01a











Rozdzia艂 IWenus z Milo
Tomasz Judym wraca艂 przez Champs Elys閑s z Lasku Bulo艅skiego, dok膮d je藕dzi艂 ze swej dzielnicy kolej膮 obwodow膮. Szed艂 wolno, noga za nog膮, wyczuwaj膮c coraz wi臋kszy wskutek upa艂u ci臋偶ar w艂asnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku s艂onecznego zalewa艂 przestw贸r. Nad odleg艂ym widokiem gmach贸w rzucaj膮cych si臋 w oczy od 艁uku Tryumfalnego wisia艂 r贸偶owy py艂ek, kt贸ry ju偶 pocz膮艂 w偶era膰 si臋 niby rdza naw臋 w 艣liczne, jasnozielone li艣cie wiosenne, nawet w kwiatuszki paulowni. Ze wszystkich, zdawa艂o si臋, stron p艂yn膮艂 zapach akacji. Na 偶wirze, doko艂a pni贸w, pod budynkami: w rynsztokach le偶a艂y jej bia艂e kwiatki z o艣rodkiem czenwonawym, jakby skrwawionym od uk艂ucia 艣mierci. Py艂 bezlitosny zasypywa艂 je niepostrze偶enie.
Zbli偶a艂a si臋 godzina spaceru wielkiego 艣wiata i Pola drga膰 zaczyna艂y od ruchu karet. Na drewnianym bruku dudni艂 jednostajny 艂oskot jakby oddalona mowa wielkiej fabryki. Przebiega艂y pi臋kne, l艣ni膮ce rumaki, migota艂a ich uprz膮偶, pud艂a, sprychy lekkich pojazd贸w - i mkn臋艂y, mkn臋艂y, mkn臋艂y bez ustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiaj膮cych rozkoszne wra偶enie jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurza艂a si臋 z powodzi os贸b jad膮cych twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia pi臋kna, 偶e widok jej by艂 pieszczot膮 dla wzroku i nerw贸w. Wyrywa艂 z piersi t臋skne westchnienie jak za szcz臋艣ciem - i gin膮艂 unosz膮c je w mgnieniu oka ze sob膮.
Judym znalaz艂 pad os艂on膮 kasztan贸w brzeg wolnej 艂awy i z wielk膮 satysfakcj膮 usiad艂 tam w s膮siedztwie starej i w膮satej nia艅ki dwojga dzieci. Zdj膮艂 kapelusz i wlepiwszy wzrok w rzek臋 pojazd贸w, wal膮c膮 艣rodkiem ulicy, z wolna wystyga艂. Na chodnikach przybywa艂o coraz wi臋cej os贸b ubranych wykwintnie - l艣ni膮cych cylindr贸w, jasnych paltot贸w i stanik贸w. W pewnej chwili stare babsko z chytrymi oczami wprowadzi艂o mi臋dzy strojny t艂um m艂ode ko藕l膮tko z sier艣ci膮 jak 艣nieg bielutk膮 Stado dzieci post臋powa艂o za kozio艂kiem uwielbiaj膮c go gestami, oczyma i tysi膮cem okrzyk贸w. Kiedy indziej;wielki obdartus czerwony na g臋bie przelecia艂 jak fiksat, wywrzaskuj膮c g艂osem ochryp艂ym rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie, r贸wno, uroczo p艂yn臋艂a rzeka ludzka na chodnikach, a 艣rodkiem rwa艂 jej nurt bystry, uwie艅czony pian膮 tkanin przecudnych, lekkich, w oddali niebieskawo zielonych...
Ka偶dy rozpuszczony li艣膰 rzuca艂 na bia艂y 偶wir z okr膮g艂ych kamyk贸w wyra藕ne odbicie swego kszta艂tu. Cienie te posuwa艂y si臋 z wolna, jak ma艂a wskaz贸wka po bia艂ej tarczy zegara. Na 艂awkach by艂o ju偶 pe艂no, a tymczasem cie艅 opu艣ci艂 miejsce zaj臋te przez Judyma i ust膮pi艂 je roztapiaj膮cej kaskadzie s艂o艅ca. Naok贸艂 innego asilum nie by艂o, wi臋c doktor rad nierad wsta艂 i powl贸k艂 si臋 dalej ku placowi Zgody. Z niecierpliwo艣ci膮 wyczekiwa艂, kiedy mo偶na b臋dzie przemkn膮膰 si臋 wskro艣 istnego odm臋tu karet, powoz贸w, doro偶ek, bicykl贸w i pieszych na zakr臋cie g艂贸wnej fali p臋dz膮cej od bulwar贸w w stron臋 P贸l Elizejskich. Wreszcie stan膮艂 pod obeliskiem i poszed艂 w g艂膮b ogrodu de Tuileries. Tam by艂o prawie pusto. Tylko nad nudnymi sadzawkami bawi艂y si臋 blade dzieci i w g艂贸wnym szpalerze kilku m臋偶czyzn rozebranych do koszuli gra艂o w tenisa. Min膮wszy ogr贸d Judym zwr贸ci艂 si臋 ku rzece z zamiarem w臋drowania w cieniu mur贸w na placyk przed ko艣cio艂em Saint-Germain-1'Auxerrois i ogarni臋cia bez troski miejsca na imperialu. W owej chwili sta艂o w jego my艣li puste kawalerskie mieszkanie a偶 na Boulevard Voltaire, gdzie od roku nocowa艂, i mierzi艂o go pustk膮 swych 艣cian, banalno艣ci膮 sprz臋t贸w i nieprzezwyci臋偶on膮, cudzoziemsk膮 nud膮 wiej膮c膮 z ka偶dego k膮ta. Pracowa膰 mu si臋 nie chcia艂o, i艣膰 do kliniki - za nic na 艣wiecie.
Znalaz艂 si臋 na Quai du Louvre i z uczuciem b艂ogo艣ci w karku i plecach zatrzyma艂 pod cieniem pierwszego kasztana bulwaru. Ospa艂ym wzrokiem mierzy艂 brudn膮, prawie czarn膮 wod臋 Sekwany. Gdy tak stercza艂 na podobie艅stwo latarni, zapali艂a si臋 w nim my艣l, jakby z zewn膮trz wniesiona do wn臋trza g艂owy: 揇laczeg贸偶, u licha, nic mia艂bym p贸j艣膰 do tego Luwru?..."
Skr臋ci艂 na miejscu i wszed艂 na wielki dziedziniec. W cieniach przytulonych do grubego muru, w kt贸re zanurzy艂 si臋 niby w g艂臋bie wody, dotar艂 do g艂贸wnego wej艣cia i znalaz艂 si臋 w ch艂odnych salach pierwszego pi臋tra. Doko艂a sta艂y odwieczne pos膮gi bog贸w, jedne wielko艣ci niezwyk艂ej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z nosami i r臋koma uszkodzonymi w spos贸b bezbo偶ny. Judym nie zwraca艂 uwagi na tych zdegradowanych w艂adc贸w 艣wiata. Czasami zatrzymywa艂 si臋 przed kt贸rym, ale przewa偶nie w贸wczas, gdy go uderzy艂 jaki艣 zabawny despekt boskich kszta艂t贸w. Nade wszystko interesowa艂a go sprawa odpoczynku w doskona艂ym ch艂odzie i z dala ud wrzawy ulicy paryskiej. Szuka艂 te偶 nie tyle arcydzie艂, ile 艂awki, na kt贸rej by m贸g艂 usi膮艣膰. Zdyba艂 j膮 po d艂ugiej w臋dr贸wce z sali do sali w naro偶nym zetkni臋ciu si臋 dwu d艂ugich galerii, przeznaczonym na schronienie dla Wenus z wyspy Melos.
W zak膮tku tworz膮cym jakby niewielk膮 izb臋, o艣wietlon膮 jednym oknem, stoi na niewysokim piedestale tors bia艂ej Afrodyty. Sznur owini臋ty czerwonym pluszem nikomu do niej przyst臋pu nie daje. Judym, widzia艂 ju偶 by艂 ten cenny pos膮g, ale nie zwraca艂 na艅 uwagi, jak na wszelkie w og贸le dzie艂a sztuki. Teraz zdobywszy w cieniu pod 艣cian膮 wygodn膮 艂aweczk臋 j膮艂 dla zabicia czasu patrze膰 w oblicze marmurowej pi臋kno艣ci. G艂owa jej zwr贸cona by艂a w jego stron臋 i martwe oczy zdawa艂y si臋 patrze膰. Schylone czo艂o wynurza艂o si臋 z mroku i, jakby dla obaczenia czego艣, brwi si臋 zsun臋艂y. Judym przygl膮da艂 si臋 jej nawzajem i wtedy dopiero ujrza艂 ma艂膮, niewidoczn膮 fa艂d臋 mi臋dzy brwiami, kt贸ra sprawia, 偶e ta g艂owa, 偶e ta bry艂a Isamienna w istocie - my艣li. Z przenikliw膮 sil膮 spogl膮da w mrok doko艂a le偶膮cy i rozdziera go jasnymi oczyma. Zatopi艂a je w skryto艣ci 偶ycia i do czego艣 w nim u艣miech sw贸j obraca. Wyt臋偶ywszy rozum nieograniczony i czysty, posiad艂a wiadomo艣膰 o wszystkim, zobaczy艂a wieczne dnie i prace na ziemi, noce i 艂zy, kt贸re w ich mroku p艂yn膮. Jeszcze z bia艂ego czo艂a bogini nie zd膮偶y艂a odej艣膰 m膮dra o tym zaduma, a ju偶 wielka rado艣膰 dziewicza pachnie z jej ust rozmarzonych. W u艣miechu ich zamyka si臋 wyraz uwielbienia. Dla mi艂o艣ci szcz臋艣liwej. Dla uczestnictwa wolnego ducha i wolnego cia艂a w 偶yciu bezgrzesznej przyrody. Dla ostrej pot臋gi zachwytu zmys艂贸w, kt贸rego nie st臋pi艂y jeszcze ani praca, ani zgryzota, siostry rodzone, siostry nieszcz臋sne. U艣miech bogini pozdrawia nadchodz膮cego z daleka. Oto zakocha艂a si臋 w pi臋knym 艣miertelniku Adonisie... Cudne marzenia pierwszej mi艂o艣ci rozkwit艂y w 艂onie jej jako kwiat siedmioramienny amarylisa. Barki jej w膮skie, wysmuk艂e, okr膮g艂e d藕wign臋艂y si臋 do g贸ry. Dziewicze 艂ono dr偶y od westchnienia... D艂ugi szereg wiek贸w, kt贸ry odtr膮ci艂 jej r臋ce, kt贸ry zrabowa艂 jej cia艂o od piersi i zora艂 prze艣liczne ramiona szczerbami, nie zdo艂a艂 go zniweczy膰. Sta艂a tak w p贸艂mroku 搘ynurzaj膮ca si臋", Anadiomene, niebia艅ska, kt贸ra roznieca mi艂o艣膰. Obna偶one jej w艂osy zwi膮zane by艂y w pi臋kny w臋ze艂, krobylos. Pod艂u偶na, smag艂a twarz tchn臋艂a nieopisanym urokiem.
Gdy Judym wpatrywa艂 si臋 coraz uwa偶niej w to czo艂o zamy艣lone, dopiero zrozumia艂, 偶e ma przed sob膮 wizerunek bogini. By艂a to Afrodite, ona sama, kt贸ra si臋 by艂a pocz臋艂a z piany morskiej. I mimo woli przychodzi艂a na my艣l nieskromna legenda o przyczynie onej piany w贸d za spraw膮 Uranosa. A przecie偶 nie by艂a to Pandemos, nie by艂a nawet 偶ona Hefajstowa ani kochanka Anchizesa tylko jasny i dobry symbol 偶ycia, c贸rka nieba i dnia...
Judym zaton膮艂 w my艣lach i nie zwraca艂 uwagi na osoby, kt贸re si臋 obok niego przesuwa艂y. By艂o ich zreszt膮 ma艂o. Ockn膮艂 si臋 dopiero w贸wczas, gdy us艂ysza艂 w s膮siedniej sali kilka zda艅 wyrzeczonych po polsku. Zwr贸ci艂 g艂ow臋 z 偶yw膮 niech臋ci膮 w stron臋 tego d藕wi臋ku, pewny; 偶e zbli偶a si臋 kto艣 搝 kolonii" kto艣, co si膮dzie przy nim i zabierze na w艂asno艣膰 minuty rozmy艣lania o pi臋knej Wenus. Zdziwi艂 si臋 mile, zobaczywszy osoby 損ozaparyskie". By艂o ich cztery.
Na przedzie sz艂y dwie panienki - podlotlki, z kt贸rych starsza mog艂a mie膰 lat siedemna艣cie, a druga by艂a o jakie dwa lata m艂odsza. Za nimi ci臋偶ko toczy艂a si臋 dama niema艂ej wagi, wiekowa, z siwymi w艂osami i du偶膮 a jeszcze pi臋kn膮 twarz膮. Obok tej matrony sz艂a panna dwudziestokikuletnia, ciemna brunetka z niebieskimi oczami, prze艣liczna i zgrabna. Wszystkie stan臋艂y przed pos膮giem i w milczeniu go rozpatrywa艂y. S艂ycha膰 by艂o tylko ci臋偶kie, przyt艂umione sapanie starej damy, szelest jedwabiu odzywaj膮cy si臋 za ka偶dym ruchem podlotk贸w i chrz臋st kart B鋎eckera, kt贸re przewraca艂a starsza panna.
- Wszystko to pi臋knie, moje serce - rzek艂a matrona do ostatniej - ale ja musz臋 usi膮艣膰. Ani kroku! Zreszt膮 warto popatrze膰 na t臋 imo艣膰. Tak... jest tu nawet 艂aweczka.
Judym wsta艂 ze swego miejsca i wolno odszed艂 kilka krok贸w na bok, jak gdyby dla obejrzenia biustu z innej strony. Te panie spojrza艂y sobie w oczy z wyrazem pytania i przyciszy艂y rozmow臋. Tylko najstarsza z panien, zaj臋ta B鋎eckerem, nie widzia艂a Judyma Oty艂a babcia energicznie usiad艂a na 艂awce, wyci膮gn臋艂a nogi ile si臋 da艂o, i na jakie艣 szepty m艂odych towarzyszek odpowiada艂a r贸wnie偶 szeptem w艂a艣ciwym starym paniom, kt贸ry ma t臋 w艂asno艣膰, 偶e w razie potrzeby mo偶e zast膮pi膰 telefonowanie na pewn膮 odleg艂o艣膰:
- A, Polak nie Polak, Francuz nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest wszystko jedno. Niech mu B贸g da zdrowie za to, 偶e st膮d wylaz艂. Nogi mi odj臋艂o z kretesem... A teraz patrz jedna z drug膮 na t臋, bo to przecie nie byle co. Ju偶 j膮 cz艂owiek raz widzia艂 dawnymi czasy. Jako艣 mi si臋 wtedy inna wyda艂a...
- A bo to pewno inna... - rzek艂a m艂odsza z turystek.
- Nie my艣l no o tym, czy inna, czy nie inna, tylko si臋 przypatrz. Spytaj膮 p贸藕niej w salonie o tak膮 rzecz, a ty ni be, ni me...
Druga panienka bez zach臋ty obserwowa艂a Wenus w spos贸b zadziwiaj膮cy. By艂a to 艣niada blondynka z twarz膮 o cerze m臋tnej, smag艂awej. Czo艂o mia艂a do艣膰 w膮skie, nosek prosty, wargi cienkie i zawarte. Nie mo偶na by艂o okre艣li膰, czy jest 艂adna, czy brzydka. Wywiera艂a wra偶enie 艣ni膮cej czy rozmarzonej, bo powieki mia艂a prawie przymkni臋te.
Judyma zaciekawi艂a ta twarz, wi臋c stan膮艂 i nie znacznie j膮 艣ledzi艂. Patrza艂a na marmurowe b贸stwo od niechcenia, a jednak z takim wyrazem, jakby go si臋 uczy艂a na pami臋膰, jakby je spod oka wzrokiem ch艂on臋艂a. Kiedy niekiedy w膮skie i p艂askie jej nozdrza rozszerza艂y si臋 lekko od szybkiego westchnienia. W pewnej chwili Judym zauwa偶y艂, 偶e powieki spuszczone z nabo偶e艅stwem i dziewicz膮 skromno艣ci膮 d藕wign臋艂y si臋 oci臋偶ale i 藕renice dot膮d zakryte widz膮 nie tylko Wenus, ale i jego samego. Zanim wszak偶e zd膮偶y艂 zobaczy膰 barw臋 tych oczu, ju偶 si臋 skry艂y pod rz臋sami.
Tymczasem najstarsza z panien odczyta艂a ca艂y rozdzia艂 o historii pos膮gu i zbli偶y艂a si臋 do pluszowego sznura. Opar艂szy na nim r臋ce zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 rze藕bie z ciekawo艣ci膮, entuzjazmem i oddaniem si臋, w艂a艣ciwym tylko niewiastom. Mo偶na by powiedzie膰, 偶e w owej chwili przyst臋powa艂a do zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie by艂y w stanie nic pr贸cz pos膮gu zauwa偶y膰, pragn臋艂y i usi艂owa艂y zliczy膰 wszystkie pi臋kno艣ci, wszystkie cechy d艂uta Skopasa... o kt贸rych m贸wi艂 B鋎ecker, spami臋ta膰 je i u艂o偶y膰 w g艂owie systematycznie jak czyst膮 bielizn臋 w kufrze podr贸偶nym. By艂y to oczy szczere a偶 do naiwno艣ci. Zar贸wno jak ca艂a twarz odzwierciedla艂y subtelne cienie my艣li przechodz膮cych, oddawa艂y niby wierne echo ka偶dy d藕wi臋k duszy i wszystko m贸wi艂y bez wzgl臋du na to, czy kto widzi lub nie ich wyraz.
Judym po kilkuminutowej obserwacji tej twarzy nabra艂 przekonania, 偶e gdyby pi臋kna panna pragn臋艂a szczerze zatai膰 otrzymane wra偶enie, mowa oczu natychmiast je wyda. Sta艂 w cieniu i przygl膮da艂 si臋 grze uczu膰 przesuwaj膮cych si臋 po jasnej twarzy. Oto ma艂o wiedz膮ca ciekawo艣膰... Oto pierwszy promyczek wra偶enia sunie si臋 po brwiach, przyciska rz臋sy i zmierza ku wargom, a偶eby je zgi膮膰 do mi艂ego u艣miechu. Te same uczucia, kt贸re Judym przed chwil膮 mia艂 w sobie, widzia艂 teraz na licach nieznajomej. Sprawia艂o mu to szczer膮 przyjemno艣膰. Rad by by艂 zapyta艂, czy si臋 nie myli, i us艂ysza艂 z pi臋knych ust wynurzenie wra偶e艅. Nigdy jeszcze w 偶yciu nie do艣wiadcza艂 takiej ch臋ci rozmawiania o sztuce i s艂uchania z pilno艣ci膮, co s膮dzi o ulatuj膮cych wra偶eniach drugi cz艂owiek...
Tymczasem 贸w drugi cz艂owiek, zaj臋ty statu膮, na 艣ledztwo ani na badacza 偶adnej uwagi nie zwraca艂.
- Pami臋tam - rzek艂a dama w wieku - inn膮 grup臋 z marmuru. By艂a to jaka艣 scena mitologiczna. Geniusz czy amorek ze skrzyd艂ami ca艂uje 艣liczne dziewcz膮tko. Jest to mo偶e cokolwiek niew艂a艣ciwe dla was, moje sroki, ale tak pi臋kne, tak urocze, tak agr閍ble, tak sensible.
Najstarsza z panien podnios艂a g艂ow臋 i, wys艂uchawszy ca艂ego zdania z uwag膮, rzek艂a przerzucaj膮c kartki:
- Co艣 tu zauwa偶y艂am... L'Amour et Psych... Antoine Canova. Czy to nie to?
- A mo偶e i Psyche. Tylko 偶e waham si臋, czy wam to pokaza膰 - doda艂a ciszej.
- W Pary偶u! Jeste艣my teraz w Pary偶u! Musimy umoczy膰 wargi w pucharze rozpusty... - szepn臋艂a brunetka do starej damy w sekrecie przed m艂odszymi towarzyszkami.
- A co mi臋 tam ty obchodzisz! Ty sobie oczy wypatruj na wszelkie Amory malowane i rze藕bione, ale te oto...
- Babcia my艣li, 偶e my rozumiemy cokolwiek...- rzek艂a z przepyszn膮 min膮 najm艂odsza. - Nie wiem tylko, po co tyle czasu traci膰 na ogl膮danie tych rozmaitych korytarzy z obrazami, kiedy na ulicach jest tak bosko, taki Pary偶!
- Ale偶, Wando... - j臋kn臋艂a brunetka
- No, pani to rozumie, a ja zupe艂nie nic! Co w tym jest ciekawego? Wszelkie te muzea i zbiory zawsze maj膮 w sobie co艣 z trupiarni, tylko 偶e s膮 jeszcze nudniejsze. Na przyk艂ad... Cluny. Jakie艣 do艂y, pieczary, kawa艂ki odrapanych mur贸w, ceg艂y, nogi, r臋ce, gnaty...
- C贸偶 ty m贸wisz?
- No wi臋c nie? We藕my Carnavalet. Piszczele, paskudne, zakurzone truposze, stare rupiecie spod ko艣cio艂贸w. W dodatku trzeba ko艂o tego chodzi膰 z min膮 uroczyst膮, nad臋t膮, obok ka偶dej rzeczy sta膰 kwadrans, udaj膮c, 偶e si臋 patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i obrazy bez ko艅ca. No i te figury...
- Moje dziecko - wtr膮ci艂a babka - s膮 to arcydzie艂a, 偶e tak powiem.
- Wiem, wiem... arcydzie艂a. Ale przecie偶 wszystkie obrazy s膮 do siebie podobne jak dwie krople wody: wylakierowane drzewa i go艂e panny z takimi tutaj...
- Wando! - krzykn臋艂y wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem, ogl膮daj膮c si臋 doko艂a.
Judym nie wiedzia艂, co czyni膰 ze swoj膮 osob膮. Rozumia艂, 偶e nale偶a艂oby wyj艣膰, aby nie s艂ucha膰 mowy os贸b, kt贸re nie wiedz膮, 偶e jest Polakiem, ale 偶al mu by艂o. Czu艂 w sobie nie tylko ch臋膰, ale nawet odwag臋 wmieszania si臋 do tej rozmowy. Sta艂 bezradnie, wytrzeszczonymi oczyma patrz膮c przed siebie.
- No to chod藕my do tego Amora 偶 Psyche... - rzek艂a stara dama d藕wigaj膮c si臋 z 艂aweczki. - Tylko gdzie to jest - wbij z臋by w 艣cian臋...
- Niech babcia nie zapomina, 偶e dzi艣 jeszcze raz mia艂y艣my by膰 w tamtym prawdziwym Luwrze.
- Cicho mi b膮d藕! Czekajcie no... Gdzie偶 jest 贸w Canova? Pami臋tam, byli艣my tam z Januarym... Sz艂o si臋 jako艣... Zaraz...
- Je偶eli panie pozwol膮, to wska偶臋 im najbli偶sz膮 drog臋 do Amora... to jest... Antoniego Canovy...- rzek艂 dr Tomasz zdejmuj膮c kapelusz i zbli偶aj膮c si臋 w艣r贸d uk艂on贸w.
Na d藕wi臋k mowy polskiej w jego ustach wszystkie trzy dziewice odruchowo zbli偶y艂y si臋 do starej damy, jakby si臋 przed zb贸jc膮 chroni艂y pod jej skrzyd艂a.
- Aa... - odezwa艂a si臋 babka wznosz膮c g艂ow臋 i mierz膮c m艂odego cz艂owieka okiem do艣膰 niech臋tnym. - Dzi臋kuj臋, bardzo dzi臋kuj臋...
- Panie daruj膮, 偶e gdy si臋 s艂yszy... W Pary偶u tak rzeczywi艣cie... bardzo, bardzo rzadko pl贸t艂 Judym trac膮c pewno艣膰 n贸g i j臋zyka.
- Pan stale w Pary偶u? - spyta艂a ostro.
- Tak. Mieszkam tu od roku. Wi臋cej ni偶 od roku, bo jakie艣 pi臋tna艣cie miesi臋cy... Nazywam si臋... Judym Jako lekarz studiuj臋 tutaj pewne... To jest w艂a艣ciwie...
- Wi臋c m贸wi pan, 偶e jako lekarz?...
- Tak jest - m贸wi艂 dr Tomasz, obur膮cz chwytaj膮c si臋 w膮tka rozmowy, pomimo 偶e wyci膮ga艂a na wierzch kwestie tycz膮ce si臋 jego osoby, kt贸rych nie znosi艂. - Sko艅czy艂em medycyn臋 w Warszawie, a obecnie pracuj臋 tutaj w klinikach, w dziedzinie chirurgii:
- Mi艂o mi pozna膰 pana doktora... - cedzi艂a dama do艣膰 ozi臋ble. - My woja偶ujemy, jak pan widzi, we czw贸rk臋, z k膮ta w k膮t. Niewadzka... To moje dwie wnuczki, sieroty, Orsze艅skie, a to ich i moja najmilsza przyjaci贸艂ka, panna Joanna Podborska.
Judym k艂ania艂 si臋 jeszcze z wrodzonym pl膮taniem si臋 n贸g, gdy pani Niewadzka rzek艂a z akcentem 偶ywego interesu w tonie mowy:
- Zna艂am, tak nie myl臋 si臋, kogo艣 tego nazwiska, pana Judyma czy pann臋 Judym贸wn臋, na Wo艂yniu bodaj... zdaje si臋, 偶e to tak, na Wo艂yniu... A pan z jakich okolic?
Dr Tomasz rad by by艂 udawa膰, 偶e nie s艂yszy tego pytania. Gdy jednak pani Niewadzka zwr贸ci艂a ku niemu wejrzenie, m贸wi艂:
- Ja pochodz臋 z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo byle jakich Judym贸w...
- Dlaczeg贸偶 to?
- Ojciec m贸j by艂 szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciep艂ej ulicy. Na Ciep艂ej ulicy... - powt贸rzy艂 z k艂uj膮c膮 satysfakcj膮. Unikn膮艂 wreszcie chwiejnego gruntu i grzecznych delikatno艣ci, w czym nie by艂 mocny i czego si臋 w przesadny spos贸b obawia艂. Panie umilk艂y i posuwa艂y si臋 z wolna, r贸wnolegle, szeleszcz膮c sukniami.
- Bardzo si臋 ciesz臋, bardzo... - m贸wi艂a spokojnie pani Niewadzka - 偶e mia艂am sposobno艣膰 zawarcia tak mi艂ej znajomo艣ci. Wi臋c pan zbada艂 tutaj wszelkie dzie艂a sztuki? Zapewne, mieszkaj膮c stale, w Pary偶u...
Jeste艣my bardzo obowi膮zane...
- Amor i Psyche b臋dzie chyba w innym gmachu - rzek艂a panna Podborska.
- Tak, w innym... Wyjdziemy na dziedziniec.
Gdy tam stan臋li, pani Niewadzka zwr贸ci艂a si臋 do Judyma i z imitacj膮 uprzejmo艣ci rzek艂a:
- Tak ostro pan wymieni艂 zatrudnienie swego ojca, 偶e czuj臋 si臋 prawdziwie upokorzon膮. Zechce mi pan wierzy膰, 偶e nie zna艂am intencji pytaniem o jakie艣 tam koligacje sprawi膰 mu przykro艣ci. Po prostu na艂贸g starej baby, kt贸ra d艂ugo 偶y艂a i du偶o ludzi na 艣wiecie widzia艂a. Mi艂o jest, to prawda, zetkn膮膰 si臋 z cz艂owiekiem, kt贸rego osoba m贸wi o dawnych rzeczach, ludziach, stosunkach, ale o ile偶 przyjemniej, o ile偶...przyjemniej...
- Ojciec pana, ten szewc, robi艂 damskie obuwie czy m臋skie kamasze? - zapyta艂a przymru偶aj膮c oczy m艂odsza z panien Orsze艅skich.
- Trzewiki, g艂贸wnie trzewiki, w do艣膰 odleg艂ych jedna od drugiej chwilach przytomno艣ci, najcz臋艣ciej bowiem robi艂 po pijanemu awantury, gdzie si臋 da艂o.
- No, to ju偶 zupe艂nie w g艂owie mi si臋 nie mie艣ci, jakim cudem pan zosta艂 lekarzem, i do tego - w Pary偶u!
Panna Podborska cisn臋艂a na m贸wi膮c膮 spojrzenie pe艂ne rozpaczliwego wstydu.
- W tym, co nam pan o sobie wyzna艂 - rzek艂a stara jejmo艣膰 - widz臋 du偶o, du偶o odwagi. Doprawdy, 偶e po raz pierwszy zdarzy艂o mi si臋 s艂ysze膰 tak膮 mow臋. Prosz臋 pana doktora, jestem stara i r贸偶nych ludzi widzia艂am. Ile razy zdarzy艂o mi si臋 obcowa膰 z... indywiduami nie nale偶膮cymi do towarzystwa, z osobami... jednym s艂owem, z lud藕mi pochodz膮cymi ze stan贸w zwanych - s艂usznie czy nies艂usznie, w to nie wchodz臋 - gminem, to zawsze ci panowie usi艂owali starannie omin膮膰 kwesti臋 swego rodowodu. Zna艂am co prawda i takich - m贸wi艂a jakby z pewnym zadumaniem - kt贸rzy w jakim艣 okresie 偶ycia, zwykle w m艂odo艣ci, przyznawali si臋 z emfaz膮 do swego stanu kmiecego czy tam do czego艣, a p贸藕niej nie tylko 偶e ta ich demokratycznie-che艂pliwa prawdom贸wno艣膰 sz艂a sobie na bory, na lasy, ale pr贸cz tego miejsce jej zajmowa艂y jakie艣 herby przylepione do drzwiczek karety, je艣li j膮 fortuna postawi艂a przede drzwiami mieszkania.
Judym u艣miechn膮艂 si臋 szyderczo, kilka krok贸w szed艂 w milczeniu, a p贸藕niej zwr贸ci艂 si臋 do panny Podborskiej z pytaniem:
- Jakie偶 wra偶enie zrobi艂a na pani Wenus z Milo ?
- Wenus... - rzek艂a brunetka, jakby j膮 bo pytanie zbudzi艂o ze snu przykrego. Twarz jej obla艂 rumieniec, wnet znik艂 i skupi艂 si臋 w prze艣licznych ustach, kt贸re nieznacznie drga艂y.
- Ma calute艅kie plecy poszarpane, jakby j膮 kto przez cztery dni z rz臋du pra艂 ekonomskim batem... rzek艂a kategorycznie panna Wanda.
- Prze艣liczna... - p贸艂g艂osem wym贸wi艂a panna Natalia, zwracaj膮c w stron臋 Judyma swe matowe oczy. Drugi raz doktor mia艂 mo偶no艣膰 spojrze膰 w te oczy i znowu kr贸tko go艣ci艂o we wszystkich w艂adzach jego duszy nieuchwytne zatrwo偶enie. We wzroku tej dziewczyny by艂o co艣, jakby zimny, niepo艂yskuj膮cy blask ksi臋偶yca, kiedy nad senn膮 ziemi膮 tarcza jego we mg艂ach si臋 kryje.
Panna Podborska o偶ywi艂a si臋 i zaraz twarz jej ukaza艂a wewn臋trzne wzruszenie.
- Jaka偶 ona pi臋kna! jaka偶 prawdziwa! Gdybym w Pary偶u mieszka艂a, przychodzi艂abym do niej... no, milion nie milion, ale co tydzie艅, 偶eby si臋 napatrze膰. Grecy w og贸le stworzyli 艣wiat bog贸w tak cudowny... Goethe...
Us艂yszawszy wyraz 揋oethe" Judym dozna艂 niesmaku, czyta艂 bowiem z tego poety co艣, a nadto niegdy艣.
Los zdarzy艂, 偶e stara dama zatrzyma艂a si臋 w przedsionku prowadz膮cym do sali 揂mora i Psyche" i niemym makiem w du偶ych bladych oczach pyta艂a Judyma o drog臋. Kiedy si臋 znaleziono w obliczu wyg艂askanej grupy, owego malowid艂a w bia艂ym marmurze, wszyscy umilkli. Judym ze smutkiem my艣la艂, 偶e w艂a艣ciwie rola jego ju偶 si臋 sko艅czy艂a. Czu艂, 偶e wyrwawszy si臋 z wiadomo艣ci膮 o papie z Ciep艂ej nie mo偶e towarzyszy膰 tym paniom i szuka膰 ich znajomo艣ci. Znowu w umy艣le jego przesun膮艂 si臋 pok贸j 搉a Wolterze" i stara, wstr臋tna 偶ona concierge'a ze swymi wiekuistymi pytaniami bez sensu. W chwili kiedy najbardziej nie wiedzia艂, co czyni膰, i nie by艂 pewny, w jaki spos贸b wypada si臋 rozsta膰, pani Niewadzka jakby zgaduj膮c, o czym my艣li, rzek艂a:
- Wybieramy si臋 do Wersalu. Chcia艂yby艣my zobaczy膰 okolice, by膰 po drodze w S関res, w Saint-Clolzd... Te wartog艂owy p臋dzi艂yby z miejsca na miejsce dzie艅 i noc, a ja formalnie upadam. Czy je藕dzi艂e艣 pan do Wersalu? Jak wygodniej? Kolej膮? Pisz膮 tu o jakim艣 tramwaju pneumatycznym. Czy to co lepszego ni偶 poci膮g?
- W Wersalu by艂em dwa razy tym w艂a艣nie tramwajem, kt贸ry wyda艂 mi si臋 bardzo dogodny. Idzie wprawdzie wolno, pewnie dwa razy wolniej ni偶 wagon kolejowy, ale za to daje mo偶no艣膰 obserwowania okolicy i Sekwany.
- A wi臋c jedziemy tramwajem! - zawyrokowa艂a panna Wanda.
- O kt贸rej偶e godzinie wychodzi st膮d ten c z u p i r a k?
- Nie pami臋tam, prosz臋 pani, ale to tak 艂atwo si臋 dowiedzie膰. Stacja g艂贸wna mie艣ci si臋 tu偶 obok Luwru. Je偶eli panie pozwol膮...
- O! czyli偶 艣mia艂yby艣my pana trudzi膰...
- Ale dowie si臋 pan, co to szkodzi, moja babciu.
Pan tutejszy, pary偶anin... - deklamowa艂a panna Wanda odrobin臋 parodiuj膮c ton mowy Judyma.
Tomasz k艂aniaj膮c si臋 odszed艂 i zadowolony, jakby mu si臋 przytrafi艂o co艣 nies艂ychanie pomy艣lnego, bieg艂 p臋dem ku stacji tramwajowej na Quai du Louvre. W mgnieniu oka wyszuka艂 konduktora, wbi艂 sobie w g艂ow臋 wszystkie godziny oraz minuty i wraca艂 prostuj膮c si臋 co chwila i poprawiaj膮c krawat... Kiedy zawiadamia艂 te panie o terminie odjazdu i udziela艂 im wskaz贸wek, jak si臋 kierowa膰 w Wersalu, panna Wanda wypali艂a:
- A wi臋c jedziemy do Wersalu. Bagatela! Do samego Wersalu... Jedziemy tramwajem jakim艣 tam a pan z nami. Zanim Judym zdo艂a艂 zebra膰 my艣li, doda艂a:
- Ju偶 babcia orzek艂a, 偶e malgr tout mo偶e pan jecha膰...
- Wanda! - z rozpacz膮 prawie zgrzytn臋艂a pani Niewadzka rumieni膮c si臋 jak dziewcz膮tko Po chwili zwr贸ci艂a si臋 do Judyma i usi艂owa艂a wywo艂a膰 przyjazny u艣miech na dr偶膮ce jeszcze wargi:
- Widzi pan, co to za diabe艂 czubaty, cho膰 ju偶 dopomina si臋 o d艂ug膮 sukni臋...
- Czy istotnie pozwoli艂yby panie towarzyszy膰 sobie do Wersalu?
- Nie 艣mia艂abym prosi膰 pana, bo to mo偶e przerwie zaj臋cia, ale by艂oby nam bardzo przyjemnie.
- Bynajmniej... By艂bym wielce szcz臋艣liwy... Tak dawno... - b膮ka艂 Judym
- Panie, o dziesi膮tej! - rzek艂a do niego panna
Wanda z palcem wzniesionym do g贸ry i wykonywuj膮c oczami ca艂y szereg plastycznych znak贸w porozumienia.
Doktor ju偶 lubi艂 t臋 dziewczyn臋 zupe艂nie jak dobrego kole偶k臋, z kt贸rym mo偶na papla膰 bez miary o wszystkich rzeczach i niekt贸rych innych. Trzy osoby starsze od panny Wandy zachowywa艂y niezgrabne milczenie. Judym czu艂, 偶e wtargn膮艂 do towarzystwa tych pa艅. Rozumia艂 sw膮 ni偶szo艣膰 spo艂eczn膮 i to, 偶e jest w tej samej chwili szewskim synem tudzie偶 aspirantem do 搕owarzystwa". Odr贸偶nia艂 w sobie te obydwie substancje i do krwi gryz艂 doln膮 warg臋.
Po obejrzeniu medalion贸w Davida d'Angers, z kt贸rych kilka wnios艂o do serc obecnych co艣 jak gdyby modlitw臋, wycofano si臋 z muzeum na dziedziniec, a stamt膮d na ulic臋.
Stara pani przywo艂a艂a fiakra i o艣wiadczy艂a swoim pannom, 偶e jad膮 do sklep贸w Judym po偶egna艂 je z elegancj膮, kt贸rej w tym w艂a艣nie momencie pierwszy raz w 偶yciu za偶ywa艂 - i oddali艂 si臋. Na pi臋trze omnibusu d膮偶膮cego w stron臋 Vincennes wpad艂 w g艂臋bokie i misterne rozmy艣lania. By艂o to w jego 偶yciu zdarzenie kapitalne, co艣 w rodzaju otrzymania patentu albo fabrykacji pierwszej samoistnej recepty. Nigdy jeszcze nie zbli偶a艂 si臋 do takich kobiet. Mija艂 je tylko nieraz na ulicy, widywa艂 czasem w powozach i marzy艂 o nich z nieugaszon膮 t臋sknot膮, w skryto艣ci ducha, do kt贸rej nie ma przyst臋pu my艣l kontroluj膮ca. Jak偶e cz臋sto, b臋d膮c uczniem i studentem, zazdro艣ci艂 lokajom ich prawa przypatrywania si臋 tym istotom cielesnym, a przecie偶 tak podobnym do cudnych kwiat贸w zamkni臋tych w czarownym ogrodzie. Zarazem przysz艂y mu na my艣l jego kobiety: krewne, znajome, kochanki... Ka偶da mniej lub wi臋cej podobna do m臋偶czyzny z ruch贸w, z ordynarno艣ci, z instynkt贸w. My艣l o tym by艂a tak wstr臋tn膮, 偶e przymkn膮艂 oczy i z najg艂臋bsz膮 rado艣ci膮 s艂ucha艂 szelestu sukien, kt贸rego jeszcze uszy jego by艂y pe艂ne. Ka偶dy bystry ruch nogi wysmuk艂ych panien by艂 jak drgnienie muzyczne. Po艂yski 艣licznych mantylek, r臋kawiczek, lekkich krez otaczaj膮cych szyje, roznieca艂y w nim jakie艣 szczeg贸lne, nie tyle nami臋tne, ile estetyczne wzruszenie.
Nazajutrz wsta艂 wcze艣niej ni偶 zwykle i z wielkim krytycyzmem zbada艂 sw膮 garderob臋 we wszystkich jej postaciach. Oko艂o dziewi膮tej wyszed艂 z domu, a 偶e czasu by艂o jeszcze a偶 nadto, postanowi艂 i艣膰 piechot膮.
Przeciskaj膮c si臋 w艣r贸d t艂umu rozmy艣la艂 o dyskursie, jakim bawi膰 b臋dzie te panie, uk艂ada艂 w my艣li ca艂e dialogi nad wyraz wdzi臋czne, a nawet flirtowa艂 w imaginacji, co a偶 do owej chwili poczytywa艂 by艂 za plugastwo. Przy stacji tramwaj贸w by艂o pusto. Judym zatrzyma艂 si臋 pod jednym z drzew i pe艂en nie pokoju oczekiwa艂 przybycia wczorajszych znajomych. Co chwila rozlega艂 si臋 ryk statk贸w nurzaj膮cych si臋 w falach Sekwany, wrza艂 turkot omnibus贸w na mostach i przyleg艂ych ulicach. Po tamtej stronie rzeki wybi艂a gdzie艣 czystym d藕wi臋kiem godzina dziesi膮ta. Judym s艂ucha艂 tego g艂osu jakby uroczystego s艂owa zapewnienia, 偶e pi臋kne istoty nie przyjd膮, 偶e nie przyjd膮, 偶e nie przyjd膮 dlatego mianowicie, 偶e on ich oczekuje. On, Tomasz Judym, Tomek Judym z Ciep艂ej ulicy.
Sta艂 tak, patrz膮c na szar膮, ci臋偶k膮 wod臋 i szepta艂 do siebie:
- Ulica Ciep艂a, ulica Ciep艂a...
By艂o mu nad wszelki wyraz g艂upio, jako艣 niesmacznie i gorzko. W dalekim kra艅cu przelotnego wspomnienia snu艂 si臋 obraz brudnej kamienicy...
Podni贸s艂 g艂ow臋 i otrz膮sn膮艂 si臋. Obok niego przesuwali si臋 ludzie wszelkiego typu, a mi臋dzy innymi w臋drowny herold 揑ntransigeanta" d藕wigaj膮cy na wysokim dr膮gu tre艣膰 ostatniego numeru tej gazety przyklejon膮 do poprzecznej deski. W owej chwili roznosiciel spu艣ci艂 og艂oszenie na d贸艂, wspar艂 si臋 na jego kiju i gaw臋dzi艂 ze znajomym. Tytu艂 gazety skojarzy艂 si臋 w umy艣le Judyma z przer贸偶nymi my艣lami,,w kt贸rych szeregu b艂膮ka艂o si臋 uprzykrzone, niemi艂e, bolesne prawie poj臋cie: ulica Ciep艂a, ulica Ciep艂a...
O rodzinie swej, o warunkach, w jakich 偶ywot jej up艂ywa, my艣la艂 w owej chwili niby o czym艣 niezmiernie obcym, niby o typie pewnej familii ma艂omieszcza艅skiej, kt贸ra n臋dzn膮 egzystencj臋 swoj膮 p臋dzi艂a za panowania kr贸la Jana Kazimierza. Te damy, kt贸re zobaczy艂 dnia poprzedniego, sta艂y si臋 dla艅 tak szybko istotami bliskimi, siostrzanymi, przez wykwintno艣膰 swych cia艂, sukien, ruch贸w i mowy. 呕al mu by艂o, 偶e nie przychodz膮, i prawie niezno艣ni na sam膮 my艣l, 偶e mog膮 nie przyj艣膰 wcale. Je偶eli tak b臋dzie, to dlatego, 偶e z tych szewc贸w wiedzie sw贸j 搑odow贸d".
Postanowi艂 jecha膰 do Wersalu, uk艂oni膰 si臋 im z daleka i wymin膮膰... C贸偶 go mog膮 obchodzi膰 jakie艣 panny z arystokracji 揷zy tam z czego"? Chcia艂by tylko zobaczy膰 raz jeszcze, przyjrze膰 si臋, jak toto chodzi, jak patrzy na byle obraz ciekawymi oczami...
揓u艣ci膰 - my艣la艂 gapi膮c si臋 na wod臋 - ju艣ci膰 jestem cham, to nie ma co..: Czyli偶 umiem si臋 bawi膰, czym kiedy pomy艣la艂 o tym, jak nale偶y si臋 bawi膰? Grek po艂ow臋 偶ycia przep臋dza艂 na umiej臋tnej zabawie. W艂och 艣redniowieczny udoskonali艂 sztuk臋 pr贸偶nowania, to samo takie kobiety... Ja bym si臋 zabawi艂 na wycieczce, ale z kim? Z kobietami mego stanu, z jakimi艣, przypuszczam, pannami <<miastowymi>>, ze studentkami, z bia艂og艂owami jednym s艂owem, co si臋 nazywa. Ale z tymi! To jest tak jakby wiek dziewi臋tnasty, podczas kiedy ja 偶yj臋 jeszcze z prapradziadkami na pocz膮tku osiemnastego. Nie posiadam sztuki rozmawiania, zupe艂nie jakby pisarz prowentowy chcia艂 uk艂ada膰 dialogi la Lukian dlatego, 偶e umie pisa膰 pi贸rem... Nie bawi艂bym si臋, tylko bym dba艂, 偶eby nie zrobi膰 czego艣 z szewska. Mo偶e to i lepiej... Ach, jak to dziwnie... Ka偶da z tych bab tak jako艣 偶ywo interesuje cz艂owieka, ka偶da; nawet ta stara; to istota nowoczesna, wyobrazicielka tego, co tytu艂ujemy kultur膮. A ja, c贸偶 ja... szewczyna..."
- Nie powiedzia艂am, 偶e doktorek b臋dzie ju偶 na nas czeka艂! - zawo艂a艂a tu偶 za nim panna Wanda. Judym odwr贸ci艂 si臋 pr臋dko i ujrza艂 przed sob膮 wszystkie cztery znajome. Twarze ich by艂y weso艂e. W艣r贸d mi艂ej rozmowy panie wdrapa艂y si臋 na imperial, Judym z precyzj膮 windowa艂 tam babci臋. Gdy si臋 znalaz艂y tak wysoko, przed oczyma ich ukaza艂a si臋 ruchliwa to艅 Sekwany. P臋dzi艂a mi臋dzy granitowymi brzegi zdyszana, udr臋czona, jakby w ostatnim wysi艂ku robi艂a bokami. Nieczysta, zg臋stnia艂a, bura, prawie ciemna woda, w kt贸rej chlupa艂y parostatki rycz膮c co chwila, sprawia艂a smutne wra偶enie, jak niewolnica, kt贸rej szczup艂e r臋ce obracaj膮 ci臋偶kie 偶arna.
- Jaka ma艂a, jaka w膮ska... - m贸wi艂a panna Joanna
- Phi!... wygl膮da jak wnuczka Wis艂y!
- Zupe艂na karykatura Izary... - rzek艂a panna Natalia.
To prawda! Panno Netko, pami臋ta pani Izark臋, Izuni臋, nasz膮 jasnozielon膮, czyst膮 jak 艂za... - unosi艂a si臋 panna Wanda.
- Ech, jak 艂za... - wtr膮ci艂 Judym
- Co, nie wierzy pan! Babciu, ten pan formalnie wyzna艂, 偶e nie wierzy w czysto艣膰 Izary.
- Rzeczywi艣cie, jaka偶 to okropna woda! - m贸wi艂a wiekowa dama usi艂uj膮c zamaza膰 co pr臋dzej ostatnie s艂owa panny Wandy, kt贸re nie wiedzie膰 czemu wywo艂a艂y rumieniec jak przelotny ob艂oczek na twarzy panny 揘etki".
W chwili kiedy Judym zamierza艂 spe艂ni膰 co艣 statystycznie- uczonego o wodzie Sekwany, tramwaj bekn膮艂 przeci膮gle i wyginaj膮c swe wagony na zwrotnicach, niby cz艂onki d艂ugiego cielska, posun膮艂 si臋 wzd艂u偶 brzegu czarnej rzeki. Ga艂臋zie kasztan贸w z d艂ugimi li艣膰mi ko艂ysa艂y si臋 tu偶 obok twarzy jad膮cych. Sadza i ostre py艂y miejskie w偶ar艂y si臋 ju偶 w jasn膮 zielono艣膰 mi臋kkich powierzchni i ob艂贸czy艂y je z wolna jak gdyby w 艣nied藕 rudaw膮. Dzie艅 by艂 chmurny. Co chwila przemyka艂y si臋 nad okolic膮 ju偶 to g艂臋bokie cienie ob艂ok贸w, ju偶 popielate 艣wiat艂o zas臋pionego przedpo艂udnia. Ale nikt na to uwagi nie zwraca艂, gdy偶 przyci膮ga艂y wszystk臋 domki z r贸偶owego kamienia na przedmiejskich ulicach.
- C贸偶 to za kamienie? Co za kamienie, panie, panie? - nastawa艂a panna Wanda. Zanim jednak zd膮偶y艂 zebra膰 my艣li, ju偶 mu da艂a pok贸j, z u艣miechem zwracaj膮c g艂ow臋 w przeciwn膮 stron臋. Nad ogrodami, kt贸re ze wzg贸rza zbiega艂y tam ku rzece, unosi艂 si臋 i wype艂nia艂 ca艂e powietrze zapach r贸偶 upajaj膮cy, rozkoszny... Gdzieniegdzie mi臋dzy drzewami wida膰 by艂o ogromne rabaty przebijaj膮ce si臋 na zewn膮trz zielonej zas艂ony p艂omieniem p膮sowej i 偶贸艂tej barwy. Judym obserwowa艂 twarze swych pa艅. Wszystkie nie wy艂膮czaj膮c staruszki by艂y jakby natchnione. Zwraca艂y si臋 mimo ch臋ci w kierunku 藕r贸d艂a prze艣licznej woni i z przymkni臋tymi powiekami, z u艣miechem na wargach wci膮ga艂y j膮 nozdrzami. Szczeg贸lniej twarz panny Natalii przykuwa艂a w owej chwili jego uwag臋. Ta istota, poch艂oni臋ta przez zapach r贸偶any, zdawa艂a si臋 by膰 niby jasny motyl, dla kt贸rego ten kwiat zosta艂 stworzony i kt贸ry sam jeden ma do niego tajemnicze prawo.
Spomi臋dzy ogrod贸w wydziera艂y si臋 tu i 贸wdzie sczernia艂e mury i kominy fabryk, podobne do wstr臋tnego kad艂uba i obmierz艂ych cz艂onk贸w jakiego艣 paso偶yta, kt贸ry z brudu si臋 rodzi i nim 偶yje. Nad wod膮 i daleko wzd艂u偶 brzegu wlok艂y si臋 domy przedmie艣cia biedne, ordynarne i ma艂e. W pewnym miejscu otworzy艂 si臋 przed wzrokiem, jak czelu艣膰, sk艂ad w臋gla roztrz膮saj膮cy na s膮siednie 艣ciany, drzwi i okna sw贸j czarny oddech. Daleko w przestrzeni wida膰 by艂o przymglony las Meudon.
- C贸偶 pani si臋 najbardziej podoba艂o w Pary偶u?- rzek艂 Judym do panny Natalii, kt贸ra obok niego siedzia艂a.
By艂o to jedno z zapyta艅 przygotowanych jeszcze wczoraj, jak lekcja.
- W Pary偶u? - m贸wi艂a rozci膮gaj膮c ten wyraz z u艣miechem na 艣licznych wargach. - Podoba mi si臋, to jest sprawia mi przyjemno艣膰, wszystko... Ruch, 偶ycie... Jest to jak burza! Na przyk艂ad w okolicy Gare Saint-Lazare - nie wiem, jak si臋 ta ulica nazywa gdy si臋 jedzie w powozie i gdy si臋 widzi tych ludzi p臋dz膮cych trotuarami, te fale, fale... Hucz膮ca pow贸d藕... Raz widzia艂am pow贸d藕 okropn膮 u stryja, w g贸rach. Woda nagle wezbra艂a... Wtedy chcia艂o si臋 wo艂a膰 na ni膮: wy偶ej, pr臋dzej, le膰! Tu to samo...
- A pani? - zapyta艂 Judym pann臋 Wand臋.
- Mnie... to samo... - m贸wi艂a pr臋dko - a opr贸cz tego Louvre. Tylko nie ten malowany. Fe!.. Wa膰 pan, tamten. Teraz, rozumie si臋, skieruje pan swoje pytanie do 揷iotki" Joasi, chocia偶 od nie trzeba by艂o zacz膮膰, bo ona jest nauczycielk膮 i kochaneczk膮. Widzi jegomo艣膰 - ma艂a rzecz, a wstyd. Ot贸偶 ja panu powiem. Pannie Joasi podoba si臋 primo 揜ybak" secundo 揗y艣l", trzecio 揥enus", czwarto... Zreszt膮 nam si臋 wszystkim ogromnie podoba i 揜ybak" i 揗y艣l"... Babci...
- C贸偶 to za my艣l?
- To pan tego nawet nie wie! A wiecie co... 揗y艣l" wymalowana, w nowym ratuszu. Z zamkni臋tymi oczami, chuda, m艂oda dla mnie osobi艣cie wcale nie艂adna.
- Ach, w ratuszu...
- W ratuszu, ach... Teraz 揜ybak" w galerii jakiej to?..
- W艂a艣nie ciekawi jeste艣my, w jakiej? O to nam tylko chodzi.. w jakiej... - wtr膮ci艂a babka.
- Zaraz... My艣li babunia, 偶e takiego g艂upstwa nie wiem. O, przeprasza si臋 delikatnie szanown膮 publiczno艣膰: za Sekwan膮, w tym ogrodzie, gdzie to woda i te kaczki z czubami...
- Luksemburskim... - szepn臋艂a panna Natalia:
- W Ogrodzie Luksemburskim!
- Zna pan 揜ybaka" Puvis de Chavannes'a?- rzek艂a panna Podborska.
- 揜ybaka"? nie przypominam sobie...
- Taki z pana znawca i pary偶anin - drwi艂a panna Wanda wydymaj膮c wargi ze - Albo偶 to ja jestem znawca i pary偶anin? Ja jestem pospolity chirurg...
Kiedy to m贸wi艂, ukaza艂 mu si臋 obraz, o kt贸rym by艂a mowa. Widzia艂 go przed rokiem i uderzony niewypowiedzian膮 si艂膮 tego arcydzie艂a zachowa艂 je w pami臋ci. Z czasem wszystko, co stanowi samo malowid艂o, szczeg贸ln膮 rozwiewno艣膰 barw, rysunek figur i pejza偶u, prostot臋 艣rodk贸w i ca艂膮 jakby fabu艂臋 utworu, przywali艂y inne rzeczy i zosta艂o tylko czuj膮ce wiedzenie o czym艣 nad wszelki wyraz bolesnym. Wspomnienie owo by艂o jak m臋tne echo czyjej艣 krzywdy, jakiej艣 ha艅by bezprzyk艂adnej, kt贸rej nie byli艣my winni, a kt贸ra przecie zdaje si臋 wo艂a膰 na nas z ziemi dlatego tylko, 偶e byli艣my jej 艣wiadkami. Panna Joanna, kt贸ra rzuci艂a pytanie o 揜ybaka", siedzia艂a na ko艅cu 艂awki za obydwiema panienkami i babci膮. Czekaj膮c odpowiedzi wychyli艂a si臋 troch臋 i uwa偶nie przygl膮da艂a Judymowi. Ten, z konieczno艣ci, patrz膮c w te oczy jasne, prawdziwie jasne, podniecony ich wynurzeniem zachwytu, kt贸re zast臋powa艂o w zupe艂no艣ci tysi膮c s艂贸w opisu p艂贸tna Puvis de Chavannes'a, zacz膮艂 przypomina膰 sobie nawet barwy, nawet pejza偶. Uniesienie tych oczu zdawa艂o si臋 przytacza膰 mu obraz, podpowiada膰 dawno zatarte wra偶enie. Tak, pami臋ta艂... Chudy cz艂owiek, a w艂a艣ciwie nie cz艂owiek, lecz antropoid z przedmie艣cia wielkiej stolicy, obros艂y k艂akami, w koszuli, kt贸ra si臋 na nim ze staro艣ci rozlaz艂a, w portkach wisz膮cych na spiczastych ko艣ciach bioder, sta艂 znowu przed nim ze sw膮 podrywk膮 zanurzon膮 w wod臋. Oczy jego spoczywaj膮 niby to na pa艂膮kach trzymaj膮cych siatk臋, a jednak widz膮 ka偶dego cz艂owieka, kt贸ry przechodzi. Nie szukaj膮 wsp贸艂czucia, kt贸rego nie ma. Ani si臋 偶al膮, ani p艂acz膮. 揙to jest po偶ytek wasz ze wszystkich si艂 moich, z ducha mojego..." - m贸wi膮 do艂y jego oczu zapad艂ych. Stoi tam ten wyobraziciel kultury 艣wiata, przera偶aj膮cy produkt ludzko艣ci. Judym przypomnia艂 sobie nawet uczucie zdumienia, jakie go zdj臋艂o, gdy s艂ysza艂 i widzia艂 wra偶enie innych os贸b przed tym obrazem. Skupia艂y si臋 tam t艂umy wielkich dam, strojnych i pachn膮cych dziewic, m臋偶czyzn w 搈i臋kkie szaty odzianych". I t艂um ten wzdycha艂. 艁zy ciche p艂yn臋艂y z oczu tych, kt贸rzy tam przyszli obarczeni 艂upami. Pos艂uszni rozkazowi nie艣miertelnej sztuki przez chwil臋 czuli, jak 偶yj膮 i co stwarzaj膮 na ziemi.
- Tak - rzek艂 Judym - prawda, widzia艂em ten obraz Puvis de Chavannes'a w Galerii Luksemburskiej.
Panna Joanna cofn臋艂a si臋 za rami臋 pani Niewadzkiej. Doktor ujrza艂 tylko jej bia艂e czo艂o otoczone ciemnymi w艂osami.
- Jak tam panna Netka becza艂a... Jak becza艂a!... szepn臋艂a Judymowi panna Wanda prawie do ucha.- Zreszt膮 my wszystkie... Mnie samej lecia艂y z oczu 艂zy takie ogromne jak groch z kapust膮.
- Ja nie mam zwyczaju... - u艣miechn臋艂a si臋 panna Natalia.
- Nie? - spyta艂 doktor, leniwie mierz膮c j膮 wzrokiem.
- Bardzo mi 偶al by艂o tego cz艂owieka, szczeg贸lniej tych jego dzieci, 偶ony... Wszystko to takie chude, jakby wystrugane z patyk贸w, podobne do suchych witek chrustu na pastwisku... - m贸wi艂a rumieni膮c si臋 a jednocze艣nie z u艣miechem przymykaj膮c oczy.
- Ten 揜ybak" zupe艂nie podobny jest do Pana Jezusa, ale to jak dwie krople wody. Niech babcia powie...
- 揜ybak"? A tak, podobny, istotnie... - m贸wi艂a stara pani, zaj臋ta rozpatrywaniem krajobrazu.
Tramwaj wjecha艂 w ulic臋 miasteczka S関res i zatrzyma艂 si臋 przed pi臋trowym domem. Podr贸偶ni z imperialu mogli zajrze膰 wprost do numer贸w austerii. Nie by艂 to widok dla panien. Pijany 偶o艂nierz, w kepi na bakier, obejmowa艂 wp贸艂 wstr臋tn膮 dziewczyn臋 i para ta wychyliwszy si臋 z okna robi艂a do jad膮cych ma艂pie miny. Na szcz臋艣cie tramwaj pu艣ci艂 si臋 w dalsz膮 drog臋. Ledwie wydosta艂 si臋 za ostatnie domy mie艣ciny, na pust膮 i smutn膮 przestrze艅 w szczerym polu, 艣ciemni艂o si臋 raptem. Zerwa艂 si臋 ostry wiatr. Las najbli偶szy obl贸k艂 si臋 w jak膮艣 szar膮 ciemno艣膰 i wkr贸tce g臋sty, gruby deszcz sypn膮艂 jak ziarno. W wagonach powsta艂a panika. Smugi deszczu, wdziera艂y si臋 pod daszek tn膮c z boku i zalewa艂y 艂awki. Wszystkie panie zbi艂y si臋 w gromadk臋 i w miejscu najbardziej zas艂oni臋tym otuli艂y si臋 sukniami, ile mog艂y. Judym po rycersku os艂ania艂 je od deszczu swoj膮 figur膮. Gdy tak sta艂, plecami wsparty o por臋cz, zauwa偶y艂 wysuni臋t膮 z g艂臋bi mn贸stwa skupionych sukien czyj膮艣 n贸偶k臋. Stopa w p艂ytkim lakierowanym pantofelku na wysokim obcasie wspiera艂a si臋 o 偶elazny pr臋t balustrady, a wysmuk艂a noga w czarnej, jedwabnej po艅czosze ods艂oni臋ta by艂a daleko. Judym przemy艣liwa艂, komu nale偶y przypisa膰 ten uroczy widok. Poczytywa艂 go za wynik trafu i nieuwagi, tote偶 l臋ka艂 si臋 wznie艣膰 oczy i tylko z cienia rz臋s spe艂nia艂 z艂odziejstwo z w艂amaniem si臋 i premedytacj膮. Poci膮g wszed艂 w olbrzymi膮 alej臋 wersalsk膮. Rozros艂e, odwieczne drzewa zas艂oni艂y nieco podr贸偶nych od deszczu Panie stara艂y si臋 jako tako otrz膮sn膮膰 i wyg艂adzi膰 swe szaty. 艢liczna n贸偶ka nie znika艂a. Krople deszczu pryska艂y na b艂yszcz膮c膮 sk贸r臋 str膮caj膮c niby uderzeniami palc贸w lekki py艂 z kr贸tkiej przyszwy i gin臋艂y w mi臋kkim jedwabiu. Judym wiedzia艂 ju偶 teraz, czyja to w艂asno艣膰. Podni贸s艂 oczy na twarz panny Natalii i uczu艂, jak zatapiaj膮 si臋 w nim zimne k艂y rozkoszy. Panienka mia艂a, jak zwykle, oczy spuszczone Czasami tylko jej brwi, dwie linijki nieznacznie zgi臋te, unosi艂y si臋 nieco wy偶ej, niby dwie d藕wignie ci膮gn膮ce do g贸ry uparte powieki. Na wargach, z kt贸rych dolna by艂a leciutko odchylona, sta艂 u艣miech nieopisany, u艣miech pe艂en jadu i swawoli.
揂ch, tak..." - my艣la艂 Judym przypatruj膮c si臋 tej twarzy szczeg贸lnej
Panna Natalia wyczu艂a wzrok jego. Barwa jej policzk贸w przesz艂a w blado艣膰, kt贸ra, zdawa艂o si臋, roztopi艂a w sobie u艣mieli otaczaj膮cy usta. W贸wczas jeszcze bardziej modrymi sta艂y si臋 cienie doko艂a zamkni臋tych oczu i ostrzejsz膮 linia chrz膮stkowatego nosa.
Tramwaj zajecha艂 do艣膰 szybko na plac przed pa艂acem wersalskim i podr贸偶ni spiesznie opu艣cili jego obmok艂膮 g贸rn膮 platform臋. Doktor zdoby艂 i utorowa艂 dla swych towarzyszek miejsce w ma艂ej budce stacyjnej, gdzie wbi艂o si臋 tyle os贸b, 偶e literalnie trudno by艂o poruszy膰 r臋k膮. Zdarzy艂o si臋, 偶e doktor Tomasz sta艂 za plecami panien Joanny i Natalii. Reszta pasa偶er贸w tramwaju t艂ocz膮c si臋 do budyneczku w rejteradzie przed deszczem wprost z艂o偶y艂a cia艂o ostatniej z tych panien na piersiach Judyma. Twarz jej znajdowa艂a si臋 tu偶 obok jego w膮s贸w. Rozstrz臋pione przez mod臋 i deszcz p艂owe w艂osy panny Natalii snu艂y si臋 po jego twarzy, ustach, oczach, wywo艂uj膮c wstrz膮saj膮ce dreszcze. W ca艂ym zgromadzeniu panowa艂o milczenie. Przerywa艂 je tylko ci臋偶ki oddech jakiego艣 astmatycznego grubasa. Deszcz nieprzerwanymi strugami, z chlupaniem 艣cieka艂 z daszka i zas艂ania艂 otwarte drzwi jakby ciemn膮 kotar膮.
W pewnej chwili panna Natalia usi艂owa艂a poruszy膰 si臋, ale tylko lewym ramieniem opar艂a si臋 na barku Judyma. W贸wczas jeszcze wyra藕niej zarysowa艂 si臋 przed jego rozmarzonymi oczyma profil jej twarzy. Chcia艂a o czym艣 m贸wi膰, ale tylko u艣miechn臋艂a si臋 pr臋dko... W pewnej chwili unios艂a wiecznie spuszczonych powiek i przez moment czasu 艣mia艂o, badawczo, upajaj膮co patrza艂a mu w oczy.
Tu偶 obok drzwi sta艂a pani Niewadzka. Mia艂a najwi臋cej ze wszystkich powietrza, a mimo to dech jej by艂 ci臋偶ki, a twarz mocno czerwona.
- Wiecie wy, moje pannice - rzek艂a swym szeptem dono艣nym - 偶e wola艂abym mokn膮膰 na deszczu, ni偶 艂yka膰 oddechy tych m a r s z a n d e w e n 贸 w.
- Sk膮d偶e babcia wie, 偶e to s膮 marchands de vin ?
- Bagatela! - rzek艂a staruszka b艂yskaj膮c wypuk艂ymi oczyma. - Dm膮 mi wprost na twarz dwie skwa艣nia艂e piwnice i jeszcze si臋 b臋dzie pyta艂a, sk膮d wiem...
M贸wi艂a to do panny Wandy, ale Judym s艂ysza艂 ich rozmow臋. Co do niego, to nie mia艂 wcale zamiaru przek艂ada膰 deszczu nad 艣cisk w lokalu tramwajowym, Rzek艂 jednak do pani Niewadzkiej po polsku:
- Mogliby艣my rzeczywi艣cie pr臋dko przeby膰 plac. To blisko.., Ale panie zmokn膮... Nie mamy nawet parasola...
M贸wi膮c te s艂owa poda艂 si臋 nieco naprz贸d, jak gdyby mia艂 zamiar wyprowadzi膰 starsz膮 pani膮 z t艂umu. Wtedy ca艂e jego cia艂o zetkn臋艂o si臋 z cia艂em panny Natalii, odzianym w delikatne, wiotkie suknie. Rozp艂omienionymi oczyma wpatrywa艂 si臋 w blade, zimne, kamienne rysy twarzy o spuszczonych powiekach.
Deszcz z wolna ustawa艂 i tylko z rynny s膮siedniego domu zlewa艂a si臋 z nieustaj膮cym g艂o艣nym szelestem struga wady. Kilku m臋偶czyzn uzbrojonych w parasole wysun臋艂o si臋 z domku. Wolnego miejsca przyby艂o, a mimo to panna Natalia przez zachwycaj膮c膮 chwil臋 nie zmienia艂a swej sytuacji. Wreszcie i ona posun臋艂a si臋 ku drzwiom w 艣lad za m艂odsz膮 siostr膮, kt贸ra ju偶 przez wyci膮ganie r膮k na zewn膮trz drzwi bada艂a, czy deszcz jeszcze pada. Nim usta艂 zupe艂nie, za艣wieci艂 na chwil臋 weso艂y blask s艂o艅ca. Kamienie pochy艂ego placu migota艂y jakby obsypane szk艂em t艂uczonym, a widok ten wywabi艂 wszystkich z ciasnej nory. Judym poda艂 rami臋 babci i ca艂e towarzystwo szybko pod膮偶y艂o ku pa艂acowi. W d艂ugich i wielkich salach, wobec 艣cian zawieszonych historycznymi malowid艂ami, jednolita gromadka jak gdyby si臋 rozdzieli艂a. Ka偶da z os贸b przypatrywa艂a si臋 na swoj膮 mod艂臋 lichym p艂贸tnom ni偶szego pi臋tra. Wkr贸tce te malunki pocz臋艂y nu偶y膰. Judym szed艂 jak gdyby przez d艂ugie, d艂ugie strzy偶one aleje i martwi艂 si臋 bezwiednie, 偶e ko艅ca ich - ani 艣ladu. By艂 ju偶 zreszt膮 w Wersalu, wi臋c ani komnaty kr贸lewskie, ani sala lustrzana nie zaciekawia艂y go bardzo. St膮pa艂 wolno po prawicy starej damy, kt贸ra stawa艂a co kilka krok贸w i przyk艂adaj膮c do oczu lornetk臋 na d艂ugiej r膮czce szylkretowej niby to obserwowa艂a malowid艂a. Szereg bitw Napoleo艅skich, t艂umy wojska, teatralne twarze i gesty wodz贸w, dzikie spienione rumaki - przesuwa艂y si臋 w oczach doktora jakby szeregi odleg艂ych, m艂odzie艅czych roje艅. Gdzie艣 daleko zatrzymano si臋 przed bia艂ym, marmurowym pos膮giem umieraj膮cego Korsykanina. Kiedy ca艂e towarzystwo wraca艂o z tamtej okolicy pa艂acu i kiedy znowu mijano sale pe艂ne batalii, stara pani uj臋艂a wp贸艂 pann臋 Joann臋 i rzek艂a:
- Jeste艣my daleko st膮d, w 艣wiecie bohater贸w... Marzymy, marzymy.
Panna Joanna zarumieni艂a si臋, a raczej sczerwieni艂a si臋, i zmieszana b膮ka艂a:
- Nie... ale gdzie偶 tam!... co znowu!... Ja tylko tak sobie...
Od tej chwili, pomimo 偶e Judym bardzo niewidocznie j膮 艣ledzi艂, trzyma艂a si臋 na wodzy i usi艂owa艂a sp臋dzi膰 z twarzy histori臋 doznanych wra偶e艅. Szczeg贸艂owo zwiedzono apartamenty kr贸lewskie. Gdy ju偶 pani Niewadzka z min膮 bardzo uroczyst膮 wys艂ucha艂a wszystkiego, co jej rozpowiada艂 z nadzwyczaj plastycznymi ruchami oprowadzaj膮cy szwajcar, i gdy obszed艂szy ma艂e saloniki skierowa艂a swe towarzystwo ku wyj艣ciu, panna Wanda obejrza艂a si臋 poza siebie i sykn臋艂a:
- Panno Netko, idziemy!
Judym poszed艂 za wzrokiem najm艂odszej z dziewic i przypatrzy艂 si臋 pannie Joannie. Sta艂a oparta o jedno z niewielkich krzese艂, kryte nik艂ym b艂臋kitnawym adamaszkiem, i patrzy艂a w okno. Wyraz twarzy jej by艂 tak dziwny, 偶e Judym wstrzyma艂 si臋 mimo woli.
P贸藕niej zbli偶y艂 si臋 do niej i rzek艂 nawi膮zuj膮c my艣l do tego, co portier m贸wi艂 przed chwil膮:
- My艣li pani o Marii Antoninie ?
Spojrza艂a na niego z zak艂opotaniem, jak osoba uj臋ta na gor膮cym uczynku, i wahaj膮cym si臋 g艂osem m贸wi艂a:
- Wida膰 st膮d, przez to okno, wielki dziedziniec i bram臋. Tamt臋dy... Tamt臋dy wdar艂 si臋 mot艂och. Pijane kobiety, m臋偶czy藕ni uzbrojeni w no偶e. Maria Antonina widzia艂a z tego okna! Dozna艂am tak dziwnego wra偶enia... Ca艂y ten straszny t艂um krzycza艂: 撆歮ier膰 Austriaczce!" I t臋dy, tymi drzwiami uciek艂a t臋dy uciek艂a...
- Panno Joasiu... - nawo艂ywano.
- Ale wspomnia艂a pani o wra偶eniu.
- Wspomnia艂am o wra偶eniu... - m贸wi艂a spuszczaj膮c oczy i bledn膮c jeszcze bardziej. - My, prosz臋 pana, jeste艣my bardzo tch贸rzliwe. Boimy si臋 nie tylko na jawie, ale i w tak zwanych marzeniach. Ja zl臋k艂am si臋 bardzo tego mot艂ochu, o kt贸rym w艂a艣nie my艣la艂am.
- Mot艂ochu? - m贸wi艂 Judym
- Tak... To jest krzyku ich. Zl臋k艂am si臋, sama nie wiem, czego艣 takiego...
Podnios艂a oczy niewinne, o przedziwnym jakim艣 wyrazie strachu czy bole艣ci. Jeszcze raz rzuci艂a na ma艂e izdebki wejrzenie pe艂ne serdecznego 偶alu i posz艂a pr臋dko za towarzyszkami.
W powrocie z Wersalu do Pary偶a kolej膮 zatrzymano si臋 w Saint-Cloud. Stan膮wszy na wzg贸rzu, tu偶 za dworcem kolejowym, panny wyda艂y okrzyk. U n贸g ich le偶a艂a, ci膮gn膮c si臋 w g艂膮b kraju i gubi膮c w rudych mg艂ach, pustynia kamienna: - Pary偶. Barwa jej by艂a czerwonawa, ry偶a, tu i 贸wdzie rozdarta przez dziwaczny znak ciemny, przez 艁uk Tryumfalny, wie偶e ko艣cio艂a Notre-Dame albo wie偶臋 Eiffla. Z kra艅c贸w niedo艣cig艂ych dla oka mg艂y zabarwia艂y si臋 b艂臋kitnawymi smugi. Stamt膮d p艂yn臋艂y dymy fabryczne snuj膮c si臋 z komin贸w podobnych w dali do grubych biczysk. Te baty p臋dz膮 rozrost pustyni. Odg艂os jej 偶ycia tam nie dochodzi艂. Wydawa艂o si臋, 偶e skona艂a i zastyg艂a w swej kamiennej, chropawej formie. Jakie艣 dziwne wzruszenie 醙arn臋艂o przyby艂ych, wzruszenie takie, jakiego do艣wiadcza si臋 tylko na widok wielkich zjawisk przyrody: w g贸rach, po艣r贸d lodowc贸w albo nad morzem.
Judym siedzia艂 obok panny Tali, ale nawet a tym s膮siedztwie zapomnia艂. Ton膮艂 oczyma w Pary偶u. W g艂owie jego przegryza艂y si臋 my艣li bez zwi膮zku, w艂asne, niepodzielne, ni偶ej 艣wiadomo艣ci stoj膮ce postrze偶enia, z kt贸rych si臋 zwierzy膰 cz艂owiek nie jest w mo偶no艣ci. Wtem zada艂 sobie wyra藕ne pytanie:
揇laczeg贸偶 tamta powiedzia艂a, 偶e si臋 zl臋k艂a wyjrzawszy oknem z sypialni Marii Antoniny?"
Oderwa艂 oczy od widoku miasta i chcia艂 znowu przypatrze膰 si臋 pannie Joasi. Teraz dopiero lepiej zauwa偶y艂, jaki jest jej profil Broda mia艂a kszta艂t czysto sarmacki czy kaukaski. Wysuwa艂a si臋 nieco, a w taki spos贸b, 偶e mi臋dzy ni膮 i doln膮 lini膮 nosa tworzy艂a si臋 jakby prze艣liczna parabola, w g艂臋bi kt贸rej kwit艂y r贸偶owe usta. Gdy tylko rysy twarzy rozwidnia艂 blask wra偶enia, w mgnieniu oka wargi stawa艂y si臋 偶ywym ogniskiem. Wyraz ich zmienia艂 si臋, pot臋偶nia艂 albo przygasa艂, ale zawsze mia艂 w sobie jak膮艣 szczeg贸ln膮 si艂臋 prawdziwej ekspresji. Patrz膮cemu przychodzi艂a do g艂owy my艣l uparta, 偶e nawet impuls zbrodniczy odzwierciedli艂by si臋 w tej twarzy z tak膮 sam膮 szczero艣ci膮 jak rado艣膰 na widok rozkwit艂ych irys贸w, weso艂ych barw krajobrazu, dziwnych fantazji malarskich, a r贸wnie偶 na widok pospolitych przedmiot贸w. Wida膰 by艂o, 偶e ka偶da rzecz staje wobec tych oczu jako zjawisko naturalne i dobre. Czasami jednak przebija艂a si臋 m nich zm臋czona niech臋膰 i u艣miech zabity. Ale i w tym by艂o co艣 dzieci臋cego: szczero艣膰, szybko艣膰 i pot臋ga.
Jak wyraz twarzy, tak samo ruchy panny Joanny mia艂y w sobie co艣... niepodobnego... Je偶eli chcia艂a odda膰 s艂owami to, co czu艂a, bardzo 偶ywo, pr臋dko, na mgnienie oka wznosi艂a r臋ce, a przynajmniej brwi, jakby ucisza艂a wszystko zdolne zag艂uszy膰 ow膮 melodi臋 jej my艣li, wyraz贸w, u艣miech贸w i porusze艅 cia艂a.
揔ogo ona przypomina? - my艣la艂 doktor, od niechcenia patrz膮c na jej czo艂o i oczy. - Czym jej nie widzia艂 gdzie w Warszawie?"
I oto przysz艂o mu do g艂owy mi艂e a nielogiczne notabene, 偶e j膮 przecie widzia艂 wczorajszego dnia przed tym bia艂ym u艣miechni臋tym pos膮giem...
Na dworcu Saint Lazare rozsta艂 si臋 z turystkami:
Stara pani zawiadomi艂a go, 偶e nazajutrz wyje偶d偶a ze sw膮 揵and膮" do Trouville, a stamt膮d do Anglii.
Judym po偶egna艂 je ostentacyjnie i wr贸ci艂 troch臋 znu偶ony do swojej klety.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
01a
01a
01a
01a
01a
Termometr elektroniczny Thermocont TC 01a
01a
01a
01a
01a
01a
01a
01a
01a
01a
01a

wi臋cej podobnych podstron