany. Stał spokojnie, patrząc, jak jego żona
przeczesuje piegowatą, smukłą dłonią włosy, tworząc miedzianą aureolę wokół głowy.
- Pójdę do niego, zmierzę się z nim. - Jakby nie mogła ustać w miejscu, odeszła od Iana,
kierując się do drzwi sypialni. - Ostrzegę go, że chcę je mieć z powrotem, i lepiej żeby nie
mówił, skąd je ma, bo inaczej... bo inaczej...
- O kim ty mówisz?
Jak to o kim? Odwróciła się i spojrzała nań tak, jakby sam był odpowiedzialny za
powstałą sytuację. Byt więc tak samo skalany, jak jego ojciec.
- Z kim zamierzasz się zmierzyć? Chyba nie z ojcem?
- Dlaczego nie? Przecież to on ma kamienie.
- Naprawdę? - Lata doświadczenia pomogły mu odpowiedzieć teraz z pewnością siebie. -
Zastanawia mnie tylko, dlaczego Leslie czekał aż cztery lata, by wspomnieć o kamieniach,
skoro dowiedział się o nich od twojego ojca.
~ Bo nie wiedział, gdzie są ukryte.
- A szukał ich?
- Nie - przyznała niechętnie.
Tb wcale nie dało łanowi satysfakcji. W sumie byłoby łatwiej, gdyby to Leslie okazał się
złodziejem. Łatwiej, lecz zarazem... bardzo trudno.
- W każdym razie, jak miałabyś zastraszyć mego ojca, aby zachował milczenie? On
umiera i już teraz boi się, co go czeka po tamtej stronie. Nie ma czym mu grozić.
279
- Wcale już nie wygląda na umierającego - odparta. - Wygląda na średnio chorego.
- Umiera. - Ian nie miał wątpliwości. Objęła się ramionami
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem.
Podobnie wiedział jego ojciec. I ojciec ojca. Jak krab przed nadejściem wielkiej fali,
rozpaczliwie gramolił się, by uciec.
Alanna przygryzła wargę, spoglądając na kominek.
- Wobec tego kto ukradł kamienie?
- Nie wiem. Ty mi powiedz. Ile osób o nich wie? O miejscu ich ukrycia?
- Jest nas tylko dwoje. - Zastanawiała się, marszcząc czoło. - Szkatułka była na swoim
miejscu w zeszłym tygodniu, w dniu mego powrotu. Widziałam kamienie. Był przy tym
Armstrong.
- Armstrong? - Zdał sobie sprawę, że nie widział go przez cały poprzedni tydzień. - On
wyjechał. Może to on je ukradł.
- Niemożliwe. To ja wysłałam go w podróż. Usłyszał wtedy coś za drzwiami - dodała
szybko - lecz gdy wyjrzał, korytarz był pusty. Powiedział, że powinnam uważać.
- Tak. - Jednak myślał intensywnie o czymś innym. Unikała jego wzroku, jakby miała
poczucie winy, jakby nie mówiła mu wszystkiego. Ach, pierścień dawał mu możliwość
czytania w myślach. Wiedziałby, czy to jego winiła za złe uczynki ojca, czy żałuje, że
poślubiła Fairchilda. - Może zorganizujemy poszukiwania?
- Nie! Nikt nie może się dowiedzieć, że kamienie istnieją, a tym bardziej że zaginęły. -
Zakołysała się, jakby nagle uderzył ją podmuch wiatru. - Zawio-
280
dłam zaufanie. Myślałam, że lepiej sobie dam radę niż moja matka, a tymczasem
poprowadziłam nas ku nieszczęściu. Takie są skutki ucieczki. - Zasłoniła dłonią oczy. -
Sprowadziłam na nas wszystkich katastrofę.
Ian nie poruszył się. Nie mógł. Alanna żałowała złego wyboru męża, jakiego dokonała jej
matka. Teraz stała w obliczu własnego małżeństwa i załamywała ręce z powodu nieszczęścia.
Może nie chodziło jej o lana, ale może tak, i była to zapewne jego wina.
To on odkrył wiedźmę i zażądał, by pomogła Le-sliemu. Odkrył jej tajemnicę i zmusił do
ujawnienia się. Nie chciał się przyznać do porażki, więc poślubił ją, roszcząc sobie prawo do
bogactwa, którego pragnął ktoś inny.
Leslie na pewno nie ukradł kamieni, lecz Ian wiedział, iż żadne zło nie dzieje się w
pobliżu ojca bez jego namowy. Kogo więc ojciec pochwycił w lepkie sieci zła? Odpowiedź
była prosta. Kamienie ukradł ten, kto opowiedział mu legendę.
Brice. Edwin. Któryś lokaj. Gdyby Ian zwracał baczniejszą uwagę, znałby winowajcę.
Widziałby prawdę w postaci aury wokół ludzkich głów. On jednak uganiał się za Alanną,
wpajając w nią sny i marzenia, wszystkie zmysły angażując w kobietę, którą chciał usidlić.
Ledwie dostrzegał inne osoby, a teraz, nie mając pierścienia, nie był w stanie wyczuć w nich
nawet najmniejszej cząstki zła.
Rozległo się ciche pukanie w drzwi. Alan-na drgnęła wystraszona, opuściła dłoń i
spojrzała z udręką.
- Spodziewasz się diabła? - spytał Ian, mijając ją w drodze do drzwi.
- Zaczekaj. - Dotknęła jego ramienia. - To może być nasz złodziej.
281
- Złodzieje nie powracają na miejsce przestępstwa.
- Powracają, jeśli myślą, że można jeszcze coś ukraść.
Pukanie powtórzyło się, tym razem nieco głośniej.
- To pewnie nasza kolacja - powiedział uspokajająco Ian. Otworzył drzwi, spodziewając
się pani Armstrong z tacą.
Zamiast niej ujrzał drobną kobietę w pelerynce i kapturze na głowie, która od razu
zaczęła paplać.
- Wiem, że to wasza noc poślubna i tylko szaleniec odważyłby się wam przeszkadzać, co
prawda ja nie jestem mężczyzną, nie to ciało, no i głos mam za wysoki, ale chyba coś mi się
w głowie miesza i muszę porozmawiać z Alanną. Proszę cię, Ian, czy mogę z nią
porozmawiać?
Początkowo Ian odczuł irytację. Mieli teraz z Alanną większe problemy, niż Wilda
doświadczy w całym swoim życiu. Tym razem jednak w jej głosie brzmiała prawdziwa
desperacja, otworzył więc szeroko drzwi, by wpuścić ją do środka.
Ona jednak wciąż ociągała się na progu, onieśmielona.
- Wejdź, moja droga. - Alanną rzuciła łanowi zakłopotane spojrzenie, po czym podeszła,
ujęła Wildę pod rękę i wciągnęła do środka.
- Cieszymy się, że przyszłaś, ale dlaczego jesteś tak ubrana?
Wilda podeszła do ognia, wijąc się nerwowo. Spojrzała na lana raz, potem drugi, w
końcu spytała cichym, żałobnym głosem: - Nie zamkniesz drzwi?
Posłuchał jej.
- To moje przebranie. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, kim jestem, gdyby mnie
zobaczył.
- Faktycznie, mamy tak wiele drobnych, szczupłych blondynek w Fionnaway - zauważył
Ian.
282
Odrzuciła kaptur i spojrzała na niego czupur-nie.
- Wiem, że ci się to nie spodoba, ale nic mnie to nie obchodzi. Muszę to zrobić, więc
zostaw mnie w spokoju.
Ian popatrzył pytająco na Alannę, która wzruszyła ramionami, równie zdumiona.
- Wildo, jesteś moją ulubioną kuzynką - powiedział. - Po prostu chcę, abyś była
szczęśliwa.
Zamiast spodziewanego uśmiechu na jej twarzy pojawiła się nachmurzona mina.
- Zrobię to, czy ci się to podoba czy nie. Nie będę szczęśliwa, dopóki... - Przygryzła
wydatną dolną wargę. - Alanno, czy pamiętasz, jak wczoraj mówiłaś mi, że byłaś wiedźmą?
Oczywiście nie uwierzyłam ci, bo przecież to głupie, aby kobieta o twoim wyglądzie mogła
być wiedźmą. Ale powiedziałam, że potrzebuję zaklęcia, a ty, że jesteś wiedźmą. Wiedziałam,
że to nieprawda, ale ty powiedziałaś, że jeśli zobaczysz wiedźmę, to powtórzysz jej, że jest mi
potrzebna. Czy widziałaś ją, gdy cię tu nie było? Wiem, że byłaś zajęta ślubem, ale ja napraw-
dę, naprawdę potrzebuję teraz jej pomocy. Powiedziałaś jej o mnie?
Ian niemal stracił równowagę z wrażenia. Wilda szukała wiedźmy z determinacją
zupełnie dla siebie niezwykłą.
- Po co ci wiedźma? - spytał?
Odwróciła się do niego nagle, niemal jakby chciała go uderzyć.
- Bo potrzebne mi zaklęcie - podniosła głos. -Mówiłam ci o tym.
Alanna czuła się równie zagubiona jak Ian.
- Gdybym tylko mogła cię przekonać, że naprawdę byłam wiedźmą...
283
- Więc nie możesz mi pomóc? - Wilda uniosła swój delikatny podbródek. - Potrzebna mi
wiedźma, nie dama.
Ian już widział powstający na jego oczach, przerażający scenariusz. Wilda rozmawia ze
służbą, z gośćmi i rozpytuje o wiedźmę. Oczywiście zawsze się znajdzie ktoś, kto o jakiejś
wiedźmie słyszał, i wyśle Wildę w pościg za wiedźmą po całej Szkocji. Wildę spotka
niepowodzenie, a Ian nie mógł znieść myśli, że jej promienna, szczera niewinność zostanie
zniszczona. I tak wiele przeszła tylko dlatego, że pochodzi z Fairchildów. Nie powinna
cierpieć również dlatego, że jest kuzynką Iana.
- Wiedźma wciąż jest we dworze - powiedział bezwiednie.
- Naprawdę? - spytała Wilda.
- Naprawdę? - Alanna szybko zrozumiała, o co chodzi. - Ach, tak. Od czasu do czasu tu
przebywa.
Ian położył stanowczo dłoń na ramieniu kuzynki i skierował ją ku drzwiom. - Idź do
swojej sypialni i tam na mnie zaczekaj. Znajdę ją, a potem przyjdę po ciebie.
- Zrobisz to? - Wilda splotła mocno dłonie.
- Dla ciebie, Wildo. Tylko dla ciebie. - Uśmiechnął się do niej, po czym wyprowadził za
drzwi i wrócił do Alanny.
Niczego nie musiał jej wyjaśniać. Klęczała przy kominku, wybierając szufelką z wiadra
zimny popiół.
- Są tu kawałki węgla drzewnego, abym się mogła upiększyć, ale będziesz musiał gdzieś
znaleźć jakieś łachmany - stwierdziła. - Spytaj panią Armstrong. Ona będzie wiedziała, skąd
je wziąć.
Coś chwyciło go za gardło, gdy tak na nią patrzył. Ogień oświetlał jej twarz, blask pieścił
ją tak, jak on
2S4
chciał to robić. Wysunięte kości policzkowe jeszcze bardziej uwydatniały jej oczy, które
tak uwielbiał. Krnąbrny loczek włosów kołysał się w falach ciepłego powietrza z kominka.
Powoli, lecz nieustannie poruszała wargami. Nie wytrzymał.
- Co ty mówisz?
- Ćwiczę zaklęcie, by oczyścić myśli Wildy. - Spojrzała w płomienie, przygryzając usta. -
Szkoda, że nie wiem, jakiego zaklęcia ona potrzebuje. Łatwiej by mi było się przygotować.
Ian bezwolnie podszedł do niej od tyłu, ujął za ramiona.
- Dziękuję ci.
Słowa te wypowiedział dość szorstko, jakby był zły, a jednak Alanna odwróciła się doń z
uśmiechem i położyła policzek na wierzchu jego dłoni.
- Zrobimy to dla Wildy, dobrze?
Zanim wrócił z naręczem czystych, wełnianych ubrań, Alanna ucharakteryzowała się
węglem i pokryła popiołem włosy. Znowu była wiedźmą, lecz gdy spojrzał na nią, zdziwił
się, jak to było możliwe, że go oszukała. Jego, który zawsze był dumny z tego, że widzi
więcej niż inni. A może każdy człowiek widzi tylko to, czego ujrzeć oczekuje?
Obróciła się dookoła.
- Jak sądzisz, zdołam zamydlić jej oczy?
- Wyglądasz przerażająco, ale dla pewności przyćmimy jeszcze światło. - Narzucił na nią
sukienkę, pomógł zwinąć kawałek materiału, żeby uformować garb.
- Postawiłam na ogniu kociołek z różnymi ziołami. Czujesz?
Pociągnął nosem.
- Tak. A jakie to ma czarodziejskie działanie?
285
Uśmiechnęła się, aż węgiel pokruszył się wokół jej ust.
- Ma słodki zapach. - Przepasała się sznurem, do którego przywiązała kilka woreczków i
nóż. - Odgłos gotującego się wywaru i unoszące opary stanowią część przedstawienia. Stara
Mab mnie tego nauczyła.
- Wielu rzeczy cię nauczyła, prawda?
- Jak mam dbać o siebie po śmierci matki. - Wciąż się uśmiechała, lecz teraz był to
krzywy uśmiech. -Kiedyś szydziłeś ze mnie, gdy powiedziałam, że lady Alanna spędzała
wiele czasu w domu wiedźmy, ale to jest prawda. Mab nauczyła mnie, jak dbać o moich
ludzi. Potem, gdy nadeszła taka konieczność, zabrała mnie do siebie i nauczyła, jak się
przebierać za czarownicę. Mogłyśmy zostać przyłapane, a wtedy zostałaby ukarana, lecz
zrobiła to. - Łza spłynęła po policzku Alanny. - Brakuje mi jej.
Otarł jej łzę, pomógł równomiernie rozsmarować popiół po twarzy.
- Robisz to, czego ona by sobie życzyła. Leczysz ludzi. Pomagasz Wildzie. Mab byłaby z
ciebie dumna, Alanno MacLeod.
- Mam nadzieję.
Powiedziała to tak cicho, że od razu domyślił się, iż znowu myśli o kamieniach. Ich
zniknięcie z pewnością nieustannie miała w pamięci. Lecz teraz nic nic mogli zrobić, więc
Alanna zgodziła się na tę maskaradę, aby pomóc Wildzie. Był zadowolony, że dzięki kuzynce
jego młoda żona choć na jakiś czas zapomni o najgorszym.
- Pójdę po Wildę - powiedział.
Wilda otworzyła mu drzwi już po pierwszym zapukaniu.
- Alanna znalazła wiedźmę koło kuchni. Kucharka chciała ją wyrzucić, bo tak
przyprawiła potrawkę,
286
że wyszła aż za dobra, więc Alanna zajmuje się teraz kucharką, a tymczasem wiedźma
pomoże tobie.
Odwrócił się i ruszył korytarzem. Wilda deptała mu po piętach.
- Pamiętała mnie?
- Wiedźma? Oczywiście. Czekała w Fionnaway tylko po to, aby ci pomóc. Potem chce
wrócić do swojej chaty.
- Mam nadzieję, że to nie będzie trudne zaklęcie. - Zmartwiła się na tyle, na ile była w
stanie. - Mam nadzieję, że się jej uda.
- To znakomita wiedźma - zapewnił ją.
- Przedtem mówiłeś co innego. - Spojrzała na niego ostro, gdy otwierał drzwi sypialni. -
Mówiłeś, że ona nie ma żadnej mocy.
- Kowal Kennie przekonał mnie, że się myliłem -odparł gładko.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, wkroczyła do pokoju i stanęła jak wryta, Ian stanął z
boku i od razu zrozumiał dlaczego. Alanna przygasiła świece, więc w pokoju panował
półmrok. W palenisku płonął ogień, z buczącego cicho kociołka unosiła się para. Alanna,
wiedźma w pełnym majestacie, siedziała przy stole, na którym stała pojedyncza świeca.
- Wejdź, dziecko. - Kiwnęła na nią wytłuszczoną ręką.
Wilda zbliżyła się, nie spuszczając wzroku z wiedźmy.
- Siadaj.
Naprzeciwko Alanny stało puste krzesło. Wilda wyciągnęła je, nogi zaszurały po deskach
podłogi. Odwróciła się przez ramię i popatrzyła na Iana.
Przypomniał sobie jej przekonanie, iż czary nie zadziałają, jeśli on będzie o tym wiedział.
287
- Chcesz, abym wyszedł? - spytał.
- Nie - pisnęła Wilda.
Przysunął sobie taboret. Patrzył, jak Alanna kładzie dłonie na stole, wewnętrzną stroną ku
górze.
- Podaj mi ręce, moja droga. Powróżę ci.
Wilda położyła drżące dłonie na blacie. Alan-na przysunęła świecę, aby lepiej widzieć.
- Linie na twojej lewej i prawej dłoni bardzo się różnią. To oznacza, że życiowe
okoliczności nie pozwoliły ci wykorzystać twych talentów.
- Nie mam żadnych talentów - powiedziała Wilda.
- Twoje dłonie mówią, że masz. Ten wzgórek - dotknęła miejsca pod kciukiem Wildy -
jest mocno wykształcony. To znaczy, że masz dobre serce. Linia życia zakręca wokół niego.
Masz w sobie wielkie siły witalne. Możesz wiele dać, ale nie masz komu.
Wilda kiwnęła głową, Ian z przerażeniem spostrzegł łzę, która spadla z podbródka
kuzynki na stół. Czy dziś wszystkie jego kobiety będą płakać?
- Ale coś się zmieni. - Alanna wodziła palcem po linii życia. - Spójrz tutaj. Teraz
nadchodzi zmiana, gdyż z determinacją nalegałaś by spotkać się ze starą wiedźmą. Powiedz
mi, czego pragniesz.
- Chciałabym... - Wilda nabrała nerwowo powietrza - mieć zaklęcie. Chciałabym... być
dobra.
Alanna nie poruszyła się. Czekała, patrząc na Wildę.
Ta jednak milczała, najwyraźniej sądząc, że wyjaśniła już wszystko w wystarczającym
stopniu.
- Jesteś dobra.
- Nie, nie jestem. Bardzo długo nie mogłam pojąć, dlaczego nikt mnie nie kocha -
powiedziała Wilda drżącym głosem. - I w końcu zrozumiałam. Jestem z Fairchildów. Jestem
zła, tak jak cala reszta rodziny. Potrzebuję kogoś, kto uczyni mnie dobrą.
288
Alanna rozchyliła lekko usta, miała szkliste oczy.
- Wildo - odezwał się siedzący w rogu Ian - czy chcesz, aby wiedźma rzuciła zaklęcie,
które uczyni cię dobrą?
- To właśnie mówiłam. - W głosie Wildy zabrzmiała teraz złość.
Ian oparł się o ścianę, lekko rozbawiony. Wilda kompletnie podkopała wszystkie
przygotowania Alan-ny. Mógł się założyć, że nie znała ani jednego zaklęcia, które w
najmniejszym stopniu dotyczyłoby "dobra".
- No cóż - zachrypiała w końcu Alanna. - Stara wiedźma nieczęsto słyszy takie prośby.
- Ale może pani to zrobić, prawda?
- Oczywiście. - Alanna dotknęła jej nadgarstka. -Specjalnie dla ciebie. Mam tylko
nadzieję, że nie uderzy mnie piorun.
- Och, nie! - Wilda uniosła się z krzesła. - Nie chcę, żeby coś się pani stało.
- A więc nie jesteś dobra, co? - Alanna zadarła do tyłu głowę, po chwili pokiwała nią
znacząco. - Nic mi się nie stanie, a wszystko będzie prostsze, niż ci się zdaje. - Wstając,
otworzyła kociołek, z którego buchnęła para, zapachniało goździkami i innymi przyprawami.
Drewnianą łyżką energicznie zamieszała zawartość, Ian widział na jej twarzy skupienie. Po
chwili wyjęła łyżkę z wywarem i podeszła wolno do Wildy. Drugą rękę trzymała od spodu, na
wypadek gdyby coś miała uronić. Stanęła przed Wildą, spryskała przyprawioną wodą jej
głowę, recytując przy tym coś po szkocku.
Dla Iana zabrzmiało to bardzo podobnie do modlitwy, którą chłopi odmawiali przed
posiłkiem.
Wilda siedziała, wystawiając twarz, aby poczuć każdą kropelkę. Zupełnie jakby była
skrapiana święconą wodą.
289
Położywszy rękę na ramieniu Wildy, Alanna kazała jej wstać i obróciła ją trzykrotnie.
Znowu coś zaintonowała, lecz tym razem Ian bez wątpienia rozpoznał słowa starej szkockiej
pieśni siewnej. Po chwili Alanna posadziła Wildę na krześle i pocałowała ją w czoło.
Cofnęła się o krok.
- Już. Teraz masz w sobie dobroć. Wilda patrzyła na nią z niedowierzaniem.
- To wszystko?
Alanna wyraźnie się zawahała.
- To już całe zaklęcie. Ale musisz mieć memento, amulet, który ci unaoczni, że jesteś
dobra, coś, co będziesz mogła obejrzeć, gdy przypomnisz sobie ten wieczór i zastanowisz, czy
to przypadkiem nie był sen.
Spod łachmanów wyjęła naszyjnik z runicznymi kamieniami.
- Mój kuzyn ma taki kamień - wykrzyknęła Wilda. - Czy to taka szkocka tradycja?
Ian ukrył twarz w ubraniu, by stłumić śmiech z powodu bezsilności Alanny. Ona jednak
szybko odzyskała pewność siebie.
- Jest taka tradycja, a stara wiedźma da ci jeden ze swoich kamieni. - Odpięła łańcuszek i
rozsypała kamienie na stole. Potem stanęła za Wildą i dłońmi zakryła jej oczy.
- Wybierz jeden.
Po omacku Wilda zanurzyła palce w kamieniach. Każdy kwadratowy kamień miał inne
znaki. Z wahaniem przebierała między nimi.
- Po prostu wybierz któryś - powiedziała jej do ucha Alanna.
Wstrzymując oddech, Wilda posłuchała. Alanna odsunęła jej ręce.
290
- Niech no zobaczę.
Wilda podała kamień i czekała w napięciu aż wiedźma dokona oględzin. Po chwili
Alanna się uśmiechnęła.
- To kamień domowego ogniska. - Ogrzała go między dłońmi. - Symbol domu, miłości,
dobroci. To znaczy, że zaklęcie już zadziałało i już nie da się go odwrócić.
Podekscytowana Wilda otworzyła szeroko oczy.
- Więc jestem już dobra?
- Tak - odchrząknęła Alanna. - Teraz jesteś dobra.
Wilda wyciągnęła dłoń. Alanna położyła na niej kamień.
- Nawlecz go na łańcuszek i noś na szyi. -A jeśli zgubię?
- Nic już nie odwróci zaklęcia - zapewniła Alanna.
- Och, Ian! - Wilda podbiegła do niego. - Widziałeś?
- Tak. - Wstał z taboretu i objął ją, a potem razem obejrzeli kamień. Ale ja nigdy nie
wątpiłem, że jesteś dobra.
- To dlatego, że jesteś także Fairchildem i nie dostrzegasz różnicy.
- Jestem w połowie diabłem, w połowie bestią -przyznał cicho.
Przycisnęła kamień do piersi.
- Muszę już iść.
- Odprowadzę cię do twojej sypialni - powiedział Ian.
- Ja nie idę do... znaczy się... mogę iść sama. -Skierowała się do drzwi z radosnym
uśmiechem. -Idź do Alanny. Macie przed sobą noc poślubną. A pani, pani wiedźmo - posłała
jej całusa - dziękuję.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi.
291
- Dobra robota, pani wiedźmo. Co naprawdę oznacza ten kamień?
Alanna zaśmiała się uszczęśliwiona.
- Dokładnie to, co powiedziałam, Ian uniósł brwi.
- Ognisko domowe. - Alanna zrzuciła łachmany. -A w wypadku Wildy to zdecydowanie
oznacza dobroć. Jeśli wierzyć w stare opowieści, wybór tego kamienia to gwarancja wyjścia
za mąż przed końcem roku.
- Wobec tego muszę uwierzyć w stare opowieści. -Oparł się na kominku i patrzył, jak
Alanna szczotkuje włosy. - A teraz pani Armstrong przygotuje nam kąpiel i poda kolację.
Zakaszlała od unoszącego się w powietrzu popiołu.
- Dziękuję ci, mężu.
Jej głos lekko drżał, Ian zacisnął zęby. Na pewno pomyślała, że nie da się jej spokojnie
wykąpać, lecz tylko ostatni drań chciałby się dobierać do kobiety, która ma na głowie takie
kłopoty jak Alanna.
Nim zdążył ją zapewnić, że nie ma żadnych takich zamiarów, podeszła do niego.
- Wilda chciała być dobra. Droga, słodka Wilda bała się poślubić ukochanego, bo
myślała, że ma w sobie zło, które można usunąć tylko za pomocą czarów. - Objęła go w pasie.
- Czy możesz sobie wyobrazić, jak Wilda myśli, że jest napiętnowana tylko dlatego, że jest z
rodziny Fairchildów?
Przytulił Alannę, spojrzał na jej czystą, szczerą twarz i pomyślał: Tak, mogę to sobie
wyobrazić. Z łatwością.
292
ROZDZIAŁ
Edwin poprawił sobie apaszkę i uśmiechnął się do lustra, przygładzając dłonią
perfekcyjnie ułożone, rude włosy.
W końcu i do niego uśmiechnęło się szczęście. Już wcześniej odgrywał rolę przystojnego
brata. Zawsze nosił wykwintne stroje. Oczywiście zawsze był bardziej inteligentny, ale to nie
było zbyt trudne. Jednakże dotknęła go bieda, miejsce drugiego w kolejce do dziedzictwa. A
teraz, dzięki własnemu rozumowi, niedyskrecji zmarłego wuja i naciskom starego Fairchilda
stał się bogaty, a mógł zostać jeszcze bogatszy.
I co z tego, że nie udało mu się przejąć Fionna-way? Funkcja zarządcy majątku
wiązałaby się z ciężką pracą i dużą odpowiedzialnością. Powrót Alanny oszczędził mu tego i
umożliwił wzbogacenie się bez wysiłku. Wiedział, jak poważnie Alanna traktuje to pradawne
przymierze, i zamierzał bezlitośnie tę wiedzę wykorzystać. Pod groźbą szantażu jego kuzynka
na pewno się ugnie.
Oczywiście był dopiero drugim synem, ale jak dla pana Fairchilda, i tak miał w żyłach
wystarczająco dużo krwi MacLeodów. Nikt nie będzie rozkopywał brzegu, szukając cennych
opali. Edwin po prostu zgłosi swoje żądania, a selki i Alanna z pewnością nie ważą się
odmówić. Upajał się posiadaną przewagą. Upajał ogromnie.
Tego ranka być może zapuka do Wildy i zaproponuje, że sprowadzi ją na śniadanie. W
końcu teraz był równie dobrą partią co Brice. A nawet lepszą, bo Brice zawsze przysięgał, że
weźmie sobie za żonę ko-
293
bietę utytułowaną i majętną. Edwin takich ślubów nigdy nie składał.
Poklepał się po kieszeni kamizelki. Wilda obserwowała Brice'a, flirtowała z nim, ale
teraz to on miał dwa morskie opale, więc każda kobieta z pewnością spojrzy na jego zaloty
łaskawym okiem. A Edwin chciał mieć żonę, której urody zazdrościłaby mu cała Szkocja.
Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Usłyszał pomruk cichej rozmowy, przystanął więc
i spojrzał w tamtą stronę. Głosy dochodziły od strony sypialni Brice'a. Tak, to był jego głos, a
drugi należał do jakiejś kobiety.
Drzwi się otworzyły, więc Edwin skoczył z powrotem do swego pokoju, aby go nikt nie
zobaczył. W samą porę. Wstrzymał oddech. Na korytarz w y -szła kobieta odziana w
pelerynę. Nie widział jej twarzy, lecz w Fionnaway przebywała tylko jedna filigranowa
niewiasta o blond włosach. I tylko jedna paplała bez opamiętania.
Brice nie dał jej dojść do słowa. Wciąż zasypywał ją pocałunkami, a wreszcie popchnął
ją lekko, ona zaś pośpiesznie ruszyła korytarzem, przebiegając obok Edwina.
Nawet go nie zauważyła, tak była rozanielona.
Jednak potargany, jakby nawiedzony Brice spostrzegł brata.
Oparł się ramieniem o futrynę i uśmiechnął szeroko.
- Możesz mi pogratulować, braciszku - rzekł cicho. - Wreszcie zgodziła się zostać moją
żoną.
- Gratuluję - powiedział Edwin przez zesztywnia-łe usta. Zrozumiał, że stary Fairchild
miał rację. Tu nie chodziło tylko o bogactwo i władzę. Chodziło też o zemstę.
294
Ian obejmował Alannę wpół, gdy oboje szli w kierunku jadalni.
Ostatnia noc stanowiła ćwiczenie silnej woli. Musiał się nią wykazać, gdy Alanna
zażywała kąpieli, a potem w łóżku, gdy przytuliła się do niego. Pragnęła pociechy, nic więcej.
Więc dał jej właśnie to. Trzymał ją w objęciach całą noc, powtarzając: moje łóżko, mój dwór,
moja żona. Będą następne noce. T y -siące. Całe życie nocy, dla niego i dla niej.
Teraz poczuł zapach różanego mydła i Alanny. Żadna z kobiet, które znał, nie
odważyłaby się nosić szorstkiego naszyjnika wykonanego z runicznych kamieni, jako ozdoby
do modnej sukni w kasztanowym kolorze. Alanna jednak miała na to dość odwagi. Jej twarz,
chód, styl były niepowtarzalne, jej własne. Nawet przed paroma tygodniami, gdy ubierała się
jak wiedźma, rozpoznał jej pewność siebie i sprawiało mu to niewymowną przyjemność.
Teraz już nie była taka pewna siebie, lecz Ian powziął niezłomne postanowienie, że
pomoże jej odzyskać dawny stan ducha. Taka pokora zupełnie do niej nie pasowała.
Zatrzymała się tuż przed drzwiami.
- Ian...
- Tak, me dziewczę? - Teraz mieszkał w Szkocji, mógł więc mówić sposobem
charakterystycznym dla mieszkańców tego kraju.
- Myślisz, że uda mi się znaleźć złodzieja?
- Oczywiście, jeśli potrząśniemy właściwą kieszeń. - Automatycznie dotknął miejsca,
gdzie przedtem nosił pierścień. Ależ wybrał moment, by się go pozbyć. - Nie martw się.
Ktokolwiek je zabrał, będzie chciał ich więcej, więc szybko się ujawni.
295
Pokiwała głową, ściskając go za ramię.
- Tak. Masz rację. - Pierwsza wkroczyła do jadalni i uśmiechnęła się. - Dzień dobry. -
Wtem stanęła jak wryta.
Ian wpadł na żonę, i musiał ją przytrzymać, aby nie straciła równowagi.
- Co się...
I wtedy zobaczył to, co ona. Wszyscy siedzieli przy stole, nad najwyraźniej rozpoczętym
już śniadaniem. Brice spoglądał na nich z wyraźną odrazą. Edwin nie odrywał wzroku od
swego talerza.
Zaś Leslie przyglądał się nowo przybyłym z wrogim uśmiechem.
Wilda mówiła tak agresywnie, jak jeszcze Ian nigdy nie słyszał. - I co w tym złego?
Wielu ludzi rodzi się z nieprawego łoża. Znaczy się, przecież to nie wina Iana, że wuj Leslie
spał z matką Iana, lecz nie był na tyle uczciwy, by ją poślubić.
Alanna wtoczyła się do sali chwiejnym krokiem, jakby pchnięta czyjąś silną ręką, a gdy
Ian pośpieszył jej z pomocą, odwróciła się doń i odtrąciła go.
- Powiedz mi, że to nie jest prawda - wycharczała.
- Że jestem z nieprawego łoża? - spytał powoli, usiłując zrozumieć, skąd jej nagłe
zdziwienie. - Ale to jest prawda.
- I nic mi nie powiedziałeś? - podniosła głos.
- Zapewne obiecał przeróżne rzeczy - zaczęła wrzeszczeć Wilda. - Mama mówi, że
mężczyźni powiedzą wszystko, aby tylko uwieść kobietę.
Ian próbował zebrać myśli. - Mówiłem ci, że mój ojciec uczynił obietnice matce, ale ich
nie dotrzymał.
- Nie wiedziałam, że to oznacza, iż jej nie poślubił! łan patrzył na nią, znieruchomiały.
Czy ta jędza to
ta sama Alanna, która zaakceptowała jego pragnienie posiadania ziemi, lecz mimo to
poślubiła go?
296
- A jakież inne obietnice mężczyzna czyni kobiecie? Sądziłem, że to zrozumiałaś, ale nie
miało to dla ciebie znaczenia.
- Nie miało dla mnie znaczenia? - Odeszła od niego kilka kroków, po chwili wróciła. -
Dlaczego to miałoby być dla mnie bez znaczenia?
- Dość łatwo pogodziłaś się z moim...dość nietypowym pochodzeniem. A fakt, że jestem
z nieprawego łoża, zdawał się nie mieć znaczenia.
- Nie mieć znaczenia? - Alanna trzęsła się, jakby przez otwarte okna powiał do środka
zimny wiatr. -To była jedyna naprawdę ważna rzecz.
- Wuj Leslie pewnie obiecał jej małżeństwo, a potem się wycofał. Ale to nie jest tak, że
wuj po prostu złamał dane słowo. - W głosie Wildy zabrzmiała już desperacja, skoro zaczęła
źle mówić o Lesliem. - On kłamie cały czas. To straszny kłamca.
- Nic nie rozumiem. - Ian próbował wziąć Alannę za ręce, by w ten sposób nawiązał się
między nimi taki kontakt jak zwykle. - Powiedz, co ja takiego zrobiłem.
Wyrwała się, energicznie przebiegła dłonią przez włosy, aż posypały się spinki. Powinno
ją zaboleć, ale nawet się nie skrzywiła.
- Zrujnowałeś mnie. Zniszczyłeś wszystko.
- Dlaczego wszyscy tak się gapicie? - zajęczała Wilda.
Ian rozejrzał się dookoła, wciąż niczego nie rozumiejąc. Brice i Edwin wstali.
- Co teraz zrobimy? - spytał Brice.
- To, co musimy - odparł Edwin.
- Edwin, na litość boską. - Twarz Brice'a wyrażała jeszcze większe obrzydzenie.
- Ona jest panią Fionnaway. Znasz prawo. -Edwin mówił z powagą, jakiej nigdy dotąd
nie okazał.
297
- To nie jest żadne prawo - rzeki Brice, pociągając swoją apaszkę. - To bardziej...
tradycja.
- Stanowiąca część przymierza - przerwała Alan-na. - Świętego przymierza.
Ian spoglądał na trójkę kuzynów. Nie podobał mu się ton tej rozmowy.
- Alanno, dlaczego to mówisz? - spytał Brice. -Przecież właśnie ty na tym stracisz.
- Jestem panią Fionnaway. - Popatrzyła na niego ponuro. - Moim obowiązkiem jest
dopilnować przestrzegania zapisów zawartych w przymierzu.
- To starożytna umowa ze stworzeniami, które nie istnieją - uciął Brice. - Nalegasz,
abyśmy przestrzegali tej umowy i wyrzucili cię z własnego domu?
- Co takiego? - Ian skoczył do przodu. - O czym ty bredzisz?
W końcu glos zabrał Leslie.
- O przymierzu, które MacLeodowie zawarli z setkami. Stawia ono tylko jeden warunek
mężczyźnie, który żeni sic z panią majątku Fionnaway. Wiesz, o jaki warunek chodzi, lanie?
Oczywiście, wiedział. Jak mógł nie wiedzieć, widząc rozpacz Alanny i radość ojca?
Mimo to Leslie nie odmówił sobie przyjemności. by mu to powiedzieć.
- Warunek jest taki aby ów mężczyzna był z prawego łoża. - Odchylił głowę do tylu i
wybuchnął śmiechem. Ryczał na całe gardło, a jego śmiech odbijał się głośnym echem w
całym pomieszczeniu i przyległych korytarzach.
Ian mógłby się założyć, że wszyscy w zasięgu tego odgłosu aż skulili się W sobie.
Brzmiał tak, jakby sam diabeł rechotał, siejąc przerażenie pośród zaskoczonych mieszkańców
ziemi.
298
- To prawda. - Edwin poruszał się niespokojnie, jak dziecko, które bardzo potrzebuje
nocnika. - Ian musi odejść.
- Dlaczego? - spytał natarczywie Ian. - Dlaczego to jest takie ważne, aby pan młody był z
prawego łoża?
- Fionnaway jest przekazywana z matki na córkę, a ponieważ w Anglii i Szkocji
obowiązuje prawo, że ziemia zawsze przechodzi na najstarszego syna, istniała obawa, iż
pozbawieni skrupułów łowcy okazji zechcą za wszelką cenę przejąć Fionnaway. - Alan-na
zapanowała nad wzburzeniem, jakie emanowało z jej głosu. - Więc mężczyzna, którego ona
poślubi, musi być ponad wszelką krytykę, aby nikt o gorszym pochodzeniu nie mógł sobie
rościć praw do Fionna-way pod jakimkolwiek pretekstem.
- To twoja wina, Alanno. Powinnaś była spytać -rzekł Edwin.
- Wiem, lecz nie przyszło mi to do głowy, bo -spojrzała na Lesliego - bo wydawało się to
oczywiste. .. - Leslie unikał jej wzroku. - Tu w ogóle jest coś dziwnego. Myślałam...
- Może udałoby się anulować ślub - przerwał jej Edwin.
Alanna odwróciła gwałtownie głowę. Wyglądała na przerażoną, tak samo jak wtedy, gdy
Ian przyznał się, że jest bękartem.
- Anulować?
- Ona właśnie spędziła z nim noc, ty głupcze. -Brice obrzucił brata ostrym spojrzeniem,
po czym z nadzieją zwrócił się do Alanny. - Chyba że możesz przysiąc, że ostatniej nocy do
niczego nie doszło.
- Spróbuj nie udawać głupka, jeśli możesz. - Alan-na rozejrzała się tęsknie po sali. Potem
tak samo popatrzyła na lana.
299
Pragnęła mieć Fionnaway ponad wszystko, Ian to rozumiał. Do licha! Oczywiście, że
rozumiał. Sam właśnie stracił ten majątek, swoje jedyne miejsce na świecie. Trzymał
marzenia w zaciśniętej dłoni, a teraz, niczym piasek, przesypały się między palcami. Znowu
będzie wygnańcem.
A jednak... Nie, wiedział, że jego strata w żadnej mierze nie mogła się równać ze stratą,
jakiej doznała Alanna.
A teraz... teraz straci jeszcze swoją świeżo zaślubioną żonę.
Nie, to nie miało racji bytu. Teraz chciał zrobić coś niewyobrażalnego. Na samą myśl
było mu niedobrze. Zamierzał wyrzec się żony.
- W nocy nic nie zaszło. Edwin uśmiechnął się szyderczo.
- Mamy w to uwierzyć?
Ian nie zwracał na niego uwagi. Mógł jedynie wpatrywać się w Alannę, w jej
rozpuszczone włosy, opadające w nieładzie na ramiona, i zastanawiać się nad samym sobą.
Właśnie powiedział prawdę o ostatniej nocy, rzucając cień na swoją męskość wobec każdego
innego mężczyzny, który kiedykolwiek o tym usłyszy. Odrzucił Fionnaway jak przystało na
szlachetnego osła. A co przyprawiało go o największe cierpienie? Ta kobieta. Ałanna.
Była tylko kobietą, jak wiele innych. Do licha, nie miała już nawet tego, czego pragnął.
Mógłby ją rzucić bez skrupułów.
Jednak teraz patrzyła mu głęboko w oczy, zaś na jej usta wolno wypełzał zmysłowy
uśmiech.
A Ian miał skrupuły. Całą masę skrupułów.
Leslie roześmiał się ponownie, głośno, szyderczo, wywołując u Iana nieprzyjemny
dreszcz.
300
- Wiedziałem, że wlazłeś jej pod spódnicę jeszcze przed ślubem. Przynajmniej to masz po
mnie.
Uśmiech Alanny znikł. Stała przed obliczem trybunału, zebranego dookoła stołu.
- Złożyłam przysięgę małżeńską z własnej, nieprzymuszonej woli. W oczach prawa fakt,
czy skonsumowaliśmy nasz związek, nie ma żadnego znaczenia. Ja zawsze dotrzymuję słowa.
Zawsze! Ian jest moim mężem. Nie ma innego rozwiązania jak to, że muszę odejść.
- Jesteś wstrętny. - Wilda pchnęła krzesło tak mocno, że z głośnym stukiem przewróciło
się na podłogę. - Naprawdę wstrętny. Ty -wskazała palcem Brice'a - jesteś równie zły, jak oni
wszyscy, Ian i Alanna są małżeństwem. Kochają się. To dwoje najmilszych łudzi na świecie,
a ty przedstawiasz ich jak nędzne kreatury. Jesteście bandą... starych... łajdaków.
Zanosząc się płaczem, wybiegła z sali. Brice ściskał swoje krzesło tak mocno, jakby bez
niego miał się przewrócić na ziemię. Edwin odsunął się na bok, jakby się dystansował od
sytuacji.
Alanna westchnęła ciężko. Przybladła. Ruszyła ciężko, jakby krańcowo wyczerpana.
- Chodź - powiedziała do Iana. - Musimy natychmiast opuścić Fionnaway.
301
ROZDZIAŁ
Ian stał przed chatą wiedźmy, spoglądając w kierunku dworu Fionnaway z taką
nienawiścią, że z trudem oddychał. To uczucie nasilało się, wisząc w powietrzu, gęstniejąc,
czarne, coraz bardziej przerażające. Wkrótce wybuchnie z taką furią, że cały świat się dowie,
iż Ian MacLeod pała nienawiścią. Nienawiścią wobec ojca i tych dwóch wrednych kuzynów.
Pozbawili go wszystkiego. Dumy, ziemi, marzenia.
Zajrzał do ciemnej chary. Jego marzenie. Alanna.
Tak jak tego pragnął, śniła o nim. Uwielbiał te chwile, gdy wkradał się w jej myśli, gdy
razit ją wizjami gorących i słodkich nocy, pełnych narastającej powoli namiętności. Uwielbiał
jej wygląd następnego dnia, zmęczonej frustracją, rumieniącej się na myśl o swych
swawolnych fantazjach.
Teraz zaś raziły go własne wizje. Od lat marzył o swoim domu, miejscu, gdzie czułby się
dobrze, gdzie nikt nie traktowałby go jako dziw natury albo bękarta.
Pod tym marzeniem było jeszcze inne, głębsze. Tak mało realne, że nigdy nawet nie
próbował go zrealizować. Marzenie o kobiecie, która byłaby wobec niego lojalna, która
pragnęłaby tego co on, przyjmowała jego miłość i z radością urodziła mu dzieci.
Ostatnio ta kobieta z marzeń miała twarz Alanny.
Alanna. Jego pochodzenie z nieprawego łoża zdruzgotało ją, pozbawiło praw
przytłoczyło w chwili, gdy tęskniła za wzlotem ku gwiazdom.
26
302
Wszystko, wszystko, czego tylko dotknął, ulegało zniszczeniu. 1 na wzór jednego z
pradawnych bogów będzie teraz szukał zemsty.
Tym razem nie musiał się nawet koncentrować. Brak pierścienia nie stanowił różnicy.
Krew selków w jego żyłach napędzała żądzę rewanżu. Morska bryza targała mu włosy.
Wielkie chmury pędziły w kierunku Fionnaway i kłębiły się w powietrzu nad dworem.
Wznosiły się coraz wyżej, zmieniając barwę z szarozielonej w czarną, zasłaniając słońce,
zabierając nadzieję. Było tak ciemno, że musiał wytężać wzrok, aby zobaczyć, co jest po
drugiej stronie polany.
Jednak sama ciemność to jeszcze za mało. Pragnął zasiać niepokój, wzbudzić strach
spowodowany niepewnością.
Tak więc wiatr ustał, szum zamarł. Drzewa uspokoiły się, ptaki przysiadły na gałęziach,
skulone zwierzęta przywarły do ziemi. Niczym wielki kaptur, chmury zdusiły wszelkie
poczucie bezpieczeństwa, okrzyki strachu. Sunęły powoli, przewracając się nawzajem na
siebie, by się po chwili połączyć i stworzyć jeszcze potężniejszą groźbę, Ian widział je oczami
duszy, serca i czekał, aż rybacy powrócą na brzeg, aż chłopi przybiegną przez pola do swych
domostw.
Czekał, aż Leslie spostrzeże, co jego syn może zrobić i pozna, co to strach.
W końcu Ian uniósł ręce ku niebu i wywołał burzę.
Runęła gniewnie na Fionnaway niczym karzące ramię sprawiedliwości. Białe zygzaki
błyskawic uderzyły niczym ostrza lśniących noży. Huczały pioruny, tworząc piekielną
kakofonię dźwięków. Wiatr podrywał leżące na ziemi liście, które zaczynały wirować w
hipnotycznym tańcu. W końcu spadł deszcz.
303
Ian wszedł do chaty i z całej siły trzasnął drzwiami. Już nie wściekał się na swoje
pochodzenie od sel-ków, gdyż nie ono wpędziło go w obecną sytuację. To Leslie i jego
matka, i wolność, której oboje nadużyli.
Oparł się o szorstkie bale i patrzył, jak podchodzi doń Alanna ze świecą w ręku,
oświetlona jej złotym blaskiem. Błyskawice składały na jej ciele srebrzyste pocałunki. Każdy
krągły cień wyglądał jak nieodgadniona tajemnica. Włosy Alanny płonęły własnym światłem.
- Ian, czy to ty zrobiłeś?
Usłyszał w tych słowach przyganę, lecz mało go obchodziło, że on i jego nadludzkie
moce w końcu wywołały w niej odrazę.
- Tak - podniósł głos, by przekrzyczeć szum deszczu.
- To dobrze.
Na chwilę aż serce w nim zamarło, gdy ujrzał tajemniczy uśmiech na ustach Alanny.
Ostrożnie postawiła świecę na parapecie i podeszła bliżej. Przesunęła dłońmi po jego
piersi i powtórzyła: - To dobrze.
Spoglądał na nią z góry, czując przyspieszone bicie swego serca. Co miała na myśli?
Błyskawice migały co chwila w rytmie jego serca. Za każdym razem widział jej
zbliżającą się twarz. Wsunęła palce we włosy Iana, a potem stając na palcach, pociągnęła go
w dół i pocałowała.
Rozchyliwszy usta, zaczęła ssać jego dolną wargę i mruczeć, jakby ten smak ją
podniecał. Językiem dotknęła zębów Iana, wydając podobny odgłos, drżąc na całym ciele.
Oddech Alanny rozgrzewał go od środka.
Wtem odsunął się i pochwycił dłońmi jej głowę.
- Alanno, czy ty wiesz, co robisz?
304
Powoli otworzyła oczy, oblizując wargę.
- Staję się częścią tej burzy.
Pragnął jej. Jak zawsze. A teraz, w tym miejscu, to ona zapragnęła jego. Zacisnął palce
na włosach Alanny i szukał jej twarzy, jakby próbował ją zrozumieć. Ją, kobietę, której nigdy
nie pojmie. Na zgłębianiu jej tajemnic gotów był spędzić całe życie.
- Lepiej się upewnij.
Przysunęła się, przywarła do jego ciała, poruszając biodrami.
- Teraz.
Stracił kontrolę w jednej chwili z błyskawicą, która właśnie rozdarła niebo. Podnosząc
Alannę, jednym długim krokiem znalazł się przy stole. Posadził ją, podwinął spódnicę i stanął
między rozwartymi nogami.
Patrzyła na niego ciepło błyszczącymi oczami, jakby uważała go za swego pana.
- Po drodze tutaj - powiedziała - żałowałam w myślach, że nie jestem prawdziwą
wiedźmą i nie mogę czarami zemścić się na twoim ojcu.
Wstrzymała oddech, gdy zaczął koliście masować kciukami czułe miejsce u wejścia do
jej wnętrza.
- Zemścij się na nich wszystkich.
Z największą delikatnością pieścił ją w miejscu, gdzie kolor ciała przechodził w różowy,
gdzie była wilgotna i gorąca.
Zesztywniała.
- Ian, to jest... - Próbowała złapać go za rękę. -Przestań. Nie mogę mówić, a chcę ci
powiedzieć...
- Słucham cię. - Pragnęła go, więc go dostanie. Lecz, prawie dziewica, nie była jeszcze
przygotowana. - Opowiedz mi o zemście.
Podniosła się na łokciach i popatrzyła na miejsce, gdzie ją dotykał, potem na jego twarz.
Wyciągnęła
305
dłoń do spodni lana, gdzie silna erekcja naciskała od środka na guziki.
- Zemsta - zaczęła wodzić dłonią po wystającym kształcie - może działać w obie strony.
Chciał rozerwać ubranie, wejść w nią i zapomnieć
0 wszystkim. Lecz nie odpuści jej tak łatwo. Przynajmniej w jednej sprawie łan MacLeod
dzisiaj zatriumfuje.
Gdy sięgał do guzików spodni, rozchyliła usta. Widział jej połyskujące łagodnie zęby,
widział, jak z trudem łapie każdy oddech.
Na zewnątrz burza jeszcze przybrała na sile. Wiatr wył przeraźliwie, co chwila huczały
pioruny. Tymczasem w środku on zadawał mękę swojej kobiecie. Chciał ją zawieść na samą
granicę wytrzymałości.
1 jeszcze dalej.
Rozsunął spodnie i obnażył się. Alanna legła z powrotem na stole, wyciągając ku niemu
ramiona.
- Szybciej.
Szybciej? O, nie, nie będzie się spieszył. Jego żądza była widoczna, lecz postanowienie
głęboko ukryte.
- Jesteś piękna. - Położył dłonie na jej kolanach. -Pamiętasz - nogą przysunął ławę -jak
powiedziałem - usiadł i przyciągnął ją na samą krawędź stołu - że chciałbym cię całować
wszędzie?
Rozszerzyła zdumione oczy. Jak na niewinne dziewczę, rozumiała go bardzo dobrze.
- Ian - próbowała usiąść.
Zamierzała odwieść go od tego pomysłu. Od smakowania jej, świeżej, czystej, po prostu
jego kobiety.
- Patrz, jeśli chcesz - powiedział. - To rozpala jeszcze bardziej.
Położyła się z cichym jękiem, by po chwili znowu się unieść.
306
- łan...
- Patrz.
Spojrzała. Obserwowała, jak zaczął od jej stopy, całując wewnętrzną stronę jednej nogi
coraz wyżej i wyżej. Wydała cichy skowyt, gdy w pewnym momencie przestał i uśmiechnął
się do niej. Oddychała nierówno i płytko, gwałtownie chwytając powietrze. Nogi jej wyraźnie
drżały.
- Nie chcę, żebyś to robił - odezwała się.
- Naprawdę? - Położył sobie jej obcałowaną nogę na ramieniu i zaczął podobnie całować
drugą. - A ja sądzę, że bardzo tego pragniesz. - Popatrzył na nią. Miedzianej barwy włosy
połyskiwały na górze i na dole. - Tak bardzo jak ja. Wyczekiwanie jest piekłem, prawda?
Rozchylił ją palcami. Nawet w tym miejscu była piękna, kobieca, kusząca.
Wczepiła się palcami w jego włosy, usiłując odciągnąć głowę.
- Tak nie można. Uśmiechnął się.
- A z kim o tym rozmawiałaś? - Po chwili spoważniał. - Pozwól mi, kochanie. Dam ci
nieziemską rozkosz.
Palce Alanny zwiotczały. Zaczęła go gładzić nad uchem.
- Więc dobrze... jeśli ma ci to sprawić przyjemność...
Zaśmiał się. Zdumiewała go dowcipem. Z trudem powstrzymał się przed gwałtownym
zaspokojeniem swojej żądzy.
- Ręczę ci, że zaznam wielkiej przyjemności, zanim skończę.
Mignęła błyskawica, zagrzmiał piorun, gdy delikatnie dotknął jej językiem. Napięła
mięśnie, Ian nie
307
wiedział, czy wałczyła z uprzedzeniami, czy z podnieceniem. Uniósł głowę i spojrzał.
Przed oczami miał kobietę w ekstazie. Głowa odrzucona do tyłu, dłonie zaciśnięte na
krawędzi stołu, nabrzmiałe piersi, sutki sterczące przez cienki materiał.
Uczył się tego w buduarach Indii, na Tahiti i w Londynie. Doprowadzić Alannę MacLeod
do orgazmu. Lizał ją, ssał, smakował jej błogość. Wsunął język do środka, rozkoszując się
każdym jękiem Alanny, każdym instynktownym ruchem ciała.
Broniła się przed orgazmem. Krzyczała, drapała palcami blat, w końcu poddała się i
zatrzęsła, ogarnięta ogromną falą ekstazy. Włożył palec do środka, czując szaleńcze skurcze.
Jakże była napięta, słodka, gorąca. Tylko dla niego.
- Ian - zawołała ochryple - Ian, proszę cię.
- Tak. - Uniósł się, odepchnął nogą ławę i spuścił spodnie. Jednym pchnięciem znalazł się
w jej wnętrzu. Krzyknęła, zaciskając mięśnie, przytrzymując go, jakby już nigdy nie chciała
go wypuścić. Pomyślał, że mógłby zostać tak na zawsze.
Ogarnęło ich szaleństwo. Jak błyskawica, uderzał raz po raz, każdym ruchem bioder
wchodząc jeszcze głębiej, rozjaśniając panującą ciemność. Jak odbijający się echem grzmot,
reagowała na pożądanie lana, unosząc biodra, wychodząc mu naprzeciw, koncentrując się
całą sobą na zaspokojeniu.
Zaspokojeniu i jego, i siebie.
Tym razem był w niej, gdy doszła. Objęła go nogami, przyciągnęła ku sobie i opadła na
stół w cudownym uniesieniu, Ian wstrzymywał się, i jeszcze, i jeszcze chwilę, aż zwolniła.
Wtedy położył dłonie na stole, po obu stronach Alanny, pochylił się i przytrzymał ją
nieruchomo, wchodząc tak głęboko, że nie
308
miała innego wyboru, jak tylko przyjąć jego nasienie w swoim łonie.
I uczyniła to z okrzykiem radości.
Zawisł nad nią, dysząc z wyczerpania. Chciał ją pocałować, zrzucić grozę, jaką odczuwał
w czasie zbliżenia, pieścić ją, gdy wracała do zmysłów.
Lecz czy miał śmiałość? Może zadał jej ból, przesadził, oczekiwał doświadczenia,
którego przecież nie miała. Była jeszcze nowicjuszką, nie rozumiała, jak bardzo potrafi
rozbudzić jego żądze. A przecież jemu doświadczenia nie brakowało, jednak rozpalił się tak,
że wybuchnął niczym błyskawica.
Poczuł napięcie, gdy przemówiła.
- Ian? - Głos miała niski, lekko drżący. - Mam nadzieję, że się nie pogniewasz... ale ja cię
kocham.
R O Z D Z I A Ł 27
Nie chciała tego wyznać zbyt wcześnie. Wiedziała, że będzie lepiej, jeśli najpierw
osiądzie spokojnie w Fionnaway i przywyknie do rutyny codziennego życia. Teraz jednak nie
wiedziała, czy to w ogóle nastąpi, chciała mu też wynagrodzić stratę. No i wyznanie samo
wyszło z jej ust.
Kocham cię. To wisiało między nimi jak pętła.
Dla niej wszystko się wyjaśniło, gdy się złączyli, lecz Ian tej jasności nie miał. Nie
próbował wyperswadować jej tego uczucia. W ogóle się nie odezwał. Po prostu zabrał Alannę
do łóżka, rozebrał do naga,
309
zdejmując po kolei szaty i odsłaniając każde miejsce niemal z nabożeństwem. Zdjął także
jej naszyjnik, po czym zaczął całować szyję, jeden pocałunek za każdy kamień. A potem
kochał się z nią powoli, delikatnie, wywołując taki poryw namiętności, że mogła z siebie
wydobyć jedynie urywane okrzyki radości. Teraz tuliła się do jego pleców, obejmując ramio-
nami w pasie. Biedak był zdumiony, lecz ona nie umiała wydusić z siebie ani słowa, więc po
prostu będzie musiał do tego przywyknąć. Była w pełni uszczęśliwiona i nic nie mogło tego
zniszczyć.
- Mężu, czy chcesz coś do jedzenia? Nie jedliśmy śniadania.
W milczeniu patrzył na ciemne wnętrze chaty. Nawet nie drgnął, gdy rozświetliło je kilka
błyskawic. Niech tak będzie. Może sobie tłumaczyć jego mało-mówność, jak tylko chce.
- Nie jesteś głodny? - Pocałowała go w łopatkę. -To dobrze. Mam w związku z tobą
znacznie ciekawsze plany.
Wciąż milczał. Na pewno dumał o czymś intensywnie. Jeszcze nie widziała tak
wspaniałego myśliciela, lecz na pewno go z tego wyleczy.
- Nie jesteś ciekaw, jakie one są?
- Co? - Zachrypiał, trochę oszołomiony.
- Moje plany. - Przesuwała kciuk wzdłuż jego kręgosłupa, zataczając koło wokół każdego
kręgu, aby się trochę odprężył.
Gdy dotarła na sam dół, mruknął i przeciągnął się.
- Plany.
Uśmiechnęła się, patrząc na esowaty kształt mięśni pod jego skórą. Potrząsnęła włosami.
- Zamierzam cię ogolić. - Wgramoliła się na niego, a potem zeszła z łóżka. Z dużej
walizy wyjęła po omacku szlafrok.
310
Patrzył na nią, ogarnięty głodem, pragnieniem, które aż wibrowało w powietrzu, lśniło
blaskiem błyskawic, odzywało się hukiem grzmotów. Jednak zdawał się jakiś nieobecny.
- Ogól mnie.
Było jej go prawie żal, bo musiał sobie radzić z emocjami, jakich miał nadzieję nigdy nie
doświadczyć. Nie mogła jednak pozwolić, aby się wycofał. Należał do niej. Im prędzej to
zrozumie, tym lepiej.
- Tak - uśmiechnęła się. - Trochę ciepłej wody, ostra brzytwa i w końcu zobaczę twarz
mojego męża w pełnej okazałości.
- Oczywiście. Ogól mnie - powiedział jakby bardziej przytomnie i uniósł się na łokciach.
- Znalazłaś lepszy sposób pozbycia się niechcianego męża niż zwykłe anulowanie ślubu.
Zaskoczyła ją ta wrogość.
- Co chcesz przez to powiedzieć - zamrugała oczami.
- Powiedz wprost, że chcesz mi poderżnąć gardło. Spłynęła na nią fala złości. Cóż za
cynizm. Starając
się odzyskać spokój, pomyślała, że też chciałaby wyrażać swoje emocje za pomocą
błyskawic i piorunów. A tak musiała sobie radzić jedynie słowami. Niedobrze być zwykłą
śmiertelniczką. Ujęła się pod boki i wbiła wzrok w Iana, kryjącego się w głębokim cieniu.
- Niby dlaczego miałabym chcieć poderżnąć ci gardło?
- Bo przeze mnie straciłaś Fionnaway.
- Fionnaway. - Nadzieja przybladła. - Fionnaway. - Jakaż była głupia. Myślała o wielkich
uczuciach. A on tylko o jej ziemi.
Wyciągnęła z torby aksamitną narzutkę w kolorze jadeitu, pochlebiającą jej włosom i
skórze. To nie przypadek, że zabrała tę szatę na wygnanie. Lecz te-
311
raz chciała się jedynie okryć, szybko więc włożyła narzutkę.
- A więc przedwcześnie odrzuciłam rozwiązanie Edwina, by anulować małżeństwo.
Znieruchomiał.
Sięgnęła po pasek i zawiązała go wokół talii.
- To ty pragniesz unieważnienia.
Jej oskarżenie zawisło w powietrzu. Wstał, aby stawić mu czoło. Był wielki, męski,
wnętrze chaty nagle jakby zmalało. Ciemne włosy srebrzyły się w mroku, pięknie rzeźbione
ciało połyskiwało brązem. Nieprzeniknione oczy odbijały blask świec.
- Nigdy. Nie wiem, o czym mówisz, ale nie chcę żadnego unieważnienia.
Trzymała mocno w zaciśniętych dłoniach końce aksamitnego paska.
- Mimo że już nie mam tego, czego pragniesz?
- A czego pragnę?
- Fionnaway.
Zacisnął szczęki i podszedł do niej o krok.
- Nie wmówisz mi, że odchodzisz ode mnie dla mojego dobra.
Przełknęła ciężko i zawiązała kolejny supeł na pasku.
- Nigdy mnie nie okłamywałeś. Zawsze wiedziałam, że chcesz mieć Fionnaway.
- Nie, moja damo - rzucił wyzywająco. - Oskarżyłaś mnie, że cię odrzuciłem, podczas
gdy to ja jestem powodem twego upadku.
Tym razem podeszła do niego tak blisko, że czuli nawzajem swoje oddechy. Przyjrzała
mu się uważnie. Oczy Iana utraciły swoją tajemniczość. Był w nich ból i złość. Przez wiele lat
dostawał od życia same kopniaki, nie miał więc powodu przypuszczać, że ona zachowa się
inaczej niż inni ludzie, którzy obrzucali go błotem.
312
Bolało ją jego cierpienie, lecz jednocześnie pojawiła się iskierka nadziei.
- Chcę, abyś byt szczęśliwy, a wiem, że nie możesz być szczęśliwy bez... Pragniesz
domu. Jeśli chcesz unieważnienia małżeństwa, nie będę się przeciwstawiać.
- Jesteś niezrównaną aktorką. - Odwrócił się do niej plecami. - Prawie mnie przekonałaś.
Podniósł spodnie, nałożył je ze złością i wyjrzał przez okno.
Widziała, że chciał odejść. Jak dzikie stworzenie, chciał uciec od niej, od tego
niechcianego związku. Lecz wokół domu wciąż szala! wiatr, o strzechę biły krople deszczu.
Zaczął chodzić z kąta w kąt. Znowu błysnęło, rozległ się grom, który zatrząsł okiennicami.
Burza, którą sam wywołał, uwięziła go w tej chacie. Z Alanną. Może złościł się tak nie
tylko z powodu utraty ziemi. Musiała się przekonać.
- Usiądź - rzuciła rozkazująco, wskazując ławę. Podniósł wysoko głowę i spoglądał z
góry. Poruszał szybko nozdrzami.
- Nie bądź taki dramatyczny - ofuknęła go. Poczerwieniał, gotów do walki. Postawiła na
stole kubeł wypełniony do polowy wodą, zanurzyła w nim płócienną ścierkę i wykręciła ją. -
Czy jeśli obiecam, że nie poderżnę ci gardła, usiądziesz tutaj? - zakpiła.
- Ależ ty potrafisz być irytująca. - Usiadł na ławie z takim impetem, aż się zakołysała. Z
trudem utrzymał równowagę. Oparł łokcie na stole, udając, że się uspokoił.
- Nie mam monopolu na irytowanie innych. -Podgrzała ściereczkę nad płomieniem
świecy, aż z trudem mogła ją utrzymać, odchyliła jego głowę do tyłu i zrobiła mu okład na
twarz. Cofnął się odru-
313
chowo i zaklął siarczyście, lecz ona mocno przyciskała ściereczkę do jego brody. -
Dobrze. - Postawiła kolano na jego udach, aby nie uciekł. - Zawsze jesteś taki nieznośny, gdy
twoje kobiety wyznają ci miłość? Odsunął jej dłoń.
- Moje kobiety? - Zaśmiał się głośno. - Nie mam kobiet.
- A więc twoje kochanki - nalegała. - Gdy deklarują swoją miłość, zawsze uciekasz?
- Nie będę z tobą o tym rozmawiał. - Ściereczka zaczęła się zsuwać, więc ją złapał. A
potem, jakby już nie mógł tego znieść, wyprostował się. - Dlaczego uważasz, że chcę uciec?
Niemal się uśmiechnęła, lecz zapanowała nad sobą.
- Kobieca intuicja.
Oparł się ciężko o stół i mocniej owinął sobie twarz ścierką.
- Nikt mi wcześniej nie mówił - powiedział stłumionym głosem.
- Oczywiście, że nie. - Teraz z niego szydziła. Rozpostarła czysty ręcznik i zawiązała mu
go pod szyją, następnie sięgnęła do walizy po brzytwę i pasek do jej ostrzenia. - Z twarzą,
która wygląda jak boża łaska na ziemi, z takim urokiem, który każe wzdychać do ciebie
każdej z moich służących, twierdzisz, że żadna kobieta nie powiedziała ci, że cię kocha. Podaj
drugi kubełek, proszę.
- Tak, owszem, służące mnie lubią. Doprowadziłem do tego sam. I do tego, że lubią mnie
wszyscy twoi ludzie. - Patrzył błyszczącymi oczami, jak Alan-na długimi ruchami ostrzy
brzytwę. - Chciałem być dobrym panem tego majątku. Ale kobiety... nie, one mnie nie
kochają.
Sprawdziła kciukiem, by się upewnić, że brzytwa jest już ostra, po czym położyła ją na
stole za jego plecami.
314
- Więc jeszcze wczoraj byłeś niewinny?
- Kobiety mnie pragnęły. Dla pieniędzy. A może dlatego, że uważały mnie za kogoś
niebezpiecznego i grzech z kimś takim bardziej je podniecał. - Zdjęła mu z twarzy jeszcze
ciepły ręcznik. - Masz zastrzeżenia co do moich umiejętności?
- Kochasz się, jak sam o tym doskonale wiesz, w sposób nieziemski. - Pochyliła się i
pocałowała go w usta. - Ale jeśli mówisz prawdę i ja pierwsza cię kocham... to już wiem,
dlaczego jesteś taki zły.
Zatrzymał ją, kładąc dłoń na jej plecach. Napięła mięśnie i wyprostowała się pod jego
dotykiem, co sprawiło mu niemałą przyjemność. W przeciwieństwie do wcześniejszego
przesłuchania.
- Więc dlaczego jestem zły?
- Ponieważ nie lubisz, gdy ludzie za bardzo się do ciebie zbliżają.
Cofnął rękę. Od czasów, gdy był dzieckiem, nikt nie zdołał przeniknąć jego fasady
tajemniczości. A teraz ta wyjątkowa dziewczyna wyczuła jego lęk i niepokój, nawet nie
oglądając jego twarzy.
- Musisz mieć w sobie krew selków. - Nad chatą zagrzmiał przeciągle kolejny grom.
Odczekał, aż huk przeminie. - Dostrzegasz uczucia.
- Ta krew selków jest historią sprzed wielu lat, tak że teraz w moich żyłach ostało się
ledwie kilka kropli. - Namydliła sobie dłonie i rozprowadziła pianę na szyi Iana. - Odchyl
głowę - powiedziała, biorąc brzytwę. Posłuchał, a wtedy przyłożyła mu ostrze do gardła, w
pobliżu jabłka Adama. - Gotów?
Czy był gotów? Gdyby pochyliła się jeszcze odrobinę, mógłby jej zajrzeć pod szlafrok.
Wtedy byłby gotów.
- Ian, naprawdę nie zamierzam poderżnąć ci gardła - powiedziała cierpliwie.
315
Oczywiście że nie. Alanna nigdy nie szukała łatwych rozwiązań, nie pozwoliłaby też na
to łanowi. Przeciągałaby tę rozmowę tak długo, aż uciekłby albo popadł w obłęd, albo...
uwierzył, że ona naprawdę go kocha.
Czy miał dość odwagi, żeby jej uwierzyć?
- Ogól mnie - mruknął.
Długim pociągnięciem zdjęła mu pierwszą kępkę zarostu, o dziwo, nie naruszając skóry.
Starannie w y -tarła ostrze i po kilku dalszych ruchach Ian zorientował się, że jest w tym
naprawdę dobra. Bardzo dobra.
- Lepiej to robisz niż mój służący.
- Kiedyś goliłam mojego ojca. Nikomu innemu pod tym względem nie ufał, a w
Fionnaway było wielu ludzi, którzy życzyli mu śmierci. Mawiał, że poczucie obowiązku nie
pozwoli mi podciąć mu gardła. -Czystą ściereczką otarła brzytwę i znowu nachyliła się nad
łanem. - Niestety, tutaj się nie mylił.
Nie mógł już dłużej wytrzymać, musiał to wiedzieć.
- Dlaczego nie jesteś na mnie wściekła z powodu utraty Fionnaway?
- Bo to moja wina. Zaniedbałam obowiązku i nie spytałam cię o pochodzenie.
- Dlaczego zaniedbałaś? Przecież masz tak wysokie poczucie obowiązku w każdej innej
sprawie. -Z zapartym tchem czekał na odpowiedź.
- Może ta kwestia nie miała dla mnie znaczenia. -Skończyła golić szyję i ponownie
zaczęła ostrzyć brzytwę. - Kiedy byłam wiedźmą, całym sercem zająłeś się Fionnaway. Gdy
odkryłeś, kim jestem, nie próbowałeś mnie zabić, lecz chciałeś poślubić. Nie zapewniałeś
mnie o swojej dozgonnej miłości, lecz wyznałeś prawdę. Pragnąłeś posiąść Fionnaway nie dla
bogactwa z morskich opali, lecz dlatego, że tu odnalazłeś swój dom. - Znowu namydliła sobie
rękę,
316
tym razem rozprowadzając piane na policzkach. -Jesteś dobrym człowiekiem, Ianie
MacLeod.
- Miałaś ciężkie dzieciństwo, Alanno, skoro sądzisz, że moja determinacja, by cię
poślubić, a nie zabić, dowodzi dobrego charakteru.
Uśmiechnęła się, ukazując uroczy dołeczek w policzku.
- Są tacy, którzy by się nie zawahali, gdyby tylko wiedzieli, gdzie jestem.
Mógł zrozumieć podejrzenia Alanny co do jego intencji. Mógł także pojąć jej urazę z
powodu tego małżeństwa, jego pochodzenia z nieprawego łoża, do zniszczeń, jakie poczynił
w jej życiu. Lecz żadną miarą nie umiał rozgryźć, dlaczego ona mu ufa.
Chyba czytała w jego myślach, gdyż pochyliła się i oparła na jego ramieniu ze słowami: -
Kocham cię.
Kocham cię.
Wypowiedziała słowa, które zraniły go boleśniej, niż mogła to uczynić brzytwa. A
przecież nie uronił ani kropli krwi.
- Nie można kochać poznaczonego bliznami kaleki. Wolną ręką przygładziła mu włosy,
po czym zajrzała głęboko w oczy.
- Nie jesteś taki. Gdybym była zarozumiała, to trąbiłabym na cały świat, że poślubiłam
najprzystojniejszego mężczyznę w całej Szkocji.
Odchyliwszy głowę, wodził wzrokiem po twarzy Alanny. Połyskujące piegi zlały się w
jedną plamę na jej nosie, szerokie usta uśmiechały się, marszczyły lub, tak jak teraz, zaciskały
z determinacją. Dla niej emocje nie były wrogiem, lecz najlepszą stroną życia. Zazdrościł jej
tej naiwności. Nie mógł znieść myśli, że ona rozpozna i zgłębi najmroczniejsze zakamarki
jego duszy. Jednocześnie wiedział, iż musi ją ostrzec.
317
- Nie widzisz blizn. Słabości. Nie kochasz mnie. Kochasz iluzję.
Parsknęła śmiechem. Po prostu śmiała się z jego złowieszczego ostrzeżenia.
- Naprawdę myślisz, że nie potrafię dostrzec, kogo kocham?
Czubkiem palca skierowała głowę Iana w bok. Słyszał cichy chrobot, gdy za pomocą
brzytwy obnażała coraz większą część jego twarzy. Słońce spali mu te nowo odkryte
fragmenty skóry. Owieje je wiatr. Skóra stwardnieje. Podobnie jego dusza musi zahartować
się tym, co przynosi mu los.
- Wiem, że w porównaniu z tobą jestem żółtodziobem, ale to nie znaczy, że ty wiesz
wszystko, a ja nie wiem nic. - Przywarła policzkiem do jego twarzy i zamruczała bardzo z
siebie zadowolona. - Właściwie -powiedziała mu prosto do ucha - jeśli chodzi o miłość, wiem
więcej od ciebie.
- Naprawdę? Więc wyznawałaś miłość wielu mężczyznom.
Wyprostowała się, obrażona.
- Rozumiem, dlaczego tak się boisz o swoje gardło. - Rozchyliła lekko poły swojej
narzutki. - Ale nie bądź głupcem. Nie było żadnych mężczyzn. Do czasu, aż się pojawiłeś,
nigdy nie myślałam dobrze o mężczyznach. Miłość nie dotyczy tylko związku kobiety z
mężczyzną.
- Naprawdę? - Patrząc na jej jasne nogi, mógłby przysiąc, że to nieprawda.
Usiadła nań okrakiem, opierając jedno kolano o jego udo, zaś stopę drugiej nogi na
podłodze. Zapach Alanny odurzał go. Nieustanne ruchy jej ciała, gdy się o niego ocierała,
wywoływały przyjemne dreszcze. Na zewnątrz hulał wiatr, lecz w chacie było przytulnie i
ciepło. Piersi Alanny były na tyle bli-
318
sko, by dotykać jego ust. Czekał niecierpliwie, aż do końca rozchyli swe okrycie.
- Zaciśnij usta - powiedziała. - Musze ci obrobić podbródek.
-Obrobić?
- To znaczy, ogolić - wyjaśniła. - Chcę ci ogolić podbródek. Zaciśnij usta. - Zrobił tak,
jak prosiła i patrzył, niczym w transie, jak Alanna nieświadomie go naśladuje. Mówiła,
dziwnie poruszając ustami, raz z jednej, raz z drugiej strony. - Kocham Fionnaway. Kocham
moich ludzi. Kocham mojego kota. - Wskazała gestem Whisky, śpiącego na dywaniku. -
Dawno temu kochałam matkę. Zawsze mówiła mi, co mam robić. Karciła mnie i zmuszała do
ponoszenia odpowiedzialności. Śmiała się ze mnie, gdy wpadałam w złość. Lecz mimo to ją
kochałam.
- Dlaczego?
- Trochę cię zacięłam - powiedziała, zmieniając temat. - Być może pod tą szczeciną kryje
się najprzystojniejszy mężczyzna w Brytanii.
- Na pewno nim jestem. - Tak mawiały kobiety.
- Czy mam ci zostawić trochę zarostu? - Brzytwę trzymała w gotowości. - Może wąsy?
- Równie dobrze możesz zobaczyć mnie w całej okazałości - odpowiedział. Wiedział, że
jeśli zdoła starannie ogolić go nad górną wargą, lokaj okaże się już zbyteczny. Jednak
ciekawość wciąż nie dawała mu spokoju. - Jak mogłaś kochać matkę, skoro była dla ciebie
właśnie taka?
- Jak to jak? Kochałam ją, ponieważ ona kochała mnie na tyle, by nauczyć mnie, co
należy robić. Nie mów mi więc, że nie wiem, co oznacza miłość. To ty nie masz o niej
pojęcia. - Nachylając się, uszczypnęła go w ramię.
319
Ogarnięty dreszczem, wyciągnął po nią dłoń. Ze śmiechem patrzyła nań wyczekująco.
Czuł jej ciepło, żywotność, jakiej mógł tylko pozazdrościć. Przywarł do niej w daremnej
nadziei, że ciepło Alanny, głębia jej uczuć mogą pewnego dnia roztopić i jego serce.
- Nie mogę odwzajemnić twej miłości.
- No... nie. Pewnie nie. - Westchnęła głęboko, przykładając brzytwę do drugiego
policzka. - Nie niszcz jednak moich nadziei na przyszłość - powiedziała.
Chyba wierzyła, że jeśli będzie go kochać, to prędzej czy później naturalną koleją rzeczy
i on ją pokocha. Miał jednak za sobą wiele lat spędzonych w samotności, trudno więc było
mu o taką wiarę. Gdyby był dobrym człowiekiem, pozbawiłby ją teraz złudzeń.
- Nie jestem dobrym człowiekiem - powiedział to tak do siebie, jak do Alanny.
Znowu się roześmiała, tym razem wyraźnie ubawiona. Czuł jej zapach, widział powabną
szyję. Ciekawe, jakim cudem ta kobietka umiała uczynić z golenia tak zmysłową
przyjemność.
- Powiedziałabym, że jesteś bardzo dobry.
- Kokietka.
Nie przestając się uśmiechać, otarła resztki mydła z górnej wargi Iana, delikatnym
ruchem zgoliła resztę zarostu z jego twarzy. Usunęła pozostałości piany i cofnęła się o krok,
by sprawdzić efekt swojej pracy. Czekał na werdykt, jakby opinia Alanny mogła zmienić jego
oblicze.
- Och... - wydała okrzyk podziwu. Jakby nie mogła się oprzeć, położyła dłoń na jego
policzku. Wodziła po kości policzkowej, gładziła podbródek. -Masz rację. Jesteś
najprzystojniejszym mężczyzną w Brytanii. - Zdjęła mu ręcznik spod szyi, pochylając
320
się, aż ich usta znalazły się bardzo blisko. - Rzecz w tym, że poślubiłabym cię bez
względu na twój w y -gląd.
- Naprawdę? - Objął ją. Za plecami usłyszał odgłos brzytwy upadającej na blat.
-Tak.
Zważył w myślach te słowa, ich szczerość. Mówiła prawdę. Może nie całą prawdę, ale
było jej na tyle dużo, że odparł: - Zawsze myślałem, że gdybym kogoś pokochał, mógłbym
czynić cuda.
- A moim zdaniem całe Fionnaway przesiąkło twoimi cudami. - Pocałowała go
delikatnie, potem ocierała się wargami o jego usta. - Podobasz mi się bez brody.
- To dobrze. - Rozchylił jej narzutkę i popatrzył na ciało, które pragnął posiąść. - Bo
właśnie odkryłem, że lubię być golony.
Gwałtownie odskoczyła, a on jej nie zatrzymał, nie rozumiejąc, czemu nie chce się doń
przytulić. Czyżby ją czymś obraził? Może znowu ogarnęła ją nieśmiałość? Albo to jakiś
kaprys? Ale nie, szamotała się z węzłami na pasku, po chwili zrzuciła okrycie na podłogę.
Znowu niebo rozdarła błyskawica, już nie bezpośrednio nad ich głowami, lecz nadal dość
silnie, by oświetlić jej niepewny uśmiech. Nie musiał już brać siłą, żądać, kusić. Oddawała
mu się.
Pomyślał, że jest zwykłym łajdakiem, szukającym okazji, jak wszyscy w rodzinie
Fairchildów. Lecz musiał mieć Alannę. Przybrał ostentacyjną pozę, zmuszając ją, by go
takiego zaakceptowała. Ona zaś, niczym magiczne lustro, odbijała zupełnie inny obraz.
Lepszy.
Tym razem postanowił, że on sam będzie dla niej lustrem. Uzmysłowi jej, jak na niego
działa i dlaczego. Drżącą ręką pogładził ją po biodrze.
321
- Gdybym kogoś pokochał, mógłbym zrobić o wiele więcej niż wywołać burzę. Wtedy
byłbym zdolny do prawdziwej magii.
Kolejna błyskawica, kolejny grzmot. Prąd elektryczny przenikał jego nerwy, gdy
łagodnie przesuwał palcami po jej ciele.
Odrzuciła do tyłu głowę.
- Tak. Magia.
Powodowany wewnętrzną potrzebą, złożył deklarację, którą zawsze nosił głęboko w
sercu.
- Gdybym kogoś pokochał, sprawiłbym, że księżyc zaświeciłby pełnym blaskiem w
ciemną noc. Że fale uciszyłyby się na wzburzonym morzu. Że woda w oceanie stałaby się
przejrzysta jak szkło.
Pociągnęła go lekko za włosy.
- Jakoś ci wierzę, że mógłbyś tego dokonać. Ucałował jej dłoń, aby poczuła pieszczotę
zawartą
w jego słowach.
- Gdybym kogoś pokochał, tym kimś byłabyś ty.
*
Leslie wyciągnął nogi w kierunku ognia. Znowu spuchły. Gdy naciskał skórę nad
kostkami, miał wrażenie, że naciska wyrosłe ciasto do wypieku chleba. Po palcu zostawało
wklęśnięcie, które potem powoli się wypełniało. Ale teraz będzie lepiej. Załatwił już sprawy,
wystarczyło teraz wykonać jeszcze jeden ruch, zanim zabraknie na to czasu. Poczuł się pewny
siebie.
- Natychmiast rozpoczniemy poszukiwania złoża morskich opali - powiedział.
Edwin ledwie podniósł głowę znad ksiąg rachunkowych majątku Fionnaway.
322
- Będziemy musieli ściągnąć tu górników. Ci miejscowi chłopi nie rozpoznaliby złoża,
nawet gdyby ugryzło ich w tyłek.
Leslie stęknął. Takie właśnie były symptomy jego choroby. Czuł się tak, jakby wciąż
gryzły go stare, złamane obietnice.
- Nieważne. Jak dostaną w łapy kilofy, zryją dokładnie całe wybrzeże.
- A może ja nie chcę, żeby zostało zryte. - Edwin odwrócił kartkę w księdze. - Może wolę
zrobić to jak należy.
Leslie odwrócił głowę.
- Zrobisz, co ci każę - rzucił wrogo.
- Dlaczego? - Edwin patrzył na niego błękitnymi oczami MacLeodów, tak bardzo
podobnymi do oczu Alanny. Nawet nie mrugnął. - Teraz, gdy Alanna wyszła za mąż i
opuściła dwór, już pan nie sprawuje kurateli. I już pan tu nie rządzi.
Ten kretyn mu się przeciwstawiał. Jemu, który to wszystko obmyślił i zrealizował. Leslie
chciał zaczerpnąć głęboko powietrza, by wyrzucić z siebie odpowiedź, lecz miał zbyt
zablokowane płuca. Udało mu się jedynie wycharczeć szeptem:
-To tak mi odpłacasz po rym, co dla ciebie zrobiłem?
- Powiedział mi pan, że syn jest bękartem. Ta wiadomość była mi potrzebna, żebym
położył ręce na Fionnaway. Bardzo to doceniam. - Edwin przewrócił kolejną kartę i
zmarszczył brwi. - Ale patrząc na te liczby, widzę, że już pan to sobie wynagrodził.
Zmarnował pan każdego pensa z dochodów, jakie przyniósł majątek.
Leslie prychnął tylko, jakby ta strata miała jakiekolwiek znaczenie. Byt przecież
angielskim arystokratą.
- Masz jeszcze dwa kamienie. Sprzedaj je.
323
- Zamierzam to zrobić, aby nająć górników, którzy porządnie wykonają zleconą pracę. -
Edwin wstał, zamykając księgę. - Teraz ja jestem panem Fionnaway, a jeśli pan ma trochę
rozsądku, dobrze pan to zapamięta.
Leslie roześmiał się, ignorując rzężenie w płucach. To zero sądziło, że przechytrzy
Lesliego Fairchilda. Ha, nie udało to się jeszcze żadnemu mężczyźnie. I tylko jednej kobiecie.
- A jeśli ty masz trochę rozsądku, zrobisz, co ci każę.
- Niby dlaczego? - spytał Edwin, trochę zgaszony tonem Fairchilda.
- Ponieważ, gołąbeczku - Boże, jakąż to sprawiało mu przyjemność - poślubiłem matkę
Iana na zasadzie kontraktu. On wcale nie jest bękartem.
*
Jak sploty węża dusiciela, bezlitosne pętle wędrują strumieniem życia, wypaczając każde
lustrzane odbicie, pożerając najmniejszą nawet nadzieję. Zło żywi się samym sobą, rośnie w
silę, żerując na strachu i szaleństwie.
Magia także przenika wszelkie istnienie. Widać ją w tęczy, słychać w okrzyku kruka, czuć
jej smak w każdej prostej potrawie. Jednak, podobnie jak zło, magia może nieść spustoszenie.
Za każdym razem, gdy zadziała, przypomina kamień wrzucony w stojącą wodę. Koła fal
rozchodzą się i dotykają wszystkich brzegów. Magia wpływa na wszelkie istnienie, czyni
zmiany, jakich nawet najbardziej przewidujący nie są w stanie sobie wyobrazić.
Zło niszczy, magia oszukuje.
Jakaż siła na ziemi tworzy stan równowagi między tymi potężnymi mocami?
324
ROZDZIAŁ
Alanna wymknęła się z chaty. Na nogach miała swoje najmocniejsze buty, na szyi
naszyjnik z kamieni. Wiatr wciąż wiał, lecz większość chmur rozpierzchła się po niebie,
zostawiając jedynie smugi, które płynęły wokół zachodzącego słońca. Szła jak mogła
najszybciej, z nadzieją, że burza nie wywołała sytuacji wymagającej uwagi pastora Lewisa.
Chciała go zastać przed kościołem.
Tak też było. Stał tam, jakby na nią czekał. Patrzył, jak się zbliża.
- Tak myśłałem, że do mnie przybędziesz, milady - zawołał - gdy usłyszałem, że
wygnano cię ze dworu.
Zatrzymała się tuż przed nim i ujęła pod boki.
- Więc wie pastor, dlaczego tu jestem.
Jak zwykle nosił kapelusz z szerokim rondem, koszulę z długimi rękawami, kilt z
wzorem MacLe-odów. I jak zwykle był dyskretny.
- Powiedz mi.
- Leslie Fairchild oświadczył, że jego syn jest z nieprawego łoża. Jednak pan Fairchild
przejawia wszelkie oznaki człowieka, który umiera z powodu złamania obietnicy danej selce.
- Pochyliła się bliżej. - Czy on kłamie, pastorze? Czy poślubił matkę Iana?
- Chodź - wykonał zapraszający gest ręką. -Przejdźmy się, a opowiem ci całą historię.
Pastor ruszył, lecz Alannę rozczarowanie zatrzymało w miejscu.
- Proszę, pastorze, nie chcę wysłuchiwać całej historii. Chcę tylko wiedzieć, czy byli
sobie poślubieni.
28
325
- Wy, młodzi, jesteście zbyt niecierpliwi. - Nie zwolnił kroku. - Jeśli chcesz poznać
odpowiedź, musisz nieco zaczekać.
- Dobrze - podbiegła do niego. - Ale powie mi pastor, prawda?
- Jak wiesz, selki mieszkały w tej części Szkocji od niepamiętnych czasów. Tak jak u
ludzi, są wśród nich dobrzy i źli, spokojni i dzicy.
A więc to dotyczy selków.
- Powie mi pastor - rzekła z satysfakcją, chętniej dotrzymując mu kroku. Szli ścieżką,
która wiła się wzdłuż klifów, odsłaniając na przemian widoki wciąż niespokojnego morza i
pogrążonych w ciszy, rzeźbionych wiatrem skupisk dębów.
Słuchała uważnie.
- Matka lana, imieniem Muirne, należała do bardziej dzikich selków. Zawsze chciała
wiedzieć, co się dzieje na lądzie. W dniu szesnastych urodzin po raz pierwszy się
przeistoczyła.
- Jak? - spytała Alanna, czekając z zapartym tchem na odpowiedź. Zawsze chciała to
wiedzieć, lecz wszelkie pytania dusiła w zarodku.
Lecz Lewis wiedział. Teraz już nie miała wątpliwości.
- Weszła na skały. Widzisz, tam, tuż nad brzegiem? - Wskazał miejsce. Zobaczyła czarne
kamienie, niemal spłaszczone od wiatru i fal. Niekiedy widywała na nich wygrzewające się w
słońcu foki. Ile z nich było selkami?
- Muirne z trudem wydostawała się z ciasnej skóry. Najpierw pojawiła się jej głowa,
potem oba ramiona. Uwalniała się, jak noworodek z łona matki. To były ciężkie narodziny,
po których nastąpił trudny etap przystosowania. Przeciągała się, poruszała palcami u stóp,
nogami, chwiała się niczym dziecko, które zaczyna chodzić.
326
W wyobraźni Alanny powstał obraz ciemnookiej, ciemnowłosej piękności, która idzie
plażą, zataczając się, z każdym krokiem coraz pewniej. W końcu poczuła się na tyle silna, że
pokonała klif i ruszyła do wioski.
- Miała jakieś odzienie?
- A jakież stworzenie przychodzi na ten świat w odzieniu? - spytał. - Lecz ona już
wcześniej obserwowała ludzi i wiedziała o ich upodobaniu do zakrywania ciała. Bez
skrupułów ukradła suszące się na sznurze ubranie i weszła między śmiertelników.
Oczywiście, mężczyźni z miejsca się w niej zakochali. Była taka piękna i kpiła sobie z nich.
Alanna wstrzymała oddech. Raz zakpiła sobie z pana Fairchilda, że nie ma nad nią żadnej
władzy. Dostała wtedy za swoje.
Pastor spostrzegł jej reakcję.
- Tak, wiem, jakie rodzą się z tego kłopoty. Mężczyźni czuli się urażeni i pewnego dnia
kilku z nich ją pochwyciło. Dręczyli ją, wyzywali od dziwadeł, szykowali się, by zrobić coś
więcej, ale wtedy nadszedł Leslie Fairchild.
- Musiała być przerażona - powiedziała kwaśno Alanna.
- Nie. On wtedy był gościem w Fionnaway, oddając się popijawom i hulankom z twoim
ojcem. Był diabelnie przystojny i tak samo przebiegły.
- Uroda już prysła.
- Jak każde ziemskie piękno. - Potarł palcem jej policzek. - Dłatego właśnie, Alanno,
wszyscy szukamy kogoś, kto nas pokocha. Gdy będziesz już zasuszona i odrażająca, tak jak
ja, poczujesz wdzięczność, że masz Iana.
- On mnie nie kocha - odpowiedziała spokojnie, z czego była dumna.
327
- Dzień się jeszcze nie skończył. - Ścieżkę gdzieniegdzie pokrywało błoto, w pozostałych
miejscach leżały liście. Pastor poślizgnął się. - Więc chcesz w y -słuchać całej historii, czy też
wolisz porozmawiać? -spytał lekko poirytowany.
Pochyliła się i podniosła grubą gałąź, która odła-mała się z któregoś drzewa. Podała ją
Lewisowi.
- Zamieniam się w słuch.
Stanął na chwilę, obejrzał kij, wbił go w ziemię i oparł na nim ciężar ciała.
- Wszystkie dziewczęta kochały się w panu Fair-childzie. Korzystał z tego, zażywając
wszelakich przyjemności. Już wtedy był złym człowiekiem. Lecz ocalił Muirne, a ona
myślała, że jest wspaniały. Co więcej, on ją pokochał ponad wszystko.
- Pastorze, ten człowiek w całym swoim życiu nie kochał nikogo bardziej niż siebie.
- Tego nie powiedziałem. Myślę, że kochał ją najbardziej jak umiał. - Spojrzał na morze.
- Całe lato przychodził na brzeg, błagając ją, by go poślubiła. Muszę przyznać, że kiedyś
sądziłem, iż zrobi z niego porządnego człowieka.
- Więc wzięli ślub? Westchnął głęboko. -Tak.
- Wiedziałam. Wiedziałam! - Z trudem ukrywała swój triumf. - Czy to pastor dopełnił
ceremonii.
- Tak. Lecz odmówiłem udzielenia im małżeństwa w formie innej niż tylko małżeński
kontrakt. Nie ufałem mu.
Zaskoczona Alanna powiedziała: - On jest Anglikiem. Czy rozumiał znaczenie takiego
kontraktu? Pan Lewis znowu ruszył ścieżką.
- Wyjaśniłem im bardzo dokładnie, że mogą żyć jak mąż z żoną przez rok, a jeśli po jego
upływie zechcą
328
pozostać ze sobą, a ze związku będzie potomstwo, wtedy zostaną sobie zaślubieni na
wieczne czasy. Zatrzymała go za rękę.
- Czy wyjaśnił pastor warunki, jakie obowiązują przy poślubieniu selka?
- Dobrze wiedział o następstwach swego czynu. Muirne była odpowiedzialna i wszystko
mu przekazała. Chodźmy tam. - Wskazał kijkiem ścieżkę, która odgałęziała się i schodziła w
dół do morza. - Kochała go, lecz chyba mu nie ufała. Ten związek był skazany na
niepowodzenie. Wiedziałem o tym, zanim dobiegła końca pierwsza zima. On nienawidził
tych terenów, gdzie szalały sztormy, a ziąb przejmował tak wielki, że uszy same szukały
schronienia pod włosami. Muirne też była nieszczęśliwa. Chciała zobaczyć się z rodziną, lecz
selki czekały, aż wróci do morza. On zaś chciał wracać do Londynu. Powiedziała mu, że nie
może tego zrobić. Nie umiałaby żyć w innym miejscu.
- I on o tym nie wiedział? - spytała z niedowierzaniem.
- Powiedzieliśmy mu, lecz nam nie uwierzył. Lecz mimo że nie byli szczęśliwi, nie mogli
oderwać od siebie rąk, i zanim nadeszła wiosna, nosiła w sobie dziecko.
- Co nadało mocy prawnej ich małżeństwu. Byli już poślubienie na zawsze.
- Tak, a gdy on się dowiedział, powiedział jej, że uda się do Fairchild Manor, by
odwiedzić rodzinę, zanim osiądzie na stałe tutaj, na skraju wieczności.
Urwał. Nie musiał mówić nic więcej. Alanna wiedziała, że pan Fairchild uciekł jak
szczur, porzucając ciężarną żonę w nadziei, że uda mu się złamać rzucony urok. Wyobraziła
sobie, jak bardzo Muirne musiała cierpieć.
329
- Czy była sama, gdy urodziła lana?
- Zupełnie sama. - W głosie pastora brzmiał głęboki smutek. - Zamieszkali w chatce na
klifie, skąd rozpościerał się widok na ocean. To niedaleko stąd. Gdy przyszedł na nią czas, by
powrócić do morza, udała się z łanem do Fairchild Manor. Przekazała Iana pod opiekę
Lesliego, z prośbą, aby dobrze traktował ich dziecko. Przypomniała mu też, że ma wrócić do
niej, gdy osiągnie pełnoletność.
Doszli do miejsca, gdzie ścieżka zaczęła schodzić w kierunku wybrzeża. Ałanna ruszyła
przodem. Nachylenie i wąskość ścieżki zmusiły ich do przerwania rozmowy. Wkrótce jednak
zeszli na piaszczystą plażę, otoczoną z trzech stron skalami. Zaczekała na niego, a gdy się
zbliżył, stwierdziła:
- Nie mogę uwierzyć, że pan Fairchild tak głupio postąpił i przybył tu jako mój opiekun.
- Trzymanie się z dala w niczym by mu nie pomogło.
Nie mogła z tym polemizować, gdyż pastor o wiele lepiej niż ona znał wszystkie legendy.
- W każdym razie inni, mieszkańcy tych części kraju, gdzie magia zanikła dawno temu...
nie wierzą, że to jest możliwe. Myślę, że przybył tu, wmawiając sobie, że przed laty miał po
prostu zły sen. Że Mtiir-ne była naprawdę kobietą, on zaś nigdy nie będzie musiał
odpowiadać za złamanie danego słowa. -U podnóża klifu leżał suchy blok granitu pośród in-
nych, jemu podobnych. Na nim właśnie przysiadł pastor. - Jednak przekonał się, że jest
inaczej, więc teraz jest zdesperowany.
Przypomniała sobie, jak pan Fairchild wyglądał, gdy zażądał od Iana, by zacząć
przekopywać brzeg.
- On chyba ma nadzieję, że jeśli zniszczy to wszystko - wykonała szeroki gest,
obejmujący granitowe
330
klify, wybrzeże, morze, aż po linię horyzontu - to zaklęcie, które zapewnia pomyślność i
spokój Fionna-way, zostanie złamane.
- Może i będzie. - Patrzył na nią uważnie. Odniosła wrażenie, iż dostrzega w jego oczach
połyskujące łzy, - To byłoby niebezpieczne, prawda?
Zrozumiała, co miał na myśli. To była dla niej świętość, miejsce, którego ochrona była
jej obowiązkiem.
- Więc nie mogę czekać z odzyskaniem dokumentu małżeństwa, prawda? Muszę to
zrobić natychmiast,
Naprawdę musiała. Tb było dziedzictwo Iana. Nie był bękartem, którego Leslie począł z
przypadkowo spotkaną selką na nabrzeżnych skałach. Był z prawego łoża, urodzony z dwojga
kochających się ludzi, kochających się przynajmniej przez krótki czas.
Wiedziała też, że Ian zabroniłby jej iść. Słyszała determinację w jego głosie, pod którą
kryła się najprawdziwsza obawa. Powiedział, że jej nie kocha, ale to nie miało znaczenia.
Straciłby swoje prawe pochodzenie z powodu lęku o nią. Straciłby Fionnaway, największe
pragnienie swego serca.
- Teraz jest odpływ - powiedział cicho pastor - ale niedługo wody zacznie przybywać, zaś
ostatnia burza wywołała duże fale.
Miał rację. Alanna nie wybrałaby tej chwili, by pływać w morzu. Patrzyła na odległy
skalny nawis, pod którym znajdowała się jaskinia. Burza już ucichła, lecz jej skutki były
wciąż odczuwalne w oceanie. Fale grzmiały tak głośno, że Alanna i pastor musieli podnosić
głos, żeby się nawzajem słyszeć. Na grzbiecie każdej fali unosiła się piana, efekt
wcześniejszego sztormu. Na plaży leżały kawałki drewna i pokruszonych muszli. Niektóre
morskie stworzenia nie
331
miały szczęścia i nie udało im się uciec przed gniewem oceanu. Gdyby szczęście nie
dopisało również Alannie, skończyłaby podobnie jak one.
I wtedy, po raz pierwszy, jak sięgała pamięcią, pan Lewis zdjął kapelusz. Miał krótkie,
szorstkie i gładkie włosy, jak futro foki. Zachodzące słońce uwypuklało zmarszczki na jego
twarzy. Był już stary, zmęczony doglądaniem swego stadka parafian i pełnieniem funkcji
strażnika przymierza.
- Poszedłbym z tobą, lecz byłbym ci bardziej ciężarem niż pomocą, - Powiedział to tak,
jakby chciał przekonać samego siebie.
- Dam sobie radę - zapewniła go. Musiała. Szybko zdjęła buty i pończochy, zostawiając
je na wielkim kamieniu. Poczuła pod stopami zimny piasek. Do jednego z butów włożyła
także swój naszyjnik. - Nie mam ceraty, żeby zawinąć ten małżeński kontrakt.
Sięgnął do sakwy wiszącej na kilcie i wyjął ceratowy woreczek.
- Pomyślałem sobie, że to może się nam przydać. W środku jest twój akt małżeński. Twój
i Iana.
- Wiedział pastor, że pójdę, prawda? - Wzięła od niego woreczek i uśmiechnęła się,
potem gestem kazała mu się odwrócić.
Uczynił to.
- Modliłem się do Boga, żebyś tam poszła. Zdjęła przepaskę, i związała sobie nią
spódnicę
między nogami. Nie był to strój godny prawdziwej damy, lecz nie lubiła też pływać w
morzu zupełnie nago.
- Będę się modlił o twój szczęśliwy powrót - dodał pastor.
- Przyjmę tę modlitwę i dodam do niej moją własną. - Dotknęła jego ramienia. - Ale
pastor zawsze
332
mówił mi, aby modlić się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a pracować tak, jakby
wszystko zależało ode mnie. A więc wrócę. Niech się pastor o to nie martwi. Gdy skoczyła
między fale, Lewis szepnął: - A teraz, dziewczę, ja pójdę za moją własną radą.
ROZDZIAŁ
Ian szedł przez las w kierunku kościoła. Burza ucichła, gdy spał. Zachodzące słońce
świeciło na gałęzie i liście leżące na ziemi. Słyszał w oddali, jak morze woła jego imię,
niczym stęskniony długą rozłąką rodzic.
Zignorował to, kierując swe myśli ku Alannie.
Kiedy się obudził i zobaczył, że jej nie ma, spo-chmurniał i postanowił odszukać żonę,
przyprowadzić ją z powrotem do domu. Pewnie była zła, że powiedział, iż nie może jej
kochać, więc pobiegła gdzieś, by zaleczyć swe rany. A może, co gorsza, obudziła się z myślą,
że to przez niego utraciła Fionna-way. Na jej miejscu sam by się wściekł.
Pewnie pobiegła do kościoła, żeby rozmówić się z pastorem. Bo dokąd mogła się udać?
Przecież nie do Fionnaway. Nikt jej tam nie oczekiwał z otwartymi ramionami.
Była młoda, więc jej wybaczył, lecz musiała zrozumieć, że spraw między mężem i żoną
nie można w y -wlekać poza ich związek, nawet jeśli zaufaną osobą
333
29
jest pastor. Wyjaśni jej to, a ona zrozumie i posłucha. Wyjadą i zaczną nowe życie gdzie
indziej... A on zrobi wszystko, co w jego mocy, aby wynagrodzić utratę Fionnaway.
Wynagrodzić utratę Fionnaway. Na samą myśl o tym chciaio mu się wyć. Jak mógł
zrekompensować taką stratę? Co mógł jej dać w zamian? Jego londyński dom był zimny i
ponury. Raczej przebywał tam, niż mieszkał. Nie miał żadnego zwierzaka, ledwie znał
służących.
Zupełnie inaczej niż w Fionnaway, gdzie miejscowi ludzie powitali go tak, jakby
rozumieli cierpienia, targające jego duszą. Inaczej niż w Fionnaway, gdzie rozpoznał
kamienie jako swoich bliskich. Nie jak w Fionnaway, gdzie pewna kobieta uporczywie
twierdziła, że go kocha i swoimi słowami stworzyła iluzję ciepła i bezpieczeństwa, tylko dla
niego.
Nie zwracał uwagi, gdy błoto z wywołanej przezeń burzy teraz kleiło mu się do butów,
gdy nieustający wiatr targał mu włosy. Wciąż trawiły go myśli o Alannie.
Nie, dom w Londynie to żaden substytut w miejsce jej domu. Tak jak i on nie był
właściwym substytutem w miejsce męża, jakiego powinna sobie znaleźć, który umiałby ją
kochać tak, jak na to zasługiwała.
Kłopot w tym, że teraz nie mógł pozwolić jej odejść. Była jedynym światłem na jego
długiej, ciemnej drodze ku przyszłości. A on znajdzie jakiś sposób, żeby ją uszczęśliwić.
Mrugając oczami, stanął na skraju urwiska. Miał przed sobą ścieżkę, która prowadziła
prosto na plażę, a za nią w nieskończoność rozciągał się ocean. Znowu usłyszał melodyjny
głos matki:
- Ian, mój synu...
- Nie! - Próbował oderwać się od tego miejsca. Nie mógł się poddać jakiejś magicznej
sile. Musiał
334
przyprowadzić żonę, naprawić jej życie i swoje własne.
- Ian - ponownie usłyszał swoje imię, lecz tym razem głos nie był melodyjny. Nie był
nawet żeński. Spojrzał w dół.
Na brzegu stał pan Lewis, machając energicznie rękami.
- Ian! W samą porę. Zejdź tutaj. Natychmiast. Nie chciał. Chciał trzymać się jak najdalej
od zdradzieckiego, spienionego morza.
Lecz jeśli Alanny nie było z pastorem, to już nie wiedział, gdzie jej szukać, więc równie
dobrze mógł zejść i poprosić go o radę. Wszystkie instynkty go poganiały: musiał znaleźć
Alannę.
Schodząc, czuł coraz mocniejszą woń ryb i solanki. W ustach poczuł smak soli, ryk fal
dzwonił mu w uszach jak dawno zapomniana melodia. Instynktownie wiedział, że właśnie
zaczyna się przypływ, że wywołany przez niego sztorm rozbudził stwory mieszkające w
głębinie, których lepiej było nie drażnić, że zmienił ustalony od dawna układ mielizn.
Nienawidził tej intuicji, będącej częścią jego osobowości, podobnie jak nienawidził
odziedziczonego po ojcu egoizmu.
Nie miało znaczenia, że wyrzucił swój pierścień, gdyż nie mógł się wyzbyć zmysłów
właściwych tylko seikom. Nie miało znaczenia, że wyparł się ojca, bo zimnego wyrachowania
Fairchildów nie dało się zmienić. Chwycił się Alanny jak ostatniej deski ratunku, w nadziei,
że jej ludzkie cechy pomogą go ocalić.
- Ian. - Pastor chwycił go za koszulę na piersi, gdy tylko mąż Alanny znalazł się na plaży.
Kapelusz duchownego był tak pognieciony, jakby właściciel mocno go wykręcał. Na jego
zaschniętych ustach widniały kropelki krwi.
335
- Ian, musisz jej pomóc.
Ian poczuł, jak włosy mu się jeżą na karku. Chwycił starca za ubranie.
- Jak to muszę jej pomóc? - Jednak już omiatał wzrokiem horyzont, szukając Alanny.
Swojej żony. -Popłynęła, tak? Po tym, jak jej zabroniłem.
- Zrobiła to, by ocalić Fionnaway.
- Jakim sposobem? Czy zamierza odnaleźć niezauważoną do tej pory część przymierza,
która mówi, że może poślubić bękarta?
- Coś w tym rodzaju. Ianie...
Nic chciał słuchać, jak Lewis stara się usprawiedliwić jego żonę. Spłynęła na niego
potężna fala goryczy.
- Więc ryzykuje życie, by odzyskać Fionnaway.
- Tak, również dla ciebie - wystąpił z odsieczą pastor. - Chce odzyskać Fionnaway dla
ciebie.
- Oczywiście. Dla mnie się poświęca. - Prychnął szyderczo. - Raczej dla swojego
dziedzictwa. Niech ją diabli! Wiedźma i kłamczucha! - Omiótł wzrokiem wzburzone morze.
Nie zauważył, by cokolwiek unosiło się na falach. - Jest taka sama jak wszystkie kobiety na
całym świecie. Gotowa wyciągnąć ręce po wszystko, co w jej zasięgu, co tylko mogłaby
mieć.
- No cóż. - Pastor zasznurował usta, jakby poczuł się obrażony. - A co ona ma z tobą?
Ian nie umiał na to odpowiedzieć.
- Jak długo już tam jest? - spytał ostro.
- Zbyt długo. Widziałem, jak nurkuje, aby dostać się do jaskini, lecz nadchodzi przypływ,
a ona jeszcze nie wypłynęła. - Wskazał palcem. - Tam. Jaskinia jest pod tą skałą. - Chwycił
Iana za ramię. Coś musiało się stać. Ian, musimy ją odnaleźć.
- Do diabła z tobą, pastorze. - Przeniósł wzrok na zniszczoną twarz Lewisa. - Jak mogłeś
pozwolić jej popłynąć?
336
Duchowny uśmiechnął się słabo.
- Sam ją tam wysłałem, chłopcze. Czy jeszcze nie wiesz, kim jestem?
Ian ujrzał srebrne iskierki w jego oczach i już wiedział. Wydobył całą wiedzę z głębi
swej duszy, wydobył szacunek dla osoby, która oddała swe życie dla dobra ogółu.
- Jesteś selkiem strażnikiem, który pilnuje, by ludzie przestrzegali zapisów przymierza,
- Tak. A właśnie w tej chwili twój ojciec i jego pomocnik knują plany, by zniszczyć to
wszystko dookoła. Nasz dom. Więc skacz do wody i przyprowadź z powrotem lady Alannę.
Tylko żywą.
Ian nie czekał na ciąg dalszy. Wyskoczył z butów, zerwał z siebie koszulę i wskoczył do
morza.
Uderzył go przejmujący chłód. Ziąb do szpiku kości, przenikający z oceanu tak starego i
obojętnego, że nic sobie nie robił ze stworzeń rzucających mu w y -zwanie. Bezlitosne białe
grzywacze uderzyły go jak bijąca na oślep otwarta dłoń. Gdy zszedł głębiej, niesiony
wściekłymi prądami, wokół niego zamknęła się ciemność. Nie tylko ta wynikająca z
głębokości. Była to ciemność duchowa, rozbudzony dawny strach, który zaczął go dusić.
Dobry Boże! Brakowało mu powietrza. Nie był selkiem, nie umiał oddychać, nie umiał
pływać. Nie był trzyletnim chłopcem, który myślał, że morze to jego plac zabaw. Był tylko
człowiekiem. Miał ramiona, nogi, a matka powiedziała mu, że one nie bardzo nadają się do
pływania. Zawzięcie kopał wodę, próbując odnaleźć zbawczą powierzchnię oceanu. W końcu
uwolnił się i wyskoczył niczym wieloryb, chwytając powietrze ogromnymi haustami. Po
chwili znów zszedł pod wodę, a kolejna fala wepchnęła go w głębię.
337
Znowu wróciła panika, lecz ponownie udało mu się wypłynąć na powierzchnię. Poruszał
się w jakimś szaleńczym rytmie, na przemian zanurzając się pod falami, i wyskakując na
powietrze. Był jak szczątek rozbitego na morzu okrętu, rzucany przez fale we wszystkie
strony, niezdolny kontrolować swoich ruchów... Alan-na potrzebowała go, wiedziała o tym,
czy też nie.
Wyskakując ponad wodę, ryczał z bezsilności. Do licha, przecież jest człowiekiem i nie
pozwoli, by to przeogromne, bezlitosne morze kierowało jego przeznaczeniem. I odebrało
życie jego żonie.
Z nową energią i wytrwałością skierował się ku jaskini. Fale wciąż znosiły go na boki,
lecz on wciąż myślał: "Alanna, Alanna" i zawzięcie powracał na kurs. Zbliżając się do skały,
w której znajdowała się jaskinia, wytężył słuch w nadziei, że usłyszy jej krzyk. Jednak
kakofonia rozbijających się fal zagłuszała wszystko.
Lecz ona tam była. Musiała tam być. Przypominając sobie opis jaskini - nawis skalny,
pod którym musiała znaleźć właściwą drogę, piaszczysty, suchy ląd w środku - pomyślał, iż z
pewnością została uwięziona w środku przez falę przypływu. Miał nadzieję, że to tylko
uwięzienie. Modlił się, by nie próbowała teraz wypłynąć z jaskini prosto w morze, które nie
tolerowało najmniejszego błędu.
Modlił się. On, który nie wierzył w jakąkolwiek pomoc dla istoty, jaką był sam, teraz
błagał o życie dla Alanny. Ona była ludzkiej krwi. Z pewnością więc Bóg go wysłucha.
Chciał wpłynąć do jaskini i zarzucić ją oskarżeniami. A potem podziękować Bogu, że
żyje.
Boże, proszę, spraw, aby ona żyła.
Gdy się zbliżył, ujrzał, jak ocean zasysa wszystko niczym zgłodniały potwór. Walczył z
falami, obser-
338
wując powierzchnię morza, szukając śladu małej, rudej głowy, rozglądając się za
wejściem do jaskini, dokąd zaprowadziła ją zwykła pazerność.
Tam! Pieniące się grzywacze schodziły w dół na tyle, by odsłonić miejsce, gdzie klif
został wyżłobiony prądami oceanu. Tam. Zaczerpnął pełną piersią powietrza i zanurkował
pod nadchodzącą falę, pozwalając, by wciągnęła go głębiej pod skalę. Ogarnął go mrok, gdy
płynął poniżej nawisu, woda zmieniła się w czarny atrament, który go przerażał. Dookoła wi-
rował wzbijany z dna piach. Poczuł siłę morskiego prądu, gdy skały zostały z boku.
Wystraszony, otworzył oczy, lecz sól wywoływała tak silne pieczenie, iż nic nie widział.
Mógł jedynie płynąć silnymi pociągnięciami ramion, w nadziei, że ominie kolejne podwodne
skały, że odnajdzie wejście, gdzieś przed nim, w górze.
Wtem ręka Iana zaplątała się w jakąś gęstwinę. Wodorosty.
Nie, chwileczkę. Ponownie wyciągnął ramię.
Włosy. Długie, powłóczyste włosy. Chwyciły go jakieś ręce. Alanna. Wychodziła na
powierzchnię.
Nie tutaj!
Jakimś przedziwnym zmysłem zrozumiał, że nie mogą wydostać się na powietrze.
Zmiany pod powierzchnią wody musiały sprawić, iż straciła orientację. Gdyby wynurzyli się
teraz, byliby bezpośrednio pod klifem, w pułapce, przygwożdżeni do skały.
Szaleńczo zanurzył się głębiej, popychając ją bliżej dna.
Tymczasem ona równie szaleńczo walczyła z nim, gdyż brakowało jej powietrza.
Proszę cię, kochana, proszę, zaufaj mi ten ostatni raz.
Na moment Alannie udało się wywinąć z uchwytu Iana, lecz po chwili, jakby usłyszała
jego błaganie, bo
339
zwiotczała. Popchnął ją głębiej, szukając przydennego prądu, który oddalał się od skał ku
pełnemu morzu. Znowu poruszyła się spazmatycznie. Wiedział, że zaczyna przegrywać walkę
o życie. Jeśli szybko nie wydostanie jej na powierzchnię, równie dobrze może sam nałykać
się morskiej wody i pójść na dno wraz z nią.
Wtem coś nacisnęło go silnie. Objął mocniej Alannę, podczas gdy jakiś stwór popychał
go od tyłu. Na dół. Na zewnątrz. Do góry.
Ian i Alanna wystrzelili na powierzchnię w promieniach zachodzącego słońca. Wciągając
zachłannie powietrze, ujrzał obok siebie wynurzającą się głowę. Gładka, czarna jak u foki
głowa o oczach, które rozpoznał. O twarzy, która nie była mu obca.
Spłynęła nań tak ogromna tęsknota, że znowu niemal poszedł pod wodę. Sól paliła go w
oczy, łecz nie sól morskiej wody, tylko wstrzymywanych przez lata łez. Krzyknął coś, sam
nie wiedział co.
Wtedy poczuł szamoczącą się w jego ramionach Alannę. Kaszlała, półżywa, lecz nadal
walczyła o życie. Nadeszła wielka fala. Ian uniósł żonę, by pozostała na powierzchni, gdy
woda przetoczyła się nad jego głową.
Kiedy grzywacz odpłynął, znowu rozejrzał się dookoła. Tajemnicze stworzenie gdzieś
znikło.
Objął Alannę przez pierś i pociągnął za sobą. Brzeg co chwila pojawiał się i znikał,
zgodnie z ruchem wielkiej wody. Przeklinał swoją wściekłość, która wywołała tę całą burzę,
potem pomyślał, w jaki sposób skarci swoją kobietę. Niech ją diabli! Wzbudziła w nim nawał
emocji, które wręcz rozdzierały go od środka.
Nadchodzący przypływ niósł ich swoją siłą, za co Ian był wdzięczny. Sam nie dałby rady.
Płynięcie, panika, zimno pozbawiły gó sił.
340
Wtedy przypomniał sobie to pchnięcie, które poczuł pod wodą.
Przecież nie zrobił tego sam. Coś mu pomogło.
A raczej ktoś.
Dotknął stopami piachu. Stanął na nogach, trzymając Alannę, lecz po chwili fala go
przewróciła. Gdy wynurzyli się znowu, bliżej brzegu, zaczęła się krztusić. Tym razem
pozwolił, by fale zaniosły ich tak daleko, jak to tylko było możliwe. Gdy poczuł dno, ruszył
na czworakach, ciągnąc za sobą Alannę.
Ku miejscu ponad linią mokrego piachu, gdzie nie mogły ich dosięgnąć fale.
Jak szczątki rozbitego okrętu, leżeli z twarzami na piachu, dysząc ciężko i wypluwając
wodę. Kawałki połamanych muszli wbijały mu się w policzek, gdy patrzył na Alannę. Trzęsła
się z zimna, jej ciało pokrywała gęsia skórka, we włosach miała piasek i wodorosty.
Ale wyglądała dobrze. Była żywa.
Teraz odwróciła głowę i napotkała jego spojrzenie. Uśmiechnęła się nieznacznie. Chciwa
dziewczyna. Czy myślała, że teraz on uwierzy w tę miłość?
- Dlaczego to zrobiłaś? - wyrzucił z siebie pytanie. - Zdradziłaś mnie.
Uśmiech znikł z jej ust. Oparła się na łokciach i w poczuciu winy spuściła głowę.
- Wiem... Mówiłeś, abym tam nie płynęła. - Usiadła i odwiązała ceratowy woreczek, jaki
miała u paska. - Ale kiedy ci powiem, co odzyskałam...
- Wiem o twoim ukochanym dokumencie! Pastor mi powiedział.
Znieruchomiała z wyciągniętą ręką. Patrzył pogardliwie na woreczek.
- Więc już nic nie rozumiem. Nie cieszysz się?
- Cieszę? - Uniósł się na czworakach i patrzył na nią z urazą tak silną, jaką Demon
przejawiał
341
w swoich najdzikszych dniach. - Ja mam się cieszyć? Że moja żona ryzykuje swoje i
moje życie dla skrawka papieru i kawałka ziemi? Ale zapewne nie mogę cię za to winić. W
końcu ja też uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, by posiąść Fionnaway. Lecz ty mnie
okłamałaś. Miała czelność udawać zdumienie.
- W jaki sposób cię okłamałam?
- Powiedziałaś, że mnie kochasz. Opuściła bezwładnie rękę.
- Bo cię kocham.
- Ale tylko jeśli możesz mieć Fionnaway.
Zadarła głowę do tyłu, obserwując go. Obserwując, podczas gdy on sądził, że będzie
dukała jakieś wyjaśnienia, usprawiedliwienia. Jej spokój sprawił, że stracił pewność siebie,
tak jak przed laty, gdy matka postawiła mu zarzut, że nad sobą nie panuje i jest nieokrzesany.
Odwrócił się plecami do Alanny i usiadł, spoglądając na słońce, którego łuk właśnie
dotknął horyzontu.
Po chwili usłyszał, jak przysuwa się do niego.
- Ian... Objęła go za ramiona, a przynajmniej za tę część, która była w zasięgu jej ręki. -
Kiedy opuściliśmy Fionnaway, wiedziałam, a przynajmniej byłam niemal pewna, że twój
ojciec skłamał.
Szarpnął się, lecz jej ręka pozostała na miejscu.
- Za którym razem?
- Ostatnim. Gdy powiedział, że jesteś bękartem. Coś chwyciło go za gardło.
- Bo nim jestem.
- Nie - powiedziała łagodnie. - To nieprawda. Odwrócił głowę i popatrzył na nią uważnie.
Nic
nie drgnęło w jego piersi. Nie miał nadziei, nie czuł przyjemności, nic, jedynie
przekonanie, że ona się
342
myli. Nie było innej możliwości. Przecież cale życie był bękartem.
- Pastor ci tego nie powiedział? - Otworzyła ceratowy worek, odwinęła kilka
papierowych zawiniątek, aż końcu znalazła i rozpostarła sztywny kawałek owczej skóry.
Podała mu go. - To kontrakt małżeński twoich rodziców.
Nie chciał na to patrzeć. Jeśli kłamała w tej sprawie - och, Boże, w tej właśnie sprawie! -
on umrze. Uschnie i odejdzie z tego świata.
- Ian - pogłaskała go po policzku. - Spójrz.
Z ociąganiem skierował wzrok w tę stronę. Tylko wzrok. Na górze widniały słowa "Akt
małżeństwa".
- To jest prawdziwe. Dotknij, proszę. Zachęcony jej łagodnym głosem, ujął dokument
dwoma palcami i odetchnąwszy głęboko, spojrzał.
Na górze był napis "Akt małżeństwa". Data: 5 czerwca 1765. Na dole podpisy. "Leslie
Ernest Edward Hyatt Fairchild. Muirne z Selków". Oraz "Wielebny Ranger Lewis".
Ręka Iana zaczęła drżeć.
- Wszystkie moje modlitwy... - Prawie nie mógł mówić. - Przez te lata wszystkie moje
modlitwy nie zostały wysłuchane. A teraz... teraz...
- Ale jednak Bóg słucha stworzeń takich jak ty -powiedziała z pełną satysfakcją Alanna.
Zobaczył jej twarz tuż przed oczami. Wyjęła mu z dłoni dokument.
- Lepiej będzie, jeśli go nie zgubimy, prawda?
- Tak. - Pozwolił, by go wzięła. - Masz rację. -Z oczu popłynęły mu łzy.
Wiatr wciąż wiał, choć teraz nieco lżej. Zawinęła akt i wetknęła go do połowy w piasek.
- Skąd wiedziałaś? - spytał ochryple.
343
- Leslie mi powiedział. - Szturchała lana, aż objął ją ramieniem. Przytuliła się. -
Oczywiście nie dosłownie, ale to było oczywiste dla każdego, kto się tutaj wychował. Nie
mógł po prostu odejść od twojej matki. Małżeństwo między człowiekiem i selkiem jest
zawierane w obliczu Boga. Tak jak nasze.
Przypomnienie w samą porę.
- Ślub bierze się na całe życie. Powinni być razem do końca swoich dni, lecz z powodu
dzieci, to nie zawsze jest możliwe. Więc matka została na lądzie, aby cię wychowywać, a
potem zawiozła cię do ojca. Gdy stałeś się mężczyzną, ojciec miał wrócić i połączyć się z
matką w morzu.
Odwrócił do niej głowę.
- W jaki sposób?
- To magia selków.
- Przecież by się utopił.
- Dlaczego? Selki oddychają powietrzem, tak samo jak my. Po prostu lepiej pływają. -
Spojrzała na wzburzone morze. - O wiele lepiej.
Odgadnięcie, co się stało, nie wymagało specjalnej intuicji.
- Mój ojciec się bał.
- Powinien był o tym pomyśleć, zanim poślubił twoją matkę, a potem porzucił i ją, i
ciebie. -Oskarżała Lesliego bez cienia współczucia. - Ale twój ojciec nie jest jedynym
tchórzem, jaki chodził po ziemi, więc wiemy o chorobie, która dotyka ludzi łamiących święte
śluby. Czy zauważyłeś, jak ciało twojego ojca błyszczy i puchnie, zupełnie jakby było
wyrzucone przez morze na brzeg? Słyszałeś, jak on oddycha, jakby miał wodę w 'płucach?
Ian przypomniał sobie wizję, jaka kiedyś stanęła mu przed oczami. Leslie wyrzucony na
plażę.
344
- On tonie - potwierdziła Alanna. - Tonie w czystym powietrzu.
Oczywiście. Leslie umierał z powodu klątwy sel-ków.
- Dlatego tak bardzo chciał zniszczyć wybrzeże koło Fionnaway. Myślał, że to odwróci
złe czary.
- I dlatego nigdy nie pytałam, czy jesteś z prawego łoża. - Potarła głową o jego pierś. -
Rozpoznałam objawy choroby twego ojca i to był dla mnie dowód. Nie będę kłamać, Ian.
Fionnaway jest dla mnie bardzo ważne. Nie tylko dlatego, że przysięgłam wobec Boga, że
będę chronić majątku przed wszelkim niebezpieczeństwem, ale dlatego, że jest on mój. To
moje miejsce na świecie. Kocham je. Ale myślę, że ty to rozumiesz, tak samo jak ja
zrozumiałam, dlaczego chciałeś poślubić głupią dziewczynę dla jej dziedzictwa.
Więc ona rozumiała. Nigdy nie czyniła mu wyrzutów, nie krzyczała, że chce być kochana
za to, jaka jest, a nie z powodu swojej ziemi. Gdy teraz o tym myślał, pewnie była
zadowolona, że połakomił się na Fionnaway, gdyż to pożądanie utworzyło między nimi więź,
zapewniało, że będzie dbał o majątek tak samo jak ona.
- Wcale nie taką głupią - powiedział.
- Kiedy pan Fairchiłd zaprzeczył, że poślubił twoją matkę, a ty potwierdziłeś, że to
prawda, poczułam się tak, jakbyś mnie zdradził. - Podciągnęła kolana i wetknęła pod nie
dłonie. - Zrozumiałam jednak, iż nie wiedziałeś, że to był warunek i że z powodu jego nie-
dopełnienia tracimy Fionnaway. I wtedy... wtedy powiedziałeś, że możemy unieważnić nasze
małżeństwo.
Odchrząknął.
- Och, Ian. - Objęła go za szyję i pocałowała w ucho. - Byłeś gotów zrezygnować z
Fionnaway, abym ja mogła przejąć majątek.
345
Poczuł się niezręcznie. Zachowywała się tak, jakby dokonał jakiegoś szlachetnego czynu.
A on nic takiego nigdy nie robił.
- Niemal go straciłem. Z niczego nie rezygnowałem.
- Pochlebiam sobie, że byłby to dobry sposób, aby zrezygnować także ze mnie. - Mówiła
tak, jakby nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Spojrzał w bok. Faktycznie, uśmiechała się.
- Pozwoliłbym ci zatrzymać mnie jako kochanka -odparł niechętnie.
Wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Bardzo dziękuję. - Podniosła woreczek i wetknęła mu pod koszulę. - To jest dowód
twojego pochodzenia z prawego łoża, jeśli go chcesz.
Sięgnął po omacku ręką. Oczywiście, że chciał. Całe życie tego pragnął i teraz
dowiedział się, że nie jest bękartem. Nie powitał jednak tej wieści niekontrolowanym
wybuchem radości. Był nieufny, zachowywał się jak bękart, za którego wszyscy go uważali.
Podpełzła do niego od przodu. Za plecami Alan-ny huczał ocean, wiatr z wysiłkiem
podnosił ciężkie kosmyki jej włosów. Utknęła je za uszami.
- Ian, czy tak trudno ci uwierzyć, że cię kocham? Mówiąc ci to, niczego nie zyskuję.
Patrzył na nią, siedząc na tle morza, słońca, kar-mazynowego nieba. Powiedziała, że go
kocha. Może naprawdę kochała. Może...
- Ja tylko nie rozumiem dlaczego. - Ujął ją za szyję. - Dlaczego ktoś chciałby mnie
kochać?
- Z tego samego powodu, z jakiego ja kocham Fionnaway - uśmiechnęła się. - Jesteś mój.
Pochyliła się, on zareagował podobnie. Ich usta spotkały się, a w tej samej chwili
spryskała ich rozbijająca się o brzeg fala.
346
Postawił Alannę na nogi. Pobiegli. Ona się śmiała, a on poczuł, że jego usta same
układają się w uśmiech.
A myślał, że to już nigdy nie nastąpi.
Potarł dłońmi jej zesztywniałe ramiona.
- Robi się ciemno. Musimy się rozgrzać.
- Tak. - Pozwoliła, żeby ją odwrócił, po czym wskazała palcem do góry. - Zobacz,
wschodzi księżyc.
Istotnie. Srebrzysty sierp światła na fioletowym niebie po wschodniej stronie, Ian patrzył
i myślał, czy to jakiś znak. Może symbol nowego życia.
Alanna wycisnęła wodę ze spódnicy.
- Powiedz, co nas wypchnęło z wody?
- Co nas wypchnęło? - Doskonale wiedział, co miała na myśli, ale nie odezwał się,
niepewny swych emocji.
- W wodzie. - Obserwowała go. - To stworzenie, które nas wydostało na powierzchnię,
zanim się utopiliśmy.
Znowu spojrzał na ocean, na fale, szukając znajomej głowy. . - To zapewne była moja
matka.
- Zapewne?
Przypomniał sobie tę twarz, ten uśmiech.
- To była moja matka.
- Tak myślałam - powiedziała triumfalnie. - Nie mogła cię uratować, gdy niemal utopiłeś
się jako mały chłopiec, ona zaś miała ludzką postać. Ale uczyniła to teraz.
- Tak, zrobiła to. - Jego matka. Całymi latami myślał, że nieodpowiedzialnie zaszła w
ciążę, a potem bezmyślnie porzuciła swoje dziecko. Teraz znał prawdę. Poczuł ogromną ulgę,
szczęście. - Pewnie poprzednim razem uratował mnie pastor Lewis -powiedział bez
przekonania.
347
- Pastor Lewis? Ale myślałam, że mówiłeś, że to był... - Urwała, bo nagle prawda do niej
dotarła.
Z przyjemnością obserwował jej zaskoczenie.
- On jest selkiem?
- Selkiem strażnikiem.
- Tak samo jak strażnikiem ze strony ludzi jest Armstrong. To właśnie on... to on
sprzedaje opale na wolnym rynku.
Wspominając jej małomówność co do miejsca pobytu Armstronga, spytał:
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Byłeś tak zły z powodu kamieni, no to pomyślałam, że to też cię rozgniewa. Ale on
niedługo wróci. - Uśmiechnęła się z satysfakcją. - A wtedy nasza sytuacja znacznie się
poprawi.
Dotknął przez koszulę ceratowy woreczek.
- Pewnie zabrałaś z jaskini nowe kamienie.
- Selki tym razem nic nie zostawiły. W jakiś sposób wiedzą na bieżąco o sytuacji w
Fionnaway, z pewnością to pastor Lewis ich informuje. Dopóki nie dowiemy się, kto ukradł
morskie opale, selki nic zostawią następnych.
- A więc gdy rozwiążemy tę zagadkę, znowu będziesz chciała popłynąć do jaskini.
Kopnęła odłupany skrawek muszelki.
- Ale nie sama - powiedziała, spoglądając na księżyc. - Popłynę z tobą.
Pociągała go za ramię, aż na nią spojrzał. - Ale ty się przecież boisz!
- Nie bez powodu, jak mieliśmy się okazję przekonać. Jednak bardziej boję się zostać na
brzegu i zamartwiać o ciebie. A więc popłynę z tobą.
- Och, Ian...
Patrzyła na niego znowu tak, jakby był szlachetną istotą. Pomyślał, że powie coś, zanim
zacznie
348
się wygrzewać w blasku jej uznania, jak kot na słońcu.
- Więc gdzie jest nasz wielebny plotkarz?
- Pastor Lewis? Nie wiem - uniosła brwi. - Nie wiem.
- Do diabła - obejrzał uważnie nabrzeżne skały. -Czyżby wrócił do morza?
- Na zawsze? Na pewno by tego nie zrobił bez pożegnania. Myślisz, że coś mu się stało?
- Wątpię, żeby taki bystry mędrzec miał wypadek.
- Ale jest już stary. Tak mówił. Powiedział, że popłynąłby ze mną, ale nie może. A jeśli
porwała go fala albo spadł ze skały?
Ian nie wiedział dlaczego, ale uderzył go niepokój Alanny.
- Idź w tamtą stronę - wskazał ścieżkę - a ja pójdę tędy. - Ta droga była dłuższa. On mógł
iść szybciej, poza tym nadchodzący przypływ nie pozostawiał im wiele czasu.
Ruszył, zaglądając między głazy u podnóża klifu, szukając najmniejszego choćby śladu
szczupłego mężczyzny w kapeluszu z szerokim rondem. Niczego jednak nie znalazł, ruszył
więc z powrotem, gdy nagle usłyszał krzyk Alanny, stojącej na przeciwległym końcu plaży.
Wspięła się na wielkie kamienie i znikła w kominie między skałami.
Zaraz też zjawiła się na szczycie, wymachując szaleńczo rękami. Po chwili zwinęła
dłonie w trąbkę i przyłożyła do ust.
- Poznaję go po kapeluszu - zawołała - i po moim kamieniu na piersi, ale... on już nie jest
człowiekiem.
Ian widział, jak znowu porusza ustami, lecz tym razem jej głos zagłuszyły fale i wiatr. -
Co? Tym razem usłyszał ją doskonale.
349
- Ktoś go przebił nożem. Odwróciła się, żeby wrócić do Lewisa.
- Nie! - Ian przyspieszył kroku. - Alanno, uciekaj stamtąd!
Zobaczył jakiegoś mężczyznę, który wspinał się na skały tuż nad miejscem, gdzie się
znajdowała, Ian pobiegł, ale wiedział, że nie zdąży. Krzyknął ostrzegawczo. Alanna
odwróciła się i podniosła ręce w obronnym geście.
Edwin skoczył na nią ze srebrnym nożem, który połyskiwał czerwienią w promieniach
zachodzącego słońca.
ROZDZIAŁ
- Co ty wyprawiasz? - Alanna krzyknęła na kuzyna. Odtrąciła atakującą rękę do góry, po
czym sama uderzyła go pięścią w twarz. - Zawsze byłam w stanie cię pokonać.
Edwin zachwiał się. Dopiero teraz zrozumiała, co oznacza jego obecność.
Miał nóż. Pastor Lewis nie żyt. Zaś Edwin, głupi Edwin, rzucał się na nią.
Próbowała uskoczyć w bok, z trudem unikając szarej, podobnej do foki postaci, jaką był
teraz pastor. Rozpadlinę otaczały wielkie kamienie. Spódnica Alanny była przemoczona, co
spowodowało; że teraz potknęła się i przewróciła. Po omacku szukała czegoś ręką.
Czegokolwiek. Chwyciła jakiś materiał
350
30
i potoczyła się. Moment później osłoniła się kapeluszem pana Lewisa przed śmiertelnym
ciosem Edwina, Ten zaklął i wyrwał jej z ręki poszarpany filc. Znowu podniósł nóż.
Usłyszała dobiegający gdzieś z daleka okrzyk lana.
Niemożliwe, by zdążył przyjść jej z pomocą. Uniosła oba ramiona, chroniąc serce.
Nagle ktoś inny zaatakował z boku i Edwin padł na kamienie. Z trudem wstała.
- Uciekaj! - zawołał Brice. - Uciekaj stąd, Alan-no!
Zawahała się. Ich dwoje przeciwko Edwinowi.
- On nic mi nie zrobi - powiedział Brice. Wgramoliła się na głaz. Tymczasem przez plażę
wciąż pędził ku nim Ian.
- Prędzej! - zawołała do niego.
W tej chwili usłyszała za plecami pełen bólu okrzyk. Odwróciła się. Brice wił się na
ziemi, a Edwin stał nad nim z okrwawionym nożem w garści. Gdy uniósł go ponownie,
próbowała wrzasnąć.
Lecz wtedy, gdzieś nad nią odezwał się głos:
- Edwin, litości. To przecież twój brat!
Na ścieżce stała Wilda, trzymając się pod boki. Dyszała ciężko. - Litości! Edwin jeszcze
wyżej podniósł nóż.
- Edwinie - załkała Wilda.
Powoli opuścił broń i ważył ją w dłoni.
- Wszedłeś mi w paradę - powiedział do brata. Po chwili znowu ruszył na Alannę.
Uciekaj, powiedziała do siebie w myślach.
Edwin próbował ją schwycić, lecz udało mu się złapać tylko jej spódnicę. Upadła,
uderzając się mocno o kamień. Nie mogła oddychać. Szukała rękami jakiegoś zaczepienia i
znalazła szczelinę w skale.
351
Usiłował ją odciągnąć. Wierzgała nogami ze wszystkich sit i kopnęła go. Zakląt
siarczyście i stanął tuż przy niej.
Usłyszała okrzyk dobiegający z plaży. Edwin uniósł wzrok na pogrążone w coraz
większej ciemności niebo.
- Ian - wyszeptała.
Edwin wyprostował się, kopiąc ją mocno w żebra.
- Zajmę się tobą później - obiecał. Po chwili rzucił się na nadbiegającego Iana.
Starała się normalnie oddychać, usiąść, lecz wcześniejsza walka z morzem pozbawiła ją
sił. Co gorsza, wiedziała, że Ian ma za sobą jeszcze większy wysiłek. Stracił więcej sit,
pokonując fale, biegnąc jej z pomocą, a teraz tarzał się po ziemi z Edwinem.
Z jej delikatnym kuzynem, który chciał ich zabić, aby zdobyć dla siebie Fionnaway i
zasoby cennych kamieni.
Zobaczyła jakiś ruch na ścieżce.
- Wildo. Musisz biec po pomoc.
Zamiast tego Wilda sama wbiegła na plażę i ruszyła ku walczącym. Co mogła zrobić
przeciwko mężczyźnie uzbrojonemu w nóż?
Lecz ona minęła obu mężczyzn, minęła Alannę, jakby w ogóle ich tam nie było. Wspięła
się na głazy, weszła w skalną rozpadlinę i dopadła Brice'a.
- Nie umieraj - powiedziała błagalnie.
- Wildo, do licha, nie potrząsaj mną - odparł ciężko. Rozpłakała się i położyła sobie jego
głowę na kolanach.
Poniżej miejsca, gdzie była Alanna, Zan i Edwin szamotali się, zamknięci w
makabrycznym uścisku. Kroczące fale coraz mocniej wbijały się w plażę, tłumiąc wszelkie
inne odgłosy. Wytężyła wzrok w zapadających ciemnościach, usiłowała wstać, jednak zdo-
352
łała tylko ześlizgnąć się z kamienia na ziemię. Usiadła, z trudem chwytając powietrze,
trzymając się za bok. Każdy oddech sprawiał jej potworne cierpienie.
Zebrała się w sobie i oburącz podniosła dość ciężki kamień. Mięśnie wokół żeber
odpowiedziały świdrującym bólem, lecz udało się jej wstać. Z trudem dojrzała lana leżącego
płasko na plecach. Dotykały go i opływały lekko wdzierające się coraz dalej na brzeg fale.
Zobaczyła też Edwina, który siedział na nim okrakiem. Jego głowa stanowiła wyraźny cel.
Poczuła żądzę krwi. Chciała go zabić. Zagrażał życiu jej ukochanego.
Chwiejnie ruszyła ku walczącym.
W tym momencie Edwin zamierzył się nożem, lecz Ian oburącz chwycił jego nadgarstek
i zaczął go powoli wykręcać. Edwin wrzasnął wściekle, wolną ręką uderzając Iana w twarz,
lecz ten zignorował ciosy. Twarz Edwina stężała. Nie chciał wypuścić noża, lecz ten w
nieunikniony sposób coraz bardziej zbliżał się do ziemi.
W końcu Edwin ustąpił. Z głośnym jękiem wypuścił nóż i szarpnął się, aby uciec, a Ian
pozwolił mu na to. Podniósł porzucony nóż, a gdy Edwin skoczył na nogi, szykując się do
biegu, zawołał do niego: -Mięczak. Tchórz!
- Bękart] - odkrzyknął Edwin i znowu skoczył na leżącego Iana.
W słabym świetle księżyca błysnęło skierowane ku górze ostrze.
Lądując na nim, Edwin szarpnął się mocno. Stęk-nął boleśnie, gdy nóż przebił mu szyję.
Alanna instynktownie odwróciła głowę.
- Już po wszystkim - powiedział Ian. - Pomóż mi go zsunąć na bok.
353
Rzuciła trzymany oburącz kamień na piasek i podbiegła do męża. Ian uniósł lekko
leżącego na nim Edwina, zaś Alanna chwyciła go za nogi i bez ceremonii pociągnęła, aż
twarz kuzyna uderzyła o piasek.
Ian leżał płasko. Coś było nie tak.
- Zranił cię? - spytał Alannę.
- Złamał mi żebro. - Przyklękła obok niego. Fale opływały ich dookoła. Przebiegła
dłońmi po jego twarzy, szyi, ramionach. Dlaczego Ian nie siada?
Próbował się zaśmiać, lecz syknął z bólu,
- On mnie zabił.
- Co ty mówisz? - zamarła.
- Ugodził mnie, gdy skakałem z kamienia. W czasie walki było jeszcze gorzej. - Leżał
bezwładnie. Z każdym słowem mówił coraz słabiej
- łan... - W końcu znalazła ranę. Małe, głębokie wkłucie w piersi, z którego tryskała krew
w rytm bicia jego serca.
I nagle przestała tryskać. Tak po prostu. Serce stanęło również. Zamarł oddech.
- łan! - Kucnęła, gwałtownie dotykając jego piersi, jakby to mogło przywrócić mu życie.
- łan!
*
W tej samej chwili w Fionnaway Leslie Fairchild opadł ciężko w swoim fotelu. Z jego
ust spłynęła strużka słonej morskiej wody. I zmarł.
W samotności.
*
- Na miłość boską, panienko, co się stało? - Armstrong stał na plaży, mroczna sylwetka
na tle nieba, gdzie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy.
354
Nie myślała, skąd i dlaczego się tam wziął. Powiedziała po prostu:
- Armstrong, on nie oddycha. Pomóż mu. Wszedł z pluskiem do wody, przyklęknął obok
niej, odsunął jej dłonie.
Lecz ona znów przyłożyła je do rany Iana, żeby powstrzymać krwawienie.
Armstrong nacisnął szyję Iana, położył dłoń na jego ustach.
- Panienko, on nie żyje - powiedział z żalem. Nie mogła tego słuchać.
- Musimy go wyciągnąć z tej wody. Wychłodzi się. A ranny nie powinien się wychłodzić.
- Tato? - Odezwał się dziewczęcy głos tuż obok. -Co mu się stało? - Po chwili wskazała
leżące obok drugie ciało. - I jemu?
Alanna dojrzała w twarzy dziewczynki te same oczy, lekko lśniące oczy, jakie miał
Armstrong, jej ojciec. Wokół rozległy się kroki innych ludzi.
- Na litość boską, co tu się wydarzyło? - spytała żona Armstronga.
Alanna słuchała gwaru rozmów i zrozumiała, że wydarzenia tego wieczoru ściągnęły na
plażę służących z Fionnaway. Za nimi przyszli rybacy i mieszkańcy wioski, tworząc już sporą
gromadę. Pełno ludzi... A jednak Alanna czuła pustkę.
Przywarła do Iana mocniej, próbując dojrzeć rysy jego twarzy w słabym świetle księżyca.
Ian... - zawołała go cicho. - Ian, proszę...
Teraz widziała go lepiej. Wydatne rysy jego twarzy. Był taki spokojny.
- Co to jest? - spytała pani Armstrong męża ostrym tonem. - Co to jest?
Na jego jasną skórę padło światło i odbiło się z powrotem w jej stronę.
355
- To księżyc.
Wyglądał tak, jakby mógł się obudzić, gdyby go tylko zawołała.
- Ian...
- To nie może być księżyc. Teraz jest nów. Widziałam, gdy tu biegłam.
- Ian... - Ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała. Wyczuła, że jest już zimny.
- A cóż innego mogłoby to być? To księżyc... Alanna uniosła wzrok ku niebu.
- Jest w pełni.
Armstrong popatrzył na nią. Podobnie jak jego żona, córka, a za nimi wszyscy
mieszkańcy wioski i rybacy.
- Powiedział mi, że jeśli mnie pokocha - oderwała ręce od nieruchomego ciała Iana -
księżyc zaświeci pełnym blaskiem w ciemną noc.
Jakby na jej znak, wszyscy spojrzeli w górę, ona także. Księżyc świecił w pełni,
spełniając pragnienie jej serca. Lecz za późno.
Stała, ogarnięta cierpieniem i żalem.
- Powiedział, że uciszyłby fale na wzburzonym morzu. - Wskazała gestem morze, które
było spokojne jak sadzawka w bezwietrzny dzień. - Powiedział, że jeśli mnie pokocha, woda
w morzu stanie się przejrzysta jak szkło.
Rozległ się szmer głosów, gdy światło księżyca przenikło ocean tam, gdzie leżał Ian.
Krąg dobrej widoczności rozchodził się stopniowo we wszystkich kierunkach, ukazując
najpierw piaszczyste dno blisko brzegu, potem obejmując skały u podnóża klifu, potem
granice zatoki, mielizny, mknące między nimi ławice ryb. I przez chwilę, w znacznie
głębszym miejscu, Alanna ujrzała pływające w kółkach selki.
356
- Powiedział, że sprawi to wszystko, jeśli mnie pokocha - powiedziała łamiącym się
głosem. Spuściła głowę, zmiażdżona ciężarem śmierci.
Ktoś ostrożnie dotknął jej ramienia i podał chusteczkę. Lecz ona nie płakała. Jakżeby
mogła? Ból wrył się w nią zbyt głęboko, był jeszcze zbyt świeży. Z trudem łapała powietrze,
z trudem myślała. Jak ktoś mógł w ogóle pomyśleć, że byłaby w stanie tak po prostu, banalnie
płakać? Nie teraz, gdy Ian już nie żył.
Bo on nie żył.
Pomruk, gdy go usłyszała, wydawał się tylko iluzją, wytworem wyobraźni, oszołomionej,
prostej. Ale po chwili wyczuła drżenie ziemi pod stopami, z każdą sekundą coraz mocniejsze.
Z okolicznych klifów zaczął osuwać się żwir i kamienie. Rozbrzmiały zaniepokojone,
podniesione głosy ludzi.
- Co to takiego? - spytała męża pani Armstrong. Alanna uniosła głowę. Miała tak
wysuszone oczy,
że widziała wszystko jakby przez mgiełkę.
- Uciekajcie - rozkazał Armstrong. - Zabierz El-lie i uciekajcie. - Chwycił Alannę za
ramię. - Uciekaj! - Nawet nie spojrzał, by się przekonać, czy go usłuchała, lecz pociągnął ją w
kierunku ścieżki, krzycząc na wszystkie strony. - Uciekajcie, zanim wszyscy zginiemy.
Ocean zbuntował się przeciwko woli Iana. Powstała ogromna fała. Ludzie biegali we
wszystkie strony, wrzeszcząc, przywierając do klifu. Pani Armstrong wsadziła Ellie na głaz,
gdzie przytuliła ją mocno do piersi, obserwując morze z przerażeniem w oczach.
- Nie! - zawołała histerycznie Alanna. Jej wzrok padł na nieruchomo leżącą postać Iana.
Usiłowała
357
wydostać się z uchwytu Armstronga. - Musimy zabrać Iana!
Lecz Armstrong nie chciał jej na to pozwolić. Objął ją mocno i trzymał, odciągając
szarpiącą się Alan-nę jeszcze dalej od morza.
Fala złamała się, zakryła Iana i wypełniła całą plażę, wciągając każdego, kto znalazł się
w jej zasięgu. Rozległy się przerażone okrzyki, gdy parę osób po kolei traciło grunt pod
nogami. Udało im się wstać o własnych siłach lub z pomocą wyciągniętych pomocnie rąk.
Armstrong i Alanna stali po kolana w wodzie. Trzymał ją, walcząc ze ssącą siłą ustępującej
fali.
Kiedy woda cofnęła się, wszyscy pozostali na plaży. Wszyscy poza Ianem. Miejsce,
gdzie leżał, było teraz puste.
- Nie. - Alanna nie mogła w to uwierzyć. Jak one mogły? - Nie, oddajcie mi go. -
Wyrwała się z objęć Armstronga, a ten pozwolił jej pobiec. Ogarnięta szaleństwem, wbiegła
do morza aż po uda. Woda nie była już przezroczysta, ale wiedziała, że tam są selki, że ją
usłyszą. - Oddajcie mi go. To mój mąż. - Zaczęła uderzać otwartą dłonią w wodę. - On jest
człowiekiem, nie selkiem, zasługuje na to, żeby go pochować w ziemi. Obok mnie. Oddajcie
mi jego ciaio.
Zbliżył się Armstrong.
- Niech panienka tego nie robi - odezwał się żałośnie.
- Chcę go odzyskać. - Bryzgnęła w niego wodą, aby do niej nie podchodził. Znowu
zbliżały się spienione fale. Nie były ani delikatne, ani też oszałamiające swą potęgą, lecz dość
duże, wzbudzone burzą. Zachwiała się, odzyskała równowagę.
- Chcę odzyskać jego ciało - wyrzuciła z siebie żądanie.
358
- Może ocean sam go odda - próbował ją pocieszyć Armstrong. - Czasami tak się dzieje.
- Ale ja chcę go teraz!
- Panienko... - Znowu zapadła ciemność. Pełnia zmieniła się w wąski sierp nowiu. Z
trudem widziała twarz Armstronga, ale wiedziała, że tam jest. Nie chciał jej znowu zatrzymać
siłą, nie chciał zostawiać jej samej, jednak drżał, bał się o nią.
Ona zaś nie odczuwała strachu. Czego miałaby się bać? Ian już nie żył.
Lecz gdzieś w głębi usłyszała cichy głos, który ją łajał. Mówił jej, że jest panią, ma
obowiązki, obowiązki wobec Armstronga, jej osobistego strażnika. On miał żonę i dziecko na
plaży, a w domu kolejne dzieci. Rodzina martwiła się o niego. Nawyków w y -robionych
przez całe życie nie dało się tak łatwo zignorować.
Odwróciła się więc teraz od tego złodzieja-oceanu i wyszła na ląd.
- Musimy przenieść ciało pana Lewisa do morza. - Mówiła niemal normalnym głosem,
jak przystało na panią tych włości.
- Tak, panienko.
- Brice nie żyje?
- Żyje, panienko. - Armstrong wskazał drżącym palcem w kierunku plaży.
Ujrzała dwie kulejące postacie zmierzające ku ścieżce. Zatrzymała się, stojąc jeszcze po
kostki w wodzie. Po sposobie, w jaki Wilda trzymała Bri-ce'a, w jaki on się na niej opierał,
widać było, że najgorsze mają już za sobą. Dziedzic MacLeodów stanie na małżeńskim
kobiercu, gdy tylko zaleczy rany.
Odwróciła głowę. Była teraz panią Fionnaway. Musiała im pomóc, lecz nie musiała na
nich patrzeć.
359
- Wybierz dwóch najsilniejszych mężczyzn, niech poniosą Brice'a. Sam nie da rady wejść
na klif. - Fale obmywały jej łydki, po czym cofały się. - Edwin uderzył go nożem.
- Edwin? - Armstrong nie mógł w to uwierzyć.
- Iana też zabił.
- Więc to drugie ciało to był Edwin? Ruszyła dalej w stronę brzegu.
- Czy jego też zabrała fala? Armstrong rozejrzał się.
- Nie widzę go.
Odwróciła się, stając bokiem do pełnego morza.
- Jego mi nie oddawajcie - powiedziała do selków. Ludzie kręcili się po plaży,
rozmawiając cicho. Ci
bardziej przemoczeni, z dziećmi, zaczęli zabierać się do powrotu. Alanna wiedziała, że
niedługo ścieżka będzie pełna ludzi. Wrócą do domów, położą się do swoich łóżek.
Razem. Wszyscy będą razem.
Ze swoimi rodzinami, z ukochanymi. Tylko nie ona.
Podeszła do dużego kamienia i usiadła ciężko. Znowu poczuła ból w żebrach. Wcześniej
nie zwracała na to uwagi, lecz teraz ból nie ustępował. Był jednak o wiele mniejszy od
cierpienia, jakie czuła w sercu.
Było ciężkie jak z ołowiu. Oparła się o skałę. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, ale to
wyrażenie było nie tylko wyświechtanym zwrotem. Było jak najbardziej prawdziwe. Czuła
się tak, jakby serce całym swoim ciężarem ciągnęło ją ku ziemi, bijąc powoli, zgniecione
potęgą ogromnego żalu. Jej rozum wiedział, że Ian nie żyje. Była pewna, że wkrótce zrozu-
mie to również jej serce.
- Panienko, zimno już i ciemno. Powinniśmy wracać do Fionnaway.
360
- Idź. - Wbiła pięty w piasek i odprawiła Arm-stronga machnięciem ręki. - Zaraz przyjdę.
- A więc i ja tu zostanę.
Usłyszała niepewność w jego głosie. W końcu był strażnikiem, odpowiedzialnym
zarówno za nią, jak i za kamienie. Lecz nie miał powodu do obaw. Pani majątku Fionnaway
znała swoje obowiązki.
- Chcę pobyć sama.
- To chyba nie jest rozsądne.
- Tylko chwilę tu posiedzę. - Spojrzała na jego ledwie widoczną sylwetkę. Z trudem
panowała nad wzbierającą w niej żałością. - Wracaj do domu, do rodziny. Oni bardziej cię
potrzebują niż ja.
Ten udawany spokój musiał go przekonać, gdyż skłonił się i odszedł. Po chwili wrócił,
niosąc koc, który komuś zabrał, i okrył nim ramiona Alanny. Obok postawił jej buty.
- Dziękuję ci - powiedziała słabo. Koc miał woń wilgotnej wełny, lecz dobrze chronił
przed wiatrem. Owinęła się szczelnie. Ostatnie niespokojne szepty zanikły w oddali, odeszły.
Wszystko odeszło.
ROZDZIAŁ
Była zupełnie sama. Patrzyła w ocean, próbując cokolwiek zrozumieć. Tak wiele mu
zawdzięczała. Fionnaway: kamienie, przymierze. Wszystko, co było związane z jej
pochodzeniem, miało swoje początki w morzu.
361
31
A teraz morze upomniało się o zapłatę. Miała swój majątek, który tyle dla niej znaczył.
Była panią Fionnaway. Miała przed sobą dni pełne pracy, zmartwień, radości, spełnienia. I
wszystko będzie robiła sama.
Sięgając po buty, wytrząsnęła skarpety. Na piasek upadł naszyjnik. Podniosła go i
patrzyła tak, jakby nigdy przedtem go nie widziała.
Nikt nie został, by podarować jej runiczny kamień na urodziny. Pastor Lewis zabrał ten,
który wybrała sobie wczoraj. Widziała kamień na jego pokrwawionej piersi. Rozpoznała go.
Tam był napis oznaczający śmierć.
A więc pastor poświęcił się dla niej. Podobnie jak Ian.
Nałożyła naszyjnik, czując przez skórę chłód kamieni.
Czy ci mężczyźni nie rozumieli, że samotność będzie zżerać jej duszę, aż zostanie tylko
pusta skorupa? Już wcześniej żyła w odosobnieniu, kiedy mieszkała w chacie wiedźmy, lecz
wtedy żywiła się nadzieją.
Teraz nie miała nic.
Wbiła palce w piasek, podniosła garść, ugniatała w kulkę. Niektórzy pewnie
powiedzieliby, że bez lana łatwiej jej będzie wykonywać obowiązki. W końcu przecież był
cynicznym egoistą, który chciał, by wszystko działo się według jego uznania.
Zacisnęła pięść, piasek przestał sypać się między palcami. Ale Ian jej także potrzebował.
Jej ciepła, śmiechu, miłości. Dowodem na to był jego ostatni, wspaniały gest.
Spojrzała na srebrny księżyc, który tymczasem zawędrował wysoko na niebie.
Ona jego też potrzebowała. Dobry Boże, potrzebowała go teraz.
362
Załkała. Z jej gardła wydostał się pierwszy szloch, po nim drugi, trzeci. Pragnęła Iana.
Łzy spłynęły po policzkach Alanny. Poczuła ból w trzewiach, palenie w płucach. Chciała, by
ukochany przytulił ją mocno, a tymczasem otaczała ją obojętna, szkocka noc. Była
przesiąknięta smutkiem, którego nie ograniczały teraz konwencje zachowania ani dyskrecja.
Nikt jej nie słyszał, nie dbał. Cierpienie wbijało się w nią tępą krawędzią swego ostrza.
Do chwili, aż usłyszała dobiegający gdzieś z daleka kobiecy głos,
-Alanna. Alanna.
Otarła łzy, rozejrzała się gwałtownie. To jej matka. Głos był podobny do jej matki.
- Alanna. Tutaj.
Wpatrywała się w ciemne fale. Czy ktoś tam był?
Po omacku oparła się ręką o skałę za plecami i wstała. Coś tam było. A może ktoś? Tak,
w kierunku brzegu, pojawiając się co chwila między falami, zbliżała się głowa. Twarz była
urzekająco piękna.
Lecz teraz całą uwagę skupiła na dużym przedmiocie, który stworzenie pchało przed
sobą.
-Ian.
To nie była jej matka, lecz matka Iana. Muirne przyprowadziła swojego syna.
- Ian! - krzyknęła przeraźliwie Alanna, odrzuciła koc i pobiegła. Po chwili przedzierała
się już przez fale, które bryzgały na nią wodą, zwalniały jej bieg. Jednak niezłomnie,
chwiejnym krokiem, przedzierała się dalej.
Ian podpłynął do niej sam, wciąż odziany w spodnie. Chwyciła go. Czy żyje? Czy selki
znaną sobie magią wyrwały go ze szponów śmierci?
- To cud - powiedziała na głos. - Jeszcze jeden cud.
363
Wciągnęła go na brzeg, na piasek, uklękła obok, dotknęła...
Był nieżywy. Ciągle nieżywy.
- Proszę... - Pogładziła Iana po twarzy. - Proszę, tak bardzo cię potrzebuję. - Chwyciła
jego dłonie, dotknęła piersi. Rana zagoiła się, pozostała po niej jedynie cienka linia, która
jarzyła się delikatnie. Selki umiały robić takie rzeczy. ~ Ian, wróć do mnie, proszę.
Przedtem prosiła o jego ciało, ale tak naprawdę pragnęła, aby ożył. Chciała, żeby selki
zabrały go w głębinę i tam zadziałały swoją magią.
Jednak nie zrobiły tego. Nie mogły. Ponad największą magią królowała śmierć.
Teraz więc miała Iana i to posiadanie było niemal gorsze od jego braku. Kiedy nie było
go przy niej, mogła się jeszcze łudzić. Lecz złudzenia nie miały racji bytu, gdy trzymała go w
objęciach, widziała martwe rysy twarzy, wiedziała, że już nigdy się do niej nie uśmiechnie, by
zwabić ją do swego łóżka. Nie zmarszczy czoła, nie zabroni wykonywać obowiązków. Nic
spojrzy na ziemię z tęsknotą wygnańca w oczach. Nie wywoła snów i marzeń, nie sprawi, że
się spełnią.
Łzy Alanny padały na Iana, połyskując w słabej poświacie.
- Kocham cię. - Usłyszała wołanie morskich ptaków, które gniazdowały w skalach ponad
plażą. Tak jak jej lan kazał, przypomniała sobie tamten dzień na łące. Szorstką wełnę koca,
zapach zgniecionej trawy, chmury płynące przez błękitne niebo. Kazał jej słuchać, patrzyć,
każdym zmysłem chłonąć jego spokój. Nie mogła tego zapomnieć. Ale teraz on będzie z nią
zawsze, lecz jedynie w myślach.
Położyła głowę na piersi Iana, przywarła wilgotnym policzkiem do jego chłodnego ciała.
- Zawsze będę cię kochała.
364
Usłyszała jakiś dźwięk, gdzieś z dołu. Przestała łkać.
Nic. Serce Iana milczało. To tylko jej własna tęsknota.
Lecz nagle... świst... lekkie drgnięcie.
Uderzenie.
- Ian? - Wstąpiła w nią nadzieja. Desperacja dodała sił. Wstrzymując oddech, przystawiła
ucho do mostka Iana.
Nic.
- Błagam cię, Boże. - Gdyby żarliwa modlitwa mogła wskrzesić człowieka, wtedy łan z
pewnością by ożył. - Możesz to zrobić, Ian, wróć do mnie! - Położyła dłoń na zesztywniałych
ustach. - łan! - Spłynęła na nią frustracja. Zaczęła klepać go dłonią po piersi.
I nagle poruszył się.
- Proszę... - krzyknęła, pocierając go mocno. Błagała Iana, Boga, samą miłość.
Wzdrygnął się. Czyżby wiara Alanny została nagrodzona? Ruszał się. A więc żył!
Ogarnięta euforią, lecz także lękiem, że jego życie wciąż wisi na włosku, wstała.
- Czy jest ci zimno? - Pobiegła po koc i przykryła Iana.
Oddychał. Słabo, ale oddychał.
- Musisz wyjść z wody. - Pieściła jego twarz, włosy, uniosła krawędź koca i zdumiała się,
jak bardzo była przesiąknięta. - Nie, zaczekaj. - B y ł jak niemowlę, a ona oczekiwała, że
zaraz wstanie i pójdzie za nią. Co za niedorzeczność. - Wydostanę cię. Nic nie rób.
Zamrugał, gdy chwyciła go za ramiona, potrząsając mocno, zaraz jednak padła na kolana,
gdy żebra odpowiedziały ostrym bólem. Trzymając się za bok, zwalczyła cierpienie.
Kiedy otworzyła oczy, obserwował ją.
365
Poruszył bezgłośnie ustami.
- Jeszcze raz - zachęciła go. Pomyślała przez chwilę, że chyba zwariowała, ale
dotknąwszy czoła lana, przekonała się, że nie.
- Ocaliłaś mnie - wyszeptał słabo.
Czy to ona go ocaliła? Prawie się roześmiała. A cóż takiego dokonała? Jedynie krzyczała,
płakała, kochała, poprzez nieprzekraczalne drzwi śmierci.
- To nie ja - odpowiedziała także szeptem.
- Ty pomogłaś mi pokonać ostatni kawałek drogi.
- Uniósł rękę i poruszył palcami. Chwyciła ją szybko.
- Mam na twarzy twoje łzy. Twoją miłość.
Nie mogła już powstrzymać dalszego potoku łez.
- Możesz się ruszać?
Co za głupie, niekonsekwentne pytanie. A tyle rzeczy chciała mu powiedzieć.
- Oczywiście. - Podparł się na łokciach. - Widzisz?
- Jesteś w wodzie. Koc przemięka.
Sycząc z bólu, powoli zaczął pełznąć w stronę plaży, a ona stała nad nim i chciała pomóc,
lecz nie wiedziała, czy powinna.
- Przepraszam. - Padł na plecy. - Jestem słaby.
- Oczywiście, że jesteś słaby. Nigdy dotąd nie umierałeś. - Pochyliła się. - Pomogę ci
usiąść.
Wiedziała, że to naprawdę on, Ian, przywrócony do życia, gdy wykorzystał ich bliskość,
by ująć twarz Alanny w swoje dłonie.
- Alanno, czy widziałaś księżyc, wiatr, morze? Czy zrozumiałaś, co to znaczy?
Miała ściśnięte gardło. Mogła tylko kiwnąć głową.
- Kocham cię. Jesteś częścią mnie, tym, co we mnie najlepsze. Nie mógłbym cię
zostawić.
- Bogu dzięki - szepnęła.
- Tak. Bogu dzięki. Mojemu Bogu. - Przyciągnął ją do siebie, objął, przytulił. Tak po
prostu.
366
To było jedyne miejsce na świecie, gdzie pragnęła być. Syciła się jego ciepłem,
oddechem, biciem serca, tak samo jak on sycił się nią. Powoli zaczęła odczuwać słoną bryzę,
zimny piasek pod nimi, huk fali uderzającej w przybrzeżne skały. Nie chciała stąd odchodzić,
lecz wiedziała, że Ian powinien odpocząć przy kominku.
- Powinniśmy już iść.
- Tak. Alanno?
- Słucham? - Najpierw pomogła mu usiąść, potem wstać, podtrzymując, gdy odzyskiwał
równowagę.
- Zobacz, co przyniosłem.
Spojrzała na jego wyciągniętą dłoń. Na środkowym palcu miał pierścień. Swój pierścień.
Ujęła go, podniosła do ust i pocałowała.
- Na ten pierścień złożyłam moje prawdziwe małżeńskie śluby. Cieszę się, że go znowu
widzę.
- I ja cieszę się, że go odzyskałem. I coś jeszcze. Sięgnął do kieszeni spodni, wyciągając
ceratowe zawiniątko. Otwierając je, powiedział: - Nadstaw ręce.
Wysypał na jej dłonie połyskujące morskie opale. Ogrzane ciepłem Alanny, zaczęły się
zmieniać, poją-śniały, promieniały radością. Jej radością.
- Oto są - rzekł z satysfakcją.
Spojrzała na niego z uśmiechem, lecz on skierował wzrok ku morzu.
Poszła jego śladem i zrozumiała, że to nie o kamieniach mówił. Na falach widać było
wystające głowy. Selki. Dziesiątki selków.
Pomachał im ręką.
- Przybyły tu, aby nam pogratulować. Usłyszała niesione wiatrem ich ciche okrzyki
wśród nich jeden niezwykły głos. Głos Muirne.
367
Ian też ją usłyszał i uśmiechnął się. Po chwili objął Alannę i przytuleni ruszyli w stronę
klifu.
- Chodź, kochana. Wracajmy do Fionnaway. Wracajmy do domu.
*
Ogromne, niespokojne, przytłaczające morze wbija się w zachodnie wybrzeża Szkocji
Fragmenty lądu wdzierają się w wodę, w poszukiwaniu wieczności, jednak przegrywają z
ogromną siłą fal Wiatr unosi kropelki aż ku wyżynom, gdzie stojące kamienie spowija mgła,
niczym jedwab okrywający najpiękniejszą kobietę. Tam gdzie ląd spotyka się z morzem,
znajduje się miejsce wyjątkowo urocze, zamieszkane przez ludzi i selki
Niektórzy umierają. Inni żyją. Są tacy, którzy giną z powodu złamanego słowa. Innym
ratuje życie miłość.
Jednym z nich jest mój syn imieniem Ian. Ma coś, czego ja nigdy nie mogłam odnaleźć.
Przyjaciela i kochanka.
Dał mi to, za czym zawsze tęskniłam. Córkę, bardzo drogą memu sercu.
Alannę.
Widzę w ich życiu sześć dziewcząt i chłopca, pierwszego chłopca urodzonego w tej gałęzi
MacLeodów. Widzę dostatek, bogactwo, szczęście. A przede wszystkim widzę długie życie i
wieczną miłość.
Czegóż łepszego matka mogłaby życzyć swoim dzieciom?
Muire z Selków, sierpień 1800.


Wyszukiwarka