C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (10) Lord Hornblower


C. S. FORESTER

Lord Hornblower

„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK

„TEKOP” GLIWICE

1991

Tytuł oryginału angielskiego Lord Hornblower

Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień

Redaktor Alina Walczak

Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik

Korekta Teresa Kubica

© Copyright 1946 by C. S. Forester

ISBN 83-215-5793-7 (wyd. Morskie) ISBN 83-85297-72-3 (Tekop)

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991

we współpracy z

„Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne

zam. 1693/k

Rozdział I

Stalla w kaplicy, z rzeźbionego dębu, w której siedział Hornblower, była bardzo niewygodna, a kazanie wygła­szane przez księdza dziekana Westminsteru śmiertelnie nudne. Hornblower wiercił się jak dziecko i jak dziecko rozglądał po kaplicy i zgromadzonych w niej wiernych, aby oderwać myśli od cielesnych niewygód. Nad głową miał subtelnie zdobione żebro wachlarzowego sklepienia budowli, którą zdaniem Hornblowera można było bez przesady uznać za najpiękniejszą na świecie. Było coś radującego umysł matematyka w sposobie, w jaki wzory pokrywające sklepienie spotykały się i rozchodziły, jakaś natchniona logika. Nieznani z nazwisk rzemieślnicy, któ­rzy wykonali te prace rzeźbiarskie, musieli być ludźmi o twórczej wyobraźni.

Kazanie trwało jeszcze, a Hornblower już zaczął się obawiać, że po jego zakończeniu znów się zacznie śpie­wanie, znowu te wysokie tony wywodzone przez chłopięcy chór w komeżkach będą go nękały bardziej nawet dot­kliwie niż kazanie czy stalla dębowa. Jest to cena, jaką musi płacić za prawo noszenia wstęgi i gwiazdy, za to, że jest Kawalerem Wielce Zaszczytnego Orderu Łaźni. Po­nieważ było wiadomo, że przebywa w Anglii na urlopie zdrowotnym — i że wraca już całkiem do zdrowia — nie mogło być mowy o wykręceniu się od uczestnictwa w tej najważniejszej uroczystości Orderu. Kaplica wyglądała niewątpliwie dość efektownie w świetle słonecznym, które przedostając się przez okna odbijało się wzmożonym, radującym oko blaskiem od szkarłatnych i lśniących orderami płaszczy braci-kawalerów. Należało w każdym razie przyznać, że ta pompatyczna i owiana próżnością uroczystość była niewątpliwie piękna w jakiś szczególny, efektowny sposób, nawet pomijając jej skojarzenia historyczne. Może stalla, w której siedział, budziła dawny­mi laty to samo uczucie niewygody w Hawke'u czy Ansonie , może Marlborough , tak jak on w szkarłacie i bieli, wiercił się i zżymał na podobnym kazaniu.

Tamten osobnik o ważnym wyglądzie, z posrebrzaną koroną na głowie, w aksamitnym kaftanie haftowanym w herby królewskie, to tylko wysoki dygnitarz kolegium heraldycznego, piastujący tę dobrze płatną synekurę dzię­ki doskonałym koneksjom; odsiadując kazanie może się z pewnością pocieszać myślą, że zarabia na życie czyniąc to raz do roku. Obok niego był przełożony Orderu, książę regent, pąsowa barwa oblicza kłóciła się ze szkarłatem płaszcza. Byli też wojskowi, generałowie i pułkownicy o nie znanych mu twarzach. Poza tym jednak kaplica pełna była ludzi, z którymi dzielenie braterstwa Orderu napełniało go dumą — Lord St Vincent, potężnej postury i srogiego wyglądu, człowiek, który wprowadził dowo­dzoną przez siebie flotyllę w sam środek dwakroć sil­niejszej eskadry hiszpańskiej; Duncan — to on rozbił flotę holenderską pod Camperdown; i jeszcze z tuzin admira­łów i kapitanów, niektórzy nawet z krótszym od niego stażem w marynarce wojennej — Lydiard, zdobywca „Pomony” pod Hawaną; Samuel Hood, dowódca „Zealousa” pod Abukirem; i Yeo, który szturmował fort El Muro. Było coś radującego i grzejącego w serce w fakcie przynależenia do tego samego rycerskiego kręgu odzna­czonych wraz z ludźmi tego pokroju — śmieszne to, ale prawdziwe. Zaś bohaterów Orderu przebywających wciąż na morzu (bo przybyć tu mogli tylko ci, co pracują na lądzie lub są na urlopie) i podejmujących ostatni despe­racki wysiłek rozdarcia cesarstwa napoleońskiego jest trzy razy tyle co tu obecnych braci-kawalerów. Hornblower poczuł, że wzbiera w nim fala uczuć patriotycznych: ogarną go wzniosły nastrój. Lecz już po chwili zaczął analizować ten przypływ emocji i zastanawiać się, w jakim stopniu został on wywołany romantycznym pięknem oto­czenia.

Porucznik w mundurze marynarki wojennej wszedł do kaplicy i stanął wahając się przez chwilę, po czym dojrzawszy Lorda St Vincent, ruszył spiesznie ku niemu i podał mu dużą kopertę (ze złamanymi już pieczęciami), którą trzymał w ręku. Teraz nikt już nie słuchał kazania — cała śmietanka Królewskiej Marynarki Wojennej wy­ciągając szyje zerkała na St Vincenta, który czytał list przysłany najoczywiściej z Admiralicji, urzędującej na drugim końcu Whitehall Dziekan, któremu głos załamał się na moment, podjął żwawo kazanie, mówiąc monoton­nie do głuchych uszu, nie słuchających go od dłuższej chwili, gdyż St Vincent, przeczytawszy raz list bez żadnej zmiany wyrazu swej jak w kamieniu ciosanej twarzy natychmiast wrócił do początku i czytał go ponownie. St Vincent, tak odważnie ryzykujący los Anglii w bitwie, co przyniosła mu tytuł para, nie był przecież człowiekiem, który zabierałby się pochopnie do dzieła, mając czas na zastanowienie się.

Skończył powtórne czytanie, złożył list i przesunął spojrzeniem po kaplicy. Każdy z czterdziestu kawalerów Orderu Łaźni zesztywniał z podniecenia w nadziei, że pochwyci jego wzrok. St Vincent wstał i owinął się purpurowym płaszczem; rzucił słówko czekającemu po­rucznikowi, a potem, sięgnąwszy po kapelusz z pióro­puszem, pokuśtykał sztywno ku wyjściu z kaplicy. Uwaga zebranych przeniosła się natychmiast na porucznika; oczy wszystkich obserwowały go idącego transeptem, a Hornblowerowi szybko zabiło serce i poruszył się niespokojnie, gdy się zorientował, że porucznik zmierza prosto ku niemu.

— Wyrazy szacunku od jego lordowskiej wysokości, sir — rzekł porucznik — i chciałby on natychmiast zamienić słówko z panem.

Teraz na Hornblowera przyszła kolej zapiąć płaszcz i pamiętać o zabraniu kapelusza z piórami. Musi za wszelką cenę wyglądać nonszalancko i nie dać zgroma­dzonym tu kawalerom Orderu okazji do podśmiewania się, że stracił głowę z powodu wezwania go przez Pierw­szego Lorda. Musi wyglądać, jakby to był dla niego chleb powszedni. Gdy niedbałym krokiem wychodził że stalli, szpada dostała mu się między nogi i tylko dzięki łasce Opatrzności nie runął jak długi głową naprzód. Wyprostował się z brzękiem ostróg i szpady i ruszył nawą boczną powoli i z godnością. Wszyscy patrzyli na niego; obecni tu oficerowie wojsk lądowych odczuwali pewnie tylko obojętne zaciekawienie, lecz ci z marynarki wojennej — Lydiard i inni — muszą się zastanawiać, jaki to nowy, nieprzewidziany obrót wzięła wojna na morzu i zazdrościć mu czekających go przeżyć i możliwości wyróżnienia się. W tyle kaplicy, na miejscach siedzących zarezerwowanych dla osób uprzywilejowanych, Hornblower spostrzegł Bar­barę wychodzącą mu na spotkanie ze swojej ławki. Uśmiechnął się do niej nerwowo — nie był pewny siebie na tyle, aby się odezwać, czując oczy wszystkich na sobie — i podał jej ramię. Poczuł, że wsparła się mocno na nim i usłyszał jej czysty, ostry głos; Barbary oczywiście nie speszył fakt, że wszyscy ich obserwują.

— Pewnie jakieś nowe kłopoty, mój drogi? — spytała.

— Chyba tak — odparł Hornblower półgłosem. Za drzwiami czekał na nich St Vincent, lekki wiatr kołysał strusimi piórami na jego kapeluszu i szeleścił jedwabiem purpurowego płaszcza. Jego masywne uda rozpierały biały jedwab spodni o długości do kolan; chodził tam i z powrotem na wielkich, zniekształconych podagrą stopach, deformujących białe trzewiki. Ekscen­tryczny strój nie ujmował jednak nic z jego niezachwianej godności. Barbara wysunęła dłoń spod ramienia Horn­blowera i dyskretnie pozostała w tyle, żeby obaj mężczy­źni mogli porozmawiać swobodnie.

— Sir? — zwrócił się Hornblower, a potem, przypo­minając sobie — nie przywykł jeszcze do stosunków z parami — milordzie?

— Hornblower, jest pan teraz zdolny do czynnej służby?

— Tak, milordzie.

— Będzie pan musiał zacząć dziś wieczorem.

— Tak jest, sir… milordzie.

— Jak podstawią mi ten przeklęty powóz, zabiorę parta do Admiralicji, gdzie otrzyma pan ode mnie rozkazy. — St Vincent ryknął głosem, który byłby słyszany na salingu grotmasztu podczas huraganów na wodach Indii Zachodnich. — Johnson, nie ma    j e s z c z e  tych przeklę­tych koni?

St Vincent zauważył Barbarę za plecami Hornblowera.

— Sługa łaskawej pani — rzekł; zdjął kapelusz z pióropuszem i ukłonił się przyciskając go do piersi; wiek, podagra i lata spędzone na morzu nie pozbawiły go dworskich manier, lecz że sprawy kraju przede wszyst­kim wymagały jego uwagi, zaraz obrócił się do Horn­blowera.

— Jakie to zadanie, milordzie? — spytał Hornblower.

— Stłumienie buntu — odparł srogim tonem St Vin­cent. — Przeklętego buntu, niech go piekło pochłonie. Może się powtórzyć rok dziewięćdziesiąty czwarty. Miał pan może okazję poznać Chadwicka… porucznika Augu­styna Chadwicka?

— Był ze mną midszypmenem u Pellewa, milordzie.

— No więc on… ach, jest wreszcie ten przeklęty powóz. Co z Lady Barbarą?

— Wrócę moją karetą na Bond Street — odparła Barbara — i odeślę ją po Horatia do Admiralicji. Już nadjeżdża.

Kareta z Brownem i stangretem na koźle zatrzymała się za powozem St Vincenta i Brown zeskoczył na ziemię.

— No to świetnie. Idziemy, Hornblower. Jeszcze raz sługa łaskawej pani.

St Vincent z trudem wgramolił się na siedzenie, Horn­blower siadł obok niego i ciężki wehikuł ruszył ze stuko­tem kopyt końskich o bruk. Blade światło słońca padało przez okienka na grubo ciosane oblicze St Vincenta siedzącego ze zgiętymi plecami na skórzanym siedzeniu; jacyś oberwańcy na ulicy spostrzegli barwnie odzianych panów w powozie i krzyknęli „Hurra” machając postrzę­pionymi czapkami.

— Chadwick był dowódcą brygu „Flame”, osiemnastodziałowego — powiedział St Vincent. — Załoga zbun­towała się w Zatoce Sekwańskiej i trzyma jego i pozosta­łych oficerów jako zakładników. Wysłali podoficera nawi­gacyjnego i czterech wiernych nam marynarzy w gigu z ultimatum skierowanym do Admiralicji. Gig przybył do Bembridge ubiegłej nocy, a papiery właśnie mi dostar­czono — oto one.

St Vincent potrząsnął pismem trzymanym w sękatej dłoni, wraz z załącznikami, które dopiął po otrzymaniu ich w Opactwie westminsterskim.

— Jakież to ultimatum, milordzie?

— Amnestia… darowanie winy. I powieszenie Chadwicka. W przeciwnym razie przekazują bryg Francuzom.

— Zwariowani głupcy! — mruknął Hornblower.

Pamiętał Chadwicka z „Indefatigable”, już wtedy, dwadzieścia lat temu, za starego na midszypmena. Teraz chyba po pięćdziesiątce i tylko porucznik. Jako midszyp­men miał podły charakter; pomijany wciąż przy awansach, musiał być jeszcze gorszy będąc porucznikiem. Jeśli chciał, mógł zrobić prawdziwe piekło na tak małej jedno­stce jak „Flame”, gdzie był prawdopodobnie jedynym oficerem z patentem królewskim. Wystarczający powód do buntu. Po straszliwych nauczkach w Spithead i Nore, po zamordowaniu Pigotta na „Hermionie” wyeliminowa­no z marynarki wojennej osobników o najgorszych chara­kterach. Jest to wciąż ciężka, okrutna służba, lecz nie do tego stopnia, żeby doprowadzać marynarzy do tak samo­bójczego kroku jak bunt, chyba że w grę wchodzą szczególne okoliczności. Dowódca okrętu, okrutny i nie­sprawiedliwy, zaś wśród załogi przywódca zdeterminowa­ny i bystry — taka kombinacja może wywołać bunt. Niezależnie jednak od przyczyny bunt musi być natych­miast stłumiony, musi się spotkać z najsurowszą karą. Ospa ani cholera nie są bardziej zaraźliwe ani bardziej zgubne niż bunt na jednostce bojowej. Niech jeden buntownik uniknie kary, a wszyscy następni mający jakieś żale będą go wspominać i iść za jego przykładem.

A przecież Anglia jest w krytycznym momencie walki z francuskim despotyzmem. Pięćset okrętów wojennych w morzu — z tego dwieście to jednostki liniowe — broni mórz przed nieprzyjaciółmi. Sto tysięcy wojska pod dowództwem Wellingtona przedziera się przez Pireneje do południowej Francji. A cała zbieranina wojsk Europy wschodniej, Rosjanie i Prusacy, Austriacy i Szwedzi, Kroaci, Węgrzy i Holendrzy, jest odziewana, karmiona i uzbrajana staraniem Anglii. Wydawało się, że Anglia nie jest w stanie zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek w tej walce; nawet że musi zachwiać się i załamać pod tak straszliwym obciążeniem. Bonaparte walczył o swoje życie z całą przebiegłością i okrucieństwem, jakiego można się było po nim spodziewać. Kilka dalszych miesięcy uporczywych zabiegów, kilka miesięcy straszliwego wy­siłku może przywieść go do upadku i przywrócić pokój na tym oszalałym świecie; moment niepewności, chwila zwątpienia, i tyrania może zacisnąć szpony na ludzkości na dalsze pokolenie, na wiele przyszłych pokoleń.

Powóz wtoczył się na dziedziniec Admiralicji i dwaj emerytowani marynarze ciężko stąpając na drewnianych protezach podeszli otworzyć drzwiczki. St Vincent wy­siadł pierwszy, za nim Hornblower i obaj w płaszczach ze wspaniałego szkarłatnego i białego jedwabiu udali się do biura Pierwszego Lorda.

— To jest ich ultimatum — powiedział St Vincent rzucając papier na biurko.

Napisane niewprawnym pismem — pomyślał od razu Hornblower — nie pisał tego jakiś zbankrutowany kupiec czy pracownik biura adwokackiego siłą wcielony do marynarki.

Na pokładzie okrętu JKM „Flame”

w pobliżu Hawru.

7 października 1813 roku

My wszyscy tutaj jesteśmy dusze lojalne i wierne, ale porucznik Augustyn Chadwick nas chłosta i nas głodzi i przez miesiąc wywołuje całą załogę dwa razy na każdej wachcie. Wczoraj zapowiedział, że dziś wychłosta co trze­ciego z nas, a resztę z nas jak tylko tym drugim się zagoi. To trzymamy go zamkniętego pod kluczem w jego kajucie i czeka na niego lina przepuszczona przez blok na noku fokrei, bo on powinien być powieszony potem co zrobił chłopcu Jamesowi Jonesowi, on jego zabił i my myślimy, że w swoim raporcie doniósł, że jemu się zmarło od gorączki. Chcemy, żeby Ich Lordowskie Wysokości w Admiralicji obiecali nam osądzić jego za jego zbrodnie i dać nam nowych oficerów i niech co było pójdzie w zapomnienie. Chcemy dalej bić się o swobody dla Anglii, bo z nas dusze lojalne i wierne, jak już żeśmy mówili, ale Francja jest na naszej zawietrznej i wszyscy jesteśmy w tym razem i nie chcemy dać się powiesić jako buntowniki i jak spróbujecie zająć ten okręt, to my jego wciągniemy na nok rei i popłyniemy do Francuzów. Podpisujemy to wszyscy.

Z uniżonym poważaniem

Wszędzie na marginesie listu były podpisy, siedem podpisów i kilkadziesiąt krzyżyków z dopiskiem przy każdym krzyżyku: „Henry Wilson, jego znaczek”, „William Owen, jego znaczek” i tak dalej; podpisy wykazy­wały zwykłą proporcję piśmiennych i niepiśmiennych w przeciętnej załodze okrętu. Skończywszy czytać, Horn­blower podniósł wzrok na St Vincenta.

— Zbuntowane psy — warknął St Vincent.

Może i tak, pomyślał Hornblower. Ale pomyślał rów­nież, że mieli swoje racje, by się zbuntować. Mógł doskonale wyobrazić sobie sposób, w jaki byli traktowani, nie kończące się, niczym nie usprawiedliwione pasmo okrucieństw obok normalnych trudów życia na okręcie w służbie blokadowej; niedole, którym kres przynieść może tylko śmierć albo bunt — innego wyjścia nie ma.

Postawieni wobec pewnej chłosty w bliskiej przyszłości zbuntowali się, a on nie potrafił winić ich za to. Widział dosyć pleców pociętych na pasy; wiedział, że sam zrobił­by wszystko, dosłownie wszystko, żeby uniknąć tej tor­tury, gdyby stanął wobec takiej perspektywy. Skóra na nim ścierpła, gdy zaczął się poważnie zastanawiać, jak by się czuł wiedząc, że ma być wychłostany w przyszłym tygodniu. Ludzie ci mają moralne prawo po swojej stronie; to nie sprawiedliwość, lecz konieczność sprawia, że muszą ponieść karę za ten dający się usprawiedliwić występek. Byt kraju i narodu w znacznej mierze zależy od zamykania buntowników, wieszania prowodyrów i karania chłostą pozostałych; od wypalenia gorącym żelazem tego nowego punktu zapalnego, który pojawił się na prawym ramieniu Anglii, zanim choroba się rozszerzy. Muszą zostać powieszeni, choćby moralnie byli niewinni — jest to taka sama konieczność wojenna jak zabijanie Francuzów będących być może doskonałymi mężami i ojcami. Dob­rze też będzie nie dać St Vincentowi odgadnąć jego uczuć — Pierwszy Lord oczywiście nienawidzi buntówników jako takich, bez zadawania sobie trudu głębszego wniknięcia w ich sytuację.

— Jakie ma pan dla mnie rozkazy, milordzie? — zapytał.

— Dam panu carte blanche — odparł St Vincent. — Wolną rękę. Ma pan przyprowadzić tu „Flame” bezpiecznie i cało, a z nim buntowników, i pańska sprawa, jak pan to zrobi.

— Da mi pan pełne uprawnienia, milordzie, na przy­kład do negocjowania?

— Do diaska, nie to miałem na myśli — odparł St Vincent. — Chciałem powiedzieć, że może pan dostać tyle jednostek, ile pan poprosi. Mogę użyczyć panu trzech okrętów liniowych, jeśli pan chce. Dwie fregaty. Jedno­stki bombowe. Nawet statek rakietowy, jeśli uważa pan, że będzie go można wykorzystać — ten Congreve chciał­by znowu zobaczyć swoje rakiety w akcji.

— Sytuacja nie wygląda na taką, milordzie, w której potrzebna byłaby specjalnie duża siła. Okręty liniowe są za wielkie do tego celu.

— Do diaska, też wiem o tym. — Na wielkiej twarzy St Vincenta odbijała się walka wewnętrzna. — Ci podli szubrawcy mogą wpłynąć w mgnieniu oka do ujścia Sekwany na pierwszą oznakę grożącego im niebezpieczeń­stwa. Wiem, że tu trzeba rozumu. Dlatego, Hornblower, posłałem po pana.

Piękny komplement. Hornblower czuł się trochę pochlebiony; rozmawia tu prawie jak równy z równym z jednym z największych admirałów, których proporzec powiewał kiedykolwiek na maszcie okrętu, i to uczucie jest niesłychanie przyjemne. W dodatku pod wpływem rosnącego nacisku wewnętrznego Pierwszy Lord wyrzucił nagle z siebie jeszcze bardziej zaskakujące stwierdzenie:

— I marynarze lubią pana, Hornblower. Do licha, nie znam nikogo, kto by pana nie lubił. Wierzą w pana i słuchają pana. Jest pan jednym z oficerów, o których się mówi wśród marynarzy. Ufają panu i spodziewają się po panu wielkich rzeczy — i ja też, u diaska, jak sam pan widzi.

— Lecz, milordzie, jeśli przemówię do załogi, będzie to oznaczało, że prowadzę z nimi negocjacje.

— Żadnych rozmów z buntownikami! — huknął St Vincent, bijąc w stół ogromną jak udziec barani pięścią. — Mieliśmy tego dosyć w dziewięćdziesiątym czwartym.

— Wobec tego carte blanche, jaką mi pan daje, to nic więcej, milordzie, jak zwykłe rozkazy dla oficera marynar­ki wojennej — zauważył Hornblower.

Sprawa jest poważna; wysyła się go z niezwykle trud­nym zadaniem, i będzie musiał wziąć na siebie całe odium za ewentualne niepowodzenie. Nie wyobrażał sobie, że będzie kiedykolwiek licytować się w argumentach z Pierw­szym Lordem, a przecież to właśnie robił zmuszony zwykłą koniecznością. W błysku jasnego widzenia uświadomił sobie, że ostatecznie wiedzie spór nie ze względu na siebie; nie próbuje bronić własnych interesów. Dyskuto­wał zupełnie bezosobowo; oficer który jest wysyłany z zadaniem odbicia „Flame” i którego przyszłość może zależeć od udzielonych mu pełnomocnictw, to nie Horn­blower siedzący w tym rzeźbionym fotelu, odziany w biały i szkarłatny jedwab, ale jakieś biedaczysko, którego mu żal i którego interesy leżą mu na sercu, gdyż reprezentują one interes narodowy. Potem obie te istoty stopiły się znowu w jedno i to był on, mąż Barbary, człowiek, który był na przyjęciu u Lorda Liverpoolu ubiegłego wieczora i wciąż jeszcze odczuwał po tym lekki ból w czaszce nad czołem, który ma wypłynąć w tej nieprzyjemnej misji, nie dającej za grosz okazji do sławy czy wybicia się, wystawiając się na ogromne ryzyko fiaska mogącego uczynić z niego pośmiewisko marynarki wojen­nej i przedmiot kpin w całym kraju.

Znowu badał uważnie wyraz twarzy St Vincenta; ad­mirał nie jest głupcem i pod tym kanciastym czołem kryje się inteligentny umysł — boryka się z własnymi uprze­dzeniami, próbując zrezygnować z nich przy pełnieniu swej powinności.

— A więc dobrze, Hornblower — rzekł wreszcie. — Dam panu całkowitą swobodę działania. Każę sporzą­dzić rozkazy dla pana w tym sensie. Oczywiście będzie pan miał stanowisko komodora.

— Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower.

— Oto lista załogi okrętu — ciągnął St Vincent. — Nie mamy tu zastrzeżeń wobec żadnego z nich. Nathaniel Sweet, pomocnik bosmana — tu jest jego podpis — był kiedyś starszym oficerem na węglowcu z Newcastle — zwolniony za pijaństwo. Może on jest prowodyrem. Ale może nim być każdy z nich.

— Czy wiadomość o buncie została ujawniona?

— Nie. I prośmy Boga, żeby do tego nie doszło, dopóki nie zostanie wciągnięta flaga sądu wojennego. Holden w Bembridge miał dosyć rozumu, żeby nie pisnąć o tym. Zatrzymał pod kluczem podoficera nawigacyjnego i załogę łodzi, jak tylko usłyszał, jaką przywieźli nowinę. „Dart” wychodzi do Kalkuty w przyszłym tygodniu — zostaną zamustrowani na ten statek. Upłyną miesiące, zanim ta historia przedostanie się do publicznej wia­domości.

Bunt to zaraza roznoszona przez słowa. Miejsce zarażo­ne musi zostać odizolowane do chwili, aż Będzie można wypalić je gorącym żelazem.

St Vincent przysunął do siebie plik papierów i sięgnął po pióro — piękne pióro indycze z jedną z tych świeżo wprowadzonych złotych stalówek.

— Jaką chce pan jednostkę?

— Coś zwrotnego i niedużego — odrzekł Hornblower.

Nie miał pojęcia, jak się zabierze do odzyskania okrętu, któremu wystarczy przesunąć się o dwie mile w kierunku zawietrznym, żeby stał się nie do odzyskania, lecz duma kazała mu stwarzać pozory pewności siebie. Złapał się na tym, iż zastanawia się, czy wszyscy mężczyźni są tacy jak on, silący się na udawanie odwagi cywilnej, gdy faktycznie czują się słabi i bezradni — pamiętał jednak uwagę Swetoniusza o Neronie, że uważał on wszystkich ludzi za tak samo zepsutych jak on, chociaż publicznie nie przy­znawali się do tego.

— Mamy „Porta Coeli” — powiedział St Vincent unosząc siwe brwi. — Bryg uzbrojony w osiemnaście dział — w istocie bliźniak „Flame”. Stoi w Spithead gotowy do odpłynięcia. Dowódcą jest Freeman — ten co miał kuter „Clam” pod pańskim dowództwem na Bałty­ku. To on przywiózł pana do kraju, czy tak?

— Tak, milordzie.

— Nada się?

— Myślę, że tak, milordzie.

— Pellew dowodzi eskadrą w środkowej części Kanału. Prześlę mu rozkaz, żeby dał panu wszelką pomoc, jakiej może pan zażądać.

— Dziękuję, milordzie.

— I oto podjął się trudnego — może nawet niewy­konalnego — zadania bez najmniejszej próby zostawienia sobie furtki do wycofania się, nie starając się nawet zasiać ziarna wymówek, które mógłby wyzyskać w razie niepo­wodzenia. Bardzo to było lekkomyślne z jego strony, wiedział jednak, że nie pozwoliła mu na to jego śmieszna duma. Nie umiał stosować tych wszystkich „jeżeli” lub „ale” wobec ludzi pokroju St Vincenta, a faktycznie wobec nikogo. Zastanawiał się, czy to dlatego, że komple­ment wypowiedziany przed chwilą przez Pierwszego Lor­da uderzył mu do głowy, czy też może ze względu na rzuconą mimochodem uwagę, że może „żądać” pomocy od Pellewa, głównodowodzącego, pod którym służył dwa­dzieścia lat temu za swoich czasów midszypmeńskich. Uznał, że jedyny powód to jego bezsensowna duma.

— Wiatr jest północno-zachodni i stały — mówił St Vincent rzucając okiem na tarczę powtarzającą wskazania wiatrowskazu na dachu Admiralicji. — Ale barometr spada. Im wcześniej pan wypłynie, tym lepiej. Poślę za panem rozkazy do miejsca, gdzie się pan zatrzymał — niech pan skorzysta z tej okazji, żeby się pożegnać z żoną. Gdzie ma pan swoje rzeczy?

— W Smallbridge, milordzie. Prawie po drodze do Portsmouth.

— Dobrze. Teraz jest południe. Powiedzmy, że wyje­dzie pan o trzeciej, karetą pocztową do Portsmouth — nie może pan jechać rozstawnymi końmi ze swoim kufrem marynarskim. Osiem godzin — siedem, drogi nie są jeszcze rozmiękłe o tej porze roku. Zaraz wyślę kurierem rozkazy do Freemana. Życzę powodzenia, Hornblower.

— Dziękuję, milordzie.

Hornblower owinął się płaszczem, poprawił szpadę i ruszył do wyjścia. Jeszcze nie opuścił pokoju, a już wchodził urzędnik wezwany przez St Vincenta dzwon­kiem, żeby pisać pod jego dyktando rozkaz dla Horn­blowera. Na dworze wiał silny północno-zachodni wiatr, o którym mówił St Vincent, i Hornblower w swoim płaszczu o żywych szkarłatno-białych barwach poczuł się zziębnięty i zagubiony. Ale kareta czekała na niego, tak jak obiecała Barbara.

Rozdział II

Ona sama powitała go, gdy dotarł na Bond Street, spokojnym spojrzeniem i opanowanym wyrazem twarzy, jak przystało na przedstawicielkę rasy bojowników. Bała się jednak wyrzec więcej niż jedno słowo.

— Rozkazy? — zapytała.

— Tak — odparł Hornblower, a potem ulegając na­porowi silnych mieszanych uczuć, kłębiących się w jego duszy, dodał: — Tak, kochana.

— Kiedy?

— Odpływam dziś wieczorem ze Spithead. Wypisują mi teraz rozkazy… muszę ruszać, jak tylko mi je tu doślą.

— Z wyrazu twarzy St Vincenta domyśliłam się, że tak będzie. Wysłałam więc Browna do Smallbridge, żeby zapakował twój kuferek. Będzie już przygotowany, jak tam przyjedziemy.

Niezawodna, przewidująca, opanowana Barbara! Ale „Dziękuję ci, moja droga”, to było wszystko, co potrafił powiedzieć. Nawet teraz, po spędzonym z nią dłuższym okresie, zdarzały się często te trudne momenty; chwile, gdy przepełniony uczuciem (a może właśnie dlatego), nie umiał przecież znaleźć słów.

— Kochanie, czy mogę spytać, dokąd się udajesz?

— Gdybyś spytała, nie mógłbym ci powiedzieć — odrzekł Hornblower z wymuszonym uśmiechem. — Przykro mi, skarbie.

Barbara nie pisnęłaby nikomu słówka ani nie dałaby niczym poznać, w jakiej misji został wysłany, ale mimo to nie mógł jej nic zdradzić, żeby nie można było obciążyć jej odpowiedzialnością na wypadek rozejścia się wieści o buncie; lecz nie to było rzeczywistym powodem. Jego obowiązkiem było milczeć, a obowiązek nie dopuszcza żadnych wyjątków. Barbara — jak tego wymagała sytuacja — odpowiedziała mu pogodnym uśmiechem. Przeniosła uwagę na jego jedwabny płaszcz i wdzięczniej udrapowała mu go na ramionach.

— Szkoda — zauważyła — że w tych nowoczesnych czasach mężczyźni mają tak mało okazji, żeby się ładnie ubrać. W szkarłacie i bieli jest ci, mój drogi, do twarzy. Bardzo przystojny z ciebie mężczyzna — wiedziałeś o tym?

Wtedy krucha, sztuczna bariera między nimi pękła i rozwiała się jak przekłuta bańka mydlana. Hornblower z usposobienia był człowiekiem spragnionym uczucia, dowodów miłości, jednakże przestrzeganie przez tyle lat dyscypliny wewnętrznej w bezlitosnym świecie utrud­niało mu, nawet prawie uniemożliwiało, ujawnienie tej cechy. Czaiła się w nim zawsze obawa przed odtrąceniem, rzecz zbyt straszna, żeby się na to narażać. Miał się zawsze na baczności przed samym sobą, przed światem zewnętrznym. A ona… ona znała te jego nastroje, zdawała sobie z nich sprawę, choć urażało to jej dumę. Stoickie wychowanie angielskie wykształciło w niej nieufność wo­bec emocji, niechęć do ich uzewnętrzniania. Była tak samo dumna jak on; potrafiła złościć się, że jest od niego zależna w osiąganiu pełni życia, jak on bywał zły, że czuje się niepełny bez jej miłości. Byli dwojgiem dumnych ludzi, którzy z tej czy innej przyczyny uczynili egocentryczną samowystarczalność normą doskonałości, od której odejście wymagało często większego poświęcenia niż to, na jakie byli przygotowani.

W chwilach jednak, gdy kładł się nad nimi cień rozsta­nia, znikała duma i niechęć i potrafili być cudownie naturalni, odrzucając krępujące pancerze nałożone na nich przez lata życia. Znalazła się w jego ramionach, a jej dłonie wyczuwały pod płaszczem ciepło jego ciała poprzez cienki jedwab kubraka; przywarła z żarem do niego, a on objął ją również gorącym uściskiem. Gorsety wyszły już wtedy z mody i suknia Barbary była tylko leciutko usztywniona w talii fiszbinami; czul, jak w jego objęciach jej śliczne ciało omdlewa i poddaje się mimo dobrze wyrobionych mięśni (dzięki konnej jeździe i długim spacerom), co wreszcie nauczył się uważać za pociągające u kobiety, zamiast dawniej uznawanej wiotkości i słabości. Zwarli się w pocałunku gorącymi wargami, patrząc na siebie śmiejącymi się oczyma.

— Mój najdroższy! Mój skarbie! — rzekła, a potem z ustami przy ustach wymruczała do swego ukochanego czułe słówka bezdzietnej kobiety: — Moje dziecko. Mój drogi dzieciaku!

Nic milszego nie mogła mu powiedzieć. Ulegając jej pozbywając się swego ochronnego pancerza, pragnął być zarówno jej dzieckiem, jak i mężem; podświadomie chciał mieć pewność, że obnażając się tak przed nią znajdzie ją oddaną mu i lojalną, jak matka dziecku, nie wyzyskującą jego bezbronności. Stopniały resztki rezerwy; zlali się w jedno w szalonym porywie namiętności, jaki rzadko zdarzało im się przeżywać. Nic nie mogło zmącić go teraz. Mocne palce Hornblowera rozluźniły jedwabny sznur przytrzymujący płaszcz; zapięcia kubraka, z którymi nie był obeznany, śmieszę sznurówki krótkich spodni — mo­cowanie się z tym wszystkim nie popsuło mu nastroju. W pewnej chwili Barbara schwytała się na tym, że okrywa pocałunkami jego ręce, te długie piękne palce, których wspomnienie prześladowało ją czasem nocą w okresach rozstań, i był to gest najczystszego uczucia bez żadnej symboliki. Byli wolni dla siebie nawzajem, swobodni, nieskrępowani, zakochani. Stanowili cudowną jedność, nawet gdy już opadła fala namiętności; przeżyli spełnienie bez nasycenia się sobą. Pozostali złączeni, nawet gdy zostawił ją tam leżącą, gdy zerknąwszy w lustro zobaczył, że jego rzedniejące włosy są okropnie potargane.

Mundur wisiał na drzwiach ubieralni. Barbara pomy­ślała o wszystkim, gdy on był ze St Vincentem. Umył się w miednicy, wytarł gąbką rozgrzane ciało, ale nie miał uczucia, że zmywa brud — był to akt czystej przyjem­ności. Gdy lokaj zastukał do drzwi, Hornblower już w koszuli i w spodniach narzucił na siebie szlafrok i wyszedł. To były rozkazy dla niego; pokwitował ich odbiór, skruszył pieczęć i usiadł, aby je przeczytać i upew­nić się, że nie ma w nich niczego niejasnego, co należałoby wyklarować przed opuszczeniem Londynu. Stare, znane zwroty: „Niniejszym prosi się pana i nakazuje”; „Poleca się zatem panu jak najściślej” — te same, pod których nakazem Nelson szedł do boju pod Trafalgarem, a Blake pod Teneryfą. Sens rozkazów był jasny, a zakres przeka­zanych uprawnień jednoznaczny. Przeczytane na głos załodze okrętu — lub sądowi wojennemu — zostałyby bez trudu zrozumiane. Czy będzie musiał w ogóle odczytywać je na głos? Oznaczałoby to wszczęcie negocjacji z buntow­nikami. Miał do tego upoważnienie, lecz byłoby to oznaką słabości, wywołującą unoszenie brwi na tę wiadomość w całej marynarce wojennej, czymś, co rzuciłoby cień rozczarowania na grubo ciosane oblicze St Vincenta. W taki czy inny sposób, oszustwem lub podstępem, musi nakłonić setkę angielskich marynarzy do oddania się w jego ręce, aby można ich było powiesić lub wychłostać za coś, co — jak świetnie wiedział — sam uczyniłby w podobnych okolicznościach. Musi pełnić swój obowią­zek; czasem tym obowiązkiem jest zabijanie Francuzów, a czasem może to być coś innego. Jeśli w ogóle trzeba kogoś zabić, to wolałby, aby to byli Francuzi. I jak, u Boga Ojca, ma się zabrać do wykonania swego obecnego zadania?

Drzwi sypialni otwarły się i weszła Barbara, promienna i uśmiechnięta. Spojrzenia ich zetknęły się, a dusze wybiegły sobie naprzeciw; ani groźba fizycznego rozsta­nia, ani rozmyślania Hornblowera nad jego nową, nie­przyjemną misją nie zdołały naruszyć duchowej harmonii między nimi. Ich związek był mocniejszy niż kiedykol­wiek i, szczęśliwcy, wiedzieli o tym. Hornblower wstał.

— Za dziesięć minut będę gotów do odjazdu — rzekł. — Odprowadzisz mnie do Smallbridge?

— Czekałam, żebyś mnie o to poprosił — odparła Barbara.

Rozdział III

Noc była najciemniejsza, jaką można sobie wyobrazić, a wiatr skręcając ku zachodowi dął z siłą półwichury, i wyglądało, że będzie się nasilał. Owiewał Hornblowera, trzepocząc nogawkami jego spodni przy kolanach nad wysokimi butami morskimi, zaś wszędzie naokoło i nad głową takielunek wył w ciemnościach wściekłym chórem, jak gdyby protestując przeciwko ludzkiej głupocie wysta­wiającej kruchy, człowieczą ręką wykonany osprzęt na gwałtowne ataki sił natury. Nawet tu, pod osłoną wyspy Wight, mały bryg miotał się pod stopami Hornblowera stojącego na niewielkim pokładzie rufowym. Gdzieś po jego nawietrznej ktoś — chyba podoficer — beształ marynarza za nieznane przewinienie; niewybredne słowa dolatywały do uszu Hornblowera z porywami wiatru.

Człowiek obłąkany, myślał Hornblower, musi znać te szalone kontrasty, te nagłe przeskoki z nastroju w nastrój, te gwałtowne przemiany w otaczającym go świecie; w takim wypadku zmianom podlega szaleniec, ale w jego własnym wypadku zmieniało się otoczenie. Rano, nie więcej jak dwanaście godzin temu, siedział w Opactwie westminsterskim z kawalerami Orderu Łaźni, wszystkimi w szkarłatnych i białych jedwabiach; poprzedniego wie­czora jadł obiad z premierem. Był w ramionach Barbary; prowadził luksusowy żywot na Bond Street, gdzie wystarczyło pociągnąć za sznur dzwonka, aby spełniona została każda zachcianka, jaka mogłaby przyjść do głowy. Było to bytowanie w przyjemnym dogadzaniu sobie. Dwadzie­ścioro służby byłoby naprawdę zdumione i zmartwione, gdyby zaszło najdrobniejsze zakłócenie w ustabilizowa­nym toku życia Sir Horatia — oba te słowa były oczywiście wymawiane przez nich łącznie, z czego tworzyło się jakieś cudaczne „Surroratio”. Barbara chodziła koło niego całe lato, pilnując, żeby resztki rosyjskiego tyfusu, który sprowadził go chorego do domu, zostały zlikwido­wane. Przechadzał się w słońcu po ogrodach Smallbridge za rączkę z małym Ryszardem, a ogrodnicy czapkując ustępowali mu z szacunkiem z drogi. Wspominał to złociste popołudnie, kiedy obaj z Ryszardem leżeli obok siebie na brzuchach nad sadzawką z rybkami, próbując łapać rękoma złotego karpia; jak wracali do domu w bla­sku zachodzącego słońca, zabłoceni, mokrzy i niewy­mownie szczęśliwi, on i jego dziecko, tak sobie bliscy jak on i Barbara tego ranka. Szczęśliwy żywot, zbyt szczęśliwy.

Tego popołudnia w Smallbridge, gdy Brown z forysiem przenosili jego marynarski kuferek do karety poczto­wej, pożegnał się z Ryszardem uściskiem dłoni, jak mężczyzna z mężczyzną.

— Ojcze, idziesz znowu bić się? — spytał Ryszard.

Jeszcze raz mówił Barbarze do widzenia; nie było to rzeczą łatwą. Jeśli szczęście będzie mu sprzyjać, za ty­dzień może być z powrotem w domu. Nie mógł jednak powiedzieć jej o tym, bo ujawniłby zbytnio charakter swojej misji. To małe kłamstwo przyczyniło się do zniwe­czenia nastroju jedności i więzi między nimi; znowu stał się trochę chłodny i oficjalny. Odwracając się od Barbary miał uczucie, że traci coś na zawsze. Potem wsiadł do karety, Brown obok niego i w zapadającym zmierzchu ruszyli przez jesienny krajobraz wyżyn Downs do Guild­ford, a stamtąd nocą wjechali na Portsmouth Road — drogę przemierzaną przez niego przy tylu ważnych okazjach. W krótkim czasie przeszedł od luksusu do niewygód. O północy Hornblower stanął na pokładzie „Porta Coeli”, witany przez Freemana, barczystego, krępego i śniadego jak zawsze, z czarnymi włosami po cygańsku zwisającymi mu na policzki, aż dziw, że nie miał kolczyków w uszach. Potrzeba było nie więcej niż dziesię­ciu minut, żeby powiedzieć Freemanowi, w absolutnej tajemnicy, z jakim zadaniem jest wysyłana „Porta Coeli”. Zgodnie z rozkazami otrzymanymi cztery godziny wcze­śniej Freeman miał już bryg przygotowany do wyjścia w morze i gdy dziesiąta minuta dobiegała końca, maryna­rze u kabestanu zaczęli wyciągać kotwicę.

— Zanosi się na parszywą noc, sir — zauważył Free­man stojący w ciemnościach obok Hornblowera. — Baro­metr wciąż leci w dół.

— I chyba będzie dalej spadał, panie Freeman.

Freeman podniósł nagle głos do ryku, najgłośniejszego chyba, jaki kiedykolwiek słyszał Hornblower — ta skle­piona jak beczka klatka piersiowa była w stanie wydać z siebie zadziwiająco potężny dźwięk.

— Panie Carlow! Cała załoga do zwijania żagli gór­nych! Zwinąć grotstensztaksel! Zrefować podwójnie mar­sie! Sterniku, południowy wschód ku południu.

— Południowy wschód ku południu, sir.

Pokład pod stopami Hornblowera drżał lekko od tupotu nóg załogi; gdyby nie to, nie poznałby w tych ciem­nościach, że rozkazy Freemana są wykonywane; pisk krążków w blokach tonął w wietrze lub wyciu olinowania, nie można też było dojrzeć marynarzy wdrapujących się na maszty, żeby refować marsie. Hornblower czuł się zziębnięty i zmęczony po dniu, który zaczął się — aż wprost nie do wiary — od przybycia krawca w celu odziania go w uroczysty strój Kawalera Orderu Łaźni.

— Panie Freeman, schodzę do kajuty — powiedział. — Proszę mnie wezwać w razie potrzeby.

— Tak jest, sir.

Freeman odsunął ruchomą pokrywę łukową nad zej­ściówką — „Porta Coeli” była gładkopokładowcem — i ukazało się słabe światło oświetlające schody; słabe, lecz oślepiające po intensywnej czerni nocy. Hornblower scho­dził zginając się prawie wpół pod belkami pokładowymi. Drzwi na prawo prowadziły do jego kajuty, o wymiarach sześć stóp na sześć i wysokości czterech stóp i dziesięciu cali; Hornblower musiał aż przykucnąć, żeby ją obejrzeć w chwiejnym świetle lampy zwisającej z pokładu. Wie­dział, że ciasnota tego pomieszczenia, najlepszego na brygu, jest niczym w porównaniu z warunkami, w jakich gnieżdżą się pozostali oficerowie, a dwadzieścia razy niczym w porównaniu z warunkami mieszkalnymi załogi. Na dziobie odległość między pokładami jest taka sama jak tu — cztery stopy i dziesięć cali — a marynarze śpią tam w dwóch rzędach hamaków zawieszonych jedne nad drugimi; ci na górze szorują nosami o pokład nad nimi, zaś ci z dolnego rzędu pośladkami uderzają o pokład pod nimi, a w środku nosy tych z dołu stykają się z pośladkami tych z góry. „Porta Coeli” to najlepsza machina bojowa w tej grupie tonażu, zdolna do pływania po morzach; jest uzbrojona w działa mogące zdruzgotać każdego przeciw­nika o tej samej wielkości; jej magazyny mieszczą zapasy artyleryjskie wystarczające na całe godziny i dnie walki, a żywności zabiera tyle, że może przebywać miesiącami w morzu bez podchodzenia do lądu; jest podatna w prowadzeniu i na tyle mocna żeby stawić czoło każdej wichurze; jedyna rzecz, jaką można jej zarzucić, to fakt, że aby uzyskiwać takie wyniki z brygiem 190-tonowym, istoty ludzkie żyjące na nim muszą zadowalać się warun­kami w jakich żaden troskliwy wieśniak nie trzymałby swego bydła. To właśnie kosztem ludzi Anglia utrzymuje niezliczone małe jednostki zapewniające jej bezpieczeń­stwo na morzach pod osłoną potężnych okrętów liniowych.

Kajuta, nie dość że mała, cuchnęła potwornie. Pierwsza rzecz, jaką rejestrowały nozdrza, to duszący smród zakop­conej lampy, lecz zaraz potem atakowała je cała gama dodatkowych odorów. Był tam mdły smród zęzowy, znośny, faktycznie prawie nie odczuwany przez Horn­blowera wąchającego fetor zęz od dwudziestu lat. Była też drażniąca woń sera i jakby dla jej uwydatnienia czuć było wyraźnie szczurami. I jeszcze zapach wilgotnej odzieży i wreszcie mieszanina zapachów ludzkich z dominującym wyziewem nie mytych ciał męskich w długo zamkniętym pomieszczeniu.

Przeciwwagą dla tej całej mieszaniny woni była gama odgłosów. Każda wręga rezonowała skrzyp takielunku; przebywający w kajucie czuł się jak mysz zamknięta w pudle skrzypiec w czasie gry. Nad głową nieustanne stąpania po pokładzie rufowym, w połączeniu ze stukotem rzucanych lin sprawiały wrażenie — żeby kontynuować analogię — jakby równocześnie pukano młoteczkami w pudło skrzypiec. Drewniane poszycie brygu trzeszczało i skrzypiało w takt ruchu okrętu na wodzie, jakby jakiś wielkolud walił w nie pięściami od zewnątrz; a pociski w stojakach też przesuwały się nieco, uderzając o siebie z głuchym, nieoczekiwanym dudnieniem przy końcu przechyłu, gdy już przestawały się przemieszczać.

Ledwie Hornblower wszedł do kajuty, „Porta Coeli” przechyliła się niespodziewanie mocno na burtę; widocz­nie w momencie wychodzenia na otwarte wody Kanału zachodni wiatr uderzył w nią z całą siłą, kładąc bryg na burtę. Zaskoczony Hornblower — zawsze dość wolno odzyskiwał „morskie nogi” po dłuższym pobycie na lądzie — poleciał do przodu, na szczęście w kierunku koi. Padł na nią twarzą i gdy leżał rozciągnięty, ucho jego pochwyciło znane odgłosy różnych pojedynczych przedmiotów, zazwyczaj nie zamocowanych odpowiednio na początku podróży, lecących kaskadą po pokładach przy tym pierwszym dużym przechyle poprzecznym. Prze­wracając się na koi Hornblower, zaskoczony następnym przechyłem, wyrżnął głową o belki pokładu i opadł na szorstką poduszkę, spocony w dusznej, wilgotnej kajucie z wysiłku i wskutek zaczynającej się choroby morskiej. Klął cicho, lecz dosadnie; wzbierała w nim głęboka nienawiść do tej wojny, tym głębsza, że zupełnie bezsilna. Nie umiał sobie właściwie wyobrazić, jak to jest, kiedy panuje pokój — był dzieckiem, gdy świat żył jeszcze w pokoju — lecz niewymownie pragnął pokoju jako odpoczynku od wojny. Był nią zmęczony, zbyt zmęczony, a to zmęczenie podkreślały jeszcze i pogarszały przeżycia ubiegłego roku. Wieści o całkowitym rozbiciu armii Bonapartego w Rosji początkowo wzbudziły nadzieje na szybki pokój, ale Francja nie zdradzała żadnych oznak załamania i zebrawszy świeże siły odcięła falę rosyjskiego kontrataku z dala od jakiegokolwiek ważnego punktu cesarstwa. Mędrkowie wskazywali na dotkliwy charakter rekwizycji szeroko stosowanych przez Bonapartego, na surowość przy egzekwowaniu nakładanych podatków i przepowiadali rychłe powstanie wewnątrz cesarstwa, wsparte, być może, buntem generałów. Upłynęło dziesięć miesięcy od czasu, gdy zaczęto powszechnie snuć takie przepowiednie, a wciąż nic nie wskazywało, żeby się miały urzeczywistnić. Gdy Austria i Szwecja dołączyły do szeregów nieprzyjaciół Bonapartego, ludzie zaczęli znowu wyglądać natychmiastowego zwycięstwa. Mieli nadzieję, że kiedy kraje będące wbrew swej woli sprzymierzeńcami Bonapartego — Dania, Holandia i inne — wydostaną się spod tej zależności, będzie to zapowiedzią szybkiego rozpadu cesarstwa i za każdym razem przeżywali roz­czarowanie. Rozważniejsi przepowiadali od dawna, że gdy fala wojny wtargnie na terytorium cesarstwa, gdy Bona­parte zostanie zmuszony do przekształcenia jej w wojnę obronną, prowadzoną na ziemi swoich poddanych, nie zaś nieprzyjaciół czy lenników, walka zakończy się prawie automatycznie. A przecież upłynęło trzy miesiące od czasu, kiedy Wellington ze stu tysiącami żołnierzy wdarł się poprzez Pireneje w obręb nienaruszalnych dotąd granic i zmaga się na śmierć i życie daleko na południu, ciągle jeszcze siedemset mil od Paryża. Wygląda, że nie ma końca zasobom czy determinacji Bonapartego.

W obecnym, beznadziejnym nastroju Hornblowerowi wydawało się, że walka musi trwać, póki nie padnie ostatni człowiek w Europie i nie wyczerpią się bezpowrot­nie wszystkie zasoby Anglii; a jeśli idzie o niego samego, to zanim starość go uwolni, będzie skazany — wskutek szaleńczego uporu jednego, jedynego człowieka — na brak swobody, spędzania dni i nocy w tak odrażających warunkach jak te tutaj, z dala od żony i syna, nękany przez chorobę morską i zimno, zdeprymowany i załama­ny. Po raz pierwszy chyba w życiu zaczął pragnąć cudu czy jakiegoś nieprzewidzianego a pomyślnego obrotu losu — żeby zbłąkana kula uśmierciła Bonapartego lub żeby jakiś jego kolosalny błąd pozwolił odnieść niezaprzeczalne i decydujące zwycięstwo; żeby ludność Paryża powstała, z powodzeniem, przeciwko tyranowi, żeby urodzaj we Francji był bardzo zły albo marszałkowie, chcąc zachować swoje majątki, opowiedzieli się przeciwko cesarzowi i zdołali nakłonić wojsko do pójścia w ich ślady. Wiedział jednak, że nie ma najmniejszego prawdopodobieństwa, by cokolwiek z tego mogło się wydarzyć; walka musi toczyć się dalej, a on pozostanie nękanym chorobą morską więźniem w łańcuchach dyscypliny, aż włos mu posiwieje.

Otworzył mocno zamknięte oczy, by stwierdzić, że Brown jest przy nim.

— Stukałem, sir, ale pan mnie nie słyszał.

— Co jest?

— Czy mam przynieść coś panu, sir? Zaraz będą wygaszać ogień w kambuzie. Kubek kawy, sir? Herbaty? Gorącego grogu?

Porządna dawka alkoholu mogłaby go uśpić, zagłuszyć chorobliwe, przygnębiające myśli, dać wytchnienie od czarnej depresji, w jakiej był pogrążony. Hornblower złapał się na tym, że naprawdę zastanawia się, czy nie ulec pokusie i stwierdzenie to było dla niego wstrząsem. Fakt, że on, który przez dwadzieścia lat pił tak, żeby się nie upić, nie znosząc stanu nietrzeźwości u siebie bardziej jeszcze niż u innych, miał choćby na moment dopuścić taką możliwość, wzbudził w nim trwogę i odrazę. To jeszcze jedna brzydka cecha, której istnienia w sobie dotąd nie podejrzewał, a pogarszała się świadomość, że został wysłany w sekretnej misji o wielkiej wadze, gdzie jasność umysłu i zdolność szybkiego osądu będą mu tak potrzebne. Poczuł gorzką wzgardę dla samego siebie.

— Nie — odparł. — Wrócę na pokład.

Zwiesił nogi z koi. „Porta Coeli”, odpłynąwszy daleko od lądu, kiwała się poprzecznie i nurzała jak zwariowana na sfalowanych wodach Kanału. Wiatr z baksztagu prze­chylał ją tak mocno, że Hornblower wstając poleciałby na przeciwległą grodź, gdyby Brown wyciągnąwszy krzepką dłoń nie przytrzymał go. Brown nigdy nie tracił „nóg morskich”; Brown nigdy nie zapadał na chorobę morską; Brown posiadał tę wielką siłę fizyczną, jaka zawsze była przedmiotem pragnień Hornblowera. Stał na rozkraczo­nych nogach jak skała, zupełnie niewrażliwy na zwariowa­ne podskoki brygu, gdy Hornblower chwiał się niepew­nie. Uderzyłby głową o rozbujaną lampę, gdyby Brown nie odsunął go na bok mocnym chwytem za ramię.

—Podła noc, sir, i chyba długo jeszcze trzeba będzie czekać na poprawę.

Hiob miał takich samych pocieszycieli. Hornblower zerknął z ukosa na Browna w rozdrażnieniu powodowa­nym złym nastrojem, tym gorszym wobec filozoficznego stosunku Browna do jego humorów. Był zły za trak­towanie go jak rozzłoszczone dziecko.

—Sir, niech pan lepiej włoży ten szal, co jej wysokość zrobiła dla pana — ciągnął nieporuszony Brown. — Do rana będzie piekielnie zimno.

Jednym ruchem wyciągnął szufladę i wydobył z niej szal. Był to kawałek niezwykle kosztownego jedwabiu, lekkiego i ciepłego, może najdroższa rzecz, jaką Hornblower posiadał kiedykolwiek, nie wyłączając szpady za sto gwinei. Barbara zadała sobie wiele trudu, żeby przyo­zdobić go haftem — nie znosiła manipulowania igłą i naparstkiem, i fakt, że się na to zdobyła, był dla niego wyrazem największego oddania z jej strony. Hornblower owinął szalem szyję pod kołnierzem kurtki; jego ciepło i miękkość oraz świadomość, że został zrobiony przez Barbarę, dodały mu otuchy. Uspokoił się i ruszył ku drzwiom i dalej, po pięciu schodkach, na pokład rufowy.

Było tam zupełnie ciemno i Hornblower opuściwszy nawet tak marnie oświetloną kajutę poczuł się jak ślepy. Wokoło wiatr huczał potężnie, aż musiał schylić głowę przed jego podmuchem. „Porta Coeli” była właśnie przechylona na burtę, mimo że pod wiatrem z baksztagu, a nie pod półwiatrem. Kołysała się bocznie i wzdłużnie. Bryzgi fal i pył wodny zmieszane z deszczem zalewającym pokład cięły w twarz Hornblowera posuwającego się z trudem ku zawietrznemu nadburciu. Nawet gdy wzrok przywykł już do ciemności, trudno mu było odróżnić słaby zarys wąskiego prostokąta zrefowanego grotmarsla. Okręcik pod jego stopami wyprawiał szaleńcze skoki, jak rozbrykany koń; morze było wzburzone — nawet przez łoskot wichury Hornblower słyszał stękanie linobloków sterownicy, gdy marynarz u steru starał się nie dopuścić do odpadnięcia brygu od wiatru w dolinę fali.

Hornblower wyczuł obecność Freemana w pobliżu, lecz zignorował go. Nie było nic do powiedzenia, a gdyby nawet było, to utrudniłaby to gwałtowność wiatru. Wparł się łokciem w siatkę do przechowywania hamaków, żeby stać pewnie, i wlepił wzrok w ciemność. Tuż za burtą ukazywał się na moment biały grzbiet każdej nadchodzącej fali, zanim „Porta Coeli” nie weszła na nią. Gdzieś przed nim marynarze pracowali u pomp; ucho Horn­blowera chwytało od czasu do czasu ich tępy zgrzyt. Nic w tym nie było dziwnego, bo przy gwałtownym ruchu brygu na falach szwy muszą się otwierać i zamykać jak wargi. Gdzieś w mrokach nocy żeglują okręty miotane wichurą; statki wpadają na brzeg i marynarze giną w ki­pieli wśród wycia bezlitosnego wiatru. Wloką się kotwice i pękają liny. Ale wichura dmie również nad nędznymi biwakami uwikłanej w wojnę Europy. Miliony nieznanych chłopów wcielonych do wojska, skupione wokół z trudem utrzymywanych ognisk obozowych, przeklinają wiatr i deszcz leżąc, bezsenni i z pustymi brzuchami, w oczekiwaniu na jutrzejszą bitwę. Było rzeczą dziwną myśleć, że to od nich, nieznanych i nieważnych, zależy w znacznej mierze jego uwolnienie od obecnego jarzma. Zwymiotował boleśnie do ścieku burtowego w szczyto­wym momencie nasilenia choroby morskiej.

Freeman mówił coś do niego niewyraźnie. Nie rozumiał jego słów, więc Freeman musiał wykrzyczeć je głośniej.

— Sir, chyba będę musiał stanąć w dryf.

Zwracając się do Hornblowera Freeman, nieco speszo­ny, mówił początkowo przyciszonym tonem. Był w trud­nej sytuacji; mocą prawa i zwyczaju on był dowódcą tego okrętu, a Hornblower, chociaż o tyle wyższy rangą, tylko pasażerem. Jedynie admirał mógł przejąć dowództwo z rąk oficera wyznaczonego do tego celu, bez uprzednich długich i skomplikowanych formalności; inny oficer, nawet w randze komodora, jak Hornblower, nie mógł tego uczynić. Według prawa i Regulaminu Wojennego Horn­blower mógł tylko kierować operacjami „Porta Coeli”; Freeman był odpowiedzialny za sposób, w jaki rozkazy Hornblowera były wykonywane. Według prawa wyłącz­nie Freeman mógł decydować, czy stanąć w dryf, czy też nie; żaden jednak zaledwie w randze porucznika dowo­dzący osiemnastodziałowym brygiem nie będzie beztro­sko lekceważyć życzeń obecnego na okręcie komodora, zwłaszcza gdy tym komodorem jest Hornblower, ze swą opinią niecierpiącego zwłoki i gorliwego w wypełnianiu nałożonych na niego zadań — nie uczyni tego w każdym razie żaden porucznik myślący o własnej przyszłości. Mimo mdłości Hornblower uśmiechnął się na myśl o tym dylemacie Freemana.

— Proszę stanąć w dryf, panie Freeman, jeśli pan chce — odkrzyknął i ledwie wyrzekł te słowa, a już Freeman podniesionym głosem podawał rozkazy przez tubę.

— Stanąć w dryf! Sprzątnąć fokmarsel! Postawić grotsztaksel. Sterniku, na wiatr.

— Na wiatr, sir.

Przy sprzątniętym fokmarslu napór wiatru zmniejszył się, zaś sztaksel ustawił bryg pod wiatr. Dotąd okręcik zmagał się z nim; teraz poddawał mu się jak kobieta ulegająca w końcu natarczywemu wielbicielowi. Wypro­stował się i zwrócony dziobem z prawej burty do fali podnosił się na niej i opadał rytmicznie zamiast pod­skakiwać, jak przedtem, nieobliczalnie na falach z bak­sztagu. Grotwanty prawej burty osłaniały nieco Horn­blowera, w miejscu gdzie stał oparty o prawe nadburcie, tak że nawet siła wiatru wydawała się mniejsza.

Rozdział IV

Sytuacja zmieniła się na dużo lepszą i niewątpliwie bezpieczniejszą. „Porta Coeli” nie musiała już bać się utraty drzewc czy płótnisk ani znaczniejszego otwierania się spoin poszycia. Lecz bryg nie zbliżał się przez to ku „Flame” i jego zbuntowanej załodze; wprost przeciwnie, oznaczało to znoszenie go coraz dalej od nich, i to ku zawietrznej. Zawietrzna! Hornblower, jak każdy żeglarz, miał obsesję na punkcie trzymania się po nawietrznej celu podróży. Gorzko żałował każdego jardu, o jaki bryg przesuwał się w kierunku zawietrznym, dużo bardziej niż sknera rozstający się ze swymi sztukami złota. Tu, na Kanale, w okresie późnej jesieni każdego dnia można się było spodziewać wichur od zachodu i każdy znos na wschód trzeba będzie może odrabiać z dużą nawiązką. Po osłabnięciu wiatru każda godzina dryfu będzie musiała być zrekompensowana dwoma albo i trzema godzinami halsowania z powrotem w kierunku nawietrznym, chyba żeby wiatr zmienił się na wschodni, czego jednak nie można było oczekiwać.

A liczyła się każda godzina; nikt nie mógł przewidzieć, jaki będzie następny nieobliczalny krok zdesperowanych marynarzy na „Flame”. W każdej chwili powodowani paniką mogą się oddać w ręce Francuzów albo prowody­rzy mogą opuścić okręt i szukać schronienia we Francji, gdzie stryczek nie dosięgnie żadnego z nich. I w każdej chwili w marynarce wojennej może się zacząć rozchodzić wiadomość, że jednemu z okrętów królewskich udało się zrzucić więzy dyscypliny, że poniewierani dotąd maryna­rze prowadzą, jak równy z równym, rokowania z lordami Admiralicji. Hornblower łatwo mógł sobie wyobrazić, jaki byłby wpływ takiej nowiny. Im wcześniej rozprawi się z „Flame” w sposób przykładowy, tym lepiej, ale wciąż nie wie, jak się do tego zabrać. Obecna wichura nic prawie nie może zrobić tamtemu brygowi — będzie mógł ją przeczekać pod osłoną Półwyspu Normandzkiego. Jedno­stka o jego tonażu może poruszać się po całej Zatoce Sekwańskiej; może udać się z jednej strony do Hawru lub też popłynąć rzeką w kierunku Caen.

Baterie na wybrzeżu Cotentin będą go osłaniać; pa­trolowce i kanonierki sekwańskie będą gotowe do przy­jścia mu z pomocą. W Cherbourgu i Hawrze stoją fregaty francuskie i okręty liniowe, wprawdzie z niepełną załogą i nie przygotowane do wyjścia w morze, lecz zawsze w razie konieczności zdolne wypłynąć z portu na odle­głość kilku mil, aby osłaniać ucieczkę „Flame”. Na widok zbliżającej się większej jednostki bryg z buntownikami na pewno ruszyłby do ucieczki, może natomiast pozostać i podjąć walkę z okrętem o równej sile, takim jak „Porta Coeli”. Hornblower przyznał jednak przed sobą, że waha się przed perspektywą walki z brytyjską jednostką o tej samej sile, obsadzoną marynarzami brytyjskimi, którzy będą się bić z odwagą zrozpaczonych. Zwycięstwo byłoby drogo okupione — cóż za triumfalny szum podniósłby Bonaparte w całej Europie na wieść o bitwie między dwoma okrętami brytyjskimi! Byłoby wielu zabitych — jaki wpływ na marynarkę wojenną miałaby wiadomość o wzajemnym mordowaniu się marynarzy brytyjskich? Jakie byłyby reperkusje w parlamencie? Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że obie jednostki tak się nawzajem uszkodzą, iż staną się łatwym łupem dla francuskich patrolowców i kanonierek. Co gorsza, możliwa jest rów­nież klęska. Jednostki o równej sile i tej samej liczebności załóg, okoliczność równie nie do przewidzenia, jak rezul­tat próby „orzeł czy reszka”, może rozstrzygnąć bitwę. Nie, nie podejmie normalnej akcji bojowej przeciwko „Flame”, chyba tylko jako ostatnie wyjście z sytuacji, w co zresztą sam raczej wątpił. Ale co, u diabla, ma robić ?

Hornblower wrócił do rzeczywistości otaczającego go świata, otrząsnąwszy się z myśli, które zagnały go do tej ślepej uliczki. Naokoło dalej szalał wiatr, lecz ciemność nieco zrzedłą. Przed jego oczyma smukły prostokąt zrefo­wanego grotmarsla zarysował się wyraźnie na tle nieba. Już niebo zaczynało szarzeć; widział wyraźnie upstrzone bielą fale, na które bryg dźwigał się z trudem. Zbliża się ranek, a on stoi tu w dryfie, pośrodku Kanału, daleko od lądu. Nie upłynęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy siedział w jedwabiach między kawalerami Orderu Łaźni w Opactwie westminsterskim, a znacznie mniej czasu, gdy Barbara… nie, musi jak najszybciej otrząsnąć się także i z tych myśli. Znowu zaczęło padać, chłodne krople biły go po twarzy. Przemarzł na wskroś; poruszywszy się poczuł, że jedwabny szal od Barbary nasiąka wodą spływającą mu z policzków. Obok stał Freeman. Jednodniowy zarost przydawał mu jeszcze bar­dziej wyglądu Cygana.

— Barometr stoi nisko, sir — rzekł. — Żadnych oznak poprawy pogody.

— Ja też ich nie widzę — odparł Hornblower.

Nie bardzo było o czym mówić, nawet gdyby chciał wdawać się w rozmowę ze swoim podwładnym. Szare niebo i sine morze, wyjący wiatr, przenikliwe zimno, posępny cień pesymizmu nad myślami — wszystko to pomagało Hornblowerowi trwać przy świadomej małomówności, którą od tak dawna kultywował.

— Panie Freeman, niech pan każe mnie zawołać przy pierwszych oznakach zmiany — powiedział.

Ruszył ku zejściówce; z wysiłkiem stawiał stopę przed stopą i z wielkim trudem zgiął się, żeby przy schodzeniu oprzeć się rękami o zrębnice luku. Trzeszczały mu stawy, gdy posuwał się pod niebezpiecznie niskimi belkami pokładu ku swojej kajucie. Był całkiem zdrętwiały z zim­na, zmęczenia i choroby morskiej. Z niechęcią pomyślał, że nie wolno mu paść, jak tego pragnął, we wszystkim, co ma na sobie, na koję — nie z obawy przed reumatyzmem, ale dlatego, że przez wiele dni mogłoby nie być możliwości wysuszenia zamoczonej pościeli. A potem Brown zjawił się u jego boku, jakby nagle zmaterializowany — musiał czuwać w pentrze podoficerskiej oczekując na jego przybycie.

— Sir, niech mi pan pozwoli zdjąć z siebie płaszcz — powiedział. — Pan przemarzł, sir. Odwinę szal. Teraz guziki, sir. Niech pan siądzie, sir, to ściągnę panu buty.

Brown rozbierał go z mokrej odzieży, jakby był dziec­kiem. Wyczarował skądś ręcznik i roztarł nim żebra swego dowódcy; Hornblower czuł, jak pod dotknięciem szorstkiego materiału życie wraca w niego żyłami. Brown włożył mu przez głowę flanelową koszulę nocną, a potem ukląkłszy na kołyszącym się pokładzie rozcierał nogi i stopy. Przez zamroczony umysł Hornblowera przemknął podziw dla sprawności Browna. Brown jest dobry we wszystkim, do czego się zabiera; potrafi wiązać węzły i pleść liny, powozić parą koni; umie rzeźbić modele okrętów dla Ryszarda, być mu nauczycielem i niańką; rzucać sondę; skracać i refować żagle, usługiwać przy stole; pełnić wachtę u steru albo kroić gęś; rozebrać zmęczonego mężczyznę i — co jest rzeczą równie ważną — wie, kiedy przerwać strumień uspokajających uwag, w milczeniu ułożyć swego pana na koi, przykryć kocami i odejść bez oklepanej, irytującej formułki, że ma nadzieję, iż będzie dobrze spał. Zanim wyczerpany, z zamętem w głowie zapadł w sen, zdążył jeszcze pomyśleć, że Brown jest znacznie pożyteczniejszym człowiekiem społeczeń­stwa niż on sam; że gdyby w wieku chłopięcym nauczono go pisać i rachować i gdyby los zawiódł go na pokład rufowy jako młodziutkiego kadeta, a nie na dolny pokład jako marynarza wziętego w brance, do tej pory byłby już pewnie kapitanem. A przy tym, rzecz znamienna, rozmy­ślając o Brownie, Hornblower wcale mu nie zazdrościł; stał się już na tyle dojrzały, żeby móc się zdobyć na bezinteresowny podziw. Brown byłby doskonałym mę­żem dla kobiety, jak długo nie byłoby innej w pobliżu. Hornblower uśmiechnął się na tę myśl i zasnął z uśmie­chem na wargach mimo choroby morskiej i przechyłów „Porta Coeli” na zbitej fali.

Ocknął się odświeżony i głodny. Przez chwilę przysłu­chiwał się dobrotliwie dobiegającym zewsząd odgłosom hałaśliwego okrętu, a potem wysunął głowę spod koców i krzyknął na Browna. Wartownik za drzwiami kajuty powtórzył wezwanie i Brown zjawił się prawie natych­miast.

— Która godzina?

— Dwie szklanki, sir.

— Jaka wachta?

— Popołudniowa, sir.

Mógł był się tego domyślić bez pytania. Spał dokładnie cztery godziny. Dziewięć lat w stopniu kapitana nie wykorzeniło nawyków nabytych w czasie dwunastoletniej służby w charakterze oficera wachtowego. Jakaś wyjąt­kowo stroma fala przepływając pod „Porta Coeli” dźwig­nęła w górę najpierw rufę brygu, a potem dziób.

— Pogoda nie poprawiła się?

— Wciąż wieje silna wichura, sir. Zachodnio-południowo-zachodnia. Dryfujemy pod grotsztakslem i potrójnie zrefowanym grotmarslem. Poza widokiem lądu. Nie widać też żadnego żagla, sir.

Do tego aspektu wojny powinien już był przywyknąć; nie kończące się zwlekanie, z niebezpieczeństwem tuż za widnokręgiem. Poczuł się fantastycznie wzmocniony czte­rogodzinnym snem; znikła depresja i tęsknota za końcem wojny, może nie wymazana na dobre, lecz przytłumiona odzyskanym na powrót fatalistycznym stosunkiem wete­rana do życia. Przeciągnął się z rozkoszą w bujającej się koi. Żołądek wyraźnie wciąż był przewrażliwiony, lecz gdy Hornblower leżał tak wypoczęty, jakoś nie buntował mu się, chociaż trudno przewidzieć, jak się zachowa, gdy jego właściciel zacznie się ruszać. Ale nie musi się ruszać! Gdyby wstał i ubrał się, nie miałby nic do roboty; nie musi pełnić wachty; według prawa jest tylko pasażerem, i póki ta wichura się nie wydmucha i nie zaistnieje jakieś nieprzewidziane niebezpieczeństwo, nie ma nic, czym musiałby zaprzątać sobie głowę. Ma jeszcze duże zaległo­ści w spaniu; czekają go przypuszczalnie bezsenne, nie­spokojne noce, gdy zabierze się do wykonywania powierzonego mu zadania. Może więc pozwolić sobie na pła­wienie się w swoim obecnym rozleniwieniu.

— Doskonale, Brown — rzekł nadając swemu głosowi to obojętne brzmienie, o które zawsze się tak starał. — Zawołaj mnie, jak pogoda się poprawi.

— Śniadanie, sir? — Wyraźne zaskoczenie wyczuwal­ne w głosie Browna ogromnie ucieszyło Hornblowera; takiej reakcji Brown wcale się nie spodziewał ze strony swego niecierpliwego dowódcy.

— Kawałeczek zimnej wołowiny i szklanka wina, sir?

— Nie — odparł Hornblower. Bał się, że tak czy inaczej żołądek nie utrzyma pokarmu.

— Nic, sir?

Hornblower nie raczył mu nawet odpowiedzieć. Poka­zał się jako człowiek, którego zachowania nie da się przewidzieć, i to było naprawdę jakieś osiągnięcie. Brown może w każdej chwili stać się zbyt zaborczy i za bardzo z siebie zadowolony. Ten incydent wskaże mu znowu, gdzie jego miejsce, sprawi, że przestanie być tak pewny, iż zna wszystkie nastroje swego dowódcy. Nie mogąc, jak uważał, stać się nigdy bohaterem w oczach Browna, mógł przynajmniej być nieodgadniony. Patrzył spokojnie na belki pokładowe tuż nad swoim nosem, aż Brown, zbity z tropu, opuścił kajutę, a wtedy skulił się znowu, tłumiąc napływające od żołądka mdłości. Zadowolony ze swej doli z satysfakcją wylegiwał się podrzemując i śniąc na jawie. Tam, skąd wieje wiatr zachodni, czeka na niego bryg pełen buntowników. I chociaż dryfując oddala się od nich z prędkością mili albo dwóch na godzinę, to jednak płynie ku nim tak szybko, jak to jest w jego mocy. A Barbara jest taka kochana.

Pod koniec wachty spał tak lekko, że zbudziły go krzyki bosmana wywołującego następną wachtę, hałas, do które­go powinien był już przywyknąć. Krzyknął na Browna i wstał z koi, ubierając się spiesznie, żeby złapać resztkę światła dziennego. Gdy wyszedł na pokład, oczom jego przedstawiła się dokładnie taka sceneria beznadziejnej pustki, jakiej się spodziewał — jednostajnie szare niebo, sine morze upstrzone bielą, poorane krótkimi, stromymi falami Kanału. Wiał wciąż wiatr o sile wichury, oficero­wie w zydwestkach, z kapturami nisko nasuniętymi na oczy, kulili się pod jego podmuchami, a marynarze pełniący wachtę przykucnąwszy pod nawietrznymi nadburciami szukali tam osłony.

Rozglądając się Hornblower uświadamiał sobie zamie­szanie wywołane jego pojawieniem się na pokładzie. Była to pierwsza okazja dla załogi „Porta Coeli” zobaczenia go przy świetle dziennym. Midszypmen wachtowy, szturch­nięty przez podoficera nawigacyjnego, ruszył pod pokład prawdopodobnie zameldować Freemanowi o jego przyby­ciu; widział też, jak poszturchują się marynarze z obsługi dziobu. Na ciemnych plandekach pojawiły się białe pla­mki, to twarze załogi zwracały się w jego stronę. Roz­mawiali o nim: to ten Hornblower, który zatopił „Nativi­dad” na Pacyfiku i pobił francuską flotyllę w zatoce Rosas, a w zeszłym roku utrzymał Rygę obleganą przez całą armię Bonia.

Teraz już Hornblower mógł myśleć z pewnym spoko­jem ducha, że ludzie mówią o nim. Ma na swoim koncie niezaprzeczalne osiągnięcia, poważne zwycięstwa, których był sprawcą, toteż zasłużenie chodzi w laurach. Jego słabostki, podatność na chorobę morską i zmienność nastrojów wywołują teraz uśmiechy, a nie drwiny. On jeden, i nikt inny, zdawał sobie sprawę, że złote laury mają skazy. Nikt nie znał jego zwątpień i wahań ani nawet faktycznych błędów — on sam tylko wiedział, że gdyby odwołał kecze bombowe pod Rygą zaledwie pięć minut wcześniej — jak powinien był zrobić — młody Mound żyłby dotychczas i byłby wybitnym oficerem marynarki wojennej. Manewrowanie przez Hornblowera jego eskad­rą na Bałtyku określono w parlamencie jako „najdo­skonalszy w ostatnich latach przykład użycia sił morskich przeciwko armii lądowej”. Hornblower wiedział o niedo­ciągnięciach, ale inni widocznie potrafili być ślepi na nie. Może patrzeć śmiało w oczy towarzyszom po fachu i ludziom z jego sfery społecznej. Ma teraz żonę piękną i z koneksjami, obdarzoną dobrym smakiem i taktem, żonę, z której jest dumny, a nie taką, za którą, krytykowa­ną przez otoczenie, musiałby się rumienić — biedna Maria w swoim zapomnianym grobie w Southsea.

Nadszedł Freeman, dopinając w drodze po trapie ubra­nie sztormowe; zasalutowali sobie wzajemnie.

— Barometr ruszył w górę, sir — wykrzyknął Freeman przez dłonie złożone w trąbkę. — Wichura niedługo się wydmucha.

Hornblower przytaknął głową, chociaż w tym momen­cie targnięte silniejszym podmuchem nieprzemakalne spodnie uderzyły mu o uda — te podmuchy też świadczą, że wichura ma się ku końcowi. Światło dnia szybko gasło na szarym niebie; może z zachodem słońca wiatr zacznie słabnąć.

— Obejdzie pan ze mną okręt? — krzyknął Hornblo­wer, i tym razem Freeman skinął głową, że tak. Ruszyli w stronę dziobu, posuwając się z trudem po rozkołysa­nych, ociekających wodą pokładach. Hornblower rozglądał się uważnie. Dwa dalekosiężne działa na dziobie — sześciofuntowe, reszta uzbrojenia to dwunastofuntowe karonady. Liny mocujące i odciągi są w dobrym stanie. Takielunek na masztach, stały i rucho­my, porządnie założony i należycie utrzymany. Najlep­szym jednak dowodem, że na okręcie panuje ład, był fakt, że nic nie zostało porwane z niego w czasie tej dwudzie­stoczterogodzinnej wichury. Freeman to dobry dowódca; Hornblower wiedział już o tym. Ale w obecnej wyprawie najważniejsze są nie działa ani sprawność morska brygu, lecz ludzie. Sprawdzając stan brygu Hornblower rzucał spod brwi na boki krótkie spojrzenia — starając się zaobserwować wygląd i postawę załogi. Bogu dzięki, wyglądają na cierpliwych, ale nie zrezygnowanych. Są czujni, robią wrażenie gotowych do każdego zadania. Hornblower zszedł lukiem dziobowym pod pokład w nie­opisany hałas i zaduch ciasno zapchanych międzypokładów. Niektórzy głośno chrapiąc spali z przedziwną zdolnością marynarza brytyjskiego do zasypiania na go­łych deskach pokładu mimo panującego wokół rozgwaru. Inni w zbitych grupkach zabawiali się w gry hazardowe. Zauważył, jak na jego widok pociągają się za rękawy i wskazują w jego stronę kciukami — po raz pierwszy ujrzeli legendarnego już prawie Hornblowera. Przecho­dząc mimo skinął im głową i mrugnął porozumiewawczo. Oceniając ich uczucia z właściwą sobie przenikliwością stwierdził, że patrzą na niego z nadzieją, a nie obojętnie czy nawet z niechęcią.

Dziwna rzecz, ale nie można było wątpić, że ci ludzie są zadowoleni z perspektywy służby pod jego, Hornblowera, dowództwem; tego Hornblowera (zastrzegł się w my­ślach), w którego istnienie ci ludzie wierzą, nie zaś Hornblowera z krwi i kości, odzianego oto w mundur i spodnie. Oczekują zwycięstwa, podniecających przeżyć, odznaczeń, sukcesów: biedni głupcy. Nie zastanawiają się, że ludzie giną tam, gdzie Hornblower dowodzi. Jasność myślenia, rezultat choroby morskiej i pustego żołądka (Hornblower nie pamiętał, kiedy jadł coś ostat­nio), pozwoliła na swobodną grę sprzecznych uczuć w jego duszy: radość, że tak chętnie idą za nim; współ­czucie dla bezmyślnych ofiar; dreszcz podniecenia na myśl o czekającej go akcji i fala wątpliwości, czy tym razem uda mu się wydrzeć sukces losowi z gardła; przyjemność płynąca z faktu, do którego przyznał się niechętnie, że znowu znalazł się w morzu i na stanowisku dowódczym, i żal, gorzki i dotkliwy, za życiem dopiero co pozostawionym za sobą, za miłością Barbary i ufnym oddaniem małego Ryszarda. Uświadomiwszy sobie tę wewnętrzną burzę uczuć Hornblower zwymyślał siebie od sentymentalnych durniów i w tym momencie swym bystrym wzrokiem dostrzegł marynarza, który salutując przestępował z nogi na nogę i szczerzył zęby, zakłopotany i ucieszony.

— Znam ciebie — powiedział Hornblower, szukając pośpiesznie w pamięci. — Czekaj. Pewnie ze starej „Indefatigable”.

— Tak jest, sir. Byliśmy wtenczas kolegami, sir. I ja bardzo przepraszam, sir, ale wtenczas pan był jeszcze chłopaczkiem, sir. Midszypmen z obsady fokmarsla, sir.

Marynarz wytarł dłoń w nogawkę spodni, zanim deli­katnie ujął wyciągniętą do niego rękę Hornblowera.

— Nazywasz się Harding — rzekł Hornblower z ogrom­nym trudem przypomniawszy sobie to nazwisko. — Uczy­łaś mnie długiego splotu, kiedy przebywaliśmy koło Ushant.

— Tak było, sir. Pan ma rację, sir. To był dziewięć­dziesiąty drugi, a może dziewięćdziesiąty trzeci?

— Dziewięćdziesiąty trzeci. Cieszę się, Harding, że jesteś na tym okręcie.

— Pięknie dziękuję, sir, naprawdę. Pięknie dziękuję.

Czemu cały okręt huczy z radości, że on rozpoznał dawnego towarzysza z okrętu sprzed dwudziestu lat? Dlaczego ma to stanowić jakąkolwiek różnicę? A jednak stanowiło; Hornblower wiedział to i czuł. Trudno powie­dzieć, co było na pierwszym planie — współczucie czy sympatia dla słabych współtowarzyszy w tym nowym splocie uczuć wyzwolonych owym incydentem. Bonapar­te być może w tej samej chwili czyni to samo, rozpoznając na jakimś biwaku w Niemczech starego towarzysza broni w szeregach Gwardii.

Doszli już do rufowej części brygu i Hornblower zwrócił się do Freemana:

— Idę teraz na obiad, panie Freeman — rzekł. — Mo­że potem będzie można postawić na brygu jakieś żagle. W każdym razie przyjdę na pokład zobaczyć.

— Tak jest, sir.

Obiad. Jadł go siedząc na małym schowku pod ścianką grodziową. Solona wołowina na zimno — całkiem dobry kawałek, smakujący podniebieniu od dawna przywykłemu do tej strawy, a pozbawionemu jej przez ostatnie jedena­ście miesięcy. „Superdelikatne suchary okrętowe firmy Rexam” z pudła powleczonego wewnątrz ołowiem, wy­szukane i dostarczone przez Barbarę, najlepsze pieczywo okrętowe, jakiego kiedykolwiek próbował, kosztujące pewnie dwadzieścia razy tyle co zarobaczone świństwo, jadane często poprzednio. Odrobina czerwonego sera, ostrego i dojrzałego, świetnie pasującego do drugiej szklanki czerwonego wina. To absurd, że w ogóle od­czuwa zadowolenie, iż może znowu prowadzić tego rodza­ju życie, ale tak właśnie było. Z całą pewnością.

Wytarł usta serwetką, włożył ubranie sztormowe i wró­cił na pokład.

— Panie Freeman, mam wrażenie, że wiatr trochę osłabł.

— I mnie się tak zdaje, sir.

„Porta Coeli” płynęła fordewindem prawie całkiem swobodnie, wdzięcznie wznosząc się i opadając. Fale za burtą nie były już tak strome jak poprzednio, a po twarzy siekł go deszcz, a nie szkwał, i po tym deszczu poznał, że najgorszą część sztormu mają już za sobą.

— Ze zrefowanym kliwrem i grotżaglem bomowym możemy przejść na wiatr, sir — zaproponował Freeman.

— Proszę bardzo, panie Freeman. Niech pan to zrobi.

Prowadzenie brygu wymaga szczególnych umiejętno­ści, zwłaszcza gdy się płynie na wiatr. Z postawionym kliwrem, sztakslami i grotżaglem bomowym można nim manewrować jak jednostką z ożaglowaniem skośnym. Hornblower wiedział to wszystko z teorii, ale zdawał sobie sprawę, że w praktyce miałby poważne trudności, zwłaszcza po ciemku i w czasie wichury. Był rad, że może pozostać w cieniu i pozwolić Freemanowi robić, co chce. Freeman wykrzyczał rozkazy; przy akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu bloków linowych grotżagiel bomowy sunął w górę masztu, a marynarze na chwiejącej się rei zwijali grotmarsel. Bryg stanął w dryfie na prawym halsie, a gdy wiatr zadziałał odczuwalnie na kliwer, okręt zaczął lekko odpadać od wiatru.

— Szoty grotżagla! — ryknął Freeman, a potem do marynarza u steru: — Tak trzymać!

Ster stawił opór wodzie, przeciwdziałając tendencji „Porta Coeli” do odpadania, a grotżagiel bomowy złapał wiatr i pociągnął okręt do przodu. W jednej chwili „Porta Coeli”, spokojna dotąd i uległa, przekształciła się w stwór zawzięty i uparty. Przestała poddawać się wiatrowi i fali, przestała pozwalać im na przemykanie się obok niej; teraz sama wychodziła im na przeciw, walczyła z nimi, brała się z nimi za bary. Była niby tygrysica pierwej zadowalająca się unikaniem myśliwych przez przekradanie się chyłkiem od jednej osłony do drugiej, a teraz rzucająca się na swoich prześladowców w napadzie furii bojowej. Wiatr przechylił ją, bryzgi wody lunęły strumieniem przez dziób. Zamiast, jak poprzednio, wznosić się łagodnie i opadać, podskakiwała bez żadnej logiki, idąc z nieza­chwianą odwagą na spotkanie stromym falom, kiwała się i trzęsła torując sobie przez nie drogę. Siłom natury, starym, prymitywnym mocom, rządzącym lodem i wodą od czasu stworzenia świata, rzucił wyzwanie człowiek, stworzenie słabe i śmiertelne, które dzięki rozumowi zamkniętemu w jego kruchej czaszce potrafiło nie tylko stawiać czoło tym siłom, lecz nakłaniać je, aby słuchały jego woli, zmuszać do służenia sobie. Natura wypuściła na Kanał wichurę zachodnią — chytrze i po mistrzowsku „Porta Coeli” wyzyskiwała ją, żeby posuwać się na zachód — powoli, z trudem i wysiłkiem, ale jednak na zachód. Stojąc obok steru Hornblower czuł, że ogarnia go fala uniesienia na widok „Porta Coeli” pchającej się tak do przodu. Był jak Prometeusz kradnący ogień bogom; z powodzeniem buntował się przeciwko ślepym prawom przyrody; może czuć się dumny, że jest tylko śmiertelną istotą ludzką.

Rozdział V

Freeman schylił się nad łojem oblepiającym spód ołowia­nki j marynarz trzymał przy jego ramieniu latarnię, żeby światło padało na to miejsce. Grupkę stanowiącą kompo­zycję czerni i jasności na tle panującego wokół gęstego mroku uzupełniał podoficer nawigacyjny i midszypmen wachtowy. Freeman nie śpieszył się z wyrażeniem swego zdania; obejrzał próbkę gruntu z dna morza najpierw pod jednym kątem, potem pod innym. Powąchał ją, przeciąg­nął po niej wskazującym palcem i dotknął nim języka.

— Piasek i czarne muszle — mruknął do siebie.

Hornblower trzymał się z dala od tej grupki; na tym Freeman zna się lepiej od niego, chociaż stwierdzenie tego publicznie graniczyłoby z bluźnierstwem, biorąc pod uwagę fakt, że on był kapitanem, a Freeman tylko porucznikiem.

— Chyba jesteśmy w pobliżu Antiferu — orzekł wreszcie Freeman. Ze światła przeniósł wzrok w ciem­ność, gdzie stał Hornblower.

— Panie Freeman, niech pan będzie łaskaw przejść na przeciwny hals. I kontynuować sondowanie.

Żeglowanie nocą w pobliżu zdradliwego wybrzeża Normandii było przedsięwzięciem denerwującym, chociaż w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin wichura przeszła w silny wiatr. Ale Freeman wiedział, co ma robić; dwanaście lat manewrowania jednostkami na ma­łych głębokościach przy brzegach Europy dało mu znajo­mość rzeczy i wyczucie niemożliwe do zdobycia w inny sposób. Hornblower musiał polegać na doświadczeniu Freemana; sam, mając do pomocy kompas, ołowiankę i mapę morską, potrafiłby wykonać fachowo podobne zadanie, ale oceniać siebie wyżej jako pilota w Kanale od Freemana byłoby rzeczą śmieszną. Freeman powiedział „chyba”, ale Hornblower potrafił ocenić prawdziwe zna­czenie tego „chyba”. Freeman jest pewien swoich słów. A zatem „Porta Coeli” znajduje się w okolicy przylądka Antifer, trochę za bardzo w kierunku zawietrznym, niż chciałby się znajdować o świcie.

Wciąż nie miał sprecyzowanego planu, jak postąpić z „Flame” w razie natknięcia się na niego; jak się orientował, nie było możliwości obejścia prostej trudności natury geometrycznej, tej mianowicie, że buntownikom mającym otwarty dostęp z jednej strony do Hawru, a z drugiej do Caen, nie da się odciąć drogi ucieczki do Francuzów, gdyby chcieli z niej skorzystać; jeśli już o to chodzi, to istnieje tuzin innych podejść do lądu, wszystkie dobrze osłaniane przez baterie, gdzie „Flame” może się schronić. A wszelkie forsowanie sprawy może łatwo skończyć się powieszeniem Chadwicka na noku rei jego własnego okrętu, żeby tam dyndał jako trup — a to byłaby rzecz najgorsza i najniebezpieczniejsza w dziejach mary­narki wojennej od czasu zamordowania Pigotta. Trzeba jednak nawiązać kontakt ze zbuntowanymi — to pierwsza rzecz, jaką należy uczynić — i nie będzie bynajmniej nic złego w próbie nawiązania tego kontaktu w możliwie najkorzystniejszym punkcie. Może zdarzyć się jakiś cud; musi spróbować znaleźć się na drodze któregoś z wę­drujących cudów. Co to takiego powiedziała mu kiedyś Barbara? „Szczęściarz to ten, kto wie, ile zostawić losowi szczęścia”. Barbara ma o nim zbyt dobrą opinię, nawet jeszcze teraz, lecz jest coś z prawdy w jej słowach.

„Porta Coeli” sprawnie zmieniła hals i ruszyła w kie­runku północno-zachodnim, idąc ostro pod wiatr połu­dniowo-zachodni.

— Prąd zmienia się teraz, Sir Horatio — oznajmił stojący obok Freeman. — Dziękuję.

To była dodatkowa informacja potrzebna do rozwiąza­nia problemu dnia jutrzejszego, który jeszcze nie rysował mu się zupełnie jasno. Wojna najmniej ze wszystkiego przypomina trygonometrię sferyczną, uśmiechnął się w duchu Hornblower, rozbawiony nie konsekwencją swo­ich myśli. Na wojnie częstokroć podchodzi się do pro­blemu nie wiedząc, co się chce osiągnąć, czego dowieść lub co zbudować i nie znając nawet całości środków dostępnych do realizacji zadania. Wojna to zwykle sprawa pobieżnej, spiesznej improwizacji, działanie na chybił trafił. Gdyby nawet nie była mordercza i marnotrawna, to i tak nie jest to zajęcie dla kogoś znajdującego upodobanie w logice. Może jednak ocenia siebie zbyt pochlebnie; może jakiś inny oficer — na przykład Cochrane czy Lidyard — będąc na jego miejscu, miałby już gotowy plan rozprawienia się z buntownikami, plan gwarantujący zadowalające wyniki.

Rozległ się ostry dźwięk czterech szklanek; płynęli tym halsem już ponad pół godziny.

— Panie Freeman, proszę łaskawie zmienić hals. Nie chcę za bardzo oddalać się od lądu.

— Tak jest, sir.

Gdyby nie wojna, żaden dowódca ani przez moment nie odważyłby się pchać okrętu w ciemnościach ku temu płytkiemu wybrzeżu, zwłaszcza mając poważne wątpliwości co do jego dokładnej pozycji — obecna ich ocena jest sumą szeregu domysłów, jak daleko ich zniosło podczas dryfowania, domysłów na temat pływów i zgod­ności między wynikami ich własnych sondowali a głębo­kościami oznaczonymi na mapie morskiej.

— Jak pan myśli, sir, co zrobią buntownicy, kiedy nas zobaczą? — spytał Freeman.

Fakt, że Hornblower raczył wyjaśnić, czemu kazał zmienić hals, musiał ośmielić Freemana do tej poufałości. Zirytowało to Hornblowera, głównie jednak dlatego, że sam nie miał jeszcze zdania na ten temat.

— Panie Freeman — odparł cierpko — nie ma sensu zadawać pytań, na które czas z pewnością da odpowiedź.

— Jednakże, Sir Horatio, spekulacja myślowa to rzecz fascynująca — upierał się Freeman, tak całkiem nie speszony, że Hornblower w ciemnościach wlepił w niego szeroko rozwarte oczy. Bush, gdyby Hornblower odezwał się w ten sposób do niego, wycofałby się dotknięty do swojej skorupy.

— Może się pan w to zabawić, panie Freeman, jeśli ma pan ochotę. Ja nie mam zamiaru tego robić.

— Dziękuję, Sir Horatio.

Był odcień kpiny w służbistym tonie tej odpowiedzi, czy tylko tak mu się zdawało? Czy możliwe, aby Freeman podśmiewał się faktycznie w duchu ze starszego rangą oficera? Jeśli tak, to bardzo dużo ryzykuje; uwaga w przyszłym raporcie Hornblowera, nasuwająca myśl o niezadowoleniu, uczyniłaby z Freemana rozbitka życio­wego. Ale już w chwili gdy ta myśl przyszła mu do głowy, Hornblower wiedział, że nie zrobiłby tego. Nie zdobyłby się nigdy na zniweczenie kariery zdolnego człowieka tylko dlatego, że nie odnosi się on do niego z niewolniczym respektem.

— Woda szybko płyciej e, sir — powiedział nagle Free­man. Obaj z Hornblowerem podświadomie słuchali zawo­łań sondującego z ławy wantowej. — Chciałbym znów zmienić hals.

— Istotnie, panie Freeman — odparł Hornblower urzędowym tonem.

Opływali przylądek de la Heve, północny cypel ujścia Sekwany, tam gdzie leży Hawr. Istnieje szansa, wpraw­dzie bardzo mała, że o świcie znajdą się po zawietrznej „Flame” i jednocześnie między brygiem i Francją, tak że zbuntowany bryg nie będzie miał żadnej możliwości ucieczki. A noc się dłuży; już chyba niedaleko do świtu.

— Ma pan dobrego obserwatora na salingu, panie Freeman?

— Tak, Sir Horatio.

Trzeba będzie powiedzieć marynarzom, z jakim zada­niem zostali wysłani, chociaż oznacza to naruszenie ta­jemnicy utrzymywanej wokół buntu. Zwykle nie ma żadnej potrzeby informowania załogi. Marynarze brytyjs­cy nastawieni fatalistycznie po dwudziestu latach wojny strzelaliby do Francuzów, Amerykanów czy Holendrów nie zastanawiając się specjalnie, czy robią dobrze, czy źle, lecz żądanie, aby walczyli przeciwko siostrzanej jedno­stce, strzelali do okrętu brytyjskiego, który, z tego wszyst­kiego co wiedział Hornblower, może jeszcze pływać pod proporcem dowódcy brytyjskiego i białą banderą Brytyj­skiej Marynarki Wojennej, mogłoby sprawić, że się zawa­hają, jeśli każe im to robić bez żadnego uprzedzenia. Ostrożny oficer w normalnych warunkach nie wyrzekłby nawet szeptem słowa „bunt” wobec własnej załogi; żaden pogromca lwów nie przypominałby lwu, że lew jest silniejszy od człowieka. Zrobiło się prawie widno.

— Panie Freeman, zechce pan łaskawie wywołać całą załogę? Pragnę do nich przemówić.

Po okręcie poniósł się świst gwizdków, i marynarze nie pełniący wachty zaczęli strumieniem wypływać z luku na pokład i sennie podążać ku rufie; biedacy, tracą godzinę snu z powodu lekceważącego braku zbieżności między świtem i końcem wachty. Hornblower rozejrzał się za jakimś odpowiednio podwyższonym miejscem, skąd mógłby przemówić; na gładkopokładowcu, jakim była „Porta Coeli”, nie miał tej dogodnej możliwości przema­wiania z pokładu rufowego do marynarzy zebranych w do­le na śródokręciu. Wszedł na nadburcie nawietrznej i oparł rękę na padunie grotmasztu, żeby utrzymać równowagę.

— Chłopcy — zaczął — zastanawiacie się, czemu was tu przysłano?

Może i zastanawiali się, ale te stojące przed nim szeregi dość zaspanych, apatycznych ludzi, którzy nie jedli jesz­cze śniadania, nie bardzo na to wyglądały.

— Zastanawiacie się, czemu wypłynąłem wraz z wami w morze?

Na Boga,  m u s z ą  się nad tym zastanawiać. Zwykli marynarze muszą medytować, dlaczego aż komodor, i to nie zwykły komodor, ale Hornblower, człowiek o legen­darnej przeszłości, został wysłany w morze na zaledwie osiemnastodziałowym brygu. Poczuł się pochlebiony na widok spowodowanego zainteresowaniem poruszenia w szeregach, uniesienia głów, mimo że był zły na los, iż musi uciekać się do retorycznych chwytów, a jeszcze bardziej za konieczność wyzyskiwania swojej osobistej reputacji.

— Łotrostwo znalazło się na morzu — powiedział. — Marynarze brytyjscy zhańbili się. Zbuntowali się na samych oczach nieprzyjaciela.

Teraz już bez wątpienia wzbudził ich ciekawość. Wy­powiedział słowo „bunt” wobec tych niewolników bata i gwizdka. Bunt, lekarstwo na wszystkie ich choroby, niosące oswobodzenie od trudów żywota, okrucieństwa i niesprawiedliwości, podłego wiktu i odcięcia od wszel­kich uroków życia. Jedna załoga zbuntowała się. Czemuż i oni nie mieliby postąpić tak samo? Będzie musiał powiedzieć im o „Flame”, przypomnieć, że w pobliżu są wybrzeża Francji, gdzie Bonaparte obsypałby bogactwem i luksusem każdego marynarza brytyjskiego, przyprowa­dzającego mu brytyjską jednostkę bojową. Hornblower nadał swemu głosowi nutkę potępienia.

— Załoga „Flame”, naszego siostrzanego brygu, uczy­niła to. Teraz szukają schronienia tutaj, w tej właśnie Zatoce Sekwańskiej. Wszyscy są przeciwko nim. Fran­cuzom na nic się zdadzą buntownicy, i naszym zadaniem jest wykurzyć te szczury z ich nor. Zdradzili Anglię, zapomnieli o swoim obowiązku wobec Króla i Ojczyzny. Sądzę, że większość z nich to ludzie porządni, lecz głupi, sprowadzeni z uczciwej drogi przez knowania paru łot­rów. I właśnie te łotry muszą zapłacić za swoje łotrostwo, a my powinniśmy dopilnować, żeby nie udało im się uciec. Jeśli są na tyle głupi, żeby chcieć walki, to musimy bić się z nimi. Jeżeli poddadzą się bez rozlewu krwi, to fakt ten będzie przemawiał na ich korzyść, kiedy staną przed sądem. Nie dążę do rozlewu krwi, gdy mogę tego uniknąć — wiecie tak samo jak ja, że kula armatnia zabija człowieka nie pytając, czy jest łotrem, czy tylko głupcem. Jeśli jednak oni chcą rozlewu krwi, to będą go mieli.

Hornblower skończył przemowę i dał wzrokiem znak Freemanowi, żeby odprawił załogę. Niewesołe to było zadanie przemawiać do głodnych ludzi o szarym świcie, ale popatrując ukradkiem na marynarzy zabierających się do swoich zajęć Hornblower poznał, że nie ma czego się obawiać ze strony załogi brygu. Oczywiście gadają teraz między sobą jak najęci, lecz wiadomość o buncie pobudzi­łaby do gadania każdą załogę, podobnie jak w każdej wsi podniósłby się szum na wieść o dokonanym tam morder­stwie. Wiedział jednak, że to tylko gadanie; marynarze nie wyciągali żadnych wniosków z nowiny. Przedstawił im wypadek w taki sposób, aby stało się dla nich rzeczą oczywistą, iż spodziewa się posłuszeństwa z ich strony przy rozprawianiu się z buntownikami i nie dopuścił, aby w jego wystąpieniu znalazł się choćby cień obawy, że mogliby odczuwać pokusę pójścia za przykładem tam­tych. Nie przyszło im to jeszcze na myśl — ale mogłoby, gdyby im pozwolono przemyśliwać nad tą sprawą. Musi dopilnować, żeby wciąż byli zajęci; w obecnej chwili zapewniał to zwykły tok życia na okręcie, bo zabrali się do pracy, od której zaczyna się każdy dzień na jednostce wojennej, do zmywania pokładów i pracowali, aż gwizdek wezwał ich na śniadanie.

— Ląd! — dobiegł okrzyk z salingu. — Ląd po lewej stronie dziobu.

Pogoda była dość mglista, typowa dla Kanału pod koniec roku, lecz w nasilającym się świetle dziennym Hornblower dojrzał ciemną kreskę na tle szarości. Free­man oglądał brzeg przez lunetę.

— To południowy brzeg zatoki — rzekł. — Widać rzekę prowadzącą do Cane.

Hornblowerowi zaczęło właśnie świtać, że Freeman wymówił z angielska „Caen”, gdy ten przesunął dalej lunetę, dając szereg jeszcze bardziej zdumiewających przykładów, co Anglik może zrobić z nazwami francus­kimi.

— Tak, to przylądek dee lay Heave i Harbour-Grace — dodał.

Robiło się coraz jaśniej i można już było stwierdzić, że „Porta Coeli” znajduje się na kursie w kierunku połu­dniowego brzegu ujścia Sekwany.

— Panie Freeman, tej nocy pokazał pan kawał świetnej nawigacji.

— Dziękuję, Sir Horatio.

Hornblower dodałby kilka cieplejszych słów pochwały, gdyby nie chłodna raczej reakcja Freemana; powiedział sobie, że Freeman, jeśli chce, ma prawo być w złym humorze przed śniadaniem. Ponadto każdy zdolny po­rucznik może odczuwać zawiść w stosunku do kapitana; w oczach każdego ambitnego porucznika kapitan to po prostu porucznik, któremu się poszczęściło i któremu dalej będzie się szczęścić przy pensji trzykrotnie wyższej od poborów porucznika, plus pryzowe, zbierający żniwo z trudów porucznika i żyjący w bezpiecznej świadomości, że czas zrobi go w końcu admirałem, podczas gdy awans porucznika wciąż zależy od kaprysu jego zwierzchników. Hornblower pamiętał, że odczuwał to samo będąc porucz­nikiem; okazywanie tego przez Freemana jest odruchem naturalnym, chociaż niezbyt mądrym.

Sądząc po zawołaniach sondującego z ławy wantowej woda znowu stawała się płytsza; zostawili mieliznę środ­kową daleko w tyle i przepłynęli w poprzek południowego toru wodnego ujścia rzeki. Dla „Porta Coeli” wciąż jednak było dosyć wody; bryg ten został zaprojektowany właśnie do zapuszczania się w wejścia i delty rzeczne, aby walczyć z Bonapartem jak najbliżej brzegów jego cesar­stwa. Władza Bonapartego kończyła się na linii zasięgu jego baterii brzegowych, a za tą linią panowała Anglia, wyniosła i nie zagrożona.

— Żagiel z podwietrznej od strony dziobu! — zawołał marynarz na oku.

Ze zręcznością małpy Freeman wspiął się na zawietrzne wanty grotmasztu; oparty o wyblinki skierował lunetę w tamtą stronę.

— Bryg, sir — krzyknął w dół do Hornblowera, dodając w kilka sekund później: — To z całą pewnością „Flame”, sir.

— Panie Freeman, niech pan łaskawie każe przełożyć ster na nawietrzną, popłyniemy do niego.

„Flame” był dokładnie w miejscu, gdzie należało się go spodziewać, blisko lądu, osłonięty przed każdą wichurą wiejącą od północnego zachodu do wschodu; mając przy tym swobodę kierowania się własnym bezpieczeństwem zarówno w razie ataku ze strony Brytyjczyków jak i Fran­cuzów. Wkrótce Hornblower odszukał go lunetą w szarej pomroce. Strymowany piękny mały statek, leżący nieru­chomo na skraju mielizny. Nie zdradzał, przynajmniej z tej odległości, żadnych oznak nieładu na pokładzie. Hornblower pomyślał, ile to lunet patrzy z niego na „Porta Coeli”, jaką nerwową dyskusję wszczęli tam mary­narze, Uznawszy nowego przybysza za pierwszy krok ze strony ich lordowskich wysokości z Admiralicji w odpo­wiedzi na samobójcze ultimatum. Ludzie ci mają stryczki na szyjach.

— Czeka, żebyśmy podeszli do niego — rzekł Fre­eman.

— Zastanawiam się, jak długo postoi — mruknął Hornblower.

— Czemu stoicie i mielecie jęzorami? — nagle wy­buchnął Freeman zwracając się do grupy podnieconych marynarzy, którzy oblepili nadburcie na dziobie. — Profosie! Profosie! Zapisać nazwiska tych ludzi i podać mi je pod koniec wachty. Ej, ty, pomocniku bosmana! Collier! Trzymaj swoich przy robocie! To okręt wojenny, a nie głupia szkółka dla panienek!

Nikły promyk bladego słońca przedarł się przez szarość i oświetlił „Flame” leżącego w polu widzenia lunety Hornblowera. Nagle spostrzegł on, że reje okrętu obracają się; bryg obrócił się na pełny wiatr i ruszył w stronę Honfleur. Na fokmarslu miał rzucające się w oczy naszy­cie — jasny krzyż na ciemniejszym tle, niby jakiś okręt z krucjaty.

— Nie będą stać i czekać na nas — stwierdził Freeman.

— Widzę żagiel! — zawołał znowu obserwator. — Ża­giel z podwietrznej, po stronie rufy.

Wszystkie lunety naraz zwróciły się w tamtym kierun­ku, jakby poruszane jednym mechanizmem. Duży okręt z postawionymi wszystkimi normalnymi żaglami aż po bombramsle wynurzył się z mgły za mielizną środkową na kursie szybko odchylającym się od kursu „Porta Coeli”. Hornblower od razu, bez pomocy Freemana, poznał, co to za jednostka.

— Francuski statek Kompanii Zachodnioindyjskiej — stwierdził Freeman. — Wyraźnie zmierza do Harbour-Grace.

Jeden z nielicznych statków, jakim udało się przedostać przez blokadę kontynentalną, wiozący bezcenny ładunek zboża i cukru na ulżenie Bonapartemu w jego trudnej sytuacji; ostatnia wichura, co zepchnęła eskadry blokujące z ich stanowisk, dała mu sposobność przemknięcia się przez Kanał. Ładunek dostarczony na Sekwanę, gdzie koncentruje się potęga cesarstwa i skąd rozchodzi się cały system dróg i kanałów, wart jest dwóch takich ładunków dostarczonych do jakiejś odciętej zatoczki na wybrzeżu biskajskim. Małe wojenne jednostki brytyjskie, w rodzaju „Porta Coeli” i „Flame”, są budowane i wysyłane na pozycje po to właśnie, żeby do tego nie dopuszczać.

— Nie da rady dogonić go przed Harbour-Grace — mruknął Freeman.

— Niech sobie płynie, panie Freeman — powiedział głośno Hornblower. — My teraz musimy rozprawić się z „Flame”. Pryzowe, co dziesięć funtów na głowę, prze­chodzi nam przed nosem.

W pobliżu było dosyć marynarzy mogących usłyszeć jego słowa; powtórzą je reszcie załogi. Myśl o straconym pryzowem nie usposobi nikogo lepiej wobec buntowni­ków.

Hornblower przeniósł ponownie uwagę na „Flame”; bryg szedł prosto i bez wahania kursem, który miał go zawieść do Honfleur. Niezadługo znajdzie się w mocy Francuzów, i byłoby głupotą doprowadzić aż do takiej ostateczności, mimo że przyznanie się do niepowodzenia to gorzka pigułka do przełknięcia.

— Och, panie Freeman, proszę postawić okręt w dryf. Zobaczymy, co wtedy zrobią oni.

„Porta Coeli”, reagując na pracę steru i żagli, zbliżyła się do wiatru. Hornblower przesuwał lunetę, żeby nie tracić „Flame” z pola obserwacji. Z chwilą gdy manewr „Porta Coeli” stał się jasny, „Flame” poszedł jej śladem, również stając ostrzej do wiatru i dryfując w miejscu, z białym krzyżem wyraźnie widocznym na fokmarslu.

— Panie Freeman, proszę znowu ruszyć w ich stronę.

„Flame” natychmiast skierował się ku Francji.

— Mądrej głowie dość dwie słowie, panie Freeman. Stańmy ponownie w dryf.

Buntownicy nie mieli wyraźnie zamiaru przypuścić „Porta Coeli” bliżej, niż była obecnie, w odległości znacznie przekraczającej zasięg strzału armatniego. Prę­dzej oddadzą się w ręce Francuzów, niż pozwolą na zmniejszenie dystansu między brygami.

— Panie Freeman, niech pan łaskawie każe wywalić dla mnie łódź. Popłynę pogadać z łotrami.

Będzie to oznaką słabości, lecz przecież buntownicy nie mogą wątpić w słabość jego położenia i siłę własnej sytuacji. Jest dla nich rzeczą oczywistą, że trzymają w impasie Hornblowera, lordów Admiralicji i samo im­perium brytyjskie. Freeman nie okazał ani cienia wątp­liwości w słuszność zdania się tak wartościowego dowód­cy na łaskę buntowników. Hornblower zszedł do kajuty, żeby włożyć do kieszeni rozkazy; może zajść potrzeba okazania buntownikom danego mu pełnomocnictwa — uczyni to jednak tylko w ostateczności; stanowiłoby to pozwolenie zbuntowanym na zbytni wgląd do sekretów ich lordowskich wysokości. Gdy wrócił na pokład, łódź z Brownem u steru była już na wodzie. Hornblower przeszedł przez burtę i usadowił się na ławce rufowej.

— Naprzód! — rzucił Brown; wiosła wgryzły się w wodę i łódź ruszyła w kierunku „Flame”, tańcząc na drobnych falach ujścia Sekwany.

Podpływając do brygu Hornblower obserwował go uważnie; stał w dryfie, ale działa miał wytoczone i siatki abordażowe założone, co wskazywało, że nie mają tam bynajmniej zamiaru dać się wziąć przez zaskoczenie. Udział stali artylerzyści, na masztach siedzieli obser­watorzy, na rufie podoficer z lunetą pod pachą — żadnej absolutnie oznaki buntu na okręcie.

— Kto na łodzi? — dobiegło po wodzie obwołanie.

Brown podniósł cztery palce, uniwersalny sygnał ozna­czający obecność kapitana w łodzi — cztery palce to czterej chłopcy trapowi wymagani przez ceremoniał.

— Kto jesteście? — pytał ten sam głos.

Brown obejrzał się na Hornblowera i gdy ten skinął przyzwalającego, odkrzyknął:

— Komodor Sir Horatio Hornblower, Kawaler Or­deru Łaźni.

— Wpuścimy komodora na pokład, ale nikogo więcej. Stańcie przy burcie, a jakbyście próbowali jakichś sztu­czek, to mamy tu na was śmiercionośne pociski.

Hornblower uchwycił się podwięzi wantownych grot­masztu i skoczył na nie; jakiś marynarz podniósł siatki abordażowe, pozwalając mu przecisnąć się pod nimi na pokład.

— Komodorze, niech pan każe swojej łodzi odsunąć się — odezwał się czyjś głos. — Nie chcemy ryzykować.

Z tymi słowami zwrócił się do niego siwowłosy starzec z lunetą pod pachą, co oznaczało, że jest oficerem wachto­wym. Wiatr rozwiewał mu siwe włosy nad uszami, niebie­skie oczy spoglądały badawczo spod brwi na Hornblowe­ra. Jedyną rzeczą bynajmniej nie budzącą zdziwienia w jego wyglądzie był pistolet zatknięty za pas. Horn­blower odwrócił się i wydał żądany rozkaz.

— A teraz, komodorze, mogę spytać, czego pan tu szuka? — odezwał się starzec.

— Chcę mówić z przywódcą buntowników.

— Jestem dowódcą tego okrętu. Może pan zwrócić się do mnie, Nathaniela Sweeta, sir.

— Będę z warni rozmawiał, jeśli zechcę, chyba że jesteście równocześnie przywódcą buntowników.

— W takim razie, sir, może pan przywołać łódź i opu­ścić nas.

I od razu impas. Hornblower zatrzymał spojrzenie na niebieskich oczach starego człowieka. W zasięgu słuchu było jeszcze kilku innych ludzi, lecz nie czuł wśród nich wahania ani wątpliwości; są gotowi poprzeć swego do­wódcę. Warto jednak może przemówić do nich.

— Marynarze! — zaczął podnosząc głos.

— Dosyć tego! — krzyknął starzec. Wyrwał pistolet zza pasa i wycelował go w brzuch Hornblowera. — Jesz­cze jedno słowo nie na temat, a wyładuję w pana uncję prochu.

Hornblower obrócił spokojny wzrok na niego i na jego broń; dziwna rzecz, ale zamiast czuć strach, miał wraże­nie, że obserwuje ruchy graczy w partii szachów, zapomi­nając, że sam jest jednym z pionków i że ryzykuje własnym życiem.

— Zabij mnie — odparł uśmiechając się ponuro — An­glia zaś nie spocznie, póki nie zawiśniesz na szubienicy.

— Anglia wysłała tu pana, żeby i bez tego mnie powiesić — zauważył posępnie Sweet.

— Nie — odpowiedział Hornblower. — Jestem tu, żeby wam przypomnieć o waszym obowiązku wobec Króla i Ojczyzny.

— Puszczając co było w niepamięć?

— Będziecie musieli stanąć przed sprawiedliwym są­dem, ty i twoi współspiskowcy.

— To oznacza szubienicę, jak mówiłem — odrzekł Sweet. — Szubienicę dla mnie, a i tak będę szczęściarzem w porównaniu z tym, co czeka innych.

— Sprawiedliwy i uczciwy proces — ciągnął Hornblo­wer — ze wszystkimi okolicznościami łagodzącymi wzię­tymi pod uwagę.

— Jedyny proces, na jaki bym się stawił — odpowie­dział starzec — to taki, na którym złożyłbym zeznanie przeciwko Chadwickowi. Pełne darowanie kary dla nas — sprawiedliwy sąd dla Chadwicka. Takie są nasze warunki, sir.

— Jesteście głupcami — odparł Hornblower. — Od­rzucacie swoją ostatnią szansę. Poddajcie się teraz, z Chadwickiem uwolnionym z więzów i okrętem w dobrym ładzie, a te okoliczności poważnie zaważą na waszą ko­rzyść podczas rozprawy. Odmawiając, czego możecie się spodziewać? Śmierci. Niczego więcej. Śmierci. Cóż może was uratować od zemsty ze strony naszej ojczyzny? Nic.

— Przepraszam, kapitanie, ale Bonio może — przerwał mu szorstko starzec.

— Ufacie słowu Bonapartego? — zdziwił się Hornblo­wer, zbierając desperacko siły w obliczu tego niespodzie­wanego kontrataku. — Pewnie, chciałby dostać ten okręt. Ale ciebie i twoją bandę? Bonaparte nie będzie popierał buntu — jego potęga za bardzo opiera się na jego własnej armii. Odda was w nasze ręce, żeby uczynić z was przykład.

Był to strzał na oślep i całkiem minął się z celem. Sweet wsunął pistolet za pas, wyjął z kieszeni trzy listy i poma­chał nimi obraźliwie Hornblowerowi przed nosem.

— Tu jest list od gubernatora wojskowego Harbour-Grace — rzekł. — Obiecuje nam tylko dobre przyjęcie. A tu mam pismo od prefekta Departamentu Dolnej Sekwany z obietnicą dostarczenia zapasów wody i żywno­ści, gdybyśmy ich potrzebowali. Zaś ten oto list przesłany nam pocztą z Paryża zawiera przyrzeczenie, że nie zo­staniemy aresztowani, oferuje prawa obywatelskie we Francji i emeryturę dla każdego po osiągnięciu sześć­dziesięciu lat. Podpisany „Maria Luiza, Cesarzowa, Kró­lowa Regentka”. Bonio nie cofnie słowa danego przez jego małżonkę, sir.

— Komunikowaliście się z lądem? — wydusił z siebie Hornblower. Nie potrafił udawać opanowania.

— Tak — odparł starzec. — A gdyby pan, kapitanie, miał przed sobą groźbę chłosty na oczach całej floty, też uczyniłby pan tak samo.

Nie było sensu kontynuować tej dyskusji. Na razie przynajmniej buntownicy nie dadzą się przekonać. Jedyne warunki, jakie zgodzą się omawiać, to ich własne. Nie widać na okręcie oznak wątpliwości czy sprzeciwu. Gdyby jednak dano im więcej czasu na zastanowienie się, gdyby mieli kilka godzin na rozważenie faktu, że ściga ich sam Hornblower, wówczas mogłoby się zrodzić zwąt­pienie. Mogłaby utworzyć się grupa zdecydowana urato­wać swoje głowy odbijając okręt; mogliby dobrać się do alkoholu — Hornblower był zdumiony, że zbuntowana załoga brytyjska nie wydziera się po pijanemu — coś mogło się zdarzyć. Ale musi wycofać się bojowo, nie wolno mu tchórzliwie przeleźć przez burtę.

— Jesteście więc nie tylko buntownikami, ale i zdrajca­mi? — wybuchnął. — Mogłem się tego spodziewać. Mogłem się domyślić, co z was za łajdaki. Nie chcę kalać sobie płuc oddychając tym samym powietrzem co wy.

Odwrócił się do burty i przywołał łódź.

— My jesteśmy takimi łajdakami — odezwał się Sweet — co dają panu odejść, kiedy mogliby zamknąć pana pod pokładem w komorze linowej, razem z Chadwickiem. Moglibyśmy dać panu pokosztować keta, komodorze Sir Horatio Hornblowerze. Jak by się to panu podobało, sir? Niech pan pomyśli jutro, że ma pan nie posiekane plecy, bo my oszczędziliśmy pana.

Do widzenia panu, kapitanie.

W tych ostatnich słowach był jad i żądło; wywołały one w wyobraźni Hornblowera obrazy, od których skóra mu ścierpła. Nie czuł się wcale godnie przeciskając się pod siatkami przeciwabordażowymi.

„Flame”, stojący w dryfie pod wiatr, wciąż spokojnie unosił się na wodzie, gdy łódka tańcząc po falach ruszyła w drogę powrotną. Hornblower przenosił wzrok z „Fla­me” na „Porta Coeli” i z powrotem, dwie siostrzane jednostki, wyglądające identycznie, z wyjątkiem białego naszycia w kształcie krzyża na fokmarslu „Flame”. Ironią było, że nawet wprawne oko nie potrafiłoby dojrzeć żadnej różnicy w wyglądzie brygu lojalnego wobec króla i drugiego, otwarcie zbuntowanego przeciwko niemu. To jeszcze bardziej wzmogło w nim gorycz; odniósł porażkę, zawiódł na całej linii już w pierwszej próbie pozyskania sobie buntowników. Nie wierzył, aby istniała najmniejsza nawet możliwość złagodzenia stawianych przez nich wa­runków; będzie musiał dokonać wyboru między zawar­ciem z nimi ugody, przyrzeczeniem buntownikom cał­kowitego darowania kary a wpędzeniem ich w ręce Bona­partego. W obu wypadkach nie spełni swojej misji; najzwyklejszy, najmniej doświadczony midszypmen w marynarce wojennej tyle potrafiłby dokonać. Jest jesz­cze trochę czasu, gdyż prawdopodobieństwo przecieku wiadomości o buncie było wciąż znikome; jeśli jednak czas nie wprowadzi niezgody między zbuntowanych — a nie widział takiej możliwości — to raczej będzie to tylko czas stracony.

Łódź była teraz w połowie drogi między dwoma bryga­mi; mając pod swoją komendą obie jednostki mógłby podjąć energiczną akcję przeciwko wybrzeżu normandzkiemu; czuł, że potrafiłby postawić w stan wrzenia całą deltę Sekwany. Ogarniało go coraz silniejsze rozgorycze­nie, aż w pewnej chwili opanował się. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, a z nim wszystkie stare, dobrze znane objawy, suchość w gardle, mrowienie w nogach, przyśpieszony puls. Przenosił wzrok z jednego brygu na drugi i podniecenie ogarniało go falą; obliczenia wiatru, pływu i światła dziennego formułowały się już same w jego mózgu.

— Przyłóżcie się, chłopcy, lepiej do wioseł — powie­dział do załogi łodzi, a oni posłuchali go, lecz gig w ogóle nie był w stanie posuwać się z prędkością, która by go zadowoliła w jego obecnym nastroju.

Brown popatrywał na niego z ukosa zastanawiając się, jaki plan powstaje w głowie dowódcy; sam Brown, zdają­cy sobie równie dobrze sprawę z okoliczności jak Horn­blower, nie widział żadnego możliwego wyjścia z sytuacji. Wiedział tylko, że jego dowódca ogląda się od czasu do czasu na zbuntowany bryg.

— Wiosła złóż! — rzucił Brown rozkaz załodze, gdy oficer wachtowy dał łodzi sygnał, żeby podeszła do burty; bosakowy zahaczył bosakiem o podwięzia wantowe i Hornblower wszedł niezdarnie przez burtę brygu z pośpiechem, którego nie potrafił powściągnąć. Freeman czekał na niego na pokładzie rufowym. Odsalutowując mu Hornblower już rzucał pierwszy rozkaz.

— Panie Freeman, proszę posłać po żaglomistrza. Będę też potrzebował jego pomocników i wszystkich marynarzy umiejących posługiwać się igłą i rękawicą żeglarską.

— Tak jest, sir.

Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli dotyczy tak nieistotnej sprawy jak szycie żagli w trakcie prowadzenia rozmów ze zbuntowaną załogą. Hornblower spojrzał na „Flame”— wciąż dryfujący poza zasięgiem ognia artyleryjskiego. Zbuntowany okręt ma dobrą pozycję, nie do załamania ogniem frontalnym, z flankami nie do zdobycia. Trzeba by szukać bardzo okrężnej drogi dla zmiany tej pozycji i chyba właśnie jakiś sposób zarysował mu się w głowie. Ma po swej stronie pewne niecodzienne, lecz pomyślne dla siebie okoliczności. Jego zadaniem jest nie przepuścić ich i wyzyskać je do granic możliwości. Będzie musiał podjąć szalone ryzyko, lecz zrobi wszystko, co w jego mocy, aby zapanować nad czyhającymi na niego przeciwnościami. Szczęściarz to ten, kto wie jak dalece można zdać się na los szczęścia.

Przygarbiony marynarz czekał, aż Hornblower zwróci na niego uwagę; przy nim stał Freeman.

— Swenson, pomocnik żaglomistrza, sir.

— Dziękuję, panie Freeman. Widzicie ten fokmarsel w łaty? Swenson, obejrzyjcie go sobie dobrze przez lunetę.

Szwed ujął lunetę w sękate dłonie i podniósł ją do oczu.

— Panie Freeman, chcę, żeby „Porta Coeli” miała taki sam fokmarsel, tak aby nie można było odróżnić od siebie tych dwóch jednostek. Czy da się to zrobić?

Freeman popatrzył na Swensona.

— Tak jest, sir mogę to zrobić — odparł Swenson przenosząc wzrok z Freemana na Hornblowera i z powro­tem. — Mamy sztukę białego drelichowego płótna, no i stary fokmarsel — potrafię to zrobić, sir.

— Chcę mieć żagiel uszyty i przygotowany do założe­nia o czterech szklankach wachty popołudniowej. Bierzcie się zaraz do roboty.

Za Swensonem ustawili się wyszukani wśród załogi marynarze z doświadczeniem w szyciu żagli. Niektórzy szczerzyli szeroko zęby; Hornblower czuł, że leciutka fala podniecenia i oczekiwania przebiega po załodze, jak po stawie zmarszczki wody wywołane wrzuconym do niego kamieniem — tym kamieniem było niezwykłe życzenie Hornblowera. Żaden nie domyślał się jeszcze, co zamierza dowódca, byli jednak pewni, że będzie to jakaś diabelska sztuczka, i ta świadomość lepiej wpływała na dyscyplinę i dobry nastrój załogi niż zwykły tok zajęć na okręcie.

— A teraz proszę posłuchać, panie Freeman — zaczął Hornblower podchodząc do relingu — Moja propozycja jest taka: „Flame” i „Porta Coeli” podobne są do siebie jak dwa ziarnka grochu, a staną się jeszcze bardziej podobne, jak postawimy u nas ten fokmarsel. Buntownicy są w kontakcie z lądem; wiem to od nich, a co więcej, panie Freeman, miejscowość, z którą prowadzą konszach­ty, to Hawr — Harbour-Grace, panie Freeman. Bonio i gubernator obiecali im pieniądze i nietykalność za przyprowadzenie tam „Flame”. Zamiast nich popłyniemy my. Jest tam ten statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, który przepływał koło nas dziś rano.

— Porwiemy go, sir!

— Może. Bóg wie, na co się tam natkniemy, lecz wyruszymy gotowi na wszystko. Niech pan wybierze oficera i dwudziestu ludzi, takich, na których może pan polegać. Proszę powiedzieć każdemu, co ma robić, gdyby zdarzyła się okazja wzięcia pryzu — kliwry, marsie, ster, odcięcie liny kotwicznej. Wie pan, co trzeba, równie dobrze jak ja. Podpłyniemy do lądu, jak zacznie zmierz­chać, jeśli wiatr się nie zmieni, a na to nie wygląda. Byłoby rzeczą dziwną, gdybyśmy w ciemnościach nie wykombinowali czegoś, co dopiecze żabojadom.

— Na Boga, sir, a oni będą myśleli, że to ci buntow­nicy! Pomyślą, że bunt to tylko wybieg! Będą. . .

— Mam nadzieję, że tak, panie Freeman.

Rozdział VI

Było późne popołudnie, kiedy „Porta Coeli”, pozornie niezdolna podjąć żadnej decyzji, odpłynęła od „Flame” pod rześkim półwiatrem lewego halsu, przecinając w poprzek szerokie ujście rzeki. Było wciąż mglisto. Gdy oddaliła się na tyle od „Flame” i Hawru, że nie można było dostrzec żadnych szczegółów, zwinięto na niej fok­marsel i zastąpiono go nowym, z naszyciami, który grupka gorączkowo pracujących marynarzy przygotowała na po­kładzie za fokmasztem. Przy pomocy pędzla i farby zama­zano pośpiesznie starą nazwę okrętu i namalowano nową; Hornblower i Freeman naciągnęli na mundury zwykłe ubrania sztormowe zakrywające ich szarże. Freeman ob­serwował port przez lunetę, gdy zbliżali się do lądu.

— To statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, sir. Na kotwicy. Przy nim stoi lichtuga. To jasne, nie będą przecież wyładowywać go na nabrzeże. Nie tu, sir. Przeła­dują towary na lichtugi i barki i wyślą je rzeką w górę, do Rouen i Paryża. Jasna sprawa. Powinienem był pomyśleć wcześniej o tym. — Hornblower już pomyślał. Przez lunetę oglądał umocnienia obronne miasta: forty Ste Adresse i Tournevile na stromym zboczu nad miastem; bliźniacze latarnie morskie na przylądku de la Heve — które nie świeciły od dwunastu lat — baterie w dole przy starym pomoście. Te ostatnie będą poważnym za­grożeniem dla ich przedsięwzięcia; miał nadzieję, że w dużych fortach na górze nie zdążą się połapać, co się dzieje w dole, żeby na czas otworzyć ogień.

— W głębi jest więcej statków, sir — mówił Freeman. — Może to nawet okręty liniowe. Mają opuszczone reje. Nigdy dotąd nie podpłynąłem tak blisko.

Hornblower odwrócił się, żeby popatrzeć na niebo na zachodzie. Noc zapadała szybko, a gęsta mgła na widno­kręgu utrzymywała się. Chciał, żeby było dość jasno, aby trafili do portu, i na tyle ciemno, by nie było widać okrętu, kiedy będzie wracał na morze.

— Wychodzi lugier pilotowy, sir — rzeki Freeman. — Są pewnie przekonani, że my to „Flame”.

— Doskonale, panie Freeman. Proszę ustawić maryna­rzy wzdłuż burty i kazać im wznosić okrzyki. Zamknijcie pilota, jak tylko wejdzie na pokład. Ja będę sterował okrętem w czasie wchodzenia.

— Tak jest, sir.

Takie rozkazy były w smak marynarzom brytyjskim. Z entuzjazmem weszli w swoje role, wyjąc przy nadburciach jak obłąkańcy, wymachując kapeluszami i pu­szczając się dziarsko w pląsy, zupełnie tak, jak należało się spodziewać po bandzie buntowników. Na „Porta Coeli Przebrasowano grotmarsel, lugier dobił do jego burty, podniósł się na fali i pilot wskoczył na ławę wantową.

— Wybrać zawietrzne! — huknął Hornblower; grot­marsel pochwycił znowu wiatr, przełożono ster i „Porta Coeli” ruszyła ku portowi, gdy tymczasem Freeman ramieniem wbitym między łopatki pilota zręcznie ze­pchnął go zejściówką pod pokład, gdzie dwóch marynarzy czekało, żeby go pochwycić i związać.

— Pilot zamknięty, sir — zameldował Freeman.

On też dał się ponieść podnieceniu chwili, zarazić wrzaskami załogi; gdzieś podziała się jego normalna ironiczno-żartobliwa poza.

— Ster trochę w lewo! — krzyknął Hornblower do sternika. — Wstrzymywać! Tak trzymać!

Byłoby nie do wybaczenia, gdyby ich wielkie nadzieje skończyły się na mieliznach strzegących wejścia do portu. Hornblower zwątpił już w ogóle, czy potrafi się nie denerwować.

— Kuter płynie do nas, sir — zameldował Freeman.

Może wiezie komitet powitalny czy rozkazy, gdzie mają przycumować, albo jedno i drugie.

— Niech załoga znowu wznosi okrzyki — polecił Hornblower. — Zamknąć wszystkich, gdy wejdą na pokład.

— Tak jest, sir.

Zbliżali się do wielkiego statku Kompanii Zachodnio­indyjskiej j miał zluzowane żagle i stał na jednej kotwicy. Widać było, że wyładunek na stojącą przy jego burcie lichtugę jeszcze się na dobre nie zaczął. W gasnącym świetle dnia Hornblowerowi udało się naliczyć dwunastu ludzi z załogi stojących przy burcie i gapiących się na nich z zaciekawieniem. Kazał ponownie przebrasować grot­marsel i wtedy kuter pilotowy dobił do burty i pół tuzina urzędników weszło na pokład „Porta Coeli”. Po mundu­rach można było poznać, że reprezentują marynarkę wojenną, armię i władze celnej szli wolno, rozglądając się ciekawie wokoło. Na rozkaz rzucony przez Hornblowera „Porta Coeli” odpłynęła w gęstniejącym mroku od kutra, wykonała zwrot przez rufę i ruszyła w stronę statku Kompanii Zachodnioindyjskiej. Wokół przybyłych bły­snęły kordelasy.

— Jedno słowo, a będą z was trupy — warknął Free­man.

Ktoś odezwał się w gwałtownym proteście. Jeden z marynarzy wyrżnął go w głowę kolbą pistoletu i protest urwał się, bo protestujący upadł na pokład. Pozostałych, zbyt zaskoczonych i oszołomionych, aby mówić, pognano zejściówką pod pokład.

— Świetnie, panie Freeman — pochwalił go Horn­blower cedząc słowa dla wywołania wrażenia, że we­wnątrz portu nieprzyjacielskiego czuje się zupełnie jak u siebie. — Może pan kazać wywalać łodzie. Grotmarsel na pracę wstecz!

Władze będą obserwowały z lądu ruchy brygu, póki będzie widać. Jeśli „Porta Coeli” zrobi coś, czego się nie spodziewają, zaczną zastanawiać się leniwie, co takiego na okręcie sprawiło, iż przedstawiciel kapitana portu — za­kneblowany już i związany pod pokładem — zmienił swoje plany. „Porta Coeli” zatrzymała się; zaskrzypiały bloki talii przy opuszczaniu łodzi na wodę, wyznaczone załogi powskakiwały do nich. Hornblower przechylił się przez burtę.

— Pamiętajcie, chłopcy, bez jednego strzału!

Plasnęły wiosła, gdy łodzie ruszyły w kierunku indianina. Faktycznie było już ciemno; Hornblower z trudem odprowadzał łodzie wzrokiem do statku oddalonego o pięćdziesiąt jardów, ale nie dojrzał już marynarzy hurmem wspinających się po jego burcie. Doleciały go słabe okrzyki zaskoczenia, potem jeden głośny krzyk; może to zdziwić tych na lądzie, ale nie pobudzi ich czujności. Łodzie wracały już, każda z dwoma wio­ślarzami wyznaczonymi do tego zadania. Zahaczono talie i wciągnięto łodzie na pokład; poprzez skowyt talii Horn­blower usłyszał skrzypienie z kierunku, gdzie był indianin, i jedno czy dwa głuche uderzenia — marynarz, który miał odciąć linę kotwiczną, wykonał swe zadanie — nie zapomniał zabrać siekiery, zanim ruszył abor­dażować statek. Hornblower czuł zadowolenie z dobrze wykonanego zadania; dokładne poinstruowanie oddziału abordażowego tego popołudnia, metodyczny podział obowiązków między jego członków i wielokrotne powta­rzanie rozkazów, aż każdy dokładnie zrozumiał swoją część, przynosiło owoce.

Spostrzegł, że na tle zamglonego nieba marsie indianina zmieniają kształt w miarę wybierania szotów przez wy­znaczonych do tej pracy ludzi. Trzeba dziękować Bogu za tych kilku wyborowych marynarzy, którzy dostawszy się w ciemnościach na nieznany im statek umieli trafić gdzie trzeba i bez zamieszania zabrać się do obsługi właściwych części takielunku. Widział obracające się reje indianina. W mroku ledwie zauważył ciemniejszą plamkę, była to lichtuga, która, oderwana od burty, odpływała z prądem, znoszona przez wodę.

— Panie Freeman, może pan brasować na fordewind — rzekł. — Indianin popłynie za nimi do wyjścia.

„Porta Coeli” nabierała prędkości zdążając ku połu­dniowo-wschodniemu wyjściu z portu, z Indianinem tuż za jej rufą. Przez kilka długich sekund nie widać było żadnych oznak zaciekawienia tymi manewrami. Potem rozległo się obwołanie, przypuszczalnie z kutra, który przywiózł urzędników na bryg. Hornblower tak dawno nie słyszał mowy francuskiej, że nie zrozumiał wypowie­dzianych słów.

Comment? — odkrzyknął przez tubę.

Zirytowany głos zapytał go ponownie, co on, u diabła, wyprawia.

— Miejsce kotwiczne — bąk bąka — prąd — bąk bąka — pływ — wykrzyczał Hornblower w odpowiedzi.

Tym razem nieznajomy z kutra wezwał imię boskie zamiast diabelskiego.

— W imię Boga, kto wy jesteście?

— Bąk bąka, bąk bąka, bąk bąka — ryczał Hornblower rzucając równocześnie cicho do sternika: — Obróć go powoli w lewo.

Kontynuowanie rozmowy z przedstawicielem władz francuskich w trakcie prowadzenia okrętu krętym torem wodnym — mimo że dobrze pamiętał jego przebieg na mapie — wyczerpało go.

— Stanąć w dryf! — krzyknął ten z kutra.

— Pardon, kapitanie — odkrzyknął Hornblower. — Bąk bąka — lina kotwiczna — bąk bąka — niemożliwe.

Teraz w nowym, głośnym obwołaniu z kutra był ton groźby.

— Tak trzymać! — zawołał Hornblower do sternika. — Panie Freeman, kogoś do sondowania, jeśli łaska.

Wiedział że szansę zyskania dalszych cennych sekund są żadne; gdy marynarz z ołowianka zacznie podawać głębokości, zdradzając w ten sposób plan wymknięcia się brygu, czujność władz na lądzie zostanie w pełni roz­budzona. Świetlny punkt przebił rzadką mgiełkę i po wodzie nadleciał odgłos strzału z muszkietu; kuter próbo­wał w ten najszybszy sposób zaalarmować baterie brzego­we.

— Gotować się do zwrotu przez sztag — rzucił Hornblower; nadszedł krytyczny moment drogi powrotnej.

Żagle brygu załopotały gwałtownie przy wykonywaniu manewru; długi jęzor czerwonego płomienia liznął ciem­ność i z kutra wypaliło sześciofuntowe dziobowe działko pościgowe, nareszcie wytoczone i załadowane. Hornblo­wer nie słyszał odgłosu pocisku. Obserwował indianina majaczącego w słabej poświacie śladu torowego brygu. Statek sprawnie wykonywał zwrot. Ten Calverly — jeden z zastępców oficera nawigacyjnego — polecony przez Freemana na dowódcę oddziału abordażowego, to zdolny oficer i trzeba będzie nie szczędzić mu pochwał, kiedy przyjdzie czas na wysyłkę raportu.

Od strony pomostu ukazała się seria błysków i po wodzie przetoczył się długi huk; ustawione tam potężne trzydziestodwufuntowe działa rozpoczęły ogień. Po ostat­nim wystrzale rozległ się natychmiast świst przelatującego blisko pocisku; nienawistny odgłos, pomyślał przelotnie Hornblower. Muszą teraz opłynąć pomost i przez kilka minut będą pozostawać w zasięgu ostrzału. Jak dotąd, nic nie wskazywało, aby bryg czy indianin odniosły jakieś uszkodzenia — nie było też sensu odwzajemniać ognia; małe sześciofuntówki brygu nie zrobią wrażenia na silnej baterii, zaś błyski zdradzą jego pozycję. Hornblower zanotował w pamięci głębokość podaną przez sondujące­go; dopiero za kilka minut można będzie znowu zmienić hals i zacząć oddalać się w linii prostej od pomostu; ale i bateria potrzebuje trochę czasu na oddanie następnej salwy. Bonaparte pozabierał na pewno co lepszych artyle­rzystów z obrony brzegowej do artylerii swojej armii w Niemczech; nie wyszkoleni rekruci, nagle wezwani do dział i obsługujący je w ciemności, będą to oczywiście robić bardzo niezręcznie. Oto jest, błysk i huk — ale tym razem nie słychać było przelatującego pocisku — może artylerzyści zupełnie stracili wyczucie kierunku i pod­niesienia, rzecz łatwa w tych ciemnościach. Hornblowero­wi zaś błyski z armat ułatwiały kontrolowanie pozycji „Porta Coeli”.

Obserwator na dziobie krzyknął głośno i Hornblower, spojrzawszy w tamtą stronę, zdążył jeszcze dostrzec ciemny prostokąt topu grotżagla na lugrze pilotowym blisko przed dziobem z prawej burty. Próbowali prze­szkodzić mu w wycofaniu się.

—Tak trzymać! — rzucił Hornblower do sternika.

Niech słabszy zostanie przyparty do muru; z ogłuszają­cym trzaskiem bryg i lugier wpadły na siebie prawymi zaobleniami dziobu. Bryg zatrząsł się, zachwiał, ale sunął dalej wlokąc lugier szorujący o jego burtę. Coś zaczepiło się i oderwało, i gdy okręty odsunęły się od siebie, z lugra rozległ się wysoki, rozpaczliwy krzyk. Przy zderzeniu jego dziób został pewnie strzaskany jak skorupka jajka, i teraz woda wlewa się do wnętrza. Krzyki cichły. Hornblower słyszał wyraźnie, jak czyjś żałosny jęk urwał się nagle, może woda zalała gardło zrozpaczonemu pływakowi. In­dianin trzymał się ciągle w śladzie torowym oddalającego się w morze brygu.

— Na marce osiem! — zawołał sondujący.

Można już zmienić hals. Gdy wydawał odpowiedni rozkaz, bateria z pomostu wypaliła, nie wyrządzając im jednak żadnej szkody. Będą już poza jej zasięgiem, zanim zostanie ponownie załadowana.

— Świetna robota, panie Freeman — rzekł głośno Hornblower. — Cała załoga wykonała swe zadania w god­ny podziwu sposób.

W ciemnościach ktoś wzniósł okrzyk, podjęty na całym brygu. Marynarze wiwatowali jak opętani.

— Horny! Poczciwy stary Horny! — wrzasnął któryś, i okrzyki stały się dwakroć głośniejsze.

Do wiwatów przyłączyła się szczupła załoga pryzową indianina zdążającego za rufą brygu. Hornblower poczuł szczypanie w oczach, lecz nastrój jego zmienił się momen­talnie — zrobiło mu się odrobinę wstyd z powodu sympatii, jaką poczuł do tych prostaków. Ponadto…

— Panie Freeman — burknął — zechce pan uciszyć załogę.

Wystawił się na olbrzymie ryzyko. Nie tylko na niebez­pieczeństwo fizyczne, lecz także na zagrożenie własnej reputacji. Gdyby mu się nie powiodło, gdyby „Porta Coeli” uległa uszkodzeniu i dostała się do niewoli, marynarze nie pomyśleliby ani przez moment, że faktycznie podjął tę akcję chcąc spowodować, aby władze francuskie uwierzyły, że bunt na „Flame” to podstęp wojenny, który miał umożliwić brygowi wejście do portu. Nie, załoga „Porta Coeli” byłaby przekonana, że Hornblower chciał wykorzystać bunt dla własnych celów, że niepotrzebnie naraził bryg, a buntowników zostawił w spokoju tylko dlatego, żeby mieć okazję do zdobycia pryzowego. Tak mówiliby — a okoliczności wskazywałyby, że mają rację — i reputacja Hornblowera zostałaby splamiona raz na zawsze. Rzucił na szalę swój honor, życie i wolność. Zaryzykował lekkomyślnie olbrzymią stawkę za marny pryz, taki głupiec z niego!

Po chwili jednak czarne myśli opuściły go. Podjął dokładnie obliczone ryzyko i obliczenia okazały się trafne. Upłynie sporo czasu, zanim zbuntowanej załodze uda się wyjaśnić władzom francuskim, co się stało — Hornblower wyobraził sobie posłańców gnających w tym momencie do stanowisk obrony brzegowej w Honfleur i Caen — jeśli w ogóle im się to uda. Zmienił sytuację zbuntowanych, odciął im drogę ucieczki, stawiał czoło Bonapartemu pod ostrzałem baterii broniących dostępu do głównej rzeki jego kraju. Wziął też pryz; jego udział wyniesie co najmniej tysiąc funtów, gdy przyjdzie do rozliczania pryzowego, a tysiąc funtów to sumka nie do pogardzenia. Przyda się jemu i Barbarze.

Poczuł się zmęczony emocją i napięciem nerwów. Miał już oznajmić Freemanowi, że schodzi pod pokład, ale powstrzymał się. Nie musi mówić; jeśli Freeman nie znajdzie go na pokładzie, to będzie wiedział, że jest u siebie w kajucie. Znużony zwalił się na koję.

Rozdział VII

— Pan Freeman przysyła wyrazy szacunku, sir — po­wiedział Brown — i kazał powiedzieć panu, że właśnie świta i niebo prawie bez chmur, sir. Wiatr skręcił w nocy na południe ku zachodowi, sir, i dmucha umiarkowanie. My i pryz stoimy w dryfie i akurat kończy się przypływ, sir.

—Doskonale — odparł Hornblower zwłócząc się z koi. Był jeszcze ociężały od snu, a mała kajuta wydała mu się duszna i zimna mimo otwartego okna rufowego.

—Wezmę kąpiel — zdecydował nagle. — Idź i przygo­tuj pompę pokładową.

Czuł się brudny. Mimo że był listopad i znajdowali się na Kanale, nie potrafił przeżyć dnia bez kąpieli. Gdy wchodził trapem, dosłyszał żartobliwe uwagi zdumionych marynarzy zajętych mocowaniem pompy, ale puścił je mimo uszu. Odrzucił szlafrok, a marynarz trzymający płócienny wąż, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia, w słabym świetle świtu skierował nerwowo na niego strumień, inny zajęty był pompowaniem wody. Horn­blower poczuł na ciele igiełki lodowatej wody morskiej i zaczął podskakiwać, tańczyć i obracać się groteskowo, dysząc przy tym ciężko. Marynarze nie zrozumieli, że już ma dosyć kąpieli i ścigali go wężem po pokładzie, gdy chciał się odsunąć spod strumienia wody.

— Przestać, wy tam! — krzyknął w desperacji na pół zdrętwiały, zachłystując się wodą, i bezlitosny bicz wody przestał bić w niego.

Brown narzucił mu na plecy duży ręcznik i Hornblower podskakując zaczął się nim rozcierać; skóra go szczypała i cały dygotał z zimna.

— Czułbym się zamarznięty przez tydzień po takiej kąpieli, sir — odezwał się Freeman przyglądający mu się z zainteresowaniem.

— Tak — odbruknął Hornblower zniechęcając go do rozmowy.

Gdy zamknąwszy okno w kajucie włożył ubranie, po skórze rozeszło się cudowne ciepło i dreszcze ustały zupełnie. Łapczywie wypił przyniesioną przez Browna dymiącą kawę, delektując się niespodziewanym przypły­wem dobrego samopoczucia. Z lekkim sercem wrócił na pokład. Było już widniej; zdobyty indianin rysował się wyraźniej — dryfował po zawietrznej brygu w odległości połowy zasięgu strzału artyleryjskiego.

— Rozkazy, Sir Horatio? — spytał Freeman salutując.

Hornblower przebiegł wzrokiem po okolicy dla zyska­nia na czasie. Karygodnie się zaniedbał; nie pomyślał o swych obowiązkach od momentu przebudzenia — a faktycznie od chwili, gdy poszedł spać. Powinien był od razu odprawić pryz do Anglii, nie może jednak tego uczynić nie wyzyskując jednocześnie sposobności do wy­słania pisemnego raportu, a w tym momencie nie mógł wprost znieść myśli, że będzie musiał męczyć się nad jego sporządzeniem.

— Jeńcy, sir — przynaglał Freeman.

O Boże, zapomniał o jeńcach. Trzeba ich wybadać i sporządzić notatkę z ich zeznań. Przy doskonałym samopoczuciu Hornblower czuł lenistwo w kościach — doprawdy dziwna kombinacja.

— Mogą mieć sporo do powiedzenia, sir — ciągnął bezlitośnie Freeman. — Pilot mówi trochę po angielsku, więc wzięliśmy go wczoraj wieczorem na spytki do mesy oficerskiej. Powiada, że Boniuś znów dostał lanie. Pod miejscowością o nazwie Lipsk, czy coś takiego. Twierdzi, że w ciągu tygodnia Rosjanie przejdą Ren. Bonio wrócił już do Paryża. Może to koniec wojny.

Hornblower i Freeman wymienili spojrzenia; minął cały rok od chwili, gdy świat zaczął wyglądać końca wojny i w ciągu tego roku wiele nadziei zdążyło zakwitnąć i zwiędnąć. Lecz Rosjanie nad Renem! Jeśli nawet wtar­gnięcie armii angielskiej na ziemię francuską od południa nie zachwiało cesarstwem, to może to sprawić ta nowa inwazja. Wielu jednakże — z Hornblowerem włącznie — przepowiadało, że pierwsza klęska Bonapartego na otwartym polu przyniesie koniec zarówno jego sławy niezwyciężonego, jak i jego panowania. Podobnie nietraf­ne mogą się okazać przewidywania dotyczące inwazji na cesarstwo.

— Widzę żagiel! — zawołał marynarz na oku i dodał jednym tchem: — To „Flame”, sir.

Jest tam gdzie przedtem; rozstępująca się mgła odsłoniła go na chwilę i zaraz znów zakryła, lecz wnet silny powiew wiatru rozwiał tuman i bryg stał się wyraźnie widoczny. Hornblower podjął decyzję, z którą zwlekał dotąd.

— Panie Freeman, proszę przygotować okręt do boju. Wywabimy ich.

Oczywiście, była to jedyna rzecz, którą należało zrobić. Nocą, w godzinę po porwaniu fracuskiego statku Kom­panii Indyjskiej, do wszystkich sąsiednich portów fran­cuskich dotrze ostrzeżenie, że bryg angielski z białym krzyżem na fokmarslu prowadzi podwójną grę, udając tylko zbuntowany statek. Wiadomość ta dojdzie pewnie na tę stronę ujścia rzeki gdzieś koło północy — kurier może przeprawić się promem w Quilleboeuf lub gdzie indziej. Wszyscy będą mieć się na baczności przed ewen­tualnym nowym wypadem brygu, którego oczywistym celem będzie tamten brzeg rzeki. Wszelka zwłoka pozwoli zbuntowanym nawiązać ponownie łączność z lądem i wyjaśnić sytuację; jeśli ci z lądu zorientują się, że w Zatoce Sekwańskiej są dwa siostrzane brygi, buntow­nikom może ujść na sucho. Nie należy więc tracić ani godziny.

Wszystko to jest bardzo proste i logiczne, lecz stojąc na pokładzie rufowym Hornblower złapał się na tym, że nerwowo przełyka ślinę. Plan jego może oznaczać tylko nieubłaganą walkę — za godzinę znajdą się w jej największym ogniu. Pokład, po którym Hornblower prze­chadza się w tej chwili, zostanie zasłany kartaczami z karonad „Flame”; on sam za godzinę może być trupem lub wyć z bólu pod nożem chirurga. Ubiegłej nocy stał w obliczu katastrofy — tego ranka spogląda w twarz śmierci. Ciepło, jakie rozeszło mu się po ciele po kąpieli, ulotniło się i Hornblower nieomal dygotał w chłodzie poranka. Wściekły, pełen głębokiej pogardy dla siebie zmusił się do chodzenia szybkim, gwałtownym krokiem po maleńkim pokładzie rufowym. Mówił sobie, że to wspomnienia odbierają mu męstwo. Obraz Ryszarda w zachodzącym słońcu, przebierającego spiesznie nóż­kami u jego boku, mocno uczepionego jego palca; wspom­nienie Barbary, nawet wspomnienie Smallbridge czy Bond Street — nie chciał rozstawać się z tym wszystkim, „opuszczać ciepłych obszarów radosnego dnia”. Chciał żyć, a wkrótce może zginąć.

Na „Flame” postawiono więcej żagli — grotżagiel bomowy i kliwry; bejdewindem dopłynie do Honfleur nie wchodząc wcale w zasięg dział „Porta Coeli”. Jednakże obawy Hornblowera odsunęły się na dalszy plan, gdy mimo woli jego niespokojny umysł zajął się taktycznymi aspektami stojącego przed nim problemu.

— Panie Freeman — rzekł Hornblower — proszę dopilnować, żeby załoga dostała śniadanie. I nie wytaczaj­cie na razie dział.

— Tak jest, sir.

Bitwa może być długa i ciężka, więc załoga powinna przedtem coś zjeść. A wytaczanie dział ostrzegłoby tych na „Flame”, że „Porta Coeli” spodziewa się walki, i mogliby się zorientować, że ucieczka pod skrzydła Francuzów nie będzie rzeczą prostą. Im pełniejsze zasko­czenie, tym większa nadzieja na łatwe zwycięstwo. Horn­blower patrzył gniewnie przez lunetę na „Flame”. Czuł głuchą, ponurą wściekłość na buntowników za wszystkie te kłopoty, za to, że ich obłąkańcze przedsięwzięcie wystawiło jego życie na niebezpieczeństwo. Współczucie, jakie dla nich odczuwał, siedząc bezpiecznie w biurze Admiralicji, ustąpiło teraz miejsca gwałtownej odrazie. Nikczemnicy, zasługują na stryczek — myśl ta do tego stopnia zmieniła jego nastrój, że udało mu się napotkać z uśmiechem spojrzenie Freemana meldującego gotowość brygu do boju.

— Doskonale, panie Freeman.

W oczach zatańczył mu ognik podniecenia, obrócił znowu wzrok na „Flame” i w tym momencie usłyszał wołanie obserwatora z salingu.

— Hej, na pokładzie! Od brzegu odbija chmara ma­łych, jednostek, sir. Wygląda, sir, że płyną do „Flame”.

Bryg z buntownikami zachowywał się tak samo jak poprzedniego dnia, posuwając się ku wybrzeżu fran­cuskiemu tuż poza zasięgiem armat „Porta Coeli”, gotów raczej schronić się tam, niż walczyć; myślą pewnie, że te stateczki to delegacja powitalna, przybywająca, aby eskor­tować ich do portu. Za chwilę „Flame” może zniknąć we mgle. Poluzowano już na nim grotżagiel — jego ruchy zdradzały rosnące niezdecydowanie. Na pokładzie rufo­wym toczy się tam zapewne gorączkowy spór — jedna strona chce trzymać się z dala od „Porta Coeli”, a druga waha się przed nieodwracalnym krokiem, jakim byłoby przejście do Francuzów. Może jest i trzecia grupa, gar­dłująca za podjęciem walki — rzecz całkiem prawdo­podobna; niewykluczone też, że jakaś garstka najtchórzliwszych czy najmniej winnych chce się poddać, licząc na litościwy wyrok sądu wojennego. Niewątpliwie zdania są podzielone. Teraz bryg ruszył ostrzej na wiatr, prosto w stronę Honfleur i zbliżających się kanonierek; od „Porta Coeli” dzieliło go dwie mile wolnej przestrzeni wodnej.

— Sir, te kanonierki okrążają go — odezwał się z lune­tą przy oczach. — A lugier patrolowy wyładowany jest ludźmi. Chryste! To strzał armatni.

Ktoś na „Flame” oddał ostrzegawczy wystrzał, może nakazując łodziom francuskim zachowanie dystansu, póki debatujący na jego pokładzie nie dojdą do jakiejś kon­kluzji. Potem bryg wykonał zwrot, jakby zdawszy sobie nagle sprawę z wrogich zamiarów Francuzów, i właśnie wtedy stateczki opadły go jak psy jelenia. Z „Flame” oddano z pół tuzina strzałów, zbyt nierównych, aby zasługiwały na nazwę salwy burtowej. Kanonierki, z dłu­gimi wiosłami, po sześć z każdej burty, przydającymi im prędkości i zwrotności, parły prosto na „Flame”. Plunęły z dziobów dymem i po wodzie potoczył się głuchy, ciężki huk wystrzałów z dwudziestoczterofuntówek — odgłos całkiem różny od wyższego, ostrzejszego „bang” karonad „Flame”. Lugier dobił do jego burty i Hornblower patrzył przez lunetę na abordażujących, którzy wdzierali się na pokład brygu.

— Panie Freeman, proszę kazać wytoczyć działa — po­wiedział Hornblower.

Wypadki potoczyły się teraz z przerażającą szybkością — czegoś takiego Hornblower nie przewidział. Przed nimi toczył się desperacki bój, ale z Francuzami, a nie z Anglikami. Kłębki dymu na pokładzie „Flame” wskazy­wały, że jego załoga — przynajmniej jakaś jej część — stawia opór.

Przeszedł kilka jardów z kierunku dziobu i przemówił do artylerzystów.

— Słuchajcie, chłopcy, co mówię. Trzeba zatopić te kanonierki, jak wpłyniemy między nie. Wystarczy po jednej salwie burtowej na każdą, jeśli nie będziecie pudłować. Celujcie uważnie, w podstawy masztów. Nie od­dawać strzału, póki nie będziecie pewni, że trafi w cel.

— Tak jest, sir — odezwało się w odpowiedzi kilka głosów.

Do Hornblowera podszedł Brown.

— Pańskie pistolety, sir — rzekł. — Załadowałem je świeżo i włożyłem nowe spłonki.

— Dziękuję — odparł Hornblower. Wetknął pistolety za pas, po jednym z każdego boku, żeby w razie potrzeby mógł je wydobyć dowolną ręką. Wyglądał jak chłopiec bawiący się w parku, ale za pięć minut jego życie mogło zależeć od tych pistoletów. Wyciągnął do połowy szpadę z pochwy, by sprawdzić, czy wysuwa się swobodnie, i wracając spiesznie na swoje stanowisko obok steru, wepchnął ją po drodze z powrotem.

— Wyostrzyć trochę ster! — rzucił. — Tak trzymać!

„Flame” przesunął się ostrzej pod wiatr i żagle zapra­cowały gwałtownie wstecz — widocznie nie było tam akurat nikogo u steru. Lugier dalej trzymał się jego burty, a kanonierki, zwinąwszy żagle, spoczęły na wiosłach w pozycji między dwoma brygami. Hornblower widział artylerzystów schylonych nad dwudziestoczterofuntowymi działami na ich dziobach.

— Panie Freeman, proszę postawić ludzi do szotów. Wejdziemy między nie. Uwaga, przy działach! Teraz. Ster na nawietrzną!

Koło sterowe obróciło się i „Porta Coeli” zmieniła hals tak zwinnie, jak można sobie było tylko wymarzyć. Hornblower usłyszał wystrzał pod samym dziobem brygu i zaraz z pokładu frunęła fontanna odłamków z dziury w okolicy pachołków grotmasztu — pocisk z dwudziesto­czterofuntówki, wystrzelony z bliska w górę, przedziura­wił cienkie drewniane poszycie i przebił się przez pokład.

— Zwrot przez sztag! Ster na nawietrzną! — Horn­blower wykrzyczał rozkazy i „Porta Coeli” znowu zmie­niła hals, wciskając się w wąską lukę między dwoma kanonierkami. Z karonad na obu burtach huknęły salwy, jedna po drugiej. W dole po prawej burcie Hornblower dojrzał jedną z kanonierek. Widział sześciu ludzi na rufie obok rumpla, na śródokręciu wioślarzy, po dwóch przy każdym długim wiośle, usiłujących z pośpiechem obrócić łódź, i z tuzin artylerzystów przy armacie dziobowej. Mężczyzna z głową obwiązaną czerwoną chustką stał oparty o maszt — Hornblower zobaczył nawet otwarte usta, gdy tamtemu opadła szczęka na widok śmiertelnego zagrożenia. A potem runęły pociski zmiatając wszystko po drodze. Człowiek z czerwoną chustką zniknął — może wyrzuciło go za burtę albo zmiażdżyło doszczętnie. Kru­chy szkielet kanonierki — właściwie dużej łodzi wiosłowej z częścią dziobową wzmocnioną pod działo — rozpadł się; pociski wgięły burtę jak ciosy potężnego młota. Na oczach Hornblowera woda zaczęła wdzierać się do wnętrza; kule wystrzelone pod maksymalnym kątem obniżenia, prze­biwszy burtę, musiały przedziurawić dno kanonierki. Pod wpływem ciężaru działa na dziobie nastąpiła utrata stateczności i przód łodzi zanurzył się, podczas gdy rufa jeszcze sterczała nad wodą. Potem działo zsunęło się, uwalniając kanonierkę od swego ciężaru, wrak wyprosto­wał się na moment, by wnet wywrócić się dnem do góry. Między szczątkami pływali ludzie. Hornblower spojrzał w lewo; druga kanonierka dostała równie mocno i w tej chwili ledwie wystawała nad powierzchnię — załoga trzymała się przy niej na wodzie. Dowódca kanonierek, ktokolwiek by to nie był, okazał się lekkomyślnym głup­cem, wystawiając kruche łodzie na ostrzał prawdziwego, dobrze dowodzonego okrętu wojennego — nawet tak małego jak „Porta Coeli”. Kanonierki nadają się właści­wie tylko do ostrzeliwania jednostek leżących bezradnie na mieliźnie lub mających poważnie uszkodzony takie­lunek, w celu zmuszenia ich do poddania się.

Blisko przed sobą widział Hornblower patrolowiec i „Flame”, dalej sczepione burtami.

— Panie Freeman, niech załadują działa kartaczami. Podpłyniemy do burty francuza. Jedna salwa burtowa i abordażujemy pod osłoną dymu.

— Tak jest, sir.

Freeman odwrócił się, żeby wykrzyczeć rozkaz do załogi.

— Panie Freeman, będę potrzebował jak najwięcej ludzi do oddziału abordażowego. Pan zostaje tu…

— Sir!

— Pan zostaje tu. Proszę wybrać sobie sześciu wytraw­nych marynarzy do wyprowadzenia brygu, gdybyśmy nie wrócili. Czy to jasne, panie Freeman?

— Tak, Sir Horatio.

Freeman miał jeszcze czas na przygotowania, gdy „Porta Coeli” sunęła ku francuzowi. I Hornblower miał czas uświadomić sobie, że mówiąc, iż mogą nie wrócić, myślał tak naprawdę i nie wypowiadał tych słów dla efektu czy dodania ludziom bodźca. Dziwna sprawa, on, który bał się cienia, był zdecydowany zwyciężyć albo umrzeć. Marynarze darli się opętańczo, gdy „Porta Coeli” podpływała do francuza, którego nazwa — „Bonne Celestine” z Honfleur — stała się widoczna na rufie. Na pokładzie widać było niebieskie mundury i białe bry­czesy: żołnierze — a zatem to prawda, że Bonaparte, bardzo potrzebując doświadczonych artylerzystów, zabrał marynarzy, zastępując ich surowym materiałem świeżo powołanym do wojska. Szkoda, że bitwa nie toczy się na morzu, bo wówczas większość z nich byłaby chora na chorobę morską.

— Stanąć przy ich burcie — rzucił Hornblower. Na pokładach „Bonne Celestine” panowało zamieszanie; wi­dać było ludzi biegnących do dział na nie obsadzonej burcie lugra.

— Załoga, spokój! — huknął Hornblower. — Spokoj­nie!

Na brygu zapadła cisza; wystarczyło teraz trochę pod­nieść głos, żeby być dobrze słyszanym na małym pokła­dzie.

— Artylerzyści, niech każdy strzał będzie celny — po­wiedział Hornblower. — Odział abordażujący, jesteście gotowi iść za mną?

Odpowiedzieli mu okrzykiem. Przy nadburciach przy­kucnęło trzydziestu marynarzy, z pikami i kordelasami; po wystrzeleniu salwy burtowej i zwinięciu grotżagla zwolni się dalszych trzydziestu, niezbyt to wiele w sumie. Liczył jednak na to, że salwa burtowa wyrządzi duże zniszczenia i niedoświadczone szczury lądowe na „Bonne Celestine” cofną się w przestrachu. Spojrzał kącikiem oka na sternika, siwobrodego marynarza, który mierzył chłod­nym spojrzeniem dystans między dwoma jednostkami, obserwując jednocześnie łopot grotżagla przy zbliżaniu się „Porta Coeli” do wiatru. Dobry z niego żeglarz — Hornblower zanotował sobie w pamięci, żeby go nie pominąć przy pochwale. Sternik szybko obracał kołem sterowym.

— Grotżagiel w dół! — ryknął Freeman.

Działa z „Bonne Celestine” odezwały się z ogłuszają­cym hukiem i Hornblower, spowity w kłęby dymu, poczuł, że ziarenka prochu uderzają mu w twarz. Wydo­był szpadę w momencie, gdy przemówiły karonady „Por­ta Coeli” i obie jednostki zwarły się z trzaskiem drewnianych kadłubów. W dymie skoczył na nadburcie, ze szpadą w dłoni; jednocześnie jakaś postać obok niego przesadziła nadburcie i zeskoczyła na pokład „Bonne Celestine” — to Brown, wywijający kordelasem. Hornblower dał susa za nim. Brown parł do przodu tnąc w prawo i w lewo majaczących w dymie nieprzyjaciół. Minęli stos zabitych i rannych, ofiary wybuchu kartacza z jednej z karonad „Porta Coeli”. Hornblower potknął się o czyjąś kończynę, zdążył jednak dojrzeć na czas osadzony na muszkiecie bagnet wysuwający się nagle ku niemu. Rzucił się w bok, unikając pchnięcia, i strzelił z trzymanego w lewej dłoni pistoletu, dotykając prawie lufą piersi Francuza. Wiatr rozegnał już dym armatni. Na dziobie kilku abordażujących zmagało się z grupą zagnanych w róg przeciwników — do uszu Hornblowera dobiegł wyraźny szczęk kling — na rufie natomiast nie było widać żadnego Francuza. Zastępca oficera nawigacyjnego, Gibbon, opuszczał z ma­sztu na flaglince trójkolorową banderę. Po prawej burcie stał „Flame”, nad jego nadburciem sterczały czaka pie­choty francuskiej; Hornblower dojrzał jakąś głowę i ramio­na, zobaczył, że celujący w Gibbona przesunął lufę muszkietu w jego stronę, i w tym momencie Hornblower strzelił z drugiego pistoletu. Francuz upadł za nadburcie w chwili, gdy świeża fala abordażujących z „Porta Coeli” wlewała się na pokład.

— Za mną! — krzyknął Hornblower; trzeba koniecznie unieszkodliwić „Flame”, zanim obrona zdąży się zor­ganizować.

Brygi sterczały wyżej nad wodą niż patrolowiec, musie­li więc tym razem wspinać się w górę. Hornblower przełożył lewy łokieć przez nadburcie i próbował unieść się, lecz przeszkadzała mu w tym szpada.

— Pomóżcie mi, do diabła! — warknął przez ramię i jakiś marynarz podsadziwszy ramieniem Hornblowera tak silnie pchnął go w górę, że ten przeleciawszy przez nadburcie wylądował po drugiej stronie twarzą w ścieku burtowym, a jego szpada poleciała dalej po pokładzie. Zaczął pełznąć w tamtą stronę, lecz szósty zmysł ostrzegł go o niebezpieczeństwie, więc rzucił się do przodu, w kierunku gdzie błysnął kordelas, podcinając nogi wy­machującego nim marynarza. Francuzi runęli hurmem na niego, kopiąc go, depcząc i gniotąc, osłoniętego czyimś wijącym się ciałem, którego się trzymał z desperacką siłą. Dosłyszał jeszcze nad sobą potężny głos Browna, strzały z pistoletu, szczęk kling, a potem nagle nastała cisza. Ciało człowieka, z którym się mocował, zwiotczało i prze­stało stawiać opór, a za chwilę Hornblowera uwolniono od jego ciężaru. Dźwignął się na nogi.

— Czy jest pan ranny, sir? — pytał Brown.

— Nie — odparł Hornblower. Na pokładzie leżało trzech, może czterech zabitych. Na rufie obok steru stała grupka żołnierzy francuskich i jeden czy dwóch maryna­rzy — wszyscy rozbrojeni i pilnowani przez dwóch marynarzy brytyjskich z pistoletami w ręku. Na pokładzie siedział oficer francuski — właściwie jeszcze chłopiec — z prawym rękawem ociekającym krwią i ze łzami toczącymi się po policzkach. Hornblower miał właśnie odezwać się do niego, gdy coś innego zwróciło jego uwagę.

— Sir! Sir!

Dopiero teraz zorientował się, że to marynarz angielski w koszuli w biało-czerwone paski, z harcapem dynda­jącym na plecach, mówi gestykulując w ogromnym pod­nieceniu.

— Sir! Walczyłem przeciwko żabojadom. Pańscy lu­dzie widzieli mnie. Mnie i tamtych chłopaków.

Wskazał za siebie, na gromadkę wystraszonych mary­narzy trzymających się dotąd w tyle, teraz postąpili do przodu, niektórzy wyrzucając z siebie słowa gwałtownym potokiem, a wszyscy kiwali głowami, potakująco.

— Buntownicy? — spytał Hornblower. • W gorączce bitwy zapomniał o buncie.

— Nie jestem buntownikiem, sir. Robiłem, co mi kazali, bo inaczej to by mnie zabili. Co, koledzy, nie było tak?

— Hej, wy tam, cofnąć się! — krzyknął Brown; na klindze jego kordelasa widać było krew.

Przed oczyma wyobraźni Hornblower ujrzał nagle, jak żywy, proroczy obraz: sąd wojenny, półkole sędziów w lśniących mundurach galowych, znękanych więźniów zapominających języka w gębie, uczestniczących — na pół je tylko rozumiejąc — w postępowaniu sądowym, które zdecyduje o ich życiu lub śmierci. I siebie samego, składającego zeznania, starającego się przypomnieć sobie dokładnie każde słowo wypowiedziane przez obie strony; jedno w porę przypomniane słowo mogło zamienić stry­czek na chłostę.

— Aresztować tych ludzi! — warknął. — I zamknąć.

— Sir! Sir!

— Dość tego! — huknął Brown.

Bezlitosne ręce powlokły protestujących mężczyzn.

— Gdzie reszta zbuntowanych? — spytał Hornblower.

— Pewno pod pokładem, sir — odparł Brown. — Francuziki też tam są.

Dziwna rzecz, jak często pobita załoga bywa zamykana pod pokładem. Hornblower pomyślał, że wolałby raczej stawić na pokładzie czoło szałowi bojowemu zwycięzców, niż dać się sromotnie zamknąć w ciemnych pomieszcze­niach międzypokładowych.

Do jego uszu dobiegło głośne wołanie z „Porta Coeli”.

— Sir Horatio! — krzyczał Freeman. — Władujemy się wszyscy na mieliznę, jeśli zaraz nie odpłyniemy. Proszę o pozwolenie na rozłączenie się i postawienie żagli.

— Czekać! — odkrzyknął Hornblower.

Mówiąc to rozglądał się wokoło; trzy jednostki szcze­pione ze sobą, jeńcy pod strażą tu, tam, wszędzie. Pod pokładami, na „Bonne Celestine” i na „Flame”, byli jeszcze nie uwięzieni nieprzyjaciele, w sumie pewnie więcej ich, niż on ma ludzi pod swymi rozkazami. Pod pokładem coś trzasnęło głośno, rozległy się krzyki i jęki; „Flame” zadrżał od gwałtownego uderzenia. Hornblower uświadomił sobie, że sekundę wcześniej jego nieuważne ucho zarejestrowało odgłos pocisku armatniego; potoczył wokół spojrzeniem. Dwie ocalałe jeszcze kanonierki stały na wiosłach w odległości dwóch kabli dziobami zwrócone ku szczepionym statkom. Hornblower pomyślał, że zna­lazły się chyba na płyciźnie, faktycznie nieosiągalne jako cel ataku. Kłąb dymu z jednej z kanonierek, potworny trzask pod pokładem i znowu jęki. Dwudziestocztero­funtowe kule przebijały się prawdopodobnie przez całą długość kruchego brygu, którego drewniana konstrukcja nie była im większą przeszkodą niż papier. Hornblower rzucił się załatwiać czekające na niego arcypilne sprawy jak w skłębioną kipiel, którą musiał przepłynąć.

— Brown, powiedzcie, żeby zabili deskami wszystkie te luki! — rozkazał. — Przy każdym postawić straż. Panie Gibbons!

— Sir?

— Proszę zabezpieczyć luki u siebie. Przygotować się do stawiania żagli.

— Tak jest, sir.

— Kto z was jest z obsługi masztów? Stawać przy fałach.”Który potrafi sterować? Nikt? Panie Gibbons! Czy ma pan w zapasie sternika? Niech go pan tu przyśle bezzwłocznie. Panie Freeman! Może pan odłączyć się i stawiać żagle. Miejsce spotkania przy drugim pryzie.

Nowy pocisk z tych przeklętych kanonierek wyrżnął z trzaskiem w rufę „Flame” pod Hornblowerem. Bogu dzięki że wiatr był od lądu i można się było od nich oddalić. „Porta Coeli” z postawionym ponownie grot­żaglem bomowym odpływała od „Bonne Celestine”, gdzie Gibbons nadzorował stawianie grotżagla lugrowego, a pół tuzina marynarzy odpychało ją od „Flame”.

— Podnosić żagle! — krzyknął Hornblower, gdy okrę­ty odsunęły się od siebie. — Sterniku, lewo na burtę!

Uwagę jego zwrócił hałas za burtą. Mężczyźni — bun­townicy albo Francuzi — gramolili się przez otwory strzelnicze i rzucali się w morze płynąc w stronę kanonie­rek. Hornblower dojrzał siwe włosy Nathaniela Sweeta wlokące się po powierzchni wody, gdy jego głowa wy­nurzyła się w odległości dwudziestu stóp. Ze wszystkich zbuntowanych on przede wszystkim nie powinien umkąć. Dla dobra Anglii, dla dobra służby musi zginąć. Mary­narz pełniący straż przy luku rufowym nie wyglądał na wyborowego strzelca.

— Daj mi swój muszkiet — powiedział Hornblower i wyrwał mu broń.

Wracając biegiem do relingu rufowego sprawdził po drodze, czy muszkiet jest przygotowany do strzału. Wy­celował w siwą głowę i pociągnął za spust. Dym buchnął mu w twarz zakrywając widok, ale tylko na moment. Gdy spojrzał ponownie, widział jeszcze przez sekundę siwe włosy na powierzchni, lecz zaraz wolno zniknęły mu z oczu. Sweet zginął. Może została stara wdowa, która będzie go opłakiwać, lepiej jednak, że Sweet nie żyje. Hornblower wrócił do spraw związanych z doprowadzeniem „Flame” na miejsce spotkania.

Rozdział VIII

Piekielny nudziarz z tego Lebruna, żeby domagać się w ten sposób prywatnego posłuchania. Hornblower i bez tego miał dosyć pracy; trzeba było załatać porządnie ziejące otwory po pociskach w burcie „Flame”, żeby był w stanie przepłynąć Kanał; skąpą załogę „Porta Coeli” — w dodatku nie wszyscy byli marynarzami — rozdzielić między aż cztery jednostki (dwa brygi, indianina i lugier patrolowy), zostawiając jednocześnie wystarczającą straż nad ponad setką jeńców różnych narodowości, zbun­towani muszą być pod nadzorem, żeby nie zaszło nic, co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na ich proces; a rzecz najgorsza, to konieczność sporządzenia długiego raportu. Ktoś mógłby sądzić, że to łatwe zadanie, zważywszy że jest do zameldowania długi łańcuch sukcesów, dwa pryzy zdobyte „Flame” odbity, większa część buntowników w kajdanach, zamknięta pod pokładem, a ich herszt uśmiercony własnoręcznie przez Hornblowera. Lecz pi­sanie raportu wiązało się z wysiłkiem fizycznym, a Horn­blower był bardzo znużony. Ponadto ułożenie raportu będzie trudne — Hornblower wiedział z góry, że będzie musiał posuwać się ryzykownym kursem między Scyllą otwartej chełpliwości, a Charybdą udawanej skromności — ileż to razy wykrzywiał wargi z niesmakiem czytając wypociny innych oficerów! A zabicie Nathaniela Sweeta przez okropnego komodora Hornblowera, chociaż będzie dobrze wyglądało w historii marynarki wojennej i z punktu widzenia dyscypliny służbowej było najlepszym zakończeniem sprawy, może nie wyglądać tak do­brze w oczach Barbary. On sam niechętnie wspominał siwą głowę zapadającą się pod fale i czuł, że Barbara, zmuszona zwrócić uwagę na fakt dokonania przez niego rozlewu krwi i odebrania komuś życia własnymi rękoma (tymi rękoma, które — jak mówiła — kochała i które całowała niekiedy), może poczuć odrazę i niesmak.

Otrząsnąwszy się z plątaniny natrętnych myśli i wspomnień o Barbarze i Nathanielu Sweecie Hornblower stwierdził, że wciąż wpatruje się nieobecnym wzrokiem w młodego marynarza, który przyniósł mu od Freemana wiadomość o żądaniu Lebruna.

— Pozdrowienia ode mnie dla pana Freemana — po­wiedział — i niech przyśle tu tego jegomościa.

— Tak jest, sir — odmeldował się marynarz salutując i odszedł z wielką ulgą. Komodor wpatrywał się w niego bez przerwy przez co najmniej trzy minuty, które wydały się biedakowi długie jak trzy godziny.

Uzbrojony wartownik wprowadził Lebruna do kajuty, a Hornblower przyjrzał mu się uważnie. Był on jednym z pół tuzina jeńców wziętych w czasie wtargnięcia „Porta Coeli” do Hawru, jednym z członków deputacji przybyłej na pokład, aby powitać bryg w przekonaniu, że to „Flame” nadpływający, żeby się poddać.

— Monsieur mówi po francusku? — spytał Lebrun.

— Trochę.

— Więcej niż trochę, jeśli wszystkie opowieści o ka­pitanie Hornblowerze są prawdą — odparł Lebrun.

— W jakiej pan sprawie? — spytał ostro Hornblower, przerywając kontynentalnie kwiecistą mowę. Lebrun był dość młodym człowiekiem, o oliwkowej cerze, z lśniącymi białymi zębami; jego wygląd zdradzał służalczość.

— Jestem adjoint barona Momasa, burmistrza Hawru.

— Tak? — Hornblower starał się nie okazać naj­mniejszego zaciekawienia, wiedział jednak, że w admi­nistracji cesarstwa burmistrz takiego dużego miasta jak Hawr to bardzo znaczna osobistość, a ten jego adjoint — pomocnik czy zastępca — jest bardzo ważnym urzęd­nikiem.

— Musiał pan słyszeć o firmie Momas Freres — han­dluje z obu Amerykami od pokoleń — historia rozkwitu firmy to historia rozwoju samego miasta Hawr.

— Tak?

— Zaś wojna i blokada mają fatalny wpływ na fortunę firmy Momas i zamożność miasta Hawr.

— Tak?

— „Kariatyda”, monsieur, ten statek, który pan zdobył w tak pomysłowy sposób dwa dni temu, mogłaby przy­wrócić majątek nam wszystkim — jeden statek prze­rywający blokadę wart jest, co pan bez trudu zrozumie, dziesięciu jednostek pływających w okresie pokoju.

— Tak?

— Nie wątpię, że M. le Baron będzie równie jak miasto Hawr zrozpaczony porwaniem „Kariatydy” przed jej wyładowaniem.

— Tak?

Obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem jak partnerzy w pojedynku podczas przerwy, Hornblower zdecydowany nie dać poznać po sobie odczuwanej ciekawości i zainte­resowania, a Lebrun wahający się przed ostatecznym wyłożeniem kart na stół.

— Przyjmuję, monsieur, że cokolwiek powiem teraz, zostanie potraktowane jako absolutnie poufne.

— Nic nie przyrzekam. Faktycznie mogę tylko stwier­dzić, że moim obowiązkiem będzie donieść o wszystkim, co pan powie, rządowi jego królewskiej mości króla Wielkiej Brytanii.

— Mam nadzieję, że dla własnego dobra rząd zachowa dyskrecję — powiedział w zamyśleniu Lebrun.

— Ministrowie królewscy potrafią sami podejmować decyzje — odparł Hornblower.

— Monsieur, czy wie pan — zaczął Lebrun zdecy­dowawszy się wreszcie — że Bonaparte poniósł klęskę w wielkiej bitwie pod Lipskiem?

— Tak.

— Rosjanie są nad Renem.

— Istotnie.

— Rosjanie nad Renem! — zdumiewał się Lebrun. Cały świat, pro- czy anty-Bonapartowski, nie mógł wyjść ze zdumienia, że potężne cesarstwo musiało wycofać się z połowy Europy w ciągu tych kilku krótkich miesięcy.

— A Wellington maszeruje na Tuluzę — dodał Horn­blower; nic nie zaszkodzi przypomnieć Lebrunowi o brytyjskim zagrożeniu na południu.

— Zgadza się. Cesarstwo nie może utrzymać się długo.

— Rad jestem słyszeć pańską opinię w tej sprawie.

— Gdy cesarstwo upadnie, nastanie pokój, a wraz z nim zostanie na nowo podjęty handel.

— Niewątpliwie — potwierdził Hornblower wciąż lekko zaintrygowany.

— Zyski w ciągu pierwszych kilku miesięcy będą olbrzymie. Od lat cała Europa cierpi na brak towarów zagranicznych. W tej chwili prawdziwa kawa kosztuje ponad sto franków funt.

Nareszcie Lebrun odkrywał karty, bardziej z musu niż dobrowolnie. Na jego twarzy odmalowała się wiele mó­wiąca chciwość.

— To są rzeczy oczywiste, monsieur — zauważył nieobowiązująco Hornblower.

— Firma przygotowana na moment nastania pokoju, z magazynami pełnymi towarów kolonialnych gotowych do rozprowadzenia, odniosłaby wielkie korzyści. Znalazłaby się daleko w przodzie przed konkurentami. Można by zrobić miliony. Miliony. — Lebrun marzy oczywiście, że kilka z tych milionów znajdzie się w jego kieszeni.

— Mam wiele spraw do załatwienia, monsieur — prze­rwał mu Hornblower. — Niech pan łaskawie przejdzie do sedna sprawy.

— Jego królewska mość król Wiekiej Brytanii mógłby zezwolić swoim przyjaciołom na wcześniejsze przepro­wadzenie tych przygotowań — zaczął Lebrun, powoli wyduszając z siebie słowa; nic dziwnego, mogły go one zaprowadzić na gilotynę, gdyby doszły kiedykolwiek do uszu Bonapartego. Lebrun proponował zdradę cesarstwa w zamian za korzyści natury handlowej.

— Jego królewska mość potrzebowałaby przedtem niepodważalnego dowodu, że ci przyjaciele są jego przy­jaciółmi — zauważył Hornblower.

Quid pro quo — stwierdził Lebrun i po raz pierwszy w czasie tej rozmowy Hornblower go nie zrozu­miał — jego francuska wymowa słów łacińskich absolu­tnie nie była podobna do tej, do jakiej przywykł Hornblo­wer, musiał więc szukać na oślep w mózgu, zanim wreszcie pojął, jakiego to niecodziennego wyrażenia użył Lebrun.

— Pan może mi powiedzieć, monsieur, jaki charakter ma pańska oferta — rzekł Hornblower z uroczystą po­wagą — ale ja nie mogę odwzajemnić się panu żadnymi obietnicami. Prawdopodobnie rząd jego królewskiej mości nie zechce wiązać się w jakikolwiek sposób. Ciekawa sprawa, złapał się na małpowaniu ministerial­nego sposobu bycia i wyrażania się — tak mógłby mówić jego nadęty szwagier, Wellesley. Może wielka polityka wywiera taki wpływ na każdego; w tym szczególnym wypadku było to przydatne, bo pomogło mu zamaskować niecierpliwość.

Quid pro quo — powtórzył Lebrun w zamyśleniu. — Przypuśćmy, że miasto Hawr opowie się przeciwko cesarstwu, a za Ludwikiem XVIII?

Ta możliwość przyszła Hornblowerowi do głowy, lecz odsunął ją jako zbyt dobrą, aby była prawdziwa.

— Przypuśćmy, że tak? — powiedział ostrożnie.

— Mogłoby to stać się przykładem, na jaki czeka cesarstwo. Mogłoby stać się zaraźliwe. Bonaparte nie przeżyłby chyba takiego ciosu.

— Przeżył wiele ciosów.

— Ale nie takich. A jeśli Hawr opowie się za królem, miasto znajdzie się w przymierzu z Wielką Brytanią. Blokada nie będzie mogła być kontynuowana. A nawet gdyby była, to firmie Momas Freres mogłaby zostać udzielona licencja importowa, nieprawdaż?

— Możliwe. Proszę pamiętać, niczego nie obiecuję

— Kiedy zaś Ludwik XVIII powróci na tron swoich ojców, będzie patrzeć łaskawie na tych, co pierwsi opo­wiedzieli się za nim — ciągnął Lebrun. — Adjoint barona Momasa może oczekiwać wówczas, że wielka kariera stanie przed nim otworem.

— Nie ma co do tego wątpliwości — zgodził się Hornblower. — Ale… mówi pan o tym, co sam pan czuję. Czy może pan mieć pewność co do zapatrywań M. le Baron? A niezależnie od jego zapatrywań, skąd może on mieć pewność, że miasto pójdzie w jego ślady, gdyby opowiedział się za królem?

— Mogę odpowiadać za barona sir, zapewniam pana. Wiem… znam trochę jego poglądy.

Przypuszczalnie Lebrun szpiegował swego przełożone­go z ramienia rządu cesarskiego i nie ma obiekcji na temat wyzyskania swoich wiadomości w innej, korzystniejszej sprawie.

— A miasto? Inne władze?

— Tego dnia, sir, gdy wziął mnie pan do niewoli — odparł Lebrun — nadeszły z Paryża wzory obwiesz­czeń i zapowiedź pewnych dekretów cesarskich. Obwiesz­czenia te miały zostać wydrukowane — moją ostatnią czynnością urzędową było wydanie takiego polecenia — w poniedziałek te obwieszczenia miały być rozklejone, a dekrety podane do publicznej wiadomości.

— Tak?

— To najbardziej drakońskie dekrety w drakońskiej historii cesarstwa. Pobór do wojska — ma być wzięta reszta z rocznika 1815, a inne roczniki, do 1802 wstecz, mają zostać zrewidowane. Siedemnastoletni chłopcy, kaleki, in­walidzi, ojcowie rodzin, nawet ci co kupili sobie zwolnienie od służby wojskowej, wszyscy mają być powołani.

— Francja musiała już przywyknąć do poborów.

— Powiedziałbym raczej, sir, że Francja jest nimi zmęczona. Znam z urzędu liczbę dezerterów i surowość stosowanych wobec nich środków. Ale nie idzie tylko o pobór do wojska, sir. Inne dekrety są jeszcze bardziej drakońskie. Podatki! Bezpośrednie i pośrednie, droits reunis, i inne! Ci z nas, co przeżyją wojnę, wyjdą z niej żebrakami.

— I pan uważa, że opublikowanie tych dekretów wywoła niezadowolenie dostatecznie silne, żeby spowo­dować bunt?

— Może nie. Lecz będzie stanowić świetny punkt wyjścia dla zdeterminowanego przywódcy.

Lebrun jest dosyć bystry — ostatnia jego uwaga jest wnikliwa i może być słuszna.

— Co z innymi władzami w mieście? Gubernator wojskowy? Prefekt departamentu?

— Niektórych z nich można być pewnym. Znam ich poglądy równie dobrze jak poglądy barona Momasa. Inni… jakiś tuzin aresztowań w odpowiedniej chwili, przeprowadzonych jednocześnie, apel do oddziałów w ko­szarach, przybycie sił brytyjskich (pańskich sił, sir), dodająca otuchy proklamacja do ludu, ogłoszenie stanu oblężenia, zamknięcie bram i będzie po wszystkim. Jak pan wie, sir, Hawr to miasto dobrze ufortyfikowane. Tylko duże siły z urządzeniami do taranowania mogłyby je odbić, a Bonaparte nie ma w nadmiarze ani wojska, ani ekwipunku. Nowina rozejdzie się po cesarstwie lotem błyskawicy, żeby Bonaparte nie wiem jak chciał ją utrzy­mać w tajemnicy.

Ten Lebrun ma pomysły i wyobraźnię, cokolwiek by się nie myślało o jego poziomie moralnym. Dał niezły szkic w miniaturze typowego coup d'etat. Gdyby próba się powiodła, rezultaty byłyby daleko idące. Nawet jeśli się nie uda, lojalność w cesarstwie zostanie zachwiana. Zdrada, jak powiedział Lebrun, jest zaraźliwa. Na toną­cym okręcie szczury szybko idą za przykładem tych, co go opuszczają. Ryzyko straty w razie poparcia propozycji Lebruna jest niewielkie, a korzyści mogą być ogromne.

— Monsieur — przemówił Hornblower — jak dotąd byłem cierpliwy. Ale przez cały ten czas nie uczynił mi pan żadnej konkretnej propozycji. Słowa… mgliste po­mysły… nadzieje… pragnienia, to wszystko, ja zaś, jak już panu powiedziałem, jestem człowiekiem zajętym. Proszę mówić konkretnie. I szybko, jeśli to niezbyt wielka trudność dla pana.

— A więc będę konkretny. Niech mnie pan wysadzi na ląd, na przykład pod pozorem zaaranżowania układu o wymianie jeńców. Niech mi pan pozwoli zapewnić M. le Baron o pańskim natychmiastowym poparciu. W ciągu trzech dni pozostałych do poniedziałku mogę zakończyć przygotowania. Tymczasem pan będzie się trzymał w po­bliżu ze wszystkimi siłami, jakie uda się panu zebrać. Z chwilą opanowania cytadeli wywiesimy białą flagę, a gdy tylko pan ją zobaczy, wpłyniecie do portu, zastra­szając wszelkich ewentualnych przeciwników. W zamian za to — zezwolenie dla firmy Momas Freres na import towarów kolonialnych i pańskie słowo honoru, jako dżen­telmena, że poinformuje pan króla Ludwika, że to ja, Herkules Lebrun, jako pierwszy zasugerowałem panu ten plan.

— Ha… hm — mruknął Hornblower. Teraz już prawie nie używał tego wykrzyknika, nasłuchawszy się od żony dokuczliwych uwag na ten temat, lecz w tym kulmina­cyjnym momencie sam mu się jakoś wypsnął. Musi pomyśleć Musi mieć czas na namysł. Długa rozmowa w języku francuskim, którego nie przywykł używać, była wyczerpująca. Huknął na wartownika za drzwiami.

— Wezwać uzbrojoną straż, niech zabierze tego jeńca.

— Sir! — protestował Lebrun.

— Za godzinę przekażę panu moją decyzję — oświad­czył Hornblower. — Tymczasem musi pan być dla pozoru surowo traktowany.

— Sir! Proszę pamiętać o zachowaniu tajemnicy! Niech się pan nie zdradzi ani słowem! Na litość boską!…

Lebrun bardzo słusznie nalegał na zachowanie tajem­nicy przy planowaniu buntu przeciwko takiej potędze jak Bonaparte. Hornblower wziął to pod uwagę wychodząc na pokład, żeby tam pochodzić i usunąć z myśli wszystkie drobne sprawy administracyjne na czas rozważania tego największego ze wszystkich problemu.

Rozdział IX

Trójkolorowa flaga powiewała wciąż nad cytadelą — for­tecą Ste Adresse — w Hawrze; Hornblower widział ją przez lunetę stojąc na pokładzie „Flame”, który płynął wolno pod zmniejszoną liczbą żagli tuż poza zasięgiem baterii brzegowych. Rzecz jasna, zdecydował się pomóc Lebrunowi w jego planie. Powtarzał sobie teraz i po raz tysięczny, że niezależnie od wyniku wiele można na tym zyskać, a mało stracić. Tylko życie Lebruna i może własną reputację. Bóg sam wie jedynie, co powie White­hall i Downing Street, gdy dojdzie tam wiadomość o jego poczynaniach. Nie ma jeszcze decyzji, co zrobić z rządem Francji w razie upadku Bonapartego; nie było z pewno­ścią jednomyślności w sprawie przywrócenia Burbonów na tron. Rząd może odmówić respektowania jego obietnic co do zezwoleń importowych; może wystąpić z prowo­kującym oznajmieniem, że nie ma zamiaru uznać roszczeń Ludwika XVIII; mogą mu dać mocno po palcach za większość jego wyczynów po odbiciu „Flame”.

Skorzystał z danych mu pełnomocnictw, aby darować winę czterdziestu zbuntowanym, faktycznie wszystkim maryna­rzom i chłopcom okrętowym z byłej załogi brygu. Może się bronić, że wydał tę decyzję po prostu z konieczności; trzymanie i buntowników, i jeńców pod strażą i obsadzenie załogami obu pryzów wymagałoby wykorzystania wszyst­kich ludzi, jakich miał do dyspozycji. Nie miałby ich nawet dosyć na obsadzenie załogami obu brygów, a już na pewno nie mógłby niczego więcej przedsięwziąć. W tej sytuacji uwolnił się od wszystkich tych trudności podejmując kilka prostych decyzji. Wszyscy Francuzi zostali odesłani pod białą flagą na ląd, na „Bonne Cele­stine”, z Lebrunem mającym oficjalnie przygotować wy­mianę jeńców; indianin obsadzony minimalną załogą został wysłany z pocztą do Pellewa i Eskadry Środka Kanału, a on sam mógł zatrzymać pod swymi rozkazami oba brygi, nareszcie z dostatecznymi załogami. Był to również wygodny sposób uwolnienia się od Chadwicka — dostał pocztę i dowództwo nad indianinem. Chadwick wyglądał blado po dwóch tygodniach zaniknięcia w „czar­nej jamie i dwóch tygodniach życia pod groźbą zawiśnięcia na stryczku. W jego oczach o czerwonych obwódkach nie było widać radości, gdy zorientował się, że jego wybawicielem jest młody Hornblower, niegdyś jego podkomendny w magazynie artyleryjskim „Indefatiga­ble”, a teraz o ileż starszy rangą. Chadwick zżymał się trochę Otrzymawszy te rozkazy — ale tylko trochę. Zwa­żył przesyłkę w ręku, zastanawiając się pewnie, co tam napisano na jego temat, lecz dyskrecja czy też długotrwały nawyk zrobiły swoje i powiedziawszy „Tak jest, sir” odwrócił się i odszedł.

Do tej pory listy powinny były przejść przez ręce Pellewa, który zanotowawszy ich treść mógł je nawet przekazać dalej, do Whitehall. Pomyślny wiatr pomógł indianinowi dotrzeć do Eskadry Środka Kanału koło Start — będzie sprzyjał również posiłkom, o które prosił Hornblower, w ich drodze do niego. Wiedział, że Pellew je wyśle. Minęło piętnaście lat od ich ostatniego spotka­nia; blisko dwadzieścia od awansowania go przez Pellewa na porucznika na „Indefatigable”. Teraz Pellew jest admirałem i głównodowodzącym, a on komodorem, lecz Pellew pozostał tym samym wiernym przyjacielem i uczynnym kolegą, jakim był zawsze.

Hornblower zwrócił spojrzenie na pełne morze, gdzie, majacząc słabo na widnokręgu, „Porta Coeli” pełniła we mgle służbę patrolową. Bryg zatrzyma posiłki zanim zostaną zauważone z lądu. Nie ma bowiem powodu, aby władzom w Hawrze dawać najmniejszą nawet możliwość zorientowania się, że zanosi się na coś niezwyczajnego, chociaż sprawa ta nie jest tak istotna. Anglia zawsze popisywała się ostentacyjnie swą potęgą morską na oczach nieprzyjaciela, przekształcając jego wybrzeże w swoją granicę morską — i widok „Flame” kręcącego się pod białą banderą Brytyjskiej Marynarki Wojennej tutaj, pod samym nosem obywateli Hawru, nie był dla nich niczym nadzwyczajnym. Dlatego właśnie nie zawahał się przeby­wać tutaj, z trójkolorową flagą na cytadeli w zasięgu jego lunety.

— Niech obserwator dobrze uważa na sygnał z „Porta Coeli” — powiedział ostrym tonem do midszypmena wachtowego.

— Tak jest, sir.

„Porta Coeli”, „Brama Niebios”; marynarze mówią o niej „Durny Portier”. Hornblower przypomniał sobie mgliście, że czytał o boju, w którego wyniku ta dziwna nazwa pojawiła się na liście jednostek Brytyjskiej Mary­narki Wojennej. Pierwotna „Porta Coeli” była hiszpań­skim statkiem korsarskim — pewnie na pół pirackim — zdobytym pod Hawaną. Stawiała tak zacięty opór, że bitwę tę upamiętniono nazywając okręt angielski jej imie­niem. „Tonnant”, „Temeraire”, większość obecnych nazw jednostek Brytyjskiej Marynarki Wojennej była wynikiem podobnych bitew — jeśli wojna potrwa dostatecznie długo, marynarka będzie miała więcej okrętów o nazwach obcych niż angielskich, a w nieprzyjacielskich marynar­kach wojennych może być odwrotnie. Francuski Mary­narka Wojenna pyszni się swoim „Swiftsure”, może w przyszłości Amerykanie będą mieli „Macedończyka” na liście swoich okrętów wojennych. Nie słyszał jeszcze o francuskim „Sutherlandzie”; poczuł ukłucie dziwnego żalu. Zatrzasnął futerał lunety i zawrócił gwałtownym ruchem, ruszając szybko, jakby chciał otrząsnąć się z ogar­niających go wspomnień. Nie lubił myśleć o poddaniu „Sutherlanda”, mimo że sąd wojenny uniewinnił go w tak zaszczytny sposób; i dziwna rzecz, ale upływ czasu zaostrzał w nim uczucie wstydu za tamten incydent, zamiast je przytępiać. Żal z powodu utraty „Sutherlanda” nieuniknienie pociągnął za sobą wspomnienia o Marii, od blisko trzech lat już w grobie. Wspomnienia ubóstwa i rozpaczy, tombakowych sprzączek do butów; współczu­cia i sympatii dla Marii — ubogiego substytutu miłości, a przecież te wspomnienia zabolały go ogromnie. Przeszłość ożywała w jego pamięci, a zmartwychwstanie to było równie przerażające, jak byłby każdy inny powrót do życia. Wspomniał Marię leciutko pochrapującą przez sen u jego boku i kwaskowaty zapach jej włosów; Marię, nietaktowną i głupią, którą lubił tak, jak lubi się dziecko, chociaż daleko mniej, niż lubił teraz Ryszarda. Zaczynał czuć się roztrzęsiony tymi wspomnieniami, gdy nagle rozwiały się, ustępując miejsca wspomnieniu Marie de Gracay — czemuż, u licha, pomyślał właśnie o niej? Jej bezgraniczna miłość do niego, jej ciepło i czułość, szyb­kość, z jaką wyczuwała jego nastroje; to szaleństwo pragnąć Marie de Gracay właśnie tego dnia, ale pragnął jej, chociaż minął niespełna tydzień od czasu, gdy jego wierna i wyrozumiała małżonka wypuściła go z objęć. Spróbował myśleć o Barbarze, lecz jej obraz przywołany przez wyobraźnię został błyskawicznie zepchnięty na dalszy plan przez obraz Marie. Lepiej chyba myśleć o tym, jak poddał się z „Sutherlandem”. W przejmująco zimny, ponury dzień zimowy Hornblower przechadzał się po pokładzie „Flame” w towarzystwie duchów. Widząc wyraz jego twarzy marynarze skwapliwiej niż zwykle starali się nie wchodzić mu w drogę. Większość z nich myślała jednak, że dowódca obmyśla tylko jakąś nową diabelską sztuczkę przeciwko Francuzom.

Oczekiwana dystrakcję przyszła dopiero późnym po­południem.

— Sygnał z „Porta Coeli”, sir! Osiemnaście — pięć­dziesiąt jeden — dziesięć. To znaczy przyjacielskie okręty w polu widzenia, namiar północny zachód.

— Doskonale. Zapytać o ich sygnały rozpoznawcze.

To muszą być posiłki wysłane przez Pellewa. Maryna­rze sygnałowi przywiązali flagi i wybrali flaglinki; minęło kilka minut, zanim midszypmen zanotował odpowiedź i przetłumaczył ją przy pomocy listy.

— „Nonsuch”, siedemdziesiąt cztery działa, kapitan Bush, sir.

— Bush, na Boga!

Okrzyk ten wyrwał się mimo woli z ust Hornblowera; otaczające go moce piekielne odpędzone zostały jak diabeł wodą święconą na myśl, że jego stary, wierny, trzeźwo myślący przyjaciel jest tuż za widnokręgiem. Oczywista rzecz, że Pellew nie omieszkał wysłać Busha, mając go pod ręką — znana mu jest przyjaźń od tak dawna łącząca Busha i Hornblowera.

— „Camilla”, trzydzieści sześć dział, kapitan Ho­ward, sir.

Nie wie nic o Howardzie. Rzucił okiem na listę — dowód­ca z mniej niż dwuletnim stażem. Pellew musiał go wybrać jako młodszego rangą od Busha.

— Doskonale. Odpowiedzieć: „Komodor do…”

— Przepraszam, sir, ale „Porta” dalej sygnalizuje. „«Nonsuch» do komodora. Mam… na pokładzie… trzystu… żołnierzy piechoty morskiej… oprócz… załogi”.

Ładnie ze strony Pellewa. Oskubał własną eskadrę, żeby posłać Hornblowerowi znaczniejszy oddział desanto­wy. Trzystu żołnierzy piechoty morskiej plus własny oddział „Nonsucha”, plus oddział marynarzy. Jeśli nada­rzy się sposobność, może wmaszerować do Hawru z pięcio­ma setkami ludzi.

— Bardzo dobrze. Nadać: „Komodor do «Nonsu­cha» i «Camilli». Bardzo rad, że mam was pod swoim dowództwem''.

Hornblower spojrzał znów w kierunku Hawru. Pod­niósł wzrok na niebo, sprawdził siłę wiatru, przypomniał sobie sytuację pływową, obliczył, kiedy zapadnie noc. Lebrun musi realizować swój plan tej nocy albo wcale. A on sam musi być gotów do zadania ciosu.

— Nadać: „Komodor do wszystkich jednostek. Dołą­czyć tu do mnie po zmroku. Sygnał nocny dwie latarnie poziomo na nokach rei fokmasztu”.

— …nokach rei fokmasztu. Tak jest, sir — powtórzył jak echo midszypmen notując na swojej tabliczce.

Dobrze było zobaczyć znowu Busha, powitać go uści­skiem dłoni, gdy wszedł w ciemnościach na pokład „Flame”. Dobrze było zasiąść z Bushem, Howardem i Freemanem w małej, dusznej kajucie i mówić im o planach na jutro. Cudowna to rzecz planować akcje po tym dniu dręczących rozrachunków z samym sobą. Bush przyjrzał mu się uważnie swymi głęboko osadzonymi oczyma.

— Miał pan dużo pracy, sir, od czasu ponownego wyjścia w morze.

— Oczywiście — odparł Hornblower. Przez ostatnie kilka dni i nocy tkwił w nieustannym wirze zajęć; nawet po odbiciu „Flame” wszystkie sprawy zwią­zane z organizacją, rozmowy z Lebrunem, pisanie rapor­tów, wszystko to było wyczerpujące.

— Za dużo pracy, sir, jeśli pozwoli pan zauważyć — ciągnął Bush. — Za wcześnie, sir, wrócił pan do służby.

— Nonsens — żachnął się Hornblower. — Miałem prawie rok urlopu.

— Chorobowego urlopu, sir. Po tyfusie. A potem…

— Potem — przerwał Howard, przystojny śniady mężczyzna o młodzieńczym wyglądzie — akcja odcinają­ca. Bitwa. Wzięcie trzech pryzów. Zatopienie dwóch kanonierek. Planowany desant. Narada wojenna o pół­nocy.

Hornblower poczuł nagle irytację.

— Czy panowie próbują mi wmawiać — spytał, tocząc wokoło groźnym spojrzeniem — że jestem niezdolny do służby?

Odwaga opuściła ich w obliczu jego gniewu.

— Nie sir — powiedział Bush.

— Zechciejcie więc łaskawie zachować swoje opinie dla siebie.

Miał pecha Bush, który przecież tylko próbował grze­cznie wysondować swego przyjaciela na temat jego zdro­wia. Hornblower zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, jak bardzo krzywdzi Busha każąc mu płacić za to, co sam wycierpiał tego dnia. Nie potrafił jednak oprzeć się przelotnej pokusie. Znów przesunął po nich wzrokiem, zmuszając ich, by spuścili oczy. Ledwie jednak to uczynił, ledwie uzyskał tę żałosną namiastkę satysfakcji, a już tego pożałował i próbował naprawić swoje zachowanie.

— Panowie — zaczął. — Odezwałem się pochopnie. Przystępując jutro do akcji musimy mieć wszyscy na­wzajem do siebie absolutne zaufanie. Czy mi wybaczycie?

Coś na to odbąkneli, a Bush bardzo się speszył prze­prosinami człowieka, który, jego zdaniem, może powie­dzieć każdemu, co tylko chce.

— Rozumiecie wszyscy, czego chcę od was jutro — jeśli jutro właśnie ma być ten dzień? — ciągnął Hornblower.

Przytaknęli głowami, kierując spojrzenia na rozpostartą przed nimi mapę morską.

— Nie ma pytań?

— Nie, sir.

— Wiem, że plan jest naszkicowany tylko w bardzo ogólnych zarysach. Będą nieprzewidziane wypadki, kry­tyczne sytuacje. Nikt chyba nie potrafi przewidzieć, co się wydarzy. Ale jednej rzeczy jestem pewien, tej mianowicie, że okręty naszej eskadry będą dowodzone w sposób, który przyniesie chlubę służbie. Kapitan Bush i pan Freeman nadto często działali odważnie i zdecydowanie na moich oczach, zaś kapitana Howarda za dobrze znam z reputacji, żebym mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości na ten temat. Panowie, atakując Hawr będziemy odwracać kartę histo­rii, dopisywać zakończenie rozdziału dziejów tyranii.

To, co mówił sprawiało im przyjemność, nie mogli też wątpić w jego szczerość, gdyż wypowiadał te słowa z serca. Uśmiechali się napotykając jego wzrok. Maria, gdy jeszcze żyła, używała czasem dziwnego określenia dla słów mających na celu wprawienie ich adresata w dobry humor. Mówiła, że to jest „odrobina cukru dla ptaszka”. Tym właśnie były ostatnie zdania Hornblowera — odro­biną cukru dla ptaszka — a jednak wypowiadał je naj­zupełniej serio. Nie, nie całkiem — nic jeszcze prawie nie wiedział o osiągnięciach Howarda. Tutaj jego słowa nie miały więc pokrycia. Osiągnęły jednak swój cel.

— A zatem, panowie, skończyliśmy z tą sprawą. Co mogę wam zaproponować dla rozerwania się? Kapitan Bush pamięta pewnie partie wista rozgrywane w noce poprzedzające bój. Nie jest on jednak wcale entuzjastą wista.

To było orientowanie się w sytuacji — Bush nie znosił wprost wista i teraz nieśmiałym uśmiechem kwitował subtelną drwinkę Hornblowera; ale było coś wzruszające­go w widocznej radości z powodu pamięci Hornblowera o tej jego słabostce.

— Sir, pan powinien mieć tę noc na odpoczynek — odezwał się, jako starszy rangą, w imieniu dwóch pozo­stałych wzrokiem szukających u niego wskazówki.

— Ja powinienem wracać na swój okręt, sir — dodał Howard.

— I ja też, sir — zawtórował Freeman.

— Nie chcę, żebyście odchodzili — protestował Horn­blower.

Freeman zauważył karty do gry na półce na ściance grodziowej.

— Powróżę panu przed naszym odjazdem — zapropo­nował. Może przypomnę sobie, sir, czego mnie uczyła moja babka Cyganka.

A więc w żyłach Freemana rzeczywiście płynie krew cygańska; Hornblower często zastanawiał się nad tym z powodu jego śniadej cery i czarnych oczu. Był trochę zaskoczony swobodą, z jaką Freeman przyznawał się do swego pochodzenia.

— Niech pan powróży Sir Horatiowi — powiedział Bush.

Freeman potasował fachowo talię; odłożył ją na stolik, ujął dłoń Hornblowera i położył ją na kartach.

— Proszę przełożyć trzy razy, sir.

Hornblower wyrozumiale poddał się ceremoniałowi wróżenia, ciągle przekładając karty tasowane przez Free­mana. Wreszcie Freeman wziął talię i zaczął wykładać karty na stolik wierzchem do góry.

— Po tej stronie jest przeszłość — oznajmił przesu­wając wzrokiem po skomplikowanym układzie — a po tamtej przyszłość. Tu, po stronie przeszłości, można dużo odczytać. Widzę pieniądze, złoto. Widzę niebezpieczeń­stwo. Częste niebezpieczeństwo. Widzę więzienie — więzienie dwukrotnie, sir. Widzę ciemną niewiastę. I blondynkę. Podróżował pan morzem.

Freeman klepał dalej całkiem fachowo nie przerywając dla nabrania oddechu. Zgrabnie podsumował karierę Hornblowera słuchającego go z pewnym rozbawieniem i dużym podziwem dla jego swady. To, co mówił Freeman, mógł powiedzieć każdy przeciętnie obeznany z przeszłością Hornblowera. Brwi Hornblowera zbiegły się w przelotnej irytacji z powodu krótkiej aluzji do zmarłej Marii, lecz uśmiech znów pojawił się na jego wargach, gdy Freeman szybko przeszedł do osiągnięć Hornblowera na Bałtyku, przekładając frazy zwykłej mo­wy na cygańskie gadanie ze zręcznością, która mogła tylko bawić.

— Jest też choroba, sir — zakończył — bardzo poważna choroba, z której wyszedł pan dopiero niedawno.

— Zdumiewające! — wykrzyknął Hornblower udając podziw. Podniecenie towarzyszące oczekiwaniu walki zawsze uwydatniało w nim najlepsze cechy; był serdeczny i ludzki wobec tego młodszego oficera w sposób, w jaki nie potrafiłby się zachować w żadnym innym czasie.

— Właśnie, zdumiewające, sir — odezwał się Bush.

Hornblower zdziwił się widząc, że Bush jest naprawdę pod wrażeniem; fakt, że dał się zwieść pomysłowemu wyzyskaniu przez Freemana tego, co wiedział o przeszło­ści Hornblowera, wyjaśniał w znacznym stopniu sukces szarlatanów na tym świecie.

— A co z przyszłością, Freeman? — spytał Howard. Hornblower odetchnął widząc tylko umiarkowane zainte­resowanie z jego strony.

— Przyszłość — powiedział Freeman i bębniąc palcami po stole zwrócił się ku drugiej części kart. — Przyszłość jest zawsze bardziej tajemnicza. Widzę koronę. Złotą koronę.

Zmienił układ kart.

— To korona, sir, żeby nie wiem jak próbować.

— Horatio Pierwszy, król Wysp Kanibalskich — zaśmiał się Hornblower. Najlepszym dowodem łagodno­ści jego nastroju w tej chwili był ten żart z własnego imienia — temat zwykle bolesny dla niego.

— Jest tu też znowu niebezpieczeństwo. Niebezpie­czeństwo i blondynka. Idą w parze ze sobą. Niebezpie­czeństwo z powodu blondynki — niebezpieczeństwo z blondynką. Sir, są tu wszelkie rodzaje niebezpieczeństw. Radziłbym panu strzec się blondynek.

— Nie trzeba czytać w kartach, żeby dać taką radę — zauważył Hornblower.

— Czasem karty prawdę powiedzą — odparł Freeman patrząc na niego z dziwnie intensywnym wyrazem swoich lśniących oczu.

— Korona, blondynka, niebezpieczeństwo — powtó­rzył Hornblower. — Cóż jeszcze?

— To wszystko, co potrafię wyczytać, sir — rzekł Freeman zgarniając karty.

Howard patrzył na duży srebrny zegarek, który wydo­był z kieszeni.

— Gdyby Freeman potrafił nam powiedzieć, czy ujrzy­my jutro białą flagę nad cytadelą, czy też nie — odezwał się — mogłoby to pomóc nam w decyzji co do przedłuże­nia tego przyjemnego wieczoru. W obecnej sytuacji, sir, muszę wydać rozkazy.

Hornblower naprawdę żałował, że odchodzą. Stał na pokładzie „Flame” i patrzył, jak ich szybkie łodzie odpływają w ciemną, zimową noc. Gwiazdki bosmańskie wywoływały marynarzy na wachtę środkową. Było prze­nikliwie zimno, szczególnie po ciepłym zaduchu kajuty, i może właśnie dlatego poczuł się bardziej samotny niż zwykle. Tu, na „Flame”, ma tylko dwóch oficerów do pełnienia wacht, pożyczonych z „Porta Coeli”; jutro weźmie jeszcze jednego z „Nonsucha” lub „Camilli”. Jutro? To już dziś. A dziś może uda się zaproponowana przez Lebruna próba zdobycia kontroli nad Hawrem. On sam może dziś zginąć.

Rozdział X

Było mglisto, jak można się było spodziewać po tej porze roku i okolicy, kiedy nastał dzień, a raczej gdy szare światło dnia wpełzło prawie niezauważalnie do świado­mości Hornblowera. „Porta Coeli”, słabo widoczna, sta­nowiła ledwie dostrzegalny ciemniejszy zarys we mgle. Obwołując ją całą siłą płuc Hornblower otrzymał słabo słyszalną odpowiedź, że „Nonsuch” jest widoczny za jej rufą, a w kilka sekund później dodatkową informację, że z „Nonsucha” widać „Camillę”. Ma więc swoją eskadrę pod ręką i może już tylko czekać i po raz setny zastana­wiać się, jak marynarze, brodząc boso w lodowatej wo­dzie, potrafią znosić swój poranny obowiązek zmywania pokładów. Ale oni śmieli się i dokazywali przy tej robocie; marynarz brytyjski jest z twardej gliny. Przypuszczalnie na dolnym pokładzie domyślają się, że na coś się zanosi, że ta koncentracja sił zwiastuje nową akcję, i ta perspekty­wa ich raduje. Hornblower wiedział, że po części to dlatego, iż są pewni sukcesu w czekającym ich nie znanym przedsięwzięciu. Musi to być niezwykle przyjemne uczu­cie móc zaufać komuś i nie mieć żadnych dalszych wątpliwości. Hornblower patrzył na pracujących z za­zdrością i współczuciem.

Jego samego trawiła gorączka niepokoju, gdy przebiegał w myślach uzgodnienia dokonane ostatecznie z Lebrunem przed wysłaniem go na ląd. Były dosyć proste; absurdal­nie proste, tak mu się teraz wydawało. Ten cały plan to dość marne narzędzie do obalenia cesarstwa, które dominuje nad Europą. Ale spisek powinien być prosty — im bardziej skomplikowany byłby jego mechanizm, tym większe niebezpieczeństwo załamania się. To był jeden powód, dla którego nalegał, aby należąca do niego część zadania została przeprowadzona za dnia. Bał się ewentualnych niepomyślnych zbiegów okoliczności w razie wy­prawy na ląd w ciemnościach, do nieznanego miasta, z niewielkimi siłami. Światło dzienne podwajało szansę powodzenia, co najmniej jednak podwajając możliwość strat w wypadku niepowodzenia.

Hornblower spojrzał na zegarek — przez ostatnie dzie­sięć minut walczył ze sobą, żeby tego nie robić.

— Panie Crawley — powiedział do nawigatora, który był jego nowym pierwszym oficerem na „Flame”. — Niech pan zarządzi alarm bojowy i przygotuje bryg do boju.

Wiał lekki powiew od wschodu, tak jak się spodziewał. Dotarcie do Hawru będzie niełatwą sprawą, toteż był rad ze swej decyzji, że jako pierwszy popłynie dowodzony przez niego mały dzielny „Flame”, wskazując drogę sta­remu, niezwrotnemu „Nonsuchowi”.

— Okręt przygotowany do boju, sir — zameldował Crawley.

— Doskonale.

Hornblower spojrzał na zegarek — brakowało jeszcze pełnego kwadransa do chwili ruszenia w kierunku portu. W odpowiedzi na obwołanie „Porta Coeli” idącej za rufą „Flame” otrzymał informację, że wszystkie pozostałe jednostki są gotowe do boju. Uśmiechnął się do siebie. Freeman, Bush i Howard, tak jak i on, nie umieją czekać.

— Proszę pamiętać, panie Crawley — rzekł — jeśli zostanę zabity podczas wchodzenia, należy dopłynąć z „Flame” do nabrzeża. Kapitan Bush ma być nie­zwłocznie powiadomiony, ale „Flame” musi kontynu­ować swoje zadanie.

— Tak jest, sir — odparł Crawley. — Będę pamiętał.

Do licha z jego oczyma, nie musiał przyjąć tej wiado­mości tak całkiem obojętnie. Sądząc po tonie Crawleya można by niemal wnosić, że oczekuje jego śmierci. Hornblower odwrócił się od niego i poszedł szybko pokładem, żeby się otrząsnąć z przenikliwego zimna. Popatrzył na marynarzy na stanowiskach.

— Ruszcie się, chłopcy — powiedział. — Pokażcie jak umiecie skakać.

Nie można iść w bój z ludźmi skostniałymi z zimna. Marynarz z obsługi dział i ci przy szotach zaczęli podskakiwać w miejscu.

— Skakać, chłopcy, skakać!

Hornblower zaczął sam wyczyniać groteskowe podskoki, żeby dać przykład; pragnął, by się dobrze rozgrzali. Podskakując bił rękami o uda, epolety munduru galowego uderzały mu o ramiona.

— Jeszcze wyżej! Wyżej!

Rozbolały go nogi i zaczynał mieć trudności z oddechem, nie chciał jednak ustać przed marynarzami, chociaż wkrótce żałował, że w ogóle zaczął.

— Dość! — krzyknął wreszcie resztką tchu. Stał dysząc, marynarze szczerzyli zęby.

— Niech żyje Horny! — wyrwał się ktoś na dziobie i załoga wzniosła nierówny okrzyk.

— Cisza!

Obok stał Brown z pistoletami. Oczy mu się śmiały.

— Przestań tak szczerzyć zęby! — warknął Hornblower.

W marynarce wojennej będzie teraz rosła nowa legenda hornblowerowska, podobna do tamtej o tańczeniu hornpipe'a na pokładzie „Lydii” w czasie pościgu za „Natividad”. Hornblower wyjął zegarek, włożył go z powrotem do kieszonki i chwycił tubę.

— Panie Freeman! Przechodzimy na przeciwny hals. Dajcie znać eskadrze, aby kolejno wykonywano zwrot. Panie Crawley!

— Sir!

— Niech pan łaskawie postawi dwóch ludzi do sondowania.

Jeden może zostać zabity, a Hornblower nie chciał mieć przerwy w podawaniu głębokości.

— Na szotach kliwra! Na szotach grotżagla!

„Flame” przeszedł na prawy hals i płynął pod skośnymi żaglami na słabym wietrze z prędkością około trzech węzłów. Hornblower zauważył, że majacząca słabo „Porta Coeli” poszła za jego przykładem. Za nią, niewidoczny, był stary „Nonsuch” — Hornblower nie widział go jeszcze na oczy od czsu jego przybycia. A właściwie od chwili, gdy zszedłszy z niego zachorował w Rydze na tyfus. Poczciwy stary Bush. Dla Harnblowera pewną pociechą była myśl, że będzie będzie dziś wspierany grzmotem salw burtowych „Nonsucha” i niezachwianą wiernością Busha.

Sondujący podawali już głębokości śpiewnymi głosami, w miarę jak „Flame” posuwał się torem wodnym wiodącym do Hawru. Hornblower był ciekaw, co się dzieje w mieście, ale zaraz stwierdził w duchu niecierpliwie, że wkrótce się dowie. Wydawało mu się, że pamięta każde słowo z długiej rozmowy z Leburnem, gdy ustalali między sobą szczegóły zwariowanego planu Leburna. Wzięli pod uwagę możliwość mgły — marynarz byłby głupcem, gdyby nie przewidywał jej zimą w Zatoce Sekwańskiej.

— Boja z prawej strony dziobu, sir — zameldował Crawley.

To będzie pława mielizny środkowej — jedyna boja pozostawiona przez Francuzów na podejściu do Hawru. Hornblower patrzył, jak przemknęła tuż przy burcie i została za rufą; prąd przypływu przechylał ją lekko i spiętrzał wodę po jej stronie odmorskiej. Zbliżali się do wejścia.

— Słuchajcie, chłopcy — przemówił głośno Hornblower. — Ani jeden strzał nie ma być oddany bez mojego rozkazu. Tego, kto odpali działo, wszystko jedno z jakiego powodu, zanim mu nie powiem, każe nie tylko wychłostać, ale powiesić. Jeszcze dziś, przed zachodem słońca, zawiśnie na noku rei. Czy mnie słyszycie?

Hornblower miał wszelki zamiar wykonać swją groźbę — przynajmniej w tym momencie — i gdy toczył wokół spojrzeniem, widać to było z jego twarzy. Kilka mrukli­wych „Tak jest, sir” przekonało go, że został zrozumiany.

Qui va la? — wrzasnął ktoś we mgle tuż przy burcie; Hornblower ledwie widział francuską łódź straż­niczą, jak zwykle pilnującą wejścia przy mglistej pogo­dzie. Obaj z Lebrunem uznali zgodnie, że niełatwo będzie odwieść łódź strażniczą od wykonywania swej powin­ności.

— Poczta dla M. le Baron Momas — odkrzyknął Hornblower.

Pewny siebie głos, płynna francuszczyzna, użycie nazwiska Momas, wszystko to mogło zyskać mu czas potrzebny na wpłynięcie eskadry.

— Jaki statek?

Trudno przyjąć, aby marynarze w łodzi strażniczej nie rozpoznali „Flame” — musiało to być po prostu retorycz­ne pytanie zadane przez kogoś w trakcie, gdy oficer dowodzący usiłował zebrać myśli.

— Brytyjski bryg „Flame” — zawołał Hornblower; w tym momencie kazał przełożyć ster w celu wykonania zwrotu za cyplem.

— Stanąć w dryf albo strzelam do was!

— Jeśli wystrzelicie, pan będzie za to odpowiadał — odparł Hornblower. — Wieziemy wiadomości dla barona Momasa.

Teraz wiatr był pomyślny dla podchodzenia do na­brzeża. Po wykonaniu zwrotu kanonierka znalazła się w pobliżu burty brygu. Hornblower widział oficera sto­jącego przy armatce na dziobie, a obok niego marynarza z żarzącym się lontem w dłoni. Musieli zobaczyć galowy mundur Hornblowera i to również spowodowało pewną zwłokę, ktoś bowiem szykujący się do bitwy nie miałby przecież na sobie munduru galowego. Zobaczył, że oficer drgnął gwałtownie, ujrzawszy „Porta Coeli” majaczącą we mgle za rufą „Flame”. Widział, jak na rzucony rozkaz przytknięto iskrzący lont do zapału działka. Trzyfuntówka huknęła i pocisk uderzył w burtę „Flame”. Zaalarmuje to baterie na cyplu i nad nabrzeżem.

— Nie odpowiadamy strzałem na wasz strzał — zawołał; może uda się zyskać jeszcze trochę czasu i zrobić z niego użytek, chociaż było to rzeczą wątpliwą.

Tu, w obrębie portu, mgła nie była tak gęsta. Widział, jak słaby zarys nabrzeża staje się coraz wyrazistszy. Jeśli za kilka sekund baterie odezwą się huraganowym ogniem, będzie wiedział, że znaleźli się w pułapce. Przebiegał w myślach szybko dane, a jednocześnie zastanawiał się, jak podejść do nabrzeża. Nie chciał wierzyć, że Lebrun bawi się w podwójną grę, lecz jeśli tak, to straty obejmą tylko jego i „Flame” — pozostałe jednostki mają szansę odpłynąć.

— Ster na wiatr! — rzucił do sternika. Przez kilka wytężonych sekund zajęty był możliwie jak najszybszym dobiciem „Flame” do nabrzeża, ale tak, żeby go zbytnio nie uszkodzić. Okręt wśród skrzypień i trzasków otarł się burtą o nabrzeże z bolesnym jękiem odbijaczy. Hornblo­wer skoczył na nadburcie, a stamtąd na nabrzeże, w epo­letach, ze szpadą i trójgraniastym kapeluszem. Nie miał czasu na rozejrzenie się, lecz nie wątpił, że „Porta Coeli” stanęła na kotwicy, gotowa śpieszyć z pomocą w razie potrzeby, i że w swej kolejności „Nonsuch” zbliża się do nabrzeża, z żołnierzami piechoty morskiej gotowy­mi do zejścia na ląd. Szedł nabrzeżem z mocno bijącym sercem. Oto pierwsza bateria, z armatami pobłyskującymi wyzywająco przez otwory strzelnicze. Widział poruszenie za działami i dalszych ludzi nadbiegających ku baterii ze strażnicy na tyłach. Doszedł do skraju fosy, wzniesieniem lewej ręki powstrzymując obsadę dział.

— Gdzie wasz oficer? — krzyknął. Po chwili zwłoki na szaniec wyskoczył młodzieniec w granatowo-czerwonym mundurze artyleryjskim.

— Czego pan chce? — spytał.

— Niech pan powie swoim ludziom, żeby nie strzelali — odpowiedział Hornblower. — Nie otrzymał pan no­wych rozkazów?

Mundur galowy, pewne siebie zachowanie i niezwykłe okoliczności oszołomiły młodego oficera artylerii.

— Nowe rozkazy? — zdziwił się.

Hornblower udał irytację.

— Niech pan zabierze swoich ludzi od dział — warknął. — W przeciwnym razie może mieć miejsce godny pożało­wania incydent.

— Ale, monsieur… — Porucznik artylerii wskazał w dół, na nabrzeże i Hornblower mógł sobie teraz pozwolić na obejrzenie się za jego gestem. To co zobaczył, sprawiło, że jego rozdygotane serce zabiło jeszcze gwałto­wniej, ale z czystej radości. „Nonsuch” stał już przy nabrzeżu, a „Camilla” właśnie dobijała; ale rzecz wa­żniejsza, na nabrzeżu formował się duży, zbity blok czerwonych mundurów. Jedna sekcja z oficerem na czele już maszerowała ku nim szybkim krokiem z muszkietami na ramieniu.

— Niech pan zaraz wysyła gońca do drugiej baterii — zażądał Hornblower — żeby sprawdzić, czy tamtejszy oficer dowodzący orientuje się w sytuacji.

— Ależ, monsieur…

Hornblower zniecierpliwiony tupnął nogą. Słyszał za sobą rytmiczny krok żołnierzy piechoty morskiej i za plecami dał im znak gestem ręki. Oddział przechodził obok niego.

— Na lewo patrz! — rzucił dowodzący nimi młodszy oficer, elegancko salutując francuskiemu oficerowi. Ten przejaw kurtuazji odebrał resztkę ducha Francuzowi; dalszy protest zamarł mu na ustach. Oddział piechoty morskiej zawrócił w lewo po flance baterii na samym brzegu wyschłej fosy. Hornblower nie odważył się spuścić wzroku z młodego Francuza stojącego na przedpiersiu szańca, wyczuwał jednak, co się dzieje na tyłach baterii. Otwarto tam furtę wypadową i żołnierze piechoty mor­skiej wmaszerowali do wewnątrz, wciąż w kolumnie czwórkowej i z muszkietami na ramieniu. Znalazłszy się między działami zaczęli odpychać od nich artylerzystów i wybijać im z rąk tlące się lonty. Młody oficer w trwodze załamywał ręce.

— Wszystko dobre, monsieur, co się dobrze kończy — powiedział Hornblower. — Mógłby mieć miejsce bardzo niemiły incydent.

Teraz miał czas rozejrzeć się wokoło. Wylądował już następny oddział piechoty morskiej i maszerował szybko w stronę drugiej baterii. Inne grupy, marynarzy i żołnie­rzy piechoty morskiej, śpieszyły do dalszych punktów strategicznych wymienionych w wydanych przez niego rozkazach. Dysząc nadbiegał zboczem Brown, żeby być u jego boku.

Odgłos kopyt końskich sprawił, że Hornblower znowu się obejrzał; galopujący ku nim oficer francuski zatrzymał gwałtownie konia wyrzucając żwir w powietrze.

— Co to znaczy? — zapytał. — Co się tu dzieje?

— Widocznie wiadomość nie zdążyła dotrzeć do pana, monsieur — odparł Hornblower. — Największa nowina, jaką Francja słyszy od dwudziestu lat.

— Co za nowina?

— Bonaparte już nie panuje — oświadczył Hornblower. — Niech żyje król!

Były to magiczne słowa; jak wyrazy zaklęcia czy for­mułka czarownika z dawnych czasów. Od roku 1792 nikt, jak cesarstwo długie i szerokie, nie odważył się powiedzieć ”Vive le Roi!”. Oficerowi na koniu opadła na moment szczęka.

— To zdrada! — krzyknął wracając do siebie. — Cesarz panuje.

Popatrzył wokół zbierając lejce w dłoniach w zamiarze odjazdu.

— Brown, zatrzymaj go! — rozkazał Hornblower.

Brown postąpił wielki krok naprzód, potężnymi dłoń­mi uchwycił oficera za nogę i jednym szarpnięciem ściągnął go z siodła; Hornblower zdążył na czas chwycić za uzdę, żeby koń nie uciekł. Brown obiegł wierzchowca i uwolnił ze strzemion stopy oficera.

— Potrzebuję pańskiego konia, sir — rzekł Horn­blower.

Wsunął stopę w strzemię i wskoczył niezdarnie na siodło. Podniecone zwierzę skoczyło gwałtownie, omal go nie zrzucając, ale on przywarł mocno do siodła, szarpnię­ciem za uzdę obrócił łeb konia i pogalopował w kierunku drugiej baterii. Trójgraniasty kapelusz sfrunął mu z głowy, szpada i epolety obijały się o niego, lecz jakoś utrzymał się w siodle. Minął w pędzie drugi oddział piechoty morskiej, usłyszał okrzyk na swoją cześć i zdążył jeszcze zatrzymać rozszalałego rumaka na skraju fosy. Tknięty nową myślą ruszył truchtem ku tyłom baterii, kierując się do głównej bramy.

— Otwierać! — krzyknął — w imię króla!

W tych słowach była moc. Szczęknęły śruby, otwarła się górna połowa potężnych podwoi dębowych, ukazując kilka twarzy patrzących na niego w zdumieniu. W tyle dostrzegł wycelowany w siebie muszkiet — pewnie to jakiś fanatyczny bonapartysta lub ktoś zbyt opanowany, żeby dać się zwieść pozorom.

— Zabierzcie muszkiet temu idiocie! — rozkazał Horn­blower. Potrzeba chwili przydała ostrości jego tonowi, toteż usłuchano go natychmiast. — A teraz otworzyć bramę.

Za plecami słyszał kroki żołnierzy piechoty morskiej maszerujących w jego stronę.

— Otwierać bramę! — ryknął.

Otworzyli, i Hornblower wjechał do środka baterii.

Było tam dwanaście potężnych dział dwudziestocztero­funtowych wycelowanych na port przez otwory strzelni­cze. W tyle stał piec do podgrzewania pocisków, obok niego piramida kul. Gdyby te dwie baterie otworzyły ogień, żadna jednostka nieprzyjacielska nie utrzymałaby się długo na wodzie; zmiotłyby wszystko nie tylko z jej powierzchni, ale i z nabrzeży na całej ich długości. A baterie, osłaniane szańcami o grubości pięciu stóp a wysokości ośmiu, z fosami bez wody głębokimi na dziesięć stóp, wyrąbanymi w litej skale, nie mogłyby nigdy zostać wzięte szturmem bez zastosowania metod regularnego oblężenia. Zdumieni artylerzyści patrzyli wytrzeszczonymi oczyma na niego i na wmaszerowujących za nim żołnierzy piechoty morskiej w czerwonych uniformach. Młodziutki oficer podszedł do Hornblowera.

— Nie rozumiem tego, sir — przemówił. — Kim pan jest i czemu powiedział pan to, co pan powiedział?

Oficer nie mógł zmusić się do wyrzeczenia słowa „król”; było to słowo tabu — zachowywał się jak stara panna zadająca lekarzowi wstydliwe pytanie. Hornblower uśmiechnął się do niego, ukrywając, jak mógł, uczucie triumfu, bo nigdy się nie opłaca triumfować zbyt otwarcie.

— To początek nowej ery dla Francji — odparł.

Do uszu jego dobiegły dźwięki muzyki. Zsiadł z konia i puściwszy go luzem popędził schodami wyciętymi w tylnej części szańca, a francuski oficerek za nim. Gdy stanęli na szczycie szańca, pod ogromnymi ramionami semafora, otwarła się przed nimi cała panorama portu: eskadra przy nabrzeżu, oddziały grupy desantowej w cze­rwonych mundurach lub białych koszulach maszerujące tam i z powrotem, a na samym nabrzeżu orkiestra wojskowa zdążająca w kierunku miasta z biciem bębnów i przenikliwymi dźwiękami trąbek — czerwone mundury, białe bandolety i lśniące instrumenty przedstawiały pięk­ny widok. Ten pomysł Hornblowera był ukoronowaniem całego planu; nic prędzej nie przekona chwiejnego garni­zonu, że on, Hornblower, przybył w pokojowych zamia­rach, niż orkiestra spokojnie grająca w marszu wiązankę melodii.

Urządzenia obronne portu zostały więc zdobyte, a on zrealizował swoją część planu. Cokolwiek by się stało z Lebrunem, eskadrze nic specjalnie nie zagraża; jeśli główny garnizon nie da się zwieść i obróci się przeciwko niemu, może zagwoździć działa baterii, wysadzić w po­wietrze składy amunicji i bez pośpiechu wyprowadzić swoje okręty, zabierając tylu jeńców i wszelkiego dobra, ile zdoła zagarnąć. Trudny moment nastąpił wtedy, gdy łódź strażnicza oddała strzał ze swej armatki — strzelanie jest zaraźliwe. Lecz fakt, że wystrzelono tylko ten jeden raz, a także zwłoka i mgła sprawiły, że niedoświadczony oficer dowodzący bateriami czekał na rozkazy, dając Hornblowe­rowi czas na wywarcie osobistego nacisku. Stało się już widoczne, że przynajmniej część planu Lebruna powiodła się. Opuszczając „Flame” Lebrun nie był zdecydowany, czy wezwie starszych oficerów na bankiet, czy na naradę wojenną, ale tak czy owak udało mu się jednak pozbawić obronę portu całego kierownictwa. Widocznie i opowieść Lebruna o statku, który po sforsowaniu blokady ma przybyć nocą i jego żądanie, aby obrona portu wstrzymała się od ostrzału, zanim nie zidentyfikuje się każdej jednostki wchodzącej do portu, także zrobiła swoje — Le­brun powiedział Hornblowerowi o swoim zamiarze roz­dmuchania faktu, że „Flame” płynący, aby się poddać, został w istocie zaatakowany, żeby dać Anglikom okazję do jego odbicia.

— Nie chcę mieć więcej takiej kołomyjki — mówił Lebrun szczerząc zęby. — Rozkaz, zmiana rozkazu, bałagan.

W ten czy inny sposób udało mu się niewątpliwie wywołać dostateczny zamęt i atmosferę niepewności w bateriach, żeby dać Hornblowerowi wszelkie szansę — ten człowiek to urodzony intrygant; Hornblower wciąż jednak nie wiedział, czy pozostała część jego coup d'etat powiodła się. Nie był to czas na zwlekanie; w historii można znaleźć aż nadto wiele przykładów obiecujących przedsięwzięć, które skończyły się fiaskiem, ponieważ ktoś nie popchnął sprawy w psychologicznie ważnym momencie.

— Gdzie mój koń? — spytał Hornblower, zostawiając młodego oficera z niezaspokojonym pragnieniem dowie­dzenia się czegoś więcej poza ogólnikowym stwierdze­niem o początku nowej ery dla Francji.

Zszedł z szańca i stwierdził, że jakiś rozgarnięty żoł­nierz piechoty morskiej trzyma jego konia za uzdę. Wojacy w czerwonych uniformach czynili zabawne próby nawiązania kontaktu z ogłupiałymi rekrutami francuski­mi. Hornblower wspiął się na siodło i wyjechał truchtem na otwartą przestrzeń. Chciał ruszyć śmiało naprzód, a jednocześnie obawiał się wprowadzać swój oddział desantowy w wąskie uliczki bez pewności, że zostaną przyjaźnie przyjęci. Z gracją nadjechał Howard; widać i on zdołał sprokurować sobie wierzchowca.

— Jakieś rozkazy, sir? — zapytał. U jego boku był Brown i dwóch midszypmenów, ci ostatni mieli przypu­szczalnie pełnić role posłańców.

— Jeszcze nie — odparł Hornblower starając się nie okazać po sobie dręczących go obaw.

— Pański kapelusz, sir — powiedział nieoceniony Brown — podjął kapelusz z ziemi wracając z drugiej baterii.

Przygalopował jeździec z białą opaską na ramieniu, powiewając białą chusteczką. Na widok lamowanego zło­tem munduru Hornblowera zatrzymał konia.

— Pan jest monsieur… monsieur… — zaczął.

— Hornblower. — Jak dotąd żaden Francuz nie potra­fił wymówić tego nazwiska.

— Od barona Momasa, sir. Cytadela zdobyta. Baron ma przybyć na plac główny.

— Żołnierze w barakach?

— Siedzą cicho.

— Straż główna u bramy?

— Nie wiem, sir.

— Howard, niech pan weźmie swoich z rezerwy. Maszerujcie jak najspieszniej ku bramie. Ten człowiek pójdzie z wami, żeby wyjaśnić straży sytuację. Jeśli nie przejdą na naszą stronę, pozwólcie im zdezerterować. Mogą wyjść poza miasto — to nie ma znaczenia. W miarę możności żadnego rozlewu krwi, ale zabezpieczcie bramę.

— Tak jest, sir.

Hornblower powiedział Francuzowi, jakie wydał rozkazy.

— Brown, pojedziesz ze mną. Howard, w razie potrze­by jestem na placu głównym.

Niezbyt imponujący był pochód, jaki udało się uformo­wać Howardowi z czterdziestu marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, lecz orkiestra przygrywała najgłośniej jak umiała podczas triumfalnego przemarszu Hornblo­wera ulicą. Mijani ludzie przyglądali się im z zaciekawie­niem, ponuro albo tylko obojętnie, nie było jednak oznak czynnego sprzeciwu. Na Place de 1'Hótel de Ville było więcej gwaru i ożywienia. Znajdowało się tu wielu mężczyzn na koniach; ustawiony w szeregu oddział policji nadawał zgromadzeniu pozory powagi. Najbardziej jed­nak wpadało w oko mnóstwo białych akcentów. Żandarmi mieli białe kokardy na kapeluszach, a urzędnicy na koniach białe szale lub opaski na rękawach. Białe flagi — pewnie prześcieradła — zwisały z większości okien. Po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat biel burbońska powiewała na francuskiej ziemi. Tęgi mężczyzna z białym pasem na brzuchu, gdzie (jak Hornblower przypuszczał) nosił wczoraj pas trójkolorowy, zaczął iść szybko ku nadjeżdżającemu. Dając orkiestrze nerwowe znaki, żeby ucichła, Hornblower wygramolił się z siodła i rzuciwszy lejce Brownowi ruszył ku mężczyźnie, który — jak sądził — był Momasem.

— Nasz przyjaciel! — krzyknął Momas otwierając szeroko ramiona, — Nasz sprzymierzeniec!

Hornblower pozwolił się uściskać — nawet w takim momencie zastanawiał się, co pomyślą idący za nim tępogłowi żołnierze na widok komodora obcałowywanego przez opasłego Francuza — a potem zasalutował pozosta­łym członkom świty burmistrza podchodzącym, aby go powitać. Na ich czele był Lebrun, z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Wielka chwila, sir — powiedział burmistrz.

— Istotnie wielka chwila, Monsieur le Baron.

Burmistrz wskazał dłonią na maszt flagowy ustawiony przed merostwem.

— Uroczystość zaraz się zacznie — oznajmił.

Momas wziął kartkę od stojącego obok Lebruna i podszedł schodami do stóp masztu flagowego. Nabrał powietrza do płuc i zaczął czytać najgłośniej jak potrafił. Rzecz ciekawa, że francuskie przywiązanie do form prawnych i pozorów przejawiło się nawet tu, w tym momencie zdrady; upstrzona archaizmami proklamacja wydawała się nie mieć końca w swojej rozwlekłości. Mówiła o niegodziwościach uzurpatora, Napoleona Bona­partego, potępiała wszelkie jego pretensje do władzy, wypowiadała mu wszelkie posłuszeństwo. Oznajmiała natomiast, że wszyscy Francuzi uznają dobrowolnie ciągłość rządów jego arcychrześcijańskiej mości Ludwika XVIII, króla Francji i Nawarry. Gdy zabrzmiały te słowa, ludzie u stóp masztu pociągnęli spiesznie za flaglinki i biały sztandar Burbonów wzbił się na maszt. Teraz był moment na gest ze strony Brytyjczyków. Hornblower zwrócił się do swoich żołnierzy.

— Trzykrotny okrzyk na cześć króla! — zawołał.

Machnął nad głową trójgraniastym kapeluszem.

— Hip… hip… hip… — krzyknął.

— Hurra! — odkrzyknęli żołnierze piechoty morskiej.

Okrzyk poniósł się głuchym echem po placu; przy­puszczalnie nawet jeden na dziesięciu żołnierzy nie wiedział na cześć jakiego króla wiwatuje, ale to nie miało znaczenia.

— Hip… hip… hip…

— Hurra!

— Hip… hip… hip…

— Hurra!

Hornblower włożył kapelusz i sztywno zasalutował białemu sztandarowi. Był czas, i to najwyższy, zacząć organizowanie obrony miasta przed atakiem gniewu Bonapartego.

Rozdział XI

— Wasza ekscelencjo — zaczął Lebrun wślizgując się bokiem do pokoju, gdzie Hornblower siedział przy biurku — deputacja rybaków prosi o posłuchanie.

— Tak? — mruknął Hornblower. Nie chciał przed­wcześnie zobowiązywać się do czegokolwiek w stosunku do Lebruna.

— Próbowałem, wasza ekscelencjo, dowiedzieć się, o co im chodzi.

Można było być pewnym, że Lebrun będzie się starał o to. Jak dotąd Hornblower starannie utrzymywał Lebru­na w naturalnym zresztą złudzeniu, iż lubi być tytułowa­ny ekscelencją w co drugim zdaniu i że dzięki temu staje się łaskawszy.

— Tak?

— To sprawa jednego z ich statków zabranego jako pryz.

— Tak?

— Miał jedno pańskie zaświadczenie, iż płynie z wolne­go portu Hawr, a mimo to został zajęty przez angielski okręt wojenny.

— Czyżby?

Lebrun nie wiedział, że na biurku przed Hornblo­werem leżał meldunek dowódcy brygu angielskiego, który wziął statek do niewoli. Dowódca był przekonany, że zanim zajął statek, wymknął się on potajemnie z Honfleur poprzez ujście rzeki, sprzedawszy tam przedtem swój połów. Honfleur, jeszcze pod władzą Bonapartego, a więc i pod blokadą, płaciło trzy razy tyle za ryby, ile można było dostać w wyzwolonym Hawrze. Była to sprawa handlu z nieprzyjacielem i można było polegać na Sądzie Pryzowym, że wyda w niej odpowiedni wyrok.

— Pragniemy, wasza ekscelencjo, zachować życzliwość ludności, a szczególnie ludzi morza. Czy nie mógłby pan zapewnić deputacji, że stateczek zostanie zwrócony jego właścicielom?

Hornblower rad by wiedzieć, ile ci właściciele statku rybackiego z Hawru zapłacili Lebrunowi za poparcie ich sprawy. Lebrun robi pewnie fortunę, której pragnie tak samo jak władzy.

— Wprowadzić deputację — powiedział; miał kilka sekund na ułożenie przemowy do nich — to zawsze było korzystne przy jego francuszczyźnie, na tyle słabej, że musiał uciekać się do omówień, gdy nie mógł przypom­nieć sobie słowa czy konstrukcji gramatycznej.

Deputacja, trzej siwowłosi rybacy normandcy, wyglą­dający bardzo szacownie w najlepszym, świątecznym przyodziewku, weszli niemalże uśmiechnięci — na więcej nie pozwalało ich poważne usposobienie; otrzymali naj­pewniej w poczekalni zapewnienie od Lebruna, że ich prośba zostanie spełniona. Byli ogromnie zaskoczeni, gdy Hornblower zaczął mówić do nich o handlu z nieprzyja­cielem i o konsekwencjach tego czynu. Hornblower wska­zał, że Hawr jest w stanie wojny z Bonapartem, wojny na śmierć i życie. Głowy będą spadać setkami, jeśli zwycięży w niej Bonaparte i odbierze miasto. Straszliwe sceny oglądane w Tulonie zdobytym przed dwudziestu laty powtórzyłyby się w Hawrze w tysiąckrotnym nasileniu. Istnieje wciąż potrzeba zjednoczonego wysiłku, żeby zwalczyć tyrana. Niech pełnią swoje obowiązki w tym zakresie i więcej nie próbują zwiększać swoich osobistych majątków. Hornblower zakończył oświadczeniem, że nie tylko zamierza przekazać statek do decyzji Brytyjskiego Sądu Pryzowego, lecz w wypadku powtórzenia się przestępstwa jest zdecydowany postawić jego dowództwo i załogę pod sąd wojenny, który niewątpliwie wyda wyroki śmierci.

Lebrun wyprowadził deputację. Przez moment Horn­blower zastanawiał się, jak Lebrun wytłumaczy niepowo­dzenie, ale nie mógł poświęcić tym rozmyślaniom więcej niż krótką chwilę. Wymagania stawiane czasowi i energii gubernatora Hawru były ogromne; Hornblower westch­nął spojrzawszy na stos papierów ułożony na biurku. Tyle było do zrobienia; Saxton, oficer wojsk inżynieryjnych, przybyły właśnie z Anglii, domagał się usilnie budowy nowej baterii, półksiężyca czy redanu, jak to określił w swoim barbarzyńskim języku saperskim — dla osłony umocnień Bramy Roueńskiej. Wszystko to bardzo ładnie, ale będzie musiał zapędzić mieszkańców do przymusowej pracy przy jej wznoszeniu. Z Whitehall nadeszła masa korespondencji, głównie raporty szpiegów na temat wojsk Bonapartego i ich ruchów. Przejrzał je pobieżnie, ale jeden czy dwa wymagały dokładniejszego przestudiowa­nia. Był problem rozładunku statków z żywnością przy­słanych mu przez Whitehall — Hawr musi być, rzecz jasna, dobrze zaprowiantowany na wypadek ścisłego oblę­żenia, ale jemu pozostawiono przygotowanie planu zmagazynowania tysiąca beczek solonej wołowiny. Pozosta­wała też sprawa patrolowania ulic. Dawne porachunki osobiste zostały, jak się domyślał, załatwione drogą jedne­go czy dwóch potajemnych zabójstw wybitnych bonapar­tystów — podejrzewał nawet, że Lebrun maczał w któ­rymś palce — i już miała miejsce próba odwetu. Teraz, gdy sprawuje kontrolę nad całym miastem, nie wolno mu ryzykować, żeby podzieliło się na dwa wrogie sobie obozy. Toczył się sąd wojenny nad tymi spośród bunto­wników z „Flame”, którym nie darował winy, i we wszystkich wypadkach zostanie na pewno zawyrokowana kara śmierci. I nad tym musi pomyśleć. Jest komodorem eskadry brytyjskiej, będąc równocześnie gubernatorem Hawru, i musi zajmować się wszystkimi skomplikowany­mi problemami eskadry. Musi zadecydować o…

Hornblower już chodził tam i z powrotem. Ten wielki pokój w Hotel de Ville dużo lepiej nadawał się do tego celu niż jakikolwiek pokład rufowy. Miał dwa tygodnie na przywyknięcie do braku świeżego powietrza i rozległych widnokręgów; przechadzał się z głową opuszczoną na piersi i rękami splecionymi na plecach, układając w myślach decyzje, których od niego żądano. To jest nagroda za sukces: zamknięcie w biurze, przykucie do biurka; dzielenie czasu między tuzin szefów wydziałów i ogromną liczbę osób starających się o jego względy. Mógłby równie dobrze być zagonionym kupcem w City, a nie oficerem marynarki wojennej, z tym że jako oficer miał dodatkowe zadanie i obciążenie w postaci konieczno­ści wysyłania codziennych długich raportów do White­hall. Może powierzenie mu gubernatorstwa Hawru i dowodzenia atakiem na Bonapartego to wielki zaszczyt, ale zaszczyt uciążliwy.

A oto i nowa dystrakcja; starszy wiekiem oficer w ciemnozielonym mundurze, wymachujący papierem trzymanym w dłoni. Ten — jakżeż się on nazywa? — Hau, kapitan sześćdziesiątego strzeleckiego pułku pie­choty. Na razie nikt nie ma najmniejszego pojęcia, jakiej jest on narodowości; może sam Hau tego nie wie. Sześć­dziesiąty, utraciwszy swój tytuł Królewskiego Pułku Amerykańskiego , stał się przechowalnią w sprzymierzeń­ców służbie Korony. Przed rewolucją francuską Hau był prawdopodobnie urzędnikiem dworskim w jednym z tych niezliczonych państewek po francuskiej stronie Renu. Jego pan przebywa od dwudziestu lat na wygnaniu, poddani jego pana są Francuzami od dwudziestu lat, a on sam w ciągu tychże dwudziestu lat bywał używany do dziwnych zadań przez rząd brytyjski.

— Przybył worek z pocztą z Foreign Office, sir — powiedział Hau — zaś ta przesyłka była oznaczona jako „pilna”.

Hornblower oderwał się od sprawy nominacji nowego juge de paix (na miejsce byłego beneficjanta, który uciekł widocznie na terytorium Bonapartego), żeby zająć się nowym problemem.

— Przysyłają nam księcia — oznajmił po przeczytaniu listu.

— Którego, sir? — spytał natychmiast Hau, wyraźnie mocno zainteresowany.

— D'Angouleme.

— Ewentualny dziedzic linii burbońskiej — zauważył bystro Hau. — Najstarszy syn księcia d'Artois, brata Ludwika. Ze strony matki pochodzi z rodu Savoyów, a ożeniony jest z Marią Teresą, która była więziona w Tempie, córką zamordowanego Ludwika XVI. Do­bry wybór. Musi mieć teraz jakieś czterdzieści lat.

Hornblower zaczął się zastanawiać, na co może mu się przydać książę z rodziny królewskiej. Czasem bywa wy­godnie mieć marionetkę, przewidywał jednak — przytło­czony całym brzemieniem rozczarowań — że obecność księcia przysporzy mu raczej dodatkowych a daremnych kłopotów.

— Będzie tu jutro, jeśli wiatr okaże się pomyślny — rzekł Hau.

— Jest pomyślny — orzekł Hornblower spoglądając przez okno na maszt flagowy z powiewającymi obok siebie flagami Zjednoczonego Królestwa i białą Burbonów.

— Trzeba go przyjąć z całym rytuałem wymaganym przy takiej okazji — ciągnął Hau przechodząc nieświa­domie na francuski w wyniku całkiem oczywistego skoja­rzenia pojęć. — Książę burboński, stawiający po raz pierwszy od dwudziestu lat stopę na ziemi francuskiej, musi zostać przywitany na nabrzeżu przez wszystkie wła­dze. Salut królewski. Uroczyste przejście do kościoła. Tam odśpiewanie Te Deum. Przejście do Hotel de Ville i tam wielkie przyjęcie.

— To wszystko pańska sprawa — mruknął Hornblower.

Ostry chłód zimowy nie ustępował. Na nabrzeżu, gdzie Hornblower czekał na przycumowanie fregaty wiozącej księcia, dął przejmujący północno-wschodni wiatr, prze­szywając grubą tkaninę jego płaszcza. Hornblower współ­czuł ustawionym w szeregu marynarzom i żołnierzom oraz ludziom z obsady masztów okrętów wojennych stojących w porcie. On sam przybył z Hotel de Ville dopiero teraz, czekając tam do ostatniej chwili, aż po­słaniec przyniósł mu wiadomość, że książę zaraz schodzi na ląd. Natomiast dygnitarze i niżsi urzędnicy, stojący w zbitej gromadce za jego plecami, byli tu już od pewnego czasu. Hornblower miał wrażenie, że ze swego miejsca słyszy ich zgodne szczękanie zębami.

Obserwował z zawodową ciekawością operację cumo­wania fregaty; słuchał szczęku windy kotwicznej i krót­kich rozkazów wykrzykiwanych przez oficerów. Okręt wolno stanął przy nabrzeżu. Trapem wbiegli chłopcy trapowi i podoficerowie, a za nimi oficerowie w mundu­rach galowych. Ustawiła się kompania honorowa żołnie­rzy piechoty morskiej. Od trapu do nabrzeża przerzucono kładkę i oto nadchodził książę, wysoki, sztywno wypro­stowany mężczyzna w mundurze huzarskim, z błękitną wstęgą przez pierś. Po okręcie podniósł się długi świst gwizdków podoficerskich, żołnierze piechoty morskiej prezentowali broń, oficerowie salutowali.

— Sir, proszę wystąpić i powitać jego królewską wyso­kość — powiedział Hau stojący przy Hornblowerze.

Na środku kładki, którą kroczył książę, był magiczny punkt; przestąpiwszy go książę przeszedł z okrętu bry­tyjskiego na ziemię Francji. Z masztu fregaty ściągnięto francuską flagę królewską. Ucichły gwizdki, zaniósłszy się ostatnim, ekstatycznym świergotem. Połączone orkiestry buchnęły triumfalnym marszem. Zagrzmiały saluty dział, marynarze i żołnierze kompanii honorowej sprezentowali broń, każda z dwóch formacji obu narodowości na swoją modłę. Hornblower stwierdził nagle, że występuje do przodu przykładając do piersi trójgraniasty kapelusz ges­tem wyćwiczonym rano z takim nakładem trudu pod kierunkiem Haua, oddając ukłon reprezentantowi jego arcychrześcijańskiej mości.

— Sir 'Oratio — odezwał się książę serdecznym tonem — mimo tylu lat spędzonych na wygnaniu wciąż jeszcze, jak każdy Francuz, miał trudności z wymową z przydechem. Potoczył wokół spojrzeniem. — Francja, piękna Francja.

Hornblower nie potrafił wyobrazić sobie nic mniej pięknego niż nabrzeża Hawru przy północno-wschodnim wietrze, ale może książę naprawdę tak uważa. W każdym razie te słowa dobrze będą brzmiały w uszach potom­ności. Pewnie ważni dygnitarze postępujący kładką za księciem pouczyli go wcześniej, żeby to właśnie powie­dział. Jednego z nich książę wskazał jako pana — Hornblower nie zrozumiał nazwiska — chevalier d'honneur, a ten z kolei przedstawił koniuszego i sekretarza do spraw wojskowych.

Hornblower spostrzegł kącikiem oka, że urzędnicy idący za nim zbitą gromadką wyprostowali się z jedno­czesnego ukłonu, dalej trzymając jednak kapelusze przy brzuchach.

— Proszę was, panowie, nakryjcie głowy — rzekł książę i głowy siwe i łyse znikły pod nakryciami wkładanymi przez wdzięcznych dygnitarzy dla osłony przed wiatrem.

Książę też szczękał zębami z zimna. Hornblower rzucił ukradkowe spojrzenie na Haua i Lebruna z nienaganną uprzejmością odsuwających się wzajemnie łokciami, żeby być jak najbliżej jego i księcia, i od razu postanowił ograniczyć dalsze prezentacje do absolutnego minimum, ignorując wypracowany program wręczony mu przez obu tych panów. Nic mu nie przyjdzie z przysłanego tu księcia burbońskiego, jeśli pozwoli mu umrzeć na zapalenie płuc. Musiał oczywiście przedstawić Momasa — nazwisko ba­rona przejdzie do historii; a także Busha, starszego oficera marynarki wojennej — po jednej osobie z obu krajów dla podkreślenia przymierza między nimi. I tak właśnie należało, Bush bowiem kochał lordów i uwielbiał człon­ków rodziny królewskiej. Nazwisko księcia zajmie w jego pamięci poczesne miejsce na liście, na której czele jest car Wszechrosji. Hornblower odwrócił się i skinięciem nakazał podprowadzić konie; koniuszy ruszył potrzymać strze­mię i książę wskoczył na siodło, urodzony jeździec jak wszyscy w jego rodzinie. Hornblower wsiadł na spokoj­nego wierzchowca, którego sobie zarezerwował, a inni poszli jego śladem. Kilku cywilów miało trudności z powodu szpad, do których noszenia nie nawykli. Od kościoła Najświętszej Marii Panny dzieliło ich tylko ćwierć mili. Lebrun dopilnował, żeby na każdym jardzie drogi witano serdecznie Burbonów — ze wszystkich okien zwisały białe flagi, a nad wejściem do zachodniego portalu kościółka był łuk triumfalny z fleurs-de-lis. Lecz okrzyki ludzi brzmiały słabo na przejmującym wietrze, a pochód nie mógł wyglądać imponująco, gdy każdy szedł schy­lony do przodu, żeby mniej się wystawiać na wiatr.

W kościele znaleźli miłe schronienie — na podobień­stwo tego symbolicznego schronienia, jakie on dawał wszystkim grzesznikom, pomyślał Hornblower, zanim nie pochłonęły go inne sprawy. Zajął miejsce za księciem; kącikiem oka widział Lebruna specjalnie postawionego obok, żeby obserwując go Hornblower orientował się, co trzeba robić, kiedy wstawać, a kiedy klękać, pierwszy raz bowiem znalazł się w kościele katolickim i uczestniczył w katolickim nabożeństwie. Trochę żałował, że jego nieustannie aktywny mózg nie pozwalał mu przyglądać się wszystkiemu tak dokładnie, jak by tego pragnął. Liturgiczne szaty i liczący wieki obrządek mógłby prze­mówić do jego wyobraźni, jednakże przeszkadzało mu w tym zastanawianie się, jakiego to nacisku użył Lebrun na księży odprawiających nabożeństwo, żeby zaryzykowa­li wystawienie się na gniew Bonapartego i w jakim stopniu ten potomek Burbonów będzie chciał brać rzeczywisty udział w kampanii oraz jakie właściwie znaczenie miały napływające wolno meldunki, że oddziały cesarskie ruszy­ły w końcu na Hawr.

Kadzidło, ciepło i zmęczenie oraz brak logicznego związku między tymi rozmyślaniami sprawiły, że Horn­blower poczuł się senny; już prawie zapadał w drzemkę, gdy spostrzegł, że Lebrun wstaje, więc szybko zrobił to samo. Ustawiwszy się ponownie, cały orszak opuścił kościół.

Z Notre-Dame jechali, smagani wiatrem, przez Rue de Paris, a potem, okrążywszy duży plac, zsiedli znowu z koni przed H*tel de Ville. Okrzyki ludu brzmiały słabo i mało entuzjastycznie i miało się wrażenie, że książę, gestem dłoni czy uniesieniem kapelusza dziękując za owację, czyni to w sposób drewniany i mechaniczny. Jego królewska wysokość posiadał dużo stoickiej zdolności przetrzymywania trudów na oczach publiczności bez mrugnięcia okiem, czego się zawsze oczekuje od członków rodzin królewskich, lecz wyglądało, że wdrożony do tego stał się milczący i pełen rezerwy. Hornblower zaczął wątpić, czy będzie miał z niego jakiś pożytek, bo przecież pod nominalną wodzą księcia Francuzi będą wkrótce przelewać krew Francuzów; i czy on sam zdobędzie pewność, że może ufać partyzantom burbońskim w walce przeciwko bonapartystom.

Hornblower obserwował księcia poprzez ogromny hall Hotel de Ville — również lodowato zimny mimo ognia buzującego w kominkach na obu jego końcach — jak witał kolejno miejscowych dygnitarzy i przedstawione mu ich żony. Mechaniczny uśmiech, zręczna, choć oficjalna, formułka powitalna, uważne stopniowanie uprzejmości, od pochylenia głowy do lekkiego ukłonu; wszystko to świadczyło o staranności wychowania. Za księciem i po jego bokach tłoczyli się doradcy, emigranci z arystokracji, których przywiózł ze sobą, zaś Momas i Lebrun repre­zentowali Francję porewolucyjną. Natomiast Hau pilno­wał interesów brytyjskich. Nic dziwnego, że człowiek ten zachowuje się niby drewniana kukła pociągana za sznurki przez nich wszystkich.

Hornblower patrzył na czerwone nosy i widoczne nad rękawiczkami sine łokcie dam trzęsących się z zimna w głęboko wydekoltowanych sukniach dworskich. Żony kupców, żony niższych urzędników, źle ubrane w stroje wydobyte dziś w pośpiechu na wiadomość, że zostały zaproszone na przyjęcie; niektóre z nich, tęższe, sapały w mocno zesznurowanych gorsetach, a te szczupłe próbo­wały prezentować swe nie skrępowane gorsetami wdzięki na sposób, który był modny przed dziesięciu laty. Umie­rały z podniecenia, że poznają kogoś z rodziny królew­skiej. Mężowie, zarażeni ich zdenerwowaniem, krążyli od grupy do grupy, lecz Hornblower wyczuwał gnębiący ich niepokój; obawę, że straszliwa potęga Bonapartego nie zostanie załamana, że za kilka dni może się okazać, iż są pozbawieni swych niewielkich majątków lub perspektywy renty, wygnańcy bez grosza, może ofiary gilotyny. Jednym z powodów przybycia księcia było zmuszenie tych ludzi do opowiedzenia się jawnie za sprawą Burbo­nów, i niewątpliwie rady dawane prywatnie przez Lebru­na znacznie wpłynęły na to, że się tu stawili. Ukrywano wątpliwości i niepokoje — historia kiedyś będzie jedynie mówić o wspaniałym przyjęciu, które zasygnalizowało pojawienie się księcia burbońskiego na ziemi francuskiej. Powitanie Młodego Pretendenta w Holyrood musiało być pełne podobnych podtekstów, pomyślał nagle Horn­blower, niezależnie od tego, co zrobiła dziś z niego ludowa legenda. Z drugiej jednak strony powitania Pretendenta nie uświetniał szkarłat uniformów żołnierzy piechoty morskiej ani granat i złoto mundurów marynarki wojennej.

Ktoś pociągnął go za rękaw; w tym dotknięciu wyczuł ostrzeżenie. Odwróciwszy się powoli ujrzał obok Browna, odpowiednio przyodzianego w najlepsze ubranie.

— Pułkownik Dobbs przysłał mnie po pana, sir — po­wiedział Brown.

Mówił spokojnie, nie patrząc wprost na swego dowódcę i nie otwierając ust szerzej, niż to było absolutnie konieczne. Nie chciał zwrócić uwagi zebranych na swą obecność ani dać komukolwiek możności podsłuchiwania.

— I co?

— Nadeszła poczta, sir, i pułkownik Dobbs mówi, że chciałby, aby pan rzucił na nią okiem.

— Przyjdę za chwilę — odparł Hornblower.

— Tak jest, sir.

Brown ulotnił się; mimo swej wagi i wzrostu potrafił, gdy chciał, nie rzucać się wcale w oczy. Hornblower odczekał trochę, żeby nie wyglądało, iż jego odejście ma związek z wiadomością przyniesioną przez Browna, po czym wyszedł obok straży przy drzwiach. Przeskakując po dwa schodki pobiegł do swego biura, gdzie czekał na niego pułkownik w czerwonym mundurze.

— Ruszyli w końcu, sir — oznajmił podając Hornblo­werowi list do przeczytania.

Był to długi, wąski skrawek papieru, i mimo że tak wąski, był jeszcze poskładany wzdłuż i w poprzek; wyglą­dał tak dziwnie, że Hornblower spojrzał pytająco na Dobbsa, zanim zabrał się do czytania.

— Przyjechał w guziku od płaszcza posłańca, sir — wyjaśnił Dobbs. — Od agenta w Paryżu.

Hornblower wiedział, że wielu ludzi na wysokich sta­nowiskach zdradza swego cesarskiego zwierzchnika, sprzedając wojskowe i polityczne tajemnice dla zysku teraz lub dla awansu w przyszłości. List ten musiał zostać wysłany przez kogoś takiego.

— Posłaniec opuścił Paryż wczoraj — ciągnął Dobbs. — Dotarł rozstawnymi końmi do Honfleur i przeprawił się przez rzekę dziś po zmroku.

Wiadomość pisana była przez kogoś znającego się na rzeczy.

”Dziś rano — czytał Hornblower — artyleria oblężniczą odpłynęła z parku artyleryjskiego w Sablons w dół rzeki. Składa się na nią 107 pułk artylerii. Działa były 24-funtowe w liczbie, jak sądzę, 24. Towarzyszą jej trzy kompanie saperów i kompania minerów. Mówi się, że dowodzić ma generał Quiot. Nie wiem, jakimi jeszcze siłami będzie dysponował”.

Podpisu nie było, a pismo wyglądało na zmienione.

— Czy list jest oryginalny? — spytał Hornblower.

— Tak, sir. Harrison mówi, że tak. I zgadza się z innymi meldunkami, jakie otrzymujemy z Rouen. A zatem Bonaparte, związany walką na śmierć i życie z Rosjanami, Prusakami i Austriakami we wschodniej Francji, tocząc na południu śmiertelny bój z Wellingtonem, potrafił jednak zebrać siły dla przeciwdziałania nowemu zagrożeniu na północy. Nie może być wątpliwo­ści, przeciw komu ma być użyta artyleria oblężniczą. Jedynymi przeciwnikami w dolnym biegu Sekwany, za Paryżem, są powstańcy z Hawru; obecność saperów i minerów jest oczywistym dowodem, że planuje się oblężenie i że działa nie są przeznaczone jedynie dla wzmocnienia którejś fortyfikacji lądowej. A w Rouen Quiot szykuje sobie dwie dywizje.

Sekwana daje Bonapartemu wszelkie ułatwienia w za­daniu ciosu Hawrowi. Wodą można przemieszczać ciężkie działa znacznie prędzej niż drogą lądową, szczególnie w zimie; nawet oddziały upchane na barkach będą się posuwać szybciej niż na własnych nogach. Nocą i dniem barki te są holowane z prądem — do tej pory dotarły już pewnie w pobliże Rouen. Nim upłynie kilka dni, Quiot otoczy miasto. Hornblower cofnął się myślami do ostat­niego oblężenia, jakiego był świadkiem, oblężenia Rygi. Pamiętał nieubłagany postęp podejść, nieustanny ruch do przodu przy pomocy koszów oblężniczych i faszyny; za kilka dni sam będzie musiał stawiać czoło śmiertelnemu zagrożeniu.

Poczuł nagłą niechęć do Londynu, że zostawił go z tak słabym wsparciem; w ciągu dwóch tygodni, odkąd Hawr jest w rękach brytyjskich, można było wiele zdziałać. W raportach podkreślał najmocniej, jak tylko śmiał, niecelowość biernej polityki — pamiętał, że takich właśnie użył słów — lecz Anglia, z całą swą armią związaną walkami pod wodzą Wellingtona na południu, wyczerpa­na dwudziestoma latami wojny, niewiele mogła mu użyczyć. Wzniecone przez niego powstanie musi z ko­nieczności pozostać powstaniem defensywnym i jako takie — tylko mało ważnym czynnikiem natury wojskowej w tej krytycznej sytuacji. Politycznie i moralnie efekt jego działania był olbrzymi, jak go przypochlebnie zapewnia­no, lecz zupełnie brakowało środków na zebranie liczące­go się pod względem wojskowym plonu z tych jego poczynań. Bonaparte ze swym chwiejącym się, jak na to wyglądało, cesarstwem, walczący o życie na pokrytych śniegiem polach Szampanii, potrafił mimo to wysupłać dwie dywizje i zespół oblężniczy dla odbicia Hawru. Czy to możliwe, żeby ten człowiek został kiedykolwiek pokonany?

Hornblower zapomniał o obecności pułkownika pie­choty morskiej; spoglądał poprzez niego w próżnię. Nadszedł czas, żeby bunt przeszedł z defensywy do ofensywy, niezależnie od tego jak bardzo skąpe są środki i jak potężny przeciwnik. Trzeba coś przedsięwziąć, na coś się ważyć. Nie mógł znieść myśli o chowaniu się za fortyfikacje Hawru, niby królik w norze, i czekaniu, aż przybędzie Quiot i wykurzy go stamtąd.

— Niech mi pan da spojrzeć jeszcze raz na tę mapę — rzekł do Dobbsa. — Jak wyglądają teraz pływy? Nie wie pan? Człowieku, więc proszę się dowiedzieć, i to zaraz. Potrzebuję też raportu o drogach między nami i Rouen. Brown! Idź i wywołaj kapitana Busha z przyjęcia.

Jeszcze obmyślał plany i wydawał wstępne rozkazy, gdy do pokoju wszedł Hau.

— Przyjęcie dobiega końca, sir — oznajmił. — Jego królewska wysokość zabiera się do odejścia.

Hornblower rzucił jeszcze jedno spojrzenie na roz­postartą przed nim mapę dolnej Sekwany; w mózgu kotłowało mu się od obliczeń pływów i odległości drogowych.

— Dobrze, dobrze — rzucił. — Przyjdę za pięć minut.

Wchodząc uśmiechał się — wiele oczu zwróciło się ku niemu i zanotowało ten fakt. Zakrawało trochę na ironię, że tym poczciwcom obecnym na przyjęciu trzeba doda­wać ducha tylko z tej przyczyny, iż on, Hornblower, otrzymał wiadomość o groźbie, która zawisła nad ich miastem.

Rozdział XII

Mroczny dzień zimowy ustępował miejsca mrocznej nocy. Kończyło się już szare zimowe popołudnie, gdy Horn­blower stojąc na nabrzeżu obserwował łodzie sposobiące się do odpłynięcia. Pociemniało i zamgliło się już na tyle, że przygotowania były niewidoczne dla kogokolwiek z zewnątrz niezależnie od wybranego punktu obserwacji. Marynarze i żołnierze piechoty morskiej mogli więc zacząć spokojnie obsadzać łodzie; brakowało zaledwie godziny do początku przypływu, a nie należało tracić z niego ani chwili.

Była to jeszcze jedna kara za sukces — że musi stać tu i patrzeć, jak inni wyruszają na wyprawę, którą tak bardzo chciałby sam dowodzić. Lecz gubernator Hawru i zara­zem komodor nie może narażać swego życia i wolności w małym wypadzie; wysyłany przez niego oddział, wtło­czony na pół tuzina łodzi okrętowych, był tak skąpy liczebnie, że z ledwością usprawiedliwiał przydzielenie mu dowódcy w randze kapitana.

Nadszedł Bush ciężkim krokiem, drewniana proteza stukała po kocich łbach na zmianę z głuchym odgłosem stąpania.

— Są jakieś dalsze rozkazy, sir? — zapytał.

— Nie, nie ma. Pozostaje mi tylko życzyć panu powo­dzenia — powiedział Hornblower.

Wyciągnął dłoń, a Bush objął ją uściskiem swojej — zdumiewające, że jego ręka pozostała twarda i rogowata, jakby wciąż musiał wybierać brasy i fały. Patrzył w oczy Hornblowera otwartym spojrzeniem swoich nie­bieskich oczu.

— Dziękuję, sir — powiedział i po chwili wahania dodał: — Niech się pan o nas nie martwi, sir.

— Nie będę, Bush, gdy pan jest dowódcą.

Było w jego słowach trochę prawdy. W ciągu wszyst­kich tych lat bliskiego obcowania z Hornblowerem Bush nauczył się jego metod i można było ufać, że wykona plan inteligentnie. Bush znał równie dobrze jak on wartość zaskoczenia, znaczenie uderzenia szybko, nagle i niespo­dziewanie, konieczność ścisłej współpracy między wszyst­kimi jednostkami siły desantowej.

Łódź z „Nonsucha” stanęła przy nabrzeżu i oddział żołnierzy piechoty morskiej zaczął wchodzić do jej wnętrza. Siadali sztywno i niezgrabnie na poprzecznych ławkach, trzymając między kolanami muszkiety lufami w górę, a marynarze przytrzymywali łódź przy nabrzeżu.

— Wszyscy gotowi, sir? — zapiszczał cienki głos z ławki rufowej.

— Do widzenia, Bush — rzekł Hornblower.

— Do widzenia, sir.

Dzięki swym potężnym ramionom Bush wskoczył do szalupy bez trudu, mimo drewnianej nogi.

— Odbijać.

Łódź odepchnięto od nabrzeża, odbiły też dwie dalsze jednostki. Było jeszcze na tyle jasno, żeby widzieć resztę flotylli odpływającą od burt okrętów zacumowanych w porcie. Echo rozkazów dobiegło po wodzie do uszu Hornblowera.

— Naprzód!

Łódź z Bushem wykonała zwrot, wypływając na rzekę na czele flotylli, i noc zamknęła się nad nią. Hornblower jednak stał jakiś czas i patrzył za nimi, zanim się odwrócił. Biorąc pod uwagę stan dróg i raporty szpiegów można było mieć pewność, że Quiot doprowadzi swój zestaw oblężniczy wodą do Caudebec — barki poniosą jego wielkie dwudziestoczterofuntowe działa z prędkością pięćdziesięciu mil dziennie, podczas gdy posuwając się błotnistymi drogami robiłyby one najwyżej pięćdziesiąt mil tygodniowo. W Caudebec znajdowała się estakada z urządzeniami do obsługi dużych ładunków. Awangar­dowe oddziały Quiota w Lillebonne i Bolbec będą osła­niać wyładunek — tak przynajmniej będzie on sądził. Istniała spora szansa, że posuwając się szybko w ciem­nościach z przypływem w górę rzeki łodzie dotrą nie zauważone do estakady. A wówczas oddział desantowy może niszczyć i palić ile dusza zapragnie. Najprawdo­podobniej żołnierzom Bonapartego, którzy podbili taki szmat lądu, nie przyjdzie do głowy możliwość wyprawy lądowo-wodnej, mogącej zaatakować ich flankę od strony wody; a gdyby nawet przyszło im to do głowy, to istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że wyprawa desantowa, posuwając się szybko naprzód z prądem przypływu, przedostanie się w ciemnościach przez linię obrony aż do barek. Chociaż Hornblower łatwo doszedł do tych pocie­szających wniosków, niełatwo mu było patrzeć na łodzie odpływające w mrok nocy. Zawrócił z nabrzeża i poszedł ciemną Rue de Paris do H*tel de Ville. Pół tuzina ledwie dostrzegalnych postaci oderwało się od rogu ulicy i ruszyło kilka jardów przed i za nim; była to jego osobista straż przydzielona mu przez Haua i Lebruna. Obaj podnieśli ku niebu oczy i ręce, przerażeni samą myślą, że mógłby chodzić po mieście bez eskorty — co gorsza pieszo — a gdy zdecydowanie nie zgodził się, aby stale towarzyszyła mu straż wojskowa, załatwili sprawę w ten sposób. Hornblower rozgrzewał się idąc tak szybko, jak mu na to pozwalały jego długie nogi. Wysiłek sprawiał mu przyjemność. Uśmiechnął się do siebie usłyszawszy tupot stóp eskorty starającej się dotrzymać mu kroku; zabawne, że prawie wszyscy oni byli krótkonodzy.

W sypialni znalazł odosobnienie, którego nie mógłby mieć gdzie indziej. Odesłał Browna, gdy tylko pozapalał świece w lichtarzu na stoliku nocnym u wezgłowia łoża, i z westchnieniem ulgi rozciągnął się na posłaniu nie bacząc na mundur. Wstał, żeby wziąć opończę łodziową i przykrył się nią, bo w pokoju było wilgotno i chłodno mimo ognia na kominku. Potem mógł wreszcie sięgnąć po gazetę z wierzchu stosu przy wezgłowiu i zabrać się na serio do czytania zaznaczonych ustępów, na które poprze­dnio tylko rzucił okiem — Barbara przysłała mu te pisma; list od niej, przeczytany wielokrotnie, miał w kieszeni, lecz przez cały dzień nie znalazł wolnej chwili na gazety.

Jeśli prasa, jak sama utrzymuje, jest głosem ludu, to brytyjska opinia publiczna gorąco pochwala jego samego i jego ostatnie poczynania. Hornblowerowi dziwnie było trudno wczuć się w nastrój sprzed kilku zaledwie tygodni; mnogość dystrakcji towarzysząca jego obowiązkom jako gubernatora Hawru sprawiła, że wypadki poprzedzające zdobycie miasta zamazały mu się w pamięci. Oto „Ti­mes” ociekający pochwałami za sposób, w jaki poprowa­dził sprawy w Zatoce Sekwańskiej. Kroki przedsięwzięte przez niego w celu uniemożliwienia zbuntowanym prze­kazania „Flame” władzom francuskim opisane zostały jako „majstersztyk pomysłowości i uzdolnienia, czego my zresztą zaczęliśmy już oczekiwać po tym świetnym ofice­rze”. Bombastyczny ton artykułu sprawił, że Hornblower kończąc go czytać miał uczucie, iż małą literę „m” w słowie „my” należało raczej zastąpić dużą.

A tu znów „Morning Chronicie” rozwodzi się nad odbiciem „Flame” przez niego przy użyciu „Bonne Celestine”. W historii był tylko jeden przykład podob­nego wyczynu — zdobycie przez Nelsona „San Josefa” pod Przylądkiem Świętego Wincentego. Czytając te słowa Hornblower uniósł brwi. Porównanie było zupełnie absurdalne. Nie mógł postąpić inaczej; musiał tylko pokonać załogę „Bonne Celestine”, bo na „Flame” żaden z marynarzy nie ruszył ręką, żeby zapobiec odbiciu brygu. Nelson to był człowiek wspaniały, o błyskawicznej pracy mózgu, natchnienie dla każdego, kto się z nim zetknął. On zaś w porównaniu z Nelsonem był tylko wyrobnikiem, któremu sprzyjało szczęście. U podstaw wszystkich jego sukcesów leżały niezwykle pomyślne zbiegi okoliczności; szczęśliwy traf, solidna praca myślowa i oddanie pod­komendnych. To okropne, że porównuje się go z Nelso­nem, okropne i nieprzystojne. Kontynuując czytanie Hornblower zaczynał odczuwać nieprzyjemną reakcję w żołądku, dokładnie taką samą jak podczas pierwszych godzin w morzu po dłuższym pobycie na lądzie, gdy okręt zjeżdżał po fali. Teraz, kiedy publicznie porównano go z Nelsonem, opinia w kraju i przełożeni będą mierzyć jego przyszłe czyny tą samą miarą i w rozczarowaniu głośno go obwiniać, gdyby mu się noga powinęła. Wspiął się wysoko i naturalna rzecz, że miał teraz przepaść pod nogami. Wspomniał, jak się czuł jako chłopiec skierowany do służby w marynarce królewskiej na „Indefatigable”, gdy po raz pierwszy wdrapał się na szczyt grotmasztu. Wchodzenie, nawet po podwantkach, nie było tak trudne, lecz gdy spojrzał ze szczytu masztu w dół, poczuł, że go mdli i kręci mu się w głowie ze strachu na widok odległości do pokładu — i tak właśnie czuł się teraz.

Odrzucił na bok „Morning Chronicie” i sięgnął po „Anti Gallican”. Piszący rozwodził się na temat losu buntowników. Triumfował z powodu śmierci Nathaniela Sweeta, kładąc szczególny nacisk na fakt, że zginął z wła­snych rąk Hornblowera. Wyrażał nadzieję, że kompa­nów Sweeta w potwornej zbrodni buntu spotka wkrótce los, na jaki zasługują, i oczekiwał, że szczęśliwe zakończe­nie sprawy w postaci odbicia „Flame” przez Hornblo­wera nie zostanie uznane za powód do litości czy sentymentalnych względów. Hornblower, na którego podpis czekało dwadzieścia wyroków śmierci, poczuł, że wracają mu mdłości. Pismak z „Anti Gallican” nie wie, co znaczy śmierć. Hornblower ujrzał raz jeszcze oczyma duszy siwe włosy Sweeta na wodzie, gdy rozwiał się dym po wy­strzale z pistoletu. Ten starzec… Chadwick przysiągł, że go zdegraduje, a potem każe wychłostać. Hornblower powiedział sobie po raz dwudziesty, że on sam zbunto­wałby się mając przed sobą nieuniknioną perspektywę chłosty. Piszący nie miał pojęcia o wywołującym mdłości trzasku dziewięciopalczastego kota spadającego na ob­nażone plecy. Mógł nigdy nie słyszeć, jak wyje z bólu dorosły człowiek poddawany katuszom.

Późniejszy numer „Timesa” omawiał zdobycie Hawru. Były tam słowa, które czytał z niesmakiem, ale słowa po łacinie, jak można się było spodziewać po „Timesie”. Initium finis — początek końca. „Times” oczekiwał, że panowanie Bonapartego, które przetrwało wszystkie te lata, skończy się w ciągu kilku najbliższych dni. Prze­prawa przez Ren, upadek Hawru, opowiedzenie się Bor­deaux za Burbonami utwierdziło piszącego w przekona­niu, że Bonaparte zostanie wkrótce zdetronizowany. A jednak Bonaparte z silną armią dalej odwzajemnia ciosy swoich przeciwników. Ostatnie meldunki mówiły o zwy­cięstwach nad Prusakami i Austriakami; na południe Wellington bardzo wolno posuwa się naprzód wskutek oporu Soulta. Nikt nie może przewidywać szybkiego końca wojny poza takim pismakiem siedzącym bezpiecz­nie w jakimś zakurzonym lokalu biurowym przy Printing House Square.

Jednakże było coś chorobliwie fascynującego w czytaniu tych gazet. Hornblower odłożył trzymany w ręku numer i sięgnął po następny, wiedząc, że lektura pozostawi w nim tylko niesmak albo niepokój. Trudno mu jednak było oprzeć się tej chęci, jak nałogowcowi trudno nie sięgnąć po opium. Czytał i czytał zaznaczone ustępy opisujące głównie jego własne osiągnięcia, niby stara panna, przypadkowo sama w domu w noc zimową, czytająca którąś z budzących dreszcz powieści Mnicha Lewisa, zbyt wylękniona, żeby przerwać lekturę i przy tym zdająca sobie sprawę, że z każdym dalszym przeczy­tanym słowem będzie jeszcze straszniej po odłożeniu książki.

Ledwo uporał się ze stosem gazet, gdy zauważył, że łóżko na którym leżał, drgnęło lekko, a płomienie świec zachwiały się na moment. Nie zwrócił na to prawie żadnej uwagi — mógł to być skutek wystrzału z ciężkiego działa, chociaż nie słyszał wybuchu — lecz w kilka sekund później usłyszał, że drzwi sypialni uchylają się cichutko i ujrzał Browna sprawdzającego, czy śpi.

— Czego chcesz? — syknął. Jego zły humor był tak widoczny, że nawet Brown zawahał się, czy mówić.

— No już, wyduś to z siebie — złościł się Hornblower. — Czemu przeszkadza mi się wbrew moim rozkazom? Za Brownem ukazał się Howard, a potem Dobbs; należało zapisać im na plus, że zdecydowali się wziąć na siebie nie tylko odpowiedzialność, ale i pierwszy atak gniewu komodora.

— Była eksplozja, sir — zaczął Howard. — Widzie­liśmy na niebie jej odblask, w kierunku na wschód ku północy od nas. Wziąłem namiar. To mogło być w Caudebec.

— Czuliśmy wstrząs, sir — dodał Dobbs. — Ale nie było słychać odgłosu — za daleko stąd. Silny wybuch, że chociaż nie słyszany, tak silnie nami zatrząsł.

Oznaczało to prawie na pewno, że Bushowi się po­wiodło. Musiał opanować francuskie barki z prochem i wysadzić je w powietrze. Po tysiąc serii ognia na każdą z dwudziestu armat dwudziestoczterofuntowych — co jest minimum dla potrzeb oblężniczych; po osiem funtów prochu na serię. Osiem razy po dwadzieścia cztery tysiące to blisko dwieście tysięcy funtów, czyli prawie sto ton. Sto ton prochu armatniego może dać niezły wybuch. Zakończywszy obliczenia, Hornblower spojrzał uważniej na Dobbsa i Howarda; dotąd patrzył na nich nie widząc. Brown taktownie wycofał się z tej rady swych prze­łożonych.

— I cóż? — odezwał się Hornblower.

— Pomyśleliśmy, że chciałby pan wiedzieć o tym, sir — wyjaśnił Dobbs niepewnym głosem.

— Całkiem słusznie — odparł Hornblower i znowu podniósł gazetę jakby się nią oddzielając od nich. Opuścił ją potem na moment, żeby powiedzieć: — Dziękuję panom.

Spoza gazety słyszał, jak obaj jego oficerowie sztabowi wymykają się z pokoju, cichutko zamykając drzwi za sobą. Był rad z danego przez siebie przedstawienia; to końcowe „dziękuję panom” było majstersztykiem, sprawiło wraże­nie, że będąc ponad takie drobiazgi, jak zwykłe zni­szczenie zestawu oblężniczego potrafi pamiętać o grze­czności w stosunku do swoich podkomendnych. Ale już za chwilę wymyślał sobie w duchu za napawanie się tak nędznym triumfem. Ogarnęła go znienacka fala pogardy dla samego siebie i nawet gdy mu to przeszło, czuł się dalej zdeprymowany i zmartwiony. To zmartwienie było szczególnego rodzaju; odłożywszy na bok gazetę, żeby popatrzeć na taniec cieni na baldachimie nad łożem, uświadomił sobie nagle, że jest samotny. Zapragnął to­warzystwa. Zapragnął przyjaźni. A jeszcze bardziej chciał, żeby go pocieszano i okazywano mu współczucie, pragnął zatem czegoś, czego nie może mieć jako gubernator tego niegościnnego, oblężonego miasta. Dźwigał cały ogromny ciężar odpowiedzialności, nie mając nikogo, kto dzieliłby z nim obawy i nadzieje. Był już bliski rozrzewnienia się nad sobą i gdy to sobie uświadomił, poczuł jeszcze silniejszą pogardę dla własnej osoby. Analizując siebie zawsze bardzo wnikliwie znał za dobrze swoje wady, żeby się nad sobą rozczulać. Sam był winien swemu obecnemu osamotnieniu. Nie musiał odnieść się z tak nieuzasadnio­ną rezerwą do Howarda i Dobbsa; człowiek rozsądny podzieliłby ich radość, posłałby po butelkę szampana dla uczczenia sukcesu, spędziłby z nimi miłą godzinkę albo dwie — i niewątpliwie umocniłby ich entuzjazm i oddanie napomknieniem, że swoim wkładem przyczynili się zna­cznie do pomyślnej realizacji planu, nawet gdyby to nie było prawdą. Dla złudnej i wysoce wątpliwej przyjemno­ści udawania kogoś, kim nie jest — człowieka niewrażli­wego na ludzkie uczucia — musiał teraz płacić cenę w postaci samotności. Cóż, dobrze mi tak, pomyślał połykając tę gorzką prawdę.

Wyjął zegarek; od chwili wybuchu minęło pół godziny, a tu, w ujściu rzeki, odpływ potrwa jeszcze godzinę. W Caudebec prąd pływu musiał się zmienić jakiś czas temu; trzeba się spodziewać, że Bush ze swoją flotyllą płyną z prądem odpływu, radując się zwycięstwem. Od­daleni o pełne dwadzieścia pięć mil szosą i co najmniej trzydzieści rzeką od najbliższych oddziałów nieprzyjaciel­skich w Hawrze, żołnierze francuskiego zestawu oblężni­czego musieli czuć się całkiem bezpieczni pod osłoną blisko dwudziestopięciotysięcznej armii mającej chronić ich przed wrogiem, który, jak dotąd, nie zdradzał oznak podjęcia ofensywy. A przecież w ciągu niespełna sześciu godzin, nawet w ciemnościach, łodzie z dobrą załogą, niesione Sekwana przez bystry prąd przypływu, mogły przebyć odległość, na której przebycie piechota potrzebo­wałaby dwóch dni marszu. Po zadaniu ciosu łodzie mogły wycofać się tej samej nocy szeroką, pozbawioną mostów rzeką; natomiast jeśli idzie o armię Quiota, to fakt, iż rzeka jest szeroka i nie ma mostów, sprawił, że potrakto­wano Sekwanę jako osłonę flanki i zapomniano o tym, że mogłaby świetną być drogą dla nieprzyjaciela. Do nieda­wna Quiot dowodził dywizją w Gwardii Cesarskiej, a Gwardia nigdy w ciągu dwudziestu lat zwycięskich bojów nie brała udziału w kampanii lądowo-wodnej.

Hornblower uświadomił sobie, że wszystko to prze­myślał już przedtem wielekroć. Utarł opalone knoty ociekających woskiem świec, jeszcze raz zerknął na zega­rek i nerwowym ruchem rozprostował nogi pod pła­szczem. Wyciągnął wahająco rękę po zmięte gazety, ale zaraz ją cofnął. Raczej niemiłe towarzystwo własnych myśli niż „Timesa” i „Morning Chronicie”. A właściwie ani jedno, ani drugie, zdecydował, zwłaszcza iż świado­mość, że będzie pełnił swe obowiązki, uczyni sytuację nieco znośniejszą. Zrzucił płaszcz z nóg i wstał. Zadał sobie trud obciągnięcia munduru i przyczesał się dość starannie, po czym wyszedł z sypialni wolnym krokiem. Wartownik przy drzwiach poderwał się nagłym ruchem na baczność — pewnie spał na stojąco, pomyślał Horn­blower idąc przez hall do następnego pokoju. Otworzy­wszy drzwi poczuł ciepły zaduch. Jedna osłonięta abażu­rem świeca za słabo oświetlała pokój, żeby coś było widać. Dobbs spał w krześle przy stole z ramionami podłożonymi pod głowę; za stołem na sofce leżał Howard. Panował tam tak gęsty mrok, że Hornblower nie widział jego twarzy, słyszał jednak niskie, regularne chrapanie.

A więc faktycznie nikt nie pragnie jego towarzystwa. Hornblower wycofał się, zamykając cicho drzwi za sobą. Brown śpi pewnie w jakimś swoim zakamarku; Horn­blower pomyślał, czyby nie posłać po niego, żeby zrobił kubek kawy, ale zrezygnował z tego zamiaru, powodo­wany zwykłym ludzkim współczuciem. Położył się z powrotem na łożu i naciągnął na siebie płaszcz. Dla ochrony przed przeciągiem zaciągnął kotary, zdmuchną­wszy przedtem świecę. Pomyślał, że byłoby mu dużo wygodniej, gdyby się rozebrał i wszedł do pościeli, ale nie mógł się zdobyć na ten wysiłek — nagle poczuł się bardzo znużony. Powieki zamknęły mu się i zasnął jak był, w ubraniu, w gęstych ciemnościach za kotarami.

Rozdział XIII

Zobaczywszy, że Hornblower spał w ubraniu, Brown, Dobbs i Howard, którzy przyszli do niego o świcie, zorientowali się, że nie był tak spokojny i opanowany, za jakiego chciał uchodzić przed nimi, ale mieli na tyle rozsądku, żeby nie uczynić żadnej uwagi na ten temat. Brown odsunął po prostu kotarę i złożył meldunek.

— Właśnie się rozwidnia, sir. Ranek zimny, trochę mgły. Odpływ się skończył i jak dotąd nie ma żadnych wiadomości od kapitana Busha i jego flotylli.

— W porządku — odparł Hornblower i zesztywniały dźwignął się na nogi. Ziewając przeciągnął dłonią po zarośniętych policzkach. Chciałby wiedzieć, jak poszło Bushowi. I chciałby nie czuć się taki nieumyty i brudny. Chciał śniadania, ale jeszcze bardziej wiadomości o Bu­shu. Mimo godzin nieprzerwanego snu czuł się ciągle śmiertelnie znużony. Zwalczał jednak uczucie zmęczenia w wysiłku, z jakim chrześcijanin zmaga się z diabłem.

— Brown, zrób mi kąpiel. Przygotuj ją, gdy będę się golił.

— Tak jest, sir.

Hornblower zdjął ubranie i zabrał się do golenia nad umywalką w kącie pokoju. Odwracał oczy od obrazu swego nagiego ciała w lustrze, od chudych, owłosionych nóg i lekko wystającego brzuszka równie zdecydowanie, jak odwracał myśli od własnego zmęczenia i niepokoju o Busha. Brown z szeregowcem piechoty morskiej wnieśli wannę i postawili ją na podłodze; goląc starannie kąciki ust Hornblower słyszał, jak wlewają do niej gorącą wodę z kubłów. Przygotowanie wody o odpowiedniej tempera­turze zajęło im trochę czasu; Hornblower wszedł do wanny i opadł na jej dno z westchnieniem zadowolenia — woda wyparta przez jego ciało wylewała się na ze­wnątrz, ale on nie dbał o to. Pomyślał, czyby się nie namydlić, lecz odstręczył go od tego zamiaru wiążący się z tym wysiłek i konieczność wykręcania się na wszystkie strony; leżał więc, pozwalając swemu ciału chłonąć wodę i odprężać się. Zamknął oczy.

— Sir!

Na głos Howarda rozwarł powieki.

— Widać dwie łodzie płynące od ujścia, sir. Tylko dwie.

Bush zabrał ze sobą do Caudebec siedem łodzi. Horn­blower mógł tylko czekać, aż Howard skończy meldunek.

— Jedna to szalupa z „Camilli”, sir. Rozpoznaję ją przez lunetę. Ta druga nie jest raczej z „Nonsucha”, ale nie mam co do tego pewności.

— Bardzo dobrze, kapitanie. Przyjdę do pana za chwilę.

Ruina i zniszczenie; straconych pięć z siedmiu łodzi — i Bush chyba także stracony. Zniszczenie francuskiego zestawu oblężniczego — jeśli został zniszczony — warte byłoby z pewnością utraty całej flotylli łodzi dla kogoś, kto potrafiłby wyważać na zimno zysk i stratę. Ale utrata Busha! Hornblower nie mógł znieść tej myśli. Wyskoczył z kąpieli rozglądając się za ręcznikiem. Nie widząc go, w rozdrażnieniu zerwał z łóżka prześcieradło, żeby się nim wytrzeć. Dopiero gdy się osuszył i szukał świeżej koszuli, znalazł ręczniki przy toaletce, gdzie było ich miejsce. Ubierał się w pośpiechu, a z każdą chwilą rosła w nim obawa i wzbierał żal za Bushem — pierwszy szok nie był tak dotkliwy, jak to powolne uświadamianie sobie bolesnej straty. Wyszedł do przedpokoju.

— Jedna łódź podchodzi do nadbrzeża, sir. Za pięt­naście minut będzie tu oficer z meldunkiem — oświadczył Howard.

Brown wchodził do pokoju przez przeciwległe drzwi. Jeśli Hornblower miał kiedykolwiek możność pokazania się jako człowiek z żelaza, to właśnie teraz — jego nieobliczalny umysł podsuwał mu tę okazję. Powinien tylko powiedzieć: „Śniadanie dla mnie, Brown” i usiadł­szy zabrać się do jedzenia. Nie potrafił jednak zdobyć się na udawanie w obliczu faktu, że Bush mógł nie żyć. Można robić takie rzeczy, gdy się tylko czeka na bitwę, ale tu idzie o utratę najdroższego przyjaciela. Brown musiał to odczytać z jego twarzy, gdyż wycofał się nawet nie wspominając o śniadaniu. Hornblower stał niezdecydo­wany.

— Mam tu do zatwierdzenia wyroki sądu wojennego, sir — powiedział Howard, wskazując na stos papierów.

Hornblower usiadł i wziął jeden z nich do ręki, popa­trzył na dokument nie widząc i odłożył go.

— Później się tym zajmę — rzekł.

— Do miasta zaczęły nadchodzić ze wsi duże ilości wina jabłecznego, sir, kiedy chłopi stwierdzili, że dobrze się je sprzedaje — zauważył Dobbs. — Rośnie pijaństwo wśród załogi. Czy nie możemy…?

— Zostawiam to do pańskiego uznania — odparł Hornblower. — No więc co zamierza pan robić?

— Chcę przedłożyć, sir, żeby…

Dyskusja trwała kilka minut. Doprowadziła oczywiście do nękającego wciąż wszystkich problemu ustalonego kursu wymiany dla waluty brytyjskiej i francuskiej. Nie mogła jednak przytępić doskwierającego niepokoju o Busha.

— Gdzież, u licha, jest ten oficer? denerwował się Howard; odsunął ze złością krzesło i wyszedł z pokoju. Ale zaraz wrócił.

— Pan Livingstone, sir — przedstawił. — Trzeci z „Camilli”.

Porucznik w średnim wieku, z wyglądu przynajmniej człowiek solidny i budzący zaufanie; Hornblower przyj­rzał mu się uważnie, gdy wchodził do pokoju.

— Proszę złożyć meldunek.

— W górę rzeki płynęliśmy bez żadnego incydentu, sir. Łódź z „Flame” weszła na mieliznę, ale zaraz ją ściągnię­to. Zobaczyliśmy światła Caudebec, jeszcze zanim wezwano nas z brzegu do zatrzymania się — właśnie mijaliśmy zakręt. Szalupa kapitana Busha szła na czele, sir.

— Gdzie znajdowała się pańska łódź?

— Na końcu szyku, sir. Zgodnie z rozkazami płynę­liśmy dalej nie odpowiadając na obwołanie. Zauważyłem dwie barki zakotwiczone w środku nurtu i wiele innych przy brzegu rzeki. Wychyliłem ster, sir, i przelecieliśmy obok barki najdalej wysuniętej w kierunku z prądem, jak miałem przykazane w rozkazach. Wyżej strzelano gęsto z muszkietów, ale tam, gdzie my byliśmy, plątało się tylko kilku Francuzików, więc ich przegnaliśmy. Na brzegu koło nas stały dwa działa dwudziestoczterofuntowe na lawetach jezdnych. Zagwoździłem je, a potem spuściliśmy oba z wału do rzeki, jedno wpadło na barkę na dole i przebiło się przez nią na wylot, sir. Barka poszła na dno koło burty mojej szalupy, pokład znalazł się akurat na poziomie powierzchni wody; było to przed samą zmianą prądu pływu. Nie wiem, co wiozła, sir, ale chyba coś lekkiego, sądząc po tym, na ile wystawała z wody, kiedy ją abordażowałem. Luki miała otwarte.

— Tak?

— Potem, sir, zgodnie z rozkazami, poprowadziłem mój oddziałek wzdłuż brzegu. Leżała tam masa pocisków wyładowanych właśnie z innej barki, opróżnionej tylko do połowy. Zostawiłem więc część ludzi, żeby ją zatopili, a pociski stoczyli do rzeki, sam zaś z piętnastoma chyba towarzyszami szedłem dalej, sir. Była tam załoga łodzi „Flame”, i ten oddział, z którym się potykała, uciekł, jak zaszliśmy go z flanki. Na brzegu były armaty i na barkach też, sir. Zagwoździliśmy wszystkie, a te, co były na lądzie, zepchnęliśmy do wody, zaś barki zatopiliśmy. Nie było prochu, sir. Według rozkazów miałem, jak się da, wyrzu­cić działa z kołysek, ale nie mogłem.

— Rozumiem.

Armaty zagwożdżone i zepchnięte w muł na dnie bystrej rzeki z pływami będą przez jakiś czas wyłączone z akcji, chociaż lepiej byłoby rozsadzić kołyski i unieszko­dliwić je na dobre. A kule będzie nawet trudno wydobyć z dna. Hornblower niezwykle plastycznie wyobraził sobie gwałtowną i krwawą potyczkę w ciemnościach na brzegu rzeki.

— I wtedy właśnie usłyszeliśmy werble, sir, i masa żołnierzy natarła na nas. Chyba cały batalion — do tego czasu mieliśmy, jak sądzę, do czynienia tylko z artylerzystami i saperami. Rozkazy polecały mi wycofać się w razie natknięcia się na przeważające siły, więc pobiegliśmy z powrotem do łodzi. Ledwie odbiliśmy, żołnierze strzela­li jeszcze do nas z brzegu, kiedy nastąpił wybuch.

Livingstone przerwał. Jego nie ogolona twarz była szara ze zmęczenia, a gdy wspomniał o eksplozji, pojawił się na niej wyraz bezradności.

— To były barki z prochem, wyżej na rzece, sir. Nie wiem, kto je wysadził. Może to był strzał z brzegu. A może kapitan Bush, sir…

— Nie był pan w styczności z kapitanem Bushem od chwili rozpoczęcia ataku?

— Nie, sir. On był na drugim końcu szyku, a barki stały zgrupowane w dwóch miejscach przy brzegu. Ja zaatako­wałem jedną grupę, a kapitan Bush drugą.

— Rozumiem. Proszę mówić dalej o wybuchu.

— Był bardzo silny, sir. Zwalił nas wszystkich z nóg. Nadpłynęła wielka fala i zalała nas, woda wypełniła łódź aż po okrężnice, sir. Chyba po przejściu tej fali dotknęli­śmy dna rzeki, sir. W łodź z „Flame” uderzyły jakieś fruwające odłamki. Gibbons, pomocnik nawigatora, został zabity, a łódź poszła w drzazgi. Wyczerpując wodę z naszej łodzi wyłapywaliśmy z rzeki tych, co przeżyli. Z brzegu nikt już do nas nie strzelał, więc czekałem. Był właśnie najwyższy poziom przypływu, sir. Wtedy po­deszły do nas dwie łodzie, druga szalupa z „Camilli” i rybacka łódź z żołnierzami piechoty morskiej. Czekali­śmy, ale nie było widać żadnej łodzi „Nonsucha”. Pan Hake od żołnierzy piechoty morskiej powiedział mi, że ta łódź, w której był kapitan Bush, i trzy inne były w chwili eksplozji przy barkach z prochem. Może jakiś strzał trafił w ładunek, sir. Potem zaczęto nas znowu ostrzeliwać z brzegu, więc jako starszy rangą oficer dałem rozkaz wycofania się.

— Chyba postąpił pan słusznie, panie Livingstone. A potem?

— Przy nastepnym zakręcie otworzyli do nas ogień z polówek, sir. W ciemnościach marnie celowali, sir, ale trafili naszą drugą szalupę, ostatnim chyba strzałem, zatopili ją, i straciliśmy jeszcze kilku ludzi — prąd rwał już wtenczas bystro.

Widać było jasno, że na tym Livingstone skończył swoją opowieść, ale Hornblower nie potrafił go odprawić bez jeszcze jednego pytania.

— A kapitan Bush, panie Livigstone? Nie może mi pan nic więcej powiedzieć?

— Nie, sir. Przykro mi, sir. Nie wyłowiliśmy nikogo z załóg łodzi z „Nonsucha”. Nikogo.

— Och, dobrze już, panie Livingstone. Niech pan lepiej już idzie i trochę odpocznie. Uważam, że sprawił się pan doskonale.

— Panie Livingstone, proszę do wieczora dostarczyć mi swój raport na piśmie i listę strat — wtrącił Dobbs — jako pomocnik adiutanta sztabowego żył w atmosferze raportów i list ofiar.

— Tak jest, sir.

Livingstone wyszedł i ledwo drzwi zamknęły się za nim, Hornblower pożałował, że puścił go, udzieliwszy mu tylko tak skąpych słów pochwały. Operacja świetnie się powiodła. Quiot pozbawiony sprzętu oblężniczego i amunicji nie będzie mógł oblegać Hawru, i upłynie pewnie sporo czasu, zanim bonapartowskie ministerstwo wojny w Paryżu potrafi zdobyć nowy zestaw sprzętu. Lecz utrata Busha kładła się cieniem na wszystkie myśli Hornblowera. Złapał się na pragnieniu, aby ów plan nigdy nie powstał mu w głowie — wolałby stawiać czoło oblężeniu tu, w Hawrze, ale z żywym Bushem u boku. Trudno było wyobrazić sobie świat bez Busha, przyszłość, a której nigdy, nigdy już go nie ujrzy. Ludzie uznają stratę kapitana i stu pięćdziesięciu marynarzy za małą cenę zapłaconą za pozbawienie Quiota całej jego siły ofensywnej, lecz ludziom trudno zrozumieć.

Spojrzał na Dobbsa i Howarda siedzących w ponurym milczeniu; szanowali jego ból. Ale widok ich smutnych z obowiązku twarzy wzbudził w Hornblowerze sprzeciw. Jeśli sądzą, że jest wytrącony z równowagi i niezdolny do pracy, to im pokaże jak bardzo się mylą.

— Kapitanie Howard, jeśli łaska, chciałbym teraz przejrzeć te sprawozdania sądu wojennego.

Zaczął się pracowity dzień, można więc myśleć jasno, podejmować decyzje, pracować, jakby nic nie zaszło, mimo uczucia jałowości wywołanego zgryzotą. I nie tylko to. Można nawet obmyślać nowe plany.

— Niech pan poszuka Haua — rzucił do Howarda — i powie mu, że chciałbym na moment zobaczyć się z księciem.

— Tak jest, sir. — Howard podniósł się i pozwolił sobie nawet na uśmiech i mrugnięcie okiem, powtarzając w pompatycznej formie polecenie Hornblowera.

— Sir Horatio uprasza o łaskę krótkiej audiencji u jego królewskiej wysokości, jeżeli jego królewska wysokość zechce zniżyć się na tyle, aby go przyjąć.

— Tak właśnie — pochwalił go Hornblower uśmiechając się mimo woli. Można więc się nawet uśmiechać.

Książę przyjął go stojąc i grzejąc królewskie plecy przy wesołym ogniu kominka.

— Nie wiem — zaczął Hornblower — czy wasza królewska wysokość zna okoliczności, jakie przywiodły mnie po raz pierwszy na wody tej części wybrzeża.

— Proszę mi o nich opowiedzieć — odparł książę. Może przyznanie się do ignorancji w jakim kolwiek przedmiocie było wbrew przepisom etykiety obowiązującej członków rodziny królewskiej. W każdym razie z zachowania księcia nie wynikało, aby odczuwał większe zainteresowanie.

— Na jednym z okrętów wojennych jego królewskiej… jego brytyjskiej królewskiej mości wybuchł bunt.

— Co pan mówi?

Zostałem wysłany, wasza królewska wysokość, żeby zająć się tą sprawą i udało mi się odebrać okręt wraz z większością zbuntowanych.

— Znakomicie, znakomicie.

— Dwudziestu chyba spośród nich osądzono i skazano na śmierć.

— Świetnie.

— Rad bym nie wykonać tych wyroków, wasza kró­lewska wysokość.

— Czyżby? — najwyraźniej jednak jego królewska wysokość nie był zainteresowany; na królewskich war­gach czaiło się ziewnięcie.

— Jeśli idzie o moje uprawnienia służbowe, wasza królewska wysokość nie mam możliwości ułaskawić tych ludzi nie naruszając przy tym bardzo poważnie dyscypliny.

— No właśnie. To prawda.

— Gdyby jednak wasza królewska wysokość wystąpił z interwencją w imieniu skazanych, mógłbym im wówczas darować winę bez szkody dla dyscypliny, znalazłszy się w położeniu, w którym nie mogę niczego odmówić waszej królewskiej wysokości.

— A czemuż bym miał interweniować, Sir Oratio? Hornblower nie odpowiedział na razie na to pytanie.

— Wasza królewska wysokość może zająć stanowisko, że nie uchodzi, aby pierwsze dni powrotu dynastii do Francji, miały zostać zmącone przelewem krwi Anglików, niezależnie od rozmiaru ich winy. Wówczas ja mógłbym ich ułaskawić udając, że robię to z wielkimi oporami. Ci, którzy w przyszłości mogą być nakłaniani do buntu, nie ulegną pokusie w nadziei, że podobne wydarzenie uratuje ich od konsekwencji tego czynu — świat nigdy po raz drugi nie będzie miał szczęścia być świadkiem powrotu waszej królewskiej wysokości na jej prawowite miejsce.

Ostatnie słowa to grubo szyty komplement, sformuło­wany tak niezręcznie, że można go było zrozumieć na opak. Na szczęście jednak książę odebrał go w duchu nadanego mu ostentacyjnie znaczenia. Niemniej jednak nie okazał entuzjazmu; z burbońskim uporem wrócił do punktu wyjściowego.

— Sir 'Oratio, ale dlaczego  m i a ł b y m  to zrobić?

— W imię zwykłego humanitaryzmu, wasza królewska wysokość. Jest do uratowania życie dwudziestu ludzi, i to ludzi użytecznych.

— Użyteczni? Ci buntownicy? Pewnie to jakobini, rewolucjoniści, zwolennicy równości praw — może nawet socjaliści!

— To są ludzie którzy, zakuci w żelazo, czekają dziś, że jutro zostaną powieszeni, wasza królewska wysokość.

— I wcale nie wątpię, że na to zasługują, sir 'Oratio. Ładny to byłby początek regencji powierzonej mi przez jego arcychrześcijańską mość, gdyby moją pierwszą czyn­nością publiczną była prośba o darowanie życia bandzie rewolucjonistów. Nie po to jego arcychrześcijańska mość spędził dwadzieścia jeden ubiegłych lat na zwalczaniu ducha rewolucji.Oczy świata są zwrócone na mnie.

— Nie słyszałem dotąd, wasza królewska wysokość, aby świat poczuł się urażony aktem łaski.

— Ma pan dziwne wyobrażenie o łasce, sir. Wygląda mi na to, że ta pańska niezwyczajna sugestia ma jakiś inny, ukryty cel. Może i pan jest liberałem, jednym z tych niebezpiecznych ludzi uważających się za myślicieli. Dla pana byłoby dobrym posunięciem politycznym nakło­nienie mojej rodziny, aby swoją pierwszą czynnością sama się napiętnowała jako skłonna do wybaczania rewolucji.

Ten bezsensowny zarzut sprawił, że Hornblower zanie­mówił.

— Sir! — wydusił z siebie w zdenerwowaniu. — Wasza królewska wysokość…

Nawet gdyby mówił po angielsku, zabrakłoby mu słów. A rozmawiając po francusku poczuł się kompletnie zbity z pantałyku. W osłupienie wprawiła go nie tylko znie­waga, lecz przejaw ciasnoty umysłowej i chytrej podej­rzliwości Burbonów.

— Nie uważam za stosowne przychylić się do pańskiej prośby, sir — zakończył książę z ręką na sznurze od dzwonka.

Znalazłszy się poza komnatą Hornblower z płonącymi policzkami mijał dworaków i straże. Był ślepy z wście­kłości — bardzo rzadko jego gniew dochodził do tego stopnia; na ogół tendencja do patrzenia na sprawę z dwóch stron czyniła go zrównoważonym i wyrozumia­łym; słabym, jak to określał sam przed sobą w chwilach pogardliwej samokrytyki. Ciężkim krokiem wszedł do swego biura i opadł na krzesło, ale po sekundzie wstał, obszedł pokój i usiadł ponownie. Dobbs i Howard popa­trzyli w zdumieniu na jego zachmurzone czoło, ale zaraz opuścili skwapliwie wzrok na leżące przed nim papiery. Hornblower rozluźnił halsztuk, gwałtownym ruchem roz­piął guziki kamizelki i wezbrane w nim niebezpieczne wzburzenie zaczęło opadać. Myśli skłębiły mu się w móz­gu, lecz ponad tym zamętem, niby promień słońca po­przez szkwał na morzu, przedarł się błysk rozbawienia z powodu własnej złości. Mimo zdeterminowania prze­wrotne poczucie humoru Hornblowera zaczęło dochodzić do głosu; kilka minut starczyło na zdecydowanie, jaki będzie jego następny krok.

— Niech sprowadzą tu tych Franuzów, co przybyli z księciem — polecił — Koniuszego, chevalier d'honneur i jałmużnika. Pułkowniku Dobbs, zechce się pan przygo­tować do pisania pod moje dyktando.

Doradcy księcia, do niedawna emigranci, wchodzili kolejno do pokoju trochę zaintrygowani i zbici z tropu; Hornblower przyjął ich siedząc, a właściwie nonszalancko półleżąc w swoim fotelu.

— Dzień dobry panom — przemówił pogodnym to­nem. — Poprosiłem, abyście tu przybyli dla wysłuchania listu do premiera, jaki mam zamiar podyktować. Mam nadzieję, że znacie na tyle angielski, żeby zrozumieć jego sens. Czy pan gotów, pułkowniku?

„Do Wielce Czcigodnego Lorda Liverpollu.

Milordzie, stwierdzam, że jestem zmuszony odesłać z powrotem do Anglii Jego Królewską Wysokość Księcia d'Angouleme…”

— Sir! — wykrzyknął zdumiony koniuszy, lecz Horn­blower niecierpliwym gestem nakazał mu milczenie.

— Proszę kontynuować, pułkowniku.

„ Z żalem informuję Waszą Miłość, że Jego Królewska Wysokość nie przejawia ducha pomocy, jakiego naród brytyjski ma prawo oczekiwać od sprzymierzeńca”.

Koniuszy i chevalier d'honneur oraz jałmużnik zerwali się teraz z krzeseł. Howard wybałuszył na Hornblowera oczy z drugiego końca pokoju; twarz Dobbsa schylonego nad piórem była niewidoczna, lecz jego kark przybrał ciepłą, purpurową barwę, gryzącą się ze szkarłatem tuniki.

— Proszę pisać dalej, pułkowniku.

„ W ciągu tych kilku dni, w czasie których miałem zaszczyt współpracować z Jego Królewską Wysokością, stało się dla mnie rzeczą jasną, że Jego Króle­wska Wysokość nie posiada ani taktu, ani zdolności zarządzania, pożądanych u osoby na tak wysokim sta­nowisku.

— Sir! — wydusił z siebie koniuszy. — Pan nie może wysłać tego listu.

Zacząwszy po francusku, zaraz przeszedł na angielski; chevalier d'honneur i jałmużnik potakiwali w obu języ­kach.

— Nie? — powiedział Hornblower.

— I nie może pan odesłać jego królewskiej wysokości z powrotem do Anglii. Nie! Nie może pan!

— Nie? — powtórzył Hornblower — przechylając się plecami na oparcie fotela.

Protesty zamarły na wargach trójki Francuzów. Równie dobrze jak Hornblower uświadamiali sobie przykry fakt, kto naprawdę sprawuje władzę w Hawrze. Ten miano­wicie, kto ma pod swoim dowództwem jedyną zdyscy­plinowaną i niezawodną siłę wojskową, człowiek, którego jedno słowo wystarczy na wydanie miast na gniew Bona­partego, ten, na czyj rozkaz okręty przypływają i odpły­wają.

— Nie chcecie chyba powiedzieć — rzekł Hornblower udając zatroskanie — że jego królewska wysokość stawi fizyczny opór wobec mojego rozkazu odesłania go na okręt? Czy byliście panowie kiedykolwiek świadkami doprowadzania dezertera? Wlecze go czwórka ludzi, za ręce i za nogi, twarzą do ziemi, a to wielce niedystyngowany sposób poruszania się. I, jak mi mówiono, bolesny.

— Lecz ten list — ciągnął koniuszy — zdyskredytuje jego królewską wysokość w oczach świata. Byłby to bardzo ciężki cios dla sprawy rodziny królewskiej. Mogą­cy zagrozić sukcesji.

— Zdawałem sobie z tego sprawę, panowie, zapraszając was, abyście słuchali, gdy go będę dyktował.

— Pan go nie wyśle — stwierdził koniuszy przez chwilę zwątpiwszy w zdecydowanie Hornblowera.

— Pozostaje mi tylko zapewnić panów, że mogę to zrobić i zrobię.

Spojrzenia skrzyżowały się poprzez pokój i wątpliwości koniuszego rozwiały się. Hornblower był absolutnie zde­cydowany.

— Może, sir… — zaczął koniuszy odkaszlnąwszy i rzucając ukosem spojrzenia na kolegów po aprobatę — nastąpiło jakieś nieporozumienie. Jeśli jego królewska wysokość odmówił jakiejś prośbie waszej ekscelencji, co, jak przypuszczam, miało miejsce, musiało się tak stać dlatego, że jego królewska wysokość nie wiedział, jaką wagę wasza ekscelencja przywiązuje do tej sprawy. Jeśli wasza ekscelencja pozwoli nam przedłożyć sprawę po­nownie jego królewskiej wysokości…

Hornblower spojrzał na Howarda, który z wrodzoną mu bystrością zorientował się w jego grze.

— Tak, sir — rzekł. — Jestem pewien, że jego królewska wysokość zrozumie.

Dobbs podniósł wzrok znad papieru, wydając potwier­dzające pomruki. Upłynęło jednak kilka minut, zanim Hornblower dał się nakłonić do rezygnacji z natychmia­stowego wprowadzenia swej decyzji w czyn. Z wielkim ociąganiem uległ błaganiom swoich ludzi i ludzi księcia. Gdy ci ostatni, z koniuszym na czele, wyszli z pokoju na poszukiwanie księcia, Hornblower usiadł, teraz już na­prawdę odprężony. Twarz mu płonęła i promieniała od niedawnego podniecenia i dyplomatycznego zwycięstwa.

— Jego królewska wysokość posłucha głosu rozsądku — zauważył Dobbs.

— Nie ma co do tego wątpliwości — zgodził się Howard.

Hornblower pomyślał o dwudziestu skutych łańcucha­mi marynarzach czekających w luku „Nonsucha” na jutrzejszą egzekucję.

— Przyszło mi coś do głowy, sir — odezwał się Howard. — Mogę posłać kogoś z białą flagą do Francu­zów. Parlementaire — oficera na koniu, z białą flagą i trębaczem. Może zawieźć list od pana do generała Quiota z zapytaniem o kapitana Busha. Jeśli Quiot ma o nim jakiekolwiek wiadomości, to jestem pewien, że będzie na tyle uprzejmy, aby dać panu znać, sir.

Bush! W zdenerwowaniu towarzyszącym ubiegłej go­dzinie Hornblower zapomniał o Bushu. Miłe podniecenie uszło z niego jak ziarno z rozprutego worka i znów popadł w depresję. Obecni spostrzegli zmianę jego nastroju; w swej sympatii dla niego, jaką zdobył w czasie tych krótkich kontaktów, woleliby widzieć go raczej z groźnie nachmurzonym czołem niż zranionego zgryzotą.

Rozdział XIV

Był to dzień powrotu parlementaire; Hornblower będzie go zawsze pamiętał z tego powodu. Kurtuazyjny list Quiota nie pozostawiał najmniejszych podstaw do na­dziei; przytoczone w nim makabryczne szczegóły powie­działy wszystko. Znaleziono kilka poszarpanych ciał ludz­kich i pochowano je, lecz nic poza tym, co pozwoliłoby zidentyfikować kogokolwiek. Bush nie żyje; wybuch roz­niósł na strzępy jego krzepkie ciało. Hornblower był przygnębiony i w dodatku zły na siebie, że za jego sprawą Bush nie będzie miał własnego grobu, że zwłoki Busha uległy tak kompletnemu zniszczeniu. Gdyby dano Bus­howi wybierać, na pewno wolałby umrzeć na morzu, od kuli w chwili zwycięstwa w decydującej bitwie okrętu przeciw okrętowi; życzyłby sobie być pogrzebanym w swym hamaku, z kulami u głowy i nóg, w obecności marynarzy płaczących przy przechylaniu gretingu i zsu­waniu się hamaka spod bandery w morze i okręcie dryfującym na fali, z marslami zbrasowanymi na pracę wstecz. Co za ironia losu, że musiał zginąć w nieważnej utarczce na brzegu rzeki, rozdarty na krwawe, niemożliwe do zidentyfikowania strzępy.

Lecz jakie miało to znaczenie, jak zginął? Żył, a po chwili był już martwy, i na tym polega jego szczęście. Znacznie więcej ironii tkwiło w fakcie, że musiał zginąć właśnie teraz, przeżywszy dwadzieścia lat desperackich bojów. Pokój był tuż za widnokręgiem; armie sprzymie­rzonych okrążały Paryż, Francja w szybkim tempie wykrwawiała się śmiertelnie, a rządy alianckie zbierały się już dla ustalenia warunków pokoju. Gdyby Bush przeżył tę ostatnią potyczkę, mógłby przez długie lata cieszyć się błogosławionymi skutkami pokoju, przy zapewnionym bycie dzięki stopniowi kapitana i emeryturze, z oddanymi sobie siostrami. Bush radowałby się tym wszystkim choć­by dlatego, iż wiedział, że wszyscy rozsądni ludzie cieszą się z bezpieczeństwa i pokoju. Myśl o tym wzmogła tylko w Hornblowerze uczucie gorzkiej, osobistej straty. Nie przypuszczał, że będzie w stanie opłakiwać kogokolwiek tak, jak opłakiwał Busha.

Minęła dopiero chwila od powrotu parlementaire z listem od Quiota i Dobbs wciąż wypytywał go o obserwacje dotyczące stanu sił francuskich, gdy do pokoju wszedł Howard.

— Korweta „Gazelle” wchodzi do portu, sir. Na topie grotmasztu ma flagę burbońską i nadała tę wiadomość, sir: „Mamy na pokładzie księżnę Angouleme”.

— Co takiego? — powiedział zdumiony Hornblower. Z trudem otrząsał się ze smutnego letargu. — Zawiado­mić księcia. Dajcie znać Hauowi i powiedzcie, żeby zarządził saluty. Muszę przywitać ją na nabrzeżu, razem z księciem. Brown! Brown! Frak i szpadę.

Dzień z wróżącymi deszcz chmurami niósł zapowiedzi wiosny. „Gazelle” zacumowała przy nabrzeżu i w porcie zabrzmiały saluty takie same jak w dzień przybycia księcia. On sam czekał na nabrzeżu ze swą świtą ustawio­ną prawie w wojskowym szyku; na pokładzie „Gazelle” widać było grupkę niewiast w okryciach, czekającą na przerzucenie kładki na nabrzeże. Etykieta dworu burboń­skiego wydawała się wykluczać wszelkie objawy pod­niecenia; Hornblower stojąc ze swoim sztabem nieco w tyle, za orszakiem towarzyszącym księciu, stwierdził, że między kobietami na okręcie i mężczyznami na brzegu nie było wymiany żadnych oznak powitalnych. Z wyjątkiem jednej niewiasty, która stojąc przy stermaszcie powiewała chusteczką. Pocieszający był ten widok chociaż jednej osoby, która nie dała się skrępować więzami surowej etykiety. Hornblower przypuszczał, że to któraś ze służek albo pokojówka jakiejś damy dostrzegła ukochanego wśród czekających na nabrzeżu.

Kładką ruszyła księżna i jej świta; książę podszedł ku niej przepisowym krokiem, aby ją powitać. Księżna po­chyliła się w głębokim, przepisowym ukłonie, książę podniósł ją z przepisową łaskawością i oboje dotknęli się policzkami w przepisowym pocałunku. Teraz Hornblo­wer musiał wystąpić naprzód, żeby go przedstawiono i pochylił się, całując urękawiczoną dłoń księżnej opartą na podstawionym przez niego przedramieniu.

— Sir 'Oratio! Sir 'Oratio! — mówiła księżna.

Podniósłszy wzrok Hornblower napotkał spojrzenie błękitnych burbońskich oczu. Księżna była piękną kobie­tą w wieku około lat trzydziestu. Miała mu wyraźnie coś pilnego do zakomunikowania. Ale nie mogła, bo przepisy etykiety nie pozwalały na to, i stała jakby z przyrośniętym językiem. W końcu poruszyła się gwałtownie i spojrzała za siebie, żeby zwrócić uwagę Hornblowera na kogoś za jej plecami. Stała tam dama, samotna, jakby oddzielona od gromadki dam dworu i dames d'honneur. To była Barbara — Hornblower musiał popatrzyć dwa razy, żeby uwierzyć własnym oczom. Z uśmiechem ruszyła w jego stronę, Hornblower postąpił dwa kroki — myślał przez moment, że nie wolno przy tym zwrócić się plecami do osób z rodziny królewskiej, lecz machnął ręką na względy rozsądku i już trzymał Barbarę w ramionach. Myśli zakot­łowały mu się w mózgu, kiedy przycisnęła swe wargi, lodowato zimne od powietrza morskiego, do jego ust. Jej przybycie uznał za krok sensowny, chociaż nigdy nie pochwalał kapitanów i admirałów zabierających żony na wyprawy w ramach czynnej służby. Skoro przybyła księż­na, to dobrze będzie mieć tu przy sobie i Barbarę; wszystko to trwało jeden moment. Nie zdążył przejawić bardziej ludzkich uczuć, bo Hau kaszlnął za nim znaczą­co, dając do zrozumienia, że hamuje bieg uroczystości, więc spiesznie wypuścił Barbarę z objęć i cofnął się w lekkim zakłopotaniu do tyłu.

— Pan jedzie z parą książęcą — szepnął Hau przejętym głosem.

— Zarekwirowane w Hawrze powozy nie były najwyż­szym osiągnięciem w zakresie budowy pojazdów, ale speł­niały swoje zadanie. Gdy książę i księżna usadowili się, Hornblower pomógł wsiąść Barbarze i zajął miejsce obok niej. Oboje byli zwróceni plecami do koni. Ze stukotem podków i głośnym zgrzytem ruszyli Rue de Paris.

— Sir 'Oratio, czyż nie była to przyjemna niespodzian­ka? — odezwała się księżna.

— Wasza królewska wysokość była aż nazbyt łaskawa — odparł Hornblower.

Pochyliwszy się do przodu księżna położyła dłoń na kolanie Barbary.

— Ma pan żonę bardzo piękną i o wielkich zaletach — stwierdziła.

Książę siedzący obok małżonki rozprostował kolana i zakaszlał znacząco, gdyż księżna posunęła się trochę za daleko w swej łaskawości jak na córkę króla i przyszłą królową Francji.

— Tuszę, że miałaś pani wygodną podróż — zwrócił się do żony; przekorna ciekawość sprawiła, że Hornblower zaczął się zastanawiać, czy księciu zdarza się czasem przemówić do niej nie tak bardzo oficjalnym tonem.

— Puśćmy ją w niepamięć — odparła księżna ze śmiechem.

Była osobą bardzo żywą i pełną uroku, niezwykle podekscytowaną, w obliczu nowej przygody. Hornblower obserwował ją ciekawie. Okres niemowlęcy przeżyła jako księżniczka na najświetniejszym dworze Europy; jako dziecko była więziona przez rewolucjonistów. Ojciec jej i matka, to jest król i królowa, zginęli pod gilotyną; brat umarł w więzieniu. Ona zaś, wymieniona za kilku przeby­wających w niewoli generałów, wyszła za swego kuzyna i wędrowała przez Europę jako małżonka spadkobiercy dumnego, choć pozbawionego grosza pretendenta do tronu. Mimo tych przeżyć pozostała ludzka — a może też etykieta, którą rodzina królewska starała się pokrywać swą nędzę, nie zdołała jej odczłowieczyć. Była jedynym żyją­cym dzieckiem Marii Antoniny, której czar, żywość usposobienia i brak dyskrecji stały się przysłowiowe. Tu mogło leżeć wyjaśnienie.

Przybywszy przed H*tel de Ville, wysiedli z powozu; trójgraniasty kapelusz oficera marynarki wojennej trzy­many pod pachą przeszkadzał przy pomaganiu damom w opuszczaniu powozu. Później miało być przyjęcie, ale musiał przedtem być czas na wydostanie kufrów księżnej z ładowni „Gazelle” i na to, żeby ona sarna mogła się przebrać. Hornblower spostrzegł się, że prowadzi Barbarę do zajmowanego przez siebie skrzydła. W hallu adiutanci i żołnierze pełniący wartę poderwali się na baczność, w głównym biurze Dobbs i Howard patrzyli szeroko otwartymi oczyma na gubernatora wprowadzającego damę. Powstali z miejsc i Hornblower dokonał prezen­tacji. Obaj oficerowie kłaniali się szurając obcasami; wszyscy słyszeli o Lady Barbarze Hornblower, siostrze księcia Wellingtona.

Obrzuciwszy automatycznym spojrzeniem swoje biur­ko, Hornblower zauważył list Quiota leżący tam, gdzie go zostawił, napisany pięknym charakterem pisma, z wymy­ślnym podpisem z zakrętasem. List przypomniał mu, że Bush nie żyje. Ten smutek był realny, doskwierający, prawdziwy; przybycie Barbary nastąpiło tak niespodziewanie, że wciąż wydawało mu się nierealne. Jego dziwacz­ny umysł nie pozwalał mu uczepić się tego najważniej­szego faktu, że Barbara jest znowu z nim, lecz odbiegał ku innym, nieważnym sprawom. Lubił mieć wszystkie szcze­góły uporządkowane i upierał się przy tym; nie pozwoli sobie zatonąć w luksusie zwykłego szczęścia, raczej zmusi do zastanawiania się nad drobiazgami natury praktycznej — nigdy dotąd nie zaprzątał sobie nimi głowy — związa­nymi z dolą oficera w służbie czynnej, który, walcząc z Bonapartem, musi do tego myśleć o żonie. Hornblower był może człowiekiem wszechstronnym, lecz obowiązki służbowe stanowiły główną sprężynę jego życia. Przez ponad dwadzieścia lat, czyli przez wszystkie dorosłe lata swego życia, przywykł im się poświęcać, i to do tego stopnia i przez czas tak długi, że czynił to teraz auto­matycznie i na ogół bez sarkania. Tak się nastawił na zmagania z Bonapartem i tak się głęboko w nie zaangażował w ciągu ostatnich kilku miesięcy, że skłonny był popadać w rozdrażnienie z powodu dystrakcji.

— Tędy, kochanie — powiedział w końcu lekko ochry­płym głosem — już miał odkaszlnąć, lecz pohamował się. Potrzeba odkaszlnięcia była niewątpliwie przejawem zdenerwowania i skrępowania. Lata temu Barbara dworowała sobie trochę z niego na ten temat, więc teraz nie odkaszlnie, ani w obecności Barbary, ani nawet będąc sam.

Przeszli przez niewielki przedpokój i Hornblower ot­worzył drzwi do sypialni. Odsunął się, żeby przepuścić Barbarę, po czym wszedł za nią i zamknął drzwi. Barbara stanęła na środku pokoju, plecami oparta o nogi ogrom­nego łoża. Uśmiechała się kącikiem ust; jedną brew miała uniesioną. Podniosła rękę, żeby odpiąć płaszcz, opuściła ją jednak nie dokończywszy tej czynności. Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać nad tym swoim nieobliczalnym małżonkiem; była jednak z Wellesleyów, i duma nie pozwoliła jej na łzy. Opanowała się w sekundę, zanim Hornblower podszedł do niej.

— Kochana — powiedział, ujmując jej chłodne dłonie.

Odwzajemniła mu się uśmiechem, lecz w tym uśmie­chu, lekkim i figlarnym, mogłoby być więcej czułości.

— Cieszysz się, że tu jestem? — zapytała. Mówiła swobodnym tonem, nie zdradzającym niepokoju.

— Oczywiście. Oczywiście, skarbie — Hornblower starał się być ludzki, pokonując impuls pchający go do schowania się w swojej skorupie, w której krył się zawsze, ilekroć telepatyczna wrażliwość ostrzegała go o niebezpie­czeństwie. — Dotąd nie mogę uwierzyć, że  j e s t e ś  tutaj, kochana.

To była prawda, szczera prawda i wypowiedzenie jej przyniosło mu ulgę i trochę złagodziło wewnętrzne napięcie. Wziął ją w ramiona i pocałowali się; czuła łzy, kłujące ją pod powiekami, gdy ich wargi oderwały się od siebie.

— Castlereagh przed samym odejściem do Głównej Kwatery Sprzymierzonych zdecydował, że księżna powinna tu przybyć — wyjaśniła. — Zapytani więc, czy mogłabym z nią pojechać.

— Cieszę się, że to zrobiłaś — odparł Hornblower.

— Castlereagh mówi o niej, że to jedyny mężczyzna w całej rodzinie Burbonów.

— Nie dziwiłbym się, gdyby tak było istotnie.

Ich wzajemna rezerwa tajała, dwoje dumnych ludzi od nowa uczących się poświęcać to, co każde z nich posiada, aby przyznać się nawzajem przed sobą, że się potrzebują. Pocałowali się znowu i Hornblower poczuł, że pod jego dłońmi ciało jej staje się uległe. Ale ktoś zapukał do drzwi i odsunęli się od siebie. Był to Brown nadzorujący sześciu marynarzy wnoszących kufry Barbary. Hebe, jej mała czarna służka, stanęła niepewnie na progu, zanim weszła z bagażami. Barbara podeszła do lustra i zaczęła przed nim zdejmować kapelusz i okrycie.

— Mały Ryszard — mówiła tonem konwersacji — czuje się doskonale i jest pełen radości życia. Paple bez przerwy i ciągle jeszcze kopie dołki w ziemi. Jego zakątek między krzewami wygląda, jakby tam pracowała armia borsuków. W tym kufrze mam kilka jego rysunków, które zacho­wałam dla ciebie — chociaż trudno powiedzieć, żeby przejawiały się w nich jakieś większe artystyczne zdol­ności.

— Byłbym zdziwiony, gdyby tak było — rzekł Horn­blower siadając.

— Ostrożnie z tą walizą — warknął Brown na jednego z marynarzy. — Nie masz do czynienia z beczką piwa. Teraz powoli. Sir, gdzie postawić kufer jej lordowskiej wysokości?

— Bądźcie tak dobrzy, Brown, i zostawcie go tam pod ścianą — poleciła Barbara — Hebe, tu masz klucze.

Dla Hornblowera było rzeczą absolutnie nierealną i nienaturalną to siedzenie i obserwowanie Barbary przy lustrze i Hebe rozpakowującej bagaże tu, w mieście którego był gubernatorem wojskowym. Męska ograniczność wyobraźni sprawiła, że czuł się niezręcznie w tej sytuacji. Po dwudziestu latach życia na morzu myśli jego nawykły biec własnym, trochę mało elastycznym torem. Na wszystko powinien być czas i miejsce.

Hebe pisnęła cicho i zaraz zamilkła. Rozglądając się Hornblower pochwycił błyskawiczną wymianę spojrzeń między Brownem i jednym z marynarzy — ten ostatni nie miał, widać takiego samego poglądu na czas i miejsce rzeczy i szelmowsko uszczypnął Hebe. Można było polegać na Brownie, że się nim zajmie; powaga stanowiska komo­dora i gubernatora nie pozwalała interweniować w takiej sprawie. Ledwie Brown odszedł ze swymi ludźmi, gdy rozległo się znowu pukanie do drzwi i pojawiła się cała procesja interesantów. Koniuszy przyniósł od księcia polecenie, że na wieczorny obiad wszyscy mają przybyć w strojach galowych i z upudrowanymi głowami. Usły­szawszy to Hornblower aż tupnął ze złości; dotychczas miał głowę upudrowną nie więcej niż trzy razy w życiu i za każdym razem czuł się śmieszny. Zaraz potem przybył Hau, zaabsorbowany tymi samymi problemami co Hornblower, ale od innej strony. Na jakiej podstawie ma wydawać racje żywnościowe dla Lady Barbary i jej pokojówki? Gdzie zakwaterować tę ostatnią? Hornblower kazał mu przeczytać przepisy i znaleźć odpowiednią podstawę prawną. Barbara, prostując obojętnym gestem strusie pióra u swego kapelusza, orzekła, że Hebe będzie spała w ubieralni, do której wchodzi się z tej sypialni. Następny był Dobbs, przejrzał pocztę przywiezioną przez „Gazelle” — są tam listy, które powinien przeczytać Hornblower. Są też pewne papiery wymagające uwagi gubernatora. Wieczorem odpływa statek pocztowo-pasażerski. A rozkazy na noc wymagają podpisu gubernatora. Zaś…

— Dobrze już idę — rzucił Hornblower. — Przepra­szam cię, moja droga.

— Bonio znów dostał lanie — oznajmił Dobbs trium­fująco, gdy tylko wyszli z sypialni. — Prusacy zdobyli Soissons i odcięli dwa korpusy armii Bonia. Ale to nie wszystko.

Doszli już do biura i Dobbs dał Hornblowerowi dalszy pakiet korespondencji do uważnego przejrzenia.

— Londyn, sir, zamierza wreszcie postawić pewne siły do naszej dyspozycji — ciągnął Dobbs. — Milicja ogłosiła nabór ochotników do służby poza krajem — teraz, kiedy wojna już się prawie skończyła — i możemy mieć tyle batalionów, ile zechcemy. Statek pocztowy odchodzący dziś w nocy powinien zabrać odpowiedź od nas w tej sprawie, sir.

Hornblower spróbował otrząsnąć się z myśli o pudrze do włosów i romansowych skłonnościach Hebe i zająć się świeżym problemem rozpoczęcia kampanii w dolinie Sekwany przeciwko Paryżowi. Co wie o przydatności milicji jako siły wojskowej? Dostanie generała na ich dowódcę, a ten z pewnością będzie starszy szarżą od niego. Jakie są przepisy regulujące sprawy starszeństwa w wypadku wyznaczonego przez władze gubernatora i oficerów dowodzących formacjami wojskowymi? Powi­nien wiedzieć, ale trudno mu było sobie przypomnieć ich dokładne brzmienie. Przeczytał pocztę raz, nic z niej nie rozumiejąc, i musiał zasiąść do czytania na serio od po­czątku. Odsunął nagłą pokusę, żeby zostawić listy i kazać Dobbsowi działać według własnego uznania, opanował się i zaczął trzeźwo dyktować odpowiedź. W miarę jak się rozgrzewał przy tej pracy, musiał się hamować, żeby lotne pióro Dobbsa nadążyło za tempem dyktowania.

Załatwiwszy sprawy, spiesznie złożył podpisy pod tu­zinem dokumentów i wrócił do sypialni. Stojąc przed lustrem Barbara przyglądała się sobie; była w sukni z białego brokatu, we włosach miała pióra, a na szyi i w uszach klejnoty. Hebe czekała obok z trenem gotowym do przypięcia. Hornblower stanął jak wryty na widok żony, pięknej i pełnej dystynkcji, lecz sprawił to nie tylko jej dystyngowany wygląd. Przyszło mu do głowy, że nie będzie mógł skorzystać z pomocy Browna przy ubieraniu się, nie tutaj. Nie może zdejmować spodni i wkładać pończoch i obcisłych bryczesów w obecności Barbary, Hebe i Browna. Wypowiedział słowa przeprosin, gdyż Brown wyczuwszy, jak zawsze, swoim szóstym zmysłem, że Hornblower skończył pracę w swoim biurze, już pukał do drzwi. Zabrali to, co — jak sądzili — może im być potrzebne, przeszli do ubieralni — nawet tu unosił się zapach perfum kobiecych — i Hornblower zaczął ubierać się z pośpiechem. Bryczesy i pończochy, i haftowany złotem pas do szpady. Jak można się było spodziewać. Brown wyszukał już w mieście kobietę wspaniale kroch­malącą halsztuki, na tyle sztywno, aby zachowały swą formę po złożeniu, ale i zarazem na tyle miękko, że nie trzeszczały przy zginaniu. Brown narzucił szlafrok na plecy Hornblowera, który siadł z opuszczoną głową, a Brown zabrał się do roboty, pomagając sobie sitkiem do mąki i grzebieniem. Wstawszy i popatrzywszy w lustro, Hornblower poczuł ciche zadowolenie z wyniku zabiegów Browna. Ostatnio podrosły mu trochę przerzedzone, fa­lujące włosy, gdyż po prostu był zbyt zajęty, żeby je przystrzygać, i Brown bardzo zręcznie przyczesał upudrowany na biało harcap, tak że wcale nie było widać łysiny na czubku głowy. Przypudrowane włosy doskonale uwydatniały jego ogorzałą twarz i brązowe oczy. Policzki miał trochę zapadłe, a w spojrzeniu nieco melancholii, lecz nie była to bynajmniej twarz starego człowieka. Biel włosów dawała bardzo efektowny kontrast, przydając mu młodzieńczego wyglądu i zwracając uwagę na cechy jego osobowości, o co prawdopodobnie chodziło w tej modzie, gdy ją wprowadzano. Granat i złoto munduru, biel halsztuka i pudru, wstęga Orderu Łaźni i połyskująca gwiazda nadały mu wygląd bardzo przystojnego mężczyz­ny. Wolałby, aby obciągnięte pończochami łydki były trochę pełniejsze, lecz była to jedyna wada, jakiej mógł się doszukać w swym wyglądzie. Upewnił się, że pas i szpada są założone jak należy, wsunął kapelusz pod pachę, wziął rękawiczki i poszedł z powrotem do sypialni, przypom­niawszy sobie w ostatniej chwili, żeby zastukać do drzwi przed naciśnięciem klamki.

Barbara była gotowa; majestatyczna, w białym broka­cie, wyglądała prawie jak posąg. Podobieństwo do posągu było większe, niżby można było sądzić z tego przypadko­wego porównania. Hornblowerowi przypomniał się wi­dziany gdzieś posąg Diany — czy to była Diana? — z końcem szaty przerzuconym przez lewe ramię zupełnie w ten sam sposób, jak Barbara nosiła swój tren. Upudrowane włosy nadawały jej twarzy jakby nieco chłodny wyraz, moda ta nie była odpowiednia ani dla koloru jej cery, ani dla rysów. Patrząc na nią Hornblower znowu pomyślał o Dianie. Ujrzawszy go Barbara uśmiechnęła się.

— Najprzystojniejszy mężczyzna w Brytyjskiej Mary­narce Wojennej — powiedziała.

Odwzajemnił się jej niezręcznym ukłonem.

— Chciałbym tylko być godnym mojej pani — rzekł.

Stanęła obok niego przed lustrem wsunęła mu dłoń pod ramię. Z powodu jej wzrostu pióra jej kapelusza górowały nad nim; otworzyła wachlarz efektownym ruchem.

— No i jak wyglądamy? — spytała.

— Jak rzekłem — odparł — pragnę jedynie być godnym ciebie.

Brown i Hebe gapili się na nich za ich plecami; widział to w lustrze, skąd uśmiechało się do niego odbicie Barbary.

— Musimy iść — stwierdziła, przyciskając jego ramię. — Nigdy nie należy kazać czekać Monseigneurowi.

Trzeba było przejść z jednego końca Hotel de Ville na drugi, przez korytarze i przedpokoje wypełnione tłumem ludzi w rozmaitych mundurach — ciekawy przypadek sprawił, że ten niczym nie wyróżniający się budynek stał się siedzibą rządu, pałacem regenta, główną kwaterą armii inwazyjnej i namiastką okrętu flagowego eskadry. Męż­czyźni salutowali i odsuwali się z szacunkiem pod ściany — odpowiadając na obie strony na pozdrowienia Horn­blower miał posmak tego, co znaczy być członkiem rodziny królewskiej. Była w nich wyczuwalna uniżoność i służalczość zupełnie nie przypominająca zdyscyplinowa­nego respektu, z jakim przywykł spotykać się na okręcie. Barbara płynęła obok niego; rzucając na nią ukradkowe spojrzenia widział, jak dzielnie walczy ze sztucznością swego uśmiechu.

Owładnęło nim głupie uczucie; zapragnął być prostym człowiekiem mogącym radować się w sposób naturalny, bez udawania, z niespodzianego przybycia żony, kimś, kto potrafiłby bez skrępowania cieszyć się jej intensywną radością. Wiedział, że jest absurdalnie wrażliwy na dro­biazgi, nawet te istniejące tylko w jego śmiesznej wyob­raźni, co przecież nie zmniejszało siły ich działania. Umysł jego był jak zły kompas okrętowy, nie dość stateczny, oscylujący niepewnie i wahający się przy każdej drobnej zmianie kursu, reagujący silniej niż należy na wychylenie steru, aż do chwili, gdy pod rękami marnego sternika okręt zacznie zataczać kręgi lub aż żagle za­pracują wstecz. Sam czuł się w tym momencie, jakby kręcił się jak pies za własnym ogonem; w skomplikowa­nym zespole jego stosunków z żoną nie stanowił żadnej różnicy fakt, iż wiedział, że to wyłącznie jego wina, że jej uczucia wobec niego byłyby proste i szczere, gdyby nie . stawały się odbiciem jego własnych, pogmatwanych uczuć — wprost przeciwnie, uświadomienie sobie tego faktu wzmagało tylko zamęt w jego myślach.

Spróbował otrząsnąć się z tych melancholijnych rozwa­żań, uczepić się myślami jakiegoś prostego faktu, żeby się uspokoić, i wówczas w centrum jego świadomości wy­płynął obraz — straszliwie realistyczne wspomnienie człowieka, którego wieszaniu kiedyś się przyglądał, wiją­cego się w konwulsjach na końcu liny, z twarzą przy­słoniętą chustką. Nie opowiadał jeszcze o tym Barbarze.

— Nie wiesz, kochana — przemówił. — Bush nie żyje.

Uczuł, że dłoń Barbary zaciska się na jego ramieniu, lecz twarz jej wciąż wyglądała jak oblicze uśmiechniętego posągu.

— Zginął, cztery dni temu — ciągnął Hornblower z szalonym uporem tych, których bogowie chcą zniszczyć.

Idiotyzmem było mówić o tym kobiecie udającej się na przyjęcie do rodziny królewskiej, w momencie, kiedy stawia stopę na progu ich salonu, lecz Hornblower był wzniosie nieświadom swego przewinienia. W ostatnim jednak momencie zdołał sobie uprzytomnić — bo dotąd o tym nie pomyślał — że jest to jedna z wielkich chwil w życiu Barbary; że gdy się stroiła, gdy uśmiechała się w lustrze do niego, jej serce śpiewało w oczekiwaniu na tę chwilę. W swojej głupocie nie zdawał sobie sprawy, że Barbara może znajdować przyjemność w takich rzeczach, że może ją radować wpłynięcie do rozjarzonej światłami sali u boku Sir Horatia Hornblowera, człowieka chwili. Uznał za rzecz oczywistą, że ona odniesie się do tych ceremonii z tą samą narzuconą sobie tolerancją co on.

— Ich ekscelencje gubernator i milady Barbara 'Ornblower — zaanonsował głośno wchodzących majordomus u drzwi.

Oczy wszystkich zwróciły się na nich. Ostatnią rzeczą, jaką uświadomił sobie Hornblower przed pogrążeniem się w błahe czynności towarzyskie, był fakt, że w jakiś sposób zepsuł ten wieczór swej małżonce, i w głębi duszy poczuł gniewną niechęć, do niej, a nie do siebie.

Rozdział XV

Przybyła milicja; mężczyźni z twarzami jeszcze zzieleniałymi od choroby morskiej wylewali się tłumem z przeła­dowanych statków transportowych; w swoich szkarłat­nych mundurach wyglądali trochę porządniej niż pospoli­ty motłoch; umieli uformować się w szereg i kolumnę i nieźle maszerowali za pułkowymi orkiestrami, chociaż nie mogli się powstrzymać od gapienia się z rozdziawio­nymi ustami na odmienność tego cudzoziemskiego mia­sta. Ale przy każdej okazji upijali się do nieprzytomności albo otępienia, zaczepiali kobiety żartobliwie lub obraźli­wie, kradli i bez żadnego powodu dokonywali szkód i wszelkich innych czynów, jakich dopuszcza się zazwy­czaj niezbyt zdyscyplinowane wojsko. Oficerowie — jeden batalion dowodzony był przez lorda, drugi przez baroneta — mieli za mało doświadczenia, żeby trzymać swoich ludzi w cuglach. Hornblower, zmuszony stawiać czoło oburzonym protestom burmistrza i władz cywil­nych, ucieszył się, gdy przybyły statki dostosowane do transportu koni, przywożąc obiecane mu dwa pułki konnicy, złożonej z chłopów, których stać było na własne wierzchowce. Miał więc kawalerię potrzebną mu jako awangarda, i mógł teraz skierować swoją małą armię na Rouen i na sam Paryż.

Siedział z Barbarą przy śniadaniu, gdy nadeszły nowi­ny; Barbara w szaroniebieskiej luźnej szacie nalewająca mu kawy ze srebrnego dzbanka, on podający jej jajka na boczku — domowa atmosfera, wciąż dla niego jakby nierealna. Przed śniadaniem pracował intensywnie przez trzy godziny, i wciąż zbyt mocno tkwił w swoich nawykach, żeby umieć łatwo przechodzić z atmosfery wojsko­wej do nastroju małżeńskiej intymności.

— Dziękuję, kochany — powiedziała, biorąc talerz z jego rąk.

Mocne stukanie do drzwi.

— Wejść! — krzyknął Hornblower.

Był to Dobbs, jeden z tych kilku uprzywilejowanych, którym wolno było pukać do drzwi w czasie, gdy Sir Horatio spożywał śniadanie z małżonką.

— Wiadomość z armii, sir. Żabojady umknęły.

— Uciekli?

— Ręce do góry i w nogi, sir. Quiot pomaszerował zeszłej nocy w kierunku Paryża. W Rouen nie ma ani jednego żołnierza francuskiego.

Meldunek wręczony Hornblowerowi powtarzał to, co powiedział Dobbs, tyle że w bardziej urzędowym języku. Bonaparte musiał bardzo potrzebować wojsk do obrony stolicy; odwołując Quiota zostawił całą Normandię otwo­rem dla najeźdźców.

— Musimy iść za nim — powiedział Hornblower do siebie, a potem zwrócił się do Dobbsa: — Niech pan powie Howardowi… nie, pójdę sam. Przepraszam cię, moja droga.

— Czy nie ma choćby tyle czasu — odparła Barbara ostrym tonem — żeby wypić kawę i zjeść śniadanie?

Wewnętrzna walka tak wyraźnie odbiła się na obliczu Hornblowera, że Barbara prychnęła mu śmiechem prosto w twarz.

— Drake — ciągnęła — zdążył skończyć grę i pobić Hiszpanów. Uczono mnie o tym w szkole.

— Masz, skarbie, zupełną rację — rzekł Hornblower. — Dobbs, przyjdę do pana za dziesięć minut.

Zabrał się do jajek na boczku. Może dobrze to wpłynie na dyscyplinę, w najlepszym znaczeniu tego słowa, jeśli ludzie się dowiedzą, że legendarny Hornblower, mający na swoim koncie tak wiele wyczynów, jest na tyle ludzki, żeby czasem ustąpić swojej żonie.

— To zwycięstwo — stwierdził patrząc przez stół na Barbarę. — To już koniec.

Był teraz o tym głęboko przekonany; doszedł do tego wniosku nie tylko drogą spekulacji myślowych. Tyran Europy, człowiek, który skąpał świat we krwi, stał u progu upadku. Barbara napotkała wzrokiem jego spoj­rzenie; ich uczucia nie potrzebowały słów. Świat, będący w stanie wojny od czasów ich dzieciństwa, pozna, co to pokój, a w tym słowie było coś niewiadomego.

— Pokój — westchnęła Barbara.

Hornblower poczuł się trochę niewyraźnie. Nie potrafił zanalizować własnych uczuć, nie mając danych, od któ­rych mógłby zacząć dedukcję. Wstąpił do marynarki wojennej jako chłopiec i od tego czasu znał tylko wojnę; nie mógł nic wiedzieć o Hornblowerze, tym czysto hipo­tetycznym Hornblowerze, który by istniał, gdyby nie było wojny. Dwadzieścia jeden lat ogromnego napięcia, nie­bezpieczeństw i trudów zrobiły z niego człowieka zupeł­nie innego od tego, jakim byłby w innych warunkach. Hornblower nie był urodzonym wojownikiem; był jedno­stką utalentowaną i wrażliwą, zmuszoną okolicznościami do walki. Jego talenty przyniosły mu sukcesy jako bojo­wnikowi, podobnie jak przyniosłyby mu je w innych zawodach; tu jednak musiał płacić za nie wyższą cenę. Chorobliwa wrażliwość, przeczulenie, zawiłości i słabości jego charakteru mogły przecież być rezultatem przeżywa­nych napięć i smutnych doświadczeń. W tej chwili między nim a żoną stanęło uczucie chłodu (maskowanego tylko koleżeństwem; nie rozproszyła go namiętność, której oboje popuścili cugli), i w znacznym stopniu można to było przypisać wadom jego charakteru — było w tym również trochę winy Barbary, lecz głównie on był winien.

Wytarł usta i wstał.

— Kochana, naprawdę muszę już iść — rzekł — wybacz mi, proszę.

— To rzecz oczywista, że musisz iść, jeśli masz pełnić swoje obowiązki — odparła podając mu usta.

Ucałował ją i spiesznie wyszedł z pokoju. Nawet czując jej pocałunek na swoich wargach wiedział, że mężczyzna w czynnej służbie nie powinien mieć żony przy sobie; czyniło go to bardziej miękkim, nie mówiąc już o kłopotli­wych stronach natury praktycznej, jak na przykład dwie noce temu, kiedy musiano doręczyć mu pilną wiadomość, a był w łóżku z Barbarą.

W biurze przeczytał ponownie meldunek z rekonesan­su. Stwierdzono w nim wyraźnie, że nie ma możliwości nawiązania styczności z jakimkolwiek oddziałem cesar­skim i że co znaczniejsi obywatele, którzy uciekli z Rouen, zapewniają forpoczty, że nie został tam ani jeden żołnierz bonapartowski. Rouen stoi przed nim otworem, a tenden­cja do porzucenia Bonapartego i przechodzenia na stronę Burbonów staje się coraz wyraźniejsza. Co dzień wzras­tała liczba osób przybywających do Hawru drogami lądowymi czy wodnymi, żeby podporządkować się księciu.

Vive le Roi! — wołali zbliżając się do posterunków. — Niech żyje król!

Było to hasło zwolenników Burbonów — żaden bona­partysta, jakobin czy republikanin nie skalałby swoich warg tymi słowami. Wzrosła też ogromnie liczba na­pływających dezerterów i uchylających się od poboru. Szeregi armii Bonapartego przeciekają jak sito i może on mieć trudności z ich uzupełnianiem, kiedy poborowi uciekają do lasu lub pod ochronę Anglików, żeby uniknąć służby. Można by sądzić, że z tego materiału dałaby się utworzyć armia burbońska, lecz taka próba od początku okazała się fiaskiem. Ci zbiegowie nie tylko odmawiali bicia się po stronie Bonapartego, lecz w ogóle nie chcieli walczyć. Armia rojalistowska, dla której zorganizowania przysłano tu księcia Angouleme, wciąż nie osiągała liczby tysiąca ludzi, a z tego tysiąca przeszło połowę stanowili oficerowie, starzy emigranci przysłani tu po okresie służ­by w szeregach wrogów Francji.

Niemniej jednak Rouen oczekiwało na zwycięzcę. Bry­gada milicji, którą dysponował Hornblower, pomaszeruje do miasta błotnistymi drogami, on zaś z Angoul*me'em mogą jechać za nią powozami. Trzeba będzie przygotować możliwie efektowne wkroczenie do Rouen; stolica Normandii nie jest byle miasteczkiem, a za nią leży Paryż, chwiejny i zdenerwowany. Hornblowerowi wpadł do głowy nowy pomysł. We wschodniej części Francji sprzymierzeni monarchowie co kilka dni wyjeżdżają do jakiegoś świeżo zdobytego miasta. On zaś może wpro­wadzić Angoul*me'a do Rouen w sposób bardziej spe­ktakularny, demonstrując przy tym, jak daleko sięga potę­ga Anglii i pokazując, że to właśnie siła Angielskiej Marynarki Wojennej przeważyła szale wojny. Wiatr był teraz zachodni, stan pływu niezbyt sprzyjający, ale można było odczekać, aż będzie taki, jak trzeba.

— Kapitanie Howard — powiedział podnosząc wzrok — proszę przekazać do „Flame” i „Porta Coeli”, żeby były gotowe do ruszenia w drogę. Przewiozę księcia i księżną do Rouen rzeką. Wraz z całą świtą — tak, zabiorę też Lady Barbarę. Niech dowódcy poczynią przygotowania do przyjęcia i zakwaterowania pasażerów. Proszę przysłać do mnie Haua dla ustalenia z nim szczegółów. Pułkowniku Dobbs, co pan sądzi o małej przejażdżce jachtem?

Przypominało to rzeczywiście spacer jachtem, gdy na­stępnego ranka — dowiezieni łodziami z nabrzeża — ze­brali się wszyscy na pokładzie rufowym „Porta Coeli” (która stanęła w pobliżu na kotwicy), grupa mężczyzn w olśniewających mundurach i kobiety w barwnych sukniach. Freeman na znak Hornblowera musiał już tylko wydać rozkaz postawienia żagli i wybrania kotwicy, aby mogli ruszyć szerokim ujściem w górę rzeki. Blask słońca niósł zapowiedź wiosny, drobne fale lśniły i tańczyły. Po odgłosach dobiegających spod pokładu Hornblower orientował się, że załoga trudzi się tam wielce nad przygo­towaniem pomieszczeń dla księcia i jego świty, lecz tu, przy relingu rufowym wszyscy byli weseli i pełni rados­nego oczekiwania. Co za niebiańskie uczucie móc znowu chodzić po pokładzie, czuć na policzkach wiatr i oglądając się do tyłu widzieć „Flame”, z postawionym ożaglowaniem skośnym, na jego pozycji za rufą „Porta Coeli”, a nad głową mieć banderę Brytyjskiej Marynarki Wojennej i swój własny proporczyk, nawet jeśli przy nich powie­wała biało-złota flaga Burbonów.

Napotkał spojrzenie Barbary i uśmiechnął się do niej; książę i księżna raczyli podejść do burty, przy której stał Hornblower, i wciągnąć go do rozmowy. Tor wodny przebiegał w pobliżu północnego brzegu delty rzeki; minęli Honfleur, wymieniając saluty z tamtejszą baterią. Płynęli w górę rzeki z prędkością pełnych ośmiu węzłów, a więc szybciej niż gdyby jechali powozami — ale pręd­kość ta mogła się oczywiście zmienić, kiedy rzeka zwęzi się i zacznie być kręta. Brzeg południowy nadbiegał jak gdyby ku północnemu na ich spotkanie, jego zielona płaszczyzna stawała się coraz wyraźniejsza, aż nagle — tak im się przynajmniej wydało — weszli z delty między obwałowane brzegi, zostawiając za sobą Quilleboeuf i wpływając na długi, prosty odcinek prowadzący do Caudebec. Z lewej strony mieli zielone pastwiska, a na nich tu i ówdzie zamożne fermy, prawy brzeg natomiast był wysoki i zalesiony. Przełożono ster, wybrano szoty. Lecz wiatr, mający tendencję do wiania wzdłuż doliny, był wciąż dobrze za ich trawersem, toteż popychani bystrym jeszcze pływem posuwali się dosyć szybko w gó­rę rzeki. Oznajmiono, że pora na luncheon, więc pasaże­rowie zeszli pod pokład wśród pisków kobiet narzekających na niskie pokłady i trudności posuwania się w dół zejściówką. Po usunięciu ścianek grodziowych ustawiono je tak, żeby zrobić dosyć miejsca dla świty książęcej — Hornblower pomyślał, że wskutek obecności księcia i księżnej na brygu połowa załogi będzie musiała spać na pokładzie.

Służba książęca przy pomocy stewardów z mesy ofi­cerskiej — ci pierwsi nie mniej zakłopotani otoczeniem, w jakim się znaleźli, jak ci ostatni towarzystwem, które mieli obsługiwać — zaczęła podawać do stołu. Ledwie luncheon się zaczął, wszedł Freeman z wiadomością dla Hornblowera siedzącego między księżną i _(173)dame d'honneur.

— Widać Caudebec, sir — szepnął mu do ucha; Hornblower kazał zawiadomić siebie o tym.

Przeprosiwszy księżnę i skłoniwszy się księciu Horn­blower wymknął się dyskretnie z kajuty, etykieta dworska obejmowała nawet wydarzenia na okręcie, pozwalając załodze wchodzić i wychodzić prawie bezceremonialnie, jeśli wymagało tego prowadzenie okrętu. Na końcu pro­stego odcinka rzeki pojawiło się Caudebec; płynęli dość szybko w kierunku miasteczka i już po kilku minutach Hornblower nie potrzebował lunety żeby je oglądać. Widać było wyraźnie zniszczenia spowodowane wybuchem, który kosztował życie Busha. Wszystkie domy były ścięte na wysokości sześciu do ośmiu stóp od ziemi; masywny kościół przetrwał wstrząs, miał tylko zerwany dach i wyrwane okna. Długi drewniany pomost brzegowy leżał w ruinie, z wody sterczało przy nim kilka kikutów poczerniałych wraków. Jedyna armata — dwudziestoczterofuntowa, na ruchomej lawecie — stała na nasypie nad nabrzeżem; to było wszystko, co zostało z urządzeń oblężniczych Quiota. Widać tam było kilku ludzi gapią­cych się na dwa brygi wojenne przepływające rzeką obok nich.

— Paskudny widok — odezwał się stojący obok Fre­eman.

— Tak — mruknął Hornblower.

To tu zginął Bush; stojąc w milczeniu Hornblower oddał hołd przyjacielowi. Jak wojna się skończy, postawi mu pomniczek na nasypie brzegowym nad pomostem. Zapragnął, aby zrujnowane miasteczko nie zostało nigdy odbudowane, pozostawienie go w tym stanie albo wznie­sienie piramidy z czaszek byłoby najdramatyczniejszym sposobem upamiętnienia jego przyjaciela.

— Na szotach grotżagla! Na szotach kliwra! — krzy­knął Freeman.

Dopłynęli do końca prostego odcinka rzeki i weszli w długi zakręt w prawo. Halsowanie dużym brygiem po wąskiej rzeczce nie było dziecinną zabawką. Wybrane na deskę żagle huknęły jak grzmot, chwyciwszy podmuch wiatru wracającego z wyżyn. Bryg sunął rozpędem okrą­żając powoli zakręt. Popuszczenie szotów grotżagla zwię­kszyło tempo posuwania się brygu i nadało mu sterowną prędkość; im dalej wchodził w zakręt, tym sztywniej wybierano żagle, aż w końcu poszedł ostro pod wiatr kursem prawie przeciwnym do tego, którym zbliżali się do Caudebec, i popłynął bejdewindem po następnym prostym odcinku rzeki, jaki otworzył się przed nimi.

Hau podszedł do Hornblowera.

— Monseigneur pragnie wiedzieć — rzekł — czy ma pan pilne zajęcie na pokładzie. Jego królewska wysokość chce wznieść toast i życzy sobie, aby pan się do niego dołączył.

— Już idę — odparł Hornblower.

Obejrzał się raz jeszcze za Caudebec znikające za zakrętem i szybko zszedł pod pokład. Plamy światła wpadające przez otwarte furty oświetlały częściowo wiel­ką, zaimprowizowaną kajutę. Na widok wchodzącego Hornblowera Angoul*me podniósł się z krzesła zginając plecy pod niskimi belkami pokładu.

— Zdrowie jego królewskiej wysokości księcia regenta — powiedział wznosząc kielich. Spełniono toast i oczy wszystkich zwróciły się na Hornblowera w oczekiwaniu rewanżu.

— Zdrowie jego arcychrześcijańskiej mości — odwza­jemnił się Hornblower, a gdy wypito toast, podniósł znowu w górę swój kielich.

— Zdrowie regenta jego arcychrześcijańskiej mości w Normandii, Monseigneur a jego królewskiej wysokości księcia d'Angoul*me!

Toast został spełniony przy głośnym aplauzie. Było coś dramatycznego i bolesnego w tym wznoszeniu toastów tu, w kajucie, gdy na zewnątrz cesarstwo rozpadało się w gruzy. Po ruchu „Porta Coeli” pod stopami i odgłosach prucia przez nią wody Hornblower wywnioskował, że okręt jest prowadzony możliwie jak najbliżej wiatru. Freeman na pokładzie będzie miał trudności z następnym zakrętem — schodząc do kajuty Hornblower zauważył, że odcinek na który wpływali, biegł trochę ostrzej pod wiatr. Usłyszał głos Freemana wykrzykującego następny rozkaz i poczuł zniecierpliwienie. Siedząc tu, w kajucie, czuł się jak na wieczorku przedszkolaków, zabawiających się, podczas gdy dorośli kierują światem. Jeszcze raz prze­prosił obecnych ukłonem i wymknął się na pokład.

Było tak, jak myślał; „Porta Coeli” szła najostrzejszym bejdewindem, prawie ostrzej pod wiatr, niż mogła sobie na to pozwolić. Żagle łopotały i bryg posuwał się w zwol­nionym tempie, a zakręt na rzece, za którym będzie mu lżej płynąć, był oddalony jeszcze o dobre pół mili. Freeman podniósł wzrok na łopoczące żagle i pokiwał głową.

— Panie Freeman, będzie pan musiał na zmianę odpa­dać i wyostrzać — rzekł Hornblower. Halsowanie na tym wąskim torze wodnym, nawet z prądem pływu, byłoby operacją zbyt ryzykowną.

— Tak jest, sir — powiedział Freeman.

Stał przez sekundę mierząc wzrokiem odległości; ob­sługa szotów, zdając sobie doskonale sprawę ze stopnia trudności czekających ich manewrów, stała gotowa na tę chwilę, gdy rozkazy posypią się błyskawicznie jeden za drugim. Wypełniwszy się na moment, żagle znacznie zwiększyły szybkość brygu, zbliżając go jednak niebezpiecznie pod brzeg zawietrzny. Wybrano szoty, wychylo­no ster i „Porta Coeli” w krótkim zrywie przeszła kilka jardów ostrzej pod wiatr, wytracając przy tym prawie całą prędkość. Teraz popuszczono szoty, ster przełożono lekko od wiatru i bryg ruszył bejdewindem, znowu nabierając prędkości i skręcając wyraźnie ku brzegowi zawietrz­nemu.

— Dobra robota — powiedział Hornblower. Chciał dodać, że następnym razem byłoby lepiej nie zwlekać tak z tym manewrem, ale spojrzawszy na Freemana, który wzrokiem mierzył odległości, uznał, że ta rada nie jest potrzebna. Freemen nie chciał teraz pozwolić brygowi na wytracanie prędkości. Gdy tylko żagle zaczęły łopotać, poluzował natychmiast szoty, wychylił ster i tym razem zyskał całą szerokość rzeki idąc pod wiatr. Obejrzawszy się na rufę Hornblower stwierdził, że „Flame” naśladuje manewry swego poprzednika. Zawietrzny brzeg wybiegał im jakby na spotkanie i wyglądało, że niewiele czasu upłynie, a trzeba będzie powtarzać manewr. Toteż Horn­blower odetchnął z ulgą, stwierdziwszy, że bardzo się już zbliżyli do zakrętu.

W tym momencie nad zrębnicą wąskiej zejściówki ukazała się głowa księcia; wraz ze swą świtą wracał na pokład. Widząc rozpaczliwe spojrzenie Freemana Horn­blower podjął konieczną decyzję. Obrócił wzrok na naj­bliższego dworaka — akurat był to koniuszy — tak, że słowa, które ten ze śmiechem kierował do damy u jego boku, uwięzły mu w gardle.

— Dla jego królewskiej wysokości i całej świty nie jest wskazane przebywanie w tej chwili na pokładzie — po­wiedział głośno Hornblower.

Wesoły gwar ustał, jakby przecięty nożem. Gdy Horn­blower toczył wzrokiem po wydłużonych twarzach, zno­wu przyszły mu na myśl dzieci, zepsute dzieci, które pozbawiono drobnej przyjemności.

— Prowadzenie okrętu wymaga ogromnej uwagi — do­dał wyjaśniająco. Freeman już wykrzykiwał rozkazy do marynarzy u szotów.

— Dobrze, Sir 'Oratio — zgodził się książę. — Chodź­my, moje panie. Chodźmy, panowie.

Wycofywali się z możliwie największą godnością, ale dworak schodzący na końcu został mocno popchnięty przez marynarzy ciągnących liny biegiem po pokładzie.

— Ster na zawietrzną! — rzucił Freeman do sternika i korzystając z chwili oddechu, gdy bryg nabierał prędko­ści idąc bejdewindem spytał: — Czy mamy zakryć szczel­nie luki, sir?

— Nie — odburknął Hornblower; nie był w nastroju do żartów.

Po następnej zmianie halsu „Porta Coeli” udało się minąć cypel po nawietrznej. Bryg wykonywał zwrot za zwrotem; Freeman prowadził go umiejętnie i okręt, dostawszy znowu wiatr z baksztagu, poszedł lekko nastę­pnym prostym odcinkiem, gdzie z jednej strony rzeki były lesiste wzgórza, a z drugiej bujne pastwiska. Hornblower pomyślał, czyby nie dać znać do kajuty, że książę ze świtą może wyjść na kwadransik na pokład, ale nie uczynił tego. Niech siedzą pod pokładem, Barbara i reszta. Wziął lunetę i z trudem ruszył w górę po grotwantach. Z salingu grotmasztu miał znacznie szerszy widok na okolicę. Było mu dziwnie przyjemnie siedzieć tak wysoko i przyglądać się zielonej, pięknej ziemi francuskiej, niby podróżnikowi zwiedzającemu kraj. Wieśniacy pracowali na polach pra­wie nie podnosząc oczu na przepływające obok dwa wspaniałe okręty. Nie widać było oznak wojny ani śladów spustoszenia; za Caudebec Normandia leżała jeszcze nietknięta przez najeźdźcze wojska. A potem, przez mo­ment, gdy bryg zbliżał się do następnego zakrętu i gdy czyniono przygotowania do jego obejścia, Hornblower ujrzał Rouen, daleko w głębi lądu, z jego wieżami i iglicami katedralnymi. Ogarnęło go dziwne uczucie podniecenia, ale już bryg skręcił i zalesione wzgórza zakryły widok miasta, więc zatrzasnął futerał z lunetą i zszedł na pokład.

— Kończy się przypływ, sir — zameldował Freeman.

— Tak, panie Freeman. Staniemy na kotwicach na następnym prostym odcinku. Zakotwiczyć dziobem i rufą i nadać sygnał do „Flame”, żeby zrobili to samo.

— Tak jest, sir.

Łatwiej radzić sobie z naturalnymi zjawiskami przyro­dy, jak zapadanie nocy czy pływy niż z ludźmi i ich kaprysami, niż z książętami i… żonami. Oba brygi zakotwiczyły się w nurcie, żeby przeczekać odpływ i nad­chodzące godziny ciemności. Hornblower zastosował zwy­kłe środki ostrożności dla zabezpieczenia się przed atakiem i zaskoczeniem, zakładając siatki abordażowe i opuszczając dwie łodzie, które miały pełnić nocną straż pływając wokół okrętów. Wiedział jednak, że nie ma się czego właściwie obawiać ze strony tej wyczerpanej i ogarniętej apatią okolicy. Gdyby w odległości uderzeniowej znajdowały się jakieś oddziały wojska, gdyby Bonaparte działał na za­chód od Paryża, a nie na wschód, sprawa wyglądałaby inaczej. Jednakże poza Bonapartem i częścią oddziałów, które zmusił on do walki po swej stronie, we Francji nie było już żadnego oporu, leżała bezbronna, bierny pryz dla pierwszego zwycięzcy, jaki się tu pojawi.

Pasażerowie na pokładzie „Porta Coeli” wesoło spędza­li czas. Jakby na złość, książę i księżna wciąż upierali się, że to jakiś służący, to któraś część bagażu znajdująca się na „Flame” jest im potrzebna na „Porta Coeli”, i odwrotnie, toteż łodzie musiały ciągle kursować między dwoma brygami, ale ostatecznie można się było tego po nich spodziewać. Było z ich strony dziwnie mało skarg na ciasnotę pomieszczeń sypialnych. Barbara z filozoficz­nym spokojem udała się na spoczynek w kajucie Free­mana, z czterema innymi niewiastami, choć było tam za ciasno nawet na dwie osoby. Służba książęca bez naj­mniejszego sprzeciwu rozwiesiła dla siebie hamaki według wskazówek rozbawionych marynarzy; wyglądało, że spę­dziwszy dwadzieścia lat na wygnaniu i wędrówkach po Europie wszyscy nauczyli się znosić przeciwności losu i jeszcze tej nauki nie zapomnieli. Nikt nie miał ochoty iść spać — podniecenie i miłe widoki na przyszłość nie dałyby im zasnąć nawet w puchowych łożach pałacowych.

Po godzinnej próbie zaśnięcia w hamaku rozwieszonym dla niego na pokładzie Hornblower dał oczywiście za wygraną (nie spał w tych warunkach od czasu wyposaża­nia „Lydii” na wysepce o nazwie Coiba) i leżał patrząc w nocne niebo, z wyjątkiem chwili, kiedy przelotny szkwał zmuszał go do chowania się z głową pod dostar­czoną mu plandekę. Czuwając wiedział przynajmniej, że wiatr wciąż jest od zachodu, jak należało się spodziewać o tej porze roku. Gdyby wiatr osłabł lub zmienił kierunek, Hornblower był zdecydowany płynąć do Rouen na ło­dziach okrętowych. Ale nie było to potrzebne; o świcie wiatr zachodni nasilił się, przeleciała jeszcze jedna ulewa, a w dwie godziny później zaczął się przypływ i Horn­blower rozkazał wybrać kotwice.

Z następnego zakrętu widać już było wyraźnie wieże katedry w Rouen; minęli jeszcze jeden i wtedy od miasta dzielił ich już tylko dosyć wąski pas lądu, chociaż brygi musiały jeszcze przepłynąć długim i pięknym zakolem rzeki. Wczesnym popołudniem wyszli z ostatniego zakrę­tu i ujrzeli przed sobą całe miasto jak na dłoni, wyspę z mostami, nabrzeża ciasno obstawione łodziami rzeczny­mi, halę targową naprzeciw nabrzeża i strzelające w niebo wieże gotyckie, które były świadkami palenia Joanny d'Arc. Zakotwiczenie brygu tuż za miastem na kończącym się prądzie przypływu było skomplikowaną operacją; Hornblower musiał wykorzystać niewielkie zakrzywienie nurtu, żeby ustawić żagle na pracę wstecz i zakotwiczyć rufą, dwa kable dalej od miasta, niżby to uczynił w innych okolicznościach. Obejrzał dokładnie miasto przez lunetę, szukając widoku deputacji wychodzącej na powitanie, a stojący obok książę zżymał się z powodu zwłoki.

— Panie Freeman, niech pan każe łaskawie opuścić dla mnie łódź — powiedział w końcu Hornblower. — I proszę posłać po mojego sternika.

Na nabrzeżach gromadziły się już tłumy, gapiąc się na okręty angielskie, na białą banderę Brytyjskiej Marynarki Wojennej i lilie burbońskie; nie widziano tu ich od dwudziestu lat. Gdy Brown dobił do nabrzeża, aby ustawić łódź koło samego mostu, było tam już pełno ludzi. Hornblower wchodził schodami odprowadzany oczyma tłumu. Wszyscy stali w apatycznym milczeniu, niczym nie przypominając francuskiego tłumu, jaki widy­wał lub o jakim słyszał dotychczas. Zauważył mężczyznę w mundurze, urzędnika celnego w stopniu sierżanta.

— Chcę się widzieć z merem — oświadczył.

— Tak, sir — odparł celnik z respektem.

— Podstawcie mi powóz — rozkazał Hornblower.

Nastąpił moment wahania; celnik rozglądał się z po­wątpiewaniem wokół siebie, lecz zaraz z tłumu zaczęły padać propozycje i niedługo z turkotem nadjechała kareta. Hornblower wsiadł do niej i odjechał. Na progu Hotel de Ville powitał go mer, który odbiegł od biurka usłyszawszy o jego przybyciu.

— Co jest z uroczystym przyjęciem jego królewskiej wysokości? — pytał Hornblower. — Czemu nie oddano salutów z dział? Dlaczego nie biją dzwony kościelne?

— Monsieur… Wasza ekscelencjo — mer nie był pewien, co za mundur ma Hornblower na sobie i nie chciał popełnić gafy. — Nie wiedzieliśmy… nie byliśmy pewni…

— Widzieliście flagę królewską — warknął Hornblo­wer. — Wiedział pan, że jego królewska wysokość podąża tu z Hawru.

— Były takie pogłoski, owszem — zgodził się niechęt­nie mer. — Ale…

Chciał powiedzieć, że oczekiwał, że książę nie tylko pojawi się z przeważającymi siłami, lecz że wpłynie bez rozgłosu, tak że nikt nie będzie musiał opowiedzieć się zbyt wyraźnie po stronie burbońskiej poprzez zgotowane mu powitanie. A właśnie do tego chciał go zmusić Horn­blower.

— Jego królewska wysokość — powiedział — bardzo się gniewa. Jeśli chcecie odzyskać jego łaski, a także łaskę jego królewskiej mości, który przybędzie tu w ślad za księciem, musicie wszystko naprawić. Deputacja — pan, wszyscy pańscy radni, wszyscy notable, prefekt i podprefekt — jeśli są tu jeszcze — faktycznie wszyscy piastujący jakieś stanowiska muszą tu się znaleźć za dwie godziny, aby przywitać Monseigneura schodzącego na ląd.

— Monsieur…

— Zostanie zapisane, kto będzie obecny. I kto nieobec­ny — dodał Hornblower. — Dzwony mogą już zacząć bić.

Mer starał się napotkać wzrok Hornblowera. Bał się ciągle Bonapartego, wciąż truchlał na myśl, że jakiś nawrót koła fortuny zda go na jego łaskę, zmuszając do tłumaczenia się z poczynań w związku z przyjęciem Burbona. Z drugiej jednak strony Hornblower wiedział doskonale, że jeśli uda mu się nakłonić miasto do jawnego powitania, jego mieszkańcy dwa razy pomyślą, zanim przejdą z powrotem na stronę przeciwnika. Był zdecydo­wany zdobyć sprzymierzeńców dla swojej sprawy.

— Dwie godziny — ciągnął Hornblower — wystarczą całkowicie na wszystkie przygotowania, zgromadzenie deputacji, udekorowanie ulic i przysposobienie aparta­mentów dla jego królewskiej wysokości i świty.

— Monsieur, pan nie zdaje sobie sprawy, co się z tym wiąże — protestował mer. — To oznacza…

— To oznacza, że musi pan zdecydować, czy chce się pan cieszyć względami króla, czy też nie — przerwał mu Hornblower. — Tylko taki wybór stoi przed panem.

Hornblower zignorował fakt, że mer musi również zdecydować, czy ma narazić się na gilotynę z rozkazu Bonapartego, czy też nie.

— Człowiek mądry — dodał Hornblower z zadumą — nie będzie się wahał ani chwili.

Mer wahał się do tego stopnia, że Hornblower zaczął się obawiać, czy nie będzie musiał uciec się do gróźb. Może zagrozić okrutną zemstą, gdy za dzień lub dwa nadejdzie tu wojsko; jeszcze skuteczniejsza byłaby groźba natychmiastowego obrócenia miasta w ruinę przy pomocy dział okrętowych. Nie chciałby jednak wprowadzać w czyn żadnej z tych gróźb; taką drogą nie uzyska efektu, o który mu chodziło, że mieszkańcy przyjmują owacyjnie swych władców po latach cierpień pod rządami tyrana.

— Czas nagli — zauważył Hornblower spoglądając na zegarek.

— No dobrze — powiedział mer podejmując decyzję, która mogła dla niego oznaczać życie lub śmierć.

— Uczynię to. Co wasza ekscelencja sugeruje?

Ustalenie szczegółów było sprawą kilku minut; Horn­blower nauczył się sporo od Haua na temat przygotowa­nia publicznych wystąpień członków rodziny królewskiej. Jadąc poprzez milczący tłum wrócił na nabrzeże, do miejsca, gdzie czekała łódź z Brownem już niepokojącym się o niego. Ledwie odbili, wpłynęli w nurt, gdy Brown nastawił ucha. Mały dzwonek kościelny zaczął wydzwa­niać swoją melodię, za minutę przyłączył się do niego następny. Na pokładzie „Porta Coeli” książę wysłuchał sprawozdania Hornblowera. Miasto gotowało się na jego przywitanie.

Gdy wyszli z okrętu na nabrzeże, zgodnie z obietnicą czekali już tam notable; były też powozy i konie, i białe flagi na ulicach. I apatyczny tłum, otępiały od ciężkich przeżyć. Oznaczało to jednak, że podczas ich pobytu w Rouen panował spokój i że przyjęcie miało przynaj­mniej pozory radości. Barbara i Hornblower co wieczór kładli się spać zmęczeni.

Hornblower odwrócił głowę na poduszce, gdy walenie do drzwi dotarło wreszcie do jego świadomości.

— Wejść! — krzyknął. Leżąca obok Barbara poruszyła się niespokojnie, gdy on, jeszcze na wpół śpiąc, wyciągnął rękę odsuwając zasłony.

To był Dobbs, w rannych pantoflach i koszuli, ze zwisającymi szelkami i włosami związanymi w harcap. W jednej ręce trzymał świecę, w drugiej depeszę.

— Już po wszystkim! — oznajmił. — Bonio abdykował Blucher w Paryżu!

A więc nareszcie. Zwycięstwo, koniec dwudziestoletniej wojny. Hornblower usiadł mrugając oczyma, oślepiony blaskiem świecy.

— Trzeba powiadomić księcia — rzekł zbierając myśli. — Czy król jest jeszcze w Anglii? Co jest w tej depeszy?

Wyszedł z łoża w koszuli nocnej, Barbara z włosami potarganymi uniosła się do pozycji siedzącej.

— W porządku, Dobbs zdecydował Hornblower. — Będę u pana za pięć minut. Niech ktoś obudzi księcia i uprzedzi go o moim przybyciu.

Gdy Dobbs wyszedł, Hornblower sięgnął po spodnie i balansując na jednej nodze napotkał, zaspany, wzrok Barbary.

— Mamy pokój — powiedział. — Koniec z wojną.

Nawet będąc w stanie tak wielkiego podniecenia Horn­blower wdziewał ubranie błyskawicznie — zawsze szybko usuwał przeszkody stojące mu na drodze. Zaczął wsuwać do spodni koszulę nocną — długa koszula z ciepłego, grubego materiału wypychała mu brzydko nogawki — za­nim Barbara się odezwała.

— Wiedzieliśmy, że tak się stanie — odparła z lekkim rozdrażnieniem. W ostatnim okresie miała mało czasu na sen.

— Mimo to jednak trzeba od razu dać znać księciu — rzekł Hornblower wsuwając stopy w trzewiki. — Przy­puszczam, że o świcie wyruszy do Paryża.

— O świcie? A która teraz godzina?

— Chyba sześć szklanek. Trzecia.

— Och! — jęknęła Barbara opadając na poduszki.

Hornblower włożył mundur i przystanął, żeby ją uca­łować, ale ona oddała mu pocałunek zdawkowo.

Musiał czekać piętnaście minut na księcia w salonie rezydencji byłego prefekta, gdzie został on ulokowany. Książę wysłuchał nowiny w otoczeniu doradców z kró­lewskim stoicyzmem, nie zdradzając żadnych oznak emo­cji.

— A co z uzurpatorem? — było jego pierwszym pyta­niem po wysłuchaniu tego, co Hornblower miał do powiedzenia.

— Jego przyszłość jest częściowo rozstrzygnięta, wasza królewska wysokość. Przyrzeczone mu mało ważne pań­stewko — odparł Hornblower. Własne słowa zabrzmiały mu w uszach absurdalnie.

— A jego królewska mość, mój stryj?

— Depesza nie mówi o tym, wasza królewska wysokość. Na pewno jego królewska mość opuści teraz Anglię. Może już jest w drodze.

— Musimy być w Tuileries, żeby go powitać.

Rozdział XVI

Hornblower siedział w salonie hotelu Meurice w Paryżu odczytując raz jeszcze szeleszczący dokument pergami­nowy, dostarczony mu poprzedniego dnia. Jego forma słowna mogłaby zostać uznana za przyjemną, równie jak treść, jeśli ktoś zwraca uwagę na takie rzeczy.

Ponieważ wielkość, majestat i trwałość Brytyjskiego Im­perium zależy głównie od wiedzy i doświadczenia w spra­wach morskich, za godnych najwyższych zaszczytów uzna­jemy tych, którzy, działając pod Naszym wpływem, nie szczędzą trudu dla utrzymania Naszego panowania na morzu. Z tej więc przyczyny postanowiliśmy podnieść do godności Para Naszego wiernego i bardzo Nam miłego Sir Horatia Hornblowera, Kawalera Wielce Zaszczytnego Or­deru Łaźni, który, pochodząc ze starej rodziny w Kent i wychowany od młodości w służbie morskiej, poprzez szereg stanowisk doszedł do wysokiej pozycji i stanowiska dowo­dzącego w Naszej marynarce wojennej dzięki własnym zdolnościom i zasługom docenianym przez Nas, w wielu ważnych misjach, które wykonywał z niezwykłą wiernością, odwagą i powodzeniem. W ostatnich ciężkich wojnach, które przez tyle lat szalały w Europie; wojnach obfitujących w bitwy morskie i wyprawy, nie było prawie akcji bojowej o większym znaczeniu, w której nie odgrywałby głównej roli; nie było też niebezpieczeństw i trudów zbyt wielkich, aby ich nie przezwyciężył dzięki swym znakomitym poczy­naniom i dobremu losowi, który nigdy go nie zawiódł.

Dlatego właśnie winniśmy wyróżnić wyższym tytułem poddanego, służącego tak wybitnie Nam i swemu krajowi, a to zarówno dla upamiętnienia jego zasług jak i skłonienia innych do umiłowania cnoty i dążenia do jej osiągnięcia.

Jest więc teraz parem, baronem Zjednoczonego Króle­stwa, Lordem Hornblowerem na Smallbridge w hrabstwie Kent. Istnieją tylko dwa lub trzy inne wypadki w historii marynarki wojennej, żeby oficer został podniesiony do godności para nie zostawszy przedtem admirałem. Lord Hornblower na Smallbridge; postanowił oczywiście za­chować własne nazwisko w tytule. Jest może coś grotes­kowego w nazwisku Hornblower, lecz mimo to on je lubi i nie chce go się pozbywać na rzecz jakiegoś prawie anonimowego Lorda Smallbridge lub Lorda Czegoś In­nego. Jak słyszał, Pellew zdecydował się być Lordem Exmouth. Może to odpowiadać Pellewowi, ale nie jemu. Jego szwagier, podniesiony do godności para, porzucił faktycznie tytuł związany z nazwą miejscowości, wracając do tytułu o charakterze personalnym, stając się markizem Wellesley, a nie hrabią Morningtonu. Drugi szwagier, nie mogąc już użyć nazwiska Wellesley, bo już je brat nosił, nazwał się Wellingtonem, starając się za­chować w ten sposób możliwie dużą część nazwiska rodowego. Był on teraz księciem, a więc stał znacznie wyżej niż zwykły baron, ale i on, i obaj szwagrowie są parami, członkami Izby Lordów, dziedzicznymi prawo­dawcami. Mały Ryszard będzie tytułowany Czcigodnym Ryszardem Hornblowerem, a kiedyś Lordem Hornblo­werem, dziedzicząc tytuł po ojcu. Wszystkie niuanse dotyczące tytułów są trochę śmieszne. Na przykład Barbara będąca córką para — liczył się tytuł ojca, a nie fakt, że jeden z jej braci był teraz markizem, drugi zaś księciem — stała wyżej niż jako żona Kawalera Orderu Łaźni. Do wczoraj była Lady Barbarą Hornblower. Teraz jednak, wskutek nadania jej małżonkowi tytułu para, stanie się Lady Hornblower, Lord i Lady Hornblower. To brzmi dobrze. Wielki to zaszczyt i wyróżnienie, uwieńczenie jego zawodowej kariery. Och, prawdę mó­wiąc, wszystko to było kompletną bzdurą. Szaty i korona szlachecka. Hornblower aż zesztywniał w krześle, uderzo­ny nagłym przypomnieniem. Zabawna przepowiednia Freemana przy kartach w kajucie na „Flame” na temat złotej korony sprawdziła się w znacznym stopniu. Zasta­nawiające trafna wróżba; jemu samemu nigdy ani przez moment nie przyszło na myśl, że mógł zostać parem. Lecz reszta przepowiedni nie sprawdziła się. Freeman wywróżył mu niebezpieczeństwo i blondynkę. A teraz, z nastaniem pokoju, koniec z wszelkimi niebezpieczeń­stwami, zaś w jego życiu nie ma blondynki, chyba żeby uznać za taką Barbarę, z jej niebieskimi oczyma i jasnobrązowymi włosami.

Wstał rozdrażniony i zacząłby może krążyć po pokoju, lecz w tym momencie Barbara wyszła z sypialni, gotowa na przyjęcie u ambasadora. Była cała w bieli, bo przyjęcie miało być kulminacyjną demonstracją lojalności wobec Burbonów, i kobiety musiały pojawić się w białych sukniach niezależnie od tego, czy było im w nich do twarzy, czy nie; być może będzie to najbardziej prze­konywający dowód lojalności wobec świeżo przywróconej dynastii. Hornblower sięgnął po kapelusz i płaszcz, gotów jej towarzyszyć; pomyślał, że czyni to po raz czterdziesty w ciągu ostatnich czterdziestu wieczorów.

— Nie będziemy długo u Artura — powiedziała Barbara.

Artur, jej brat, książę Wellington, został ostatnio nie­spodziewanie przeniesiony ze swego poprzedniego stano­wiska dowódcy armii walczącej przeciwko Francji do Ambasdy Jego Brytyjskiej Królewskiej Mości przy Jego Arcychrześcijańskiej Mości. Hornblower spojrzał na nią zdziwiony.

— Pojedzmy do Polignaców — wyjaśniła Barbara.

— Żeby poznać M.le Prince.

— Z przyjemnością, kochana — odparł Hornblower. Miał nadzieję, że w jego głosie nie było słychać rezygnacji.

M. le Prince to książę Conde, z młodszej linii burboń­skiej. Hornblower zaczynał się orientować w zawiłych niuansach francuskich wyższych sfer — niuansach ubiegłowiecznych, żywcem przetransponowanych w wiek bieżący. Zastanowił się, czy nie jest jedynym człowiekiem traktującym te sprawy jako anachronizm. M. le Prince; M. le Duc — Duc de Bourbon — nieprawdaż ? Monsieur — po prostu Monsieur, bez żadnych dodatków grzecz­nościowych — to Comte d'Artois, brat i spadkobierca króla. Natomiast Monseigneur to Duc d'Angouleme, syn Monsieura, zostanie kiedyś delfinem, jeśli ojciec jego przeżyje jego stryja. Sama nazwa delfin jest anachronicz­na, trąci średniowieczem. A przyszły delfin, o czym Hornblower wiedział doskonale, to kompletny idiota; jego najłatwiej zapamiętywaną charakterystyczną cechą był cienki śmiech przypominający gdakanie kury.

Zeszli ze schodów i Brown czekał już, żeby ich wsadzić do powozu.

— Ambasada brytyjska, Brown — rzucił Hornblower.

— Tak milordzie.

Brown nie zająknął się ani razu przy wymawianiu nowego tytułu przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, to jest od momentu, gdy jego pan go otrzymał; Hornblo­wer pomyślał z rozdrażnieniem, że dałby wszystko, aby Brown powiedział niechcący „Tak jest, sir”. Lecz Brown był za bystry i za szybko orientujący się, żeby popełniać tego rodzaju gafy; aż dziw, że zgodził się zostać w jego służbie. Mógłby z powodzeniem sam zrobić karierę.

— Nie słuchasz wcale, co mówię — obruszyła się Barbara.

— Wybacz mi, moja droga — odparł Hornblower; nie ma co spierać się, że to nieprawda.

— To istotnie bardzo ważne — ciągnęła Barbara. — Artur wybiera się do Wiednia reprezentować nas na Kongresie. Castlereagh musi wracać do kraju, żeby kierować Izbą.

— Artur opuści ambasadę? — zapytał Hornblower, żeby podtrzymać uprzejmą rozmowę. Powóz turkotał po kocich łbach, migające od czasu do czasu światła pozwala­ły widzieć przez okienka tłumy ludzi w najrozmaitszych mundurach świętujące pokój na ulicach Paryża.

— Oczywiście. Ta sprawa jest znacznie ważniejsza. Cały świat spotka się w Wiedniu — wszystkie dwory będą tam reprezentowane.

— I ja tak sądzę — zgodził się Hornblower. Losy świata będą się rozstrzygać na Kongresie.

— Właśnie to chciałam ci powiedzieć. Artur będzie tam potrzebował pani domu, to rzecz jasna — będą tam wciąż przyjęcia — poprosił więc mnie, żebym pojechała z nim i wystąpiła w tej roli.

— Mój Boże! — Zdawkowa rozmowa doprowadziła bezpośrednio do tak nieoczekiwanego problemu.

— Czy nie uważasz, że to cudowne? — unosiła się Barbara.

Hornblower gotów był powiedzie „Tak, kochanie”, ale zbuntował się. Przecierpiał już nie kończące się męki, żeby zadowolić swą żonę. A to będzie coś znacznie gorszego i długotrwałego. Barbara będzie panią domu, gospodynią u najważniejszego delegata na najważniejszy kongres świata. Jak się już zdążył przekonać, w dyplomacji sprawy znacznie częściej omawiane są w salonach niż w gabinetach rządzących. Salon Barbary stanie się ośrodkiem intrygi i dwulicowych rozgrywek. Ona będzie gospodynią, Wellington panem domu, a on — czymże on będzie? Czymś mniej nawet potrzebnym, niż jest teraz. Hornblower ujrzał przed sobą perspektywę trzech miesię­cy spędzanych w salonach, na balach i przedstawieniach baletowych, poza ścisłym, a nawet i szerszym kręgiem wtajemniczonych. Nie powierzy mu się żadnych sekretów rządowych, on zaś nie zechce mieć do czynienia z drob­nymi plotkami i łagodnymi skandalami wielkiego świata. Będzie się czuł jak ryba wyrzucona z wody — wcale niezła przenośnia w odniesieniu do oficera marynarki wojennej zagnanego do salonów Wiednia.

— Nie odpowiadasz mi? — żachnęła się Barbara.

— Nich mnie wszyscy diabli, jeśli tam pojadę! — wy­buchnął Hornblower. Dziwna rzecz, ale przy całym swo­im takcie i intuicji w rzadkich sprzeczkach z Barbarą zawsze chwytał za młot kowalski, żeby zabić muchę.

— Nie chcesz tego zrobić, mój drogi?

Na przestrzeni tego krótkiego zdania ton Barbary z rozczarowania przeszedł do wrogości.

— Nie! — wrzasnął Hornblower.

Tak długo trzymał się w ryzach i tak mocno dusił w sobie uczucia, że wybuch, gdy nastąpił, okazał się gwałtowny.

— Pozbawiasz mnie najwspanialszego przeżycia, jakie może mi się przydarzyć? — spytała Barbara lodowatym głosem.

Hornblower opanował się. Łatwiej byłoby ustąpić — bardzo łatwo. Ale nie, nie ustąpi. Nie może. A przecież Barbara ma rację mówiąc o wspaniałym przeżyciu. Być gospodynią Kongresu Europejskiego, pomagać w kształ­towaniu przyszłości świata — z drugiej zaś strony Horn­blower nie miał najmniejszej ochoty stać się członkiem, do tego niewiele znaczącym, klanu Wellesleyów. Za długo dowodził okrętami. Nie znosił polityki, nawet na skalę europejską. Nie miał zamiaru obcałowywać dłoni węgier­skich hrabianek i wymieniać idiotycznych uwag z wielki­mi książętami rosyjskimi. Mogło go to bawić dawniej, kiedy jego zawodowa reputacja zależała od sukcesów na tym polu. Potrzebowałby silniejszego motywu niż zacho­wanie opinii o sobie jako pięknoduchu.

Kłótnie w powozie zawsze prawie wydawały się osiągać punkt kulminacyjny przy końcu drogi. Powóz stanął i portierzy w Wellesleyowskich liberiach już otwierali drzwiczki, tak że Hornblower nie zdążył się wytłumaczyć ze swoich słów ani ich wyjaśnić. Wchodząc do ambasady stwierdził, spojrzawszy na Barbarę, że policzki jej płoną, a oczy błyszczą niebezpiecznie. I tak było przez całe przyjęcie; spoglądał na nią poprzez salę, gdy tylko miał okazję, i za każdym razem odnosił wrażenie, że Barbara jest w doskonałym nastroju, gdy wachlując się wybuchała śmiechem w rozmowie z otaczającymi ją panami. Czy flirtowała? Otaczały ją mundury czerwone i granatowe, czarne i zielone, a w nie odziani mężczyźni zginali się przed nią z wyraźną rewerencją. Czuł, że każde spojrzenie w jej stronę zwiększa jego opór.

Zwalczył go jednak, zdecydowany naprawić sytuację.

— Musisz, kochana, jechać do Wiednia — rzekł, kiedy znów znaleźli się w powozie w drodze do Polignaców. — Artur potrzebuje ciebie — to twój obowiązek.

— A ty?

— Nie jestem ci potrzebny. Czułbym się jak kościotrup na uczcie, skarbie. Pojadę do Smallbridge.

— To bardzo uprzejmie z twojej strony — odrzekła Barbara. Ze swą dumą nie lubiła czuć się zależna od kogokolwiek. Wystarczyło, że poprosiła o pozwolenie; przykro było otrzymywać je z oporem.

Ale już byli u Polignaców.

— Milord i milady Hornblower — zaanonsował głośno majordomus.

Złożyli księciu uszanowanie i zostali mile powitani przez niego i małżonkę. Co, u Boga Ojca?… Co?… Hornblowerowi zawirowało w głowie. Serce zaczęło mu walić głośno, a w uszach huczało jak wówczas, gdy walczył o swe życie w wodach Loary. Całą rozjarzoną światłami salę nagle jakby przysłoniła mgła, oszczędzając tylko jedną twarz. Marie patrzyła na niego z przeciwległe­go końca sali z zakłopotanym uśmiechem na wargach. Marie! Hornblower przesunął dłonią po twarzy, jak to czynił nieraz, gdy wyczerpany walką chciał się zdobyć na jasne myślenie. Marie! Zaledwie kilka miesięcy przed ślubem z Barbarą powiedział Marie, że ją kocha, i mówiąc to był prawie szczery. A ona też wyznała mu miłość, czuł jej łzy na twarzy. Marie, czuła, oddana, szczera. Marie, która go potrzebowała i której pamięć zdradził, aby poślubić Barbarę.

Zmusił się, żeby przejść ku niej przez salę i ucałował podaną dłoń z oficjalną galanterią. Smutny uśmiech dalej igrał na jej wargach; wyglądała jak wtedy, gdy… gdy… gdy on wziął samolubnie wszystko, co miała do ofiarowa­nia, niby bezmyślne dziecko żądające ofiary od kochającej matki. Jak będzie mógł spojrzeć jej znowu w oczy? A przecież spojrzał. Patrzyli na siebie z udawaną swobo­dą. Hornblower miał wrażenie, że patrzy na kogoś bardzo ożywionego i pełnego życia. Marie miała na sobie złocistą suknię. Jej spojrzenie przepalało go jakby na wskroś — nie była to zwykła metafora. Myślami czepiał się Barbary jak marynarz z rozbitego okrętu usiłuje trzymać się resztek złamanego masztu miotanego przez kipiel. Barbara, szczupła i wytworna; Marie, ciepła i pulchna. Barbara w bieli, w której nie było jej zbyt dobrze, Marie w złocie. Roziskrzone, niebieskie oczy Barbary i brązowe oczy Marie, ciepłe i czułe. Włosy Barbary, jasne, z od­cieniem brązu; włosy Marie, złociste, prawie kasztano­wate. Myślenie o Barbarze nie zdawało się na nic, kiedy miał przed oczyma Marie.

Oto i hrabia, żartobliwie uprzejmy, czekający, żeby Hornblower zwrócił na niego uwagę — najmilszy czło­wiek na świecie, którego trzej synowie polegli za Francję i który powiedział mu kiedyś, że kocha go jak syna. Ogarnięty falą ciepłych uczuć Hornblower uścisnął ser­decznie jego dłoń. Prezentacja była kłopotliwa. Niełatwa to sprawa przedstawić sobie nawzajem własną żonę i kochankę.

— Lady Hornblower — Mme la Vicomtesse de Gra*ay. Barbaro, kochanie, M. le Comte de Gra*ay.

Czy obie niewiasty oceniają się nawzajem? Czy mierzą się ze sobą, niby w pojedynku, jego żona i kochanka, kobieta, którą wybrał publicznie, i ta, którą kochał pota­jemnie?

— To właśnie M. le Comte — mówił spiesznie — i jego synowa pomogli mi ujść z Francji. Ukrywali mnie, aż zaprzestano pościgu.

— Pamiętam — powiedziała Barbara. Odwróciwszy się ku nim zaczęła mówić swoją szokującą, szkolną francu­szczyzną. — Jestem na wieki zobowiązana za to, co państwo zrobili dla mego małżonka.

Sytuacja była trudna. Na twarzach Marie i hrabiego odmalował się wyraz zaskoczenia; Barbara w niczym nie przypominała jego żony, którą im opisywał przed cztere­ma laty, gdy ukrywał się w ich domu jako zbieg. Trudno się było spodziewać, że dotarły do nich wieści o jej śmierci i o szybkim ślubie Hornblowera z Barbarą, tak absolutnie nie podobną do swojej poprzedniczki.

— Zrobilibyśmy znowu to samo, madame — odparł hrabia. — Na szczęście nie będzie to już nigdy potrzebne.

— A porucznik Bush? — zwróciła się Marie do Hornblowera. — Mam nadzieję, że ma się dobrze?

— Bush nie żyje, madame. Zginął w ostatnim miesiącu wojny. Awansował na kapitana przed śmiercią.

— Och!

Po co mówił o tym awansie. Byłoby to może uzasadnio­ne w każdym innym wypadku. Taki awans był marzeniem każdego oficera marynarki wojennej, tak że gdyby była mowa o jakimś przypadkowym znajomym, można by uznać, że awans wynagradzał śmierć. Ale nie w wypadku Busha.

— Tak mi przykro — rzekł hrabia. Zawahał się przed następnym pytaniem — teraz, gdy nie wisiał już nad nim koszmar wojny, każdy bał się pytać o dawnych przyjaciół, bo mogli już nie żyć. — A Brown? Ten filar siły? Co z nim?

— Ma się doskonale, M. le Comte. Jest teraz moim zaufanym sługą.

— Czytaliśmy coś niecoś o pańskiej ucieczce — odez­wała się Marie.

— Opis zniekształcony, jak zwykle u Bonapartego — dodał hrabia. — Porwał pan okręt o nazwie…

— „Witch of Endor”, sir.

Czy to wszystko było zbyt bolesne, czy aż nadto miłe? Zaroiło mu się w głowie od wspomnień Chateau de Gracay, ucieczki Loara, chlubnego powrotu do Anglii; wspomnień o Bushu i — słodkich jak miód — wspomnień o Marie. Napotkał jej wzrok; była w nim niezmierzona głębia dobroci. Boże! To nie do wytrzymania!

— Nie uczyniliśmy jednak tego, co należało zrobić przede wszystkim — przerwał milczenie hrabia. — Nie złożyliśmy naszych najserdeczniejszych gratulacji z po­wodu uznania, z jakim pańskie czyny zostały przyjęte w ojczyźnie. Jest pan lordem angielskim, a ja zdaję sobie doskonale sprawę, ile to znaczy. Moje najszczersze gratu­lacje, milordzie. Nic, naprawdę nic nie mogłoby mnie bardziej ucieszyć.

— Ani mnie — dorzuciła Marie.

— Dziękuję, dziękuję — mówił Hornblower, kłaniając się z zażenowaniem. I dla niego także widok dumy i miłości malujących się na twarzy starego hrabiego stanowił jedną z największych radości w życiu.

Uświadomił sobie, że stojąca obok Barbara nie nadąża za tokiem rozmowy. Spiesznie przetłumaczył jej na an­gielski, o czym była mowa, a ona skinęła głową i uśmiechnęła się do hrabiego — ale tłumaczenie było fałszywym krokiem. Lepiej niechby Barbara męczyła się ze swoją francuszczyzną; gdy raz zaczął tłumaczyć, bariera języko­wa podniosła się znacznie wyżej, a on znalazł się w poło­żeniu pośrednika między żoną a przyjaciółmi, starającego się utrzymywać ją na dystans.

— Podoba się pani życie w Paryżu, madame? — spytała Marie.

— Ogromnie, dziękuję bardzo — odparła Barbara. Hornblower odniósł wrażenie, że obie panie nie czują do siebie sympatii. Pośpieszył wspomnieć o możliwości wy­jazdu Barbary do Wiednia. Marie słuchała udając za­chwyt z powodu szczęścia, jakie spotyka Barbarę. Roz­mowa zrobiła się sztywna i oficjalna; Hornblower nie chciał przyznać przed sobą, że to wskutek włączenia się Barbary, ale taki wniosek sam mu się nasuwał. Pragnął porozmawiać swobodnie i szczerze z Marie i hrabią, ale jakoś nie było to możliwe w obecności Barbary. Odet­chnął z ulgą i żalem, gdy tłum przy nich zgęstniał, a zbliżenie się gospodarza oznaczało, że trzeba się rozstać. Wymienili adresy i przyrzekli złożyć sobie nawzajem wizyty, jeśli planowany wyjazd do Wiednia pozwoli Barbarze znaleźć na to czas. Gdy Hornblower żegnał Marie ukłonem, w oczach jej dostrzegł cień smutku, który poruszył go do głębi.

W drodze powrotnej karetą do hotelu Hornblower odczuł dziwne zadowolenie, że zasugerował Barbarze wyjazd bez niego do Wiednia, zanim się spotkali z hrabią i Marie. Nie wiedział sam, czemu miałoby to być dla niego pociechą, i to większą, niż mógłby przypuszczać, lecz zachował tę świadomość dla siebie. Usiadł w gotowalni gawędząc z Barbarą, podczas gdy Hebe zajęła się skomplikowanymi czynnościami towarzyszącymi rozbieraniu swej pani i układaniu jej włosów na noc.

— Kiedy wspomniałaś mi, kochanie, po raz pierwszy o sugestii Artura — powiedział — nie zdawałem sobie sprawy, jakie to ważne. Tak bardzo jestem rad. Będziesz pierwszą damą Anglii. I całkiem słusznie.

— Nie chcesz mi towarzyszyć? — zapytała Barbara.

— Myślę, że będziesz lepiej się czuła beze mnie — odparł z całą szczerością. Wiedział, że tak czy inaczej zepsułby jej przyjemność, gdyby zmuszał się do udziału w łańcuchu zabaw i przedstawień baletowych w Wiedniu.

— A ty? — spytała Barbara. — Sądzisz, że dobrze ci będzie w Smallbridge?

— Tak dobrze, skarbie, jak tylko może być bez ciebie — odparł, znowu szczerze.

Jak dotąd, nie rozmawiali wcale na temat Gracayów. Barbara nie miała skłonności, tak drażniącej u pierwszej żony, do obgadywania ludzi, z którymi się właśnie rozsta­li. Leżeli w łóżku, spleceni dłońmi, gdy ona po raz pierwszy powiedziała coś na ich temat, a stało się to niespodziewanie, bez żadnych wstępów i bardzo nie a propos.

— Twoi przyjaciele Gra*ayowie są naprawdę czarujący — zauważyła.

— Czyż nie tacy właśnie, jak ci opowiadałem? — odparł Hornblower; poczuł ogromną ulgę, że zdając Barbarze relację ze swoich przygód nie próbował ukryć przed nią tego właśnie epizodu, chociaż wcale nie powiedział jej wszystkiego. A potem, niezręcznie, dodał: — Hrabia to jeden z najbardziej czarujących i najlepszych ludzi, jacy chodzą po ziemi.

— Ona jest piękna — ciągnęła Barbara idąc za tokiem własnych myśli. — Te oczy, włosy, ta cera. Tak często rudowłose kobiety o ciemnych oczach mają złą cerę.

— Ona ma doskonałą — potwierdził Hornblower — pomyślał, że najlepiej będzie zgadzać się z Barbarą.

— Czemu nie wyszła ponownie za mąż? — zastanawiała się Barbara. Musiała zostać mężatką w bardzo młodym wieku, skoro, jak mówisz, jest wdową od kilku lat.

— Od Aspern — wyjaśnił. — W 1809. Jeden syn hrabiego poległ pod Austerlitz, drugi w Hiszpanii, a jej mąż, Marcel, został zabity pod Aspern.

— Prawie sześć lat temu — stwierdziła Barbara.

Hornblower spróbował wyjaśnić sprawę: że Marie sama nie pochodzi z arystokracji, że w każdym razie cały jej majątek po jej ponownym zamążpójściu musiałby wrócić do rodziny Gra*ay i że życie na uboczu dawało jej niewiele sposobności do poznania ewentualnych kandyda­tów na męża.

— Teraz będą się często obracać w dobrym towarzyst­wie — zauważyła Barbara w zamyśleniu. A w jakiś czas potem, całkiem nie a propos, dodała: — Ma za szerokie usta.

Późną nocą, kiedy Barbara spała oddychając spokojnie u jego boku, Hornblower zaczął się zastanawiać nad jej słowami. Śmieszna rzecz, ale z niechęcią pomyślał o możliwości powtórnego zamążpójścia Marie. Przypuszczalnie nigdy już jej nie zobaczy. Może złożyć im raz wizytę, przed odpłynięciem do Anglii, i to będzie wszystko. Wkrótce znajdzie się w Smallbridge we własnym domu, gdzie czeka na niego Ryszard, i będzie obsługiwany przez służbę angielską. Życie jakie go czeka, może być nudne i spokojne, ale z pewnością szczęśliwe. Barbara wróci przecież z Wiednia. Z żoną i synem będzie wiódł zdrowy, uregulowany i pożyteczny żywot. Było to dobre postano­wienie przed zamknięciem oczu i ułożeniem się do snu.

Rozdział XVII

W dwa miesiące później Hornblower jechał bryczką przez Francję w kierunku Nevers i Château Gra*ay. Kongres w Wiedniu obradował jeszcze czy też tańczył — ktoś właśnie zauważył, że Kongres tańczy, nie czyniąc postę­pów — i Barbara dalej podejmowała gości. Mały Ryszard spędzał teraz poranki w pokoju szkolnym i dla aktywnego mężczyzny nie było w Smallbridge nic do roboty; mógł tylko czuć się samotny. Pokusa czaiła się na niego jak morderca. Sześć tygodni bezużytecznego kręcenia się po domu wystarczyło mu; sześć tygodni angielskiej zimy, pochmurnej i deszczowej, sześć tygodni bycia przedmio­tem trosk i zabiegów lokaja, gospodyni i guwernantki, sześć tygodni przejażdżek konnych bez celu i znoszenia towarzystwa bukolicznych sąsiadów. Jako dowódca okrę­tu był człowiekiem osamotnionym, lecz przy tym wiecz­nie zajętym, a to zupełnie co innego niż być samotnym i nie mającym nic do roboty. Lepszą już było nawet rzeczą chodzenie na przyjęcia w Paryżu.

Łapał się na zagadywaniu do Browna, nieustannym wracaniu do dawnych przeżyć i wspominaniu, to zaś nie mogło wystarczyć. Nie mógł też zapominać o własnej godności; żaden silny mężczyzna nie jest na tyle słaby, aby nie tęsknić za życiem aktywnym i ciekawym. A Brown chętnie mówił o Francji, o Château de Gra*ay, o ich wspólnej ucieczce Loara — może było w tym trochę winy Browna, że myśli Hornblowera coraz bardziej zwracały się w tamtą stronę. Jako zbieg znalazł tam ciepłe przyjecie, dom, przyjaźń i miłość. Myślał o hrabim — może dlatego, że miał nieczyste sumienie, ale niewątpliwie początkowo ku niemu zwracał się myślami, a nie ku Marie — wspominając, jak bardzo był hrabia uprzejmy, dobry i w ogóle sympatyczny. Po śmierci Busha chyba właśnie hrabia był człowiekiem, do którego żywił największą sympatię. Więzy duchowe, z których istnienia Hornblo­wer zdawał sobie sprawę przed laty, istniały dalej. W jego podświadomości nurtowały, być może, burzliwe wspom­nienia o Marie, lecz on sobie tego nie uświadamiał. Wiedział tylko, że pewnego ranka nacisk zniecierpliwienia osiągnął szczyt. Palcami wyczuł w kieszeni list otrzymany przed kilkoma dniami, w którym hrabia donosił o powro­cie synowej do Gra*ay i ponawiał zaproszenie, aby Horn­blower przyjechał i pobył u nich. Hornblower krzyknął w pewnej chwili na Browna, żeby zapakował ubrania dla nich obu i kazał zaprząc konie do bryczki.

Dwa dni temu spali w zajeździe „Pod Znakiem Syre­ny” w Montargis; ubiegłej nocy w zajeździe pocztowym w Briare. Teraz jechali odludną drogą, z której widać było po prawej stronie Loarę, niby szary ocean, szeroką i opustoszałą, z samotnymi wierzbami po kolana w wo­dzie, desperacko uczepionymi stałego gruntu. Deszcz smagał po skórzanym dachu bryczki, bębniąc o napięty materiał z hałasem utrudniającym rozmowę. Wewnątrz siedział Hornblower z Brownem; nieszczęsny woźnica jechał przed nimi na lewym koniu, w kapeluszu na­ciągniętym na uszy aż po kołnierz peleryny. Brown siedział ze skrzyżowanymi ramionami, istny model sługi dżentelmena, gotów do uprzejmej rozmowy, gdyby Horn­blower okazał na to chęć, zachowujący dyskretne milcze­nie, póki się do niego nie zwracano. Świetnie zorganizo­wał podróż we wszystkich szczegółach — z tym że nie było większych trudności z załatwieniem jakiejkolwiek podróży we Francji dla angielskiego arystokraty. Każdy gospodarz zajazdu pocztowego, żeby nie wiem jak rozzuchwalony w swej roli osoby urzędowej, stawał się uniżony na pierwszą wzmiankę o pozycji społecznej Hornblowera.

Hornblower poczuł, że Brown obok niego wyprostował się i wyjrzał przez zalane deszczem okienko.

— Bec d'Allier — oznajmił nie pytany.

Hornblower ujrzał miejsce, gdzie szare wody Allier wlewają się pod ostrym kątem do sinej Loary — w całym tym rejonie woda mocno przybrała. Dziwnie to trochę mieć sternika kapitańskiego mówiącego po francusku z taką swobodą i dobrym akcentem jak Brown, który musiał doskonale wykorzystać (Hornblower wiedział, że tak było) miesiące pobytu w pomieszczeniach dla służby w Gra*ay kiedy to oni obaj i Bush byli zbiegłymi jeńcami wojennymi. Hornblower wyczuł, że podobnie jak w nim, rośnie podniecenie w Brownie, co w wypadku tego ostatniego było trudne do wytłumaczenia. Brown nie miał żadnego powodu tęsknić za Gra*ay jak on.

— Pamiętasz, jak tu przybyliśmy? — odezwał się Hornblower.

— Tak, milordzie, pamiętam — odparł Brown.

To właśnie Loara wiodła droga ich historycznej uciecz­ki z Francji, ta długa i zadziwiająco pomyślna podróż do Nantes, Anglii i do sławy. Gra*ay musi być już tylko kilka mil przed nimi; Brown wychylał się wyczekująco do przodu w bryczce. Jest, szare wieże o kształcie pieprzniczek zarysowały się niewyraźnie poprzez deszcz na szarym niebie. Flaga powiewająca na maszcie stanowiła drobny ciemniejszy punkcik nad zamkiem. Tam jest hrabia. I Marie. Woźnica zachęcił batem zmęczone konie do szybszego biegu i zamek szybko się przybliżał; zaraz nastąpi ta trudna do uwierzenia chwila. Przez całą drogę ze Smallbridge, od momentu gdy postanowił jechać, Hornblower nie chciał wierzyć, że zdążają do Gra*ay. Wydawało mu się, że jest jak dziecko domagające się gwiazdki z nieba, bo cel ich podróży tak był upragniony, że aż wydawał się nieosiągalny. Ale oto są już na miejscu, przystają u bram, bramy otwierają się i konie wbiegają truchtem na tak dobrze pamiętny dziedziniec. Oto stary lokaj Feliks biegnie w deszczu, by ich powitać, a dalej, koło pomieszczeń kuchennych, stoi grupka służby z kucha­rką, tłustą Jeanne, wśród nich, zaś koło bryczki, na szczycie kamiennych schodów, osłonięci od deszczu wy­stającym dachem, czekają hrabia i Marie. To powrót pod rodzinny dach.

Hornblower wygramolił się z bryczki. Pochylił się, żeby ucałować dłoń Marie, a potem padłszy w ramiona hrabie­go najnaturalniej w świecie przytulił policzek do jego twarzy. Hrabia klepał go po ramieniu.

— Witaj. Witaj.

Nie ma na świecie większej radości, niż być oczekiwa­nym i czuć, że nasze przybycie cieszy. Oto dobrze zapamiętany salon ze starymi, pozłacanymi krzesłami w stylu Ludwika XVI. Pomarszczona twarz starego hrabiego emanuje radością. Marie uśmiecha się. Ten mężczyzna złamał jej kiedyś serce, a ona była gotowa dopuścić, żeby złamał jej znowu — wie, że tak będzie — bo go kocha. Hornblower widział tylko jej uśmiech, powitalny i czyżby macierzyński? Była w tym uśmiechu duma i rezygnacja, jak u matki, która widzi, że jej syn jest już dorosły i wkrótce ją opuści. Hornblower miał tylko przez chwilę takie wrażenie; utracił natychmiast swą zwykłą umiejętność obserwacji pod falą ogarniającej go namiętności. Zapragnął przyciągnąć Marie do siebie, poczuć jej pełne ciało w swych objęciach, zapomnieć o zmartwieniach, wątpliwościach i rozczarowaniach w jej upojnym uścisku; zupełnie tak samo jak, samolubny, znajdował w nim zapomnienie przed czterema laty.

— Radośniejsze przybycie, milordzie, niż poprzednie — powiedział hrabia.

Poprzednio Hornblower znajdował się tu jako zbieg, wlokąc rannego Busha, ścigany przez żandarmów Bona­partego.

— Tak, to prawda — odparł Hornblower. Potem uświadomił sobie, w jak oficjalnej formie hrabia zwrócił się do niego. — Czy dla pana, sir, muszę być milordem? Przecież…

Wszyscy troje uśmiechnęli się.

— A zatem, jeśli pan pozwoli, będę go nazywał 'Oratio — oświadczył hrabia. — Doceniam ogromny zaszczyt takiej poufałości.

Hornblower spojrzał w stronę Marie.

— 'Oratio — powiedziała. — 'Oratio.

Nazywała go tak poprzednio, łamiącym się głosem, gdy przebywali razem sami. Samo usłyszenie mówiącej jej tak znowu sprawiło, że przez ciało Hornblowera przebiegł dreszcz namiętności. Przepełniła go miłość — taki rodzaj miłości, na jaki było go stać. Nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, jak to nikczemnie z jego strony przybywać tu, żeby znowu burzyć spokój Marie. Uległ swej szalonej tęsknocie — może usprawiedliwiał go trochę fakt, że w swej nierozsądnej skromności nie uświadamiał sobie, jak bardzo może być kochany przez kobietę. Wszedł Feliks z winem; hrabia podniósł kielich.

— Za twój szczęśliwy powrót, 'Oratio — rzekł.

Te proste słowa wywołały na moment w pamięci Hornblowera jak gdyby korowód powrotów na podobień­stwo korowodu królów zwidujących się Makbetowi. Życie marynarza to łańcuch odjazdów i powrotów. Powrotów do Marii, której już nie ma, bo umarła, powrotów do Barbary — a teraz tego powrotu do Marie. Niełatwo myśleć o Barbarze, gdy się jest z Marie; ale będąc z Barbarą myślał o Marie.

— Feliksie, mam nadzieję, że Brown już się rozgościł? — zapytał. Dobry pan zawsze pamięta o swym słudze — zadając to pytanie chciał jednak również zmienić tok własnych myśli.

— Tak, milordzie — odparł Feliks. — Brown czuje się jak u siebie w domu.

Twarz Feliksa pozbawiona była wszelkiego wyrazu, a jego głos jakiejkolwiek intonacji. Czy to nie za daleko posunięta neutralność? Czy Feliks nie chciał w ten sposób zwrócić uwagi Hornblowera, że z Brownem dzieje się coś, o czym jego pan powinien wiedzieć? Ciekawa sprawa. Lecz Brown dalej zachowywał się jak wzór służącego, gdy Hornblower znalazł go w swoim pokoju, udawszy się tam, żeby się przygotować do późnego obiadu. Walizy i nese­ser były rozpakowane, czarny smoking — ostatni krzyk londyńskiej mody — wyłożony razem z koszulą i krawatem. Ogień buzował wesoło na kominku w sypialni.

— Cieszycz się, Brown, że jesteś tu znowu?

— Ogromnie się cieszę, milordzie.

Brown to zaiste doskonały lingwista — potrafi świetnie porozumiewać się w języku służby czy marynarskim, w języku wsi czy ulic Londynu, ale mówi też biegle po francusku. To nawet trochę irytujące, że nigdy mu się to wszystko nie miesza, myślał Hornblower zawiązując kra­wat.

W hallu na górze spotkał Marie, jak on schodzącą właśnie na obiad. Oboje stali przez chwilę jak wryci, jak gdyby każde z nich było ostatnią osobą na świecie, którą to drugie spodziewało się ujrzeć. Potem Hornblower skłonił się i podał Marie ramię, a ona przyjęła je z ukłonem. Od jej drżącej dłoni wspartej na jego ramieniu wionęła fala ciepła, jakby przechodził koło otwartych drzwiczek pieca.

— Moja kochana! Najdroższa! — szeptał tracąc prawie panowanie nad sobą.

Dłoń na jego ramieniu poruszyła się nerwowo, lecz Marie pewnym krokiem zstępowała dalej schodami.

Obiad był przyjemny, bo gruba kucharka Jeanne prze­szła samą siebie, zaś hrabia był we wspaniałej formie, to żartobliwy, to znów poważny, dowcipny i świetnie poinformowany. Dyskutowano o polityce rządu burbońskiego i panowie zastanawiali się, jakie decyzje zostaną podjęte na Kongresie w Wiedniu, wymienili też mimochodem kilka uwag na temat Bonapartego na Elbie.

— Przed naszym wyjazdem z Paryża mówiło się, że przebywając tam jest on zbyt niebezpiecznym sąsiadem — zauważył hrabia. — Sugerowano przeniesienie go w pewniejsze miejsce — wymieniano w związku z tym waszą Wyspę Świętej Heleny na Południowym Atlantyku.

— Chyba byłaby odpowiedniejsza — zgodził się Horn­blower.

— Europa będzie trwać w stanie wrzenia, jak długo ten człowiek może być ośrodkiem intryg — odezwała się Marie. — Czemu pozwala mu się niepokoić nas wszyst­kich?

— Car, jego były przyjaciel, jest usposobienia sentymentalnego — wyjaśnił hrabia wzruszając ramionami. Ponadto cesarz Austrii to jego teść.

— Czy powinni narzucać swój punkt widzenia kosztem Francji… kosztem cywilizacji? — pytała Marie z goryczą.

Kobiety silniej się zwykle angażują niż mężczyźni.

— Nie sądzę, żeby Bonaparte stanowił zbyt aktywne zagrożenie — rzucił pocieszająco Hornblower.

Popijając kawę po obiedzie hrabia tęsknym wzrokiem spozierał na stolik do kart.

— 'Oratio, nie zapomniałeś grać w wista? — spytał. — Jest nas tylko trójka, ale moglibyśmy zagrać „z dziad­kiem”. Pod pewnym względem — chociaż moje zdanie można uznać za heretyckie — gra „z dziadkiem” wydaje się mieć bardziej naukowy charakter.

— Nikt nie wspomniał o tym, że Bush grywał z nimi, lecz wszyscy o nim pomyśleli. Przekładano karty, tasowa­no i rozdawano. Było trochę prawdy w słowach hrabiego, że gra „z dziadkiem” ma bardziej naukowy charakter; niewątpliwie pozwalała na dokładniejsze obliczanie możli­wości. Hrabia grał z całą swą dawną werwą, Marie z tą samą co przedtem solidną znajomością zasad gry, zaś Hornblower starał się wykazywać swą zwykłą naukową precyzję. Ale coś było nie tak. Wist „z dziadkiem” był trochę denerwujący, może ze względu na konieczność zmiany miejsc wskutek omijanej kolejki rozdawania, co przerywało ciągłość gry. Hornblower nie zatracał się w grze, jak to bywało zazwyczaj. Odczuwał silnie obec­ność Marie, siedzącej to obok niego, to naprzeciwko, i dwa razy popełnił drobne błędy. Po skończeniu drugiego robra Marie opuściła ręce na kolana.

— Chyba dość się nagrałam na dzisiejszy wieczór — rzekła. — Jestem pewna, że 'Oratio jest równie dobry w pikiecie jak w wiście. Może zagracie we dwóch, a ja pójdę spać.

Hrabia powstał ze swą zwykłą ceremonialną uprzejmo­ścią, pytając, czy dobrze się czuje, a gdy zapewniła go, że jest tylko zmęczona, odprowadził ją do drzwi, tak jak odprowadzałby królową.

— Dobranoc, 'Oratio — powiedziała Marie.

— Dobranoc, madame — odparł Hornblower stojąc przy stoliku karcianym.

Wymienili jedno spojrzenie — trwające mniej niż dziesiątą sekundy, ale dostatecznie długie, żeby powie­dzieć sobie wszystko.

— Ufam, że Marie miała słuszność mówiąc, że jesteś, 'Oratio, mistrzem w pikiecie — mówił hrabia wracając od drzwi. — Grywaliśmy z nią często w tę grę, gdy nie było warunków do wista. Ale ja tu zakładam, że masz chęć na pikietę! Przecież to bardzo nieuprzejmie z mojej strony!

Hornblower zapewnił spiesznie hrabiego, że o niczym innym nie marzy.

— To świetnie — ucieszył się hrabia tasując karty swymi szczupłymi białymi palcami. — Prawdziwy szczę­ściarz ze mnie.

Miał tego wieczora szczęście, przynajmniej w grze, jak zwykle śmiało ryzykując, nagradzany nieprzewidzianym szczęściem przy zrzucaniu się z koloru. Jego niższe seiziemes przebijały wyższe quinty Hornblowera, quatorze waletów uratowała go, gdy Hornblower miał trzy asy, trzy króle i trzy damy, zaś dwukrotne carte blanche wybawiło go od klęski przy znacznie lepszych kartach na ręku Hornblowera. Gdy ten ostatni miał dobrą kartę, hrabiemu sprzyjało szczęście, a gdy karty Hornblowera były słabe, hrabia dostawał wyjątkowo mocne. W końcu trzeciej partie Hornblower popatrzył na niego bezradnie przez stolik.

— Obawiam się, że nie było to dla ciebie zbyt interesu­jące — powiedział hrabia ze skruchą. — Niegrzecznie traktować tak gościa.

— Wolałbym przegrać w tym domu, niż wygrać w innym — odparł Hornblower z absolutną szczerością.

Hrabia uśmiechnął się z zadowoleniem.

— To zbyt duży komplement — rzekł. — A przecież mogę tylko odpowiedzieć, że mając ciebie tutaj nie dbam, czy wygrywam, czy tracę. Ufam, że los dalej będzie mi sprzyjał i że zostaniesz tu na dłużej.

— Jak los Europy zależy to od Kongresu Wiedeńskiego — zażartował Hornblower.

— Wiesz, że ten dom jest twoim domem — dodał hrabia z powagą. — Marie i ja pragniemy, abyś go traktował jak swój.

— Sir, jest pan zbyt dobry — protestował Hornblower. — Czy mogę zadzwonić po świecę?

— Pozwól, że ja to uczynię — uprzedził go hrabia kierując się spiesznie do dzwonka. — Tuszę, iż nie jesteś zbyt znużony po podróży. Feliksie, milord chce pójść do siebie.

Hornblower poszedł na górę dębowymi schodami z rzeźbioną boazerią za Feliksem kuśtykającym przodem ze świecą. Odprawił natychmiast zaspanego Browna cze­kającego na niego w saloniku, oznajmiając, że sam położy się spać. Te niewidoczne drzwi w rogu pokoju prowadzą do hallu przed apartamentem Marie z wieży — jak dobrze to pamięta. Pokolenia Ladonów, hrabiów Gra*ay, wio­dły intrygi w château; może hrabiowie i książęta przecho­dzili przez te drzwi udając się do swych kochanek.

Marie czekała na niego, owładnięta tęsknotą, ociężała od miłości, czuła i słodka. Zapadnięcie w jej ramiona było jak pogrążenie się w spokoju i szczęściu, bezgranicznym spokoju przypominającym łagodność morza w blasku zachodzącego słońca. Pełne piersi, na których złożył głowę, powitały go serdecznie; ich zapach koił i upajał. Trzymała go w objęciach, kochała go, płakała ze szczęścia. Wiedziała, że posiada tylko połowę jego serca. Był okrutny bezwzględny, samolubny, a przecież to szczupłe, kościste ciało spoczywające w jej ramionach było dla niej wszyst­kim na świecie. To okrutne, że wrócił tu, żeby wyzys­kiwać ją w ten sposób. Już przedtem sprawiał jej ból, a ona wiedziała, że jej dawne cierpienia są niczym w porównaniu z czekającymi ją w przyszłości. Ale on jest taki. I takim go kochała. Czas biegnie tak szybko, ma tylko tę krótką chwilę przed dalszym życiem w smutku. Och, trzeba się tak bardzo śpieszyć! Przyciągnęła go do siebie szalonym ruchem, łkając z miłości, łzami błagając czas, żeby się zatrzymał. I to wydało się, że czas stanął w tym momencie. Zatrzymał się, a świat zawirował wokół niej.

Rozdział XVIII

— Milordzie, czy mogę z panem pomówić! — spytał Brown.

Postawił przy łóżku tacę ze śniadaniem i rozsunął zasłony okienne. W odległej Loarze odbijało się wiosenne słońce. Brown odczekał z respektem, aż Hornblower wypije pierwszą filiżankę kawy i otrząśnie się ze snu.

— O co chodzi? — spytał Hornblower; mrugając powiekami patrzył na Browna plecami opartego o ścianę. Brown zachowywał się inaczej niż zwykle. Zamiast stać w ceremonialnej postawie, właściwej służącemu dżentel­mena, czekał wyprostowany według zasad dyscypliny z dawnych dni, kiedy to szanujący się marynarz stał z podniesioną głową i barkami ściągniętymi do tyłu niezależnie od tego, czy był skazywany na chłostę, czy wysłuchiwał pochwały za dzielność.

— O co chodzi? — powtórzył zaintrygowany Horn­blower.

Miał moment szalonej obawy, że Brown mógłby na tyle zgłupieć, żeby powiedzieć coś na temat jego stosunków z Marie. Lecz obawa ta znikła, gdy uświadomił sobie jej absurdalność i nierealność. A przecież Brown zachowywał się dziwnie — można by powiedzieć, że był zakłopotany.

— No więc, sir… to znaczy, milordzie — (po raz pierwszy od czasu nadania Hornblowerowi godności para Brown pomylił się w tytułowaniu) — nie wiem właściwie, czy to jest coś takiego, o czym wasza lordowska wysokość chciałby wiedzieć. Nie chcę się ośmielać, sir… milordzie.

— Och, człowieku, wyduszę to z siebie — żachnął się Hornblower. — I mów mi „sir”, jeśli ci to coś ułatwi.

— To jest tak, milordzie. Chcę się żenić.

— Dobry Boże! — zdumiał się Hornblower. Wiedział coś niecoś o tym, że Brown jest postrachem kobiet, a nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógłby się ożenić. Powiedział spiesznie to co uznał za stosowne. — Któraż to jest ta szczęśliwa niewiasta.

— Annette, milordzie. Córka Jeanne i Bertranda. I to ja jestem ten szczęśliwy, milordzie.

— Córka Jeanne? O… oczywiście. Ta ładna, z ciemny­mi włosami.

Zastanawiając się nad małżeństwem hożej dziewczyny francuskiej i mężnego Anglika nie potrafił znaleźć żadne­go argumentu przeciwko takiemu związkowi. Brown bę­dzie lepszym mężem niż wielu innych — na pewno szczęśliwa będzie kobieta, która go poślubi.

— Jesteś człowiekiem rozsądnym, Brown — ciągnął Hornblower. — Nie musisz pytać mnie o zdanie w takich sprawach. Jestem pewien, że uczyniłeś mądry wybór i składam ci najlepsze życzenia szczęścia i pomyślności.

— Dziękuję, milordzie.

— Jeśli Annette umie gotować tak samo dobrze jak jej matka — dodał Hornblower — to z ciebie prawdziwy szczęściarz.

— To jest właśnie druga sprawa, o której chciałem mówić, milordzie. Nie ma lepszej kucharki od niej, chociaż jest młoda. Sama Jeanne tak mówi, a jak ona to mówi…

— To można być tego pewnym — dokończył Hornblo­wer.

— Myślałem, milordzie — mówił dalej Brown — nie żebym chciał coś narzucać, że gdybym miał zostać w pańskiej służbie, to jego lordowska wysokość mógłby się zastanowić nad zaangażowaniem Annette na kucharkę.

— O, do licha! — wykrzyknął uradowany Hornblower.

Wyobraził sobie żywot złożony z ciągu posiłków tak wspaniałych jak te przygotowywane przez Jeanne. Obiady w Smallbridge były prawie dobre, ale zdecydowanie bez polotu. Smallbridge i kuchnia francuska dawały okazję do bardzo interesujących studiów nad kontrastami. Small­bridge z Annette jako kucharką stałoby się niewątpliwie atrakcyjniejsze. Ale o czym on tu myśli? Co się stało z jego wątpliwościami i nieśmiałymi myślami o niewracaniu nigdy do Smallbridge? Na pewno taki zamiar przy­chodził mu do głowy, kiedy myślał o Marie, a teraz myśli o Smallbridge i o Annette prowadzącej mu kuchnię. Otrząsnął się z tych marzeń.

— Nie mogę oczywiście podejmować sam decyzji w takiej sprawie — powiedział, grając na zwłokę. — Sam rozumiesz, Brown, że trzeba się będzie skonsultować z jej wysokością. Czy masz jakieś alternatywne plany?

— Mnóstwo, milordzie, jeśli tylko pan nie będzie miał nic przeciwko temu. Myślałem o otwarciu małego hotelu — mam zaoszczędzone całe pryzowe.

— Gdzie?

— Może w Londynie, milordzie. Albo w Paryżu. Czy w Rzymie. Rozmawialiśmy o tym z Feliksem, Bertrandem i Annette.

— Mój Boże! — westchnął znowu Hornblower. Nic takiego nie przyszło mu nigdy na myśl, a przecież…

— Nie wątpię, Brown, że ci się powiedzie.

— Dziękuję, milordzie.

— Powiedz mi, to wygląda na błyskawiczne zaloty. Czy tak było?

— Niezupełnie, milordzie. Kiedy byłem tu poprzednim razem, Annette i ja… rozumie pan, milordzie.

— Teraz tak — odparł Hornblower.

To nie do wiary, że Brown, człowiek, który wybrał linę ratującą „Plutona”, ten co jednym ciosem pięści uciszył pułkownika Caillarda, mówił spokojnie o możliwości otwarcia hotelu w Rzymie. Właściwie nie było to bardziej nieprawdopodobne niż jego własne rozmyślania nad mo­żliwością stania się francuskim seigneurem i odwrócenia się tyłem do Anglii. Myślał o tym nie dawniej niż ubiegłej nocy; miłość do Marie rosła w nim w ciągu ostatnich pięciu dni, mimo że folgował swej namiętności, a nie należał do głupców nie zdających sobie sprawy, co to oznacza.

— Brown, kiedy myślisz się żenić? — spytał.

— Jak tylko da się najwcześniej, według tutejszego prawa, milordzie.

— Nie mam pojęcia, ile to może trwać — rzekł Hornblower.

— Dowiem się, milordzie. Czy to byłoby wszystko, czego pan potrzebuje w tej chwili?

— Nie. Zaraz wstaję. Nie mogę leżeć w łóżku, Brown, po wysłuchaniu wszystkich tych podniecających nowin. Wystąpię z ładnym prezentem ślubnym.

— Dziękuję, milordzie. Przyniosę teraz panu gorącej wody.

Ubrawszy się poszedł do buduaru, gdzie Marie czekała na niego. Ucałowała go na dzień dobry, przesunęła dłonią po gładko wygolonych policzkach i położywszy mu dłoń na ramieniu podprowadziła do okna w swoim pokoju w wieży, żeby mu pokazać, że jabłonie w sadzie na dole zaczęły już kwitnąć. Przyszła wiosna, i dobrze było kochać i być kochanym w tym zielonym kraju. Ujął jej białe dłonie, z pełnym szacunku uwielbieniem ucałował kolejno wszystkie palce. Co dzień bardziej ją podziwiał, słodycz jej charakteru i brak egoizmu w miłości. To połączenie szacunku i uczucia stanowiło mieszaninę uderzającą do głowy — Hornblower czuł, że mógłby klękać przed Marie jak przed świętą. Ona zdawała sobie sprawę z ogarniającej go namiętności, jak ze wszystkiego, co go dotyczyło.

— 'Oratio — powiedziała (czemu tak bardzo wzrusza go dźwięk jego śmiesznego imienia wymawianego w taki sposób?).

Przytulił się do niej, a ona objęła go, niosąc, jak zawsze, pociechę. Nie myślała teraz wcale o przyszłości. Wiedzia­ła, że dla niej przyszłość gotuje tragedię. Ale to jest teraz,* a teraz Hornblower jej potrzebuje. Otrząsnęli się z paroksyzmu namiętności, jak zawsze, uśmiechając się do siebie.

— Słyszałaś o Brownie?

— Chce żenić się z Annette. I bardzo dobrze robi.

— Wygląda, że to dla ciebie nie nowina.

— Wiedziałam o tym przed Brownem — zaśmiała się Marie. Na jej policzku pojawił się na moment dołeczek, a w oczach zalśnił figlarny chochlik. Była absolutnie i niezwykle pociągająca.

— Powinna być z nich dobra para — zauważył Horn­blower.

— Jej kufer z wyprawą jest zupełnie gotowy — ciągnęła Marie — a Bertrand ma dla niej posag.

Zeszli na dół podzielić się nowiną z hrabią, a on słuchał uradowany.

— Mogę sam im dać ślub cywilny — rzekł. — Pamię­tasz, 'Oratio, że jestem tu merem? Stanowisko będące nieomal synekurą dzięki wydajnej pracy mojego zastę­pcy, mogę jednak robić użytek ze swej władzy, jeśli przyjdzie mi na to ochota.

Na szczęście dla przyśpieszenia sprawy Brown — we­zwany do złożenia wyjaśnień — oświadczył, że jest sierotą i głową swojej rodziny, dzięki czemu można było zrezygnować z żądania pozwolenia rodzicielskiego, wy­maganego przez prawo francuskie. Nie została jeszcze wprowadzona w życie zapowiedź króla Ludwika XVIII i Izby, że ceremonia religijna ma być integralną częścią małżeństwa, aby zyskało ono moc prawną. Mimo to ślub miał być kościelny i związkowi miało być udzielone błogosławieństwo Kościoła. Annette nie ustawała w pró­bach nawrócenia Browna, a dzieci miały być wychowy­wane w wierze katolickiej. Wysłuchawszy tego, Brown kiwnął głową, że się zgadza; nie miał widać specjalnych skrupułów, gdy szło o religię.

Ludzie w Smallbridge byli już zgorszeni murzyńską pokojówką Barbary; potrząsali z dezaprobatą głowami nad nawykiem brania co dzień kąpieli przez Hornblowera i Barbarę; i Hornblower nie bardzo umiał sobie wyobra­zić, co będzie się tam mówiło w przyszłości o obecności niewiasty z papistowskiego kraju i rodziny wychowywanej w tym duchu. No i znowu myśli o Smallbridge. To jest naprawdę podwójne życie. Spojrzał zakłopotany na hra­biego, którego gościnności nadużywał. Trudno myśleć o winie w miłości, gdy w grę wchodzi Marie — w niej nie ma winy. A w nim? Czy wolno obwiniać go o coś, czemu nie może się oprzeć? Czy był winien, gdy porywał go prąd Loary, o niespełna milę od miejsca, w którym się teraz znajduje? Przeniósł spojrzenie na Marie i jak zawsze poczuł silny przypływ namiętności; drgnął nerwowo uświadomiwszy sobie, że hrabia zwraca się do niego swym miłym głosem.

— 'Oratio, czy będziemy tańczyć na weselu? — pytał.

Robili z tego wielką uroczystość, co trochę zaskoczyło Hornblowera, który miał mgliste i niewłaściwe wyobraże­nie o stosunku francuskich seigneurs dawnego reżymu do służby. Na dziedzińcu za zamkiem ustawiono beczki z winem i zgromadzono orkiestrę złożoną ze skrzypków i muzykantów z Auvergne grających na instrumentach przypominających szkockie kobzy, których dźwięki tak bardzo drażniły głuche na tony ucho Hornblowera. Hra­bia ruszył w tany z Jeanne, a ojciec panny młodej z Marie. Było wino, mnóstwo jedzenia, były sprośne żarty i górnolotne przemowy. Wieś wydawała się okazywać zadzi­wiającą tolerancję wobec związku miejscowej dziewczyny z obcym heretykiem — chłopi klepali Browna po plecach, ich żony całowały go w ogorzałe policzki pośród wybu­chów wesołości. Ale Brown był tu ogromnie popu­larny, a w tańcu pomagał mu chyba instynkt.

Hornblower, nie będąc w stanie odróżnić jednej nuty od drugiej, musiał usilnie wsłuchiwać się w rytm i obser­wując uważnie, co robią inni, naśladował zabawnie ich ruchy taneczne, przechodząc z rąk do rąk kobiet z policz­kami jak jabłuszka. Ociężały od jedzenia siadł przy stole na krzyżakach, ale już po chwili hasał jak szalony po brukowa­nym dziedzińcu między dwoma hożymi dziewojami, trzy­mając się z nimi za ręce i śmiejąc z całego serca. Sam się dziwił — nawet tu nie przestał analizować siebie — że potrafi tak dobrze się bawić. Marie z uśmiechem spogląda­ła na niego spod prostych brwi.

Znalazłszy się z powrotem w salonie chateau, poczuł się dziwnie znużony i zdumiewająco szczęśliwy. Siedział w mało wytwornej pozie, z nogami wyciągniętymi przed siebie, a Feliks, znów w roli nieskazitelnego majordomu­sa, słuchał, co ma podać jemu i hrabiemu.

— Szerzą się dziwne pogłoski — zaczął hrabia. Wypro­stowany w swym fotelu, wyglądał świeżo i wytwornie jak zawsze. — Nie chciałem psuć zabawy rozmową na ten temat. Ludzie powiadają, że Bonaparte uciekł z Elby i wylądował we Francji.

— To rzeczywiście dziwne — odparł rozleniwiony Hornblower; potrzebował trochę czasu, żeby znaczenie tej nowiny dotarło do jego otępiałego mózgu. — Jakie mogą być jego zamiary?

— Zgłasza ponownie roszczenie do tronu Francji — powiedział hrabia poważnym tonem.

— Nie ma jeszcze roku, jak go wszyscy odstąpili.

— To prawda. Może Bonaparte rozwiąże za nas problem, o którym rozmawialiśmy któregoś wieczora. Nie ma wątpliwości, że król każe go rozstrzelać, jak tylko dostanie go w ręce, a to położy kres wszelkim ewentu­alnym intrygom i niepokojom.

— Słusznie.

— Chciałbym jednak — może to niemądre — aby wiadomość o wylądowaniu Bonapartego dotarła do nas równocześnie z wiadomością o jego śmierci.

Na twarzy hrabiego malowała się głęboka troska i Hornblower poczuł lekki niepokój. Wiedział, że jego gospodarz jest czujnym obserwatorem sytuacji polity­cznej.

— Sir, czego się pan obawia? — zapytał, stopniowo zbierając myśli.

— Boję się, żeby nie odniósł jakiegoś niespodziewanego sukcesu. Pan zna potęgę jego imienia, a król… król ze swymi doradcami nie działał z należytym umiarkowaniem po swoim powrocie na tron.

Wejście Marie, uśmiechniętej i szczęśliwej, przerwało rozmowę. Siadłszy z powrotem w fotelach panowie nie wrócili już do niej. W ciągu następnych dwóch dni Hornblower miewał chwilami jakieś przeczucia, chociaż jedyne wieści, jakie do nich dotarły, nie mówiły nic poza potwierdzeniem faktu o wylądowaniu Bonapartego. Rzu­ciły one lekki cień na jego szczęście, lecz było ono tak wielkie i tak intensywne, że aby je zmrozić, potrzeba by było czegoś więcej niż chłodnego powiewu. Cudowne dni wiosenne, błądzenie po sadzie pod kwitnącymi drzewami, z szemrzącymi opodal bystrymi wodami Loary; prze­jażdżki konne po lesie — jak to się działo, że nie znosząc ich przedtem, teraz znajdował w nich tyle przyjemności? Dojeżdżali aż do Nevers, a zdarzyły się też jedna czy dwie oficjalne wizyty, których wymagała jego pozycja; były to same złote chwile. Ich blasku nie mogła przyćmić obawa o to, co zrobi Bonaparte ani nawet o treść listu, który musi przyjść z Wiednia. Pozornie Barbara nie mogła mieć o nic pretensji; pojechała do Wiednia, a w czasie jej nieobecności on odwiedził dawnych przyjaciół. Ale Barbara będzie wiedziała. Może nic nie powie, ale będzie wiedziała.

Chociaż ogromne było szczęście Hornblowera, nie było ono tak nieskrępowane jak szczęście Browna — Hornblo­wer łapał się na tym, że zazdrości Brownowi, zazdrości tej swobody, z jaką on może się obnosić ze swą miłością. Hornblower i Marie musieli trochę kryć się i uważać, on sam miał wyrzuty sumienia ze względu na hrabiego. Z tym wszystkim jednak był szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem w swoim pełnym udręki żywocie. Raz chociaż nie zamęczał siebie samoanalizą. Nie miał wątpliwości ani co do swego uczucia, ani uczuć Marie, a nowość takiego przeżycia przysłaniała całkowicie obawy i złe przeczucia co do przyszłości. Może żyć w spokoju, póki nie dopadną go troski — gdyby potrzeba mu było czegoś, aby nasilić poczucie szczęścia (a tak nie było), to wystarczała sama świadomość, że czekają go kłopoty, a on pozwala sobie je ignorować. Poczucie winy i niepewności rzucało go jeszcze bardziej szaleńczo w ramiona Marie, nie żeby świadomie o nim zapomnieć; po prostu skłaniało do pośpiechu.

To była miłość, bezbrzeżna i niczym nie zmącona. Dawanie było ekstazą, przyjmowanie nie dziwiło. Przyszła wreszcie do niego, po tylu latach i cierpieniach. Można by powiedzieć cynicznie, że to tylko jeszcze jeden przykład tęsknoty Hornblowera za tym, czego mieć nie może; jeśli nawet tak było, to chociaż raz Hornblower nie zdawał sobie z tego sprawy. W ciągu tych dni przychodził mu często na myśl werset z książeczki do nabożeństwa „…służenie Któremu jest doskonałą wolnością”. Tak bardzo był oddany Marie.

Loara wciąż była wezbrana. Katarakta, gdzie kiedyś omal nie utonął — ta sama, która stała się przyczy­ną jego pierwszego spotkania z Marie — wyglądała jak obrzeżony pianą stromy stok z rwącej, zielonej wody. Hornblower słyszał jej szum spoczywając w ramionach Marie w jej pokoju w wieży; spacerowali często koło tego miejsca i Hornblower wspominał tamto przeżycie bez trwogi czy podniecenia. Wszystko to minęło. Rozsądek mówił mu, że jest tym samym człowiekiem, który abor­dażował „Castillę”, tym samym, który stał w obliczu gniewu El Suprema, tym, który walczył na śmierć i życie w zatoce Rosas, a mimo to miał dziwne wrażenie, że tamto wszystko przytrafiło się komu innemu. Teraz wiódł życie człowieka spokojnego i rozleniwionego, a ka­tarakta nie przypominała odmętu, który omal nie po­chłonął jego życia.

Gdy hrabia wszedł z dobrą nowiną, uznał to za rzecz zupełnie naturalną.

— Hrabia d'Artois pobił Bonapartego w bitwie na południu — oznajmił. — Bonaparte jest zbiegiem, wkrót­ce zostanie pojmany. To jest wiadomość z Paryża.

Tak właśnie powinno być; wojny się skończyły.

— Myślę, że dziś wieczorem możemy rozpalić ognisko dla uczczenia tej nowiny — ciągnął hrabia. Palono więc ognisko i pito toasty za króla.

Ale już następnego ranka Brown stawiając tacę ze śniadaniem przy łóżku Hornblowera oznajmił, że hrabia chciałby z nim się widzieć możliwie jak najszybciej i jeszcze nie dokończył mówić, gdy wszedł hrabia, z wymizerowaną twarzą, w szlafroku i nie uczesany.

— Przepraszam za najście — zaczął (nawet w takiej chwili nie potrafił zapomnieć o dobrych manierach) — ale nie mogłem czekać. Są złe nowiny. Bardzo złe. Najgorsze, jakie mogą być.

Hornblower mógł tylko patrzeć szeroko otwartymi oczyma i czekać, aż hrabia zbierze siły na przekazanie mu wiadomości. Wymagało to wysiłku z jego strony.

— Bonaparte jest w Paryżu — rzekł wreszcie hrabia. — Król uciekł, a Bonaparte jest znowu cesarzem. Cała Francja stanęła za nim.

— A bitwa, którą przegrał?

— Pogłoska… kłamstwa… same kłamstwa. Bonaparte jest znowu cesarzem.

Trzeba było chwili czasu na zdanie sobie sprawy, co to oznacza. Z pewnością oznaczało znowu wojnę. Cokolwiek uczynią inne wielkie mocarstwa, Anglia nie będzie mogła nigdy tolerować obecności tego niebezpiecznego i potęż­nego nieprzyjaciela po drugiej stronie Kanału. Jeszcze raz Anglia i Francja skoczą sobie do gardła. Dwadzieścia dwa lata temu zaczęły się wojny; wygląda na to, że trzeba będzie następnych dwudziestu dwóch, żeby można było znowu zrzucić Bonapartego z tronu. Jeszcze dwadzieścia dwa lata niedoli i rozlewu krwi. Była to naprawdę straszna perspektywa.

— Jak to się stało? — pytał Hornblower, bardziej dla zyskania na czasie niż z rzeczywistej ciekawości.

Hrabia rozłożył swe delikatne ręce w bezradnym geście.

— Nie padł ani jeden strzał — rzekł. — Armia przeszła en masse na jego stronę. Ney, Labedoyere, Soult — wszyscy zdradzili króla. W ciągu dwóch tygodni Bonaparte przebył dystans od brzegu Morza Śródziem­nego do Paryża. Musiał pędzić w poszóstnym powozie.

— Ależ lud go nie chce — protestował Hornblower. — Wszyscy wiemy o tym.

— Życzenie ludu nic nie znaczy wobec woli armii — odparł hrabia. — Nowiny przyszły wraz z pierwszymi dekretami uzurpatora. Mają być powołane poborowe ro­czniki 1815 i 1816. Oddziały Przybocznej Gwardii Kró­lewskiej mają zostać rozwiązane, gwardia cesarska przy­wrócona. Bonaparte jest znowu gotów zmierzyć się z Europą.

Hornblower niejasno zobaczył znów siebie na pokładzie okrętu, pod brzemieniem odpowiedzialności, otoczonego niebezpieczeństwami, samotnego i bez przyjaciół. Ponura to była perspektywa.

Pukanie do drzwi oznajmiło przybycie Marie, w szlaf­roku, ze wspaniałymi włosami spływającymi na ramiona.

— Słyszałaś nowinę, moja droga? — spytał hrabia. Nie uczynił żadnej uwagi na temat jej przybycia tu ani wyglądu.

— Tak — odparła Marie. — Jesteśmy w niebezpieczeń­stwie.

— To prawda — przyznał hrabia. — Wszyscy.

Wiadomość była tak przerażająca, że Hornblower nie zdążył się zastanowić, czy grozi mu ona osobiście. Jako oficer Brytyjskiej Marynarki Wojennej zostanie natych­miast aresztowany i uwięziony. Nie tylko to; przed laty Bonaparte chciał postawić go przed sąd i skazać za piractwo. Zrealizuje ten zamiar — tyrani mają dobrą pamięć. A hrabia, a Marie?

— Bonaparte wie teraz, że pan dopomógł mi w ucieczce — zauważył Hornblower. — Nigdy tego nie wybaczy.

— Zabije mnie, jeśli uda mu się mnie schwytać — stwierdził hrabia; nie wspomniał o Marie, lecz spojrzał w jej stronę. I ją Bonaparte zabije.

— Musimy uciekać — zdecydował Hornblower. — Kraj nie ustabilizował się jeszcze pod władzą Bonapar­tego. Mając szybkie konie możemy dotrzeć do wy­brzeża. ..

Ujął za prześcieradło, żeby je odrzucić, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o obecności Marie.

— Będę ubrana za dziesięć minut — oznajmiła Marie.

Gdy drzwi za nią i za hrabią zamknęły się, Hornblower wyskoczył z łóżka wołając na Browna. Przemiana z sybaryty w człowieka czynu trwała kilka chwil, tylko kilka. Ściągając koszulę nocną przywołał przed oczy wyobraźni mapę Francji, z drogami i portami. Mogą dotrzeć do Rochelle przez góry w dwa dni wytężonej jazdy. Naciągnął spodnie. Hrabia nosi sławne nazwisko — nikt nie ośmieli się aresztować go ani towarzyszących mu osób bez specjalnego rozkazu z Paryża; groźbą i tupe­tem mogą się jakoś przedostać. W sekretnym schowku w walizie miał Hornblower ukryte dwieście napoleonów w złocie — może hrabia też coś ma. Wystarczy na łapówki. Mogą przekupić rybaka, żeby ich wywiózł w morze — albo na przykład ukraść łódź.

Upokarzająca to sprawa umykać jak zające na pierwsze pojawienie się Bonapartego; z trudem pogodził tę decyzję z dostojeństwem para i komodora, lecz pierwszy jego obowiązek to zachować życie i pozostać użytecznym. Wprawdzie czuł, jak tłumiony gniew na Bonapartego, człowieka, który kruszył pokój, podnosi się w nim, ale daleko było do tego, żeby go całkowicie opanował. Na razie było to raczej oburzenie niż gniew; chwilowe żało­sne załamanie się wobec zwrotu w sytuacji wolno ustępo­wało mglistym myślom o możliwości odegrania aktywnej roli w natychmiastowym podjęciu walki, zamiast uciekać z myślą, żeby zaczął tę walkę później. Jest tu, we Francji, w samym sercu kraju przeciwnika. Na pewno jest w stanie zadać mu cios, który tamten odczuje. Wciągając wysokie buty spytał Browna:

— Co z twoją żoną?

— Myślałem, milordzie, że mogłaby jechać z nami — odparł trzeźwo Brown.

Jeśli ją zostawi, nie zobaczą się do końca wojny, która może znów potrwać dwadzieścia lat; zostając z nią pójdzie do więzienia.

— Umie jeździć konno?

— Jak trzeba, to pojedzie, milordzie.

— Idź i dopilnuj, żeby była gotowa. Nie możemy brać ze sobą niczego poza torbami do przytroczenia przy siodłach. Będzie mogła obsługiwać Mme le Vicomtesse.

— Dziękuję, milordzie.

Dwieście napoleonów w złocie to spory ciężar do wiezienia, ale trzeba mieć je bezwzględnie przy sobie. Hornblower, już w butach do konnej jazdy, zszedł na dół, głośno tupiąc po schodach. Marie czekała w głównym hallu, odziana w czarną amazonkę i stosowny kapelusz trójgraniasty. Przebiegłszy po niej szybkim spojrzeniem stwierdził, że nie ma w jej wyglądzie niczego zwracające­go uwagę — wyglądała po prostu jak odpowiednio ubrana elegancka dama.

— Czy zabieramy ze sobą jakichś ludzi? — spytała.

— Wszyscy są starzy. Lepiej nie. Hrabia, ty, ja, Brown i Annette. Potrzeba nam pięciu koni.

— Tak właśnie myślałam — rzekła Marie. Była wspa­niałą kobietą na trudny czas.

— Możemy przejechać przez most w Nevers i udać się w kierunku Bourges i La Rochelle. W Vendée będziemy mieli największą szansę.

— Lepiej byłoby kierować się na jakąś małą wioskę rybacką niż na duży port — zauważyła Marie.

— Może masz słuszność. Ale zdecydujemy o tym, jak będziemy blisko wybrzeża.

— Doskonale.

Doceniała znaczenie jednoosobowego dowództwa, cho­ciaż była gotowa spieszyć z radą.

— Co z twoimi kosztownościami? — spytał Hornblo­wer.

— Brylanty mam tu, w tej torbie, którą przymocuję do siodła.

Gdy to mówiła, wszedł hrabia, w wysokich butach i ostrogach. Niósł mały worek skórzany, który, postawio­ny, wydał metaliczny dźwięk.

— Dwieście napoleonów — oznajmił.

— I ja mam tyle. To wystarczy.

— Lepiej jednak, żeby nie dźwięczały — zauważyła Marie. — Owinę pieniądze kawałkiem materiału.

Nadszedł Feliks, taszcząc skórzane torby do przytro­czenia u siodła hrabiego, i oznajmił, że konie są gotowe — Brown i Annette czekali na dziedzińcu.

— Jedziemy — zadecydował Hornblower.

Smutne było pożegnanie. Kobiety płakały — śliczna buzia Annette była wykrzywiona żałością — mimo że mężczyźni, zaprawieni w stoickiej szkole służby na dwo­rze szlacheckim, zachowywali milczenie.

— Żegnaj, przyjacielu — powiedział hrabia wyciągając dłoń do Feliksa. Obaj byli starzy i mogli się już nigdy nie zobaczyć.

Wyjechawszy z dziedzińca piątka jeźdźców ruszyła drogą wzdłuż rzeki; jak na ironię dzień był piękny, wiosenny; kwitnące drzewa sypały deszczem płatków, Loara lśniła wesoło. Za pierwszym zakrętem ukazały się wieże i iglica Nevers; z następnego można już było widzieć wyraźnie pałac Gonzagów z jego bogatą or­namentacją. Hornblower obrzucił go przelotnym spoj­rzeniem, zamrugał oczyma i popatrzył raz jeszcze. Obok niego jechała Marie, za nią hrabia, więc zapytał ich wzrokiem o potwierdzenie.

— To biała flaga — stwierdziła Marie.

— I mnie się tak wydaje — powiedział zdumiony Hornblower.

— Mój wzrok nie pozwala mi dojrzeć żadnej flagi — rzekł ze smutkiem hrabia.

Hornblower odwrócił się w siodle do Browna, który podtrzymywał na duchu jadącą przy nim Annette.

— To biała flaga nad pałacem, milordzie.

— Nie wydaje mi się to możliwe — zastanawiał się hrabia. — Wiadomości otrzymane przeze mnie dziś rano pochodziły z Nevers. Tamtejszy prefekt, Beauregard, od razu opowiedział się za Bonapartem.

Rzeczywiście sprawa była dziwna — nawet jeśli ta biała flaga powiewała tam przez przeoczenie.

— Zaraz się przekonamy — stwierdził Hornblower, opanowując instynktowną chęć pognania konia z kłusa w cwał.

Zbliżyli się do miasta, a biała flaga wciąż była widocz­na. Przy rogatce stało sześciu żołnierzy w porządnych szarych mundurach, za nimi czekały spętane siwe konie.

— To Szarzy Muszkieterowie z Przybocznej Gwardii Królewskiej — wykrzyknęła Marie. Hornblower rozpoz­nał mundury. Widywał je w orszaku króla w Tuileries i Wersalu.

— Szarzy Muszkieterowie nie zrobią nam krzywdy — orzekł hrabia.

Sierżant pikiety uważnie obejrzał nadjeżdżających i zastąpiwszy im drogę zapytał o nazwiska.

— Louis-Antoine-Hector-Sevinien de Ladon, Comte de Gracay i jego świta — odparł hrabia.

— Może pan przejechać, M. le Comte — oświadczył sierżant. — Jej królewska wysokość jest w prefekturze.

— K t ó r a  jej królewska wysokość? — zastanawiał się hrabia.

Na Grand Square znajdował się oddział Szarych Muszkieterów złożony z dwudziestu kawalerzystów na koniach. Tu i ówdzie powiewały flagi, a gdy wjechali na plac, jakiś mężczyzna wyszedł z prefektury i zaczął nale­piać drukowany afisz. Podjechali, żeby zobaczyć — pierwsze słowo było łatwe do odczytania i brzmiało: „Francuzi!”

— Jej królewska wysokość to księżna d'Angouleme — orzekł hrabia.

Proklamacja wzywała wszystkich Francuzów do walki przeciwko tyranowi-uzurpatorowi i do wierności dynastii Burbonów. Według tego, co głosił afisz, król z uzbrojony­mi oddziałami znajdował się w okolicy Lilie, Południe powstało pod wodzą księcia d'Angouleme, a z całej Europy maszerowały wojska w celu zakucia ludobójcy w łańcuchy i przywrócenia Ojca Ludu na tron jego przodków.

W prefekturze zostali entuzjastycznie powitani przez księżną. Jej piękna twarz zdradzała zmęczenie, amazonkę miała jeszcze obryzganą błotem — jechała całą noc ze swoim szwardonem muszkieterów, dostając się do Nevers inną drogą, tuż za ludźmi Bonapartego rozlepiającymi jego deklarację.

— Znowu dość prędko przeszli na stronę przeciwnika — zauważyła księżna.

Nevers, nie będące miastem garnizonowym, nie było obsadzone przez wojsko; wystarczyło stu zdyscyplinowa­nych muszkieterów, żeby uczynić księżnę bez walki panią tej miejscowości.

— Miałam właśnie posyłać po pana, M. le Comte — ciągnęła księżna. — Nie wiedziałam o tym niezwykle szczęśliwym zrządzeniu losu, że lord 'Ornblower jest tutaj. Chcę mianować pana królewskim generałem-porucznikiem na okręg Nivernais.

— Sądzi wasza królewska wysokość, że powstanie może zakończyć się pomyślnie? — spytał Hornblower.

— Powstanie? — powtórzyła księżna z leciutkim odcie­niem pytania w głosie.

Dla Hornblowera był to głos przeznaczenia. Księżna była najinteligentniejsza i najodważniejsza ze wszystkich Burbonów, ale nawet ona nie potrafiła określić słowem „powstanie” ruchu, na czele którego próbowała stanąć. Bonaparte jest buntownikiem; ona zabiera się do stłumie­nia buntu, nawet jeśli Bonaparte króluje w Tuileries i armia jest mu posłuszna. Ale to była wojna; wojna na śmierć i życie, i Hornblower nie był w nastroju do zabawy w grę słów z amatorami.

— Nie traćmy czasu na definicje, madame — rzekł. — Czy zdaniem pani są we Francji dostateczne siły dla wypędzenia Bonapartego?

— Jest on najbardziej znienawidzonym człowiekiem w tym kraju.

— Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie — przyci­skał ją Hornblower.

— Vendée będzie się biło — mówiła księżna. — Jest tam Laroche-Jacquelin i ludzie pójdą za nim. Mój mał­żonek mobilizuje Południe. Król i jego Gwardia Przy­boczna trzymają się w Lilie. Gaskonia stawi opór uzur­patorowi — pamięta pan, jak Bordeaux wypowiedziało mu posłuszeństwo w zeszłym roku.

Vendée może powstać; chyba tak będzie. Ale Hornblo­werowi trudno było wyobrazić sobie księcia d'Angoulême porywającego za sobą Południe czy tłustego, cierpiącego na podagrę króla dokonującego tego samego na północy. Jeśli idzie o wypowiedzenie posłuszeństwa przez Bórdeaux, Hornblower pamiętał Rouen i Hawr, apatycznych mieszczan i opornych rekrutów, których jedynym prag­nieniem było wykręcić się w ogóle od walki. Przez rok korzystali z błogosławieństw pokoju i liberalnych rządów, więc może teraz zechcą o to walczyć. Może.

— Cała Francja wie już, że Bonapartego można pokonać i zdetronizować — ciągnęła księżna. — A to czyni wielką różnicę.

— Magazyn z prochem niezadowolenia i niezgody — dorzucił hrabia. — Może się zapalić od iskry.

Hornblowerowi marzyło się to samo, gdy wjeżdżał do Hawru, i nawet w myślach użył tej samej metafory, która okazała się przecież nietrafna.

— Bonaparte ma armię — rzekł. — Do pobicia armii potrzebna jest armia. Gdzie ją można znaleźć? Starzy żołnierze są wierni Bonapartemu. Czy cywile będą chcieli się bić, a jeśli tak, czy się uda ich uzbroić i przeszkolić na czas?

— Jest pan w pesymistycznym nastroju, milordzie — zauważyła księżna.

— Bonaparte to najzdolniejszy, najaktywniejszy, najzaciętszy i najprzebieglejszy wojownik, jakiego widział świat — odrzekł Hornblower. — Proszę o tarczę stalową dla odparowywania jego ciosów, a nie o papierową obręcz z cyrku.

Hornblower potoczył wzrokiem po twarzach, księżnej, hrabiego, Marie i milczącego dworaka w stopniu generała, który stał przy księżnej od początku rozmowy. Były poważne, nie zdradzały jednak oznak wahania.

— A więc sugeruje pan, aby na przykład obecny tu M. le Comte poddał się potulnie uzurpatorowi i czekał, aż armie Europy odbiją Francję? — zapytała księżna z leciutką ironią. Panowała nad sobą lepiej niż większość Burbonów.

— M. le Comte musi ratować swoje życie ucieczką z powodu łaskawości, jaką mi kiedyś okazał — bronił się Hornblower, wiedział jednak, że to przesądza sprawę.

Każde posunięcie przeciwko Bonapartemu w obrębie Francji, choćby łatwo zgniecione i kosztem dużego rozlewu krwi, będzie lepsze od biernego czekania. A może zakończyć się pomyślnie, chociaż Hornblower nie liczył na to. W każdym razie pomiesza szyki Bonapartemu w jego roszczeniu do reprezentowania całej Francji, a przynajmniej opóźni nieuniknione starcie na granicy północno-wschodniej, zmuszając go do trzymania wojska tutaj. Hornblower nie oczekiwał zwycięstwa, sądził jed­nak, że istnieje szansa, niechby nawet niewielka, wszczę­cia w lasach i górach małej wojny partyzanckiej, która może się później rozprzestrzenić. On sam służy królowi Jerzemu; jeśli może doprowadzić do śmierci choćby jednego żołnierza Bonapartego, nawet za cenę stu wieś­niaków, jego obowiązkiem jest to uczynić. Przez mózg przemknęła mu wątpliwość, czy aby powodują nim tylko motywy humanitarne, czy też może osłabła w nim zdol­ność podejmowania decyzji. Zdarzało mu się poprzednio wysyłać ludzi na stracone pozycje; w niektórych takich wyprawach sam brał udział, lecz to przedsięwzięcie było jego zdaniem zupełnie beznadziejne — a hrabia będzie w nie zaangażowany.

— I mimo to, milordzie, dalej pan zaleca bierną uległość? — napierała księżna.

Hornblower poczuł się jak skazaniec na szafocie rzuca­jący przed ścięciem ostatnie spojrzenie na świat tonący w blasku słońca. Osaczały ponure, nieuniknione koniecz­ności wojny.

— Nie — zaprzeczył. — Zalecam opór.

Posępne twarze otaczających go rozjaśniły się i wiedział już, że od jego decyzji zależy, czy będzie pokój, czy wojna. Gdyby dalej argumentował przeciwko powstaniu, przeciągnąłby ich na swoją stronę. Świadomość ta pogłębiła jego przygnębienie, mimo że próbował utwierdzać się w przekonaniu — które było słuszne — że los postawił go w położeniu nie pozwalającym dłużej się spierać. Kości zostały rzucone, więc spiesznie mówił dalej. — Wasza królewska wysokość zarzuca mi pesymizm. Jestem pesy­mistą. Desperackie to przedsięwzięcie, lecz nie znaczy, że należy z niego zrezygnować. Nie wolno nam jednak zabierać się do dzieła lekkomyślnie. Nie wolno liczyć na wspaniałe czy błyskawiczne sukcesy. To przedsięwzięcie długotrwałe, trudne i nie dające sławy. Oznacza ono strzelanie do żołnierzy francuskich z ukrycia i ucieczkę po strzale. Czołganie się nocą, żeby zasztyletować wartowni­ka. Palenie mostów, podcinanie gardeł nielicznym koniom pociągowym — takie będą nasze wielkie zwycięstwa.

Chciał powiedzieć „To będą nasze Marenga i Jeny”, ale nie mógł wspominać zwycięstw Bonapartego wobec grupy proburbończyków. Spróbował przypomnieć sobie jakieś burbońskie wiktorie.

— To będą nasze Steinkerki i Fontenoye — ciągnął. Opisać w paru zdaniach technikę wojny partyzanckiej absolutnym ignorantom w tym przedmiocie to niełatwe zadanie. — Królewski generał-porucznik w Nivernais będzie ściganym zbiegiem. Będzie sypiał wśród skał i żywił się surowym mięsem, bo ogień mógłby go zdra­dzić. Tylko godząc się na takie warunki można w końcu osiągnąć sukces.

— Jestem gotów na to wszystko, do ostatniego tchu — oświadczył hrabia.

Hornblower wiedział, że dla hrabiego alternatywą jest wygnanie do końca życia.

— Nie wątpiłam ani przez chwilę, że mogę polegać na wierności Ladonów — powiedziała księżna. — Pańska nominacja zostanie natychmiast przygotowana. Będzie pan miał wszelkie pełnomocnictwa królewskie w Nivernais.

— A co wasza królewska wysokość osobiście zamierza czynić? — spytał Hornblower.

— Muszę udać się do Bordeaux, żeby poderwać Gaskonię do czynu.

Chyba tak będzie najlepiej — im szerzej rozprzestrzeni się opór, tym większa będzie konsternacja Bonapartego. Marie może towarzyszyć księżnej, a gdyby przedsięwzię­cie skończyło się absolutnym fiaskiem, ratować się uciecz­ką morzem.

— A pan, milordzie? — odwzajemniła pytanie księżna.

Oczy wszystkich spoczęły na nim, lecz raz chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Ma podjąć decyzję natury czysto osobistej. Był wyróżniającym się oficerem marynarki wojennej; nich tylko wróci do Anglii, a dostanie tam z pewnością dowództwo eskadry okrętów liniowych. Wielkie flotylle znów wypłyną na morza, a on odegra poważną rolę w dowodzeniu nimi; po kilku latach wojny zostanie admirałem dowodzącym całą flotą, człowiekiem, od którego będzie zależeć pomyślność Anglii. Jeśli zostanie tutaj, to w najlepszym wypadku czeka go żywot ściganego zbiega, przywódcy obdartej i zagłodzonej szajki bandytów, w najgorszym — zawiśnięcie na gałęzi. Może jest jego obowiązkiem uchronić siebie i swoje talenty dla Anglii, lecz Anglia ma dziesiątki zdolnych oficerów marynarki wojennej, on natomiast posiada tę zaletę, że zna nieźle francuski i Francuzów i że znają go oni. Wszystkie jednak te argumenty nie były istotne. Nie rozpali słabiutkiego fajerwerku powstania, by potem uciec, zostawiając przyjaciół, żeby oni ponosili tego skutki. Nie mógłby tak postąpić.

— Zostanę z M. le Comte — rzekł. Oczywiście pod warunkiem zgody na to ze strony waszej królewskiej wysokości i hrabiego. Mam nadzieję, że będę przydatny.

— Z pewnością — odparła księżna.

Hornblower pochwycił spojrzenie Marie i nagle opano­wała go straszliwa obawa.

— Madame — rzekł zwracając się do niej — jak sądzę, będzie towarzyszyć jej królewskiej wysokości?

— Nie — odparła Marie. — Będzie wam potrzebny każdy mężczyzna, a ja jestem równie przydatna jak mężczyzna. Znam tu każdy bród i każdą górską ścieżkę dostępną dla koni. Zostaję także z M. le Comte.

— Ależ, Marie… — zaczął hrabia.

Hornblower nie protestował. Wiedział, że skutek byłby ten sam, co protestowanie przeciwko obłamaniu się gałęzi wiązu lub zmianie kierunku wiatru. Uznał, że jest w tym wszystkim przeznaczenie, którego nie można uniknąć. A jedno spojrzenie na twarz Marie uciszyło protesty hrabiego.

— Doskonale — zgodziła się księżna. Potoczyła po nich wzrokiem; czas było zacząć powsta­nie na serio. Hornblower odsunął na bok osobiste uczucia. Czekała go wojna, ze wszystkimi swymi problemami miejsca, czasu i psychologii. Zabierał się, prawie wbrew swej woli, do rozsupływania splątanych nitek. Nad biur­kiem, gdzie siadywał prefekt, żeby wykonywać polecenia rządu paryskiego, wisiała mapa departamentu w dużej skali. Na pozostałych ścianach rozwieszone były jeszcze większe mapy podprefektur. Popatrzył na nie. Drogi, rzeki, lasy. Żegnaj Anglio.

— Pierwsza ważna rzecz, jakiej się musimy dowiedzieć — zaczął — to gdzie stacjonują najbliższe regularne oddziały.

Kampania Górnej Loary rozpoczęła się.

Rozdział XIX

Droga leśna, którą się posuwali, przecięła się z inną pod kątem prostym. Było potwornie gorąco również tu, w cieniu sosen; pogoda była burzowa. Hornblower miał całe stopy w bąblach i kuśtykał z trudem nawet po miękkim podłożu z igieł sosnowych. Brakowało wiatru, który poruszałby drzewami — wokół panowała cisza. Nie dzwoniły choćby podkowy końskie — trzech jucznych koni z żywnością i amunicją, dwóch z rannymi i tego, na którym jechał jego ekscelencja królewski głównodowodzą­cy generał na Nivernais. Dwudziestu mężczyzn i dwie kobiety, główne siły jego arcychrześcijańskiej mości, wlokło się wydeptaną ścieżką wraz z Hornblowerem. Pięciu ludzi pod dowództwem Browna jechało w przodzie jako awangarda i tyluż daleko w tyle jako ariergarda.

U skrzyżowania dróg czekał na nich mężczyzna, łącz­nik, którego Brown, jako przezorny oficer, zostawił w tyle, żeby oszczędzić głównym siłom wątpliwości, którędy jechać za nim; gdy podeszli blisko, mężczyzna odwrócił się wskazując na coś wiszącego przy drodze — szarobiałego. Był to trup człowieka w wiejskim przyo­dziewku powieszonego na gałęzi sosny; to białe to był duży plakat przymocowany do jego piersi.

Francuzi z Nivernais! — głosił. — Wraz z mym przybyciem na czele dużej grupy wojska wszelkie szalone próby odmawiania posłuszeństwa rządowi naszego dostoj­nego Cesarza Napoleona muszą ustać bezzwłocznie. Z przyjemnością stwierdzam, że obłąkana próba hrabiego de Gracay przeciwstawienia się Cesarzowi, przywołanemu z powrotem na tron prośbami i naleganiami czterdziestu milionów jego wiernych poddanych, spotkała się z tak znikomym poparciem. Jednakże pewną liczbę nieszczęś­ników zbałamucono, skłaniając ich do pochwycenia za broń.

Dowiedzcie się więc, że z łaski Jego Cesarskiej Mości otrzymałem polecenie podania do publicznej wiadomości, iż każdy Francuz, z wyjątkiem wymienionych niżej, który złoży broń i sam zgłosi się do jakiegokolwiek oddziału pod moim dowództwem przed upływem piętnastu dni od daty niniejszej proklamacji, uzyska amnestię i darowanie winy. Będzie mógł swobodnie wrócić do swego gospodarstwa, warsztatu, na łono swojej rodziny.

Każdy, kto nie złoży broni, otrzyma wyrok śmierci, który zostanie wykonany natychmiast.

Każda wieś dająca schronienie buntownikom zostanie całkowicie spalona, a jej najważniejsi mieszkańcy rozstrze­lani.

Każda osoba pomagająca buntownikom, czy to służąc za przewodnika, czy dostarczając informacji, zostanie roz­strzelana.

Wyłączeni z amnestii; wyżej wymieniony hrabia de Gracay, jego synowa, znana jako Vicomtesse de Gracay, oraz Anglik, znany jako Lord Hornblower, który musi zapłacić za żywot pełen gwałtów i zbrodni.

Podpisano

Emmanuel Clausen, hrabia, generał dywizji. 6 czerwca 1815.

Hrabia popatrzył na poczerniałą twarz trupa.

— Kto to jest? — spytał.

— Paul-Marie z młyna, sir — powiedział ten, który czekał tu na nich.

— Biedny Paul-Marie!

— Więc przejeżdżali już tędy — zauważył Hornblower.

Posuwamy się tą samą drogą co oni.

Ktoś wyciągnął rękę w stronę trupa, jakby chcąc zerwać plakat.

— Stop! — zdążył krzyknąć Hornblower. Nie mogą wiedzieć, że przybyliśmy tą drogą.

— Z tego samego powodu nie możemy pochować biedaka — dodał hrabia.

— Musimy maszerować dalej — oświadczył Hornblo­wer. — Jak przejdziemy przez bród, będzie czas na oddech.

Popatrzył po swej żałosnej, malutkiej armii. Niektórzy stanąwszy osunęli się na ziemię. Inni opierali się o muszkiety, jeszcze inni sylabizowali słowa plakatu zawieszonego na piersi trupa Paul-Marie. Widzieli już przedtem podobne afisze.

— Ruszamy, dzieci — poderwał ich hrabia.

Biedny starzec z twarzą pobladłą ze zmęczenia słaniał się w siodle; jego wynędzniały wierzchowiec nie był wcale w lepszym stanie. Szedł niechętnie, ze zwieszonym łbem, ponaglany ostrogami. Reszta oddziału, głodna, obszarpana, szła powłócząc nogami za jadącym i większość z nich podnosiła wzrok mijając trupa Paul-Marie. Horn­blower spostrzegł, że paru zaczęło pozostawać w tyle, więc zwolnił kroku, aby być z nimi; za pasem miał pistolety. Dezerterując ci ludzie osłabiliby ich siłę, a ponadto zdradziliby ich zamiar przeprawy przez bród. Clausen zaliczył niewątpliwie punkt dla siebie oferując amnestię, bo w oddziale było wielu — Hornblower sporządził sobie w myślach ich listę, może niekompletną — którzy już się zastanawiali, czy warto kontynuować walkę. Ludzie mający w perspektywie tylko niechybną śmierć biją się lepiej w walce z góry skazanej na przegraną niż ci, co mają szansę na poddanie się, toteż członkowie oddziału maszerujący za nim muszą z żalem myśleć o szybkim upływie piętnastodniowego terminu określo­nego w proklamacji. Był właśnie dzień 18 czerwca — nie­dziela, 18 czerwca 1815 roku. Musi utrzymać ludzi przy sobie przez dalsze trzy dni, aby zdobyć pewność, że będą walczyć, gdy stawką staną się ich głowy.

Pokryte pęcherzami stopy bolały okrutnie, bo krótki postój przy trupie Paula-Marie przywrócił w nich czucie; będzie musiał maszerować jakiś odcinek drogi zanim znów przestanie je czuć. Przyśpieszył kroku, żeby zrów­nać się z Marie idącą w środku grupy, z muszkietem przewieszonym przez plecy. Obok niej szła Annette. Marie ścięła swe bujne włosy — obcięła je nożem po pierwszej nocy spędzonej w roli partyzanckiego żołnierza — ich końce zwisały nierówno wokół twarzy mokrej od potu zmieszanego z brudem. Lecz obie z Annette były w znacznie lepszym stanie fizycznym niż Hornblower; nie mając stóp w pęcherzach, posuwały się wciąż z pewną swobodą w porównaniu z nim, kuśtykającym na zmęczo­nych nogach. Jedna była dziesięć lat młodsza od niego, a druga piętnaście.

— 'Oratio, czemu nie zostawisz Pierre'a i nie weźmiesz jego konia? — spytała Marie.

— Nie — żachnął się Hornblower.

— I tak umrze — ciągnęła Marie. — W ranie zrobi się zgorzel.

— Zostawienie go tu, w lesie, na samotną śmierć źle wpłynie na innych — tłumaczył Hornblower.

— Poza tym może zostać znaleziony przed śmiercią przez ludzi Clausena, a ten wyciągnie z niego, co zamie­rzamy robić.

— No to zastrzel go i pochowaj — powiedziała Marie.

Kobiety biorące udział w wojnie są zawziętsze od mężczyzn i skłonne doprowadzić logikę wojny do jeszcze bardziej logicznej krańcowości. To jest ta czuła, łagodna Marie, słodka i wyrozumiała, co płakała z miłości do niego.

— Nie — powtórzył Hornblower. — Wkrótce zdobę­dziemy więcej koni.

— Przypuśćmy, że tak — ustąpiła Marie.

Trudno było utrzymywać konie przy życiu w takich warunkach; zdychały lub kulawiały, podczas gdy ludzie żyli i maszerowali dalej. Upłynęło tylko dwa tygodnie od czasu, gdy Clausen przybywając od strony Briare zmusił ich do opuszczenia Nevers, a w bezlitosnym polowaniu na ludzi, które się potem zaczęło, konie padały tuzinami. Z Clausena musi być zdolny i energiczny oficer; jego oddziały następowały im na pięty w nieustannym pościgu. Tylko posuwając się nocami i stosując podstępy i wybiegi mogli unikać wpadnięcia w jego szpony. Dwukrotnie miały miejsce niewielkie; choć ostre starcia ariergardy; raz udało im się wciągnąć w zasadzkę ścigający ich oddział huzarów — Hornblowerowi stanęli przed oczyma żołnie­rze w kolorowych mundurach spadający z siodeł po nagłej salwie oddanej z pobocza drogi — a teraz sami znajdowali się tu już tylko z połową swoich sił, posuwając się za dnia, po całonocnym marszu, żeby przedrzeć się przez tyły jednej z okrążających ich kolumn Clausena. Marie wie­działa o leżącym przed nimi niebezpiecznym, mało zna­nym brodzie przez Loarę. Przeprawiwszy się tamtędy będą mogli odpocząć jeden dzień w lesie Runes, zanim się ujawnią w dolinie rzeki Aller, i tam wzniecając wrzenie. Clausen natychmiast pogoni za nimi, ale mają czas, żeby się tym martwić; ich dalsze kroki zależeć będą od nowych okoliczności.

Ten Clausen jest niewątpliwie zdolny i energiczny — musiał w Hiszpanii nauczyć się walki z partyzantami. Wspierają go jednak spore siły; Hornblowerowi było wiadomo o 14 Leger i 40 Ligne — to znaczy 14 pułku lekkiej piechoty i 40 liniowym — był też jeszcze jeden pułk, z którym dotąd nie miał styczności, oraz co najmniej jeden szwadron 10 pułku huzarów. Dziewięć batalionów, może więcej — sześć albo siedem tysięcy ludzi — wszyscy w pościgu za jego obdartą trzydziestką. Spełnia swój obowiązek, bo te siedem tysięcy ludzi mogłoby być lepiej wykorzystane na granicy belgijskiej, gdzie na pewno trwają jakieś potyczki. A jeśliby tylko był w stanie kontynuować walkę, mógłby osłabić i te siedem tysięcy, sprawiając, że zniszczą się im buty i opuści ich duch walki. Mógłby! Zaciął zęby i szedł dalej; straciwszy w stopach czucie przestał odczuwać, że go bolą. Martwił się tylko, że ma tak bardzo zmęczone nogi.

Dosłyszał w oddali słaby pomruk.

— Armaty? — spytał trochę zdziwiony.

— Grzmot — odparła Marie.

Kiedyś tak się przekomarzali lekko ze sobą; przecha­dzali się, beztroscy i weseli, trzymając się za ręce. Wydawało się rzeczą prawie niemożliwą, że są tym dwojgiem ludzi, którzy spacerowali sobie w krótkim okresie pokojo­wego wytchnienia przed powrotem Bonapartego z Elby. Hornblower był teraz za bardzo zmęczony, żeby myśleć o miłości. Znowu zahuczał grzmot; upał stał się dokucz­liwszy. Pod ubraniem czuł szczypanie potu. Chciało mu się pić, lecz pragnienie nie tak mu doskwierało jak zmęczenie fizyczne. W lesie ściemniło się, nie z powodu zbliżania się wieczoru, do którego jeszcze było daleko, lecz od chmur burzowych zbierających się nad ich głowa­mi. Ktoś idący tuż za nimi stęknął, więc Hornblower zmusił się, żeby spojrzeć do tyłu i wyszczerzyć zęby w uśmiechu.

— Któryż to porykuje jak krowa? — zapytał. — Stary Ojciec Fermiac? Pięć lat młodszy ode mnie, a mówią o nim Ojciec Fermiac i porykuje jak krowa. Głowa do góry, Ojcze! Może znajdziemy ci byka po drugiej stronie Loary.

Po tych słowach ludzie zarechotali śmiechem — niektó­rzy całkiem histerycznym, inni rozbawieni jego nie za dobrą francuszczyzną, a jeszcze inni śmiali się z tego, że wielki lord angielski dowcipkuje sobie z wieśniakami francuskimi. Huknął grzmot prawie nad ich głowami i krople deszczu zaczęły uderzać o liście drzew. Kilka kropel padło na znużone twarze.

— Idzie deszcz — odezwał się ktoś.

— Przez ostatnie dwa dni miałem wodę pod stopami — rzekł Hornblower. — Musielibyście zobaczyć moje bąble. Nawet dobry Jezus nie chodził nigdy po takiej ilości wody, jaką mam w tych bąblach.

Odważne bluźnierstwo znów pobudziło ludzi do recho­tu i pomogło im przebrnąć dalsze sto jardów. W górze otworzyły się upusty niebieskie i deszcz lał się jak wodospad. Hornblower zaczekał na idące na końcu konie juczne, żeby sprawdzić, czy skórzane pokrowce dobrze osłaniają kosze na ich grzbietach. Była tam amunicja na dwa tysiące salw z muszkietów, i nie chciał, żeby uległa uszkodzeniu — trudniej byłoby o nową niż o żywność, czy nawet skórę na buty. Posuwali się z trudem w półmroku; nasiąkając wodą odzież stawała się coraz cięższa. Ziemia pod stopami rozmiękła, a burza nie chciała osłabnąć. Wciąż huczały grzmoty i błyskały błyskawice oświetlając ciemne miejsca pod drzewami.

— Ile mamy jeszcze do przebycia? — zwrócił się Hornblower do Marie.

— Jakieś dwie i pół mili.

Trzy godziny drogi, będzie mrok albo i całkiem ciemno, zanim dotrą do celu.

— Ten deszcz pogłębi bród — powiedziała Marie z nową nutką niepokoju w głosie.

— Mój Boże! — wyrwało się Hornblowerowi, zanim się zreflektował.

Osiemnaście półbatalionów rozproszyło się w pościgu za nimi, a Hornblower prowadził swą gromadkę pośród tej masy wojska. Ryzykował prawie wszystko, żeby móc przeprawić się przez rzekę w tym trudnym do przewidze­nia punkcie i pozbyć się pościgu, przynajmniej na jakiś czas. Znajdą się w ogromnym niebezpieczeństwie, jeśli przeprawa nie dojdzie do skutku. Posuwali się przeważnie skalistą okolicą z cienką warstewką gleby, którędy wielka rzeka niosła swe masy wody, i deszcz w krótkim czasie podniesie jej poziom. Zawrócił na swych zmęczonych nogach, żeby kazać ludziom wydłużyć krok. Musiał to robić co kilka minut do końca tego ponurego marszu w ciemnościach, które zapadły przedwcześnie, w poto­kach deszczu lejącego się na nich bez przerwy; dwa rezerwowe konie potykały się i wierzgały zadami, a obaj ranni jęczeli z bólu. Hrabia jechał bez słowa, pochylony do przodu w siodle, zalewany strugami deszczu. Hornblo­wer wiedział, że znajduje się w krańcowym stadium wyczerpania.

Ktoś w przodzie krzyknął ostrzegawczo poprzez deszcz i mrok; był to człowiek z awangardy wysłany do tyłu przez Browna. Brown dojechał do skraju lasu i od rzeki dzielił go krótki odcinek drogi przez skaliste zalewisko. Wszyscy zatrzymali się pod ostatnimi drzewami, a zawiadowcy ruszyli ostrożnie do przodu, żeby sprawdzić, czy ten odludny odcinek brzegu rzeki jest patrolo­wany — nie można było zaniedbać żadnego środka ostrożności, mimo że każdy szanujący się wartownik opuściłby cichaczem posterunek, żeby się gdzieś schronić w taką noc.

— Rzeka głośno szumi — odezwała się Marie. Z miejsca, gdzie stali w mokrym błocie, było ją słychać nawet poprzez szum deszczu, i Hornblower wolał nie myśleć, co to oznacza.

Wrócił człowiek wysłany przez Browna; zlustrował brzeg rzeki i nie znalazł śladu nieprzyjaciela, jak się zresztą należało spodziewać. Ludzie Clausena rozproszyli się już dostatecznie, żeby pilnować miejsc przypuszczal­nego pojawienia się zbiegów, więc trudno, żeby byli jeszcze i tu, gdzie tych zbiegów nikt nie oczekiwał. Oddziałek zsiadł z koni. Hornblower poczuł znowu ok­ropny ból w stopach, gdy ciężar ciała nacisnął na pęche­rze. Początkowo nie mógł prawie iść, a nogi, zesztywniałe i zmęczone, nie chciały go wcale słuchać. Hrabia zdołał wsiąść na swego konia, lecz wyglądało, że biedne zwierzę czuje takie samo zmęczenie w nogach jak Hornblower. Cała ta żałosna grupka ludzi kulejąc, potykając się i kuś­tykając posuwała się naprzód w gęstniejącym mroku. Burza przeszła już jakiś czas temu, lecz deszcz nie ustawał i zapowiadało się na całonocną ulewę.

W półmroku byłsnęła przed nimi wzburzona powierz­chnia rzeki.

— Bród zaczyna się przy tamtych drzewach — powie­działa Marie.

— Pod powierzchnią wody jest występ biegnący stam­tąd ukosem ku środkowi rzeki. Po nim właśnie można przebyć głęboki odcinek.

— No to chodźmy — rzekł Hornblower. Obolały i wyczerpany czuł się tak, że te ostatnie pół mili chętnie przebyłby na czworakach.

Doszli do skraju wody; wzburzona rzeka rwała między głazami u ich stóp.

— Już jest za głęboko — stwierdziła Marie. Wypowie­działa tylko głośno to, czego obawiali się wszyscy. Mówiła beznamiętnym tonem; jej głos brzmiał głucho i martwo.

— Wezmę konia i spróbuję — ciągnęła. — Hej tam, pomóżcie Pierre'owi zsiąść.

— Madame, proszę pozwolić, że ja spróbuję — zapro­ponował Brown, lecz Marie nie zwróciła wcale na niego uwagi.

Wsiadła na konia okrakiem, podciągnąwszy spódnicę amazonki, żeby jej nie przeszkadzała, i przynaglając konia wjechała w wodę. Zwierzę wierzgało, omal nie straciwszy oparcia dla nóg wśród niewidocznych głazów, i posuwało się naprzód bardzo opornie pod naciskiem obcasów Marie. Woda dosięgała mu prawie brzucha, zanim — jak się domyślał Hornblower — koń dotarł do końca występu skalnego, o którym mówiła Marie. Tu wola Marie prze­ważyła znowu jego opór; koń ruszył dalej. Po trzech krokach stracił oparcie dla nóg i zaczął miotać się szaleń­czo, prawie znikając pod wodą, porywany wirem i uno­szony z przerażającą szybkością, zanim zdążył stanąć na nogach na nierównym dnie. Marie wyleciawszy z siodła jakimś cudem zawisła na jego kuli, unikając stratowania kopytami zwierzęcia rwącego się do brzegu, i zdołała stanąć na nogi, gdy koń, parskając z przerażenia, wydostał się z płytkiej przy brzegu wody. Marie z trudem wdrapała się na brzeg, bo nasiąkłe wodą ubranie ściągało ją swoim ciężarem w dół. Obserwowali jej próbę w absolutnym milczeniu, nawet w momencie, gdy znalazła się w straszli­wym niebezpieczeństwie. Dla wszystkich stało się rzeczą jasną, że bród jest nie do przebycia.

— Musimy teraz wszyscy przejść przez wodę, z wyjąt­kiem milorda — odezwał się czyjś głos. Można to było uznać za żart, lecz każdy, kto go słyszał, zdawał sobie sprawę, że to nie żart.

Hornblower z wysiłkiem otrząsnął się z otępienia. Musi myśleć, planować i prowadzić.

— Nie — zaprotestował. — Jestem jedyną osobą, która może to zrobić. A nikt z nas nie odważyłby się puścić w pław. Prawda? Chodźmy więc brzegiem, aż znajdziemy jakąś łódź. Oddam dziesięć cudów świata za jedną łódkę.

Jego propozycję przyjęto w przygnębiającym milcze­niu. Hornblower zastanawiał się, czy ci ludzie są w połowie tak wyczerpani jak on. Zmusił się do wstania ogromnym wysiłkiem woli, nie zważając na ból powodo­wany przez pęcherze.

— Idziemy — rzeki. — Tu w każdym razie nie możemy zostać. Żaden dowódca grupy partyzanckiej będący przy zdrowych zmysłach nie rozłożyłby się obozem na noc nad rzeką, przez którą nie można przeprawić się w bród, gdzie mógłby zostać osaczony; a przy tym nieustannym deszczu upłynie co najmniej dwadzieścia cztery godziny, zanim będzie można znowu korzystać z brodu.

— Idziemy — powtórzył. — Chodźcie, Francuzi.

Ale już wiedział, że przegrał. Kilku poruszyło się niechętnie; większość czekała, co zrobią towarzysze, a po­tem rozmyślnie wszyscy pokładli się z powrotem na dalej padającym deszczu, niektórzy na plecach, inni na brzu­chu, ukrywając twarze w podłożonych rękach.

— Godzinę odpoczynku — odezwał się czyjś głos.

Któryś z nich — Hornblowerowi wydawało się, że młodziutki, niespełna siedemnastoletni Jean — płakał głośno, nie wstydząc się swych łez. Ludzie doszli do punktu załamania. Hornblower mówił sobie, że ktoś inny, o większej sile perswazji, zdołałby może ich poderwać, lecz on nie potrafił. Gdyby bród był do przebycia, przeszliby tamtędy, i na ostatnich nogach przebyliby jeszcze milę albo dwie przeciwległym brzegiem, lecz wobec fiaska z brodem nie będą zdolni tej nocy do żadnego dalszego wysiłku. Wiedzieli też, równie dobrze jak on, że nie ma po co iść. Rebelia się skończyła, czy pójdą dalej, aż po śmierć, czy zrezygnują teraz. Udarem­niła ją ta burza i zalanie brodu. Doświadczeni w walce partyzanckiej ci ludzie byli realistami i wiedzieli, że cokolwiek by jeszcze zrobili, wszystko będzie tylko gestem. Ponadto znali wszyscy proklamację Clausena, oferującą amnestię. Brown u jego boku, wymowny w swym milczeniu, trzymał dłoń na pistolecie za pasem. Brown, on sam, Marie; hrabia i Annette, choć oni nie na wiele się zdadzą. Może jeszcze ze dwóch — w tym stary Fermiac — to wszyscy, na których można liczyć. Na razie wystarczy. Mógłby położyć trupem stawiających najsil­niejszy sprzeciw i reszta dźwignęłaby się i pomaszerowała ponuro dalej. Ale w gruncie rzeczy w tych ciemnościach trudno by mu było utrzymać przy sobie niechętnych. Tak łatwo mogliby umknąć cichaczem; któryś bardziej nieza­dowolony czy zdesperowany od reszty mógłby też bez trudu wsadzić mu nóż w plecy podczas marszu czy przyłożyć lufę muszkietu do żeber i pociągnąć za spust. Byłby gotów podjąć ryzyko, zastrzelić kilku malkontentów, nie widział jednak praktycznej z tego korzyści. Pozostała mu tylko jedna rzecz do zrobienia, ostatnia deska ratunku ściganego przywódcy partyzantów: kazać ludziom rozproszyć się i czekać na lepsze dni. Gorzka to pigułka do przełknięcia, szczególnie w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa grożącego hrabiemu i Marie, ale nie była to sprawa wyboru najlepszej możliwości. Musiał wybrać możliwie najmniej złą. Lecz klęska to straszna rzecz.

— Doskonale — powiedział. — Tu się pożegnamy.

Kilku mężczyzn poruszyło się na te słowa.

— 'Oratio! — wykrzyknęła Marie i urwała; zdążyła nauczyć się dyscypliny.

— Waszemu życiu nic nie zagraża — ciągnął Horn­blower. — Czytaliście wszyscy proklamację Clausena. Jutro — a jeśli wolicie, to jeszcze dziś — będziecie mogli odszukać któryś z jego oddziałów i poddać się. Możecie wracać do domu. Madame, hrabia i ja pojedziemy dalej, bo musimy. Uczynilibyśmy zresztą to samo, nawet gdy­byśmy nie musieli.

Te słowa wprawiły ludzi w milczące osłupienie. W ciemnościach nikt się nie poruszył ani nie odezwał. Dwa tygodnie trudów, niebezpieczeństw i udręk przez jakie przeszli ostatnio, wydawały się większości z nich trwać nieskończenie długo, toteż trudno im było wierzyć, że ten okres się skończył.

— Wrócimy — ciągnął Hornblower. — Pamiętajcie o nas, gdy znajdziecie się już w domu. Myślcie o nas. Wrócimy z nowym wezwaniem do broni. A wówczas zbierzemy wszyscy swe siły, żeby strącić tyrana z tronu. Pamiętajcie o tym. A teraz ostatni okrzyk na cześć króla! Vive le Roi!

Ich okrzyk zabrzmiał słabo, lecz Hornblower osiągnął to, co sobie zamyślił. Zasiał nasiona przyszłego buntu; po opuszczeniu okolicy przez dywizję Clausena można by znowu postawić Nivernais w stan wrzenia, jeśli objawi się jakiś przywódca — jeśli jemu i hrabiemu uda się kiedy­kolwiek wrócić do tej prowincji. Nikła to i desperacka nadzieja, lecz tyle im tylko pozostało.

— W imię Boże! — odezwał się Fermiac. — To teraz idę z wami.

— I ja — dobiegł czyjś głos z ciemności.

Może mając za sobą tych dwóch Francuzów udałoby się wzruszająco zaapelować do reszty, pociągając ich na fali emocji i zachęcić do dalszego marszu. Czując tę pokusę Hornblower rozważył chłodno za i przeciw. Taki his­teryczny poryw nie miał raczej szans przetrwania przy niewymownym zmęczeniu, jakie ludzie musieli odczuwać. Niektórzy po prostu nie mogli iść dalej. Nic z tego nie będzie; rano nie znajdzie przy sobie nawet sześciu ludzi, a czas zostanie stracony bezpowrotnie.

— Dziękuję wam — powiedział Hornblower. — Fer­miac mój przyjacielu, zapamiętam to sobie na przyszłość. Ale musimy jechać i to szybko. Czwórka nas z sześcioma końmi będzie miała największe szansę. Wracajcie, Fer­miac, do żony i postarajcie się nie bić jej w soboty wieczorem.

Tymi słowami udało mu się nawet wywołać śmiech, właśnie w takim momencie! Chciał, żeby rozstanie odbyło się spokojnie i tak, aby miało wpływ na przyszłość. Wiedział jednak, że nie będzie przyszłości; wiedział to w duszy i czuł w kościach, nawet, gdy wydawał rozkaz zdjęcia ładunku z koni jucznych i zmusił Browna po przykrej utarczce słownej, do zostawienia Annette, żeby ją zachować przy życiu. On sam zginie i Brown pewnie też. I Marie, kochana Marie — gdy duszą jego miotały fale uczucia, wyrzutów sumienia, samotępienia, obaw i żalu, niepewności i rozpaczy, jego miłość do Marie nie tylko trwała dalej, lecz wzmagała się, tak że jej imię nieustannie towarzyszyło jego myślom, a obraz jej miał zawsze przed sobą, o czymkolwiek innym by nie myślał. Droga Marie, słodka, ukochana Marie.

Prowadziła zapasowego konia, a Brown drugiego; cała czwórka dosiadała najlepszych spośród sześciu posiada­nych wierzchowców. Konie ślizgały się i potykały na nierównej ziemi przy skraju wody aż do chwili, gdy dotarły do ścieżki nad rzeką. W ciemnościach stąpały apatycznie do przodu. Hornblower był tak wyczerpany, że z trudem trzymał się w siodle; kręciło mu się w głowie i czuł się taki chory, że musiał się trzymać kuli siodła. Na moment zamknął oczy i od razu miał wrażenie, że spada po jakiejś ogromnej, gładkiej pochyłości, jak łódka poko­nująca kataraktę cztery lata temu; o mało nie zleciał z siodła, gdy oprzytomniawszy wyprostował się gwałtow­nym ruchem; musiał jak tonący przywrzeć do kuli siodła. Wiedział jednak, że u stóp pochyłości czeka na niego Marie z oczyma zasnutymi miłością.

Otrząsnął się z majaczeń. Musi obmyślić plan, zasta­nowić się nad sposobem ucieczki. Przywołał przed oczy wyobraźni mapę okolicy, zaznaczając na niej w myślach to, co wiedział o usytuowaniu ruchliwych oddziałów Clausena. Tworzyły one półkolisty kordon, którego śred­nicą była rzeka i pośrodku którego znajdowała się obecnie ich czwórka. Dotychczas w tej sytuacji podtrzymywała go na duchu nadzieja na przeprawienie się przez rzekę brodem, o którym mówiła Marie. W ślad za nimi, o czym wiedział, maszerował półbatalion 14 pułku lekkiej pie­choty, widocznie z poleceniem bezpośredniego pościgu, natomiast inne oddziały znajdowały się przed uciekają­cymi. Gdy zapadała noc, półbatalion był przypuszczalnie sześć, może siedem mil za nimi, chyba że — co mogło łatwo się zdarzyć — oficer dowodzący zmusił żołnierzy do marszu po ciemku. Czy ma próbować przebić się przez kordon, czy forsować rzekę?

Idący przed nim koń hrabiego przewrócił się z trza­skiem i łomotem, a jego własny omal go nie zrzucił, gdy wspiął się, żeby nie nadepnąć na leżącego.

— Czy coś się panu stało, sir? — dobiegł z ciemności głos Browna; musiał błyskawicznie zsunąć się z siodła mimo dodatkowej trudności, jaką stwarzało prowadzenie zapasowego konia.

— Nie — odparł hrabia spokojnie — ale boję się, że koń się skaleczył.

Rozległ się chrzęst wędzidła, gdy Brown z hrabią zaczęli po ciemku obmacywać zwierzę.

— Tak, skręcił sobie bark — oznajmił Brown po dłuższej chwili. Założę siodło na innego.

— Na pewno nie jesteś ranny, ojcze? — zapytała z niepokojem Marie używając formy, jaka z pewnością nie była przyjęta między nimi.

— Nie naprawdę nie, moja droga — odparł hrabia tonem, jakim mówiłby w salonie.

— Jeśli zostawimy tu tego konia, milordzie, to oni go zobaczą, jak tu przyjdą — powiedział Brown.

„Oni” to oczywiście ścigające ich wojsko.

— Tak — zgodził się Hornblower.

— Sprowadzę go ze ścieżki, milordzie, i zastrzelę.

— Nie będziesz mógł odejść z nim daleko — zauważył hrabia.

— Wystarczy kilka jardów — odparł Brown — jeśli będzie pan łaskaw, sir, potrzymać oba konie.

To siadali to wstawali, podczas gdy Brown nakłaniał cierpiące stworzenie do kuśtykania ku swemu przezna­czeniu. Poprzez miękki szelest deszczu usłyszeli szczęk­nięcie pistoletu, który nie wypalił; odczekali, aż Brown ponownie przygotował pistolet i aż dobiegł do nich trzask wystrzału.

— Dziękuję sir — usłyszał Hornblower głos Browna najwidoczniej odbierającego od hrabiego konia, a potem jeszcze; — Madame, pozwoli pani, że ja teraz będę prowadził zapasowego?

W tym momencie Hornblower podjął decyzję.

— Pojedziemy jeszcze kawałek brzegiem rzeki — po­wiedział. — Potem odczekamy do świtu i spróbujemy przeprawić się na drugą stronę.

Rozdział XX

Tej nocy każde z nich spało na raty może godzinę w sumie. Ubrania ich były kompletnie przemoczone i chociaż znaleźli po ciemku skrawek trawy nad rzeką, żeby się położyć, to i tak czuli pod nią twardą skalę. Tak bardzo byli jednak wyczerpani i spragnieni snu, że chwi­lami tracili świadomość, zapominali o chłodzie i obolałych członkach. Hornblower i Marie najnaturalniej w świecie położyli się razem objąwszy się wzajemnie; podesłali sobie jego mokry płaszcz, a przykryli się jej okryciem. Tak było cieplej. Przypuszczalnie spaliby tak samo, obej­mując się, gdyby byli niczym dla siebie; w pewnym sensie, wskutek zmęczenia byli niczym dla siebie. Wielki przypływ miłości i czułości odczuwany przez Hornblowe­ra nie wiązał się z kontaktem jego zmaltretowanego ciała z ciałem Marie. Był zbyt zziębnięty i zmęczony, żeby odczuwać namiętność. Lecz Marie leżała w ciemnościach obejmując go ramieniem; była młodsza i nie tak zmordowana jak on, może też mocniej kochała. Zdarzyła się błogosławiona chwila, może pół godziny przed świtem, deszcz już ustał, gdy Hornblower, śpiący spokojnie z głową na jej ramieniu, cały należał do niej. Za sobą mieli wojnę, przed sobą śmierć i nic nie mogło stanąć między nimi w tym momencie. Może były to najszczęśliwsze chwile, jakie Hornblower dał jej kiedykolwiek.

On sam ocknął się z pierwszym brzaskiem dnia. Znad rzeki podnosiła się gęsta mgła i spływała na pola, a poprzez mgłę Hornblower dojrzał czyjś zarys w odległości kilku jardów. Z trudem rozpoznał hrabiego, który siedział owinięty płaszczem. Obok niego Brown pochra­pywał lekko — widać i oni dwaj spali razem. Minęło kilka chwil, zanim Hornblower całkiem oprzytomniał; następ­ną rzeczą, jaka dotarła do jego świadomości, był mocny szum rzeki płynącej bystro obok nich. Usiadł, leżąca przy nim Marie obudziła się także. Wstał, stopy piekielnie go bolały od pęcherzy. Czuł boleśnie każdy staw. Trudno było ignorować ból, kiedy każdy krok sprawiał torturę równie okrutną, jak wymyślne tortury średniowiecza, ale nie odezwał się na ten temat ani słowem.

Wkrótce ruszyli w drogę, dosiadłszy koni, które nie były z wyglądu w lepszej kondycji niż ubiegłej nocy. Ta wędrówka zabijała je. Rozwidniało się szybko; Hornblo­wer przypuszczał, że będzie to jeden z tych letnich dni typowych dla środkowej Francji, wietrzny i słoneczny zarazem. Należało się spodziewać, że za godzinę lub wcześniej mgła zniknie zupełnie. Płynąca obok rzeka rwała ze śpiewnym szumem, poprzez rzednącą mgłę widzieli szary, upstrzony bielą bezmiar jej wód. Niedale­ko z prawej strony biegła szosa do Briare i Paryża; jechali teraz ścieżką okrążając płaski teren zalewowy. Będąc tak blisko rzeki Hornblower szybko obmyślał plan przep­rawy. Wiedzieli, że rozlane szeroko wody ukrywały płyci­zny na znacznej części szerokości. Główna masa wody i główny nurt szły jednym torem, to bliżej jednego brzegu, to drugiego, a czasem środkiem rzeki — jak dobrze pamiętał to zjawisko z czasu, kiedy uchodził rzeką w niewielkiej łódce. Gdyby udało im się przeprawić z końmi przez nurt, płycizny przejechaliby szybko. Na brodzie wskazanym przez Marie mieli skorzystać z wy­stępu skalnego, biegną­cego w poprzek nurtu tak blisko powierzchni, że można było przechodzić tamtędy przy niskiej wodzie; ponieważ z tym występem nie udało się, trzeba było znaleźć inny sposób. Wystarczyłaby nawet mała łódź wiosłowa, jaką ma prawie każde gospodarstwo rolne nad rzeką. Bród Marie był znacznie lepszy, a to z tego względu, że ścigający nie domyśliliby się, że uciekinierzy tam właśnie przeprawili się przez rzekę, ale każda rzecz była lepsza niż nic. Po drugiej stronie rzeki ukradną świeże konie i umkną pościgowi. Hrabia żachnął się lekko na słowo „ukradną”, nie ubrał jednak swego protestu w słowa.

Słońce przebiło się już przez tuman mgły i świeciło z prawej strony prawie na poziomie wody; powierzchnia rzeki jeszcze parowała trochę. Na pewno dzień będzie upalny. A potem ujrzeli to, czego szukali, małą farmę i zabudowania nad skrajem wody poniżej wału rzecznego. Czerniały wyraźnie we mgle oblane słońcem. Instynkt wojenny nakazał im natychmiast zawrócić i skryć się w niewielkim zagłębieniu osłoniętym wierzbami, i zsiąść z koni, aby ich nie zauważono.

— Czy mam pójść przodem, sir? — spytał Brown. Może to był jego sposób na utrzymywanie się przy zdrowych zmysłach to oficjalne zwracanie się do swego pana i zachowanie właściwe dobremu służącemu.

— Tak, idź — odparł Hornblower.

Hornblower wysunął się do przodu, na pozycję, z której mógł obserwować Browna ostrożnie skradającego się do farmy. Gdyby w pobliżu było wojsko, zakwaterowałoby się właśnie tam. Z drugiej jednak strony o tej porze ranka żołnierze kręciliby się po zabudowaniach, a Hornblower nie widział nikogo w mundurze. Zobaczył natomiast młodą kobietę i starego mężczyznę. A potem ujrzał coś jeszcze, co sprawiło, że nadzieja i radość zatkały mu dech. Na skalistym brzegu rzeki, u skraju wody niedaleko farmy leżała łódź — jej zarys był łatwy do rozpoznania. Dziew­czyna szła w stronę winnicy za farmą, gdy ukryty Brown zwrócił na siebie jej uwagę. Hornblower patrzył, jak ci dwoje wdali się w rozmowę i jak Brown wstał i poszedł w kierunku zabudowań. W minutę później pojawił się z powrotem i dał im znak ręką, że wszystko w porządku. Wsiedli na konie — Marie prowadziła wierzchowca Browna, a Hornblower zapasowego i pokłusowali do farmy. Brown czekał na nich, z pistoletem za pasem, skąd mógł go łatwo wydobyć. Starzec gapił się na nich, gdy zsiadali z koni. Hornblower uświadomił sobie, że przed­stawiają niecodzienny widok, brudni, obdarci i nie ogole­ni. Marie wyglądała jak żebraczka.

— Żabojady były tu wczoraj, milordzie — informował Brown. — Kawaleria, o ile się mogłem zorientować, ci sami huzarzy, których widzieliśmy w zeszłym tygodniu. Ale odjechali wczoraj wczesnym rankiem.

— Bardzo dobrze — odparł Hornblower. — Spuścimy łódź na wodę.

— Łódź! — wykrzyknął starzec wytrzeszczając na nich oczy. — Łódź!

— Czemu wrzeszczysz? — spytał ostro Hornblower, zastanawiając się w przerażeniu, co za nowy cios szykuje mu się ze strony losu.

— Obejrzyjcie łódkę! — odparł starzec.

Podeszli do łodzi, ktoś zadał jej siekierą cztery potężne ciosy; dno było przedziurawione w czterech miejscach.

— To huzarzy — zaczął stary cienkim głosem, z lubością rozwodząc się nad okropnymi szczegółami.

— „Porąbać łódź”, powiedział oficer, no to porąbali.

Żołnierze zdawali sobie sprawę, podobnie jak Hornblo­wer, z ważności odcięcia zbiegom dostępu do rzeki. Podjęli wszelkie środki zapobiegawcze, jakie przyszły im do głowy, żeby uniemożliwić nieupoważnionym osobom przeprawę na drugi brzeg. Właśnie dlatego bród Marie byłby bezcenny, gdyby wczoraj udało im się przejść tamtędy.

Mocny to był cios; Hornblower popatrzył na wzburzo­ne wody rzeki, na pola i winnice ciepłe od porannego słońca. Marie i hrabia czekali, aż coś postanowi.

— Możemy doprowadzić łódź do stanu pływalności — rzekł Hornblower. — Są przy niej wiosła. Dwie puste beczułki zamocowane pod ławkami — robią tu wino, więc z beczkami nie będzie problemu. Możemy ją trochę załatać, pozatykać dziury i przepłynąć rzekę, utrzymując łódź na wodzie przy pomocy baryłek. Brown, zabierzmy się lepiej od razu do roboty.

— Tak jest, sir — odparł służbiście Brown. — Narzę­dzia będą w tamtej szopie.

Trzeba było postawić kogoś na straży, żeby uniknąć zaskoczenia; naprawa łodzi potrwa kilka godzin.

— Marie — odezwał się Hornblower.

— Tak, 'Oratio?

— Jedź tam, do winnicy. Uważaj na szosę. Pamiętaj, żeby nie było widać ani ciebie, ani konia.

— Tak, 'Oratio.

Po prostu „Tak, 'Oratio”, uświadomił sobie Hornblo­wer w chwilę później. Każda inna kobieta dałaby do zrozumienia słowem lub intonacją, że ostatnie zdanie w jego poleceniu było zbędne dla kogoś, kto poznał swą robotę. A ona, zwyczajnie posłuszna, wsiadła i odjechała. Hornblower pochwycił spojrzenia hrabiego. Chciał mu powiedzieć, żeby odpoczął — twarz hrabiego była równie szara jak jego gęsty zarost na policzkach — wolał jednak nie mówić tego wprost. Trzeba podtrzymać ducha w hrabim, ale nie w taki sposób.

— Sir, wkrótce będziemy potrzebowali pańskiej pomo­cy — rzekł. — Czy możemy wtedy pana zawołać?

— Oczywiście — odparł hrabia.

Nadszedł Brown, z klepkami od beczek, młotkiem, gwoździami i kilkoma kawałkami sznura.

— Doskonale! — ucieszył się Hornblower.

Zabrali się gorączkowo do roboty przy łodzi. W dwóch miejscach poszły pasy poszycia i wręgi. Załatanie dziur okazało się sprawą stosunkowo prostą, lecz strzaskane wręgi stanowiły poważniejszy problem. Żeby przeciąć bystry nurt, będą musieli ostro wiosłować, a wtedy łódź może się spaczyć wskutek naprężenia. Najprostszym spo­sobem usztywnienia będzie wzmocnienie jej poszycia jedną lub dwoma warstwami nałożonych deseczek.

— Przewrócimy ją, żeby zobaczyć, jak wygląda — po­wiedział Hornblower.

Stukając młotkami wbijali gwoździe i zaklepywali je. Hornblower pomyślał, że trzeba będzie dobrze się natru­dzić przy wiosłach, żeby się przedrzeć przez wzburzoną wodę. Wzdłużne i poprzeczne naprężenia w kadłubie łodzi będą bardzo silne. Pracowali jak furiaci. Starzec kręcił się przy nich. Mówił, że huzarzy mogą wrócić w każdej chwili. Ciągle patrolowali brzeg rzeki. Mówił im o tym wyraźnie, lubując się w nieszczęściu, co było cechą charakterystyczną dla ludzi jego typu.

I ledwie powtórzył swoje ostrzeżenie, gdy dźwięk podków sprawił, iż obaj podnieśli wzrok znad roboty; to Marie gnała na koniu w dół po zboczu.

— Huzarzy! — oznajmiła krótko. — Nadjeżdżają szosą od południa. Jest ich chyba ze dwudziestu.

Wydawało się niemożliwością, by los mógł być tak okrutny, jak był dla nich. Jeszcze godzina pracy i można by spuścić łódź na wodę.

— Przyjadą tutaj — straszył ich z satysfakcją starzec. — Zawsze przyjeżdżają.

Znowu trzeba było podjąć błyskawiczną decyzję.

— Musimy odjechać i ukryć się — rzekł Hornblower. — Nie ma innej rady. Idziemy.

— Ale naprawa łodzi, sir? Na pewno zauważą — mart­wił się Brown.

— Byli oddaleni tylko o milę — przerwała Marie. — Będą tu za pięć minut.

— Jedziemy — powiedział Hornblower. — Hrabio, proszę wsiąść na swego konia.

— Jak przyjadą huzarzy, to powiedzcie, że to wyście naprawiali łódkę — zwrócił się Brown do starucha, przysuwając swą zarośniętą twarz do jego pomarszczone­go oblicza.

— Ruszamy, Brown — ponaglił go Hornblower.

Wrócili do zagłębienia, w którym ukrywali się poprzed­nio. Przywiązawszy konie do wierzb podczołgali się mię­dzy skały, żeby stamtąd obserwować. Ledwo się ułożyli, kiedy Marie półgłosem zwróciła ich uwagę na nadjeżdża­jących huzarów. Był to tylko mały patrol — pół tuzina żołnierzy i podoficer. Najpierw pojawiły się nad grzbietem skalnym futrzane czapy z pióropuszami, a potem szare mundury. Jechali kłusa polną drogą przy winnicy w kierunku farmy. Starzec czekał na nich u wejścia na dziedziniec i zbiegowie patrzyli, jak żołnierze zatrzymują konie i wypytują go. Z zapartym tchem obserwował Hornblower starca, odpowiadającego na pytania z twarzą uniesioną ku jeźdźcom. Zobaczył, że podoficer wychylił się z siodła, złapał staruszka za klapy kapoty i potrząsnął nim. Wiedział już, że teraz wydobędą z niego prawdę. Groźby w proklamacji Clausena nie były pustymi słowa­mi. Proste przypomnienie o nich sprawi, że stary zacznie mówić — zawaha się tylko tyle, żeby uspokoić własne sumienie. Podoficer znowu nim potrząsnął; żołnierz, który wolno jechał w stronę rzeki i łodzi, zawrócił pędem z wiadomością o naprawie. Teraz staruch zaczął mówić; podniecone konie huzarskie kręciły się niespokojnie. Na skinienie podoficera jeden z huzarów ruszył w górę zbocza, widocznie żeby zawieźć wiadomość do reszty szwadronu. Starzec wskazywał w ich stronę; huzarzy zawrócili konie i tyralierą ruszyli ku nim. To był koniec. Hornblower popatrzył na swych towarzyszy, a oni na niego. W ciągu galopujących sekund ich mózgi szybko pracowały. Nie było mowy o próbie ucieczki — wypoczę­te konie huzarów dogonią ich natychmiast. Hrabia wydo­był pistolety i sprawdził, czy nabite.

— Zostawiłam swój muszkiet przy brodzie — odezwała się Marie zduszonym głosem — ale i ona trzymała w ręku pistolet.

Brown chłodno badał wzrokiem ich sytuację taktyczną.

Będą więc walczyć do końca. Wszystkie uczucia osta­teczności, nieuniknioności, prześladujące Hornblowera od samego początku powstania — od rozmowy z księżną d'Angouleme — wróciły do niego z nową siłą. To był naprawdę koniec. Umrzeć dziś wśród skał czy jutro przed plutonem egzekucyjnym. Żaden z tych rodzajów śmierci nie był zbyt godny, może lepszy jest ten pierwszy. Ale nie wydawało się rzeczą słuszną i właściwą, żeby ginął teraz. Przez chwilę nie mógł przyjąć swego losu z obojętnością wykazywaną przez pozostałych; zwyczajnie bał się. Potem strach minął równie nagle, jak go ogarnął, i Hornblower był gotów walczyć, grać przegraną partię aż do ostatniej karty.

Jadący ku nim żołnierz był już oddalony tylko o kilka jardów. Brown wymierzył z pistoletu i strzelił.

— Boże nie trafiłem go! — zawołał.

Huzar zawrócił konia i odjechał galopem, znikając z zasięgu ich wzroku; odgłos strzału zwrócił uwagę reszty patrolu. Odsunąwszy się spiesznie poza zasięg strzału z muszkietu zaczęli tyralierą okrążać zbiegów. Od razu musieli się zorientować , że grupa w zagłębieniu skalnym jest w beznadziejnej sytuacji. Przy próbie ucieczki zo­staną natychmiast doścignięci, więc nie ma co się śpie­szyć. Huzarzy siedzieli na koniach i czekali.

Nie upłynęło pół godziny, gdy nadjechały posiłki, dwa oddziały pod dowództwem oficera, którego egreta i dolman obszyty złotą lamówka zdradzały dandyzm tradycyjny w pułkach huzarskich; trębacz jadący przy nim był ubrany prawie równie wspaniale, Hornblower patrzał na sierżanta objaśniającego ruchami ręki sytuację taktyczną i na dłoń oficera wskazującą żołnierzom, jak się mają posuwać. Jednym spojrzeniem oficer mógł się przekonać, że teren jest zbyt nierówny na skoncentrowaną akcję kawaleryjską; nowo przybyli zsiedli z koni szybkimi, zdyscyplinowanymi ruchami; konie odprowadzono trój­kami i żołnierze z dwóch oddziałów, z karabinami w rę­kach, przygotowywali się do ataku tyralierą na zagłębienie skalne z dwóch kierunków. Teoretycznie Hornblower mógłby zlekceważyć kawalerzystów, w wysokich butach z ostrogami, uzbrojonych w słabo celne karabiny i nie przećwiczonych, posuwających się na piechotę, lecz pięć­dziesięciu ich, atakujących trzech mężczyzn i kobietę, uzbrojonych tylko w pistolety, oznaczało przegraną i śmierć.

— Tym razem starajcie się, żeby każdy strzał był celny — odezwał się Hornblower — były to pierwsze słowa wypowiedziane przez kogokolwiek z nich od dłuższego czasu.

Brown z hrabią leżeli w zagłębieniu wśród skał; Marie podczołgała się tak, aby być twarzą do flankującej kolum­ny. Dotarłszy na odległość stu jardów, rozsypani w tyra­lierę kawalerzyści zaczęli posuwać się ostrożniej, skra­dając się i kryjąc za skałami i krzakami, daremnie czekając na spodziewany ostrzał z muszkietów. Jeden i drugi wystrzelili z karabinów zupełnie na oślep, tak że Hornblower nie usłyszał nawet, którędy przeleciały kule; wyobrażał sobie, jak podoficer wymyśla im za takie marnowanie amunicji. Maszerujący znaleźli się teraz w zasięgu jego gwintowanych pistoletów — podarunku od Barbary. Le­żał z prawą ręką wysuniętą do przodu, wsparłszy ramię na osłaniającym go występie skalnym i długo, starannie celował w najłatwiejszy cel przed nim — huzara idącego w ich stronę po otwartej przestrzeni, z karabinem prze­wieszonym przez pierś. Nacisnął spust i poprzez dym zobaczył, że huzar zatoczył się, upadł i zaraz dźwignął się do pozycji siedzącej, chwytając się dłonią za zranione ramię. Ogarnięty szałem walki Hornblower strzelił z dru­giej lufy i huzar padł na wznak, bezwładny i nieruchomy. Hornblower zaklął w duchu na siebie za marnowanie kuli na dobicie człowieka rannego, który i tak nie brałby już udziału w walce. Wśród głośnego wycia idącej na nich tyraliery załadował ponownie pistolety, opanowując po­śpiech powodowany gorączką walki. Wsypał ładunki do luf, owinął kule i przybił je starannie założył spłonki na iglice. Widząc padającego towarzysza atakujący wzmogli ostrożność mimo bitewnego wrzasku — żaden nie chciał zostać następną niesławną ofiarą. Sierżant zaczął ich poganiać. Hornblower wycelował ponownie, strzelił i sie­rżant padł. To już lepiej. Odczuwał dziką satysfakcję zabijając, gdy sam miał być zabity. Karabiny okrążającej ich tyraliery odzywały się ze wszystkich kierunków; Hornblower słyszał przelatujące nad nim kule.

W tym momencie głośna fanfara trąbki zwróciła uwagę wszystkich; powtórzyła się, ogień z karabinów ucichł i Hornblower rozejrzał się dokoła. Oficer jechał ku nim powiewając trzymaną w ręce białą chusteczką, a trębacz w tyle trąbką zapowiadał pertraktacje, według etykiety wojskowej.

— Czy mam go zastrzelić, sir? — spytał Brown.

— Nie — odparł Hornblower. Przyjemnie byłoby zabrać ze sobą tego oficerka do piekła, lecz dałoby to Bonapartemu zbyt dobrą okazję do wycierania sobie ust jego nazwiskiem i dyskredytowania w ten sposób ruchu proburbońskiego. Uklęknął za skałą i zawołał; — Ani kroku dalej!

Oficer zatrzymał konia.

— Czemu się nie poddacie? — krzyknął. — Nie zyskacie nic dalszym oporem.

— Jakie warunki pan oferuje?

Oficer z trudem powstrzymał się od wzruszenia ramio­nami.

— Uczciwy proces — odkrzyknął. — Będziecie mogli apelować do cesarza o łaskę.

Ironia tych słów nie mogłaby być większa, nawet gdyby była zamierzona.

— Do diabła z panem! — zawołał Hornblower. — Na pohybel 10 pułkowi huzarów! Niech pan odjeżdża, bo strzelam!

Podniósł pistolet i oficer, zawróciwszy tchórzliwie ko­nia, odjechał spiesznie kłusem. Czemu tak jest, że nawet pół godziny przed śmiercią takie poniżenie człowieka przynosi mu satysfakcję? Przecież tamten wykonywał tylko swój obowiązek, starając się oszczędzić swoich ludzi; skąd ta zajadła, osobista animozja? Hornblower poddawał się w myślach tej obłędnej samoanalizie jeszcze w chwili, gdy padał na brzuch i układał się do pozycji strzału. Miał czas kpić z siebie do momentu, aż kula przelatująca blisko nad jego głową zmusiła go do skoncen­trowania myśli wyłącznie na tym, co się teraz działo. Jeśli tylko huzarzy poderwą się do szarży, mogą stracić pół tuzina żołnierzy, ale wszystko skończy się szybko. Pistolet Marie trzasnął blisko jego prawej ręki, więc odwrócił wzrok na nią.

I wtedy właśnie stało się, posłyszał uderzenie pocisku; było tak silne, że Marie, trafiona, prawie przekozioł­kowała. Widział zdumiony wyraz jej twarzy, widział, jak zdumienie przechodzi w grymas bólu, i nie wiedząc co czyni, skoczył i uklęknął przy niej. Kula ugodziła ją w udo; Hornblower odwinął krótką spódnicę amazonki. Jedna nogawka czarnych bryczesów nasiąkła już krwią i zanim zabrał się do działania, sprawdził dwukrotnie, że krew jest czerwona i płynie pulsującym strumykiem — przecięta została główna tętnica udowa. Opaska zacis­kająca — ucisk — Hornblower z pośpiechem przypominał sobie, czego uczył się kiedyś o pierwszej pomocy rannym. Bezskutecznie próbował zacisnąć pałce na pachwinie, fałdy bryczesów udaremniały próbę uciśnięcia tętnicy. A przecież każda chwila była droga. Sięgnął po scyzoryk, żeby rozciąć bryczesy, lecz w tej samej chwili potężne uderzenie w plecy rzuciło go na ziemię obok niej. Nie słyszał, jak szarżowali huzarzy, jak Brown i hrabia usiło­wali bezskutecznie odeprzeć szarżę strzałami z pistoletów. Nie wiedział, co się dzieje wokół niego do chwili, aż ktoś uderzył go kolbą muszkietu. Nawet wówczas, dźwigając się na kolana, myślał tylko o tym, jak zatamować krew z tętnicy. Jak przez mgłę usłyszał obok czyjś krzyk; to sierżant powstrzymał żołnierza od uderzenia go raz jesz­cze, ale nie myślał wcale o tym. Otworzył scyzoryk, lecz ciało Marie leżało bezwładne i martwe pod jego dłońmi. Spojrzał na jej twarz oblepioną brudem, była biała pod tym brudem i opalenizną, usta były otwarte, a oczy patrzyły w górę na niebo, jak patrzą tylko oczy umarłych. Hornblower klęcząc patrzył na nią, wciąż z otwartym scyzorykiem w dłoni, kompletnie sparaliżowany. Scyzo­ryk wypadł mu z ręki i wtedy spostrzegł, że obok niego czyjaś inna twarz spogląda na Marie.

— Nie żyje — powiedział ktoś po francusku. — Szkoda.

Oficer podniósł się; Hornblower dalej klęczał przy zwłokach.

— Chodź, ty — rozległ się czyjś surowszy głos i jakaś ręka szarpnęła go za ramię. Wstał, wciąż oszołomiony, i rozejrzał się dokoła. Stał tam hrabia między dwoma huzarami; Brown siedział na ziemi trzymając się ręką za głowę i powoli wracając do siebie po ciosie, który po­zbawił go przytomności, a nad nim stał żołnierz z od­wiedzionym kurkiem karabinu.

— Po rozprawie madame zostałoby darowane życie — odezwał się oficer; głos jego dobiegał jakby z odległości mili. Gorycz zawarta w tej uwadze sprawiła, że umysł Hornblowera się rozjaśnił. Poruszył się gwałtownie i zaraz dwóch żołnierzy skoczyło, chwytając go za ręce i wywołując straszliwy ból w ramieniu uderzonym kolbą karabinu. Nastąpiła krótka pauza.

— Wezmę tych ludzi do dowództwa — oznajmił oficer. — Sierżancie, proszę zabrać ciała do chaty. Później dosta­niecie rozkazy.

Z ust hrabiego wyrwał się słaby jęk, jak skarga skrzyw­dzonego dziecka.

— Tak jest, sir — odpowiedział sierżant.

— Podprowadzić konie — ciągnął oficer. — Czy ten człowiek czuje się na tyle dobrze, żeby jechać? Tak.

Brown, z twarzą z jednej strony spuchniętą i podrapaną, rozglądał się w oszołomieniu. Wszystko to wyglądało jak sen, z martwą Marie patrzącą w niebo szeroko otwartymi oczyma.

— Idziemy — powiedział ktoś. Wyciągany z zagłębie­nia Hornblower czuł taką słabość w nogach, a pokryte pęcherzami stopy tak go bolały, że upadłby, gdyby go nie podtrzymano i nie pociągnięto do przodu.

— Odwagi, tchórzu — syknął któryś ze straży.

Nikt — z wyjątkiem jego samego — nie nazwał go dotąd w ten sposób. Spróbował się uwolnić, ale oni przytrzymali go mocniej, aż ból w ramieniu stał się nie do wytrzymania. Trzeci żołnierz pchnął go w plecy i bez­ceremonialnie wywlekli go z dołka. Opodal stała setka koni; wierciły się niespokojnie nie ochłonąwszy jeszcze z podniecenia. Żołnierze wsadzili Hornblowera na siodło i każdy z dwóch idących po obu stronach wziął jeden koniec cugli. Siedząc na koniu bez cugli w ręku, Hornblower poczuł się jeszcze bardziej bezradny, a wyczer­panie nie pozwalało mu trzymać się prosto. Koń kręcił się pod nim nerwowo, a on widział, że kazano hrabiemu i Brownowi wsiąść także, po czym kawalkada ruszyła drogą. Konie przeszły w ostry kłus i Hornblower chwiejąc się w siodle musiał trzymać się jego kuli. W pewnej chwili omal nie stracił przytomności; jadący obok żołnierz objął go wpół i pociągnął z powrotem do pozycji pio­nowej.

— Gdybyś spadł w środku takiej kolumny — powie­dział żołnierz raczej przyjaźnie — byłby to koniec twoich zmartwień.

Jego zmartwienia! Marie nie żyła i można by powie­dzieć, że zginęła z jego własnej ręki. Nie żyje… nie żyje… nie żyje. Oszalał chyba, wszczynając to powstanie, a jeszcze bardziej był szalony pozwalając Marie wziąć w nim udział. Czemu to zrobił? Poza tym ktoś zręczniej­szy, bardziej zaradny potrafiłby ucisnąć tętnicę i za­hamować upływ krwi. Henkey, lekarz okrętowy z „Ly­dii”, powiedział kiedyś (oblizując wargi), że człowiek z przeciętą tętnicą udową może przeżyć najwyżej trzy­dzieści sekund. Nieważne. Pozwolił, aby Marie umarła w jego rękach. Miał te trzydzieści sekund i nie wyzyskał ich. Zawiódł we wszystkim, w wojnie, w miłości, w życiu z Barbarą — Boże, czemu on myśli o Barbarze?

Być może ból w ramieniu ocalił go od obłędu, gdyż podskoki konia sprawiały mu cierpienie, które trudno było dalej ignorować. Wsunął zwisła dłoń między guziki płaszcza, niby w zaimprowizowany temblak, co przynio­sło mu pewną ulgę, a za chwilę ulżyło mu jeszcze bardziej, gdy oficer jadący na czele kolumny krzyknął, żeby przejść w stępa. Ponadto opanowywało go wyczerpanie; kłębiące się wciąż w mózgu myśli przestały być jasne i logiczne — były to raczej koszmarne obrazy, przerażające, ale za­mazane. Zapadł w gorączkowe odrętwienie, lecz otrząsnął się z niego, gdy na nowy rozkaz konie znów ruszyły w kłus. Stępa i kłus, stępa i kłus; jeźdźcy pędzili drogą tak szybko, jak konie były w stanie ich nieść, wioząc jeńców ku przeznaczeniu.

Zamek, osłaniany przez półbatalion żołnierzy, stanowił kwaterę główną generała Clausena. Jeńcy, wraz z eskortą, wjechali na dziedziniec i zsiedli tam z koni. Hrabia był prawie nie do poznania z powodu gęstego siwego zarostu na twarzy; Brown, również zarośnięty, miał oko i policzek spuchnięte i zaczerwienione od uderzenia w twarz. Zdążyli tylko wymienić spojrzenia; na słowa nie było czasu, bo oficer, zeskoczywszy zręcznie z konia, podszedł do nich.

— Generał oczekuje was — rzekł.

— Idziemy — powiedział oficer huzarów.

Dwaj żołnierze ująwszy Hornblowera pod ręce pociągnęli go naprzód, bo znów nogi odmówiły mu posłuszeń­stwa. Mięśnie nie chciały pracować, a stopy w pęcherzach wzdragały się przed wszelkim kontaktem z ziemią. Spróbował zrobić krok i kolana ugięły się pod nim. Huzarzy podtrzymali go, spróbował znowu postąpić krok — lecz daremnie — zmęczone nogi ugięły się pod nim, jak pod wyczerpanym koniem.

— Szybciej! — ponaglał podoficer.

Huzarzy podtrzymywali go i na pół idącego wlekli krótkimi marmurowymi schodami pod portykiem do wyłożonej boazerią sali, gdzie za stołem siedział generał Clausen — wysoki Alzatczyk z wyłupiastymi niebieskimi oczyma i szczecinowatym rudym wąsikiem. Wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej na widok trzech nieszczęśników, przywleczonych przed jego oblicze. Nie panując nad zaskoczeniem przenosił wzrok z jednego na drugiego; elegancki adiutant, który zajął krzesło obok niego, schylił się nad leżącym przed nim papierem i piórem, bardziej niż przełożony starając się ukryć zaskoczenie.

— Kim jesteście? — spytał generał.

Po chwili pierwszy przemówił hrabia.

— Louis-Antoine-Hector-Savinien de Ladon, Comte de Gra*ay — rzekł hrabia unosząc głowę.

Okrągłe niebieskie oczy zwróciły się na Browna.

— A ty?

— Nazywam się Brown.

— A, służący, a przy tym jeden z hersztów. A ty?

— Horatio Lord Hornblower — ochrypły głos wydobył się z zaschniętego gardła.

— Lord 'Ornblower. Hrabia de Gra*ay — powiedział generał przenosząc wzrok z jednego na drugiego, a w jego spojrzeniu był wystarczający komentarz. Ci dwaj obdartusi to głowa najstarszej rodziny we Francji i najznako­mitszy spośród młodych oficerów Brytyjskiej Marynarki Wojennej. — Sąd wojenny, przed którym staniecie, zbie­rze się dziś wieczorem — oznajmił. — Macie dzień na przygotowanie do obrony.

Nie dodał „jeśli obrona w ogóle wchodzi w grę”.

Hornblowerowi błysnęła pewna myśl. Zmusił się do przemówienia.

— Ten człowiek, Brown, monsieur. To jeniec wojenny.

Łukowate jasne brwi generała podniosły się jeszcze wyżej.

— Jest marynarzem w Brytyjskiej Królewskiej Mary­narce Wojennej. Wypełniał moje rozkazy, jako swego przełożonego oficera. W związku z tym nie podlega sądowi wojennemu. Jest pełnoprawnym kombatantem.

— Walczył po stronie rebeliantów.

— To nie ma wpływu na sprawę, sir. Jest on członkiem sił zbrojnych Korony Brytyjskiej, w stopniu… w sto­pniu. ..

Za nic w świecie Hornblower nie potrafił sobie przy­pomnieć francuskiego odpowiednika „sternika kapitań­skiego” i nie mogąc wymyślić nic lepszego, użył określe­nia angielskiego.

Niebieskie oczy nagle zwęziły się.

— Ten sam argument będzie pan wysuwał broniąc siebie przed sądem wojennym — powiedział Clausen. — Nie pomoże to panu.

— Nie myślałem o swojej obronie — odparł Hornblo­wer z taką szczerością, że musiała być przekonywająca. — Myślałem tylko o Brownie. Nie możecie go o nic oskarżyć. Pan sam jest żołnierzem i na pewno pan to rozumie.

Zaangażowanie w tej dyskusji sprawiło, że zapomniał o wyczerpaniu, zapomniał o grożącym mu bezpośrednim niebezpieczeństwie. Jego naturalna i szczera obawa o los Browna wywarła wrażenie, Clausen nie potrafił nie ulec wstawiennictwu o podwładnego przez kogoś, kto sam stał w obliczu śmierci. Niebieskie oczy złagodniały i pojawił się w nich cień podziwu. Nie zrobiło to żadnego wrażenia na Hornblowerze, chociaż był tak bystry i potrafił rozu­mieć cudze odczucia. Dla niego troska o Browna była rzeczą tak oczywistą, że nie przyszło mu w ogóle do głowy, że można kogoś za to podziwiać.

— Rozważę tę sprawę — zdecydował Clausen, a potem zwrócił się do eskorty: — Zabrać więźniów.

Elegancki adiutant szepnął mu coś spiesznie do ucha, a on kiwnął głową z alzacką powagą.

— Proszę robić to, co pan uzna za stosowne — powiedział. — Pan będzie odpowiadać za to.

Adiutant wstał i wyszedł z nimi do hallu; żołnierze pomagali Hornblowerowi iść. Już od drzwi adiutant zaczął rzucać rozkazy.

— Weźcie tego — wskazał na Browna — do aresztu. Tamtego — pokazał na hrabiego — do tego pokoju. Sierżancie, pan będzie go pilnował. Poruczniku, pana osobiście czynię odpowiedzialnym za tego 'Ornblowera. Nich pan ma przy sobie stale dwóch ludzi i żeby ani na moment nie spuszczali z niego oczu. Ani na moment. Tu pod zamkiem jest loch. Zabierzcie go tam i bądźcie przy nim, a ja od czasu do czasu będę sprawdzał. Ten człowiek uciekł cztery lata temu z rąk żandarmerii cesarskiej i został już zaocznie skazany na śmierć. To desperat, i można się po nim spodziewać przebiegłości.

— Tak jest, sir — powiedział porucznik.

Kamienne schody wiodły do lochu, reliktu nie tak odległych dni, kiedy dziedzic miał uprawnienia sędziego stopnia najwyższego, średniego i najniższego. Loch, po otwarciu drzwi zabezpieczonych sztabą, wyglądał, jakby nie był używany od dawna. Nie czuć w nim było wilgoci; przeciwnie, gęsto tu było od kurzu. Przez grubo okratowane okienko wpadał promień słońca ledwo oświetlający wnętrze. Porucznik spojrzał na gołe ściany; jedynym elementem „umeblowania” były dwa żelazne łańcuchy przymocowane klamrą do posadzki.

— Przynieście jakieś krzesła — rzucił do jednego z towarzyszących mu ludzi, a popatrzywszy na znużonego więźnia dodał: — Poszukajcie też materaca ł przynieście go tu. A przynajmniej siennik ze słomy.

W lochu było chłodno, lecz Hornblower czuł pot ściekający mu z czoła. Z każdą sekundą rosło w nim zmęczenie. Stał, ale nogi uginały się pod nim, a w głowie mu szumiało. Ledwie położono materac na ziemię, a już pokuśtykał w tamtą stronę i padł na niego jak długi. W tym momencie nie pamiętał o niczym, nawet o bólu z powodu śmierci Marie. Nie było w nim miejsca ani na skruchę, ani na obawę. Leżał twarzą w dół, zapomniawszy o wszystkim, ni to całkiem nieprzytomny, ni to uśpiony; pulsowanie w nogach, potężny szum w uszach, ból w barku, cierpienie w sercu — wszystko przestało znaczyć w tym momencie załamania.

Kiedy sztaby u drzwi zazgrzytały, zwiastując przybycie adiutanta, Hornblower przyszedł już trochę do siebie. Leżał dalej twarzą do posadzki, lecz teraz rozkoszując się prawie faktem, że nie musi poruszać się ani odzywać do przybyłego adiutanta.

— Czy więzień coś mówił? — usłyszał pytanie.

— Ani słowa — odparł porucznik.

— Jest na dnie rozpaczy — stwierdził adiutant lekko moralizatorskim tonem.

Uwaga ta zirytowała Hornblowera, tym bardziej że zastano go w pozycji tak pozbawionej godności. Obrócił się i usiadł na sienniku utkwiwszy wzrok w adiutancie.

— Ma pan jakieś życzenia? — spytał tamten. — Chciałby pan napisać jakieś listy?

Nie chciał pisać listu, na który ci, którzy go więzili, rzuciliby się jak kruki na padlinę. Musi jednak stawiać wymagania, robić coś, żeby zatrzeć wrażenie, że jest w rozpaczy. Wiedział, czego żądać i jak bardzo tego pragnie.

— Kąpiel — rzekł. Dotknął palcami zarośniętej twarzy. — Golenie. Czyste ubranie.

— Kąpiel? — powtórzył adiutant w zaskoczeniu. Potem na twarzy jego pojawił się cień podejrzenia.

— Nie mogę dać panu brzytwy. Mógłby pan próbować okpić pluton egzekucyjny.

— Niech ogoli mnie któryś z pańskich ludzi — zapro­ponował Hornblower i szukając w myślach, czym go podrażnić, dodał: — Możecie przy tym skrępować mi ręce. Ale przedtem kubeł gorącej wody i ręcznik. I chociaż czystą koszulę.

Adiutant ustąpił.

— Niech będzie — rzekł.

Hornblowerowi przyszedł na ratunek dziwny nastrój bezmyślnej egzaltacji. Nic sobie nie robił z rozbierania się do naga na oczach czterech zaciekawionych ludzi; zmył brud z ciała i wytarł się ręcznikiem do sucha nie dbając o ból w zranionym barku. Ludzi tych interesował nie legendarny, dziwny Anglik, lecz raczej człowiek, który ma umrzeć. Ten namydlający się mężczyzna wkrótce przej­dzie przez bramę prowadzony przed nimi; to białe ciało zostanie niedługo rozerwane na strzępy kulami muszkie­tów. Telepatycznie odczuwał śmiertelną ciekawość swo­ich strażników i delektował się nią dumnie i pogardliwie. Ubrał się ponownie pod ich czujnym okiem. Wszedł żołnierz niosąc miseczki do mydła i brzytwy.

— Cyrulik pułkowy — oznajmił adiutant — ogoli pana.

Nie było teraz mowy o krępowaniu rąk; gdy tak siedział, czując jak brzytwa szoruje mu po gardle, pomy­ślał, czyby nie chwycić nagle za jej ostrze. Tu bliziutko jest jego żyła szyjna i tętnica; jedno mocne cięcie z boku i skończą się jego męczarnie, a do tego doszłaby dodatko­wa satyfakcja, że przechytrzył podejrzliwego adiutanta. Przez chwilę odczuwał pokusę bardzo silnie; widział, jak jego ciało osuwa się w krześle, a z gardła bucha krew, wyobrażał sobie konsternację oficerów. Wizja ta była tak silna, że przez chwilę igrał z nią z przyjemnością w swojej wyobraźni. Ale samobójcza śmierć nie wzbudziłaby takie­go oburzenia jak morderstwo w majestacie prawa. Musi pozwolić, żeby Bonaparte go zabił, musi zdobyć się na to ostatnie poświęcenie dla dobra służby. A Barbara — nie chciałby, żeby wspominała go jako samobójcę.

Cyrulik podstawił mu lusterko, przerywając ten nowy tok myśli; patrzyła na niego stamtąd ta sama znana, mocno ogorzała twarz. Może tylko zmarszczki przy ustach stały się wyraźniejsze. I oczy spoglądały jakoś rzewniej niż kiedykolwiek, z bardziej błagalnym wyra­zem. Czoło zrobiło się nieładne, wyższe, a łysina bardziej widoczna. Pochwalił cyrulika skinieniem głowy i wstał po odwiązaniu ręcznika spod podbródka, starając się trzymać prosto na nogach mimo bolących pęcherzy. Potoczył wokoło wyniosłym spojrzeniem, pesząc gapiących się ciekawie na niego. Adiutant wyjął zegarek, pewnie żeby ukryć zakłopotanie.

— Za godzinę zbiera się sąd wojenny — rzekł. — Chciałby pan coś zjeść?

— Oczywiście — odparł Hornblower.

Przynieśli mu omlet, chleb, wino, ser. Nie było o tym mowy, żeby ktoś inny jadł z nim; siedzieli i gapili się na każdy kąsek wkładany przez niego do ust. Nie jadł dawno i teraz, umywszy się, poczuł się straszliwie głodny. Niech się gapią; on chciał jeść i pić. Wino było świetne, więc pił chciwie.

— W ubiegłym tygodniu cesarz odniósł dwa duże zwycięstwa — odezwał się nagle adiutant rozpraszając nastrój Hornblowera. Hornblower przerwał wycieranie ust serwetką i podniósł na niego wzrok.

— Wasz Wellington — ciągnął adiutant — dostał wreszcie od losu, co mu się należało. Ney pobił go na głowę w miejscowości na południe od Brukseli o nazwie Les Quatre Bras, a tego samego dnia jego cesarska mość rozgromił Bluchera i Prusaków pod miasteczkiem Ligny, będącym według mapy dawnym polem bitewnym Fleurus. Są to zwycięstwa o tak decydującym znaczeniu jak Jena i Auerstadt.

Hornblower zmusił się, żeby spokojnie dokończyć wy­cierania ust serwetką. Nalał sobie jeszcze jedną szklankę wina; czuł, że adiutant, zgniewany jego widoczną obojęt­nością na własny los, opowiada mu te nowiny, żeby wystawić na próbę jego odporność. Wytężył myśl, jaką by mu odpłacić się ripostą.

— W jaki sposób te wieści dotarły do pana? — spytał z aż przesadną grzecznością.

— Otrzymaliśmy urzędowy biuletyn trzy dni temu. Cesarz szedł pełnym marszem na Brukselę.

— Moje gratulacje, monsieur. Dla pańskiego dobra spodziewam się, że te wiadomości są prawdziwe. Ale czy w waszej armii nie mówi się „łże jak biuletyn”?

— Ten biuletyn jest z kwatery głównej cesarza — odparł adiutant z oburzeniem.

— A zatem oczywiście nie może być żadnych wątpli­wości. Miejmy nadzieję, że Ney podał cesarzowi praw­dziwe fakty, bo zadanie przez niego klęski Wellingtonowi stanowi ciekawe odwrócenie historii. W Hiszpanii Wel­lington kilkakrotnie pokonał Neya jak również Massenę, Soulta, Victoria, Junota i wszystkich innych.

Wyraz twarzy adiutanta mówił, jak bardzo rozwście­czyły go te słowa.

— Nie może być żadnych wątpliwości co do tego zwycięstwa — powiedział i dodał zjadliwie. — Paryż usłyszy tego samego dnia o wkroczeniu cesarza do Bruk­seli i ostatecznym stłumieniu bandytyzmu w Niwernais.

— O — westchnął Hornblower uprzejmie, unosząc brwi. — Macie bandytów w Nivernais? Współczuję panu, sir… ale nie spotkałem żadnego w czasie moich podróży po kraju.

Na twarzy adiutanta odmalowało się jeszcze silniejsze upokorzenie i Hornblower popijając wino małymi łycz­kami czuł się zadowolony z siebie. Mając w perspektywie rychłe skazanie na śmierć, popiwszy wina i wpadłszy w nastrój lekkomyślnego upojenia, nie miał się właściwie czego bać. Adiutant wstał i brzęcząc ostrogami wyszedł z celi, zaś Hornblower odsunął krzesło i wyprostował nogi w wypracowanej pozie, znamionującej dobre samopoczu­cie, która tylko częściowo było sztuczna. Siedział w mil­czeniu przez pewien czas z trójką strażników, gdy szczęk sztaby oznajmił, że drzwi znowu się otwierają.

— Sąd czeka. Idziemy — powiedział adiutant.

Dobre samopoczucie Hornblowera nie zmniejszyło by­najmniej bólu w jego stopach. Starał się kroczyć dostojnie, ale faktycznie kulał groteskowo — przypomniał sobie, że właśnie wczoraj odkrył, iż po postoju najgorsze jest pierw­sze sto jardów, póki obolałe stopy nie stracą czucia. A dziś znacznie mniej niż sto kroków dzieliło go od wielkiej sali zamku. Wyszedłszy ze swą eskortą na parter; Hornblower spotkał hrabiego idącego między dwoma huzarami. Obie grupki zatrzymały się na chwilę.

— Mój synu, mój synu — powiedział hrabia — przebacz mi to, co uczyniłem.

Hornblower nie zdziwił się wcale, że hrabia mówi do niego „synu”. Całkiem automatycznie odpowiedział w ten sam sposób

— Nie mam ci, ojcze nic do wybaczenia — rzekł. — To ja powinienem o to prosić.

Co go zmusiło, żeby upadł na kolana i schylił głowę? I czemu taki stary wolnomyśliciel i wolterianin jak hrabia położył mu dłoń na głowie?

— Niech cię Bóg błogosławi, synu. Niech cię Bóg błogosławi — powiedział.

Ruszył dalej i gdy Hornblower obejrzał się za nim, siwa głowa i szczupła postać znikały za rogiem.

— Zostanie rozstrzelany jutro o świcie — wyjaśnił adiutant, otwierając drzwi do wielkiej sali.

Przy stole siedział Clausen w otoczeniu oficerów, po trzech z obu boków, a u każdego końca stołu młodszy rangą oficer schylał się nad rozpostartymi papierami. Hornblower pokuśtykał w tamtą stronę, daremnie usiłu­jąc stąpać z godnością. Gdy podszedł do stołu, oficer, siedzący u jednego końca, wstał.

— Pańskie nazwisko? — zapytał

— Horatio Lord Hornblower, kawaler najzaszczytniej­szego Orderu Łaźni, komodor floty wojennej jego brytyj­skiej królewskiej mości.

Sędziowie wymienili spojrzenia; oficer na drugim koń­cu stołu, pełniący widocznie obowiązki sekretarza, pisał z gwałtownym pośpiechem. Ten, który zadał pytanie — widocznie oskarżyciel — zwrócił się do sądu.

— Więzień potwierdził swą tożsamość. Rozumiem też, że uczynił to już poprzednio wobec generała Clausena i kapitana Fleury'ego. Jego wygląd zgadza się również z jego opublikowanym opisem. Proponuję zatem, aby uznać jego tożsamość za stwierdzoną.

Clausen porozumiał się wzrokiem z innymi sędziami i skinął potakując głową.

— Pozostaje zatem tylko — ciągnął prokurator — przedstawić sądowi werdykt sądu wojennego z dnia 10 czerwca 1811 roku, którym rzeczony tu 'Oratio 'Ornblo­wer został skazany na śmierć zaocznie, wskutek jego świadomego niestawiennictwa, z oskarżenia o piractwo i pogwałcenie praw wojennych; wyrok został potwier­dzony 14 czerwca tegoż roku przez jego cesarską i królewską mość cesarza. Muszę wnieść żądanie, aby wyrok śmierci został wykonany.

Znowu Clausen zapytał wzrokiem innych sędziów; wszyscy sześciu skinęli potwierdzająco głowami. Clausenopuścił wzrok na stół i bębnił po nim przez chwilę palcami, zanim znowu podniósł głowę. Starał się napotkać wzrok Hornblowera i gdy mu się to udało, w błysku jasnowidzenia Hornblower zrozumiał, że Clausen otrzymał powtórny rozkaż od Bonapartego „ująć tego Hornblowera i rozstrzelać, gdziekolwiek by został znaleziony”, czy coś w tym rodzaju. Niebieskie oczy Clausena miały wyraźnie przepraszający wyraz.

— Nakazem tego sądu wojskowego — powiedział wolno Clausen — rzeczony `Oratio `Ornblower ma ponieść śmierć przez rozstrzelanie jutro o świcie, bezpośrednio po egzekucji buntownika Gracaya.

— Piratów się wiesza, wasza ekscelencjo — zauważył prokurator.

— Nakazem sądu wojennego rzeczony `Ornblower ma zostać rozstrzelany — powtórzył Clausen. — Zabrać więźnia. Przewód sądowy zostaje zamknięty.

Więc stało się. Hornblower czuł na swych plecach oczy wszystkich, gdy obróciwszy się ruszył do wyjścia z sali. Tak chciałby iść prosto z podniesioną głową i łopatkami ściągniętymi do tyłu, ale potrafił tylko kuśtykać, przystając ze zwieszonymi ramionami. Nie miał możności wypowiedzenia nawet słowa w swojej obronie, ale może to i dobrze. Mógł by się jąkać i wahać, i mieć trudności z wypowiadaniem się, bo nie przygotował sobie mowy. Kulejąc schodził ze schodów. Zostanie jednak rozstrzelany, a nie powieszony — ale czy uderzenie kul w piersi mniej będzie bolało niż pętla zaciskająca się na jego szyi? Dokuśtykał do celi, gdzie było teraz zupełnie ciemno. Poszukał materaca i siadł na nim. To ostateczna klęska — nie patrzył na sprawę poprzednio w tym świetle. Bonaparte wygrał ostatnią rundę w walce prowadzonej z nim przez dwadzieścia lat. Z kulami nie można się spierać.

Wniesiono trzy świece, które jasno oświetliły celę. Tak, to była klęska. Z pogardą pomuślał o tym, jak delektował się niedawno zwycięstwami w niemądrych utarczkach słownych z adiutantem. Co za głupiec z niego! Hrabia skazany na śmierć, a Marie — och, Marie, Marie! Poczuł, że łzy napłynęły mu do oczu i zmienił pozycję na materacu, żeby strażnicy ich nie zobaczyli. Marie, która go kochała, zginęła przez jego głupotę. Jego głupotę i niepospolity geniusz Bonapartego. Boże, gdyby dano mu tylko przeżyć raz jeszcze ostatnie trzy miesiące. Marie, Marie. Miał już ukryć twarz w dłoniach, gdy przypomniał sobie, że jest wciąż obserwowany przez trzy pary obojętnych oczu. Nie może dopuścić, by mówiono, że umierał jak tchórz. Nie może, ze względu na Barbarę. Barbara będzie kochała i hołubiła Ryszarda, tego mógł być pewien. Co będzie myślała o swym zmarłym małżonku? Będzie wiedziała — odgadnie — czemu przybył do Francji, domyśli się jego niewierności. Zostanie dotkliwie zraniona. Nie będzie można jej winić, jeśli nie pozostanie wierna jego pamięci. Wyjdzie ponownie za mąż. Jest jeszcze młoda, piękna, bogata, z dobrymi koneksjami; oczywiście że wyjdzie za mąż. O Boże, myśl o Barbarze w ramionach innego mężczyzny, śmiejącej się z rozkoszy, wzmogła jego ból. A przecież on sam leżał w ramionach Marie. Och, Marie.

Tak mocno zacisnął pięści, że aż paznokcie wbiły mu się w dłonie. Podniósł wzrok i stwierdził, że wszyscy dalej patrzą na niego. Nie wolno mu okazać słabości. Gdyby nie przyszła tamta burza i nie wezbrały wody Loary, byłby wciąż jeszcze na wolności, Marie by żyła, a powstanie trwałoby dalej. Potrzeba było bezpośredniej interwencji losu i geniuszu Bonapartego, żeby on odniósł porażkę. Te bitwy w Belgii… może biuletyn kłamał o zwycięstwach Bonapartego. Może nie były one roztrzygające. Może dywizja Clausena, trzymana w bierności w Nivernais przekształciłaby je w rozstrzygające, gdyby brała w nich udział. Może… co za głupiec z niego, żeby próbować szukać pociechy w tych próżnych złudzeniach! Umrze, pozna rozwiązanie tajemnicy, nad którą głowił sięczasami. O tej porze jutro — za kilka godzin — pójdzie drogą, którą przed nim kroczyło tylu innych.

Zapalono świeże świece; poprzednie wypaliły się do końca. Czyżby więc noc mijała tak szybko? Wkrótce nastanie świt, wkrótce — dzień budzi się wcześnie w czerwcu. Napotkał spojrzenie jednego ze strażników, mimo że ten usiłował uniknąć jego wzroku. Chciał zmusić się do uśmiechu, ale wiedział, że ten jego uśmiech jest krzywy i wymuszony. Za drzwiami rozległo się szuranie. Chyba to nie znaczy, że już idą po niego! Tak, idą, sztaby opadły ze zgrzytem, drzwi otworzyły się, adiutant wcho­dził do celi. Hornblower spróbował wstać, lecz ku swemu przerażeniu stwierdził, że ma nogi za słabe, żeby go mogły utrzymać. Ponowił wysiłek wstania, znowu bez skutku. Musi siedzieć zatem i dać się wywlec jak tchórz. Zmusił się, żeby unieść podbródek i popatrzeć na adiu­tanta, tak aby jego wzrok nie był nieruchomy i szklisty, chociaż wiedział, że jest właśnie taki.

— To nie śmierć — rzekł adiutant.

Hornblower otworzył szerzej oczy, rozwarł usta, ale nie wyszło z nich żadne słowo. Zaś adiutant usiłował wy­musić uśmiech — i to uśmiech przymilny.

— Są nowiny z Belgii — oznajmił. — Cesarz został pobity w wielkiej bitwie. W pobliżu miejscowości o nazwie Waterloo. Welington i Blucher przekroczyli granicę i maszerują na Paryż. Cesarz już tam jest i senat żąda, żeby abdykował.

Serce Hornblowera waliło tak mocno, że dalej nie mógł wydusić z siebie słowa.

— Jego ekscelencja generał — ciągnął adiutant — zde­cydował, że w takim wypadku egzekucje nie muszą się odbyć tego ranka.

Hornblower przemówił wreszcie.

— Nie będę na to nalegał — rzekł.

Adiutant mówił dalej coś na temat przywrócenia jego arcychrześcijańskiej mości na tron, lecz Hornblower go nie słuchał. Myślał o Ryszardzie. I o Barbarze.

Edward Hawke (1705—1781) — admirał, dowódca blokady Bre­stu.

George Anson (1697—1762) — admirał, ojciec Brytyj­skiej Marynarki Wojennej, sławny z podróży naokoło świata.

John Churchill Marlborough (1650—1722) — jeden z najsław­niejszych dowódców w historii Anglii.

Or,: at the Nile.

Whitehall — ulica w Londynie, przy której znajduje się siedziba rządu i Admiralicji.

Transept — poprzeczna nawa, prostopadła do nawy głównej w kościele o rzucie w kształcie krzyża.

Admiralicji.

1794 — bunt w Brytyjskiej Marynarce Wojennej.

C. S. Forester: Pan midszypmen Hornblower, Gdańsk 1974.

„Flame” (ang.) — „Płomień”.

Bembridge — port na wschodnim brzegu wyspy Wight.

Spithead — reda w Kanale, między Portsmouth a wyspą Wight; Nore — port nad Tamizą. Miejsca buntów w Brytyjskiej Marynarce Wojen­nej. Bunt w Nore trwał od 20 maja do 13 czerwca 1797 r. Przywódca Richard Parker został powieszony na noku rei swego okrętu, innych buntowników zgładzono lub poddano chłoście.

Artur Wellesley, pierwszy książę Wellington (1769—1852) — generał i polityk, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Europie jego czasów.

Robert Banks Jenkinson, drugi Lord Liverpoolu (1770—1828) — jako polityk doprowadził wojnę z Napoleonem do pomyślnego końca.

Swetoniusz — historyk rzymski żyjący w II w. n. e., m. in. autor biografii dwunastu cesarzy, od Cezara do Domicjana.

„Porta Coeli” (łac.) — „Brama Niebios”.

Bond Street — ulica w Londynie z drogimi sklepami i lokalami, ulubione miejsce bogaczy.

Patrz C. S. Forester: Szczęśliwy powrót

C. S. Forester: Okręt liniowy,

C. S. Forester: Komodor,

Patrz C. S. Forester: Pan midszypmen Hornblower,

Poza tym komodorem, co we współczesnej Polskiej Marynarce Wojennej odpowiada kontradmirałowi. Komodor zwykle dowodził flo­tyllą; nie jednym okrętem.

Antifer — Cap d'Antifer, przylądek po francuskiej stronie kanału La Manche.

To znaczy: prąd pływowy.

Caen nad rzeką Orne.

de la Heve (fr.)

Harbour-Grace — Hawr.

Ket — lina węźlasta.

indianin — statek Kompanii Indyjskiej.

Adjoint (fr.) — pomocnik.

Quid pro quo (łac.) — coś za coś.

Coup d'etat (fr.) — zamach stanu.

Aluzja do Black Hole of Calcutta, tak nazwanego małego pomie­szczenia, w którym powstańcy bengalscy po udanym ataku na garnizon angielski w 1756 r. zamknęli żołnierzy. Większość więźniów udusiła się -z braku powietrza.

Start — przylądek po angielskiej stronie Kanału

„Swiftsure” (ang.) — „Bystronogi”

„Sutherland” — okręt liniowy, dowodzony przez Hornblowera w służbie blokadowej, z którym poddał się on Hiszpanom po bitwie pod Rosas. Patrz C.S. Forester: Okręt liniowy.

C.S. Forester: Szczęśliwy powrót.

Qui va la (fr.) — Kto idzie?

Redan (fort.) — szaniec o dwu równych ramionach, skierowany wierzchołkiem do nieprzyjaciela.

Hotel de Ville (fr.) — ratusz.

Foreign Office (ang.) — Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Juge de paix (fr.) — sędzia pokoju.

Tempie — grupa budynków w Londynie, niegdyś kwatera tem­plariuszy, od XIV w. więzienie.

Chevalier d'honneur (fr.) — człowiek honoru.

Fleurs-de-lis (fr.) — kwiecie lilii.

Wnuka Jakuba II (z dynastii Stuartów), pretendującego do tronu brytyjskiego.

Or. estacade (fr.) — tu: pomost na słupach.

Kot — dyscyplina o dziewięciu rzemieniach.

Nicolas Jean de Dieu Soult (1764—1851) — od 1804 r. marszałek Francji, wyróżnił się pod Austerlitz i w Hiszpanii.

* Printing House Square (ang.) — Plac Drukarniany.

Mattew Gregory Lewis (1775—1818) — powieściopisarz angiel­ski. Przydomek Mnich (Monk) uzyskał po ukazaniu się powieści The Monk (Mnich), stanowiącej nagromadzenie morderstw, gwałtów, demoniczności i nieprzyzwoitości.

Or. Right Honourable — tytuł przysługujący burmistrzowi Lon­dynu i niektórym dygnitarzom.

R. S. Castlereagh (1769 — 1882) — polityk angielski, wielo­krotny minister, organizator antyfrancuskiej koalicji, w latach 1812—1822.

Monseigneur (fr.) — tytuł nadawany wybitnym osobistościom, np. książętom, kardynałom, arcybiskupom i biskupom.

Francis Drake (1543—1596) — admirał, zapoczątkował brytyjską potęgę na morzach.

Luncheon (ang.) — bardziej oficjalne określenie lunchu, posiłku zjadanego w południe, między śniadaniem, a późnym obiadem.

Patrz: C. S. Forester: Szczęśliwy powrót,

Kabel — 182,5 m.

Ang. horn — róg, blower — dmuchacz.

Ang. Honourable — tytuł należący się osobom z pewnych szczebli arystokracji.

Delfin — następca tronu we Francji.

Patrz: C. S. Forester: Z podniesioną banderą

Seiziemes (fr.) — szesnastki.

Quinty — sekwensy z pięciu kart.

Quatorze (fr.) — czternastka.

C.S. Forester: Okręt liniowy.

C.S. Forester: Z podniesioną banderą.

Seigneur (fr.) — magnat.

C.S. Forester: Hornblower i jego okręt „Atropos”

C.S. Forester: Szczęśliwy powrót.

C.S. Forester: Okręt liniowy.

Marszałkowie Bonapartego, którzy chwilowo przeszli na stronę Ludwika XVIII.

Or. league — lądowa mila nieangielska (4,83 km).

Kula — wzniesiony łęk siodła.

Egreta — kita z piór lub drogich kamieni.

Dolman — kurtka wojskowa kroju węgierskiego, zawieszana na jednym ramieniu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (09) Komodor
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (11,5) Ostatnie spotkanie
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (11,5) Ostatnie spotkanie
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (01) Pan Midszypmen Hornblower
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (05) Hornblower i jego okręt Atropos
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (11) Hornblower w Indiach Zachodnich
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (07) Okręt liniowy
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (02) Porucznik Hornblower
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (03) Hornblower i jego okręt Hotspur
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (01) Pan Midszypmen Hornblower
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (06) Szczęśliwy powrót
Cecil Scott Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie 12 Vademecum Hornblowerowskie
Cecil Scott Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie 04 Hornblower i kryzys
Cecil Scott Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie 01,5 Hornblower i wdowa McCool
Forester Cecil Scott Hornblower 10 Lord Hornblower
Cecil Scott Forester 10 Lord Hornblower
Forester Cecil Scott Hornblower 12 Vademecum Hornblowerowskie
Forester Cecil Scott Hornblower 06 Szczęśliwy powrót
Forester Cecil Scott Hornblower 12 Vademecum Hornblowerowskie

więcej podobnych podstron