Georges Simenon NIEPOKÓJ KOMISARZA MAIGRETA


Georges Simenon

Niepokoje komisarza Maigreta

Rozdział /

CIUCHCIĄ W DESZCZ

Nagle, miedzy dwiema małymi stacyjkami, których nazw nie umiałby wymienić i z których w ciemności zapamiętał jedynie smugi deszczu na tle wielkiej latami i sylwetki ludzi popychających wózki, Maigret zadał sobie pytanie, co tu właściwie robi?

A może zdrzemnął się na chwilę w gorącym przedziale? Bo przecież nie stracił zupełnie świadomości, skoro wie­dział, że znajduje się w pociągu. Słyszał jego jednostajny stukot, przysiągłby, że w oddali, wśród rozległych ciem­nych pól, nadal widzi oświetlone okna samotnej fermy. To wszystko, a także zapach potu zmieszanego z zapachem przemoczonego ubrania, pozostawało rzeczywistością, po­dobnie jak regularny szmer głosów w sąsiednim przedziale. Ale wszystko to w jakimś sensie przestawało być aktual­ne, nie mieściło się w przestrzeni, a już tym bardziej w czasie.

Równie dobrze mógł znajdować się gdzie indziej, w ja­kiejkolwiek innej wąskotorowej prowincjonalnej kolejce. On sam zaś równie dobrze mógł być piętnastoletnim Mai- gretem, który w każdą sobotę powracał ze szkoły zupełnie taką samą ciuchcią, złożoną ze staroświeckich wagonów, które trzeszczały przy każdym szarpnięciu lokomotywy.

To samo glosy nocą na każdej stacji, ci sami ludzie tłoczą­cy się wokół wagonu-ambulansu, ten sam gwizdek zawia­dowcy

Otworzył oczy, pyknąl £ fajki, która zgasła, i spojrzał na mij/czysn«;, siedzącego w przeciwległym rogu przedziału. 1 jego lakże mógł widzieć niegdyś w ciuchci, którą jeździł do ojca. Mógł być hrabią lub dziedzicem, najważniejszą OM'bq we wsi czy w mnłym miasteczku.

Ubrany był w garnitur sportowy z jasnego tweedu i nie- pizcnwkałny płaszcz z gatunku tych. które widuje się tylko w bardzo drogich magazynach. Na głowie miał zie­lony myśliwski kapelusik z miniaturowym bażancim piór­kiem, zatkniętym za wstążkę. Mimo gorąca nie ściągnął jasnych rękawiczek, ponieważ tacy jak on nigdy w pociągu czy w samochodzie rękawiczek nie zdejmują. Mimo desz­czu na jego pięknie wypastowanych pantoflach nie było śladu błota.

M^gł mieć jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Starszy pan. Czy to nie dziwne, że mężczyźni w tym wieku tak bardzo dbają

o swój wygląd? 1 że jeszcze ciągle chcą się wyróżniać spo­śród tłumu śmiertelników?

Miał charakterystyczną, różową cerę, a w małym, sre- brzystobiałym wąsiku rysowało się żółte kółeczko, pozosta­wione przez cygaro.

Ale pomimo to jego wzroku nie cechowała taka pewność siebie, jakiej można było po nim oczekiwać. Skulony w ką­cie obserwował Maigreta, rzucając w jego kierunku krót­kie spojrzenia, a dwa czy trzy razy zdawał się nawet być

o włos od zagajenia rozmowy. Pociąg, brudny i wilgotny, znów ruszył w mroczny świat, z rzadka upstrzony świateł­kami. Od czasu do czasu, przy jednopoziomowych skrzyżo-

wnniach, zamajaczyło jakaś postać na rowerze, czekający aż przejedzie cały pociąg.

Czy Muigret był smutny? Trudno byłoby tak to określić.

Czuł się nie bardzo w formie. A przede wszystkim pr?.ez ostatnie trzy dni za dużo pil; pił z konieczności, na siłę.

Pojechał na międzynarodowy kongres policji, który tego roku odbywał się w Bordeaux. Był już kwiecień. Kiedy wyjeżdżał z Paryża, po długiej, monotonnej zimie, wyda­wało się, że wiosna jest tuż-tuż. Jednakże w Bordeaux przez trzy dni lalo i wiał zimny, przejmujący wiatr.

Tnk się złożyło, że przyjaciele, z którymi zwykle spo­tykał się na takich kongresach, a wśród nich pan Pyke, tym razem nie przyjechali. Z każdego kraju powysylali tylko młodych, ludzi między trzydziestką a czterdziestką, których Mmgret nigdy na oczy nie widział. Wszyscy byli dla niego ogromnie mili, pełni szacunku, jak dla starszego pana, którego się ceni, ale uważa za kogoś starej daty.

Czy to ta myśl nie dawała mu spokoju? Czy może nie­ustający deszcz przyprawiał go o zły humor? I te ilości wina, które musieli wypić zwiedzając piwnice, zaproszeni przez Izbę Handlową?

— Dobrze się bawisz? — zapytała go przez telefon żon:!.

Odpowiedział mruknięciem.

— Postaraj się dobrze wypocząć. Jak wyjeżdżałeś, zda­wało mi się, że jesteś zmęczony. W każdym razie zmieni ci się nastrój. Tylko się nie zazięb.

A może nagle poczuł się stary? Nawet dyskusja, niemal w całości dotycząca nowych metod naukowych, nie potra­fiła go zainteresować.

Bankiet odbył się poprzedniego wieczora. Tego rana wy­dano ostatnie przyjęcie, tym razem na Ratuszu, a potem obficie zakrapiany obiad. Ponieważ w Paryżu musiał być

dopiero w ponied/Jakk rano, przyrzekł Chabotowi, że »ko­rzysta 7' nadarzającej .*nę okazji, aby po drodz«* odwiedzić i'o w Font<-noy-l' -Cornlu.

f!hf»bot też nie odrrdodniał. Zaprzyjaźnili się, kiedy Mai- tfret pT?.*r/. dwa lata studio wał medycynę na uniwersytecie w Nantes. Chabot studiował wtedy prawo. Mieszkali w tym ■.iimym f>er»i;jon«eie. JJwa czy trzy ryzy towarzyszył przy­jacielowi podczas ni<*dzi<lnych wizyt u jego matki w Kon- tenay.

I od tego r/iifiu, piz^z Wiizystktc lata, .spotkali Mię w .su­mie* mo/f 7. dziewięć razy.

— Kiedy przyjedzieHZ odwiedzić mnie w Fontenay? Pani Moigret poparła go zdecydowanie.

—- Dlaczego wracając z Hordeaux nie zatrzyma.sz .się u swojego przyjaciela Chabota?

./i/ź od dwóch pfid/.tn powinien być w Fontenuy. Ale po­mylił pociągi. W Niort, gdzie długo czekał popijając ma­łymi kieliszkami w poczekalni /Jworcowej, nie zdobył się jakoó na telefon do Chabola, aby po niego przyjechał wo* :tom.

W gruncie rzeczy nie zadzwonił dlatego, że gdyby Julian po niego przyjechał, nalepiłby, aby Maigret u nkh zanoco­wał. A komlKOrz miał w.stręt do spania u obcych Judzi.

Zatrzyma się w hotelu. Dopiero stamtąd zadzwoni. W ogóle zrobił błądr zamiast się włóczyć, powinien sj>ędzić dwa wolne cjni u «k`bio, na bulwarze Richarda Lenoira. Kio wie? Może w Paryżu już nie pada i nadeszła wreszcie wiosna...

— A więc wezwali pana...

Drgnął. Widocznie nie zdając »obie z tego sprawy, mu­siał w dalszym ciągu obserwować współtowarzysza podró­ży, aż ten zdecydował się nawiązać rozmowę. Może go to

krępowało. W głosie nieznajomt-go wy-./uS lekki, nutkę drwiny.

— Słucham?

— Byłem pewny, że zwrócą *ię do kogoi takiego jak pan.

A gdy Maigret v. dalxzym ciągu wyraźnie nie wiedział,

o co chodzi, dodał:

— Przecież mam przyjemność 7 komisarzem Ma;gr«»ti»m?

Podróżny znów przedzierzgnął *ię w światowego czło­wieka, uniósł się z ławki, aby się przedstawić.

— Vemoux de Couręon.

— Bardzo mi miło.

— Poznałem pana natychmiast, ponieważ często widy­wałem pańskie zdjęHa w gazetaeh.

Mężczyzna zdawał się przepraszać za tn, ze nałoży do ludzi czytających gazety.

— To się panu chyba częflto zdarzA.

— Co?

— Ze ludzie pana poznają.

Maigret nie wiedział, co odpowiedzieć-. Cjągle jvw?.t nie potrafił powrócić do rzeczywistości. Na crolc jego roz­mówcy lśniły kropelki potu. Wyglądał jak człowiek w tru­dnej sytuacji, 7. której nie umie się wyplątać.

«— Czy to mój przyjaciel Julian telefonował do pana?

*— Ma pan na myśli Juliana Chałjota?

— Tak. Sędziego śledczego, Zdumiewa mnie tylko, ze f»ic mi o tym nic mówił, kiedyśmy się widzieli dziś rano.

— Ciągle Jeszcze nie rozumiem.

Vernoux de Cotjręon przyjrzał się Maigretowi uważniej, marszcząc brwi.

— Chyba nie chce pan powiedzieć, że jedzie pan do Fon- tenay-le-Comte przypadkowo?

C.. izem.

tfię jedzie pan do Juliana Chabota?

— Tak, ale...

Nagle Maigret zarumienił si^r wściekły na siebie. Odpo- \* .adsł potulnie, jak to kiedyś, ludziom z tak zwanych ..wyższych sfer*'.

— Dziwne, prawda? — drwił towarzysz podróży.

— Co w tym dziwnego?

— Że komisarz Maigret, którego noga z pewnością nig­dy nie postała w Fontenay...

— Kto panu to powiedział?

— Tak przypuszczam. W każdym razie nieczysto tara pana widywano i nigdy nie słyszałem, by ktoś o panu Wjp',.-.-..;.ał. Dziwne więc, powiadam, że przyjeżdża pan właśnie w chwili, kiedy władze wzburzone są najbardziej fantastyczną tajemnicą, jaka...

Maigret potarł zapałkę i part* razy krótko pociągnął z fajki.

— Odbyłem część studiów z Julianem Chabotem — oświadczył spokojnie. — Kilka razy byłem gościem w jego domu przy ulicy Clemenceau.

— Naprawdę?

Maigret powtórzył chłodno:

— Naprawdę.

— W takim razie spotkamy się bez wątpienia jutro wie­czorem u mnie, przy ulicy RabelaLsa. Chabot przychodzi co sobotę na brydża.

Pociąg zatrzymał się po raz ostatni przed Fontenay, Vernoux de Couręon ni« miał bagaży, tylko brązową tecz­kę, która łeżała przy nim na ławce.

— Ciekawe, czy zdoła pan rozwikłać tajemnicę. Przy­

padek czy nie przypadek, Chabot ma szczęście, że pan przy­jechał.

— Czy jego matka jeszcze żyje?

— Równie dziarska jak zawsze.

Vernoux podniósł gię; zapiął płaszcz, poprawił rękawicz­ki i kapelusz. Pociąg zwalniał, przesuwały się coraz licz­niejsze światła, na peronie ludzie zaczęli biec,

— Ogromnie mi miło, że pana poznałem. Proszą powie­dzieć Chsbotowi, że oczekuję pana z nim razem jutro wie­czorem,

Maigret poprzestał na skinieniu głową. Otworzył drzwi, chwycił ciężką walizkę i skierował się ku wyjściu, nie pa­trząc na nikogo.

Chabot nie mógł po niego wyjść, tym pociągiem Maigret przyjechał przypadkowo. Z progu poczekalni dworcowej Maigret spojrzał w perspektywę ulicy Republiki. Lało jak z cebra.

— Taksówka, proszę pana?

Skinął głową.

— Kotel Francuski?

Znów potwierdził, skulił się w kącie nadąsany. Była do­piero dziewiąta wieczór, ale miasto jakby wymarło, oświe­tlone były tylko dwie czy trzy kawiarnie. Przy wejściu do Hotelu Francuskiego stały dwie palmy w pomalowanych na zielono skrzyniach.

Macie wolny pokój? `

— Jednoosobowy?

— Tak. Jeśli to możliwe, chciałbym coś zjeść.

W hotelu wygaszono już światła, jak w kościele po niesz­porach. Trzeba było zapytać kucharza, zapalić dwie czy trzy lampy w sali jadalnej.

Aby nie iść na górę, do pokoju, Maigret umył ręce w fa­jansowe; umywalce.

■ - Wino białe?

Odrzucało go już od białego wina, którego tyle musiał wypić w Bordeaux.

— Piwa nie macie?

— Tylko butelkowe.

— Wobec tego proszę duże czerwone.

Odgrzano mu zupę i nakrojono szynki. Ze swego miej­sca dostrzegł, że ktoś, przemoczony do suchej nitki, wszedł do hotelowego hallu. Nie znajdując nikogo, do kogo mógł­by się zwrócić, rzucił okiem do sali jadalnej, a ujrzawszy komisarza, jak'gdyby odzyskał pewność siebie. Był to męż­czyzna lat około czterdziestu, rudy, o dużych, rumianych policzkach, w nieprzemakalnym płaszczu koloru beżowe­go, z aparatami fotograficznymi przewieszonymi przez ra­mię.

Strząsnął kapelusz, aby wylać wodę, i wszedł na salę.

— Pozwoli pan, że przede wszystkim zrobię zdjęcie? Jestem korespondentem terenowym „L'Ouest-£clair”. Zauważyłem pana na dworcu, ale nie zdążyłem dogonić. Wezwano pana w sprawie Couręona?

Błysk lampy, pstryk.

— Komisarz Feron nie wspominał nam o panu. Sędzia śledczy też nie.

— Nie przyjechałem tu w sprawie Couręona.

Rudzielec uśmiechnął się jak ktoś z branży, kto nie da

się nabrać.

— Oczywiście.

— Co oczywiście?

— Nie przyjechał pan tu oficjalnie. Rozumiem. Ale to nie przeszkadza, żeby...

— Żeby dał mi pan spokój!

— Najlepszy dowód, że Feron odpowiedział mi, że już led.

■— Kto to jest Feron?

— Komisarz policji w Fontenay. Kiedy zobaczyłem pana na dworcu, pobiegłem do budki telefonicznej i za­dzwoniłem do niego. Powiedział mi, że tu do nas dołączy.

— T u?

— Jasne. Gdzie indziej mógłby się pan zatrzymać?

Maigret opróżnił szklankę, otarł wargi, wymamrotał:

— Kto to jest ten Vernoux de Couręon, z którym je­chałem z Niort?

— Rzeczywiście, on też jechał tym pociągiem. To szwa­gier.

— Czyj szwagier?

«— Tego Couręona, który został zamordowany.

Niewielki osobnik o śniadej cerze wtargnął do hotelu i natychmiast dostrzegł dwóch mężczyzn w sali jadalnej.

— Serwus, Feron! — rzucił reporter.

— Jak się masz. Pros2ę mi wybaczyć, panie komisarzu. Nikt mnie nie uprzedził o pańskim przybyciu, co zresztą nie tłumaczy mnie z tego, że nie byłem na dworcu. Wła­śnie miałem coś zjeść po wyczerpującym dniu pracy, kiedy...

Wskazał ręką rudzielca.

— Pośpieszyłem się i oto jestem...

— Powiedziałem temu młodemu człovHt*kowi — oświad­czył Maigret, odsuwając talerz i ujmując fajkę — że nie mam nic wspólnego ze sprawą Couręona. Znalazłem się w Fontenay-le-Comte z czystego przypadku, aby uścisnąć dłoń mego starego przyjaciela Chabota i...

— Czy on wie, że pan przyjechał?

■— Miał mnie oczekiwać o czwartej. Z pewnością po­myślał, że przyjadę dopiero jutro," albo że nie przyjadę wcale.

Maigret podniósł się.

— A teraz, jeśli panowie pozwolą, zanim położę się spać, pójdę się z nim przywitać.

Zarówno komisarz policji, jak i reporter sprawiali wra­żenie zupełnie zbitych z pantałyku.

. — Naprawdę' nie wie pan o niczym?

— Absolutnie.

— Nie czytał pan gazet?

— W ciągu ostatnich trzech dni organizatorzy kongresu i Izba Handlowa w Bordeaux nie pozostawiali nam wolne­go czasu na lekturę.

Wymienili pełne powątpiewania spojrzenia.

— Czy pan wie, gdzie mieszka sędzia?

— Ależ tak. Chyba że miasto zmieniło się od mojej osta­tniej bytności.

Jakoś nie mogli zostawić go w spokoju. Nawet na cho­dniku stanęli po jego bokach.

— Panowie pozwolą, że ich pożegnam.

Report«* nalegał w dalszym ciągu:

— Nie ma pan nic do powiedzenia czytelnikom ,^/Ouest-Eclair”?

— Zuoełnie nic. Dobranoc panom.

Wyszedł *<licę Republiki, przeszedł most i przez całą drogę do Chabot* ninął raptem dwie osoby. Chabot miesz­kał w starym domu, który niegdyś wzbudzał podziw mło­dego Maigreta. Dom nic a nic się nie zmienił, z szarego kamienia, o ganku, na który wiodły cztery stopnie, i wyso­kich oknach z małymi, kwadratowymi szybkami. Spoza zasłon przenikało słabe światełko. Zadzwonił, usłyszał stu­

la

kot drobnych kroków na niebieskich płytkach korytarza. W drzwiach odsłonięto judasza.

— Czy pan Chabot w domu? — zapytał.

— Kto tam?

— Komisarz Maigret.

— To pan, panie Maigret?

Rozpoznał głos Róży, służącej Chabotów, która praco­wała u nich i wtedy, trzydzieści lat temu.

— Już otwieram. Proszę tylko poczekać, aż zdejmę cuch.

Jednocześnie krzyknęła w głąb domu:

— Panie Julianie! To pański przyjaciel, pan Maigret... Proszę wejść, panie Maigret.., Pan Julian wyszedł dziś p"1 południu na dworzec... Był zawiedziony, że pana nie spę­kał. Jak pan przyjechał?

— Pociągiem.

— Tą nocną ciuchcią?

Otwarły się drzwi. W smudze pomarańczowego świath stanął wysoki, chudy mężczyzna, nieco zgarbiony, ubrany w bonżurkę z brązowego aksamitu.

— To ty? — powiedział.

— Ależ oczywiście. Spóźniłem się na dobry pociąg, więc musiałem jechać tym kiepskim.

— A twoje bagaże?

— Zostały w hotelu;

— Czyś ty oszalał? Muszę zaraz po nie posłać. Umówi­liśmy się, że zatrzymasz się tutaj.

— Posłuchaj, Julianie...

Dziwna historia! Musiał się przemóc, by do starego kole­gi mówić po imieniu, i jakoś to dziwacznie zabrzmiało. Rozmowa ,,na ty” nie przychodziła mu łatwo.

— Wejdź, pewnie nie jadłeś kolacji?

— Ow//.-m. W hotelu.

— Czy mam zawiadomić panią? — zapytała Róża. Maigret wtrącił się do rozmowy:

— Chyba już się płożyła?

— Dopifirro co poszła na górę. Al#.- nfę kładzie się do łóżka przed jedenastą lub dwunastą. Ja...

— Mgdy w życiu! Zabraniam jej przeszkadzać. Zoba­czę Kir; z twoją matką jutro rano.

— Będzie niezadowolona.

Maigret obliczył, że pani Chabot musiała mieć już co najmniej siedemdziesiąt osiem Jat. W gruncie rzeczy żało­wał, że przyjechał. Pomimo to powiesił mokry od deszczu płaszcz na staroświeckim stojaku i poszedł za .Julianem do jego gabinetu, podczas gdy Róża, która «arna już była po ^zeir dziesiątce, czekała na dyspozycje.

— Czego sirj napijesz? Starego koniaku?

— Może być.

Róża zrozumiała nierne polecenie sędziego i oddaliła się. Zapach domu nie zmienił się i to była jeszcze jedna z rze­czy. które niegdyś budziły zawiść Moigreta — zapach do­brze utrzymanego domu, gdzie podłogi są wypastowane i gdzie prowadzi się jimaczną kuchnię.

Przysiągłby, że żaden mebel nie został ruszony z miejsca.

— Siadaj. Cieszę się, ze cię widzę...

Korciło go, by powiedzieć, że Chabot także się nie zmie­nił. Poznawał jego rysy, jego wyraz twarzy. Ponieważ sta­rzeli się z dała od .siebie. Maigret słabo zdawał »obie spra­wę z upływ/u czar:u. Pomimo to uderzyła go jakaś niepew­ność-, wahanie, którego nigdy dotąd u przyjaciela nie do- «trz"gał.

Czy kiedyś t#*ż był teki? Może tylko Maigretriie zdawał /•obie z tego uprawy?

— Cygaro?

Na kominku leżała sterta pudełek z cygarami.

— Zawsze fajka.

— To prawda. Zapomniałem. Ja już nie palę oj dwu­nastu lat.

— Polecenie lekarza?

— Nie. Któregoś dnia powiedziałem sobie, że to głupio tak dymić, no i...

Weszła Róża z tacą, na której stała butelka pokryta de­likatnym pyłem piwnicy, i tylko jeden kryształowy kie­liszek.

— Nie pijesz także?

— Przestałem w tym samym okresie. Tylko trochę wina rozcieńczonego wodą do posiłków. Ale ty nic się nie zmie­niłeś.

— Sądzisz?

— Sprawiasz wrażenie, jakbyś cieszył się wspaniałym zdrowiem. Zrobiłeś mi naprawdę wielką przyjemność przy­jeżdżając.

Dlaczego zabrzmiało to niezupełnie szczerze?

— Muszę przyznać, źe nie bardzo na ciebie liczyłem. Tyle razy obiecywałeś, że wpadniesz do nas, 3 potem w ostatniej chwili wymawiałeś się.

— Jak widzisz, na wszystko przychodzi pora.

— Co u twojej żony?

— W porządku.

— Nie pojechała z tobą?

— Ona nie lubi zjazdów.

—' Wszystko pomyślnie przeszło?

— Dużo się piło, dużo gadało, dużo jadło.

— Ja już coraz rzadziej podróżuję.

Zniżył yło;:, fioriliwa/. no. tiórnyin ¡tUjLfy.it rozbiły nlt; Uroki

Z matką trudno mi t-.if; rwf.yiu A z d/uj/J<:J «trony nio <hct; jrj stfirnoj zo-if,owiać.

- ZaWHy.i; L fik ii dzihrttka?

Nic zrrtbnin ulq wtnlt\ Tylko wzrok JrJ rno.co nahtbł. finir-wti j*), >.c nie potrafi Kurna nnwUrc Irfy, ula upiera by nic nofitt: okularów,

Wyczuwało ttU;, '/.c my id i o czym innym, «potf lądując nu w npouób podobny, juk Vcrno\ix dc Cour<;on w podijtfu,

- Wifrftz n wazyfilkim1

- O czym?

- O tym, co r.jt: tu dzieje.

- Od blkiUo tygodniu r/Jr* czytah-m yu/.t-t. Ale pr/> J rjiwik} jochfdorn v. niujitklm Vernoux dc Cmjr<;vn, który iwii rJzi, `/o jont twoim pr/.yjucUAcm.

-- Hubert?

— NUr wiem. Mo/zezy zna lat około i;zeMdyjoHir;trju pit/in. To 1/ub'rt,

Z mimlu nio docicroly ¿udric odf;U>t.y, SJy'hoć było tylko ih ■./(;% bijący o szyby i od rzutuj do cztiHu lrz:nk polan w kominku. OJeloc Juliana Chabold U& był 'H;dzU\ kbd- (■/.ytri w i''ofiU:fttty'lf 'CorfiUf, u y,abincl ni».* zrnk-nil Hit;, gdy ;yn znji\\ mifrjr.cn.

•••■• Wohf-r Iftfo mania) tń opowiadał.,,

- frawu-. nic. JtiUMt dzUtrmiknrz rzurił hu; na mnie ,'if.n/ a!<rn fotograficznym w jadalni botolowirj.

Hildy?

- Tuk.

■ ••• To I .orni l. (*o ci powiedział?

• .Joli przr-ko/Mtiy, w* iMyjitcłuiU.-m, uhy hh; yjijąi: nie

wwrn jaką uprawą. NU: y/Jąkyfom mu t<-go jewze wypet- nwadowa^, kiedy z kolei zjawił kk; Uomimrz pojicji.

— - O t"j pora* cało miasto już y/i*, przyjechali.

— Czy to ci przeszkadza?

Chabot z trud/ m tylko zdołał ukryć wahania.

—• Njf',„ tyłko źe..,

Tylko źr' ro?

— Nic. To hurdzo «komplikowana, Nigdy o»- miw/.krj-

v/ prowincjonalnym mimicczku, tak im jak Fonu-nay.

• Wir;«/ przetturż, '/m pr/frtfzh rok riiu^zkał'*m w Lu- ęon!

— Al<; tam ni<: było takiej historii, jaką )u m-jrn trrnz na i'U>wU:.

Przypominam nobUt pnwria zabójstwo w AitiwlUm,..

To prawda. Zapomniałam.

f-hodziło o bpi awę, w której Mai^r^-l był zrnu^zony za* trzym?j/: pod zarzuti:nj zaWjstwy łjyłej?o sędzino, pow- HZi:i;bnUi «ZunowttfM-^o f.7Jrnvif.*ky.

• 'iV> nie jf.-fil mimo wszystko aż Uk ważne. Pr^-komm

jutro riioo. Nic zdziwiłbym #i<;, gdyby paryscy dzf*o-

nikar/.t: zji*r.bfdi nam pi< rw«zym poci^gK-m.

-• Morderstwo?

■ - Dwu.

— Szwagw-r V<-rnoux dł CJouri.ona?

— Wifizi;, żł* j(?«tf<ł poinfornir>w;jny!

— To w^zyfttko, co mi powit-dziano.

— Ow`jz<rTn, jr-K'> wzwagier, iiobert Couryon, zamord^ wat»y f'zt«!ry dni tc-rnu. Juź samo to wy*\s*rczyb>byt aby n&robić Mzurnu. Prw.`dwt:zor«J pr/.ywzła kolej ns wdów»; iiibon,

— Kio to J»;fet?

— Nikt szczególnie ważny. Przeciwnie. Staruszka, która mieszkała zupełnie sama na końcu ulicy Loges.

• Jaki jest związek między tymi zbrodniami?

— Obie popełniono w ten sam sposób, niewątpliwie tym samym narzędziem.

— Rewolwer?

— Nie. Tępe narzędzie, jak się pisze w raportach. Ka­wał ołowianej rury lub coś w rodzaju angielskiego klucza.

— To wszystko?

— Nie wystarczy?... Szszsz!

Drzwi otwarły się cichutko i do pokoju weszła z wyciąg­niętą ręką bardzo drobna, bardzo szczupła kobieta, ubrana na czarno.

— To pan, Jul es!?

Od iJu lat nikt już tak się do niego nie zwracał!

— Syn wyszedł na dworzec. Twierdził, że pan już nie przyjedzie, więc poszłam na górę. Nie poczęstowali pana kolacją?

— On już jadł w hotelu, mamo.

— Jak to, w hotelu?

— Zatrzymał się w Hotelu Francuskim. Nie chce...

— Nigdy w życiu! Nie pozwolę na to...

— Zechce pani posłuchać, madame. Jest rzeczą, tym bardziej pożądaną, bym został w hotelu, że dziennikarze są już na moim tropie. Jeśli przyjmę pani zaproszenie, jutro rano, a może nawet już dziś wieczór, będą urywać pani dzwonek u drzwi. Lepiej zresztą, by nie mówiono, że przy­jechałem na prośbę pani syna...

I to właśnie dręczyło sędziego. Maigret dostrzegł na jego twarzy wyraz potwierdzenia.

— I tak będą mówili!

— Ale ja będę zaprzeczał. Ta historia, a raczej te hi-

ilorie, nic mnie nie obchodzą. Nie mam najmniejszego za­miaru się nimi zajmować.

Czyżby Chabot obawiał się, że będzie się wtrącał do nie- swoich spraw? Albo może pomyślał, że Maigret ze swoimi metodami, czasem nieco nazbyt osobistymi, może go posta­wić w kłopotliwej sytuacji?

Komisarz przyjechał w nieodpowiednim momencie.

— Tak sobie myślę, mamo, że może Maigret ma ra­cję. — I zwracając się do przyjaciela dodał: — Rozumiesz, tu nie chodzi o zwykłe dochodzenie. Robert de Couręon, ten którego zamordowano, był człowiekiem znanym, spo­winowaconym ze wszystkimi znaczniejszymi rodzinami w okolicy. Jego szwagier Vernoux jest także osobistością na świeczniku. Po pierwszym zabójstwie zaczęły krążyć plotki. Później zabito wdowę Gibon i to nieco zmieniło charakter pogłosek. Ale...

— Ale co?

— To trudno wyjaśnić. Sfedztwo prowadzi komisarz po­licji. To dobry facet, zna miasto, choć sam pochodzi z po­łudnia, zdaje się, że z Arles. Na miejscu jest także lotna brygada z Poitiers. No i ja ze swojej sirony...

Staruszka siadła, jak z wizytą, na brzeżku krzesła i słu­chała słów syna jaJ< kazania.

— Dwa zabójstwa w ciągu trzech dni — to dużo jak na ośmiotysięczne miasto. Ludzie zaczynają się bać. Nie tyl­ko z powodu deszczu nie spotkasz dziś żywej duszy na ulicy.

— Co ludzie myślą?

— Niektórzy utrzymują, że to szaleniec.

— Kradzieży nie było?

— W żadnym z tych wypadków. I w obu wypadkach zabójcy otworzono drzwi, a więc nie wzbudził u ofiary po-

dojrzenia. To jest już jakaś poszlaka. Właściwie.* niemal Jo­dyna, jaką mamy.

— Żadnych odcisków palców?

— Ani śladu. Jeśli to szaleniec, z pewnością popełni no­we zabójstwo.

— Rozumiem, A ty co o lym myślisz?

— Nic. Szukam. Niepokoję się.

Czym?

~~ Nie umiem ci wyjaśnić. Czuję straszliwą odpowie­dzialność na swoich barkach.

Powiedział to tonem przygnębionego urzędnika. I rze­czywiście, Maigret miał przed sobą urzędnika, małomia­steczkowego urzędnika, który żyje w strachu przed każ­dym fałszywym krokiem.

Czy Maigret też z upływem lat stałby się taki sam? Na widok przyjaciela poczuł się nagle stary.

- Zastanawiam się, czy nie lepiej wsiąść do pierwszego paryskiego pociągu. Naprawdę zatrzymałem się w Fon- tenay jedynie po to, aby ci uścisnąć dłoń. Już to zrobiłem, a moja obecność może tylko skomplikować sprawy.

- Co chcesz przez to powiedzieć? — Chabot nie zarea­gował więc natychmiastowym protestem.

--- Już teraz ten rudzielec i komisarz policji są prze­świadczeni, że to ty wezwałeś mnie na pomoc. Będą utrzy­mywać, że się boisz, że nie wiesz, jak z tego wybrnąć, że..

— - Ależ nie.

Sędzia łagodnie odsunął tę myśl.

— Nie pozwolę ci odjechać. Mimo wszystko mam prawo podejmować przyjaciół, jak i kiedy mi się podoba.

Jules, mój syn ma rację. I jeśli o mnie idzie, uwa­żam, że powinien pan się u nas zatrzymać,

— Maigret nie chce być skrępowany, prawda?

— Mam swojf-; przyzwyczajenia.

— No więc nie nalegam.

— Byłoby jednak lepiej, gdybym jutro wyjechał.

' Może Chabot zgodzi się? Rozległ się dzwonek telefonu. Nawet ten dzwonek nie był laki sam jak wszędzie, miał jakieś staroświeckie brzmienie.

— Przepraszam.

Chabot podniósł słuchawkę.

— Mówi sędzia śledczy Chabot...

Sposób, w jaki powiedział te słowa, był jeszcze jedną wskazówką. Maigret z trudem stłumił uśmiech.

— Kto?... Ach, tak... Słucham, słucham, Fćron.., Co? Gobillard?... Gdzie?... Na rogu Pola Marsowego i ulicy... .Już przychodzę... tak... On fu jest... Nie wiem... Nie doty­kajcie niczego, zanim przyjdę...

Matka przyglądała mu się z ręką na piersi.

— Znów?... — wyjąkała z trudem.

Skinął głową.

— Gobillard.

I wyjaśnił Maigretowi:

Stary pijak, którego wszyscy w Fontenay znali, bo większość czasu spędzał z wędką, łowiąc ryby przy moście. Znaleziono go martwego na chodniku.

— Zamordowany?

—• Z rozbita czaszką, jak tamtych dwoje. Prawdopodob­nie tym samym narzędziem.

Chabot wstał, otworzył drzwi zdjął ze stojaka stary prochowiec i wygnieciony kapelusz, który najwidoczniej służył mu tylko w deszczowo dni.

— Idziesz ze mną?

Sądzisz, że powinienem ci towarzyszyć?

— Teraz, jak już wiadomo, że tu jesteś, będą się dziwić,

dlaczego /ię r:c- zabrałem. Dwie zbrodnie — to bardzo du­żo. Ale trzecia wprawi w przerażenie cale miasto.

W chwili gdy wychodzili z domu, mała, nerwowa dłoń ujęła rękaw Maigreta. Staruszka szepnęła mu do ucha:

— Uważaj. Jules, na niego! On jest taki, że nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa.

Rozdział II fi A \DLARZ KRÓLICZYCH SKÓREK

Lało tak gwałtownie i uporczywie, że deszcz przestał być tylko deszczem, a wiatr, lodowaty wiatr zamienił się w istną złośliwość żywiołów. Jeszcze.na źle osłoniętym pe­ronie dworca kolejowego w Niort Maigretowi, sponiewie­ranemu przez tę zimę, której ostatnie podrygi nie chciały ustąpić, przyszła nagle do głowy myśl o bestii, która broni się przed śmiercią i do ostatniego tchu usiłuje kąsać.

Nie warto oyło nawet się osłaniać. Woda lała się nie tyłko z nieba, ale wielkimi, zimnymi kroplami ściekała także z rynien, po bramach domów i po chodnikach, gdzie rynsztoki spływały z szumem gófskich strumieni Woda była wszędzie — na twarzy, na szyi, w butach, nawet w kieszeniach odzieży, której nie sposób było wysuszyć między jednym a drugim wyjściem z domu.

Szli pod wiatr, pochyleni do przodu, sędzia w swoim starym nieprzemakalnym płaszczu, którego poły łopotały jak sztandary, Maigret w palcie ważącym chyba ze sto kilo. Po kilku krokach fajka komisarza zgasi a z sykiem.

Tu i ówdzie widać było oświetlone okna. Mijając ka­wiarnię „Pod Pocztą” za mostem, zauważyli, że zza firanek

przyglądają im się ludzie. Kiedy już się oddalili, usłyszeli za sobą kroki i głosy.

Zabójstwo miało miejsce blisko stąd. W Fontenay zresz­tą nigdzie nie jest daleko, najczęściej nie opłaci się nawet wyprowadzać wozu z garażu. Krótka uliczka prowadziła w prawo, łącząc ulicę Republiki z Polem Marsowym. Przed trzecim czy czwartym domem, na ęhodnlku, w świetle re­flektorów karetki pogotowia, stała grupka ludzi; niektórzy w wyciągniętych rękach trzymali latarki.

Od tej grupy odłączył się niewielki mężczyzna. Komisarz Feron o mały włos nie popełnił gafy zamiast do Ch; bo­ta — chciał się zwrócić do Maigreta.

— Zatelefonowałem do pana natychmiast z kawiarni „Pod Pocztą”. Jednocześnie zadzwoniłem do prokuratora.

W poprzek chodnika leżał jakiś człowiek, jedna ręka zwi­sała nad rynsztokiem, między czarnymi pantoflami a man­kietem spodni widać było jasną skórę: Gobillard nie nosił skarpetek. Jego kapelusz leżał w odległości metra od ciała. Komisarz skierował elektryczną latarkę na twarz niebosz­czyka. Gdy Maigret jednocześnie z sędzią pochylili się nad* ciałem, błysnęło coś, pstryknęło, po czym rozległ się głos rudego dziennikarza:

— Jeszcze raz, proszę. Zechce się pan zbliżyć, panie Maigret.

Komisarz cofnął się, mrucząc pod nosem. Tuż obok zwłok stało przyglądając mu się parę osób, dalej, na ubo* czu, w- odległości pięciu czy sześciu metrów, stała druga, liczniejsza grupka, w której rozmawiano półgłosem.

— Kto go znalazł? — spytał Chabot, tonem oficjalnym, ale nie bez podniecenia.

— Doktor Vernoux — odpowiedział Feron, wskazując jedną z bliżej stojących postaci.

Czyżby to był też ktoś z rodziny nieznajomego z pocią­gu? O ile zdołał stwierdzić po ciemku, był znacznie młod­szy. Może miał trzydzieści pięć łat. Wysoki, o podłużnej, nerwowej twarzy, miał okulary, na których lśniły krople deszczu.

Chabot machinalnie uścisnął mu dłoń, jak ludzie, któ­rzy spotykają się codziennie, a nawet kilka razy dziennie.

Doktor wyjaśniał półgłosem:

— Szedłem do przyjaciela, po tamtej stronie placu. Do­strzegłem coś na chodniku. Pochyliłem się. Już nie żyt Aby zyskać na czasie, pobiegłem do kawiarni „Pod Pocz­tą”, skąd zadzwoniłem do komisarza.

Inne twarze jedna po drugiej pojawiały się w świetle latarek, każda zarysowana przez deszcz tworzący wokół nich aureolę.

— Jesteście tam, Jussieux?

Uścisk dłoni. Ci ludzie znali się jak koledzy ze szkolnej ławy.

— Byłem właśnie w kawiarni. Graliśmy w brydża i wyszliśmy...

Sędzia przypomniał sobie o Maigrecie, którzy trzymał się na uboczu, i dokonał prezentacji:

— Doktor Jussieux, mój przyjaciel. Komisarz Maigret...

Jussieux wyjaśniał:

— To samo, co w dwóch poprzednich wypadkach. Silne uderzenie w wierzch głowy. Tym razem narzędzie lekko osunęło się w lewo. Gobillard też został napadnięty z przo­du, też nawet nie próbował się bronić.

— Pijany?

— Wystarczy się nachylić i powąchać. Zresztą o tej go­dzinie... przecież pan go znał.

Maigret słuchał z roztargnieniem. Lomel, rudy dzienni­

karz, który właśnie zrobił drugie zdjęcie, próbował go zagadnąć. Trudno powiedzieć, co przykuło uwagę komi­sarza.

Mniejsza z dwóch grup, ta która stała bliżej zwłok, wy­raźnie składała się z ludzi, którzy się znali, należeli do określonego środowiska: sędzia, dwóch lekarzy, ludzie, któ­rzy bez wątpienia przed chwilą grali w brydża z doktorem Jussieux. Wszyscy musieli zaliczać się do miejscowej elity.

Druga grupa, słabiej oświetlona, nie zachowywała mil­czenia jak pierwsza. Nie manifestując wrogości w pełnym znaczeniu tego słowa, dawała ją w każdym razie odczuć. Raz i drugi rozległy się nawet chichoty.

Za karetką ustawił się ciemny samochód. Wysiadł z nie­go mężczyzna, który na widok Maigreta zatrzymał się jak wryty.

— Pan tutaj, szefie!?

Najwyraźniej nie był zachwycony spotkaniem z komisa­rzem. Był to Chabiron, inspektor lotnej, przydzielony przed kilku laty do brygady w Poitiers.

— Wezwali pana?

— Jestem tu przypadkiem.

— To się nazywa trafić w dziesiątkę, co?

On też się uśmiechał.

— Byłem właśnie na patrolu w mieście, dlatego tak dłu­go trwało, zanim mnie zawiadomiono. Kto to?

Fśron wyjaśnił:

— Niejaki Gobillard» facet, który raz albo dwa razy w tygodniu robił obchód Fontenay i skupował królicze skórki. Skupował też skóry wołowe i owcze w miejskiej rzeźni. Miał wózek i starego'konia, mieszkał w lepiance za miastem. Większość czasu spędzał na łowieniu ryb przy

mośi-jc, posługując się najobrzydliwszą przynętą: szpi­kiem. kurzymi jelitami, skrzepłą krwią...

Chabiron najwidoczniej sam był wędkarzem:

— 1 ryba na to bierze?

— On był chyba jedyny, któremu brała. Wieczorem chodził od knajpy do knajpy, wypijając w każdej szkla­neczkę czerwonego wina, aż miał dość.

— Żadnej rozróby?

— Nigdy.

— Żonaty?

— Mieszkał sam z koniem i wielką Ilością kotów. Chabiron zwróci? się do Maigreta:

— Co pan o tym sądzi, szefie?

— Nic nie sądzę.

— Troje w ciągu tygodnia to wcale nieźlfl, jak na ta­ką dziurę.

— Co zrobimy? — zapytał sędziego Feron.

— Nie sądzę, abyśmy musieli czekać na prokuratora. Nie było go w domu?

— Nie. Żona postara się skontaktować z nim telefonicz­nie.

— Myślę, że można zwłoki przewieźć do kostnicy. Zwrócił się do doktora Vernoux:

— Poza tym nie widział pan nic, nie słyszał nic?

— Nic. Szedłem prędko, z rękami w kieszeniach. Nie- mai się na niego natknąłem.

— Pański ojciec jest w domu?

— Wrócił dziś wieczorem z Niort. Jak wychodziłem, jadł kolację.

O ile Maigret dobrze rozumiał, był to syn tego Vernoux de Courcon, z którym jechał ciuchcią.

— Hej, wy tam, możecie go zabrać.

Dziennikarz nie odstępował Maigreta:

— Czy tym razem zajmie się pan tą .sprawą?

<— Na pewno nie.

— Ńawet nieoficjalnie?

— Nie.

— Nie jest pan ciekaw?

— Nie.

— Czy pan też wierzy w tego szaleńca?

Chabot i doktor Vernoux, którzy to słyszeli, popatrzyli po sobie z ową charakterystyczną miną ludzi należących do jednego klanu, znających się tak dobrze, że nie potrze­ba im słów.

To naturalne. Tak bywa wszędzie. A mimo to Maigret chwilami odnosił wrażenie, że jest tu jakaś klika. Oczy­wiście w takim małym miasteczku są nieliczni notable, którzy z natury rzeczy spotykają się, choćby tylko na ulicy, kilka razy dziennie.

A ponadto są i inni, tacy na przykład jak ci, którzy skupili się na uboczu i którzy nie wyglądali na zadowo­lonych.

Nie czekając na jakiekolwiek pytania komisarza, in­spektor Chabiron wyjaśnił:

— Przyjechaliśmy we dwójkę. Levras, który jest ze mną, musiał dziś rano wyjechać, bo żona lada chwila spo­dziewa się dziecka. Robię, co mogę. Próbuję na wszystkie sposoby. Ale kiedy przyjdzie wyciągnąć coś z tych face­tów...

Brodą wskazał pierwszą grupę, składającą się z elity. Najwidoczniej jego sympatie leżały po stronie tamtych.

— Komisarz policji ze swojej strony też robi wszystko, co w jego mocy. Ale ma tylko czterech funkcjonariuszy.

Pracowali przez cały dzień: Fśron, ilu teraz jest na pa­trolu?

— Trzech.

Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, u skraju chodni­ka zatrzymał się rowerzysta w mundurze, strząsając deszcz z ramion.

— Nic nowego?

— Sprawdziłem tożsamość kilku napotkanych osób.. Dam panu listę. Każdy miał wiarygodne powody, by wyjść na miasto.

— Wstąpisz na chwilę do mnie na górę? — zapytał Mai- greta Chabot.

Komisarz zawahał się. Jeśli pójdzie, to dlatego, że ma ochotę napić się czegoś na rozgrzewkę, a nie spodziewa się znaleźć czegokolwiek w hotelu.

— Idę w jednym kierunku z wami — oświadczył doktor Vernoux — chyba, że wam przeszkadzam.

— Bynajmniej.

Tym razem wiatr mieli w plecy i mogli rozmawiać. Ka­retka ze zwłokami Gobillarda oddaliła się, a jej czerwone światła widać było od strony placu Viete.

— Zapomniałem panów przedstawić. Vernoux jest sy­nom Huberta, którego poznałeś w pociągu. Ukończył me­dycynę, ale nie praktykuje i pracuje naukowo.

— Co to za praca naukowa! — zaprotestował słabo le­karz.

— Przez dwa lata był na stażu u świętej Anny, pasjo­nuje się psychiatrią i dwa lub trzy razy w tygodniu jeździ do szpital? dla umysłowo chorych w Niort.

— Sądzi pan, że te trzy zbrodnie są dziełem szaleń­ca? — zapytał Maigret, raczej z uprzejmości.

To, co przed chwilą usłyszał, nie wzbudziło w nim szcze-

kiej sprawy na głowie. Prawdę mówiąc, jesteśmy prawie w tym samym wieku. Ty też za trzy lata...

— Ja też.

— Masz jakieś plany?

— Kupiłem już nawet domek na wsi, nad Loarą.

— Będziesz się nudził.

— Ty się tu nudzisz?

— To nie to samo. Ja się tu urodziłem. Mój ojciec tu się urodził. Znam wszystkich.

— Tutejsi ludzie wydają si^niespokojni.

— Ledwie przyjechałeś i już to pojąłeś? To prawda. Zresztą nic dziwnego. Jedna zbrodnia jeszcze ujdzie. Zwłaszcza ta pierwsza.

— Dlaczego?

— Bo chodziło o Roberta de Couręon.

— Nie był łubiany?

Sędzia nie od razu odpowiedział. Jak gdyby dobierał słów.

— W gruncie rzeczy ludzie prawiego nie znali, chyba z widzenia.

— Żonaty? dziedaty?

— Stary kawaler. Oryginał, ale przyzwoity facet. Gdy­by chodziło tylko o niego, ludzie by nie rozrabiali. Skoń­czyłoby się na drobnym podnieceniu, które zawsze towa­rzyszy zbrodni, Ale zaraz po tym stara Gibon, a teraz jeszcze Gobillard. Jutro spodziewam się...

— Już się zaczęło.

— Co?

— Ta grupa, która trzymała się na uboczu — ludzie z ulicy — i ci, którzy wyszli z kawiarni „Pod Pocztą'* — są do siebie wrogo nastawieni.

— Chyba nie aż tak, żeby...

'w*/ l-W* ■-Ą H i& :'•//> '-....

— Ti-.ć. - r> o t/> '\sAK

— »<./; .'¿'•¿`i < ' ' •'.'/ j7- 1

— i.io r////;- -3

A>/y 7//-:/^- 1* '&*;&, c.f&fsA r*firUt'

— Mo«'; .U*,7/r/*z PiVrMjtifc *u wy- ttitf.bf?/;,': To f--/' ;<Ä-i MlaïAtr*;, ri'f/Ą;y

i* U <5, k*Jf!7.y </A KJsff/Sjh t/> ïf: \ : r.: >/f,r, '*»>■'f:J,î/sei'rÀ7ttSt %7*%7ïi*Jt

TJtTfiri. j/Ą W Ut\ ćfiwiii f&rify _ i>\*t

v.^./yv-7 ^ jfs/wfrfA i wWv.', if* się

l>-zyć. pM^rr* v> nUrkt/i ?./ w y^A/, & r*s \. Ä n% fti** « yr/nytn

— r* prr/rf/ttjś t^k aarr*.

—- 7*f*z >.*Áí7,y 7¿ii*ñ: Ufo tfiixjvJs.

** Ifl` , I ' +~ t J + 0

— PrWiAł/di ¿O, '/ííá/Í."J;, <*> O'/r&f,-.

— : i'/-; fAÿrte Zk'x.

— F;\i i Y/fúiy. Vj7.j%.'W4 Xfj\ f&ffjfáú*er&.

i* ■vr.vf/'yWfeí '* 'M'Ár?? : &¡¡Íyrr/f

'V, Phcyyjf rr.¿,<, pi^.^fey,

r'f'r'ZK XÁ«/'W, ís.fit/f. 7.Ï:*.'/$*, TJt 4*:;>;•**»

**?//; vyr., íí.vr^? 7'.r. '/. y/uh#,?'

/r%/, 'sC'/Z/Á VdfsA'f, 7Ak'£'. fe frf?¿r7. t'.V ' ¿ >r ;v>-/.;., Vv^vO. W & r/y.iïç.

T&r/Ąi «k.;. ry/wV:. f> ^ rrfVSi. %'<• tíkiwr &*r?r. í/r.

— í"A;*-áí:.¿ v/ ***4: ^ (¿«Fif-tejmtAfttsrt#

— Tä»' «í-v/or•< A, w.'fyf-ry z >íí^%(' '¿Zíí.->-¿s. 'l'4ft. M*&7*Ą - “*i2¿í¡í ÿt/&l Ś;

n

fjiMtiH *>, 7. 'i7.*AlM,/k\ \Mí»r /'

7/ ïj}? A>. /y ^y>Ä

z i4f/rftt¿ <1* lr;Vrf*«r>^ <;>r ♦//?

* *r/.y <# &:>/

-■■ 'Jí» i^^/> /; +'.'a4*>. .``/r/f&ją

rst/.y-*/'*■. «>; •// T7Af:-XyW^/Á.''. Ą W'A^

toń**.* i&#rwArM: v> po pr'Air: tv;/'-*---, V/--^í

*>'// +u;., %uv*r, -t¡ {'Stitt/,'; <í:,'v.:í*';■. & f&zwUV* Osst'/#* ÏSi'.'» V. V«X ^ <Ä>r7 'jgtsri. r ^ ^

m&Xfíi ¡ ¿7., ''/./!(, h*/,*î.vv/ÿ> 7*Wty<:¿: ÜVÍ*/:.-.. 7, /!>> ;,v é/;~% ijyúí'f. i,',/, iZ&yffi tejtv'.w*'' k* w '¿ct&Jt

f íí,fAr:`. i*?'/,,/.. *>'/i %*¿xt/.-7/tr.', ■» ïjz&i i Wf¿-iá.t y¿t u*

pr&jfjwtł:. *b 'srssytii. */%f+ t¿ni/A&#n'#sp,

fí.r/MítiSt w '¥/rr¿*.'?. iffi «r**2*.*

f¡jr?;*?rr;t •** yi^ <* J%74,/^c«.

^aT; Vt^Î M_tfí WJtt-'-J iJA'jgi*, ; es>-

<7¡íí> 1ztújtJ¡> %sÁ-'^.'sjs- írtírjr r. r4i4 rr, 7//#*%

7*e#j& vą ptAv¿rf`**k Verusjx fa to/«.. hf/r.inrMvrt ■ ■ 7'i fte &'<:*•, •¿'¡ót*'. ïspÀVtfftf'ftt» fc^?.. ¿ér * 7^y/>,r.A u?/> K#ft*gfatw4. Ot^f&rss#*! vj.\ fez rijifty* *

MRátj v/^r; Pw^ ;/y. v&rsfrifíj p*hc * Hirv^Tït ; iKćjĄits,\ii p:z*/ &ys!j pzy

ÍAüiyíJtk w n.&¿s:&. V'/,ty y,.

Ukf/Hñ ÿtkfi t. &fxytjuïy. It/àJitxfn. ts*tü\ --•■•■ V*r'f/S¿X. iJiÀis. 7b\': •)*! XJ* YSs'A'&ÏT--

rtsjru'/vizoïY!

Ma &*(■:**

.vj'â A«*.?.. uKKxrt, ¡cvr*lp p^/z^i^ r/^s S <xíí3á/- Wfefîôy-V«WL,

£de IM» »** aa#

— Żonaty?

— Poślubił pannę de Cadeuil, z prawdziwej szlachty. Powiła mu już troje dzieci. Najmłodsze ma osiem miesięcy.

— Mieszkają z ojcem?

; Dom jest dostatecznie rozległy, sam zobaczysz. Ale to nie wszystko. Oprócz Aiaina, Hubert ma córkę Adelinę, która wyszła za niejakiego Pailleta, poznanego w czasie wakacji \y Royan. Jak on zarabia na życie, nie mam poję­cia, ale jedno wiem, że Hubert Vernoux łoży na ich utrzy­manie. Przeważnie mieszkają w Paryżu. Tylko od czasu do czasu pojawiają się na kilka dni lub kilka tygodni — zwy­kle jak są bez grosza. Teraz rozumiesz?

— Co tu jest do rozumienia?

Chabot uśmiechnął się ponuro; przez chwilę przypomi­na! Maigretowi kolegę z dawnych lat.

— To prawda. Mówię, jakbyś był tutejszy. Widziałeś Vernoux. On bardziej wygląda na dziedzica niż wszyscy prawdziwi tutejsi dziedzice. Jeśli idzie o jego żon^i siostrę żony, sprawiają wrażenie, jakby dokładały wszelkich sta­rań, aby w oczach zwykłych śmiertelników wydać się mo­żliwie odrażającymi. Ci wszyscy stanowią zamknięty klan.

— I do niego ma dostęp tylko szczupłą garstka ludzi?

Po raz drugi tego wieczora Chabot zarumienił się.

— Z konieczności — wyjąkał, jak gdyby poczuwając się do winy.

— Tak że Vernoux, Couręonowie i ich przyjaciele sta­nowią w mieście odrębny światek?

— Zgadłeś. Z tytułu mojego stanowiska muszę się z ni­mi stykać. W gruncie rzeczy nie są wcale tacy odpychają­cy, jacy się wydają. Hubert Vernoux, na przykład, to czło­wiek wykończony przez kłopoty. Kiedyś był bardzo bogaty. Teraz nia już znacznie mniej i nawet zastanawiam się, jak

to z nim jest naprawdę. Od czasu gdy większość dzierżaw­ców stała się właścicielami ziemi, podupadł obrót ziemią. Huberta przygniatają obowiązki, zmuszony jest utrzymy­wać całą rodzinę. Jeśli zaś idzie o Alaina, którego znam lepiej, to chłopak ma dosłownie idée fixe.

— Jaką?

— Lepiej, żebyś nie wiedział. Zrozumiałbyś od razu, dla­czego przed chwilą na ulicy wymieniliśmy niespokojne spojrzenia. Mówiłem ci, że ojciec Huberta Vernoux zmarł na delirium tremens. Po kądzieli, to znaczy ze strony Co- uręonów, przodkowie nie byli wcale lepsi. Stary Couręon popełnił samobójstwo w okolicznościach dość tajemniczych. Hubert miał brata, Bazylego, o którym nie wspomina się nigdy, a który zabił się w wieku siedemnastu lat. Gdyby tak sięgnąć dalej wstecz, znalazłoby się w rodzinie więcej wariatów i dziwaków.

Maigret słuchał, wolno pociągając fajkę i od czasu do czasu maćzając usta w szklance.

— Oto przyczyna, dla której Alain studiował medycynę i odbywał staż u świętej Anny. Mówi się — i to jest praw­dopodobne — że większość lekarzy specjalizuje się w cho­robach, które ich zdaniem mogą im zagrażać. Alaina gnębi myśl, że wywodzi się z rodziny szaleńców. Jego zdaniem ciotka Lucylla jest na wpół zwariowana. Mnie tego nie po­wiedział, ale jestem przeświadczony, że bacznie przygląda się nie tylko własnemu ojcu i matce, ale nawet własnym dzieciom.

— W okolicy wiedzą o tym?

— Owszem, mówią o tym. W małych miasteczkach zaw­sze dużo się gada — i to z nieufnością o ludziach, którzy żyją inaczej niż wszyscy.

— Czy w szczegół ności mówiono o tym po pierwszym zabójstwie?

Chabot zawahał się tylko przez sekundę, po czym skinął głową.

— Dlaczego?

— Bo wiedziano, że Hubert Vernoux i Jego szwagier Couręon nie żyli w zgodzie. Może również diatego, że mieszkali naprzeciw siebie.

— Spotykali się?

Chabot uśmiechnął się kącikiem ust.

— Zastanawiam się, co ty sobie o nas pomyślisz. Nie wydaje mi się, aby w Paryżu mogła zaistnieć podobna sy­tuacja.

Krótko mówiąc, sędzia śledczy wstydził się środowiska, które w pewnym sensie było jego własnym środowiskiem, jako że mieszkał tu przez okrągły rok.

— Mówiłem ci, że Couręonowie byli już zrujnowani, kiedy Izabela poślubiła Huberta Vernoux. Hubert wyzna­czył stałą pensję swemu szwagrowi, Robertowi. I Robert nigdy mu tego nie wybaczył, Kiedy o nim wspominał, mówił zawsze ironicznie: „mój szwagier, milioner”, albo „zapylam nowobogackiego''. Jego noga nigdy nie postała w wielkim domu przy ulicy Rabelais, choć ze swoich okien mógł śledzić wszystko, ero się w nim działo. Mieszkał na­przeciwko, w domu mniejszym, ale też przyzwoitym. Co rano przychodziła sprzątaczka, ale sam czyścił sobie buty

i gotował posiłki, demonstracyjnie robił zakupy, ubrany jak dziedzic objeżdżający swoje włości. Obnosił się z wiąz­kami porów czy szparagów jak z myśliwskimi trofeami. Myślał chyba, że w ten sposób rozwścieczy Huberta.

— A Hubert się wściekał?

— Nie wiem. Możliwe. Ale mimo to utrzymywał go -na-

dal. Nieraz widywano, jak spotykając się na ulicy wymie­niali cifcrpkie słówka. I charakterystyczna rzecz: Robert de Couręon nigdy nie opuszczał zasłon w oknach, tak że mieszkająca naprzeciwko rodzina widziała go przez calu- sieńki dzień. Niektórzy twierdzili, że zdarzało mu iię po­kazywać im język. Ale na tej podstawie utrzymywać, że Vernoux się go pozbył czy zabił w przypływie gniewu...

— Tak twierdzą?

— Tak.

— Ty też tak myślisz?

— Nie odrzucam a priori żadnej hipotezy.

— Maigret nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, sły­sząc te napuszone słowa.

— Przesłuchiwałeś Vernoux?

— Nie wzywałem go do siebie do biura, jeśli o to ci cho­dzi. Mimo wszystko brak podstaw, by podejrzewać czło­wieka tego pokroju.

Powiedział „człowieka tego pokroju” i zorientował się, że się zdradził jako jeden z nich. Tego wieczora wizyta Maigreta musiała być dla niego torturą. Komisarzowi rów­nież nie sprawiała przyjemności, choć w tej chwili nie miał już ochoty odjeżdżać.

— Spotkałem go na ulicy, jak każdego ranka, i zada­łem mu od niechcenia kilka pytań.

— Co powiedział?

— Że tego wieczora nie wychodził z domu.

— O której popełniono zbrodnię?

— Pierwszą? Mniej więcej o tej samej porze co dziś, około dziesiątej wieczór.

— Co się obecnie dzieje u Vernoux?

— Oprócz sobotniego brydża, który ich wszystkich gro-

n

madzi w salonie, każdy żyje własnym życiem, nie troszcząc się o pozostałych.

— Vernoux nie dzieli sypialni z żoną?

— Uważałby to za szczyt drobnomieszczaństwa. Każde ma swój apartament, na różnych piętrach. Izabela mieszka na pierwszym, Hubert w wychodzącym na dziedziniec skrzydle parteru. Alain zajmuje drugie piętro, a ciotka Lucylla ma dwa mansardowe pokoje na trzecim. Kiedy przyjeżdża córka z mężem...

— A.teraz są tutaj?

— Nie. Oczekują ich za kilka dni

— Ile służby?

— Małżeństwo, które służy u nich już od dwudziestu czy trzydziestu lat, i dwie dość młode pokojówki.

— Gdzie sypiają?

— W drugim skrzydle parteru. Obejrzysz sobie dom. To prawie pałac.

— Z drugim wejściem od tyłu?

'— Są drzwi w murze okalającym dziedziniec, wycho­dzące na zaułek.

— Tak, że każdy może wejść i wyjść nie zauważony?

— Chyba tak.

— Nie sprawdzałeś?

Chabot siedział jak na mękach, a ponieważ czuł się win­ny, podniósł głos, niemal wściekły na przyjaciela:

— Mówisz, jak niektórzy z tutejszych. Gdybym poszedł przesłuchać służbę, nie mając najmniejszych dowodów, najmniejszych poszlak, całe miasto byłoby przeświadczone, że winien jest Hubert Vernoux lub jego syn.

— Jego syn?-

— Oczywiście, on też! Bo przecież skoro nie pracuje, a interesuje się psychiatrią, należy go traktować jak sza­

leńca. Nie bywa w żadnej z dwóch okolicznych kawiarni, nie grywa ani w bilard, ani w belotkę, nie biega za dziew­czynami, a czasem bywa, że zatrzyma się z nagła na ulicy, aby przyjrzeć się komuś tymi swoimi wielkimi oczyma, po­większonymi jeszcze przez szikła okularów. Nie cierpią go Da tyle, aby...

— Bronisz go?

— Nie. Chcę zachować zdrowy rozsądek, a tu na pro­wincji, to nie zawsze jest proste. Staram się być sprawie­dliwy. Ja też myślałem, że pierwsza zbrodnia jest, być może, historią rodzinną. Zbadałem sprawę pod każdym względem. Niepokoiło mnie, że nie dokonano kradzieży, « Robert de Couręon nie usiłował się bronić. I z pewncścią byłbym przedsięwziął jakieś środki, gdyby...

— Chwileczkę. Nie zwróciłeś się do policji z prośhą

o śledzenie Huberta Vernoux i jego syna?

— W Paryżu to jest możliwe. Tu nie. Wszyscy znają naszych czterech nieszczęsnych funkcjonariuszy policji. Jeśli idzie o inspektorów z Poitiers, rozpoznano by ich, zanim zdążyliby wysiąść z samochodu! Rzadko się zdarza, aby na ulicy znajdowało się jednocześnie więcej niż dzie­sięć osób. I w tych warunkach śledzić kogoś, kto się tego domyśla?

Nagle uspokoił się:

— Przepraszam cię. Mówię tak głośno, że jeszcze obudzę matkę. Chciałem tylko, abyś wszedł w moje położenie. W braku dowodów przeciwnych, Vernoux są niewinni. Go­tów jestem przysiąc, że są niewinni. Druga zbrodnia, po­pełniona w dwa dni po pierwszej, praktycznie jest tego do­wodem. Hubert Vernoux mógłby dać się sprowokować do zabicia szwagra czy uderzenia go w chwili gniewu. Ale nie miał żadnego powodu iść na koniec ulicy Loges i mor­

dować wdowę Gibon, której zapewne nawet nie znał.

— Kto to jest?

— Dawna akuszerka, której nie żyjący już od lat mąż był funkcjonariuszem policji. Mieszkała samotnie, na wpół zniedołężniała, w trzyizbowym domku. Zresztą idzie nie tylko o starą Gibon, ale od dziś wieczór także o Gobillarda. Jego Vernoux znali, jak znali go wszyscy w Fontenay. W każdym miasteczku we Francji jest przynajmniej je­den taki pijaczyna, który staje się popularną postacią. Jeśli możesz mi podać choćby jeden powód zamordowania tego poczciwca...

— Załóżmy, że coś widział...

— A wdowa Gibon, która już w ogóle nie wychodziła z domu? Ona też miałaby coś widzieć? Może przyszła na ulicę Rabelais po dziesiątej wieczór i przez okno przyglą­dała się zabójstwu? Nie, zrozum: ja znam metody docho­dzeń kryminalnych. Nie byłem na kongresie w Bordeaux i być może nie nadążam za najnowszymi odkryciami nau­kowymi, ale mam wrażenie, że swój zawód znam i wyko­nuję go sumiennie. Te trzy ofiary należały do zupełnie róż­nych środowisk i nie ma między nimi żadnego związku. Cała trójka została zabita w ten sam sposób, a sądząc po ranach — przy pomocy tego samego narzędzia. Cała trój­ka została napadnięta od przodu, a tym samym morderca nie wzbudzał nieufności. Jeśli to dzieło szaleńca, to w każ­dym razie nie furiata, któremu każdy schodzi z drogi. Jest to więc ktoś, kogo nazwałbym szaleńcem przytomnym, kto ma określoną linię postępowania i jest dostatecznie prze­biegły, aby przedsięwziąć środki ostrożności.

— Alain Vernoux niezbyt przekonywająco wyjaśnił swoją obecność dziś wieczór w mieście, w czasie ulewnego deszczu.

— Powiedział, że szedł z wizytą do przyjaciela na dru­gą stronę Pola Marsowego.

— Ale nie wymienił żadnego nazwiska.

— Bo to niepotrzebne. Wiem, że często odwiedza nie­jakiego Georgesa Vassala, kawalera, którego poznał jeszcze na studiach. Nawet bez tego wyjaśnienia nie byłbym zas­koczony.

— Dlaczego?

— Ponieważ ta sprawa pasjonuje go bardziej jeszcze niż mnie, i to z przyczyn osobistych. Nie twierdzę, że podej­rzewa ojca, ale nie jestem od tego daleki. Przed kilkoma tygodniami mówił mi o nim i o rodzinnych ułomnościach.-

— Tak sobie — ni z tęgo, ni z owego?

— Nie Wracał właśnie z La Roche-sur-Yon i opowia­dał o przypadku, który tam studiował. Chodziło o mężczy­znę po sześćdziesiątce, który do tej pory zachowywał się normalnie, ale w dniu, w którym miał wypłacić obiecany córce posag, postradał zmysły. Początkowo nawet tego nie zauważono.

— Innymi słowy, Alain Vernoux błąka się nocą po Fon­tenay w poszukiwaniu mordercy?

Sędzia śledczy żachnął się po raz wtóry.

— Wydaje mi się, że on prędzej rozpozna szaleńca no ulicy niż nasi poczciwi funkcjonariusze, a nawet ty czy ja.

Maigret nie odpowiedział.

Minęła północ.

— Naprawdę nie chcesz u nas nocować?

— Wszystkie rzeczy mam w hotelu.

— Spotkamy się jutro rano?

— Oczywiście.

— Będę w Pałacu Sprawiedliwości. Wiesz, gdzie to jest?

— Na ulicy Rabelais, prawda?

— Trochę za domem Vernoux. Najpl"rw zobaczyaz kra- ty więzienia, d? dej niepozornie wyglądający budynek, w którym riiic.szczą sir; .sądy i inne urzędy wymiaru spra­wiedliwości. Mój gabinet jest w końcu korytarza, obok biur prokuratorii.

Dobranoc, stary.

— Przykro mi, że cif; tak kiepsko przyjąłem.

“ AIr*ź skąd, daj spokój!

— Musisz zrozumieć mój nastrój. Ta historia może pod- burzy/ przeciwko mnie całe miasto.

- Na rriiłoŃć boską!

— - Kpisz '/.(: mni/r?

— Przysięgom, że nie.

To była prawda. Maigret był po prostu smutny, Jak zawsze gdy widzi sił; przemijanie jakiegoś fragmentu prze­szłości. W korytarzu, wciągając przemoczone palto, wdy­chał zapach dornu, który zawsze tak rozkoszny, teraz wy­dawał mu się mdły.

Chabot stracił już niemal wszystkie włosy I apiczastą czaszką przypominał niektóre ptaki.

— Odprowadzę cię...

Nie miał no to najmniejszej ochoty. Powiedział tak tylko x grzeczno«*?!.

Nigdy w życiu!

Maigret dorzucił żart, niezbyt zresztą finezyjny, tyiko po to, aby coś powiedzie/:, aby zakończyć weselszą nutą:

— Przecież umiem pływać!

Podnosząc kołnierz palta, wyszedł w drazcz. Julian Cha- bot jakiś cza i stał jeszcze w progu, w prostokącie żółtawe­go światła, po czym drzwi się zamknęły, a Maigret odniósł wrażeni*-, że na ulicach miasta prócz niego nic ma żywej duszy.

AWW«/ ///

!\Aktóhy nie wh,t. /\s\ąć

Widok ulic był jaszcze bardziej przygnębiający w świe­tle dnia niż rwą; deszcz zmoczył w:,zy»[y.o, puz*Jktawiając ciemne zacieki na irydach domów, k'i»iych kolory auły aię naraz brzydkie Wielkie krople śn>kały jenzez* z gzyrn- «ÓW i przewodów elektrycznych, a od czasu do cz»jhj z nie­ba. jak gdyby detszcz od nowa zbierał *;iły.

Malgret obudził się późno i nie miał chęH zejtó na śnią- donic. Zmarkotniały, bez apetytu, mi.ił ochotę jedynie na parę filiżanek czarnej kawy. Mimo koniaku (.'habota, wy- dawało mu się, ż* w ustach czuje Jeszcze smak zbyt *i'>d- kiego białego wina, wypitego w nadmiernych ilościach w Bordeaux.

Nacisnął mały przyr:i?4< zawierzony u wezgłowia łóżka. Pokojowa, ubrana na czarno i w białym fartuchu, przy­glądała mu ałę tak ciekawie, że mu^ał się upewni^bzy ma garderobę w porządku. *

Naprawdę nie chce pan ciepłych rogalików? Mężczy­zna taki jak pan musi rano dobrze zjoAć.

- Tylko kawę. Ogromny dzban kawy.

Zauważyła garnitur, który komisarz poprzedniego wie­czora położył na kaloryferze', i zabrała go.

— Co pani robi?

— Muszę go przeciągnąć żelazkiem.

- — Nie, dziękuję, to bezcelowe,

Zabrała mimo lo. A robiła wrażenie opryskliwej.

Dwukrotnie przeszkadzała mu w porannej toaJede: raz aby upewnić się, czy ma mydło, drugi ryz aby przynieść następny dzbanek kawy, którego nie namawiał. Na koniec

odniosła garnitur, sucfhy i wyprasowany. Była <4iuda,

o płaskich piersiach i sprawiała wrażenie chorowitej, ale musiała być twarda jak stal.

Pomyślał, że z pewnością na dole przeczytała jego na­zwisko na kartce meldunkowej i że pasjonuje się kroniką sądową w gazetach.

Była godzina wpół do dziesiątej rano. Zwlekał, protes­tując przeciwko nie wiadomo czemu, przeciwko temu, co podświadomie traktował jako sprzysiężenie przeciwko sobie.

Kiedy schodził po schodach, pokrytych czerwonym chodnikiem, wchodzący na górę służący pozdrowił go z sza­cunkiem:

— Dzień dobry, panie Maigret.

Zrozumiał wszystko, gdy wszedł do hallu, tfdzie na sto­liku rozłożony był egzemplarz „L/Ouest-ficlair” z jego zdjęciem na pierwszej stronie.

Było to zdjęcie zrobione w chwili, gdy pochylał się nad zwłokami Gobillarda. Tytuł, na trzy szpalty, głosił: „Ko­misarz Maigret prowadzi dochodzenie w sprawie zbrodni w Fontenay. Handlarz (króliczych skórek trzecią ofiarą”.

Zanim zdążył przejrzeć tekst, dyrektor hotelu podszedł do niego z nie mniejszą skwapliwością niż pokojowa,

— Mam nadzieję, że dobrze się panu spało i że numer 17 nie za bardzo panu przeszkadzał.

— Kto to jest numer 17?

— Komiwojażer, który wczoraj nieco za dużo wypił i zachowywał się hałaśliwie. Skończyło się na tym, że prze­nieśliśmy go, aby pana nie budził.

Prawdę mówiąc, nie słyszał nic.

— Aha, rano korespondent „L-Ouest-ficlair” Lomel chciał się z .panem zobaczyć. Powiedziałem mu, że pan

jeszcze śpi, ale on powiedział, że to nic pilnego i że wkrótce spotka się z panem w Pałacu Sprawiedliwości. Jest także list do pana.

Tania koperta, z gatunku tych, które można kupić wszę­dzie w kompletach po sześć sztuk, każda w innym kolorze. Ta była zielonkawa. W chwili gdy ją otwierał, stwierdził, te na zewnątrz z pół tuzina ludzi przykleiło twarze do oszklonych drzwi obstawionych palmami w skrzyniach.

„Nie daj się Pan skołować tym bogatym cwaniakom”.

Stojący na chodniku, wśród nich dwie kobiety, ubrane jak przekupki, rozstąpili się, aby zrobić mu przejście. Spo­glądali na niego jakaś ufnie, przyjaźnie, nie tyle z cieka­wością, ale z nadzieją, jak gdyby na niego Uczyli. Jedna z kobiet zdobyła się na śmiałość i podeszła:

— Pan na pewno go wykryje, panie Maigret!

Jakiś młody chłopak, sprawiający wrażenie gońca, szedł z nim krok w krok, aby mu się lepiej przyjrzeć.

W progach domów stały kobiety rozprawiając o ostat­niej zbrodni. Przerywały, gdy koło nich przechodził. Grup­ka ludzi wychodzących z kawiarni „Pod Pocztą” też pa­trzyła na niego z sympatią. Jak gdyby chciano dodać mu otuchy.

Minął dom sędziego Chabota, gdzie w oknie pierwszego piętra Róża trzepała chodniki, przeciął plac Viete i poszedł ulicą Rabelais, gdzie z lewej strony wznosiła się obszerna rezydencja o fasadzie ozdobionej tarczami, niewątpliwie dom Vernoux. Za zamkniętymi oknami nie było żadnego znaku życia. Na wprost stał mały domek, równie stary,

o zamkniętych okiennicach, z pewnością ten, w którym Robert de Couręon dokonał samotnego żywota,

Od czasu do czasu Maigreta przenikał podmuch wilgo­tnego wiatru. Ciemne chmury kłębiły się nisko na niebie

przypominającym matowe szkło, a z ich obr/.eża spadały krople wody. Mokre więzienne kraty wydawały się jesz­cze czarniejsze. Jakieś dziesięć osób stało przed Pałacem Sprawiedliwości, który nie miał w sobie nic imponującego; w gruncie rzeczy był skromniejszy od domu Vernoux, choć przyozdobiony kolumnadą i gankiem, na który wcho­dziło się po kiiku stopniach.

Lomel, z obu aparatami przewieszonymi jak zawsze przez ramię, pierwszy rzucił się na jego spotkanie. Na lal­kowa tej twarzy fotoreportera i w jego jasnobłękitnych oczach nie znać było wyrzutów sumienia.

— Podzieli się pan ze mną swoimi wrażeniami, zanim pomówi pan z moimi paryskimi kolegami po fachu?

A gdy Maigret posępnie wskazał mu gazetę, wystającą z kieszeni, uśmiechnął się.

— Gniewa się pan?

— - Chyba powiedziałem wyraźnie...

— Niech mnie pan posłucha, panie komisarzu. Taki jest zawód dziennikarza. Wiedziałem, że prędzej czy później będzie pan musiał zająć się tą sprawą. Ja tylko wyprzedzi­łem o klika godzin...

— Na drugi raz niech pan nie wyprzedza.

— Idzie pan do sędziego Chabota?

W grupie znajdowało się już dwóch czy trzech reporte­rów z Paryża, których ledwie zdołał się pozbyć. Nie brakło też ciekawskich, zdecydowanych spędzić cały dzień na po­sterunku przed Pałacem Sprawiedliwości.

Korytarze były ciemne. Lomel. który mianował się przewodnikiem Maigreta, S2edł przodem, wskazując drogę.

— Tędy. To dla nas sprawa znacznie ważniejsza niż dla stołecznych szmatławców'! Pan musi zrozumieć! On jest w swoim gabinecie już od ósmej rano. Prokurator teź juz

przyszedł. Wczoraj wieczorem, kiedy go wszyscy szukali, był w La Rochftlle, skoczył tam wozem. Zna pan proku­ratora?

Maigret, który już zdążył zapukać i któremu odpowie­dziano, by wszedł, otworzył drzwi i zamknął je za '«'»bą, pozostawiając rudego reportera na korytarzu.

Julian Chabot nie był sam. Na wprost nwgo siedział w fotelu Alain Vernoux, który uniósł się, by powitać komi­sarza.

— Dobrze się spało? — zapytał sędzia.

— Nie najgorzej.

— Miałem do siebie żal o moją wczorajszą niegościnność. Znasz Alaina Vernoux. Przechodząc wpadł do mnie na chwilę.

To nie była prawda. Maigret przysiągłby, że psychiatra czekał na niego, a nawet że spotkanie to zostało być może ukartowane przez nich obu.

Alain zdjął płaszcz. Miał dość wymięty garnitur z szor­stkiej wełny, o nieokreślonym kroju, i niedbale zawiązany krawat. Spod marynarki widać było żółty sweter, panto­fle były nie wyczyszczone. Ale to wszystko nie przeszka­dzało, że zaliczał się do tej samej kategorii ludzi, co jego starannie ubrany ojciec.

Dlaczego to tak niepokoiło Maigreta? Jeden był nad­miernie zadbany, zapięty na ostatni guzik. Drugi, przeciw­nie — afiszował się z niechlujstwem — na które nie mógł­by sobie pozwolić urzędnik bankowy, profesor gimnazjal­ny czy komiwojażer — choć garnitury z takiego materiału kupuje się jedynie u ekskluzywnego krawca w Paryżu, może w Bordeaux.

Zapanowało dość kłopotliwe milczenie. Maigret, który nie uczynił nic, aby pomóc gospodarzowi, usadowił się

przed kominkiem, na którym tliły się polana. Na kominku stał taki sam zegar z czarnego marmuru, jak w jego włas­nym gabinecie na Quai des Orfèvres w Paryżu. Musiano je niegdyś zamawiać całymi setkami czy nawet na tysiące. Może wszędzie spóźniały się o dwanaście minut, jak zegar Maigreta?

— Alain przed chwilą właśnie opowiadał mi ciekawe rzeczy — wyjąkał wreszcie Chabot, podpierając ręką pod­bródek ruchem charakterystycznym dla sędziów śled­czych. — Rozmawialiśmy o zbrodniach popełnianych przez szaleńców...

— Nie twierdziłem wcale, że wszystkie trzy zbrodnie są dziełem szaleńca. Powiedziałem tytko, że gdyby były dziełem szaleńca... — przerwał mu Vernoux.

— To na jedno wychodzi.

— Niezupełnie.

— Załóżmy, że to ja powiedziałem, iż wszystko zdaje się wskazywać, że mamy do czynienia z szaleńcem.

I zwracając się do Maigreta dodał:

— Rozmawialiśmy o tym wczoraj wieczorem. We wszy­stkich trzech wypadkach brak motywu. Podobieństwo na­rzędzia... Może będzie pan tak uprzejmy — zwrócił się z kolei do Vernoux — i powtórzy komisarzowi to, co mnie pan mówił.

— Nie jestem ekspertem. W tej dziedzinie jestem tylko amatorem. Rzuciłem jedynie myśl. Większość ludzi wyo­braża sobie, że szaleńcy zawsze postępują jak szaleńcy, to znaczy bez żadnej logiki czy konsekwencji. Tymczasem w rzeczywistości często dzieje się odwrotnie. Szaleńcy ma­ją swoją własną logikę. Trudność polega na jej wykry­ciu.

Maigret bez słowa przyglądał mu się swymi dużymi

mętnymi jeszcze oczyma. Żałował, że nie zatrzymał się po drodze, aby wypić kielicha na pokrzepienie.

Ten niewielki gabinet, w którym unosił się dym z jego fajki i w którym trzaskały na kominku płomienie, wyda­wał mu się nieomal nierzeczywisty, a dwaj mężczyźni dy­skutujący o szaleństwie i śledzący go kątem oka przypo­minali mu figury woskowe. Oni także nie byli z tej ziemi Robili mechaniczne gesty, jak gdyby «powtarzali wyuczo­ną lekcję.

Cóż mógł taki Chabot wiedzieć o tyra, co się dzieje na ulicy? A tym bardziej co się dzieje w głowie człowieka, który zabija?

— Poczynając od pierwszej zbrodni, tę właśnie logikę próbuję odkryć.

— Od pierwszej zbrodni?

— No, powiedzmy, od drugiej. Ale jednak już od pierw­szej, od zabójstwa mego wuja, podejrzewałem, że to ktoś niepoczytalny.

— I odkrył ją pan?

— Jeszcze nie. Na razie zanotowałem tylko kilka szcze­gółów. które mogą okazać się poszlakami.

I — Na przykład?

1 — Na przykład to, że morderca uderzał od przodu. Nie- 1 łatwo mi w prostych słowach wyrazić moją myśl, ale czło- I wiek, który pragnie zabijać dla samego zabijania, to znaczy I po to, aby zniszczyć inną żyjącą istotę, a który jednocze­śnie nie chce zostać schwytany, wybrałby bezpieczniejszy sposób. A przecież on z całą pewnością nie chce zostać schwytany, gdyż nie pozostawia śladów. Rozumie pan?

— Jak dotąd, nie jest to zbyt skomplikowane.

Vernoux zmarszczył brwi, wyczuwając ironię w głosie

* Maigreta. W gruncie rzeczy był nieśmiały. Nie patrzył lu-

- OH •:'/ ''' ,'ifo x.'y'.yt zi.y n:e 7'¡'■.'je'. r.w/ter.ym?

—• *ib to 'S'"f>Z H'*'*-

- .. /. rr.:Trirj w w jednym tygodniu nn itzy </</*- hv - '/.i* kby/iyrr. 7>,7/`Trt z powod7#Tii<:rn

'adza

- vv'-: t.-.z-j u `rzecn wypadkach rr//j?£ uderzyć z \y- łu, 'o zm"..':;'izyioby ryzyko, z# usarrzn-A wzywać f>r>rr;'>'rv.

Vfa j$r*t przyu^dai my *:* uważnie,

• fidV/*rt ';2aV;ni*SC ni'; r'/hi fik f/^rZ pOWOda, V/y-

';^d ze morderca r/icj-st/» potrzeb* wyz-

w«/?^ ;o*si i• ^ó Z3drw;<'r,.s> 7. r,H^fii'\r,.f;',.yt.\,. tiizktfozy ]y~ dzi-r /r.osxą y** wykzzzi, tha€hy przy porno<ry zbrodni r&y r\, zhrodr.U <y/&&xn po \/j, by ornych ńt-bte jpTTfiktimt

o ■/- »¿i«, zrtb'fZfrt,i-n> odwadze. Inni odczuwają po­

trzeb* ZfrmMy rjt bl;źni'.h.

- - T-rn rj*zz, jak do lĄ pory, nap^d^ł jedyni* na sła- uy',iu Pobert de Co^ręon był hlz'U:rrri/.i`^.t/AfArzy\t'tn\rn V*'dov/* Ci bon oyh rii*drA*?żria, a GobiUard w m<v rr&u'-.*', gdy został r&f&dnięiy, był pifrr»y do rAuprzytoan- r oft/Ti. - ■• 7ym razem ¡sędzia włączył się do rozmowy, z bro- 'Lą '.hu)* cib wyraźnie z siebie zadowolony

-- Ja też o tym rs>nrryti%ltrn. Może fe*t to r-Oi.zfa*'*,

• '.yiko przyptd«?.. Mv.%imy odkryć Jogi*';, klór*

kierowała rzygami r,kzr^a jornego, K.edy ją zną)dzjVrny,' fcidzJerny nW^.y sefcwyian-Ła »pruwcy. — VerrM*jx mr,*:ł ,jfiy,,l jak £dyby w «pw>b nzjr&ntralrt&ptzy w świcie brbi aćziSti w i^d/.i wvf9 a Ct&frA r>Us prote*tował.

m

— Czy w tym cthi ł>yj ps&n wowra* w.

^ -- zs>yytai kf>rfs..:jirz-

A?sjr> \'tirr>fnr. of3r»^ł i zar^rr;;»rr,.i ti* laicko

' Po Kzfc/.-zyw;.v.iir u prryjs^sa.

pr/ryzriam *ift p»uaf />r o«i tnasch 'ir.i przy «pacferj;#; p<> uiicach, f/rzygi^d^jj»/; ^ za.chovraniu prze- cbo^if iów. M\to\U-trzk(j )*?S\ Jffiit rZKttZSj

po*ir>tmą, ź»: TfSirti*T'.it r.\*• u/.ry^» w Chodzi po

uij^ry jak w'»zy*ry. mos^ nawę*. dr> k*w;*rnL

— Sądzi pian. ż* hy go p^r: rozpoznał?

— T'/ ZU{Xrłr;:<r m07}iv^-,

— Myii^, 7Jt Alhtn mo% rirn oddać rrj<s<iCiWJłor^r umu- g,: — wymamroiiił z p^rwnym 7jt7S?r:v*>zr.;^rri Chafcr^. — To, co narn dz,i ;x/%>dzii»łt wydaj* rr.i **<► bardzo

Doktor walał i w tej chwili roz*<egł •,-.*■ «•' iwsryta-

rz-i jakiś hahi'i. zap^ka/>o do drzwi i ¿r;'*p*-'M//r Ch4i>iron w-ur^ł gjowf.

— AcŁ, par; — pwiedział.

n:*r na Maś^r»-^. i^-z na Aiair:* W^nsrjz, k`óff^o ory- rz/jć n&;A-;d|'r;zr);*rj mu przała.

-- Co r>* stało, inspektorze?

— J^rt tu z>; mr»ą K*ocł, kogo chciałbym, żeby pan prze- «łuf.hał.

-- To Ja juz p6jd#; — cśw.ijdc-zył dcłrtcr

Nikt go nie zatrzymywał, Kiedy wychodzi^ Chirbir«» zwrócił rii; do Mfeigreta nie- b^z goryczy:

— i co szefie, wygląda na to źe jk«j tyrn zajmiensy?

— Tak piMzą w gamecie.

—- Może iiedziwo dłu^o nie potrwa. Niewykiuczone, że zs>koń>*.y tU: 'ijż za fe;{ka minut. Czy mam wprowadzić świadka, panie jsedzio?

I odwracaw »tronę mrocznego korytarza zawoUł:

— WfJrJź! Nie bój ifif).

Jakifi głos odparł:

— Nie boje riif;.

Wszedł chudy, niski mey.c/.y/.nh, o bladej twarzy ł wyn~ tających zębach, ubrany w granatowy garnitur.

Chabiron go przedstawił:

— Emil Chałup nauczyciel % szkoły rJIa chłopców. Sia­daj, Chalu«.

Chabiron należał do tych policjantów, którzy nieodmien­ni n zwracają -si<? „per ty" do podejrzanych i do świadków, w przeświadczeniu, że robi to na nich wrażenie.

— Tej nocy — wyjaśnił — zacząłem przesłuchiwać mieszkańców ulicy, przy które) zabito Gobillarda. Ktotf może powie, że to rutyniarstwo..,

Jizudł okiem na Maiąreta, jak gdyby komisarz był outy- biMym wrogiem rutyny.

— ...Ale zdarza się, źe rutyna na eoć się przydaje. Iflica nie jest długa. Dziś wcześnie runo w dalszym ciągu prze­czesywałem ją dokładnie, Emil Chalu» mier/Ma o trzydzie­ści metrów od rniejma, gdzie popełniono zbrodnię, na dru­gim piętrze domu. w którym par tur i pi<erw»ze piętro zaj­mują biura. Opowiadaj, Chalus.

Chahi* niczego tuk nie pragnął, jak właśnie opowiadać, choć wyraźnie nie odczuwał najmniejszej sympatii do sę­dziego, Zwrócił hit; więc do Maigreta.

— Ufjłytszałem na ulicy hałas, jak gdyby kroki.

— O której godzinie?

— Krótko po dziesiątej wieczór.

— A potem?

— Kroki oddaliły się.

— W jakim kierunku?

Sędzia i.ledczy zadawał pytania, za każdym rawm rzu-

otfjąc spojrzenia Maigretowi, Jak gdyby chciał oddał »■nu gjos.

— W kierunku ulicy Republiki.

— ftpieszne kroki?

— Nie. Normaln*,

— Mężczyzny?

— Z 'ałą pewnością.

Chabot miał taką min#», jak by pomykał, że we jest to zbyt genialne odkrycie, ale tu wtrącił H»e inspektor.

— Niech pan poczeka. Powiedz, Chalu*, co *\ę stało później.

— Minęło kitka rninut i nadeszła grupa ludzi, równiet od strony ulicy Republiki. Zgromadzili *ię na chodniku, głośno rozmawiając. Usłyszałam słowa „doktor", później „komtaarz policji*', wiec wstałem i wyjrzałem przez okna

Chabiron triumfował.

— Rozumie pan, panie sędzio? Chałus słyszał tupot. Na­gie, Jak mi wyjaśnił, usłyszał też stłumiony halna, jak gdy­by ciała padającego na chodnik. Powtórz, Chalus.

— Zgadza ftię.

— Zaraz potem ktoś skierował '*ie ku ulicy Republiki, gdzjf znajduje *lę kawiarnia „Pod Pocztą”. Na korytarzu mam jeszcze innych świadków, ludzi, którzy w tym mo­mencie znajdowali się w kawiarni. Była godzina dziesiąta dziesięć, kiedy doktor Vernoux wszedł do kawiarni i be* słowa skierował się do kabiny telefoniczne/. Po skończe­niu rozmowy dostrzegł doktora Jussłeuz, który grał w kar­ty, i szepnął mu coś do ucha. Jussieux zakomunikował pozostałym, że właśnie popełniono nową zbrodnię, w?'-c wszyscy wybiegli na ulice

Maigret nie spuszczał wzroku z#.- swego przyjaciela Cha- bota, którego rysy stężały.

u

— Rozumie pan, co to znaczy? — ciągnął dalej inspek­tor tonem agresywnym, jak gdyby dokonywał osobistej zemsty. — Zgodnie z zeznaniami doktora Vernoux, zau­ważył on na chodniku 2włoki, zwłoki już niemal wystygł«, i udał się do kawiarni „Pod Pocztą”, aby zatelefonować na policję. Gdyby tak było, kroki na ulicy rozległyby się dwa razv; a Chalus, który jeszcze nie spał, musiałby je usłyszeć.

Nie był to jeszcze ,pełny triumf, ale widać było, ze Cha- biron rośnie.

— Chalus nie był sądownie karany. To zasłużony nau­czyciel. Nie ma żadnych powodów, by sobie taką historię wymyślić.

Maigret raz jeszcze zrezygnował z zaproszenia do zabra­nia głosu, jakie wyrażało spojrzenie Chabota. Nastąpiło dość długie milczenie. Prawdopodobnie dla dodania sobie pewności, sędzia skreślił kilka słów na leżącej przed nim teczce z aktami, a gdy uniósł głowę, sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

— Czy pan jest żonaty, panie Chalus? — zapytał mato­wym głosem.

— Tak, panie sędzio.

Wyczuwało się ich wzajemną wrogość. Chalus także był zdenerwowany i odpowiadał w tonie agresywnym. Zda­wało się, że rzuca sędziemu wyzwanie, aby spróbował oba­lić jego świadectwo.

— Dzieci?

— Nie mam.

— Pańska żona była z panem zeszłej nocy?

— W jednym łóżku.

— Spała?

— Tak.

— Położyliście się o tej samej porze?

-— Jak zawsze, kiedy nie mam zbyt wielu zeszytów do poprawienia. Wczoraj był piątek i dlatego w ogóle nie miałem roboty.

— O której położyliście się spać?

— O wpół do dziesiątej, może parę minut późni<-j.

— Zawsze kładziecie się o tak wczesnej porze?

— Wstajemy o wpół do szóstej rano.

— Dlaczego?

— Bo korzystamy z przysługującej każdemu Francuzo­wi wolności wstawania o takiej godzinie, o Jakiej ma ochotę.

Maigret, który przyglądał mu się * zainteresowaniem, gotów był założyć się, że nauczyciel zajmuje się polityką; zapewne należy do jednego z ugrupowań lewicowych, prawdopodobnie jest, jak to mówią, aktywistą. Był to jeden z tych, którzy maszerują w pochodach, zabiorają głos na wiecach, wsuwają ludziom do skrzynek na listy broszury i są głusi na wezwania policji.

— A więc oboje położyliście się spać o godzinie wpół do dziesiątej i — jak przypuszczam — zaraz zasnęliście?

— Rozmawialiśmy jeszcze przez jakieś dziesięć minut.

— A więc mamy już za dwadzieścia dziesiątą. Zasnęli­ście oboje?

— Moja żona zasnęła.

— A pan?

— Ja nie. Mam trudności z zasypianiem.

— A więc kiedy usłyszał pan hałas na ulicy, w odl«*g^ ści trzydziestu metrów, jeszcze pan nie spał?

— Zgadza się.

— Nawet pan nie zasypiał?

— Nie.

— Był pan całkowicie rozbudzony?

— Wystarczająco, by dosłyszeć tupot i odgłos padają­cego ciała.

— Deszcz padał?

— Tak.

— Nad waszym mieszkaniem jest Jeszcze piętro?

— Nie. Mieszkamy na ostatnim.

— Więc musiał pan słyszeć deszcz bijący o dach?

— Po pewnym czasie nie zwraca się na to uwagi.

— Z rynny spływała woda?

— Oczywiście.

— A więc te odgłosy, które pan słyszał, były tylko jed­nymi z wielu innych?

— Jest zdecydowana różnica między spływającą wodą, r tupotem ludzkich nóg czy odgłosem padającego ciała.

Sędzia ciągle jeszcze nie dawał za wygraną.

— Nie był pan na tyle ciekaw, aby wstać z łóżka?

— Nie.

— Dlaczego?

— Bo mieszkamy niedaleko kawiarni „Pod Pocztą”.

— Nie rozumiem.

— Wieczorami ludzie, którzy za dużo wypili, często przechodzą koło naszego domu i zdarza się, że się prze­wracają na chodnik.

— I tak pozostają?

Chalus nie znalazł natychmiastowej odpowiedzi.

— Skoro mówił pan o tupocie, zakładam, że odniósł pan wrażenie, jak gdyby na ulicy było kilku ludzi, co najmniej dwóch?

— To się rozumie samo przez się.

— Ale tylko jeden człowiek oddali) się w kierunku uli­cy Republiki-. Czy tak?

— Przypuszczam, że tak. .

— Skoro popełniono zbrodnię, co najmniej dwóch ludzi znajdowało się w odległości trzydziestu metrów od pana w chwili, gdy rozległ się tupot, Czy pan mnie rozumie?

— To nie takie trudne,

— Słyszał pan, że jeden się oddalił?

— Już to powiedziałem.

— Kiedy usłyszał pan ich przyjście? Czy przyszli razem? Czy nadeszli od strony ulicy Republiki, czy od Pola Mar­sowego?

Chabiron wzruszył ramionami. Emil Chalus natomiast zastanawiał się w napięciu.

— Nie słyszałem, jak przyszli.

— Nie przypuszcza pan chyba, że długo stali na desz­czu i jeden czekał na odpowiedni moment, by zabić dru­giego.

Nauczyciel zacisnął pięści.

— To wszystko, co ma pan do powiedzenia? — wycedził przez zęby.

— Nie rozumiem.

— Przeszkadza panu, że podejrzany jest ktoś z pańskie­go środowiska. Ale pańskie pytania nie trzymają się kupy. Nie muszę koniecznie słyszeć, jak ktoś przechodzi ulicą, a ściślej mówiąc, nie muszę zwracać na to uwagi,

— Ale przecież...

— Może pozwoli mi pan dokończyć, zamiast próbować mnie wrobić? Do momentu kiedy usłyszałem tupot, nie miałem żadnego powodu, by zwrócić uwagę na to, co się dzieje na ulicy. Potem, przeciwnie, moja uwaga był roz­budzona.

— I twierdzi pan, że od chwili gdy ciało upadło na chod­nik, aż do chwili gdy kilka osób nadbiegło z kawiarni „Pod Pocztą”, nic się na ulicy nie działo?

— Nie słyszałem żadnych kroków,

— Zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia tego świadec­twa?

— Ja się z tym nie pchałem. To inspektor przyszedł za­dawać mi pytania.

— Zanim inspektor pana przesłuchał, nie miał pan żad­nego pojęcia o znaczeniu pańskiego świadectwa?

— Nie wiedziałem o zeznaniach doktora Vernoux.

— Kto panu mówił o zeznaniach? Doktor Vernoux nie był przesłuchiwany.

— No to nie wiedziałem, co opowiadał.

— Inspektor panu to powiedział?

. — Tak.

— I zrozumiał pan?

— Tak.

— Wiec spodziewam się, źe jest pan zachwycony efek­tem, jaki pan wywołał. Nienawidzi pan rodziny Vernoux?

— Ich i wszystkich im podobnych.

— Ale w szczególności ich pan atakował w swoich prze­mówieniach?

— Zdarzało mi się.

Sędzia bardzo chłodno zwrócił się do inspektora Chabi- rena.

— Żona potwierdziła jego słowa?

— Częściowo. Nie sprowadziłem jej, bo jest zajęła w domu, ale mogę po nią pójść. Rzeczywiście położyli się

o wpół do dziesiątej. Jest tego pewna, bo to ona, jak co wieczór, nastawiała budzik. Trochę rozmawiali. Ona zasnę­ła i jak się obudziła, stwierdziła, że nie ma przy niej męża. Zobaczyła go stojącego przy oknie. W tym momencie było piętnaście po dziesiątej i wokół zwłok stała już grupka ludzi.

— Ani on, ani ona nie zes/Ji na dół?

— Nie.

— Nie byli ciekawi, co się stałr>7

Otworzyli okno i usłyszeli, fce zabito Gobillar-

da.

Chabot, który ciągle unikał wzroku Maigreta, wydawał się zrezygnowany. Bez przekonania zadał jeszcze kilka py­tań.

— Inni mieszkańcy ulicy potwierdzają Jego zeznania?

— Jak do tej pory? nie.

— Rozpytywał pan wszystkich?

— Tych, których zastałem rano w domu. Niektórzy po­szli już do pracy. Dwaj czy trzej inni, którzy wczoraj byli w kinie, nie wiedzą nic.

Chabot zwrócił się do nauczyciela.

— Zna pan doktora Vernoux osobiście?

— Nigdy 2 nim nie zamieniłem słowa, jeśli o to pana idzie. Jak wszyscy, często mijaliśmy się na ulicy. Wiem, kim on jest.

— Nie żywi pan do niego żadnej szczególnej urazy?

— Już panu na to odpowiedziałem,

— Nie zdarzyło się panu dotąd stawać przed sądem?

— Zatrzymywano mnie z górą tuzin razy podczas ma­nifestacji politycznych, ale zawsze mnie wypuszczano po nocy w kiciu i oczywiście, po porządnym laniu.

— Ja nie o tym mówię.

— Rozumiem, że to pana nie Interesuje.

— Podtrzymuje pan swoje oświadczenie?

— Tak, nawet jeśli panu się to nie podoba.

— Nie chodzi o mnie.

— Chodzi o pańskich przyjaciół.

— Jest pan dostatecznie pewny tego, co pan słyszał

w

wczoraj wieczorem, aby nie zawahać się przed posłaniem kogoś na katorgę lub na szafot?

— To nic ja zabiłem. To morderca nie zawahał się zabić wdowy Gibon i tego biedaka Gobillarda.

— Zapomina pan o Robercie de Couręon.

— Jego mam gdzieś...

— Każ<; więc zrobić pisemny protokół z pańskiego oświadczenia.

— Jestem do dyspozycji.

— Następnie przesłuchamy pańską żonę.

— Ona na pewno niczemu nie zaprzeczy.

Chabot wyciągnął już rękę do dzwonka elektrycznego, umieszczonego na biurku, gdy usłyszał głos Maigreta,

o którym niemal zapomniał i który spytał słodko:

— Pan cierpi na bezsenność, panie Chalus?

Zapytany raptownie odwrócił głowę:

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— Nic. Zdawało mi się, że słyszałem, jak pan przed chwilą mówił, że zasypia pan z trudnością, co tłumaczy, że położywszy się o wpół do dziesiątej, o dziesiątej jeszcze pan nie spał.

— Od lat już cierpię na bezsenność.

— Radził się pan lekarza?

— Nie lubię lekarzy.

— Nie próbował pan żadnych środków?

— Biorę proszki.

— Codziennie?

— Czy to zbrodnia?

— Wczoraj przed pójściem spać wziął pan proszek?

— Wziąłem dwa, jak zwykle.

Maigret stłumił uśmiech, widząc, że jego przyjaciel Cha­bot odżywa jak roślina, długo pozbawiona wody i wresz­

cie podlana. Sędzia nie mógł się powstrzymać od ujęcia Inicjatywy w swoje ręce.

— Dlaczego pan nie powiedział, że wziął pan środek nasenny?

— Dlatego, że mnie pan o to nie pytał, i dlatego, że to moja osobista sprawa. Czy mam pana meldować, kiedy moja żona bierze na przeczyszczenie?

— Połknął pan dwa proszki o godzinie wpół do dzie­siątej?

— Tak.

— A o dziesiątej dziesięć jeszcze pan nie spał?

— Nie. Gdyby się pan przyzwyczaił do tych leków, wie­działby pan, że na dłuższą metę prawie przestają działać. Początkowo wystarczał mi jeden proszek. Teraz po zaży­ciu dwóch potrzebuję przeszło pół godziny, żeby zasnąć.

— Jest więc możliwość, że kiedy usłyszał pan na ulicy hałas, był pan już zamroczony?

— Nie spałem. Gdybym spał, nie słyszałbym nic,

— Ale mógł pan drzemać. O czym pan myślał?

— Nie przypominam sobie.

— Czy może pan przysiąc, że nie pozostawał pan w pół­śnie? Niech pan dobrze zważy moje pytanie. Krzywoprzy­sięstwo jest ciężkim przestępstwem.

— Nie spałem.

Ten człowiek był w gruncie rzeczy uczciwy. Z całą sa­tysfakcją przykładał ręki do pognębienia członka klanu Vernoux. Teraz, czując, jak triumf wymyka mu się z rąk, próbował ostatniej szansy, ałe nie odważył się kłamać,

Rzucił Maigretowi smutne spojrzenie, w którym był wy­rzut, ale nie było gniewu. Zdawało się ono mówić: „Dla­czego mnie zdradziłeś, ty, który nie jesteś przecież po ich stronie”?

nio tracił czasu.

— IY/.y 7nłn/i iiiu, żo pnwzki ziirzi.ły d/jała/', cłłiV* czc pan całkowici* nie y.iiKti(|1 f jent mn/fiwe, żr KłyNzrd pan na ulicy bała*, a stan drzemki tłumaczy, dlaczego nie .sły- &/al pan kroków przed zabójstwem. Trzeba było dopiero tupulu i upadku ciulu, Hl>y zwrócić pańską iiwiiU';, Czyż nic m*»/na przypiKtić, że później, f,»dy kroki ju/. si<; odda­liły, znów zapadł pan w drzcrnk«;? Ni«* wsiał pan przede»* z łó/ka, nic obudził pan żony, Sarn pan powiedział, że aię pan nic* zaniepokoił, Juk piłyby wszystko działo mW; w Awi<»~ eic nierwczy wislym. Dopiero kiedy >'rupa głośno rozma- uWjj^eycb ludzi zalrzymala «i«; na chodniku, rozbudził sl#} pan na dobre.

Chain?-' wzruszył ramionami 7 wyrazem /.nużeniu.

-- Powinienem był sh; U*j'.o spodziewać — powuni/lal. Po czym dorzucił coh w rodzaju. — |>an I panu podobni...

Air Chahot już tetfo nb* słuchał; zwrócił Ki»; do kura (.'bahńona:

Nieeh pan mimo wszystko K)w>r/qdzi protokół z Jetfo zeznania. I>z.iś po południu przesłucham je^o żon*,».

Kiedy pozoslali sarni z Maitfretem, s<;dziu udawał, że robi notatki. Minęło dobre j*i<;ć minut, zunim wymamrotał nie fłiilrziji- nu komisarza:

Dz.bjkujt; ci.

A Maiftiet. poetyzując z fajki, odpowiedział zrzędliwi«: NU- ma m co.

ros/.\i 1 r;/o;\ i uł.os/k a

W cab-p.o • <bi,i<lll, li lól >Cfi ^lóv!*+tr dartilł jiafiwWil

riałl/iewany barani ml/iiMai^n-t nic panik,-lał, by ki*> dykol wiek ji«<J) ••»>« równk* ri\u*< - ■ .b.ł++« (`hnłwil

uprawiał wrażenie człnwirkn, którernu dokuczają wyrzuty Kuniicnia.

(Jdy wchod/Mł Ho dormi, wymamrotał:

— Nił* mówmy o (ym w ohf*''no«efe3nn]i-J matki.

Mai;',ret riic; miał z.amlaru. Zauważy), żc j»*go przyjarirl. pochylił si<; nad skrytką na li«ly, z której — odrzuciwszy kilka reklam — wycisnął kupł-rtę podobny lio tej, jaką tetfo anmctfo ranka doręczono komisarzowi w hotelu, z tą tylko r<S£nk`<), że zamiast zMonkawecjo, miał« kolor łoso- sjowy. Ilyć może pochodziła z lej sumnj papeterii. Nic n»ój»ł sb; jednak o tym upewnić, gdyż Kędzia hk*dbak` wsunął li;.i do kieszeni.

\Viucnjqc z Pułacu Sprawiiidliwości prawic » »ibą nł« roxmuwinli. IV/t*d wyjściem odbyli krótką ro/mnw»; 1. pro­kura tort'm i Maii»ri*t zc zdziwifnim stwierdził, że Jwt nim mężczyzna niespełna trzydzi^.Hlol^tni, przystojny, kt6- ry niedawno ukończył studia i który chyba obowiązków swych nie traktował zbyt poważnie.

- Przepraazum za wczorajszy wlf^ziir, Cha bot. Były powody, dla których nie* mo^li^cie siij zc mną skpntnkto- wa^. iJyU-m w La Kochtdlc*, o ciym inojw iam ai«.j wiciizm- ła. I dorzucił z przymrużeniem oka: — Na .«Mttęśriet

A następnie, nirzoRo nie pc)d**jrzt*wając, podjął:

Tt-raz, kłody już ma pan komLsarza Ma!yn'ta 'io \t>*

mocy, z pewnością raz dwa złapie pan mordercę. Czy pan, panie komisarzu, także wierzy w tego szaleńca?

Dyskusja byłaby bezcelowa. Wyczuwało się, że stosunki między sędzią a prokuratorem nie należały do najbardziej przyjaznych.

W korytarzu atak przypuścili dziennikarze, którzy już byli poinformowani o zeznanich Chalusa. Najwidoczniej nauczyciel zdążył im się zwierzyć. Maigret gotów był się założyć, że i w mieście już o wszystkim wiedziano. Trudno było wytłumaczyć panującą atmosferę. W drodze z Pałacu Sprawiedliwości do domu sędziego spotkali nie więcej niż jakieś pięćdziesiąt osób, ale to wystarczyło, by zmierzyć temperaturę miasta. W spojrzeniach, rzucanych im obu, nie wyczuwało się zaufania. Ludzie, zwłaszcza kobiety po­wracające z targu, przejawiali postawę niemal wrogą* U wylotu placu Viete znajdowała się mała kawiarenka, w której dość liczni klienci pili aperitify. Kiedy przecho­dzili, rozległy się nieżyczliwe głosy i drwiny.

Ludze zaczęli się bać, a obecność żandarmów, patrolu­jących miasto na rowerach, nie wystarczała, aby im dodać otuchy; przeciwnie, przydawała ulicom jakiejś grozy, przypominając, że gdzieś, na wolności, czai się morderca.

Pani Chabot nie próbowała zadawać pytań. Była pełna troski o swego syna, a także o Maigreta, którego zdawała się prosić spojrzeniem, aby go osłaniał. Przy posiłku sta­rała się poruszać jedynie tematy obojętne.

— Przypomina pan sobie tę dziewczynę, z którą był pan u nas na kolacji którejś niedzieli?

Pamięć miała zdumiewającą, przypominała Maigretowi ludzi, z którymi zetknął się przed trzydziestu laty, w cza­sie swych krótkich odwiedzin w Fontenay.

— Doskonale wyszła za mąż, za młodego człowieka

z Marans, który założył wielką wytwórnię serów. Mieli troje dzieci, jedno piękniejsze od drugiego, a potem nagle, jak gdyby los uznał, że spotkało ją zbyt wiele szczęścia, zapadła na gruźlicę.

Wspominała innych, którzy się rozchorowali lub już nie żyli, albo dotknęły ich inne nieszczęścia.

Na deser Róża wniosła ogromną tacę ptysiów, a starsza pani przyglądała się Maigretowi filuternie. Zastanawiał się,

o co chodzi. Nie lubił przecież ptysiów i tylko jeden poło­żył sobie na talerzu.

— Śmiało! Niech pan bierze, proszę się nie wstydzić...

Widząc jej zawiedzioną minę, wziął trzy ciastka.

— Nie powie pan chyba, że stracił pan apetyt. Pamię­tam, jak kiedyś zjadł pan cały tuzin. Ilekroć pan przyjeż­dżał, kazałam robić ptysie, a pan twierdził, że nigdzie ta­kich nie jadał.

(Co, nawiasem mówiąc, było prawdą: nigdy i nigdzie nie jadał ptysiów!)

Wyleciało mu to zupełnie z pamięci. Był nawet zdziwio­ny. że kiedykolwiek przejawiał taki apetyt na słodycze. Widocznie powiedział to kiedyś z uprzejmości.

Robił więc to, co robić wypadało: głośno zachwycał się deserem, 2jadł wszystko, co miał na talerzu, i dołożył so­bie jeszcze.

— A młode kuropatwy z kapustą? Pamięta pan? Szkoda, że teraz nie sezon, bo...

Po kawie wycofała się dyskretnie, a Chabot, z przyzwy­czajenia, razem z butelką koniaku postawił na stole pu­dełko cygar. Pokój jadalny tak samo się nie zmienił jak -»gabinet; poznawanie tych samych rzeczy było wręcz przy­kre. Zresztą właściwie i sam Chabot niewiele się zmienił.

Aby sprawić przyjacielowi przyjemność, Maigret wziął

cygaro i wyciągnął nogi w stronę kominka. Wiedział, - i Chabot morzy o tym, by pomówili o jedynej sprawie, o któ­rej nie pi 'esliiwa) myśleć od chwili, gdy vvys2li z Pahifu Sprawiedliwości. Ale trwało jakiś czas, zanim zaczął, nie­pewnie spoglądając w odwrotnym kierunku.

- Czy sądzisz, że powinienem był gó aresztować?

— Kogo?

— Alaina.

— Nie widzę żadnych `powodów, by aresztować doktora.

— A przecież Chalus mówił chyba prawdę.

— Bez wątpienia.

-- Więc ty też myślisz, że nie kłamał?

Chabot w gruncie rzeczy zastanawiał się, po co Muigret się wtrącił, gdyż bez tego, bez poruszenia sprawy środków nasennych, zeznania nauczyciela byłyby znacznie bardziej obciążające dla młodego Vernoux. Intrygowało to sędziego i niepokoiło.

— Przede wszystkim — powiedział Maigret, niezręcz­nie zapalając cygaro — możliwe, że się naprawdę zdrzem­nął. Zawsze odnoszę się nieufnie do świadectwa ludzi, któ­rzy coś usłyszeli leżąc w łóżku. Może to wina mojej żony. Często twierdzi, że zasnęła dopiero o drugiej nad ranem. Mówj to w dobrej wierze, gotowa przysiąc. Ale przecież nieraz się budziłem i widziałem, jak słodko śpi.

Chabot nie był przekonany. Może myślał, że przyjaciel usiłował go po prostu wyciągnąć z trudnej sytuacji?

— Chciałem dodać — ciągnął dalej komisarz — że jeśli nawet zabił doktor, lepiej go na razie nie aresztować. To nie jest człowiek, z którego można by wymusić zezoania w drodze brutalnego przesłuchania, a tym bardziej biciem-, ■;

Sędzia odrzucił tę myśl ruchem pełnym oburzenia.

— W obecnym stanie śledztwa nie ma przeciw niemu

ani cienia dowodu. Aresztując go, sprawiłbyś satysfakcję niektórym mieszkańcom miasta: przyszliby pod okna wię­zienia 7. manifestacją i krzyczeli „Na szubienicę!”. Gdyby doszło do takiego wzburzenia, trudno by je było uspokoić.

— Naprawdę tak sądzisz?

— Tak.

— Nie mówisz tego, aby mi dodać otuchy?

— Mówię, bo to prawda. Jak to się zwykle w takich wypadkach zdarza, opinia publiczna mniej lub bardziej otwarcie wskazuje na podejrzanego. Często się zastanawia­łem, w jaki sposób się to dzieje. To tajemnicze zjawisko, trochę przerażające. Jeśli dobrze zrozumiałem, już od pierwszego dnia ludzie wytykali palcami rodzinę Ver­noux, nie precyzując, czy chodzi o ojca, czy o syna.

— To prawda.

■— Ale teraz gniew kieruje się przeciwko synowi.

— A jeśli to on jest zabójcą?

— Zanim wyszliśmy, słyszałem, jak wydawałeś polece­nie, by go śledzić.

— Ale on może im się wymknąć.

— To byłoby z jego strony nieostrożne. Jeśli zbyt częsio będzie »ię pokazywał w mieście, ludzie go zlinczują- Jeśli to on, prędzej czy później dostarczy poszlak.

— Może masz rację. W gruncie rzeczy jestem zadowo­lony, że przyjechałeś. Muszę przyznać, że wczoraj nieco

'mnie to drażniło. Pomyślałem sobie, że będziesz mi się .przyglądał i dojdziesz do wniosku, że jestem niezaradny :tiafanduła, staroświecki czy ja wiem zresztą jaki. My \u, na prowincji, cierpimy prawie wszyscy na kompleks niż­szości, zwłaszcza w stosunku do tych, którzy przyjeżdżają 7. Paryża. A tym bardziej gdy chodzi o człowieka takiego jak ty! Masz mi to za złe?

s?

— Co?

■— Te głupstwa, które wygaduj*».

— Powiedziałeś rzeczy bardzo rozsądne. My w Paryżu też musimy liczyć się i obchodzić jak z jajkiem z ludźmi, którzy stoją wyżej od nas.

Chabotowi wrócił humor.

— Zamierzam poświecić dzisiejsze popołudnie na prze­słuchanie świadków, których dostarczył mi Chabiron. Większość z nich nic nie widziała i nic nie słyszała, ale* nie chcę zaniedbać żadnej szansy.

— Bądź łagodny w stosunku do żony Chalusa.

— Przyznaj, że ci ludzie są ci życzliwi.

— Tak, bez wątpienia!

— Pójdziesz ze mną?

— Nie. Wolę poniuchać, jakie są nastroje w mieście, wy­pić tu i ówdzie kufelek piwa.

— W gruncie rzeczy nie otworzyłem jeszcze tego listu. Nie chciałem go czytać przy matce.

Wyciągnął z kieszeni łososiową kopertę. Maigret poznał charakter pisma. Papier pochodził z tego samego kompletu, co liścik, który otrzymał z rana.

„Spróbuj się dowiedzieć, co doktór zrobił z małą-Sabali”.

— Znasz ją?

— Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.

— Jeśli się nie mylę, mówiłeś rni, źe doktor Vernoux nie lata za spódniczkami.

— Taką rna opinię. Tera2 zaczną napływać anonimy. Ten pochodzi od kobiety.

— Jak większość listów anonimowych! A spróbuj za­dzwonić na komisariat.

— W sprawie małej Sahmti?

— Tak. '

— Zaraz?

Maigret skinął głową.

— Przejdźmy do mnie, do gabinetu.

— To pan, F/iron? Tu sędzia śledczy. Czy zna pan nie­jaką Sabati?

Musieli poczekać. Feron poszedł zapytać funkcjonariuszy czy zajrzeć do kartotek. Kiedy odezwał się ponownie, Cha- bot, pilnie słuchając, skreślił na bibule kilka słów.

— Nie. Prawdopodobnie żadnego związku. Co? Na pe­wno nie. Na razie niech się pan nią nie zajmuje.

Mówiąc to, szukał wzrokiem aprobaty Maigreta, który dawał mu wymowne znaki głową.

— Będę u siebie w biurze za pół godziny. Tak. Dziękuję.

Odłożył słuchawkę.

— Jest rzeczywiście jakaś Luiza Sabati w Fontenay-łe- -Comte. Córka włoskiego murarza, który chyba pracuj? w Nantes albo w okolicy. Przez pewien czas usługiwała w Hotelu Francuskim, później była kelnerką w kawiarni „Pod Pocztą”. Od kilku miesięcy nie pracuje. Jeśli się osta­tnio nie przeprowadziła, mieszka przy zakręcie drogi do I,a Rochelle, w dzielnicy koszarowej, w wielkim zrujnowanym domu, zajmowanym przez sześć czy siedem rodzin.

Maigret, który juź miał dość cygara, zdusił płonący nie­dopałek w popielniczce, i wyciągnął fajkę.

— Chcesz do niej iść?

— Może...

— Nadal sądzisz, że doktor... — Maigret przerwał, zmarszczył brwi.

— Właściwie co mamy robić dziś wieczorem? Normal­nie poszedłbym na brydża do Vernoux. Z tego, coś mi po­wiedział, Hubert Vernoux spodziewa fiię, że będziesz mi towarzyszył?

— No więc?

— Zastanawiam się, czy wobec takich nastrojów...

— Chodzisz tam w każdą sobotę?

— Tak.

— Jeśli więc dziś nie pójdziesz, dojdą do wniosku, że są podejrzani.

— A jeśli pójdę, powiedzą, że...

— Powiedzą, że ich osłaniasz, to wszystko. Już to mó­wią. Trochę więcej czy trochę mniej...

— Zamierzasz iść ze mną?

— Bez najmniejszej wątpliwości.

— Skoro sobie życzysz...

Biedny Chabot nie sprzeciwiał się więcej, zdając się na inicjatywę Maigreta.

— Czas-na mnie, muszę iść do sądów.

Wyszli razem. Niebo, świecące i matowe zarazem, miało w dalszym ciągu ten sam białawy odcień, jak niebo, które odbija się w kałuży. Wiatr był nadal gwałtowny, a r-a skrzyżowaniach ulic suknie oblepiały ciała kobiet. Co chwili jakiś mężczyzna gubił kapelusz i groteskowo wy­machując rekami biegł, za nim.

Każdy z nich poszedł w swoim kierunku.

— Kiedy się zobaczymy?

— Może wstąpię do ciebie do kancelarii. Jeśli nie, przyj­dę do was na kolację. O której zaczyna się brydż u Ver- noux?

— O wpół do dziewiątej.

— Uprzedzam cię, że nie umiem grać.

— To nic nie szkodzi.

Gdy Maigret przechodził ulicą, z fajką w zębach i ręka­mi w kieszeniarh, z głową pochyloną, aby mu wiatr nic porwał kapelusza uchylały się w oknach zasłony. Kiedy

został sam, poczuł się znacznie mniej pewnie. Wszystko, co powiedział swemu przyjacielowi Chabotowi, było praw­dą. Alp kiedy tego ranka wtrącił się do prz**słuchania Cha­losa, kierował się mimo wszystko instynktem; chciał wy­bawić sędziego 7. nieprzyjemnej sytuacji.

Atmosfera w mieście była nadal niepokojąca. Życie to­czyło się zwykłym trybem, ale mimo to wyczuwało się jakiś strach w spojrzeniach przechodniów, którzy jak gdy­by przemykali się w obawie, że nagle ujrzą wyłaniającego się zza węgła mordercę. Maigret gotów był przysiąc, że w inne dni gospodynie nie gromadziły się jak dziś przed domami i nie rozmawiały półgłosem.

Odprowadzano go wzrokiem, w którym .można było wy­czytać nieme pytanie: czy coś wreszcie zdziałał, czy też nieznajomy będzie mógł dalej mordować bezkarnie?

Niektórzy pozdrawiali go nieśmiało, jak gdyby mówiąc. „Wiemy, kim jesteś. Masz opinię człowieka, który dopro­wadza do końca nawet najtrudniejsze śledztwo. No i ty nie pozwolisz, aby tobą rządziły pewne osobistości”.

Zamierzał wstąpić na małe piwo do kawiarni „Pod Pocz- tąn. Niestety, siedziało tam z kilkanaście osób. które na­tychmiast zwróciły ku niemu głowy. Rozmyślił się więc.

Aby udać się do dzielnicy koszarowej, trzeba było przejść przez Pole Marsowe, rozległą odkrytą przestrzeń, niedawno otoczoną drzewami, które teraz chyliły się w podmuchach wiatru.

Poszedł tą samą małą uliczką, którą poprzedniego wie­czoru szedł doktor i na której zabity został Gobillard. Mi­jając jeden z domów, usłyszał glosy na drugim piętrze. To tu bez wątpienia mieszkał nauczyciel Emil Chalus. Kilka osób dyskutowało zajadle, najwidoczniej jego przyjaciele, którzy przyszli dowiedzieć się, co nowego.

Przeszedł przez Pole Marsowe, okrążył koszary, wszedł w uliczkę z prawej i odszukał wielką zrujnowaną kamie­nicę, którą opisał mu przyjaciel. Była zresztą jedynym te­go rodzaju budynkiem, przy opuszczonej ulicy, między dwoma nie zabudowanymi placami. Trudno odgadnąć, czym była niegdyś: czy służyła jako magazyn albo młyn, czy może była niewielką fabryczką? Przed domem bawiły się dzieci. Inne, młodsze, z gołymi tyłkami, pętały się po korytarzu. Gruba kobieta, z włosami opadającymi rfa kark, wysunęła głowę przez uchylone drzwi; ona na pewno nig­dy nie słyszała o komisarzu Maigrecie.

— Kogo pan szuka?

•— Panny Sabati.

— Luizy?

— Zdaje się, że tak ma na imię.

— Trzeba obejść dom i wejść od tyłu. Niech pan wej­dzie po schodach. Tam są tylko jedne drzwi.

Zrobił, co mu kazano, wyminął kubły na śmiecie, prze­skoczył przez nieczystości, słuchając jednocześnie cap­strzyku na dziedzińcu koszarowym. Drzwi zewnętrzne,

o 'których wspominała baba, były otwarte. Strome schody bez poręczy prowadziły na piętro, które znajdowało się nie na tym samym poziomie co inne. Zapukał do niebiesko pomalowanych drzwi.

— Kto tam?

— Panna Sabati?

— Czego pan chce?

— Porozmawiać z panią.

Na wszelki wypadek dodał:

— Z polecenia doktora.

— Chwileczkę.

Cofnęła się, zapewne aby nałożyć odpowiedniejszy strój.

Kiedy wreszcie otworzyła drzwi, miała na sobie tani wzo­rzysty szlafrok, narzucony chyba tylko na nocną koszulę, j pantofle włożone na bose nogi. Czarne włosy były nie uczesane.

— Pani spała?

— Nie.

Obejrzała go nieufnie od stóp do głów. Za nią, za minia­turowym przedpokojem, widać było pokój w nieładzie, do którego nie zapraszała.

— Co o n ma mi do powiedzenia?

Kiedy przechyliła głowę nieco w bok, zauważył siniak pod lewym okiem. Nie był zupełnie świeży, z granatowego zaczynał już przechodzić w żółty.

— Proszę się nie obawiać. Jestem pani przyjacielem. Chciałem z panią tylko chwilę porozmawiać.

O tym, że postanowiła wpuścić go do środka, zadecydo­wało z pewnością paru urwisów, którzy zaczęli przyglądać im się z dołu.

Luiza Sabati nie była piękna. W czarnej sukni i białym fartuchu musiała sprawiać wrażenie zmęczonej, jak więk­szość pokojowych w prowincjonalnych hotelach. Mimo to miała w sobie coś pociągającego, coś niemal patetycznego w bladej twarzy, w której żyły przede wszystkim ciemne oczy.

Wytarła mu krzesło.

— Czy naprawdę Alain pana przysłał?

— Nie.

— Nie ^'ie, że pan tu przyszedł?

Mówiąc to, rzuciła przerażone spojrzenie w kierunku drzwi, zrobiła się czujna.

— Proszę się nie bać.

— Tak i nie.

— Co się stało? Gdzie jest Alain?

— Pewnie u siebie w do?nu.

— Jest pan pewien?

— Dlaczego miałby być gdzie indziej?

Przygryzła wargę, do której napłynęła krew. Była bar­dzo nerwowa, chorobliwie nerwowa. Przez chwilę pomy­ślał, że może się narkotyzuje.

— Kto panu o mnie mówił?

— Od dawna jest pani kochanką doktora?

— Powiedziano to panu?

Usiłował przybrać jak najłagodniejszy wyraz twarzy, Zresztą nie musiał wcale się starać, by okazać jej sympatię.

— Dopiero pani wstała? — zapytał zamiast odpowie­dzieć.

— Co to pana obchodzi?

Zachowała ślad włoskiego akcentu, zresztą nieznaczny. Nie miała chyba więcej niż dwadzieścia lat, a ciało, pod źle skrojonym szlafrokiem, było jędrne.

— Czy mogłaby pani usiąść tu przy mnie?

Nie mogła ustać w jednym miejscu. Nerwowym ruchem chwyciła papieros i zapaliła.

— Jest pan pewny, że Ałain nie przyjdzie?

— Boi się go pani? Dlaczego?

— Jest zazdrosny.

— Nie ma żadnych powodów do zazdrości o mnie.

— On jest zazdrosny o wszystkich mężczyzn,

I djrzuciła dziwnym głosem:

— Ma rację.

— Co chce pani przez to powiedzieć?

— Ze to jego prawo.

— Kocha panią?

— Myślę, że tak. Wiem, że nie jestem tego warta. ale...

— Naprawdę nie 2cchce pani usiąść?

— Kim pan jest?

— Komisarz Maigret, z policji kryminalnej w Paryżu.

— Słyszałam o panu. Co pan tu robi?

Dlaczego nie miałby być z nią szczery?

— Przyjechałem przypadkowo, żeby spotkać się z przy­jacielem, którego nie widziałem od lat.

— Czy to on mówił panu o mnie?

— Nie. Poznałem także pani przyjaciela Alaina. Prawdę mówiąc, dziś wieczór jestem do niego zaproszony.

Czuła, że nie kłamie, ale to jej nie uspokoiło. Przysunęła sobie krzesło, ale nie od razu usiadła.

— Jeżeli jeszcze nie jest w kłopotach, grozi mu to lada chwila.

— Dlaczego?

Z lonu, jakim powiedziała to słowo, domyślił się, ze wie już o wszystkim.

— Niektórzy myślą, że to jego poszukuje policja.

— W związku z tymi zbrodniami? To nieprawda. To nie on. On nie miał żadnych powodów, by...

Przerwał jej i podał anonimowy list, który mu zostawił sędzia. Przeczytała w napięciu, ze zmarszczonym czołem.

— Ciekawa jestem, kto to pisał?

— Kobieta.

— Tak. Na pewno kobieta, która mieszka w tym domu.

— Dlaczego?

— Bo nikt inny nie wie. Nawet w tym domu nikt nie wie, kim on jest. To podłość, obrzydliwość. Alain nigdy by...

— Proszę siąść.

Zdecydowała się wreszcie usiąść; polami szlafroka przy.

kryła gołe nogi.

— Dawno jest pani jego kochanką?

Nie wahała się ani chwili.

— Osiem miesięcy i tydzień.

Ta dokładność nieomal go rozśmieszyła,

— Jak to się zaczęło?

— Pracowałam jako kelnerka w kawiarni „Pod Pocztą”. On czasem tam zachodził po południu, siadał zawsze w tym samy/n miejscu przy oknie, przez które przyglądał się prze­chodniom. Wszyscy go znali i pozdrawiali, ale on niełatwo nawiązywał rozmowę. Po jakimś czasie zauważyłam, źe \v0d2i za mną oczyma.

Nagle spojrzała na komisarza wyzywająco.

— Naprawdę chce pan wiedzieć, jak to się zaczęło? No dobrze, opowiem panu i przekona się pan, że on nie jest taki, 2;a jakiego pan go uważa. Potem zdarzało mu się wpa­dać także wieczorem na drinka. Kiedyś został aż do zam­knięcia. Zawsze śmieszyły mnie te jego wielkie oczy. które tropiły mnie krok w krok. Tego wieczora byłam umówiona z handlarzem win, którego z pewnością pan pozna. Skrę­ciliśmy w prawo, w tę małą uliczkę i...

— I co...

— I ulokowaliśmy się na ławce na Polu Marsowym. Ro­zumie pan? To nigdy długo nie trwało. Potem poszłam sa­ma przez plac do domu. Wtedy usłyszałam za sobą kroki. To był doktor. Trochę się bałam. Odwróciłam się i zapyta­łam go, czy ma mi za złe. Zawstydzony, nie wiedział, co odpowiedzieć. Wie pan, co w końcu wymamrotał? „Dla­czego pani to zrobiła?” A ja wybuchnęłam śmiechem. „Przeszkadza to panu?” „Sprawia rai to dużą przykrość”. „Dlaczego?'*

Skończyło się na tym, że wyznał mi, że mnie kocha, źe nigdy nie śmiałby mi tego powiedzieć, że był bardzo niesz­częśliwy. Pan się śmieje?

— Nie.

I rzeczywiście. Maigret nie śmiał się. Doskonale mógł sobie wyobrazić Alaina Vernoux w takiej właśnie sytuacji.

— Spacerowaliśmy wzdłuż kanału do godziny pierwszej czy drugiej w nocy. Koniec końców rozpłakałam się.

— Odprowadził panią tutaj?

— Tego wieczora nie. To trwało cały tydzień. Przez te dni spędzał niemal cały czas w kawiarni, śledził mnie. Zaz­drosny był nawet kiedy dziękowałam klientowi, który zos­tawił mi napiwek. Ciągle jest zazdrosny, nie chce, żebym wychodziła.

— Bije panią?

Instynktownie dotknęła ręką siniaka na policzku, a kie­dy zsunął się rękaw szlafroka, zobaczył sińce na jej ręce — jak gdyby ktoś je ściskał potężnymi palcami

— To jego prawo — odpowiedziała nie bez dumy.

— Czy to się często zdarza?

— Prawie za każdym razem.

— Dlaczego?

— Jeśli pan tego nie rozumie, to ja nie potrafię wytłu­maczyć. On mnie kocha. Musi mieszkać z żoną i dziećmi. Nie tylko nie kocha żony, ale nie kocha i dzieci.

— On to pani powiedział?

— Sama wiem.

— Zdradza go pani?

Milczała, wyraźnie wściekła, po czym syknęła:

— Powiedziano to panu?

I bardzo obojętnym już tonem dodała:

— Zdarzało mi się, w pierwszym okresie, kiedy jeszcze

nie rozumiałam. Myślałam, że z nim jest tak jak z innymi. Kiedy sit? zaczyna, tak jak ja, mając czternaście lat, to to wszystko nie jest takie ważne. Kiedy się o tym dowiedział, myślałam, że mnie zabije. Nie przesadzam. Nigdy nie wi­działam tak groźnie wyglądającego mężczyzny. Przez całą godzinę leżał wyciągnięty na łóżku, z oczyma wbitymi w sufit, pięści zaciśnięte, bez jednego słowa. Czułam, że straszliwie cierpi.

— Ale to się powtórzyło?

— Dwa czy trzy razy. Byłam strasznie głupia.

— A potem?

■— Nie!

— Przychodzi do pani każdego wieczora?

— Prawie co wieczór.

— Czekała pani na niego wczoraj?

Zawahała się; za wszelką cenę pragnęła osłonić Alaina.

— Co to pana obchodzi?

— Musi pani przecież wychodzić po zakupy.

— Nie chodzę do miasta. Na rogu jest mały sklepik spo­żywczy.

— Resztę czasu spędza pani tu zamknięta?

— Nie jestem zamknięta. Najlepszy dowód, że otwo­rzyłam panu drzwi.

— Nigdy nie groził, że panią zamknie?

— .Tak pan zgadł?

•— Zaniknął kiedyś?

— Na tydzień.

— Sąsiadki to zauważyły?

— Tak.

— I dlatego oddał pani klucze?

— Nie wiem. Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

— Kocha go pani?

— Myśli pan, że zgodziłabym się na takie życie, gdybym go nie kochała?

— Daje pani pieniądze?

— Kiedy może.

— Myślałem, że jest bogaty.

— Wszyscy tak myślą, ale w rzeczywistości jest w sy­tuacji smarkacza, który co tydzień musi prosić ojca o parę groszy. Oni wszyscy mieszkają w jednym domu.

— Dlaczego?

— Skąd ja mogę wiedzieć?

— Mógłby pracować.

— To jego sprawa. Całymi tygodniami ojciec zostawiał go bez grosza.

Maigret spojrzał na stół, gdzie leżał tylko chleb i masło.

— Tak to teraz wygląda?

Wzruszyła ramionami.

— Co za różnica? Ja też kiedyś inaczej sobie wyobra­żałam życie ludzi, o których mówiono, że są bogaci. Od frontu — tak! — wielki dom, ale w środku nic. Kłócą się bez przerwy, aby wycyganić od starego jakiś grosz, a dos­tawcy nieraz czekają miesiącami, zanim im zapłacą.

— Zdawało mi się, że żona Alaina jest bogata.

— Gdyby była bogata, nie wyszłaby za niego. Ona sobie wykombinowała, że to on jest bogaty. Kiedy przekonała się. że jest odwrotnie, zaczęła go nienawidzieć.

Zapanowała dość długa cisza. Maigret pykał fajkę po­woli, w zadumie.

— O czym pan'teraz myśli? — zapytała.

— Myślę, że pani go naprawdę kocha.

— To już coś!

Powiedziafa to z gorzką ironią.

— Zastanawiam się tylko — ciągnęła dalej — dlaczego

ludzie nagło si<; na niego uwzięli. Czytałam gazet*;. Nie mówi się nic Jasno, ale czuję, że go podejrzewają. Przed chwilą usłyszałam przez okno, jak kobiety na podwórzu rozmawiały głośno, specjalnie, żebym nie straciła ani słowa.

— I co mówiły?

— Żc skoro szukają szaleńca, nie trzeba go daleko szu­kać.

I co jeszcze?

NagJe opanowała ją niemal wściekłość. Podniosła się z krzesła:

— Pan jest taki sam jak oni wszyscy! Dlatego, że zako­chał się w takiej juk ja i dlatego, że jest zazdrosny, też pan uważa, że jest szalony?

Maigret również wstał, próbował ją uspokoić, kładąc jej rękę na ramieniu, ale ona odepchnęła go z gniewem.

— Jeżeli pan tak myśli, niech pan powie.

— Ja tak n i e myślę.

— Sądzj pan, że on jest wariat?

— Na pewno nie dlatego, że panią kocha.

— Ale jednak wariat.

— Nie mam żadnych podstaw, aby dojść do takiego wniosku, chyba, że się okaże, że podstawy są...

— Co to ma właściwie znaczyć?

— To znaczy, że jest pani dobrą dziewczyną i że...

— Nie jestem dobrą dziewczyną. Jestem zdzira, ścierwo i nie zasługuję na to, żeby...

— Jest pani dobrą dziewczyną i obiecuję pani, że zro­bię wszystko, co będę mógł, aby wykryto prawdziwego wi­nowajcę.

— Jest pan pewny, że to nie on?

Zmieszał się i dla dodania sobie animuszu, zapalił fajkę.

— Nie ma pan nawet odwagi powiedzieć!

— Dobra z ciebie dziewczyna, Luizo, Na pewno wrócę jeszcze do pani...

Zamykając za nim drzwi, wyjąkała:

— Czekaj tatka latka...

Już na schodach wydawało mu się, źe usłyszał jeszcze:

— Nędzny glina!

Rozdział V PARTYJKĄ BRYDŻA

Kiedy kwadrans po ósmej wyszli z domu przy ulicy Clemenceau, omal nie cofnęli się odruchowo, laki ogarnął ich spokój i cisza.

Około piątej po południu niebo zrobiło się czarne jak

o północy i w całym mieście trzeba było zapalić lampy. Rozległy się dwa grzmoty, krótkie, przejmujące, a potem chmury rozwarły się, ale spadł grad. nie deszcz. Prze­chodniów wymiotło, a białe kulki lodu odbijały się od bruku jak piłeczki pingpongowe.

Maigret, który w tym momencie znajdował się w ka­wiarni „Pod Pocztą”, podniósł się jak inni goście. Wszys­cy stanęli przy oknie i wyglądali na ulicę, jak gdyby po­dziwiali pokaz sztucznych ogni.

Teraz było już po wszystkim. Niesamowite wrażenie robiło to, że nie słyszało się ani deszczu, ani wiatru, że chodziło się w nieruchomym powietrzu, że podnosząc głowę widziało się gwiazdy między dachami.

Chyba z powodu tej ciszy, którą zakłócał tylko odgłos ich kroków, szli w milczeniu ulicą, wiodącą do placu Vie- te. Tuż przy rogu natknęli się na mężczyznę, który stal

nieruchomo w ciemnościach, z białą opaską na rękawie, z palką w ręku. Odprowadzi! ich wzrokiem, nie mówiąc ani słowa.

Kilka kroków dalej Maigret otworzył usta, aby zadać pytanie, a jego przyjaciel, odgadłszy to, wyjaśnił niena­turalnym głosem:

— Komisarz telefonował do mnie na krótko przed moim wyjściem z biura. To się kroiło już od wczoraj. Dziś rano smarkacze roznosili wezwania i wrzucali je do skrzynek na listy. Zebranie odbyło się o szóstej i powołali komitet czujności.

To ,,powołali1' odnosiło się najwidoczniej nie do smar­kaczy, ale do osób wrogo nastawionych w mieście.

Chabot dorzucił:

— Nie mogliśmy im w tym przeszkodzić.

Tuż przed domem Vernoux, przy ulicy Rabelais, stało na chodniku trzech mężczyzn z opaskami, którzy bacznie przyjrzeli się nadchodzącym. Stali jak na posterunku, jak gdyby na nich czekali. Maigretowi zdawało się, że w naj­drobniejszym z nich rozpoznał wątłą sylwetkę nauczycie­la Chalusa.

Wszystko to robiło dziwne wrażenie. Chabot wrahał się, czy podejść do drzwi; wyraźnie miał ochotę je ominąć. Nit* wyglądało to jeszcze na rozruchy ani nawet na za­mieszki, ale po raz pierwszy spotkał się z t^k namacalnym dowodem powszechnego niezadowolenia.

Skończyło się na tym, że pozornie spokojnie i bardzo godnie, wkroczył na stopnie ganku i poruszył kołatką przy drzwiach.

Nie padło żadne słowo, żaden żart. Tkwiąc w bezruchu, trzej mężczyźni przyglądali się temu, co robi.

Stukot kołatki odbił się wewnątrz domu echem jole

w kościele. Natychmiast, jak gdyby czekał na nich, ka­merdyner zdjął łańcuch, odsunął zasuwę i powitał ich milczącym ukłonem.

Zwykle odbywało się to chyba inaczej, gdyż Julian Cha­bot zatrzymał się na chwilę w progu salonu, jak gdyby żałował, że w ogóle przyszedł.

W pokoju o wymiarach sali balowej palił się wielki, kryształowy kandelabr, na stołach też płonęły światła. Fo­teli poustawianych w kątach salonu i wokół kominka wy­starczyłoby dla czterdziestu osób.

V/ pokoju znajdował się jednak tylko jeden człowiek. Hubert Vernoux, o białych, jedwabistych włosach, pod­niósł się z ogromnego folela w stylu Ludwika XIII i z wyciągniętą ręką wyszedł im na spotkanie.

— Uprzedziłem pana wczoraj w pociągu, że przyjdzie pan do mnie z wizytą, panie Maigret. Dzwoniłem dziś zresztą do naszego przyjaciela Chabota, aby się upewnić, że przyprowadzi pana ze sobą.

Był ubrany na czarno, jego garnitur przypominał nieco smoking, na wstążce na piersi wisiał monokl.

— Moja rodzina zjawi się za chwilę. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie zeszli.

W żle oświetlonym przedziale kolejowym Maigret nie mógł mu się należycie przyjrzeć. Tutaj Vernoux wydał mu się starszy. Kiedy przechodził przez salon, jego chód zdradzał jakąś sztyw-ność, właściwą artretykom, których ruchy przypominają mechanizm poruszany przy pomocy sprężyny. Twarz miał obrzękłą o nienaturalnie różowej cerze..

Dlaczego komisarzowi przyszedł na myśl starzejący

się aktor, który usiłuje w dalszym ciągu grać swoją rolę i żyje w strachu, że publiczność to zauważy?

— Muszę powiedzieć, że panowie już przyszli. Zadzwonił i zwrócił się do kamerdynera:

— Proszę *zobaczyć, czy pani już gotowa. Proszę też uprzedzić pannę Lucyllę, doktora i panią...

Coś tu nie grało. Miał za złe rodzinie, że nie przycho­dzi. Aby go uspokoić, Chabot zapytał, spoglądając na trzy przygotowane stoliki brydżowe:

— Henri de Vergennes przyjdzie?

— Telefonował, żeby się usprawiedliwić. Burza uszko­dziła aleję w pałacu i nie może wyprowadzić wozu.

— A Aumale?

— Notariusz ma grypę. W południe położył się do łóż­ka.

W sumie więc wyglądało na to, że nie przyjdzie nikt.

I zdawało się, że nawet członkowie rodziny wahają się, czy zejść. Kamerdyner nie pokazywał się więcej. Hubert Vernoux wskazał stojące na stole likiery:

— Zechcą panowie się napić? Ja na moment przepro­szę.

Najwyraźniej sam poszedł ich szukać na górę wielkimi schodami o kamiennych stopniach i poręczy z kutego że­laza.

— Ile osób przychodzi zwykle na tego brydża? — cicho zapytał Maigret.

— Niewiele. Pięć lub sześć, oprócz rodziny.

— A rodzina jest zwykle w salonie, kiedy przycho­dzisz?

Chabot, ociągając się, skinął głową. Ktoś wszedł bez­głośnie. Doktor Alain Vernoux nie przebrał się, miał na sobie ten sam co rano nie odprasowany garnitur.

— Panowie są sami?

— Ojciec pański właśnie poszedł na górę.

• — Spotkałem go na schodach. A panie?

— Zdaje się, że poszedł je poprosić.

— Nie sądzę, by ktoś jeszcze miał przyjść...

\ Alain zrobił głową ruch w kierunku okien, zasłoniętych ciężkimi portierami.

— Widzieliście?

j Stwierdziwszy, że zrozumieli, co ma na myśli, dodał:

■i — Pilnują. Prawdopodobnie przed tylnymi drzwiami | też stoi posterunek. To bardzo dobrze.

3 — Dlaczego?

jp — Bo jeśli dojdzie do nowej zbrodni, nie będą mogli jej f przypisać nikomu z mieszkańców tego domu.

1 — Przewiduje pan nową zbrodnię?

I — Jeśli mamy do czynienia z szaleńcem, nie ma żad- .§ nych powodów, aby na tym się skończyło.

1 Wreszcie weszła pani Vernoux, matka doktora, a za nią

1 mąż, podniecony, jak gdyby musiał ją przekonywać, by fi zechciała zejść. Była to kobieta sześćdziesięcioletnia, | o ciemnych jeszcze włosach i mocno podkrążonych oczach.

I — Komisarz Maigret z policji kryminalnej w Paryżu.

I Lekko skłoniła głowę i siadła w fotelu, który najv.i~

1 doczniej był jej stałym miejscem. Przechodząc, poprze- g stała na rzuceniu ukradkiem sędziemu:

|j — Dobry wieczór, Julianie.

Hubert Vernoux zapowiedział:

— Moja szwagierka zejdzie za chwilę. Niedawno mie­liśmy przerwę w dostawie prądu i to opóźniło kolacją. Są­dzę, że prąd wyłączono w całym mieście?

Mówił, aby mówić. Słowa nie musiały mieć żadnego znaczenia. Trzeba było tylko wypełnić pustkę.

— Cygaro, panie komisarzu?

Po raz drugi w czasie pobytu w Fontenay Muigret przy­jął cygaro, gdyż nie śmiał wyciągnąć z kieszeni fajki.

— Twoja żona nie schodzi?

— Zapewne dzieci ją zatrzymały.

Teraz widać już było wyraźnie, że Izabela Vernoux, matka, zgodziła się zaszczycić ich swoją obecnością, po Bóg wie jakich targach, ale była zdecydowana nie brać w spotkaniu czynnego udziału. Wzięła do ręki robótkę

i nie słuchała rozmów.

— Pan gra w brydża, komisarzu?

— Przykro mi niezmiernie, że muszę pana rozczaro­wać, ale nie grywam. Spieszę dodać, że kibicowanie spra­wia mi wielką przyjemność.

Hubert Vernoux spojrzał na sędziego.

— Jak będziemy grać? Lucylla zagra na pewno. Pan

i ja. Myślę, Alainie, że...

— Nie. Na mnie nie liczcie.

— Pozostaje twoja żona. Może zechcesz pójść zobaczyć, czy prędko będzie gotowa?

Wszystko to stawało się przykre. Poza panią domu nikt nie decydował się siąść. Maigretovyi cygaro dodawało od­wagi. Hubert Vernoux też zapalił i zajął się nalewaniem koniaku.

Czy trzymający na zewnątrz straż trzej mężczyźni mogli sobie wyobrazić: że w środku tak się rzeczy mają?

Wreszcie zeszła Lucylla, szczuplejsza, bardziej koścista kopia swojej siostry. Ona także rzuciła tylko krótkie spoj­rzenie komisarzowi i podeszła wprost do jednego ze stoli­ków.

— Zaczynamy? — zapytała.

Po czym wskazując niejasno Maigreta, dodała:

— On gra?

— Nie.

— No to kto gra? Po co mnie ściągacie na dół?

— Alain poszedł po swoją żonę.

— Ona nie przyjdzie.

— Dlaczego?

— Bo ma swój atak nerwicy. Przez cały wieczór dzieci były nieznośne. Guwernantka wypowiedziała pracę i po­szła. Teraz Joanna zajmuje się małym...

Hubert Vernoux otarł pot z czoła.

— Alain ją przekona.

I zwracając się do Maigreta, dddał:

— Nie wiem, czy pan ma dzieci. W wielodzietnych ro­dzinach zawsze tak jest. Każdy ciągnie w swoją stronę. Każdy ma własne zajęcie, własne upodobania...

Miał rację: Alain przyprowadził żonę — niespecjalnie urodziwą, dość okrąglutką, o oczach zaczerwienionych od płaczu.

— Przepraszam^... — powiedziała do teścia — ale dzieci tak mnie zmęczyły, że mi głowa pęka.

— Słyszę, że guwernantka...

— Porozmawiamy o tym jutro.

— Komisarz Maigręt...

— Bardzo mi miło.

Podała mu rękę, ale była to ręka bezwładna, pozbawio­na ciepła.

— Gramy?

— Gramy.

— Kto?

— Naprawdę, panie komisarzu, nie chce pan zagrać par­tyjki?

— Naprawdę.

•Julian Chafcot, który był tu na prawach domownika, już siadł, potasował karty i właśnie rozkładał je na zielonym suknie.

— Pani ciągnie, Lucyllo.

Wyciągnęła króla, jej szwagier waleta. Sędzia i żona Alaina wyciągnęli trójkę i siódemkę.

— My gramy razem.

Wszystko to trwało prawic pół godziny, ale wreszcie zasiedli do gry. Siedząca w rogu pokoju matka, Izabela Ver«oux, nic* patrzyła na nikogo. Ma igręt siadł na uboczu, z$ Hubertem Vemoux; widział jednocześnie karty jego

i jego synowej.

— Pas,

— TrefL

— P%&.

— Kier.

Doktor stał w dalszym ciągu, jak gdyby nie wiedział, gdzie &,ę podziać. Wszyscy tu byli niejako oficjalnie. Hu­bert Verncux zebrał ich razem, niemal siłą, aby dom za­chował — pewnie na cz*ść komisarza — pozory normalne­go życia.

— No i co, Hubercie? — Szwagierka, która była jego partnerką, przywoływała go do poriądktL

— Przepraszam!.... Dwa trefle...

— Jesteś p*.wny, że nie powinieneś powiedzieć trzech trefli? Powiedziałam kier po twoim treflu, co znaczy, że mam przynajmniej dwa i pół honora...

Od te; chwili Maiyret za/.-zął się pasjonować grą. Nie grą jako taką, ale dlatego, ze ujawniła mu prawdziwy cha­rakter partnerów.

Jego przyjaciel Chabot, na przykład, grał z regularnoś­cią taktomierza* jego „odzywki” były dokładnie takie, ja-

n

kie powinny byc. ł>,-z polotu, aźe i bez zahamowań. Roz­grywał spokojnie, nie zwraral nigdy uwagi partr*rre*. Tyl­ko kiedy młoda kobieia nie replikowała jak należy, po Jego twarzy przebiegał cień niezadowoienia.

— Przepraszam pana. Powinnam powiedzieć trzy piki.

— To nie ma znaczenia. Nie mogła pani wiedzieć, to miałem w ręce.

Przy trzecim rozdaniu zalkytował i wygrał sziermka.

— Za łatwy. Miałem go z góry — powiedział.

Młoda kobieta natomiast często się rozpraszała, próbo­wała wprawdzie wziąć się w garść, ale kiedy była przy głosie, roz^jądała się wokół, jak gdyby szukała pomocy> Czasem milcząco wskazywała Maigretowi kartę, wyraźni?' prosząc go o rade-

Nie lubiła brydża, grała, bo musiała, bo p*rtr rabowano czwartego.

Lucylla, przeciwnie, swoją osobowością dominowała rsad stolikiem. Po każdym rozdaniu komentowała grę, rzucając kwaśne uwagi.

— Skoro Joanna powiedziała dwa kury, powinien** wiedzieć , w którą stronę impasować. Dama ki*r mogła być tylko u niej-

Zresztą. mLała rację. 7«wsze miała rację. Jej małe, czar­ne oczka jak giyby przebijały cudze karty.

— Co si* dziś z *ohą dzieje. Hubercie?

— Alez...

— Grasz jak początkujący. Ledwie słyszysz licytację. Moftiiimy trzema bez atu zrobić partię, a ty zapowiadam cztery trefle, których w dodatku me robuz.

— Myślałem, te ty powie« ■

— Ja me musiałam ci nic mówić o moich karach. To ty powjflieneś był...

m

Hubert Vernoux starał się nadrobić straty. Przypominał grających w ruletkę, którzy po przegranej chwytają się nadziei, źe lada moment szczęście się odwróci, i próbują wszystkich numerów, przyglądając się z wściekłości«}, jak wychodzą te, od których odeszli.

Prawie zawsze licytował nieco więcej, niż miał, licząc na karty partnerki, a przeliczywszy się, gryzł nerwowo koniuszek cygara.

— Zapewniam cię, Lueylio, że miałem pełne prawo powiedzieć dwa piki z ręki,

— Tylko że nie miałeś asa pik ani asa karo.

— Ale miałem...

Wymieniał karty, krew uderzała mu do głowy, ona zaś przyglądała mu się z wściekłością.

Aby się wydżwignąć, licytował coraz bardziej ryzykow­nie, tak, że gra zaczęła przypominać bardziej pokera niż brydża.

Alain najpierw dotrzymywał towarzystwa matce, po czym usadowił się za grającymi, bez zainteresowania pa­trząc w ich karty sw'ymi wielkimi oczyma, zasłoniętymi przez okulary.

— Rozumie pan coś z tego, panie komisarzu?

— Znam reguły gry. Mogę śledzić rozgrywkę, ale nie umiem grać.

— interesuje to pana?

— Bardzo.

Przyjrzał się komisarzowi ze szczególną uwagą; poj^ł, źe zainteresowanie Maigreta dotyczy bardziej zachowania grających niż kart. Zakłopotanym wzrokiem powiódł po ciotce i ojcu.

Chabot i żona Alaina wygrali pierwszego robra.

■— Zmieniamy miejsca? — zaproponowała Lucylla.

— Chyba, że się zrewanżujemy w tym samym składzie.

— Wolę zmianę partnera.

Popełniła błąd. Przypadł jej Chabot, który grał popraw­nie i któremu nie można było robić wymówek. Joanna grała źle. Ale może dlatego, że z reguły licytowała zbyt nisko, Hubert Vernoux wygrał obie partie.

— Macie szczęście, nic innego.

Nie było to zupełnie ścisłe. Vernoux miał kartę, to prawda, ale gciyby nie licytował z taką odwagą, nie wy­grałby; nie miał co liczyć na partnerkę.

— Gramy dalej?

— Skończymy turę.

Teraz Vernoux grał z sędzią, a kobiety razem. Wygrali mężczyźni, tak że Vernoux wygrał dwa z trzech robrów.

Odetchnął z ulgą, jak gdyby ta gra miała dla niego szczególne znaczenie. Otarł pot z czoła, poszedł nalać so­bie koniaku i przyniósł kieliszek Maigretowi.

— Widzi pan, że wbrew7 temu, co mówi moja szwagier - ka, nie jestem wcale taki nieostrożny. Ona nie pojmuje, że poznanie mechanizmu myślowego przeciwnika to połowa wygranej, i to bez względu na kartę. Tak samo jest ze sprzedażą gospodarstwa czy ziemi. Trzeba wiedzieć, co ku­pujący ma na myśli, a wtedy...

— Proszę cię, Hubercie.

— O co?

— Czy mógłbyś nie mówić tu o interesach?

— Przepraszani cię. Zapomniałem, że kobiety chcą mieć pieniądze, ale wolą nie wiedzieć, jak się je zarabia. .

To też było nieostrożne. Z dalekiego fotela żona przy­wołała go do porządku.

— Czyś ty j-ił?

Maigret wypił trzy czy cztery koniaki. Uderzył go spo­

dl

sób, w jaki Vemoux napełniał sobie kieliszek, cichaczem, ukradkiem, jak gdyby chciał, aby ¿ona i szwagierka tego nie zauważyły. Alkohol wypijał duszkiem, potem, aby od­wrócić od siebie uwagę, napełniał kieliszek komisarza.

— Wypiłem raptem dwa kieliszki.

— Ale ci uderzyły do głowy.

— Zdaje się — zaczął Chabot, wstając i wyciągając ze­garek z kieszonki — że czas na nas.

— Jest dopiero wpół do jedenastej.

— Zapominacie, że mam dużo pracy. Mój przyjaciel Maigret też chyba jest zmęczony.

Alain robił wrażenie zawiedzionego. Maigret byłby przy­siągł, że przez cały wieczór doktor krążył wokół niego w nadziei, że go zdybie gdzieś w kącie na rozmówkę.

Pozostali ich nie zatrzymywali. Hubert Vemoux nie śmiał nalegać. Co się stanie, kiedy goście odejdą, a on zostanie sam z trzema kobietami? Bo Alain się nie liczył.

To było widać. Nikt się nim nie przejmował. Z pewnością pójdzie na górę, do swego pokoju lub do pracowni. Jego żona bardziej była związana z rodziną niż on.

Był to, krótko mówiąc, dom kobiet. Maigret przekonał się o tym od razu. Hubertowi Vernoux pozwalano grać -] w brydża, pod warunkiem, że będzie się przyzwoicie za- * chowywał, ale nie przestawano baczyć na niego, jak na i dziecko. |

Czy to dlatego poza domem przybierał zupełnie inną | osobowość, dostosowując do niej starannie nawet strój? I Kto wie? Może idąc po panie na górę, błagał je, by od- I nosiły się do niego właściwie, by pozwoliły mu odgrywać * rolę pana domu i nie poniżały go swoimi uwagami. j

Rzucił okiem na karafkę koniaku.

— Ostatni kieliszek, panie komisarzu, strzemiennego.

Maigret, który nie miał ochoty pić, zgodził się, aby dać mu sposobność wypicia jeszcze jednego kieliszka. Podczas gdy Vernoux podnosił koniak do ust, Maigret zauważył wbity w niego wzrok żony. Ręka zawahała się i wreszcie z ociąganiem odstawiła kieliszek.

Kiedy sędzia i komisarz zbliżyli się do drzwi, gdzie czekał kamerdyner z ich okryciami, Alain wyjąkał:

— Panowie pozwolą, że ich kawałek odprowadzę.

Najwidoczniej nic sobie nie robił z roakcji pań, które

zdawały się zdziwione. Żona nie protestowała. Musiało jej być obojętne, czy mąż wyjdzie, czy nie, skoro tak niewiele miejsca zajmował w jej życiu. Podeszła do teściowej i po­chyliwszy się nad nią, podziwiała jej robótkę.

— Nie przeszkodzę panom, panie komisarzu?

— Bynajmniej. /

Nocne powietrze było chłodne, ale był to chłód inny niż

zwykle. Miało się ochotę napełnić tym powietrzem płuca, pozdrowić gwiazdy, które po tak długiej nieobecności od­nalazły się na swoim miejscu na niebie.

Trzej mężczyźni z opaskami stali jeszcze na chodniku. Tym razem cofnęli się o krok, aby dać im przejść. Alain nie włożył płaszcza. Przechodząc obok wieszaka, naciągnął na głowę kapelusz z miękkiego lilcu zdeformowany przez ostatnie deszcze. Pochylony do przodu, z rękami w kie­szeniach, bardziej przypominał studenta, niż człowieka żonatego i ojca dzieciom.

Na ulicy Rabeiais nie rozmawiali, świadomi obecności trzech strażników za piecem i. Alain aż podskoczył, niespo­dziewanie ocierając się o tego, który trzymał straż na rogu placu Viete, a którego w ciemnościach nie zauważył.

Przypuszczam, że rozmieszczono ich po całym mieś­cie — wymamrotał."

— Na pewno. Będą się zmieniać.

Żadne okna nie były oświetlone. Ludzie kładli się wcześ­nie spać. Z daleka, w długiej perspektywie ulicy Republi­ki, widać było światła otwarte] jeszcze kawiarni „Pod Pocztą”, a dwaj czy trzej pojedynczy przechodnie znikli jeden po drugim.

Zanim doszłi do domu sędziego, nie mieli sposobności zamienić paru słów, Chabot bąknął:

— Wejdziecie?

Maigret odmówił.

— Nie ma sensu budzić twojej matki.

—* Ona jeszcze nie śpi. Nie k-ładzie się nigdy przed moim powrotem,

— Spotkamy się jutro rano.

— Tutaj?

— Wpadnę do Pałacu Sprawiedliwości.

— Mam kilka telefonów do załatwienia, zanim położę się spać. Może zaszło coś nowego.

— Dobranoc, Chabot.

— Dobranoc, Maigret. Dobranoc, Alainie.

Uścisnęli sobie ręce. Klucz zgrzytnął w zamku, w chwilę później drzwi zatrzasnęły się za Chabotem.

— Mogę odprowadzić pana do hotelu?

Prócz nich na ulicy nie było nikogo. Na chwilę przed oczyma Maigreta pojawiła się straszna wizja: doktor wyj­muje błyskawicznie rękę z kieszeni i wali go w głowę cięż­kim narzędziem, ołowianą rurką lub kluczem angielskim. Odpowiedział:

— Chętnie.

Ruszyli. Aiain nie od razu zdecydował się mówić. Wresz­cie zaczął:

— Co pan o tym sądzi?

— O czym?

— O moim ojcu.

Cóż Maigret mógł odpowiedzieć? Ciekawe było, ze py^ tanife zostało zadane, że młody doktor wyszedł z domu tylko po to, aby je postawić.

— Nie sądzę, aby pędził szczęśliwy żywot — wymamro­tał mimo to komisarz, nie wkładając w te słowa zbytniego przekonania.

■— Czy są ludzie, którzy pędzą szczęśliwy żywot?

■ — Przynajmniej przez pewien czas. Czy pan jest nie­szczęśliwy, panie Vernoux?

— Ja się nie liczę.

— A mimo to stara się pan zainkasować swoją porcję radości życia.

Wielkie oczy zwróciły się w kierunku Maigreta.

— Co chce pan prze2 to powiedzieć?

— Nic. Albo, jeśli pan woli, to że nie ma ludzi całkowi­cie nieszczęśliwych. Każdy przywiązuje się do czegoś, stwarza sobie własne szczęście.

— Czy zdaje pan sobie sprawę, co to znaczy?

Maigret nic odpowiadał, więc dodał:

— To właśnie na skutek takich poszukiwań, pogoni za pewnego rodzaju rekompensatą za wszelką cenę powstają różne manie czy tak częsty brak równowagi psychicznej. Ludzie, którzy w tej chwili piją i grają w karty w ka­wiarni „Pod Pocztą”, starają się przekonać siebie samych, że znajdują w tym przyjemność.

— A pan?

— Nie rozumiem pytania.

— Pan nie szuka rekompensaty?

Tym razem Alain zaniepokoił się, podejrzewał, że Mai- gret wie więcej, wahał się, czy go wypytywać.

M

— Odważyłby się pan pójść dziś wieczór do dzielnicy koszarowej?

Komisarz zadał lo pytanie z litości, aby go nie dręczyć niepewnością.

— Pan wie?

— Tak.

— Rozmawia! pan z nią?

— Bardzo długo.

— Co panu powiedziała?

— Wszystko.

— Czy źle robię?

— Ja pana nie sądzę. To pan wspomniał o instynktow­nym poszukiwaniu rekompensaty. .Jaką rekompensatę zna­lazł pański ojciec?

Zniżyli głosy, ponieważ doszli do otwartych drzwi ho­telu. W hallu paliła się tylko jedna lampka.

— Dlaczego pan nie odpowiada?

— Bo nie znam odpowiedzi.

— On nie miewa przygód?

— Z pewnością nie w Fontenay. Jest tu zbyt dobrze znany i wszystko by się wydało.

— A pan? Czy to też się wydało?

— Nie. Mój przypadek jest inny. Przypuszczam, że kie­dy mój ojciec wyjeżdża do Paryża czy do Bordeaux, nie odmawia sobie rozrywek. — I dodał szeptem, jakby do sie­bie; — Biedak!

Maiaret spojrzał na niego ze zdziwieniem:

— Pan kocha ojca?

Alain odpowiedział wstydliwie:

— W każdym bądź razie ¿al mi go.

<— Czy taki był zawsze?

— Bywało gorzej. Matka i ciotka trochę się uspokoiły.

— Co one rnają mu do zarzucenia?.

— Ze pochodzi z gminu, że jest synem handlarza bydła, który pił po wiejskich karczmach. Couręonowie nigdy mu nie przebaczyli, że był im potrzebny, rozumie pan? A za czasów starego Couręona było Jeszcze gorzej, gdyż był jeszcze bardziej okrutny niż jego córki i syn Robert. Aż do śmierci ojca wszyscy Couręonowie będą mieli mu za złe, że żyją za jego pieniądze.

— A pana jak traktują?

— Jak jednego z Vernoux. Moja żona, której ojciec był wicehrabią de Cadeui), sprzymierzyła się z matką i ciotką.

— Czy miał pan zamiar opowiedzieć mi o lym wszyst­kim dziś wieczorem?

— Nie wiem.

— Chciał pan koniecznie porozmawiać ze mną o swoim ojcu?

— Chciałem wiedzieć, co pan o nim myśli.

— A może raczej był pan niespokojny, czy aby nie od­kryłem istnienia Luizy Sabali?

— Skąd pan wiedział?

— Z anonimowego listu.

— Czy sędzia o tym wie? I policja?

— Oni się tym nie zajmują.

— Ale się zajmą.

— Nie — jeśli w niedługim czasie odnajdą mordercę. Li'Jt mam w kieszeni. Nie mówiłem Chabotowi o moim spotkaniu z Luizą.

— Dlaczego?

— Bo nie sądzę, aby go to mogło zainteresować z pun­ktu widzenia toczącego się śledztwa.

— Ona nie ma z tym nic wspólnego.

— Niech mi pan powie, panie Vernoux.^'

— Słucham pana.

— Ile pan ma lat?

— Trzydzieści sześć,

— W jakim wieku ukończył pan studia?

— Wydział lekarski ukończyłem mając lat dwadzieścia pięć, a następnie byłem przez dwa lata na stażu u świętej Anny.

— * Nie kusiło pana nigdy, by żyć samodzielnie?

Alain milczał.

— Nie odpowiada pan?

— Nie mam nic do powiedzenia. Pan mnie nie zrozu­mie.

— Brak odwagi?

— Wiedziałem, źe tak pan to nazwie.

— Przecież nie wrócił pan do Fontenay-le-Comte, aby osłaniać ojca?

— Widzi pan, to jest jednocześnie i prostsze i bardziej skomplikowane. Wróciłem pewnego dnia, aby spędzić tu kilka tygodni wakacji.

— I został pan na zawsze?

— Tak.

— Przez słabość charakteru?

— Jeśli pan woli. Choć i to nie jest ścisłe.

— Wiedział pan, że nie może postąpić inaczej?

Alain zmienił temat.

— Jak się czuje Luiza?

— Jak zawsze, sądzę.

— Nie jest niespokojna?

— Dawno jej pan nie widział?

— Dwa dni. Wybierałem się do niej wczoraj wieczorem. Ale nie miałem odwagi. Dziś też nie. Wieczorem jest go­rzej, ze względu na te patrole. Rozumie pan, dlaczego od

pierwszego zabójstwa opinia publiczna zwróciła si«» prze­ciwko nam?

Jest to zjawisko, z którym zetknąłem się wiele razy.

— Dlaczego wybrano właśnie nas?

— Kogo, sądzi pan, podejrzewają? Pańskiego ojca czy pana?

— Im jest wszystko jedno, byleby to był ktoś z naszej rodziny. Matka czy ciotka zadowoliłyby ich w takim sa­mym stopniu.

Musieli zamilknąć, gdyż zbliżały się kroki. Byli to dwaj mężczyźni z opaskami j pałkami, którzy przechodząc przyj­rzeli im się dokładnie. Jeden z nich skierował na nich wiązkę światła elektrycznej latarki a oddalając się powie­dział do swego towarzysza na cały glos:

— To Maigret.

— Ten drugi to młody Vernoux.

— Poznałem go.

Komisarz doradził Alainowi:

— Lepiej pan zrobi wracając do domu.

— Tak.

— I niech pan z nimi nie dyskutuje.

— Dziękuję panu.

— Za co?

— Za nic.

Alain nie podał Maigretowi ręki. W przekrzywionym kapeluszu, pochylony do przodu, oddalił się w kierunku mostu, a patrol, zatrzymawszy się, w milczeniu patrzył, jak odchodzi.

Maigret wzruszył ramionami, wszedł do hotelu i czekał, aż mu podadzą klucz. Były do niego dwa listy, niewątpli­wie anonimowe, ale zarówno papier, jak i charakter pisma były różne.

n

MSZA O WPÓŁ DO JEDENASTU

Kiedy sobie uświadomił, że to niedziela, zaczął się grze­bać. Od dawna bawił się w tajemnicy przed wszystkimi w zabawę z bardzo wczesnego dzieciństwa. Często leżąc obok żony, pilnował się, aby niczego nie dać po sobie poznać. Wprowadzona w błąd, pytała przynosząc mu fili­żankę kawy:

— Co ci się śniło?

— Dlaczego?

— Uśmiechałeś się do siebie.

Tego ranka w Fontenay, jeszcze nim otworzył oczy, po­czuł promień słońca na powiekach. Nie tytko zresztą po­czuł. Miał wrażenie jak gdyby go widział przez cieniutką powiekę. To chyba krew, która w niej krążyła, sprawiała, że słońce zdawało się czerwieńsze niż zwykle, jaskrawe, jak na obrazkach.

Przy pomocy takiego słońca mógł sobie wyczarować róż­ne rzeczy: snopy iskier, wulkany, kaskady stopionego zło­ta Wystarczyło poruszać tylko lekko powiekami, jak w ka­lejdoskopie, posługując się rzęsami jak siatką.

Słyszał gołębie gruchające na parapecie pod jego oknem, później, jednocześnie w dwóch miejscach, zabrzmiały dzwony. Przywiodły mu na myśl strzeliste dzwonnice, bi­jące w niebo, które dziś musiało być jednolicie błękitne.

Bawił się dalej, nasłuchując jednocześnie odgłosów uli­cy. Dopiero wówczas, po echu,' jakie budziły kroki, po szczególnego rodzaju ciszy, rozpoznał, że była niedziela.

Długo wahał się, nim wyciągnął rękę, by sięgnąć po zegarek na nocnym stoliku. Zegarek wskazywał wpół do

dziesiątej. W Paryżu, na bulwarze Richarda Lenoira, jeśli

i tam zawitała wiosna, pani Maigret z pewnością otworzy­ła okna i w szlafroku i rannych pantoflach sprzątała pokój, podczas gdy na ogniu skwierczała pieczeń.

Obiecał sobie zatelefonować do niej. Ale w pokojach nie było telefonów; musi zejść i zadzwonić z kabiny.

Nacisnął guzik dzwonka. Pokojowa wydała mu się schludniejsza i weselsza niż poprzedniego dnia.

— Co pan będzie jadł?

— Nic. Poproszę dużo kawy.

Przygladała mu się w ten sam ciekawski sposób.

— Napuścić wody do wanny?

— Dopiero jak wypiję kawę.

Zapalił fajkę, wstał otworzyć okno. Powietrze było chłodne, musiał nałożyć szlafrok, ale już czuło się lekkie podmuchy ciepła. Fasady domów i bruki powysychały. Ulica była opustoszała, od czasu do czasu przechodziła ja­kaś odświętnie ubrana rodzina lub kobieta z naręczem li­liowego bzu.

Zycie w hotelu toczyło się widać na zwolnionych obro­tach, gdyż na kawę musiał czekać długo. Na nocnym sto­liku zostawił oba listy, otrzymane poprzedniego wieczora. Jeden z nich był podpisany. Charakter pisma był czytelny jak na sztychu, czarny atrament przypominał tusz.

„Czy powiedziano panu, że wdowa Gibon była akuszer­ką, która odbierała syna pani Vernoux, Alaina?

Ta wiadomość może się panu przydać.

Pozdrowienia.

Anzelm Remouchamps"

Drugi list, anonimowy, napisany zastał na papierze w bardzo dobryra gatunku, którego górną część odcięto.

niewątpliwie po to, by usunąć nadruk. Pisańy był ołów- kłem.

„Dlaczego nie przesłuchuje się służby? Oni wiedzą wię­cej niż ktokolwiek inny“.

Kiedy Maigret poprzedniego wieczora, przed pójściam spać, przeczytał te dwie linijki, podświadomie czuł, że autorem ich jest milczący kamerdyner, który przyjął go przy ulicy Rabelais i który — gdy odchodził — podawał nou płaszcz. Był to mężczyzna o ciemnej cerze, silnie zbu­dowany, w wieku czterdziestu do pięćdziesięciu łat. Mógł być synem dzierżawcy, który nie miał ochoty pracować na roli i który żywił taką samą nienawiść do bogaczy, jak po­gardę dla chłopów, z których się wywodził.

Uzyskanie próbki jego pisma nie powinno przedsta­wiać problemu. Może nawet papier listowy należał do Vernoux. Wszystko to trzeba było sprawdzić.

Kiedy wreszcie pokojowa przyniosła kawę, zapytał:

— Pani jest z Fontenay?

— Urodziłam się przy ulicy Loges.

— Zna pani niejakiego Remouchampsa?

— Szewca?

— Na imię ma Anzelm.

— To szewc, mieszka o dwa domy od mojej matki, ma na nosie brodawkę wielkości gołębiego jaja.

— Co to za człowiek?

— Wdowiec od wielu lat. Zawsze go pamiętam Jako wdowca. Dziwnie się śmieje, kiedy przechodzą młode dziewczęta, straszy je w ten sposób.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem:

— Pali pan fajkę przed kawą?

— Może pani przygotować mi kąpiel.

Wykąpał się w łazience w końcu korytarza; długo sie­

dział w gorącej wodzie, rozmyślając o tym i owym. Kil­kakrotnie otwierał usta, jak gdyby chciał odezwać się do żony, której krzątaninę zwykle słyszał w sąsiednim po­koju.

Kit*dy zszedł na dół, było kwadrans po dziesiątej. Właś­ciciel hotelu siedział za biurkiem w stroju kucharza.

— Sędzia śledczy dzwonił dwa razy.

— O której?

— Po raz pierwszy krótko po dziewiątej, po raz drugł parę minui temu. Za drugim razem powiedziałem, że pan wkrótce zejdzie.

— Czy mogę otrzymać połączenie z Paryżem?

— W niedzielę to długo me potrwa.

Maigret podał swój numer i wyszedł przed próg za­czerpnąć świeżego powietrza. Dziś nie było nikogo, na kogo warto by spojrzeć. Gdzieś niedaleko piał kogut, sły­chać było szum wody w Wandei. Minęła go staruszka w fioletowym kapeluszu; mógłby przysiąc, że z jej sukni wydzielał się zapach kadzidła.

Czuło się, że jest niedziela.

— Halo, to ty?

— Ciągle jeszcze jesteś w Fontenay? Czy dzwonisz od Chabola? Jak się miewa jego matka?

Zamiast odpowiedzi, spytał:

— .Jaka pogoda w Paryżu?

— Od wczoraj w południe wiosna.

— Wczoraj w południe?

— Tak, zaczęło się zaraz po obłedzie.

A więc stracił pół dnia słońca!

— Au was?

— Też ładnie.

— No to się nie przeziębiłeś?

— Czuję się doskonale.

— Wracasz juti'o rano?

— Myślę, że tak.

— Nie jesteś pewny? Sądziłam...

— Być może zatrzymają mnie na kilka godzin. .

— Co cię zatrzyma?

— Praca.

— Mówiłeś...

Oczywiście, mówił, że skorzysta z okazji, aby wypocząć! Ale czy nie wypoczywał?

To było niemal wszystko. Wymienili jeszcze tylko kil­ka zdań, które zwykle wymieniali przez telefon.

Następnie zadzwonił do Chabota do domu. Róża odpo­wiedziała, że sędzia już o ósmej rano wyszedł do Pałacu Sprawiedliwości. Zadzwonił więc do biura.

— Jest coś nowego?

— Tak. Znaleźliśmy narzędzie zbodni. Dlatego do ciebie dzwoniłem. Powiedziano mi, że śpisz. Możesz do mnie wpaść?

— Będę za parę minut.

— Drzwi są zamknięte. Będę cię wyglądał przez okno

i zejdę otworzyć.

— Coś nie w porządku? *

Chabot wydawał się zgnębiony.

— Porozmawiamy.

Maigret nie śpieszył się. Rozkoszując się niedzielą szedł wolno i niebawem znalazł się na ulicy Republiki, gdzie w kawiarni „Pod Pocztą" wystawiono* już krzesła i żółte stoliki na taras.

Dwa domy dalej drzwi cukiernika były otwarte i Mai­gret zwolnił jeszcze kroku, aby odetchnąć zapachem słody­czy.

Biły dzwony. Na ulicy, mniej więcej naprzeciwko do­mu Juliana Chabota, zapanowało niewielkie ożywienie.

Z kościoła Notre Dame zaczynał wysypywać się tłum po mszy o wpół do jedenastej. Wydawało mu się, źe ludzie zachowują się niezupełnie tak, jak w każdą niedzielę. Nie- liczni tylko oddalali się bezzwłocznie do domu.

Na placu formowały się grupki; ludzie nie dyskutowali z ożywieniem, rozmawiali cicho, często milknąc i spoglą­dając na drzwi kościoła, którymi wylewała się fala para­fian. Marudziły nawet kobiety w jasnych wiosennych ka­peluszach z książeczkami do nabożeństwa o złoconych okładkach w dłoniach.

Na placu przed kościołem stało długie, błyszczące auto. Obok drzwiczek —• szofer w czarnym uniformie. Maigret rozpoznał w nim kamerdynera rodziny Vernoux.

Czyżby Vernoux, mieszkający w odległości zaledwie czterystu metrów od kościoła, mieli zwyczaj zajeżdżać na mszę śpiewaną samochodem? Było to zupełnie prawdopo­dobne, może należało do rodzinnych tradycji. A może tyl­ko dziś zajechali wozem, aby uniknąć zetknięcia z cie­kawskimi na ulicach?

Właśnie wychodzili z kościoła, biała głowa Huberta Ver- noux górowała nad pozostałymi. Szedł wolnym krokiem, z kapeluszem w ręku. Gdy znalazł się u szczytu schodów, Maigret rozpoznał u jego boku żonę, szwagierkę i synową.

Tłum rozstępował się powoli, nie tworząc szpaleru, ale wokół rodzinnej grupki powstała pusta przestrzeń i wszy­stkie spojrzenia skierowały się ku nim.

Szofer otworzył drzwiczki. Najpierw wsiadły kobiety. Następnie Hubert Vernoux zajął miejsce z przodu i limu­zyna pomknęła w kierunku placu Viete.

W tym momencie jakieś słowo, rzucone przez kogoś

w tłumie, krzyk czy gest, wystarczyłyby, aby rozpętać bu­rzę. Gdzieś indziej, nie u bram kościoła, mogłoby się to zdarzyć. Twarze były zacięte, a choć z nieba chmury znik­ły. atmosfera była ciężka.

Kilka osób bojaźliwie pozdrowiło komisarza. Czy da­rzy J i go jeszcze zaufaniem? Patrzyli, jak szedł ulicą, zgar­biony, z fajkq w ustach.

Okrążył plac Viote, wszedł w ulicę Rabelais. Naprzeciw­ko domu Vernoux dwaj młodzi ludzie, niespełna dwudzie- stolrtai, trzymali straż. Nie mieli opasek ani pałek. Te ak­cesoria były chyba zastrzeżone dla nocnych patroli. Byli jednak na służbie i czuli się z tego powodu dumni.

Kiedy przechodził Maigret, jeden z nich uchylił czapki. Sześciu czy siedmiu dziennikarzy skupiło się na scho­dach Pałacu Sprawiedliwości. Wielka brama była zam­knięta. Lomel siedział na stopniu, obok leżały jego aparaty fotograficzne.

— Sądzi pan. że panu otworzą? — zwrócił się do Mal- greta. — Słyszał pan nowinę?

— Jaką nowinę?

— Podobno znaleziono narzędzie zbrodnL Tam w środ­ku odbywa się wieJita narada.

Drzwi uchyliły się, Chabot dał Maigretowi znak, by prędko wchodził. Komisarz szybko zatrzasnął zasuwę, jak gdyby obawiając się, że reporterzy przypuszczą szturm do drzwi.

Korytarze były ciemne. W kamiennych murach zalegała wilgoć.

— Chciałem najpierw porozmawiać z tobą prywatnie, a)e okazało się to niemożiiwe.

W biurze sędziego paliło się światło. Prokurator już tam był; siedział na krześle, odchylony do tyłu, z papierosem

w ustach. Byli także komisarz Fśron, i inspektor Chabiron, który nie mógł się powstrzymać, by nie rzucić Maigretowi spojrzenia jednocześnie triumfalnego i szyderczego.

Na biurku komisarz dostrzegł natychmiast kawał oło­wianej rury, długości około /dwudziestu pięciu i średnicy czterech centymetrów.

— To to?

Potwierdzili skinieniem głowy.

— Odcisków palców nie ma?

— Tylko ślady krwi i dwa czy trzy przyklejone włosy.

Rura, pomalowana na kolor ciemnozielony, pochodziła

z instalacji wodociągowej w kuchni, piwnicy lub garażu. Przekrojona czysto, prawdopodobnie przez fachowca, przed kilkoma miesiącami, gdyż metal zdążył już stracić połysk.

ćzyżby tę rurę odcięto przenosząc zlew lub inną insta­lację? Niewykluczone.

Maigret otworzył usta, by zapytać, gdzie znaleziono ten przedmiot, gdy odezwał się Chabot:

— Niech pan opowie, inspektorze.

Chabiron, który tylko czekał na ten znak, zrobił skrom­ną minę:

— U nas w Poitiers stosuje się jeszcze stare, dobre me­tody. Kiedy z moim kolegą skończyliśmy przesłuchiwać mieszkańców ulicy, zabrałem się następnie do przeszuki­wania wszystkich kątów. O kilka metrów od miejsca, w którym zabito GobiUarda, jest duża brama, wiodąca na podwórze, otoczone stajniami, należące do jakiegoś han­dlarza koni. Dziś rano ciekawość skłoniła mnie, aby tam pójść. I oto niebawem znalazłem wśród gnoju ten przed­miot. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zabójca, słysząc kroki, przerzucił go przez mur.

— Kto badał odciski palców?

W

■— Ja. Pomagał mi komisarz Fćron. Choć nic jesteśmy ekspertami, umiemy pobrać odciski palców. Jest pewne, że zabójco Gobiliarda miał rękawiczki. Jeśli idzie o włosy, byliśmy w kostnicy, aby je porównać z włosami zabitego.

1 zakończył z zadowoleniem;

— Zgadza sic;.

Maigrct powstrzymał się od wyrażenia jakiegokolwiek zdania. Zapanowało milczenie, które wreszcie przerwał sę­dzia:

— Właśnie mówiliśmy o tym, co teraz robić. To odkry­cie zdaje się potwierdzać, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zeznania Emila Chalusa. •

Maigret ciągle jeszcze się nie odzywał.

— Gdyby na miejscu nie odnaleziono narzędzia zbrodni, można byłoby twierdzić, że doktorowi trudno było się go pozbyć, zanim poszedł telefonować do kawiarni ,,Pod Pocztą”, Jak ze sporą dozą zdrowego rozsądku podkreśla inspektor...

Chabiron wolał sam powiedzieć, co o tym myśli:

— Załóżmy, że zabójca rzeczywiście oddali) się po do­konaniu zbrodni, a przed nadejściem Alaina Vernoux, jak ten ostatni utrzymuje. Była to jego trzecia zbrodnia. W dwóch poprzednich wypadkach narzędzie zabrał te sobą. Nie tylko nie znaleźliśmy nic przy ulicy Rnbelais *mi przy ulicy Logos, ale wydaje się oczywiste, że wszystkie trzy razy zadał cios lą samą ołowianą rurą.

Maigret uznał, że lepiej dać mu się wygadać.

— Sprawca nie miał i tym razem żadnego powodu, by rzucić narzędzie zbrodni za mur. Nikt go nic ściftuł. Nikt go nie widział. Ale jeśli założymy, że zabił doktor, to ko­niecznie musiał pozbyć się tuk kompromitującego przed­miotu, zanim...

— Po co alarmował władze?

— lio to gf) stawiało poza (K>dejr/.*:niomi. Myślał, że nikt nic będzie podejrzewał tego, który uderzył nu alarm.

To też wydawało się logiczne.

— To nie wszystko. Pan o tym wie,

Te ostatnie słowa wypowiedział i pewnym zażenowa­niem, gdyż Maigret, nie będąc jego bezpośrednim zwierzchnikiem, mimo wszystko należał do ludzi, których nie atakuje się frontalnie,

— Opowiedzcie, Fćron.

Komisarz policji, speszony, najpierw zdusił papierosa w popielniczce. Chabot, posępny, unikał wzroku przyja­ciela. Tylko prokurator od czasu do ckdhu spoglądał na ze­garek, jak ktoś, kogo czeka przyjemniejsze zajęcie.

Odkaszlnąwszy, nudy komisarz zwrócił się do Maigreta:

— Kiedy wczoraj zapylano mnie przez telefon, czy znam niejaką pannę Sabati...

Komisarz zrozumiał i nagle ogarnął go strach. Miał ja­kieś niemiłe uczucie, fajka przestała mu smakować.

— Zadałem sobie oczywiście pytanie, czy to ma zwią­zek z naszą sprawą. Przypomniałem sobie o tym dopiero po południu. Byłem zajęty. Miałem zamiar wysłać jednego z moich ludzi, potem pomyślałem sobie, że na wszelki wy* padek zajrzę do niej idąc na kolację.

— 1 poszedł pan?

— Dowiedziałem się, że pan był u niej przede mną.

Fćron spuścił głowę, jak człowiek, któremu wniesienie

oskarżenia przychodzi z trudem.

— Ona to panu powiedziała?

— Nic od razu. Najpierw nie chciała otworzyć mi drzwi

1 musiałem spróbować energicznych środków.

— Groził Jej pan?

t¿MZ.¿¡nrsá.. »¿-¿»u«* Z>. -**:r> «s tí:.-; .¿.' : .•*-

mr-ÄK. Zàc^'^tÂït. <íí rT'jrJc, ś+rusc.*. zr.» æsizzï.'J

ar..rjjZfĄ. a-< r^*'ife - -zä z .v'vsr-

'SLtíÍ 'ír.K^r.'» ^T.'.r <*-. ^ 'á iVSflr. 'Z^r^'-A

z'i^^sr. s&TŁ

ÍCt-%?*?. -Z.J: -¿--zi'Jcjsrj ?» ~^scir *}.*£. t •WŁ ^5^1 % &** íríyi¿rr^» -jzrsír ; t 7?»^-

ywzr*** i.rjrí.rjir-'Sk v»>. .:•*.'> K..-są -j»*eać. jua» y»¿s¿e- 2^; V¿iCJr? 7¿r'.« » ?f ~ rtæzj Sïj'i íñf itt, x -^?r* 'ä rsíaawsí

-■"feß-Ä^iat"* *v i«, *^s»v ^ t^^rií 'yrrí -5» prv^je? *aa^r#'<-2?'^7 jt'jzrjt * fjr*^ .*nz¡gxjie¿ zxa"*-'} .

A ZF&T-jKÍ £*-* j-j;»'¿:-V. ViTjKtíasé Ł ¿>ií- *'*;*£ '*

.^.■^*..5-; f-r cmr**-4~& '&fí& &í0&¿«i. #jsít .w4*-/ y*r.v^i -mrat 9*5»*?3Ł «¿o*.

„<sr¿ çrztft# wtryts^úu Íít »

K >e".j. -Biit&mry æ> ;: « pcas^

^r-':' *^2^ j» .væ&re&t* ¿«e. tfvftíw A íy*-

_vjr;- ^.'i^i. i. qagfè* 9*áevpa&.- ■&*■■■*■ a ■&$ ~ `srvx:y'-,»¿zc I*?z¿í&¿rztsz?J'& sut. îa *¿r>-

" ~ł *■>» .ÄNf %£ ttft&e ÍT3^. tñrJjK

yr-£;x?&& -; > .•_>. -4r&yTFjtt. ¿fc';* ^SW-J&ZÁC.I.

•• c= :'>_' *

r

- %V.«;«&e*r&2: A^fe^WS V^rvujflí, * /KÇ* æ«f3rj& V-*r> » <V4r-/-JJ ^ U.^CÍ.

• y^vx-.'jt * a *r¿>j2*ir

* ?&* *■'■&?•> ;s¡ izu* ,'í¿a Tssrz* & v> 2T*«¿*,

"'" 7JSXir&&&

yn&KrA&ft** jft-; 'JÍAflÁ- s:źxsj_ «ystfx ytrzrffz&rj*^ v&fV/tm ç#**-* »¿>z-+r*.

:*

** srs*&vc.--¿sA •":-, -> «aK^ 1-. ^/ >* -uz*z¿+c'}' . 5?raa .^îâ4» /»c.'3^//u3ł •m-yss&ZA.fis v> *&/- tSüST. .^, i/xt ,Â3ÇV «5«S«^r. —r-í; ig^

.-•.«äc;-- ¿Äxr zfe'sá*:

íT í^ar^*« *sr- : Tit kç*^

.'Jí- ~4c'r- '-WJ&tt.'ix. <?x-L:rAs-£.* ¿rx-f s;^ >jwc* ^1 ««*. ^ ^:y^" 'jÄäb&c- '*

-' 3ę»y»«»i- SÚ» Ä #■?'/*%&& ^ÄÄ >^ü5äc; & :•-

'vTw.

■•- #/ .'.' -r^i. -ítí* ytvs&Bx* 1* .iäsl ví* 'zrzz&r* "* *£■&»&. » tiiZf&r.'Jk ■'&**>■&. im'j&ZjL. l*z¿i V 'ï-jî

ir '^£.>r^%Ä-Ä a»ÿ*f£r»;. ,<rs'e>- y,»; s\*r*ibr.r> <^r-

■>••. sjjsszs*. /%. * -¿y,j -» srjt&acd&z-m '.**¿2%

Zitttaarrji v&r;t„ -¿i -»jtjrMzvjaUk *jeea».

•íA ■»Z-j-Bi&i, VXÍ-s~

— í^.^r. .1« rnttHsCJ?

71 5«*»/-vb»'.ía¡ .Ktjiiüà'} » #ä 5¿¿t iÄ*t

»'«5J :- r*át &^rrt^r»4í7 p*süe>, i> ää -í^v. »

' a-Ví/' ¿¿¿7 % æsé» Sä»-'^ .cát» tt, *ia-

r-A " j»í£ ir, -'.vvxy.. -^'-ła»v4 JtC,*-. ", pcvw àxç»- ■WXX.'J* JCA AJi.iL >. ííi¿: "r- r''>^7

K -5Si>- *'>» * a**#«- ¿H««r«(SR

- tût z nitif tr

- - ÎCaôâWS. jr'i.-.ars <3rV -Srt«t.v ; W -v* *'*&?>-

r* *^> víixj^v

~jí£¿¿cu '^;.

••- g'Vm-C^ /&- 2* *&* ?V3jtï. C-i-

*-iś>S y^StJP.X 0' SiítZZif/r. *rxXrlK-J&~ i-*4Zjk

— Os ',r. c *-i2£4ra¿. -mnuatecesit ^ Vjt* &*

&%:A*jœa0fï

Teraz odpowiedzią} mu Fćron.

— Wrócił do domu, ./»wtem w kontakcie z komitetem czujności. Ni» mogąc zapobiec utworzeniu lego komitetu, wolałem zapewnić sobie jego współprac«;, Vernoux nie­zwłocznie wrócił do domu.

■ Czy on zazwyczaj chodzi na msz»# o wpół do jedena­stej?

— On w ogóle nie chodzi na mszą. Jedyny z całej rodzi­ny — odpowiedział Chabot.

— Dziś rano wychodził z domu?

Feron zrobił nieokreślony ruch ręką:

— Nie sądzę. Do wpół do dziesiątej nic takiego mi nie sygnalizowano.

Wreszcie zabrał głos prokurator, jak gdyby miał już tego dość:

— To wszystko do nikąd nas nie prowadzi. Rzecz w tym, czy mamy dość dowodów przeciwko Alainowi Vernoux, aby wydać nakaz aresztowania.

Surowo spoglądał na sędziego;

— To pańska sprawa, Chabot. Pan jest za to odpowie­dzialny.

Chabot z kolei spoglądał na Maigreta, który zachował rezerwę; nie chciał si*? angażować.

W rezultacie zamiast odpowiedzi sędzia śledczy wygłosił przemówienie:

— Sytuacja jest następująca: z tej czy innej przyczyny opinia publiczna podejrzewa Alaina Vernoux, 1 to od pierwszego zabójstwa, którego ofiarą padł jego wuj, Ro­bert de Couręon. Na czym się ludzie opierali — zastana­wiam się do tej pory. Alain Vernoux jest niepopularny, Jego rodzina jest znienawidzona. Otrzymałem ze dwadzie­ścia anonimowych łislów, oskarżających rnnie, że osłaniam

bogaczy, z którymi utrzymuję towarzyskie stosunki. pozostałe zbrodnie nie rozwiały tych podejrzeń — prze- ciwnie. Alain Vernoux od dawna uchodzi w oczach niektó­rych za „odmieńca".

Feron mu przerwał:

— Zeznania tej małej Sabali...

— ...Obciążają go, podobnie jak teraz, po odnalezieniu narzędzia zbrodni, świadectwo Chalusa. Trzy zbrodnie w ciągu tygodnia to dużo. Jest rzeczą normalną, że ludzie niepokoją się i chcą się bronić. Do tej pory wahałem się, czy podjąć akcję, uważając poszlaki za niewystarczające. To jest rzeczywiście ciężka odpowiedzialność, jak słusznie przed chwilą zauważył pan prokurator. Jeśli go aresztuje­my, człowiek pokroju Vernoux, nawet niewinny zatnie się w sobie.

Ny ustach Maigreta Chabot dostrzegł nagle ironiczny, gorzki uśmiech. Zarumienił się, zgubił wątek.

— Chodzi o to, by ustalić, czy lepiej aresztować go nie­zwłocznie, czy czekać, aż...

Maigret nie mógł się powstrzymać, by nie wycedzić przez zęby:

— A przecież małą Sabati przetrzymano całą noc!

Chabot otworzył usta, by powiedzieć niewątpliwie, że to

nie to samo, ale w ostatniej chwili zreflektował się:

— Dziś rano z powodu słonecznej pogody i niedzielnej mszy mamy coś w rodzaju zawieszenia broni, Ale już o te} porze, w godzinie aperitifu, w kawiarniach z pewnością za­częły się gadki. Ludzie spacerując specjalnie przechodzą obok rezydencji Vernoux. Wiadomo, że wczoraj grałem tam w brydża i że komisarz mi towarzyszył. Trudno wy­tłumaczyć...

— Więc aresztuje go pan? ~ zapytał prokurator wstając. Widocznie uznał, że dość już wykrętów.

— Obawiam się incydentu, który mógłby mieć poważne konsekwencje. Wystarczy byle co: jakiś łobuz rzuci kamie­niem w szybę, jakiś pijak zacznie wykrzykiwać obelgi przed domem. Wobec takich nastrojów...

— Więc aresztuje go pan?

Prokurator sięgnął po kapelusz, ale go nie znalazł. Mały komisarz służalczo podpowiedział:

— Zostawił pan w swoim biurze. Zaraz go przymosę.

A Chabot, zwracając się do Maigreta, wyjąkał:

— Co ty o tym sądzisz?

— Nic.

— Czy będąc na moim miejscu zrobiłbyś...

Nie jestem na twoim miejscu.

— Czy myślisz, że doktor jest szaleńcem?

— To zależy, co nazywasz szaleństwem.

— Uważasz, źe to on zabił?

Maigret zamiast odpowiedzieć, również sięgnął po kape­lusz.

— Poczekaj chwilkę. Muszę z tobą pomów^ Ale naj­pierw z tym skończę. Jeśli się pomyliłem, tym gorzej dla mnie.

Otworzył prawą szufladę, wyciągnął iormularz i zaczął go wypełniać, oodczas gdy Chabiron słał Maigretowi szy­dercze spojrzenia.

Chabiron i mały komisarz wygrali. Formularz był na­kazem aresztowania. Chabot zawahał się jeszcze chwilę w momencie podpisywania i przykładania pieczęci.

Później zastanawiał się, któremu z dwóch mężczyzn ma go wręczyć. W Fontenay nie było jeszcze dotąd wypadku takiego aresztowania.

— Sądzę... Właściwie to idźcie obaj. Możliwie dyskret­nie, aby zapobiec demonstracjom. Lc-pi^j byłoby wziąć sa­mochód.

— Mam tu swój wóz powiedział Chabiron.

Sytuacja była nieprzyjemna. Przez chwilę wyglądało na

to, że wszystkim jest trochę wstyd. Może nie dlatego, zeby mieli wątpliwości co do winy doktora, bo w tej sprawi* byli niemal pewni, ale dlatego, że w głębi duszy wiedzieli, iż kierują się nie poczuciem sprawiedliwości, ale strachem przed opinią publiczną.

— Informujcie mnie na bieżąco — rzucił prokurator, który wyszedł pierwszy, dodając jeszcze: — Gdyby mnie nie było w domu. zadzwońcie do moich teściów.

Resztę niedzieli miał spędzić na łonie rodziny. Z kołei wyszli Feron i Chabiron. Mały komisarz skrupulatnie zło­żył nakaz aresztowania i schował do portfela.

Chabiron zawróci! i rzuciwszy okiem przez okno kory­tarza zapytał:

— A dziennikarze?

— Nic im na razie nie mówcie. Jedźcie najpierw w kie­runku śródmieścia. Powiedzcie, że za pół godziny będę miał dla nich oświadczenie, to zostaną na miejscu.

— Przywieźć go tutaj?

— Wprost do więzienia. Gdyby tłum usiłował go /lin­czować, tam łatwiej będzie go obronić.

Wreszcie zostali sami. Chabot nie był z siebie zadowo­lony.

— Co o tym myślisz? — zdecydował się la pytać raz jeszcze. — Uważasz, że nie mam racji?

— Boje sie — przyznał Maigret, paląc fajkę z ponurą miną.

— Czego?

Komisarz nie odpowiedział.

— Sumienie nie pozwoliło mi postąpić inaczej.

— Wiem! Ja nie o tym myślę.

— A o czym?

Nie chciał się przyznać, ale to zachowanie małego komi­sarza wobec Luizy Sabati leżało mu na wątrobie.

Chabot spojrzał na zegarek:

— Za pół godziny będzie po wszystkim. Będziemy mo­gli go przesłuchać.

Maigret ciągle milczał, z miną pełną zadumy.

— Dlaczego nic mi nie powiedziałeś wczoraj wieczo­rem?

— O małej Sabati7

— Tak.

— Aby zapobiec temu, co się stało.

— AJe stało się mimo wszystko.

— Tak. Nie przewidziałem, że Fśron się tyra zajmie.

— Masz tu list?

— Jaki list?

— Anonim, który otrzymałem w jej sprawie i który d oddałem. Muszę włączyć go do akt.

Maigret przeszukał kieszenie, znalazł list zmięty, jeszcze wilgotny od wczorajszego deszczu, i rzucił go na biurko.

— Nie chcesz zobaczyć, czy dziennikarze pojechali w ślad za nimi?

Poszedł rzucić okiem przez okno. Byli jeszcze na miejs­cu, jak gdyby na coś czekali.

— Która jest dokładnie godzina?

— Pięć po dwunastej.

Nie słyszeli bicia dzwonów. Wszystkie drzwi były zam­knięte; znajdowali się jak gdyby w piwnicy, do której nie docierał żaden promień słońca.

— Zastanawiam się, jak on na to zareaguje. Zastana­wiam się też, co jego ojciec...

Rozległ się telefon. Chabot był tak podniecony, że przez chwilę stał jak wryty, nie podnosząc słuchawki, aż wresz­cie spoglądając na Maigreta, wyjąkał:

— Halo!...

Zmarszczył czoło.

— Jest pan pewien?

Maigret dosłyszał glos w aparacie, ale nie mógł rozróż­nić słów.

— Przeprowadził pan rewizję w domu? Gdzie pan jest w tej chwili? Dobrze. Tak. Niech pan tam czeka. Ja... — Bojażliwym gestem potarł czubek głowy. — Zadzwonię do pana za kilka minut.

Kiedy odłożył słuchawkę, Maigret zapytał krótko;

— Znikł?

— Spodziewałeś się tego? — Nie otrzymawszy odpowie­dzi, Chabot dodał: — Wczoraj wieczorem wrócił do domu natychmiast po rozstaniu z tobą, tego jesteśmy pewhi. Noc spędził u siebie. Dziś wcześnie rano kazał sobie przynieść na górę filiżankę herbaty.

— I gazety.

— U nas w niedzielę nie ma gazet.

— Z kim rozmawiał?

— Jeszcze nie wiem. Feron i inspektor są nadal w doma

i przesłuchują służbę. Krótko po dziesiątej cała rodzina, z wyjątkiem Alaina, udała się na mszę samochodem pro­wadzonym przez kamerdynera.

— Widziałem ich.

— Po powrocie nikt nie zainteresował się doktorem. To jest dom, w którym, z wyjątkiem soboty wieczór, każdy żyje swoim życiem. Kiedy przyszli moi ludzie, służąca

in

udała się na górę, by uprzodzić Alaina. Nie było go. Wo- hmo go po całym domu. Sadzisz, że zwiał?

Co mówi ten, który trzyma! wartę na ulicy?

Feron ¿»o wypytywał. Okazuje się, że doktor wyszedł wkrótce po wszystkich i udo) się pieszo do miasta.

Nikt go nic śledził? Sadziłem, że...

- Wydałem odpowiednie polecenia. Może policja myś­lała, że w niedzielę rano to nie jest konieczne. Nie wiem. Jeśli go nie schwytamy, powiedzą, że zrobiłem to umyśl­nie, aby da<!* mu czas na ucieczkę.

Z pewnością powiedzą.

Przed piątą po południu nie odchodzi stąd żaden po­ciąg. Alain nie ma samochodu.

No to daleko nie uszedł.

- Tak sądzisz?

Zdziwiłbym się, gdyby go nie odnaleziono u jego ko­chanki. Zwykle chodzi do niej dopiero wieczorem, pod osłoną ciemności. Ale od trzech dni się nie widzieli.

Mai^ret nie dodał, że AJain wiedział o Jego odwiedzi­nach u Luizy.

— Co ci jest? — zapytał Chabot.

- Nic. Boję się, to wszystko. Lepiej poślij ich do niej. Chabot zadzwonił. Potem obaj siedzieli w milczeniu na­przeciw siebie, w biurze, do którego wiosna jeszcze nie do­tarła. Zielony abażur lampy nadawał ich twarzom niezdro­wy wygląd.

Kosthiał V/I

SKAHU LUMY

Kiedy tak czekali, Maigret odniósł nagle przykre wra­żenie: że przygląda się swemu przyjacielowi przez lupę. Chabot wydał mu Kię jeszcze starszy i bardziej zgaszony aniżeli przedwczoraj. Widać było, że starcza mu energii, jedynie, by pędzić żywot spokojny, a gdy nagle znalazł się w sytuacji wymagającej dodatkowego wysiłku, załamał się, wstydząc się własnego bezwładu.

Ale komisarz miSglby przysiąc, że to nie była tylko kwe­stia wieku. Chabot zawsze musiał być taki. MaigrcŁ mylił się niegdyś co do niego, gdy byli jeszcze na studiach. Za­zdrościł przyjacielowi; Chabot wydawał mu się wówczas typem szczęściarza. W Fontenay troskliwa matka podej­mowała go zawsze w wygodnym domu, gdzie wszystko było solidne i ustabilizowane. Wiedział, że prócz tego do­mu odziedziczy dwu czy trzy gospodarstwa rolne, a co mie­siąc otrzymywał dość pieniędzy, by móc jeszcze pożyczać kolegom.

Minęło trzydzieści lat, a Chabot został tym, czym powi­nien był zostać. Ale dziś to on zwracał się do Maigreta

o pomoc.

Mijały minuty. Sędzia udawał, że przegląda akta, ale nie był w stanie skupić się na maszynopisie. Telefon ciągle milczał. Wyciągnął z kieszeni zegarek:

— Samochodem w pięć minut będą na miejscu. Drugie pięć z powrotem. Powinni...

Był kwadrans po dwunastej. Przecież trzeba zostawić Jeszcze funkcjonariuszom trochę czasu na wejście do do mu.

lit

— J`¿Ai on ■/,}(; nic przyzna i jcAii w dwóch czy

■ T7j-!/i\ dni n\>: 7.n;j}dyAcrny be7Jiptimych do wod ów winy, nie rui nic innego, jak fsrpiOuU: o cinccyiutt;.

Chafcot dzfjjłał dotychczas pod v/(Aywcm strachu prz/-d opinią publiczną, Teraz pryjfruźbłij go myiJ o tym, co r,a to wszystko powiedzą Vernoux i frn podobni.

— bwadzic&cia ¡Xj dwunastej. Ciekaw Jc-fitcm, co ord ro­bią,

O 'j`//>jn:>?ii'-J dWudzUJiClit pięć Ch-ibot WHfhł z miejsca. iiył tbk zdenerwowany, źe nic rnófił u-Acd/.ieć,

— Ty ni'; fftbr//, hamoch odu? — zapytał koroisarz.

Chabol ¡uprawiał wraźen/e zakłopotanego.

— Miałem kiedyś wóz, główni* po to, żeby w niedzielę mU, pojechać z matką na v/U-/a.

&m;e»zne było, fr; rnówił o wtd on, który miwzksd w gdzie krowy paały fiit; w o'H egiowi pi';ciiwet

M«ułtw o-i głównej ulicy!

— Teraz, kiedy rn*rnn Już nie wychodzi, chyba ża na rnt.z*;f po </> mi «arnoebód?

A moi.*: «tał 'Ai; ftkąpy? To V:'/. było prawdopodobne. Zresztą nfe z whr-mej winy. Kiedy rna nią mało, żyje kuj w r.trachu, by i togo nic utracić.

pr7.yj11frir.itt do Konlenay Maigret czuł, be tu»a) zro/u- mibi sprawy, nad którymi nif/.dy dotąd hi*; nic zastanawiał. Wytworzył sobie obraz małego mittxti?ezka, zupełnie różny od tej/o, jakim je rAcydyh widział.

- ■ Na pewno /-o<i ftif; ulało.

Policjanci wyszli ^ górą dwadzieścia minut t*mu. Nawet przeprowadzenie rewizji w dwuizbowym mieszkaniu Lui­zy fiobhti nic mogło trwać długo. Almin V*-rnoux ni« nale­żał do tych, którzy wyskakują przez okno. A zreuzłą cóż by lo była za \xjgoh w dzielnicy koszarowej.

Wzezyłi chw;Je nadziw, gdy u*ły»zeU nnnto mochod1:. Sędzia zamari w Of-zekł waruu, aie woz przeori&ł, me za- tszymując h.';,

— Nie nie rozumień.

Strzelał długimi pakami, pokrytymi Jasnym włosem i rzucał krótki« spojrzenia Maigrfetowi, jak gdyby błagając go, ł/y mu dodał otuchy. Jedr>a:<że komisarz z u{X/r^rn a- cho v/yv/a) n io pr zen i k mor. y wjtaz l warzy.

Gdy krótko po wpół do pjfrrws»Zf:j rozległ »i»i v/r«rtde dzwonek tejefonu, Chabot rzucił t\r\ do aparatu

— Haio! — zawołał.

Ale nagle coś go zbiło z tropu. Słychać było głos kobtey nie pTzyzv;ycziijonej do roareów tfrił.-ionf-.-znyeh, która krzyczała tak głośno, że korncarz słyszał ją w przeciw­ległym krańcu pokoju.

— Czy to .v;dzia? — upewniła się.

—• Sędzia śledczy Chabot, tak. Słucham.

Powtórzyła tym samym tonem:

— Czy to «edzia?

— T?łk, tak* Czego pani chce?

— To pan jest sędzią?

— Tak, jestem w^łzią. Czy pani mnie nie słyszy? — od­parł wściekły Chabot.

— Nie.

— Czego pani sobie życzy?

Gdyby jeszcze raz zapytała, czy to sędzia, prawdopodob­nie cisnąłby aparatem o podłogę.

— Komisarz chce, żeby pan przyjechał.

— Słucham?

Zwracając ti#j do kogoś innego, kto znajdował w po­koju, z którego telefonowała, powiedziała zupełnie Innym tonem:

m

— PowiedziaiaiTi mu. I co?

Ktoś rozkazał:

— Niech pani rozłączy.

-- Co mam rozłączyć?

W gmachu sądów słychać było hałas. Chabot l Maigret nastawili uszu. c4 — Ktoś się dobija do bramy.

— Chodźmy.

Przebiegli przez korytarz. Stukanie przybrało na sile Chabot spiesznie odciągnął zasuwę i obrócił klucz w zamku.

— Mieliście telefon?

Byi io Lomel. w towarzystwie trzech czy czterech kole­gów po Zachu. Widać było innych, idących ulicą w kierun­ku pól.

— Przed chwilą przejechał swoim samochodem Chabi-- ron. Obok niego leżała zemdlona kobieta. Pewnie ją od­woził do szpitala.

17 podnóża schodów stał zaparkowany samochódu

— Czyj to?

— Mój, a raczej mojej redakcji — odpowiedział repor** ter z Bordeaux.

— Niech nas pan podrzuci

— Do szpitala?

— Nie. Podjedźmy najpierw do ulicy Republiki. Tam skręci pan w prawo, w kierunku koszar.

Stłoczyli się w wozie. Przed domem Vernoux stała gru­pa około dwudziestu osób, w milczeniu przyglądając siĄ przejeżdżającym.

— Co się dzieje, panie sędzio? — zapytał LomeL ■— Nie wiem. Miano dokonać aresztowania.

— Doktora?

Nie miał odwagi zaprzeczyć ani nawet starać się prze-

chytrzyć dziennikarza. Na tarasie kawiarni „Pod Pocztą” siedziało kilka osób. Wychodziła stamtąd właśnie odświęt­nie ubrana kobieta; z jej palca zwisało na czerwonej nitce pudełko z białego kartonu.

— Tędy?

— Tak. Teraz w lewo... Zaraz, niech pan skręci za tym budynkiem.

Nie sposób się było pomylić. Przed domem, w któ­rym Luiza wynajmowała mieszkanie, kłębił się tłum ludzi, zwłaszcza kobiet i dzieci, które rzuciły się ku drzwiczkom, gdy tylko samochód się zatrzymał. Gruba kobieta, która przyjmowała Maigreta w czasie jego pierwszych odwie­dzin, stała w pierwszym rzędzie, z rękami na biodrach.

— To ja telefonowałam ze sklepu spożywczego. Korni-, sarz jest na górze.

Panowało ogólne zamieszanie. Obiegli dom. Maigret, który znal drogę, objął prowadzenie.

Ciekawscy, jeszcze liczniejsi po tej stronie, blokowali wejście. Niektórzy stali nawet na górnym podeście scho­dów, gdzie mały komisarz policji zmuszony był trzymać straż przed wyłamanymi drzwiami.

— Zróbcie przejście... Rozejść się!

Fśron miał nietęgą minę, włosy opadały mu na czoło. Musiał gdzieś zgubić kapelusz. Wyraźnie odetchnął z ulgą, gdy nadeszła pomoc.

— Zawiadomił pan komisariat, by przysłali posiłki?

— Nie wiedziałem, że... — zaczął sędzia.

— Kazałem tej babie, by panu powiedziała...

Dziennikarze próbowali robić zdjęcia. Jakieś niemowlę

płakało. Chabot, którego Maigret przepuścił przed sobą, dotarł na szczyt schodów.

— Co się stało?

— Nie żyje.

Pchnął drzwi, częściowo wyrwane z futryny.

— Tam, w pokoju.

W pokoju panował bałagan. Przez otwarte okno wdzie­rało się słońce i muchy.

Na rozścielonym łóżku spoczywał w ubraniu doktor Alain Vernoux; okulary leżały na poduszce, tuż przy twa­rzy, z której krew już spłynęła.

— Opowiadajcie, Fśron.

— Nie ma nic do opowiadania. Przyjechaliśmy, inspek­tor i ja, pokazano nam te schody. Zapukaliśmy. Ponieważ nikt nie odpowiadał, wygłosiłem zwykłą formułkę, a Cha- biron dwa czy trzy razy pchnął drzwi ramieniem. Znaleź­liśmy go tak jak jest, w tym samym miejscu. Zbadałem puls, nie bił już. Przyłożyłem lusterko do ust.

— A dziewczyna?

— Leżała na ziemi, jak gdyby zsunęła się z łóżka, i wy­miotowała. Nie ruszała się już, ale jeszcze żyła. W domu nie ma telefonu. Nie mogłem biegać po całej dzielnicy i szukać aparatu. Chabiron przerzucił ją sobie przez ramię i odwiózł do szpitala. Nic innego nie można było zrobić.

— Jest pan pewien, że jeszcze oddychała?

— Tak, ale jakoś dziwnie charczała.

Fotoreporterzy pracowali wytrwale. Lomel robił notatki

w małym, czerwonym notesie.

— Cała kamienica zwaliła mi się na kark. W pewnym momencie łobuziakom udało się nawet wedrzeć do pokoju. Nie mogłem się oddalić. Chciałem pana uprzedzić. Posła­łem babę, wyglądała na stróżkę.'Kazałem jej, żeby panu powtórzyła.,.

Wskazując na otaczający go bałagan, dodał:

— Nie mogłem nawet rzucić okiem na mieszkanie.

Jeden z dziennikarzy podał mu pustą tubkę po wero- nalu.

— Przynajmniej jest to.

To wyjaśniało wszystko. Jeśli idzie o Alaina Vernoux, niewątpliwie popełnił samobójstwa.

Czy nakłonił Luizę, aby odebrała sobie życie razem z nim? Czy dał jej truciznę, o niczym nie uprzedzając?

W kuchni, na dnie kubka, było jeszcze nieco kawy z mlekiem. Obok kromki chleba, która zachowała ślad ust dziewczyny, leżał kawałek sera.

Luiza późno wstawała. Alain Vernoux zastał ją widocz­nie w trakcie pierwszego śniadania.

•— Była ubrana?

— W koszuli. Chabiron nakrył ją tylko kocem i tak za­brał.

— Sąsiedzi nie słyszeli kłótni?

— Nie mogłem ich zapytać. Ci smarkacze stłoczyli się tutaj w pierwszym rzędzie, a maiki nie starają się nawet ich przepędzić. Niech pan. tylko posłucha.

Jeden z dziennikarzy zaparł plecami drzwi, których nie dało się więcej zamknąć, aby zapobiec sforsowaniu ich do zewnątrz.

Julian Chabot kręcił się jak w koszmarnym śnie, jak człowiek, który nie wie, co robić.

Dwa czy trzy razy podchodził ku zwłokom, zanim od­ważył się położyć rękę na zwisającej dłoni.

Parokrotnie powtórzył, zapominając, że już to mówił, lub jak'gdyby starając się przekonać samego siebie:

— Samobójstwo nie ulega wątpliwości. — Po czym za­pytał: — Czy Chabiron nie wróci?

— Sądzę, że zostanie na miejscu, oby przesłuchać dziew-

czyni;, jak przyjdzie do siebie. Powinien był zawiadomić komisariat. Obierał przysłać mi lekarza...

Ktoś zapukał do drzwi, wszedł młody stażysta i skie­rował się wprost do łóżka.

— Nie żyje?

Chabot dał znak, że tak.

- A dziewczyna, którą wam przywieziono?

-- Zajęli się nią. Są widoki, że się z tego wykaraska.

Chłopak spojrzał na fiolkę, wzruszył ramionami, wy­mamrotał:

- Wiecznie ta sama historia.

— Jak to się stało, że on nie żyje, a ona... — Chabot wskazał ręką wymioty na podłodze.

Jeden z reporterów, który znikł przez nikogo nie zauwa­żony, wrócił do pokoju.

• — Nie było żadnej kłótni — powiedział. — Rozpytywn- łem się wśród sąsiadek. Dziś rano większość okien w miesz­kaniach była otwarta, to by słyszały

Lomel ze swej strony bez skrępowania przetrząsał szuf­lady. Niewiele w nich zresztą było, bielizna i tania odzież, bezwartościowe świecidełka. Później pochylił się, by przyjrzeć się łóżku. Maigret zauważył» jak położył się na podłodze, wyciągnął rękę i wydobył kartonowe pudełko od butów,-obwiązane niebieską wstążką. Lomel ze swym łu­pem odsunął się na bok, w panującym bałaganie nikt mu nie przeszkodził. '

Tylko Maigret zbliżył się do niego.

— Co tam jest?

— Listy.

Pudełko było prawie pełne, zawierało nie tyJko listy, ale 1 krótkie bileciki, pisane w pośpiechu na skrawkach papie­ru. Luiza Sabati chowała lo wszystko, może — a nawet

prawie na pewno — bez wiedzy kochanka. Inaczej przecież nie trzymałaby pudełka pod łóżkiem.

— Niech pan pokaże.

Lomel, który już zaczął czytać, wydawał się wyraźnie poruszony. Powiedział niepewnym głosem:

— To są listy miłosne. - ✓

Sędzia zorientował się wreszcie, że coś się dzieje:

— Listy?

— Listy miłosne.

— Od kogo?

— Od Alaina. Podpisane imieniem, niektóre tylko ini­cjałami. *

Maigret, który zdążył dwa czy trzy przeczytać, nie chciał, by krążyły z rąk do rąk. Były to zapewne najbardziej wzruszające łisty miłosne, jakie kiedykolwiek było mu dane czytać. Doktor pisał je z pasją, a czasem z naiwnoś­cią dwudziestoletniego młodzieńca. Luizę nazywał „moja malutka'', albo ,,moja biedna, mała, jedyna”. *

I, jak wszyscy kochankowie, pisał jej o długich dniach Ł: i nocach bez niej, o pustce życia w domu, gdzie jak ćma obija się o ściany. Pisał, że żałuje, że jej wcześniej nie poznał — zanim ją dotknął inny mężczyzna, i o wściekło­ści, jaka go ogarnia, gdy nocą, sam w łóżku, pomyśli o pie­szczotach, jakich doznawała przed nim.

Niekiedy zwracał się do niej jak do nieodpowiedzialnego dzieciaka, innym razem wyrywały mu się okrzyki niena­wiści i rozpaczy.

— Panowie... — zaczął Maigret ze ściśniętą krtanią.

Nikt nie zwracał na niego uwagi. To nie była jego spra­wa. Chabot, rumieniąc się, przecierając matowiejące szkła okularów ciągle przerzucał papiery.

„Pożegnałem się z tobą przed pół godziną i wróciłem do

mojego wiezienia. Odczuwam potrzebę nawiązania z tobą kontaktu..."

Znal ją zaledwie osiem miesięcy. AU.* listów było prawie dwieście; bywały dni, kiedy pisał po dwa i po trzy, jeden po drugim. Niektóre nic miuly znaczków. Widocznie przy­nosił je sam.

Gdybym był mężczyzną,,.”

7. uczuciem ulgi Maigrct usłyszał, że przyjechali poli­cjanci i rozganiają gapiów i dzieciarnię.

— Lepiej zabierz je ze sobą — szepnął do przyjaciela.

Listy trzeba było wyrwać wszystkim z ręki. Cl którzy

jc oddawali, robili wrażenie zażenowanych. Teraz niechęt­nie już przyglądali się łóżku, a na zwłoki spoglądali ukrad­kiem , z przepraszającym wyrazem twarzy.

Bez okularów, z twarzą spokojną, Alain Vernoux wy­glądał teraz o dziesięć lat młodziej niż za życia.

— Matka na pewno się niepokoi... — zauważył Chubot, spoglądając na zegarek.

Zapomniał o domu przy ulicy Rabelais, gdzie przebywa­ły cała rodzina zmarłego: ojciec, matka, żona i dzieci; trzeba ich było zawiadomić.

Mai^ret przypomniał mu o tym. Sędzia wymamrotał:

— Wolałbym iść tam nie sam.

Komisarz nie śmiał oferować swojej pomocy, przyjaciel nie śmkił go o to prosić.

— Poślę Fćrona.

— Dokąd? — zapytał Fćron.

— Na ulicę Rabelais, żeby ich uprzedzić. Niech pan po­rozmawia najpierw z ojcem.

— Co mam mu powiedzieć?

— Prawdy.

Mały komisarz mruknął przez 2ęby:

— Niezbyt przyjemna misja.

Więcej nic tu nie mieli do roboty. Niczego riic spodzie­wali się już znaleźć w mieszkaniu biednej dziewczyny, któ­rej Jedynym skarbem było pudełko z listami. Niewątpliwie nie wszystko w nich rozumiała. Ale to nie miało znacze­nia.

— Idziesz, Maigret?

I do lekarza:

— Zajmie się pan przetransportowaniem zwłok?

— Do kostnicy?

— Konieczna będzie sekcja. Nie wyobrażam sobie, jak...

Zwrócił się do obu funkcjonariuszy:

— Nie wpuszczajcie nikogo

Zszedł zc schodów z kartonowym pudełkiem pod pachą, musiał odpierać tłum zgromadzony na dole. Nie pomyślał

o samochodzie. Znajdowali się na przeciwległym krańcu miasta. Nie proszony, podbiegł dziennikarz z Bordeaux:

— Dokąd mogę panów podrzucić?

— Do mnie. do domu.

— Ulica Clemenceau?

Większość drogi przebyli w milczeniu. Dopiero na s!a metrów przed domem Chabot szepnął:

— Spodziewam się, że to koniec sprawy.

Widocznie nie był tego taki pewien, gdyż spode łba przy­glądał się Maigretowi. Komisarz nie powiedział ani tak, ani nie.

— Jeśli nie był winien, nie widzę żadnego powodu, dla którego...

Chabot zamilkł, gdyż matka, z pewnością niespokojna, słysząc nadjeżdżający samochód już otwierała drzwi.

— Zastanawiałam, się, co mogło sie stać. Widziałam, że ludzie biegli, jak gdyby coś się wydarzyło.

Podziękował reporterowi, czuł się w obowiązku zapro­ponować mu drinka:

— 'Może kieliszeczek?

— Dziękuję. Muszę pilnie zatelefonować do mojej re­dakcji.

— Pieczeń będzie przypalona. Spodziewałam się was

o wpół do pierwszej. Robisz wrażenie zmęczonego, Julia­nie. Czy pan nie uważa, że on źle wygląda?

— Zostaw nas chwilę samych, mamo.

— Nie chcecie jeść?

— Za moment.

Zwróciła się do Maigreta:

— Czy coś się stało złego?

— Nic takiego, co by mogło panią zaniepokoić.

Wolał powiedzieć jej prawdę, przynajmniej część praw-

dy-

— Alain Vernoux popełnił samobójstwo.

Odpowiedziała jedynie:

— Och! — po czym z pochylony głową skierowała się do kuchni.

— Wejdźmy do mnie do gabinetu. Chyba, że jesteś głodny?

— Nie.

— Nałej sobie coś do picia.

Chętnie napiłby się piwa, ale wiedział, że w tym domu piwa nie ma. Przeszukał kredens z likierami, na chybił trafił wziął butelkę pernoda.

— Róża przyniesie ci wodę i lód.

Chabot opadł na fotel, na oparciu którego głowa jego ojca, a potem jego własna pozostawiły ciemniejszy ślad. Pudełko od butów stało na biurku, przewiązane wstąże­czką.

Sędzia czuł, że musi sobie w jakiś sposób dodać otuchy. Był u kresu wytrzymałości nerwowej-

— Napij się czego«!

Ze spojrzenia, jakie Chabot rzucił w kierunku drzwi, Maigret zrozumiał, że nie pije wskutek nalegań matki.

— Raczej nie,

— Jak wolisz.

Choć dzień był ciepły, na kominku palił się ogień, i Mai- gret, któremu było gorąco, musiał się odsunąć.

.— Co ty o tym myślisz?

— O czym?

— O tym, co on zrobił. Dlaczego, jeśli nie był winien?...

— Czytałeś niektóre jego listy, prawda?

Chabot spuścił głowę.

— Komisarz Feron wdarł się wczoraj do mieszkania Luizy, przesłuchiwał ją, zabrał na komisariat, przetrzymał całą noc.

— On działał w myśl moich poleceń.

— Wiem. Tym niemniej tak właśnie zrobił. Dziś rano Alain do niej poszedł i dowiedział się o wszystkim.

— Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.

Wiedział bardzo dobrze, ale nie chciał się przyznać.

— Myślisz, że to dlatego...?

— Myślę, że to wystarczy. Jutro całe miasto wiedziało­by o wszystkim. Feron prawdopodobnie dalej męczyłby dziewczynę,' koniec końców skazano by ją za uprawianie nierządu.

— Ale przecież to nie powód do samobójstwa.

— To zależy.

— Jesteś przekonany, że to nie on był winien?

— A ty?

— Myślę, że wszyscy uwierzą w jego winę i będą zado­woleni.

Maigret spojrzał nań ze zdziwieniem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że zamykasz śledztwo?

— Nie wiem. Nic już nie wiem.

— Pamiętasz, co Alain nam powiedział?

— W jakiej sprawie?

— Że szaleniec ma swoją logikę. Szaleniec, który prze­żył całe życie tak, że nikt nie zauważył jego obłędu, nie zabija się nagle bez przyczyny. Musi być przynajmniej jakiś pretekst. Musi być przyczj^na, która człowiekowi

o zdrowych zmysłach może wydać się niedostateczna, ale jemu wystarczy. Pierwszą ofiarą był Robert de Cour- ęon i w moim przekonaniu to on się liczy, ponieważ tylko on może nam dostarczyć jakiejś poszlaki. Plotka również nie rodzi ei^ z niczego.

— Polegasz na opinii tłumu?

— Bywa, że tłum myli się w swoich ocenach. Ale zda­rza się to bardzo rzadko. Powiedziałbym, że tłum ma in­stynkt...

— Z tego wynikałoby, że to właśnie Alain...'

— Tego nie chciałem powiedzieć. Kiedy Robert de Couręon został zabity, ludzie doszukali się związku międzj dwoma domami przy ulicy Rabelais. Wtedy nie było jesz­cze mowy o szaleństwie. Morderstwo de Couręona bynaj­mniej nie musiało być dziełem szaleńca czy maniaka. Mo­gły być realne powody, dla których ktoś postanowił go za­bić, albo uczynił to w porywie gniewu.

— Mów dalej.

Chabot przestał oponować. Maigret mógł mu powiedzieć wszystko, a on byłby się zgodził. Miał uczucie, jak gdyby cała jego kariera, całe życie legło w gruzach.

— Nie wiem nic więcej niż ty. Potem popełniono dwie inne zbrodnie jedną po drugiej. Obie niewytłumaczalne, obie popełnione w ten sam sposób, jak gdyby zabójca pra­gnął podkreślić, że chodzi o tego samego sprawcę.

— Sądziłem, że przestępcy z reguły trzymają się jednej metody.

— Ja natomiast zastanawiam się, dlaczego tak się śpie­szył.

— Z czym się śpieszył?

— Z następnym zabójstwem. A potem z jeszcze jednym. Jak gdyby chciał ugruntować powszechne mniemanie, że po mieście krąży szaleniec.

Tym razem Chabot energicznie uniósł głowę.

— Chcesz przez to powiedzieć, że to nie szaleniec?

— Niezupełnie.

— A więc?

— To problem, którego, niestety, nie przedyskutowałem do końca z Alainem Vernoux. Ale tych parę słów, które mi powiedział, utkwiło mi w pamięci. Czasem nawet sza­leniec postępuje nie jak szaleniec.

— To jest oczywiste. W przeciwnym wypadku nie pozo­stawałby na wolności.

— I nie wynika też z tego jednoznacznie, że zabija dla­tego, że jest szalony.

— Teraz już nie nadążam za tobą. Jakie są twoje wnio­ski?

— Nie mam żadnych wniosków.

Chabot drgnął, słysząc telefon. Podniósł słuchawkę, zmienił zachowanie i głos.

— Ależ oczywiście, proszę pani. Jest. Już go pani daję.

I do Maigreta:

— Twoja żona.

Na drugim końcu przewodu pani Maigret mówiła:

— To ty? Nie przeszkadzam ci w obiedzie? Jeszcze jes­teście przy stole?

— Nie.

Nie było sensu tłumaczyć, że jeszcze nie zaczęli jeść.

— Przed półgodziną dzwonił do mnie twój szef i pytał, czy na pewno wrócisz jutro rano. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, bo kiedy telefonowałeś, sam chyba jeszcze nie byłeś pewny. Powiedział, że jeśli będę jeszcze raz z to­bą rozmawiała, niam ci powiedzieć, że córka już nie pa­miętam jakiego senatora znikła przed dwoma dniami. W gazetach nic jeszcze o tym nie ma. To podobno bardzo ważna sprawa, która może narobić dużo hałasu. Wiesz,

o co chodzi?

— Nie.

— On mi powiedział nazwisko, ale zapomniałam.

— Krótko mówiąc, chce, żebym bezwzględnie wracał?

— Tak tego nie ¿formułował. Ale odniosłam wrażenie, że mu zależy, żebyś ty osobiście wziął tę sprawę.

— Pada?

— Piękna pogoda. Co postanowiłeś?

— Zrobię wszystko, żeby . jutro rano być w Paryżu. Musi być jakiś nocny pociąg. Nie zaglądałem jeszcze do rozkładu jazdy.

Chabot pokazał mu na migi, źe jest nocny pociąg.

— W Fontenay wszystko w porządku?

— W porządku-

— Pozdrów -ode mnie sędziego,

— Nie omieszkam.

Nie umiałby powiedzieć, czy jego przyjaciel jest zroz­paczony, czy zachwycony perspektywą jego wyjazdu.

— Musisz wracać?

— Wypada.

— Chyba już czas siadać do stołu?

Maigret z żalem odstawił białe pudełko, które nieco przypominało mu trumnę.

— Nie mówmy o tym przy mojej matce.

Nie dobrnęli jeszcze do deseru, gdy zadzwoniono do drzwi. Róża poszła otworzyć, po czym zaanonsowała:

— Komisarz policji prosi.,.

— Niech wejdzie do mojego gabinetu.

— Już go tam zaprowadziłam. Czeka. Powiedział, że to nic pilnego.

Pani Chabot usiłowała nawiązać rozmowę jakby nigdy nic. Wyszukiwała w pamięci nazwiska ludzi nie żyjących lub tych, którzy dawno wyjechali z miasta, i snuła ich historie.

Wreszcie wstali od stołu.

— Każę wam podać kawę u ciebie.

Róża gestem nieomal kapłańskim postawiła na tacy kie­liszki i butelkę koniaku. Musieli zaczekać, aż zamknie za sobą drzwi.

— No i co?

— Byłem tam. ,

— Cygaro?

— Dziękuję. Jeszcze nie jadłem obiadu.

— Może pan coś przekąsi?

— Dzwoniłem do żony, że wkrótce przyjdę.

— Jak to się odbyło?

— Kamerdyner otworzył mi drzwi, zapytałem o Huber­ta Vernoux. Zostawił mnie w korytarzu i poszedł go po­prosić. Trwało to dość długo. Siedmio- czy ośmioletni chło­piec przyglądał mi się z górnego podestu schodów; usłyszałem głos matki, która go wzywała. Ktoś inny przy-

glądał mi się przez uchyJone drzwi — jakaś stara kobieta, ale nie wiem. czy to była pani Vernoux, czy jej siostra.

— Co powiedział Vernoux?

— Zapytał: „Znaleźliście go?” Powiedziałem, że mam dla niego złą wiadomość. Nie zaprosił mnie do salonu, cały czas stałem na słomiane«. Przyglądał mi się z góry, a ja widziałem, jak mu drżą usta. „Pański syn nie żyje” — powiedziałem wreszcie. A on odpowiedział: „To wyście go zabili” „Popełnił samobójstwo dziś rano, w pokoju s-wojej kochanki" — odparłem.

— Czy wydawał się zaskoczony? — zapytał sędzia.

— Odniosłem wrażenie, ze to byl dla niego wstrząs. Otworzył usta, jak gdyby chciał o coś zapytać, ale mruk­nął tyiko: „A więc miał kochankę'". Nie zapytał mnie sni kto to był, ani co się z nią stało. Podszedł do drzwi, aby je otworzyć, a jego ostatnie słowa brzmiały: „Może teraz ludzie zostawią nas w spokoju”. -Głową : wskazał gapiów zgromadzonych na chodniku, grupki sto- i

¿ce po drugiej stronie ulicy, dziennikarzy, którzy sko­rzystali z okazji, aby go sfotografować gdy na chwilę zatrzymał się w' progu. \

— Nie usiłował się przed r.irai schować? y

— Przeciwnie. Kiedy ich zobaczył, stanął twarzą do -j r.:ch. popatrzył im prosto w oczy, a potem powoli zamknął • drżwi. Słyszałem, jak zasuwał rygle. ;

— Co z dziewczyną?

— Po drodze wpadłem do szpitala. Chabiron przy niej ■ czuwa. Nie wiadomo jeszcze na pewno, czy się wykaraska, ® ma jakąś tam wadą serca. *

Nie tknąwszy kawy, wypił duszkiem kieliszek koniaku i wstał. •

— Mogę iść na outudł ;

Cha bot dał mu znak, że może, i sam wstał, aby go od­prowadzić do drzwi.

— Co mam teraz robić?

— Jeszcze nie wiem. Niech pan zajrzy do mnie do biu­ra. Prokurator będzie tam na mnie czekał o trzeciej.

— Na wszelki wypadek zostawiłem dwóch iudzi *:

cy Rabelais. Ludzie krążą, zatrzymują się, dyskutują pół­głosem.

— Spokojnie?

— Teraz, po samobójstwie Alaina Verr.oux5 myślę, te niebezpieczeństwo już minęło. Wie pan, jak to bywa.

Chabot spojrzał na Maigreta z taką miną, jakby ch-.iał powiedzieć: „Sam widzisz!”.

Tak wiele dalby, aby przyjaciel mu odpowiedział: „Ależ oczywiście. Wszystko skończone”.

Ale Maigret milczał.

Rozdział Vin fAWAUDA Z GRO$-.\OYTR

Wychodząc od Chabotów, Maigret krótko przed mosiem skręcił w prawo i od dziesięciu minut szedł diugą .Ucą — ni to miejską, ni wiejską.

— Początkowo domy — białe, czerwone, szare, a wśród nich wielka kamienica i piwnice handlarza wuj — siały jeszcze jeden obok drugiego, ale dzielnica miała tu już zu­pełnie inny charakter niż ulica Republiki na przykład. Nie­które z tych domów, pobielone wapnem, parterowe, przy­pominały właściwie kryte strzechą chaty.

Im dalej, tym więcej było pustych przestrzeni, uliczek, za którymi rozciągały się warzywne cgrody, opadające

łagodnie ku rzece, lu i ówdzie pasta się przywiązana do kolka koza.

Na ulicy nie spotkał prawie nikogo, ale przez otwarte drzwi widział w półmroku całe rodziny, słuchające bez ruchu radia lub kończące obiad, to- znów mężczyznę bez marynarki, czytającego gazetę, ówdzie małą staruszkę, sku­loną przy wielkim, stojącym zegarze z miedzianym wa­hadłem.

Ogrody stawały się coraz liczniejsze, puste place coraz większe, droga zbliżała się do rzeki Wandei, z której prą­dem płynęły gałęzie połamane przez ostatnie wichury.

Maigret, który odrzucił propozycję podwiezienia samo­chodem, zaczynał tego żałować, nie przypuszczał bowiem, że droga będzie tak daleka, a słońce tak silne. Prawie pół godziny zajął mu spacer do skrzyżowania w Gros-Noyer, za którym ciągnęły się już tylko łąki.

Trzej młodzi ludzie, w granatowych garniturach, o wy­pomadowanych włosach, którzy stali oparci o drzwi knaj­py i z pewnością nie wiedzieli, kim jest, przyglądali mu się z agresywną ironią, jaką chłopi okazują mieszczuchowi, który zabłąka się w ich strony.

— Dom pani Page? — zapytał Maigret.

— Chodzi panu o Lc-ontynę?

— Nie wiem, jak ma na imię.

To wystarczyło, by wybuchnęli śmiechem. Wydawało im się komiczne, że ktoś nie zna Leontyny!

— .Jeżeli to o nią chodzi, niech pan wejdzie w te drzwi. Domek, który mu wskazali, był parterowy i tak niski, że

Maigret mógł ręką sięgnąć dachu. Drzwi, pomalowane na zielono, były dwuczęściowe, jak drzwi niektórych stajni, górna część otwarta, dolna zamknięta.

Nie dostrzegł nikogo w kuchni, bardzo czystej, z pie­

cem z białych kafli. Na ©krągłym stole, przykrytym ceratą w kratę, stał bez w pstrym wazonie, niewątpliwie wygra­nym na jakimś jarmarku. Kominek zastawiony był bibe­lotami i fotografiami.

Poruszył mały dzwoneczek, zawieszony na sznurku.

— Kto tam?

Zobaczył ją, gdy wychodziła z pokoju, którego drzwi znajdowały się po lewej stronie; domek składał się tylko z kuchni i tej izby. Kobieta mogła równie dobrze liczyć lat pięćdziesiąt jak sześćdziesiąt pięć. Sucha i koścista, jak pokojowa w hotelu, przyglądała mu się z chłopską nieuf­nością, nie zbliżając się do drzwi.

— Czego pan chce?

F zaraz dodała:

— Czy to pana zdjęcie umieścili w gazecie?

W pokoju zapanowało jakieś poruszenie. Męski głos za­pytał:

— Kto tam, Leontyno?

— Komisarz z Paryża.

— Komisarz Maigret?

— Chyba tak on się nazywa.

— Niech wejdzie.

Nie ruszając się z miejsca, powtórzyła:

— Proszę wejść.

Sam podniósł haczyk , aby otworzyć dolną część drzwi. Leontyna nie prosiła, by usiadł, nie odzywała siej słowem.

— To pani sprzątała u Roberta de Couręon, prawda?

— Przez piętnaście lat. Policja i dziennikarze już mnie

o wszystko pytali. Nic nie wiem.

Komisarz widział teraz mały pokój o ścianach przyozdo­bionych barwnymi oleodrukami, nogi wysokiego orzecho­

wego łoża, a na nim czerwoną pierzynę. W nosie kręcił dym z fajki. Mężczyzna wiercił się niespokojnie.

— Chcę zobaczyć, jak on wygląda... — wymamrotał. Kobieta odezwała się do komisarza bez cienia uprzejmoś­ci:

— Słyszy pan, co mówi mój mąż? Proszę wejść. On nic wstaje z łóżka.

Siedzący na łóżku mężczyzna miał twarz zarośniętą, wo­kół niego leżały gazety i tanie powieści. Palił fajkę z mor­skiej piany na długim cybuchu, a na nocnym stoliku, w za­sięgu ręki, stała litrowa butelka białego wina i szklanka.

— Nogi — wyjaśniła Leontyna. — Przygniotło go mię­dzy zderzakami dwóch wagonów. Pracował na kolei. Ma uszkodzone kości.

Koronkowe firanki łagodziły światło, a dwie doniczki geranium ozdabiały parapet okna.

— ..nam te wszystkie historie, które o panu opowiada­ją, panie Maigret. Cały dzień tylko czytam. Dawniej nic nie czytałem. Przynieś szklankę, Leontyno.

Maigret nie mógł odmówić. Stuknęli się. Później korzy­stając z tego, że kobieta pozostała w pokoju, wyciągnął z kieszeni ołowianą rurkę, o którą przedtem poprosił sę­dziego.

— Widziała to pani?

Nie robiła wrażenia zakłopotanej. Odpowiedziała:

— Oczywiście.

— Kiedy widziała to pani po raz ostatni?

— Na dużym stole w salonie.

— TJ Roberta de Couręon?

— Tak, u pana. To z garażu. Zeszłej zimy trzeba było wymienić część instalacji wodociągowej, bo podczas mro­zów pękły przewody.

— I on trzymał ten kawałek rury na siole?

— Tak jak wszystko. Nazywał ten pokój salonem, ale stale tam przebywał i pracował.

— Pani u niego sprzątała?

— O tyle, o ile mi pozwalał. Zamiatałam podłogę, ście­rałam kurze —broń Boże nic nie ruszając! — i zmywałam statki.

—^ Czy to był wariat?

— Tego nie powiedziałam.

— Możesz powiedzieć komisarzowi — podpowiedział jej mąż.

— Nie mogę na niego narzekać.

— Z wyjątkiem tego, że ci nie płacił.

— To nie była jego wina. Gdyby tamci z przeciwka od­dali mu pieniądze, które mu byli winni...

— Nie miała pani ochoty wyrzucić tej rTiry?

— Próbowal-jm. Kazał mi ją zostawić. Służyła mu za przycisk do papierów. Powiedział jeszcze, że może się przydać na wypadek gdyby się ktoś włamał. To śmieszne, bo na ścianach wisiało pełno strzelb. On je zbierał.

— Czy to prawda, panie komisarzu, że jego siostrzeniec popełnił samobójstwo?

— Prawda.

— Myśli pan, że to on? Jeszcze szklaneczkę.wina? Ja, widzi pan, jak już powiedziałc-m żonie, nie staram się 7ro- zumieć bogaczy. Oni nie myślą tak jak my, nie czują tak jak my.

— Zna pan rodzinę Vernoux?

— Jak wszyscy, spotykałem ich na ulicy. Mówiono mi, że nie mają już pieniędzy, że zapożyczyli się nawet u swo­jej służby. To musi być prawda, skoro pracodawca Leon- tyny nie mógł jej płacić.

Żona dala mu znak, by przestał mówić. Zresztą niewiele miał do powiedzenia, aJe cieszył się, że ma towarzystwo i że na własne oczy widzi komisarza Maigreta.

Komisarz pożegnał się, mając w ustach cierpkawy smak białego wina. Ruch i teraz był minimalny. Młodzi chłopcy i dziewczyny na rowerach, wracający na wieś. Rodziny wolno kierujące się ku miastu.

Na pewno wszyscy siedzieli teraz w gabinecie sędziego w Pałacu Sprawiedliwości. Maigret nie miał ochoty tam iść. nie chciał wpływać na decyzje, które mieli powziąć.

Czy postanowią zakończyć śledztwo, traktując samobój­stwo doktora jako wyznanie winy?

To było prawdopodobne i w takim wypadku Chabot przez cale życie cierpieć będzie wyrzuty sumienia.

Kiedy dotarł na ulicę Clemenceau, zobaczył, że na ulicy Republiki zgrdfaadził się nieomal tłum. Ludzie spacero­wali na obu trotuarach, inni wychodzili z kina, a na tara­sie kawiarni „Pod Pocztą” wszystkie krzesła były zajęte. Słońce przybierało już czerwonawy odcień zachodu.

Skierował się na plac Vióte, minął dom przyjaciela, gdzie przez okno pierwszego piętra dojrzał panią Chabot. Na ulicy Rabelais ciekawscy stali jeszcze naprzeciw domu V>rnoux, jednakże — może dlatego, że nosił on piętno śmierci —. trzymali się w pełnej szacunku odległości.

Maigret powtórzył sobie jeszcze raz, że cała sprawa nic go nie obchodzi, że jeszcze dziś wieczór ma wsiąść w po­ciąg, że naraża się na niezadowolenie wszystkich i na zerwanie z przyjacielem.

Po czym, nie mogąc się oprzeć, wyciągnął rękę ku ko­łatce na drzwiach. Długo musiał czekać, obrzucany spoj­rzeniami spacerujących. Wreszcie usłyszał kroki i kamer­dyner odsunął zasuwę.

— Chciałem mówić z panem Hubertem Vernoux.

— Pan nie przyjmuje.

Maigret wszedł, nie czekając na zaproszenie. Hall spo­wity był w półmroku. Nie słychać było żadnych odgłosów.

— Jest u siebie?

— Zdaje się, że się położył.

— Jedno pytanie: czy okna pańskiego pokoju wychodzą na ulicę?

Kamerdyner wydawał się zakłopotany, mówił półgło­sem:

— Tak. Na trzecim piętrze. Zona i ja mieszkamy na mansardzie.

— I widać stamtąd dom naprzeciwko?

Choć nic nie słyszeli, otwarły się drzwi salonu i Maigret poznał sylwetkę szwagierki.

— Co się stało, Arseniuszu?

Zauważyła komisarza, ale się do niego nie odezwała ani słowem.

— Powiedziałem panu Maigretowi, że pan nie przyj­muje.

Teraz dopiero zwróciła się do komisarza:

— Chce pan rozmawiać z moim szwagrem?

Zdecydowała się szerzej otworzyć drzwi.

— Proszę wejść.

Była sama w rozległym salonie o spuszczonych roletach. Tylko jedna lampa paliła się na okrągłym stoliku. Nie było żadnej otwartej książki, gazety, żadnej ręcznej robót­ki. czy czegoś w tym rodzaju. Kiedy zapukał do drzwi, mu­siała tu siedzieć nie robiąc zupełnie nic.

— Ja mogę pana przyjąć.

— Chciałbym jednak widzieć się z nim samym.

— Nawet jeżeli pan do niego pójdzie, prawdopodobnie nio będzie w stanie z panem rozmawiać.

Podeszła do stolika, na którym stało kilka butelek, wzię­ła jedną po koniaku, zupełnie pustą.

— W południe było jeszcze z pół butelki. On był w tym pokoju tylko przez kwadrans, kiedy siadaliśmy do stołu.

— Często mu się to zdarza?

— Prawie codziennie. Teraz będzie spał do piątej albo do szóstej, a potem wstanie z mętnymi oczyma. Siostra i ja próbowałyśmy chować butelki, ale zawsze jakoś sobie radził. Lepiej, żeby się to działo tu niż w jakiejś knaj­pie.

— Czasami bywa w knajpach?

— Skąd my to mamy wiedzieć? Wychodzi bez naszej wiedzy kuchennymi drzwiami, a później — jak człowiek widzi te jego wielkie oczy i słucha bełkotu, wiadomo, co to znaczy. Skończy tak samo, jak jego ojciec.

— Kiedy to się zaczęło?

— Przed laty. Może i dawniej pił, tylko że to tak na niego nie działało. Nie wygląda na swój wiek, ale mimo wszystko ma już sześćdziesiąt siedem lat.

— Poproszę jednak kamerdynera, żeby mnie do niego zaprowadził.

— Nie może pan przyjść później?

— Wracam dziś wieczór do Paryża.

Zrozumiała, że dalsza dyskusja jest bezcelowa, nacisnęła dzwonek. Zjawił się Arseniusz.

— Zaprowadźcie pana komisarza do pana.

Arseniusz, zdziwiony, popatrzył na nią z taką miną, jak

gdyby pytał, czy się dobrze zastanowiła.

— A niech tam będzić, co chce!

Bez kamerdynera Maigret zagubiłby się w przecinają­

cych się wielkich i ponurych korytarzach, przypominają­cych klasztorne refektarze. Dojrzał z daleka kuchnię, w której lśniły miedziane naczynia i, podobnie jak w Gros- -Noyer, stała na stole butelka białego wina, niewątpliwie należąca do Arseniusza.

Służący był zdezorientowany zachowaniem Maigreta. Po jego indagacjach na temat pokoju oczekiwał prawdziwego przesłuchania. Tymczasem nie pytano go o nic.

W prawym skrzydle parteru zapukał do rzeźbionych, dębowych drzwi.

— To ja, proszę pana! — powiedział podnosząc głos, tak by usłyszano go w pokoju. 1 dodał, słysząc jakieś pojęki­wania: — Jest tu ze mną pan komisarz, który chce ko­niecznie z panem rozmawiać.

Stali bez ruchu, podczas gdy ktoś kręcił się po pokoju. Wreszcie otwarto drzwi.

Szwagierka nie przesadzała, mówiąc o wielkich oczach. Teraz wbite one były w komisarza z jakimś tępym wyra­zem.

— To pan! — jęknął Hubert Vernoux niewyraźnie.

Widocznie położył się w ubraniu. Garnitur był wymię­ty, siwe włosy opadały mu na czoło, więc odgarnął je ma­chinalnym ruchem.

— Czego pan chce?

— Chciałem z panem porozmawiać.

Nie mógł go przecież wyrzucić za drzwi, Vernoux, jak gdyby nie odzyskał jeszcze pełni władz umysłowych, cof­nął się. Pokój był bardzo obszerny, łóżko z baldachimem z rzeźbionego drzewa bardzo ciemne, Hraperie z wypłowia­łego jedwabiu.

Meble antyczne, wszystkie mniej więcej w tym samym stylu, przywodziły na myśl kaplicę lub zakrystię.

— Pozwoli pan?

Vernoux wszedł do łazienki, gdzie nalnł sobie wody i długo płukał usta. Kiedy wrócił, czuł się juz nieco lepiej.

— Proszę siąść. W lym fotelu, jeśli łaska. Rozmawiał pan z kimś?

— Z pańską szwagierką.

— Mówiła panu. że piłem?

— Pokazała mi butelkę.

Wzruszył ramionami.

— Wiecznie ta sama śpiewka. Kobiety nie potrafią zro­zumieć. Człowiek, którego brutalnie zawiadomiono, że jego syn... — Oczy mu zwilgotniały. Głos stał się płaczliwy. — To ciężki cios, panie komisarzu. Zwłaszcza gdy się ma tylko tego jednego syna. Co robi jego matka?

— Nie mam pojęcia...

—- Pewnie będzie teraz udawała chorą. To j,<?j stara sztuczka. Udaje chorą j nikt nie śmie nic jej powiedzieć. Wtedy zastępuje ją siostra: bierze ws7_.'stkich w karby, jak to saína określa.

Przywodził na myśl starego komedianta, który za wszel­ką cenę chce wzruszyć widownię. Jego nieco obrzękła twarz zmieniała wyraz 7. zadziwiającą prędkością. W cią­gu kilku minut wyrażała kolejno znudzenie, obawę, oj­cowski ból, gorycz w stosunku do obu kobiet. Teraz na plan pierwszy wysuwał się strach.

— Dlaczego zależało £anu na rozmowie ze mną?

Maigret, który nie siadł we wskazanym fotelu, wycią­gnął z kieszeni kawałek ołowianej rury i położył go na stole.

— Często bywał pan u swojego szwagra?

«— Mniej wi<;ccj raz w miesiącu <— aby mu zanieść pie­

niądze. Sądzę, że powiedziano panu, że to ja go utrzymy­wałem?

A więc widział pan ten kawałek rury na jego stole?

Verooux zawahał się; zdał sobie sprawę z zasadniczego znaczenia swojej odpowiedzi 1 z tego, że musi powziąć bły­skawiczną decyzję.

Chyba tak.

— To jedyny dowód rzeczowy, jaki istnieje w tej spra­wie. Do tej pory nie doceniono w pełni jego znaczenia.

Maigret usiadł, wyciągnął z kieszeni fajkę i nabił ją. Vernoux nadal stał, po twarzy jego przeszedł skurcz, jak przy gwałtownym bólu głowy.

— Może mi pan poświęcić chwilę czasu? — Nie czeka­jąc odpowiedzi, ciągnął dalej: — Twierdzono, że wszystkie trzy zbrodnie były identyczne, nie zwracając uwagi na to, że w gruncie rzeczy pierwsza była zupełnie różna od po­zostałych. Wdowa Gibon, jak i Gobillard, zostali zabici z zimną krwią, z rozmysłem. Człowiek, który zadzwonił do drzwi starej akuszerki, przyszedł ją zabić i zrobił to nie tracąc czasu, już w korytarzu. Od samego progu trzymał w ręku narzędzie zbrodni. Kiedy w dwa dni później napadł Gobillarda, może niekoniecznie jego miał na oku, ale wyszedł na miasto, aby zabić. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć?

Vernoux w każdym razie czynił rozpaczliwe wysiłki, aby dojść, do czego zmierza Maigret.

— Sprawa Couręona jest inna. Wchodząc do niego za­bójca nie miał broni. Możemy stąd wnioskować, że nie przychodził w morderczych zamiarach. Musiało się coś stać, co pchnęło go do tego czynu. Może postawa Courco- na, często prowokująca, może nawet jakiś jego ruch?

Maigret przerwał, aby zapalić zapałkę i pociągnąć fajkę.

— Co pan o tym sądzi?

— O czym?

— O moim rozumowaniu.

— Myślałem, że sprawa jest już zakończona.

— Nawet zakładając, że tak jest, staram się ją zrozu­mieć.

— Szaleniec nie musi zaprzątać sobie głowy takimi względami.

— A jeśli to nie szaleniec, w każdym razie nie w zna­czeniu, które zwykle wiąże się z tym słowem? Niech mnie pan jeszcze wysłucha, przez chwilę. Ktoś idzie wieczorem do Roberta de Couręona, nie kryjąc się z tym, jako źe nie ma złych zamiarów'. Z powodów, których nie znamy, do­chodzi do zabójstwa. Morderca nie pozostawia żadnych śladów, zabiera ze sobą narzędzie zbrodni, co świadczy, że nie zamierza dać się schwytać. Mamy więc do czynienia z człowiekiem, który zna swoją ofiarę, który ma zwyczaj odwiedzać ją o tej porze. Jest rzeczą nieuniknioną, że do­chodzenie pójdzie właśnie w tym kierunku i że policja znajdzie winnego.

Vernoux przyglądał się Maigretowi z miną człowieka rozmyślającego nad czymś, skrupulatnie ważącego wszyst­kie za i przeciw. •

— Załóżmy teraz , że popełniona została inna zbrodnia, w innym krańcu miasta, na osobie, która nie ma nic wspól­nego ani z zabójcą, ani z Couręonem. Co się teraz stanie?

Vemoux niezupełnie zdołał ukryć uśmieszek. Maigret ciągnął dalej:

— Przestanie się szukać wyłącznie wśród krewnych pierwszej ofiary. Każdy pomyśli, źe to szaleniec.

Zrobił krótką przerwę.

— I tak się właśnie stało. Zabójca, z nadmiaru ostroź-

nośri, aby podbudować to przekonanie, popełnił trzecią zbrodnię, tym razem na ulicy. Zabił pierwszego lepszego napotkanego pijaka. Sędzia, prokurator, policja — wszys­cy daii się nabrać.

— A pan nie?

— Ja nie byłem jedyny, który w to nie uwierzył. Bywa, że opinia publiczna się myli. Ale często przejawia taką sa­mą intuicję, jaka cechuje kobiety i dzieci.

— Chce pan powiedzieć, że opinia publiczna napiętno­wała mojego syna?

— Napiętnowała ten dom.

Wstał i skierował się ku stolikowi w stylu Ludwika XIII, który służył jako biureczko i na którym leżały przybory do pisania i papier listowy. Wziął jeden arkusik i wvciaa- nął z kieszeni list.

— Arseniusz pisał... — rzucił od niechcenia.

-V — Mój kamerdyner?

Vernoux podszedł szybko, a Maigret zauważył, że mimo otyłości odznacza się lekkością ruchów.

— On chce być przesłuchany. Ale-nie śmie przyjść z własnej inicjatywy na policję czy do Pałacu Sprawiedli­wości.

— Arseniusz nie wie nic.

— Być może, choć jego pokój wychodzi na ulicę.

— Rozmawiał pan z nim?

— Jeszcze nie. Zastanawiam się, czy ma panu za złe, że mu pan nie płaci pensji i że pożycza pan od niego pienią­dze.

— I o tym pan wie?

— A pan nie ma mi nic do powiedzenia, panie Vernoux?

— Cóż ja mogę panu powiedzieć? Mój syn...

— Nic mówmy o pańskim syriu. Sądzę, że nigdy nie był pan szczęśliwy?

Vernoux nie odpowiedział, wbił wzrok w ciemny, wzo­rzysty dywan.

— Jak długo miał pan pieniądzu*, syciło to pańską próż­ność. był pan najbogatszym człowiekiem w okolicy.

- To są sprawy osobiste, których nic mam ochoty z ni­kim omawiać.

— - W ostatnich hitach stracił pan dużo pieniędzy?

Maigret przybrał lekki ton, jak gdyby to, co mówił, nie

miało żadnego znaczenia.

— W przeciwieństwie do tego, co pan myśli, śledztwo nie zostało zamknięte, dochodzenie trwa. Do tej pory z przyczyn, które mnie nie obchodzą, poszukiwania nie były prowadzone zgodnie z obowiązującymi zasadami. Ale dłużej nie sposób unikać przesłuchania pańskiej służby. Zaczną wścibiać nos w pańskie interesy, kontrolować pań skie konta bankowe. Dowiedzą się tego, co wszyscy podej­rzewają, a mianowicie że od lat walczy pan daremnie, aby ocalić resztki dawnej fortuny. Oprócz pozorów bogactwa nie pozostało już nic - tylko stary człowiek traktowany Imnajmniejszych względów przez własną rodzinę, od czasu gdy okazał się niezdolny do zarabiania pieniędzy.

Hubert Vernoux otworzył usta, Maigret nie dał mu dojść do słowa.

— Wezwie się także psychiatrów.

Komisarz zauważył, jak jego rozmówca gwałtownym ruchem podnosi głowę.

— Nie wiem, jakie będzie ich zdanie. .Ja tu nie jestem oficjalnie. Dziś wieczorem wracam do Paryża i zostaje mój przyjaciel Chahot, odpowiedzialny za prowadzenie śledz­twa. Powiedziałem juz panu przed chwilą, że pierwsza

zbrodnia niekoniecznie musiała być dziehrn szaleńca. Do­dałem, że dwie następne zostały popełnione w określonym celu, w wyniku zimnej kalkulacji. Jednakże nie zdziwię się, j`-śli psychiatrzy uznają tę kalkulację za objaw szaleń­stwa, jakiegoś szczególnego rodzaju szaleństwa, występu­jącego częściej, niż się wydaje, zwanego paranoją. Czytał pan zapewne książki, które pański syn miał u siebie w ga­binecie?

• — Zdarzało mi się je przerzucać.

— Powinien pan przeczytać je raz'jeszcze.

— Nie chce pan chyba przez to powiedzieć, że Ja...

— Nic nie chcę powiedzieć. Widziałem wczoraj, jak pan gra w karty. Widziałem, jak pa« wygrywa. Musiał pan być przeświadczony, że i tę partię wygra pan w taki sam spo­sób.

— Nie rozgrywam żadnej partii.

Protestował słabo, w gruncie rzeczy pochlebiało mu, że Maigret tyle mu poświęca uwagi i w pewnym sensie skła­da hołd jt go zręczności.

— Chciałem pana ostrzec przed błędem, którego winien się pan wystrzegać. To nie tylko nic nie załatwi, ale - przeciwnie — zaszkodzi, gdyby doszło do nowej zbrodni. Rozumie pan» co chcę powiedzieć? Jak tu podkreślał pański syn, w każdym szaleństwie obowiązuje jakaś logika.

Raz jeszcze Vernoux otworzył usta, ale komisarz ciągłe niedawał mu dojść do głosu.

— Skończyłem. Wyjeżdżam pociągiem o wpół do dzie­siątej, a przed kolacją muszę się jeszcze spakować.

Vernoux, zbity 7. tropu, zawiedziony, spoglądał nań, nic nie pojmując. Uczynił nawet ruch, jakby go chciał zatrzy­mać, ale komisarz skierował się ku drzwiom.

— Znajdę drogę do wyjścia.

Zabrało to sporo czasu, ale wreszcie odnalazł kuchnię, z której z pytającą miną wychylił się Arseniusz,

Maigret nie powiedział mu nic, poszedł środkowym ko­rytarzem i sam otworzył sobie drzwi, które kamerdyner za nim zamknął.

Na chodniku naprzeciwko stało już tylko trzech czy czterech upartych gapiów. Czy dziś wieczór komitety czuj­ności będą jeszcze patrolowały miasto?

Początkowo zamierzał wstąpić do Pałacu Sprawiedli­wości, gdzie prawdopodobnie narada jeszcze trwała, ale potem postanowił zrobić tak, jak zapowiedział, i pójść spa­kować walizkę. Nagle zachciało mu się pić, więc wstąpił na piwo do kawiarni „Pod Pocztą”.

Wszyscy mu się przyglądali. Rozmawiano półgłosem. Niektórzy zaczęli szeptać między sobą.

Wypił dwa duże jasne, powoli smakując napój, jak gdy^L by siedział na tarasie kawiarni przy Wielkich Bulwaracn^ w Paryżu. Rodzice zatrzymywali się, by pokazać go dzie­ciom.

pojrzał przechodzącego Chalusa w. towarzystwie brzu­chatego osobnika, któremu nauczyciel opowiadał, gestyku­lując, jakąś historię. Chalus nie zauważył komisarza i po chwili obaj mężczyźni znikli za rogiem ulicy.

Było już prawie ciemno i taras pustoszał, gdy z trudem podniósł się, by pójść do Chabota. Przyjaciel sam otworzył mu drzwi i obrzucił go niespokojnym spojrzeniem.

— Zastanawiałem się, gdzie byłeś.

— W kawiarni, na tarasie.

Powiesił kapelusz na stojaku, zobaczył nakryty stół w jadalni, ale kolacja nie była jeszcze gotowa. Chabot za­prosił go do swego gabinetu.

152

Po dość długim milczeniu sędzia, nie patrząc na Maigre- ta, wymamrotał:

— Śledztwo me zostało zamknięte.

Zdawało się, że mówi: „Wygrałeś. Widzisz, nie jesteśmy aż tak tchórzliwi”.

Maigret nie uśmiechnął się, ale zrobił gest aprobaty.

— Odtąd dom przy ulicy Rabelais jest strzeżony. Jutro przystąpię do przesłuchiwania służby.

— Prawdę mówiąc* zapomniałem ci to dać.

— Naprawdę wyjeżdżasz dziś wieczorem?

— Muszę.

— Zastanawiam się, czy do czegoś dojdziemy. Komisarz położył ołowianą rurę na stole i poszukał

w kieszeniach listu Arseniusza.

— A Luiza Sabati? — zapytał.

— Zdaje się, że niebezpieczeństwo minęło. Torsje ura­towały jej życie. Tuż przedtem jadła, a trawienie jeszcze się nie rozpoczęło.

— Co powiedziała?

— Odpowiada monosylabami.

— Wiedziała, że oboje mają umrzeć?

— Tak.

— Pogodziła się z tym?

— On jej powiedział, że nigdy nie pozwolą im żyć szczęśliwie.

— Nie mówił o trzech zabójstwach?

— Nie. •

— Ani o ojcu?

Chabot spojrzał Maigretowi prosto w oczy.

— Myślisz, że to on?

Maigret zamrugał oczami.

— Czy to szaleniec?

153

- • l'.^i liiíilivy ocenią.

-- A Uvomi zdaniem?

• .l;i Iwłwd/ę, 7.0 ludzie poczuta I ni rile za hijato. Al« lo ji\st lylko inojí- osohjxte zriunle.

Mo/c niezbyt ortodoksyjne?

Nic.

— J«*s1 «*:i jakiś niespokojny.

• * Czekam.

— Na f-o?

7,*.' roś się stanie.

Dziś?

Mam nadzieję.

— DlüfZCgO?

Po odwiedziłem Hu borta Vernoux.

— Powiedziałaś rnu...

— JJf >wiwlziałem mu, jak i dlaczego popełniono wszyst­kie trzy zbrodnio. Dniem mu do zrozumienia, w jaki spo­sób powinien ,';if; zachowywać normalny zabójca.

Chabut, pr/od chwilą taki dumny z powziętej decyzji, znów by i przerażony.

— Alt-/.,,, w takim,wypadku... Nie boi.sz się, że...

~ Podano do Mołu — zaanonsowała Kóża, a pani Cha- bot uśmiechnęła i#.* do nich, wchodząc do jadalni.

4

m ffozftemt IX

A O/Y/. 1 K \

Haz je?;zeze ze względu na starszy partią trzeba było za­milknąć, u raczej mówić tylko o sprawach obojętnych, buz związku 7. tym, co ich abxorix>wało. Tego wieczoru rozmo­

wa loe/ybł 'jif; wokół kuchni, w szczególności wokół oso- hu przyrządzania zająca po królewsku.

/'ani Cha hot jeszcze ryz zrobiło ptysie, u Mo! «rot, mimo obrzydzeni;), musiał Ich zjeść aż pięć, ze wzrokiem wbi­tym we wskazówki .starego rttojącogo .tegara.

Do wpół do dziewiątej nic się jeszcze nic wydarzyło.

-- Nie .spieszysz się przecież. Zamówiłem taksówkę, która najpierw podjedzie pod hotel, żeby zabrać twój ba­gaż.

* Tak czy inaczej, muszę tam zajść, żeby uregulować

należność.

— Dzwoniłem, żeby zapisali na mój rachunek. To bę­dzie dla ciebie nauczka, żebyś zatrzymywał sic- u nas, kif?- dy raz na dwadzieścia lat raczysz nas zaszczycić wizyty w Fontr-nay.

Podano kaw»; i koniak, Muigret przyjął cygaro, ponie­waż U> należało już do tradycji i ponieważ maiku jego przyjaciela nie byłaby zadowolona, gdyby odmówił.

Hyla za pięć dziewiąta i samochód warczał już przed drzwiami, gdy wreszcie rozległ sit; dzwonek telefonu.'

Cliabut rzucił się, podniósł .słuchawkę.

— To ja, tak... Co?,.. Nic żyje?,.. Nip słyszę pana, Fć- ron.., Niecli pan mówi głośniej... Tyk,.. Przyjeżdżam na­tychmiast,.. Niech go przewiozą do szpitala, to się rozumie sarno przez się..,

Zwróci! się do Maigreta:

— Idę tam natychmiust. Czy koniecznie musisz wracać dziś wieczorem?

— Absolutnie.

— Nie będę mógł odprowadzić cię na dworzec.

Ze względu na matkę nie powiedział nic więcej, wziął kapelusz i wiosenny płaszcz,

Dopiero na chodnika wymamrotał:

— U Vernoux działy się rzeczy straszne. Hubert Ver-

noux, nieprzytomnie pijany, zaczął wszystko demolować

w pokoju i na koniec poderżnął sobie brzytwą żyły.

Zaskoczył go spokój komisarza.

— Ale nie umarł — ciągnął dalej Chabot.

— Wiem. *

— Skąd wiesz?

— Bo tacy jak on nie popełniają samobójstwa

— A przecież jego syn...

— Idź. Czekają na ciebie.

Dworzec znajdował się w odległości pięciu minut. Mai- gret podszedł do taksówki.

— Będziemy w sam raz — powiedział kierowca.

Komisarz odwrócił się po raz ostatni do swego przyja­ciela, który zbity z tropu stał pośrodku chodnika.

— Napisz do mnie. #

Podróż była jednostajna. Na dwóch czy trzech stacjach

Maigret wysiadł, aby wypić kieliszek alkoholu, i wreszcie zdrzemnął się. Na każdym postoju jak przez mgłę docie­rały do niego okrzyki zawiadowcy stacji i skrzypienie ba­gażowych wózków.

Do Paryża dotarł nad ranem i taksówką pojechał do domu, gdzie już z dołu uśmiechało się do niego otwarte okno. Zona czekała na schodach.

— Bardzo jesteś zmęczony? Spałeś trochę?

Wypił trzy duże fiJiżanki kawy, zanim trochę się od­prężył.

— Weźmiesz kąpiel?

Z pewnością wykąpie się! Jak dobrze było znów słyszeć głos pani Maigret, czuć zapach własnego mieszkania, zna­leźć wszystko na swoim miejscu.

— Niezupełnie zrozumiałam, co mi mówiłeś przez te­lefon. Prowadziłeś jakąś sprawę?

— To już skończone.

— Co to było?

— Facet, który nie lubił przegrywać.

— Nie rozumiem.

— Nie szkodzi. Są ludzie, którzy zdolni są do wszyst­kiego, aby tylko nie stoczyć się z góry.

— Pewnie wiesz, co mówisz — szepnęła filozoficznie, nie zaprzątając sobie tym już więcej głowy.

O wpół do dziesiątej u szefa zaznajomiono go ze szcze­gółami sprawy zaginięcia córki senatora. Nieprzyjemna historia; jakieś orgie w jednej z piwnic, narkotyki.

Było prawie pewne, że dziewczyna nie znikła z własnej, * nieprzymuszonej woli i że nie została porwana. Najbar­dziej prawdopodobne było to, że padła ofiarą zbyt silnej dawki narkotyków, a jej przyjaciele, przerażeni, ukryli zwłoki.

Maigret przepisał listę nazwisk i adresów,

— Lucas już kilku przesłuchiwał. Do tej pory nikt nie zdecydował się mówić prawdy.

Przecież to był jego zawód, zmuszać ludzi do mówie­nia prawdy!

— Dobrze się bawiłeś?

— Gdzie?

— W Bordeaux.

— Cały czas lało.

O Fontenay nie wspomniał. Nie miał nawet czasu po­myśleć o tym przez całe trzy dni, kiedy skłaniał do wy­znań młodych idiotów, którzy uważali się za bardzo cwa­nych.

Później znalazł w swojej poczcie list, opatrzony piecząt­

ką Fontenay-le-Comte. Z gazet znał już z grubsza epilog sprawy.

Cha bot swoim czystym i zwartym, trochę spiczastym charaktererti pisma, które można było wziąć za pismo ko­biety, donosił:

„W pewnym momencie, krótko po twoim wyjściu z uli­cy RabeJais, wśliznął się do piwnicy, a Arseniusz widział, jak szedł na górę z butelką koniaku napoleon, przechowy­waną w rodzinie Couręonów już od dwóch pokoleń”.

Maigret nie mógł powstrzymać uśmiechu. Hubert Ver- noux na swoje ostatnie pijaństwo nie zadowolił się byle jakim alkoholem! Wybrał to, co było w domu najcenniej­szego, omszałą butelkę, którą przechowywano jak szla­checki przywilej.

„Kiedy kamerdyner przyszedł mu powiedzieć, że kolację podano, miał już oczy błędne, przekrwione. Teatralnym gestem rozkazał, by go zostawił samego, wołając: »Niech te dziwki jedzą beze mnie!«

Panie siadły do stołu. Mniej więcej w dziesięć minut potem rozległ się głuchy łomot, dochodzący z jego pokoju. Posłano Arseniusza, by zobaczył, co się stało, ale drzwi były zamknięte na klucz, a Vernoux był w trakcie tłucze­nia wszystkiego, co mu popadło pod rękę, przy czym wy­krzykiwał ordynarne wyrazy.

Szwagierka, której zdano sprawę z tego, co się dzieje, zaproponowała: »Może oknem...« Żadna z nich nawet się nie pofatygowała, siedziały nadal w jadalni, podczas gdy Arseniusz wyszedł na podwórze- Jedno okno było uchy­lone. Odsłonił firanki. Vernoux go zauważył. W ręku trzy­mał już brzytwę.

Jeszcze raz zawołał, by go pozostawiono w spokoju, że

ma wszystkiego dość, i jak zeznał Arseniusz, używał słów, których nigdy u niego nie słyszał.

Kamerdyner nie mając odwagi wejść do pokoju wzywał pomocy, ale Vernoux zaczął podcinać sobie źyly nad­garstka. Buchnęła krew. Vernoux spojrzał z przerażeniem i od tego momentu pozwolił wszystko ze sobą zrobić. W kilka chwil później padł bezwładnie na dywan i stra­cił przytomność.

Od tamtej pory odmawiał odpowiedzi na pytania. Na­zajutrz w szpitalu zastano go w trakcie wybebeszania ma­teraca i trzeba go było zamknąć w miękko wyściełanej celi.

Na pierwsze badanie przyjechał psychiatra Desprez z Niort. Jutro odbędzie się konsultacja z udziałem specja­listy z Poitiers.

Zdaniem Despreza szaleństwo Vernoux nie budzi żad­nych wątpliwości, ale ze względu na rozgłos, jakiego cała sprawa nabrała w okolicy, woli powziąć wszelkie środki ostrożności.

Wydałem zezwolenie na pochowanie Alaina. Pogrzeb odbędzie się jutro. Mała Sabati jest jeszcze w szpitalu, ale czuje się dobrze. Nie wiem, co z nią zrobić. Jej ojciec chy­ba pracuje gdzieś we Francji, ale nie udało się go odnaleźć. Nie mogę jej odesłać do starego mieszkania, ponieważ nosi się jeszcze z samobójczymi myślami.

Moja matka mówiła, że ją przyjmie do domu jako słu­żącą, aby odciążyć Różę, która się starzeje. Obawiam się, że ludzie...”

Maigret nie miał tego ranka czasu doczytać listu do końca, ponieważ doprowadzono mu ważnego świadka. Włożył więc list do kieszeni. Co się z nim stało — nie do­wiedział się nigdy.

— Dostałem wiadomość od Juliana Chabota — powie­dział wieczorem do żony?

— Co pisze?

Zaczął szukać listu, ale go nie znalazł. Musiał mu wy­paść z kieszeni, kiedy wyciągał chusteczkę lub kapciuch na tytoń.

— Zamierzają zaangażować nową służącą.

— To wszystko?

— Mniej więcej.

Długo potem, przeglądając się w lustrze z niepokojem mruknął:

— Bardzo się postarzał.

■— O kim mówisz?

— O Chabocie.

■— Ile ma lat?

— Tyle samo co ja, dwa miesiące różnicy.

Pani Maigret posprzątała pokój, jak zawsze przed pójś­ciem spać.

— Lepiej by zrobił, gdyby się ożenił — stwierdziła wreszcie.

I



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
152 Georges Simenon Tajemnica komisarza Maigret
Simenon Georges Niepokoje komisarza Maigreta
Simenon Georges Tajemnica komisarza Maigret
Simenon Georges ROZTERKA KOMISARZA MAIGRETA
Simenon Georges Komisarz Maigret (01) Maigret i przybysz z Krakowa
Georges Simenon Maigret i złodziej
Georges Simenon Cierpliwość Maigreta
Georges Simenon Maigret i samotny włóczęga
115 Georges Simenon Maigret i trup młodej kobiety
Georges Simenon Maigret i tajemniczy konfident
Georges Simenon Maigret i trup w kanale
Georges Simenon Wariatka Maigreta
Maigret i trup młodej kobiety Georges Simenon
Georges Simenon Maigret i goście z Europy Wschodniej
Georges Simenon Maigret i widmo

więcej podobnych podstron