Cold Harbour


tytuł: "Cold Harbour"

autor: Jack Higgins

przełożył: Piotr Maksymowicz

tekst wklepał: yxpodols@interia.pl

korekty dokonał: dunder@poczta.fm

- Wydawnictwo "Amber"

- Redakcja - WOJCIECH ŁYSEK

- Copyryght® 1990 by Jack Higgins

by Allrightsreseryed

- ISBN 83-7169-243-9

* * *

Rozdział 1

W świetle księżyca widać było ciała, niektóre w kamizelkach ratunkowych, inne bez. W oddali morze stało w płomieniach palącej się ropy. Gdy Martin Hare uniósł się na grzbiecie fali, ujrzał to, co pozostało z niszczyciela, którego dziób był już pod wodą. Rozległa się głucha eksplozja, rufa uniosła się i okręt zaczął tonąć. Pozostając na powierzchni dzięki swojej kamizelce, Hare spłynął po drugiej stronie fali, a gdy nadpłynęła następna, niemal zemdlał krztusząc się, próbując zaczerpnąć powietrza i czując potworny ból od szrapnela tkwiącego w piersi.

W cieśninie między wyspami morze płynęło bardzo szybko, co najmniej sześć lub siedem węzłów. Wydawało się, że całkiem go ogarnęło, unosząc z niewiarygodną prędkością, zostawiając w tyle krzyki umierających. Ponownie fala uniosła go wyżej, skąd po chwili runął w dół i, oślepiony solą, z dużą siłą wyrżnął w tratwę ratunkową.

Chwycił za jeden z linowych uchwytów i spojrzał w górę.

Siedział tam w kucki mężczyzna, japoński oficer w mundurze. Hare zauważył, że jego stopy .były bose. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie i Hare spróbował podciągnąć się. Ale nie miał w sobie dość siły.

Bez słowa Japończyk podczołgał się, złapał go za kamizelkę i wciągnął na tratwę. W tej samej chwili tratwa pochwycona przez wir zakręciła się gwałtownie i Japończyk wpadł głową do morza. Po kilku sekundach jego widoczna w świetle księżyca twarz była już oddalona o dziesięć metrów. Zaczął płynąć w kierunku tratwy, gdy nagle Hare ujrzał płetwę rekina tnącą białą pianę fal. Japończyk nie wydał nawet krzyku, po prostu wyrzucił ramiona w górę i zniknął. Za to Hare wrzasnął przeraźliwie, gdy, tak jak zawsze potem, usiadł gwałtownie na łóżku. Dyżur pełniła siostra McPherson, twarda, rzeczowa, pięćdziesięcioletnia wdowa, której dwaj synowie służący w marines walczyli w rejonie wysp. Weszła do środka i stała z rękami na biodrach patrząc na niego. - Znowu zły sen?

Hare spuścił nogi na podłogę i sięgnął po szlafrok.

- Tak. Który lekarz jest dzisiaj?

- Komandor Lawrence, ale on panu nie pomoże. Następne

dwie tabletki i pośpi pan jeszcze tak, jak pan już przespał całe popołudnie. - Która godzina?

- Siódma. Niech pan weźmie prysznic, a ja przygotuję panu ten ładny nowy mundur. Może pan zejść na kolację. Dobrze to panu zrobi. - Nie wydaje mi się.

Spojrzał w lustro i przebiegł palcami po niesfornych włosach przyprószonych siwizną, która u czterdziestosześciolatka nie jest już niczym niezwykłym. Twarz była dość przystojna, tylko blada po miesiącach hospitalizacji. I jedynie z pozbawionych wszelkiego wyrazu oczu emanował upadek nadziei. Otworzył szufladę w szafce przy łóżku, odszukał zapalniczkę oraz paczkę papierosów i zapalił. Kaszlał już, gdy podchodził do otwartego okna i spojrzał przez balkon na ogród. - Wspaniale - powiedziała. - Zostało tylko jedno dobre

płuco, więc próbuje pan dokończyć to, co zaczęli Japończycy. - Przy łóżku stał termos z kawą. Nalała trochę do filiżanki i podała mu. - Czas zacząć znowu żyć, komandorze. Jak to mówią w filmach z Hollywood, dla pana wojna skończyła

się. Nie powinien pan był w ogóle zaczynać. To zabawa dla młodych. - Więc co mam robić? - Pociągnął łyk kawy.

- Niech pan wraca do Harvardu, profesorze - uśmiechnęła

się. - Studenci będą pana uwielbiać. Wszystkie te medale. "Niech pan nie zapomni włożyć munduru pierwszego dnia. Uśmiechnął się wbrew sobie, ale tylko na moment.

- Z Bożą pomocą, Maddie, ale myślę, że nie mógłbym wrócić. Wiem, że nie zapomnę tej wojny. - I wojna nie zapomni pana, kochany.

- Wiem, że nie zapomnę tej wojny.

- Wiem. Ta rzeźnia przy Tugulu wykończyła mnie. Wydaje

się, że odebrała mi chęć do wszystkiego.

- Cóż, jest pan dorosłym człowiekiem. Jeśli chce pan przesiadywać w tym pokoju i powoli umierać, to pańska sprawa. -Podeszła do drzwi, otworzyła je i odwróciła się. - Radzę tylko, żeby pan się uczesał i doprowadził do porządku. Ma pan gościa. - Gościa? - Uniósł brwi.

- Tak. Teraz jest z nim komandor Lawrence. Nie wiedziałam, że ma pan jakieś związki z Brytyjczykami. - O czym pani mówi? - spytał zdumiony.

- O pańskim gościu. Najwyższa klasa. Generał brygady

Munro z Armii Brytyjskiej, chociaż nikt by nie pomyślał. Nie nosi nawet munduru. Wyszła zamykając drzwi. Hare stał tak przez chwilę, po czym popędził do łazienki i odkręcił prysznic. Generał brygady Dougal Munro miał sześćdziesiąt pięć lat

i białe włosy, był ujmująco brzydki w źle leżącym garniturze z donegalskiego tweedu. Nosił okulary w stalowej oprawce, zupełnie nie licujące z jego rangą w Armii Brytyjskiej. - Ale muszę wiedzieć, doktorze, czy jest w pełni sił? - odezwał się Munro. Lawrence miał na mundurze biały, chirurgiczny kitel.

- Ma pan na myśli fizycznie? - Otworzył leżącą przed nim

teczkę. - Ma czterdzieści sześć lat, generale. Złapał trzy odłamki w lewe płuco i spędził sześć dni na tratwie. To cud, że jest wśród nas. - Tak, rozumiem - powiedział Munro.

- Oto człowiek, który był profesorem w Haryardzie. Wszyscy wiedzieli, że jest oficerem rezerwy marynarki wojennej, a ponieważ był znanym żeglarzem mającym kontakty we właściwych miejscach, dostał się na kutry torpedowe w wieku czterdziestu sześciu lat, gdy zaczęła się wojna. - Przejrzał kilka stron. - Każdy akwen wojenny na Pacyfiku. Komandor porucznik, i te medale. - Wzruszył ramionami. - Jest tu wszystko, z dwoma Krzyżami Marynarki Wojennej włącznie, a potem ta ostatnia historia w Tugulu. Japoński niszczyciel niemal zmiótł jego łajbę z powierzchni morza, więc staranował go i odpalił ładunek wybuchowy. Powinien był umrzeć. - Jak słyszałem, prawie wszyscy zginęli - zauważył Munro. Lawrence zamknął teczkę. - Wie pan, dlaczego nie dostał Medalu Honorowego? Bo

polecił go generał MacArthur, a marynarka nie lubi ingerencji armii lądowej. - Rozumiem, że pan nie jest zawodowym oficerem marynarki? - spytał Munro. - Prędzej służyłbym diabłu.

- To dobrze. Ja też nie jestem z regularnej armii lądowej, więc bez owijania w bawełnę. Czy jest zdrowy? - Fizycznie, tak. Chociaż sądzę, że to ujęło mu dziesięć lat życia. Komisja lekarska zaleciła, by nie wracał do służby na morzu. Ze względu na wiek i stan zdrowia ma teraz możliwość powrotu do cywila. - Rozumiem. - Munro postukał się w czoło. - A tutaj?

- W głowie? - Lawrence wzruszył ramionami. - Któż to

wie. Z pewnością cierpiał na reaktywną depresję, ale to mija. Sypia źle, rzadko opuszcza swój pokój i sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, co ze sobą począć. - Czy jest w stanie opuścić szpital?

- Oczywiście. Już od paru tygodni. Naturalnie na podstawie odpowiedniego upoważnienia. - Mam takie.

Munro wyciągnął z kieszeni list, rozłożył go i podał. Lawrence przeczytał i cicho gwizdnął. - Jezu, to aż tak ważne?

- Zgadza się. - Munro schował list do kieszeni, podniósł

swój płaszcz i parasol.

- Na Boga, wy chcecie wysłać go z powrotem - powiedział Lawrence. Munro uśmiechnął się łagodnie i otworzył drzwi. - Jeśli można, chciałbym się z nim teraz zobaczyć, komandorze. Munro spoglądał z balkonu przez ogród na światła miasta w zapadającym zmroku. - Waszyngton jest bardzo ładny o tej porze roku. - Odwrócił się i wyciągnął rękę. - Munro. Dougal Munro. - Generał brygady? - spytał Hare.

- Tak jest. Hare miał na sobie luźne spodnie i koszulę z wycięciem na szyi, jego twarz była jeszcze wilgotna po natrysku. - Proszę mi wybaczyć, generale, ale jest pan najbardziej niewojskowie wyglądającym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. - Bogu niech będą dzięki - powiedział Munro. - Do 1939 roku byłem egiptologiem w Oksfordzie, członkiem College of Ali Souls. Mój stopień miał dać mi, powiedzmy, pełnomocnictwa w pewnych departamentach. Hare zmarszczył czoło. - Chwileczkę. Czy to nie pachnie wywiadem?

- Oczywiście, tak. Czy słyszał pan o DOS, komandorze?

- Dowództwo Operacji Specjalnych - powiedział Hare. Czy wy nie wysyłacie agentów do okupowanej Francji i tym podobne? - Zgadza się. Byliśmy poprzednikami waszego DSS i miło mi oznajmić, że teraz ściśle ze sobą współpracujemy. Ja jestem szefem Wydziału D w DOS, lepiej znanego jako wydział od brudnej roboty. - A czego, u licha, chcielibyście ode mnie? - zapytał Hare. - Pan był profesorem literatury niemieckiej w Harvardzie, czy mam rację? - I co z tego?

- Pańska matka była Niemką. Jako chłopiec spędził pan wiele czasu z jej rodzicami w tamtym kraju. Zrobił pan nawet dyplom na Uniwersytecie Drezdeńskim. - Więc?

- Więc mówi pan płynnie tym językiem, przynajmniej tak poinformował mnie wywiad waszej marynarki, nieźle zna pan także francuski. Hare uniósł brwi. - Co też próbuje mi pan powiedzieć? Chce mnie pan zwerbować jako szpiega, czy co? - Bynajmniej - odpowiedział Munro. - Widzi pan, komandorze, jest pan naprawdę dość wyjątkowy. Nie chodzi tylko o pańską znajomość niemieckiego. Co czyni pana interesującym, to fakt, że jest pan oficerem marynarki z dużym doświadczeniem na łodziach torpedowych, który do tego płynnie mówi po niemiecku. - Niech pan mi lepiej wszystko wyjaśni.

- Dobrze. - Munro usiadł. - Służył pan na kutrach torpedowych w Drugiej Eskadrze na Wyspach Salomona, prawda? - Tak.

- Cóż, to tajna informacja, ale mogę panu powiedzieć, że na pilne wezwanie Departamentu Służb Strategicznych wasi ludzie mają być przerzuceni w rejon kanału La Manche w celu lądowania i zabrania agentów z wybrzeża Francji. - I potrzebujecie mnie do tego? - zdumiał się Hare. Zwariowaliście. Ja osiadłem już na stałym lądzie. Chryste, oni chcą przecież, żebym wycofał się ze służby ze względu na stan zdrowia. - Proszę mnie wysłuchać - powiedział Munro. - W kanale La Manche brytyjskie kutry torpedowe mają ciężkie życie ze swoimi niemieckimi odpowiednikami. - To, co Niemcy nazywają Schnellboot - powiedział Hare. - Szybki kuter. To właściwa nazwa. - Tak. My z innej przyczyny nazywamy je kutrami E. Tak jak pan mówi są szybkie, cholernie szybkie. Od początku wojny próbowaliśmy zdobyć jeden z nich i z radością mogę powiedzieć, że w końcu w zeszłym miesiącu odnieśliśmy sukces. - Pan żartuje - powiedział zdumiony Hare.

- Przekona się pan, że nigdy tego nie robię, komandorze - odpowiedział Munro. - To jeden z serii S.80. W czasie nocnego patrolu w pobliżu Devon miał problem z silnikiem. Gdy o świcie pojawił się jeden z naszych niszczycieli, załoga opuściła pokład. Oczywiście przed zejściem kapitan nastawił ładunek wybuchowy, aby wyrwać dziurę w dnie. Niestety dla niego ładunek okazał się niewypałem. Przesłuchanie operatora radiostacji wykazało, iż w swoim ostatnim meldunku do bazy w Cherbourgu podali, że zatapiają kuter. To znaczy, że mamy ich kuter, a Kriegsmarine o tym nie wie. - Uśmiechnął się. - Rozumie pan, co mam na myśli? - Nie jestem pewien.

- Komandorze Hare, jest w Kornwalii mała rybacka wioska o nazwie Cold Harbour. Dwadzieścia czy trzydzieści chatek i dworek. Znajduje się w strefie obronnej, więc mieszkańcy wyprowadzili się dawno temu. Mój wydział używa jej do, powiedzmy, celów specjalnych. Operuję stamtąd dwoma samolotami, niemieckimi samolotami. Stork i bombowiec nocny Ju-88S. Ciągle mają znaki rozpoznawcze Luftwaffe, a człowiek, który na nich lata, chociaż jest dzielnym pilotem RAFu, nosi mundur Luftwafe. - I pan chce zrobić to samo z tym kutrem E? - spytał Hare. - Właśnie. I w tym miejscu zaczyna się pańska rola. Przecież łódź Kriegsmarine potrzebuje załogi kriegsmarine. - Co jest sprzeczne z regułami wojny w wystarczającym stopniu, aby taką schwytaną załogę postawić przed plutonem egzekucyjnym - zauważył Hare. - Wiem. Tak jak raz powiedział wasz generał Sherman, wojna jest piekłem. - Munro wstał, trąc dłonie. - Boże, możliwości są nieograniczone. Powiem panu, i to także jest tajne, że wszystkie informacje przekazywane przez wojskowy i morski wywiad niemiecki są kodowane na maszynach Enigma, urządzeniu, które Niemcy uważają za nie do złamania. Niestety dla nich, mamy program zwany Ultra, któremu udało się rozpracować ten system. Niech pan pomyśli o informacjach, jakie można uzyskać od Kriegsmarine. Sygnały rozpoznawcze, kody na dany dzień dające wstęp do portów. - To szaleństwo - powiedział Hare. - Potrzebowalibyście załogi. - S.80 ma zwykle szesnastu ludzi na pokładzie. Moi przyjaciele w Administracji uważają, że można by dać radę w dziesięciu, łącznie z panem. Ponieważ jest to wspólne przedsięwzięcie, wasi i nasi poszukują odpowiedniego personelu. Mam już dla was doskonałego mechanika. Niemiecki Żyd, uciekinier, który pracował w fabryce DaimleraBenza. Tam produkują silniki do tych kutrów. Nastąpiło krótkie milczenie. Hare odwrócił się i spojrzał ponad ogrodem na miasto. Było już zupełnie ciemno i zadrżał, bez żadnej przyczyny przypominając sobie Tugulu. Trzęsącą się ręką sięgnął po papierosa. Odwrócił się i wyciągnął ją w stronę Munro. - Niech pan patrzy. Wie pan dlaczego? Bo się boję.

- Tak jak i ja, gdy leciałem tu tym cholernym bombowcem - powiedział Munro. - To samo będzie w czasie powrotu dziś wieczorem, chociaż tym razem dają nam Latającą Fortecę. Wydaje mi się, że jest tam trochę więcej miejsca. - Nie - szorstko odpowiedział Hare. - Nie zrobię tego.

- Ależ zrobi pan, komandorze - odparł Munro. - Czy mam powiedzieć panu dlaczego? Ponieważ nic innego nie może pan zrobić. Oczywiście nie może pan wrócić do Harvardu. Z powrotem w klasie po tym co pan przeszedł? Powiem panu coś o panu samym, ponieważ jedziemy na jednym wózku. Jesteśmy ludźmi, którzy przeżyli większość swego życia jako śmietanka społeczeństwa. To jakby z zasłyszanej gdzieś historyjki. Wszystko według książki, a nagle przyszła wojna i wie pan co, przyjacielu? Rozkoszowaliśmy się każdą jej chwilą. - Niech pan idzie do diabła - odrzekł Martin Hare.

- To bardzo prawdopodobne.

- Co będzie, jeśli odmówię?

- Do licha - Munro wyjął list z wewnętrznej kieszeni. Wydaje mi się, że rozpozna pan podpis na dole jako należący do Głównodowodzącego Amerykańskich Sił Zbrojnych. - Dobry Boże - Hare patrzył osłupiały na podpis.

- Tak, chciałby z nami porozmawiać przed naszym wyjazdem. Można to nazwać wystąpieniem dowódcy, więc niech pan będzie tak dobry i włoży swój mundur. Musimy się spieszyć. Limuzyna zatrzymała się przy zachodnim wejściu do Białego Domu, gdzie Munro pokazał swoją przepustkę pełniącemu nocną służbę agentowi kontrwywiadu. Czekali, podczas gdy posłano po adiutanta. Zjawił się po chwili; był to młody oficer marynarki w nieskazitelnym mundurze. - Panie generale - powiedział do Munro, a następnie zwrócił się w stronę Martina Hare'a i zasalutował w sposób znany tylko mieszkańcom Annapolis. - To wielki zaszczyt poznać pana, sir. Hare, lekko zakłopotany, oddał honory. - Panowie, proszę za mną - powiedział młodzieniec. - Pan prezydent czeka. W Gabinecie Owalnym panował półmrok, jako że za jedyne źródło światła służyła lampa stojąca na pokrytym papierami biurku. Prezydent Roosevelt siedział przy oknie w swoim fotelu na kółkach i wyglądał na zewnątrz. W ciemności jarzył się tylko papieros w jego ulubionej, długiej cygarniczce. - A, jest pan, generale. - Roosevelt obrócił się w fotelu. - Dobry wieczór, panie prezydencie.

- A to jest komandor porucznik Hare? - Wyciągnął dłoń. - Przynosi pan zaszczyt swojemu krajowi. Jako pański prezydent dziękuję panu. Ta akcja w Tugulu to był wspaniały wyczyn. - Zatapiając ten niszczyciel, zginęli ludzie lepsi ode mnie, panie prezydencie. - Wiem o tym, synu. - Roosevelt trzymał rękę Hare'a w obu swoich dłoniach. - Ludzie lepsi od pana i ode mnie umierają każdego dnia, ale musimy naciskać coraz mocniej i robić co tylko możemy. - Sięgnął po kolejnego papierosa i włożył go do lufki. - Generał wtajemniczył pana w sprawę Cold Harbour? Czy podoba się panu ten pomysł? Hare spojrzał na Munro. - To interesująca propozycja, panie prezydencie - odpowiedział po krótkim wahaniu. Roosevelt przechylił do tyłu głowę i zaśmiał się. - Ładnie pan to ujął. - Podjechał fotelem do biurka i za wrócił. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że noszenie munduru wroga jest wbrew zasadom konwencji genewskiej? - Tak jest, panie prezydencie.

- Proszę mnie poprawić, jeśli popełnię historyczny błąd, generale - podjął Roosevelt, wpatrując się w sufit. - Czy nie jest faktem, że w czasie wojen napoleońskich okręty marynarki brytyjskiej atakowały niekiedy pod francuską banderą? - To prawda, panie prezydencie. Były to zwykle okręty francuskie zdobyte na wojnie i wcielone do naszej marynarki. - A więc jest precedens dla tego typu działań jako ruse de guerre"! - zauważył Roosevelt. - Z całą pewnością, panie prezydencie.

- Warto zwrócić uwagę, że w takich akcjach Brytyjczycy mieli zwyczaj wywieszać swoją własną banderę tuż przed początkiem bitwy - rzekł Hare. - Podoba mi się to - Roosevelt skinął głową. - To ja rozumiem. Jeśli żołnierz ma zginąć, powinno to nastąpić pod jego własnym sztandarem. - Uniósł wzrok na Hare'a. - Bezpośredni rozkaz od pańskiego głównodowodzącego. Na pokładzie tego kutra E zawsze będzie pan miał flagę Stanów Zjednoczonych i jeśli nadejdzie dzień, kiedy nastąpi bitwa z waszym udziałem, wciągnie pan tę flagę w miejsce bandery Kriegsmarine. Czy pan zrozumiał? - Dokładnie, panie prezydencie. Roosevelt ponownie wyciągnął rękę. - To dobrze. Pozostaje mi życzyć panom szczęśliwej drogi. Obaj wymienili z nim uściski dłoni, gdy, jakby za sprawą jakichś czarów, z cienia wynurzył się młody porucznik i wyprowadził ich z gabinetu. - Niezwykły człowiek - odezwał się Hare, gdy limuzyna skręcała w Constitutional Avenue. - To najmniej adekwatne określenie sezonu - powiedział Munro. - To, co on i Churchill wspólnie osiągnęli, jest niewiarygodne. - Westchnął. - Ciekaw jestem, ile czasu minie, zanim powstaną książki dowodzące, jak mało w istocie znaczyli. - Drugorzędni uczeni próbujący zrobić karierę? - spytał Hare. - Tacy jak my? - Właśnie. - Munro spojrzał na oświetlone ulice. - Będzie mi brak tego miasta. Niech pan się przygotuje na kulturowy szok, gdy dolecimy do Londynu. Nie tylko zaciemnienie, ale i Luftwaffe znowu próbująca nocnych nalotów. Hare usiadł wygodniej na swoim miejscu, zamykając oczy nie ze zmęczenia, ale z nagłego przypływu radości. To było jakby przez długi czas mocno spał, a teraz znowu obudził się. Fabrycznie nowa Latająca Forteca leciała, aby dołączyć do 8 Amerykańskiej Armii Powietrznej w Wielkiej Brytanii. Załoga postarała się, aby Munro i Hare mieli wszelkie wygody, zaopatrując ich w wojskowe koce, poduszki i dwa termosy. Hare otworzył jeden z nich, gdy przecinali linię brzegową Nowej Anglii i wznosili się nad ocean. - Kawy?

- Nie, dziękuję. - Munro włożył sobie poduszkę pod głowę i podciągnął koc. - Uznaję tylko herbatę. - Cóż, każdy ma swoje upodobania - powiedział Hare. Pociągnął nieco parzącej kawy, gdy Munro chrząknął. - Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Zapomniałem powiedzieć panu, że w obliczu szczególnych okoliczności wasza Marynarka Wojenna zdecydowała awansować pana. - Na pełnego komandora? - spytał zaskoczony Hare.

- Nie. W rzeczy samej na stopień Fregattenkapitdna - od powiedział Munro, naciągnął koc na ramiona i poszedł spać. Rozdział 2

Gdy Craig Osbourne dotarł na skraj St Maurice, rozległa się salwa z karabinów i gawrony siedzące na bukach przed kościołem, gniewnie kracząc, poderwały się ciemną chmurą w powietrze. Siedział za kierownicą kubelwagena, odpowiednika jeepa w armii niemieckiej, pojazdu ogólnego zastosowania, który nadawał się na każde warunki. Zaparkował go przy zadaszonej furtce cmentarnej i wysiadł. Prezentował się znakomicie w szarym polowym mundurze Standartenfiihrera WaffenSS. Mżył deszcz, więc wziął z tylnego siedzenia czarny, skórzany płaszcz, narzucił go na ramiona i podszedł do żandarma, który stał obserwując wydarzenia na placu. Była tam nie więcej niż garstka mieszkańców, pluton egzekucyjny SS i dwóch więźniów bez cienia nadziei czekających z rękami związanymi na plecach. Trzeci z nich leżał twarzą do ziemi na bruku przy ścianie. Podczas gdy Osbourne patrzył, pojawił się starszy oficer w długim płaszczu ze srebrzystoszarymi wyłogami, zastrzeżonymi dla generałów SS. Wyciągnął pistolet z pochwy i strzelił w tył głowy leżącego mężczyzny. - To generał Dietrich, prawda? - spytał Osbourne doskonałą francuszczyzną. Żandarm, który nie zauważył jego nadejścia, odpowiedział automatycznie: - Tak, on lubi ich wykańczać osobiście. - Odwrócił się nieco i spojrzawszy na mundur, skoczył na baczność. - Przepraszam, panie pułkowniku, nie miałem nic złego na myśli. - W porządku. W końcu jesteśmy rodakami. - Craig uniósł swój lewy rękaw i żandarm zobaczył naszyty na nim emblemat francuskiej brygady Charlemagne WaffenSS. - Zapal sobie. ., Wyciągnął srebrną papierośnicę. Żandarm poczęstował się. Cokolwiek myślał o swoim rodaku służącym wrogowi, z kamienną twarzą zatrzymał to dla siebie. - Często to się zdarza? - spytał Osboume, podając mu ogień. Żandarm zawahał się i Osboume zachęcająco skinął głową. - Powiedz, chłopie, to, co myślisz. Możesz nie aprobować tego, co robię, ale przecież obaj jesteśmy Francuzami. - Dwa albo trzy razy w tygodniu i w innych miejscach. To rzeźnik. - Na jego twarzy pojawiła się cała frustracja i gniew. Jeden z dwu oczekujących mężczyzn został postawiony pod ścianą; padła komenda i rozległa się kolejna salwa. - Odmawia im ostatniej posługi. Zauważył pan, pułkowniku? Żadnego księdza, a kiedy wszystko jest skończone, przychodzi tu jak dobry katolik na spowiedź do ojca Pawła, a potem na obfity obiad do knajpy po drugiej stronie placu. - Tak, słyszałem o tym - odpowiedział Osboume. Odwrócił się i skierował w stronę kościoła. Żandarm patrzył z namysłem jak odchodzi, zaraz jednak odwrócił się, aby obserwować to, co dzieje się na placu, gdy Dietrich z pistoletem w ręce znowu wystąpił naprzód. Craig Osboume poszedł ścieżką przez cmentarz, otworzył wielkie, dębowe drzwi kościoła i wszedł do środka. Panował tam mrok, i nieco światła wpadało jedynie przez witraże w starodawnych oknach. Przy ołtarzu migotały świece i czuć było zapach kadzidła. Gdy Osboume podszedł bliżej, otworzyły się drzwi zakrystii, przez które wyszedł stary ksiądz o siwych włosach. Ubrany był w albę, a z ramion zwisała mu fioletowa stuła. Zaskoczony, zatrzymał się nagle. ' - Czy mogę w czymś pomóc? - Być może. Wróćmy do zakrystii, ojcze.

- Nie teraz, pułkowniku, teraz muszę wysłuchać spowiedzi - zmarszczył brwi ksiądz. Osboume spojrzał przez pusty kościół na konfesjonały. - Niezbyt wielu wiernych, ojcze, ale trudno się dziwić, skoro ma tu przyjść ten rzeźnik Dietrich. - Zdecydowanie położył rękę na piersi księdza. - Proszę do środka. - Kim pan jest? - Zdezorientowany ksiądz wycofał się do zakrystii. Osbourne popchnął go na drewniane krzesło obok biurka i z kieszeni płaszcza wyjął sznur. - Im mniej ksiądz wie, tym lepiej. Powiedzmy, że rzeczy nie zawsze mają się tak, jak z pozoru wyglądają. Teraz ręce na plecy. - Mocno związał nadgarstki staruszka. - Niech ksiądz zrozumie, daję księdzu uwolnienie od winy i kary. Żadnego związku z tym, co tu się wydarzy. Czyste konto u naszych niemieckich przyjaciół. - Wyciągnął chustkę. - Nie wiem, co chcesz uczynić, synu, ale to jest dom Boży - odezwał się ksiądz. - Tak, podoba mi się myśl, że wymierzę boską sprawiedliwość - rzekł Craig Osbourne i zakneblował go chustką. Zostawił starca w zakrystii, zamknął drzwi, przeszedł do konfesjonałów i, włączywszy malutką lampkę nad jednym z nich, wszedł do środka. Wyjął swojego walthera, przykręcił tłumik i przez wąską szparę w drzwiczkach obserwował główne wejście. Po chwili z kruchty wyszedł Dietrich w towarzystwie młodego kapitana SS. Stanęli na moment rozmawiając, po czym kapitan opuścił kościół, a Dietrich ruszył przejściem między ławami rozpinając płaszcz. Zdejmując czapkę zatrzymał się i, wszedłszy do drugiego konfesjonału, usiadł. Osbourne przekręcił kontakt i włączył małą żarówkę, która oświetlając Niemca jemu samemu pozwoliła pozostać w ciemności. - Dzień dobry, ojcze - odezwał się Dietrich łamanym francuskim. - Pobłogosław mnie, bo zgrzeszyłem. - To prawda, ty bandyto - odpowiedział Craig Osbourne i, wysunąwszy walthera przez cienką kratkę, strzelił mu między oczy. W chwili gdy wychodził z konfesjonału, otworzyły się drzwi kościoła i do wnętrza zajrzał młody kapitan SS. Zobaczył, jak Osbourne stoi nad leżącym twarzą do ziemi generałem, którego głowa była mokrą plamą krwi i mózgu. Oficer wyszarpnął pistolet i oddał dwa ogłuszające w tych starych murach strzały. Osbourne odpowiedział ogniem i, powaliwszy go trafieniem w pierś na jedną z ław, pobiegł do wyjścia. Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył zaparkowany przy bramie samochód Dietricha, podczas gdy jego 18 kubelwagen stał nieco dalej. Było zbyt późno, aby do niego dobiec, bowiem zaalarmowana odgłosem palby drużyna SS biegła już z bronią gotową do strzału. Osbourne zawrócił, przebiegł przez kościół i, wydostawszy się tylnymi drzwiami przy zakrystii, popędził po grobach przez cmentarz, następnie przeskoczył niski kamienny mur i ruszył ku lasowi na szczycie wzgórza. Kiedy był w połowie drogi, zaczęli strzelać, rzucił się więc dzikim zygzakiem do przodu i był już niemal w lesie, gdy kula przeszyła mu ramię tak, że aż przyklęknął na jedno kolano. Po sekundzie ruszył sprintem dalej po zboczu. W chwilę później był już między drzewami. Zasłaniając rękami twarz przed zwisającymi gałęziami, biegł na oślep dalej, chociaż na dobrą sprawę wcale nie wiedział dokąd. Nie miał środka transportu, a zatem i możliwości dotarcia na miejsce spotkania z lysanderem. Ale przynajmniej Dietrich już nie żył, chociaż resztę, jak to mawiali w DOS, Osbourne spartaczył. Poniżej przez dolinę biegła droga, a za nią znajdował się kolejny las. Ruszył prześlizgując się między drzewami, gdy nagle wylądował w rowie. Podniósłszy się zaczął przechodzić na drugą stronę, kiedy, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, ujrzał, jak zza zakrętu wynurza się i zatrzymuje wielki rollsroyce. Renę Dissard, z czarną przepaską na jednym oku i w szoferskim uniformie, siedział za kierownicą. AnnaMaria otworzyła tylne drzwi i wyjrzała. - Znowu bawisz się w bohatera, Craig? Ty się chyba nigdy nie zmienisz, co? Na Boga, wsiadaj prędzej i wynośmy się stąd. Gdy rolls ruszył, wskazał głową na przesiąknięty krwią rękaw jego munduru. - Mocno?

- Chyba nie. - Osbourne wepchnął do środka chusteczkę. Co wy, u diabła, tutaj robicie? - Skontaktował się z nami Grand Pierre. Jak zwykle w postaci głosu przez telefon. Ciągle nie miałam okazji go poznać. - A ja tak - odpowiedział Craig. - Przygotuj się na mały szok, gdy nadejdzie twój dzień. - Naprawdę? Powiedział, że spotkanie z lysanderem zostało odwołane. Jak podali spece od meteorologii, znad Atlantyku nadciąga gęsta mgła i ulewa. Miałam zaczekać na farmie i powiedzieć ci o tym, ale ogarnęły mnie jakieś złe przeczucia. Zdecydowałam się przyjechać i obserwować twoją akcję. Byliśmy na drugim końcu miasteczka, w pobliżu stacji. Usłyszeliśmy strzelaninę i zobaczyliśmy, jak biegniesz na wzgórze. - Moje szczęście - odrzekł Osbourne.

- Tak, zwłaszcza że to wszystko nie powinno mnie było wcale obchodzić. W każdym razie Renę powiedział, że będziesz uciekać właśnie tędy. Zapaliła papierosa i założyła jedną odzianą w jedwab nogę na drugą. Była jak zwykle elegancka, w czarnej garsonce i białej, jedwabnej bluzce, z przypiętą pod szyją diamentową broszą. Jej czarne włosy, na czole przycięte w grzywkę, podwijały się z obu stron, jakby obejmując wystające kości policzkowe i mocno zarysowany podbródek. - Na co się tak gapisz? - spytała ze złością.

- Na ciebie - odparł. - Jak zawsze za dużo szminki, ale poza tym wyglądasz cholernie ślicznie. - Właź pod siedzenie i siedź cicho - powiedziała. Przesunęła nogi na bok, a Craig odsunął klapę zamykającą schowek pod siedzeniem. Wczołgał się do środka i klapa wróciła do swojej pierwotnej pozycji. Po chwili znaleźli się za zakrętem i ujrzeli stojącego w poprzek drogi kubelwagena oraz pół tuzina esesmanów. - Spokojnie i powoli, Renę - powiedziała.

- Kłopoty? - spytał stłumionym głosem Osbourne.

- Przy odrobinie szczęścia, nie - odpowiedziała cicho. Znam tego oficera. Przez pewien czas stacjonował w zamku. Renę zatrzymał rollsa, gdy młody porucznik SS, z pistoletem w ręce ruszył w ich stronę. Jego twarz rozjaśniła się i schował broń do kabury. - Mademoiselle Trevaunce. Co za nieoczekiwany zaszczyt.

- Porucznik Schultz. - Otworzyła drzwi i wyciągnęła dłoń, którą rycersko ucałował. - Co tu się dzieje? - Paskudna historia. Jakiś terrorysta postrzelił generała Dietricha w St Maurice. - Wydawało mi się, że słyszałam tam jakąś strzelaninę powiedziała. - A jak się czuje generał? - Nie żyje, mademoiselle - odparł Schultz. - Sam widziałem ciało. Potworność. Zamordowany w kościele podczas spowiedzi. - Pokręcił głową. - To niewiarygodne, że po tej ziemi chodzą tacy ludzie. - Tak mi przykro. - Współczująco uścisnęła jego rękę. Musi pan nas koniecznie odwiedzić. Hrabina bardzo pana lubiła. Było nam smutno, gdy pan wyjeżdżał. Schultz zarumienił się. - Proszę przekazać moje najszczersze życzenia, ale teraz nie będę pani dłużej zatrzymywał. Wydał rozkaz i jeden z jego ludzi wycofał kubelwagena. Renę ruszył, mijając salutującego Schultza. - Jak zawsze mamselle ma diabelne szczęście - stwierdził. AnnaMaria Trevaunce zapaliła następnego papierosa. - Mylisz się, mój drogi Renę - powiedział cicho Craig Osboume. - To właśnie ona jest diabłem. Na farmie wprowadzili rollsroyce'a do stodoły, a Renę poszedł zasięgnąć języka. Osboume zdjął górę od munduru i oderwał przemoczony krwią rękaw koszuli. AnnaMaria obejrzała ramię. - Mogło być gorzej. Kula nie przeszła na wylot, przeorała jedynie bruzdę po powierzchni. Nie wygląda to jednak dobrze. Renę wrócił z naręczem ubrań i kawałkiem prześcieradła, które następnie porozdzierał na długie pasy. - Użyj tego jako bandaża. AnnaMaria zabrała się natychmiast do roboty. - Jaki wynik? - spytał Osboume.

- Jest tu tylko stary Jules i chce, abyśmy zabrali się stąd jak najszybciej - powiedział Renę. - Przebierz się w to, a on spali twój mundur w swoim piecu. Jest wiadomość od Grand Pierre'a. Miał kontakt radiowy z Londynem. Zabiorą cię dziś wieczorem kutrem torpedowym w pobliżu Leon. Grand Pierre nie może być przy tym osobiście, ale będzie tam jeden z jego ludzi, Bleriot. Znam go doskonale. To dobry żołnierz. Osbourne przeszedł na drugą stronę rollsa i przebrał się. Pojawił się ponownie w tweedowej czapce, sztruksowej marynarce i spodniach, które pamiętały lepsze czasy, oraz w spękanych butach. Wsadził walthera w kieszeń i podał Renę swój mundur, z którym ten natychmiast wyszedł. - No i jak? - spytał AnnęMarię. Roześmiała się głośno.

- Uszedłbyś może z trzydniowym zarostem na twarzy. Ale szczerze mówiąc, dla mnie wyglądasz jak facet z Yale. - To doprawdy bardzo pocieszające. Wrócił Renę i zasiadł za kierownicą. - Lepiej będzie, jak ruszymy w drogę, mamselle. Dojazd zabierze nam godzinę. - Wskakuj na miejsce i bądź grzeczny - powiedziała od chyliwszy klapę pod siedzeniem. Craig wykonał polecenie, ale wyjrzał jeszcze i spojrzał na nią. - I tak ja będę się śmiał ostatni. Jutro wieczorem kolacja w „Savoyu". Przygrywają „Orfeusze", śpiewa Carroll Gibbons, dancing, dziewczynki. Zatrzasnęła klapę, wsiadła do środka i Renę ruszył. Leon było tak małą wioską rybacką, że nie miało nawet pomostu i większość łodzi była wciągnięta na plażę. Z małego baru, jedynej oznaki życia, dochodziły dźwięki akordeonu. Pojechali dalej wyboistą drogą obok opuszczonej latarni, w kierunku niewielkiej zatoki. Od morza nadciągała gęsta mgła i gdzieś daleko zabrzmiał samotny sygnał ostrzegawczy. Renę z latarką w ręce poprowadził ich w stronę plaży. - Nie ma sensu, żebyś schodziła z nami. Zniszczysz sobie tylko buty. Zostań w samochodzie - odezwał się Craig do AnnyMarii. Zdjęła pantofle i wrzuciła je do tyłu rollsa. - Masz rację, kochany. Jednak dzięki moim nazistowskim przyjaciołom mam niewyczerpalne dostawy jedwabnych pończoch. Mogę sobie pozwolić na podarcie jednej pary dla naszej przyjaźni. - Wzięła go za ramię i poszli za Renę. - Przyjaźni? - spytał Craig. - O ile sobie przypominam, w Paryżu dawnymi czasy było to coś więcej. - To stare dzieje, kochany. Lepiej o tym zapomnieć. Mocniej ścisnęła go za ramię. Osboume gwałtownie nabrał powietrza pod wpływem bólu, którym rana dała o sobie znać. AnnaMaria odwróciła głowę i spojrzała na niego. - Dobrze się czujesz?

- To tylko to cholerne ramię trochę boli. Zbliżając się posłyszeli szmer rozmowy. Ujrzeli Renę i jeszcze jakiegoś mężczyznę stojących obok małej łodzi z przymocowanym do rufy silnikiem. - To jest Bleriot - powiedział Rene.

- Mamselle - Bleriot dotknął swojej czapki, robiąc w jej kierunku lekki ukłon. - Więc to ma być moja łódka? - spytał Craig. - A dokąd właściwie mam nią płynąć? - Opłynie pan ten cypel i zobaczy pan światło z Grosnez, monsieur. - W takiej mgle?

- Mgła leży bardzo nisko - wzruszył ramionami Bleriot. Ma pan w łodzi lampę sygnałową, a oprócz niej jest jeszcze to. - Wyjął z kieszeni świecącą, sygnalizacyjną kulę. - Dostawa od DOS. Bardzo dobrze działają w wodzie. - To znaczy, że prawdopodobnie w niej wyląduję, zwłaszcza w taką pogodę - powiedział Craig, spoglądając na wpełzające coraz z pluskiem na plażę wygłodniałe fale. Bleriot wyjął z łodzi kamizelkę ratunkową i pomógł mu ją włożyć. - Nie ma pan wyboru, musi pan płynąć, monsieur. Grand Pierre mówi, że szukając pana przewracają do góry nogami całą Bretanię. - Czy wzięli już zakładników? - Craig patrzył, jak Bleriot zapina paski kamizelki. - Oczywiście. Dziesięciu z St Maurice, łącznie z burmistrzem i ojcem Pawłem. Dziesięciu innych z pobliskich farm. - Dobry Boże! - wyszeptał Craig. AnnaMaria zapaliła gitane'a i podała mu. - Takie są reguły tej gry, kochany. Oboje o tym wiemy. To nie twoja sprawa. - Chciałbym ci wierzyć - odpowiedział, podczas gdy Renę i Bleriot zepchnęli łódź na wodę. Bleriot wskoczył do środka i, zapuściwszy silnik, wyszedł na brzeg. - W drogę, i bez żadnych wyskoków. Przekaż moje po zdrowienia Carroll Gibbons. - Pocałowała mocno Craiga. Wsiadł do łodzi i chwycił za ster. Spojrzał na Bleriota, który przytrzymywał łódź po przeciwnej niż Renę stronie. - Mówisz, że zabierze mnie kuter torpedowy?

- Albo patrolowy. Marynarka brytyjska lub francuski ruch oporu. Na pewno tam będą, monsieur. Jeszcze nigdy nas nie zawiedli. - Do zobaczenia, Renę. Opiekuj się nią - zawołał Craig, gdy zepchnęli go przez fale na głębszą wodę i silnik poniósł go dalej. Po opłynięciu cypla skierował się na pełne morze i zaraz zaczęły się kłopoty. Spienione grzywy fal wznosiły się gwałtownie, a wiatr nabierał coraz większej siły. Woda przelewała się przez burty i brodził w niej już po kostki. Bleriot miał rację. Od czasu do czasu w rozrzedzonej wiatrem mgle migało mu światło z Grosnez, skierował się więc w tamtą stronę, gdy nagle wysiadł silnik. Zaczął ciągnąć szaleńczo za linkę startową, ale łódź niesiona prądem dryfowała bezsilnie. Napłynęła ciężka, długa i gładka fala, o wiele większa od innych, i unosząc łódkę wysoko w górę, przelała swoje wody do jej wnętrza. Łódź runęła jak kamień w dół i Craig Osboume znalazł się w wodzie, dryfując unoszony na powierzchni przez swoją kamizelkę. Woda była potwornie zimna, wgryzała się w jego ramiona i nogi niczym kwas tak, że chwilowo zapomniał o bolącej ranie. Nadeszła kolejna duża fala i spłynął po jej drugiej stronie na nieco spokojniejszą wodę. - Nie jest dobrze, chłopie - powiedział do siebie. - Jest bardzo źle, - Wiatr ponownie rozwiał trochę mgłę i Craig ujrzał światło z Grosnez oraz jakiś ciemny kształt, któremu towarzyszył przytłumiony warkot silnika. - Tutaj - wrzasnął przeraźliwie, uniósłszy głowę. Nagle przypomniał sobie o świecącej kuli sygnalizacyjnej, którą dał mu Bleriot. Przemarzniętymi palcami wyjął ją niezdarnie z kieszeni i uniósł wysoko w prawej dłoni. Zasłona z mgły ponownie opadła, przesłaniając latarnię w Grosnez, a ciemna noc zdawała się pochłaniać stukot silnika. - Tutaj, do cholery - krzyknął Osbourne, gdy z mgły, jak okrętwidmo, wynurzył się kuter torpedowy i skierował w jego stronę. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuł takiej ulgi, gdy zapalił się reflektor i strumień światła odnalazł go w wodzie. Zaczął płynąć w jego stronę, nie zważając na ból w ramieniu i nagle zatrzymał się. W wyglądzie kutra było coś obcego. Na przykład farba: brudna biel wpadająca w morską zieleń jakby dla kamuflażu. A potem ujrzał flagę na maszcie, która głośno załopotała od gwałtownego uderzenia wiatru, i zobaczył wyraźnie swastykę, krzyż w lewym górnym rogu oraz szkarłat i czerń Kriegsmarine. To nie był brytyjski kuter torpedowy, ale niemiecki kuter E, na którego dziobie Craig odczytał pojawiającą się za numerem nazwę „Liii Marlene". Kuter jakby zatrzymał się, jego silniki pracowały bardzo cicho. Osbourne, ze ściśniętym sercem, wychylił się z wody i uniósłszy wzrok, zobaczył dwóch marynarzy Kriegsmarine w czapkach i kurtkach, spoglądających na niego z góry. Po chwili jeden z nich przerzucił przez reling sznurową drabinkę. - W porządku, synu - powiedział soczystym cockneyem. Już się za ciebie zabieramy. Musieli przeciągnąć go nad relingiem. Już na pokładzie zgiął się ? wpół i zwymiotował. Ostrożnie uniósł wzrok. - Major Osbourne, prawda? - spytał wesoło niemiecki marynarz czystym cockneyem. - Tak. Niemiec pochylił się.

- Pańskie lewe ramię mocno krwawi. Lepiej, żebym je panu opatrzył. Jestem tu opiekunem izby chorych. - Co tu się dzieje? - spytał Osbourne.

- Ja nie udzielam informacji. To działka naszego dowódcy. Jest nim Fregattenkapitan Berger. Znajdzie go pan na mostku. Craig Osbourne z wysiłkiem stanął na nogi. Niezdarnie odpiął ' paski mocujące kamizelkę i zdjąwszy ją, chwiejnym krokiem podszedł do drabinki. Wdrapał się na górę i wszedł do sterówki. Za kołem sterowym stał marynarz, Obersteuermann, jak wynikało z dystynkcji, czyli starszy sternik. Na obrotowym krześle obok przykrytego mapą stołu siedział mężczyzna w wygiętej czapce Kriegsmarine. Jej górna część była biała, co zwykle znamionowało kapitanów okrętów podwodnych, ale używali ich także dowódcy kutrów E, uważający się za absolutną elitę Kriegsmarine. Pod obcisłym marynarskim płaszczem nosił wysłużony, biały golf. Odwrócił się i spokojnym, obojętnym wzrokiem spojrzał na Osbourne'a. - Major Osbourne - powiedział z doskonałym amerykańskim akcentem. - Cieszę się, że jest pan już na pokładzie. Przepraszam pana na moment. Musimy wydostać się z tej okolicy. Zwrócił się w stronę sternika i odezwał po niemiecku: - W porządku, Langsdorff. Zostaw tłumiki włączone, aż będziemy o pięć mil stąd. Kurs dwieście dziesięć. Do odwołania, prędkość dwadzieścia pięć węzłów. - Kurs dwieście dziesięć, prędkość dwadzieścia pięć węzłów, Herr Kapitan - odpowiedział sternik i kuter gwałtownie nabrał szybkości. - Hare - powiedział Craig Osboume. - Profesor Martin Hare. - Pan mnie zna? Spotkaliśmy się już kiedyś? - Hare wziął papierosa z pudełka „Benson & Hedges" i podsunął je Craigowi. Drżącą ręką Osbourne sięgnął po papierosa. - Po ukończeniu Yale byłem dziennikarzem. Pracowałem, między innymi, dla magazynu „Life". W Paryżu, w Berlinie. W obu tych miastach spędziłem kawał młodości. Mój ojciec pracował jako dyplomata w Departamencie Stanu. - Ale kiedy żeśmy się poznali?

- W kwietniu trzydziestego dziewiątego przyjechałem na wakacje do domu. To znaczy do Bostonu. Znajomy powiedział mi o tym cyklu wykładów, jakie pan dawał w Harvardzie. Teoretycznie o literaturze niemieckiej, ale przesiąknięte polityką i w duchu antynazistowskim. Poszedłem na cztery z nich. - Był pan tam, gdy wybuchły zamieszki?

- Kiedy rodzimi faszyści chcieli rozpędzić zebranych? Oczywiście. Złamałem kostkę w dłoni na szczęce jednego z tych dzikusów. Pan był wspaniały. - Osboume drgnął, gdy otworzyły się drzwi i wszedł „Cockney". - O co chodzi, Schmidt? - spytał po niemiecku Hare.

- Pomyślałem, że pan major może tego potrzebować. Wyciągnął rękę z kocem. - Chciałbym także zauważyć, fferr Kapitan, że jego zranione lewe ramię wymaga pielęgnacji. - A więc do dzieła, Schmidt - powiedział Hare. - Wykonuj swoją powinność. Siedząc na wąskim krześle przy małym stoliku zabiegowym, Osbourne obserwował, jak Schmidt fachowo bandażuje ranę. - Odrobina morfiny dla poprawy pańskiego samopoczucia, szefie. - Wyjął z torby ampułkę i wstrzyknął zawartość w jego ramię. - Pan nie jest Niemcem, prawda? A więc kim?

- Ależ jestem, na pewien sposób. W każdym razie, moi rodzice byli. Żydzi, którzy uznali, że Londyn jest bardziej gościnny niż ' Berlin. Ja sam urodziłem się w Whitechapel. W drzwiach pojawił się Martin Hare. - Gaduła z ciebie, Schmidt - powiedział po niemiecku.

- Jawohl, Herr Kapitan - skoczył na baczność Schmidt.

- Już cię tu nie ma.

- Zu befehl, Herr Kapitan. Schmidt uśmiechnął się i wyszedł zabierając swoją apteczkę, Hare zapalił papierosa. - To mieszana załoga. Amerykanie, Brytyjczycy, kilku Żydów, ale wszyscy płynnie mówią po niemiecku i służąc na tej łodzi, mają tylko jedną tożsamość. - Nasz własny kuter E - odezwał się Osbourne. - Godne podziwu. To najlepiej strzeżona tajemnica, o jakiej ostatnio słyszałem. - Musi pan wiedzieć, że jest to gra na całego. Nawet w naszej bazie mówimy tylko po niemiecku i nosimy mundury Kriegs marine. To kwestia nabrania pewnych nawyków. Oczywiście od czasu do czasu chłopcy łamią językowy nakaz. Na przykład lf Schmidt. - A gdzie jest baza?

- Mały port o nazwie Cold Harbour, niedaleko przylądka Lizard w Konwalii. - Jak daleko?

- Jakieś sto mil stąd. Będzie pan tam przed świtem. Powrót zabiera nam sporo czasu. Co wieczór otrzymujemy ostrzeżenia o ruchach kutrów torpedowych marynarki brytyjskiej i staramy się trzymać od nich z daleka. - Nie wątpię. Takie spotkanie mogłoby się tragicznie skończyć. Kto dowodzi tą operacją? - Oficjalnie wydział D z DOS, ale jest to międzynarodowe przedsięwzięcie. Słyszałem, że pan jest z DSS? - Zgadza się.

- To niebezpieczny sposób zarabiania na życie.

- Mnie pan to mówi? Hare uśmiechnął się.

- Zobaczymy, czy w kuchni mają jakieś kanapki. Wygląda pan na wygłodniałego. - Poprowadził go do wyjścia. Osboume wyszedł na pokład tuż przed świtem. Morze było dość wzburzone i poczuł na twarzy rozpryskującą się wodę. Wspiął się po drabince do kabiny sterowej, gdzie w nikłym świetle kompasu ujrzał siedzącego w samotnej zadumie Martina Hare. Osboume usiadł przy stoliku, na którym leżała mapa, i zapalił papierosa. - Nie może pan spać? - spytał Hare.

- Nie mogę, sir. Taki kuter to nie dla mnie. Ale pan to co innego. - To prawda. Jak daleko sięgam pamięcią, morze zawsze było obecne w moim życiu. Miałem osiem lat, gdy dziadek dał mi popływać moją pierwszą łódką. - Słyszałem, że kanał La Manche jest nietypowy?

- Mogę panu powiedzieć, że bardzo się różni od Wysp Salomona. - To właśnie tam pan służył poprzednio? Hare skinął głową. - Zawsze mówiono mi, że kutry torpedowe to zabawa dla młodych - powiedział zaciekawiony Osboume. - Cóż, jeśli potrzeba kogoś z odpowiednim doświadczeniem, kto dodatkowo może uchodzić za Niemca, bierze się, kogo można - roześmiał się Hare. Dookoła było już szaro, morze stało się mniej wzburzone i przed nimi z półmroku wynurzył się stały ląd. - Przylądek Lizard - powiedział Hare uśmiechając się.

- Lubi pan te akcje, prawda? - odrzekł Osboume. Hare wzruszył ramionami. - Chyba tak.

- Pan to cholernie lubi. Nie chciałby pan wrócić do swojego poprzedniego życia, to znaczy do Harvardu. - Być może. - Hare spoważniał. - Czy ktokolwiek z nas będzie wiedział, co ma robić, gdy to wszystko się skończy? A pan? - Nie mam do czego wracać. Widzi pan, ja mam inny problem - powiedział Osbourne. - Mam szczególne zdolności. Wczoraj zabiłem niemieckiego generała, i to w kościele, żeby im pokazać brak wszelkich skrupułów. Był szefem wywiadu SS na całą Bretanię. Rzeźnik, który zasłużył na śmierć. - Więc na czym polega pański problem? '' - Zabijam go, a oni biorą dwudziestu zakładników i rozstrzeliwują ich. Śmierć idzie za mną krok w krok, jeśli wie pan, co mam na myśli. Hare nie odpowiedział, po prostu zredukował moc i otworzył okno, wpuszczając do wnętrza niesione wiatrem krople deszczu. Okrążyli cypel i Osboume ujrzał przesmyk prowadzący do zatoki, nad którą górowała porośnięta lasem dolina. U jej podnóża leżała niewielka, szara przystań otoczona dwoma tuzinami rybackich chatek. Między drzewami stał stary dwór. Załoga wyszła na pokład. - Oto Cold Harbour, majorze Osboume - powiedział Martin Hare i wprowadził „Liii Marlene" do portu. Rozdział 3

Załoga zajęła się cumowaniem kutra, podczas gdy Hare i Osbourne zeszli na ląd i ruszyli wzdłuż wybrukowanego nabrzeża. - Wszystkie te domki wyglądają bardzo podobnie - zauważył Craig. - Tak - odpowiedział Hare. - Wszystko zostało zbudowane za jednym zamachem przez właściciela dworu, sir Williama Chevely, w połowie osiemnastego wieku. Chaty, nabrzeże, przystań, dosłownie wszystko. Według tutejszej legendy większość jego pieniędzy pochodziła z przemytu. Był znany jako Czarny Bili. - Rozumiem. Stworzył tę modelową rybacką wioskę jako przykrywkę dla innych rzeczy? - spytał Craig. - Właśnie. A to jest miejscowy pub. Chłopcy używają go jako mesy. Był to niski, przysadzisty budynek o strzelistym dachu i wstawkach z drewnianych bali. Jego gotyckie, dzielone kamiennymi słupkami okna nadawały budowli elżbietański wygląd. - Nie ma w nim nic z epoki Jerzego I. Powiedziałbym raczej, że to z epoki Tudorów - zauważył Craig. - Piwnice są średniowieczne. W tym miejscu zawsze znajdowało się coś w rodzaju gospody - powiedział Hare, gramoląc się do stojącego przed wejściem jeepa. - Niech pan wsiada, zabiorę pana do rezydencji. Craig popatrzył na szyld gospody wiszący nad drzwiami. - „Pod Wisielcem" - odczytał.

- To dosyć trafna nazwa - odparł Hare, włączając silnik. - Prawdę mówiąc, to nowy szyld. Stary rozlatywał się już, a poza tym był raczej odrażający. Jakiś biedny złoczyńca kołyszący się na linie, ze związanymi rękami i wywalonym językiem. Gdy odjeżdżali, Craig odwrócił się, aby jeszcze raz popatrzeć na obrazek. Przedstawiał on wiszącego do góry nogami młodzieńca, zaczepionego za prawą kostkę do zwisającej z szubienicy liny. Jego twarz była spokojna, a głowa otoczona czymś na kształt aureoli. - Czy pan wie, że to jeden z symboli tarota? - powiedział. - Ależ oczywiście. To sprawka naszej gospodyni na kwaterze, madame Legrande. Ona lubuje się w takich rzeczach. - Legrande? Czy to przypadkiem nie Julie Legrande? - spytał Craig. - Zgadza się - Hare spojrzał na niego zdziwiony. - Zna ją pan? - Przed wojną znałem jej męża. Wykładał filozofię na Sorbonie. Potem związał się z ruchem oporu w Paryżu. Zetknąłem się tam z nimi w czterdziestym drugim. Pomogłem w ucieczce, gdy gestapo deptało im po piętach. - No cóż, ona jest tutaj od samego początku naszej akcji. Pracuje dla DOS. - A Henri, jej mąż?

- Z tego co wiem, w zeszłym roku zmarł na atak serca w Londynie. - Ach, tak. Mijali ostatnią już rybacką chatę, gdy Hare przerwał milczenie. - To jest sfera obronna. Żadnych cywili. Zabudowania używane są jako kwatery. Oprócz mojej załogi mamy tu także mechaników obsługujących samoloty. - Macie tu samoloty? W jakim celu?

- Najbardziej dla nas oczywistym. Zrzucamy agentów i zabieramy ich. - Myślałem, że tym zajmuje się Eskadra do Zadań Specjalnych w Tempsford. - To prawda, w każdym razie oni działają w zwykłych akcjach. Nasze operacje są trochę nieszablonowe. Zresztą pokażę panu, właśnie zbliżamy się do lądowiska. Droga skręcała między drzewami, a po drugiej stronie rozciągała się szeroka łąka z trawiastym pasem startowym. Na jednym jej końcu stał złożony z elementów hangar. Hare wjechał jeepem przez bramę i po krótkiej, karkołomnej jeździe po nierównościach zatrzymał pojazd. - Co pan na to powie? - spytał zapalając papierosa. Hare ujrzał wynurzający się z hangaru samolot zwiadowczy Fieseler Storch, z dobrze widocznymi na skrzydłach i kadłubie znakami Luftwaffe. Za nim szło dwóch mechaników w niemieckich kombinezonach, a z tyłu widać było pozostały w hangarze nocny bombowiec Ju 88. - Boże miłosierny - wyszeptał Craig.

- Mówiłem panu, że tutaj działamy trochę nieszablonowo. Pilot storka wyskoczył z kabiny, wymienił kilka słów z mechanikami i skierował się ku nim. Miał na sobie lotnicze buty i torbiaste, wygodne spodnie koloru szaroniebieskiego, jakie nosili piloci Luftwaffe, z niezwykle obszernymi kieszeniami na mapy. Jego krótka Fliegerbluse nadawała mu dziarski wygląd. Po lewej stronie miał srebrną odznakę pilota, nad nią widniał Krzyż Żelazny klasy, a z prawej strony emblemat Luftwaffe. - Brakuje tylko Krzyża Rycerskiego - zauważył Osbourne.

- Tak, ten chłopak jest trochę fanatykiem - powiedział Hare. - Moim zdaniem ma w sobie coś z psychopaty. Chociaż w bitwie o Anglię zdobył dwa Lotnicze Krzyże Zasługi. Pilot był już blisko. Miał około dwudziestu pięciu lat, jego wystające spod czapki włosy były słomianej barwy, niemal białe. Sprawiał wrażenie osoby, która często uśmiecha się, ale usta zdradzały ukryte okrucieństwo, podobnie jak zimne spojrzenie jego oczu. - Porucznik lotnictwa Joe Edge, a to major Craig Osbourne zDSS. Edge uśmiechnął się uroczo i wyciągnął rękę. - Pańska specjalność to zbójectwo, co? Craig poczuł do niego antypatię, ale starał się tego nie okazać. - Macie tu niezłą wystawę.

- Tak, stork może lądować i startować na każdej nawierzchni. Według mnie jest lepszy od lysandera. - Te znaki Luftwaffe to dosyć niezwykła forma kamuflażu. Edge zaśmiał się. - W niektórych okolicznościach są bardzo użyteczne. W zeszłym miesiącu dostałem się w strefę złej pogody i brakło mi wachy. Wylądowałem w bazie LuftwafTe pod Granville. Bez problemu dali mi paliwo. - Mamy doskonale sfałszowane dokumenty od Himmlera, kontrasygnowane przez Fiihrera, które mówią, że wypełniamy specjalne zadania w ramach ochrony SS. Nikt nie śmie tego kwestionować - odezwał się Hare. - Dali mi nawet obiad w kasynie - powiedział Craigowi Edge. - Moja mamuśka to szkopka, co znaczy, że szprecham ich językiem bez pudła. - Odwrócił się w stronę Hare'a. - Podwieziesz mnie do dworu, staruszku? Słyszałem, że może nas odwiedzić szefunio z Londynu. - Nic mi o tym nie wiadomo - odpowiedział Hare. Wskakuj. - Edge usiadł na tylnym siedzeniu. - Rozumiem, że pańska matka jest u nas? - spytał Craig.

- Na Boga, tak! Jest wdową i mieszka w Hampstead. Największym rozczarowaniem jej życia było, gdy w 1940 Hitler nie zdołał wjechać do Pałacu Buckingham. Roześmiał się głośno. Craig odwrócił głowę, czując do niego coraz większą niechęć. - Tak się zastanawiam - zagadnął Hare'a. - Powiedział pan, że waszą operację przeprowadza wydział D z DOS. Czy to przypadkiem nie starzy, dobrzy znajomi od brudnej roboty? - Zgadza się.

- A czy szefem jest w dalszym ciągu Dougal Munro?

- Jego też pan zna?

- O tak - odparł Craig. - Pracowałem dla DSS od samego początku. Zanim jeszcze przystąpiliśmy do wojny. Ja i Dougal mieliśmy wspólne sprawy. To bezlitosny, stary drań. - W ten sposób wygrywa się wojny, staruszku - odezwał się z tyłu Edge. - Rozumiem. Według pana wszelkie chwyty dozwolone, co? - spytał Craig. - To chyba naturalne dla wszystkich w naszej branży. Przez moment Craig ujrzał przerażoną twarz generała Dietricha za kratką konfesjonału. Z niesmakiem odwrócił się. - Munro wcale się nie zmienił - podjął Hare. - Jego motto to w dalszym ciągu „wszelkie chwyty dozwolone". Wkrótce sam się pan przekona. Wjechał przez bramę na wyłożony płytami dziedziniec i stanął. Budynek z szarego kamienia miał trzy piętra. Był stary i sprawiał wrażenie nie zmąconego wojną spokoju. - Czy ma jakąś nazwę? - spytał Craig.

- Opactwo Grancester. Nieźle, co? - rzucił Edge. Hare wysiadł z jeepa. - A więc jesteśmy. Idziemy w paszczę ludożercy, jeśli już tu jest. Jednak dokładnie w tej samej chwili generał brygady Dougal Munro znajdował się w drodze do budynku biblioteki w Hayes Lodge w Londynie, którego generał Dwight D. Eisenhower używał jako swojej tymczasowej kwatery. Generał jadł właśnie grzankę, popijając kawą i czytał ranne wydanie „Timesa", gdy młody kapitan wprowadził Dougala Munro i zamknął za nim drzwi. - Witam, generale. Kawy? Herbaty? Wszystko jest na małym stoliku. Munro nalał sobie herbaty. - Jak tam nasza grupa w Cold Harbour?

- Do tej pory bardzo dobrze, generale.

- Wie pan, wojna jest trochę jak iluzjonista, który odwraca uwagę ludzi, aby patrzyli na jego prawą rękę, podczas gdy prawdziwą robotę wykonuje ręka lewa. - Eisenhower dolał sobie kawy. - Podstęp. Wszystko sprowadza się do podstępu. Mam raport od wywiadu, że Rommel dokonał cudów od czasu, gdy uczynili go dowódcą Wału Atlantyckiego. - To prawda, sir.

- Ten wasz kuter E zabierał oficerów wojsk inżynieryjnych nocą na wybrzeże Francji, aby badali tamtejsze plaże. Robili to tyle razy, że musi się pan już domyślać, gdzie zamierzamy wysadzić nasz desant? - Tak jest, panie generale - odpowiedział spokojnie Munro. - Wszystko wskazuje na Normandię. - W porządku. Wróćmy do sprawy podstępu. - Eisenhower podszedł do mapy. - Tutaj, we wschodniej Anglii generał Patton stoi na czele armiiwidma. Pozorne obozy wojskowe, atrapy samolotów i inne dekoracje. - Co ma na celu wskazanie Niemcom, że zamierzamy wybrać najkrótszą drogę i przeprowadzić inwazję w rejonie Pas de Calais - zauważył Munro. - A oni zawsze tego oczekiwali, ponieważ jest to uzasadnione względami wojskowymi. - Eisenhower skinął głową. - Podjęliśmy już różne działania, aby umocnić ich w tym przekonaniu. RAF i 8 Armia Powietrzna przeprowadzą częste naloty w tej strefie, oczywiście bliżej terminu inwazji. To będzie wyglądało, jakbyśmy chcieli ich zmiękczyć. Grupy partyzanckie na tym terenie nasilą ataki na sieci energetyczne, tory kolejowe i tak dalej. I, naturalnie, podwójni agenci, którzy pracują dla nas, nadadzą do centrali Abwehry odpowiednie, fałszywe informacje. Stał przez chwilę w milczeniu, patrząc na mapę. - Czy coś pana niepokoi, sir? - spytał Munro.

- Wielu ludzi chciało, abyśmy przeprowadzili atak w zeszłym roku. - Eisenhower podszedł do okna i zapalił papierosa. - Wyjaśnię panu dokładnie, dlaczego tego nie zrobiliśmy. Naczelne Dowództwo Sił Sprzymierzonych zawsze było zdania, że możemy odnieść sukces, jeśli będziemy mieli absolutną przewagę. Więcej żołnierzy niż Niemcy, więcej czołgów, samolotów, więcej wszystkiego. Chce pan wiedzieć dlaczego? Ponieważ w każdej bitwie tej wojny walcząc równymi siłami przeciwko oddziałom rosyjskim, brytyjskim czy amerykańskim, Niemcy zawsze wygrywali. Zwykle zadawali o pięćdziesiąt procent więcej strat. - Ten smutny fakt jest mi znany, sir.

- Wywiad przesłał mi szczegóły przemówienia, jakie niedawno Rommel wygłosił do swoich generałów. Powiedział, że jeżeli nie pokonają nas na plażach, to przegrają tę wojnę. - Chyba miał rację, sir. Eisenhower odwrócił się.

- Zawsze byłem sceptyczny, jeśli chodzi o prawdziwą wartość tajnych agentów w tej wojnie, generale. Ich materiały są w najlepszym wypadku zwykle ogólnikowe. Myślę, że cenniejszym źródłem informacji są złamane szyfry z Ultry. - Zgadzam się z tym, sir. - Munro zawahał się przez moment. - Ale oczywiście jeżeli ważne informacje nie są przepuszczane przez Enigmę, nie ma czego rozszyfrowywać, a to mogą przecież być najważniejsze fakty. - Właśnie. - Eisenhower pochylił się. - W zeszłym tygodniu przesłał mi pan meldunek o niewiarygodnej dla mnie treści. Napisał pan, że wkrótce Rommel będzie przewodniczył konferencji poświęconej wyłącznie kwestii linii obronnej Wału Atlantyckiego. - Tak jest, panie generale. Odbędzie się ona w zamku de Voincourt w Bretanii. - Dalej stwierdził pan, że ma pan agenta, który może przeniknąć na tę konferencję. - To prawda, panie generale - Munro skinął głową.

- Boże, żebym tak był muchą na ścianie na tym spotkaniu. Poznać myśli i zamiary Rommla - westchnął Eisenhower, kładąc rękę na ramieniu Munro. - Zdaje pan sobie sprawę, jakie to może mieć znaczenie? Trzy miliony żołnierzy, tysiące okrętów, a właściwa informacja może wszystko zmienić. Rozumie pan? - Bardzo dobrze, panie generale.

- Niech pan mnie nie zawiedzie. Uniósł wzrok na mapę, a Munro cicho wyszedł z pokoju, odebrał na dole swój płaszcz z kapeluszem i skinąwszy strażnikom skierował się do swojego samochodu. Jego adiutant, kapitan Jack Carter, siedział z tyłu trzymając w dłoniach inwalidzką laskę. Od czasów Dunkierki zamiast jednej nogi miał protezę. - Wszystko w porządku, sir? - spytał, gdy ruszyli. Munro podniósł szybę oddzielającą ich od kierowcy. - Konferencja w zamku de Voincourt nabrała pierwszorzędnego znaczenia. Chcę, żebyś skontaktował się z AnnąMarią Trevaunce. Niech wybierze się na jeszcze jedną pozorną wycieczkę do Paryża. Zorganizuj punkt na lądowanie lysandera. Muszę z nią osobiście porozmawiać. Powiedzmy za trzy dni. - Tak jest, sir.

- Czy powinienem wiedzieć coś jeszcze?

- Nadeszła wiadomość dotycząca Cold Harbour, sir. Wygląda na to, że DSS miał wczoraj kłopoty. Jeden z ich agentów zlikwidował generała Dietricha, szefa SD w Bretanii. Ze względu na złą pogodę nie mogli wysłać lysandera i poprosili nas o pomoc. - Wiesz, że nie lubię tego robić, Jack.

- Tak, sir. Komandor Hare otrzymał bezpośrednią informację, popłyną} do Grosnez i zabrał tego agenta. Jakiś major Osboume. - Craig Osbourne? - spytał po chwili milczenia zdumiony Munro. - Na to wygląda, sir.

- Na Boga, on jeszcze żyje? On to musi mieć szczęście. To najlepszy człowiek, jakiego kiedykolwiek miałem w DOS. - A Harry Martineau, sir?

- No dobrze, masz rację. To jeszcze jeden cholerny Jankes. Czy Osboume jest teraz w Cold Harbour? - Tak, sir.

- Dobrze. Zatrzymaj się przy najbliższym telefonie. Zadzwoń do centrali RAFu w Croydon i powiedz im, że potrzebuję lysandera w ciągu najbliższej godziny. To sprawa najwyższej wagi. Dopilnuj tego, Jack, i zajmij się sprawą AnnyMarii Trevaunce. Ja polecę do Cold Harbour pogadać z Craigiem Osbournem. - Myśli pan, że on może się przydać?

- O, tak, Jack. Można to tak określić - uśmiechając się Munro wyjrzał przez okno. Obnażony do pasa, Craig Osboume spoczywał na krześle przy umywalce w dużej, staromodnej łazience. Siedzący obok Schmidt, ciągle jeszcze w swoim mundurze Kriegsmarine, opatrywał ranę. Jego podręczna apteczka leżała otwarta na podłodze. W drzwiach stała, patrząc na nich, Julie Legrande. Mocno związane z tyłu blond włosy harmonizowały ze spokojną i miłą twarzą tej dobiegającej czterdziestki kobiety. Miała na sobie luźne spodnie i brązowy sweter. - Jak to wygląda? - spytała.

- Tak sobie. - Schmidt wzruszył ramionami. - Przy ranach postrzałowych to trudno ocenić. Mam trochę tego nowego specyfiku, penicyliny. Ponoć czyni cuda z infekcją. Wyjął strzykawkę i napełnił ją z małej buteleczki. - Miejmy nadzieję. Przyniosę kawy - powiedziała Julie i wyszła. Dostając zastrzyk, Osbourne skrzywił się lekko z bólu. Schmidt przyłożył do rany opatrunek i fachowo zabandażował ramię. - Chyba potrzebny będzie lekarz, szefie - powiedział wesoło. - Zobaczymy - odparł Craig. Wstał i przy pomocy Schmidta włożył przyniesioną przedtem przez Julie koszulę koloru khaki. Udało mu się samodzielnie zapiąć guziki, po czym przeszedł do pokoju, a Schmidt spakował swoją apteczkę. Sypialnia była bardzo ładna, ale obecnie trochę zaniedbana i wymagająca małego remontu. Stało w niej mahoniowe łóżko oraz stół z dwoma krzesłami, który znajdował się przy oknie. Craig podszedł tam i wyjrzał na zewnątrz. Poniżej był otoczony balustradą taras, a za nim zapuszczony ogród, buki oraz leżący w niecce mały staw. Wszystko sprawiało wrażenie ciszy i spokoju. Z łazienki wyszedł Schmidt ze swoją nieodłączną apteczką. - Zajrzę do pana później. Teraz idę na jajka z bekonem. - Trzymając rękę na klamce, uśmiechnął się. - Proszę mi nie przypominać, że jestem Żydem. Już dawno temu zostałem kupiony tym wspaniałym angielskim śniadankiem. Otworzyły się drzwi i weszła Julie Legrande, niosąc tacę z kawą, świeżymi bułeczkami i tostami z marmoladą. Schmidt wyszedł. Julie postawiła tacę na stole przy oknie i usiedli naprzeciwko siebie. - Trudno mi wyrazić, jak dobrze cię znowu widzieć, Craig - powiedziała nalewając kawę. - Wydaje się, że Paryż to takie dawne dzieje. - Wziął podaną mu filiżankę. - Z tysiąc lat.

- Ze smutkiem przyjąłem wiadomość o Henrim - podjął. To był atak serca? Skinęła głową. - Nie zdawał sobie z niczego sprawy. Zmarł w czasie snu. Przynajmniej spędził te ostatnie osiemnaście miesięcy w Londynie. I to tylko dzięki tobie. - Nonsens. - Poczuł się dziwnie zakłopotany.

- Taka jest prawda. Chcesz bułkę albo grzankę?

- Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. Jeśli można, jeszcze jedną filiżankę kawy. Nalewając odezwała się ponownie. - Nigdy tego nie zapomnę, że wróciłeś specjalnie po niego. - Każdy na moim miejscu zrobił by to samo.

- Pracuję tutaj od założenia bazy. Ciekawa jestem, gdzie jeszcze się spotkamy. - Wojna potrafi różne sztuczki.

W drzwiach stanął Joe Edge:

- Dougal Munro strasznie chce się z panem spotkać, staruszku. Czeka w bibliotece. Pokażę drogę. Gdy byli w drzwiach, Osboume odwrócił się jeszcze do Julie. - Zobaczymy się później - powiedział uśmiechając się i wyszedł. Biblioteka prezentowała się imponująco. Jej ściany były pokryte książkami od podłogi do przepięknie ozdobionego w czasach Jakuba I sufitu. W otwartym, kamiennym kominku płonęły drewniane kłody, a dookoła niego stały wygodne kanapy i klubowe krzesła obite skórą. Gdy Craig wszedł do środka, Munro stał przy ogniu i starannie wycierał swoje okulary. Edge oparł się o ścianę koło drzwi. Munro włożył okulary i spokojnie spojrzał na Osbourne'a. - Możesz zaczekać za drzwiami, Joe.

- O rety, więc ominie mnie cała zabawa, co? - stwierdził Edge, ale karnie wykonał polecenie. - Miło cię widzieć, Craig - zaczął Munro.

- Bez wzajemności - odpowiedział Osboume. Podszedł do jednego z krzeseł i usiadł zapalając papierosa. - Za dobrze się znamy. - Nie wspominaj mnie źle, drogi chłopcze. To nie przystoi. - Tak, zawsze byłem dla ciebie tylko tępym narzędziem.

- Opisowo, ale trafnie to ująłeś - Munro usiadł naprzeciwko niego. - Co ci się stało w rękę? Widzę, że Schmidt już się tobą zajął. - Uważa, że może być potrzebny lekarz, tak dla pewności.

- Nie ma sprawy. Zajmiemy się tym. Ta robota z Dietrichem, Craig, to naprawdę było coś. Okazałeś dużo sprytu, jeśli można tak powiedzieć. Himmler i SD stoją w obliczu poważnych problemów. - A ilu zakładników rozstrzelali w odwecie? Munro wzruszył ramionami. - Taka już jest ta wojna. To nie twoja sprawa.

- Tego samego zwrotu użyła AnnaMaria. Dosłownie.

- A tak, z przyjemnością dowiedziałem się, że służyła ci pomocą. Ona pracuje dla mnie. - Więc niech Bóg ma ją w swojej opiece - mocnym głosem powiedział Craig. - I ty też, drogi chłopcze. Znajdujesz się w spisie moich ludzi. Craig pochylił się i wrzucił papierosa do ognia. - Akurat! Jestem amerykańskim oficerem, majorem w DSS. Nie możesz mnie tknąć. - Ależ mogę. Mam bezpośrednie pełnomocnictwa od samego generała Eisenhowera. Cold Harbour to nasze wspólne dziecko. Hare i czterej jego ludzie to Amerykanie. Wstąpisz do mnie, Craig, z trzech przyczyn. Po pierwsze, ponieważ wiesz już teraz zbyt wiele o Cold Harbour. Po drugie, ponieważ cię tu potrzebuję. W obliczu zbliżającej się inwazji nasilamy nasze działania, do których ty możesz wnieść znaczny wkład. - A trzeci powód? - spytał Craig.

- Bardzo prozaiczny. Jesteś oficerem sił zbrojnych swojego kraju i tak jak ja musisz wykonywać rozkazy. - Munro wstał. - I nie pleć więcej tych bzdur, Craig. Pójdziemy teraz do pubu i powiadomimy Hare'a i jego chłopców, że stałeś się członkiem naszego klubu. Ruszył w stronę drzwi, a Craig bezwiednie poszedł za nim, czując pustkę w głowie i gorycz w sercu. „Pod Wisielcem" było dokładnie tym, czego można by się spodziewać po typowym angielskim wiejskim pubie. Kamienna podłoga, płonące polana w kominku, zużyte stoły z żelaznymi okuciami i drewniane ławy o wysokich oparciach. Sufit opierał się na drewnianych belkach, a na półkach za prostym, mahoniowym barem stały rzędem butelki. Nie na miejscu była jedynie Julie, nalewająca piwo za barem, i opierający się o niego mężczyźni w mundurach Kriegsmarine. Gdy generał, Osboume i Edge weszli do środka, Hare siedział przy kominku i popijając kawę czytał gazetę. Ujrzawszy ich wstał. - Baczność! - krzyknął po niemiecku. - Na rozkaz, panie generale. Żołnierze strzelili obcasami. Munro machnął ręką. - Spocznij. Pijcie dalej - odpowiedział także po niemiecku. Wyciągnął rękę do Hare'a. - Dajmy spokój tym formalnościom, Martin. Mówmy po angielsku. Gratuluję. Ostatniej nocy wykonaliście piękną robotę. - Dziękuję, sir. Munro staną} plecami do ognia.

- Tak, podjąłeś samodzielną decyzję, to bardzo dobrze. Ale na przyszłość postaraj się najpierw porozumieć ze mną. Edge spojrzał na Hare'a. - A to dobre, staruszku. Nic o tym nie wiedziałeś, a może właśnie należało poświęcić naszego dzielnego majora. Hare ze złym błyskiem w oku zrobił krok w jego kierunku. Edge wycofał się w stronę baru. - Już dobrze, staruszku. Bez nerwów - dodał ze śmiechem. - Julie, mój kwiecie, duży dżin z tonikiem, s 'ii vous plait. - Spokojnie, Martin - rzekł Munro. - To przykry w obejściu sukinkot, ale naprawdę fenomenalny pilot. Napijmy się. - Zwrócił się do Craiga. - Nie jesteśmy tu alkoholikami, po prostu chłopcy pracują w nocy, więc piją rano. - Podniósł głos. - Uwaga wszyscy! Jak już wiecie, to jest major Craig Osbourne z Departamentu Służb Strategicznych. A teraz przyjmijcie do wiadomości, że będzie jednym z nas tutaj, w Cold Harbour. Przez chwilę panowało milczenie. Julie, z kamienną twarzą, zamarła w bezruchu, nalewając kolejny kufel piwa. Schmidt uniósł swoją szklankę. - Niech Bóg ma cię w opiece, szefie. Wszyscy roześmiali się swobodnie. - Przedstaw mu ich, Martin - powiedział Munro. - Oczywiście pod ich przybranymi nazwiskami - dodał patrząc na Osbourne'a. Najstarszy podoficer, Langsdorff, ten, który stał na kutrze za sterem, był Amerykaninem. Tak samo Hardt, Wagner i Bauer. Mechanik pokładowy Schneider był z całą pewnością Niemcem, natomiast Wittig i Brauch, podobnie jak Schmidt, byli angielskimi Żydami. Ale o tym dowiedział się dopiero później. Craig miał w głowie zupełną pustkę. Czuł, że się poci, że jego czoło było rozpalone. - Gorąco tu - odezwał się. - Cholernie gorąco.

- Miałem raczej wrażenie, że jest dość chłodno. Czy dobrze się pan czuje? - spytał Hare. Zbliżył się Edge, niosąc w dłoniach dwie szklanki. Wręczył jedną Munro, a drugą Craigowi. - Wygląda mi pan na smakosza dżinu, majorze. Niech pan to wypije. Zaraz zagra w panu krew. Julie tylko na to czeka. - Pieprz się - warknął Craig, ale wziął szklankę i wypił. - Chodzi o to, żeby pieprzyć właśnie ją, staruszku. - Edge przysiadł na ławie obok niego. - Chociaż ona zdaje się tego nie okazywać. - Jesteś obrzydliwą świnią, co, Joe? - wtrącił się Martin Hare. Edge spojrzał na niego z urazą. - Jestem nieustraszonym człowiekiemptakiem, staruszku. Najdzielniejszym rycerzem podniebnych szlaków. - Podobnie jak Hermann Goering - zauważył Craig.

- Racja. To świetny pilot. Przejął Latający Cyrk po tym, jak zginął von Richthofen. Craigowi wydawało się, że jego głos dochodzi gdzieś z bardzo daleka. - To ciekawe, bohater wojenny jako psychopata. W tym Ju-88, który stoi na lądowisku, musi się pan czuć jak u siebie w domu. - Ju-88S, jeśli chodzi o ścisłość, staruszku. Jego system wspomagający doładowanie daje mi szybkość około sześciuset czterdziestu kilometrów na godzinę. - Zapomniał dodać, że ten system wspomagający nie działa bez trzech zbiorników z podtlenkiem azotu - powiedział Martin Hare. - Pojedyncze trafienie w jeden z nich i skończy w postaci wielu bardzo małych kawałków. - Nie dąsaj się, staruszku. - Edge przysunął się trochę bliżej Craiga. - Ten latawiec jest naprawdę boski. Zwykle ma trzyosobową załogę: pilota, nawigatora i tylnego strzelca. Wprowadziliśmy kilka udoskonaleń i daję radę sam. Na przykład zestaw radarów Lichtensteina faktycznie umożliwia widzenie w nocy. Umieścili to w kabinie, tak że mogę sam widzieć i... Jego głos zamarł, gdy Craig ogarnięty ciemnością potoczył się na podłogę. Od strony baru nadbiegł Schmidt i wśród nastałej ciszy pochylił się nad nim. - Na Boga, on ma potworną gorączkę, sir. - Uniósł wzrok na Munro. - To piorunująca reakcja. Badałem go ledwo godzinę temu. - Taaak - odezwał się ponurym głosem Munro, a następnie zwrócił się do Hare'a: - Zabieram go lysanderem do szpitala w Londynie. - Tak jest, sir - skinął głową Hare, cofając się o krok, gdy Schmidt z dwoma innymi podnieśli Osbome'a i wynieśli go na zewnątrz. - Joe, połącz się z Jackiem Carterem z mojego biura powiedział do Edge'a Munro. - Niech zorganizuje przyjęcie Osbourne'a do prywatnej kliniki w Hampstead natychmiast po naszym przybyciu. Odwróciwszy się ruszył za innymi ku wyjściu. Craig Osbourne przebudził się z głębokiego snu rześki i odświeżony. Gorączka minęła bez śladu. Uniósł się z wysiłkiem na łokciu i rozejrzał po czymś, co wyglądało na małą salkę szpitalną o biało pomalowanych ścianach. Spuścił nogi na podłogę i siedział tak przez chwilę, gdy otworzyły się drzwi. Do środka weszła młoda pielęgniarka. - Nie powinien pan jeszcze wstawać. - Łagodnie popchnęła go z powrotem do łóżka. - Gdzie ja jestem? - spytał Craig. Wyszła. Po kilku minutach drzwi otworzyły się ponownie i wszedł ubrany w biały kitel lekarz ze zwisającym z szyi stetoskopem. - Więc jak się czujemy, majorze? - Z uśmiechem zbadał Craigowi puls. Miał niemiecki akcent. - Kim pan jest?

- Nazywam się dr Baum.

- A gdzie ja jestem?

- To mała klinika w północnym Londynie. Dokładniej w Hampstead. - Włożył Craigowi w usta termometr i sprawdził odczyt. - Bardzo dobrze. Doskonale. Gorączka minęła. Ta penicylina to cudo. Oczywiście ten, który pana opatrywał, zrobił zastrzyk, ale ja dałem panu więcej. W tym tkwi cały sekret. - Od kiedy tu jestem?

- Już trzeci dzień. Było z panem dość kiepsko. Szczerze mówiąc, gdyby nie ten lek... - Baum wzruszył ramionami. Teraz niech pan napije się herbaty, a ja zadzwonię do generała Munro. Powiem mu, że pan już wydobrzał. Po jego wyjściu Craig wstał, włożył szlafrok i zbliżywszy się do okna usiadł, wyglądając na otoczony wysokim murem ogród. Wróciła pielęgniarka z dzbanuszkiem herbaty na tacy. - Mam nadzieję, że pan nam wybaczy, majorze. Nie mamy kawy. - Nie szkodzi - odrzekł. - Czy ma pani papierosy?

- Naprawdę, nie powinien pan - zawahała się i wyciągnęła z kieszeni paczkę „Playersów" oraz zapałki. - Niech pan nie mówi doktorowi Baumowi, skąd pan je ma. - Pani jest słodka - Craig pocałował ją w rękę. - Pierwszego dnia, gdy stąd wyjdę, zabiorę panią do „Rainbow Comer" przy Piccadilly. Serwują tam najlepszą kawę w Londynie i grają do tańca świetnego swinga. Oblała się rumieńcem i ze śmiechem opuściła pokój. Pozostał na miejscu paląc i patrząc na ogród. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Do pomieszczenia wszedł kuśtykając Jack Carter z laską w jednej, a teczką w drugiej ręce. - Cześć, Craig. Osboume wstał szczerze uradowany jego widokiem. - Jack! Cholernie dobrze cię widzieć po tak długiej przerwie. Więc ty ciągle jeszcze pracujesz dla tego starego skurczybyka. - O, tak. - Carter usiadł otwierając teczkę. - Doktor Baum mówi, że wracasz do zdrowia. - Tak słyszałem.

- To dobrze. Generał chciałby, żebyś wykonał dla niego robótkę. O ile, oczywiście, czujesz się na siłach. - Już teraz? O co mu chodzi? Chce mnie wykończyć? Carter uniósł dłoń. - Proszę, wysłuchaj mnie Craig. To nie tak. Chodzi o twoją przyjaciółkę, AnnęMarię Trevaunce. Ręka Craiga, którą podnosił papierosa do ust, zatrzymała się w pół drogi. - Co z nią?

- Generał musiał się z nią koniecznie spotkać. Osobiście. Coś dużego, naprawdę dużego, wisi w powietrzu. - A czy kiedykolwiek było inaczej? - Craig zapalił papierosa. - Tym razem, Craig, jest to rzeczywiście sprawa najwyższej wagi. Przygotowano lądowisko dla lysandera, aby ją zabrał. Wydarzenia przybrały jednak bardzo niepomyślny obrót. - Podał mu papiery. - Zobacz sam. Craig usiadł przy oknie i zaczął czytać. W chwilę później złożył je z wyrazem bólu na twarzy. - Przykro mi - odezwał się Carter. - To straszna historia, prawda? - Gorszą trudno sobie wyobrazić. Prawdziwy horror. Siedząc myślał o AnnieMarii, jej uszminkowanych ustach, arogancji, pięknych nogach w ciemnych pończochach i nieodłącznym papierosie. Potrafiła cholernie zirytować, a zarazem była tak cholernie piękna, a teraz...? - Czy wiesz, że w Anglii mieszka jej siostra bliźniaczka, Genevieve Trevaunce? - spytał Carter. - Nie. - Craig oddał mu papiery. - Od kiedy znałem Annę Marię, nigdy o niej nie wspomniała. Nawet dawnymi czasy. Wiedziałem, że miała ojca Anglika. Raz powiedziała mi, że Trevaunce to kornwalijskie nazwisko, ale zawsze uważałem jej ojca za zmarłego. - Bynajmniej. Jest lekarzem i mieszka w północnej Kornwalii. W miejscowości o nazwie St Martin. - A córka? Ta Genevieve?

- Jest przełożoną pielęgniarek w londyńskim szpitalu św. Bartłomieja. Ostatnio przeszła ciężką grypę. Teraz jest na dłuższym zwolnieniu lekarskim i mieszka u ojca w St Martin. - A więc? - spytał Craig.

- Generał chce, żebyś tam pojechał i porozmawiał z nią. - Carter wyjął z teczki dużą, białą kopertę i podał mu. - To ci wyjaśni, jak ważna jest dla nas w tym przypadku twoja pomoc. Craig otworzył kopertę i wyjąwszy napisany na maszynie list, zaczął powoli czytać. Rozdział 4

Tuż za St Martin znajdowało się niezwykłe, bezimienne wzgórze, oznaczone na mapach jako domniemany rzymski fort. Było to ulubione miejsce Genevieve Trevaunce. Siedząc na jego wierzchołku, mogła patrzeć na ujście rzeki, którego zdradliwą płyciznę zalewały wody przyływu. Za towarzyszy miała jedynie nadmorskie ptaki. Po śniadaniu poszła na wzgórze ostatni raz przed wyjazdem. Poprzedniego wieczoru pogodziła się z myślą, że choroba już minęła, a jak donosiły wiadomości BBC, naloty na Londyn przybrały na mocy. W oddziale dla rannych szpitala św. Bartłomieja będą teraz potrzebowali każdej pary rąk. Łagodne powietrze tego pięknego dnia, głęboki błękit nieba i spieniona woda rozpryskująca się o piaszczystą łachę były niepowtarzalne nigdzie indziej poza północną Kornwalią. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła wewnętrzny spokój, była wypoczęta i radosna. Spojrzała w dół na miasteczko, na swojego ojca pracującego w ogródku starego probostwa. I właśnie wtedy zauważyła znajdujący się jeszcze w znacznej odległości samochód. W tym stadium wojny, gdy benzyna była ściśle racjonowana, oznaczało to zwykle przybycie lekarza lub policji. Kiedy pojazd podjechał bliżej, dostrzegła, że był pomalowany na zielonobrązowy kolor stosowany przez wojsko. Auto zatrzymało się przed furtką probostwa i wysiadł z niego mężczyzna w mundurze. Genevieve natychmiast zaczęła schodzić ze órza. Widziała, jak jej ojcic wyprostował się, odłożył łopatę, a następnie skierował się do bramy. Po krótkiej wymianie słów obaj poszli ścieżką do domu i zniknęli w jego wnętrzu. Minęły najwyżej trzy albo cztery minuty, gdy była już u podnóża wzniesienia. Frontowe drzwi otworzyły się i ojciec Genevieve ruszył biegiem w jej stronę. Gdy spotkali się przy bramie, ujrzała jego drgającą twarz i szkliste oczy. - Co się stało? - spytała kładąc mu rękę na ramieniu. Spojrzał na nią przez moment i cofnął się, jakby czymś przestraszony. - AnnaMaria - wycharczał. - Nie żyje. AnnaMaria nie żyje. Przecisnął się obok niej i ruszył w stronę kościoła. Pędził przez przykościelny cmentarz groteskowym, karkołomnym biegiem. Gdy wszedł do przedsionka, wielkie dębowe drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem. Niebo ciągle stało w błękicie, gawrony siedzące na drzewach za kościelną wieżą nawoływały się wzajemnie ochrypłymi głosami. Nic nie uległo zmianie, a jednak wszystko było inne. Stojąc nie czuła żadnych emocji, tylko lodowate zimno i ogarniającą ją pustkę. Z tyłu za nią rozległy się kroki. - Panna Trevaunce? Odwróciła się powoli. Mundur był amerykański - rozpięta kurtka i oliwkowobrązowa bluza polowa majora z naszytymi baretkami. Było ich zdumiewająco dużo, jak na tak młodego człowieka. Przekrzywiona furażerka odsłaniała złocistojasne włosy. Z jego gładkiej, pozbawionej wyrazu twarzy nie można było nic odczytać. Podobnie jak z chłodnych i szarych niczym Atlantyk zimą oczu. Otworzył usta i zamknął je, jakby nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Przynosi pan nam złe wieści, prawda, majorze? - odezwała się. - Osbourne. - Odchrząknął. - Craig Osbourne. Proszę mi wybaczyć, panno Trevaunce, ale przez chwilę to było, jakbym zobaczył ducha. W sieni wzięła jego kurtkę i otworzyła drzwi do salonu. - iech pan wchodzi. Poproszę tylko gospodynię, żeby zrobiła namherbaty. Kawy, niestety, nie mamy. - Pani jest bardzo miła. ; Podeszła do drzwi kuchennych i zajrzała do środka. - Pani Trembath, czy można prosić o herbatę? Mam gościa. Ojciec jest w kościele. Właśnie otrzymaliśmy bardzo złą wiadomość. Wysoka, wychudzona kobieta odwróciła się od zlewozmywaka, wycierając ręce w fartuch. Z jej twarzy o wyrazistych rysach patrzyły błękitne oczy. - Coś z AnnąMarią, prawda? : . - Nie żyje - odpowiedziała po prostu Genevieve i zamknęła drzwi. Gdy weszła do salonu, Craig stał przy kominku patrząc na starą fotografię AnnyMarii i jej samej, kiedy były dziećmi. i - To niezwykłe - powiedział. - Nawet wtedy nie było dużej ' różnicy. - O ile dobrze zrozumiałam, pan znał moją siostrę?

- Tak. Poznaliśmy się w Paryżu w 1940. Pracowałem wtedy jako dziennikarz. Zostaliśmy przyjaciółmi. Wiedziałem, że jej ojciec jest Anglikiem, ale, szczerze mówiąc, o pani nigdy nie wspomniała. Nawet najmniejszej uwagi sugerującej pani istnienie. Genevieve Trevaunce nie odpowiedziała i usiadła blisko ognia na jednym z krzeseł o wysokich oparciach. - Z daleka pan przyjechał, majorze? - spytała cicho.

- Z Londynu.

- To długa trasa.

- Ale łatwa. Na drogach nie ma teraz wielu pojazdów. Nastąpiła chwila krępującego milczenia, jednak tematu nie można było unikać w nieskończoność. - W jaki sposób zginęła moja siostra?

- Wypadek lotniczy - odpowiedział Craig.

- We Francji?

- Tak.

- Skąd pan to wie? Przecież Francja jest okupowana.

- Mamy nasze kanały informacyjne - odrzekł. - W instytucji dla której pracuję. - To znaczy? Otworzyły się drzwi. Pani Trembath wniosła tacę, którą następnie postawiła na stoliku. Rzuciła krótkie spojrzenie na Osbourne'a i opuściła salon. Genevieve nalała herbaty. - Muszę przyznać, że znosi to pani wyjątkowo spokojnie powiedział. - A pan właśnie wywinął się od odpowiedzi na moje pytanie, ale to nieważne. - Podała mu filiżankę. - Siostra i ja nigdy nie byłyśmy sobie bliskie. - U bliźniąt to chyba dość niespotykane?

- Gdy w 1935 roku zmarła nasza matka, przeniosła się do Francji, a ja zostałam z ojcem. To wszystko. A teraz moja kolej. Dla kogo pan pracuje? - Departament Służb Strategicznych - odpowiedział. - To wyspecjalizowana instytucja. Na jego mundurze zauważyła dziwne zestawienie emblematów. Do prawego rękawa miał przyszyte skrzydła z umieszczonymi centralnie literami OS, które, jak dowiedziała się później, oznaczały Oddziały Specjalne. Poniżej naszyte były skrzydła brytyjskich spadochroniarzy. - Komandosi?

- Nie. W większości wypadków, gdy przerzucamy tam na szych ludzi, nie noszą oni mundurów. - Czy to oznacza, że moja siostra zaangażowała się w tego rodzaju działania? - spytała. Wyciągnął papierosy i podsunął jej paczkę. Pokręciła głową. - Nie palę.

- A czy ja mogę?

- Proszę bardzo. Zapalił i podszedł do okna.

- Poznałem pani siostrę dokładniej wiosną 1940 roku. Pracowałem wtedy dla magazynu „Life". W towarzyskim światku stała dość wysoko, ale o tym pani z pewnością wie. - Tak. Spojrzał na ogród.

- Pisałem artykuł o rodzinie de Voincourt, który, z różnych przyczyn, nigdy nie został opublikowany. Ale to oznaczało, że musiałem przeprowadzić wywiad z hrabiną... - Hortensją? Odwrócił się z krzywym uśmiechem na ustach.

- Niesamowita kobieta. Gdy ją spotkałem, właśnie straciła swojego czwartego męża, pułkownika piechoty. Poległ na froncie. - Tak. A moja siostra?

- Zostaliśmy - zrobił krótką przerwę - dobrymi przyjaciółmi. - Wrócił do kominka i usiadł. - A potem Niemcy zajęli Paryż. Z początku zostawili mnie w spokoju, bo byłem obywatelem neutralnego państwa. Ale później związałem się z zupełnie nieodpowiednimi, z ich punktu widzenia, ludźmi. No i musiałem uciekać z tej sceny. Przyjechałem do Anglii. - I wtedy wstąpił pan do tego waszego DSS?

- Nie, wtedy Ameryka i Niemcy nie były jeszcze w stanie wojny. Pracowałem dla Brytyjczyków, to znaczy dla DOS. Można powiedzieć, taki sam typ roboty. Do naszych przeszedłem dopiero później. - W jaki sposób wdepnąła w to moja siostra?

- Zamek pani ciotki był wykorzystywany przez Naczelne Dowództwo Wojsk Niemieckich. Wysyłali tam generałów czy im podobnych na kilkudniowe urlopy albo konferencje. - A co na to AnnaMaria i moja ciotka?

- Tak długo, jak zachowywali się poprawnie, pozwalały im zostawać. Poza tym, goszczenie u hrabiny de Voincourt i jej siostrzenicy było dobrą propagandą. - I pan myśli, że w to uwierzę? - spytała zirytowana. - Że Hortensja de Voincourt dałaby się wykorzystać w ten sposób? - Niech mi pani pozwoli wyjaśnić - powiedział Craig. Siostrze pani wolno było jeździć do Paryża, tam i z powrotem, kiedykolwiek sobie zażyczyła. Skontaktowała się tam z ruchem oporu. Potem zaproponowała współpracę nam i była do tej roboty doskonale predysponowana. - Więc stała się agentem? - spytała spokojnie.

- Nie wydaje się pani tym zaskoczona.

- Bo nie jestem. Pewnie uważała ten rodzaj pracy za fascynujący. - Wojna - odezwał się cicho Craig Osbourne - nie ma w sobie nic fascynującego. Jeszcze mniej miało to, co robiła pani siostra, zważywszy, co mogli z nią zrobić, gdyby została złapana. - Powinnam chyba panu powiedzieć, majorze, że jestem przełożoną pielęgniarek w londyńskim szpitalu św. Bartłomieja - odparła Genevieve. - Jednostka wojskowa nr 10. W czasie mojego ostatniego tygodnia pracy był u nas jeden z waszych, strzelec pokładowy z Latającej Fortecy. Musieliśmy amputować mu to, co zostało z jego rąk. Nie musi mi pan opowiadać o urokach wojny. Miałam co innego na myśli. Jeśli znał pan moją siostrę tak dobrze, jak pan mówi, jestem pewna, że pan mnie rozumie. Nie odpowiedział, po prostu wstał i zaczął równomiernie przemierzać pokój. - Dostaliśmy sygnał o nadzwyczajnej konferencji, jaką mają odbyć hitlerowcy. Coś bardzo ważnego. Tak ważnego, że nasi ludzie musieli koniecznie osobiście rozmówić się z AnnąMarią. Zorganizowała sobie kilkudniowy wyjazd do Paryża i wysłano lysandera, żeby ją zabrał. Plan był taki, że po konsultacji mieliśmy odstawić ją do Francji, także samolotem. - Zawsze tak się dzieje?

- Cały czas, to regularne loty wahadłowe. Sam to robiłem. Ona miała pojechać samochodem do St Maurice i stamtąd złapać paryski pociąg. W rzeczywistości jednak ktoś zaopiekował się samochodem, a ją zabrała ciężarówka na przygotowane dla lysandera lądowisko. - Więc co się wydarzyło?

- Według naszych źródeł z Resistance, tuż po starcie zostali zestrzeleni przez niemiecki nocny myśliwiec. Ich samolot eksplodował w jednej chwili. - Rozumiem - powiedziała Genevieve. Zatrzymał się. W jego głosie brzmiała złość. - Czy pani to nie obchodzi? Czy naprawdę ma to pani głęboko gdzieś? - Miałam trzynaście lat, majorze Osbourne - odparła kiedy AnnaMaria złamała mi kciuk w dwóch miejscach. Wyciągnęła dłoń. - Niech pan spojrzy, ciągle jest trochę skrzywiony. Powiedziała, że chciała się przekonać, ile mogę znieść bólu. Użyła do tego takiego dziadka do orzechów, w którym dokręca się do oporu śrubę. Zabroniła mi krzyczeć, bez względu na ból, ponieważ należałam do rodu de Ybincourt. - To straszne - wyszeptał.

- I nie krzyknęłam. Po prostu zemdlałam, gdy ból stał się nie do wytrzymania. Ale kciuk był już złamany. tem - I co było dalej? ,, - Nic. Zabawa bez happyendu. W oczach ojca ona nigdy nie robiła nic złego. - Nalała sobie następną filiżankę. - Co pan mu powiedział? .' - Że, jak podały źródła naszego wywiadu, pani siostra zginęła w nieszczęśliwym wypadku samochodowym. - Ale dlaczego mnie powiedział pan wszystko?

- Ponieważ wydawało się, że pani może to znieść, a on nie. Kłamał, poznała to od razu. Spostrzegłszy przechodzącego obok okna ojca, wstała. - Muszę zobaczyć, jak się czuje.

- To nie moja sprawa - rzekł Craig, gdy otworzyła drzwi - ale, według mnie, jest pani ostatnią osobą, którą chciałby teraz widzieć. Zabolało ją to, gdyż w głębi serca przyznała mu rację. - Pani obecność tylko pogorszy jego stan - podjął łagodnym głosem. - Za każdym razem, gdy na panią spojrzy, przez ułamek sekundy pomyśli, że to ona. i. - Będzie miał nadzieję, że to ona - poprawiła Genevieve. - Co pan radzi? - Zaraz wracam do Londynu, jeśli to może pani w czymś pomóc. I wtedy doznała olśnienia, wiedziała już ponad wszelką wątpliwość. - Więc po to pan tu przyjechał, prawda? Po mnie.

- Tak, panno Trevaunce. Zostawiła go stojącego przy kominku i wyszła zamykając za sobą drzwi. Ojciec Genevieve wyrywał chwasty w ogrodzie i rzucał je na taczki. Na błękitnym niebie świeciło słońce. W dalszym ciągu był piękny dzień, jakby nic się nie wydarzyło. - Wyjeżdżasz popołudniowym pociągiem z Padstow? - spytał prostując się. - Pomyślałam, że może chcesz, żebym jeszcze została. Mogłabym zatelefonować do szpitala i wyjaśnić, poprosić o przedłużenie urlopu. - A co to zmieni? - Lekko drżącymi rękami zapalił fajkę.

- Nic - odpowiedziała cicho Genevieve. - Chyba nic.

- Po co więc zostawać? - Pochylił się nad swoimi grządkami. Krzątała się po swojej niewielkiej sypialni, sprawdzając czy czegoś nie zapomniała. Przy oknie zatrzymała się i obserwowała pracującego na dole ojca. Czy kochał AnnęMarię bardziej, bo nie mógł jej mieć? Czy tylko dlatego? Ona nigdy nie odczuwała więzów z resztą rodziny. Jedyną osobą po obu stronach kanału, do której naprawdę coś czuła, była jej ciotka Hortensja. Ale to, oczywiście, nadzwyczajna osoba. Otworzyła okno. - Major Osbourne wraca zaraz do Londynu. Zaproponował, że mnie podwiezie - zawołała do ojca. Spojrzał do góry. - To ładnie. Na twoim miejscu skorzystałbym. Powrócił do kopania. Wyglądał co najmniej o dwadzieścia lat starzej niż przed godziną. Jakby wczołgał się już do grobu za swoją ukochaną AnnąMarią. Zamknęła okno, rozejrzała się ostatni raz po pokoju i zabrawszy walizkę wyszła. Craig Osboume siedział na krześle przy drzwiach. Na jej widok wstał, bez słowa wziął od niej walizkę, gdy z kuchni wyszła pani Trembath. Znowu wycierała ręce w fartuch. - Wyjeżdżam - powiedziała Genevieve. - Niech pani się nim opiekuje. - Czyż kiedykolwiek tego nie robiłam? - Pocałowała Genevieve w policzek. - Jedź, dziewczyno. To nie jest i nigdy nie było twoje miejsce. Craig poszedł do auta i umieścił jej bagaż na tylnym siedzeniu. Nabrawszy w płuca dużo powietrza, zbliżyła się do ojca. Uniósł wzrok, a ona pocałowała go w policzek, - Nie wiem, kiedy wrócę. Napiszę. - Wracaj do szpitala, Genevieve. - Przytulił ją mocno, ale zaraz odwrócił się. - Pomagaj tym, którym jeszcze można pomóc. Bez słowa oddaliła się do samochodu, uświadamiając sobie nagle, że ojcowskie odtrącenie dało jej dziwne poczucie wyzwolenia. Przy wsiadaniu Craig podał jej rękę, następnie zamknął drzwi i usiadłszy za kierownicą ruszył. - Wszystko w porządku? - odezwał się po chwili.

- Czy nazywałby mnie pan szaloną, gdybym powiedziała, że po raz pierwszy od wielu lat poczułam się wolna? - spytała. - Nie. Znając pani siostrę i po tym co tu widziałem, miałoby to swój sens. - Jak dobrze pan ją znał? Kochaliście się? Craig uśmiechnął się mimo woli. - Chyba nie oczekuje pani, że na to odpowiem?

- Dlaczego nie?

- Do diabła, nie wiem. Miłość nie byłaby tu właściwym słowem. W całym swoim życiu AnnaMaria nigdy nikogo nie kochała, z wyjątkiem siebie samej. - To prawda, ale nie o to chodzi. Mówimy o ciele, majorze. W jego gniewnej twarzy drgnął mięsień. - No więc dobrze. Przespałem się z pani siostrą jeden czy dwa razy. Poprawiło to pani samopoczucie? Odwróciła wzrok i przez kilkanaście kilometrów nie zamienili ani słowa. W końcu wygrzebał jedną ręką paczkę papierosów. - Czasami naprawdę pomagają.

- Nie, dziękuję. Zapalił sam i opuścił nieco boczną szybę. - Pani ojciec to wybitny człowiek. Niby wiejski lekarz, ale na furtce wisiała tabliczka, że jest członkiem Królewskiego Kolegium Chirurgów. - To pan przed przyjazdem tutaj o tym nie wiedział?

- Wiedziałem trochę - odparł - choć nie wszystko. Ani pani, ani on nie figurowaliście raczej w jej słowniku, gdy ją znałem. Splotła dłonie i oparła się wygodnie głową o fotel. - Ród Trevaunce mieszka w tej części Kornwalii od zamierzchłych czasów. Mój ojciec złamał wielowiekową tradycję rodziny i zamiast zostać marynarzem, poszedł na medycynę. Latem 1914 roku ukończył Uniwersytet Edynburski jako utalentowany chirurg. Miał okazję wykorzystać swoją wiedzę w szpitalach polowych na froncie zachodnim we Francji. - To musiał być niezły kurs dyplomowy - rzekł Craig.

- Wiosną 1918 roku został ranny szrapnelem w prawą nogę. Pewnie pan zauważył, że jeszcze kuleje. Zamek de Voincourt służył jako sanatorium dla oficerów-rekonwalescentów. Zaczyna to brzmieć jak stara baśń, prawda? - Rzeczywiście - odpowiedział. - Niech pani mówi dalej. To bardzo ciekawe. - Moja babka, samodzielna posiadaczka jednego z najstarszych tytułów we Francji, dumna jak Lucyfer; starsza siostra, . Hortensja, sardoniczna, dowcipna, zawsze opanowana; no i Helena, młoda, uparta i bardzo, bardzo piękna. - Która zakochała się w młodym lekarzu z Konwalii? Craig skinął głową. - Zapewne stara dama nie zaaprobowała tego związku. - Tak było, więc zakochani uciekli w nocy. Mój ojciec osiadł w Londynie, a z Francji nikt nie próbował kontaktu... ! - Do czasu, gdy piękna Helena urodziła bliźniaczki?

- Właśnie - kiwnęła głową. - No i, jak to mówią, więzy krwi silniejsze są niż wszystko inne. i - I wtedy zaczęliście odwiedzać stare gniazdo?

- Mama, AnnaMaria i ja. Wyszło doskonale. Pasowałyśmy i tam. Mama wychowała nas tak, że w domu mówiłyśmy tylko po ' francusku. - A pani ojciec?

- Nigdy nie dały mu odczuć, że jest mile widziany. Zresztą, przez te wszystkie lata dawał sobie doskonale radę. Został ordynatorem chirurgii w szpitalu św. Wita, miał prywatny gabinet przy Harley Street. - Potem zmarła pani matka? :

- Tak. Na zapalenie płuc, w 1935. Miałyśmy wtedy po trzynaście lat. Nazywam go rokiem złamanego kciuka. - I gdy pani została z ojcem, AnnaMaria wybrała Francję? Jak do tego doszło? - ot Bardzo prosto. - Genevieve wzruszyła ramionami. Babka zmarła i Hortensja została nową hrabiną de Voincourt. Od czasów Karola Wielkiego tytuł ten przysługiwał wyłącznie najstarszej w żeńskiej linii naszej rodziny. W dodatku, po kilku małżeństwach Hortensja zdała sobie sprawę, że nie może mieć dzieci. - I AnnaMaria była następna w linii?

- O jedenaście minut. Oczywiście Hortensja nie miała żadnych prawnych podstaw, żeby starać się o adopcję, ale mój ojciec dał AnnieMarii swobodę wyboru. Pomimo jej trzynastu lat. - Miał nadzieję, że wybierze właśnie jego, czy tak?

- Biedny tatuś. - Genevieve skinęła głową. - AnnaMaria dobrze wiedziała czego chce. Dla niego pękła ostatnia nić trzymająca go przy życiu. Sprzedał to, co miał w Londynie, powrócił do St Martin i kupił stare probostwo. - Niezły scenariusz filmowy - powiedział Craig. - Z Bette Davis w roli AnnyMarii. - A kto w mojej roli? - Spytała.

- Bette Davis, oczywiście. - Zaśmiał się. - A któżby inny? Kiedy widziała pani AnnęMarię po raz ostatni? - Na Wielkanoc w 1940. Razem z ojcem pojechaliśmy do Voincourt. To było przed Dunkierką. Próbował ją namówić, żeby wróciła z nami do Anglii. Myślała, że jest pomylony. Swoim urokiem wybiła mu to z głowy. - Mogę to sobie wyobrazić. - Craig opuścił szybę i wyrzucił niedopałek. - A więc pani została nową dziedziczką. Genevieve Trevaunce odwróciła pobladłą nagle twarz w jego stronę. - Boże, nawet przez chwilę mi to nie przyszło na myśl. Objął ją ramieniem. - Hej, żołnierzu, już wszystko dobrze. Ja to rozumiem. Wyglądała na bardzo znużoną. - Kiedy będziemy w Londynie?

- O ile dopisze nam szczęście, to przed wieczorem.

- I wtedy powie mi pan prawdę? Całą prawdę?

- Tak - odpowiedział krótko. Nie spojrzał nawet na nią, całą uwagę koncentrując na drodze. - To mogę pani obiecać. - Dobrze. Zaczął padać deszcz. Gdy włączył wycieraczki, zamknęła oczy i po chwili zasnęła, poruszając się nieznacznie, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, z głową opartą o jego bark. Miała inne perfumy. AnnaMaria, a jednak nie AnnaMaria. Nigdy jeszcze Craig nie czuł w głowie takiego chaosu. Z posępną miną prowadził samochód. Gdy zbliżali się do Londynu, było już ciemno i na horyzoncie dostrzegli łuny pożarów, posłyszeli także odgłosy eksplodujących bomb. To samoloty zwiadowcze Ju-88S, operujące z Charles i Rennes we Francji, zrzucały świecące tiary, naprowadzając na cel ' ciężkie bombowce. ' W samym Londynie zewsząd otaczały ich ruiny po zeszłorocznym nalocie. W kilku miejscach Craig musiał zawrócić, gdyż ulice były zablokowane. Uchyliwszy okno, Genevieve poczuła dym w wilgotnym powietrzu. Przy wejściach do stacji metra tłoczyli się ' ludzie, całe rodziny obładowane kocami, walizkami i rzeczami osobistymi, przygotowane na spędzenie kolejnej nocy pod ziemią, i Zupełnie tak samo jak w 1940. - Myślałam, że to już nigdy się nie zdarzy - powiedziała z goryczą. - Myślałam, że RAF do tego nie dopuści. - Widocznie ktoś zapomniał poinformować o tym Luftwaffe - odparł Craig. - Nazywają to małym blitzem. To już coś innego, niż pierwsze naloty. - Chyba że znajdzie się pan pod następną padającą bombą - rzekła. Z ich prawej strony stała ściana płomieni. Kolejna seria bomb spadła tak blisko, że Craig gwałtownie skręcił na drugą stronę ulicy. Gdy zatrzymał się przy krawężniku, z ciemności wynurzył się policjant w blaszanym hełmie. - Niech państwo zostawią samochód tutaj i schronią się w metrze. Wejście jest w drugim końcu ulicy. ' - Jestem żołnierzem na służbie - zaprotestował Craig. .

- Może pan sobie być, do cholery, samym Churchillem, mimo to schodzi pan pod ziemię - odpowiedział policjant. - W porządku, poddaję się. Wysiedli i Craig zamknął kluczykiem drzwi. Dołączyli do wielobarwnego tłumu zdążającego ulicą do wejścia na stację. Stanęli w kolejce ludzi zjeżdżających dwoma ciągami ruchomych schodów i przejściem dostali się do właściwego tunelu kolejki. Perony pełne były siedzących, otulonych kocami ludzi, otoczonych tobołami i najpotrzebniejszymi rzeczami do spędzenia nocy w takich warunkach. Gdy nachylili się, aby lepiej widzieć, ktoś krzyknął ostrzegawczo. Rzucili się na boki. W tej chwili ściana runęła na ulicę. Pył opadł i wstali na nogi. - Zejść tam to szaleństwo - odezwał się jeden z mężczyzn. Nastała chwila milczenia. Craig włożył swoją czapkę do kieszeni kurtki, którą następnie podał Genevieve. - Jezu, dostałem ten mundur ledwo dwa dni temu. - Położył się na brzuchu i wślizgnął w otwór nad schodami. Wszyscy czekali. Po chwili usłyszeli płacz dziecka. Pojawiły się ręce Craiga niosące niemowlę. Genevieve podbiegła by je od niego odebrać i wycofała się na środek ulicy. Zaraz potem około pięcioletni, mocno ubrudzony chłopiec wyczołgał się na zewnątrz. Stanął oszołomiony, gdy za nim wynurzył się Craig i wziąwszy chłopca za rękę ruszył w kierunku stojących na środku ulicy Genevieve i cywila. Ktoś krzyknął ostrzegawczo. Deszcz cegieł z kolejnej padającej ściany całkowicie zakrył wejście. - Niech mnie licho, miałeś pan dużo szczęścia - powiedział cywil. Przyklęknął na jedno kolano, aby pocieszyć płaczące dziecko. - Został tam ktoś jeszcze? - Kobieta. Niestety, nie żyje. - Craigowi udało się znaleźć papierosa. Zapalił go, zmęczony, i uśmiechnął się do Genevieve. - Nie ma to jak ta wspaniała wojna. Tak zwykle mówię, panno Trevaunce. A jakich słów pani najczęściej używa? - Pański mundur - odpowiedziała tuląc dziecko. - Nie jest z nim tak źle. Powinien go pan dobrze wyczyścić. - Czy ktoś kiedyś powiedział pani, że jest świetną pocieszycielką? Gdy później jechali samochodem, ponownie poczuła się zmęczona. Bomby padały teraz dość daleko, ale i ten teren odczuł skutki nalotu. Pod kołami chrzęściło rozbite szkło. Zobaczyła tabliczkę z nazwą ulicy: Haston Place. Craig zatrzymał auto przed domem z tarasem w stylu Jerzego I, oznaczonym numerem 10. - Gdzie jesteśmy? - spytała.

- Około dziesięć minut piechotą od centrali DOS przy Baker street. Mój szef ma mieszkanie w tym domu. Uważał, że tak będzie mniej oficjalnie. - A kimże jest ten szef?

- Generał brygady Dougal Munro.

- To nie brzmi zbyt amerykańsko - zauważyła. Otworzył przed nią drzwi. - Zadowalamy się tym, co mamy, panno Trevaunce. A teraz, bardzo proszę pójść za mną. Poszedł naprzód po stopniach do frontowych drzwi i nacisnął jeden z dzwonków. Rozdział 5

Na podeście czekał na nich Jack Carter, podpierając się swoją laską. - Panna Trevaunce. - Wyciągnął rękę. - Bardzo mi miło. Nazywam się Carter. Generał Munro oczekuje pani. Drzwi stanęły otworem. - Dobrze poszło? - Carter spytał Craiga, gdy weszli do środka. - Trudno powiedzieć - odparł. - W tym stadium nie oczekiwałbym jeszcze zbyt wiele. Salon był bardzo ładny. W georgiańskim palenisku płonęły kawałki węgla, dookoła widać było mnóstwo antyków wskazujących na pierwotną profesję Munro jako egiptologa. Światło padało jedynie z mosiężnej lampy na stojącym przy oknie biurku, za którym siedział, przeglądając jakieś papiery. Zaraz jednak wstał i podszedł bliżej. - Pani Trevaunce. - Skłonił głowę. - To niezwykłe. Gdy bym tego nie widział na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył. Moje nazwisko Munro. Dougal Munro. - Dobry wieczór, generale - odpowiedziała z ukłonem.

- Boże, ależ ty wyglądasz. - Spojrzał na Craiga. - Coś ty znowu robił? - Trochę niebezpiecznie jechać dziś przez miasto w czasie nalotu - odpowiedział. - Ocalił życie dwojgu dzieciom uwięzionym w piwnicy - wyjaśniła Genevieve. - Wcisnął się tam i wydostał je zupełnie sam. - Tak, to cały on. Może tymczasem napije się pani drinka. - Chyba nie po to zostałam tu przywieziona.

- O tak. Ma pani zupełną rację. Chcieliśmy zwrócić się do pani z prośbą. - Chcecie, żebym pojechała do Francji w miejsce mojej siostry, to pan miał na myśli? - Tak. W najbliższy czwartek. Czy księżyc będzie w korzystnej fazie dla lądowania lysandera? - zwrócił się do Craiga. - Tak, o ile można ufać wszelkim obietnicom meteorologów. Spojrzała na niego. Siedział niedbale na krześle, ze spokojnym obliczem paląc papierosa: Z jego strony nie mogła teraz oczekiwać żadnej pomocy. - To nonsens - powiedziała do Munro. - Przecież musicie mieć wielu wyszkolonych agentów, o wiele lepiej nadających się do tej roboty. - Nie ma nikogo innego, kto może być AnnąMartą Trevaunce, siostrzenicą hrabiny de Vbincourt, w której zamku w nadchodzący weekend bardzo ważne osoby z Naczelnego Dowództwa Armii Niemieckiej mają odbyć konferencję, dotyczącą linii obronnej Wału Atlantyckiego w obliczu zbliżającej się inwazji sił alianckich. Chcielibyśmy wiedzieć, co mają do powiedzenia. To może ocalić życie tysiącom ludzi. - Rozczarował mnie pan, generale - odrzekła. - Takie chwyty już dawno wyszły z użycia. Rozparł się w swoim krześle. Złączywszy dłonie czubkami palców, zastanowił się przez chwilę. - Wydaje mi się, że może w tej sprawie pani wcale nie ma wyboru. - Co to znaczy?

- Pani ciotka. Lubi ją pani, prawda?

- Jeśli stawia pan takie pytania, to znaczy, że pan zna już odpowiedź. - Kiedy w piątek AnnaMaria nie wróci ze swojej wycieczki do Paryża, pani ciotka znajdzie się w trudnej sytuacji. - Wzruszył ramionami. - Widzi pani, wywiad niemiecki nie ma pojęcia, kto zginął w tym lysanderze. Przestraszyła się teraz nie na żarty. - Czy moja ciotka wiedziała o działalności AnnyMarii?

- Nie, ale jeśli zniknie bez śladu z powierzchni ziemi, Niemcy zaczną węszyć. Są bardzo dokładni. Odkrycie przez nich chociaż części prawdy będzie jedynie kwestią czasu. A wtedy wezmą się za pani ciotkę, która może nie wytrzymać nacisku z ich strony. - Co pan mówi? - spytała. - Czy jest chora?

- O ile wiem, od pewnego czasu cierpi na chorobę serca. Tyle, że prowadzi normalny tryb życia i objawów dolegliwości nie widać. Genevieve zaczerpnęła głęboko powietrza, prostując ramiona. - Nie - rzekła. - Myślę, że pan się zupełnie myli. Jak wspomniał wcześniej major Osbourne, jest dla Niemców cenna ze względów propagandowych. Nie tknęliby jej. Nie Hortensję de Vbincourt. Jest zbyt ważną osobą. - Od pani ostatniego pobytu we Francji wiele się tam zmieniło - odpowiedział. - Niech mi pani wierzy, już nikt nie jest tam bezpieczny. - Co oni by jej zrobili?

- Mają obozy dla takich jak ona - włączył się Craig. - To straszne miejsca. - Winna pani wiedzieć, że major Osbourne osobiście tego doświadczył - podjął Munro. - Więc wie, co mówi. Siedziała z wysuszonym gardłem, patrząc na niego. - Jak wspomniałem, przerzucilibyśmy panią lysanderem powiedział łagodnie Munro. - Szkolenie spadochronowe nie będzie konieczne. Nie ma na to czasu. Na przygotowanie pani mamy tylko trzy dni. - To śmieszne. - Czuła narastającą panikę. - Nie mogę grać AnnyMarii. Minęły cztery lata. Już wy wiecie o niej więcej niż ja. - Była pani bliźniaczą siostrą - bezlitośnie kontynuował Munro. - Taka sama twarz i głos. To pozostało bez zmian. Resztą zajmiemy się my. Uczesanie, ulubione stroje, makijaż, perfumy. Pokażemy pani fotografie, opowiemy, jaki prowadziła tryb życia w zamku. To musi wyjść, - Ale czy pan nie rozumie, że to nie wystarczy? - spytała. - Poza kilkoma znajomymi twarzami, zamek pełen jest obcych ludzi. Nowa służba, od czasu mojej ostatniej wizyty, i Niemcy. Nie miałabym pojęcia, kto jest kim. - Cały absurd tej historii sprawił, że zaniosła się śmiechem. - Potrzebowałabym głosu, który podpowiadałby mi na ucho na każdym kroku, a to przecież nie jest możliwe. - Czyżby? - Otworzywszy szufladę, wyjął cygaro i ostrożnie uciął koniuszek scyzorykiem. - Pani ciotka miała szofera o nazwisku Dissard. - Renę Dissard - powiedziała. - Oczywiście. Całe życie służył w rodzinie, - Pracował razem z AnnąMarią jako jej prawa ręka. Jest w sąsiednim pokoju. Zdumiona, wytrzeszczyła oczy. - Renę? Tutaj? Nic nie rozumiem.

- Odwoził pani siostrę do St Maurice, aby następnie towarzyszyć jej pociągiem do Paryża. W rzeczywistości miał pozostać z miejscowym oddziałem partyzantów i czekać na jej powrót. Kiedy podali przez radio, co się wydarzyło, następnej nocy wysłaliśmy kolejny samolot, żeby go zabrał. - Czy mogę go zobaczyć?

- Oczywiście. Craig Osbourne otworzył drzwi w drugim końcu salonu. Wstała i podeszła do niego. Był tam mały gabinet pełen książek. W oknie wisiały szczelnie zaciągnięte zasłony. Po obu stronach gazowego piecyka stało jedno krzesło i nie było tam nic więcej, z wyjątkiem Renę Dissarda. Wolno podniósł się z miejsca. Ten sam stary Renę. Zupełnie nie zmieniony, był jedną z wiecznych postaci zawsze związanych z tamtym miejscem. Niski, w założonej na szerokie ramiona sztruksowej marynarce, o stalowoszarych włosach i brodzie. Spod czarnej przepaski biegła po prawym policzku blizna, świadectwo rany, która kosztowała go utratę oka jako młodego żołnierza pod Verdun. - Renę? Czy to ty? Cofnął się. Przez chwilę widziała na jego twarzy ten sam strach co u ojca, jakby zobaczył upiora. Szybko jednak przyszedł do siebie. - Mademoiselle Genevieve. Jak to cudownie widzieć panienkę. Mocno chwyciła jego drżące dłonie. - Jakże się ma moja ciotka?

- Tak jak pozwalają na to okoliczności. - Wzruszył ramionami. - Szkopy. Musi panienka zrozumieć, że teraz wszystko w zamku jest zupełnie inaczej. - Zawahał się. - To straszne, co się stało. Coś jakby zaskoczyło w jej umyśle. Za jego sprawą, wszystko stało się prawdziwe. - Wiesz, co oni chcą, żebym zrobiła?

- Oui, mamselle.

- Uważasz, że powinnam?

- To by dokończyło rozpoczęte przez nią dzieło - powiedział poważnie. - Nie poszłoby ono na marnę. Skinęła głową i przecisnąwszy się obok Craiga, wróciła do salonu. - W porządku? - spytał Munro. Nagle ogarnęła ją potworna złość. To nie był strach, po prostu nie mogła znieść, że stała się ofiarą takiej manipulacji. - Nie, do cholery! Nie w porządku. Bardzo dziękuję, generale, ale mam już pracę. Zajmuję się, jak umiem, ratowaniem życia. - Tak się składa, że my też, ale jeśli takie są pani odczucia... - Zwrócił się w stronę Osbourne'a. - Zabierz ją lepiej do Hampstead i uważajmy tę sprawę za zamkniętą. - Hampstead? Co to za nowa bzdura? Spojrzał na nią lekko zdziwiony. - Chodzi o rzeczy osobiste pani siostry. Kilka z nich jest w naszym posiadaniu i chcemy je pani przekazać. Podpisze pani jeden czy dwa dokumenty, to czysta formalność, i może pani zapomnieć o tej całej przykrej historii. Oczywiście obowiązuje panią ustawa o tajemnicy państwowej w odniesieniu do całej treści naszej dzisiejszej tu rozmowy. Otworzywszy akta, wziął do ręki pióro, jakby ją zwalniał. Ogarnięta wściekłością odwróciła się, minęła Osbourne'a i wyszła. Dom w Hampstead pochodził z początku stulecia i wraz z hektarem swojego terenu otoczony był wysokim murem. Żelazną bramę, na której widniała tabliczka z napisem „Klinika Rosedene", otworzył im człowiek w czapce z daszkiem, ubrany w jakiś błękitny mundur. Genevieve patrzyła na ogród, ale z powodu panujących ciemności widziała niewiele. Z latarką w dłoni Craig ruszył pierwszy po schodach do głównego wejścia i pociągnął za łańcuch przymocowany do staromodnego dzwonka. Usłyszała odgłos zbliżających się kroków, a następnie zdejmowanego łańcucha i odciąganej zasuwy. Drzwi otworzyły się. Przed nim stał jakiś młody blondyn w białym prochowcu. Mężczyzna cofnął się o krok i Craig bez słowa poprowadził ich do wnętrza. Słabo oświetlony hall miał pomalowane na kremowo ściany i podłogę z oszlifowanych, drewnianych bloków. W powietrzu unosił się zapach antyseptyków, tak typowy dla jej własnego miejsca pracy. Młodzieniec starannie zamknął za nimi drzwi. - Herr doktor Baum zaraz do państwa wyjdzie. - Jego głos był równie bezbarwny jak cała jego postać. - Proszę łaskawie, tędy. Otworzył drzwi w końcu hallu i wpuściwszy ich do wnętrza, zamknął je bez słowa. Pomieszczenie wyglądało jak poczekalnia dentystyczna. Podniszczone krzesła, kilka czasopism. Mimo włączonego piecyka elektrycznego było tam dość chłodno. Wyczuła, że coś uległo teraz zmianie w zachowaniu Craiga. Zauważyła u niego jakiś niepokój, jakieś mało uchwytne napięcie, gdy zapalił papierosa, podszedł do nieznacznie rozchylonych, grubych zasłon i zsunął je razem. - Herr Baum to Niemiec, czy tak? - spytała.

- Nie, Austriak. Otworzyły się drzwi. Wszedł przez nie niski, łysiejący mężczyzna w białym, lekarskim kitlu. Na szyi miał słuchawki, a całe ubranie wisiało na nim, jakby ostatnio sporo stracił na wadze. - Cześć Baum - odezwał się Craig. - To jest panna Treyaunce. Miał małe, świdrujące oczy i nagle dostrzegła w nich ten sam strach, co przedtem u Renę i jej ojca. Oblizał suche wargi. Uśmiechnął się, żeby ją trochę rozluźnić, ale był to jedynie wykrzywiony grymas. - Fraulein. - Pochylił głowę i ujął jej rękę w swoją wilgotną dłoń. Craig podszedł do drzwi. - Muszę zadzwonić. Zaraz wracam. - Wyszedł z pokoju. Przez długą chwilę panowało milczenie. Baum pocił się obficie i wyciągnął chusteczkę, aby wytrzeć mokre czoło. - Major Osbourne powiedział mi, że ma pan dla mnie jakieś rzeczy, które należały do mojej siostry. - Tak, to prawda. - Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej upiorny. - Kiedy on wróci... - Głos mu się nagle załamał, po czym spróbował jeszcze raz. - Czy mogę podać pani coś do picia? Może szklaneczkę sherry? - Był już przy stojącym w rogu kredensie. Odwrócił się trzymając butelkę i kieliszek. - To, niestety, nie jest najlepszy gatunek. Jak i większość rzeczy w naszych czasach. Na kominku stała fotografia w czarnej ramce. Łagodnie uśmiechnięta, szesnasto czy siedemnastoletnia dziewczyna o trochę nieziemskiej urodzie. - Pańska córka? - spytała odruchowo Genevieve.

- Tak.

- To jeszcze uczennica, prawda?

- Nie, panno Trevaunce. Ona nie żyje. - Jego smutny, cichy głos zadźwięczał echem w jej uszach. Poczuła panujące w pokoju zimno. - To gestapo, w Wiedniu w 1939, Ja, panno Trevaunce, jestem austriackim Żydem. Jednym z tych szczęściarzy, którym udało się uciec. - A teraz?

- Robię, co umiem, przeciwko jej mordercom - odpowiedział tym samym łagodnym głosem, z wstrząsającym bólem w oczach. „Wszyscy jesteśmy ofiarami wojny". Przeczytała gdzieś ten napis i wspomniała młodego pilota Luftwaffe, którego pewnego dnia przyniesiono na oddział rannych w szpitalu św. Wita. Miał wiele ran postrzałowych i rozległe oparzenia. Jego puste oblicze i bardzo jasne włosy przypomniały jej pewnego dziesięcioklasistę, w którym zakochała się, gdy miała szesnaście lat i chodziła jeszcze do szkoły. Taki miły chłopak, który mimo bólu uśmiechał się do niej i trzymał ją za rękę. Z tym uśmiechem umarł. W otwartych drzwiach stanął Craig. - No, wszystko załatwione. Możecie zaczynać. Ja tu za czekam. - Nie rozumiem. - Baum wyglądał na poruszonego. Myślałem, że ty się tym zajmiesz. Na twarzy Craiga pojawił się cień pogardy. Podniósł rękę w geście ucinającym dalszą dyskusję. - W porządku, Baum. - Stanął w otwartych drzwiach, czekając na nią. - Zaraz. O co tutaj znowu chodzi? - spytała ostro Genevieve. - Jest coś, co według mnie, powinna pani zobaczyć.

- Co takiego?

Weszli do małego korytażyka, gdzie przy jednych z drzwi siedział na krześle głuchy wartownik. Skinął głową poznając Craiga. - Jeśli pani będzie chciała przestać, proszę mi o tym poprostu powiedzieć. Gdy staneli przed zamkniętymi drzwiami, Craig położył rękę na klamce i gwałtownie je otworzył. Genevieve na początku nie poznała czy osoba w ciemnym pokoju jest mężczyzną czy kobietą. Z przerażeniem zaóważyła twarz tej osoby. Dopiero dłógie, jasne poszarpane włosy nagle uświadomiły jej kogo ma przed sobą. Gdy Anna-Maria spostrzegła, że ktoś wszedł do pokoju, z tego co zostało z jej ust wydobył się straszliwy krzyk. Genevieve stała ogłószona. Z otępienia wyrwało ją dopiero mocne szarpnięcie Craiga. Zamknięte drzwi odcięły ich od przejmującego, zwierzęcego wycia. Z całą siłą uderzyła go wierzchem dłoni w twarz. Jeden, drugi raz, aż złapał jej nadgarstki żelaznym chwytem, przytrzymując mocno. - Wystarczy - powiedział cicho. - Pójdziemy już. Mężczyzna na krześle spojrzał na nich, uśmiechnął się i kiwnął głową. W szale dudniących uderzeń jedynie silne ramię Craiga uchroniło ją przed upadkiem. Dali jej brandy, gdy siadła przy piecyku, trzęsąc się jak osika. Pochwyciła kieliszek, jakby chodziło o życie. Z tyłu czaił się zaintrygowany Baum. - Jak było umówione, zostawiła swój samochód przy stacji - zaczął Craig. - Renę odszedł, żeby skontaktować się z miejscową komórką Resistance. Pani siostra zmieniła ubranie i ruszyła piechotą na przełaj do miejsca lądowania. - Co się wydarzyło? - wyszeptała Genevieve.

- Została zatrzymana przez patrol SS szukający partyzantów. Jej papiery, oczywiście fałszywe, były w zupełnym porządku. Była dla nich po prostu ładną dziewczyną z miasteczka. Zaciągnęli ją do najbliższej stodoły. - Ilu ich było?

- Czy to ważne? Renę i kilku jego przyjaciół z ruchu oporu znaleźli ją później błąkającą się w szczerym polu. W takim stanie lysander przywiózł ją dwa dni temu. - Okłamaliście mnie - powiedziała. - Wszyscy. Nawet Renę. - Chcieliśmy pani tego oszczędzić, ale nie dała nam pani wyboru. - Czy nie można nic zrobić? Czy ona naprawdę musi przebywać w tym obskurnym miejscu? - Nie - włączył się Baum. - Pobiera teraz serię środków, które powinny stopniowo zmniejszyć jej nadpobudliwość. Ale miną conajmniej dwa tygodnie, zanim leki zaczną w pełni działać. Wtedy, naturalnie, zorganizujemy przeniesienie jej do odpowiedniego domu. - Czy jest jakaś nadzieja?

Otarł pot z czoła i nerwowo wpił dłonie w wilgotną chustkę. - Fraulein, bardzo panią proszę. Jakiej odpowiedzi pani ode mnie oczekuje? Nabrała dużo powietrza. - Mój ojciec nie może się o tym dowiedzieć, rozumiecie? To by go zabiło. - Oczywiście - Craig skinął głową. - On zna swoją wersję. Nie ma sensu tego zmieniać. Wpatrywała się w dno swego kieliszka. - Od samego początku nie miałam żadnego wyboru, prawda? Wiedzieliście o tym. - Tak - odpowiedział poważnie.

- Dobrze więc. - Przełknęła palące gardło brandy i ostrożnie postawiła kieliszek. - Co dalej? - Wracamy, niestety, do generała Munro.

- W takim razie nie ma na co czekać. - Podniosła się i pierwsza ruszyła do drzwi. Z grobową miną Carter wprowadził ich do saloniku mieszkania przy Haston Place. Siedzący ciągle za biurkiem Munro wstał i wyszedł jej na spotkanie. - Więc teraz zna już pani całą prawdę?

- Tak. - Nawet nie usiadła.

- Przykro mi z tego powodu, moja droga. Uniosła rękę.

- Niech pan sobie tego oszczędzi, generale. Nie podoba mi się ani pan, ani pańskie metody działania. Co dalej? - Mieszkanie na parterze jest przeznaczone dla gości. Może pani tam przenocować. - Kiwnął głową na Craiga. - Ty przeniesiesz się do Jacka w suterenie. - A jutro? - spytała.

- Odstawiamy panią samolotem z Croydon do Cold Harbour w Kornwalii. Godzina lotu lysanderem. Mamy tam bazę, opactwo Grancester. To miejsce, gdzie przygotowujemy naszych ludzi do akcji. Major Osbourne i ja będziemy pani towarzyszyć. Ty zostajesz na straży twierdzy, Jack. - O której start, sir? - spytał Carter.

- Około jedenastej trzydzieści z Croydon, ze względu na wcześniejsze obowiązki majora. - A cóż to takiego może być? - odezwał się Craig.

- Ktoś przedstawił cię do Wojskowego Krzyża Zasługi, drogi chłopcze. Za ten ostatni skok, jaki zrobiłeś dla DOS, zanim przeniosłeś się do swoich ziomków. Istnieje zwyczaj, że takie rzeczy przypina osobiście Jego Wysokość, więc jesteś oczekiwany w Pałacu Buckingham punktualnie o dziesiątej rano. - Coś takiego! - jęknął Craig.

- A teraz dobranoc wam. Skierowali się do drzwi.

- Aha, jeszcze jedno, Craig - dorzucił Munro.

- Słucham.

- Twój mundur. Postaraj się doprowadzić go do porządku. Wyszli na schody. - Pani drzwi są otwarte - powiedział Carter. - Znajdzie tam pani wszystko, co potrzeba. Zobaczymy się rano. Ruszył przodem, a oni zeszli za nim na parter. Zatrzymali się przed drzwiami jego mieszkania. - Wynosi się pan do sutereny - stwierdziła. - Nie brzmi to zachęcająco. - To przyjemny lokal. Już kiedyś tam mieszkałem.

- Pałac Buckingham. Tylko pozazdrościć.

- Nie ma czego. Będę jednym z wielu. - Odchodząc za trzymał się jeszcze na chwilę. - Zwykle na taką uroczystość przychodzi się w towarzystwie. Ja nikogo takiego nie mam i tak się zastanawiam. Uśmiechnęła się. - Nigdy nie widziałam króla z bliska, a poza tym to będzie chyba w drodze do Croydon. - Nie ma sensu, żeby pani czekała w samochodzie - powiedział. Przesunęła palcem po jego kurtce. - Wie pan co? Niech się pan przebierze i przyniesie mi swój mundur. Przy pomocy gąbki i żelazka uda mi się chyba coś z nim zrobić. - Tak jest, pani. - Zasalutował i popędził schodami na dół. Weszła do apartamentu i zamknąwszy za sobą drzwi, oparła się o nie. Już się nie uśmiechała. Po prostu polubiła Craiga Osbourne'a, co w tym złego? To była jakby odrobina ciepła w otaczającej ją ciemności. Coś, co mogło wymazać z jej pamięci oszpeconą twarz siostry. Padał ulewny deszcz. St James's Park otulony był całunem z mgły. Dougal Munro i Genevieve siedzieli z tyłu limuzyny, która właśnie skręciła w Pali Mali, gdzie znajduje się Pałac Buckingham. Nie miała żadnego kapelusza i tylko przez respekt dla panującego zwyczaju wyszukała wśród swoich rzeczy stary, czarny, aksamitny beret. Oprócz niego miała na sobie czarny płaszcz z paskiem i ostatnią parę całych pończoch. - Czuję, że jestem nieodpowiednio ubrana - powiedziała nerwowo. - Bzdura. Wyglądała pani cudownie - zapewnił ją Munro. Craig Osbourne siedział naprzeciwko nich na małym, od chylanym foteliku. Na głowie miał przechyloną pod regulaminowym kątem furażerkę, a po zabiegach Genevieve jego oliwkowy polowy mundur prezentował się doskonale, podobnie jak wyczyszczone buty, w które wpuszczone były nogawki spodni. Zamiast krawata nosił pod szyją biały szalik, przysługujący niektórym oficerom i żołnierzom z DSS. - Nieźle wygląda ten nasz chłopak, co? - rzucił wesoło Munro. - To miłe, że tak myślisz - odpowiedział Craig, gdy okrążali pomnik królowej Wiktorii. Przed główną bramą pałacu zatrzymali się w celu kontroli i zostali wpuszczeni na dziedziniec. Przy pałacowych wrotach kłębił się potężny tłum. Mundury wszelkich typów wojsk mieszały się z ubraniami cywilów, najpewniej należącymi do żon i krewnych. Wszyscy spiesznie szukali schronienia przed deszczem. Nie była to uroczystość w szczególnie poważnym nastroju. Na większości twarzy malowało się oczekiwanie, które przeszło w podniecenie, gdy weszli po schodach do galerii, gdzie nadworni oficjele wskazywali przybyłym miejsca w dwóch rzędach krzeseł. W drugim końcu sali zespół muzyczny z RAFu grał jakieś lekkie kawałki. Rozdział 6

W Croydon była gęsta mgła i lało jak z cebra. Panował tam duży ruch, gdyż była to baza myśliwców bezpośredniej obrony Londynu. Gdy Genevieve wyjrzała przez okienko ponurego, blaszanego baraku, do którego ich przyprowadzono zaraz po przyjeździe, nie dostrzegła jednak, żeby jakiś samolot wzbijał się w powietrze lub lądował. Na zewnątrz stał lysander, pękaty. brzydki jednopłatowiec o wysoko zawieszonych skrzydłach. Obok niego kręciło się dwóch mechaników z RAFu. Przy piecyku siedział popijając herbatę Renę. Deszcz bębnił miarowo w szyby. - Przeklęta pogoda. - Munro podszedł do Genevieve.

- Nie wygląda to najlepiej, co? - spytała.

- Prawdę powiedziawszy, on może latać w każdych warunkach. - Wskazał głową na lysandera. - Normalnie zabiera pilota i dwóch pasażerów, ale we czwórkę też się wciśniemy. Renę podał jej herbatę w emaliowanym kubku. Objęła go dłońmi, aby je ogrzać, gdy wszedł Craig w towarzystwie pilota. Był to młodzieniec o jasnych wąsach, ubrany w niebieską kurtkę lotniczą RAFu i takież buty. Rzucił na stół trzymany w ręce mapnik. - To kapitan Grant - Craig przedstawił go Genevieve. Młodzieniec z uśmiechem ujął jej dłoń. - Czy będziemy opóźnieni, Grant? - spytał z rozdrażnieniem Munro. - - Tutejsza pogoda nie stanowi problemu, generale. O ile wyżej jest czysto, możemy startować nawet w przecierze z groszku. Chodzi o lądowanie. W Cold Harbour jest bardzo ograniczona widoczność. Powiadomią nas, jak tylko nastąpi zmiana. - Niech to szlag! - Munro otworzył drzwi i wyszedł.

- Zdaje się, że żółć go dziś zalała. - Grant podszedł do piecyka i nalał sobie do kubka herbaty. - To właśnie Grant poleci z panią we czwartek - wyjaśnił Craig. - Jest pani w dobrych rękach. On ma już doświadczenie w takich operacjach. - Jak się patrzy z zewnątrz, to wydaje się, że taki lot to pestka. - Włożył sobie w kącik ust papierosa, ale nie zapalił go. - Leciała już pani kiedyś? - Tak, przed wojną, do Paryża.

- To będzie zupełnie co innego, niech mi pani wierzy. Craig spojrzał na Grańta. - W zasadzie to mogliśmy teraz omówić szczegóły tej czwartkowej nocy. Wypełnimy tym czas oczekiwania. Masz już chyba obmyślony jakiś plan? - Tak - odparł Grant. - Start w Cold Harbour o jedenastej trzydzieści. Przybliżony czas lądowania: godzina druga naszego czasu. Pokażę wam trasę. - Otworzył mapę. Patrzyli, jak przesuwał ołówek z Kornwalii przez kanał La Manche do Bretanii. - Major Osbourne przeleci się z nami. Nie ma dużo miejsca, ale to dobre latawce. Niezawodne. - Jaką masz wysokość nad kanałem? - spytał Craig.

- Niektórzy lubią lecieć nisko, próbują trzymać się poniżej zasięgu ich radarów, ale ja wolę być przez całą drogę na wysokości około dwa tysiące pięćset. To znacznie niżej od pułapu naszych bombowców, na które polują ich nocne myśliwce. Był tak spokojny i mówił o tym wszystkim tak po prostu, że Genevieve nagle poczuła drżenie. - - Wylądujemy na polu około dwadzieścia pięć kilometrów od St Maurice. Będzie tam oznaczony pulsującymi światłami pas lądowiska. Trochę to prymitywne, ale jeśli pogoda dopisze, nie powinno być kłopotów. Sygnał rozpoznawczy: „Sugar Nań" w alfabecie Morse'a. Jak tego nie odbierzemy, nie wylądujemy. Bez względu na obecność czy brak oznakowanego pasa. Zgoda? zwrócił się do Craiga, który skinął głową. - Ty dowodzisz.

- W ciągu ostatnich sześciu tygodni straciliśmy dwa lysandery i liberatora, bo piloci wylądowali, a szkopy już na nich czekali. Z doświadczenia wiemy, że chcą pochwycić wszystkich żywcem i nie strzelają do czasu, gdy samolot spróbuje ponownego startu. Nasze najnowsze instrukcje każą nam wracać tak szybko, jak to tylko możliwe. Ponieważ nie zabieram nikogo z powrotem, po wylądowaniu podroluję do końca pasa, ty szybko wysadzisz pannę Trevaunce i natychmiast startujemy, tak na wszelki wypadek. - Złożył mapę. - Przepraszam za to, ale nigdy nie można być pewnym, kto tam czeka w ciemności. Podszedł do piecyka i dolał sobie herbaty, a Craig zwrócił się do Genevieve: - Dowódca grupy, która cię tam przejmie, ma pseudonim Grand Pierre, ale jest Anglikiem. Tak się złożyło, że nigdy nie widział AnnyMarii. Rozmawiali jedynie przez telefon. Nie wie, co się wydarzyło, więc będzie pani dla niego tym, na kogo pani wygląda. - A co z zawiadowcą stacji w St Maurice?

- Henri Dubois, dokładnie ta sama historia. Jedynie Renę i dwóch jego ludzi, którzy ją znaleźli, znają prawdę. Jest jeszcze paru chłopaków z gór, ale teraz są bardzo daleko, na swoim terenie. Przed świtem Grand Pierre doprowadzi panią do Duboisa, który przechowuje walizki AnnyMarii. Renę sprowadzi auto, a pani będzie miała sporo czasu, żeby się przebrać. Nocny pociąg z Paryża przyjeżdża o siódmej trzydzieści. O tej porze roku będzie to jeszcze przed nastaniem dnia. Postój trwa trzy minuty. Nikt w miasteczku nie będzie nic podejrzewał, nawet jeśli nie zauważą, kiedy pani wysiadła. To centrum ruchu oporu na tym terenie. Mówiąc, ani razu nie spojrzał jej prosto w oczy. Zpozoru wydawał się bardzo spokojny, a jednak mięsień drgnął na jego prawym policzku. - Cóż to? - położyła rękę na jego ramieniu. - Proszę mi nie mówić, że zaczyna pan się o mnie niepokoić. Zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Munro. - Rozmawiałem z komendantem bazy - krzyknął do Granta. - Daje nam pozwolenie na start. Jeśli po dotarciu na miejsce okaże się, że nie możemy lądować, będziemy musieli po prostu wrócić. Paliwa chyba wystarczy? - Oczywiście, sir - potwierdził Grant.

- A więc w drogę. Wszystko wydarzyło się niemal w jednej chwili. W strumieniach ulewy przebiegła do lysandera i Craig pomógł jej wsiąść, po czym wraz z Renę wcisnęli się za nią. Munro zajął miejsce obserwatora za Grantem. Była tak zajęta zapinaniem swoich pasów, że nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Odgłos silnika przybrał na sile i z nagłym szarpnięciem samolot uniósł się w powietrze. Była to męcząca podróż. Ryk silnika uniemożliwiał im jakąkolwiek rozmowę. Na zewnątrz szare krople deszczu rozpryskiwały się o pleksiglasowy dach kabiny. Całym samolotem nieustannie wstrząsało i dość często zapadali się głęboko w powietrzną próżnię. Wkrótce też zażenowana Genevieve zwymiotowała, na szczęście mieli przygotowane na taką sytuację torebki. Pociechą było, że po chwili dołączył do niej Renę. Musiała się zdrzemnąć, gdyż poczuła, jak ktoś nią potrząsa. Jej nogi były przykryte kocem. - Kawy? - Craig trzymał w ręce termos. - Dobrej, amerykańskiej kawy? Było jej zimno i miała zupełnie zdrętwiałe nogi. - Długo jeszcze?

- Piętnaście minut, o ile wszystko dobrze pójdzie. Powoli sączyła kawę. Właśnie takiej potrzebowała, - gorącej, mocnej i bardzo słodkiej. Sądząc po aromacie, było też w niej coś mocniejszego. Gdy skończyła, oddała kubek i Craig napełnił go dla Renę. Grant miał włączony wewnętrzny głośnik radia. Usłyszała trzaski, a następnie jakiś głos. - Lysander Sugar Nań. Podstawa chmur dwieście metrów. Dacie sobie radę. Munro odwrócił się do niej. - Dobrze się pani czuje, moja droga?

- Możliwie. Była w pozycji leżącej, gdyż drżała na całym ciele pod wpływem nieustannego zmniejszania się wysokości. Nagle zabrzmiał potężny ryk silnika. Lysander zakołysał się gwałtownie w strumieniu zaśmigłowym wielkiego, czarnego samolotu, który spadł na nich niczym grom i przeleciał tak blisko, że dojrzała swastykę na jego stateczniku. - Pif paf, już po tobie, staruszku - zatrzeszczał głośnik i junkers niknął równie szybko jak się pojawił. - Przepraszam za to. - Grant odwrócił się z miną pełną dezaprobaty. - Joe Edge ma dziś wyjątkowo wariackie pomysły. - Stuknięty gówniarz - odezwał się Munro. Przebili się już przez chmury na wysokości dwustu metrów, zanim Genevieve zdołała zapytać, co właściwie zaszło. Pod nimi było wybrzeże Konwalii, zatoka z Cold Harbour i rozrzuconymi dookoła zabudowaniami oraz przycumowany do nabrzeża kuter E. Ju-88 przeleciał tuż nad opactwem z jego jeziorkiem i wylądował na trawiastym pasie, wypuszczając hamujący rękaw. - Jesteśmy u celu - zawołał przez ramię Grant. Za linią sosen zniżył się jeszcze bardziej i wylądował, kołując do hangaru. Przy Ju-88, który się już zatrzymał, czekali mechanicy i Martin Hare. Joe Edge wysiadł z kabiny i dołączył do nich. - Boże, to przecież mundur... - Genevieve chwyciła Craiga mocno za rękaw. - Nie ma strachu - odpowiedział. - Nie wylądowaliśmy po złej stronie kanału. Zaraz wszystko wyjaśnię. W głównej sali .Pod Wisielcem", przy prostym, drewnianym stole obok okna siedziała Genevieve, ciągle jeszcze nie mogąca się w tym wszystkim połapać. Razem z generałem, Craigiem i Martinem jedli jajka z bekonem, przygotowane na zapleczu przez Julie Legrande i podane przez Schmidta. Wokół kominka siedzieli wygodnie rozparci członkowie załogi „Liii Marlene", rozmawiając przyciszonymi głosami. Niektórzy grali w karty. - Zachowują się dziś wyjątkowo grzecznie - zauważył Munro. - To ze względu na towarzystwo, sir. - Schmidt postawił na stole świeże grzanki. - Jeśli wolno się tak wyrazić, panna Trevaunce jest tu jakby tchnieniem wiosny. - Masz tupet, szelmo - skarcił go Munro. - No już, zabieraj się stąd. Schmidt wycofał się, a Martin Hare nalał Genevieve następną filiżankę herbaty. - Wszystko to musi się pani wydawać raczej niezwykłe.

- Ma pan rację. - Polubiła go od razu, w chwili ich pierwszego spotkania na lądowisku. Tak samo wtedy poczuła niechęć do Edge'a. - Pan też od czasu do czasu musi się czuć dość dziwnie, gdy patrzy pan w lustro i widzi ten mundur. - Ona ma rację, Martin - wtrącił się Munro. - Czy zastanawiasz się niekiedy, po której walczysz stronie? - Szczerze mówiąc, tak. - Hare zapalił papierosa. - Ale tylko, gdy mam do czynienia z Joe Edge'em. On jest hańbą dla munduru. - Dla każdego munduru - dodał Craig. - Według mnie, jest zupełnie niezrównoważony. Grant opowiedział mi dość nieprzyjemną historię, która może go scharakteryzować. W czasie bitwy o Anglię pewnemu Ju-88 wysiadł jeden silnik, poddał się więc dwóm pilotom Spitfierw. Zajęli pozycję po obu jego stronach i chcieli sprowadzić go do lądowania na najbliższym lotnisku. Byłoby to wielkie osiągnięcie. - I co się wydarzyło? - spytała Genevieve.

- Edge wsiadł mu na ogon i z wariackim śmiechem rozwalił go na kawałki. - To potworne - powiedziała. - Z pewnością jego dowódca postawił go przed sądem wojennym? - - Próbował, ale zadecydowano inaczej. W bitwie o Anglię Edge był prawdziwym asem, miał już dwa Lotnicze Krzyże Zasługi. W gazetach to nie wyglądałoby dobrze. - Craig spojrzał na Hare'a. - Jak już mówiłem, to bohater wojenny i psychopata. - Ja też słyszałem tę historię - potwierdził Hare. - Zapomniałeś tylko o tym, że owym dowódcą Edge'a był Amerykanin, były pilot Eskadry Orłów. Edge nigdy mu nie wybaczył i od tamtej pory nienawidzi Amerykanów. - A jednak - włączył się Munro - jest on najlepszym pilotem, jakiego kiedykolwiek widziałem. - Jeśli tak. to dlaczego nie weźmie udziału w czwartkowym zadaniu zamiast Grand? - Ponieważ w tego typu akcjach nie pilotuje lysandera, lecz niemieckiego Fieseler Storcha. I to tylko, gdy zaistnieją specjalne okoliczności - powiedział Munro. - Czwartkowy lot będzie raczej rutynowy. Otworzyły się drzwi i wszedł Edge z nieodłącznym, nie zapalonym papierosem, zwisającym z kącika ust. - No jak, wszyscy w dobrym humorze? - Gdy podszedł do ich stołu, nagle zaległa cisza. - Grant wystartował bez przeszkód, sir - zwrócił się do Munro. - Wróci we czwartek w południe. - Dobrze się spisał - rzekł Munro. Edge pochylił się nad Genevieve tak blisko, że poczuła na swoim uchu jego oddech. - Miło się zadomowiamy, kochanie? Jeśli potrzebujesz po rady, wujek Joe jest zawsze na zawołanie. Ze złością odsunęła się i wstała. - Zobaczę, czy madame Legrande potrzebuje pomocy w kuchni. Edge zaśmiał się, gdy odchodziła. Hare popatrzył z uniesionymi brwiami na Craiga. - On nie jest wystarczająco zdrowy na umyśle, aby mógł przebywać wśród ludzi, prawda? Gdy Genevieve weszła do kuchni, Julie, z rękami po łokcie w zlewie, zmywała naczynia. - Madame Legrande, śniadanie było wyborne. - Wzięła ścierkę. - Pomogę pani. - Mów mi Julie, cherie - odpowiedziała z ciepłym uśmiechem. Genevieve przypomniała sobie nagle, że tak zwracała się do niej zawsze Hortensja. Nigdy do AnnyMarii, ale właśnie do niej. Od razu polubiła Julie Legrande. Podniosła talerz i uśmiechnęła się. - Na imię mi Genevieve.

- Wszystko dobrze?

- Chyba tak. Lubię Martina Hare'a. To wspaniały człowiek. - A Craig?

- Jest chyba w porządku. - Wzruszyła ramionami.

- To oznacza, że bardzo ci się podoba - westchnęła Julie. - On daje się lubić, cherie, ale, według mnie, zbyt często i natarczywie się o to stara. - A Edge? - pytała Genevieve.

- To typ spod ciemnej gwiazdy. Trzymaj się od niego z daleka. - Jakie jest w tym wszystkim twoje miejsce? - Genevieve dalej wycierała talerze. - Prowadzę ten pub i dom. Zaprowadzę cię tam później i pomogę się rozpakować. Przez otwarte drzwi zajrzał Munro. - Jadę z Craigiem do domu. Mamy mnóstwo roboty.

- Przyprowadzę Genevieve trochę później - odparła Julie.

- W porządku. - Wyjął z kieszeni list i wręczył go Genevieve. - To dla pani. Dziś rano wysłałem Cartera do szpitala św. Bartłomieja. Ma wyjaśnić pani przełożonej, że z powodu śmierci bliskiej osoby pani urlop będzie musiał być przedłużony. Nie nadała tego listu pocztą, bo spodziewała się, że lada dzień pani wróci. List był otwarty, delikatnie rozcięty wzdłuż krawędzi. - Pan go czytał? - spytała Genevieve.

- Oczywiście - odrzekł i wyszedł zamykając za sobą drzwi. - Jest słodki, prawda? - spytała sarkastycznie Julie. Genevieve odłożyła list i wróciła do wycierania naczyń. - A przedtem? Co robiłaś przedtem?

- Mieszkałam we Francji. Mój mąż był profesorem filozofii na Sorbonie. - Gdzie jest teraz?

- Nie żyje. Pewnej nocy przyszło po nas gestapo. Powstrzymał ich, gdy ja i inni uciekaliśmy. - Przez moment patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. - Ale Craig wrócił po niego. Ocalił mu życie. Pomógł nam przedostać się do Anglii. - Westchnęła. - Mój mąż zmarł na atak serca w zeszłym roku. - I to właśnie Craig Osbourne go uratował?

- Właśnie on.

- Opowiedz mi o nim - poprosiła Genevieve. - Wszystko, co wiesz. - Czemu nie? - Wzruszyła ramionami. - Jego ojciec był amerykańskim dyplomatą, matka Francuzką. Jako dziecko mieszkał przez wiele lat w Berlinie i Paryżu, co tłumaczy jego znajomość języków. Kiedy Niemcy zajęli Paryż w 1940 roku, pracował dla "Live". - Tak. Wtedy poznał moją siostrę. Czy ty kiedyś ją spotkałaś? - Nie. Włączył się w działalność podziemia, w krąg osób pomagających Żydom przedostać się do Hiszpanii. Gdy Niemcy to odkryli, cudem tylko udało mu się w ostatniej chwili uciec. Wtedy to po raz pierwszy przybył do Anglii i wstąpił do tej ich tajnej służby. Nazywają to DOS. Potem, gdy dołączyli się Amerykanie, został przeniesiony do DSS. - Wzruszyła ramionami. - To tylko nazwy. Wszyscy robią to samo. Walczą w tej samej wojnie. - Wrócił do Francji?

- Dwukrotnie zrzucili go ze spadochronem. Za trzecim razem użyto lysandera. Przez kilka miesięcy prowadził grupę sabotażową maąuis, która działała w dolinie Loary. Do czasu, aż ktoś ich zdradził. - I dokąd się udał?

- Do kawiarenki na Montmartre w Paryżu. To był pośredni punkt na podziemnej trasie do Hiszpanii... - zamilkła. - I co?

- Gestapo już czekało. Zabrali go do swojej siedziby przy Rue deSaussaies na tyłach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. - Mów dalej.

- pobrali odciski palców, tak Jak zwykle. Potem nastąpiło trwające trzy dni przesłuchanie. Przypatrz się kiedyś Jego dłoniom - Ma odkształcone paznokcie, Właśnie wtedy mu je wyrwali. Genevieve zrobiło się niedobrze. - Ale uciekł?

- Tak, miał dużo szczęścia. Samochód, którym go przewożono, miał kolizję z ciężarówką. W zamieszaniu udało mu się zbiec i ukryć w kościele. Ksiądz, który go odnalazł, skontaktował się z moim mężem. Był on wtedy dowódcą ruchu oporu w tej części Paryża. - Nie mógł tego zrobić sam?

- Pozwól, że ci wyjaśnię, Genie - powiedziała cierpliwie - Craig nie mógł prawie chodzić, bo uszkodzili mu także stopy. - Na chwilę mocno ścisnęła Genevieve za prawą rękę - To nie był Jakiś tam film z Hollywoodu z Errolem Flynnem. na który idzie się do kina w sobotni wieczór. To była rzeczywistość. I tak tam jest naprawdę. Wszystko może przytrafić się również tobie. Musisz zdać sobie z tego sprawę już teraz. Po czwartkowej nocy będzie za późno. Genevieve siedziała patrząc na nią. - Do Amiens zabrała nas ciężarówka jadąca na targowisko - podjęła Julie. - Po trzech dniach przysłali lysandera. - Co się z nim stało potem?

- Otrzymał komandorię Legii Honorowej, Amerykanie nadali mu Krzyż za Wybitne Osiągnięcia w Służbie i przenieśli go do DSS. To ironia losu, że znowu jest w szponach Dougala Munro. - A w czym odbiega od normy? - spytała Genevieve.

- Wydaje mi się, że on szuka śmierci - powiedziała Julie. - Czasem mam wrażenie, że nie będzie wiedział, co ze sobą zrobić, jeśli przeżyje tę wojnę. - Nonsens - rzekła Genevieve, ale mimo to przeszedł ją dreszcz. - Może i tak. - Julie wzruszyła ramionami. - A co z twoim listem? Nie otworzyłaś go. Miała, oczywiście, rację. Gdy Genevieve skończyła czytać, zmięła list w kulkę. - Złe wieści? - spytała Julie.

- Zaproszenie na przyjęcie w najbliższy weekend, więc i tak nie mogłabym pójść. To chłopak z RAFu, którego poznałam w zeszłym roku. Pilot bombowca. - Zakochałaś się?

- Nie. Chyba nigdy jeszcze się nie zakochałam, tak na dłużej. To sprawia, że czuję się jak wieczny wędrowiec. - W twoim wieku? - zaśmiała się.

- Chodziliśmy ze sobą przez pewien czas, to wszystko. Była to bardziej wzajemna samotność niż cokolwiek innego. - I co dalej?

- Poprosił mnie o rękę, tuż przed tym, jak wysłano go na Bliski Wschód. - A ty nie chcesz?

- Właśnie wrócił. Przebywa na urlopie u rodziców w Surrey. - I ciągle ma nadzieję? Genevieve skinęła głową.

- A ja nie mogę mu nic wyjaśnić. Co za wstrętny sposób pozostawienia tej sprawy. - Wydaje mi się, że wcale ci na nim nie zależy.

- Wczoraj rano może jeszcze tak, ale teraz... - Genevieve wzruszyła ramionami. - Znajduję w sobie cechy, których istnienia nigdy nie podejrzewałam. Czuję się jakoś tak zdolna do wszystkiego. - Tak więc uchroniłaś się przed popełnieniem życiowego błędu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Teraz będziesz patrzyła na Craiga nieco inaczej, prawda? Zanim Genevieve zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i do kuchni wszedł Edge. - Kobiety na właściwym miejscu. Przy zlewie. Cóż za uroczy widok. - Idź lepiej pobawić się swoimi zabawkami, Joe. Tylko do tego się nadajesz - odrzekła mu Julie. - Tutaj też można się zabawić, kochanie. - Stanął za Genevieve i objął ją rękami w talii, przyciągając mocno do siebie. Czuła jego podniecenie, gdy wtulił twarz w jej szyję i przebiegł rękami po jej piersiach. - Odczep się! - krzyknęła na niego.

- Zobacz, lubi to - zaszydził.

- Lubi? Na twój widok moje ciało przejmuje dreszcz wstrętu. - Naprawdę? To dobrze, kochanie. Już ja wprawię twoje ciało w drżenie. Ciągle szarpała się z nim i nagle Edge krzyknął z bólu, gdy nadszedł Martin Hare, chwycił go za ramię i wykręcał je nieustannie, nawet po oswobodzeniu Genevieve. - Jesteś parszywą zarazą, Joe. Wynoś się stąd. Nie wiadomo kiedy pojawił się Schmidt, skoczył za nim i otworzył tylne drzwi. Hare po prostu rzucił przez nie Edge'a, który spadł na jedno kolano. Wstał i odwrócił się z wykrzywioną twarzą. - Odpłacę ci za to, Hare. I tobie też, ty dziwko. Pospiesznie uciekł, a Schmidt zamknął drzwi. - To kanalia, jeśli można tak powiedzieć, sir.

- Z ust mi to wyjąłeś. Biegnij na łódź i wyszukaj dla panny Trevaunce parę żeglarskich butów. - Robi się - odpowiedział wesoło Schmidt i wyszedł. Genevieve jeszcze trzęsła się z wściekłości. - Żeglarskie buty? Po co?

- Pójdziemy na spacer. - Uśmiechnął się. - Słone powietrze, plaża. Nie ma to jak piękno przyrody, gdy mówimy o planach na przyszłość. Oczywiście miał rację. Poszli wąską plażą za krańcem nabrzeża przystani, tam gdzie wody zatoki zderzały się z morzem i spienione w powstałym w ten sposób wirze, wrzucały w powietrze rozpyloną mgiełkę. - Boże, jakie to piękne - powiedziała Genevieve. - Powietrze, jakim oddychamy w Londynie, jest zatrute dymem. Całe miasto ma zapach wojny. Wszędzie śmierć i zniszczenia. - Morze oczyszcza wszystko - odparł Hare. - Żeglowałem ( już jako mały chłopiec, gdy spędzałem wakacje na Cape Cod. Problemy stają się mało istotne, gdy człowiek wypływa i zostawia je na brzegu. - Czy pańska żona myśli podobnie jak pan? - spytała.

- Kiedyś tak było. Zmarła na białaczkę w 1938 roku.

- Przepraszam. - Odwróciwszy się, wbiła ręce głęboko w kieszenie kurtki Kriegsmarine, którą dostała od Schmidta. - Ma pan dzieci? - Nie mogliśmy ich mieć. Ona była zbyt słaba. Walczyła z tą przeklętą chorobą od czasu, gdy miała dwadzieścia jeden lat. - Uśmiechnął się. - Zostawiła mi trochę akwarel, najlepszych jakie kiedykolwiek widziałem. Była wybitną artystką. Instynktownie ujęła go pod ramię. Okrążyli właśnie cypel, a za klifami plaża była znacznie szersza. - Ta wojna musi się panu strasznie dłużyć.

- Wcale nie. - Pokręcił głową. - Żyję z dnia na dzień i tylko tyle mnie obchodzi: dzień dzisiejszy. - Uśmiechnął się czarująco. - Powinienem był powiedzieć, z nocy na noc. Działamy głównie wtedy. - A potem, gdy akcja się skończy?

- Nie ma takiej sytuacji, mówiłem to już. Tylko dzisiaj.

- Czy Craig ma takie same poglądy?

- Spodobał się pani, co? - Przycisnął jej rękę do siebie. - Niech pani to zostawi. Nie ma szans. Dla ludzi jak ja i Craig nie ma przyszłości, więc i dla pani też. - To straszne, co pan mówi. - Stanęła twarzą do niego, a on położył dłonie na jej ramionach. - Posłuchaj mnie, Genevieve Trevaunce. Wojna, taka jaką rozgrywamy Craig i ja, jest jak wyjazd na weekend hazardu do Monte Carlo. Musisz jednak pamiętać, że nie masz żadnych szans. Bank zgarnia pulę, ty przegrywasz, - Nie mogę się z tym pogodzić. - Odeszła kilka kroków. Zignorował to, co powiedziała, patrząc nad nią ze ściągniętymi brwiami. Poszła za jego wzrokiem i ujrzała mężczyznę w kamizelce ratunkowej, który w odległości kilku metrów od nich unosił się bezwładnie na przybrzeżnych falach. Pobiegła za Hare'em zatrzymując się na granicy wody, podczas gdy on sam wszedł w nią do pasa, chwycił mocno za kamizelkę i przyholował ciało do brzegu. - Nie żyje? - zawołała.

- Z pewnością. - Kiwnął głową i wciągnął trupa na plażę. Był to młody człowiek w czarnym kombinezonie z niemieckim orłem na prawej piersi. Jego stopy były bose. Miał jasne włosy, rzadką brodę i zamknięte, jakby we śnie, oczy. Wyglądał niezwykle spokojnie. Hare przeszukał ciało i znalazł przesiąknięty wodą portfel. Wyjął z niego rozlatujący się od wilgoci dokument identyfikacyjny i przejrzawszy go wstał. - Niemiecki marynarz z okrętu podwodnego. Nazywał się Altrogge i miał dwadzieścia trzy lata. Nad ich głowami przeleciała pikując mewa i z chrapliwym krzykiem wzniosła się nad morze. Fale nieustannie wpełzały na brzeg. - Nawet tu, w takim miejscu? - zapytała Genevieve.

- Bank zawsze wygrywa, przypomnij sobie. - Objął ją ramieniem. - Chodźmy. Zorganizuję kilku ludzi, żeby go przenieśli. Pokój, w którym umieściła ją Julie Legrande, był bardzo ładny. Znajdowało się w nim łóżko z baldachimem i chińskie dywany na podłodze. Z okna rozpościerał się piękny widok na leżący z tyłu domu ogród. Przez to właśnie okno wyglądała Genevieve, gdy Julie objęła ją ramieniem, tak samo jak przedtem uczynił to Hare. - Smutno ci, cherie?

- Ten chłopak na plaży. Nie mogę przestać o nim myśleć.

- Wiem. - Julie rozwinęła pościel na łóżku. - Ta wojna trwa zbyt długo, ale nie mamy wyboru. Dla ciebie był po prostu chłopakiem, ale dla ludzi takich jak ja... - Wzruszyła ramionami. - Gdybyś mogła zobaczyć, co szkopy zrobili z moim krajem. Wierz mi, hitlerowcy muszą zostać pobici. Nie ma innej drogi. Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Craig Osbourne. - Więc tu pani jest.

- Nie chciało się panu nawet zapukać - odrzekła Gene vieve. - Czy nie można tu mieć chwili dla siebie? - Właśnie tak - powiedział cicho. - W końcu mamy przed sobą pełne dwa dni, więc pomyślałem, że poinformuję panią, czego należy się w tym czasie spodziewać. - Przysiadł na parapecie i zapalił papierosa. - Po pierwsze, od teraz mówimy tylko po francusku. Tak, żeby weszło to pani w nawyk. Mnie też to dotyczy. Wydawał się teraz inny. Pokazał swoją twardą i wymagającą naturę, która ją irytowała. - Czy aby na pewno da pan radę?

- Wszystko jedno, to nie ma znaczenia. Byłoby jednak wskazane, żeby pani dała radę - odparł. Julie Legrande położyła rękę na jego ramieniu i ścisnęła mocno. - Dobrze - odezwała się po francusku Genevieve. - Jak pan sobie życzy. Co dalej? - Tak jak wyraził się Munro, nie będziemy próbowali zrobić z pani zawodowca, nie ma na to czasu. Są trzy główne zadania i mamy na nie dwa dni. Numer jeden - zaznajomić panią z obecną sytuacją w zamku, personelem francuskim i niemieckim i tak dalej. Będzie się to wiązało z wielogodzinnymi wyjaśnieniami, jakich udzieli pani Renę. Mamy także do pokazania pani sporo materiału fotograficznego. - A potem?

- Będzie pani musiała dobrze zrozumieć cel swojej misji i jej okoliczności tak, żeby wiedziała pani nie tylko czego szukać, ale rozróżniała też, co jest istotne, a co nie. - Trochę to skomplikowane.

- Nie będzie tak źle. Tym zajmę się ja, a Munro pomoże. - Zaczął wstawać z miejsca. - Mówił pan o trzech głównych zadaniach, prawda? - Za trzymała go. - Do tej pory wspomniał pan o dwóch. - Racja. Trzecie zadanie jest natury bardziej praktycznej. Nie musi się pani martwić o radio i łączność, bo zajmie się tym Renę i jego kumple z Resistance. Jest jednak parę rzeczy, które mogą być ważne dla pani przeżycia. Czy umie pani strzelać? - Uniosła na niego wzrok.

- Chodzi o broń osobistą - powiedział cierpliwie. - Czy strzelała pani kiedyś z pistoletu? - Nie.

- Bez obaw. Strzelanie jest łatwe, gdy wiadomo, jak to się robi. Wystarczy stanąć blisko celu i pociągnąć za spust, ale tym zajmiemy się później. - Spojrzał na zegarek. - Na mnie już czas. Zaczynamy o ósmej w bibliotece. Wyszedł. - Zaczyna się, cherie - skrzywiła się Julie.

- Na to wygląda. - Genevieve odwróciła się i utkwiła wzrok w oknie. Rozdział 7

Munro siedział na krześle przy kominku w bibliotece, przedzierając się przez plik papierów leżących na jego kolanie. Stojący pośrodku stół pokryty był mapami, fotografiami i całą stertą dokumentów. Po drugiej stronie spoczywał Renę. W milczeniu palił jedno ze swoich małych cygar czekając, aż przyjdzie jego kolej. Naprzeciw niego siedzieli obok siebie Craig i Genevieve. - Najważniejszą rzeczą do zapamiętania jest to - zaczął Craig - że kiedy wjedzie pani do zamku, jest pani AnnąMarią Trevaunce. Biorąc pod uwagę sam wygląd, wszyscy, którzy panią znają, nie podadzą tego w wątpliwość. Chodzi nam o to, żeby potrafiła pani wybrnąć z małych pomyłek. - To pocieszające - odparła. - Chciałabym w tym miejscu zauważyć, że zupełnie nie znam niemieckiego. - To bez znaczenia. Wszyscy tamtejsi oficerowie w mniejszym lub większym stopniu mówią po francusku. Na początek zajmijmy się paroma podstawowymi rzeczami, które znała AnnaMaria. Na przykład niemieckie umundurowanie. - Otworzył książkę. - Te ilustracje są dość dobre. Przerzuciła kilka kartek. - Na litość boską, muszę się nauczyć ich wszystkich?

- Tylko kilku. Z Kriegsmarine pójdzie łatwo. Widziała pani mundur Luftwaffe Joe Edge'a, który fasonem i kolorem znacznie się różni od uniformu armii lądowej. Jest szaroniebieski, a naszywki z dystynkcjami są żółte. Zatrzymała się na stronie z rysunkiem żołnierza w polowej bluzie długości trzy czwarte, o maskujących barwach. - A to kto? Nawet nie wygląda na Niemca. Ma zupełnie inny hełm. - To Fallschirmjager, czyli spadochroniarz. Noszą specjalne stalowe hełmy bez wygiętej krawędzi, ale nimi nie musi się pani przejmować. Większość mundurów piechoty wygląda tak, jak pani widziała w kinie. Ten tutaj jest ważny. - Wskazał Niemca z zawieszoną na szyi blaszaną tabliczką. - Feldgendarmerie - odczytała podpis.

- To żandarmeria. Kontrolują przejeżdżające samochody albo stoją na warcie przy zamkowej bramie. Mogą być z armii lub z SS, ale blacha zawsze oznacza żandarma. - I muszę być dla nich zawsze miła?

- Powiedzmy, że wysiadające z auta długie nogi w jedwabnych pończochach nie byłyby czymś niewłaściwym. - Craig nawet się nie uśmiechnął. - Pozostała jeszcze tylko jedna, ważna dla pani grupa, mianowicie SS, gdyż w zamku jest ich wielu. Szare mundury polowe, tak jak w armii, i niebieskozielone kołnierze, na których znajdują się dystynkcje. Do stopnia majora włącznie po jednej stronie kołnierza noszą błyskawice SS. Wyżej to się zmienia, ale nie ma strachu. Nikt nie będzie oczekiwał od pani znajomości stopni. Zawsze rozpozna pani członka SS do samego Himmlera po srebrnej odznace z czaszką i piszczelami na czapce. Jasne? - Tak. Chyba tak. - Kiwnęła głową. - Luftwaffe wygląda tak jak Edge, żandarmi mają blachę, a SS trupią czaszkę. - Dobrze - powiedział Craig. - Teraz popatrzmy na zamek. Mieli mapę okolicy w dużej skali i bardzo szczegółowy plan samego zamku de Voincourt. Gdy Genevieve przyjrzała się bliżej. wszystko stanęło jej przed oczami. Wszystkie schody, przejścia, każdy zakamarek i kryjówka, którą poznała jako dziecko. Na myśl o powrocie ogarnęło ją nagle podniecenie. Zupełnie już zapomniała, jak bardzo kochała to miejsce. - Nie dokonano żadnych budowlanych przeróbek z wyjątkiem stanowisk karabinów maszynowych. - Renę pochylił się i wskazał ich pozycje czarną kredką. - Wzdłuż zewnętrznego muru rozciągnięto druty elektrycznego ostrzegania. Brama jest pod nieustanną strażą. Zamontowano tam, jak zwykle, szlaban. Pozatym, ich system ochrony opiera się na straży patrolującej. To ludzie wyłącznie z WaffenSS i są naprawdę dobrzy, mamselle. Z nimi nie ma żartów, znają swoją robotę. Nie trzeba ich lubić, żeby im to przyznać. - On próbuje pani delikatnie powiedzieć, nie obrażając moich amerykańskich uczuć, że co do jednego są to najlepsi w świecie żołnierze - odezwał się Craig Osbourne. - Ma rację. W tym przypadku, dodatkowo, większości z nich towarzyszą wyszkolone wilczury i dobermany. - Zawsze lubiłam zwierzęta - stwierdziła.

- Dobrze - odrzekł. - Przejdźmy teraz do naprawdę ważnych szczegółów. - Spojrzał na zegarek. - Nie mamy dużo czasu. Wkrótce ma tu być fryzjer. - Fryzjer?

- Owszem. To uczesanie może odpowiadać pani, ale nie AnnieMarii. Proszę popatrzyć. To zdjęcie zostało zrobione miesiąc temu. Genevieve miała włosy długie do ramion. AnnaMaria zaś znacznie krótsze, przycięte w równą grzywkę tuż nad linią oczu. Wyglądała jak Genevieve, ale inna Genevieve, z aroganckim uśmiechem na ustach, jakby mówiła całemu przeklętemu światu, żeby poszedł do diabła. Nieświadomie, Genevieve przybrała ten wyraz twarzy i spojrzała w stronę Craiga. Za nim, w lustrze nad kominkiem ujrzała uśmiechniętą AnnęMarię, tak samo arogancką i twardą. Nie lubił tego. Po raz pierwszy poczuła, że przeniknęła do jego wnętrza w jakiś dziwny sposób. W jego oczach przez moment było coś takiego, jakby przestraszył się tego, co ujrzał. Wyrwał jej gwałtownie fotografię. - Idźmy dalej, dobrze? - Położył przed nią następne zdjęcie. - Zna pani tę kobietę? - Tak. Chantal Chevalier, osobista pokojówka mojej ciotki. Kochana Chantal. Miała ostry język i twardą rękę, od ponad trzydziestu lat służyła Hortensji w doli i niedoli. - Ona mnie nie polubi - stwierdziła Genevieve. - Chyba że się zmieniła. Nigdy mnie nie lubiła. - Tak jest i tak zawsze było - potwierdził Renę. - Nigdy nie obchodziła jej mamselle AnnaMaria. Nigdy nie kryła się ze swoimi uczuciami. - Zwrócił się do Genevieve. - Ale z panienką to było zupełnie co innego. W tej chwili nie było jednak sensu tego rozstrzygać. - Kto następny? - spytała.

- Szef kuchni. Maurice Hugo. Pamięta go pani?

- Tak.

- Wszyscy pozostali są nowi, ale to nieistotne, ponieważ należą do służby niższego szczebla, a taka wyniosła suka, jaką będzie pani, i tak nie zwraca na nich uwagi. Problem może stanowić pani pokojówka. Oto ona. Była niewysoka, o ciemnych włosach, zaciśniętych jakby ze złości ustach, na swój sposób nawet dość ładna. - Pulom - dosadnie skomentował Renę. - Maresa Ducray. Pochodzi z odległej o kilkanaście kilometrów wioski. Najważniejszymi rzeczami w jej życiu są ładne ciuchy, mężczyźni i pieniądze, w dowolnej kolejności. Napisałem dla panienki notkę ojej rodzinie i pochodzeniu. - Przeczyta to pani później - przerwał Craig. - Dalej mamy obecnego komendanta zamku, generała majora Carla Ziemke. Było to niewątpliwie powiększenie fragmentu jakiejś grupowej fotografii. Z tyłu wypisano na maszynie szczegóły jego życiorysu aż do chwili obecnej. Nie był z SS, lecz z armii. Przekroczył już pięćdziesiątkę, miał przyprószone siwizną włosy i przycięte wąsiki. Twarz i cała sylwetka były trochę zaokrąglone, a jego ładne oczy miały naokoło liczne, śmiechowe zmarszczki. Nie uśmiechał się jednak, sprawiał raczej wrażenie zmęczonego. - Niegdyś był dobrym żołnierzem - odezwał się Craig - ale teraz dali mu odpocząć. On i pani ciotka są kochankami. - Jestem skłonna w to uwierzyć. - Genevieve zwróciła mu fotografię. - Jeśli chciał mnie pan zaszokować, to traci pan czas. Moja ciotka zawsze potrzebowała koło siebie mężczyzny, a Ziemke jest całkiem przystojny, - Jako żołnierz zna swój zawód, trzeba mu to przyznać niechętnie powiedział Renę. - Tak jak i ten drań. Podsunął jej kolejną fotografię. Musiała aż pochylić się nad stołem, tak silnie podziałała na nią ta twarz. Nie widziała tegoczłowieka nigdy przedtem, a jednak czuła, że znała go całe swoje życie. Nosił mundur taki sam jak Joe Edge, z wyjątkiem naszywek SS na kołnierzu, pod szyją widniał Krzyż Żelazny. Miał krótko ostrzyżone czarne włosy, twarz o grubo ciosanych rysach i świdrUjące na wylot, przenikliwe oczy. Nie był nawet ładny, ale na pewno zwracał uwagę. - Sturmbannfuhrer Max Priem - przedstawił go Craig. - To znaczy major. Odznaczony Krzyżem Rycerskim, najwyższej klasy żołnierz i wyjątkowo niebezpieczny typ. Dowodzi ochroną zamku. - Dlaczego taki człowiek nie walczy na froncie?

- W zeszłym roku, służąc w batalionie spadochronowym SS na terenie Rosji, otrzymał postrzał w głowę. Musieli wstawić mu w czaszkę srebrną płytkę, więc teraz na siebie uważa. - A w jakich był stosunkach z AnnąMarią? - Genevieve zwróciła się do Renę. - ścierali się jak równy z równym, mamselle. Nie aprobował jej, a i ona go nie lubiła. Była za to w doskonałej komitywie z Ziemke. Flirtowała z nim bezczelnie, a on traktował ją jak swoją ulubioną siostrzenicę. - Co też bardzo się opłaciło - dodał Craig. - Przepustki na wyjazdy do Paryża, swoboda poruszania się. Muszę jednak podkreślić, że Niemcy wysoko sobie cenią związki z hrabiną. Proszę nie mieć złudzeń, pani i pani ciotka jesteście kolaborantkami. Opływacie w dostatek i luksus, gdy tysiące waszych rodaków niewolniczo pracują w obozach. Wasi przyjaciele, francuscy przemysłowcy i ich żony, którzy nierzadko uczestniczą w przyjęciach z okazji tych weekendowych konferencji, należą do najbardziej znienawidzonych ludzi we Francji. - Wyraził się pan wystarczająco jasno.

- Jest jeszcze tylko jedna osoba, na którą trzeba zwrócić szczególną uwagę. Fotografia nie była miła. Młody oficer SS o bardzo jasnych włosach, wąskich szparkach oczu, z których ziała nienawiść. - Zastępca Pńema, kapitan Hans Reichslinger.

- Nie jest sympatyczny.

- To zwierzę. - Renę splunął w ogień.

- Dziwne - zauważyła. - Nie wygląda na człowieka w typie Priema. - A jakiż to typ? - zaczepnie spytał Craig.

- Priem gardzi nim i okazuje to - powiedział Renę. Craig podał jej dużą, brązową kopertę. - Znajdzie tu pani informacje o każdej osobie, z jaką może się pani tam zetknąć. Proszę to przestudiować, jakby od tego zależało pani życie, ponieważ tak właśnie będzie. Rozległo się pukanie do drzwi i do pomieszczenia zajrzała Julie. - Fryzjer już tu jest.

- Dobrze. Dokończymy później - zdecydował Craig. Gdy Genevieve zbierała się do wyjścia, zatrzymał ją. - Zanim pani pójdzie, jeszcze jedno zdjęcie. Główny architekt Wału Atlantyckiego. Człowiek, którego w najbliższy weekend będziecie gościły w zamku de Yoincourt. Wolnym ruchem położył przed nią na stole fotografię feldmarszałka Erwina Rommla. Stała patrząc zdumiona, gdy Munro podniósł się z miejsca i podszedł do niej, trzymając w lewej ręce swoje papiery. - Widzi więc pani, droga Genevieve, że nie przesadzałem mówiąc, iż to, co pani mogłaby dla nas w ten weekend zrobić, może zmienić bieg całej tej wojny. Fryzjer nazywał się Michael. Był niskim, eleganckim mężczyzną w średnim wieku, miał czarne włosy i białe bokobrody. Widać było, że Julie zna go bardzo dobrze. - Tak, to naprawdę niezwykłe - powiedział, gdy ujrzał Genevieve po raz pierwszy, Otworzył odrapaną, brązową walizeczkę wypełnioną różnymi drobiazgami, głównie kosmetykami. Wyjął z niej kartonowy folder. - Przejrzałem kartoteki, ale nie spodziewałem się, że będzie aż takie podobieństwo. - Zdjął swoją sztruksową, beżową marynarkę i wyjął z walizeczki grzebień oraz brzytwę. - Do dzieła więc. - Nie mogłabyś być w lepszych rękach. - Julie okryła jej ramiona ręcznikiem. - Michael przez wiele lat był głównym charakteryzatorem w studiach filmowych Elstree. - To prawda - odparł czesząc ją delikatnie grzebieniem. - Byłem tam w czasach sir Alexandra Kordy. Robiłem Charlesa Laughtona, kiedy grał Henryka VIII. Mówię wam, to dopiero była zabawa. Każdego ranka przez kilka godzin. Oczywiście w moim wieku należy spuścić nieco z tonu. Mam teraz teatrzyk w Falmouth. Co tydzień inne przedstawienie. Ponieważ jest to baza morska, mamy na widowni wielu marynarzy, co zresztą bardzo lubimy. Patrząc w lustro, z minuty na minutę zmieniała się w AnnęMarię. Nie tylko uczesanie, które było dość proste. Michael doskonale znał swoją profesję. Szminka, starannie położony na policzkach róż, tusz na rzęsach i perfumy Chanel numer 5, których Genevieve sama nigdy nie używała. Całkowita transformacja zabrała mu około półtorej godziny. Gdy skończył, z widocznym zadowoleniem kiwnął głową. - Pięknie, mimo że to moje własne zdanie. - Wyjął małą kosmetyczkę z marokańskiej skóry. - Znajdzie tu pani wszystko co trzeba. Proszę pamiętać, żeby używać ich aż w nadmiarze. To będzie dla pani najtrudniejsze, bo widzę, że nie maluje się pani mocno. - Zatrzasnął swój neseser i pogładził Julie po policzku. - No, muszę lecieć. Mamy dziś wieczorem przedstawienie. Drzwi zamknęły się za nim, a Genevieve siedziała patrząc na siebie. „Ja, a jednak nie ja", pomyślała. Julie podsunęła jej paczkę papierosów. - Zapal gitane'a. AnnaMaria paliła - dodała widząc jej niemy opór. - Musisz się do tego przyzwyczaić. Genevieve przyjęła papierosa i ogień. Zakaszlała, gdy dym ścisnął ją za gardło. - W porządku - stwierdziła Julie. - Teraz idź i pokaż się Craigowi. Oczekuje cię na strzelnicy w suterenie. Drzwi od piwnicy znajdowały się obok obitych rypsem drzwi kuchennych i kiedy otworzyła je, usłyszała odgłos strzałów. Strzelnicę urządzono w dwóch piwnicach, częściowo burząc dzielącą je ścianę. W oddalonym jej końcu stały dobrze oświetlone kartonowe figury przypominające niemieckich żołnierzy. Za nimi leżały worki z piaskiem. Craig Osboume stał przy stole, na którym było dużo różnej broni, i ładował rewolwer. Usłyszawszy jej kroki, spojrzał na nią od niechcenia i zamarł. - Jezus Maria!

- To z pewnością oznacza, że ujdę w tłoku.

- Tak. Całkiem adekwatne określenie. - Jego twarz była blada. - To niewiarygodne. No dobrze. - Zatrzasnął magazynek w rewolwerze. - Więc mówi pani, że nigdy jeszcze nie strzelała? - Raz na jarmarku strzelałam z wiatrówki.

- Nie ma to jak zaczynać od zera. - Uśmiechnął się. Ograniczę się jedynie do objaśnienia, jak strzelać z dwóch typów pistoletów, z jakimi może mieć pani do czynienia. - Z możliwie jak najmniejszej odległości, czy nie tak pan mówił? - Myśli pani, że to takie łatwe, jak na kowbojskim filmie? Zobaczmy co pani umie. - Podał jej rewolwer. - Niezbyt daleko, jedynie piętnaście metrów. Niech pani celuje w środkową tarczę. Proszę jedynie pociągnąć za spust. Zdumiała się, że był taki ciężki, ale jej dłoń z łatwością objęła kolbę. Poczuła, jak na nią patrzy i chciała mu pokazać, co potrafi. Wyciągnęła ramię, zamknęła jedno oko i patrząc wzdłuż lufy wystrzeliła. Chybiła całkowicie. - Za pierwszym razem zawsze trudno w to uwierzyć - powiedział. - Wydaje się to niemożliwe, to znaczy nie trafić w człowieka, który stoi tak blisko. Niech pani ma oboje oczu otwarte. Odwrócił się i na ugiętych mocno kolanach, z wyciągniętym rewolwerem, nie celując niemal, strzelał bardzo szybko. Gdy echo przebrzmiało, ujrzała cztery otwory w sercu środkowej tarczy. Tkwił w tej pozycji przez chwilę, kontrolując jakby sytuację z pozycji siły, niszczycielska, zabójcza broń. Gdy odwrócił się do niej, ujrzała w jego szarych oczach jedynie zabójcę. - Wymaga to pewnej dozy ćwiczeń. - Odłożył rewolwer i wziął dwa pistolety. - Luger i walther to broń automatyczna, szeroko stosowana w armii niemieckiej. Pokażę pani, jak je ładować i jak z nich strzelać. Na więcej nie mamy czasu. Takie rzeczy nie interesują pani zbytnio, prawda? - Ma pan rację - odpowiedziała cicho. Przez dwadzieścia minut cierpliwie pokazywał jej, jak ładować magazynek, jak zatrzasnąć go w kolbie i zarepetować broń. Dopiero gdy miała to już opanowane, przeszli na drugi koniec strzelnicy. Miała teraz w ręce walthera z przykręconym tłumikiem typu Carswell, specjalnie opracowanym przez DOS dla bezgłośnego zabijania. W momencie wystrzału wydawał z siebie jedynie dziwne chrząknięcie. Zatrzymali się metr od tarcz. - Blisko przeciwnika - objaśniał - ale nie za bardzo, bo może spróbować panią obezwładnić. Proszę o tym nie zapomnieć. - Zapamiętam.

- Teraz niech go pani uniesie na wysokość pasa, ramiona wyprostowane. Nie szarpać spustu, lecz łagodnie pociągnąć. W momencie strzału zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, stwierdziła, że trafiła tarczę prosto w brzuch. - Doskonale - pochwalił Craig. - Nie mówiłem, że to łatwe, o ile stoi się dostatecznie blisko? Drugi strzał. Późne popołudnie i wczesny wieczór spędziła przyswajając sobie informacje dotyczące mieszkańców zamku. Gdy stwierdziła, że zna już wszystkie fakty dotyczące tych ludzi, przeszła do biblioteki na kolejną, dłuższą rozmowę z Renę. Potem, w towarzystwie Craiga, Munro i Renę, zjadła wyśmienity obiad przygotowany przez Julie. Był pieróg z wołowiną i cynadrami, pieczone ziemniaki, kapusta i szarlotka na deser. Na stole pojawiła się również butelka przedniego, czerwonego burgunda, ale nawet wino nie było w stanie ruszyć Craiga. Wydawał się ponury i zajęty swoimi myślami, w powietrzu wyczuwalne było pewne napięcie. - Wspaniały, tradycyjny, angielski posiłek. - Munro pocałował Julie w policzek. - Dla Francuzki to duże poświęcenie. - Spojrzał na Craiga. - Przejdę się chyba do pubu. Przyłączysz się do mnie? - Nie, dziękuję - odparł Craig.

- Jak sobie chcesz, chłopcze. A ty Renę? Masz ochotę na drinka? - Zawsze, mon general. - Renę zaśmiał się i wyszli razem. - Kawę podam w Pokoju Błękitnym - odezwała się Julie. Craig, wskaż Genevieve drogę. Był to ładny, sąsiadujący z biblioteką salonik. Na kominku płonął ogień, a wśród wygodnych mebli stał piękny fortepian. Genevieve uniosła pokrywę i starannie zamocowała podpórkę. Niegdyś muzyka była największą miłością jej życia i pragnęła zajmować się nią bardziej niż czymkolwiek innym na świecie, ale życie rzadko spełnia ludzkie oczekiwania. Zaczęła grać preludium Chopina, powoli, głęboko, wydobywając cały dramatyzm basowych akordów i przepełniony słodyczą śmiertelny okrzyk wysokich tonów. Do pokoju weszła Julie z tacą i postawiła ją w pobliżu kominka, a Craig podszedł do fortepianu i, oparłszy się o instrument, przypatrywał się Genevieve. W jego oczach pojawiło się zdumienie, gdy zaczęła „Clair de Lunę", grając pięknie, a zarazem przejmująco smutno. Grała bardzo dobrze - lepiej, powiedziała sobie, niż od wielu lat. Kiedy skończyła i podniosła głowę, już go nie było. Zawahała się przez chwilę, opuściła pokrywę i wyszła za nim. Ujrzała go w ciemności, jak palił papierosa u podnóża schodów na tarasie. Zeszła i oparła się o balustradę. - Była pani dobra - odezwał się.

- Bo stałam dostatecznie blisko? - spytała.

- No więc dobrze. Przepuściłem panią przez magiel, ale to jest konieczność. Nie zdaje pani sobie sprawy z tego, jak tam jest. - Oczekuje pan rozgrzeszenia? Sam pan powiedział, że muszę jechać. Nie ma wyboru, bo nie ma nikogo innego. To nie pańska wina, pan jest tylko narzędziem. Wstał i wyrzucił niedopałek, który jaśniejąc czerwienią potoczył się po żwirze. - Mamy jutro ciężki dzień - powiedział. - Rano musi pani odbyć rozmowę z Munro. Pora spać. - Zaraz idę. - Przytrzymała go za rękaw. - I dziękuję za ten jeden ludzki odruch. Głos jego przy odpowiedzi był zmieniony. - Proszę nie być dla mnie miłą. Nie teraz. Jeszcze z panią nie skończyliśmy. Odwrócił się i szybko wszedł do środka. Przyszli po nią w nocy, budząc brutalnie, świecąc latarką w oczy, ściągnęli z niej pościel i posadzili na łóżku. - Pani nazywa się AnnaMaria Trevaunce? - zaskrzeczał po francusku czyjś głos. - Co wy, do cholery, sobie myślicie? - Była wściekła, spróbowała wstać i dostała otwartą dłonią w twarz. - Pani nazywa się AnnaMaria Trevaunce? Odpowiadać. } Nagle zdała sobie sprawę, że obie postacie, stojące poza zasięgiem światła, miały na sobie niemieckie mundury i zrozumiała przyczynę tego koszmaru. - Tak, nazywam się AnnaMaria Trevaunce - odpowiedziała po francusku. - O co chodzi? - To już lepiej. O wiele lepiej. Niech pani włoży szlafrok i idzie z nami. 'i - Pani nazywa się AnnaMaria Trevaunce? Po raz chyba dwudziesty zadali jej to pytanie. Siedziała przy stole w bibliotece, oślepiona jaskrawym, białym światłem lamp skierowanych w jej twarz. - Tak - powiedziała znudzonym głosem. - Ile razy mam wam powtarzać? - I mieszka pani ze swoją ciotką w zamku de Yoincourt?

- Tak.

- Niech mi pani opowie o rodzinie swojej pokojówki, Maresy. ' Zaczerpnęła głęboko powietrza. : - Jej matka jest wdową i ma niewielką farmę około piętnastu kilometrów od zamku. Pracuje na niej z jednym ze swoich synów, imieniem Jean, który jest trochę głupkowaty. Maresa ma drugiego brata, Pierre'a, który jest kapralem we francuskim pułku pancernym. Jest w obozie pracy na Aldemey, będącej jedną z Wysp Normandzkich. - A teraz niech mi pani opowie o generale Ziemke.

- Przecież już wszystko o nim mówiłam, co najmniej cztery razy. ej - Niech pani powie jeszcze raz - cierpliwie zażądał głos. Wtem wszystko skończyło się. Ktoś podszedł do drzwi i przekręcił kontakt. Tak jak myślała, było ich dwóch, w niemieckich mundurach. Przy kominku stał Craig Osbourne i przypalał papierosa. - Nieźle. Zupełnie nieźle.

- Bardzo zabawne - odrzekła.

- Może pani wracać do łóżka. - Skierowała się do drzwi, gdy zawołał. - Aha, Genevieve? Odwróciła się do niego. - Słucham? - powiedziała zmęczonym głosem. W milczeniu patrzyli na siebie. Dała się złapać w najbardziej prymitywny sposób. - Będąc tam, postaraj się tego nie robić - powiedział cicho. Rozdział 8

Rano wszystko to wydawało się jakby złym snem. Czymś, co nigdy się nie wydarzyło. Przerażało ją jedynie uczucie mieszania się osobowości. Nieustanny nacisk, że rzeczywiście jest AnnąMarią Trevaunce, niemal utwierdził ją w tym przekonaniu, zwłaszcza w momentach silnego napięcia. Siedziała obok okna paląc gitane'a, kaszląc teraz trochę mniej. Powoli nastawa! dzień. Pierwsze, pomarańczowożółte promienie słońca przedarły się przez ścianę bladych drzew i zamigotały na powierzchni jeziora w niecce. Wszystko stało się za sprawą impulsu. Na drzwiach łazienki znalazła wiszący tam stary i gruby niczym ręcznik płaszcz kąpielowy. Włożyła go i wyszła. Gdy schodziła schodami, hali był pusty i cichy. Gdzieś z tyłu domu dochodziły odgłosy kuchennej krzątaniny i, spoza zielonych drzwi, stłumione, niewyraźne brzmienie śpiewanej przez Julie piosenki. Otworzyła inne wejście i znalazła się w jakimś saloniku z oszklonymi drzwiami prowadzącymi na taras. Gdy minąwszy go weszła na trawę, zimna rosa poranka wprawiła jej ciało w drżenie. Zbiegła po zboczu, a płaszcz powiewał za nią w pędzie. Małe jezioro w niecce mieniło się złotem i srebrem rannego słońca. Nad powierzchnią wody kłębiła się resztka niknącej mgły. Zdjęła płaszcz, ściągnęła przez głowę swoją nocną koszulę, pokonała przybrzeżne trzciny i plusnęła w głęboką wodę. Była tak zimna, że nawet nie poczuła, jak całe jej ciało drętwieje. Po prostu dryfowała bezwładnie, jakby odgrodzona od reszty świata. Patrzyła, jak na tle oddalonych drzew trzciny kołyszą się na wietrze. Woda była bardzo spokojna, niczym tafla czarnego szkła, i nagle bardzo wyraźnie przypomniała sobie sen, jaki miała poprzedniej nocy, o wodach równie ciemnych, niesionej prądem w jej stronę AnnieMarii, której ręce w zwolnionym tempie wyciągały się, aby ją również wciągnąć w czarną otchłań. Pod wpływem tych myśli, nie popadając jednak w panikę, Genevieve zawróciła, podpłynęła do trzcin i wydostała się na suchy ląd. Naciągnęła płaszcz i kierując się między drzewami w stronę domu, zaczęła wycierać włosy nocną koszulą. Craig siedział na balustradzie tarasu paląc, jak zwykle, papierosa. Zachowywał się tak cicho, że zauważyła jego obecność dopiero, gdy była już w połowie pokrywającego zbocze trawnika. - Przyjemnie się pływało?

- Podglądałeś?

- Owszem. Widziałem, jak wychodzisz i poszedłem za tobą.

- Jak przystało na dobrego oficera wywiadu? Pomyślałeś, że może zechcę się utopić? To byłoby dla was wysoce niewygodne. - W rzeczy samej. Kiedy otworzyła drzwi swojej sypialni, ujrzała Julie, stawiającą śniadanie na stoliku przy oknie. Miała na sobie zieloną, sztruksową podomkę. Wyglądała bardzo ładnie. - Widzę, że jesteś zdenerwowana, cherie. Co się stało?

- To przez tego łobuza - odparła Genevieve.

- Craiga?

- Właśnie. Poszłam popływać w jeziorze, a on śledził mnie i podglądał. - Napij się kawy - powiedziała łagodnie - i spróbuj jajecznicy. To moja specjalność. Genevieve zaczęła jeść. - Wydaje się, że po prostu za każdym razem wchodzimy sobie w paradę. Julie usiadła naprzeciwko niej i wolno pociągała kawę. - Czyżby? Odniosłam raczej wrażenie, że jest zupełnie od wrotnie. Drzwi otworzyły się bez pukania i do środka zajrzał Craig Osboume. - Tu więc jesteście.

- To się robi coraz nieznośniejsze - powiedziała Gene vieve - Żadnego odosobnienia. Zignorował jej uwagę. - Munro chce się z tobą natychmiast zobaczyć. Jeszcze tego ranka przylatuje Grant, żeby zabrać go z powrotem do Londynu. Będę w bibliotece. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Ciekawe czego chce Munro? - odezwała się Julie.

- Kto wie? Może życzyć mi szczęścia? - Genevieve wzruszyła ramionami. - Może poczekać. - Sięgnęła po dzbanek. - Ja wypiję jeszcze jedną filiżankę kawy. Nie miała pojęcia, co stało się z mężczyznami, którzy przesłuchiwali ją poprzedniej nocy. W domu panowała cisza, ani żywej duszy, gdy schodziła po schodach. Przy kominku w bibliotece stał Craig i czytał gazetę. Spojrzał na nią przelotnie. - Lepiej idź od razu do niego. Ostatnie drzwi. Przeszła na drugi koniec biblioteki, zatrzymała się przed obitymi skórą drzwiami i zapukała. Nie było odpowiedzi, więc po krótkim wahaniu otworzyła je i weszła do środka. Pomieszczenie nie miało okien, tylko w przeciwnym rogu znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Wyposażenie przypominało niewielkie biuro. Na jednym z krzeseł wisiał płaszcz Munro, a na biurku leżała teczka, przytrzymując jeden koniec mapy o dużej skali. Od razu zorientowała się, że przedstawia ona wycinek wybrzeża Francji. Nagłówek brzmiał: „Dzień Inwazji - Wstępne Cele Ataku". Gdy stała patrząc na nią, otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Munro. - Jest już pani. - Nagle zmarszczył czoło, szybko przeszedł do biurka i zwinął mapę w rulon. Myślała, że chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zmienił zamiar. Włożył mapę do teczki, którą następnie zamknął. - To niezwykłe, jak zupełnie zmienił się pani wygląd. - Naprawdę?

- Dali pani trochę w kość? - Uśmiechnął się. - Niech pani nie odpowiada. Znam metody Craiga. - Nagle spoważniał stając za biurkiem z rękami na plecach. - Wiem, że to nie było dla pani łatwe, ale trudno byłoby przecenić znaczenie pani misji. Kiedy nadejdzie wielki dzień inwazji na kontynent, najważniejsza bitwa rozegra się na plażach. Jeśli tylko zdobędziemy przyczółek, ostateczne zwycięstwo będzie jedynie kwestią czasu. Zarówno my, jak i Niemcy wiemy o tym doskonale. Brzmiało to, jakby wygłaszał mowę do grupy nowych, młodych oficerów. - Właśnie dlatego uczynili Rommla odpowiedzialnym za koordynację obrony wzdłuż Wału Atlantyckiego. Rozumie pani teraz, dlaczego jakakolwiek informacja, którą pani może dla nas zdobyć na tej konferencji w najbliższy weekend, może mieć kapitalne znaczenie. - Oczywiście - powiedziała. - Jednym śmiertelnym uderzeniem mogę wygrać dla was tę wojnę. Spróbował się uśmiechnąć. - To właśnie mi się w pani podoba, Genevieve. Pani poczucie humoru. - Sięgnął po płaszcz. - No, na mnie już czas, - Czas na nas wszystkich - rzekła. - Niech pan mi powie, generale, czy lubi pan swoją pracę? Czy daje ona panu zawodową satysfakcję? Wziął swoją teczkę i gdy popatrzył na nią, w jego oczach poczuła lód. - Do widzenia, panno Genevieve - powiedział formalnie. Wychodząc dorzucił: - Z niecierpliwością czekam na pani informacje. Gdy wrócił Craig, stała przy kominku w bibliotece. - Wyjechał już?

- Tak. Nie miał zachwyconej miny. Co się stało?

- Podniosłam mu nieco poziom żółci. Stał z rękami w kieszeniach, patrząc na nią ponuro. - Zdenerwowałaś go więc celowo. - Podszedł do stołu. Mam coś dla ciebie. Podał jej piękną, srebrną papierośnicę ozdobioną onyksem. Otworzyła ją. Pełna była równiutko ułożonych gitane'ów. ' - Prezent pożegnalny? - spytała. - Dość specyficzny. - Wyjął jej papierośnicę z dłoni. Widzisz to wygrawerowane miejsce na tylnej ściance? - Paznokciem kciuka przesunął cieniutką srebrną blaszkę, ukazując mikroskopijny obiektyw i mechanizm fotograficznego aparatu. - Geniusz, który to dla nas skonstruował, twierdzi, że można tym zrobić dobre, ostre zdjęcia nawet w warunkach niedostatecznego oświetlenia. A więc, jeśli zobaczysz jakieś dokumenty lub mapy, będziesz wiedziała, co robić. Film ma dwadzieścia klatek i jest już załadowany. Musisz jedynie nacelować go i pociągnąć tę dźwigienkę. - I zawsze pamiętać, żeby stać dostatecznie blisko? Widziała wyraźnie, że go to dotknęło, i wcale nie odczuła najmniejszej satysfakcji. Żałowała, że nie ugryzła się w język, ale było już za późno. Zwrócił jej papierośnicę i podszedł do stołu. - Resztę dnia - powiedział formalnie - radziłbym spędzić na ponownym przejrzeniu wszystkich informacji i fotografii. Trzeba to opanować do perfekcji. - A jutro?

- Omówimy wszystko jeszcze raz, aż będziesz umiała to powiedzieć wspak. Jutro wieczorem, tuż po jedenastej startujemy. - My?

- Tak, lecę z wami aż do miejsca twojego desantu. - Rozumiem. - Jeśli wszystko pójdzie według planu, razem z Renę zostaniecie przejęci przez miejscowy ruch oporu, który też przetransportuje was do St Maurice. Zaczekajcie tam w domku zwiadowcy, aż przejedzie nocny pociąg z Paryża. Wtedy Renę pójdzie po wasz : samochód, tak jakbyście właśnie wysiedli z pociągu, i pojedziecie do zamku. - Gdzie zostanę zdana wyłącznie na siebie?

- Będziesz miała Renę - odparł. - Jeśli dowiesz się czegokolwiek, przekazujesz to natychmiast jemu. On ma nadajnik i może się z nami skontaktować poprzez stację odbiorczą na wybrzeżu. - Tutaj? - zdziwiła się. - Poza tymi waszymi ludźmi wczorajszej nocy, nie widziałam tu nikogo więcej. - Po prostu nie rzucają się w oczy, to wszystko. Mamy tutaj sprawnie działającą sekcję radiową, jest też dział kostiumów, prowadzony przez Julie. Nie ma rzeczy w zakresie mundurów, ubrań czy dokumentów, której nie mogłaby nam dostarczyć. Przez chwilę stali w milczeniu. Po chwili odezwał się łagodnie: - Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

- Martwię się o AnnęMarię. Jeśli coś mi się stanie...

- Zajmę się tym. Daję moje słowo. - Uniósł palcem jej podbródek. - I nic ci się nie stanie. Widzę, że masz los po swojej stronie. Znam się na tym. Poczuła się nagle bezbronna, bliska płaczu. - A jak, u diabła, możesz być tego taki pewny?

- Ukończyłem Yale - odpowiedział po prostu. Cały ranek ślęczała nad papierami. Julie powiedziała jej, że w porze lunchu wybiera się do pubu, więc tuż po dwunastej Genevieve przerwała swoje zajęcia, włożyła wiszący w hallu czyjś kożuch i ruszyła do wioski. Zatrzymała się na nabrzeżu, aby popatrzeć na „Liii Marlene". Dwu ludzi z załogi szorowało pokład, a ze sterówki wyjrzał Hare. - Zapraszamy na pokład.

- Dziękuję. Chętnie. Ostrożnie zeszła po trapie i jeden z marynarzy podał jej rękę. - Tutaj - zawołał Hare. Wdrapała się po stalowej drabince i weszła za nim do kabiny sterowej. - Ładnie tu - stwierdziła.

- Lubi pani łodzie?

- Tak, bardzo.

- Niemcy nazywają ją szybkim kutrem, Schnellboot, ponieważ taki właśnie jest. Pływanie nim nie należy do przyjemności, ale w swojej klasie jest to najlepsza łajba pływająca po morzach. - Jaka szybkość?

- Trzy diesle DaimleraBenza i kilka udoskonaleń dodanych przez Brytyjczyków dają nam około czterdziestu pięciu węzłów. Przebiegła dłońmi po pulpicie sterowniczym. - Strasznie bym chciała tym popływać.

- Chodźmy. Oprowadzę panią. Zabrał ją do maszynowni, małego kambuza, kabiny oficerskiej i swojej własnej, niewielkiej kabinki. Obejrzała dwie wyrzutnie torped, usiadła za 20 nilimetrowym działkiem przeciwlotniczym na dziobie i działem morskim umieszczonym na rufie. - Jest przerażający - powiedziała w końcu. - Tyle tu broni na tak niewielkiej powierzchni. - To prawda - przyznał. - Niemcy są bardzo skrupulatni i ekonomiczni. Powinienem o tym coś wiedzieć. Moja matka była Niemką. - Wstydzi się pan tego? - spytała.

- Hitlera, Goebbelsa i Himmlera? Owszem. Ale dziękuję Bogu za Goethego, Schillera, Beethóvena i jeszcze kilku, których mógłbym wymienić. - Bardzo cię lubię, Martinie Hare. - Uniosła się na palcach i pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się ciepło. - Oby tak dalej. Dziewczyno, jestem od ciebie o ćwierć wieku starszy, ale mógłbym ci jeszcze dać powód do zmartwień. - Obiecanki cacanki - odparła. - Tylko tyle mi się dostaje., - Nieprawda. Dostaje ci się także lunch. - Wziął ją za rękę i poprowadził po trapie na stały ląd. Niemal wszyscy zebrali się „Pod Wisielcem". Cała załoga Liii Marlene", Craig, a nawet Joe Edge przy końcu baru, próbujący wesołą rozmową rozbawić towarzystwo. Julie wynosiła z kuchni gorące komwalijskie paszteciki, które Schmidt podawał pozostałym, jak zwykle tryskając doskonałym humorem. Przyniósł trzy sztuki dla Genevieve, Hare'a i Craiga, zajmujących stół przy oknie. - Nie są koszerne, ale pachną przepysznie - powiedział. Craig był już trochę weselszy. Razem z Hare'em opowiadali sobie kawały, popijając piwem paszteciki, podczas gdy Genevieve zapaliła kolejnego gitane'a. Wstydziła się to przyznać, ale zaczynały jej naprawdę smakować. - Przepraszam was na moment - odezwał się Craig. Muszę chwilkę porozmawiać z Julie.Przeszedł za bar i zniknął w kuchni. Hare z przyjemnością smakował jedzenie. Genevieve widziała, jak obserwują ją bacznie błyszczące oczy stojącego przy barze Edge'a. Poczuła się trochę nieswojo. - Te paszteciki są fantastyczne - powiedział Hare. - Chyba poproszę o jeszcze jednego - dodał wstając z miejsca. - A ja wybiorę się na krótki spacer. Chcę odetchnąć świeżym powietrzem. Wyszła czując podążające za nią spojrzenie Edge'a. Ogarnęła ją złość, bo czuła, że to jego obecność zmusiła ją do wyjścia. Idąc z pochyloną do przodu głową przyspieszyła kroku i skierowała się na ścieżkę między drzewami w kierunku cypla. Po chwili w drzwiach pubu pojawił się Edge i na skróty ruszył biegiem za nią. Siedzący przy oknie Martin Hare wziął właśnie od Schmidta kolejną porcję, gdy wtem zauważył znikającą między drzewami Genevieve i podążającego za nią Edge'a. Odłożył jedzenie i wstał. - Chyba zostawię to na później.

- Zdaje się, że ma pan rację, sir - powiedział Schmidt. Hare pospiesznie wyszedł i puścił się ścieżką za nimi. Opierając się o zlew, z papierosem w ustach, Craig obserwował Julie ugniatającą ciasto. - Chciałbyś, żeby to było coś specjalnego, co? - spytała. - Kolacja - odparł. - Ty, ja, Martin, Renę, Genevieve. To jej ostatni wieczór i dobrze by było miło go spędzić. - Czemu nie? - powiedziała. - Tylko dla was. Mam niewielki kawałek baraniny, ale powinno wystarczyć. Aha, w piwnicy są jeszcze trzy butelki szampana, zdaje się, że Moet. - To świetnie.

- Bądź dla niej miły, Craig. - Dotknęła ręką jego rękawa, zostawiając na nim ślad mąki. - Ta dziewczyna cię lubi. Do kuchni wszedł Schmidt. - Przepraszam, szefie.

- O co chodzi? - pytał Craig.

- Może z tego wyniknąć mały dramat. Panna Trevaunce poszła na spacer ścieżką w stronę lasu. Zaraz potem pobiegł za nią kapitan Edge. Sir, dowódca, nie namyślając się długo, ruszył za nimi. - No i co?

- Na Boga, sir, proszę mi wybaczyć to wyrażenie - powiedział Schmidt - ale on ma tylko jedno płuco i jeśli zabraknie mu tchu... Craig był już na zewnątrz, sadząc wielkimi susami. Kiedy Genevieve znalazła się między drzewami, zaczął padać deszcz. Doszła do polanki, na której odkryła na pół zrujnowaną budowlę, relikt górniczych eksploracji z poprzedniego stulecia. W wejściu zawahała się przez chwilę i weszła do środka. Było tam ciemno i tajemniczo, choć nie było dachu i całość sprawiała wrażenie wnętrza strzelistego ula. - Dokądże, dziewico blada, ociągając się podążasz? Odwróciła się i ujrzała Edge'a opartego o ścianę otworu wejściowego. Chciała go minąć, ale wyciągnął ramię i zagrodził jej drogę. - Czymże można zasłużyć sobie na odrobinę twej przyjaźni? Niczym, co ty byłbyś w stanie zaofiarować. Chwycił ją za włosy przyciągając do siebie, jednocześnie wolną ręką sięgnął między jej nogi. Krzyknęła i zaciśniętą pięścią biła go po twarzy. Uderzył ją na odlew, gdy ona, wycofując się, potknęła się na kamieniu i upadła. Po sekundzie był już na kolanach siadając na niej okrakiem. - Teraz nauczę cię dobrych manier - powiedział. Ostatnie sto metrów Martin Hare przebył biegiem, co jego lekarze z całą powagą szczerze mu odradzali. Gdy znalazł się w wejściu, serce waliło mu jak szalone i z trudem łapał powietrze. Resztką sił złapał Edge'a za włosy i odciągnął na bok. Stając na nogi, Edge krzyknął z wściekłością i uderzył go w prawy policzek. Hare próbował unieść gardę, gdy wtem zabrakło mu tchu. Przysiadł na nogach, a wtedy Edge wymierzył mu uderzenie kolanem w twarz. Genevieve chwyciła go z tyłu za marynarkę i Edge z przekleństwem odepchnął ją, gdy Hare runął na kolana. Odwróciwszy się, Edge złapał Genevieve za gardło, kiedy na polu bitwy pojawił się Craig Osbourne i bez ceremonii wymierzył mu potworny cios w nerki kłykciami zaciśniętej pięści. Edge wydał okrzyk bólu, a Craig powtórzył uderzenie i ciągnąc za szyję, wyrzucił go na zewnątrz. Kiedy odwrócił głowę, Genevieve pomagała Hare'owi wstać. Komandor uśmiechał się smutno. - Marny ze mnie pożytek.

- Dla mnie zawsze będziesz bohaterem - powiedziała mu Genevieve. - Widzisz - rzekł Craig - liczą się intencje. Chodź, postawię ci drinka. A ty - zwrócił się do Edge'a - spróbuj to zrobić jeszcze raz, a osobiście dopilnuję, żebyś zgnił w więzieniu. Wyszli zostawiając Edge'a klęczącego i opartego na rękach. Dysząc głośno, powlókł się w stronę Cold Harbour. Nie mogła się jeszcze przebrać za AnnęMarię, gdyż jej walizki znajdowały się w rollsie ukrytym przez Renę w St Maurice. Jednak Julie znalazła dla niej przedwojenną suknię z błękitnego jedwabiu i kiedy Genevieve zeszła na dół i zatrzymała się u podnóża schodów, jej odbicie w lustrze było wielce zadowalające. Julie nakryła do stołu w bibliotece, wyciągając najlepszą zastawę, jaka była w całym opactwie. Srebrne sztućce, cienkie, lniane obrusy i wspaniałe talerze z chińskiej porcelany. Migocące światło świec i płonących na kominku polan tworzyły cudowny nastrój. Julie wyglądała niezwykle atrakcyjnie w typowo francuskiej, krótkiej sukience. Włosy miała związane z tyłu głowy aksamitną kokardą. Włożyła także biały fartuszek i uparła się, że w kuchni wszystko zrobi sama. Renę służył jej podając do stołu. - To będzie wieczór we francuskim stylu - powiedziała. Nikomu nie wolno mi pomagać. I ponieważ generał, chwała Bogu, nie jest tu z nami, kuchnia będzie zdecydowanie francuska, mes amis. Kolacja była wyborna. Pasztet z wątróbek na grzankach, baranina z przyprawami, młode ziemniaki rodem z Komwalii, zielona sałata, a potem owoce z bitą śmietaną, które rozpływały się wprost w ustach. - Myślałem, że mamy wojnę - zauważył Craig, obchodząc stół, żeby napełnić kieliszki. W mundurze wyglądał bardzo przystojnie. Naprzeciwko Genevieve siedział Martin Hare, ciągle grając rolę oficera Kriegsmarine, w wyjściowym mundurze i krawacie przez wzgląd na okoliczności. Pod szyją miał zawieszone odznaczenie. Genevieve wyciągnęła rękę w tym właśnie kierunku. - Co to za order?

- Krzyż Rycerski.

- A za co się go dostaje?

- To równoważnik naszego Kongresowego Medalu Zasługi lub waszego Krzyża Wiktorii. Zwykle oznacza, że jego posiadacz faktycznie nie ma prawa być wśród żywych. Spojrzała na Craiga. - Czy nie wspominałeś, że ma go również Max Priem?

- Z Dębowymi Liśćmi i Mieczami - potwierdził Craig. - To oznacza potrójne wyróżnienie. Ten człowiek powinien był zginąć już kilka razy. - A jednak jest odważny - powiedziała.

- To mogę ci zagwarantować. - Uniósł kieliszek. - Wypijmy tego wspaniałego szampana za wszystkich odważnych ludzi, gdziekolwiek są. Julie weszła pospiesznie z kawą na tacy. - Zaczekajcie na mnie - zawołała. Postawiła tacę na stole i wzięła w dłoń swój kieliszek. Jakby od niespodziewanego przeciągu, kominek buchnął nagle płomieniem i Genevieve przeszedł dreszcz. Gdy przełykała lodowato zimnego szampana, ścierpła jej skóra, niczym tknięta powiewem chłodnego wiatru. W zawieszonym nad kominkiem lustrze widziała oszklone, okienne drzwi. Zaciągnięte zasłony zafalowały, rozsunęły się i do wnętrza wkroczyło trzech mężczyzn. Zatrzymali się tuż za progiem. Byli jak wyjęci z tej książki o niemieckich mundurach, którą pokazywał jej przedtem Craig. Spadochroniarze w stalowych hełmach o zaokrąglonych krawędziach i długich, maskujących kurtkach. Dwóch z nich trzymało gotowe do strzału pistolety maszynowe. Wyglądali na twardych, niebezpiecznych ludzi. Stojący w środku miał podobną broń zawieszoną na szyi, a w prawej dłoni trzymał walthera z przykręconym tłumikiem, zupełnie takiego samego, jakiego widziała u Craiga. - Ależ proszę dokończyć swojego szampana, panie i panowie. - Podszedł do stołu, wyjął z kubełka butelkę i obejrzał etykietkę. - 1931. Nieźle. - Nalał sobie kieliszek. - Wasze zdrowie. Jestem Hauptman Sturm z Kompanii do Zadań Specjalnych Dziewiątego Pułku Spadochronowego. - Po angielsku mówił dość dobrze. - Co możemy dla pana zrobić? - spytał Craig.

- Dokładnie to co powiem, majorze. Mamy za zadanie jak najszybciej przerzucić pana, tę młodą damę i Fregattenkapitana na ziemie okupowane przez siły zbrojne Rzeszy. - Naprawdę? Chyba nie będzie to dla was takie proste.

- Niby dlaczego? - Sturm delektował się szampanem. Najtrudniejszy był spadochronowy skok na plażę. Utrafiliśmy idealnie we właściwą fazę przypływu. O wiele prościej będzie odpłynąć stąd kutrem E, którym dowodzi obecny tutaj wasz przyjaciel z Kriegsmarine. Genevieve zrozumiała w czym rzecz i z trudnością zdusiła w sobie śmiech. Zmusiła się jednak do odgrywania roli AnnyMarii i z cynicznym uśmiechem spojrzała na Craiga. Craig wcale się jednak nie uśmiechał. Renę, z twarzą wy krzywioną w furii, wyszarpnął z kieszeni pistolet. - Sale Boche! - krzyknął. Ramię Sturma uniosło się błyskawicznie i walther wydał stłumiony trzask. Upuściwszy pistolet. Renę opadł na krzesło chwytając się ręką za pierś. Jakby zdumiony patrzył na własną krew, po czym skierował wzrok na Genevieve w niemym błaganiu o pomoc i osunął się na podłogę. Julie wydała okrzyk przerażenia, zakrywając dłońmi twarz i rzuciła się biegiem wzdłuż ściany biblioteki w stronę drzwi. Sturm ponownie uniósł broń. - Nie! - krzyknęła Genevieve. Walther jeszcze raz wystrzelił. Julie jakby potknęła się, zachwiała na nogach i runęła na twarz. Genevieve wyrwała się w jej stronę, ale Sturm przytrzymał ją za ramię. - Pani zostanie na swoim miejscu, Fraulein. Jego dwaj podwładni trzymali ich na muszce. Sturm pod szedł do Julie i przyklęknął, następnie wstał i wrócił na miejsce. - Niestety nie żyje. Szkoda jej.

- Ty morderco! - odezwała się Genevieve.

- To chyba zależy od tego, po czyjej jest się stronie. - Sturm spojrzał na Hare'a. - Czy w tej chwili pańska załoga jest na pokładzie kutra? - Nie było odpowiedzi. - No, komandorze. I tak zaraz się o tym przekonamy tam na dole. Równie dobrze może mi pan to powiedzieć już teraz. - Dobrze - powiedział Hare. - Wydaje mi się, że mechanik jest w maszynowni, a wachtę ma Obersteuermann Langsdorff. - To znaczy, że reszta będzie w tej gospodzie służącej za mesę? Niech tam pozostaną. Z pewnością przy pomocy mechanika i Obersteuennanna da pan radę wypłynąć w morze. - Odwrócił się w stronę Craiga. - O ile wiem, pan, majorze Osbourne, ma reputację nieustraszonego człowieka czynu. Teraz jednak zupełnie szczerze radziłbym powstrzymać się od wszelkich nierozważnych kroków. - Chwycił Genevieve za ramię i przyłożył jej do policzka lufę pistoletu. - Konsekwencje dla Fraulein Trevaunce mogą być bardzo niemiłe, jeśli użyję broni. Czy zostałem zrozumiany? - W zupełności - odpowiedział Craig.

- To dobrze. A więc idziemy. Zostawimy waszego jeepa na podwórzu i pójdziemy piechotą przez ogród. Nie ma potrzeby zwracać czyjejkolwiek uwagi. Wziął Genevieve pod rękę, niczym swoją sympatię, i ruszył werandowymi drzwiami, trzymając walthera przy nodze w drugiej dłoni. Pod groźbą użycia broni przez pozostałych dwóch spadochroniarzy, Craig i Hare posłusznie poszli ich śladem. Na zewnątrz panował chłód i zadrżała na całym ciele, gdy po przejściu ogrodu znaleźli się między drzewami w pobliżu pierwszych chat na skraju wioski. - Nic pani nie jest, Fraulein? - spytał Sturm. - Trzęsie się pani jak galareta. - Pan też by drżał, mając na sobie tylko jedwabną sukienkę. Zimno jak diabli. - Nic nie szkodzi. Zaraz będzie pani na pokładzie. „A co potem?" pomyślała. Co ją czekało po tamtej stronie? I dlaczego wypadki przybrały tak fatalny obrót? Mijali właśnie 'pub.W szczelinie między zaciągniętymi zasłonami jaśniało światło, z wnętrza dobiegał dziwnie odległy śmiech i śpiew. Pokład „Liii Marlene" pogrążony był w ciemności, tylko w sterówce paliło się przytłumione światło. Pojedynczo zeszli po trapie. - Teraz, komandorze - powiedział Sturm - zajmiemy się Obersteuermannem, a jeden z moich ludzi zejdzie na dół, żeby nakłonić waszego mechanika do współpracy. Drzwi zejścia pod pokład otworzyły się gwałtownie. W powodzi światła ujrzeli Schmidta, który śmiał się, jakby właśnie z kimś wesoło rozmawiał. W jednej chwili jego radosny nastrój prysł. - Hare, co tu się, do cholery, wyrabia? - spytał ostro po angielsku. Jeszcze raz Sturm użył swojego walthera, strzelając w jego kierunku. Schmidt wycofał się szybko pod pokład. Sturm wskazał gestem na jednego ze swoich ludzi. - Zejdź tam i pilnuj go. Reszta na mostek. Pierwszy wspiął się po drabince, za nim Genevieve, Hare, Craig i pilnujący ich komandos. LangsdorfT siedział przy stole pochylony nad mapą. Zdumiony, uniósł wzrok i wstał. - Odpływamy stąd - zażądał Sturm. LangsdorfT spojrzał na Hare'a, który skinął głową. - Rób co każe. Po chwili milczenia LangsdorfT wywołał maszynownię. Zaraz też dobiegło ich dudnienie silników. - Musimy odcumować - odezwał się Hare.

- Zrób to - powiedział do Craiga Sturm - i wracaj tutaj. Craig wykonał polecenie. Liny z pluskiem wpadły do wody i po minucie „Liii Marlene", oddaliwszy się od nabrzeża, wypłynęła do zatoki. - Prawda, jakie to proste? - powiedział Sturm. - Tylko jedna rzecz gra mi na nerwach. Za to odznaczenie ginęli dzielni żołnierze, komandorze, i pan nie będzie tego nosił. Nie taki kiepski aktorzyna. Zerwał Hare'owi z szyi Krzyż Rycerski i w tej samej chwili Hare chwycił go za nadgarstek wykręcając mu rękę trzymającą broń, która wypaliła z głuchym trzaskiem. Genevieve wczepiła się paznokciami w twarz Sturma i kopnęła go w goleń. - Craig, uciekaj! No już! - wrzasnął Hare szamocząc się ze Sturmem. Craig szarpnięciem otworzył drzwi i wyciągnąwszy rękę pociągną) za sobą Genevieve, która, zgubiwszy but, potykała się co krok. Schowany za dwoma szalupami na rufie drugi spadochroniarz otworzył ogień. Craig popchnął ją do relingu po drugiej stronie drabinki. - Na Boga, skacz! Prędko! Stanęła stopą na barierce i z pomocą Craiga, który uniósł ją wyżej, skoczyła do wody. Gdy wynurzyła się na powierzchnię, Craig wylądował tuż obok niej. Kuter nikł już w ciemności, dojrzeli tylko błysk serii wystrzelonej z automatu, a potem nastała cisza. Unosili się na wodzie obok siebie. - Nic ci nie jest? - spytał krztusząc się wodą.

- Nie. Ale co z Martinem, Craig?

- To teraz nie ma znaczenia. Płyń za mną. Ruszyli przez ciemność w lodowato zimnej wodzie. Nagle znowu dosłyszała głuchy łoskot silników kutra E. - Wracają - krzyknęła ogarnięta panicznym strachem.

- Trudno. Płyń dalej. Odgłos maszyn był już bardzo blisko. Rzuciła się naprzód, gdy wtem odszukał ich w wodzie snop światła z reflektora. Jednocześnie włączono drugi reflektor na przystani. Dobiegały ją okrzyki radości. Płynęła dalej unosząc wzrok. Na pokładzie „Liii Marlene" stała cała załoga i Dougal Munro z rękami w kieszeniach swojego grubego płaszcza. - Dobra robota, Genevieve - zawołał. „Liii Marlene" zbliżała się już do nabrzeża. Rzucono cumownicze liny. Widziała stojących przy relingu Martina Hare'a, Sturma i Schmidta. Spojrzała na Craiga i wbrew sobie roześmiała się. - Ty draniu. Pomocne ręce wyciągnęły się do nich, gdy wchodzili po drabince na przystań. Ktoś podał jej koc. Munro podszedł do niej, mając za plecami Sturma i Hare'a. - Genevieve, to było wspaniałe. Jak w filmie. Pozwolę sobie przedstawić kapitana Roberta Shane'a ze Specjalnej Służby Wojsk Powietrzno- Desantowych. Shane uśmiechnął się. - Praca z panią to sama przyjemność. - Dotknął swojej podrapanej twarzy. - Przynajmniej chwilami. Z tłumu wynurzyła się Julie, za nią Renę. - Myślę, że wszyscy byliśmy dość dobrzy. A teraz wracamy do domu, zanim złapiesz zapalenie płuc. Szkocka dla wszystkich. Ruszyli w kierunku pubu „Pod Wisielcem". Craig objął ją ramieniem. - To była jedynie próbka tego, co może cię tam spotkać. Poradziłaś sobie doskonale. - Tylko mi nie mów, że jesteś ze mnie dumny - powiedziała szczękając zębami. - Coś w tym stylu - odparł i otworzywszy drzwi do pubu wprowadził ją do środka. Rozdział 9

Następnego ranka, tuż po siódmej Heinrich Himmler wy siadł ze swojego auta i wszedł do centrali gestapo przy Prinz Albrechtstrasse w Berlinie. Miał ten nieprzyjemny zwyczaj pojawiania się tutaj o najbardziej niezwykłych porach, co oznaczało, że w pewnym sensie jego przybycie nie było nieoczekiwane. Gdy wchodził, wartownicy wyprężyli się na baczność, urzędnicy rzucili się na 'nic nie znaczące papiery udając, że pilnie pracują. Miał na sobie czarny, wyjściowy mundur Reichsfuhrera SS, a spoza binokli wyzierała pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz. Wszedł po marmurowych schodach, skręcił w korytarz i znalazł się na terenie swojego biura. W poczekalni jego sekretarka, kobieta w średnim wieku, ubrana w zielony mundur służby pomocniczej SS, wstała zza biurka. Personel biura Himmlera pracował na zmiany dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Czy Hauptsturmfiihrer Rossman jest w budynku? - spytał Himmler. - Niedawno widziałam go, jak jadł śniadanie w kantynie, Reichsfiihrer. - Proszę natychmiast posłać po niego. Himmler wszedł do swojego gabinetu, położył teczkę i czapkę na biurku, następnie stanął przy oknie z założonymi do tyłu rękami. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Młody kapitan, który wszedł, nosił czarny mundur. Na jego rękawie widniała srebrna naszywka z literami RFSS. Reichsfuhrer der SS. Emblemat osobistego personelu Himmlera. Strzelił obcasami. - Na rozkaz, Reichsfuhrer.

- A, Rossman. - Himmler zasiadł za biurkiem. - Miał pan nocną zmianę i wybiera się pan do domu? - Tak, Reichsfuhrer.

- Zależałoby mi, żeby pan został.

- Nie ma problemu, Reichsfuhrer. Służba to dla mnie przyjemność. - Dobrze. - Himmler kiwnął głową. - Wczoraj wieczorem byłem u Fiihrera. Poruszył on sprawę tej konferencji, która ma się odbyć za kilka dni w zamku de Ybincourt w Bretanii. Czy mamy coś na ten temat? - Z pewnością, Reichsfuhrer.

- Proszę mi to przynieść. Rossman wyszedł, a Himmler otworzył swoją teczkę, wyjął jakieś papiery i zaczął je przeglądać. Rossman wrócił, niosąc akta, które podał Himmlerowi. Ten wyjął zawartość i sprawdziwszy ją, oparł się wygodnie w fotelu. - Konferencja na temat Wału Atlantyckiego? - Zaśmiał się zimno. - Fiihrer był co do tego pełen wątpliwości i miał rację, Rossman. To jakieś piekielne moce. - Uniósł wzrok. - Zawsze liczyłem na pańską lojalność. - Do śmierci, Reichsfuhrer. - Wyprężył się Rossman.

- Dobrze, powiem więc panu o rzeczach, które musiałem utrzymywać w najściślejszej tajemnicy. Wie pan o tym, że były liczne zamachy na życie Fiihrera? - Oczywiście, Reichsfuhrer.

- Z bożą pomocą wszystkie zostały udaremnione, ale zło czai się wszędzie. - Himmler skinął głową. - Generałowie naszego Sztabu Generalnego, ludzie, którzy złożyli świętą przysięgę służby Fuhrerowi, spiskują na jego życie. - Na Boga! - powiedział Rossman.

- Wśród będących pod obserwacją generałów są Wagner, Stieff, von Hase. - Wyjął z teczki kartkę papieru. - Są także ci z tej listy. Niektóre nazwiska mogą pana zaskoczyć. Rossman wodził wzrokiem po liście i zdumiony uniósł oczy. - Rommel?

- Tak, sam nasz dobry feldmarszałek. Bohater ludu.

- Niewiarygodne - rzekł Rossman.

- A więc - podjął Himmler - jak zauważył Fiihrer, byłoby niedopatrzeniem nie podejrzewać, że ta konferencja w zamku de Yoincourt jest tylko przykrywką czegoś o wiele większego. Wał Atlantycki. Co za bzdura! - Roześmiał się sztucznie. - To tylko parawan, Rossman. Będzie tam obecny sam Rommel. Po co jedzie taki szmat drogi do Bretanii na tego typu spotkanie? Rossman, który zawsze dyplomatycznie zgadzał się z nim, skwapliwie kiwnął głową. - Z całą pewnością ma pan rację, Reichsfuhrer.

- Na przykład ten generał Ziemke, komendant zamku. Jestem pewien, że bierze w tym udział. Rossman szukał jakiegoś korzystnego dla siebie sposobu zaangażowania się w tę sprawę. - Mamy jednak pewną przewagę w tej historii, Reichsfuhrer. - Cóż takiego?

- Ochrona zamku jest w rękach WaffenSS.

- Naprawdę? - Himmler spojrzał na niego uważnie. - Jest pan tego pewien? - Tak jest, Reichsfuhrer. - Rossman przekartkował akta. - Proszę popatrzeć. Oto oficer odpowiedzialny w miejscu za sprawy bezpieczeństwa i wywiadu. Sturmbannfuhrer Max Priem. - Ten Priem to bohater - stwierdził Himmler, przejrzawszy jego dossie. - Odznaczony Krzyżem Rycerskim z Liśćmi Dębowymi i Mieczami, Reichsfuhrer. Wygląda na to, że nie służy na froncie wyłącznie z powodu ciężkich ran odniesionych w Rosji. - To widzę. - Himmler bębnił palcami po biurku. Rossman nerwowo czekał. - Tak - powiedział Himmler. - Sądzę, że ten major Priem dobrze przysłuży się naszej sprawie. Niech pan się z nim połączy przez telefon, Rossman. Porozmawiam z nim osobiście. W tym samym momencie Max Priem biegł przez las po drugiej stronie jeziora niż zamek de Yoincourt. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, potargane, krótkie, ciemne włosy, po twarzy spływał mu pot. Ubrany był w stary dres, wokół szyi zwisał mu szalik. Obok niego biegł jeden z wilczurów, należący do strażnika ochrony. W dniu jego wyjścia ze szpitala chirurg powiedział mu: „Na przyszłość proszę pamiętać, że jak na człowieka z blaszką w czaszce nieźle pan się z tego wylizał. Ale odtąd musi pan ostrożnie chodzić po ziemi. Chodzić, nie biegać. Musi się to stać pańskim nowymcredo". - Do diabła z tym - powiedział do siebie Priem. Okrążył jezioro i kończącym sprintem przemierzał trawnik dzielący go od głównej bramy. Wilczur Karl deptał mu po piętach. Przeszedł po schodach obok salutujących wartowników i dostał się do wielkiego wejściowego hallu. Poszedł korytarzem na prawo, stając przy garderobie wyjął ręcznik, którym otarł twarz. Pierwsze biuro zajmował jego adiutant, Hauptsturmfuhrer Reichslinger. Priem minął je, słysząc dzwonek telefonu w swoim gabinecie. Ciągle wycierając twarz, otworzył drzwi i ujrzał Reichslingera, który przeszedł tu ze swojego pokoju, żeby odebrać telefon. - Tak, to gabinet Sturmbannfuhrera Priema. Nie, ale właśnie .wrócił. - Przerwał i z rozszerzonymi ze zdumienia oczami podał mu słuchawkę. - Na Boga, to sam Reichsfuhrer Himmler. Bez żadnej zmiany wyrazu twarzy Priem sięgnął po telefon. Wskazał palcem drugi pokój. Reichslinger wyszedł, zamknął drzwi, po czym rzucił się do swojego biurka i delikatnie podniósł słuchawkę. - Priem? - usłyszał głos Himmlera.

- Tak, Reichsfuhrer.

- Czy jest pan lojalnym członkiem braci SS? Czy mogę liczyć na pańską pomoc i dyskrecję? - Oczywiście, Reichsfuhrer.

- Pańska kartoteka jest wspaniała. Wszyscy jesteśmy z pana dumni. - O co tej kanalii chodzi?", zastanawiał się Priem. - Niech pan słucha uważnie - powiedział Himmler. - Życie pańskiego Fiihrera może być w pańskich rękach. Priem targał za kark siedzącego przy nim wilczura. - Jakie więc ma pan dla mnie rozkazy, Reichsfuhrer? spytał, gdy Himmler skończył mówić. - Inwigilacja tej konferencji, która z pewnością będzie udawana. Ten generał Ziemke jest dla mnie wysoce podejrzany, a jeśli chodzi o Rommla, to nie ma już wątpliwości. Jest hańbą dla korpusu oficerów. Pomimo takiego zmieszania z błotem największego niemieckiego bohatera wojennego, Priem utrzymał nerwy w ryzach. - Rozumiem, Reichsfuhrer, że aresztowanie nie wchodzi w grę? - Oczywiście, że nie. Chodzi o wszechstronną inwigilację, sporządzenie listy wszystkich obecnych, spisanie rozmów telefonicznych feldmarszałka i pozostałych generałów. To bezpośredni rozkaz, Priem. - Zu befehl, Reichsfuhrer - automatycznie odpowiedział Priem. - W porządku. Czekam na pański raport. W słuchawce zaległa cisza, lecz Priem trzymał ją jeszcze przy uchu i usłyszał cichutki trzask. Uśmiechając się lekko, popatrzył na sąsiednie drzwi, delikatnie odłożył swój telefon i ruszył przez pokój. Krok w krok za nim poruszał się wilczur. Kiedy otworzył drzwi, Reichslinger właśnie odkładał słuchawkę. Odwrócił się z wyrazem winy na twarzy. - Posłuchaj, ty nędzny szczurze - powiedział Priem. - Jeśli jeszcze kiedyś złapię cię na tym, pozwolę Karlowi, żeby się pożywił twoimi jajami. Owczarek stał z wywieszonym jęzorem i wzrokiem utkwionym w Reichslingerze. - Nie chciałem nic złego - odpowiedział z poszarzałą twarzą adiutant. - W każdym razie znasz teraz tajemnicę państwową największego kalibru. Baczność, Reichslinger! - wrzasnął na niego. - Zu befehl, Sturmbannfuhrer.

- Złożyłeś świętą przysięgę wierności swojemu Fuhrerowi. Powtórz ją teraz. Reichslinger wyklepał: - Będę bezwarunkowo posłuszny Ffihrerowi Rzeszy i narodu niemieckiego, Adolfowi Hitlerowi, naczelnemu dowódcy sił zbrojnych i zawsze jako żołnierz będę gotowy oddać za niego moje życie. - Doskonale. Trzymaj więc język za zębami, bo inaczej zginiesz. I pamiętaj: niepowodzenie jest oznaką słabości. Gdy otwierał drzwi do swojego gabinetu, Reichslinger zawołał: - Chciałbym panu majorowi przypomnieć tylko o jednym.

- O czymże to?

- Pan również złożył tę przysięgę. Max Priem urodził się w Hamburgu w 1910 roku. Był synem nauczyciela, który zginął na froncie zachodnim jako kapral piechoty w 1917. Siedem lat później zmarła jego matka pozostawiając mu niewielki spadek, dzięki któremu mógł potem wstąpić na uniwersytet w Heidelbergu, gdzie studiował prawo. W 1933 roku miał już wykształcenie, ale był bezrobotny. SS i partia hitlerowska poszukiwały młodych, zdolnych ludzi. Priem, tak jak wielu jemu podobnych, przystąpił do nich bardziej ze względu na pracę niż cokolwiek innego. Z powodu swoich zdolności językowych dostał się do SD, wywiadu SS, ale z nastaniem wojny zdołał zapewnić sobie przydział do jednostki liniowej WaffenSS. Kiedy utworzono 21 Batalion Spadochronowy, był jednym z pierwszych, którzy się zgłosili. Służył na Krecie, w Afryce Północnej i Rosji. Koniec nastąpił pod Stalingradem, gdzie rosyjski snajper trafił go kulą w głowę. Tak więc teraz siedział tu za biurkiem, z dala od wydarzeń wojennych, w baśniowym zamku pośród pięknego krajobrazu Bretanii. Poszedł na górę do swojego pokoju, wziął prysznic i ubrawszy się, uważnie obejrzał swoje odbicie w lustrze. Z wyjątkiem srebrnej czaszki na czapce i naszywki SS, cały jego mundur był typowy dla spadochroniarzy. A więc nie szaroniebieski kolor Luftwaffe, ale zielony armii lądowej, lotnicza bluza i torbiaste spodnie wpuszczone w wysokie buty. Nosił złoty order za odniesione rany, Krzyż Żelazny 1 Klasy, złotą i srebrną odznaki sprawnościowe spadochroniarzy, przyczepione na lewej piersi, i Krzyż Rycerski z Liśćmi Dębowymi i Mieczami zawieszony pod szyją. - Bardzo ładnie - powiedział cicho. - Nie ma to jak dbać o wygląd. Wyszedł na górny podest schodów, gdy pokojówka Anny Marii, Maresa, przechodziła niosąc stertę ręczników. - Orientujesz się, czy generał Ziemke jest u hrabiny? - spytał płynnie po francusku. - Widziałam, jak pięć minut temu wchodził do jej apartamentów - odpowiedziała dygając w jego kierunku. - Poprosili o kawę. - Dobrze. Twoja pani wraca jutro?

- Tak, panie majorze.

- W porządku. - Skinął głową. - Wracaj do swoich zajęć. Odeszła, a Priem nabrał głęboko powietrza, przeszedł nad wielkim hallem i ruszył na górę schodami prowadzącymi do sypialni hrabiny de Voincourt.

W Cold Harbour nieustannie padał deszcz. Przez drzewa przedzierała się mgła, nadając opactwu atmosferę tajemniczości. Julie i Genevieve, ubrane w sztormiaki i zydwestki, szły w stronę wioski. - Oto i cała prognoza pogody - powiedziała Julie. - Nigdy im nie wychodzi. - I co będzie? - spytała Genevieve.

- Bóg jeden wie. Wymyślą coś. Zbliżyły się do miejsca, gdzie cumowała „Liii Marlene". Z kabiny sterowej wynurzył się Hare i po trapie zszedł na nabrzeże. - Wybieracie się do pubu? - spytał.

- Tak - odrzekła Julie. - Muszę przygotować lunch.

- Doszłaś już do siebie po wydarzeniach dnia wczorajszego? - Hare uśmiechnął się do Genevieve. - Prawie.

- To dobrze. Pójdę z wami. Craig, Munro i Grant już tam są. Odbywają chyba naradę wojenną. Odnaleźli ich „Pod Wisielcem", gdzie zajmowali stół przy oknie. Munro uniósł głowę. - Jesteście już. Zapraszamy do nas, właśnie omawialiśmy pewne ważne szczegóły. - Jak zauważyliście, pogoda nie jest najlepsza - powiedział Craig. - Powiedz im, Grant. - Miała dziś być sucha i księżycowa noc - zaczął pilot. - Niby idealne warunki, ale coś mi się w tym nie podoba. Nie chodzi tylko o widoczność. Lądujemy na zwyczajnym polu. Jeśli ziemia będzie przesiąknięta deszczem, nie będzie mowy o ponownym starcie. - Co więc zrobimy? - spytała Genevieve.

- Według ludzi z meteo - wyjaśnił Craig - jest niewielka szansa, że koło siódmej, ósmej wieczorem może się przejaśnić. - A jeśli nie?

- Musisz się tam dostać, moja droga - odezwał się Munro. - Jeżeli nie da rady samolotem, będzie to musiał być nocny rejs naszym kutrem Kriegsmarine. - Cała przyjemność po naszej stronie - rzekł Hare.

- Zostawmy więc decyzję do siódmej wieczorem. Julie wstała z miejsca. - Kawa dla wszystkich? Munro westchnął.

- Julie, ile razy mam ci przypominać, że uznaję tylko herbatę? - Ależ, generale - odparła słodko, idąc w stronę kuchni - wystarczy na pana spojrzeć, by wiedzieć, z kim się ma do czynienia.

Priem zapukał do drzwi i otworzywszy je, wszedł do przedpokoju. Przy wejściu do sypialni siedziała na krześle Chantal. Była, jak zwykle, nieprzyjaźnie usposobiona. - W czym mogę pomóc, majorze?

- Dowiedz się, czy hrabina mnie przyjmie. Zniknęła we wnętrzu, zamykając za sobą drzwi. Po chwili wróciła. - Może pan wejść. Hortensja de Voincourt leżała oparta na poduszkach. Miała na sobie jedwabny szlafrok i jakieś nakrycie głowy, spod którego wyglądały złociste włosy. Jadła bułkę z masłem, wziętą ze stojącej przed nią tacy. - Dzień dobry, majorze. Czy wspominałam panu kiedyś, że jak pojawia się pan w drzwiach w tym śmiesznym mundurze, wygląda pan jak sam diabeł? Priem zawsze ją lubił. Trzasnął obcasami i zasalutował. - Jest pani radosna niczym poranek, hrabino. Wypiła nieco szampana z sokiem pomarańczowym z wysokiego, kryształowego kieliszka. - Akurat! Jeśli szuka pan Carla, to czyta gazetę na tarasie. Nie pozwalam na czytanie niemieckiej prasy w tym domu. Priem uśmiechnął się, zasalutował jeszcze raz i wyszedł na taras. Ziemke siedział przy małym stoliku, na którym stał kieliszek szampana. Czytał przedwczorajszy egzemplarz jakiejś berlińskiej gazety. Uniósł wzrok i uśmiechnął się. - Na pierwszej stronie piszą, że wygrywamy tę wojnę. Widząc obserwującego go uważnie Priema, przestał się uśmiechać. - O co chodzi, Max? - Miałem telefon od Reichsfuhrera Himmlera.

- Naprawdę?

- Tak. - Priem zapalił papierosa i oparł się o balustradę. - Wygląda na to, że zamek de Ybincourt to siedlisko konspiracji. Nie tylko ty, ale i większość przebywających tu generałów z samym Rommlem są podejrzani o czyhanie na życie Fiihrera. - Boże! - Ziemke odłożył gazetę. - Dzięki za ostrzeżenie, Max. - Wstał i położył rękę na jego ramieniu. - Biedny Max. Bohater SS, a nawet nie jesteś faszystą. To nie ułatwia życia. - Jakoś daję radę - odparł Priem. Usłyszeli szmer rozmowy we wnętrzu i na tarasie pojawiła się Chantal. - Zostawił to pański podwładny, generale. Ziemke przeczytał telegram i zaśmiał się głośno. - Szczwany lis. Mimo że prostak. Płaci z góry za twoje usługi. Posłuchaj, „Od Reichsfuhrera SS do Maxa Priema. W uznaniu zasług dla Rzeszy, wykraczających poza zwykłą służbę, na rozkaz Fiihrera zostaje pan awansowany z dniem dzisiejszym na stopień Standartenfuhrera. Heil Hitler." Ogłupiały Priem wyjął mu kartkę z rąk, a Ziemke popchnął go w stronę sypialni. - Co ty na to, moja droga? - zwrócił się do hrabiny, - Nasz Max otrzymał awans od razu o dwa stopnie. Jest teraz pełnym pułkownikiem. - A czego musi za to dokonać? - spytała. Priem uśmiechnął się smutno. - Z niecierpliwością oczekuję powrotu pani siostrzenicy. To, zdaje się, jutro. - Tak. Będzie nam potrzebna, żeby zabawiać Rommla w czasie weekendu - powiedział Ziemke. - Wydaje mi się, że tym razem powinniśmy zrobić coś specjalnego. Raczej bal, a nie przyjęcie. - Świetny pomysł - orzekł Priem.

- AnnaMaria mieszka w Ritzu - odezwała się Hortensja do Priema. - Wiem - odparł. - Dzwoniłem trzy razy, ale nigdy jej nie zastałem. - A czego się pan spodziewał? Zakupy w Paryżu to zawsze zakupy w Paryżu, mimo tej okropnej wojny. - Tak. Muszę już wracać do moich obowiązków. - Zasalutował i opuścił pokój. Hortensja spojrzała na Ziemkego. - Jakieś kłopoty? Ujął jej dłoń.

- Nic takiego, z czym bym sobie nie poradził. Max nie ma z tym nic wspólnego. On jest między młotem a kowadłem. - To niedobrze. - Pokręciła głową. - Wiesz co, Carl? Ja naprawdę bardzo go lubię. - Ja też, liebling. - Wyjął z kubełka szampana i napełnił jej kieliszek.

Wraz ze zbliżającym się wieczorem Cold Harbour ogarnęły ciemności. Krople deszczu bezlitośnie bębniły w kuchenne okno. Julie i Genevieve siedziały naprzeciwko siebie przy stole. Francuzka tasowała talię kart do tarota. Z gramofonu płynęły dźwięki piosenki ,A Foggy Day in London Town", śpiewanej przy akompaniamencie zespołu swingowego. - W sam raz na tę pogodę - stwierdziła Julie. - To Al Bowlly, mój ulubieniec. Występował w najlepszych londyńskich nocnych klubach. - Widziałam go raz - powiedziała Genevieve. - Miałam randkę z pilotem RAFu. To było w 1940. Zabrał mnie do restauracji „Monseigneur" przy Piccadilly. śpiewał tam Bowlly z zespołem Roy Fox. - Dałabym wszystko, żeby zobaczyć go na żywo - westchnęła Julie. - Wiesz, że zginął podczas nalotu? - Tak, słyszałam. Julie wskazała karty.

- Mówią, że mam do tego talent. Przełóż talię i podaj mi ją lewą ręką. - Przepowiesz mi przyszłość? Nie jestem pewna, czy chciałabym ją znać. - Spełniła jednak jej prośbę. Julie zamknęła na chwilę oczy, następnie rozłożyła karty wachlarzem na stole, koszulkami do góry. - Musisz wybrać jedynie trzy karty. - Otworzyła oczy. Wybierz pierwszą i odwróć ją. Genevieve usłuchała. Karty były bardzo stare. Rysunek był ciemny, towarzyszył mu francuski podpis. Na karcie widniała sadzawka, której pilnowali pies i wilk. Z tyłu dwie wieże, a nad nimi księżyc na niebie. - To dobry znak, cherie, bo jest w pozycji pionowej. Oznacza jakiś zwrotny punkt w twoim życiu. Rozum i intelekt nie mają tu znaczenia, tylko twoje instynkty pozwolą ci zwyciężyć. Musisz cały czas działać pod wpływem uczuć. Twoich własnych. To cię ocali. - Nie mówisz chyba poważnie? - Genevieve roześmiała się niepewnie. - Owszem, to przekazała mi ta karta - odparła spokojnie Julie i położyła swoją rękę na jej dłoni. - Poza tym mówi mi, że wrócisz tu, gdy wszystko się skończy. Wybierz drugą kartę. Okazał się nią „wisielec", replika szyldu gospody obok przystani. - Nie oznacza tego, co myślisz. Zniszczenie i zmiana, ale prowadząca do odrodzenia. Zniknie jakieś wielkie obciążenie. Po raz pierwszy samodzielnie ruszysz przez życie, nikomu nic nie zawdzięczając. Zaległo milczenie. Genevieve odkryła trzecią kartę. Leżała odwrócona, rycerz na koniu z buławą w ręce. - Ten mężczyzna jest blisko ciebie. Jest między wami jakiś konflikt. - Czy to żołnierz? - spytała Genevieve.

- Prawdopodobnie tak - skinęła głową Julie.

- A więc zwrotny punkt, który pokonam dzięki moim instynktom, zmiana i usunięcie przygniatającego ciężaru. Na koniec żołnierz, z którym popadnę w konflikt. - Genevieve wzruszyła ramionami. - Co to wszystko ma razem oznaczać? - Powie to nam czwarta karta. Nie wiedziałaś, że będziesz ją wybierać. Genevieve zawahała się z wysuniętym palcem i wyciągnęła kartę. Julie odwróciła ją. W oczy zajrzała im śmierć, szkielet z kosą ścinający nie zboże, lecz ciała zmarłych. Genevieve spróbowała roześmiać się, ale miała wyschnięte gardło. - Zdaje się, że to nie najlepiej? Zanim Julie zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i do kuchni wszedł Craig. - Munro oczekuje nas w bibliotece. Czas podjąć decyzję. - Przerwał na moment, uśmiechając się. - Julie, na litość boską, znowu zawracałaś głowę tymi rzeczami? Na stępny twój krok to występy w namiocie na wiosennym jarmarku w Falmouth. Julie z uśmiechem zebrała karty. - Ty masz naprawdę ciekawe pomysły. Wstała razem z Genevieve i, obszedłszy stół, ścisnęła ją za rękę, po czym wyszły za Craigiem. W bibliotece Munro i Hare pochylali się nad stołem, uważnie oglądając szczegółową mapę kanału La Manche na odcinku między Lizard Point i Finisterre w Bretanii. Renę siedział przy kominku czekając na wezwanie. Palił jedno ze swoich krótkich cygar. - No, jesteście. - Munro spojrzał na wchodzących. - Jak widzicie, pogoda nie uległa poprawie i meteorolodzy ciągle jeszcze nie mogą gwarantować jej polepszenia, jeśli chcemy trzymać się naszego pierwotnego planu, to jest startu o jedenastej. Są jakieś nowe wieści? - spytał Edge'a, który właśnie wszedł. - Niestety nie, panie generale - odpowiedział Edge. Przed chwilą rozmawiałem z pułkownikiem Smithem, obecnym szefem wydziału meteo Naczelnego Dowództwa. Potwierdza to, co już wiemy. Może być poprawa, ale jest ponad 50 procent szans, że jej nie będzie. Genevieve spojrzała na niego z ciekawością. Od czasu incydentu w lesie schodził jej z drogi, nie pojawiał się nawet „Pod Wisielcem". Jego twarz nie zdradzała nic, tylko te przepełnione nienawiścią oczy. - To załatwia sprawę - rzekł Munro. - Nie możemy tego odwlekać, bo jeśli macie popłynąć kutrem, to musicie wcześniej wyruszyć. - Zwrócił się do Hare'a. - Płyniecie natychmiast, komandorze. - W porządku, sir - zgodził się Hare. - A więc o ósmej. Wiem, że to nie daje ci zbyt wiele czasu, Genevieve, ale trudno. Na poziomie morza mgła jest nieco mniejsza i nierównomiernie rozrzedzona. Trzy do czterech mil stąd zapowiadają nawałnicę. To powinno być idealne na naszą skrytą wyprawę. - Dokąd? - spytała Genevieve. Hare spojrzał na Osboume'a. - Craig?

- Na wszelki wypadek rozmawialiśmy już przez radio z Grand Pierrem. - Powiódł ołówkiem po mapie. - Tu jest Leon i latarnia w Grosnez oraz zatoka, gdzie przejęła mnie „Liii Marlene". Grand Pierre mówi, że Niemcy zamknęli latarnię dwa dni temu. - Dlaczego? - zadała pytanie Genevieve.

- Od pewnego czasu stopniowo zamykają wszystkie latarnie - wtrącił się Hare. - Mają pietra przed inwazją. - Chodzi o to - kontynuował Craig - że dokładnie u podnóża latarni w Grosnez jest w skałach odkrywkowa kopalnia, od kilkunastu lat nie eksploatowana, ale znajduje się tam głęboka przystań, której używały niegdyś łodzie przypływające po granit. - Doskonałe miejsce dla nas - powiedział Hare.

- Potwierdzimy dla Grand Pierre'a to nowe miejsce akcji - mówił dalej Craig. - Będzie czekał z odpowiednim środkiem transportu. Zdążycie do St Maurice na czas. - Wykorzystując to molo w Grosnez, możemy podpłynąć bezpośrednio do brzegu - dodał Hare. - To żaden problem. - A poza tym, gdyby ktokolwiek był w pobliżu, to co by zobaczył? - spytał Munro. - Dumę Kriegsmarine wykonującą swoje zadanie. Genevieve popatrzyła na mapę z uczuciem dziwnego spokoju. - Kości zostały rzucone - powiedziała cicho.

Rozdział 10

Gdy „Liii Marlene" opuszczała zatokę, Genevieve, Craig i Renę zeszli na polecenie Hare'a pod pokład. Usiedli przy stoliku w małej kabinie oficerskiej. Genevieve automatycznie sięgnęła po Titane'a. Craig podał jej ogień. - Widzę, że ci posmakowały, co?

- To nałóg - zgodziła się. - Ogarnia mnie przerażenie na myśl, że nie uwolnię się od niego do końca życia. Odchyliwszy się do tyłu wspomniała moment odbicia od przystani. Dziwnie poważny Munro, gdy podał jej dłoń, w swoim starym kawalerskim płaszczu, następnie stojący z tyłu Edge, który cały czas obserwował ją niechętnie. I krótki, serdeczny uścisk Julie oraz jej pożegnalny szept: - Pamiętaj, co ci mówiłam. Kuter zdecydowanie nabrał szybkości. Drzwi kabiny otworzyły się i balansując wszedł Schmidt z trzema kubkami na tacy. - Herbata - oznajmił. - Gorąca, słodka i z dużą ilością skondensowanego mleka. - Widząc skrzywioną twarz Genevieve, dodał: - Nie ma mowy, proszę to wypić. W czasie takiego rejsu dobrze działa na żołądek. Miała co do tego wątpliwości, ale posłuchała go i zmusiła się do wypicia odrobiny obrzydliwie słodkiego napoju. Po kilku minutach Schmidt zajrzał do nich ponownie. - Szef mówi, że jeśli pani chce, to może wyjść na górę.

- Świetnie. - Spojrzała na Craiga. - Idziesz? Uniósł wzrok znad gazety. - Później. Idź sama. Zostawiła go z Renę i ruszyła po schodach. Gdy otworzyła drzwi prowadzące na pokład, deszcz smagnął ją po twarzy. „Liii Marlene" drżała, pełna życia, jej pokład kołysał się pod stopami Genevieve, która, chwyciwszy za linę, dotarła z wysiłkiem do drabinki wiodącej na mostek. Poczuła się radośnie ożywiona i mając deszcz prosto w oczy, wspinała się coraz wyżej. Otworzywszy drzwi kabiny, ujrzała stojącego za sterem Langsdorffa i Hare'a, który siedział przy stoliku przykrytym mapą. Na jej widok obrócił się na krześle. - Usiądź tutaj, tak będzie wygodniej. Zająwszy miejsce, rozejrzała się dookoła. - Fajnie tutaj.

- Nie najgorzej. - Spojrzał na Langsdorffa i przeszedł na niemiecki. - Zastąpię cię na chwilę. Zrób sobie przerwę na kawę. - Zu befehl, Herr Kapitan - odpowiedział formalnie Ober steuermann i wyszedł. Hare zwiększył szybkość, próbując ominąć strefę złej pogody na wschodzie. Otaczały ich nieregularne opary mgły, tak że czasami płynęli po omacku w zupełnej ciemności, a niekiedy wydostawali się na pełną wodę oświetloną, mimo przelotnych, silnych opadów, poświatą księżyca. - Pogoda nie może się zdecydować - przerwała milczenie.

- W tej części świata to normalne, a zresztą dodaje naszej służbie kolorytu i emocji. - Co innego niż Wyspy Salomona - stwierdziła.

- Absolutnie. „Liii Marlene" zakołysała się mocniej na wzburzonym nagle morzu. Podłoga sterówki przechyliła się do przodu tak, że Genevieve musiała mocno oprzeć się stopami o pokład, żeby nie spaść z krzesła. Widoczność znowu spadła i rozpryskujące się fale pozostawiały na wodzie fosforyzujący ślad. Przez otwarte w tej chwili drzwi do wnętrza chwiejnym krokiem wtoczył się Schmidt w ociekającym wodą sztormiaku. W jednej ręce trzymał termos, w drugiej - metalową puszkę po herbatnikach. - Kawa w dzbanku i kanapki w pudełku, panienko powiedział wesoło. - Kubki są w szafce pod stolikiem. Smacznego. Wyszedł zatrzaskując drzwi. Genevieve wyjęła kubki. - On jest niezwykły. W każdej sytuacji tryska humorem, zupełnie jak komik. - To prawda - zgodził się Hare, odbierając od niej kawę. - Ale czy zauważyłaś, że wcale tak często się nie uśmiecha? Czasami humor stanowi jedynie przykrywkę dla bólu. Żydzi wiedzą o tym lepiej niż jakakolwiek inna rasa na ziemi. - Rozumiem - rzekła.

- Schmidt, na przykład, miał kuzynkę. Uwielbiał ją. Ładna, żydowska dziewczyna z Hamburga, która przez kilka lat mieszkała u jego rodziny w Londynie. Tuż przed wojną wróciła do Niemiec z krótką wizytą, ponieważ nieoczekiwanie zmarła jej owdowiała matka. Próbowali namówić ją, żeby nie jechała. Rozumiesz, miała niemieckie obywatelstwo. Na pogrzeb i tak nie mogła już zdążyć, ale musiała dopilnować pewnych spraw rodzinnych, a zresztą nikt w Anglii i tak nie wierzył w te okropne, zasłyszane historie. - Co było dalej?

- Schmidt wymusił na niej, że z nią pojedzie. No i oboje wpadli w ręce gestapo. Oczywiście, konsul brytyjski w Hamburgu ocalił go. Jako obywatel brytyjski, otrzymał dwudniowy nakaz deportacji. - A jego kuzynka?

- Dowiadywał się. Była ładną blondynką. Wydaje się, że otrzymała przydział do obsługi wojskowych burdeli, pomimo że kontakty seksualne z Żydami są nielegalne. Ostatnia wiadomość jaką otrzymał mówi, że wsadzono ją do pociągu jadącego nad wschodnią granicę tuż przed inwazją na Polskę. - To potworne - powiedziała głęboko wstrząśnięta.

- Tak tam właśnie jest, Genevieve. Powiem ci, w jaki sposób działa gestapo. - Już wiem - odparła. - Widziałam paznokcie Craiga.

- Wiesz, jak łamią schwytane agentki? Nie rozgrzane żelazo, baty ani szczypce. Zbiorowy gwałt. Po kolei, jeden za drugim, a potem następna kolejka. To ohydne, zgadzam się, ale przerażająco skuteczne. Genevieve wspomniała AnnęMarię. - Mogę to sobie świetnie wyobrazić.

- Niech diabli porwą mój długi język. - Spojrzał na nią z troską. - Zapomniałem o twojej siostrze. - Wiesz o niej?

- Tak. Munro uważał, że powinienem znać całe tło wydarzeń. Wyjęła gitane'a. - Cóż, nie mam wyboru, chyba muszę stawić temu czoła. - Porucznik nie powinien tak mówić. - Kto taki? - spytała trzymając w ręce palącą się zapalniczkę. - Wszystkie agentki wysyłane są na akcje jako oficerowie. Francuzki zwykle wcielane są do Corps Auxiliarie Feminin. Wiele Angielek oficjalnie wstępuje do Korpusu Sanitarnego. - Sanitarnego?

- Właśnie. Jednak Munro lubi mieć ściślejszą kontrolę. Jak mi się wydaje, wczoraj zostałaś wcielona do Żeńskiej Służby Pomocniczej w Lotnictwie Królewskim w stopniu porucznika. W gruncie rzeczy, w niebieskim kolorze RAFu będzie ci do twarzy, o ile kiedykolwiek włożysz na siebie mundur. - Nie wspomniał mi o tym ani słowem.

- Munro? - Hare wruszył ramionami. - To wielki spryciarz, ale w jego szaleństwie jest metoda. Po pierwsze, stopień oficerski może ci pomóc, jeśli wpadniesz w łapy wroga. - A po drugie?

- Daje mu nad tobą osobistą kontrolę. Nie wykonasz rozkazu w czasie wojny i możesz zostać rozstrzelana. - Czasami wydaje mi się, że ta wojna trwa od zawsze powiedziała. - Dobrze znam to uczucie. W drzwiach stanął Craig.

- Co tam słychać?

- Wszystko w porządku - odrzekł Hare. - Płyniemy według planu. Na twoim miejscu zszedłbym pod pokład - zwrócił się do Genevieve. - Spróbuj złapać trochę snu. Skorzystaj z mojej kabiny. - Chyba masz rację. Zostawiła ich i ostrożnie balansując na kołyszącym się pokładzie, zeszła do jego niewielkiej kabiny. Koja była tak mała, że z trudnością mogła wyciągnąć się na niej. Leżała z uniesionymi kolanami patrząc w sufit. Tyle rzeczy się wydarzyło i krążyło w jej myślach, lecz mimo to po kilku minutach ogarnął Ją sen. U wybrzeża Finisterre słała się mgła, niekiedy spoza zasłony chmur wyglądała tarcza księżyca. „Liii Marlene", z wyłączonymi tłumikami, powoli podchodziła do brzegu. Załoga zajmowała stanowiska bojowe przy działach na dziobie i rufie. Hare miał pod ręką pistolet w kaburze na biodrze. Za sterem stał Langsdorff, a Hare i Craig obserwowali brzeg przy pomocy nocnych lornetek. Za nimi czekali Genevieve i Renę. W ciemnościach przed nimi błysnęło światło. - Są - powiedział Hare. - Doskonale. - Położył dłoń na ramieniu Langsdorffa. - Teraz powoli. Powolutku. Przystań w Grosnez wynurzyła się z mroku tuż przed nimi, wysoka, szkieletowa konstrukcja, pod którą kotłowały się fale, pryskające dookoła na przyrdzewiałe, żelazne słupy. Otarli się o niższy pomost i natychmiast kilku ludzi przeskoczyło z linami na molo. W dole na pokładzie zauważyła Schmidta z gotowym do strzału schmeisserem. U wejścia na pomost ujrzeli światło. Jakiś głos zawołał po francusku: - Czy to wy?

- Grand Pierre - stwierdził Craig. - No, ruszajmy się. Wraz z Renę poszła przodem, za nimi Craig i Hare. Na molo odwróciła się, by jeszcze raz popatrzeć na pokład. - Nie daj się tym skurczybykom, ślicznotko - zawołał z uśmiechem Schmidt. - Mam dla ciebie prezent. - Craig zbliżył się, wciskając jej walthera i zapasowy magazynek. - Schowaj to do kieszeni. Żadna dziewczyna nie powinna się bez tego ruszać. - Nie w tym kraju - dodał Hare i objął ją ramieniem. Trzymaj się. Craig spojrzał na Renę. - Wróć z nią nietkniętą. W przeciwnym razie nie chciałbym być w twojej skórze. Renę wzruszył ramionami. - Jeśli coś się przytrafi mamselle Genevieve, przytrafi się to także mnie, majorze. - A więc, naprzód, aniele. Najważniejszy występ w twojej karierze. Jak mówią w show businessie, połam nogi. Niemal ze łzami w oczach odwróciła się szybko i weszła po stopniach na górny pomost, a Renę tuż za nią. Na końcu mola stała ciężarówka, wokół której kręciły się słabo widoczne w mroku sylwetki ludzi. Jedna z postaci oderwała się od grupy i wyszła im naprzeciw. W całym swoim życiu nie widziała równie okropnie wyglądającego człowieka. Miał na głowie bawełnianą czapkę, nosił też brudną, wytartą kurtkę z kreciego futerka, getry i koszulę bez kołnierzyka. Trzydniowy zarost na twarzy i blizna na prawym policzku nie poprawiały jego wyglądu. - Grand Pierre? - zawołał Renę. Genevieve wsadziła rękę w prawą kieszeń i odszukała walthera. - To przecież nie może być człowiek, na którego czekamy powiedziała do Renę, w zdenerwowaniu używając angielskiego. Mężczyzna z blizną zatrzymał się o krok przed nimi. - Z przykrością muszę cię rozczarować - powiedział z pięknym oksfordzkim akcentem - lecz jeśli szukacie Grand Pierre'a, to właśnie ja. Za jego plecami z ciemności wynurzył się z tuzin ludzi, uzbrojonych w karabiny i steny. Stanęli, patrząc na nią bez słowa. - Nie wiem, jakie wywierają wrażenie na Niemcach - szepnęła do Grand Pierrr'a - ale mnie oni przerażają. - Tak, nieźle się prezentują, prawda? - Klasnął w dłonie. - No jazda, szczurołapy - zawołał płynnie po francusku. Ruszajcie się i uważajcie na słowa. Jest wśród nas dama. Ciężarówka napędzana była gazem wytworzonym w piecu na węgiel drzewny z tyłu pojazdu. Ludzie Grand Pierre'a wysiedli przy drodze dwa kilometry wcześniej. Prowadził dość szybko, gwiżdżąc niemelodyjnie między zębami. - Co będzie, jeśli natkniemy się na niemiecki patrol? spytała. - Niemiecki co? Z bliska śmierdział naprawdę odrażająco.

- Patrol.

- Nie tutaj. Ruszają się po okolicy, tylko gdy koniecznie muszą. To znaczy w ciągu dnia i w większej sile. Wierz mi, dzisiejszej nocy wiedziałbym o każdym ich ruchu w promieniu dwudziestu kilometrów. Miała ochotę roześmiać się głośno, gdyż wszystko to przybierało już kształt farsy. - Macie więc tu wszystko pod kontrolą?

- Przez telefon twój głos zawsze brzmiał tak rozkosznie. Miło teraz zobaczyć twoją twarz. Dotarłaś kiedyś do Oksfordu? - Nie.

- A do Norfolk.

- Niestety, także nie. Dojechali na szczyt wzgórza i w tej samej chwili chmury rozstąpiły się, ukazując księżyc. W jego świetle ujrzała linię kolejową biegnącą przez dolinę i grupę domów, stanowiących St Maurice. - Żałuj - powiedział. - Niegdyś często tam jeździłem. W pobliże Sandringham, gdzie król ma swoją wiejską rezydencję. Jest tam cudownie. - Tęsknisz za tym?

- Nie. Tylko udaję, żeby mieć motywację do życia. Co miałbym bez tego robić? Powąchaj mnie. Śliczny aromat, co? A ludzie mówią o powrocie do natury. - Co robiłeś dawniej?

- Przed wojną? Uczyłem literatury angielskiej w podrzędnej szkole państwowej. - Lubisz to?

- O, tak, te harcerskie historie. Największe cierpienie w życiu powodują zgniecione płatki róż, a nie kolce, panno Trevaunce. Zgodzisz się ze mną? - Nie jestem nawet pewna, czy rozumiem.

- Dokładnie to samo mówili mi moi uczniowie. - Zwolnił trochę, gdyż wjeżdżali już do miasteczka. - Przed nami skład towarowy. Wjechał między masywnymi słupkami bramy i z łoskotem przejechał po kocich łbach, zatrzymując się przed narożnym domkiem, w którego otwartych drzwiach pojawiła się czyjaś głowa. Renę wygramolił się z pojazdu. Genevieve poszła jego śladem. - Bardzo dziękuję - powiedziała.

- Nieść pomoc, to nasza specjalność - uśmiechnął się Grand Pierre. - Zgniecione płatki róż. Pomyśl o tym. Odjechał i Genevieve weszła za Renę do środka. Usiadła przed lustrem w małej sypialni. Na łóżku leżały walizki AnnyMarii, jej otwarta torebka i dokumenty: francuski dowód, niemiecki Ausweis, kartki żywnościowe i prawo jazdy. Starannie nałożyła tusz na rzęsy, gdy otworzyły się drzwi i weszła madame Dubois. Była to niska kobieta o śniadej cerze i zatroskanym obliczu, ubrana w zniszczoną, starą sukienkę, mocno dziurawe pończochy i rozlatujące się pantofle. Genevieve widziała wyraźnie, że była zgorszona. Jej usta zacisnęły się w cienką kreskę, kiedy zobaczyła eleganckie ubranie leżące na łóżku. Granatowa garsonka z plisowaną spódnicą prosto z Paryża, jedwabne pończochy, atłasowa bluzka. Przypominając sobie, czyją rolę ma grać, Genevieve odezwała się ostrym tonem. - Następnym razem pukaj. Czego chcesz? Madame Dubois w odruchu obronnym wzruszyła ramionami. - Pociąg właśnie przyjechał, mamselle. Mąż przysłał mnie, żebym pani powiedziała. - Dobrze. Każ Renę, żeby sprowadził samochód. Zaraz będę na dole. Wyszła. Genevieve uszminkowała trochę usta, zawahała się i nałożyła więcej szminki, przypomniawszy sobie, co fryzjer Michael mówił w Cold Harbour. Szybko ubrała się: bielizna, pończochy, halka, bluzka, spódnica - wszystko AnnyMarii. Kiedy wkładała każdą z tych rzeczy, jakby zdejmowała kolejną warstwę samej siebie. Nie czuła strachu, lecz jedynie podniecenie, gdy, naciągnąwszy żakiet, sprawdziła swoje odbicie w lustrze. Zdawała sobie sprawę, że wygląda naprawdę dobrze. - Zatrzasnęła walizkę, narzuciła na ramiona długą pelerynę i wyszła. Henri Dubois i jego żona czekali na nią w kuchni. On także był niski, miał bladą, pospolicie wyglądającą twarz. Był ostatnim człowiekiem, jakiego można by posądzić o zaangażowanie się w konspirację. - Renę poszedł już po samochód, mamselle. Genevieve wyjęła z torebki srebrnoonyksową papierośnicę i wybrała Titane'a. - Znieś moje bagaże.

- Oui, mamselle. Gdy oddalił się, zapaliła papierosa i podeszła do okna, czując na sobie wrogie spojrzenie jego żony, ale to nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia z wyjątkiem wykonania zadania. Z jednego ze składzików wynurzył się rollsroyce i podjechał do domku, żeby ją zabrać. Renę wysiadł, a ona otworzyła drzwi. Stał u podnóża schodów patrząc na nią beznamiętnie. Miał już na sobie uniform kierowcy. Bez słowa otworzył drzwiczki. Usiadła z tyłu. Nadszedł Dubois z walizkami, które umieścił w bagażniku, po czym zbliżył się do okna, gdy Renę zasiadał za kierownicą. - Proszę łaskawie przekazać wyrazy szacunku hrabinie, mamselle. Genevieve nie odpowiedziała, po prostu podniosła szybę i delikatnie stuknęła Renę w ramię. Kiedy opuszczali teren składu, dojrzała we wstecznym lusterku jego trochę wystraszone oczy. „Teraz dopiero się zacznie", pomyślała. Ogarnięta narastającym podnieceniem oparła się wygodnie, wyjmując następnego papierosa. Z biegiem czasu krajobraz stawał się coraz bardziej znajomy. Zielone pola, las, góry po lewej stronie z ośnieżonymi szczytami, złocista w świetle porannego słońca rzeka, płynąca przez dolinę. Pasterz w krótkim kożuchu pędził na pobliskie wzniesienie swoje stado. - Wzgórza dzieciństwa, Renę. Nic się nie zmienia.

- Albo wszystko, mamselle. i Miał rację. Okryła się lepiej peleryną. Było chłodno. Jechali w kierunku małej miejscowości Pougeot. Dobrze pamiętała tę nazwę. Pochyliła się do przodu. - Gdy byłyśmy dziećmi, zatrzymywałeś tu samochód przy kawiarni na placu, żebyśmy mogły zjeść lody. Właścicielem był stary Danton i jego córka. Czy jeszcze tu jest? - W zeszłym roku został rozstrzelany za, jak to szkopy ; określiły, działalność terrorystyczną. Jego córka siedzi w więzieniu w Amiens. Posesję skonfiskowano i wystawiono na sprzedaż. Kupił ją Comboult. - Papa Comboult? Nic nie rozumiem. ; - To proste. Jak wielu innych, pracuje i handluje z nimi, w ten sposób gromadząc swoją fortunę. Tacy jak on pasożytują na Francji. Jak mówiłem, mamselle, wszystko się zmienia. Na polach pracowały kobiety. W samym miasteczku ulice były dziwnie opustoszałe. i ' - Nie widać zbyt wielu ludzi. - Większość sprawnych fizycznie mężczyzn została wywieziona do obozów pracy w Niemczech. Na farmach pracują kobiety. ) Gdyby nie hrabina, wzięliby nawet takiego starego, jednookiego niedołęgę jak ja. , - Nie mogła nic zrobić dla innych? - Robi to, co może, mamselle, ale załatwienie teraz czegokolwiek we Francji jest bardzo trudne. Wkrótce sama się panienka o tym przekona. Pokonali zakręt i od razu zauważyli stojącego na trawiastym poboczu czarnego mercedesa. Pod uniesioną maską grzebał niemiecki żołnierz. Obok, paląc papierosa, stał oficer. ' - Jezu, to Reichslinger - powiedział Renę widząc, jak oficer odwraca się i podnosi rękę. - Co mam robić? [ - Zatrzymać się, oczywiście - odparła spokojnie. - Ona szczerze nim gardzi, mamselle, i okazuje to. A on tym bardziej się stara? Właśnie. Dobrze. Zobaczymy, jak nam się powiedzie, prawda? Otworzywszy torebkę, wyjęła darowanego jej przez Craiga walthera i wsunęła go w kieszeń. Samochód zatrzymał się. Gdy Reichslinger podszedł bliżej, opuściła" szybę. Wyglądał dokładnie jak na fotografii. Jasne włosy i wyzierające spod wysokiej czapki wąskie szparki oczu nadawały mu złowieszczy wygląd. Wrażenia tego nie poprawiał też mundur z naszywkami SS na kołnierzu. Uśmiechnął się, wyzwalając w niej jeszcze mniej przyjemne odczucie. - Mademoiselle Trevaunce. Ale ze mnie szczęściarz - powiedział po francusku. - Czyżby? - zimno spytała Genevieve. Wskazał gestem na swoje auto. - Nawaliła pompa paliwowa, a ten głupiec, kierowca, nie umie tego naprawić. - A więc?

- W tych okolicznościach jestem zmuszony prosić panią o podwiezienie. Przez chilę pozwoliła mu poczekać. Jego blade policzki powoli nabiegały krwią. - Rozkaz przedstawiciela rasy panów? Cóż innego mogę powiedzieć niż „tak"? Cofnęła się i podniosła szybę. Prędko pobiegł na drugą stronę i, wskoczywszy pośpiesznie do środka, usiadł obok niej, a Renę natychmiast ruszył. Wyjęła następnego papierosa. Natychmiast podsunął jej zapalniczkę. - Mam nadzieję, że pobyt w Paryżu był udany? - Po francusku mówił nieźle, ale z okropnym akcentem. - Nie bardzo - odparła. - Obsługa jest teraz fatalna. Co krok człowieka zatrzymują i rewidują. To bardzo dokuczliwe. No ale wy, żołnierze, musicie przecież coś robić. - Mamselle, zapewniam panią, że to wszystko jest konieczne. Moi koledzy z SS w Paryżu mają znaczne osiągnięcia w tropieniu terrorystów. - Naprawdę? Dziwne, że wszyscy ci żołnierze nie zdołali dotąd zniszczyć ruchu oporu. - Pani nie zdaje sobie sprawy z trudności.

- Prawdę mówiąc, nie mam ochoty ich poznać. To mało ciekawe. Wezbrała w nim złość, ale obdarzyła go jednym ze swoich pięknych uśmiechów, z jakich słynęła jej siostra. Z satysfakcją ujrzała, że schował gniew do kieszeni. - Jak się miewa generał? - spytała. - Mam nadzieję, że jest w dobrym zdrowiu. - O ile wiem, to tak.

- A major Priem?

- Od wczoraj Standartenfuhrer.

- Pułkownik? To miło. - Zaśmiała się. - On bardzo dba o siebie, ale przyzna pan, że działa bardzo skutecznie. - Bo inni wykonują za niego robotę - powiedział ponuro, nie mogąc się widocznie powstrzymać. - Tak, to musi być dla pana nużące. Dlaczego nie poprosi pan o przeniesienie? Wydaje mi się, że Rosja byłaby w sam raz dla pana. Czeka tam mnóstwo wojennej chwały i zaszczytów. Zaczynała doskonale się bawić, ponieważ wszystko szło doskonale i zaakceptował ją jako AnnęMarię. Zdała sobie Sprawę, że w pewien sposób to spotkanie było najszczęśliwszym dla niej zrządzeniem losu. - Z radością pojadę wszędzie, gdzie wyśle mnie Fiihrer odpowiedział sztywno. W tej właśnie chwili pokonali zakręt i Renę gwałtownie zboczył z drogi, żeby nie uderzyć staruszki, która szła drogą, prowadząc na postronku krowę. Genevieve i Reichslinger zostali nagle rzuceni do narożnika. Uświadomiła sobie, że jego ręka spoczywa na jej kolanie. - Nic się pani nie stało, mamselle? - spytał chropowatym głosem, mocniej ściskając jej kolano. - Niech pan zabierze tę łapę, Reichslinger - odparła lodowato. - W przeciwnym razie będę zmuszona wyprosić stąd pana. Zbliżali się do miejscowości Dauvigne i Renę, wietrząc kłopoty, zwolnił zjeżdżając do krawędzi jezdni. Reichslinger, który i tak zabrnął już za daleko, przesunął rękę trochę wyżej. - Coś nie w porządku? Czy chodzi o to, że nie jestem dość dobry? Pokażę pani w każdym dniu tygodnia, że jestem jako mężczyzna równie dobry jak Priem. - Szkoda fatygi, ponieważ pułkownik jest dżentelmenem, czego z pewnością nie można powiedzieć o panu. Mówiąc zupełnie szczerze, jest pan odrobinę niższego stanu niż ja, Reichslinger. - Ty bezczelna suko, pokażę ci...

- Nic mi pan nie pokaże. - Wyjęła z kieszeni rękę uzbrojoną w walthera. Tak jak uczył ją Craig Osboume, jednym płynnym ruchem odciągnęła bezpiecznik i dźgnęła go lufą w bok. Wysiadaj z samochodu! Renę zahamował, Reichslinger z dzikim wyrazem oczu odsunął się od niej i niezdarnie wysiadł. Zamknęła za nim drzwi i Renę natychmiast ruszył. Spojrzała przez tylną szybę. Reichslinger stał bezradnie na poboczu drogi. - Jak mi poszło? - spytała Renę.

- Siostra byłaby z panienki dumna, mamselle.

- To dobrze. - Usiadła wygodniej i zapaliła kolejnego gitane'a. Przejechali przez wzgórze i wtedy zobaczyła go w odległości niecałego kilometra. Położony u podnóża gór i otoczony drzewami stał zamek de Voincourt, szary i spokojny w promieniach porannego słońca. Szlacheckie gniazdo, które przetrwało religijne wojny, rewolucje, jedno przesilenie po drugim. Od dzieciństwa, kiedykolwiek wracała do tego miejsca, zawsze ogarniało go to samo poczucie spokoju, pełnego szczęścia na sam jego widok. Zniknął im z oczu na kilka chwil, kiedy jechali wąską drogą wśród gęsto rosnących sosen. Pojawił się ponownie, kilkadziesiąt metrów nad nimi, gdy wjeżdżali po zboczu. Niczym otoczona szarymi murami forteca, która na nią czeka, tak jak zawsze. Brama była otwarta, ale drogę zagradzał opuszczony szlaban. Obok stała wartownia, a przed nią strażnik z pistoletem maszynowym. Był jeszcze młodym chłopcem, mimo że z SS, i pochyliwszy się powiedział niepewnie łamaną francuszczyzną: - Dokumenty?

- Przecież ja tu mieszkam. - Widziała zdumienie w jego oczach. - Nie poznajesz mnie? - Przepraszam, mamselle, ale mam ścisłe rozkazy. Muszę sprawdzić pani dokumenty. - W porządku, poddaję się - powiedziała. - Jestem brytyjską agentką i przyjechałam, żeby wysadzić zamek w powietrze. Dobiegły ją czyjeś ciche słowa, wypowiedziane po niemiecku. Nic nie zrozumiała, ale wartownik natychmiast pobiegł podnieść szlaban. Spojrzała na mężczyznę, który wyszedł z posterunku. Pułkownik SS w zielonym mundurze spadochroniarzy, z zawieszonym na szyi Krzyżem Rycerskim i błyszczącą w słońcu trupią czaszką na czapce. Nie musiała pytać Renę, kto to taki. - Max, jak to miło. Max Priem otworzył drzwi i wsiadł do środka. - Ruszaj - rzucił kierowcy. - Ten chłopak jest tu dopiero od trzech dni. - Pocałował ją w rękę. - Nigdy nie pojmę, dlaczego czerpiesz taką przyjemność z dogryzania moim żołnierzom. To źle wpływa na ich morale. Reichslinger strasznie się o to piekli. - Nie w tej chwili - stwierdziła. - Teraz ma inne problemy na głowie. - Co to znaczy? - Jego żywe, niebieskie oczy spojrzały na nią uważnie. - Jego auto zepsuło się w pobliżu Pougeot. Podwiozłam go. - Naprawdę? Nie widzę go tu.

- Wyrzuciłam go przed Dauvigne. Nie wiem, gdzie był szkolony, ale z pewnością nie było tam zajęć z zakresu manier w towarzystwie damy. Uśmiechnął się, chociaż oczy pozostały czujne. - I posłusznie wysiadł? Reichslinger? Czy to właśnie chcesz mi powiedzieć? - Po delikatnym szturchnięciu przez mojego kompana. Wręczyła mu walthera. - To pistolet armii niemieckiej. Skąd go masz?

- Od znajomego barmana w Paryżu. Takie rzeczy łatwo zdobyć na czarnym rynku, a w obecnych czasach dziewczyna potrzebuje wszelkich dostępnych środków obrony. - Mówisz, w Paryżu?

- Nie myślisz chyba, że podam ci nazwę baru? Przez moment ważył walthera w ręce, następnie zwrócił go jej, a ona wsunęła go do torebki. - Jak udał się wyjazd?

- Nieszczególnie. Paryż to już nie to samo co kiedyś.

- A podróż pociągiem?

- Męcząca.

- Naprawdę? Wyczuła w jego głosie szczyptę ironii. Nie rozumiejąc powodu, spojrzała na niego spod rzęs, trochę zbita z tropu. Zatrzymali się przy stopniach prowadzących do głównego wejścia. Pomógł jej wysiąść, a Renę wyjął z bagażnika walizki. - Ja je zaniosę - powiedział Priem.

- Ty dzisiaj naprawdę się poświęcasz - odrzekła. - Pułkownik SS z walizką w każdej ręce, jak bagażowy w hotelu? Szkoda, że nie mam aparatu. W Paryżu nigdy w to nie uwierzą. A propos, gratuluję ci awansu. - Jednym z naszych haseł jest, że dla ludzi z SS nie ma rzeczy niemożliwych. - Ruszył powoli po schodach. - Czy będę jeszcze panience potrzebny? - spytał Renę. Proszę pamiętać - dodał szeptem - że sypialnią panienki jest Pokój Różany. Obok pokoju hrabiny. To przypomnienie nie było konieczne, gdyż jeszcze w Cold Harbour dokładnie przerobili rozkład całego zamku. Zauważyła, że Renę trochę się denerwuje, na czole wystąpiły mu kropelki potu. - Nie, dziękuję ci, Renę - odpowiedziała głośno i weszła za Priemem po schodach. Jeśli nie liczyć wartowników stojących po obu stronach drzwi, główny hall był dokładnie taki, jakim go zapamiętała, łącznie z ornamentami i obrazami na ścianach. Razem szli po szerokich, marmurowych schodach. - Jak się miewa generał? - spytała.

- Jego chora noga trochę mu zesztywniała. To przez te ostatnie opady deszczu. Widziałem go wcześniej, jak spacerował po rozmokłym ogrodzie. Byli już w górnym korytarzu. Zatrzymała się przed Pokojem Różanym wyczekująco. Westchnął i postawiwszy na ziemi jedną z walizek, otworzył przed nią drzwi. Jako dziecko często sypiała w tym pokoju. Był jasny, przestronny, miał wysokie, przeszklone drzwi prowadzące na balkon. Przy oknach wisiały czerwone, aksamitne zasłony. Umeblowanie pokoju zupełnie się nie zmieniło. Wszystko z połyskującego mahoniu. Łóżko, toaletka, szafa. Priem zatrzasnął drzwi, położył walizki na łóżku i odwrócił się. Na jego ustach widniał nieznaczny, ponury uśmiech, jakby na coś czekał. - Coś nie tak? - spytała.

- Sama wiesz najlepiej. - Uśmiechnął się. - Biedna Anna Maria. Czy Paryż tak bardzo dał ci w kość? - Niestety.

- Więc odrobienie zaległości zostawimy na później. - Oficjalnie stuknął obcasami. - Wzywają mnie obowiązki. Zobaczymy się później. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, ogarnęło ją uczucie ogromnej ulgi. Rzuciła płaszcz na łóżko i, otworzywszy olbrzymie okna, wyszła na balkon. Widać z niego było jedynie część ogrodu. Główne wejście znajdowało się z prawej strony, a balkon jej ciotki za narożnikiem. W pokoju stał stary fotel na biegunach z ręcznie rzeźbionego bukowego drewna. Pamiętała go dobrze. Usiadła na nim, bujając się łagodnie. Na twarzy poczuła ciepło promieni słońca. Ile razy siadywała tak AnnaMaria? Priem szedł korytarzem na piętrze. U szczytu marmurowych schodów zatrzymał się, słysząc jak stojący na zewnątrz wartownicy SS trzaskając obcasami oddają honory. Po chwili we wnętrzu pojawił się Reichslinger. - Reichslinger! - zawołał Priem.

- Tak, panie pułkowniku? - Spojrzał do góry.

- Do mojego biura. Natychmiast. Reichslinger wyglądał trochę jak zaszczute zwierzę. Przeszedł przez hall i zniknął w korytarzu. Priem powoli zszedł po schodach, zatrzymał się na dole, żeby zapalić papierosa, a następnie ruszył przez hall. Gdy wszedł do swojego gabinetu, młody Haupt sturmfuhrer stał przy jego biurku. Priem zamknął drzwi. - Doszło mnie, że znowu zabawiałeś się w uwodziciela?

- Nie wiem, co pan ma na myśli. - Reichslinger 'stracił humor. - Mademoiselle Trevaunce. Odnoszę wrażenie, że nie dołożyłeś starań, by zachować się jak dżentelmen. - Ona miała pistolet, walthera, Standartenfuhrer.

- Do którego użycia ją sprowokowałeś?

- Jak pan, Standartenfuhrer, dobrze wie, karą dla cywila, przy którym znaleziono broń, jest śmierć. - Reichslinger - cierpliwie powiedział Priem. - To wszystko jest bardziej skomplikowane niż myślisz. Są rzeczy, o których nie masz pojęcia. Inaczej mówiąc, nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy. Reichslingera ogarnęła niepohamowana złość. - Ta mała Trevaunce to oczywiście pańska sprawa. Rozumiem to doskonale, Standartenfuhrer. Priem nadal był spokojny, jego twarz pozostała łagodna, a jednak nagle Reichslinger wystraszył się. Pułkownik podszedł bliżej i bardzo delikatnie zapiął rozpięty guzik jego munduru. - To było nierozważne, Reichslinger. Nie do przyjęcia. Nie mogę pozwolić, żeby jeden z moich oficerów dawał żołnierzom tak zły przykład. - Podszedł do biurka i wziął z niego jakiś dokument. - To depesza z Berlina. Dosyć przygnębiająca. Bataliony SS w Rosji rozpaczliwie poszukują oficerów. Pytają, czy mamy tu kogoś na zbyciu. Reichslingerowi wyschło w gardle. - Standartenfuhrer - wyszeptał.

- To kiepski przydział, zwłaszcza że nasza armia jest tam w zupełnym odwrocie. - Przepraszam - rzekł Reichslinger - nie miałem na myśli... - Wiem doskonale, co miałeś na myśli. - Nagle w Priema wstąpił diabeł. - Jeżeli jeszcze kiedyś odezwiesz się do mnie w ten sposób, jeżeli wychylisz się choćby jeden raz. - Uniósł w dłoni depeszę. - Tak jest. - Twarz Reichslingera była szara.

- A teraz wynoś się. Młodzieniec pospieszył do drzwi i otworzył je. - Jeszcze jedno, Reichslinger - dodał Priem.

- Słucham, Standartenfuhrer.

- Zapewniam cię, że ponowna próba natarczywości wobec mademoiselle Trevaunce skończy się dla ciebie tragicznie. Siedząc w fotelu na biegunach na balkonie Pokoju Różanego, Genevieve, bez żadnej przyczyny, przypomniała sobie pewne wydarzenie. Miała wtedy czternaście lat. W czasie jednego z wydawanych przez Hortensję balów przycupnęły w mroku na górnym podeście schodów, obserwując gości, podczas gdy powinny być już w łóżkach. AnnaMaria odkryła, że najprzystojniejszy z młodych mężczyzn był jednocześnie jednym z najbogatszych we Francji. - Wyjdę za niego, gdy dorosnę, jeśli nie będę miała dość pieniędzy. Byłaby z nas doskonała para. On ma takie jasne włosy, a moje są takie ciemne. Genevieve uwierzyła jej bez zastrzeżeń. Ten głos docierał do niej echem przez wszystkie lata. Nagle zdała sobie sprawę, że AnnaMaria musiała się przecież choć trochę zmienić, bo wszystko w życiu się zmienia. Dziewczynka, jaką pamiętała z okresu dzieciństwa, którą, z wyjątkiem Hampstead, widziała ostatnio cztery lata temu, na pewno jest teraz inna. To nieuniknione. Wszystko, na pewien sposób, należało przemyśleć od początku. Zawsze obawiała się, że AnnaMaria zdominuje ją, zawsze czuła, że być może wcale nie powinna była się urodzić. Siedząc tak i rozmyślając, zrozumiała, iż między nimi istniała jednak jakaś więź. Rodzaj wzajemnej urazy wobec istnienia drugiej bliźniaczki. W dziwny sposób to ciche miejsce wywoływało w niej takie myśli. Nagle dojrzała w pokoju jakiś ruch. Wstała i weszła do środka. W czarnej sukience, białym fartuszku, ciemnych pończochach i butach, idealna pokojówka swojej pani, Maresa, stała pochylona nad jej walizkami. - Zostaw je! - rozkazała Genevieve ze złością spowodowaną wewnętrznym strachem. Przed nią stała kolejna osoba, znająca jej prywatne życie, którą należało przekonać. - Chcę spać - powiedziała. - Zmęczyłam się podróżą. Rozpakujesz później. Przez moment miała wrażenie, że dostrzega w jej oczach nienawiść i zastanowiła się, czym AnnaMaria mogła sobie na nią zasłużyć. - Może mogłabym przygotować mamselle gorącą kąpiel? spytała Maresa. - Nie teraz. Zamknęła za Maresa drzwi i oparła się o nie. Ręce jej się trzęsły. Następna przeszkoda została pokonana. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że właśnie minęło południe. Czas wyruszyć do jaskini lwicy. Wygładziła spódnicę, otworzyła drzwi i wyszła. Rozdział 11

Kiedy Genevieve weszła do saloniku swojej ciotki, to jakby znalazła się w zupełnie innym świecie. Jedna ze ścian pokryta była malowidłami, które wykonał dla niej jakiś słynny chiński artysta. Były śliczne, cudowne, pełne mikroskopijnych szczegółów namalowanych z największą precyzją: zielonych drzew, dziwnych, nieznanych postaci i Z sufitu aż do podłogi zwisały ciężkie zasłony z niebieskiego jedwabiu. Genevieve przyklękła na wyblakłej kanapie przy oknie i spojrzała na ogród. Ostatni raz gdy tu była, wszystko bujnie kwitło w upale wczesnego lata, a róże pięły się do posągu Wenus. Teraz nie było kwiatów, ale pozostały inne charakterystyczne elementy ogrodu, jak choćby duża, kamienna fontanna na środku trawnika z figurką chłopca na delfinie. Generał Ziemke siedział na ławce obok muru po jej prawej stronie. Miał siwe włosy, o wiele bardziej siwe niż na fotografiach, frapującą z oddali twarz, znamionującą mężczyznę w sile wieku. Na ramiona narzucił płaszcz z olbrzymim, futrzanym kołnierzem. Paląc papierosa w długiej lufce, wydawał się głęboko zamyślony, od czasu do czasu tylko masował swoją zesztywniałą nogę, jakby upewniając się że wciąż jest na swoim miejscu. - Czego chcesz? Genevieve odwróciła się i zobaczyła ją, zupełnie nie zmienioną od czasu ich ostatniego spotkania. - Chantal, przestraszyłaś mnie. Jej sroga, brzydka twarz nie złagodniała w najmniejszym nawet stopniu. - Czego chcesz? - powtórzyła.

- Zobaczyć się z ciocią, oczywiście. Jakieś obiekcje?

- Ona odpoczywa. Nie pozwolę ci jej teraz niepokoić. Nazywały ją „Toporna Twarz", była ponura, nieubłagana i nikt nigdy nie mógł z nią nic zwojować. - Chociaż raz zrób o co cię proszę, Chantal - powiedziała cierpliwie. - Spytaj grzecznie Hortensję, czy mnie przyjmie. Jeśli tego nie zrobisz i tak tam wejdę, - Po moim trupie. - Jestem pewna, że to akurat da się załatwić. - Nagle straciła cierpliwość, zupełnie przeobrażając się w AnnęMarię. - Na litość boską, nie drażnij się ze mną. Chantal była bardzo religijna i na dźwięk bluźnierstwa pociemniało jej w oczach. - Wiesz, gdzie skończysz, prawda?

- Wszystko jedno, o ile ciebie tam nie będzie. Drzwi za jej plecami lekko uchylone. Odwracając się w ich stronę, usłyszała głos tak bardzo znajomy, pomimo minionych lat, Poczuła suchość w ustach i przyspieszone bicie serca. - Jeśli tak bardzo chce mnie widzieć, to musi mieć jakiś ważny powód. Wpuść ją. Chantal popchnęła drzwi. Za nią Genevieve zobaczyła Hortensję siedzącą na łóżku, wspartą na poduszkach. W rękach trzymała gazetę. Uśmiechnęła się słodko. - Dziękuję ci, moja droga Chantal. Kiedy Genevieve weszła do pokoju, poczuła się zagubiona. ,Co mam powiedzieć?", pomyślała. „Co powiedziałaby AnnaMaria?" Nabrała głęboko powietrza i podeszła bliżej. - Dlaczego tak ją tolerujesz? - spytała opadając na krzesło przy kominku. Spojrzała w kierunku łóżka. Ogarnęło ją radosne podniecenie. Chciała podejść do ciotki, powiedzieć jej, że to ona, Genevieve, która wróciła po tylu latach. - Od kiedy cię to interesuje? - dobiegł głos spoza gazety. Kiedy ciotka ją opuściła, Genevieve doznała jednego z największych szoków w swoim życiu. To była Hortensja, ale nieskończenie starsza niż w czasie ich ostatniego spotkania. - Daj mi papierosa - zażądała. Genevieve otworzyła swoją torebkę, wyjęła zapalniczkę oraz srebrnoonyksową papierośnicę. Rzuciła je na łóżko. - To jest nowe - stwierdziła Hortensja otwierając pudełeczko. - Bardzo ładne. Zapaliła Titane'a. Genevieve zabrała papierośnicę, schowała ją do torebki i wyciągnęła rękę po zapalniczkę. Szeroki, jedwabny rękaw bluzki zsunął się po jej ramieniu. Hortensja, po krótkim wahaniu, patrząc na nią beznamiętnie, zwróciła zapaliniczkę. - W Paryżu nuda - odezwała się jej siostrzenica.

- Zapewne. - Zaciągnęła się mocno. - Chantal twierdzi, że nie powinnam palić. Gdy proszę ją o paczkę papierosów, celowo zapomina. - Pozbądź się jej. i Hortensja zamilkła na chwilę, umożliwiając jej zebranie myśli. Kiedy Genevieve widziała ją ostatni raz, nie wyglądała na więcej niż » czterdzieści lat. Tak było zawsze. Prawda polegała na tym, że nie tyle była stara, co postarzała się o więcej niż cztery lata od ich ostatniego spotkania. ; - Chcesz czegoś? - spytała Hortensja. - Chcę? - Tak jak zwykle. - Jeszcze raz pociągnęła papierosa i podała go Genevieve. - Ty go skończ, żeby Chantal niczego nie podejrzewała. a - I tak ci nie uwierzy. Z niej jest prawdziwa myśliwska suka. : - Bawimy się w takie różne podchody. - Hortensja wzruszyła ramionami. - Nie ma tu wiele więcej do roboty. " - A generał Ziemke? - Carl, na swój sposób, to porządny człowiek. Przynajmniej jest dżentelmenem, czego nie można powiedzieć o tych z dołu. To iest hołota, jak na przykład ten Reichslinger. Wydaje im się, że maniery to coś, co ma związek z manierką. - No a Priem? Co o nim sądzisz?

- O ile wiem, przyniósł z samochodu twoje walizki. Czyżby się w tobie zakochał? iż " - To raczej ty powinnaś wiedzieć. W końcu jesteś ekspertką w tej dziedzinie. Hortensja oparła się na poduszkach, patrząc na Genevieve zwężonymi oczami. - Wiem jedno. Jest twardym mężczyzną, właśnie tylko on.

- Rzeczywiście.

- Z nim nie można żartować. Na twoim miejscu omijałabym go z daleka. - To rada czy rozkaz?

- Nigdy nie wykonywałaś niczyich poleceń - odparła - ale też nigdy nie uważałam cię za głupca. Wiesz, że zwykle mam w tych sprawach rację. Genevieve znalazła się nagle w tarapatach, gdyż Hortensja była jedyną osobą, która mogła powiedzieć jej o wszystkim, co działo się w zamku. Jednocześnie nie chciała ciotki w to wciągać. Nie chciała też powiedzieć jej o sobie samej. Dla niej było lepiej, żeby się w nic nie angażowała. - A gdybym tak powiedziała ci, po co tu przyszłam?

- Pewnie byś nakłamała.

- Może jakiś szwajcarski bankier zakochał się we mnie do szaleństwa? - Prawdziwa miłość? Ty? AnnaMaria?

- Nie wierzysz w ani jedno moje słowo, prawda?

- A czy tak nie jest bezpieczniej? No więc powiedz mi, o co ci chodzi, i daj mi jeszcze jednego papierosa. Sięgnęła po torebkę i zanim Genevieve mogła jej przeszkodzić, zaczęła w niej szperać. Po chwili znieruchomiała i wyjęła walthera. - Ostrożnie - powiedziała Genevieve, sięgając po niego. Rękaw ponownie zsunął się jej z przedramienia. Hortensja upuściła pistolet i chwyciła ją za prawy nadgarstek tak mocno, że Genevieve, pociągnięta mocno, przyklękła przy jej łóżku. - Kiedy miałaś osiem lat, pewnego razu weszłaś do fontanny w dolnej części ogrodu, tej z chłopcem trzymającym trąbkę. Później powiedziałaś mi, że chciałaś napić się wody tryskającej z jego ust. Genevieve w milczeniu potrząsnęła głową. Uścisk nabrał mocy. - Jedna z figurek z brązu była uszkodzona. Gdy pośliznęłaś się, przejechałaś po niej swoim ramieniem. Potem, w tym właśnie pokoju, siedziałaś mi na kolanach, obejmując mocno, podczas gdy doktor Marais opatrywał ranę. Ile tam było szwów. Pięć? - Ależ nie! - Genevieve próbowała wyrwać się jej gwałtownie. - Mylisz się. To była Genevieve. - Właśnie. - Hortensja powiodła palcem po cienkiej białej bliźnie widocznej na wewnętrznej stronie prawego przedramienia. - Widziałam z okna jak przyjechałaś, cherie. - Uchwyt zelżał. Delikatnie pogładziła Genevieve po włosach. - Wiedziałam już dokładnie od chwili, kiedy wysiadłaś z samochodu. Sądziłaś, że cię nie rozpoznam? Genevieve miała łzy w oczach. Objęła ją ramionami. Hortensja pocałowała ją delikatnie w czoło, przytuliła do siebie i rzekła: - A teraz, cherie, powiedz mi całą prawdę. Gdy skończyła, ciągle jeszcze klęczała przy łóżku. Po chwili Hortensja dotknęła jej dłoni. ) - Napiłabym się kieliszek koniaku. Jest tam, w rogu, w tym barku powleczonym chińską emalią. - Czy to rozsądnie? - spytała Genevieve. - Przy twoim zdrowiu... - O czym ty mówisz? - zdziwiona Hortensja uniosła brwi.

- Powiedzieli mi, że chorujesz na serce. Generał Munro twierdził, że jest z tobą bardzo źle. - Też coś. Czy wyglądam na chorą? - zdenerwowała się.

- Nie. Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to wyglądasz wspaniale. Przyniosę ci brandy. Podeszła do barku i otworzyła go. A więc Munro oszukał ją również w tej kwestii, żeby ją zmusić do współpracy, a Craig Osboume działał razem z nim. Jej ręka drżała, gdy nalewała courvoisiera do kryształowego kieliszka i niosła go ciotce. Hortensja wypiła jednym szybkim haustem i w zadumie spojrzała na pusty kieliszek. - Biedny Carl.

- Dlaczego tak mówisz?

- Czy myślisz, że mogłabym znieść jego łapy na swoim ciele, wiedząc co te bydlaki zrobili z AnnąMarią? - Odstawiła kieliszek na stolik przy łóżku. - Ja i AnnaMaria żyłyśmy tu w stanie zbrojnego konfliktu. Była samolubna i bezwzględna, gdy chodziło o jej własne zachcianki, ale była moją siostrzenicą. Ta sama krew i ciało co moje. Należała do rodu de Yoincourt. - I przez te ostatnie kilka miesięcy postępowała jak prawdziwa de Voincourt. - Masz rację. Musimy postarać się, żeby to, czego zdążyła dokonać, nie poszło na marne. - Po to tu właśnie jestem. Hortensja strzeliła palcami.

- Daj no mi jeszcze jednego papierosa i powiedz Chantal, żeby przygotowała mi wannę. Pomoczę się przez godzinkę i wszystko sobie przemyślę. Zobaczę, co można zrobić, by zrewanżować się trochę tym panom z dom. Idź na spacer, cherie, i wróć za godzinę. W Cold Harbour padał deszcz. Szukając Julie, Craig, ubrany w mundur i trencz, wszedł do kuchni. - Wyjeżdżasz? - spytała.

- Na krótko. Pogoda w Croydon poprawiła się. Lecę tam lysanderem razem z Munro. - Objął ją ramieniem. - Co z tobą? Wydajesz się jakaś inna. - Wiem, że śmieszę cię moimi kartami, Craig - uśmiechnęła się słabo - ale ja naprawdę mam do nich dar. Ja je wyczuwam. Po prostu wiem, kiedy coś jest nie tak. - Nie rozumiem - powiedział.

- Genevieve i jej siostra. W tej sprawie jest znacznie więcej faktów, których nie znamy. Munro nie mówi nam ani odrobiny prawdy. Uwierzył jej i poczuł ucisk w żołądku. - Genevieve - powiedział cicho, mocniej zaciskając dłonie na jej ramionach. - Wiem, Craig. I boję się.

- Niepotrzebnie. Ja się tym zajmę. - Uśmiechnął się. Będziesz miała oparcie w Martinie. Porozmawiaj z nim o tym. Powiedz mu, że w Londynie spróbuję dojść prawdy. - Pocałował ją w policzek. - Zaufaj mi. Wiesz, jaki robi się ze mnie wariat, gdy nie wytrzymują mi nerwy. Kiedy startowali, siedział obok Munro. Generał wyjął z teczki jakieś papiery i zaczął czytać. Craig wiedział, że w tym momencie nie było sensu walić prosto z mostu. - Teraz jest już na pewno wśród nich - odezwał się.

- Kto taki? - Munro uniósł wzrok. - O czym ty mówisz?

- O Genevieve. O tej porze powinna już tam być. W zamku de Yoincourt. - A, tak - Munro kiwnął głową. - Będziemy musieli dowiedzieć się, co tam słychać. Oczywiście, musimy pamiętać, że to tylko amatorka. - Przedtem ten fakt jakoś cię nie martwił - powiedział Craig. - No cóż, nie chciałem jej pognębiać, chłopcze. Miałem na myśli, że nie można od niej zbyt wiele oczekiwać. Dwie trzecie agentek, które wysłaliśmy, źle skończyło. Niewzruszony, powrócił do swoich dokumentów. Craig pomyślał, że Julie miała rację. Coś tu nie gra. Spróbował przeanalizować po kolei, co i jak się wydarzyło. Punktem centralnym całości była, naturalnie, AnnaMaria. Gdyby nie spotkało ją to, co spotkało, gdyby Munro nie musiał się z nią koniecznie spotkać... Craig przypomniał sobie, jak wyglądała ostatnim razem i wstrząsnął nim dreszcz. Biedna dziewczyna w tej podziemnej celi w Hampstead i Baum, którego pieczy ją powierzono, a który wzdragał się przed zbliżeniem do niej. Przeciągnął się na swoim miejscu. To było dziwne, bardzo dziwne. Lekarz, który bał się podejść do swojej pacjentki. Musiał być po temu jakiś powód. Reszta lotu minęła spokojnie. - Czy będziesz mnie potrzebował dziś wieczorem? - spytał Craig, gdy szli w kierunku limuzyny na lotnisku w Croydon. - Nie, chłopcze. Możesz się zabawić.

- Tak zrobię. Może zajrzę do „Savoy'a" - odrzekł Craig i otworzył przed nim drzwi samochodu.

- Konferencje zawsze odbywają się w bibliotece - po wiedziała Hortensja. - Na co dzień Priem używa jej jako swojego głównego gabinetu. Nawet sypia tam na połówce. Ma tam sejf w którym przechowuje wszystkie słóżbowe dokumenty. Już się troszkę dowiedziałam o programie konferencji. Jednego dnia Rommel nocą uda się do Paryża. To oznacza, że jeśli masz obejrzeć zawartość sejfu, musisz tego dokonać w trakcie samego balu. - Ale jak to zrobić?

- Wymyślę coś, cherie. Zaufaj mi. - Hortensja dotknęła jej policzka. - A teraz zostaw mnie samą. Muszę odpocząć. - Oczywiście. - Genevieve pocałowała ją i podeszła do drzwi. Gdy położyła dłoń na klamce, Hortensja odezwała się: - Jeszcze jedno.

- Co takiego? - Genevieve odwróciła się.

- Witaj w domu, kochana. Witaj w domu. Znalazłszy się ponownie w swoim pokoju, poczuła ogarniające ją zmęczenie i nudności. Jej głowa pulsowała bólem. Zaciągnęła zasłony i w ubraniu położyła się na łóżku. A więc Munro oszukał ją. W pewnym sensie, z jego zachowaniem mogła się pogodzić, ale Craig Osbourne... Z drugiej jednak strony, pozwoliło jej to otworzyć się przed Hortensją. Przynajmniej tyle z tego miała. Obudziła się, czując jak Maresa delikatnie potrząsa ją za ramię. - Pomyślałam, że mamselle chciałaby się wykąpać przed kolacją. - Tak. Dziękuję ci - odpowiedziała. Maresa była wyraźnie zdumiona łagodnością jej głosu. Genevieve od razu zdała sobie sprawę, że zapomniała o swojej roli. - No, ruszajże się! - warknęła.

- Słucham, mamselle. Maresa zniknęła w łazience i do Genevieve dobiegł odgłos puszczanej wody. Gdy pokojówka wróciła, Genevieve dodała: - Jak będę w wannie, możesz rozpakować walizki i posprzątać tu. Kiedy znalazła się w łazience, niedbale rzuciła ubranie na podłogę, jak to robiła jej siostra, odkąd skończyła pięć lat. Weszła do wanny. Nie wiedziała, co ma myśleć o Maresie, czy, na przykład, nie zdawała ona komuś raportów o AnnieMarii. Na swój sposób była ładna, miała nie narzucający się typ urody. Pozornie cicha i układna, ale Genevieve przypomniała sobie to nienawistne spojrzenie jej oczu, gdy przyjechała rano do zamku. Przez chwilę rozkoszowała się gorącą kąpielą. Po chwili od drzwi rozległo się dyskretne pukanie. - Jest szósta trzydzieści, mamselle. Kolacja będzie dziś o siódmej. - Jeśli się spóźnię, to się spóźnię. Poczekają. Zastanowiła się, czy nie lepiej byłoby zyskać trochę na czasie. Mogłaby wymówić się zmęczeniem i zostać w pokoju. Należało jednak mieć na uwadze generała. Im wcześniej go spotka, tym lepiej. Niechętnie wyszła z wanny, sięgnęła po wiszący za drzwiami jedwabny szlafrok i wróciła do sypialni. Usiadła przy toaletce, a Maresa natychmiast zaczęła szczotkować jej włosy. Denerwowało to Genevieve, lecz zmusiła się do spokoju i siedziała tam, gdyż tak zrobiłaby AnnaMaria. - W co mamselle się ubierze?

- Bóg raczy wiedzieć. Lepiej sama coś wyszukam. Było to jedyne sensowne rozwiązanie, bowiem szafy pękały w szwach zapchane wszelkiego rodzaju sukniami. Jej siostra miała styl, nie było co do tego wątpliwości. Lubiła też drogie stroje. W końcu wybrała luźną, elegancką sukienkę z szyfonu o stonowanej, szaroniebieskiej barwie. Buty były nieco za ciasne, ale będzie się musiała do tego przyzwyczaić. Spojrzała na zegar. Było pięć po siódmej. - Pora wyjść. Maresa otworzyła drzwi. Mijając ją, Genevieve mogła przysiąc, że uśmiechała się do siebie. Od strony schodów nadeszła Chantal, niosąc przykrytą tacę. - Co to jest? - spytała Genevieve.

- Hrabina postanowiła zjeść w swoim pokoju. - Jak zwykle nastawiona była wrogo. - On tam jest. Genevieve otworzyła przed nią drzwi. Hortensja siedziała na jednym z krzeseł przy kominku, ubrana w przepiękną chińską podomkę w kolorach czerni i złota. Generał Ziemke stał za nią, trzymając oparcie krzesła. W swoim mundurze wyglądał olśniewająco przystojnie. Kiedy odwrócił się i ujrzał Genevieve, jego twarz rozjaśnił uśmiech szczerej radości. - Nareszcie - odezwała się Hortensja. - A teraz może moglibyście tak zostawić mnie w spokoju? Czasami mam wrażenie, że zewsząd otaczają mnie sami głupcy. Ziemke ucałował dłoń Genevieve. - Brakowało nam pani.

- No już, wynoście się stąd - niecierpliwie powiedziała Hortensja. Skinęła na Chantal, żeby przyniosła jej tacę. - Co tam masz? Ziemke uśmiechnął się. - Podstawową cechą dobrego generała jest wyczuć, kiedy opłaca się wykonać odwrót. Podejrzewam, że teraz nadeszła taka chwila. Otworzył drzwi dla Genevieve i zrobił ruch głową. Opuściła sypialnię. Przy stole siedziało około dwudziestu osób, głównie mężczyzn. Były tam dwie kobiety w wieczorowych strojach, zapewne sekretarki, i dwie ładne dziewczyny w mundurach z błyskawicą na lewym rękawie. Żeński personel radiowy. Renę ostrzegał ją przed nimi. Powiedział, że oficerowie zabijają się o nie. Widząc je, Genevieve była skłonna w to uwierzyć. Naprzeciwko niej zasiadł Max Priem, a przy drugim końcu stołu zauważyła Reichslingera w towarzystwie paru oficerów SS. Gdy spojrzał na nią, z oczu ziała mu nienawiść, przypominająca jej Joe Edge'a. Z pewnością zrobiła sobie z niego wroga. Nadeszło kilku służących w uniformach i białych rękawiczkach, którzy przynieśli wino. Przypomniała sobie, że AnnaMaria nie znosiła czerwonego, ale od najmłodszych lat była w stanie wypić o wiele więcej białego niż Genevieve. Wino było najprzedniejszym Sancerrem, dumą piwnic jej ciotki i z przykrością pomyślała, jak ogołocone muszą już być podziemia zamku. Głośny śmiech Reichslingera wybijał się ponad ogólny szmer rozmów. Sądząc z wyrazu twarzy jego kolegów, nie był wśród nich zbyt lubiany. Ziemke pochylił się bliżej. - Mam nadzieję, że hrabina będzie jutro w lepszym nastroju. - Zna pan jej nastroje równie dobrze jak ja.

- Pojutrze odwiedzi nas sam feldmarszałek Rommel. Naturalnie będzie na jego cześć przyjęcie i bal, i gdyby hrabina znowu miała jeden ze swoich bólów głowy... - Wzruszył ramionami. - To nie byłoby najszczęśliwsze. - Doskonale pana rozumiem, generale. - Genevieve lekko dotknęła jego dłoni. - Postaram się zrobić, co tylko będę mogła. - Nie chciałbym nakazywać jej obecności na przyjęciu. Szczerze mówiąc - dodał - obawiałbym się to zrobić. Pani tu wtedy nie było, ale w dniu kiedy przybyliśmy do zamku razem z Priemem... Boże, dała nam do wiwatu. Prawda, Priem? - Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia - odparł pułkownik. - Mężczyźni często popadają w ten nałóg - powiedziała Genevieve. Jego uśmiech zaniepokoił ją do tego stopnia, że odwróciła wzrok by uniknąć przeszywającego spojrzenia tych błękitnych oczu. Serce waliło jej jak młotem. Miała wrażenie, jakby przejrzał ją na wylot. Ziemke kontynuował: - O ile mnie pamięć nie myli, w dniu naszego przyjazdu pani była w miasteczku. Pani ciotka zabarykadowała drzwi. Kiedy po dłuższym czasie otrzymaliśmy zezwolenie na wejście, na ścianach było kilka rzucających się w oczy pustych miejsc. - A przeszukaliście piwnice? Roześmiał się wesoło i przez resztę wieczoru był w doskonałym humorze. Dla Genevieve odgrywanie roli jej siostry stawało się coraz bardziej męczące. Czuła towarzyszące jej stale strach i napięcie. - Kawa zostanie podana w salonie - zapowiedział Ziemke. Zrobiło się krótkie zamieszanie, gdy wszyscy wstawali z miejsc. Poczuła obok siebie obecność Priema. - Chciałbym z tobą porozmawiać. W tej chwili był jednak osobą, od której należało trzymać się z daleka. - Może innym razem - odpowiedziała i podeszła do generała. - Moja droga - odezwał się - muszę przedstawić panią jej rodakowi, który służy w brygadzie SS Charlemagne. Przyjechał na krótko z nowymi rozkazami. Oficer ukłonił się. Gdy unosił jej dłonie do ust, tak jak to potrafią tylko Francuzi, zauważyła trójkolorową naszywkę na jego lewym rękawie. Wyglądał na Niemca bardziej niż ktokolwiek z obecnych. Był niebieskookim, przystojnym blondynem, zupełnie innym niż stojący o kilka kroków dalej Priem. - Jestem zaszczycony - powiedział. Zwróciła uwagę na jego wspaniale dopasowany mundur i pomyślała, co by się stało, gdyby tak ludzie z grupy maquis spotkali go, Francuza z SS, w jakimś ciemnym zaułku. Ziemke poprowadził ją przez salon i dalej na taras. - Tu jest przyjemniej. Świeże powietrze. Papierosa?

- Obawia się pan tej konferencji - powiedziała biorąc jednego. - Czy jest aż tak ważna? - Przyjedzie sam Rommel, moja droga. A co pani myślała?

- Nie o to mi chodziło. Już się pan z nimi nie zgadza. Czy to jest powodem pańskiego zaniepokojenia? - Pani to za bardzo komplikuje - odparł. - Będziemy mówić o systemie obrony, a ja wiem, co większość z nich o tym myśli. Tego typu rozmowa była jednym z celów jej misji. - I nie aprobuje pan tego?

- Tak.

- Ale to będą z pewnością jedynie wstępne rozmowy?

- Zgadza się, lecz główne wnioski pozostaną obowiązujące. Chyba że Fuhrer podejmie nieoczekiwaną decyzję i zmieni wszystko. - Doprowadził was aż dotąd - powiedziała cicho.

- Przegramy tę wojnę. Położyła rękę na jego dłoni.

- Na pańskim miejscu nie mówiłabym tego zbyt głośno. Trzymając jej dłoń patrzył w ciemność, jakby zajęty swoimi myślami. Pozwalała mu na to i było to dziwne uczucie. On był miły, nieszczęśliwy i polubiła go, co wykraczało poza pierwotny scenariusz. Słysząc odgłos kroków, odsunął się od niej. - Przepraszam, że przeszkadzam, Herr Generał - powiedział Max Priem - ale jest telefon z Paryża. Ziemke ciężko kiwnął głową. - Już idę. - Pocałował ją w rękę. - Dobranoc, moja droga. - Wszedł do salonu. - Froliem - powiedział formalnie Max Priem, stając z boku. Ujrzała kpinę w jego oczach i coś jeszcze. Złość. Rozdział 12

Spała dobrze i nic się jej nie śniło. Zbudziła się nagle i przez chwilę jeszcze leżała zastanawiając się, co też mogło przerwać jej sen. Wtem rozległ się odgłos strzałów. Szybko wyskoczyła z łóżka i narzuciwszy szlafrok, podbiegła do balkonu. Ktoś krzyknął po niemiecku, po czym jakiś mały przedmiot wystrzelił z dużą prędkością w górę i został rozbity pociskiem na kawałki. Spojrzała niżej. Tuż pod jej oknem, Priem załadował dubeltówkę i złożył lufy z kolbą. Za nim jakiś żołnierz siedział w kucki przy małej skrzynce. Strzelali do rzutków. Priem krzyknął, żołnierz zwolnił zaczep i kolejny dysk wzbił się w powietrze. Lufy dubeltówki posuwały się za torem jego lotu i Priem pociągnął za spust. Osłaniając oczy przed jaśniejącym niebem, patrzyła, jak rzutek rozpryskuje się w drobny mak. - Dzień dobry - zawołała. Przerwał załadunek broni i popatrzył do góry. - Zbudziłem cię?

- Można tak powiedzieć, Podał dubeltówkę podwładnemu.

- Śniadanie w jadalni za dziesięć minut. Przyłączysz się do nas? - Nie, dzisiaj poproszę chyba o tacę do pokoju.

- Jak sobie życzysz. - Uśmiechnął się. Lekko podenerwowana odwróciła się i zniknęła we wnętrzu. Ledwo zdążyła skończyć śmiadanie. Hortensja przysłała po nią Chantal. Gdy Genevieve weszła, brała właśnie kąpiel. - Postanowiłam uczestniczyć dzisiaj w mszy - oznajmiła jej ciotka. - Pojedziesz ze mną. - Ale ja jestem już po śniadaniu.

- To nierozsądnie z twojej strony. Tak czy inaczej, pojedziesz. To konieczne. - Żeby zbawić moją nieśmiertelną duszę?

- Nie, żeby dać tej małej flądrze, Maresie, możliwość przeszukania twojego pokoju. Wczoraj późnym wieczorem Chantal podsłuchała, jak Reichslinger wydawał jej to polecenie. - A więc on mnie podejrzewa - powiedziała Genevieve.

- Nie ma ku temu powodów. Po prostu jest twoim zaciekłym wrogiem. To jest prawdopodobnie początek jego starań, żeby się na tobie w jakiś sposób odegrać. Dla niego ulotka propagandowa RAFu byłaby wystarczająca, żeby zadenuncjować cię jako wroga Rzeszy. Musimy pomyśleć, czy nie możemy wykorzystać jego planu przeciwko jemu samemu. - Co mam zrobić?

- Kiedy wrócisz, dokonasz przykrego odkrycia, że zginęły twoje diamentowe kolczyki. Tak będzie w istocie, gdyż przedtem Chantal umieści je w jakiejś prymitywnej skrytce w sypialni Maresy. Oczywiście uderzysz na alarm. Idź prosto do Priema, który w końcu odpowiada tu za bezpieczeństwo. - A co będzie później?

- On jest bardzo wnikliwy. Szybko odnajdzie kolczyki w pokoju Maresy. Ona przysięgnie, że jest niewinna, ale fakty przemówią same za siebie. I wtedy ta głupia dziewczyna zacznie płakać... - ...i wyzna, że działała na rozkaz Reichslingera?

- Otóż to.

- Ty wygrałabyś w karty z samym diabłem, wiesz o tym?

- Oczywiście.

- Ale czy Priem jej uwierzy? - spytała Genevieve.

- Tego możemy być pewne. Nie będzie żadnych publicznych oświadczeń, żadnego hałasu. Być może rozliczy się z Reichslingerem prywatnie, ale na pewno mu nie przepuści. Ten twój pułkownik to twarda sztuka, kiedy wymagają tego okoliczności. - Mój pułkownik? Dlaczego tak mówisz?

- Biedna Genny. - Od lat nikt jej tak nie nazywał. - Od czasu gdy umiałaś już wdrapać mi się na kolana, potrafiłam czytać w twojej twarzy jak w otwartej książce. W jego obecności czujesz się zażenowana i aż drżysz z podniecenia, czy nie mam racji? Genevieve odetchnęła głęboko, żeby opanować nerwy, i wstała. - Postaram się oprzeć tej pokusie, możesz na mnie polegać. Czy powiedziałaś Chantal? - Tylko tyle, że AnnaMaria tkwi po uszy w działalności wywrotowej. Pewnie zacznie się teraz do ciebie cieplej uśmiechać. Jej brat, Georges, jest w obozie pracy w Polsce. - Dobrze - rzekła Genevieve. - A plan całej kampanii?

- Wszystko już obmyślone. Porozmawiamy o tym później. Bądź tak dobra i każ Maresie, żeby przekazała Renę, że będę potrzebowała rollsa. Genevieve była znów dzieckiem słuchającym starszych. Oczywiście zrobiła to, o co ją poproszono. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Pierwszy szok przeżyły, gdy znalazły się na zewnątrz i zeszły po stopniach. Nie było ani śladu Renę i rollsa, tylko Max Priem i czarny mercedes. Zasalutował uroczyście. - Pani samochód, hrabino, zepsuł się dzisiaj rano. Kazałem naszym mechanikom, żeby zrobili, co mogą. Tymczasem, proszę mną całkowicie dysponować. Zdaje się, że wybieracie się panie do kościoła? Po krótkim wahaniu Hortensja wzruszyła ramionami i wsiadła, a za nią Genevieve. Sam prowadził samochód. Genevieve było bardzo niewygodnie - musiała siedzieć niemal z nosem w jego karku. Ignorując go, Hortensja spojrzała na zegarek. - Spóźnimy się. Nie szkodzi. Cure zaczeka na mnie. Ma już chyba z siedemdziesiąt lat. To pierwszy mężczyzna, w którym się zakochałam. Wiara czyni mężczyznę atrakcyjnym. Nigdy tak często nie chodziłam do kościoła. - A teraz? - spytała Genevieve.

- Ma siwe włosy, a kiedy uśmiecha się, jego oczy nikną wśród zmarszczek. Genevieve poczuła się nieswojo widząc, że Priem z ogniem w oczach obserwuje ją we wstecznym lusterku. Podobnie czuła się Hortensja. - OfiCerowie SS nie wierzą w Boga, pułkowniku? - powiedziała zimno. - Wiem z dobrze poinformowanych źródeł, że Reichsfuhrer Himmler wierzy. - Priem zatrzymał auto przy kościelnej furtce, wyskoczył z samochodu i otworzył drzwi - PrOSzĘ, drogie panie... Hortensja nie poruszyła się przez chwilę, następnie podała mu rękę i wysiadła. - Wie pan, bardzo pana lubię, Priem. Szkoda...

- Że jestem Niemcem, hrabino? Moja babka ze strony matki pochodziła z Nicei. Czy to coś zmienia? - Naturalnie, - Zwróciła się do Genevieve: - Ty nie musisz ze mną wchodzić. Idź na grób swojej matki. Ja niedługo wrócę. Opuściwszy woalkę, poszła dróżką między grobami w stronę starego kościoła. - Wspaniała kobieta - odezwał się Priem.

- To prawda. Zapadło krótkie milczenie. Stał dalej trzymając ręce z tyłu, niczym jakaś fantastyczna figura w nieskazitelnym mundurze i z wiszącym pod szyją krzyżem. - Wybacz mi, ale chciałabym odwiedzić moją mamę powiedziała, - Ależ oczywiście. Ruszyła przez cmentarzyk. Grób znajdował się w odległym zakątku, spokojnym, ocienionym przez cyprys. Kamienna tablica była piękna w swojej prostocie, tak jak chciała Hortensja. W marmurowym wazonie stały świeże kwiaty. - Helenę Claire de Voincourt Trevaunce - powiedział Max Priem przechodząc na drugą stronę i wtedy zrobił coś dziwnego. Zasalutował. Krótki, perfekcyjny wojskowy salut, pozbawiony cech hitlerowskiego pozdrowienia. - Heleno - dodał cicho - ma pani bardzo piękną córkę. Byłaby pani z niej dumna. - A twoja rodzina? - spytała Genevieve.

- Mój ojciec zginął w poprzedniej wojnie, matka w kilka lat później. Wychowywała mnie ciotka, nauczycielka z Frankfurtu. W zeszłym roku zginęła podczas nalotu. - Zatem coś nas łączy?

- Zaraz. A twój ojciec, angielski lekarz z Komwalii? Siostra, o której tak rzadko wspominasz? Ma na imię Genevieve, prawda? Przestraszyła się, że wiedział tak dużo. Czuła się jak akrobata balansujący na bardzo cienkiej linie. Ocalił ją nagły deszcz. Gdy na nich spadł, Priem chwycił ją za rękę. - Biegnijmy. Szybko. Schronili się w kościelnej kruchcie. Zauważyła, że oddychał z pewnym trudem. Po chwili ciężko opadł na kamienną ławę. - Dobrze się czujesz? - spytała.

- To nic, naprawdę. - Uśmiechnął się i wyjął srebrną papierośnicę. - Zapalisz? - Zostałeś ranny w Rosji?

- Tak.

- Słyszałam, że zimą było tam strasznie.

- Można to nazwać niezapomnianym przeżyciem.

- Ty żyjesz w zupełnie innym świecie niż Reichslinger i inni. Ty jesteś... - Niemcem, którego kraj jest w stanie wojny - dokończył. - To doprawdy bardzo proste. Może niezbyt szczęśliwe, ale bardzo proste. - Chyba masz rację. Westchnął i jego twarz trochę złagodniała. - Od chłopięcych lat zawsze kochałem deszcz.

- Tak jak i ja - powiedziała.

- Wobec tego coś nas jednak łączy. - Uśmiechnął się smutno. Siedząc, czekali na Hortensję, a deszcz padał coraz mocniej. Pomyślała, że, jak zwykle, jej ciotka znowu miała rację, gdyż nigdy jeszcze w życiu nie czuła się tak podniecona.

W Londynie Craig Osbourne nacisnął dzwonek do mieszkania Munro przy Haston Place. Kiedy drzwi otworzyły się, wszedł na górę, gdzie na podeście powitał go Jack Carter. - Czy jest u siebie, Jack?

- Niestety nie. Wezwano go do Ministerstwa Wojny. Dobrze, że tu jesteś, bo miałem już wysłać po ciebie gończe psy. Twoi rodacy pytali o dębie. - DSS? O co im chodzi?

- Tak się złożyło, że nie rozliczono cię z tego zamachu na Dietricha. Są wkurzeni, że Munro użył władzy Eisenhowera, żeby cię wykraść, ale poza tym są z ciebie dumni. Pachnie mi to kolejnym medalem. - Już jeden dostałem - odparł Craig.

- Tak, ale bądź miły i pofatyguj się do Cadogan Place, żeby im zrobić przyjemność. A czego chciałeś od Munro? - Obiecałem Genevieve, że będę doglądał jej siostry. Chciałem wpaść do kliniki, ale strażnicy mnie nie wpuścili. - Tak, z różnych przyczyn wzmocniono tam kontrolę przy wejściu. - Carter uśmiechnął się. - Uprzedzę Bauma telefonicznie, że przyjedziesz. - Świetnie - powiedział Craig. - Wobec tego pojadę najpierw do centrali DSS. - Odwrócił się i szybko zbiegł po schodach. W

obejrzanym kiedyś przez Genevieve szpiegowskim filmie bohater umieścił w drzwiach włos, żeby wiedzieć, czy ktoś wchodził do jego pokoju. Użyła tego samego fortelu w dwóch szufladach swojej toaletki. Po powrocie z kościoła była to pierwsza rzecz, jaką sprawdziła. Obydwie były otwierane. Maresy nie było w pobliżu, ponieważ jeszcze przed wyjściem poinformowała ją, że będzie jej potrzebowała dopiero po południu. Zapaliwszy papierosa, odczekała chwilę, po czym ruszyła na poszukiwanie Priema. Znalazła go w bibliotece, gdzie, siedząc za biurkiem, wspólnie z Reichslingerem przeglądali jakąś listę. Obaj unieśli głowy. - Tego już za wiele, pułkowniku - zaczęła. - Można się pogodzić z tym, że pańscy ludzie od czasu do czasu przeszukują nasze pokoje. Nie mogę jednak pobłażać, gdy giną bardzo cenne, diamentowe kolczyki, z perłami osadzonymi w srebrze. To rodzinna pamiątka. Byłabym bardzo zobowiązana, gdyby pan dopilnował, żeby zostały zwrócone. - Pani pokój został przeszukany? - spytał spokojnie Priem. - Skąd ta pewność? - Wiele mało widocznych drobiazgów. Niektóre rzeczy leżały inaczej, niż je zostawiłam. No i brakuje kolczyków. - Może to po prostu pokojówka porządkowała sypialnię? Czy pani z nią rozmawiała? - To niemożliwe - powiedziała niecierpliwie Genevieve. Przed wyjazdem do kościoła dałam jej wolne na cały ranek. - Wie pan coś o tym? - Priem zwrócił się do Reichslingera. Jego twarz była blada. Priem skinął głową. - Przecież nie przeprowadziłby pan takiej rewizji bez porozumienia ze mną. Reichslinger milczał. - A więc? - spytała Genevieve.

- Zajmę się tym - powiedział Priem. - I dam pani znać.

- Dziękuję, pułkowniku. - Odwróciła się i szybko wyszła z biblioteki. Priem zapalił papierosa i spojrzał na Reichslingera. - A więc to tak.

- Standartenfuhrer? - Twarz Reichslingera już była mokra od potu. - Mów prawdę. Daję ci pięć sekund. Ostrzegałem cię.

- Proszę zrozumieć, Standartenfuhrer. Wykonywałem tylko swoje obowiązki. Chodzi o walthera, ta sprawa nie dawała mi spokoju. Myślałem, że może znajdę coś jeszcze. - Więc zmuszasz pokojówkę mademoiselle Trevaunce, żeby przeszukała sypialnię swojej pani, a ta głupia, mała suka decyduje się na kradzież? Jest to nam bardzo na rękę, Reichslinger. Nie sądzisz? - Co mam powiedzieć, Standartenfuhrer?

- Nic - cicho odparł Priem. - Odszukaj Maresę i przyprowadź ją do mnie. Lekko zdenerwowana, Genevieve czekała w swoim pokoju. Usiadła przy oknie i próbowała czytać. Hortensja miała jednak rację. Minęła godzina od jej wizyty w bibliotece, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, po czym do środka wszedł Priem. - Masz chwilkę czasu? - Przeszedł przez pokój i trzymając w palcach kolczyki, upuścił je na jej kolana. - Kto to zrobił? - spytała.

- Twoja pokojówka. Miałem więc rację.

- Niewdzięcznica. Jesteś pewien?

- Niestety, tak - odpowiedział cicho. Ciekawa była, co zaszło między nim a Reichslingerem. - Oznacza to dla niej powrót na farmę.

- Mówisz to pod wpływem chwilowego wzburzenia. To głupia gęś, która do niczego się nie przyznała, mimo że znalazłem kolczyki w jej pokoju. Tak czy inaczej, nie mogła mieć chyba złudzeń, że ujdzie jej to na sucho. - Sugerujesz, żebym dała jej jeszcze szansę?

- Byłaby to z twojej strony hojność. A to stanowi towar, którego podaż w obecnych czasach jest bardzo mała. - Priem wyjrzał przez balkonowe okno. - Nie wiedziałem, że widok stąd jest taki piękny. - Tak - odrzekła Genevieve. Uśmiechnął się smutno.

- No dobrze. Jeśli mamy być gotowi na jutrzejszą wizytę feldmarszałka, to czeka nas dużo pracy. Pozwolisz więc, że cię teraz opuszczę? - Oczywiście. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, odczekała kilka minut i sama szybko opuściła pokój. - Maresa romansuje z jednym z żołnierzy - powiedziała Hortensja. - Tak twierdzi Chantal. - Spojrzała na swoją ponurą, starą pokojówkę. - Możesz ją teraz do mnie przyprowadzić. - Obmyśliłaś coś? - spytała Genevieve. Hortensja pozwoliła sobie na lekki uśmiech. - Ten żołnierz Maresy ma dodatkową służbę na tarasie biblioteki, dzisiaj i jutro wieczorem, a ona jest wściekła, bo myśli, że to twoja sprawka. - Nie rozumiem. - Genevieve spojrzała na nią zaskoczona.

- To ten sam żołnierz, któremu przyjeżdżając nie chciałaś pokazać dokumentów - wyjaśniła. - Zanim ta historia dotarła do Reichslingera, chłopak miał już piętno niewychowanego chama. Reichslinger poczuł się osobiście dotknięty i podjął odpowiednie działania. Chantal mówi, że Maresa była na ciebie bardzo zła. - Zamierzasz wykorzystać ją do naszych celów? To właśnie po to była ta cała heca, prawda? - Oczywiście. Jeśli masz się dostać do biblioteki, musi to nastąpić w czasie balu. Znajdziesz jakąś wymówkę, żeby wyjść na chwilę. Zatrzask w trzecich balkonowych drzwiach jest od trzydziestu lat zepsuty. Jeśli pchnąć mocniej, to się otworzą. Ile czasu potrzebujesz na otwarcie sejfu i zrobienie zdjęć? Pięć minut? Dziesięć? - Ale zostaje jeszcze ten wartownik na tarasie - powiedziała Genevieve. - A tak, chłopak Maresy. Zdaje się, że ma na imię Eryk. Możemy tu chyba polegać na Maresie. Niech zaciągnie go w krzaki na dłuższą chwilę. W końcu tego wieczoru wszyscy będą się bawić. - Mój Boże... - wyszeptała Genevieve. - Czy jesteś pewna, że w naszej rodzinie nie płynie odrobina krwi Borgiów? Po paru minutach nadeszła Maresa w towarzystwie Chantal. Twarz pokojówki była spuchnięta i wykrzywiona od płaczu. - Mamselle - powiedziała błagalnie - przysięgam, że nie wzięłam kolczyków panienki. - Ale na rozkaz Reichslingera przeszukałaś mój pokój? Zdumiona otworzyła usta. Była wyraźnie zbyt zaskoczona, żeby zaprzeczyć. - Widzisz, głupia dziewczyno, my wiemy wszystko, tak jak pułkownik Priem - rzekła Hortensja. - Zmusił cię do wyznania mu prawdy, a potem zabronił komukolwiek o tym wspominać? - Tak, pani hrabino. - Maresa padła na kolana. - Reichslinger to potwór. Powiedział, że wyśle mnie do obozu pracy, jeśli nie wykonam jego polecenia. - Na litość boską, wstań, dziewczyno - powiedziała Hortensja. Maresa uniosła się z klęczek. - Chcesz być odesłana na farmę, przynieść wstyd swojej matce? - spytała hrabina. - Nie, błagam. Zrobię wszystko, żeby naprawić popełnione grzechy. Hortensja sięgnęła po papierosa, uśmiechnęła się zimno do Genevieve i spytała: - No widzisz?

Większość dnia Craig Osbourne spędził w centrali DSS. Dopiero wieczorem udało mu się wyrwać i o siódmej przyjechał do kliniki w Hampstead. Strażnik nie otworzył mu bramy. - Słucham pana, sir? - spytał przez kratę.

- Major Osboume. Doktor Baum oczekuje mnie.

- Zdaje się, że go nie ma, ale sprawdzę. - Poszedł do swojego kantorka i po chwili wrócił. - Miałem rację, sir. Wyszedł godzinę temu, tuż przed moim przyjściem. - Cholera - zaklął Craig i zaczął się odwracać.

- Czy to coś pilnego? - spytał strażnik.

- Bardzo.

- Najpewniej znajdzie go pan w tylnej salce „Grenadiera". To pub przy Charles Street, kawałeczek dalej tą ulicą. Na pewno pan znajdzie. On spędza tam większość wieczorów. - Cóż, dziękuję - odpowiedział Craig i oddalił się szybko.

W zamku oficerowie urządzili małe przyjęcie, jako próbę przed głównym wydarzeniem tygodnia. Ziemke nalegał na obecność Genevieve, zwłaszcza że Hortensja znowu postanowiła spożyć posiłek w swoim pokoju. - Obiecałam, że kiedy przyjedzie Rommel, będę pełniła honory gospodyni - powiedziała generałowi. - To musi wystarczyć. Genevieve, zwolniwszy Maresę, była już ubrana i gotowa do zejścia na dół, gdy tuż przed siódmą rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Otworzyła je i ujrzała stojącego z tacą w rękach Renę Dissarda. - Przyniosłem kawę, którą mamselle zamówiła - powiedział uroczyście. Zawahała się tylko na ułamek sekundy. - Tak. Dziękuję ci, Renę - odparła i cofnęła się, robiąc mu miejsce. Zamknęła drzwi, a on postawił tacę i odwrócił się szybko. - Tylko na chwilę, mamselle. Otrzymałem polecenie, żeby porozumieć się z jednym z naszych najważniejszych przyjaciół z Resistance. - W jakiej sprawie?

- Może nadeszła jakaś wiadomość z Londynu.

- Czy uda ci się bez przeszkód wyjść z zamku?

- Niech panienka będzie spokojna. Wiem co robię. Uśmiechnął się. - Wszystko idzie dobrze? - Do tej pory doskonale.

- Skontaktuję się znowu jutro, ale teraz muszę już iść. Dobranoc, mamselle. Otworzył drzwi i wyszedł. To było głupie, ale po raz pierwszy poczuła się naprawdę nieswojo. Nalała sobie trochę kawy i usiadła z nią przy oknie. Na tańce użyli salki koncertowej. W jej rogu, na ocienionym teraz podwyższeniu, stał fortepian. Przypomniała sobie, jak ostatni raz grała dla Craiga i modliła się, żeby nikt nie poprosił jej o występ. AnnaMaria zawsze grała lepiej od niej i częściej ćwiczyła. Mogła zostać zawodową pianistką, ale rozmyślnie starała się nie osiągnąć profesjonalnego poziomu. Utrzymywała, że zrobiła to, ponieważ nie tego od niej oczekiwano. Jak zwykle, miała chyba rację. Genevieve aż przesadnie odgrywała rolę arystokratki, trzymając na dystans osoby, które prawdopodobnie powinna była znać. Ktoś otworzył drzwi na taras i do pomieszczenia wtargnął chłód. Było sporo gości. Przyjechał jakiś generał brygady SS o nazwisku Seilheimer, z żoną i dwiema córkami, a także pułkownik z ręką na temblaku, który cieszył się dużym szacunkiem młodszych oficerów. Obecność Ziemkego i drugiego generała sprawiła, że atmosfera nie była swobodna. Wyczuli to chyba, gdyż wkrótce wyszli, żeby porozmawiać i od razu puszczono trochę szybszą muzykę. Dwóch młodych oficerów spędziło pierwszą godzinę obsługując na zmianę gramofon, ale wkrótce zostawili go jednemu z podwładnych i spróbowali szczęścia z córkami generała. Obydwie wyglądały na co najmniej siedemnaście lat i miały zarumienione policzki z podniecenia wywołanego okazywanymi im względami. Oczywiście, z niecierpliwością oczekiwały balu i sposobności poznania wielkiego Erwina Rommla. Młodsza z denerwującym chichotem powiedziała, że nigdy jeszcze nie spotkała tylu przystojnych mężczyzn w jednym pokoju i spytała Genevieve, co sądzi o tym ciemnowłosym pułkowniku z WaffenSS. Mówiła po francusku, co też starała się robić większość obecnych Niemców. Ostatnie słowa wypowiedziała trochę za głośno. Max Priem, z kieliszkiem koniaku w dłoni, rozmawiał właśnie z drugim pułkownikiem. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale rzucił Genevieve krótkie, rozbawione spojrzenie swoich błękitnych oczu. Obserwowała go przez chwilę. Był zupełnie innym człowiekiem, niż się spodziewała. Wszyscy Niemcy to brutalni hitlerowcy, jak Reichslinger. Wierzyła w to, ponieważ tego od niej oczekiwano. Ale Priem różnił się od wszystkich ludzi poznanych przez nią do tej pory. Kiedy patrzyła na niego, wiedziała co znaczyły słowa „urodzony żołnierz". Były też jednak różne straszne rzeczy, które on i jemu podobni robili. Niektóre z tych faktów poznała naocznie w ciągu paru ostatnich dni. A te potworne obozy? Przebiegł ją dreszcz zgrozy. To były głupie myśli. Miała tu wykonać określone zadanie i musi spełnić swoją misję. Muzyka była dziwną mieszanką niemieckich i francuskich kawałków, a nawet amerykańskiego boogie. Jutro będzie zupełnie inaczej. Pełnia świateł i bardziej wzniosła muzyka w wykonaniu małej orkiestry. Wszyscy będą pili poncz ze srebrnych, rodowych czar de Voincourtów, poleje się mnóstwo szampana, a usługiwać będą żołnierze w wyjściowych mundurach i białych rękawiczkach. Podszedł do niej młody porucznik i poprosił ją do tańca tak nieśmiało, że obdarzyła go najpiękniejszym uśmiechem z repertuaru AnnyMarii mówiąc, że zatańczy z największą rozkoszą. Tańczył wspaniale, chyba najlepiej ze wszystkich na sali i oblał się rumieńcem, gdy powiedziała mu o tym. Zmieniano płytę. Stała na środku rozmawiając i nagle usłyszała czyjś głos: - Teraz moja kolej. - Reichslinger wcisnął się między nią a porucznika tak, że chłopak musiał zrobić krok do tyłu. - Sama lubię dobierać sobie towarzystwo - powiedziała.

- Ja również. Gdy zabrzmiała muzyka, chwycił ją mocno za nadgarstek i objął w talii. Cały czas szczerzył zęby w uśmiechu, napawając się swoją chwilową przewagą. Wiedział, że dopóki płyta się nie skończy, niewiele mogła zrobić. - Przy naszym ostatnim spotkaniu - odezwał się - powiedziała mi pani, że żaden ze mnie dżentelmen. Muszę więc poprawić swoje maniery. Roześmiał się, jakby powiedział coś bardzo zabawnego. Zauważyła, że miał już dobrze w czubie. Muzyka dobiegła końca. Zatrzymali się przy otwartych drzwiach tarasu i Reichslinger wypchnął ją na zewnątrz. - Wystarczy już tego - rzekła.

- Ależ skądże. - Ze śmiechem chwycił ją za ramiona i przyparł do ściany, używając jedynie połowy swojej siły. Próbowała wyrwać się i w końcu z całą mocą wbiła obcas w podbicie jego stopy. - Ty dziwko! - Zamierzył się na nią i wtedy na jego ramię opadła czyjaś ręka, pociągając go do tyłu. - Czy nikt ci nigdy nie mówił, że to jest chamskie zachowanie? - spytał go Max Priem. Wyglądał groźnie, stając przed nim z rękami opartymi na biodrach. Reichslinger gapił się na niego bez słowa. - Masz służbę o dziesiątej, czy tak?

- Tak - odpowiedział niewyraźnie Reichslinger.

- Radzę więc zająć się swoimi sprawami. To rozkaz, nie propozycja - dodał widząc, jak patrzy dzikim wzrokiem na Genevieve. Żelazna dyscyplina SS przeważyła. Reichslinger trzasnął obcasami. - Zu befehl, Standartenfuhrer. - Uniósł rękę w geście hitlerowskiego pozdrowienia i odmaszerował. - Dziękuję ci - odezwała się trochę zdawkowo Genevieve. - Nieźle ci szło. Nauczyłaś się tego w szkole? - Program był tam niezwykle wszechstronny. Zaczęła się kolejna piosenka i zaskoczona rozpoznała głos Ala Bowlly, ulubieńca Julie. - Ja także lubię dobierać sobie towarzystwo - powiedział Priem. - Mogę cię prosić do tańca? Weszli do środka i stanęli na parkiecie. Był świetnym tancerzem, co też od razu poprawiło jej nastrój. Ale jednak pozostawała szpiegiem, otoczonym ze wszystkich stron przez wroga. Co by jej zrobili, gdyby ją przejrzeli? Czy skończyłaby w piwnicach paryskiego gestapo, gdzie torturowano Craiga? Z takimi myślami trudno było śmiać się i prowadzić wesołą konwersację. - O czym myślisz? - wyszeptał.

- Nic takiego. Czuła się cudownie, płynąc w tańcu, patrząc na jaśniejącą od światła mgiełkę dymu. Rytmiczna muzyka zwróciła jej uwagę na piosenkę śpiewaną przez Bowlly'ego: „Fałszywa dziewczyna". Dziwne, że to wybrali. Ostatni raz słyszała ją w czasie pierwszych nalotów na Londyn. Była wtedy pielęgniarką na stażu, zbyt zmęczoną, żeby spać w czasie kilkugodzinnej przerwy między dyżurami. Poszła do jednego z klubów w towarzystwie amerykańskiego pilota z Eskadry Orłów. Al Bowlly zginął właśnie od bomby i Amerykanin śmiał się, gdy powiedziała mu, jak nią to wstrząsnęło. Próbowała flirtować z nim, bo wszyscy dookoła wydawali się zakochani. A on zniszczył romantyczne marzenie osiemnastolatki, proponując jej łóżko. - Nie wiem, czy zauważyłaś, ale muzyka skończyła się powiedział Priem. - To zmęczenie. Pójdę już chyba do siebie. Było mi naprawdę bardzo miło. Pożegnaj w moim imieniu generała. Nagle pojawił się żołnierz z meldunkiem. Priem wziął od niego kartkę i zaczął czytać, a ona przez ciekawość została, żeby zobaczyć, czy to coś ważnego. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden muskuł. Wsunął kartkę do kieszeni. - A więc, dobranoc - odezwał się.

- Dobranoc, pułkowniku.

Opóściła głośną salę. Gdy otwierała drzwi do swego pokoju usłyszała niedalekie strzały. Zatrzasnęła drzwi za sobą i wybiegła na taras. Wychylając się przez balustradę , zobaczyła już wszystkich gości tłoczących się przy fontannie i komentujących wydarzenie. Z głębi ogrodu nadchodziło kilku rzołnierzy ochrony prowadząc jakiegoś więźnia. Półkownik wyszedł im na przeciw i zaraz podbiegł do niego młody sierżant, mówiąc co się stało. W chwilę potem wrócił do grupy przy fontannie, zaraz też warczące psy i więzień zostali odprowadzeni. - To miejscowy kłusownik, polujący na bażanta - zawołał cicho Priem. - Popełnił paskudną omyłkę. W tej chwili nienawidziła go, jako symbolu brutalności tej wojny, przemocy, która tak łatwo dosięgała zwykłych, prostych ludzi. Z drugiej jednak strony, należała do rodziny de Yoincourt, która kilka wieków wcześniej za tego bażanta ukarałaby kłusownika obcięciem prawej dłoni. Nabrała dużo powietrza, żeby uspokoić swój głos. - Pójdę już spać. Dobranoc, pułkowniku Priem. Wycofała się do cienia, a on tkwił tam jeszcze, patrząc w górę. Stał tak długo. Rozdział 13

„Grenadier" przy Charles Street znajdował się na rogu dwóch zaułków nawierzchni z kocich łbów. Gdy Craig wszedł do środka, ujrzał typowy londyński pub ze stołami o marmurowych blatach, płonącym na małym palenisku ogniem, mahoniowym barem i butelkami ustawionymi rzędem przy olbrzymiej, lustrzanej ścianie. Ruch był niewielki. Przy ogniu dwaj ludzie z cywilnej obrony przeciwlotniczej grali w domino, w rogu siedzieli przy piwie czterej mężczyźni w roboczych kombinezonach. Przyjaźnie wyglądająca blondynka w średnim wieku czytała za barem jakiś magazyn. Miała na sobie obcisłą, satynową bluzkę. Na widok jego munduru oczy zapłonęły jej radośnie. - Czym mogę służyć, złociutki?

- Szkocka z wodą - odpowiedział.

- Nie mam pojęcia co wy, Jankesi, sobie wyobrażacie. Nie słyszał pan o racjonowaniu? - Uśmiechnęła się. - Może jednak znajdzie się dla pana kropelka. - Miałem nadzieję spotkać tutaj mojego przyjaciela, doktora Bauma. - To taki niski cudzoziemiec z pobliskiej kliniki?

- Zgadza się. Napełniała jego szklankę za barem tak, żeby nie widzieli tego pozostali goście. - Jest w tylnej sali, za tymi oszklonymi drzwiami, złotko. Spędza tam samotnie większość wieczorów. - Dzięki. - Craig zapłacił i wziął swojego drinka.

- Ostatnio zdrowo sobie zadaje, znaczy się alkoholu. Może spróbuje go pan namówić, żeby trochę przystopował. - Przychodzi tu regularnie?

- Jak najbardziej. Od czasu, gdy prowadzi tę klinikę. Będzie już ze trzy lata. Zorientował się, że może ją jeszcze pociągnąć za język. Wyjął papierosy i poczęstował ją. - Ale chyba nie zawsze pił tak dużo?

- Jasne, że nie. Kiedyś pojawiał się każdego wieczoru, zawsze o tej samej porze, siadał przy końcu baru, czytał „Timesa", wypijał jedno porto i wychodził. - Więc skąd ta zmiana?

- Przecież zmarła jego córka, prawda?

- Ale to było dawno, jeszcze przed wojną.

- Tu się pan myli, złotko. Sześć miesięcy temu, dokładnie to pamiętam. Był strasznie załamany, poszedł do drugiej sali, z twarzą w dłoniach oparł się o bar i płakał. Dałam mu dużą szkocką i spytałam, co mu się stało, a on powiedział, że właśnie otrzymał wiadomość o śmierci córki. Craigowi udało się opanować zaskoczenie. - Musiałem źle usłyszeć. Nie szkodzi, porozmawiam z nim. - Opróżnił szklankę. - Niech nam pani przyniesie jeszcze raz to samo i coś dla Bauma. Otworzył wiktoriańskie drzwi z matowego szkła i znalazł się w drugiej, długiej sali, w której było przedłużenie baru z głównego pomieszczenia. Niegdyś ta część przeznaczona była wyłącznie dla dam. Przy ścianach stały obite skórą ławy, było również palenisko z płonącymi bryłami węgla. Obok niego, ze szklanką w dłoni, siedział Baum. Nie wyglądał najlepiej. Ubranie wisiało na nim luźno, miał nabiegłe krwią oczy i kilkudniowy zarost na twarzy. - Witam, doktorze - odezwał się Craig. Zdziwiony uniósł głowę. Wypite trunki zaczęły już działać, na co wskazywała jego niewyraźna wymowa. - Osboume. Jak się masz?

- Dziękuję, dobrze. - Craig oparł się o bar. Spoza działowej ściany wyszła barmanka, niosąc dla nich drinki. - To dla mnie, Lily? Jesteś przemiła - rzekł Baum.

- Niech pan z tym nie przesadza, doktorze - powiedziała i wróciła do głównej sali. - Jack Carter obiecał mi, że zadzwoni do ciebie, żeby zapowiedzieć mój przyjazd do kliniki - zaczął Craig. - Dałem słowo Genevieve Trevaunce, że dowiem się o stan zdrowia jej siostry. Baum przesunął ręką po twarzy, zmarszczył czoło i kiwnął głową. - Rzeczywiście, kapitan Carter telefonował do mnie.

- A więc, jak się czuje pacjentka?

- Nie najlepiej. - Westchnął i sięgnął po świeży kieliszek porto. - Biedna AnnaMaria. A panienka Genevieve? Są od niej jakieś wiadomości? - Wiadomości od niej? - spytał Craig.

- Stamtąd. Z drugiej strony kanału.

- Więc ty o tym wiesz? Baum uśmiechnął się chytrze i dotknął palcem nosa. - Mało jest rzeczy, o których nie wiem. Nocny przerzut kutrem E. Z tej dziewczyny musi być niezła aktorka. Craig odczekał chwilę, po czym delikatnie zmienił temat. - Lily powiedziała mi, że twoja córka zmarła pół roku temu. Baum skinął głową i do oczu nabiegły mu łzy. - Moja ukochana Rachela. To było straszne.

- Jak się o tym dowiedziałeś, skoro ona była w Austrii? - łagodnie spytał Craig. - Przez Czerwony Krzyż? - Nie - odpowiedział automatycznie Baum. - Od moich rodaków z żydowskiego podziemia. Przyjaciele Izraela. Słyszałeś o nich? - Oczywiście.

- Dlaczego o to pytasz? - Nagle Baum przestraszył się.

- Po prostu zawsze myślałem, że twoja córka zmarła przed wojną, zanim uciekłeś do Anglii. - Byłeś w błędzie. - Baum jakby nieco oprzytomniał. - Muszę już iść. Mam robotę - powiedział wstając. - A AnnaMaria? Chciałbym ją zobaczyć.

- Może innym razem. Dobranoc. - Wyszedł szybko z sali. Craig podążył za nim. - Wystrzelił jak z procy - rzekła Lily. - Jeszcze jedną szklaneczkę? - Dziękuję, może kiedy indziej. Teraz przyda mi się raczej długi spacer, żeby uporządkować myśli. - Obdarzył ją czarującym uśmiechem i opuścił pub. Jeden z grających w domino podszedł do baru. - Jeszcze dwa kufelki, Lily. Rety, widziałaś medale tego Jankesa? - Miał nimi pokrytą całą pierś.

- To tylko na pokaz - odparł. - Rozdają je za nic tym żołnierzykom. O wpół do dziesiątej Craig podszedł do drzwi wejściowych domu przy Haston Place i nacisnął dzwonek mieszkania w suterenie. - To ja, Craig - powiedział do Jacka Cartera przez domofon. Kiedy drzwi otworzyły się, poszedł korytarzem do prowadzących na dół schodów. U ich podnóża czekał na niego Carter. - Jak tam poszło w DSS?

- Zatrzymali mnie przez większość dnia.

- Wejdź proszę. - Carter zawrócił i wszedł pierwszy do mieszkania. - Chcesz drinka? - Nie, dzięki. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to zapalę. - Wyjął papierosa. - Dziękuję, że zadzwoniłeś do Bauma. - Widziałeś się z nim? - Carter nalał sobie szkockiej.

- Można powiedzieć, że tak. Co prawda nie w klinice, lecz w lokalnym pubie. Ostatnio nieźle się zaprawia. - Niewiedziałem o tym - powiedział Carter.

- Wygląda na to, że robi tak od pół roku. Wtedy właśnie dowiedział się od Przyjaciół Izraela o śmierci swojej córki z rąk Niemców. - Ja na jego miejscu też zacząłbym pić - bez zastanowienia rzucił Carter. - W tej całej historii nie pasuje mi tylko jedna rzecz - mówił dalej Craig. - Wiadomo mi było, że Baum cudem wydostał się z Austrii tuż przed wojną. To było po zamordowaniu jego córki przez hitlerowców. Powiedział mi o tym przy piwie sam Munro, jeszcze w Cold Harbour. Ciekawiło mnie, kto pracuje w klinice Rosedene, jako że sam byłem jej pacjentem, a poza tym chodziło również o AnnęMarię. - No i co? - cicho spytał Carter.

- Munro powiedział mi, że Baum zaproponował swoje usługi wywiadowi, bo chciał się zemścić. Poddano go wszechstronnym badaniom i stwierdzono, że nie nadaje się do służby liniowej. - Chyba tak właśnie było - odezwał się Carter.

- Jak było, Jack? Co w końcu jest prawdą? Czy jego córka zmarła w 39, czy też pół roku temu? - Posłuchaj, Craig. W tej sprawie jest sporo rzeczy, o których nie wiesz. - Naprawdę? A może jednak coś ci opowiem. Niemcy za trzymują córkę Bauma i żądają, by w zamian za jej życie uciekł i, wstąpiwszy do brytyjskiego wywiadu, pracował dla nich. - Za dużo się naczytałeś szpiegowskich historii - powiedział Carter. - I wtedy następuje nieoczekiwane wydarzenie. Dziewczyna umiera w obozie. Niemcy nic mu o tym nie mówią, ale robi to żydowskie podziemie. Baum, jako porządny człowiek, wykonywał tę brudną robotę tylko ze względu na córkę, ale teraz pała prawdziwą żądzą odwetu. - A w jakiej formie miałby tego dokonać?

- Przez wyznanie Munro całej prawdy. Oczywiście nie było mowy o ukaraniu go. Jako podwójny agent stał się zbyt cenny. Carter milczał. - Jest jednak coś jeszcze. - Craig pokręcił głową. - Chodzi mi o AnnęMarię i Genevieve. Nie wszystko tu rozumiem i nie daje mi to spokoju. Powiedz mi prawdę, Jack. Carter westchnął, podszedł do drzwi i otworzył je. - Jesteś przemęczony, Craig. Za dużo ostatnio przeszedłeś. Idź do mieszkania na parterze i porządnie się wyśpij, a rano poczujesz się znacznie lepiej. - Jack, jesteś dobrym, uczciwym człowiekiem, tak samo jak Baum. - Craig pokręcił głową. - Ale ten tam na górze martwi mnie. On naprawdę wierzy, że cel uświęca środki. - A ty nie? - spytał Carter.

- Nie, bo gdyby tak było, to bylibyśmy tyle warci, co nasi wrogowie. Dobranoc, Jack. Poszedł na górę, a Carter natychmiast podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu wiszącego przy drzwiach i zadzwonił do Munro. - Panie generale, powinienem chyba wpaść do pana. Craig Osboume prowadzi jakieś śledztwo na własną rękę. Chodzi o sprawę Bauma. Dobrze, zaraz będę. Drzwi były nie domknięte i stojący na górze w mrocznym przejściu Craig słyszał każde słowo. Gdy Carter zaczął wchodzić po schodach, Amerykanin na palcach ruszył do frontowych drzwi i cicho wyszedł. Padał ulewny deszcz, gdy tuż po dziesiątej Craig ponownie przybył do kliniki w Hampstead. Schroniwszy się pod kilkoma jaworami w drugim końcu ulicy, odczekał chwilę, obserwując bramę. Nie było sensu próbować wejść tędy. Możliwe, że przestraszony Baum wydał polecenie, żeby go nie wpuszczano. Poszedł boczną alejką, która doprowadziła go do wąskiej uliczki. Stały przy niej domki z tarasami, a na samym końcu dwupiętrowa budowla wyglądająca na warsztat. Z jednej strony miał on żelazne, zewnętrzne schody. Wspiął się po nich i stanął na górnej platformie. Mur otaczający klinikę był teraz w odległości nie przekraczającej metra. Z łatwością pokonał balustradę, przeszedł na mur i zeskoczył do ogrodu. Ostrożnie skierował się w stronę budynku, z dala od głównego wejścia. W dwóch oknach na piętrze paliło się słabe światło, ale parter pogrążony był w ciemności. Dopiero gdy przeszedł na tyły domu, zauważył światło widoczne przez nieszczelnie zaciągnięte zasłony z pokoju przy tarasie. Wszedł tam po stopniach i zajrzał przez szczelinę do środka. Było to niewielkie pomieszczenie wypełnione książkami. Trzymając się za głowę, Baum siedział przy stole, na którym stała butelka whisky i szklanka. Craig nacisnął delikatnie klamkę przeszklonych drzwi, ale zasuwka była zamknięta. Po chwili namysłu energicznie zastukał w szybę. Zdziwiony Baum uniósł głowę. - Doktorze Baum - zawołał Craig, usiłując naśladować angielski akcent. - Tu strażnik od bramy. Cofnął się o krok i czekał. Moment później Baum, otworzywszy drzwi, wyjrzał na zewnątrz. - Johnson. Czy to ty? Craig znienacka objął go ramieniem za gardło i wepchnął doktora do pokoju. Gdy po chwili zdziwienie Bauma opadło, wytłumaczył mu dlaczego się tam znalazł i powiedział o swoich przypuszczeniach. - Więc z własnej woli poszedłeś do Munro i zdekonspirowałeś się? - To prawda. - Baum skinął głową. - Kazał mi dalej prowadzić moją działalność, jak gdyby nigdy nic. Nie ruszyli nawet tej kobiety w Romney Marsh. - Jak ona się nazywa?

- Ruth Fitzgerald. To wdowa. Wyszła za irlandzkiego lekarza, a sama pochodzi z Afryki Południowej. Nienawidzi Anglików. Craig wstał i przeszedł na drugą stronę stołu. - A jaka jest prawda o AnnieMarii Trevaunce? Baum wodził błędnym wzrokiem po pokoju. Craig wziął z biurka stary, mahoniowy liniał i odwrócił się. - Zaczniemy od palców prawej ręki, Baum. Po jednym. To nie będzie przyjemne. - Na miłość boską, to nie była moja wina. Ja tylko zrobiłem jej zastrzyk. Wykonywałem polecenie Munro. - Co to był za zastrzyk? - spytał spokojnie Craig.

- Taki na mówienie prawdy. To nowy sposób sprawdzania agentów, którzy wykonywali jakieś zadanie. Tak na wszelki wypadek, rozumiesz? Jeśli działa, przynosi znakomite rezultaty. - Ale w jej przypadku nie zadziałał? - spytał ponuro Craig. - Nieszczęśliwy efekt uboczny. - Głos Bauma zniżył się niemal do szeptu. - Uszkodzenie mózgu jest nieodwracalne. Jedyną pociechą jest fakt, że może umrzeć lada dzień. - Co jeszcze?

- Tak. - Baum był już bliski obłędu. - Rozkazano mi, żebym sypnął Genevieve. - Munro kazał ci to zrobić? - Craig patrzył na niego uważnie. - Tak, trzy dni temu przekazał wiadomość tej Fitzgerald w Romney Marsh, żeby przez radio poinformowała ich o Genevieve. - Za Craigiem otworzyły się cicho drzwi, ale Baum tego nie zauważył. - On chce, żeby ją złapali. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie jest. - Mamy strasznie długi język - powiedział Dougal Munro. Craig odwrócił się i zobaczył go, stojącego z rękami w kieszeniach. Obok Jack Carter, opierający się na swojej lasce, trzymał w wolnej ręce browninga. - Ty nikczemny draniu - odezwał się Craig.

- Niekiedy trzeba znaleźć ofiarnego kozła, chłopcze. Koleje tej wojny sprawiły, że tym razem musiała to być Genevieve Trevaunce. - Jak to? - spytał Craig. - Konferencja na temat Wału z udziałem Rommla była kłamstwem? - Bynajmniej, ale nie spodziewasz się chyba, że taka amatorka jak nasza Genevieve ma jakąkolwiek szansę zdobycia tych informacji. Nie, Craig, prawdziwa akcja będzie już wkrótce. Inwazja, którą należy odpowiednio przygotować, a wszystko sprowadza się do podstępu. Najważniejsze jest to, żeby Niemcy spodziewali się naszego ataku w zupełnie innym miejscu, niż ma on faktycznie nastąpić. Patton dowodzi nie istniejącą armią we wschodniej Anglii; której pozornym zadaniem ma być desant w rejonie Pas de Calais. Są jeszcze inne działania mające umocnić Niemców w tej wierze. - Więc? - powiedział Craig.

- Wtedy wpadłem na doskonały pomysł, który był głównym powodem ściągnięcia AnnyMarii do Anglii. Kiedy jej rolę musiała przejąć Genevieve, dalej trzymaliśmy się oryginalnego planu. W Cold Harbour pozwoliłem jej, niby przypadkowo, obejrzeć mapę na moim biurku. Miała ona nagłówek ,Dzień Inwazji - Wstępne Cele Ataku" i przedstawiała okolice Pas de Calais. Genialność tego posunięcia polega na tym, że ona nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tej informacji, która przez to wyda się autentyczna, gdy ją z niej w końcu wycisną. Na razie, oczywiście, nic jej nie zrobią. Ten Priem zechce ją poobserwować. Przynajmniej ja bym tak postąpił. Ona i tak nie ma dokąd uciec. - To samo chciałeś zrobić z AnnąMarią? - spytał Craig. - Ją też byś sprzedał? - Ze straszną twarzą zrobił krok w jego stronę. - Nie ruszaj się, Craig. - Carter uniósł broń.

- Zrobiłbyś wszystko, co? - podjął Craig. - Ty i gestapo macie ze sobą wiele wspólnego. - Jest wojna i poświęcenia są czasami konieczne. Sam nie dawno zamordowałeś generała Dietricha. Zdawałeś sobie sprawę, że to będzie kosztować życie niewinnych ludzi, a jednak zrobiłeś to. Jaki był wynik? Dwudziestu rozstrzelanych zakładników? - Żeby ocalić życie wielu innych - odparł Craig.

- Otóż to, chłopcze. O co się więc spieramy? - Widząc jak Craig stoi z zaciśniętymi pięściami, westchnął. - Wsadź go do celi, Jack, porządnie zarygluj drzwi i powiedz Arturowi, żeby go specjalnie pilnowali. Porozmawiamy sobie rano. Odwrócił się i wyszedł. - Miło ci się dla niego pracuje, Jack? - spytał Craig. Twarz Cartera wyrażała zakłopotanie. - Chodźmy już lepiej, i bez żadnych kawałów. Craig poszedł pierwszy tylnymi schodami do podziemi. Było tam cicho, od strony celi AnnyMarii nie dobiegały żadne dźwięki, jedynie głuchy Artur w białym prochowcu siedział na krześle czytając książkę, jakby nic innego nigdy nie robił. Gdy zatrzymali się przy jednych z drzwi, Carter pozostał nieco w tyle. - Bądź grzeczny i wejdź do środka. Craig wykonał polecenie. Artur wstał i podszedł bliżej. Carter nachylił się w jego kierunku, żeby tamten mógł czytać z jego warg. - Pilnuj majora, Arturze. Generał i ja będziemy tu rano. Uważaj, on jest niebezpieczny. Zbudowany niczym Herkules, Artur napiął mięśnie i przemówił dziwnie metalicznym głosem: - My też jesteśmy niebezpieczni. - Przekręcił klucz w zamku. Krata w drzwiach nie miała dodatkowego zamknięcia. - Śpij dobrze, jeśli możesz, Jack. - Craig popatrzył na niego przez drzwi. - Postaram się. Chciał już odejść, ale Craig zatrzymał go. - Jeszcze jedno, Jack.

- Słucham.

- Jaka jest w tym rola Renę Dissarda?

- Powiedzieliśmy mu, że AnnaMaria doznała rozstroju nerwowego. Wersja z gwałtem miała jedynie Genevieve dostarczyć odpowiedniej motywacji. Generał przekonał Dissarda, żeby z tego względu grał przed nią komedię. - Więc nawet stary przyjaciel, Renę, ją zdradził.

- Dobranoc, Craig. Kroki Cartera umilkły, a Craig rozejrzał się po celi. Stało w niej tylko żelazne, polowe łóżko z materacem. Żadnego okna, wiadra wiadomego zastosowania, ani nawet koca. Drzwi były bardzo solidne i o sforsowaniu ich nie mogło być mowy. Usiadł na łóżku, które zapadło się alarmująco. Odrzuciwszy materac przekonał się, że sprężyny były już mocno przerdzewiałe. To nasunęło mu pewną myśl. Z kieszeni płaszcza wyjął mały scyzoryk i zaczął działać. Była już prawie szósta rano, gdy AnnaMaria zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Leżący na łóżku Craig z nadzieją czekał całe godziny na sprawdzającą wizytę Artura, która jednak nie nastąpiła. Teraz wstał i podszedł do drzwi z ciężką spiralą łóżkowej sprężyny w ręku. Przez otwór w drzwiach dojrzał jedynie puste krzesło Artura. Tymczasem straszliwe jęki nie ustawały. Po pięciu minutach usłyszał zbliżające się kroki. Spojrzawszy w drugą stronę zobaczył nadchodzącego Artura. W ręku niósł emaliowany kubek. Craig wystawił rękę. Tamten odwrócił się i skierował na niego wzrok. - Muszę iść do ubikacji - powiedział Craig. - Nie byłem całą noc. Artur odszedł bez słowa. Craig stracił już nadzieję, gdy w kilka chwil później strażnik powrócił, trzymając w jednej dłoni klucz, a w drugiej stary, służbowy rewolwer marki „Webley". - Dobra. Wyłaź, tylko spokojnie - odezwał się swoim dziwnym głosem. - Jeden fałszywy ruch, a złamię ci prawą rękę. - Czy wyglądam na takiego głupca? - spytał Craig, gdy wychodzili na korytarz. Nagle obrócił się szybko na jednej nodze i silnie uderzył go sprężyną w trzymającą rewolwer rękę. Artur upuścił broń, wydając okrzyk bólu. Sprężyna zatoczyła jeszcze jeden łuk w powietrzu i wylądowała na jego głowie. Wtedy Craig złapał go za prawy nadgarstek, po czym wykręciwszy mu rękę na plecach wyuczonym chwytem, wepchnął go głową naprzód do celi. Bez zwłoki też zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Kiedy ruszył korytarzem, Artur podniósł krzyk, ale zagłuszyło go dochodzące z tyłu przejmujące wycie AnnyMarii. Craig zamknął obite drzwi na końcu korytarza, które odcięły go od hałasu, i wszedł po schodach na górę. W domu panowała cisza. Nie bardzo wiedział, co dalej robić, lecz po krótkim nasłuchiwaniu w hallu wśliznął się do pokoju Bauma. Usiadłszy za biurkiem, podniósł słuchawkę telefonu i poprosił centralę o numer opactwa Grancester. Telefon z tamtej strony dzwonił przez dłuższą chwilę, zanim odebrała go zaspana Julie. - Mówi Craig. Przepraszam, że cię obudziłem, ale to bardzo ważna sprawa. - Co się stało? - spytała momentalnie przytomniejąc.

- Miałaś rację, że coś tu było nie tak, ale nawet ci się nie śniło w najgorszych koszmarach, jak sprawy mają się naprawdę. Posłuchaj uważnie... Kiedy skończył, spytała: - No i co teraz zrobimy?

- Przekaż wszystko Martinowi Hare. Powiedz mu, że muszę się szybko przedostać do Francji. Poznawszy całą prawdę, powinien się zgodzić. Postaram się być jak najszybciej. - Jak się tu dostaniesz? Samolotem?

- Wiesz, że to całkiem niegłupi pomysł? Do zobaczenia. Odłożywszy słuchawkę wyjął z portfela swoją legitymację członka służby bezpieczeństwa DOS i uśmiechnął się. Zawsze warto było iść na całego. I tak nie ma nic do stracenia. Wyszedł przez przeszklone drzwi na zewnątrz i pokonawszy zarośla, dotarł do muru. Podciągnąwszy się, wylądował na górnym pomoście żelaznych schodów. Po chwili biegł już alejką i wydostał się na główną ulicę. Miał szczęście. Kiedy dobiegł do rogu, zauważył go taksówkarz zaczynający właśnie zmianę i zatrzymał pojazd. - Dokąd, szefie? - Wyszczerzył zęby. - Założę się, że nocka nie była zmarnowana. Ech, Jankesi. Wy to macie parę. - Na Baker Street - rzucił Craig i wsiadł do środka. Korzystając z faktu, że jego utarczka z Munro odbyła się w zamkniętym gronie świadków, Craig postanowił zaryzykować. Wysiadłszy z taksówki przy Baker Street, wszedł prosto do budynku centrali DOS. Wartownicy dokładnie sprawdzili jego przepustkę. Mimo wczesnej pory panował tam już duży ruch, ale przecież drzwi centrali nie zamykały się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Skacząc po dwa stopnie na raz, pobiegł tylnymi schodami do Referatu Transportu. Szczęście ciągle mu dopisywało. Oficerem, który jeszcze do ósmej rano pełnił nocną służbę, był emerytowany major piechoty o nazwisku Wallace, zmobilizowany na okres wojny. Craig znał go od początków swojej pracy w DOS, - Cześć, Osboume - powiedział zdumiony Wallace. - Co przynosi cię tu tak wcześnie? - Nagła decyzja szefa. Munro chce lecieć do Cold Harbour. Mamy się spotkać w Croydon. Daj mi zwyczajowe upoważnienie na samolot i jeśli możesz, zadzwoń na lotnisko, żeby lysander był gotowy na nasz przyjazd. - Znowu spieszycie się, żeby wygrać tę wojnę, co? - Wallace wyjął odpowiedni druk i zaczął go wypełniać. - Szczerze mówiąc, to on tęskni za chwilą, kiedy będzie mógł połowić rybki - Craig przysiadł spokojnie na krawędzi biurka i zapalił papierosa. - Aha, daj mi też bilecik na jeepa z kierowcą. - Co tylko chcesz. - Wallace wręczył mu dokumenty.

- Cudownie - powiedział Craig. - Muszę już gonić. Za dzwonisz do Croydon? - Jasne - odparł cierpliwie Wallace i sięgnął po telefon. Mimo padającego deszczu widoczność w Croydon była dobra. Craig siedział z tyłu jeepa, który wjechawszy przez główną bramę. skierował się prosto do miejsca, gdzie zwykle czekał ich lysander. Przy samolocie stało dwóch mechaników. Craig zwolnił kierowcę i wszedł do baraku. Ubrany w lotniczy kombinezon Grant popijał herbatę w towarzystwie innego oficera. - Cześć, stary byku - powiedział na powitanie. - Myślałem, że będę miał dzisiaj wolne. Gdzie generał? - Zaszła zmiana w planie - odparł Craig. - Przyleci później. Oto upoważnienie. - Podał dokument. - W porządku - powiedział drugi oficer, sprawdziwszy jego autentyczność. - No, to nie ma na co czekać - rzekł Grant. Razem z Craigiem wyszli na zewnątrz i w strugach deszczu przebiegli do lysandera. O wpół do dziesiątej Baum zszedł na dół, żeby sprawdzić dlaczego Artur nie pojawił się w kuchni na śniadanie. Odkrywszy przyczynę, wpadł w popłoch i wrócił do swojego pokoju, pocąc się ze strachu. Dopiero o dziesiątej zebrał się na odwagę, żeby zadzwonić do mieszkania przy Haston Place. Przez większą część nocy Munro nadrabiał zaległości w zapoznawaniu się z różnymi dokumentami. Jadł właśnie spóźnione śniadanie, gdy przyszedł Carter i z filiżanką herbaty w dłoni stanął, wyglądając przez okno. - Co pan zamierza zrobić z Craigiem Osboumem, sir?

- Jeśli ten głupiec nie zrozumie celowości naszego działania, przymknę go na pewien czas. - Munro posmarował tosty masłem. - Nie podoba ci się to, co, Jack? - To brudna sprawa, sir. Zadzwonił telefon.

- Odbierz - powiedział generał. Carter podniósł słuchawkę i posłuchawszy przez chwilę, przyłożył ją do piersi z ledwo widocznym uśmiechem na ustach. - To Baum, sir. Zdaje się, że Craig okazał się trochę za dobry jak na Artura. Jest na wolności. - Jezus Maria, ten chłopak przeraża mnie.

- Co robimy, sir? Munro rzucił serwetkę.

- Powiedz Baumowi, że ja się tym zajmę. Carter wykonał polecenie, po czym Munro wstał, dodając: - Jedno jest pewne. Ta historia nie może się w żadnym wypadku roznieść. - Tak jest, sir.

- Sprowadź samochód, Jack. Przebiorę się i ruszamy na Baker Street. Kantyna centrali DOS przy Baker Street serwowała doskonałe śniadania. Wallace schodził właśnie po schodach, gdy natknął się na wchodzących Munro i Cartera. - Dzień dobry, sir - powiedział. - Wyprawa do Cold Harbour odwołana? - O czym ty, do licha, mówisz? - spytał ostro Munro i wysłuchał opowieści Wallace'a. Joe Edge stał przed hangarem w Cold Harbour obserwując, jak startujący lysander niknie w nadciągającej znad morza mgle. To Grant wyruszył w powrotny lot do Croydon. W małym, oszklonym kantorku przy hangarze odezwał się dzwonek telefonu. - Ja odbiorę - zawołał do mechaników Edge. Wszedł do środka i podniósł słuchawkę. - Słucham? - Mówi Munro. Czy to ty, Edge?

- Tak, panie generale.

- Jest tam Osbourne?

- Tak, sir. Wylądował pół godziny temu. Grant właśnie odleciał z powrotem do Croydon. - A gdzie w tej chwili jest Osbourne?

- Hare zabrał go jeepem - odpowiedział ochoczo Edge, czując początek jakiejś rozróby. - Była z nim Julie. Pojechall do pubu. - Posłuchaj mnie teraz uważnie, Joe. Możliwe, że Osbourne spróbuje namówić Hare'a na nielegalny rejs do Francji. Musisz temu zapobiec. - W jaki sposób, sir?

- Na Boga, człowieku, w każdy dostępny. Rusz głową. Jak tylko Grant wróci i zatankuje, zaraz do was lecę. Munro wyłączył się. Edge z uśmiechem mściwej satysfakcji odłożył słuchawkę. Otworzywszy szufladę, wyjął z niej pas Luftwaffe z kaburą zawierającą walthera. Następnie szybko wyszedł, wsiadł do swojego jeepa i przejechał przez wioskę zatrzymując się około pięćdziesiąt metrów od pubu. Wszedłszy na jego tyły, zajrzał przez okno do kuchni. Była pusta. Cicho otworzył drzwi i znalazł się we wnętrzu. Załoga „Liii Marlene" stała przy barze, słuchając opowieści Hare'a. - Poznaliście więc fakty. Są chyba wystarczające. Panna Trevaunce znajduje się w takiej sytuacji, że gorszą trudno sobie wyobrazić. To sprawka generała Munro. Major i ja zamierzamy podjąć akcję, ale działamy na własną odpowiedzialność, bez zezwolenia zwierzchników. Jeżeli ktoś z was nie chce brać w tym udziału, niech powie to teraz. Nie będę nikogo zmuszał, ani wyciągał konsekwencji. - Na Boga, szefie, nie traćmy czasu - powiedział Schmidt. - Musimy przygotować się do drogi. - On ma rację, Herr Kapitan - rzekł flegmatycznie Langs dorff. - Jeśli wypłyniemy w południe, będziemy przy tym pomoście w Grosnez przed szóstą. Craig i Julie siedzieli za barem, patrząc na nich. Ukryty w kuchni Edge słyszał każde słowo. - Rejs w świetle dnia jest zawsze niebezpieczny - odezwał się Hare. - Ale kiedyś już to robiliśmy - przypomniał mu Langsdorff. Schmidt uśmiechnął się. - Dla dzielnych marynarzy Kriegsmarine nie ma rzeczy nie możliwych. - A więc płyniesz - powiedział do Craiga Hare.

- Pójdę z Julie do dworku - przemówił Craig. - Potrzebuję kilku drobiazgów z garderoby, a poza tym trzeba nadać wiadomość do Grand Pierre'a. Edge biegł już w kierunku swojego jeepa. Szybko ruszył z miejsca i gdy załoga wyszła z pubu, był już poza zasięgiem ich wzroku. Craig i Julie wsiedli do drugiego jeepa. - Moja kariera jest pogrzebana - powiedział Hare z krzywym uśmiechem na ustach. - Jakaż to kariera? - spytał Craig szczerząc zęby i odjechał. Z kostiumowej kolekcji Julie wybrał czarny, wyjściowy mundur Standartenfuhrera brygady Charlemagne WaffenSS. - Tu są dokumenty, o które prosiłeś - powiedziała Julie, która właśnie weszła do pokoju. - Wystawione na nazwisko Henn Legrande. Tak na szczęście. Craig założył mundur. - W ryzykownych sytuacjach wolę mieć na sobie czarny. Zawsze napędza wszystkim strachu. - Co mam przekazać Grand Pierre'owi?

- Musi być na przystani w Grosnez przed szóstą. I niech zorganizuje mi jakiś wojskowy środek lokomocji, kubelwagena, czy coś w tym rodzaju. - Dobrze. Zajmę się tym. Craig uśmiechnął się do niej.

- Zdajesz sobie sprawę, że Munro może cię nawet rozstrzelać, gdy tu przybędzie? - Do diabła z nim. Zaskrzypiały drzwi. Odwracając się zobaczyli wchodzącego Edge'a z gotowym do strzału waltherem w ręce. - Niestety, staruszku, nigdzie nie jedziesz. Właśnie rozmawiałem przez telefon z generałem Munro, który wydał mi wyraźny rozkaz, żeby cię zatrzymać. - Naprawdę? - spytał Craig i narzucił płaszcz wojskowy SS na jego rękę, zakrywając nim walthera, po czym uderzył nią o ścianę, aż broń upadła na podłogę. Jednocześnie trafił go pięścią w szczękę. Pilot zgiął się wpół, a Craig zataszczył go za kołnierz do dużego, warsztatowego stołu. - Julie, podaj mi tamte kajdanki. Zostaw go tu do przyjazdu Munro i Cartera - dodał przykuwając go do jednej z nóg stołu. Pochyliła się i pocałowała go. - Uważaj na siebie, Craig.

- Czy kiedykolwiek tego nie robiłem? Wyszedł. Po chwili usłyszała trzaśniecie i odgłos zapuszczanego silnika jeepa. Westchnęła i zostawiwszy Edge'a ruszyła do pokoju radiowego. Pół godziny później poszła na sam koniec ogrodu, skąd widać było wioskę. Znad morza nadciągała mgła. To nie będzie łatwa wyprawa przez kanał. Patrzyła, jak „Liii Marlene" odbiła od przystani, ze szkarłatnoczarną banderą Kriegsmarine na maszcie. Kuter był dobrze widoczny do chwili, gdy niczym duch rozpłynął się we mgle. Rozdział 14

W chwili opuszczenia przez „Liii Marlene" Cold Harbour, feldmarszałek Erwin Rommel podjeżdżał właśnie do zamku de Voincourt, Genevieve stała na szczycie schodów, żeby go powitać, w towarzystwie swojej ciotki i Ziemkego wraz z jego ludźmi, wśród których był również Max Priem. Jak na gościa tej rangi, eskorta była zdumiewająco mała, wszystkiego trzy samochody i czterech żandarmów na motocyklach. Sam Rommel jechał otwartym mercedesem. Był niskim, krępym człowiekiem w skórzanym płaszczu oraz luźno zawiązanym wokół szyi, białym szaliku. Nad daszkiem czapki widniały jego słynne, ulubione, pustynne gogle. Genevieve patrzyła, jak salutował, a następnie wymienił uściski dłoni z Ziemkem i Seilheimerem - Brigadefuhrerem SS. Zaraz też Ziemke przedstawił mu hrabinę i przyszła kolej na Genevieve. - Jestem zaszczycony, mademoiselle. - Jego francuski był doskonały. Spojrzał na nią swoim przenikliwym wzrokiem, z którego emanowała ogromna energia tego mężczyzny. Pochyliwszy głowę, uniósł jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Weszli do hallu. Hortensja zwróciła się w stronę Ziemkego. - Zechce pan nam teraz wybaczyć, generale. Z pewnością macie, panowie, do omówienia różne ważne sprawy. Panie marszałku, zobaczymy się ponownie wieczorem. - Oczekuję tego niecierpliwie, hrabino. - Rommel zasalutował uprzejmie. Kiedy wchodziły po schodach, Genevieve powiedziała: - W 1942 roku przeprowadzono w Anglii badania opinii publicznej na temat tego, który z żyjących generałów jest najwybitniejszym dowódcą. Większość zapytanych wskazała na naszego dzisiejszego przybysza. - Wiesz już teraz dlaczego - odparła Hortensja. - Chcę z tobą porozmawiać, ale nie tutaj. Spotkajmy się za piętnaście minut w starym letnim domku. Poszła do swojego pokoju. Gdy Genevieve znalazła się u siebie, Maresa właśnie kończyła słać jej łóżko. - Idę na spacer - oświadczyła Genevieve. - Znajdź mi coś ciepłego na dzisiejszy chłód. Maresa weszła do garderoby i wyniosła kurtkę myśliwską z futrzanym kołnierzem. - Czy to będzie dobre, mamselle?

- Chyba tak. Dziewczyna była blada i miała zapadnięte oczy. - Nie wyglądasz najlepiej - powiedziała Genevieve. - Czy źle się czujesz? - Och, mamselle, tak się boję.

- Ja również - odparła Genevieve. - Ale zrobię to, co muszę i ty też. - Przez chwilę trzymała ją mocno za ramiona. Maresa opuściła głowę. - Tak, mamselle.

- W porządku. Przygotuj na dzisiejszy bal moją białą, wieczorową suknię. Zostawiła ją z jej rozterkami i wyszła. W ogrodzie było przyjemnie. Wiosenne powietrze, zielona trawa pod drzewami, przenikające przez korony drzew promienie słońca, nadające liściom odcień złota. Nieoczekiwanie wszystko to dało jej poczucie spokoju. Przeszła przez łukowaty otwór w kamiennym murze i zobaczyła Hortensję siedzącą na brzegu fontanny. Za nią wznosiły się porośnięte mchem białe ściany domku. Dwa z jego okien miały powybijane szyby. - Jako dziecko przeżyłam tu szczęśliwe chwile - powiedziała Genevieve. - Dawałaś nam herbatę w tym domku. - Wszystko przemija.

- Wiem. To smutne.

- Daj mi papierosa - rzekła Hortensja. - Mnie to miejsce podoba się takim, jakim jest teraz. Na przykład ten ciemnozielony mech na białych ścianach tworzy nastrój, którego przedtem tu nie było. Przypomina o minionych latach. - To twoja filozofia starszej pani? W oczach jej ciotki pojawiły się iskierki rozbawienia. - Powstrzymaj mnie, jeśli zrobię to jeszcze raz. Kilka metrów obok nich przeszedł jeden z patrolujących wartowników z zawieszonym na ramieniu pistoletem maszynowym. Towarzyszył mu trzymany na stalowym łańcuchu wilczur. - Słyszałaś, co wydarzyło się wczorajszej nocy? - spytała Hortensja. - Widziałam wszystko.

- Przykra historia. To był Philippe Gamelin z miasteczka. Kłusuje tu od wielu lat. Prosiłam Ziemkego, żeby potraktował go łagodnie, ale on uważa, że muszą dać przykład innym, ze względu na przyszłe bezpieczeństwo. - Co z nim zrobią?

- Pewnie zostanie wysłany do jakiegoś obozu pracy. - Przeszedł ją dreszcz. - Z dnia na dzień życie staje się coraz mniej przyjemne. Niech Bóg da, żeby alianci w końcu wylądowali, tak jak od dawna obiecują. No dobrze, ale co z dzisiejszym wieczorem? Wiesz dokładnie, co masz zrobić? - Chyba tak.

- Nie „chyba", dziecko. Musisz mieć pewność. - Hortensja przysłoniła dłonią oczy i uniosła wzrok na zamek i okna Pokoju Różanego. - Ile jest z twojego balkonu na taras? Sześć metrów? Dasz sobie z tym radę? - Robiłam to od czasu, gdy miałam dziesięć lat - zapewniła ją Genevieve. - W dodatku po ciemku. Cegły obok kolumny wystają jak stopnie drabiny. - Dobrze. Bal zacznie się o siódmej i nie będzie trwał zbyt długo, ponieważ Rommel wraca jeszcze tej samej nocy do Paryża. Ja zejdę na dół tuż przed ósmą. Najlepiej będzie, jeśli wymkniesz się do swojego pokoju zaraz po moim przyjściu. - Maresa umówiła się z Brykiem w letnim domku na ósmą.

- Nie wiem, jakie roztoczy przed nim uroki, ale nie liczyłabym, że zatrzyma go na dłużej niż dwadzieścia minut - podjęła Hortensja. - Chantal będzie czekała w twoim pokoju, żeby w razie potrzeby udzielić ci pomocy. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinnam dostać się do biblioteki, zrobić zdjęcia i wrócić w ciągu dziesięciu minut - powiedziała Genevieve. - Na balu pojawię się przed wpół do dziewiątej. Z zamkniętego sejfu nic nie zginie i nikt się o niczym nie dowie. - Z wyjątkiem nas. - Hortensja spojrzała na nią z zimnym uśmiechem. - I to, moja droga, w pełni mnie zadowala.

Krótko przed szóstą, w zapadającym zmroku „Liii Marlene" odważnie płynęła w stronę opustoszałego mola. W powietrzu wisiała lekka mgła, ale morze było spokojne i bandera Kriegsmarine nieruchomo zwisała z masztu. Za sterem stał Langsdorff, a Hare przy pomocy lornetki obserwował brzeg. - Już są. - Zaśmiał się cicho. - Zakpili sobie z ciebie. Są w mundurach i przyprowadzili dwa samochody, chyba kubel wagena i jakiegoś czarnego sedana. Podał lornetkę Craigowi, który odszukał ich na pomoście: trzech ludzi w mundurach armii niemieckiej stojących obok kubelwagena. Grand Pierre opierał się o niego, paląc papierosa. - Musisz przyznać, że on to ma klasę - powiedział Craig. - Lepiej pójdę na dół, żeby się przebrać. Wyszedł ze sterówki. - Minimalna prędkość - polecił Langsdorffowi Hare. Zszedł na pokład, gdzie załoga zajmowała już stanowiska bojowe, a potem niżej, do malutkiej kabiny. Craig zapinał właśnie guziki płaszcza munduru WaffenSS. Hare zapalił papierosa. - Uważasz, że słusznie postępujesz?

- We wszystkich książkach, które przeczytałem jako nastolatek, bohater zawsze wracał po dziewczynę. To jakby zaprogramowało mój sposób myślenia. I nie daje mi dużego wyboru. - Był już gotowy, w zapiętym srebrną, błyszczącą klamrą pasie SS, z zawieszonym na nim waltherem. Nałożył czapkę. - Jak wyglądam? - Kto, u diabła, począwszy od żandarma na ulicy, a skończywszy na wartowniku przy bramie, odważy się podejrzewać cię w tym mundurze? - spytał Hare i pierwszy wyszedł z kabiny. Kiedy dobili do dolnego mostu, Grand Pierre wyszedł im na spotkanie. Wyglądał, jak zwykle, niechlujnie. - A niech mnie, to mi przypomina bale kostiumowe za moich oksfordzkich czasów. - Uśmiechnął się. - Wyglądasz bombowo, Osboume. - Od razu postawię jedną sprawę jasno - powiedział Craig. - To jest prywatne przedsięwzięcie. Przypłynęliśmy po dziewczynę z własnej inicjatywy. - Oszczędź sobie tego. Julie Legrande już mnie zapoznała z sytuacją. Szczerze mówiąc, moi ludzie nie bardzo chcieli się w to angażować. Życie jednej młodej kobiety niewiele dla nich znaczy, wszystko jedno czy to brytyjska agentka, czy nie. Przywykli raczej do akcji, w których chodzi o uratowanie większej liczby ludzi, a od czasu do czasu swoich własnych rodzin. Mimo to mam jeszcze pewną siłę perswazji. Zdobyłem dla ciebie dość przyzwoitego mercedesa i kubelwagena, którym będą cię eskortować trzej moi ludzie w mundurach. To zapewni ci większą autentyczność i bezpieczeństwo w czasie podróży. Wycofają się, gdy dojedziesz do zamku. - A ty będziesz gdzieś tu w pobliżu? - spytał Craig.

- Owszem, tam w lesie, razem z bandą moich zbójów. Kuter zostaje? Hare spojrzał na Langsdorffa. - Może jakaś naprawa silnika?

- I tak wkrótce zapadną ciemności, Herr Kapitan. - Langs dorff skinął głową. - Bóg jeden wie kiedy wrócimy - powiedział Craig.

- Będziemy tu czekać. - Hare uśmiechnął się. Załoga stała w milczeniu. Craig zasalutował im regulaminowo. - Panowie, służba z wami przynosi mi zaszczyt. Wyprężyli się na baczność. - Powodzenia, szefie - odpowiedział Schmidt. - Niech pan zniszczy tych drani. Weszli po stopniach na górny pomost i skierowali się do samochodów. Grand Pierre zwrócił się po francusku do ubranej w niemieckie mundury trójki. - No, łobuzy, uważajcie na niego. Jeśli coś sknocicie, to nie pokazujcie mi się na oczy. Wyszczerzyli zęby w szerokim uśmiechu i wskoczyli do kubelwagena, a Craig zasiadł za kierownicą mercedesa. - W drogę i głowa do góry - rzucił im na pożegnanie Grand Pierre. - A propos, dziś wieczorem w zamku jest bal. Będzie pewnie niezły ubaw. Szkoda, że nie mogę z tobą pojechać, ale nie mam przy sobie mojego wieczorowego garnituru. Kubelwagen ruszył, po czym Craig, włączywszy silnik mercedesa, pojechał jego śladem. We wstecznym lusterku widział zmniejszającą się postać Grand Pierre'a, która zniknęła mu z oczu, gdy zaczął wjeżdżać na wzgórze.

Suknia była rzeczywiście piękna, z białej, jedwabnej dzianiny, która cieszyła oko. Przy pomocy Maresy Genevieve ubrała się, a gdy usiadła, żeby dokończyć makijaż, pokojówka narzuciła jej na ramiona ręcznik. - Widziałaś dzisiaj Renę? - spytała od niechcenia Genevieve. - Nie, mamselle. Nie pojawił się w jadalni na kolacji dla służby. Czy mam kogoś po niego posłać? - To nic ważnego. Masz teraz do wykonania inne zadanie. Wiesz na pewno, co musisz zrobić? - Spotkać się z Brykiem w letnim domku o ósmej i zatrzymać go tam jak najdłużej. - Co oznacza najmniej dwadzieścia minut - powiedziała Genevieve. - Krócej nie wchodzi w rachubę. - Dotknęła jej policzka. - Nie bądź taka przerażona. To tylko kawał, który robimy generałowi. Genevieve widziała, że Maresa nie uwierzyła jej, ale to nie miało żadnego znaczenia. Wzięła swoją wieczorową torebkę, uśmiechnęła się zachęcająco i wyszła. Bal odbywał się w Długiej Galerii i dołożono wszelkich starań, żeby był uroczysty. Kiedy Genevieve weszła do środka, wszyscy wydawali się już tam być. Żyrandole jaśniały światłem, wszędzie stały kwiaty, a mała orkiestra grała walca Straussa. Rommla nie było widać, ale generał Ziemke stał w towarzystwie Seilheimera i jego żony. Ujrzawszy Genevieve, przeprosił swoich rozmówców i przeszedł przez parkiet. Tańczące pary ustępowały mu z drogi. - A pani ciotka? - spytał niespokojnie. - Zejdzie na dół? Dobrze się czuje? - O ile wiem, to tak. Gdzie jest marszałek?

- Był tu przed chwilą, ale poproszono go do telefonu. Zdaje się, że to sam Fuhrer z Berlina. - Otarł chusteczką pot z czoła. - Jest tu wielu pani znajomych. Na przykład Comboultowie. Stali po drugiej stronie galerii. Maurice Comboult, zwany przez swoich pracowników Papa Comboult, z żoną i córką. Pięć winnic, dwie wytwórnie konserw i fabryka sprzętu rolniczego. Najbogatszy człowiek w okręgu, pomnażający swój stan posiadania dzięki kolaboracji z Niemcami. Genevieve z trudem ukryła swoją złość. W drzwiach pojawił się feldmarszałek Rommel, a obok niego Priem. - Przepraszam panią na moment - powiedział Ziemke. Podszedł do niej młody porucznik, który poprzedniej nocy okazał się takim dobrym tancerzem, i zaprosił ją do walca. Prowadził wspaniale, a kiedy muzyka przebrzmiała, zaproponował, że przyniesie jej kieliszek szampana. Stała przy kolumnie, czekając na nadejście Hortensji, gdy za jej plecami odezwał się Priem: - Myślałem, że już nie możesz wyglądać piękniej, ale dzisiaj muszę zmienić zdanie. - To miłe - odparła, ze zdziwieniem stwierdzając, że mówi naprawdę szczerze. Orkiestra zaczęła kolejnego walca. Bez słowa wziął ją w ramiona i zaczęli tańczyć. Za jego plecami ujrzała swojego porucznika, który patrzył na nią z wymówką w oczach, trzymając dwa kieliszki szampana. Muzyka zdawała się grać bez końca. Jej dźwięki docierały do Genevieve przytłumione, jakby spod wody, odrywając ją od otaczającej rzeczywistości. Istnieli tylko oni dwoje, reszta to mechanicznie poruszane figurki. Walc skończył się i zabrzmiały sporadyczne oklaski. Rommla nie było teraz w sali. Ziemke kiwnął ręką na Priema, który poprosił Genevieve o wybaczenie i odszedł. W tej właśnie chwili pojawiła się Hortensja. Jej twarz była niczym z rzeźbionego marmuru, a swoje piękne włosy koloru czerwonego złota miała upięte wysoko na głowie. Jej wieczorowa suknia z ciemnogranatowego aksamitu zamiatała ziemię, stanowiąc cudowny kontrast dla żywej barwy jej włosów i szklistych oczu. Wśród milknących rozmów wszyscy skierowali na nią wzrok, Ziemke natychmiast podbiegł, żeby ją powitać. Złożywszy pocałunek na jej dłoni, poprowadził ją pod ramię na drugi koniec sali, gdzie znajdowały się specjalnie ustawione krzesła w stylu Ludwika XIV. Genevieve spojrzała na zegarek. Było dokładnie za pięć ósma i gdy orkiestra zaczęła znowu grać, wycofała się przez tłum gości. Otworzywszy drzwi do pokoju muzycznego, wśliznęła się do środka. Zamierzała skrócić sobie tędy drogę do hallu, ale zamiast tego doznała największego szoku w swoim życiu. Paląc cygaro, feldmarszałek Erwin Rommel siedział na krześle przy fortepianie. - Ach, to pani, mademoiselle. - Wstał. - Ma już pani dosyć balu? - To tylko ból głowy - odrzekła, czując gwałtowny łomot serca. Bezwiednie przebiegła palcami po klawiaturze. - Więc pani gra, to wspaniale - powiedział.

- Tylko trochę. Naturalną koleją rzeczy usiadła i zaczęła grać „Claire de Lunę". Przypomniało jej to Craiga tamtego wieczoru w Cold Harbour. Rommel odchylił się do tyłu na swoim krześle, słuchając z wyraźną przyjemnością. Z pomocą przyszedł jej przypadek, gdyż nagle otworzyły się drzwi, w których stanął Max Priem. - Dobrze, że pana znalazłem, panie marszałku. Niestety, znowu telefon. Tym razem z Paryża. To była szansa. już po chwili była w swoim pokoju, skąd przy pomocy Hantal dostała się do biblioteki. Do pogrążonej w ciemności biblioteki dochodziło nieco głośniejsze brzmienie muzyki. Zapaliwszy latarkę odszukała portret Elżbiety, jedenastej hrabiny de Yoincourt. Patrzyła na nią z obrazu zimno, zupełnie jak Hortensja. Genevieve odchyliła portret na zawiasach, odsłaniając znajdujący się pod nim sejf. Przekręciła klucz bez najmniejszego zgrzytu i sejf stanął przed nią otworem. Tak jak oczekiwała, wypełniony był dokumentami. Serce w niej zamarło i wpadła w prawdziwą panikę, gdy nagle dostrzegła skórzaną teczkę z wytłoczonym na niej złotymi literami jednym słowem: Rommel. Drżącymi rękami otworzyła ją szybko. Zawierała tylko jeden skoroszyt. W środku były fotografie stanowisk artyleryjskich oraz umocnień obronnych wybrzeża, a więc znalazła to, czego szukała. Na chwilę umieściła teczkę w sejfie, położyła skoroszyt na biurku Priema, po czym zapaliła stojącą na nim lampę i wyjęła papierośnicę. W tym samym momencie wyraźnie usłyszała głos stojącego po drugiej stronie drzwi Priema. Nigdy jeszcze nie ruszała się równie szybko. Zamknęła drzwi do sejfu, jednakże na przekręcenie klucza nie było już czasu. Popchnęła portret do jego pierwotnej pozycji i, zgasiwszy światło, chwyciła latarkę wraz z dokumentami. ( Gdy posłyszała odgłos przekręcanego w zamku klucza, biegła już do okna, następnie zniknęła za zasłonami i pociągnęła ku sobie oba skrzydła. W tym samym momencie otworzyły się drzwi i zabłysło światło. Przez szczelinę między zasłonami zobaczyła ' wchodzącego Priema. Stojąc na ciemnym tarasie przez chwilę zastanawiała się, ale nie ! miała wyboru. Przebiegłszy za róg, wdrapała się na swój balkon. Chantal zaciągnęła za nią zasłony. - Co się stało? - spytała. - Coś nie wyszło?

- Nadszed Priem i prawie mnie przyłapał na gorącym uczynku. Nie miałam czasu nic sfotografować. Zrobię to teraz. Położyła skoroszyt na toaletce, następnie przyniosła tam stojącą zwykle przy łóżku lampę, dla lepszego oświetlenia. - Co zamierzasz potem?

- Zejdę jeszcze raz. Mam nadzieję, że on wróci na bal, a ja będę mogła odłożyć te dokumenty na miejsce, zanim stwierdzą ich brak. - A Eryk?

- No cóż, musimy się zdać na siłę perswazji Maresy. Wzięła papierośnicę, odciągnęła klapkę zasłaniającą obiektyw i zaczęła fotografować, dokładnie jak pokazywał jej Osboume, podczas gdy Chantal odwracała kolejne strony. Powiedział jej, że film ma dwadzieścia klatek, stron było jednak więcej. Trudno, to będzie musiało im wystarczyć. Kiedy skończyła, rozległo się pukanie do drzwi. Zamarły w bezruchu, - Są zamknięte na klucz - szepnęła Chantal. Pukanie powtórzyło się i ktoś szarpnął za klamkę. Genevieve wiedziała, że musi odpowiedzieć. - Kto tam? - zawołała. Nie było odpowiedzi. Popchnęła Chantal w stronę łazienki. - Wejdź tam i nie odzywaj się. Gdy pokojówka zniknęła, Genevieve wrzuciwszy dokumenty Rommla do najbliższej szuflady sięgnęła po szlafrok. W zamku zadźwięczał klucz i przez otwarte drzwi do pokoju wszedł Max Priem. Usiadł na krawędzi stołu bujając nogą. Popatrzył na nią poważnie i wyciągnął rękę. - Daj mi to.

- O czym ty mówisz?

- O aktach, które właśnie zabrałaś z teczki feldmarszałka Rommla. Możemy przeszukać ten pokój, ale to musisz być ty, nikt inny. Dodajmy ciekawą zmianę, jaka zaszła w twoim stroju... - Dobrze! - przerwała mu ostro, otworzyła szufladę i wyjęła skoroszyt. Położył go obok siebie na biurku. - Przykro mi, że tak wyszło.

- W takim razie minąłeś się z powołaniem. - Wzięła z papierośnicy gitane'a. - Nie miałem wyboru, ale najpierw ustalmy jedno, panno Trevaunce. Wiem, kim jesteś. Zaciągnęła się mocno, żeby opanować nerwy. - Nie bardzo rozumiem.

- To jest w oczach, Genevieve - powiedział cicho. - Nie można ich zmienić. Dokładnie identyczny kolor co u niej, ale ich blask jest zupełnie inny. Tak jak wszystko u was: takie samo, a jednak wcale nie to samo. Nie wiedziała co powiedzieć, czekając na kończący cios. - Powiedzieli ci o niej wszystko, prawda? - spytał. - Dostarczyli naszego dobrego znajomego, Dissarda, na przewodnika i doradcę, ale w końcu pominęli jeden podstawowy fakt, najważniejszy ze wszystkich. Fakt, który od razu powiedział mi, że nie mogłaś być AnnąMarią Trevaunce. Chwycona w potrzask, Genevieve zadała zupełnie niewłaściwe pytanie: - A cóż to za fakt?

- Ona pracowała dla mnie - odpowiedział po prostu. Jak na sytuację, w której się znalazła, siedziała nadspodziewanie spokojnie, wmówiwszy sobie, że musi zapanować nad nerwami. Priem rozsunął zasłony. Po szybach spływały krople padającego deszczu, zostawiając ślady podobne do upiornych, powykręcanych palców, tak jakby na zewnątrz stała AnnaMaria i próbowała dostać się do środka. Nie odwracając się, zaczął mówić. - Na twoje nieszczęście, jeszcze zanim tu przyjechałaś, zostałem dodatkowo uprzedzony, kim naprawdę jesteś. Mamy pewnego agenta w Londynie, który od dłuższego czasu pracuje w DOS. [ - Nie wierzę - powiedziała zaszokowana Genevieve. - Zapewniam cię, że to szczera prawda, ale wrócimy do tego później. Porozmawiajmy o twojej siostrze. - Odwrócił się. - Kiedy osiedliliśmy się w zamku, wiadomo było, że przyciągniemy uwagę brytyjskiego wywiadu, zdecydowałem więc, żeby dostarczyć .t Londynowi odpowiedniego agenta. A któż nadawał się do tego lepiej niż AnnaMaria Trevaunce? - Która w zamian za to mogła spokojnie żyć dalej w przepychu, do jakiego przywykła? Czy to masz na myśli? Zsunął zasłony razem i spojrzał na nią. - Niezupełnie. Można o niej wszystko powiedzieć, ale znała swoją cenę. - A więc co to było? - Wybuchła nagle niepohamowanym gniewem. - To przez ciebie, ty bydlaku. Niby była twoją agentką, ale to patrol SS ją zgarnął i pastwił nad nią jak dzikie zwierzęta. Wiedziałeś o tym? - Nieprawda - odparł z wyrazem szczerego współczucia w oczach. - To wina twoich rodaków i nikogo więcej. W pokoju zrobiło się bardzo cicho. Ogarnęło ją przerażenie. - Co to ma znaczyć? - szepnęła. - Jakże mam to rozumieć?

- Biedna Genevieve - powiedział. - Lepiej wysłuchaj całej prawdy. Podana przez niego wersja wydarzeń pokrywała się z tym, czego Craig dowiedział się od Bauma. Poznała więc w końcu prawdę, całą prawdę o swojej siostrze, klinice Rosedene z jej lekarzem i o Munro. Kiedy Priem skończył, przez chwilę siedziała na krześle, mocno ściskając w dłoniach poręcze, następnie sięgnęła po papierośnicę i wyjęła gitane'a. Zadziwiające, jak bardzo czasami pomagały. Podeszła do balkonowych drzwi, otworzyła je i patrzyła na padający deszcz. Priem zbliżył się do niej. - Dlaczego mam ci wierzyć? - Stanęła twarzą do niego. Skąd niby wiesz o tym wszystkim? - Zarówno Brytyjczycy, jak i my, działamy przy pomocy podwójnych agentów. To jest częścią naszej gry. Jak już mówiłem, kiedy żydowskie podziemie poinformowało Bauma, że jego córka nie żyje, zgłosił się do Munro. Żeby nie zdradzić przed nami jego podwójnej roli, nie mogli zwinąć pani Fitzgerald, która była jego łącznikiem. Więc dano jej do wyboru; praca na dwa fronty albo egzekucja w londyńskim Tower. Oczywiście zdecydowała się być rozsądną, tak to przynajmniej pozornie wyglądało. - Pozornie?

- Pani Fitzgerald jest Holenderką z Afryki Południowej i nie cierpi Anglików. Jej zmarły mąż był Irlandczykiem, który nienawidził ich jeszcze bardziej. W 1921 służył w IRA pod rozkazami Michaela Collinsa. Zgodziła się pracować dla Munro, ale nasz dobry generał nie wiedział, że miała kontakty z IRA w Londynie, a oni są nam więcej niż życzliwi. Przy ich pomocy ostrzegła nas kilka miesięcy temu, że Baum przeszedł całkowicie na ich stronę. Informacje, które przed nami zatajał, i tak docierały, gdyż paa Fitzgerald przekazywała je naszym przyjaciołom z IRA. - Co za bzdura - powiedziała Genevieve, ale przerażająca prawda zaczęła powoli do niej docierać. . - Jaki był cel twojej misji? Konferencja z udziałem Ronla? - Plany Wału Atlantyckiego? - Pokręcił głową. - To niemożliwe.; Zostałaś tutaj przysłana, żeby Baum mógł cię wsypać. Baum, do którego, jak oni sądzą, ciągle mamy zaufanie. - Ale dlaczego mieliby to zrobić?

- Tacy jak Reichslinger mają wyjątkowy dar przekonywania, Oni oczekiwali, że my cię złapiemy i chcieli tego. Powiedzieli ci coś, niby przez przypadek, coś, czego w tej chwili sama nie jesteś w stanie sobie przypomnieć. Coś, co wydaje się być informacją najwyższej wagi. Przypomniała sobie Craiga Osboume'a na pokładzie „Liii Marlene", poczuła uścisk jego dłoni na swojej ręce. Broniła się przed prawdą i wtedy błysnął w jej pamięci Munro, jego gabinet w Coht Harbour i mapa na biurku, którą tak pospiesznie zwinął, pozwoliwszy jej najpierw zerknąć na strefy lądowania w dniu inwazji. Priem obserwował ją uważnie i uśmiechnął się. - Widzę, że już wiesz co to było. Skinęła głową. Nagle poczuła ogarniające ją zmęczenie. - Tak. Chcesz wiedzieć?

- A powiedziałabyś mi o tym?

- Próbowałabym tego uniknąć, tak na wszelki wypadek. Udało ci się dowieść, że wśród moich są ludzie równie zepsuci i pozbawieni skrupułów co wy, lecz mimo to wolałabym, żebyśmy wygrali tę wojnę. W moich rodzinnych stronach jest tyle pięknych miejsc i nie mogłabym znieść widoku SS w St Martin. - W porządku - powiedział. - Dokładnie tego się po tobie spodziewałem. Nabrała w płuca dużo powietrza. - Co teraz będzie?

- Ponownie przebierzesz się w suknię i wrócisz na bal. Zaczęła powoli odczuwać lekki zawrót głowy. - Chyba żartujesz?

- Ależ skąd. Za godzinę feldmarszałek Rommel opuści zamek razem ze swoją eskortą, udając się do Paryża. Staniesz wśród innych, którzy z uśmiechem będą życzyli mu dobrej drogi. Zamienisz z nim kilka słów. To będzie dobry materiał dla fotografów. A więc on spokojnie odjedzie, a tym, moja droga Genevieve, będziesz tańczyła dalej. - Mam być duszą towarzystwa?

- Naturalnie. Być może nadarzy ci się okazja, żeby uciec, ale Hortensja pozostanie w naszych rękach, co może mieć przykre następstwa. Czy podążasz za tokiem moich myśli? - W zupełności.

- W takim razie, możemy mieć do siebie całkowite zaufanie. - Pocałował ją w rękę. - Chyba trochę się w tobie zakochałem. Tak odrobinkę. Nigdy nie byłaś nią, Genevieve. Zawsze pozostawałaś sobą. - Jakoś się z tym pogodzisz.

- Oczywiście. - Zatrzymał się z dłonią na ozdobnej klamce drzwi. - Z czasem można pogodzić się ze wszystkim. Sama dojdziesz do tego wniosku. - Zaczął otwierać drzwi. - Naprawdę sądziłeś, że ją znasz? - spytała. Odwrócił się, trochę zdziwiony. - AnnęMarię? Chyba tak jak każdy. Ogarnęła ją złość, której nie mogła już dłużej ukryć. - Czy mówi ci coś imię Grand Pierre? Znieruchomiał.

- Dlaczego pytasz?

- To bardzo ważny przywódca ruchu oporu, prawda? Jestem pewna, że dużo byś dał, żeby dostać go w swoje łapy. A czy zdziwiłbyś się na wiadomość, że moja siostra miała z nim ścisłe kontakty? - Szczerze mówiąc, bardzo. - Jego twarz była blada.

- Nie udało wam się schwytać zabójcy generała Dietricha. Wiesz dlaczego? - Nie, ale mam wrażenie, że zaraz mi powiesz.

- W cudowny sposób uprowadziła go sprzed nosa twoich doborowych esesmanów, ukrytego pod tylnym siedzeniem rollsroyce'a. - Nie mogła się powstrzymać od uśmiechu z powodu swojego małego tryumfu. - Czyli, pułkowniku Priem, nie była zupełnie taka, jak myślałeś. Patrzył na nią długą chwilę, po czym wyszedł, cicho zamykając drzwi. Westchnęła głęboko i podbiegła do łazienki. - Zostań tu, aż wyjdę - powiedziała przez drzwi.

- Dobrze - szepnęła Chantal. Przez moment słuchała zacinającego w szyby deszczu. A więc tak właśnie wygląda koniec. Bez wielkiego huku, jak to mówią poeci. Priem miał rację. Trzeba było pomyśleć o Hortensji. Wszystko wymknęło się jej z rąk i nie było żadnego odwrotu. Co gorsza, wcale nie chciała uciec. W końcu, największą ironią losu było, że prywatnie Max Priem był jak Craig Osbourne, a Craig Osbourne jak Max Priem. Więc... odetchnęła pełną piersią i zaczęła zmieniać ubranie. Rozdział 15

Jakby we śnie, oparta na ramieniu Priema, płynęła po wielkich schodach do głównego hallu. Uprzejmie skłoniła się mijającemu ich oficerowi. Ku zdumieniu Priema, roześmiała się głośno. Mocniej ścisnął ją za rękę. - Nic ci nie dolega?

- Nigdy nie czułam się lepiej.

- To dobrze. - Podeszli do drzwi galerii. - Przygotuj się do wejścia i pamiętaj o uśmiechu. Koniecznie. Tego przecież oczekują od ciebie goście. Żołnierz otworzył przed nimi drzwi. Orkiestra nie grała, ale rozlegał się gwar podniesionych głosów i wszyscy zdawali się miło spędzać czas. W olbrzymich ściennych lustrach odbijały się sylwetki pięknych kobiet oraz mundury oficerów. W przeciwnym końcu sali, na jednym ze złoconych krzeseł siedziała Hortensja, nad którą pochylał się pułkownik piechoty. Właśnie coś powiedział, a ona śmiechem zareagowała na jego słowa, gdy wtem spojrzała w oczy Genevieve. Na ułamek sekundy przerwała rozmowę, lecz natychmiast uśmiechnęła się ponownie, unosząc wzrok na swego pułkownika. - Czy mogę porozmawiać z ciotką? - Genevieve spytała Priema. - Oczywiście. W sumie, dla wszystkich będzie lepiej, jeśli pozna prawdę. Chyba nie zaprzeczysz, że ona potrafiła odróżnić AnnęMarię od Genevieve. Nie spiesząc się, Genevieve szła między rozmawiającymi. Kiedy znalazła się przy Hortensji, ta nadstawiła policzek do powitalnego pocałunku. - Dobrze się bawisz, cherie?

- Ależ tak. - Genevieve przysiadła na poręczy złoconego krzesła. Hortensja wręczyła pułkownikowi swój pusty kieliszek. - Mogę pana prosić? I niech się pan postara, żeby tym razem był trochę bardziej wytrawny. Posłusznie strzeliwszy obcasami odszedł. Hortensja wyjęła gitane'a z papierośnicy Genevieve i przyjęła od niej ogień. - Widzę po twoich oczach, że coś nie wyszło. Co się stało? - Priem nadszedł w najmniej odpowiednim momencie. Wie o wszystkim. Hortensja uśmiechnęła się wesoło, machając do kogoś na drugim końcu sali. - Że nie jesteś AnnąMarią? Genevieve zobaczyła pułkownika, który wracał już do nich z dwoma kieliszkami szampana. - Zostałam tu przysłana przez Munro, żeby wpaść w ich ręce - powiedziała cicho z nieruchomym uśmiechem na ustach. - Właśnie dowiedziałam się o tym od Priema. To śmierdząca sprawa, od samego początku. Przy okazji, Renę nie żyje. Ta wiadomość uderzyła Hortensję bardziej niż wszystko inne. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Genevieve chwyciła ją mocno za rękę. - Musisz być dzielna, moja kochana. To będzie bardzo długa noc. Pułkownik stał już przy nich, szarmancko podając jej szampana. Genevieve pogłaskała swoją ciotkę po policzku. - Zachowuj się przyzwoicie - powiedziała do niej ze śmie chem i odwróciwszy się, automatycznie sięgnęła po kieliszek szampana z niesionej przez kelnera tacy. Natychmiast ktoś wyjął go jej z ręki i postawił na małym marmurowym stoliku. - Tylko nie to, Genevieve - odezwał się Priem. - Dzisiaj musisz mieć jasny umysł. Nie odwróciła się nawet, po prostu patrzyła na jego odbicie w lustrze. Wyglądał bardzo elegancko, w nieskazitelnym, jak zwykle, mundurze, na którym połyskiwały odznaczenia. Pod jego szyją widniał Krzyż Rycerski. Z poważnym uśmiechem czekał na jakąś reakcję z jej strony. Między nimi znowu powstała nić poufałego porozumienia, która w tej sytuacji była zupełnie nie na miejscu. - A więc nie będzie żadnego pobłażania? - spytała. W tej chwili orkiestra zaczęła grać walca. Pochylił głowę w lekkim ukłonie. - Może pokręcimy się po parkiecie?

- Czemu nie? W czasie tańca trzymał ją delikatnie w ramionach. Gdy mijali generała, przypomniała sobie, żeby się do niego uśmiechnąć. Dostrzegła też Rommla, który rozmawiał z jej ciotką. Z góry spoglądały na nią pogrążone w cieniu portrety dawno zapomnianych przodków. - Strauss - odezwała się. - To coś zupełnie innego niż Al Bowlly. Chciałeś sobie wtedy ze mnie zażartować, czy też mnie przestrzec? A może po prostu lubisz tamtą piosenkę? - Kierujesz rozmowę na niebezpieczne tory - powiedział poważnie. - Dla nas obojga. - Jeśli tak uważasz.

- Naprawdę, ale tymczasem zajmijmy się ważniejszymi sprawami. Gdy marszałek wyjedzie dziś wieczorem, zostaniecie razem z ciotką odprowadzone do swoich pokojów. Z tą różnicą, że pod waszymi drzwiami pozostaną wartownicy. - Oczywiście. Kącikiem oka zauważyła czyjąś niewyraźną sylwetkę. Nie mogła uwolnić się od mało uchwytnego wrażenia, że sposób, w jaki tamten pochylił głowę zapalając papierosa, bardzo jej kogoś przypomina. Ale to było przecież niedorzeczne, zupełnie niemożliwe. Widziała go teraz zupełnie dobrze. Stał pod ścianą otoczony mgiełką dymu, z papierosem w ręce. Uśmiechnął się radośnie, jak gdyby właśnie ją zobaczył, i ruszył przez parkiet. On, Craig Osboume, we wspaniałym, czarnym mundurze pułkownika francuskiej brygady Chariemagne WaffenSS. To było w ogóle niezrozumiałe, gdyż jeśli Max Priem powiedział jej prawdę, nie było sensu, żeby Craig Osboume pojawiał się tutaj w takim przebraniu. Kiedy zbliżył się do nich, akurat przestali tańczyć. Zdziwiony Priem uniósł brwi. - AnnaMaria, jak to miło. Miałem nadzieję, że cię tu spotkam. - Spojrzał na Priema. - Proszę mi wybaczyć, jeśli przeszkodziłem. Mademoiselle Trevaunce i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Lipiec 1939. Długie gorące lato przed wiekami. - Pocałował ją lekko w rękę. Priem uśmiechnął się sardonicznie. Pomyślała, że musi się teraz nieźle bawić, patrząc jak ona odgrywa rolę AnnyMarii przed starym znajomym, którego imienia nie może przecież znać. - Henri Legrande - powiedział przymilnie. - A pan jest pułkownikiem... - Priem. - Stuknął obcasami. - Do usług, Standartenfuhrer. Wycofał się, a Craig objął ją i zaczęli tańczyć. - Często tutaj przychodzisz? - spytał. To było dziwne, ale pomimo własnej tragicznej sytuacji, przede wszystkim bała się o niego. - Ty chyba oszalałeś.

- Wiem. Matka ciągle mi to mówiła. Nie bądź taka przerażona. Uśmiechaj się. - Mocniej objął ją w talii. - Lubię przychodzić do jaskini lwa. Mam w sobie pewną nadprzyrodzoną moc. Wydostanę się stąd, a ty razem ze mną. Po to tu jestem. Wszystko było z góry ukartowane, moja kochana. Munro nałożył ci pętlę na szyję, jako ofiarnemu kozłu. Nie miałaś szans, oni już na ciebie czekali. - Wiem - odparła. - Właśnie dzisiaj włamałam się do ich sejfu i zostałam złapana. Priem ma mnie w ręku, Craig. Opowiedział mi wszystko o Baumie, AnnieMarii, całej tej brudnej historii. Ale teraz jestem już na jego smyczy, rozumiesz? Wie, że zrobię, co mi każe, ze względu na Hortensję. Obserwuje każdy mój ruch. Przestał tańczyć i włożył sobie pod ramię jej rękę. - Wobec tego dajmy mu materiał do przemyślenia. - Zdecydowanie poprowadził ją przez tańczący tłum i dalej na taras. Powietrze było dość chłodne. Z powodu padającego deszczu pozostali pod kolumnadą. - Zachowuj się naturalnie i od czasu do czasu wybuchaj śmiechem - powiedział. - Papieros też poprawi ogólne wrażenie. Zapalił zapałkę, osłaniając ją dłońmi od wiatru. Podniosła głowę i w jej świetle ujrzała silne rysy twarzy Osbourne'a. - Dlaczego, Craig? Dlaczego mi to zrobili?

- Co powiedział ci Priem?

- Że AnnaMaria pracowała dla niego. Zagwizdał cicho.

- Munro padnie, gdy to usłyszy. To oznacza, że i tak nie miałaś najmniejszej szansy od samego początku. Nawet gdyby Baum cię nie wsypał. - Chcesz przez to powiedzieć, że ty nie miałeś o tym wszystkim pojęcia? Trudno mi w to uwierzyć. Wykorzystałeś mnie, Craig, tak jak wykorzystałeś AnnęMarię. Poznałam już całą prawdę, także o tym, co jej zrobiliście. - Rozumiem. A Renę?

- Nie żyje. Zastrzelił się, żeby mnie nie zdradzić, bo dostali go już w swoje ręce. Zapadło milczenie. W świetle padającym z okna widzieli rozpylone kropelki deszczowej wody. - Jeśli nie chcesz, to nie wierz, ale prawda jest taka - odezwał się Craig. - Sprawa tego zastrzyku to był wypadek. Nowy środek, jaki chcieli wypróbować na każdym powracającym do kraju agencie. Niestety, w jej przypadku wyzwoliło się silne działanie uboczne. Sam dowiedziałem się o tym od Bauma dopiero wczoraj wieczorem. Historyjka, którą tobie sprzedali, ta o gwałcie esesmanów, była pomysłem Munro. Dobrze tłumaczyła stan AnnyMarii, no i przede wszystkim miała cię natchnąć chęcią zemsty. Mnie też wcisnęli ten sam kit. - A Baum?

- Do wczoraj nic nie wiedziałem o jego układach z niemieckim wywiadem. Mówili mi dokładnie to samo co tobie. Że przyjeżdżasz tutaj w jednym, jedynym celu: żeby zająwszy miejsce swojej siostry, postarać się o zdobycie jakichkolwiek informacji z tej konferencji Rommla na temat Wału Atlantyckiego. - Jeśli mówisz prawdę, to dlaczego Munro pozwolił ci tu przyjechać z twoją misją? - Nie pozwolił. Jestem tutaj wyłącznie na mój własny rachunek. Musi być teraz wściekły jak wszyscy diabli. I wtedy właśnie uwierzyła mu bez zastrzeżeń, czując olbrzymią ulgę w sercu. - To biedny, stary Baum puścił farbę przyznając, że jego córka zmarła ledwo przed pół rokiem. - Wiem - rzekła Genevieve. - Priem mi powiedział.

- Munro wszystko potwierdził. Powiedział, żebym w końcu wydoroślał, że wojna jest piekłem i tak dalej. Potem kazał mnie przymknąć, myśląc, że przez noc zmądrzeję. Udało mi się uciec i dotrzeć do Cold Harbour, gdzie Julie przez radio umówiła mnie z Grand Pierrem, a Hare i jego załoga przywieźli mnie swoim kutrem. Czekają teraz w Grosnez. Dostanie się tutaj w takim mundurze nie było już problemem. Mam nieprzyjemne wrażenie, że dobrze się w nim czuję. - Ty wariacie - powiedziała.

- Mówiłem że ukończyłem Yale, prawda? Zapoznaj mnie teraz z aktualną sytuacją. Spełniła jego prośbę w kilku krótkich zdaniach. Kiedy skończyła, na trasie rozległy się czyjeś kroki. Jej młody porucznik stanął przy balustradzie i patrzył na padający deszcz. Roześmiała się wesoło, przyjęła od Craiga papierosa i pochyliła głowę, gdy podawał jej ogień. - Śledzą każdy mój krok. Uciekaj, Craig, skoro jeszcze możesz. - Nigdy w życiu. Myślisz, że mógłbym cię im zostawić? Że byś znalazła się w centrali gestapo przy Rue Saussaies? Ja tam byłem. To, co robią z takimi jak my, nie jest przyjemne. Uciekniemy razem albo wcale. - To niemożliwe. Nawet gdybym mogła, nie zostawiłabym Hortensji. Ale ty masz jeszcze szansę. Wykorzystaj ją. W jego głosie zabrzmiała natarczywość. - Do cholery, co ja tutaj według ciebie robię? Czy naprawdę wtedy, w Cold Harbour, byłaś aż tak ślepa? Sądziłaś, że patrząc na ciebie widziałem zawsze AnnęMarię? Nie miała wyboru. Myśląc o jego, a nie swoim bezpieczeństwie, odsunęła się i zanim zdał sobie z tego sprawę, wróciła do sali balowej. Przy kominku stał Priem paląc cygaro. Na jej widok wrzucił go do ognia i ruszył naprzód. - Już opuściłaś biednego pułkownika? - Jego oczy zwęziły się. - Coś nie w porządku? - Można to tak określić. Dawny kochanek AnnyMarii, ciągle ogarnięty żądzą. Może cię zainteresuje, że specjalnie dla mnie przyjechał tu z Rosji. - Ci Francuzi są tacy romantyczni - powiedział Priem. Marszałek wkrótce wyjeżdża. Pytał o ciebie. Dobrze się czujesz? - Oczywiście. Uśmiechnął się krótko.

- Jesteś niezwykłą kobietą, Genevieve.

- Wiem. I w innych okolicznościach...

- To zaczyna brzmieć jak kiczowata sztuka.

- Często takie właśnie jest życie. A teraz, zasłużyłam chyba na kieliszek szampana, prawda? Tak więc feldmarszałek Erwin Rommel opuścił zamek de Voincourt, a Genevieve i Hortensja z uśmiechem życzyły mu szczęśliwej drogi, dokładnie jak to przewidział Priem. Ze zdziwieniem stwierdziła, że Craig gdzieś zniknął. Poczuła chłód. Nie miała ochoty wracać dzisiaj do pokoju swojej siostry. Zebrani zaczęli rozchodzić się powoli. Priem spojrzał na nią i Hortensję. - Czas udać się na spoczynek, moje panie. To był męczący wieczór. - Jakże on o nas dba, nieprawdaż? - powiedziała Hortensja. Genevieve podała jej ramię i zaczęły wchodzić po schodach, a za nimi Priem i porucznik, który, jak zauważyła, był uzbrojony w schmeissera. - Przy pierwszej sposobności masz stąd uciekać, rozumiesz? - szepnęła Hortensja. - I zostawić cię samą? - odparła Genevieve. - Czy choć przez chwilę przyszło ci do głowy, że mogłabym to zrobić? Znaleźli się w korytarzu na piętrze. Na znak Priema młody porucznik przyniósł krzesło, które postawił w miejscu, skąd mógł obserwować drzwi obydwu ich sypialni. Wyglądał teraz jakoś inaczej. Jego twarz była zacięta i blada. - Dzisiaj wyjątkowo się pan troszczy o nasze bezpieczeństwo, pułkowniku - zauważyła Hortensja. - Porucznik Vogel będzie po prostu na zawołanie, pani hrabino, na wypadek gdyby pani go potrzebowała. Tak samo jak żołnierz, którego kapitan Reichslinger postawił pod pani balkonem. Życzę spokojnej nocy. Hortensja zawahała się przez chwilę, spojrzała na swoją siostrzenicę, po czym weszła do środka. - Myślę, że wszystko wypadło dobrze - odezwał się Priem, stając przed Genevieve. - Marszałek bardzo miło spędził tu czas. Oczywiście, gdyby wiedział, że pewne dokumenty czasowo zniknęły z jego teczki, nie byłby zachwycony. Ale ten fakt może pozostać między nami. - Pewnie. To nie postawiłoby cię w dobrym świetle, co? Czy mogę wejść do siebie? Otworzył przed nią drzwi. - Dobranoc, panno Trevaunce - powiedział formalnie. Mogła mu odpalić, żeby poszedł do diabła, ale nie miało to żadnego sensu. Weszła więc po prostu i zamknąwszy drzwi, oparła się o nie. Usłyszała szmer rozmowy i odgłos oddalających się kroków. W drzwiach nie było klucza, a po bliższych oględzinach stwierdziła, że brakowało również zasuwy. No i oczywiście pistoletu, którego użycia uczyła się z taką starannością. Zdjąwszy suknię, włożyła znowu spodnie i sweter, po czym wyszła na balkon. W ciemności nocy ciągle padał deszcz. Nasłuchiwała, starając się pochwycić jakiś dźwięk zdradzający obecność wartownika i po chwili usłyszała jego kaszel. Pozostał więc jedynie gzyms biegnący za narożnik, do pokoju jej ciotki. Był jednak tak wąski, że tylko doświadczony alpinista mógł na nim próbować szczęścia. Wróciła do swojego pokoju i otworzyła srebrną papierośnicę. Nie było w niej ani jednego gitane'a, jedynie ukryta szpulka bezwartościowego już teraz filmu. Poczuła zmęczenie i chłód. Włożyła myśliwską kurtkę AnnyMarii, wrzucając papierośnicę do kieszeni. Zdjęła z łóżka kołdrę i owinąwszy się nią, usiadła na krześle obok okna, nie gasząc światła, jak mała dziewczynka, która boi się ciemności. Zasnęła na chwilę. Zesztywniałą od niewygodnej pozycji, zbudził ruch rozsuwanych zasłon. Do pokoju wszedł Craig Osbourne : z waltherem w ręce, ciągle w mundurze SS. Uniósł palec nakazując jej ciszę, - Twoją ciotkę też zabierzemy, w porządku? Genevieve ogarnęło nagłe podniecenie. - Jak się tu dostałeś?

- Wdrapałem się na twój balkon.

- Przecież na dole stoi wartownik.

- Już nie. - Na palcach podszedł do drzwi i nasłuchiwał. - Kto jest na zewnątrz? - Młody porucznik z pistoletem maszynowym.

- Zawołaj go tutaj. Powiedz, że usłyszałaś coś podejrzanego na balkonie. Cokolwiek. Schował walthera do kabury, jednocześnie wyjmując z kieszeni jakiś przedmiot. Rozległ się krótki trzask i w świetle zabłysło matowe ostrze. Patrzyła jak zaczarowana, gdy delikatnie popchnął ją w stronę drzwi. Zapukawszy cicho, otworzyła je. Vogel natychmiast stanął naprzeciwko wejścia z bronią gotową do strzału. - O co chodzi? - spytał łamanym francuskim. - Czego pani chce? Czuła taką suchość w gardle, że z trudnością mogła wydobyć z siebie głos. Zmusiła się jednak i wskazała palcem na poruszane wiatrem zasłony. - Tam, na balkonie. Coś tam słyszałam. Po chwili wahania wszedł do środka. Craig objął go ramieniem za szyją. Wbijając kolano w jego plecy, wygiął go niczym łuk. Genevieve nawet nie zauważyła ruchu nożem, usłyszała jedynie cichy jęk i czując mdłości odwróciła się. Przypomniała sobie, jakim dobrym był tancerzem. Szurając nogami po podłodze, Craig zaciągnął ciało do łazienki. Kiedy wrócił, trzymał w ręce schmeissera. - W porządku?

- Tak. - Odetchnęła głęboko. - Oczywiście, że tak.

- A więc idziemy. Hortensja siedziała w łóżku czytając książkę. Jej ramiona okrywał szal. Nie wydawała się zaskoczona; jak zwykle w pełni kontrolowała swoje zachowanie. - Widzę, że zawiązałaś nową przyjaźń, Genevieve.

- Niezupełnie.

- Jestem major Osbourne, madame.

- Przypuszczam, że przyjechał pan po moją siostrzenicę.

- I po panią również. Ona nie chce uciekać bez pani. Wyjęła gitane'a ze stojącego na stoliku obok łóżka pudełka i zapaliła go srebrną zapalniczką. Genevieve wydobyła swoją pustą papierośnicę, po czym szybko napełniła ją gitane'ami z pudełka. - Czy pan, majorze Osboume, zna twórczość angielskiego pisarza, Karola Dickensa? - spytała Hortensja. - „Opowieść o dwóch miastach", w której niejaki Sidney Carton w bohaterskim akcie poświęcenia idzie na gilotynę w miejsce innego człowieka? Tradycyjnie wierzyliśmy, że ta historia dotyczyła członka naszej rodziny. - Wypuściła szeroki pióropusz dymu. - Ale de Voincourtowie zawsze ponad miarę uwielbiali wielki gest. - Spojrzała na Genevieve. - Mimo że czasami skierowany do niewłaściwej osoby. - Nie mamy zbyt wiele czasu, madame - powiedział cierpliwie Craig. - Wobec tego uciekajcie, majorze Osboume, póki jeszcze nie jest za późno. Oboje. W porywie paniki Genevieve wyciągnęła rękę, żeby ściągnąć z niej kołdrę, ale Hortensja chwyciła ją za nadgarstek ze zdumiewającą siłą. - Posłuchaj mnie. - W jej głosie brzmiało twarde żelazo. - Kiedyś wspomniałaś, że byłaś przekonana o mojej chorobie serca. - Ale to nie była prawda, tylko jeszcze jedno kłamstwo, jakim chcieli zmusić mnie do współpracy. - AnnaMaria wierzyła w to. Wymyśliłam tę wersję sama, żeby wyjaśnić coraz częściej pojawiające się u mnie zawroty głowy. Prawdę znałam tylko ja. Ma się jeszcze tę dumę. W pokoju zrobiło się tak cicho, że Genevieve słyszała tykanie zegara. - A jaka jest prawda? - wyszeptała.

- Jeszcze miesiąc albo dwa i zacznie boleć. Już teraz trochę boli. Doktor Marais nie ukrywał przede mną niczego. Jesteśmy zbyt dobrymi przyjaciółmi. - To nieprawda. - Genevieve rozzłościła się nagle. - Ani jedno słowo. - Zastanawiałaś się kiedyś, skąd masz takie oczy, cherisP. - Trzymała już obydwie dłonie Genevieve. - Spójrz na mnie. Jej zielonobursztynowe oczy, błyszczące złotym światłem, wypełnione były miłością, większą niż Genevieve kiedykolwiek podejrzewała. Wiedziała już, że Hortensja mówiła prawdę. Całe jej dzieciństwo nagle przeminęło. Poczuła ogarniającą ją, nieznośną, zupełną pustkę. - Dla mnie, Genevieve. - Pocałowała ją delikatnie w obydwa policzki. - Zrób to dla mnie. Zawsze dawałaś mi swoją całą, bezinteresowną miłość. Teraz mogę ci powiedzieć, że to była najcenniejsza rzecz, jaką dostałam w moim życiu. Czy mogłabyś odmówić mi prawa podarowania ci tego samego? Genevieve cofnęła się nie mogąc z siebie wydobyć głosu. Jej ręce drżały. - Zostawi mi pan jeden ze swoich pistoletów, majorze? - To nie była prośba, lecz polecenie i Craig położył obok niej na łóżku wyciągniętego z kabury walthera. - Hortensjo? - Genevieve wyciągnęła rękę, ale Craig po wstrzymał ją. - Idźcie już - powiedziała jej ciotka. - Szybko, proszę was. Otworzywszy drzwi, Craig zaczął ciągnąć Genevieve do wyjścia. Jej oczy płonęły ogniem, ale nie płakała. Ostatni raz spojrzała na ciotkę. Hortensja siedziała w łóżku z waltherem w ręce i uśmiechała się. Zeszli głównymi schodami do mrocznego hallu. Nie było słychać żadnego dźwięku. - Gdzie teraz może być Priem? - szepnął Craig.

- W swoim gabinecie w bibliotece. Tam też sypia. Spod drzwi sączyło się światło. Ze schmeisserem gotowym do strzału delikatnie nacisnął klamkę i weszli do środka. Priem, wciąż w swoim mundurze, siedział przy kominku czytając jakieś papiery w świetle biurkowej lampy. Był zupełnie pochłonięty swoją pracą, lecz od razu uniósł wzrok i wcale nie dał po sobie poznać zaskoczenia, jak zwykle w pełni panując nad odruchami. - O, drogi kochanek. Teraz jednak trochę zmieniony.

- Zabierz mu pistolet - Craig powiedział do niej po angielsku. - Amerykanin? - Priem kiwnął głową. - Seria z tego schmeissera postawi na nogi cały zamek. - Nie zostawiając w panu ani krzty życia.

- Owszem, i mnie to przyszło do głowy. Stanął, kładąc ręce na biurku. Genevieve podeszła do niego od tyłu, wyjmując mu z kabury walthera. - A teraz dokumenty - rzucił Craig. - Materiały dotyczące Wału Atlantyckiego. Są pewnie w tym sejfie za panem? - Naprawdę tracicie czas - uśmiechnął się Priem. raz kiedy je widziałem, były w teczce feldmarszałka Rommla. Teraz są już pewnie w połowie drogi do Oczywiście, możecie się sami o tym przekonać. - Nie ma potrzeby, Craig. - Genevieve wskazała na wyjętą z kieszeni papierośnicę. - Nieco wcześniej miałam te dokumenty przez pięć minut w swoim pokoju i zrobiłam z tego dobry użytek, tak jak mnie uczyłeś. Wszystkie dwadzieścia klatek. - To naprawdę znakomicie - odezwał się Craig. - Nie sądzi pan, pułkowniku? Priem westchnął. - Mówiłem, że jesteś niezwykłą kobietą, Genevieve. Przypominasz sobie? - Obszedł biurko. - Co dalej? - Wyjdziemy bocznymi drzwiami - odparł Craig. - Wejściem do garderoby. Dalej spacerkiem na tylny dziedziniec. Widziałem stojącego tam mercedesa generała. Będzie dla nas w sam raz. Priem zignorował go, patrząc na Genevieve. - Nigdy ci się to nie uda. Służbę przy bramie pełni dziś Reichslinger. Osobiście. - Powie mu pan, że marszałek zostawił ważne dokumenty - powiedział Craig. - Jeśli coś nie wyjdzie, zastrzelę pana, a gdybym nie mógł, ona to zrobi. Będzie siedziała za naszymi plecami. Priem wyglądał na lekko rozbawionego. - Myślisz, Genevieve, że mogłabyś? Ja w to wątpię. Ona też miała wątpliwości. Na samą myśl przeszedł ją dreszcz, jej wilgotna od potu dłoń trzęsła się, ściskając kolbę walthera. - Dosyć gadania - rzekł Craig. - Niech pan regulaminowo nałoży czapkę i wynośmy się stąd. Wydostali się na zewnątrz i w strugach padającego deszczu szli po wybrukowanej nawierzchni tylnego dziedzińca. Zamek wydawał się ciemny i pusty, naokoło nie było widać żywej duszy. Genevieve mocno ściskała walthera w kieszeni swojej myśliwskiej kurtki. Dotarli do mercedesa. Otworzywszy tylne drzwiczki, przykucnęła w cieniu między siedzeniami, trzymając broń w gotowości do strzału. Priem zasiadł za kierownicą, a Craig obok niego. Nie padło ani jedno słowo. Samochód ruszył z miejsca, lecz już wkrótce musiał zwolnić i w końcu zatrzymał się przy bramie. Usłyszała głos wartownika, po czym stuk jego obcasów, gdy stawał na baczność. - Proszę mi wybaczyć, Standartenfuhrer. Priem nie musiał powiedzieć nawet jednego słowa. Szlaban uniósł się z cichym zgrzytem, gdy wtem z wartowni dobiegło czyjeś ostre wołanie. Reichslinger. Genevieve wstrzymała oddech, słysząc chrzęst żwiru pod jego butami. Możliwe, że z początku nie poznał Priema w rozproszonym świetle jednej latarni przy wartowni. Pochylił się i powiedział coś po niemiecku, którego nie rozumiała. Priem odezwał się do niego i rozpoznała tylko jedno słowo: „Rommel". A więc grał jednak wymyśloną przez Craiga komedię. Reichslingei odpowiedział coś, po czym ponownie rozległ się odgłos kroków na żwirze. Myśląc, że oddala się od nich, Genevieve ostrożnie uniosła głowę. Ku swojemu przerażeniu zobaczyła, jak wpatruje się w nią przez boczną szybę. Gdy skoczył do tyłu wyszarpując pistolet, Craig uniósł schmeissera i strzelił prosto przez szybę, obsypując Genevieve rozbitym szkłem. Reichslinger został rzucony, do tyłu w jakimś konwulsyjnym tańcu, a Craig zdecydowanie przyłożył lufę do szyi Priema. Ruszył ostro do przodu, zbaczając gwałtownie na dźwięk strzałów pozostałego za nimi wartownika. Po chwili ogarnęła ich jednak ciemna noc i znaleźli się poza jego zasięgiem. - Żyjesz jeszcze? - spytał ją Craig. Lecący szklany odłamek skaleczył ją w policzek. Niedbale otarła ranę wierzchem dłoni. Nie czuła bólu, tylko pęd zimnego powietrza na twarzy i wlatujące przez rozbite okno krople deszczu. - Żyję.

- Dzielna dziewczyna. Minęli Dauvigne, puste jak cmentarz, po czym skierowali się drogą w stronę wzgórz. - To nie ma sensu - powiedział Priem. - Każdy posterunek w promieniu wielu kilometrów został już na pewno zaalarmowany przez radio. W ciągu godziny wszystkie drogi będą zablokowane. - To nam zupełnie wystarczy - odparł Craig. - Rób co mówię i po prostu jedź dalej.

Leżąc w łóżku, wsparta na poduszkach Hortensja de Yoincourt usłyszała odgłosy strzałów przy głównej bramie, po których za jej oknami rozpętało się istne piekło. Z hallu dobiegły ją jakieś krzyki, następnie usłyszała łomot kroków na korytarzu i ktoś energicznie zapukał w jej drzwi. Wyjęła ze srebrnego pudełka gitane'a i gdy zapalała go, drzwi otworzyły się z hukiem. Stanął w nich Ziemke, trzymający w ręce pistolet, a za nim kapral SS ze schmeisserem. - Carl - powiedziała. - Wyglądasz na poruszonego.

- Co tu się dzieje? - spytał gwałtownie. - Poinformowano mnie, że AnnaMaria, Priem i ten francuski Standartenfiihrer właśnie wyjechali główną bramą. Ten przeklęty Francuz zastrzelił Reichslingera. Widział to jeden z wartowników. - To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałam od dłuższego czasu - stwierdziła. - Nigdy nie lubiłam Reichslingera. Znieruchomiał nagle, marszcząc czoło. - Hortensjo! Co ty mówisz?

- Że gra skończona, Carl. Czas, żebym zachowała się jak przystało na hrabinę de Yoincourt i przypomniała sobie, że ty i tobie podobnie okupujecie mój kraj. - Hortensjo? - Wyglądał na zupełnie ogłupiałego.

- Jesteś miłym człowiekiem, Carl, ale to nie wystarczy. Jesteś także wrogiem, rozumiesz? - Jej ręka wysunęła'się spod kołdry. - Żegnaj, mój drogi. Wystrzeliła dwa razy, trafiając go w serce, aż potoczył się do przedpokoju. Kapral natychmiast zszedł z jej pola widzenia i wysunąwszy lufę schmeissera spoza narożnika drzwi, oddał serię, opróżniając magazynek. Na Hortensję de Yoincourt momentalnie spłynęła ciemność, będąca dla niej miłosierdziem. Kiedy jechali przez St Maurice, miasteczko było jakby wymarłe. Po następnych dwudziestu minutach jazdy z tą samą prędkością dotarli nadbrzeżną szosą do Leon. W chwili gdy dojechali do lasu nad urwiskiem, spoza chmury wyszedł księżyc. Pod nimi było Grosnez. - Niech pan tutaj stanie. - Craig trącił Priema w ramię. Niemiec zatrzymał auto i wyłączył silnik. - Co teraz? Kulka w głowę?

- To byłoby zbyt proste - uśmiechnął się Craig. - Popłynie pan z nami do Anglii. Chciałbym tam pana z kimś poznać. Z pewnością odkryje w panu kopalnię wiedzy. Wysiadł z samochodu i zawołał: - Grand Pierre! Z lasu wyszli jacyś ludzie ubrani w krótkie kożuchowe kurtki i berety. Niektórzy nieśli dubeltówki, a inni karabiny. Zatrzymali się w pewnej odległości, patrząc na nich, po czym Grand Pierre ruszył im na spotkanie. - Jak się macie? - zawołał wesoło. Priem, z nieruchomym uśmiechem na ustach, spojrzał w lusterku na Genevieve. - Masz krew na policzku.

- To nic. Małe draśnięcie.

- Całe szczęście. Craig otworzył drzwi od strony kierowcy, gdy Priem nagłym ruchem sięgnął pod deską rozdzielczą, już po chwili trzymając w dłoni lugera. Genevieve wpadła w panikę. Instynktownie dźgnęła go lufą w kręgosłup i dwukrotnie pociągnęła za spust. Jego ciałem szarpnęło, naokoło rozszedł się swąd spalenizny i smród kordytu. Bardzo powoli wyprężył się, wykręcając w jej stronę z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. Z kącika ust popłynęła mu krew. Opadł bezwładnie na kierownicę. Gdy wysiadała z pojazdu, Craig skoczył w jej stronę. - Zostaw mnie! - Odepchnęła go. Stał i patrzył na nią z pociemniałą twarzą, następnie rozpiął czarny, esesmański płaszcz i cisnął go do mercedesa. Grand Pierre rzucił mu kurtkę na kożuchu, po czym kiwnął na jednego ze swoich ludzi, który, pochyliwszy się nad Priemem, zwolnił dźwignię ręcznego hamulca. Lekkie popchnięcie wystarczyło, żeby samochód stoczył się z krawędzi urwiska i roztrzaskał o skały. Zdała sobie sprawę, że ciągle ściska walthera. Przeszedł ją dreszcz. Schowała pistolet do kieszeni. - Nie wierzył, że mogę to zrobić - wyszeptała. - A kiedy przyszło co do czego, ja też nie wierzyłam. - Więc teraz już wiesz, jakie to uczucie - odpowiedział Craig. - Witamy w klubie. Jego ludzie zostali na górnym pomoście, a sam Grand Pierre zszedł z Craigiem i Genevieve na niższy poziom, gdzie czekała „Liii Marlene". - Niech mnie diabli - krzyknął Schmidt. - Dokonał tego. Przywiózł ją tutaj. Rozległy się podniecone głosy załogi. - Gratulacje - zawołał z mostka Hare. - Pospieszmy się. Silniki zatętniły życiem. Craig przeszedł przez reling i odwrócił się, żeby pomóc Genevieve. - Dziękuję za wszystko - powiedziała do Grand Pierre'a.

- Zgniecione płatki róż, ostrzegałem cię, panno Trevaunce. - Czy kiedykolwiek wrócę do równowagi po tym, co właśnie zrobiłam? - Wszystko przemija. No, ruszajcie już. Przyjęła wyciągniętą rękę Craiga. Kiedy stanęła na pokładzie, rzucono cumy i „Liii Marlene" rozpłynęła się w ciemnościach nocy. Rozdział 16

Himmler często spędzał noc w małym pokoju obok swojego gabinetu przy Prinz Albrechtstrasse. O czwartej rano Hauptsturmfuhrer Rossman z drżeniem stanął przed jego drzwiami i po krótkim wahaniu zapukał. Kiedy wszedł, Reichsfuhrer włączył małą lampkę i siedział już na wąskim polowym łóżku. - O co chodzi, Rossman?

- Niestety, złe wiadomości, Reichsfuhrer. - Rossman podniósł rękę z meldunkiem. - To ta sprawa zamku de Voin court. Himmler sięgnął po binokle i nałożywszy je wyciągnął rękę. - Niech pan pokaże. Szybko przeczytał informację. Zwracając ją Rossmanowi, powiedział: - To miejsce jest gniazdem zdrajców. Widzi pan, Rossman? Miałem rację. Wszystko okazało się innym niż pozornie wyglądało. I Priem zniknął bez śladu? - Na to wygląda, Reichsfuhrer.

- Obawiam się, że na dobre. To robota tych francuskich terrorystów, Rossman. Bydło, które nigdy nie ma dosyć. - Ale co to wszystko oznacza? - spytał Rossman. - O co w tym chodzi? - To akurat wydaje się oczywiste. Ich celem był Rommel, niewątpliwie wielka gratka. Ale zanim poszedłem spać, pokazał mi pan raport o jego rozkładzie jazdy, z którego wynika, że opuścił zamek jeszcze w trakcie balu i dojechał bezpiecznie do Paryża. Nie trafili na właściwy moment, to wszystko. - Oczywiście, Reichsfuhrer. Teraz rozumiem. Wszystkie od działy na tym terenie zostały postawione w stan pogotowia. Przewracają całą prowincję do góry nogami. Czy będą jeszcze inne rozkazy? - Tak. Zakładnicy. Stu, wziętych z każdej miejscowości na tym terenie. Egzekucji dokonać w południe. Musimy im dać dobrą lekcję. - Zdjął okulary i położył je na bocznym stoliku. - Na rozkaz, Reichsfuhrer.

- Niech pan mnie obudzi o szóstej - powiedział cicho Heinrich Himmler, wyłączając światło. Było jeszcze ciemno, gdy Dougal Munro, z rozłożonym parasolem, szedł z opactwa do Cold Harbour. Na głowę mocno naciągnął stary, tweedowy kapelusz, a wolną ręką przytrzymywał przy szyi kołnierz drogiego płaszcza. Przez zaciągnięte zasłony pubu „Pod Wisielcem" sączyło się trochę światła. Kołysany wiatrem szyld skrzypiał tajemniczo. Wszedłszy do wnętrza, zobaczył siedzącą przy ogniu Julie z kieliszkiem w dłoni. - O, tutaj jesteś. - Strząsnął wodę z parasola i postawił go w kącie. - Nie możesz spać? Zupełnie jak ja. - Są jakieś wiadomości?

- Nie. Jack dyżuruje w pokoju radiowym. - Zdjął płaszcz i kapelusz, po czym wyciągnął ręce do ognia. - Co pijesz? - Whisky - odparła - z odrobiną cytryny, cukru i wrzątku. Kiedy byłam dzieckiem, moja babka stosowała to jako środek przeciw grypie. Teraz jest środkiem na uspokojenie. - Przecież dzień dopiero się zaczyna.

- Ale zmartwień nie brakuje, generale.

- Tylko nie zaczynajmy od początku, Julie. Wyraziłem już wolę puszczenia w niepamięć twojego udziału w tej żałosnej sprawie. Proszę cię, żadnego wypominania. I niech już tak zostanie. Jest jakaś szansa na kubek herbaty? - Oczywiście. W kuchni na piecu znajdzie pan czajnik, a obok niego puszkę z herbatą i butelkę mleka. - Więc to tak? Wszedł za bar i zniknął w kuchni. Julie poruszyła płonące polana, następnie zbliżyła się do okna. Rozsunąwszy zasłony, wyjrzała na zewnątrz, gdzie wstawał powoli szary świt. Zasłoniła okno. Wróciła na swoje miejsce, gdy z kuchni wyszedł Munro, mieszając łyżeczką herbatę w kubku. W tej samej chwili dobiegł ich odgłos zatrzymującego się na zewnątrz samochodu. Przez otwarte nagle drzwi wleciał wiatr, a za nim Jack Carter i Edge, który z pewną trudnością zamknął za nimi wejście. - No i co? - pytał Munro. Carter uśmiechnął się z wyrazem jakiegoś lęku na twarzy. - Dokonał tego, sir. Naprawdę, udało mu się. Wydostał ją stamtąd. - Julie skoczyła na nogi.

- Jesteś pewien?

- Absolutnie. - Carter rozpiął trencz. - Kwadrans temu dostaliśmy meldunek od Grand Pierre'a. Hare czekał z „Liii Marlene" w Grosnez, podczas gdy Craig pojechał do zamku. Wypłynęli z Grosnez krótko po północy. Jeśli nic im nie stanie na przeszkodzie, będą tu za półtorej godziny. Julie zarzuciła mu ręce na szyję. - Zawsze mówiłem, że to niesamowity chłopak, z którym są zresztą same kłopoty - odezwał się Munro. Edge rozpiął powoli guziki płaszcza, pod którym, jak zwykle, miał mundur Luftwaffe i, wszedłszy za bar, nalał sobie dużą szklankę dżinu. Przybrał obojętny wyraz twarzy, ale z jego oczu ziała złość i więcej niż odrobina szaleństwa. - Czy to nie wspaniałe, sir? - spytał Carter.

- Wielce teatralne, Jack, lecz bardzo nieproduktywne - odparł generał. Julie zaśmiała się chropowatym głosem. - Craig zepsuł pański świński plan, prawda? Znacznie bardziej wolałby pan, żeby nie udało mu się wrócić. Razem z nią. - Jest w tym trochę racji, ale brzmi to zbyt histerycznie. - Munro podniósł swój płaszcz i włożył go. - Mam parę rzeczy do zrobienia. Podwieź mnie do dworu. Podrzucić cię? - Spojrzał na Edge'a. - Nie, dziękuję, sir. Przejdę się i odetchnę świeżym powietrzem. Wyszli. Zdenerwowana Julie nie mogła sobie znaleźć miejsca. - Ten człowiek, jakiż z niego potwór.

- Nie da się ukryć, że dałaś mu to do zrozumienia. - Edge wziął zza baru butelkę dżinu i wsadził ją sobie do kieszeni. - Ja tam idę się kimnąć. Całą noc nie zmrużyłem oka. Kiedy znalazł się na zewnątrz, wiatr ciągle przybierał na sile. Podszedł na samą krawędź nabrzeża, patrząc na morze. Odkorkował butelkę dżinu i pociągnął potężny łyk. - Niech cię piekło pochłonie, Osboume - powiedział cicho. - Ciebie i tę twoją dziwkę. Niech was wszystkich weźmie jasna cholera! Schował butelkę do kieszeni, po czym ruszył wybrukowaną uliczką przez wioskę. Wśród grzywiastych fal spienionego morza, zalewana strugami deszczu „Liii Marlene" pędziła ku wybrzeżu Konwalii niczym spuszczony ze smyczy chart. Niebo na wschodzie pojaśniało nieregularną poświatą brzasku. Kiedy Genevieve spojrzała przez jeden z małych iluminatorów w kabinie oficerskiej, zobaczyła jedynie nieprzyjazną pustkę. Naprzeciwko niej siedział Craig, ciągle w tej samej kożuchowej kurtce. Z kuchni nadszedł Schmidt, przynosząc herbatę. - Piękna, ojczysta Anglia już niedaleko - powiedział. Na żółty sztormiak miał nałożoną kamizelkę ratunkową. - Po co to? - spytał Craig.

- Rozkaz dowódcy, który uważa, że pogoda może się jeszcze pogorszyć. - Schmidt postawił kubki na stole. - Kamizelki dla siebie znajdziecie w tej szafce pod ławą. Kiedy wyszedł, Genevieve przesunęła nogi, a Craig otworzył schowek i wydobył z niego dwie kamizelki Kriegsmarine. Pomógł jej nałożyć jedną z nich, po czym sam wskoczył w drugą. Następnie usiadł na swoim miejscu i zaczął pić herbatę. Poczęstowała go gitane'em. - Chyba powinnam to jakoś zabezpieczyć. - Uniosła srebrno-onyksową papierośnicę. - Głupio by było, gdyby dostała się tam woda i zniszczyła film. - To niemożliwe - rzekł Craig. - Ten przedmiot skonstruował prawdziwy geniusz. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - Co teraz będzie, Craig? - spytała.

- Kto wie? Sytuacja uległa pewnej zmianie. Powiodło ci się. Sfotografowałaś te plany Wału Atlantyckiego, a co najważniejsze, Niemcy o tym nie wiedzą, więc nie dokonają żadnych zmian. - A więc?

- To czyni z ciebie bohaterkę, prawda? I gdyby Martin razem ze mną nie wyruszył po ciebie... - Wzruszył ramionami. - Munro będzie musiał to przełknąć. Przecież w końcu i on będzie miał swoją chwilę chwały. Kiedy Eisenhower zobaczy te piękne zdjęcia, pomyśli, że Munro to czarodziej. - Co będzie potem?

- Nie wszystko naraz. - Klasnął w dłonie. - Chodźmy na górę zaczerpnąć powietrza. Kiedy szli przez pokład, woda przelewała się pod brezentowymi osłonami relingu. Po dwóch marynarzy, w żółtych sztormiakach i zydwestkach, zajmowało stanowiska bojowe przy dwudziesto-milimetrowych działkach przeciwlotniczych na dziobie oraz działach morskich na rufie. Craig wdrapał się za Genevieve po drabinie na mostek. Weszli do sterówki. Za kołem stał Langsdorff, a Hare kreślił na mapie ostatni odcinek ich trasy. - Jak nam idzie? - spytał Craig.

- Dobrze. Najwyżej godzina, a może mniej. Pełne morze już za nami. - Spojrzał na zewnątrz. - Pogoda jeszcze się pogorszy, zanim nastąpi poprawa, ale dopłyniemy. Craig objął ją ramieniem. - Mam świetną myśl. Kolacja w „Savoyu", szampan, dansing. Zanim zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Hare; - Ja mam jeszcze lepszy pomysł. - Wygrzebał z kieszeni monetę. - Rzucimy, żeby zobaczyć, który z nas dostanie pierwszy taniec. O wpół do szóstej w Cold Harbour rozpadało się na dobre. Joe Edge siedział w swoim pokoju popijając dżin z blaszanego kubka i posępnie wyglądał przez okno. Wlał już w siebie pół butelki, ale alkohol wyzwolił w nim jedynie złość i pijacką agresję. Już niedługo „Liii Marlene" przybije do przystani. Wracają bohaterowie, Hare i ta głupia dziwka - Trevaunce. Pomyślał o Craigu i o poniżeniu, jakiego od niego doznał. Zatrząsł się ze złości. Nalawszy sobie do kubka następną porcję ginu, podniósł go do ust, gdy wtem znieruchomiał. Przyszedł mu do głowy doskonały sposób, żeby się im wszystkim odpłacić. - Boże, ależ to piękne. - Zaniósł się pijackim śmiechem. - Będą mieli ze strachu pełne portki. Podniósł słuchawkę i przekręcił do głównego mechanika, sierżanta Hendersona, który z resztą obsługi naziemnej stacjonował w barakach za hangarem. Dopiero po dłuższym czasie ktoś odebrał telefon po tamtej stronie. - Słucham, kto mówi? - odezwał się zaspanym głosem Henderson. - To ja, ty głupcze - odpalił mu Edge. - Za dziesięć minut junkers ma być gotowy do startu. - Jakaś niespodziewana sytuacja, sir? - Henderson natychmiast oprzytomniał. - Można tak powiedzieć. Zaraz tam będę. - Edge odłożył telefon, wyjął z szafy swoje lotnicze buty oraz kurtkę. Przebrawszy się szybko, zszedł na dół. Oczekując rychłego przybycia „Liii Marlene", Munro nie położył się spać. Czytał jakieś dokumenty w bibliotece, gdy usłyszał trzaśniecie frontowymi drzwiami. Podszedłszy do okna, zdążył jeszcze zobaczyć, jak Edge odjeżdża jednym z jeepów. Przez otwarte drzwi wszedł kuśtykający Carter z tacą w ręce. - Może herbaty, sir? Munro odwrócił się.

- Edge właśnie odjechał. Ciekawe dokąd i po co.

- Pewnie „Pod Wisielca", sir. Oni wkrótce tam będą.

- Masz rację - rzekł Munro. - Nalej herbaty, Jack. Doda nam sił. Pod kombinezonem sierżant Henderson ciągle miał piżamę. Wyprowadził już junkersa z hangaru i właśnie wychodził z samolotu, gdy Edge zajechał jeepem. Porucznik włożył na głowę pilotkę i gogle, po czym zapiął pasek pod brodą. Idąc zataczał się lekko. - Wszystko w porządku, sierżancie?

- Gotowy do startu, sir. Edge zachwiał się i Henderson podtrzymał go. - Nic panu nie jest, sir? - W tej samej chwili doleciał go wyraźny zapach ginu w powietrzu poranka. - Oczywiście, że nie, ty idioto - rzucił Edge. - Zabawię się trochę z kutrem E. Dam mu nauczkę. - Zaśmiał się. - Zanim skończę, Hare i Osbourne przekonają się, kto tu jest prawdziwym bohaterem. Poza tym, czyż Munro nie będzie mi za to wdzięczny? Odwrócił się do samolotu, gdy Henderson chwycił go za ramię. - Chwileczkę, sir. Nie powinien pan chyba lecieć. Edge odepchnął go gwałtownie i wyciągnął z kabury walthera. - Wara ci ode mnie! - strzelił na oślep pod nogi sierżanta. Henderson przebiegł pochylony pod brzuchem junkersa, chowając się po jego drugiej stronie. Usłyszał szczęk zamykanych drzwiczek w kadłubie maszyny. Po chwili zabrzmiały dwa bliźniacze silniki gwiaździste BMW. Samolot ruszył. Henderson wbiegł do hangaru i skierował się w kierunku małego biura, w którym był telefon. W opactwie Munro i Jack Carter kończyli właśnie herbatę, gdy nad ich głowami rozległ się ryk silnika. - Boże kochany, co to było? - powiedział generał. Podszedł do oszklonych drzwi i otworzywszy je wyszedł na taras w samą porę, żeby zobaczyć, jak Ju-88 lotem koszącym przelatuje nad przystanią, a następnie nabiera wysokości. - Co tu się, do cholery, dzieje, Jack? - spytał. Zadzwonił telefon i Carter podniósł słuchawkę. Munro śledził wzrokiem oddalający się samolot, słysząc za sobą pomruk rozmowy. Odwróciwszy się, zobaczył, jak Carter z zafrasowaną miną odkłada telefon. - Co to było, Jack?

- Dzwonił sierżant Henderson, sir. Wygląda na to, że Joe Edge właśnie wyciągnął go z łóżka, żeby przygotował junkersa do startu. Powiedział, że to niespodziewany lot bojowy. - Lot bojowy? Co za lot bojowy?

- Powiedział, że da nauczkę kutrowi E i że zanim skończy, Hare z Osbournem przekonają się, kto jest prawdziwym bohaterem. Powiedział też, że pan będzie mu za to wdzięczny. - On jest chyba niespełna rozumu - zdumiał się Munro.

- A także pijany, sir. Tak pijany, że strzelił Hendersonowi pod nogi, gdy ten próbował go powstrzymać. - Boże miłosierny. - Twarz Munro była biała. - Jack, co teraz zrobimy? - Nic nie możemy zrobić, sir. W strefie przybrzeżnej „Uli" nigdy nie używa radia. To zawsze było obowiązującą zasadą. Nie chciał pan, żeby Marynarka Królewska oraz Obrona Wybrzeża podsłuchiwały i zastanawiały się, o co w tym wszystkim chodzi. Nie możemy ich ostrzec. Zostało nam tylko jedno. Możemy jechać na przylądek, skąd będziemy widzieli jak płyną. - Wobec tego ruszajmy, Jack. - Munro nerwowo włożył płaszcz i popędził do wyjścia. Carter siedział przy kierownicy drugiego jeepa. Gdy zbliżali się do pubu, wyszła z niego Julie i samochód zatrzymał się. - Co się dzieje? - spytała. - Co ten Joe wyprawia?

- Wsiadaj! - rozkazał Munro. Wskoczyła do tyłu.

- Edge chyba postradał zmysły - dodał Carter ruszając.

- Tego nie możemy być pewni, Jack - powiedział Munro. Popił sobie i postanowił się zabawić, to wszystko. Cała ta heca dobrze się skończy. - Co dobrze się skończy? - spytała Julie. Prowadząc drogą w kierunku cypla, Carter wyjaśnił jej co zaszło. - Zawsze był trochę szalony - odezwała się Julie, kiedy skończył - ale tym razem przesadził. Wspięli się po grzbiecie wzgórza, następnie pokonali porośnięte trawą wyboje w pobliżu samego urwiska. Carter zatrzymał pojazd. - Jest tu gdzieś lornetka. Sam ją wkładałem. - Włożył rękę pod przednią konsolę. - Proszę. Wysiedli z jeepa i poszli do przodu. To był dziwny ranek. Czarne, nisko wiszące chmury ciągnęły się prostą linią aż do horyzontu. Nad samą wodą wisiała mgiełka. Jej nieregularne strzępy poruszały się miotane wiatrem. Morze było wzburzone i fale co chwila zalewały leżącą pod nimi plażę. Nagle Julie wskazała palcem. Są! Milę przed nimi, z szarości poranka wynurzyła się „Liii Marlene", płynąca na pełnej szybkości w kierunku Cold Harbour. Bandera Kriegsmarine mocno trzepotała na jej maszcie. Nagle, spoza zasłony czarnych chmur wyskoczył jak drapieżny ptak junkers i poleciał tuż nad wodą w stronę kutra. W chwilę później odezwał się karabin maszynowy. Edge strzelił daleko od „Liii Marlene" i przechylił samolot na prawe skrzydło.

Ostatnią część podróży Craig i Genevieve spędzali razem z Hare'em w sterówce. - Jezu, to Edge - powiedział Craig. - Co on wyrabia? Hare podszedł do zwykle nie używanego radia. Włączywszy głośnik wziął do ręki mikrofon. - Edge, odezwij się! Edge! Co się dzieje? Junkers znowu skręcił i lecąc prosto na nich, oddał kolejny strzał w morze po ich lewej burcie. - Pif pat, już po was. - W głośniku czysto zabrzmiał jego histeryczny śmiech. - Słyszysz mnie, Hare? - Przeleciał nad ich głowami. - Sprawiłeś nam duży kłopot. Biedny, stary generał bardzo się martwił. Byłoby o wiele lepiej, gdybyście ty, Osboume i ta mała suka Trevaunce wcale nie wrócili. Ponownie przechylił samolot na prawe skrzydło. Hare otworzył szafkę, wyjął złożoną flagę i popchnął lekko Langsdorffa. - To się może źle skończyć. Niech jeden z marynarzy opuści banderę i wciągnie to w jej miejsce. Gdy Langsdorff wychodził, Hare zwiększył prędkość, unosząc dziób kutra jeszcze wyżej, następnie obrócił gwałtownie sterem w prawo. Obersteuerman przywołał Wagnera, który podszedł do drabinki. Langsdorff przekazał mu flagę wraz z poleceniem, po czym wrócił. - Żyjecie jeszcze? - Z głośnika ponownie zabrzmiał głos Edge'a. - Spróbujemy jeszcze raz, co? Zobaczymy, jak blisko uda mi się podejść. Skręcił znowu po ich prawej burcie, nie więcej niż piętnaście metrów nad wodą. Tymczasem Wagner ściągnął z masztu nad mostkiem banderę Kriegsmarine. Po chwili w jej miejscu załopotała odważnie flaga Stanów Zjednoczonych. Ten widok jeszcze bardziej rozwścieczył Edge'a. - Przeklęci Jankesi! - wrzasnął. Był już bardzo blisko i otworzył ogień z karabinu maszynowego, tym razem fatalnie trafiając w rufę na sterburcie. Hardt i Schneider zginęli na miejscu. Rzuceni przez reling wpadli do morza. - Jezu, on postradał zmysły! - powiedział Craig. Wagner i Bauer uruchomili już działo na rufie. Pocisk smugowy podążył łukiem za uciekającym junkersem. Na dziobowej platformie Wittig strzelał z działka przeciwlotniczego kaliber 20 milimetrów. Junkers zatoczył się, gdy odłamki pocisku przedziurawiły jego prawe skrzydło. Edge zaklął i zawrócił w lewo. - W porządku, skurczybyki! - krzyknął. - Sami tego chcieliście. Zszedł niebezpiecznie nisko, po czym podszedł do nich z prawej burty. Hare wyciskał z „Liii Marlene" wszystko, co było możliwe. Wspaniałe silniki DaimleraBenza dawały im już ponad czterdzieści węzłów. Hare sterował zygzakiem. Edge zawsze był doskonałym pilotem, ale jego obecny szał uczynił zeń niemal geniusza skrzydeł. Z szybkością ponad sześćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę zniżył się na dziesięć metrów nad powierzchnię morza. - Padnij! - krzyknął Craig, szarpnął Genevieve za ramię, po czym rzucił się, żeby ją przykryć własnym ciałem. Edge jeszcze raz użył karabinów maszynowych, tym razem prując rufę, ścinając Wagnera i Bauera oraz rozbijając okna w sterówce. Langsdorff dostał trafienie w plecy i głową w dół wyleciał przez drzwi. Nagle „Liii Marlene" zwolniła gwałtownie. Craig i Genevieve wstali. Hare leżał rzucony na brzuch, na jego kurtce zobaczyli krew. Połowa urządzeń sterujących została rozbita, a na dziobie Wittig wisiał bezwładnie, oparty jedynie o poręcze. - Martin, jesteś ranny. - Położyła mu rękę na ramieniu. Kiedy ją odepchnął, junkers nadleciał z lewej burty, siekąc po całym kutrze gradem pocisków. „Liii Marlene" stanęła w ogniu. Poniżej ujrzała przez dym Schmidta, wspinającego się na przednią platformę, żeby odciągnąć Wittiga i samemu zasiąść za działem. - Już po nas - powiedział Hare. - Zabierz Genevieve z kutra. Craig wypchnął ją przed sobą. Przez pokład przelewała się już woda. Razem z Hare'em, który poszedł za nimi, Craigowi udało się odczepić jedną z gumowych łodzi ratunkowych przymocowanych na rufie i przerzucić ją nad relingiem. Trzymając linę spojrzał na Genevieve. - Wskakuj! Szybciej! Wykonała polecenie i tracąc równowagę, wpadła głową na dół do szalupy. W tej chwili Edge podszedł do nich bardzo nisko z prawej burty. - Dostanę tego skurwiela - powiedział Hare, rzucając się w stronę działa. Craig zawahał się i nagle puścił linę. Zanim Genevieve zdała sobie z tego sprawę, była już dziesięć metrów od kutra. - Craig! - wrzasnęła, ale było za późno. Stał po kolana w wodzie obok Hare'a, przy rufowym dziale. - Celuj w jego brzuch - krzyknął Craig. - Pamiętaj o tych zbiornikach z podtlenkiem azotu. Junkers nadleciał z dużą szybkością i Edge dał ognia z całej swojej broni pokładowej. Działo na kutrze wystrzeliło również. Zobaczyła, jak Martin Hare gwałtownie unosi się i pada do tyłu. Craig skoczył do działa, podążając lufą za junkersem, który, przeleciawszy nad nim, zaczął nabierać wysokości. Kiedy nastąpiła eksplozja, była to największa katastrofa, jaką w życiu widziała. Zbiorniki z podtlenkiem azotu wybuchły niczym bomba i junkers w jednej chwili zamienił się w olbrzymią, ognistą kulę. Naokoło, do morza wpadały fragmenty jego kadłuba. Duża fala uniosła jej łódkę. Była już pięćdziesiąt metrów od kutra i nabierała szybkości. Genevieve ujrzała, jak dziób „Liii Marlene" podnosi się wysoko ponad wodę. Nie widziała ani śladu Craiga.

Po kilku godzinach wyłowił ją brytyjski kuter. Była przemoczona i przerażona. Nie wiedziała co się w ogóle stało. Stał teraz przed nią generał brygady i starał uspokoić stargane nerwy. - Jak myślisz, co to było?

- Nie jestem pewna. To miała być chyba zabawa, która wymknęła się spod kontroli. Rodzaj krańcowej głupoty, takiej jaką jest zresztą ta wojna. Nie rozumiejąc uniósł brwi, wzruszył ramionami i wyszedł. Genevieve objęła dłońmi kubek, szukając w nim przyjemnego ciepła i siedziała tak patrząc w pustkę. W ciemni Carter ostrożnie rozwinął dostarczony film. - Nic mu się nie stało? - spytał Munro. - Ona przecież dość długo przebywała w morzu. - Na moje oko wygląda doskonale, sir. Zresztą, tego właśnie się spodziewałem. Nawet papierosy były suche jak pieprz. - Podniósł wyżej rękę trzymającą film. - I ona twierdzi, że tu jest zawartość teczki Rommla?

- Tak jest, sir. Powiedziała, że było tego więcej, ale miała tylko dwadzieścia klatek. - To prawdziwy cud, Jack. Jeden z największych wyczynów wywiadu w czasie tej wojny. Eisenhower i jego sztab przy Naczelnym Dowództwie padną, gdy to zobaczą. - Pokręcił głową. - Dokonała tego, Jack. Taka zwykła dziewczyna. Absolutna amatorka. Myliłem się. - Tak, ale jakim kosztem, sir?

- Wczorajszej nocy LuftwafTe znowu dokonała nalotu na Londyn, Jack. Zginęło wielu ludzi. Czy mam mówić dalej? - Nie, sir. Rozumiem. Munro kiwnął głową.

- Muszę zadzwonić do Londynu. Zobaczymy się za pół godziny w bibliotece. - A Genevieve, sir?

- Ależ przyprowadź ją. Koniecznie. Genevieve leżała w przygotowanej przez Julie gorącej kąpieli do chwili, aż woda zaczęła robić się chłodna. Wyszła z wanny i ostrożnie wytarła swoje posiniaczone ciało. Nie czuła bólu, w ogóle nic nie czuła. Julie zostawiła dla niej na łóżku bieliznę, gruby sweter, sztruksowe spodnie i kurtkę. Skończyła się ubierać, gdy Julie weszła do pokoju. - Jak się czujesz, cheriel

- Dobrze, nie ma obaw. - Po krótkim wahaniu dodała: Wiadomo coś nowego? - Niestety, nie.

- Tak przypuszczałam.

- Właśnie rozmawiałam z Jackiem. Powiedział, że film wy szedł doskonale. Prosił, żebym dała ci to. - Wręczyła jej srebmoonyksową papierośnicę. Biorąc ją, Genevieve uśmiechnęła się. - Interesująca pamiątka. Czy mogę ją zatrzymać?

- Nie wiem. Jack powiedział, że Munro chciałby porozmawiać z tobą w bibliotece. - Dobrze. Tak się składa, że i ja chcę z nim pogadać. Ruszyła w stronę drzwi, po czym stanęła i podniosła myśliwską kurtkę AnnyMarii, która leżała w kącie razem z resztą przemoczonych ubrań. Sięgnęła do kieszeni kurtki i wyjęła walthera. - To jeszcze jedna ciekawa pamiątka - powiedziała chowając broń przy sobie. Otworzywszy drzwi wyszła. Zdumiona Julie stała jeszcze przez moment i poszła za nią. Munro siedział na krześle przy kominku popijając brandy z kryształowego kieliszka. Kiedy Genevieve weszła do biblioteki, Carter stał przy małym barku i nalewał sobie szkockiej. - Ach, Genevieve - odezwał się Munro. - Wejdź. Pokaż się. - Kiwnął głową. - Wyglądasz całkiem nieźle. To dobrze. Doszła już do ciebie wspaniała wiadomość o negatywie. To wielkie osiągnięcie. Pokazałaś, że masz prawdziwy talent do takiej roboty. Nie mam wątpliwości, że DOS będzie miało z ciebie pożytek. Na pewno dasz sobie radę. - Jak cholera.

- O tak, poruczniku Trevaunce. Służysz w siłach zbrojnych naszego króla. Podporządkujesz się rozkazom i wykonasz każde polecenie. Lysander zaraz tu będzie. Polecisz z nami do Londynu. - Tak po prostu?

- Oczywiście otrzymasz w pełni zasłużone odznaczenia. Francuzi przyznają ci pewnie Legię Honorową. Niektóre z naszych dziewcząt zostały udekorowane Medalem Imperium Brytyjskiego, ale akurat to jest w twoim przypadku mało prawdopodobne. Może uda się nam zapewnić ci Wojskowy Krzyż Zasługi. Nieczęsto dają je kobietom, ale precedensy już były. - Wiem o mojej siostrze - odezwała się. - Baum powiedział Craigowi, a Craig mnie. Nawet Priem znał prawdę. - Przykro mi - rzekł cicho Munro. - To był wypadek, jak wiele innych w czasie tej wojny. - Siedzi pan sobie tutaj spokojnie żłopiąc brandy, a przecież pan mnie sprzedał - powiedziała. - Gorzej, pan mnie od samego początku z zimną krwią przeznaczył na stracenie. A wie pan, co w tym jest zabawne, generale? - Nie, ale jestem pewien, że mi powiesz.

- Baum wcale nie musiał mnie wsypać. AnnaMaria pracowała dla nich, więc i tak z miejsca nie miałam żadnej szansy w konfrontacji z Maxem Priemem. Nawiasem mówiąc, zastrzeliłam go. Dwie kule w plecy z tego. - Wyjęła z kieszeni walthera. - Przykro mi, moja droga - odparł Munro. - Zapewne nie sądziłaś, że będziesz w stanie to zrobić. - Właśnie.

- Ale zrobiłaś to, prawda? Mówiłem, że nadajesz się do tej roboty. Jesteś pewna tego, o AnnieMarii? - O, tak, ale jest coś jeszcze. - Zmarszczyła czoło, koncentrując się z trudnością. - Ta pani Fitzgerald z Rommey, którą wykorzystywaliście jako podwójną agentkę. Czy wiedział pan, że jej mąż współpracował z Michaelem Collinsem w czasie irlandzkiej wojny domowej? Munro znieruchomiał. - Nie, nie wiedzieliśmy o tym. A co to ma do rzeczy?

- Oszukała was i ciągle pracuje dla wywiadu niemieckiego, korzystając ze swoich londyńskich kontaktów z IRA. - Napradę? - Munro spojrzał niespokojnie na Cartera. Jak tylko wrócimy, leć od razu do sekcji irlandzkiej Wydziału Specjalnego Scotland Yardu. Może uda nam się zgarnąć ich wszystkich. - Zwrócił wzrok na Genevieve. - Eisenhower będzie tym zachwycony. Kopie rommlowskich planów Wału Atlantyckiego, a w dodatku on o niczym nie wie. - Wspaniale - rzekła. - Dostanie pan za to cygaro?

- No więc dobrze, jestem świnią - odpowiedział spokojnie. - Ale tacy jak ja wygrywają wojny. - Używając ludzi mojego pokroju?

- Jeśli istnieje taka konieczność. Podeszła do stołu i zawróciwszy oparła się o niego, ważąc w dłoni walthera. - Miałam zamiar wygłosić do pana małe przemówienie o moralności, honorze, o braku skrupułów, który upodabnia pana do naszych wrogów nawet w takiej głupiej maskaradzie. - I dlaczego zmieniłaś zdanie? - spytał Munro.

- Pomyślałam o tych wszystkich, którzy stracili życie od Cold Harbour po zamek de Yoincourt. O Renę, Priemie, Martinie Hare i załodze „Liii Marlene", o Craigu Osboumie. Wszyscy ci dzielni ludzie śpią snem wiecznym, ale w imię czego? - Moja droga Genevieve - powiedział cicho. - Nie mamy dużo czasu. O co ci chodzi? Że jest pan równie zły, co gestapo, więc może zasługuje pan na takie samo traktowanie jak oni. Uniosła rękę uzbrojoną w walthera. Munro nawet nie drgnął, i jedynie stojąca z tyłu Julie zawołała z cienia: - Nie rób tego, Genevieve. On nie jest tego wart. ' Genevieve, bardzo blada, stała dalej w tej samej pozycji. - No, prędzej - powiedział niecierpliwie Munro. - Zdecyduj się, dziewczyno. - Niech pana wszyscy diabli! - Westchnęła i odłożyła pistolet na stół. Jack Carter podszedł i wetknął jej w rękę dużą szklankę whisky, po czym schował walthera do swojej kieszeni. - Bardzo rozsądnie - odezwał się Munro. - Na twoim miejscu, wypiłbym to. Wkrótce będziesz tego potrzebowała. - Nie minęło nawet południe, a pan ma dla mnie jeszcze więcej złych wieści? Generale! Nie zachowuje pan nawet pozorów. - Twoja siostra zmarła wczoraj w nocy. Zamknęła oczy i ogarnięta ciemnością, usłyszała głos Cartera: - Dobrze się pani czuje? Ponownie spojrzała na Munro. ;; - Jak to się stało? - Zarządziłem sekcję. To było serce.

- Jeszcze jedno działanie uboczne pańskiego specyfiku? Bardzo możliwe. - Gdzie ona jest? Chcę ją zobaczyć.

- To, niestety, nie będzie możliwe.

- A co? Może znowu podsunie mi pan pod nos ustawę o tajemnicy państwowej? - Nie ma takiej potrzeby - odparł. - Nie za życia twojego ojca. Jeśli zaczniesz poruszać niebo i ziemię, wszystko wyjdzie na jaw i dowie się, że poza wszystkim innym, jego ukochana córka była hitlerowską agentką. To go dobije, nie sądzisz? - Przywiozłam wam te fotografie i chyba przynajmniej coś mi się od was należy. - W porządku, wygrałaś - westchnął Munro. - Zostanie pochowana pojutrze o szóstej rano na cmentarzu w Highgate. Oczywiście, w anonimowym grobie dla ubogich. - Gdzie jest teraz?

- Zajmuje się nią przedsiębiorca pogrzebowy z Camberwell. Jack może cię tam zawieść. - A co z tym Baumem? - spytała.

- On po prostu wykonywał swoją pracę, tak jak cała nasza reszta. Zadzwonił telefon i Carter podniósł słuchawkę. Zaraz też odwrócił się do Munro. - Lysander właśnie wylądował, sir.

- Dobrze - powiedział generał wstając. - W drogę.

- Ale może jest jeszcze szansa, żeby ich odnaleźć - odezwała się Genevieve. - Craiga i innych. - Teraz już za późno - odrzekł Munro. - Musimy lecieć.

Rozdział 17

Następnego dnia po południu Jack Carter zawiózł ją do zakładu pogrzebowego w Camberwell i zaczekał na zewnątrz, podczas gdy ona weszła do środka. Była tam mała, przyjemna poczekalnia, w której unosił się zapach świec i wosku do podłogi. W mosiężnym pojemniku koło drzwi leżała wiązanka białych lilii. Obsługujący mężczyzna był bardzo stary, o śnieżnobiałych włosach i trzęsących się wyraźnie dłoniach. Zapewne z powodu wojny nie przeszedł jeszcze na emeryturę. - A, tak - powiedział. - Rzeczywiście był telefon w pani sprawie. - Numer trzeci. Jest tylko jedna mała trudność. Znajduje się tam już pewien dżentelmen. Minęła go i weszła do małego korytarza. W pierwszej kabinie leżała szczelnie zamknięta trumna, druga była pusta, a dostęp do trzeciej zagradzała zaciągnięta zasłona z zielonego rypsu. Spoza niej dochodziły ciche słowa hebrajskiej modlitwy za zmarłych. Słyszała ją dość często w oddziale dla rannych szpitala św. Bartłomieja podczas nalotów na Londyn. Odsunęła zasłonę i ujrzała odwracającego się do niej Bauma w małej, okrągłej mycce na głowie. W ręce ściskał kurczowo modlitewnik. Łzy spływały mu po policzkach. - Smutno mi. Tak bardzo mi smutno. Bóg świadkiem, że nie zrobiłem tego rozmyślnie. Za nim ujrzała AnnęMarię, leżącą ze złożonymi na piersi rękami. Twarz, jej własna twarz, otulona całunem, w świetle świec wydawała się bardzo spokojna. Ujęła jego rękę w swoje dłonie i trzymała mocno, nic nie mówiąc, gdyż nie było nic do powiedzenia. Był mglisty, szary ranek i cmentarz Highgate nie wydawał się o tej porze dnia najlepszym miejscem na świecie. Carter przywiózł ją pod samą bramę dużym, zielonym humberem. - Proszę na mnie nie czekać - powiedziała do niego. Wrócę sama. Dziwne, ale nie usiłował protestować i odjechał, a ona poszła przez cmentarz z rękami głęboko w kieszeniach kurtki. Nie musiała szukać słupka z numerem alejki, gdyż szybko zauważyła ich, stojących w przeciwległym rogu. Był tam staruszek z zakładu, którego włosy bielały w szarości poranka, w czarnym płaszczu, z melonikiem w ręce, dwóch grabarzy pochylonych nad swoimi szpadlami oraz pastor w czarnej sutannie odmawiający przepisane rytuałem modlitwy. Poczekała, aż skończył i odwróciwszy się odeszła kilka kroków razem z siwym staruszkiem. Zbliżyła się ponownie dopiero, gdy grabarze zaczęli sypać ziemię. Unieśli głowy. Byli niemłodzi, już od dawna nie musieli obawiać się powołania do wojska. Jeden z nich przerwał pracę. - Możemy pani w czymś pomóc? To był ktoś, kogo pani znała? Spojrzała na prostą, sosnową trumnę, częściową pokrytą ziemią. - Tak mi się kiedyś zdawało. Teraz nie jestem już tego taka pewna. - Zaczął padać deszcz i Genevieve spojrzała do góry. - Ciekawe, czy Bóg rozmyślnie ofiarowuje nam takie poranki? Grabarze popatrzyli po sobie zdziwieni. - Nic pani nie jest?

- Nic a nic - odparła. - Dziękuję. Odwróciła się. Kilka kroków od niej stał Craig Osboume i patrzył w jej stronę. Miał na sobie mundur i furażerkę. Kiedy zdjął płaszcz, zobaczyła pod spodem oliwkowobrązową bluzę polową. Spodnie miał wpuszczone w spadochroniarskie buty. W otaczającej ich szarzyżnie jaskrawo mieniły się jego kolorowe baretki i podwójne skrzydła na prawym rękawie. - Podoba mi się bardziej niż ten poprzedni - powiedziała. - Mam na myśli mundur. Bez słowa narzucił płaszcz na jej ramiona. Poszli alejką między grobami. Mgła kłębiła się gęsto pomimo deszczu, odgradzając ich od świata, aż zostali tylko oni sami. Zaczęło lać, więc pobiegli do małej altanki z ławeczkami obok fontanny. Nie wiedząc czemu, myślała o innym, zalewanym strugami deszczu cmentarzu i Maxie Priemie. Kiedy usiadła, podsunął jej wyciągniętą z kieszeni paczkę papierosów. - Współczuję ci z powodu AnnyMarii - odezwał się. Munro powiedział mi o tym dopiero wczorajszej nocy. - Nic nie wspomnieli, że żyjesz. Nawet Jack.

- Przyjechałem już po północy. Poinformowali mnie, że rano będziesz tutaj. - Wzruszył ramionami. - Sam prosiłem Jacka, żeby milczał. Chciałem powiedzieć ci o wszystkim osobiście. - Co się z tobą działo? - spytała.

- Kiedy „Liii Marlene" poszła na dno, razem ze Schmidtem dryfowaliśmy w wodzie. Bardzo długo machaliśmy wyciągniętymi rękami. W końcu morze wyrzuciło nas na brzeg w pobliżu Przylądka Lizard. - A Martin?

- Zginął, Genevieve. Wszyscy zginęli. Skinęła głową i wyjęła gitane'a z papierośnicy. - Co teraz z tobą będzie? Munro na pewno nie był za chwycony. - Początkowo strasznie się wściekał. Powiedział, że wysyła mnie do Chin. DSS rozpoczyna tam szkolenie chińskich komandosów. Taktyka działania z zaskoczenia, skoki ze spadochronem, takie tam rzeczy. - A potem?

- Naczelny Dowódca obejrzał sobie powiększenia tych twoich zdjęć. - I wszystko się nagle zmieniło?

- Niemalże. Ten ważny dzień jest już bardzo blisko, Genevieve. Zdecydowano, żeby zrzucić jednostki komandosów i DSS daleko poza niemieckie linie we Francji. Nastąpi to przed samą inwazją. Połączą się one z partyzantami i dokonają maksymalnych zniszczeń na zapleczu wroga. - Innymi słowy, okazuje się, że Munro znowu cię potrzebuje? - spytała. - Po co ci to, majorze? Chcesz dostać jeszcze jeden dębowy listek na swój Krzyż za Wybitne Osiągnięcia w Służbie? Nie odpowiedział na jej pytanie. - Jack wspomniał, że ten drań chce cię zaciągnąć do DOS?

- Na to wygląda.

- Niech go piekło pochłonie! - Położył ręce na jej ramionach. - Zawsze byłaś tylko sobą, nigdy nią. Pamiętaj o tym. To samo powiedział jej Priem. Zdumiewające, jak oni byli do siebie podobni. Kiwnęła głową. - Będę pamiętać. Stał patrząc na nią.

- A więc, to byłoby już wszystko?

- Chyba tak. Odszedł niespodziewanie, znikając we mgle, ale to było przecież zupełnie bez sensu. Trwała wojna. Ludzie żyli dniem dzisiejszym i brali z życia to, co ono im dawało. Po prostu. Pobiegła wołając jego imię: - Craig! Odwrócił się. Ręce trzymał w kieszeniach płaszcza. - Słucham?

- Czy nie mówiłeś czegoś o kolacji w „Savoyu"?

* * *

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa,

ul. Zielna 39,

tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1997.

Wydanie II

Druk: Zakłady Graficzne Atext w Gdańsku

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Cold Harbour
Toys The The Cold Gun
23 299 318 Optimizing Microstructure for High Toughness Cold Work Steels
kawa cold, Kobiece różnosci- przepisy, zbiory przepisów
sprawko tworzywa cold box
Kill The Cold
cold frame inspekt na sadzonki
Solucja do In Cold Blood
cold planet activity 1
Katy Perry Hot 'N' Cold
57 815 828 Prediction of Fatique Life of Cold Forging Tools by FE Simulation
cold and warm colours
Book 3 The time of the cold sun
Cold Water Survival 1 7
Cold water survival
Harbour Cone
Influenza + cold

więcej podobnych podstron