Otchlan


CHARLES KOREL

O t c h ł a ń

(Przełożył - Paweł Józefowicz)

Głębokie zanurzenie, panie Tull - rozkazał kapitan Smith. - Zejść na 500 metrów.

- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział Tull.

Obserwował zgodny z ruchem wskazówek zegara ruch strzałki głębokościomierza; po chwili odwrócił się i spojrzał na Smitha. Nic nie wskazywało na to, by coś podejrzewał.

Na 400 metrach prędkość opadania powinna się zmniejszyć, ale nic się nie zmieniło. Po chwili głębokościomierz pokazał 450 metrów i nadal opadali.

- Uruchomić ręczne sterowanie - warknął Smith.

- Ręczny system nie funkcjonuje - powiedział zdła­wionym głosem oficer kierujący zanurzaniem.

- Gdzieś musi być jakieś uszkodzenie - odezwał się Tull. Widział krople potu na czole Smitha. - Jesteśmy już na sześciuset metrach i wciąż...

- Przygotować się do odrzucenia balastu - rozkazał Smith.

- Panie kapitanie - powiedział Tull - jeżeli odrzuci­my balast, wyskoczymy jak korek...

- Niech pan powie admirałowi... - przerwał mu ostro Smith -...niech pan powie, że mamy problem!

1.

Norfolk, Wirginia

W pokoju hotelowym było trzech mężczyzn i jeden trup.

- Jezu - jęknął detektyw Charles Benjamin - To trzecie zabójstwo w ciągu ostatnich pięciu dni, i za każdym razem w ten sposób.

Popatrzył na zalane krwią ciało dwudziestoparoletniego człowieka; poderżnięto mu gardło, a ucięte genitalia wetknięto w usta.

- I żadnego cholernego dokumentu? - zapytał, przenosząc wzrok na policjanta, który go wezwał.

Benjamin był tęgim mężczyzną o czerwonej twarzy, a jego zielone oczy zmętniały od dwudziestoletniego przypatrywania się skutkom brutalnych zbrodni; mówił z silnie południowym akcentem.

- Niezidentyfikowany - odpowiedział mundurowy.

Miał także południowy akcent, choć nie tak wyraźny, jak Benjamin.

- Jak się pan tu dostał? - spytał Benjamin, przesuwając ręką po rzadkich, siwiejących włosach.

- Skierowali mnie tu przez radio - odpowiedział mundurowy. - Dyspozytor powiedział, że w motelu „Sea View" z pokoju 106 dochodzą odgłosy kłótni. Kiedy tu przyjechałem, drzwi były zamknięte i panowała zupełna cisza. Kilkakrotnie zapukałem, a kiedy nikt nie otwierał, nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się, wszedłem do środka i znalazłem go.

- Zabójca chciał, żeby znaleziono ciało - powiedział Benjamin. - Tak samo jak wtedy, gdy wykończył tamtych dwóch.

Koroner, doktor Anthony Razzili, odsunął się od zwłok i powiedział:

- Jeżeli to było to samo, chłopakowi podano narkotyki, zanim go zabito. Ale nie będę miał pewności, dopóki wszystkiego nie zbadam. Zawiadomię pana - popatrzył na zegarek. - Teraz jest prawie dwunasta...jutro późnym popołudniem.

Razzili pochodził z Nowego Jorku, przeniósł się do Norfolk pięć lat temu i wciąż jeszcze zachował nowojorski akcent.

Benjamin kiwnął głową, wyjął chustkę z tylnej kieszeni spodni i otarł pot z czoła. Noc była gorąca. Ani śladu powiewu od strony Chesapeake.

- Od jak dawna nie żyje? - zapytał.

- Najwyżej kilka godzin. Nie nastąpiło jeszcze zesztywnienie.

Benjamin zrobił krok w kierunku łóżka i spojrzał na zwłoki. Na górnej części prawego ramienia znajdował się niewielki tatuaż przedstawiający kota.

- Naprawdę dziwne z tym tu i tamtymi dwoma - mówił dalej Razzili - jest to, że załatwiono ich dokładnie tak samo, jak w powieści „Trzeci śmiertelny grzech". Napisał ją, cholera, mam nazwisko tego gościa na końcu języka.

- Sanders - powiedział mundurowy. - Lawrence Sanders. W książce to psychicznie chora babka wykończyła tych facetów.

Beniamin znów spojrzał na doktora.

- Myśli pan, że to kobieta zabiła jego i tamtych dwóch?

- Nie wiem, jak jest z tym, - odpowiedział Razzili - ale tamci dwaj nie uprawiali seksu przed śmiercią. Każdy z nich miał pełny ładunek spermy. Ponadto, jak już powiedziałem, zanim ich zabito, podano im narkotyki.

- Facet w recepcji powiedział, że jeden z tych mężczyzn zameldował się podając prawo jazdy i adres z Nowego Jorku. Prawdopodobnie oba okażą się fałszywe.

Razzili przytaknął.

- Sprawdziłem w Marynarce i Piechocie Morskiej - powiedział Benjamin. - Ale nikt im nie zaginął.

Benjamin wysłał odciski palców tamtych trupów do FBI. Ale oni nigdy nie zabierali się szybko do niezidentyfikowanych. Do pokoju wszedł drugi mundurowy.

- Na zewnątrz tłum reporterów z telewizji i gazet - zameldował.

- Powiedz im, że wyjdę za kilka minut i złożę oświadczenie - odparł detektyw.

- Co zamierzasz im powiedzieć? - spytał Razzili.

- Te same bzdury, co zwykle. Że mamy pewne poszlaki i będziemy je badać.

- Tak, mamy pewne poszlaki...to na pewno - uśmiechnął się Razzili.

- Musi być jakiś lepszy sposób uczciwego zarabiania pieniędzy - zastanawiał się Benjamin.

- Daj spokój, Chuck - powiedział Razzili, używając przezwiska detektywa - wiesz przecież, że w gruncie rzeczy to lubisz.

Benjamin zacisnął usta.

- Taki zawód - westchnął, idąc w kierunku otwartych drzwi. W tym momencie włączono reflektory telewizyjne i skierowano w jego kierunku mikrofony.

2.

- Muszę już iść, kochanie - powiedział komandor John Tull, podnosząc się na łokciu i spoglądając na trzydziestoletnią rozwódkę Louise Banner. Poznał ją sześć miesięcy temu, kiedy przeniesiono go z SSBN-715, boomera działającego z Seattle, na Command One, którego macierzystym portem był Norfolk.

Przeciągnęła palcami po jego policzku.

- Będzie mi ciebie brakować.

Tull pochylił się i pocałował ją w czubek nosa.

- Wrócę, zanim się spostrzeżesz.

- Będę tutaj - powiedziała, pieszcząc jego kark.

Przywarł ustami do jej ust i pocałował ją namiętnie, celowo nie reagując na to, co powiedziała, Choć cenił jej towarzystwo, w łóżku i poza nim, nie chciał powiedzieć niczego, co mogłaby błędnie odebrać jako zobowiązanie. Przeżył jedno małżeństwo zrujnowane jego karierą w marynarce oraz kilka burzliwych romansów, gwałtownie zakończonych z tego samego powodu. Okręty podwodne wypływały na długo i wydawało się, że jest to nie do wytrzymania dla kobiet, jakie spotkał w życiu.

- Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, kiedy wrócisz? - spytała.

Tull potrząsnął głową.

- Nie mogę powiedzieć ci tego, czego nie wiem, a nawet gdybym wiedział, nie mógłbym ci powiedzieć.

Louise usiadła, podciągnęła poduszki i oparła się na nich.

- Śpię z mężczyzną, o którym nie wiem nic, poza imieniem i stopniem.

Tull zaśmiał się.

- To cholernie dobry moment na takie odkrycie.

- Myślałam o tym od pewnego czasu - odpowiedziała. - Ale aż do tej chwili nie było to dla mnie tak uderzające. Wiesz o mnie wszystko, John. Mówiłam ci o rzeczach, o jakich nigdy nikomu innemu nie mówiłam.

- Jestem dobrym słuchaczem - odpowiedział, głaszcząc jej piersi. Wyglądały jak pięknie ukształtowane połówki melona, z ciemno-różowymi obwódkami i sutkami.

- Zbyt dobrym - odpowiedziała odgarniając długie, ciemne włosy na ramiona.

- No dobrze, powiedz, co chcesz wiedzieć - powiedział Tull.

- Nie wiem nawet, co robisz na okręcie podwodnym ani nawet, na jakim jesteś okręcie.

- Ale wiesz, że lubię czytać, słuchać muzyki klasycznej i robić zdjęcia, zwłaszcza twoje akty. I lubię kochać się z tobą. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

- Bądź poważny!

Tull zdał sobie sprawę, że trzeba już wstać z łóżka. Nie mógł być poważny w takim sensie, o jaki jej chodziło. Siadł i postawił stopy na podłodze. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o ciemno blond włosach i zielonych oczach.

- Naprawdę muszę już iść - powiedział. - Za kilka godzin będziemy w drodze.

- Czy chcesz, żebym czekała? - spytała Louise. - To znaczy...

- Nie mogę zadecydować za ciebie - odparł Tull, zaczynając się ubierać. - Gdybym powiedział tak, mogłoby to być nie w porządku względem ciebie. Sama powinnaś zdecydować.

- Ale czego byś chciał? - nalegała.

- Chciałbym cię zobaczyć, gdy wrócę - powiedział.

Przez kilka chwil Louise milczała.

- To trochę mało, żebym się miała czego trzymać - powiedziała w końcu.

Wciągnął koszulę w spodnie.

- Mało - zgodził się - ale więcej nie mogę ci dać. Nie chcę cię oszukiwać.

- Sądziłam, że jest między nami coś ważnego - jej głos lekko zadrżał.

Tull siadł na łóżku i wziął jej ręce w swoje.

- To jest, tak jak mówisz, ważne - powiedział. - I lubię być z tobą, ale nie zamierzam ci mówić, co masz robić.

Uwolnił jej ręce.

- Nie jestem jeszcze na to gotowy.

- Kocham cię - powiedziała Louise niskim, namiętnym głosem.

- I ja kocham ciebie - odpowiedział Tull, całując ją w czoło. - Lecz nie zmienia to niczego, co powiedziałem. Nie zamierzam ci mówić, co masz robić.

Wstał i podszedł do drzwi sypialni.

- Pójde już.

Kiwnęła głową.

Tull stał przez chwilę w drzwiach i patrzył na nią. Chciał zapamiętać sposób, w jaki lampka stojąca na stole oświetla jej nagie ciało.

Porucznik William Forbushe, komandor marynarki, ubrany w mundur koloru khaki, siedział przy kontuarze baru hotelu Holiday Inn, znajdującym się na wprost Waterside, dumy programu rozwoju miasta. Choć Forbushe mieszkał w dwupokojowym apartamencie w Virginia Beach, zaraz za granicami miasta, odwiedzał często bar, bo tam można było zawrzeć nowe znajomości. Sekretarki z biurowców z Waterside i tych, które znajdowały się bliżej hotelu, zachodziły tu by wypić drinka i coś zjeść w czasie „przerwy koktajlowej", która w dni powszednie trwała od 5 do 7 po południu. W sobotnie wieczory grała tu zazwyczaj niezła grupa jazzowa.

Ponieważ był to niedzielny wieczór, bar był niemal całkowicie pusty. Nieliczni przebywający w nim ludzie podziwiali panoramiczny widok rzeki, który rozciągał się za wielkim oknem naprzeciw kontuaru.

Samotnie siedzący w barze Forbushe bardziej interesował się wieczornymi wiadomościami niż widokiem rzeki za sobą. Spikerka, ładna Murzynka, mówiła:

- To morderstwo jest trzecim w ciągu pięciu dni w rejonie Norfolku. Chociaż nie mamy jeszcze zbyt wielu szczegółów to - według anonimowego źródła w biurze prowadzącego śledztwo, jest ono podobne do dwóch poprzednich. Oznacza to, że nie tylko dokonano zabójstwa, ale także niezwykle brutalnie okaleczono ciało. Policja twierdzi, że prowadzi dochodzenie w kilku kierunkach. Jak dotąd jednak zabójcy nie znaleziono. Mówi Sally Hampton, wiadomości o godzinie jedenastej. Przechodzimy teraz do problematyki międzynarodowej...

Forbushe dopił swojego Dewarsa i dając znak barmanowi, powiedział:

- Eddie, jeszcze raz to samo.

- Już daję - odpowiedział Eddie.

O pierwszej w nocy Forbushe będzie już na pokładzie Command One, boomera - podwodnej klasy Ohio. Okręt został całkowicie zmodernizowany, by stać się pierwszym podwodnym elektronicznym centrum dowodzenia dla połączonych operacji morskich, powietrznych i lądowych. W kadłubie o kształcie cygara umieszczone były najnowocześniejsze systemy komputerowe i telekomunikacyjne. Posługując się nimi, admirałowie i generałowie mogli, nie tracąc ani chwili, kierować ruchami okrętów, samolotów i ludzi przeciwko wrogowi. Różne systemy na pokładzie Command One mogłyby bez wykorzystania pełnej mocy nie tylko nadzorować tak gigantyczną operację jak desant w Normandii w 1944, ale też kierować inną równie skomplikowaną akcją. Forbushe był mechanikiem pokładowym i jego zadanie polegało na sprawdzeniu, czy wszystkie systemy działają prawidłowo, co było jedną z przyczyn, dla których okręt wychodził na próbny rejs z admirałem i generałem piechoty morskiej oraz ich sztabami na pokładzie. Miał być z nimi nawet koordynator operacji powietrznych.

- Dewars z lodem - powiedział Eddie, stawiając szklankę na kontuarze.

- Jest coś niezwykłego z tymi trzema facetami, no nie?

- Tak, coś w tym jest - odpowiedział Forbushe, zanim łyknął.

- Wcześniej był tu jakiś facet i mówił, że zabójca nie tylko odciął chłopakowi fiuta, ale jeszcze wsadził mu go w usta.

- Jednemu czy wszystkim trzem? - spytał Forbushe.

Eddie wzruszył ramionami.

- Myślę, że mówił o tym, którego znaleźli dzisiaj.

Forbushe pociągnął następnego łyka, po czym skomentował:

- W dzisiejszych czasach trzeba naprawdę uważać na kutasa, bo może mu się przydarzyć wszystko, od złapania trypra do odcięcia i wetknięcia w usta.

Eddie zadrżał.

- Boli mnie tam na samą myśl.

- Wiem, o czym mówisz - odpowiedział Forbushe. - Odczuwam to samo, gdy ktoś dostaje kolanem w podbrzusze. Zawsze to tam czuję.

Skończył drinka i spojrzał w kierunku stolików, przy których o tak późnej porze siedzieli jeszcze goście.

- Turyści?

- Tak. Będą tak siedzieć, bawiąc się jednym drinkiem aż do zamknięcia - powiedział Eddie. - Potrzeba mi stałych gości.

- Mówisz o pijakach?

- Nie, chociaż oni też przynoszą pieniądze. Ale facetów takich jak ty, którzy przychodzą tu kilka razy w tygodniu i wydają kilka dolców.

- Ile jestem ci winien? - spytał Forbushe, szukając w kieszeni portmonetki.

Był smagłym, niskim mężczyzną, o delikatnej budowie, czarnych niczym węgiel oczach i krótko obciętych czarnych włosach. Eddie podniósł pięć palców.

- Masz dziesięć i weź sobie dwa z reszty.

- Dzięki - odpowiedział Eddie i odwracając się w kierunku kasy dodał. - We wtorek wieczorem będzie tu pokaz mody. Takie ciuchy, których nie kupiłbyś żonie, ale może wziąłbyś jedną albo dwie rzeczy dla swojej dziewczyny.

Wrócił do kontuaru i położył trzy jednodolarówki.

- Postaram się przyjść - powiedział Forbushe, wiedząc, że w tym czasie będzie już na służbie.

- Przedstawię cię kilku modelkom - zachęcał Eddie.

- To pewnie będzie kosztować - rzekł Forbushe, wstając z wysokiego stołka barowego.

Eddie uśmiechnął się.

- Nie, nie dla przyjaciela.

Kapitan Donald Smith, dowódca Command One, stał w pokoju jadalnym, odwrócony tyłem do rozsuwanych, oszklonych drzwi wychodzących na niewielki dziedziniec i położony za nim trawnik i basen.

- To cholernie dobry moment na powiedzenie mi, że chcesz skończyć z małżeństwem - powiedział, usilnie starając się zachować spokój.

- To nie jest dla mnie łatwe - powiedziała Peggy. Siedziała na końcu stołu jadalnego. - Ale najlepiej, żebym odeszła teraz. Gdybyś tu był, byłoby to dużo trudniejsze.

Chociaż w skrytości ducha zgadzał się z nią, milczał. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o wydatnych kościach policzkowych i siwiejących włosach.

- Kiedy wrócisz - powiedziała Peggy - otrzymasz wszystkie niezbędne papiery od mojego adwokata.

- Czy jesteś pewna...

- Niczego nie jestem pewna - wybuchnęła Peggy, bawiąc się palcami.

Była drobną blondynką, o wciąż dobrej figurze, pomimo że zbliżała się do pięćdziesiątki.

- Czy wypiłaś coś, zanim zdecydowałaś się powiedzieć mi, że odchodzisz? - spytał Smith.

Podobnie jak wiele żon oficerów marynarki, Peggy miała skłonność do alkoholu, najczęściej przed jego rejsem.

- Dlaczego zawsze musisz zadawać to samo pytanie, gdy mówię ci cokolwiek? - spytała głosem tak wysokim, że był już na granicy krzyku.

Smith nie odpowiedział. Nie powinien był zadawać tego pytania. To nie był moment na kolejną dyskusję o alkoholu.

- Napiszę do dzieci i wyjaśnię im, co się dzieje - powiedziała. - Są dostatecznie dorosłe, by zrozumieć, że takie rzeczy czasami się zdarzają.

- Dlaczego nie poczekasz do mojego powrotu? - zasugerował Smith łagodniejszym tonem. - Będziesz miała więcej czasu żeby to przemyśleć i ja także.

- Miałam już dość czasu do namysłu - odpowiedziała Peggy. - Boże, miałam już dość czasu. Lata całe! Poza tym, kiedy znajdziesz się na swoim okręcie, nie będziesz myśleć o niczym innym, tylko o dowodzeniu. Nie, przemyślałam już swoje. To najlepszy sposób zakończenia czegoś, co w rzeczywistości skończyło się już dawno temu.

Smith przeniósł ciężar ciała z prawej nogi na lewą.

- No cóż, - powiedział niskim głosem - powinnaś więc robić to, na co się zdecydowałaś. Lecz wciąż sądzę, że moglibyśmy porozmawiać.

Peggy potrząsnęła głową

Zamilkli, słysząc odgłos zatrzymującego się przed domem samochodu.

- Moja taksówka - powiedział Smith.

Peggy wstała.

- Trzymaj się, Don - powiedziała.

Skierował się ku drzwiom.

- Niczego nie bierzesz? - spytała.

- Wszystkie moje rzeczy są już na okręcie - odparł, zatrzymując się przy niej. - Uważaj na siebie, Peggy.

- Tak, spróbuję - powiedziała zduszonym głosem.

Smith ściągnął wargi. Pierwszy raz odejdzie nie całując jej na pożegnanie. Chwilę poczekał. Gdyby zrobiła najmniejszy ruch w jego kierunku, podszedłby do niej. Ale nie zrobiła.

- Dam ci znać, gdzie jestem - powiedziała Peggy.

- Masz dość pieniędzy? - spytał.

- Tak.

W ciszy popatrzyli na siebie. Potem Smith skinął głową, odwrócił się, nałożył czapkę, otworzył drzwi i wyszedł w ciepłą, wilgotną noc. Chwilę później siadł na tylnym siedzeniu taksówki i powiedział kierowcy, gdzie ma jechać.

Tull skręcił swoją hondą civic kombi na miejsce na parkingu oznaczone symbolem seven eleven, zwolnił i zatrzymał się.

Drzwi sklepu otworzyły się niemal natychmiast i wyszedł z nich krępy mężczyzna ubrany w luźne niebieskie spodnie i białą koszulkę polo, niosąc papierową torbę ze znakiem sklepu. Tull przechylił się przez przednie siedzenie i otworzył drzwi.

- Długo czekasz, Harry? - spytał.

Harry usadowił się obok niego i zamknąwszy drzwi odpowiedział:

- Pięć minut. Kupiłem dwa kubki kawy i ciastka kawowe Drake'a, te z kruszonką na wierzchu.

Tull wyjechał z parkingu i uśmiechając się zauważył:

- Gdyby twoje libido było równie silne jak twoje łakomstwo, utorowałbyś sobie drogę do grobu pieprzeniem, a nie jedzeniem.

- Chcesz kawę i ciastko? - spytał Harry, otwierając torbę.

- Kawę. Mam nadzieję, ze nie dodałeś do niej cukru ani śmietanki - odparł Tull.

- Dla ciebie jest czarna bez cukru.

Tull wziął od niego kubek.

- Słuchałeś wiadomości? - spytał Harry.

- Nie. Nie włączałem radia.

- Masz już dziesiątego człowieka - powiedział Harry. - Powinien się właśnie meldować na pokładzie. Każdy z nich będzie potwierdzał swoją tożsamość dając ci kawałek układanki. Kiedy ułożysz wszystkie razem, powstanie duża litera T. Podoba ci się to?

Zamiast odpowiedzi Tull spytał:

- A jeżeli jest wtyczką? Jedenasty człowiek spowodowałby, że na pozostałych dziesięciu padłyby podejrzenia.

- Jest możliwe, że jedenastu ludzi potwierdzi swoją tożsamość, ale nie jest to zbyt prawdopodobne - odrzekł Harry, odgryzając kawałek ciastka.

- Czy tego załatwiono podobnie jak tamtych?

Harry powoli zjadł ciastko i dopiero wtedy odpowiedział.

- Tak, to ich cholernie zmyli, a zanim się połapią w czym rzecz, będzie już za późno, by cokolwiek z tym zrobić. Poza tym ma to cel psychologiczny. Inni mężczyźni będą cholernie wystraszeni, gdy o tym usłyszą albo przeczytają. Każdy ceni swojego fiuta więcej, niż jakąkolwiek inną część ciała.

- Trzech zamordowanych w ten sam sposób w ciągu tak krótkiego czasu może sprawić kłopot, a tego nie chcemy - powiedział Tull, zatrzymując się na czerwonym świetle.

Wypił jeszcze trochę kawy.

- Co zamierzasz robić jak już będzie po wszystkim? - spytał Harry.

- Jeszcze o tym nie myślałem - Tull ruszył, gdy tylko zapaliło się zielone światło.

- No, ja już swoje zrobiłem - stwierdził Harry z zadowoleniem. - Jutro w południe będę daleko stąd.

Tull dopił kawę i włożył pusty kubek do torby.

- Będę zadowolony opuszczając to miejsce - powiedział Harry. - Za spokojnie tu dla mnie. Wydaje mi się, że tak naprawdę jestem dużym „chłopakiem z miasta".

Tull zwolnił, gdy zbliżali się do bramy bazy, a następnie zatrzymał się. Z wartowni wyszedł młody żołnierz piechoty morskiej. Tull machnął przepustką. Żołnierz cofnął się i zasalutował. Oddając honory Tull dodał powoli gazu.

- Nie czujesz się dziwnie, kiedy to robisz? - spytał Harry.

- Robię to już tak długo, że stało się to moją drugą naturą - odpowiedział Tull.

- Czy współpraca z kapitanem układa ci się trochę lepiej?

Tull spojrzał na Harrego w lusterku. Znał go już kilka miesięcy, ale nie mógł się zdecydować, co o nim myśleć, a teraz było już na to za późno.

- Chciał mieć pierwszego oficera z okrętu, którym ostatnio dowodził, a zamiast tego dostał mnie. Na jego miejscu też byłbym wściekły. Ale nauczyliśmy się nie wchodzić sobie w drogę.

Harry pogrzebał w kieszeni i wyjął niewielkie, czarne metalowe pudełko, nie większe niż wizytówka i zrywając uszczelnienie otworzył je.

- Jest tego wystarczająco dużo do wykonania zadania.

Tull spojrzał na pudełko. Znajdowało się w nim trzydzieści pięć białych plastikowych krążków, ułożonych w siedem rzędów. Wyglądały jakby podpierały luźny kawałek papieru.

- Co to jest?

- Syntetyczny jad grzechotnika. Powoduje tak złe samopoczucie, że człowiek myśli, iż umiera, ale nie umrze. Lekki nacisk, mniejszy niż gram, wgniata substancję w skórę, a reszty, w czasie nie dłuższym niż dwie minuty, dokonuje system krążenia. Działa przez dwadzieścia do czterdziestu ośmiu godzin, w zależności od tego, kto został zatruty i od innych okoliczności.

- Podaj mi te inne okoliczności - powiedział Tull.

Przejeżdżali wzdłuż lotniskowców Nimitz i Amenca

- Skutek jest silniejszy i trwa dłużej, gdy ten, kto otrzymał jad jest w stresie.

- Potwierdzono to testami?

- Z całą pewnością - odpowiedział Harry.

- Pomyślę o tym - zapewnił go Tull.

Harry zamknął i uszczelnił pudełko.

- Wszystkie dla ciebie - powiedział.

Następnie wyjął paczkę papierosów.

- Odtrutka jest tutaj. Działa bardzo szybko.

- To znaczy?

- Dziesięć minut - odparł Harry, wręczając mu paczkę papierosów.

Tull wsunął ją do kieszeni spodni.

- Dojeżdżamy do bariery - stwierdził.

W światłach samochodu widać było kilka betonowych bloków i wartownie po obu stronach drogi.

- Pamiętaj - kiedy opuścisz bazę, jedź prosto do mojego domu drogą, którą ci pokazałem. Żadnych skrótów i przystanków.

- I jedź równo sześćdziesiąt pięć na godzinę - zaśmiał się Harry.

- Dokładnie tak.

- Dopóki nie zacząłem pracować z tobą, wydawało mi się że jestem ostrożnym człowiekiem - powiedział Harry. - Ale nie wytrzymuję porównania z tobą.

Tull nie odpowiedział.

- No cóż, John, jak to się mówi nie mogę powiedzieć, żeby to nie było interesujące - Harry wyciągnął rękę. - Przykro mi, że nasze drogi nigdy już się nie skrzyżują.

- Mnie także - odparł Tull ściskając dłoń; następnie zwolnił i zatrzymał samochód przed pierwszym szlabanem.

Żołnierz piechoty morskiej wyszedł z wartowni po lewej stronie i poprosił Tulla o dokumenty, podczas gdy drugi żołnierz wycelował w niego M-16.

- Komandor John Tull - powiedział Tull.

Żołnierz z lewej strony wszedł do wartowni, podniósł słuchawkę, rzucił kilka słów, słuchał przez chwilę i odkładając słuchawkę, powiedział:

- Wszystko w porządku, komandorze.

- Dziękuję - odrzekł Tull i otwierając drzwiczki, zwrócił się do Harry'ego:

- Odjeżdżaj. Powodzenia.

Tull kiwnął głową i wysiadł. Poczekał aż Harry cofnie się i zawróci, po czym ruszył do ostatniego stanowiska przy nadbrzeżu, gdzie był przycumowany Command One.

Harry opuścił bazę tą samą bramą, przez którą wjechał Tull, i zaraz za nią skręcił w prawo. W ciągu kilku minut dojechał w okolice Virginia Beach i skierował się w kierunku zalesionego terenu, położonego wzdłuż zatoki. Jutro wieczorem będzie już jadł obiad w swoim ulubionym bistro w Paryżu. Na samą myśl ślinka napłynęła mu do ust. Uśmiechnął się i sięgając do deski rozdzielczej włączył radio. W tej samej chwili rozległ się potężny huk. Krew polała się z uszu, ust i nosa.

- Tull - krzyknął w płomienie. - Tull!

- Przygotować się do rzucenia cum na dziobie i rufie - rozkazał Tull przez radio.

- Gotowi - odpowiedzieli przez radio oficerowie pokładowi.

- Gotowi do rzucenia cum na dziobie i rufie - powtórzył Tull, patrząc na dowódcę okrętu, kapitana Donalda Smitha. Stali obaj na mostku. Była to wąska, okrągła studnia umieszczona na szczycie wysokiego kiosku, który mieścił różne systemy radarowe i komunikacyjne okrętu.

- Podnieść trap - rozkazał Smith.

- Podnieść trap - powtórzył Tull.

W tej samej chwili urządzenie na śródokręciu podniosło trap i zsunęło go na nadbrzeże.

- Trap podniesiony - oznajmił Tull, gdy tylko przyszedł meldunek przez radio.

Smith obejrzał się w kierunku rufy, gdzie obracająca się wolno śruba pieniła wodę. Ponownie popatrzył w kierunku dziobu.

- Rzucić cumy - powiedział.

Tull wydał rozkaz przez radio i kilka chwil później zameldował.

- Wszystkie cumy rzucone.

- Ster na wprost. Jedna trzecia wstecz - powiedział Smith.

Tull powtórzył rozkaz i przekazał go do sterowni okrętu. W ciągu kilku chwil śruba okrętu zmieniła kierunek i Command One odchodził w ciemność, pozostawiając za sobą otwartą zatokę Chespeake i światła na nadbrzeżu.

Smith podszedł do niewielkiej tablicy kontrolnej i włączył światła pozycyjne.

- Uprzątnąć pokład - powiedział.

Tull skinął głową i przekazał rozkaz.

Smith zlustrował najbliższą okolicę przez lornetkę pracującą w podczerwieni.

- W pobliżu niczego nie ma - powiedział, przekazując lornetkę Tullowi.

- Niczego - potwierdził Tull po dokładnym zlustrowaniu morza wokół okrętu. - Czy chce pan, żebym sprawdził także radarem? - spytał.

Smith potrząsnął głową. Radar miał stałe polecenie meldowania o każdym obiekcie odległym o mniej niż tysiąc jardów od okrętu, przy każdym wchodzeniu lub wychodzeniu z portu. Command One wszedł w środkową część kanału.

- Maszyny stop - rozkazał Smith. - Ster lewo na burt.

Tull przekazał dyspozycje do sterowni. Okręt zwolnił, a jego dziób zaczął się obracać na południe.

- Jedna trzecia naprzód - rozkazał Smith.

- Jedna trzecia naprzód - przekazał Tull do sterowni.

- Kurs siedemdziesiąt pięć - powiedział Smith.

- Kurs siedemdziesiąt pięć - powtórzył Tull.

Command One skierował się w kierunku wzburzonej falami zatoki. Smith wyciągnął papierosa i poczęstował Tulla.

- Zapomniałem, że pan nie pali.

Osłaniając płomień zapalniczki dłonią, zapalił papierosa, wypuścił kłąb dymu i powiedział:

- Zmiana ludzi, których mamy na okręcie, w załogę będzie kosztować trochę pracy.

- Ten rejs się do tego przyczyni - odrzekł Tull.

- Jedna czwarta tej bandy jest prosto ze szkoły morskiej - powiedział Smith. - I wszyscy oficerowie, tak jak pan, są z różnych okrętów. Nie pracowaliście jeszcze ze sobą.

- Jestem pewien, że każdy da z siebie wszystko, na co go stać - odparł Tull, zdając sobie sprawę z tego, że Smithowi zabrakło zwykłej pewności siebie.

- Nie wątpię. Już to zaobserwowałem u pana i kilku innych oficerów - powiedział Smith.

- Dziękuję, kapitanie.

- Chciałem po prostu, żeby pan wiedział, że doceniam pana pracę.

- Nie mógłbym nic zrobić, gdyby ludzie nie chcieli ze mną współpracować - dodał Tull skromnie. - To zasługa wszystkich ludzi na okręcie. Jestem przekonany, że szybko się pan przekona, że to najlepsza załoga, jaką pan kiedykolwiek miał.

Twarz Smitha rozjaśniła się chłopięcym uśmiechem.

- Ja też tak sądzę - powiedział, zaciągając się papierosem ostatni raz przed wyrzuceniem go w spienioną wodę przy burcie Command One.

Tull objął dowodzenie. Command One lub - w nomenklaturze stosowanej w marynarce - C-l, płynął po Atlantyku z szybkością trzydziestu pięciu węzłów, w zanurzeniu 150 metrów, trzysta mil na wschód od Wilmington w Północnej Karolinie. Wszystkie systemy pracowały normalnie. Ludzie na wachcie w sterowni wymieniali między sobą tylko niezbędne uwagi.

Tull sprawdził, która jest godzina. Była 11:30. O 11:45 mieli rutynowo połączyć się przez radio z COMSUBLANT, dowództwem sił podwodnych na Atlantyku, w Norfolk.

Zerkając na oficera kierującego zanurzeniem, porucznika Keitha Howarda, powiedział:

- Wychodzimy na głębokość peryskopową.

- Tak jest - odpowiedział Howard i natychmiast rozkazał ustawić stery na wznoszenie, a następnie wydał kilka rozkazów dotyczących obsługi zaworów, przez które wodę w głównych zbiornikach balastowych wypierało powietrze.

C-l zareagował. Dziób się podniósł.

Tull popatrzył na chyłomierz. Wznosili się pod kątem 10 stopni. Przeniósł wzrok na głębokościomierz. Mijali właśnie 130 metrów.

Forbushe wszedł do sterowni, skinął głową i skierował się tam, gdzie byli operatorzy sonaru i radia. W wypadku włączenia się C-l do akcji przeciwko okrętom podwodnym wroga, ta część kabiny stawała się Stanowiskiem Dowodzenia (SD) i dowódca stąd właśnie prowadził walkę. Lecz było także inne SD usytuowane na mostku flagowym, znajdującym się bezpośrednio pod sterownią, z którego admirał i generał dowodzący siłami inwazyjnymi mogli kierować działaniami okrętów, samolotów i ludzi wprowadzonymi do akcji. To SD było prawdziwym powodem istnienia C-l. Było tak wyposażone, by móc na trzech dużych ekranach śledzić wszystkie samoloty w promieniu trzystu mil morskich i rozmieszczenie sił lądowych w promieniu stu mil. Odpowiednich informacji dostarczały samoloty i satelity szpiegowskie, wyposażone w specjalne urządzenia, umożliwiające przesyłanie danych do C-l. Oprócz tego, biorące udział w działaniach amerykańskie okręty wojenne, zarówno nawodne jak i podwodne, miały stale dostarczać zakodowanych informacji przez radio. Rozmieszczenie żołnierzy amerykańskich i żołnierzy wroga miało być stale śledzone przez samoloty i śmigłowce, co umożliwiało generałom na pokładzie C-l prowadzenie walki skuteczniej, niż to było wcześniej możliwe.

- Wychodzimy na głębokość peryskopową - oznajmił Howard.

Tull poczekał kilka chwil, aż okręt przestanie się wznosić i dopiero wtedy podniósł peryskop i antenę ESM wykrywającą obecność obcych radarów. Przysunął twarz do okularu peryskopu i rozejrzał się dookoła. Morze było spokojne i puste we wszystkich kierunkach. Świeciło słońce, a błękit nieba tylko na zachodzie mąciło kilka obłoków.

- Ładny dzień tam na górze - powiedział głośno; odsunął się od peryskopu i upewnił się, czy urządzenia ESM nie wykrywają fal radarowych. Nie było niczego. Podniósł antenę odbiorczą UKF i nadajnik laserowy, służący do łączności satelitarnej. Połączenie takie, używane tylko przez okręty podwodne, umożliwiało przesyłanie dłuższych meldunków bez ujawniania pozycji.

- Przygotować się do transmisji - powiedział Tull.

- Gotowi - odpowiedział radiooperator.

Tull patrzył na zegarek. Dokładnie o 11.45 rozkazał:

- Nadawać.

Radiooperator nacisnął przycisk sygnalizacyjny. W ciągu kilku chwil otrzymał odpowiedź i sprawdzając ją z sygnałem, który wysłał, zameldował:

- Sygnał potwierdzony.

Tull opuścił peryskop i wszystkie inne maszty.

- Schodzimy na sto pięćdziesiąt metrów - powiedział.

- Tak jest - potwierdził oficer kierujący zanurzeniem.

Tull automatycznie przeniósł wzrok na głębokościomierz. C-l szybko reagował na polecenia zanurzania i wznoszenia. Dziób już skierował się w dół.

Forbushe przystanął obok Tulla.

- Wszystko idzie dobrze.

Tull nadal patrzył na głębokościomierz. Mijali właśnie 50 metrów.

- T już się ułożyło.

- Zastanawiałem się, kiedy mi o tym powiesz - odrzekł Forbushe.

Zaniepokojony tym sarkazmem, Tull spojrzał na niego dyskretnie, ale nic nie powiedział.

- Zawsze jestem gotów, jeżeli ty jesteś.

- Mamy ustalony rozkład - odpowiedział Tull. - Znasz polecenia; będziemy postępować ściśle według nich.

Forbushe nie zmienił wyrazu twarzy i tylko w jego czarnych oczach pojawi się błysk; skinął głową i odszedł.

Tull nadal patrzył na głębokościomierz. Nie był zbyt zadowolony z tego, że musi pracować z Forbushe'em i miał pewność, że ten odwzajemniał to uczucie.

- Sto pięćdziesiąt metrów - zameldował Howard.

- Wyrównaj - przypomniał Tull i zwracając się w jego kierunku pokazał podniesiony kciuk.

Po skończeniu wachty Tull leżał w swojej koi z rękami pod głową. Nie spał, ale miał zamknięte oczy. Ze wszystkich zadań, jakie wykonywał, to było z pewnością najbardziej niebezpieczne. Od samego początku nie podobało mu się, że musi pracować z Forbushe'em czy Harrym; ten biedny sukinsyn Harry nie miał najmniejszego pojęcia, że gdy tylko zabił trzeciego chłopaka w pokoju motelowym, stał się zbędnym bagażem, którego nie sposób było nieść dalej.

- Ale Forbushe to co innego - wyszeptał do siebie. Forbushe był nadgorliwcem, a Tull nie znał nadgorliwca, który nie byłby niebezpieczny.

Tull wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze. Kiedy skończy się ta operacja, zamierzał się wycofać. Miał czterdzieści lat i przez ostatnie piętnaście lat życia miał do czynienia z ludźmi pokroju Forbushe'a i Harry'ego. Może powróci do Louise i ich związek będzie miał głębsze znaczenie. Wydawało się, że zarówno w łóżku, jak i poza nim, coś ich łączyło. Coś, co mogłoby...

Zadzwonił telefon umieszczony na przegrodzie. Tull otworzył oczy, podniósł słuchawkę.

- Tu komandor Tull.

- Komandorze, dowódca chce się z panem zobaczyć w swojej kabinie - powiedział podoficer.

Tull rozpoznał głos.

- Steve, czy to coś dobrego czy złego? - spytał.

- Raczej normalne - odpowiedział Steve.

Tull podziękował mu, odłożył słuchawkę i z powrotem włożył buty; następnie zatrzymał się przy małej, stalowej umywalce po drugiej stronie kabiny by przed spotkaniem z kapitanem obmyć i wytrzeć twarz.

Forbushe siedział za niewielkim stołem w pomieszczeniu w tylnej części okrętu, pomiędzy komorą reaktora i maszynownią. Na ścianach nie było nic, poza rocznym kalendarzem z tak dokładnym zdjęciem pięknej, nagiej blondynki, że widać było błyszczące kropelki na włosach wokół warg sromowych. Na biurku oraz za nim stały terminale komputerowe. Ten na biurku zapewniał mu bezpośredni dostęp do instalacji, instrukcji działania i napraw, oraz wykazów części wszystkich urządzeń elektronicznych na C-l. Używając zaprogramowanych przez siebie makrokomend, mógł w każdej chwili wyświetlić informacje konieczne do obsługi urządzeń elektronicznych na okręcie, a za pomocą drukarki laserowej wydrukować je w postaci tekstu zrozumiałego dla techników. Komputer umieszczony za nim połączony był z głównym komputerem okrętu i dostarczał danych o warunkach działania systemu operacyjnego okrętu; był także połączony z sieciowym systemem kontroli uszkodzeń, dzięki któremu mógł pomagać w rozwiązywaniu problemów oficerowi kontroli uszkodzeń.

Forbushe doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak ważną rolę grał w spokojnym funkcjonowaniu C-1 Był również świadom, jak ważną rolę grał w misji i czuł się urażony, że Tull nie traktował go jak równego sobie. Powodzenie misji zależało w takim samym stopniu od niego, jak od Tulla. Nie było żadnego istotnego powodu, dla którego Tullowi, a nie jemu, powierzono dowodzenie. Żadnego. Forbushe wyjął papierosa z paczki leżącej na stole, zapalił i wypuścił dym w kierunku otwartych drzwi. Według niego operację należało zacząć tak szybko, jak to tylko możliwe. Ponownie zaciągnął się papierosem. Kiedy nadejdzie czas, Tull będzie mu się musiał podporządkować, albo trzeba go będzie usunąć. Jeszcze dziesięciu innych ludzi było wciągniętych w zadanie i choć ich jeszcze nie znał, to nie miał żadnych wątpliwości, że znajdzie się między nimi kilku, którzy - jeżeli będzie musiał wykiwać Tulla - opowiedzą się za nim.

Zadzwonił telefon.

Forbushe odebrał.

- Komandorze, dowódca chce pana widzieć w swoim biurze - powiedział Steve.

- Już idę - odpowiedział Forbushe, gasząc papierosa w ręcznie kutej, miedzianej popielniczce, pamiątce z pobytu w Kairze kilka lat temu.

- Przekażę mu to - powiedział Jones.

- Usiądźcie, panowie. Można palić, jeżeli mają panowie ochotę - powiedział Smith, spoglądając na Forbushe'a.

Tull usiadł naprzeciwko biurka Smitha, a Forbushe na prawo od kapitana.

Nabijając fajkę, Smith powiedział:

- Za kilka godzin będziemy gotowi do wykonania pierwszego z serii głębokich próbnych zanurzeń. Podczas tego zanurzenia zejdziemy na głębokość pięciuset metrów i pozostaniemy tam przez cztery godziny.

Ubił tytoń w fajce i zapalił. Gdy już się dobrze rozpaliła, zapytał:

- Czy któryś z panów ma jakieś uwagi?

Popatrzył na Forbushe'a.

- Nie, panie kapitanie.

Przeniósł wzrok na Tulla.

- Czy zamierza pan zapowiedzieć głębokość przed zanurzeniem? - spytał Tull.

Smith pyknął z fajki.

- Zapowiedź mogłaby przestraszyć tych zielonych chłopaków.

- Ci w sterowni mogą się bardziej przestraszyć, gdy powie pan oficerowi zanurzeniowemu, by zejść na głębokość pięciuset metrów, niż wtedy, gdy będą obserwować jak przesuwa się wskazówka głębokościomierza.

Smith dmuchnął dymem w górę.

- A co pan o tym sądzi, panie Forbushe?

- Wykonałbym zanurzenie bez żadnych wstępnych zapowiedzi.

- Tak, też tak sądzę. Im szybciej nowi ludzie przyzwyczają się do rzeczy niespodziewanych, tym bardziej będziemy mogli na nich polegać w niebezpieczeństwie.

Ponownie spojrzał na Tulla.

- Nie ma sensu się o to spierać - powiedział Tull. - Czy będziemy w dowództwie, gdy będziemy się zanurzać?

- Nie sądzę, by było to konieczne - odpowiedział Smith. - Sam będę dowodził i wydawał rozkazy.

- Czy chce pan, żebym był w sterowni?

- Nie. Myślę, że im bardziej będziemy to traktować jako jedno z naszych normalnych zadań, tym łatwiej będzie nowym ludziom potraktować głębokie zanurzenia tak, jak wszystkie inne.

Tull przytaknął i szybko rozejrzał się po kabinie. Odkąd przeniesiono go na C-l, był w niej więcej razy niż mógł spamiętać. Była bardziej przestronna niż jego, ale dużo mniejsza, niż admiralska. Na ścianach wisiało kilka fotografii. Jedna przedstawiała żonę Smitha, ładną kobietę nieco młodszą od niego. Były również zdjęcia jego dzieci, grupy Smitha z Akademii oraz okrętu, którym ostatnio dowodził. Oprócz biurka, w kajucie były dwa rzędy telefonów, dzięki którym możliwa była natychmiastowa łączność z dowolną częścią okrętu, a także systemem automatycznego sterowania, który Smith mógł włączyć ze sterowni, tego miejsca lub swojej kabiny, znajdującej się za drzwiami po lewej stronie. Po prawej stronie znajdowało się kilka terminali komputerowych, dwie drukarki laserowe, sonar i monitory radarowe. Komputery dawały mu te same możliwości, jakie miał Forbushe. Gdyby sytuacja tego wymagała, mógł kierować naprawą lub kontrolą uszkodzeń bezpośrednio stąd. Mógł także śledzić dowolny nieznany obiekt poruszający się pod wodą, na wodzie lub w powietrzu, nie przechodząc do sterowni, dopóki nie zdecydował się zaalarmować dowództwa.

- Biorąc pod uwagę obecną prędkość, pozycję, przewidywany kurs i głębokość, jaką mamy osiągnąć... -powiedział Smith wprowadzając dwa parametry do jednego z komputerów. - ...powinniśmy być na pozycji do zanurzania za...

Po prawej stronie wyświetlanej na monitorze mapy, na której zaznaczona była obecna pozycja oraz kurs okrętu do miejsca, w którym dno oceanu opadało ze stu do ponad tysiąca siedmiuset stóp, pojawiła się wartość 0:0130.

- ... półtorej godziny... no, powiedzmy dwie godziny - skończył Smith.

- Jak długo pozostaniemy na głębokości pięciuset metrów? - spytał Tull.

- Cztery godziny.

- Na tym samym kursie?

- Tak - odpowiedział Smith.

Przeniósł wzrok z Tulla na Forbushe'a.

- Chcę sprawdzić nasze wszystkie systemy.

- Tak jest, panie kapitanie.

- Czy są jakieś pytania, panowie? - spytał Smith.

- Nie - odpowiedział Tull.

- Nie, panie kapitanie - odrzekł Forbushe.

3.

- W mojej kabinie, za pięć minut - powiedział Tull, gdy tylko znaleźli się w pewnej odległości od kabiny kapitana.

Forbushe spojrzał na niego pytająco.

- Za pięć minut - powtórzył Tull ostro i wszedł do kabiny nawigacyjnej, by zapoznać się z mapami rejonu, w którym miało nastąpić pierwsze głębokie zanurzenie. Zbiór map był skomputeryzowany. Wszystkie główne rejony morskie zostały podzielone według długości i szerokości geograficznej na kwadraty o bokach odpowiadających dziesięciu stopniom, biegnące ze wschodu na zachód i z północy na południe.

Porucznik Paul Hacker, oficer nawigacyjny okrętu, odpowiadał za utrzymywanie kursu i dokładną pozycję okrętu w każdej chwili. Aby osiągnąć tak wielką dokładność, użyto wiele skomplikowanych przyrządów: nowoczesnego systemu żyroskopowego, stałych namiarów radiowych; gdy okręt pozostawał w zanurzeniu, utrzymywano kontakt z centrum komunikacyjnym w stanie Michigan, a gdy był na głębokości peryskopowej lub na powierzchni, utrzymywano stałe połączenie z jednym z dwóch satelitów nawigacyjnych, zależnie od tego, gdzie się w danej chwili znajdował.

Tull podszedł do ekranu obecnej pozycji. Jego obramowaniem była podziałka długości i szerokości geograficznej, z dokładnością do pół minuty; pozycja C-l zaznaczona była czerwoną kropką. Gdy wprowadziło się z klawiatury dane o dowolnych sześciu punktach na Ziemi, na ekranie natychmiast pojawiały się odległości do nich.

Hacker podszedł do Tulla.

- Wszystkie systemy działają sprawnie - powiedział z uśmiechem satysfakcji na pokrytej chłopięcymi piegami twarzy.

- Jak wygląda dno? - spytał w odpowiedzi Tull, spoglądając na podoficera stojącego z boku. Był to jeden z ludzi, którzy potwierdzili swoją tożsamość kawałkiem układanki.

- Za około dziesięć minut znajdziemy się poza szelfem kontynentalnym i będziemy zmierzać w kierunku równiny głębinowej Hatteras - powiedział Hacker, zbliżając się do jednego z terminali i szybko przebiegając palcami po klawiaturze. Pojawił się trójwymiarowy obraz dna.

- Mamy dwa sonary, stale przeszukujące dno, a powracające sygnały są zamieniane przez komputer na obraz, jaki widzi pan na ekranie.

- Jak głęboko jest dno równiny? - spytał Tull. Dno znajdowało się sto pięćdziesiąt metrów poniżej okrętu, a potem opadało gwałtownie.

- Więcej niż sześć tysięcy - odpowiedział Hacker.

- Czy może pan otrzymać równie dobry obraz tego dna, jak ten teraz?

- Nie tak dokładny.

Tull skinął głową, podziękował i skierował się do swojej kabiny. Chwilę później, bez pukania, wszedł Forbushe.

- Czy możesz spowodować wypadek? - spytał Tull, siadając przy małym biurku i wskazując Forbushe'owi wolne krzesło.

- Wolę postać - powiedział Forbushe. - Powiedz, o co ci do diabła chodzi?

Tull zrozumiał, że stojąc Forbushe chciał uzyskać przewagę psychologiczną i sam wstał.

- Chodzi mi o wypadek, który podczas głębokiego zanurzenia nie zrobi nic złego ani komukolwiek z załogi, ani okrętowi, ale wszystkich cholernie wystraszy.

Forbushe zmarszczył brwi.

- Chcę, by zdarzyło się ich kilka, zanim rozpoczniemy - powiedział Tull. Nie zamierzał wyjaśniać dlaczego. Im mniej Forbushe wiedział, tym łatwiej będzie wykonać zadanie.

- To się da zrobić.

- Czy można by na początek otrzymać zanurzenie większe niż pięćset metrów?

- O ile większe?

- Bliskie maksymalnej głębokości.

- Chyba tak.

- Żądam zdecydowanej odpowiedzi. „Chyba" może nas zaprowadzić na dno, to znaczy na sześć tysięcy metrów.

Forbushe przetarł ręką czoło.

- Nie podoba mi się to. To zbyt niebezpieczne.

- I właśnie dlatego należy to zrobić - powiedział Tull. - Odległość do dna napędzi Smithowi cholernego stracha.

- A jeżeli coś się stanie. Coś naprawdę poważnego i będziemy się dalej zanurzać?

- No to zginiemy - powiedział zimno Tull. - Ale chcę wiedzieć, na ile jesteś przekonany, że uda się to zrobić?

Przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, Forbushe powiedział:

- Jezu, będę musiał grzebać w systemie balastowym. Na takiej głębokości wszystko może się zdarzyć.

- No dobra, podaj mi głębokość.

- Siedemset metrów.

- To tylko dwieście metrów poniżej.

- Tej głębokości jestem pewien - powiedział Forbushe.

Tull sięgnął na biurko, wyjął papierosa z paczki, zapalił go i patrząc na Forbushe'a powiedział:

- Przesuńmy na tysiąc. Taka głębokość da dobry efekt, a tego właśnie chcę.

- Ale ryzyko...

- Tysiąc - powiedział twardo Tull, ostro spoglądając na Forbushe'a.

Forbushe zawahał się, a potem skinął głową.

- Powiem o tym naszym ludziom - powiedział Tull. - Nie chcę by się bali bez potrzeby.

- Coś jeszcze? - spytał Forbushe.

Potrząsając głową Tull odparł:

- Dopilnuj, byśmy nie zeszli na dno.

Forbushe spiorunował go wzrokiem, odwrócił się i bez słowa opuścił kabinę.

Głęboko zaciągając się papierosem, Tull dmuchnął dymem w kierunku niskiego sufitu kabiny. Im niebezpieczniejsza sytuacja, tym bardziej ludzie będą się bali i tym szybciej zadziała jad.

4.

Smith był na mostku flagowym, gdzie znajdowało się stanowisko dowodzenia. Poza Admirałem Gromlym, potężnym, pięćdziesięciopięcioletnim mężczyzną, któremu C-l zawdzięczał swoje istnienie, był tam również brygadier piechoty morskiej, generał Peter Hass, który trzykrotnie pełnił służbę liniową w Wietnamie, w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych.

- Będziemy płynąć na głębokości pięciuset metrów przez cztery godziny - zwrócił się do nich Smith - To da waszym ludziom dość czasu, by przeprowadzić wszystkie konieczne próby.

Patrząc na Hassa, Gromly skinął głową.

- Zgadzam się. A pan, generale?

Hass przytaknął ruchem głowy. Był to dobrze zbudowany mężczyzna o ostrych rysach i szarych oczach.

- Jestem tu gościem - powiedział z uśmiechem. - Popłynę wszędzie tam, gdzie mnie zabierze kapitan.

Siedzieli przy małym stole, którego jeden bok wspierał się o grodź. Nagle zadzwonił jeden z telefonów; odebrał go oficer admirała.

- Panie kapitanie, to do pana - powiedział.

Smith podniósł się, podszedł do telefonów i wziął słuchawkę.

- Panie kapitanie, odkryliśmy za nami dwa Victory - idą kursem dwieście osiemdziesiąt, w odległości dwudziestu tysięcy metrów; płyną z prędkością dwudziestu ośmiu węzłów i zbliżają się do nas.

- Zidentyfikowane? - spytał Smith.

- Tak, kapitanie.

- Już idę do centrum dowodzenia - powiedział Smith. Odwiesił słuchawkę na uchwyt zamocowany w ścianie i powrócił do stołu.

- Zbliżają się do nas dwa Victory. Prawdopodobnie po to, by nas obserwować.

- Jak blisko pozwoli im pan podejść? - spytał Gower.

- Tak blisko, by zastanawiali się, co się z nami stało, gdy uciekniemy - powiedział Smith, odchodząc do kabiny dowodzenia, gdzie oficer obsługujący sonar obserwował dwa cele na monitorze.

- Prędkość zwiększyła się do trzydziestu węzłów i wciąż się zbliżają - zameldował oficer.

Smith skinął głową, przeszedł na drugą stronę kabiny dowodzenia i palcem wskazującym nacisnął czerwony przycisk. Trzydziestosekundowy dzwonek zerwał załogę do stanowisk bojowych. Nacisnął przycisk interkomu.

- Stanowiska bojowe... pełna gotowość.

Do kabiny dowodzenia wbiegł Tull.

- Zbliżają się szybko dwa Victory - powiedział Smith. - Przygotować się do prowadzenia ognia.

- Tak jest, panie kapitanie - odparł Tull i przekazał rozkaz oficerowi kierującemu ogniem.

- Proszę przyjąć, że trzy tysiące metrów przed nami i siedemdziesiąt metrów nad nami płynie bojowy okręt podwodny z prędkością trzydziestu dwóch węzłów.

- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział oficer kierujący ogniem, wprowadzając już pozycję i prędkość okrętu do komputera.

Ekran komputera natychmiast pokazał pozycje dwóch Victorów, C-l i hipotetycznego podwodnego okrętu bojowego, a w chwilę potem, jak powinien zmienić się ich kurs, by wejść na kurs dwu Victorów. Następnie przeszedł do ciągłego trybu rozwiązywania problemu sterowania ogniem bojowego okrętu podwodnego w kierunku dwóch radzieckich okrętów podwodnych. Gdyby to było prawdziwe sterowanie ogniem, a nie tylko symulacja, rozwiązanie byłoby dokładnie takie samo.

Oficer przy komputerze sterującym ogniem zaczął podawać głębokość, kąt i czas dzielący od celu.

- Zapewnić prowadzenie ognia - rozkazał Smith.

- Zapewnić prowadzenie ognia - powtórzył Tull.

- Prowadzenie ognia zapewnione - nadeszła odpowiedź ze stanowiska prowadzenia ognia.

- Maszyny, cała naprzód - rozkazał Smith.

- Cała naprzód potwierdzona - przekazał sygnalista maszynowni, widząc zapalające się zielone światło na pulpicie sterującym maszynami.

- Sternik, kurs dwadzieścia pięć - powiedział Smith.

- Kurs dwadzieścia pięć - odparł sternik.

Smith cofnął się do ekranu sonaru, wskazującego odległość pomiędzy dwoma radzieckimi okrętami podwodnymi a C-l. Podszedł do niego Tull.

- Dowódcy tych dwóch okrętów podwodnych będą się zastanawiać, na co się do diabła natknęli - powiedział, patrząc na monitor.

Smith odwrócił się ku niemu z uśmiechem.

- W taki właśnie sposób powinno im się dawać nauczkę - zaśmiał się głośno.

Tull, Hacker i wszyscy, którzy go słyszeli, także się roześmieli.

- Gdy będziemy wracać, pewnie będzie tu na nas czekało kilka okrętów - skomentował Tull.

- Pewnie tak - powiedział Smith. Ponownie popatrzył na monitor.

- Chcą nas oskrzydlić.

Popatrzył z boku na Tulla.

- Ale nic im to nie da.

- Spróbujmy im uciec, a ci dowódcy rzeczywiście zaczną się denerwować.

- Cholera, czemu nie? - zawołał Smith i rozkazał:

- Wykonać unik.

- Unik wykonany - poinformował sygnalista maszynowni.

Smith przeszedł z powrotem na środek kabiny dowodzenia i pociągnął Tulla za sobą.

- Możemy właściwie spróbować pierwszego głębokiego zanurzenia - powiedział.

- Pod nami jest cholernie dużo wody - zauważył Tull. Popatrzył na sondę. - Około pięciuset metrów.

- Cele poza zasięgiem - zameldował oficer przy sonarze.

- Gdy wrócimy, będzie na nas czekało sześć okrętów - powiedział Tull.

- Zakład?

- Dziewięć do pięciu.

Smith potrząsnął głową.

- Mam pomysł. Zrobimy zrzutkę i każdy powie, ilu ruskich okrętów spodziewa się przy powrocie. Wygrywa ten, kto zgadnie.

- Jaka stawka?

- Załoga liczy czterdziestu ludzi - powiedzmy po pięć dolarów. Dwieście dolarów to niezła stawka.

- A co z admirałem Gromlym, generałem Hassem i ich ludźmi? To by prawie podwoiło stawkę.

- Zapytam, czy chcą w tym brać udział. Taki zakład pomoże w tworzeniu prawdziwego zespołu - stwierdził Smith.

Tull przytaknął.

- Głębokie zanurzenie - powiedział Smith.

- Tak jest, panie kapitanie.

- Zejść na pięćset metrów - rozkazał Smith. Oficer zerknął na Smitha, zanim odpowiedział.

- Schodzę na pięćset metrów.

Natychmiast rozległ się znany odgłos otwierania zaworów i wody wpływającej do zbiorników balastowych.

- Maszyny, dwie trzecie naprzód - rzucił Smith. Sygnalista przyjął zmianę prędkości okrętu.

- Sto sześćdziesiąt metrów - zameldował oficer kierujący zanurzaniem.

Tull obserwował ruch strzałki głębokościomierza i co kilka chwil spoglądał na wyświetlacz elektronicznego pomiaru głębokości.

Okręt opadał bardzo szybko. Co dwadzieścia metrów oficer komunikował głębokość zanurzenia.

Tull przechwycił wzrok Smitha. Nic nie wskazywało na to, by coś podejrzewał.

- Czterysta metrów - powiedział oficer; następnie zwrócił się do marynarzy sterujących awaryjnym balastem:

- Przygotować się!

Ilość i rozmieszczenia balastu na pokładzie C-l była elektronicznie wyliczana i kontrolowana na podstawie głębokości. Gdyby system elektroniczny zawiódł, ludzie sterujący balastem uruchomiliby ręczny system pomocniczy.

Na czterystu trzydziestu metrach prędkość opadania okrętu powinna się zmniejszyć; nic się jednak nie zmieniało.

- Odpowiedź systemu? - krzyknął Smith.

- Normalna - odpowiedział oficer kierujący zanurzaniem.

Głębokościomierz pokazał czterysta pięćdziesiąt metrów i nadal opadali.

- Uruchomić ręczne sterowanie - warknął Smith. - Maszyny, jedna trzecia naprzód.

- Maszyny jedna trzecia naprzód - odpowiedział sygnalista maszynowni.

- Ręczny system uruchomiony.

Tull widział krople potu na czole Smitha.

- Czterysta pięćdziesiąt - zawołał oficer.

- Maszyny stop - rozkazał Smith.

- Maszyny zatrzymane, panie kapitanie - odpowiedział sygnalista.

W kabinie dowodzenia panowała absolutna cisza, jeżeli nie liczyć świstu powietrza wychodzącego ze zbiorników balastowych.

- Wyrównać - rozkazał oficer kierujący zanurzaniem.

Tull patrzył na głębokościomierz. Okręt osiągnął pięćset metrów i nadal opadał.

- Przejście na ręczne sterowanie niemożliwe - zameldował zdławionym głosem oficer kierujący zanurzaniem.

Smith podszedł do telefonów.

- Awaria w systemie kontroli uszkodzeń automatycznego układu zanurzania. Ręcznego nie można uruchomić.

Popatrzył na Tulla.

- System kontroli uszkodzeń nie sygnalizuje awarii.

- Z pewnością musi być jakaś awaria - odpowiedział Tull. - Jesteśmy poniżej sześciuset i wciąż...

- Przygotować się do odrzucenia balastu - podniesionym głosem rozkazał Smith.

Zadzwonił następny telefon.

Tull odebrał; po chwili, zasłaniając ręką słuchawkę, powiedział:

- Oficer wachtowy admirała mówi, że sądził, iż głębokość próbnego zanurzania miała być pięćset metrów. Według odczytu jest sześćset i wciąż rośnie.

- Powiedz mu...

- Sześćset metrów - zameldował oficer.

Smith wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.

- Niech pan powie oficerowi admirała, ze mamy problemy.

Nagle Gromly wszedł do kabiny dowodzenia.

- Co się tu do diabła dzieje?

- Siedemset metrów - wołał oficer.

Gromly zmarszczył brwi; w chwilę później, gdy zrozumiał co się dzieje, zbladł.

- Ręczne sterowanie...

Smith potrząsnął głową.

- O Boże, pod nami są tysiące metrów wody - wykrzyknął Gromly.

- Jeżeli odrzucimy balast, wystrzelimy jak korek i przypuszczalnie zniszczymy zewnętrzną powłokę i...

Nagle ustał świst powietrza wychodzącego ze zbiorników balastowych, a zastąpił go warkot pomp.

Dało się odczuć lekki ruch w górę.

Strzałka głębokościomierza zadrgała, zatrzymała się na sześciuset metrach i zwolna zaczęła poruszać się odwrotnie do ruchu wskazówek zegara.

- Włączyć ręczne sterowanie - rozkazał oficer kierujący zanurzaniem.

- Maszyny, dwie trzecie naprzód - powiedział Smith.

Sygnalista maszynowni potwierdził rozkaz.

- Sześćset metrów i wciąż się wznosimy - zameldował oficer.

- No cóż, - powiedział Gromly - w moim wieku wolałbym nie mieć takich przygód. - Zdobył się na uśmiech.

- Jestem pewien, że wszyscy ludzie na pokładzie myślą tak samo, panie admirale - odparł Smith. - Miejmy nadzieję, ze to odosobniony wypadek. Ale nie będziemy pewni, dopóki nie wykonamy ponownego głębokiego zanurzenia.

Gromly skinął głową.

- Po powrocie do Norfolk przyjrzymy się taśmom systemów.

- Pięćset metrów. Wyrównane - zameldował oficer kierujący zanurzaniem.

- Pozostaniemy na tej głębokości przez następne cztery godziny, tak jak zaplanowaliśmy - powiedział Smith, patrząc na Tulla.

- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział Tull.

Po wykonaniu prób w głębokim zanurzeniu, Smith sporządził raport o wypadku i przesłał go przez satelitę do COMSUBLANT, w Norfolk, Wirginia. Następnie, z Forbushe'em, Tullem i oficerem technicznym, porucznikiem komandorem Thomasem, osobiście zbadał automatyczny system zanurzania, na tyle, na ile to było możliwe. Ponad połowa systemu jednak składała się z elektronicznie włączanych zaworów ciśnieniowych i różnego typu czujników, umieszczonych wewnątrz zbiorników balastowych, lub w gąszczu rur pomiędzy nimi. Wszystkie układy, które obejrzał, były w doskonałym stanie.

Kiedy powrócili do kabiny dowodzenia, Forbushe powiedział:

- Panie kapitanie, wydaje mi się, ze to była nienormalna okoliczność.

Smith powtórzył słowo „nienormalna" i powiedział:

- Ta cholerna okoliczność może - jeżeli się jeszcze raz powtórzy - zabić nas wszystkich, panie Forbushe.

Po chwili powiedział spokojniejszym głosem:

- Nie chcę już więcej tego typu okoliczności na moim okręcie.

- Tak jest, panie kapitanie - odrzekł Forbushe.

Smith popatrzył na zegarek.

- Na górze jest już zmrok - powiedział. - Wypłyniemy na powierzchnię i o 4.00 spotkamy się z naszą grupą bojową. Jutro rano o 6.30 będziemy uczestniczyć w manewrach morskich.

Tull zerknął na Forbushe'a. To było coś nowego.

- Panie kapitanie - powiedział, zwracając się do Smitha - czy to znaczy, że C-l będzie brał udział w ćwiczeniach grupy bojowej?

Smith uśmiechnął się.

- Nie tylko to.

Tull zrozumiał, dlaczego Gromly i Hass są na pokładzie. Gdyby wychodzili na zwykły próbny rejs, żaden z nich nie byłby potrzebny. Poczuł się zawstydzony, że nie pojął prawdziwego znaczenia ich obecności.

- Jesteśmy częścią, a mówiąc ściśle okrętem flagowym Blue Strike Force; nasze oddziały wylądują na niezamieszkałej wyspie na południe od Puerto Rico, bronionej przez Red Force.

- Z pewnością będzie to dobrym sprawdzianem, czy okręt może być stanowiskiem dowodzenia - skomentował Bright.

- To prawda - odpowiedział Smith, po czym zwrócił się do nich, czy mają jakieś pytania. - Żadnych? Dobrze. Wypływamy za dwadzieścia minut. To wszystko panowie, możecie odejść.

- Panie Forbushe, chciałbym z panem pomówić - powiedział Tull, gdy opuścili kabinę dowodzenia.

Forbushe zwolnił kroku.

- W mojej kabinie - dodał Tull.

Kilka chwil później siedzieli bezpieczni za zamkniętymi drzwiami.

- Jak do diabła wyciągniemy ten okręt z całej cholernej grupy bojowej? - niemal ze złością spytał Forbushe. - Ktokolwiek tego nie dopilnował, naprawdę pokpił sprawę.

Tull zgodził się z tym i wyciągając papierosa z otwartej paczki na stole, powiedział:

- Z pewnością mamy mniej czasu.

- O czym ty do cholery mówisz? - spytał Forbushe, siadając na krześle przy biurku.

- Do spotkania z resztą mamy niecałe dwanaście godzin - Tull wydmuchał dym i usiadł na brzegu biurka. - To znaczy, że mamy dwanaście godzin i równie dużo oceanu, by się w nim rozpłynąć.

Forbushe spojrzał na niego pytająco.

- Przypuśćmy, że na okręcie zostanie popełnione morderstwo.

- Daj spokój, zupełnie zwariowałeś! - wykrzyknął Forbushe, wstając.

Tull machnął w jego kierunku papierosem.

- Nie sądzisz, że to by wszystkich zdenerwowało? Bardziej, niż „nienormalna" sytuacja, jaka się wydarzyła podczas pierwszego próbnego zanurzania. Musisz mi kiedyś wytłumaczyć, jak zdołałeś tego dokonać.

- To nietrudne, gdy wiesz co odłączyć, w tym także wskaźniki awarii w sieci kontroli uszkodzeń. Ale...

- Słuchaj - powiedział Tull - to była dobra robota, teraz musimy działać dalej. Zabójstwo oznacza przysłanie śmigłowca po ciało, a jeżeli śmigłowiec spotka coś złego w pobliżu C-l, wszyscy będą mieli nerwy napięte do granic wytrzymałości. Zasugeruję to i owo Smithowi. Jestem pewien, że zdołam go namówić, by zwołał wszystkich oficerów. Na tym spotkaniu zaczniemy.

- Trucizna?

Tull przytaknął.

- I stworzymy takie warunki, że zadziała na wszystkich bardzo szybko. Wyeliminujemy Smitha, oficera łączności i oficera kierującego zanurzaniem.

Forbushe poprosił o papierosa. Kiedy Tull podał mu ogień, spytał:

- Kogo zabijemy i kto to zrobi?

- Kogokolwiek - odparł Tull, wypuszczając dym ustami. - Już ja się tym zajmę.

- Ty sam chyba tego nie zrobisz?

Tull potrząsnął głową. Po chwili powiedział:

- Chcę, byś zrobił małą bombę. Dostatecznie silną, by wysadzić śmigłowiec. Wybuch ma nastąpić pięć minut po nastawieniu zapalnika.

Forbushe skinął głową.

- Dobrze się spisałeś - stwierdził Tull, kładąc mu rękę na ramieniu. - Gdy przejmiemy kontrolę nad okrętem, wszystko pójdzie gładko.

- Jak wsadzisz bombę na pokład śmigłowca?

- W worku z ciałem - powiedział Tull, zdejmując rękę z ramienia Forbushe'a. - Chcę, by była jak najmniejsza, rozumiesz?

Forbushe wstał, kiwając głową.

- Dostarczę ci ją; będzie wielkości paczki papierosów.

- Gdy dowódca i inni oficerowie się rozchorują, ja będę dowodził i wydam polecenie opuszczenia ćwiczeń i natychmiastowego powrotu do Norfolk. W tych warunkach, gdy Hass także będzie umierający, nie sądzę, by Gromly się sprzeciwił.

- Mam nadzieję, że masz rację.

Tull przytaknął.

- Jestem pewien, że mam. Płacą mi za to, żebym miał rację.

Nie powiedziawszy nic więcej, Forbushe zgasił papierosa i wyszedł.

5.

Tull leżał w swojej koi z rękoma pod głową. Był na pograniczu snu i jawy. Spał głębokim snem niemal przez godzinę, a teraz jego wewnętrzny zegar już miał go zbudzić. Bronił się przed tym, nie chcąc przerwać snu, w którym naga kobieta dawała mu do całowania sutki swoich piersi. Nagle rozległ się ostry glos:

- Panie Tull, proszę natychmiast zgłosić się do kabiny kapitana... panie Tull, proszę natychmiast zgłosić się do kabiny kapitana.

Tull natychmiast się rozbudził. Przywoływano go przez interkom. Podnosząc słuchawkę telefonu umieszczonego tuż przy koi, wystukał numer kabiny kapitana.

Odebrał Smith.

- Już idę, panie kapitanie - powiedział Tull.

Wstał, przeciągnął się i podszedł do umywalki wystającej z grodzi naprzeciwko, odkręcił zimną wodę. Przez chwilę patrzył na swoją twarz w lustrze ponad umywalką. Był nieogolony. Przeciągnął ręką po szorstkiej twarzy. Zdecydował, że kiedy już się wycofa, zapuści brodę. Naprawdę nie lubił golenia. Potem, zupełnie bez powodu, przypomniał sobie na chwilę swój sen.

- Ale ona dawała mi dużo, dużo więcej, niż piersi - powiedział do swojego odbicia w lustrze; potem, śmiejąc się, przemył twarz w zimnej wodzie. Kilka chwil później pukał cicho do drzwi kapitana.

- Proszę - zawołał Smith.

Tull wszedł do kabiny. Byli już tam Gromly i Hass.

- Proszę usiąść, komandorze - powiedział Smith, wskazując jedyne wolne krzesło.

Tull skinął głową, popatrzył na Gromly'ego i Hassa i ponownie skłonił głowę.

- Zamordowano jednego z ludzi admirała - powiedział Smith.

Tull poderwał się z krzesła, opanował się i siadł z powrotem.

- Ciało znalazł admirał Gromly w kubryku dziobowym - ciągnął Smith.

Tull szybko spojrzał na Gromly'ego. Admirał był blady.

- Obcięto mu kutasa i wsadzono w usta - odezwał się Hass, a z tonu jego głosu i wyrazu twarzy przebijało wzburzenie.

Tull przełknął głośno ślinę.

- Jak go zabito? - spytał, wciąż patrząc na generała.

- Dostał nożem w plecy - powiedział Gromly wyrzucając z siebie słowa.

Tull odetchnął.

- Zażądałem przez radio, by przysłali śmigłowiec po ciało i zawiadomiłem COMSUBLANT o sytuacji.

- Czy mogę zapalić? - spytał Tull.

Smith skinął głową.

- Poprosiłem o pozwolenie kontynuowania naszego próbnego rejsu i zezwolenie na udział w ćwiczeniach. Admirał Gromly i generał Hass poparli obie moje prośby.

- Ilu członków załogi wie o morderstwie? - spytał Tull.

- Sądzę, że rozniosło się to już po całym okręcie - powiedział Smith i potrząsając głową dodał:

- Nie sposób czegoś takiego utrzymać w tajemnicy.

Tull wypuścił dym przez nos.

- A więc wiedzą o odcięciu genitaliów? - spytał.

- Na pewno wiedzą - odpowiedział Hass.

- To trochę roztrzęsie załogę.

- Raczej wystraszy - wybuchnął Gromly. - Można się cholernie przestraszyć, gdy się wie, że na okręcie jest morderca.

- Kto to był? - spytał Tull.

- Porucznik John Rider, specjalista od łączności - odrzekł Gromly.

Tull zaciągnął się głęboko papierosem i dmuchnął dymem w górę.

- Panie admirale, nie chcę obrażać nieboszczyka, ale czy nie ma najmniejszej choćby możliwości, że on... - zawahał się.

- Jeżeli myśli pan o tym, o czym, jak sądzę, pan myśli, to odpowiedź brzmi nie; absolutnie nie. Ten człowiek cieszył się sławą ogiera.

Tull pokiwał głową.

- Z całym szacunkiem, panie admirale, sława - zwłaszcza taka - nie wyklucza, zdaniem znawców tych spraw, że się jest kimś innym.

Policzki Gromly'ego poczerwieniały.

- Panie admirale, to była tylko próba znalezienia motywu - tłumaczył się Tull.

- Pozwólmy zbadać tę sprawę władzom - odpowiedział Gromly gniewnie.

- Tak jest, panie admirale.

Smith przełknął ślinę.

- John - zwrócił się do Tulla - chcę, żebyś osobiście dopilnował przetransportowania ciała na pokład śmigłowca i chcę, żeby to zostało wykonane jak najsprawniej.

- Zajmę się tym, panie kapitanie - odpowiedział Tull, zdając sobie sprawę, że kapitan po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu.

- Śmigłowiec będzie tu za - Smith spojrzał na zegarek - pół godziny, o dziewiątej trzydzieści. Włączymy nasze światła pokładowe. Śmigłowiec wciągnie ciało na pokład za pomocą windy.

Tull podszedł do biurka Smitha i zgasił papierosa w popielniczce wykonanej z pięciocalowej łuski.

- Gdzie jest teraz ciało? - spytał.

- Pod strażą w mesie moich oficerów - odpowiedział Gromly.

- Proszę porozmawiać z kwatermistrzem okrętu - on wie, gdzie znajdują się worki na ciała - powiedział Smith.

- Tak jest, panie kapitanie.

Przez moment panowała cisza; Hass poprawił się na krześle, a Gromly przeciągnął ręką po przerzedzonych włosach.

- Jeżeli to już wszystko, - powiedział Tull - chciałbym dopilnować szczegółów.

- To wszystko, John - rzekł Smith poważnie.

Tull wstał, zwrócił się ku Gromly'emu i Hassowi i zasalutował.

Obaj oddali honory.

Potem zasalutował Smithowi, następnie zrobił przepisowy w tył zwrot i skierował się ku drzwiom. Wyszedł z kabiny kapitana i pospieszył do Forbushe'a. Odegrał właśnie wspaniałą rolę, ale nie było nikogo, kto by mógł to docenić...

Forbushe był na swoim stanowisku w przedziale inżynieryjnym.

Słyszał już o zabójstwie.

- Poproszę pana na chwilę - powiedział Tull.

- Płyniemy z prędkością dwudziestu ośmiu węzłów - zameldował Forbushe; następnie przekazał obowiązki jednemu z młodszych oficerów na wachcie.

- Wszystko jest w porządku... Wracam za pięć minut.

- Tak jest - odpowiedział oficer, zajmując zwolnione przez Forbushe'a miejsce za pulpitem.

Tull szedł pierwszy i gdy znaleźli się w korytarzu, w pewnej odległości od przedziału Forbushe'a, powiedział:

- Chcę mieć bombę teraz.

- Jest w mojej kabinie - odparł tamten.

Przeszli kawałek w kierunku rufy, do kabiny Forbushe'a.

- Dlaczego do diabła kazałeś odciąć kutasa temu facetowi i wsadzić mu go w usta? - spytał Forbushe szeptem, gdy tylko znaleźli się w kabinie.

- Jeżeli nie wiesz dlaczego, to z pewnością nie będę teraz marnował czasu, by ci to tłumaczyć - odpowiedział Tull.

Forbushe otworzył szafkę, sięgnął do środka i wyjął metalową puszkę, nieco mniejszą niż paczka papierosów.

- Wystarczy, żeby zrobić to, o czym mówiłeś. Można ją odbezpieczyć tylko w jeden sposób. Przesuń to w górę i po trzech minutach... no cóż, jest wystarczająco silna, by wywalić niezłą dziurę w okręcie.

Tull włożył bombę do kieszeni.

- Jak zamierzasz wsadzić ją do worka z ciałem? - spytał Forbushe. Tull uśmiechnął się.

- Odpowiadam za dostarczenie ciała na pokład śmigłowca.

Zwrócił się ku drzwiom.

- Wszystko idzie po naszej myśli... Do zobaczenia.

Wyszedł na korytarz i niemal biegiem ruszył w stronę pomieszczeń załogi, skąd miał wziąć kilku marynarzy. Oczywiście czterech ludzi, których zamierzał wybrać, potwierdziło swoją tożsamość kawałkami układanki. Jeden z nich dokonał zabójstwa, a teraz miał pomóc w pozbyciu się ciała.

- Baczność! - zawołał jeden z marynarzy, gdy Tull wszedł do pomieszczeń załogi.

- Spocznij - powiedział Tull.

- Haines, Moussarakis, Berger i Sansone, chodźcie ze mną. Czterej mężczyźni przerwali swoje zajęcia i wyszli z Tullem na korytarz.

- Haines, znajdź kwatermistrza i weź od niego worek na ciało - polecił Tull.

- Tak jest - odpowiedział Haines.

Był to mężczyzna o śniadej cerze, czarnych oczach i niewielkim, ciemnym wąsiku. To on dokonał morderstwa i okaleczył zwłoki.

- Reszta za mną - Tull poprowadził ich do mesy oficerskiej admirała.

Przed drzwiami stało dwóch poruczników spośród ludzi Hassa, każdy uzbrojony w M-16. Poznali Tulla i stanęli na baczność.

- Spocznij. Mamy usunąć ciało.

- Tak jest - powiedział jeden z poruczników. - Jesteśmy do pań­skiej dyspozycji.

- Możecie odejść.

- Tak jest - odpowiedzieli zgodnie.

Tull otworzył drzwi mesy, odsunął się na bok, pokazał marynarzom, że mają wejść do środka; wszedł za nimi i zamknął drzwi. Na jednym ze stołów leżało przykryte prześcieradłem ciało.

- Wsadzimy ciało do worka i zaniesiemy na górę - powiedział Tull.

Ściągnął prześcieradło. Zamordowany mężczyzna miał nadal członek w ustach, a jego broda, szyja i biała koszulka umazane były wyschniętą krwią.

Tull popatrzył po twarzach ludzi stojących dookoła stołu. Żaden z nich nie odwrócił wzroku. Nikt się nie skrzywił ani nie zdradził nawet cienia współczucia dla zamordowanego. Byli twardzi: wszyscy byli zabójcami...

Pukanie do drzwi przerwało bieg jego myśli, przykrywając zwłoki prześcieradłem, zawołał:

- Wejść.

Haines otworzył drzwi, niosąc worek na ciało przewieszony przez ramię.

- Połóż worek na podłodze - polecił Tull. Poczekał, aż Haines otworzył worek i powiedział:

- Weźcie ciało po dwóch z każdej strony i wsadźcie do worka. Dobra, niech ktoś zasunie worek, ale nie do końca.

- Zrobione - powiedział Sansone, wyprostowując się po zasunięciu zamka.

- Dwóch z każdego końca i wychodzimy na pokład - rozkazał Tull.

Poprowadził ich przez kabinę dowodzenia, gdzie ludzie na ich wi­dok odwracali wzrok, do drzwi w grodzi kiosku i przez nie na pokład.

Pokład był oświetlony ostrym, białym światłem reflektorów okrę­towych. Smith, Gromly i Hass byli na mostku.

- Maszyny stop - powiedział Smith przez interkom. - Radar wy­krył już śmigłowiec. Będzie tu za pięć minut.

Tull dał kapitanowi znak ręką, że zrozumiał; do swoich ludzi powiedział:

- Przenieście ciało do przodu, prawie na dziób.

- Słyszę śmigłowiec - powiedział Berger.

- Nadlatuje z południa - dodał Haines.

- Słuchajcie - powiedział Tull - gdy tylko umieścimy ciało w koszu spuszczonym z helikoptera, zasłońcie mnie tak, by nie widziano mnie z mostka; potem, gdy powiem „gotowe", wracajcie do kiosku tak szybko, jak możecie.

Popatrzył po wszystkich, a każdy odpowiedział skinięciem głowy. Maszyny przestały pracować i okręt zaczął zwalniać. Usłyszeli donośny odgłos śmigłowca; nagle pilot zapalił mocne reflektory i powiedział przez głośniki pokładowe:

- Zejdę nad dziób, gdy tylko się zatrzymacie.

Okręt nadal zwalniał, aż się zupełnie zatrzymał.

- Schodzę na osiem metrów - powiedział pilot.

Podmuch wywołany wirnikiem chłostał pokład okrętu i rozbryz­giwał wodę.

- Przygotować się na przyjęcie kosza - rozkazał pilot.

Kilka chwil później w otwartych drzwiach bocznych śmigłowca pokazał się druciany kosz, który zaczęto spuszczać na dół, jednak podmuch wirników silnie go rozkołysał.

- Moussarakis, Haines, trzymajcie go - krzyknął Tull - bo zrzuci kogoś do wody.

Gdy tylko kosz opuścił się dostatecznie nisko, złapali go i ściągnęli na dół.

- Wsadźcie ciało - powiedział Tull.

Umieszczono zwłoki w koszu, a Tull szybko wsunął bombę do worka.

- Gotowe - powiedział. Marynarze pobiegli w kierunku kiosku.

Tull dał znak mężczyźnie w śmigłowcu, by zaczął holować ciało w górę i podbiegł do kiosku.

- Odlatuję - poinformował pilot przez głośniki i zaraz potem zgasił mocne światła śmigłowca, pozostawiając tylko zwykłe światła pozycyjne.

Tull spojrzał w kierunku mostka.

- Opuścić pokład - rozkazał Smith.

Wyłączono światła okrętu, uruchomiono śruby. Nagle z kierunku, w którym odleciał śmigłowiec, rozległ się potężny wybuch i pokazała się kula ognia. Po chwili zaczęły z niej opadać szczątki. Od wybuchu do momentu, w którym niebo było zupełnie czyste, upłynęło zaledwie kilka sekund.

Ponownie włączono silne reflektory i C-1 skręcił tam, gdzie szczątki wpadały do morza.

Parę minut później Tull i Smith weszli na mostek. Rozpoczęto akcję poszukiwawczą, choć każdy - nawet ci, którzy nie widzieli, co się stało, a tylko słyszeli wybuch - wiedział, że nikt nie mógł ocaleć i że w najlepszym razie znajdą ciała, jeżeli wcześniej nie zabiorą się do nich rekiny.

Do 2.00 nie znaleziono niczego. Smith przerwał akcję poszuki­wawczą i zwołał wszystkich swoich oficerów, by omówić sytuację. Obecni byli także admirał Gromly i generał Hass. Po kilku minutach dyskusji stało się jasne, że wśród oficerów i wśród załogi zapanował strach.

- W tych warunkach - mówił oficer kierujący zanurzaniem, Keith Howard - nie widzę możliwości skutecznego działania. Nie mam wątpliwości - i jestem pewien, że mówię w imieniu całej załogi C-l, iż na okręcie jest zabójca.

Poparł go inny oficer mówiąc:

- Ludzie mówią, że ten okręt jest pechowy.

Tull zerknął na Forbushe'a, podniósł rękę i gdy Smith udzielił mu głosu, powiedział:

- Jeżeli teraz zawrócimy, nie próbując wykonać naszego zadania, przesuną nas na gorsze stanowiska. Nie ma wątpliwości, że na pokładzie jest zabójca, ale moim zdaniem - przerwał i spojrzał na admirała Gromly'ego, po czym ciągnął dalej - faceta zabito, bo zachowywał się nieprzyzwoicie w stosunku do jakiegoś innego mężczyzny.

Gromly zerwał się na nogi.

- Nie pozwolę, by w ten sposób mówiono o jednym z moich oficerów.

- Panie admirale, po co zabójca miałby w taki sposób okaleczać ciało, jak nie po to, by wskazać, że...

- Panie admirale - powiedział Forbushe, - Tull ma rację.

- Nie chciałbym pana urazić - powiedział Tull, patrząc na Gromly'ego - ale sposób, w jaki okaleczono ciało sugeruje, że chyba...

- Rozumiemy, o co panu chodzi, komandorze - powiedział generał Hass - ale jeżeli tak jest, to ten sam człowiek, by usunąć dowody, zniszczył śmigłowiec.

- Panie generale - powiedział Forbushe, nie czekając na udzielenie mu głosu przez któregoś z wyższych oficerów - ten wybuch mógł być spowodowany uszkodzeniem mechanicznym. Nie możemy być pewni, że to dzieło mordercy. Nigdy się tego nie dowiemy.

Usiadł.

- Mamy jeszcze kilka godzin do spotkania z grupą Blue Battle - powiedział Smith. - Sporządziłem sprawozdanie z sytuacji i wysłałem je do COMSUBLANT; dołączyłem także moją opinię: jestem za jak najszybszym powrotem do bazy i wszczęciem dochodzenia przez odpowiednie władze. Spodziewam się odpowiedzi od COMSUBLANT przed oznaczonym czasem spotkania, zwłaszcza że z powodu wydarzeń na naszym okręcie zostało ono przesunięte o godzinę. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Panowie, jesteście wolni.

Tull skinął na Forbushe'a, podszedł do kapitana i powiedział:

- Panie kapitanie, cokolwiek zadecyduje COMSUBLANT, może pan liczyć na załogę.

I w geście przyjaźni uścisnął mu rękę. Kątem oka zobaczył, jak Forbushe ściska rękę nieco zdziwionego tym admirała. W chwilę później spotkali się na zewnątrz mesy.

- Zrobione - powiedział, uśmiechając się Tull.

- Zrobione - powtórzył Forbushe z szerokim uśmiechem.

- Teraz załatwimy jeszcze kilku oficerów.

- To znaczy kogo?

- Łączności... twojego zastępcę... oficera kierującego zanurzaniem i generała.

- A co z członkami załogi?

- Niektórzy z nich już się źle czują - odpowiedział Tull. - Jeżeli będziemy mieć trochę szczęścia, za kilka godzin będziemy kontrolować okręt. Musi być w naszych rękach, zanim dopłyniemy na miejsce spotkania.

- Z całą pewnością - zgodził się Forbushe.

Kiedy doszli do kabiny dowodzenia, Tull rutynowo sprawdził wskazania radaru, Forbushe natomiast poszedł dalej w kierunku maszynowni.

- Niebo jest czyste - powiedział operator radaru.

- A co tam słychać pod nami? - spytał Tull, przechodząc do miejsca, gdzie znajdował się sonar.

- Czysto - powiedział operator sonaru - poza kilkoma rozbrykanymi delfinami i bardzo hałaśliwą krewetką.

Tull zaśmiał się i poklepał go po ramieniu.

- Za kilka godzin będziesz słyszał dużo więcej.

- Nie mam nic przeciwko delfinom. Mogę niemal odróżnić je od siebie na podstawie wysokości gwizdów, jakie wydają.

Nagle włączył się interkom.

- Pan Tull, proszę natychmiast zgłosić się do kabiny kapitana.

- Jak mówi przysłowie, biednemu zawsze wiatr w oczy - powiedział Tull i skierował się z powrotem do kabiny kapitana. Kiedy tam dotarł, Smith siedział opierając się o biurko. Pocił się obficie, a jego ciałem wstrząsały niepohamowane dreszcze.

Spoglądając na niego w górę mętnymi oczami, Smith powiedział z wysiłkiem:

- Przejmujesz dowodzenie.

- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział Tull.

Następnie zwrócił się do oszołomionego stewarda:

- Pomóż mi przenieść go do koi; potem zawołam lekarza.

- Tak jest - odparł chłopak i dodał:

- Przed chwilą kapitan czuł się jeszcze doskonale...

- Zdarza się czasem - głos Tulla pełen był współczucia. Przenieśli Smitha do koi i Tull włączył interkom.

- Do całej załogi... Do całej załogi... Mówi komandor Tull... Kapitan Smith nagle zachorował... Powtarzam, kapitan Smith nagle zachorował... Poruczniku George Hopkins, proszę natychmiast zgłosić się do kabiny kapitana... Doktorze Hopkins, proszę natychmiast zgłosić się do kabiny kapitana.

Wyłączył interkom i zapalił papierosa, czekając na doktora i telefon, którego spodziewał się z mostka flagowego. Najpierw zadzwonił telefon. Dzwonił sam admirał.

- Proszę mnie stale informować o sytuacji - powiedział.

- Gdy tylko się czegoś dowiem, zaraz dam panu znać - przyrzekł Tull.

- Prawdę mówiąc, sam czuję się nie najlepiej - dodał Gromly.

- To musi być jakoś związane z napięciem. Te ostatnie godziny nie były łatwe.

Ktoś zapukał do drzwi. Tull skinął na stewarda, by otworzył i powiedział do Gromly'ego:

- Jest tu już doktor. Gdy tylko będę wiedział coś więcej, zamelduję panu.

- Tak, bardzo proszę - powiedział Gromly wolno.

Tull odłożył słuchawkę w chwili, gdy wchodził doktor. Wskazał w kierunku koi i poszedł za doktorem.

Hopkins pokiwał głową. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna dobiegający do trzydziestki. Pochodził z Santa Fe w Nowym Meksyku, ukończył Akademię Medyczną w Nowym Jorku, a następnie wstąpił do marynarki. Zgłosił się ochotniczo na szkolenie na okrętach podwodnych i zamierzał wyspecjalizować się w zagadnieniach związanych z okrętami podwodnymi. To był jego pierwszy rejs.

Okręty podwodne zwykle nie miały lekarzy na pokładzie. O zdrowie załogi dbał dobrze przeszkolony pielęgniarz. Ponieważ jednak C-l był okrętem flagowym i miał na pokładzie wyższych oficerów, przydzielono mu doktora.

Hopkins zbadał Smitha, sprawdzając pracę serca, zaglądając w oczy, uszy, nos i gardło. Marszcząc brwi, spojrzał na Tulla i powiedział:

- Wydaje mi się, że jest na coś uczulony - powiedział z zachodnim akcentem, który nie zanikł nawet po latach spędzonych z dala od domu.

Tull spojrzał na niego pytająco.

- Na co?

Hopkins wzruszył ramionami.

- Musiałbym przeprowadzić mnóstwo testów, żeby się tego dowiedzieć.

- Tutaj to chyba niemożliwe, doktorze? - spytał Tull, z góry znając odpowiedź.

- Niemożliwe, potwierdził Hopkins. - Chyba że...

Zadzwonił telefon. Odebrał go steward.

- To do doktora.

Hopkins wziął słuchawkę.

- Mówi porucznik Hopkins.

Patrząc na zmieniający się wyraz twarzy lekarza, Tull wiedział, że musi to dotyczyć któregoś z innych oficerów... może Gromly'ego? Hopkins odłożył słuchawkę.

- Adiutant admirała właśnie mi powiedział, że admirał zachorował, sądząc po objawach, cierpi na to samo co kapitan.

Tull zmarszczył brwi i wyglądał na zatroskanego.

- Może - zasugerował - to coś takiego, jak choroba legionistów. Może jest przenoszona poprzez system wentylacyjny okrętu.

Wydawało się, że Hopkins go nie słyszy; znów pochylał się nad kapitanem.

- Zadbam o to, by kapitanowi było jak najwygodniej - powiedział Tull.

Wtem zdarzyło się coś niespodziewanego.

Hopkins wyprostował się i drapiąc się w głowę powiedział:

- Przypomina to objawy ukąszenia grzechotnika. Tam, gdzie się wychowałem, każdy je zna.

Tull zdołał powiedzieć:

- Żartuje pan!

Jego uznanie dla porucznika Hopkinsa gwałtownie wzrosło. Zastanawiał się także, co się stanie za chwilę. Nie chciał zabijać doktora ani stewarda, ale jeżeli byłoby to konieczne, był gotów to zrobić.

- Z pewnością nie wszystkie objawy, ale tylko niektóre - powiedział Hopkins.

Zabierając torbę lekarską, przeszedł do biura kapitana.

- Mam nadzieję, że nikt z załogi nie miał oswojonego grzechotnika, który właśnie uciekł?

Zaśmiał się, nim Tull zdążył odpowiedzieć.

- To było pytanie retoryczne, panie komandorze. Następnie, patrząc w kierunku koi kapitana, powiedział:

- Powinno się go jak najszybciej przetransportować do szpitala.

- Czy wystarczy ambulatorium na lotniskowcu?

- Tak. Lekarze na lotniskowcu będą mogli przeprowadzić testy alergiczne; jeżeli admirał jest w tym samym stanie, jego także należy przetransportować.

- To by uniemożliwiło przeprowadzenie planowanych manewrów - zauważył Tull, odprowadzając doktora do drzwi.

Hopkins wzruszył ramionami.

- Ja przedstawiam tylko opinię lekarską - powiedział w drzwiach. - Wkrótce wrócę, by sprawdzić stan kapitana.

- Będę w kabinie dowodzenia - rzekł Tull.

- Rozumiem... jest pan teraz dowódcą okrętu - odpowiedział i zasalutował.

Tull także zasalutował. Wycofał się do kabiny i polecił stewardowi, by jak najstaranniej dbał o kapitana. Potem dodał:

- Nie dopuszczaj nikogo do kapitana bez mojej zgody. Upewniaj się, że wyraziłem zgodę, dzwoniąc do mnie. Będę w kabinie dowodzenia albo w swojej.

- Tak jest - odpowiedział steward i zasalutował.

Tull oddał honory i skierował się do kabiny dowodzenia. Z wydaniem rozkazu zanurzania i zmiany kursu czekał do czasu otrzymania wiadomości z COMSUBLANT.

6.

Detektyw Guy Markham z Wydziału Zabójstw policji nowojorskiej spędzał tygodniowy urlop w Virginia Beach. Poznał tam Karin Woods, nauczycielkę wychowania plastycznego ze szkoły w Falmouth, w Kentucky, ona także była na urlopie.

Guy spotkał Karin w dzień przyjazdu, na plaży, przed hotelem Holiday Inn, w którym oboje mieszkali. Jeszcze tego samego dnia poszli razem na kolację, tańczyli do północy, po czym zakończyli wieczór w łóżku w pokoju Guya.

Karin była uroczą dwudziestoczteroletnią kobietą o szczerej, otwartej twarzy, przyozdobionej piegami, z których kilka dotarło na jej piersi; miała niebieskie oczy, długie, rude włosy i ciało, które - jak to się mówi - nie dawało spokoju.

Guyowi podobało się w niej wszystko, nawet jej południowy akcent, który - sam nie wiedział czemu - sprawiał, że jej pragnął jeszcze bardziej.

W słabym świetle lampki nocnej widział, jak podniecenie pokryło rumieńcem jej twarz, szyję i piersi; nawet jej uszy poczerwieniały.

- Jestem gotowa - powiedziała, zarzucając mu ręce na szyję. Wszedł w nią, zbliżył się do jej twarzy i całował ją, początkowo delikatnie, a później w miarę, jak jego ruchy stawały się coraz szybsze, coraz namiętniej.

Otworzyła usta i wysunęła język, a równocześnie objęła go nogami.

Guy lubił jej smak i powiedział jej o tym.

- Szybciej, szybciej - szeptała. - Tak, tak... Och..., już blisko... Jej ciało wyprężyło się, po chwili jakby zwiotczało, a potem drżąc zaczęła krzyczeć:

- Och Boże...Boże!

Guy słuchając tych słów sam też doszedł do szczytu i mrucząc z rozkoszy przycisnął ją mocno do siebie.

- Było wspaniale - powiedział, zaczerpnąwszy kilka głębokich oddechów. - Wspaniale!

Przez kilka minut leżeli spleceni w uścisku, a potem Guy włączył pilotem telewizor.

- Kochanie, o tej porze są tylko wiadomości i programy publicystyczne - powiedziała Karin.

- Nie ma kina nocnego? - spytał Guy, opierając się o tylną poręcz łóżka.

Był średniego wzrostu, dość przysadzisty, o dobrze rozwiniętych mięśniach, które zawdzięczał codziennym, piętnastominutowym ćwiczeniom porannym. Miał czarne włosy, szare oczy i sobotnie noce rzadko spędzał samotnie.

- Nie wiem, jakie tu są stacje. Może jest - powiedziała Karin, przytulając się do niego.

Przejechał przez kilka stacji, po czym nastawił na wiadomości; objął Karin ręką i zaczął pieścić jej piersi.

- Zawsze po tym jestem głodny - powiedział, gdy w telewizji pojawiła się reklama mrożonego mięsa Steakums.

Karin zaśmiała się.

- Ja też - przyznała.

Popatrzył na nią i dotknął jej piersi.

- Może następnym razem kupimy kilka kanapek, żeby na nas czekały.

- Dobrze.

- I kilka piw - dodał.

Reklamę zastąpiły teraz wiadomości.

Policja nie ma jeszcze żadnych wyników śledztwa dotyczącego mężczyzny zamordowanego i okaleczonego wczoraj wieczorem. Z anonimowego źródła dowiedzieliśmy się, że ofierze odcięto genitalia i wetknięto je w usta. To już trzecie tego typu zabójstwo... A teraz...

Guy wyskoczył z łóżka.

- Co się stało, kochanie? - spytała Karin.

- To morderstwo, o którym właśnie powiedział spiker...

- Co takiego?

- Kilka dni temu u mnie zdarzyło się to samo i ofiary nie zidentyfikowano - powiedział. - W motelu West Shore na Staten Island znaleziono młodego faceta z fiutem wetkniętym w usta.

- Och, to wstrętne.

- No pewnie - przytaknął, sięgając po telefon.

- Do kogo dzwonisz?

- Do detektywa prowadzącego śledztwo - może dobrze, że się tutaj znalazłem - powiedział i wykręcił numer operatora.

- Jesteś tu na wakacjach - przypomniała mu.

- To nie ma znaczenia - odpowiedział ze słuchawką w ręku - nadal jestem gliną.

Odezwała się telefonistka.

- Czy mogłaby mnie pani połączyć z głównym komisariatem - powiedział.

- Nie ma głównego komisariatu - odpowiedziała. - Jest tylko jeden komisariat w tym rejonie.

- No dobrze, to proszę mnie z nim połączyć.

- Podadzą panu numer w informacji.

- Proszę pani, to sprawa służbowa. Proszę mnie połączyć, albo porozmawiam z pani szefem.

Po chwili rozmawiał już z oficerem dyżurnym. Przedstawił się i powiedział:

- Chciałbym rozmawiać z detektywem zajmującym się morderstwem w motelu.

- Śledztwo prowadzi porucznik Charles Benjamin, ale nie będzie go do jutra rana.

- Czy mogę zadzwonić do niego do domu? - spytał Guy.

- Niestety, nie mamy zwyczaju podawać telefonów domowych naszych pracowników, ale może się pan spotkać jutro o dziewiątej rano.

- Proszę zostawić wiadomość, że chce się z nim zobaczyć detektyw Guy Markham.

- Dobrze... gdzie się pan zatrzymał w Virginia Beach?

- W Holiday Inn - odparł Guy. - Czy mogę mieć pewność, że przekaże mu pan wiadomość ode mnie?

- Tak, przekażę - odpowiedział oficer.

- Dziękuję - Guy odłożył słuchawkę.

- Spotkam się z detektywem prowadzącym dochodzenie jutro rano.

Popatrzył na Karin. Podnosząc kołdrę do góry powiedziała:

- Wracaj do łóżka.

Uśmiechnął się i położył koło niej; natychmiast poczuł ciepło bijące od jej nagiego ciała. Zaczęli się lekko poruszać i Guy znów poczuł jej zachwycającą miękkość. Zaczął pieścić jej plecy, i piękne, krągłe pośladki. Kiedy wreszcie opuszki jego palców dotknęły gorącego, wilgotnego sromu, poczuł jej ręce obejmujące delikatnie jego członek.

- Tym razem - szepnęła - zróbmy to po francusku.

- Jak tylko chcesz, kochanie - odpowiedział.

Tull wyjął z teleksu komunikat z COMSUBLANT, zanim zdołał to zrobić oficer łączności lub oficer na wachcie. COMSUBLANT pozostawiał decyzję o powrocie Smithowi, w konsultacji z admirałem Gromly'm i generałem Hassem.

- Do COMSUBLANT - powiedział oficerowi łączności. - Będziemy kontynuować rejs, tak jak zaplanowano... Wiesz, do kogo trzeba to wysłać.

- Do wiceadmirała George'a W. Hicksa, COMSUBLANT, Norfolk, Wirginia.

- Wysłać - skinął głową Tull.

Wrócił do kabiny dowodzenia i naciskając dwa razy przycisk syreny powiedział przez interkom:

- Zanurzenie... zanurzenie... Załoga, opuścić pokład... Załoga, opuścić pokład.

Wachta pokładowa weszła przez otwarty luk, a ostatni marynarz zamknął go i zaryglował.

- Pokład pusty - zameldował oficer.

- Opuścić maszt radiowy.

- Maszt radiowy opuszczony.

- Schodzimy na pięćdziesiąt metrów - rozkazał Tull.

- Schodzę na pięćdziesiąt metrów - odpowiedział porucznik Howard.

C-l zaczął szybko schodzić w dół.

Tull obserwował wskazówkę głębokościomierza; zeszli na dwadzieścia metrów w czasie krótszym niż półtorej minuty.

- Przygotować się do uruchomienia ręcznego sterowania zanurzaniem - powiedział oficer kierujący zanurzaniem, gdy C-l zbliżał się do głębokości, na jakiej mieli pozostać. Okręt zatrzymał się na pięćdziesięciu metrach.

- Wyrównane - zameldował.

Tull pokazał mu uniesiony kciuk i szybko spojrzał na wskazania sonaru.

- Więcej delfinów - powiedział operator.

Tull skinął głową. Dziesięciu ludzi już chorowało, a sądząc z wy­glądu oficera kierującego zanurzaniem i oficera łączności, oni także mieli wkrótce do nich dołączyć. Tull zastępował swoimi ludźmi tych, którzy poprzednio pełnili ważne funkcje na okręcie, teraz zaś leżeli złożeni niemocą.

Doktor także zachorował. Tull zdecydował, że pozostawienie go jest zbyt ryzykowne. Mógł posunąć swoje domysły nieco dalej i wyciągnąć wniosek, że w jakiś sposób coś podobnego do jadu węża zostało wstrzyknięte tym, u których stwierdził symptomy choroby.

Forbushe wszedł do kabiny dowodzenia i dał Tullowi znak, że chce z nim rozmawiać.

- Nie możemy zbyt długo iść tym kursem - wyszeptał.

Tull skinął głową.

- Zamierzam zmienić go za pół godziny.

- Chcemy odejść jak najdalej stąd, zanim wejdziemy na właściwy kurs.

- Zamierzam wysłać sygnał May Day przez radiostację niskiej częstotliwości, nie podając pozycji. To ich powinno zmylić na jakiś czas.

Forbushe popatrzył na oficera kontroli zanurzeń i oficera łączności.

- Oni wkrótce zachorują. Za godzinę powinniśmy całkowicie przejąć dowodzenie okrętem.

Tull nie zareagował. Miał wrażenie, że tamten chce jeszcze coś powiedzieć, ale się powstrzymuje.

- Od tej chwili będę z tobą w kabinie dowodzenia - dodał Forbushe.

Tull niemal się zaśmiał. Miał rację: Forbushe rzeczywiście chciał coś powiedzieć.

- Zgadzasz się, prawda?

- Zgadzam się - powiedział Tull, zdając sobie sprawę, że w przeciwnym razie Forbushe byłby urażony i mógłby sprawiać kłopoty. Ponieważ wszystko szło tak dobrze, nierozsądnie byłoby stwarzać trudność, która mogłaby szybko pociągnąć za sobą kilka innych.

Forbushe wyglądał na zadowolonego.

- Wrócę, gdy zmienisz kurs.

- Doskonale - powiedział Tull i odwracając się w drugą stronę zobaczył, jak oficer kontroli zanurzeń nagle pada na pokład, a po chwili to samo dzieje się z oficerem łączności. C-l był już praktycznie pod jego rozkazami...

Detektyw porucznik Charles Benjamin przyjechał na posterunek o 8.30. Pomimo komunikatu, jaki usłyszał przez radio, jadąc samochodem z domu położonego blisko plaży w Norfolk, że o ósmej rano było już trzydzieści pięć stopni, niósł kubek z gorącą kawą i duży pączek zapakowany w papierową torbę. Tak jak każdego ranka, jadąc do pracy, wstąpił do kawiarni, gdzie wypił pierwszą w tym dniu kawę i zjadł pierwszego pączka, a następnie zamówił kubek kawy i następny pączek na wynos.

Biurko Benjamina stało w widnym, kolorowym pokoju. Było zwrócone w kierunku okna po drugiej stronie pokoju, który, według termostatu w jego ciele, był za zimny w lecie i cholernie gorący w zimie. Benjamin położył torbę na stole, zdjął marynarkę i starannie powiesił ją na wieszaku w metalowej szafie za biurkiem. Usiadł, otworzył torbę, wyjął kubek z kawą, pączek i dwie serwetki; następnie rozłożył torbę na stole, by mieć na czym położyć pączek i kawę. Podniósł słuchawkę i spytał oficera dyżurnego, czy nie ma dla niego jakichś wiadomości.

- Jakiś facet z policji nowojorskiej powiedział, że ma coś, co może się wiązać z zabójstwem w motelu - poinformował oficer.

- Kiedy?

- Co kiedy?

- Kiedy do cholery ten facet tu będzie? - warknął Benjamin.

- Chyba dzisiaj - odpowiedział oficer.

Benjamin rzucił słuchawkę. Wyglądało na to, że ten dzień będzie podobny do kilku tysięcy innych, jakie już przeżył. Zrobił dziurkę w plastikowej pokrywce kubka, podniósł go do ust i zaczął pić. Niedbałe podejście do pracy - niekiedy także jego samego - zawsze go zdumiewało. Ta cholerna wiadomość była dobrym przykładem. Oficer dyżurny nawet się nie pofatygował, by zapisać nazwisko faceta, albo godzinę.

Zadzwonił telefon.

- Facet z policji nowojorskiej jest tutaj - zameldował oficer.

- Dzięki, zaraz tam przyjdę - powiedział Benjamin i odstawił kubek z kawą. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie włożyć marynarki, ale zrezygnował, wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju.

Gliniarz zawsze rozpozna innego gliniarza - mówi stare przysłowie i ten tu nie był żadnym wyjątkiem. Nosił szare, luźne spodnie, koszulkę polo i drogie adidasy. Miał ciemną cerę i muskularne ręce. Benjamin był niemal pewien, że facet nosił pistolet kalibru 0.38 na prawej nodze. Ale zdradzały go przede wszystkim oczy. Gliniarze, dziennikarze i niektórzy pisarze mają podobne oczy - nie nerwowe, ale chwytające wszystko w lot, widzące to, czego większość ludzi nawet się nie domyśla...

- Porucznik Benjamin - powiedział, wyciągając rękę.

- Guy Markham - odpowiedział mężczyzna, mocno potrząsając ręką Benjamina. - Więc przekazano wiadomość ode mnie.

- Tak, przekazano - Benjamin zerknął na oficera dyżurnego, który się lekko uśmiechnął. Puścił rękę Markhama i przeszedł do pokoju.

Markham wszedł za nim. Kiedy podeszli do biurka, Benjamin powiedział:

- Proszę wziąć sobie krzesło; mam tu kawę i pączka.

Otworzył szufladę i wyjął wyszczerbiony biały kubek.

- Piję czarną, a pan?

- Ja też lubię czarną.

Benjamin przestał nalewać, gdy kubek był napełniony do połowy i podał go gościowi; przełamał pączek na dwie mniej więcej równe części i wskazując na jedną z nich powiedział:

- Niewiele, ale ze szczerego serca.

Markham skinął głową, łyknął nieco kawy i wyjaśnił:

- U siebie na Staten Island też znalazłem faceta zabitego w ten sam sposób, jak ci trzej tutaj i nie udało mi się go zidentyfikować.

Zanim Benjamin zdążył odpowiedzieć, inny detektyw, z łysiejącą głową, zajrzał do pokoju:

- Słyszałeś o tym, że wczoraj wieczorem na drodze nr 60 wysadzo­no samochód?

Benjamin skarcił go wzrokiem.

- Mam swoje problemy, Lou. Nie potrzebuję cudzych.

- W samochodzie zamontowano bombę z zapalnikiem czasowym - powiedział Lou.

- No i?

- Nie sposób było zidentyfikować kierowcy, ale numer karoserii pozostał nienaruszony. Samochód został wypożyczony z miejscowej firmy Big AL przez komandora Johna Tulla.

- Więc zidentyfikowano kierowcę - zauważył Benjamin.

Lou potrząsnął głową.

- Marynarka twierdzi, że komandor Tull jest na pokładzie okrętu podwodnego.

- Więc kto, do cholery, wyleciał w powietrze?

- Pracujemy nad tym - odpowiedział Lou. - Ale jest jeszcze coś. Ktoś, być może komandor, starał się usunąć numer kwasem, ale z ostatnich czterech cyfr zostało wystarczająco dużo, by je odczytać.

- Przyjdź do mnie kiedy znajdziesz coś powiązanego z moim morderstwem - powiedział Benjamin.

- Tak tu sobie gawędzimy - Lou uśmiechnął się do Guya. - On nie jest tym mordercą, prawda?

- On jest z policji nowojorskiej - wyjaśnił Benjamin. - Detektyw Guy Markham, detektyw Louis Walker.

Markham chciał wstać.

- Niech pan siedzi - powiedział Walker, machając mu ręką. - Chuck skorzysta z wszelkiej pomocy, jaką pan, lub ktokolwiek inny może mu zaoferować.

Markham uśmiechnął się.

- Wynoś się stąd, bo czymś w ciebie rzucę - zapowiedział Benjamin.

- Staram się po prostu pomóc, nic więcej - powiedział Lou, mrugając do Markhama i już go nie było.

- W każdym komisariacie są tacy faceci - stwierdził Markham. - Czasami wydaje mi się, że gdyby ich nie było, wielu z nas już by zwariowało w tej pracy.

Benjamin spojrzał na swojego gościa z zainteresowaniem. Nie spodziewał się zbyt wiele po muskularnym facecie, a na pewno niczego tak głębokiego, jak to, co właśnie powiedział.

- Niech mi pan coś powie o tym niezidentyfikowanym u siebie - powiedział, łykając nieco kawy.

- Tak samo jak ci trzej tutaj... zamordowano go, a kutasa wetknięto w usta. Znalazła go dziewczyna w motelu West Shore.

Benjamin ugryzł swój kawałek pączka.

- Żeby formalnościom stało się zadość, spytam, czy ma pan jakieś dokumenty potwierdzające pana tożsamość?

Markham pokazał swoją złotą odznakę policyjną i legitymację.

- Niech pan wykręci 718-720-2120 i poprosi kapitana Richarda Monty'ego, mojego szefa.

- Nie, to wystarczy - powiedział Benjamin, oddając gościowi odznakę i legitymację.

- Słyszałem o tym zabójstwie tutaj we wczorajszych wiadomościach wieczornych - wyjaśnił Markham, chowając dokumenty.

- Spędza pan tu wakacje? - spytał Benjamin.

- Tygodniowe.

- Przyjechał pan z przyjaciółką?

- Nie, ale...

Podnosząc rękę, Benjamin powiedział:

- No tak, rozumiem... Czy wie pan coś o odciskach tego faceta u siebie?

Markham potrząsnął głową.

- FBI do niezidentyfikowanych zabiera się powoli. Zbytnio ich to nie obchodzi.

Benjamin przytaknął.

- Ja też jeszcze nie wiem nic o tych trzech.

Skończył jeść pączek, dopił kawę i wyrzucił kubek do śmieci.

- Załatwiono ich w ten sam sposób - powiedział, wyrzucając białą torbę papierową. - Ale mógł to zrobić jeden zwariowany facet naśladując to, co drugi wariat już zrobił.

- Możliwe... Jest jednak także inna możliwość - odrzekł Markham.

- Słucham.

- Wszystkich czterech mógł zamordować jeden wariat.

Benjamin zgarnął serwetką okruchy pączka z biurka do złożonej ręki i wyrzucił je do śmieci.

- To prawda. Ale jeżeli tak, to czy coś ich łączyło, czy po prostu znaleźli się w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu?

- Sposób w jaki ich załatwiono wskazuje, że może to być powiązane z seksem.

- Tak, na pewno.

- Może ten morderca jeździł z miejsca na miejsce? - zasugerował Markham, kończąc kawę i pączka.

- Z miejsca na miejsce, mówisz?

- Warto by zadzwonić tu i ówdzie - może do Bostonu, Chicago, St. Louis.

- San Francisco, San Diego, Seattle i powiedzmy Denver.

- Właśnie, może coś wypłynie.

- Dzwoń do miast, które wymieniłeś, a ja zadzwonię do pozostałych - zdecydował Benjamin. - Możesz używać telefonu na którymś z pustych biurek. Powiedz operatorowi, ze dzwonisz w moim imieniu.

- Dobrze - powiedział, Markham wstając. Przypomniał sobie, jak staranny był Benjamin, posprzątał okruchy pączka z biurka i wyrzucił je do kosza.

- Trzeba to umyć - powiedział, biorąc kubek.

- Ja to później zrobię... Teraz dzwoń.

- Już się do tego zabieram - odparł Markham, zostawiając kubek na biurku.

7.

Gdy kapitan Peter Randle, szef operacyjny wiceadmirała George'a W. Hicksa przeczytał depeszę, na jego twarzy pojawił się lęk. Szare oczy zwęziły się; spod zmarszczonych ciemnych brwi spojrzał na oficera służbowego i spytał:

- Czy widział to jeszcze ktoś, oprócz faceta, który to kopiował? Na jego ostrej twarzy widać było wściekłość, podkreśloną jeszcze przez krzaczaste, połączone ze sobą brwi.

- Oficer dyżurny, komandor Robert Hallway - odpowiedział oficer. - Jak tylko przyszła, kazał mi ją przynieść do pana.

- Niech pan powie oficerowi dyżurnemu, że wszystkie wiadomości dotyczące Command One mają być traktowane jako „ściśle tajne" - rozkazał Randle.

- Tak jest - odpowiedział oficer.

- To wszystko.

Oficer zasalutował i Randle oddał mu honory; następnie podniósł słuchawkę i nakręcił numer admirała Hicksa. Admirał odebrał natychmiast.

- Panie admirale, właśnie otrzymałem wiadomość, że Command One wysłał sygnał May Day - powiedział.

Admirał milczał i słychać było tylko jego chrapliwy oddech.

- Nie podano pozycji - dodał Randle.

W końcu admirał zadał pytanie:

- Czy jeszcze nadaje?

- Nie. Tylko jeden sygnał za pomocą systemu ELF - super niskiej częstotliwości.

- Proszę natychmiast przyjść do mojego biura - polecił Hicks.

- Tak jest - odpowiedział Randle i odłożywszy słuchawkę skierował się ku drzwiom.

Dopiero około pierwszej Markham i Benjamin skończyli telefonować. Siedli za biurkiem Benjamina i uśmiechnęli się do siebie.

- Jeden w Bostonie i jeden w Chicago - powiedział Markham.

- Dwóch w Seattle, jeden w San Diego i dwóch w San Francisco. Jeden twój i moich trzech, to czterech; dwóch, o których się dowiedziałeś to sześciu, a z tymi, których ja znalazłem, to razem dziesięciu facetów zamordowanych w ten sam sposób, w różnych miejscach kraju i w różnym czasie.

- Czy któregoś z tych, o których się dowiedziałeś, zidentyfikowano po odciskach palców? - spytał Markham.

- Nie, żadnego.

- Z moich też żadnego - odpowiedział Markham.

Beniamin odchylił się do tyłu w swoim obrotowym krześle, spojrzał na zegarek i zaproponował:

- Chodźmy teraz na lunch i przemyślmy to, chyba że masz jakieś inne plany?

- Bardzo chętnie, ale chciałbym jeszcze zadzwonić.

Benjamin podsunął mu telefon.

- Sprawa osobista? - spytał.

Markham skinął głową.

- Kiedy skończysz, przyjdź do mnie, będę w hollu - powiedział Benjamin.

Wstał i wyjął marynarkę z szafy.

Chwilę później w pokoju Markhama zadzwonił telefon. Karin odebrała dopiero za czwartym dzwonkiem.

- Mówi Guy.

- Myślałam, że o tej porze już tu będziesz - powiedziała - i będziemy mogli po południu pójść razem na plażę.

- Są tu pewne sprawy do załatwienia - odpowiedział. - Przyjdę, gdy tylko będę mógł. Przyjdę na plażę, gdy tylko wrócę.

Zaczęła coś mówić, ale przerwał:

- W nocy było wspaniale, kochanie. Do zobaczenia.

Odwiesił słuchawkę i, idąc na spotkanie z Beniaminem, zdał sobie sprawę, że postąpił nieładnie wobec Karin. Mogła pomyśleć, że według niego nadaje się tylko do obracania w łóżku. Uznał, że nie chce, by tak myślała i zdecydował, że jej to wynagrodzi, gdy się z nią zobaczy.

Kilka minut później Benjamin i Markham siedzieli przy stole w restauracji Wendy'ego oddalonej pięć minut jazdy z komisariatu. W porze lunchu na sali było dużo ludzi.

Benjamin jadł cheeseburgera, a Markham różne sałatki warzywne.

- Jadam tu, bo tak jest wygodnie - wyjaśnił Benjamin. - Czasem wracam tu nawet na kolację.

Uśmiechnął się.

- Wiesz jak to jest, jak się jest kawalerem. Po prostu czasami nie chce mi się gotować wieczorem, choć jestem cholernie dobrym kucharzem.

- Sądziłem, że jesteś żonaty - zdziwił się Markham.

- Byłem, aż do zeszłego roku - odparł Benjamin, biorąc palcami kilka frytek. - Po prostu coś się zepsuło. Wiesz, co mam na myśli mówiąc, że coś się zepsuło?

- To samo zdarzyło mi się z kobietą, z którą mieszkałem przez kilka lat.

- No dobrze, wracajmy do sprawy - powiedział Benjamin.

- Powtórz, co wiemy.

- Mamy dziesięciu facetów załatwionych w ten sam sposób w różnych miejscach i czasie - podsumował Benjamin, kończąc cheeseburgera. - Wydaje mi się, że mamy teraz więcej pytań, niż mieliśmy przedtem.

- To się musi jakoś wiązać ze sobą.

- Różne miasta, różni faceci.

- Czy jest jakieś powiązanie między tymi miastami?

- No dobrze, większość z nich leży na wybrzeżu.

- Chicago nie - powiedział Markham.

- Coś jeszcze? - spytał Benjamin.

- Wszyscy mieli po dwadzieścia parę lat.

- Ten wariat, czy wariaci lubią młodych chłopaków. - Zauważył Benjamin. - Większość z nich takich lubi.

- Gdybyśmy mogli skłonić FBI, by zechcieli łaskawie rozpoznać odciski choć jednego z nich, coś byśmy już mieli. Ale oni poruszają się w swoim własnym tempie, w swoim własnym pieprzonym świecie.

Benjamin uśmiechnął się. Im więcej czasu spędzał z tym nowojorskim gliniarzem, tym bardziej go lubił. Pod wieloma względami przypominał mu jego samego sprzed wielu lat, gdy rozsadzał go zapał do pracy.

- Coś ci powiem - powiedział - wracaj do swojej przyjaciółki do motelu, a gdyby się coś pojawiło, zadzwonię.

Markham zlekceważył tę propozycję.

- Nie znasz kogoś, kto mógłby zidentyfikować odciski w FBI?

Benjamin potrząsnął głową.

Nagle Markham zmarszczył brwi i odwrócił się w kierunku stolika po drugiej stronie przejścia; siedziały tam dwie młode kobiety.

- Przepraszam, niechcący usłyszałem, co panie mówiły. Czy to pewne, że zatonął nasz okręt podwodny?

Benjamin zauważył je, gdy tylko usiadły. Obie miały po trzydzieści parę lat; obie były mężatkami - nosiły obrączki na serdecznym palcu lewej ręki. Jedna była nieco wyższa. Obie były ciemnymi blondynkami, a niższa z nich miała dłuższe włosy. Wyglądały na zmartwione. Wyższa miała zaczerwienione oczy.

Skinęły głowami niemal jednocześnie, a niższa powiedziała:

- Mąż mojej sąsiadki jest oficerem obsługującym sonar. Lily, bo tak się nazywa sąsiadka, powiadomiono niedawno.

- Gdy tu jechałyśmy, podano także wiadomość przez radio - dodała druga kobieta.

- Czy spiker podał może przypadkiem nazwę i numer łodzi?

- Nie - odparła pierwsza. - Ale Lily mówiła mi, że jej mąż Howard służył na specjalnym okręcie. Wydaje mi się, że nazywał się Command One.

- Dziękuję - powiedział Markham, odwracając się do swojego stołu. - Cztery lata służyłem na okręcie podwodnym.

Benjamin skinął głową ze współczuciem.

- Mogłem nawet znać jakichś chłopaków z tej załogi - głos Markhama był cichy i pełen wzruszenia.

- Wracaj do motelu - powiedział łagodnie Benjamin, widząc smutek w oczach Markhama. Nie błyszczały już tak, jak zwykle.

- Obiecuję, że jak coś będzie, to zadzwonię. Chodź, odwiozę cię.

Wiceadmirał Hicks spotkał się ze swoimi ludźmi w pokoju konferencyjnym dowództwa COMSUBLANT. Był niskim, silnym, sześćdziesięcioletnim mężczyzną i wyglądał raczej na pilota myśliwskiego, niż na dowódcę łodzi podwodnych. Siedział u szczytu wielkiego, politurowanego, dębowego stołu.

- Nie chcę, by jakiekolwiek informacje o morderstwie i o wypadku śmigłowca przedostały się do prasy. Przekazanie wiadomości o śmigłowcu można opóźnić o dwadzieścia cztery do czterdziestu ośmiu godzin, a kiedy już podamy wiadomość prasie, trzeba to tak zrobić, by wydawało się, że śmigłowiec zaginął szukając C-l. Czy to jasne?

Mężczyźni siedzący przy stole skinęli głowami. Randle, który był przy telefonie po drugiej stronie sali, odłożył słuchawkę i zajął miejsce po prawej stronie Hicksa.

- Panie admirale - powiedział - prezydent chce wiedzieć, dlaczego nie rozpoczęliśmy akcji ratowniczej.

Hicks zamknął oczy, po chwili je otworzył i odparł:

- Wyjaśniłem już sekretarzowi do spraw marynarki, że nie mieliśmy namiaru na C-l i może się znajdował na trzech tysiącach metrów, może nawet na pięciu. Miałem nadzieję, że przedstawi sytuację prezydentowi. Nic nie możemy zrobić. Przypuszczalnie nie będzie­my nawet mogli zlokalizować wraku.

Potem dodał:

- Powinienem był im nakazać natychmiastowy powrót, gdy poja­wiły się problemy przy pierwszym głębokim zanurzeniu.

- Nasi ludzie z wywiadu zastanawiają się nad możliwością sabotażu - powiedział jeden z oficerów. - Sądząc z raportu kapitana Smitha o wypadku przy zanurzaniu i o zniszczeniu śmigłowca, mógł to być sabotaż.

- Tak, to możliwe - odpowiedział Hicks.

- Pozwoliłem sobie zawiadomić rodziny każdego z członków załogi; do tych, którzy mieszkają niedaleko, wysłałem oficera, a rodziny pozostałych powiadomiłem telefonicznie - powiedział Randle. - W obu wypadkach rodziny poinformowano, że zostali uznani za zaginionych.

- Tak, bardzo dobrze - Hicks wziął głęboki oddech i dodał:

- Zatonąć na takiej głębokości... - nie dokończył; po chwili powiedział:

- Nic już nie możemy zrobić poza - jeżeli ktoś jest wierzący - modlitwą o to, by okazało się, że do katastrofy nie doszło. To wszystko panowie, dziękuję.

Tull rozkazał, by C-l zszedł na sto dwadzieścia metrów i wszedł na kurs, na południowy Atlantyk.

- Płyniemy z prędkością czterdziestu węzłów - powiedział Forbushe. - A możemy płynąć pięćdziesiąt.

Tull sprawdził wskazania sonaru. Obsługiwał go Haines.

- Nic nie ma - zameldował Haines.

- Cała załoga jest zamknięta - powiedział Forbushe. - Ale wszyscy są zbyt chorzy, by mogli spowodować jakieś kłopoty.

Tull podszedł do komputera nawigacyjnego.

- Zamierzam popłynąć tysiąc mil na południe, potem iść kursem sto osiemdziesiąt wprost do celu, gdzie będą na nas czekać.

- Przy takiej prędkości trasa na południe powinna nam zająć około dwudziestu czterech godzin - powiedział Forbushe.

- Z dokładnością do godziny.

- Dopłynięcie do wejścia zajmie nam następne dwadzieścia cztery godziny, a może więcej, gdybyśmy musieli się kryć.

- Trzeba się liczyć z tym, że będziemy do tego zmuszeni - przewidywał Tull. - Wcześniej czy później wykryją nas i zidentyfikują.

Forbushe się z tym zgodził.

- Ale jesteśmy chyba najszybsi zarówno na wodzie, jak i pod wodą.

- Na to właśnie liczę - odpowiedział Tull.

- A gdzie dokładnie będą na nas czekali przyjaciele?

- Tuż przy wejściu. Wejdziemy na wody rosyjskie i będziemy poza zasięgiem okrętów amerykańskich i innych krajów NATO.

Forbushe skinął głową, ale nic już nie powiedział.

8.

Markham leżał na łóżku opierając się o tylną poręcz i oglądał wiadomości wieczorne. Karin leżała obok niego. Oboje byli nadzy. Próbował się z nią kochać, ale nie mógł. Karin była bardzo wyrozumiała.

- A teraz - powiedział spiker - przejdziemy do tego, co uważa się za największą katastrofę podwodną od czasu, gdy niedaleko Cape Cod zatonął Thresher. Marynarka twierdzi, że Command One odbywał rutynowy rejs próbny po przebudowie. Macierzystym portem okrętu dowodzonego przez kapitana Donalda Smitha był Norfolk. W wywia­dzie telefonicznym wiceadmirał Hicks powiedział naszemu reporterowi, że Command One był tak przebudowany, że mógł służyć za centrum dowodzenia różnych operacji wojskowych. Powiedział także, iż na głębokości, na jakiej - jak się sądzi - leży okręt, akcja ratunkowa jest niemożliwa i nie może być skuteczna. - Tuż przed rozpoczęciem programu władze udostępniły listę członków załogi. Wielu z nich jest z tych stron.

Głos zamilkł, rozległa się cicha muzyka poważna i na ekranie pokazywały się po kolei zdjęcia członków załogi i ich nazwiska.

- Czy znasz któregoś z nich? - spytała Karin szeptem.

Markham potrząsnął głową, ale nie odpowiedział. Na ekranie pokazało się następnych kilka twarzy i nazwisk; nagle na widok jednej z nich Markham zmarszczył brwi. Przesunął się do drugiego końca łóżka, by lepiej się przyjrzeć twarzy marynarza.

- Wydaje mi się, że skądś go znam - powiedział.

- Karl Fisher - przeczytała Karin z ekranu.

Na ekranie pojawiła się następna fotografia i nazwisko. Markham oparł się z powrotem o poręcz.

- Służyliście na tym samym okręcie? - spytała Karin.

- Nie jestem pewien. To znaczy, chyba znam tę twarz, ale...

- To mi się także czasami zdarza - powiedziała, przytulając się do niego. - Twarz wydaje się znajoma, ale nie możesz powiązać jej z nazwiskiem. A może każdy z nas ma przynajmniej jednego sobowtóra, kogoś, kto wygląda tak, jak ja, albo tak, jak ty.

Spojrzał na nią. Opierała się piersiami o jego pierś. Objął ją.

- Słuchaj, wiem, że to wszystko może się wydać zwariowane, ale...

Położyła mu palec na wargach.

- Lubię cię - powiedziała. - Lubię cię, bo jesteś delikatny i dlatego, że obchodzi cię to, co robisz. Nie musisz mi niczego wyjaśniać.

- Też cię lubię, Karin - odpowiedział. - Nie tylko dlatego, że to robiliśmy. Nawiasem mówiąc, ostatniej nocy było wspaniale.

- Mnie także.

Pocałował ją namiętnie w usta i pieścił piersi.

- Kochaj mnie, Guy - poprosiła.

Puścił ją, całował jej szyję, piersi, brzuch i wilgotne wargi sromu, a ona mruczała z zadowolenia.

Przesunęli się tak, by mogła pieścić językiem i ustami jego penisa. Guy zadrżał z rozkoszy; po chwili przesunęli się twarzami do siebie i wszedł w nią.

Przez pewien czas żadne z nich się nie ruszało.

- To takie wspaniałe czuć cię w środku.

Muskając palcami jej nabrzmiałe sutki, zaczął się poruszać.

Karin zamknęła oczy.

Musnął wargami jej usta.

- Szybciej - wyszeptała.

Przesunął ręką po jej pośladkach.

- Wspaniale jest z tobą - powiedziała, oddychając szybko. - Naprawdę wspaniale

Poruszał się coraz szybciej.

Przytuliła się do jego ramienia, mówiąc coś cicho.

Czuł jej paznokcie na skórze pleców.

- Och Guy - krzyknęła. - Guy, już!

Przeorała paznokciami jego bark.

W następnej chwili Guy zamknął oczy i z nieartykułowanym okrzykiem rozkoszy wyzwolił się w niej.

- Cudownie - powiedział. - Jesteś cudowną kobietą.

I wtulił twarz pomiędzy jej miękkie, ciepłe piersi.

Kilka minut później oddzielili się od siebie.

- Głodny? - spytała Karin.

- Umieram z głodu - odpowiedział.

Nagle zadzwonił telefon. Karin popatrzyła na niego pytająco.

- To z Nowego Jorku, albo porucznik Beniamin - powiedział podnosząc słuchawkę.

Dzwonił Benjamin.

- Oglądałeś wiadomości? - spytał.

- Tak, o szóstej.

- Widziałeś zdjęcia i nazwiska.

- Tak - Markham usiadł.

- Trzech z tych facetów to moi sztywni - powiedział Benjamin. - Czy mógłbyś tu przyjechać?

Nagle Markham zrozumiał: jego niezidentyfikowaną ofiarą był Karl Fisher.

- Jesteś tam jeszcze? - spytał Benjamin.

- Tak, jestem.

- Przyjedziesz tu?

Markham spojrzał na Karin.

- Tak, przyjadę.

- Przyślę radiowóz. Do zobaczenia - powiedział Benjamin.

Markham odłożył słuchawkę.

- Już wiemy, kim są trzej, nie, czterej niezidentyfikowani. Trzej są w kostnicy tutaj, jeden w kostnicy na Staten Island, jeżeli nie przewieziono go do Bellevue.

Zaczął się ubierać. Karin siadła.

- Chcesz powiedzieć, że Karl Fisher to ten człowiek zamordowany w Nowym Jorku?

- W motelu na Staten Island - odpowiedział Markham, wkładając koszulkę.

- To jakim sposobem mógł być na okręcie podwodnym i...

- Kochanie, nie wiem - powiedział, wkładając prawą nogę w nogawkę spodni.

- Kiedy wrócisz? - spytała Karin.

Pochylił się nad nią i pogładził ją po włosach i nagich piersiach.

- Może się w tobie zakochałem - stwierdził i pocałował ją.

- Chyba bym tego chciała - odparła.

Markham uśmiechnął się.

- Ja też - powiedział.

Znów ją pocałował, pogłaskał lekko jej piersi i podszedł do drzwi. W chwili gdy wychodził z hollu, nadjechał radiowóz. Policjant opuścił szybę.

- Czy pan jest detektywem z policji nowojorskiej?

Markham skinął głową.

- Z tyłu czy z przodu?

- Z przodu - powiedział Markham.

W chwilę później siedział obok policjanta i mknął na sygnale przez miasto.

Gdy Markham wszedł do pokoju, Benjamin siedział przy biurku, na którym leżało kilka dużych zdjęć zamordowanych.

- Dostałem raport FBI o tym pierwszym. To Vincent Fields, trzeci oficer, specjalista od radarów. Zgadzają się zdjęcia i odciski.

Pokazał zdjęcia ofiary i to, które pokazywano w telewizji. Markham skinął głową.

- Zadzwonię do moich przełożonych, żeby przysłali tu faxem kopię zdjęcia Fishera.

- To jest raport FBI o odciskach - powiedział Benjamin z zadowoleniem.

- Co się do cholery dzieje? - spytał Markham.

- No cóż, wydaje mi się, że wszystkich - to znaczy dziesięciu ludzi - zabito po to, by innych dziesięciu wprowadzić na ten okręt. Rozmawiałem z FBI, a oni odesłali mnie do wywiadu marynarki. Lada chwila mają tu zadzwonić. Tymczasem poprosiłem o przesłanie zdjęć tych innych niezidentyfikowanych. Przesyłają je tu teraz faxem.

Markham usiadł.

- Dziesięciu ludzi zastąpionych przez innych, a okręt tonie na tak głębokiej wodzie, że nie można się do niego dostać. Chciałbym jednak wiedzieć, o co, do cholery chodzi?

Popatrzył przez biurko na Benjamina.

- Posłuchaj. Zidentyfikowaliśmy tych ludzi. Teraz niech marynarka martwi się o to, co się stało.

Markham potarł ręką podbródek.

- Nie powinienem tego mówić, ale może to dobrze, że okręt zatonął.

Benjamin sięgnął do najwyższej szuflady, wyciągnął cygaro, zdjął celofanową opaskę, obrócił je między kciukiem a palcem wskazującym i wąchając powiedział:

- Chyba masz rację. Jedno jest pewne: grube ryby z marynarki mają kłopot. Jest to zagadka, nad którą każdy może się głowić.

Obciął koniec cygara i wsadził je do ust.

- Palę cygara tylko przy bardzo specjalnych okazjach, a uważam, że ta właśnie jest... tak specjalna, że ciebie także poczęstuję cygarem i razem z radością wydusimy innych w tym pokoju.

- Nie palę - odparł Markham.

- Powinienem się domyśleć, że ktoś kto wybiera sałatkę, zamiast tłustego hamburgera, nie pali.

Markham uśmiechnął się.

- Naprawdę jesteś zadowolony!

Benjamin wyjął cygaro z ust i powiedział:

- Ty także powinieneś być zadowolony.

- Jestem.

- To dobrze - Benjamin znów wetknął cygaro do ust. - Mam nadzieję, że mój telefon w niczym nie przeszkodził. To znaczy, między tobą a twoją przyjaciółką. Bardzo przepraszam, jeśli tak.

- Jesteś starym lubieżnikiem.

- Co w tym złego? - Zaśmiał się Benjamin.

Zanim Markham zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon.

- Mówi kapitan Jededeah Pilcher z wywiadu marynarki. Poinformowano mnie, że ma pan jakieś wiadomości, które mogą nas zainteresować.

Miał głęboki niski głos.

Benjamin dał Markhamowi znak, by podniósł drugą słuchawkę.

- Detektyw Markham włącza się do rozmowy - wyjaśnił.

- Już jestem - powiedział Markham.

- Panie kapitanie, ustaliłem, że cztery niezidentyfikowane dotąd trupy to ludzie, którzy są na liście zaginionych w wypadku okrętu podwodnego Command One - powiedział Benjamin, nie wyjmując cygara z ust.

Pilcher milczał.

- Jest jeszcze sześciu innych, którzy też zostaną zidentyfikowani - powiedział Benjamin, po czym wyjął cygaro z ust i położył na muszli, służącej za popielniczkę.

- Nie rozumiem, o czym pan mówi - powiedział Pilcher. - Jak mógł pan zidentyfikować naszych ludzi?

- Trzech z nich zabito tutaj. Może pan o tym czytał.

- Tak, czytałem. Okropne morderstwa.

- Takie same morderstwa popełniono w Nowym Jorku, San Francisco, San Diego i Seattle, razem dziesięciu ludzi. Żadnego z nich nie zidentyfikowano.

- Rozumiem.

- Wszyscy należeli do załogi Command One - powiedział Benjamin.

- To niemożliwe. Okręt wypłynął z kompletną załogą.

- Liczba członków załogi się zgadzała - wyjaśnił Benjamin. - Ale nie zgadzali się ludzie; zamiast nich wprowadzono dziesięciu innych. Mam zdjęcia i odciski palców, by to udowodnić.

- Chce mi pan powiedzieć, że na pokładzie tego okrętu jest dziesięciu ludzi podających się za członków załogi, a tamtych zamordowano po to, żeby ich tam wprowadzić?

- Dokładnie tak, panie kapitanie.

Pilcher milczał przez chwilę, po czym powiedział:

- Proszę tu przyjechać, omówimy tę sprawę dokładniej. Niech pan wjedzie do bazy trzecią bramą i pokaże dokumenty wartownikowi z piechoty morskiej. Razem z kolegą zostanie pan odprowadzony do naszego budynku. Do tego czasu nie wolno panu rozmawiać o tym z nikim, nawet ze zwierzchnikami.

- Tak jest - warknął Benjamin i dodał - ale jeżeli mnie pamięć nie myli, nie ma pan prawa mi mówić, z kim mogę, a z kim nie mogę rozmawiać o tym, co odkryłem.

- Dobrze, rozumiem - powiedział Pilcher. - Nie chciałem, by moja prośba zabrzmiała jak rozkaz.

- Tak właśnie zabrzmiała. Markham, jak sądzisz, czy to brzmiało jak rozkaz?

- Proszę, by nie rozmawiał pan z nikim o pańskim odkryciu, dopóki nie ustalimy, co się dzieje.

- Dobrze - powiedział Benjamin. - Przyjadę za pół godziny. Niech pan powie wartownikowi, że przyjedziemy radiowozem. Będzie wiedział, kto jedzie.

- Powiem mu - obiecał Pilcher i rozłączył się.

Benjamin odłożył słuchawkę i wziął cygaro.

- Niezbyt lubię, gdy mi ktoś mówi, co mam robić - powiedział, gdy podszedł Markham.

- Dałeś mu nauczkę.

- Chyba tak - zgodził się Benjamin - i zrobiłem to z przyjemnością.

- Ale to jest nadal sprawa policji. Nie wiemy ani kto to zrobił, ani dlaczego.

- Mylisz się - powiedział Benjamin, wydmuchując dym w lewą stronę - mamy jedno dlaczego: tych ludzi zabito po to, by dziesięciu innych wprowadzić na okręt. Nie mamy drugiego dlaczego: po co ktoś chciał wprowadzić dziesięciu ludzi na okręt podwodny; nie wiemy także oczywiście kto: kto za tym stoi i kto dokonał zabójstw?

- Teraz, gdy okręt zatonął, nie ma sposobu, żebyśmy się tego dowiedzieli - zauważył Markham.

Benjamin zebrał zdjęcia i raporty o odciskach palców i powkładał je oddzielnie w papierowe teczki, a następnie wszystko razem w dużą kopertę.

- Jestem gotów na spotkanie z marynarką, a ty?

- Ja też - odpowiedział Markham.

9.

- To zdumiewające, - zauważył Haines - że ten okręt może obsługiwać tylko dwunastu ludzi, licząc pana i Forbushe'a.

Tull skinął głową. Siedział z Hainesem w mesie, jadł kanapkę i pil kawę.

- Ale na styk. Kiedy to się skończy, będziemy bardzo zmęczeni i nie będziemy mogli patrzeć na kanapki.

- Moussarakis jest cholernie dobrym kucharzem - powiedział Haines. - Nie lubi o tym mówić, ale byłem z nim już wcześniej i przyrządzał wspaniałe dania z tego, co mogliśmy zabić. Może będzie chciał gotować.

- Porozmawiam z nim... Gdzie byliście razem? - spytał Tull.

Nic nie wiedział o swoich ludziach. Wybrali ich inni. Nie znał nawet Forbushe'a, zanim się nie zameldował na C-l.

- We Wschodniej Afryce - powiedział Haines, spoglądając na Tulla znad białego obramowania kubka z kawą. Wysoki, krótko ostrzyżony blondyn, miał zwodniczo niewinną twarz i swobodne maniery. - Był pan tam kiedyś? - spytał, stawiając kubek.

- Nie, tam nie byłem. Ale byłem w innych miejscach W Libanie. Kilka podróży na prowincję - powiedział, używając przyjętego wyrażenia na określenie faktu, ze się walczyło w Wietnamie.

Haines gwizdnął cicho, ale nic nie powiedział.

- I kilka misji w różnych częściach Europy.

- To robota w białych rękawiczkach. Też to robiłem.

Tull wstał.

- Pójdę odpocząć na pół godziny - powiedział - ale najpierw pogadam z Moussarakisem o gotowaniu.

Haines także wstał.

- Jak długo będziemy na tym okręcie? - spytał.

- Jeśli będziemy mieli szczęście, to dziewięćdziesiąt sześć godzin - odparł Tull. - Jeżeli dopłyniemy prosto, bez żadnych przeszkód.

- Jakie mamy na to szansę?

- Powiedzmy, że nie liczyłbym na to. Zegar tyka i za każdym tyknięciem jesteśmy bliżsi celu. Jeżeli będziemy mieli więcej szczęścia niż rozumu - dojdziemy. Ale jeżeli nie, no cóż, niezależnie od tego, jakie kontrakty podpisaliśmy, i tak dostaniemy za mało.

- Tak, sądzę, że właśnie tak będzie.

- Nie ma się czym przejmować - powiedział Tull. - przynajmniej nie teraz.

Haines uśmiechnął się.

- Ja się nie przejmuję takimi rzeczami. To nie w moim stylu.

- Tak myślałem.

- Ale Forbushe się przejmuje.

- Zawsze jest ktoś taki - stwierdził Tull zdziwiony tą uwagą.

Haines, tak jak wszyscy inni, nie mówił zbyt wiele, a przecież w ciągu ostatnich kilku minut powiedział dużo.

- Też trochę odpocznę - Haines wyszedł z Tullem na korytarz i skręcił do pomieszczeń załogi.

- Do następnej wachty - zawołał Tull; skierował się do pomieszczenia reaktora, gdzie pełnił służbę Moussarakis, wciąż myśląc o Hainesie. Nagle zdał sobie sprawę, że mówiąc o Moussarakisie jako ewentualnym kucharzu, Haines podał mu nazwisko drugiego człowieka, na którego może liczyć w trudnej sytuacji. To, że umiał gotować, było szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Pojawiły się jednak dwa pytania: w jakiej sytuacji będzie musiał na nich polegać i czy wiedzieli coś, czego on nie wiedział?

Nie mógł znaleźć odpowiedzi na żadne z nich, co niepokoiło go tym bardziej, że były ze sobą ściśle powiązane

Jechali w milczeniu już około dziesięciu minut, gdy Benjamin, który prowadził, powiedział:

- Mamy towarzystwo.

- Jesteś pewien? - spytał Markham.

- Zrobiłem dwa niepotrzebne skręty, a oni jechali za mną.

Markham nastawił lusterko tak, by mógł patrzeć w tył.

- Trzech facetów... jeden z tyłu.

- Widziałem tylko dwóch z przodu - odpowiedział Benjamin.

- Chcesz poprosić przez radio o pomoc?

- Nie, chcę, żeby oni zrobili jakiś ruch - powiedział Benjamin i dodał: - Ktoś najwyraźniej nie chce, żebyśmy dojechali do marynarki.

- Najwyraźniej - przyznał mu rację Markham.

- Wjadę na autostradę i przyspieszę - powiedział Benjamin. - Sądzę, że oni zrobią to samo.

- Będą mogli nas dostać.

Benjamin zerknął na Markhama.

- To prawda. Ale najpierw ty ich dorwiesz. Z tyłu, w metalowym pudełku, jest dwururka. Wyjmij ją i wystaw przez moje okno. Staraj się nie pokazywać lufy.

Markham przygotował broń.

- Dobrze! - zawołał Benjamin, gdy dubeltówka została ustawiona. - Teraz wjedziemy na autostradę.

Popatrzył w boczne lusterko i ostro skręcił w lewo. Samochód wjechał na chodnik po przeciwnej stronie ulicy, zrył trawnik i uderzył w krawężnik. Benjamin cały czas walczył z kierownicą, by zachować kontrolę nad samochodem.

- Boże, dobrze, że nic nie jadłem - rzucił Markham.

- Musiałeś coś jeść przed moim telefonem - odpowiedział Benjamin.

- Tak, jak powiedziałem wcześniej, jesteś starym lubieżnikiem.

- Sprawdź co z naszym towarzystwem.

- Zawracają.

- Wjazd na autostradę jest kilka kilometrów stąd.

- Wiesz co, jestem chyba wariatem, żeby robić coś takiego w czasie wakacji, zamiast spędzać czas z piękną kobietą.

- Jesteś wariatem, ale albo ta praca jest dla ciebie tak ważna, że musisz być wariatem, albo powinieneś przekładać papierki w biurze.

Markham dostrzegł znak wjazdu na autostradę.

- Wjedziemy z fasonem - powiedział Benjamin.

Włączył syrenę oraz migoczące światło na dachu i wcisnął pedał gazu do podłogi.

Wjechali na autostradę i po chwili jechali już sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.

- Jesteś pieprzonym ryzykantem! - krzyknął Markham.

- Chyba tak. A co tam z tyłu?

- To tacy sami wariaci jak ty!

- Mam rozumieć, że jadą za nami?

- Tak.

- Ta kobieta, którą zostawiłeś w motelu, to tylko wakacyjna przygoda, czy coś więcej? - spytał Benjamin, spoglądając szybko na Markhama.

- Cholernie dobry moment, by rozmawiać o kobietach!

- Najlepszy jaki można sobie wyobrazić - zapewnił go Benjamin. - Grasz o bardzo wysoką stawkę... swoje życie. Jeżeli nie wiesz teraz, co czujesz w pewnych sprawach, to nigdy już nie będziesz wiedział.

Markham spojrzał w lusterko.

- Zbliżają się - powiedział.

- To dlatego, że zwolniłem - wyjaśnił Benjamin, sięgając do deski rozdzielczej, by wyłączyć światła i syrenę.

- Zmienili pasy; podjeżdżają z lewej strony.

Chwilę później samochód zbliżył się do nich.

Markham zobaczył błysk lufy. Wysunął dubeltówkę i pociągnął jednocześnie za oba spusty. Rozległ się ogłuszający w małej przestrzeni wybuch. Odrzut był tak silny, że Markham zgiął się z bólu wpół.

Ścigający ich samochód jechał przez chwilę równo z nimi, potem nagle skręcił w lewo, przejechał pas trawy, uderzył w betonowy słup i stanął w płomieniach.

- Boże, samochody wpadają w poślizg i zderzają się. Jest już kilka wypadków!

Benjamin zwolnił i wydał z siebie głośne westchnienie ulgi.

- Bałeś się? - spytał.

- Cholernie! - powiedział Markham.

Benjamin wyjął chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i wytarł pot z czoła.

- Ja też - przyznał. Po chwili dodał:

- Nie miałeś szansy odpowiedzieć na pytanie o dziewczynę.

- Nie zamierzam na nie odpowiadać - powiedział Markham.

Benjamin roześmiał się.

- Już odpowiedziałeś, chłopie. Już odpowiedziałeś!

Benjamin i Markham przywitali się z kapitanem Pilcherem; był to Murzyn tak potężnego wzrostu, że mógłby być zawodowym obrońcą w footballu.

- Proszę za mną - powiedział Pilcher - spotkamy się z wiceadmirałem Stanleyem Corlissem, szefem wywiadu marynarki w Norfolk.

Przeszli kilka schodów w górę, a następnie lśniącym korytarzem doszli do drewnianych drzwi, na których była tabliczka z nazwiskiem Corlissa i słowem „Dowódca".

Przy biurku sekretarki nie było nikogo. Plicher zaprowadził ich do następnych drzwi i zapukał.

- Proszę - rozległ się męski głos z drugiej strony drzwi. Pilcher otworzył drzwi.

- Wejdźcie, panowie - powiedział, przepuszczając ich przed sobą. Wszedł za nimi, zamknął drzwi i dokonał prezentacji:

- Admirał Corliss, detektyw porucznik Charles Benjamin, detektyw Guy Markham z policji nowojorskiej.

W dużym i widnym biurze admirała stało kosztowne drewniane biurko, przy którym z jednej strony stała flaga amerykańska, a z drugiej sztandar marynarki z trzema gwiazdami. Puszysty, niebieski dywan pokrywał całą podłogę. Na ścianach wisiało kilka zdjęć o tematyce morskiej, duże zdjęcia prezydenta i sekretarza do spraw marynarki. Na półkach w różnych miejscach pokoju stały modele okrętów wojennych, w tym dwa modele okrętów podwodnych: torpedowego i rakietowego.

Admirał powitał ich mocnym uściskiem dłoni i poprosił, by zajęli miejsca przy niskim stoliku w dalszej części pokoju. Sam zasiadł w jedynym fotelu i powiedział:

- Proszę palić, jeżeli panowie mają ochotę.

Benjamin zdjął celofan z cygara i wyjaśnił:

- Mój kolega nie pali i je sałatki.

Corliss zaśmiał się.

- Kapitan Pilcher też to robi i przebiega dwanaście kilometrów dziennie. Na samą myśl o tym czuję się wyczerpany.

- Ja też, wystarczy że o tym słyszę - zapewnił go Benjamin, zapalając cygaro.

Kapitan Pilcher opowiedział mi zdumiewającą historyjkę - zaczął admirał.

- To nie żadna historyjka - przerwał Benjamin. - Na Command One było dziesięciu ludzi, którzy nie powinni się tam znaleźć.

- Dziesięciu? Podobno zidentyfikowaliście czterech? Spojrzał na Pilchera, który siedział na niewielkiej kanapie naprzeciw niego.

- Nie ma wątpliwości, że pozostałych sześciu zostanie zidentyfikowanych w ten sam sposób - oświadczył Markham.

- Czy mógłbym zobaczyć dowody, na jakich się panowie opieracie W przypadku tych czterech? - spytał Corliss.

Benjamin otworzył kopertę, wyjął teczki i położył je na stoliku.

- Są tu zdjęcia każdego z zamordowanych i odpowiadające im zdjęcia członków załogi okrętu podwodnego. W tej teczce są raporty FBI o odciskach palców. Odciski trzech zamordowanych tu, w Norfolk, porównano z odciskami członków załogi i są to te same odciski. Czwartego zamordowano na Staten Island i nie mamy raportu FBI o jego odciskach, ale jego zdjęcie zgadza się ze zdjęciem jednego z członków załogi.

Otworzył teczki i podsunął je admirałowi.

- Zdumiewające - powiedział Corliss, przyjrzawszy się zdjęciom. - Proszę, kapitanie.

Wręczył je Pilcherowi.

- Jest jeszcze jedna zdumiewająca informacja - powiedział Benjamin. - Kilka dni temu, w nocy wysadzono w powietrze samochód. Eksplodowała w nim bomba, a samochód był wynajęty kapitanowi Johnowi Tullowi...

- Przecież Tull jest pierwszym oficerem na Command One - krzyknął Corliss.

- Ja także widziałem jego imię i zdjęcia w wiadomościach telewizyjnych - powiedział kiwając głową Benjamin. - No i mamy zagadkę - w jaki sposób Tull mógł być jednocześnie na pokładzie okrętu i w samochodzie?

- Tulla nie można było zastąpić - odpowiedział Corliss.

- Tak właśnie sądziłem. Ale w takim razie powstaje pytanie, kim był mężczyzna w samochodzie i kto podłożył bombę?

- Kapitan Tull?

- Nie wiem - odparł Benjamin. - Ale powiem panu, że teraz problem przedstawia się nieco inaczej, niż gdy rozmawiałem z kapitanem Pilcherem.

- To znaczy? - spytał Corliss.

- Ktoś próbował nas powstrzymać od przybycia tutaj.

- Powstrzymać?

- Zabić - wyjaśnił Markham.

- I...-zaczął Corliss.

- Nie żyją - uzupełnił Benjamin.

Corliss znowu popatrzył na zdjęcia; po chwili powiedział:

- C-l zatonął, to znaczy, że ktokolwiek chciał was zabić, chronił siebie albo innych.

- W takim razie - dodał Markham - ci, co zginęli, są żołnierzami pierwszej linii.

- Więc obaj nadal jesteście zagrożeni? - intonacja głosu Pilchera zmieniła stwierdzenie to w pytanie.

Markham spojrzał na Benjamina.

- Tak sądzę, a ty?

- Może tak, a może nie. Myślę, że to zależy od innych okoliczności.

Wszyscy oczekiwali, ze powie coś więcej.

- Ktokolwiek chciał nas zabić, chciał nas powstrzymać od przybycia tutaj. Wiedzą już teraz, że się to nie udało, albo dowiedzą się z wieczornych wiadomości. Wtedy nie będą już mieli powodów, by nas zabijać, chyba że...

- Chcą się zemścić - podpowiedział Corliss.

- Mam lepszy powód - oznajmił Benjamin, wyjmując cygaro z ust i celując nim w admirała. - Zadanie nie jest jeszcze wykonane.

- Jakie zadanie? - spytał Pilcher.

- Tych dziesięciu umieszczonych na okręcie miało coś zrobić. Chyba nie ma co do tego wątpliwości.

- Ale Command One leży na głębokości sześciu tysięcy metrów - powiedział Corliss.

- Czy jest pan zupełnie pewien? Corliss wstał.

- Wysłano sygnał May Day - przypomniał Pilcher.

Wciąż patrząc na admirała, Benjamin powtórzył pytanie. Corliss ponownie usiadł.

- Sugeruje pan, że Command One nie zatonął, lecz jest w rękach... To nie do pomyślenia.

- Oczywiście, panie admirale. Tak tylko pomyślałem.

Przez kilka chwil nikt nic nie mówił.

- Ta łódź miała na pokładzie najnowocześniejsze wyposażenie elektroniczne - powiedział wreszcie cicho Corliss.

- Czy potrzebna jest pełna załoga, by nią kierować... to znaczy płynąć? - spytał Benjamin.

Corliss spojrzał pytająco na Pilchera.

- Zna się pan na tym lepiej niż ja.

- Jest w wysokim stopniu zautomatyzowana. Odpowiedź brzmi tak, można nią kierować przy niepełnej załodze. Ale nie wiem, ilu ludzi wystarczy.

- Niech się pan tego zaraz dowie - rozkazał Corliss.

- Tak jest - powiedział Pilcher, podchodząc do biurka, na którym stał telefon.

- Więc sugeruje pan, że sygnał wzywający pomocy był podstępem? - Corliss popatrzył ponownie na Benjamina.

- To możliwe.

- A co z załogą, ludźmi admirała i generała?

Benjamin wzruszył ramionami.

- Nie mam ostatecznych odpowiedzi - powiedział, przesuwając cygaro z lewego kącika ust do prawego. - Ale...

- Panie admirale, właśnie rozmawiałem z kapitanem Wasko z COMSUBLANT - powiedział Pilcher; wrócił do stolika, ale nie usiadł. - Minimum to dwunastu ludzi i dwóch oficerów.

Corliss wskazał gestem, by usiadł.

- Inna możliwość to ta, że May Day był prawdziwy i że łódź leży na sześciu tysiącach metrów - powiedział Benjamin. - Jest także trzecia możliwość, ale wszyscy musielibyśmy wierzyć w cuda, co w moim wieku jest - niestety - niemożliwe.

- Jeżeli to, co pan sugeruje, choć w przybliżeniu odpowiada rzeczywistości, to wam obu wciąż zagraża wielkie niebezpieczeństwo.

Benjamin wzruszył ramionami i spojrzał na Markhama.

- Jesteśmy do tego przyzwyczajeni - powiedział młody detektyw.

- Jestem pewien - odpowiedział Corliss i wstając wyciągnął rękę do Benjamina.

- Jak to się mówi, podał nam pan piłkę.

Benjamin wstał i podał mu rękę.

- Chcę dostać zabójcę i tego, kto wydał rozkazy.

- Jeżeli uznamy, że pańskie sugestie są prawdziwe - powiedział Corliss - zajmie się tym FBI i inne organy.

- Dopóki nikt nie przeszkadza mi w wykonywaniu mojej pracy, nie obchodzi mnie to, kto się tym zajmie.

Corliss roześmiał się.

- Byłem niemal pewien, że tak mi pan odpowie. Chciałbym podziękować panu i detektywowi Markhamowi za przybycie tutaj i pogratulować doskonałej pracy. Postaram się o to, by oficjalnie panów wyróżniono.

- Może pan zatrzymać zdjęcia i raport FBI - powiedział Benjamin. - Mam drugi komplet.

Corliss podziękował.

Podeszli do drzwi i Benjamin zwrócił się do wiceadmirała:

- Gdy już piłka zacznie się toczyć, niech pan powie facetom z innych organizacji, żeby nie wchodzili mi w drogę, bo będę musiał ich zepchnąć.

Corliss skinął głową.

- Powiem im - a po chwili dodał: - Jest pan twardym facetem, poruczniku.

Benjamin potrząsnął głową.

- Po prostu lubię kończyć to, co zacząłem.

10.

Smith poruszył głową. Wszystko, co widział, było zamazane, był jednak pewien, ze ktoś się nad nim pochyla. Chciało mu się bardzo pić, ale gdy próbował poprosić o wodę, wydał z siebie tylko chrapliwe dźwięki. Śnił, albo myślał o swojej żonie Peggy, ich małżeństwie, kiedy poczuł, ze ktoś jest blisko; poruszył głową.

- Musi pan leżeć jeszcze przez kilka godzin - powiedział Tull. - Do półtorej doby.

Smith rozpoznał jego głos.

- Wody - jęknął.

Tull nalał wody do szklanki i przytknął mu do ust. Smith wypił większość wody, zanim się zorientował, że ma związane ręce i ze Tull trzyma szklankę.

- Chcę się odlać - powiedział Smith, rozlewając wodę na mundur. Tull skinął głową, pomógł mu wstać i zaprowadził do ustępu, zaraz obok kabiny.

- Rozwiążę panu ręce, kapitanie. Ale jeżeli będzie pan próbował coś kombinować, obezwładnię pana.

- Rozumiem.

Tull cofnął się, a gdy tylko Smith skończył, znów zawiązał mu ręce.

- Co z innymi oficerami? - spytał Smith.

- Podobnie jak z panem - powiedział Tull, układając go w koi. - Załoga też. Wszyscy, oprócz mnie, Forbushe'a i dziesięciu ludzi.

- Więc...

- To zaplanowana operacja - wyjaśnił Tull.

Smith z niedowierzaniem i lękiem potrząsnął głową. Nie mógł zrozumieć, jak oficer marynarki może zdradzić swój kraj.

- Gdy tylko dotrzemy do miejsca przeznaczenia, wszyscy oficerowie i cała załoga powróci do Stanów Zjednoczonych.

Smith ponownie potrząsnął głową.

- Oddajesz wszystko - wycharczał przerywanym głosem. - Wszystko! Z oczu pociekły mu łzy.

- Nie oddaję. Sprzedaję - powiedział Tull. - To operacja czysto handlowa.

Smith poczuł, że kręci mu się w głowie i unosi się tam, gdzie czeka na niego Peggy. Zmusił się, by spojrzeć na Tulla.

- Nie ma dla ciebie ratunku, John. Przykro mi.

11.

Tull wszedł do kabiny dowodzenia, by zastąpić Forbushe'a i oznajmił:

- Za dwie godziny zmienimy kurs.

Pomimo że blisko teraz ze sobą współpracowali i nie miał powodów do narzekań, Tull wciąż go nie lubił.

- Według komputera nawigacyjnego, dokładnie za godzinę i czterdzieści osiem minut - sprecyzował Forbushe.

Tull przebiegł oczami po różnych przyrządach. Płynęli nadal na głębokości dwustu metrów z prędkością czterdziestu węzłów.

- Wygląda, że wszystko w porządku.

- Gdy zmienimy kurs, chcę zwiększyć prędkość do czterdziestu pięciu węzłów - powiedział Forbushe. - Chcę się ruszyć.

Tull zerknął na innych ludzi pełniących służbę. Jeden obsługiwał stanowisko sonaru, a drugi zanurzania.

- Im szybciej płyniemy - ostrzegł Tull - tym jesteśmy głośniejsi.

- Im szybciej płyniemy, tym szybciej wykonamy zadanie. Stajesz się zmęczony, ja także. Gdybyśmy mogli skrócić o kilka godzin...

- Moglibyśmy tym sobie cholernie zaszkodzić - powiedział Tull.

- Nawet robiąc czterdzieści węzłów strasznie hałasujemy.

- Tę łódź przerobiono tak, żeby była cicha. Myślałem nawet o tym, by zmniejszyć prędkość, gdy zbliżymy się do wejścia, mając nadzieję, że przejdziemy, zanim któryś z - chciał powiedzieć „naszych chłopców", ale w porę się powstrzymał i dokończył - amerykańskich okrętów zacznie coś podejrzewać.

- Oficjalnie jesteśmy na dnie - odpowiedział Forbushe. - Albo wezmą nas za inny amerykański rakietowiec, albo za okręt radziecki, którego echo jest bardzo podobne do echa amerykańskiego statku.

Tull przejechał ręką po podbródku. Nie było sensu spierać się z nim teraz.

- Odłóżmy decyzję do chwili, gdy będziemy bliżej celu.

- Po prostu chciałem, żebyś wiedział, co zamierzam zrobić.

To było najwyraźniej wyzwanie. Tull poczuł przyspieszone bicie serca. Stawka była zbyt wysoka, by ryzykować porażkę kłócąc się z Forbushe'em. Zdając sobie jednak sprawę, że dwóch ludzi obserwuje ich i słucha, nie mógł na jego wyzwanie nie odpowiedzieć.

- Złe miejsce i czas, panie Forbushe - powiedział przyciszonym, twardym głosem.

- Nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Nie jesteśmy już w pieprzonej marynarce.

Tull uderzył go pięścią w brzuch.

- Pozostać na swoich miejscach - krzyknął do pozostałych dwóch.

Forbushe stracił na chwilę oddech i zgiął się wpół.

- Gdybyśmy byli w - jak to powiedziałeś - „pieprzonej marynarce", nie zrobiłbym tego. Masz jednak rację, nie jesteśmy w marynarce. Ale aż do przekazania okrętu ludziom, którzy nas wynajęli, ja jestem dowódcą i ja podejmuję decyzje.

Forbushe wlepił w niego wzrok.

- Niezbyt mnie lubisz - powiedział Tull. - Ja także ciebie nie lubię. Ale ja dowodzę.

Nie mówiąc ani słowa, Forbushe odwrócił się gwałtownie i wyszedł.

Tull patrzył chwilę w ślad za nim i potrząsnął głową; następnie spojrzał na obu marynarzy. Żaden z nich nie podniósł na niego oczu.

- Pora na kolację - oznajmił Benjamin, wjeżdżając na parking przy motelu. - Ty i twoja pani będziecie dzisiaj moimi gośćmi.

- Pójdę po Karin. Nie, lepiej chodź na górę do pokoju, przedstawię was sobie - powiedział Markham, zanim wysiedli z samochodu.

- Z przyjemnością - odparł Benjamin.

Weszli do motelu i wjechali windą na dziesiąte piętro.

- W prawo. Zajmuję narożny pokój, przy klatce schodowej. - wskazał Markham.

Nagle usłyszeli kobiecy krzyk:

- Och, nie... już nie!

- To Karin! - zawołał Markham, zatrzymując się, by wyjąć pistolet z futerału na nodze.

Benjamin wyszarpnął swój z kabury. Podeszli do drzwi.

Benjamin dał znak, że wejdzie pierwszy.

Markham potrząsnął głową, wysunął się przed niego i powiedział szeptem:

- Kryj mnie!

Po chwili był już w pokoju. Znajdowało się tam trzech mężczyzn z czarnymi maskami na twarzach.

Naga Karin leżała na brzuchu na łóżku. Jeden z mężczyzn leżał na niej, drugi trzymał jej ręce, a trzeci nogi.

Markham strzelił do mężczyzny, który leżał na Karin. Tył jego głowy rozprysnął się na oparciu łóżka, jego wstrząsane konwulsjami ciało zsunęło się na prawą stronę.

Dwaj inni puścili ją i sięgnęli po broń.

Benjamin oddał dwa strzały.

Jeden mężczyzna upadł na podłogę, drugi padł na rozsuwane, szklane drzwi.

Mężczyzna na podłodze próbował wstać.

Benjamin wystrzelił jeszcze raz.

Mężczyzna osunął się na podłogę.

Markham pomógł Karin wstać.

- Zrobili mi to - krzyknęła histerycznie. - Zgwałcili mnie, także od tyłu. Oni...

- Spokojnie, kochanie - powiedział cicho. - Spokojnie. - Wziął ją na ręce, zaniósł do łazienki i owinął ręcznikiem. Jej nogi były z tyłu umazane krwią.

- Karetka już jedzie - zawołał Benjamin.

- Powiedzieli, że to zapłata za to, co zrobiłeś - szlochała.

Markham odkręcił zimną wodę, zmoczył gąbkę i otarł jej twarz.

- Gdy zapukali, myślałam, że to ty - powiedziała. - Miałam na sobie tylko jedną z twoich koszul.

Zaczęła płakać. Obejmował ją mocno.

- Czuję się koszmarnie

Markham pogładził ją po głowie.

- Kocham cię - powiedział miękko.

Potrząsnęła głową.

Widział już kobiety, które zgwałcono i rozumiał poniżenie, jakie czuła Karin.

- Muszę wziąć prysznic - powiedziała.

- Przyniosę twoje rzeczy i pojedziemy do szpitala - odparł Markham.

- Czy to konieczne? - spytała.

Skinął głową i wyszedł z łazienki, zamykając za sobą drzwi. W pokoju było już kilku policjantów, a dwóch sanitariuszy ze szpitala pochylało się nad martwym mężczyzną rozciągniętym na łóżku.

- Co z Karin? - spytał Benjamin.

- Zmaltretowana i fizycznie i psychicznie. Te skurwysyny zgwałciły ją od tyłu.

- Nic już nikomu nie zrobią - powiedział Benjamin.

- Powiedzieli jej, ze to była zemsta za to, co zrobiliśmy.

- Nie spodziewałem się, że mogą przyjść do niej.

- Ani ja - odpowiedział Markham, zbierając ubrania Karin.

- Chcę ją zabrać do szpitala. Czy macie u siebie kogoś, kto zajmuje się gwałtami?

Benjamin skinął głową.

- Chyba nie ma jej teraz na służbie. Ale poproszę, żeby przyjechała i porozmawiała z Karin.

- Nie na komisariacie.

- A więc gdzie?

- U niej w domu - podsunął Markham.

- Załatwione.

- Jesteś pewien?

- Tak - odpowiedział Benjamin. - To moja była żona.

Po chwili dodał cicho:

- W porządku, ona to zrobi. Sama przez to przeszła. Rozumie to.

Markham westchnął i wrócił do łazienki. Cicho zapukał do drzwi. Karin nie odpowiedziała. Nasłuchiwał, czy nie leci woda, ale nic nie słyszał. Ponownie zastukał.

Nie było odpowiedzi.

- Karin? - zawołał Markham; nacisnął klamkę i otworzył drzwi. - O Boże!

Karin opierała się o umywalkę - podcięła sobie żyły brzytwą.

- Lekarza! - krzyknął, podbiegając do niej. Schwycił ją za nadgarstki; oba cięcia mocno krwawiły. Jeden z sanitariuszy wszedł za nim.

- Założę opaski uciskowe na cięcia - powiedział. - Niech pan ją ubierze i pojedziemy do szpitala.

- Chcę umrzeć - szlochała Karin. - Pozwólcie mi umrzeć!

Sanitariusz zatamował krwotok i obandażował oba nadgarstki; Markham ją ubrał.

- Pojadę z nią do szpitala - powiedział do Benjamina. - Zadzwoń do swojej żony i sprowadź ją do szpitala.

- Przyjedzie tam - odpowiedział Benjamin.

- Chcę dostać tych facetów, którzy to wymyślili - głos Markhama był twardy. - Zostanę tu, dopóki ich nie dostanę, Charles.

- Jestem pewien, że da się to jakoś załatwić z twoimi przełożonymi - powiedział Benjamin.

Markham skinął głową, podniósł Karin i wyniósł ją z łazienki.

- Czuję się jak szmata - płakała, cała w niego wtulona szukając ukojenia. - Jak szmata.

Markham zaczerpnął powietrza i wolno je wypuszczał. Teraz on miał za co się mścić. Wychodząc z hallu zobaczył Pilchera.

- Przyjechałem, gdy tylko porucznik Benjamin zadzwonił do admirała - powiedział, patrząc na Karin.

- Wyjdzie z tego - powiedział Markham. - Porucznik jest w pokoju na górze.

Pilcher skinął głową.

- Powodzenia - rzucił odchodząc.

Markham wsiadł do tyłu karetki i usiadł, ciągle trzymając Karin.

- Ruszaj - krzyknął. - Ruszaj!

- Przepraszam, że odrywam pana od gości - powiedział Brett Hubbered, mając na myśli oficjalny obiad wydany na cześć prezydenta Meksyku - ale mamy coś o Command One, o czym musi pan wiedzieć.

Prezydent skinął głową i odszedł pewnym krokiem. Objął urząd w styczniu i jeszcze - co sam przyznawał - nie orientował się dobrze we wszystkim.

- Admirał Corliss.

- Corliss? - spytał prezydent, zerkając na Hubbereda, jednego z ludzi, którzy najbardziej przyczynili się do jego zwycięstwa.

- Szef wywiadu morskiego - wyjaśnił Hubbered. -I wiceadmirał Hicks, dowódca COMSUBLANT, floty naszych łodzi podwodnych na Atlantyku.

Podeszli do Gabinetu Owalnego i Hubbered otworzył prezydentowi drzwi.

Obaj admirałowie natychmiast wstali.

- Panowie, rozgośćcie się - powiedział prezydent, siadając za biurkiem. - Proszę mi wybaczyć ten uroczysty strój - dodał - ale oficjalne obiady wydaje się niezwykle pompatycznie, choć może uda mi się zmienić ten zwyczaj nim moja kadencja dobiegnie końca.

Roześmiał się.

- Możecie sobie panowie wyobrazić, jaka by to była gratka dla dziennikarzy?

Hubbered powiedział:

- Panie prezydencie, admirał Corliss ma dla pana wstrząsające wiadomości... Panie admirale?

Corliss otworzył czarną, skórzaną teczkę i wyjął zestaw zdjęć i raportów o odciskach, które dał mu Benjamin.

- Te zdjęcia - wyjaśnił - przedstawiają trzech niezidentyfikowanych ludzi brutalnie zamordowanych w rejonie Norfolk. A te, panie prezydencie, to zdjęcia ludzi, którzy zginęli na pokładzie Command One.

Po chwili prezydent wykrzyknął:

- Na Boga, to ci sami ludzie! Ale jak to możliwe?

Corliss opisał sytuację dokładnie tak samo, jak to zrobił kilka godzin temu Benjamin, wspominając także o próbie zgładzenia detektywów i gwałcie na młodej kobiecie, związanej z detektywem z Nowego Jorku.

Prezydent słuchał uważnie; gdy Corliss skończył, złożył razem ręce, oparł łokcie na poręczach krzesła i powiedział:

- Na zatopionej łodzi mamy zatem dziesięciu podstawionych ludzi i kapitana, który mógł być zamieszany w zamach bombowy.

Corliss skinął głową.

- Nasuwają się jednak pewne pytania, panie prezydencie - odezwał się Hicks.

- Jakie, panie admirale? - spytał prezydent.

Sam skończył akademię w Annapolis i uczestniczył w akcji nad Hanoi: odznaczono go Orderem Lotnictwa za zestrzelenie trzech MIG-ów w jednej zażartej walce; później odznaczono go jeszcze Krzyżem Marynarki za to, że pozostał ze swoim skrzydłowym do momentu, w którym wziął ich śmigłowiec, dzięki czemu uratował żołnierza przed niewolą.

- Nie wiemy, kto jest odpowiedzialny za te zabójstwa. Nie wiemy, czy podstawili kogoś jeszcze gdzie indziej. Nic o nich nie wiemy.

Prezydent skinął głową.

- Sądzę, że w tej chwili podstawowym pytaniem jest to, czy Command One rzeczywiście zatonął, czy sygnał był tylko podstępem.

- Według uzyskanych przeze mnie informacji - powiedział Corliss - do obsługi tego okrętu wystarczy dziesięciu ludzi. Nie znaczy to, że można robić wszystko to, co z pełną załogą, ale da się nim płynąć.

- Niewątpliwie tak - przytaknął Hicks w odpowiedzi na pytające spojrzenie prezydenta.

Prezydent przejechał palcami po czarnych, falujących włosach.

- Zamordowano dziesięciu ludzi, i jednego na pokładzie, a następnie wysadzono śmigłowiec, zabijając czterech. Piętnastu ludzi i brutalnie zgwałcona kobieta - stawiam dziesięć do jednego, że sygnał May Day był podstępem.

Obaj admirałowie poruszyli się niespokojnie i Hicks powiedział:

- Z całym należnym szacunkiem do nowego etapu przyjaźni z Rosjanami zwracam uwagę na to, że przejęcie Command One oszczędziłoby im lat badań, nie mówiąc o tym, że dałoby im dokładne informacje o naszym systemie dowodzenia.

Hubbered zgodził się z nim.

- Są jeszcze inne państwa, które mogły to zorganizować - na przykład jedno z państw Bliskiego Wschodu - podsunął Corliss.

Prezydent pochylił się do przodu.

- Jest tylko pytanie, czy możemy odnaleźć Command One i odzyskać nad nim kontrolę?

- Jest bardzo szybki - powiedział Hicks. - Tylko najszybsze okręty torpedowe mogą się z nim równać.

- Czy jest uzbrojony?

- Nie.

- No cóż, to przemawia na naszą korzyść - skomentował prezydent.

- Jeżeli za tym stoją Rosjanie - powiedział Hicks - może dotrzeć bezpiecznie do któregoś z rosyjskich portów tylko dwiema drogami. Jedna prowadzi przejściem północnym, a druga przez Morze Śródziemne do Morza Czarnego.

- Szósta Flota może łatwo zamknąć Śródziemne, o ile oczywiście nie minęli Cieśniny Gibraltarskiej.

- Mogliby się skierować do Władywostoku - zasugerował Hubbereda - dookoła Przylądka Horn, albo dookoła Przylądka Dobrej Nadziei.

- Każda z tych tras byłaby niezwykle męcząca dla załogi liczącej dwunastu ludzi - powiedział Corliss. - Będą się starali dojść do portu na Morzu Czarnym, albo do któregoś z portów na północy - Murmańska, a może Kronsztadu. Biorąc pod uwagę czas, te dwie możliwości są bardziej prawdopodobne.

Prezydent wstał i - tak jak miał w zwyczaju, gdy nad czymś myślał - zaczął się przechadzać.

- Byłoby rzeczą korzystną zmusić ich, by obrali którąś z dłuższych tras do portu rosyjskiego, to znaczy, jeżeli za tym stoją - w co wątpię - Rosjanie.

Nagle się zatrzymał.

- Czy sposób okaleczenia nic panom nie mówi?

- Seksualne podłoże zbrodni, lub raczej próba jego upozorowania - powiedział Hubbered.

- W przeszłości stosowały to pewne grupy chcące podkreślić swoją nienawiść do ludzi o innych przekonaniach religijnych i politycznych.

- Jeden z krajów arabskich?

- Możliwe - powiedział prezydent, podejmując swój spacer.

W pokoju zrobiło się cicho i słychać było tylko tykanie zegara oraz kroki prezydenta.

- Te okaleczenia mogły być też po to, byśmy sądzili, że odpowiedzialni są agenci jednego z państw Bliskiego Wschodu - zastanawiał się głośno prezydent nie przestając spacerować po pokoju. - Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli się ograniczyć do jednej możliwości. Musimy zrobić wszystko, by znaleźć Command One i odzyskać nad nim kontrolę, a jeżeli to się nie uda, zniszczyć go. Już ogłosiliśmy, że zatonął, zatem jeżeli trzeba go będzie zniszczyć, nie będziemy musieli tego ujawniać. Ale musimy działać zakładając, że jest dwóch graczy - Rosja i jeden z krajów arabskich.

Przystanął i zacisnął dłonie na oparciu krzesła.

- Im dłużej ci piraci - bo tym właśnie są - będą musieli przebywać na morzu - tym większe prawdopodobieństwo, że zmęczenie przytępi ich czujność i dzięki temu członkowie załogi zdołają odzyskać kontrolę nad okrętem.

- Panie prezydencie, powiadomię sekretarza do spraw marynarki i Dowódcę Operacji Morskich, że rozkazał pan Szóstej Flocie...

- Prowadzić zwykłe manewry po atlantyckiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej. Chcę, by zaangażowały się w to oba lotniskowce i wszystkie okręty floty. Osobiście przedyskutuję to z ambasadorem brytyjskim, Sir Hughem Corbetem.

- Tak jest, panie prezydencie - odparł Hubbered.

- By jakoś usprawiedliwić nasze działania na północnym Atlantyku - powiedział prezydent - zaczniemy niezapowiadane manewry w tym rejonie. Proszę skierować jak najwięcej okrętów nawodnych i podwodnych między Grenlandię i Norwegię. Panie admirale, ile okrętów podwodnych może pan tam skierować? - zwrócił się do Hicksa.

- Czterdzieści.

- Proszę je natychmiast wysłać na północ.

- Tak jest, panie prezydencie.

- Brett, niech wszystkie okręty podwodne, jakie mamy na Pacyfiku, skierują się w stronę Władywostoku. Spotkamy się ponownie jutro rano o dziewiątej. Brett, dopilnuj, by Dowódca Operacji Morskich oraz dyrektorzy CIA i FBI byli także obecni. Muszę teraz powrócić do moich gości. Dobranoc, panowie.

Skinął im głową.

- Proszę nie wstawać - powiedział, odchodząc od biurka i kierując się ku drzwiom.

Czarny mercedes zwolnił i zatrzymał się przy rogu ulic Seaside Drive i Osiemdziesiątej. Z cienia bocznej uliczki szybko wyszedł mężczyzna i usiadł z tyłu samochodu. Samochód ruszył, nim zamknęły się drzwi.

- Jak tam? - spytał mężczyzna siedzący obok kierowcy. Było oczywiste, że angielski nie był jego ojczystym językiem.

- Rozpoczęło się polowanie - powiedział ten, który wsiadł przed chwilą. - Popełniłeś błąd - dwa błędy: nie powinieneś usiłowań zatrzymać detektywów i nie powinieneś nasyłać ludzi na tę kobietę.

- Gdybyśmy zatrzymali detektywów, zyskalibyśmy na czasie - powiedział kierowca. On także mówił z obcym akcentem.

- Teraz szukają was - oznajmił mężczyzna siedzący z tyłu.

- Jak mogą nas szukać, skoro nie wiedzą, kogo szukają? - zapytał ten siedzący obok kierowcy.

- Wyjedźcie stąd. Jedźcie do Nowego Jorku.

- A co z polowaniem? - spytał kierowca.

- Wysłali wszystko na pozycje. Domyślają się, że stoją za tym Rosjanie, ale nie wykluczyli możliwości, że może to być sprawa jakiegoś państwa arabskiego.

Mężczyzna siedzący z przodu zachichotał.

- Ech, zawsze ta polityka. Nigdy nie przyjdzie im do głowy, że mogli tego dokonać ludzie niezależni. W tej chwili nasi negocjatorzy dostali bardzo dobrą propozycję z Libii, ale Syria poprosiła o czas na powtórne przemyślenie sprawy.

- A Rosjanie? - spytał mężczyzna siedzący z tyłu.

- Pozostali przy swojej początkowej ofercie: pięćset milionów. Ale sądzę, że Libia da więcej. Za dwanaście godzin damy Tullowi znać, gdzie ma dostarczyć okręt.

- Być może, że będziemy musieli wprowadzić nową załogę na morzu - powiedział mężczyzna siedzący obok kierowcy. - Ale ludzie, z którymi się porozumiewamy powiedzieli, że to nie będzie trudne. Gdy już będzie tam załoga obcego państwa i okręt będzie płynął pod obcą banderą, Stany Zjednoczone znajdą się w bardzo trudnej sytuacji. Jeżeli ostrzelają okręt, dopuszczą się aktu agresji, no i oczywiście będą ryzykowali śmierć swoich ludzi.

- Co się stanie ze starą załogą?

- Jeżeli okręt weźmie Libia albo Syria, zostaną zakładnikami.

Mężczyzna na tylnym siedzeniu zamknął oczy i rozsiadł się wygodnie. Sama myśl o posiadaniu milionów dolarów podniecała go równie silnie jak myśl o kochaniu się z piękną kobietą.

- Wszystko rozstrzygnie się w ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwu do dziewięćdziesięciu sześciu godzin - powiedział bardziej do siebie niż do tamtych dwóch.

Po chwili dodał:

- Mój samochód jest przy motelu Holiday Inn. Możecie mnie tam podrzucić.

Żaden z mężczyzn nie odpowiedział.

Otworzył oczy i zobaczył przed sobą lufę, do której przykręcono tłumik. Rozległ się głuchy strzał, a zaraz potem poczuł silny ból. W chwilę później większy ból...

Mężczyzna obok kierownicy odłożył broń i oparł ciało o drzwi. - Zwolnij i trzymaj się środkowego pasa.

Poczekał do momentu, gdy zobaczył zbliżający się prawym pasem samochód.

- Teraz - powiedział i otwierając drzwi wypchnął ciało pod koła nadjeżdżającego samochodu.

Benjamin i Markham czekali w poczekalni szpitala na ósmym piętrze. Była już 11.30, a Elizabeth była z Karin od dziesiątej.

Poczekalnia opustoszała po godzinach wizyt i zostali tylko we dwóch. Markham kilkadziesiąt razy przemierzył przestrzeń pomiędzy oknami a szklaną ścianą, przez którą widać było zamknięte drzwi pokoju Karin.

- Bardzo się zmęczysz - powiedział Benjamin, paląc czwarte cygaro tego wieczoru.

- Najgorsze jest to, że naprawdę ją kocham - powiedział Markham, wyglądając przez okno.

- Jesteś pewien?

- Chciałem ją poprosić, żeby pojechała ze mną do Nowego Jorku - odparł Markham. - Pomieszkalibyśmy trochę ze sobą, no i gdyby to się układało - wiesz, jak to jest.

Spojrzał na Benjamina.

- Tak, wiem - odpowiedział tamten.

- A co z tobą i Elizabeth

Benjamin wzruszył ramionami.

- Wydaje mi się, że to wspaniała osoba i jest naprawdę ładna.

- Ma czterdzieści lat... jest o pięć lat młodsza ode mnie.

- Wyglądasz dużo starzej.

Benjamin wydmuchnął dym przez nos.

- Ładne komplementy mi prawisz - stwierdził.

- Miałem na myśli...

- Masz rację. Wyglądam, jakbym był jej ojcem. Wyjął cygaro z ust.

- Dwa lata temu zgwałcono ją.

Markham siadł naprzeciwko Benjamina.

- Zrobił to ktoś, kogo oboje znaliśmy - powiedział Benjamin. - Byliśmy na przyjęciu. Ktoś do mnie zadzwonił i musiałem wyjść. Ona została i ten facet, Philip, zaproponował po przyjęciu, że ją odwiezie do domu. Gdy wychodzili, był już nieźle wstawiony. Jak tylko ruszyli, położył rękę na jej udzie i powiedział, że zawsze miał na nią ochotę. Ona się zaśmiała i powiedziała, że jej pochlebia. Zaczął podciągać jej sukienkę i powiedział, że zawiezie ją do motelu. Odsunęła jego rękę i oświadczyła, że nie pojedzie z nim do żadnego motelu. Skręcił z autostrady na boczną drogę, zatrzymał samochód i kilka razy uderzył jaw twarz. Potem ją zgwałcił.

Benjamin z powrotem wsadził cygaro do ust i mocno pociągnął.

- Koniec końców było tylko jej słowo przeciwko jego słowu.

- A co z testami nasienia? - spytał Markham.

- Liz wzięła prysznic, gdy tylko przyjechała do domu. Kiedy wróciłem następnego ranka, siedziała na łóżku w płaszczu kąpielowym. Stopniowo udało mi się ją namówić, żeby mi powiedziała, co się stało.

- No i?

- Philip twierdził, że się nie opierała. Chciała, by ją przeleciał.

- A opierała się?

Benjamin wzruszył ramionami.

- Filip waży dziewięćdziesiąt osiem kilogramów. Leżał na niej i groził jej pięścią. Ledwie mogła oddychać. Bała się, że jeżeli się będzie opierać, zabije ją.

- Mógł to zrobić - powiedział Markham.

- Nie mogłem się od tego uwolnić. Wszyscy, którzy byli na przyjęciu, wiedzieli, że ją przeleciał. Większość ludzi uwierzyła w to, co powiedział. Potem już zawsze, gdy do niej podchodziłem, widziałem na niej Philipa, albo jego ręce tam, gdzie były moje.

Markham potrząsnął głową.

- A co z nią? Jak ona zareagowała?

- Skończyło się dla nas obojga - Benjamin wyjął cygaro i spojrzał na otwierające się drzwi.

Liz dała znak ręką i Markham wyszedł z poczekalni.

- Chce się z panem zobaczyć - powiedziała. Uśmiechając się lekko dodała: - Niedługo wszystko będzie dobrze.

Chciał wejść do pokoju, ale Liz przytrzymała go za rękę.

- Dużo przeszła i jeszcze dużo przejdzie, ale jeżeli będzie pan cierpliwy, pokocha pana.

- Dziękuję, naprawdę dziękuję, że pani tu przyszła - powiedział.

Wskazała głową w kierunku poczekalni.

- A jak on się czuje?

- Zmęczony i smutny. I chyba czuje się winny.

Popatrzyła w stronę poczekalni.

- Powiedział mi - dodał cicho Markham - On pani potrzebuje.

Uniosła brwi.

- Powiedział to panu? - spytała cichym, zduszonym głosem.

- Innymi słowami - odparł Markham. - Ale powiedział. Nie jest jeszcze za późno...

12.

Przeszło godzinę później Forbushe'a wciąż jeszcze bolał brzuch od uderzenia Tulla. Siadł przy swoim biurku w kabinie technicznej, czekając na ludzi, których wezwał. To, że pozwolił Tullowi uderzyć się przy tych dwóch nie walcząc z nim, oznaczało utratę twarzy i mogło mu zaszkodzić w przyszłości. Ale dla niego zadanie było najważniejsze. Był człowiekiem cierpliwym, zwłaszcza wtedy, gdy cierpliwości wymagało zwalczanie wroga. A Tull, mimo że wypełniali to samo zadanie, stał się jego wrogiem.

Forbushe ostrożnie wyprostował się na krześle. Wiedział o Tullu wszystko. Gdy tylko został powiadomiony przez swojego zwierzchnika, admirała Akara Mohammada Karima o tym kto będzie dowodził, udało mu się, dzięki swoim licznym kontaktom, uzyskać pełne informacje na temat kapitana.

Od początku nie podobało mu się to, że wybrano właśnie Tulla. Był on jednym z niewielu już - jak ich nazywał Forbushe - zawadiaków, czyli agentów, którzy przeszli przeszkolenie w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych w południowo-wschodniej Azji, a nie dokładniejszy trening w jednym z krajów bliskowschodnich.

Tull został zwerbowany w roku 1980, gdy pełnił funkcję attache marynarki w Moskwie. Miał romans z Galeną Trocki, daleką krewną Lwa Trockiego, jednego z przywódców Rewolucji Październikowej, zamordowanego później w Meksyku przez ludzi Stalina. Galeną była agentką KGB i to ona go zwerbowała. W 1985 roku, przebywając na wakacjach w Paryżu, spotkał Francenę Ughett, która przedstawiła go syryjskiemu agentowi; Tull zgodził się przekazać mu kilka istotnych informacji. Musiał oczywiście mieć na to zgodę KGB, ale ponieważ na Bliskim Wschodzie interesy radzieckie i syryjskie były zbieżne, został podwójnym agentem. Tull, jak bystro spostrzegł autor przygotowanego dla Forbushe'a raportu, miał słabość do kobiet. Można by właściwie powiedzieć, że był satyrem: kobiety nie potrafiły mu się oprzeć. Odnotowano także, że nie interesował się polityką ani religią. Motywem jego działania były wyłącznie pieniądze, co, jak napisano w raporcie, „nie zmniejszało jego sprawności, być może nawet ją zwiększało...". Forbushe skrzywił się, przypominając sobie te słowa. Uważał, że człowiek bez przekonań politycznych to człowiek bez kory mózgowej, z próżnią, która mogła być zapełniona byle czym, a to było niebezpieczne.

Ciche stukanie przerwało bieg jego myśli.

- Proszę - powiedział.

Weszło dwóch mężczyzn, którzy byli na służbie, gdy Tull go ude­rzył. Zaraz za nim weszło jeszcze dwóch.

- Jeżeli chcecie, możecie palić - powiedział Forbushe. Nie bez trudu pochylił się do przodu.

- Jaka jest sytuacja? - spytał tych, którzy byli w kabinie dowodzenia.

- Zbliżamy się do miejsca zmiany kursu - odpowiedział jeden z nich.

Popatrzył na zegarek.

- Będziemy tam za dziesięć minut.

Forbushe skinął głową.

- Przy tej prędkości prawdopodobnie to odczujemy i będziemy musieli ponownie wyrównać, by utrzymać się na tej samej głębokości.

Żaden z przybyłych się nie odezwał. Dwóch z nich siedziało na krzesłach, a dwóch opierało się o grodź. Jeden zapalił papierosa, inny fajkę.

- Trzeba coś zrobić z Tullem - powiedział Forbushe.

- Zabiję go teraz - zaproponował mężczyzna, który siedział przy sonarze, gdy Tull uderzył Forbushe'a.

- Nie. Jest jeszcze potrzebny - odparł Forbushe. - On nas przeprowadzi.

- On chce płynąć na północ - powiedział inny. - A powinniśmy płynąć przez Cieśninę Gibraltarską.

- Za kilka godzin wynurzymy się na głębokość peryskopową i wyślemy zakodowany sygnał. Dostaniemy odpowiedź, gdzie mamy się udać. Gdy będziemy znali nasz nowy kurs, zaczniemy działać i Tull będzie nas musiał przeprowadzić koło Szóstej Floty do miejsca spotkania.

- Moim zdaniem trzeba go zabić teraz i mieć to z głowy - powiedział operator sonaru. - On jest...

- Dopiero wtedy, gdy powiem - uciął Forbushe.

- Nigdy bym nie puścił płazem komuś, kto mnie uderzył - odpowiedział ponuro mężczyzna.

- Nie ty go zabijesz - oświadczył Forbushe; głos mu stwardniał, a oczy zwęziły się. - Ja go zabiję i to w taki sposób, że będzie wiedział, że to ja.

Operator sonaru skinął głową. Nagle włączył się interkom.

- Do całej załogi... Do całej załogi... wykonamy zwrot na lewą burtę o 108 stopni.

- Wciąż myśli, że jest w marynarce - zaśmiał się jeden z mężczyzn.

Wszyscy mu zawtórowali, a Forbushe powiedział:

- Nasza siła leży w tym, że pozwolimy mu myśleć co mu się podoba, byleby tylko robił wszystko, by doprowadzić okręt tam, gdzie chcemy.

13.

Była trzecia w nocy, gdy Benjamin i Markham oglądali pokiereszowane ciało Pilchera leżące w ścieku. Był tam także koroner Razzili.

- Najpierw go zastrzelono, a później wyrzucono.

Benjamin milczał, ale Markham powiedział:

- Gdy go spotkałem w hollu motelu, zauważyłem, że był ubrany po cywilnemu.

- Przez ostatnich kilka dni byłem bardziej zajęty, niż przez ostatni rok - stwierdził Razzili.

- Co powiesz o ranach? - spytał Benjamin.

- Strzelano z bliska. Mniej niż metr. Nic dużego, prawdopodobnie 0.38. I sądzę, że broń była wyposażona w tłumik, bo gdyby nie, to facet, czy faceci, którzy to zrobili, odczuwaliby silne dzwonienie w uszach, lub nawet byliby na pewien czas ogłuszeni.

Benjamin wyciągnął tanie cygaro z wewnętrznej kieszeni i zapalił je. Wyszedł ze szpitala z Liz i zabrał ją do swojego mieszkania. Właśnie zasnęli przytulając się do siebie, kiedy zadzwoniono z komisariatu w sprawie Pilchera. Zostawił ją w łóżku i miał nadzieję, że zastanie ją tam, gdy wróci.

- Nie miał szans - zauważył Markham.

- A, zanim zapomnę - powiedział Razzili. - Ten facet w samochodzie, który wyleciał w powietrze...

- Tak, co z nim?

- To Rosjanin.

- Co ty do cholery wygadujesz? - spytał Benjamin, przesuwając cygaro z prawej strony ust do lewej. Kochanie się z Liz sprawiło mu tak ogromną przyjemność, że był więcej niż zirytowany koniecznością wstania z łóżka; był niemal wściekły. Tym razem nie miał żadnych okropnych wizji; tym razem ona była ważniejsza niż praca.

Razzili skinął głową.

- Rosjanin.

- Na miłość boską, nie zostało z niego nawet tyle, żeby powiedzieć, czy był mężczyzną, czy pieprzonym hermafrodytą, a ty mówisz, że to był Rosjanin?

- Zęby dolnej szczęki miały plomby.

- No i?

- Na plombach wygrawerowano ostatnie cztery cyfry jego dowodu osobistego - powiedział Razzili. - Przekazałem je FBI. Wydaje się, że mieli o nim bardzo dużo informacji. Naprawdę nazywał się Sierioża Pietrow.

Markham cicho gwizdnął.

- Jesteś zupełnie pewien? - spytał Benjamin.

- Zupełnie. Możesz to sprawdzić dzwoniąc do Waszyngtonu do Terrego Jaryisa z FBI.

Benjamin uśmiechnął, się i klepiąc Razziliego po plecach wykrzyknął:

- Dobra robota, doktorze. Cholernie dobra robota!

Następnie celując cygarem w Markhama dodał:

- Myślę, że pierwszą rzeczą, jaką musimy zrobić jutro - to znaczy dziś rano - to sprawdzić komandora Johna Tulla.

- Kim do cholery jest komandor John Tull? - chciał wiedzieć Razzili.

- To właśnie mamy stwierdzić - odparł Benjamin. - Nie tylko kim, ale także czym i to drugie może się okazać bardziej interesujące.

- Mógłbym się założyć - powiedział Razzili - że to zabójstwo ma związek z tamtymi trzema.

- Ile? - spytał Benjamin.

- Ile czego?

- Pieniędzy. O ile chcesz się założyć?

Nagle Razzili zaczął się śmiać.

- Ma związek, no nie?

- Powinieneś być detektywem - powiedział Benjamin i wszyscy się zaśmiali.

Benjamin rzucił okiem za bariery policyjne. Ekipy telewizyjne czekały już z przygotowanymi kamerami, światłami i mikrofonami, a dziennikarze ze swoimi magnetofonami.

- Co im do diabła powiem tym razem?

- Powiedz im, że masz pewne interesujące informacje - zasugerował Markham.

- To z pewnością prawda - zauważył Razzili.

Benjamin skinął głową.

- Rzeczywiście, to prawda.

Podchodząc do dziennikarzy miał nadzieję, że ogląda to jego żona Później, gdy podwoził Markhama do motelu, powiedział:

- Kiedy zadzwoniłem, wydawało mi się, że nie spałeś?

- Nie spałem. Siedziałem na tarasie i myślałem o różnych rzeczach.

Benjamin nie mówił nic przez kilka chwil, po czym spytał:

- Chcesz ożenić się z Karin, czy tak?

- Tak, jeżeli ona zechce.

- Może nie chcieć - zasugerował Benjamin. - Będzie sądzić, że nie może, przynajmniej, przez jakiś czas.

- Myślę, że tak właśnie powie.

Benjamin zerknął na niego.

- Jeżeli tak bardzo ci na niej zależy, to chyba nie ma innego wyjścia.

- Nie ma - odpowiedział Markham.

Benjamin zatrzymał się na czerwonym świetle.

- A co z tobą i Liz? - spytał Markham.

- Chyba się uda - odparł, uśmiechając się szeroko. - Chyba się uda. Widzę teraz, że jej potrzebuję.

- Powiedziałeś jej o tym?

- Tak - Benjamin ruszył na zielonym świetle.

- No i co ona na to? - spytał Markham.

- Do diabła, za dużo chcesz wiedzieć - żachnął się Benjamin; po chwili dodał: - Zostawiłem ją w łóżku.

Markham skinął głową z nieukrywaną satysfakcją.

- Zmieniając temat - powiedział Benjamin - co sądzisz o komandorze Tullu?

Markham przeciągnął się.

- Jak na oficera marynarki amerykańskiej jest bezsprzecznie powiązany - przynajmniej przez samochód - z niewłaściwą osobą.

- Też mi się tak wydaje. A co myślisz o Pilcherze?

- Pewnie to samo, co ty.

- Był związany z ludźmi odpowiedzialnymi za tamte zabójstwa i z tymi, którzy zgwałcili Karin.

- I facetami, którzy chcieli usunąć nas - dorzucił Benjamin.

- Prawdopodobnie zawiadomił ich, gdy tylko skończyłem rozmawiać z nim przez telefon.

Zatrzymał się na następnych światłach.

- No cóż, przynajmniej wiemy, że prawdziwy komandor Tull jest na pokładzie okrętu podwodnego.

- Może się okazać, że to wcale nie jest takie dobre.

Zapaliło się zielone światło i Benjamin ruszył. Po chwili powiedział:

- Mam przeczucie, że Command One nie leży na pięciu tysiącach metrów.

- Jeżeli nie leży, to tam na dole dzieje się coś poważnego - odpowiedział Markham.

- Myślisz, że ktoś mógł skraść okręt podwodny?

- Czemu by nie, jeżeli może go obsługiwać tylko dziesięciu ludzi...?

- A co z załogą?

- Może zamordowani?

- Zamordowani? Dziesięciu... z Tullem jedenastu, miałoby zabić tylu ludzi?

- No to uwięzieni.

- Jak uwięzieni? Przez kogo? Przecież są na okręcie podwodnym.

Markham wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział.

- Na okręcie podwodnym... Jak można... Strzelił palcami.

- Mam. Można to zrobić.

- No dobra, powiedz jak.

- Czymś ich zatruć. Czegoś dodać do wody, do jedzenia. Służyłeś na okręcie podwodnym, powiedz, da się to zrobić?

- Tak, da się. Ale nie tak łatwo.

Benjamin musiał ostro zahamować, by nie przejechać na czerwonym świetle.

- To jedyny sposób, by dziesięciu czy jedenastu ludzi przejęło kontrolę nad okrętem. Teraz wszystko się zgadza. Założę się, że dziesięciu czy jedenastu ludzi może prowadzić ten okręt. Guy, ten pieprzony okręt nigdy nie zatonął, jestem teraz tego pewien.

- Mam nadzieję, że się mylisz.

- Jestem pewien, że mam rację i - ale to już tylko domysły - że Tull jest osią tej afery. Wszystko się kręci wokół niego.

- Jutro, gdy sprawdzimy Tulla, zobaczymy, na ile twoje domysły są bliskie prawdy. Ale teraz jestem zmęczony, mam pusto w głowie i nie potrafię już jasno myśleć.

- Dobra, rozumiem.

Markhami zamknął oczy i po chwili powiedział:

- Wiem, że to idiotyczne mówić o tym w takiej chwili, ale jak mi obiecasz, że nie będziesz się śmiał, to ci powiem, o czym myślę.

Zwalniając na następnych światłach, Benjamin obiecał, że nie będzie się śmiał.

- O piersiach Karin - powiedział Markham. - Są piękne i tak wspaniale pasują do moich dłoni.

Benjamin zatrzymał samochód i uśmiechnął się patrząc na Markhama. Myślał o tym, jakie piękne są piersi Liz, ale nie miał zamiaru mu o tym mówić.

- Wiesz o czym mówię? - zapytał Markham, nie otwierając oczu.

- No pewnie - odpowiedział Benjamin, zdejmując nogę z hamulca i naciskając gaz.

Drugie spotkanie z prezydentem odbyło się w sali sztabowej, w której na wielkiej elektronicznej mapie świata zaznaczone były pozycje wszystkich amerykańskich okrętów wojennych, łodzi podwodnych, rakiet, dywizjonów bombowców i myśliwców, różnych oddziałów morskich i lądowych. Wiele okrętów nawodnych i podwodnych, rakiet., dywizjonów lotniczych i oddziałów lądowych było gotowych do walki.

Przy długim polerowanym stole dębowym siedzieli: prezydent, admirał Corliss, Hicks, Hubbered, a także Harold Otis, dyrektor FBI, Paul Sykes, dyrektor CIA i admirał Steven Fletcher, Dowódca Operacji Marskich. Przed każdym z nich stała szklanka wody, skórzana teczka, w której znajdował się żółty zeszyt i długopis.

- Panowie - powiedział prezydent - w wyniku zaginięcia naszego okrętu podwodnego Command One może nam grozić konflikt zbrojny z Rosją lub innym krajem. Poproszę admirała Corlissa o przedstawienie nam faktów, które odkrył. Proszę, panie admirale.

- Zanim zacznę, panie prezydencie, chciałbym powiedzieć, że dziś rano poinformowano mnie przez telefon, iż kapitan Jededeah Pilcher, mój adiutant, został zastrzelony wczoraj wieczorem.

- To straszne - powiedział prezydent - ale muszę spytać, czy to zabójstwo jest powiązane z tamtymi?

- Wydaje się, panie prezydencie, że tak. Jest mi niezmiernie przykro, ale prawdopodobne jest, iż kapitan Pilcher miał coś wspólnego z tamtymi zabójstwami, próbą zamordowania dwóch detektywów i gwałtem na młodej kobiecie.

- Na Boga - zawołał prezydent, zrywając się z miejsca. - Jak coś takiego mogło się zdarzyć, panowie? Jak to się mogło stać? Ten człowiek doszedł do rangi kapitana, a nikt z naszego wywiadu nie wie, że - do cholery, panowie, on musiał być szpiegiem wroga.

- Albo człowiekiem działającym niezależnie - powiedział Sykes nosowym głosem, wyjmując fajkę z ust. - Kręci się ich więcej, niż agentów wroga.

- Kimkolwiek był, powinniśmy byli o tym wiedzieć - odparł prezydent.

Usiadł z powrotem na krześle i skinął głową w stronę Corlissa.

- Przepraszam, admirale, że przerwałem.

- Obawiam się, panie prezydencie, że dwaj detektywi badający tę sprawę...

- Jaką sprawę? - spytał Otis.

Był to zamknięty w sobie człowiek, średniego wzrostu, ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę i granatowy krawat.

- Prowadzili dochodzenie w sprawie śmierci trzech mężczyzn w rejonie Norfolk i gdy podano wiadomość o zatonięciu Command One, a zdjęcia członków załogi pokazywano w telewizji, rozpoznali w trzech z nich ofiary morderstw. Później rozpoznali jeszcze niezidentyfikowane ofiary, zabite w innych miastach.

- Czy pan chce mi powiedzieć, że na pokładzie Command One jest dziesięciu ludzi nienależących do załogi?!

- Właśnie tak - powiedział prezydent - i ci dwaj detektywi to wykryli i powiadomili admirała.

- Rozmawiałem z detektywem Beniaminem dziś o piątej rano, po otrzymaniu wiadomości o kapitanie Pilcherze - ciągnął Corliss. - Powiedział mi więcej o gwałcie na tej kobiecie. Już wcześniej wiedziałem o tym, że próbowano zabić jego i detektywa Markhama z policji nowojorskiej, który spędzał wakacje w Virginia Beach i także zajął się śledztwem. Detektyw Benjamin sądzi, że podejrzenia padają na komandora Johna Tulla.

- Tulla? On jest pierwszym oficerem na tym okręcie - powiedział Hicks.

Corliss skinął głową.

- Niech pan przedstawi sprawę - zażądał prezydent.

- Tego wieczoru, kiedy odpływał Command One, na autostradzie pomiędzy Norfolk a Virginia Beach eksplodował samochód. Z tego, co zostało z kierowcy, udało się go zidentyfikować: to Sierioża Pietrow, znany jako Harry Lamb. Na plombach miał wygrawerowane ostatnie cztery cyfry swojego dowodu osobistego. Pańscy ludzie stwierdzili, że był agentem KGB.

- Sprawdzę to - odpowiedział Otis. - Co to ma wspólnego z komandorem Tullem?

- Samochód prowadzony przez Pietrowa został wynajęty przez komandora Tulla - powiedział Corliss.

Prezydent ponownie wstał.

- Zaraz usłyszę, że Tull ukradł Command One!

- To może nie być dalekie od prawdy - odparł Corliss. - Przynajmniej tak twierdzą detektywi Benjamin i Markham. Ten drugi służył na okrętach podwodnych, zanim zaczął pracować w policji. Sprawdziłem jego akta - miał znakomitą opinię. Był porucznikiem, gdy odrzucił ofertę awansu i porzucił marynarkę.

- Chcę, by przyjechali tu jeszcze dzisiaj - powiedział prezydent - Wydaje się, że lepiej orientują się w sytuacji, niż - zrobił pauzę i spojrzał najpierw na Otisa, później na Sykesa - ...ludzie, którym płaci się za to, żeby wiedzieli. Niech mi pan powie, co jeszcze powiedział panu detektyw Benjamin.

- Wyraził przypuszczenie, że Command One jest w rękach Tulla i dziesięciu podstawionych ludzi.

- To zupełnie niemożliwe! - wykrzyknął Hicks.

- Dziesięciu ludzi przeciwko całej załodze i ludziom admirała i generała? - zdziwił się Sykes. - Niemożliwe... absolutnie niemożliwe.

- Mało prawdopodobne - stwierdził Otis.

- Jest to możliwe, jeżeli załoga została wykluczona z gry, przez zatrucie pożywienia lub wody pitnej.

- Do diabła, tak mogło być! - krzyknął prezydent.

- Można by także użyć gazu paraliżującego - powiedział Corliss - Choć detektyw Benjamin o tej możliwości nie wspomniał.

Prezydent potarł dłonie.

- Dobrze, nasze okręty płyną już na pozycje, z których będą mogły go przechwycić.

Spojrzał na Dowódcę Operacji Morskich.

- Tak, panie prezydencie, niektóre okręty Floty Atlantyckiej płyną na północ, jak widać na mapie. W drodze jest także część Szóstej Floty, by zablokować Cieśninę Gibraltarską od strony Atlantyku; mamy wreszcie okręty zbliżające się do Władywostoku.

- Niektóre okręty?

- Panie prezydencie...

- Nie chcę tylko niektórych okrętów, admirale, chcę wszystkich, jakie mamy. Nie chcę, by ten okręt podwodny dostał się w ręce obcej potęgi, a państwo, które dopuściło się tej kradzieży, zrobi wszystko, co możliwe, by przemycić go na swoje wody terytorialne.

- Ale to oznacza osłabienie...

- Proszę to zrobić, panie admirale i to teraz. Proszę podnieść słuchawkę i skierować okręty na właściwe pozycje. Możemy mieć tu wojnę w ciągu dwudziestu czterech lub czterdziestu ośmiu godzin. Chcę, by nasi potencjalni wrogowie wiedzieli, że jeżeli nas do tego zmuszą, odpowiemy ostro. Pełna gotowość. Czy to jasne?

- Tak jest, panie prezydencie - odpowiedział Fletcher.

Prezydent skinął głową i patrząc na Sykesa i Otisa powiedział:

- Na dalszą część śledztwa departamenty panów będą do dyspozycji detektywów Benjamina i Markhama.

Przeniósł wzrok na Corlissa.

- I pański też, admirale.

- Tak jest, panie prezydencie.

- Ci dwaj pracują teraz dla mnie - czy to jasne dla wszystkich tu obecnych? - spytał prezydent.

Wszyscy mężczyźni przy stole skinęli głowami.

- Pan zajmie się formalnościami związanymi z tym, żeby pracowali dla mnie - zwrócił się do Hubbereda prezydent. - Gdyby były jakieś problemy, nie chcę o nich słyszeć... chcę, żeby pan to załatwił.

- Tak jest, panie prezydencie - odpowiedział Hubbered.

- No cóż panowie, wprowadzam w naszych siłach zbrojnych stan pełnej gotowości - oświadczył prezydent. - Groźba wojny jest tak bliska, jak w roku 62, w czasie Kryzysu Kubańskiego... Gdy ci detektywi przyjadą do Białego Domu, chcę się z nimi od razu zobaczyć.

To ostatnie skierowane było do Hubbereda.

- Tak jest, panie prezydencie.

- Jeżeli będziemy mieli dużo szczęścia, może uda się nam uniknąć wojny. Ale tylko, jeżeli będziemy mieli dużo szczęścia.

Spojrzał na zegar nad mapą elektroniczną.

- Jest dziesiąta. Spotkamy się ponownie wieczorem, o szóstej. Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi. Zatrzymał się jednak, zanim do nich doszedł i zwracając się do mężczyzn zgromadzonych dookoła stołu, powiedział:

- Admirale Fletcher, proszę wydać rozkaz zniszczenia tego okrętu.

- Panie prezydencie, ale może być sposób...

- Jedyny sposób, to go zniszczyć, zanim walka o niego zniszczy świat. Proszę go znaleźć i zniszczyć - rozkazał prezydent.

- Tak jest, panie prezydencie - odpowiedział Fletcher cichym, smutnym głosem.

Benjamin odłożył słuchawkę.

- To był dyrektor Agencji Bezpieczeństwa Narodowego - powiedział patrząc na Markhama, który siedział po drugiej stronie biurka. - Mamy dzisiaj jechać do Waszyngtonu.

- O której? - spytał Markham.

- Śmigłowiec marynarki zawiezie nas wprost do Białego Domu.

- O której?

- O czwartej po południu - odparł Benjamin. - Powiedział także, że FBI, CIA i wywiad marynarki są całkowicie do naszej dyspozycji.

Markham pokiwał głową z aprobatą.

- Zanim cokolwiek zrobię, chcę odwiedzić Karin; potem zamierzam sprawdzić Tulla.

- Dobrze. Ja spróbuję się czegoś dowiedzieć o oficerach, którzy są kawalerami - powiedział Benjamin. - Tacy prędzej się czymś takim zajmą, niż żonaci.

Markham przytaknął; wstał i przeciągnął się.

- Lepiej bądź tu o trzeciej - nalegał Benjamin.

- Dobra, o trzeciej - zgodził się Markham.

- A, zapomniałem ci powiedzieć, że będziemy pracować bezpośrednio dla prezydenta - dorzucił Benjamin.

Markham odwrócił się, oparł ręce na brzegu biurka i pochylając się, zbliżył swoją twarz do twarzy Benjamina.

- Po prostu zapomniałeś o tym?

- To niczego nie zmienia. Nadal jesteś detektywem.

- Ale pracuję dla kogo innego.

- No i co z tego?

Markham wyprostował się i mierząc w Benjamina palcem, powiedział:

- Jesteś zupełnie niemożliwy.

Tamten roześmiał się.

- Dzięki temu mam styl - odpowiedział.

- Gdybyś miał jakiś styl... - Markham potrząsnął głową, machnął ręką. - Nawet mówić o tym nie warto - stwierdził i wyszedł z pokoju.

- Nie chciałbyś, żeby twój nowy szef czekał, prawda? - śmiejąc się zawołał za nim Benjamin.

Markham wszedł do pokoju szpitalnego.

Karin leżała oparta o poduszki. Miała zamknięte oczy, ale lekko się uśmiechała.

Podszedł do łóżka i, pochylając się nad nią, delikatnie pocałował ją w usta.

Otworzyła oczy.

- Wiedziałam, że to ty - powiedziała. - Poznałam zapach twojej wody kolońskiej.

Markham wyprostował się, wziął jej rękę i pocałował grzbiet dłoni.

- Lekarz powiedział, że mogę dzisiaj wyjść ze szpitala - oznajmiła.

- Muszę pojechać do Waszyngtonu na kilka godzin - powiedział - ale wrócę na późny obiad, no, może na kolację.

- Nie mogę wrócić do motelu - zaprotestowała.

- Po prostu zostaw wiadomość, gdzie jesteś, a ja...

- Guy, chcę wrócić do domu. Nie chcę tu zostać.

- Rozumiem.

- Pojedziesz ze mną? - spytała.

- Teraz nie mogę... nie wcześniej, niż - przerwał.

Im mniej wiedziała, tym była bezpieczniejsza.

- Myślałam...

Uwolniła rękę i odwróciła twarz. Markham pochylił się nad nią i obrócił jej twarz ku swojej.

- Co myślałaś? - zapytał.

- To nie ma teraz znaczenia - powiedziała, a jej oczy zalśniły łzami.

- Wyjdź za mnie, Karin - wyszeptał.

Otworzyła szeroko oczy. Skinął głową.

- Wyjdziesz za mnie?

Powoli na jej ustach pojawił się uśmiech.

- Naprawdę chcesz...

Markham ujął jej dłonie w swoje.

- Kocham cię - powiedział cicho wprost do jej ucha.

- Może minąć trochę czasu, zanim... - zaczęła.

Pocałował ją w czoło, powieki i czubek nosa.

- Nie odpowiedziałaś mi - przypomniał.

- Tak... tak, wyjdę za ciebie!

Oparł ręce na jej ramionach.

- To jest dowód na to, że nie chcę się z tobą ożenić tylko dla seksu.

Uniosła brwi; potem zbliżając do siebie kciuk i palec wskazujący spytała:

- No może chociaż trochę dla seksu?

Potrząsnął głową. Udała, że się obraża.

- Nie chciałabym sądzić, że mnie nie pragniesz.

Zaśmiał się.

- Gdybym pragnął cię choć trochę mocniej, nie mógłbym nigdy myśleć o niczym innym, jak o kochaniu się z tobą. Ale żenię się z tobą, bo się w tobie zakochałem.

Objęła go za szyję.

- Ja też - powiedziała.

- Wspaniale. Ponieważ ty mnie kochasz i ja cię kocham, pojedź do domu i powiedz swoim rodzicom, że zamierzasz za mnie wyjść.

Tym razem ona go pocałowała.

- Wrócę do motelu i będę na ciebie czekać.

- Jesteś pewna?

Skinęła głową.

- Jestem pewna - odpowiedziała. Markham odsunął się od niej.

- Do zobaczenia wieczorem - powiedział, przesyłając jej pocałunek od drzwi.

14.

Pierwszym samotnym oficerem na liście Benjamina był porucznik komandor William Forbushe, mieszkający przy Hewitt Avenue w Virginia Beach pod numerem 2420.

- Jedyne, co mogę o nim powiedzieć - mówiła właścicielka domu, otwierając mu drzwi do mieszkania - to tyle, że był bardzo spokojny i nigdy się nie uśmiechał, nawet gdy się witał.

- Czy ktoś go odwiedzał? - spytał Benjamin.

- Potrząsnęła głową.

- Nie wydaje mi się, by kiedykolwiek przyprowadził tu dziewczynę, tak jak to robią inni samotni mężczyźni. Ale raz, kilka miesięcy temu, ktoś odwiózł go do domu. To było wczesną wiosną. Wyglądałam przez okno, gdy podjechał samochód. Mężczyzna za kierownicą był bardzo gruby.

Benjamin podziękował jej za informacje.

- Czy miał jakichś krewnych? - spytała.

- Nie wiem - odpowiedział Benjamin. Nie wziął pod uwagę tej możliwości.

Rozejrzała się po mieszkaniu.

- Jeżeli nie miał... Zrozumiał, o co jej chodzi.

- Marynarka zajmie się jego rzeczami.

Skinęła głową i wycofała się.

- Dokładnie to samo powiedziałam mojemu mężowi.

Benjamin przeprosił, wszedł do mieszkania i zamknął za sobą drzwi. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi i łazienki. Zaczął od sypialni. Stało tam łóżko, dwa krzesła, szafka i kolorowy telewizor. Na ścianach nie było żadnych obrazów, a w oknie nie było firanek, choć były zasłony.

Otworzył szafę w ścianie. Tak jak można było oczekiwać, było w niej kilka mundurów i kilka ubrań. Przeszukał wszystkie kieszenie spodni i marynarek, ale niczego nie znalazł. Potem sprawdził szuflady szafki. Spośród trzech Forbushe używał tylko dwóch i nie było w nich zbyt wiele. Przeszukał tez łóżko, lecz i tu niczego nie znalazł, choć nie wiedział, czego właściwie szuka.

Drugi pokój był połączeniem kuchni i salonu. Kuchnię stanowił jedynie kącik pokoju. Zajrzał do lodówki. Stała tam tylko jedna puszka piwa. Na stole kuchennym leżało kilka pism: Playboy, otworzony na zdjęciu nagiej kobiety, Popular Science, People i Psychology Today. Wszystkie pochodziły sprzed pewnego czasu. W drugiej części pokoju stare, przybrudzone meble: kanapa i dwa fotele. Widać było, ze Forbushe żył po spartańsku. Nagle na podłodze przy jednym z foteli Benjamin dostrzegł kartonik po zapałkach. Podniósł go. Miał na sobie nadruk motelu Holiday Inn przy Waterside. Od wewnętrznej strony starannie wypisano nazwisko Tulla i numer telefoniczny.

Benjamin uśmiechnął się i rozejrzał szukając telefonu. Nie znalazł go i przypomniał sobie, że w sypialni także go nie było. Schował kartonik do kieszeni, przeszukał jeszcze mieszkanie i odkrył gniazdko do telefonu. Domyślił się, że albo Forbushe oszukiwał kompanię telefoniczną albo wziął telefon na pokład okrętu, choć to drugie na pierwszy rzut oka nie wydawało się zbyt logiczne.

Po wyjściu z mieszkania Forbushe'a Benjamin pojechał prosto do motelu Holiday Inn. Zanim wszedł do baru, podszedł do telefonu i zadzwonił do Razziliego.

- Słuchaj - powiedział - wiem, że czasami na podstawie kilku kości możecie nieźle określić wygląd faceta.

- Chcesz wiedzieć, jak wyglądał Pietrow?

- Ile mógł ważyć?

- Więcej niż sto dziesięć kilo, może nawet sto trzydzieści - odpowiedział Razzili.

- Jesteś pewien?

- Najzupełniej.

- Dzięki - ucieszył się Benjamin. - Wielkie dzięki.

Odwiesił słuchawkę i wykręcił numer napisany na kartoniku. Numer był zajęty. Schował kartonik i wszedł do baru.

Paru barmanów bez marynarek przygotowywało lokal do lunchu, a kilka skąpo odzianych kelnerek siedziało przy stole i piło kawę.

Benjamin podszedł do baru i usiadł na stołku.

- Jeszcze nie otworzyliśmy - powiedział jeden z barmanów.

- Nie jestem tu po to, żeby pić - oznajmił Benjamin surowym głosem. - Jestem tu służbowo.

Dwaj barmani przestali wycierać szklanki i spojrzeli na niego twardo.

- Porucznik detektyw Benjamin - rzucił w odpowiedzi na ich pytające spojrzenia. Wyciągnął portfel i pokazał legitymację.

- Czy któryś z panów pamięta jednego z tych facetów? - spytał, kładąc na kontuarze zdjęcia Forbushe'a i Tulla. - Niech się panowie dobrze przyjrzą.

Popatrzyli na zdjęcia.

- Ten zachodził tu kilka razy w tygodniu. Hej, widziałem zdjęcia tych facetów w telewizji. Zatonęli na pokładzie tego okrętu, prawda?

- Tak. Niech pan powie, co pan o nim wie - powiedział Benjamin, wskazując na zdjęcie Forbushe'a. - Ale najpierw nich mi pan powie, jak się pan nazywa?

- Eddie.

- Dobrze, niech mi pan powie, co pan wie o poruczniku komandorze Williamie Forbushe'u?

Eddie wzruszył ramionami.

- Zwykły facet. To znaczy, przychodził tutaj, siadał przy barze i coś popijał.

- Piwo?

Eddie skinął głową.

- A co z kobietami?

- Nigdy tu z żadną nie przyszedł, jeżeli o to panu chodzi. Benjamin wpatrywał się w Eddiego przez kilka chwil.

- Nigdy nie widziałem go z panienką - zapewnił go Eddie.

Benjamin sięgnął przez kontuar i złapał Eddiego za koszulę.

- To ty znajdowałeś mu dziwki?

Eddie usiłował się uwolnić, ale Benjamin był silniejszy.

- Nie jestem alfonsem - zarzekał się Eddie. - Niech pan spyta kogokolwiek.

Odwrócił głowę w kierunku drugiego barmana.

- Powiedz mu, Murphy, na miłość boską, powiedz mu.

- Mówi prawdę - potwierdził Murphy.

Benjamin puścił Eddiego.

- No dobrze, to skąd miał dziewczyny?

- Znam takiego faceta - on ma kilka młodych. Niektóre jeszcze zupełnie świeże. Wyglądają bardziej jak chłopcy, niż dziewczęta, jeżeli wie pan o czym mówię.

- Wiem. Dasz mi telefon tego faceta - powiedział Benjamin.

Eddie potrząsnął głową.

- On by mnie zabił.

- Zapisz mi ten pieprzony numer - głos Benjamina nie dopuszczał sprzeciwu.

Eddie podszedł do kasy, napisał numer na kartoniku z zapałkami, wrócił do Benjamina i wręczył mu kartonik.

- Dobrze. A teraz wysłuchaj mojego następnego pytania i pomyśl zanim odpowiesz. Słuchasz?

- Tak, tak, słucham.

- Czy komandor przychodził tu kiedyś z mężczyzną?

Barman potrząsnął głową.

- Lubił dziewczyny, które...

- Już mi to mówiłeś - Benjamin był cierpliwy. - Czy spotkał się tu kiedyś z przyjacielem?

- Nie wiem, czy byli przyjaciółmi - powiedział Eddie. - Ale jednego wieczora jak zwykle pił tu piwo, kiedy przyszedł ten bardzo gruby facet i siadł na stołku obok niego. Zaczęli rozmawiać, jak to faceci przy barze.

- Słyszałeś przypadkiem, o czym mówili? - spytał Benjamin, czując, że ma ochotę skakać z radości.

- Słyszałem? Do cholery, człowieku, nawet nie rozumiałem języka, jakim mówią.

Benjamin uśmiechnął się szeroko, uderzył ręką w kontuar i krzyknął:

- Eddie, spadłeś mi z nieba.

Przechylił się przez bar, klepnął barmana w policzek, wstał ze stołka i kłaniając się nisko kelnerkom, które wciąż siedziały przy stole, powiedział:

- Niech owoce waszych łon będą tak liczne, jak gwiazdy na niebie i tak jasne, jak słońce.

Chwilę później był już w hollu i podszedł do najbliższego telefonu. Tym razem chciał zadzwonić pod dwa numery. Najpierw wykręcił numer sutenera. Odebrała kobieta, a gdy powiedział, że Eddie dał mu numer, bo szuka czegoś specjalnego, poprosiła, by chwilę poczekał. Podszedł mężczyzna mówiący cichym, miękkim głosem, niemal szeptem. Benjamin umówił się z nim o 12.30 przed motelem East Wind. Następnie wykręcił numer z kartonika, który znalazł w mieszkaniu Forbushe'a. Tym razem telefon nie był zajęty i po trzech dzwonkach odebrała kobieta.

- Nazywam się Charles Benjamin - powiedział. - Jestem z gazety Norfolk Courier. Byłem przyjacielem Johna - powiedział, używając imienia Tulla.

Westchnęła cicho.

- Wiem, że to dla pani bardzo trudne - ciągnął Benjamin - ale naprawdę chciałbym się z panią spotkać.

- Jak znalazł pan mój numer?

- John...

- Nigdy nie dałby mojego numeru innemu mężczyźnie - ucięła i odłożyła słuchawkę.

Benjamin odwiesił słuchawkę telefonu i powiedział na głos:

- Dlaczego miałoby być łatwo, skoro może być trudno.

Następnie zadzwonił na komisariat i poprosił oficera dyżurnego, by mu podał nazwisko i adres osoby, która miała ten numer telefoniczny. Kobieta nazywała się Louise Grant i mieszkała pod numerem 44 na Glenwood Road.

- Czy są jakieś wiadomości od Markhama? - spytał Benjamin.

- Żadnych - odpowiedział oficer.

Benjamin podziękował mu i odwiesił słuchawkę. Kilka minut później stał już przed ceglanym domem, na dużej posiadłości, ograniczonej od tyłu kanałem. Było bardzo gorąco i wilgotno, a ponieważ stał na słońcu, wydawało się, że jest jeszcze cieplej. Otarł czoło i szyję chustką. Już żałował, że nie jest gdzie indziej, gdy wreszcie ktoś zaczął otwierać drzwi. Ale w chwili, w której drzwi się otworzyły, wiedział, że znalazł się we właściwym miejscu, we właściwym czasie.

- Panna Grant? - spytał.

Kobieta była piękna, nieco po trzydziestce. Miała na sobie płaszcz kąpielowy frotte i - jak mówiło mu jego doświadczone oko - a nic pod nim.

Skinęła głową.

Wyjął portfel i pokazał legitymację.

- Porucznik detektyw Charles Benjamin.

Zorientował się, że pamięta jego nazwisko i powiedział:

- Po prostu było mi nieco trudniej panią odnaleźć.

Nie odpowiedziała.

- Chciałbym pani zadać parę pytań o komandora Johna Tulla.

Skinęła głową. Weszli do salonu. Benjamin usiadł na kanapie, a ona na fotelu.

- On nie żyje - powiedziała, patrząc na Benjamina.

Przytaknął ruchem głowy.

- Wiem, że to dla pani trudne. Ale z pewnych powodów, których nie mogę pani wyjaśnić, muszę się dowiedzieć kilku rzeczy o komandorze Tullu.

- Byliśmy kochankami - powiedziała. - Był delikatnym i namiętnym mężczyzną.

- Czy kiedykolwiek rozmawiał z panią o swojej pracy?

- Nie.

- Czy przedstawił kiedyś panią swoim przyjaciołom?

Louise potrząsnęła głową.

- Był jedną z tych wyjątkowych osób, które cieszą się teraźniejszością. Nigdy nie mówił o przeszłości.

- A o przyszłości? - spytał Benjamin.

- Jeżeli pyta pan o to, czy rozmawialiśmy o ślubie, to powiem panu, że ja chciałam, ale... - przerwała i pochyliła głowę.

- Rozumiem - powiedział Benjamin.

Podniosła na niego wzrok.

- Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?

- Nie.

Wstali jednocześnie i Louise odprowadziła go do drzwi.

- John był wyjątkowym mężczyzną - powiedziała, odsuwając się na bok, by mógł wyjść z domu.

- Jestem tego pewien - odrzekł Benjamin, wychodząc w gorące, wilgotne powietrze; uśmiechając się, dodał:

- Życzę powodzenia, panno Grant.

- Przygotować się do wynurzenia - rozkazał Tull, patrząc na zegarek.

Była 18.00 czasu lokalnego. Na powierzchni był już zmrok, a do zapanowania zupełnych ciemności zostało tylko piętnaście minut W zapadającym mroku nie sposób było dojrzeć z powierzchni morza lub z powietrza kilwateru zostawianego przez peryskop i antenę UKF.

- Gotowi - przyszła odpowiedź.

- Wyjść na peryskopową - powiedział Tull.

- Tak jest, wychodzimy na peryskopową. Stery pięć do góry.

Patrząc na wskazówkę głębokościomierza Tull poczuł, jak podnosi się dziób. Wskazywała pięćset metrów i zaczęła poruszać się odwrotnie do ruchu wskazówek zegara.

- Wygląda, ze wszystko dobrze - powiedział operator.

Przeszli przez czterysta metrów. Tull sprawdził pozycję. Gdy wyjdą na głębokość peryskopową, okręt będzie siedemset kilometrów na północ od Cieśniny Gibraltarskiej.

- Jest coś? - spytał Hainesa, który był odpowiedzialny za sonar.

- Na południe płynie tankowiec, a w przeciwnym kierunku statek przybrzeżny.

- Trzysta metrów - zameldował operator.

Tull podszedł do telegrafu maszynowni i rozkazał zmniejszyć prędkość do jednej trzeciej.

Chwilę później przyszło potwierdzenie.

- Dwieście metrów.

- Głębokość peryskopowa wynosi dwadzieścia metrów - powiedział Tull, chcąc mieć pewność, że operator ją zna.

Popatrzył na tablicę sterowniczą. Wszystko działało prawidłowo. Skierował wzrok na głębokościomierz. Mijali właśnie siedemdziesiąt metrów.

- Stery na zero - powiedział operator.

Dziób obniżył się nieco, ale okręt nadal się wznosił.

- Czterdzieści metrów - zawołał Tull.

Nagle sterówka wypełniła się gwizdem powietrza i hałasem wody przepompowywanej z jednego zbiornika do drugiego.

- Piętnaście metrów - Tull patrzył na wskazówkę głębokościomierza.

Zatrzymała się i zaczęła cofać.

- Głębokość peryskopowa - powiedział, gdy wskazówka doszła do dwudziestu metrów i stanęła.

- Wyrównane - stwierdził operator z widocznym zadowoleniem.

Tull pokazał mu podniesiony w górę kciuk i sam uruchomił peryskop. Szybko rozejrzał się dookoła.

- Nic nie ma. - Opuścił peryskop; potem sprawdził system EMS.

- Czysto - oświadczył i podniósł antenę UKF.

- W eterze duża aktywność marynarki - powiedział operator radiostacji.

Do kabiny dowodzenia wszedł Forbushe.

- Transmisje dużej częstotliwości... kodowane algorytmicznie - meldował radiooperator.

Tull nawet nie spojrzał na Forbushe'a.

- Wysłać - powiedział do operatora.

- Wysyłam - odparł tamten, szybko wystukując palcami po klawiaturze trzydziestoczteroznakowy kod.

Minęło kilka chwil.

- Odbiera - operator wskazał na drukarkę, która nagłe ożyła drukując czternaście liter.

Tull natychmiast wydarł papier z drukarki, schował go do kieszeni i opuszczając antenę zawołał:

- Zejść na dwieście metrów.

- Dwieście metrów - odpowiedział operator sterujący zanurzaniem.

Tull podszedł do dekodera i używając miesięcznej książki kodów, porównał z nią określone grupy cyfr depeszy i wprowadził do dekodera cyfry, które otrzymał.

- Przygotować się do zmiany kursu - powiedział, nie patrząc na Forbushe'a, który stał za nim.

- Interesująca wiadomość - rzucił Forbushe i odszedł.

15.

- Właśnie złapałem te dwie depesze - zameldował operator radiowy oficerowi dyżurnemu w centrum łączności COMSUBLANT w Norfolk.

- Sądząc po sile i kierunku sygnału, ta została wysłana gdzieś niedaleko. - Wręczył oficerowi wydruk składający się z czternastu znaków. - Ta dłuższa wygląda zupełnie tak, jakby pochodziła z okrętu podwodnego, ale żaden nie miał nadawać o tej porze.

Oficer wziął obie depesze, oznaczył je jako ściśle tajne i posłał je przez gońca do wywiadu marynarki, gdzie wydano rozkaz, by aż do odwołania wszystkie niezgodne z normalnym porządkiem depesze uznawać za ściśle tajne i natychmiast przekazywać oficerowi dyżurnemu.

Kapitan Walter Exman odebrał obie depesze. Najpierw przepuścił przez dekoder krótszą i zapisał wynik; dłuższa po rozszyfrowaniu brzmiała: „Sally, Sally... Obiecaj mi... Tull."

Exman podniósł słuchawkę i wystukał numer w Waszyngtonie.

- Z admirałem Corlissem - powiedział.

- Kto dzwoni? - spytał ktoś z drugiego końca.

- Kapitan Exman.

Minęło kilka chwil, zanim odezwał się Corliss.

- Nadeszła - powiedział Exman i rozłączył się.

Markham odwiedził agencję, w której Tull wypożyczył samochód. Właściciel firmy, Horace Coombs, niski, rudy mężczyzna, narzekał na stratę samochodu.

- Rozumiem - powiedział Markham siadając naprzeciw niego. - Naprawdę rozumiem i gdybym mógł coś dla pana zrobić, z przyjemnością pomógłbym. Ale chcę wiedzieć, co pan wie o komandorze Tullu.

- Płacił regularnie miesięczne raty, czasem nawet wcześniej.

- Czy przyszedł tu kiedyś z kimś?

- Z kobietą, była naprawdę niezła.

- Nie wie pan przypadkiem, jak się nazywa?

Coombs pokręcił głową.

- Ale była naprawdę dobrze zbudowana, rozumie pan?

Markham skinął głową, wyszedł z agencji i pojechał do mieszkania Tulla, które znajdowało się w luksusowym domu, z basenem i klubem odnowy biologicznej.

Zmusił zarządcę budynku, by mu otworzył drzwi do mieszkania. Było gustownie i kosztownie umeblowane, a z okien roztaczał się piękny widok na zatokę Chesapeake. Widać było, że Tull dużo czyta - znajdowało się tu kilka najnowszych powieści i innych książek. Miał także zbiór płyt kompaktowych z muzyką poważną, w większości kameralną.

Markham przeszukał starannie trzy pokoje, kuchnię i łazienkę, lecz niczego nie znalazł.

- Wie pan, czy ktoś go odwiedzał? - spytał, gdy powrócił do biura zarządcy.

- Czasami kobieta.

- Mógłby ją pan opisać?

- Piękna.

- Żadnych mężczyzn?

- Nigdy nikogo nie widziałem - powiedział zarządca.

Markham podziękował mu, wrócił do samochodu i miał właśnie zadzwonić na posterunek i spytać o Benjamina, gdy zdecydował, że pojedzie do bazy marynarki i porozmawia tam ze strażnikami.

Po pół godzinie stał przed kapitanem piechoty morskiej o nazwisku Mittag.

- Panie kapitanie, chciałbym wiedzieć, czy któryś z pańskich ludzi widział komandora Tulla tej nocy, gdy wypływał Command One?

- Czy to sprawa cywilna, czy wojskowa? - zapytał Mittag.

- Może pan sprawdzić w wywiadzie - powiedział Markham.

Mittag skinął głową, wystukał cztery cyfry na klawiaturze telefonu, przedstawił się i powiedział:

- Jest tu detektyw z Nowego Jorku... Tak jest... Oczywiście... Osobiście dopilnuję.

Odłożył słuchawkę, zawołał sierżanta i polecił:

- Proszę przynieść listę żołnierzy pełniących służbę przy Command One.

Po dwóch minutach sierżant wrócił.

- Szeregowcy Sean Gould i Wilber Jones.

- Gdzie są teraz?

- Obaj są na służbie przy czwartej bramie - odpowiedział sierżant.

Mittag skinął głową.

- Zawiozę tam pana - powiedział, patrząc na Markhama. - Sierżancie, niedługo wrócę.

- Tak jest - odparł podkomendny.

Mittag wskazał na dżipa. Pięć minut później zatrzymali się przy budce, w której dwaj młodzi żołnierze kierowali ruchem.

Gdy tylko zobaczyli kapitana, stanęli na baczność i zasalutowali. Mittag oddał honory.

- Byliście na służbie przy szlabanie tej nocy, gdy odpływał Command One.

- Tak jest - odpowiedzieli niemal równocześnie.

- Ten policjant chce wam zadać kilka pytań - Mittag wskazał głową Markhama.

- Czy któryś z was zna komandora Tulla? - spytał Markham.

- Był pierwszym oficerem na tym okręcie - odrzekł jeden z nich.

- Czy zna pan go z widzenia?

- Tak jest - odpowiedział.

- Czy wiecie panowie, jaki ma samochód?

Obaj przytaknęli

- Czy ktoś podwoził go kiedyś do szlabanu?

- Tak - odpowiedzieli razem.

- Kobieta - dodał po chwili jeden z nich.

- A jak było tej nocy, gdy odpływała łódź, czy ona go odwoziła?

- Nie. Przyjechał z mężczyzną - stwierdził jeden.

- To był prawdziwy grubas - dorzucił drugi.

- Jest pan pewien, że był gruby?

- Tak, jestem pewien, a ty, Wilber? - spytał Gould.

- Jasne - potwierdził Wilber.

- Dziękuję, panowie - powiedział Markham i patrząc na Mittaga dodał:

- Nie mam więcej pytań.

Przed motelem czekał na Benjamina wysoki, szczupły, dobrze ubrany mężczyzna. Na parkingu stał czarny lincoln, który niewątpliwie należał do niego. Benjamin zaparkował swój samochód obok lincolna i podszedł do mężczyzny.

- Kto dał panu mój numer? - spytał sutener.

- Forbushe; zanim wypłynął.

Sutener obrzucił go wzrokiem, skinął głową, wyciągnął do niego rękę i powiedział:

- Lucky.

Benjamin uścisnął mu dłoń.

- Zwykle nazywają mnie Chuck.

- W samochodzie mam dwie kobiety - powiedział Lucky. - Jedna ma dziewiętnaście lat, a druga dwadzieścia dwa.

- Którą brał Bill? - spytał Benjamin.

Lucky uśmiechnął się.

- Jak tylko mi powiedziałeś, kto ci dał numer, wiedziałem, że będziesz chciał tego samego. To żadna z tych w samochodzie, ale jest taka w pokoju dziesiątym. Ma około czternastu lat, nie mówi zbyt wiele, ale wie co i jak robić.

Benjamin poczuł ściśnięcie w żołądku.

- Czy Bili ją lubił?

- Była dla niego jak narkotyk. Po tym, jak miał ją, nie chciał nikogo innego.

Benjamin skinął głową.

- Ale jest droższa. I płaci się z góry.

- Chciałbym ją zobaczyć i jeżeli jest tak, jak mówisz, dam tyle, ile żądasz.

- Dwie stówy - podał cenę Lucky.

- W porządku - odpowiedział Benjamin, gdy podchodzili do pokoju numer dziesięć.

- To smutne, co się stało z Billem. Był dobrym klientem - powiedział Lucky. - Przyprowadził tu nawet swego grubego przyjaciela. Ten to lubił kobiety z dużymi cyckami i dupą. Znasz go?

- Tylko ze słyszenia.

- Ten facet to prawdziwy łakomczuch - Lucky zastukał do drzwi. -To ja, Lucky, z przyjacielem.

Benjamin usłyszał, ze ktoś zdjął łańcuch i otworzył zamek. Lucky uśmiechnął się, nacisnął klamkę, otworzył drzwi i powiedział:

- Proszę bardzo.

Benjamin zobaczył dziewczynę w połowie drogi między drzwiami a przeciwną ścianą. Była naga, miała wygolone podbrzusze.

- Coś specjalnego, dobra? - Lucky zamknął drzwi.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego i przeciągnęła dłonią po krótkich blond włosach.

- Powiedz jej, co ma robić i ona to zrobi. Prawda Iris?

Dziewczyna skinęła głową.

- To co, umowa stoi? - spytał Lucky.

- Tak, stoi - odparł Benjamin i sięgając pod marynarkę wyszarpnął rewolwer.

Oczy Lucky'ego stały się okrągłe ze zdumienia.

- Rusz się tylko, a zostaniesz kaleką do końca życia - uprzedził go Benjamin.

Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę, poprosił o połączenie z miastem i wystukał numer komisariatu.

- Ubierz się, Iris - powiedział, zanim odezwał się oficer dyżurny.

- Mam cztery tysiące gotówką - skamlał Lucky. - Dam ci wszystko.

Oficer dyżurny odebrał po pięciu sygnałach, ale nim zdołał cokolwiek powiedzieć, Benjamin powiedział mu, gdzie jest i co się dzieje.

- Przyślij tu kilku mundurowych - Odwiesił słuchawkę i polecił Lucky'emu i Iris, by usiedli na krzesłach.

- Chcę usłyszeć wszystko, co wiecie o Forbushe'u i tym grubasie.

- Chce się pan dogadać? - spytał Lucky z nadzieją.

Benjamin odpowiedział twardym spojrzeniem.

- Mów, Lucky, albo zabiorą cię stąd do szpitala.

- Iris, jesteś świadkiem, słyszałaś, że mi grozi.

Benjamin przeszedł przez pokój i uderzył go w twarz rewolwerem. Cios powalił Lucky'ego na podłogę. Z rozcięcia na prawym policzku popłynęła krew. Iris zaczęła krzyczeć. Benjamin posadził alfonsa z powrotem na krzesło.

- Nie będę się z tobą patyczkował - warknął.

Lucky usiłował zatamować krwawienie chusteczką.

- Mów - powiedział Benjamin - bo...

- Ty mu powiedz, Iris. Ja powiedziałem już wszystko, co wiem. - Lucky podniósł wzrok na Benjamina.

- Mówił dziwnymi językami - powiedziała Iris.

- Tak, tak, to prawda - przytaknął Lucky - on i ten gruby gadali... po jakiemuś, nie wiem, co to był za język.

- Co jeszcze? - spytał Benjamin.

- Głównie lubił to robić po grecku - pospieszyła z odpowiedzią Iris - ale...

Benjamin machnął ręką.

- To mnie nie obchodzi. Chcę wiedzieć, czy kiedykolwiek powiedział coś dziwnego.

- Raz powiedział, że jest bardzo ważnym człowiekiem

- Czy kiedykolwiek wspomniał o Johnie Tullu?

Iris skrzywiła się i kiwając głową, powiedziała:

- Tak, nienawidził go. Kiedyś tuż przed spuszczeniem się zaczął wrzeszczeć o nim. Powiedział, ze obciąłby mu jaja. Tak mnie to rozśmieszyło, że wyśliznął się ze mnie i spuścił mi się na tyłek.

Benjamin usłyszał dwa radiowozy zatrzymujące się na parkingu i otwierając drzwi zawołał do policjantów:

- Dwie są w lincolnie, a dwoje mam tutaj.

- Panie poruczniku, ten detektyw z Nowego Jorku próbował pana złapać przez radio - odezwał się jeden z policj antów. - Powiedziałem mu, gdzie pan jest i...

Na parking zajechał następny samochód.

- Dziękuję - przerwał policjantowi Benjamin. - To właśnie on...

16.

Helikopter wylądował na trawniku przed Białym Domem. Benjamina i Markhama od razu zabrano do Gabinetu Owalnego, na spotkanie z prezydentem, admirałami oraz dyrektorami FBI i CIA.

Hubbered przedstawił ich prezydentowi, który podziękował detektywom za - jak to ujął - „przeprowadzenie bardzo ważnego dochodzenia." Następnie zaproponował, by przenieść się do większej sali, „gdzie przyłączy się do nas pan Juniper, sekretarz stanu, i pan Hallwick, sekretarz do spraw marynarki."

Przejście z Gabinetu Owalnego do jednej z sal konferencyjnych nie zajęło wiele czasu. Benjamina posadzono po prawej stronie prezydenta, a Markhama po lewej.

- Rozumiem, że pan Hubbered zapoznał panów z sytuacją - zwrócił się prezydent do sekretarza stanu i sekretarza do spraw marynarki.

Obaj przytaknęli.

Przeniósł wzrok na Benjamina i Markhama:

- Czy mają panowie jakieś nowe informacje, które mogłyby nam pomóc w zrozumieniu, kto stoi za kradzieżą Command One"!

- Panie prezydencie - powiedział Markham - tej nocy, kiedy odpływał Command One widziano komandora Tulla z Pietrowem. Pietrow odjechał jego samochodem, który później eksplodował i w którym zginął.

- A więc oficer amerykańskiej marynarki jest bezpośrednio związany z agentem KGB - powiedział prezydent, dobitnie wymawiając słowa.

- Także porucznik komandor Forbushe jest związany z tym samym rosyjskim agentem - uzupełnił Benjamin i wyjaśnił, jak to wykrył; potem dodał:

- Wiem także, że Forbushe nienawidzi Tulla i że gdy był z Pietrowem sam, rozmawiał z nim po rosyjsku i jeszcze w jakimś innym języku.

- Jak się pan tego dowiedział? - spytał Sykes.

- Przez sutenera i prostytutkę, z której usług korzystał Forbushe - odparł Benjamin.

- Jaką funkcję pełni pan Forbushe na okręcie? - zapytał prezydent.

- Jest głównym mechanikiem - odpowiedział admirał Hicks.

Prezydent poruszył się w fotelu i pokiwał głową:

- Wszystko się zgadza. Tull prowadzi okręt, Forbushe zajmuje się maszynownią, a pozostałych dziesięciu wykonuje inne niezbędne czynności.

Wstał i zaczął spacerować.

- To przejdzie do historii jako największa kradzież, jaką kiedykolwiek popełniono.

Zatrzymał się, zacisnął usta i, pocierając ręką podbródek powiedział:

- Sądzę, że nikt z nas nie ma już żadnych wątpliwości co do tego, iż sygnał May Day z Command One był fałszywy i że w tej chwili okręt zmierza albo w kierunku wód radzieckich, albo do portu jakiegoś kraju jeszcze mniej nam przyjaznego niż Związek Radziecki.

- Panie prezydencie - odezwał się sekretarz stanu - już mnie poinformowano, że Rosjanie zamierzają oficjalnie zaprotestować przeciwko liczbie i rodzajowi okrętów kierujących się na wody między południową Grenlandią a Irlandią.

- Niech im pan powie, że szukamy jednego z naszych okrętów podwodnych - zażądał prezydent. - Jestem pewien, że oni też odebrali sygnał wzywający pomocy. Będziemy im mydlić oczy, dopóki nie zorientujemy się, dokąd płynie Command One.

Sekretarz stanu skinął głową, ale nie wyglądał na zadowolonego.

- Musimy sobie jakoś z tym poradzić - prezydent wrócił na swoje miejsce. - Ale tymczasem musimy się dowiedzieć, kim są ci agenci.

Admirał Corliss chrząknął, skupiając na sobie uwagę wszystkich siedzących przy stole.

- Chciałbym panom przedstawić pewną informację, ale oznaczono ją dziesiątym stopniem tajności, a mamy na tej sali dwóch ludzi nie należących do rządu.

Prezydent potarł podbródek.

- Gdyby nie ci dwaj „nie należący do rządu ludzie", jak ich pan nazwał, nie mielibyśmy najmniejszej szansy przeszkodzić temu, by Command One stał się własnością innego kraju.

- Z całym szacunkiem, panie prezydencie, ale to nie całkiem tak. Wywiad marynarki wiedział...

Prezydent wstał.

- Czy chce mi pan powiedzieć, że pan i pańscy ludzie wiedzieli, że Command One ma zostać skradziony?

Prawie krzyczał. Twarz Corlissa poczerwieniała.

- Panie admirale, czekam na odpowiedź.

- Wiedzieliśmy, że coś się zdarzy, ale nie wiedzieliśmy co.

Wspierając się łokciami o oparcie fotela, prezydent rzekł ostro:

- Na moje wyraźne polecenie ma pan podzielić się z nami informacjami, które pańskim zdaniem zasługują na dziesiąty stopień tajności.

- Komandor Tull pracuje dla nas - powiedział Corliss.

Prezydent ścisnął oparcie krzesła tak mocno, że zbielały mu kostki dłoni.

- Z pewnością pracuje także dla nich.

- Komandor Tull jest podwójnym agentem - wyjaśnił Corliss.

- Boże, nie wierzę własnym uszom! - tym razem prezydent naprawdę krzyczał.

- Jest i był...

- Zabito dziesięciu - nie, czternastu ludzi, wliczając w to oficera okrętu i załogę śmigłowca. Co pan sobie, do cholery, myśli?

- Dwie godziny temu Tull przysłał wiadomość z Command One - twarz Corlissa była nadal czerwona.

- Czy może mi pan powiedzieć, gdzie jest ten okręt? - nalegał prezydent.

- Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że zadaniem komandora Tulla jest uniemożliwienie porwania okrętu.

- Jeden przeciwko dziesięciu? - prezydent z trudem panował nad sobą.

- Mamy na pokładzie jeszcze dwóch ludzi - powiedział Corliss.

- Przypuszczam, że oni też są podwójnymi agentami? Corliss skinął głową.

- Powiadomili nas, że dano im papiery i rozkazano stawić się na pokładzie C-1 i potwierdzić swoją tożsamość komandorowi Tullowi, pokazując mu kawałek układanki. Kiedy nas o tym powiadomili, nie wiedzieliśmy jeszcze, że mieli zająć miejsca dwóch stałych członków załogi.

- I nikt nie pomyślał o tym, by ich sprawdzić?

- Nie, panie prezydencie - wyznał otwarcie Corliss. - Ale jestem pewien, ze nawet gdyby ich sprawdzono, nie postrzeżono by nic niezwykłego. Niezwykłe było natomiast przeniesienie komandora Tulla, ale kiedy to sprawdziliśmy, też okazało się, że wszystko jest w porządku.

- A więc teraz jest trzech przeciw siedmiu - stwierdził sarkastycznie prezydent.

Corliss nalał sobie szklankę wody z karafki, która stała przed nim. Pewną ręką podniósł ją do ust i dopiero wychyliwszy ją niemal do dna, powiedział:

- Panie prezydencie, wyjaśnię sytuację, a jeżeli pan tego zażąda, jutro o dziewiątej rano złożę rezygnację na ręce sekretarza do spraw marynarki.

Odstawił szklankę.

- Jesteśmy gotowi pana wysłuchać - zgodził się siadając prezydent.

- Od pewnego czasu zdawaliśmy sobie sprawę, że coś się stanie z Command One. Otrzymywaliśmy różne drobne informacje na ten temat, niemal od chwili, gdy został zaprojektowany. Naturalnie, nie wiedzieliśmy, co to ma być. A sześć miesięcy temu komandor Tull powiadomił nas, że przenoszą go ze statku rakietowego na C-1, pomimo tego, że dowódca C-1, kapitan Smith prosił o przeniesienie swojego pierwszego oficera; zazwyczaj wszystkie takie prośby są uwzględniane przez Wydział Personalny. Toteż, gdy w tym przypadku stało się inaczej i przeniesiono komandora Tulla, byliśmy pewni, że wmieszali się Rosjanie.

- Czy Forbushe jest jednym z pańskich ludzi?

- Nie, nie jest. Ale komandor Tull powiadomił nas, że niezależnie od tego, co się będzie działo, on będzie grał główną rolę. Łącznik Tulla, Pietrow, nie miał pojęcia, co naprawdę planowano.

- A zatem Tull jest odpowiedzialny za śmierć Pietrowa?

- Tak, panie prezydencie, a prawdopodobnie także za śmierć oficera na pokładzie C-l i zniszczenie śmigłowca.

- Niezły facet z tego twojego Tulla - zauważył oschle prezydent.

- Przepraszam, panie admirale - powiedział Benjamin - ale wydaje się niemożliwe, by Tull nie wiedział, że C-l będzie porwany.

- Tak, prawdopodobnie ma pan rację - odparł Corliss.

- Jeżeli wiedział - wtrącił prezydent - dlaczego nie poinformował pana o tym natychmiast?

- Agenci, panie prezydencie, zwłaszcza tacy jak komandor Tull, nie są podobni do zwykłych śmiertelników. Nie potrafię panu powiedzieć, dlaczego nas nie poinformował, ale mogę pana zapewnić, że jest zupełnie lojalny i...

Pukanie do drzwi nie pozwoliło Corlissowi skończyć zdania. Hubbered skłonił się prezydentowi, opuścił stół i podszedł do drzwi.

- Do admirała Corlissa - powiedział kapitan piechoty morskiej, wręczając Hubberedowi zapieczętowaną kopertę.

Hubbered wrócił do stołu i wręczył kopertę admirałowi.

- Panowie, proszę mi wybaczyć - powiedział Corliss, otworzył kopertę i wyjął z niej kartkę. Po chwili czytania uśmiechnął się.

- Panie prezydencie, radiooperator z lotniskowca America przechwycił depeszę z C-l i zdołał określić jego przybliżoną pozycję. W czasie, gdy wysłano depeszę, okręt znajdował się czterysta do pięciuset mil na zachód od lotniskowca, który idąc kursem zachodnim właśnie przechodził przez Cieśninę Gibraltarską, by zająć pozycję przy wejściu do cieśniny.

Prezydent skinął głową.

- Kto powiedział, że nie ma na świecie szczęśliwych zbiegów okoliczności - skomentował. - Ale to nie wyjaśnia nam jeszcze, dokąd ten okręt zmierza, prawda?

- America i kilka niszczycieli zmierzają w kierunku rejonu, w którym go zlokalizowano - powiedział Corliss.

- Proszę mówić dalej - prezydent czekał na dokończenie wyjaśnień Corlissa.

- Nie wiedzieliśmy, że zamordują dziesięciu członków załogi i wprowadzą swoich ludzi.

- Niech pan mnie poprawi, jeżeli nie mam racji - przerwał mu prezydent - Mówi pan, że niewiadomą jest Forbushe i siedmiu innych.

- Tak - odpowiedział admirał. - Sądzę, że Tull chce się dowiedzieć, dla kogo pracuje Forbushe.

- Z pewnością dla Rosjan - powiedział Sykes, dyrektor CIA.

- Tull nie był tego pewien - odparł Corliss.

- Chce pan powiedzieć, że ten człowiek może być potrójnym agentem? - spytał sekretarz do spraw marynarki.

- To możliwe - przyznał Corliss. - Nie wiem. Ale jeszcze nie skończyłem, panie prezydencie.

- Proszę kontynuować.

- Sygnał May Day i fakt, że został wysłany tylko raz z miejsca, w którym głębokość oceanu wynosi pięć kilometrów, kazały mi przypuszczać, że C-l zatonął w wyniku sabotażu. Potem zaczęli działać detektywi Benjamin i Markham... wiecie panowie, co się działo później.

- Sprawę pańskiej rezygnacji omówimy innym razem - powiedział prezydent. - Teraz musimy skupić wszystkie nasze wysiłki na odnalezieniu ludzi z tym związanych i na znalezieniu C-l.

Popatrzył na Corlissa.

- Nie ma gwarancji, że Tull i inni wyjdą z tego cało.

- Czy podtrzymuje pan rozkaz zatopienia okrętu? - spytał admirał Hicks.

- Nie, dajcie mu szansę. Jeśli nie wykona rozkazu wynurzenia się i zatrzymania, wtedy go zniszczcie.

17.

Natychmiast po odebraniu depeszy Tull ponownie skierował okręt na północ z prędkością czterdziestu węzłów, a teraz, dwie godziny później, dokonując zwykłej inspekcji maszynowni wciąż próbował dojść, co miała znaczyć. Nie wyznaczono kolejnego celu. Według planu mieli dostać się jak najbliżej radzieckich wód terytorialnych i - jeżeli nic się nie zdarzy - „pomylić się", tak by umożliwić amerykańskiemu okrętowi ich przechwycenie. Tull nigdy nie miał wątpliwości, że Forbushe nie odważyłby się ryzykować zatopienia. Narażanie się na zatopienie było czymś zupełnie innym niż igranie z niebezpieczeństwem przy głębokim zanurzaniu, gdy kontrolował sytuację.

Tull był już blisko kabiny dowodzenia, gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, ze Forbushe zrozumiał depeszę i bawi się z nim w kotka i myszkę... W tej grze Tull także był biegły. Wszedł do kabiny dowodzenia, włączył interkom i powiedział:

- Do całej załogi... Wychodzimy na głębokość peryskopową... Wychodzimy na głębokość peryskopową.

Wyłączył interkom i patrząc na operatora zanurzania powiedział:

- Wyjść na głębokość peryskopową, dwadzieścia metrów.

- Ster pięć do góry. Wychodzimy na dwadzieścia metrów - odpowiedział operator.

Dziób C-l zaczął podnosić się i automatycznie zaczęły się otwierać i zamykać zawory zmieniające ilość wody w zbiornikach balastowych, zwiększając pływalność C-L

Do kabiny dowodzenia wbiegł Forbushe.

- Postanowiłem sprawdzić depeszę - wyjaśnił Tull.

Forbushe potrząsnął głową.

- To nie jest konieczne - powiedział. - To wcale nie jest konieczne.

- Więc ją zrozumiałeś? - spytał Tull.

Wyszli już siedemdziesiąt metrów w górę. Musieli dojść do dwustu pięćdziesięciu, by mógł odwołać swój wcześniejszy rozkaz.

- Chciałem się po prostu przekonać, ile czasu minie, zanim...

- Przyjdę do ciebie i spytam, co znaczyła ta depesza?

Forbushe uśmiechnął się z trudem.

- To nie jest śmieszne - powiedział twardo Tull. - Kurwa mać, to wcale nie jest śmieszne.

Popatrzył na głębokościomierz; strzałka przesuwała się szybko.

- Wyrównać na dwustu pięćdziesięciu - powtórzył operator zanurzania. - Stery na zero.

Tull sprawdził tablicę sterowniczą. Wszystko działało poprawnie.

- Dwieście pięćdziesiąt metrów - powiedział operator. - Wyrównane.

Tull przywołał gestem jednego z mężczyzn.

- Przejmij dowodzenie. Będę w mojej kabinie z panem Forbushe'em. Gdyby coś się działo, natychmiast daj mi znać.

- Tak jest.

Kilka chwil później znaleźli się w kabinie Tulla.

- No dobrze, jaki jest kolejny cel?

- Trypolis.

Twarz Tulla przybrała wyraz zdziwienia. Musiał udawać, że się niczego nie spodziewał.

- Zostało to wcześniej ustalone pomiędzy tobą i...

- Ludźmi ważniejszymi niż Harry - przerwał Forbushe.

Tull zastanawiał się, czy Forbushe wiedział, że Harry przeszedł do historii.

- Wiesz, że często najważniejszych informacji nie przekazuje się tylko jednemu - powiedział Forbushe.

Tull skinął głową.

- Nawet gdybym nie wiedział wcześniej, to teraz już wiem.

- Dostarczymy okręt do Trypolisu - ton głosu Forbushe'a był niemal impertynencki. - Tam nam zapłacą, a Rosjanie popłyną okrętem do Odessy pod własną banderą.

- Pod własną banderą?

- Na tym polega piękno tego pomysłu. Gdy zaatakuje go okręt amerykański, będzie to uznane za akt wojny.

- Ktokolwiek to wymyślił... - Tull uśmiechnął się. - Przejdziemy tylko przez Cieśninę Gibraltarską i już jesteśmy w Libii.

- Jeżeli teraz zmienimy kurs, znajdziemy się w cieśninie za nieco więcej niż dwanaście godzin. Łatwo będzie wpłynąć na Morze Śródziemne w cieniu echa jakiegoś tankowca. Wystarczy nawet duży statek towarowy.

Tull zdał sobie sprawę, że Forbushe, jak to się mówi, „dobrze odrobił lekcje", a przynajmniej dużo myślał o tym, gdzie znajduje się C-l i gdzie chce go skierować.

- Połóż się na kursie sto trzydzieści stopni: będziemy płynąć prosto na cieśninę.

Tull się uśmiechnął. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Forbushe właśnie wydał mu rozkaz i jeżeli go posłucha, to Fobrushe stanie się dowódcą; ale w obecnej sytuacji nie widział możliwości odmowy.

- Cieśnina - powiedział i włączył interkom.

- Sternik, wejść na kurs sto trzydzieści stopni.

Forbushe wyciągnął rękę.

- Zapomnijmy o tym, co było.

Tull uścisnął jego dłoń.

- Zgoda. Ale mam pytanie. Co się stanie z załogą, gdy wejdziemy do portu?

Forbushe wzruszył ramionami.

- To nie nasza sprawa.

Uśmiechnął się szeroko.

- Obaj będziemy o kilka milionów bogatsi.

Tull także się uśmiechnął, ale nic nie powiedział.

- Wracam do kabiny sterowania - oznajmił Forbushe.

Tull skinął głową. W istocie oznaczało to, że Forbushe przejmuje dowodzenie aż do przejścia przez cieśninę. Ale dziesięć godzin to bardzo dużo czasu.

Czterdzieści godzin po wysłaniu przez Command One sygnału May Day lotniskowiec America, olbrzym o wyporności trzydziestu ośmiu tysięcy ton, zdolny zniszczyć swoimi eskadrami myśliwców i bombowców flotę okrętów wroga, cele naziemne lub samoloty, płynął na zachód. Na okrytym ciemnościami morzu towarzyszyły mu dwa niszczyciele, William Penn i Charles Bains oraz dwie fregaty rakietowe, Mitscher i Frank Knox. William Penn płynął w odległości dwóch tysięcy metrów po prawej stronie, a Charles Bains w tej samej odległości po lewej stronie lotniskowca. Frank Knox i Mitscher płynęły tysiąc metrów z tyłu, niemal w kilwaterze niszczycieli. Zgrupowanie bojowe lotniskowca płynęło w Szyku Drugim z prędkością trzydziestu węzłów.

Komandor Richard Pierce stał przy pulpicie sterowniczym na stanowisku dowodzenia bojowego, w klimatyzowanym pomieszczeniu znajdującym się kilka poziomów poniżej pokładu. Kilka wielkich ekranów wyświetlało informacje o wszystkich statkach nawodnych lub podwodnych i wszystkich samolotach wykrytych przez radary lotniskowca, towarzyszących mu okrętów lub dwóch samolotów wczesnego ostrzegania E2C Hawkeye, krążących w odległości ośmiuset kilometrów od lotniskowca.

- Wszystko, co jest tam - powiedział Pierce - powinno tam pozostać. Pierce pochodził z Indian Head w Południowej Dakocie, jego przodkowie od strony matki byli Siuksami i mówił z charakterystycznym zachodnim akcentem.

Oficer, do którego się zwracał - porucznik Jay Crisp, był wysokim, szczupłym Murzynem z Nowego Jorku. Miał pełnić wachtę przy pulpicie dowodzenia.

- Dwa Hawkeye są w powietrzu, a śmigłowiec Sea King przygotowuje się do startu - oznajmił, patrząc na elektroniczną tablicę wskazującą typ samolotu, który znajdował się w powietrzu lub przygotowywał się do startu.

Napędzany gazem helikopter Sea King SH-3H był wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt.

- Śmigłowiec ustawiono na pokładzie pięć minut temu - powiedział Pierce. - Sprawdziłem w kontroli lotów; dowódca chce, żeby wystartował.

Crisp zaśmiał się.

- A wszystko dzieje się tak, jak sobie życzy dowódca. Ech, gdy będę dowodził jedną z tych zabawek, będę miał cholernie dużo życzeń.

Pierce skinął głową.

- Ale wtedy będziesz już za stary, by się tym cieszyć.

Roześmiali się obaj, a Pierce spytał:

- Czy wiesz, o co tu chodzi, to znaczy, po co wypłynęliśmy z Morza Śródziemnego?

- Nie mam zielonego pojęcia - odparł Crisp. - Ale usłyszałem urywek rozmowy pierwszego oficera z dowódcą lotnictwa. Zdaje się, że szukamy okrętu podwodnego.

- Naszego?

Crisp wzruszył ramionami i popatrzył na zegarek.

- Już czas - powiedział i wyrecytował:

- Jestem gotów do przejęcia wachty.

Pierce wstał i przeciągnął się. Nie miał do przekazania Crispowi żadnych nadzwyczajnych informacji.

- Przejmuję wachtę - Crisp zajął miejsce przy pulpicie dowodzenia.

Środkową wachtę obejmowano także przy dodatkowych monitorach bezpośrednio za pulpitem dowodzenia i po drugiej stronie kabiny, przy stanowisku sonaru.

- Musi być ich - chodzi mi o okręt - powiedział Crisp - w przeciwnym razie nie płynęlibyśmy w Szyku Drugim.

- Pójdę zjeść kanapkę i wypić kawę - oświadczył Pierce. - Nie wiem dlaczego, ale jestem głodny.

- To napięcie - powiedział Crisp.

Światło na tablicy wskazującej gotowość bojową samolotu zaczęło migać.

Korzystając z jednego z kilkunastu telefonów Crisp natychmiast połączył się z mostkiem sygnałowym.

- Tu SDB, wypuszczacie tego Sea Kinga?

- Startuje - zameldowano z drugiego końca.

- Przyjąłem - odpowiedział Crisp.

Na tablicy pojawiło się światełko wskazujące, że śmigłowiec znalazł się w powietrzu. Crisp zwrócił się z powrotem do Pierce'a.

- Najlepszy sposób, żeby się rozluźnić - uśmiechnął się - poza dobrą zabawą w łóżku, to uprawianie jogi, a ponieważ na okręcie nie ma dziewczyn, więc...

Pierce skrzywił się i opuścił SDB.

Mimo że była już druga w nocy, Benjamin jeszcze nie zasnął. Obok niego spała Liz; oddychała wolno i spokojnie. Przepełniało go głębokie uczucie szczęścia, że znów są razem. Odkrył na nowo, jak silnie ją kocha i jak bardzo był samotny. Teraz, z Liz przy boku, zdecydował, że kupi dom - mieli dom, zanim się rozwiedli - nad zatoką i może pomyśli poważniej o tym, co będzie robił, gdy przejdzie na emeryturę. Wkrótce stuknie mu wymagane dwadzieścia pięć lat służby i choć nie będzie otrzymywał emerytury, dopóki nie skończy pięćdziesięciu pięciu lat, mógł pomyśleć o jakimś nowym zajęciu. Liz z pewnością byłaby szczęśliwsza, gdyby miał jakąś inną pracę. Sądził, że mógłby się zająć czymś innym, lub przynajmniej spróbować. Lubił fotografować i robił to coraz lepiej. Myślał czasami o tym, by stać się zawodowym fotografem. Myślał także o prowadzeniu rejsów wędkarskich dla turystów. Podobał mu się ten sposób życia.

Popatrzył na Liz i uśmiechnął się. Wcześniej spytała go, jak wyglądał jego dzień, a on powiedział tylko:

- Zupełnie inaczej niż zazwyczaj.

Nie próbowała dowiedzieć się więcej, za co był jej bardzo wdzięczny. Kiedyś powie jej tyle, ile będzie mógł powiedzieć nie naruszając tajemnicy. Ale zrobi to tak, jak będzie chciał i wtedy, kiedy będzie mu to odpowiadało - po kawałku.

Po konferencji w Białym Domu Benjamina i Markhama odstawiono śmigłowcem do bazy marynarki, a stamtąd samochodem służbowym Benjamina zawieziono do domu, a Markhama do motelu. Dzień obfitował w wydarzenia i Benjamin trzymał się przez cały ten czas w karbach: teraz, w środku nocy, był bardzo podniecony i nie mógł zasnąć.

Ostrożnie, by nie obudzić Liz, wstał z łóżka, wyszedł na palcach z sypialni i poszedł do kuchni. Nie zapalając światła sięgnął do szafki nad zlewem, gdzie trzymał butelkę whisky. Wyjął ją, odkorkował i nalał sobie sporą porcję do zwykłej szklanki. Miał właśnie sięgnąć do zamrażalnika, by wyjąć lód, gdy pies z domu naprzeciwko zaszczekał na wolno przejeżdżający samochód.

- Pokaż im, Dimitri - powiedział Benjamin głośno, jakby mówił do psa - pokaz im, przyjacielu.

Ale jeszcze gdy to mówił, zdał sobie sprawę, że samochód mija wolno jego okna i nie ma zapalonych świateł. Przez chwilę się zawahał, po czym krzyknął:

- Liz... Liz!

Wbiegł z powrotem do sypialni, wyciągnął ją z łóżka i przykrył swoim ciałem.

W następnej chwili coś wpadło do środka wybijając szybę.

Benjamin zerwał się i szarpnął Liz. Wybiegli razem przez drzwi w momencie, gdy rozległ się straszliwy huk i płomienie objęły tę część sypialni, w której stało łóżko.

- O Boże! - krzyknęła Liz.

- Zwiewajmy stąd - Benjamin popychał ją ku wyjściu. Z przedpokoju wziął dwa płaszcze i wybiegł z mieszkania.

Inni mieszkańcy domu także wybiegli na dwór. Kiedy przyjechała straż pożarna, ogień zniszczył już większość mieszkania Benjamina i zaczynał przedostawać się na drugie piętro oraz do mieszkania po drugiej stronie domu.

Benjamin podszedł z Liz do samochodu dowódcy straży, pokazał legitymację i spytał, czy może skorzystać z telefonu w samochodzie.

- Oczywiście, panie poruczniku - odpowiedział dowódca.

Zadzwonił do Markhama.

- Spieprzajcie stamtąd - powiedział. - Właśnie podrzucono bombę do mojego mieszkania.

- Co z tobą i Liz?

- Wszystko w porządku - uspokoił go Benjamin. - Wyjdźcie natychmiast. Nic nie sprawdzaj, wyjdźcie tylnymi drzwiami i idźcie w kierunku następnego motelu. Zadzwonię na komisariat i powiem, żeby wysłali po was radiowóz. Potem zastanowimy się, co robić.

- Zemsta? - spytał Markham.

- Zapewne. A teraz wynoście się stamtąd.

Następnie zadzwonił do wydziału policji i wyjaśnił oficerowi dyżurnemu, co się stało.

- Potrzebuję ubrań dla siebie i żony oraz radiowozu z kierowcą.

- Z ubraniem dla pana nie będzie problemu - powiedział oficer. - Ale mogą być kłopoty ze znalezieniem ubrania dla pańskiej żony.

- Niech pan zadzwoni do żonatych policjantów, coś się powinno znaleźć. Ona musi coś mieć, wystarczą dżinsy i koszulka - uciął Benjamin i odłożył słuchawkę.

- Czy się nie przesłyszałem, że podłożono panu bombę? - spytał dowódca strażaków.

- Wrzucono ją przez okno - Benjamin wskazał na zniszczony ogniem otwór okienny, który wyglądał teraz jak wielkie, wydłubane oko.

- Czy podejrzewa pan, kto to mógł zrobić?

Benjamin potrząsnął głową.

- Nie z nazwiska, ale kiedy ich znajdę,... to - popatrzył na Liz i uśmiechnął się - Nie lubię, gdy ktoś przeszkadza mi spać.

Ona także się uśmiechnęła i dodała:

- Miałam taki cudowny sen.

Objął ją.

- Będziesz musiała mi go opowiedzieć - powiedział, nie zwracając uwagi na dowódcę straży.

- Opowiem - odpowiedziała Liz. - Część ci nawet pokażę. Obiecuję.

Zadzwonił telefon ustawiony na nocnym stoliku prezydenta. To był Hubbered.

- Panie prezydencie, zaobserwowaliśmy wzmożoną aktywność radzieckich okrętów podwodnych u naszych wybrzeży.

- Jak daleko od naszych wybrzeży?

- W odległości dwustu mil - odparł Hubbered. - Ale to z pewnością wystarczy, by miasta położone na wschód od Chicago i StLouis znalazły się w zasięgu rakiet.

- Ile jest tych okrętów?

- Cztery typu Delta 3.

- Czy możemy je śledzić cały czas?

- Tak, panie prezydencie.

- Czy możemy dać im jasno do zrozumienia, że je zatopimy, gdy tylko spróbują wystrzelić rakietę?

- Dowódca marynarki powiedział mi, że to my musimy pierwsi zaatakować. Jeżeli będziemy czekać, może być za późno, by ich powstrzymać od wystrzelenia rakiet.

- Rozumiem - powiedział prezydent.

- Jest coś jeszcze, panie prezydencie - powiedział Hubbered.

- Słucham.

- Kilka bojowych okrętów podwodnych płynie w stronę C-l. Jest jasne, że Rosjanie też odebrali sygnał z C-l. Nasi ludzie sądzą, że te okręty będą eskortowały C-l przez naszą blokadę.

Prezydent siadł i oparł się o poręcz łóżka.

- Jak daleko jest America od ostatniej przybliżonej pozycji C-l? - spytał wiedząc, że Hubbered musiał się tego dowiedzieć, zanim do niego zadzwonił.

- Dwieście pięćdziesiąt mil morskich.

Patrząc na zegarek cyfrowy, prezydent powiedział:

- Jest 2.30. Niech szefowie sztabów, ministrowie obrony, armii i marynarki, oraz sekretarz stanu będą w Gabinecie Wojny o czwartej rano.

- Tak jest, panie prezydencie.

- I przygotuj bezpośrednie połączenie radiowe z dowódcą Americi. Dopilnuj, żeby to była linia zaszyfrowana.

- Już to zrobiłem, panie prezydencie - odrzekł Hubbered.

- Dziękuję, Brett. Dzięki tobie moje życie jest trochę łatwiejsze. Prezydent odłożył słuchawkę; spostrzegł, że jego żona nie śpi i patrzy na niego.

- To bardzo poważne - powiedział i wstał z łóżka, by wziąć prysznic.

18.

- Przyjrzyjmy się, jak wygląda sytuacja - powiedział prezydent, patrząc na Stevena Fletchera, dowódcę marynarki. - U naszych wschodnich wybrzeży mamy cztery rosyjskie okręty podwodne z rakietami na pokładzie. Rozkazaliśmy czterem naszym boomerom zająć pozycje u północnych wybrzeży Rosji na Morzu Arktycznym i dalszym czterem u wybrzeży Pacyfiku.

- Panie prezydencie, zgodnie z posiadanymi informacjami sześć rosyjskich bojowych okrętów podwodnych idzie kursem przecinającym się z kursem grupy bojowej lotniskowca America.

- Czy dadzą sobie z nimi radę, jeżeli dojdzie do walki?

- Tak, ale nie jest wykluczone, ze C-l zdołałby uciec - odparł admirał.

- To nie do przyjęcia! - wykrzyknął prezydent. - Ten okręt nie może się dostać w ręce Rosjan.

- Panie prezydencie - tłumaczył admirał Fletcher - w miarę jak okręt posuwa się na północ, jego pole działania się zmniejsza. Musi przejść przez...

- Rosjanie będą tam czekać z większą ilością okrętów nawodnych i podwodnych - przerwał prezydent. - Podjęlibyśmy zbyt duże ryzyko, gdybyśmy pozwolili mu zbliżyć się do dużego zgrupowania okrętów Rosjan.

I zwracając się ku siedzącemu po prawej Hubberedowi, dodał:

- Chcę rozmawiać z dowódcą Americi.

- Nazywa się Roger Maylee - powiedział Hubbered. - Za chwilę będę miał go na linii.

Prezydent przyglądał się wielkiej elektronicznej tablicy, na której zaznaczono pozycje wszystkich okrętów amerykańskich i rosyjskich. Okręty rosyjskie były zaznaczone czerwonymi kwadratami, a każdy z nich miał literę oznaczającą typ okrętu; okręty amerykańskie zaznaczone były kwadratami niebieskimi, z podobnym oznaczeniem literowym. Lotniskowce były zaznaczone skrzydłami: rosyjskie czerwonymi, amerykańskie niebieskimi, a ich rodzaje rozróżniono za pomocą liter.

- Niewątpliwie mają więcej okrętów podwodnych - powiedział bardziej do siebie, niż do innych. - Ale my mamy więcej lotniskowców i niszczycieli.

- Niech wystartują wszystkie samoloty, jakimi dysponuje lotnictwo morskie. Chcę, by Rosjanie je widzieli - zwrócił się do generała Carla Krantza, członka Szefostwa Połączonych Sztabów.

- Ale wtedy będą mogli je zaatakować.

- Panie generale, niech pan wyda rozkaz, by wystartowały - uciął ostro prezydent.

- Panie prezydencie, kapitan Maylee na linii - powiedział Hubbered.

Prezydent wziął słuchawkę:

- Kapitanie Maylee, sześć rosyjskich okrętów podwodnych zmierza w kierunku pańskiego okrętu. Według nas ich zadaniem jest przeprowadzenie C-l do jednego z ich portów. Chcę, by pan temu zapobiegł... Nie chcę, by otwierał pan ogień do tych okrętów, ale ma pan moją zgodę - jeżeli to będzie konieczne - na zniszczenie C-l.

- Tak jest, rozumiem - odpowiedział Maylee.

- Kapitanie, gdyby któryś z rosyjskich okrętów zachowywał się wrogo, nie chcę, by pański okręt lub okręty towarzyszące mu znalazły się w niebezpieczeństwie.

- Tak jest, to także rozumiem.

- Od tego, co zrobicie pan i pańscy ludzie może zależeć przyszłość świata. Czy ma pan jakieś pytania?

- Gdyby się okazało, że muszę otworzyć ogień do okrętu rosyjskiego, czy muszę mieć pańską zgodę, czy też mogę postępować według własnego osądu?

- Panie kapitanie, całkowicie polegam na pańskim osądzie - odparł prezydent. - Ale zanim pan wystrzeli, niech pan chwilę pomyśli o tym, jak wyglądała Hiroszima i Nagasaki po zrzuceniu bomb atomowych; i niech pan także pomyśli, co by się stało z naszymi i ich miastami po użyciu takiej broni, jaką mamy teraz.

Kapitan Maylee chwilę milczał, po czym powiedział:

- Mam rodzinę, panie prezydencie.

Prezydent skinął głową.

- Gdy to wszystko się skończy, niech pan mnie z nią odwiedzi. Przedstawię wam moją rodzinę.

- Będzie mi bardzo miło, panie prezydencie.

- Powodzenia, panie kapitanie - prezydent odłożył słuchawkę. - Porządny facet - powiedział, przełykając ślinę - porządny facet.

Następnie ponownie zwrócił się do generała lotnictwa:

- Podejmiemy to ryzyko i mam nadzieję, że się uda.

- Panie prezydencie, dziennikarze wyczuli już, że dzieje się coś poważnego - odezwał się sekretarz stanu. - Nie uda się nam już tego ukrywać dłużej.

- Jak pan sądzi, jak długo możemy zwlekać z wyjaśnieniami?

- Nie dłużej niż do wieczora.

- Dobrze, proszę zarezerwować mi czas na antenie o ósmej wieczór - powiedział prezydent. - Jeżeli do tej pory to załatwimy, będę miał do przekazania coś, co wszystkim powinno sprawić przyjemność. Jeżeli nie - no cóż, sądzę, że każdy Amerykanin powinien przynajmniej wiedzieć, co się dzieje.

- Tak jest, panie prezydencie - odpowiedział sekretarz stanu.

Tull był świadom, że wszyscy wiedzieli, iż Forbushe nie wychodzi z kabiny dowodzenia, a kurs został zmieniony z północnego na południowo-wschodni. Udawał jednak, że nic się nie stało. W czasie swojej wachty tak jak zawsze sprawdzał działanie wszystkich urządzeń. Później, gdy razem z Hainesem wyszli z kabiny dowodzenia, Tull powiedział:

- Teraz do mojej kabiny.

Było to ryzykowne posunięcie, na które wcześniej czy później musiał się zdecydować, a zaczynał już odczuwać zmęczenie. Gdy tylko zamknęli się w kabinie, powiedział:

- Haines, chcę jasnej deklaracji odnośnie ciebie i Moussarakisa.

- O co chodzi?

- Czy jesteście mi całkiem oddani?

- Po to tu jesteśmy - uśmiechnął się Haines.

Tull poczęstował go papierosem z paczki lezącej na biurku i sam także zapalił.

- Płyniemy niewłaściwą drogą ku niewłaściwemu miejscu - powiedział, wydmuchując dym nosem.

Haines skinął głową i puścił kilka kółek z dymu.

- Za kilka godzin będziemy mieli problemy - oznajmił Tull. - W tej chwili szukają nas wszystkie cholerne okręty w obu marynarkach i w końcu któryś nas znajdzie.

- Dziesięciu ludzi nie może obsługiwać tego okrętu w warunkach bojowych - stwierdził Haines. - Już teraz ledwo dajemy sobie radę.

- Chcę przywrócić normalną sprawność części załogi - powiedział Tull.

- Możesz to zrobić? - w głosie Hainesa słychać było powątpiewanie.

- Prawie tak łatwo... - Tull pstryknął palcami. - Ale nie zrobię tego, dopóki Forbushe nie będzie przemęczony i będziemy w kłopotach. Chcę, żebyśmy mieli kłopoty i na pokładzie okrętu i na zewnątrz.

- To znaczy chcesz przejąć kontrolę nad okrętem?

Tull skinął głową.

- Albo zanim zaczniemy walczyć z kimś, kto nas znajdzie, albo wtedy, gdy będziemy się bronić przed zatopieniem.

- Zatopieniem?

- To całkiem możliwe - powiedział Tull. - Idziemy niewłaściwą drogą, a to wprowadzi zamęt, który nie sprzyja dostrzeganiu wszystkich możliwości. Powiedz Moussarakisowi, żeby zachował czujność.

- Tak jest - odpowiedział Haines. - Czy coś jeszcze?

- Jeżeli masz łapkę królika, albo jakiś inny talizman, zacznij go pocierać - poradził Tull.

Haines wyszedł z kabiny, zostawiając Tulla samego; potem wyszedł także Tull i poszedł wprost do kabiny kapitana, gdzie na krótko przed zmianą kursu przeniesiono także oficera sterującego zanurzaniem i oficera sonaru.

Kapitan leżał w swojej koi, tak jak na początku choroby. Dwóch oficerów położono na noszach.

Hacker, oficer sonaru, był nieprzytomny. Howard, oficer sterowania zanurzaniem był w lepszym stanie; kapitan spał.

Tull pochylił się nad Howardem.

- Czy pan mnie słyszy?

- Tak - odparł tamten słabo.

- Niech pan uważnie słucha tego, co panu powiem - ciągnął Tull - i gdy tylko kapitan się obudzi, niech mu pan to przekaże. Czy pan rozumie?

- Rozumiem.

- Nie jestem tym, za kogo mnie pan uważa. Pracuję dla wywiadu marynarki i niedługo będę potrzebował pomocy was trzech. Czy pan to rozumie?

- Tak - wyszeptał Howard.

- Niech pan pamięta - powtórzył z naciskiem Tull - pracuję dla wywiadu marynarki.

Howard zamknął oczy; zaczął nierówno oddychać i zasnął. Tull poczuł, że jest zlany potem. Wstał. Chciał jeszcze trochę poczekać, zanim weźmie sprawę w swoje ręce i...

- Nie wierzę ci - odezwał się za nim zduszonym głosem Smith.

Tull odwrócił się. Kapitan udawał, ze śpi; wszystko słyszał.

- Płyniemy w kierunku Trypolisu - powiedział Tull, kucając przy koi kapitana.

Wargi Smitha zadrżały, zanim powtórzył:

- Trypolis.

- Niech pan mnie posłucha. Wkrótce będziemy w poważnych kłopotach. Nie poradzę sobie z okrętem z tymi ludźmi, których mam. Potrzebuję pana, Hackera i Howarda. Możliwe że jeszcze kogoś. Jeżeli pan mi nie pomoże, nie damy sobie rady.

- A zatem?

- Musi mi pan zaufać - powiedział Tull.

Smith potrząsnął głową.

Tull zdał sobie sprawę, że nie było sposobu przekonania Smitha, jeżeli zaś Smith mu nie uwierzy, nie uwierzy mu także Hakcer, ani Howard. A potrzebni mu byli wszyscy trzej.

- Dobrze, niech pan robi, co będzie pan uważał za stosowne - powiedział - ale dam panu i tym dwóm zastrzyk, który uratuje życie wam i całej załodze. Jak pan to wykorzysta, to pańska sprawa. Ale radziłbym panu udawać chorego aż do chwili, gdy po pana przyjdę, albo przyślę kogoś po pana.

- A jeżeli nie będzie pan mógł tego zrobić? - spytał Smith.

- Wtedy, panie kapitanie - Tull uśmiechnął się smutno - staniemy się pokarmem dla ryb. Niech pan to przemyśli.

Szybko wstrzyknął wszystkim odtrutkę.

- Za dwadzieścia minut będzie się pan czuł normalnie - powiedział i wyszedł z kabiny.

19.

Sea King wykonywał ostatnie okrążenie przed powrotem na pokład lotniskowca America znajdującego się dwieście pięćdziesiąt kilometrów za nim, gdy oficer Paul Fergison zaobserwował sygnał detektora anomalii magnetycznych, urządzenia wykrywającego najmniejsze nawet zmiany natężenia pola magnetycznego ziemi, dzięki któremu doświadczony operator wiedział, że zlokalizował okręt podwodny wroga albo wrak leżący od lat na dnie morskim.

- Szefie, właśnie wykryłem naprawdę dużą sztukę - zameldował przez radio pilotowi, porucznikowi Yanowi Ridderowi. - Wejdźmy na kurs trzysta sześćdziesiąt.

- Mamy dosyć paliwa na jeszcze jedno okrążenie, ale potem musimy wracać - odpowiedział Ridder, zmieniając już kurs.

- Przejdźmy nad nim - powiedział Fergison. - Trochę się przesunął.

Spuścił boję sonarową, która w momencie uderzenia o wodę zaczęła wysyłać sygnały.

- Zlokalizowałem! - krzyknął Fergison. - Zlokalizowałem!

- Jesteś pewien? - spytał Ridder.

- Podaj mi naszą pozycję.

Ridder podał długość i szerokość geograficzną wyświetlaną przez komputer nawigacyjny.

- Sądzę, że jest na pięciuset metrach, idzie kursem sto trzydzieści pięć - powiedział Fergison.

- Nadam to przez radio - powiedział Ridder i zataczając koło zawrócił w kierunku lotniskowca.

Blue King One wzywa Blue Bose - głos Riddera w głośnikach SDB Americi był wyraźny i ostry.

Oczy Crispa natychmiast skierowały się na jeden z wielkich monitorów, a jednocześnie nacisnął kilka przełączników, by uzyskać bezpośrednie połączenie radiowe z pilotem śmigłowca.

- Słyszę cię wyraźnie, Blue King One.

Mówiąc to, przycisnął kilka klawiszy zmieniających obraz środkowego ekranu i odczytał dokładne położenie śmigłowca w stosunku do lotniskowca i bieguna północnego.

- Mamy namiar - powiedział Ridder, podając długość i szerokość geograficzną.

- Głębokość?

- Pięćset metrów.

- Kurs?

- Sto trzydzieści pięć - odpowiedział Ridder.

Crisp wprowadził wszystkie dane do komputera wybierającego cel i ekran natychmiast wyświetlił wskazaną długość i szerokość geograficzną, a także odpowiednie rodzaje broni.

- Mamy mało paliwa - odezwał się znów Ridder. - Wracam do domu, Blue Bose. Lądowanie za dwadzieścia pięć minut.

- Przyjąłem, wracaj do domu Blue King One.

Zadzwonił jeden z telefonów. Sięgając po słuchawkę, Crisp wie­dział, że to dowódca.

- Mam wszystko na mostku - powiedział Maylee. - Wyślemy tam następny śmigłowiec, by zebrał więcej danych.

- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział Crisp.

- Przejdziemy do Szyku Pierwszego - i w następnej chwili rozległa się syrena, a po niej głos dowódcy przez interkom:

- Do całej załogi... Mówi kapitan... Cała załoga na stanowiska bojowe... Cała załoga na stanowiska bojowe.

Crisp popatrzył na tablicę wskazującą gotowość samolotów. Drugi Sea King był już w powietrzu.

Gdy Tull wszedł do kabiny dowodzenia zastał Forbushe'a wpatrującego się w ekran sonaru i nakładającego dodatkowe słuchawki.

- Nie wiem, co to do cholery jest - mruknął operator sonaru.

Forbushe potrząsnął głową i zsuwając słuchawki powiedział:

- Niczego nie słyszę i niczego nie ma na ekranie.

- Coś było kilka minut temu - mruknął operator.

Forbushe popatrzył na Tulla.

- Chcesz posłuchać? - spytał.

Tull skinął głową i podszedł do sonaru. Zdał sobie sprawę, że pojawia się dla niego nowa szansa. Nałożył podane mu słuchawki i nasłuchiwał, lecz nie słyszał niczego poza zwykłymi odgłosami zwierząt morskich. Zwiększył jednak głośność, a następnie pokręcił elektronicznymi filtrami.

- Co to jest? - dopytywał się niecierpliwie Forbushe.

Tull udawał, że jest bardzo skupiony i nie odezwał się.

- Co to jest, do cholery?

Tull popatrzył na niego.

- Wiesz, co mi się wydaje? - spytał, zdejmując słuchawki.

- Co?

- Boja sonarowa - powiedział Tull, wymieniając pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy, o której wiedział, że zaniepokoi Forbushe'a - Ale tak mi się tylko wydaje. Nie jestem pewien. Jedyny sposób, żeby być odtąd pewnym tego, co wyłapujemy, to mieć tu kogoś, kto się na tym dobrze zna.

Forbushe rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.

- Co masz na myśli?

Tull oddał mu słuchawki.

- Ja w każdym razie nie znam się na tym dobrze.

Odszedł od stanowiska sonaru.

Forbushe podążył za nim, trzymając w ręku słuchawki.

- Co do cholery miałeś na myśli mówiąc „być odtąd pewnym"?

- Chyba nie myślałeś, że damy sobie z tym radę bez żadnych problemów?

- Rosjanie czekają na nas na północy, a my płyniemy na południowy wschód...

Tull podniósł rękę.

- Wiedziałeś, w co się pakujemy, gdy zmieniłeś kurs. Powinniśmy być w pewnym miejscu, ale tam nie jesteśmy. Nadałem przez radio przygotowany wcześniej sygnał i otrzymałem odpowiedź. Ta odpowiedź została wychwycona przez Rosjan i z pewnością także Amerykanów. Chyba nie myślałeś, że jedni albo drudzy nie będą próbowali nas zatrzymać. Sądzę, że wszyscy nas teraz szukają.

Forbushe przypatrywał mu się przez długą chwilę, po czym powiedział:

- Ten okręt zostanie bezpiecznie przyprowadzony do Trypolisu.

- Jeżeli to się nie uda, wszyscy zginiemy - odpowiedział Tull. - Ale biorąc pod uwagę to, że boja sonarowa prawdopodobnie przekazała naszą pozycję, chciałbym ci zaproponować...

Forbushe przesunął ręką po twarzy.

- Bill, prawda jest taka - powiedział Tull, używając imienia Forbushe'a, by podkreślić swoją szczerość - że jeżeli rzeczywiście będziemy mieć do czynienia z Amerykanami lub Rosjanami, to mając tak mało ludzi, nie damy sobie rady. Mamy tylko tylu, by kierować okrętem, a wszyscy jesteśmy już bardzo zmęczeni, a ludzie zmęczeni łatwo popełniają pomyłki. Pomyłka na tej głębokości może okazać się zgubna.

Forbushe głęboko zaczerpnął powietrza.

- Potrzebujemy Hackera, Howarda i kapitana - powiedział Tull i zanim Forbushe zdążył spytać go o Smitha, ciągnął dalej - nawet jeżeli trzeba mu będzie przyłożyć lufę do skroni, żeby robił to, co ma robić. Jeżeli go nie użyjemy, nie będziemy mogli użyć pozostałych dwóch. Ale jeśli on będzie robił to, co ma robić - nawet z lufą przy skroni - pozostali dwaj będą posłuszni.

Umilkł; wyczerpał wszystkie argumenty.

- Dobrze, sprowadź tutaj tę trójkę - powiedział Forbushe.

Benjamin i Markham zawieźli Liz i Karin do motelu w niewielkiej miejscowości Franklin, na zachód od Virginia Beach. O 7.30 popijali kawę przy biurku Benjamina w komisariacie.

Żaden z nich nie był w nastroju do rozmowy, a kiedy jeden z policjantów wspomniał, że wieczorem ma przez radio przemawiać prezydent, Benjamin przyjął to bez słowa, a Markham powiedział tylko:

- To ciekawe.

- Jest jeszcze jedna „ciekawa" rzecz. Czy wiecie, że ten sutener, którego przyskrzyniliście był nielegalnym imigrantem z Libii? - spytał policjant.

Benjamin poderwał się tak nagle, że zapomniał się cofnąć i uderzył kolanami o spód biurka, a Markham prawie upuścił kubek z kawą.

- Jesteś pewien? - Benjamin usiadł z powrotem na krześle, masując kolana.

- Tak.

- Gdzie on jest? - spytał Markham.

- Przyjechał znany adwokat z Waszyngtonu, Karl Lotz, wyciągnął go i wziął na siebie pełną odpowiedzialność za niego.

- Karany już przedtem?

Policjant potrząsnął głową.

- Po prostu sutener. Był w Stanach od dwu, trzech lat i praktycznie cały czas był alfonsem.

- Masz adres tego Karla Lotza? - spytał Benjamin.

- Jest na podpisanym przez niego zobowiązaniu.

- Tak, to rzeczywiście ciekawe - powiedział Benjamin i, patrząc na Markhama, dodał: - Będę gotów do wyjścia, gdy tylko skończę kawę, a ty?

Markham skinął głową.

- Złóżmy najpierw wizytę barmanowi Eddiemu - zaproponował Benjamin. - Sądzę, że tym razem wizyta w domu będzie bardziej skuteczna.

- Masz adres?

- Tak, nazywa się Edward Drexel. Mieszka w Norfolk, na Dockside Road pod numerem 2420, mieszkanie 3A - Benjamin odczytał informacje z kartki, którą wyjął z biurka.

- Kiedy się tego dowiedziałeś?

Z błyskiem w oku Benjamin odpowiedział:

- Kiedy patrzyłeś w inną stronę.

Prezydent stał przy oknie w Gabinecie Owalnym i patrzył na róże w ogrodzie. Przygotowywał przemówienie do narodu, które miał wygłosić wieczorem i stwierdził, że jest mu bardzo trudno dobrać właściwe słowa, tłumaczące dlaczego Ameryka i Związek Radziecki znalazły się na krawędzi wojny; ta wojna może wybuchnąć w każdej chwili - możliwe, że nawet przed wygłoszeniem przemówienia - i może zabić miliony ludzi, oraz zniszczyć cywilizację ziemską. Sam miał małe dzieci, co do których żywił nadzieję, że wyrosną na porządnych ludzi i...

Delikatne pukanie do drzwi zmusiło go do odwrócenia się od okna.

- Proszę - zawołał.

Wszedł Hubbered i szybko zamknął za sobą drzwi.

- Panie prezydencie, America zlokalizowała okręt podwodny. Znalazł go jeden ze śmigłowców lotniskowca kilka minut temu.

Prezydent odszedł od okna.

- Ich czy nasz? - spytał.

- Nie został zidentyfikowany - powiedział Hubbered.

- Usiądź, Brett - prezydent wskazał krzesło przed swoim biurkiem. Sam jednak nie usiadł, tylko wsparł ręce na oparciu swojego krzesła.

- Wiesz, że stawka jest duża; stałem tu i zastanawiałem się, jak najlepiej - jeżeli jest jakiś dobry sposób - powiedzieć ludziom w tym kraju, że wszystko może się skończyć przed wschodem słońca.

Hubbered skinął głową.

- To straszna odpowiedzialność.

Prezydent także pokiwał głową.

- Nie spodziewałem się, że to się zdarzy w czasie mojej prezydentury. W latach sześćdziesiątych była Zatoka Świń i kryzys rakietowy na Kubie; za czasów prezydenta Cartera była sprawa zakładników, Reagan miał aferę z Iranem, a teraz ja mam to. Jeżeli jakoś z tego wyjdziemy, obiecuję ci, że nie będzie więcej takich operacji, jak ta prowadzona przez wywiad marynarki. Nie będzie więcej operacji, które mogłyby wywołać wojnę atomową.

- Czy zażąda pan rezygnacji admirała Corlissa?

Prezydent potrząsnął głową.

- To byłoby jak zamykanie drzwi, kiedy koń już i tak uciekł. Nie, wszyscy możemy się z tego czegoś nauczyć. Muszą być jakieś zabezpieczenia, by nic takiego już się nigdy nie wydarzyło.

- Jeżeli dowiedzą się o tym kongresmeni...

- Z pewnością się dowiedzą i prawdopodobnie rozpocznie się dochodzenie. Ale postaramy się jakoś ich przechytrzyć: damy do zrozumienia, że C-l został skierowany w specjalnej misji do Zatoki Perskiej i wypełnił ją, ale ze względu na bezpieczeństwo narodowe nie możemy podać więcej informacji.

- A co z załogą - to znaczy, jeżeli ocaleją?

- Nikt nie uwierzy, że ich porwano - to zbyt niewiarygodne. Sam jeszcze nie mogę w to uwierzyć - powiedział prezydent.

- Kongresmeni mogą tego nie kupić - wyraził otwarcie wątpliwości Hubbered.

- Wiem - odpowiedział prezydent z ledwie dostrzegalnym błyskiem w oku - ale to z pewnością zagmatwa sprawę.

- Na pewno ma pan rację - zgodził się Hubbered, uśmiechając się lekko.

- Dobrze, a zatem tak zrobimy - zdecydował prezydent; po chwili dodał - I dziękuję ci, Brett, że wciąż jeszcze możesz się do mnie uśmiechać.

- Robię to z przyjemnością, panie prezydencie - powiedział Brett i czując, że prezydent chce wrócić do pisania przemówienia podniósł się szybko i cicho wyszedł z gabinetu.

20.

Benjamin i Markham podjechali w pobliże domu, w którym mieszkał Eddie, lecz zatrzymali się nieco wcześniej i resztę drogi przeszli na piechotę, świadomi tego, że większość ludzi, których mijali, miała do czynienia z policją i rozpoznawała w nich gliny. Okolica była bardzo zaniedbana, wokół domu Eddiego, brudnego dwupiętrowego drewnianego budynku, walały się stare puszki. Na schodach stało kilka butelek po piwie, a w korytarzu cuchnęło.

- 3A - powiedział Benjamin.

Markham skinął głową, sięgnął po pistolet i odbezpieczył go. Benjamin wyciągnął już swój. Kiwając na Markhama wyszeptał:

- Najpierw spróbujemy spokojnie. Zapukał do drzwi.

Żadnej odpowiedzi. Zapukał ponownie, tym razem mocniej.

- Już, już - zawołał Eddie. - Do diabła, poczekaj chwilę!

- Zdaje się, że jest wściekły - zauważył szeptem Markham.

- Poczekaj, aż zobaczy, kto to - odparł Benjamin i słysząc, że Eddie podchodzi do drzwi powiedział: - Otwórz Eddie, tu detektyw Benjamin.

Za drzwiami zrobiło się cicho.

- Otwórz Eddie - powtórzył Benjamin - bo rozwalimy drzwi.

Rozległ się dźwięk odsuwanej zasuwy.

Benjamin skinął na Markhama. Ten nacisnął klamkę i prawą stopą otworzył drzwi, trzymając broń w pogotowiu. Eddie miał na sobie tylko niebieskie szorty. Jego mętne zielone oczy spoglądały to na Markhama, to na Benjamina. Za nim znajdowała się sypialnia. W łóżku leżała naga kobieta.

- Gliny - warknął Eddie, odwracając się do niej. - Cholera, czy człowiek nie może się położyć, bez...

Benjamin rozpoznał kobietę. Była jedną z kelnerek, które piły kawę, gdy odwiedził Eddiego w barze motelu.

- Ubierz się - powiedział.

- Dlaczego? Widzieliście już wszystko, co można było zobaczyć - odpowiedziała.

- Bo mówię ci, żebyś się ubrała - wyjaśnił Benjamin. - I to zaraz.

- Czego do cholery chcecie? - spytał w końcu Eddie.

- Włożysz coś? - krzyknął Benjamin, gdy kobieta wyszła z sypialni owinięta dużym ręcznikiem kąpielowym.

- Nie było nic innego - powiedziała.

- Dobrze, idziemy do kuchni Eddie i pani...

- Nazywam się Doris - oznajmiła kobieta.

Benjamin posadził Eddiego i Doris za stołem, on i Markham stali.

- Twój przyjaciel Lucky to bardzo interesujący człowiek; bardziej interesujący niż mi powiedziałeś podczas naszego pierwszego spotkania - zwrócił się do Eddiego.

Eddie rozejrzał się dookoła.

- Chcę papierosa - powiedział.

Benjamin potrząsnął głową.

- Ważniejsze jest to, czego ja chcę - a ja chcę odpowiedzi na pytania, dotyczące Lucky'ego.

- Już ci powiedziałem, jest alfonsem.

- I ty jesteś w tym interesie, tak?

Eddie chciał zaprzeczyć, ale Markham chwycił go za brodę.

- To poważna sprawa, gnojku - warknął - i jesteś między młotem a kowadłem.

Puścił go. Eddie rozmasował szczękę.

- Macie nakaz, by tu przyjść? - spytała Doris.

Benjamin wskazał na nią palcem, a potem na Eddiego.

- Powiedz jej, czy potrzebujemy nakazu. No, powiedz jej.

- Nie mieszaj się w to, Doris - powiedział Eddie.

- Chciałam tylko pomóc - odpowiedziała, odrzucając do tyłu włosy. Miała twarz bez wyrazu, była niska i chuda. Jej smutne oczy były w równie nieokreślonym kolorze jak jej włosy. Piersi tworzyły ledwo widoczne wybrzuszenia pod ręcznikiem.

- Lucky - powtórzył Benjamin, odwijając celofan z cygara - opowiedz mi o sobie i Luckym.

- No dobra, coś tam z nim miałem - powiedział Eddie. - Jesteście zadowoleni?

Przeniósł wzrok na Doris.

- To był biznes. Nigdy nie dotknąłem żadnej z jego dziwek.

- Ty skurwysynu - rzuciła się na niego. - Ty pieprzony skurwysynu. To była twoja gra?

- Doris, to ustalicie potem między sobą - przerwał Markham. - A teraz niech nam chłopiec coś wyśpiewa.

Ponownie chwycił Eddiego za brodę i odwrócił go ku sobie. Eddie zawył z bólu.

- Wyrwiesz mi szczękę!

- Być może - powiedział zimno Markham.

Benjamin zapalił cygaro i zaproponował:

- Powiedz mi o tym wpływowym prawniku, grubej rybie, przyjacielu Lucky'ego.

Eddie wił się, próbując się wyswobodzić.

- Lucky wiele mógł. Wszędzie miał znajomości.

- A zwłaszcza w Waszyngtonie, prawda, Eddie? - spytał Markham.

- Po co mnie o to pytacie, jeżeli wiecie?

Markham zrzucił Eddiego z krzesła.

- To jakiś pieprzony wariat! - niemal wrzasnął Eddie.

- Tych trzech facetów, których zabiliśmy w motelu, zabawiało się z jego dziewczyną - powiedział Benjamin. - Więc teraz jest mocno wkurzony.

Na twarzy Eddiego pojawił się lęk.

- Siadaj na krześle - rozkazał Markham.

Eddie zawahał się.

- Lepiej rób to, co ci mówi - Benjamin dmuchnął na niego dymem. - Dobrze. Na krześle jest wygodniej niż na podłodze, prawda?

- Nie jest wygodniej.

- Czy słyszałeś kiedyś nazwisko Lotz? - spytał Markham.

- Tak, to jeden z prawników, których znał Lucky. Pracował także dla ambasad. Lucky znał ludzi z Ambasady Libijskiej.

- Powiedział ci o tym? - spytał Benjamin.

- Nie ma zbyt mocnej głowy i któregoś popołudnia wygadał się po kilku piwach.

- Eddie, teraz najważniejsze pytanie - powiedział Benjamin. - Słuchaj bardzo uważnie, bo jeżeli nie powiesz prawdy, możemy postąpić z tobą na kilka różnych sposobów, ale zapewniam cię, że żaden nie będzie ci się podobał. Słuchaj, Eddie: wysyłałeś do Lucky'ego tylko oficerów marynarki, a to dlatego, że Lucky chciał podsyłać dziewczyny tylko im, czy tak, Eddie?

Po chwili milczenia, Eddie wymamrotał:

- Na ogół.

Benjamin zaciągnął się głęboko cygarem i wolno wypuścił dym aż pod sufit.

- A kim byli ci inni, którzy nie byli oficerami marynarki?

- Starsi faceci - tacy jak ty, szukający młodych dziewczyn.

- Obrzydliwe! - krzyknęła Doris rzucając się nagle na Eddiego i okładając go pięściami.

Markham złapał ją za nagie ramię i posadził z powrotem na krzesło. Ręcznik, którym była okryta, rozwinął się i opadł na podłogę.

- Kurwa! - krzyknął Eddie, starając się zahamować krew płynącą z nosa. - Kurwa!

- Zakryj się - upomniał ją Benjamin.

Doris płacząc podniosła ręcznik i ponownie się nim owinęła.

- Eddie, czuję się strasznie. Myślałam, że coś nas łączy.

Machnął ręką, żeby się uciszyła.

- Chciałaś się pieprzyć, to się pieprzyliśmy - prychnął. - Nic więcej.

Doris ukryła twarz w dłoniach, płacząc.

- No dobra, Eddie, ubieraj się, pojedziemy na komisariat - powiedział Benjamin.

- Przecież powiedziałem wam wszystko, co wiem - jęknął Eddie.

- Tak, właśnie dlatego jedziemy na komisariat - wyjaśnił Markham. - Chcemy mieć pewność, że przez długi, długi czas nie będziesz się kontaktował z kimś takim jak Lucky.

- Nic na mnie nie macie - bronił się Eddie.

- Doris? - spytał Benjamin.

Podniosła głowę, spojrzała na Eddiego i wyszlochała:

- Słyszałam, co powiedział i powiem przed sądem.

- Ubieraj się, gnojku - warknął Markham.

Hacker siedział przed ekranem sonaru, a Howard przy pulpicie sterowania zanurzaniem.

Forbushe, Tull i Smith stali na środku kabiny dowodzenia. Nikt się nie odezwał od czasu, gdy dwie godziny temu Forbushe przystawił Smithowi pistolet do głowy i powiedział, ze rozwali mu mózg, jeżeli zrobi coś podejrzanego. Przez dwie godziny każdy z nich w milczeniu sprawdzał wskazania przyrządów kontrolujących różne systemy okrętu.

- Namierzono nas - powiedział Hacker, przerywając nagle ciszę.

Forbushe podbiegł do niego.

- Co?

- Przypuszczalnie śmigłowiec - wskazał na małą czarną skrzynkę obok ekranu sonaru. - Migające czerwone światło oznacza, że ktoś nad nami wykrywa zaburzenia magnetyczne.

- Zmiana kursu - krzyknął Forbushe. - Sternik, ster do końca prawo na burt.

- Zmiana kursu potwierdzona - odpowiedział Tull, odkładając słuchawkę.

- Ster do końca, prawo na burt - powtórzył sternik.

Czerwone światło osłabło, a potem w ogóle zgasło.

- Zgubili nas - stwierdził Hacker.

Forbushe powrócił na środek kabiny dowodzenia.

- To musiał być amerykański śmigłowiec. Rosjanie nie mają tu lotniskowców.

- Czy to pytanie, czy stwierdzenie? - spytał Smith.

Forbushe spojrzał na niego, ale nie odpowiedział.

- Nie mają tu lotniskowców - powtórzył Tull, po czym, by jeszcze bardziej zdenerwować Forbushe'a, dodał: - Nie jestem pewien, czy dostaliśmy autentyczną depeszę, a jeżeli nie, nasi przyjaciele mogą nas szukać.

- Depesza była z całą pewnością autentyczna. Wyjaśniłem, dlaczego nie powiedziano ci o tym wcześniej.

Tull nie odpowiedział. Forbushe był już zaniepokojony faktem, że w tym rejonie mogą być lotniskowce.

- To nasze - stwierdził Smith. - Ten śmigłowiec musiał być z jednego z naszych.

- Zamknij się - krzyknął Forbushe, zbliżając twarz do twarzy Smitha. - Nie chcę cię słyszeć, rozumiesz? Nie otwieraj gęby, dopóki cię nie zapytam.

Zbliżając się do nich, Tull powiedział:

- Spokojnie, Bill, nie denerwuj się. Wiedzieliśmy, że to nie będzie łatwe, gdy zaczynaliśmy, a jeszcze wiele przed nami. Kapitan ma przypuszczalnie rację. Ten śmigłowiec pochodził prawdopodobnie z jednego z lotniskowców z Morza Śródziemnego.

Forbushe odsunął się od Smitha, odetchnął głęboko i dopiero wtedy zapytał:

- W tym miejscu, z Morza Śródziemnego?

Tull skinął głową.

- Minęło już trochę czasu, kto może wiedzieć, co wykryli?

- Nie mogli wykryć tego tak szybko i wysłać...

- Oczywiście, że mogli - odparł Tull, wzruszając ramionami. - Zwłaszcza, jeżeli zdarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy.

Forbushe przesunął ręką po twarzy.

- Wyślij kogoś do kuchni po kawę - powiedział.

- Też się chętnie napiję - Tull odwrócił się do mężczyzny, który obsługiwał sonar, zanim znów przejął go Hakcer:

- Przynieś tu kawę dla wszystkich; przynieś także kanapki, jeżeli jeszcze jakieś zostały.

Następnie zwrócił się z uśmiechem do Forbushe'a:

- Pierwsza rzecz, jaką zrobię, gdy przypłyniemy do Trypolisu - oczywiście jeżeli nam się uda - to zasiądę do dobrego obiadu. A ty, Bill?

Forbushe odwrócił wzrok.

21.

Kapitan Maylee był na mostku, gdy Blue King Four zameldował o znalezieniu okrętu, podał namiary i po chwili go zgubił.

- Blue King Four, tu Blue Bose, kontynuuj poszukiwania - rozkazał Maylee przez radio.

- Tak jest, kapitanie - odpowiedział pilot śmigłowca, rozpoznając nosowy głos kapitana.

Maylee wstał z fotela kapitańskiego i podszedł do prawej części mostka. Był wysoki, szczupły, miał ostry nos i wąskie usta. W czasie wojny wietnamskiej był pilotem myśliwskim i podczas trzech okresów służby zestrzelił osiem Migów i uciekł z niewoli Vietkongu po tym, jak w czasie bombardowania zestrzelono go ręcznie sterowaną rakietą ziemia-powietrze. Odnalezienie C-l i zmuszenie do poddania się lub zniszczenie go dałoby mu awans na admirała. Ale poszukiwanie okrętu podwodnego, zwłaszcza o takich możliwościach jak C-l, było podobne do szukania igły w stogu siana. Patrząc na morze nagle zauważył, ze nadciągają chmury i ze zmienia się kolor morza i nieba. Odwrócił się i właśnie miał spytać o prognozę meteorologiczną, gdy oficer dyżurny powiedział:

- Panie kapitanie, meteo melduje, ze z południowego wschodu zbliża się tropikalny sztorm. Twierdzą, że można się spodziewać obfitych deszczy i wiatru dochodzącego do trzydziestu węzłów, lub nawet więcej.

- Proszę rozkazać Blue King Four, by natychmiast wracał - zażądał Maylee.

- Tak jest, panie kapitanie.

Maylee ponownie usiadł w fotelu kapitańskim. Poważne pogorszenie pogody spowodowałoby, że zadanie wykrycia C-l mogłyby wykonać tylko okręty eskortujące. Zacisnął usta. Przez ten cholerny sztorm C-l będzie miał szansę wejścia na Morze Śródziemne.

Po dwóch godzinach Forbushe rozkazał powrócić na pierwotny kurs.

- Ktokolwiek nas namierzył, jest już teraz poza zasięgiem, a chcę tę misję skończyć tak szybko, jak to możliwe.

- Jasne - odpowiedział Tull.

Forbushe trzymał się lepiej, niż Tull się spodziewał. Czas uciekał. Wcześniej czy później odnajdą ich Amerykanie lub Rosjanie i rozpocznie się piekło. Chciał wszystko przemyśleć, nie mając przy sobie Forbushe'a. Zbliżając się do Smitha, wyszeptał:

- Nie odzywaj się i nie rób niczego, czego nie będziesz mógł naprawić. On jest bardzo zdenerwowany.

Smith popatrzył na niego pytająco.

- O czym tam do cholery szepczecie? - chciał wiedzieć Forbushe.

- Mówiłem mu, żeby się nie wściekał - odpowiedział Tull, zanim Smith mógł się odezwać.

- Bo co, a ty gdzie idziesz?

- Muszę się przez chwilę zdrzemnąć. Mam potworny ból głowy, który nie chce przejść.

Mówiąc to, myślał już o tym, jak przejąć kontrolę nad okrętem. Nagle zdał sobie sprawę, że tylko w ten sposób zdoła uniemożliwić Forbushe'owi dostarczenie C-l do Trypolisu lub uratować go przed zatopieniem przez tych, którzy pierwsi ich odnajdą. Nie miało dla niego znaczenia, czy będą to Amerykanie, czy Rosjanie - dopóki on sam i C-l nie byli bezpieczni, i jedni i drudzy byli wrogami.

- Też bym się zdrzemnął - przyznał Forbushe.

Tull nic nie powiedział i przeszedł z kabiny dowodzenia do swojej kajuty. Skutkiem napiętej sytuacji i długich godzin spędzonych w kabinie dowodzenia był ból mięśni. Wyciągnął się w koi, podłożył ręce pod głowę i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób przejąć kontrolę nad C-l, podobnie jak jubiler bada, jak najlepiej oszlifować diament. Okręt należało wyprowadzić na powierzchnię, a najszybszym sposobem było wywołanie pożaru. Ale to było także najbardziej niebezpieczne. Mogło się wymknąć spod kontroli lub mogło wyprowadzić z równowagi Forbushe'a...

Tull zmuszał się, by nie zamknąć coraz bardziej ciążących mu powiek. Wszystko, co dotyczyło systemu sterowania okrętem, natychmiast zaalarmowałoby Forbushe'a. Nie, trzeba podjąć akcję bezpośrednią, która z pewnością da wyniki. W taki sposób, by Forbushe nie miał najmniejszych wątpliwości...

Odezwał się interkom.

- Tull, do kabiny dowodzenia... Tull, do kabiny dowodzenia.

Wyrwano go z drzemki. To był z pewnością Forbushe. Siadł i postawił stopy na pokładzie. Interkom ponownie go wywołał. Opuszczając kabinę, Tull mamrotał:

- Czego do cholery chcesz?

Gdy tylko wszedł do kabiny dowodzenia, wszystko było jasne. Forbushe mierzył z rewolweru do Smitha i Hackera, a zgięty wpół Howard leżał na pokładzie. Mocno krwawił z brzucha.

Tull nachylił się nad nim. Z ust zaczęła płynąć krew. Zbadał puls na szyi. Był bardzo słaby. Spojrzał w górę na Forbushe'a i potrząsnął głową; po chwili spytał:

- Co się stało?

- Przyłapałem go na próbie sabotażu przy pulpicie sterowania zanurzaniem - poinformował Forbushe.

- W jaki sposób? - spytał Tull.

- Chciał odrzucić balast.

Tull spojrzał na Howarda.

Stracił człowieka, na którym mógł polegać.

- Chcę tych dwóch ponownie odesłać na dół - powiedział Forbushe. - Dopłyniemy do Trypolisu bez nich.

- Nigdy nam się to nie uda, Bill. Nigdy.

- Możemy...

Ostry gwizd sonaru wypełnił C-l.

- Zajmij się sonarem - rozkazał Tull Hackerowi.

Forbushe był zbyt oszołomiony, by się poruszyć.

- Wykonać unik - krzyknął Tull.

- Unik potwierdzony - powiedział Smith, trzymając słuchawkę telefonu do maszynowni.

- Przygotować się na stanowisku zanurzania - zawołał Tull.

- Gotów na stanowisku zanurzania - odpowiedział mężczyzna, który już poprzednio się tym zajmował.

- Do góry, sto pięćdziesiąt metrów - rozkazał Tull.

- Sto pięćdziesiąt metrów do góry - odpowiedział operator. - Stery, dziesięć do góry.

Tull spojrzał na wskazówkę głębokościomierza.

Gwizd osłabł.

- Masz namiar? - spytał Tull, wciąż patrząc na poruszającą się wskazówkę.

- Nie. Ale przepuściłem ich echo przez komputer. Odległy i słaby… ale to Alfa

- Jesteś pewien?

- Wziąłem to z komputera. On twierdzi, że to Alfa, więc mówię, że to Alfa.

- Trzysta metrów - powiedział operator zanurzania.

C-l wypłynął jeszcze piętnaście metrów, a następnie opadł na trzysta.

- Wyrównane - zameldował operator zanurzania. - Stery na zero.

Tull otarł ramieniem pot z czoła.

- Potrzebujemy Hackera i kapitana i gdybym był na twoim miejscu, zastanowiłbym się nad sprowadzeniem tu oficera sterowania zanurzaniem i przynajmniej jednego człowieka, by zastąpić Hackera i operatora od zanurzania.

- Sprowadź ich - powiedział Forbushe. Zabezpieczył rewolwer i wetknął go za pasek.

W Waszyngtonie prezydent odwołał wszystkie popołudniowe spotkania, by pracować nad przemówieniem do narodu. W przeszłości, choć zazwyczaj sam pisał swoje przemówienia, często były one wygładzane, a z powodu jego poczucia humoru także - jak to nazywał - czyszczone przez zespół dziennikarzy. Poczucie humoru w telewizji było rzeczą niewłaściwą dla przywódcy światowego mocarstwa, ponadto jego doradcy byli zdania, że dawało broń do ręki opozycji, do czego żaden polityk nie powinien świadomie dopuszczać.

Ale do trzeciej nie skończył nawet jednej strony, a przeczytawszy to, co napisał, wyrzucił ją do śmieci. Wstał, obrócił się w kierunkuj okna i spojrzał na ogród. Wojna nie była mu obca. Był oficerem w „marynarce brązowej wody", jak nazywano okręty i ludzi walczących w delcie Mekongu, a później także na północy, przy granicy z północnym Wietnamem. Był porucznikiem, dowodził eskadrą i wiedział aż za dobrze, co to znaczy, kiedy do ciebie strzelają i kiedy sam zabijasz. To właśnie w czasie służby w Wietnamie obiecał sobie, że jeżeli przeżyje, poświęci się pokojowi. Polityka - rzecz nie zawsze czysta - dawała mu pewne możliwości w tym względzie. I teraz, gdy w czasie jego kadencji doszło do tego, że Stany Zjednoczone i ZSRR nie tylko ograniczyły produkcję wszystkich rodzajów broni, lecz także wymieniały między sobą dane naukowe i techniczne, dwa narody znów były bliskie konfliktu i...

Zadzwonił telefon na biurku.

Ściągnął usta i odwrócił się, zirytowany, że przerwano mu myśli, pomimo wyraźnych instrukcji, by mu nie przeszkadzano żadnymi telefonami.

Zapaliło się zielone światło, sygnalizujące, że chciał z nim rozmawiać przez gorącą linię prezydent Związku Radzieckiego.

Prezydent podniósł słuchawkę. W czasie swoich wcześniejszych kontaktów odkrył, że Rosjanin mówi doskonale po angielsku, postanowił nauczyć się rosyjskiego i osiągnął całkiem dobre rezultaty.

- Panie prezydencie - powiedział Rosjanin. - Muszę panu powiedzieć o czymś, co pomoże panu ujrzeć obecny kryzys we właściwej perspektywie.

- Słucham - odpowiedział prezydent. - W obecnej chwili sytuacja jest daleka od tego do czego przywykliśmy w stosunkach między naszymi krajami w czasie mojej kadencji.

- W pańskim kraju przebywał przez kilka lat pewien agent KGB, Sierioża Pietrow.

- On nie żyje.

- Tak, wiemy, ale wiemy także, że wykonywał też różne zadania dla innego kraju.

- Czy ma pan na myśli zadania, które doprowadziły nasze kraje do obecnego kryzysu?

- Nam także - powiedział prezydent ZSRR - nie odpowiadałoby, gdyby wasz okręt podwodny znalazł się w niewłaściwych rękach.

- Czy mam przez to rozumieć, ze pańscy ludzie - to znaczy KGB, albo jakaś inna podległa panu grupa - nie byli zamieszani w zabójstwa naszych ludzi i porwanie naszego okrętu podwodnego?

- Z całą pewnością nie. Nie powiadamiałem pana o tym tak długo, tylko dlatego, że nie znałem wszystkich faktów.

- Czy może pan wyjawić, jakie państwo, czy państwa są odpowiedzialne?

- Jedno z tych, z którymi mieliście problemy w przeszłości - odpowiedział przywódca Związku Radzieckiego i dodał - wycofam moje podwodne okręty rakietowe rozlokowane wzdłuż waszych wybrzeży, jeżeli zrobi pan to samo z waszymi okrętami z arktycznej części północnego Atlantyku.

- Zrobione - odparł prezydent z ulgą.

- Zrobię coś jeszcze, by okazać panu dobrą wolę. Oddaję pod pańskie rozkazy trzy bojowe okręty podwodne, które są obecnie na południowym Atlantyku, jakieś sześćset kilometrów na wschód od Cieśniny Gibraltarskiej, czyli trzysta kilometrów od grupy waszego lotniskowca.

- Panie prezydencie - powiedział Amerykanin - co byśmy zrobili bez naszych szpiegów w kosmosie?

Rosjanin roześmiał się.

- Jestem pewien, że znaleźlibyśmy jakiś inny sposób obserwowania się nawzajem.

- Czy sądzi pan, że nadejdzie kiedyś taki czas, kiedy uznamy, że nie jest to konieczne?

- Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się to możliwe w najbliższym czasie. Ale pomimo tych szpiegów w kosmosie pan ma zaufanie do mnie, a ja do pana.

- Z pewnością - powiedział prezydent USA. - Przyjmuję propozycję użycia waszych okrętów podwodnych. Ale ich kapitanom nie wolno, powtarzam nie wolno stosować siły. Mają poszukiwać okrętu i jeżeli go znajdą, podać jego pozycję kapitanowi America, gdyż jego grupa bojowa jest najbliżej rejonu, w którym ostatni raz zlokalizowano okręt. Czy kapitanowie tych okrętów mówią po angielsku?

- Oczywiście, panie prezydencie. Gdyby nie mówili płynnie po angielsku i niemiecku, nie mogliby dowodzić nawet łodzią wiosłową, nie mówiąc o bojowym okręcie podwodnym. Czy wasz kapitan mówi po rosyjsku?

- Nie wiem, ale sądzę, że nie - odpowiedział prezydent Stanów Zjednoczonych.

- Jest jeszcze coś, panie prezydencie.

- Słucham - prezydent zastanawiał się, czy to wszystko nie było tylko obłudną przygrywką do czegoś, co miało dopiero nadejść.

- Moi ludzie są pewni, że któryś z pańskich bliskich współpracowników jest szpiegiem.

Prezydent był przez chwilę oszołomiony, ale potem zdał sobie sprawę, że chodzi o Tulla, albo Forbushe'a. Odzyskując zimną krew, odpowiedział:

- Z pewnością bardzo uważnie rozważę to, co pan powiedział.

- Pańskie rozkazy będą natychmiast przesłane kapitanom trzech okrętów podwodnych.

- Dziękuję za telefon.

- To była pożyteczna rozmowa - odrzekł prezydent ZSRR.

Po chwili w słuchawce zapanowała cisza.

Prezydent odłożył słuchawkę, uśmiechnął się i zaczął gwizdać, a potem zanucił fałszując: Oh What a Beautiful Day.

Podniósł słuchawkę i wystukał numer dowódcy marynarki.

- Odwołuję alarm dla wszystkich jednostek, oprócz jednostek Szóstej Floty. Wszystkie okręty i samoloty mają powrócić do swoich normalnych działań operacyjnych.

- Panie prezydencie...

- Prezydent Związku Radzieckiego zapewnił mnie przed chwilą, że nikt z jego ludzi nie był zamieszany w porwanie Command One - powiedział prezydent.

- Ale agent KGB był związany z Tullem i Forbushe'em - odparował admirał Fletcher.

Prezydent chciał już ujawnić, że Pietrow był podwójnym agentem i że nie działał dla Rosjan, lecz wykonywał rozkazy rządu innego państwa, ale powstrzymał się i zamiast tego powtórzył swoje instrukcje i, chcąc mieć pewność, ze admirał go dobrze zrozumiał dodał:

- Nie doradzam, by to wykonać, ale na mocy konstytucji rozkazuję to wykonać.

- Tak jest, panie prezydencie.

- I jeszcze coś: trzy radzieckie bojowe okręty podwodne będą współpracować z grupą lotniskowca America.

- Natychmiast prześlę te informacje kapitanowi Mayleemu - odpowiedział admirał.

Z brzmienia jego głosu prezydent wyczytał, że admirałowi zupełnie to nie odpowiada, zwłaszcza pomysł, by trzy radzieckie okręty podwodne miały współpracować z grupą bojową America więc dorzucił na koniec:

- Panie admirale, współpraca jest zawsze lepsza niż strzelanie. Nie czekając na odpowiedź Fletchera odłożył słuchawkę i znów fałszując zanucił: Cóż za piękny dzień.

22.

Trzymając w ręku kubek z kawą, Forbushe opierał się o prawą grodź kabiny dowodzenia. Zdawał sobie sprawę, że tylko pięciu członków załogi pracowało w kabinie dowodzenia, i że jeżeli mógł liczyć na Tulla (a jego intuicja podpowiadała mu, ze jest to bardzo niepewne), liczba jego ludzi była dwukrotnie większa. Reszta załogi nadal przebywała w zamknięciu i miała tam pozostać do momentu dopłynięcia do Trypolisu. Tull nie wiedział jednak, - Forbushe był pewien, że Harry mu o tym nie powiedział - że im dłużej działała trucizna, tym większe było prawdopodobieństwo, że niektórych nie można już będzie uratować, a ich system nerwowy ulegnie trwałym uszkodzeniom. Myśląc o tym spojrzał na Hackera i Petera Ho, dziewiętnastoletniego chłopaka chińskiego pochodzenia, który rozpoznawał podmorskie dźwięki nawet lepiej, niż Hacker. Nagle uświadomił sobie, że coś znaleźli i zanim zdążył spytać, Hacker powiedział:

- Liczne cele. Kierunek dwieście siedemdziesiąt pięć. Odległość...

- Jaka, do cholery? - nalegał Forbushe podchodząc do sonaru.

- Poza zasięgiem - głos Hackera był zupełnie spokojny.

Forbushe obrzucił go gniewnym wzrokiem.

- Co ty pieprzysz?

- Są poza zasięgiem - odparł sucho Hacker.

- Widziałem impuls - krzyknął Forbushe. - Uszkodziłeś sprzęt!

Upuścił kubek z kawą, wyszarpnął zza pasa rewolwer i przytknął Hackerowi lufę do głowy.

- Wprowadź impuls z powrotem na ekran - warknął. - Albo cię zabiję.

Wszyscy w kabinie dowodzenia zamarli.

- Tego nie da się zrobić.

- Ty tego nie chcesz zrobić! - wrzasnął Forbushe.

- Liczne cele - zameldował spokojnie Ho. - Kierunek dwieście siedemdziesiąt pięć... Odległość dwadzieścia cztery tysiące metrów... Prędkość trzydzieści węzłów... Głębokość dwieście pięćdziesiąt... Kurs osiemdziesiąt pięć, zbliżają się.

Forbushe wciąż trzymał rewolwer przy głowie Hackera. Popatrzył na ekran. Trzy cele były dobrze widoczne; jakby po namyśle opuścił broń, zabezpieczył i wsadził za pasek.

- Dwie Alfy i Zulu - oznajmił Ho, czytając dane z komputera.

Tull podszedł do sonaru i zwrócił się do Smitha:

- Mogą nas przechwycić. Lepiej znajdźmy termoklinę, lub zejdźmy nisko i przez pewien czas płyńmy bez hałasu.

- Możemy im uciec - twierdził Forbushe.

- Pewnie tak. Ale możemy też wpaść na ich przyjaciół - odpowiedział Tull.

Forbushe zacisnął pięść i przez kilka chwil gryzł kostki palców. Miał zbyt mało czasu, by szukać bezpiecznego schronienia pod termokliną, lub zejść nisko i płynąć bez hałasu, czyli bardzo wolno.

- Wykonać unik - powiedział - uciekniemy im.

Tull kiwnął głową w kierunku Smitha na znak, że się zgadza.

- Wykonać unik - powtórzył Smith.

- Wykonanie potwierdzone - zameldował mężczyzna przy telefonie.

Forbushe podszedł do grodzi i oparł się o nią. Marzył o tym, by móc zamknąć oczy.

Kapitan Maylee przeczytał depeszę przekazaną mu przez oficera dyżurnego.

- Kurwa mać, nie wierzę własnym oczom! - wykrzyknął. - Wkrótce powiedzą nam...

Przerwał, zdając sobie sprawę, że wszyscy na mostku patrzą na niego i uśmiechają się. Tego rodzaju wybuch był dla niego charakterystyczny i dawał załodze powód do żartów. Uśmiechnął się z zakłopotaniem i zwrócił się do wszystkich obecnych:

- Nikt z was nie słyszał, co powiedziałem.

- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział za wszystkich oficer dyżurny. - Niczego nie słyszeliśmy.

- Niech oficer łączności powie swoim ludziom, by się przygotowali na depesze z radzieckich okrętów podwodnych. Gdy tylko któryś z nich będzie miał namiar, przełączcie na mostek.

- Tak jest, kapitanie.

Maylee spojrzał w kierunku dziobowej części pokładu.

- Meteo mówi, że deszcz i wiatr utrzymają się jeszcze przez dwie do trzech godzin. Przypuszczają, że gdy sztorm znajdzie się na środku Atlantyku, zamieni się w porządny huragan.

Oficer dyżurny nie odpowiedział.

- Lepiej powiadom naszą eskortę, że operatorzy sonarów mogą się natknąć na Alfy i Zulu. Proszę mnie natychmiast poinformować, gdyby do tego doszło.

- Tak jest.

Marszcząc brwi, Maylee rzekł kwaśno:

- Kapitanowie tych okrętów mówią po angielsku, wyobrażasz sobie?

Po chwili potrząsając głową, dodał:

- A ja nie potrafię powiedzieć ani zrozumieć nic więcej niż da i niet.

Benjamin i Markham udali się do admirała Corlissa i poinformowali go, że Forbushe znał sutenera Lucky'ego, ten zaś okazał się być Libijczykiem znającym wielu wysoko postawionych ludzi, między innymi prawnika Lotza, który pracował dla różnych ambasad, w tym libijskiej. Admirał oddal im do dyspozycji śmigłowiec i zamówił limuzynę na lotnisku w Waszyngtonie. Zanim jednak opuścili biuro admirała, Benjamin powiedział:

- Sądzę, że nie powinien pan dzwonić do nikogo w Waszyngtonie informując o tym, co panu przed chwilą powiedziałem, lub o tym, że zamierzamy złożyć wizytę Lotzowi.

- Jestem pewien, że prezydent chciałby się o tym dowiedzieć, zwłaszcza o tym Libijczyku.

- Panie admirale, dużo myślałem o tym, co się tam dzieje - Benjamin ponownie zapalił cygaro - i jak to się mówi „źle się dzieje w państwie duńskim", tyle że źle się dzieje nie w państwie duńskim, a w Waszyngtonie.

Corliss popatrzył na niego nieufnie.

- Nie jestem pewien, czy dobrze pana rozumiem.

- Musi być przeciek... Niech się pan tak nie dziwi.

- Kapitan Pilcher...

- To jeden, ale on należy już do przeszłości, a musiał przekazywać informacje komuś innemu, i ten ktoś musi być z Waszyngtonu.

- Czy jest pan pewien?

Benjamin przesunął cygaro w ustach.

- Panie admirale, gdybym nie musiał panu zaufać, nie ufałbym.

Corliss otworzył usta.

- Czy to tłumaczy panu jak bardzo jestem pewien? - spytał Benjamin.

- Z pewnością przedstawił pan to jasno, detektywie Benjamin.

- W moim zawodzie można się tego nauczyć zwłaszcza jak się do człowieka strzela, podrzuca mu bomby i samemu zabija. Ja zabiłem kilku facetów, którzy gwałcili dziewczynę kolegi. Gdy dzieją się takie rzeczy, człowiek czuje się nieco przytłoczony i to nie przez okoliczności.

Corliss wstał zza biurka, by odprowadzić Benjamina i Markhama do drzwi.

- Zadzwońcie do mnie i dajcie znać, czego się dowiedzieliście - powiedział.

- Damy panu znać, admirale - odpowiedział Benjamin, wychodząc za Markhamem, który jednak zatrzymał się i spytał:

- Panie admirale, kto przeniósł Tulla i Forbushe'a na C-1?

- My przenieśliśmy Tulla. Dlaczego pan pyta?

- Czy jest pan pewien, że nikt inny nie był zamieszany w to przeniesienie?

- Nie wiem, Niełatwo było to załatwić z Wydziałem Personalnym.

- A co z Forbushe'em?

Admirał potrząsnął głową.

- Kiedy Pilcher został przeniesiony do pańskiego biura? - chciał wiedzieć Benjamin.

- Mniej więcej rok temu.

- Mógłby pan sprawdzić w Personalnym? - spytał Markham.

- Czego miałbym szukać?

- Wszystkiego, co wydaje się dziwne - zmiany w normalnej procedurze przenoszenia oficera z jednego zadania do drugiego - powiedział Benjamin.

- Myśli pan...

Benjamin uśmiechnął się.

- Gdy trzeba wykonać specjalne zadanie, umieszczenie odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu wymaga pewnych zabiegów. A ci ludzie z pewnością mieli tego rodzaju zadanie specjalne.

- A zatem nie musi pan przemawiać w telewizji dziś wieczorem - powiedział Hubbered, stając przed biurkiem prezydenta.

Ten wskazał mu krzesło.

- Usiądź, Brett. Wyglądasz na zupełnie wykończonego.

Hubbered usiadł.

- Te ostatnie dwa dni były wyczerpujące. Nie jestem zupełnie pewien, czy rozumiem, dlaczego odwołał pan stan pełnej gotowości.

Prezydent pochylił się do przodu, oparł łokcie na biurku i powiedział:

- Rosjanie nie byli w to zamieszani.

- Ale Pietrow był agentem KGB i miał powiązania z Tullem i Forbushe'em.

Prezydent potrząsnął głową.

- Pietrow był podwójnym agentem. Pracował dla... Brett, czy czujesz się dobrze?

- Chyba się zaziębiłem - odpowiedział Hubbered.

- Wezwę mojego lekarza - prezydent sięgnął po telefon.

- Nie ma potrzeby - powstrzymał go Hubbered. - Wydaje mi się, że przede wszystkim potrzebuję snu. Jeżeli mógłby mnie pan zwolnić na resztę popołudnia, pojechałbym do domu i trochę się przespał.

- Masz moje błogosławieństwo - powiedział prezydent. - Niech jeden z twoich ludzi powiadomi stacje radiowe i telewizyjne, że nie będę dzisiaj przemawiać.

Wyprostował się.

- Nie możesz sobie wyobrazić, jak wspaniale się czuję w tej chwili.

- Naturalnie podzielam pańskie uczucia - odparł Hubbered, podchodząc do drzwi.

- Dbaj o siebie, Brett - pożegnał go prezydent.

- Właśnie to zamierzam zrobić - brzmiała odpowiedź.

Biuro Lotza znajdowało się w Hotelu Watergate. Lotz miał gruby dywan i wspaniały widok na rzekę. Miał także piękną, ciemnowłosą sekretarkę i ujmujący uśmiech.

- Czym mogę panu służyć? - spytał, witając się z nimi i wskazując głębokie klubowe fotele ustawione wokół szklanego stolika, co miało nadać rozmowie mniej oficjalny charakter.

- To ja aresztowałem pańskiego przyjaciela Lucky'ego - powiedział Benjamin, uśmiechając się do Lotza.

- A pan go wyciągnął - dodał Markham.

Lotz zamarł; potem na jego usta wypełzł krzywy uśmieszek.

- Mam nadzieję, że panowie nie mają żadnych zastrzeżeń - powiedział. - Wszystko dokonało się zgodnie z prawem.

- Nigdy w to nie wątpiliśmy - zapewnił go Benjamin.

- A zatem nie rozumiem celu wizyty panów.

Markham nagle wstał i podszedł do okna.

- Proszę sobie wyobrazić - powiedział - do rzeki jest dwadzieścia pięter.

Podszedł do drzwi i zamknął je.

- Co pan wyprawia? - spytał Lotz, wstając.

Benjamin wstał pierwszy i uderzył go pięścią w brzuch. Lotz zgiął się wpół i osunął na fotel.

- Jesteś skończony - wysapał. Ból wykrzywiał mu twarz, a z oczu pociekły łzy. - Obaj...

Benjamin uderzył go w twarz. Po brodzie Lotza pociekła krew.

- Dobrze - powiedział Markham - teraz wiesz, kim jesteśmy, a my wiemy, kim ty jesteś.

Prawnik potrząsnął głową. Benjamin schwycił krawat Lotza, owinął go sobie dookoła ręki i mocno nim szarpnął.

- Powiedz nam o swoich powiązaniach z Libijczykami.

- Mój kark

- Złamię ci ten pieprzony kark - warknął Benjamin - jeżeli nie powiesz mi wszystkiego, co wiesz o roli Libii w porwaniu C-1

- Podprowadź go do okna - zaproponował Markham - Wyrzucimy skurwysyna!

Nagle na spodniach Lotza pojawiła się mokra plama.

- Zlał się w spodnie! - wykrzyknął drwiąco Markham.

- Obaj moglibyście być milionerami - powiedział Lotz.

- Nie rozumie - rzucił Benjamin. - Po prostu nie rozumie, że strasznie wpadł i że nie może niczego zaproponować, bo nie ma niczego do zaproponowania.

Lotz podniósł oczy.

- Lucky był łącznikiem Forbushe'a.

- Dobry początek - powiedział Markham. - Powiedz nam więcej.

- Forbushe pracuje dla rządu libijskiego.

- To znaczy jest szpiegiem?

- Takim jak ty - dorzucił Benjamin.

- A Tull? - pytał dalej Markham.

- Też - powiedział Lotz, sapiąc głośno.

- Kto ich zwerbował?

- Forbushe sam się zgłosił. Wierzy w sprawę arabską. Pomimo z angielska brzmiącego nazwiska jest Arabem. Jego rodzice byli Arabami.

- A co z Tullem?

Lotz potrząsnął głową.

- Nie miałem z nim do czynienia Kierował nim ktoś inny.

Markham złapał go za włosy i pociągnął go w tył, gdy zadzwonił telefon.

- Ocalony przez dzwonek - skomentował.

Wyposażony w głośnik telefon stał na stoliku.

- Odbierz - polecił Benjamin.

- To pan Hubbered - powiedziała sekretarka. - Chce się z panem jak najszybciej zobaczyć w swoim domu. Mówi, że to pilne.

Lotz podziękował i rozłączył się. Benjamin uśmiechnął się szeroko.

- Bezsprzecznie zna pan niektóre ważne osobistości w tym mieście, prawda?

Po czym powiedział:

- Jestem pewien, że masz tu zapasowe ubranie. Guy cię popilnuje, gdy będziesz wkładał coś mniej rzucającego się w oczy. Potem wszyscy trzej złożymy wizytę naszemu przyjacielowi Hubberedowi.

- No, dalej przebieramy się - Markham postawił go na nogi.

- Weźmiemy z nami także tę piękną panią, która siedzi tam przy biurku - powiedział Markham.

- Ona nic o tym nie wie - zaprotestował Lotz w drodze do łazienki.

- Może wie, może nie wie - odpowiedział Benjamin. - Ale chcemy mieć pewność, że nie będzie dzwonić do twoich libijskich przyjaciół i dlatego pojedzie z nami.

23.

Zaprojektowany w stylu elżbietańskim dom Hubbereda stał na końcu ślepej uliczki wysadzanej drzewami. Właściciel spacerował po gabinecie, w którym było także dwóch brodatych mężczyzn. Jeden z nich opierał się o ścianę i, paląc papierosa, od czasu do czasu wypuszczał kółka dymu. Rashied, drugi z mężczyzn, potężniejszy od pierwszego, siedział w bujanym fotelu przy kamiennym kominku i patrzył na odlane z żelaza pogrzebacze.

- Jadą tu - powiedział Hubbered, zatrzymując się i patrząc na mężczyznę, który wypuszczał kółka dymu. - I wiozą ją ze sobą.

- Poczekamy - odpowiedział Rashied.

- Nie rozumiesz Karium, że...

- My się tym zajmiemy. - Rashied huśtał się w fotelu. - Pan nie ma się czym przejmować.

Hubbered znów zaczął spacerować.

- Cała ta sprawa wyjdzie na jaw; to tylko kwestia czasu.

- O to właśnie gramy - odparł Karium. - Czas. Jeżeli będziemy mieli dość czasu, okręt będzie w Trypolisie.

Hubbered zatrzymał się ponownie.

- Na lotnisku niedaleko stąd czeka na nas mały samolot - powiedział Rashied, wolno bujając się w fotelu.

- Ona pojedzie z nami - mówiąc to, Hubbered przeniósł wzrok na Kariuma.

- Jeżeli pan sobie tego życzy - powiedział Karium, uśmiechając się ze zrozumieniem. - Och, miłość, co byśmy bez niej robili.

- Jak się stąd wydostaniemy?

- Mamy coś, na czym im zależy. Tak jak pana, drogi panie Hubbered, tych dwóch detektywów łączą związki uczuciowe z kobietami.

- Macie je tutaj?

Mężczyźni roześmieli się.

- Oczywiście, że są tutaj - odpowiedział Karium.

- Będziemy w pobliżu - Rashied wstał i podszedł do Kariuma. - Tymczasem niech się pan trochę rozluźni. Mimo wszystko chce się pan chyba później zająć swoją przyjaciółką, a nie będzie pan w stanie użyć swojego fiuta, jeżeli nabawi się pan ataku serca.

Zaśmiali się i opuścili pokój.

Hubbered podszedł do okna. Mógł stąd obserwować drogę prowadzącą do domu.

- Panie prezydencie, mówi admirał Corliss - przedstawił się admirał.

Korzystał z szyfrowanej linii telefonicznej.

- Jeżeli dzwoni pan w sprawie odwołania przeze mnie pełnej gotowości bojowej, to...

- Przepraszam, panie prezydencie, ale nie w tej sprawie dzwonię - powiedział Corliss. - Chcę z panem omówić coś zupełnie innego.

- Proszę mi powiedzieć, o co chodzi.

Corliss zawahał się, odchrząknął i zaczął:

- Miałem powody, by sprawdzić...

Prezydent nie wiedział, jak zareagować na niezdecydowanie Corlissa. Znał go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że żałował tego, co zrobił i że za jakiś czas przypuszczalnie sam zrezygnuje ze swojego stanowiska, przedstawiając jakieś wiarygodne tłumaczenie, by ocalić twarz.

- Panie prezydencie, w Wydziale Personalnym pod pańskim kierownictwem doszło do pewnych nieprawidłowości.

- O czym pan, do cholery, mówi? - krzyknął prezydent. Trzymając słuchawkę, poderwał się i stanął za krzesłem.

- O pańskich prośbach przeniesienia komandorów Tulla i Forbushe'a na C-l - powiedział Corliss.

- Co? Nigdy o nic takiego nie prosiłem. Dopóki nie usłyszałem tych nazwisk, nic nie wiedziałem o istnieniu tych ludzi.

- Pan Hubbered.

- Hubbered? - spytał prezydent.

- Pisma pochodziły od niego, ale w obu przypadkach zaznaczał, że działa w pańskim imieniu i że byłby pan zobowiązany, gdyby ci oficerowie zostali przeniesieni na C-l; wcześniej poprosił o przeniesienie Pilchera do mego biura, na stanowisko mojego asystenta.

- Może pan oczywiście dowieść wszystkiego, co mi pan powiedział?

- Tak, panie prezydencie. Tull był naszym człowiekiem. Ale pan Hubbered nie mógł o tym wiedzieć, gdy poprosił o przeniesienie. Poprosił o przeniesienie z zupełnie innego powodu: po to, by Tull wziął udział w porwaniu C-l.

- Nie mogę w to uwierzyć - Hubbered jest szpiegiem. - Prezydent usiadł. - Zajmę się tym. Byłbym panu zobowiązany, gdyby zachował to pan w tajemnicy, przynajmniej na razie.

- Daję panu słowo, panie prezydencie - zapewnił go Corliss.

Prezydent odłożył słuchawkę, odchylił się w fotelu i zamknął oczy. Brett Hubbered był przyjacielem, zaufanym doradcą, człowiekiem któremu mówił o swoich obawach, wątpliwościach i nadziejach. Znał go praktycznie przez całe życie. Brett był mistrzem ceremonii na jego ślubie, a byłby drużbą, gdyby nie...

Prezydent otworzył oczy i odwrócił się w swoim obrotowym krześle.

- Nigdy cię nie znałem, Brett - wyszeptał smutno. - A myślałem, że cię znam.

Wstał i podszedł do okna. Rozczarowanie i rozpacz nie były mu obce. Jego ukochany brat został zestrzelony w walce z Migami nad Koreą. Młodsza siostra przebywała w zakładzie dla umysłowo chorych, a drugiego brata, energicznego senatora, zastrzelił psychopata. Ale te nieszczęścia były spowodowane okolicznościami niezależnymi od niego. Z Brettem sprawa przedstawiała się inaczej: sam go wybrał. Nie, to nie było dokładnie tak. Wybrali się wzajemnie. Jeszcze w czasach studenckich, gdy starał się zostać pisarzem, Brett lepiej niż on sam rozumiał, że jest stworzony do polityki. Pamiętał, jak Brett mówił: „Sięgaj wysoko, a ja ci pomogę. Ja zrobię z ciebie króla i ty nim będziesz". Prezydent ściągnął usta.

- Naprawdę tak było, Brett - powiedział. - Naprawdę tak się stało.

Odwrócił się i spojrzał na telefon. Nie było innego wyjścia. Odszedł od okna, ponownie usiadł przy biurku, podniósł słuchawkę i wystukał bezpośredni numer do dyrektora FBI, Harolda Otisa.

- Tu Otis - odezwał się ostry głos.

- Mówi prezydent. Polecam panu zaaresztować pana Bretta Hubbereda i zająć jego rzeczy znajdujące się w biurze i domu.

Nastąpiła cisza, przerywana tylko oddechem Otisa. W końcu Otis spytał:

- Pod jakim zarzutem, panie prezydencie?

- Zdrady - wyszeptał prezydent.

- Przepraszam, nie dosłyszałem, co pan powiedział.

- Powiedziałem zdrady - powtórzył sucho prezydent.

Ponownie zaległa cisza, ale tym razem przerwał ją prezydent:

- Chcę, żeby to przeprowadzono jak najszybciej. Nie chcę, by dziennikarze cokolwiek wywęszyli, dopóki...

- Przepraszam, panie prezydencie, co mamy robić, gdyby pan Hubbered stawiał opór?

Prezydent przesunął wolną ręką po twarzy. Nie pomyślał o takiej możliwości, a nawet jeżeli, to szybko taką myśl odrzucił; miał więc wrażenie, że nigdy coś takiego nie przyszło mu do głowy.

- Może tak być - powiedział Otis.

- Do cholery, wiem, że może! - wybuchnął prezydent.

Po raz trzeci nastała cisza i znów przerwał ją prezydent:

- O ile znam Bretta, nie lubi przemocy, ale rozumiem, że musi pan chronić swoich ludzi. Niech pan użyje wszystkich dostępnych środków, by aresztować pana Hubbereda. Chcę, by się pan tym zajął osobiście.

- Tak jest, panie prezydencie.

- Dziękuję, Haroldzie - powiedział prezydent i odłożył słuchawkę.

Założył ręce za głowę, i obrócił się w kierunku ogrodu. Poczuł suchość w gardle.

- W scenariuszu miało być inaczej - powiedział, z trudem wymawiając słowa i potrząsając głową.

- To były rosyjskie okręty podwodne - powiedział Smith do Tulla, gdy pili kawę w mesie. - I nie są tu na wycieczce.

- Możemy im uciec - odpowiedział Tull - z tym wyposażeniem, jakie mamy, możemy im się wymknąć, aż do...

Nagle ktoś zaczął krzyczeć - po angielsku, ale i po arabsku. Tull i Smith pobiegli w kierunku kabiny dowodzenia, ale zanim tam dotarli, rozległy się dwa strzały, po chwili zaś jeszcze trzy.

- Co się dzieje do cholery? - wrzasnął Tull, wpadając do kabiny dowodzenia.

W powietrzu czuć było spalony proch. Nie widział Forbushe'a, ale Hacker i Bright byli uzbrojeni, a operator sonaru obficie krwawił z ramienia.

- Te pieprzone strzały zdemaskują nas.

- Tull, ty i twoi ludzie jesteście skończeni - krzyknął Forbushe z przejścia w kierunku dziobu. - Powiedz Hackerowi i Brightowi, żeby rzucili broń i kopnęli ją tutaj.

Tull spojrzał na Hackera i Brighta.

- Co się stało?

- Zdecydowaliśmy się wykonać nasz ruch - powiedział Hacker.

Tull przeniósł wzrok na Smitha.

- Wiedziałeś o tym?

Znał odpowiedź zanim Smith zdążył mu jej udzielić.

- Tak, z wyrazu twojej twarzy widać, że wiedziałeś. To był kiepski ruch.

- Jeżeli się teraz nie poddacie, co dziesięć minut będę zabijał członka załogi - krzyknął Forbushe.

- Ile macie amunicji? - spytał Tull.

Sprawdzili magazynki swoich pistoletów.

- Cztery sztuki - powiedział Hacker.

- Trzy - stwierdził Bright.

- My mamy skrzynię z bronią - krzyknął Forbushe.

Tull wiedział, że im dłużej będzie zwlekał z odpowiedzią, tym Forbushe będzie bardziej zdenerwowany.

- Nie ryzykuj, Tull - krzyknął Forbushe.

- Jeżeli nas zaatakują, zginiemy - powiedział Smith.

- Jeżeli się poddamy, też możemy zginąć - odpowiedział Tull. Popatrzył w kierunku rannego. - Niech jeden z was, pieprzonych graczy, założy opaskę na jego rękę, bo się wykrwawi na śmierć.

Zdecydował się stawić czoło Forbushe'owi.

- Wynurzamy się - oświadczył tak spokojnie, jak tylko potrafił. Forbushe krzyknął od razu:

- Znajdą nas!

Tull wziął pistolet od Hackera i powiedział do Brighta:

- Daj swój Hainesowi. Forbushe skieruje kilku ludzi przez otwór w grodzi. Przygotujcie się na ich przyjęcie.

Strzelanina trzysta metrów pod powierzchnią oceanu była ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył.

- Tull...

- Cała załoga, przygotować się do wypłynięcia na powierzchnię - wezwał Tull przez interkom.

W chwilę później wystrzelono serię z M-16 i w kierunku kabiny dowodzenia zaczął biec jeden z ludzi Forbushe'a.

Tull i Haines wystrzelili równocześnie.

Mężczyzna biegł dalej; nagle zachwiał się i rozrzucił szeroko ręce, jakby na coś gwałtownie wpadł. W następnej chwili upadł na podłogę, a górna część jego ciała znalazła się w kabinie dowodzenia.

Tull rzucił się na podłogę, podczołgał do ciała i wyciągnął z jego rąk M-16 oraz zapasowy magazynek zza pasa. Podrywając się w pewnej odległości od drzwi w grodzi, krzyknął:

- Wynurzenie. Wypłynąć na powierzchnię! Nagle rozległ się odgłos sondy sonarowej.

- Ster do końca na prawo - rozkazał Smith. - Przygotować się przy pulpicie sterowania zanurzaniem.

- Ster do końca na prawo - odpowiedział sternik.

- Sto pięćdziesiąt metrów w dół - rozkazał Smith.

Bright powtórzył rozkaz.

- Namierzenie celu, dziewięćdziesiąt pięć... Odległość dwadzieścia tysięcy metrów... Prędkość czterdzieści węzłów... Głębokość trzysta metrów... zbliża się... zidentyfikowany, okręt podwodna klasy Alfa.

- Tull, strzelanie skończone - krzyknął Forbushe. - Musimy porozmawiać.

- Drugi cel, namiar dwadzieścia...

C-l wypełniły dźwięki kilku różnych sygnałów sonarowych.

- Drugi cel, namiar dwadzieścia pięć... Odległość osiemnaście tysięcy metrów. Głębokość czterysta metrów... Zbliża się... Zidentyfikowany, okręt podwodny klasy Alfa.

- Wchodzę - powiedział Forbushe.

Tull nie odpowiedział.

Kapitan Maylee był w swojej kabinie. Chociaż morze było jeszcze wzburzone dwumetrowymi falami, a niebo zaciągnięte chmurami, deszcz przestał już padać i prognoza była wystarczająco dobra, by wysłać trzy śmigłowce Sea King na dalsze poszukiwania C-l.

Maylee odpoczywał w koi. Zamknął oczy i właśnie usiłował podjąć decyzję, czy zmusić się do wstania i pójścia na mostek, czy pozwolić sobie na krótką drzemkę, gdy pukanie do drzwi rozstrzygnęło sprawę.

Maylee postawił stopy na pokładzie i zawołał:

- Proszę.

Młodszy oficer wachtowy powiedział:

- Panie kapitanie, mamy kontakt radiowy z Zulu. Jego kapitan chce z panem mówić.

- Idziemy! - Maylee był już przy drzwiach. W chwilę później był w kabinie radiowej.

- Mówi kapitan Maylee - powiedział do mikrofonu, podsuniętego mu przez oficera łączności.

- Panie kapitanie, tu kapitan Michaił Gorin. Miałem namiar sonaru i zidentyfikowałem cel jako Command One. Jest sześćdziesiąt pięć kilometrów na wschód od pana.

Podał także długość i szerokość geograficzną C-l.

- Śledzą go dwa okręty podwodne klasy Alfa; nie podejdą bliżej niż tysiąc pięćset metrów. To powinno wystarczyć waszym niszczycielom do odnalezienia i odróżnienia ich od waszego celu.

- Powtórzę pozycję C-l - powiedział Maylee i odczytał ją z kawałka papieru, na którym ją zanotował.

- Zgadza się - odpowiedział Gorin.

- Dziękuję, kapitanie Gorin.

- Udanego polowania. Over.

Maylee odłożył mikrofon i, wręczając oficerowi łączności kawałek papieru, powiedział:

- Proszę to przekazać do Sea Kingów i naszej eskorty. Rozkazuję także skierować Knoxa przed nas.

Następnie połączył się ze Stanowiskiem Dowodzenia Bojowego i rozkazał, by wysłano wszystkie przygotowane do lotu Sea Kingi.

Prezydent przyjął szyfrowany telefon.

- Słucham.

- Mówi kapitan Maylee. Kapitan Michaił Gorin przekazał pozycję Command One. Podjąłem niezbędne kroki, by zatrzymać okręt.

- Niech pan mnie zawiadomi, gdy pańscy ludzie go zlokalizują - powiedział prezydent. - Będę czekał.

- Tak jest, panie prezydencie - odpowiedział Maylee.

Prezydent natychmiast połączył się jednocześnie z admirałem Hicksem, dowódcą COMSUBLANT, oraz z admirałem Corlissem i przekazał im informacje. Potem powiedział:

- W związku z rozwojem sytuacji, chcę, by panowie tu jak najszybciej przybyli.

Celowo nie wspomniał o Hubberedzie i swoich poleceniach dla dyrektora FBI.

Admirałowie ustalili, że będą w stolicy za dwie godziny.

Prezydent odłożył słuchawkę i opuściwszy Gabinet Owalny skierował się na górę, do części mieszkalnej. Jego żona, Charlotte, właśnie wybierała się z dwojgiem dzieci, Andrew i Katherine, na wycieczkę do zoo.

- Wyglądasz na bardzo zmęczonego - powiedziała.

- Mam uporczywy ból głowy - odparł; po chwili dodał - usiądź, muszę ci coś powiedzieć.

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Zdobył się na uśmiech.

- Wiem, ze nie mówiłem ci zbyt wiele o mojej pracy.

- Subtelnie to ująłeś.

Wziął ją za race.

- Nie ma potrzeby, żeby dwoje ludzi nie spało z tego samego powodu - powiedział.

- Może od czasu do czasu mogłabym ci jakoś ulżyć.

Wzruszył ramionami.

- Teraz będziesz miała okazję. Rozkazałem dyrektorowi FBI aresztować Bretta.

- O Boże!

Skinął głową.

- Będzie oskarżony o zdradę - wyszeptał.

- Brett?

- Ze względów bezpieczeństwa nie mogę ci podać szczegółów - powiedział. - Ale fakty...

Nagle puściła jego ręce, objęła go i przycisnęła jego głowę do piersi.

24.

Tull i Forbushe stanęli naprzeciw siebie.

- W Trypolisie czeka na ciebie piętnaście milionów dolarów - powiedział Forbushe. - Pomyśl, jak mógłbyś żyć, mając takie pieniądze.

- Nigdy nie zamierzałeś dostarczyć C-l pierwotnym negocjatorom - powiedział Tull, wciąż udając podwójnego agenta.

- Daj spokój, John. Wiedziałeś, o co chodzi już w chwili, gdy ja wiedziałem, jakie było „kolejne miejsce przeznaczenia”, a ty nie. A jeżeli nawet wtedy nie wiedziałeś, teraz na pewno już się domyśliłeś.

Tull spojrzał na Smitha, potem na Hackera i Brighta. Na ich twarzach malowało się napięcie. Byli graczami w grze, której reguł nie znali; nie wiedzieli nawet, czy ta gra ma reguły.

- To dlatego rozkazano ci zabić Harry'ego - powiedział Forbushe.

Tull skinął głową i spojrzał mu w oczy.

- Tego jeszcze się nie domyśliłem. Rozkaz zamordowania Harry'ego został wydany przez Hubbereda.

Forbushe wyglądał na zadowolonego.

- Przyjemnie jest się dowiedzieć, że są rzeczy, których się nie domyślałeś.

- Jestem tylko człowiekiem - uśmiechnął się Tull i dodał - a teraz coś, czego prawdopodobnie ty się nie domyślałeś.

Zadowolenie znikło z twarzy Forbushe'a.

- Gra skończona - powiedział zimno Tull. - Nie domyśliłeś się, że nigdy się naprawdę nie zaczęła.

Forbushe przekrzywił głowę w bok.

Nagle zaczęła pracować drukarka sprzężona z odbiornikiem superniskiej częstotliwości.

- Jak... -zaczął Forbushe.

- Ktoś musiał wydedukować, że nie jesteśmy na dnie - podpowiedział Tull, idąc do drukarki, która znajdowała się w kabinie radiowej, kilka kroków od kabiny dowodzenia.

Forbushe ruszył za nim.

- Zostań na miejscu - rozkazał Tull.

Forbushe potrząsnął głową.

- Zostań - warknął Haines, mierząc do niego z pistoletu.

Tull patrzył, jak pojawiają się kolejne litery. Po każdej z nich następowała trzydziestosekundowa przerwa. Gdy tylko wyłaniało się kolejne słowo, odczytywał je głośno:

- Tu kapitan Maylee, dowódca Dziesiątej Grupy Bojowej... Zostaliście wykryci... Rozkazuję wam natychmiast się wynurzyć i poddać... Macie dwie minuty na odpowiedź... Po upływie tego czasu podejmę odpowiednie kroki.

W momencie, gdy cofnął się, by wrócić do kabiny dowodzenia, Forbushe wyszarpnął zza pasa pistolet i zaczął strzelać.

Kula trafiła Tulla w ramię i rzuciła na pokład.

Bright krzyknął.

Forbushe wbiegł do kabiny radiowej i wpakował trzy serie w radio. Haines strzelił do niego, gdy ten wybiegał z kabiny. Forbushe złapał się za brzuch, potknął się i upadł na kolana.

Do kabiny dowodzenia wpadło dwóch ludzi; Moussarakis wystrzelił krótką serię, zabijając ich, zanim zdołali zrobić dwa kroki.

Forbushe, wciąż klęcząc, podniósł pistolet i wymierzył w Tulla.

Dostrzegł to Moussarakis i wystrzelił serię.

Kule roztrzaskały skroń Forbushe'a, trysnęła z niej fontanna krwi. Padł na pokład i przez chwilę jego ciałem wstrząsały konwulsje.

Ponownie rozległ się dźwięk sonaru, wypełniając cały kadłub C-l.

- Echo sonaru - krzyknął Hacker. - Mają nas.

Tull zdołał wstać. Lewe ramię krwawiło i miał wrażenie, że ktoś przytyka mu rozżarzony pogrzebacz. Włączył interkom.

- Pan Forbushe i dwóch innych ludzi nie żyją. Wy dwaj, którzy jeszcze macie broń, wejdźcie do kabiny dowodzenia z rękami na karku.

Nagle włączył się sygnał alarmowy i na tablicy pożarowej zapaliło się czerwone światło ostrzegawcze.

- Pożar w kabinie radiowej - powiedział Smith.

- Haines, Moussarakis, zajmijcie się z tym - rozkazał Tull.

Dym przedostawał się już do kabiny dowodzenia. Przez drzwi w grodzi weszło do niej dwóch mężczyzn z rękami założonymi nad głową. Tull podszedł do ciała Forbushe'a i wyjął mu pistolet z ręki.

- Tam - wskazał róg kabiny.

- Opadają bomby głębinowe.

- Smith, teraz twoja kolej, by nas z tego wydostać - powiedział Tull.

Dwa wybuchy oddzielone od siebie parusekundową przerwą zlały się w jeden i uderzyły w C-L

Tull stracił równowagę i upadł. Pistolet, który trzymał w ręku, wystrzelił. Jeden z dwóch mężczyzn krzyknął i przewrócił się w tył.

Pękło spojenie rury ponad ich głowami i kabinę zaczął zalewać strumień wody.

- Zakręcić to - rozkazał Smith.

Używając prawej ręki Tull, niemal zupełnie zakręcił dopływ wody.

- Ugasiliśmy jeden pożar, ale coś się tam jeszcze pali - krzyknął Moussarakis. - Bardzo się dymi.

- Ster lewo na burt - polecił Smith.

- Ster lewo na burt - odpowiedział sternik.

- Zejdź szybko w dół - powiedział Smith.

- Stery dziesięć w dół.

Dziób C-l skierował się w dół.

- Wypełniam wszystkie zbiorniki - powiedział Bright.

- Opadają cztery bomby głębinowe.

Tull podniósł się i patrzył na szybko przesuwającą się wskazówkę głębokościomierza.

Cztery bomby eksplodowały ponad nimi po prawej stronie. Fala uderzeniowa gwałtownie wstrząsnęła C-1

- Pięćset metrów - zameldował Bright.

- Sześćset pięćdziesiąt to maksimum - powiedział Tull, zaczynając już odczuwać skutki postrzału i dymu.

Ostre dźwięki sonaru nadal wypełniały okręt.

- Sześćset metrów - powiedział Hacker. - Dno jest na siedmiuset.

Tull spojrzał na mężczyznę, który ciągle trzymał ręce założone na karku.

- Wybieraj: możesz nam pomóc wypłynąć na powierzchnię, albo umrzeć.

I wymierzył do niego z pistoletu. Mężczyźnie rozszerzyły się oczy.

- Zabijesz mnie teraz?

- Zabiję - odparł Tull spokojnie.

- Dwie bomby na lewej burcie - krzyknął Hacker.

- Ster prawo na burt - rozkazał Smith.

- Ster prawo na burt - odpowiedział sternik.

- Wyjdź sto pięćdziesiąt metrów do góry - Smith przerwał. - Wypłyń na powierzchnię - rozkazał, patrząc Tullowi prosto w oczy.

Tull skinął głową i powiedział cicho:

- Możemy tam nigdy nie dotrzeć.

- Jeżeli zostaniemy na dole, nie mamy szans - odpowiedział Smith.

- Stery dziesięć do góry. Odrzucam balast - zameldował Bright.

Z tyłu nastąpiły dwie eksplozje. Rufa podniosła się nagle, a dziób opadł.

- Boże! - krzyknął Smith, chwytając się peryskopu, by utrzymać równowagę.

Upłynęły minuty, zanim dziób C-l ponownie skierował się w górę.

- Idź na rufę i sprawdź szczelność wału - powiedział Smith, patrząc na Tulla.

- Tak jest - odparł Tull, pozostawiając dowodzenie Smithowi.

Komandor Paul Cole, kapitan Knoxa, stał za operatorem i patrzył na ekran sonaru.

- Idą szybko w górę - powiedział operator, patrząc przez ramię na kapitana i oficera sonaru.

- Czy widzi pan jakieś miejsca w pobliżu, gdzie mogliby się ukryć? - spytał, obawiając się, że łódź może znaleźć termoklinę i stać się niewidoczna.

- Nie, panie kapitanie. W polu widzenia nie ma takich miejsc - odpowiedział operator sonaru.

- Może jednak wychodzą na powierzchnię - zasugerował ostrożnie oficer sonaru, podporucznik Horace Wiggims.

Cole popatrzył na niego:

- Czy pan tak naprawdę myśli?

Oficer przeniósł ciężar ciała z prawej nogi na lewą i patrząc na ekran sonaru powiedział:

- Panie kapitanie, nadal idą w górę. Wiedzą, że tu jesteśmy. Sądzę, że wypływają na powierzchnię.

- Ja także, panie Wiggims... ja także - stwierdził Cole. Podniósł słuchawkę, połączył się ze Stanowiskiem Dowodzenia Ogniem i rozkazał przerwać ostrzał.

- Tak, panie prezydencie - powiedział Maylee przez szyfrowany telefon - atakujemy teraz C-1 Nie zdołaliśmy go nakłonić przez radio do wypłynięcia. Wysłałem depeszę do naszej stacji w Michigan, a oni przesłali ją do C-l. Zażądałem, by się natychmiast poddali. Nie było żadnej odpowiedzi.

- Czy jest możliwe, ze nie odebrali pańskiej depeszy? - spytał prezydent.

- Tak, panie prezydencie.

- Czy jest jakiś inny sposób porozumienia się z nimi?

- Nie, panie prezydencie. Nasi operatorzy sonaru wychwycili dźwięki, które mogą być zinterpretowane tylko jako strzały.

- Strzały?

- Jest bardziej niż prawdopodobne, że część załogi mogła spróbować odzyskać kontrolę nad okrętem.

Po krótkim wahaniu prezydent spytał:

- Jeżeli tak się stało, jak mógłby się pan o tym dowiedzieć?

- Nie ma możliwości, panie prezydencie - odpowiedział Maylee.

- A więc możliwe, że ostrzeliwuje pan...

- Przepraszam, panie prezydencie - powiedział Maylee. - Właśnie wręczono mi depeszę od kapitana Cole'a, dowódcy niszczyciela Knox. Wydaje się, że C-l wypływa na powierzchnię.

Prezydent odetchnął z ulgą.

- Wstrzymać ogień - polecił.

- Tak jest, panie prezydencie - odparł Maylee, wiedząc, że Cole wydał już odpowiedni rozkaz.

- Proszę do mnie zadzwonić, gdy tylko pańscy ludzie wejdą na pokład - powiedział prezydent.

- Tak jest, panie prezydencie.

- Chcę, by komandorów Tulla i Forbushe'a wysłał pan do Waszyngtonu.

- Czy coś jeszcze, panie prezydencie? - spytał Maylee.

- C-l ma wrócić do portu macierzystego tak szybko, jak to możliwe - zażądał prezydent.

- Tak jest, panie prezydencie. Będę pana informował o wszystkim, co się tutaj dzieje.

- Dziękuję za dobrze wykonaną robotę, kapitanie Maylee. I proszę wyrazić moje uznanie dla wszystkich w pańskiej grupie bojowej - powiedział prezydent.

- Zrobię to na pewno - odpowiedział Maylee i gdy tylko usłyszał, że prezydent się rozłączył, odłożył słuchawkę z uśmiechem, wyprostował się w fotelu kapitańskim. Awans na admirała miał zapewniony, albo, mówiąc językiem wojskowym, miał go w kieszeni.

Pierwszy wysiadł z samochodu Benjamin, za nim Lotz, potem jego sekretarka, Nemet, a na końcu Markham.

- Ktoś nas obserwuje zza żaluzji w pokoju na parterze - powiedział Benjamin, patrząc z zachwytem na dom i ogród. Zawsze lubił styl elżbietański. Dom był zbudowany bez przepychu, ale z gustem.

- To gabinet - powiedział Lotz.

- Hubbered? - spytał Markham.

- Tak, chyba tak - Benjamin odwrócił się do Nemet i powiedział:

- Zdążyłaś do niego zadzwonić, co?

Nie odpowiedziała.

Podeszli do drzwi i Benjamin nacisnął klamkę. Otworzyły się bez oporu. Skierował się do gabinetu i otworzył także prowadzące do niego drzwi. Hubbered stał za biurkiem. Wyglądał na zmęczonego, był blady. Milczał.

- Mamy tu dwoje pańskich przyjaciół - powiedział Benjamin, wchodząc do pokoju; za nim weszli pozostali.

- Nic ci się nie stało, Nemet? - spytał Hubbered, robiąc krok w jej kierunku. Było zupełnie oczywiste, że ją kocha.

- Zostań na miejscu - warknął Markham.

- No dobrze, panie Hubbered, wiemy coś o pańskiej działalności - zaczął Benjamin. - Proszę nam powiedzieć o...

Nagle włączył się interkom.

- Panowie Benjamin i Markham, proszę położyć broń na biurko. Mamy pańską byłą żonę, panie Benjamin i pańską dziewczynę, panie Markham - powiedział męski głos.

Benjamin chwycił Nemet i przytknął jej pistolet do głowy.

- A ja mam ją - krzyknął, wiedząc, że ktokolwiek mówił do nich, może ich także słyszeć.

- Jej życie jest dla nas bezwartościowe - odezwał się głos.

- Nie - krzyknął Hubbered. - O Boże, nie!

- Nic jej nie zrobi - odpowiedział głos. - W ogóle nic nie zrobi. Popatrzcie na prawo, panowie.

Nagle włączył się telewizor umieszczony w ścianie. Liz i Karin leżały nagie rozciągnięte na łóżku. Były związane.

- Pozwolimy wam patrzeć, jak je gwałcimy - powiedział głos.

- Boże! - wykrzyknął Markham. - To... - przerwał, bojąc się nawet pomyśleć, co może się stać z Karin.

- No, widzicie, nie macie szans. Połóżcie broń na biurku.

Benjamin skinął głową i opuścił pistolet:

- Nie mamy wyjścia.

Nagle na trawniku przed domem wylądował śmigłowiec.

- Hubbered, mówi Otis, dom jest otoczony. Wiemy, że w środku są detektywi Benjamin i Markham. Pozwól im wyjść - rozległo się przez megafon.

Benjamin podbiegł do okna i otworzył je szeroko.

- Na podjazd zajeżdża dziesięć samochodów! - krzyknął.

- Ale mamy jeszcze kobiety - odezwał się głos.

- Skończone - zawołał Hubbered. - Nie ma ucieczki.

Markham złapał go za ramię.

- Gdzie one są? - wrzasnął.

- Nie...- zaczął głos.

- W dużym pokoju w suterenie - wyjaśnił Lotz.

- Pilnuj ich - powiedział Markham i wybiegł z pokoju.

Benjamin zamachał do agentów wysypujących się z samochodów.

- Tutaj - krzyknął - tutaj!

Kilkunastu mężczyzn podbiegło do drzwi.

W chwili, gdy Benjamin się odwracał, Hubbered otworzył szufladę biurka, wyciągnął pistolet automatyczny kalibru 0.22, przystawił lufę do skroni i nacisnął spust. Markham zbiegł do sutereny. Drzwi były zamknięte. Strzelił w zamek i popchnął drzwi. Kątem oka zobaczył postać po prawej stronie. Obrócił się i dwukrotnie wystrzelił.

Mężczyzna jęknął i upadł na podłogę.

Markham podbiegł do kobiet. Nie zdawały sobie sprawy, że jest przy nich; były pod wpływem narkotyków.

- Skurwysyny! - krzyknął.

Nagle przy drzwiach pojawił się Benjamin.

- Naszprycowali je narkotykami - powiedział Markham, rozwiązując liny, którymi była związana Liz.

- Lotz powiedział, że jest jeszcze dwóch facetów - Karium i Rashied; są gdzieś w domu.

- Jakiegoś załatwiłem - poinformował Markham, wciąż rozwiązując sznury. - Jest tam w kącie po prawej stronie.

Benjamin popatrzył na ciało.

- Ten jest gładko wygolony. Tamci, których szukamy, mają brody.

- Rozwiąż Karin - powiedział Markham.

- Później - odparł Benjamin. - Są teraz bezpieczne. Muszę dostać tych dwóch.

Markham chciał zaprotestować, ale zdał sobie sprawę, że Benjamin ma rację, Wstał.

- Skąd zaczniemy? - spytał.

- Na górze są faceci z FBI - powiedział Benjamin. - Rozejrzymy się tutaj.

Wyszedł z pokoju.

- Tu są jakieś drzwi.

Dwa strzały rozłupały drzwi. Benjamin upadł na podłogę.

Markham uklęknął i opróżnił magazynek swojego pistoletu. Na odgłos strzałów kilku mężczyzn zbiegło z góry. Drzwi zostały zupełnie strzaskane strzałami.

Jeden z agentów je otworzył.

Dwóch brodatych mężczyzn leżało jeden na drugim. Ich marynarki były całe we krwi.

Markham wstał, wolno podszedł do Benjamina i przykucnął obok niego. Usłyszał jak jeden z agentów telefonuje po pogotowie.

Benjamin potrząsnął głową.

- Strata czasu - powiedział, plując krwią. - Prawie nam się udało. Powiedz Liz, że prawie nam się udało.

Głowa opadła mu na bok.

Markham wziął go w ramiona, z oczu pociekły mu łzy: tracił przyjaciela.

- Trzydzieści metrów - zawołał Bright, krztusząc się dymem wypełniającym kabinę.

- Przygotować się do wypłynięcia na powierzchnię - rozkazał Smith. - Maszyny stop.

- Maszyny stop potwierdzone - odpowiedział Tull. Obsługiwał telefon do maszynowni.

- Stery na zero - zameldował Bright.

Hacker poinformował już Smitha o obecności niszczyciela i o tym, że lotniskowiec i trzy inne okręty „zbliżały się szybko". Wszystkie okręty zostały zidentyfikowane.

- Piętnaście metrów - powiedział Smith. - Przygotować się do otworzenia włazu na mostku. Otworzyć właz.

Tull i Ho weszli po drabinie, zwolnili zaczepy i otworzyli właz. Świeży, ostry zapach morza wypełnił Tullowi płuca. Włączył interkom.

- Mówi komandor Tull. Zatrzymaliśmy się.

- Mówi kapitan Cole - odpowiedział głos ze zbliżającego się niszczyciela. - Wysyłam do was moich ludzi.

- Przyjąłem - odparł Tull; po czym dodał - mamy rannych i zabitych.

- Zrozumiałem - przyszła odpowiedź Cole'a, a po chwili: - komandorze Tull, kapitan Maylee prosił o przekazanie, by pan i komandor Forbushe byli gotowi do natychmiastowego przelotu do Waszyngtonu.

- Forbushe nie żyje - odpowiedział Tull.

25.

Nazajutrz, ciepłego lipcowego dnia, prezydent z żoną, Markham, Karin i Liz stali nad otwartym grobem na Narodowym Cmentarzu w Arlington i słuchali podniosłych dźwięków hymnu. Prezydent nalegał, by Benjamina pochowano z pełnymi honorami wojskowymi na tym cmentarzu.

Zanim zaczęto zasypywać trumnę, prezydent wystąpił parę kroków do przodu i powiedział:

- Spotkałem go tylko raz, ale było w nim umiłowanie prawdy, które go wyróżniało spośród innych.

Popatrzył na Liz.

- Wszystkim nam go brak - dodał miękko i cofnął się.

- Chciałbym powiedzieć kilka słów, panie prezydencie - rzekł Markham.

- Bardzo proszę.

- Znałem Charlesa Benjamina nieco dłużej, niż pan, panie pre­zydencie, a ostatnie dni spędziłem z nim. Charles, albo - jak wolał - Chuck, był odważnym, oddanym swej pracy człowiekiem. Będzie mi go brakowało przez resztę życia - powiedział Markham przez ściśnięte gardło; następnie wziął łopatę od jednego z grabarzy i rzucił pierwszą grudę ziemi na trumnę Benjamina.

Prezydent poprosił o łopatę i rzucił drugą.

Markham i Karin oglądali wiadomości wieczorne, leżąc w łóżku w pokoju w motelu. Najważniejsze informacje dotyczyły C-l i „jego odważnej ucieczki ze śmiertelnej pułapki w czasie wykonywania przezeń ściśle tajnego zadania". Komentator powiedział:

- Pomimo że marynarka nie zezwoliła na przeprowadzenie wywiadu z żadnym z członków załogi, udało nam się dowiedzieć ze źródeł, które zastrzegły sobie anonimowość, że centralną postacią tej niezwykle niebezpiecznej misji w trakcie której zginęło kilku członków załogi był oficer o nazwisku John Tull, który niestety zniknął bez śladu. Dowiedzieliśmy się także, że do sukcesu przyczynili się walnie dwaj cywilni detektywi...

Karin usiadła.

- On mówi o tobie i Benjaminie! - wykrzyknęła.

Markham złapał ją i przyciągnął do siebie.

- No i co z tego. Już po wszystkim, wszystko minęło. No, może nie wszystko - powiedział, gładząc jej policzek opuszkami palców. - Zabierz mnie do swojego domu i przedstaw rodzinie, a potem pojedziemy do mojej.

- Jesteś pewien?

- Tak, jestem pewien - powiedział, obejmując ją. - Jestem pewien, że cię kocham.

- Ja też cię kocham - odpowiedziała Karin, kładąc jego rękę na swoich piersiach. - Kochaj mnie, Guy.

Rozkoszując się wspaniałym smakiem jej warg, Markham powoli położył ją na łóżku i zaczął pieścić całe jej ciało.

- A więc to ty jesteś tym tajemniczym człowiekiem - powiedziała z wyrzutem Louise, wyłączając pilotem telewizor i przytulając się do kolan Tulla.

Tull siedział w fotelu przed telewizorem, a ona na podłodze przed nim. Była to bardzo sielska scena. On miał na sobie niebieską piżamę, ona tylko przezroczysty szlafrok.

Tull roześmiał się i powiedział:

- Wróciłem do ciebie, prawda? Założę się, że się tego nie spodziewałaś.

Położyła mu ręce na kolanach.

- To pytanie, czy stwierdzenie? - spytała.

- Jedno i drugie.

- Och, nie wiem. Wydaje mi się, że trochę mi na tobie zależało. Ale z drugiej strony nie byłam całkiem pewna, czy to wystarczy, by cię sprowadzić z powrotem.

Tull położył ręce na jej piersiach i ścisnął palcami sutki. Niemal natychmiast poczuł, jak się powiększają.

- Nie wiem dokładnie, co się stanie, - powiedział - ale jeżeli to możliwe, chciałbym się z tobą ożenić.

- Co? - Louise niemal wstała.

- Myślałem, że może ci się spodobać ten pomysł - powiedział Tull, ponownie dotykając jej sutek. - Nigdy tego nie próbowałem, a ty?

Potrząsnęła głową.

- No więc? - spytał Tull.

Uśmiechnęła się do niego.

- To może być ciekawe.

- Sądzę, że tak - odpowiedział Tull.

Pochylił się ku niej, przyciągnął jej twarz do swojej i pocałował namiętnie.

Smith i Peggy siedzieli w salonie naprzeciwko siebie. Właśnie skończyli oglądać wieczorne wiadomości telewizyjne.

- Czy znałeś tego Johna Tulla?

Smith potrząsnął głową. Nigdy nie wymieniał jego nazwiska. Gdy o nim mówił - co zdarzało się bardzo rzadko i w dużych odstępach czasu - nazywał go „pierwszym oficerem".

- Musimy porozmawiać - powiedziała Peggy.

Smith był tego samego zdania.

- Ty pierwszy - powiedziała.

Chciał się sprzeciwić, ale przytaknął i zaczął:

- Gdy byłem na morzu, sporo myślałem. Nie chcę, by nasze małżeństwo się skończyło. To znaczy, chcę jeszcze raz spróbować.

Peggy wstała, podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz.

- Jesteś odważnym mężczyzną - szepnęła - zawsze o tym wiedziałam, ale wiem także, że jestem alkoholiczką, a żaden mężczyzna nie jest tak odważny, żeby się wiązać z...

Smith wstał, podszedł do Peggy i objął ją.

- Można ci pomóc - powiedział miękko.

Potrząsnęła głową i zaczęła cicho płakać. Obrócił ją do siebie.

- Razem możemy to zrobić.

- Nie - łkała, - Nie. Tej nocy, kiedy wyjechałeś, byłam tak pijana, że skończyłam w łóżku z jakimś mężczyzną, nawet nie wiem, czy go wcześniej widziałam, w jakimś motelu, nie pamiętałam, że w ogóle do niego wchodziłam. Ja...

Szlochając, uwolniła się z jego objęć.

Mimo uczucia wstrętu i nagłego przypływu gniewu ponownie ją objął. Potrzebowała go teraz bardziej niż kiedykolwiek. Gdyby ją teraz opuścił, wcześniej czy później skończyłaby na ulicy. Smith ściągnął usta. Nie takie życie sobie wymarzył, ale takie miał.

- Posłuchaj - powiedział, delikatnie nią potrząsając, by na niego spojrzała - skłamałbym, gdybym powiedział, że to, co zrobiłaś, nie ma znaczenia, ale to jeszcze nie koniec świata. - Nagle zdał sobie sprawę, że to, co miał jej powiedzieć, było prawdą. - Kocham cię, Peggy - powiedział. - Jeżeli ty mnie kochasz, to może nam się uda.

- Kocham cię - odpowiedziała.

Smith przycisnął ją do siebie.

Tull stanął na baczność przed prezydentem w Gabinecie Owalnym. Miał na sobie mundur, a ponieważ lewe ramię miał obandażowane, czapkę od munduru trzymał pod prawym ramieniem.

- Nie wiem, czy przedstawić pana do odznaczenia, czy aresztować - powiedział prezydent, odchylając się w fotelu. - Jak pan myśli, co powinienem zrobić?

- Gdybym był na pańskim miejscu, miałbym ten sam dylemat - przyznał szczerze Tull.

- Podjął pan wielkie ryzyko i wielu uczciwych ludzi zapłaciło za to życiem.

Tull nie odpowiedział. Miał pewność, że prezydent był już całkowicie zorientowany w sytuacji. Libijczycy zwerbowali Harry'ego i kupili Hubbereda, podrzucając mu także piękną kobietę. Forbushe i ośmiu ludzi, których wprowadzono na C-l, było albo libijskimi agentami, albo - tak jak Pilcher - brało w tym udział dla pieniędzy.

- I jest pan osobiście odpowiedzialny za śmierć kilku z nich, prawda?

- Tak, panie prezydencie.

- I na swoje usprawiedliwienie ma pan tylko to, że było to konieczne dla powodzenia misji?

- Panie prezydencie, nie mam usprawiedliwienia. Nie było innego sposobu zniszczenia siatki szpiegowskiej i zwrócenia Command One kapitanowi i załodze.

- Chcę, by komandor John Tull opuścił marynarkę - powiedział prezydent, pochylając się do przodu i opierając łokcie na biurku. - Jego nazwisko zostanie usunięte z akt. Czy to jasne?

- Tak jest.

- Niech pan sobie znajdzie nowe nazwisko. Takie, by mógł pan z nim żyć wśród nas. Czy to jasne?

- Tak, panie prezydencie. Od tej chwili John Tull nie istnieje.

KONIEC

boomem (ang.) - podwodny okręt rakietowy (przyp. red.)

10



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Otchlan 1 2 rewersy
Otchłań 1
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Otchłań
Otchłań 2
NARKOTYKI-CZARNA OTCHŁAŃ 2, PROGRAM
Z otchłani, H. P. Lovecraft
Ku otchlani ?kadentyzm w literaturze polskiej (1890 1905)
h p lovecraft w otchłani ORAF6KPRGRSSL444G6ZGT2TKOYCTOEQCHID6XZQ
Zstąpienie Jezusa do otchłani
Otchlan, RPG, Przebudzenie Ziemi - Earthdawn, Polskie podręczniki i materiały
Apokryfy Biblijne, Zstąpienie Jezusa do otchłani - grec, Zstąpienie Jezusa do otchłani
Moc - Ciemna Strona - Ciemność i Otchłań
Zstąpienie Jezusa do otchłani - łac B
ABY 0043 Przeznaczenie Jedi 3 Otchłań
Zstąpienie Jezusa do Otchłani(1)

więcej podobnych podstron