Ron Hubbard L Pole Bitewne Ziemia


L. Ron Hubbard

Pole bitewne, Ziemia

    . 1 .

1

   - Człowiek - powiedział Terl - jest skazany na całkowitą zagładę.

    Włochate łapy braci Chamco zawisły nad szerokimi przyciskami gry laserowej. Steward, który cicho dreptał dokoła, zbierając rondle, zastygł w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami. Nawet Char oniemiał.

    Przez przezroczystą kopułę rekreacyjnego holu Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego przesączała się - załamując na wspornikach srebrnymi refleksami - blada poświata jedynego księżyca Ziemi, znajdującego się tej letniej nocy w pierwszej kwadrze.

    Terl podniósł wielkie bursztynowe oczy znad księgi, którą trzymał w mocnych pazurach, rozejrzał się wokół i z satysfakcją zauważył, jakie wrażenie wywołała jego wypowiedź. Rozbawiło go to. Nareszcie jakieś urozmaicenie monotonii dziesięcioletniego pobytu służbowego w tym zapomnianym przez bogów obozie górniczym na skraju drugorzędnej galaktyki. Jeszcze bardziej mentorskim tonem niż poprzednio powtórzył swoją opinię:

    - Człowiek jest to gatunek skazany na wymarcie.

    Char spojrzał na niego groźnie.

    - Co ty czytasz, do licha?

    Terl nie zwrócił uwagi na jego ton, ostatecznie Char był tylko jednym z kilku zarządców kopalni, podczas gdy on, Terl, był jej szefem ochrony bezpieczeństwa.

    - Nie wyczytałem tego. Po prostu głośno myślę.

    - Musiałeś to skądś wziąć - burknął Char. - Co to za bzdury?

    Terl podniósł książkę w taki sposób, by Char zobaczył jej grzbiet. Widniał na nim napis: "Ogólny raport na temat geologicznych terenów górniczych. Tom 250, 369. Jak wszystkie tego rodzaju księgi, była ogromna, ale wykonana z takiego materiału, że prawie nic nie ważyła, zwłaszcza na planecie o tak małej grawitacji jak Ziemia.

    - Rughr! - parsknął Char z niesmakiem. - To musi mieć około dwustu lub trzystu lat. Jeśli już koniecznie chcesz grzebać się w książkach, to mam aktualny raport z walnego zgromadzenia dyrektorów, który donosi, że jesteśmy opóźnieni w dostawach boksytu o trzydzieści pięć frachtowców.

    Bracia Chamco popatrzyli na siebie, a potem na grę, sprawdzając, jak im idzie zestrzeliwanie żywych jętek umieszczonych w pojemniku powietrznym. Następne słowa Terla znów zwróciły ich uwagę.

    - Dzisiaj - Terl pominął milczeniem uwagę Chara na temat pracy - otrzymałem sprawozdanie z bezpilotowego samolotu zwiadowczego, który zarejestrował tylko trzydzieści pięć stworzeń ludzkich w dolinie w pobliżu tamtego szczytu. Terl machnął łapą w kierunku zachodnim, ku wysokiemu łańcuchowi górskiemu rysującemu się w mdłej poświacie księżyca.

    - No to co? - spytał Char.

    - A więc pogrzebałem w książkach z ciekawości. W tej akurat dolinie było ich zazwyczaj tylko parę. Natomiast na całej planecie - kontynuował, wracając do mentorskiego tonu - było wiele tysięcy.

    - Nie możesz wierzyć we wszystko, co czytasz - powiedział Char ponuro. - W czasie mojego ostatniego pobytu służbowego, to był Arcturus IV...

    - Ta książka - przerwał mu Terl, podnosząc grubą księgę została opracowana przez departament kultury i etnografii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego.

    - Nie wiedziałem, że mamy coś takiego - zdziwił się roślejszy z braci Chamco.

    Char prychnął pogardliwie:

    - Departament został rozwiązany ponad sto lat temu. Niepotrzebnie marnowane pieniądze, trajlowanie o katastrofach ekologicznych i temu podobnych bzdurach. - Przesunął swe ogromne cielsko ku Terlowi. - A może masz zamiar uzasadnić nie planowane wakacje? Już widzę stos twoich zamówień na zbiorniki z gazem do oddychania i pojazdy rozpoznawcze... Ale nie dostaniesz żadnego z moich robotników...

    - Zamknij się! Ja tylko mówiłem, że człowiek...

    - Wiem, co mówiłeś. Pamiętaj, że tylko dlatego zostałeś szefem bezpieczeństwa, ponieważ jesteś sprytny. Tak jest, sprytny. Nie inteligentny, ale sprytny. I nie wyprowadzisz mnie w pole żadnym pretekstem uzasadniającym wyruszenie na ekspedycję łowiecką. Czy którykolwiek będący przy zdrowych zmysłach Psychlos zawracałby sobie głowę takimi rzeczami?

    Drobniejszy brat Chamco wyszczerzył zęby w uśmiechu:

    - No, mnie się na przykład znudziło to ciągłe kopanie i ładowanie. Polowanie mogłoby być fajną zabawą. Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek robił to przez...

    Char ruszył na niego jak czołg, który uchwycił w celownik ofiarę.

    - Polowanie na te stworzenia nazywasz fajną zabawą? Czy widziałeś kiedykolwiek choć jedno z nich? - Stanął chwiejnie na nogach, aż podłoga zaskrzypiała, założył łapę za pas i kontynuował: - One z trudem wspinają się tutaj. Nie mają prawie żadnego owłosienia. Ich skóra jest brudnobiała jak u ślimaków. Są tak delikatne, że rozpadają się, gdy próbujesz włożyć je do torby - parsknął z niesmakiem i podniósł rondel z kerbango i tak słabe, że nie mogłyby unieść tego bez wyprucia sobie flaków. Nie są nawet dobrym pożywieniem. - Wypił duszkiem kerbango i wzdrygnął się, co wywołało efekt zbliżony do małego trzęsienia ziemi.

    - A ty widziałeś kiedykolwiek któreś z nich? - zapytał roślejszy brat Chamco.

    Char usiadł z łoskotem, aż zadudniło w kopule, i oddał pusty rondel stewardowi.

    - Nie - odparł. - Żywego, nie. Ale widziałem w szybach kopalni ich kości i słyszałem o nich.

    - Kiedyś były ich tysiące - powtórzył Terl, ignorując zarządcę palni. - Tysiące! Wszędzie dookoła...

    Charowi się odbiło.

    - Nie dziwota, że wymierają - warknął - przecież oddychają zabójczą mieszanką tlenu i azotu!

    - Pękła mi wczoraj maska - rzekł drobniejszy brat Chamco. Przez blisko trzydzieści sekund myślałem, że już po mnie. Jaskrawe ognie wybuchające wewnątrz czaszki. Potworność! Naprawdę z utęsknieniem oczekuję na powrót do domu, gdzie można pospacerować bez kombinezonu i maski, gdzie jest grawitacja, z którą się można pomocować, wszystko jest przepięknie purpurowe i nie ma ani skrawka tej zieleni. Nasz tata mówił często, że jeśli nie będę dobrym Psychlosem i nie będę się zwracał "sir" do tego, do kogo należy, to skończę w takim zadupiu jak to tu. Ojciec miał rację, tak się właśnie stało. Twój strzał, bracie.

    Char usiadł i zmierzył wzrokiem Terla.

    - W rzeczywistości nie masz chyba zamiaru polować na człowieka, nieprawdaż?

    Terl spojrzał na swoją książkę. Założył ją pazurem, aby nie zgubić właściwej strony, a potem popukał nią o kolano.

    - Myślę, że nie masz racji. - Zadumał się. - Coś przydarzyło się tym stworzeniom. Zanim tu przybyliśmy, miały miasta na wszystkich kontynentach, samoloty i okręty. Wydaje się, że udało się im nawet wystrzelić pojazd w przestrzeń kosmiczną... Tak tutaj piszą.

    - Skąd wiesz, że to oni, może jakiś inny gatunek? - zapytał Char. - Może to była jakaś zagubiona kolonia Psychlosów?

    - Nie - odparł Terl. - Psychlosi nie mogą oddychać tym powietrzem. To był na pewno człowiek, właśnie taki, nad jakim prowadzili prace badawcze ci faceci od kultury. A czy wiecie, co psychloska historia mówi na temat naszego przybycia tutaj?

    - Ufff... - sapnął Char.

    - Człowiek najwidoczniej wysłał w przestrzeń rodzaj sondy, która zawierała pełne informacje o jego planecie, miała wyryte podobizny człowieka i wszystkie inne dane. Została ona przechwycona przez zwiad Psychlo. I wiecie, co się okazało?

    - Ufff... - powtórzył Char.

    - Sonda wykonana była z rzadko spotykanego metalu o olbrzymiej wartości. No i Towarzystwo Intergalaktyczne zapłaciło władcom Psychlo sześćdziesiąt trylionów kredytów galaktycznych za informacje i koncesję. Jeden atak gazowy i już prowadziliśmy interes.

    - Bajki, bajeczki - powiedział Char. - Każda planeta, którą kiedykolwiek pomagałem patroszyć, zawsze ma jakąś taką absurdalną historyjkę. Absolutnie każda. - Ziewnął szeroko, tak że na chwilę jego usta zmieniły się w wielką jaskinię. - Wszystko to zdarzyło się setki, może tysiące lat temu. Czyście kiedyś zauważyli, że biuro prasowe zawsze umiejscawia swoje bajki w tak odległych czasach, że nikt nigdy nie może ich sprawdzić?

    - Mam zamiar wyjść na zewnątrz i schwytać jedno z tych stworzeń - oświadczył Terl.

    - Ale bez pomocy mojej załogi i bez mojego ekwipunku odparował Char.

    Terl dźwignął z siedzenia swoje mamucie cielsko i przeszedł po skrzypiącej podłodze do włazu wiodącego do kajut sypialnych.

    - Jesteś równie zwariowany jak spiralna mgławica - mruknął Chan

    Obaj bracia Chamco wrócili do gry i z przejęciem niszczyli promieniami laserów uwięzione w pojemniku jętki, zamieniając jedną po drugiej w obłoczki pary.

    Char popatrzył za odchodzącym. Szef bezpieczeństwa musiał przecież wiedzieć, że żaden Psychlos nie może pójść w te góry występował tam śmiercionośny uran. Terl naprawdę był szalony.

    Ale Terl, dudniąc krokami w korytarzu wiodącym do jego pokoju, wcale nie uważał siebie za szalonego. Był po prostu sprytny. Niebawem rozpocznie realizację swoich planów, dzięki którym stanie się bogaty i potężny oraz - co było równie ważne - wydostanie się z tej przeklętej planety. Ludzkie istoty to znakomity sposób rozwiązania jego problemów. Wszystko, czego na początek potrzebował, to jedno stworzenie ludzkie - potem złowi następne. Pomyślał, że jego kampania już się rozpoczęła, i to rozpoczęła bardzo dobrze. Poszedł spać, rozkoszując się myślą, że jest naprawdę wielkim spryciarzem.

2

    To był dobry dzień na pogrzeb, ale wyglądało na to, że żadnego pogrzebu nie będzie. Ciemne, podobne do burzowych chmury, postrzępione przez pocętkowane śniegiem wierzchołki łańcucha górskiego, pełzły z zachodu po niebie, pozostawiając na nim tylko nieliczne skrawki błękitu.

    Jonnie Goodboy Tyler stał obok swego konia u szczytu rozległej górskiej łąki i spoglądał z niezadowoleniem na rozwalające się i chylące ku upadkowi miasteczko. Jego ojciec zmarł i powinien zostać pochowany w należyty sposób. Powodem śmierci nie były czerwone wypryski, a więc nie zachodziła obawa, że ktoś mógłby się zarazić. Po prostu rozkruszyły mu się kości. Można więc było go pochować, a jednak nie było żadnych oznak, by ktokolwiek chciał się tym zająć.

    Jonnie wstał tego dnia o brzasku, zdecydowany zagłuszyć smutek i zająć się pracą. Przywołał Wiatrołoma, najszybszego ze swych kilku koni, nałożył nań skórzaną uprząż i przez niebezpieczne przełęcze pojechał w dół, do niższej doliny. Musiał się niemało natrudzić, nim zdołał wreszcie zapędzić pięć sztuk dzikiego bydła na górską łąkę. Następnie rozwalił łeb najtłuściejszej sztuce, kazał ciotce Ellen rozpalić ogień pod rusztem i przyrządzić mięso. Ciotka Ellen nie przejęła się jego poleceniami. Powiedziała, że złamał się jej najostrzejszy odłamek skalny, więc nie może zdjąć skóry i pokrajać mięsa oraz że ostatnio mężczyźni nie przynieśli jej drewna opałowego. Jonnie wyprostował się i spojrzał na nią bez słowa. Ludzi o przeciętnym wzroście przewyższał o pół głowy, mierzył sześć stóp. Jego muskularne opalone ciało promieniowało zdrowiem dwudziestu lat. Stał tak, po prostu patrząc na nią stalowoniebieskimi oczami, a wiatr targał jego jasnożółte włosy i brodę. I pod wpływem tego wzroku ciotka Ellen poszła i znalazła trochę drewna, po czym rozpaliła ogień w piecu, choć był to bardzo nikły ogień.

    "Powinno być więcej ruchu w miasteczku" - pomyślał. Ostatni raz widział wielki pogrzeb, gdy miał sześć lat. Był to pogrzeb burmistrza Smitha. Śpiewano wówczas pieśni, wygłaszano kazania i biesiadowano, a wszystko zakończyło się tańcami w świetle księżyca. Burmistrz Smith został złożony w dole, który zasypano brudną ziemią. I chociaż dwa skrzyżowane patyki, którymi oznakowano grób, dawno już zniknęły, był to przyzwoity i pełen uszanowania pogrzeb. W późniejszym okresie zmarłych po prostu zrzucano do otoczonego czarnymi skałami parowu pod wodospadem i pozostawiano na pastwę kojotów.

    - Tak, ale to nie jest sposób, w jaki można potraktować ojca - powiedział do siebie. - W każdym razie mojego ojca. Obrócił się na pięcie i jednym skokiem dosiadł Wiatrołoma.

    Kuksańcem twardych, bosych pięt skierował konia w dół. Przejechał obok zrujnowanych chat na przedmieściu. Z każdym rokiem niszczały coraz bardziej - przez długi czas każdy, kto potrzebował drewna, zamiast wycinać drzewa, po prostu rozbierał znajdującą się w pobliżu budowlę. Teraz jednak belki w tych chatach były już tak spróchniałe, że nie nadawały się nawet na opał. Wiatrotom wybrał sobie trasę wzdłuż porośniętej chwastami ścieżki, posuwając się ostrożnie, aby uniknąć nastąpnięcia na ogryzione kości zwierzęce i odpadki. Strzygł przy tym uszami w kierunku odległego wycia wilków, dobiegającego z górskiej doliny.

    "Zapach świeżej krwi i smażonego mięsa musi ściągać wilki w dolinę" - pomyślał Jonnie i sięgnął po zawieszoną na ramieniu maczugę. Niedawno właśnie w tych chatach widział wilka szukającego kości lub może nawet polującego na szczeniaka czy dziecko. Jeszcze dziesięć lat temu nie mogłoby się to zdarzyć. Ale z każdym rokiem ludzi ubywało. Legendy głosiły, że kiedyś w dolinie żyło ich tysiąc, ale Jonnie uważał, że prawdopodobnie było to przesadą. Jeżeli wierzyć legendom, nie brakowało wtedy żywności - szerokie doliny pod szczytami roiły się od dzikiego bydła, dzikich świń i stad koni. Na wyżej położonych terenach żyły jelenie i kozły. I nawet niewprawny myśliwy nie miał kłopotów ze zdobyciem pożywienia. Mieli mnóstwo wody dzięki topniejącym śniegom i strumieniom, a niewielkie grządki warzywne, jeśli się o nie dbało, dawały dobre plony. Jednak wydawało się, że tylko zwierzęta się rozmnażały, natomiast ludzie nie, a przynajmniej nie w takim samym stopniu co one. Liczba zgonów i liczba urodzeń nie równoważyły się - zgonów było więcej. Wiele dzieci rodziło się z jednym okiem, jednym płucem albo jedną ręką. Takie noworodki wystawiano na dwór w mroźną noc. Potworów nie chciano, ludzie byli owładnięci strachem przed potworami.

    Czy to możliwe, żeby w legendach była mowa o tej właśnie dolinie?

    Gdy miał siedem lat, zapytał ojca:

    - A może ludzie nie powinni żyć w górach?

    Ojciec popatrzył na niego zmęczonymi oczami.

    - Zgodnie z legendami w niektórych innych dolinach też żyli ludzie i wszyscy wymarli, a my wciąż jeszcze żyjemy.

    Nie przekonało to Jonniego:

    - Tyle jest dolin poniżej nas i są one pełne zwierzyny. Dlaczego nie przeniesiemy się tam?

    Jonnie zawsze był trochę dokuczliwy. Przemądrzały - mówili o nim starsi. Zawsze prowokujący i zadający ciągle masę pytań. A czy wierzył w to, co mu mówiono? Nawet gdy mówili to ludzie starsi, którzy wszystko wiedzieli lepiej? Nie, Jonnie Goodboy Tyler nie wierzył. Jednakże ojciec nie wytknął mu tego.

    - W dolinie nie ma budulca na chaty - powiedział po prostu, znużonym głosem.

    Jonniego nadal to nie przekonywało, rzekł więc:

    - Założę się, że mógłbym znaleźć tam coś, z czego można by zbudować chatę.

    Ojciec ukląkł przy nim i wyjaśniał cierpliwie:

    - Jesteś dobrym chłopcem. Twoja matka i ja bardzo cię kochamy. Uwierz mi, że nikt nie mógłby zbudować czegoś, co by odstraszyło potwory.

    Potwory, potwory, przez całe życie Jonnie słuchał o potworach, nigdy jednak żadnego nie widział. Ale nie mówił nic - jeśli starsi wierzyli w potwory, to niech sobie w nie wierzą.

    Wspomnienie o ojcu spowodowało, że zwilgotniały mu oczy. O mało nie spadł z konia, gdy ten szarpnął się do tyłu. Stado długich na stopę górskich szczurów wypadło na oślep z jednej z chat i zakotłowało się pod nogami Wiatrołoma.

    - Dostało ci się za marzenia - mruknął chłopak do siebie, kierując konia z powrotem na ścieżkę. Z głośnym tętentem pokonał ostatnie jardy dzielące go od budynku sądu.

3

    Stała tam Chrissie, a jej młodsza siostra jak zwykle tuliła się do jej nóg.

    Jonnie nie zwrócił na nie uwagi. Przypatrywał się budynkowi sądu - ta stara budowla jako jedyna miała kamienny fundament i kamienną podłogę. Mówiono, że miała tysiąc lat i choć Jonnie w to nie wierzył, przyznawał jednak, że wyglądała na bardzo starą. W górnej części budynku nie było ani jednego pnia, który nie byłby zniszczony przez robaki, a powybijane okna wyglądały jak oczodoły w spróchniałej czaszce. Ciągnący się wzdłuż budowli kamienny chodnik był wytarty przez zrogowaciałe stopy dziesiątków pokoleń mieszkańców miasteczka, przychodzących tu w dawnych czasach. Wtedy, gdy jeszcze komuś zależało, aby sądzić i karać. Przez całe życie Jonnie nigdy nie widział ani procesu sądowego, ani też żadnego zebrania mieszkańców w podobnej sprawie.

    - Pastor Staffor jest wewnątrz - poinformowała go Chrissie. Była osiemnastoletnią, smukłą, bardzo ładną dziewczyną. Miała wielkie czarne oczy, kontrastujące z jedwabistymi jasnymi włosami. Ubrana była w mocno przylegającą do ciała jelenią skórę, wyraźnie podkreślającą piersi i smukłe nogi. Jej mała siostra, Pattie, wyglądająca jak pomniejszona kopia Chrissie, z zainteresowaniem spoglądała na młodzieńca błyszczącymi oczami.

    - Czy to ma być prawdziwy pogrzeb, Jonnie?

    Nie odpowiedział. Zsunął się z Wiatrołoma jednym zwinnym ruchem i wyciągnął w jej kierunku lejce. Dziewczynka, nie posiadając się z radości, oderwała się od Chrissie i chwyciła je skwapliwie.

    - Czy ma być mięso i chowanie w dziurze ziemnej, i wszystko? - dopytywała się zaciekawiona.

    Jonnie ruszył do drzwi budynku sądu, nie zwracając uwagi na wyciągniętą w kierunku jego ramienia rękę Chrissie.

    Pastor Staffor leżał wyciągnięty na kupie brudnej trawy, pochrapując przez otwarte usta, wokół których brzęczały muchy. Jonnie szturchnął go nogą. Pamiętał go z lepszych czasów, kiedy Staffor był otyłym, silnym mężczyzną. Ale to było kiedyś, zanim pastor zaczął żuć tytoń - od bólu zębów, jak mówił. Teraz był wychudzony, wysuszony, prawie bezzębny i pokryty mozaiką brudu. Parę liści tytoniu leżało na kamieniach obok jego zatęchłego posłania. Jonnie szturchnął go znowu. Staffor otworzył oczy i pośpiesznie przetarł powieki. Zobaczywszy jednak, że stoi nad nim tylko Jonnie Goodboy Tyler, bez zainteresowania opadł z powrotem na legowisko.

    - Wstawaj! - warknął Jonnie.

    - I to ma być młodzież - wymamrotał pastor. - Żadnego szacunku dla starszych. Tylko ganianie po chaszczach, cudzołożenie, zabieranie najlepszych kawałów mięsa.

    - Wstawaj! Masz zorganizować pogrzeb!

    - Pogrzeb? - zajęczał Staffor.

    - Z mięsem, z kazaniem i z tańcami.

    - Kto umarł?

    - Dobrze wiesz, kto umarł. Byłeś tam do końca.

    - Ach tak, twój ojciec. Dobry człowiek, tak, dobry człowiek. No cóż, może on był twoim ojcem.

    Jonnie stężał. Stał wprawdzie nadal spokojnie, ale - odziany w skórę zabitej przez siebie pumy, z maczugą, która wisząc do tej pory na rzemieniu u nadgarstka, nagle znalazła się w jego dłoni - przybrał niepokojąco groźny wygląd. Pastor Staffor pośpiesznie usiadł.

    - Nie bierz mi za złe, Jonnie, tego co mówię, ale wszystko się trochę pogmatwało. Wiesz, twoja matka miała kiedyś trzech mężów, a ponieważ wtedy nie było oficjalnych ceremonii zaślubin, więc...

    - Lepiej będzie, jeśli wstaniesz - spokojnie powiedział Jonnie. Staffor wczepił się palcami w róg wiekowej, pokiereszowanej ławy i podciągnął się do pozycji stojącej. Wystrzępioną, splecioną z trawy liną zaczął przewiązywać skórę jelenią, którą miał na sobie, a widać było, że nosił ją już bardzo długo.

    - Nie mam już tak dobrej pamięci, Jonnie. Kiedyś mogłem zapamiętać wszystko, co należało: legendy, formuły zaślubin, błogosławieństwa łowieckie, wszystko... - mówiąc to, rozglądał się za świeżą porcją zielska do żucia.

    - Gdy słońce znajdzie się w zenicie - rzekł Jonnie - masz zwołać całe miasteczko na starym cmentarzu i...

    - A kto wykopie dół? Przecież wiesz, że musi być dół, żeby pogrzeb był jak należy.

    - Ja wykopię.

    Staffor znalazł wreszcie trochę świeżego ziela i zaczął je żuć bezzębnymi dziąsłami. Wyraźnie się odprężył.

    - No cóż, cieszę się, że miasto nie musi kopać dziury. Ależ to zielsko jest zleżało! Mówiłeś coś o mięsie. Kto to wszystko przygotuje?

    - O wszystko już się zatroszczono.

    Staffor kiwnął głową potakująco i nagle uzmysłowił sobie, że jest coś jeszcze do zrobienia.

    - Kto ma się zająć zebraniem ludzi?

    - Poproszę Pattie, żeby ich zawiadomiła.

    Pastor spojrzał na niego z wyrzutem.

    - A więc nie mam nic do roboty aż do południa. Po co mnie obudziłeś?

    Opadł z powrotem na brudną trawę i z goryczą patrzył, jak Jonnie wychodzi z pokoju.

4

    Jonnie Goodboy siedział skulony, z brodą opartą na kolanach, obejmując rękami nogi, i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w dogasające ognisko. Chrissie leżała na brzuchu obok, leniwie rozgryzając białymi zębami pestki wielkiego słonecznika. Od czasu do czasu spoglądała na Jonniego nieco zaintrygowana. Nigdy nie widziała go płaczącego, nawet gdy był małym chłopcem. Wiedziała, że kochał ojca, ale był zawsze tak opanowany i tak wyniosły, że niemal zimny. Czy możliwe, żeby ten przystojny chłopak żywił jakieś uczucia także i do niej? Swoich uczuć była pewna. Gdyby mu się coś stało, rzuciłaby się w przepaść z urwiska, na które czasami zapędzali dzikie bydło, żeby je łatwiej zabić. Życie bez niego byłoby nie do zniesienia. A może jednak trochę go obchodziła?

    Jedynie Pattie nie miała żadnych zmartwień. Objadła się nie tylko smażonym mięsem, ale zjadła również mnóstwo dzikich truskawek, które serwowano gościom w wielkich ilościach. Podczas tańców biegała z dwoma czy trzema małymi chłopcami, a potem wróciła, żeby znowu jeść. Teraz spała twardo.

    Jonnie tymczasem obwiniał siebie w duchu. Może nie dość skutecznie próbował powiedzieć ojcu nie tylko wtedy, gdy miał siedem lat, ale i wiele raty potem, że coś złego kryje się w ich okolicy. Że są miejsca, gdzie jest lepiej, tego był pewny. Dlaczego na równinach świnie, konie i krowy rodziły liczne potomstwo? A na wyżynach było coraz więcej wilków, kojotów, pum i ptaków, a coraz mniej i mniej ludzi?

    Mieszkańcy miasteczka byli zadowoleni z pogrzebu, szczególnie że Jonnie wraz z kilkoma towarzyszami sam wykonał większość robót. Tylko Jonnie nie był zadowolony; to nie był wystarczająco dobry pogrzeb.

    Zebrali się w południe na pagórku powyżej miasteczka, gdzie jak mówili niektórzy - znajdował się cmentarz. Wszystkie oznaczenia dawno poznikały, ale może faktycznie był to cmentarz. Gdy Jonnie mozolił się, kopiąc dół w promieniach porannego słońca, natknął się na coś, co mogło być starym grobem. Znalazł kość, która wyglądała na ludzką. Mieszkańcy schodzili się powoli. Musieli czekać, aż Pattie popędzi co tchu do budynku sądu i obudzi pastora Staffora. Przyszło tylko dwadzieścia pięć osób. Inni przekazali, że są zmęczeni i prosili, żeby im przynieść coś do jedzenia. Potem był spór o kształt dołu. Jonnie wykopał go tak, aby zwłoki ojca można było ułożyć poziomo, ale Staffor, gdy wreszcie przybył, powiedział, że ciało powinno się pochować w pozycji pionowej, ponieważ w taki sposób można będzie pomieścić na cmentarzu więcej zwłok. Gdy Jonnie zwrócił mu uwagę, że miejsca jest dużo, a pogrzeby odbywają się rzadko, Staffor zbeształ go przy wszystkich.

    - Jesteś przemądrzały - pouczał. - Dawno już zauważano to. Kiedy jeszcze mieliśmy radę miejską, co kilka posiedzeń trafiały na wokandę twoje wybryki. Pojechałeś na skalisty grzbiet górski i zabiłeś kozła, wdrapałeś się na Wysoką Górę, zgubiłeś się w zamieci, ale znalazłeś drogę powrotną, jak powiedziałeś, schodząc w dół stoku. Zbyt przemądrzały! Kto, oprócz ciebie, ujeździł sześć koni? Każdy wie, że groby powinny być kopane pionowo.

    Pochowali ojca jednak w pozycji leżącej, ponieważ nikomu nie. chciało się kopać - słońce było w zenicie i zaczęło się robić

    Jonnie nie śmiał zasugerować tego, gdzie rzeczywiście chciał pochować ojca. Mogłoby to doprowadzić do kłopotów. Tak naprawdę chciał bowiem złożyć ciało ojca w grocie starych bogów, daleko w górze, u szczytu ciemnego wąwozu, w rozpadlinie na zboczu najwyższej góry. Zabłąkał się tam dawno temu, gdy miał dwanaście lat. Sprawdzał wówczas swego kucyka. Nie jechał w określonym celu, ale droga pod górę wiodła do wąwozu i wprost się prosiła, by nią podążać. Przejechał nią całe mile, gdy nagle zatrzymał się przed gigantycznymi wrotami wykonanymi z jakiegoś metalu, mocno już skorodowanego. Były olbrzymie - sięgały w górę prawie bez końca. Zsiadł z kucyka, wspiął się na znajdującą się przed wrotami hałdę kamieni i wpatrywał się w nie wytrzeszczonymi oczami. Po pewnym czasie nabrał odwagi i podszedł do nich, ale mimo że pchał je z całej siły, nie mógł ich otworzyć. Spostrzegłszy coś, co przypominało z wyglądu ogromną klamkę, próbował tym poruszyć, ale kawał metalu odpadł, o mało nie trafiając go w stopę. Był zardzewiały i bardzo ciężki. Podniósł go, wetknął w niewielką szczelinę we wrotach i zaczął je wyważać. W pewnym momencie rozległ się zgrzyt tak straszliwy, że włosy stanęły mu dęba. Rzucił ogromną klamkę i odskoczył. Po chwili jednak uspokoił się. Może to był tylko dźwięk zardzewiałych zawiasów? Może to nie był potwór?

    Podszedł znowu do wrót i jął się z nimi mocować prawie pewny, że to tylko zardzewiały metal zgrzytał na mocujących czopach. Z powiększającej się szczeliny doszedł go okropny smród. Do środka wpadało już trochę światła, zajrzał więc ostrożnie. Zobaczył ciągnącą się w dół długą kondygnację schodów o zadziwiająco równych stopniach. Wyglądałyby bardzo schludnie, gdyby nie to, że były zasłane porozrzucanymi szkieletami w strzępach odzieży, jakiej nigdy nie widział. Wśród kości walały się kawałki metalu. Niektóre z nich błyszczały. Powściągnął opanowującą go znowu chęć ucieczki. Uświadomił sobie, że nikt nie uwierzy w jego historię, jeżeli nie będzie miał w rękach jakiegoś dowodu. Z napiętymi do ostateczności nerwami, czego nigdy przedtem nie doświadczył, ostrożnie wszedł do środka i delikatnie wziął do ręki jeden kawałek metalu. Na połyskliwej powierzchni widniał rysunek przedstawiający ptaka z rozwiniętymi do lotu skrzydłami, trzymającego w szponach strzały. Serce prawie przestało mu bić ze strachu, gdy czaszka, którą niechcący potrącił, rozsypała się w proch, jak gdyby czyniąc mu wyrzut za dokonywaną grabież. Z ulgą wydostał się na światło dzienne.

    W drodze powrotnej nie szczędził kucyka, tak że gdy dotarł wreszcie na miejsce, konik pokryty był białą pianą.

    Przez dwa dni nikomu nic nie mówił. Myślał nad tym, jak najlepiej sformułować pytania. Poprzednie doświadczenia w zadawaniu pytań nauczyły go ostrożności. Burmistrz Duncan jeszcze wtedy żył. Jonnie siedział obok niego w milczeniu, czekając aż ten wielki mężczyzna naje się do syta dziczyzny.

    - Ten wielki grobowiec... - powiedział lapidarnie, gdy burmistrz wreszcie skończył jeść.

    - Wielkie co? - parsknął Duncan.

    - To miejsce u szczytu ciemnego wąwozu, gdzie zwykle umieszczano zmarłych ludzi.

    - Jakie miejsce?

    Jonnie wyjął kawałek błyszczącego metalu z wizerunkiem ptaka i pokazał go burmistrzowi. Duncan patrzył na dziwny przedmiot, kręcąc głową i obracając go w palcach. Pastor Staffor, wówczas jeszcze sprawny i bystry, szybkim ruchem chwycił kawałek metalu.

    Późniejsze przesłuchanie nie było przyjemne: było tam dużo na temat młodych chłopców chodzących do miejsc, do których chodzić nie wolno, ściągających kłopoty na wszystkich i nie słuchających tego, co im mówiono na zajęciach, na których powinni uczyć się legend, i w ogóle zbyt przemądrzałych jak na swój wiek. Jednakże burmistrz Duncan sam był ciekaw i w końcu zmusił pastora Staffora do szczegółowego opowiedzenia legendy związanej ze starym grobowcem.

    - Grobowiec starych bogów... - zaczął w końcu pastor. Nikt z żyjących nie pamięta, by ktokolwiek tam dotarł; mali chłopcy się nie liczą. Ale mój pradziadek, gdy jeszcze żył, a żył bardzo długo, mówił o istnieniu tego grobowca. Bogowie zwykle zjawiali się w tych górach, żeby pochować wielkich ludzi w olbrzymich grotach. Gdy błyskawica zabłysła nad Wysoką Górą, oznaczało to, że bogowie chowają wielkiego człowieka znad wody. Kiedyś wiele tysięcy ludzi żyło w wielkich miastach, które były sto razy większe od tego miasteczka. A kiedy wielki człowiek umierał, wtedy bogowie przenosili go do swego grobowca. Miasta te położone były na wschód od nas i powiadają, że na wschodzie, na równinach, znajdują się szczątki jednego z nich. - Pastor potrząsnął metalowym przedmiotem. - To umieszczano na czole wielkiego człowieka, gdy kładziono go na spoczynek w wielkim grobowcu bogów. Prastare prawa mówią, że nikt nie powinien tam chodzić. I lepiej by było, aby wszyscy trzymali się z dala od tego miejsca, a zwłaszcza mali chłopcy!

    Staffor włożył kawałek metalu do swojej torby i od tamtej pory Jonnie nigdy go już nie zobaczył. W końcu to Staffor był świętym mężem odpowiedzialnym za święte rzeczy.

    Jonnie nie był w tamtym miejscu już nigdy później, ale myślał o nim zawsze, gdy widział błyskawice nad Wysoką Górą. A teraz bardzo chciał, żeby jego ojciec był pochowany właśnie tam, w grobowcu bogów.

    - Martwisz się czymś? - zapytała Chrissie.

    Spojrzał na nią wyrwany z zadumy. Światło zamierającego ogniska rzucało złotawe refleksy na jej włosy i mieniło się iskrami w czarnych oczach.

    - To moja wina - mruknął.

    Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Według niej Jonnie nie mógł być niczemu winien.

    - Tak, moja wina - powtórzył. - Jest coś złego w tej okolicy. Kości mego ojca... W ostatnim roku po prostu się kruszyły, tak jak rozkruszyła się tamta czaszka w grobowcu bogów.

    - Jakim grobowcu? - zapytała leniwie. Nawet jeśli chciało mu się mówić bez sensu, to nie miała nic przeciwko temu, przynajmniej mówił do niej.

    - Powinienem był pochować go tam. Był wielkim człowiekiem. Nauczył mnie wielu rzeczy: jak upleść z trawy linę, że należy zaczekać, aż puma wykona skok i dopiero wówczas odsunąć się na bok i trafić ją w czasie skoku, bo jak wiadomo, ona nie może obrócić się w powietrzu. Jak pociąć skórę jelenia na pasy...

    - Jonnie, nie jesteś niczemu winien.

    - To był zły pogrzeb.

    - To jedyny pogrzeb, jaki pamiętam.

    - To nie był dobry pogrzeb. Staffor nie wygłosił kazania pogrzebowego.

    - Przecież przemawiał. Nie słuchałam, ponieważ pomagałam zbierać truskawki, ale wiem, że przemawiał. Czy powiedział coś złego?

    - Nie, tylko to się nie nadawało.

    - No więc, co on powiedział, Jonnie?

    - Och, wiesz, wszystkie te głupstwa o Bogu zagniewanym na ludzi. Każdy zna tę legendę. Sam mogłem ją opowiedzieć.

    - No to opowiedz.

    Prychnął niecierpliwie, ale dziewczyna wyglądała na zacieka. wioną, więc w końcu zaczął mówić.

    - ...I wtedy nadszedł dzień, kiedy Bóg się rozgniewał znużony cudzołóstwem i marnowaniem przez ludzi czasu na uciechy. I spowodował nadejście obłoku, który wszędzie przeniknął. I gniew Boga zgasił oddech dziewięćdziesięciu dziewięciu z każdych stu ludzi. I nieszczęście zaległo nad Ziemią, a plagi i epidemie przetaczały się po niej, nawiedzając bezbożnych. A kiedy się to dokonało, źli pomarli. Tylko święci i sprawiedliwi, prawdziwe dzieci Pana, pozostali na zesztywniałej od krwi Ziemi. Ale nawet i wtedy Bóg jeszcze nie był pewien, więc wystawił ich na próbę. Nasłał na nich potwory, aby wyparły ich w góry, a potwory polowały na nich i trzebiły ich coraz bardziej, aż w końcu na Ziemi pozostali przy życiu tylko ludzie święci, tylko błogosławieni i tylko naprawdę sprawiedliwi.

    - Opowiedziałeś to bardzo pięknie, Jonnie.

    - To moja wina - powtórzył ponuro. - Powinienem był spowodować, żeby ojciec mnie posłuchał. Coś złego jest w tej okolicy. Jestem pewien, że gdyby mnie posłuchał i gdybyśmy przenieśli się gdzie indziej, żyłby dzisiaj. Czuję to.

    - A gdzie jest to "gdzie indziej"?

    - Daleko stąd jest wielka równina, tygodniami można po niej jeździć. Wiem o tym. I mówi się, że człowiek kiedyś żył tam, w Wielkim Mieście.

    - Och, nie, Jonnie! Potwory!

    - Nigdy nie widziałem potwora.

    - Przecież co kilka dni widzisz te szybujące po niebie świecące stworzenia.

    - Ach, te. Słońce i Księżyc też szybują i świecą. Gwiazdy też.

    Ogarnął ją nagły strach.

    - Jonnie, chyba nie zamierzasz...?!

    - Zamierzam. Mam zamiar wyjechać o pierwszym brzasku i zobaczyć, czy na równinie rzeczywiście było kiedyś Wielkie Miasto.

    Zdecydowany wyraz jego twarzy sprawił, że ścisnęło ją w gardle.

    - Proszę cię, Jonnie...

    - Nie, wyjeżdżam.

    - W takim razie pojadę z tobą.

    - Nie, zostaniesz tutaj! - Usiłował szybko wymyślić coś, co bY ją zniechęciło. - Być może wyjadę na cały rok.

    W oczach Chrissie zabłysły łzy.

    - Co ja zrobię, jeśli nie wrócisz?

    - Wrócę.

    - Jonnie, jeśli nie wrócisz za rok, bądź pewien, że pojadę cię szukać. Spójrz na te gwiazdy w górze. W przyszłym roku przyjdę tutaj i jeżeli ciebie nie będzie, wtedy pojadę na poszukiwania.

    - Zginiesz tam na równinie. Świnie, dzikie bydło...

    - Zrobię to. Przysięgam ci, Jonnie!

    - Czy ty, niemądra, myślisz, że ja chcę po prostu uciec stąd i nigdy nie wracać?

    - Zrobię to, Jonnie. Możesz sobie jechać, ale pamiętaj, ja tak właśnie zrobię.

5

    Pierwszy brzask porannej zorzy zabarwił szczyt Wysokiej Góry na różowo. Zapowiadał się piękny dzień. Jonnie Goodboy kończył mocowanie pakunków na jucznym koniu. Wiatrołom obchodził go wokół, skubiąc trawę. Nie spuszczał chłopaka z oczu, wyczuwał, że dokądś się wybierają.

    Wąskie wstęgi dymu wydobywały się z pobliskiego ogniska, na którym rodzina Jimsonów przygotowywała śniadanie. Piekli psa. W czasie wczorajszej stypy ze dwadzieścia psów wdało się w idiotyczną walkę o żarcie, mimo że było wiele kości i mięsa. Jeden z nich, wielkie, cętkowane zwierzę, został zagryziony. Wyglądało na to, że rodzina Jimsonów będzie miała mięso na cały tydzień.

    Jonnie próbował nie zwracać uwagi na Chrissie i Pattie, które stały, obserwując go w milczeniu.

    Brown Staffor, zwany Kulasem, również tam był. Wałęsał się bezczynnie opodal. Miał zniekształconą nogę i powinien zostać zabity zaraz po urodzeniu, ale był jedynym dzieckiem Staffora, a Staffor był w końcu pastorem, a może nawet również burmistrzem, jako że nie było komu objąć tego stanowiska. Jonnie i Brown Kulas nie przepadali za sobą. Podczas pogrzebowych tańców Brown siedział na uboczu, robiąc szydercze uwagi na temat tańców, pogrzebu, mięsa i truskawek. Ale gdy zrobił uwagę na temat ojca Jonniego: "Być może on nigdy nie miał żadnej kości na właściwym miejscu", Jonnie nie wytrzymał i uderzył go na odlew w twarz. Potem zrobiło mu się wstyd, że bije kalekę.

    Brown Kulas stał przekrzywiony, z ledwo widocznym niebieskim siniakiem na policzku i z wyraźną niechęcią przyglądał się przygotowaniom Jonniego. Wzruszył ramionami, gdy dwaj inni młodzieńcy w podobnym wieku - w całym miasteczku było tylko pięciu młodych mężczyzn - podeszli do niego i zapytali, co się dzieje.

    Jonnie w skupieniu sprawdzał pakunki. Prawdopodobnie brał wszystkiego za dużo, ale nie wiedział przecież, co może go spotkać. W dwóch workach ze skóry jelenia, przywiązanych do boków jucznego konia, miał krzemienie do krzesania ognia, szczurze gniazdo na hubkę, pęki pociętych rzemieni, parę odłamków skalnych z ostrymi krawędziami, trzy maczugi - jedna z nich była na tyle ciężka, że mogła skruszyć nawet czaszkę niedźwiedzia, gdyby zaszła taka potrzeba - trochę ciepłej odzieży, kilka skór jelenich...

    Drgnął nagle - Chrissie stała tuż obok niego. Miał nadzieję, że nie będzie musiał z nią rozmawiać. Jej decyzję, że będzie go szukała, jeśli nie wróci po upływie roku, traktował jak całkiem realną groźbę. Gdyby powiedziała, że zabije się, jeżeli on nie wróci, cóż, to można by potraktować niepoważnie. Ale zapowiedź pójścia po roku jego śladem zmuszała go do tego, żeby naprawdę uważał, by nie dać się zabić. Nie bał się ryzyka ani niebezpieczeństw, ale na myśl o tym, że jeżeli on zginie, Chrissie wyruszy w dół na równinę, przechodził po nim mróz. Mogła przecież zostać przebita rogiem albo pokaleczona, albo zjedzona żywcem, i każdej straszliwej sekundy takiego zdarzenia będzie winny właśnie on. Tak, udało się jej skutecznie zobowiązać go do ostrożności!

    W wyciągniętej ręce trzymała dwa przedmioty. Jednym była duża, kościana igła z otworem na rzemień, a drugim - szydło do skóry. I igła, i szydło były używane, wypolerowane i bardzo cenne.

    - Były własnością mamy - powiedziała.

    - Nie potrzebuję niczego.

    - A właśnie że weźmiesz...

    - Nie będę ich potrzebował!

    - A jeśli stracisz ubranie, to czym uszyjesz nowe?

    Wokół nich zgromadził się tymczasem tłum ciekawskich. Nie chciał, żeby przy wszystkich wybuchnęła płaczem. Wyjął igłę i szydło z jej dłoni, rozwiązał worek i wrzucił je do środka. Spojrzał na nią. Stała w zupełnym bezruchu. Wyglądała tak, jakby w ogóle nie spała tej nocy i do tego miała gorączkę kleszczową. Twarz mu się ściągnęła, porwał ją w objęcia i mocno pocałował. Rozpłakała się. Poczuł, że zaczyna wątpić w słuszność swojej decyzji, gdy spostrzegł chichoczącego Browna Kulasa, który mówił coś do Petiego Thommso, zakrywając dłonią usta.

    Powiedział twardo:

    - A teraz słuchaj! Nie jedź za mną!

    Z widocznym wysiłkiem zapanowała nad swym głosem.

    - Jeśli nie wrócisz za rok, pojadę. Na wszystkich bogów Wysokiej Góry, pojadę, Jonnie.

    Przyjrzał się jej uważnie i skinął na Wiatrołoma, który przysunął się i ustawił bokiem. Dosiadł go zwinnie, nie wypuszczając z dłoni lejców drugiego konia.

    - Możesz wziąć moje cztery pozostałe konie - rzekł do Chrissie. - Ale nie zjedzcie ich, są ujeżdżone. - Przerwał na chwilę i dodał: - Chyba że będziecie strasznie głodne, jak zeszłej zimy.

    Chrissie na moment przylgnęła kurczowo do jego nogi, potem odsunęła się i jakby zapadła w sobie. Trącił piętą Wiatrołoma i ruszyli w drogę. Nie czekała ich swobodna i szalona jazda po przygodę - mieli przed sobą podróż żmudną, pełną niebezpieczeństw i wymagającą ogromnej ostrożności. Przy wjeździe do wąwozu obejrzał się. Kilkanaście osób wciąż jeszcze stało, przyglądając się jego odjazdowi. Wszyscy wyglądali na przygnębionych. Ściągnął mocno lejce, aż Wiatrołom stanął dęba, i pomachał ręką. Odmachali mu z nagłym ożywieniem. Ruszył wzdłuż szlaku wiodącego przez wąwóz w dół, do szerokich i nieznanych równin.

    Ludzie się rozeszli. Chrissie jednak wciąż stała, mając obłąkańczą nadzieję, że Jonnie ukaże się znowu. Pattie szarpnęła ją za rękę.

    - Chrissie, Chrissie, czy on wróci?

    Głos Chrissie był bardzo cichy, a oczy miały kolor popiołu z wygasłego ogniska.

    - Do zobaczenia! - wyszeptała.

6

    Terl beknął głośno. Był to grzeczny sposób zwrócenia na siebie uwagi, ale jego beknięcie nie dało żadnego efektu, zagłuszone przez huk i ryk maszyn w kopule wydziału obsługi technicznej transportu.

    Zzt, szef transportu szesnastej kopalni, jeszcze bardziej skoncentrował się na wykonywanej pracy. Za każdym razem, gdy okazywało się, że zaginęły narzędzia, paliwo lub nawet cały pojazd albo że coś zostało uszkodzone, przyciągało to uwagę ochrony.

    W kopule znajdowały się trzy rozbite pojazdy w różnych stadiach naprawy i montażu. Tapicerka jednego z nich była pokryta plamami zielonej krwi Psychlosów. Wielkie wiertła, które zwisały z podsufitowych prowadnic, kierowały swe dzioby to w tę, to w tamtą stronę, obracając się wolno na jałowym biegu. Tokarki wirowały z pustymi szczękami, buczały pasy napędowe. Terl patrzył, jak zadziwiająco zwinne pazury Zzta rozbierają małe, koncentryczne powłoki silnika odrzutowego. Miał nadzieję, że łapy Zzta zaczną drżeć - gdyby szef transportu miał nieczyste sumienie, łatwiej byłoby ubić z nim interes. Ale łapy nie drżały. Zzt skończył demontaż i rzucił ostatni pierścień na warsztat. Jego żółte oczy zwęziły się, gdy spojrzał na gościa.

    - No, co przeskrobałem tym razem?

    Terl przybliżył się ciężkim krokiem i rozejrzał dokoła.

    - Gdzie są twoi mechanicy?

    - W ubiegłym miesiącu wszystkich piętnastu mechaników przeniesiono do obsługi eksploatacyjnej maszyn. Ja to wiem i ty to wiesz. Dlaczego więc pytasz?

    Jako szef ochrony bezpieczeństwa Terl miał wystarczająco dużo doświadczenia, by nie podążać do celu prostą drogą. Gdyby po prostu poprosił o ręcznie sterowany samolot rozpoznawczy, Zzt zażądałby nadzwyczajnego zlecenia, bez którego nie wydałby żadnego środka transportu. A tymczasem z punktu widzenia ochrony bezpieczeństwa nie było na tej nudnej planecie żadnej nadzwyczajnej sytuacji. Żadnej realnej nadzwyczajnej sytuacji. W ciągu setek lat eksploatacji kopalni nie wystąpiło tu nawet najmniejsze zagrożenie działalności Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Nudny teren działań dla ochrony, nie dziwota więc, że szef tego departamentu nie był uważany za szczególnie ważną osobistość. Należało zatem chytrze fabrykować pozorne

    - Prowadzę śledztwo w sprawie podejrzenia o tajną działalność mającą na celu sabotaż transportu - oznajmił. - Miałem z tym kupę roboty przez ostatnie trzy tygodnie. - Oparł swobodnie tył swego ogromnego cielska o uszkodzony pojazd.

    - Nie opieraj się o tego zwiadowcę. Pogniesz mu skrzydło.

    Terl zdecydował, że lepiej odnosić się do szefa transportu po przyjacielsku, przesunął się więc do taboretu przy warsztacie, na którym pracował Zzt.

    Mówię ci to w zaufaniu, Zzt, mam pewien pomysł, dzięki któremu możemy zdobyć trochę zewnętrznego personelu. Pracuję nad tym i dlatego potrzebny mi ręcznie sterowany zwiadowca.

    Zzt zamrugał powiekami i usiadł na drugim taborecie, który rozpaczliwie zaskrzypiał pod jego tysiącfuntowym ciężarem.

    - Na tej planecie - powiedział konfidencjonalnie Terl - żyła kiedyś inteligentna rasa.

    - Co to była za rasa? - zapytał podejrzliwie Zzt.

    - Człowiek - odparł Terl.

    Zzt spojrzał na niego badawczo. Niektórzy byli znani z tego, że czymś nęcili i wpędzali w zasadzkę, a potem składali skargi, szef ochrony zaś nigdy nie słynął z poczucia humoru, należało więc uważać. Jednak Zzt nie mógł się powstrzymać. Jego usta zaczęły się rozciągać i choć usiłował je kontrolować, rozszerzały się coraz bardziej - i nagle wybuchnął śmiechem prosto w twarz Terla. Szybko jednak opanował się i odwrócił z powrotem do warsztatu, aby zabrać się do roboty.

    - Czy masz jeszcze jakąś koncepcję? - zapytał od niechcenia.

    "Nie poszło dobrze - pomyślał Terl. - No cóż, tak się zdarza, gdy jest się zbyt szczerym".

    - To podejrzenie o tajną działalność, mającą na celu sabotaż transportu - rzucił, przyglądając się spod półprzymkniętych powiek uszkodzonym pojazdom - może potrząsnąć nawet wysokimi stanowiskami.

    Zzt ze zduszonym warknięciem rzucił na warsztat płaski klucz. Siedział i patrzył przed siebie. Rozmyślał.

    - Czego ty właściwie chcesz? - zapytał wreszcie.

    - Chcę samolotu zwiadowczego. Na pięć lub sześć dni.

    Zzt wstał, zdjął ze ściany zatrzaskową tablicę rozkładów ruchu transportu i uważnie ją przeglądał. Usłyszał mruczenie Terla.

    - Widzisz ten rozkład? - spytał, podtykając mu tablicę pod nos.

    - Owszem, widzę.

    - Widzisz, w którym miejscu jest sześć bezpilotowych samolotów zwiadowczych przydzielonych ochronie?

    - Oczywiście.

    - A czy widzisz, jakie zadania wykonują nieprzerwanie - Zzt odrywał z zatrzasków tablicy arkusz za arkuszem - psiakrew, myślę, że od wieków?

    - Muszą mieć stały nadzór nad planetą, na której znajdują się kopalnie - odparł z godnością Terl.

    - Nadzór nad czym? - zapytał Zzt. - Każdy skrawek rudy został wykryty i oszacowany na długo przedtem, zanim ty i ja zjawiliśmy się na świecie. Na zewnątrz nie ma niczego poza ssakami potrzebującymi powietrza.

    - Mogło nastąpić lądowanie wrogich sił.

    - Tu?! - Zzt zdziwił się drwiąco. - Sondy kosmiczne Towarzystwa wykryłyby je na wieki wcześniej, zanimby tu przybyły. Terl, sekcja transportu musi w tych samolotach uzupełniać paliwo, obsługiwać technicznie i remontować dwa lub trzy razy w ciągu roku. Ty wiesz i ja wiem, że Towarzystwo cały czas jeszcze musi oszczędzać. Powiem ci coś...

    Terl słuchał z kwaśną miną.

    - Jeśli pozwolisz nam wyeliminować loty tych bezpilotowych samolotów zwiadowczych, dam ci do dyspozycji, na określony czas, trzykołowy rower.

    Terl prychnął pogardliwie.

    - Pojazd naziemny na każde twoje żądanie.

    - Zzt podwyższył stawkę.

    Terl przeszedł ociężale do uszkodzonego pojazdu o zakrwawionych siedzeniach.

    - Ciekawe... - zaczął powoli. - Ciekawe, czy ten wypadek nie nastąpił z powodu niewłaściwej pracy obsługi technicznej...

    Zzt stał nieporuszony. Obydwaj wiedzieli, że katastrofa została spowodowana przez nadużycie kerbango w czasie służby.

    - Jeden pojazd naziemny do twojej stałej dyspozycji.

    Terl popatrzył na remontowane pojazdy, ale wiedział, że nic więcej już nie wymyśli. Śledztwo w sprawie tych wypadków zostało zakończone i zamknięte. Należałoby pouczyć niektórych, jak się zamyka śledztwo!

    Przysunął się do Zzta.

    - Jeden bezpilotowy samolot rozpoznawczy zaprogramowany tak, aby oblatywał całą planetę raz w miesiącu. Jeden opancerzony i silnie uzbrojony pojazd naziemny do mojej stałej dyspozycji, bez żadnych zastrzeżeń co do zaopatrzenia w paliwo, amunicję i gaz do oddychania.

    Zzt wyjął z szuflady stołu formularze i wypełnił je. Popchnął papiery i tablicę w stronę Terla. Podpisując, Terl myślał, że trzeba się będzie dobrze przyjrzeć szefowi transportu. Na przykład w związku ze sprawą nielegalnego wydobywania rudy. Zzt wziął papiery z powrotem i zdjął z tablicy przełączników kartę kombinacji szyfrowej klucza zapłonu najstarszego i najbardziej sfatygowanego pojazdu naziemnego. Połączył ją z książką kuponów na amunicję, dopiął inną książkę kuponów - na gaz do oddychania, i jeszcze inną - na paliwo. Ani Terl, ani Zzt nie mogli wiedzieć, jak bardzo ich dzisiejsza transakcja miała wpłynąć na dalsze losy planety.

    Gdy Terl opuścił kopułę, by wziąć swój pojazd Mark II (opancerzony, silnie uzbrojony), Zzt rozmyślał nad tym, do jakich łgarstw ucieka się kierownicza kadra, byle tylko móc wyrwać się na polowanie. Wszyscy oni mieli bzika na punkcie zabijania. I niszczenia maszyn także, sądząc po uszkodzeniach, które musiał naprawiać... Co za historia! Człowiek rasą inteligentną - też coś! Zaśmiał się i zabrał z powrotem do roboty.

7

    Jonnie Goodboy Tyler galopował przez trawiastą równinę. Co za dzień! Niebo było bezchmurne i wiał lekki, orzeźwiający wiatr.

    Po dwóch dniach podróży zjechał z gór i znajdował się teraz w rozległej dolinie. Ciągle jeszcze mógł dojrzeć za sobą szczyt Wysokiej Góry. Orientując się według słońca, mógł utrzymać właściwy kierunek jazdy i mieć pewność, że odnajdzie drogę do domu, kiedy tylko zechce.

    Okolica wydawała się całkowicie bezpieczna. Spotykał co prawda stada dzikiego bydła, ale do nich był przyzwyczajony. Trochę wilków, ale co mu tam wilki! Żadnego niedźwiedzia, żadnej pumy, jak dotąd. Dlaczego więc, przy całym szacunku dla bogów, ludzie uparcie pozostawali w górach? Potwory? Jakie tam potwory! Phi! Zwariowane opowiastki! Nawet ten błyszczący, szybujący w powietrzu walec, który co kilka dni przelatywał nad nimi przez całe jego życie, tutaj się spóźniał. Przelatywał zwykle z zachodu na wschód z regularnością każdego innego ciała niebieskiego, ale teraz go nie było. Może został gdzieś zatrzymany? Gdyby leciał dotychczasową trasą, Jonnie już dawno musiałby go zobaczyć.

    Nadmierne poczucie pewności siebie uśpiło jego czujność. Pierwsze nieszczęście, które go spotkało, miało związek z dzikimi świniami.

    Duże stado pojawiło się właśnie na drodze. Były w nim duże i małe sztuki, wszystkie tłuste. A mały warchlaczek idealnie nadawałby się na kolację. Dziki dawały się zazwyczaj łatwo zabijać, jeśli było się choć trochę zwinnym i wystrzegało zaatakowania przez odyńca. Jonnie zatrzymał konie i zsunął się na ziemię. Nie był zbyt dobrze ustawiony - wiatr wiał w kierunku stada. Biegnąc na ugiętych nogach, bezgłośnie zaszedł zwierzęta z przeciwnej strony. Zapadł w sięgającą mu po pas trawę i mocniej ścisnął w ręku maczugę.

    Świnie ryły ziemię wokół płytkiego zagłębienia, w którym stała woda, gromadząca się tam podczas deszczowych miesięcy. Jonnie przypuszczał, że poszukują korzonków. Czołgając się w trawie, posuwał się do przodu. Tylko kilka stóp dzieliło go jeszcze od najbliżej stojących zwierząt. Podniósł się bezszelestnie. Mały warchlak znajdował się w odległości zaledwie trzech rozpiętości ramion od niego. Łatwy rzut.

    - Oto kolacja - szepnął i cisnął maczugą dokładnie w łeb zwierzęcia.

    Śmiertelne, bezpośrednie trafienie. Warchlak ogłuszająco kwiknął i upadł. Odgłos ten podziałał jak smagnięcie biczem na całe stado, które w oka mgnieniu rzuciło się do ucieczki w kierunku miejsca, w którym stały konie. Jonnie podbiegł do powalonego warchlaka i podniósł zakrwawioną maczugę. Okazało się jednak, że nie wszystkie zwierzęta uciekają w popłochu - za myśliwym bowiem, nie opodal po jego prawej stronie, ukryty w wysokiej trawie, ułożył się do drzemki zmęczony żerowaniem pięćsetfuntowy odyniec.

    Jonnie poczuł nagle, że jakieś ogromne cielsko wali się na niego z furią i wgniata w ziemię. Na wpół zduszony dokonywał nadludzkich wysiłków, żeby uwolnić się od potwornego ciężaru. Raz i drugi trafiony kopytem wściekle kwiczącego zwierzęcia, czuł, że próbuje go dosięgnąć ogromnymi, ostrymi szablami. Ogłuszało grzmiące pulsowanie własnej krwi w uszach. Przetaczali się po ziemi, aż wreszcie Jonniemu udało się dosiąść grzbietu odyńca. Trzymaną wciąż kurczowo w ręce maczugą zdzielił zwierzę z całych sił między uszy. Ogłuszony samiec zwalił się na ziemię. Jonnie zeskoczył zeń i wycofał się tyłem. Zwierzę z trudem podniosło się, stanęło na niepewnych nogach i, nie widząc przeciwnika, oddaliło się chwiejnym truchtem.

    Stada nie było już widać. Nie było też koni!

    Nie ma koni! Jonnie stanął ze zdobyczą w opuszczonej ręce. Nie miał nic: ostrego odłamka skalnego, aby nim oprawić warchlaka, krzemieni, aby rozniecić ogień i upiec zwierzę. I nie miał koni. Czy mogło być gorzej? Bolały go trochę plecy i twarz, ale poza tym nie odniósł żadnych obrażeń. Wymyślając sobie w duchu, bardziej zawstydzony niż przestraszony tym, co zaszło, Pomaszerował szlakiem zgniecionej przez dziki trawy. Po chwili Jego przygnębienie zaczęło mijać, zastępowane przez rosnący optymizm. Zaczął gwizdać na konie. Nie mogły przecież wciąż galopować przed stadem, musiały gdzieś skręcić w bok.

    Szedł długo. Zapadał już zmrok, gdy spostrzegł wreszcie skubiącego trawę Wiatrołomu. Koń spojrzał na niego w taki sposób, jakby chciał zapytać: "Gdzieś ty się podziewał?", podszedł i szturchnął go pyskiem. W chwilę później chłopak odnalazł pasącego się niedaleko jucznego konia. Wrócił skrótem do małego źródełka i rozbił obóz. Zrobił sobie pas i torbę, do której włożył hubkę, krzemień i kilka małych kamieni z ostrymi krawędziami. Przywiązał mocny rzemień do dużej maczugi i zamocował ją u pasa. Nie zamierzał dać się zaskoczyć z pustymi rękami na tej rozległej prerii.

    Tej nocy śniła mu się Chrissie duszona przez dziki, Chrissie rozszarpywana przez niedźwiedzie, Chrissie rozdeptywana na miazgę kopytami pędzących koni... a on, bezradny, przyglądał się temu ze zgrozą.

8

   "Wielkie Miasto", w którym "żyły tysiące ludzi", było najprawdopodobniej jeszcze jednym mitem, tak jak potwory. Niemniej jednak Jonnie miał zamiar go poszukać. Gdy brzask rozjaśnił nieco mrok nocy, znów kłusował na wschód. Krajobraz się zmieniał. Zaczęły się pojawiać dziwne wybrzuszenia terenu, zbyt regularne, by były naturalne, toteż Jonnie zboczył z drogi prowadzącej na wschód, aby dokładniej przyjrzeć się jednemu z nich.

    Zatrzymał się i nie schodząc z grzbietu wierzchowca, pochylił nad dziwnym tworem. Było to coś w rodzaju pagórka, ale miało z boku otwór, prostokątny. Jakiś wybryk natury? A może otwór okienny? Poza tym cały pagórek porośnięty był trawą. Jonnie zsunął się z konia i obszedł wzniesienie dookoła raz, później drugi, licząc kroki. Pagórek miał prawie trzydzieści pięć kroków długości i dziesięć kroków szerokości. Jego podstawa najwyraźniej również była prostokątna!

    Zbliżył się do otworu i delikatnie odsunął trawę zasłaniającą jego dolną krawędź. Zajrzał do środka. Wewnątrz było pusto. Cofnął się i rozejrzał dookoła. Panowała cisza i spokój. Nie wyglądało na to, że gdzieś czai się niebezpieczeństwo. Pochylił się, próbując się wczołgać do wnętrza pagórka. I nagle... otwór go ugryzł! Cofnął się natychmiast i spojrzał na zakrwawiony przegub dłoni. Rana nie była zbyt poważna. Przyjrzał się dokładniej otworowi. Miał zęby!

    No cóż, może to jednak nie były zęby? Jasne, matowe, mieniły się mnóstwem kolorów i wystawały z czegoś, co wyglądało na okienne ramy. Wyciągnął jeden z nich - siedziały w ramie bardzo luźno. Wziął kawałek rzemienia i przeciągnął po nim krawędzią dziwacznego zęba.

    Cud nad cudami! Ząb z łatwością przeciął rzemień, znacznie lepiej niż najostrzejszy odłamek skalny!

    "Ho, ho! - pomyślał. - Patrzcie no, co to też za dziwo!"

    I z najwyższą ostrożnością - ponieważ ta rzecz gryzła, jeśli się nie uważało - wyjął z ramy dwa zęby, duży i mały, i złożył je pieczołowicie razem. Sięgnął do juków, wydobył kawałek jeleniej skóry i zawinął w nią oba cenne przedmioty. No proszę, z pewnością można nimi ciąć i zdejmować skórę, i skrobać. Przedziwne! Może to jakiś rodzaj skały? Albo też ten pagórek to czaszka jakiejś dziwacznej bestii i to rzeczywiście są resztki jej zębów? Cokolwiek to było, było wspaniałe!

    Wydobył je wszystkie i ostrożnie ułożył w jukach - z wyjątkiem jednego ładnego kawałka, który włożył do zawieszonej u pasa torby, po czym znowu zbliżył się do otworu. Nie miało go teraz co gryźć, więc bez przeszkód wgramolił się do środka. Nagły trzepot przeraził go niemal do utraty przytomności. A to po prostu ptak, który widocznie miał tu gniazdo, z szumem skrzydeł wyleciał przez okno. Jonnie ostrożnie poruszał się w półmroku. Wnętrze pagórka było prawie puste, ale na pewno musiały tam kiedyś być jakieś rzeczy. Mógł to wywnioskować z rdzy i śladów na ścianach.

    Ściany? Tak, to miejsce miało ściany. Zostały one wykonane z czegoś w rodzaju chropowatych kamieni, bardzo ściśle dopasowanych i ułożonych w wielkie, kwadratowe bloki. Tak, to musiały być ściany. Żadne zwierzę nie zrobiłoby czegoś podobnego. I żadne zwierzę nie skonstruowałoby niczego podobnego do tej tacy. Musiała ona być częścią większej całości, teraz mającej postać czerwonego proszku. W tym proszku znajdowały się jakieś płaskie przedmioty wielkości trzech paznokci kciuka. Jeden z nich błyszczał. Jonnie podniósł go, odwrócił i - zaparło mu dech w piersi. Przysunął się do okna i obejrzał go przy świetle. Nie mógł się mylić. Na powierzchni widniał rysunek przedstawiający Ptaka z rozwiniętymi do lotu skrzydłami, trzymającego w szponach strzały. Taki sam rysunek był wyryty na kawałku metalu znalezionym przezeń przed laty w grobowcu. Już wiedział. Dom boży. To właśnie tędy przechodzili bogowie przenoszący wielkich ludzi w góry, do grobowca.

    Wydostał się na zewnątrz. Wiatrołom przestał skubać trawę i trącił go pyskiem w pierś. Czas było jechać. Jonnie włożył mały przedmiot do torby przytroczonej do pasa. Może i nie istniało żadne Wielkie Miasto, ale symbol ten był wyraźnym dowodem, że tu, na równinach, są różne rzeczy do odkrycia. Ściany, wyobraźcie sobie! Ci bogowie umieli budować!

9

    Terl był radosny jak dziecię karmione czystym kerbango. Choć było już późne popołudnie, wyruszył w drogę. Poprowadził swój naziemny pojazd opancerzony, Mark II, wzdłuż rampy i przez wrota śluzy atmosferycznej wydostał się na otwartą przestrzeń.

    Na listwie umieszczonej na wprost fotela kierowcy znajdował się napis ostrzegawczy:

   

    ZASADY GOTOWOŚCI BOJOWEJ MUSZĄ BYĆ ZAWSZE PRZESTRZEGANE!

    Mimo że czołg ten jest hermetyczny, osobiste maski oraz indywidualne systemy oddechowe muszą znajdować się na właściwych miejscach. Zabrania się utrzymywania pojazdu w celach bojowych bez zezwolenia i na własny użytek.

    (podpisano)

    Departament Polityczny, Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze, Wicedyrektor Szot.

   

    Terl w szyderczym uśmiechu wyszczerzył zęby do napisu. W razie braku oficerów politycznych (na planecie, na której nie było tubylczej polityki) i w razie braku przedstawicieli departamentu wojny (na planecie, na której nie było z kim walczyć) szef ochrony bezpieczeństwa pełnił dodatkowo obie te funkcje.

    To, że ten stary pojazd bojowy w ogóle znajdował się tutaj, oznaczało, że musiał być rzeczywiście bardzo, bardzo stary. Trafił tu zapewne w wyniku standardowego przydzielania pojazdów do poszczególnych placówek Towarzystwa. Urzędnicy w biurach Planety Pierwszej w Galaktyce Pierwszej nie zawsze rozsądnie pisali swoje nie mające końca dyrektywy i zarządzenia dla oddalonych placówek handlowego imperium.

    Terl rzucił maskę i zbiornik z gazem na znajdujący się obok fotel strzelca pokładowego i potarł łapą głowę. Co za radość Stary pojazd poruszał się jak dobrze nasmarowana koparka Mały, mający nie więcej niż trzydzieści stóp długości i dziesięć stóp wysokości, ślizgał się nad ziemią jak lecący powoli ptak. Skomplikowane obliczenia matematyczne uformowały jego kształt w taki sposób, że każdy nieprzyjacielski pocisk musiałby się odbić od jego powierzchni. Wypełnione pancernym szkłem szczeliny dawały świetną widoczność terenu. Tapicerka, choć zużyta i miejscami popękana, miała piękny, kojący, purpurowy kolor.

    Terl czuł się znakomicie. W dziesięciofuntowych zbiornikach miał zapasy paliwa oraz gaz do oddychania i żywność na pięć dni. Wyczyścił całą papierkową robotę i nie rozpoczął żadnych nowych "akcji nadzwyczajnych". Miał ze sobą "pożyczony" analityczny rejestrator obrazu promieni świetlnych, za pomocą którego mógł robić duże zdjęcia fotograficzne. I był w drodze! Nareszcie jakaś odmiana w nudnym życiu szefa ochrony bezpieczeństwa na planecie, na której nie było żadnych niebezpieczeństw. Na planecie, która nie dawała ambitnemu szefowi ochrony żadnych szans pięcia się w górę i zajmowania wyższych stanowisk.

    Gdy oddelegowano go na Ziemię, odczuł to jak policzek. Od razu zaczął się zastanawiać, co też zrobił, kogo przypadkowo obraził, komu się naraził, ale zapewniano go, że przyczyna takiej decyzji była zupełnie innej natury. Był młody - przeciętna długość życia Psychlosów wynosiła 190 lat, a on w momencie otrzymania nominacji był zaledwie trzydziestodziewięciolatkiem. Zwrócono mu uwagę na fakt, że bardzo niewielu Psychlosów zostaje szefami bezpieczeństwa w tak młodym wieku. W jego aktach zostanie odnotowane, że był jednym z nich. A kiedy wróci ze służbowego pobytu, wtedy się zobaczy. Posady na planetach, na których można było swobodnie oddychać, przydzielano tylko starszym Psychlosom.

    On jednak wiedział swoje. Przecież nikt z syndykatu personelu ochrony bezpieczeństwa Planety Pierwszej w Galaktyce Pierwszej nie chciał nawet słyszeć o tym stanowisku. Mógł więc już teraz wyobrazić sobie, jak będzie wyglądała rozmowa przed wyznaczeniem go na następne stanowisko.

    - Ostatnia placówka?

    - Ziemia.

    -Co?

    - Ziemia, trzecia planeta, gwiazda z wieńcowym układem planetarnym, galaktyka drugiej klasy, numer szesnaście.

    - Och, a czego to dokonałeś na tej placówce?

    - Wszystko jest w aktach.

    - Oczywiście, tylko że w aktach nie ma nic.

    - Musi coś być. Proszę mi je pokazać.

    - Nie, nie! Akta Towarzystwa są poufne.

    A potem końcowa okropność:

    - Pracowniku Terl, tak się składa, że mamy wolne stanowisko w innym systemie planetarnym, Galaktyka Trzydziesta Druga. Spokojne miejsce, nie ma tubylców i zupełny brak atmosfery...

    Albo jeszcze gorzej:

    - Pracowniku Terl, Intergalaktyka rezygnuje na jakiś czas z wymiany personelu. Mamy polecenie działać racjonalnie i oszczędnie. Obawiam się, że twoje akta nie rekomendują cię do stałego zatrudnienia. Nie dzwoń do nas! Sami do ciebie zadzwonimy.

    Pierwszą zapowiedź czegoś podobnego już miał. Przed miesiącem otrzymał wiadomość, że jego pobyt na Ziemi został przedłużony. A przy tym żadnej wzmianki o wymianie! Miał już przed oczami obraz siebie - studziewięćdziesięciolatka drepczącego wciąż po tej samej planecie, dawno zapomnianego przez rodzinę i przyjaciół, dożywającego swoich dni w otępieniu, złożonego w końcu do wąskiego grobu i wykreślonego grubą linią z rejestru Towarzystwa.

    Zmiana takiego stanu rzeczy wymagała akcji. Dużej akcji. Rozmarzył się. Oto czeka w wielkim holu, w którym umundurowani portierzy szepczą jeden do drugiego.

    - Kto to jest?

    - Nie wiesz?! To przecież Terl!

    A potem otwierają się wielkie drzwi:

    - Prezydent Towarzystwa oczekuje pana, by wyrazić swoje podziękowanie. Proszę tędy...

    Zgodnie z górniczymi mapami na północ od miejsca, gdzie się właśnie znajdował, powinna być stara autostrada. Terl rozpostarł wielką mapę. Odnalazł na niej drogę. Biegła ze wschodu na zachód, a on chciał się udać właśnie na zachód. Będzie prawdopodobnie zniszczona i zarośnięta, być może nawet trudna do odnalezienia, no ale poprowadzi go wprost w góry.

    Do autostrady dotarł nadspodziewanie szybko i bez przeszkód. Przełączył pojazd na ręczne sterowanie. Nie kierował czymś takim od czasu pobytu w szkole i ruchy miał trochę niepewne. Poderwał maszynę, wjeżdżając na nasyp drogi, cofnął dźwignię gazu i wcisnął łapą hamulec. Pojazd z hukiem opadł na ziemię, wzniecając tumany kurzu. Było to zatrzymanie wstrząsowe, ale nie takie złe, nie takie złe... Następne będą lepsze. Nałożył maskę połączoną z podręcznym pojemnikiem z gazem i wcisnął guzik dekompresji, aby gaz do oddychania został wessany bez strat do zbiorników. Przez moment w pojeździe była zupełna próżnia, niezbyt przyjemna dla organów słuchowych, a potem powietrze z zewnątrz wdarło się ze świstem do kabiny. Otworzył na oścież górny właz i stanął na fotelu. Pojazd niebezpiecznie trzeszczał pod jego ciężarem. Rozejrzał się z niesmakiem. To na pewno była dzika okolica. I pusta - jedynym dźwiękiem był szum wiatru w trawie. Wrażenie ciszy, ogromnej ciszy. Dobiegający z daleka krzyk jakiegoś ptaka czynił tę ciszę jeszcze większą. Ziemia była brązowa, spalona słońcem, trawa i nieliczne krzaki - zielone. Niebo było nieskończoną niebieskością utkaną białymi obłokami. Dziwna okolica. Mieszkańcy jego rodzimej planety nie uwierzyliby, że może istnieć miejsce, gdzie nie ma. ani skrawka purpury. Terl sięgnął do wnętrza pojazdu i chwycił rejestrator obrazu. Zatoczył nim koło po okolicy, filmując ją, i pozwolił szpuli wykręcić się do końca. Pośle swoim znajomym taką szpulę. Jeżeli zobaczą film, uwierzą, że jest to jedna z tych strasznych planet na końcu wszechświata, i okażą mu trochę sympatii.

    - To jest widok, który muszę oglądać na co dzień - powiedział do mikrofonu rejestratora, gdy skończył filmowanie. Jego słowa dudniły przez maskę i brzmiały smutno.

    Było jednak lepiej, niż myślał - dostrzegł coś purpurowego! Wprost na zachód od niego rozpościerały się góry. Nie dziwota, że żyli w nich ludzie: były prawie purpurowe! Opuścił rejestrator i wyszczerzył zęby w uśmiechu do odległych szczytów. Może więc jednak ludzie byli trochę inteligentni? Spodziewał się tego, choć nie miał całkowitej pewności. Urealniało to znacznie jego wciąż jeszcze mgliste plany. Przesuwał wzrokiem po równinie, gdy nagle coś przyciągnęło jego uwagę. W świetle zachodzącego słońca rysowały się na horyzoncie jakieś odległe kształty. Poprawił ostrość filtrowanego przez szkło maski obrazu. Sylwetki nagle się przybliżyły. Tak, tak właśnie przypuszczał - to było zrujnowane miasto. Zarośnięte i zniszczone, ale wciąż z bardzo wysokimi budynkami. I dość rozległe. Stara autostrada wiodła wprost do niego. Sięgnął w dół, wziął pokaźnych rozmiarów księgę ze stosu leżącego na tylnym siedzeniu i otworzył ją w zaznaczonym miejscu. Znajdowała się tam rysunkowa wkładka - jakiś chinkoski artysta naszkicował ją przed kilkoma wiekami.

    Towarzystwo wykorzystywało oddychających powietrzem Chinkosów do pracy kulturalnej na planetach o zbliżonym składzie atmosfery. Chinkosi pochodzili z Galaktyki Drugiej. Dorównywali wzrostem Psychlosom, ale ciała mieli nadzwyczaj smukłe i delikatne. Uważano ich za starą rasę i Psychlosi lubili przyznawać się do tego że wszystkiego, co dotyczyło kultury i sztuki, nauczyli się od Chinkosów. Nie sprawiali kłopotów w transporcie, pomimo że oddychali powietrzem. Byli lekcy jak piórka, no i tani. Niestety, nie przetrwali, nawet w Galaktyce Drugiej. Pewnego dnia zbuntowali się przeciwko tyranii Psychlosów i Intergalaktyka wyniszczyła ich zupełnie. Ale to wydarzyło się znacznie później, gdy departament kultury i etnografii już dawno zakończył swoją działalność na Ziemi. Terl nigdy nie widział żadnego Chinkosa. Zadziwiające istoty, rysujące takie jak ten obrazy. I po co to komu potrzebne?

    Porównał odległe sylwetki ze szkicem. Te prawdziwe miały co prawda trochę złagodzone kontury, zapewne na skutek działania wiatrów i deszczu, ale poza tym były takie same. Tekst na założonej stronie brzmiał: "Na wschód od gór znajdują się ruiny miasta ludzi, nadzwyczaj dobrze zachowane, do czego przyczynił się suchy klimat. Ludzie nazywali je: Denver. Nie jest ono tak estetyczne pod względem architektonicznym jak miasta leżące w środkowej i wschodniej części kontynentu. Zwykle spotykane miniaturowe drzwi nie mają żadnych lub niewiele ornamentacji. Budynki wyglądają jak nieco powiększone domki dla lalek. Wydaje się, że generalnym założeniem architektonicznym była użytkowość, a nie smak artystyczny. W mieście są trzy różniące się między sobą katedry, które najwidoczniej służyły oddawaniu czci różnym pogańskim bogom. Świadczy to, że kultura nie była monoteistyczna, choćby nawet była zdominowana przez kler. Wdaje się, że kult jednego z bogów, zwanego "Bankiem", był w tej społeczności najbardziej popularny. Znajduje się tam także biblioteka, zadziwiająco dobrze zaopatrzona w książki. Departament opieczętował niektóre pomieszczenia biblioteki po przeniesieniu do archiwów najważniejszych tomów dotyczących kopalnictwa. Ponieważ pod fundamentami miasta nie odkryto żadnych rud, a do jego budowy tubylcza ludność nie używała bogatych w cenne kruszce materiałów, miasto zachowano w pierwotnym stanie. Wystąpiono o fundusze na jego zrekonstruowanie".

    Terl uśmiechnął się do siebie. Nic dziwnego, że departament kultury i etnografii został usunięty z tej planety, skoro starał się o kredyty na rekonstrukcję miast ludzi. Wyobrażał sobie gromy, które posypały się ze szczebla dyrektorskiego na głowy wnioskodawców. Cóż, były to informacje, które mogły się przydać w realizacji jego planów.

    Przed nim rozciągała się autostrada. Miała w tym miejscu paręset stóp szerokości i można ją było wyraźnie odróżnić od otaczającego terenu. Jej powierzchnię zalegały zwały piasku, ale porastająca go trawa była jednolita, a znajdujące się po obu stronach krzaki, nie mogąc zapuścić korzeni w twardą nawierzchnię, rosły na jej obrzeżach, wyznaczając prosty kurs. Terl jeszcze raz rozejrzał się dookoła. W oddali pasło się jakieś bydło i małe stado koni. Nic wartego strzału - nic na tyle niebezpiecznego, by dostarczyć sportowych emocji. Było w tej sytuacji coś rozkosznego: mając czas na myślenie o polowaniu i będąc nawet odpowiednio do tego wyposażonym - zrezygnować. Miał wyższą stawkę do wygrania.

    Opuścił się na fotel kierowcy i wcisnął przycisk zamykający właz. Nie nadające się do oddychania powietrze zostało wypchnięte z kabiny i zastąpione właściwym gazem. Wbrew regulaminowi zdjął maskę i rzucił ją na fotel strzelca. Purpurowy kolor wnętrza kabiny dawał wytchnienie jego nerwom. Co za ohydna planeta! Nawet przez purpurowe, szklane ekrany wyglądała wstrętnie. Jeszcze raz rzucił okiem na mapę. Teraz potrzebował trochę szczęścia, wiedział bowiem, że w same góry nie może udać się ze względu na uran, którego obecność w tym rejonie wykazywały bezpilotowe samoloty zwiadowcze. Ale samoloty zwiadowcze wykazywały także, że ludzkie stworzenia schodziły czasem aż do podnóży gór, a tam było dla Psychlosów wystarczająco bezpiecznie.

    Jeszcze raz przemyślał swoje plany. To były wspaniałe plany: zamierzał zdobyć bogactwo i władzę. Samoloty zwiadowcze powiedziały mu więcej, niż inni mogli przypuszczać. Analiza wyników ostatnich badań wykazała istnienie żyły prawie czystego złota, odsłoniętej w wyniku obsunięcia się gruntu, już po zakończeniu przez Intergalaktykę generalnego przeglądu zwiadowczego planety. Wyśmienita, bajecznie bogata żyła złota w zasięgu ręki, żyła, o której Towarzystwo nie miało pojęcia, ponieważ Terl zniszczył wszystkie zapisy. Zzt miał doprawdy świetny pomysł, aby nie wysyłać więcej samolotów zwiadowczych w ten rejon! A promieniowanie uranu w tej części gór było olbrzymie i Psychlosi nie mogli tam przebywać, ponieważ nawet kilka drobin uranowego pyłu mogło spowodować eksplozję gazu, którym

    Terl uśmiechnął się, podziwiając swój geniusz. Na początek potrzebne mu było tylko jedno ludzkie stworzenie. A potem trochę więcej ludzkich stworzeń. Chyba uda mu się wywieźć złoto z planety... Na razie nie miał jeszcze pojęcia, jak tego dokona, z pewnością jednak coś wymyśli. Potem zaś - bogactwo i władza! I nigdy więcej takich miejsc.

    Najważniejsze, to żeby nikt nie powziął jakichkolwiek podejrzeń na temat tego, o co mu naprawdę chodziło. Ale w tej dziedzinie Terl był ekspertem. Gdyby mu się poszczęściło, najprawdopodobniej mógłby pochwycić stworzenie ludzkie być może nawet na tej łące. Nie miał jednak zbyt dużo czasu, by czekać na okazję. Słońce było już bardzo nisko. Zamierzał zatrzymać się na noc w ruinach miasta i przespać się w pojeździe. Uruchomił maszynę i pomknął wzdłuż starej autostrady, muskając brzuchem pojazdu końce traw.

10

    Jonnie zatrzymał konia tak nagłym szarpnięciem, że zaskoczony Wiatrołom stanął dęba. To było ono, wprost na wschód. Nie wzgórza, ani góry. Nie było to też złudzenie - na tle nieba wyraźnie rysowały się prostokątne bryły o ostrych konturach. Teraz wreszcie uwierzył.

    Gdy opuścił tajemniczy pagórek, znalazł się na bardzo dogodnym do jazdy szlaku. Wyglądało to prawie tak, jakby do ruin z oknem prowadziła kiedyś szeroka droga. Wzdłuż niej po obu stronach rosły krzaki, dwa rzędy oddalone od siebie o jakieś dwieście stóp, ciągnące się daleko na wschód. Na drodze rosła równo trawa, ale gdy przyjrzał się jej dokładnie, dostrzegł, że w niektórych miejscach pomiędzy kępami trawy widać było szare łysiny. Ostrożnie zbadał jedną z nich. Wydawało się, że szara materia jest bardzo twarda. Tak jak wewnętrzne ściany pagórka. A może to był chodnik? W jego rodzinnym miasteczku, na zewnątrz budynku sądu, wyrównane kamienie posłużyły do zrobienia chodnika. Ale na co komu chodnik o szerokości dwustu stóp? I długi na całe godziny jazdy? Jonnie czuł się tym wszystkim niezwykle podekscytowany. Pamiętał, że gdy był małym chłopcem, jedna z rodzin posiadała wóz, którym zwożono drewno opałowe, i mówiono mu, że kiedyś w miasteczku było wiele takich wozów. Otóż po tej szerokiej darni na pewno można by toczyć wóz, i to toczyć szybko i daleko.

    A więc jest Wielkie Miasto! A on nawet jeszcze dzisiaj, w miarę jak mijały popołudniowe godziny, był przekonany, że kiedyś prawdopodobnie ktoś zobaczył, tak jak on, ten pozostawiony z tyłu pagórek i w wyobraźni rozmnożył go do rozmiarów miasta. I oto teraz miał je przed sobą! Puścił Wiatrołoma kłusem. Rysujące się w czystym powietrzu sylwetki wcale się jednak nie przybliżały, wydawało się nawet, że są coraz odleglejsze. Może więc jednak to złudzenie? Ale nie, nie mogły to być ani wzgórza, ani góry. Tylko budynki mogły mieć tak regularne kształty. Znów ruszył w drogę, już teraz spokojniej, pamiętając o zachowaniu ostrożności. I po pewnym czasie stwierdził, że wreszcie zbliża się do miasta.

    Słońce chyliło się coraz niżej, a on wciąż jeszcze był daleko od celu. Perspektywa wjechania do tego tajemniczego miejsca w ciemnościach nie była zachęcająca. Któż mógł wiedzieć, co tam zastanie? Duchy? Bogów? Ludzi? A może potwory? Och, nie! Nie potwory. Przecież to tylko głupie bajki, którymi matki straszyły dzieci, gdy nie chciały iść spać.

    Gdy dostrzegł strumień, zboczył z traktu i rozbił obóz. Podpiekł warchlaka i pokroił go tą ostrą błyszczącą rzeczą, którą wyjął z okna. Nie do wiary, zdumiewał się, wymyślić coś, co tak dobrze tnie! Z czymś takim można żyć całkiem wygodnie. Trzeba tylko uważać, żeby nie pociąć palców, jak mu się to już dwukrotnie zdarzyło, na szczęście niegroźnie. Prawdopodobnie tnącą krawędź można oprawić na przykład w drewno, które służyłoby za uchwyt. Wtedy miałoby się rzeczywiście użyteczną rzecz.

    Po kolacji podrzucił drewna do ogniska, aby odstraszyć wilki dwa siedziały niedaleko ze ślepiami błyszczącymi bursztynowo w świetle ogniska. Były to wielkie, długonogie stworzenia. Wyglądały na mocno wygłodzone.

    - Wynoście się - krzyknął - albo będę nosił wasze skóry! Ale wilki nadal siedziały. Wiatrołom i juczny koń nie chciały oddalić się od ognia - bały się drapieżników. Jonnie nie miał zamiaru polować na wilki, ale konie musiały znaleźć trochę trawy. Zebrał kilka leżących w pobliżu odłamków skalnych wielkości ludzkiej pięści. Rzucił kości warchlaka w kierunku wilków, na odległość około dziesięciu stóp od ogniska. Jedno zwierzę zaczęło się podkradać do przodu na przygiętych łapach, powarkując i nie spuszczając oczu z kości. Za chwilę cała uwaga wilka skupi się na nich.

    Jonnie błyskawicznym ruchem rzucił trzymany w ręku odłamek i trafił go dokładnie między oczy. I zaraz potem drugi rzut - i drugie zwierzę, które nie zdążyło w porę odskoczyć, także padło martwe. Przyciągnął je do ogniska. Niestety, ich skóry o tej porze roku nie były warte zdejmowania. I do tego miały kleszcze.

    - Idźcie się paść! - polecił koniom.

    Znowu podrzucił do ognia, tak na wszelki wypadek, gdyby wilki, które zabił, miały jakichś przyjaciół, i zwinął w rulon ubranie. Czekał go ciężki dzień.

11

    Jonnie wstał jeszcze przed pierwszym brzaskiem i blady świt zastał go już na przedmieściach Wielkiego Miasta. Zatrzymywał się co kawałek i przyglądał się wszystkiemu oszołomiony.

    Całe miasto było pokryte piaskiem, a szerokie trakty między budynkami porośnięte trawą i krzakami. Jonnie wzdrygał się nerwowo za każdym razem, gdy spłoszony królik lub szczur wypadał z jakiejś dziury. Panująca wokół cisza była tak głęboka, że stukot kopyt końskich, mimo iż tłumiony przez trawę i piasek, odbijał się głośnym echem. Nigdy przedtem nie słyszał pogłosu, toteż początkowo przeraziły go dziwne dźwięki. Przez chwilę myślał nawet, że inny koń idzie stępa gdzieś za nim niedaleko, ale w końcu doszedł do źródeł tego zjawiska. Uderzył zawieszoną na przegubie ręki maczugą o drugą maczugę, którą miał przy pasie, i prawie natychmiast usłyszał taki sam dźwięk parokrotnie powtórzony, ale coraz ciszej. Chwilę jeszcze czekał, ale nic więcej się nie wydarzyło. Znowu stuknął maczugami i powtórnie usłyszał to samo. Doszedł więc do wniosku, że owe dziwne dźwięki wywołuje on sam.

    Rozejrzał się - z obu stron otaczały go resztki wysokich budynków, naprawdę bardzo wysokich. Targane przez wiatr, zszarzałe od zmiennej pogody, ciągle stały - milczące i majestatyczne. Zadziwiające. Któż był w stanie zbudować coś takiego? Może bogowie? Zmierzył wzrokiem masywne bloki, z których składały się budynki. Żaden człowiek nie mógłby dźwignąć takiego ciężaru. Jechał teraz drogą, która musiała być chyba głównym traktem Wielkiego Miasta. Zmarszczył brwi, próbując wyobrazić sobie sposób, w jaki stawiano te budowle. Wielu ludzi? Ale jak oni mogli wciągać te bloki tak wysoko? - zastanawiał się. Stopniowo zaczął pojmować, że jeśli wbuduje się stopnie z kloców i jeśli wielu, wielu ludzi zawiąże liny wokół bloku, to wciągnie go po tych stopniach do góry. Zdumiewające. Oszałamiające i niebezpieczne, ale możliwe. Zadowolony z odkrycia, że do budowy miasta niepotrzebni byli ani bogowie, ani potwory, kontynuował swoje badania. Zastanawiał się, co też za dziwaczny gatunek drzew musiał kiedyś rosnąć wzdłuż traktu. Zsiadł z konia i obejrzał jeden pniak. Był twardy, poszczerbiony, pusty w środku i wrośnięty głęboko w dziwną skałę. To na pewno nie drewno - to był metal, czarny pod wierzchnią, czerwoną warstwą. Dziwne pniaki rozmieszczono w regularnych odstępach i choć nie potrafił wyobrazić sobie, do czego służyły, to jednak było oczywiste, że umieszczono je tu celowo.

    Spoglądał na niezliczone okna i wydawało mu się, że odwzajemniają jego spojrzenia. Poranne słońce już się pokazało i rozświetliło wszystko dokoła. Gdzieniegdzie znajdowały się duże powierzchnie czegoś bardzo podobne do zębów, które zabrał z pagórka na równinie. Były jasne - białawe i niebieskawe, jak bielmo na oczach starego człowieka. Zaczął zdawać sobie sprawę, iż stanowiły rodzaj powłoki, może chroniącej wnętrza budynków przed zimnem i gorącem, lecz przepuszczającej światło. Ludzie w jego rodzinnej okolicy też robili czasami coś takiego, używając błon z żołądków zwierzęcych. Ale ci, którzy budowali Wielkie Miasto, musieli mieć dostęp do jakiejś dziwnej skały lub innego twardego materiału, który miał postać tafli. Musieli to być bardzo zdolni ludzie.

    Zobaczył przed sobą ogromny, ziejący czarną pustką otwór, z którego wypadły drzwi. Leżały obok, na wpół zasypane piaskiem. Wjechał powoli do środka i rozejrzał się w mroku. Wokół było pełno najrozmaitszych szczątków w stanie rozkładu uniemożliwiającym ich identyfikację. Stał tam też rząd wysokich, sięgających do pasa platform, wykonanych z białego kamienia poprzetykanego niebieskawymi żyłkami. Przechylił się na koniu i przyjrzał ścianom za platformami. W ściany wstawiono ciężkie, bardzo ciężkie drzwi, z których dwoje było uchylonych, a trzecie - szeroko otwarte. Przytwierdzono do nich wielkie koła z wciąż jeszcze błyszczącego metalu. Zsiadł z konia i ostrożnie zbliżył się do otwartych drzwi, za którymi odkrył niewielkie pomieszczenie.

    Stały w nim półki, a na tych półkach, przemieszane z rozpadającymi się resztkami czegoś wyglądającego jak materiał na worki, leżały stosy krążków. Większość z nich miała kolor matowoszary, ale były też i żółte, błyszczące. Ujął w palce jeden z nich. Mimo że mały - wielkości trzech paznokci - był nadzwyczaj ciężki. Obrócił go w palcach i zamarł. Widniał na nim narysowany ptak. Ptak, który zaciskał w szponach pęk strzał. Sięgnął pośpiesznie do innych stosów, przeglądając krążek za krążkiem. Większość z nich miała po jednej stronie wizerunek ptaka, a po drugiej rysunki twarzy, różnych ludzkich twarzy. Na niektórych krążkach widniały podobizny kobiet. Twarz człowieka! A więc nie był to symbol bogów. To był symbol człowieka. Ptak ze strzałami należał do człowieka!

    Szok spowodowany tym odkryciem sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Przez parę minut opierał się ciężko, czując, jak huczy mu w niej od kłębiących się myśli.

    Drzwi wnęk to dzieło rąk człowieka. Wielkie Miasto było zbudowane przez człowieka. Wrota grobowca w górach, choć większe, skonstruowano z podobnego materiału, a więc i grobowiec nie był dziełem bogów. Pagórek na równinie również wykonany został przez jego pobratymców. Człowiek budował kiedyś różne rzeczy - tego Jonnie był teraz pewien. A przecież potrzeba wielu ludzi, żeby zbudować tak duże miasto, musiało ich więc kiedyś żyć bardzo wielu.

    Wyjechał z budynku w głębokim oszołomieniu. Jego wiedza i oceny uległy poważnemu przewartościowaniu i potrzebował czasu, by to wszystko jeszcze raz przemyśleć. Które legendy były prawdziwe? Które zaś fałszywe?

    Czy legenda o Wielkim Mieście - ale to miasto istniało w rzeczywistości. Było ono oczywistym dziełem człowieka i człowiek żył tu w dawno zapomnianych czasach. Być może legenda o Bogu rozgniewanym na ludzi, których zgładził, była prawdziwa. A może nie? Może nastąpił po prostu jakiś kataklizm. Popatrzył dookoła na trakty i budynki. Nie, nie dostrzegał tu żadnych śladów kataklizmu - budynki wciąż stały. Wiele z nich miało nawet w oknach te dziwne, cienkie tafle. Nie było też żadnych szczątków ludzkich... No tak, ale przez tak długi czas nawet kości rozsypałyby się w proch.

    I wtedy zobaczył budowlę, której drzwi były na głucho zamknięte, a w miejscach gdzie powinny znajdować się okna, widniały metalowe płyty. Przyjrzawszy się bliżej, stwierdził, że drzwi założone są olbrzymią żelazną sztabą. Zsiadł z konia i zbliżył się do budynku.

    Sztaba nie była tak wiekowa jak miasto - brakowało na niej śladu nalotu. Piasek przed wejściem wprawdzie porosła trawa, ale widać było, że jakiś czas temu odgarnięto go sprzed drzwi. Jonnie zmarszczył brwi - ten budynek nie przypominał innych. Był zachowany w bardzo dobrym stanie. Ktoś przykrył okna metalowymi płytkami i metal ten różnił się od innych, które widział w mieście. Czas nie zdążył zostawić na nim żadnych śladów. Ktoś potraktował ten budynek w specjalny sposób. Cofnął się nieco, by mieć lepszy widok. Był to rzeczywiście inny rodzaj budynku miał mniej okien i znacznie potężniejszą od innych bryłę. Jako doświadczony tropiciel Jonnie starał się zrozumieć, skąd wgięły się te różnice. Najprawdopodobniej znacznie, znacznie później, po opuszczeniu miasta przez mieszkańców, ktoś dotarł tu, przekopał drogę do drzwi, a potem solidnie je umocował. Ale to też musiało się zdarzyć bardzo dawno temu.

    Omiótł wzrokiem fasadę budynku. Jedna z metalowych płyt okiennych była obluzowana. Znajdowała się dość wysoko, więc stanął na koniu i zaczął ją podważać. Zachęcony tym, że lekko ustąpiła, wsunął rękojeść maczugi w szczelinę. Pokrywa odskoczyła ze zgrzytem, płosząc Wiatrołoma, który gwałtownie rzucił się w bok. Jonnie kurczowo chwycił się za listwę okienną i zawisł w powietrzu. Podciągnął się w górę. Pod pokrywą była przezroczysta tafla. Wziął w dłoń maczugę i udało mu się uderzyć w taflę. Trzask i brzęk lecącej w dół materii zabrzmiały przeraźliwie głośno w tym cichym miejscu. Wiedział już, że ta przezroczysta materia może skaleczyć, więc przytrzymując się listwy jedną ręką, drugą usunął kawałki z dolnej części ramy okiennej, po czym podciągnął się w górę i przedostał do wnętrza.

    Musiał odczekać chwilę, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności i zobaczyć cokolwiek. Światło dochodziło tu tylko przez wąskie szczeliny pod pokrywami innych okien. Przesunął się kilka kroków. Teraz, gdy nie zasłaniał już światła wpadającego przez okno, widział całkiem dobrze.

    Wszystko pokryte było cienką warstwą kurzu i piasku. Stało tam mnóstwo stołów i poustawianych w rzędy krzeseł. Ale nie to było najbardziej interesujące. Prawie przy każdej ścianie stały wysokie szafy z półkami. Niektóre pokryte były przezroczystymi taflami. Zbliżył się do nich ostrożnie, delikatnie odsunął jedną i zajrzał do środka. Na półkach zobaczył dziwaczne długie przedmioty. Początkowo Jonnie myślał, że każdy z nich stanowi całość, ale potem odkrył, że składają się z części, które można pojedynczo wyjmować. Wziął do ręki jedną z nich.

    Dziwna rzecz niemal rozłożyła mu się w dłoniach na części. Niezgrabnie usiłował złożyć ją z powrotem i wreszcie mu się to udało. Co za dziwaczny przedmiot! Wyglądał jak pudełko, ale pudełkiem nie był. Jego pokrywy rozsunęły się na boki, ukazując plik cienkich, nadzwyczaj cienkich płatów, na których znajdowały się czarne znaczki, mnóstwo małych czarnych znaczków w równych rzędach.

    Położył go z powrotem i wziął drugi, mniejszy. Ten również sam się otworzył. Jonnie zobaczył rysunek. Przedstawiony na nim przedmiot miał kształt dużego czerwonego koła, znacznie większego od truskawki. Koło miało szypułkę. Obok niego narysowano czarny szałas z poprzeczką w środku. Przewrócił cienki płat. Teraz zobaczył wizerunek pszczoły. Co prawda żadna pszczoła nie była tak wielka, ale to z całą pewnością pszczoła. Wyglądała tak prawdziwie, że musiał jej dotknąć palcem, aby przekonać się, że to tylko złudzenie. A obok narysowana była czarna laska z dwoma brzuchami. Przewrócił jeszcze jeden płat. Zobaczył wizerunek kota - dziwnie małego kota, ale zdecydowanie to on. A obok niego znajdował się czarny przedmiot zakrzywiony jak sierp księżyca w nowiu. Trochę dalej był wizerunek lisa, a obok niego czarny maszt z zawieszonymi na nim dwiema rozwiniętymi flagami.

    Wstrząsnął nim nagły dreszcz. Wstrzymał oddech, wziął do ręki znowu poprzednio oglądany przedmiot i otworzył go. Wśród mnóstwa czarnych znaków był tam znak i pszczoły, i lisa, i kota. Tak - i maszt z dwiema flagami. Trzymał w dłoniach obydwa pudełka, czując, jak kręci mu się w głowie.

    Był tu jakiś sens. Lisy? Pszczoły? Koty? Szałasy, wybrzuszenia, sierpy księżyca w nowiu? To musiało mieć jakiś sens. Ale o co tu chodziło? O zwierzęta? O pogodę?

    Pomyślał, że później znajdzie czas na układanie sobie w głowie tego wszystkiego. Wsadził oba pudełka do przepełnionej już torby u pasa. Wszystko, co dotyczyło pogody i zwierząt, było cenne. Pudełka, w których zawarty był sens!

    Zasunął z powrotem taflę ochraniającą dziwne pudełka, przelazł przez okno na zewnątrz, umocował metalową pokrywę, jak mógł najlepiej, zagwizdał na Wiatrołoma i zeskoczył z okna na grzbiet konia. Rozejrzał się dookoła. Kto mógł przypuszczać, że tak bezcenne rzeczy znajdują się w Wielkim Mieście? Czuł się bogaty i rozpierała go duma. Nie było żadnego powodu, by jego współplemieńcy nadal pozostawali stłoczeni w górach. Tu znajdują schronienie, i to nawet w nadmiarze. Drewno opałowe można zdobyć bez trudu. A poza tym, od kiedy zjechał z gór, fizycznie czuł się wprost znakomicie. O wiele lepiej niż kiedykolwiek w życiu. A przecież podróżował zaledwie kilka dni.

    Wziął w rękę linkę jucznego konia i żwawo pokłusował szerokim traktem w kierunku wschodniej części Wielkiego Miasta. Zajęty oglądaniem wszystkiego po drodze, jednocześnie umysł miał pochłonięty planami zorganizowania przeprowadzki ludzi z gór do tego miejsca. Zastanawiał się, co mógłby stąd wziąć, by ich przekonać, co ma powiedzieć Stafforowi, jak mogliby przetransportować dobytek? Może zbudować wóz? Może jakieś wozy znajdowały się właśnie tu, w Wielkim Mieście. Mógłby wtedy przygnać tu konie. Te nierówne pagórki przysypane czerwonym pyłem, które od czasu do czasu widział po obu stronach szerokiego traktu, mogły być resztkami wozów. Trudno było jednak wyobrazić sobie, jakie mogły mieć kiedyś kształty. Nie, to chyba nie były wozy, chociaż - może? zaczął się bardziej dokładnie przypatrywać tym pagórkom.

    I wtedy zobaczył owada.

12

    Było już całkiem jasno, a owad siedział sobie jakby nigdy nic. Wstrętny. Z całą pewnością musiał to być owad, tak wyglądały tylko karaluchy. Albo chrząszcze. Nie, karaluchy. Ale przecież nie ma karaluchów, które miałyby trzydzieści stóp długości, dziesięć stóp wysokości i może ze dwanaście szerokości! Okropny brązowy kolor. I zupełnie gładki.

    Jonnie zatrzymał się, a juczny koń dołączył do Wiatrołoma. Obrzydliwy stwór siedział sobie zwyczajnie na środku szerokiego traktu. Wydawało się, że z przodu ma dwoje szczelinowych oczu. Jonnie nigdy nie widział czegoś takiego ani w górach, ani na równinie. To coś błyszczało jak metal i pokrywała je cienka warstwa kurzu. Jonnie czuł, że to coś żyje. Tak, to musiało być żywe. To nie mógł być metal, ile żywy stwór. Po chwili chłopak zrozumiał, co spowodowało, że miał takie odczucia. Stwór lekko się kołysał, coś migotało w jego szczelinowych oczach.

    Nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, Jonnie zawrócił Wiatrołoma i ciągnąc za sobą jucznego konia, zaczął powoli oddalać się w kierunku, z którego przyjechał. Zauważył już, że większość traktów łączyła się ze sobą, dzięki czemu można było objechać całą grupę budynków i wrócić w to samo miejsce. Niedaleko stąd zaczynała się otwarta przestrzeń. Pojedzie więc bocznym traktem, potem skręci i wydostanie się na równinę. Miał nadzieję, że uda mu się zdystansować owada, gdyby ten zaczął się

    Nagle usłyszał rozdzierający huk! Przerażony, obejrzał się stwór podniósł się na wysokość trzech stóp nad ziemię. Wylatywały spod niego tumany kurzu. Cal po calu zaczął posuwać się naprzód. A więc naprawdę był żywy!

    Wiatrołom pogalopował wzdłuż ulicy. Minęli jedną przecznicę, drugą. Stwór zostawał z tyłu. Znajdował się teraz o dwa skrzyżowania za nimi. Jonnie skierował Wiatrołoma w boczny trakt. Juczny koń cały czas trzymał się blisko nich. Dojechali do następnego rogu i znów skręcili w bok. W głębi traktu przed nimi znajdowały się dwa wysokie budynki. Jeśli utrzymają ten kierunek, powinni zaraz dotrzeć do otwartej przestrzeni. Musi się udać.

    I wtedy nagle pojawiła się przed nimi ściana płomieni. Stojący z prawej strony budynek rozpadał się w kłębach ognia i dymu. Jego górne kondygnacje wolno osuwały się w dół, blokując drogę.

    Przysypany pyłem Jonnie zastygł w bezruchu. Słyszał huczenie stwora gdzieś niedaleko. Nadsłuchiwał, wstrzymując oddech, źródło hałasu zmieniało swoje położenie - przesuwało się w prawo, a później najwyraźniej zaczęło się przybliżać równoległym traktem. Stwór zdołał w jakiś sposób zablokować ulicę przed nim, a teraz zachodził go od tyłu. Jonnie znalazł się w pułapce. Patrzył na dymiący przed nim pagórek świeżego gruzu, który wznosił się na dwadzieścia stóp w górę. Nagle przestał się bać. Serce przestało łomotać szaleńczo. Musiał sforsować przeszkodę. Cofnął Wiatrołoma dla uzyskania lepszego rozbiegu.

    Stwór huczał w bocznej ulicy, niebezpiecznie blisko. Jonnie obejrzał się: oto i on, z kłębami dymu wydobywającymi się z nozdrzy. Szturchnął piętami Wiatrołoma. Szarpnął linkę jucznego konia.

    - Wiooo!! - krzyknął.

    Konie ruszyły galopem na przeszkodę, nierówną i pełną kamieni. Niebezpieczną. Wspinały się po osypującym się gruzie. Niech bogowie uchronią je od połamania nóg. Wreszcie byli na szczycie. Stwór zbliżał się już do podnóża gruzowiska. Zaczęli schodzić w dół, na drugą stronę. Sforsowawszy przeszkodę, puścili się cwałem przed siebie. Stukot końskich kopyt odbijał się zwielokrotnionym grzmotem od ścian domów. Jonnie kluczył między budowlami, usiłując wydostać się na otwartą przestrzeń. Łomot kopyt zagłuszał huczenie stwora. Budynki przerzedzały się. Pomiędzy dwoma gmachami po prawej stronie dostrzegł otwartą przestrzeń. Zjechał w bok z traktu i gnał co koń wyskoczy do wolności.

    Gdy znalazł się na otwartej przestrzeni, zwolnił. Konie były zmordowane. Jechał stępa, aż ponownie złapały oddech. Przez cały czas oglądał się za siebie. I nagle znów usłyszał huczenie. Przymrużył oczy, czekał w napięciu. Oto i on!

    Owad wypełzł spomiędzy budynków i ruszył wprost na niego. Jonnie puścił konie w galop, ale stwór zbliżał się nieubłaganie, z łoskotem przemknął obok niego, zatrzymał się w przodzie i zawrócił, blokując drogę. Jonnie zatrzymał się. Patrzył na to coś, obrzydliwe, huczące, połyskujące. Zawrócił konie i pognał w przeciwnym kierunku. Stwór zahuczał głośniej i ruszył w pościg. Znowu ich wyprzedził i znowu zatrzymał się przed nimi.

    Twarz chłopaka ściągnęła się w determinacji. Ścisnął w dłoni Większą z zawieszonych u pasa maczug, okręcił mocno rzemień wokół nadgarstka i puścił linkę jucznego konia. Skierował Wiatrołoma w stronę stojącego nieruchomo owada. Zbliżał się do niego, nie spuszczając wzroku ze szczelinowego oka. Zakręcił maczugą, aż zafurczała w powietrzu, i ruszył z impetem przed siebie. Mijając stwora, z całą siłą grzmotnął maczugą prosto w jedno z jego oczu. Huk uderzenia był ogłuszający, ale stworzenie nawet się nie poruszyło. Jonnie zwolnił, zawrócił Wiatrołoma na poprzednią pozycję i przygotował się do drugiego ataku. Mierzył wzrokiem odległość, aby precyzyjnie uderzyć w drugie szczelinowe oko. Trącił konia piętą. Wiatrołom rzucił się do przodu.

    Wtedy nagle spomiędzy ślepiów stwora wykwitła wielka żółta plama. Potężny podmuch, zupełnie jak gdyby zadęły wszystkie wichry Wysokiej Góry naraz, uderzył w Jonniego. Koń i jeździec unieśli się w powietrze. A potem obaj runęli na ziemię.

13

    Na wpół rozbudzony Terl patrzył przed siebie oszołomiony.

    Poprzedniego wieczoru ułożył się do snu w pojeździe zaparkowanym na przedmieściu. Samo miasto nie budziło w nim zainteresowania. Kilka łyków kerbango pomogło mu zasnąć. O świcie zamierzał ruszyć w stronę gór. Kontynuowanie podróży w ciemnościach nie miało sensu, zresztą mogło być ryzykowne.

    Obudziło go gorąco - pojazd nagrzał się w porannym słońcu. I oto teraz spoglądał wytrzeszczonymi oczami na dziwne stworzenia, znajdujące się przed nim na ulicy. Być może obudził go właśnie odgłos ich kroków. Nie miał pojęcia, co to właściwie było. Konie już widział - zawsze wpadały do szybów kopalnianych. Ale nigdy przedtem nie widział konia z dwiema głowami, jedną z przodu i jedną w środku. Drugie zwierzę miało bardzo gruby tułów, ale drugiej głowy nie było widać - być może była pochylona.

    Zamrugał powiekami i uważniej spojrzał przez opancerzoną szybę. Obydwa zwierzaki właśnie zawróciły i zaczęły się oddalać, więc uruchomił silnik i ruszył za nimi. Było oczywiste, że zwierzęta zauważyły, iż je goni. Rzucił szybkie spojrzenie na stary plan miasta, zastanawiając się, czy nie mógłby przemknąć dookoła paru bloków i wyprzedzić je, ale właśnie skręciły w bok. Wiedział, że będą musiały okrążyć budynek. Jeszcze raz spojrzał na plan i umiejscowił właściwą budowlę, którą można było zablokować drogę uciekinierom.

    Siła rażenia starego pojazdu nie była co prawda zbyt wielka, ale na pewno wystarczająca. Niewprawną łapą nastawił dźwignię ognia na właściwy cel i wcisnął przycisk. Wynik eksplozji był nadzwyczaj zadowalający. Budynek rozsypał się w gruzy, tworząc przeszkodę nie do przebycia. Przesunął dźwignię gazu, objechał blok i skierował pojazd wzdłuż ulicy, skręcił znów i - oto i oni! Miał zdobycz w pułapce.

    A potem siedział z rozdziawioną gębą, patrząc, jak zwierzęta wspinają się w górę na dymiące gruzowisko i znikają mu z pola widzenia.

    Siedział tak przez minutę lub dwie. Właściwie te zwierzęta nie miały wiele wspólnego z wytyczonymi przez niego planami, ale intrygowały go. No cóż, miał mnóstwo czasu, a polowanie mimo wszystko było polowaniem. Nacisnął przycisk i odpalił kapsułę antenową, a gdy zawisła na wysokości trzystu stóp nad ziemią, włączył ekran monitora. Zobaczył je pędzące naprzód, kluczące między budynkami. Obserwował je, jedząc śniadanie. Skończywszy, wypił mały łyk kerbango, włączył napęd i nie spuszczając oczu z monitora, znalazł się wkrótce na otwartej przestrzeni. Zdobycz była przed nim. Przemknął obok zwierząt i zablokował im drogę. Zawróciły. Powtórzył manewr.

    Wciąż nie wiedział, co to były za stworzenia. Co do jednego nie miał pewności, ale drugie zdecydowanie miało dwie głowy. Pomyślał, że lepiej będzie nie opowiadać o tym w sali wypoczynkowej bazy. Wykpiono by go.

    Patrzył z ciekawością, jak znajdujący się na przodzie zwierzak zatrzymuje się, ujmuje w kończynę kij i rusza w jego stronę. Ciekawość zmieniła się w osłupienie - to stworzenie miało zamiar go zaatakować. Nie do wiary!

    Trzask maczugi o szybę wizjera był ogłuszający, od uderzenia aż zadzwoniło mu w uszach. Ale to nie było wszystko. Natychmiast potem usłyszał twist wdzierającego się do środka powietrza. Powietrze oszołomiło go, przed oczami zawirowały jaskrawe płaty. Powietrze! Powietrze dostawało się do kabiny!

    Stary Mark II rzeczywiście musiał być już bardzo stary. Opancerzone szyby obluzowały się w oprawach. Terl gapił się na nie z niedowierzaniem. Puściła boczna uszczelka. Zaczynał już wpadać w panikę, gdy wtem jego wzrok zatrzymał się na napisie ostrzegawczym. W pośpiechu złapał maskę, nałożył ją i otworzył zawór zbiornika z gazem. Oddychał głęboko. Oszołomienie powoli ustępowało. Zrobił jeszcze trzy głębokie wdechy, aby oczyścić płuca z przeklętego powietrza, i ponownie utkwił wzrok w dziwnym zwierzaku, który wyraźnie szykował się do następnego ataku.

    Teraz już musiał coś zrobić. Nie chciał, by zbyt silny odrzut gazów wybuchowych wdarł się do kabiny przez nieszczelną szybę, więc opuścił dźwignię siły ognia na pozycję: "Oszołomienie". Miał nadzieję, że to wystarczy. Zwierzę właśnie rozpoczęło szarżę, więc wcisnął przycisk ognia. Wystarczyło w sam raz. Jony rozjaśniły się oślepiającym blaskiem. Stworzenia zostały gwałtownie pchnięte do tyłu, uniosły się w górę i wreszcie zwaliły na ziemię. Terl bacznie je obserwował, aby mieć pewność, że się nie podniosą. Leżały bez ruchu.

    Wzdrygnął się i westchnął z ulgą. Otworzył z rozmachem boczne drzwi i wygramolił się na zewnątrz. Sprawdził zawieszoną u pasa broń, po czym podszedł dudniącym krokiem do porażonej zdobyczy. Teraz skonstatował, że nie były to dwa, ale trzy stworzenia! Dwa z nich były czworonożne. Od jednego coś odpadło. Potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Skutki działania powietrza nie ustępowały szybko, przed oczami wciąż jeszcze migały mu jasne iskierki. Pochylił się nad leżącym bliżej zwierzęciem, rozsuwając na boki trawę..

    To był koń! Koni widział wiele, pełno ich było na równinach. Ale ten koń miał przymocowane do grzbietu pakunki, które rozsypały się na skutek upadku. Kopnął je. To nie było nic żywego, po prostu trochę skór, futer zwierzęcych i jakieś bzdurne przedmioty. Ruszył przez wysoką trawę w stronę drugiego stworzenia. To również był koń. A trochę bardziej w prawo od miejsca, gdzie leżały konie, znajdował się...

    Terl odgarnął trawę. Och, na złotą mgławicę, co za szczęście! To był człowiek! Obrócił go twarzą do góry. Jakiż mały, słabowity tułów! Włosy na twarzy i na głowie, ale nigdzie więcej. Dwoje ramion, dwie nogi. Jasnobrązowa skóra. Terl musiał niechętnie przyznać, że opis Chara zgadzał się z rzeczywistością.

    Pierś człowieka poruszała się, nieznacznie co prawda, ale oznaczało to, że był żywy. Terl czuł się naprawdę szczęśliwy. Jego wyprawa zakończyła się sukcesem, nawet bez konieczności udawania się w góry. Podniósł człowieka jedną łapą, przeniósł do pojazdu i rzucił na fotel strzelca. Potem zabrał się do reperowania uszkodzonej szyby. Cały jej bok był lekko wgięty, choć samo szkło nie było nawet draśnięte. Niezły cios! Spojrzał na drobne ciało. A wszystko to z powodu sędziwego wieku pojazdu i kruchości jego uszczelek. Był na pewno mocno sfatygowany. Już on w nim znajdzie coś wadliwego i obciąży tym konto Zzta - jakieś elementy zamontowane w niewłaściwym miejscu lub coś innego. Sprawdził pozostałe uszczelki, drzwi i ekrany. Wydawało się, że są dobre, choć kruche. No cóż, chyba nie będzie już więcej ataków ze strony takich jak ten tu.

    Stanął na fotelu kierowcy i wyjrzał przez właz, omiatając wzrokiem horyzont. Wszystko w porządku. Żadnych zwierząt w okolicy nie było. Zatrzasnął z łomotem górną pokrywę i usadowił się w fotelu. Wcisnął łapą przełącznik zmiany ciśnienia, z zadowoleniem słuchając syku ulatującego z kabiny powietrza i bulgotania wypełniającego ją gazu do oddychania. Pocił się pod maską w narastającym upale, a poza tym uwierała go nieprzyjemnie. Och, gdybyż to była planeta z odpowiednią atmosferą, planeta z odpowiednim ciążeniem, z purpurowymi drzewami...

    Człowiekiem nagle zaczęły wstrząsać konwulsje. Zaniepokojony Terl pochylił się nad nim. Stworzenie siniało i wiło się w drgawkach. Towarzystwo miotającego się w szale zwierzęcia było ostatnią rzeczą, jakiej Terl mógłby sobie życzyć. Pośpiesznie wyregulował maskę, zdekompresował kabinę, kopniakiem otworzył boczne drzwi i wyrzucił stworzenie z powrotem na trawę. Siedział przez moment, obserwując je uważnie. Obawiał się, że jego plany mogą spalić na panewce. Stworzenie musiało być porażone ładunkiem oszałamiającym mocniej, niż przypuszczał. Co za słabeusz!

    Otworzył górny właz i przyjrzał się jednemu z koni. Widział, że jego boki się poruszają. Koń oddychał i nie miał żadnych drgawek, a nawet zaczynał dochodzić do siebie. No cóż, koń to był koń, a człowiek mógł być... Nagle zrozumiał: człowiek nie mógł oddychać gazem! Zsinienie jego twarzy ustępowało i ustały konwulsje. Tylko pierś unosiła się jeszcze gwałtownie, gdy z trudem łapał powietrze.

    Stwarzało to nowy problem. Jasny szlag by to trafił! Terl nie miał najmniejszej ochoty przebyć drogi powrotnej do kopalni w znienawidzonej masce. Wygramolił się z pojazdu i podszedł do worków porzuconych obok koni. Przeszukał jeden z nich i wydobył kilka rzemieni. Wrócił do leżącego człowieka, podniósł go z ziemi i rzucił na dach pojazdu. Związał rzemienie i zrobił z cech długą linę. Jeden z jej końców przymocował do jednego nadgarstka stworzenia, przeciągnął linę pod pojazdem, chrząkając trochę ze złości, bo musiał go w tym celu podnieść, przywiązał drugi jej koniec do drugiego nadgarstka i ściągnął ciasno linę. Sprawdził, czy zdobycz nie spadnie. Doskonale. Wrzucił worki na fotel strzelca, wlazł do wnętrza, zamknął drzwi i ponownie wcisnął przełącznik zmiany atmosfery.

    Leżący bliżej koń podniósł głowę, usiłując wstać. Poza krwawymi pęcherzami spowodowanymi działaniem ładunku oszałamiającego wydawał się w porządku, co oznaczało, że człowiek też powinien dojść do siebie. Usta Terla rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Uff, ostatecznie wszystko powinno zakończyć się szczęśliwie. Uruchomił pojazd, zawrócił i ruszył w kierunku kopalni.

    . 2 .

1

    Terl kipiał energią, a myśli o wielkich planach kłębiły mu się pod czaszką. Starzy Chinkosi mieli coś w rodzaju zwierzyńca na zewnątrz bazy i mimo że od zakończenia przez nich tutejszej misji upłynęło wiele lat, klatki wciąż tam stały. Jedna z nich wydawała się w sam raz dla człowieka. Otoczona była metalową siecią o dużych oczkach, zamiast podłogi miała klepisko z betonową sadzawką w środku. Chinkosi trzymali w niej niedźwiedzie, które podobno badali. Niedźwiedzie po jakimś czasie zdechły. Żadnemu z nich nigdy nie udało się stąd uciec.

    Terl z łomotem wrzucił do klatki swojego stwora, który, wciąż półprzytomny, najprawdopodobniej nie mógł się jeszcze otrząsnąć ze skutków szoku spowodowanego przez gaz do oddychania. Terl spojrzał na niego z obrzydzeniem i omiótł wzrokiem klatkę. Biorąc pod uwagę wszystkie jej zabezpieczenia, na pewno była dobra. Z mocnej siatki, z drzwiami zaopatrzonymi w zamek. Z wierzchu była co prawda odkryta - ale nawet niedźwiedź nie wspiąłby się na trzydziestostopową kratownicę.

    Istniała jednak możliwość, że człowiek spróbuje otworzyć drzwi klatki. Nie było to zbyt prawdopodobne, ale zamek nie był pewny. W klatce leżały worki i długa rzemienna lina. Terl postanowił więc, że mądrze będzie, jeśli przywiąże stwora. Opasał jego szyję rzemieniem, który zawiązał na prosty węzeł, drugi jego koniec przymocował do pręta kratownicy. Stanął nieco z boku i jeszcze raz wszystko sprawdził. Świetna robota! Wyszedł z klatki i zamknął drzwi na zamek. Musi założyć lepszy, ale na razie wystarczy ten. Zadowolony z siebie wprowadził pojazd do garażu i udał się do swego biura. Nie było tam zbyt wiele do roboty: parę rzeczy do wysłania, to co zwykle - formularze, nic pilnego.

    Załatwił je i odchylił się na krześle do tyłu. Co za nudne miejsce! Ach, nareszcie rozkręcił mechanizm, dzięki któremu wydostanie się stąd i wróci do domu. Zdecydował, że dobrze będzie sprawdzić, jak czuje się jego zdobycz. Wziął maskę, włożył nowy zbiornik i przeszedł przez pomieszczenia biurowe. Wyszedł na zewnątrz i ruszył w stronę zwierzyńca. Zatrzymał się i ze zdumienia zatrzepotał powiekami. Stwór znajdował się na zewnątrz klatki!! Dopadł go z warknięciem, podniósł i otworzywszy drzwi, wrzucił do środka. Człowiek zdołał rozwiązać węzeł.

    Terl przyjrzał mu się. Stworzenie wyglądało na przestraszone. Nie było w tym nic dziwnego - sięgało mu przecież zaledwie do pasa i miało wagę około jednej dziesiątej jego wagi. Ponownie nałożył mu rzemień na szyję. Będąc pracownikiem Towarzystwa Górniczego, obeznanym z rozmaitymi linami, umiał wiązać węzły. Tym razem zawiązał węzeł podwójny. Ten powinien utrzymać stwora na miejscu. Zadowolony udał się do garażu. Myjąc swój pojazd, rozważał różne warianty działania i sposoby ich realizacji. Wszystkie były uzależnione od tego małego człowieka. Tknięty nagłym przeczuciem wyszedł znów na zewnątrz, by zajrzeć do klatki. Stworzenie znowu się uwolniło! Terl wściekły wszedł do środka. Podwójny węzeł był rozwiązany!

    Tym razem zawiązał linę w niezwykle wymyślny sposób. Stworzenie patrzyło na niego, wydając z siebie dziwne dźwięki. Wyglądało to prawie tak, jakby usiłowało mówić. Wyszedł z klatki, umocował drzwi i ukrył się za budynkiem. Nie darmo był szefem bezpieczeństwa. Ze swojego punktu obserwacyjnego przyglądał się człowiekowi, przestawiwszy wizjer maski na telefoto. I cóż zrobił teraz stwór? Sięgnął do torby, którą miał przy pasie, wyjął z niej coś błyszczącego i przeciął linę.

    Terl pognał do garażu i przetrząsnął nagromadzone przez stulecia odpadki i szczątki, aż wreszcie znalazł kawałek stalowej linki, lampę spawalniczą, butle zasilające i krótką taśmę metalową. Gdy wrócił do klatki, stworzenie właśnie wdrapywało się na trzydziestostopową kratownicę.

    Z metalowej taśmy Terl zrobił obrożę i zespawał ją wokół szyi stworzenia. Dopasował do niej jeden koniec metalowej linki, natomiast drugi przyspawał do pierścienia, który zaczepił o pręt na szczycie kratownicy. Cofnął się. Stwór stroił miny i usiłował odsunąć od szyi wciąż jeszcze gorącą obrożę.

    - Już ja cię tu zatrzymam - mruknął mściwie Terl.

    Ale to jeszcze nie było wszystko. Poszedł z powrotem do biura, wziął po kryjomu z podręcznego magazynku dwie guzikowe kamery i dostroił je do długości fal swego biurowego monitora. Potem wrócił do klatki. Umieścił jedną kamerę wysoko w górze, kierując jej wizjer ku dołowi, drugą zaś zainstalował tak, by filmowała otoczenie.

    Stwór wskazywał palcem na swoje otwarte usta i wydawał dziwne dźwięki. Ale Terl nie wiedział, co to miało znaczyć. Tego wieczoru Terl siedział w pokoju rekreacyjnym. Zadowolony z siebie, nie odpowiadał na żadne pytania i pił w milczeniu kerbango, które wprawiało go w jeszcze lepszy nastrój.

2

    Jonnie z rozpaczą spoglądał na worki leżące po drugiej stronie klatki. Słońce przypiekało, a obroża uwierała go w poparzoną szyję. Gardło miał wysuszone z pragnienia, poza tym zgłodniał. W workach był świński pęcherz z wodą i trochę pieczonej wieprzowiny. Jeżeli się nie zepsuła. I skóry zwierzęce, z których mógłby sklecić jakąś osłonę przed słońcem.

    Najpierw próbował po prostu wydostać się na zewnątrz. Sama myśl o tym, że został uwięziony w klatce, doprowadzała go do szału. Znosił to gorzej niż brak wody i jedzenia. Wszystko było obce i nieznane.

    Ostatnią rzeczą, którą dokładnie pamiętał, był początek szarży na owada i to, że coś wyrzuciło go w powietrze. Ocknął się, leżąc na czymś miękkim i gładkim. Miał wrażenie, że jest we wnętrzu owada. Obok siebie widział coś olbrzymiego. A potem poczuł, jakby wprost do płuc wdychał ogień, który szarpał na strzępy jego nerwy i miotał nim w konwulsjach. Przypominał sobie mgliście, że odzyskał jeszcze przytomność na parę chwil. Wydawało mu się, że jest przywiązany do grzbietu owada pędzącego przez równinę. I nagle uderzył o coś głową i obudził się tutaj w klatce. Próbował zebrać wszystkie fakty w całość: zranił owada, ale niezbyt poważnie, ten pożarł go, ale potem wypluł i przeniósł na grzbiecie do swojego legowiska.

    Rzeczywisty szok wywołał natomiast u Jonniego sam potwór.

    Teraz zdał sobie sprawę z tego, że zawsze był naprawdę "zbyt przemądrzały". Wątpił w to, co mówili starsi, wątpił w Wielkie Miasto, a ono istniało, wątpił w potwory - i oto właśnie spotkał jednego.

    Gdy odzyskał przytomność i uświadomił sobie, że patrzy na potwora, zakręciło mu się w głowie. Oparł się mocno plecami o znajdujące się za nim pręty kratownicy, Potwór! Wysoki na osiem lub dziewięć stóp, a może nawet więcej. Chyba na trzy i pół stopy szeroki. Dwoje ramion. Dwie nogi. Połyskliwa materia na głowie i długa rura wiodąca od podbródka w dół piersi. Iskrzące się, bursztynowe oczy pod błyszczącą płytą na czole. Ziemia drżała, gdy się zbliżał. Tysiąc funtów? Chyba więcej. Olbrzymie stopy w równie olbrzymich butach. Pokryte futrem łapy i długie pazury.

    Jonnie był pewien, że potwór ma zamiar go pożreć, ale ten na razie uwiązał go tylko jak psa. Za każdym razem, gdy Jonnie usiłował rozwiązać pęta i wydostać się z klatki, natychmiast pojawiał się potwór. Zupełnie jak gdyby mógł widzieć, co Jonnie robi, sam nie będąc widziany. Możliwe, że te niewielkie kulki miały z tym coś wspólnego. Potwór trzymał je w łapach jak małe, dające się przenosić oczy. Jedna kulka znajdowała się teraz w górze; połyskując w odległym rogu klatki, druga zaś przyczepiona była do ściany pobliskiego budynku. No tak, ale potwór przyłapał go na próbie wydostania się z klatki, zanim jeszcze przyniósł te oczy.

    Co to było za miejsce? Skądś dochodziło stałe dudnienie, przytłumiony huk podobny do dźwięku wydawanego przez tamtego owada. Na samą myśl, że takich owadów mogło być więcej, chłopaka przeszył zimny dreszcz.

    Na środku klatki znajdował się wielki kamienny basen, głęboki na kilka stóp, ze stopniami z jednej strony. Na jego dnie było dużo piachu. Grób? Miejsce do smażenia mięsa? Nie, nie ma w nim zwęglonych patyków ani popiołu.

    A więc potwory istniały. I były takie wielkie! Gdy Jonnie stał przed potworem, jego twarz znajdowała się na wysokości klamry pasa olbrzyma. Klamra pasa? Tak, ta błyszcząca rzecz spinała pas. Jonniego nagle olśniła myśl, że potwór nosił na sobie coś, co nie było jego własną skórą. liska, błyszcząca, purpurowa materia - to nie była jego własna skóra. Spodnie, kurtka, kołnierz... potwór miał ubranie! Miał ozdoby na kołnierzu i jakiś wizerunek na klamrze pasa, przedstawiający małe kwadratowe bloki, z których strzelały w górę pionowe kolumny. Nad kolumnami widniało coś na kształt kłębów dymu wypełniającego górną część rysunku. Wyobrażenie kłębów dymu niejasno mu się z czymś kojarzyło... Było mu jednak zbyt gorąco, był głodny i spragniony, by borykać się z oporną pamięcią.

    Ziemia pod nim zaczęła dygotać pod miarowymi krokami. Wiedział już, co to oznacza. Potwór podszedł do drzwi klatki. Niósł coś. Wszedł i rzucił na ziemię jakieś miękkie, lepkie laseczki. Jonnie spojrzał na laseczki - nie były podobne do niczego, co kiedykolwiek widział. Potwór wykonywał dziwne ruchy łapą. Wskazywał na patyki, a potem na swoje usta, wreszcie podniósł jeden z nich i przytknął do ust Jonniego, wydając z siebie niezrozumiałe, dudniąco-huczące dźwięki.

    Jonnie zrozumiał: przypuszczalnie było to pożywienie: Odgryzł kawałek, połknął - i natychmiast zrobiło mu się niedobrze. Miał wrażenie, że jego żołądek usiłuje gwałtownie wyrzucić z siebie przełknięte paskudztwo. Próbował splunąć, aby pozbyć się kwaśnego smaku, ale gardło i usta miał wysuszone z pragnienia. Potwór cofnął się nieco i stał, patrząc na niego.

    - Wody! - błagał chłopak, odzyskując kontrolę nad swymi drżącymi członkami i głosem. - Proszę! Wody!

    Wypiłby cokolwiek, co pomogłoby mu pozbyć się tego koszmarnego smaku. Wskazał swoje usta.

    - Wody!

    Potwór stał nadal w bezruchu. Jego oczy za płytą maski były zwężone i żarzyły się niesamowitym blaskiem. Jonnie opanował się. Błędem było okazywanie słabości i błaganie o cokolwiek. Zawsze był dumny - ściągnął rysy twarzy w zaciętym milczeniu. Potwór pochylił się i sprawdził obrożę i linę. Wyszedł z klatki, zatrzaskując za sobą drzwi. Zablokował je drutem i poszedł sobie.

    Wieczorne cienie wydłużały się coraz bardziej. Jonnie tęsknie spoglądał na worki leżące przy drzwiach. Równie dobrze mogły znajdować się na szczycie Wysokiej Góry. Ogarnęło go poczucie bezradności i bezmiernego żalu - Wiatrołom był ciężko ranny, może nawet martwy, a za kilka dni on sam prawdopodobnie umrze z pragnienia i głodu. Zapadł zmrok.

    Nagła myśl uderzyła go jak grom. Uświadomił sobie, że Chrissie, jeżeli dotrzyma obietnicy, iż będzie go szukać, zginie z całą pewnością. Ogarnęła go rozpacz.

    Małe błyszczące oko, umieszczone wysoko w rogu klatki, spoglądało na niego zimno i bezlitośnie.

3

    Następnego dnia Terl przeprowadził gruntowną inspekcję nie używanych pomieszczeń mieszkalnych starych Chinkosów. Nie była to przyjemna praca. Pomieszczenia znajdowały się na zewnątrz kopuł i musiał to robić w masce. Mimo że szczelnie pozamykane, nosiły na sobie ślady kilkusetletniego niszczącego wpływu warunków atmosferycznych. Znajdowały się w nich: rzędy szaf z książkami, szeregi sekretarzyków pełnych notatek, stare pokiereszowane biurka na rozklekotanych i wątłych nogach, stosy rupieci w szafkach. A wszystko pokryte było cienką warstwą białego pyłu.

    To musiały być doprawdy zabawne istoty. Ich obecność tutaj była odpowiedzią Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego na stawiane przez co bardziej wojownicze i rozwinięte światy zarzuty, że kopalnictwo rujnuje pierwotną planetarną substancję. A że Towarzystwo miało w tym czasie duże zyski, jakiś nadgorliwy dyrektor stworzył departament kultury i etnografii, czyli KiE. Początkowo był to departament etnografii, ale że Chinkosi umieli malować, a żona owego dyrektora zaczęła robić prywatną fortunę, sprzedając ich dzieła na innych planetach, zmieniono nazwę departamentu. Było niewiele rzeczy, których nie zapisano by w tajnych aktach służby bezpieczeństwa. To jednak bunt Chinkosów, a nie korupcja, stał się przyczyną ich ostatecznej zagłady. Korupcja na szczeblu dyrektorskim była dla służby bezpieczeństwa pożyteczna, bunt - nie.

    Ciekawe, co na tej planecie warte było badań kulturowych? Zostało tu zbyt mało miejscowej ludności, by się o nią troszczyć. A poza tym kogo to właściwie obchodziło? Ale, jak wszyscy biurokraci, Chinkosi byli bardzo drobiazgowi i pracowici. Wystarczyło popatrzeć na te setki szaf i książek.

    Terl szukał czegoś na temat żywienia ludzi - pracowici Chinkosi na pewno studiowali i to. Miał pełne łapy roboty, otwierał i szybko sprawdzał setki skorowidzów, schylał się i grzebał w szufladach. I choć przejrzał zawartość mnóstwa biurek i szaf, nie mógł znaleźć na ten temat żadnej informacji. Dowiedział się natomiast, co jadały niedźwiedzie i górskie kozły. Odnalazł nawet rozprawę naukową o tym, czym żywiły się jakieś stworzenia zwane "wielorybami", co było tym zabawniejsze, że kończyła ją informacja o całkowitym ich wyginięciu.

    Stał zdegustowany pośrodku pomieszczenia, obrzucając wzrokiem tysiące nikomu niepotrzebnych książek. Nic dziwnego, że Towarzystwo przerwało działalność KiE na Ziemi. Można sobie wyobrazić ten cały rozgardiasz, bezsensowne zużycie paliwa, utrzymywanie w ruchu dymiących jak koparki fabryk produkujących książki, nużący oczy widok...

    Mimo wszystko jednak jego wysiłki opłaciły się przynajmniej częściowo. Z wielkiej i pożółkłej mapy, którą trzymał w łapie, wynikało, że na tej planecie pozostało jeszcze kilka skupisk ludzi. A przynajmniej jeszcze parę wieków temu. Niektórzy z nich ryli w miejscu, które Chinkosi nazywali "Alpy" - było ich tam parę tuzinów. Około piętnastu sztuk żyło daleko na północnym pasie lodowym, który Chinkosi nazywali: "Biegun północny" i "Kanada". Nieokreślona liczba ludzi znajdowała się w miejscu zwanym "Szkocja", było ich trochę w "Skandynawii", a także w miejscu oznaczonym nazwą "Kolorado".

    Nie wiedział do tej pory, że Chinkosi określali jego centralny rejon kopalniany mianem "Kolorado". Popatrzył na mapę z pewnym rozbawieniem: "Góry Skaliste", "Szczyt Pike'a". Śmieszne nazwy. Chinkosi pisali swoje prace w szorstkim języku Psychlo, ale mieli taką zabawną wyobraźnię. Mimo że na razie nie było mu to potrzebne, dobrze wiedzieć, że na planecie znajdowało się jeszcze trochę ludzi. Najwyższy czas zaprząc ich do roboty.

    Wyszedł, zamknął za sobą drzwi i popatrzył wokół na ten obcy, niepsychloski świat. Stare biura Chinkosów, baraki i zwierzyniec znajdowały się na wysokim wzgórzu na zapleczu kopalni. Rozpościerał się stąd rozległy widok na okolicę. Platformy transportu rudy i pole załadunku frachtowców nie wyglądały na miejsca, gdzie wre wytężona praca. Intergalaktyka może przysłać ponaglające radiogramy, jeśli plan nie zostanie wykonany. Miał nadzieję, że jego departament nie zleci mu prowadzenia zbyt wielu dochodzeń.

    Niebieskie niebo, żółte słońce, zielone drzewa, wiatr, który nimi targał. I powietrze. Jakże nienawidził tego miejsca. Na samą myśl o tym, że miałby tu jeszcze długo pozostawać, zazgrzytał kłami. Zakończy to zlecone mu dochodzenie w sprawie zaginionego traktora i wtedy, wykorzystując swoje doświadczenie, przystąpi do pracy nad tym człowiekiem - był to jedyny sposób wydostania się z tej piekielnej dziury.

4

    Jonnie obserwował potwora. Był spragniony, głodny i nie miał pojęcia, co go jeszcze czeka. Stwór wszedł do klatki. Przez jakiś czas przyglądał mu się stojąc, a w jego bursztynowych oczach migotały małe światełka. Potem zaczął krążyć po klatce. Sprawdzał pręty, potrząsając nimi i najwyraźniej badając, czy są dobrze umocowane. Zadowolony, dudniącym krokiem obszedł dookoła klatkę. Zatrzymał się chwilę nad patyczkami, którymi usiłował nakarmić Jonniego. Jonnie odrzucił je daleko od siebie, ponieważ wydzielały wstrętny, ostry zapach. Potwór policzył je. Ach! Więc umiał liczyć.

    Pokręciwszy się po klatce, olbrzym wrócił do Jonniego i sprawdził mocowanie obroży i liny, po czym odczepił drugi jej koniec od górnego pręta. Jonnie wstrzymał oddech. Może uda mu się dostać do worków? Ale potwór przywiązał linę znowu, tyle że nieco niżej niż poprzednio. Wyszedł z klatki, zamykając drzwi za sobą. Zdawało się, że nie zauważył, iż zamek jest lekko obluzowany.

    Mimo że osłabiony głodem i pragnieniem, Jonnie poczuł, jak wstępuje w niego nadzieja. Linę można było odwiązać, a mocowanie drzwi wydawało się na tyle słabe, że prawdopodobnie dałoby się je otworzyć. Upewnił się, że potwora nie ma w pobliżu, i zaczął działać. Mocnym szarpnięciem oderwał linę od pręta i pośpiesznie owinął się nią w pasie, żeby mu nie przeszkadzała. Jednym susem znalazł się przy workach. Rozerwał je trzęsącymi rękami i jęknął zawiedziony. Pęcherz z wodą pękł, a zawinięty w skórę warchlak był już mocno zepsuty i nie nadawał się do jedzenia.

    Popatrzył na zamek. Trzeba spróbować! Wyciągnął z worka maczugę i rzemień. Sprawdził, czy w torbie zawieszonej u pasa są krzemienie. Ruszył powoli w stronę drzwi. Druty przy zamku były grube, ale wyglądały na mocno nadgryzione zębem czasu. Mimo to posiniaczyły mu ręce, gdy usiłował je poodginać. Wreszcie - udało się!

    Pochylony pędził przez krzaki i zarośla na północny zachód. Musiał znaleźć wodę, język miał spuchnięty, wargi popękane, i zdobyć coś do jedzenia - czuł, że zaraz zacznie majaczyć z osłabienia. I musiał wrócić w góry. Przemierzył już chyba milę. Obejrzał się - nic. Nadsłuchiwał - żadnego dźwięku, żadnego odgłosu stóp potwora wstrząsających ziemią. Biegł dalej bez tchu. Znów zatrzymał się i znowu nadsłuchiwał. Wokół panowała cisza. Niedaleko przed nim zieleniła się soczysta trawa. W pobliżu musiała być woda. Ze świszczącym oddechem dotarł do skraju parowu. Żaden inny widok nie sprawiłby mu teraz większej radości - przebłysk bieli i błękitu, radosny szmer małego strumyka płynącego wśród drzew. Rzucił się na ziemię i zanurzył głowę w cudownie chłodnej wodzie. Doświadczenie podpowiadało mu, żeby nie pił zbyt raptownie. Płukał usta, zanurzał w wodzie głowę, piersi i plecy, by wnikała przez pory do ciała. Wypił kilka małych łyków i opadł do tyłu, łapiąc oddech.

    Nikt go nie ścigał. Może upłynąć wiele godzin, zanim potwór zorientuje się, że jego zdobycz zniknęła. Znów poczuł przypływ nadziei. Daleko na północnym zachodzie majaczyły na horyzoncie znajome kształty. Góry. Dom. Rozejrzał się wokół - po drugiej stronie strumienia stała stara, rozwalająca się chata z zapadniętym dachem. Teraz musiał zdobyć coś do jedzenia. Wypił jeszcze kilka łyków wody i wstał. Podniósł z ziemi maczugę, przeszedł przez strumień i skierował się w stronę chałupy.

    Podczas ucieczki nie widział po drodze żadnych zwierząt, być może wytrzebiły je potwory. Ale nie potrzebował przecież dużej zwierzyny - wystarczyłby królik. Lepiej będzie, jeśli szybko się o to zatroszczy i ruszy dalej. Coś poruszyło się w chacie, więc w panice przypadł do ziemi. Odetchnął z ulgą, gdy kilka wielkich szczurów wyskoczyło wprost na niego w bezładnej ucieczce. Zamierzył się maczugą, ale zaniechał rzutu, przecież tylko podczas najbardziej ponurych ze wszystkich głodowych zim jedzono szczury. Nie mógł jednak marnować czasu, a nigdzie nie widział królików. Wziął z ziemi kamień i rzucił nim w zapadniętą ścianę. Wyskoczyły dwa następne szczury. Cisnął maczugą i w chwilę później trzymał w ręku duże, martwe zwierzę.

    Nie mógł rozpalić ogniska. Nie było na to czasu. Szczur na surowo? Brr! Wyjął z torby ostry, przezroczysty przedmiot i wrócił do strumienia. Oczyścił i wymył gryzonia. Musiał się mocno przemóc, by wbić zęby w surowe mięso. Trudno, to było mimo wszystko jedzenie. Żuł z wysiłkiem, popijając często wodą. Ostatni kawałek zawinął w strzęp skóry i włożył do torby. Ogryzione kości przysypał piachem.

    Stanął wyprostowany i popatrzył na odległe góry. Odetchnął głęboko, zbierając siły do ponownego biegu. Kiedy usłyszał cichy świst, było już za późno - niemal jednocześnie poczuł, że coś na niego spada. Rzucił się konwulsyjnie w bok i zrozumiał, że zarzucono na niego sieć. Usiłując się uwolnić, zaplątywał się w nią coraz bardziej. Rozglądał się dziko dokoła.

    Potwór wychodził bez pośpiechu spomiędzy drzew, zwijając linę, do której doczepiona była sieć. Zawinął w nią Jonniego jak tobół i włożywszy go sobie pod pachę, ruszył w drogę powrotną.

5

    Terl machinalnie przewracał leżące na biurku formularze. Był w niezwykle radosnym nastroju. Sprawy układały się znakomicie, po prostu znakomicie. Metody działania wypracowane przez ochronę bezpieczeństwa zawsze były najlepsze. Zawsze. Wiedział teraz właśnie to, czego chciał się dowiedzieć: stworzenie piło wodę, a piło ją zanurzając głowę i plecy w strumieniu lub stawie. No i co najważniejsze - jadało surowe szczury. To znacznie upraszczało sprawę. Czego jak czego, ale szczurów w okolicy kopalni było pod dostatkiem. Przyszło mu na myśl, że sam mógłby nauczyć paru rzeczy starych Chinkosów. Podstawową sprawą jest puszczenie człowieka luzem i trzymanie przez cały czas pod obserwacją. Oczywiście sprawiało to nieco kłopotów, gdyż trzeba wyjść na zewnątrz i jeszcze do tego szybko się poruszać. Co prawda człowiek nie biegał tak szybko jak Psychlosi, ale i tak było to męczące, zwłaszcza w masce. Cieszyło go również, że nie stracił wprawy w rzucaniu siecią, choć to sposób tak bardzo już niemodny. Nie chciał ponownie używać broni człowiek był delikatny i łatwo dostawał konwulsji. No cóż, uczył się. Zaczął się zastanawiać, ile szczurów dziennie zjada człowiek. Ale tego dowie się łatwo.

    Ze znudzeniem wziął się do przeglądania raportów. Zagubiony traktor wraz z kierowcą został odnaleziony na dnie szybu. W ostatnim czasie zginęło wielu Psychlosów z personelu kopalni. Dyrekcja będzie robiła mnóstwo hałasu w związku z kosztami przysłania następnych. W tym momencie ucieszył się. Świetnie pasowało to do jego planów. Upewnił się, czy ma jeszcze coś do roboty i uporządkował biurko, kończąc pracę. Podszedł do szafki i wyjął z niej najmniejszy ze znajdujących się tam miotaczy, założył do niego ładunek i nastawił na minimalną moc. Przeczyścił maskę i wyszedł na zewnątrz.

    Niecałe sto jardów na północ od terenu kopalni zobaczył pierwszego szczura. Z precyzją, która zapewniła mu honorowe miejsce w szkolnej drużynie strzeleckiej, odstrzelił szczurowi łeb, mimo iż ten poruszał się z prędkością błyskawicy. O pięćdziesiąt stóp dalej, z kanału odwadniającego wyskoczył drugi - pocisk dosięgnął go w skoku. Terl przemierzył odległość. Czterdzieści dwa kroki! Wciąż jeszcze miał pewną rękę. No, na początek wystarczą dwa. Popatrzył dokoła. Żółto, niebiesko i zielono. Och, uwolni się od tego miejsca!

    Pełen optymizmu wrócił do zwierzyńca. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Człowiek przycupnął po drugiej stronie klatki, mierząc go nienawistnym wzrokiem. Nienawistnym wzrokiem? Tak, to stworzenie wyraźnie potrafiło okazywać emocje. Kiedy Terla nie było, dobrało się do swoich pakunków. Terl przypomniał sobie, jak gwałtownie się na nie rzuciło, gdy przyniósł je wczoraj z powrotem do klatki - i siedziało teraz na nich. Czymś się zajmowało - uważnie wpatrywało się w parę książek. Książki? Skądże, do stu tysięcy mgławic, ten człowiek wytrzasnął książki? Nie wydawało się możliwe, aby mógł dostać się do dzielnicy starych Chinkosów. Obroża i lina były nie naruszone. No cóż, najważniejsze, że wciąż jeszcze znajdował się w klatce.

    Terl szedł powoli, uśmiechając się pod maską. Trzymał w górze dwa martwe szczury. Położył je na klepisku. Człowiek jednak wcale nie rzucił się na nie łapczywie, wydawało się nawet, że się od nich odsuwa. No cóż, trudno oczekiwać wdzięczności od zwierząt. Nieważne. Terlowi najmniej zależało na podziękowaniach tego stworzenia. Podszedł do wybetonowanej sadzawki i poszukał wzrokiem rur doprowadzających wodę. Wyglądało, że są sprawne. Na zewnątrz klatki znalazł jeden z zaworów. Odkręcenie go nie było łatwe, bo od bardzo dawna nie był używany. Terl przyniósł z garażu trochę oleju i dokładnie naoliwił zawór. W końcu odkręcił go, ale woda nie popłynęła. Trzeba było sprawdzić wyżej. Poszedł wzdłuż rur aż do zbudowanego przez Chinkosów zbiornika. Pokręcił głową nad prymitywną konstrukcją mechanizmu. Przeczyścił i uruchomił pompę. I wreszcie basen w klatce zaczął się wypełniać wodą. Przybywało jej tak szybko, że po chwili zaczęła przelewać się przez krawędzie zbiornika i wylewać na klepisko. Terl widział, jak człowiek pośpiesznie podnosi swoje rzeczy i wciska pomiędzy pręty kratownicy, by uchronić je przed zalaniem. Zakręcił zawór i wyłączył pompę. Wrócił do klatki, gdzie skonstatował ze zdumieniem, że człowiek troskliwie przyciska do piersi książki. Usiłował mu je odebrać, ale tamten uparcie nie chciał wypuścić ich z rąk. Z pewnym zniecierpliwieniem Terl trzepnął go po nadgarstkach i złapał książki, gdy spadały w dół.

    Nie były to książki chinkoskie! Przekartkował je zaintrygowany. Skąd właściwie to stworzenie mogło mieć takie dziwne, przypuszczalnie należące do ludzi, książki? Przymknął oczy rozmyślając. No tak, przecież w mieście znajdowała się biblioteka, niewykluczone więc, że ten człowiek żył właśnie w mieście. Książki... Może, jak twierdzili Chinkosi, te zwierzaki rzeczywiście były istotami myślącymi? Terl nie potrafił odczytać pisma ludzi, ale domyślał się, że jedna z książek najprawdopodobniej musiała być dziecięcym elementarzem. Człowiek stał spokojnie. Oczywiście, próba przemówienia do niego nie miała żadnego sensu... Ale zaraz, zaraz... Przecież to stworzenie mówiło! Przypomniał sobie teraz. To, co uważał za zwierzęce warczenie i skrzeczenie, było z pewnością ludzką mową. Jeśli stworzenia te rzeczywiście potrafiły mówić, jego plany na pewno się powiodą. A teraz te książki! Postanowił zrobić eksperyment. Wskazał na książkę, a potem na głowę człowieka. Nic. Podsunął mu książkę pod nos, a później dotknął palcem jego ust. Żadnego śladu zrozumienia w oczach. Stworzenie albo nie pojmowało, o co chodzi, albo nie potrafiło jednak czytać. Ale w takim razie po co mu były książki? Może miało je z powodu obrazków? Terl otworzył elementarz w miejscu, gdzie widniała podobizna pszczoły, i natychmiast w oczach stworzenia pojawił się błysk zainteresowania. Pokazał wizerunek lisa - to samo! Otworzył drugą książkę, tym razem bez rysunków. Stworzenie nie zareagowało. Terl zrozumiał. Włożył małe książki do kieszeni na piersi.

    Myślał przez chwilę. Mając niejaką wiedzę o dokładności Chinkosów, podejrzewał, że jako sumienni badacze mogli pozostawić w swoich zbiorach nagrania ludzkiej mowy. Byłoby to do nich podobne. Nigdy nie zapisali, co człowiek jadł, ale zapewne zadali sobie ogromnie wiele trudu, żeby przestudiować ludzką mowę. Zawsze bujali w obłokach.

    Wiedział już mniej więcej, co będzie musiał zrobić jutro. Sprawdził jeszcze obrożę i linę, zaryglował klatkę i oddalił się.

1

    Była to wilgotna, zimna noc. Przez wiele godzin Jonnie stał uczepiony prętów klatki, obawiając się nie tylko usiąść, ale choćby stać na zabłoconym klepisku. Wylewająca się z basenu woda rozniosła po całej klatce wypłukany z niego brud i piach. W końcu jednak, zupełnie wyczerpany, poddał się i położył się spać w błocie.

    Poranne słońce zdążyło już nieco osuszyć ziemię, gdy Jonniego obudziło pragnienie. Popatrzył na brudną wodę w basenie. Nie, nie mógł zmusić się do picia tego paskudztwa. Siedział przygnębiony, opierając się o pręty, gdy przy klatce pojawił się potwór. Przyglądał się brudnemu klepisku. Przez chwilę Jonnie miał nadzieję, że potwór zorientuje się, iż nie można było wciąż siedzieć i spać w błocie.

    Potwór oddalił się, ale po chwili wrócił, niosąc potężny, rozklekotany stół i ogromne krzesło. Musiał się nieźle natrudzić, żeby wejść do klatki z całym tym majdanem, gdyż drzwi były zbyt małe nawet dla niego samego. Przecisnął się przez nie w końcu i postawił stół na podłodze, a potem położył na nim dziwny metalowy przedmiot. Jonnie początkowo sądził, że ogromne krzesło było dla niego, ale szybko został wyprowadzony z błędu. Potwór sam usiadł na krześle. Wyjął z kieszeni zabrane wczoraj książki i rzucił je na stół, a potem wskazał łapą tajemniczy przedmiot. Z tyłu urządzenia znajdował się pojemnik z okrągłymi płytami. Każda z nich miała w środku otoczony rowkami otwór. Potwór wyjął jedną i przyjrzał się jej uważnie, po czym położył na wierzch urządzenia. Był tam pręt, który pasował do otworu.

    Jonnie obserwował te poczynania podejrzliwie - ręka wciąż go jeszcze bolała po wczorajszym szturchnięciu. Wszystko, do czego ten potwór był zdolny, było przebiegłe, perfidne i niebezpieczne. Zostało to należycie potwierdzone. Rozgrywka z nim polegała teraz na uzbrojeniu się w cierpliwość, obserwowaniu i uczeniu się, a poza tym na wykorzystaniu każdej szansy ucieczki.

    Potwór wskazał łapą dwa okienka znajdujące się z przodu przedmiotu. Potem zaś dotknął dźwigni wystającej z przedniej ścianki i opuścił ją w dół.

    Jonnie otworzył szeroko oczy i cofnął się przestraszony. Przedmiot mówił! Czystym i dźwięcznym głosem powiedział: "Przepraszam". Potwór podniósł dźwignię w górę. Cisza. Potwór szturchnął Jonniego między łopatki, przyciągnął z powrotem do stołu i pogroził ostrzegawczo palcem. Opuścił dźwignię. Przedmiot powiedział: "Przepraszam, ale jestem..." Znowu dźwignia powędrowała w górę i znowu zapadła cisza. Jonnie starał się zajrzeć pod maszynę i obejrzeć ją od tyłu. Na pewno nie było to żywe stworzenie - nie miała ani uszu, ani nosa, ani ust. Chociaż nie, usta miała, choć się nie poruszały - na dole urządzenia było coś, skąd wydobywał się głos, mówiący jego językiem. Potwór znowu opuścił dźwignię. Przedmiot się odezwał: "Przepraszam, ale jestem twoim...", i dopiero teraz Jonnie zauważył, że podczas gdy z nieruchomych ust wydobywały się słowa, w górnym okienku pokazywały się jakieś zawijasy, a w dolnym - obca twarz. Potwór zatrzymał maszynę, przesunął dźwignię w lewo i znowu ją opuścił. Popłynęły dźwięki, których Jonnie teraz nie rozumiał. Każdorazowo, gdy maszyna zaczynała mówić, w okienkach pojawiały się zawijasy i ta sama twarz. Po następnym zatrzymaniu maszyny potwór przesunął dźwignię w prawo, opuścił i dały się słyszeć jeszcze jakieś inne, ale też niezrozumiałe dla Jonniego dźwięki. Olbrzym wyszczerzył pod maską zęby, zupełnie jakby się uśmiechał. Powtórzył jeszcze raz ostatnią czynność i słuchając maszyny, wskazywał na siebie. Jonnie nagle pojął, że to, co słyszy teraz, jest najpewniej mową jego prześladowcy.

    Zainteresowanie Jonniego stało się natychmiast o wiele żywsze i gwałtowniejsze. Sięgnął w górę i odsunął łapę potwora, który patrzył na niego badawczo. Ustawił dźwignię prosto i opuścił ją. "Przepraszam - powiedziała maszyna - ale jestem twoim nauczycielem, jeśli wybaczysz mi taką arogancję. Nie mam zaszczytu być Psychlosem. Jestem tylko skromnym Chinkosem. Jestem Joga Stenko, młodszy asystent do spraw języków w oddziale językoznawstwa departamentu kultury i etnografii na planecie Ziemia". W górnym okienku szybko migały zawijasy. "Proszę wybaczyć mi moją zarozumiałość, to jest kurs czytania i pisania języka angielskiego i szwedzkiego. Mam nadzieję, że na środkowej ścieżce zapisu bez trudu odnajdziesz język angielski. Na lewej ścieżce znajdziesz ten sam tekst po szwedzku. Na prawej ścieżce tenże tekst nagrany jest w języku Psychlo, szlachetnym języku Zdobywców. W każdym przypadku odpowiednie obrazy pojawiają się w dolnym okienku, a ich pisany odpowiednik w górnym. Proszę o wybaczenie moich pokornych aspiracji do uczoności. Całą mądrość posiadają tylko gubernatorzy Psychlo i jedno z ich głównych towarzystw, wielkie i potężne Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze, które oby zawsze przynosiło zyski".

    Jonnie przyglądał się uważnie. Już pojął, że nie jest to żywe stworzenie, ale maszyna, martwy przedmiot. A to mogło oznaczać, że owad też był maszyną. Jonnie spojrzał na potwora. Po co ten stwór robił to wszystko? Co za nowe niebezpieczeństwa kryły się za tym? W jego bursztynowych oczach nie było nawet cienia życzliwości. Były jak oczy wilka widziane w świetle ogniska.

    Potwór wskazał na maszynę i Jonnie spuścił dźwignię na dół. "Przepraszam - powiedziała maszyna - zaczniemy od alfabetu. Pierwszą literą jest A. Spójrz w górne okienko!" Jonnie spojrzał i zobaczył znaki.

    "A... wymawia się ej. Brzmi ono również a jak w PAT, ej jak w PAY, ee jak w CARE, ae jak w FATHER. Przypatrz się dobrze, bardzo proszę, abyś zawsze mógł rozpoznać tę literę. Następną literą alfabetu jest B. Spójrz w okienko! Ma ona zawsze brzmienie b jak w BAT..."

    Potwór wykonał ręką szybki ruch i otworzył jedną z książek na pierwszej stronie. Stuknął pazurem w literę A. Jonnie sam się już tego domyślił. Język można było zapisać, a ta maszyna miała go nauczyć, jak się to robi. Przesunął dźwignię w prawo i pociągnął do dołu, a wtedy maszyna zaczęła recytować coś w języku potwora. Drobna twarz w dolnym okienku pokazywała właściwy układ ust przy wymawianiu dźwięków. Dźwignia w lewo i maszyna zaczęła mówić coś po... szwedzku?

    Potwór stanął wyprostowany, patrząc na Jonniego z góry. Wyjął z kieszeni dwa martwe szczury i zaczął huśtać nimi przed jego nosem. Co to miało być? Nagroda? Jonnie poczuł się jak tresowany pies. Nie wziął ich. Potwór wykonał ruch, jakby wzruszał ramionami, i coś powiedział, Jonnie nie mógł jednak zrozumieć jego słów. Ale kiedy potwór sięgnął po maszynę, pojął, co mogły znaczyć. Coś w rodzaju: "Koniec lekcji na dzisiaj". Chłopak odepchnął włochate łapy od maszyny. Nie był pewien, co się stanie, jeśli zostanie trzepnięty przez potwora i przeleci przez pół klatki, ale stał w miejscu, zasłaniając maszynę. Potwór też stał i kiwał głową to w jedną, to w drugą stronę. Nagle zahuczał. Jonnie nawet nie drgnął. Potwór zahuczał jeszcze głośniej i teraz chłopak zrozumiał z ulgą, że stwór po prostu się śmieje.

    Klamra pasa potwora z wyrytymi na niej chmurami dymu na niebie znajdowała się na wysokości oczu Jonniego. Kojarzyła się mu z legendami o końcu ludzkości. Śmiech grzmiał mu w uszach jak ryk szyderstwa. Wreszcie potwór odwrócił się i wyszedł, wciąż śmiejąc się, gdy zamykał bramę. Na twarzy Jonniego malowała się gorycz i determinacja. Musiał wiedzieć więcej. Znacznie więcej. Wtedy będzie mógł działać.

    Maszyna wciąż znajdowała się na stole, toteż sięgnął do dźwigni.

7

    Słońce mocno przypiekało. Cała uwaga Jonniego była skoncentrowana na maszynie uczącej. Udało mu się przesunąć ogromne krzesło i z bliska obserwować w okienku starego Chinkosa. Opanowanie alfabetu angielskiego było nie lada sztuką, ale opanowanie go w języku Psychlo stanowiło jeszcze trudniejsze zadanie. Znacznie łatwiejsze było śledzenie gry znaków, zwłaszcza gdy się już zapamiętało, kiedy znak się pojawi i co oznacza.

    Po tygodniu wydawało mu się, że się wreszcie w tym połapał. Zaczął mieć nadzieję. Zaczął nawet sądzić, że było to łatwe. "B jak w BATS, Z jak w ZOO, H jak w HATS, a Y jak w YOU". A przechodząc do tego samego tekstu w Psychlo, BATS, ZOO, HATS i YOU przekształcały się (trochę niezrozumiale) w PENS, SHOVELS, KERBANGO i FEMALES. Ale kiedy w końcu pojął przy pomocy uniżonego Chinkosa, że odpowiedniki słów HATS, ZOO i BATS w języku Psychlo rozpoczynały się od innych liter, wtedy już wiedział, że naprawdę rozumie.

    Mógł wreszcie powtórzyć cały alfabet po angielsku. Potem zaś, rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia w okienko, mógł powtórzyć alfabet w języku Psychlo. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu zbyt długo zatrzymywać się na tym etapie. Żywienie się surowym mięsem wykończyłoby go w końcu - już teraz był na wpół zagłodzony, gdyż z trudem zmuszał się do jedzenia szczurów. Potwór przychodził każdego dnia i obserwował go przez chwilę. Któregoś razu z trzaskiem otworzył drzwi klatki i wpadł do niej jak huragan. Przez chwilę wrzeszczał coś tak, że aż pręty klatki zaczęły dygotać. Jonnie spodziewał się szturchańca, ale nawet nie drgnął, gdy potwór wyciągnął łapę. Łapa jednakże zbliżyła się do maszyny i przestawiła z trzaskiem dźwignię w najniższe położenie, której to możliwości Jonnie nawet nie podejrzewał. Maszyna zaczęła produkować całkiem nowy zestaw obrazów i dźwięków.

    Stary Chinkos powiedział po angielsku: "Przykro mi, szanowny studencie, i proszę o wybaczenie mej arogancji! Teraz zaczniemy ćwiczenia w kojarzeniu przedmiotów, symboli i słów". I wtedy pojawił się nowy zestaw obrazów. Zabrzmiał dźwięk H i w wolnym tempie zaczęła pojawiać się i znikać litera H. Potem zaczęły pojawiać się i znikać litery Psychlo, które miały brzmienie podobne do angielskiego H, w obrazie i dźwięku. Znikały i pojawiały się coraz prędzej, aż wreszcie zamieniły się w zamazaną plamę. Jonniego zaintrygowało to tak bardzo, że nawet nie zauważył, iż potwór sobie poszedł.

    To znowu coś nowego. Dźwignia była tak wielka i oporna, że nie zdawał sobie sprawy z tego, iż to wszystko zostało ukryte po prostu trochę niżej. Jeśli więc taki był efekt niewielkiego przesunięcia dźwigni w DÓŁ, to co stanie się, jeśli pchnie się ją nieco w GÓRĘ? Spróbował to wykonać... i COŚ o mało nie zdmuchnęło mu głowy!

    Cienie rzucane przez pręty klatki przewędrowały ładny kawałek drogi, zanim nabrał na tyle odwagi, aby spróbować jeszcze raz. Ten sam efekt! Trzymając się oparcia, przyglądał się maszynie podejrzliwie. Wydobywał się z niej promień światła. Spróbował jeszcze raz i pozwolił, by światło padło na jego dłoń. Poczuł ciepło i mrowienie. Spojrzał na nią ostrożnie z boku. Na dłoni pojawiły się obrazy. I usłyszał, w najbardziej niesamowity sposób, bo nie za pomocą uszu, ale jakby bezpośrednio w głowie, wypowiedziane słowa: "Teraz alfabet będzie utrwalony w twej podświadomości A, B, C..."

    Co to było? Czyżby słuchał głową? Nie, to niemożliwe. Nie słyszał w ogóle nic poza odgłosem świergotka. Coś bezgłośnego wydobywało się z MASZYNY! Odsunął się nieco do tyłu. Wrażenia stały się słabsze. Przysunął się bliżej - mocniejsze. "Teraz powtórzymy te same dźwięki w Psychlo..."

    Oddalił się na maksymalną odległość, na jaką pozwalała mu linka, i usiadł pod ścianą, rozmyślając o tym wszystkim. W końcu pojął, że ćwiczenia we wzajemnych skojarzeniach symboli, dźwięków i słów miały na celu nauczenie go szybkiego i automatycznego kojarzenia, aby nie szukał odpowiedników wyrazów na ślepo, lecz stosował je bez wahania. Ale co z tym słupem "światła słonecznego", wydobywającym się z maszyny? Nabrał odwagi, wrócił do stołu i wziął do ręki inną płytę, po czym założył ją na maszynę. Zebrał się w sobie i z determinacją pchnął dźwignię do samej góry.

    Nagle WIEDZIAŁ, że jeśli trzy boki trójkąta są sobie równe, to również jego trzy kąty są sobie równe. Nie wiedział, co to jest trójkąt ani kąt, ale teraz WIEDZIAŁ, że ta zasada jest prawdą.

    Wrócił pod ścianę i usiadł. Wyciągnął rękę i jego palec wykreślił na piasku trójkątny kształt. Szturchnął ze zdumieniem palcem w każdy jego wierzchołek. Powiedział:

    - One są równe.

    Równe czemu? Równe sobie nawzajem. I co z tego? Być może była to cenna informacja.

    Wpatrywał się w maszynę. Mogła go uczyć w zwykły sposób, mogła go uczyć w sposób przyśpieszony i mogła go uczyć w sposób niewiarygodnie szybki - za pomocą promienia światła. Uśmiechnął się mściwie. Alfabet? On musi poznać całą cywilizację Psychlosów!

    Życie stało się ciągłym nastawianiem płyt, stosów płyt. Każdą nie wykorzystywaną na sen godzinę spędzał przy stole na nauce za pomocą prostych obrazów, za pomocą progresywnie przyśpieszanych wzajemnych skojarzeń, za pomocą przeszywających promieni światła. Na wpół zagłodzony Jonnie miał niespokojne sny. Zjawy martwych Psychlosów mieszały się z surowymi szczurami polującymi na mechaniczne konie, które latały. A płyty obracały się i obracały. W ciągu tygodni i miesięcy wtłaczał w głowę wiedzę całych wieków. Tak wiele musiał się nauczyć!

8

    Nic nie zakłócało dobrego samopoczucia Terla do momentu, gdy otrzymał wezwanie do stawienia się u Dyrektora Planety.

    Tydzień upływał za tygodniem, zaczęły się jesienne chłody. Człowiek miał się dobrze. Każdą chwilę spędzał przy chinkoskiej maszynie uczącej. Nie zaczął jeszcze mówić, no ale w końcu było to tylko zwierzę, a jeszcze na dodatek głupie. Nie połapało się nawet w mechanizmie progresywnego przyśpieszania skojarzeń, dopóki mu nie został zademonstrowany. I nie miało dość rozumu, aby stanąć pod kątem prostym w stosunku do nadajnika natychmiastowej interioryzacji wiedzy. Czyż nie zdawało sobie sprawy, że cały impuls falowy powinien przejść przez kości czaszki? Głupie! Nauka prowadzona w takim tempie będzie trwała miesiące! Ale czegóż można spodziewać się po zwierzęciu, które żywi się surowymi szczurami!

    Jednakże gdy Terl czasami wchodził do klatki i zaglądał w te dziwne niebieskie oczy, odnosił wrażenie, że widzi w nich czającą się groźbę. Postanowił, że jeśli stworzenie okaże się niebezpieczne, wykorzysta je do swoich planów, a potem - na pierwszy sygnał, że wymyka mu się spod kontroli - zamieni je w obłok pary. Jedno naciśnięcie spustu ręcznego miotacza - bang! - i nie ma już człowieka. Bardzo proste!

    Tak, wszystko układałoby się świetnie, gdyby nie to wezwanie. Nie wiadomo, czy Dyrektor Planety sam dowiedział się czegoś, czy też ktoś napisał donos. Co prawda, ze względu na zawiłą strukturę zarządzania Terl jako szef ochrony bezpieczeństwa bezpośrednio mu nie podlegał. Uprzytomniwszy sobie ten fakt, natychmiast poczuł się lepiej. Ba, zdarzało się wręcz nieraz, że szef ochrony bezpieczeństwa doprowadzał do usunięcia Dyrektora Planety - na przykład w związku z korupcją. No tak, ale był to jednak szef administracyjny i to on pisał raporty, w których decydował o tym, czy kogoś pozostawić na zajmowanym stanowisku, czy przenieść gdzie indziej.

    Wezwanie nadeszło poprzedniego wieczoru i Terl nie spał zbyt dobrze. Wiercił się w łóżku, próbując wyobrazić sobie przebieg rozmowy z dyrektorem. Tak na wszelki wypadek przejrzał nawet jego akta, chcąc sprawdzić, czy nie ma w nich jakichś ciekawych informacji. To, że nie mógł niczego znaleźć ani niczego sobie przypomnieć, zmartwiło go. Czuł się w pełni spokojny tylko wtedy, gdy miał w zanadrzu coś, co mogło ewentualnie przydać się do szantażu. Wymęczony nie przespaną nocą z ulgą niemal przyjął informację, że dyrektor właśnie oczekuje go w swoim biurze.

    Numph, Dyrektor Planety Ziemia, był stary. Krążyły płotki, że został wyrzucony z Centralnej Dyrekcji Towarzystwa - nie za korupcję, lecz po prostu za niekompetencję. I posłano go najdalej, jak tylko było można. Mało znaczące stanowisko, peryferyjna planeta w odległej galaktyce, znakomite miejsce, by zesłać tam kogoś i zapomnieć o nim.

    Numph siedział tyłem do biurka i patrzył przez kopułę ciśnieniową na odległe centrum załadowcze statków kosmicznych. Gryzł w roztargnieniu róg skoroszytu do akt. Terl zbliżył się, bacznie go obserwując. Mundur Numpha był porządnie utrzymany, a jego niebieskawe futro nienagannie uczesane.

    - Siadaj! - powiedział dyrektor z roztargnieniem.

    - Przyszedłem na pańskie wezwanie, Wasza Planetarna Mość. Stary Psychlos obrócił się do biurka. Spojrzał na Terla znużonym wzrokiem.

    - To oczywiste - rzekł.

    Nie przepadał zbytnio za Terlem, ale też nie czuł do niego niechęci. Zawsze tak było z tymi wyższymi urzędnikami, którzy zdecydowanie nie należeli do elity. Nie to co w dawnych czasach, na innych planetach, na innych stanowiskach, z lepszym zestawem pracowników.

    - Nie wykazujemy zysków - zaczął.

    Rzucił skoroszyt na biurko. Dwa rondle z kerbango zagrzechotały, ale nie zaproponował Terlowi żadnego.

    - Wydaje mi się, że ta planeta staje się coraz bardziej wyeksploatowana z surowca - rzekł Terl.

    - Nie to jest przyczyną. Jest tu tak wiele głębokich pokładów rudy, że mamy co robić przez całe wieki. Poza tym to jest zmartwienie dla inżynierów, a nie dla ochrony bezpieczeństwa.

    Terl pominął milczeniem uwagę dyrektora.

    - Słyszałem, że na wielu rynkach Towarzystwa ceny poszły w dół - powiedział.

    - Być może, ale to są kłopoty departamentu ekonomii w Centrali Towarzystwa na Psychlo, a nie ochrony bezpieczeństwa. Druga przygana wzbudziła w Terlu lekki niepokój. Krzesło, na którym siedział, ugięło się alarmująco pod jego cielskiem. Numph przysunął skoroszyt do siebie i zaczął się nim bezmyślnie bawić. Wreszcie spojrzał na Terla.

    - Chodzi o koszty - rzucił.

    - Koszty - rzekł Terl, wykorzystując szansę małego odwetu - to sprawa księgowości, a nie ochrony bezpieczeństwa.

    Numph patrzył na niego kilka sekund nieruchomym wzrokiem, nie mogąc się zdecydować, czy uznać zachowanie Terla za bezczelność. Rzucił skoroszyt z powrotem na biurko.

    - Chodzi o bunt - powiedział wreszcie.

    Terl zesztywniał.

    - Jaki bunt?!

    Nawet najmniejsza plotka na ten temat nie dotarła do niego. Co się tutaj działo? Czyżby Numph miał swój własny wywiad, o którym on, Terl, nie miał pojęcia?

    - Nic się jeszcze nie wydarzyło - rzekł Numph. - Ale kiedy ogłoszę obniżki płacy i obetnę wsrystkie premie, wtedy będziemy narażeni na bunt.

    Terl wzdrygnął się i pochylił do przodu. Numph rzucił skoroszyt w jego kierunku.

    - Wykaz kosztów osobowych. Mamy na tej planecie trzy tysiące siedemset dziewiętnastu pracowników rozmieszczonych w pięciu kopalniach i trzech punktach eksploatacyjnych. Włączony w to jest naziemny personel lotnisk, załogi frachtowców oraz obsługa transportu transgalaktycznego. Przy średnich zarobkach rzędu trzydziestu tysięcy kredytów rocznie daje to kwotę stu jedenastu milionów pięciuset siedemdziesięciu tysięcy kredytów. Wyżywienie, zakwaterowanie i gaz do oddychania kosztują średnio około piętnastu tysięcy każde, co daje w sumie pięćdziesiąt pięć milionów siedemset osiemdziesiąt pięć tysięcy. Wszystko razem zaś składa się na kwotę stu sześćdziesięciu siedmiu milionów trzystu pięćdziesięciu pięciu tysięcy kredytów. Jeśli dodać do tego premie i koszty transportu, to właściwie niemal przekraczamy wartość naszego wydobycia. A nie są w to wliczane koszty normalnego zużycia eksploatacyjnego oraz koszty ekspansji.

    Terl miał o tym wszystkim niejakie pojęcie i miał zamiar wykorzystać-to do osiągnięcia swoich celów. Nie podejrzewał, że tak szybko nadejdzie czas ujawnienia jego projektu, ale nie mógł przecież przewidzieć, że potężne i bogate Towarzystwo intergalaktyczne posunie się do obcinania pensji i zabierania premii. Zwierzę całkiem nieźle dawało sobie radę z przyswajaniem wiedzy. Prawdopodobnie można je będzie już zacząć uczyć elementarnych zasad kopalnictwa. Poza tym można je wykorzystać do zdobycia następnych zwierząt. Terl był przekonany, że będzie ono mogło wykonywać niezbędne prace górnicze. Wiedział, że wydzieranie złota ze stromej góry jest nie lada sztuką i z pewnością tragicznie się skończy dla niektórych z zatrudnionych przy tym stworzeń, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Poza tym i tak, z chwilą gdy cały surowiec zostanie wydobyty, zwierzęta będą musiały zginąć, by tajemnica nigdy nie została ujawniona.

    - Moglibyśmy zwiększyć wydobycie - nikł Terl ostrożnie. - Nie, nie - sprzeciwił się Numph. - To jest niemożliwe westchnął. - Mamy ograniczony personel.

    Terl tylko na to czekał.

    - Ma pan rację - powiedział. - Jeśli czegoś nie wymyślimy, wybuchnie bunt.

    Numph skinął posępnie głową.

    - W czasie buntu - kontynuował Terl - robotnicy waporyzują w pierwszym rzędzie członków kierownictwa.

    Numph ponownie skinął głową, a na dnie jego bursztynowych oczu pojawił się strach.

    - Pracuję nad tym - dodał Terl. Nie był jeszcze gotowy do rozpoczęcia realizacji swoich planów, ale czas naglił. - Gdybyśmy mogli dać im nadzieję, że obniżki będą tylko tymczasowe i gdybyśmy nie sprowadzali nowego personelu, wówczas groźba wybuchnięcia buntu znacznie by się zmniejszyła.

    - Prawda - odparł Numph. - Już teraz nie sprowadzamy nowych pracowników. Ale nasze urządzenia pracują w warunkach przeciążenia i coraz częstsze są narzekania na taką sytuację.

    - No więc tak - zaryzykował Terl - co by pan powiedział, gdybym oświadczył, że właśnie opracowuję projekt zmniejszenia liczby naszej siły roboczej w ciągu najbliższych dwóch lat o połowę?

    - Powiedziałbym, że byłby to cud.

    Terl to właśnie chciał usłyszeć. Jeżeli zdobędzie przychylność dyrektora, wszyscy w Centrali Towarrystwa na Psychlo będą po jego stronie. Numph wyglądał tak, jakby zapalił się do tej idei.

    - Żaden Psychlos - mówił dalej Terl - nie lubi tej planety. Nie możemy tu wychodzić na zewnątrz bez masek...

    - Co zwiększa wydatki na gaz do oddychania - wpadł mu w słowo Numph.

    - ...a zatem potrzebujemy siły roboczej oddychającej powietrzem, która potrafi wykonywać elementarne czynności używając maszyn.

    Numph opadł na fotel zniechęcony.

    - Jeśli myślisz o tych tam... jak ich zwano... Chinkosach, to zostali oni wyniszczeni przed wiekami.

    - To nie Chinkosi. I gratuluję Waszej Planetarnej Mości takiej znajomości historii Towarzystwa. Nie, nie myślę o Chinkosach. Istnieje tu lokalne źródło zaopatrzenia w potencjalną siłę roboczą.

    - Gdzie?

    - Nie chciałbym na razie rozwijać tego tematu, ale pragnę zameldować, że wyniki moich dotychczasowych badań są niezwykle obiecujące.

    - Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej?

    - Otóż żyją tu istoty, które rokują nadzieje na ich sensowne wykorzystanie. Są bardzo sprawne manualnie.

    Numph się zastanowił.

    - Czy mówią? Czy możesz się z nimi porozumieć?

    - Tak - odparł Terl, aczkolwiek nie był jeszcze tego tak całkiem pewien. - Mówią.

    - Na południowym kontynencie żyje ptak, który też może mówić. Dyrektor tamtejszej kopalni przysłał jeden taki okaz. Mógł on kląć w Psychlo. Ktoś tam nie wymienił naboju powietrznego w jego kopule i ptak zdechł. - Numph zmarszczył brwi. - Ale ptak nie jest manualnie...

    - Nie, nie, nie - przeciął Terl. - Są to małe, niskie stworzenia. Dwoje ramion, dwie nogi...

    - Małpy! Terl, nie mówisz chyba poważnie...

    - Nie, nie małpy. Małpy nigdy nie zdołałyby obsłużyć maszyny. Mówię o ludziach.

    Numph patrzył na niego przez kilka sekund. Potem powiedział:

    - Ale jeśli nawet rzeczywiście potrafiliby pracować, jak mówisz, to przecież zostało ich tak niewielu...

    - Prawda - odparł Terl. - Człowiek został włączony do rejestru gatunków zagrożonych całkowitym wyginięciem.

    - Sam widzisz. A kilka takich stworzeń nie rozwiąże naszych...

    - Wasza Planetarna Mość, będę szczery. Jeszcze nie policzyłem, ilu ich tutaj zostało...

    - Ale przecież przez całe wieki nikt nie widział choćby jednego z nich, Terl...

    - Bezpilotowe samoloty zwiadowcze zarejestrowały ich obecność właśnie w tych górach, które pan widzi. Jest ich tu trzydziestu czterech, a na innych kontynentach znacznie więcej. Mam podstawy sądzić, że przy otrzymaniu odpowiednich środków, mógłbym zgromadzić ich kilka tysięcy.

    - Ach, no cóż, środki... wydatki...

    - Nie, nie. Nie rzeczywiste wydatki. Zacząłem już wprowadzać program oszczędnościowy, zredukowałem nawet liczbę bezpilotowych lotów zwiadowczych. A co do tych ludzi... Jeśli stworzy się im odpowiednie warunki, to szybko się rozmnożą...

    - Ale jeśli nikt nie widział choćby jednego... Poza tym, jakie funkcje mogliby spełniać?

    - Operatorów zewnętrznych maszyn, ponad siedemdziesiąt pięć procent naszego personelu właśnie tym się zajmuje. Obsługa traktorów czy urządzeń załadowczych nie wymaga specjalnych kwalifikacji.

    - Och, sam nie wiem, Terl. Gdybym zobaczył przynajmniej jednego...

    - Ja mam jednego.

    - Co?!

    - Tak, właśnie tu. W klatkach zwierzyńca w pobliżu ogrodzenia naszego terenu. Wybrałem się na zewnątrz i złapałem go. Miałem z tym trochę roboty, ale udało mi się. Wie pan, w szkole byłem dobry w strzelaniu.

    Numph zaczął ostrożnie:

    - Tak... słyszałem pogłoski, że w tym zwierzyńcu, czy jak go nazywasz, znajduje się jakieś dziwne zwierzę. Któryś z dyrektorów kopalni, myślę, że... tak, to był Char, wyśmiewał się z tego.

    - Nie można wyśmiewać spraw, które mogą mieć istotny wpływ na zyski Towarzystwa. - Terl spojrzał groźnie.

    - Racja, czysta racja. Char zawsze był głupcem. A więc robisz doświadczenia ze zwierzęciem, które mogłoby zastąpić nasz personel... No, no, godne uwagi.

    - Otóż - rzekł Terl - jeśli podpisze mi pan zlecenie na wykorzystanie środków transportu...

    - Och, no dobrze... Czy jest jakaś możliwość zobaczenia tego zwierzęcia? Wiesz, żebym mógł sprawdzić, do czego się ono nadaje. Same tylko odszkodowania pośmiertne, które musimy wypłacać w związku z wypadkami spowodowanymi awariami technicznymi... Gdyby udało się je zredukować albo przynajmniej zminimalizować, znacznie poprawiłby się stosunek zysków do strat. Tylko co zrobimy z ewentualnymi przypadkami zniszczenia maszyn? Musisz wiedzieć, że Centrala Towarzystwa nie lubi, gdy niszczą się maszyny.

    - Mam to stworzenie zaledwie od paru tygodni i potrzebuję jeszcze trochę czasu, aby wyszkolić je w obsłudze maszyn. Niedługo będę mógł urządzić dla pana pokaz jego umiejętności.

    - Świetnie. Daj mi znać, kiedy będziesz gotów! Mówiłeś, że je szkolisz? Wiesz, że uczenie niższych ras metalurgii lub taktyki bojowej jest zakazane prawem? Nie robisz tego, nieprawdaż?

    - Nie, nie, tylko obsługa maszyn. Wszystko to sprowadza się do naciskania przycisków i pociągania za dźwignie. Muszę je również uczyć języka, aby mogło zrozumieć otrzymywane polecenia. Jak będzie odpowiednio przygotowane, wówczas urządzę pokaz, a teraz, gdyby mógł mi pan podpisać te zlecenia...

    - Zrobię to, gdy obejrzę efekty twojej pracy - zdecydował Numph.

    Terl podniósł się z krzesła, przygotowane do podpisu blankiety zleceń wysunęły się do połowy z jego kieszeni. Wepchnął je z powrotem. Będzie musiał wymyślić coś innego. No tak, ale rozmowa i tak miała niespodziewanie dobry przebieg. Nie czuł się najgorzej. I wtedy Numph wylał mu na głowę wiadro zimnej wody.

    - Terl - powiedział - naprawdę doceniam twoją pomoc. Właśnie przed kilkoma dniami otrzymałem z Centrali Towarzystwa depeszę dotyczącą twojej osoby. Jak wiesz, oni tam robią plany z wyprzedzeniem. Potrzebowali na miejscu szefa bezpieczeństwa z doświadczeniem zawodowym i chcieli cię stąd odwołać. Na szczęście nie zgodziłem się i zarekomendowałem cię na jeszcze jedną dziesięcioletnią delegację służbową na Ziemi. Dołączyłem tę depeszę do twoich akt. Przyda ci się zapis świadczący o tym, że jest na ciebie popyt.

    Terl był zdruzgotany. Połyskująca żyła złota leżała sobie w górach. Potrzebował prawdopodobnie około dwóch lat na jej wydobycie, akurat tyle, ile pozostało mu do zakończenia standardowej delegacji służbowej. Wszystko zapowiadało się tak dobrze. A teraz jeszcze dziesięć lat! Ta myśl była nie do zniesienia. Jakiś haczyk! Natychmiast musiał znaleźć na Numpha jakiś haczyk!

9

    Huk był przeraźliwie głośny i zupełnie odmienny od tego, który regularnie co pięć dni wstrząsał klatką.

    Jonnie odkrył, że wspinając się po prętach uzyskuje rozległy widok na całą równinę aż do gór oraz na zabudowany kopułami teren zajmowany przez Psychlosów. Na wschód od niego znajdowała się ogromna, ogrodzona platforma o jasnej i błyszczącej nawierzchni. Na jej południowym krańcu stała kopulasta budowla, do której bez przerwy wchodzili i wychodzili Psychlosi. Północna część platformy miała inną nawierzchnię - na tej części lądowały i startowały dziwne cylindryczne pojazdy. Lądując wzniecały tumany kurzu, ich boki się otwierały, wysypywał się z nich gruz i zwały różnych materiałów, po czym pojazdy znów wznosiły się w powietrze i odlatywały, znikając gdzieś za linią horyzontu. Zwalone materiały ładowane były na biegnącą między wieżami taśmę transportową, na której wędrowały kawałek dalej, po czym były zrzucane na wielką hałdę. Dokładnie co pięć dni, zawsze o tej samej porze, działo się z nią coś, czego Jonnie nie mógł żadną miarą pojąć. Najpierw rozlegało się buczenie, leżący na platformie materiał rozjarzał się dziwnym światłem, potem dawał się słyszeć huk i... hałda znikała. A następnego dnia pojazdy znowu zrzucały swój ładunek, znowu huczała taśma, i tak przez następnych pięć dni, do kolejnego niewytłumaczalnego zniknięcia.

    Ze wszystkich tajemniczych i niepojętych zjawisk, które obserwował, ta osobliwość najbardziej przykuwała jego uwagę. Wszystko odbywało się w regularnych odstępach czasu, ale dzisiaj, jednego z pierwszych zimowych dni, zdarzyło się tam coś dziwnego. W jednej z maszyn przenoszących ładunek na taśmociąg nastąpił wybuch. Zgromadził się natychmiast tłum Psychlosów. Jedni robili coś z kierowcą, inni gasili płonącą maszynę. Podjechał jakiś pojazd, do którego przeniesiono ciało kierowcy. Inny zepchnął uszkodzoną maszynę na bok, by nie tarasowała drogi, a potem podjął przerwaną pracę przy załadunku.

    "Jakiś wypadek" - pomyślał Jonnie. Patrzył jeszcze przez chwilę, ale nic więcej się nie wydarzyło. Usłyszał natomiast znajome dudnienie ogromnych stóp. Do klatki zbliżał się jego potwór. Wszedł do środka i ze złością popatrzył na Jonniego. Ostatnio często bywał rozdrażniony. Teraz też wyglądał na zniecierpliwionego. Gwałtownie gestykulując wskazywał na maszynę uczącą, a później na Jonniego. Jonnie wziął głęboki oddech. Wiele miesięcy przesiedział przy tej maszynie, pracując bez wytchnienia. Ale jeszcze nigdy nie odezwał się do potwora ani słowem. Zrobił to teraz. Powiedział w Psychlo:

    - Zepsuła się.

    Potwór popatrzył na niego dziwnie, potem podszedł do maszyny i pchnął dźwignię do dołu. Nie działała. Podniósł ją do góry i zajrzał pod spód. Dla Jonniego był to nie lada wyczyn, on sam bowiem nie był w stanie przesunąć jej nawet o cal.

    Maszyna przestała działać właśnie tego ranka, na krótko przed eksplozją. Jonnie przysunął się bliżej, przyglądając się poczynaniom potwora. Usunął on małą płytkę z dna urządzenia i wyjął ze środka jakiś guzik. Obejrzał go, a potem położył maszynę na boku i opuścił klatkę. Wkrótce wrócił z innym guzikiem, włożył go w to samo miejsce, a następnie nasunął z powrotem płytkę. Ustawił urządzenie i ruszył dźwignię. Płyta zaczęła się obracać i maszyna powiedziała: "Proszę o wybaczenie, dodawanie i odejmowanie..." Potwór wskazał pazurem na stół, a później na Jonniego, który powoli i wyraźnie rzekł:

    - Znam je wszystkie, potrzebuję nowych płyt.

    Potwór patrzył na niego przez chwilę nieruchomym wzrokiem. W końcu wydobył z trzaskiem zestaw płyt z pojemnika i wyszedł. Wrócił po chwili z nowym, grubszym stosem płyt i włożył go do maszyny. Zdjął starą płytę i nałożył nową z kolejnym numerem porządkowym. Potem wskazał na Jonniego i na stół. Było oczywiste, że oczekuje natychmiastowego zabrania się do pracy. Jonnie westchnął i powiedział:

    - Człowiek nie żywi się surowym mięsem szczurów i nie pije brudnej wody.

    Potwór stanął jak wryty, wytrzeszczył na niego oczy, a potem usiadł na krześle i przyglądał mu się uważnie.

10

    Terl bacznie przypatrywał się stworzeniu. Chyba nie domyślało się jego planów? Nie, oczywiście, że nie. Może był ostatnio zbyt natarczywy i zwierzę wyczuło, że jest mu do czegoś potrzebne. A może był zbyt pobłażliwy? Przecież codziennie lub co drugi dzień zadawał sobie trud wyjścia na zewnątrz, by zastrzelić dla niego parę szczurów. A wcześniej, czyż nie zaopatrzył go w wodę? Albo też całe to zamieszanie z ustaleniem, co jada...

    Teraz zaś oto ten mały, niewdzięczny człowieczek stał przed nim, twierdząc bezczelnie, że nie smakuje mu otrzymywane pożywienie. Terl patrzył na niego badawczo: wygląda dość słabowicie. Miał na sobie mocno zużyte ubranie i był prawie siny z zimna. Powiódł wzrokiem dokoła - klatka była stosunkowo czysta. Człowiek najwidoczniej zakopywał swoje odchody.

    - Zwierzaku - odezwał się w końcu - lepiej byłoby, żebyś się zabrał do roboty.

    - Zimowa pogoda - powiedział Jonnie - szkodzi maszynie. W nocy i w czasie deszczu trzymam ją pod nakryciem z jeleniej skóry, ale wilgoć jej nie służy.

    Terla rozbawiło słuchanie zwierzaka wygłaszającego długie kwestie w języku Psychlo. Mówił z obcym akcentem, no i, co było drażniące, opuszczał zwroty grzecznościowe, typu "proszę o wybaczenie" czy "przepraszam", które obowiązywały przedstawicieli podległych Psychlosom ras z innych planet.

    - Zwierzaku - powiedział Terl - umiesz wymawiać słowa, ale nie umiesz przyjąć odpowiedniej postawy. Czy mam ci ją zademonstrować?

    Jonnie zdawał sobie sprawę z tego, że potwór mógł go zabić jednym machnięciem ogromnych łap, mimo to wyprostował się i rzekł:

    - Nie nazywaj mnie "zwierzakiem". Nazywam się Jonnie Goodboy Tyler.

    Terl osłupiał. Nie mógł tolerować takiej bezczelności. Uderzył. Obręcz omal nie złamała Jonniemu karku, gdy naprężona lina gwałtownie wyhamowała jego lot. Terl majestatycznie wyszedł z klatki i trzasnął drzwiami. Ziemia drgała jak podczas trzęsienia ziemi, gdy się oddalał. W pół drogi zatrzymał się jednak. Patrzył na ten szarobiały świat i czuł, jak narasta w nim wściekłość. Niech szlag trafi tę przeklętą planetę!

    Zawrócił do klatki, otworzył drzwi i podszedł do człowieka. Podniósł go, śniegiem otarł mu krew z twarzy, a potem postawił przed stołem.

    - Ja nazywam się Terl. O czym to właściwie mówiliśmy? Zaczął sobie zdawać sprawę, że zwierzę wyczuwa, iż jest mu potrzebne, i dzięki temu zyskuje nad nim przewagę. Jednak nigdy później nie zwrócił się do Jonniego inaczej niż: "zwierzaku". W końcu każdy musiał sobie wbić w głowę, że Psychlosi należą do rasy panującej. Do najwspanialszej rasy we wszystkich wszechświatach!

    . 3 .

1

    Zzt miotał się po całym warsztacie, strącał na podłogę narzędzia, rozrzucał części i w ogóle robił wiele hałasu. Nagle spostrzegł stojącego w pobliżu Terla.

    - Czy to ty byłeś motorem tej obniżki płac? - warknął.

    - Chyba raczej departament rachunkowości, nieprawdaż? odpowiedział łagodnie Terl.

    - Dlaczego obniżono mi pensję?

    - Nie tylko tobie, ale także mnie i wszystkim innym wyjaśnił Terl.

    - Mam trzy razy więcej roboty, żadnej pomocy i teraz tylko połowę pensji!

    - Mówiono mi, że ta planeta przynosi straty...

    - I żadnych premii - dorzucił Zzt.

    Terl przystąpił do ataku.

    - Ostatnio coś wiele maszyn wylatuje w powietrze - zawiesił głos.

    Zzt stanął i spojrzał na niego. Z tym Terlem nic nigdy nie było pewne.

    - Czego znowu chcesz? - zapytał.

    - Pracuję nad projektem, który pomógłby rozwiązać wszystkie te problemy i przywrócić poprzednie płace i premie.

    Zzt wiedział, że gdy Terl zaczyna być zbyt przyjacielski, należy mieć się na baczności.

    - Czego chcesz? - powtórzył podejrzliwie.

    - Jeśli mi się powiedzie, to nasze zarobki i premie mogą się nawet zwiększyć...

    - Słuchaj, jestem zajęty. Widzisz te wraki?

    - Chcę wypożyczyć mały górniczy ciągnik - wyjaśnił w końcu Terl.

    Zzt zaśmiał się szyderczo.

    - Jest tu jeden taki. Wyleciał w powietrze wczoraj w dole, w rejonie załadowczym transfrachtu. Weź go sobie!

    Mały spychacz miał zerwaną przez podmuch kopułę. Jego wewnętrzne okablowanie było zwęglone, a tablicę rozdzielczą pokrywały plamy zaschniętej krwi.

    - Ale mnie jest potrzebny sprawny ciągnik ciężarowy - powiedział Terl. - Nie uszkodzony.

    Zzt zaczął znowu ciskać narzędziami. Jedno z nich o mało nie trafiło w Terla.

    - No?

    - Masz zlecenie? - zapytał Zzt.

    - No więc... - zaczął Terl.

    - Tak też myślałem. - Zzt zatrzymał się i spojrzał na niego z niechęcią. - A może jednak miałeś coś wspólnego z tą obniżką płac? Krążą plotki, że rozmawiałeś z dyrektorem.

    - Omawialiśmy bieżące problemy bezpieczeństwa.

    - Ha!

    Zzt zaczął tłuc młotem w uszkodzony spychacz, usiłując usunąć szczątki ciśnieniowej kopuły. Wyraźnie dawał do zrozumienia, że uznał rozmowę za zakończoną.

    Terl wyszedł z warsztatu. Z posępną miną stał w korytarzu łączącym kopuły. Zastanawiał się. Telefon wewnętrzny był pod ręką, podniósł słuchawkę i połączył się z Numphem.

    - Tu Terl, Wasza Planetarna Mość. Czy mógłbym umówić się na spotkanie z panem za mniej więcej godzinę? Muszę coś panu pokazać... Dziękuję, dziękuję bardzo. Za godzinę.

    Odwiesił słuchawkę, odczepił od pasa maskę, nałożył ją i wyszedł na zewnątrz. Miękkie płatki śniegu wolno opadały na ziemię.

    Jonnie był zajęty przy maszynie uczącej, lecz ukradkiem obserwował potwora, który odwiązywał przymocowaną do prętów klatki linę. Mocne szarpnięcie oderwało go od pracy.

    - Chodź ze mną! - zarządził Terl.

    - Obiecałeś mi, że będę mógł rozpalić ognisko. Czy wybieramy się po drewno opałowe? - zapytał Jonnie.

    Terl nie odpowiedział. Ciągnąc linę zmusił chłopaka do pójścia za sobą. Skierował się wprost do starych pomieszczeń biurowych Chinkosów i kopnięciem buta otworzył drzwi. Jonnie z zainteresowaniem rozejrzał się dokoła. Wszędzie leżały grube warstwy kurzu, na papierach, książkach, na wiszących na ścianach mapach. Jonnie domyślił się, że to właśnie stąd pochodził stół i krzesło, stojące teraz w jego klatce, gdyż w pomieszczeniu było wiele takich samych mebli. Terl otworzył szafę i wyjął z niej maskę i butlę. Przyciągnął Jonniego do siebie i nałożył mu maskę, po czym używając małej pompy, zaczął napełniać powietrzem dołączony do maski zbiornik.

    - Co to jest? - zapytał Jonnie.

    - Zamknij się, zwierzaku!

    - Rozumiem, że ma to działać tak jak twoje urządzenie, ale dlaczego ty masz inny zbiornik?

    Terl kontynuował pompowanie powietrza do butli, ignorując pytanie. Chłopak ściągnął maskę i usiadł przy drzwiach szafy, odwracając się do niego plecami.

    Bursztynowe oczy zwęziły się. Terl miał jednak świadomość tego, że wszystkie jego plany opierają się na tym właśnie krnąbrnym zwierzęciu.

    - A więc dobrze - warknął z odrazą. - To jest maska powietrzna Chinkosów. Chinkosi oddychali powietrzem. Ty oddychasz powietrzem. Musisz nałożyć maskę, aby wejść do pomieszczeń kopuł, bo inaczej umrzesz. Moje butle zawierają właściwy gaz do oddychania, pomieszczenia kopuł wypełnione są też gazem do oddychania, nie powietrzem. Zadowolony teraz?

    - Nie możesz więc oddychać powietrzem - stwierdził Jonnie.

    Terl z trudem zapanował nad sobą.

    - To ty nie możesz oddychać gazem do oddychania! Psychlosi pochodzą z właściwej planety, która ma właściwą atmosferę! Ty, zwierzaku, umarłbyś na niej. Nałóż maskę!

    - Czy Chinkosi też musieli nosić maski w pomieszczeniach kopuł?

    - Myślę, że ci już o tym mówiłem.

    - Gdzie są ci Chinkosi?

    - Byli, byli - powiedział Terl mściwie.

    - Nie ma ich już tutaj?

    - Nie, nie ma ich już tutaj! - wykrzyknął Terl. - Chinkosi wyginęli. Wszyscy! A wiesz dlaczego? Bo zachciało się im buntu. Przestali pracować i robić to, co im kazano.

    - Aha - mruknął Jonnie.

    Potwierdziło to jego opinię o Psychlosach. Chinkosi byli inną rasą, przez długi czas ciężko pracowali dla Psychlosów, a w nagrodę za to zostali zgładzeni. Rozejrzał się po zrujnowanym pomieszczeniu. Chinkosi musieli wyginąć już dawno temu.

    - Widzisz ten wskaźnik? - zapytał Terl, pokazując napehuony zbiornik. - Wskazuje jedynkę, gdy butla jest pełna. W miarę jej opróżniania wskazówka idzie w dół, a gdy dojdzie do pięciu, możesz mieć kłopoty. Powietrza w butli wystarczy na godzinę. Obserwuj wskaźnik!

    - Wydaje mi się, że powinny być dwie butle i że jedna z nich powinna mieć pompę - zauważył Jonnie.

    Terl przyjrzał się masce i spostrzegł, że rzeczywiście miała uchwyty na drugą butlę oraz kieszeń na pompę. Nie zadał sobie przedtem trudu, by rzucić okiem na umieszczoną na masce instrukcję użytkowania.

    - Lepiej się zamknij! - warknął.

    Napełnił jednak drugą butlę i dołączył ją razem z pompą do maski.

    - Posłuchaj mnie teraz, zwierzaku! Idziemy do pomieszczeń Psychlosów i mam zamiar odbyć tam rozmowę z bardzo ważną osobistością z kierownictwa. Masz się nie odzywać i robić dokładnie to, co ci się każe! Zrozumiałeś?

    Jonnie patrzył na niego bez słowa.

    - Jeśli nie będziesz posłuszny - ciągnął Terl - to wystarczy, że poluźnię ci maskę i może się to dla ciebie źle skończyć. Targnął liną. Nie lubił spojrzenia tych lodowatych, niebieskich oczu. - Idziemy, zwierzaku!

2

    Numph był pełen najgorszych przeczuć. Niepewnie spojrzał na wchodzącego do gabinetu Terla.

    - Bunt...? - zapytał.

    - Jak dotąd, jeszcze nie - odparł Terl.

    - Z czym więc przyszedłeś?

    Terl targnął liną.

    - Chciałem panu pokazać stworzenie ludzkie.

    Numph patrzył w milczeniu. Stało przed nim prawie nagie, nie owłosione zwierzę. Ach tak, miało trochę futra, na głowie i dolnej części twarzy. Miało też dziwne, błękitne oczy.

    - Nie pozwól mu tylko nasiusiać na podłogę - rzucił pośpiesznie.

    - Niech pan spojrzy na jego ręce - powiedział Terl. Manualnie sprawny.

    - Czy jesteś pewny, że nie ma żadnego buntu? - zapytał dyrektor. - Dziś rano rozpuszczono takie wieści. Nie mam jeszcze odpowiedzi z dwóch kontynentów, z tamtejszych kopalń.

    - Nie są prawdopodobnie zbyt zadowoleni, ale nie ma jeszcze buntu. Jeśli pan spojrzy na te ręce...

    - Będę musiał dokładnie śledzić wydobycie rudy - powiedział Numph. - Mogą próbować je zmniejszyć.

    - No cóż... i tak brakuje nam sporo personelu. W dziale transportu w ogóle nie ma mechaników obsługi. Wszyscy zostali przeniesieni do produkcji, aby zwiększyć wydobycie.

    - Mówiono mi, że na rodzimej planecie szerzy się bezrobocie. Może powinienem ściągnąć więcej personelu?

    Terl westchnął. Co za absolutny dureń!

    - Nie sądzę, żeby pyry zmniejszonych zarobkach, braku premii i tak obrzydliwych warunkach, jakie są na tej planecie, znalazł pan wielu chętnych. Otóż to zwierzę...

    Dyrektor sprawiał wrażenie, że zupełnie go nie słucha.

    - Tak, właśnie, powinienem był sprowadzić tu więcej personelu, zanim obcięliśmy zarobki. Jesteś pewien, że nie ma żadnego buntu?

    - No cóż, najlepszym sposobem powstrzymania buntu jest obietnica zwiększenia produkcji. Myślę, że w ciągu roku będziemy mogli zastąpić pięćdziesiąt procent operatorów zewnętrznych maszyn i pojazdów nimi. - Terl klął w duchu tępotę szefa.

    - Nie nasiusiało na podłogę, nieprawdaż? - zapytał Numph, przechylając się przez biurko. - Ależ to stworzenie brzydko pachnie!

    - To te niewyprawne skóry, które nosi. Nie ma jeszcze odpowiedniego ubrania.

    - Ubranie? Czy ono nosi ubranie?

    - Tak, jestem przekonany, że nosi, Wasza Planetarna Mość, ale teraz ma tylko skóry. A tak poza tym, mam tu parę zleceń... Terl podszedł do biurka i położył na nim dokumenty.

    - Zaledwie przed chwilą sprzątnięto mi gabinet - zmarszczył się Numph. - A teraz znów trzeba będzie gruntownie go wywietrzyć. Co to za papiery? - zapytał, spoglądając na zlecenia.

    - Chciał pan, abym zademonstrował, że to stworzenie będzie w stanie obsługiwać maszyny. Jedno z tych zleceń dotyczy zaopatrzenia ogólnego, drugie jest na pojazd.

    - Opatrzone są klauzulą "pilne".

    - No cóż, jeśli chcemy uniknąć buntu, to musimy działać szybko.

    - Faktycznie. - Numph przyglądał się formularzowi zlecenia z taką uwagą, jakby widział go po raz pierwszy.

    Jonnie stał cierpliwie, starając się zapamiętać każdy szczegół otoczenia: otwory doprowadzające gaz do oddychania, materiał kopuły, podtrzymujące ją wsporniki. Wewnątrz kopuł Psychlosi nie nosili masek i Jonnie po raz pierwszy widział ich twarze były niemal ludzkie. Ich oczy miały bursztynowy kolor i przypominały trochę wilcze ślepia. Uczył się już odczytywać z nich emocje. Mijani przez nich Psychlosi patrzyli na Jonniego z zaciekawieniem, na Terla - z otwartą wrogością. Widocznie Terl wykonywał jakieś specjalne zadania lub miał specjalną rangę, która sprawiała, że nie cieszył się zbytnią sympatią.

    Dyrektor w końcu podniósł wzrok.

    - Ty naprawdę myślisz, że to stworzenie będzie w stanie kierować maszyną?

    - Muszę mieć pojazd, aby je tego nauczyć.

    - Och - rzekł Numph. - Więc jeszcze nie jesteś pewien, czy potrafi?

    "A niech to szlag trafi - wściekał się w duchu Terl. - Ten dureń jest naprawdę nie do zniesienia. Ale zaraz, zaraz! Numph wygląda, jakby go coś dręczyło".

    Gdyby wiedział, co to jest, może mógłby zrobić z tego uiytek. Będzie więc musiał mieć oczy i uszy szeroko otwarte.

    - Bardzo szybko nauczyło się obsługiwać maszynę uczącą, Wasza Planetarna Mość.

    - Maszynę uczącą?!

    - Tak, może czytać i pisać w swoim własnym języku oraz potrafi mówić i pisać w Psychlo.

    - Nie!

    Terl zwrócił się do Jonniego.

    - Pozdrów Jego Planetarną Mość!

    Jonnie utkwił wzrok w Terlu, ale nie powiedział nic.

    - Mów! - głośno nakazał Terl, a półgłosem dodał: - Chcesz, żebym ci zerwał tę maskę z twarzy?

    - Myślę, iż Terl chce, żeby podpisał pan zlecenia, aby można mnie było nauczyć obsługi maszyny - powiedział Jonnie. - Jeśli pan mu to polecił, to powinien je pan podpisać.

    Numph nie zareagował. Patrzył przez okno, myśląc o czymś intensywnie. Jego nozdrza się rozszerzyły.

    - To stworzenie śmierdzi!

    - Zaraz go tu nie będzie - rzekł Terl. - Zniknie, gdy tylko otrzymam podpisane zlecenia.

    - Tak, tak - powiedział dyrektor i jednym pociągnięciem pióra podpisał formularze.

    Terl zgarnął je szybkim ruchem. Numph pochylił się do przodu.

    - Chyba nie nasiusiało na podłogę, nieprawdaż?

3

    Terl miał za sobą bezsenną noc. Dzień był szary, płatki śniegu opadały wolno, pokrywając uszkodzony niewielki spychacz. Człowiek w ogromnym fotelu Psychlo wyglądał nadzwyczaj śmiesznie i Terl prychnął z niezadowoleniem.

    Pierwszą walkę stoczył o zlecenie na uniform. Zarządzający magazynem odzieżowym - parszywy półgłówek o imieniu Druk - twierdził, że zlecenie jest sfałszowane. Powiedział nawet, że znając Terla, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, i miał czelność zweryfikować je u administratora. Później zaś oświadczył, że nie ma żadnego uniformu o takim rozmiarze i że ani on, ani' Towarzystwo nie miało zwyczaju ekwipować karzełków. Materiał? Tak, miał materiał. Ale był to materiał dla personelu kierowniczego.

    Potem odezwał się zwierzak i oświadczył, że w żadnym wypadku nie nałoży na siebie purpury. Terl trzepnął go na odlew, ale tamten, pozbierawszy się z podłogi, powtórzył swoje oświadczenie. Terl chwilami czuł się wobec niego bezradny. Poszedł więc do pomieszczeń starych Chinkosów i znalazł belę niebieskiego materiału, z jakiego kiedyś szyto ubrania Chinkosom. Co prawda krawiec orzekł, że jest to zupełna tandeta, ale Terl miał już naprawdę dosyć sporów na ten temat. Wykrojenie i spojenie dwóch uniformów dla człowieka zajęło godzinę. Później zaś była batalia o sprzączkę na pas. Zwierzak wpadł prawie w szał, gdy Terl usiłował mu ją zamocować. Trzeba więc było znowu przejść się do pomieszczeń Chinkosów. Terl znalazł tam małą złotą wojskową sprzączkę z wyrytym orłem. Zwierzakowi, gdy ją zobaczył, oczy zabłysły z zachwytu.

    Drugą walkę stoczył z szefem transportu. Zzt najpierw w ogóle nie chciał z nim rozmawiać, w końcu raczył łaskawie spojrzeć na zlecenie. Zwrócił Terlowi uwagę, że na dostarczonych mu blankietach nie było numerów rejestracyjnych, i stwierdził, że w związku z tym może wydać jakikolwiek pojazd, według własnego uznania, po czym dodał, że może dać tylko uszkodzony spychacz. To właśnie ostatecznie wyprowadziło Terla z równowagi. Trzasnął Zzta z całej siły i przez prawie pięć minut kotłowali się, tłukąc się nawzajem. Ostatecznie jednak wziął ten uszkodzony spychacz. Aby go wyprowadzić z garażu przez śluzę atmosferyczną, musiał kierować pojazdem, idąc obok niego.

    Zwierzak siedział teraz na pojeździe, a Terl z trudnością starał się zapanować nad sobą.

    - Co to za zielone paskudztwo na całym siedzeniu i podłodze? - pytał Jonnie.

    - To krew.

    - Ale nie jest czerwona.

    - Krew Psychlosów nie jest czerwona. To jest prawdziwa krew i ma właściwy kolor: zielony. A teraz zamknij się, zwierzaku!' Zamierzam ci wytłumaczyć, jak...

    - A co to za zwęglenie wokół krawędzi tego wielkiego kota? Nie zwracając na niego uwagi, dociekał Jonnie, wskazując na okrągłą listwę, do której kiedyś umocowana była kopuła kabiny.

    Tert nie wytrzymał i uderzył go tak, że Jonnie omal nie wyfrunął z ogromnego fotela.

    - Muszę to wiedzieć - wykrztusił, gdy odzyskał już oddech. - Jak inaczej mogę być pewny, że ktoś nie nacisnął na niewłaściwy guzik i nie wysadził tego w powietrze?

    Terl westchnął ciężko.

    - Nikt. nie nacisnął na żaden niewłaściwy guzik. To po prostu wybuchło.

    - Ale w jaki sposób? Coś musiało spowodować wybuch.

    W tym momencie Jonnie uświadomił sobie, że był to ten sam pojazd, w którym zginął Psychlos, tam w dole przy lądowisku. Odgarnął z fotela śnieg, usiadł na nim i zaczął ostentacyjnie patrzeć w inną stronę.

    - No dobrze - burknął Terl opryskliwie. - Gdy te pojazdy są prowadzone przez operatorów Psychlo, mają nad kabiną przezroczystą osłonę, ponieważ wewnątrz kabiny jest gaz do oddychania. Ty nie będziesz potrzebował ani osłony, ani gazu do oddychania, więc nic nie wybuchnie.

    - Tak, ale dlaczego to wybuchło? Muszę wiedzieć, jeśli mam kierować tym pojazdem.

    - Pod osłoną kabiny - rzekł Terl - znajdował się gaz do oddychania. Ładowali wtedy rudę złota, która musiała mieć w sobie jakieś drobiny uranu. Musiał też być przeciek z osłony lub drobne jej pęknięcie, a gdy gaz do oddychania zetknął się z uranem, wtedy nastąpił wybuch.

    - Uraaan? Uraaan?

    - Źle to wymawiasz. Mówi się: uran.

    - Jak się to nazywa po angielsku?

    Tego Terlowi było już za dużo.

    - A skąd niby ja mam to wiedzieć? - zawarczał.

    Jonnie uśmiechnął się w duchu. "Uran, uran" - wbijał sobie w pamięć. Powodował wybuch gazu do oddychania! No, a przy okazji wydało się, że Terl nie potrafi mówić po angielsku.

    - Do czego służą te przyciski? - pytał dalej.

    Terl złagodniał nieco.

    - Ten przycisk zatrzymuje pojazd. Zapamiętaj to dobrze. Jeśli cokolwiek będzie nie tak, jak trzeba, naciśnij go. Ten drążek kieruje go w lewo, a tamten w prawo. Ta dźwignia podnosi przednią łopatę, tamta pochyla ją, a ta z kolei ustawia pod właściwym kątem. Czerwony przycisk cofa pojazd.

    Jonnie stanął na płytach podłogi. Próbował operować dźwignią sterującą łopatą. Wychylał się przy tym z kabiny, żeby kontrolować jej poruszenia.

    - Widzisz tę kępę drzew? - zapytał Terl. - Ruszaj w jej kierunku. Wolniutko! Zatrzymaj go teraz!

    Jonnie wykonał polecenie.

    - Teraz go cofnij! Teraz zatocz koło!

    Terlowi zdawało się, że pojazd jest mały. W rzeczywistości fotel kierowcy znajdował się piętnaście stóp nad ziemią, a łopata miała dwadzieścia stóp szerokości. Gdy pracował, ziemia drżała.

    - Zacznij teraz odgarniać śnieg! - polecił Terl. - Kilka cali nad ziemią.

    Początkowo Jonnie miał trudności z właściwym ustawieniem łopaty podczas ruchu pojazdu, ale szło mu coraz lepiej. Terl obserwował go. Było zimno, był niewyspany, trochę obolały po bójce z Zztem. Jonnie zatrzymał pojazd, aby przez chwilę odpocząć.

    - Dlaczego Numph nie słuchał, kiedy do niego mówiłem? zapytał.

    - Zamknij się, zwierzaku!

    - Ale ja muszę wiedzieć, może mój akcent jest niedobry?

    - Twój akcent jest okropny, ale nie w tym rzecz. Miałeś na twarzy maskę, a dyrektor jest trochę głuchy.

    Było to zwyczajne, ordynarne kłamstwo - Numph miał świetny słuch, ale wyraźnie był rozkojarzony. Terl całą noc spędził na szperaniu w depeszach, zapisach i aktach, próbując dojść do sedna sprawy. Jakiś haczyk, jakiś punkt zaczepienia! Tego właśnie potrzebował, a tymczasem nie znalazł nic godnego uwagi. W ogóle nic. A przecież na pewno coś było. Zaczynał powoli odczuwać skutki nie przespanej nocy. Zamierzał wrócić do siebie i zdrzemnąć się trochę.

    - Mam parę raportów do napisania - powiedział. - A ty po prostu kontynuuj jazdę w koło i nabieraj praktyki w operowaniu pojazdem! Niedługo będę z powrotem.

    Wyjął z kieszeni guzikową kamerę i przyczepił ją do tylnego kabłąka, poza zasięgiem przywiązanego do ramy pojazdu zwierzaka.

    - Niech ci nie wpadnie do głowy jakiś głupi pomysł. Ten pojazd porusza się tylko z małą prędkością - dodał i poszedł sobie.

    Drzemka, poprzedzona sporą ilością kerbango, trwała nieco dłużej, niż zamierzał, i było już prawie ciemno, gdy zjawił się z powrotem. Zatrzymał się z wytrzeszczonymi oczami. Całe pole było poorane gąsienicami, ale nie to wprawiło go w oszołomienie. Zwierzak zgrabnie powalił z pół tuzina drzew i przepchnął je na samą górę, aż do swojej klatki. Co więcej, wykorzystał ostrze łopaty do pocięcia drzew na kawałki! Siedział teraz skulony na fotelu, osłaniając się od przenikliwego wiatru.

    Terl odwiązał linę.

    - Po co to wszystko? - zapytał, wskazując porąbane drzewa.

    - Drewno opałowe - odparł Jonnie. - Skoro już jestem odwiązany, to wniosę je do klatki.

    - Drewno opałowe?

    - Powiedzmy, mój przyjacielu, że obrzydło mi jedzenie surowych szczurów.

    Tej nocy, po zjedzeniu pierwszego od miesięcy gorącego posiłku, rozgrzany w przyjemnym cieple rozpalonego na podłodze klatki ogniska, Jonnie wydał z siebie westchnienie ulgi. Nowe ubranie wisiało w górze na patykach i schło. On zaś siedział ze skrzyżowanymi nogami i porównywał wyjęty z torby krążek złotego metalu, zabrany z Wielkiego Miasta, ze złotą klamrą do pasa, którą dostał od Terla. Ptak ze strzałami był na obu wizerunkach w zasadzie taki sam. Teraz Jonnie potrafił już odczytać wyryte na nich napisy. Na krążku było napisane: "Stany Zjednoczone Ameryki", a na klamrze: "Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych".

    A więc dawno temu jego współplemieńcy tworzyli naród! I ten naród miał jakiegoś rodzaju siły związane z powietrzem. Psychlosi mieli na pasach klamry z napisami, które mówiły, że byli członkami Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Jonnie postanowił, że od tej chwili będzie członkiem, jedynym członkiem, Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Pieczołowicie włożył klamrę pod kawałek szmaty, która służyła mu za poduszkę, i przez długi czas leżał, patrząc z uśmiechem na tańczące płomienie. Uśmiech ten na pewno przestraszyłby Terla, gdyby mógł go zobaczyć.

4

    Potężna planeta Psychlo, "Królowa Galaktyk", pławiła się w promieniach swoich trzech słońc.

    Kurier czekał na poboczu rejonu wlotowego transfrachtu Intergalaktyki. Na tle fioletoworóżowego nieba rysowały się na horyzoncie purpurowe zbocza wzgórz. Patrzył na swojski krajobraz terenu potężnego Towarzystwa Intergalaktycznego: rzygające dymem fabryki, linie wysokiego napięcia, maszyny i pojazdy kipiące na wielopoziomowych drogach i placach. W oddaleniu rysowały się monumentalne kształty Imperial City. Pośród leżących dalej wzgórz widać było tereny innych towarzystw - fabryki, które wypluwały z siebie produkty dla całych galaktyk.

    Kurier siedział okrakiem na małym skuterze terenowym, korzystając z chwili wytchnienia w swoich codziennych jazdach tam i z powrotem, i rozmyślał. "Komu by się chciało żyć i mozolić na jakichś zapomnianych planetach o małym ciążeniu, nosić maskę, pracować pod kopułami, prowadzić uszczelniane pojazdy, ryć obcy grunt? Lub też brać udział w jakiejś wojnie o tereny, na których tak czy owak nikomu nie zależało?" Nie jemu, to było pewne.

    Powietrze przeszył przenikliwy gwizd - sygnał, ostrzegający, aby z platformy wyładowczej transfrachtu usunąć całą flotę pojazdów z łopatami i szczotkami, które ją czyściły. Układ rozpiętych wokół przewodów zaczął wydawać pomruk, który przekształcił się w grzmiący wybuch. Tony rudy, teleportowanej przez galaktyki, zmaterializowały się na powierzchni platformy.

    Kurier przypatrywał się operacji. Popatrzcie no! Świeżo przybyła ruda pokryta była białawą substancją. Widywał ją od czasu do czasu już przedtem. Ktoś powiedział mu, że to coś nazywa się "śnieg". Białe płatki zamieniały się w strużki wody. Dobrze, że nie musiał pracować na takiej zwariowanej planecie!

    Zabrzmiał sygnał odwołania alarmu i kurier, dodawszy gazu, skierował maszynę w kierunku stosu rudy. Brygadzista wyładunku właśnie podchodził do niego dudniącym krokiem.

    - Popatrz na to! - odezwał się kurier. - Śnieg.

    Brygadzista wszystko to już widział, wszystko to już znał i miał w pogardzie młodych kurierów.

    - To boksyt, a nie śnieg.

    - Gdy to przybyło, miało na sobie śnieg.

    Brygadzista wdrapał się na stos. Wyłowił z niego małą skrzynkę ekspedycyjną, odnotował jej numer na podręcznej tabliczce, a potem podał kurierowi, który podpisał przyczepiony do niej formularz. Spychacze rudy rzuciły się na hałdę. Kurier dodał gazu i zaczął przepychać się między nadjeżdżającymi maszynami, spiesząc w kierunku zabudowań Centralnej Administracji Intergalaktycznej.

    W parę minut później urzędnik niosący skrzynkę wszedł do biura Zafina, Młodszego Asystenta Zastępcy Dyrektora do Spraw Nie Zamieszkanych Drugorzędnych Planet. Biuro to było niewiele większe od kabiny, ponieważ w Centralnej Administracji Intergalaktycznej zatrudnionych było trzysta tysięcy osób i należało oszczędnie gospodarować pomieszczeniami.

    - Dlaczego to jest mokre? - zapytał Zafin, młody i ambitny członek personelu kierowniczego.

    Urzędnik, który właśnie stawiał skrzynkę na biurku, podniósł ją szybko i wytarł do sucha kawałkiem materiału. Spojrzał na nalepkę.

    - Przyszła z Ziemi, musi tam padać deszcz.

    - Typowe - powiedział Zafin. - Gdzie to jest?

    Urzędnik włączył przycisk projektora i na ścianie rozbłysła mapa Wszechświata. Ustawił ostrość obrazu, przyjrzał mu się badawczo, a potem położył pazur na małej kropce. Zafin nie zadał sobie nawet trudu, by na nią spojrzeć. Otworzył skrzynkę ekspedycyjną i sortował depesze do różnych departamentów, błyskawicznie kładąc swój podpis na tych, które tego wymagały. Prawie kończył, gdy natknął się na depeszę specjalną. Spojrzał na nią z niesmakiem.

    - Pilna z zieloną błyskawicą - mruknął.

    Urzędnik wziął ją pokornie i przeczytał.

    - To tylko prośba o informację.

    - Zbyt wysoki stopień pilności - rzekł Zafin i wziął ją z powrotem. - Mamy trzy wojny, a tu ktoś tam z... skąd?

    - Z Ziemi - przypomniał urzędnik.

    - Kto to nadesłał?

    Urzędnik ponownie przyjrzał się depeszy.

    - Szef bezpieczeństwa nazywający się... nazywający się Terl.

    - Co jest w jego aktach?

    Urzędnik położył pazur na jednym z przycisków konsoli, coś zachrobotało i podłużny otwór w ścianie wypluł z siebie skoroszyt.

    - Terl... - Zafin zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Chyba słyszałem już kiedyś to imię.

    Urzędnik przeglądał zawartość skoroszytu.

    - Przed pięcioma miesiącami prosił o przeniesienie.

    - Genialna pamięć w genialnym mózgu - powiedział z głębokim zadowoleniem Zafin - to właśnie ja! Nigdy nie zapominam imion. Musi to być wymarłe i nudne miejsce ta Ziemia. A teraz depesza z niewłaściwym stopniem pilności. Gdzie ona się podziała?

    - Na pańskim biurku, Wasza Wielmożność.

    Zafin rzucił na nią okiem.

    - Ten tam, Terl, chce wiedzieć, jakie powiązania. ma... Numph? Numph?

    Urzędnik pomanipulował przy konsoli i na ekranie rozbłysnął napis: "Namiestnik Międzygalaktyczny. Ziemia".

    - Prosi o informacje, jakie powiązania ma Numph w głównym biurze - dokończył Zafin.

    Urzędnik nacisnął kilka innych przycisków i powiedział:

    - Jest stryjem Nipe, Asystenta Dyrektora Rachuby Drugorzędnych Planet.

    - No cóż, napisz depeszę i wyślij zwrotną pocztą!

    - Ta jego depesza ma klauzulę poufności - powiedział urzędnik.

    - Zatem i ty wyślij poufną! - rzekł Zafin i odchylił się do tyłu w zamyśleniu.

    Wstał i wyjrzał przez okno, patrząc na odległe miasto. Powiew wiatru był chłodny i przyjemny. Wrócił do biurka.

    - No cóż, nie podejmiemy żadnych środków dyscyplinarnych wobec tego jak-mu-tam...

    - Terl - podpowiedział urzędnik.

    - Terla - powtórzył Zafin. - Zaznacz tylko w jego aktach, że nadaje zbyt wysokie stopnie pilności różnym bzdurom. Jest po prostu młody i ambitny i nie bardzo wie, jak się wypełnia obowiązki kierownicze. A my tu nie potrzebujemy ani nadmiaru, ani niewłaściwych czynności administracyjnych. Zrozumiałeś?

    Urzędnik wycofał się wraz ze skrzynką i jej zawartością. W aktach Terla umieścił adnotację: "Nadaje zbyt wysokie stopnie pilności różnym bzdurom. Młody, ambitny, brak odpowiednich kwalifikacji do funkcji kierowniczych. Nie zwracać uwagi na dalsze jego doniesienia". Siedząc w swojej malutkiej kabinie, urzędnik uśmiechnął się złośliwie. Uświadomił sobie właśnie, że adnotacja pasowałaby również do Zafina. Wykaligrafował urzędową odpowiedź na depeszę Terla i nie zadał sobie nawet trudu, by jej kopię wpiąć do akt. Za kilka dni zostanie przeteleportowana z powrotem na Ziemię.

    Potężny, władczy i arogancki świat Psychlo nadal huczał niestrudzoną aktywnością.

5

    Nadszedł dzień pokazu. Terl wczesnym rankiem jeszcze raz poddał zwierzaka próbie. Kazał mu jeździć spychaczem pod górę, w dół i w kółko. Zajmował się tym tak energicznie, że maszynie w końcu zabrakło paliwa. Poszedł do warsztatu Zzta.

    - Nie masz zlecenia - powiedział Zzt.

    - Przecież to tylko ładunek paliwowy...

    - Wiem, wiem. Ale muszę się z nich rozliczać.

    Terl zaczynał już zgrzytać kłami, gdy szef transportu znienacka uśmiechnął się i oświadczył ugodowo:

    - Powiem ci, co zrobię. Ostatecznie, zrezygnowałeś z pięciu bezpilotowych samolotów zwiadowczych. Zrobię ci przegląd tego spychacza.

    Nałożył maskę i wyszli razem na zewnątrz. Zwierzak siedział na maszynie, z obrożą na szyi, a połączona z nią lina była mocno przywiązana do kabłąka. Był sinawy z zimna i trząsł się w podmuchach przejmującego wiatru, ale Terl nie zwrócił na to uwagi. Zzt zwolnił zatrzaski maski silnika.

    - Tylko się upewnię, czy wszystko jest sprawne - powiedział głosem przytłumionym przez maskę. - Stara maszyna.

    - Chciałeś powiedzieć wrak - poprawił go Terl.

    - Owszem, owszem - odparł Zzt, pracowicie wyjmując i wkładając z powrotem kable. - Ale dostałeś go, nieprawdaż?

    Jonnie przechylił się przez burtę i patrzył uważnie w dół.

    - Odłączył się jeden z przewodów - powiedział w pewnej chwili.

    - Ach, rzeczywiście - rzekł Zzt. - To ty mówisz?

    - Myślę, że mnie słyszałeś.

    - Tak, słyszałem - odparł Zzt. - Ale nie usłyszałem żadnych zwrotów grzecznościowych.

    - Przecież to tylko zwierzę - parsknął Terl. - I co masz na myśli, mówiąc o zwrotach grzecznościowych? Do mechanika?

    - Taak. - Zzt zignorował zaczepkę Terla. - Myślę, że teraz wszystko tu jest w porządku.

    Wyciągnął ładunek energetyczny, włożył go w obudowę i przykręcił Pokrywę.

    - Zapuść motor!

    Terl sięgnął do wnętrza pojazdu i nacisnął guzik rozruchu. Wydawało się, że maszyna chodzi dobrze.

    - O ile się nie mylę, robisz dzisiaj coś w rodzaju pokazu. Nigdy nie widziałem zwierzęcia prowadzącego pojazd. Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym przyszedł to obejrzeć?

    Terl mierzył go wzrokiem. Właściwie Zzt nie mógł mu w niczym zaszkodzić.

    - Przyjdź! - mruknął. - Tutaj, za godzinę.

    - Czy mogę się trochę ogrzać? - zapytał Jonnie.

    - Zamknij się! - rzucił Terl z niechęcią i pośpieszył do pomieszczeń biurowych.

    Oczekiwał nerwowo na przyjęcie przez Numpha. Jeden z urzędników zgłosił już jego przybycie, ale wciąż nie było zaproszenia do wejścia do gabinetu. Nie mogąc się doczekać, zdołał nakłonić innego urzędnika do ponownego zaanonsowania go i tym razem otrzymał pozwolenie na wejście. Numph nie miał na biurku nic z wyjątkiem rondla z kerbango. Przez przezroczyste sklepienie oglądał panoramę gór. Odwrócił się wreszcie i skierował na Terla nieobecne spojrzenie.

    - Pokaz, którego pan sobie zażyczył, może odbyć się bezzwłocznie - zameldował Terl. - Wszystko jest przygotowane, Wasza Planetarna Mość.

    - Jaką to ma sygnaturę? - zapytał Numph.

    - Projekt numer 39a, Wasza Planetarna Mość - wymyślił Terl na poczekaniu.

    - Mam wrażenie, że ta sygnatura dotyczy rekrutacji nowego personelu terenowego.

    Terl myślał szybko.

    - Tamten projekt nosi prawdopodobnie numer 39. Ten natomiast ma numer 39a i dotyczy zastępowania personelu...

    - Ach, tak. Przerzucenie dodatkowego personelu z rodzimej planety.

    - Ależ nie, Wasza Planetarna Wysokość. Pamięta pan, oczywiście, to zwierzę...

    - Ach, tak, zwierzę - powiedział Numph i nadal po prostu siedział.

    "Żeby wreszcie coś na niego mieć!" - myślał z rozpaczą Terl. Nie mógł znaleźć najmniejszego drobiazgu na tego starego głupca. Przeczesał wszystkie biura i nie znalazł nic. Biuro Spraw Wewnętrznych Centralnej Administracji stwierdziło zaledwie, że jest on stryjem Nipe, Asystenta Dyrektora Rachuby Drugorzędnych Planet. Wynikało z tego w sposób oczywisty, że stanowisko otrzymał po znajomości. Tyle tylko Terl mógł wywnioskować.

    Widać było, że Numph nie ma ochoty ruszyć się ze swojego fotela. Terl widział już, jak walą się jego plany; będzie musiał zlikwidować swojego zwierzaka i zapomnieć o wszystkim tylko dlatego, że nie ma czym zaszantażować tego niekompetentnego bałwana. Maskując napięcie kamiennym wyrazem twarzy, myślał gorączkowo.

    - Obawiam się - rzekł Numph - że...

    Terl wiedział, że nie może pozwolić na dokończenie tego zdania, nie może pozwolić na ostateczne skazanie siebie na tę przeklętą planetę! Natchnęło go jakieś genialne przeczucie.

    - Czy miał pan ostatnio jakieś wiadomości od swego bratanka? - zapytał wpadając Numphowi w słowo.

    Starał się, żeby zabrzmiało to lekko. Chciał właśnie zmyślić na poczekaniu, że znał Nipe ze szkoły, ale już nie musiał. Efekt jego pytania był zdumiewający. Numph szarpnął się do przodu i spojrzał na niego z napięciem. Nie było to bardzo gwałtowne szarpnięcie, ale dla Terla wystarczające. Coś się za tym kryło! Terl stał w milczeniu, a Numph nadal wpatrywał się w niego i wydawało się, że na coś czeka. Czyżby się czegoś obawiał?

    - Nie ma powodu, by bać się tego zwierzęcia - powiedział Terl gładko i swobodnie, udając, że tak właśnie interpretuje reakcję dyrektora. - Nie gryzie ani nie drapie.

    Numph nadal siedział nieporuszony. Co też to było w jego oczach..

    - Polecił pan przeprowadzenie pokazu i wszystko jest przygotowane, Wasza Planetarna Mość.

    - Ach, tak. Pokaz.

    - Gdyby pan tylko wziął maskę i wyszedł na zewnątrz...

    - Ach, tak. Oczywiście.

    Intergalaktyczny Dyrektor Planety wypił miarowymi łykami swoje kerbango, podniósł się z fotela i zdjął ze ściany maskę, po czym wyszedł do holu. Skinął na kilku swoich pracowników, by podążyli za nim. Terl triumfował w duchu. Było pewne, że stary się czegoś bał! Zanosiło się na to, że jego plan jednak się powiedzie.

6

    Jonnie siedział wysoko na spychaczu. Przenikliwy, zimny wiatr niósł tumany śniegu, przesłaniające chwilami budynki bazy. Uwagę Jonniego przyciągnął zbliżający się tłum. Pod krokami wielu potężnych stóp drżała ziemia. Miejsce wybrane na pokaz znajdowało się na niewielkim płaskowyżu na terenie bary. Miało powierzchnię kilku tysięcy stóp kwadratowych i kończyło się stromym urwiskiem, opadającym w wąwóz o więcej niż dwieście stóp poniżej. Było dość miejsca do manewrowania.

    Terl szedł w jego stronę. Stanął na dolnej ramie spychacza i zbliżył swoje ogromne oblicze do twarzy Jonniego.

    - Widzisz ten tłum? - zapytał półgłosem.

    Chłopak spojrzał w kierunku bazy.

    - Widzisz ten głośnik? - Terl podniósł w górę urządzenie, którego używał już wcześniej w czasie treningu. - Widzisz ten miotacz? - zapytał znowu i poklepał łapą zawieszoną u pasa potężną broń. - Jeśli choć jedną rzecz zrobisz niewłaściwie, zdmuchnę cię wprost z tego urządzenia. Będziesz martwy. Rozpryśniesz się.

    Sięgnął do góry i sprawdził zamocowanie liny. Owinął ją wokół kabłąka, a koniec przyspawał do tylnego zderzaka, co ograniczyło i tak już niewielką swobodę ruchów Jonniego. Odsunął się od ciągnika i ryknął:

    - Zapalaj!

    Jonnie uruchomił pojazd. Czuł się nieswojo, wyczuwając niejasno czające się gdzieś niebezpieczeństwo. Niegdyś podobnie wyczuwał skradającą się za jego plecami pumę. Nie miało to nic wspólnego z groźbami Terla - to było coś innego. Rozejrzał się po tłumie.

    - Podnieś łopatę! - zahuczał Terl przez megafon.

    Jonnie wykonał polecenie. Komendy posypały się jedna za drugą.

    - Opuść łopatę! Rusz do przodu! Cofnij! Zatocz koło! Zrób kopiec ze śniegu!

    Jonnie manewrował pojazdem i manipulując urządzeniami sterowniczymi, zaczął zgarniać śnieg. Zamiast usypać prosty kopiec, budował czworoboczną hałdę z płaskim szczytem. Pracował szybko. Precyzyjnie. Geometryczna figura nabierała już właściwych kształtów, gdy nagle pojazd przestał reagować na urządzenia sterownicze. Gdzieś w środku rozległo się przeciągłe buczenie, po czym przestały działać wszelkie przyciski i dźwignie. Spychacz wahnął się w prawo, potem w lewo. Jonnie szarpał bezużyteczne dźwignie. Najmniejszej reakcji! Łopata nagle uniosła się wysoko w powietrze. Maszyna bez przerwy jechała z turkotem do przodu. Zaczęła wdrapywać się na szczyt kopca. A później, z rosnącą prędkością, rozpoczęła szalony zjazd w dół. Toczyła się wprost ku krawędzi urwiska.

    Jonnie walił pięścią w wyłącznik maszyny, ale nie odnosiło to żadnego skutku. Ciągnik jechał w stronę przepaści. Bliski obłędu obejrzał się, mignęła mu postać mechanika, który przed pokazem robił przegląd maszyny. Stał opodal zgromadzonego tłumu i trzymał coś w łapach. Jonnie z całej siły targnął obrożą. Szarpnął za linę, która przykuwała go do tego morderczego miejsca. Nie poddawała się, jak zwykle. Krawędź była coraz bliżej.

    Po lewej stronie kabiny miał zabezpieczone hakiem urządzenie do ręcznego sterowania łopatą. Gdyby udało mu się odczepić hak, mógłby opuścić łopatę, która wbijając się w ziemię, może zdołałaby zatrzymać spychacz. Sięgnął do kieszeni po krzemień i zaczął tłuc hak, który w końcu ustąpił. Łopata ostrym łukiem opadła w dół, wbijając się głęboko w śnieg. Pojazd zakołysał się i stanął. Pod maską silnika nastąpił niewielki wybuch. W chwilę potem strzelił w górę słup dymu, a w ułamek sekundy później przód pojazdu ogarnęły płomienie. Od przepaści dzieliło Jonniego zaledwie kilka stóp. Siedział jak sparaliżowany. Maszyna zaczęła znowu sunąć do przodu, wyginając łopatę. Odwrócił się gwałtownie w stronę znajdującego się za nim kabłąka. Elastyczna lina była owinięta wokół niego kilka razy. Rozpaczliwie usiłował przeciąć ją krzemieniem. Próbował tego już przedtem, bezskutecznie, ale w obliczu śmierci w płomieniach została mu tylko nadzieja, że tym razem się uda.

    Rozlegały się kolejne wybuchy eksplodujących urządzeń. Ogień zaczął parzyć go w plecy. Odwrócił się - metalowa krawędź tablicy przyrządów była rozżarzona do czerwoności. Złapał w dłonie linę i przytknął do jarzącego się metalu. Zaczęła się topić! Jonnie zaciskał zęby, żeby nie krzyczeć z bólu, czując, jak ręce pali mu żywy ogień. Maszyna huśtała się... Lada moment łopata mogła się złamać, a wtedy pojazd wyskoczyłby do przodu - prosto w przepaść.

    Elastyczna lina pękła! Wyskoczył jednym susem i potoczył się po ziemi. Z jękiem trzasnęła ostatnia podpora łopaty. Buchnął gejzer płomieni. Spychacz jak wystrzelony z katapulty skoczył w pustkę i koziołkując po stoku, runął w dół.

    Jonnie leżał w śniegu, wtulając weń poparzone dłonie.

7

    Terl szukał Zzta.

    Gdy maszyna w końcu spadła w przepaść, tknięty nagłym, straszliwym podejrzeniem, rozejrzał się dookoła, ale Zzta już nie było. W tłumie rechotano głośno, a śmiech ten przeszywał go jak sztylety. Numph stał kiwając głową. Wydawał się prawie rozbawiony, gdy rzucił Terlowi:

    - No cóż, sam widzisz, co potrafią zwierzęta. - Roześmiał się. - One na, pewno siusiają na podłogę.

    Tłum rozchodził się powoli, a Terl ruszył na poszukiwanie Zzta. Na podziemnych piętrach pomieszczeń wydziału transportu przechodził obok rzędów niesprawnych pojazdów, samolotów bojowych, ciągników, spychaczy... i pojazdów terenowych. Niektóre z nich były w znakomitym stanie! Nie zdawał sobie przedtem sprawy, jakim łajdakiem był Zzt, wciskając mu w łapy ten stary wrak, Mark II. Nie natknąwszy się nigdzie na szefa transportu, postanowił jeszcze raz zajrzeć do warsztatu naprawczego.

    Kipiąc ze złości, wszedł do wnętrza i rozejrzał się dookoła. Nagle usłyszał cichutki zgrzyt metalu. Znał ten dźwięk - był to odgłos towarzyszący odbezpieczaniu miotacza. Z tyłu dobiegło go spokojne:

    - Stój w miejscu! I trzymaj łapy z dala od broni!

    Odwrócił się powoli. Zzt stał we wnętrzu ciemnej szafy narzędziowej.

    - To ty zainstalowałeś zdalne sterowanie, gdy "zajmowałeś się silnikiem"?

    - A czemuż by nie? - odparł Zzt. - Zdalnie uruchamiany ładunek wybuchowy również.

    Terl nie dowierzał własnym uszom.

    - Przyznajesz się do tego?

    - Tu nie ma świadków. Twoje słowo przeciwko mojemu nic nie znaczy.

    - Ale to była twoja maszyna!

    - Spisana. Mnóstwo maszyn.

    - Dlaczego to zrobiłeś?

    - Przyznasz, że było to dość pomysłowe. - Zzt zachichotał i zrobił krok do przodu, ciągle trzymając w jednej łapie miotacz z długą lufą.

    - Ale dlaczego?

    - Doprowadziłeś do obcięcia nam pensji i premii. A przynajmniej obojętnie patrzyłeś, jak to robiono.

    - Ależ słuchaj, jeżeli wyszkolę te zwierzęta na operatorów, wówczas znów będą zyski.

    - Tak ci się wydaje.

    - To dobry pomysł! - rzucił Terl oschle.

    - W porządku, będę szczery. Czy próbowałeś kiedyś utrzymać maszynę w ruchu bez mechaników? Twoi zwierzęcy operatorzy tylko by psuli sprzęt. Jeden z nich właśnie to zrobił, nieprawdaż?

    - To ty ją popsułeś! Czy zdajesz sobie sprawę, że gdybym umieścił to w moim raporcie, wyrzucono by cię z pracy?

    - Nie napiszesz raportu na mnie, ponieważ nie ma żadnych świadków. Nawet Numph widział, że odszedłem stamtąd, zanim stworzenie oszalało. On nigdy nie pośle takiego raportu dalej. Poza tym wszyscy uważają, że to było zabawne.

    - Wiele rzeczy może być zabawne. - W głosie Terla słychać było groźbę.

    Zzt zrobił ruch lufą miotacza.

    - Dlaczego po prostu nie pójdziesz stąd i nie utniesz sobie na przykład miłej drzemki?

    "Już ja coś na ciebie znajdę!" - obiecał mu w duchu Terl.

8

    Jonnie tkwił znowu w swojej klatce. Nastało zimno, lecz nie mógł utrzymać w rękach krzemienia, by rozpalić ogień, z powodu popalonych rąk. I jakoś nie bardzo tęsknił za ogniem. Miał poparzoną twarz, wypalone brwi i brodę, stracił również sporo włosów na głowie. Na szczęście, materiał starych Chinkosów musiał być ognioodporny, bo nie zapalił się ani się nie stopił, chroniąc w ten sposób jego ciało przed poparzeniem. Chwała Chinkosom. Biedaczyska, mimo grzecznościowych zwrotów i niewątpliwych umysłowych zalet zostali jednak wyniszczeni. Stanowiło to dla Jonniego poważne ostrzeżenie. Każdy, kto okazywał pomoc lub próbował współpracować z Psychlosami, od samego początku był skazany na zagładę. Terl nawet nie ruszył palcem, żeby uratować go z płonącego pojazdu, choć wiedział, że Jonnie jest przywiązany. Współczucie czy chęć niesienia innym pomocy to uczucia obce Psychlosom. Terl miał przecież broń i mógł przestrzelić elastyczną linę.

    Poczuł drżenie gruntu. Potwór był w klatce i trąciwszy go czubkiem buta, przyglądał mu się wąskimi, bursztynowymi oczami, oceniając jego stan.

    - Będziesz żył - mruknął obojętnie. - Ile czasu potrzeba, żebyś doszedł do siebie?

    Jonnie patrzył na niego w milczeniu.

    - Jesteś głupi. Nic nie wiesz o zdalnym sterowaniu.

    - A co mogłem zrobić, będąc przywiązany do siedzenia? odparł Jonnie.

    - Ten bękart Zzt umieścił pod maską silnika urządzenie do zdalnego sterowania. I bombę zapalającą.

    - A w jaki sposób mogłem to zauważyć?

    - Mogłeś sprawdzić.

    Jonnie uśmiechnął się blado.

    - Przywiązany do kabiny?

    - Teraz już wiesz. Gdy będziemy znów próbowali, wówczas ja...

    - Nie będzie żadnych "znów" - przerwał mu Jonnie.

    Ogromna twarz zamajaczyła tuż nad jego głową.

    - Nie w takich warunkach - dodał Jonnie.

    - Zamknij się, zwierzaku!

    - Zdejmij mi tę obrożę! Mam poparzoną szyję.

    Terl spojrzał na upaloną linę. Wyszedł z klatki i po chwili wrócił z małym zestawem spawalniczym. Odczepił starą linę i przyspawał do obroży nową, ignorując wysiłki Jonniego, usiłującego odwrócić twarz od płomieni. Zawiązał pętlę i nałożył ją na wysoki pręt klatki.

    Owinąwszy się w brudną futrzaną szmatę, Jonnie położył się na ziemi. Leżał w bezruchu pod świeżo spadłym śniegiem.

    . 4 .

1

    Zima była ostra stosunkowo wcześnie lawiny zablokowały drogę na górną łąkę.

    Milcząca Chrissie siedziała samotnie przed radą zgromadzoną w budynku sądu. Wiatr skomlał i pojękiwał w szczelinach ścian, a z rozpalonego na środku sali ogniska snuł się gryzący dym. Ciężko chory pastor Staffor leżał w pobliskiej chacie. Zima wyciągnęła z niego resztkę sił. Jego miejsce zajął starszy Jimson, którego wszyscy tytułowali teraz pastorem. Po jednej stronie Jimsona siedział niemłody mężczyzna o imieniu Clay, z drugiej Brown Kulas Staffor, który najwyraźniej występował w roli członka rady, mimo że był na to o wiele za młody. I w dodatku był kaleką. Zaczął zastępować pastora Staffora, gdy ten się rozchorował, a później po prostu pozostał w radzie, będąc już obecnie jej pełnoprawnym członkiem. Trójka mężczyzn siedziała na starej ławie.

    Skulona po przeciwnej stronie ogniska Chrissie nie zwracała na nich większej uwagi. Przed dwoma dniami miała w nocy okropny sen. Obudziła się zlana potem. Od tego czasu ciągle była roztrzęsiona. Śniło się jej, że widzi Jonniego w płomieniach ognia. Wzywał ją i ten straszny krzyk wciąż brzmiał jej w uszach.

    - To po prostu zwykła głupota - przemawiał do niej pastor Jimson. - Trzech młodych mężczyzn chce się z tobą żenić, a ty im odmawiasz. Liczba mieszkańców miasteczka zmniejsza się. To nie jest właściwy czas na myślenie tylko o sobie.

    Chrissie niejasno uświadomiła sobie, że pastor mówi do niej. Uczyniła wysiłek, aby zrozumieć sens słów: coś na temat ludności. Dwoje dzieci urodziło się tej zimy i dwoje dzieci zmarło. Młodzi mężczyźni nie zdążyli przypędzić zbyt wiele bydła z dolin, zanim śnieg nie zablokował przełęczy, i miasteczko było na wpół zagłodzone. Gdyby Jonnie był tutaj...

    - Jak przyjdzie wiosna - oświadczyła Chrissie - pojadę w dół na równiny odszukać Jonniego.

    Jej oświadczenie nie było dla rady żadnym zaskoczeniem. Po odjeździe Jonniego kilkakrotnie to już powtarzała.

    Kulas Brown patrzył na nią poprzez snujący się dym. Na wargach błąkał mu się ledwo widoczny, szyderczy uśmiech. Rada tolerowała go, gdyż wiele nie mówił, a poza tym przynosił wodę i żywność, kiedy zebranie trwało długo. Ale teraz nie mógł się powstrzymać:

    - Wszyscy wiedzą, że Jonnie na pewno nie żyje. Musiały go dopaść potwory.

    Jimson i Clay spojrzeli na niego z niezadowoleniem. Faktycznie, to on właśnie zwrócił ich uwagę, że Chrissie nie chce wyjść za żadnego z młodych mężczyzn. Clay zastanawiał się, czy Kulas Brown nie miał w tym własnego interesu. Chrissie otrząsnęła się z zamyślenia.

    - Jego konie nie wróciły do domu.

    - Być może potwory dopadły też jego konie - rzekł Kulas Brown.

    - Jonnie mówił, że żadne potwory nie istnieją - odparła Chrissie. - Pojechał, żeby odnaleźć Wielkie Miasto z legendy.

    - Och, potwory istnieją - wtrącił Jimson. - To bluźnierstwo nie wierzyć w legendy!

    - Wobec tego, dlaczego nie przyjdą tutaj? - spytała Chrissie.

    - Góry są święte - powiedział Jimson.

    - Śnieg - dodał Kulas Brown - zablokował drogi, zanim konie mogły wrócić do domu. Oczywiście, jeżeli nie dopadły ich potwory.

    - Chrissie - rzekł pastor - przestań o tym myśleć i pozwól, by młodzi mężczyźni starali się o twoją rękę. Jest pewne, że Jonnie Goodboy Tyler odszedł na zawsze.

    - Gdy upłynie rok - powtórzyła - pojadę w dół na równiny.

    - Chrissie - rzekł Clay - to jest samobójczy pomysł.

    Chrissie patrzyła w ogień, a krzyk Jonniego rozbrzmiewał echem w jej głowie. Wszystko, co mówili; było prawdą, ale jeśli Jonnie był martwy, to ona też nie chciała żyć. I nagle krzyk ucichł, i wydało się jej, że Jonnie szeptem wymawia jej imię. Podniosła głowę i spojrzała na mężczyzn z wyzwaniem w oczach. - On nie jest martwy - powiedziała.

    Trzej członkowie rady popatrzyli po sobie. Nie udało się jej nakłonić - spróbują znowu któregoś innego dnia. Nie zwracali już na nią uwagi i zaczęli dyskutować na temat życzeń pastora Staffora, by zorganizować mu pogrzeb, gdy umrze. Nie było zbyt wiele jedzenia, a wykucie grobu w zamarzniętym gruncie nastręczało mnóstwo problemów. Oczywiście, miał pełne prawo do pogrzebu, ponieważ przez wiele lat był pastorem, a może nawet i burmistrzem.

    Chrissie uprzytomniła sobie, że została odprawiona, więc wstała i z zaczerwienionymi nie tylko od dymu oczami podeszła do drzwi. Spojrzała na ołowiane niebo. Wiosną wyruszy w drogę. Wiatr ostro zacinał, - więc szczelniej owinęła się niedźwiedzią skórą, którą dostała od Jonniego. Przesuwała po niej palcami. Weźmie się do roboty i uszyje mu parę nowych ubrań z jeleniej skóry, przygotuje juki. Nie pozwoli na zjedzenie ostatnich dwóch koni. Gdy nadejdzie czas, będzie gotowa do wyruszenia. I wyruszy.

2

    Terla ogarnął szał gorączkowej aktywności. Prawie w ogóle nie spał, odstawił na bok kerbango. Straszyło go widmo wielu lat zesłania na tej przeklętej planecie: Za każdym razem, gdy zwalniał tempo, ta myśl pobudzała go do jeszcze większego wysiłku.

    Musiał zebrać jak najwięcej materiałów obciążających pewne persony. Zdawał sobie sprawę, że zaniedbał się ostatnio. Miewał od czasu do czasu różne haki na pracowników, ale były to raczej drobiazgi: mały romansik z jakąś urzędniczką, pijaństwo w pracy i uszkodzenie maszyn, narzekanie na brygadzistów, szmuglowanie prywatnych listów przy okazji teleportacji rudy. Nie były to poważne sprawy, za pomocą których można w łatwy sposób dorobić się majątku. A przecież było tu wielu Psychlosów i jego doświadczenie oficera ochrony bezpieczeństwa mówiło mu, że szanse znalezienia materiałów do szantażu są duże. Towarzystwo nie zatrudniało aniołów - rekrutacja górników i administratorów górniczych wyglądała różnie. W niektórych przypadkach, zwłaszcza na takiej jak ta planecie - miejscu niezbyt atrakcyjnym Towarzystwo przymykało oczy nawet na zatrudnianie byłych kryminalistów. Terl oskarżał siebie, że nie zebrał do tej pory jakichś kompromitujących materiałów.

    Choćby ten Numph, na niego na pewno by się coś znalazło. Terl wciąż jednak nie wiedział, co to jest. Wiedział tylko, że ma coś wspólnego z bratankiem dyrektora, Nipe, ale to było trochę mało. Mógł udawać jedynie, że coś wie, lecz gdyby zrobił jakiś błąd, wydałoby się, że tak naprawdę nie ma żadnych konkretów i ewentualny szantaż spaliłby na panewce. Dlatego też musiał działać tak ostrożnie, właściwie nie było z tego prawie żadnego pożytku. Psiakrew!

    W miarę jak mijały zimowe dni i tygodnie pojawił się nowy problem. Jego prośby o dostarczenie dalszych danych z rodzimej planety pozostawały bez odpowiedzi. Wszystko, co otrzymał, to tylko ten strzęp informacji związany z Nipe. Było to wysoce niepokojące - żadnych odpowiedzi! Mógł wysyłać i wysyłać opatrzone zieloną strzałką pilne depesze, aż do zupełnego wypisania pióra, i nie otrzymywał nawet zwykłego ich potwierdzenia. Na próbę wysłał na Psychlo raport o wykryciu wyimaginowanego składu broni. Tak naprawdę było to kilka dział z brązu ładowanych przez lufę, które jakiś robotnik wykopał w jednej z kopalń na zamorskim kontynencie. Ale Terl skomponował raport w taki sposób, że brzmiał on alarmująco, choć nie mógł być zinterpretowany w sposób dla niego szkodliwy. Ot, rutynowy, niezbędny meldunek. I nie otrzymał żadnego potwierdzenia. Żadnego!

    Przeprowadził gorączkowe dochodzenie, by przekonać się, czy raporty z innych departamentów spotykał ten sam los - okazało się, że nie! Rozpatrywał nawet taką możliwość, że to Numph usuwał jego depesze ze skrzynki teleportacyjnej. I tym razem okazało się, że nie.

    Biuro Spraw Wewnętrznych wiedziało, że istniał - to było pewne. Potwierdziło przedłużenie jego delegacji na dalsze dziesięć lat, wzięło pod uwagę i zatwierdziło rekomendację Numpha oraz dodało klauzulę: "Przedłużenie zgodne z opcją Towarzystwa". A więc wiedziano, że istniał, i prawdopodobnie nie podejmowano żadnych działań przeciwko niemu, gdyż na pewno przechwyciłby jakieś zapytania na swój temat, gdyby były.

    Tak więc - nie mając żadnej nadziei na współpracę z Biurem Spraw Wewnętrznych - Terl zrozumiał, że sam musi się czegoś doszukać w myśl starej maksymy służby bezpieczeństwa: jeśli potrzebna jest określona sytuacja, która nie istnieje, stwórz ją sam!

    Kieszenie miał wypchane guzikowymi kamerami, które rozmieszczał ze zręcznością fachowca. Każdy rejestrator obrazu, który wpadł mu w łapy, lądował w szufladach jego biura, które zawsze było zamknięte na klucz. Teraz właśnie siedział ze wzrokiem wbitym w ekran i obserwował wnętrze garażu. Czekał, aż Zzt wyjdzie na lunch. W torbie przy pasie Terl miał dorobione klucze do garażu. Obok niego leżał otwarty regulamin Towarzystwa dotyczący zachowania się personelu (Bezpieczeństwo, Tom 989). Był otwarty na artykule 34a-IV (Jednolity Kodeks Karny). Artykuł stwierdzał: "Ze względu na (...) i zważywszy, że złodziejstwo w sposób negatywny wpływa na zyski...", i potem na pięciu stronach wyliczano kary za złodziejstwo, wymierzane przez Towarzystwo. I dalej: "A zważywszy, że (...) i ze względu na prawo personelu do posiadania również własnych funduszy, premii i majątku osobistego...", i tu następowała cała strona omówienia różnych aspektów tego problemu. Po czym: "Kradzież osobistych funduszy pracownika z miejsca jego zakwaterowania dokonana przez innego pracownika, jeśli zostanie odpowiednio udowodniona, będzie podlegać karze waporyzacji".

    Ów artykuł był kluczem do obecnie prowadzonej przez Terla operacji. Nie było w nim nic na temat konieczności zapisania kradzieży w aktach. Nie wspominano w nim nawet słowem o wzajemnej relacji między czasem dokonania kradzieży i czasem, w którym miała zostać wymierzona kara. Sprawą kluczową były stwierdzenia: "jeśli zostanie odpowiednio udowodniona" oraz "waporyzacja". Nie było, co prawda, na tej planecie sądowej komory waporyzacyjnej, ale nie stanowiło to żadnej przeszkody. Zwykły ręczny miotacz mógł bardzo skutecznie przekształcić każdego w obłok pary.

    Regulamin zawierał jeszcze dwie ważne klauzule: "Wszyscy członkowie kierownictwa Towarzystwa, bez względu na zajmowane stanowisko, będą stać na straży przepisów tego regulaminu!" oraz: "Wymuszanie przestrzegania wszystkich przepisów tego i podobnych mu regulaminów będzie przysługiwać oficerom bezpieczeństwa, ich zastępcom oraz funkcjonariuszom". Pierwsza z nich odnosiła się do Numpha - nie mógłby nawet pisnąć. Druga zaś dotyczyła Terla, jedynego oficera służby ochrony bezpieczeństwa na tej planecie.

    Terl obserwował Zzta od kilku dni i wiedział już, gdzie tamten trzyma brudne fartuchy robocze i czapki. Zzt właśnie wychodził. Terl odczekał chwilę, aby upewnić się, że szef transportu nie zawróci. W porządku. Poszedł sobie. Dość szybko, nie na tyle jednak, by zaalarmować pośpiechem kogokolwiek napotkanego w holu, Terl udał się do garażu. Dostał się do środka i skierował się wprost do umywalni. Zdjął z wieszaka jeden z brudnych fartuchów roboczych i czapkę. Potem wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi na klucz.

    Od wielu dni Terl obserwował również (za pomocą zręcznie ukrytej kamery) pokój mniejszego z braci Chamco. Dowiedział się wszystkiego, czego chciał się dowiedzieć, a mianowicie: w antycznym rogu, który wisiał na ścianie, Chamco przechowywał gotówkę.

    Terl zaczął cierpliwie robić przegląd całego terenu kopalni. W końcu spostrzegł mniejszego z braci Chamco, który po zjedzeniu lunchu właśnie wychodził z bary i wsiadał do autobusu zmierzającego do rejonu teleportacji transfrachtu, gdzie był zatrudniony. Dobrze! Teraz zrobił przegląd korytarzy bazy. W czasie godzin pracy były one zazwyczaj puste, zwłaszcza w kwartale sypialnym. Zaczął się szybko charakteryzować, porównując swoje odbicie w lustrze z utrwalonym na zastopowanym rejestratorze obrazów wizerunkiem Zzta. Pogrubił brwi, wydłużył kły i zmierzwił futro na policzkach, starając się osiągnąć maksymalne podobieństwo. Proszę, jakich to umiejętności wymagała praca w służbie bezpieczeństwa!

    Zadowolony z efektu włożył na siebie zabrane z warsztatu Zzta ubranie. Wyjął z własnego portfela pięćset kredytów w banknotach. Na jednym z nich napisał bardzo wyraźnie: "Powodzenia". Używając różnych piór, nagryzmolił też na nim kilka różnych nazwisk. Podłączył zdalne sterowanie do nastawionego na pokój Chamco rejestratora obrazu, sprawdził wszystko i jeszcze raz skontrolował własne odbicie w lustrze. Teraz jeszcze rzut oka na garaż. Tak, Zzt był już z powrotem. Kręcił się leniwie wokół wielkiego silnika. Powinno mu to zająć jakiś czas.

    Terl pośpiesznie przemierzył korytarze wiodące do pomieszczeń sypialnych. Otworzył wytrychem drzwi pokoju mniejszego z braci Chamco i wszedł do środka. Zajrzał do wiszącego na ścianie rogu. Owszem, były w nim pieniądze. Włożył do niego pięćset kredytów. Podszedł z powrotem do drzwi. Gotowe!

    Uruchomił trzymane w kieszeni urządzenie zdalnego sterowania. Imitując kołyszący krok Zzta, podszedł do rogu i ukradkowymi ruchami wyjął z niego pięćset kredytów, rozejrzał się dokoła, jakby w obawie, że ktoś może go obserwować, przeliczył pieniądze - zaznaczony banknot był wyraźnie widoczny - po czym wyślizgnął się z pokoju, zamykając drzwi wytrychem. Na horyzoncie zamajaczył mu portier rejonu sypialnego, pochylił więc szybko głowę. Wrócił do swojego biura i szybko usunął charakteryzację. Włożył z powrotem do portfela pięćset kredytów. Gdy zobaczył na ekranie, że Zzt poszedł na obiad, umieścił fartuch i czapkę z powrotem w jego umywalni. Wróciwszy do siebie, zatarł łapy.

    Jakiś hak. Taak, właśnie zaczepił na haku swoją ofiarę, a gdy nadejdzie właściwy czas, wówczas pociągnie za linkę, i to pociągnie mocno.

3

    Był to wieczór, który wszyscy pracownicy kopalni obecni w rejonie rekreacyjnym mieli na długo zapamiętać.

    Widok pijanego Terla nikogo na ogół nie dziwił, ale tego wieczoru - no, no! Kelner serwował mu rondle pełne kerbango, jeden za drugim, a on wysączał wszystko. Rozpoczynając ten wieczór, wyglądał na przygnębionego, co było zrozumiałe, ponieważ ostatnio nie był zbyt popularny, o ile popularny był kiedykolwiek. Char obserwował go przez jakiś czas, ale wyglądało na to, że Terl po prostu koniecznie chce się upić.

    Po jakimś czasie Terl się ożywił i zaczął mocować się na łapy z jednym z dyrektorów kopalni. Przegrywał za każdym razem. Był coraz bardziej pijany. Teraz właśnie zaczął nękać mniejszego z braci Chamco, by zagrał z nim w pierścienie. Była to gra hazardowa: Gracz kładł pierścień na grzbiecie łapy, a potem nagłym mchem drugiej łapy wyrzucał go w kierunku tablicy. Tablica miała opatrzone numerami kołki, przy czym większe numery rozmieszczone były na jej obrzeżach.

    Kto trafił w kołek opatrzony największym numerem, ten wygrywał. Potem znów obstawiano nowe stawki i zaczynała się następna runda.

    Mniejszy z braci Chamco nie chciał podjąć jego wyzwania Terl był zazwyczaj bardzo dobry w rzucaniu pierścieni - w końcu jednak ustąpił. Rozpoczęli grę, ustalając stawki na dziesięć kredytów - dość wysoko jak na zwyczaje panujące w rejonie rekreacyjnym. Chamco trafił w dziewięćdziesiątkę, a Terl, osiągnąwszy szesnastkę, zaczął nalegać, żeby podwyższyć stawki do trzydziestu kredytów, i Chamco, oczywiście, nie mógł się nie zgodzić.

    Rzucony przez Chamca pierścień pomknął z gwizdem i szczęknął na kołku z numerem cztery. Chamco jęknął. Każdy rzut Terla mógł być lepszy. A on ostatnio tak oszczędzał pieniądze... Po powrocie do domu - miało to nastąpić już za parę miesięcy zamierzał kupić sobie żonę.

    Terl położył pierścień na łapie, wycelował i uderzając drugą łapą, posłał go jak błyskawicę w kierunku tablicy. Trójka! Terl przegrał! Jako wygrywający mniejszy z braci Chamco nie mógł się wycofać z gry. Terl wypił jeszcze jeden rondel kerbango, łypiąc okiem na tłumek, który się wokół nich zgromadził, i znów podniósł stawkę. Kibice zaczęli na boku obstawiać własne zakłady. Szef ochrony zataczał się coraz bardziej. Był uznanym graczem w pierścienie, ale był w tak oczywisty sposób zalany, że nie mógł nawet ustawić się we właściwym kierunku i musiano go odwracać w stronę tablicy.

    Mniejszy z braci Chamco trafił w pięćdziesiątkę. Terl w dwójkę.

    - Ach, nie, nie wycofasz się teraz - wybełkotał. - Wygrywający nie może się wycofać - mówił coraz mniej wyraźnie. Stawiam set... setkę kredytów...

    No cóż, przy obniżonych do połowy zarobkach i bez premii, nikt nie miał zamiaru oponować przeciwko możliwości łatwego wygrania pieniędzy i mniejszy Chamco kontynuował grę. Widownia aż ryczała ze śmiechu, obserwując partacką grę Terla, gdy przegrywał raz za razem. A mniejszy z braci Chamco stwierdził, że ma w garści czterysta pięćdziesiąt kredytów!

    Terl podszedł chwiejnym krokiem do kelnera i zamówił jeszcze jeden rondel kerbango. Podczas picia przeszukiwał wszystkie kieszenie, wywracając je na zewnątrz. W końcu natrafił na pojedynczy banknot. Trochę pomięty i cały pokreślony.

    - Moje szczęśliwe pieniądze! - zaszlochał.

    Słaniając się na nogach, dotarł na pozycję rzutu przed tablicą. - Chamco Drugi, jeszcze jedna cholerna stawka. Widzisz to?

    Chamco obejrzał banknot. Był to banknot szczęścia. Pracownicy kopalni odjeżdżający na dalekie planety wymieniali czasem między sobą banknoty szczęścia po zakończeniu pożegnalnych przyjęć. Wszyscy składali na nich swoje podpisy. I na tym też było z tuzin podpisów.

    - Stawiam swój banknot szczęścia - mówił Terl płaczliwie. Ale musisz mi przyrzec, że go nie wydasz i wymienisz go ze mną na inny w dniu wypłaty, gdybym... gdybym go przegrał.

    Mniejszego z braci Chamco zaczęła zaślepiać chciwość. Wygrał już sumę równą prawie dwutygodniowym zarobkom. A że obcięcie pensji odczuł boleśnie, z łatwością więc przystał na prośbę Terla. Jako wygrywający rzucał pierwszy. Nigdy nie grał w pierścienie zbyt dobrze. Rzucił i... och! Trafił w jedynkę! Terl gapił się na to w osłupieniu. Pijackim krokiem podszedł do tablicy i przyjrzał się jej z bliska. Zatoczył się na linię rzutu, znowu ustawił twarzą w złym kierunku, tak że trzeba go było obrócić, i wtedy - świst! Pierścień pomknął z gwizdem... i trafił w ścianę.

    I wtedy Terl stracił przytomność. Przy pomocy braci Chamco, Chara i paru innych kelner wpakował go na wózek bankietowy, który stęknął i ugiął się pod jego ciężarem. W triumfalnym pochodzie powieźli go do jego mieszkania, wyjęli mu klucz z kieszeni, wwieźli do środka i zwalili z łomotem na podłogę. Wszyscy byli już trochę pijani. Odchodząc śpiewali z głębokim uczuciem pieśń pogrzebową Psychlosów.

    Gdy Terl został wreszcie sam, podczołgał się do drzwi i zamknął je na klucz. Po obiedzie zażył pigułki antykerbangowe i teraz musiał się tylko pozbyć jego nadmiaru, co też uczynił, drażniąc sobie pazurem gardło nad umywalką. Potem spokojnie i z wielką satysfakcją rozebrał się, położył spać i do rana śnił piękny sen pełen pięknych marzeń dotyczących własnej pięknej przyszłości.

4

    Jonnie słyszał, jak potwór wchodzi do klatki i zamyka za sobą drzwi. W ciągu minionych kilku tygodni ręce i twarz mu się wygoiły, odrosły włosy, brwi i broda. Leżał zawinięty w kaftan, z twarzą odwróconą od drzwi, i wcale się nie obejrzał. Do późna pracował z maszyną uczącą.

    - Obejrzyj to sobie, zwierzaku! - powitał go Terl. - Zobacz, co ci przyniosłem.

    Zarejestrował coś odmiennego w głosie potwora, brzmiała w nim jakaś sympatyczna nuta, o ile to w ogóle było możliwe. Jonnie usiadł i spojrzał. Terl trzymał za ogony cztery szczury. Ponieważ pogłowie szczurów uległo ostatnio zmniejszeniu, Terl przynosił ustrzelone króliki, co stanowiło oczywiście bardzo pożądaną zmianą. Jednakże tym razem znów były szczury, a potwór najwyraźniej sądził, że to szczególna uprzejmość z jego strony. Jonnie się położył, a Terl rzucił szczury w pobliże ogniska. Jeden z nich żył jeszcze i poruszył się. Terl błyskawicznie wyciągnął z kabury miotacz i odstrzelił mu głowę. Jonnie usiadł. Potwór chował broń z powrotem.

    - Kłopoty z tobą, zwierzaku. Nie umiesz być wdzięczny. Czy przerobiłeś już płyty z podstawowej elektroniki?

    Terl przyniósł te płyty przed kilkoma tygodniami wraz z paroma innymi na temat wyższej matematyki. Faktycznie, Jonnie już je przerobił, nie zadał sobie jednak trudu, by odpowiedzieć na pytanie.

    - Nikt, kto dał się wystrychnąć na dudka za pomocą zdalnego sterowania, nigdy nie będzie w stanie dobrze obsługiwać maszyny - rzekł Terl.

    Robił już przedtem wykład na ten temat, pomijał jednak fakt, że tak naprawdę na dudka został wystrychnięty on sam.

    - A więc tu masz parę innych tekstów. I lepiej, żebyś wbił je w swój szczurzy móżdżek, jeśli spodziewasz się kiedykolwiek obsługiwać maszyny. Górnicze maszyny.

    Rzucił w Jonniego trzema książkami. Były olbrzymie, ale lekkie jak piórka. Jonnie obejrzał je - dostarczono mu oryginalne teksty w Psychlo, a nie przekłady Chinkosów. Jedna z książek miała tytuł "Systemy sterowania dla początkujących inżynierów", druga - "Chemia elektroniczna", trzecia: "Moc i jej transmisja". Jonnie bardzo chciał mieć te książki - wiedza była wszak kluczem do wyrwania się z niewoli - ale położył je na podłodze i popatrzył na Terla.

    - Wbij je sobie w swój szczurzy móżdżek, to nie będziesz powodował spadania maszyn w przepaść - rzekł Terl, po czym podszedł bliżej i usiadł na krześle. Spojrzał uważnie na Jonniego. - Kiedy wreszcie zaczniesz naprawdę współpracować?

    Jonnie zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem, którego zamiarów wobec siebie nie mógł wciąż jeszcze odgadnąć.

    - Być może nigdy - odparł.

    Terl wyprostował się, pilnie go obserwując.

    - No cóż, mniejsza o to, zwierzaku. Widzę, że twoje oparzenia już się pogoiły. Futro też odrasta.

    Jonnie wiedział, że tak naprawdę Terla wcale to nie obchodzi, czekał więc, co nastąpi dalej.

    - Wiesz, zwierzaku, naprawdę mnie okpiłeś wówczas, pierwszego dnia.

    Oczy Terla były czujne, choć na pozór mówił to, ot tak sobie, bez związku.

    - Myślałem, że jesteś czworonogiem - zaśmiał się fałszywie. - To była prawdziwa niespodzianka, gdy rozpadłeś się na dwoje zwierząt - wyszczerzył się ponownie, ale jego bursztynowe oczy były zimne. - Ciekaw jestem, co się stało z tym koniem?

    W sercu młodzieńca wezbrała fala żalu i tęsknoty za Wiatrołomem, ale opanował się szybko. Terl obserwował go uważnie. "Koń jest kluczem. Miałem rację: zwierzak jest związany emocjonalnie z tym koniem. A może to będzie właśnie hak na niego?" - pomyślał. Haki mogły mieć wiele form, a właściwe ich stosowanie dawało władzę.

    - Naprawdę okpiłeś mnie owego pierwszego dnia. No cóż, muszę już iść. Zabierz się do studiowania tych książek, szczurzy móżdżku!

    Wychodząc z klatki pomyślał, że to naprawdę dobre określenie: szczurzy móżdżek. Jonnie patrzył za odchodzącym. Miał wrażenie, że z czymś się zdradził. I czuł, że potwór zamierza zrobić coś niedobrego. Ale co? I czy Wiatrołom żył? Pełen niepokoju dorzucił drew do ognia i zaczął przeglądać książki. Nagle ogarnęła go fala podniecenia - w spisie treści "Chemii elektronicznej" odnalazł hasło: "Uran".

5

    Terl wcale nie był zaskoczony, gdy zobaczył mniejszego z braci Chamco wchodzącego niepewnie do jego biura.

    - Terl - powiedział Chamco z wahaniem. - Wiesz, chodzi o ten stukredytowy banknot szczęścia, który przegrałeś. Otóż... nie będę mógł go wymienić...

    - O czym ty mówisz? - zapytał Terl.

    - O tym banknocie szczęścia. Przegrałeś go i ja przyrzekłem, że ci go wymienię. Chciałem ci powiedzieć...

    - Poczekaj chwilkę! - rzekł Terl.

    Wyciągnął swój portfel i zajrzał do niego.

    - Hej, masz rację! Nie ma go tu.

    - Przegrałeś go podczas gry w pierścienie i ja przyrzekłem, że ci go wymienię na inny. Otóż...

    - Ach tak, przypominam sobie... To ci dopiero była noc! Zdaje się, że byłem pijany. No więc co z tym banknotem?

    Mniejszy z braci Chamco był potwornie zdenerwowany. Ale Terl wyglądał na tak otwartego i przyjaznego... Ośmieliło go to.

    - No cóż, nie ma go. Został skradziony.

    - Skradziony?! - warknął Terl.

    - Tak. Dokładnie, zginęło mi pięćset kredytów, które wygrałem, i oprócz tego jeszcze sześćdziesiąt pięć. Banknot szczęścia był wśród...

    - Ejże! Powoli! Skąd został skradziony?

    - Z mojego pokoju.

    Terl wydobył formularz i zaczął go wypełniać.

    - Kiedy?

    - Możliwe, że wczoraj. Wczoraj wieczorem chciałem wziąć trochę pieniędzy na kerbango i stwierdziłem...

    - Wczoraj. Hm...

    Terl odchylił się do tyłu w zamyśleniu i zaczął ogryzać koniuszek pióra.

    - Wiesz, to już nie pierwsza kradzież z pokoju mieszkalnego, o której meldowano. Były jeszcze dwie inne. Ale ty masz szczęście.

    - Jak to?

    - Otóż, zdajesz sobie oczywiście sprawę, że jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo...

    Terl w wystudiowany sposób zaczął przeszukiwać stosy rupieci na znajdującej się za nim ławie. Obrócił się wreszcie do mniejszego z braci Chamco.

    - Właściwie nie powinienem cię w to wtajemniczać... Wyglądał na kogoś, kto bije się z myślami i w końcu podejmuje nagłą decyzję. - Chyba mogę zaufać, że potrafisz zachować sekret?

    - Absolutnie - odparł z mocą mniejszy z braci Chamco.

    - Stary Numph ciągle martwi się groźbą buntów.

    - I powinien, po tym obcięciu zarobków.

    - A więc... No cóż, sam rozumiesz, że nie zrobiłbym tego z własnej inicjatywy, ale tak się złożyło, że w dniu wczorajszym twój pokój znajdował się pod obserwacją, oczywiście wraz z paroma innymi pokojami:

    Nie zaszokowało to zbytnio Chamca, Towarzystwo dość często brało pod obserwację rejony robocze i mieszkania.

    Terl grzebał w stosach leżących w nieładzie kaset.

    - Nie przeglądałem ich, właściwie to nigdy nawet nie miałem zamiaru. Robię to tylko, aby kierownictwo było zadowolone... ach, tak. Oto jest. O której godzinie wczoraj?

    - Nie wiem.

    Terl włożył kasetę do odtwarzacza i włączył ekran.

    - Masz po prostu szczęście.

    - Chyba tak.

    - Zrobimy przegląd. Obserwacja trwała dwa lub trzy dni... Przełączę na szybkie przewijanie.

    - Zaczekaj! - zawołał mniejszy z braci Chamco.

    - Coś mignęło!

    Terl usłużnie cofnął taśmę.

    - Prawdopodobnie to byłeś po prostu ty, jak wchodziłeś albo wychodziłeś z pokoju. Nigdy nie przeglądam tego, zabiera tyle czasu, a ja mam wiele pracy.

    - Zaczekaj! Spójrz na to!

    - Tutaj? - zapytał Terl.

    - Tak! Kto to?

    Terl rozjaśnił ekran.

    - To przecież Zzt! - krzyknął Chamco. - Zobacz, co on robi! Przeszukuje pokój! Ha! Znalazł to! Co za łajdak! Popatrz na to! To przecież twój banknot!

    - Nie do wiary! - rzekł Terl. - No, masz prawdziwe szczęście, że trafiłeś akurat na czas obaw przed buntem. Dokąd idziesz?

    Chamco rzucił się do drzwi.

    - Idę na dół i wypruję flaki z tego podłego...

    - Ależ nie! - powiedział Terl. - To ci nie zwróci pieniędzy.

    Prawdę mówiąc, rzeczywiście nie zwróciłoby, a to z tego powodu, że zwinięte w rulon pieniądze były schowane pod pasem Terla. Terl zabrał je z pokoju Chamca niedługo po tym, jak je przegrał. Tak, teraz "kradzież" stała się sprawą oficjalną, ponieważ została zarejestrowana na oficjalnej kasecie podczas oficjalnej obserwacji...

    Terl otworzył 989 tom "Regulaminu Towarzystwa" i znalazł artykuł 34a-IV. Przewrócił kilka stron, przysunął go do Chamca i pokazał te ustępy tekstu, które brzmiały: "Kradzież pieniędzy osobistych z pomieszczeń mieszkalnych pracowników dokonana przez innych pracowników" oraz "jeśli zostanie odpowiednio udokumentowana" i "waporyzacja".

    Mniejszy z braci Chamco przeczytał je. Był zaskoczony.

    - Nie wiedziałem, że za kradzież grozi aż tak surowa kara.

    - Trudno, ale tak jest. Takie jest prawo, więc nie pędź tak bez zastanowienia, żeby egzekwować je na własną rękę.

    Terl wyjął ze stojaka ręczny miotacz z długą lufą i wręczył go mniejszemu z braci.

    - Wiesz, jak go się używa. Ma pełny ładunek, a ty jesteś teraz moim zastępcą.

    Zrobiło to wrażenie. Mniejszy Chamco stał w miejscu, niezgrabnie trzymając miotacz i upewniając się, czy jest zabezpieczony.

    - Chcesz przez to powiedzieć, że mogę go zabić?

    - Zobaczymy, to sprawa oficjalna.

    Terl wziął kasetę, mały przenośny ekran, odtwarzacz i regulamin, potem rozejrzał się dokoła, żeby sprawdzić, czy ma wszystko, co trzeba.

    - Chodź ze mną! Trzymaj się z tyłu i nic nie mów!

    Poszli do pomieszczeń mieszkalnych i odszukali portiera. Owszem, portier widział Zzta wychodzącego z pokoju Chamca. Owszem, znał Zzta z widzenia. Nie przypominał sobie, czy było to trzynastego czy czternastego dnia miesiąca, ale widział go. Terl ostrzegł, by nic nikomu na ten temat nie mówił, gdyż "była to sprawa oficjalna i dotyczyła inwigilacji buntu", więc portier znie podpisał zeznanie świadka, przyrzekając sobie w duchu, że na pewno będzie trzymał język za zębami. Członkowie kierownictwa niewiele go obchodzili.

    Terl wraz z podążającym za nim mniejszym z braci Chamco, trzymającym gotowy do strzału miotacz, weszli do rejonu eksploatacyjnego garażu. Błyskawicznym ruchem Terl umieścił na ścianie małą guzikową kamerę i wcisnął jej zdalne sterowanie. Zzt podniósł głowę, w łapie miał ciężki klucz. Spojrzał na ręczny miotacz, nieruchome twarze i ogarnął go strach.

    - Połóż ten klucz! - powiedział Terl. - Obróć się i złap się obu łapami za szynę podnośnika łańcuchowego!

    Zzt rzucił kluczem. Chybił. Łapy Terla dosięgły go błyskawicznie. Chamco tańczył dokoła, próbując ustawić się do strzału. Terl postawił but na plecach Zzta. Kiwnął ręką do Chamca, żeby się cofnął. Obrócony do niego tyłem uklęknął i zręcznym ruchem "wyciągnął" z tylnej kieszeni Zzta zwitek banknotów. Podał je Chamcowi.

    - Czy to twoje banknoty?

    Zzt przetoczył się twarzą do góry na zatłuszczonej podłodze i wytrzeszczył na nich oczy. Chamco liczył banknoty.

    - Sześćset pięćdziesiąt kredytów. A tu jest banknot szczęścia! Był w ekstazie.

    - Jesteś świadkiem, że znajdowały się w jego tylnej kieszeni powiedział Terl.

    - Oczywiście! - wykrzyknął Chamco.

    - Pokaż ten banknot do kamery na ścianie! - polecił Terl.

    - O co chodzi?! - ryknął wreszcie Zzt.

    - Cofnij się i trzymaj miotacz w gotowości do strzału! polecił Terl Chamcowi.

    Położył na ławie przyniesione przez siebie przedmioty. Otworzył regulamin i wskazał Zztowi odpowiednie paragrafy. Zzt ze złością czytał je na głos, pod koniec jednak zaczął się jąkać i zwrócił się do Terla:

    - Zwaporyzować!? Nie wiedziałem o tym!

    - Ignorancja nie jest żadnym usprawiedliwieniem, ale niewielu pracowników zna cały regulamin. Ponieważ go nie znałeś, więc prawdopodobnie dlatego to zrobiłeś.

    - Co zrobiłem?! - wykrzyknął Zzt.

    Terl włączył kasetę. Zzt patrzył na ekran z niedowierzaniem, zupełnie zbity z tropu. Widział siebie kradnącego pieniądze. Zanim zdołał ochłonąć, Terl pokazał mu podpisane przez portiera zeznanie.

    - Czy zwaporyzować go teraz? - natarczywie dopytywał się Chamco, machając miotaczem i niezdarnie usiłując go odbezpieczyć.

    Terl uspokajająco pomachał łapą.

    - Chamco, wiemy, że masz pełne prawo, nie, właściwie obowiązek wykonania egzekucji - przerwał i spojrzał na osłupiałego Zzta. - Zzt, chyba nigdy więcej nie popełnisz tego typu przestępstwa, prawda?

    Zzt potrząsnął przecząco głową, nie tyle odpowiadając, ile próbując się otrząsnąć z oszołomienia. Terl zwrócił się z powrotem do Chamca.

    - Widzisz? Otóż posłuchaj, Chamco! Rozumiem twój gniew, ale to się zdarzyło Zztowi po raz pierwszy. Swoje pieniądze dostałeś z powrotem... a przy okazji, dokonamy zaraz wymiany. Będę potrzebował dowodu rzeczowego.

    Chamco wziął banknot wyciągnięty w jego kierunku przez Terla i przekazał mu w zamian banknot szczęścia. Terl potrzymał go przez chwilę przed okiem zdalnie sterowanej kamery, a potem położył na zeznaniu portiera.

    - Wiesz, Chamco, mogę pozostawić tę sprawę otwartą, ale umieszczę akta w bezpiecznym miejscu, tak żeby można je było znaleźć, gdyby któremuś z nas coś się przydarzyło. Można będzie nadać jej bieg w dowolnym czasie. I nada się, jeśli zdarzą się dalsze przestępstwa. Zzt był w przeszłości wartościowym facetem. Zrób mi tę łaskę i odłóż zemstę na bok! - dodał prosząco.

    Chamco pogrążył się w zadumie. Terl zerknął na Zzta i wyciągnął łapę do Chamca.

    - Daj mi miotacz!

    Chamco oddał broń i Terl przestawił bezpiecznik w pozycję "zabezpieczone".

    - Dziękuję. Towarzystwo ma dług wdzięczności wobec ciebie. Możesz iść z powrotem do pracy.

    Chamco uśmiechnął się. Ten Terl był naprawdę porządnym i kompetentnym oficerem.

    - Naprawdę doceniam to, że odzyskałeś z powrotem moje pieniądze - powiedział wychodząc.

    Terl wyłączył umieszczoną na ścianie kamerę, zdjął ją i włożył do kieszeni. Pozbierał z ławy wszystkie rzeczy i zrobił z nich kształtny pakunek. Zzt stał w miejscu, powstrzymując coraz silniejsze drżenie, które ogarniało jego członki. Śmierć otarła się o niego zbyt blisko. Gdy spoglądał na Terla, w jego oczach odbijało się bezgraniczne przerażenie. Widział nie Terla, lecz najbardziej demoniczną istotę, jaka kiedykolwiek istniała w mitologii Psychlosów.

    - W porządku? - łagodnie zapytał Terl.

    Zzt osunął się powoli na ławę. Terl czekał przez chwilę, ale Zzt się nie ruszał.

    - No to przystąpmy do interesu - zaproponował. - Chcę kilku rzeczy dla mojego departamentu. Pojazd naziemny typu Mark III, dyrektorski. Dwa samoloty bojowe z nie limitowanym przebiegiem. Trzy frachtowce osobowe oraz paliwo i amunicja, bez wciągania do inwentarza. I jeszcze parę innych drobiazgów. Przypadkowo mam przy sobie gotowe do podpisania przez ciebie formularze zapotrzebowania. Ach tak, jest tam też parę formularzy nie wypełnionych. W porządku?

    Zzt bez oporów dał sobie wcisnąć pióro pomiędzy pazury. Zupełnie bez życia zaczął podpisywać gruby plik formularzy. Tego wieczoru bardzo wesoły Terl, który stwierdził, że jest szczęśliwy, choć trochę pijany, odegrał z powrotem od mniejszego z braci Chamco sześćset pięćdziesiąt kredytów w grze w pierścienie. Zafundował nawet kerbango całej bandzie widzów, płacąc wygranymi pieniędzmi. Zrobiono mu owację, gdy udawał się dudniącym krokiem na dobrze zasłużony nocny odpoczynek. Śniły mu się piękne sny, w których dzięki różnego rodzaju hakom na innych stał się bogaty, został ukoronowany na króla i znalazł się daleko od tej przeklętej planety.

6

    Jonnie odłożył książkę, wstał i przeciągnął się. W powietrzu wyraźnie czuło się wiosnę. Śnieg topniał, zalegając jedynie w najbardziej zacienionych miejscach. Powietrze było krystalicznie czyste, niebo błękitne. Czuł, że rozsadza go energia. Tkwienie w klatce zimą było trudne, ale wiosną stało się już prawie nie do zniesienia.

    Zorientował się, co przed chwilą oderwało jego uwagę od książki. Terl podjeżdżał pod drzwi klatki długim, połyskliwym, czarnym czołgiem, który cicho pomrukiwał, kryjąc straszliwą siłę za wylotami luf i włazów. Terl wyskoczył z niego i ziemia zadygotała. Był w doskonałym humorze.

    - Włóż ubranie, zwierzaku! Wybieramy się na przejażdżkę.

    Jonnie miał na sobie ubiór z jeleniej skóry.

    - Nie te łachy! Zupełnie zasmrodziłbyś mój nowy pojazd. Ubranie! Jak ci się podoba?

    Pytanie to obudziło czujność Jonniego. Terl pytający go o zdanie, Terl oczekujący podziwu, to nie był ten Terl, jakiego znał.

    - Jestem ubrany - mruknął.

    Terl odczepił linę od prętów klatki.

    - Ach, trudno, co to zresztą za różnica. Jeśli ty to znosisz, to i ja mogę. Weź maskę, będziesz jej potrzebował, bo ja na pewno nie będę prowadził czołgu w masce. Weź też maczugi!

    Jonnie nałożył pas, przytroczył doń torbę z krzemieniami i kawałkami szkła, przywiązał rzemień maczugi do nadgarstka. Terl sprawdził butle z powietrzem i żartobliwie pstryknął elastyczną zapinką maski, gdy nakładał ją na twarz Jonniego.

    - A teraz właź do środka, zwierzaku! Właź do środka! To dopiero pojazd, co?

    "Rzeczywiście" - przyznał w duchu Jonnie, zapadając się w fotel strzelca. Jaskrawe, purpurowe obicie, błyszcząca tablica przyrządów, świecące przyciski i zegary.

    - Skontrolowałem, czy nie ma gdzieś ukrytych urządzeń zdalnego sterowania - wyjaśnił Terl, wspinając się do środka, i sam się roześmiał ze swojego żartu. - Wiesz, o czym mówię, szczurzy móżdżku? Dzisiaj nie będzie wypadku ani pożaru.

    Wcisnął przycisk zamykający i uszczelniający drzwi. Odkręcił zawór gazu do oddychania i atmosfera w kabinie w mgnieniu oka uległa zmianie.

    - Cholera! Jaki ty byłeś głupi! - zaśmiał się.

    Naziemny pojazd ruszył w kierunku otwartej przestrzeni na wysokości czterech stóp nad ziemią, błyskawicznie przyśpieszając do dwustu mil na godzinę i wciskając Jonniego w fotel. Terl odpiął maskę i rzucił ją na bok.

    - Widzisz te drzwi? Nigdy nie ruszaj klamki ani nie próbuj ich otwierać, gdy nie mam nałożonej maski! I pamiętaj, bez kierowcy ten pojazd natychmiast będzie wrakiem.

    Jonnie przyjrzał się klamkom i przyciskom, dokładnie notując w pamięci tę informację. Jakiż świetny pomysł!

    - Dokąd jedziemy? - zapytał.

    - Och, to tylko przejażdżka, po prostu przejażdżka.

    Jonnie mocno w to wątpił. Obserwując uważnie każdy ruch sterów, mógł już określić przeznaczenie większości dźwigni i przycisków. Mknęli na północ, a potem szerokim łukiem zawrócili w kierunku południowo-zachodnim. Pomimo ogromnej prędkości zdołał się zorientować, że podążali wzdłuż jakiejś starej, porosłej trawą autostrady. Według słońca mógł też określić kierunek jazdy. Przez opancerzony wizjer strzelca zobaczył duże skupisko starych budynków i lotnisko, a na horyzoncie ciągnące się w kierunku zachodnim wysokie góry. Pojazd zwolnił i zbliżył się do największego budynku. Terl sięgnął do podręcznego barku i wyjął z niego mały rondel kerbango. Wypił je do dna, cmoknął i beknął. Potem nałożył maskę i stuknął w przycisk otwierania drzwi.

    - No, wyłaź i oglądaj widoki!

    Terl popuścił smycz i Jonnie wysiadł z pojazdu. Zdjął maskę, rozejrzał się dookoła. Na pobliskim lotnisku znajdowały się kopce żelastwa, które prawdopodobnie było kiedyś maszynami. Rozciągające się przed nim budowle robiły imponujące wrażenie. W pobliżu miejsca, gdzie stali, znajdowało się coś w rodzaju krętego, zarośniętego rowu. Trawa była wysoka, wiatr wiejący od gór zawodził smętnie.

    - Co to za miejsce? - zapytał.

    Terl stał niedbale z łokciami wspartymi o dach pojazdu.

    - Zwierzaku, patrzysz na główną bazę obronną tej planety z czasów człowieka.

    - Czyżby?

    Terl sięgnął do wnętrza pojazdu, wydobył przewodnik Chinkosów i rzucił go Jonniemu. Tekst na zaznaczonej stronie brzmiał: "Niedaleko od terenu kopalni znajdują się imponujące ruiny zabudowań obronnych. W trzynaście dni po ataku Psychlosów garstka ludzi, używając prymitywnego uzbrojenia, przez ponad trzy godziny stawiała opór psychloskiemu czołgowi. Był to ostatni punkt oporu pokonany przez Psychlosów". I to było wszystko. Jonnie popatrzył dookoła. Terl wskazał na kręty rów.

    - To się zdarzyło właśnie tu - powiedział, zataczając łapą łuk. - Popatrz sobie!

    Poluzował okręconą wokół łapy smycz. Jonnie pochylił się nad rowem. Trudno było dojrzeć, gdzie się zaczynał, a gdzie kończył, z przodu znajdowało się trochę kamieni. Trawa była bardzo wysoka.

    - Przyjrzyj się dobrze! - rzekł Terl.

    Jonnie zszedł w głąb rowu i wtedy zobaczył. Choć minęło już tak wiele czasu, było tam sporo szczątków metalu, prawdopodobnie broni, i resztki zetlałych mundurów. Stanął mu nagle przed oczami obraz zdesperowanych ludzi, rozpaczliwie prowadzących beznadziejną walkę - do końca. Spojrzał na rozciągającą się przed okopem płaszczyznę lotniska i niemal zobaczył czołg Psychlosów - zbliża się, cofa i znów zbliża, i w końcu wybija ich wszystkich do nogi. Serce w nim się tłukło, krew pulsowała w skroniach.

    - Dosyć się napatrzyłeś? - Terl leniwie opierał się o pojazd.

    - Dlaczego mi to pokazałeś?

    Terl zaśmiał się pod maską.

    - A więc nic z tego nie zrozumiałeś, zwierzaku. To była główna baza obronna tej planety. I jeden nędzny czołg Psychlosów rozwalił ją w mgnieniu oka na szczątki. Rozumiesz?

    Jonnie zrozumiał jednak coś zupełnie innego. Terl, który nie znał angielskiego, nie mógł przeczytać napisu na budynku. Napis ten brzmiał: "Akademia Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych".

    - No, nałóż maskę i wsiadaj! Musimy dziś zrobić jeszcze parę innych rzeczy.

    Jonnie wiedział, że nie była to żadna "główna baza obronna" była to po prostu szkoła. A tą garstką ludzi byli uczniowie, kadeci. I mieli dosyć odwagi, by przez trzy godziny stawiać beznadziejny opór czołgowi Psychlosów. Gdy odjeżdżali, obejrzał się raz jeszcze. Jego współplemieńcy. Ludzie! Wzruszenie ścisnęło mu gardło. Nie umierali bojaźliwie. Walczyli.

7

    Terl podążał zarośniętą autostradą wprost na północ. Rozmyślał intensywnie. Zastraszanie i haki. Jeśli nie miało się na kogoś haka, można go było zastraszyć. Czuł, że ma już niejakie osiągnięcia. Wydawało się, że pozostawiony z tyłu widok wywarł na zwierzaku wielkie. wrażenie. Wiedział jednak, że całkowite zastraszenie go i złamanie jego oporu, podporządkowanie go sobie, wymagało jeszcze wiele pracy.

    - Dobre samopoczucie? - odezwał się.

    Jonnie otrząsnął się z marzeń. Musiał mieć się na baczności przed tym nowym, gawędziarskim Terlem.

    - Dokąd jedziemy? - zapytał.

    - Po prostu na małą przejażdżkę. Nowym pojazdem naziemnym. Czy nie jedzie się w nim dobrze?

    Rzeczywiście, jechało się dobrze. Na małej tabliczce przyczepionej do tablicy przyrządów widniały napisy: "Czołg Ogólnego Przeznaczenia dla Personelu Kierowniczego. Mark III" i "Wróg jest martwy" oraz "Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze, Numer Seryjny ET-5364724354-7. Używaj gazu do oddychania i ładunków energetycznych wyłącznie firmy Faro. Faro to oddech i energia życia".

    - Czy "Faro" to też część Intergalaktyki? - zainteresował się Jonnie.

    Terl na moment odwrócił uwagę od prowadzenia pojazdu i spojrzał na niego podejrzliwie. Potem wzruszył ramionami.

    - Nie zaprzątaj swego małego szczurzego móżdżka wielkością Intergalaktyki, zwierzaku! Jest to monopol, który rozciąga się na wszystkie galaktyki. Ma on takie rozmiary i zakres działalności, że nie mógłbyś ich pojąć, nawet gdybyś miał tysiąc szczurzych móżdżków.

    - I tym wszystkim kieruje twoja ojczysta planeta, czyż tak?

    - A dlaczegóż by nie? - odparł Terl. - Czy jest w tym coś złego?

    - Nie. Po prostu wydaje się, że to strasznie wielkie towarzystwo, jak na kierowanie nim z jednej planety.

    - To jeszcze nie wszystko. Takich towarzystw wielkości Intergalaktyki jest dobrych parę tuzinów i wszystkie są podporządkowane Psychlosom.

    - Musi to być wielka planeta - zauważył Jonnie.

    - Wielka i potężna - rzekł Terl i chcąc trochę zastraszyć Jonniego, dodał: - Psychlosi zawsze łamali każdy opór, na jaki kiedykolwiek natknęli się na swej drodze. Jeden imperialny podpis na rozkazie i cała rasa może pójść na rozkurz!

    - Jak Chinkosi? - zapytał Jonnie.

    - Tak - odparł Terl znudzonym głosem.

    - I jak ludzka rasa?

    - Tak. I podobnie jak jeden zwierzak ze szczurzym móżdżkiem, który też pójdzie na rozkurz, jeśli się nie zamknie - warknął Terl z nagłą irytacją.

    - Dziękuję.

    - To już brzmi lepiej. Jest nawet odpowiednio grzeczne!

    Terl odzyskał dobry humor, nie zdając sobie sprawy z tego, że podziękowanie dotyczyło bardzo dla Jonniego istotnych informacji. Pędzący czołg wjechał tymczasem do miasta.

    - Gdzie się znajdujemy? - spytał Jonnie.

    - Kiedyś nazywano to miejsce "Denver".

    "Aha - pomyślał Jonnie. - Wielkie Miasto nazywało się Denver. Jeśli miało nazwę, to znaczy, że istniały również inne Wielkie Miasta". Sięgnął po przewodnik Chinkosów i właśnie zaczął czytać o bibliotece, gdy pojazd się zatrzymał.

    - Gdzie jesteśmy? - zapytał, rozglądając się dokoła. Znajdowali się na wschodnim krańcu miasta, lekko wysuniętym na południe.

    - Wiedziałem, że masz szczurzy móżdżek - powiedział Terl. - To przecież tu właśnie... - zaśmiał się nagle - ...tu właśnie zaatakowałeś mój czołg.

    Jonnie rozejrzał się. Rzeczywiście, to było to samo miejsce. Popatrzył przez szczeliny wszystkich wizjerów, aby zorientować się dokładnie.

    - Co tu robimy?

    Terl wyszczerzył kły w czymś, co według niego było na pewno najbardziej przyjacielskim uśmiechem.

    - Szukamy twego konia. Czyż nie jest to dla ciebie miłe? Mózg Jonniego pracował szybko. Tu chodziło o coś więcej. Lepiej będzie, jak zachowa zupełny spokój. Spojrzał na Terla i zrozumiał, że ten faktycznie był przekonany, że koń będzie tu gdzieś na nich czekał. A Wiatrołom najprawdopodobniej biegł wówczas przez pewien czas za nimi, a potem zawrócił i powędrował w góry, w kierunku domu.

    - Tu, na otwartej przestrzeni, jest niezliczona ilość różnych zwierząt - powiedział spokojnie. - Odszukanie tych dwóch koni...

    - Szczurzy móżdżku, nie potrafisz swoim rozumem ogarnąć możliwości maszyn. Popatrz tutaj!

    Terl włączył duży ekran umieszczony na tablicy przyrządów. Ukazał się na nim obraz najbliższego otoczenia. Terl obracając pokrętłem ukazywał ten sam obraz z różnych kierunków. Następnie nacisnął guzik i ze szczytu pojazdu doszedł głuchy odgłos. Przez górny iluminator Jonnie zobaczył wirujący przedmiot zawieszony w powietrzu na wysokości stu stóp. Terl pchnął dźwignię do góry i przedmiot wzniósł się wyżej. To, co znajdowało się w polu widzenia przedmiotu, było odwzorowane na ekranie.

    - To właśnie dlatego nie mogłeś mi uciec - uśmiechnął się Terl. - Patrz!

    Zmienił położenie dźwigni i obraz na ekranie się powiększył. Wcisnął guzik oznaczony "Wykrywacz ciepła" i przełączył ekran oraz znajdujący się nad nimi obiekt na działanie automatyczne. Jonnie przyglądał się, jak wyszukiwane grupy zwierząt były to powiększane to pomniejszane. Potem znajdowali inne stada i kontrolowali je z bliska.

    - Po prostu siedź i przyglądaj się. Powiedz mi, jeśli zobaczysz swojego konia! - Terl zaśmiał się. - Szef ochrony bezpieczeństwa Ziemi prowadzi biuro zgubionych i znalezionych zwierzaków, będących własnością innego zwierzaka!

    Widzieli stada bydła, wilki - małe wilki z pobliskich gór i wielkie wilczyska z północy - kojoty, był nawet grzechotnik, ale nie było koni.

    - Trudno - mruknął Terl. - Po prostu pojedziemy dalej na południe. Miej oczy szeroko otwarte, zwierzaku, a dostaniesz z powrotem swojego konia.

    Jechali wolniutko, Jonnie obserwował teren. Czas upływał i w dalszym ciągu nie napotykali koni. Terl zaczął się irytować. Nici z ewentualnego haka. Nie miał dzisiaj szczęścia.

    - Żadnych koni. - Jonnie już wiedział, że gdyby nawet zobaczył Wiatrołoma, musiałby zachować to dla siebie.

    Terl sam przyjrzał się okolicy. Przed nimi znajdował się niewielki, ze skalistym szczytem pagórek otoczony gęstym lasem. Dokładnie na północ od niego, na otwartej przestrzeni, pasło się bydło, niektóre sztuki miały wielkie rogi. Więc może zastraszenie? Wtedy dzień nie poszedłby na marne. Skręcił, wjechał między drzewa i zatrzymał się.

    - Wysiadaj! - polecił.

    Nałożył maskę i wcisnął przycisk otwierania drzwi. Wyrzucił smycz na zewnątrz, potem sięgnął do ogromnego schowka pod fotelem i wyciągnął z niego miotacz z długą lufą i torbę granatów. Jonnie także wysiadł i zdjął maskę. Terl zajął pozycję na skraju drzew, mając za sobą skały, a przed sobą równinę.

    - Chodź tu, zwierzaku!

    Czując pociągnięcie smyczy, Jonnie podszedł do Terla. Nie miał zamiaru dawać potworowi powodu, by ten go zastrzelił.

    - Mam zamiar urządzić dla ciebie mały pokaz - rzekł Terl. - Byłem znakomitym strzelcem w szkole. Czy kiedykolwiek zwróciłeś uwagę, jak zgrabnie były odstrzelone głowy szczurów? Mimo że niektóre z nich były ode mnie oddalone o pięćdziesiąt kroków... ale ty mnie nie słuchasz, zwierzaku!

    Nie, nie słuchał - doleciał go jakiś zapach, więc zaczął rozglądać się uważnie, zwracając szczególną uwagę na znajdujące się za nimi skały. Widniał w nich otwór. Jaskinia? Znów doleciał go ten sam zapach. Terl szarpnął smyczą, prawie powalając go na kolana. Jonnie nadal koncentrował uwagę na jaskini. Uchwycił maczugę w dłoń.

    - Przyjrzyj się temu! - Wprawnym i szybkim ruchem Terl osadził granat na wylocie lufy miotacza.

    Na równinie, w odległości osiemdziesięciu kroków od nich, spokojnie skubało trawę pół tuzina sztuk bydła. Były tam dwa stare i żylaste byki z potężnymi rogami oraz cztery krowy. Terl uniósł wysoko lufę miotacza i wypalił. Granat poszybował szerokim łukiem ponad stadem i wylądował daleko poza nim, eksplodując z jaskrawozielonym błyskiem. Jedna z krów padła rażona odłamkami. Pozostałe zwierzęta zaczęły uciekać. Pędziły w kierunku odwrotnym od źródła dźwięku, wprost na Terla, który skierował na nie lufę miotacza.

    - Teraz są w ruchu, nie będziesz więc myślał, że to przypadek. Byki zbliżały się, pędząc na złamanie karku, krowy gnały za nimi. Ziemia dygotała. Terl otworzył ogień. Strzelał szybko, pojedynczymi strzałami. Potrzaskał nogi pędzących z tyłu krów, które waliły się z rykiem na ziemię. Strzaskał prawą przednią nogę jednemu z byków. Drugi byk był tuż-tuż. Ostatnim strzałem Terl okaleczył i jego. Byk runął na ziemię w odległości zaledwie kilku stóp od nich. Rozpaczliwy ryk bydła rozdzierał powietrze.

    Terl wyszczerzył kły w uśmiechu, przyglądając się powalonym zwierzętom. Jonnie patrzył na niego ze zgrozą. Ten uśmiech za wizjerem maski był uśmiechem czystej radości. Poczuł wstręt. Terl był... Jonnie nagle uświadomił sobie, że w języku Psychlo nie było odpowiednika słowa "okrutny". Ruszył w stronę zwierząt. Szedł do przodu z maczugą przygotowaną do skrócenia męki bydła, gdy nagle usłyszał z tyłu nowy dźwięk. Błyskawicznie się obrócił. Z jaskini wyłaniał się największy niedźwiedź grizzly, jakiego kiedykolwiek widział. Obudzony i rozwścieczony hałasem, szarżował wprost na plecy Terla.

    - Za tobą! - wrzasnął Jonnie, ale jego głos zagłuszyło bolesne ryczenie bydła.

    Terl stał w miejscu, szczerząc kły w uśmiechu. W sekundę później ryknął niedźwiedź. Terl usłyszał go i zaczął się odwracać, ale było już za późno. Grizzly z impetem runął mu na plecy. Wytrącony z łap Terla miotacz poszybował w powietrzu w stronę Jonniego, który złapał go lewą ręką. Ściskając w prawej maczugę, skoczył, zanim niedźwiedź zdołał zadać Terlowi następny cios. Trzasnął niedźwiedzia w sam środek czaszki. Grizzly zachwiał się oszołomiony. Jonnie z całej siły uderzył jeszcze raz. Zwierzę machnęło ogromną łapą, ale chłopak zrobił unik i znowu grzmotnął niedźwiedzia w łeb. Grizzly cofnął się i odbił łapą następny cios. Rzemień pękł i maczuga wyskoczyła Jonniemu z ręki. Niedźwiedź ruszył na niego z rozdziawionym pyskiem. Błyskawicznym ruchem chłopak przerzucił miotacz do prawej ręki i trzymając go za lufę, grzmotnął nim w paszczę, a sekundę później - w czaszkę drapieżnika. Zwierzę zwaliło się na ziemię, rycząc coraz słabiej, i pozostało już tam, drgając w agonii.

    Jonnie cofnął się i rozejrzał. Terl leżał na boku. Był przytomny. Maska nie była uszkodzona, ale oczy za szybą wizjera miał wytrzeszczone i wlepione w człowieka. Jonnie cofnął się jeszcze bardziej. Chwała bogom, że smycz o nic się nie zaczepiła i nie pozbawiła go swobody ruchów w czasie walki. Następnie skierował uwagę na miotacz. Przeczytał napis przy urządzeniu spustowym. Bezpiecznik był zwolniony, a pod spustem umieszczono ładunek. Miotacz był trochę podrapany, ale poza tym nie uszkodzony. Jonnie spojrzał znowu na Terla, który patrzył na niego wyczekująco. Kurczył i rozkurczał pazury, przypuszczając, że zwierzak teraz go zabije. Jego łapa zaczęła się skradać ku ręcznemu miotaczowi zawieszonemu u pasa.

    Jonnie zauważył ruch łapy, ale zignorował to. Odwrócił się, zlokalizował urządzenia celownicze i potem sześcioma strzałami wybawił z cierpienia pokaleczone bydło. Zabezpieczył broń, wydobył z torby kawałek szkła o ostrych krawędziach, podszedł do niedźwiedzia i zaczął zdejmować z niego skórę.

    Terl leżał i patrzył na niego. W końcu uświadomił sobie, że lepiej będzie, jeśli w końcu się podniesie i sprawdzi swój stan. Ból w plecach, rozpruty kołnierz, trochę zielonej krwi na łapie. Skontrolował plecy - nic poważnego. Przeszedł do pojazdu, opadł na fotel przy otwartych drzwiach i zgarbił się w nim, wciąż patrząc na Jonniego.

    - Chyba nie masz zamiaru wziąć tego paskudztwa do pojazdu? Jonnie nie podniósł głowy znad oprawianego niedźwiedzia.

    - Przywiążę ją na dachu.

    Wreszcie skończył i przeszedł do najmłodszej krowy. Zręcznie manipulując ostrym szkłem, wyciął z niej polędwicę, język oraz udziec i zawinął je w niedźwiedzią skórę. Wyjął z torby kilka rzemieni i przywiązał pakunek do podstawy działka na dachu pojazdu. Potem wręczył Terlowi miotacz.

    - Jest zabezpieczony - oznajmił i zaczął się czyścić wiechciem trawy.

    Terl przyglądał mu się. Zastraszenie? Do diabła z zastraszaniem! Ten zwierzak w ogóle nie znał uczucia strachu. Pozostało więc tylko znaleźć jakiś jego słaby punkt.

    - Wsiadaj! - rzucił. - Robi się późno.

8

    Następnego dnia Terla znów ogarnął szał aktywności - szykował się do rozmowy z Numphem. Biegał po całej bazie, robiąc wywiady na temat buntu i każdy z nich nagrywał na specjalnym typie taśmy, którą można było rozcinać i ponownie łączyć. Była to wręcz artystyczna praca, która wymagała ogromnego skupienia i uwagi. Przeprowadził wywiady z wieloma pracownikami w czasie ich pracy wewnątrz i na zewnątrz bary. Wywiady prowadzone były sprawnie i szybko.

    Terl pytał: "Jakie znasz przepisy Towarzystwa dotyczące buntu?" Pracownicy, czasem przestraszeni, zawsze podejrzliwi, mówili to, co wiedzieli, lub to, co wydawało się im, że wiedzą na temat buntu. Potem zaś szef bezpieczeństwa wyrażał życzenie: "Własnymi słowami określ twoją opinię na temat buntu". Oczywiście, pracownicy stawali się gadatliwi i zapewniali: "Bunt to rzecz zła. Kierownictwo zarządziłoby masową waporyzację i nikt nie byłby bezpieczny. Ja na pewno nie zamierzam nigdy ani być zwolennikiem buntu, ani brać w nim udziału".

    Wywiady prowadzone były przez cały dzień i Terl ganiał to tu, to tam, w masce na zewnątrz, bez maski wewnątrz pomieszczeń. I nagrywał, nagrywał, nagrywał. Przy zakończeniu wywiadu zawsze kiwał głową, uśmiechał się i mówił, że to formalna sprawa i że chyba wszyscy wiedzą, jak to jest z kierownictwem, które ma swoje kaprysy, i że on, Terl, jest po stronie pracowników. Pozostawiał jednak atmosferę niepewności i wszyscy przyrzekali sobie w duchu, że na pewno nie będą mieć nic do czynienia z jakimkolwiek buntem bez względu na to, czy pensje będą, czy nie będą znów obcięte.

    Od czasu do czasu, przechodząc przez swoje biuro, Terl spoglądał na obraz klatki, w której wysoko umieszczona guzikowa kamera wciąż wykonywała swoje strażnicze obowiązki. Ciekawość i jakiś nieokreślony niepokój sprawiały, że w dalszym ciągu kontrolował klatkę.

    Zwierzak, jak się zdawało, był bardzo zapracowany. Wstał o brzasku i pracował, skrobiąc do czysta niedźwiedzią skórę, a potem wcierając w nią popiół z ogniska. Teraz skóra wisiała przymocowana do prętów. Potem zwierzak rozpalił ognisko i zbudował wokół niego dziwną konstrukcję z gałęzi, coś w rodzaju stojaków. Pokroił mięso w długie, wąskie pasy i powiesił je na stojakach. Wrzucił do ognia liście z porąbanych drzew. Wiatr zwiewał dym w stronę wiszącego mięsa.

    Terl nie bardzo mógł pojąć, co zwierzak właściwie robił, ale pod koniec dnia wydało mu się, że już wie. Stworzenie celebrowało jakiś rytuał religijny, związany prawdopodobnie z nadejściem wiosny. Czytał coś na ten temat w przewodnikach Chinkosów. Ludzie urządzali wtedy tańce i robili inne głupie rzeczy. Dym miał jakoby unosić ku bogom duchy zabitych zwierząt, a wczoraj na pewno zabili ich wystarczająco dużo. Myśl o tym przypomniała mu o bólu w plecach. Nigdy nie wierzył, że którekolwiek z ziemskich stworzeń może zranić Psychlosa, ale ten niedźwiedź zachwiał jego pewność. To był wielki niedźwiedź - ważył prawie tyle samo co Terl. O następnym zachodzie słońca zwierzak zapewne znów rozpali w klatce ognisko i zacznie tańczyć. Terl doszedł do wniosku, że nie ma w tym nic groźnego i kontynuował pracę przy wywiadach.

    Tego wieczoru szefa ochrony bezpieczeństwa nie było w holu rekreacyjnym. Zapomniał również sprawdzić, czy zwierzak tańczy - miał zbyt wiele roboty z taśmami. Z wprawą, jaką mógł się poszczycić tylko dobrze wyszkolony oficer służb specjalnych, montował taśmy, wycinając z nich poszczególne słowa. Przez odpowiednie kombinacje słów oraz usuwanie całych fragmentów wypowiedzi uzyskał na spreparowanych taśmach takie deklaracje, za które spokojnie można by zwaporyzować wielu pracowników.

    Typowa odpowiedź brzmiała teraz: "Zamierzam być zwolennikiem buntu. Podczas jakiegokolwiek buntu, żeby być bezpiecznym, trzeba zwaporyzować kierownictwo". Była to mozolna praca, stos rolek spreparowanych taśm rósł powoli. W końcu przegrał je wszystkie na nowe, nie używane płyty, na których nie było nawet śladu redagowania czy cięcia oryginalnych wywiadów, a gdy niebo na wschodzie zaczęło szarzeć, wyprostował się na krześle zupełnie wykończony. Ziewając, zaczął leniwie wszystko porządkować. Niszczył oryginały i skrawki taśm i czekał na porę śniadania. Uprzytomnił sobie, że zapomniał rzucić okiem na zwierzaka, by przekonać się, czy będzie tańczył. W końcu jednak zdecydował, że bardziej potrzebuje snu niż śniadania, i położył się spać. Z Numphem miał się spotkać dopiero po lunchu.

    Później żałował, że nie zjadł ani śniadania, ani lunchu.

    Spotkanie zaczęło się całkiem dobrze. Numph siedział za biurkiem, sącząc z rondla poobiednią porcję kerbango.

    - Mam już wyniki dochodzenia, które polecił mi pan przeprowadzić - rozpoczął rozmowę Terl.

    - Co?

    - Przeprowadziłem wywiad z dużą liczbą lokalnych pracowników.

    - Na jaki temat?

    - Na temat buntu.

    Numph natychmiast stał się czujny.

    Terl postawił odtwarzacz płyt na biurku Numpha i przygotował go do przesłuchania "wywiadów".

    - Oczywiście wszystkie zapisy są ściśle tajne. Pracownikom powiedziano, że nikt się o tym nie dowie, i nie wiedzieli, że wywiady były nagrywane.

    - Mądrze, mądrze - pochwalił Numph.

    Odstawił na bok rondel i zamienił się w słuch. Terl puszczał płytę za płytą. Efekt był taki, jakiego się spodziewał: Numph coraz bardziej szarzał na twarzy. Gdy ostatnia płyta przestała się obracać, dyrektor nalał sobie pełen rondel kerbango i wypił go duszkiem. Potem zaś po prostu siedział w bezruchu, z oczami zaszczutego zwierzęcia.

    - Dlatego też - rzekł Terl - radzę, abyśmy utrzymali wszystko w tajemnicy. Nie możemy pozwolić, by powszechnie wiedziano, co każdy faktycznie na ten temat myśli, gdyż mogłoby to doprowadzić do konspirowania i rzeczywistego zaplanowania buntu.

    - Owszem - wymamrotał Numph.

    - Dobrze - rzekł Terl. - Przygotowałem w tej sprawie pewne dokumenty i zarządzenia.

    Położył na biurku dyrektora plik papierów.

    - Pierwszy dokument to polecenie dla mnie, abym podjął w sprawie buntu takie środki zaradcze, jakie będę uważał za konieczne.

    - Tak - powiedział Numph i podpisał.

    - Drugi dokument nakazuje opróżnienie wszystkich arsenałów we wszystkich kopalniach i trzymanie broni pod zamknięciem.

    - Tak - powiedział Numph i podpisał.

    - Trzeci zarządza wycofanie wszystkich samolotów bojowych z innych kopalni i zlokalizowanie ich tutaj pod zamknięciem, z wyjątkiem tych, które będą mnie potrzebne.

    - Tak - powiedział Numph i podpisał.

    Terl wziął podpisany dokument i dał Numphowi czas na przyjrzenie się następnemu.

    - Upoważnienie na łapanie -stworzeń ludzkich i szkolenie ich w obsługiwaniu maszyn, tak aby można było kontynuować wysyłkę rudy w przypadku śmierci pracowników Towarzystwa lub strajku.

    - Nie uważam, żeby to było możliwe - sprzeciwił się Numph niespodziewanie.

    - Ma to tylko stanowić groźbę, mającą na celu zmuszenie pracowników do ponownego przystąpienia do pracy. Obaj wiemy przecież, że jest to w praktyce niemożliwe do realizacji.

    Numph podpisał dokument bez przekonania. Zrobił to tylko dlatego, że był on opatrzony nagłówkiem: "Plan na sytuację krytyczną, strategiczna alternatywa zatrudnienia. Cel: odstraszenie pracowników od strajku".

    I wtedy Terl popełnił błąd. Wziął podpisane upoważnienie i dołączył je do reszty dokumentów.

    - Pozwala to nam na przeprowadzenie przymusowej redukcji pracowników - skomentował i dopiero potem zreflektował się, że nie powinien był tego mówić.

    - Och? - wzdrygnął się nagle Numph.

    - I jestem pewien - Terl brnął dalej - jestem zupełnie pewien, że pański bratanek Nipe z ochotą to zaaprobuje.

    - Co zaaprobuje?

    - Zmniejszenie liczby zatrudnionych - kontynuował Terl.

    I wtedy dopiero spostrzegł, że na twarzy Numpha pojawił się wyraz ulgi. Wyglądało na to, że dyrektor uświadomił sobie coś, co sprawiło mu wielką satysfakcję. W skierowanym na Terla spojrzeniu było niemalże rozbawienie. W miejsce strachu pojawiła się pewność siebie. Terl czuł już, że spartaczył sprawę. Miał przecież tylko cień informacji na temat Nipe. I właśnie teraz przegrał, ujawniając, iż tylko udaje, że coś wie. Numph zaś już wiedział, że Terl w rzeczywistości nie wie nic. Wielki błąd!

    - No cóż - dyrektor stał się nagle wylewny - po prostu pędź teraz do siebie i rób swoje! Jestem pewien, że wszystko dobrze się skończy!

    Terl zatrzymał się za drzwiami. Co, u licha, mogłoby być hakiem na Numpha? Co się faktycznie za tym wszystkim kryło? Numph już się niczego nie obawiał. Terl prawie widział, jak tamten śmieje się w kułak. Otrząsnął się z czarnych myśli i ruszył do siebie. Miał przynajmniej swojego zwierzaka i mógł dalej się nim zajmować. A kiedy zakończy swój plan, będzie mógł go zwaporyzować. Ach, żeby tak jeszcze móc zwaporyzować Numpha!

    Musiał zabrać się poważnie do roboty.

9

    Skąpany w promieniach wiosennego słońca rejon transfrachtu rozbrzmiewał donośnym łoskotem walących się brył. Przed chwilą wylądował z hukiem statek transportowy i wysypywana z niego ruda spadała z hałasem na ziemię. Spychacze i ładowarki, przepychając się, pośpiesznie ładowały rudę na taśmociągi. Gigantyczne pojemniki szczękały i grzechotały, zatrzymując się z szarpnięciem, aby wyrzucić swoją zawartość na taśmę transportera. Olbrzymie wentylatory huczały, wydmuchując pył w powietrze. Zwały rudy spływały na platformę transfrachtu.

    Jonnie siedział w tym zgiełku przykuty do urządzeń sterowniczych analizatora pyłu, na pół ogłuszony przez hałas. Jego zadaniem było krzyżowe testowanie kolejnych ładunków rudy na taśmie na obecność uranu. Właśnie w tym miejscu wentylatory wzbijały w powietrze chmury cząsteczek rudy. Jego praca polegała na naciśnięciu dźwigni, która wysyłała promienie analizujące wir powietrzny, sprawdzeniu na tablicy przyrządów, czy zapaliło się purpurowe czy też czerwone światło, i naciśnięciu innych dźwigni, które purpurową rudę kierowały na platformę, natomiast czerwoną zrzucały na bok i uruchamiały sygnał alarmu. Gdy zapalało się czerwone światełko, rudę należało odrzucić możliwie jak najszybciej.

    Nie obsługiwał analizatora samodzielnie, był nadzorowany przez Kera, asystenta inspektora do spraw eksploatacji kopalni. Głowa Kera była osłonięta kopulastym hełmem, Jonniego zaś huragan pyłu uderzał prosto w twarz. Ker walił go po plecach na znak, że dany pojemnik może być posłany dalej i Jonnie naciskał na dźwignię. Ker, który miał nauczyć zwierzaka obsługi kopalnianej maszynerii, został starannie dobrany przez szefa bezpieczeństwa. Terl miał swoje powody, żeby zdecydować się właśnie na niego.

    Jak na Psychlosa Ker był karłem, gdyż miał tylko siedem stóp wzrostu. Nazywano go "Ujściem Gejzeru", gdyż bez przerwy gadał, mimo że już nikt nie chciał go słuchać. Nie miał żadnych przyjaciół, choć bardzo starał się z kimś zaprzyjaźnić. Był uważany za ociężałego umysłowo, mimo że dobrze znał się na maszynach. Poza tym Terl miał go w garści: złapał Kera w kompromitującej sytuacji z dwiema urzędniczkami w jednym z biur kierownictwa, do którego wzbroniony był wstęp. Ale nie złożył meldunku, za co Ker i obie Psychloski byli mu bardzo wdzięczni. Były jeszcze inne rzeczy. Ker był recydywistą, który podjął pracę na Ziemi tuż przed ponownym aresztowaniem, a Terl załatwił mu zmianę nazwiska. Zanim Terl wpadł na pomysł ze zwierzakiem, próbował wykorzystać Kera, ale wysłanie w te góry jakiegokolwiek Psychlosa było wręcz niemożliwe. Ker mógł się jednak przydać do innych celów. Teraz właśnie paplał do Jonniego, przekrzykując hałas.

    - Musisz być całkowicie pewien, że wykryłeś każdy strzępek pyłu radioaktywnego. Żaden izotop nie może przedostać się na platformę.

    - A co by się stało?!- krzyknął Jonnie.

    - Powstałaby iskrząca błyskawica na rodzimej planecie, tak jak ci mówiłem. Platforma teleportacyjna zostałaby zniszczona, a na nas spadłyby gromy. I to przez jeden pyłek. Musisz więc upewnić się, że w pyle nie ma ani odrobiny uranu!

    - Czy to się kiedykolwiek zdarzyło?

    - Do licha, nie! - zahuczał Ker. - I nigdy się nie zdarzy!

    - Po prostu pyłek?

    - Po prostu pyłek.

    Pracowało się im ze sobą dość dobrze. Kera początkowo śmieszyło to osobliwe stworzenie, ale wydawało się, że było ono nastawione przyjacielsko, a Ker nie miał żadnych przyjaciół. Poza tym zwierzak ciągle zadawał pytania, a Ker lubił gadać. Lepiej było mieć audytorium zwierzęce, niż nie mieć go w ogóle. Wreszcie: robił uprzejmość Terlowi, któremu musiał być wdzięczny.

    Terl przyprowadzał stworzenie każdego ranka, przywiązywał je do maszyny, którą miało obsługiwać, i zabierał każdego wieczoru do klatki. Ker wielokrotnie ostrzegany i straszony konsekwencjami, gdyby Jonnie uwolnił się z więzów, miał prawo odwiązywania zwierzaka i przenoszenia go na inną maszynę. Stały operator analizatora był bardzo rad z przerwy w swoich porannych zajęciach. Jego praca była w najwyższym stopniu niebezpieczna w ciągu minionych dziesięcioleci kilku Psychlosów przypłaciło ją życiem. Zazwyczaj wiązał się z nią dodatek pieniężny za szkodliwe warunki, ale teraz został zawieszony w związku z programem oszczędności.

    Wreszcie uporano się z załadunkiem frachtowca. Ostatni pojemnik wypełniony rudą został przerzucony na taśmę transportera i cały rejon powoli zastygł w chwilowym bezruchu. Stały operator powrócił do analizatora, oglądając podejrzliwie swój sprzęt.

    - Nie popsuł czegoś? - zapytał, wskazując łapą na Jonniego.

    - On tu jeszcze niczego nie popsuł - odparł Ker z urazą.

    - Słyszałem, że spowodował zniszczenie spychacza.

    - Och, to był ten spychacz, który wybuchł już wcześniej. Wiesz, ta sama maszyna, w której przed kilkoma miesiącami zginął Waler.

    - Ach, ten, który miał pęknięcie w osłonie. - Owszem - rzekł Ker.

    - Właśnie ten.

    - A ja myślałem, że to ten zwierzak spowodował wybuch.

    - Tak właśnie twierdził Zzt, tłumacząc się z braków we właściwej obsłudze technicznej.

    Stały operator mimo wszystko dokładnie sprawdził stanowisko wykrywania uranu.

    - Dlaczego się tak denerwujesz? - zapytał Jonnie.

    - Hej! - zawołał stary operator. - On mówi w Psychlo!

    - On mógłby mieć nieszczelny hełm - odpowiedział na pytanie Jonniego Ker. - Albo ty mogłeś zostawić nieco kurzu na urządzeniach sterujących.

    Jonnie popatrzył na stałego operatora.

    - Czy kiedykolwiek wybuchł ci hełm?

    - Do licha, nie! Przecież wciąż jeszcze żyję. I nie mam ochoty, aby jakikolwiek gaz do oddychania wybuchł w pobliżu mnie. Wysiadaj z mojej maszyny! Nadlatuje kolejny frachtowiec.

    Ker odwiązał Jonniego i zaprowadził go w cień słupa mocy.

    - I na tym właśnie kończysz szkolenie w obsłudze maszynerii transfrachtu. Jutro zamierzam rozpocząć szkolenie w rzeczywistym górnictwie.

    Jonnie rozejrzał się dokoła.

    - Co to za domek, tam?

    Ker spojrzał we wskazanym kierunku. Stała tam kopulasta budowla z pękiem spirali chłodzących na tylnej ścianie.

    - Och, to kostnica. Zarządzenia Towarzystwa nakazują, by wszyscy martwi Psychlosi byli odsyłani na rodzimą planetę.

    - Sentymenty? Rodzina? - zainteresował się Jonnie.

    - Och, nie. Do licha, nie! Nic podobnie niedorzecznego. Mają tylko takie głupie idee, że gdyby jakaś obca rasa dostała w swoje ręce martwego Psychlosa, przy którym mogłaby pomajstrować, wówczas byłaby w stanie rozszyfrować nasz metabolizm i nieźle nam napsocić. Jest to również swego rodzaju liczenie głów: nie chcą, by nazwiska zmarłych nadal figurowały na liście płac - ktoś inny mógłby pobierać ich pensje. Zdarzały się już takie przypadki. - Co się dzieje ze zwłokami?

    - Gromadzimy je, a potem planujemy ich teleportację. Taką samą jak każdej innej przesyłki. Gdy dotrą na rodzimą planetę, wstaną pochowani. Towarzystwo ma własny cmentarz na Psychlo.

    - To dopiero musi być planeta!

    - Jeszcze jaka! - rozpromienił się Ker. - I żadnych przeklętych hełmów i kopuł. Gaz do oddychania nie jest limitowany cała atmosfera składa się z gazu do oddychania. Cudownie! Dobre ciążenie, nie takie liche jak to tutaj. Wszystko jest wspaniale purpurowe. I mnóstwo bab! Gdy się stąd wreszcie wydostanę jeśli Terl załatwi, że będę mógł - to mam zamiar kupić dziesięć żon.

    - Trzeba więc sprowadzać tutaj gaz do oddychania?

    - Tak, nie można go wytwarzać na innych planetach. Wymaga to pewnych składników, które są niezwykle rzadko spotykane poza Psychlo.

    - Myślę więc, że atmosfera na rodzimej planecie w końcu się wyczerpie?

    - Och, nie. Potrzebne składniki są w skałach, a nawet w jądrze planety, i po prostu wytwarza się jej coraz więcej. Widzisz te bębny tam?

    Johnie spojrzał na piramidę bębnów, które akurat przybyły z Psychlo zwrotną teleportacją. Samobieżne dźwigi dokonywały ich załadunku. Właśnie teraz jeden z nich ładował kilka bębnów na pokład ostatniego frachtowca.

    - Te bębny idą za morze - wyjaśnił Ker.

    - Ile jest tam kopalń?

    Ker podrapał się w miejscu, gdzie kopuła hełmu stykała się z kołnierzem.

    - Myślę, że szesnaście.

    - Gdzie się one mieszczą? - zapytał Johnie od niechcenia. Ker wzruszył ramionami, ale sięgnął do tylnej kieszeni i wydostał z niej plik papierów. Okazało się, że do robienia notatek wykorzystywał odwrotną stronę mapy. Rozwinął ją. Chociaż brudna i wymięta, była jednak dość czytelna.

    Ker wyszukiwał palcem i liczył kopalnie.

    - Szesnaście z dwiema podstacjami. To wszystko.

    - Co to jest podstacja?

    Ker wskazał na szereg słupów, ciągnący się w kierunku południowo-zachodnim aż do linii horyzontu.

    - Ta linia wysokiego napięcia biegnie od hydroelektrowni dużej mocy oddalonej stąd o kilkaset mil, która jest ulokowana w starej tamie. Towarzystwo wymieniło w niej całą maszynerię i teraz dostarcza nam moc potrzebną do transfrachtu. To jest właśnie podstacja.

    - Są tam jacyś robotnicy?

    - Och, nie, wszystko jest zautomatyzowane. Jest jeszcze jedna podstacja za morzem, na południowym kontynencie, również w pełni zautomatyzowana.

    Johnie uważnie przyglądał się mapie, starając się nie okazywać, jak bardzo jest podekscytowany. Naliczył pięć kontynentów. Każda kopalnia była precyzyjnie zaznaczona. Sięgnął do kieszeni na piersi Kera i wyjął z niej pióro.

    - Na ilu maszynach jeszcze muszę się szkolić?

    Ker pomyślał chwilę.

    - Świdry... wyciągi...

    Johnie wyjął mu z łapy mapę i złożywszy ją, zaczął notować na niej nazwy maszyn. Gdy zakończył sporządzanie listy, oddał Kerowi pióro, ale mapę, jakby przypadkowo, włożył do swojej torby. Potem wstał i wyprostował się.

    - Powiedz mi coś więcej o Psychlo - poprosił. - To musi być naprawdę interesujące miejsce.

    Asystent inspektora do spraw eksploatacji zaczął mówić, a Johnie słuchał go z przejęciem. Cenne informacje płynęły strumieniem, a mapa w jego torbie przyjemnie szeleściła. Kiedy jeden człowiek przyjmuje wyzwanie całego imperium Psychlosów w nadziei oswobodzenia swojej planety, wówczas każdy strzępek informacji ma bezcenną wartość.

    . 5 .

1

    Pewnego wieczoru, leżąc i patrząc w niebo, Jonnie uświadomił sobie, że będzie musiał uciekać - za niespełna trzy tygodnie minie rok, kiedy wyruszył z domu. Dręczyły go koszmarne wizje Chrissie schodzącej na równiny i - gdyby nawet udało się jej tam przeżyć - natykającej się na kopalnię.

    Miał wiele przeszkód do pokonania. Ucieczka była niezwykle trudna, prawie nie do zrealizowania, jeśli się brało pod uwagę posiadane przez Psychlosów środki. Ale Jonnie zabrał się do planowania drogi do wolności z nieugiętym uporem. Czynnikiem komplikującym jego plany był cel, jaki sobie postawił, a mianowicie uwolnienie Ziemi od Psychlosów.

    Leżąc z otwartymi oczami, widział całą brzydotę klatki, obnażoną przez światło wschodzącego księżyca, i z goryczą rozmyślał o własnej kondycji. Oto był on, z obrożą na szyi jak pies, przywiązany, zamknięty za kratami, narażony na szybkie wykrycie ucieczki i natychmiastową pogoń. Mimo to wiedział, że gdyby nawet miał postradać życie, będzie próbował stąd uciec.

    Okazja do uczynienia pierwszego kroku w kierunku wolności nadarzyła się dwa dni później: uwolnił się w końcu od obroży. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów Terl nalegał, by Jonnie został przeszkolony w zakresie naprawy urządzeń elektronicznych. Wyjaśnienia Terla były nieprzekonywające: czasem psuły się urządzenia sterownicze maszyny, czasem zdalne sterowanie działało na opak i operator musiał się z tym uporać. Już samo to, że Terl wyjaśniał cokolwiek, wystarczało, by podać w wątpliwość każdy wymieniany przez niego powód. Co więcej, przez cały okres szkolenia w obsłudze maszyn Jonnie nigdy nie widział, by jakikolwiek operator zabierał się do reperacji elektroniki. Gdy coś się zepsuło, ktoś z sekcji elektronicznej przyjeżdżał na skrzypiącym, trzykołowym wózku i szybko to naprawiał. To, że Terl nalegał, by Jonnie nauczył się wykonywania takich napraw, było kolejną zagadką.

    Studiował więc Jonnie obwody, wykresy i komponenty elektroniczne, których zrozumienie nie sprawiało mu zresztą wielkiego kłopotu. Elektrony wychodziły stąd, ulegały przemianie tam i kończyły swoją drogę tu, robiąc coś jeszcze po drodze. Cienkie druty, części składowe i kawałki łączącego je metalu poukładane były całkiem rozsądnie.

    Jonniego jednak najbardziej interesowały i intrygowały elektroniczne narzędzia. Jedno z nich było podobne do małego noża z wielką rękojeścią - wielką oczywiście dla Jonniego, nie dla Psychlosów - i robiło nadzwyczajne rzeczy. Gdy umieszczony na szczycie rękojeści przełącznik nastawić na właściwą liczbę i dotknąć ostrzem kawałka drutu, drut odpadał na bok. A kiedy przestawiło się wyłącznik odwrotnie i dotknęło dwóch zetkniętych końców metalu, znów stawały się jednym kawałkiem. Ale zdarzało się to tylko wtedy, gdy rozdzielano lub łączono ten sam rodzaj materiału. Jeśli natomiast chciało się połączyć dwa różne, trzeba było użyć specjalnej substancji łączącej.

    Gdy Ker powędrował na jedną ze swoich częstych przekąsek i Jonnie, przywiązany w warsztacie elektronicznym, był przez chwilę sam, przytknął nóż do postrzępionego końca smyczy. Odpadła na bok, gładko odcięta. Przestawił przełącznik, złożył odcięte części razem i znowu przytknął narzędzie. Połączyły się bez jakiegokolwiek śladu cięcia. Nawet nie próbując, wiedział już, że to samo stanie się z obrożą. Spojrzał na drzwi, aby upewnić się, czy nie wraca Ker i nikt inny nie zbliża się do warsztatu. Rozejrzał się po pomieszczeniu.

    W odległym jego końcu znajdowała się szafa narzędziowa. Odciął smycz, jednym susem dopadł szafy i otworzył ją. W środku leżały w bezładnym stosie różne zużyte części, druty i stare przyrządy. Grzebał w nich gorączkowo, a sekundy gnały jedna za drugą. I wtedy na samym dnie zobaczył to, czego szukał. Znalazł drugie takie samo narzędzie.

    Poczuł dudnienie ziemi - wracał Ker. Pośpiesznie i za pomocą zdobytego przyrządu ponownie złączył rozcięte końce smyczy. Urządzenie było sprawne. Gdy Ker wszedł, Jonnie zdążył już wsunąć zdobycz za cholewkę mokasyna.

    - Całkiem nieźle ci idzie - pochwalił Ker, patrząc na rozłożone na stole elementy.

    - Owszem, idzie mi całkiem nieźle...

2

    Terl był nadzwyczaj zaintrygowany Numphem. Udało mu się w jakiś niewytłumaczalny sposób na coś wpaść, później zaś zaprzepaścił to w sposób równie niewytłumaczalny. Problem ten nie dawał mu spać po nocach i przyprawiał o ból głowy. Pewne bowiem plany, które miał zamiar zrealizować, niezbędnie wymagały trzymania Numpha w garści.

    Stracił trochę czasu, podejmując przedsięwzięcia przeciwko sfabrykowanemu "buntowi". Tak czy owak nie miały one zbyt dużego znaczenia. Spowodował, że kilka samolotów bojowych z innych kopalń zostało przebazowanych i uziemionych. Skonfiskował broń z arsenałów i trzymał ją pod zamknięciem. Przejął całkowitą kontrolę nad jedynym pozostałym bezpilotowym samolotem zwiadowczym. Długo rozkoszował się wynikami jego ostatniego lotu nad wysokimi górami.

    Piękna żyła złota wciąż się tam znajdowała, dobrze widoczna, na głębokości stu - w liczącym dwa tysiące - stóp zboczu. Czysty, biały kwarc usiany nićmi i guzami błyszczącego, żółtego złota! Przypadkowe trzęsienie ziemi spowodowało obsunięcie się części zbocza, która spadła w ciemną czeluść kanionu, odsłaniając tę fortunę. Znajdujący się powyżej wiekowy wulkan musiał w czasie jakiejś dawnej erupcji po prostu rzygać gejzerem czystego złota, które potem zostało przykryte warstwą ziemi i piachu. Woda wyżłobiła w ciągu wieków kanion, no a teraz nastąpiło obsunięcie się gruntu.

    Usytuowanie złotej żyły nie było, niestety, najlepsze. Po pierwsze: w okolicy znajdował się uran, co wykazywały czujniki. Po drugie: znajdowała się ona w licu zbocza tak stromego, że można by ją było eksploatować tylko z opuszczanej platformy. Przepaść pod nogami w dole przyprawiałaby o zawrót głowy, a wiejące w kanionie wichry waliłyby w górniczy pomost. No i wreszcie na niebezpiecznym szczycie było bardzo mało miejsca na zainstalowanie maszyn. Sporo górników straci życie w takim miejscu.

    Terl, rzecz jasna, chciał tego dokonać jak najmniejszym kosztem. Żadnego drążenia w głąb do następnej jamy osadowej. Tylko eksploatacja tej, która była odsłonięta. Musiało tam być około tony złota. Według cen na Psychlo, gdzie złoto było rzadkością i płacono za nie zawrotne sumy, była warta blisko sto milionów kredytów. Kredytów, za pomocą których można będzie przekupywać i otwierać drzwi wiodące do nieograniczonej władzy. Wiedział już, jak je wydobyć, opracował nawet metodę transfrachtu na rodzimą planetę, tak aby dotarło tam w sposób uniemożliwiający wykrycie. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcia wykonane przez samolot zwiadowczy, po czym zręczne sfałszował daty i oznakowania miejsc. Zdjęcia ukrył głęboko wśród innych, niewinnie wyglądających i nieciekawych dokumentów.

    Chcąc mieć gwarancję powodzenia, musiał zdobyć coś na Numpha. Wówczas, w przypadku jakiegokolwiek poślizgu, byłby przez niego osłaniany. Była również sprawa jego dziesięcioletniego wyroku, bo - mając do odpracowania w normalnym trybie jeszcze tylko jeden rok na tej przeklętej planecie - traktował groźbę przedłużenia pobytu na niej właśnie jak wyrok. W cokolwiek był zamieszany Numph, wiązało się to z Nipe i jego stanowiskiem w rachubie na rodzimej planecie. Tyle tylko wiedział. Siedział teraz zgarbiony nad swoim biurkiem i myślał.

    Potrzebował też jakiegoś haka na zwierzaka i musiał to być duży hak - duży na tyle, by zmusić go nie tylko do wykonywania prac górniczych bez nadzoru, ale i do dostarczania złota. Całe szczęście, że szkolenie przebiegało pomyślnie, a plany wykorzystania innych zwierzaków były już gotowe. Nareszcie do czegoś dojdzie... Terl wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. Zwierzaki jakoś tam dadzą sobie z tym radę, później je zwaporyzuje i wróci ze złotem na Psychlo.

    Niewiadomą natomiast był Numph, który jednym poleceniem mógł kazać rozpędzić zwierzaki lub je pozabijać. Mógł też po prostu cofnąć pozwolenie na wykorzystywanie maszynerii. I pewnie niebawem ten stary głupiec, nie widząc żadnego buntu, zechce odebrać mu podpisane blankiety upoważnień. "Bunt" był szyty zbyt grubymi nićmi.

    Terl spojrzał na zegarek - do rozpoczęcia transfrachtu zostało mniej niż dwie godziny. Wstał, zdjął z kołka maskę i w kilka minut później był na platformie.

    Stał otoczony zgiełkiem poprzedzającym porę transfrachtu. Kurier, który dowoził tutaj depesze, już był. Opieczętowana i gotowa do wysłania skrzynka leżała w rogu platformy. Podszedł Char, wyraźnie rozzłoszczony koniecznością przerwania prac przygotowawczych.

    - Rutynowe sprawdzenie depesz - powiedział Terl. - Sprawy bezpieczeństwa - dodał i pokazał mu blankiet upoważnienia.

    - Musisz się pośpieszyć! - krzyknął Char, spoglądając na zegarek. - Nie ma czasu na pętanie się tutaj.

    Terl zgarnął skrzynkę z depeszami i zaniósł do pojazdu, którym przyjechał. Otworzył ją kontrolnym kluczem i położył na siedzeniu. Nikt go nie obserwował. Char znajdował się gdzieś z tyłu, nękając operatorów spychaczy i ładowarek, by bardziej starannie układali rudę. Wyregulował guzikową kamerę fotograficzną na patce kołnierza i w pośpiechu przetrząsał papiery. Były to zwykłe raporty, rutynowa wyliczanka danych operacyjnych, dzień po dniu. Robił to wszystko już przedtem i choć nic mu to dotychczas nie dało, wciąż jeszcze miał nadzieję. Dyrektor Planety musiał wszystkie pisma opatrywać swoimi inicjałami. Czasem też dodawał jakieś dane i komentarze. Guzikowa kamera warczała i po krótkim czasie każdy arkusz był już sfotografowany. Włożył je z powrotem do skrzynki, zamknął i zaniósł na platformę.

    - Wszystko w porządku? - zapytał Char z nadzieją, że już nic nie zakłóci procesu transfrachtu.

    - Żadnej poczty prywatnej, nic - odparł Terl. - Kiedy będziesz odsyłał z powrotem zwłoki zmarłych? - zapytał, wskazując na kostnicę.

    - Jak zwykle, za pół roku - rzekł Char. - Zabierz stąd swój pojazd! To jest wielki fracht i bardzo się nam śpieszy.

    Terl wrócił do biura. Mimo że nie miał nadziei na znalezienie czegokolwiek; zaczął umieszczać fotokopie raportów na ekranie, studiując je uważnie. Interesowały go tylko te, na których były adnotacje Numpha. Zakamuflowane w jakiś sposób musiały się znajdować w tych raportach poufne informacje, które rozszyfrować mógł tylko Nipe - tego był pewny. Nie było innego sposobu, by przesłać tego rodzaju wiadomości na rodzimą planetę. Gdyby mu się udało w końcu na to wpaść i gdyby jeszcze miał rzeczywistego haka na ludzkie stworzenie, wówczas mógłby rozpocząć swoją prywatną górniczą operację.

    Siedział do późna, nie jedząc nawet obiadu, i studiował aktualne i starsze kopie depesz, aż jego bursztynowe oczy zmętniały przemęczenia. Musiało to gdzieś tutaj być. Był tego pewien.

3

    Gromadzenie rzeczy, które mogłyby dopomóc w ucieczce, nie było łatwe. Początkowo Jonnie sądził, że będzie mógł uporać się z dwiema guzikowymi kamerami, które nadzorowały klatkę. Gdyby udało mu się rozwiązać ten problem, wówczas mógłby w nocy pozbywać się smyczy i swobodnie się poruszając, robić przygotowania do ucieczki.

    W warsztacie elektronicznym nie na darmo poświęcił sporo czasu na studiowanie guzikowych kamer. Były to proste urządzenia. Miały małe lusterka, na których odwzorowywał się obraz, przekształcany następnie w strumień elektronów. Te zaś były po prostu gromadzone i zapisywane na taśmie. Kamery guzikowe nie miały własnego zasilania - było ono przesyłane w zamkniętym obwodzie z odbiornika. Próbował zmodyfikować maszynę uczącą, by wykonywała takie same funkcje. Jego celem było nagranie obrazu klatki z nim samym w środku. Potem zaś, dokonując szybkiego przełączenia, spowodowałby, że kamery transmitowałyby zamiast rzeczywistego ten właśnie obraz. Ale kamery były dwie i na dodatek filmowały go pod różnym kątem. On natomiast miał tylko jeden rejestrator obrazów.

    Terl nakrył go pewnego dnia przy maszynie uczącej rozłożonej na części. Właśnie przyniósł ustrzelonego przez siebie królika. Stał przez chwilę w miejscu, aż w końcu rzekł:

    - I naucz tu zwierzaka sztuczek, to będzie musiał wypróbować je na wszystkim. Wydaje mi się, że popsułeś tę maszynę.

    Jonnie nie przerywał składania urządzenia.

    - Złóż ją z powrotem tak, żeby działała, to dostaniesz królika. Jonnie nie zwracał na niego uwagi. Gdy urządzenie było już złożone, Terl rzucił na klepisko ustrzelone zwierzę.

    - Nie manipuluj przy rzeczach, które nie wymagają naprawy! - powiedział z wyższością.

    Jonnie miał wciąż problemy z wykrywaczami ciepła ciała ludzkiego. Gdyby w jakiś sposób potrafił je zneutralizować, wówczas mógłby mieć nadzieję, że uda mu się dotrzeć do gór. Nie przypuszczał, by można go było wyśledzić, gdyby udało się oszukać detektory ciepła.

    Pewnego dnia Ker zlecił mu wiercenie otworów w bocznej ścianie szybu kopalni. Był to nie używany już szyb o średnicy około pięćdziesięciu stóp. Ker opuścił w dół szybu platformę wiertniczą do miejsca, gdzie odsłaniała się odkrywka skały. Pod platformą umieszczona była sieć na rudę. Świder był ciężki, skonstruowany z myślą o Psychlosach. Mięśnie Jonniego nabrzmiały, gdy świder wgryzł się nieco w odkrywkę. W jednym uchu miał słuchawkę, brzęczącą trajkotaniem Kera.

    - Nie pchaj go ciągle! Po prostu oprzyj się na nim, a potem popuść, raz za razem! Gdy wywiercisz już otwór, spuść drugą zapadkę, wówczas świder zacznie rozpierać na boki i odłupywać rudę! Utrzymuj sieć na swoim miejscu, aby ruda spadała na nią!

    - Tu jest gorąco! - wrzasnął mu w odpowiedzi Jonnie.

    I rzeczywiście było gorąco. Pracujący na wysokich obrotach świder nagrzewał ścianę, gdyż sam - wskutek tarcia - rozgrzał się już prawie do czerwoności.

    - Och! - zawołał Ker. - Nie masz ekranu cieplnego! Pogrzebał po kieszeniach wśród różnych papierów i resztek starych przekąsek i wydobył w końcu malutki pakunek. Włożył go do opuszczanego wiaderka i spuścił w dół na linie. Jonnie otworzył zawiniątko. Był w nim arkusz cienkiego, przezroczystego materiału. Miał dwa rękawy.

    - Nałóż go! - wrzasnął Ker.

    Jonnie był zdumiony, że tak wielką płachtę można ugnieść w tak mały pakunek. Ubiór był skrojony dla Psychlosów i o wiele za długi. Jonnie porobił w nim zakładki, zrobił kaptur nad głową i podwiązał paskiem. Z werwą wziął się znów do pracy. O dziwo, ciepło wydzielane przez ścianę i końcówkę świdra przestało do niego docierać.

    Gdy Ker w końcu zdecydował, że Jonnie umie już obsługiwać świder i daje sobie radę ze sprzętem, wyciągnął go na powierzchnię. Jonnie zdjął ochraniacz i zaczął go składać, by oddać Kerowi.

    - Nie, nie - powiedział Ker. - Wyrzuć go! On służy do jednorazowego użytku. Te ochraniacze się brudzą i rwą. Każdy operator świdra ma ich zazwyczaj pół tuzina. Nie wiem, dlaczego o tym zapomniałem. Ale też od lat już nie pracowałem przy świdrze. - Ale ja mam tylko ten jeden ochraniacz.

    - Za to naprawdę jesteś operatorem świdra - odparł Ker. Jonnie starannie poskładał ochraniacz i upchnął go do torby. Mógłby się założyć, że żaden wykrywacz ciepła sobie z nim nie poradzi. Jeśli nałoży go i szczelnie się nim okryje, wówczas wirujący detektor będzie ślepy. Miał przynajmniej taką nadzieję.

    Rozwiązał też problem żywności. Wędzone mięso zajmowało mało miejsca i mogło uchronić go przed głodem, gdyby musiał uciekać tak szybko, że nie miałby czasu na polowanie. Dokładnie połatał swoje mokasyny i sprawdził zapasową parę. Terl zauważył to pewnego wieczoru, gdy przyszedł do klatki.

    Nie musisz ich nosić, wiesz? - powiedział. - Są przecież Buty po starych Chinkosach, które można przerobić. Czemu nie dali ci żadnych butów razem z ubraniem?

    Następnego dnia przyszedł kopalniany krawiec i z niezadowoloną miną wziął Jonniemu miarę na buty.

    - Nie jestem szewcem - protestował.

    Terl pokazał mu blankiet zlecenia, więc krawiec wziął też miarę na gruby, sięgający kolan płaszcz i zimową czapkę.

    - Przecież zbliża się lato - narzekał. - To nie pora na szycie zimowych ubrań. Ależ to kierownictwo ma kaprysy! - mamrotał pod nosem. - Ubierać zwierzęta!

    Tak czy owak buty i ubranie zostały niebawem dostarczone do klatki.

    Wydawało się, że Terl jest w ostatnich dniach czymś bardzo zaabsorbowany, a jego uprzejmość budziła coraz większą nieufność Jonniego. Jeszcze raz szczegółowo przemyślał cały scenariusz ucieczki, aby przekonać się, czy jakieś przygotowania nie wyszły na jaw. Doszedł do wniosku, że nie.

    Problemem, który sprawiał mu najwięcej kłopotów, była kwestia zdobycia broni. Zanim Terl podjął związane z "buntem" środki ostrożności, niektórzy robotnicy nosili ręczne miotacze. Jonnie przypuszczał, że używali ich do strzelania dla zabawy. Teraz jedynie Terl nosił miotacz - inni już nie.

    Zastanawiał się, jak dalece może zaufać Kerowi. Z opowiadań "Karła" wynikało, że był kryminalistą. Wspominał, jak oszukiwał podczas gier hazardowych, jak kradł "dla dowcipu" skrzynie pełne rudy, jak udało mu się wmówić w jedną z Psychlosek, że jej ojciec pilnie potrzebował pieniędzy i "zlecił to jemu".

    Pewnego dnia czekali, aż któraś z maszyn będzie wolna, aby można było ją wykorzystać do treningu, i Jonnie postanowił przetestować Kera. Nadal miał znalezione w Wielkim Mieście krążki. Teraz już wiedział, że jeden z nich był srebrną, drugi złotą monetą. Wyjął z kieszeni srebrną i zaczął ją podrzucać.

    - Co to takiego? - zainteresował się Ker.

    Jonnie podał mu monetę. Ker zaczął ją skrobać pazurem.

    - Wykopałem trochę tego kiedyś w jednym ze zniszczonych miast na południowym kontynencie - rzekł Ker. - Ale ty musiałeś ją znaleźć gdzieś tutaj...

    - Dlaczego? - Jonnie zaniepokoił się, czy Ker przypadkiem umie czytać po angielsku.

    - Ona jest fałszywa - odparł Ker. - Stop miedzi z niklowo-srebrnym pokryciem. Prawdziwa moneta, a kiedyś widziałem ich trochę, jest z litego srebra.

    Tracąc zainteresowanie, oddał z powrotem monetę. Jonnie wyjął więc drugą i znów podrzucił do góry. Ker chwycił ją w powietrzu z nagłym i wcale nie udawanym zainteresowaniem.

    - Hej, gdzie to zdobyłeś?

    Przyglądał się monecie dokładnie.

    - A bo co? - zapytał z niewinną miną Jonnie. - Czyżby to było coś warte?

    Oczy Kera nabrały chytrego wyrazu. Moneta, którą trzymał, miała wartość czterech tysięcy kredytów. Czyste złoto z niewielką domieszką koniecznych składników!

    - Gdzie ją znalazłeś?

    - A więc - zaczął Jonnie - pochodzi oni z bardzo niebezpiecznego miejsca.

    - Jest ich tam więcej? - Ker zadrżał z emocji.

    Trzymał przecież w łapie trzymiesięczny zarobek, i to w jednej małej monecie. Będąc pracownikiem Towarzystwa, mógł ją posiadać legalnie jako "pamiątkę". Na Psychlo można za to kupić żonę. Usiłował sobie przypomnieć, od jakiej liczby monety przestawały być "pamiątkami", a stawały się własnością Towarzystwa. Dziesięć? Trzynaście? Dotyczyło to tylko starych monet, wyprodukowanych w mennicach przez ludzi - a nie różnych innych, podrabianych przez górników.

    - To miejsce jest tak niebezpieczne, że aż strach tam iść, przynajmniej bez miotacza.

    Ker spojrzał na niego badawczo.

    - Próbujesz mnie namówić, żebym ci dał miotacz?

    - Czy sądzisz, że mógłbym zrobić coś podobnego?

    - Owszem.

    Ten zwierzak nadzwyczaj szybko opanował technikę obsługi maszyn. Właściwie to nawet szybciej niż Psychlosi. Ker popatrzył tęsknie na monetę. Nie powiedział nic. Potem zwrócił ją Jonniemu i usiadł ciężko, a jego bursztynowe oczy skrzyły się pod szkłem maski.

    - Nie dbam o tego rodzaju rzeczy - rzucił Jonnie. - Wiesz, że nie mogę nic za to kupić. Trzymam ją w jamie zaraz po prawej stronie od drzwi, tuż przy wejściu do klatki.

    Ker siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu. Potem powiedział:

    - No, następna maszyna już gotowa.

    Ale jeszcze tej samej nocy, gdy Terl robił obchód inspekcyjny terenu kopalni i znajdował się z dala od ekranów, moneta zniknęła z jamy, do której Jonnie ją włożył. Rankiem, ostrożnie przeszukawszy dziurę, chłopak znalazł w niej mały miotacz z paczką zapasowych ładunków. Miał już broń.

4

    Teraz pozostawało jeszcze uzupełnienie wiedzy. Chinkosi byli dobrymi nauczycielami, ale pracując dla Psychlosów, pominęli wiele rzeczy, które ci albo już znali, albo też nie byli nimi zbytnio zainteresowani. Pozostawiło to spore luki w ich zapisach.

    Jonnie wydedukował, że skoro Psychlosi nie podejmowali żadnej działalności górniczej w górach na zachodzie, najprawdopodobniej musiał się tam znajdować uran. Na podstawie wypadku, którego był świadkiem, oraz na podstawie informacji uzyskanych od Terla i Kera wiedział już, że uran jest dla Psychlosów zabójczy, ale wciąż jeszcze nie wiedział, na czym polega jego działanie. Studiował właśnie tekst chemii elektronicznej, siedząc przy ognisku, gdy nagle został oderwany od swojego zajęcia. Terl odbywał właśnie nocny obchód inspekcyjny.

    - Co tak pilnie studiujesz, zwierzaku? - zagadnął.

    Jonnie zdecydował się na ryzykowne posunięcie. Spojrzał w górę na znajdującą się kilka stóp nad nim maskę Terla.

    - Czy na zachodzie są góry? - zapytał.

    Terl przyglądał mu się przez chwilę podejrzliwie. Czyżby ten zwierzak czegoś się domyślał?

    - Jest tu bardzo niewiele na ich temat - wyjaśnił Jonnie. A ja się tam urodziłem i wychowałem. Jest wiele danych o innych górach na tej planecie, ale bardzo mało na temat tych. - Wskazał w kierunku osrebrzonych światłem księżyca szczytów. - Chinkosi wynieśli z biblioteki mnóstwo książek ludzi. Czy są one może tutaj?

    - Ach! - prychnął Terl z ulgą. - "Ludzkie książki". Ha! Odprężył się. Wyszedł z klatki i wkrótce potem wrócił z rozklekotanym stołem i stosem książek, kruchych, bardzo starych i mocno sfatygowanych.

    - Nic nie robię, tylko spełniam zachcianki jakiegoś zwierzaka - mamrotał. - Jeśli grzebanie w tych szpargałach cię uszczęśliwia, to miłej zabawy.

    Po wyjściu z klatki zatrzymał się jeszcze na chwilę.

    - Pamiętaj tylko o jednym, zwierzaku! We wszystkich bzdurach, które są zawarte w tych "ludzkich książkach", nie znajdziesz niczego, co mogłoby pokrzyżować plany Psychlosów - powiedział i roześmiał się. - Choć znajdziesz tam prawdopodobnie mnóstwo recept na przygotowanie potraw z surowych szczurów.

    Odszedł dudniącym krokiem do bazy i jego śmiech zamarł w dali.

    Jonnie dotknął książek z nabożnym szacunkiem. Większość z nich dotyczyła górnictwa. Pierwsze odkrycie stanowił tekst poświęcony chemii. Zawierał on "Tablicę pierwiastków", która podawała strukturę atomów każdego znanego człowiekowi pierwiastka. Z nagłym ożywieniem chwycił psychloski podręcznik chemii elektronicznej. Tam również przedstawiano struktury atomów pierwiastków. Porównał obydwie tabele. Różniły się i to znacznie. Obie były w sposób widoczny oparte na układzie okresowym, zgodnie z którym własności pierwiastków powtarzają się periodycznie, jeśli pierwiastki są uporządkowane według rosnących liczb atomowych. Ale w tabeli ziemskich pierwiastków znajdowały się takie, których nie było w tabeli Psychlo. Z kolei tabela Psychlo miała o parę dziesiątków pierwiastków więcej, miała też wyszczególnionych znacznie więcej gazów i wydawało się, że nie wyróżniała specjalnie tlenu. Brnął przez te zawiłości, niezbyt orientując się w rozmaitych skrótach odnoszących się do różnych substancji, gdyż bardziej był przyzwyczajony do czytania w Psychlo niż w angielskim.

    Owszem, Psychlosi umieścili w tabeli rad i nawet przyporządkowali mu liczbę atomową osiemdziesiąt osiem, ale odnotowali go jako pierwiastek rzadki. I mieli wyszczególnione w tabeli parę tuzinów pierwiastków z liczbami atomowymi większymi niż osiemdziesiąt osiem. Już same tylko różnice w obu tabelach wykazywały jasno, że Jonnie miał do czynienia z obcą planetą w obcym świecie. Niektóre metale powtarzały się. Ale w całości układ pierwiastków był inny i nawet, jak się zdawało, różniły się one budową atomową. W końcu zaczął podejrzewać, że obie tabele są niedoskonałe i niekompletne. Dostając niemal zawrotów głowy, zaniechał dalszego wgryzania się w temat. Był przecież człowiekiem czynu, a nie Chinkosem! Zajął się więc następnym problemem. Czy w górach znajdowały się kopalnie uranu? W końcu znalazł jakieś mapy i wykazy. Miał pewność, że musiały tam być kopalnie uranu - kopalnie ludzi, ale znalazł tylko informacje o tych wyeksploatowanych. Mimo to był absolutnie pewien, że musi tam występować uran. W przeciwnym bowiem razie, dlaczego Psychlosi unikali gór? Co prawda, mogli po prostu tylko podejrzewać jego obecność... Nie, na pewno tam jest!

    Szukając dalej, natrafił na książkę traktującą o toksykologii górniczej, której tematem - jak się zorientował - były "trucizny oddziaływujące na górników w kopalniach". A w spisie treści znalazł między innymi rozdział: "Uran - zatrucia promieniotwórcze". Przez następne pół godziny przebijał się przez wprowadzenie do tematu. Wynikało z niego, że jeżeli się miało styczność z radem lub uranem, to diabelnie dobrze było mieć na sobie ubranie pokryte ekranującą warstwą ołowiu. Jeśli się takiego ubrania nie nosiło, mogły się przydarzyć różne okropne rzeczy: wysypka, wypadanie włosów, oparzeliny, zmiany we krwi... Wreszcie znalazł to, czego szukał: "U ludzi poddanych napromieniowaniu następowały zmiany w chromosomach, powodujące bezpłodność lub płodzenie potworków". To właśnie było przyczyną nieszczęść jego współplemieńców. To także sprawiło, że rodziło się mało dzieci, i powodowało częste deformacje u noworodków. To było też przyczyną ociężałości umysłowej niektórych ludzi. I mogło być także sprawcą "czerwonej choroby", pokruszenia się kości jego ojca. Znalazł w tej książce wszystko: dokładny opis tego, co przydarzyło się ludziom, i wyjaśnienie, dlaczego się nie rozmnażali. Dolina, w której leżało miasto, była napromieniowana!

    Zajrzał pośpiesznie do map górniczych. Nie, w okolicy miasteczka nie było nawet wyeksploatowanych kopalni uranu. Ale promieniowanie istniało. Tych symptomów nie można pomylić z niczym innym. Teraz już wiedział, dlaczego Psychlosi trzymali się od gór z daleka. Ale jeśli nie ma tam kopalni uranu, to skąd brało się promieniowanie? Ze słońca? Nie. Przecież kozły na wyższych grzbietach górskich rozmnażały się bez problemów i nie rodziły potworków. Przyszło mu nagle do głowy, że ludzie musieli znać jakiś sposób wykrywania promieniowania, skoro tyle na jego temat wiedzieli. W końcu znalazł i to także. Urządzenie nazywało się "Licznik Geigera" dla uczczenia kogoś, kto się nazywał "Geiger" i urodził się, i umarł w czasach, o których Johnie nie miał najmniejszego nawet pojęcia. Jak wynikało z opisu, "zjonizowane cząsteczki" jeśli promieniowanie było - przechodziły przez gaz. To powodowało generowanie w gazie prądu, który odchylał wskazówkę urządzenia. Promieniowanie generowało więc prąd w pewnych gazach.

    Schematy urządzenia były dla niego niezrozumiałe, dopóki nie znalazł tabeli skrótów. Wtedy dopiero mógł je przetłumaczyć na Psychlo, czego też pracowicie dokonał. Zastanawiał się, czy sam mógłby zrobić licznik Geigera. Uznał, biorąc pod uwagę możliwości warsztatu elektronicznego Psychlosów, że jest to możliwe. No tak, ale kiedy ucieknie, nie będzie miał dostępu do warsztatu. Znów zaczęła go ogarniać rozpacz.

    Odsunął od siebie w końcu wszystkie książki i dobrze po północy, zupełnie wyczerpany, zapadł w sen. Dręczyły go koszmary. Śniła mu się Chrissie, zmaltretowana i poszarpana na kawałki. Śnili mu się współplemieńcy, doprowadzeni do upadku i wyniszczenia. I śnił mu się ogromniejący coraz bardziej świat Psychlosów, żywy, silny, rechoczący potwornym śmiechem.

5

    To nie świat Psychlo śmiał się z niego, tylko Terl, który stał przy drugim stole i przewracał książki głośno rechocąc. Słoneczne światło późnego poranka rozjaśniało wszystko dokoła. Johnie usiadł na posłaniu.

    - Skończyłeś już z tymi książkami, zwierzaku?

    Johnie przeszedł do basenu i obmył twarz. Miesiąc temu wymógł na Terlu, aby woda stale się sączyła, dzięki czemu wciąż była czysta, zimna i orzeźwiająca.

    Rozległ się ogłuszający łoskot i przez moment Johnie myślał, że coś wybuchło. Ale był to tylko przelatujący nad ich głowami bezpilotowy samolot zwiadowczy. Od dobrych paru dni wykonywał codzienne loty. Ker wyjaśnił Jonniemu, że służy on do wykrywania pokładów rudy i nadzorowania wszelkiej działalności na powierzchni Ziemi, ma urządzenia do automatycznego i ciągłego fotografowania, jest zdalnie sterowany.

    Przez całe życie Johnie widywał na niebie tego rodzaju obiekty i zawsze sądził, że są to zjawiska naturalne, jak meteory, słońce i księżyc. Ale tamte samoloty przelatywały raz na jakiś czas, natomiast te codziennie. Tamte nie grzmiały już z daleka i nie robiły takiego hałasu podczas przelatywania nad głowami jak te. Ker nie wiedział dokładnie, jaka jest przyczyna hałasu, ale miało to coś wspólnego z ich prędkością. A były bardzo szybkie. Nie można ich było ani zawrócić, ani zatrzymać. Żeby wrócić do miejsca startu, musiały okrążyć całą planetę. Ogłuszający hałas, jaki temu towarzyszył, był zdecydowanie nieprzyjemny.

    - Dlaczego on lata codziennie? - zapytał Johnie, patrząc w górę.

    Było to jedno z zagrożeń, które musiał wziąć pod uwagę przy planowaniu ucieczki. Samolot robił tylko zdjęcia, ale to wystarczało.

    - Pytałem cię - burknął Terl - czy skończyłeś już z tymi książkami?

    Zgarnął je ze stołu i podszedł do drzwi klatki, gdzie zatrzymał się z obojętnym wyrazem twarzy.

    - Jeśli tak bardzo zależy ci na informacjach dotyczących tych gór - powiedział - to w bibliotece miasta na północy jest mapa plastyczna. Chcesz na nią popatrzeć?

    Johnie zesztywniał. Świadczący przysługi Terl przeważnie miał w tym jakiś prywatny interes, ale tu nadarzała się szansa, o której Johnie nie śmiał nawet marzyć. Przy planowaniu ucieczki założył kilka wariantów wyciągnięcia Terla z pojazdem poza teren bazy. Wówczas byłoby już łatwą sprawą pchnięcie klamki, wpuszczenie powietrza do wnętrza pojazdu, naciśnięcie przycisku awaryjnego zatrzymania i skierowanie miotacza na Terla. Był to czyn desperacki... ale miał szanse powodzenia.

    - Nie mam dzisiaj nic do roboty - rzekł Terl. - Twoje szkolenie na maszynach już się zakończyło. Moglibyśmy więc pojechać do miasta i popatrzeć na tę mapę plastyczną, zrobić małe polowanko i może też porozglądać się jeszcze za twoimi końmi...

    Terl był niezwykle rozmowny. Czyżby się czegoś domyślał? - W każdym razie chcę ci coś pokazać - dodał Terl. Zbieraj więc swoje manatki. Będę tu za godzinę i wybierzemy się na przejażdżkę. Muszę sprawdzić jeszcze parę rzeczy. Niebawem wrócę. Bądź gotów, zwierzaku!

    Johnie rzucił się do przygotowań. Wszystko było nieco przedwczesne i mieszało mu trochę szyki, ale uważał to za zesłaną przez niebiosa szansę. Musiał uciec i dotrzeć do swoich, by ubiec Chrissie, jeśli zechciała dotrzymać swego przyrzeczenia, oraz by wyprowadzić mieszkańców miasteczka w bezpieczniejsze okolice. Już tylko dwa tygodnie zostały do czasu, gdy gwiazdy znajdą się w tym samym co przed rokiem miejscu. Schował miotacz do zawieszonej u pasa torby, umocował piłkę do metalu wzdłuż goleni, zapakował zapas wędzonego mięsa. Włożył ubranie z jeleniej skóry.

    Po upływie godziny zobaczył pojazd. Nie był to czołg typu Mark III tylko prosty pojazd, e używany do przewożenia maszyn. Miał zamkniętą kabinę ciśnienową i wielki odkryty tył. Jedyne podobieństwo do czołgu po o na tym, że nie miał kół i wisiał nad ziemią na wysokości trzech stóp. Zmiana pojazdu była dla Jonniego korzystna; ten nie miał ani detektorów ciepła, ani działek.

    Terl wysiadł i otworzył klatkę.

    - Wrzuć swoje rzeczy na tył, zwierzaku! Sam też pojedziesz z tyłu.

    Wyjął z kieszeni mały aparat i przyspawał smycz do kabiny. - W ten sposób - powiedział - nie będę musiał wąchać tych skór.

    Śmiejąc się wsiadł do kabiny, zdjął maskę i uruchomił pojazd Johnie uświadomił sobie w tym momencie, że w żaden sposób nie może teraz unieruchomić Terla - nie mógł z nagła otworzyć drzwi pojazdu. Ruszyli. Chłopak trzymał się kabiny, szukając ochrony przed wiatrem. Myślał gorączkowo. Musiał działać tak, żeby opanować pojazd. Szybkie spojrzenie na urządzenia sterownicze przekonało go, że nie różniły się one od innych. Wszystkie urządzenia sterownicze Psychlosów składały się z prostych dźwigni i przycisków.

    Co to będzie za ulga, gdy uwolni się od obroży! Serce łomotało mu w piersiach. Jeśli nie popełni jakiegoś błędu, będzie wolny!

6

    Było około pierwszej po południu, gdy zatrzymali się przed miejską biblioteką. Terl wysiadł na zewnątrz. Nadal był bardzo rozmowny, kiedy odczepiał smycz.

    - Czy zauważyłeś jakiś ślad swego konia?

    - Nawet najmniejszego - odparł Johnie.

    - Bardzo niedobrze, zwierzaku. Ten pojazd świetnie nadaje się do przewożenia konia, a nawet dziesięciu koni.

    Terl podszedł do drzwi biblioteki i używając specjalnego narzędzia otworzył zamek. Szarpnął za smycz i puścił Jonniego przodem. Wnętrze wyglądało jak pokryty kurzem cichy grobowiec. Wszystko było zupełnie takie samo jak wówczas, gdy Johnie ujrzał to miejsce po raz pierwszy. Terl rozglądał się dokoła.

    - Ha! - zawołał. - A więc w taki sposób dostałeś się tu

    Wskazał na naruszoną warstwę pyłu pod oknem i widoczne idy stóp na podłodze.

    - Wstawiłeś nawet z powrotem płyty ochronne! A zatem - dodał rozglądając się wokół - poszukajmy danych na temat zachodnich gór! Johnie był świadomy zmian, jakie w nim zaszły. Te plamy, które widział przedtem, były prostymi i łatwymi do odczytania napisami. Teraz już wiedział, że pierwszą wizytę złożył tu w "Sekcji dziecięcej", a półki z książkami, do których podszedł najpierw, oznaczono napisem: "Edukacja dziecka".

    - Poczekaj chwilę! Myślę, że nie umiesz posługiwać się skorowidzem bibliotecznym. Chodź tu!

    Terl stał przy szafie z dużą liczbą małych szufladek. Pochylił się i otworzył jedną z nich.

    - Chinkosi każdej książce założyli kartę, a karty znajdują się tu, w tych szufladkach. W porządku alfabetycznym. Zrozumiałeś?

    Jonnie przyjrzał się szufladkom. Terl wyciągnął jedną z nich. Wszystkie karty zaczynały się na literę Q, były zmurszałe i poszarzałe, ale czytelne.

    - Jest tam cokolwiek na temat gór? - zapytał Terl.

    Mimo wewnętrznego napięcia Jonnie musiał powstrzymać się od uśmiechu. Miał jeszcze jeden dowód, że Terl nie umiał czytać po angielsku.

    - Zawartość tamtej szufladki dotyczy różnego rodzaju pojazdów - odpowiedział.

    - Tak, widzę - odparł Terl. - Przejrzyj te szufladki i znajdź hasło "Góry"!

    Odszedł na bok i trzymając wciąż smycz, zainteresował się jednym ze starych plakatów na ścianie. Jonnie zaczął otwierać kolejne szufladki. Niektórych nie mógł otworzyć, inne znów nie miały z przodu żadnych oznaczeń. Znalazł w końcu szufladki z literą M. Dotarł do tematu: "Militarna wiedza współczesna".

    - Coś znalazłem. Czy możesz mi dać pióro, żebym odnotował numery?

    Terl wręczył mu pióro, nieco za duże dla dłoni Jonniego, dał mu parę zwiniętych arkuszy papieru i znów odszedł. Jonnie zanotował numery kilku pozycji.

    - Muszę teraz przejść do półek z książkami - powiedział. Po drobnych kłopotach z drabiną, która obsunęła się i leżała na podłodze, dostał się do górnych półek i podniósł taflę ochronną. Szybko zaczął przeglądać rozdziały książki zatytułowanej "System obronny Stanów Zjednoczonych".

    - Masz coś na temat gór? - zapytał Terl.

    Jonnie schylił się i pokazał mu stronę książki zatytułowaną "M XI silos antynuklearny".

    - Aha - mruknął Terl.

    Szybkimi ruchami Jonnie przesuwał drabinę wzdłuż półek, wybierając jeszcze pół tuzina książek. Były to: "Fizyka nuklearna", "Sesja Kongresu na temat instalacji pocisków", "O skandalicznej nieudolności w kierowaniu atomistyką", "Strategia nuklearnego odstraszania", "Uran - nadzieja czy piekło" oraz "Odpadki nuklearne i skażenie środowiska". Przydatnej literatury było więcej, ale się śpieszył. Ponadto nawet siedem książek stanowiło duże obciążenie dla człowieka, który właśnie szykował się do ucieczki.

    - Nie widzę żadnych zdjęć - powiedział Terl.

    Jonnie szybko przesunął drabinę. Chwycił książkę zatytułowaną "Kolorado, kraina cudów na pokaz", rzucił na nią okiem i podał Terlowi.

    - To już mi bardziej odpowiada, zwierzaku. - Terl z przyjemnością oglądał wspaniałe widoki gór, zwłaszcza że wiele z nich było purpurowych, a zestarzały druk stał się niebieskawy. - To mi bardziej odpowiada.

    Terl włożył książki do worka.

    - Zobaczymy, czy uda się nam zlokalizować mapę plastyczną. Targnął liną tak mocno, że Jonnie omal nie spadł z drabiny, i zamiast iść do następnego pomieszczenia, najpierw podszedł do drzwi. Wydawało się, że nadsłuchuje. Wrócił i poszli do góry po schodach.

    Mapa plastyczna była rozłożona jak na pokaz. Terl ukląkł i przyglądał się jej badawczo. Według oceny Jonniego odwzorowywała ona bardzo dokładnie pobliskie góry. Widoczne były przełęcz i Wysoka Góra. I bardzo dobrze odtworzono łąkę przy ich miasteczku. I mimo że mapa została wykonana wieki wcześniej, niż powstało miasteczko, Jonnie nie miał złudzeń. Wiedział bowiem, że bezpilotowy samolot zwiadowczy musiał je już dawno zauważyć i bez wątpienia Terl miał jego dokładne zdjęcia.

    Na mapie znajdował się również długi wąwóz, w którym ukryto stary grobowiec. Jonnie patrzył na to miejsce najuważniej, jak tylko mógł, starając się, by nie zwróciło to uwagi Terla. Nie, żaden grobowiec ani nic innego nie było zaznaczone u wejścia do wąwozu. Dla odwrócenia uwagi zaczął wodzić palcem po napisie: "Góry Skaliste, Szczyt Pike'a, Góra Vail". Wtedy dopiero spostrzegł, że nie musiał martwić się o ukrycie swych zainteresowań. Uwaga Terla skupiona była na głębokim, długim kanionie. Jego pazur kreślił ślad po ścianie zbocza i znajdującej się w dole rzece. Zorientowawszy się, że Jonnie go obserwuje, potwór szybko zaczął wodzić pazurem po innych kanionach, ale po chwili wrócił do tego samego miejsca. Raptem zastygł, a po chwili zapytał uprzejmie:

    - Czy zobaczyłeś wszystko, co chciałeś, zwierzaku?

    Jonnie był szczęśliwy, że odchodzą od mapy plastycznej. Przerażał go widok Terla rzucającego posępny cień na jego góry.

    Schodzili po schodach wiodących do drzwi wyjściowych. Poprzez dudnienie kroków Terla Jonnie usłyszał coś, co - był tego pewien - mogło być tylko odgłosem końskich kopyt.

7

    Terl stał przed gmachem biblioteki, spoglądając w głąb zarośniętej trawą ulicy. Jonnie wyszedł zza jego pleców, chcąc sprawdzić, co się dzieje, i skamieniał z wrażenia. O sto jardów przed nim stał Wiatrołom, którego ktoś dosiadał, a za nim były jeszcze trzy konie.

    Nadszedł właściwy moment. Jonnie zdał sobie sprawę, że musi to zrobić teraz. Nagłym ruchem wyszarpnął znad kostki narzędzie do cięcia metalu i odciął smycz. Jak błyskawica przemknął obok Terla i dopadł do najbliższego drzewa, w każdej chwili spodziewając się strzału w plecy. Zatrzymał się oparty o szeroki pień osiki. Teraz dostrzegł, że na Wiatrołomie siedziały Chrissie i Pattie!

    - Wracajcie! - wrzasnął. - Chrissie! Zawracaj! Uciekajcie! Ale Chrissie siedziała jak sparaliżowana, wytrzeszczając oczy. W końcu krzyknęła głosem zdławionym ze wzruszenia:

    - Jonnie!

    Teraz i Pattie zaczęła krzyczeć:

    - Jonnie! Jonnie!

    A Wiatrołom zaczął truchtać w jego kierunku.

    - Zawracajcie! - wrzeszczał Jonnie. - Uciekajcie! Uciekajcie! Dziewczęta zatrzymały się niepewnie. Ich radość ustąpiła miejsca przerażeniu - teraz dopiero zobaczyły potwora. W panice usiłowały zawrócić konie. Jonnie odwrócił się, wyciągnął miotacz z torby, odbezpieczył go i uniósł do góry.

    - Jeśli strzelisz do nich, będziesz martwy! - krzyknął do Terla. Słysząc hałas, zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Wiatrołom nie chciał się cofnąć - nie widział żadnej przyczyny, dla której nie miałby podejść do swego pana i uparcie starał się to zrobić. Terl nieśpiesznie ruszył w jego kierunku dudniącym krokiem. Nie wyciągnął swojego miotacza.

    - Powiedz im, żeby podjechały bliżej! - zawołał.

    - Zatrzymaj się! - krzyknął Jonnie. - Będę strzelał! Terl spokojnie kroczył do przodu.

    - Nie pozwól, by stała im się krzywda, zwierzaku!

    Jonnie wyszedł zza drzewa, celując w rurę doprowadzającą gaz do maski.

    - Bądź rozsądny, zwierzaku! - powiedział Terl, ale się zatrzymał.

    - Wiedziałeś, że one tu dzisiaj będą!

    - Tak - odrzekł Terl. - Już od wielu dni śledziłem je za pomocą bezpilotowego samolotu zwiadowczego. Od momentu jak wyjechały z miasteczka. Odłóż broń, zwierzaku!

    Jonnie słyszał, jak znajdujące się za nim konie niespokojnie przestępowały z nogi na nogę. Gdyby tylko udało się zmusić je do ucieczki! Tymczasem Terl, trzymając łapę z dala od swego miotacza, zaczął sięgać do kieszeni na piersi.

    - Nie ruszaj się, albo będę strzelał! - zawołał Jonnie.

    - No cóż, zwierzaku, jeśli chcesz, to możesz spróbować nacisnąć spust. Elektryczne urządzenie spustowe twego miotacza to tylko atrapa.

    Jonnie spojrzał na miotacz. Wziął głęboki oddech, wycelował i nacisnął spust. Terl wyjął z kieszeni złotą monetę, podrzucił ją w powietrzu i złapał z powrotem.

    - To ja, a nie Ker, sprzedałem ci ten miotacz, zwierzaku. Chłopak wyciągnął zza pasa maczugę i sprężył się do skoku. Ruch łapy Terla był szybszy niż mgnienie oka i nie wiadomo kiedy znalazł się w niej miotacz. Błysnął płomień. Z tyłu rozległ się przeraźliwy kwik. Jeden z jucznych koni leżał na ziemi w drgawkach

    - Następny strzał będzie do twoich przyjaciół - powiedział spokojnie Terl.

    Jonnie opuścił maczugę.

    - Brawo - rzekł Terl. - A teraz pomóż mi zapędzić te stworzenia w stronę pojazdu, żebyśmy mogli załadować je na platformę.

8

    Pojazd jechał na południe z ładunkiem ludzi, zwierząt i... rozpaczy. Przykuty do wspornika Jonnie miał przed sobą rozdzierający serce widok. Pattie, posiniaczona wskutek upadku z konia, siedziała sztywno, przywiązana tyłem do jednego ze słupków okalających platformę. Była jeszcze w szoku. Zraniony koń, ciągle krwawiący z głębokiej rany po prawej stronie grzbietu i wciąż jeszcze objuczony, leżał na boku, od czasu do czasu kopiąc nogami. Terl po prostu podniósł go z ziemi i wrzucił na platformę. Koń miał na imię Blodgett i pochodził ze starej stadniny Jonniego. Jonnie niepokoił się, żeby ranne zwierzę nie kopnęło któregoś z pozostałych koni i nie złamało mu nogi. Chrissie tkwiła przy słupku naprzeciw niego. Miała zamknięte oczy i oddychała nieregularnie. Mnóstwo pytań cisnęło mu się na usta, ale musiał z nimi poczekać. Chrissie w końcu otworzyła oczy i spojrzała na niego.

    - Nie mogłam jej zostawić - powiedziała patrząc na Pattie. Wciąż za mną jechała, dwa razy odprowadzałam ją z powrotem, ale za trzecim razem byłyśmy już zbyt daleko na równinie, więc wzięłam ją ze sobą.

    - Odpoczywaj, proszę cię! - szepnął Jonnie.

    - Wiem, że wyruszyłam za wcześnie, ale Wiatrołom wrócił do domu. Był na równinie tuż przed przełęczą, gdy paru chłopców pojechało tam, aby przypędzić trochę bydła. Zauważyli jego oraz Tancerkę i przyprowadzili do miasteczka.

    Tancerka była klaczą, którą Jonnie wziął ze sobą jako jucznego konia.

    Chrissie zamilkła na chwilę, a potem dodała:

    - Wiatrołom miał na grzbiecie świeże blizny, chyba od pazurów pumy. Wyglądało to tak, jakby uciekł i zostawił ciebie samego. Myślałam, że może jesteś ranny.

    Wszystko się zgadzało. Wiatrołom mógł w zeszłym roku powędrować do domu, a nie mogąc przedostać się przez zablokowane przez śnieg drogi, wrócił na równinę, prowadząc za sobą Tancerkę. I tam spędzili zimę.

    - Nic mi się nie stało - rzekł uspokajająco.

    - Nie mogłam znieść myśli, że leżysz poraniony gdzieś w dolinie. - Po chwili milczenia dodała: - Jonnie, Wielkie Miasto naprawdę istniało.

    - Wiem.

    - Jonnie, to właśnie jest potwór, prawda? - skinęła głową w stronę kabiny.

    - Tak. Ale nie zrobi ci żadnej krzywdy - skłamał, żeby ją uspokoić.

    - Słyszałam, jak mówiłeś w jego języku. A więc on ma własny język i ty umiesz się nim posługiwać?

    - Prawie przez rok byłem jego jeńcem - odparł Jonnie.

    - Co on zrobi? Z Pattie? Z nami?

    - Nie myśl na razie o tym, Chrissie!

    Prawdę mówiąc, chyba tylko bogowie mogli wiedzieć, co potwór zamierzał z nimi zrobić, ale musiał ją jakoś uspokoić.

    - Potwór wyraźnie chce czegoś ode mnie. Teraz będę musiał to zrobić. Na pewno nie wyrządzi ci żadnej krzywdy. On tylko grozi. Gdy wykonam to, co mam do wykonania, pozwoli nam odejść.

    Nie lubił kłamać, tym bardziej że cały czas miał przeczucie, iż po wykonaniu owego nieznanego zadania potwór go zabije. Chrissie zdołała uśmiechnąć się blado.

    Stary pan Jimson jest teraz pastorem i burmistrzem. Udało się nam nieźle przetrwać zimę. - Zamilkła na chwilę. - Zjedliśmy tylko dwa twoje konie.

    - To dobrze.

    - Wyprawiłam dla ciebie kilka nowych skór jelenich. Są w jukach.

    - Dziękuję, Chrissie.

    Nagle Pattie ocknęła się i krzyknęła nieprzytomnie:

    - Czy on chce nas pożreć?!

    - Ależ nie, Pattie - odparł Jonnie. - On nie je żywych stworzeń. Wszystko będzie dobrze.

    Dziewczynka ucichła.

    - Jonnie - Chrissie zawahała się nieco - żyjesz, i to jest najważniejsze.

    Łzy trysnęły jej z oczu.

    - Myślałam już, że nie żyjesz!

    Owszem, żył. Wszyscy troje żyli, ale nie wiedział, ile im jeszcze tego życia zostało. Wciąż myślał o tym, jak Terl okaleczał bydło na równinie.

    - Jonnie, nie jesteś na mnie zły, prawda? - zapytała Chrissie. Miałby być na nią zły! O bogowie, nie! Nie mógł wykrztusić słowa. Potrząsnął tylko przecząco głową.

    Z oddali zaczął dobiegać coraz głośniejszy huk kopalni.

9

    Spędzili w pojeździe całą, chłodną noc. Był już późny ranek, a Terl od samego świtu krzątał się wokół klatki. Teraz podszedł do pojazdu i opuścił pochylnię. Wyprowadziwszy konie przywiązał je lejcami do drzewa, następnie zsunął ranne zwierzę z pojazdu, a gdy upadło na bok, zepchnął je z drogi. Koń próbował stanąć na nogi, lecz szturchnięty przez Terla, zwalił się ponownie na ziemię. Potwór wszedł na platformę i rozwiązał Pattie. Zacisnął na szyi dziewczynki obrożę i przyspawał do niej linkę. Nagłym ruchem poderwał ją do góry i zaniósł do klatki. Wrócił po chwili. Chrissie wzdrygnęła się na jego widok. Miał ze sobą drugą obrożę, którą nałożył jej na szyję. Gdy mocował do niej smycz, Jonnie zauważył, że z jednej strony obroży znajdowała się czerwona wypukłość. Podobną wypukłość miała również obroża Pattie.

    Terl spojrzał Jonniemu w oczy - błękitne, lodowate i zawzięte. - Za chwilę przyjdzie twoja kolej, zwierzaku. Nie masz się co buntować. Całkiem nowe życie zaczyna się dla ciebie.

    Zgarnął Chrissie z platformy i zniósł ją z pojazdu. Nie było go przez jakiś czas. Potem ziemia znów zadrżała od jego kroków. - Jesteś pewny, że nie siedzisz na miotaczu, który zamiast spustu ma atrapę? - zaśmiał się z własnego dowcipu. - Wiesz, wypruję z Kera bebechy za to, że tak kiepsko cię wyszkolił. Szczurzy móżdżek - dodał odwiązując smycz.

    Bezpilotowy samolot zwiadowczy z hukiem przeleciał nad nimi.

    Jonnie spojrzał w górę.

    - Dobrze - rzekł Terl. - Wiesz już, co je wykryło, więc zdajesz sobie także sprawę, że jeśli zrobisz coś, co nie będzie się mi podobało, będę o tym wiedział. Ten samolot robi przepiękne zdjęcia. Z najmniejszymi detalami. Wyłaź!

    Szarpnięciem pociągnął go w kierunku klatki. Trochę się tam zmieniło. Przede wszystkim maszyna ucząca i stół znajdowały się teraz na zewnątrz klatki. Linki od obroży Chrissie i Pattie były przywiązane do żelaznego pręta osadzonego przy brzegu basenu. Chrissie próbowała masażem przywrócić czucie w ramionach i nogach Pattie. Dziewczynka płakała z bólu, gdy krew wracała do zdrętwiałych członków.

    - A teraz będzie mały pokaz, więc skup się! - Terl wyciągnął łapę ku puszce transformatorowej wiszącej na pobliskiej ścianie. Jego pazur wskazywał wychodzący z niej gruby drut, który biegł do górnych prętów klatki, owijał się wokół każdego z nich i wracał do puszki. U dołu każdy pręt owinięty był osłoną izolacyjną.

    Pociągnął Jonniego w kierunku krzaków. Leżał tam kojot, ze łbem obwiązanym jakąś szmatą, spod której dobiegało przytłumione warczenie. Terl nałożył rękawicę izolującą i podniósł go z ziemi.

    - Powiedz tym swoim zwierzakom, żeby dobrze się temu przyjrzały! - powiedział.

    Jonnie milczał.

    - No cóż, mniejsza o to. I tak patrzą.

    Trzymając wyrywającego się kojota w osłoniętej rękawicą łapie, potwór przycisnął go do prętów powyżej warstwy izolacyjnej. Błysnęło i w powietrzu rozszedł się nieznośny swąd. Kojot zawył przeraźliwie. W chwilę później na prętach został już tylko czarny, dymiący strzęp czegoś, co jeszcze przed chwilą było żywym stworzeniem. Terl zachichotał.

    - Zwierzaku, powiedz im, że jeśli dotkną tych prętów, stanie się z nimi to samo.

    Wstrząśnięty Jonnie szybko przetłumaczył dziewczętom jego słowa.

    - Teraz z kolei - kontynuował Terl, zdejmując z łapy rękawicę i zatykając ją za pas - pokażę ci, co mam na ciebie. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małą skrzyneczkę z przełącznikami.

    - Wiesz już wszystko na temat zdalnego sterowania, zwierzaku. Przypomnij sobie tamten spychacz! To właśnie jest urządzenie do zdalnego sterowania. A teraz - wskazał łapą dziewczyny przyjrzyj się im dokładnie. Widzisz te czerwone wybrzuszenia na ich obrożach?

    Jonnie widział je aż za dobrze. Poczuł mdłości.

    - To są małe bombki - wyjaśnił Terl. - W sam raz, żeby pogruchotać im szyje i poodrywać głowy. Rozumiesz, zwierzaku?

    Jonnie przeszył go wzrokiem pełnym nienawiści.

    - Ten przełącznik - rzekł Terl, wskazując na jeden z przycisków skrzyneczki - to mały zwierzak. Ten zaś - dotknął drugiego przycisku - wywołuje wybuch obroży drugiego zwierzaka. A ta skrzynka...

    - A do czego jest trzeci przycisk? - przerwał mu Jonnie.

    - Patrzcie no, dzięki za pytanie. Nie myślałem, że twój szczurzy móżdżek będzie w stanie to pojąć. Ten trzeci przełącznik powoduje wybuch dużego ładunku w klatce, o którym nie wiesz, gdzie jest założony, i który wysadzi w powietrze wszystko.

    Terl uśmiechnął się za płytą wizjeru, a jego bursztynowe, zmrużone oczy migotały, gdy patrzył na Jonniego. Po chwili ciągnął dalej:

    - Skrzynka jest zawsze przy mnie, a dwie podobne są ukryte w nie znanych ci miejscach. Czy teraz wszystko jasne?

    - Jasne jest i to - odparł Jonnie, z trudem opanowując wściekłość - że któryś z koni może przypadkiem podejść do klatki i zostać porażony prądem. Jasne jest również, że możesz te przełączniki uruchomić przez nieuwagę.

    - Zwierzaku, stoimy tu mieląc językami i zapominając o fakcie, że jestem przecież twoim prawdziwym przyjacielem.

    Jonnie znieruchomiał, napięty i czujny. Terl wyjął przyrząd do cięcia metalu i przeciął obrożę Jonniego, po czym drwiąco usłużnie wręczył mu jej resztki wraz ze smyczą.

    - Biegaj sobie na wszystkie strony! Poczuj smak wolności! Hasaj sobie! - Powiedziawszy to, odszedł na bok i zaczął zbierać resztki narzędzi, które porozrzucał w czasie pracy. W powietrzu unosił się obrzydliwy swąd spalonego mięsa i sierści.

    - A czym mam ci się za to odwdzięczyć? - zapytał Jonnie. - Zwierzaku, musiałeś już chyba zrozumieć, mimo swego szczurzego móżdżku, że najbardziej dla ciebie korzystnym sposobem postępowania jest współpraca ze mną.

    - W jaki sposób?

    - Brawo, zwierzaku! Lubię, jak mi się okazuje zrozumienie i wdzięczność.

    - W jaki sposób? - powtórzył Jonnie.

    - Towarzystwo ma pewne plany, które trzeba zrealizować. Oczywiście są one ściśle poufne. A ty stoisz tu przede mną i deklarujesz pełne współdziałanie. Mam rację?

    Jonnie patrzył na niego bez słowa.

    - A kiedy wszystkie plany zostaną już zrealizowane, no to cóż? Obsypię cię prezentami, aż dostaniesz zawrotu głowy i będziesz mógł wrócić w te swoje góry.

    - Z nimi? - zapytał Jonnie, wskazując na Chrissie i Pattie.

    - Ależ oczywiście! I z twoimi czworonożnymi towarzyszami!

    Nie ulegało wątpliwości, że Terl łgał jak najęty.

    - Oczywiście - kontynuował - jeśli będziesz próbował uciec, co, jak sądzę, uważasz obecnie za niemożliwe, lub będziesz sprawiał mi kłopoty, lub jeśli nie wykonasz zadania, cóż, to proste, wówczas ta mała straci głowę. A jeśli potem popełnisz jakiś kolejny błąd, wszystko jedno jaki, wówczas straci głowę ta większa. Czy teraz przyrzekniesz mi, że będziesz współpracował?

    - Czy mogę poruszać się wszędzie, gdzie będę chciał?

    - Oczywiście, zwierzaku. Zbrzydło mi już polowanie na szczury. I nie mam najmniejszego zamiaru łowić ich jeszcze dla tych tam. - Terl rechotał jowialnie.

    - Czy mogę wchodzić do klatki?

    - Tak. Ale tylko wtedy, gdy ja będę stał na zewnątrz z tą zabawką.

    - Czy mogę jeździć po okolicy?

    - Tak. Dopóki będziesz nosił to - odparł Terl i wyciągnąwszy z kieszeni guzikową kamerę zawieszoną na rzemieniu, nałożył ją na szyję Jonniego. - Jeśli się wyłączy lub znajdzie w odległości większej niż pięć mil, no to cóż, nacisnę pierwszy przycisk.

    - Ty nie jesteś potworem. Jesteś diabłem!

    - Więc przyrzekasz? - Terl wiedział już, że wygrał.

    Jonnie patrzył na wypchaną zdalnym sterownikiem kieszeń potwora. Spojrzał na obie dziewczyny, które wpatrywały się w niego wzrokiem pełnym ufności.

    - Przyrzekam, że będę realizował twój projekt.

    Terlowi to wystarczyło. Prawie radośnie wrzucił narzędzia na platformę pojazdu i odjechał.

    Jonnie podszedł do klatki, zachowując ostrożność, by nie dotknąć prętów, i zaczął uspokajającym tonem wyjaśniać dziewczętom, w jakiej znalazły się sytuacji. Czuł się jak oszust - wciąż pamiętał fałsz w głosie i oczach Terla.

    . 6 .

1

   - Taak, teraz trzeba zdobyć coś na Numpha! - mruczał Terl, przeglądając w swoim biurze dokumentację Towarzystwa. Koniecznie musi coś znaleźć. Mając wystarczającego haka na Dyrektora Planety, mógłby wreszcie poważnie rozpocząć realizację swojego projektu. Bogactwo i władza na rodzimej planecie były tuż-tuż, prawie widział, jak kiwają doń zapraszająco. Ale Numph mógł mu w tym przeszkodzić. Gdyby miał dyrektora w garści, mógłby spokojnie zrobić to; co trzeba, zatrzeć wszelkie ślady (łącznie z waporyzacją zwierzaków), rozwiązać stosunek służbowy z Towarzystwem i zacząć pławić się w luksusie na Psychlo. Tymczasem Numph stawał się nieco krnąbrny; podczas ostatniego spotkania przed kilkoma dniami skarżył się na hałas bezpilotowego samolotu zwiadowczego, a także zauważył, niby to w formie komplementu, że nie otrzymuje żadnych doniesień na temat "buntu".

    Terl przewracał kartki publikacji Towarzystwa zatytułowanej "Międzygalaktyczny rynek metali", którą wydawano kilka razy w roku. Przeznaczona była dla departamentu handlu, którego nie było na Ziemi, ponieważ rudę wysyłano bezpośrednio na rodzimą planetę. Jednakże publikacje były rutynowo rozsyłane do licznych baz kopalnianych we wszystkich galaktykach i Terl przeglądał właśnie najnowszy jej egzemplarz, wyłowiony ze skrzynki, w której nadeszła ostatnia poczta.

    Tyle kredytów za taki metal, tyle kredytów za inny, tyle a tyle za nie przetopioną rudę o takiej a takiej procentowej zawartości metalu. Było to nudne, ale Terl pracowicie przekopywał się przez tekst, mając nadzieję, że wpadnie na jakiś trop. Od czasu do czasu spoglądał na monitory, sprawdzając, co robi zwierzak. Skrzynka zdalnego sterowania leżała na zarzuconym papierami biurku, gotowa do użycia. Jak dotąd zwierzak zachowywał się poprawnie. Udało mu się w jakiś sposób zdjąć juki z rannego konia. Ściągnął trochę żywicy z drzewa i pokrył nią ranę. Musiało to być skuteczne, ponieważ koń stał już na nogach i mimo że jeszcze trochę oszołomiony skubał wysoką trawę. Następnie zwierzak zbudował ogrodzenie dla trzech pozostałych, łącząc kołki plecioną liną wydobytą z juków. Jeden z koni usiłował wszędzie za nim chodzić, trącając go pyskiem. Terla niezwykle dziwił fakt, że zwierzak mówił do swoich zwierząt. Bardzo osobliwe! Terl nie rozumiał tego języka, lecz przysłuchiwał się uważnie, by dowiedzieć się, czy konie coś mówią. Może odpowiadały? Ultradźwiękami? Musiały, ponieważ zwierzak od czasu do czasu im odpowiadał. Czyżby to był język inny niż ten, którego używał do rozmów z dwiema istotami w klatce? Terl przypuszczał, że zwierzak mógł używać kilku różnych języków. No cóż, mniejsza o to, nie było to istotne. "Nie jestem przecież Chinkosem" - pomyślał pogardliwie.

    Kolejną rzeczą, która go zainteresowała, był widok zwierzaka dosiadającego konia i jadącego w kierunku rejonu robót. Z tego, co mógł zobaczyć dzięki zawieszonej na szyi zwierzaka kamerze, robotnicy Psychlo nie zwracali nań większej uwagi. Stworzenie ludzkie podjechało do Kera. Zaintrygowany Terl wzmocnił siłę głosu. Kiedy Ker usiłował się dyskretnie wymknąć, zwierzak powiedział coś osobliwego:

    - To nie twoja wina.

    Ker zastygł w miejscu, wyglądał na zmieszanego.

    - Przebaczam ci - rzekł zwierzak.

    Ker po prostu stał, wytrzeszczając oczy. Terl nie widział zbyt dobrze ocienionej kopułą kasku twarzy Kera, ale odniósł wrażenie, że zagościł na niej wyraz ulgi!

    Czekała go jeszcze jedna niespodzianka: zwierzak pożyczył od Kera spychacz! Podszedł do nich Char i wyraźnie usiłował się temu przeciwstawić, ale Ker odprawił go machnięciem łapy. Zwierzak uwiązał konia z tyłu maszyny i odjechał pojazdem z powrotem na płaskowyż. Ker, wyglądał tak, jakby groził Charowi. Czyżby zwierzak rozpętał spór pomiędzy dwoma Psychlosami? Jak mu się to udało?

    "No cóż - myślał Terl - może to wcale nie była kłótnia. Obraz na ekranie nie jest zbyt wyraźny, a dźwięki zagłusza huk maszynerii". I zajął się ponownie rozwiązywaniem zagadki Numpha.

    Gdy znów sobie przypomniał o konieczności skontrolowania zwierzaka, zobaczył, że wykorzystał on spychacz do powalenia kilka drzew i zgromadzenia ich w pobliżu klatki. Teraz właśnie układał drzewa, zgrabnie sterując łopatą. Terl był zadowolony, że zwierzak potrafi dobrze operować spychaczem. Takie umiejętności będą mu bardzo potrzebne.

    Ceduły giełdowe boksytu w różnych galaktykach tak go zaabsorbowały, że nie zwracał uwagi na zwierzaka prawie do zmroku. Okazało się, że ten oddał już spychacz i teraz kończył budować coś w rodzaju płotu dookoła klatki. No tak, Terl przypomniał sobie, jak zwierzak mówił, że konie mogłyby przypadkiem dotknąć prętów.

    Po kolejnej godzinie studiowania cen Terl nałożył maskę i poszedł sprawdzić, co dzieje się w pobliżu klatki. Stwierdził, że zwierzak wybudował sobie z gałęzi szałas, do którego wstawił już stół, maszynę uczącą i juki, a teraz właśnie rozpalał przed nim ognisko. Terl nie przypuszczał nawet, że człowiek potrafi zbudować sobie schronienie bez obrobionego budulca lub kamieni. Zwierzak wyjął z ogniska palącą się gałąź i trzymając coś jeszcze pod pachą, ruszył w stronę klatki. Terl wyłączył prąd i wpuścił go do środka. Zwierzak podał żagiew większej dziewczynie, położył na ziemi jakieś zawiniątka, po czym wyszedł i nazbierawszy trochę drew, wniósł je do klatki. Zamknięte w klatce stworzenia posprzątały ją, oczyściły stare skóry i rozebrały stojak do suszenia mięsa. Kiedy sprawdzał ich obroże i mocowanie linek, widział, jak wzdrygają się przed nim, jakby był zapowietrzony. Rozbawiło go to.

    Gdy wypchnął już zwierzaka z klatki i właśnie zamykał drzwi, nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. Pośpiesznie włączył prąd i popędził do biura. Zdarł maskę jednym szarpnięciem łapy i rzucił się do stojącego na środku biurka olbrzymiego kalkulatora. Pazurami zaczął grzechotać po klawiaturze. Raporty dotyczące tonażu wysyłanej rudy błyskały na ekranie wprowadzane do pamięci. Przedzierając się przez różne publikacje na temat cen sprzedaży, bombardując pamięć kalkulatora rozmaitymi danymi, wyliczył - według cen podanych przez centralne biuro Towarzystwa - wartość wysłanej z Ziemi rudy. Wpatrywał się w ekran wytrzeszczonymi oczami. Zupełnie oszołomiony odchylił się na krześle do tyłu.

    Z danych o kosztach eksploatacji i bieżącej wartości rynkowej wysłanej rudy wynikał jeden niewiarygodny fakt. Mało że żadna operacja na Ziemi nie przynosiła strat, to jeszcze wartość sprzedanej rudy pięćset razy przekraczała wszelkie koszty jej wydobycia! Ta planeta była niewiarygodnie dochodowa! Oszczędności...! Do cholery! Stać ich było na płacenie pięcio-, dziesięcio-, a nawet piętnastokrotnie wyższych pensji i premii! A jednak Numph je obciął...

    Pracował do późnej nocy. Dokładnie przeglądał każdy raport, jaki Numph w ostatnich miesiącach wysłał do Centrali Towarzystwa. Na pozór wyglądały zwyczajnie, jednakże dane o wypłatach były nieco podejrzane. Zawierały nazwisko i stanowisko pracownika, a potem - w rubryce PENSJA - informację: "Normalna pensja dla tego stanowiska". W rubryce PREMIA wpisane było: "Tak jak wyznaczono". Doprawdy, bardzo zabawny sposób prowadzenia rachunkowości.

    Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że rejon kopalniany nie jest centrum administracyjnym, żebrak mu personelu i że to centralne biuro powinno odpowiednio wygładzić i uzupełnić raporty - ostatecznie sekcja rachuby Centrali Towarzystwa nie tylko miała odpowiednią liczbę personelu, ale na dodatek była jeszcze całkowicie zautomatyzowana. Tu, na Ziemi, pracownicy rachuby po prostu przekazywali wypłaty pracownikom Towarzystwa przez okienko kasy, a ponieważ wielu górników nie potrafiło pisać, więc nie podpisywało się żadnych list płac. Zaniechanie tej formalności pociągnęło za sobą konieczność odsyłania na Psychlo ciał pracowników, którzy zginęli w wypadkach.

    Później, około północy, Terl znalazł znów coś komicznego tym razem w sprawozdaniach dotyczących pojazdów. Pojazdy eksploatowane w czasie każdego pięciodniowego tygodnia roboczego rejestrowano zwyczajowo za pomocą ich numerów seryjnych. Pierwszą dziwną rzeczą było to, że to Numph osobiście robił wykazy pojazdów w ruchu - Terl rozpoznał charakter jego pisma. A na pewno nie było to zajęcie dla Dyrektora Planety!

    Terl zdziwił się po raz drugi, gdy natknął się raptem w wykazach na pojazd, o którym wiedział, że na pewno go nie używano. Chodziło o jeden z dwudziestu samolotów bojowych, które były ściągnięte z innych baz kopalnianych. Wszystkie te samoloty znajdowały się na pobliskim lotnisku, ponieważ nie starczyło już dla nich miejsca w hangarze. A jednak w sprawozdaniu było napisane wyraźnie: "Samolot Bojowy 3-450-9676". I to właśnie Numph umieścił go w wykazie.

    Raport po raporcie, Terl dokładnie sprawdzał wykazy eksploatowanych pojazdów. Zauważył, że w każdym raporcie kolejność numerów seryjnych była inna. Czy może...? Tak! To musiał być jakiś szyfr! Pracował aż do świtu, ale w końcu udało mu się znaleźć klucz. Z numerów seryjnych niezliczonej liczby pojazdów znajdujących się na tej planecie można było odpowiednio wybrać trzy ostatnie cyfry i za pomocą zwykłego podstawienia w ich miejsce liter przesłać takie informacje, jakie się tylko chciało. Ciesząc się jak dziecko, przeczytał pierwszą rozszyfrowaną wiadomość. Brzmiała ona: "Nie ma skarg. Różnica bankowa - jak zwykle". Z nowymi siłami zabrał się znowu do obliczeń. Raporty były przesyłane do rachuby centralnego biura Towarzystwa - do Nipe, bratanka Numpha. Łączne wypłaty pensji i premii na Ziemi powinny się zamykać w kwocie stu sześćdziesięciu siedmiu milionów kredytów galaktycznych. Obecnie jednak wypłacano tylko połowę pensji i nie płacono żadnej premii. Tymczasem na rodzimej planecie Nipe wykazywał pełne płace wraz z premiami, a na konto swoje oraz Numpha przekazywał "wygospodarowaną nadwyżkę". Operacja przynosiła im na czysto sto milionów rocznie!

    Były na to dowody: szyfr, niekompletna rachunkowość. Całe biuro dygotało, gdy Terl chodził tam i z powrotem, gratulując sobie w duchu. Nagle zatrzymał się. A co by było, gdyby zmusił Numpha i Nipe do przyjęcia go do spółki? Przyjęliby go. Musieliby! Ale nie.:. Jako dobry szef bezpieczeństwa Terl od razu uświadomił sobie, że jeśli on potrafił wpaść na trop tej machinacji, to mógłby to zrobić także ktoś inny. Były to wielkie, ale niebezpieczne pieniądze. Istniało duże prawdopodobieństwo, że Numph i Nipe zostaną w końcu nakryci, a wtedy czeka ich waporyzacja. Nie, Terl nie chciał brać w tym udziału. Nie popełnił dotychczas żadnego przestępstwa. Nie można by go było nawet skazać za niewykrycie tej afery, ponieważ rachunkowość nie wchodziła w zakres obowiązków jego departamentu. Żadne skargi na ten temat nie dotarły do niego z urzędu ochrony bezpieczeństwa. Miał na piśmie polecenia od Numpha, aby zachować czujność w sprawie buntu, ale nikt mu nie wydawał żadnych poleceń, by utrzymywać porządek w centralnym biurze Towarzystwa.

    Nie! Terla zadowoli własne sto milionów. Wszystko powinno pójść gładko, wszystko było dopracowane. Nie jest to przecież ruda Towarzystwa, żaden z pracowników Towarzystwa nie będzie w to zaangażowany. W razie czego mógł określić swoje przedsięwzięcie jako eksperyment i nawet udowodnić, że polecono mu je przeprowadzić. Nic nie zostanie zapisane w dokumentacji. Ostatnia, niewielka część tego przedsięwzięcia - wysłanie ładunku na rodzimą planetę - była wprawdzie ryzykowna, ale nawet i z tego byłby w stanie się wykaraskać, gdyby go złapano. Ale nie da się złapać!

    Niech Numph i Nipe mają tę swoją fortunę - i całe związane z nią ryzyko! Zachowa te akta tak długo, jak długo będą mu potrzebne do szantażowania Numpha, a potem zniszczy. Och, jakże się cieszył na następne spotkanie z dyrektorem!

2

   - Słyszałem, że złapałeś więcej zwierząt - powiedział gderliwie Numph następnego popołudnia.

    Naprzykrzając się sekretarce, Terl załatwił wreszcie wizytę u Numpha. Nie było to łatwe, gdyż nie cieszył się zbytnią sympatią pracowników biura, a już stanowczo nie cieszył się nią u samego dyrektora.

    Numph siedział za biurkiem. Nie patrzył na Terla.

    - Zgodnie z pańskim upoważnieniem - odparł Terl.

    - Hm - chrząknął Numph. - Wiesz, prawdę mówiąc, to nie widzę nawet śladu tego twojego buntu.

    Terl położył ostrzegawczo łapę na wargach. Przyniósł na to spotkanie mnóstwo dokumentów i jakiś przyrząd. Wziął go do łapy. Oniemiały dyrektor przyglądał się, jak Terl zaczyna wadzić przyrządem po całym biurze wzdłuż zakrzywionych belek kopuły, obok krawędzi dywanu, nad biurkiem i nawet pod krzesłami. Za każdym razem, gdy Numph chciał zadać jakieś pytanie, Terl kiwał ostrzegawczo pazurem. Wyraźnie upewniał się, czy nie było gdzieś ukrytego podsłuchu. Niczego nie wykrywszy, uśmiechnął się uspokojony i usiadł.

    - Nie podoba mi się ten samolot zwiadowczy, huczący tu każdego ranka - powiedział Numph. - Przyprawia mnie o ból głowy.

    - Zaraz zmienię jego kurs, Wasza Planetarna Mość. - Terl zanotował uwagę dyrektora.

    - I te zwierzęta - dodał Numph. - Zakładasz sobie prawdziwe zoo. Właśnie dziś rano Char mówił mi, że masz ich o sześć więcej.

    - No cóż, faktycznie - odparł Terl - do realizacji projektu potrzeba ich ponad pięćdziesiąt. Będę również potrzebował maszyn, żeby nauczyć je ich obsługiwania, oraz upoważnienie...

    - Absolutnie nie! - przerwał Numph.

    - Zaoszczędzi to Towarzystwu masę pieniędzy i zwiększy jego zyski...

    - Terl, mam zamiar wydać polecenie, by zwaporyzować te stworzenia. Gdyby centralne biuro dowiedziało się o tej twojej akcji...

    - To wszystko jest poufne - rzekł Terl. - Ma być dla nich niespodzianką. A jacy będą wdzięczni, gdy zobaczą, że wydatki na pensje i premie maleją, a ich zyski są coraz większe.

    Numph skrzywił się pogardliwie, ale Terl wiedział już wystarczająco dużo. Przypuszczał, że dyrektor miał w planie zwiększenie liczby personelu przysyłanego z Psychlo. Każdy dodatkowo zatrudniony pracownik jeszcze bardziej nabijałby mu kiesę.

    - Znam inne sposoby zwiększenia eksportu rudy - powiedział Numph. - Rozważam podwojenie liczby pracowników. Na Psychlo jest mnóstwo bezrobotnych.

    - Ale to zredukuje zyski - rzekł Terl niewinnym głosem. A przecież sam mi pan mówił, że właśnie teraz toczy się batalia o zyski.

    - Więcej rudy, większe zyski - odparł Numph wojowniczo. - A jak już tu przyjadą, będą pracować za połowę pensji. To jest nieodwołalne.

    - Jeśli zaś chodzi o upoważnienia, które mam tutaj - rzekł spokojnie Terl - w sprawie wyuczenia miejscowej, tubylczej siły roboczej...

    - Czy nie słyszałeś, co powiedziałem? - zapytał Numph ze złością.

    - Och, tak, słyszałem pana - uśmiechnął się Terl. - Ja tylko troszczę się o interesy Towarzystwa i wzrost jego zysków.

    - Czyżbyś chciał powiedzieć, że ja się o to nie troszczę? zapytał dyrektor wyzywająco.

    Terl położył mu na biurku plik dokumentów. W pierwszej chwili Numph zrobił taki ruch, jakby chciał je od siebie odsunąć, ale nagle zamarł z wytrzeszczonymi oczami. Ostrożnie podniósł pierwsze kartki. Łapy zaczęły mu się trząść, gdy czytał oszacowania zysków i zakreślone kółkami luki w aktualnych informacjach o zarobkach, numery pojazdów i na końcu rozszyfrowaną wiadomość: "Nie ma skarg. Różnica bankowa - jak zwykle". Spojrzał na Terla z panicznym strachem.

    - Zgodnie z regulaminem Towarzystwa - powiedział Terl mam prawo zająć pana stanowisko.

    Numph jak zahipnotyzowany patrzył na zawieszony u pasa Terla miotacz.

    - Ale administracja niezbyt mnie obchodzi. Poza tym jestem w stanie zrozumieć, że ktoś w pana wieku, nie mający przed sobą żadnej przyszłości, mógł szukać innych sposobów rozwiązania swoich problemów. Jestem bardzo wyrozumiały.

    Numph wstrzymał oddech.

    - Ściganie przestępstw popełnianych na Psychlo nie należy do moich kompetencji - dodał Terl i ciągnął dalej: - Był pan zawsze dobrym administratorem, głównie z tego względu, że nie utrudniał pan innym pracownikom wykonywania tego, co uważali za najlepiej służące interesom Towarzystwa. - Zgarnął ze stołu dowody rzeczowe. - Ze względu na mój szacunek do pana wszystkie dowody zostaną ukryte tak, że nikt ich nigdy nie zobaczy, o ile, oczywiście, nic mi się nie przydarzy. Nie zamelduję do Centrali Towarzystwa. Nic o tym wszystkim nie wiem. Nawet jeśli pan będzie twierdził, że wiedziałem, nie znajdą żadnych dowodów i nikt panu nie uwierzy. Jeśli pana za to zwaporyzują, to wyłącznie w skutek błędów popełnionych przez pana gdzie indziej. Ja nie będę miał z tym nic wspólnego. - Wstał i położył na biurku dyrektora potężny plik nie wypełnionych formularzy zapotrzebowań i upoważnień. - Do pańskiego podpisu - powiedział.

    - Ależ one są in blanco - zaczął Numph. - Mógłbyś wpisać na nich cokolwiek! Maszyny, kopalnie, operacje wymienne, nawet własne przeniesienie poza tę planetę!

    Ale głos zaczął go zawodzić. Miał wrażenie, że i jego umysł przestaje normalnie funkcjonować. Poczuł, że Terl wciska mu w łapę pióro. Przez następne piętnaście minut bezmyślnie, jak automat, podpisywał niezliczone formularze.

    - Wszystko dla dobra Towarzystwa - uśmiechnął się Terl. Gruby plik formularzy włożył do opatrzonej zamkiem szyfrowym walizeczki, materiały dowodowe zaś do koperty, i zebrał swój sprzęt.

    - Usunięcie pana ze stanowiska zrujnowałoby pana karierę. Będąc pańskim przyjacielem, staram się tylko zminimalizować szkody wyrządzone Towarzystwu. Miło mi panu zakomunikować, że z mojej strony nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo. Proszę w to uwierzyć! Jestem oddanym pracownikiem Towarzystwa, ale ochraniam swoich przyjaciół.

    Skłonił się lekko i wyszedł.

    Numph siedział zdrętwiały w fotelu. W skołatanej głowie plątała mu się wciąż jedna tylko myśl: szef bezpieczeństwa jest demonem, a on, Numph, będzie odtąd całkowicie od niego zależny. Był tak sparaliżowany strachem, że nawet nie pomyślał o ostrzeżeniu Nipe. Od tej chwili Terl stanie się faktycznym dyrektorem tej planety i będzie robił, co mu się będzie podobało.

3

   Przygnębienie obu dziewcząt napawało Jonniego troską. Zrobiły, co mogły, by uporządkować i wysprzątać brudną klatkę. Próbowały nawet przybierać radosny wyraz twarzy, gdy rozmawiał z nimi przez pręty. Pattie udawała pogodną trochę lepiej niż Chrissie, ale gdy Johnie powiedział jej, że na pewno wyjdzie za mąż za króla gór - był to żart, którym zawsze ją rozśmieszał - zalała się łzami. Próbująca ją uspokoić Chrissie też zaczęła płakać.

    "Trzeba czymś je rozweselić albo przynajmniej stale dawać im jakieś zajęcie" - pomyślał Johnie. Dosiadł Wiatrołoma i wyjechał z terenu bary. Tancerka wraz z trzecim koniem, zwanym Starym Wieprzem ze względu na to, że dziwacznie chrząkał, podążała za nimi. Blodgett czuł się już lepiej, ale upłynie jeszcze trochę czasu, zanim będzie mógł biegać.

    Johnie szukał jelenia. Mając dziczyznę do wędzenia oraz skórę do oprawienia i wygarbowania, dziewczęta nie będą miały czasu na zamartwianie się: Jego własna gorycz i poczucie winy też nieco zelżały, gdy pędził przez równinę. Udało mu się upolować nie tylko jelenia. W małej kotlince natknął się również na antylopę. Wiodąc za sobą objuczone konie, szukał ziół dających dziczyźnie przyjemny zapach. Było jeszcze za wcześnie na jagody, ale liście wystarczą.

    Jego uwagę zwróciło dobiegające z daleka buczenie. Zatrzymał się, badając wzrokiem niebo, i dostrzegł szybko powiększający się punkcik, który zbliżał się w jego kierunku. Ciekawość zaczęła ustępować miejsca zaniepokojeniu. Dokąd zmierzał ten obiekt? Leciał teraz z niewielką prędkością, bardzo nisko.

    Nagle zrozumiał że obiekt kieruje się wprost na niego. Był to jeden z samolotów z lotniska koło bazy. Znajdował się już na wysokości zaledwie stu stóp nad ziemią i denerwował hukiem konie. Johnie trącił piętami Wiatrołoma i ruszył w kierunku bary. Samolot odleciał, zawrócił, a potem z nagłym przyśpieszeniem zaczął na niego nurkować. Ziemię przed końmi rozerwały wybuchy. Wiatrołom stanął dęba i usiłował skręcić w bok. Jonniemu dzwoniło w uszach. Skręcił wierzchowcem w prawo. Ziemia przed nimi znowu wytrysnęła serią wybuchów. Wiatrołom zaczął wierzgać zadem. Jeden z jucznych koni zerwał się i uciekł. Jonnie zawrócił, chcąc pogalopować na północ, ale samolot wylądował, blokując mu drogę.

    W otwartych drzwiach samolotu siedział Terl. Ryczał ze śmiechu, kiwając się w przód i w tył, waląc się w pierś, by złapać oddech.

    Z wielkim trudem udało się wreszcie Jonniemu pozbierać juczne konie. Zsiadł z Wiatrołoma, by je uspokoić.

    - Wyglądałeś tak pociesznie - wysapał Terl, poprawiając sobie maskę.

    Konie wciąż jeszcze trzęsły się ze strachu, ale Jonnie był już spokojny. Patrzył nieruchomo na Terla. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Terl byłby już trupem.

    - Chciałem ci tylko pokazać, jak łatwo byłoby cię zatrzymać, gdybyś kiedykolwiek próbował uciec - powiedział Terl. - Każde z tych działek jest w stanie zrobić z ciebie obłok pary.

    Jonnie uwiązał liny jucznych koni do szyi Wiatrołoma. Stanął przy nim i uspokajająco głaskał go po chrapach.

    - Mam dziś święto - rzekł Terl. - Odeślij konie do bazy i wsiadaj.

    - Nie mam maski - odparł Jonnie.

    - Przywiozłem ci maskę. - Terl sięgnął do wnętrza i uniósł ją. - Wsiadaj!

    Jonniemu udało się już uspokoić Wiatrołoma. Przybliżył twarz do jego łba i powiedział:

    - Idź do Chrissie!

    Wiatrołom łypnął jeszcze okiem na samolot i ruszył w kierunku obozu, pociągając za sobą juczne konie.

    "Tak - powiedział Terl do siebie - Zwierzak rzeczywiście umie się porozumiewać z innymi zwierzęta ".

4

   Pierwsze chwile lotu nie były przyjemne. Jonie siedział w olbrzymim fotelu drugiego pilota. Pas bezpieczeństwa był zbyt luźno zapięty, by spełniać swą rolę, Jonnie trzymał się więc kurczowo za poręcze fotela i obserwował uciekającą pod nimi ziemię. Bał się. Na zachodzie zaczęła się odsłaniać panorama gór. Piętnastominutowy lot oczarował go - nigdy nie przypuszczał, że świat jest taki wielki! Wtedy to Terl, przyglądający mu się od dłuższej chwili, powiedział:

    - Umiesz kierować każdą maszyną górniczą. Samolot się od nich prawie nie różni. Masz przed sobą takie same urządzenia sterownicze jak ja. Pilotuj go!

    Oderwał łapy od wolanta. Samolot gwałtownie się przechylił i Jonniego rzuciło na drzwi. Zaczęli pikować w dół. Jonnie nie zwrócił wcześniej uwagi na to, w jaki sposób Terl operuje sterami. A był tam cały labirynt dźwigni i przycisków. Zaczął naciskać jeden po drugim. Samolot zwariował: to wzbijał się w górę, to walił w dół; ziemia zbliżała się gwałtownie lub równie gwałtownie uciekała do tyłu.

    Śmiech Terla przebił się przez ryk silnika i Jonnie zaczął sobie zdawać sprawę, że potwór był podchmielony kerbango. Rzeczywiście coś świętował. Jonnie zaczął przyglądać się sterom z większym spokojem i uwagą. Wszystkie maszyny Psychlosów miały dokładne oznaczenia. Niektórych pojęć nie znał, ale musiał zdać się na wyczucie. Główną rzeczą było niedopuszczenie, by samolot zbytnio zbliżył się do ziemi. Odszukał i wcisnął przycisk sterowania wysokością. Ziemia zaczęła się oddalać.

    - Przejmuję stery - powiedział Terl. - W szkole dostałem wysokie odznaczenie za pilotaż. Obserwuj, jak będę lądował na tym obłoku!

    Byli tuż nad kłębiastą chmurą. Terl wcisnął jakieś przyciski i opuścił samolot na jej szczyt.

    - Cały kłopot w tym, szczurzy móżdżku, że nie obserwowałeś, co robię. Byłeś zbyt zajęty gapieniem się na widoki. No tak, ale gdyby szczury umiały latać, byłyby ptakami. - Zaśmiał się z własnego dowcipu, sięgnął za fotel i wyciągnął butlę z kerbango. Pociągnął z niej głębszy łyk i wstawił z powrotem, mocując do fotela. - Pierwsza lekcja: nie zostawiaj niczego w samolocie luzem. Zacznie latać .po kabinie i wybije ci rozum z głowy. Co, oczywiście, wcale jeszcze nie znaczy - parsknął - że szczury mają rozum!

    Wystartował i kazał Jonniemu powtórzyć operację zatrzymywania samolotu w miejscu. Dopiero za trzecim razem chłopakowi udało się to bez wpadania do połowy w obłok. Zachęcony sukcesem poderwał samolot i skierował się w kierunku gór. Terl natychmiast - i jakby ze strachem - odebrał mu stery i zmienił kierunek lotu.

    - Nie rób tego nigdy, kiedy ja jestem z tobą! - warknął i wyraźnie stracił humor.

    - Dlaczego nie możemy lecieć nad górami? - zapytał Jonnie. Terl rzucił mu gniewne spojrzenie.

    - Jeżeli już się lata nad tymi górami, trzeba być absolutnie pewnym, że samolot jest zupełnie szczelny. Rozumiesz?

    Jonnie zrozumiał. Zrozumiał znacznie więcej, niż Terl przypuszczał.

    - Dlaczego uczysz mnie latania? - zapytał.

    - Każdy górnik musi umieć latać - warknął Terl.

    Jonnie wiedział, że to kłamstwo. Ker na pewno potrafił latać - sam mu o tym mówił. Ale Ker powiedział też, że inni górnicy byli zainteresowani w schodzeniu pod ziemię, a nie w lataniu ponad nią.

    Było już dobrze po południu, gdy posadzili samolot na lotnisku. Terl nałożył maskę, otworzył drzwi i popchnął Jonniego do wyjścia.

    - Nie wpadnij czasem na pomysł uruchomienia któregoś z tych samolotów - powiedział ostrzegawczo. - Potrzebne są do tego specjalne klucze, żeby odblokować komputery pokładowe. Zahuśtał trzymanym w łapie kluczem. -A klucze trzymam obok skrzynki zdalnego sterowania.

    Jonnie poszedł zająć się końmi. Wróciły już do bazy i stały teraz przy okalającej klatkę drewnianej barierze. Pattie rozpłakała się na jego widok. Uświadomił sobie, że dziewczęta były zdenerwowane widokiem koni przybywających bez niego.

    - Upolowałem antylopę i jelenia! - krzyknął Jonnie w stronę klatki. - Spóźniłem się, bo szukałem ziół. Trochę znalazłem, więc mięso będzie miało aromat.

    Chrissie wyglądała na zadowoloną.

    - Możemy pokroić mięso w pasy i uwędzić je! - odkrzyknęła. - Mnóstwo tu też popiołu, więc możemy wyprawić skóry.

    Jonnie poczuł się raźniej.

    - Jonnie, tu jest skóra olbrzymiego niedźwiedzia grizzly. Czy to ty go zabiłeś?! - zawołała Pattie.

    Tak, zabił go. Nie był tylko pewien, czy zabił wówczas właściwą bestię.

    Późnym wieczorem, gdy Terl wpuścił go do klatki, przeniósł do niej oprawioną dziczyznę i skóry do wyprawienia. Pogłaskał dziewczyny uspokajająco, usiłując nie okazać bólu, jakiego doznał, widząc ich poobcierane przez obroże szyje. Gdy wyszedł z klatki, Terl zamknął drzwi na klucz, włączył prąd i rzucając mu stos książek, powiedział:

    - Skup swój szczurzy móżdżek na nich, zwierzaku! Jeszcze dzisiaj! Ker weźmie cię od rana na naukę, więc nie ganiaj teraz za szczurami!

    Jonnie przyjrzał się książkom. Zaczynał się już domyślać, czego oczekuje od niego Terl. Książki były zatytułowane: "Podręcznik nauki latania dla początkujących" oraz "Teleportacja w odniesieniu do lotów załogowych i bezzałogowych". Ostatnia książka miała wyraźny nadruk: "Tajne. Nie do rozpowszechniania wśród obcych ras".

    "Czy to możliwe - myślał Jonnie - żeby Terl działał wbrew interesom Towarzystwa?" Jeśli tak, to było zupełnie pewne, że i on, i dziewczęta zginą po wykonaniu wyznaczonych im zadań. Terl na pewno nie pozostawi żadnych śladów.

5

   Jonnie i Ker zajmowali się przerzucaniem maszyn górniczych i sprzętu do "bazy obronnej". Takie właśnie polecenie otrzymali rano od Terla. Przystosowany do tego celu samolot transportowy stał na lotnisku w pobliżu samolotów bojowych. Zzt, wyglądający na mocno zastraszonego, odnotował na spisie świder wnoszony właśnie do samolotu przez Kera. Potem podniósł rampy i zamknął luki.

    Jonnie przypiął się pasami do fotela drugiego pilota, a Ker wśliznął się za stery. Frachtowiec wzbił się w powietrze i skierował na zachód. Ker leciał nisko i ostrożnie, gdyż żadna maszyna nie była należycie umocowana do pokładu samolotu.

    Jonnie nawet nie rzucił okiem na przemykającą pod nimi ziemię - tę krótką trasę przemierzyli już kilka razy. Był zmęczony. Przez ostatni tydzień całe dnie spędzał na nauce latania, a noce na studiowaniu książek. Zmęczenie zaczynało już dawać znać o sobie. Szczególnie zmęczyła go lektura książki "Teleportacja w odniesieniu do lotów załogowych i bezzałogowych". Czuł, że gdyby wszystko pojął, wówczas byłby w stanie zrobić coś, żeby uniknąć losu, jaki gotuje mu Terl.

    Książka była niezwykle trudna, oparta na matematyce Psychlosów, o wiele bardziej zaawansowanej od tej, którą dotąd studiował. Same symbole przyprawiały go o zawrót głowy. Rozpoczynający książkę rozdział historyczny był dość powierzchowny. Stwierdzano w nim po prostu, że sto tysięcy lat wcześniej psychloski fizyk, En, rozwikłał zagadkę teleportacji. Poprzednio uważano, że teleportacja polega na stwarzaniu materii w dowolnym miejscu w taki sposób, by przybrała swą naturalną formę. Ale nigdy nie zostało to udowodnione. En najwidoczniej odkrył, że przestrzeń może istnieć całkowicie niezależnie od czasu, energii lub masy oraz że wszystkie te zjawiska zupełnie nie są ze sobą powiązane. Dopiero odpowiednio połączone tworzyły wszechświat. Przestrzeń była zależna tylko od trzech współrzędnych. Jeśli narzuciło się inny układ współrzędnych przestrzennych, przesuwało się samą przestrzeń. Każda energia lub masa zawarta w tej przestrzeni ulegała zatem przesunięciu wraz z nią.

    Co się zaś tyczy silnika frachtowca, był to po prostu wbudowany w kadłub pojemnik, w którym można zmieniać współrzędne przestrzenne. Gdy się współrzędne zmieniały, wówczas pojemnik musiał podążać za nimi i to właśnie wytwarzało siłę napędową. Wyjaśniało to też, dlaczego samoloty poruszały się na zasadzie zmiany położenia przycisków na konsoli sterowniczej, a nie na zasadzie odrzutu powietrza. Nie musiały też mieć ani skrzydeł, ani żadnych ruchomych sterów. Do znacznie mniejszych pojemniczków, umieszczonych w ogonie i po obu stronach samolotu, wprowadzone były zestawy podobnych współrzędnych, służących do zmiany wysokości lotu i kąta przechylenia samolotu. Ciągi współrzędnych były stopniowo wprowadzane do głównego silnika, który po prostu podążał do przodu lub do tyłu, w zależności od tego, jaki zestaw współrzędnych zajmował aktualnie przestrzeń w pojemniku.

    Teleportacja na dalekie odległości odbywała się w taki sam sposób. Materia i energia były przyporządkowane określonej przestrzeni i jeśli zamieniała się ona położeniem z inną przestrzenią, wówczas materia i energia po prostu również zmieniały swoje parametry. Dlatego też wydawało się, że materia i energia znikały z jednego miejsca i pojawiały się w innym. Faktycznie jednak nie zmieniały one swego położenia. To przestrzeń wokół nich się zmieniała.

    Mógł teraz zrozumieć, w jaki sposób została zaatakowana Ziemia. Gdy Psychlosi dowiedzieli się o jej istnieniu - prawdopodobnie przez którąś ze swoich odległych placówek w kosmosie - musieli tylko zdobyć jej współrzędne. Oczywiście, użyli do tego urządzenia w rodzaju rejestratora. Wprowadzili do niego próbny zestaw współrzędnych, teleportowali w kierunku Ziemi, a potem obejrzeli zdjęcia. Jeśli rejestrator znikał, znaczyło to, że został wchłonięty przez masę planety. Wtedy trzeba było tylko wprowadzić odpowiednią korektę do współrzędnych i teleportować nowy rejestrator.

    W ten sam sposób przesłali na Ziemię śmiercionośny gaz, a gdy uległ rozrzedzeniu, ruszyli na nią uzbrojeni po zęby. Ziemia została zdobyta i spustoszona. Nie wiadomo było tylko, czy da się zakłócić ten mechanizm. Każda placówka Psychlosów w kosmosie mogła teleportować na Ziemię nowe porcje gazu, a nawet całą armię, zależnie od kaprysu. Jonnie czuł się zupełnie bezradny.

    - Nie jesteś zbyt rozmowny - zauważył Ker, zataczając krąg przed lądowaniem w starej bazie obronnej.

    Jonnie oderwał się od ponurych myśli. Wskazał na zawieszoną na szyi guzikową kamerę.

    - Zapomnij o tym! - rzekł Ker i widząc jego zdumienie, dodał: - One mają zasięg do dwóch mil.

    Wskazał na klapę kieszeni w swojej kurcie roboczej. Znacznie mniejszej kamery guzikowej z wytłoczonym symbolem Towarzystwa używał w charakterze rzeczywistego guzika.

    - A nie pięć lub nawet więcej? - zapytał Jonnie.

    - A gdzież tam! - odparł Ker. - Środki bezpieczeństwa w Towarzystwie są dość uciążliwe, ale w tym samolocie nie ma żadnego urządzenia rejestrującego. Sprawdziłem to. Dlaczego, do krzywego asteroidu, przewozimy tę maszynerię do tej starej bazy obronnej? - Spojrzał w dół. - To nawet nie wygląda na bazę obronną.

    I rzeczywiście nie wyglądało - było to po prostu skupisko kilku budynków, nawet bez lotniska. W jednym miejscu stały szeregi jakichś dziwnych, ustawionych pionowo, zaostrzonych przedmiotów.

    - To Terl wydaje rozkazy - rzekł Jonnie zrezygnowanym tonem.

    - Nie, psiakrew! To nie były polecenia Terla! Widziałem je. Podpisane były przez Dyrektora Planety. Terl nawet narzekał. Powiedział, że zastanawia się, czy staremu Numphowi nie odbił czasem dysk w komputerze.

    Jonnie zrozumiał: Terl zacierał za sobą ślady. Poczuł się nieswojo.

    - Ten towar - Ker kiwnął głową do tyłu - ma być rzekomo sprzętem szkoleniowym. Ale dla kogo? To jest sprzęt górniczy w bardzo dobrym stanie. Trzymaj się, lądujemy!

    Frachtowiec powoli opuścił się i lekko opadł na ziemię. Ker nałożył maskę.

    - Jeszcze jedna zabawna rzecz. W tym towarze wcale nie ma zapasów gazu do oddychania. Tyle tylko, co pozostało w zbiornikach. A o ile wiem, tylko ty możesz kierować maszynami bez gazu w kabinie. Czy masz zamiar obsługiwać wszystkie maszyny? - Zaśmiał się. - Wykończyłbyś się! Weźmy się za rozładunek!

    Następną godzinę spędzili na ustawianiu maszyn na polu obok największego budynku. Były tam świdry, latające platformy, bębny do nawijania lin, kołowroty, sieci do rudy, łopaty do spychaczy i pojazdy ciężarowe. Razem z ładunkiem dostarczonym już wcześniej było ponad trzydzieści maszyn.

    - Chodźmy tu trochę powęszyć - zaproponował Ker. I tak szybko się z tym uwinęliśmy. Co może być w tym wielkim budynku?

    Była w nim cała masa pokoi. W każdym z nich stały łóżka i szafy. Natknęli się też na pomieszczenia wyglądające na umywalnie. Ker szukał łupów, ale wiatr i śnieg, hulające bez przeszkód od wielu lat, dokonały dzieła zniszczenia. Wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu i jakichś trudnych do zidentyfikowania szczątków.

    - To już zostało złupione - stwierdził Ker. - Chodźmy popatrzeć gdzie indziej!

    Ciężko stąpając wszedł do innego budynku. Jonnie stwierdził, że kiedyś musiała być w nim biblioteka, w której - bez opieki Chinkosów - pozostały teraz głównie śmieci. Dziwaczna, zniszczona budowla, która miała siedemnaście wierzchołków Jonnie policzył je - była, jak się zdawało, swego rodzaju pomnikiem. Ker wszedł do środka przez otwór, w którym nie było już drzwi. Na ścianie wisiały dwa skrzyżowane kawałki zmurszałego drewna.

    - Co to za rzecz? - zapytał Ker.

    Jonnie wiedział, że był to krzyż kościelny. Powiedział to Kerowi.

    - Zabawne, mieć coś takiego w bazie obronnej! - zdziwił się Ker. - Wiesz, nie wydaje mi się, żeby to była baza obronna. Wygląda bardziej na szkołę.

    Tak, to była szkoła. Ta sama "Akademia Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych", którą kiedyś pokazał Jonniemu Terl. Wrócili do frachtowca.

    - Założę się, ze organizujemy tu jakąś szkółkę - rzekł Ker. - Ale kogo będą uczyć? Na pewno nie Psychlosów, bo nie ma zapasów gazu do oddychania. Podnieś rampy, Jonnie! Zjeżdżamy stąd!

    Jonnie podniósł rampy, ale zwlekał z wejściem do kabiny. Przyszło mu na myśl, że chyba tu będzie obóz. Zobaczył strumień spływający z pobliskiego, pokrytego śniegiem szczytu. I wokół mnóstwo drzew. Odszedł trochę dalej i spojrzał na okop, z którego toczono ostatnią walkę z Psychlosami. Trawa była wysoka. Wdrapał się do kabiny frachtowca głęboko zatroskany.

6

   Tego wieczoru Terl był mocno podekscytowany.

    - Powiedz do widzenia swoim stworzeniom, zwierzaku! Jutro o świcie wyruszamy w długą podróż.

    Jonnie gwałtownie przystanął, omal nie upuszczając naręcza drewna opałowego, które właśnie wnosił do klatki.

    - Na jak długo?

    - Pięć dni, może tydzień. To zależy - odparł Terl. - Dlaczego chcesz wiedzieć?

    - Muszę zostawić im pożywienie i mnóstwo innych rzeczy.

    - Och - rzekł obojętnie Terl. - Mam tu stać i czekać?

    Zdecydował się. Zamknął znów klatkę i włączył prąd. Oddalił się pośpiesznie, rzucając na odchodnym: - Wrócę później.

    "No cóż, coś się zaczyna - pomyślał Jonnie. - Co też za diabelstwo nastąpi teraz?"

    Na szczęście upolował tego dnia młodego, tłustego byczka. Zręcznie zabrał się do roboty. Poćwiartował go, dwie części owinął skórą i położył przed drzwiami klatki.

    - Chrissie! - zawołał. - Przygotuj mi wystarczającą ilość wędzonego mięsa na pięć dni. I pomyśl, czego będziecie potrzebowały na ten czas!

    - Wyjeżdżasz?!

    - Tylko na krótko.

    Obie dziewczyny były wyraźnie przestraszone i smutne. Zaklął w duchu.

    - Na pewno wrócę. Zajmij się przygotowaniem jedzenia! Obejrzał ranę Blodgetta. Koń mógł już chodzić, ale czasy kiedy beztrosko ganiał po łąkach, skończyły się na zawsze ze względu na poszarpane mięśnie. Trochę kłopotu sprawił mu problem paszy dla koni. W końcu zdecydował się puścić je luzem, ale zobowiązał Pattie, żeby kilka razy dziennie przywoływała je do bariery i przemawiała do nich.

    Do zawieszonej u pasa torby włożył krzemień, hubkę, szkło do cięcia i parę innych drobiazgów. Zwinął ubranie z jeleniej skóry w rulon, wkładając do niego dwie maczugi, tak że tworzyły jeden pakunek.

    Gdy późnym wieczorem Terl przyszedł ponownie i otworzył drzwi klatki, Jonnie szybko wniósł do niej wszystko, co mogło być potrzebne Chrissie. Będzie mogła wędzić wołowinę i wyprawiać skóry. To zajmie im czas. Wziął paczkę, którą mu przygotowała.

    - Czy nic ci się nie stanie, Jonnie? - zapytała Chrissie. Był przygnębiony, ale się uśmiechnął.

    - Będzie to moją główną troską w każdym razie - odparł. A więc przestań się martwić! Posmaruj szyję Pattie odrobiną tego łoju, on dobrze goi otarcia skóry!

    - No chodźże już wreszcie! - zawołał spoza klatki poirytowany Terl.

    - Jak ci się podoba szkło do cięcia różnych rzeczy? - zapytał Jonnie.

    - Jest bardzo dobre, jeśli używa się go ostrożnie - odparła Chrissie.

    - Hej! - zawołał Terl.

    Jonnie pocałował Pattie w policzek.

    - No, opiekuj się dobrze siostrą, Pattie! Otoczył Chrissie ramionami i przytulił. - Nie martw się, proszę cię!

    - Wyłaźże z tej cholernej klatki! - wrzasnął Terl.

    Dłoń Chrissie przesuwała się po ramieniu Jonniego. Oddalał się od niej, aż w końcu stykały się tylko ich palce.

    - Uważaj na siebie, Jonnie! - szepnęła ze łzami w oczach. Terl szarpnięciem wyrwał go z klatki i zatrzasnął drzwi. Podczas gdy Jonnie zasuwał drewnianą barierę, włączył prąd.

    - O świcie - powiedział - chcę, byś był na lotnisku, gotów do odlotu. Frachtowiec pasażerski numer dziewięćdziesiąt jeden. Nałóż porządne ubranie i buty, które nie zasmrodzą całego samolotu! Weź ze sobą pompę powietrzną, dodatkową maskę i mnóstwo butli! Zrozumiałeś?

    Oddalił się niemal biegiem. W ostatnich dniach był niezwykle ruchliwy i zabiegany.

    Nieco później, już w ciemnościach, Jonnie nazbierał dzikich kwiatów i jagód i usiłował przecisnąć je do klatki pomiędzy prętami. Ale wytwarzający się natychmiast łuk elektryczny zwęglał je, zanim zdążyły przelecieć. Wyglądało to gorzej, niż przypuszczał. Położył się w końcu spać, pewny, że czeka ich wszystkich trudna, jeśli nie fatalna przyszłość.

7

   Wystartowali kierując się na północny wschód i szybko osiągnęli wysokość ponad dziesięciu mil. Chłód wciskał do kabiny lodowate szpony.

    Wyruszyli późno, ponieważ Terl osobiście sprawdzał każde urządzenie i każdą część samolotu, jakby bał się sabotażu. Był to stary samolot bojowy, opancerzony i uzbrojony w baterie ciężkich rakiet typu "powietrze-powietrze" i "powietrze-ziemia". Olbrzymi kadłub, chwilowo pusty, służył zapewne do transportowania kompanii szturmowej w sile pięćdziesięciu żołnierzy. Były w nim wielkie ławy, skrzynie oraz stojaki na miotacze ręczne. Miał wiele opancerzonych otworów strzelniczych, ale wyraźnie już od wieków nie był używany.

    Z trajkoczącej konsoli komputera wysuwała się taśma, na której zapisywana była trasa ich lotu. Na horyzoncie majaczyło bladozielone zamglone morze i biała lodowa pustka - Jonnie wiedział już, że tam właśnie jest biegun północny.

    - Dokąd zmierzamy? - zapytał.

    Terl nie odpowiadał. Wyszarpnął z kieszeni fotela Międzygalaktyczną Mapę Górniczą planety i rzucił ją Jonniemu.

    - Patrz na świat, zwierzaku. Świat jest okrągły.

    Jonnie rozwinął mapę.

    - Wiem, że świat jest okrągły. Dokąd zmierzamy?

    - Na pewno nie tam - odparł Terl, wskazując na północ. To wszystko woda, mimo że wygląda na ciało stałe. Po prostu lód. Nigdy tam nie ląduj! Zamarzłbyś na śmierć.

    Jonnie patrzył na rozwiniętą mapę. Terl nakreślił na niej linię trasy wiodącą w górę przez kontynent, potem przez wielką wyspę i znów w dół, do wierzchołka innej wyspy. Była to typowa mapa górnicza, na której wszystko oznaczone było liczbami, a nie nazwami. Jonnie szybko przełożył je na chinkoskie odpowiedniki i skonstatował, że trasa prowadziła przez Kanadę, skrawek Grenlandii i obok Islandii w dół, do północnego krańca Szkocji. Na mapie górniczej Szkocja oznaczona była numerem 89-72-13.

    Terl przełączył samolot na autopilota i sięgnął za fotel po pojemnik z kerbango. Wypił trochę, siorbiąc głośno.

    - Zwierzaku - rzekł - właśnie zamierzam dokonać rekrutacji pięćdziesięciu takich stworzeń jak ty.

    - Myślałem, że prawie wszyscy ludzie wyginęli!

    - Nie, szczurzy móżdżku. Jest jeszcze kilka grup w różnych niedostępnych miejscach tej planety.

    - A dostawszy ich - zapytał Jonnie - mamy zamiar zabrać ich z powrotem do "bazy obronnej"?

    Terl spojrzał na niego i kiwnął potakująco głową. - A ty mi w tym pomożesz.

    - Jeśli mam ci w tym pomóc, to może byłoby lepiej, żebyśmy przedyskutowali, w jaki sposób zamierzamy tego dokonać.

    - Zwyczajnie. - Terl wzruszył ramionami. - Tam, w górach, znajduje się osada. A to jest samolot bojowy. Po prostu przelecimy nad nią i ostrzelamy pociskami oszałamiającymi, a potem przejdziemy się po okolicy i załadujemy na pokład tych, których będziemy chcieli.

    - Nie!

    - Przyrzekłeś... - warknął Terl z pogróżką.

    - Wiem, co przyrzekłem. Mówię "nie", bo twój plan jest bez sensu.

    - Te miotacze można nastawić na "oszołomienie": Nie muszą być nastawione na "zabijanie".

    - A może byłoby lepiej, gdybyś mi powiedział, co ci ludzie mają robić - rzekł Jonnie.

    - No cóż, będziesz ich uczył obsługi maszyn. Myślałem, że sam do tego dojdziesz, szczurzy móżdżku. Przecież przetransportowałeś te maszyny. A więc, dlaczego mój plan jest zły?

    - Bo nie będą chcieli współpracować - odparł Jonnie.

    Terl zaczął się zastanawiać. No tak, żeby zmusić ich do współpracy, musiałby się nieźle natrudzić. A na to nie miał ani czasu, ani ochoty.

    - No to powiemy im, że jeśli nie będą współpracowali, to rozniesiemy miotaczami tę ich osadę na zawsze.

    - Tak - rzekł Jonnie i zaśmiał się - rzeczywiście na zawsze. Tylko ciekawe, gdzie zdobędziesz innych.

    Ubodło to Terla do żywego. Jonnie uważnie studiował mapę. Zauważył, że omijali teren kopalni położonej w południowo-zachodniej Anglii.

    - Jeśli to ja mam ich uczyć - zaczął ostrożnie - to będzie lepiej, jeśli pozwolisz mi pójść i porozmawiać z nimi.

    Terl zaśmiał się warkliwie.

    - Zwierzaku, jeśli wejdziesz do tej osady, to oni zrobią z ciebie sito. To samobójstwo! Co za szczurzy móżdżek!

    - Jeśli chcesz mojej pomocy - rzekł Jonnie, oddając mu mapę - to wyląduj na tej górze i pozwól mi przejść pieszo ostatnie pięć mil.

    - A co zrobisz potem?

    - Dostarczę ci pięćdziesięciu ludzi.

    - Nie, to zbyt ryzykowne. Nie po to poświęciłem ponad rok na uczenie ciebie, bym teraz musiał wszystko zaczynać od początku. - Terl potrząsnął przecząco głową. W tym samym momencie uświadomił sobie, że chyba powiedział za dużo. Popatrzył podejrzliwie na Jonniego i pomyślał: "Nie mogę dopuścić, żeby ten zwierzak sądził, że jest dla mnie tak cenny". Cholera! - zawołał. - W porządku; zwierzaku, możesz zrobić po swojemu i dać się zabić. Jakie to ma w końcu znaczenie, czy będzie o jednego zwierzaka więcej czy mniej. Gdzie ta góra?

    Niedaleko od północnej Szkocji Terl zniżył frachtowiec. Mknęli tuż nad szarozieloną wodą, zahuczeli wznosząc się wzdłuż urwistego brzegu, wdarli się w głąb lądu, kładąc po drodze krzewy i drzewa i wreszcie zatrzymali się pod stromą skarpą.

8

   Jonnie wysiadł z frachtowca. Nie przypuszczał, że są na ziemi miejsca tak bardzo różne od znanych mu krajobrazów. Wszystko tu było zamglone i niebieskawe. Na pozór okolica była piękna, ale wznosząca się nad nią góra miała ciemne gardziele i niedostępny szczyt. Była w niej jakaś tajemniczość, zupełnie jak' gdyby pozorna łagodność skrywała niemiłe zagrożenia. Przebrał się w ubranie ze skóry jelenia. Do pasa przywiesił maczugę.

    - To tam, około pięciu mil stąd. - Terl wskazał na południe. - Bardzo nierówny teren. Niech ci nie wpadnie do głowy pomysł, żeby zniknąć! Pomiędzy tobą i twoimi górami rozpościera się cały ocean i cały kontynent. Nigdy nie zdołasz tam wrócić. A poza tym... - Wyjął skrzynkę zdalnego sterowania i pokazał ją Jonniemu. - Pamiętaj o tym!

    - Prawdopodobnie - rzekł Jonnie - najpóźniej jutrzejszego ranka wrócę, by zaprowadzić cię do osady. Czekaj tu na mnie.

    - Jutro w południe - powiedział Terl z naciskiem - wyląduję tu i zdobędę tych pięćdziesięciu ludzi na swój sposób. Jeśli będziesz jeszcze żywy; to schowaj się pod czymś; żeby uniknąć porażenia przez miotacze. Do zobaczenia, szczurzy móżdżku!

    Jonnie trafił na słabo widoczny szlak wiodący na południe i na zmianę to idąc, to biegnąc, przemierzał żleby, zarośla i jałowe pola. Nie był to teren zbyt obfitujący w żywność - nie spłoszył po drodze żadnego jelenia, chociaż natknął się na stare ich ślady. Nie było tu zbyt wiele trawy do skubania. Wydawało mu się, że daleko, na innej górze, dojrzał owce, parę sztuk. Poprzez znajdujące się przed nim zarośla mignęła woda. Przyśpieszył kroku.

    Nagle z krzaków wychyliły się trzy zaostrzone żerdzie. Jonnie zatrzymał się i bardzo powoli podniósł ręce do góry, trzymając dłonie na zewnątrz, by pokazać, że nie ma w nich żadnej broni.

    Odezwał się gardłowy głos:

    - Zabierz mu maczugę! Chyżo!

    Jedna z dzid opadła i z krzaków wyszedł przysadzisty młodzian z czarną brodą. Nieco bojaźliwie wyszarpnął maczugę zza pasa Jonniego, potem zaszedł go od tyłu i popchnął. Dzidy rozchyliły się, umożliwiając im przejście.

    - Wygląda szykownie - powiedział gardłowy głos. - Nie dajta mu zwiać!

    Doszli do małej polanki i Jonnie mógł się im wreszcie przyjrzeć. Było ich czterech: dwóch miało ciemne oczy i czarne włosy, trzeci, jasnowłosy i niebieskooki, był roślejszy od pozostałych. Czwarty był starszym mężczyzną, wyglądał na ich przywódcę. Mieli na sobie długie, sięgające kolan koszule z jakiegoś szorstkiego materiału, a na głowach berety.

    - To jakiś złodziej z Orkadów - powiedział jeden z nich. - Nie, ja ich znam - sprzeciwił się drugi.

    - A może to Szwed - zastanowił się głośno blondyn. - Ale nie, żaden Szwed tak się nie ubiera.

    - Skończta te gadki! - polecił stary. - Zajrzyjcie do jego torby, to może znajdziecie tam odpowiedź!

    - Sam mogę dać ci odpowiedź - roześmiał się Jonnie. Odskoczyli do tyłu i nastawili dzidy. Potem jeden z czarnowłosych ostrożnie wysunął się do przodu i przyjrzał się dokładnie twarzy Jonniego.

    - To Anglik! Posłuchaj, jak mówi! Stary odepchnął go niecierpliwie.

    - Nie, Angliki są martwe od wieków. Ostały się ino te, co żyły tutaj.

    - Zejdźmy do osady! - powiedział Jonnie. - Jestem posłańcem.

    - Ach! - rzekł czarnobrody. - Od klanu Argyllów. Chcą rozmów na temat pokoju.

    - Nie - powiedział stary. - Nie ma ich szala w kratę. Posłaniec to ty jesteś od kogo? - zwrócił się do Jonniego.

    - Przewróciłbyś się, gdybym ci powiedział - rzekł Jonnie. Dlatego chodźmy do osady! Moje posłanie przeznaczone jest dla waszego pastora albo burmistrza.

    - Och, mamy tu pastora, ale ty pewnie myślisz o Wodzu Klanu, Fearghusie! Idźcie przodem, chłopaki, i uprzedźcie go.

9

   Osada rozciągała się wzdłuż brzegu jeziora, które, jak się później okazało, mieszkańcy nazywali Loch Shin. Wyglądała na tymczasowe miejsce pobytu, takie, z którego łatwo jest uciec, szybko pozbierawszy manatki. Dokoła było mnóstwo stojaków z suszącymi się rybami. Kilkoro dzieci zerkało na nich bojaźliwie zza rozwalających się ścian. Tylko kilka osób wyszło z domów przypatrzyć się nadchodzącym, ale Jonnie czuł, że obserwuje go wiele par oczu.

    Wprowadzono go do frontowego pomieszczenia, jedynego nie zrujnowanego kamiennego budynku. Z pokoju, w którym się znaleźli, stary mężczyzna, który go tu przyprowadził, przeszedł do następnego. Do uszu Jonniego dobiegł dość głośny gwar głosów. Spoza postrzępionej zasłony zerkał na niego chudy dzieciak o intensywnie niebieskich oczach. Jonnie wyciągnął w jego kierunku dłoń, ale dzieciak zniknął za zasłoną.

    Najwidoczniej za tamtym pomieszczeniem też były drzwi, bo kilkakrotnie słychać było odgłos ich otwierania i zamykania. Gwar rozmów przybierał na sile, drzwi otwierały się coraz częściej.

    W końcu stary ukazał się z powrotem.

    - Przyjmie cię. - Wskazał ręką zasłonę.

    Jonnie wszedł do środka. Siedziało tam ośmiu ludzi uzbrojonych w dzidy i maczugi. W wielkim fotelu spoczywał potężnie zbudowany, czarnowłosy i czarnobrody mężczyzna. Miał na sobie krótki kilt ukazujący kolana silnie umięśnionych nóg. Na kolanach trzymał wielki miecz. Jonnie domyślił się, że stoi przed Wodzem Klanu Fearghusem.

    Fearghus potoczył wzrokiem po członkach rady, aby przekonać się, czy wszyscy są już na miejscu, a potem zwrócił się do Jonniego.

    - Posłaniec? - zapytał. - Od kogo?

    - Czy macie kłopoty z potworami? - odpowiedział pytaniem Jonnie.

    Efektem jego pytania było wyraźne poruszenie wśród zgromadzonych. Fearghus podniósł władczo rękę - zapadła cisza.

    - Rozumiem, że masz na myśli demony - powiedział.

    - Czy zechciałbyś łaskawie powiedzieć, jakie mieliście z nimi kłopoty? - poprosił Jonnie.

    - Młody człowieku - rzekł Feacghus - nie podałeś nam swego imienia i twierdzisz, że jesteś posłańcem, choć nie mówisz, od kogo. Sądzę, że wyjawisz nam to w odpowiednim czasie, wyświadczę ci więc tę grzeczność i odpowiem na pytanie.

    Mimo różnic w akcencie - Wódz Klanu mówił gardłowo i połykał końcówki słów - Jonnie rozumiał go bez trudności.

    - Już od czasów mitologicznych - zaczął Fearghus mamy z demonami kłopoty. Mity mówią, że rozpostarli oni nad Ziemią wielką chmurę i wszyscy ludzie, z wyjątkiem bardzo niewielu, wymarli. Jestem pewien, że znasz te mity, gdyż są to mity religijne, a ty wyglądasz na przyzwoitego, dobrze wychowanego, młodzieńca. Żaden człowiek nie śmie żyć na terenie położonym na południe od nas. O pięćset mil na południowy zachód stąd znajduje się forteca demonów. I od czasu do czasu najeżdżają oni nasze okolice i polują na ludzi. Zabijają ich bez powodu i bez skrupułów. W tej chwili przebywamy w osadzie rybackiej, ponieważ nadszedł czas połowów. Mieszkamy tu i pracujemy z wielkim ryzykiem. Gdy tylko zdobędziemy trochę żywności, wycofamy się w góry. Byliśmy zawsze dumnym narodem, my z klanu Fearghusa, ale nikt nie może pokonać demonów. A teraz, skoro już odpowiedziałem na twoje pytania, mów, co masz do powiedzenia!

    - Jestem tu po to - powiedział Jonnie - aby zwerbować pięćdziesięciu młodych, odważnych mężczyzn. Zostaną oni nauczeni pewnych umiejętności i będą wykonywać pewne zadania, niebezpieczne zadania. Wielu z nich może zginąć, ale w końcu, jeśli się nam poszczęści, możemy pokonać demony i wypędzić je z naszego świata.

    Wśród zebranych zawrzało. Słuchając swojego przywódcy, członkowie rady milczeli, ale pomysł, że ktoś może walczyć z demonami, był tak nieprzyzwoity, że wybuchnęli oburzeniem. Jonnie siedział w milczeniu, aż w końcu szef grzmotnął rękojeścią miecza w poręcz fotela i potoczył wściekłym wzrokiem po członkach rady.

    - Chciałbyś zabrać głos, Angusie?

    - Tak. Przypomnę jeszcze jeden mit. Bardzo dawno temu, kiedy żyło jeszcze tysiące Szkotów, zorganizowano .wielką wyprawę na południe. Wszyscy zginęli.

    - To zdarzyło się jeszcze przed demonami! - zawołał inny członek rady.

    - Nikt nigdy z nimi nie walczył! - wrzasnął jeszcze inny.

    Do przodu wysunął się siwawy, starszy człowiek.

    - A ja myślę - powiedział - że sprawa jest godna uwagi. Głodujemy w górach: jest za mało paszy dla owiec, nie mamy odwagi uprawiać ziemi i siać zboża, jak to kiedyś robili w tych skalistych dolinach nasi przodkowie. Dzieje się tak, ponieważ mity głoszą, że w powietrzu latają demony i obserwują nas bez przerwy. Chcę też powiedzieć, że ten cudzoziemiec - odziany w coś, co, jak mniemam, jest skórą jelenia i oznacza, że jest myśliwym, mówiący z dziwnym akcentem, uśmiechający się, uprzejmy i nie będący Argyllem - poddał nam pomysł, o jakim nigdy jeszcze w swoim długim życiu nie słyszałem. To, że przedstawia wizję tak śmiałą i zuchwałą, dowodzi, iż musi być Szkotem! Proponuję, byśmy go wysłuchali! - zakończył i usiadł.

    Fearghus zadumał się.

    - Robercie Lisie, nie możemy pozwolić sobie na odejście wszystkich młodych mężczyzn. Cudzoziemcze, nie powiedziałeś nam ani swego imienia, ani nie wyjaśniłeś, od kogo przynosisz posłanie.

    Jonnie odetchnął głęboko.

    - Jestem Jonnie Goodboy Tyler. Przybywam z Ameryki. Rozległ się głośny szmer głosów. A potem Robert Lis powiedział:

    - Legendy mówią, że był taki kraj, do którego pojechało wielu Szkotów.

    - W takim razie on musi być. Szkotem - rzekł inny członek rady.

    Szef podniósł rękę, aby ich uciszyć.

    - To nam jeszcze nie mówi, czyim jesteś posłańcem.

    - Jestem posłańcem rodzaju ludzkiego, zagrożonego całkowitą zagładą.

    Na jednych twarzach zobaczył cień strachu, na innych zaś wyraz podziwu. Wódz Klanu pochylił się ku niemu.

    - Jak się tu dostałeś?

    - Przyleciałem.

    I szef, i inni musieli to w myślach przetrawić. Potem szef zmarszczył brwi.

    - W obecnych czasach tylko demony mogą latać. Jak się tu dostałeś z Ameryki?

    - Mam jednego na moje usługi - odparł Jonnie.

10

   Musiał zdążyć dotrzeć do Terla, zanim potwór wystartuje i zaatakuje osadę. Słońce było już wysoko i niebezpiecznie zbliżało się do zenitu. Biegł wiodącym pod górę szlakiem, a serce waliło mu jak młotem. Smagały go gałęzie krzaków.

    Miał za sobą szaloną noc i trudny, pracowity ranek. Fearghus rozesłał po całych Górach Szkockich pieszych i konnych posłańców, by zwołać wodzów innych klanów. Przybywali z odległych dolin i ukrytych pieczar górskich, brodaci, ostrożni i podejrzliwi niektórzy z nich byli ze sobą zwaśnieni. Przybyli szefowie McDouglasów, Glencannonów, Campbellów i wielu innych. Przybył nawet szef Argyllów. Zjawił się też jeden angielski lord z pogórza. Późnym wieczorem do osady wkroczył król Norse, władca małej kolonii położonej na wschodnim wybrzeżu.

    Było już dobrze po północy, gdy Jonnie mógł przemówić do zebranych. Wytłumaczył im wszystko najlepiej, jak potrafił. Mówił, że Terl ma własne plany, niezależne od interesów Towarzystwa, i wykorzystuje władzę do zaspokojenia osobistych ambicji. Powiedział, że Terl wpadł na pomysł, żeby wykorzystać go, to znaczy Jonniego, a za jego pomocą innych ludzi do realizacji swojego projektu i że prawdopodobnie pozabija wielu z nich, gdy nie 1~ędą mu już potrzebni. Słuchali w milczeniu, ale gdy powiedział, że szanse powodzenia ich planów są, niestety, znikome, zaczęli kiwać głowami i uśmiechać się tajemniczo. A gdy jeszcze opowiedział im o Chrissie i Pattie, trzymanych jako zakładniczki, kupił ich wszystkich. Obudził w ich duszach romantyczne uniesienie, które przetrwało przez wieki klęsk i upokorzeń. Jak ona wygląda? Czarne oczy i jedwabiste włosy koloru zboża. Jakie ma kształty? Piękne i zgrabne. Jak się czuje? Złamana rozpaczą, nie bardzo ma nadzieję na ratunek. Wrzało w nich, gdy słuchali o klatce, obroży i smyczy. Potrząsali bronią, wygłaszali płomienne mowy i przypominali legendy.

    Na szczytach gór zapłonęły ognie obwieszczające, że wodzowie zwołują członków klanów. Na miejsce zgromadzenia wyznaczono pobliską łąkę. Ceremonialne prezentacje i nie kończące się pytania zatrzymały Jonniego aż do jedenastej następnego ranka i gdy spojrzał wreszcie na słońce, z przerażeniem stwierdził, że zostało mu bardzo niewiele czasu na dotarcie do samolotu i powstrzymanie Terla.

    Mimo ostrego bólu w boku biegł bez chwili odpoczynku stromym, wijącym się szlakiem. Obawiał się, że w każdej chwili może usłyszeć przed sobą huk startującego samolotu.

    Ponad pięć mil biegiem po nierównym terenie, i to wciąż pod górę! Usłyszał odgłos uruchamiania silnika, gdy dobiegał do celu. Przebił się przez zarośla porastające skraj płaskowyżu. Samolot zaczynał się wznosić. Biegnąc jak opętany, krzyczał i wymachiwał ramionami. Jeśli nie zatrzyma samolotu, cały jego trud pójdzie na marne. Maszyna zawisła o parę stóp nad ziemią, obracając się nosem w kierunku osady. Cisnął w nią maczugą, żeby zwrócić uwagę Terla. Samolot z powrotem osiadł na ziemi, huk silnika zamilkł i Terl otworzył drzwi.

    - Czyżby cię gonili? - zapytał. - No to właź do środka, polecimy w dół i zabierzemy się do roboty.

    - Nie. - Wciąż jeszcze ciężko dysząc, Jonnie wgramolił się na fotel. - Wszystko załatwione.

    - Widziałem, że przez całą noc na szczytach wzgórz paliły się ogniska. Byłem pewien, że to ciebie pieką - rzekł Terl szyderczo.

    - Nie. Palili ogniska, żeby zwołać kandydatów do pracy. Terl nie mógł uwierzyć, żeby to było możliwe.

    - Musimy być bardzo ostrożni - dodał Jonnie. - Mają się zgromadzić na łące odległej o trzy mile stąd.

    - Ach, więc kazałeś im zebrać się do kupy, żebyśmy mogli łatwiej ich oszołomić!

    - Słuchaj, Terl! Wszystko zakończy się pomyślnie tylko wtedy, jeśli przeprowadzimy to w idealnie właściwy sposób:

    - Ależ ty dyszysz! Powiedz mi prawdę, czy oni na ciebie polują?

    - Psiakrew! Wszystko załatwiłem! Musimy to tylko odpowiednio zakończyć. Będą ich setki na łące. Chcę, żebyś wylądował na jej skraju. Pokażę ci, w którym miejscu. A potem masz tylko siedzieć w drzwiach samolotu i nic absolutnie nie robić. Po prostu siedzieć. Ja będę wybierał kandydatów. Weźmiemy ich na pokład i najpóźniej jutro rano odlecimy.

    - Śmiesz mi wydawać polecenia?! - wrzasnął Terl.

    - Tak to zostało zorganizowane - Jonnie mówił już spokojniej. - Ty masz tylko siedzieć w drzwiach samolotu i obserwować, czy naprawdę wszystko przebiega dobrze.

    - Rozumiem - rzekł Terl, szczerząc zęby w uśmiechu. - Chcesz, by moja obecność tam podziałała zastraszająco i zmusiła ich do uległości!

    - Właśnie - powiedział Jonnie. - Czy teraz możemy już ruszać?

11

   Robert Lis stwierdził, że nie pamięta, by kiedykolwiek tylu ludzi zebrało się w jednym miejscu. Ponad tysiąc Szkotów, z niewielką liczbą Anglików i ludzi z Norse, zatłoczyło rozległą łąkę. Mieli ze sobą żywność. Przynieśli też broń, tak na wszelki wypadek. I przynieśli też swoje dudy. Wyglądało to niesamowicie: mężczyźni w kolorowych kiltach, konie, dym z ognisk, a ponad tym wszystkim muzyka pojękujących dud.

    Kiedy samolot lądował na małym pagórku, tłum zafalował, ale szefowie dobrze poinstruowali swoich ludzi. I gdy Terl stanął w otwartych drzwiach samolotu, nie było żadnej niestosownej paniki. Jonnie obserwował go kątem oka.

    W tłumie było ponad pięciuset młodych ludzi. Pouczeni przez szefów gromadzili się teraz wokół Jonniego, który siedział na pożyczonym od Wodza Klanu Glencannonów koniu, górując nad zebranymi. Łatwo dosiadł wierzchowca, mimo że nigdy przedtem nie miał do czynienia z uzdą i siodłem, ponieważ uważał je za zbędne dla kogoś, kto nigdy nie miał kłopotów z końmi.

    Szefowie stali razem z młodzieżą. Na obrzeżach tłumu grali dudziarze. Opodal siedzieli starsi mężczyźni oraz kilka kobiet. Kilkoro dzieciaków ganiało dokoła, obijając się o nogi starszych. Jonnie wiedział już, że ma do czynienia z ludźmi, którzy potrafią czytać i pisać i dzięki swoim legendom posiadają sporą wiedzę o przeszłości. Zaczął przemawiać:

    - Wszyscy już wiecie, dlaczego się tu znalazłem. Potrzebuję pięćdziesięciu młodych mężczyzn, którzy są wystarczająco silni i odważni, by podjąć próbę wypędzenia z Ziemi takich demonów jak ten, który tu siedzi. Nie obawiajcie się, on nie rozumie naszej mowy. Jeśli poproszę was, byście na niego spojrzeli, a potem cofnęli się ze strachem, zróbcie to.

    - A ja się go nie boję! - zawołał jeden z młodych ludzi.

    - Ale udawaj, że się boisz, gdy cię o to poproszę. Ani ja, ani nikt z twoich przyjaciół nawet przez moment nie pomyśli, że boisz się go naprawdę. W porządku?

    Młody człowiek skinął głową.

    - Uważam za konieczne opowiedzieć wam trochę o tym potworze. Otóż jest on zdradziecki, okrutny i przebiegły. Gdy wskażę na niego ręką, cofnijcie się skuleni i starajcie się wyglądać na przerażonych!

    Wyciągnął rękę w kierunku samolotu. Na ten znak cały tłum zwrócił się w stronę Terla i cofnął ze strachem. Terl uśmiechnął się szeroko. Odpowiadało mu, że wzbudza taki strach.

    - Towarzystwo Górnicze - kontynuował Jonnie - które w minionych wiekach podbiło naszą planetę, posiada sprzęt i technikę znacznie przewyższające to, czym my dysponujemy: latające w powietrzu samoloty, maszyny wiercące ziemię, gazy i działa, które potrafią niszczyć całe miasta. Te stwory pozbawiły człowieka jego planety. Ci, którzy pójdą ze mną, nauczą się używania tego sprzętu, latania na samolotach i posługiwania się ich bronią! Nie mamy dużych szans. Wielu z nas może umrzeć, zanim dojdziemy do celu. Musimy jednak spróbować, bo za kilka lat człowiek może zniknąć z Ziemi na zawsze!

    Tłum wybuchnął szalonym, pełnym zapału wrzaskiem. Dudy i bębny potęgowały hałas.

    - Potrzebuję pięćdziesięciu ochotników! - wrzasnął Jonnie, przekrzykując wrzawę.

    Zgłosili się wszyscy - wszyscy zgromadzeni na łące mężczyźni, starzy i młodzi.

    - Posłuchaj, McTyler! - zawołał stary mężczyzna, ten, który przyprowadził Jonniego do osady. - Z ciebie zaś prawdziwy Szkot!

    Już w czasie nocnych obrad zmieniono jego nazwisko na McTyler. Było nawet trochę kłótni o to, do jakiego klanu należeli jego przodkowie, ale w końcu zadecydowano, że McTylerowie przed wyjazdem do Ameryki należeli w równej liczbie do wszystkich klanów.

    Teraz musiał wybrać najsprawniejszych spośród ochotników. Polecił, by młodzi mężczyźni przeszli, jeden po drugim, z zamkniętymi oczami po rozpiętej nad ziemią linie. Miało to na celu sprawdzenie ich wyczucia równowagi. Kazał im przebiec pewien dystans, aby się upewnić, czy są odpowiednio szybcy. Kazał odczytywać litery na odległość, aby przekonać się, czy mają dobry wzrok. Wybuchło nawet parę bijatyk spowodowanych protestami tych, którzy odpadli. Selekcja przeciągnęła się aż do zapadnięcia ciemności i odbywała się dalej przy świetle ognisk. Jonnie wybrał w końcu pięćdziesięciu młodych, silnych mężczyzn. Poprosił szefów, aby wybrali swego reprezentanta, kogoś starszego, do kogo mają zaufanie. Wybór padł na Roberta Lisa, weterana wielu wypraw i osobę bardzo uczoną. Oczywiście, byłoby rzeczą niestosowną, gdyby wyprawie nie towarzyszyli dudziarze, oni z kolei zażądali kogoś, kto grałby na bębnie. Zwiększyło to listę do pięćdziesięciu czterech osób.

    Potem jakieś stare kobiety przepchnęły się łokciami do przodu i zapytały, kto będzie naprawiał podarte ubrania, wyprawiał skóry, suszył ryby, dbał o rannych i przyrządzał posiłki? Jonnie miał nowy problem i nowe wybory, w wyniku których na liście znalazło się pięć starych wdów w nieokreślonym wieku, ale z powszechnie uznanymi uniwersalnymi umiejętnościami.

    Ponieważ wiedziano już, że ochotnicy będą musieli się wiele uczyć, zgłosił się również niski, lecz stanowczy kierownik szkoły, który stwierdził, iż młodych ludzi mających chętkę tylko na polowania i dziewczyny trzeba będzie do nauki zapędzać żelaznym prętem. Zdecydowano, że pojedzie także on.

    Później do szturmu przystąpili pastorzy. Kto będzie się troszczył o dusze młodych ludzi? I uczył ich szacunku dla starszych? Kto odprowadzi ich na miejsce ostatniego spoczynku, gdy zginą? Wybuchł między nimi spór o to, który ma towarzyszyć wyprawie. Przez losowanie wybrano jednego z nich.

    Jonnie miał również własne plany. Wszyscy wybrani byli bystrzy, ale on musiał mieć trzech szczególnie uzdolnionych i inteligentnych oraz na tyle podobnych do niego z budowy oraz wzrostu, żeby z daleka można ich było wziąć za niego, i których głosy, zwłaszcza w gorszych warunkach łączności radiowej, przynajmniej z grubsza przypominałyby jego głos. Wybrał ich z pomocą wodzów, kierownika szkoły i pastora.

    Teraz z kolei pojawił się uczony stary człowiek i zaczął lamentować, że nikt nie opisze tej wyprawy, która przejdzie przecież do historii. Okazało się, że jest to dziekan wydziału literatury czegoś w rodzaju uniwersytetu, który przez stulecia z trudem egzystował. Wysunął argument, iż jest dwóch kandydatów mogących kontynuować jego pracę na uniwersytecie, a ze względu na wiek i słabe zdrowie już pewnie i tak musiałby niedługo zrezygnować ze stanowiska i że nie może być przez McTylera pominięty. Robert Lis uznał, że należy go zabrać.

    Ponieważ w eliminacjach odpadło osiemnastu młodych mężczyzn, których wyniki były porównywalne z wynikami wybranej pięćdziesiątki, wybuchło małe zamieszanie i kiedy zanosiło się już na rozlew krwi, Jonnie poddał się i zaakceptował wszystkich. I tak na liście znalazło się osiemdziesięciu trzech ochotników. Jonnie obudził Terla, który, znudzony przeciągającymi się dyskusjami, zdrowo popił kerbango i zasnął na fotelach samolotu.

    - Mamy osiemdziesięciu trzech - poinformował go. Samolot bierze normalnie pięćdziesięciu Psychlosów, ale ludzie są znacznie mniejsi i lżejsi, nie będzie więc problemu. Czy zgadzasz się na wszystkich?

    Terl był zamroczony i rozespany.

    - Przy realizacji takiego projektu będzie duży wskaźnik wypadkowości. Poza tym pod pozorem uczenia będę ich od razu wykorzystywał do pracy, a więc większa liczba nie zaszkodzi - wymamrotał wreszcie. - Dlaczego budzisz mnie, zwierzaku, żeby zadawać mi takie niedorzeczne pytania?

    Opadł z powrotem na fotel. Jonnie zdobył kolejną informację na temat projektu Terla. Do tej pory o jego planach wiedział naprawdę niewiele. "Wszystko dzięki kerbango" - pomyślał zadowolony i wyszedł z samolotu. Polecił historykowi zrobienie spisu nazwisk wszystkich ochotników, po czym wysłał ich do domów, aby wzięli ciepłe i lekkie ubrania, koce, osobiste wyposażenie i żywność na parę dni, żeby wystarczyło jej do czasu, zanim spędzi trochę bydła. Musieli być z powrotem o świcie, więc pożyczono konie tym, którzy ich nie mieli.

    Jonnie spotkał się z szefami na ostatniej naradzie.

    - Narobiliśmy w Górach Szkockich sporo rabanu i chociaż baza górnicza znajduje się w odległości pięciuset mil stąd, to jednak złoży się dla was lepiej, jeśli przez cały przyszły rok będziecie siedzieć cicho i zachowywać się w sposób nie rzucający się w oczy.

    Zebrani przyznali mu rację.

    - Istnieje duże ryzyko - ciągnął - że nie powiedzie się nam, że już nigdy was nie zobaczę, a wszyscy wasi ludzie zginą. Pokiwali tylko głowami - odważni ludzie zawsze ryzykują życie, nieprawdaż? I nie będą tego mieli McTylerowi za złe. Znacznie gorsza rzecz to w ogóle nie próbować. To właśnie byłoby nie do wybaczenia.

    Około północy Jonnie zaczął rozmawiać z mężczyznami, których nie wybrał. Zdumiony i ucieszony usłyszał, że szefowie ustalili już z nimi, iż jeśli wyprawa się powiedzie, będą oni stanowili grupę odpowiedzialną za odtworzenie porządku i reorganizację życia w Anglii, Skandynawii, Rosji, Afryce i Chinach, oraz że zaczęli już planowanie studiów, szkolenia i organizacji tego wszystkiego na koniec roku. Wszyscy aż kipieli entuzjazmem. "Mój Boże pomyślał Jonnie ze zdumieniem - ależ ci Szkoci są dalekowzroczni!"

    Organizatorem i pomysłodawcą był Fearghus, który spokojnie przedstawił Jonniemu ogólne plany.

    - Nic się nie bój, McTyler! Jesteśmy z tobą!

    Zupełnie wyczerpany Jonnie rozciągnął się pod kadłubem frachtowca, owinął ręcznie dzianym wełnianym kocem i zapadł w sen. Po raz pierwszy od śmierci ojca nie czuł się samotny.

    . 7 .

1

    Pierwsze komplikacje spowodował Terl - miał potężnego kaca i był wściekły z powodu tej całej opóźniającej odlot krzątaniny.

    Już o brzasku Jonnie rozpoczął ładowanie ludzi do frachtowca, w miarę jak przybywali ze swoich wypraw do domu. Pozostali zgromadzeni na łące nie porozchodzili się jeszcze, lecz spali na ziemi wokół ognisk - nikt nie chciał odejść przed odlotem samolotu. Jonnie pokazywał obecnym na pokładzie frachtowca ochotnikom, jak umocować rzeczy w szafkach, jak przywiązać się pasami do fotela, jak dopasować pasy. Grzechocząc kociołkami, nadeszły stare kobiety. Przybył pastor, tocząc przed sobą małą beczułkę whisky - na wypadek gdyby ktoś się rozchorował. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Terl zahuczał z kabiny:

    - Załadujże wreszcie te parszywe zwierzaki!

    W końcu wszyscy znaleźli się na pokładzie. Jonnie udzielał im ostatnich instrukcji:

    - Lot potrwa kilka godzin, polecimy na bardzo dużej wysokości. Będzie bardzo zimno, a i powietrze będzie rozrzedzone. Postarajcie się to wytrzymać! Bądźcie przez cały czas mocno przypasani do foteli. Ten samolot może obracać się na wszystkie strony, a nawet lecieć brzuchem do góry. Ja teraz przejdę do przedniej kabiny, aby pomóc kierować maszyną. Pamiętajcie, że już niedługo wielu z was nauczy się samodzielnie pilotować takie maszyny, więc wszystkiemu się dokładnie przypatrujcie! Szefem tutaj jest Robert Lis. Są pytania?

    Pytań nie było. Jonnie pragnął, aby poczuli się bardziej pewnie w nowym dla siebie otoczeniu.

    - Zajmij się swoimi sprawami, McTyler, i bądź spokojny! powiedział Robert Lis.

    Jonnie pomachał ręką wszystkim zgromadzonym na łące. Odpowiedział mu zgodny i głośny chór. Wszedł do samolotu i zablokował drzwi. Usadowił się w fotelu, owinął dwukrotnie wokół siebie pas bezpieczeństwa, nałożył maskę powietrzną i wydostał mapę. Terl patrzył z kwaśną miną na zgromadzony na łące tłum. Coś tam burczał pod nosem, że "późno", że "nie ma żadnej siły na te przeklęte zwierzaki" i że "da im nauczkę". Jonnie stwierdził w duchu, że potwór pije za dużo kerbango.

    Samolot wyprysnął w niebo z taką prędkością, że Jonniego aż wgniotło w fotel. Terl gwałtownie wciskał przełączniki. Samolot zaczął przechylać się na bok.

    - Co robisz?! - krzyknął Jonnie.

    - Dam im mały pokaz - zahuczał Terl. - Niech wiedzą, co ich czeka, jeśli nie będą posłuszni.

    Tłum na łące wyglądał pod nimi jak mała plamka, gdy samolot zaczął nagle nurkować. Jonnie uświadomił sobie z przerażeniem, że Terl ma zamiar ostrzelać zgromadzonych ludzi. Ziemia zbliżała się coraz bardziej.

    - Nie! - krzyknął rozpaczliwie.

    Pazury Terla sięgały ku przyciskom otwarcia ognia. Jonnie rzucił trzymaną w rękach mapę w twarz Terla tak, że jej grzbiet uderzył potwora w oko, i zaczął szybko stukać po własnych przyciskach sterujących.

    O dwieście stóp nad ziemią samolot raptownie zmienił kurs i wyrównał do lotu poziomego. Ziemia była tui-tuż. Drżącymi palcami Jonnie wciskał kolejne przełączniki. Brzuch samolotu ślizgał się po wierzchołkach drzew. Mknęli wzdłuż zbocza, zaledwie o parę stóp ponad jego powierzchnią. W końcu Jonniemu udało się wyrównać kurs. Skierował się ku odległym plażom. Założył odwrotnie taśmę, która przywiodła ich do celu w czasie lotu do Szkocji i wprowadził jej dane do pamięci autopilota. Zlany potem, odchylił się na oparcie fotela. Popatrzył na Terla. Potwór przestał już trzeć bolące oko.

    - Omal nas nie zabiłeś! - wrzasnął wściekle.

    - A ty byłbyś popsuł wszystko - odparł Jonnie.

    - Nie mam żadnych sposobów na te zwierzaki - warknął Terl. - Zamierzasz utrzymać ich w posłuszeństwie? Czym?

    - Chyba byli do tej pory wystarczająco posłuszni?

    - Zepsułeś mi całą podróż - rzekł Terl ponuro.

    W końcu zaczął grzebać dokoła w poszukiwaniu kerbango, pociągnął potężny łyk i nadal siedział z posępną miną.

    - Dlaczego wczoraj tak się cieszyliście? - zapytał w końcu.

    - Powiedziałem im, że po zrealizowaniu projektu zostaną sowicie wynagrodzeni.

    - A więc cieszyli się z powodu wynagrodzenia?

    - Mniej więcej - odparł Jonnie.

    - Ale nie obiecałeś im żadnego złota? - zapytał Terl podejrzliwie.

    - Nie, oni w ogóle nie znają złota. Płacą sobie końmi i innymi stworzeniami.

    - Liczą na sowite wynagrodzenie, tak? - powtórzył Terl. Zaśmiał się rechotliwie. Kerbango zaczynało działać. Właśnie wpadł na cudowny pomysł. Sowite wynagrodzenie! Wiedział dokładnie, jaką otrzymają zapłatę. Dokładnie! Z wylotu lufy miotacza. Ubawiło go to niezmiernie. Wydało mu się to tak bardzo śmieszne, że podczas całej drogi powrotnej od czasu do czasu wybuchał śmiechem. Jakżeż głupie były te zwierzaki! Sowite wynagrodzenie, rzeczywiście! Nie dziwota, że stracili tę planetę! Nareszcie miał na nich jakiegoś haka.

2

    Już w czterdzieści osiem godzin po przybyciu do "bazy obronnej" Jonnie odczuł pozytywne skutki obecności Roberta Lisa wśród ochotników.

    Pośród całego zamieszania związanego z rozlokowaniem się na nowym miejscu, dwóch młodych ludzi, myszkując po terenie, natknęło się na starą ciężarówkę z bronią. Przysypany ziemią pojazd znajdował się w wykopie, tuż przy drodze. Leżał tam zapomniany setki lat, a teraz odkopały go ręce Szkotów.

    Jonnie właśnie powrócił do bazy z kilkoma młodzieńcami, którzy gnali przed sobą stado dzikiego bydła. Wszyscy Szkoci byli zajęci pracą. Nikomu nie trzeba było wydawać poleceń, sami wyczyścili i podzielili między siebie stare pomieszczenia sypialne. Wykopali latryny. Pastor doprowadził kaplicę do stanu używalności. A stare kobiety wyszukały takie miejsce, które można było zabezpieczyć przed jeleniami i bydłem i które - ze względu na bliskość wody - idealnie nadawało się na założenie warzywnika. Jonnie zaorał je za pomocą świdra górniczego, a kobiety zapewniły go, że teraz już nikt nie zachoruje na szkorbut, gdyż przywiozły ze sobą dość nasion, a w tak grubej warstwie gleby i w takim słońcu rzodkiewki, sałata i cebula urosną błyskawicznie. Dyrektor szkoły sam sobie przydzielił stary budynek akademii i zdążył już urządzić jedną klasę.

    Szkoci wykazali wybitny talent w obchodzeniu się z maszynami. Czasami wydawało się, że z góry wiedzą, do czego służą niektóre przewody i druty, choć tylko słyszeli lub czytali o nich w książkach. Dlatego też Jonnie nie był zbyt zaskoczony, gdy jeden z młodzieńców - był to Angus McTavish - zaprezentował mu metalowy przedmiot i poprosił o pozwolenie na "doprowadzenie tego i całej reszty ładunku do stanu używalności".

    - Co to jest? - zapytał.

    Młodzieniec pokazał mu wyryte na metalu litery. Przedmiot pokryty był czymś, co kiedyś musiało być grubą warstwą smaru i w ciągu wieków stwardniało na kamień, ale zapobiegło korozji. Odczyszczone przez młodzieńca litery tworzyły napis: "Pistolet maszynowy Thompson..." Wyryta była na nim nazwa firmy i numer seryjny.

    - Mamy tego wiele skrzyń - poinformował go Angus. - Cały ładunek ciężarówki. I uszczelnione skrzynki z amunicją. Jeśli usunie się z nich smar, można będzie strzelać. Ciężarówka musiała spaść z drogi i została zasypana w wykopie. Czy mogę to wyczyścić i wypróbować, McTyler?

    Jonnie skinął głową, myśląc już o czymś innym, i nadal zajmował się bydłem. A myślał o tym, jak się dostać do bazy i przetransportować z niej konie. Co prawda, w okolicy było mnóstwo dzikich koni, ale wymagały ujeżdżenia, a uganianie się za bydłem na piechotę nie było najbezpieczniejszym zajęciem. Rozważał nawet możliwość wykorzystania do tego celu małego transportera. Dla Szkotów brak żywności zawsze był problemem, a tutaj jadła było pod dostatkiem. Obfite jedzenie uczyni ich jeszcze silniejszymi i jeszcze lepiej przygotuje do ciężkiego zadania, które przed nimi stało.

    Zupełnie nie spodziewał się delegacji, która zjawiła się u niego zaraz po kolacji. Sala jadalna była już urządzona i chociaż kobiety przyrządzały posiłki na dworze, spożywano je w jadalni. Robert Lis siedział obok Jonniego.

    Angus McTavish pokazał im broń.

    - Działa! Wyczyściliśmy ją i wiemy już, jak się ją ładuje i obsługuje, a amunicja jest dobra.

    W jadalni zrobiło się cicho.

    - Jest tego dużo i mamy mnóstwo amunicji - ciągnął Angus McTavish. - Jeśli wejdziesz na wzgórze i popatrzysz na wschód, to w dali ujrzysz bazę górniczą Psychlosów. - Uśmiechnął się. Grupa uzbrojonych ludzi mogłaby się tam zakraść nawet dzisiejszej nocy i roznieść ich na strzępy.

    Reszta zgromadzonych natychmiast urządziła głośną owację. Młodzi ludzie wstawali od stołów i gromadzili się dokoła nich, a przed oczami Jonniego stanął straszliwy obraz zmasakrowanych Szkotów i fiaska całego przedsięwzięcia.

    Robert Lis spojrzał na niego pytająco. Wydawało się, że czeka tylko na jakiś znak, więc Jonnie kiwnął głową. Stary weteran był jednym z nielicznych Szkotów, którzy widzieli Psychlosów z bliska jeszcze przed przybyciem frachtowca. Zapędziwszy się na pogórze w poszukiwaniu bydła, Robert Lis natknął się na grupę myśliwską Psychlosów z bazy górniczej w Kornwalii. Psychlosi wystrzelali wszystkich jego towarzyszy. Robert zdołał uciec z tej rzezi przywarty do brzucha swego konia. Zdawał sobie w pełni sprawę z potęgi uzbrojenia Psychlosów i z ich morderczych instynktów.

    - Ów młody człowiek - powiedział wskazując na Angusa McTavisha, trzymającego w rękach pistolet maszynowy - postąpił bardzo dobrze. Zaradność i odwaga to cechy bardzo chlubne.

    Młodzian rozpromienił się.

    - Ale - ciągnął dalej Robert Lis - jedno ze starych porzekadeł mówi, że największy sukces osiąga się dopiero wtedy, gdy coś się przygotowało całkowicie. Jedna zniszczona baza górnicza nie zakończy panowania Psychlosów. Będziemy prowadzić wojnę przeciwko całemu imperium Psychlosów, a do tego musimy się odpowiednio przygotować. Wymaga to ciężkiej pracy. Nie możemy pozwolić sobie na zniszczenie tylko jednej bazy i ujawnienie tym samym naszych zamiarów.

    Odniosło to pożądany skutek. Młodzi ludzie uznali, że mówi bardzo mądrze i z ochotą dokończyli jedzenia kolacji, składającej się z pieczonego mięsa. Niebezpieczeństwo wywołania nierozważnej wojny zostało chwilowo zażegnane.

    Trochę później, już w powoli zapadającym zmroku, Jonnie wyszedł ze starszymi mężczyznami na dwór, by pokazać im okop. Zaczął uświadamiać sobie, że ma teraz coś w rodzaju rady przybocznej. Składała się ona z Roberta Lisa, pastora, dyrektora szkoły i historyka. Opowiedział im historię tego miejsca tak, jak ją wyczytał w księgach Psychlosów. Zrozumieli. Taka broń nie była w stanie zatrzymać Psychlosów. A potem historyk, doktor McDermott, rozejrzał się dokoła i spytał:

    - Ale gdzie są szczątki czołgu?

    - On zwyciężył! - odparł Jonnie.

    - Dziwi mnie tylko to - rzekł historyk - że nie ma tu żadnych szczątków sprzętu bojowego Psychlosów.

    - Psychlosi mogli ponieść jakieś straty lub nie, ale na pewno zabraliby z pola walki uszkodzony sprzęt - odparł Jonnie.

    - Ależ niekoniecznie! - odrzekł historyk i opowiedział historię podobnej bitwy, o której czytał w książce znalezionej w bibliotece uniwersytetu.

    Bitwę stoczono w najwęższym miejscu pogórza, tam gdzie kiedyś przebiegała granica między Anglią i Szkocją, tuż przed Górami Szkockimi, pomiędzy dwoma starymi miasteczkami, Dumbarton i Falkirk.

    - ...i szczątki czołgów Psychlosów można tam znaleźć aż do dzisiaj - zakończył.

    - To prawda - rzekł Robert Lis. - Sam je widziałem. A historyk dodał:

    - Żaden z Psychlosów nigdy nie wszedł na teren znajdujący się na północ od tego miejsca, to znaczy aż do momentu, gdy ty, McTyler, przyleciałeś ze swoim demonem. Jest to jedyna przyczyna, dzięki której wciąż jeszcze możemy egzystować w Górach Szkockich.

    - Powiedz mi coś więcej na temat tej bitwy! - poprosił Jonnie.

    - Och, jest ona bardzo nieporadnie opisana - odparł historyk. - To raczej ciekawostka, a nie literatura, spisana przez szeregowego żołnierza z Queen's Own Highlanders, któremu udało się uciec z pola bitwy. Myślę, że był to saper, bo miał coś do czynienia z minami ziemnymi.

    - Miny ziemne?- zapytał pastor. - Czy to miny górnicze, w których kopie się rudę? Kopalnie?

    - Ależ nie - odparł historyk. - Myślę, że nazwy "mina" używali oni w odniesieniu do zakopywanych w ziemi ładunków wybuchowych. Gdy nieprzyjaciel na nie najechał, wówczas eksplodowały. Żołnierz użył określenia "taktyczna broń jądrowa". Opisuje on, jak część żołnierzy - którzy znajdowali się w uszczelnionych bunkrach - uniknęła śmierci i wycofała się na północ. Ich kapitan, jak mniemam, miał w Górach Szkockich swoją dziewczynę. A położyli oni barierę minową pomiędzy Dumbarton a Falkirk. Atakujące czołgi Psychlosów najechały na barierę i miny eksplodowały. Psychlosom nie brakowało ani czołgów, ani żołnierzy. Ale wówczas po prostu wycofali się na południe i nigdy już nie zjawili się z powrotem, by zabrać zabitych i uszkodzony sprzęt. W powieści sądzi się, że spowodowała to interwencja ducha Drake'a...

    - Zaczekaj! - przerwał mu Jonnie. - To była broń jądrowa?

    - Tak tam było napisane - rzekł historyk.

    - Uran... - powiedział Jonnie w zamyśleniu. - Między tymi dwoma miastami wciąż jeszcze musi być pas pyłu radioaktywnego.

    Wytłumaczył wszystkim, jaki wpływ miało promieniowanie radioaktywne na gaz, którym oddychali Psychlosi.

    - Tak, to wszystko tłumaczy - rzekł Robert Lis.

    - To wydaje się podobne do magicznego pierścienia ognia lub do geometrycznych znaków, których stworzenia piekielne nigdy nie śmiały przekroczyć - powiedział historyk.

    Jonnie popatrzył na szczątki broni, którą trzymał w rękach.

    - Ci biedacy nie mieli żadnego uranu i nic nie wiedzieli o Psychlosach. Mieli tylko taką broń.

    - Umarli jak dzielni mężczyźni. - Pastor zdjął czapkę. Pozostali uczynili to samo.

    - My zaś musimy mieć pewność - powiedział Jonnie z mocą - że nie zostaniemy unicestwieni tak jak oni.

    - Racja - potwierdził Robert Lis.

    Zamyśleni ruszyli z powrotem w stronę ognisk, na których gotowano strawę. Nocny wiatr niósł odgłosy cichego zawodzenia dud.

3

    Terl ślęczał nad mapami gór. Miał już najnowsze zdjęcia żyły złota wykonane przez samolot zwiadowczy i teraz próbował znaleźć trakt lub drogę, które prowadziłyby w pobliże tej głębokiej rozpadliny. Była to niezwykle trudna operacja i gdy pomyślał o zwierzakach podejmujących się czegoś, co przyprawiłoby o czkawkę nawet doświadczonego psychloskiego górnika, zaczynał wątpić w powodzenie przedsięwzięcia. Drogą lądową do tego miejsca po prostu nie można było się dostać.

    Weszła jego nowo zatrudniona sekretarka, Chirk. Była na tyle głupia, że nie stwarzała żadnego zagrożenia, i na tyle ładna, żeby stanowić odpowiednią dekorację. Upijała się ekonomicznie szybko - i miała jeszcze inne zalety. Jej przydatność polegała na niedopuszczaniu do Terla interesantów i spychaniu na innych obowiązku załatwiania wszelkiej papierkowej pracy administracyjnej. Ponieważ praktycznie miał teraz nieograniczoną władzę, nikt go nie powinien niepokoić jakimiś tam trywialnymi detalami. Jego aktualne motto brzmiało: przeciążaj skruszonego już Numpha!

    - Przyszedł zwierzak i chce cię widzieć - poinformowała go Chirk.

    Terl pośpiesznie zgarnął mapy do górnej szuflady biurka.

    - Przyślij go tu!

    Jonnie wszedł do środka w ubraniu Chinkosów i w masce powietrznej na twarzy. W ręku trzymał jakiś papier. Terl przyjrzał mu się z zadowoleniem. Wszystko układało się dość dobrze. Zwierzak zachowywał się poprawnie, mimo że nie nosił już na szyi nadzorującej kamery. Zawarli układ, na mocy którego Jonnie mógł przybywać co parę dni do bazy, żeby zatroszczyć się o pożywienie dla dziewcząt i pokonferować z Terlem. Jonnie sugerował wcześniej zorganizowanie łączności radiowej, ale Terl odmówił mu ze złością i w sposób nieugięty. Żadnej łączności radiowej! Była to decyzja ostateczna. Niech sobie zwierzak połazi, jeśli chce mu coś powiedzieć. Terl dobrze wiedział, że w bazie było mnóstwo odbiorników radiowych - ktoś mógłby go podsłuchać i zdekonspirować.

    - Mam tu listę... - zaczął Jonnie.

    - Widzę.

    - Potrzebuję rur, ubrań Chinkosów, przyrządów do szycia, trochę pomp i łopat...

    - Przekaż tę listę mojej sekretarce! Brzmi to tak, jakbyście przebudowywali całą bazę obronną. Dlaczego nie zajmiesz się wreszcie szkoleniem w obsłudze maszyn?

    - Zajmuję się - odparł Jonnie.

    I była to szczera prawda. Każdego dnia przez dziesięć godzin on i dyrektor szkoły zajmowali się młodzieżą.

    - Przyślę wam Kera - powiedział Terl.

    Jonnie wzruszył ramionami, potem wskazał listę.

    - Jest tu parę rzeczy, które muszę z tobą omówić. Pierwsza z nich to uczące maszyny Chinkosów. Jest ich chyba sześć w starych kwaterach Chinkosów. Jak wiesz, wszystkie instrukcje obsługi sprzętu są w języku Psychlo. Chcę wziąć maszyny uczące wraz z płytami i książkami. Druga sprawa to latające transportery.

    - Dostałeś przecież latające platformy.

    - Myślę, że będziemy potrzebować kilku samolotów do przewozu personelu i kilku latających transporterów. Byłem u Zzta. Jego garaż jest wypełniony tego rodzaju maszynami.

    Terl przypomniał sobie mapy. Tak, do tego miejsca nie było żadnej drogi. Zdał sobie sprawę, że wszystko trzeba będzie transportować drogą powietrzną. Ale zarówno latające transportery, jak i samoloty osobowe miały takie same stery jak samoloty bojowe, tyle że były wyposażone w mniejszą liczbę miotaczy. A obowiązywał niezłomny zakaz, że nie wolno uczyć zasad walki żadnej obcej rasy. Czekała jednak na niego żyła złota, do której nie miał żadnego innego dostępu. No cóż, w końcu transporter górniczy nie był samolotem bojowym, to pewne. A poza tym przecież to on zarządzał tą planetą i ustanawiał na niej prawa.

    - Ile ich chcesz? - zapytał sięgając po listę. - Hej! Napisałeś tu: dwadzieścia! I trzykołowe pojazdy lądowe... trzy pojazdy naziemne...

    - Twoje polecenie było wyraźne: mam ich szkolić na sprzęcie. A jeśli nie dostanę sprzętu...

    - Ale aż dwadzieścia.. ?!

    Jonnie wzruszył ramionami.

    - Na początku mogą nieudolnie obchodzić się ze sprzętem. Terl parsknął śmiechem, przypominając sobie, jak to zwierzak o mało nie zwalił się w przepaść w płonącym spychaczu. Ubawiło go to wspomnienie. Wydobył jeden z formularzy podpisanych przez Numpha in blanco i podpiął pod listę.

    - Ile mam czasu na szkolenie? - zapytał Jonnie.

    Terl nie miał ochoty zdradzać mu dokładnych terminów. W rzeczywistości musiały się one zbiegać z dokonywanymi co pół roku transfrachtami personelu i ciał zmarłych Psychlosów. Szybko policzył w myśli. Razem dziewięć miesięcy. Może więc dać mu trzy miesiące na szkolenie, dokładnie do następnego transfrachtu, i sześć miesięcy na prace górnicze do drugiego transfrachtu, który odbędzie się wiosną przyszłego roku. Lepiej jednak skrócić czas szkolenia.

    - Dwa miesiące na pełne przeszkolenie - oświadczył.

    - To strasznie mało!

    Terl wyjął z kieszeni skrzynkę zdalnego sterowania, poklepał ją łapą i schował z powrotem. Uśmiechał się. Jonnie zmarszczył brwi, w jego oczach zaczęły migotać iskry. Z wysiłkiem powściągnął gniew i rzekł opanowanym głosem:

    - Mógłbym wykorzystać Kera, żeby mi pomógł przetransportować cały ten sprzęt.

    - Powiedz to Chirk!

    - Muszę też zdobyć trochę doświadczenia w lotach nad tymi górami. Są tam silne prądy pionowe powietrza, a w zimie będą jeszcze silniejsze. Nie chciałbym, żebyś zaczął myśleć nie wiadomo co, jeśli polatam trochę nad nimi.

    Terl bezwiednie położył łapy na blacie biurka, jakby chciał zasłonić szufladę. I wtedy uzmysłowił sobie, że staje się nerwowy. Wiedział jednak, że im dłużej utrzyma wszystko w sekrecie, tym mniej szans pozostawi zwierzakowi na wygadanie się przed innymi pracownikami Towarzystwa. Zaczął się już zastanawiać, jaką będzie musiał wymyślić bajeczkę, żeby wytłumaczyć innym, dlaczego zwierzaki muszą latać w górach.

    - Robisz wrażenie, jakbyś strasznie dużo wiedział - powiedział nagle.

    - Tylko to, co sam mi powiedziałeś.

    - Kiedy?

    - Przy różnych okazjach. Choćby tam w Szkocji.

    Terl zesztywniał. Prawda, źle się pilnował. Bardzo źle się pilnował. Jeśli ten głupi szczurzy móżdżek połapał się...

    - Jeśli dowiem się choćby o jednym przecieku informacji na temat właściwego celu tego projektu od Kera lub od kogokolwiek innego - poklepał kieszeń, w której schowana była skrzynka to mniejszą z kobiet spotka małe nieszczęście.

    - Wiem o tym.

    - To idź już sobie! Jestem zbyt zajęty, żeby tracić czas na pogaduszki.

    Jonnie poprosił Chirk, by zrobiła mu kopię zlecenia na duplikatorze i poleciła Kerowi, aby pomógł w transporcie sprzętu.

    - Proszę, zwierzaku - powiedziała podając mu kopie.

    - Mam na imię Jonnie.

    - A ja mam na imię Chirk - zamrugała wymalowanymi powiekami. - Wy, zwierzaki, jesteście zabawne i oryginalne. Dlaczego polowanie na was dostarcza tyle rozrywki, jak twierdzą niektórzy nasi pracownicy? Przecież ty na pewno nie wyglądasz groźnie. I nie myślę, żebyś był jadalny. Zwariowana planeta! Nie dziwota, że biedny Terl tak jej nienawidzi. Gdy w przyszłym roku wrócimy na Psychlo, będziemy mieli olbrzymi dom.

    - Olbrzymi dom? - zapytał Jonnie, spoglądając na nią ze zdumieniem.

    - Ach tak! Będziemy bogaci! Terl tak twierdzi. Jonnie, następnym razem, gdy będziesz chciał ode mnie jakiejś przysługi, przynieś mi prezent!

    - Dziękuję, na pewno przyniosę.

    Wyszedł z biura. Oto zdobył kolejny strzęp informacji. Terl będzie tu nie dłużej niż rok. Terl ma zamiar wrócić do domu i w dodatku jako bogacz...

4

   - Przykro mi, panowie - powiedział Jonnie do swojej rady.

    Siedzieli na rozpadających się krzesłach w pomieszczeniu, które było jednocześnie mieszkaniem i biurem. Był to duży pokój, z którego roztaczał się rozległy widok na okolicę, wybrany z tego powodu, że miał szyby we wszystkich oknach.

    Jonnie wskazał na stos książek.

    - Szukałem we wszystkich książkach, które miałem do dyspozycji, ale nie mogę tego zlokalizować.

    Robert Lis, doktor McDermott, pastor i dyrektor szkoły wpatrywali się w niego. Nigdy nie próbował mówić im nieprawdy. Wiedzieli, że zawsze gra z nimi w otwarte karty. Na razie wszystkie sprawy toczyły się dobrze, prawie aż za dobrze. W nauce obsługiwania maszyn młodzi ludzie robili wspaniałe postępy. Zdarzył się tylko jeden wypadek z latającym transporterem dwóch uczniów symulowało walkę powietrzną i jeden z nich wcisnął niewłaściwy przycisk, wskutek czego grzmotnął maszyną o ziemię. Leżał teraz pod opieką starych wdów w izbie chorych, z połamaną nogą złożoną przez pastora. Transporter, według opinii Kera, który przyleciał, by go naprawić, nadawał się już tylko na części zamienne.

    Trzem młodzieńcom wybranym ze względu na ich podobieństwo do Jonniego dyrektor szkoły nie dawał odejść od maszyn uczących, od samego świtu aż do południa, kiedy to szli na zajęcia z obsługi pojazdów. Uczyli się psychloskiego bardzo intensywnie i robili w tym postępy. Kilku młodych ludzi schwytało dzikie konie i ujeździło je, a potem naspędzało dzikiego bydła i upolowało jelenia, tak że żywności nie brakowało. Rzodkiewki oraz sałata urozmaiciły ich pożywienie i stanowiły powód do dumy starych kobiet. Wszyscy pracowali jak szaleni i baza przez cały dzień wyglądała niczym mrowisko.

    - A może - rzekł doktor McDetmott - my moglibyśmy dopomóc ci w szukaniu. - Zrobił gest w kierunku książek. Jeśli powiesz nam dokładnie, co musi być zlokalizowane.

    - To uran. Kluczem do naszej walki jest uran.

    - Ach tak - rzekł doktor McDermott. - To jest nieszkodliwe dla ludzi, ale zabójcze dla Psychlosów.

    - To jest szkodliwe również dla ludzi. - Jonnie wskazał książkę o toksykologii. - Po zbyt długim napromieniowaniu niektórzy ludzie umierają w straszny sposób. Te góry - wyciągnął rękę w kierunku wyraźnie rysujących się na horyzoncie szczytów - są rzekomo pełne uranu. Wiem na pewno, że Psychlosi są o tym przekonani. Nikt nie zmusi żadnego Psychlosa, by tam poszedł. A demon Terl ma zamiar nas tam posłać, prawdopodobnie w celu zdobycia dla niego złota. Musiał je, bez wątpienia, tam wykryć. Albo więc będziemy wydobywać złoto, albo uran. Prawdopodobnie będziemy musieli to robić, by wykazywać jakąś aktywność.

    - A ty nie możesz go zlokalizować? - zapytał doktor McDermott.

    Jonnie potrząsnął przecząco głową.

    - Mam tu nawet listę kopalni uranu. Ale przy wszystkich są adnotacje "Wyeksploatowana", "Kopalnia zamknięta" i temu podobne.

    Pastor potarł nos w zamyśleniu.

    - A czy ludzie z twojego miasteczka nie wiedzą czegoś na ten temat?

    - Nie. Ale są oni jednym z dowodów, że on tam musi być. To dlatego właśnie nie wziąłem was, panowie, do miasteczka, choć bardzo tego chciałem. Jestem pewien, że ich choroby i niezdolność do rozmnażania się są wynikiem promieniowania uranu.

    - Nie wydaje się jednak, by to miało jakiś wpływ na ciebie, McTyler - uśmiechnął się pastor.

    - Dużo wędrowałem i przez większą część czasu nie było mnie w domu. A poza tym, być może, na jednych ma to wpływ większy, na innych mniejszy.

    - Dziedziczność - orzekł doktor McDermott. - W niektórych z was mogła się w ciągu wieków wytworzyć odporność lub niewrażliwość na uran. A więc ludzie z twojego miasteczka nie będą wiedzieć?

    Jonnie potrząsnął przecząco głową.

    - Już wkrótce muszę znaleźć jakiś sposób, by ich przesiedlić stamtąd. I miejsce, do którego można by ich przenieść. Nie, oni nic nie wiedzą na ten temat, bo inaczej już dawno opuściliby dolinę. Musimy sami rozwiązać ten problem. Jest to bowiem podstawa wszystkich naszych planów.

    Doktor McDermott wyciągnął rękę.

    - Rozdziel te książki pomiędzy nas, to skrócimy nieco czas snu i pomożemy ci w szukaniu!

    Jonnie zaczął im kolejno rozdawać książki.

    - Myślę - powiedział Robert Lis - że powinniśmy porozsyłać trochę zwiadowców. W planowaniu każdego rajdu, który ma się zakończyć sukcesem, podstawową rzeczą jest wysłanie najpierw zwiadowców. Jak się rozpoznaje ten uran?

    - Przyrządy wykrywające uran opisane są w książkach na temat górnictwa - odpowiedział Jonnie. - Ale nie mamy głównego urządzenia. Nazywa się ono "licznik Geigera" i chociaż go oglądałem i mam nawet ogólne pojęcie o jego budowie, to problem polega na tym, że nie wiem, jak je zdobyć.

    - Być może - rzekł dyrektor szkoły - uda się je znaleźć w którejś z tych starych osad. Czy są jakieś informatory na temat fabryk?

    - Wątpię, by tego rodzaju przyrząd był wiele wart po setkach lat - zauważył doktor McDermott. - Ale widzę tu... och, to się prawie zupełnie rozleciało... książka telefoniczna?... z Dev... z "Denver"... Telefony - wyjaśnił pozostałym - były zazwyczaj w miastach. O, tu... "przyrządy... Międzynarodowy Ośrodek Badawczy Maszyn Biurowych"? Do licha! Nie można odczytać adresu.

    - Na wielu budynkach w mieście są napisy - powiedział Jonnie.

    Robert Lis pochylił się do przodu.

    - Jak już wspomniałem, trzeba wysłać zwiadowców, ale musimy być bardzo, ostrożni, żeby demony nie zaczęły podejrzewać, że węszymy po okolicy.

    - Mają urządzenia do wykrywania ciepła ciał - powiedział Jonnie. - To dlatego udało ci się uciec, przywierając do brzucha końskiego. Oni sądzili, że to same konie uciekają. Samolot zwiadowczy robi tylko zdjęcia, więc wystarczy się po postu schować kiedy usłyszy się w dali jego dudnienie. Natomiast prawdziwym zagrożeniem jest pojazd naziemny, ponieważ ma w wyposażeniu obrotowe sondy termiczne, które wykrywają ciepło. Mam parę narzut, które można włożyć na siebie, by uniemożliwić emisję ciepła, ale musimy być nadzwyczaj ostrożni. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli ja pójdę na zwiad.

    - Ni, ni - zawołał Robert Lis, który z nagłego wzruszenia zaczął mówić dialektem. - Ni można ci na to pozwolić, chłopcze!

    Reszta członków rady również potrząsnęła przecząco głowami.

    - Nie możemy cię narażać, McTyler - rzekł pastor. Jesteśmy tu po to, aby ci pomagać.

    - Mały demon... - rozpoczął Jonnie.

    - Ten, który przybył, by naprawić latającą maszynę?

    - Ten sam - potwierdził Jonnie. - Nazywa się Ker. Powiedział mi, że zostało wydane specjalne rozporządzenie Dyrektora Planety zabraniające urządzania polowań w całym tym rejonie i ograniczające je tylko do rejonów kopalni i baz. Terl powiedział, że słyszał Psychlosów planujących tam polowanie dla sportu. Tak więc nie będzie tu żadnych pętających się po okolicy demonów. Dlatego też udanie się do Wielkiego Miasta na zwiad powinno być zupełnie bezpieczne, jeżeli nie znajdziemy się w zasięgu obserwacji samolotu zwiadowczego.

    - Na zwiad nigdy nie udają się przywódcy - zaprotestował zdecydowanie Robert Lis. - Na rajdy, tak, ale na zwiad nigdy! Poślemy młodego Angusa McTavisha. Czy wszyscy są za tym?

    Tak więc jeszcze tej samej nocy, gdy zapadły ciemności, młody Angus McTavish udał się w małym pojeździe naziemnym na zwiady do Denver. Był to chłopak bardzo zdolny i bystry: zastosował system rur doprowadzających wodę do bazy, sam wymyślił sposób działania systemu zaopatrywania w wodę i systemu kanalizacyjnego i ku zdumieniu swoich przyjaciół doprowadził do stanu używalności kilka toalet.

    Nie było go przez czterdzieści osiem godzin. Wrócił z mnóstwem zadziwiających nowin. Niestety, laboratoria Międzynarodowego Ośrodka Badawczego Maszyn Biurowych leżały w gruzach i niczego tam nie znalazł. Nie było tam nic, co nawet z grubsza przypominałoby licznik Geigera. Zlokalizował też "Biuro Górnicze", ale były w nim tylko zbutwiałe akta. Odkrył nawet sklep z napisem "Dostawca konfekcji dla poszukiwaczy minerałów" i chociaż znalazł w nim parę kilofów z nierdzewnej stali, które zabrał ze sobą, i cały asortyment nierdzewnych noży, które sprawiły radość i ułatwiły pracę starym kobietom, to jednak nigdzie nie znalazł licznika Geigera.

    Rada znów się zebrała i ponuro zadecydowała, żeby kontynuować poszukiwania. Pastor odmówił modlitwę, w której prosił miłosiernego Boga, by ulitował się nad nimi i by w jakiś sposób wskazał im takie miejsce, w którym będzie licznik Geigera i uran. Zdecydowano również, choć bez zbytniej nadziei, rozesłać większą liczbę zwiadowców.

5

    Jonnie obudził się nagle w środku nocy, uświadamiając sobie, że wie już, gdzie znajduje się wykrywacz uranu. W dmuchawie kontrolującej poziom radioaktywności rudy, w rejonie transfrachtut przeszedł przecież nawet przeszkolenie w jej obsługiwaniu. Mimo zakazów Roberta Lisa zdecydował się wyruszyć na zwiad, bez względu na to, czy było to bezpieczne, czy nie. Przy okazji spotka się z Chrissie.

    Chrissie i Pattie były tego dnia bardzo smutne. Jonnie przywiózł im świeże mięso i skóry jelenie do wyprawienia i szycia. Narąbał mnóstwo drewna opałowego - jeden ze Szkotów wykopał w ruinach miasteczka siekierę z nierdzewnej stali. Ułatwiało to znacznie wykonywanie takiej pracy. Poukładał drewno za drewnianą barierą, aby można je było łatwo wnieść do klatki, gdy Terl nie będzie zajęty i przyjdzie go do niej wpuścić.

    Rozmawianie przez drewnianą barierę i pręty klatki było deprymujące. Chrissie i Pattie chciały wiedzieć, co teraz porabia. Odparł im, że pracuje. A czuje się dobrze? Owszem, dobrze. I czy wszystko toczy się dobrze? Po prostu świetnie. Trudno było prowadzić rozmowę na odległość czterdziestu stóp i pod nadzorem co najmniej dwóch guzikowych kamer. Trudno było udawać spokojnego i pewnego siebie.

    Na owiniętym wokół szyi rzemieniu Jonnie miał zawieszony aparat do rejestrowania obrazów. Za pomocą paru innych rzemieni z jeleniej skóry przymocował go do piersi w taki sposób, że nieznacznym ruchem ręki mógł go uruchamiać i zatrzymywać bez podnoszenia do oczu. Przećwiczył to wcześniej i teraz potrafił już dość dokładnie wycelować aparat bez patrzenia przez wizjer. Pobrał z magazynu kilkanaście takich aparatów i mnóstwo miniaturowych płyt, na których rejestrowały się obrazy. Podczas rozmowy utrwalił wizerunki dziewcząt i klatki pod różnymi kątami, obraz skrzynki bezpiecznikowej i przewodów elektrycznych. Zdawał sobie sprawę, że to, co robi, jest niezwykle ryzykowne.

    Powiedział Chrissie i Pattie, że jeszcze do nich wróci, i pojechał na najwyższe wzniesienie nad kwaterami Chinkosów. Na pozór niedbale i od niechcenia wykonał zdjęcia panoramy całej bazy. Zrobił zdjęcia dwudziestu samolotów bojowych ustawionych w szeregu na lotnisku, odległego składu ładunków paliwowych, a poza tym jeszcze składu gazu do oddychania. Zrobił też zdjęcia kostnicy, znajdującej się o sto jardów za rejonem transfrachtu, rejonu lądowania frachtowców, ramp wyładowczych, taśmociągu i wieży kontrolnej.

    I nagle, co za szczęście! Zobaczył frachtowiec z ładunkiem rudy zbliżający się do lotniska. Zjechał leniwie z pagórka. Gdy przejeżdżał obok klatki, pomyślał, że lepiej będzie, jeżeli schowa tutaj płyty z utrwalonymi już przez aparat obrazami. Zeskoczył z konia i wsunął płyty w przygotowany dla dziewcząt pakunek. Dosiadł Wiatrołoma i pojechał w dół do rejonu odpylania rudy. Jeszcze nie rozpoczęto rozładunku frachtowca. Pracownicy wychodzili dopiero ze swych pomieszczeń i wsiadali do maszyn. Podjechał do dmuchawy, w której nie było jeszcze operatora. Zwisający z żurawia hak huśtał się na wszystkie strony i Jonnie udawał, że chce go zamocować. W rzeczywistości przechylił się nad maską i wyciągnął jeden z drutów z tylnej ściany tablicy sterowniczej maszyny. Nie wiedział, który z obwodów został w ten sposób uszkodzony, ale przy odrobinie szczęścia bardzo szybko się o tym przekona.

    Operator znał go przelotnie z okresu szkolenia, ale spojrzał na niego z właściwą Psychlosom pogardą.

    - Zabierz lepiej stąd tego konia! Ruda już się wyładowuje. Jonnie wycofał Wiatrołoma na bezpieczną odległość. Z głuchym łoskotem ruda zaczęła się wysypywać z frachtowca. Spychacze uwijały się dokoła, porządkując stos. Pierwsza partia rudy była gotowa do załadowania w czerpaki taśmociągu. Nagle rozbłysło czerwone światło i rozległ się dźwięk syreny. Operator maszyny odpylającej rudę zaklął i zaczął walić łapami po przyciskach sterujących. Cały ruch ustał.

    Z kopuły biura kontroli transfrachtu wybiegł Char, dudniąc jak czołg i krzycząc coś w biegu. Z daleka słychać było słabe pojękiwanie innego frachtowca, który nadlatywał z którejś z zamorskich kopalni. Nie był to, co prawda, planowy dzień transfrachtu, ale każde zakłócenie normalnej pracy naruszało ustalone terminy.

    Char krzyczał, że trzeba naprawić elektronikę maszyny; ktoś z kopuły dopytywał się przez megafon, gdzie się podział dyżurny elektronik. Jonnie mógłby im powiedzieć, gdzie się podział. Przed piętnastoma minutami widział go idącego w kierunku bazy. Char wściekał się na operatora dmuchawy.

    Jonnie ześlizgnął się z konia i podszedł do nich.

    - Mogę to naprawić.

    Od wrzasku Chara, każącego mu się wynosić, aż zadrżało powietrze.

    - Ja to naprawdę potrafię naprawić.

    - Niech naprawi! Ja go uczyłem - odezwał się nagle wyrosły jak spod ziemi Ker.

    Podczas gdy Char obsypywał karłowatego Psychlosa stekiem wyzwisk, Jonnie wślizgnął się przed tablicę przyrządów dmuchawy z włączonym rejestratorem obrazów. Otworzył jej pokrywę. Stojąc przed układem elementów tablicy, udawał, że je studiuje. Potem sięgnął do wnętrza i dotknął kilku punktów, nic przy nich nie robiąc. Mając zdjęcia całego urządzenia, będzie mógł je zrekonstruować. Zatrzasnął pokrywę. Szybko wetknął z powrotem wyciągnięty poprzednio przewód.

    Char doskoczył do niego, skończywszy pastwić się nad Kerem.

    - Już naprawiona - rzekł Jonnie. - Jeden z przewodów się obluzował.

    Ker krzyknął do operatora:

    - Spróbuj teraz!

    Operator uruchomił maszynę. Zaczęła cicho warczeć.

    - A widzisz? - powiedział Ker. - Sam go uczyłem.

    Jonnie poszedł z powrotem do Wiatrołoma, wyłączając po drodze rejestrator obrazów.

    - Teraz pracuje właściwie - oświadczył zdumiony operator.

    Char popatrzył jadowicie na Jonniego.

    - Trzymaj konia z dala od tego rejonu! Gdyby to był czas odpalania transfrachtu, to mógłby wylądować na Psychlo.

    Odszedł, mrucząc coś na temat przeklętych zwierzaków.

    I znów rozległ się huk taśmociągu, czerpaków i maszyn, które zaczęły pośpiesznie rozładowywać rudę, aby zrobić miejsce dla nowego ładunku, gdy nadleci kolejny frachtowiec. Poprzedni zdążył już wystartować.

    Wiatrołom podążał w kierunku kostnicy. Jonnie odwrócił się i patrzył jeszcze na bazę.

    - A ty co tu robisz z rejestratorem obrazów? - odezwał się nagle jakiś głos.

    Był to Terl. Wyszedł właśnie z kostnicy i trzymał w łapie jakąś listę. W ciemnym wnętrzu budynku widać było stosy trumien. Terl sprawdzał ciała Psychlosów przeznaczone do wysłania na rodzimą planetę.

    - Wprawiam się - odparł Jonnie.

    - Po co?

    - Wcześniej czy później będziesz chciał, żebym robił dla ciebie zdjęcia tam, w...

    - Nic nie mów na ten temat tutaj!

    Terl podszedł do Jonniego i jednym szarpnięciem zdarł mu z szyi rejestrator obrazów. Odwrócił aparat, z trzaskiem wyciągnął z niego płytę rejestrującą, rzucił na ziemię i rozdeptał obcasem. Następnie wyjął Jonniemu zza pasa cztery dalsze płyty.

    - Są nie używane - zaprotestował Jonnie.

    - Zgodnie z regulaminem Towarzystwa rejestrowanie obrazów w rejonie transfrachtu jest zakazane - powiedział Terl, oddając mu aparat.

    - Jeśli zechcesz, żebym robił dla ciebie zdjęcia - rzekł Jonnie - to mam nadzieję, że potrafisz się w nich połapać. Później, gdy Jonnie został wpuszczony do klatki, by zanieść i odebrać rzeczy od Chrissie, zręcznie przełożył schowane wcześniej płyty do pakunku przygotowanego dla niego przez dziewczyny. Niestety, nie było na nich zarejestrowanych obwodów urządzenia wykrywającego uran.

    Jeszcze tego wieczoru pokazał swemu zespołowi zdjęcia. Przedstawił im wszystkie ciekawe miejsca w rejonie transfrachtu. Będzie to musiał zrobić jeszcze raz, omawiając wszystko dokładnie, gdy zostanie opracowany właściwy plan akcji, ale teraz chciał przede wszystkim pokazać im zdjęcia Chrissie i Pattie. Poszczególne ujęcia ukazywały dziewczęta, obroże, skrzynkę przełączników doprowadzonego do krat prądu, ale głównie twarze: małej dziewczynki i pięknej kobiety.

    Szkoci oglądali zdjęcia, zwracając szczególną, uwagę na rejon transfrachtu, samoloty bojowe, skład gazu do oddychania, skład ładunków paliwa; kostnicę i platformę transfrachtu. Ale gdy zobaczyli zdjęcia Chrissie i Pattie, obudziła się w nich litość, która błyskawicznie zmieniła się we wściekłość. Robert Lis musiał znów zabrać głos, aby zapobiec natychmiastowemu pognaniu do klatki i rozniesieniu jej na kawałki. Dudziarze zagrali żałobny lament. Jeżeli Szkoci byli już przedtem entuzjastyczni, to teraz wyczuwało się w nich śmiertelne zdecydowanie i gniew.

    Jonnie nie mógł zasnąć tej nocy. Miał już w kamerze obraz obwodu elektronicznego detektora uranu i zamiast go zapamiętać, liczył na odtworzenie zarejestrowanego obrazu! Robił sobie gorzkie wymówki za poleganie wyłącznie na urządzeniach owszem, były dobre, ale nie mogły zastąpić człowieka. Nadejdzie kiedyś dzień, gdy policzy się z Terlem. Przyrzekł to sobie uroczyście.

6

    Pewnego chłodnego popołudnia wybrali się, by po raz pierwszy rzucić okiem na żyłę. Jonnie, Robert Lis, trzech podobnych do Jonniego Szkotów oraz dwóch innych, wyznaczonych na sztygarów. Lecieli małym samolotem transportowym wysoko ponad Górami Skalistymi.

    Terl przyszedł tego ranka bardzo wcześnie. Jego pojazd naziemny został odpowiednio wcześniej dostrzeżony przez wystawioną czujkę i Jonnie był uprzedzony o wizycie. Owinięty w skórę pumy, która chroniła go przed porannym chłodem, podszedł do pojazdu. W stołówce właśnie zakończyło się śniadanie, lecz polecono wszystkim, by nie wychodzili na zewnątrz. Terl wysiadł z pojazdu, ściągnął mocniej zapinki maski i stanął, podrzucając od niechcenia skrzynkę zdalnego sterowania.

    - Dlaczego interesuje cię detektor uranu? - zapytał JQnniego. - Dowiedziałem się, że "zreperowałeś" dmuchawę odpylającą rudę. Z rejestratorem obrazów zawieszonym na szyi? Ha!

    Jonnie zdecydował się na atak.

    - A co, myślałeś, że pójdę w te góry, nie wiedząc, czego mam unikać? Myślałeś, że będę się pętał po terenie i narażał bez sensu na uszkodzenie?

    - Uszkodzenie?

    - Fizyczne uszkodzenie ciała z powodu skażenia uranem...

    - Słuchaj no, zwierzaku, nie wolno ci mówić w taki sposób do mnie!

    - ...podczas gdy bardzo dobrze wiedziałeś, że mogę się rozchorować, jeśli nie będę unikał pyłu uranowego! Sam mi powiedziałeś, że w górach jest uran! Myślałeś więc, że ja...

    - Zaczekaj chwilę! - przerwał mu Terl. - O czym ty mówisz?

    - O toksykologii górniczej! - oznajmił oschle Jonnie.

    Strażnik, który uprzedził o przyjeździe Terla, stał w drzwiach stołówki, rzucając na potwora nienawistne spojrzenia.

    - Strażnik! - krzyknął Jonnie. - Weź pierwszą lepszą książkę w języku angielskim i przynieś ją tu! Szybko!

    Zwrócił się z powrotem do Terla. Strażnik wybiegł z budynku, trzymając w ręku księgę zatytułowaną "Wiersze Roberta Burnsa", wyrwaną w pośpiechu pastorowi, który miał zwyczaj czytania przy śniadaniu. Musiało to wystarczyć. Jonnie otworzył ją szybkim ruchem. Położył palec na wierszu, który brzmiał: Maleńka, gadka, porcelanowa, bojaźliwa bestyjko...

    - Popatrz tutaj! - powiedział. - "Przy kontakcie z uranem człowiekowi wypadają włosy i zęby, na skórze pojawiają się czerwone krosty, a kości zaczynają się kruszyć". I to wszystko dzieje się już po paru tygodniach napromieniowania.

    - To wy nie wybuchacie? - zapytał Terl.

    - Nic się tu nie mówi na temat wybuchu, ale wyraźnie stwierdza się, że ciągła styczność z pyłem uranu może być tragiczna w skutkach. Przeczytaj to sam!

    Terl wpatrzył się w wiersz o tytule: Och, jakiż lęk w tych piersiach, po czym oderwał od niego wzrok i powiedział:

    - A więc to tak! Nie wiedziałem o tym.

    - Ale teraz wiesz. - Jonnie zamknął księgę. - Znalazłem to zupełnie przypadkowo. Ty mi tego nie powiedziałeś. A teraz pozwolisz mi mieć ten detektor czy nie?

    Terl się zamyślił.

    - A więc wasze kości rozpadają się na proch, nieprawdaż? I trzeba na to tylko paru miesięcy?

    - Tygodni - skorygował Jonnie.

    - No cóż - rzekł Terl w końcu - myślę, że po prostu będziecie musieli spróbować. Może nie będzie tak źle, nieprawdaż? W każdym razie nie po to tu przyjechałem. Czy możemy przejść do bardziej ustronnego miejsca?

    Jonnie z powrotem przekazał książkę strażnikowi. Szkot był na tyle rozsądny, by się nie uśmiechnąć. Terl skinął na Jonniego i zaprowadził go na tyły kaplicy. Miał ze sobą gruby rulon map i zdjęć. Usiadł na ziemi i zmusił Jonniego do kucnięcia.

    - Czy wszystkie zwierzaki są już wyszkolone? - zapytał.

    - Na tyle, na ile można się było spodziewać.

    - Świetnie. Weź pod uwagę, że dałem ci parę tygodni ekstra.

    - Dadzą sobie radę.

    - Bardzo dobrze. A więc nadszedł czas, byśmy zaczęli być prawdziwymi górnikami!

    Rozwinął mapę. Była to składanka zdjęć wykonanych przez bezpilotowy samolot zwiadowczy, która przedstawiała rejon około dwóch tysięcy mil kwadratowych Gór Skalistych, na zachód od Denver.

    - Czy potrafisz odczytać taką mapę?

    - Tak - odparł Jonnie.

    Szybkim ruchem Terl położył łapę na zdjęciu przedstawiającym gardziel kanionu.

    - To tutaj! - Jego głos przeszedł w konspiracyjne mruczenie. - To jest złoże białego kwarcu poprzetykane żyłami czystego złota. Fenomen! Odsłonięte wskutek obsunięcia się ziemi w ostatnich latach.

    Położył na wierzchu dużą fotografię przedstawiającą ukośną szramę w czerwonym zboczu kanionu. Na kolejnym zbliżeniu widoczne były przewijające się przez kwarc drobiny złota. Jonnie chciał coś powiedzieć, ale Terl powstrzymał go podniesieniem łapy.

    - Polecisz nad złoże i przyjrzysz mu się z bliska! Później wrócisz i spotkasz się ze mną. - Postukał pazurem po mapie. Zapamiętaj to miejsce!

    Jonnie zauważył, że na mapie nie było żadnych oznakowań. Sprytny ten Terl. Nie chce ryzykować, na wypadek gdyby mapa gdzieś się zawieruszyła.

    - Pilnuj jej! - Terl pozbierał pozostałe papiery i podniósł się z ziemi.

    - Ile mamy czasu na wydobycie złota? - zapytał Jonnie.

    - Do dziewięćdziesiątego pierwszego dnia przyszłego roku, a więc sześć i pół miesiąca.

    - To znaczy, że będziemy musieli pracować również zimą.

    Terl wzruszył ramionami.

    - Tam w górze zawsze jest zima. Dziesięć miesięcy zimy i dwa miesiące jesieni - zaśmiał się. - Przeleć się i przyjrzyj się temu, zwierzaku! Poświęć tydzień lub nawet dwa na dokładne zapoznanie się z terenem. A potem zrobimy sobie prywatne spotkanko. Wszystko to jest poufne, słyszysz? Poza twoimi zwierzakami nikt nie może o tym wiedzieć!

    W parę godzin później grupa Jonniego leciała wysoko pond Górami Skalistymi.

    - Patrzcie, do dziś nie wiedziałem - zaśmiał się jeden że Szkotów - że Robbie Burns pisał o toksykologii.

    Jonnie odwrócił się.

    - Tak dobrze znasz psychloski?

    - Oczywiście - odparł Szkot i pokazał siniaki po liniale dyrektora szkoły na grzbiecie dłoni. Był to jeden z chłopaków wybranych ze względu na podobieństwo do Jonniego. - Nadstawiałem ucha z okna na drugim piętrze, wprost nad tobą. On nie rozumie po angielsku.

    - Jest to jeden z naszych bardzo niewielu atutów. Ale nie zdobyłem detektora uranu.

    - Trudno! - rzekł Robert Lis. - Tylko bardzo wielki optymista myśli, że może wygrać wszystkie bitwy. A co to za miasteczka widać tam w dole?

    - Są wyludnione - odparł Jonnie. - Byłem w niektórych. Nie ma w nich ludzi, są tylko szczury. Górnicze miasta-duchy.

    - To smutne - powiedział Robert Lis. - Tyle przestrzeni, tyle żywności i nie ma ludzi. A w Szkocji jest tak mało terenów, na których można cokolwiek uprawiać. Z trudem można znaleźć jakiekolwiek pożywienie. Nadeszła noc dla rodzaju ludzkiego.

    - Zmienimy to - rzekł jeden z siedzących za nim młodych Szkotów.

    - Tak - odparł Robert Lis. - Jeśli będziemy mieli choć trochę szczęścia. Cały ten wielki świat pełen żywności - i nie ma żadnych ludzi! Jak się nazywają te szczyty w dole?

    - Nie wiem - odparł Jonnie. - Na mapie górniczej są oznaczone tylko numerami. Myślę, że kiedyś miały swoje nazwy, ale ludzie je pozapominali. Ten najwyższy my po prostu nazywamy "Wysoką Górą".

    - Hej! - zawołał młody Szkot. - Na jego zboczu widzę barany!

    - Nazywają je wielkorogami - wyjaśnił Jonnie. - Upolowanie takiego stanowi nie lada wyczyn. Mogą stać na krawędzi nie większej niż twoja dłoń, poszybować w powietrzu i wylądować na innej krawędzi, nie szerszej niż dwa palce.

    - I jest tam niedźwiedź! - zawołał Szkot. - Jaki wielki!

    - Niedźwiedzie zapadną wkrótce w sen zimowy - powiedział Jonnie. - To dziwne, że ten znalazł się aż na takiej wysokości.

    - Kilka wilków idzie jego tropem - rzekł Szkot.

    - Młodzieńcy! - przerwał im Lis. - Gramy o wyższą stawkę! Szukajcie kanionu!

    Jonnie wypatrzył go na krótko przed godziną pierwszą.

7

   Majestat rozpościerającej się pod nimi scenerii sprawiał, że czuli się maleńcy i zagubieni. Z obu stron znajdującego się daleko w dole koryta rzeki, która z tej wysokości wyglądała jak srebrna nitka, wznosiły się stromo do góry czerwonawe, masywne ściany skalne. Daleko w dole, gdzie część lica odpadła od zbocza, dostrzegli krótką ukośną linię białego, iskrzącego się kwarcu, w którym połyskiwały - wtopione weń - nitki czystego złota.

    Jonnie oburzył lot. I wtedy uderzyło w nich skrzydło wichru.

    Rozpędzony w długiej gardzieli kanionu strumień burzliwego powietrza z wyciem szarpał maszyną. Z najwyższym trudem Jonnie starał się utrzymać lekki samolot we właściwej pozycji. Udało mu się w końcu podnieść go w górę. Obrócił się do jednego i d ze Szkotów, do tego, który mówił o Burasie. Chłopak nazywał się Dunneldeen McSwanson.

    - Czy potrafisz poprowadzić ten samolot?

    Dunneldeen przeszedł do przodu, zamieniając się miejscami z Robertem Lisem, i przywiązał się pasami do fotela drugiego pilota.

    Napęd teleportacyjny miał to do siebie, że wymagał ciągłego wprowadzania różnego rodzaju poprawek. Część z nich była zakodowana na stałe w pamięci komputera, część zaś wstępnie zaprogramowana na każdy rodzaj lotu. Przestrzeń, absolutna i nieruchoma, nie miała własnego czasu, energii ani masy, ale aby pozostawała w określonym miejscu w odniesieniu do otaczającej masy, konieczne było uwspółbieżnienie jej toru. Świat przecież codziennie się obracał, co wymagało wprowadzania poprawek prędkości rzędu niemal tysiąca mil na godzinę. Ziemia orbitowała wokół Słońca, a to wymagało wprowadzania korekty już prawie z sekundy na sekundę. Cały system słoneczny pędził też dokądś z oszałamiającą prędkością. A i wszechświat obracał się w stosunku do innych wszechświatów. Te i inne czynniki powodowały, że nawet normalne pilotowanie samolotu było dość ryzykowne, tu zaś, w głębokim kanionie - wręcz karkołomne.

    Dunneldeen był należycie przeszkolony i przeszedł odpowiedni trening w pilotowaniu samolotu w różnych warunkach. Ale gdy zobaczył, jak palce Jonniego biegają po całej konsoli, od razu uświadomił sobie, że nie jest to zwyczajny lot. Spojrzał w dół.

    - Nie będzie to spacerek - mruknął. - Ale mogę spróbować!

    Zaczął obniżać lot. Jonnie odpiął pas i wziął do ręki mały przyrząd zwany pistoletem rdzeniowym. Wystrzeliwało się z niego niewielki świder, który wwiercał się w skałę z dużą prędkością i pobierał z niej próbkę o średnicy jednego cala. Po pobraniu próbki wyciągało się świder z powrotem za pomocą przyczepionej do jego końca linki.

    - Zacznijcie robić zdjęcia! - krzyknął do pozostałych.

    Mieli na pokładzie trzy rejestratory obrazów, przyrząd mierzący głębokość złoża oraz inny, wykonujący szkic przestrzenny. Przyrządy te należały do "lekkich" narzędzi poszukiwawczo-geologicznych Psychlosów, ale posługiwanie się nimi przez ludzi wymagało wiele wysiłku.

    - Zbliż się do żyły na tyle, na ile będzie to możliwe bez nadmiernego ryzyka!

    - Tak jest! - odparł Dunneldeen. - Gotowi? No to w dół!

    Pomknęli w przepaść. Rzuciło ich w bok. Skalna ściana znalazła się nagle o parę cali od nich. Tańczyli w górę i w dół. Wycie silników zaczęło dorównywać rykowi wichru, gdy Szkot zwiększył moc, by skorygować pozycję samolotu. Jonnie zmusił się do pełnej koncentracji - chciał trafić we właściwe miejsce za pierwszym razem. Iskrzące się złoże tańczyło i skakało mu w celowniku. Nacisnął spust. Z głuchym warknięciem i świstem rozwijającej się linki świder uderzył w złoże i zaczął się w nie wwiercać. Dokładnie w cel!

    Samolot wahnął się nagle, szarpnięty gwałtowniejszym porywem wiatru, niebezpiecznie blisko skalnej ściany. Jonnie włączył kołowrotek nawijający linkę na bęben.

    - W górę! - krzyknął.

    Dunneldeen błyskawicznie wzniósł samolot. Siedział w fotelu zupełnie bez sił.

    - Orany! Jakbym tańcował z czarownicą - wydyszał, ocierając czoło.

    - Czy porobiliście zdjęcia i zarejestrowaliście wskazania przyrządów?! - zawołał Jonnie przez ramię.

    Ci, którzy obsługiwali przyrządy, zdołali zarejestrować wszystkie potrzebne głębokości i gęstości złoża. Okazało się jednak, że jeszcze raz trzeba opuścić się w dół i powtórzyć rejestrację obrazów zbocza.

    - Teraz ja będę pilotował - rzekł Jonnie.

    - Nie, McTyler - zaprotestował Dunneldeen. - Mam przeczucie, że pewne o dnia przyjdzie mi znów potańcować z tą czarownicą. Dziękuj utrzymam ją. Co jeszcze chcecie zarejestrować?

    Chcieli zrobić zdjęcia obsuniętych szczątków skalnych na dnie kanionu.

    - Mam nadzieję, że się przed startem wyspowiadaliście! zawołał Dunneldeen. - No to jazda!

    Runęli jak kamień w głąb gardzieli kanionu i przelecieli tuż nad rzeką. Wzburzona woda kipiała białą pianą, rozbijając się o odłamy skalne, sterczące ponad jej powierzchnią. Samolot walczył z porywami wichru. Przeciążone silniki jęczały jak potępione. Wznosząc się do góry, znaleźli się blisko szczytu skały. Jonnie przypatrywał mu się z napięciem, podczas gdy rejestratory obrazów wykonywały zdjęcia. Nie było tam ani skrawka płaskiej powierzchni, na której można by posadzić samolot. Nie było też miejsca, z którego można by operować opuszczaną platformą wiertniczą. Były wyłącznie ostre wierzchołki i rozpadliny. Znaleźli się dokładnie nad szczytem, gdy dostrzegł jeszcze coś.

    - Zróbcie więcej zdjęć tego miejsca! - zawołał.

    Tak, teraz widział to wyraźnie: trzydzieści stóp poniżej szczytu biegła głęboka rysa pęknięcia. Inne tego rodzaju pęknięcie zapewne spowodowało odpadnięcie skały i odsłonięcie złoża. To pęknięcie tylko czekało na kolejne trzęsienie ziemi. Całe złoże runęłoby wtedy w gardziel kanionu.

    - Za pozwoleniem, McTyler - głos Dunneldeena przerwał jego posępne rozmyślania. - Jeśli lecimy już do domu, to może zmieni mnie Thor?

    Jonnie skinął głową i drugi jego sobowtór, ze względu na szwedzkie pochodzenie zwany Thorem, prześlizgnął się nad oparciem fotela i przejął stery. Dunneldeen przeszedł do tyłu kabiny.

    - Ten taniec jest trochę za szybki dla dudziarza - powiedział z westchnieniem.

    Jonnie patrzył zamyślony na próbkę. Składała się w części z kwarcu, ale było też trochę złota. Zastanawiał się, ile ludzkich istnień będzie kosztowało wyrwanie cennego kruszcu tym strasznym, majestatycznym górom.

    - Kurs na dom! - polecił Thorowi.

    Przez całą drogę powrotną wszyscy milczeli.

8

    Jonnie był spięty, gdy objeżdżał na Wiatrołomie teren kopalni. Zdawał sobie sprawę, że jest to niezwykle niebezpieczne w dniu odpalania transfrachtu. Cały personel kopalni był zaabsorbowany, wszyscy działali w wyjątkowym pośpiechu i podenerwowaniu. Ukrył rejestrator obrazów w gałęziach drzewa, które górowało nad bazą, a do torby włożył urządzenie do zdalnego nim kierowania. Włożył do rejestratora płytę o bardzo dużej pojemności, ale mimo to aparat nie mógł pracować przez całe godziny bez żadnej kontroli. Musiał zebrać maksymalną ilość danych. A gdyby Terl wykrył rejestrator lub urządzenie do zdalnego sterowania, mogło się to źle skończyć.

    O odpaleniu transfrachtu dowiedział się przypadkowo od Kera, przysłanego przez Terla na przegląd silnika samolotu osobowego. Ker przybył do bazy, burcząc trochę pod nosem. Był przecież funkcjonariuszem nadzoru, a nie mechanikiem. Jednakże humor wyraźnie mu się poprawił, gdy Johnie podarował mu mały, złoty pierścień, który jeden ze zwiadowców znalazł w okopie.

    - Dlaczego mi to dajesz? - zapytał podejrzliwie.

    - Na pamiątkę - odparł Johnie. - Nie jest to zbyt cenne.

    Było cenne - stanowiło równoważność miesięcznego zarobku. Ker popróbował pierścień zębem. Czyste złoto!

    - Chcesz czegoś ode mnie, nie? - zapytał.

    - Nie. Dostałem dwa takie, więc jeden dałem tobie. Byliśmy przecież przez długi czas "braćmi szybowymi".

    W slangu psychloskich górników określano tak towarzysza, który nie bał się wyciągnąć innego z zawału lub pomóc mu w bójce.

    - I jesteśmy nadal, nie? - rzekł Ker.

    Po półgodzinie wrócił do Jonniego.

    - Z silnikiem wszystko w porządku. Jeśli się zagrzał, to po prostu z powodu przeciążenia. Jednakże musisz na niego uważać! Jeśli będziesz go przeciążał przez dłuższy czas, możesz go spalić.

    Siedli w cieniu budynku. Ker rozgadał się jak zwykle. Gdy zaczął utyskiwać na temat goniących ich terminów, Johnie zapytał zdawkowo:

    - A co ma się stać w dziewięćdziesiątym pierwszym dniu przyszłego roku?

    - Skąd ci to przyszło do głowy?

    - Widziałem ogłoszenie w bazie. Ker podrapał się po zatłuszczonym futrze szyi.

    - Musiałeś źle przeczytać. To będzie dziewięćdziesiąty drugi dzień. Jest to data odpalenia transfrachtu. Co pół roku następuje takie odpalenie. Jedno z takich odpaleń odbędzie się już za siedem dni, wiesz? A ile z tym kłopotu!

    - Czym to się różni od zwykłego transfrachtu?

    - Och, musiałeś przecież widzieć parę takich odpaleń, gdy znajdowałeś się w klatce, tam w dole.

    Johnie mógł widzieć, ale w owym czasie nie wiedział nawet, na co patrzy. Zrobił głupią minę.

    - To jest powolne odpalanie - wyjaśnił Ker. - Nie żadna ruda, lecz personel przybywający i opuszczający planetę, wliczając w to zmarłych.

    - Zmarłych?

    - Aha, odsyłamy do domu zmarłych Psychlosów. Zwariowane przepisy Towarzystwa! Mnóstwo kłopotów! Kładą ich do trumien i trzymają w kostnicy, a potem... Ale właściwie po co ja ci to wszystko opowiadam!

    - Lepsze to niż praca - uspokoił go Johnie.

    Ker parsknął śmiechem.

    - Prawda! W każdym razie powolne odpalanie oznacza, że przez trzy minuty odbywa się wzmacnianie napięcia, a potem... wiuu! W tym dniu przysyłają nam pracowników, utrzymując przez cały czas napięcie między Psychlo i Ziemią, a w parę godzin później my odpalamy personel powracający i ciała zmarłych. Wiesz co? Nie powinieneś pętać się w pobliżu podczas zwykłego transfrachtu. Widzę cię czasem w okolicy na tym twoim koniu. Zwyczajne odpalania są dobre dla przesyłek i rudy, ale żywe ciało zostałoby rozerwane w nim na strzępy. Rozleciałbyś się na kawałki. Natomiast podczas powolnego odpalania ciała znakomicie znoszą transfracht, zarówno żywe, jak i martwe. Jeśli będziesz próbował dostać się na Psychlo, Johnie, to nigdy nie rób tego razem z rudą! - zaśmiał się Ker, uważając to za dobry dowcip.

    Johnie śmiał się razem z nim. Nie zamierzał nigdy udać się na Psychlo.

    - Czy te ciała zmarłych są rzeczywiście grzebane na Psychlo?

    - Na pewno. Nazwiska, płyty pamiątkowe i wszystko, co trzeba. Jest to zawarte w kontrakcie każdego zatrudnionego. Oczywiście, cmentarz jest usytuowany z dala od miasta, na starych hałdach żużlu, i nikt nigdy tam nie chodzi. Ale jest to w kontrakcie. Głupota, nie?

    Nagadawszy się do syta, Ker odjechał w bardzo dobrym nastroju. Gdy zniknął już z pola widzenia, Johnie spojrzał w górę. Z okna wychylił się Robert Lis z magnetofonem w ręce.

    - Wyłącz go! - polecił Johnie.

    - Już wyłączony!

    - Wydaje mi się, że już wiem, w jaki sposób Terl zamierza przetransportować złoto na Psychlo. W trumnach! Załaduje je do trumien, a kiedy wróci do domu, wówczas najprawdopodobniej wykopie je z cmentarza którejś ciemnej nocy.

    Personel medyczny i urzędnicy administracji czekali już na mających przybyć pracowników. Terl był pewien, że będzie ich niemało - im było ich więcej na tej planecie, tym bardziej bogacił się Numph.

    Rozbłysło białe światło. Jonnie, siedzący na Wiatrołomie w górnej części stoku, wcisnął przycisk zdalnie uruchamiający ukryty na drzewie rejestrator obrazów. Nad kopułą działu obsługi transfrachtu zaczęło teraz błyskać światło czerwone. Zawyła syrena. Megafon zahuczał: "Usunąć się z rejonu transfrachtu!" Przewody zaczęty brzęczeć. Jonnie spojrzał na wielki jak rzepa psychloski zegarek, który miał na przegubie ręki. Zapamiętał godzinę. Huk narastał, drzewa zaczęły drżeć pod wpływem wibracji gruntu. Wszyscy pracownicy wycofali się z platformy transfrachtu. Usunięto z niej wszystkie maszyny i silniki. Platforma zafalowała. A potem zmaterializowało się na niej trzystu Psychlosów. W maskach, z bagażami, stali w bezładnym tłumie. Nieco oszołomieni chwiali się na nogach i rozglądali dookoła. Jeden osunął się na kolana. Zaczęło pulsować przerywane białe światło. "Współrzędne utrzymywane!" - zahuczał megafon.

    Personel medyczny pośpieszył z noszami do tego, który zasłabł. Wózki bagażowe zgromadziły się na platformie. Terl odebrał listę od kierownika grupy i zaczął szybko kontrolować nowo przybyłych w poszukiwaniu broni i kontrabandy. Trzymanym w łapie detektorem sprawdzał bagaże. Od czasu do czasu wyciągał z nich jakiś przedmiot i rzucał na rosnący stos towarów zakazanych. Personel administracyjny rozdzielał nowych pracowników, kierując jednych w stronę frachtowców pasażerskich, innych w stronę pomieszczeń mieszkalnych bary. Mieli wygląd na wpół śpiących olbrzymów, przyzwyczajonych do tego rodzaju zdarzeń. Na nic nie zwracali uwagi, nie protestowali, gdy Terl zabierał im różne przedmioty, ani nie kwestionowali żadnego z poleceń wydawanych przez urzędników administracji. Terl załatwił już dwie trzecie kolejki, gdy nagle zatrzymał się, wpatrzony w stojącego przed nim kolejnego Psychlosa. Niespodziewanie machnął łapą na pozostałych, aby przechodzili, i już nikogo więcej nie sprawdzał. W parę minut później nowo przybyli znajdowali się bądź w pomieszczeniach bary, bądź w oczekujących samolotach pasażerskich, które miały ich przewieźć do innych kopalni. Z megafonu dobiegło: "Współrzędne utrzymywane i połączone z drugim stopniem!" Białe światło na kopule zaczęło błyskać, samoloty pasażerskie uruchomiły silniki i wystartowały.

    Jonnie uświadomił sobie, że na częstotliwość utrzymywania współrzędnych nałożono tłumiącą częstotliwość interferencyjną. Przypomniał sobie z książek o teleportacji, że w czasie odpalania nie mogły pracować żadne inne silniki. Było to bardzo ważne. Silniki teleportacyjne interferowały z teleportacją w czasie trans-. frachtu. Dlatego więc Psychlosi nie teleportowali rudy lokalnie z jednego miejsca planety w inne, lecz używali do tego celu frachtowców. Mały silnik przestrzenny - to było zupełnie coś innego, ale teleportacji rudy dokonywano tylko pomiędzy planetami i galaktykami. Gdyby jakikolwiek silnik pracował w pobliżu rejonu transfrachtu w czasie, gdy owe przewody brzęczały i wzmacniały napięcie, to zakłóciłby proces odpalania wskutek zaburzenia lokalnej przestrzeni.

    Wiedział, że obserwuje teraz utrzymywanie współrzędnych przestrzeni Psychlo i przestrzeni własnej planety. Drugi stopień utrzymywania polegał po prostu na ciągłym uaktualnianiu współrzędnych. Wyobrażał sobie operatorów na wieży kontrolnej, błyskawicznie naciskających różne przyciski, aby utrzymać Psychlo i Ziemię w gotowości do drugiego odpalenia. To właśnie owo drugie odpalenie interesowało go najbardziej, ale najwidoczniej miało się ono odbyć dopiero za jakiś czas. Wyłączył rejestrator.

    Po pewnym czasie - stwierdził, że minęła godzina i trzynaście minut - białe światło na kopule zaczęło bardzo szybko migać. Megafon wrzasnął: "Pogotowie do odwrotnego odpalenia na Psychlo!" Odpalenie, jak się zdawało, zużywało mnóstwo energii elektrycznej. Technicy zamontowali na wszystkich masztach pomocnicze szyny przewodzące prąd. W powietrzu słychać było wciąż słabe brzęczenie. Po platformie odpalania transfrachtu toczyły się czyszczące ją zamiatarki.

    Jonnie zauważył, że detektory uranu w dmuchawach taśmociągu nie miały żadnej obsługi, a wszystkie maszyny w rejonie załadunku rudy stały w bezruchu, jakby porzucone. Miał wcześniej nadzieję, że uda mu się przejść obok dmuchawy z próbką złoża w kieszeni i stwierdzić, czy detektor wykryje w niej domieszkę uranu, ale dmuchawa nie pracowała. Spostrzegł Terla ruszającego w kierunku kostnicy. Psychlosi znów zabrali się do roboty wokół platformy. Megafon wrzasnął: "Współrzędne utrzymywane i połączone z drugim stopniem!" Jonnie wyobraził sobie tę odległą o całe galaktyki planetę, purpurową i ciężką jak olbrzymi czyrak, który zaraża i sprawia ból całemu wszechświatowi. Wiedział, że tuż przed nim znajdują się skrawki jej przestrzeni łączone z przestrzenią Ziemi. Psychlo: pasożyt większy niż jego nosiciel. Żarłoczny i bezlitosny.

    Terl otworzył kostnicę. Obok niego przemknęły małe wózki transportowe i wjechały do wnętrza. Stał w drzwiach z listą w łapie i obserwował. Pierwszy wózek wyjechał na zewnątrz. Terl spojrzał na numer zamkniętej trumny i sprawdził go na liście, po czym wózek przejechał na platformę odpalania i zrzucił tam swój ładunek z głuchym łomotem. Z kostnicy wyjechał drugi wózek, Terl znowu odczytał numer i sprawdził go na liście. Jonnie przyglądał się, jak wszystkie szesnaście trumien zostało byle jak i beztrosko przetransportowanych na platformę. W pobliżu.Terla zatrzymał się teraz płaskodenny pojazd naziemny, z którego wysiedli obładowani bagażami pracownicy wracający na Psychlo. Terl sprawdził ich ubrania i rzucił okiem na rzeczy osobiste. Po skończonej odprawie wózki transportowe przewiozły ich wraz z bagażami na platformę odpalania.

    Białe światło zaczęło świecić ciągłym blaskiem. Z megafonu rozległa się kolejna komenda: "Współrzędne na pierwszym stopniu! Wyłączyć silniki!"

    Dwunastu powracających Psychlosów stało bądź siedziało na rzuconych między trumnami bagażach. Nikt ich nie żegnał, nikt nie pomachał im nawet łapą. Nikogo nie obchodziło, że wyjeżdżają. "A może obchodziło" - pomyślał Jonnie, przyglądając się dokładniej. Wydawało mu się, że operatorzy znajdujących się dokoła maszyn pracowali jakby trochę niechętnie. Miało się wrażenie, że byli oburzeni na odjeżdżających.

    Nad budynkiem operacyjnym zaczęło błyskać czerwone światło: "Usunąć się z rejonu transfrachtu!" Przewody zaczęły brzęczeć. Jonnie spojrzał na zegarek. Brzęczenie stopniowo przeradzało się w przeciągły huk. Minęły dwie minuty. Zapłonęło purpurowe światło. Powietrze zafalowało... Platforma była pusta. Rozbłysło znów światło białe i megafon zakomunikował: "Odpalenie zakończone. Uruchomić silniki i podjąć normalne czynności!"

    Terl zamknął kostnicę i ruszył w górę stoku. Wyglądał na wytrąconego z równowagi. Jonnie pośpiesznie wyłączył rejestrator obrazów i zawrócił konia, jednak Terl go dogonił.

    - Nie pętaj się tutaj! - warknął. - Nikt nie może cię tu więcej zobaczyć. Zjeżdżaj stąd!

    - A co z moimi kobietami?

    - Zajmę się nimi.

    - Chciałem przekazać ci raport.

    - Zamknij się!

    Terl rozejrzał się dookoła. Czyżby był przestraszony? Nachylił się do Jonniego.

    - Przyjdę jutro do ciebie. Nigdy więcej nie zbliżaj się do tego miejsca!

    - Ja...

    - Wracaj do bazy! Natychmiast!

    Jeszcze tej nocy, zabezpieczony osłoną cieplną, Jonnie zabrał z drzewa rejestrator obrazów. Od spotkania z Terlem zastanawiał się, co było przyczyną widocznego zdenerwowania i strachu potwora.

    . 8 .

1

   - Wygląda na to, że jej wydobycie będzie prawie niemożliwe - powiedział Jonnie. - Potrzebny nam dobry plan i dużo szczęścia.

    Niepokoił go nastrój Terla, z którym odbył naradę przed dwoma dniami. Spotkali się w porzuconej sztolni jednej z kopalni, na urobisku znajdującym się pięćdziesiąt stóp pod ziemią i oddalonym o milę od "bazy obronnej". Ze względu na możliwość zawału miejsce to nie było zbyt bezpieczne. Terl przybył do bazy cicho. Zaparkował swój pojazd naziemny w pewnej od niej odległości, w osłoniętym krzewami parowie. O mało nie postrzelił go wartownik, gdy nagle wychynął z ciemności. Terl gestem polecił mu, by wywołał Jonniego. Zaprowadził go potem do tego opuszczonego szybu i najpierw długo sprawdzał, czy nie ma tam ukrytego podsłuchu. Najdziwniejsze jednak było to, że nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego raportem. Jonnie pokazał mu zdjęcia złoża i zreferował problem przegrzewania się silnika i silnego wichru w kanionie, co Terl skwitował paroma niewyraźnymi pomrukami. I to było wszystko.

    Tymczasem przyczyna strachu Terla była prosta i wiązała się z przybyłym wcześniej transfrachtem z Psychlo. Gdy kontrolował nowych pracowników i doszedł już do dwóch trzecich długości kolejki, znalazł się twarzą w twarz z - nim! Nowo przybyły miał spuszczoną głowę, i choć wizjer jego hełmu był przybrudzony, nie mogło tu być żadnej pomyłki. To Jayed! Terl widział go tylko raz, podczas swoich studiów. Popełnione zostało wówczas jakieś przestępstwo, a Jayed był tym właśnie agentem, który zjawił się, by przeprowadzić dochodzenie. Nie był on agentem Towarzystwa, lecz funkcjonariuszem siejącego postrach Imperialnego Biura Inwigilacyjnego, samego IBI. Nie można go było pomylić z nikim innym: okrągła twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, lewy przedni kieł rozszczepiony, wąskie usta i pokryte parchami łapy. To był na pewno Jayed.

    To skojarzenie tak zszokowało Terla, że nie miał nawet na tyle roztropności, by dokończyć inspekcji. Przepuścił po prostu resztę kolejki bez sprawdzania. Wydawało się, że Jayed nie zauważył tego, ale Terl wiedział, że IBI nigdy niczego nie przegapiało. Po co on tu przybył? Dlaczego zjawił się na tej planecie?

    Jego nazwisko na liście nowo przybyłych brzmiało "Snit", było więc jasne, że przybył tu incognito. Ale dlaczego? Czy chodziło o szachrajstwa Numpha z listami płac? Albo - i Terl się wzdrygnął - o zwierzaki i złoto?

    Pod wpływem pierwszego impulsu chciał załadować miotacz, pojechać do bazy i zlikwidować zwierzaki, a potem zwrócić pojazdy i twierdzić, że wszystko to było pomysłem Numpha i że musiał w to w końcu wkroczyć i załatwić sprawę. Przez dwa pierwsze dni czekał, czy Jayed jednak nie spróbuje się z nim skontaktować, ale mimo iż stwarzał mnóstwo okazji, nic się nie wydarzyło. Jayed po prostu przystąpił do wykonywania swoich ogólnych obowiązków w lokalnej kopalni. Terl nie śmiał zainstalować w pobliżu niego kamery guzikowej - Jayed na pewno by ją wykrył. Nie śmiał też wypytywać pracujących z nim robotników, co go interesuje, bo Jayed natychmiast by się o tym dowiedział. Z drugiej jednak strony w rejonie urzędowania Terla również nie pojawiła się żadna kamera guzikowa, nie było żadnych urządzeń podsłuchowych. Postanowił więc, że będzie bardzo ostrożny i poczeka na pierwszą wychodzącą skrzynkę z depeszami, do której Jayed mógłby ewentualnie włożyć swój raport.

    Siedząc teraz w sztolni i patrząc na zdjęcia złoża, Terl zmuszał się do skupienia uwagi. Tak, wyglądało, że rzeczywiście będzie to trudne zadanie. Ale przecież wiedział o tym.

    - Mówiłeś coś o wichrze? - zapytał.

    - Przegrzewają się silniki. Latająca platforma wiertnicza nie będzie w stanie utrzymać się na miejscu tak długo, by można było wykonać jakąkolmek efektywną pracę.

    W Terlu obudził się górnik.

    - Długie pręty wbite w ścianę... można na tym zbudować platformę. Jest to ryzykowne, ale pręty czasem wytrzymują.

    - Trzeba by było mieć miejsce do lądowania na szczycie.

    - Więc go wyrównaj!

    - Nie mogę używać materiałów wybuchowych. - Jonnie zwrócił uwagę Terla na pęknięcie i możliwość runięcia złoża na dno gardzieli.

    - Świdry - rzekł Terl, błądząc myślami gdzie indziej. Można wyrównać teren za pomocą świdrów. Mozolne to, ale da się zrobić. Zacznij z dala od krawędzi i wierć w kierunku zbocza!

    Jonnie widział wyraźnie, że Terl czegoś się boi. I uświadomił sobie coś jeszcze: jeśli projekt ten zostanie zarzucony, to pierwszym posunięciem Terla będzie zabicie ich wszystkich. Za żadną cenę nie mógł do tego dopuścić.

    - To mogłoby się udać! - zawołał, żeby wyrwać Terla z zamyślenia.

    - Co? - zapytał Terl.

    - Wiercenie od szczytu w kierunku zbocza.

    - Ach, to. Tak.

    Jonnie zorientował się, że Terl mu się wymyka. Terl zaś widział przed sobą nie zdjęcia złoża, lecz twarz Jayeda.

    - Nie pokazałem ci jeszcze próbki - rzekł Jonnie.

    Wyjął ją z kieszeni. Zabłysła w świetle lampy. Terl chwycił ją pożądliwie i przybliżył do oczu. Czyste złoto! Ujrzał nagle siebie na Psychlo, potężnego i bogatego. Widział zazdrosne spojrzenia i słyszał pełne uszanowania głosy: "To jest TERL!"

    - Piękne - szepnął. - Piękne!

    - Spróbujemy je wydobyć - oświadczył Jonnie. - A próbkę zatrzymaj.

    Terl podskoczył jak oparzony.

    - Nie, ależ nie! - krzyknął. - Musisz to ukryć! Zakop to w jakiejś dziurze! Niedługo zabierzemy się do roboty!

    - W porządku - Jonnie wydał z siebie długo powstrzymywane westchnienie ulgi.

    Zanim się jeszcze rozeszli, Terl powiedział mu z naciskiem:

    - Żadnych kontaktów radiowych! Absolutnie żadnych! Nie przelatujcie nad główną bazą! Prześlizgujcie się po wschodniej stronie gór, a z bazy i do bazy latajcie nisko. Zorganizuj tymczasową bazę na wzgórzach i stamtąd transportuj kolejne zmiany do pracy! I trzymaj się z dala od kopalni! Sam dopilnuję, żeby twoje kobiety miały co jeść.

    - Powinienem pojechać tam i powiedzieć, że nie będę ich odwiedzał.

    - Dlaczego?

    - Bo będą się martwiły - odparł Jonnie, ale uświadomiwszy sobie, że dla Terla nie jest to argument, poprawił się szybko. Mogłyby narobić zamieszania i spowodować kłopoty.

    - Słusznie. Możesz do nich jeszcze raz pojechać. W nocy. Masz, tu jest osłona cieplna. Wiesz, gdzie jest moja kwatera. Błyśnij trzy razy w moje okno.

    - Mógłbyś po prostu pozwolić mi zabrać dziewczęta do naszej bazy.

    - Ach, nie. Nie pozwolę ci na to - rzekł Terl i poklepał skrzynkę zdalnego sterowania.

    Jonnie powrócił do bary w niewesołym nastroju. Terl się bał. Nie wiadomo czego, ale się bał. I nie wiadomo było, czy nie przyjdzie mu do głowy zmienić decyzje.

2

    Przelatywali nad rejonem złoża: Jonnie, Robert Lis, trójka sobowtórów Jonniego i kierownicy zmianowi. Szukali miejsca, na którym mogliby wylądować.

    - Tak - rzekł Robert Lis - to jest naprawdę piekielny problem.

    - Pomysł jest prawie niewykonalny - zauważył Jonnie.

    - Nie, nie to miałem na myśli. Chodzi mi o tego demona Terla. Z jednej strony będziemy musieli eksploatować to złoże, i to wydajnie, a z drugiej strony, zakończenie tego jego szwindla sukcesem jest ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli. Dobrze wiem, że gdyby potwór stracił nadzieję na sukces, zabiłby nas wszystkich. Ale wierzcie mi, wolałbym umrzeć, niż doczekać jego zwycięstwa.

    - Czas pracuje dla nas - rzekł Jonnie, zawracając, by wykonać jeszcze jeden przelot nad krawędzią kanionu.

    - Tak jest, czas - mruknął Lis. - Czas ma ten brzydki zwyczaj, że rozprasza się jak wydmuchane z dud powietrze. Jeśli nie skończymy tego wszystkiego do dziewięćdziesiątego pierwszego dnia przyszłego roku, to koniec z nami.

    - McTyler! - zawołał Dunneldeen z tylnego fotela. - Popatrz w dół, jakieś dwieście stóp od krawędzi szczytu! Wygląda trochę bardziej płasko.

    Odpowiedział mu wybuch gromkiego śmiechu - tam w dole naprawdę nic nie było płaskie.

    - Przejmij sterowanie, Dunneldeen! - polecił Jonnie. Przeszedł na tył samolotu. Podniósł z podłogi zwój liny, która była swoistym ładunkiem wybuchowym, i zaczął się przygotowywać do opuszczenia się w dół.

    - Chcę, żebyś zawisnął na wysokości około dziesięciu stóp nad tym miejscem. Spróbuję je trochę wyrównać - poinstruował Dunneldeena.

    - Nie! - rzucił ostro Robert Lis i skinął na Davida McKeena, kierownika zmianowego. - Ty to zrobisz, Davie!

    - Przepraszam - obruszył się Jonnie. - Ja znam te góry! Tyle było żarliwości w jego głosie, że Lis się roześmiał.

    - Jesteś sympatyczny chłopak, McTyler, ale trochę dziki.

    - Co dowodzi, że muszę być Szkotem - dokończył Jonnie, mocując się już z drzwiami samolotu.

    Nikt się nie uśmiechnął, wszyscy byli zbyt spięci. Samolot wykonywał nagłe podskoki, a nierówny teren pod nimi to oddalał się, to znów przybliżał niebezpiecznie. Jonnie opuścił się wreszcie na poszarpany szczyt i poluźnił podtrzymującą go linę. Rozejrzał. się i wybrał dużą, sterczącą skałkę. Opasał jej podstawę liną, założył zapalnik z opóźnionym zapłonem. Dał znak ręką i podciągnięty przez Dunneldeena, zawisł w powietrzu szarpany ostrymi podmuchami wiatru. W chwilę później nastąpił wybuch. Grzmot przetoczył się echem po górach. Opuszczony znów w dół, Jonnie wstrzelił w obluzowaną wstrząsem eksplozji skałę specjalny ładunek wybuchowy. Jeśli prawidłowo dobrał jego siłę, to skałka powinna się oderwać od podłoża. Podciągnięto go wyżej, silniki samolotu zajęczały. Błysk eksplozji i - udało się!

    Przez całą godzinę - to opuszczany w dół, to unoszony w górę - pracował ciężko. Stopniowo zaczęła się rysować płaszczyzna o średnicy pięćdziesięciu stóp, odległa o jakieś dwieście stóp od krawędzi zbocza. Samolot mógł wreszcie wylądować. David, kierownik zmianowy, ubezpieczany przez kilku innych opuścił się do miejsca, gdzie trzydzieści stóp poniżej krawędzi szczytu ziała wielka szczelina długiego pęknięcia. Umieścił w niej instrument pomiarowy, który miał im w przyszłości pokazywać, czy szczelina się nie poszerza.

    Jonnie oglądał swoje pokaleczone dłonie. Trzeba będzie pracować w rękawicach. Musi poprosić kobiety, żeby uszyły kilka par.

    Z daleka dobiegło ich huczenie bezpilotowego samolotu zwiadowczego, wykonującego swój codzienny przelot. Wszyscy wie' dzieli, co mają robić. Trzech sobowtórów Jonniego dało nurka do wnętrza samolotu, znikając z pola widzenia. Gdy samolot przelatywał nad nimi, grunt pod ich stopami zadygotał.

    - Mam nadzieję - mruknął Dunneldeen - że drgania wywołane przez tę piekielną maszynę nie spowodują lawiny.

    Jonnie zgromadził wszystkich wokół siebie.

    - Teraz mamy już miejsce na punkt zaopatrzenia. Pierwsza rzecz, którą musimy zrobić, to zbudować ogrodzenie i schronisko dla zmiany. Jasne? - Wszyscy przytaknęli. - Jutro - dodał przylecimy dwoma samolotami. Spróbujemy skonstruować platformę górniczą podtrzymywaną przez wbite tuż pod żyłą pręty. Obejrzyjcie teren i zorientujcie się, jaki sprzęt będzie nam potrzebny, ile kołowrotów, wiader na rudę, i tak dalej!

    Zabrali się do wstępnych prac, które musieli wykonać, żeby zacząć wydobywać złoto; którego nie potrzebowali, ale które wydobywać musieli. Złoto miało bowiem być przynętą w ich pułapce.

3

    Jonnie leżał w porastającej pagórek trawie i przez noktowizyjną lornetkę otrzymaną od Terla przypatrywał się odległej bazie. Martwił się o Chrissie. Minęły kolejne dwa miesiące i miał uczucie, że ich szanse są w miarę upływu czasu coraz mniejsze. Szczęśliwie, opady śniegu opóźniały się, ale było już przejmująco zimno. Olbrzymia lornetka noktowizyjna była lodowato zimna w dotyku. Trudno mu było nią się posługiwać - obydwa okulary, dostosowane do rozstawu oczu Psychlosów, znajdowały się tak daleko od siebie, że mógł patrzeć tylko przez jeden z nich. Księżyc oświetlał równinę wątłym, widmowym blaskiem. Jonnie wypatrywał płomienia ogniska Chrissie. Wiedział, że z tego punktu obserwacyjnego powinien go zobaczyć, ale jednak nie dostrzegał nawet najmniejszej iskierki.

    Gdy widział się z nią ostatnio, przed dwoma miesiącami, nagromadził w klatce sporo drewna opałowego, zostawił trochę pszenicy do gotowania, a nawet dał jej kilka rzodkiewek i główek sałaty z ogrodu uprawianego przez wdowy. Chrissie była zaopatrzona w wędzone mięso, ale zapasy mogły się w końcu wyczerpać. Próbował ją pocieszyć - raczej bez powodzenia - i wlać w serce nadzieję, której sam nie żywił. Podarował jej także jeden ze znalezionych przez zwiadowcę noży z nierdzewnej stali, a ona udawała, że wprawiło ją to w zdumienie i że jest zachwycona możliwością jego zastosowania do skrobania skór i krojenia mięsa.

    W ciągu tych dwóch miesięcy Terl nie dał znaku życia. Nie mogąc udać się na teren kopalni i nie mogąc nawiązać kontaktu radiowego, Jonnie czekał na próżno, aż Terl zjawi się w jego bazie. Może potwór myślał, że przenieśli się już w okolice prac górniczych, gdzie założyli prowizoryczny obóz w dolinie, w której znajdowało się opuszczone osiedle górnicze. Przenieśli tam maszyny, żywność, przekwaterowali mężczyzn do fedrowania złoża i kilka starych kobiet do gotowania i opierunku.

    Pomimo ich wysiłków, eksploatacja złoża nie przebiegała zbyt i , pomyślnie. Powbijali w zbocze stalowe pręty i zmontowali na nich platformę, ale napierający na nią wiatr wciąż czynił szkody. Była to szaleńcza robota. Pewnego razu złamały się dwa pręty i tylko liny asekuracyjne uratowały Szkotów przed śmiertelnym upadkiem z wysokości tysiąca stóp. Dwa miesiące pracy w skrajnie niebezpiecznych warunkach - i zaledwie kilka funtów złota wydobytego dosłownie cudem.

    Już od pięciu dni Jonnie nie widział, żeby w klatce płonął ogień. Gdy członkowie rady i pozostali Szkoci dowiedzieli się, że zamierza wymknąć się do bazy, doszło do awantury. Robert Lis wściekł się i nawymyślał mu od głupców - taka eskapada była niebezpieczna, a on nie był kimś, kogo można by łatwo po święcić. Jonnie próbował się z nim spierać, ale wszyscy członkowie rady przychylili się do zdania Roberta. A gdy pozostali Szkoci usłyszeli podniesione głosy, zeszli się, stanęli wokół rady - twierdząc, że mają do tego prawo - i zaczęli przytaczać dodatkowe argumenty przeciwko braniu na siebie przez Jonniego bezsensownego ryzyka. W końcu wysłano młodego Fearghusa. Czekali na niego wiele godzin. Udało mu się wrócić, choć był ciężko ranny. Z jego relacji dowiedzieli się, że dotarł prawie do samego płaskowyżu. Księżyc już zaszedł, a w klatce nie było żadnego ognia. Ale na terenie bazy pojawiło się coś osobliwego - posterunki wartownicze! Jeden uzbrojony wartownik patrolował teren w pobliżu klatki, a drugi lub nawet kilku chodziło po obrzeżach bazy. Zaniepokojony jakimś szelestem wartownik przy klatce strzelił do niego. Fearghusowi udało się ujść z życiem tylko dlatego, że zaczął wyć jak zraniony wilk, więc wartownik sądził, iż istotnie postrzelił wilka, dość często spotykanego na równinach.

    Fearghusa umieszczono w prowizorycznym szpitalu, opatrzono mu poparzone plecy niedźwiedzim sadłem z ziołami. Powodziło mu się całkiem dobrze, gdyż jedna ze starych kobiet czuwała nad nim jak kwoka nad kurczęciem. Szkoci oznajmili McTylerowi, że ich obawy potwierdziły się w całej rozciągłości i że chyba sam teraz widzi, na jakie niebezpieczeństwa mógł się narazić. Pastor starał się go pocieszyć i gdy zostali sami, wyjaśniał mu cierpliwie:

    - Oni wcale nie myślą, że nie mógłbyś tego dokonać lub że oni sami nie byliby w stanie poradzić sobie, gdyby tobie coś się stało. Oni cię po prostu lubią, chłopcze. Ty dałeś nam nadzieję.

    Ale Jonnie zaczynał ją powoli tracić. Oto oni, jedni z ostatnich przedstawicieli ginącego gatunku na małej i znajdującej się na uboczu planecie, przeciwstawiają się najpotężniejszej i najbardziej rozwiniętej cywilizacji we wszechświecie. Od galaktyki do galaktyki, od systemu do systemu, od świata do świata Psychlosi zdobywali i unicestwiali każdego, kogo napotkali na drodze. Starli na proch każdą myślącą rasę, która próbowała się im przeciwstawić, a nawet te, które starały się z nimi współpracować. Dysponując zaawansowaną techniką i posługując się bezlitosnymi metodami działania, nigdy w całej swej wielowiekowej drapieżnej egzystencji nie ponieśli porażki. Pomyślał o okopie, o sześćdziesięciu siedmiu kadetach, którzy usiłowali zatrzymać czołg Psychlosów, o ostatnich obrońcach tej planety.

    Nie, nie ostatnich! Oto po tysiącu lub więcej lat byli tu Szkoci i był on. Tylko - jakież mieli szanse? Jeden wypad jednego przestarzałego psychloskiego czołgu i będzie po nich. A poza tym nawet gdyby udało im się zdobyć tę bazę czy zlikwidować kilka kopalni, to kompanie Psychlosów znów najadą Ziemię i zemszczą się na ludziach w sposób ostateczny. To prawda, mogliby mieć skuteczną broń - uran - ale nie wiedzieli, gdzie go szukać lub choćby nawet określić, co nim jest. Doprawdy, ich szanse w tej walce były nikłe.

    Nastawił lornetkę na maksymalne powiększenie i po raz ostatni omiótł wzrokiem odległą, uśpioną bazę. Nocne światła, zielone punkciki pod kopułami, ale żadnego ognia. Zamierzał już zaprzestać dalszej obserwacji, gdy jego wzrok zatrzymał się na składzie gazu do oddychania. W olbrzymich bębnach i małych butlach było tam dosyć gazu do zabezpieczenia wszystkich operacji górniczych przez pięćdziesiąt lat. Stosy bębnów i butli były poukładane byle jak. Nikt nigdy tego nie sprawdzał - operatorzy maszyn po prostu brali pojemniki z gazem do kabin i butle do indywidualnych aparatów, nigdzie tego nie odnotowując ani nikomu nie zgłaszając. Jonnie nie wiedział, co przykuwało jego uwagę do tego składu, jakieś niejasne skojarzenie nie dawało mu spokoju. Przesunął lornetkę, ale po chwili znów wrócił do składu gazu - i raptem pojął, że oto znalazł swój detektor uranu.

    Gaz do oddychania! Jeśli spowoduje się wypływ niewielkiej ilości gazu w pobliżu promieniowania, to wywoła to małą eksplozję! Nie był to z pewnością sposób zbyt bezpieczny, ale przy zachowaniu ostrożności mógł spełnić swe zadanie. Odczołgał się ze szczytu pagórka.

    W dwadzieścia minut później, już w bazie, zapytał członków i rady:

    - Szefowi nie wolno chodzić na zwiady? Słusznie.

    - Tak jest - zgodzili się wszyscy, zadowoleni, że nareszcie to pojął.

    - Ale może brać udział w rajdzie? - dorzucił pytająco.

    Wszyscy zastygli w nagłej czujności.

    - Chyba udało mi się rozwiązać problem detektora uranu oznajmił. - Jutro w nocy wybierzemy się na rajd!

4

    Jonnie skradał się w kierunku klatki. Księżyc zaszedł, noc była ciemna. Dalekie wycie wilków mieszało się z jękiem wiatru, ale nawet poprzez te odgłosy słyszał szczęk broni spacerującego wartownika.

    Wszystko przebiegało tej nocy w sposób zdecydowanie niepomyślny. Musiano zrezygnować z realizacji pierwotnego planu i w ostatniej chwili wprowadzić do niego zmiany. Przez całe popołudnie stado bawołów i dzikiego bydła pasło się na równinie. Ich plan zakładał przepędzenie stada przez bazę i wywołanie zamieszania. Zdarzało się to od czasu do czasu, więc nie wzbudziłoby podejrzeń, ale niedługo przed rozpoczęciem całej akcji zwierzętom strzeliło coś do łbów i zaczęły oddalać się truchtem w kierunku, z którego przybyły. Znajdowały się teraz zbyt daleko, by można je było przygnać z powrotem. A więc nie można było liczyć na odwrócenie uwagi Psychlosów.

    Dwudziestu Szkotów rozproszyło się po równinie, a wśród nich Dunneldeen. Podobnie jak Jonnie wszyscy byli zakapturzeni i mieli na sobie ubiory z odbijającego ciepło materiału, których używano podczas wierceń, pomalowane mieszanką sproszkowanej trawy i kleju wygotowanego z kopyt końskich, dzięki czemu czujniki na podczerwień nie mogły odróżnić ich od trawy. Wszyscy mieli za zadanie dotrzeć pojedynczo do składu gazu do oddychania, zabrać stamtąd skrzynki z małymi butlami ciśnieniowymi i wrócić do bazy. Ponieważ w Psychlosach nie wolno było obudzić podejrzeń, że "zwierzaki" są wrogo do nich nastawione, Szkoci - na wypadek spotkania z wartownikami - nie mogli mieć przy sobie broni, no i przede wszystkim nie mogli pozostawić po sobie żadnych śladów. Usiłowano protestować, gdy Jonnie oświadczył, że zamierza dotrzeć do klatki. Wyjaśnił jednak, że znacznie niebezpieczniej będzie na pewno w rejonie składu gazu, więc on ryzykuje i tak najmniej.

    Ścisnął w dłoni maczugę i zaczął podkradać się do swojego dawnego schronienia, gdzie miał nadzieję natknąć się na konie. I tu spotkało go następne rozczarowanie. Koni nie było. Być może powędrowały gdzieś, szukając lepszej paszy. A jeszcze ubiegłej nocy widział dwa z nich przez lornetkę. Pierwotnie planował, że zbliży się do klatki, prowadząc zwierzę obok siebie. Wszystkie jego konie umiały na rozkaz atakować przednimi kopytami, więc gdyby któryś z wartowników został zaalarmowany i trzeba by go było unieszkodliwić, wówczas wyglądałoby to tak, jak gdyby Psychlos po prostu został zaatakowany przez konia.

    Żadnych koni. Nie, stop! U stóp znajdującego się przed nim zbocza majaczyła jakaś ciemna plama. Westchnął z ulgą, gdy dobiegł go odgłos chrupania suchej trawy. Okazało się, że to był tylko Blodgett, okaleczony koń, który z powodu niedowładu nóg nie mógł prawdopodobnie zbyt daleko odejść. Trudno! Lepszy Blodgett niż nic. Koń trącił go pyskiem na powitanie, ale usłuchał polecenia, by zachowywał się cicho.

    Z ręką na pysku zwierzęcia, zatrzymując się co parę stóp, Jonnie cicho zbliżał się do klatki. Gdyby udało mu się podejść do wartownika na odległość umożliwiającą atak, gdyby Blodgett pamiętał, czego go uczono, i gdyby jego przetrącony grzbiet na to pozwolił, dałoby się usunąć wartownika.

    W poświacie przyćmionego zielonego światła palącego się w którejś z kopuł zamajaczyła sylwetka Psychlosa. Dwadzieścia stóp. Piętnaście stóp. Dziesięć stóp... Wartownik nagle odwrócił się czymś zaalarmowany. Dziesięć stóp! Doskonała odległość do ataku.

    Jonnie zamierzył się już maczugą, gdy nagle usłyszał jakieś trzaski i przebijający się przez nie szept. Wiedział, co to było: radiotelefon.

    Psychlos podniósł do góry swój nieporęczny, o długości sześciu stóp miotacz energii i zamamrotał coś wewnątrz hełmu w odpowiedzi. Ten drugi musiał znajdować się gdzieś w dole, w okolicach składu. Czyżby zauważono któregoś ze Szkotów? Czyżby cała operacja była spalona? Wartownik zaczął oddalać się od klatki w kierunku znajdujących się po drugiej stronie bary składów.

    Cokolwiek jednak tam się działo, Jonnie miał do spełnienia własną misję. Szybko podszedł do drewnianej bariery.

    - Chrissie! - wyszeptał w ciemność na tyle głośno, na ile mógł sobie pozwolić. Cisza. - Chrissie! - szepnął niecierpliwie.

    - Jonnie? - odpowiedział mu szept. Był to głos Pattie.

    - Tak. Gdzie jest Chrissie?

    - Jest tu... Jonnie! - w szepcie Pattie słychać było łzy. Jonnie, nie mamy w ogóle wody. Rury zamarzły.

    Głos dziewczynki brzmiał bardzo słabo - prawdopodobnie była chora. W powietrzu unosił się nieprzyjemny fetor i w zielonkawym mroku Jonnie spostrzegł po zewnętrznej stronie drzwi stos zdechłych szczurów, które się już rozkładały.

    - Czy macie jeszcze jakąś żywność?

    - Bardzo mało. I od tygodnia nie mamy już drewna opałowego.

    Jonnie czuł, jak ogarnia go wściekłość, ale musiał działać szybko. Miał bardzo mało czasu.

    - A Chrissie?

    - Ma gorączkę. Leży tu i nie odpowiada na moje pytania. Jonnie, pomóż nam, proszę cię!

    - Wytrzymajcie! - szepnął Jonnie chrypliwie. - Za dzień lub dwa otrzymacie pomoc, obiecuję. Powiedz to Chrissie! Postaraj się, żeby to zrozumiała! - Chwilowo nie mógł zdziałać zbyt wiele. - Czy w basenie jest lód?

    - Trochę. Bardzo brudny.

    - Rozpuść go w dłoniach! Pattie, musisz wytrzymać dzień lub dwa!

    - Spróbuję.

    - Powiedz Chrissie, że tu byłem! Powiedz jej... - Jonnie myślał gorączkowo, jak dodać nieszczęsnym istotom otuchy. Powiedz, że ją kocham! - Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak bliskie było to prawdy.

    Od strony składu dobiegł go jakiś dźwięk. Jonnie zorientował się, że nie może tu już dłużej pozostać. Coś, a raczej ktoś tam w dole znalazł się w tarapatach. Trzymając Blodgetta za grzywę i ciągnąc go ze sobą, dobiegł na drugą stronę bazy. Ze szczytu pagórka popatrzył w dół, w kierunku składu. Nie widział tam żadnych świateł. Nie! Było jedno. Do magazynu zbliżało się dwóch wartowników. Jonnie ukrył się za koniem, zanim przesunął się po nim snop światła.

    - To tylko jeden z tych przeklętych koni - powiedział jakiś głos. - Mówię ci, że coś się dzieje z prawej strony składu. Włącz przeszukiwacz!

    Z budynku dobiegł głuchy odgłos, jakby przewracanej skrzyni.

    - Tam coś jest - powiedział wartownik.

    Ruszyli do przodu. Jonnie skradał się wraz z koniem za nimi. Teraz zobaczył, co się stało. Niedbale ułożony stos skrzyń wywrócił się, gdy ktoś poruszył jedną z nich. W chwilę później zobaczył uciekającego Szkota. Wartownik dostrzegł go także i podniósł miotacz.

    Zatrzęsło nim przerażenie. Psychlosi dowiedzą się, że zwierzaki coś przeciwko nim knują. Ranny lub zabity Szkot w kamuflującym ubiorze będzie na to wystarczającym dowodem. Psychlosi zemszczą się. Zmiotą ich z powierzchni Ziemi.

    Dwadzieścia stóp przed nim wartownik odbezpieczał miotacz i przymierzał się do strzału. Maczuga jak piorun grzmotnęła go w sam środek pleców. Jonnie rzucił się do przodu, teraz już zupełnie bezbronny. Drugi wartownik odwrócił się gwałtownie, oślepiając Jonniego latarką. Podniósł do góry miotacz, lecz Jonnie był już przy nim. Łapiąc za lufę potężnego miotacza, szarpnął z całych sił, wyrwał zaskoczonemu Psychlosowi z łapy i zdzielił go kolbą w brzuch. Wartownik zgiął się wpół i wtedy Jonnie uderzył jeszcze raz, w hełm. Mocowanie hełmu pękło. Psychlos rozpaczliwie łapał ustami powietrze, które dostało się pod maskę. Runął na ziemię i tam znieruchomiał.

    Jonnie sądził że załatwił już sprawę wartowników do końca... ale się mylił. Zadrżał grunt... Trzeci wartownik zbliżał się biegiem. Trzymając ciężki miotacz za lufę, Jonnie cisnął nim w nadbiegającego. Kolba trafiła w wizjer hełmu. Rozległ się trzask pękającego szkła i syk ulatniającego się gazu. Psychlos zwalił się w drgawkach na ziemię.

    "Cholera! - myślał Jonnie w panice. - Jak wyjaśnić śmierć trzech wartowników?"

    Jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, Psychlosi wszystko wykryją. Zmusił się do spokoju. Słyszał, że Blodgett gdzieś ucieka. Z jakiejś kopuły dobiegło go trzaśnięcie drzwi. Niedługo zaroi się tutaj od Psychlosów. Zgasił latarkę.

    Grzebiąc po kieszeniach, szukał rzemienia. Znalazł jeden, później drugi. Związał je razem. Podniósł z ziemi miotacz pierwszego wartownika i przywiązał koniec przedłużonego rzemienia do spustu. Potem z całej siły wcisnął lufę w grunt, zatykając ją ziemią. Przygarbił się za osłoną, którą stanowiło ciało pierwszego wartownika. Z terenu kopalni dobiegał hałas. Trzaskały drzwi. Lada chwila zjawią się tutaj. Upewnił się, czy był należycie osłonięty zarówno przed widokiem z kopalin, jak i przed efektem wybuchu, i pociągnął za rzemień. Zatkany miotacz eksplodował jak bomba. Gdy ziemia i odłamki skał opadły, Jonnie pędził już w kierunku swojej bazy.

    W dwie godziny później, zmordowany biegiem, dotarł do swoich. Robert Lis zadbał o to, by baza nie była nadmiernie oświetlona i zorganizował ją na wypadek ewentualnego pościgu. Gdy Szkoci zaczęli pojedynczo powracać z wyprawy, ukrywał przemyślnie w suterenie przyniesione skrzynki z gazem, a przybywających gromadził w milczącą grupę w słabo oświetlonym audytorium. Miał w pogotowiu piętnastu Szkotów uzbrojonych w pistolety maszynowe, a samoloty do przewozu personelu ustawił w linię na wypadek, gdyby musieli się nagle ewakuować. Pochowano ubiory kamuflujące, nie pozostawiono żadnych śladów. Lis był niezastąpiony.

    - Czy pozostawiliśmy tam kogoś? - zapytał Jonnie, łapiąc oddech.

    - Dziewiętnastu wróciło - odparł Robert Lis. - Dunneldeen jeszcze tam-jest.

    Jonnie powiódł wzrokiem po zgromadzonych, którzy doprowadzali się do normalnego wyglądu, porządkując berety, usuwając z ubiorów trawę, odprężając się. Wszedł goniec z posterunku obserwacyjnego na dachu, wyposażony w lornetkę noktowizyjną, i przekazał meldunek:

    - Nie widać żadnej pogoni. Żaden z samolotów nie wystartował.

    Słyszeliśmy jakąś piekielną eksplozję - powiedział Robert Lis.

    - To ciężki miotacz - wyjaśnił Jonnie. - Jeśli ma zatkaną lufę, wówczas ładunek energetyczny odbija do tyłu i powoduje eksplozję całego magazynku liczącego pięćset ładunków.

    - Odbiło się to, bez wątpienia, niezłym echem - rzekł Robert Lis. - Usłyszeliśmy wybuch nawet tutaj, w odległości dobrych paru mil.

    - Takie wybuchy są głośne - odparł Jonnie, siadając na jednej z ław i dysząc jeszcze z wysiłku. - Muszę wykombinować, w jaki sposób przesłać Terlowi wiadomość. Chrissie jest chora, nie mają wody ani drewna na opał.

    Szkoci zastygli w napięciu. Jeden z nich wysyczał:

    - Psychlosi!

    - Wymyślę jakiś sposób, żeby wysłać wiadomość. Czy widziałeś gdzieś Dunneldeena?! - krzyknął do stojącego przy drzwiach gońca.

    Szkot wrócił biegiem na punkt obserwacyjny. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Mijały minuty. Minęło pół godziny. W końcu Robert podniósł się i powiedział;

    - No cóż, mimo niefortunnej sytuacji, lepiej będzie, jeśli...

    Przerwał mu głuchy tupot stóp.

    W drzwi, jak burza, wpadł Dunneldeen i rzucił się na ławę, ciężko dysząc. Poprzez jego sapanie przebijał śmiech.

    - Ani śladu pościgu! - zameldował gromko obserwator.

    Napięcie zelżało.

    Dunneldeen przekazał pastorowi skrzynkę z butlami gazu, a ten natychmiast pośpieszył, by ukryć ją na wypadek poszukiwań.

    - Żadne samoloty nie wystartowały! - wrzasnął obserwator zza progu.

    - To dobrze, przynajmniej chwilowo - rzekł Robert Lis. O ile te diabły nie czekają tylko na świt.

    - Nie przylecą tu - wykrztusił Dunneldeen.

    Pomieszczenie zaczęło zapełniać się pozostałymi Szkotami. Zabezpieczano pistolety maszynowe. Ze stojących w pogotowiu samolotów przyszli piloci. Nawet kobiety zaglądały przez drzwi. Nikt jeszcze nie wiedział, co się właściwie wydarzyło. Dunneldeen powoli dochodził do siebie, a pastor krążył po pomieszczeniu i serwował małe porcje whisky.

    - Zostałem specjalnie z tyłu, żeby zobaczyć, co Psychlosi będą robili - powiedział rozradowany Dunneldeen. - Ooo, i trzeba było widzieć naszego Jonniego!

    Jego sprawozdanie było niezwykle barwne. Był jednym z ostatnich, którzy dotarli do składu i gdy potrącił jedną ze skrzyń, cały stos się zwalił. Uciekał zygzakiem, ale zatoczywszy koło, powrócił, żeby ewentualnie udzielić pomocy Jonniemu.

    - Ale Jonnie nie potrzebował żadnej pomocy! - wykrzyknął i opowiedział, jak to Jonnie zabił trzech Psychlosów "gołymi rękami i kolbą miotacza", jak "wysadził to wszystko aż pod niebiosa" i "wyglądał jak Dawid walczący z trzema Goliatami".

    - Nie będzie żadnego pościgu - kontynuował Dunneldeen. Ukryłem się za koniem w odległości dwustu stóp i obserwowałem Psychlosów, którzy zgromadzili się wokół zabitych. Koń wcale nie ucierpiał podczas wybuchu, ale kawałek miotacza wbił się w bawołu, który znalazł się w pobliżu.

    - Owszem, i ja go widziałem - rzucił któryś ze Szkotów.

    - A ja wpadłem na niego, gdy dochodziłem do składu! zawołał inny.

    - Czyżby to był ten cień?

    Sala rozbrzmiewała gwarem - każdy z uczestników nocnego wypadu miał nagle coś do powiedzenia.

    - Z kopalni przyszedł jakiś wielki Psychlos, być może to był twój demon, Jonnie - kontynuował Dunneldeen - i oświetlał latarką wszystko dookoła. Psychlosi doszli w końcu do przekonania, iż to bawół przewrócił skrzynie i że strażnicy zaczaili się, by na niego zapolować - ach, jak bardzo się za to na wartowników złościli - i że któryś ze strażników się potknął i podparł lufą miotacza, która zatkała się ziemią, i miotacz przypadkowo odpalił, zabijając ich wszystkich.

    Jonnie westchnął z ulgą. Nie miał pojęcia, że był tam jakiś bawół, ale to rozwiązywało cały problem, tym bardziej że udało mu się nie zostawić po sobie żadnych śladów. Zanim jeszcze zaczął uciekać, dosłownie w ostatniej sekundzie szaleńczych poszukiwań na czworakach odnalazł maczugę.

    - Co za rajd! - triumfował Dunneldeen. - I co za zuch z naszego Jonniego!

    Jonnie pociągnął łyk serwowanej przez pastora whisky, by ukryć zażenowanie.

    - Kawał hultaja z ciebie - rzekł Robert Lis do Dunneldeena. - Mogłeś zostać złapany.

    - Ach, trzeba było, żebyśmy wszystko wiedzieli, nie? zaśmiał się zupełnie nie speszony Dunneldeen.

    Wszyscy zażyczyli sobie teraz parady dudziarzy. Ale Robert Lis nie chciał dawać podstaw do jakichkolwiek podejrzeń, że dzisiejsza noc czymkolwiek różni się od innych nocy, i posłał wszystkich do łóżek.

    "No cóż - myślał Jonnie, gdy owijał się wełnianym pledem może mamy nareszcie detektor uranu".

    Ale Chrissie... W jaki sposób mógł zmusić Terla do przyjścia tutaj?

5

    Wymizerowany i zdenerwowany Terl jechał opancerzonym pojazdem naziemnym. Wciąż jeszcze nie wykrył rzeczywistych przyczyn obecności Jayeda na Ziemi. Agent IBI został zatrudniony przez Biuro Personalne na skromnym stanowisku sortowacza rudy. Sortowacze pracowali tylko wtedy, gdy pod koniec każdej zmiany napływał kolejny transport rudy, więc Jayed mógł niepostrzeżenie ulatniać się na całe godziny. Terl nie śmiał go śledzić, gdyż tamten - po dziesiątkach lat spędzonych w szeregach IBI - sam był mistrzem w tej dziedzinie. Próbował wplątać go w romans ze swoją sekretarką. Obiecywał jej złote góry, jeśli uda jej się pójść z Jayedem do łóżka, ale Jayed nawet nie zwrócił na nią uwagi. Po prostu przechodził obok niej ze zwieszoną głową, szurając nogami i konsekwentnie udając zwykłego, szeregowego pracownika.

    Drżącymi łapami Terl przetrząsał skrzynki z przesyłkami na Psychlo. Nie znalazł w nich nic pochodzącego od Jayeda. Nie było żadnych nowych typów raportów, żadnych podejrzanych zmian w rutynowej korespondencji. Terl spędził wiele nocy na dokładnym przeglądaniu poczty. Nie zdołał jednak niczego znaleźć. Zaczął się zastanawiać, czy IBI nie wymyśliło czasem jakichś nowych środków łączności. Ani Towarzystwo, ani rząd nie zajmowali się tym - nie musieli tego robić przez ostatnie sto tysięcy lat, wiedział o tym - ale zawsze można było wymyślić sposób, o jakim wciąż jeszcze nie wiedział, na przykład pisanie na próbkach rudy wysyłanej transfrachtem. Wymagałoby to jednak stosowania specjalnych oznakowań, a niczego takiego nie udało mu się wykryć. Wiedział co prawda, że rząd zazwyczaj interesował się tylko ogólnym wydobyciem rudy przez Towarzystwo, ponieważ otrzymywał z tego określony procent, ale wiedział też, że rząd mógł interweniować w sprawach poważnych przestępstw.

    Tak więc Terlowi nie udało się wyjaśnić, co właściwie robił tutaj Jayed. Obecność tajnego agenta wyposażonego w fałszywe dokumenty nie pozwoliła mu nawet na jedną chwilę odprężenia w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Wykonywał swoje obowiązki z pasją i nieskazitelną sumiennością, co było zupełnie sprzeczne z jego naturą. Na bieżąco przeprowadzał dochodzenia i odpowiadał na wszelkie depesze. Osobiście dokonał przeglądu technicznego dwudziestu samolotów bojowych oraz uzupełnił w nich paliwo i amunicję, aby sprawiać wrażenie czujnego i kompetentnego szefa bezpieczeństwa.

    Na temat zwierzaków sporządził banalny raport. W górnictwie zdarzały się niebezpieczne stanowiska pracy, trudno dostępne pokłady rudy, więc w ramach "nakazanego" przez Numpha eksperymentu spędził do kupy trochę miejscowych zwierząt, aby przekonać się, czy można je nauczyć obsługi prastarych typów maszyn. Stworzenia te nie były niebezpieczne i ponadto uczyły się z trudem. Nie kosztowało to Towarzystwa ani grosza, a mogło zwiększyć zyski, gdyby eksperyment się powiódł. Na razie jeszcze nie miał zbyt wielkich sukcesów w tej dziedzinie. Zwierzaków nie uczono niczego z dziedziny metalurgii i sposobu prowadzenia wojen, ponieważ zabraniały tego przepisy Towarzystwa, a poza tym stworzenia te były na to zbyt głupie. Żywiły się szczurami, dość pospolitymi gryzoniami na tej planecie.

    Wysłał ten raport normalną przesyłką, nie nadając mu żadnego stopnia pilności. Teraz był kryty. Taką miał przynajmniej nadzieję. Jednakże po piętnaście razy dziennie dochodził do wniosku, że powinien zlikwidować ludzi i sprowadzić maszyny z powrotem do magazynu. I po piętnaście razy dziennie postanawiał jeszcze się z tym wstrzymać.

    Afera z wartownikami zaniepokoiła go nie dlatego, że były trzy trupy (do realizacji swojego planu potrzebował zwłok Psychlosów, lecz dlatego że gdy wkładał ciała do trumien, w których miały one oczekiwać na następny transfracht, na piersi jednego z nich zauważył wypalone w futrze piętno kryminalisty. Owe trzy pasy, wypalane z polecenia rządu, oznaczały osobnika "pozbawionego ochrony prawnej, pomocy rządowej i możliwości zatrudnienia". Departament personalny na rodzimej planecie był bardzo beztroski. Terl napisał na ten temat raport. Przez chwilę nawet myślał z nadzieją, że Jayed prowadzi śledztwo w tej sprawie lub szuka podobnych. Ale gdy jeden z pracujących z Jayedem sortowaczy na polecenie Terla wspomniał mu o tym zdawkowo, nie zauważył żadnej reakcji.

    Napięcie i niepewność wprawiały Terla nieomal w stan histerii. Na dodatek tego ranka otrzymał od zwierzaka wiadomość, która sprawiła, że włosy na jego futrze dosłownie stanęły dęba ze strachu. Przeglądał, jak każdego dnia, zdjęcia wykonane przez bezpilotowy samolot zwiadowczy, gdy nagle zobaczył wśród nich zdjęcie złoża - na zaimprowizowanym lotnisku widniał ogromny napis w języku Psychlo:

    PILNE

    Konieczne Spotkanie.

    To samo miejsce. Ten sam czas.

    Zi...

    Ostatnia część napisu była nieczytelna, leżał na niej kawał brezentu, który zapewne wiatr zerwał z jakiejś maszyny. Trzęsącymi się łapami Terl usiłował odszukać inne zdjęcie, na którym napis byłby widoczny w całości. Na próżno! Zaczęła go ogarniać panika. Po chwili ochłonął. Uświadomił sobie, że był jedyną osobą na tej planecie, która miała dostęp do zdjęć zwiadowczych. Specjalny wskaźnik na ekranie odbiornika natychmiast poinformowałby go, czy ktoś inny korzystał z odbioru.

    Terl codziennie dokonywał przeglądu zdjęć, na bieżąco śledząc postęp prac. Na wszystkich zdjęciach bez trudu odszukiwał zawsze Jonniego. Chociaż wszystkie te zwierzęta były do siebie podobne, tego odróżniała od innych jasna broda i potężny wzrost. Jego stała obecność w pobliżu złoża była uspokajająca. Oznaczała, że zajęty pracą nie wałęsa się po okolicy. Postęp robót przy złożu był minimalny, ale Terl od samego początku dobrze wiedział, z jakimi kłopotami będzie się wiązała eksploatacja złota. Wiedział też, że zwierzaki dadzą sobie z tym radę bez jego pomocy. Do dziewięćdziesiątego drugiego dnia zostało jeszcze trochę czasu - cztery pełne miesiące.

    Uspokojony zniszczył zdjęcie, by nie trafiło w niepowołane ręce. Wyobraził sobie, co mogłoby się w takiej sytuacji stać, gdyby jeszcze na przykład napis na skale zaczynał się od jego imienia. Zaraz, zaraz, a czy się nie zaczynał? Zdrętwiał. Dlaczego tak szybko zniszczył zdjęcia?! Powinien był się upewnić! Miał wrażenie, że jest bliski pomieszania zmysłów.

    Ciemność zawisła nad czołgiem jak czarny całun. Prowadził pojazd według przyrządów, bez zewnętrznych świateł. Teren był zdradliwy: kiedyś było tu miasto, ale teraz została z niego tylko kupa ruin. Coś pojawiło się po prawej stronie ekranu detektora. Coś żywego! Trzymając łapę na spuście gotowych do odpalenia miotaczy, ostrożnie upewnił się, czy znajduje się na właściwym kursie. Wtedy dopiero zapalił przyćmione światło kontrolne.

    Zwierzak siedział na koniu w przewidzianym na spotkanie miejscu. Zielonkawe światło reflektora ogarnęło postać jeźdźca. Był tam jeszcze ktoś! Nie, to tylko drugi koń... Objuczony. Terl omiótł cały teren urządzeniem przeszukującym. Nie, nikogo więcej nie było. Skierował wzrok z powrotem na zwierzaka, który wcale nie wyglądał na przestraszonego.

    Mimo że wnętrze pojazdu było wypełnione gazem do oddychania, Terl miał na twarzy maskę. Wydobył interkom i wyrzucił go na zewnątrz przez specjalną śluzę. Aparat upadł na ziemię obok czołgu. Terl włączył swój i polecił:

    - Zejdź z konia i podnieś z ziemi aparat!

    Johnie ześlizgnął się z wierzchowca, podszedł i podniósł z ziemi interkom. Spróbował zajrzeć przez luk wejściowy do wnętrza czołgu, ale w środku było ciemno.

   

    - Czy to ty pozabijałeś wartowników? - zapytał Terl.

    Johnie podniósł swój aparat do ust. Myśli przelatywały mu 'i` przez głowę jak błyskawice. Miał wrażenie, że Terl jest w bardzo ''' dziwnym stanie.

    - Nie straciliśmy żadnego wartownika - odparł zgodnie z prawdą.

    - Przecież wiesz, o jakich wartowników mi chodzi. O tych w bazie głównej.

    - To mieliście jakieś kłopoty? - zdziwił się Jonnie.

    Słowo "kłopoty" o mało nie przyprawiło Terla o zawrót głowy. Nie wiedział już nawet, czy ma jakieś kłopoty, co to są za kłopoty i skąd mogą się na niego zwalić. Opanował się z wysiłkiem.

    - Zasłoniłeś ostatni wiersz w napisie - oświadczył oskarżycielsko.

    - Och, czyżby? - zapytał niewinnie Johnie, który rzeczywiście celowo zasłonił napis, żeby zmusić Terla do przyjścia na spotkanie. - Tam było napisane: "Zima nadchodzi i potrzebujemy twoich rad".

    Terl uspokoił się. Chcą porady. Domyślał się, w jakiej sprawie. Wydobycie złota było prawie niemożliwe. Ale musiał znaleźć jakiś sposób. A on przecież był kiedyś najlepszym studentem w szkole górniczej. Analizując codziennie zdjęcia złoża wykonane przez samolot zwiadowczy, wiedział, że na wyginających się prętach nie można zbudować platformy.

    - Potrzebny wam jest -przenośny szyb z przedziałem drabinowym. Macie jeden w wyposażeniu. Przymocujcie go do lica ściany i pracujcie z wnętrza! - poradził.

    - W porządku - odparł Johnie. - Spróbujemy. Potrzebujemy też jakiegoś zabezpieczenia przed uranem - dodał po chwili.

    - Dlaczego?

    - W tych górach jest uran - odparł Johnie.

    - W złocie?

    - Nie przypuszczam. Ale na pewno w dolinach i wokół nich - Johnie powiedział to z naciskiem. Nie chciał dopuszczać Terla w pobliże złoża. - Widziałem, jak ludzie pokrywali się krostami na całym ciele - dodał. - Chcę wiedzieć, jak się można przed nim uchronić?

    - Wokół planet i słońc takich jak te zawsze występuje promieniowanie. Stosunkowo niewielkie. To właśnie dlatego maski do oddychania mają wizjery wykonane ze szkła ołowiowego. I dlatego wszystkie kopuły kabin są zrobione również z takiego szkła. Wy go jednak nie macie.

    - Czy możesz zapalić światło? - zapytał Jonnie.

    - Nie chcę zapalać żadnych świateł!

    - Myślisz, że ktoś cię śledzi?

    - Nie. Ten wirujący dysk na dachu to jest neutralizator fal wykrywających. Nie musisz się martwić o to, że ktoś nas śledzi.

    - Zapal więc światło i poświeć na to! - powiedział Jonnie, kładąc na masce czołgu worek zdjęty z jucznego konia. Wysypał jego zawartość. Kwarc i złoto roziskrzyły się w świetle reflektorów. Psychlos siedział i patrzył, z trudem przełykając ślinę. - Jest tam tego cała tona - dodał chłopak.

    Terl nie odrywał wzroku od złota. Jonnie wziął w rękę kawałek rudy i podniósł do góry.

    - My dotrzymujemy naszych zobowiązań. Ty też musisz dotrzymywać swoich.

    - Co przez to rozumiesz? - zapytał Terl.

    - Przyrzekłeś zaopatrywać kobiety w żywność, wodę i drewno opałowe.

    - Och, obietnice. - Terl wzruszył ramionami.

    Jonnie zaczął zgarniać złoto z powrotem do worka. Psychlos poruszył się niespokojnie.

    - Przestań! Skąd wiesz, że nikt nie dba o nie?

    Chłopak przestał zgarniać złoto. Pochylił się tak, że światło padało mu na twarz. Postukał się palcem w czoło.

    - Jest w ludziach coś, o czym nie wiesz. Niektórzy mają określone zdolności psychiczne - powiedział. - Ja mam takie zdolności w odniesieniu do tych kobiet.

    - To znaczy, że wiesz to bez radia, czy tak? - Terl czytał coś na ten temat, ale nie miał pojęcia, że te przeklęte zwierzaki mogą się czymś takim posługiwać.

    - Tak - odparł Jonnie. - Jeśli któraś z nich nie czuje się dobrze lub się ją zaniedbuje, to ja natychmiast wiem o tym. Tu jest pakunek, w którym jest żywność i woda, krzemienie i drewno opałowe, ciepłe ubrania i mały namiot. Zaraz go przywiążę na dachu czołgu, a ty natychmiast po powrocie do bary masz go dostarczyć do klatki. Dopilnuj także, żeby woda dopływała do zbiornika. I pozabieraj stamtąd tych swoich wartowników! Nie są potrzebni.

    - Skąd wiesz, że byli tam jacyś wartownicy? - zapytał podejrzliwie Terl.

    - Sam mi to przecież dzisiaj powiedziałeś - odparł Jonnie. - A moje przeczucia mówią mi, że wartownicy drażnią kobiety.

    - Nie będziesz wydawał mi żadnych rozkazów! - najeżył się tamten.

    - Terl, jeśli nie zadbasz właściwie o kobiety, to może mi wpaść do głowy taki pomysł, żeby się przespacerować do tych wartowników i wspomnieć im coś, o czym wiem.

    - Co? - zaszemrał Terl.

    - Po prostu coś, o czym wiem. Podejrzewam, że możesz mieć przez to sporo kłopotów.

    Terl pomyślał, że chyba dobrze jednak będzie usunąć wartowników.

    - I gdybym nie zrobił tych wszystkich rzeczy, ty będziesz o tym wiedział? - zapytał.

    - Tak!

    - I co wtedy zrobisz ze złotem?

    - Zatrzymam je dla siebie -.odrzekł Jonnie i znów zaczął zgarniać złoto do worka.

    Bursztynowe oczy Psychlosa zwęziły się. Zawarczał zdławionym wściekłością głosem:

    - Słuchaj no! Słyszałeś kiedy o bezpilotowym bombowcu? Ha! Myślę, że nie słyszałeś! Otóż powiem ci coś, zwierzaku: mogę posłać go wprost nad twój obóz, wprost nad dowolny schron, i zmieść was z powierzchni Ziemi. I wszystko za pomocą zdalnego sterowania! Nie jesteś tak bezpieczny, jak ci się wydaje, zwierzaku!

    Jonnie stał nieruchomo i spoglądał w ciemne okna czołgu.

    - Ty, zwierzaku - warczał dalej Terl - będziesz wydobywał złoto, dostarczał mi je i zakończysz prace do dziewięćdziesiątego pierwszego dnia. A jeśli tego nie zrobisz, to zniszczę ciebie i wszystkie zwierzaki na tej planecie i poślę was wszystkich do piekła. Słyszysz mnie, do piekła! - Głos mu się załamał w histerycznym wrzasku; przerwał, łapiąc oddech.

    - A gdy nadejdzie dziewięćdziesiąty pierwszy dzień i wszystko będzie zrobione? - zapytał Jonnie.

    Terl szczeknął ostrym, histerycznym śmiechem. Czuł, że musi koniecznie zapanować nad sobą.

    - Wtedy dostaniecie zapłatę! - krzyknął.

    - Dotrzymaj więc tylko swoich zobowiązań, a my dostarczymy złoto.

    Terl uspokajał się powoli. Przestraszył zwierzaka. Wszystko będzie dobrze. Wszystko się ułoży.

    - Przywiąż ten swój tobół! Przekażę go kobietom i zajmę się wartownikami. Ale nie zapominaj o ładunkach wybuchowych na obrożach. Jeden fałszywy ruch i twoje stworzenia będą martwe!

    Jonnie umocował pakunek na dachu pojazdu. Przy okazji niepostrzeżenie odkręcił neutralizator i zsunął go na ziemię. Terl prawdopodobnie pomyśli, że strąciły go gałęzie. A jemu może się przydać... Zgarnął rudę z powrotem do worka.

    Terl zgasił reflektor oświetlający maskę pojazdu i odjechał bez pożegnania. W chwilę później, gdy czołg rozpłynął się już w mroku, zza ściany zrujnowanego budynku wychynął Dunneldeen, trzymający pistolet maszynowy w spoconych dłoniach. Gwizdnął krótko. Z innych kryjówek wyskoczyło dziesięciu dalszych Szkotów. Był wśród nich Robert Lis.

    - Ten demon - powiedział Robert Lis - jest na pograniczu obłędu. Czy zauważyłeś histerię w jego głosie? Coś, o czym nie wiemy, doprowadza go do szału. McTyler, ty znasz tego demona. Czy powiedziałbyś, że on zaczyna mieć fioła?

    - Czy przypuszczasz, że chciał cię zabić, gdy tu jechał? dorzucił Dunneldeen. - Ale ty świetnie dałeś sobie radę, Jonnie McTyler.

    - Jest na pewno bardzo niebezpieczny - powiedział zamyślony Jonnie. Obłąkany Terl stanowił dla nich znacznie większe zagrożenie niż Terl przewrotny i okrutny.

    W dwie godziny później Jonnie zobaczył ogień, malutki punkcik w odległej klatce. Wyśle w najbliższym czasie zwiadowcę, który sprawdzi, czy usunięto wartowników, a później sam pojedzie zobaczyć się z Chrissie.

    . 9 .

1

    Opady śniegu opóźniały się, ale gdy śnieżyce wreszcie się rozpoczęły, swoją gwałtownością prawie uniemożliwiły jakiekolwiek prace na złożu.

    Przenośny szyb nie bardzo nadawał się do użytku. Jonnie starał się pomagać ze wszystkich sił, pilotując przegrzewającą się platformę podczas wwiercania kolejnych prętów, wisząc na linach ponad ziejącą przepaścią, dodając innym odwagi. I kiedy prawie im się już udało, kiedy zdołali wydobyć kolejne dziewięćdziesiąt funtów złota, zima spadła na nich z całą zajadłością. Huraganowe wichry strąciły przenośny szyb. Na szczęście tuż przed wypadkiem opuściła go jedna zmiana, a druga nie zdążyła wejść, tak że obyło się bez ofiar.

    Wyczekiwano na ustanie nawałnicy śnieżnej, aby zobaczyć, co jeszcze da się zrobić. Obowiązywała ich zasada, aby zawsze sprawiać wrażenie, że są bardzo zapracowani, gdyż zgodnie z opinią Roberta Lisa Terl nie wykona żadnych gwałtownych ruchów dopóty, dopóki będzie miał nadzieję na zdobycie większej ilości złota. Szczęśliwie, sypiący śnieg uniemożliwiał robienie jakichkolwiek zdjęć przez samolot zwiadowczy.

    Wszyscy zapewniali Jonniego, że nie musi być razem z nimi przez cały czas. Jeden z jego sobowtórów - każdy podczas swojej zmiany - zawsze był na widoku, gdy przelatywał samolot. Trzyzmianowa organizacja pracy była niezbędna, gdyż żaden zespół nie mógł wytrzymać na przejmującym mrozie dłużej niż dwie godziny.

    Tak więc Jonniego nie było tego dnia na złożu. Poprzez sypiący śnieg leciał wraz z trzema innymi Szkotami do miejsca zwanego niegdyś Uravan.

    Historyk McDermott wykazywał duże umiejętności w gromadzeniu różnych informacji ze szczątków znajdowanych książek. Przydzielono mu do pomocy młodego, utalentowanego zwiadowcę, którego wysyłał na poszukiwanie starych map i ksiąg. I to właśnie McDermott znalazł gdzieś informację, że Uravan posiadał "jeden z największych na świecie pokładów uranu". Miał on rzekomo znajdować się w odległości dwustu dwudziestu mil w kierunku zachodnim od bazy, zaraz za olbrzymim, charakterystycznym płaskowyżem. Z tego też względu Jonnie, jeden z pilotów i Argus McTavish ruszyli w drogę. Któż to mógł wiedzieć, a nuż im się poszczęści! Argus McTavish był zachwycony. Wymyślał on różne ulepszenia mechaniczne i uruchamiał niesprawny sprzęt. Jonnie uczył go i kilku innych Szkotów elektroniki i mechaniki. Wszyscy osiągali w nauce dobre wyniki, ale Argus był prawdziwą gwiazdą. Wojowniczy, entuzjastyczny optymista był absolutnie pewien, że znajdą całe góry uranu gotowego do nabierania szuflą do pojemników. Jonnie był znacznie bardziej sceptyczny. Przede wszystkim wciąż jeszcze nie mieli żadnej ochrony przed promieniowaniem. Liczył jedynie na to, że w kopalni pozostało wystarczająco dużo uranu, aby można było przeprowadzić doświadczenia z gazem do oddychania.

    Śnieżyca ograniczała widzialność do minimum, na szczęście udało im się jednak w końcu wyrwać z zamieci. Rozpościerała się pod nimi panorama zachodnich Gór Skalistych. Widok majestatycznych, połyskujących w promieniach przedpołudniowego słońca gór zapierał oddech w piersiach.

    - Szkocja może jest najlepszym krajem na świecie - stwierdził z uznaniem drugi pilot - ale nie jest aż tak piękna!

    Jonnie zwiększył prędkość. Zauważył już płaskowyż i według starej mapy szkolnej, którą trzymał przed sobą, ustalił przypuszczalne położenie Uravanu. Pomimo gęstego śniegu można było dostrzec, którędy przebiegała stara kręta droga. Zniżył samolot i trzymając się nisko nad drogą, dotarł do miasta. Musiał to być Uravan. Świeży śnieg zachrzęścił pod samolotem, gdy wylądowali przed jakimiś budynkami. Argus McTavish wyskoczył z samolotu pierwszy. Wpadł jak huragan do najbliżej stojącego budynku i po chwili był już z powrotem.

    - To rzeczywiście Uravan! - krzyknął radośnie.

    W uniesionej ręce trzymał jakieś postrzępione skrawki papieru. Jonnie przygotował sprzęt. Przez pół nocy razem z Angusem pracowali nad urządzeniem, którym mogliby zdalnie otwierać i zamykać zawór regulujący wypływ gazu. Teraz pozostało im tylko znaleźć miejsce, w którym występowało promieniowanie, i wykonać próbę. Po żmudnych poszukiwaniach udało im się natrafić na kilka kawałków rudy. Rozpoczęli doświadczenia. Rozbijali bryłę, wkładali do wnętrza nabój z gazem, wycofywali się, za pomocą sterownika powodowali niewielką emisję gazu i czekali, czy pokaże się płomień małej eksplozji. Po tuzinie prób Argus doszedł do wniosku, iż przyczyną niepowodzenia musi być brak gazu w naboju. Odkręcił zawór tuż przed własnym nosem i rozkaszlał się natychmiast. Nabój nie był pusty. Musieli szukać dalej. Schodzili w dół szybów i przedzierali się przez niebezpieczne urobiska. Zużyli pięć nabojów gazu do oddychania. Bez efektów.

    Jonnie powoli tracił nadzieję. Polecił Argusowi i pilotowi kontynuować próby, a sam postanowił rozejrzeć się jeszcze wśród ruin. Budynki były jednak tak poniszczone, że nie mógł domyślić się, jakie było ich pierwotne przeznaczenie. Wrócił do samolotu i zrezygnowany opadł na fotel. Wyglądało na to, że teren został wyeksploatowany jeszcze przed atakiem Psychlosów, i to wyeksploatowany tak dokładnie, że nawet materiały odpadowe nie były już radioaktywne.

    Usłyszał kroki. Nadbiegał Argus i już z daleka krzyczał:

    - Działa! Działa!

    Jonnie wyszedł z samolotu. Zdyszany Szkot trzymał pod pachą jakiś przedmiot, który wyglądał na część prawie zupełnie zniszczonej gabloty. Był w niej kawałek rudy, a pod nim mosiężna tabliczka z jakimś nie dającym się odcyfrować napisem. W ramie tkwił jeszcze kawałek grubego szkła. Jonnie przyglądał się dokładnie czarnobrązowej rudzie. Napis na tabliczce był niemal nieczytelny, w jednym jednak miejscu widniało kilka liter w miarę wyraźnych. Jonnie z wysiłkiem starał się je odczytać. Stwierdził w końcu, że ta część napisu mogła brzmieć: BLENDA SMOLISTA.

    - Popatrz uważnie! - zawołał Argus. - Zaraz ci pokażę!

    Wziął ramę i postawił ją około trzydziestu stóp dalej. Skierował wylot jednego z nabojów z gazem na próbkę rudy i wrócił do Jonniego. Wcisnął przełącznik. Nastąpiła mała eksplozja.

    - Zrobię to jeszcze raz! - zaproponował radośnie.

    - Blenda smolista - powiedział Jonnie, który wiele na ten temat czytał - to jest ruda uranu, będąca źródłem wielu radioaktywnych izotopów. Gdzie ją znaleźliście?

    Argus zaprowadził go do zrujnowanego budynku. Muzeum! To było muzeum! Znaleźli w nim resztki innych eksponatów. Różowy kwarc, hematyt, które zapewne nie pochodziły z tych okolic. Może więc blenda smolista również tu nie występowała?

    - Cieszę się, że próba się udała - powiedział Jonnie. - Ale jeśli nawet choć trochę uranu zostało pod nami, to jest on zbyt głęboko, byśmy mogli się do niego dobrać. Nazbieraj więcej tego szkła, zapewne jest z ołowiu, i dobrze zabezpiecz ten kawałek rudy. Zabierzemy go do domu.

    Czuł ogarniające go przygnębienie. Kopalnia wyglądała na całkowicie wyeksploatowaną. Gdzież więc, na miłość boską, mogli znależć uran - dużo uranu? Gdzie?

2

    Jonnie z przerażeniem spoglądał w głąb kanionu na platformę wiertniczą, która znajdowała się tuż nad powierzchnią rzeki.

    Wydarzyło się to w następnym dniu po ich powrocie z Uravanu. Zamieć już ucichła, wszystko wokół iskrzyło się bielą świeżego śniegu. Mróz był siarczysty, potęgowany jeszcze przez silny wiatr. Na platformie znajdowało się dwóch Szkotów: jednym z nich był Dunneldeen, drugim - czarnowłosy młodzieniec o imieniu Andrew. Próbowali wydobyć przenośny szyb, który runął w dół, częściowo wpadając do zamarzniętej rzeki. O część pozostałą na brzegu Szkoci zaczepili opuszczony z platformy hak i usiłowali podciągnąć szyb do góry. Strumienie lodowatej wody zalewały platformę i zamarzając niemal natychmiast, zwiększały jej ciężar.

    Jonnie leciał z bazy małym samolotem pasażerskim z zamiarem wypróbowania nowej metody wydobywania złota. Miał na pokładzie tylko starego doktora McDermotta, który wprosił się na lot, chcąc obejrzeć złoże i napisać poemat o śnieżnej zamieci. Gdy zbliżali się już do celu, Jonnie wyłapał w eterze głosy pracujących na platformie Szkotów, wyposażonych w radiotelefony.

    - Odpuść hamulce bębna, Andrew! - głos Dunneldeena był pełen napięcia. - Silniki się przegrzewają!

    - Nie odczepią się. Zamarzły!

    - Spróbuj więc odczepić haki od szybu!

    - Nawet nie drgną, Dunneldeen! A szyb najpewniej zahaczył o coś pod lodem!

    Z głośnika dobiegał skowyt przeciążonych silników. Jonnie zdawał sobie sprawę, że Szkoci chcą zdążyć uporać się z wyciągnięciem szybu, zanim nadleci samolot zwiadowczy - Terl powinien oglądać zdjęcia prac górniczych, a nie górniczych katastrof.

    Wiedział jednak dobrze, co się za chwilę wydarzy. Nie można było odczepić platformy od szybu, a platforma lada moment mogła stanąć w płomieniach. Trzeba było ich wyciągnąć, zanim nie będzie za późno. Musiał zaryzykować.

    - Doktorze! - zawołał. - Przygotuj się! Zaraz zostaniesz bohaterem!

    - O mój Boże!

    - Otwórz boczne drzwi i wyrzuć na zewnątrz liny ratownicze! I sprawdź, czy są dobrze zamocowane!

    Stary człowiek kręcił się bezradnie, rzucając się na szpule i sploty kabli zalegające tył samolotu.

    - Trzymaj się! - krzyknął Jonnie.

    Rzucił samolot pionowo w dół, w huczącą przepaść. Żołądek doktora McDermotta pozostał tysiąc stóp wyżej. Ściany kanionu przemykały obok otwartych drzwi samolotu, a on gapił się na to z otwartymi ustami, ledwie utrzymując się na nogach. Jonnie włączył nadajnik.

    - Dunneldeen! - wrzasnął do mikrofonu. - Przygotuj się do porzucenia tego złomu!

    Z obudowy silnika platformy wydobywał się niebieskawy dym. Andrew walił młotem w skorupę lodową pokrywającą windę. Potem złapał butlę acetylenową, usiłując odkręcić jej zawór regulacyjny, by przepalić linę, ale wszystko było dokładnie oblodzone. Jonnie zniżył samolot i zatrzymał go dwadzieścia pięć stóp ponad platformą.

    - Doktorze! - krzyknął. - Wyrzuć na zewnątrz te liny!

    Stary człowiek marudził przy szpulach z kablami. Znalazł wreszcie koniec liny i wyrzucił ją na zewnątrz. Jonnie manewrował samolotem tak, by zawisnąć nad platformą.

    - Nie mogę znaleźć końca drugiego kabla! - lamentował doktor McDermott.

    - Łapcie linę! - krzyknął do mikrofonu Jonnie.

    - Andrew, ty pierwszy! - wrzasnął Dunneldeen.

    Z obudowy silnika platformy zaczęły się wydobywać języki ognia. Andrew zdołał złapać linę. Jonnie uniósł samolot o dwadzieścia stóp, podciągając Szkota w górę i zostawiając koniec dyndającego kabla tuż nad Dunneldeenem.

    - Kapitan opuszcza statek! - krzyknął Dunneldeen.

    Jonnie powolutku nabierał wysokości. Andrew wisiał uczepiony liny dwadzieścia stóp pod samolotem. Pod Andrew - dwadzieścia stóp niżej - wisiał Dunneldeen. Oblodzone rękawice obu mężczyzn zaczęły się ślizgać po linie. Uniesienie ich o tysiąc stóp w górę, aż do szczytu skały, nie było w tej sytuacji możliwe. Jonnie patrzył w dół. Samolotem targnęło od wstrząsu, gdy platforma wybuchła pomarańczowym płomieniem. Ogień dosięgnął Dunneldeena. Jego buty zaczęły się palić.

    Jonnie opuścił samolot w dół, tak że Dunneldeen wpadł w śnieg leżący na lodowej skorupie, przewlókł go dobre sto stóp przez zaspy, aby ugasić ogień. Manewrując gwałtownie, zobaczył nagle wąską i pokrytą śniegiem półkę skalną, dziesięć stóp powyżej brzegu rzeki. Znowu uniósł samolot w górę i w odpowiednim momencie opuścił Dunneldeena na półkę.

    Rękawice Andrew, które już od pewnego czasu cal po calu ześlizgiwały się po linie, oderwały się zupełnie i młody Szkot spadł z wysokości dziesięciu stóp, trafiając na szczęście na półkę, na której podtrzymał go Dunneldeen. Tymczasem Jonnie, manipulując dźwigniami i przyciskami, przybliżył samolot do półki i otworzył drzwi. Wspomagani przez doktora McDermotta mężczyźni wgramolili się do wnętrza maszyny, która wzbiła się o dwa tysiące stóp do góry i wylądowała na szczycie.

    - Nie mo...mogłem znaleźć dru...drugiej liny... - jąkał się McDermott.

    - Nie przejmuj się! - roześmiał się Dunneldeen. - Dzięki temu odbyłem małą przejażdżkę po śniegu.

    Doktor McDermott uspokoił się jednak dopiero wówczas, gdy okazało się, że Dunneldeen nie poparzył sobie nóg.

    - Miałem szansę zostać bohaterem - narzekał - i sfuszerowałem!

    - Ależ zrobiłeś wszystko naprawdę znakomicie! - uspokajał go Andrew.

    Jonnie wysiadł z samolotu ~ podszedł do krawędzi kanionu. Reszta Szkotów, którzy z napięciem obserwowali ich dramatyczne zmagania, podążyła za nim. Spojrzeli w dół: szczątki platformy zniknęły już pod wodą i lodem.

    - I to byłby koniec! - powiedział Jonnie spokojnie.

    Kierownik zmiany i Dunneldeen zawołali jednocześnie:

    - Ale przecież nie możemy przerwać pracy!

    - Żadnych więcej akrobacji! - oznajmił Jonnie stanowczo. - Ani wiszenia nad tą przepaścią z sercem w gardle. Chodźcie za mną!

    Wrócili na lądowisko.

    - Tu, pod nami - Jonnie wskazał ręką w dół - żyła biegnie w kierunku zewnętrznej ściany zbocza. Jest to żyła gniazdowa. Gniazda złota prawdopodobnie zdarzają się co paręset stóp. Przebijemy więc do niej szyb, a potem będziemy wyrąbywać podziemny chodnik. Spróbujemy wybrać złoto od tyłu.

    - Ależ to pęknięcie tam przy krawędzi... Nie możemy używać materiałów wybuchowych. Wybuch odłupałby lico! - odezwał się ktoś po chwili milczenia.

    - Użyjemy świdrów. A potem łopat wibracyjnych do cięcia skały. Będzie to wymagało czasu, ale jeśli weźmiemy się solidnie do roboty, to może uda się nam dobrać do tej żyły.

    Podziemny chodnik? Czemu nie? Wydało się im, że jest to świetny pomysł. Kierownik zmiany wraz z Dunneldeenem zaczęli od razu planować, ile maszyn wiertniczych, spychaczy i przenośników trzeba będzie przerzucić drogą powietrzną na szczyt. Wszyscy mieli już dosyć wiszenia nad przepaścią w sytuacji, w której każdy nieostrożny ruch mógł się skończyć tragedią.

    - Zmontujcie to wszystko i puśćcie w ruch przed kolejnym przelotem samolotu zwiadowczego! - polecił Jonnie. - I pamiętajcie, czeka nas praca przypominająca wybieranie skały łyżeczką od herbaty, więc wszystkie trzy zmiany będą musiały pracować na okrągło. Pocieszające jest to, że przy takiej pogodzie naprawdę lepiej będzie się pracowało pod ziemią. A teraz zabierajmy się do dokładnego wyznaczenia miejsca i kierunku wykopu!

    W chwilę później rozległ się huk silników samolotu. To Dunneldeen wybierał się do bazy po pozostałych Szkotów i sprzęt. "Jeszcze możemy się z tym uporać" - pomyślał Jonnie.

3

    Zaniepokojony Zzt patrzył, jak Terl i kilku mechaników pracują przy starym bezpilotowym bombowcu. Olbrzymie podziemne garaże i hangary rozbrzmiewały pojękiwaniem wierteł i hukiem młotów.

    Od czasu ostatniego transfrachtu personelu szef transportu miał znowu komplet mechaników. Poza uzupełnianiem paliwa w samolotach zwiadowczych nie miał właściwie nic do roboty. Terl nie niepokoił go żadnymi absurdalnymi wymaganiami, sam obsługiwał zaparkowane na lotnisku samoloty bojowe, tak więc Zzt nie miał zbyt wielu powodów do narzekań. Ale taki idiotyzm? Bezpilotowy bombowiec? Zdawał sobie sprawę, iż lepiej będzie, jeśli porozmawia z Terlem.

    Znalazł go w olbrzymim przedziale sterowniczym samolotu, zajętego programowaniem pamięci komputera pokładowego. Szef ochrony, spocony i ubrudzony smarami, trzymał w łapie klawiaturę zdalnego programowania, przez którą wprowadzał dane do głównej pamięci komputera samolotu.

    - Szkocja... Szwecja... - mruczał do siebie, zaglądając do notatek i tabel, a potem wciskając odpowiednie przyciski. W przedziale sterowniczym nie było żadnych siedzeń, więc garbił się w niewygodnej pozycji, oparty o obudowę silnika stabilizującego. - ...Rosja... Alpy... Włochy... Chiny... nie! Alpy... Indie... Chiny... Włochy... Afryka...

    - Terl! - zaczął Zzt nieśmiało.

    - Zamknij się! - parsknął Terl, nie podnosząc nawet oczu. ...Amazonia... Andy... Meksyk... Góry Skaliste! Góry Skaliste jeden, dwa i trzy.

    - Terl! - powtórzył Zzt. - Ten bombowiec nie latał od tysiąca lat. To jest wrak!

    - Przecież go rekonstruujemy, nie? - burknął Terl, kończąc programowanie.

    - Terl, pewnie nie wiesz, że to jest oryginalny bombowiec, który zdobył tę planetę. Zagazował ją jeszcze przed naszym przybyciem.

    - Więc dobrze, ja przecież też ładuję do niego kanistry z gazem!

    - Ale Terl, my już zdobyliśmy tę planetę, tysiąc lub nawet więcej lat temu. Jeśli teraz użyjesz gazu, choćby tylko w kilku miejscach, to może on skazić nasze własne kopalnie.

    - I tak wszyscy używają tam gazu do oddychania - parsknął Terl, przepychając się obok Zzta na tył olbrzymiego samolotu.

    Z podziemnych magazynów robotnicy wywozili na wózkach wielkie kanistry z gazem. Czyścili je ostrożnie, by zetrzeć warstwę wielowiekowych zanieczyszczeń. Terl komenderował energicznie.

    - Piętnaście kanistrów! Przywieźliście tylko czternaście. Dostarczcie tu jeszcze jeden!

    Kilku robotników oddaliło się szybkim krokiem, a Terl zaczął podłączać przewody do zaworów wylotowych zamontowanych już kanistrów, mrucząc pod nosem i sprawdzając zgodność szyfru.

    - Terl, ten bombowiec został zachowany tylko jako muzealny eksponat. Tego rodzaju sprzęt jest bardzo niebezpieczny. Zdalne sterowanie bezpilotowego samolotu zwiadowczego to jedna sprawa. Ono nie zakłóca sygnałów kierowania! Ale ten samolot ma silniki jak tuzin frachtowców rudy razem wziętych. Wysyłane przez niego sygnały zwrotne są zakłócane przez jego własne silniki. Może wykonać szarżę na ślepo i wypuścić gaz prawie w dowolnym miejscu. Te bombowce są zbyt kapryśne, by można ich było bezpiecznie używać. Raz wprawionych w ruch nie można już zatrzymać. To jest jak odpalanie transfrachtu, czyli proces nieodwracalny.

    - Zamknij się! - powiedział Terl.

    - W regulaminach mówi się - nalegał Zzt - że można ich użyć tylko w "najbardziej krytycznej sytuacji". A tu nie ma żadnej krytycznej sytuacji, Terl.

    - Zamknij się! - powtórzył szef bezpieczeństwa, kontynuując dopasowywanie przewodów.

    - I poleciłeś, aby bombowiec został na stałe zaparkowany przed komorą automatycznego odpalania. A nam ona jest potrzebna do obsługi frachtowców rudy. Bezpilotowych samolotów bojowych używa się wyłącznie do przeprowadzenia wstępnego uderzenia na wrogą planetę, ale potem już nigdy, chyba że w przypadku wycofywania się. Ale na tej planecie ani nie ma wojny, ani się z niej nie wycofujemy.

    Terl miał już tego dosyć. Rzucił na podłogę swoje notatki i wyprostował się.

    - Ja potrafię najlepiej ocenić te sprawy. Jeśli na jakiejś planecie nie ma przedstawiciela departamentu wojny, wówczas stanowisko to piastuje szef ochrony bezpieczeństwa. Moje rozkazy mają moc ostateczną. Ten bombowiec zostanie zaparkowany przed drzwiami komory odpalania i nie masz prawa go stamtąd ruszyć! Jeśli zaś chodzi o zdalne sterowanie - potrząsnął przed , nosem Zzta małą skrzynką - to trzeba tu tylko wprowadzić datę i wcisnąć przełącznik odpalania, a potem nie ma już żadnych kaprysów! Bombowiec poleci i wykona to, co ma wykonać! I dlatego będzie w stałej gotowości do lotu!

    - Wprowadzałeś do pamięci samolotu strasznie dziwne dane - powiedział Zzt.

    Terl zbliżał się do niego z wielkim kluczem maszynowym w łapie.

    - To są w języku ludzi nazwy różnych miejsc na tej planecie. Miejsca, w których zostawiono przy życiu ludzkie stworzenia.

    - Tę małą garstkę? - zaszemrał Zzt.

    Terl wydał z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki i rzucił kluczem. Nie trafił.

    - Zachowujesz się tak, jak gdybyś oszalał! - Zzt miał przerażenie w oczach.

    - Tylko obce rasy mogą tracić zmysły! - zawarczał szef bezpieczeństwa.

    Zzt patrzył bezradnie, jak stary bombowiec przetaczano w stronę drzwi komory odpalania.

    - I właśnie tutaj ma stać! - wrzasnął Terl, nie zwracając się specjalnie do nikogo. - Zostanie odpalony pewnego dnia w ciągu najbliższych czterech miesięcy. A na pewno w dziewięćdziesiątym trzecim dniu - zachichotał.

    Zzt zastanawiał się przez moment, czy nie byłoby lepiej, gdyby zastrzelił Terla w jakimś odosobnionym miejscu. Od niedawna przywrócono pracownikom Towarzystwa prawo noszenia broni... Przypomniał sobie jednak zaraz, że Terl ukrył gdzieś pewną kopertę z napisem: "Na wypadek mojej śmierci".

    Kilka dni później szef transportu napomknął o całym zdarzeniu Numphowi. Wiedział, że dyrektor lubił polować, a użycie bombowca zniszczyłoby większość zwierzyny. Ale Numph tylko siedział i patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.

    Tak więc bezpilotowy bombowiec, który kiedyś wysłano na tę planetę, by ją zagazować i zdobyć, zawadzając wszystkim, parkował przed drzwiami komory odpalania, wypełniony śmiercionośnym gazem, ze wstępnie zaprogramowanym komputerem pokładowym. Zzt wstrząsał się, ilekroć obok niego przechodził. Terl naprawdę musiał oszaleć.

    Tego wieczoru Terl w swojej kwaterze znów czuł się nieswojo. Minął kolejny dzień, a on nadal nie miał najmniejszego nawet pojęcia, co Jayed właściwie miał do wykonania i czego szukał. Przeglądając kolejne zdjęcia zwiadowcze, stwierdził, że zwierzaki ryły teraz pod ziemią, co było wcale mądre. Prawdopodobnie uda się im wydobyć złoto, a gdyby nawet się nie udało, to i tak miał już gotowe rozwiązanie całego problemu.

    Każdego wieczoru zaglądał do kobiet, wrzucając do klatki mięso i drewno opałowe. Czasami znajdował paczki po zewnętrznej stronie drzwi - wolał nie myśleć o tym, w jaki sposób tam docierały - i również wrzucał je do środka. Naprawił wodociąg i wyregulował go tak, że woda bez przeszkód dopływała do basenu. Większa z kobiet znów mogła siedzieć. Zawsze spoglądał na nie z niepokojem spowodowanym zagadką "mocy psychicznych". Zastanawiał się, która z nich wysyła impulsy i czy można by je odczytać na oscyloskopie. Och, trudno! Dopóki zwierzaki pracowały na niego w górach, dopóty będzie utrzymywał te kobiety przy życiu. Były dobrym hakiem na zwierzaki. Ale w dziewięćdziesiątym trzecim dniu, ha! Nie mógł liczyć na to, że zwierzaki będą milczeć. Musiały zostać zlikwidowane. Tym razem - wszystkie!

    Denerwowała go obecność Jayeda, który mógł być przeszkodą w zdobyciu złota. I to był błąd Jayeda... Ale jak można dokonać doskonałej zbrodni na czołowym agencie IBI? Samo myślenie o tym mogło przyprawić o zawrót głowy. Na razie Terl będzie wzorem sumienności. Musi sprawiać wrażenie, że jest najlepszym, najbardziej ostrożnym i czujnym szefem bezpieczeństwa, jakiego Towarzystwo kiedykolwiek miało w swoich szeregach. Co to mówił o nim Zzt? Że jest pomylony? Nie, on był po prostu sprytny.

4

    Jonnie zbliżał się do domu. W położonym nad wioską kanionie wyładowali z samolotu frachtowego cztery konie oraz pakunki. Para z końskich oddechów unosiła się w powietrzu w postaci małych, nikłych obłoczków. Powietrze na tej wysokości było czyste i mroźne. W czasie ostatniej zawiei śnieg pokrył wszystko białym puchem. Angus McTavish i pastor McGilvy towarzyszyli Jonniemu w tej wyprawie. Razem z nimi przybył też jeden z pilotów, by samolot mógł odlecieć, gdyby ich wizyta w miasteczku potrwała dłużej niż jeden dzień.

    Tydzień wcześniej Jonnie przebudził się nagle w nocy, uświadamiając sobie, że już wie, gdzie można znaleźć uran. W jego własnym miasteczku! Nie wiedział tego na pewno, ale o obecności uranu świadczyły choroby jego współmieszkańców. Być może nie było go tam dużo, ale prawdopodobnie znacznie więcej niż w tej pojedynczej bryle z Uravanu. Czuł się trochę winny, że dopiero z tego powodu pomyślał o rodzinnym miasteczku. Od dawna zdawał sobie sprawę, że mieszkających w nim ludzi trzeba gdzieś przenieść, zarówno ze względu na promieniowanie, jak i niebezpieczeństwo grożące im ze strony Terla.

    Wraz ze swoimi ludźmi przeszukał całe góry, by znaleźć możliwe do zamieszkania miejsce i dopiero wczoraj im się to udało. Odkryli małe miasteczko górnicze położone na zachodnich zboczach, wąską przełęczą połączone z rozległą równiną. Przez środek miasteczka przepływał strumyk. Budynki zachowały się W niezłym stanie, wiele z nich miało nawet szyby w oknach. Wokół . było pełno zwierzyny i dzikiego bydła. I - co chyba najważniejsze - zaraz za miasteczkiem odkryli wejście do długiego na pół mili tunelu, który w razie niebezpieczeństwa mógł być wykorzystany na schron. W na pół zrujnowanym magazynie na pobliskim wzgórzu mieścił się skład węgla. Była to piękna miejscowość bez śladu uranu.

    Jonnie nie był pewny, czy jego dawni sąsiedzi zechcą się tam przenieść. Próbował ich kiedyś namówić do odejścia z gór, ale nawet jego ojciec myślał, że są to po prostu młodzieńcze fanaberie. Musiał jednak spróbować. Angus i pastor nalegali, aby wziął ich ze sobą. Wyjaśniał im niebezpieczeństwo związane z wystawieniem się na działanie promieniowania - nie chciał narażać ich na ryzyko. Ale Angus zwyczajnie pomachał butlą z gazem do oddychania i przyrzekł, że będzie wszystko przed nimi sprawdzał, natomiast pastor, który był mądrym i doświadczonym duchownym, doskonale orientował się, że Jonnie może potrzebować pomocy.

    Nie chcieli lądować blisko miasteczka. Wprawdzie jego mieszkańcy przez całe życie widzieli latające w górze samoloty zwiadowcze, ale maszyna lądująca w pobliżu mogła ich przestraszyć. Angus i pastor zostali odpowiednio poinstruowani: nie robić niczego, co mogłoby zaniepokoić ludzi, żadnych rozmów o potworach i żadnych wiadomości na temat Chrissie. I tak będzie wystarczająco dziwne, że wejdą do miasteczka od strony górnego kanionu - mieszkańcy wiedzieli przecież, że wschodnia przełęcz była zasypana śniegiem.

    Tak więc trzech jeźdźców i jeden juczny koń jechali przez halę. Porzucone chaty na przedmieściu były w opłakanym stanie i miały smutny wygląd. W powietrzu unosił się tylko cierpki zapach dymu. Gdzie pochowały się psy? Jonnie zatrzymał się. Zagroda, w której zazwyczaj trzymano konie, świeciła pustką. Przez chwilę pilnie nadsłuchiwał - ze starej stajni za zagrodą dobiegł go odgłos kopyt; musiał tam być koń, a może nawet kilka. Spojrzał w kierunku zagrody, do której jeszcze przed pierwszymi śniegami zganiano dzikie bydło: było go tam zbyt mało, by wystarczyło mięsa na całą zimę. Angus zsiadł z konia i zrobił test na promieniowanie. Czysto. Ale gdzie podziały się psy? Co prawda, nie były przyzwyczajone, by cokolwiek zbliżało się do miasteczka od tej strony doliny, jednak wydawało się to dziwne.

    Jonnie skierował się do położonego niżej gmachu sądu. Angus wysunął się do przodu i zrobił kolejny test. Nie było żadnej reakcji. Z pobliskich ruin wylazł stary pies i popatrzył na nich na wpół ślepymi oczami. Zaczął się ostrożnie zbliżać, szorując brzuchem po śniegu. Podpełzł do Jonniego, obwąchał jego nogę i nieśmiało pomachał ogonem. A potem zaskomlał radośnie. Z miasteczka dobiegło szczekanie kilku innych psów. Jonnie zsiadł z konia i pogłaskał zwierzę. Była to Pantera, jedna z suk należących do jego rodziny. Ruszył dalej piechotą, prowadząc za sobą konia, a pies starał się trzymać blisko jego nóg. Jakieś dziecko o wymizerowanej buzi wyjrzało zza rogu budynku i zaraz uciekło, potykając się i upadając co kilka kroków. Jonnie zatrzymał się przed budynkiem sądu i wszedł do środka. Drzwi były wyrwane z zawiasów, wewnątrz pusto i zimno, na podłodze leżał śnieg. Wyszedł na zewnątrz i objął wzrokiem ciche, zrujnowane miasteczko. Dojrzał dym wydobywający się z komina jego rodzinnego domu. Przedarł się tam przez zaspy i zastukał do drzwi.

    Z wnętrza dobiegały jakieś odgłosy, a potem drzwi uchyliły się skrzypiąc. Stała za nimi ciotka Ellen. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.

    - Jonnie? - wyszeptała. - Ty przecież nie żyjesz, Jonnie!

    Płacząc otworzyła szeroko drzwi.

    - Wejdź, Jonnie! Trzymałam twój pokój... ale oddaliśmy twoje rzeczy młodym ludziom... wchodźże, bo zimno dostaje się do wnętrza!

    - Czy w miasteczku nie panuje jakaś choroba? - zapytał Jonnie.

    - Och, nie! Nic nadzwyczajnego. Zobaczono tylko jelenia na wzgórzach i wszyscy mężczyźni poszli go tropić. Nie mamy zbyt wiele jedzenia, Jonnie. Zwłaszcza od czasu, jak nas opuściłeś. W tym momencie ciotka uświadomiła sobie, że zabrzmiało to jak oskarżenie. - Chciałam przez to powiedzieć... - zaczęła i znowu rozpłakała się.

    Jonnie czuł, że serce mu się ściska. Wyglądała staro, była wymizerowana i chuda. Uprzedził ją, że nie jest sam, i przywołał Angusa i pastora. Ciotka Ellen nigdy w życiu nie widziała cudzoziemca, więc była nieco przestraszona, ale odkłoniła się grzecznie przybyłym, a potem poczęstowała ich ugotowaną na kościach zupą. Sprawili jej radość jedząc z apetytem, przestała więc rzucać pytające spojrzenia w kierunku Jonniego.

    - Czy Chrissie cię odnalazła? - odważyła się w końcu zadać pytanie.

    - Chrissie żyje - odparł Jonnie. - Pattie też.

    - Tak się cieszę! Bo bardzo się martwiłam. Ale ona zawsze wykręci się sianem! A twój koń wrócił do domu, wiesz?

    Zaczęła znowu płakać, a potem podeszła i uściskała go mocno. W końcu poszła przygotować dla nich łóżka, na wypadek gdyby zostali na noc. Jonnie wyszedł na dwór i natknął się na to samo dziecko, które pierwsze ich spostrzegło. Wysłał je na wzgórza, by przywołało tropiących jelenia mężczyzn.

    Było już po czwartej, gdy cała rada miejska zebrała się wreszcie w komplecie. Jonnie był zdumiony, widząc, że stanowili ją jedynie stary Jimson i Brown Kulas Staffor. Trzeci członek rady zmarł niedawno i dotychczas nie wybrano jeszcze jego następcy. Jonnie rozpalił ogień w budynku sądu i ponownie zamocował drzwi. Przedstawił Angusa i pastora, a "rada miejska" odkłoniła się nieco nerwowo: i oni, podobnie jak ciotka Ellem nigdy przedtem nie widzieli cudzoziemców. Angus i pastor skromnie stanęli z boku. Jonnie zreferował radzie cały problem, starając się zrobić to możliwie ostrożnie. Mówił, że ich dolina jest niezdrowa i dlatego mieli tak mało dzieci, a tak wiele zgonów, więc wybrał się na poszukiwanie lepszej i zdrowszej okolicy i w końcu udało mu się ją znaleźć. Nowe miasteczko wydaje się bardzo przyjemne; wzdłuż całej głównej ulicy płynie strumyk; jest tam mniej śniegu, a więcej zwierzyny, i domy w znacznie lepszym stanie. Widzieli tam nawet trochę czarnej skały, która się rozpala do czerwoności, i w ogóle to bardzo sympatyczne miejsce. Było to dobre i przekonywające przemówienie.

    Stary Jimson był tym bardzo zainteresowany i generalnie nie miał nic przeciwko projektowi Jonniego, ale musiał jeszcze zasięgnąć opinii Browna Kulasa. A Brown Kulas żywił w stosunku do Jonniego zastarzałe urazy. Jonnie odjechał, a za nim odeszły Chrissie i Pattie - prawdopodobnie na pewną śmierć a teraz, półtora roku później, zjawia się oto Jonnie Goodboy Tyler z żądaniem, by porzucili swoją ziemię i gdzieś się przenieśli. Tutaj były ich domy. Zawsze byli tu bezpieczni. I na tym koniec.

    Ponieważ jeden członek rady był za, drugi - przeciw, rada miejska nie bardzo wiedziała, co począć.

    - Kiedyś odbywały się zebrania wszystkich mieszkańców miasteczka - podpowiedział Jonnie.

    - Żadne nie odbyło się za mojego życia! - wykrzyknął Brown Kulas.

    - Owszem, wiem o tym. Jedno z nich odbyło się przed trzydziestu laty w sprawie zmiany położenia zagród dla zwierząt. Ponieważ rada nie potrafi ustalić niczego sama, więc powinna zwołać na zebranie wszystkich mieszkańców.

    Nie było to w smak Brownowi Kulasowi, ale nic innego nie można było zrobić. Sąsiedzi i tak schodzili się z prostej ciekawości, więc Jonnie nie miał żadnych kłopotów z zawiadomieniem, by zgromadzili się w gmachu sądu.

    Ludzie zebrali się dopiero około piątej, gdy zapadła już ciemność. Jonnie naniósł więcej drewna i rozpalił ognisko. Gdy objął wzrokiem wszystkich siedzących na ławach i na podłodze, z twarzami oświetlonymi odblaskiem dymiącego ogniska, ogarnął go ogromny smutek. To byli przegrani ludzie: wyglądali mizernie, część była chora, a dzieci zachowywały się zbyt spokojnie. Pomyślał o Psychlosach i zalała go fala nienawiści. Opanował się z wysiłkiem i uśmiechnął do zgromadzonych, mimo że tak naprawdę chciało mu się płakać. Za zgodą rady rozpoczął zebranie od otwarcia pakunku.

    Były w nim prezenty. Wręczył zgromadzonym trochę suszonego mięsa, kilka pęków ziół do przyprawiania potraw i parę bardzo wydajnych krzemieni, z których można było krzesać iskry. Później wyjął kilka siekier z nierdzewnej stali i zademonstrował, jak można jednym ruchem siekiery przeciąć na pół wielki kawał drewna. Zrobiło to na zebranych ogromne wrażenie. Wyciągnął wreszcie pęk noży z nierdzewnej stali. Gdy pokazał, jak łatwo cięły wszystko, wśród kobiet zapanowało poruszenie. Porozdawał wzruszonym ludziom bezcenne przedmioty.

    Teraz przystąpił do sedna sprawy. Opowiedział szczegółowo o nowym mieście i dodał, że przeprowadzka będzie dość łatwa. Nie wspomniał im jednak, że polecą tam samolotem, gdyż wiedział, że natychmiast przestaliby mu wierzyć. Pomimo zaproszenia do dyskusji, nikt nie zabierał głosu. Musiał ich jeszcze czymś przekonać. Wyjął z torby trójkątny kawałek szkła i powiedział, że w nowym miasteczku mnóstwo okien miało takie właśnie szkło, które wpuszczało do środka światło, ale nie wpuszczało zimna. Zachęcił wszystkich, aby je obejrzeli. Jeden z małych chłopców skaleczył się nim, więc szybko oddano mu je z powrotem.

    Powiedział im, że to dolina powoduje wszystkie choroby, że ma w sobie truciznę, która utrudnia rodzenie się dzieci. Poprosił starego Jimsona o przeprowadzenie głosowania. Kto jest za przesiedleniem się? A kto jest za pozostaniem tutaj?

    Trzy głosy za. Piętnaście przeciw. Nie brano pod uwagę dzieci. Jonnie nie mógł tego tak zostawić. Podniósł się i zapytał:

    - Powiedzcie mi, proszę, dlaczego podjęliście taką właśnie decyzję?

    Wstał starszy mężczyzna - Torzence Marshall - który rozejrzał się dokoła, jakby szukając poparcia, i oświadczył:

    - To jest nasz dom. Tu jesteśmy bezpieczni. Dziękujemy ci za prezenty. Cieszymy się, że znów jesteś w domu. - I usiadł.

    Brown Kulas wyglądał na zadowolonego. Ludzie w milczeniu opuszczali salę.

    Jonnie siedział, podpierając głowę rękami. Na plecach poczuł dłoń pastora.

    - Bardzo rzadko się zdarza - powiedział pastor - by ktoś był prorokiem we własnym kraju.

    - To nie o to chodzi - odparł Jonnie. - Chodzi o to, że... Nie był w stanie dokończyć: "Biedni ludzie! Och, moi biedni ludzie!" - Czuł się pokonany.

    Późnym wieczorem poszedł na pagórek, na którym mieścił się cmentarz. Grzebał w śniegu tak długo, aż odnalazł miejsce, gdzie był pochowany ojciec. Zrobił z patyków krzyż, wydrapał na nim imię ojca i wbił go mocno w ziemię. Stał długo, patrząc na malutki kopczyk. Jego ojciec też nie widział sensu w przeniesieniu miasteczka.

    Czy wszyscy mieli tu umrzeć? Szczypiący zimowy wicher wiał z pojękiwaniem od strony Wielkiej Góry.

5

   - Obudź się, Jonnie! Obudź się! Błysnęło!

    Jonnie powoli dochodził do siebie. Było jeszcze ciemno. Na wpół przytomny rozglądał się po pokoju, nie mogąc pojąć, co tu robi oraz czego od niego chce Angus. Gdy wreszcie doszedł do, niego w pełni sens słów Szkota, oprzytomniał natychmiast i zerwał się z łoża. Ubrał się pośpiesznie.

    Angus przebudził się bardzo wcześnie i poczuł pragnienie. Ciotka Ellen słyszała, jak klekotał wiadrami. Wiadra były puste, a Angus nie lubił jeść śniegu, więc ciotka postanowiła pójść po wodę. Na to Angus nie mógł pozwolić. Kobieta powiedziała mu, jak trafić do źródła na skraju miasteczka, skąd mieszkańcy brali wodę. Ponieważ chłopak przyrzekł sobie, że nie straci żadnej okazji do poszukiwania uranu, więc i teraz wziął ze sobą sprzęt do testowania. Zatrzymywał się co kilka jardów, rzucał przed siebie nabój z gazem i dokonywał prób. Omal nie podskoczył, gdy przy kolejnej rutynowej próbie - trzask... i błysnęło!

    Prawie bez tchu wrócił do chaty i rzucił się do Jonniego. Niecierpliwie podawał mu ubranie, prawie wypchnął go przez drzwi i ruszyli biegiem w kierunku źródła. Zatrzymali się w połowie drogi i Angus zademonstrował Jonniemu swoje odkrycie. Trzaśnięcie i błysk. Gaz eksplodował!

    Dołączył do nich pastor, którego obudził hałas. Angus jeszcze raz powtórzył test.

    Jonniemu przeszedł dreszcz po plecach. Wyglądało na to, że promieniowanie radioaktywne występuje w miejscu, przez które dwa lub trzy razy dziennie przechodzili mieszkańcy miasteczka, idąc po wodę. Jako mały chłopak zawsze był zbuntowany. "Jestem mężczyzną - jak sam o sobie mówił, trochę nielogicznie, gdyż zaczął to powtarzać wkrótce potem, gdy nauczył się chodzić - więc będę polował, ale na pewno nie będę zamiatał podłóg ani nosił wody". I nigdy nie nosił wody z tego źródła. Nawet swoje konie poił gdzie indziej, w źródle na stoku. Zadrżał, uświadomiwszy sobie, że tylko cudem udało mu się uniknąć choroby. Ale inni mieszkańcy miasteczka, zwłaszcza dzieci, kobiety i starzy ludzie, którzy nosili wodę, byli codziennie narażeni na działanie promieniowania. Znowu wstrząsnęły nim dreszcze.

    Rozentuzjazmowany Angus chciał natychmiast wziąć się do roboty i kopać pod śniegiem, ale Jonnie i pastor powstrzymali go.

    - Nie mamy żadnych osłon zabezpieczających - powiedział Jonnie. - Potrzebujemy ołowiu, szkła ołowiowego lub czegokolwiek w tym rodzaju. Ale oznakujmy miejsce dokoła, żeby ludzie już więcej tędy nie chodzili, a później zbadamy teren dokładniej!

    Dokonując ostrożnie dalszych testów, stwierdzili, że obszar promieniowania o natężeniu wystarczającym do spowodowania eksplozji gazu do oddychania rozciągał się w promieniu około trzydziestu stóp od miejsca, w którym zaczęli próby. Angus trafił więc widocznie w sam środek skażonego obszaru. Oznakowali cały teren popiołem, który wygarnęli z paleniska opuszczonej chaty, a Jonnie naciął siekierą trochę palików i powbijał je w ziemię, ogradzając skażone miejsce.

    Jimson, którego wraz z innymi również zwabiły odgłosy eksplozji, chciał dowiedzieć się, co tu się właściwie dzieje. Jonnie pozostawił wyjaśnianie pastorowi. Pracując przy ogrodzeniu, słyszał urywki słów pastora, który mówił dużo i przekonywająco o duchach. Przejęty Jimson zaraz zaczął wyznaczać nową trasę do źródła, z daleka od niebezpiecznego miejsca.

    Zaczynało świtać. Należało pośpieszyć się z testami, gdyż skażonych miejsc mogło być więcej, a oni musieli wynieść się stąd przed południem, bo mniej więcej o tej porze przelatywał tędy bezpilotowy samolot zwiadowczy. Terl nie mógł natknąć się na zdjęcie, na którym zobaczy ich pozostawiony w górach samolot.

    Podczas gdy przeżuwali skromne śniadanie przyniesione przez ciotkę Ellen, Jonnie patrzył na rozpościerającą się przed nimi halę. Ileż czekało ich pracy!

    Wreszcie zdecydował się. Było to ryzykowne, ale na podstawie wyczytanych informacji wiedział, że bardzo krótkie przebywanie w rejonie promieniowania nie grozi szczególnie dotkliwymi następstwami. Nałożył na twarz maskę. Wziął sporo naboi z psychloskim gazem do oddychania i wiadro z popiołem. Wybrał jednego ze swych koni.

    - Będę przejeżdżał przez halę galopem - powiedział Angusowi i pastorowi - tam i z powrotem, trasami odległymi o trzydzieści stóp od siebie. W ręce będę trzymał nabój z gazem do oddychania z lekko odkręconym zaworem. Za każdym razem, gdy pojawi się błysk, rzucę w to miejsce garść popiołu i podniosę rękę do góry. Proszę, pastorze, byś stanął na tym pagórku i zrobił szkic doliny, a ty, Angusie, będziesz mu każdorazowo meldował o podniesieniu przeze mnie ręki! Zrozumieliście?

    Wszystko było jasne. Pa'śtor i Angus pośpieszyli na pagórek. Trzech młodych mężczyzn, którzy poprzedniego dnia głosowali za przeniesieniem się w inne okolice, miało wyraźną ochotę im pomóc. Jonnie polecił im trzymać w pogotowiu zapasowe konie. Rozejrzał się dokoła; wszystko było gotowe. Upewnił się, że maska ściśle przylega do twarzy, odkręcił nieco zawór naboju z gazem i ruszył.

    Już w chwilę później nabój w jego dłoni błysnął. Cisnął garść popiołu, podniósł rękę i pognał dalej. Angus krzyknął, potwierdzając, że widzą i notują informację. Tam i z powrotem, tam i z powrotem przez halę. Błysk, garść popiołu, podniesiona ręka, echo krzyku Angusa i tętent końskich kopyt.

    Zmienił konia, odkręcił zawór nowego naboju i znów ruszył galopem. Mieszkańcy miasteczka patrzyli na to widowisko bez zainteresowania. Jonnie Goodboy często robił różne dziwne rzeczy. Owszem, był dobrym jeźdźcem. Każdy o tym wiedział. Pewną zagadkę stanowiło to, dlaczego od czasu do czasu zapalał pochodnię. Ale stary Jimson wiedział, ponieważ otrzymał pewne wyjaśnienia od duchownego, od prawdziwego pastora z miasteczka zwanego Szkocją. Nie wiedzieli nawet, czy w pobliżu znajduje się jakiekolwiek miasteczko. Och tak, kiedyś, ale to było dawno temu. Leżało ono za paroma grzbietami górskimi. No cóż, przy tak obfitym śniegu nie było zbyt dużych szans na przemieszczanie się z miejsca na miejsce... Ale Jonnie ładnie trzyma się na grzbiecie, nieprawdaż? Zobaczcie tylko, jak śnieg pryska spod końskich kopyt!

    Dwie godziny później mocno zmęczony Jonnie i jego towarzysze gotowi byli do powrotu. Czas ich naglił. Zdecydowali, że dadzą swoje konie w prezencie mieszkańcom miasteczka, a sami pójdą do samolotu na piechotę. Pastor wyjaśnił Jimsonowi, że ludzie muszą trzymać się z dala od tych znaków z popiołu. Jimson z szacunkiem przyrzekł, że dopilnuje tego, nawet gdyby nie podobało się to Brownowi Kulasowi.

    Ciotka Ellen była załamana. Jonnie był ostatnim żyjącym członkiem jej rodziny.

    - Znów nas opuszczasz, Jonnie...!

    - A może chciałabyś pojechać ze mną? - zapytał chłopak. Pokręciła przecząco głową - to był ich dom i Jonnie musiał mieć dokąd wracać. Przypuszczała, że podróże do różnych dzikich okolic miał już we krwi. Przyrzekł, że postara się wrócić i potem wręczył jej parę upominków, które zachował dla niej: wielki czajnik z nierdzewnej stali, trzy noże oraz futrzaną suknię z rękawami. Udawała, że jest nimi uszczęśliwiona, ale rozpłakała się, gdy będąc już na krawędzi górnej ścieżki, odwrócił się i pomachał jej ręką. Miała uczucie, że już nigdy więcej go nie i zobaczy.

6

   Z jednego z budynków usytuowanego niedaleko złoża starego górniczego miasteczka dochodziły odgłosy intensywnej pracy. Pracowało tam ciężko kilkunastu ludzi. Bardzo to Szkotów rozbawiło, gdy zajmowali pomieszczenia "Korporacji Górniczej Nieustraszonego Imperium". Budynek ostał się w prawie nienaruszonym stanie i kiedy go uprzątnięto, stał się całkiem przyzwoitym pomieszczeniem operacyjnym.

    Jonnie przypuszczał, że już po wyeksploatowaniu złoża ołowiu ktoś przebudował miasteczko. Różniło się ono bardzo od innych. Tuż obok ich "Korporacji" stał budynek z szyldem: Bar "Pod Kubłem Krwi", na którym pastor z poważną miną umieścił napis: "Wstęp wzbroniony". Wewnątrz wciąż jeszcze wisiały lustra i wciąż jeszcze można było podziwiać kształty nagich, tańczących dziewcząt na ściennych malowidłach. Po drugiej stronie ulicy mieściło się biuro opatrzone szyldem: "Szyby wiertnicze Fargo", na kolejnym budynku był napis: "Więzienie".

    Wszyscy mieszkali w hotelu o nazwie "Elitarny Pałac Londynu", w którym poszczególne apartamenty nosiły nazwiska jakichś ludzi, zapewne zasłużonych dla górnictwa. W hotelowej kuchni z paleniskami na węgiel królowały trzy stare wdowy. W budynku była bieżąca woda - luksus!

    W biurach "Nieustraszonego Imperium" znajdowały się działające modele kopalni. Znaleźli też "broszury historyczne", które opisywały stare, dobre, szalone dni koniunktury, pionierskich obozów i "złych ludzi". Portrety poszukiwaczy i odkrywców górniczych oraz "złych ludzi" zostały odczyszczone i z powrotem powieszone na ścianach.

    Robert Lis wraz z dwoma pilotami pilnie opracowywali różne możliwe wersje planu porwania frachtowca do transportowania rudy. Nie mieli bowiem samolotu, na którym mogliby dotrzeć do Szkocji lub do Europy, gdyż ich górniczy sprzęt latający miał zasięg tylko kilkuset mil. Wałkowali ten problem wciąż na nowo od tamtej nocy, kiedy Terl wspomniał im o bezpilotowym bombowcu. Czuli się odpowiedzialni nie tylko za Szkotów, ale i wszystkich innych mieszkańców Ziemi, których ślady udałoby się odnaleźć. Całe przedsięwzięcie trzeba przeprowadzić w taki sposób, by nie zaalarmować Psychlosów. Jedyną rzeczą gwarantującą powodzenie było przechwycenie frachtowca w powietrzu i stworzenie wrażenia, że spadł do morza. Nie udało się im jednak do tej pory opracować sposobu unieruchomienia radia pilota ani formy opanowania maszyny.

    Inna grupa - dwóch kierowników z wolnych zmian wraz z Thorem, Dunneldeenem i jeszcze kilkoma górnikami - analizowała postępy w pracach górniczych. Dotarli już do złoża i teraz cal po calu wyrąbywali pokład. Wydobywany kwarc był piękny, ale nie zawierał ani grama złota. Jonnie wyjaśnił im na podstawie notatek, że to żyła gniazdowa, czyli złoto było tylko w oddalonych od siebie o paręset stóp miejscach. Oni jednak mieli już dosyć wydobywania samego kwarcu. Usiłowali też wywnioskować, jak bardzo zbliżyli sil już do owego złowrogiego pęknięcia. Szczelina nieco się poszerzyła. Zaniepokoiło to wszystkich.

    Nieobecny duchem doktor McDermott czytał materiały dostarczone mu ostatnio przez zwiadowcę ze zrujnowanej biblioteki. Jonnie, Angus, pastor i kierownik szkoły skupili się nad wykonanym przez pastora szkicem doliny. Pozycje punktów intensywnego promieniowania tworzyły linię prostą.

    - Są oddalone od siebie o sto stóp - powiedział Jonnie. I tworzą linię prostą.

    Spoglądali w zamyśleniu na mapę, gdy podszedł do nich doktor McDermott.

    - Znalazłem tutaj coś dziwnego, McTyler - powiedział potrząsając książką. - W przewodniku książkowym Chinkosów był błąd dotyczący Akademii Sił Powietrznych.

    Jonnie wzruszył ramionami.

    - Oni często pisali różne dziwne rzeczy, żeby tylko zadowolić Psychlosów.

    - Ale oni nazwali akademię główną bazą obronną.

    - Wiem o tym - odparł Jonnie. - Chcieli, żeby to brzmiało poważnie, ponieważ odbyła się tam ostatnia bitwa stoczona na tej planecie.

    - Ale musiała przecież gdzieś być naprawdę "główna baza obronna" - upierał się historyk.

    Jonnie spojrzał na książkę. Tytuł brzmiał: "Regulamin ewakuacji młodzieży szkolnej na wypadek wojny atomowej".

    - Widocznie - rzekł historyk - młodzież miała być trzymana w szkole, dopóki burmistrz nie opuścił miasta... nie... ach, mam to tu: "...i że wszelkie późniejsze polecenia będą wydawane z głównej bazy obronnej".

    - Ale nie wiemy, gdzie się ona znajdowała - powiedział Jonnie.

    Staruszek pomknął z powrotem do stosu swoich książek.

    - Owszem, wiemy! - odparł, przynosząc tom poświęcony przesłuchaniom kongresowym na temat przekroczeń w budżecie wojskowym. Otworzył książkę w zaznaczonym miejscu i zaczął czytać: - "Pytanie senatora Aldricha: A więc Sekretarz do Spraw Ochrony bez żenady przyznaje, że przekroczenie wydatków na budowę głównej bazy obronnej w Górach Skalistych o jeden przecinek sześć miliarda dolarów nastąpiło bez upoważnienia Kongresu. Czy się nie mylę, panie Sekretarzu?" - McDermott pokazał przeczytany ustęp Jonniemu i zamknął z trzaskiem księgę. - A więc Chinkosi mylili się, mając jednocześnie rację. Główna baza obronna rzeczywiście istniała, ale mieściła się w Górach Skalistych. - Doktor uśmiechnął się z dumą i wrócił do swoich książek.

    Jonnie nagle znieruchomiał. Grobowiec... Żelazne wrota, szkielety na schodach... Grobowiec!!

    - Doktorze! - zawołał podniecony. - Przyjdź tu, proszę! Opowiadałeś nam kiedyś historię o pasie min atomowych z Dumbarton do Falkirk, położonych przez żołnierzy Queen's Own. Highlanders... Popatrz na ten szkic! Ta linia biegnie dokładnie w poprzek przełęczy prowadzącej z niżej położonych równin. Wszystkie punkty są precyzyjnie rozmieszczone i tworzą dokładnie linię prostą.

    Historyk skinął potakująco głową i wpatrzył się w szkic.

    - Jak na to wpadłeś? - zapytał zdumiony.

    Jonnie uśmiechnął się. Zrobił wysiłek, by ukryć nagły przypływ emocji. Dopiero po chwili powiedział:

    - Ta przełęcz stanowi drogę z zachodnich równin na halę. A za tą halą znajduje się kanion, który prowadzi w wysokie góry, i tam wysoko w kanionie jest główna baza obronna.

    Uzupełnił szkic, rysując na nim kanion. Dookoła nich zaczęli się gromadzić inni, czując, że dzieje się coś ważnego.

    Angus spoglądał na szkic.

    - Oooch! - powiedział przeciągle. - Miny lądowe! A ja właśnie planowałem się do nich dobrać!

    Robert Lis już zbierał tych wszystkich, którzy mieli wziąć udział w ekspedycji do grobowca. Historyk tymczasem zanurkował w książki, szukając wskazówek na temat niebezpieczeństw związanych z wchodzeniem do grobowców.

    - Nie martw się - powiedział pastor Jonniemu, który patrzył przed siebie nieruchomo. - O świcie dowiemy się, czy to wszystko prawda.

    . 10 .

2

    Wrota były uchylone, tak jak je zostawił wiele lat temu.

    Bazę opuścili o świtaniu. Z tyłu, w kanionie, Szkoci wyładowywali sprzęt. Samoloty miały zaraz odlecieć, a przed ponownym przelotem samolotu zwiadowczego trzeba było zakryć śniegiem wszystkie ślady. Nad pracą czuwał spokojny Robert Lis:

    - Czy macie lampy? Sprawdźcie zapasowe butle powietrza! Gdzie jest Daniel? Ostrożnie z materiałami wybuchowymi... Zbliżył się Szkot z kowalskim młotem, by szerzej otworzyć wrota, lecz Angus pośpiesznie odsunął go na bok.

    - Trzeba po prostu wlać trochę oliwy do zawiasów!

    Popukał palcem w dno olejarki. Jego głos był przytłumiony przez maskę. Wszyscy mieli maski. Historyk wyczytał w księgach, że wchodzenie do grobowców nie było bezpieczne. Zdarzało się czasem, że prochy dawno już zmarłych ludzi wydzielały coś, co było szkodliwe cała zdrowia.

    - Masz coś przeciw temu, bym wszedł pierwszy? - zapytał Angus.

    Jonnie odsunął plecak i zrobił mu miejsce. Światło lampy górniczej przeniknęło do wnętrza.

    - Och, ile tu szkieletów!

    Olejarka Angusa stukała po zawiasach. - Spróbuj teraz, Jonnie!

    Jonnie naparł ramieniem na drzwi. Ustąpiły wreszcie. Snop światła padł na schody. Ogarnięci grozą stali przez chwilę, patrząc wzdłuż biegnących w dół stopni. Na tej planecie-cmentarzu przywykli już do kontaktu ze szczątkami zmarłych. Znajdowali je wszędzie: w budynkach, piwnicach, w jaskiniach. Ale tu, wzdłuż długich schodów, leżały szczątki kilkuset ludzi. Ich ubiory, broń i wyposażenie, do których jeszcze dwanaście lat temu powietrze nie miało dostępu, jakoś się zachowały.

    - Padali twarzami w dół - powiedział Robert Lis. - Musieli akurat wchodzić do środka. Widzisz? Tych dwóch na szczycie schodów na pewno zamykało wrota.

    - To gaz. Wydaje się, że otworzyli wrota, by wpuścić żołnierzy, i wszystkich powalił gaz z kanionu.

    - W ten sposób Psychlosi oczyścili teren - mruknął Lis.

    - Słuchajcie, wszyscy! Niech nikt nie wchodzi tam bez szczelnej maski na twarzy!

    - Powinniśmy pochować tych ludzi - zaproponował pastor. - Każdy z nich ma znak rozpoznawczy. - Podniósł jeden i przeczytał: - "Knowlins, Peter, szeregowiec USMC numer 35473524, grupa krwi B".

    - Piechota morska - powiedział historyk. - Tak, mamy tu do czynienia z regularną bazą wojskową.

    - Jak sądzisz - zapytał pastor Jonniego - czy twoje miasteczko mogło kiedyś być bazą piechoty? Wygląda inaczej niż inne miasta.

    - Miasteczko było odbudowywane z kilkanaście razy. Robercie, wejdźmy do środka!

    - Pamiętajcie o tym, co najważniejsze! - przypomniał Robert grupie. - Szukamy dokumentów! Nie dotykajcie niczego, zanim tego nie zidentyfikujecie. To jest bardzo rozległy teren. Uważajcie, żebyście nie zabłądzili!

    - Powinniśmy pochować te ciała - powtórzył pastor.

    - Zrobimy to, zrobimy - odparł Robert. - Wszystko we właściwym czasie. Strzelcy, do przodu. W razie napotkania jakiegoś zwierzęcia, strzelać bez namysłu.

    Piątka Szkotów z pistoletami maszynowymi zbiegła po schodach, gotowa do spotkania z pogrążonymi w zimowym śnie niedźwiedziami i wężami lub zabłąkanymi wilkami.

    - Zespół wentylacyjny, szykować się! - Robert upewnił się, że trójka przewidziana do niesienia ciężkich wentylatorów kopalnianych jest gotowa.

    Z dołu dobiegło echo strzałów. Odezwało się małe przenośne radio Roberta.

    - Grzechotniki. Cztery. Wszystkie zabite. Koniec meldunku. - przyjąłem.

    Rozległ się nowy, rwany odgłos strzałów i ponownie odezwało się radio.

    - Brunatny niedźwiedź. Zabity. Koniec meldunku.

    - Przyjąłem - rzekł Robert.

    - Drugie drzwi szczelnie zamknięte.

    - Zespół minerów! - zawołał Robert przez ramię.

    - Ależ nie! - sprzeciwił się Angus. - Możemy potrzebować tych drzwi!

    - Dobrze - zgodził się Lis. - Minerzy, wstrzymać się, ale pozostać w pogotowiu! - Po czym rzucił do mikrofonu: Mechanik w drodze.

    Czekali. Radio zachrobotało:

    - Drzwi otwarte...! Prawdopodobnie nie ma tam żadnych zwierząt.

    - Zespół wentylacyjny! Naprzód! - polecił Robert.

    Szkoci ruszyli. Ostatni z nich niósł klatkę ze szczurami.

    Po chwili znowu odezwało się radio:

    - Szczury żywe. Koniec meldunku.

    - Proszę, McTyler - powiedział Lis.

    Jonnie sprawdził maskę i zaczął schodzić w dół, wzniecając tumany kurzu. Słyszał, jak z tyłu Robert zwalniał resztę zespołów i wydawał rozkazy oczyszczenia rejonu zewnętrznego oraz pokrycia śniegiem wszystkich śladów po odlocie samolotów. Rozkazy niosły się huczącym echem po zakamarkach głównej bazy obronnej dawno już wyniszczonego narodu.

2

   Światło górniczej lampy ślizgało się po podłogach i ścianach korytarzy i pomieszczeń, które - zdawać się mogło - ciągnęły się w nieskończoność. Teren był ogromny. Biura, pomieszczenia mieszkalne, magazyny... Kroki rozbrzmiewały głuchym echem, zakłócając spokój zmarłych przed tysiącem lat.

    Pierwsze cenne znalezisko stanowił plik powielonych planów bazy, niezbyt dokładnych, gdyż przeznaczono je dla oficerów wizytujących, ale łatwiej im było poruszać się po bazie. Szkot, który znalazł plany, dostał zezwolenie na ich rozprowadzenie. W biegu, w migotliwym świetle lampy, wsunął jedną kopię do ręki Jonniego.

    Baza miała wiele poziomów, a na każdym z nich znajdował się istny labirynt pomieszczeń. Im niżej, tym więcej było takich labiryntów. Jonnie chciał znaleźć centrum operacyjne, owo miejsce, gdzie mogły być gromadzone depesze, gdzie zbiegały się informacje. Centrum operacyjne... Centrum operacyjne... Gdzież ono mogło się znajdować?

    Za plecami usłyszał głosy. To Angus i Robert Lis spierali się o coś. Angus mówił podniesionym głosem:

    - Wiem na pewno, że wszystko tu oparte jest na systemie wind!

    Robert mruczał coś półgłosem.

    - Wiem też, że wszystkie urządzenia są elektryczne. Przestudiowałem to już dawno, jeszcze w szkole podstawowej. Elektryczne! Do ich pracy potrzebne są generatory prądu. Te tutaj są po prostu stosami rdry. Jeżeli potrafilibyśmy któryś z nich uruchomić, to nie ma przecież paliwa, w zbiornikach jest tylko jakaś maź. I gdyby nawet udało się puścić prąd, to przecież te żarówki nie zaświecą, a silniki nie zaczną pracować.

    Robert znów zamruczał.

    - Oczywiście, przewody mogą być w porządku, ale jeśli nawet zasilisz je prądem, to uzyskasz jedynie łączność wewnętrzną, tę zaś mamy. Trzymajmy się więc lamp górniczych! Przepraszam, sir Robercie, ale to wygląda tak, jak gdybyś mając stos kości, chciał ożywić dinozaura!

    Jonnie usłyszał śmiech Lisa. On sam niezupełnie zgadzał się z poglądami Angusa. Nie wiedzieli przecież, czy nie istniały jakieś systemy awaryjne, pracujące na odmiennej zasadzie, nie wiedzieli, czy nie było innych paliw w zaplombowanych zbiornikach, wciąż zdatnych do użytku. Szanse mieli znikome, ale nie można było ich wykluczyć.

    Z desperacją zabrali się za montowanie linowego systemu zejścia na inne poziomy, gdy jeden ze Szkotów odkrył wiodące w dół szyby ze schodami.

    Centrum operacyjne... Centrum operacyjne...

    Znaleźli konsolę łączności, a przy niej szkielet operatora. Na konsoli leżał telegram: "PILNE. Nie otwierać ognia! To nie są Rosjanie".

    - Rosjanie? Rosjanie? - zapytał jeden ze Szkotów. - Kto to byli Rosjanie?

    Thor, który był pół-Szwedem, wyjaśnił:

    - To pewien lud, który żył po drugiej stronie Szwecji! Kiedyś rządzili nimi Szwedzi.

    - Nie ruszajcie żadnego meldunku - polecił Lis.

    Teraz znaleźli się w wielkiej sali. Na centralnym stole leżała ogromna mapa świata. Mapy znajdowały się też na bocznych ścianach. Światło lamp ślizgało się po szczątkach zmarłych. Wszystko było dobrze zachowane i robiło niesamowite wrażenie. Było tam mnóstwo zegarów, wszystkie zatrzymały się przed wiekami.

    Prymitywny, wyraźnie wykonany w pośpiechu cylindryczny model spoczywał na mapie tuż na wschód od Gór Skalistych. Inna mapa na ścianie wskazywała kurs lotu jakiegoś obiektu. Ostatni znak "X" znajdował się dokładnie nad bazą. Informacji było zbyt wiele, by mogli szybko je przeanalizować. Jonnie kontynuował oględziny pomieszczeń. Znaleźli się w pokoju obok. Na drzwiach widniał napis: "Ściśle tajne", a wewnątrz było mnóstwo konsoli. Na jednej z nich widniał napis: "Obrona lokalna". Wisiała nad nią mapa i jakiś plan. Jonnie podszedł bliżej i przeczytał: "Pola minowe TBJ".

    Potem nagle stwierdził, że patrzy na oznakowanie rzędu min na znajdującej się poniżej kanionu hali, które były nazwane "TBJ 15". Na konsoli znalazł przycisk odpalania "TBJ 15". Ale takich przycisków było mnóstwo. TBJ?

    Ciszę przerwał głos historyka.

    - TBJ oznacza taktyczną broń jądrową. To są miny! Podszedł Angus.

    - Ooo, elektryczne przyciski odpalania. Wystarczyło nacisnąć, żeby broń zadziałała.

    - Pociski mogły również mieć zapalniki kontaktowe - powiedział zamyślony Jonnie. - Trudno się dziwić, że Psychlosi uważali te góry za radioaktywne!

    - Co to jest silos? - zapytał stojący przy innej konsoli pastor. - Tu są napisy: "Silos 1", "Silos 2", i tak dalej.

    - Silos - powiedział Thor - to jest urządzenie do przechowywania pszenicy. Mieli je ludzie w Szwecji. To magazyny pszenicy.

    - Nie rozumiem, dlaczego ci ludzie tak się interesowali pszenicą. Popatrzcie na oznaczenia tych przycisków. "Stan spoczynkowy", "Gotowość", "Odpalenie".

    Historyk w pośpiechu przerzucał kartki słownika, z którym nigdy się nie rozstawał. Wreszcie znalazł. "Silos: 1. Pionowa cylindryczna budowla do przechowywania ziarna i innych produktów rolnych; 2. Wielka podziemna konstrukcja służąca do przechowywania i odpalania pocisków balistycznych dalekiego zasięgu".

    Jonnie złapał pastora za rękę.

    - Nie dotykaj tej konsoli! Może zawierać systemy awaryjne, o których nic nie wiemy.

    Odwrócił się podniecony.

    - Robercie, utrwal na rejestratorze obrazów całą konsolę i jej układ! Musimy poznać dokładną lokalizację każdego zaznaczonego na niej silosu. Te pociski mogą zawierać uran!

3

    Znajdowali się teraz w części magazynowej. Argus wyszukał gdzieś wielki pęk kluczy i gnał przodem, otwierając drzwi. Robert Lis posuwał się w sposób bardziej dostojny, owinięty szczelnie swoją starą peleryną - w podziemiach było przeraźliwie zimno. Od czasu do czasu odzywało się jego radio, gdy któryś ze Szkotów przekazywał meldunek.

    Jonnie nie znalazł jeszcze nawet części tego, czego szukał. Planowanie bitwy przeciw wrogowi, którego taktyka pozostawała całkowitą niewiadomą, było sprawą ryzykowną. Przecież nie wiedział nawet, w jaki sposób Psychlosi dokonali na Ziemi dzieła zniszczenia. Zamyślony nie przysłuchiwał się zbytnio meldunkom z radia Roberta ani nie zwracał uwagi na Argusa. Na kolejnych ciężkich drzwiach widniał napis "Arsenał" i Argus szukał do nich klucza. Obudziła się w nim słaba nadzieja, że może tu znajdą broń jądrową.

    Drzwi się otworzyły. Skrzynie! Skrzynie! Nieskończone rzędy skrzyń!

    Światło lampy oświetliło napisy. Nie miał pojęcia, co te wszystkie litery znaczą - wojskowi mieli wyraźne zamiłowanie do zaciemniania istoty sprawy literami i cyframi. Podszedł do niego Argus z książką w ręku i zaczął przerzucać jej dobrze zachowane karty.

    - Broń i amunicja. Typy i modele - zamruczał. - Tu są wszystkie numery i litery. Nawet rysunki!

    - Spisuj to wszystko! - polecił Robert znajdującemu się obok i zajętemu sporządzaniem list Szkotowi.

    - Bazooki! - wykrzyknął Argus. - Tutaj, na górze! Te długie skrzynki to według książki przeciwpancerne pociski rakietowe.

    - Jądrowe? - zapytał Jonnie.

    - Nie jądrowe. Tak tu jest napisane.

    - Myślę - powiedział Robert - że to był ich lokalny arsenał. Nie mogli przecież z tego miejsca zaopatrywać całej armii.

    - Dużo tego - zauważył Argus.

    - Wystarczyłoby dla paru tysięcy ludzi - mruknął Robert.

    - Czy mogę otworzyć jedną skrzynię? - zapytał Argus.

    - Jedną, a nawet dwie, po prostu dla sprawdzenia zawartości - odparł Robert i przywołał do pomocy kilku nadchodzących Szkotów.

    W migotliwym świetle górniczej lampy Argus wertował katalog.

    - Ach, tu! Pistolet maszynowy Thompson...

    Przerwał czytanie i zwrócił wzrok na skrzynię. Potrząsnął głową i znów popatrzył na stronicę książki.

    - Nic dziwnego!

    - Co - nic dziwnego? - zapytał lekko zniecierpliwiony Robert.

    Do tego czasu bezpilotowy samolot zwiadowczy musiał już nad nimi przelecieć, a przecież nie jedli jeszcze obiadu i potrzebowali przerwy na doładowanie na zewnątrz butli z powietrzem.

    - Amunicja, którą znaleźliśmy, jest bardzo dobrze zakonserwowana i hermetycznie opakowana. No cóż, tak powinno być. Ale thompson to typ pistoletu sprzed setek lat. Musiała to być więc dostawa broni ćwiczebnej dla kadetów. Znaleźliśmy zabytki! Jonnie nie miał najmniejszego zamiaru próbować walczyć z Psychlosami pistoletami maszynowymi Thompsona. Ruszył dalej. Z tyłu otwierano skrzynię za skrzynią. Najszybciej pracował Argus. Teraz światło jego lampy padło na lekki karabin, cały pokryty warstwą smaru, który wieki zmieniły w kamienną skorupę.

    - Karabin szturmowy wzór pięćdziesiąt - przeczytał Argus. Najnowsza broń, jaką stosowali! Mogę ją oczyścić i niech zagra!

    Jonnie skinął głową. To była ładna broń.

    Na drzwiach przed nim widniał napis: SKŁAD. Drzwi były grube, podwójne. Mogło to oznaczać, że wewnątrz jest amunicja. A może taktyczna broń jądrowa?

    Otwarciem drzwi, na polecenie Argusa, zajął się jeden ze Szkotów. McTavish wciąż buszował po skrzyniach.

    Na skrzyni na wprost, stojącej wśród długiego rzędu innych widniał napis: "Amunicja. Karabin szturmowy wzór 50". Jonnie odpiął od pasa łom i podważył pokrywę. Skrzynia nie była hermetycznie zamknięta. Tekturowe opakowania miała zbutwiałe i pełne plam. Mosiądz łusek był jednak zdrowy, a pociski czyste. Niestety, oznaczenia spłonek mówiły, że nie jest to amunicja ostra. Jonnie szukał dalej.

    Magazyny, magazyny, coraz więcej magazynów. Aż wreszcie...! Wzrok Jonniego spoczął na półkach, na których leżały tysiące ubiorów. Były ułożone według rozmiarów, w kompletach z butami i hełmami chroniącymi twarz, popakowane w szczelne i robiące wrażenie niezniszczalnych worki. BOJOWE UBIORY ANTYRADIACYJNE.

    Drżącymi z podniecenia rękami Jonnie rozerwał jedno z opakowań. Materiał impregnowany ołowiem. Wizjery ze szkła ołowiowego. Maskujące kolory: szary, brązowy i zielony. Skarb! Ta właśnie rzecz pozwoli im nie bać się promieniowania. Pokazał Robertowi Lisowi, co znalazł. Ten poinformował przez radio innych, ale równocześnie nakazał im kontynuowanie poszukiwań i spisywanie inwentarza.

    Musieli wyjść na zewnątrz po butle z powietrzem i coś do jedzenia - głód doskwierał wszystkim. Kiedy byli w drodze do wyjścia, nadeszła nowa wiadomość. Meldował Dunneldeen.

    - Trafiliśmy na ogromne sejfy! Żadnych zamków kombinacyjnych na nich nie ma. Na jednym sejfie są za to napisy: "Jądrowe, ściśle tajne" oraz "Wyłącznie dla upoważnionych. Instrukcje". Potrzebujemy zespołu minerów. Koniec meldunku.

    Robert Lis popatrzył na Angusa, ale ten potrząsnął przecząco głową.

    - Nie, tych kluczy nie mam - powiedział.

    Poszli razem z minerami. Szkoci przymocowali bezpłomieniowe ładunki wybuchowe do zawiasów i gdy rozciągano przewody, wszyscy schronili się w przyległym korytarzu. Zasłonili uszy. Wybuch był ogłuszający. Chwilę później usłyszeli łomot upadających na podłogę drzwi. Światło lamp przedzierało się poprzez opadający pył. Już po chwili obracali w rękach instrukcje użytkowania, instrukcje obsługi, instrukcje remontowe, całe setki różnych instrukcji. Opisywały one każdy szczegół wszelkich istniejących rodzajów broni jądrowej. Objaśniały, jak ją montować, odpalać, jak zrobić zapalniki i rozbrajać je, jak broń składować i konserwować, i jak zabezpieczać.

    - A więc mamy już wszystko z wyjątkiem samych urządzeń jądrowych - powiedział Robert Lis.

    - Tak - westchnął Johnie. - A z papieru strzelać nie można.

4

    Na zewnątrz musiała już być noc. Zeszli rampą, przeszli przez hermetyczne drzwi i znaleźli się w ogromnej pieczarze. Napis informował: "Heliport". Pod ścianami stały zniszczone zębem czasu i pogięte metalowe obiekty. Były to statki latające szczególnego typu - z wielkimi wiatrakami nad kadłubami. Jonnie widział kiedyś ich fotografie w starych książkach - nazywano je tam helikopterami. Wzrok jego przykuł ten, który stał na środku rozległej hali.

    Grupka towarzyszących mu Szkotów skupiła uwagę na czymś innym. Drzwi! Były ogromne, wykonane z metalu i rozciągały się w lewo, w prawo i w górę, dalej niż sięgał wzrok. Osobne wejście do bazy - wejście umożliwiające wlot tym szczególnym statkom powietrznym. Angus kręcił się koło silników znajdujących się z boku drzwi.

    - Elektryczne. Elektryczne! Ciekawe, czy ci biedni chłopcy nigdy nie zastanawiali się, że może przyjść dzień, kiedy trzeba będzie coś robić ręcznie. Co by było, gdyby nastąpiła awaria zasilania?

    - I nastąpiła - powiedział Robert Lis, a echo jego niskiego głosu rozniosło się po obszernym pomieszczeniu.

    - Dajcie mi lampę, chłopcy! - polecił Angus.

    I już dwóch Szkotów, pakujących elementy oświetlenia, lampy, baterie i bezpieczniki, zbiegło po rampie, pchając przed sobą znaleziony wózek ze sprzętem. Nad silnikami uruchamiającymi drzwi rozległ się huk młotów. Lis podszedł do Jonniego.

    - Gdybyśmy potrafili doprowadzić drzwi do takiego stanu, by można je otwierać i zamykać, moglibyśmy stąd wykonywać loty. Jest tu szczelina obserwacyjna i widać przez nią, że od zewnątrz wejście wygląda jak przykryty skalną przewieszką wlot pieczary, zupełnie niewidoczny dla bezpilotowego samolotu zwiadowczego.

    Johnie skinął głową. Wciąż patrzył na środkowy helikopter. Czuł wyraźnie, że powietrze tu jest inne. Bardziej suche. Podszedł do helikoptera. Na bocznej ścianie kadłuba widniał ptak. Jego ptak! Ze strzałami w szponach, wyblakły, ale majestatyczny. Inne maszyny miały oznakowania skromniejsze. Odczytał napis: "Prezydent Stanów Zjednoczonych" Historyk pośpieszył z wyjaśnieniem.

    - Prezydent. Głowa państwa. Najwyższy zwierzchnik Sił Zbrojnych.

    A więc prawdopodobnie owego dnia, tysiąc lub więcej lat temu, był tu prezydent. Ale jeśli był, to gdzie? Podobnego symbolu Johnie nie spotkał tu w żadnym innym miejscu. Przeszedł wokół hangaru. Ha! Z boku odkrył wejście do małej windy. Szukał dalej. Znalazł drzwi na klatkę schodową. Drzwi otwarły się z trudem, przecisnął się przez nie i ruszył w górę. Hałas młotów i odgłosy pracy grupy za nim słabły, aż zamilkły zupełnie. Ciszę zakłócało tylko echo jego kroków.

    Na samej górze były drugie drzwi, jeszcze trudniejsze do otwarcia. Rozciągał się za nimi całkowicie odmienny zespół pomieszczeń, wyraźnie niezależny od reszty bazy. Suche powietrze i szczelność, a może i coś jeszcze sprawiło, że ciała nie rozpadły się, były tylko wysuszone. Oficerowie na podłodze, oficerowie za biurkami. Pokoje łączności i archiwa, pokój odpraw z kilkoma fotelami, jakiś materiał na podłodze. Wszystko zachowane w znakomitym stanie. Wreszcie zobaczył na drzwiach symbol, którego szukał. Wszedł do środka.

    Symbol był też na przodzie wspaniałego, błyszczącego biurka. Jakaś materia na drzewcu zafalowała, gdy musnął ją słaby podmuch powietrza, wywołany otwarciem drzwi. Za biurkiem leżały wysuszone zwłoki. Ubranie nie straciło schludnego wyglądu. Jonnie wyciągnął spod kruchej ręki plik papierów.

    Zapis daty i godziny był o całe dwa dni późniejszy niż ten, z którym zetknęli się w pokoju operacyjnym pierwszego zespołu. Jonnie doszedł do wniosku, że jedynym wyjaśnieniem tego mógł być fakt, że systemy wentylacyjne obu kompleksów nie były wzajemnie połączone: gdy nastąpił atak gazowy na główną bazę, tutejszy system został wyłączony. Nikt nie odważył się włączyć go ponownie. Śmierć prezydenta i jego sztabu nastąpiła z braku tlenu.

    Ze wzruszeniem i szacunkiem Jonnie zbierał leżące na biurku pozostałe papiery. W rękach trzymał dokumenty opisujące ostatnie godziny dawnego świata. Raport za raportem, nawet zdjęcia, niektóre robione z wielkich wysokości i opatrzone napisem: "Zdjęcia satelitarne". Pośpiesznie przebiegł wzrokiem raporty, rekonstruując na ich podstawie przebieg wydarzeń.

    Nad Londynem pojawi! się dziwny obiekt. Brak jakichkolwiek danych o tym, skąd przybył. "Teleportacja" - doszedł do wniosku Jonnie.

    Obiekt znajdował się na wysokości 30 000 stóp. ;,To ważne" pomyślał Jonnie.

    Z obiektu dokonano zrzutu zasobnika i w ciągu kilku minut na całym południu Anglii ustało życie. "Gaz Psychlo... nasze nuty i legendy..."

    Obiekt odleciał na wschód z prędkością 302,6 mili na godzinę. "Istotna informacja" - pomyślał Jonnie.

    Obiekt zaatakowały myśliwce z Norwegii, ale nie odpowiedział ogniem. Został trafiony. Jednakże nie ma najmniejszego dowodu na to, że został choćby uszkodzony. "Pancerz" - doszedł do wniosku Jonnie.

    Informacja uzyskana za pośrednictwem linii, którą w raportach nazywano "gorącą linią", zapobiegła wymianie pocisków jądrowych między Stanami Zjednoczonymi i Rosją. "Nie strzelać.

    To nie są Rosjanie!" - Jonnie przypomniał sobie telegram z biurka w pierwszym kompleksie bazy.

    Nad Niemcami obiekt został trafiony pociskiem jądrowym, który nie spowodował w nim najmniejszego widocznego uszkodzenia. Obiekt następnie obleciał główne, najgęściej zaludnione rejony świata, zrzucając na nie zasobniki z gazem i uśmiercając ludność. "I przy okazji uśmiercił załogę tej bazy, w ogóle o niej nie wiedząc" - pomyślał Jonnie.

    Na mapie operacyjnej w pierwszym kompleksie położenie obiektu było zaznaczone tuż na wschód od bazy.

    Obiekt skierował się następnie na wschód i zniszczy! wschodnią część Stanów Zjednoczonych. Raporty o tym nadeszły ze stacji systemu DEW znajdujących się na Arktyce i w niektórych częściach Kanady. Potem kontynuował przelot, siejąc po drodze śmierć i zniszczenie we wszystkich zamieszkanych rejonach południowej półkuli. I od tego momentu zaczęło się dziać coś nowego. Doniesienia odizolowanych obserwatorów i satelitów mówiły o pojawieniu się w różnych częściach .świata coraz to nowych pojazdów o dziwnej konstrukcji, wybijających uciekające rzesze ludzi. "Teleportacja, faza druga" - skojarzył Jonnie.

    Meldunki wojskowe, pomieszane i niekompletne, przeplatały się z cywilnymi raportami o czołgach. Wszystkie główne lotniska wojskowe - niezależnie od tego, czy zostały wcześniej zniszczone gazem, czy nie - były niszczone przez dziwne, bardzo szybkie samoloty. "Samoloty bojowe, teleportowane w tym samym czasie co czołgi".

    Były też raporty mówiące o eksplozjach niektórych czołgów i niektórych samolotów. Przyczyny nieznane. "Pojazdy i samoloty załogowe - pomyślał Jonnie. - Kontakt gazu do oddychania z obszarem napromieniowanym przez wybuch rakiety jądrowej wystrzelonej w stronę obiektu bezzałogowego".

    Satelita odnotował lądowanie samolotu bezzałogowego w pobliżu Colorado Springs w stanie Kolorado. Lądowanie spowodowało zawalenie się większości budynków w mieście. "Zaprogramowane, zdalnie sterowane urządzenia - skojarzył Jonnie. - Wyłuskiwanie nawet takich miejsc jak minowe zabezpieczenia centralnych ośrodków dowodzenia. Cały teren starannie podzielony na obszary pozostające pod obserwacją rejestratorów obrazów. Twarde, nie kontrolowane lądowanie bezzałogowego samolotu w pobliżu spodziewanej siedziby dowództwa".

    Również satelita zarejestrował walkę czołgu z grupą kadetów Akademii Sił Powietrznych, noszących na twarzach lotnicze maski tlenowe. Był to raport oficera pełniącego obowiązki dowódcy korpusu kadetów. Potem już nie było łączności. "Ostatnia bitwa..." - zadumał się Jonnie.

    Są podejmowane wysiłki w Centrum Łączności, by za pośrednictwem znajdujących się o 300 mil na północ anten nawiązać kontakt z kimkolwiek. Anteny zbombardowane przez nieprzyjacielski samolot bojowy. "Samonaprowadzanie radiowe" - pomyślał Jonnie.

    Nie wykryci przez napastników, lecz odcięci od dopływu świeżego powietrza, prezydent i jego sztab trwali na stanowiskach jeszcze przez dwie godziny, nim zmarli z braku tlenu.

    Jonnie z namaszczeniem włożył papiery do górniczej torby. Z dziwnym uczuciem, wywołanym zwracaniem się do martwego ciała, powiedział:

    - Bardzo mi przykro, że żadna pomoc nie nadeszła. Spóźniliśmy się o tysiąc lat z okładem.

    Poczuł ogromny, obezwładniający smutek, ale oto z umocowanego do pasa radia odezwał się radosny głos Dunneldeena. Jonnie potwierdził odbiór.

    - Jonnie, chłopie! - wołał Dunneldeen. - Możesz już przestać łamać sobie głowę, jak uzyskać uran z jakiegoś tam świństwa! Mamy cały arsenał nuklearny z kompletem nie tkniętych bomb wszelkich typów! Zaledwie o trzydzieści mil stąd na północ! Znaleźliśmy mapę, a samolot właśnie to sprawdził!

5

    Katastrofa nastąpiła trzydziestego drugiego dnia nowego roku. Wstrząs obudził Jonniego krótko po północy. Usiadł w łóżku. Usłyszał, jak meble w jego biurze w hotelu "Elitarny Pałac Londynu" przesuwają się z łoskotem. Wszystko dygotało. Potem nastąpił drugi, słabszy wstrząs i nagle nastała cisza. Nie było to niczym nadzwyczajnym w Górach Skalistych. Stare górnicze miasteczko nie odniosło zapewne żadnej szkody podczas trzęsienia ziemi.

    Zaniepokojony, lecz daleki od paniki, Jonnie wciągnął na siebie spodnie z jeleniej skóry, włożył mokasyny, narzucił na ramiona futro pumy i pobiegł przez śnieg do budynku "Nieustraszonego Imperium". Światło w dyżurce było włączone. Młody Szkot stukał w klucz brzęczyka, aktywizujący system łączności z kopalnią, nawiązywany za pośrednictwem kierunkowego radia laserowego o ograniczonej, precyzyjnie dobranej szerokości wiązki, nie do wykrycia poza górami. Szkot uniósł wzrok. Twarz miał ściągniętą i bladą.

    - Nie odpowiadają! - Ponownie zaczął uderzać w klucz. Może w czasie trzęsienia ziemi odkształciła się antena odbiorcza?

    W ciągu paru minut Jonnie zebrał ludzi z wolnej zmiany. Zgromadzili rezerwowe liny i kołowroty, spakowali koce i leki stymulacyjne, załadowali wszystko do samolotu. Pełne niepokoju oczy usiłowały wypatrzyć kopalnię, która była jeszcze poza zasięgiem wzroku. Martwili się o dyżurną zmianę - Thora, Dwighta, kierownika zmiany i piętnastu ludzi.

    Noc była czarna i bezgwiezdna. Lot w góry stawał się w tych warunkach przedsięwzięciem niezwykle ryzykownym. Gdy samolot wyskoczył łukiem w górę, w kabinie widać było tylko zieloną poświatę przyrządów pokładowych i niewyraźny zarys terenu na ekranie. Jonnie wyregulował ostrość obrazu. Drugi pilot dokonywał korekty wyważenia. Przy pokonywaniu pierwszego wzniesienia Jonnie musiał polegać tylko na własnych oczach. Włączył reflektory. W ich smudze pojawił się ośnieżony stok. Skierował maszynę w górę i przemknęli tuż nad grzbietem, muskając brzuchem śnieżną pokrywę.

    Jego myśli krążyły wokół aż nazbyt pomyślnego rozwoju spraw. Nie ulegało wątpliwości, że w swoich przygotowaniach dokonali rzeczywistego postępu. Dalecy jeszcze byli od stanu gotowości, ale to, czego dokonali, i tak graniczyło z cudem.

    Skierował samolot w stronę następnych wzniesień, kontrolując pozycję na ekranie. Dobry Boże, ależ ciemno! Sprawdził wskazanie busoli. Ludzie z tyłu siedzieli napięci i cisi. Niemal fizycznie wyczuwał, o czym myślą. Śmignął pod nimi wierzchołek góry. Trochę za blisko! Gdzie jest następny?

    Karabiny szturmowe, które początkowo uważał za bezużyteczne, okazały się tym, czego rzeczywiście potrzebowali. Szkoci w pomysłowy sposób uzdatnili amunicję. Wyciągali pociski z łusek i opróżniali je z ćwiczebnej, niepalnej zawartości. Ostrożnie eksperymentując, znaleźli sposób wymiany spłonek w nasadzie łuski. Potem szukali materiału wybuchowego. Początkowo sądzili, że rozwiąże sprawę proch, ale przy próbie jego użycia jeden z karabinów uległ rozerwaniu. Na szczęście obyło się bez ofiar. W końcu okazało się, że dla odpalenia pocisku z dużą prędkością wystarczy sam materiał spłonek.

    Przed samolotem wyłoniła się stroma ściana skalna. Chcąc ją ominąć, zmienił kurs i zwiększył pułap lotu. Zbyt wysoko wznieść się nie mógł, bo jeśli w kopalni lampy się nie świeciły, groziło to całkowitym zgubieniem drogi. A poza tym światła samolotu mogłyby zostać dostrzeżone przez Psychlosów. Trzeba lecieć nisko. Choć to niebezpiecznie, trzeba lecieć nisko!

    W następnych pociskach wiercili w czubku mały otworek, do którego - pracując w ubiorach antyradiacyjnych - wprowadzali drobiny materiału radioaktywnego uzyskanego z TBJ. Każde ziarenko pokrywali cienką warstewką roztopionego ołowiu, żeby noszenie tej amunicji przy sobie nie narażało nikogo na niebezpieczeństwo promieniowania. Próbę skuteczności przeprowadzili na gazie do oddychania zamkniętym w szklanej butli. Spreparowany pocisk spowodował gwałtowną eksplozję.

    Lecieli za nisko. Spostrzegł samotny krzew na grani. Samolot przeskoczył tuż ponad nim. Byli na kursie, teraz musieli zmniejszyć prędkość. Nie można kusić licha, lecąc w ciemnościach.

    Pociski te zdolne były nawet do przebijania pancerza. Wystrzelone z odległości dwustu jardów do butli z gazem do oddychania, dziurawiły ją i wywoływały tak gwałtowną reakcję, że spowodowany wstrząs odczuwali nawet w miejscu, z którego oddawali strzały. Zaangażowali do pracy każdą parę wolnych rąk i teraz mieli całe skrzynie tej bezcennej amunicji. Oczyszczono i doprowadzono do stanu używalności sto karabinów szturmowych i pięćset magazynków. Karabin szturmowy nie miał oczywiście żadnej wartości jako broń przeciw czołgowi czy też zbudowanej z grubego szkła ołowianej kopule bazy Psychlosów. Mógł być jednak śmiertelnym narzędziem walki z pojedynczymi Psychlosami, którzy, mając w płucach gaz do oddychania, powinni - po trafieniu - dosłownie eksplodować.

    Zauważył wreszcie wypływającą z wąwozu rzekę. Wytracił wysokość i leciał dalej wzdłuż jej koryta. Światła samolotu odbijały się od nierównej powierzchni lodu i śniegu.

    Byli tak uszczęśliwieni wynikami prac nad karabinami, że zaraz potem zabrali się do pocisków artyleryjskich i przerobili je na głowice pocisków do bazook. Teraz mieli również jądrową broń przeciwpancerną. Należało jej jednak przygotować więcej. Tak, wszystko to przebiegało nazbyt gładko. Niebezpiecznie gładko.

    Na kopalnianym lądowisku nie paliła się ani jedna lampa, nie było tam też żywej duszy. Samolot osiadł na płycie. Pasażerowie wysypali się z kabiny. Jeden z nich pognał do skraju urwiska. Z lodowatej ciemności dobiegł jego przerażony głos:

    - Jonnie! Zniknęło lico zbocza!

6

    Snop światła skierowany w dół świeżo utworzonej skarpy potwierdził tę informację. Trzęsienie ziemi po prostu rozłupało zbocze wzdłuż szczeliny znajdującej się o trzydzieści stóp od starej krawędzi, a uwolnione w ten sposób skały runęły w czeluść wąwozu. W świetle lamp wyraźnie było widać szerokie lico przełamanego złoża kwarcu w śnieżnobiałym kolorze. W pozostałej jego części złota już nie było. Wypełnione kruszcem gniazdo przepadło!

    Jonnie myślał teraz jednak nie o złocie, ale o ludziach z załogi szczęśliwie nie zdążyli się jeszcze przekopać do szczeliny, bo lawina nie odsłoniła żadnego tunelu. Jeśli żyli, byli uwięzieni gdzieś pod nimi. Pobiegł ku wlotowi szybu. Wielki otwór, cichy i pusty, zionął czernią. Szyb miał około stu stóp głębokości. Świecąc latarką, Jonnie rozejrzał się wokół.

    - Winda! Gdzie jest winda, do cholery?

    Urządzenie, które służyło do wydobywania rudy oraz opuszczania i wyciągania ludzi, zniknęło. Reflektory przeczesywały zbocze góry - na stoku nie było po niej śladu. Jonnie przyjrzał się dokładniej otworowi szybu i zauważył grube rysy na belkach, które wspierały klatkę windy. Musiała wpaść do szybu.

    - Bądźcie teraz cicho! - zarządził, a następnie pochylił się nad otworem, złożył dłonie w trąbkę i krzyknął w głąb szybu: Hej, tam w dole! Żyjecie?

    Wszyscy wytężyli słuch. Pastor, który przyleciał razem z nimi, powiedział:

    - Zdaje mi się, że coś słyszałem.

    Jonnie spróbował raz jeszcze. Nasłuchiwali, lecz wciąż nie mieli pewności. Włączył swoje przenośne radio i zgłosił wywołanie. Bez odpowiedzi. W zespole ratowniczym dojrzał Angusa.

    - Angus! Przywiąż do interkomu linę i opuść go w dół!

    Gdy Angus i dwaj inni ratownicy wykonywali polecenie, Jonnie wyciągnął z zestawu sprzętu ratowniczego rejestrator obrazów. Znalazł dodatkowe kable, przedłużył przewody. Angus zmontował już radiotelefon i opuścił go w czarną otchłań. Jonnie skinął na pastora. Teren był teraz jasno oświetlony lampami, które ludzie z wolnej zmiany rozmieścili na tyczkach. Ręka pastora drżała, gdy brał mikrofon.

    - Halo, kopalnia! - zawołał.

    Gdyby ktoś odpowiadał, mikrofon w dole wychwyciłby głos. Ale odpowiedzi nie było.

    - Próbuj dalej! - rzekł Jonnie.

    Rozwinął przewód rejestratora obrazów i opuścił go do otworu. Robert Lis zajął się przenośnym ekranem. Na początku drogi w głąb szybu rejestrator pokazywał tylko przesuwającą się ścianę. Potem na ekranie ukazał się kawał belki i zwój liny, a wreszcie winda. Jonnie obrócił kamerę i ustawił ją zdalnie na szeroki kąt obserwacji. Kabina była pusta. Jonnie obejrzał ją dokładnie trudno było stwierdzić na pewno, ale wydawało się, że nikt nie został zmiażdżony spadającym urządzeniem. Kamera kołysała się na kablu. Wszystkie oczy wbite były w ekran.

    - Nie ma bocznego korytarza! - powiedział Jonnie. - Nie widzę go! Chyba wejście do niego zablokowała winda. Pośpiesznie uruchomili latającą platformę i trzech ludzi opuściło się na niej na dno szybu. Robert Lis nie zgodził się, aby Jonnie zabrał się z nimi. Jeden ze Szkotów zeskoczył z platformy i przymocował haki do windy. Teraz szybko zmontowali żuraw z napędem. W trzydzieści trzy minuty później - jak to starannie obliczył historyk, który również wślizgnął się na pokład samolotu ratowniczego - winda była na górze. Jonnie ponownie opuścił w dół kamerę, która potwierdziła jego przypuszczenia. Spadająca winda spowodowała zawał przy wejściu do bocznego tunelu i całkowicie je zablokowała. Przymocowali do liny kosze i wkrótce czterech ludzi znalazło się na dnie szybu. Tym razem Jonnie nie posłuchał Roberta i zjechał razem z nimi.

    Rwali skały gołymi rękoma i wrzucali je do koszy, które wędrowały w górę, podczas gdy inne - puste - zjeżdżały w dół. Coraz więcej narzędzi, a zwłaszcza tak potrzebnych młotów, przybywało na dół. Minęły dwie godziny. Trójka ludzi była zmieniana dwukrotnie. Jonnie trwał na dole bez chwili przerwy. Pracowali jak szaleni. W chmurze pyłu wypełniającego dno szybu słychać było tylko uderzenia młotów i łoskot walących się skał. Zawał był większy, niż się spodziewali. Wgryźli się w korytarz na dwie stopy. Trzy stopy. Cztery stopy. Pięć stóp. Być może zawalił się cały tunel! Zmieniali ludzi. Jonnie był nieugięty. Po następnej godzinie morderczego wysiłku usłyszał słaby, odległy głos. Uniósł rękę, nakazując ciszę.

    - Hej tam, w kopalni! - zawołał.

    Odpowiedź była bardzo niewyraźna.

    - ...otwór dla powietrza...

    - Powtórz! - krzyknął.

    - ...zróbcie... - usłyszeli.

    Chwycił długie górnicze wiertło. Na białej skalnej ścianie wyszukał najcieńsze, jak sądził, miejsce i czubkiem wiertła naznaczył punkt. Dał znak ludziom z obsługi wiertarki.

    - Wiercić tutaj!

    Automat przyparł wiertarkę do ściany. Szkoci usunęli się na bok. Z przenikliwym piskiem wiertło przeszło przez ścianę. Wyciągnęli je.

    - Przewód powietrzny - polecił Jonnie.

    Wsunęli do otworu, włączyli sprężarkę. Pracując ze zdwojonymi nadzieją siłami usunęli wreszcie górną warstwę zawału i mogli wyciągnąć zasypanych. Aby wyciągnąć ostatniego z nich, musieli poszerzyć otwór. Ranny Szkot miał złamaną nogę w kostce i pęknięte żebra. Był to Dunneldeen.

    Siedemnastu ludzi i tylko jeden z poważnymi obrażeniami. Przetransportowali uratowanych na górę, umieszczając ich w koszach żurawia. Ostatni opuścił szyb Jonnie, pokryty kurzem i pyłem. Pastor narzucił na niego koc. Ludzie z ekipy ratowniczej siedzieli w różnych miejscach na śniegu, popijając gorący napój, który w wielkim dzbanie wcisnęła im tuż przed odlotem jedna ze starych kobiet. Pastor ukończył nastawianie kostki Dunneldeena i przy pomocy Roberta Lisa bandażował mu teraz żebra. Milczenie przerwał Thor:

    - Straciliśmy złoże.

7

    Nadszedł świt. Jonnie mógł teraz ocenić straty spowodowane trzęsieniem ziemi. Śnieżnobiałe złoże nie wykazywało najmniejszego nawet śladu złota. Było to widać jak na dłoni. Po przelocie bezpilotowego samolotu zwiadowczego zdjęcie złoża dotrze do Terla. Owo znajdujące się daleko w dole i wciąż jeszcze niewidoczne w ciemnościach osypisko powie mu wszystko. Jonnie próbował przewidzieć reakcję Terla. Było to tym bardziej trudne, że Terl zawsze nieobliczalny - teraz na dodatek robił chwilami wrażenie obłąkanego. Ile godzin mieli do dyspozycji przed przelotem samolotu zwiadowczego? Mało, za mało!

    Powietrze było nieruchome, wiatr ucichł. Światło brzasku odbijało się od majestatycznych szczytów. Chłopak pobiegł do latającej platformy i gestem przywołał pilota. Wznieśli się, przelecieli nad krawędzią przepaści i opadli w dół. Pilot wyhamował i zatrzymał platformę. Jonnie włączył reflektory i skontrolował wzrokiem skalne rumowisko. Było przeogromne. Z nikłą nadzieją usiłował wypatrzyć choćby najmniejszy ślad złotej żyły. Na próżno. A przecież mogła tu być nawet i tona złota teraz pogrzebanego pod górą skał i zatopionego w rzece. Musiał się pogodzić, że było już nie do odzyskania. W ponurym nastroju powrócił na lądowisko.

    - Zabierz ludzi do miasteczka! - polecił Robertowi.

    Zamyślony chodził tam i z powrotem długimi krokami. Pastor przyglądał mu się ze współczuciem.

    - Jeszcze nas nie załatwili, chłopcze - pocieszył go.

    Jonnie myślał intensywnie.

    - Zrobię to! - wykrzyknął nagle. Widząc pytające spojrzenia pastora i Roberta Lisa, wyjaśnił: - Terl nie wie, jaka odległość dzieliła tunel od wnętrza złoża. Nie wie, że przed obrywem nie dotarliśmy nawet do jego brzegu. Thor! - zawołał. - Jak daleko mieliście jeszcze do szczeliny?

    Thor przywołał kierownika zmiany. Rozmawiali przez chwilę.

    - Około pięciu stóp! - krzyknął wreszcie od samolotu.

    - Rozbiję skałę ładunkami wybuchowymi - zdecydował Jonnie. - Wstrząs od eksplozji nie ma teraz najmniejszego znaczenia. Jestem zdecydowany wysadzić pozostałą część korytarza, żeby wyglądało, że dotarliśmy do żyły! Wracajcie samolotem jak najszybciej i dostarczcie mi materiały wybuchowe. Przywieźcie też następną zmianę. Do przelotu samolotu zwiadowczego mamy bardzo mało czasu. Śpieszcie się!

    Samolot z hukiem oderwał się od płyty lądowiska. Jonnie, nie czekając na jego powrót, od razu przystąpił do pracy. Wraz z kilkoma Szkotami opuścił się do szybu i przez usypisko wczołgał się do korytarza. Znalazł tam porzucony podczas zawału sprzęt, wciąż jeszcze świeciły się lampy. Chwycił wiertarkę i zaczął drążyć w ścianie głębokie na sześć cali otwory. Miał zamiar przewiercić ją na wylot. Dwaj Szkoci podnieśli pozostałe wiertarki i zaczęli mu pomagać. Gdy pracował, inni wynosili z tunelu resztę sprzętu i transportowali go na górę. Nie było powodu, aby go marnować. Zniszczeniu w zawale uległo tylko radio. Korytarz już się nie nadawał do eksploatacji, a przy wybuchu mógł zawalić się do reszty.

    Samolot wrócił szybko. Wkrótce na dole znalazły się materiały wybuchowe. Jonnie wetknął do każdego z otworów potężny ładunek, po czym zamocował zapalniki wstrząsowe i pokrył wszystko warstwą neutralnego kleju, co miało zapewnić skierowanie energii wybuchu do wnętrza skały. Wrócił na powierzchnię. Uprząż i lina były już przygotowane. Dopinając pasy, podszedł do krawędzi zbocza, nie zwracając uwagi na protesty Lisa, który żądał, aby tę część roboty wykonał ktoś inny. Znał ich wszystkich i wiedział, że nikt nie zna się na materiałach wybuchowych tak jak on. Opuszczono go w dół. Dał znak, gdy znalazł się naprzeciw złoża, i kołowrót się zatrzymał. Uwieszony na linie, poszukiwał otworu, który wywiercił od wewnątrz.

    Opuszczono mu na linie pistolet do udarowego wybijania otworów. Teraz zaczynała się loteria. Wstrząs spowodowany użyciem pistoletu mógł wywołać detonację ładunków wewnątrz korytarza. Gdyby tak się stało, to siła eksplozji nieuchronnie zdmuchnęłaby go ze zbocza. Na zwykłe wiercenie nie miał już jednak czasu. Sporządził plecionkę z detonującego sznura. Pistoletem, ustawionym na minimalną siłę udaru, zrobił w ścianie otwory pod kołki. Przeciągnął plecionkę przez kołki umieszczone w otworze i przymocował do niej przewody elektryczne zapłonu. Śpieszył się - do przelotu bezpilotowego samolotu zwiadowczego pozostało nie więcej niż pół godziny. Wciągnięto go na górę i wszyscy wsiedli do samolotu.

    - Uwaga! - krzyknął i zwolnił przycisk zapłonu.

    Płomienie wystrzeliły ze zbocza. Wyrzucone eksplozją bryły białego kwarcu i skał uderzyły w przeciwległą ścianę kanionu. Ziemia zadrżała, ale na szczęście dalsza część zbocza nie runęła w przepaść. Jonnie poderwał samolot. W zboczu widniał czarny otwór, który wyglądał jak wylot korytarza przebitego do pokładu. Wylądowali raz jeszcze, by pozbierać sprzęt. Dym wybuchu rozpływał się w górskim powietrzu. Z dala słychać było coraz głośniejsze dudnienie samolotu zwiadowczego.

8

   Terl siedział w biurze przy odbiorniku bezpilotowego samolotu. Męczył go potężny kac. Tępym wzrokiem spoglądał na schodzące z rolki zdjęcia terenów eksploatacji złóż. Minionej nocy i tego rana spał nieprzytomnym, pijackim snem, z którego nie obudziło go nawet trzęsienie ziemi, nie miał więc pojęcia, co się stało w górach.

    Jedyną jego przyjemnością było w ostatnim czasie oglądanie zdjęć złoża. Nie przybliżył się ani na krok do rozwiązania zagadki tajemniczej misji Jayeda. Nie kończące się próby znalezienia przyczyny zainteresowania się IBI tutejszym terenem sprawiły, że stracił na wadze, schudł, wzrok mu stępiał, a gdy unosił do ust nazbyt zresztą często - rondel kerbango, drżały mu łapy. Jego nienawiść do tej planety z jej przeklętym błękitnym niebem i białymi górami pogłębiała się z dnia na dzień. Jedynym momentem wytchnienia stały się dla niego chwile spędzane przy monitorze, a i to tylko wtedy, gdy wszystkie drzwi były pozamykane, a wskaźnik kontrolny wykazywał brak podsłuchu i podglądu.

    Terl przybliżył do oczu jedno ze zdjęć. Zadygotał. B y ł o i n n e n i ż w c z o r a j s z e! Oberwane zbocze i nie widać złoża. Nie miał żadnych poprzednich zdjęć - darł je zawsze na strzępy natychmiast po przejrzeniu - trudno mu więc ocenić rozmiary ubytku ściany, ale z całą pewnością kąt nachylenia zbocza był inny. Dopiero po chwili zobaczył w zboczu jakiś otwór - chyba korytarz, który zwierzaki wydrążyły wzdłuż złoża.

    Spojrzał na znajdującą się z boku zdjęcia ścieżkę zapisu minerałowego. Głównym zadaniem bezpilotowego samolotu zwiadowczego nie była przecież tylko obserwacja. Wyszukiwał on także bezustannie różne minerały, a obecność ich rejestrował na ścieżce. Ścieżka też była inna niż zwykle! Na pewno inna! Wiedział już dokładnie, jak powinna wyglądać ścieżka żyły i ząbkowaty zapis widma złota. Pośpiesznie wprowadził ją do analizatora. Siarka? W tym pokładzie nie było siarki. Złoto też nie miało formy siarczku. Węgiel? Fluor? Co jest, do krzywej galaktyki...! Przecież nie występowały w tej okolicy!

    Zastanowił się. A może jest to związek sześciu podstawowych pierwiastków, zwanych przez Psychlosów "trigdit". Z Psychlo nie importowano żadnych materiałów wybuchowych ani paliw. Były niebezpieczne dla transfrachtu, a łatwe do wykonania na Ziemi.

    W odległości około dziesięciu mil na południe od głównej bazy znajdowała się mała fabryka zasilana energią z odległej zapory, którą załoga opuszczała od czasu do czasu, żeby skomponować pierwiastki w ładunki paliwowe i materiały wybuchowe. Wszystkie potrzebne pierwiastki znajdowały się na tej planecie.

    Przepuścił ścieżkę przez analizator raz jeszcze, aby uzyskać dokładny skład mieszanki. Trigdit! Targnęło nim straszne podejrzenie. Wstał z fotela i dygocącymi z wściekłości łapami podarł zdjęcie na strzępy, rzucił na podłogę i podeptał. Zaczął tłuc pięściami o ścianę. Złośliwe, wredne zwierzaki wysadziły w powietrze zbocze! Po prostu, by zrobić mu na złość! Aby pokazać, że są mu równe! Zniszczyły jego złoże!

    Opadł na fotel. Usłyszał stukanie do drzwi i zaniepokojony głos Chirk.

    - Co się stało, Terl?

    Zdał sobie sprawę, że musi się wziąć w garść. Musi zachować zimną krew i być opanowany.

    - Nawaliła maszyna! - odkrzyknął.

    Chirk oddaliła się.

    Był już spokojny. Wiedział dokładnie, co zrobi, krok po kroku. Najpierw dokona zbrodni doskonałej. Przygotował ją we wszystkich szczegółach. Potem pozbędzie się bezpilotowego samolotu zwiadowczego i wykończy zwierzaki. Łapy wciąż mu jeszcze lekko dygotały. Poczułby się o wiele lepiej, gdyby mógł wyjść i zabić te dwie ludzkie samice. Już dawno zaplanował to na dzień dziewięćdziesiąty czwarty. Chciał sporządzić parę wybuchowych chomąt dla koni i podprowadzić je pod klatkę. Pokaże kobietom, że czerwona kulka na końskich chomątach jest taka sama jak na ich obrożach, a potem naciśnie przełącznik i odstrzeli łeb jednemu z koni. Zwierzaki wpadną w panikę. Potem odstrzeli łeb drugiemu. Później będzie udawał, że chce uwolnić kobiety, ale zaraz zmieni zdanie i pozbawi głowy mniejszą z nich. Myślenie o tym, jak ta druga będzie odchodziła od zmysłów z przerażenia i rozpaczy, sprawiało mu ogromną przyjemność. Potrzebował teraz takiej podniety. Nagle przypomniał sobie o "psychicznej sile" zwierząt. Ten zwierzak w górach mógłby dowiedzieć się o jego planach i zrobić coś nieobliczalnego. Nie! Choć byłoby to z pewnością niezwykle ekscytujące, na razie musi zrezygnować z tej przyjemności. Teraz powinien przystąpić do realizacji zbrodni doskonałej. Zabrał się do tego z chłodną determinacją.

9

    Realizację zbrodni doskonałej rozpoczął Terl, doprowadzając do mianowania Kera Zastępcą Dyrektora Planety. Odbyło się to w ciągu godziny, łącznie z dystrybucją i rozplakatowaniem komunikatu. W regulaminie Towarzystwa przewidziano stanowisko Zastępcy Dyrektora, a że nie było ono obsadzone, nominacja była więc umotywowana. Terl dokonał tego, posługując się drukami in blanco, które onegdaj podpisał mu Numph.

    Wieczorem wziął Numpha na stronę. Po odebraniu od niego Pole bitewne przysięgi o zachowaniu ścisłej tajemnicy i po napomknięciu, że szachrajstwa z płacami i premiami mogą zostać ujawnione, skłonił go do zorganizowania spotkania z nowym pracownikiem o nazwisku Snit. Nie powiedział jednak Numphowi, że "Suit" to pseudonim Jayeda. Wymógł też na Numphie, że o spotkaniu nikt się nie dowie. Miało się odbyć na godzinę przed północą w administracyjnej części bazy. Nie uznał za stosowne wspomnieć, że w tym czasie wszystkie biura będą puste. Potem powiedział dyrektorowi, że w celu zapewnienia mu ochrony podczas wizyty Snita będzie stał ukryty za kotarą.

    Z wprawą fachowca nasmarował i naładował miotacz - cichą, wygodną broń. Przygotował również dwie zdalnie detonowane spłonki. Na krótko przed spotkaniem uprzedził Numpha, by sprawdził swoją broń. Numph trochę się przestraszył, ale Terl uspokoił go:

    - Przecież będę pana ubezpieczał.

    Gdy nadeszła godzina spotkania, dyrektor siedział za biurkiem, trzymając w zanadrzu nabitą broń, a Terl czaił się za kotarą. Do tej pory był spokojny i pewny siebie, ale w miarę czekania nerwy zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa. Co będzie, jeśli Jayed nie przyjdzie? Minęła jedna koszmarna minuta, potem druga. Jayed się spóźniał.

    Wreszcie! Z zewnętrznego holu dochodził odgłos wolnych, posuwistych kroków. Oczywiście! Idąc tu agent IBI z pewnością sprawdził, czy nie ma urządzeń inwigilujących. Terl również sprawdził to wcześniej. Drzwi rozsunęły się i do gabinetu wszedł Jayed. Miał opuszczoną głowę i nie zadał sobie nawet trudu, by postrzępiony ubiór sortowacza rudy zmienić na inny.

    - Wasza Planetarna Mość posłał po mnie - wymamrotał.

    Zgodnie z tym, jak został poinstruowany, Numph zapytał:

    - Czy jesteś pewny, że nikt nie wie o twojej tu obecności?

    - Tak jest, Wasza Planetarna Mość - mruknął Jayed.

    - Halo, Jayed - powiedział Terl, wychodząc zza kotary.

    Jayed drgnął i podniósł głowę do góry.

    - Terl? Czy to Terl?

    Agenci IBI byli dobrze wyszkoleni. Nigdy nie zapominali raz widzianych twarzy. Widzieli się tylko jeden raz, przed wielu laty. Odbyli tylko jedną rozmowę. Terl wiedział, że Jayed z pewnością wielokrotnie studiował fotografie i akta każdego z tutejszych funkcjonariuszy, szczególnie zaś szefa ochrony bezpieczeństwa. Zaśmiał się pogardliwie.

    Dopiero teraz Jayed spostrzegł trzymany przez Terla miotacz. Cofnął się i uniósł w górę sparszywiałe łapy.

    - Zaczekaj, Terl! Nie rozumiesz, że...!

    Usiłował coś zrobić. Rozpiąć koszulę? Sięgnąć po ukrytą broń? Nie miało to już znaczenia. Terl zrobił krok do przodu, uniósł miotacz tak, by lufa znajdowała się dokładnie na lino prowadzącej od Numpha do Jayeda i oddał jeden precyzyjny, śmiertelny strzał w serce agenta. Ten próbował jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył - Pace martwy na wzorzysty dywan. Terl był spokojny i silny, gdy odwracał się ku Numphowi. Dyrektor siedział bez ruchu, sparaliżowany strachem.

    - Niech się pan nie martwi, Numph - powiedział Terl uspokajająco. - Ten facet był agentem IBI. Przybył tu, aby pana stąd wykurzyć. Nie udało mu się. Jest pan bezpieczny. Uratowałem panu życie.

    Dygocący Numph położył broń na płycie biurka. Wciąż dyszał głęboko, ale powoli dochodził do siebie. Terl zbliżył się do niego i podniósł swój cichy miotacz. Oczy Numpha zrobiły się okrągłe z przerażenia, gdy poczuł, że lufa dotyka jego głowy. Siła strzału odrzuciła go w bok. Z przestrzelonej na wylot głowy zaczęła wypływać zielona krew. Spokojny i całkowicie opanowany Terl wyprostował ciało, a następnie pochylił je do przodu, by opadło na płytę biurka. Wciąż jeszcze drgającą łapę ułożył na miotaczu Numpha. Drgania ustały - Dyrektor Planety nie żył. Nie śpiesząc się, pracując precyzyjnie i ostrożnie, Terl wsunął detonowaną zdalnie spłonkę do lufy miotacza Numpha. Wyciągnął zza pazuchy nowy miotacz, podszedł do ciała Jayeda i wcisnął mu go w sztywniejącą łapę. W lufie umieścił drugą zdalnie detonowaną spłonkę. Rozejrzał się wokół. Wszystko było w porządku. Wkroczył na zewnątrz i udał się do pobliskiego holu rekreacyjnego. Wszedł do środka, demonstracyjnie zdjął maskę i zamówił u kelnera rondel kerbango.

    Kiedy ziewający kelner zaczął mu dawać do zrozumienia, że chciałby zamknąć hol, Terl z obojętną miną wsunął rękę do kieszeni. Nacisnął przycisk detonacji pierwszej spłonki. W oddali rozległ się przytłumiony huk eksplozji. Kelner uniósł głowę, nasłuchując i patrząc w kierunku przeciwległego końca bazy. Terl zdetonował drugą spłonkę. Rozległ się kolejny huk.

    - To wygląda na strzały z miotacza - powiedział kelner. Trzasnęły gdzieś drzwi. Ktoś jeszcze usłyszał strzały.

    - Chyba tak - zgodził się Terl, wstając. - To było jakby gdzieś w bazie! Zobaczymy, co tam się mogło stać?

    Ruszył biegiem przez mieszkalną część bazy, otwierając po kolei różne drzwi.

    - Czy ktoś tu strzelał? - warczał do poderwanych z łóżek Psychlosów.

    Kilku z nich również słyszało strzały. Mieli wrażenie, że dobiegły z budynku administracji. Tery nie tracąc czasu, pognał w tym kierunku, a tłum Psychlosów podążył za nim. Szef ochrony zaglądał do biur, zapalał w nich światła. Inni również przeszukiwali pomieszczenia. Ktoś wrzasnął z korytarza prowadzącego do gabinetu Numpha:

    - To tu!

    Przez otwarte drzwi można było dojrzeć dwa ciała. Stojący w drzwiach Char przyglądał im się oszołomiony. Zrobił ruch, jakby chciał wejść do środka, lecz Terl odsunął go na bok.

    - Niczego nie dotykać! - zakomenderował. - Jako szef bezpieczeństwa sam się tym zajmę. Cofnąć się! - Odwrócił kolejno oba ciała. - Czy ktoś wie, kto to jest? - zapytał, wskazując na ciało Jayeda.

    Wszyscy wyciągnęli szyje.

    - Wydaje mi się, że nazywa się Snit - rzekł urzędnik z biura personalnego. - Ale tak naprawdę, to nie wiem.

    - Obaj nie żyją - powiedział Terl. - Ściągnijcie nosze. Ja sporządzę raport. - Na biurku Numpha, jak zawsze, leżał rejestrator obrazów. Terl zrobił nim zdjęcia pokoju i każdego ciała. - Będę potrzebował oświadczenie od każdego z was.

    Ktoś przywołał medyków. Oni również słyszeli strzały, więc przybiegli natychmiast. Położyli zwłoki na noszach.

    - Zabierzcie je wprost do kostnicy, chyba że przedtem chcecie zrobić sekcję! - polecił Terl.

    - Obaj nie żyją - oznajmił szef medyków. - Rany postrzałowe.

    - Rozejdźcie się! - polecił tłumowi Terl. - Już po wszystkim.

    Jutro rano napisze raport i dołączy do niego oświadczenia świadków. Napisze, że agent IBI (rozszyfrowany zresztą już wcześniej przez Terla) nie uważał za stosowne zgłosić swej poufnej misji u szefa ochrony bezpieczeństwa planety. Działając w pojedynkę, prawdopodobnie złożył późnym wieczorem wizytę u Numpha i prawdopodobnie próbował, jak wariat, sam go aresztować. Numph zastrzelił go z miotacza, a następnie popełnił samobójstwo. Dalej Terl stwierdzi, że Numph był podejrzany o przestępstwo i w sprawie tej od dłuższego czasu prowadzone było śledztwo, które między innymi ujawniło nadużycia płacowe. Dokumenty i dowody może udostępnić w każdej chwili. Z pełnym szacunkiem zaznaczy, że został już przywrócony porządek. Mianowany wcześniej przez Numpha, w pełni kompetentny i doświadczony zastępca już pełni swoje obowiązki itd... Ciała przewidziane są do transfrachtu przy najbliższym odpaleniu, to jest w dziewięćdziesiątym drugim dniu.

    Jutro po południu, gdy tylko sprawdzi, czy zwierzaki są na miejscu, uruchomi bezzałogowy samolot bombowy i zlikwiduje "ten kretyński eksperyment, w który Numph się zaangażował". Wszystkie dowody zostaną ukryte, wszystkie ślady zatarte. Za czymkolwiek węszył Jayed, teraz nie miało to już znaczenia. Terl był znów bardzo spokojny, bardzo opanowany, bardzo władczy.

    Dziwne tylko, że nie mógł spać w nocy i miał dreszcze.

    . 11 .

1

    Wszyscy byli zgodni co do tego, że w czasie dzisiejszego przelotu bezpilotowego samolotu zwiadowczego powinni być doskonale widoczni i robić wrażenie ogromnie zapracowanych. Jonniemu bardzo na tym zależało - kontynuowanie przez Terla jego złotego przedsięwzięcia miało ogromne znaczenie. Wszystkie ich plany były z tym ściśle związane.

    Rozważali różne warianty dalszego działania, ale żaden z nich nie był dobry. Już teraz mogliby odlecieć do starej bazy obronnej Angus uruchomił drzwi heliportu - ale była ona przecież dla nich tylko źródłem zaopatrzenia. Do stanu gotowości było jeszcze daleko. Idea pastora, by pogrzebać szczątki zmarłych żołnierzy, została na razie odłożona ze względu na rozmiar przedsięwzięcia. Może później, gdy już oswobodzą planetę - jeśli im się to uda powrócą do tej sprawy. Obecne całą energię muszą poświęcić problemom żywych i ich przyszłości. Na razie musieli się skupić przede wszystkim na tym, żeby nie dopuścić do zaniechania przez Terla realizacji jego planów. Jonnie był bardzo zatroskany - złoto było przynętą w pułapce na Terla, więc gdyby go zabrakło...

    Od chwili ostatniego, wczorajszego przelotu fiezpilotowego samolotu zwiadowczego pracowali gorączkowo. Rdzeń wysadzonej przez Jonniego żyły uderzył w przeciwległą ścianę kanionu, odbił się od niej pokruszonymi bryłami i teraz zalegał na szczycie świeżego rumowiska na dnie kanionu. Jonnie przygotował urządzenie do zdalnego kierowania spychaczem, na stratę którego mogli sobie pozwolić. Lis sporządził człekokształtną kukłę, którą umocował na siedzeniu kierowcy. W czasie jazdy maszyny ramiona kukły mogły poruszać się w przód i w tył. Do końcówki liny żurawia przymocowali sieć do transportu rudy i napełnili ją białym kwarcem wydobytym z górnego tunelu. Zebrali całe złoto, jakie wydobyli, i poutykali je na wierzchu.

    W głębokich, poprzedzających świt ciemnościach opuścili spychacz na szczyt skalnego rumowiska. Jego ruchem kierował operator ukryty w szczelinie urwiska po przeciwnej stronie kanionu. Spychacz wyrównywał teren i z trudem wgryzał się w skalny kopiec. Sieć na rudę wraz z całym pieczołowicie spreparowanym ładunkiem została spuszczona w dół i ustawiona obok spychacza. Przygotowania skończyli na długo przed przelotem samolotu zwiadowczego, więc Jonnie zebrał wszystkich przy włazie szybu.

    - Złoto strunowe występuje w jamach osadowych zwanych gniazdami - poinformował ich. - Tak mówią stare, napisane przez ludzi podręczniki górnictwa. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że w tej żyle jest jeszcze inne złote gniazdo. Może ono znajdować się dwieście czy pięćset stóp od urwiska. Może zawierać mało złota, ale może też być go tam bardzo dużo. Musimy zatem zmienić miejsce i kierunek drążenia żyły, posuwając się tym razem w głąb góry. Pójdzie to szybciej, bo teraz możemy wysadzić skałę. Zmontujcie ponownie klatkę windy tak, by się nie ześlizgnęła, i zacznijcie wgryzać się w tę żyłę. Do dziewięćdziesiątego drugiego dnia mamy jeszcze około sześćdziesięciu dób. Prawdopodobnie będziemy musieli dostarczyć złoto kilka dni wcześniej. Ruszajcie więc i nie traćcie nadziei!

    - I módlcie się! - dodał pastor.

2

    Terla rozpierało radosne poczucie, że panuje dokładnie nad wszystkim. Siedział w swoim biurze, skąpanym w promieniach porannego słońca, trzymając w szponach pióro i starając się, by nie drżała mu łapa. Zbierał się do napisania raportu zamykającego popełnioną zbrodnię doskonałą.

    Dzień zaplanował ze szczególną starannością: napisze raport, przejrzy zdjęcia z ostatniego przelotu bezpilotowego samolotu zwiadowczego i jeśli zwierzaki jeszcze tam będą, to odpali w powietrze bezzałogowy bombowiec. Zzt wciąż narzekał do każdego, kto tylko chciał go słuchać, że bombowiec tarasuje mu wejście do komory odpalania, przez co uniemożliwia wprowadzanie i wyprowadzanie frachtowców rudy, na których trzeba było prowadzić prace techniczne. Terl spowoduje, że Zzt będzie nań nalegał, by usunął stamtąd bombowiec. Potem spotka się z Kerem i wymusi na nim jako nowym dyrektorze zgodę na współpracę.

    Było jednak coś, co psuło mu nastrój. Tańczące po dywanie refleksy porannego słońca przypominały mu, że ciągle jeszcze znajduje się na tej przeklętej planecie. Prysnął sen o bogatym Terlu, żyjącym w luksusie na Psychlo. No cóż, trudno! Po raz dziesiąty zaczynał pisanie raportu. Dotychczas nie uporał się nawet z pierwszą linijką tytułu, nie mówiąc już o reszcie tekstu. Coś nie dawało mu spokoju.

    Ach, tak! Nie miał odznaki Jayeda ani numeru! Agent sięgał za koszulę, chcąc niewątpliwie pokazać mu odznakę i plakietkę identyfikacyjną funkcjonariusza IBI. Znając pracowników wydziału medycznego, Terl przypuszczał, że po prostu zrzucili zwłoki w kostnicy na stoły sekcyjne. Lepiej będzie umieścić je na regałach.

    Zgodnie z pierwotnym planem powinien był mieć dziesięć ciał. Obecnie miał pięć sztuk, wliczając w to trzech strażników, którzy wysadzili się w powietrze. Westchnął. Jaki to był piękny plan: umieścić złoto w trumnach, wyekspediować je do domu i tam, po powrocie, pewnej ciemnej nocy wykopać i przetopić złoto, a następnie - już z pozycji niekwestionowanego bogacza narzucać wszystkim swoją wolę! Niestety, wszystko było już nieaktualne. Zawiodły go zdradzieckie zwierzaki.

    Potrzebował odznaki i numeru identyfikacyjnego IBI, a poza tym poczułby się lepiej, gdyby raz lub dwa przyłożył pięścią trupowi Jayeda. Nałożył maskę i wyszedł z bazy. Gdy mijał klatkę z kobietami, zauważył, że przed wejściem ktoś zostawił tobołek z żywnością i drewnem opałowym. Kopnął go i już chciał iść dalej, kiedy uświadomił sobie że "siły psychiczne" mogłyby przedwcześnie zaalarmować zwierzaki w górach. Wyłączył więc obwód elektryczny, otworzył drzwi klatki i cisnął tobołek do środka. Pakunek wylądował w samym środku ogniska i mniejsza z kobiet poderwała się, aby uratować go przed spłonięciem. Terl zauważył, że druga trzyma w ręku nóż z nierdzewnej stali, pochodzący zapewne ze starych ruin. Podszedł i wyrwał go z jej ręki. Pamiętając jednak o "siłach psychicznych", usiłował jednocześnie poklepać ją dobrotliwie po głowie. Wyraźnie nie przypadło jej to do gustu. Wsadził nóż za pas, wyszedł, włączył ponownie prąd i wetknął do kieszeni na piersiach skrzynkę zdalnego sterowania. Młodsza z kobiet mówiła coś w swoim języku - bez wątpienia coś obrzydliwego. Zdradzieckie kreatury, te zwierzaki! Niech tam, wszystko to zostanie wkrótce załatwione. Gdy tylko bombowiec z gazem wykona swoje zadanie, skończy i z tą parą. I będzie miał kłopot z głowy.

    Skierował się w dół, do kostnicy. Włączył światła, zamknął drzwi i dźwignął na regał tysiącfuntowe ciało Numpha. Stary safanduła nawet po śmierci wyglądał głupio z wyrazem zdziwienia na twarzy. Jeszcze nie całkiem krew na nim wyschła i Terl zaplamił sobie łapy. Wytarł je w płaszcz Numpha. Zwłoki Jayeda były zadziwiająco lekkie, ważyły nie więcej niż siedemset funtów. Zwalił je na stół i z furią uderzył kilkakrotnie.

    - Niech cię szlag trafi! - mówił do trupa. - Gdybyś się nie zjawił, moja przyszłość mogłaby wyglądać zupełnie inaczej!

    Raz jeszcze walnął pięścią w zwłoki. Parchy! Ta kreatura miała parchy! Terl popatrzył na trupa z niesmakiem, a potem pochylił się, złapał za gardło i zaczął dusić. Gdy zwolnił ucisk, głowa z łomotem opadła na stół. Jeszcze raz walnął w nią pięścią. Opanował się. Musi zachować spokój, musi być zimny, działać bezbłędnie. Gdzie jest odznaka? Obmacał kurtkę, ale nie wyczuł żadnego twardego przedmiotu. Może Jayed miał odznakę ukrytą w butach? Zelówki ze schowkiem były specjalnością IBI. Ściągnął buty i skontrolował je starannie. Zelówki były normalne. Niech to szlag trafi! Facet przecież musiał gdzieś mieć odznakę! Terl obmacał postrzępione spodnie. Nic. Odstąpił od ciała. Cóż za godny pożałowania obraz przedstawia ten Jayed! Ubranie pełne dziur. Futro nosiło ślady choroby.

    Gdzie mogła być ta odznaka? Przecież Jayed po coś sięgał! Gwałtownym ruchem Terl rozdarł pokrwawioną koszulę i kurtkę, odsłaniając pierś trupa. Rozrywał łapami materię na strzępy i obmacał każdy jej kawałek. Nic. I nagle zwrócił uwagę na pierś Jayeda. Wbił w nią wzrok. Trzy poziome linie! Piętno przestępcy!

    Strzępy materiału wypadły mu ze szponów. Pochylił się niżej, patrząc na pierś z bliższej odległości. Pomyłka była wykluczona. To było piętno! Pochylił się jeszcze bardziej i spróbował zdrapać linie. Nie udało się, były głęboko wypalone. Ocenił je z wprawą fachowca. Miały około roku. Odwrócił się pośpiesznie i chwycił prawą kostkę trupa. Tak! Blizny od kajdan wraz ze znakami jednego z imperialnych więzień. Przyjrzał się bliżej. Blizny również pochodziły mniej więcej sprzed roku. Oparł się o ścianę, patrząc na zwłoki.

    Nie była to znów taka nietypowa historia. Funkcjonariusz lub agent, który w czasie pełnienia obowiązków służby dokonał przestępstwa lub przez głupotę dawał się wmanewrować w jakieś ciemne machinacje, był wyrzucany z posady i osadzany w którymś z więzień Imperium. W jednej chwili Terl dokładnie pojął, co Jayed zrobił. Użył całego swego talentu, by uciec. Wyrobił sobie fałszywe papiery na nazwisko Snit. Załatwił miejsce na liście wyjazdowej personelu Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego i uzyskał skierowanie do najbardziej odległej placówki Towarzystwa.

    Jayed był zbiegiem! Jayed nie prowadził żadnego śledztwa! Jayed się ukrywał! Ruch, który wykonał w kierunku piersi... chciał pokazać Terlowi piętna i zdać się na jego łaskę! I mogło to poskutkować. Terl mógł go przecież wykorzystać. Tyle miesięcy udręki! Zbędnej udręki.

    Terl patrzył na godną pożałowania, parszywą kreaturę, leżącą na stole sekcyjnym. Dobrze, że drzwi były zamknięte, bo nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

3

    Raz jeszcze tego dnia Terl zasiadł za biurkiem. Był odprężony i spokojny. Spod pióra gładko wyłaniał się raport. Jego odkrycie zmieniło zupełnie postać rzeczy. Teraz cała sprawa wyglądała bardzo prosto. W związku z tym, że wśród personelu roboczego stwierdzono obecność pewnej liczby elementów kryminalnych, Numph otrzymał ostrzeżenie - kopia w załączeniu - o konieczności zachowania czujności. Nie poskutkowało ono i przestępcy, którego nazwisko według posiadanych przez niego papierów brzmiało Snit, udało się dostać na teren biur, prawdopodobnie z zamiarem dokonania rabunku. Natknął się tam na Numpha, który zastrzelił go, ale i sam został przez niego śmiertelnie trafiony. Oświadczenia świadków zostały zebrane i stanowią załącznik do raportu. Departament personalny Głównego Biura Towarzystwa powinien ewentualnie ustanowić jakąś formę kontroli fizycznej, był to bowiem już drugi wypadek znalezienia się napiętnowanego przestępcy w ostatnich transportach personelu. Oczywiście, wytwarzanie dochodu stanowi dla Towarzystwa konieczność, jak również jest zrozumiałe, że chodzi tu o bardzo odległą planetę, ale ma ona tylko jednego funkcjonariusza ochrony bezpieczeństwa. Sprawa w istocie nie ma większego znaczenia i nikt nie ośmiela się poddawać krytyce działalności Głównego Biura Towarzystwa, bo przecież ono wie najlepiej, co czyni. Sytuacja jest całkowicie opanowana. Obowiązki Dyrektora Planety przejął mianowany ostatnio i w pełni kompetentny zastępca. Zwłoki są przewidziane do transfrachtu przy najbliższym odpalaniu.

    I to by było wszystko. Odprężony skończył pakowanie materiałów dowodowych i dysków z rejestratora obrazów. Tym się już nikt więcej interesować nie będzie. Przywołał Chirk i dał jej paczkę z poleceniem wpisania do rejestru i złożenia w dyspozytorni. Gdy wyszła, spojrzał na zegarek - powinien już być przy odbiorniku. Przeszedł do maszyny i wywołał współrzędne potrzebnych mu zdjęć. Wyskoczyły z furkotem. Niedbale rzucił na nie wzrokiem. Szło tylko o potwierdzenie planu odpalenia bezzałogowego bombowca. No tak, zwierzaki wciąż były na terenie kopalni, pracowały przy klatce windy...

    Nagle usiadł i rozłożył zdjęcia. Zwierzaki pracowały w dole, u podnóża urwiska, przerzucając spychaczem rumowisko! Ależ tak! Żuraw dźwigał w górę sieć z rudą... co też w niej mogło być? Szybko wcisnął klawisz powiększający obraz i przyjrzał mu się dokładnie, podobnie jak analitycznemu zapisowi na krawędzi zdjęcia. Nie musiał go sprawdzać, znał go! To było złoto! Zwierzaki eksploatowały żyłę z usypiska!

    Wstał i przejrzał zdjęcia bardziej szczegółowo. Co to takiego znajduje się na stoku zwaliska? Aha, pokiereszowane resztki zwłok. Były więc ofiary w tunelu i zwierzaki kierowane głupim sentymentalizmem wydobyły je na zewnątrz. Czy warto było zawracać sobie tym głowę? Nie mieli przecież obowiązku odsyłania zwłok na rodzimą planetę. Kogo też obchodziły zwłoki zwierzaków? Ale zaraz, zaraz. To znaczy, że musieli dotrzeć do żyły od tyłu.

    A co robią z klatką? Wciąż drążą? Aha, gniazda. Musieli stwierdzić obecność innego gniazda w żyle położonej powyżej, wewnątrz góry. Specjalista górniczy Terl wiedział, że jest to realna możliwość. Przyjrzał się złotu w sieci. Czyżby było tego aż kilkaset funtów? Opadł na fotel i zaśmiał się. Bezzałogowy samolot bombowy... Nie musi go na razie odpalać. Może poczekać do dnia dziewięćdziesiątego trzeciego. Wtedy - na pewno odpali, ale nie teraz. Nie, na skręconą mgławicę! Jeszcze nie teraz!

    Czuł się wspaniale. Po raz pierwszy od wieków nie bolała go głowa. Wyciągnął łapę przed siebie. Nie drżała.

4

    Terla rozsadzała radosna energia. Wyciągnął sprzęt i teczki z dokumentami. Zmienił nieco swój plan. Pomaszerował do biura Dyrektora Planety.

    Służący ukończyli już usuwanie plam krwi, ale trochę śladów pozostało. W powietrzu unosił się ostry zapach środków czyszczących. Ker był na miejscu. Karłowaty Psychlos w olbrzymim fotelu za wielkim, masywnym biurkiem wyglądał trochę śmiesznie. Poza tym był wyraźnie zdeprymowany i zagubiony.

    - Dzień dobry, Wasza Planetarna Mość - pozdrowił go Terl.

    - Czy nie zechciałbyś zamknąć drzwi? - odpowiedział Ker bezbarwnym głosem.

    Terl wyciągnął czujnik spod ramienia i wykonał nim kilka okrężnych ruchów dla upewnienia się, czy w ciągu nocy nie zainstalowano w pomieszczeniu podsłuchu. Był prawie pewien, że do tego nie doszło, ale wolał sprawdzić. Czuł się wolny!

    - Nie jestem zbytnio popularny - powiedział Ker. - I ludzie wciąż nie są dla mnie specjalnie uprzejmi. Dziwią się, jak Numph mógł mianować mnie swoim zastępcą. Ja też się dziwię. Jestem przecież funkcjonariuszem operacyjnym a nie administratorem. A teraz nagle zostałem Dyrektorem Planety...

    Terl ze słodkim uśmiechem przysunął się bliżej.

    - Słuchaj, Ker, chcę ci coś powiedzieć! Wiedz jednak, że w razie czego zaprzeczę, jakobym cokolwiek mówił. Nie będzie żadnego zapisu tej rozmowy, a ty o niej natychmiast zapomnisz. - Ker zesztywniał. Jako zahartowany kryminalista wiedział aż nadto dobrze, że nie należy dowierzać szefom bezpieczeństwa. Poruszył się niespokojnie w swoim wielkim fotelu. - To nie Numph cię mianował - mówił dalej Terl. Ker siedział nieruchomo. - To ja ciebie mianowałem. I jak długo będziesz robił dokładnie to, co ci polecę, bez mówienia o tym komukolwiek, będzie ci dobrze. Więcej niż dobrze. Będzie wspaniale!

    - Przecież w dziewięćdziesiątym drugim dniu przyślą tu nowego Dyrektora Planety - zaoponował słabo Ker. - To już zaledwie za parę miesięcy. I może dowiedzieć się, że ja coś zrobiłem nie tak jak trzeba... tak, może nawet wykryć, że w pewnych sferach galaktycznych jestem osobą niepożądaną.

    - Nie, Ker, nie sądzę, aby ciebie zmieniono. Więcej, jestem pewien, że cię nie zmienią. Będziesz siedział w tym fotelu jeszcze przez całe lata. - Ker nadal był nieufny, ale szef bezpieczeństwa robił wrażenie tak pewnego siebie, że karzeł słuchał go z uwagą. Terl otworzył kopertę i rozłożył dowody, jakie zebrał przeciw Numphowi. Ker przyglądał się im, coraz szerzej otwierając oczy. - Widzisz? Szwindel finansowy na setki milionów kredytów rocznie. Numph brał z tego połowę. Nie tylko że będziesz tu przez całe lata, ale wrócisz do domu bogaty. Tak bogaty, że będziesz mógł kupić sobie czyste akta personalne i żyć w luksusie.

    Karłowaty Psychlos zaczął przeglądać dokumenty. Na początku miał pewne trudności z uchwyceniem problemu. Nipe, bratanek Numpha, udzielał pożyczki na płace dla pracowników na Ziemi, ale w rzeczywistości odprowadzał połowę funduszu wynagrodzeń oraz wszystkie premie na swoje prywatne konto i na konto Numpha. Wreszcie Ker zrozumiał, co ma robić! Wystarczy kontynuować ukrywanie premii i wypłacać zaledwie połowę wynagrodzeń.

    - Dlaczego to robisz? - zapytał Terla. - Masz w tym jakiś udział? Czy tak?

    - Ależ nie, nie pragnę nawet kredyta. A robię to, oczywiście, dlatego, że jestem twoim przyjacielem. Czyż nie ochraniałem cię zawsze?

    - I tak masz już tyle materiałów kompromitujących, że mógłbyś mnie w każdej chwili zwaporyzować - powiedział Ker. - Mało ci jeszcze?

    - No, no, Ker! - powiedział Terl z przyganą i uznał, że czas już przejść do sedna sprawy. - Chcę, abyś wszelkie decyzje, jakie ci podsunę, wydawał w swoim imieniu. Mnie wydasz polecenie, abym w ciągu sześciu miesięcy wrócił do domu.

    - Dobrze, dobrze. Mogę nawet nakazać, aby wydawane przez ciebie decyzje nigdy nie były kwestionowane. Ale nadal nie widzę szansy na to, by za dwa miesiące nie zwolniono mnie z tego stanowiska.

    - To jest szyfr, jakim posługiwał się Numph. Numery pojazdów znajdujących się w użytkowaniu. Nikt cię nie zwolni. Nipe, bratanek Numpha, ma wielkie wpływy. Tu masz swoją pierwszą szyfrowaną depeszę do Nipe... - Terl położył papier na biurku.

    Treść depeszy była następująca: "Numph padł ofiarą zamachu dokonanego przez zbiegłego przestępcę. Powstała nowa sytuacja. Numph wyznaczył mnie specjalnie do prowadzenia tej sprawy dalej. Warunki jak zawsze. Proszę przekazać udział Numpha na moje konto numerowe w Galaktycznym Towarzystwie Powierniczym. Kondolencje. Mam nadzieję na pomyślną współpracę w przyszłości. Ker".

    - Ja przecież nie mam numerowego konta - jęknął Ker.

    - Będziesz miał, przygotowałem już w tej sprawie wszystkie papiery. Odlecą najbliższym transfrachtem. Pewne na sto procent.

    Ker raz jeszcze popatrzył na depeszę. Po raz pierwszy od chwili swojego nagłego awansu zaczął się śmiać. Wyprostował się w fotelu, wydawało się, że urósł. Potem przechylił się do przodu i wymienił z Terlem serdeczny uścisk łapy. Gdy szef bezpieczeństwa wyszedł, Ker napuszył się, napuszył się tak bardzo, że wypełnił sobą cały fotel.

    Jedyna obawa, jaką miał Terl, dotyczyła tego, czy temu tępemu karłowi woda sodowa nie uderzy do głowy i czy nie popełni jakiegoś błazeńskiego błędu. Ale będzie miał go na oku, będzie go obserwował szczególnie czujnie. A zresztą, kogo może obchodzić los Kera, gdy Terl opuści tę planetę!

    Szansa na ewentualne sprzymierzenie się Jonniego z Kerem została całkowicie unicestwiona.

5

    Wszystkie następne działania Terla były starannie obserwowane przez bystre, szkockie oczy.

    Późnym rankiem poprzedniego dnia Terl wyjechał czołgiem z bazy i z dużą prędkością skierował się ku miastu na północy. Około południa opuścił zrujnowane miasto i ruszył z hałasem ku akademii, jadąc wzdłuż zarośniętej zielskiem autostrady. Pod akademią wysiadł i zamaszystym krokiem zbliżył się do nadchodzącego wartownika.

    Personelu na terenie bazy było obecnie bardzo mało - tylko jednostka porządkowa i trzech wartowników, rekonwalescentów po wypadkach. Wartownik miał jedno ramię w łubkach, zawieszone na temblaku.

    - Czym mogę panu służyć? - zapytał w poprawnym Psychlo. Terl rozejrzał się. Poza małym samolotem pasażerskim nie widać było żadnych pojazdów. Musieli mieć je wszystkie na górze, na terenie kopalni. Prawdopodobnie odczuwali nawet ich niedostatek. Popatrzył na wartownika - zapewne brakowało im też personelu, wiedział przecież co nieco o niebezpieczeństwach pracy w kopalni. No cóż, nieważne, przy życiu pozostawała jeszcze wystarczająca liczba zwierzaków. Zastanawiał się, w jaki sposób porozumieć się z wartownikiem. Na to, że ów zwrócił się do niego w języku Psychlo, nie zwrócił uwagi, było to przecież niewiarygodne - zwierzaki były głupie. Gestami łap usiłował dać do zrozumienia, że poszukuje Jonniego. Odegrał całą pantomimę rozglądania się wokół, przygarniania ramionami kogoś ku sobie i ustawiania go na miejscu u swego boku.

    - Ma pan zapewne na myśli Jonniego - rzekł wartownik.

    Terl przytaknął z roztargnieniem i rozejrzał się wokół. Wyglądało na to, że będzie musiał czekać, dopóki samolot nie dostarczy Jonniego z kopalni. Ale to nic, wszystko było w porządku. W przypływie dobrego humoru zdał sobie sprawę, że oto teraz ma bardzo dużo czasu i, co więcej, pełną swobodę poczynań. Mógł udać się tam, gdzie chciał, i mógł robić to, co chciał. Postanowił trochę się przejść. To na pewno była przeklęta planeta, ale teraz miał na niej mnóstwo przestrzeni, jakby otaczające go dotychczas niewidzialne ściany oddaliły się nagle o całe mile. W pobliskim parku pasło się kilka koni. Chcąc skrócić sobie czas oczekiwania, Terl postanowił poćwiczyć szybkie wyciąganie z kabury miotacza i strzelanie do celu. Jednemu po drugim, poprzetrącał koniom nogi. Jęki konających z bólu wierzchowców sprawiły mu czystą rozkosz. Był tak samo szybkim i tak samo dokładnym strzelcem jak zawsze. I to z dwustu jardów! Jeszcze jeden koń, czarny. Cztery wyciągnięcia z kabury, cztery strzały. Zamiast konia - podrygujący tobół. I ten kwik! Coś wspaniałego!

    Dochodzący z tyłu głos Jonniego nie zaskoczył Terla. Potwór odwrócił się powoli.

    - Chcesz spróbować? - zapytał, wyciągając miotacz, a kiedy Jonnie wyciągnął po niego rękę, ryknął śmiechem i schował broń do kabury przy pasie.

    Jonnie czekał na Terla już od dawna. Gdy tylko potwór opuścił miasto, Jonnie wyruszył z kopalni, żeby być na miejscu wcześniej. Wydawało mu się, że będzie lepiej, jeśli Terl nie dowie się, iż jest pod obserwacją, toteż starał się spotkanie odwlec możliwie jak najdłużej, ale nie mógł wytrzymać jęków torturowanych koni. Terl był bardzo odmieniony. Był znowu taki jak dawniej.

    - Przejdźmy się! - zaproponował.

    Skinieniem ręki, którego potwór nie spostrzegł, Jonnie dał znak Szkotowi, aby poderżnął gardła okaleczonym koniom i zakończył ich mękę. Powiódł Terla za róg budynku, aby nie patrzeć na tę operację.

    - A więc, zwierzaku - powiedział Terl. - Widzę, że robota idzie wam dobrze. Zdaje się, że próbujecie dotrzeć do drugiego gniazda?

    - Tak - odparł Jonnie, starając się trzymać nerwy na wodzy - ale wciąż jeszcze nie mamy dostatecznej ilości złota.

    Stwierdzenie to nie mijało się z prawdą, jako że całość wydobytego ostatnio złota miał w tej chwili w woreczku przy sobie.

    - Bardzo dobrze, bardzo dobrze - rzekł Terl. - Czy potrzebujecie jakiegoś sprzętu? Jakiegoś zaopatrzenia? Powiedz tylko słowo. Może masz ze sobą jakąś listę? - Jonnie pokręcił przecząco głową. - Skoro nie masz, to trudno. Wsadź więc listę do tych tłumoków, które pozostawiacie na zewnątrz klatki, a ja załatwię, aby wszystko było wam dostarczone. Oczywiście, daj temu jakąś nazwę, na przykład "Elementy szkoleniowe"! A jeśli będziesz chciał się ze mną spotkać, błyśnij trzy razy latarką w okna mojego pokoju. Wyjdę na zewnątrz i będziemy mogli sobie pogadać. Jasne?

    Jonnie przytaknął. Od czasu do czasu w kopalni powstawały przecież jakieś górnicze problemy.

    - W porządku, dogadałeś się z właściwą osobą - powiedział Terl, klepiąc go po plecach. - O górnictwie wiem wszystko, nawet to, czego nie znajdziesz w żadnych książkach.

    Tak, to był rzeczywiście inny Terl. Nadal znajdowali się daleko w polu, niewidoczni zza wzgórza.

    - A teraz do interesu - powiedział Psychlos. - W osiemdziesiątym dziewiątym dniu dostarczycie moje złoto do tego budynku w starym mieście! - Wyciągnął z kieszeni zdjęcie.

    Na budynku widniał napis: "Mennica Stanów Zjednoczonych". Jonnie sięgnął po fotografię, ale Terl mu jej nie dał. Pokazał natomiast trzy inne zdjęcia ulicy i tegoż budynku sfotografowanego z dwóch innych stron.

    - W osiemdziesiątym dziewiątym dniu - powtórzył. - Dwie godziny po zachodzie słońca. I żeby nikt was nie widział! Jest tam przygotowany przeze mnie pokój, w którym złożycie złoto!

    Jonnie przyjrzał się starannie fotografiom. Było jasne, że Terl nie ma zamiaru mu ich dać. Na zdjęciach widniało kilka kopców. Wiedział, że kryją one stare samochody. Większy kopiec za budynkiem to prawdopodobnie ciężarówka. Solidne drzwi budynku były zamknięte, ale bez wątpienia Terl już je odryglował.

    - Czy macie ciężarówkę z platformą? - zapytał Terl. - Nie macie? Dam wam jedną. Teraz słuchaj uważnie! Ty i nie więcej niż dwa inne zwierzaki macie przybyć dokładnie o ustalonym czasie. Pamiętaj, masz być osobiście! Powiesz pozostałym, że wrócicie dopiero po dziewięćdziesiątym trzecim dniu i dostarczycie im zapłatę. .Od osiemdziesiątego dziewiątego do dziewięćdziesiątego trzeciego dnia będziesz miał inne zajęcie. Rozumiesz? Tylko ty osobiście i dwa zwierzaki, nikt więcej! Reszta ma pozostać w kopalni! Jasne?

    Jonnie potwierdził, że zrozumiał. Stali niewidoczni, ukryci za krzakami.

    - Czy chciałbyś zobaczyć próbkę tego, co wydobyliśmy?

    Oczywiście, że Terl chciał. Jonnie rozłożył więc na ziemi kawałek materiału i wysypał zawartość woreczka. Terl najpierw spojrzał w górę dla upewnienia się, że nie jest obserwowany, a potem przykucnął. Przez jakiś czas pieścił pazurami złote struny, do których gdzieniegdzie przyczepione były jeszcze drobiny kwarcu. Następnie wstał i gestem łapy dał znak, by Jonnie zabrał złoto. Ze wzrokiem wciąż wlepionym w woreczek westchnął głęboko pod maską.

    - Wspaniałe! - Z trudem otrząsnął się z rozmarzenia. A więc w osiemdziesiątym dziewiątym dniu otrzymuję tonę złota, czy tak? - Poklepał kieszeń, w której miał skrzynkę zdalnego sterowania. - A potem, w dziewięćdziesiątym trzecim dniu otrzymacie swoje wynagrodzenie!

    - Dlaczego takie opóźnienie? - spytał Jonnie. - To przecież aż cztery dni.

    - Och, będziecie mieli jeszcze parę rzeczy do zrobienia odparł Terl. - Nie bój się, zwierzaku! Jak przyjdzie czas, zapłacę wam z procentem. Przyrzekam ci to uroczyście! - Zarechotał głośno i Jonnie uświadomił sobie, że choć Terl mógł czuć się dzisiaj znakomicie, to jednak tak całkiem chyba nie był przy zdrowych zmysłach. - Dostaniecie wszystko, co się wam należy, zwierzaku! - ciągnął Psychlos. - Wracajmy!

    Nigdy w życiu szef ochrony nie czuł się tak dobrze. Pamiętał z podróży do kraju Szkotów, jacy byli pazerni na zapłatę. Dostaną ją. Na pewno! A potem będzie mógł zabić kobiety. Bez żadnej obawy przed "siłami psychicznymi". Rozkosz!

    - Do zobaczenia, zwierzaku! - powiedział i odjechał w znakomitym nastroju.

6

    Kolejne tygodnie były pełne napięcia. Drążyli żyłę z nadzieją na dotarcie do drugiego gniazda, ale stale natykali się tylko na biały kwarc.

    Incydent ze stadem koni wywołał wśród ludzi wrzenie. Opiekowali się tymi końmi, stały się ich ulubieńcami. Pozostawione na terenie akademii pasły się tam, czekając na lepsze czasy. Szkoci czuli się przygnębieni nie tylko samą stratą, ale i ohydnym sposobem, w jaki im ją wyrządzono. Do wszystkich dotarło, z jakim wrogiem mają do czynienia. Czy wszyscy Psychlosi byli tacy? Niestety, tak. W okolicy bazy widziano inne okaleczone zwierzęta. I te biedne dziewczęta, które są w tak wielkim niebezpieczeństwie! Na razie nie pozostawało jednak nic innego, jak tylko zaciskać zęby i wierzyć, że plan się powiedzie.

    Nie wolno im było niczego zaniedbać - wyglądało to tak, jakby grali z szaleńcem w jakieś straszne szachy.

    W innych dziedzinach robili jednak postępy. Angus dorobił klucze do wszystkiego, co tylko miał w polu widzenia. Było to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne: praca w ubiorach termicznych, ciche nocne podchody po śniegu, sporządzanie woskowych odcisków, zacieranie śladów. Niebezpieczeństwo przy tym rosło podwójnie, bo zdemaskowanie mogło nie tylko kosztować życie, ale także zaalarmować Psychlosów, że coś się szykuje.

    Dobrze szło studiowanie przebiegu walk sprzed tysiąca lat. Raporty zostały uporządkowane, a wszystkie satelitarne zdjęcia posegregowane i ułożone w kolejności. Jonnie i doktor McDermott pracowali nad nimi, szukając jakichś użytecznych informacji. Liczne raporty dotyczyły udziału samolotów bojowych w tej walce. Jedną z zastanawiających spraw była informacja o tym, że samolot Psychlosów zniszczył czołg w centrum Denver. Zgodnie bowiem z danymi Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych żadnego czołgu do centrum Denver nie odkomenderowano. Zaintrygowany Jonnie odszukał jeszcze jeden raport dotyczący tego samego samolotu. Po zbombardowaniu czołgu, którego według raportu w ogóle nie było, samolot odleciał z wielką prędkością w kierunku północno-zachodnim i widziano, jak rozbił się o pokryty śniegiem stok góry. Nie eksplodował. Określono dokładnie położenie rozbitej maszyny. Sprawdzili na swoich mapach. Było to zaledwie o trzysta mil na północ od miejsca, w którym się teraz znajdowali.

    Dunneldeen poleciał to sprawdzić. Detektor metali wykrył, że samolot wciąż tam jest, zagrzebany w wiecznych śniegach. Odkopali go i używając dwóch latających platform do transportu rudy przerzucili w nocy do starej bazy w kanionie, gdzie został poddany drobiazgowym oględzinom. Nie nadawał się już do użytku, ale stanowił prawdziwą skarbnicę cennych informacji, których nie zdobyłby w bazie Psychlosów nawet najlepszy zwiad. Obydwaj psychloscy piloci zginęli w czasie katastrofy, ale ich wyposażenie było w zasadzie nie uszkodzone.

    Zbadali każdy szczegół budowy masek do oddychania. Stwierdzili, że samolot zawierał pomieszczenie z rakietowymi plecakami, stanowiącymi rodzaj spadochronu na wypadek konieczności opuszczenia maszyny. Pasy bezpieczeństwa nie różniły się od stosowanych w pojazdach kopalnianych. Piloci mieli pistolety w zawieszonych u pasów kaburach. Stery były identyczne jak w samolotach kopalni. Elementem dodatkowym były spusty miotaczy pokładowych i przełączniki magnetycznych "uchwytów". Sprawdzając płozy samolotu, stwierdzili, że istotnie były one elektromagnetyczne. Dzięki nim samolot mógł być przytwierdzany do dowolnej metalowej powierzchni i kotwiczenie jego stawało się zbyteczne. Zlokalizowali też szczeliny zamków i określili typy otwierających je kluczy. Oczyścili samolot, na ile się dało, i używali go do szkolenia pilotów.

    Pastor wykonał sekcję zwłok Psychlosów w celu ustalenia, gdzie zlokalizowane były ważne dla życia organy. Ich serca znajdowały się nisko, na poziomie klamer pasów, natomiast płuca mieli w górnej części barków. Mózgi były umieszczone bardzo nisko w tylnej części czaszki. Po sekcji pastor pochował zwłoki przy zachowaniu właściwego ceremoniału.

    Pracowali w pocie czoła. Na ogromnym poddaszu budynku "Nieustraszonego Imperium" zbudowali wielki model bazy Psychlosów i każdy członek zespołu musiał się z nim dokładnie zapoznać. Na jednej z łąk zaznaczyli przybliżone odległości i sporządzili plan czasowy różnych zamierzeń: jak szybko należy przemieszczać się z jednego miejsca do drugiego, o ile wcześniej przed godziną zero trzeba wyruszyć z różnych miejsc, by spotkanie wszystkich nastąpiło w tym samym czasie. Wielu informacji jednak nie mieli i uzyskać nie mogli, więc musieli założyć, że plan będzie realizowany w miarę elastycznie.

    Musieli zastąpić zabite wierzchowce innymi końmi. Załatwiło to paru ludzi, którzy zdołali złowić w okolicy kilka dzikich koni i w szybkim tempie je ujeździli.

    Wszyscy stali się mistrzami w posługiwaniu się karabinami szturmowymi i bazookami. Szkolenie prowadził Robert Lis, były znakomity komandos.

    - Jeśli popełnimy jakiś błąd - powtarzał wielokrotnie i poślizgniemy się na jakimś drobiazgu, tutejsze równiny raz jeszcze zaroją się czołgami Psychlosów, a niebo zapełni się ich bojowymi samolotami. Rodzima planeta Psychlosów zareaguje w sposób okrutny. Jedyną drogą odwrotu dla nas będzie ucieczka do starej bazy wojskowej w Górach Skalistych i gdy Psychlosi zdecydują się na użycie gazu, prawdopodobnie zginiemy z braku tlenu. Mamy tylko jedną nikłą szansę. Nie wolno więc nam przegapić nawet najmniejszego drobiazgu. Przeróbmy to wszystko jeszcze raz!

    Sześćdziesięciu mężczyzn porywających się na całe Imperium Psychlo? Byli zdeterminowani i wiedzieli, że nie ma innego wyjścia. Przerabiali wszystko jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz.

    Wciąż jednak nie mieli tego, co było kluczowe i najważniejsze: złota.

7

    Praca w kopalni odbywała się na trzy zmiany, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Coraz głębiej i głębiej wgryzali się w jałową żyłę białego kwarcu.

    Nagle, sześćdziesiątego dnia, dotarli do uskoku żyły. Jakieś kataklizmy w przeszłości przesunęły ją: w górę lub w dół, w prawo albo w lewo. Mieli przed sobą tylko litą skałę. Żyła zniknęła. Już od dawna brali pod uwagę taką możliwość. Od tygodni zwiadowcy starali się zlokalizować wszelkie możliwe zapasy złota, znajdujące się w okolicy. Nadzieję rozbudziło niedawne odkrycie przez Jonniego złotej monety w skarbcu w banku w Denver. Ale pozostawione tam monety były w większości po prostu świecidełkami, bezwartościowymi pamiątkami z posrebrzanej miedzi! Cóż z tego, że znaleźli jeszcze pięć złotych. Od tych kilku uncji do tony jeszcze bardzo daleka droga. Kilka kawałków wygrzebanych w czymś, co było pewnie kiedyś sklepem jubilerskim, dodało dwie mizerne uncje. Złota nie znaleźli również w skarbcach dyrekcji dawnych kopalni w górach, choć odkryli tam całą masę pokwitowań. Wszystkie brzmiały: albo "wysłać (tyle a tyle) uncji do Mennicy Stanów Zjednoczonych", albo "wysłano (tyle a tyle) funtów koncentratu do przetopu".

    Po niebezpiecznym przelocie na obciążonym maksymalnym zapasem paliwa samolocie Dunneldeen wraz z drugim pilotem i strzelcem dotarł aż nad wschodnie wybrzeże, do miejsca które kiedyś nazywało się Nowy Jork. Lecieli nocą, by nie wykrył ich bezpilotowy samolot zwiadowczy. Wśród zrujnowanych gmachów znaleźli kilka skarbców. Przeszukali je. Wszystkie były puste. Odwiedzili również odszukane przez historyka miejsce zwane Fort Knox. Zastali tylko wypalone ruiny. Przy okazji Dunneldeen zgromadził wiele interesujących informacji i zrobił sporo zdjęć: zwalonych mostów, zrujnowanych budynków, stad dzikich zwierząt, bydła i robactwa. Nie zarejestrowali jednak śladu ludzi. I nie zdobyli złota.

    Wniosek był jeden: Psychlosi już przed tysiącem lat starannie czyścili planetę ze złota. Musieli nawet zabierać zabitym leżącym na ulicach obrączki, pierścionki i łańcuszki. Obok znanego zamiłowania Psychlosów do polowania na ludzi, również złoto mogło być przyczyną niemal totalnej zagłady mieszkańców Ziemi. Były dowody, że w początkowym okresie inwazji masakry na ludziach były dokonywane głównie w celach łupieżczych. Szkoci zaczęli teraz lepiej rozumieć motywy niebezpiecznego przedsięwzięcia Terla. Dla ludzi złoto nie znaczyło wiele - było ładne, nie traciło połysku i dawało się łatwo kształtować, lecz nierdzewna stal była o wiele bardziej przydatna. Handel i oszczędzanie kojarzyły im się z przedmiotami mającymi wartość użytkową. To one stanowiły prawdziwy majątek.

    Żadne z tych przedsięwzięć nie przybliżyło ich ani na krok do uzyskania tony złota. Jak szaleni wykonywali kolejne próbne wiercenia w poszukiwaniu zgubionej żyły. Znaleźli ją ponownie w siedemdziesiątym dniu. Procesy górotwórcze przemieściły ją o dwieście trzydzieści stóp na północ i zaledwie o trzydzieści stóp pod powierzchnią zbocza. Przygotowali świeży teren dla sprzętu i nowego szybu, rozpoczęli ponowne drążenie białego kwarcu. Szerokość żyły zmalała do trzech stóp. Wgryzali się w nią, wypełniając ciemne powietrze tunelu białym pyłem i dymem eksplozji.

    Jonnie powrócił do studiowania raportów z bitwy. Musieli bardzo precyzyjnie poznać taktykę Psychlosów. Raz jeszcze uderzył go brak logiki ataku na "czołg" w Denver, gdzie żadnego czołgu nie było. Uściślił pozycję na wyblakłym zdjęciu satelitarnym schodziły one z maszyny nawet po śmierci prezydenta. Tak jest, w tym miejscu był dym.

    Spenetrowali Denver bardzo dokładnie. Ciekawe, że Terl nie miał zamiaru pracować nad oczyszczaniem swego złota w Mennicy Stanów Zjednoczonych, ale wyznaczył miejsce w podziemiu odlewni położonej o kilka minut jazdy dalej. Mennicy chciał użyć tylko jako punktu odbioru.

    Wszystkie znalezione faktury na złoto mówiły wyraźnie o "Mennicy Stanów Zjednoczonych", toteż Jonnie nie mógł opędzić się od myśli, że w tym miejscu, do którego kierowano tak wiele złota, mogą istnieć jakieś ślady. Stanowiłoby to dla nich szansę na wypadek, gdyby nic nie wyszło z eksploatacji żyły. A ów czołg, który według danych wojskowych nie istniał, mógł stanowić ochronę mennicy. Wraz z Dunneldeenem dokonał szybkiego wypadu do Mennicy Stanów Zjednoczonych. Przedtem upewnili się, że tego późnego popołudnia nie ma tam żadnych pojazdów ani samolotów. Wylądowali w parku pod osłoną ogromnych drzew i udali się do celu. W mennicy panowała niczym nie zmącona cisza. Mimo że miejsce to zostało spenetrowane już wcześniej, przeszukali je raz jeszcze, z nadzieją że może Psychlosi przegapili wewnątrz jakiś skarbiec. Nie znaleźli nic.

    Bez pośpiechu wyszli na zewnątrz, w ciemność. Przechodzili właśnie obok kopców kryjących to, co kiedyś było samochodami. Dunneldeen, dla odprężenia się, zaglądał do ich wnętrza, ciekawy, jak też te samochody wyglądały w dniach, gdy jeździły. Jonnie myślał o zdjęciach, które pokazał mu Terl. Przeszedł na tył kopców i skierował światło górniczej lampy na ziemię, tak że odbijało w górę tylko poświatę. Jego wzrok zatrzymał się na największym kopcu. Nagle uświadomił sobie, że to właśnie musiał być ów czołg zniszczony przez samolot bojowy. Oderwał kawałek darni - pojazd porastała trawa, która wyrosła na nawiewanym przez setki lat piasku. Zrobił to ostrożnie, żeby później zatrzeć wszelkie ślady. Pojazd nie był zwykłym samochodem. W miejscu wypalenia widniał pogięty metal. Jonnie nigdy przedtem nie widział nic podobnego. Wrak miał szczelinę, z której prawdopodobnie można było strzelać, ale stanowiła jedyną rzecz upodabniającą go do czołgu. Okna miały kraty niczym klatka. Co to jest? Podważył łomem arkusz blachy i wszedł do środka. Wnętrze było okopcone pożarem, a ptyty podłogowe poodginane. Podważył jedną z nich. Wstrzymał oddech.

    W chwilę później radosny gwizd Jonniego przywołał Dunneldeena do pojazdu. Szkot wcisnął się do środka... Teraz wszystko stało się jasne. Kiedy nastąpił atak Psychlosów, Mennica Stanów Zjednoczonych podjęła próbę ewakuacji zawartości swoich skarbców. I oto leżało przed nimi w ciężkich sztabach złoto, które spoczywało tu spokojnie od tysiąca lat. Ocenili jego ilość, ważąc sztaby w drżących z podniecenia rękach. Po chwili fala emocji opadła.

    - Jest tego mniej niż jedna dziesiąta tony - rzekł Dunneldeen. - Czy Terla ta zadowoli?

    Jonnie nie sądził, by tak było, a nawet miał pewność, że Terla to nie zadowoli. Było tego również znacznie mniej, niż potrzebowali dla spełnienia własnych zamierzeń.

    - Jedna dziesiąta bochenka jest zawsze lepsza niż brak bochenka - powiedział pocieszająco Dunneldeen.

    Załadowali dwieście funtów złota do samolotu, przywrócili "czołgowi°' poprzedni wygląd, przysypali go śniegiem i zatarli wokół wszelkie ślady. Mieli teraz razem około trzystu funtów złota,

    Gdy wrócili do domu, historyk stwierdził, że ilość kruszcu jest wystarczająca, by zabrać się za alchemię, mistyczną sztukę przetwarzania ołowiu w złoto. I naprawdę spędził w nocy wiele godzin na bezowocnym studiowaniu owej metody.

    Pastor udał się do miasteczka Jonniego, aby przygotować ludzi do ewentualnego wycofania się do starej bazy. Przekazał mu po powrocie życzenia od ciotki Ellen i prośbę, aby bardzo na siebie uważali przy wyprawach w dzikie miejsca. Jonnie spostrzegł, że pastor mówił o ciotce Ellen bardzo ciepło. W głębi duszy życzył mu szczęścia.

8

    Trzecia zmiana w osiemdziesiątym szóstym dniu rozpoczęła pracę jak zwykle. W ostatnim czasie żyła stawała się coraz węższa. Ludzie odczuwali za każdym razem gorzkie rozczarowanie, gdy kończyli pracę nie znajdując gniazda ze złotem, mimo że od dawna stracili nadzieję na odnalezienie go.

    Dunneldeen, całkowicie już zdrowy, obsługiwał wibracyjną wgryzarkę. Spływał potem w tym zamkniętym, gorącym krańcu sztolni. W pewnej chwili wydało mu się, że dostrzega na ścianie inne zabarwienie. Wyłączył urządzenie i przetarł zmęczone oczy. Spojrzał ponownie. Czyżby to było złudzenie? Nie, to nie złudzenie! Na białej ścianie widniała pojedyncza błyszcząca żółta plama. Przyparł do niej ostrze wgryzarki i włączył zasilanie. Wibrujące ostrze weszło w głąb. Zatrzymał maszynę i podszedł do ściany. Przez moment stał jak zamurowany. W chwilę później ostrym gwizdem dał sygnał do przerwania pracy. Wybuchła dzika wrzawa! To było złoto! Trafili w końcu na drugie gniazdo!

    Krzyki ustały równie nagle, jak się zaczęły. Każde ostrze, każde wiertło, jakie tylko mieli do dyspozycji, rozpoczęło cięcie żyły. Na tle bieli kwarcu zaczęły rozkwitać złote struny. Emocjonująca wieść dotarła już do dyżurnego dyspozytora w mieście i w ciągu kilku minut na dole znalazła się cała trzecia zmiana. Miasteczko oszalało. Z pomocą wszystkich Szkotów i nawet dwóch starych wdów utworzono żywy łańcuch transportu wiader z urobkiem z kopalni. Zważoną mieszaniną złota i kwarcu napełniano worek po worku. Złoto miało postać poskręcanych sprężyn i małych, połyskujących guzów.

    Dwa dni później, tui przed zachodem słońca, skończyli opróżnianie gniazda. Po odrzuceniu zanieczyszczeń cały urobek ważył tysiąc sześćset czterdzieści siedem funtów. Razem z posiadanymi już trzystu sześcioma funtami czyniło to tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt trzy funty. Nie była to pełna tona, ale ilość ta powinna była wystarczyć. Wszystko szło zgodnie z planem! Zaczęli czyścić broń.

    Pastor modlił się długo i żarliwie za ich sukces. Stawiali wszystko na jedną kartę.

9

    Następnego dnia, dwie godziny po zachodzie słońca, Terl czekał przed mennicą. Było ciemno, najbliższe trzy noce również miały być bezksiężycowe. Pogoda na tej przeklętej planecie sygnalizowała początek wiosny. Zdarzały się już nawet pojedyncze ciepłe dni i śnieg tajał. Ta noc też była stosunkowo ciepła mógł więc spokojnie czekać.

    Stał oparty o ciężarówkę z platformą, którą przyjechał z bazy. Był to odrapany gruchot, nie figurujący nawet na stanie inwentarza. Nikt nie zauważył jego zniknięcia. Przygotował się starannie.

    Zwierzaki zjawiły się punktualnie. Ich pojazd, oświetlający przed sobą teren, wtoczył się i zatrzymał kilka stóp przed nim. Był załadowany. Więc jednak zwierzaki postarały się wywiązać ze swojej umowy. Tak, one naprawdę musiały być bardzo głupie.

    Nie mógł opanować ciekawości. Przeszedł ku platformie, zaczął oświetlać wnętrza worków i grzebać w nich. Złoto! Nie oczyszczone, nie przetopione struny złota, oblepione drobinami białego kwarcu... Nie, były też i kawałki przetopione. Opanował się. Zrobił krok do tyłu i skierował na worki detektor promieniowania. Były czyste. Rzucił okiem na tłoki, za pomocą których nadwozie wspierało się na mechanizmie jezdnym, oszacował masę ładunku. Biorąc poprawkę na niewielką wagę ludzi - około czterystu funtów - i na zanieczyszczenia, musiał mieć tu prawie tysiąc dziewięćset funtów kruszcu. Wiedział z ostatnich dokumentów handlowych, że ze względu na niedostatek złota na rynku Psychlo cena podskoczyła do ośmiu tysięcy trzystu dwudziestu jeden kredytów galaktycznych za uncję. Ładunek był więc wart w przybliżeniu - w liczeniu pamięciowym był bardzo sprawny - sto osiemdziesiąt dziewięć milionów siedemset osiemnaście tysięcy dziewięćset kredytów. Niewiarygodna fortuna! Bogactwo i władza! Czuł, jak rozpiera go siła.

    Zwierzaki nie wychodziły z kabiny. Terl podszedł do niej z boku i oświetlił wnętrze. Byli tam: Dunneldeen, Dwight i jeszcze jeden Szkot. Wykonując pantomimiczny spektakl, Terl usiłował dowiedzieć się, gdzie jest zwierzak o imieniu Jonnie. Zrozumiałość pantomimy była problematyczna, ale Dwight, który biegle znał język Psychlo, dokładnie wiedział, o co chodzi. Świadomie kalecząc wyrazy, powiedział:

    - Jonnie nie móc przybyć. On mieć wypadek i zranić noga. On powiedzieć, my przyjechać. Bardzo ubolewać.

    Wiadomość ta w pewnym stopniu zaskoczyła Terla. Krzyżowała jego plany. Ale istotnie, na zdjęciach terenu kopalni zrobionych tego popołudnia przez bezpilotowy samolot zwiadowczy, zauważył przewrócony spychacz, nie spostrzegł natomiast Jonniego z charakterystyczną jasną brodą, zawsze widocznego na zdjęciach z ostatnich miesięcy. Niech tam, nieważne. Nie było się czym specjalnie przejmować - najwyżej opóźni to moment pozbycia się kobiet. Zraniona noga nie blokowała przecież "sił psychicznych" tego zwierzaka. Uruchomiłby je, gdyby kobiety zostały zabite. A raz wyzwolone "siły" mogłyby narobić szkody. Chociaż, czy była taka przeszkoda, z którą on, Terl, nie mógłby sobie poradzić?

    - My pomóc przenieść worki do inny samochód - odezwał się Dwight.

    - Nie - powiedział Terl, ilustrując słowa szerokimi i wymownymi gestami łap - po prostu zmienimy samochody. Rozumiecie? Ja zatrzymuję ten, wy zabieracie tamten.

    Trójka Szkotów wysypała się z wielkiej kabiny ciężarówki Psychlo i wsiadła do kabiny samochodu Terla. Miejsce za kierownicą zajął Dunneldeen. Uruchomił silniki i szerokim zakrętem wyprowadził wóz z ulicy, kierując się tam, skąd przybyli. Terl pozostał na miejscu z wyczekującym uśmieszkiem. Ciężarówka dojechała do rogu i skręciła w boczną ulicę, znikając z pola widzenia Terla. Dunneldeen pośpiesznie zaprogramował automatyczną jazdę wozu w dół stoku. Spojrzał w bok, by upewnić się, że Dwight i drugi Szkot mają drzwi otwarte.

    - Teraz! - szepnął.

    Wyskoczyli. Dunneldeen otworzył swoje drzwi i dał nura, skulony, na miękką darń ulicy. Spojrzał za siebie. Pozostała dwójka już się podniosła i biegła, by się ukryć. Z kieszeni wyszarpnął osłonę cieplną i zaczął biec w stronę alei. Udało się!

    Ciężarówka przejechała wzdłuż ulicy jeszcze jakieś sto jardów i nagle eksplodowała, wywołując gwałtowny wstrząs, od którego runęły budynki po obu stronach ulicy.

    Wyczekujący przy załadowanej złotem ciężarówce Terl zachichotał. Słyszał grzechot odłamków i przeciągły grzmot wywołany rozpadaniem się budynków. Czuł dużą przyjemność, choć byłby bardziej zadowolony, gdyby wewnątrz pojazdu znajdował się jeszcze tamten zwierzak. Nie musiał sprawdzać. I tak by nic nie znalazł. Ładunek wybuchowy z zapalnikiem odległościowym był umieszczony pod siedzeniami. Wsiadł do załadowanej ciężarówki i poprowadził ją do budynku odlewni. Wszystko było przygotowane. Już dawno opracował siedem wariantów zastawienia pułapki na ludzkie stworzenia. Wykonał piąty, który przewidywał odprawienie ciężarówki wraz ze zwierzakami. Los sprawił, że wyszło lepiej, niż się spodziewał.

    Z pobliskich domów wyłonili się ludzie w osłonach termicznych. Dołączył do nich Dunneldeen i pozostała dwójka. Rozpoczynali drugą fazę operacji. Czy szczęście uśmiechnie się do nich i następnym razem? Przechytrzenie szalonego Psychlosa zależało w dużej mierze od wielkiego szczęścia.

10

    W pomieszczeniu starej odlewni Terl wszystko przygotował już wcześniej. Na oknach zaciągnięte były żaluzje, uszczelniono drzwi. Spośród oryginalnego wyposażenia, którym kiedyś posługiwali się ludzie, pozostawił jedynie ogromny metalowy kocioł na środku podłogi. Przerobił go nieco za pomocą szybkogrzejnych elementów psychloskiej aparatury. Przygotował narzędzia, kokile i molekularne natryskiwacze. Wyposażenie do znakowania pochodziło z kostnicy w bazie.

    Zaparkował ciężarówkę przed nie oświetlonymi drzwiami i bez najmniejszego wysiłku, zabierając jednocześnie po sześć, zaniósł worki do środka. Ich zawartość przesypał do kotła. Ukrył ciężarówkę, wszedł do środka i zaryglował za sobą drzwi. Sprawdził, czy wszystkie żaluzje są na miejscu. Nie dostrzegł jednak wywierconego otworu w jednej z nich. Włączył przenośne lampy. Z wprawą przebiegł czujnikiem po ścianach pomieszczenia w celu upewnienia się, że nie ma w nich urządzeń podsłuchowych ani miniaturowych kamer. Zadowolony odłożył czujnik. W tej samej chwili, w której czujnik z brzękiem spoczął na stole, niewidzialna ręka uchyliła drzwi starego kanału wentylacyjnego i umieściła obok otworu dwie kamery guzikowe. Dobrze nasmarowane drzwi zamknęły się bezdźwięcznie. W dół posypało się trochę pyłu. Terl spojrzał w górę. "Szczury - pomyślał. - Nic, tylko szczury".

    Włączył grzejniki kotła. Złote struny i grudki zaczęły kurczyć się i topnieć. Powstawały pęcherze. Nie mógł dopuścić do przegrzania złota, bo przechodziło wówczas w postać gazową i można było wiele stracić w parach. Belki dachu tej starej odlewni musiały być nasycone złotem wydzielanym ze skondensowanych par. Obserwował uważnie termometry. Zołtopomarańczowa zawartość kotła przybrała postać ciekłą, więc zmniejszył intensywność grzania. Rozstawił wszystkie kokile. Były przeznaczone do odlewania pokryw trumien, produkowanych na miejscu w warsztatach bazy. Nałożył rękawice bez palców i chwycił wielki czerpak. Rozpoczął przelewanie płynnego złota do pierwszej kokili.

    Dwieście funtów złota na trumnę. Dziesięć pokryw. Pracował szybko i z wprawą, uważając, aby nie uronić ani kropli. Syk roztopionego metalu, stykającego się z formą, brzmiał w jego uszach jak najwspanialsza muzyka.

    Jakie to wszystko proste. Towarzystwo nalegało, aby trumny były robione z ołowiu. Od czasu do czasu na jakiejś odległej planecie zdarzały się przypadki śmierci pracowników spowodowane promieniowaniem. Po kilku paskudnych awariach, takich jak rozpadnięcie się trumien w czasie transfrachtu, i innych, mniejszych wypadkach, przyczynę których stanowiło promieniowanie, Towarzystwo - pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy lat temu - ustanowiło sztywne zasady. Na Psychlo ołowiu było w bród, mieli go ogromne ilości. Mieli też obfitość żelaza, miedzi i chromu. Brakowało natomiast złota, boksytu, molibdenu i kilku innych metali. Tak więc trumny zawsze wykonywano z ołowiu usztywnianego dodatkami stopowymi, takimi jak bizmut. Poza pokrywami nie musiał zrobić nic więcej. Trumien w kostnicy były stosy. Musiał oczywiście działać skrycie, wyglądałoby to nieco podejrzanie, gdyby robił dodatkowe pokrywy i dokładał je do stosów już istniejących.

    Wkrótce miał już napełnionych dziesięć kokil. Ta ostatnia wymagała nieco sprytu. Kocioł był już prawie pusty, a na dnie znajdowała się jedynie mieszanina odłamków skał i osadów. Musiał się śpieszyć, pracę trzeba było ukończyć przed brzaskiem. Szybko ostudził masę zalegającą dno i wrzucił ją do gąsiora z kwasem, aby rozpuścić skały i wydzielić osady. Następnie znów włączył grzanie. Widok oparów gotującego się kwasu sprawił mu przyjemność. Zgarnął rozpuszczony szlam i ponownie podgrzał złoto. Wykorzystując każdą drobinę, zdołał całkiem poprawnie wykonać ostatnią pokrywę. Aby ciężar jej zgadzał się z innymi, dodał trochę roztopionego ołowiu. Podczas gdy kokile stygły, oczyścił kocioł i czerpak. Upewnił się, że nie ma śladów na podłodze.

    Pokrywy nie stygły dostatecznie szybko, więc skierował na nie strumień powietrza z przenośnego wentylatora. Delikatnie opukał jedną z nich. Dobrze! Wyjął ostrożnie pokrywy z kokil i ułożył je na stole. Wydobył molekularny natryskiwacz, osadził w nim ołowiowo-bizmutowy pręt i zaczął pokrywać złoto warstewką obu metali. Na nadanie dziesięciu trumiennym pokrywom wyglądu ołowianych zużył prawie siedem prętów.

    Zdjął rękawice i skompletował sprzęt do znakowania, pochodzący ze standardowego wyposażenia kostnicy. Wyjął z kieszeni listę. Z wielką zręcznością naniósł na pokrywy dziesięć nazwisk, służbowe numery Towarzystwa i daty śmierci.

    Zdobycie dziesięciu ciał nastręczało pewien kłopot. Trzy należały do wartowników, którzy zginęli przy eksplozji broni, było ciało Numpha, był Jayed (niech go szlag trafi!). Ale realizowany przez medyków kopalni program bezpieczeństwa pracy sprawiał, że liczba wypadków była ostatnio mniejsza niż normalnie i od czasu ostatniego - pół roku temu - odpalenia zdarzyły się w kopalni tylko trzy wypadki śmiertelne. Tak więc Terlowi długo brakowało dwóch ciał.

    Jedno zdobył, podrzucając ładunek detonujący do otworu strzelniczego przed napełnieniem go materiałem wybuchowym. Sądził, że będą z tego dwa lub trzy trupy, ale zginął tylko miner. Z ostatnim były pewne komplikacje. Obluzował drążek sterowniczy trójkołowca. Pojazdy te jeździły między przeszkodami z dość dużą prędkością.

    Ale musiał czekać całe trzy nudne dni, zanim wreszcie drążek się urwał i kierowca się zabił. W końcu miał całą dziesiątkę w komplecie.

    Nazwiska wybił znacznikiem w miękkim metalu pokryw. Sprawdził je. Z dwóch napisów przebijało złoto, a tak być nie mogło. Sięgnął raz jeszcze po molekularny natryskiwacz i poprawił warstwę ołowiowo-bizmutową. Teraz było znakomicie. Czubkiem pazura dokonał próby. Warstwa nie dała się zdrapać. Wytrzyma prawdopodobnie i transport na wózkach widłowych. Znów sięgnął po znacznik i w dolnym lewym narożniku każdej pokrywy wykonał mały znak "x", trudno dostrzegalny dla kogoś, kto go nie szukał.

    Czas naglił. Sprzątnął narzędzia i odłączył od kotła grzejniki. Rozejrzał się wokół - miał wszystko. Wyłączył światła, doprowadził ciężarówkę przed drzwi i załadował na nią pokrywy. Na wierzch wrzucił sprzęt. Wrócił do środka, wziął worek z piachem i rozsypał go po całym pomieszczeniu. Dla pewności jeszcze raz włączył na krótko lampę, zatrzasnął drzwi i odjechał pełen wewnętrznego zadowolenia.

    W odlewni otworzyły się drzwi szybu wentylacyjnego. Na moment pojawiła się w nich ręka, miniaturowe kamery zniknęły.

    Terl skierował się do bary. Od kilku tygodni wykonywał w jej pobliżu nocne jazdy, więc choć było już bardzo późno, hałas silnika nie powinien na nikim zrobić wrażenia. Było ciemno. Zatrzymał się przy kostnicy i nie zapalając świateł, wniósł dziesięć pokryw do środka. Następnie podjechał ciężarówką na pobliskie złomowisko i porzucił tam narzędzia. Wrócił do kostnicy, zamknął drzwi i włączył światła. Skontrolował, czy nie ma urządzeń podsłuchowych. Nie spostrzegł jednak, że w grubej ścianie wywiercony był malutki otwór ani że - tuż po tym, jak schował wykrywacz - pojawiła się w nim miniaturowa kamera.

    Ze sterty pustych trumien wybrał dziesięć. Zdjął z nich pokrywy, odrzucił je z powrotem na stos. Z regałów ściągnął dziesięć ciał i z łoskotem powrzucał do trumien. Jayed był ostatni.

    - Słuchaj, Jayed, ty durne ścierwo, zgniły i wszawy agencie IBI. To był chwyt poniżej pasa, przybyć tu i straszyć lepszych od siebie. I co na tym zarobiłeś? - Terl uniósł zrobioną przez siebie pokrywę i sprawdził nazwisko. - Trumnę i grób, w którym leżeć będziesz jako Snit. - Wydawało się, że szklane oczy trupa patrzą na niego z wyrzutem. - Nie, Jayed, nie ma się o co spierać. Naprawdę, nie ma o co. Ani zamordowania ciebie, ani mordu na Numphie nikt nigdy nie przypisze mnie. Żegnaj, Jayed!

    Zatrzasnął wieko trumny. Nałożył pokrywy na pozostałe. Sprawdził, czy na wszystkich są małe znaczki "x". Sięgnął po narzędzie do zimnego spajania metalu i szczelnie przymocował pokrywy trumien do pudeł. Odłożył narzędzie na półkę. Z kieszeni wydobył sprzęt do znakowania i umieścił go tam, gdzie leżał uprzednio. Rozejrzał się wokół, wyprężył z dumą. Dotychczas wszystko przebiegało idealnie! Do odpalenia transfrachtu pozostał jeszcze jeden cały dzień, a on już był gotów. Sięgnął do wyłącznika światła. Nie słyszał szmeru towarzyszącego wyciąganiu mikrokamery z otworu i zapełnianiu go cementem.

    Otworzył drzwi. Zaczęło świtać. Powoli ruszył w kierunku swojego mieszkania na wzgórzu.

    Za jego plecami, przy kostnicy, dwie ciemno ubrane sylwetki zsunęły się do parowu.

    Cztery godziny później Jonnie, Robert Lis, rada i wszyscy zainteresowani członkowie zespołu przeglądali któryś już raz utrwalone mikrokamerami obrazy. Nie wolno im było niczego przeoczyć. Nie tylko ich los, ale i całych galaktyk zależał od tego, czy nie popełnią błędu.

    . 12 .

1

    Hol rekreacyjny głównej bazy jarzył się światłami i rozbrzmiewał gwarem. Był zatłoczony w większości już pijanymi Psychlosami. W wieczór poprzedzający copółroczne odpalenie odbywało się wielkie przyjęcie. A było co świętować: koniec delegacji Chara i dwóch innych wyższych funkcjonariuszy na tej przeklętej planecie. Kelnerzy zwijali się, roznosząc rondle z kerbango trzymane w łapach po sześć lub osiem naraz. Urzędniczki Psychlo, zwolnione z obowiązującego je normalnie sztywnego ceremoniału, żartowały i aż puszczały bąki ze śmiechu. Tu i ówdzie wybuchały kłótnie i bójki, szybko się jednak kończyły, zanim ktokolwiek zorientował się, o co w ogóle poszło. W tym ogólnym zamieszaniu odbywały się popisy zręcznościowe i zawody strzeleckie.

    Wyjeżdżającym funkcjonariuszom do domu dawano grubiańskie rady:

    - Wytrąb za mnie rondel "Pod Pazurem" w Imperial City!

    - Nie kupuj więcej żon, niż będziesz mógł załatwić w jedną noc!

    - Opowiedz tam w ministerstwie to i owo o tych parszywych durniach tutaj!

    Nastrój był tak swojski, że nawet Ker poddał się jego urokowi. Karzeł rozsiadł się i z pompatyczną wyniosłością próbował sędziować w konkursie, w którym szło o to, ile w ciągu minuty można wypić kerbanga z rondla, nie trzymając go w łapach.

    Pięciu funkcjonariuszy ryczało szkolną śpiewkę, która brzmiała: "Psychlo, Psychlo, zabij go, zabij go". Powtarzali ją raz za razem, bez żadnej melodii, ale za to głośno.

    Tymczasem z parowu za platformą startową transfrachtu wyłoniła się karawana jucznych koni, które miały kopyta osłonięte futrzanymi ochraniaczami. Karawana posuwała się w . absolutnej ciszy przez ciemność ku nie oświetlonej kostnicy. Zielonkawa poświata bijąca od bazy nie zdradzała obecności intruzów. Raz tylko zakłócił ciszę delikatny brzęk metalu, kiedy Angus Mac Tavish otworzył drzwi kostnicy uniwersalnym kluczem.

    Char był bardzo pijany. Zataczał się. Podszedł chwiejnym krokiem do Terla, który wprawdzie też wyglądał na pijanego, ale w rzeczywistości był trzeźwy, czujny i opanowany.

    - To jest nawet dobry pomysł - odezwał się Char.

    Zawsze był nałogowym pijakiem, a im więcej pił, tym bardziej stawał się obrzydliwy.

    - Co takiego? - zapytał Terl, przekrzykując hałas.

    - Rzec to i owo tym tam w Głównym Biurze Towarzystwa powiedział Char, pokonując czkawkę.

    Terl znieruchomiał. Char nie widział, że oczy Terla zwęziły się i zagrały w nich ognie. Po chwili powiedział pijackim bełkotem.

    - Mam dla ciebie mały upominek, Char. Wyjdź na zewnątrz ze mną na chwi... chwilę!

    Char uniósł w górę kostne powieki.

    - Toć nie mam maski.

    - Maszki szą przy wyjściu - bełkotał Terl.

    Nikt nie zauważył Terla prowadzącego Chara przez hol. Plącząc zapinki, nałożyli maski. Terl przeszedł przez śluzę atmosferyczną, wlokąc za sobą Chara. Zaprowadził go w pobliże klatek ze zwierzakami. Nie paliło się w nich żadne ognisko. Było zbyt późno.

    Wiosenny chłód panujący na zewnątrz otrzeźwił nieco Chara. Znów stał się obrzydliwy.

    - Zwierzaki - powiedział - jesteś miłośnikiem zwierzaków. Nigdy cię nie lubiłem, Terl.

    Terl go nie słuchał. Coś chyba się działo przy kostnicy! Wytężył wzrok. Były tam zwierzaki!

    - Ty jesteś strasznie cwany, Terl. Ale nie na tyle cwany, by ze mnie zrobić idiotę!

    Terl postąpił kilka kroków w stronę kostnicy, próbując przebić wzrokiem ciemność. Wyciągnął z kieszeni latarkę i skierował strumień światła na budynek. Brązowe skóry zwierzęce? Trudno było w tej ciemności cokolwiek zobaczyć.

    Nagle dojrzał je lepiej. Stado bawołów. W ostatnich dniach bawoły wraz z niewielką liczbą koni stale wędrowały na północ. Wyłączył latarkę. Słychać było delikatne uderzenia kopyt wędrujących zwierząt i głośniejsze nieco poparskiwania i odgłosy żucia świeżej wiosennej trawy wyrywanej przez pasący się stado. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa. Zwykły bezsens tej przeklętej planety. Zwrócił swą uwagę ponownie ku Charowi. Otoczył łapą ramiona Chara i poprowadził go do punktu, w którym stykające się ze sobą koliste kopuły bazy tworzyły mroczne zagłębienie. Miejsce było bardzo ciemne i ukryte przed niepowołanymi oczami.

    - Cóż to takiego nie zrobiło z ciebie idioty, przyjacielu Char? - zapytał.

    Znów odezwało się pohukiwanie sowy.

    Terl rozejrzał się wokół. Nikt nie mógł ich tutaj zobaczyć.

    Twarz Chara skrzywiła się w szyderczym uśmiechu. Przybliżył swoją maskę tuż do maski Terla i powiedział:

    - Dym spłonki.

    Zatoczył się. Terl musiał go podtrzymać.

    - No i co z tego? - spytał.

    - A to, że to nie był żaden strzał z miotacza w biurze starego Numpha. To była zdetonowana spłonka. Sądzisz, że taki stary spec kopalniany jak ja nie potrafi odróżnić zapachu dymu po strzale od zapachu po detonacji spłonki?

    Terl wsunął łapę pod marynarkę i sięgnął za plecy. Tyle czasu zastanawiał się, jak sfabrykować uzasadnienie dla odpalenia pojutrze bezzałogowego samolotu z gazem. I oto nagle bez wysiłku miał je przed sobą.

    - Mianować Kera, tę nędzną kreaturę, zaledwie na parę godzin wcześniej. Ech! - wykrzyknął Char, nie ukrywając już wrogości. - Dla niektórych to może i jesteś cwany, ale dla mnie nie. Przejrzałem cię, Terl, przejrzałem cię.

    - Co masz na myśli? - zapytał Terl.

    - Na myśli! Nic nie muszę mieć na myśli! Ale kiedy będę w domu, mogę im tam powiedzieć to i owo. Nie jesteś taki sprytny, jak ci się zdaje, Terl. Myślisz, że nie potrafię odróżnić jednego zapachu od drugiego? I wszyscy się ze mną zgodzą, kiedy wrócę już do domu!

    Terl nie czekał. Wbił w serce Chara dziesięciocalowy nóż z nierdzewnej stali. Był to ten sam nóż, który Jonnie dał Chrissie.

    Złożył słaniające się ciało na ziemi i nakrył leżącym obok kawałkiem nieprzemakalnego płótna.

    Terl zawrócił ku klatkom i zajrzał do środka. Dziewczyny spały.

    Stado bawołów wciąż wędrowało koło kostnicy.

    Terl wrócił do holu. Miał jeszcze wiele do zrobienia tej nocy, ale teraz ważniejsze było, aby towarzystwo nie spostrzegło jego krótkiej nieobecności. Dosiadł się do śpiewających Psychlosów. Byli bardzo pijani.

    W dole przy kostnicy ludzie poruszali się ostrożnie, by nie spłoszyć bawołów, które przygnali z równiny. Konie, po rozładunku, odeszły.

    Nikt nie był świadkiem morderstwa.

    Ci, którzy kontynuowali pracę w kostnicy, nie mieli pojęcia, że oto w ich planach pojawił się nowy czynnik. Czynnik, o którym nic nie wiedzieli i którego nie przewidywali.

    Baza nadal huczała wrzawą pożegnalnego przyjęcia, nieświadoma, że gdzieś zniknął jego honorowy gość.

2

    Jonnie leżał w trumnie u wejścia do kostnicy. Pokrywa była lekko uchylona dla zapewnienia mu dopływu powietrza. To, co działo się na zewnątrz, pokazywała umieszczona na wieku trumny miniaturowa kamera. Obraz z niej docierał do podręcznego monitora spoczywającego w ciemności u boku Jonnie'ego. Ubrany był w błękitny strój Chinkosów, ale na nogach miał mokasyny, ponieważ przynosiły mu szczęście, którego dziś bardzo potrzebował.

    Dziś bowiem, dokładnie w ciągu dwóch minut, musiał zrealizować pewien starannie przećwiczony plan. Musiał to zrobić dokładnie w ustalonym czasie, bo inaczej cały plan mógł runąć, a on sam zginąć. Chrissie i Pattie zginęłyby również. A z nimi Szkoci i wszyscy ci, którzy jeszcze pozostali na Ziemi.

    Usłyszał syrenę wieży kontrolnej rejonu transfrachtu ostrzegającą o nadchodzącej fazie.

    - Wyłączyć silniki! Opróżnić platformę!

    Rozległo się głuche dudnienie. Ziemia drżała. Trumna dygotała. Dudnienie stawało się coraz silniejsze.

    I oto nagle na platformie pojawiło się dwustu nowo przybyłych Psychlosów z bagażami.

    Dudnienie ustało. Pozostała ledwie dostrzegalna wibracja.

    - Współrzędne utrzymywane i połączone z drugim stopniem.

    Cały rejon się ożywił. Do chwili powrotnego odpalenia na Psychlo pozostała godzina i trzynaście minut.

    Funkcjonariusze departamentu personalnego odprowadzili nowo przybyłych na bok i ustawili w szeregu.

    Terl pilnie przyglądał się przybyszom. Kiedy ostatnim razem przybyła dostawa, przeżył wstrząs. Teraz więc nie chciał zostawiać sprawy przypadkowi. Istniało pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że w tej grupie znajduje się nowy Namiestnik Planety, który ma zastąpić Kera. Musiał myśleć i działać szybko. Przeszedł wzdłuż szeregu, nie interesując się ani bagażem, ani tym, czy nie zawiera on jakiejś kontrabandy. Patrzył tylko na twarze widoczne w wizjerach kopulastych hełmów transportowych i sprawdzał nazwiska. Dwustu. Jeszcze jeden z bzdurnych pomysłów starego Numpha, by ściągać, ilu tylko można, na oszukańczą listę płac. Terl przeszedł wzdłuż całego szeregu. Odetchnął z ulgą. Kogoś, kto mógłby zastąpić Kera, nie było tu. Ot, po prostu zwykłe rynsztokowe śmieci ze slumsów Psychlo plus ekscentryczny młody urzędnik i paru absolwentów szkoły górniczej. Normalka. Nikogo, kto mógłby nadawać się na Namiestnika Planety. Wszyscy jakby w letargu. I żadnego agenta z I.B.I.!

    Terl skinął łapą na kadrowców, aby podzielili przybyłych na tych, którzy samolotami transportowymi mieli być przewiezieni do innych kopalni, i na tych, którzy mieli zostać na miejscu. Załadowali ich wraz z bagażami na ciężarówki i odjechali.

    Terl skierował się ku kostnicy. Pasł się za nią ów przeklęty koń należący do zwierzaków, który wciąż kręcił się koło bazy.

    - Wynoś się stąd! - krzyknął Terl na konia i wykonał łapą odpędzający gest.

    Ale koń popatrzył obojętnie na Terla i gdy ten poszedł otworzyć drzwi, przybliżył się jeszcze bardziej.

    Terl odryglował drzwi kostnicy i otworzył je szeroko.

    Dziesięć trumien leżało gotowych do zabrania przez dźwigi. ~ Sprawdził, czy na wszystkich pokrywach znajdują się małe znaki "x". Nigdy za dużo przezorności.

    Poklepał pieszczotliwie jedną z trumien. Odetchnął głęboko. Za "' osiem, a może dziesięć miesięcy, pewnej ciemnej nocy, na odludnym posępnym cmentarzu na Psychlo będzie te trumny wykopywać. Wykopie bogactwo, władzę! Owoce misternego planu zebrane z takim trudem.

    Ale nie będzie trudności z ich spożytkowaniem!

    Nadjechał pierwszy dźwig, wsunął widłowe uchwyty pod trumnę. Terl wyszedł na zewnątrz. Sprawdzał nazwisko na swym spisie. Druga trumna, trzecia, czwarta... Terl spojrzał na czwartą trumnę lekko skonsternowany. Jak doszło do tego, że źle napisał fałszywe nazwisko Jayeda? Nie "Suit", lecz "Stni". Sprawdził, czy na pokrywie jest znak "x". Był w porządku. No cóż, niech więc tak pozostanie. Wniósł poprawkę na spis. Jedno fałszywe nazwisko warte drugiego. Eks-agent był martwy. Tylko to się liczyło.

    Dźwigi zwalały trumny na platformę bez żadnego ładu i składu. Terl z pewną obawą obserwował to dość bezceremonialne obchodzenie się z nimi. Ale żadna z nich nie wylądowała na platformie w pozycji do góry dnem.

    Leżało tam już dziesięć trumien. Nadzorca dźwigowy zatrzymał maszynę obok Terla, by ten mógł sprawdzić numer dziesiąty, ostatni z przewożonych.

    - Coś strasznie ciężkie są te trumny - skomentował nadzorca. Terl uniósł wzrok, maskując zaniepokojenie. Według niego nadwaga wynosiła tylko około stu funtów, więc nie aż tyle, by zwróciło to czyjąkolwiek uwagę, a już z pewnością nie tyle, by sprawiło to kłopot dźwigowi. Trumny, nawet ze swymi nietypowymi pokrywami, powinny ważyć około tysiąca siedmiuset funtów każda.

    - Prawdopodobnie masz wyczerpane ładunki energetyczne powiedział Terl.

    - Być może - odparł nadzorca.

    Według niego trumny sprawiały wrażenie, jakby ważyły po trzy tysiące funtów. Odjechał jednak maszyną i zrzucił dziesiątą trumnę na platformę.

    Zajechała ciężarówka departamentu personalnego z personelem przewidzianym do powrotu. Jej kierowca miał nieco strapiony wygląd. Na samochodzie znajdowało się pięciu Psychlosów z bagażem. Byli to dwaj kończący delegację funkcjonariusze i trzej zwykli górnicy udający się do domu. Kierowca podał Terlowi listę.

    - Będziesz musiał zmienić tę listę - powiedział. - Jest na niej Char. Na dziś planowany był jego powrót do domu, ale choć wszyscy z departamentu personalnego szukali go, gdzie się tylko dało, nie mogliśmy go znaleźć. Jego bagaż jest tutaj, ale nie możemy znaleźć samego Chara.

    - Który bagaż jest jego? - zapytał Terl.

    Kierowca wskazał na leżącą osobno stertę pakunków. Jednym ruchem ramienia Terl zrzucił je z samochodu.

    - Szukaliśmy wszędzie - rzekł kierowca. - Czy nie powinniśmy wstrzymać odpalenia?

    - Wiesz, że nie można tego zrobić - szybko powiedział Terl. - A czy wglądaliście do łóżek administracyjnego personelu żeńskiego?

    Kierowca ryknął śmiechem.

    - Rzeczywiście, powinniśmy to zrobić. Przecież ostatniej nocy był niezły ubaw.

    - Odeślemy go za sześć miesięcy - powiedział Terl.

    Na dokumencie, przy nazwisku Chara, umieścił uwagę "Odpalenie w terminie późniejszym" i złożył podpis.

    Ciężarówka departamentu personalnego odjechała, by wyładować pasażerów na platformie. Stanęli w grupie, sprawdzając szczelność hełmów podróżnych. Znajdowali się o kilka stóp od trumien.

    Terl spojrzał na zegarek. Pierwsza jedenaście. Do odpalenia jeszcze dwie minuty.

    - Współrzędne utrzymywane na drugim stopniu! - zabrzmiało z megafonu nad kopułą operacyjną.

    Lampa błyskała przerywanym białym światłem.

    Terl przeszedł w pobliże kostnicy. Ten przeklęty koń znów się pętał koło drzwi. Terl wykonał łapami odpędzające gesty. Kqń cofnął się o kilka kroków i znów zaczął skubać trawę.

    Jakąż ulgą był widok trumien na platformie. Terl spoglądał na nie z czułością. Jeszcze tylko jedna minuta.

    Nagle włosy stanęły mu dęba. Z wnętrza kostnicy, z wnętrza pustej i opuszczonej kostnicy, dobiegł jakiś głos.

3

    Gdy ostatnia trumna zniknęła za otwartymi drzwiami, Jonnie cicho wyślizgnął się ze swojej trumny. Za pasem miał zatknięte trzy maczugi, a czwartą, najcięższą, trzymał w ręku. Szybkim ruchem umieścił odtwarzacz rejestratora dźwięków na środku podłogi i ukrył się za drzwiami. Na podłogę padał z zewnątrz cień Terla.

    Rejestrator zaczął działać. Odtwarzał zapis głosu Terla.

    - Słuchaj, Jayed, ty durne ścierwo, zgniły i wszawy agencie LB.I. - Słowa brzmiały na tyle głośno, że można je było słyszeć na zewnątrz.

    Cień Terla skurczył się, gdy ten zaczął się odwracać.

    Rejestrator kontynuował:

    - To był chwyt poniżej pasa przybyć tu i straszyć lepszych od siebie...

    Terl wpadł jak burza przez drzwi, zatrzaskując je za sobą wściekłym ruchem łapy. Uniósł obutą nogę, by zmiażdżyć rejestrator.

    Jonnie rzucił się do przodu. Wielokrotnie wyćwiczonym na manekinie ruchem trzasnął maczugą w czaszkę Terla.

    W chwili, gdy Terl padał do przodu, Jonnie wolną ręką rozerwał klapę kieszeni i wydobył z niej urządzenie do zdalnego kierowania klatką.

    Na zewnątrz znów odezwał się megafon:

    - Współrzędne utrzymywane na pierwszym stopniu. Wyłączyć wszystkie silniki!

    Jonnie wymierzył Terlowi następny cios. Jego ciało sflaczało. Jonnie zerwał z twarzy Terla maskę do oddychania i odrzucił ją w odległy kąt kostnicy. Wylądowała tam z brzękiem. Pochylił się nad Terlem. Z boku głowy potwora ściekała zielona krew. Stopy podrygiwały. Wreszcie Terl znieruchomiał. Nie oddychał. Oczy miał jak ze szkła. Jonnie najchętniej by go zastrzelił. Sięgnął nawet do pasa po miotacz. Ale nie odważył się strzelić. Wiedział, że dopóki przewody wokół platformy nie zaczęły jeszcze brzęczeć, Psychlosi mogli wstrzymać odpalanie. Ale wiedział też, że z chwilą rozpoczęcia brzęczenia proces będzie mieć już charakter nieodwracalny.

    Megafon wrzasnął.

    - Usunąć się z rejonu transfrachtu!

    Przewody zaczęły brzęczeć.

    Dla Jonnie'ego rozpoczęły się dwie minuty, które mogły być ostatnimi w jego życiu. Włączył stoper na ręku.

    Wybiegł przed drzwi, zamykając je za sobą na klucz. W ciągu tych dwóch minut nikt nie będzie strzelać z miotacza, bo mogłoby to uszkodzić przewody lub wprowadzić chaos w układzie współrzędnych.

    Ogarnął wzrokiem teren. Wiatrołom znajdował się tylko o trzy kroki od miejsca, gdzie miał być. Jonnie wskoczył na niego. Jedno uderzenie pięty wystarczyło, by ruszyli galopem.

    Pognali jak strzała ku platformie.

    Brzęczenie narastało. Wszystko, co znajdowało się na platformie, miało powędrować na Psychlo, gdzie nawet atmosfera nie nadawała się do oddychania. Ale gdyby plan się udał, tym razem przybycie do celu byłoby zupełnie inne niż normalnie.

    Kopyta Wiatrołoma uderzyły o metal platformy. Zatrzymał się. Jonnie rzucił się ku pierwszej trumnie.

    Palcami wyczuł mały pierścień wystający niedostrzegalnie z górnej krawędzi wieka. Pociągnął go, w dłoni poczul oderwany pasek. Raz!

    Druga trumna. Pierścień znaleziony i podcięty. Pasek w dłoni. Dwa!

    Trzecia trumna. Pierścień. Pasek. Trzy!

    Z megafonu rozległ się histeryczny głos:

    - Opuścić platformę! Opuścić platformę!

    Dziwne rzeczy dziejące się na platformie wzbudziły zainteresowanie grupki Psychlosów obok trumien. Ze zdumieniem przyglądali się Jonnie'emu.

    Czwarty, piąty i szósty pierścień!

    W trumnach znajdowały się bomby nuklearne, zwane "burzycielami planet", ponieważ mogły rozerwać skorupę planety i rozrzucić odpady radioaktywne po całym świecie. Umieszczone one były wewnątrz starych bomb atomowych, zwanych "najbrudniejszymi bombami". Oba rodzaje bomb od dawna były wycofane jako broń w najwyższym stopniu zanieczyszczająca środowisko.

    Siódmy pierścień był zgięty. Jonnie nie mógł się z nim uporać.

    - Łapać go! - ryknął funkcjonariusz na platformie.

    Pięciu Psychlosów ruszyło do ataku.

    Jonnie rzucił maczugą w stronę funkcjonariusza. Funkcjonariusz padł. Następnie wyrwał zza pasa dwie następne maczugi i rzucił je z całą siłą w stronę atakujących. Dwóch dalszych Psychlosów legło.

    Zabrał się znów za numer siódmy. Wyprostował pierścień i wyrwał go.

    Chwycił za numer ósmy i wyciągnął go.

    W krzakach czekała grupa Szkotów samobójców na wypadek, gdyby w ostatniej chwili Jonnie'emu się nie powiodło. Zabronił im tego, lecz nalegali. Czas akcji miał dokładnie obliczony. Nie chciał, by Szkoci niepotrzebnie zginęli.

    Jonnie był przeciwny, aby zapalniki nastawić po prostu na czas. Gdyby odpalenie zostało wstrzymane, doprowadziłoby to do całkowitej zagłady Ziemi. Przed wyciągnięciem zabezpieczających pasków z zapalników musieli być pewni, że proces odpalania znajduje się już w fazie nieodwracalnej.

    W ręku dziewięć pasków!

    Dwaj ostatni Psychlosi zaczęli się zbliżać do Jonnie'ego.

    - Wal! - krzyknął Jonnie do Wiatrołoma.

    Koń stanął dęba i grzmotnął kopytami jednego.

    Ostatnie monstrum na platformie wyciągnęło łapy, by pochwycić Jonnie'ego.

    Dziesięć! Jonnie huknął maczugą w hełm Psychlosa, rozbijając go w drzazgi.

    Szpony wyciągniętych łap rozdarły mu rękaw. Uderzył jeszcze raz.

    Skoczył na grzbiet Wiatrołoma.

    - Naprzód!

    Na galerii wieży kontrolnej pojawił się Psychlos z miotaczem, ale nie odważył się strzelić.

    Brzęczenie przewodów nasilało się coraz bardziej, zbliżał się punkt kulminacyjny.

    Jonnie był już poza platformą i mknął pod górę ku klatce. Stoper wskazywał, że ma jeszcze do dyspozycji czterdzieści dwie sekundy. Nigdy nie sądził, że czas może płynąć tak powoli! Lub tak szybko!

    Nie został przeniesiony na Psychlo. Ale miotacze tylko czekały, by się z nim rozprawić.

    Włączył już odebrane Terlowi urządzenie do zdalnego sterowania, by odciąć dopływ prądu do krat. Przygotował nożyce do przecięcia obroży na szyjach dziewcząt.

    Wiatrołom zarył kopytami przed drzwiami klatki. Jonnie zeskoczył z konia.

    Na chwilę znieruchomiał.

    Drzwi klatki były otwarte! Drewniana bariera odrzucona na bok!

    Gdzie były dziewczęta? Wszystkie ich rzeczy były na miejscu.

    Może jeszcze nie wstały? Na posłaniu ktoś leżał przykryty futrem. Aha, muszą jeszcze spać.

    Wywołując imiona dziewczyn, podbiegł do posłania z nożycami do przecięcia obroży.

    Posłanie się nie poruszyło. Odrzucił na bok futra. Oczom jego ukazało się ciało Chara. Leżało na plecach, a w piersiach tkwił nóż z nierdzewnej stali, który kiedyś dał Chrissie.

    Nie miał czasu na zastanawianie się, co się tu wydarzyło. Wybiegł z klatki, rozejrzał się dokoła. Nie było Starego Wieprza i Tancerki. Czy to możliwe, by dziewczęta zamordowały Chara i zbiegły? Nieprawdopodobne. Nie, to niemożliwe. przecież skrzynkę do zdalnego kierowania miał jeszcze przed chwilą Terl.

    Sekundy. uciekały. Miotacze czekały.

    Skoczył na grzbiet Wiatrołoma i pognał ku krawędzi urwiska. W połowie stoku zeskoczył z konia. Upewnił się, że są, dobrze ukryci.

    Brzęczenie osiągnęło punkt kulminacyjny. Przez powietrze przebiegało dziwne drżenie. Wiedział, co teraz nastąpi.

    Fracht zamigotał i zniknął z platformy.

4

    Teraz, jak po każdym odpaleniu, powinna pojawić się normalna, niezbyt silna fala odrzutu.

    Jonnie liczył sekundy. Zmęczony biegiem ciężko dyszał. Stojący obok niego Wiatrołom sapał i drżał.

    Nagle ziemia zadygotała. Powietrze rozdarł przeraźliwy huk. Błysk rozpalił niebo.

    Odrzut? Ten dźwięk przypominał raczej eksplozję!

    Jonnie wdrapał się na szczyt urwiska i wyjrzał poza krawędź. Zbyt silny ten odrzut!

    Ładunki nuklearne nie powinny wybuchnąć wcześniej niż za dziesięć sekund, a więc już na Psychlo.

    Kopuła centrum kontroli wciąż wisiała w powietrzu, lecz strzelały z niej płomienie. Sieć przewodów wokół platformy się topiła. Maszyny otaczające platformę toczyły się na wszystkie strony. Na ziemi walali się sponiewierani operatorzy. Dzika, jonizująca błyskawica rozkwitła nad miejscem transfrachtu.

    Kopuły bazy otrzymały potężne uderzenie, ale wyglądało na to, że nie zostały uszkodzone.

    Fala wstrząsów przetaczała się przez równinę.

    Za wcześnie było, by bomby wybuchły na Psychlo. Co się stało? Czyżby śmiercionośny ładunek nie trafił do celu i wylądował w bliższych rejonach przestrzeni kosmicznej? Czy nie oznaczało to możliwości pojawienia się na niebie broni Psychlosów z macierzystej planety? Broni przysłanej, by ich zmiażdżyć?

    Lecz w tej chwili pytanie brzmiało: czy to, co się stało, zakłóci ich własne plany ataku?

    Spojrzał z niepokojem w stronę rzędu samolotów bojowych. Miały wejść do akcji w chwilę po odrzucie.

    Spojrzał w stronę pobliskich parowów. Uzbrojeni Szkoci, ubrani w stroje antyradiacyjne w kolorach ochronnych, byli tam w gotowości do wyskoku z ukrycia i zajęcia pozycji bojowych.

    Ten potężny odrzut mógł być również radioaktywny, a on nie miał na sobie bojowego stroju antyradiacyjnego.

    Już! Samoloty bojowe ruszyły! Szesnaście z nich obsadzono załogami złożonymi z pilota i kopilota. Ukrywali się w samolotach przez całą noc. Na siedzeniach pilotów umieszczone były klucze do szyfrowych urządzeń rozruchowych.

    Samoloty bojowe pożeglowały w górę! Rozległ się grzmiący, rezonujący ryk ciężkich silników. Trzydziestu dwóch Szkotów, pilotów i kopilotów. Piętnaście samolotów rozpierzchło się i z hiperdźwiękową prędkością rozpoczęło lot ku wyznaczonym celom. Jeden samolot do każdej odległej kopalni planety. Zadaniem ich było rozbicie i zniszczenie tam Psychlosów, by zapobiec możliwości kontrataku. Jeden samolot miał działać jako powietrzna osłona miejscowej centralnej bazy kopalnianej. Hasłem była cisza radiowa. Żadnego ostrzeżenia!

    Jonnie zwrócił wzrok ku samolotom pozostałym na ziemi. Chciał zobaczyć, czy nie odniosły jakichś uszkodzeń. Zauważył, że zmieniły nieco pozycję. Ale wyglądało na to, że są w porządku...

    Zaraz! Coś było nie tak. Powinny pozostać cztery samoloty. Mieli przecież jedynie trzydziestu dwóch pilotów i kopilotów. Tymczasem na ziemi były tylko trzy samoloty, nie cztery!

    Dźwignął się ponownie na krawędź klifu i ogarnął wzrokiem całą okolicę.

    No i zauważył, co się stało.

    Cała boczna ściana kostnicy była rozwalona, a trumna, narzędzie akcji, leżała wśród rumowiska.

    Terl pewnie oprzytomniał i zdołał jakimś sposobem wyrąbać sobie drogę z zamkniętej kostnicy.

    Jonnie spojrzał w górę. Tam gdzie na niebie powinien znajdować się jeden samolot ochrony centralnej bazy, były teraz dwa! Jonnie przywołał Wiatrołoma. Coś tu nie było w porządku. W czasie zsuwania się w dół urwiska koń okulał. Do samolotów było trzysta jardów.

    Ze wzrokiem wlepionym w niebo Jonnie pobiegł w dół stoku, nie oszczędzając sił. Z bazy zionął ku niemu ogień miotacza. Przebiegł przez wznieconą chmurę błota. Gdzie były zespoły szturmowe? Czy nie poraził ich odrzut?

    Jonnie skierował się do najbliższego samolotu bojowego. Powietrze obok niego przecinały strzały. Z bary strzelało coraz więcej miotaczy. Chwycił za drzwi samolotu i uchylił je do połowy, ale celny strzał miotacza zatrzasnął je. Dał nurka pod kadłub i wszedł do środka przez drugie drzwi.

    Kluczyk! Kluczyk! Gdzie Angus położył kluczyk? Sprawdził na fotelach. Nie było. Pewnie wstrząs odrzutu musiał go gdzieś zrzucić. O przednią szybę pacnął strzał miotacza. Wreszcie kluczyk się znalazł! Na podłodze!

    W chwili gdy naciskał przycisk rozruszników, usłyszał głuchy odgłos strzału z bazooki. W chwilę później rozległ się równomierny klekot karabinów szturmowych.

    Silniki warknęły. Natychmiast przeniósł ręce na konsolę. Samolot wystrzelił pionowo w górę na dwa tysiące stóp. Spostrzegł grupy szturmowe idące do ataku. Dwa zespoły z bazookami. Cztery grupy z karabinami szturmowymi. Ochroniło ich to, że kulili się całą noc w parowach pod osłonami antytermicznymi.

    Jonnie włączył ekrany zobrazowania. Gdzie był Terl?

5

    O kilka mil na północ toczył się bój między Terlem i samolotem ochrony bazy.

    Jonnie skierował swój samolot ku obu maszynom. Niespodziewanie jednak oddaliły się one jeszcze bardziej na północ. Jeden samolot wyraźnie uciekał kursem północnym. Drugi rzucił się za nim w pościg. Uciekający Szkoci? Niemożliwe! Jonnie nagle zrozumiał, co się dzieje. Był to podstęp. Terl udawał ucieczkę, by wciągnąć Szkotów w pułapkę.

    Cisza radiowa. Przeklęta cisza radiowa! Szkoci wpadli w pułapkę.

    Nim Jonnie zdołał znaleźć się na miejscu, Terl wykonał pętlę do tyłu i już śmiertelne języki płomieni objęły maszynę Szkotów. Zapaliła się! Hucząc spadała w dół.

    Z lewej i prawej strony płonącego samolotu wykatapultowało się dwoje ludzi. Ich reaktochrony pozostawiały za sobą smugę dymu, gdy stabilizowali i hamowali opadanie. Spływali do ziemi w pewnym oddaleniu od siebie.

    Gdyby Jonnie mógł znaleźć się za Terlem, gdy ten miał uwagę skoncentrowaną na samolocie... tak, to możliwe! Terl, niezdolny do powstrzymania sadystycznych skłonności, zanurkował, by ostrzelać jednego z pilotów.

    Pilot został trafiony i spadał korkociągiem plecami zwróconymi do góry.

    Jonnie znalał się dokładnie za Terlem. Nacisnął spusty działek, ich ogniste smugi wbiły się w samolot przeciwnika.

    Lecz oto nagle samolot Terla znikł!

    Szybki rzut oka na ekrany. Terl był powyżej. Ale Terl nie oddał strzału.

    Dla Jonnie'ego stało się natychmiast oczywiste, że Terl postanowił go zignorować i podjąć próbę powrotu do bazy, by tam zaatakować oddziały naziemne.

    Przewodnią ideą bojowej taktyki Psychlosów było przechytrzenie operacji wykonywanych przez komputer samolotu. Samoloty mogły manewrować tak szybko i z tak zmiennymi prędkościami, że należało odgadywać zamiary przeciwnika i wykonywać odpowiednie czynności wcześniej niż on.

    Jonnie pokierował swój samolot tak, by znalazł się naprzeciw maszyny Terla. Przez moment mógł widzieć za pancerną szybą Psychlosa w masce. To był Terl. Wściekle sprawny Terl. Terl, który przy całym swym obłędzie był w przeszłości mistrzem pilotażu i znakomitym strzelcem: Jonnie zastanawiał się, czy zdoła sprostać temu maniakowi.

    Terl zakręcił w prawo. Jonnie zrobił to samo. Terl skierował się jeszcze bardziej w prawo. Ale tym razem Jonnie przechytrzył go i gdy Terl skończył manewr, był znów na wprost niego z działkami gotowymi do strzału.

    Terl skierował się gwałtownie w górę. Tego ręce Jonnie'ego na klawiaturze konsoli sterowania nie przewidziały. Niewiele brakowało, a Terl zdołałby przejść obok i powrócić do bazy, by tam rozprawić się z zespołami szturmowymi. Lecz Jonnie błyskawicznie naprawił błąd i omal nie staranował Terla od dołu.

    Dlaczego tam w kostnicy nie obciął potworowi głowy? No cóż, wtedy nie było na to czasu.

    Terl obniżył lot i zakręcił w prawo, potem w lewo i znów w prawo. Rytmicznie. W sposób łatwy do przewidzenia. Za każdym razem Jonnie był naprzeciw Terla.

    Zbyt późno jednak zdał sobie sprawę z tego, że jest to pułapka. Za czwartym razem działka Terla otworzyły ogień w to miejsce, w którym Jonnie miał się właśnie znaleźć. Od zestrzelenia uratowało go tylko to, że Terlowi poślizgnął się palec na klawiszu konsoli.

    Lecz oto nagle Terl jakby zaniechał próby przedarcia się do bazy. Skierował się prosto na północ.

    W dole z płonącego samolotu wznosiły się słupy czarnego dymu. Czyżby był to kolejny podstęp Terla? Znów go w coś wciągał? Z uszami pełnymi ryku torturowanych silników Jonnie przebiegł wzrokiem ekrany zobrazowania. Dokąd zmierzał Terl i dlaczego? Szybkim ruchem włączył ekran detektora ciepła.

    Chrissie i Pattie pędziły na koniach na północ! Brzuchy galopujących koni niemal ocierały się o ziemię.

    Hak! Jonnie nagle zdał sobie sprawę, że Terl próbuje odzyskać swój hak na niego! Gdyby zakładniczki znalazły się w jego rękach, mógłby znów wywierać naciski na Jonnie'ego.

    Jonnie włączył odbiornik lokalnej radiostacji dowódczej. Usłyszał głos Terla!

    - Jeśli, zwierzaku, nie zejdziesz natychmiast w dół i nie wylądujesz, zabiję je obie.

    Terl był dokładnie przed nim. Zniżał się do wysokości około czterech tysięcy stóp.

    Ręka Jonnie'ego spadła na klawiaturę. Ustalił dokładnie, gdzie za moment znajdzie się Terl.

    Samolot Jonnie'ego grzmotnął w grzbiet samolotu Terla. Jonnie zamknął obwód uchwytów magnetycznych. Płozy jego samolotu przywarły do maszyny przeciwnika. Łomot zderzenia na wpół ogłuszył Jonnie'ego, ale mimo to zdołał ustawić sterownicę prędkości na wartość hiperdźwiękową. Z silników wydobył się ostry gwizd.

    Rzucił okiem w bok, by upewnić się, czy dziewczyny na koniach są poza zaprogramowanym punktem. Były poza punktem.

    Silniki obu samolotów, ustawione na przeciwstawne działanie, walczyły ze sobą wyjąc i rycząc. Zawieszone w przestrzeni maszyny dygotały niczym zapaśnicy w zwarciu. Silniki zaczęły się przegrzewać. Za moment mogły się zapalić i eksplodować.

    Jonnie sięgnął do tyłu, gdzie leżały reaktochrony. Pasy były już skrócone. Wsunął w nie ramiona. Sprawdził, czy ma przy sobie przenośny miotacz Terla.

    Ostatni raz spojrzał na konsolę sterowniczą. Wszystko zaprogramowane jak trzeba: kierunek - dokładnie pionowo w dół, zniżenie o cztery tysiące stóp, prędkość hiperdźwiękowa.

    Jonnie dał nurka w otwarte drzwi samolotu. Spadał w dół hamowany przez powietrze.

    Ożyły odrzutowe silniki reaktochronu i opadanie zmalało. Manewrując nogami, wzniósł się na większą wysokość.

    Spojrzał na zwarte i walczące ze sobą samoloty.

    Spodziewał się, że Terl też wyskoczy. To, co miało się stać, było nie do uniknięcia. Samoloty musiały eksplodować. Liczył na to, że Terl nie ma przenośnego miotacza, i zamierzał upolować go albo jeszcze lecąc na reaktochronie, albo już na ziemi. Ale Terl nie wyskakiwał. Jonnie wciąż widział go pochylonego nad konsolą sterowniczą.

    Wiszącego w przestrzeni na reaktochronie Jonnie'ego ogarnęło nagle obrzydliwe uczucie, że popełnił błąd. W końcu Terl lepiej niż on znał całą taktykę Psychlosów.

    Tymczasem Terl wciąż jeszcze znajdował się wewnątrz wstrząsanych drganiami, walczących ze sobą maszyn, których silniki napierały na siebie, i szukał sposobu na przechytrzenie programu samolotu przywartego do jego grzbietu. Gdyby mu się to udało, wówczas silniki obu samolotów przez chwilę pracowałyby zgodnie, a wtedy prawdopodobnie szybka beczka i błyskawiczne odwrócenie programu spowodowałyby, że odpadłby ten przywarty do jego grzbietu samolot.

    Dym z silników zaczął już ogarniać samolot, z którego wyskoczył Jonnie.

    I nagle Terl odkrył kombinację! Silniki obu samolotów zaczęły pracować gładko i zgodnie.

    Lecz zaprogramowana przez Jonnie'ego kombinacja zawierała nakaz lotu prosto w dół z prędkością hiperdźwiękową.

    Z narosłą nagle prędkością do dwóch tysięcy mil na godzinę oba samoloty zaczęły spadać w dół.

    W ułamku sekundy Terl zdał sobie sprawę, że taki układ współrzędnych na konsoli oznacza nagłą śmierć.

    Jonnie widział, jak Terl miota się w kabinie.

    Gdy do ziemi było już tylko pięćset stóp, Terl rozpaczliwie zaprogramował odwrócenie kombinacji. Z silników jego samolotu wydobył się ryk przypominający zawołanie do boju.

    Bezwładność mas była jednak tak wielka, że opadanie zostało wyhamowane dopiero dwadzieścia stóp nad ziemią. Lecz siła działająca na rozpalone silniki była zbyt wielka, aby ją wytrzymały. Oba samoloty ogarnęła pomarańczowa kula ognia!

    Ciało Terla wypadło przez drzwi samolotu.

    Samoloty uderzyły o ziemię.

    Jonnie z palcem na sterownicy reaktochronu podszedł do lądowania około stu stóp od ogarniętych gwałtownym pożarem wraków.

6

    Jonnie zrzucił swój reaktochron. Miał wyczerpane baterie, a więc i tak nie nadawał się już do użytku. Nie spuszczając z oka Terla, wyciągnął przenośny miotacz i odbezpieczył go.

    Na moment Terla ogarnęły płomienie. Stłumił je, koziołkując po mokrej wiosennej trawie. Znieruchomiał w odległości pięćdziesięciu stóp od Jonnie'ego. Na twarzy miał maskę do oddychania.

    Jonnie zbliżył się ostrożnie. Z Terla była wyjątkowo zdradliwa bestia. Podszedł na odległość najpierw czterdziestu stóp, a potem trzydziestu. Terl wciąż leżał nieruchomo.

    Przez głowę Jonnie'ego przemknęły słowa ostrzeżenia, które kiedyś powiedział mu Robert Lis: "Dobrze, że masz plan, ale w czasie bitwy pamiętaj, że mogą zdarzyć się rzeczy niespodziewane. Bądź przygotowany na uporanie się z nimi". Ucieczka Terla pomieszała im plany. Tam w dole baza była bez osłony powietrznej. Tylko Bóg wiedział, co się w niej działo. Z dala dochodził grzechot ognia karabinowego i łomot wybuchów. Z bliskiej odległości słychać było tylko pomruk płomieni palących się samolotów.

    Jonnie nie patrzył na nie. Wzrok miał czujnie wlepiony w Terla. Zatrzymał się. Dwadzieścia pięć stóp było odległością wystarczającą. Przez osłonę twarzy widać było niewiele. Terl był poparzony. Na ubiorze jego widniało kilka plam zasuszonej zielonej krwi.

    Ale oto nagle ręka Terla wykonała szybki ruch. W jakiś magiczny sposób pojawił się w niej mały miotacz.

    Natychmiast po zauważeniu ruchu Jonnie rzucił się na ziemię i strzelił. Przy pierwszym strzale szczęście mu dopisało i trafił w miotacz.

    Wśród jaskrawego błysku miotacz Terla eksplodował w jego łapie. W tej samej chwili Terl zerwał się na równe nogi i zaczął biec. Teraz Jonnie wziął na cel prawą nogę Terla. "To za konie" - pomyślał. Strzelił. Noga wygięła się i Terl padł. Zgięta stopa sterczała nienaturalnie wykręcona.

    Jonnie podszedł do miejsca, gdzie leżał zniszczony eksplozją miotacz. Była to maleńka broń. Czyżby był to tak zwany miotacz likwidacyjny?

    Terl leżał nieruchomy.

    - Dość udawania, Terl - powiedział Jonnie.

    Terl nagle się zaśmiał i usiadł.

    - Jak to się stało, że nie zdechłeś w kostnicy?

    - Zwierzaku - rzekł Terl, przywracając stopę do właściwego położenia. - Mogę wstrzymać oddech aż na cztery minuty!

    W obliczu skierowanego w siebie z odległości dwudziestu stóp miotacza Terl siedział potulnie, ale był nazbyt radosny. Noga jego krwawiła, brudząc nogawki spodni. Był cały popalony. A mimo to był aż nazbyt radosny. Jonnie wiedział, że coś się za tym kryje. Cofnął się.

    Rozejrzał się po równinie, bacząc jednak, aby kątem oka wciąż widzieć Terla. Baza znajdowała się około dwudziestu mil za nimi. Z kierunku tego dochodziło słabe echo strzałów karabinowych. Czuł, że powinien coś zrobić, by pomóc walczącym.

    Gdzie były dziewczęta? Prawdopodobnie odjechały. Nie! Były tutaj! Tego się Jonnie nie spodziewał. Wracały. Jechały ostrożnie, wolnym kłusem. Były oddalone o jakąś milę. Nagle ustąpił szok, jakiego doznał, gdy nie znalazł dziewcząt w klatce, i strach, że wciąż zagraża im niebezpieczeństwo. Poczuł ulgę. Były całe i zdrowe.

    Jonnie pomachał ręką, dając dziewczętom znak, aby się zbliżyły. Wciąż mając na oku Terla, zlustrował uważnie dalszą okolicę. Jeden z uratowanych pilotów ze zniszczonego samolotu powinien iść w tym kierunku. Wytężył wzrok. Tak! Ktoś poruszał się w odległości około czterech mil. Trudno było poznać, kto to jest, bo postać ubrana była w strój maskujący.

    Terl znów się zaśmiał.

    - Nigdy ci się nie uda, zwierzaku. Zobaczysz, że wkrótce zjawi się tu cała chmara Psychlosów!

    Jonnie nie odpowiedział. Raz jeszcze pokiwał na dziewczęta. Konie spłoszyły się, gdy mijały płonące wraki. Chrissie jechała na Starym Wieprzu, Pattie na Tancerce. Oddech koni był spokojny, a więc poprzednia jazda nie musiała być zbyt szybka.

    Dziewczętom trudno było uwierzyć, że spotkały Jonnie'ego. Chrissie zatrzymała się w pewnej odległości, nie zsiadając z konia. Była blada jak papier. Czerwone obtarcie na szyi wskazywało na ślad zdjętej obroży.

    - Jonnie! Czy to ty, Jonnie?

    W niebieskim stroju wyglądał trochę inaczej. Pattie nie miała żadnych wątpliwości. Zeskoczyła z grzbietu Tancerki, podbiegła do Jonnie'ego i objęła go w pasie. Włosy jej rozsypały się po ubraniu Jonnie'ego.

    - Widzisz? Widzisz? - wołała do Chrissie. - Mówiłam ci, że Jonnie się zjawi! Mówiłam ci, mówiłam!

    Chrissie wciąż siedziała na koniu. Płakała.

    - Złapałeś bestię! - powiedziała pełna podniecenia Pattie, wskazując na Terla.

    - Nie stawaj między nim a mną - rzekł Jonnie, pieszcząc jej włosy, ale równocześnie trzymając miotacz skierowany na Terla.

    Czuł, że powinien być w bazie, a nie tracić czasu tutaj.

    Jonnie nie chciał, aby dziewczęta były blisko niego, gdyby Terl się znów poruszył. Nagle przyszła mu myśl do głowy.

    - Chrissie! Popatrz na południe, mniej więcej cztery mile stąd. Chrissie wzięła się w garść i otarła oczy. Jonnie chciał, aby coś zrobiła. Rozejrzała się. Próbowała coś powiedzieć, ale czuła ucisk w gardle. Przełknęła ślinę, spróbowała znów.

    - O tak, Jonnie! - Wyglądała już lepiej. - Coś się tam porusza.

    - To przyjaciel - powiedział Jonnie. - Pognaj ku niemu na Starym Wieprzu tak szybko, jak tylko potrafisz, i przywieź go tu!

    Chrissie wyprostowała się. Ostrożnie okrążyła Terla i z rozwianymi włosami pognała na Starym Wieprzu na południe. Ogień karabinowy na południu wzmagał się. Trzymając delikatnie Pattie przy sobie i wciąż mając miotacz wymierzony w Terla, Jonnie przesunął się w miejsce, skąd mógł widzieć bazę. Znajdowali się nieco wyżej od niej.

    Tego popołudnia powietrze było czyste, toteż widział bazę jak na dłoni, niczym model.

    Z bazy tryskał w powietrze, na wysokość dwustu lub trzystu stóp, biały strumień wody. Wyglądał jak odwrócony wodospad. Zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Zadziałał automatyczny system przeciwpożarowy.

    Szkoci walczyli tam w potokach wody!

    Najbardziej obawiał się, by Psychlosi nie wprowadzili do walki czołgu lub jakichś dodatkowych samolotów bojowych. Rozejrzał się po niebie. Samolotów na nim nie było.

    Gdy tak patrzył, ujrzał błysk ognia. W chwilę później dało się słyszeć głuche "bum", dźwięk wydawany przez bazooki. Czy jednak bazooki potrafiłyby dać radę czołgowi Psychlosów? Tego nie był pewien. Na pewno potrzebne im było wsparcie z powietrza! A on był oddalony o dwadzieścia mil! W zespołach szturmowych nie było ani jednego pilota. Wprowadzili do akcji wszystkich, jakich mieli.

    Zaczął tracić cierpliwość, miotacz mu ciążył. Terl siedział i śmiał się znów. Jonnie miał wielką ochotę zastrzelić go. Czuł jednak, że Terl coś wie i na coś czeka.

    - Jak dziewczęta wydostały się na wolność? - zapytał Terla. - O, zwierzaku, jak możesz wątpić w szczerość moich intencji? Przecież przyrzekłem ci, że zwolnię je natychmiast, gdy tylko dostarczysz złoto. Po prostu tego ranka dotrzymałem słowa. Nie podejrzewałem cię, że tak fałszywie mnie ocenisz...

    - Nie gadaj bzdur, Terl! Dlaczego je puściłeś? Terl zaśmiał się ponownie, tym razem głośniej.

    Pattie pobiegła, by schwytać Tancerkę, która się gdzieś oddaliła. Teraz wracała z koniem.

    - Zupełnie nie wiem, dlaczego ten stary, wstrętny, okropny potwór to zrobił. Ale tuż przed świtem przeciął nasze obroże i powiedział, byśmy wzięły konie i odjechały. Po przejechaniu około dziesięciu mil ukryłyśmy się, mając nadzieję, że może się pokażesz. Nie miałyśmy dokąd się udać. A potem, po południu, wydawało się, że wszystko wylatuje w powietrze - bang, bang więc ruszyłyśmy w stronę gór.

    W tym momencie Jonnie zrozumiał wszystko. Zwrócił się do Terla.

    - Aha, więc to było tak. Zamordowałeś, draniu, Chara i zostawiłeś go w klatce z wbitym nożem należącym do ludzi, aby oni właśnie mogli być obciążeni tą zbrodnią. Zachodzi tylko pytanie, jak zamierzałeś za to ukarać ludzi? Zabić wszystkich?

    Terl spoglądał na swój zegarek. Sięgnął do kieszeni. Jonnie gwałtownie mu w tym przeszkodził.

    - Tylko dwa szpony - rzekł Terl unosząc je do góry. Jonnie dał zezwalający znak, ale pozostał bardzo czujny.

    Terl wyciągnął z kieszeni coś, co miało kształt kwadratu o powierzchni około jednej stopy kwadratowej. Będąc cały czas na celowniku miotacza, dokonał tego delikatnymi ruchami szponów i niezwykle ostrożnie. Był to pulpit zdalnego kierowania komputerem, bardzo cienki: Pulpity takie stosowane bywały przy obsłudze maszyn, ale ten był większy i mniej estetyczny niż normalne.

    Śmiejąc się, Terl rzucił pulpit w stronę Jonnie'ego, który cofnął się w obawie eksplozji.

    - Zabrałeś ode mnie niewłaściwe urządzenie do zdalnego kierowania, tu szczurzy móżdżku.

    Jonnie przyjrzał się ze zdziwieniem urządzeniu. Pulpit zawierał tylko przyciski, daty, godziny i sygnał odpalania. Nie miał klawisza stopującego ani korekcyjnego.

    - Urządzenie jednorazowego użytku - powiedział Terl. Raz zaprogramowane i zaktywizowane staje się bezużyteczne. Zrobiłem z niego użytek dziś rano, tuż przed odpalaniem.

    Terl ponownie popatrzył na zegarek.

    - Za niecałe dziesięć minut wszyscy otrzymacie należną zapłatę, niezależnie od tego, czy załatwicie Psychlosów, czy też nie!

    Zaniósł się śmiechem.

    - Upolowałeś niewłaściwe urządzenie do zdalnego kierowania! - Od śmiechu aż zapluł sobie wizjer maski. - No i cóż powiedział w końcu - jesteś o dwadzieścia mil od miejsca, gdzie powinieneś być, i nic nie możesz zrobić. Zresztą i tak nic byś nie mógł zrobić.

    Wstrząsał nim taki śmiech, że aż tłukł łapami o brudną ziemię.

7

    Dokładnie w tym samym momencie w podziemnym hangarze Zzt niemal odchodził od zmysłów.

    Od chwili gdy na zakończenie odpalenia wystąpił ten wściekły odrzut, nastąpił ogólny chaos.

    Krążyła pogłoska, że na zewnątrz były istoty ludzkie! Zzt wiedział jednak, że te głupie ślimaki nie były zdolne do czegokolwiek. To byli niewątpliwie Tolnepowie, którzy zapewne wylądowali na Ziemi. Choć proces myślowy Zzta co kilka sekund był przerywany przeklinaniem Terla, to jednak dokładnie to wydedukował. Tolnepowie musieli zablokować pasma częstotliwości teleportacyjnych, aby sparaliżować ewentualny kontratak, a przybyli tu ze swego systemu planetarnego po wciąż jeszcze bynajmniej niemałe zasoby mineralne tej planety. Z Tolnepami były kłopoty już wcześniej, a ostatnia wojna z nimi nie przyniosła rozstrzygnięcia. Byli mali, o wzroście około połowy wzrostu Psychlosów, a oddychać mogli prawie wszystkim. Co gorsza, byli odporni na gazowe zapory Psychlosów. Dlatego też Zzt szykował do lotu szturmowy samolot Typ 32, przeznaczony specjalnie do niskich lotów szturmowych, najsilniej uzbrojoną maszynę spośród setek innych, jakie znajdowały się w hangarach.

    Niech cholera trzaśnie tego przeklętego Terla! To przecież on miał być odpowiedzialny za obronę! Tymczasem, gdzie znajdowały się bojowe samoloty sił pogotowia i odwodów? Na zewnątrz, wystawione na zmiany atmosferyczne. A gdzie były czołgi? Schowane i rdzewiejące w podziemnym parku czołgowym! A gdzie były rezerwy z innych kopalni? Ściągnięte tutaj!

    Przeklęty Terl! W bazie nie było ani ładunków paliwowych, ani zapasów amunicji.

    Zzt był niesprawiedliwy, obciążając Terla odpowiedzialnością za to wszystko, ponieważ przechowywanie paliwa i amunicji w bazie było sprzeczne z przepisami Towarzystwa. Znajdowały się one w odległości około pół mili od bazy. Dwie grupy Psychlosów, które usiłowały przedostać się do składu, zostały wybite do nogi. I jeszcze jedna rzecz stanowiła dowód, że byli to Tolnepowie. Trafieni Psychlosi po prostu eksplodowali wśród bladozielonego błysku. Tylko Tolnepowie mogli wynaleźć taką broń!

    Tak więc musiał przeszukiwać stare samoloty i pojazdy naziemne i wyciągać z nich na wpół zużyte ładunki paliwowe i amunicję. Doszło nawet do starcia z dwoma braćmi Chamco, niech ich piorun spali! Przygotowywali oni ciężko opancerzony czołg. Dwa czołgi, które wyjechały tego strasznego popołudnia, zostały spalone na popiół. Dlatego też bracia Chamco szykowali jeden ze starych pojazdów pancernych klasy "Rębajło": "Rębajłem do chwały". Nic nie było w stanie przebić pancerza czołgu, a jego ciężkie działa roznosiły wszystko w pył w promieniu kilku mil. Bracia Chamco również szukali ładunków paliwowych i amunicji do swego czołgu, a poza tym twierdzili z tupetem, że napastnikami są Hocknerowie z Duraleb, z systemu, który Psychlosi totalnie już zniszczyli.

    Bitwa o ładunki skończyła się, gdy tylko zjawił się ten nadęty karzeł Ker i zdecydował, że każdy ma dostać połowę. Jeszcze jedno świństwo Terla!

    Ładunki paliwowe nie pasowały do silnika Typ 32. Zzt stracił dużo cennego czasu na wykonanie tulei redukcyjnych, które umożliwiły umieszczenie ładunków w rurach. Przeklęty Terl!

    Przed dwiema godzinami powiedział swym ludziom, by przesunęli ten parszywy bombowiec bezzałogowy. Przeklęty Terl!

    Teraz był gotów. Znalazł drugiego pilota. Był nim jeden z funkcjonariuszy przybyłych z ostatnim transportem. Nazywał się Nup i miał uprawnienia do walki na Typie 32. Tuman - ale cóż innego było można znaleźć na tej peryferyjnej planecie który był przekonany, że ma tu miejsce typowy atak Bolbodów. Twierdząc tak, opierał się na plotce, którą usłyszał ostatnio w pijalniach kerbanga w Imperial City, że planowany jest podbój Bolbodów.

    Zzt zgromadził wyposażenie: bojową maskę do oddychania, plecakowy pojemnik zapasowych butelek z gazem do oddychania i broń boczną. Do kieszeni włożył rezerwowe racje żywnościowe, a za cholewę buta zatknął swój ulubiony płaski klucz. W pewnych rodzajach walki i nietypowych sytuacjach klucz ten nieraz okazał się bezcenny.

    Silniki Typ 32 dały się uruchomić bez trudu. Teraz mruczały spokojnie. Jeszcze trochę i znajdzie się na zewnątrz, a wtedy nastąpi najbardziej pomyślne zakończenie tego ataku! Przeklęty Terl! Zzt puścił dźwignie zwalniające płozy i rozpoczął kołowanie samolotu (z dumnym napisem "Zabijaka") w stronę drzwi startowych. Mechanicy rozstąpili się, by zrobić mu drogę. Ale wokół było pełno Psychlosów nadaremnie próbujących znaleźć sprawne samoloty. No i stał na drodze ów przeklęty bombowiec bezzałogowy.

    W normalnych warunkach było możliwe odpalanie przez drzwi startowe trzech samolotów naraz. Wysokość drzwi pozwalała nawet na odpalenie i czwartego. Lecz ten archaiczny relikt, bezzałogowy bombowiec do wykonywania ataków gazowych, był tak szeroki i wysoki, że blokował całe drzwi. Zzt zwracał na to uwagę Terla. Przeklęty Terl! Nie było żadnego sposobu, aby przecisnąć się Typem 32 obok tego grzmota.

    Zzt wychylił się z kabiny i huknął na brygadzistę zmianowego. Podbiegł pospiesznie. Zzt miał ochotę go zdzielić.

    - Usuńcie tego parszywca! Przecież już dwie godziny temu... - Nie daje się ruszyć - odpowiedział zadyszany brygadzista, gestykulując łapami. - Cztery ciągniki usiłowały przepchnąć tę maszynę. Ani drgnęła!

    Zzt zarzucił na ramię worek z wyposażeniem i wyskoczył z kabiny.

    - Ty kretynie! Jedyną sterownicą, jaką ten grat ma w środku, jest dźwignia uchwytów magnetycznych. Dlaczego jej nie zwolniłeś? Przecież te wielkie płozy są magnetycznie przywarte do platformy! Dlaczego tego nie sprawdziłeś...

    - To bardzo stary bombowiec bezzałogowy - niepewnie wysapał brygadzista, który pod dzikim spojrzeniem Zzta przestał już wierzyć własnym zmysłom.

    Zzt pognał ku drzwiom bombowca. Były to wielkie drzwi. Tak wielkie, że można było przez nie równocześnie ładować tuzin lub więcej zbiorników z gazem. Ktoś przystawił drabinę i Zzt wspiął się po niej, brzęcząc uwieszonym na ramieniu wyposażeniem. Naparł na pancerne drzwi.

    Były zamknięte!

    - Gdzie klucz?! - wrzasnął.

    - Terl go ma! - odkrzyknął brygadzista. - Szukaliśmy go wszędzie. Ale nie możemy znaleźć!

    Przeklęty Terl!

    - A przeszukaliście jego pokoje?! - ryknął Zzt z góry.

    - Tak, tak, tak! - odpowiedział brygadzista. - My...

    W tej chwili w hangarze dał się słyszeć piskliwy okrzyk "Juhuu"! Była to Chirk. Zzt przeszył ją nienawistnym wzrokiem. Tej tylko brakowało!

    Chirk trzymała w łapach wielki klucz.

    - Znalazłam go w biurku Terla - zaświergotała.

    - A inne klucze do tego grata?! - wykrzyknął Zzt. - Klucze do pulpitu programowania?

    - W biurku był tylko ten jeden. Zzt przez chwilę się zastanawiał. Nie chciał bynajmniej, aby ten przeklęty stary gruchot odpalił samoczynnie z hangaru. Ale musiał grata przesunąć. Klucz, który mu podali, był kluczem do drzwi. Przyjrzał mu się. Miał trzy zapadki i cały był pokryty wżerami. Trzon prawie rozpołowiony. Pomyślał, że Terl mógł się zdobyć na zrobienie nowego klucza! Ale gdzie tam, było to poza możliwościami jego łap.

    Wsunął ważący dwadzieścia funtów klucz w otwór zamka. Przekręcił go, zmełł w ustach przekleństwo. Parszywy Terl! Zardzewiałe magnetyczne zamki puściły. Klucz rozsypał się na kawałki.

    Zzt rzucił szczątki klucza na platformę w dole, omal nie trafiając w Chirk. Ale drzwi były w końcu otwarte.

    Naparł na nie. Również zawiasy były skorodowane i sztywne. Wreszcie drzwi się uchyliły, odsłaniając ogromne wnętrze.

    Zzt sięgnął po latarkę. W pudle nie było żadnego oświetlenia. Nigdy nie było ono przewidziane do obsługi przez pilota. Samolot składał się właściwie tylko z wielu ton zasobników gazu, silników i pancerza.

    Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że mógł przecież stąd wziąć paliwo. Teraz było za późno.

    Przeszedł do przodu, do pomieszczenia sterowniczego. Musiał rozprogramować komputer. A niech to piorun spali! Był pozamykany na pancerne zamki. Nie można się było do niego dobrać bez klucza. Ten metal nie ustąpiłby przed niczym. To był pancerz! Przeklęty Terl!

    Poświecił wokół. Zobaczył dźwignię zwalniania uchwytów magnetycznych. Była to jedyna sterownica w całym wnętrzu; za jej pomocą personel hangarowy i startowy włączał i wyłączał uchwyty, gdy samolot ciągnikami przetaczano w inne miejsce.

    Zzt sięgnął do hamulca dźwigni. Zanim zdołał jej dotknąć, samolot ruszył z miejsca! Osłupiały patrzył w przerażeniu na to, co się dzieje. No tak, w skrzynce programowania było słychać tykanie. Rzucił się do drzwi. Przyśpieszenie od gwałtownie narastającego ciągu silników ścięło go z nóg. Zaczął się czołgać ku wyjściu.

    Za późno!

    Drzwi hangaru przemknęły obok. Do ziemi było już kilka jardów. Nie odważył się na skok.

    Bezzałogowy bombowiec wystartował. Jego skorodowane drzwi powiewały jak żagiel na wietrze.

    Zzt jęknął z rozpaczą. Przeklęty Terl!

    No, ale z drugiej strony teraz samoloty bojowe miały wolną drogę i mogły ruszyć do ataku na Tolnepów.

    I wszystko za połowę płacy i bez żadnych premii. Prawdopodobnie i to też było sprawką Terla.

8

    Jonnie widział start bezzałogowego bombowca z odległości dwudziestu mil. Czyżby to był bezzałogowy samolot do prowadzenia ataków gazowych? Poczuł na grzbiecie lodowate zimno.

    Z boku samolotu rozkwitł błysk eksplozji. Wiedział - to waliły bazooki. Specjalny zespół miał zapobiec startom samolotów. Drugi błysk w pobliżu korpusu bezzałogowego samolotu pojawił się w tej samej chwili, gdy dotarł do nich gramot pierwszego strzału. Ale żaden ze strzałów nie zrobił na lecącej maszynie najmniejszego wrażenia. Gdy majestatycznie wzniosła się do wysokości dwóch tysięcy stóp, zaczęła zakręcać. Stale nabierając wysokości, skierowała się na północny zachód.

    Przeleciała obok, nieco na wschód od nich, majacząc groźnie na niebie, ogromna nawet z odległości dwóch mil. Zaniedbana, poplamiona i pogięta maszyna miała na swej odartej z farby powierzchni ślady poprzednich walk. Jonnie, obserwujący z napięciem lot, ocenił prędkość samolotu na trzysta mil na godzinę. Zaraz za bezzałogowym potworem odpalony został samolot bojowy. Trafiły go dwa pocisku z bazooki, eksplodujące w kolejnych rozbłyskach światła. Samolot jednak kontynuował spokojnie swój lot za bezzałogowym bombowcem. Gdy przelatywał nad Jonnie'em, ten zauważył, że jest to różniący się od innych samolot bojowy. Na obu bokach miał wymalowane numery " 32", a za nimi znaki bojowe Psychlosów. Czyżby eskorta?

    W ziemię uderzył ciężki huk pracujących silników. Gdy samoloty przeleciały, odezwał się Terl:

    - No i co, zwierzaku? Dlaczego nie uznać przegranej? Widzisz przecież, że gdy Psychlosi dokonają kontrataku ze swojej planety, ciebie już nie będzie. Czy nie lepiej więc odrzucić ten miotacz i dojść do porozumienia?

    Jonnie puścił te słowa mimo uszu. Z uwagą śledził na kompasie kurs, jaki bezzałogowy bombowiec przyjął względem popołudniowego słońca. Obserwował go, dopóki nie zginął za północno-zachodnim horyzontem. Więcej już nie zakręcił.

    "Bądź spokojny!, Nie wpadaj w panikę!" - uspokajał się w myślach.

    - Dokąd leci najpierw? - zapytał Terla.

    Samolot bojowy mógł rozwinąć prędkość dwóch tysięcy mil na godzinę. Wciąż jeszcze można byłe więc przechwycić bombowiec. Tylko trzeba zachować spokój.

    - Odrzuć miotacz, to ci wszystko powiem - odparł Terl.

    - Nie wierz mu! - zawołała błagalnie Pattie. - Obiecał nam żywność, a nie dostarczył żadnej. I mówił nam dwa albo trzy razy, że już nie żyjesz!

    - Albo mi powiesz wszystko, albo zacznę odstrzeliwać ci stopy - rzekł Jonnie i uniósł miotacz.

    - Zrób to! - wykrzyknęła Pattie. - To stary, obrzydliwy brutal! Diabeł!

    Jonnie spojrzał w stronę, w którą udała się Chrissie. Nieobecność jej przedłużała się. A nie mógł przecież pozostawić tu dziewcząt samych, zwłaszcza z żywym Terlem. Jeszcze raz próbował się uspokoić w myślach. "Bądź spokojny! Wciąż jeszcze moce dogonić ten bombowiec".

    - No dobrze - powiedział Terl jakby zrezygnowany. Podam ci wszystkie miejsca, dokąd ten samolot leci.

    - Tylko we właściwej kolejności - powiedział Jonnie, akcentując słowa uniesieniem miotacza.

    - Zrobienie ze mnie rzeszota sprawiłoby ci przyjemność, prawda? - zapytał Terl.

    - Zadawanie ran nie daje mi żadnej przyjemności, niezależnie o kogo chodzi.

    - No pewnie, bo masz szczurzy móżdżek - zaśmiał się Terl. Cała ta rozmowa Jonnie'ego z Terlem, prowadzona w języku psychlo, bardzo zdenerwowała Pattie.

    - Nie słuchaj go, Jonnie, po prostu zastrzel go! - domagała się, chwytając za kolbę miotacza Jonnie'ego.

    - No dobrze - rzekł Terl. - Pierwszym celem samolotu jest południe Afryki. Następnym Chiny. Następnym Rosja. Potem, zgodnie z wprowadzonym programem, ma on polecieć nad Italię, a stamtąd wrócić tutaj.

    "W porządku, pomyślał Jonnie. Terl nie powiedział ani słowa o Szkocji. A więc Szkocja. Ona jest pierwszym celem. Było to logiczne. Psychlosi nigdy nie mogli się z nią uporać lub też byli przekonani, że nie mogą. Dziękuję ci, Terl".

    - Świetnie - powiedział na głos. - Za te informacje, które otrzymałem od ciebie, pożyjesz jeszcze trochę.

    Aby dolecieć do Szkocji, trzeba było siedemnastu godzin. "Wyglądaj na spokojnego, Jonnie. Wciąż jeszcze można przechwycić ten bombowiec".

    Pokazała się Chrissie. Dotychczas zasłaniało ją zagłębienie terenu. Koń szedł stępa. Gdy odległość zmalała, Jonnie zrozumiał dlaczego. Przyczyną był Thor. Dziewczyna wiozła go na koniu, trzymając przed sobą. Antyradiacyjny ubiór Thora był na lewym ramieniu poplamiony krwią. Chrissie rozdarła ubiór w tym miejscu, by zatamować krew. Opatrzyła ranę bandażami z koźlej skóry oraz trawą. Lewa ręka Thora była złamana, znajdowała się w łupkach z patyków. To właśnie on został ostrzelany, gdy opadał na reaktochronie.

    Z pomocą Chrissie Thor ześlizgnął się z konia. Był ziemisty na twarzy od upływu krwi i stał niepewnie na nogach. Spoglądał na Jonnie'ego ze skruchą.

    - Przepraszam, Jonnie.

    - To moja wina, nie twoja - rzekł Jonnie. - Chrissie, ułóż go na tej skale.

    Thor spojrzał na Terla. Z bliska widział potwora zaledwie Parę razy. Miał przy sobie rewolwer Smith and Wesson kalibru 0,457, pochodzący z arsenału starej bary i naładowany pociskami radiacyjnymi. Gdy zdał sobie sprawę, że widzi Terla, sięgnął po broń, by go zastrzelić.

    - Nie, nie! - powiedział Jonnie. - Trzymaj rewolwer wymierzony w niego, ale strzelaj tylko wtedy, gdy zauważysz, że chce wykonać jakiś ruch. Uważaj zwłaszcza na jego ręce. Czy czujesz się na tyle dobrze, byś mógł tu posiedzieć?

    Thor znajdował się w odległości około pięćdziesięciu stóp od Terla. Odsunął się nieco dalej i wycelował broń.

    - Uważaj, Terl! - rzekł Jonnie. - Rewolwer, który trzyma ten człowiek, może zrobić w tobie taką dziurę, że przeskoczy przez nią koń. Nabity jest specjalnymi eksplozyjnymi pociskami. Jasne?

    "Zachowaj spokój. Ciągle masz szansę na przechwycenie tego bombowca!"

    Zwrócił się do Pattie. Podał jej wielki miotacz podręczny. Pokazał, gdzie znajduje się spust. Dziewczyna z determinacją cofnęła się za skałę, na której oparła ciężki miotacz.

    - Czy tak celować?

    - Tak jest. Trzymaj go na muszce bez przerwy!

    "Masz jeszcze czas. Ta robota też musi być dobrze wykonana".

    - Dlaczego nie zabić go od razu? - zapytał Thor.

    - Bo jest źródłem informacji - odparł Jonnie.

    Terl nie mógł zrozumieć, o czym mówili, ale domyślił się sensu rozmowy.

    Jonnie wyciągnął nóż i uważając, by nie wejść na linię strzału, obrócił Terla. Wsunął nóż za kołnierz jego ubioru i rozciął go wzdłuż pleców. Następnie przeszedł na przód i kontrolując, czy w oczach Terla nie pojawia się ostrzegawczy błysk sygnalizujący zamiar jakiegoś działania, ściągnął rękawy z ramion potwora. Rozpruł ubranie wzdłuż szwów obu nogawek. Widząc, że Terl chce wstać, przyłożył mu pięścią. Terl uspokoił się. Następnie Jonnie ściągnął mu buty i kalesony. Zabrał zegarek. Zabrał czapkę. Jedyną rzeczą, jaką Terlowi pozostawił, była maska do oddychania, ale bez zapasowych fiolek gazu. Wzrok Terla wyrażał wściekłość.

    I tak siedział goły, z futrem zmatowiałym od potu, z pazurami drgającymi żądzą odwetu.

    Jonnie chwycił pas i skrępował nim z tyłu łapy Terla, zaciskając mocno pęta. Wziął następnie wodze Starego Wieprza, połączył je z pasem krępującym łapy Terla i przeciągnął linkę pod przewodem maski. Całość naprężył. Gdyby teraz Terl usiłował uwolnić łapy, musiałby się udusić.

    "Rób wszystko porządnie! - powiedział Jonnie do siebie. Nie wpadaj w panikę! Samolotem bojowym wciąż jeszcze możesz dogonić ten bezzałogowy bombowiec".

    Pracował z pośpiechem. Teraz odstąpił od Terla i szybko skontrolował jego ubiór. Tak jak się tego można było spodziewać, Terl miał w nim ukryte dwie dodatkowe sztuki broni. Nóż i drugi miotacz likwidacyjny.

    Jonnie oddał z niego próbny strzał. Był bezgłośny. Krzewy, w które wycelował, zaczęły płonąć. Przekazał Pattie lekki miotacz i odebrał od niej ciężki.

    - Pozwól mi go teraz zastrzelić - prosiła Pattie. Thor odezwał się do Terla w psychlo:

    - Ta mała dziewczyna błaga, by mogła cię zastrzelić.

    - Już będę spokojny - powiedział Terl.

    - Nie zbliżajcie się do niego. Chrissie, rozpal tu obok ognisko, aby Thorowi było ciepło i abyście mogli widzieć teren.

    Zwrócił się do Thora:

    - Kto był z tobą?

    - Glencannon - odparł Thor. - Musi tu być gdzieś wśród wzgórz. Myślę, że stara się dotrzeć w pobliże bary. Próbowałem dwukrotnie wywołać go przez swoje przenośne radio, ale nie odpowiada, choć też ma radio. No, ale te aparaty mają zasięg tylko pięciu mil. - Thor nie ukrywał zaciekawienia. - Dokąd się udajesz?

    W tej samej chwili nad bazą pojawił się znowu błysk eksplozji. Strzałem z bazooki trafiony został samolot bojowy, który wystartował z hangaru. Spadał otoczony kulą ognia. Uderzył o ziemię w momencie, gdy dotarły do nich kolejno dźwięk strzału bazooki i huk eksplozji maszyny. Ten sam los spotkał i drugi samolot, który opuścił hangar.

    - Przyślę po was samochód kopalniany - powiedział Jonnie. "Zachowaj spokój. Lecąc z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę możesz dogonić ten bombowiec".

    Słowa Jonnie'ego sparaliżowały dziewczęta. Ale cóż mógł zrobić? Chciał przecież odesłać je do bazy Akademii, ale Thor był w stanie wykluczającym jakąkolwiek wędrówkę. A może skończyć Z Terlem? Nie, to nie rozwiąże niczego. "Przemawiaj do nich spokojnie". Prędkość bezzałogowego bombowca wynosiła trzysta dwie mile na godzinę, pamiętał to dobrze z kablogramów wyjętych z ręki nieżyjącego od tysiąca lat prezydenta. Samolot bojowy mógł rozwinąć prędkość hiperdźwiękową, dwa tysiące mil na godzinę. Jeśli więc nawet bombowiec byłby już w połowie drogi do Szkocji, mógł go spokojnie przechwycić na kilka godzin przed dotarciem do celu.

    Wskoczył na Tancerkę. Do centralnej bazy było około dwudziestu mil. Pokona tę odległość mniej więcej po godzinie ostrej jazdy.

    - Wciąż jeszcze możemy dobić targu, zwierzaku - powiedział Terl. - Jeśli wysłałeś na Psychlo uran, to wierz mi, popełniłeś błąd. Próbowano tego już wcześniej. Tam na miejscu, wokół platformy odbiorczej transfrachtu, znajduje się pole siłowe, które utwardza się, zamykając całą platformę, gdy do Psychlo zbliża się uran. W punkcie startowym występuje wówczas taki odrzut jak ten, który widziałeś dzisiaj. Psychlo zaatakuje to miejsce, zwierzaku. Będziesz potrzebował mnie do mediacji.

    Jonnie popatrzył na niego bez słowa. Uniesieniem ręki pożegnał dziewczęta i Thora. Uderzył piętą w bok Tancerki. Ruszyła jak strzała przez promienie chylącego się ku zachodowi słońca.

    Przed nim wrzała bitwa o bazę. Stracił dużo czasu. Nie mógł zrobić niczego więcej. Raz jeszcze powiedział sobie: "Bądź spokojny! Nie wpadaj w panikę! Ten bombowiec bezzałogowy może być spokojnie przechwycony przez samolot bojowy".

    Gdy tak pędził przez równinę, nagle uświadomił sobie, że całe siły zbrojne Stanów Zjednoczonych w czasach swej świetności nie potrafiły przeciwstawić się temu bezzałogowemu siewcy gazowej śmierci, mimo że dysponowały samolotami, rakietami i bombami atomowymi. Nie dały nic nawet samobójcze ataki taranem.

    "Masz czas. Uporasz się z tym. Nie wpadaj w panikę!"

    . 13 .

1

    "Jedna rzecz naraz - mówił Jonnie do siebie. - Rób każdą rzecz dokładnie. Każdą, którą się właśnie zajmujesz, i w kolejności!" Wyczytał to w jednej ze znalezionych w bibliotece książek. Kiedyś szukał w książkach informacji o lekarstwie przeciwko promieniowaniu, które wreszcie znalazł. Ale przy okazji natrafił na książkę, w której opisano sposoby przezwyciężania chaosu i utraty panowania nad sytuacją. Zdarzało się to zazwyczaj wtedy, gdy zbyt wiele rzeczy działo się naraz. A na pewno miało to miejsce właśnie teraz! Bezzałogowy bombowiec, możliwość kontrataku Psychlosów, ciągle jeszcze wątpliwy wynik bitwy o centralną bazę. Żadnych raportów na temat ataków na inne kopalnie. Można było bardzo łatwo stracić orientację, popełnić błąd, a nawet wpaść w panikę. Trzeba było więc zachować spokój. I tylko zajmować się jedną rzeczą naraz.

    Tancerka gnała pełnym galopem na południe. Nie było to zbyt dobre, gdyż mogła się ochwacić. Jonnie zaczął więc stosować trucht na przemian z galopem. Tancerka od razu złapała równiejszy oddech. Zaczynał zapadać zmrok. Wszystko mogło zostać zaprzepaszczone przez coś tak niedorzecznego jak okulały nagle koń. Trucht, galop, trucht, galop. Dwadzieścia mil. Musi się udać! W kieszeni miał malutki - jak na standardy Psychlo radiotelefon górniczy. Po dziesięciu milach zaczął wywoływać Glencannona, pilota Thora.

    Na mniej więcej jedenastej mili usłyszał wreszcie głos Glencannona:

    - To ty, MacTyler? Jego Głos brzmiał słabo.

    - Czy z miejsca, w którym się znajdujesz, możesz dostrzec galopującego konia? - zapytał Jonnie.

    Zapanowała dłuższa cisza. A potem:

    - Tak, jesteś o jakieś trzy mile ode mnie na północny wschód. Dostałeś Terla?

    - Owszem, chwilowo jest cały w pętach.

    Znów zapanowała cisza, którą w końcu przerwał krótki, warkliwy śmiech. Część napięcia z głosu Glencannona zniknęła, gdy odezwał się następnie:

    - Czego on tam szukał?

    Zbyt długo trzeba by opowiadać. Nie było teraz na to czasu. Zachowując spokój, Jonnie powiedział do mikrofonu:

    - Dziewczęta są bezpieczne. Thor jest ranny, ale niezbyt gromie.

    Z głośnika dobiegło westchnienie ulgi.

    - Czy jesteś w stanie pilotować samolot? - zapytał Jonnie.

    Pauza.

    - Mam żebra trochę poturbowane i zwichniętą kostkę. To dlatego tak długo wlokę się z powrotem do bary. Ale owszem, MacTyler, oczywiście, że jestem w stanie pilotować samolot.

    - Posuwaj się dalej w kierunku bazy głównej! Miej w pogotowiu jakąś latarkę do migania światłem. Poślę po ciebie górniczy pojazd. Będą tam potrzebować osłony i wsparcia z powietrza.

    - Mam latarkę. Przykro mi z powodu tej osłony powietrznej.

    - To była moja wina - rzekł Jonnie. - Powodzenia!

    Tancerka na zmianę to galopowała, to biegła truchtem. Jonnie starał się zachować spokój. W tej walce wciąż jeszcze mieli duże szanse. Zdecydowali się, by nie niszczyć zupełnie głównej bazy Psychlosów. Historyk chciał dorwać się do miejscowej biblioteki. Angus chciał zawładnąć wszystkimi maszynami w warsztatach. Dlatego nie używali przeciwko kopułom kul radioaktywnych. Poza bombowcem bezzałogowym i samolotem eskortowym żaden inny pojazd powietrzny nie opuścił hangaru. Mieli je więc widocznie pod kontrolą.

    Z odległości pięciu i pół mili od bazy zaczął wywoływać Roberta Lisa. Miał nadzieję, że ktoś będzie na stałym nasłuchu pasma górniczego radiotelefonu. Odezwał się kierownik szkoły, co zdumiało Jonnie'ego, gdyż wraz z pastorem, historykiem i starymi kobietami byli oni wpisani na listę osób zwolnionych z czynnego udziału zbrojnego. Wkrótce potem Jonnie usłyszał pełen ulgi głos Roberta Lisa.

    - Dziewczęta są bezpieczne - powiedział mu Jonnie.

    Zapanowała chwila ciszy, gdyż Robert Lis najwidoczniej przekazywał dalej tę wiadomość. Wkrótce potem z głośnika dobiegły przytłumione głosy radości. Wiadomość była najwidoczniej dobrze przyjęta.

    - Trzymamy się tutaj - rzekł Robert Lis. - Muszę z tobą poufnie porozmawiać, jak tylko tu dotrzesz, bo nie mogę poruszać tego tematu przez radiotelefon.

    Tancerka przemknęła skrajem kępy drzew. Zaczęło się robić ciemno.

    - Te małpy nie rozumieją po angielsku - powiedział Jonnie.

    - To nieważne. I tak nie mogę mówić o tym otwarcie. Kiedy tu dobijesz?

    - Za jakieś piętnaście minut - odparł Jonnie.

    - Dojedź tu przez północny parów! W pobliżu bazy trwa dość ostra wymiana ognia.

    - Dobrze - odparł Jonnie. - Czy samoloty są w porządku?

    - Przesunęliśmy je tu, do parowu, żeby były lepiej osłonięte. Ale nie mamy pilotów.

    - Wiem o tym. A teraz słuchaj! Niech ktoś zaopatrzy jeden z samolotów w następujące rzeczy: ciepłe ubranie, kaftan i rękawice na mój rozmiar, trochę jedzenia, parę zwykłych nie radioaktywnych min samoprzylepnych, karabin szturmowy, aparat tlenowy z maską do oddychania i dużym zapasem butli - będę leciał na wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy stóp.

    W głośniku zapanowała cisza, więc Jonnie ponaglił:

    - Zrozumiałeś?

    - Owszem - odparł Robert Lis. - Wszystko będzie wykonane.

    W jego głosie na pewno jednak nie było słychać entuzjazmu.

    - Wyślij też parę pojazdów górniczych - dodał Jonnie, podając lokalizację. - Lepiej byłoby, gdybyś wysłał też ze dwóch ludzi, którzy pomogliby sprowadzić tu Terla.

    - Terla? - zainteresował się Robert Lis.

    - Tak, Terla - odparł Jonnie. - Trzymaj ten samolot w gotowości! Zaraz po przybyciu chcę na nim wystartować.

    Milczenie. A potem głos Roberta:

    - Wszystko będzie wykonane.

    Jonnie wyłączył radiotelefon. Pięć minut później minął go pojazd górniczy podążający w kierunku północnym. W zapadającym zmroku zauważył na pojeździe pastora, jedną ze starych kobiet i Szkota z umieszczonym na temblaku ramieniem. Pastor uniósł rękę w geście błogosławieństwa - nie, to był salut! Wyruszyli po Thora, dziewczęta i Terla. Za pojazdem górniczym fruwał w powietrzu kawał łańcucha z dźwigu. Jonnie obejrzał się. Stara kobieta była uzbrojona w karabin szturmowy.

    Odgłosy wymiany ognia stawały się coraz głośniejsze. Gejzer wody z systemu przeciwpożarowego strzelał w górę na wysokość dwustu stóp. Pod nim migotały niebieskozielonkawe płomienie miotaczy energii. Pomarańczowe błyski broni szturmowej były bardziej widoczne w potokach świateł zalewających całą bazę.

    Jonnie skierował Tancerkę do ujścia parowu i zatrzymał ją przy dwóch pozostałych samolotach. Nad ich głowami śmigały po niebie smugi strzałów z ciężkich miotaczy ręcznych. Koń dyszał ciężko. Był cały pokryty pianą, ale nie wykazywał śladów ochwacenia. "Jedna rzecz naraz - powtarzał sobie Jonnie. Możesz spokojnie przechwycić ten bombowiec".

2

    Robert Lis miał narzuconą starą pelerynę na bojowy ubiór antyradiacyjny. Jego siwe włosy były przypalone z jednej strony. Twarz miał spokojną, ale przez spokój przebijała nuta zatroskania. Złapał dłoń Jonnie'ego i potrząsnął nią mocno w serdecznym powitaniu.

    Jonnie popatrzył na osmalone włosy i zapytał:

    - Jakie macie straty?

    - Niewielkie - odparł Robert Lis. - Zadziwiająco małe. Nie chcą się nam wystawiać. Przypomina to walkę w czasie sztormu. Słuchaj, ty przecież nie masz na sobie ubioru antyradiacyjnego...

    - Woda spłukuje wszelkie materiały promieniotwórcze równie szybko, jak wy je wystrzeliwujecie - przerwał mu Jonnie. - Ale ja mam coś innego do zrobienia. W tym bezzałogowym bombowcu nie ma gazu do oddychania. Nie potrzebuję więc okrycia antyradiacyjnego.

    - Jonnie, czy ten bombowiec nie może poczekać, dopóki wszystkie kopalnie nie zostaną zrównane z ziemią? Przecież potrzebuje on aż osiemnaście godzin, żeby dolecieć do miejsca przeznaczenia za oceanem. Cały czas go śledziliśmy na ekranach radarowych tego samolotu. To znaczy, śledziliśmy samolot eskortujący. Sam bombowiec ma zamontowane kasatory fal.

    Jonnie otworzył drzwi samolotu. Wszystko było przygotowane. Na fotelu leżał chleb i wędzone mięso. Jedna ze starych kobiet wręczyła mu kubek dymiącej herbaty ziołowej, która miała podejrzany zapach whisky. Gdy spojrzał na nią pytająco, powiedziała:

    - Nie mogą przecież jeść samych kul - i wybuchnęła gdakającym śmiechem.

    - Ciągle jeszcze z powodzeniem zachowujemy ciszę radiową odezwał się Robert Lis.

    Uzgodnili jeszcze przed rozpoczęciem akcji, że przez dwanaście godzin obowiązywać będzie cisza radiowa, aby ułatwić pilotom atak na odległe kopalnie Psychlosów.

    - To więcej niż potrzebują. Możemy skrócić ten czas i wtedy wszyscy mogliby skupić swój wysiłek na tym bombowcu...

    - Leci w kierunku Szkocji - powiedział Jonnie. - To jest jego pierwszy cel.

    - Wiem o tym.

    Jonnie dopił kubek gorącego napoju i zaczął wdrapywać się do samolotu.

    - Jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć. - Robert przytrzymał go za rękę. - Prawdopodobnie nie udało się nam uderzyć w Psychlo.

    - Wiem o tym - odparł Jonnie.

    - Znaczy to, że możemy potrzebować wszystkich samolotów i całego sprzętu, jaki tylko uda się nam tu zdobyć. Wszystko to znajduje się w hangarach pod nami. Nie mamy jednak wystarczającej liczby ludzi, by wziąć bazę szturmem, a jednocześnie nie wolno jej zniszczyć.

    - Możesz wypracować to z Glencannonem. Za jakieś pół godziny będziesz miał pilota. Możesz uderzyć na nią z powietrza - rzekł Jonnie i skierował się do wejścia do samolotu.

    I znów dłoń Roberta zacisnęła się na jego rękawie.

    - Tuż przed zachodem słońca zdarzyła się dziwna rzecz rzekł Robert. - Poddał się czołg.

    Jonnie zszedł z powrotem na ziemię. Równie dobrze mógł tutaj ubierać się w ciepły ubiór niezbędny do lotu na dużych wysokościach i jednocześnie słuchać Roberta.

    - Mów dalej!

    Robert wziął głęboki oddech, ale nim rozpoczął dalsze sprawozdanie, przybiegł goniec z meldunkiem, że historyk z Akademii dostarczył nowy ładunek amunicji. Robert polecił mu dopilnowanie, by amunicja dotarła do grup szturmowych. Smugi ognia miotaczy nad ich głowami nadal chłostały całkiem już ciemne niebo.

    - Otóż ten czołg nosi nazwę "Rębajłem do chwały". Znajduje się z drugiej strony parowu. Och, nie ma powodu do alarmu! Mamy go w swoich rękach. Wyjechał z drzwi garażu i skierował się wprost na nas. Rąbnęliśmy do niego z bazooki, ale go nawet nie drasnęła. Nie odpowiedział jednak ogniem. Dojechał wprost do ujścia parowu i przez śluzę atmosferyczną wyrzucił urządzenie rozmównicze, żądając rozmowy z przywódcą "Hocknerów". Zażądał gwarancji bezpieczeństwa w zamian za współpracę. Johnie nakładał ciepłe buty.

    - No dobrze, mów dalej!

    - Była to niesamowita scena - kontynuował Robert. - Gdy otrzymali już gwarancje bezpieczeństwa, wyszli z czołgu. Oświadczyli, że są braćmi Chamco. Zaczęliśmy ich przesłuchiwać. Powiedzieli, że wiedzą, iż Terl ich sprzedał. Wydaje się, że był tam jakiś menedżer górniczy o imieniu Char, który zaginął tuż przed odpaleniem. Otóż ten Char powiedział braciom Chamco, że dokonano morderstwa. Że Terl zamordował namiestnika planety, aby na jego miejsce mianować niejakiego Kera. I że tego popołudnia Ker odmówił im przydziału amunicji dla ich czołgu. Bracia Chamco twierdzili, że Terl i Ker sprzedali wszystkich pewnej rasie zwanej Hocknerowie z Duralebu i że nawet odpalili bezzałogowy bombowiec, aby zmieść z powierzchni ziemi inne zagłębia kopalniane.

    - Przypuszczam, że większość z tego ma sens - rzekł Johnie. - Z wyjątkiem fragmentów dotyczących Hocknerów i bombowca. Psychlosi mają mnóstwo wrogów, ale według ich historyków zwyciężyli Hocknerów już przed wieloma laty. Sir Robercie, z całym należnym szacunkiem, ale muszę już ruszać...

    - Co więcej - mówił Robert Lis - nie mają tam paliwa ani do czołgów, ani do samolotów. Zlikwidowaliśmy cztery ich wypady po paliwo do składu. Ale mają mnóstwo amunicji do ręcznych miotaczy energii, a my mamy za mało ludzi do przeprowadzenia szturmu...

    - Co jeszcze? - zapytał Johnie. - To wszystko brzmi raczej jako dobre, a nie złe nowiny.

    - No cóż, nie wszystkie nowiny są równie dobre. Wydaje się, że baza pod nami ma jeszcze szesnaście poziomów w głąb, A każdy poziom rozciąga się na całe akry. Pomieszczenia mieszkalne, warsztaty, garaże, hangary, biura, pracownie, biblioteki, magazyny...

    - Nie miałem pojęcia, że tego aż tyle, ale to również nie są złe wiadomości.

    - Poczekaj! Gdyby ta cała baza została trafiona pociskiem radiacyjnym, wówczas wszystkie siły szturmowe zostałyby rozerwane na strzępy. Walczymy na odbezpieczonej bombie. Musimy zachować te samoloty i cały sprzęt, jeśli mamy bronić Ziemi. I będzie nam potrzebny również później, jeśli rzeczywiście zniszczymy Psychlo.

    - Wkrótce będziesz miał wsparcie z powietrza - rzekł Johnie. - Wtedy możesz wycofać...

    - Otóż bracia Chamco twierdzą, iż wiedzą, co się stanie tam wewnątrz, gdy całą bazę wypełnimy powietrzem! Mówią, że wiedzą też, w jaki sposób "my Hocknerowie" odbiliśmy z powrotem cały system Duraleb. Twierdzą, że w bazie nie ma dostatecznej liczby masek i butli z gazem do oddychania. Bracia Chamco są inżynierami. Obiecali nam pomoc w zamian za odpowiednią zapłatę. Mówią, że wszyscy Psychlosi pracowali za połowę wynagrodzenia i bez żadnych premii. A poza tym oni nie chcą zginąć w tym - jak go określili - "zalewie powietrza".

    Johnie miał już na sobie ciepłe ubranie i właśnie kończył jeść sandwicza z owsianego chleba i suszonej dziczyzny.

    - Sir Robercie, skoro tylko będziesz miał do dyspozycji wsparcie z powietrza, będziesz mógł zaplanować coś...

    - Bracia Chamco powiedzieli, że system recyrkulacji gazu do oddychania wychodzi z zewnątrz bazy i jest chłodzony powietrzem. Dzięki sprytnie zadawanym pytaniom przyznali, że wystarczy odstrzelić rury wlotowe od systemu chłodzącego, a wtedy pompy samoczynnie wypełniają powietrzem całe wnętrze bazy.

    - A więc masz już ten problem całkowicie rozwiązany rzekł Johnie.

    - Owszem, ale trzeba odstrzelić te wloty z powietrza i to z dużej odległości.

    - To nie zabierze zbyt wiele czasu. Gdy tylko Glencannon dotrze tutaj...

    - Otóż myślę, że to ty powinieneś to zrobić - powiedział Robert. - Nie jest to zbyt niebezpieczne i jeśli dasz ognia z odległości jakiejś pół mili...

    - Mogę to zrobić po starcie.

    - Ale musisz wylądować tu z powrotem, aby sprawdzić...

    Johnie nagle uświadomił sobie, o co właściwie Robertowi chodziło. Robert Lis chciał zaczekać, aż wszystkie samoloty dotrą do bombowca. Lecz byłoby to wyzywaniem losu. Samoloty wysłane do pozostałych kopalni też mogły być właśnie w kłopotach.

    - Sir Robercie, czy starasz się powstrzymać mnie przed atakiem na ten bombowiec?

    Stary weteran rozłożył ręce.

    - Johnie, tak niewiele zostało nam do zwycięstwa, żebyś się teraz dał zabić - powiedział z błagalnym wyrazem oczu.

    Johnie zaczął wspinać się do kabiny samolotu.

    - No to ja lecę z tobą - wykrzyknął Robert Lis.

    - Zostaniesz tu i będziesz dowodził tym szturmem!

    Pojazd górniczy zarykoszetował u wejścia parowu i zatrzymał się. Kierowca złapał karabin szturmowy i pobiegł z powrotem na linię walki. Glencannon wygramolił się z pojazdu i podszedł do nich kulejąc.

    - Niech to szlag trafi! - zaklął Robert Lis.

    - O co chodzi? - zapytał Glencannon trochę skonfundowany takim pozdrowieniem. - Wszystko w porządku. Jeśli tylko ktoś mógłby obandażować mi żebra i tę kostkę, to mogę latać.

    Robert Lis otoczył ramieniem Glencannona.

    - Chodziło o coś zupełnie innego. Cieszę się, że wróciłeś żywy. Mamy dla ciebie robotę. Właściwie wiele roboty. Ci snajperzy w kwaterach starych Chinkosów...

    - Do widzenia, Sir Robercie - powiedział Johnie i zamknął drzwi samolotu.

    - Powodzenia! - odparł smutno Robert.

    Wiedział dobrze, że jeśli wszystko inne zawiedzie, to Johnie przeprowadzi na bombowiec samobójczy atak. Wówczas nie ujrzałby już nigdy Jonnie'ego. Odwrócił się szybko i zaczął wydawać rozkazy dwóm oczekującym gońcom. W oczach miał łzy.

    Johnie jak błyskawica wyprysnął z parowu, zanim ktokolwiek mógł go zauważyć i trafić z miotacza. Wkrótce potem podążał do swego celu. Miał wykonać sam to, czego nie udało się dokonać połączonym siłom zbrojnym całej Ziemi.

    Czekanie, aż bombowiec zbliży się do Szkocji, mogło się okazać zbyt ryzykowne. Gdyby atak na samolot zakończył się sukcesem, kanistry z gazem mogłyby ulec zniszczeniu, a wówczas kapryśne wiatry mogłyby zatruć nim nie tylko Szkocję, ale i Szwecję. Należało zaatakować go całą dostępną artylerią pokładową. Ale nawet i to nie gwarantowało sukcesu. I nikt jeszcze nigdy nie próbował zderzenia czołowego bombowca z lecącym z maksymalną prędkością samolotem bojowym, którego wszystkie miotacze pokładowe zionęłyby ogniem aż do momentu kolizji. Byłby to ostateczny środek, gdyby wszystkie inne zawiodły, który prawdopodobnie zniszczyłby prawie wszystko. Nie mówił o tym Robertowi i miał nadzieję, że staruszek niczego się nie domyślał.

3

    Dunneldeen był bardzo szczęśliwy. Zagłębie Kornwalii na Wyspach Brytyjskich leżało dokładnie na jego kursie, oświetlone tak, jak kiedyś musiano oświetlać starodawne miasta.

    O Kornwalię ciągnęli słomki. Było to owo zagłębie górnicze, z którego wyruszały ekipy myśliwskie polujące na Szkotów. Tamtejsi Psychlosi przez całe wieki podczas swych wolnych od pracy dni polowali na ludzi dla sportu, zabijając ich bez liku. Opowiadano nawet historie o pewnym zespole rajdowym, który został pochwycony przez Psychlosów, przywiązany do okolicznych drzew i rozstrzeliwany, człowiek po człowieku, przez osiemnaście dręczących dni. Było wiele podobnych historii.

    Ku zazdrości wszystkich pozostałych, najdłuższą słomkę wyciągnął Dunneldeen i jego kopilot Dwight. Pilnie przyswajali sobie wszystkie szczegóły nawigacyjne.

    Przez ponad tysiąc lat żaden Szkot nie dotarł nigdy bliżej niż na sto mil do tego zagłębia, więc niezbyt wiele na jego temat wiedziano. Z tym większym zapałem przyswajali sobie wszystko, cokolwiek na ten temat było wiadomo.

    Przez całą poprzednią noc leżeli sobie wygodnie w parowie, ubrani ciepło, odpowiednio do lotu w stratosferze, i całkiem odprężeni. Usłyszeli syreny ostrzegawcze przed rozpoczęciem copółrocznego odpalenia. Błyskawicznie dostali się do samolotów i zasiedli w fotelach, trzymając ręce w pogotowiu nad konsolami sterowniczymi.

    Pełni napięcia ze zdumieniem obserwowali nieprawdopodobny sprint Jonnie'ego. Coś nie było w porządku, gdy dobiegł do klatki. Szybko ukrył się za krawędzią urwiska, zanim odezwały się miotacze. Był już bezpieczny jak malutkie dziecię w swym składanym łóżeczku.

    Odrzut był nieco niepokojący, ponieważ towarzyszący mu wstrząs poobracał samoloty w stosunku do pierwotnie zajmowanych pozycji. Ale poza tym wszystko przebiegło dobrze. Wystrzelili w niebo szerokim łukiem w zaplanowanym czasie. Widzieli, jak wieże centrum radiowego zapadały się pod nimi w plątaninie kabli, co było spowodowane zarówno wstrząsem od odrzutu, jak i ogniem bazooki. Dwunastogodzinny okres ciszy radiowej rozpoczął się pełnym sukcesem. Był to wystarczający czas, by dotrzeć bez ostrzeżenia do najdalszego zagłębia górniczego.

    Lecąc na wysokości stu tysięcy stóp i z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę, przesunęli zegarki na miejscowy czas i zeszli w dół na normalną wysokość zbliżania do jasno oświetlonego zagłębia. Oto leżało przed nimi.

    Na fosforyzujących ekranach pokładowych systemów odwzorowania nie zauważyli żadnej wrogiej aktywności, żadnych samolotów patrolowych w powietrzu.

    Z niektórych położonych na wzgórzach szybów kopalnianych, których głębokość musiała sięgać pięciu mil, wydobywały się kłęby osiadającej pary. Z kominów odlewni wydobywały się nierówne kłęby kręconego, zielonego dymu. Wyraźnie rysował się szereg magazynów. A wśród nich mieściły się rozjarzone światłem kopuły bazy. Cel numer jeden!

    Dunneldeen szybko skorzystał z tych nagle nadarzających się szans, które nie były uwzględnione we wstępnym planowaniu.

    Te głupie małpy tam w dole oświetliły dla niego cały rejon lądowania. Wszystko jarzyło się jak scena teatralna. Zapewne myśleli, że był to po prostu jakiś pozaplanowy lot Psychlosów. Chwała ciszy radiowe!

    Dunneldeen zobaczył jeszcze coś. Naciągnięta na masywne maszty biegła z północy główna linia zaopatrzenia w energię elektryczną. A tuż przed nimi, w pełnym blasku świateł rejonu lądowania, widać było bez wątpienia główny maszt energetyczny. Biegnąca z północy linia kończyła się tutaj. Te potwory najwyraźniej nie dbały wcale o przepisy nawigacji powietrznej, umieszczając główny maszt w rejonie lądowania. Wybiegały z niego wszystkie lokalne kable biegnące do poszczególnych budynków i do kopuł bazy. W środku tej pajęczej sieci różnych przewodów zrobiony był dość duży otwór dla startujących i lądujących samolotów. Tuż obok platformy lądowania widać było olbrzymi kołowrót. Dunneldeen rozpoznał go. Był to główny kołowrót odłączania centralnej szyby wyłącznika od obwodu energii elektrycznej.

    Według Dunneldeena była to zbyt dobra okazja, żeby z niej nie skorzystać. Po co zostawiać im tyle światła, gdy będą spieszyć się do stanowisk uzbrojenia lub próbować dostać się do samolotów bojowych? A dlaczego nie spowodować w bazie kompletnego chaosu? I dopiero wtedy wznieść się z powrotem w powietrze, aby za pomocą celowników na podczerwień rozwalić bazę na kawałki. Samolot wyposażony był w neutralizator fal skopiowany ze skradzionego urządzenia podobnego typu. Włączą go zatem i te małpy nie będą nawet wiedziały, do czego strzelać. Mało tego, gdy ich samolot wystartuje, będzie to wyglądało, jak gdyby wystartował któryś z samolotów obrony bazy.

    Dunneldeen szybko zreferował swój zamiar zdziwionemu, ale zgadzającemu się na wszystko Dwightowi. Spokojnie, jak gdyby był to samolot wizytujący, wylądowali tuż obok wielkiego kołowrotu. Dunneldeen przewiesił przez plecy karabin szturmowy, wysiadł z samolotu, podszedł do kołowrotu i zaczął nim obracać.

    Do tej pory wszystko przebiegało zgodnie z planem. Ale nagle z odległej tylko o dziesięć stóp od kołowrotu małej budki, której nie spostrzegli przedtem, wyszedł wartownik i zaskoczony wytrzeszczył oczy na Dunneldeena.

    - Tolnepowie! - wrzasnął.

    Zanim Dunneldeen zdołał ściągnąć karabin szturmowy z pleców, wartownik zamknął drzwi i uruchomił syrenę. Rozległ się ryk megafonów o takim natężeniu, że mogły popękać bębenki w uszach: "Atak Tolnepów! Uwaga wszystkie stanowiska! Tolnepowie! Alarm dla stanowisk miotaczy!"

    Bez względu na to, kim byli, czy mogliby być owi Tolnepowie, Dunneldeen kręcił kołowrotem tak szybko, aż skrzypiało. Teraz uświadomił sobie, dlaczego kołowrót znajdował się tak blisko płyty lądowania. W momencie ataku Psychlosi mogli zaciemnić natychmiast cały rejon. I mieli do tego celu specjalnego wartownika.

    Dunneldeen pognał z powrotem do samolotu. Wskoczył do środka. Karabin szturmowy Dwighta szczęknął ogniem, gdy wartownik ukazał się na podeście budki. Rozmyli się wśród zielonkawych błysków światła.

    Samolot bojowy wzbił się w powietrze. Dunneldeen włączył neutralizator fal i ekrany noktowizyjne.

    Wrócili z powrotem do realizacji pierwotnego planu.

    Nastawili miotacze pokładowe na "Maksymalny udar, bez płomienia" i zaczęli kołować nad bazą.

    Kopuły pękały jak przekłute balony.

    Przemknęli nad magazynami i jak wicher znieśli z nich dachy.

    Na wszelki wypadek zrobili jeszcze jeden przelot, zrzucając tym razem nie radiacyjne bomby odłamkowe.

    Jakiś miotacz otworzył do nich ogień. Wstrząsnęło samolotem. Pomknęli w dół i zniszczyli go jednym celnym strzałem. Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze na Psychlo najwidoczniej żałowało pieniędzy na sprzęt bezpieczeństwa w poszczególnych departamentach. I czy Jonnie nie mówił coś na temat zabrania przez Terla ze wszystkich baz sprzętu obronnego i uzbrojenia?

    Z tego, na ile mogli się z powietrza zorientować, wynikało, że te kreatury tam w bazie nie zdążyły nawet ponakładać masek do oddychania, zanim poszczególne kopuły nie zostały zmiecione, gdyż na pewno nie było widać nikogo wychodzącego na zewnątrz.

    Wisieli jeszcze przez pewien czas nad bazą, niszcząc jakieś pojedyncze pojazdy lub zabłąkanego wartownika.

    Po tym wszystkim w dole zapanował absolutny spokój.

    A potem dojrzeli na ekranie radaru zbliżający się do bazy jakiś samolot transportowy. Nagle przypomnieli sobie o samolotach pasażerskich, które zabierały do różnych kopalni nowo przybyły personel. Były to dość wolne samoloty, więc prześcignęli je na trasie. Doskonale. Dunneldeen znów wylądował obok kołowrotu i włączył prąd. Siedzieli i czekali. Wszystkie światła lądowania jarzyły się teraz pełnym blaskiem. Jeśli któryś z funkcjonariuszy Psychlo został nawet przy życiu, to na pewno nie miał zamiaru wyjść na zewnątrz.

    Samolot pasażerski wylądował. Zaczęli z niego wychodzić obładowani bagażami Psychlosi. Potem wyszedł pilot. Psychlosi w grupie maszerowali w kierunku zabudowań bazy. Raptem zorientowali się, że coś nie jest w porządku i zatrzymali się. Pilot sięgnął do pasa po miotacz.

    Dunneldeen i Dwight skosili ich ogniem karabinów szturmowych. Następnie przelecieli do składu paliwa. Wiedzieli, jakie ładunki paliwowe nadają się dla samolotu pasażerskiego, ponieważ był to duplikat samolotu, którym Jonnie przyleciał do Szkocji. Dwight wybrał odpowiednie ładunki i Dunneldeen zaniósł je do samolotu pasażerskiego. Dwight wymienił w nim stare ładunki paliwowe na nowe. Tymczasem Dunneldeen strzelił ładunkiem radiacyjnym w pojazd wartowniczy, który jakoś zachował się jeszcze w całości, i zaczął szybko zbliżać się w ich kierunku.

    Dunneldeen wzniósł się w powietrze. Za nim wystartował kierowany przez Dwighta samolot pasażerski. Dunneldeen rozniósł na strzępy główny maszt energetyczny, czemu towarzyszyły fontanny iskier.

    Widząc, że Dwight oddalił się już na bezpieczną odległość od bazy, Dunneldeen poleciał nad skład gazu do oddychania i zawisł na wysokości dziesięciu stóp nad nim. Zrzucił na niego zamkniętą w ołowianym zasobniku minę radioaktywną o małej mocy wyposażoną w zapalnik czasowy. Błyskawicznie wyprysnął w górę i w chwilę później nad składem gazu pojawiła się zielononiebieska błyskawica eksplozji.

    Jeszcze raz sprawdził, czy Dwight był w bezpiecznej odległości. Wzniósł się na wysokość dziesięciu tysięcy stóp, pochylił nos samolotu, wycelował i odpalił pełen ładunek miotaczy pokładowych w magazyn materiałów wybuchowych. Nastąpiło coś w rodzaju wybuchu miniaturowego wulkanu. Absolutnie piękny widok!

    Ponownie zszedł niżej i sprawdził, czy zgodnie z planem nie zniszczyli zaparkowanych w hangarach samolotów. Wszystko było nienaruszone.

    Pozbawione gazu do oddychania i paliwa do samolotów oraz prawdopodobnie w dziewięćdziesięciu procentach personelu zagłębie w Kornwalii mogło być spisane na straty. Była to zapłata za wszystkie zbrodnie Psychlosów.

    Dunneldeen podstroił się do szyku z samolotem pasażerskim.

    - Co to jest Tolnep? - zapytał Dwighta.

    Dwight nie wiedział. Dunneldeen podejrzewał, że musiał dziwnie wyglądać w masce powietrznej Chinka i ubiorze stratosferycznym Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych.

    Zgodzili się już na realizację nowego wspaniałego planu, który wymyślił Dunneldeen. Mieli jeszcze około sześciu godzin ciszy radiowej, a dotychczasowe rozkazy już wykonali. Mogli więc teraz rozporządzać wolnym czasem.

    Wzięli kurs na Szkocję.

    Dunneldeen był spokrewniony z Szefem Klanu Fearghusów, a poza tym była tam dziewczyna, której nie widział już prawie rok. Mieli nadzieję, że pozostałym czternastu samolotom atakującym pozostałe zagłębia powiodło się równie dobrze jak im.

4

    Zzt wpadł w głęboką apatię.

    Wyładowany gazem bezzałogowy bombowiec leciał z ogłuszającym hukiem. Było w nim zimno i ciemno. Początkowo Zzt sądził, że to silniki starego grata pracują nierówno, ale po jakimś czasie jego wprawne ucho wychwyciło dźwięk wyróżniający się z otaczającego go hałasu. Zaczął nadsłuchiwać w różnych miejscach kadłuba tego ponurego bombowca, a potem wyjrzał przez klapiące drzwi. Tak, to był samolot Typ 32! Typ 32, klasa "Zabijaka", opancerzony samolot szturmowy.

    Czyżby to Nup leciał za nim jako eskorta bombowca? dziwił się.

    Początkowo był pełen nadziei. Myślał, że Nup wyleciał za nim z hangaru, by spuścić drabinę do otwartych drzwi bombowca i wyciągnąć z niego Zzta. Ale - jak się wydawało - Nup był w najwyższym stopniu nieświadomy faktu, że drzwi w bombowcu były otwarte, i leciał po jego przeciwnej stronie.

    Co prawda, Zzt nie udzielił mu żadnego instruktażu. Ta bulwiasta niedołęga głównie pytlowała na temat Bołbodów i pogłosek głoszonych na Psychlo, że mają być oni celem następnego ataku. Co za nonsensy! Zzt przypomniał sobie, źe w pośpiechu, w jakim przygotowywał samolot szturmowy do ataku przeciwko Tolnepom, biegał dokoła, pytając, czy ktoś ma uprawnienia do lotu na Typie 32, a złapawszy Nupa - wtaszczył go po prostu na fotel pilota, po czym odszedł, by zająć się bombowcem.

    Jak przez mgłę przypomniał sobie, że jego ostatnie słowa do Nupa brzmiały: "Chodź ze mną!" I że był bardzo zdziwiony, kiedy Nup nie podążył za nim do bombowca.

    Zamiast więc walczyć z Tolnepami, Nup leciał w samolocie szturmowym jako eskorta Zzta. Być może miał on rzeczywiście uprawnienia do lotu na tym typie samolotu, ale na pewno nie miał zielonego pojęcia, do czego ten typ był przeznaczony. No cóż, za pomocą tego samolotu można było obrócić w perzynę całe miasto. I nic nie było w stanie przebić jego pancerza. Był to samolot bliskiego wsparcia dla wojsk naziemnych. Żadne naziemne środki ogniowe nie mogły go uszkodzić. Żaden samolot przechwytujący nie był w stanie nawet zadrasnąć jego pancerza. A w jaki sposób Nup go wykorzystywał? Leciał jako eskorta bombowca, który nie potrzebował żadnej eskorty. Zztowi zrobiło się gorzko na duszy. Przeklęty Terl i przeklęty Nup!

    Potem zaś, gdy olbrzymi bombowiec z ogłuszającym rykiem silników mknął ku swemu, diabli wiedzą jakiemu, przeznaczeniu, Zzt zaczął uświadamiać sobie, że Nup w ogóle nie ma pojęcia, że on, Zzt, znajduje się na pokładzie bombowca.

    A trochę później, spojrzawszy na zegarek, ze zgrozą stwierdził, że Typowi 32 kończyło się paliwo. Typ 32 można już było spisać na straty! Nup nie zaopatrzył go w wystarczającą ilość paliwa na tak długą podróż, ponieważ nie miał do niego ładunków, a poza tym Typ 32 przeznaczony był głównie do krótkich, lokalnych lotów.

    No cóż, Zzt miał mnóstwo gazu do oddychania. Miał podręczny miotacz i miał swój klucz maszynowy. Przez jakiś czas manipulował przy skrzynce wstępnego programowania, mając nadzieję, że uda mu się ją otworzyć i zmienić program. Ale bez kluczy lub narzędzi nawet strzał z armaty nie mógłby jej otworzyć. Jeśli ktoś używał pojęcia "opancerzony", to na pewno miał na myśli te cholerne stare bombowce bezzałogowe. Wyczerpany Zzt osunął się w końcu na zimne płyty podłogi w przodzie bombowca i postanowił czekać. Za dwa lub trzy dni ten cholerny grat przecież gdzieś wyląduje. Nie było w nim nic, co mogłoby zamortyzować twarde lądowanie, jakie tego typu samoloty zazwyczaj wykonywały, ale Zzt miał nadzieję, że jakoś to przeżyje. Po prostu siedzieć i czekać. To było wszystko, co mógł zrobić. Niech szlag trafi Terla! Niech szlag trafi Nupa! Niech szlag trafi Towarzystwo!

    A wszystko to za marne wynagrodzenie i bez żadnych premii.

5

    Jonnie szukał bezzałogowego bombowca.

    Wszystkie ekrany świeciły fosforyzującym blaskiem.

    Daleko pod nim rozpościerała się zimna Arktyka, niewidzialna gołym okiem, lecz odwzorowana na ekranach. Przypominał ją sobie z ostatniej podróży Zakazane rejony. Gdy tylko w nie wpadłeś, mogłeś się uważać za martwego: jeśli nie wskutek zamarznięcia w lodowatym powietrzu, to wskutek utopienia się w jej wodach.

    Jeżeli mógł się opierać na wyliczeniach nawigacyjnych, to bombowiec powinien znajdować się o pięć minut lotu przed nim. Wkrótce powinien pojawić się na jego ekranie radarowym: Niepokoił się trochę o dziewczęta i Thora. Nie widział ich na ekranach odwzorowania podczas startu. Migocący punkt, który zauważył, mógł być odwzorowaniem ich ogniska, ale mogły to być wciąż jeszcze płonące samoloty. Nie mógł sprawdzić tego dokładniej, gdyż i tak stracił zbyt dużo czasu, a pomoc przecież była już do nich wysłana. Przypomniał sobie ich przerażone twarze, gdy uświadomiły sobie, że je tam pozostawił. Ale teraz wszystko jest już pewnie w porządku. Prawdopodobnie były już w Akademii albo w bazie. Pastor mógł prowadzić pojazd bardzo szybko. Te pojazdy rozwijały prędkość ponad sześćdziesiąt mil na godzinę i to po bezdrożach.

    Miał nadzieję, że pozostałe samoloty dotarły do wyznaczonych zagłębi i wykonały zaplanowane zadania. Pozostało jeszcze pięć godzin ciszy radiowej. A tak bardzo chciałoby się włączyć radio i zawołać do nich: "I-lej, każdy, kto załatwił swoje zagłębie, niech pruje tutaj, do takiej to a takiej pozycji, i niech pomoże rozwalić ten piekielny bombowiec!"

    Ale nie śmiał tego uczynić. Przedwczesne zaalarmowanie celów mogłoby być przyczyną śmierci wielu Szkotów. Wprawdzie wszyscy mieli znaczne zapasy paliwa i amunicji, ale jeśli którykolwiek z nich musiałby na przykład opóźnić akcję lub czekać na odpowiedni moment, by skuteczniej uderzyć na zagłębie, a on naruszyłby ciszę radiową, mogłoby to narazić ich życie. Nie miał zamiaru narażać na niebezpieczeństwo choćby jednego Szkota, byle tylko zachować własną skórę. Gdy cisza radiowa się skończy, a Robert nie będzie miał od niego żadnej wieści, wówczas na pewno wyśle wszystkie samoloty, żeby zajęły się bombowcem. Może być już trochę na to za późno, ale zawsze była jeszcze jakaś szansa. Miał nadzieję, że nie dojdzie do tego.

    Obawiał się, że bombowiec może mieć zamontowany kasator fal. Jego nadzieją był więc samolot eskortujący. Znacznik powinien już być widoczny na ekranie.

    Ach, nareszcie! Co to za malutka migocąca zielonym kolorem iskierka na ekranie? Jeszcze jedna góra lodowa? Nie. Wskaźnik wysokości pokazywał liczbę czterech tysięcy dwustu dwudziestu trzech stóp. Prędkość? Jaka prędkość? Trzysta dwie mile na godzinę.

    Na ekranie miał odwzorowanie samolotu eskortującego.

    Ręce Jonnie'ego zatańczyły na konsoli. Gwałtownie wyhamował prędkość z hipersonicznej do niskiej poddźwiękowej, jak rakieta zwalił się w dół na wysokość pięciu tysięcy stóp. Zamortyzował przy końcu potężne przyspieszenie, ale przez moment czuł jego skutki. "Spokojnie, tylko spokojnie! Uchwyć ten samolot eskortowy!"

    Widział go jasno i wyraźnie na ekranie noktowizora. Obok niego widać było bombowiec. Jedna rzecz naraz. Samolot eskortowy był celem numer jeden.

    Co to był za samolot? Jonnie nigdy przedtem nic podobnego nie widział. Nisko zawieszony, płaski, niewielkie płozy... wyglądał, jak gdyby głównie składał się z pancerza!

    Nagle uzmysłowił sobie, że miotacze pokładowe mogą go nawet nie drasnąć. Widział przecież, jak przeciwczołgowa bazooka rozbłysła na jego pancerzu, nie wyrządzając najmniejszej szkody. Ogarnęło go przygnębiające uczucie, że bezzałogowy bombowiec jest niezniszczalny, a do tego jeszcze ten opancerzony samolot eskortujący... Robert Lis często powtarzał: "Jeśli masz tylko dwa cale miecza, to zastosuj dziesięć stóp przebiegłości i podstępu!°° Co ten eskortowiec wiedział na jego temat?

    Włączył lokalny radionadajnik pokładowy. Jego zasięg wynosił około dwudziestu mil. Usłyszał potok gniewnych słów Psychlosa:

    - Najwyższy czas, żeby ktoś się wreszcie pokazał. Już przed wielu godzinami powinien mnie ktoś wymienić. Co cię zatrzymywało?

    Głos był gniewny. Bardzo gniewny.

    Jonnie wcisnął przełącznik nadajnika. Obniżył, na ile tylko mógł, ton swego głosu:

    - Jak się mają sprawy?

    - Bombowiec jest w porządku, a dlaczego nie miałby być? Przecież go eskortuję, nieprawdaż? To chyba najbardziej bałaganiarska planeta, jaką widziałem. To nie to, co na Psychlo! Jestem tego pewien! Dlaczego się spóźniłeś? Jak się nazywasz?

    Jonnie pospiesznie wyłuskał z pamięci imię, które nosiło jakieś dwadzieścia procent Psychlosów.

    - Snit. Czy mogę wiedzieć, z kim mówię?

    - Nup, Wyższy Funkcjonariusz Administracji Nup. Zwracaj się do mnie przez Wasza Administracyjna Mość! Zasrana planeta! - Czyżby pan dopiero niedawno przybył tutaj, Wasza Administracyjna Mość? - zapytał Jonnie.

    - Właśnie dzisiaj, Snit. I jak mnie powitano? Byle jakim atakiem Bolbodów... Poczekaj - w głosie Nupa zabrzmiało podejrzenie - masz jakiś dziwny akcent. Jakby... jakby... tak, jakby z dysku instruktażowego Chinko! Tak, to jest to. Chyba nie jesteś Bolbodem?

    W słuchawkach Jonnie'ego rozległ się szczęk odbezpieczanych przycisków miotaczy.

    - Urodziłem się tutaj - rzekł Jonnie zgodnie z prawdą.

    - Och, kolonista! - Nup wybuchnął ostrym, plugawym śmiechem.

    Przez moment panowała cisza.

    - Czy cię poinstruowano na temat tej misji?

    - Tylko trochę, Wasza Administracyjna Mość. Ale rozkazy zostały zmienione. Dlatego też wysłano mnie, żebym je panu przekazał.

    - To ty mnie nie zmieniasz? - warknął Nup.

    - Zostało zmienione miejsce przeznaczenia. A ponieważ obowiązuje cisza radiowa, więc mnie wysłano z poleceniem.

    - Cisza radiowa?

    - O zasięgu planetarnym, Wasza Administracyjna Mość.

    - Ach, więc to jest na pewno atak Bolbodów! Oni wszystkim kierują za pomocą radia. Wiedziałem o tym!

    - Obawiam się, że ma pan rację, Wasza Administracyjna Mość.

    - No cóż, jeśli nie masz zamiaru mnie wymienić, to co ja mam robić? Lecę na resztkach paliwa! Gdzie tu jest jakieś najbliższe zagłębie górnicze?

    Jonnie myślał szybko: "Dobry Boże, dokąd go posłać? Ten samolot Typ 32 był jedynym przedmiotem, który można było śledzić za pomocą radaru".

    - Wasza Administracyjna Mość, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, gdyby miał pan niewielką rezerwę paliwa, to... to miałem przekazać panu polecenie wylądowania na grzbiecie bombowca i przyczepienie się do niego uchwytami magnetycznymi... dokładnie do przedniej części kadłuba.

    - Co? - zabrzmiał niedowierzający głos.

    - A potem odczepienie się od niego, gdy już znajdziemy się w pobliżu jakiegoś zagłębia. Czy ma pan mapę?

    - Nie, nie mam żadnej mapy. Bardzo źle zarządzacie tą planetą. To nie to, co na Psychlo. Trzeba będzie o tym zameldować.

    - Ile ma pan jeszcze paliwa, Wasza Administracyjna Mość? Pauza. A potem:

    - O, gówno! Mam paliwa tylko na dziesięć minut lotu. Gdybyś się jeszcze bardziej spóźnił, byłoby ze mną krucho.

    - Trudno, niech pan po prostu ląduje na czubku kadłuba bombowca...

    - Dlaczego na czubku? Powinienem lądować na środku kadłuba. Jeśli wyląduję na czubku, to naruszę wyważenie bombowca.

    - On jest właśnie tak wyważony na tę misję. Nie ma ładunku w przedniej części kadłuba. Powiedziano mi wyraźnie, że ma pan lądować na czubku kadłuba.

    - To jest przecież dość ciężki samolot!

    - Ale nie dla bezzałogowego bombowca. Niech pan lepiej zacznie wykonywać manewr, Wasza Administracyjna Mość. Woda tam w dole jest bardzo zimna. I jest tam również sporo lodu. A do najbliższego zagłębia jest tylko kilka godzin lotu.

    Jonnie obserwował ekrany. Samolot eskortowy widział gołym okiem. Z lekkim niepokojem powiększył pole widzenia, włączając w nie potworną sylwetkę bombowca.

    Poczuł ulgę, gdy Typ 32 zanurkował w dół, osadził się na najbardziej do przodu wysuniętej górnej części bombowca i przyczepił się do niego uchwytami magnetycznymi. Trzymały!

    Czujnik ciepła na ekranach pokazał, że Typ 32 wyłączył silniki. Obawiał się, że przód bombowca przechyli się i nie wytrzymując ciężaru pójdzie w dół, rozbijając się o ziemię. Początkowo rzeczywiście zaczął się zniżać. Potem jednak silniki wzmocniły, ciąg, kompensując zmianę wyważenia i bombowiec znów zaczął z hukiem kontynuować swój śmiercionośny pochód. Nup wylądował nieco z boku podłużnej osi bombowca, co zaindukowało stałe wahania samolotu w prawo i w lewo. Kiedy przechylał się w prawo, silniki kompensacyjne odwracały go w lewo, lecz przekraczając linię równowagi, powodowały z kolei zadziałanie przeciwległych silników kompensacyjnych, które odwracały samolot w prawo. Około dziesięciu stopni w każdą stronę. Ale nie zmieniło to generalnego kursu, którym bombowiec zmierzał do swego celu.

6

    Usunąwszy z drogi Nupa, przynajmniej chwilowo, Jonnie zaczął zastanawiać się, co można by zrobić, żeby zatrzymać lot bombowca.

    Odleciał trochę w bok od bombowca, by widzieć go lepiej na ekranach. Wyglądał rzeczywiście jak wrak! Widać było wyraźny ślad w jednym miejscu, w które musiała uderzyć głowica atomowa. W innym miejscu była szczerba pokryta zwęglonymi plamami oleju i paliwa, powstała prawdopodobnie wskutek próby staranowania bombowca przez samolot bojowy. Był też cały rząd malutkich szczerbek w miejscach, w które uderzały pociski klasy ziemia-powietrze i powietrze-powietrze. Ale wszystkie te ślady były tylko powierzchowne i nie spowodowały poważniejszych uszkodzeń bombowca. Podszedł do bombowca od dołu. Popatrzył na wielkie płozy używane do parkowania samolotu. Nie było powodu do radości. Znowu ustawił się z boku bombowca. Czuł się jak koliber trzepoczący się wokół jastrzębia.

    Prawdopodobnie kiedy bombowiec zakończył swoją ostatnią misję i rozbił się w mieście zwanym niegdyś Colorado Springs, niszcząc je całkowicie, Towarzystwo po prostu zostawiło go tam. Później wykorzystywano go jako powietrzną cysternę wodną do zmywania pyłów radioaktywnych z całej okolicy, by wreszcie zaparkować go w hangarze.

    Jonnie'ego aż przeszedł dreszcz na myśl, dlaczego Psychlosi tak postąpili z bombowcem. Nie byli przecież sentymentalni i nie chodziło im o obiekt muzealny. Nie trzymaliby więc bombowca w charakterze zabytku, gdyby mogli go na tej planecie zdemontować. Tylko na Psychlo były odpowiednio wielkie warsztaty, w których można było tego dokonać. Ale Psychlosi na pewno nie chcieli ściągnąć go z powrotem na Psychlo. Wykonał już swoje zadanie. Nie chcieli też porzucić go gdzieś, gdzie mógłby mieć do niego dostęp jakiś wrogi agent. Musieli więc trzymać go w jednej z baz, gdyż Towarzystwo nie mogło zniszczyć go na tej planecie. Tylko diabeł wiedział, z jakiego materiału ten bombowiec był zbudowany!

    No cóż, usiłował się jakoś pocieszyć. Płozy samolotu Nupa przylgnęły przecież do powłoki bombowca. Owe magnetyczne "płozy" działały na zasadzie reorientacji pola magnetycznego powierzchni. Molekuły powierzchni jednej substancji pod wpływem działania pola magnetycznego łączyły się z molekułami powierzchni innej substancji, tworząc coś w rodzaju czasowego spawu. A więc bombowiec był na pewno zbudowany z metalu molekularnego, choć prawdopodobnie był to metal nieznany na tej planecie i być może był to stop z jeszcze jakimś dziwnym metalem. Mogło się nawet zdarzyć, że kombinacja takich metali, choć miała strukturę molekularną, była jednak nieodwracalna, więc nie można jej było ani ponownie stopić, ani rozbić na części składowe. Być może Psychlosi doszli do takiej technologii, że jeśli pewne elementy zostały ze sobą zmieszane, to potem już nie można ich było rozdzielić ani za pomocą płomienia, ani łuku elektrycznego, ani promieniowania, ani niczego. Być może też bombowiec składał się z laminowanych warstw takich metali, w których każda górna warstwa stanowiła ochronę warstwy dolnej.

    Była to myśl przyprawiająca o prawdziwe dreszcze. Jonnie zdawał sobie sprawę, że jego wiedza w zakresie metalurgii nie sięgała nawet poziomu przedszkolnego, przypomniał sobie o zakazach wydawanych przez Psychlosów o nauczaniu obcych ras tego przedmiotu. A oto tutaj on sam chciał rozwiązać ten problem, lecąc w ciemnościach nocy, nie mając żadnych książek o metalurgii ani kalkulatora, ani nawet żadnych wzorów matematycznych, gdyby musiał jakiś zastosować.

    Co mogłoby zniszczyć ten bombowiec? I to zanim osiągnie on wybrzeże Szkocji.

    Gdy pierwszy raz zobaczył Psychlosa, sądził, że widzi potwora. Ale dopiero teraz rzeczywiście zobaczył potwora. Szczyt niezniszczalności!

    Kątem oka dojrzał coś ruszającego się na ekranie odwzorowania. Przyjrzał się temu bliżej. O, znowu! Coś rytmicznie pulsowało pod brzuchem bombowca. Obliczył częstotliwość pulsowania. Raz na dwadzieścia sekund, regularnie jak w zegarku. Nagle uświadomił sobie, że przez cały czas obserwował tylko jedną stronę bombowca. Trzeba to szybko naprawić. Jego palce zaczęły szybko biegać po przyciskach konsoli, aż znalazł się po drugiej stronie bombowca. Była to ta strona, której nie widział z równin, gdy bombowiec został odpalony w powietrze. Również Nup eskortował go po przeciwnej stronie.

    Wyostrzył ekrany odwzorowania.

    Olbrzymie drzwi załadowcze nie były na stałe zamknięte. Przy każdym wahnięciu samolotu otwierały się i zamykały.

    Drżącymi palcami powiększył obraz na ekranie. W zamku drzwi tkwił kawałek ułamanego klucza. Otwierały się, gdy bombowiec przechylał się w jedną stronę, potem zaś zamykały, gdy bombowiec przechylał się w odwrotną stronę. I tak co dwadzieścia sekund. Nagle pożałował, że odrzucił propozycję dodania mu towarzysza na tę podróż. Choć byłoby to niebezpieczne, ale można by się opuścić na drabince sznurowej i dostać przez te drzwi do wnętrza bombowca. Nie, trzeba tu było mieć pilota do prowadzenia samolotu i kogoś, kto po dostaniu się do bombowca miałby wystarczający zasób wiedzy, by go zatrzymać, jeżeli jest to w ogóle możliwe. Ale nie mieli więcej pilotów, a Glencannon potrzebny był w bazie.

    Otwarte, zamknięte, otwarte, zamknięte. Jakie mają wymiary? Przyjrzał się drzwiom. Porównał rozpiętość i wysokość własnego samolotu. Mógł on przelecieć przez te drzwi. Z góry i z dołu prześwit byłby bardzo mały, ale po bokach zostawało jeszcze mnóstwo miejsca.

    No cóż! Leć z boku bombowca z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę! A potem wleć do środka.

    Standardowa taktyka walki przy użyciu tych silników teleportacyjnych polegała na lotach bocznych. Nie potrzeba było do tego żadnych powierzchni nośnych, na przykład skrzydeł. Gdy wyłączało się silniki, samolot nie opadał lotem ślizgowym, lecz po prostu spadał w dół jak kamień. Nie miał usterzenia, które utrzymywałoby go w równowadze, lecz małe teleportacyjne silniki balansujące.

    A więc w teorii można było latać w bok. Trzeba było tylko zgrać prędkość obu samolotów, a potem śmignąć w bok i wlecieć do wnętrza bombowca.

    Ale jak zgrać to wszystko w czasie? Uch! Przechyły bombowca zmieniały położenie otworu drzwiowego o dobre trzydzieści stóp w górę i w dół. Będzie musiał spróbować. Najpierw trzeba w jakiś sposób usunąć te klapiące drzwi. Blokowały one bowiem otwór drzwiowy. Jonnie postanowił, że najpierw spróbuje odstrzelić zawiasy drzwi. Pozostał nieco w tyle i nastawił miotacze pokładowe na "Strumień igłowy", "Płomień" i "Strzał pojedynczy".

    Wyrównał samolot i nastawił celownik. Ręce trzymał na konsoli, a jedną z nóg wyciągnął w kierunku umieszczonego na podłodze przycisku otwarcia ognia - co zawsze było trudne w samolocie budowanym dla Psychlosów o wzroście dziewięciu lub dziesięciu stóp. Nawet Ker miał problemy z obsługą przycisków podłogowych.

    Poczekaj, aż drzwi się zaczną otwierać, uchwyć w celownik zawias! Naciśnij nogą przycisk!

    Wąska struga gorącego ognia walnęła w zawias. Ale go nie odcięła. Drzwi zaczęły się zamykać.

    Głośnik lokalnej sieci radiowej nagle ożył.

    - Co, do cholery, znów tam wyrabiasz?! - zawołał zdenerwowany Nup.

    - Nie mam kopilota, Wasza Administracyjna Mość. Muszę odstrzelić te drzwi, żeby się dostać do wnętrza i zmienić programowanie miejsca przeznaczenia.

    - Uważaj na własność Towarzystwa, Snit! Umyślne uszkodzenie sprzętu jest karane waporyzacją.

    - Tak jest, Wasza Administracyjna Mość - odparł Jonnie, naciskając znów na spust.

    Zawias rozżarzył się na moment. I znów zakryły go zamykające się drzwi. Ale drzwi nie odpadły. Być może zawiasy były powiązane z kadłubem. Jonnie spojrzał na ekran odwzorowania w podczerwieni. Tak, były tu dwa zawiasy: jeden u góry i jeden u dołu. Wycelował w dolny zawias. Drzwi się otworzyły, zawias w środku celownika. Nacisk nogi. Błysk! Drzwi ciągle jeszcze nie wypadały z zawiasów. Może trzeba strzelać przemiennie: górny zawias, dolny zawias, jeden po drugim.

    Oddalił się trochę od bombowca. Na ekranach odzworowania widział pod sobą lód i bezkresny ocean. Na niebie nie było nic widać. Po chwili wrócił na swoją pozycję. Górny zawias. Tupnięcie! Błysk! Dolny zawias. Tupnięcie! Błysk! I tak w kółko. Każdy strzał możliwy był co czterdzieści sekund. Zabierało to masę czasu. No cóż, miał go jeszcze dużo!

    Tupnięcie! Błysk! Czekaj! Tupnięcie! Błysk! Czekaj!

    Te cholerne zawiasy rozżarzały się do czerwoności, ale nie puszczały.

    Jonnie znów oddalił się od bombowca. I wtedy, tchnięty nagłą myślą, ustawił się nad bombowcem, z przeciwnej strony, tak że teraz mógł strzelać do wewnętrznej strony drzwi, gdy otwierały się przy przechyle. Zmienił ustawienie miotaczy pokładowych na "Strumień szeroki", "Bez płomienia" i "Ogień ciągły".

    Przymierzył się dokładnie. Gdy drzwi otworzyły się podczas kolejnego przechyłu, nacisnął nogą spust i posłał szeroki strumień błysków w wewnętrzną stronę drzwi. Pod wpływem uderzenia potężnym strumieniem energii drzwi otworzyły się na całą szerokość. Jonnie stopniowo pochylał swój samolot, nie przerywając ognia. Pomimo rozpoczęcia przez bombowiec odwrotnego przechyłu drzwi były nadal otwarte, a potem mimo ciśnienia dynamicznego trzystu dwóch mil na godzinę nagle wyłamały się do tyłu pod uderzeniami potężnego strumienia energii i przylgnęły do kadłuba. Drzwi były otwarte na całą szerokość.

    Jonnie szczegółowo obejrzał zawiasy przez teleekran. Były nieco zwichrowane, prawdopodobnie wskutek strzałów z miotaczy. Czy mogłyby się zamknąć z powrotem? Być może. Teraz drgały pod wpływem naporu powietrza.

    Bacznie obserwując bombowiec, Jonnie odsunął się nieco na bok. Próbował na konsoli odszukać kombinację odpowiadającą lotowi w bok. Wreszcie znalazł właściwą kombinację. Przesunął samolot o parę cali w przeciwną stronę od ziejących otworem drzwi. Otwór drzwiowy bombowca to przesuwał się w górę, to w dół. Cholera, trzeba by było zgrać w czasie. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli się temu wszystkiemu przez jakiś czas przyjrzy. Włączył reflektory pokładowe, by mieć bezpośredni widok na bombowiec. Nie można opierać się wyłącznie na przyrządach.

    Ciemna plama otworu drzwiowego rozświetliła się. Mógł wejrzeć do środka. Tak, była tam płaska platforma zaraz za drzwiami. Prawdopodobnie potrzebowano jej do ładowania kanistrów. Och! Kanistry były poustawiane tuż za platformą. Czy wybuchną, jeśli rąbnie w nie podczas przelotu?

    Przekalkulował odległość i wprowadził ją do kombinacji na konsoli. Potem zaś, pod wpływem nagłego natchnienia, oparł nogę o dźwignię uruchamiania uchwytów magnetycznych. Szarpnięcie przy jakimkolwiek uderzeniu natychmiast spowoduje ruch nogi i włączenie uchwytów magnetycznych w płozach samolotu.

    Wziął głęboki oddech. Rozejrzał się dokoła, by upewnić się, że nie ma jakichś luźnych przedmiotów. Przesunął kaburę rewolweru na bok pasa, by przy ewentualnym szarpnięciu do przodu nie wbiła mu się w żołądek. Rzemień rewolweru miał okręcony wokół karku. Przesunął go również nieco na bok, by nie zaczepił się o konsolę i nie zadusił go. Na górnej części konsoli położył miękki mapnik. Zrobił to na wypadek, gdyby głową uderzył w konsolę przy nagłym zatrzymaniu się samolotu.

    Jeszcze raz głęboko odetchnął. Poprawił maskę powietrzną na twarzy. Pilnie obserwował drzwi. Liczyć, liczyć, liczyć! Na ile drzwi zmienią swą pozycję od momentu, gdy on rozpocznie swój manewr?

    Rozcapierzył cztery palce prawej ręki nad czterema wielkimi przyciskami konsoli, które zapoczątkują manewr. Rozcapierzył cztery palce lewej ręki nad przyciskami, które zatrzymają samolot.

    Prawa ręka w pogotowiu nad konsolą. Uderzenie w przyciski! Samolot bojowy wbił się w otwór drzwiowy.

    Coś zachrzęściło. Palce lewej ręki w dół. Stop! Łomot!

    Zaczepił grzbietem samolotu o górną framugę drzwi, odrywając kawał metalu.

    Noga poleciała do przodu, uruchamiając uchwyty magnetyczne. Głowa Jonnie'ego trzasnęła o mapnik.

    Rozbłysło w niej tysiące świateł. A potem nastała ciemność.

7

    Przez ten cały czas Zzt oscylował pomiędzy nadzieją i podejrzliwością. Intrygowały go wyprawiane przez bombowiec błazeństwa. Wiedział, że nie ma przyjaciół. Któż więc chciałby przyjść mu z pomocą? Nie mógł wskazać na nikogo. Char był jego kumplem, ale Char zniknął i był na pewno martwy, gdyż kto by nie skorzystał z szansy, by pojechać do domu. A Char nie pokazał się do momentu rozpoczęcia odpalania. Terl! To Terl prawdopodobnie zabił go. A więc nie mógł liczyć na Chara. To nie był Char. Na kogo mógł jeszcze liczyć? Na nikogo! Któż więc byłby zainteresowany w uratowaniu go?

    Ten półgłówek, Nup, oczywiście wylądował na grzbiecie bombowca, by nie spaść pomiędzy znajdujące się pod nimi lody - a były to prawdziwe lodowce. Lód wyczuwało się nawet w atmosferze. Straszna planeta. Nie można więc było mieć tego za złe Nupowi. Lądowanie jednego samolotu na drugim w przypadku braku paliwa i dostanie się w ten sposób do bezpiecznego rejonu było powszechnie stosowaną taktyką. Ale ten idiota Nup wylądował mimośrodowo, co spowodowało kołysanie bombowca z dość dużą amplitudą przechyłów, które doprowadzały Zzta do nudności:

    Nagle Zzt uświadomił sobie, że ktoś zainteresował się drzwiami bombowca, zaczął więc grzebać w swej torbie z narzędziami w poszukiwaniu przecinarki metalu molekularnego, ale - ku swemu rozczarowaniu - nie znalazł jej. Nie był pewien, czy narzędzie to byłoby skuteczne w odniesieniu do laminatowych płyt molekularnych. Ale przynajmniej mógłby spróbować.

    Potem zaś ktoś - ktokolwiek to był - zaczął strzelać do drzwi. Ktoś chciał go zabić! Miał rację, twierdząc, że nie ma żadnych przyjaciół.

    Wewnątrz kadłuba znajdowały się olbrzymie wręgi. Zzt pospiesznie rozpłaszczył się za jedną z nich, aby skorzystać z jej dość szerokiej osłony. Wyjrzał zza niej ostrożnie. I nieco się odprężył. Celem ataku były zawiasy. Ktoś próbował odstrzelić drzwi z zawiasów. Zzt wiedział, że zawiasy nie puszczą, zaciekawiło go więc, że ktoś próbował je oderwać od kadłuba. Po co? Ktoś chciał usunąć drzwi? Przecież to nie miało żadnego sensu.

    Każdy samolot górniczy, bez względu na jego rzeczywiste wykorzystanie, był wyposażony w sprzęt zgodnie z górniczymi tradycjami. Każdy pracownik Towarzystwa był z zawodu górnikiem. Górnicze technologie, procedura i sprzęt był dla Towarzystwa Górniczego tym samym, a nawet czymś więcej, czym kerbango dla krwiobiegu. Wyciągi, podnośniki, drabiny sznurowe, liny bezpieczeństwa, haki, sieci... nawet wszystkie dokumenty były przesyłane z miejsca na miejsce w pojemnikach przypominających szufle górnicze. Było więc wprost nie do pomyślenia, by ten samolot nie miał w wyposażeniu drabiny sznurowej i lin bezpieczeństwa.

    Dlaczego więc ten ktoś nie opuścił po prostu drabiny sznurowej i liny bezpieczeństwa i nie próbował się dostać do jego samolotu między kolejnymi wahnięciami drzwi? Przecież mógł także opuścić mu na linie reaktochron plecowy, a potem go wciągnąć z powrotem.

    Było to dla Zzta tak oczywiste, że pomysł odstrzelenia zawiasów w celu otwarcia drzwi wydawał mu się co najmniej dziwny.

    A może ktoś chciał ukraść kanister? Ale było to przecież niemożliwe. Wszystkie kanistry były unieruchomione za pomocą uchwytów. Wszystko w tym cholernym gracie było opancerzone, z zewnątrz i wewnątrz. Można było cholery dostać, reperując takie samoloty. Zzt był oburzony na Terla za tyle straconego przy nim czasu. Niczego właściwie nie można w nim było zrobić. Był to po prostu sprzęt jednorazowego zastosowania i tak był skonstruowany. A więc nikt nie mógł z niego nic ukraść.

    O cóż więc chodziło?

    Bombardujący ogień zaporowy miotaczy, który otworzył drzwi na oścież, spowodował, że opuszczenie w dół drabiny sznurowej stało się jeszcze łatwiejsze. W porządku! Ale gdzie była ta drabina i lina bezpieczeństwa?

    Zzt właśnie wysunął się do przodu, aby zerknąć na zewnątrz, gdy nagle rozbłysło oślepiające światło, zamieniając wnętrze kadłuba w ogniste piekło, w którym latały źdźbła brudu i unosił się rdzawy pył. Usłyszał, że silniki samolotu przyśpieszyły.

    Nie miał nawet na tyle czasu, by schronić się za osłaniającą wręgę. Na jego na wpół oślepionych oczach samolot śmignął przez drzwi do wnętrza bombowca. Płyty podłogi zadygotały! Metal zazgrzytał. Samolot łomotnął w platformę załadowczą tuż poza drzwiami.

    Zzt cofnął się gwałtownie w obawie, że samolot lada moment wybuchnie. Lecz silniki nagle zostały wyłączone, a przez zamierający łoskot przebił się charakterystyczny dźwięk molekularnej kohezji. Uchwyty magnetyczne płóz podwozia zostały uruchomione z taką precyzją, jakiej Zzt nigdy jeszcze nie widział.

    Odrzucony nagłym wstrząsem i czując mdłości z powodu ciągłego przechylania się bombowca, Zzt zaczął słaniać się na nogach. W samolocie wciąż paliły się światła. Zerknął do kabiny, by zobaczyć pilota. Nie udało mu się. Wychylił się do przodu, trzymając łapę na rękojeści podręcznego miotacza. Nadal jednak nie mógł dojrzeć pilota. Wytężył wzrok przez pancerne szkło drzwi samolotu... Pilot powoli powracał do pozycji siedzącej.

    Jakaś mała istota! Maska! Dziwny kołnierz futrzanego okrycia! Z gardła Zzta wydarł się prawie histeryczny wrzask:

    - Tolnep!

    Wyciągnął z kabury podręczny miotacz i strzelił. Naciskał spust raz za razem. Strzały wymierzone były w opancerzone okno. Strzelając w opancerzone okno, jednocześnie próbował wycofać się na tył samolotu. Bombowiec znów przechylił się na bok. Zzt zderzył się z kanistrem z gazem, zawadził nogą o mocujący go uchwyt, zachwiał się i wyciągnął przed siebie łapy, usiłując złapać się za cokolwiek. Miotacz wypadł mu z łapy, potoczył się po odłodze i wypadł przez otwarte drzwi w pustkę.

    Ślizgając się na podłodze, spazmatycznie łapiąc oddech, Zzt dobiegł wreszcie do odległej wręgi, która dawała mu jakąś osłonę. Uważał się już za martwego Psychlosa.

8

    Po dłuższej chwili Jonnie doszedł do siebie. Szok wywołany nagłym runięciem samolotu na platformę załadowczą bombowca spowodował chwilowe oszołomienie. Przypuszczał, że było to także wynikiem olbrzymiego napięcia nerwowego. Tego rodzaju wstrząs bowiem nie powinien go aż tak mocno oszołomić.

    Potem stwierdził, że ma potłuczone lewe kolano o konsolę, że krwawią mu paznokcie lewej ręki od gwałtownego uderzenia w przyciski i że boli go czoło. Doszedł więc do przekonania, że lądowanie samolotu było bardziej twarde, niż przypuszczał. Uchwyty hamulców magnetycznych były włączone. Spróbował się wychylić i zerknąć na nie. Krew zalewała mu oczy. Zdjął więc maskę powietrzną i stwierdził, że ramka wizjera przecięła mu czoło. Kawałkiem brezentu zatamował krew i przetarł wizjer maski. Lądowanie się udało. Przypomniał mu się stary dowcip, który znalazł kiedyś na jednym z plakatów w bazie: "Udane lądowanie to takie, z którego udaje się wyjść o własnych siłach". No cóż, miał nadzieję, że będzie w stanie wyjść o własnych siłach.

    Samolot był unieruchomiony. Ciśnienie dynamiczne powietrza nie działało już na dziób samolotu, gdyż był on w środku kadłuba, lecz wciąż jeszcze parło na jego ogon. Ogon wystawał z drzwi na znaczną odległość, ponieważ zawadził o framugę. Czy samolot był uszkodzony?

    Rozejrzał się po wnętrzu. Obudowa głównego silnika napędowego oraz obydwie obudowy prawego i lewego silnika kompensacyjnego były w porządku. Sięgnął do klamki drzwi i wtedy przypomniał sobie... Co to było? Eksplozja? Aha, coś musiało w bombowcu eksplodować. Jak przez mgłę przypomniał sobie serię wybuchów. Sięgnął ręką do szyby pilota. Dotknął jej, zamierzając zetrzeć z niej warstwę pary. Była gorąca! Tak, coś w tym bombowcu musiało eksplodować. Oznaczałoby to, że w bombowcu jednak można było coś uszkodzić. Spojrzał na kanistry z gazem ostro rysujące się w reflektorach samolotu. Wyglądały na nie uszkodzone. Widział, że zarówno kanistry, jak i łączące je kable były opancerzone. Rozejrzał się dookoła przez okna samolotu.

    Wszystko tu było opancerzone od wewnątrz i od zewnątrz! Co za nieprzyjemny widok, był nim głęboko rozczarowany. Wewnętrzne wręgi kadłuba o bardzo dużej grubości, płyty podłogowe służące do załadunku bombowca, ziejące otworami po obu stronach centralnego odcinka, krzyżowe elementy usztywniające konstrukcję. W tyle, przy ogonie widać było szereg otworów jak w plastrze miodu, były to dodatkowe komory na kanistry z gazem. Bombowiec był zapełniony tylko w jednej trzeciej swej całkowitej ładowności. Ale i tak wystarczyło, by zniszczył życie w każdym miejscu, do którego się udawał.

    Ile miał jeszcze czasu? Spojrzał na zegarek. Niestety, był pogruchotany, a w tego typu samolotach bojowych nie było zegarków. To znaczy były, ale wbudowane w elementy konsoli i nie miały żadnych wskaźników wyprowadzonych na zewnątrz. Tylko stoper na tablicy przyrządów. Uprzytomnił sobie, że nie będzie nawet wiedział, kiedy skończy się cisza radiowa. Próbował obliczyć czas od wschodu słońca, ale i tak nie wiedział, gdzie się znajdował poza tym, że był oddalony o parę godzin lotu od Szkocji.

    Nałożył maskę powietrzną i upewnił się, czy jest szczelna na wypadek, gdyby któryś z kanistrów z gazem pękł podczas lądowania, chociaż było to raczej niemożliwe. Sprawdził, czy podręczny miotacz Terla jest jeszcze w samolocie. Owszem, leżał na podłodze. Mógł go potrzebować do próby przecięcia kabli. Podniósł go, włożył za pas i wysiadł z samolotu.

    Grzmot silników bombowca był wręcz ogłuszający. Arktyczny wicher kłębił się w drzwiach. Noc rozpościerała się pod nimi jak czarna studnia.

    Dokładnie obejrzał kanistry z gazem. Nie, jego samolot nawet ich nie trącił. Sądząc jednak z wyglądu, nic nie mogło ich uszkodzić. Pokryte były szorstką patyną wielu wieków. Znalazł na wpół zamazaną datę z kalendarza Psychlosów. Te kanistry pochodziły z czasów oryginalnego ataku! Zapasowe kanistry? Nie używane w czasie ataku? Nie, to była inna data. Zostały ponownie napełnione gazem w dwadzieścia pięć lat później. Stracił więc nadzieję, że są puste. Gdzie były urządzenia sterownicze tego sprzętu? Aha, dalej w przodzie. Trzeba się im dobrze przyjrzeć. Może jest jakaś szansa, żeby mienić wstępny program albo - ostatecznie - powyrywać przewody. Przeszedł do przodu po płytach centralnego chodnika. Światła reflektorów jego samolotu jasno oświetlały nawet przednią część bombowca. Była tam skrzynka wstępnego programowania z konsolą, do której wkładało się zaprogramowane płyty numeryczne. Była to cholernie dobra konsola.

    Podobna do prasy tłoczącej. Jonnie przyjrzał się skrzynce wstępnego programowania. Zaprogramowane płyty numeryczne wkładało się zazwyczaj do boku skrzynki i zamykało ją na zatrzask. Tutaj także. Było jednak małe ale. Skrzynka była również opancerzona. Była w niej dziurka na klucz. Ale mimo poszukiwań Jonnie nie znalazł klucza. Kable? Wszystkie były opancerzone. Miały nawet opancerzone połączenia ze skrzynką wstępnego programowania.

    Szorstki nalot pokrywał wszystko. Boże, jaki to był stary sprzęt! Tylko wokół skrzynki wstępnego programowania było czysto. Prawdopodobnie musieli ją oczyścić przed rozpoczęciem programowania.

    Trapiło go niemiłe uczucie. Zupełnie niezależnie od tego, że cała jego uwaga pochłonięta była zatrzymaniem bombowca, było coś dziwnego w tym wnętrzu. W tyle bombowca głębokie wnęki między wręgami pogrążone były w kompletnej ciemności. W oddalonej od niego o niecałe sześć stóp wnęce przykucnął niewidoczny w ciemnościach, zdesperowany Zzt. Przez głowę galopowało mu sto myśli. Co wiedział na temat Tolnepów? Wkrótce po skończeniu na Psychlo fakultetu Mechaniki został oddelegowany do pracy na Archiniabes, gdzie Towarzystwo miało swoje kopalnie. To było właśnie w tamtej galaktyce. Jądrem systemu była podwójna gwiazda, którą czasem można było zobaczyć w zimie na tej planecie. Mniejsza z gwiazd miała tak wielki ciężar właściwy, że pół cala sześciennego jej gruntu ważyłoby tu jedną tonę. Zagłębie rudy na planecie zostało zupełnie zniszczone w czasie najazdu Tolnepów. Przybyli oni z kierunku roju gwiezdnego, który często można było zobaczyć nawet gołym okiem. Opanowali kontrolę czasu i potrafili go zatrzymywać, a ich statki kosmiczne dokonywały długich pirackich rajdów. Towarzystwo przeprowadziło analityczne sekcje kilku martwych Tolnepów. Co z tego wszystkiego zapamiętał? Jakie mieli słabostki? Zzt mógł wyłącznie myśleć o ich sile. Ich ślina zawierała śmiercionośną truciznę. Ich masa właściwa zbliżona była do żelaza. Byli odporni na działanie gazu Psychlo. Nie można ich było zabić zwykłym miotaczem energii. Słabostki, słabostki. Jakie słabostki? Jeśli ich sobie nie przypomni, to nigdy nie wyjdzie z tego żywy. Nigdy!

    A ten tu Tolnep właśnie przechodził obok. Szedł w stronę ogona bombowca. Zzt skurczył się, przywarł do podłogi. Tolnep nie zauważył go w ciemnościach.

    I wtedy Zzt sobie przypomniał... Ich wzrok! To dlatego zawsze nosili maski. Widzieli bowiem tylko w podczerwieni i musieli mieć wizjer filtrujący. Zupełnie tracili zdolność widzenia, gdy byli poddani działaniu krótszych fal; a zabić ich było można tylko za pomocą broni na ultrafiolet. Byli skrajnie uczuleni na zimno, a temperatura ich ciała wynosiła około dwustu... a może trzystu stopni. Nieważne, wiedział już, co może go uratować. Bez wizjera filtrującego ten stwór będzie zupełnie ślepy.

    Zzt zaczął planować szczegółową akcję. Gdy tylko nadarzy się okazja, rozbije wizjer, skoczy do przodu i wbije mu pazury w oczy, starając się jakoś uniknąć jego zatrutych jadem zębów. Łapa Zzta ześlizgnęła się do boku buta, gdzie znajdował się wielki klucz maszynowy. Potrafił rzucać nim jak pociskiem. Trzeba było tylko trafić nie w ciało, lecz w bok maski.

    Następnie Zzt wyjął z kieszeni na piersi małe okrągłe lusterko osadzone na długiej rękojeści, którego używał do przeglądu tylnej strony połączeń lub dolnej strony łożysk. Ostrożnie wysunął lusterko poza krawędź wręgi, modląc się do wszystkich zasmarkanych mgławic, by obcy stwór tego nie zauważył. Zaczął go obserwować.

    Jonnie stwierdził, że bardzo trudno jest poruszać się po bombowcu. Płyty chodnika nie były przeznaczone do spacerów, a do tego jeszcze miały po obu stronach wyrwy. Przedostał się do tylnej części bombowca, co było już nie lada wyczynem. Popatrzył na dziwny plaster pełen otworów. Były to butlowe wieszaki na dodatkowy ładunek. Wczołgał się do środka przez jeden z otworów. Może będą tam jakieś zapomniane kable lub coś w tym rodzaju. Z trudem zmieścił się w otworze. Dziwne, jak Psychlosi mogli się tam dostawać? Ach, prawda, przecież przeznaczone one były tylko do umieszczania kanistrów na wieszakach. W środku - oprócz niekształtnych, źle zaprojektowanych wieszaków - nie było nic więcej. Każde pomieszczenie oddzielała ślepa przegroda.

    Wrócił na dziób bombowca. Zatrzymał się tuż obok swego samolotu. Przez chwilę intensywnie myślał. Nie widział tu nic, co można by oderwać od czegokolwiek lub wysadzić w powietrze. Mógłby nawet wysadzić w powietrze swój samolot, a i tak nic by się nie stało. Żadnych urządzeń sterowniczych. Bombowiec nie był przeznaczony do pilotowania, lecz tylko do wstępnego zaprogramowania i odpalenia. Nawet urządzenie do zdalnego programowania i odpalania, które Terl mu pokazał, nic by tu nie wskórało.

    Zataczając się jak olbrzymi, niezdarny pijaczyna, bombowiec kontynuował swój pochód ze śmiercionośnym ładunkiem. Bezduszny, niewrażliwy na żadne ciosy.

    Jonnie znowu zaczął źle widzieć. Gdy próbował wcisnąć się w otwór, uderzył o coś maską i czoło znów zaczęło mu krwawić. Krew zalewała mu oczy. Podniósł ręce do maski, odwracając się od drzwi, przez które napierał strumień powietrza. W chwili gdy sięgał po róg kaftana, by zetrzeć nim krew, coś uderzyło w maskę z impetem pocisku. Wyleciała mu z rąk. O mało nie złamał sobie lewego kciuka. O trzydzieści stóp od niego coś się ruszało.

    Myśliwski instynkt i górski trening pomogły Jonnie'emu w podjęciu błyskawicznej akcji. Cała akcja: przyklęk na jedno kolano, wyciągnięcie miotacza i strzał,' nie zajęła mu więcej niż jedną trzecią sekundy. Strzelił do masy, która zaczęła się zbliżać w jego kierunku.

    Stwór, czy cokolwiek to było, wycofał się za osłonę wręg w pobliżu urządzenia do wstępnego programowania. Strzelił jeszcze kilka razy.

    Coś lub ktoś znajdował się tu razem z nim. Przeszedł obok tego już dwa razy, gdy udawał się do skrzynki wstępnego programowania...

9

    Jonnie pluł sobie w brodę, że jego .instynkt myśliwego nie ostrzegł go wcześniej o niebezpieczeństwie. Przecież czuł czyjąś obecność. Jednakże maska na twarzy, noszona z konieczności, pozbawiała go zmysłu powonienia. Teraz bowiem wyraźnie wyczuwał zapach. Pomimo lodowatego chłodu i drobin rdzy czuł ostry zapach Psychlosa.

    Ostrożnie się podniósł, trzymając w pogotowiu miotacz, i cofnął się w stronę swego samolotu, by zwiększyć nieco odległość. Psychlos to nie tylko ostry zapach, ale także wielkie niebezpieczeństwo przy ewentualnej walce wręcz. Psychlosi mogli cię zgnieść z łatwością. Co to był za Psychlos? Czy go znał?

    Zzt próbował powstrzymać wymioty. Czuł pogardę i obrzydzenie. Wstrzymywała go tylko świadomość, że mógłby zatkać sobie maskę do oddychania.

    Męczące go nudności nie były spowodowane strzałami z miotacza. Owszem, parę strzałów posiniaczyło go porządnie i odrzuciło do tyłu. Gdyby były oddane z bliższej o parę stóp odległości, wówczas mogłyby go nawet obezwładnić. Nie, mdliło go dlatego, że nagle oto odkrył, kto do niego strzelał i kogo się tak przez cały czas panicznie bał!

    Zwierzak Terla! To był tylko zwierzak!

    Przypływ nienawiści i wściekłości zastąpił falę nudności. Prawie wyszedł z osłaniającej go wnęki. Ale rypnął w niego ładunek z miotacza. I ten idiota nie przestawił go nawet na "przebicie", tylko miał go na "podmuch". Typowe!

    Nie mógł się pogodzić z tym, że zwykły zwierzak tak go przestraszył. Zzt przypomniał sobie, że kiedyś o mało gubił na traktorze, którym zdalnie kierował. Naprawdę, powinien był zwierzaka wtedy zabić. Powinien był wziąć ze sobą miotacz owego dnia. Któż by to wówczas zauważył w zamieszaniu. Ten słabowity, sflaczały kurdupel, blady jak ślimak, głupi zwierzak tak go przestraszył. Aż zatrząsł się z wściekłości. Nudności ustąpiły.

    Ciekawość jednak wzięła górę w tym momencie nad jego morderczym instynktem. Być może był to kolejny spisek Terla. Przeklęty Terl!

    Zzt opanował się na tyle, by móc mówić.

    - Czy to Terl cię wysłał?

    Jonnie usiłował zlokalizować źródło głosu. Było to trudne, ponieważ głos wydobywał się spod maski. Maski wprawdzie miały po bokach amplifikatory dźwięku, ale ze względu na niski ton głosu Psychlósów był on bardzo przytłumiony.

    - Kim jesteś? - zapytał Jonnie.

    - Nie pamiętasz już tej historii z traktorem? Nie pamiętasz, kim jestem! Półgłówek! Odpowiedz mi! Czy to Terl cię przysłał?

    Zzt! Ileż to razy Terl grzmiał na temat Zzta! Jonnie miał z nim własne porachunki.

    Nie mógł się powstrzymać i powiedział:

    - Przybyłem tu, by rozwalić tę maszynerię.

    Inny Psychlos zapewne by się roześmiał, ale nie Zzt.

    - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, zwierzaku! Odpowiedz mi, bo...

    - Bo co? - zapytał Jonnie. - Wyjdziesz z ukrycia i... I zostaniesz zabity. Ten miotacz jest już nastawiony na "przebicie".

    Jonnie powoli cofał się w stronę swego samolotu. Wspiął się po schodkach, otworzył drzwi i wyjął z niego karabin szturmowy z amunicją radiacyjną. Odbezpieczył go i w pozycji gotowej do strzału zatknął miotacz z powrotem za pas. Zaczął znów iść wzdłuż chodnika.

    Zzt zachowywał się cicho.

    Jonnie starał się trzymać boku chodnika, by mieć odpowiedni kąt do strzału w kierunku niszy, gdy tylko Zzt zacznie znów mówić. A potem nagle się zatrzymał. Zzt był przecież głównym mechanikiem bary, faktycznym szefem transportu. Powinien więc wiedzieć więcej na temat tego bombowca niż ktokolwiek inny.

    - W jaki sposób znalazłeś się na pokładzie tego bombowca? - zapytał Jonnie.

    - Terl! - Był to wrzask nienawiści, nie rzeczowa odpowiedź. - Ten...

    Tu nastąpiła długa seria przekleństw w języku psychlo.

    Jonnie cierpliwie czekał. Gdy przekleństwa wreszcie przycichły i zamieniły się w głuche burczenie, powiedział:

    - A więc chcesz wydostać się z niego. Powiedz mi więc po prostu, jak zmusić go do lądowania, i będziesz mógł wysiąść.

    Tu nastąpiła nowa seria sprośnych przekleństw. Wreszcie Zzt powiedział:

    - Nie ma żadnego sposobu, żeby zmienić kierunek lotu lub zmusić go do lądowania... - Chwila przerwy, a potem pytanie z nadzieją w głosie. - Czy Terl nie dał ci kluczy do skrzynki wstępnego programowania?

    - Nie. Ale czy nie można jej wysadzić w powietrze ładunkiem wybuchowym?

    - Nie - dobiegła go apatyczna odpowiedź.

    - A nie możesz powyrywać kabli?

    - To by po prostu spowodowało katastrofę tego bombowca, ale i tego nawet nie możesz zrobić. Są one opancerzone laminowanym metalem molekularnym. A więc nie dał ci kluczy. - Był to jęk, po którym nastąpił dziki wrzask. - Ty półgłówku! Dlaczego nie wziąłeś od niego kluczy?

    - Bo był nieco skrępowany - odparł Jonnie. - Lepiej powiedz mi, czego nie robić, żeby przypadkiem nie zastosować jego silników!

    - Nie ma tu żadnych "nie" - powiedział Zzt, znów czując nudności spowodowane kołysaniem się bombowca.

    Jonnie przesunął się w bok, na ile tylko mógł. Zastanawiał się, czy nie mógłby puścić do wnęki rykoszetu od wręgi. Nie mógł jednak sięgnąć tak daleko. Wręgi miały ostro zakończone krawędzie wzmacniające, które przebiegały pod kątem do ich płaszczyzny.

    A więc Zzt w niczym mu nie pomógł. Jonnie wycofał się do samolotu. Musiał wziąć z niego maskę powietrzną kopilota. Arktyczny mróz szczypał go w twarz. Popatrzył na szczątki maski wybitej mu z ręki. Kciuk wciąż go bolał. Zzt rzucił w maskę kluczem. Nadal w niej tkwił. Gdyby trafił w głowę...

    Klucz? Zaraz, zaraz! Co można byłoby zrobić za, pomocą klucza?

    Jonnie podniósł go z podłogi. Był to typowy klucz maszynowy Psychlosów, ciężki jak ołów. Jego szczęki rozsuwały się do dwustu cali. Było to więc narzędzie do "małych" śrub w maszynach Psychlosów. Ale nieźle nadawał się na broń.

    W tym momencie Zzt przypuścił nowy atak. Jonnie chwycił karabin i bez celowania zaczął strzelać wzdłuż chodnika. Zzt dał nurka z powrotem do niszy. Nie został trafiony, gdyż inaczej na jego ciele wykwitłaby bladozielona eksplozja radiacyjnego pocisku.

    Jonnie znalazł w samolocie maskę powietrzną, sprawdził jej zawory i nałożył na twarz. Działała bez zarzutu.

    Zzt gramolił się po podłodze niszy, próbując odnaleźć lusterko. Ugrzęzło ono w szczelinie obluzowanej płyty. Obluzowana płyta? Za pomocą lusterka Zzt sprawdził, gdzie znajduje się zwierzak.

    A potem zabrał się do roboty. Pazurami i małą metalową linijką, którą stale przy sobie nosił, zaczął podważać ważącą pięćdziesiąt funtów płytę. Szło mu to nadzwyczaj opornie, ale za to co za wspaniały pocisk będzie z tej płyty!

    Śmiercionośny bombowiec z hukiem zdążał w kierunku Szkocji.

10

    Jonnie trzymał w ręku klucz maszynowy. Ważył go w dłoni w zamyśleniu. Przygotowując bombowiec do odpalenia, mechanicy musieli na pewno dostawać się do różnych urządzeń w samolocie. I . musieli też je obsługiwać, jeśli samolot miał być ponownie odpalony.

    Zamknięta na klucz, opancerzona skrzynka wstępnego programowania? Owszem, ale była to tylko skrzynka sterownicza. Nie widział nic innego, co byłoby zamykane na klucz.

    Stwierdził, że coraz ciężej myśli. Chyba z powodu zimna! Te starodawne kombinezony sił powietrznych miały wprawdzie elektryczne ogrzewanie, ale żadne współczesne baterie do nich nie pasowały, a oryginalne baterie nie miały przecież tysiącletniej żywotności. Krew z rozciętego czoła dodatkowo brudziła mu wizjer maski, który wciąż pokrywał się warstewką pary. Ciekawe, jaka była temperatura powietrza na zewnątrz? Na pewno bliska zamrożenia wszystkiego dookoła.

    Ten klucz...

    Zauważył jakiś ruch w przodzie bombowca i strzelił ostrzegawczo. Miał dwa problemy. Nie, trzy. Zzt, Nup i Typ 32 na kadłubie oraz jak unieszkodliwić bombowiec!

    Stary Staffor zwykł był mawiać, że Jonnie jest: "za sprytny". Wielu miesz,w miasteczka wierzyło w to. Ale teraz wcale się ta ocena nie sprawdzała.

    Wiedział, ze musi się pozbyć Zzta. Ale strzelanie w tym opancerzonym wnętrzu było niebezpieczne nie tylko dla Zzta. Było niebezpieczne również dla niego. Każdy strzał rykoszetował pomiędzy wręgami we wściekły sposób i już dwukrotnie własne kule gwizdały mu koło uszu, a potem jedna z nich trafiła w jego samolot.

    Załóżmy, że Zzt jest pumą. W jaki sposób Jonnie powinien postępować, by zabić pumę? Otóż nikt nigdy nie zbliżał się do pumy, lecz czekał, aż puma skoczy. Nie, lepiej wyobrazić sobie, że Zzt jest niedźwiedziem w jaskini. To był przykład bardziej pasujący do obecnej sytuacji. Czy wszedłbyś do jaskini, w której znajduje się niedźwiedź? Byłoby to oczywiste samobójstwo.

    Zastanowił się, czy może rzucić minę z zapalnikiem czasowym, a samemu schronić się w samolocie bojowym, polegając na osłonie jego pancerza. Jednakże magnetyczne uchwyty miały ograniczoną wytrzymałość i mogło się zdarzyć, że wybuch miny mógłby tak uszkodzić samolot, że zupełnie nie nadawałby się do użytku. Żałował, że nie ma granatów, ale wszystkie znalezione granaty były przeznaczone do ćwiczeń i dotąd jeszcze nie potrafili przerobić ich na granaty bojowe. A może wziąć któryś z ładunków paliwowych lub ładunków amunicji, których miał mnóstwo w samolocie, i rzucić go w kierunku Zzta, a następnie strzelić w niego. Na pewno by eksplodował. Jeden ładunek chybaby nie zabił Zzta. Psychlosi byli bardzo twardzi, naprawdę bardzo twardzi. Jonnie słyszał, że pewnego razu Zzt tak pobił Terla, że omal go nie zabił. Nie, nie zamierzał podejmować żadnej kaskaderskiej próby w rodzaju pójścia w kierunku Zzta i strzelania z karabinu szturmowego. Nie miał przecież nawet pojęcia, w której wnęce Zzt się ukrył ani jak głębokie były te wnęki, a Zzt mógł być przecież dobrze uzbrojony.

    Nupa wykluczył chwilowo ze swoich rozważań. "O Boże, co za mróz!"

    Zajmuj się jedną rzeczą naraz! Jego zadaniem nie było zajmowanie się Zztem lub Nupem. Było nim zatrzymanie tego bombowca. Musiał więc być cholernie sprytny. I szybki!

    Przez zamglony i poplamiony krwią wizjer maski nie zauważył obserwującego go małego mechanicznego lusterka. Był zbyt zajęty swoimi myślami.

    Tam gdzie Psychlosi nie mogli zastosować rozdzielających i łączących narzędzi molekularnych, zwykle stosowali śruby i nakrętki. A Jonnie był pewien, że ten pancerz nie poddawał się "nożom do metalu", jak nazywali te narzędzia mechanicy z Psychlo. Dowiedział się od Zzta, że był to molekularny laminat, czyli warstwa na warstwie różnych, ale wiążących się ze sobą metali. Dobrze. Musieli zatem gdzieś tu zastosować śruby.

    Znów zauważył jakiś ruch i wystrzelił z karabinu. Kula zrykoszetowała trzykrotnie i z jękiem wypadła przez drzwi bombowca.

    A może któraś z tych płyt podłogowych... Zaśmiał się nagle. W cieniu rzucanym przez płoty samolotu znajdowała się płyta przytwierdzona do podłogi śrubami.

    Zredukowawszy rozstęp miedzy szczękami klucza, Jonnie wszedł pod samolot pomiędzy płozy. Jeszcze jedna mała korekta i rozstaw szczęk był właściwy. W płycie było osiem nakrętek. Z łatwością dały się odkręcać - musiały być niedawno odkręcane. Kładł nakrętki na górę jednej z płóz, w której były wyżłobione rowki. Były na tyle ciężkie, że trzymały się tam pomimo przechyłów samolotu. Jedna z płóz samolotu przygniatała kawałeczek płyty. Łomotnął w nią parę razy piętką klucza i płyta się obluzowała. Podważył ją rękojeścią klucza. Zamierzał tylko odsunąć ją na bok, lecz w tym momencie bombowiec przechylił się, płyta wyślizgnęła mu się ze zdrętwiałych rąk, poleciała w stronę otwartych drzwi i wypadła na zewnątrz w ryczącą wichrem pustkę.

    Wyjął latarkę i oświetlił ciemne wnętrze. Zobaczył wierzch obudowy głównego silnika napędowego. Obudowa była tak wielka jak jednopiętrowy budynek. A więc cały dół bombowca zajmowały silniki i luki na dodatkowe kanistry z gazem. Ileż to ton śmiercionośnego gazu mógł pomieścić ten bombowiec! Kanistry jak potworne jakieś ryby - jarzyły się w ciemnościach. Jonnie znał budowę małych silników tego rodzaju. Składały się one z przedziałów translacji przestrzeni, które były puste, ale miały olbrzymią liczbę wchodzących do nich wypustek. Każda taka wypustka przekazywała swoje własne koordynaty. Wypustki trzeba było czyścić. A zatem musi się gdzieś na tej obudowie znajdować płyta inspekcji i obsługi!

    Rzuciwszy czujne spojrzenie wzdłuż chodnika, Jonnie ześlizgnął się w dół i zaparł nogami o podtrzymujące obudowę człony konstrukcji. Poświecił dookoła latarką. Obserwowanie wnętrza samolotu z tej pozycji było dość trudne, więc musiał na zmianę rzucać okiem to na obudowę silników, to obserwować korytarz. Być może rzeczywiście trzeba było najpierw wymyślić coś, by pozbyć się Zzta, zanim zabrał się do odkręcania tej płyty. Musiał przykucnąć, jeśli chciał obejrzeć obudowę. Ale mając Zzta na karku, mogło się to zakończyć jego śmiercią. Jonnie pamiętał, iż wiele istnień ludzkich (a właściwie wszystkie istoty ludzkie na tym świecie) zależało od niego. Brawurę trzeba było odłożyć na bok, gdyż nie mógł ryzykować skręcenia karku. Tak jak w przypadku niedźwiedzia w jaskini. Postanowił jednak, że może sobie pozwolić na ryzyko, i pochylił się nad obudową.

    Była tam!

    Olbrzymia płyta inspekcji. Przymocowana do obudowy czterema dwunastocalowymi nakrętkami.

    Ale co za nieporęczne miejsce. Było ono może i poręczne dla mechanika z Psychlo, który mógł sięgnąć do dołu swymi długimi ramionami, natomiast dla niego było zupełnie nieporęczne.

    Podniósł się i znów omiótł wzrokiem chodnik. Pochylił się i dopasował szczęki klucza. Uchwycił pierwszą nakrętkę. Cholera, jak mocno była dokręcona! Nie da rady odkręcić jej jedną ręką. Psychlosi nie doceniali własnej siły, gdy dokręcali te nakrętki.

    Jeszcze raz sprawdził wzrokiem korytarz. Chcąc odkręcić nakrętkę oburącz, musiał odłożyć na bok karabin szturmowy. Upewnił się, czy karabin nie ześlizgnie się w stronę otwartych drzwi bombowca. Miotacz nadal trzymał w zaczepionej u pasa kaburze. Pochylił się nad kluczem, uchwycił go oburącz, zaparł się nogami i z całej siły zaczął naciskać na rękojeść.

    Nakrętka obróciła się. Jonnie na tyle znał się na mechanice, by nie odkręcać do końca pojedynczych nakrętek. Ostatnia z nich bowiem zaklinowałaby się zupełnie. Wiedział też, że każdą z czterech nakrętek trzeba poluzować o jakieś pół obrotu...

    Poluzował nakrętkę numer dwa. Mocował się z numerem trzecim.

    - Co tam wyrabiasz? - wrzasnął Zzt.

    Jonnie wyprostował się, Zzt był wciąż we wnęce.

    - Ty tępy, głupi ślimaku! - wrzeszczał Zzt - jeśli zaczniesz majstrować przy silnikach, to bombowiec się po prostu rozwali!

    "Dzięki ci za informację, Zzt" - rzekł Jonnie do siebie.

    - Jeśli nie będziesz niczego dotykał, to za dwa lub trzy dni bombowiec sam wyląduje! - ryknął Zzt.

    Zzta zaczęła ogarniać panika. Za każdym razem, kiedy zwierzak strzelał do niego, zawór spustowy jego maski do oddychania nieco się iskrzył. Już od paru minut zaobserwował, że wokół niego unosiły się małe iskierki. Początkowo myślał, iż były to drobiny pyłu, potem zaś wydawało mu się, że coś nie jest w porządku z jego oczami, gdyż miał wrażenie, jakby w głowie błyskały mu malutkie molekularne iskierki. Ale to zawór spustowy się iskrzył. Czyżby tu było jakieś promieniowanie? Czyżby ten zwierzak rozrzucał dookoła pył radioaktywny? A może te pociski lub sam karabin operowały radiacyjnie?

    Postanowił, że musi natychmiast zaatakować zwierzaka, bez względu na konsekwencje. Tak, znowu pojawił się drobny błysk, gdy zużyty gaz wylatywał przez zawór spustowy maski!

    - Masz przecież maskę! - wrzasnął. - Ten śmiercionośny gaz nie przedostanie się do wnętrza bombowca. Czekaj więc tylko, aż bombowiec sam wyląduje!

    Głupi, brudny zwierzak! Przeklęty Terl!

    - A co się stanie wówczas z ludźmi tam w dole? - zapytał Jonnie.

    Zzta na moment zatkało ze zdumienia. Nie mógł pojąć, jakie to może mieć znaczenie w tej sytuacji. Teraz chodziło o ich życie. Co go obchodzą inni!

    - Zostaw te silniki w spokoju! - wrzasnął Zzt.

    Psychlos wyraźnie wpadał w histerię. W każdej chwili mógł rzucić się do ataku. Jonnie czekał z karabinem w ręku. Nie, Zzt nie miał zamiaru atakować. Lepiej więc zabrać się z powrotem do odkręcania nakrętek. Odłożył karabin szturmowy i pochylił się w dół. Obrócił nakrętkę numer trzy o pełen obrót. Wychylił się znów, by upewnić się, czy Zzt nie ruszył się z miejsca. I w tym momencie lecąca przez korytarz jak kula armatnia, wirująca jak piła tarczowa, ważąca pięćdziesiąt funtów płyta podłogowa walnęła w goleń płozy, odbiła się i trzasnęła Jonnie'ego w tył głowy.

    Klucz maszynowy wypadł mu z zaciśniętych rąk i poleciał w ciemność. Półprzytomny spróbował sięgnąć do pasa po miotacz, lecz przed oczami miał tylko ciemność.

    . 14 .

1

    Zdobyli bazę!

    Ostatni atak poobijanego samolotu Glencannona zniszczył system chłodzenia powietrznego, wbijając go w stację pomp gazu do oddychania i zalewając powietrzem całe podziemne wnętrze bazy. Glencannonowi udało się bezpiecznie wylądować. Ukryta bateria ciężkich miotaczy rozwaliła mu w drzazgi tablicę przyrządów i radio, ale on sam uniknął poparzenia, a ponieważ urządzenia sterownicze wciąż jeszcze działały, więc wylądował szczęśliwie w parowie. Ryczący z radości Szkoci wyciągnęli go z samolotu i klepali po plecach, aż pastor musiał ich surowo upomnieć, że pilot ma przecież połamane żebra. Parę dalszych strzałów z karabinów szturmowych wyeliminowało ostatnich kilku snajperów.

    Szef kobziarzy dał znak swoim ludziom. Odłożyli na bok karabiny i wzięli w ręce instrumenty. Po chwili nad bazą odezwało się ostre zawodzenie i basowe beczenie kobz wraz z towarzyszącym łomotem bębna. Ostatni z pozostałych przy życiu Psychlosów wychodzili z podziemi, potykając się, z podniesinymi w górę łapami. Było to dość zastanawiające, że wszyscy oni należeli do tej samej czołówki najlepszych absolwentów różnych szkół Towarzystwa i każdy z nich był w towarzystwie żeńskiej asystentki. W bazie nie było wystarczającej liczby masek do oddychania, gdyż przydzielono je przede wszystkim zespołom bojowym, które miały prowadzić walkę na zewnątrz bazy. Ale Robert Lis zauważył, że ci wyżsi funkcjonariusze administracyjni mieli własne, osobiste maski do oddychania. Około trzydziestu z nich zostało przy życiu.

    Setki Psychlosów zginęły w ogniu walki, a dalsze setki w powodzi powietrza. Ostatecznie obliczenia wykazały, że w bazie było łącznie dziewięciuset siedemdziesięciu sześciu Psychlosów. Ker próbował uciekać przez kanał wentylacyjny, lecz został złapany. Szkoci odnaleźli zawory wodnego systemu przeciwpożarowego i zakręcili je. Specjalny zespół sprawdzał wszystkie pomieszczenia na obecność promieniowania, używając do tego odkręconych butelek z gazem do oddychania. Okazało się jednak, że wszelkie ślady radioaktywności zostały przez wodę spłukane do podziemnego systemu kanalizacji. Cały teren bazy był bezpieczny.

    Chrissie dzielnie pomagała pastorowi w przenoszeniu rannych na platformę uruchomionego pojazdu górniczego. Była zaskoczona entuzjazmem, z jakim ją wszędzie pozdrawiano. Nie była przyzwyczajona do tego rodzaju sławy. Nie uświadamiała sobie jednak, że była dla Szkotów uosobieniem bohaterki romantycznej z ich legend. Gdziekolwiek się ruszyła, Szkoci natychmiast przerywali na chwilę swoją pracę i z zachwytem patrzyli na nią, po czym równie pośpiesznie wracali do przerwanej pracy. Mimo że wojna jeszcze trwała, mogli się już cieszyć, że ich kobzy mogą wreszcie wydawać piskliwe dźwięki i że uratowali piękną dziewczynę. Ale Chrissie, choć bardzo zajęta przy rannych, była smutna. Czuła ogarniający ją paniczny strach, który starała się maskować. Nie było tu Jonnie'ego i intuicyjnie wyczuwała, że działo się z nim coś złego.

    Kierowani przez Angusa Szkoci próbowali uruchomić poprzewracane dźwigi i podnośniki. Drzwi hangaru były całkowicie zablokowane uszkodzonymi samolotami, nie mogli więc wydobyć na zewnątrz żadnego sprawnego samolotu. Oświadczyli zmartwionemu Robertowi Lisowi, że potrzeba wielu godzin na ponowne uruchomienie podnośników i usunięcie stosu wraków.

    Terl spróbował ostatniej szansy ratunku. Zażądał widzenia z Robertem Lisem, twierdząc, iż ma mu coś pilnego do zakomunikowania. Przyprowadzono go skutego łańcuchami z dźwigów. Trzymało go czterech krzepkich Szkotów. Dwaj inni Szkoci trzymali wycelowane w niego karabiny szturmowe.

    Terl oświadczył Robertowi Lisowi, że ma klucze do urządzenia wstępnego programowania bezzałogowego bombowca i że wymieni je w zamian za obietnicę szybkiej teleportacji na Psychlo.

    Robert Lis zgodził się, ale pod warunkiem, że Terl pokaże mu te klucze. W związku z tym Terl zażądał swoich butów. Pod łóżkiem, w starej kwaterze Terla znaleziono żeńską istotę z Psychlo, która oświadczyła, że nazywa się Chirk i była sekretarką Terla. Wówczas Robert powiedział, że ma dla niej zlecenie od Terla, by wydała klucze do urządzenia wstępnego programowania bezzałogowego bombowca.

    Chirk miała wiele czasu do myślenia od chwili, gdy Zzt nie wiadomo dlaczego odleciał bombowcem i w końcu przypomniała sobie o kluczach. Była bardzo zła na Terla i kazała mu powiedzieć, że przecież on dobrze wie, co się stało z kluczami. Niech nie myśli, że ona jest taka głupia! Dał jej pęk kluczy i kazał wrzucić go do pojemnika na śmieci przeznaczone do utylizacji i że to było przed całymi wiekami, i że kluczy dawno już nie było, i że jeśli Terl chce zaszargać jej opinię w Towarzystwie, twierdząc, iż nie wykonuje poleceń, to ona też ma coś na Terla. Było to coś na temat olbrzymiego domu na Psychlo. Chirk była bardzo zdenerwowana.

    W związku z tym Robert Lis polecił przynieść buty Terla i dokładnie je sprawdził. W jednym znalazł fałszywą podeszwę. Wyjął z niej mały płaski miotacz.

    I teraz Terl był skuty czterema oddzielnymi łańcuchami w dobrze oświetlonym miejscu, a jeden z karabinów szturmowych był stale w niego wymierzony. Przez cały czas burczał coś pod nosem na temat głupich bab.

    Baza sprawiała wrażenie zaśmieconego domu wariatów pełnego światła i wrzawy. Setki ciał Psychlosów walały się dokoła, blokując wszystkie przejścia. Wszystko było mokre.

    Bracia Chamco z ochotą zaangażowali się za sumę 15 000 kredytów rocznie, z pięćset kredytową premią, do pracy. Obawiali się trochę kontrataku z Psychlo, ale co zarobek to zarobek. Trudzili się razem z grupą Szkotów nad ponownym uruchomieniem aparatury radiowej, ale nie wydawało się, aby te swoje 500 kredytów tak zaraz zarobili. Woda pozalewała sprzęt, a cały rejon transfrachtu można było spisać na straty. Nikt nie był w stanie wyprowadzić żadnego samolotu na otwartą przestrzeń, gdzie można by wykorzystać jego radionadajniki, gdyż z radia na pokładzie samolotu Glencannona została tylko kupa stopionego metalu.

    Robert Lis był w ciągłym ruchu i tylko peleryna mu fruwała. Odpowiadał na zadawane pytania, a gdy trzeba było, wydawał niezbędne rozkazy. Widać jednak było, że myślami jest gdzie indziej.

    Dwunastogodzinna cisza radiowa już się skończyła, a on był pozbawiony łączności o zasięgu planetarnym. Nie mógł wydać rozkazu, by samoloty, które atakowały zagłębia, rozpoczęły polowanie na bezzałogowy bombowiec. Nie mógł też wysłać żadnych samolotów z bary.

    Poszedł do rejonu, w którym leżała dwudziestka rannych Szkotów. Pastor, kierownik szkoły i cztery stare kobiety opatrywali ich. A także Chrissie.

    Wzrok Roberta napotkał oczy Chrissie. Poczuł się bardzo nieswojo.

    Jonnie miał rację. Czekanie na powrót samolotów wysłanych w celu zniszczenia zagłębia nic by nie dało. Wyleciały one z bazy na długo przed odpaleniem bombowca i piloci nie wiedzieli o tym. A on nie mógł ich nawet zawiadomić.

    Czuł przez skórę, że Jonnie ma kłopoty.

    Robert Lis nieznacznie potrząsnął głową. Chrissie popatrzyła na niego z napięciem, z trudem przełknęła ślinę i z powrotem zabrała się do roboty.

2

    Zzt triumfował.

    Zwierzak został ranny, i to ciężko ranny. Mógł bardziej celnie wykonać ten rzut. Ale przechyły bombowca spowodowały drobny błąd w trajektorii rzutu i zamiast obciąć głowę zwierzaka - jak zamierzał - płyta najpierw uderzyła w płozę, a dopiero potem walnęła w zwierzaka.

    Ale wyniki były zadowalające. Na płytach podłogi wszędzie widać było czerwoną krew. Zwierzak zdążył jeszcze strzelić z jakiejś małej broni. Ale Zzt widział w lusterku, że stracił przytomność, odzyskał ją na chwilę i znów stracił. Zzt czekał, aż zwierzak całkiem straci przytomność, by mógł go wreszcie wykończyć.

    Jednakże wypadki nie potoczyły się tak, jak to sobie planował Zzt. Zwierzak czołgał się na tył bombowca, strzelając co jakiś czas. Wczołgał się do wnętrza otworu na kanister w tylnej części kadłuba. Ledwo udało mu się przecisnąć przez ciasny otwór. I znikł z pola widzenia.

    Zzt poczekał jeszcze przez chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Wyczołgał się więc w końcu ze swojej wnęki i kryjąc się coraz to w innej wnęce oraz posługując się lusterkiem do obserwacji, dotarł aż do tylnej przegrody kadłuba. Próbował zajrzeć do otworów za pomocą lusterka. Panowała tam ciemność. Oświetlał wnętrza latarką. Nic. Zwierzak musiał się gdzieś odczołgać.

    Zzt spróbował więc oświetlić lusterko i skierować promień światła w prawą stronę. Na moment zamajaczyła mu sylwetka zwierzaka i wtedy kula z rewolweru trafiła w latarkę i w lusterko, które wyleciały z łap Zzta. Miał szczęście, że nie wsadził tam głowy.

    Próbował nadsłuchiwać wzdłuż przegrody załadowczej. Ale huk silników bombowca był zbyt potężny, by można było wyłuskać z niego odgłos oddechu.

    Przez jakiś czas spodziewał się, że zwierzak wychyli się i strzeli. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. Doszedł więc w końcu do wniosku, że zwierzak wczołgał się głębiej do środka i zmarł. Stracił wystarczająco dużo krwi. Prawdopodobnie wykrwawił się na śmierć. Zzt rozpromienił się z radości.

    No cóż, dosyć tego! Zzt postanowił zabrać się do roboty. Otworzył drzwi samolotu bojowego, włączył kanał komunikacji lokalnej i próbował obudzić Nupa. Przecież ten półgłówek na pewno tam był. Być może spał. Zzt niecierpliwie przełączał nadajnik z kanału na kanał. Powinno to wyrwać tego matołka z letargu. Kanał planetarny miał taką moc, że na odległość kilkuset stóp dosłownie huczało w uszach.

    Nup, ty gówniany móżdżku! Obudź się!

    - Kto? Kto to jest? - rozległ się głos Nupa.

    - Słuchaj no, Nup - rzekł Zzt z kontrolowaną cierpliwością. - Wiem, że jesteś niewyspany. Wiem, że w szkole górniczej nie dali ci na to wszystko gotowych rozwiązań. Ale wydaje mi się, że w zaistniałych okolicznościach możesz starać się ze mną współpracować!

    - Czy to Zzt?

    Co za półgłówek, co za obrzydliwy móżdżek, który stracił resztki orientacji!

    - Oczywiście, że to Zzt!

    - To ty jesteś tam w tym bombowcu? Ach, tak też sobie myślałem. Ale dlaczego Snit cię nie zabrał stamtąd? Gdybyś był...

    - Zamknij się! - wrzasnął Zzt. - Oto co chcę, byś dokładnie zrobił. Wystartuj, a potem posadź swój samolot dokładnie nad tymi drzwiami! Wyląduj tuż przy krawędzi nad drzwiami, by przytłumić porywy wiatru. - Nup jednak nie rozumiał, o co chodzi, i Zzt powiedział mu coś nieprzyjemnego. Mając paliwa tylko na dziesięć minut lotu, Nup zaczął pośpiesznie wykonywać polecenia Zzta.

    Początkowo Zzt zamierzał obrabować z paliwa uszkodzony samolot bojowy. Przerażała go sama myśl, ile zręczności trzeba, żeby wylecieć nim na zewnątrz przez te drzwi. A potem wpadł mu do głowy szczęśliwy pomysł: być może ten samolot miał jakieś zapasowe ładunki paliwowe?

    Podniósł się na siedzeniu i zaczął grzebać w tylnym przedziale. Cały pakunek ładunków! Kilka tuzinów! Nagle zobaczył, że zawór spustowy jego maski do oddychania zaczął się iskrzyć. Wszystko było pokryte pyłem radioaktywnym. Oczywiście, było to normalne zjawisko, ponieważ pakunki znajdowały się w rejonie, w którym toczyła się bitwa na pociski radioaktywne. Promieniowanie było niewielkie, ale Zzt się wystraszył. Wyrzucił pakunki z ładunkami na zewnątrz samolotu i wyskoczył za nimi, by zatrzymać je, zanim potoczą się w którąś z bocznych dziur. Trzymając pakunek w wyciągniętej łapie, potrząsnął nim.

    Nie zaiskrzyło się. Dobrze.

    Otworzył oboje drzwi samolotu. Starał się nie zbliżać zanadto do tylnego przedziału. Wszystko robił teraz na odległość wyciągniętej łapy.

    Oświetlił latarką obudowę głównego zespołu napędowego i silników balansujących. Jego doświadczone oko wykryło w obudowie prawego silnika balansującego mikroskopijne pęknięcie. Mogło ono powstać podczas twardego lądowania. Sięgnął pod spód silnika, wziął w łapę pęk przewodów, wyrwał je, poszarpał i z powrotem schował pod spód. Ten samolot bojowy już nie poleci lotem prostoliniowym!

    Wszedł pod samolot i obejrzał obudowę głównego silnika bombowca. Ach, był tam jego klucz. I zwierzak nie zdążył zdjąć płyty pancernej. Dobrze. Włożył klucz z powrotem do buta, gdzie było jego miejsce.

    Kołysanie bombowca zmieniło się teraz radykalnie. Zaniknęły wahania wokół osi pionowej, ale za to przechyły były znacznie gorsze. Miało to jednak i swoje dobre strony, gdyż bombowiec leciał skosem, co chroniło drzwi od naporu powietrza.

    Sięgając ostrożnie po mikrofon, Zzt starał się trzymać jak najdalej od samolotu.

    - Czy jesteś już na pozycji? - zapytał. - Musiałem próbować kilka razy, ale...

    - W porządku. Czy potrafisz rozpoznać drabinę sznurową?

    Nup próbował wyjaśnić, że funkcjonariusz górniczy i w pełni wykwalifikowany pilot to, oczywiście, rozpozna, ale...

    - Umocuj jeden koniec drabiny do znajdujących się naprzeciw fotela zacisków! - przerwał mu Zzt. - Jej koniec zrzuć tu na dół! Potem opuść na linie kosz górniczy na rudę! A potem linę bezpieczeństwa! Wszystko do tych drzwi! Skapowałeś?

    Nup odparł, że na pewno wszystko zrozumiał, ale zapytał, czy w bombowcu jest jakaś ruda? Nie bardzo bowiem wiedział...

    - Ładunki paliwowe! Zamierzam dostarczyć ci na górę ładunki paliwowe.

    - Coś podobnego! Co za ulga! Czy będą pasować?

    Zzt nawet mu nie odpowiedział. Oczywiście, że będą. Wszystkie ładunki paliwowe do samolotów były takie same. Tylko czołgi miały inne ładunki. Co za zielony móżdżek!

    Obciążony koniec drabiny zaczął opuszczać się do dołu. Spadł na niewłaściwą stronę wystającego z drzwi ogona samolotu bojowego, który był w tych drzwiach zaklinowany.

    W przypływie odwagi Zzt sięgnął do wnętrza samolotu, poczekał na właściwy przechył bombowca, odpuścił hamulec magnetyczny potężnym naparciem na kadłub - tylko Psychlos był w stanie tego dokonać - przesunął trochę samolot i z powrotem zablokował hamulec. Dobrze. Teraz mógł ściągnąć koniec drabiny we właściwe miejsce. Pomiędzy framugą drzwi i samolotem był bowiem dostateczny luz. Przymocował koniec drabiny do belki podłogowej. Opuszczenie w dół liny bezpieczeństwa nastręczyło znacznie więcej trudności, gdyż koniec jej trzepotał się na wietrze. Zzt polecił Nupowi przez radio, by ściągnął ją z powrotem. Do diabła z liną, obejdzie się bez niej!

    Z samolotu bojowego wyciągnął szpulę liny bezpieczeństwa. Jeden koniec zaczepił za właściwy uchwyt samolotu bojowego, ale myśl, że będzie przymocowany do niego na stałe, niezbyt mu się podobała. Co będzie, jeśli na przykład samolot się ruszy? Rzucił linę bezpieczeństwa na podłogę bombowca. Do diabła z nią!

    - Sieć na rudę! - polecił Nupowi.

    Powoli się opuszczała w dół. Była na tyle ciężka, by nie trzepotać się w gnającym z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę wietrze. Wkładając pakunek z ładunkami do sieci, Zzt uświadomił sobie, że nie sprawdził, czy były to tylko ładunki paliwowe. Mogły być wśród nich również ładunki energetyczne do miotaczy. Trudno! Kto wie, może będą ich także potrzebowali.

    Gdy tylko wystartują na Typie 32, miał zamiar ostrzelać z miotaczy wnętrze bombowca oraz rozwalić na strzępy ten samolot bojowy i to na sto procent. Przeklęty zwierzak! Przeklęty Terl!

    Nowa myśl wpadła mu do głowy. Do ziemi było bardzo daleko. Lepiej więc włożyć reaktochron. Bardzo ostrożnie sięgnął ramieniem do przedziału i wydostał go. Okazało się, że w przedziale jest jeszcze jeden reaktochron. Zdecydowanym ruchem wyrzucił go z samolotu. W ten sposób odciął zwierzakowi ostatnią drogę ucieczki. Ale przecież zwierzak był już martwy. Chwała wszystkim galaktykom! I niech diabli porwą Terla!

    - Jesteś gotów? - zapytał przez radio.

    Nup odparł twierdząco, ale interesował się, gdzie jest paliwo. Zzt kazał mu wciągnąć do góry sieć z ładunkami.

    - Masz ją? - zapytał.

    - Tak, próbuję sprawdzić... pozwól mi tylko usunąć puste ładunki i upewnić się co do wymiarów...

    - Niech cię szlag trafi, ty obrzydliwy półgłówku! Pilnuj, żeby ta drabina się nie ruszała. Mdli mnie już od tego zasranego błaznującego bombowca! Sam zajmę się wymianą ładunków, gdy już będę na górze. Nie włóż przypadkiem ładunku amunicyjnego do tulei paliwowej! Już do ciebie idę!

    Ale nie było to tak "zaraz". Najpierw Zzt wyjął z buta klucz i roztrzaskał ninn na kawałki radio. Oczywiście za parę minut miał zamiar rozwalić miotaczami cały ten samolot, ale ostrożność nigdy nie zawadzi... Później chwycił w łapy szczeble drabiny i zaczął wspinać się do góry. Nie była to krótka wspinaczka. Typ 32 przytłumił trochę porywy wiatru, ale nadal jeszcze czuło się jego siłę. Zzt zatrzymał się na chwilę, sprawdził, czy wiatr nie zerwie mu maski z twarzy, po czym wspinał się dalej.

3

    Jonnie leżał na kratownicy tylnego przedziału ładunkowego na kanistry z gazem bezzałogowego bombowca pogrążony w koszmarnych majakach. Znowu był w klatce, miał wokół szyi obrożę, a demon walił go w tył czaszki. Chciał powiedzieć demonowi, że go zastrzeli, jeśli ten nie przestanie, ale nie mógł wymówić ani słowa. Usiłował wyzwolić się z tych majaków. Huk ogromnych silników bombowca rozsadzał mu głowę. Po chwili uprzytomnił sobie, gdzie jest. To nie była obroża, lecz linka od rewolweru, który dyndał na niej pomiędzy prętami kratownicy. Z trudem udało mu się wciągnąć go do góry. Wysunął na bok bębenek i sprawdził jego zawartość. Był w nim tylko jeden nabój. Sięgnął do kabury, by sprawdzić, czy ma zapasowe naboje. Niestety, nie miał. Zgubił też gdzieś podręczny miotacz.

    Zanim utracił świadomość, otworzył pakunek pierwszej pomocy i nałożył opatrunek na tył głowy i pod rzemienie maski twarzowej. I to było wszystko, co pamiętał po odstrzeleniu latarki z łap Zzta. Jeszcze teraz jarzyła się oparta o poprzeczny pręt kratownicy. Nie, to nie była latarka. Było to oddalone o jakieś cztery stopy, choć wydawało się, że o czterdzieści, lusterko mechanika! A więc to w ten sposób Zzt go obserwował.

    Co go obudziło? Jak długo był nieprzytomny? Sekundy? Minuty? Miał uczucie, jakby cały tył głowy był wgnieciony do środka. Był miękki w dotyku. Złamanie czaszki? Czy też po prostu opuchlizna i pozlepiane krwią włosy? Usłyszał jakiś hałas w kadłubie bombowca. Pewnie to on właśnie go obudził. Z wysiłkiem dźwignął się i podniósł lusterko, po czym delikatnie prześlizgnął się pomiędzy prętami kratownicy i wystawił lusterko w otwór. To był Zzt.

    W pierwszym impulsie Jonnie chciał wychylić się na zewnątrz i poświęcić mu ostatnią kulę. Lecz wtedy zobaczył dolny koniec drabiny. I wciągany do góry kosz na rudę. Uzupełniali w paliwo Typ 32! Myśl, co tym Typem 32 mogliby narobić tam w bazie, zmroziła go. Wiedział jednak, że na razie nic innego nie może zrobić, tylko czekać. Na razie był jeszcze za słaby, by działać. Chwilami tracił przytomność, przychodził do siebie na chwilę, a potem znów ogarniała go fala ciemności i pulsującego bólu w czaszce.

    Zzt coś majstrował przy radiu. Nie, rozwalał radio kluczem maszynowym.

    Jonnie zebrał się w sobie, napinając mięśnie do skoku. Obserwował wnętrze kabiny za pomocą lusterka. Zzt podszedł do drabiny. Zaczął się wspinać. Zatrzymał się na chwilę, Jonnie widział jego nogi.

    Mimo pulsującego bólu Jonnie wydostał się z pomieszczenia na kanistry. Na płytach podłogi leżała lina bezpieczeństwa. Chwycił ją i zaczął się podciągać do góry. Była ona zaczepiona o jego samolot. Jonnie obawiał się, że może stracić przytomność i wypaść przez drzwi bombowca. Szybko okręcił się więc liną bezpieczeństwa wokół bioder i zawiązał ją na pośpiesznie zrobiony węzeł.

    Nogi Zzta zniknęły z pola widzenia.

    Jonnie sprawdził bębenek rewolweru, by upewnić się, że w komorze znajduje się jeszcze jeden, ostatni nabój.

    Zawisł na drabinie. Była ona wybrzuszona na zewnątrz bombowca. Jej dolny koniec był umocowany za belkę podłogi, ale Jonnie teraz miał pod sobą pustkę. Ogon jego samolotu chronił go przed naporem powietrza. Wspiął się do góry o kilka stopni.

    Miał teraz dobry widok na Typ 32. W kabinie paliły się światła, Nup nogą podtrzymywał otwarte drzwi.

    Przez moment Jonnie myślał, że jest już za późno i że Nup zdążył usunąć ładunki paliwowe i amunicyjne. Ale nie. Nup zdjął wieko z gniazd ładunków i coś sprawdzał. Może sprawdzał numery? Na kolanach trzymał kosz górniczy!

    Zzt wrzeszczał do Nupa coś na temat szerszego otwarcia drzwi i przytrzymania liny. Wspinał się coraz wyżej. Drabina była osłonięta przez Typ 32, ale mimo to targał nią porywisty, lodowaty wiatr. Zzt znów coś ryknął na temat otwarcia drzwi, ale jego słowa zginęły w łoskocie bombowca i wyciu wichru.

    Jonnie napiął iglicę rewolweru. Maska powietrzna chroniła mu oczy. Mógł zastrzelić albo Zzta, albo Nupa. Ale nie zrobił tego. Wziął poprawkę na wiatr i kąt wzniosu. I tak stosunkowo duża prędkość wylotowa pocisku z lufy rewolweru typu Smith and Wenson 457 Magnum była jeszcze dodatkowo zwiększona przez zastosowanie wybuchowych spłonek do nabojów. Musi być więc bardzo dokładny. Miał tylko jeden strzał.

    Nup otworzył szerzej drzwi, dzięki czemu koszyk na jego kolanach był doskonale widoczny. I wtedy Nup zobaczył Jonnie'ego. Zaczął drzeć się i wymachiwać łapą w jego kierunku, więc Zzt spojrzał w dół.

    Jonnie wystrzelił! W chwilę po strzale chciał uskoczyć z powrotem do wnętrza bombowca. Nie był jednak aż tak szybki. Paliwo i amunicja wystarczające na uzupełnienie dwudziestu samolotów bojowych wybuchło w górę i strzeliło płomieniem w otwarte gniazda ładunków paliwowych i amunicyjnych!

    Huk i prawie natychmiastowy wstrząs uderzyły w Jonnie'ego jak kowalski młot. Poleciał w ciemną przepaść. Lina bezpieczeństwa zatrzymała go i szarpnęła do wnętrza drzwi bombowca. W tym pełnym zamieszania momencie Jonnie zobaczył - jak na zwolnionym filmie - ogarniętego płomieniami Zzta, który właśnie zaczął lecieć gdzieś w przestrzeń. Zobaczył też, jak cały Typ 32 skoczył w górę ogarnięty płomienistą kulą eksplozji. Jonnie wpadł do otworu w płytach podłogi bombowca, więc nie było niebezpieczeństwa, że się ześlizgnie na zewnątrz. Wstrząs był jednak za silny jak na jego głowę, stracił więc znów przytomność. Zanim jednak ogarnęła go absolutna ciemność, po głowie zaczęła mu się tłuc idiotyczna myśl: "Stary Staffor nie miał racji. Wcale nie jestem sprytny. Właśnie pozbyłem się jedynego obiektu, dzięki któremu mógłbym zostać wykryty przez środki radiolokacji!"

    Pozbawiony destabilizującego ciężaru bezzałogowy bombowiec już się nie przechylał.

    Ciało leżące na lodowatej podłodze, tuż obok drzwi bombowca, nie poruszało się, a śmiercionośny ładunek szybował w kierunku Szkocji i reszty świata. Jego zadaniem było całkowite unicestwienie resztek rasy ludzkiej na Ziemi, tych resztek, których nie zdołano usunąć przed tysiącem z górą lat.

4

    Chłopiec gnał co sił w nogach przez podziemne przejścia w lochach zamku. Ubranie miał przemoczone od deszczu, przekrzywiony beret. Aż mu się oczy świeciły z przejęcia, że polecono mu dostarczyć tak pilną wiadomość, z którą gnał przez dwie mile w półmroku poranka.

    Odnalazł właściwy pokój i wpadł do środka, wołając:

    - Książę Dunneldeen! Książę Dunneldeen! Obudź się! Obudź się!

    Dunneldeen dopiero co rozgościł się w swoim pokoju, okrył kocem i zamierzał uciąć sobie przyjemną drzemkę, pierwszą drzemkę od dłuższego czasu.

    Chłopak mocował się z krzemieniową zapalarką, usiłując drżącymi rękami zapalić świecę.

    A więc był teraz "księciem" Dunneldeenem. Nazywano go tak tylko podczas świąt lub gdy ktoś chciał się mu przypodobać. Jego wuj, Szef Klanu Fearghusów, pochodził z rodu Stewartów i jako ostatni z rodu miał prawo do tytułu królewskiego, ale nigdy nie przywiązywał do tego wagi.

    Rozbłysło światło. Oświetliło oszczędnie umeblowany pokój o kamiennych ścianach oraz postać przemoczonego przez deszcz, podekscytowanego chłopca o czarnych oczach, Bittie'ego MacLeoda.

    - Twój giermek Dwight, twój giermek Dwight przysyła wiadomość, która - jak mówi - jest bardzo pilna!

    Ach, to było zupełnie coś innego. Dunneldeen podniósł się i sięgnął po ubranie. "Giermek" Dwight! Prawdopodobnie Dwight nazwał się tak dlatego, że słowo kopilot nie byłoby dla tego dziecka zrozumiałe.

    - Twoi słudzy są już na nogach i siodłają konia. Twój giermek powiedział, że to bardzo pilne!

    Dunneldeen spojrzał na zegarek. Wszystko to chyba oznaczało, że zakończyła się dwunastogodzinna cisza radiowa. Być może nadeszły jakieś wiadomości. Dunneldeenowi nawet przez myśl nie przeszło, że coś mogłoby się nie udać w innych zagłębiach lub że nie zdobyto bazy głównej. Zaczął nakładać kombinezon lotniczy. Nie śpieszył się. Miał czas.

    Cóż to była za pracowita noc! Zgodnie z jego i Dwighta planami chcieli zabrać Szefów Klanów za ocean, by uczcić zwycięstwo. Posadzili oba samoloty na płaskim terenie w odległości dwóch mil, aby nie przestraszyć ludzi, a Dunneldeen pożyczył konia od znajomego farmera i pojechał do osady.

    Swego wuja, Szefa Klanu Fearghusów, wyciągnął z łóżka, a giermkowie zaczęli biegać i rozniecać ogniska. Przygotowywano się do zwołania całego klanu i przekazania radosnej wiadomości: "Zagłębie górnicze w Kornwalii przestało istnieć. Będą mogli swobodnie wędrować po całej Anglii!"

    Szef Klanu był bardzo zadowolony z Dunneldeena, który był jego faktycznym dziedzicem. Podobał mu się styl Dunneldeena. Prawdziwy Szkot! Z zachwytem przysłuchiwał się zwięzłym, lecz porywającym opowieściom o ich wyczynach. I nawet gdy wynikało z tego, że Dunneldeen był czasem zbyt śmiały, Szef nie przerywał mu, lecz pozostawił swój osąd na później, by wyrazić go w mądry sposób na tle ogólniejszych zdarzeni i nie przytłumić wrodzonego sprytu Dunneldeena. Polecił więc zapalić wszystkie światła.

    Później Dunneldeen poszedł do swojej dziewczyny i zapytał, czy zechce zostać jego żoną.

    - Och, tak! Och, tak! - odparła.

    Potem zaś poszedł do domu, by się porządnie zdrzemnąć. Bittie miał wygląd, jakby starał się coś jeszcze sobie przypomnieć. Przestępował z nogi na nogę, przymrużał oczy, pocierał nos. Dunneldeen był już prawie ubrany.

    Oczy chłopca spoczęły na wiszącym na ścianie mieczu. Był to szkocki miecz obosieczny używany zarówno do boju, jak i do ceremonii. Prawdziwy, długi na pięć stóp miecz bojowy, a nie jakaś tam szabla z rękojeścią osłoniętą gardą. Bittie pokazywał gestami, że książę powinien go przypasać do boku. Dunneldeen potrząsnął jednak przecząco głową na znak, że tym razem nie ma zamiaru go wziąć.

    Gdy jednak zobaczył, że zapał w oczach Bittie'ego zaczyna zanikać, zmiękł trochę. Zdjął miecz ze ściany i wręczając go chłopcu, powiedział:

    - No dobrze, ty go będziesz nosił!

    Miecz był o stopę wyższy od chłopca. Uwielbienie, strach i radość odmalowały się na twarzy chłopca. Dunneldeen sprawdził, czy zabrał wszystko, co mu będzie potrzebne, i wyszedł z pokoju. Korytarze i sale, zamku pełne były giermków. Wszyscy mieli zawieszone przy pasach szkockie siekiery i uwijali się dokoła przy stu różnych zajęciach związanych z przygotowaniem ogólnego zebrania klanu. Dunneldeen rzeczywiście dolał oliwy do ognia. Nie wiedziano, co się właściwie stało. Po czym Dunneldeen wrócił do domu. Wydano polecenia. Ktoś tam powiedział, że baza Psychlosów przestała istnieć. Było strasznie dużo roboty. Starodawnych ruin zamku, będącego kiedyś ponoć rezydencją królów szkockich, nie odbudowano na powierzchni, aby nie przyciągał on uwagi bezpilotowych samolotów zwiadowczych, które od wieków tędy przelatywały. Natomiast lochy zamku zostały rozbudowane i teraz stanowił on prawdziwą fortecę.

    Dwóch giermków osiodłało konia Dunneldeena. Przebierał on niecierpliwie nogami. Na widok Dunneldeena ich twarze rozpromieniły się w szerokim uśmiechu powitania.

    Wsiadł na konia, a na dany sygnał posadzono za nim chłopca wraz z mieczem. Padał deszcz. Najwidoczniej nadciągnęła burza. Gdy lądowali, niebo było czyste, ale teraz o świcie pokrywała je gruba warstwa chmur. I właśnie w tym momencie Bittie MacLeod przypomniał sobie resztę wiadomości, które miał do przekazania Dunneldeenowi.

    - Twój giermek powiedział też, że to "larum"! Chłopiec nie wyrażał się jak wykształcony Szkot. - Że co? - zapytał Dunneldeen.

    - Nie zapamiętałem dobrze, bo nie wiedziałem, co to jest. Ale brzmiało to jak "larum" - tłumaczył się chłopiec.

    - A może "alarm"? -- zapytał Dunneldeen.

    - O, właśnie, to było to, to było to!

    Oznaczało to konieczność natychmiastowego startu.

    Dunneldeen spiął konia i nigdy jeszcze żaden rumak nie pokonał tak szybko dwumilowej trasy.

    Przemknęli po stoku i zatrzymali się na płaskim szczycie pagórka. Dunneldeen błędnym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Był tam tylko samolot pasażerski. Zeskoczył z konia i rzucił chłopcu lejce. Otworzył drzwi i wskoczył do wnętrza samolotu, sięgając do radionadajnika.

    I właśnie wtedy Dwight wylądował w pobliżu, strasząc konia tak, że stanął prawie pionowo dęba, unosząc wysoko w górę chłopca wraz z mieczem.

    Dunneldeen podbiegł do Dwighta.

    Z bazy nie nadeszły żadne wieści. Dwight, jak było to uzgodnione, pozostał na nasłuchu. Czekał na jakąkolwiek przerwę w ciszy radiowej lub na jej zakończenie. Okres ciszy już się właściwie zakończył, ale nie otrzymując żadnych poleceń z bazy od Roberta Lisa, piloci sami nie śmieli rozpocząć normalnych rozmów radiowych.

    Ale zdarzyło się jeszcze coś bardzo dziwnego. Dwight złapał w pasmie planetarnym bardzo głośną i wyraźną konwersację w języku psychlo. Była na tyle głośna, że jej źródło musiało się znajdować w odległości około tysiąca mil. Może trochę więcej, ale było to trudno ocenić.

    - O czym mówili? - zainteresował się Dunneldeen.

    - Nagrałem ją na dysk - odparł Dwight i włączył urządzenie odtwarzające. - "Nup, ty gówniany móżdżku, obudź się!" zabrzmiało z dysku. Dwight powiedział, że zaraz posłał chłopca po Dunneldeena, a sam natychmiast wystartował. Owszem, na dysku było słychać huk silników Dwighta. Dysk odtwarzał dalszy zapis.

    - Bezzałogowy bombowiec? - zauważył Dunneldeen. - Zzt? Szef transportu nazywał się Zzt.

    - Otóż ten Zzt był w tym bombowcu - powiedział Dwight. Potem wysłuchałem jeszcze instrukcji na temat ponownego posadzenia samolotu na grzbiecie bombowca tuż ponad drzwiami, tak aby Zzt mógł się z niego wydostać.

    - Nie ma tak dużych bezzałogowych bombowców - powiedział Dunneldeen. - Przynajmniej ja nic nie wiem na ten temat.

    - Powłączałem wszelkie możliwe przyrządy systemu przeszukiwania - opowiadał Dwight. - Transmisja dobiegała z kierunku północno-zachodniego. Pognałem więc w tym kierunku. Zauważyłem odwzorowanie obiektu na ekranach. Obiekt leciał z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę. Dawał bardzo wyraźny sygnał odbicia. Była tam bardzo dobra pogoda, gdyż warstwa chmur i deszcz były jeszcze daleko przed obiektem.

    Dunneldeen słuchał dalszego ciągu nagrania. Ktoś zwany "Spitem" nadal znajdował się w bombowcu, ale nie wiadomo było dlaczego. Było to dziwne, gdyż samoloty bezzałogowe nie potrzebowały pilotów. Poza tym w jaki sposób można kogoś wydobyć z bezzałogowego bombowca i odlecieć z nim? A potem ktoś brał z bombowca paliwo w koszu na rudę, a ten drugi Psychlos powiedział, że opuszcza bombowiec.

    - Dlaczego więc jesteś tutaj? - zapytał Dunneldeen. Dlaczego nie zaatakowałeś go?

    - Bo wyleciał w powietrze - odparł Dwight. - Widziałem to na własne oczy. Wyglądało to jak trzydzieści błyskawic! Zakrzywiło lot i poleciało w dół. Prawdopodobnie spadło do morza. Przeszukałem radarem cały obszar. Najpierw było bardzo słabe echo, prawdopodobnie z rozbitych szczątków. A potem nic. Ekran był absolutnie pusty. Wróciłem więc tutaj.

    Dunneldeen przegrał dysk jeszcze raz. Potem wyjął nagrania przyrządów. Wszystkie wskazywały to samo. Źródło wielkiego ciepła, które potem zniknęło.

    Dunneldeen popatrzył w niebo.

    - Lepiej będzie, jeśli wystartujesz i polecisz znów na patrol w tym kierunku.

    - Nie będzie żadnego echa. Zbyt gruba jest warstwa tych chmur. Obiekt leciał na wysokości około pięciu tysięcy stóp, więc nie dojrzysz go gołym okiem. Górny pułap chmur sięga co najmniej dziesięciu tysięcy stóp. I nie ma żadnego echa - zakończył Dwight.

    Dunneldeen odwrócił się i spojrzał na ruiny zamku, które w deszczu i porannej mgle wyglądały bardzo nędznie. Były oddalone tylko o dwie mile, lecz kontury ich to znikały we mgle, to ukazywały się ponownie.

    Co to wszystko miało znaczyć? Czyżby bitwa o główną bazę została przegrana? Co to za bezzałogowy bombowiec? I dlaczego eksplodował? Szefowie klanu już się zbierają, a on miał dzisiaj jeszcze tyle rzeczy do zrobienia.

5

    Jonnie powoli wynurzał się z piekielnych i pełnych bólu ciemności. Próbował się zorientować, gdzie się znajduje. Uszy rozsadzał mu huk silników bombowca. Ramiona zwisały mu w dół otworu między płytami podłogi. Całe były pokryte ściekającą wzdłuż rękawów krwią.

    Z nagłym przerażeniem pomyślał o Zzt i sięgnął po rewolwer. Nie było go, gdyż rzemień urwał się w czasie wybuchu. Wybuch! Nie było już ani Zzta, ani Typu 32. I dlatego nie było już niczego, dzięki czemu można by zlokalizować na ekranie tego starożytnego potwora.

    Dźwignął się do góry z wysiłkiem. Wciąż jeszcze był przewiązany liną bezpieczeństwa. Trudno mu jeszcze było myśleć logicznie, więc przez chwilę zastanawiał się, dlaczego był obwiązany liną. Bolały go plecy. Uświadomił sobie, że to właśnie lina bezpieczeństwa wciągnęła go z powrotem do wnętrza.

    Myślenie sprawiało mu trudność. Stwierdził, że jego stan się pogarsza, a nie polepsza. Zbierało mu się na wymioty. Głód. Musiało mu się zbierać na wymioty z głodu.

    Uklęknął na kolanach. Bombowiec już się nie przechylał. Była to więc jakaś ulga. Odwrócił się i rozejrzał dookoła.

    Przez drzwi wdzierały się do środka jasne pasma skłębionej mgły i oparów. Czy to była burza? Ale przecież na zewnątrz jest całkiem, jasno. Jasność dnia. Jasność późnego ranka.

    Jak długo był nieprzytomny? Czyżby kilka godzin? Czy minęli już Szkocję? Czyżby już bombowiec wykonał część swego zadania?

    Doczłapał się do drzwi i próbował ustalić położenie słońca. Warstwa chmur była jednak zbyt gruba. Miał kłopoty z myśleniem. Uświadomił sobie, że stał się zaprzeczeniem człowieka gór. Przecież w jego samolocie były busole. Otworzył drzwi samolotu i zobaczył, jakiego spustoszenia dokonał Zzt. Zniszczył także radio. To go oszołomiło. Dopiero potem uprzytomnił sobie, że po to otworzył drzwi, by popatrzeć na busole. Gdy pochylił się nad konsolą, poczuł się tak, jak gdyby ktoś walił go w głowę kowalskim młotem. Dotknął palcami głowy, by przekonać się, czy ma opatrunek. Wciąż tam jeszcze był. Nie, przecież chodziło o busole. Miał popatrzeć na busole.

    Bombowiec leciał na południowy wschód. Kurs na Szkocję przebiegał tak samo. Nie miał jednak absolutnej pewności. Wrócił do drzwi i spróbował wyjrzeć na zewnątrz, w dół. O mało nie upadł. Zaczął padać deszcz, nie było żadnej widoczności. Tylko deszcz.

    Przypomniał sobie wtedy, że bombowiec ma na dole dodatkowe komory na kanistry z gazem. Z trudem doczołgał się do otworu po usuniętej przez niego płycie podłogowej i popatrzył wzdłuż obudowy silnika. Nie widział żadnego światła, a więc luki komór były nadal zamknięte. Wydawało mu się, że maska powietrzna go dusi. Przypomniał sobie, że była przekrzywiona, gdy odzyskał przytomność. A więc bombowiec nie zaczął jeszcze rozpraszać śmiercionośnego gazu! Oczywiście! Byłby bowiem już martwy.

    Chwała Bogu, nie był martwy. Niewiele brakowało, co prawda, ale nie był martwy. A zatem bombowiec nie był jeszcze niebezpieczny.

    Złe samopoczucie było częściowo spowodowane tym, że w butli brakowało już powietrza. Wydobył z samolotu nowe butle i włożył je do aparatu. Poczuł się znacznie lepiej. Wziął się w garść, gdyż do tej pory to właściwie tylko tracił czas. Czym się zajmował, gdy został uderzony w głowę?

    Być może zostało mu już niewiele czasu!

    Jego zapał nieco osłabł, gdy zorientował się, że nie ma klucza maszynowego. Zmusił się, żeby nie myśleć o bólu. Opuścił się w dół i sprawdził nakrętki na płycie kontrolnej. Były poluzowane, ale odkręcenie ich trwałoby całe wieki: miały zbyt wiele zwojów.

    Wrócił do samolotu. Znalazł w nim pakunek z materiałami wybuchowymi. Miał sześć min samoprzyczepnych, dużą szpulę sznura wybuchowego i kilka pudełek wybuchowych spłonek. Szukał zapalników czasowych. Nie było żadnych. Sprawdził miny samoprzyczepne. Też nie miały zapalników czasowych, lecz tylko kontaktowe, które powodowały wybuch miny dopiero przy dużym wstrząsie. Nie było też przewodu elektrycznego.

    Myślenie, a zwłaszcza skoncentrowanie się na jednej tylko rzeczy, wymagało strasznego wysiłku. Co mógł zrobić z całym tym bałaganem? Bezpośrednie połączenie! Samobójcza bzdura!

    Odnalazł swoją torbę, którą nosił u pasa. Było w niej trochę krzemieni, parę kawałków szkła... ach, zwój długich rzemieni z jeleniej skóry. Przynajmniej będzie mógł zdjąć nakrętki.

    Zachęcony tym znowu dostał się do płyty kontrolnej. Uwiązał rzemień mocno wokół nakrętki, a potem okręcił go wielokrotnie dokoła niej. Na końcu rzemienia zrobił pętlę na dłoń. Zaparł się mocno i z całej siły szarpnął za rzemień. Nakrętka się odkręciła, zeskoczyła ze śruby i zniknęła w ciemnej ładowni.

    Pomimo iż szarpnięcie wywołało straszliwy ból głowy, powtórzył tę operację na trzech pozostałych nakrętkach. Poszły! Usiłował podnieść ciężką płytę. Zamierzał przesunąć ją na bok, lecz wyślizgnęła mu się z rąk i poleciała w ciemność ładowni bombowca. Niech sobie leci!

    Patrzył teraz w ciemne wnętrze obudowy. Jarzyły się w nim małe elektryczne iskierki. Jonnie dobrze wiedział, że w czasie pracy silnika przestrzennego nie wolno było do niego nawet zaglądać. A już na pewno nie wolno było wkładać do niego ręki. Mówiono, że dawało to dziwne uczucie, jak gdyby ręki tam nie było, potem była, potem zaś znów nie było. Ker mówił, że można było w ten sposób stracić łapę. Z trudem dostał się znów do wnętrza kadłuba, odszukał zapasową latarkę, wlazł z powrotem do otworu i oświetlił wnętrze obudowy. Z jej wewnętrznej powłoki wystawały tysiące punktów koordynat przestrzennych. Jarzyły się łagodnie, nadając przestrzeni ruch postępowy. Nie była to właściwie elektryczność. Była to energia doprowadzana do punktowego łuku elektrycznego, który dokonywał jej konwersji na koordynaty przestrzenne w terminach czystej przestrzeni. Elektryczność po prostu napędzała małe silniczki znajdujące się za punktami koordynat przestrzennych. Silnik przestrzenny musiał mieć tysiące takich subsilniczków za tymi punktami. I można je było uszkodzić, gdyż nie były opancerzone.

    Oświetlające wnętrze światło wyglądało bardzo dziwnie. Tak jakby mrugało, to się pokazując, to znikając. A więc dobrze, wybuch może uszkodzić subsilniczki translacyjne oraz punktowe łuki elektryczne. I to bez względu na to, czy będą migotać, czy też nie. Konwertory przestrzeni przestaną nadawać jej ruch postępowy, więc bombowiec straci po prostu napęd i rozbije się. Jonnie nie przypuszczał, by same silniki kompensacyjne były w stanie utrzymać w powietrzu mamuci bombowiec. Tak, na pewno rozbije się. Każde pochylenie do przodu powodowało, że ciemniało mu w oczach. Teraz nie może ponownie stracić przytomności. To był już końcowy akord. Jonnie zaciskał zęby. Musiał wykonać urządzenie eksplodujące z min i sznura wybuchowego. Miny jednak miały tylko zapalniki kontaktowe. Co mógł wykorzystać do zdetonowania ich? Miotacze samolotu? Będzie go musiał tak ustawić, by wystrzelić z miotaczy w silnik i żeby odrzut wypchnął samolot do tyłu przez drzwi na zewnątrz bombowca.

    Przegląd konsoli ogniowej samolotu nie wykazał żadnych uszkodzeń. Konsola sterownicza także nie była uszkodzona. Obejrzał obudowy głównego silnika i silników balansujących. Czy to kawałek drutu leży na podłodze? Kiedy pochylił się do przodu, by lepiej zobaczyć, zaczęło mu ciemnieć w oczach, więc znów się wyprostował. Ile ma czasu? Musi się śpieszyć! Być może już było za późno i bombowiec może rozbić się na wzgórzach i wypuścić śmiercionośny gaz.

    Nudności były spowodowane głodem, to wszystko. Wyjął trochę suszonej sarniny i podniósł do góry maskę. Ale żucie mięsa wymagało wiele wysiłku. Pogarszało jego samopoczucie.

    Co właściwie robił? Musi się skoncentrować! Nie tylko umysł, ale nawet jego czyny były chaotyczne.

    Wydobył zapasową linę bezpieczeństwa i zaczął związywać miny w długi rząd. Były one wyposażone w magnetyczne uchwyty, które mocowały je do kadłubów. Zabrał je z bazy, myśląc, że będzie mógł zrzucić je koliście na grzbiet bombowca i wyrąbać sobie wejście do środka. Nie wykorzystał ich do tego celu, ale za to wykorzysta je teraz.

    Wieniec. Gdy Chrissie była małą dziewczynką, miała zwyczaj robienia wieńców z kwiatów i zakładania ich na szyję źrebaka. Ona... znów myśli zaczęły mu gdzieś uciekać. Zacisnął zęby i kontynuował robotę.

    Instrukcja obsługi stwierdzała: "Nie pakuj nigdy min z zapalnikami kontaktowymi w taki sposób, by zapalniki mogły zadziałać na skutek ciężaru innej miny..."

    Przed oczami stanął mu obraz klamry pasa Psychlosów, którą tyle razy widział na brzuchu Terla. Jakże on tego nienawidził!

    Wieniec...

    Miał już wszystkie miny związane w rząd, wyjął więc długi kawał sznura wybuchowego i zaczął przewlekać go przez otwory w uchwytach, które mocowały je do metalu. Jardy sznura wybuchowego przewleczone przez otwory uchwytów kontaktowych każdej miny równolegle do liny bezpieczeństwa. Wszystko to było takie ciężkie. Tak bardzo ciężkie. Znowu zaczynał tracić przytomność.

    Wziął się w garść. Udało mu się nawet przełożyć koniec liny bezpieczeństwa przez górny pręt kratownicy. Wykorzystując hamującą siłę tarcia, zaczął ostrożnie opuszczać miny do wnętrza obudowy. Coraz niżej i niżej. Dobrze, że bombowiec już się nie przechylał, bo inaczej miny mogłyby się wahnąć na bok i przyczepić magnetycznie do wewnętrznej powłoki obudowy. Ostrożnie, ostrożnie, niżej i niżej!

    Liną nagle szarpnęło. To dolna mina dosięgła dna obudowy. Dobrze. Nie, nie tak znów dobrze. Czy to silniki bombowca zmieniły swój ton? Czy to złudzenie? Może huczy mu w zranionej głowie? A może jednak miny zmieniały wewnętrzny kontur przestrzeni i oddziaływały na pracę silnika? Nie było czasu do stracenia. Uwiązał linę bezpieczeństwa do pręta kratownicy. Luźny koniec sznura wybuchowego przerzucił przez górne pręty konstrukcji kadłuba. Och, jakżeż bolała go głowa! Czy koniec sznura znalazł się przed wylotami miotaczy? Dość blisko. Wydobył spłonki wybuchowe z pudełka, na którym widniał napis w języku psychlo: "Wstrząsowe".

    Początkowo zaczął przywiązywać do sznura wybuchowego pg jednej spłonce dokładnie na wprost wylotu luf miotaczy. Potem zaś w nagłym porywie przywiązał do sznura całe pudełko.

    Sprawdził wszystko, choć myślenie nadal sprawiało mu trudność. Jeśli wystrzeli z miotaczy, to spowoduje zadziałanie spłonek. Spłonki spowodują wybuch sznura, który spowoduje wybuch min. Wtedy uświadomił sobie, że mądrzej byłoby, gdyby położył z powrotem płytę kontrolną. Popatrzył w dół, przyświecając sobie latarką. Czy była jakaś możliwość, by wydobyć stamtąd płytę i nakrętki?

    Ale zaraz o tym zapomniał.. Promień światła padł wprost na pokrywy wlotu ładunków paliwa. Były tam dwie pokrywy. Nie, pięć rur! Jonnie wiedział, że w rury wlotu paliwa na pewno wrzucono setki ładunków. Przecież taki bombowiec potrzebował mnóstwa ładunków paliwowych.

    Znów poczuł nudności. Zaczynało mu ciemnieć w oczach. "Nie wolno mi schylać głowy i patrzeć w dół" - pomyślał. Zastanawiał się, czy te wielkie pokrywy na rurach wlotowych będzie mógł przynajmniej poruszyć. Zazwyczaj były one tylko lekko dokręcane.

    Z trudnością udało mu się do nich dostać. Spróbował oburącz obrócić jedną z nich. Dała się łatwo odkręcić.

    W ciągu minuty wszystkie rury wlotu paliwa stały otworem, a ich pokrywy pobrzękiwały gdzieś w dole. Na razie nie będzie to miało żadnego wpływu na lot bombowca, ale jeśli fala eksplozji dostanie się do wnętrza otwartych rur...!

    Jeszcze raz wszystko sprawdził.

    Bombowiec nadal unosił się w powietrzu. "Ale już niedługo będziesz leciał" - z zaciętością pomyślał Jonnie.

6

    Aż do tego momentu Jonnie nie zastanawiał się, co z nim się stanie. Miał uczucie, jakby wcale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Wiedział, że ma wgniecioną czaszkę. Stracił dużo krwi. Ale powinien zrobić jakiś gest, jakiś elementarny wysiłek, żeby powiedzieć, że coś zrobił. Komu powiedzieć? Nie miał żadnej łączności radiowej. Bombowiec był wyposażony w neutralizator wszelkich fal. Nie było najmniejszej szansy, by można go było w takiej burzy zobaczyć z ziemi. Pod nim było albo morze, albo jeszcze mniej przyjazne zbocza górskie, gdyby wybuch uszkodził jego samolot. Samoloty bojowe były dość dobrze opancerzone, ale strzały z miotaczy w zamkniętej przestrzeni plus miny, plus całe paliwo bombowca spowoduje prawdopodobnie całkiem niezłe "bum".

    Gdzieś się podziały jego reaktochrony. Grzebał w tylnym przedziale samolotu. Musiał pamiętać, by nie pochylać się do przodu, gdyż natychmiast ciemniało mu w oczach. Krótka chwila nadziei. Tratwa ratunkowa! Wyjął ją. Ładunki automatycznego napełniania od dawna już były puste, ale z boku była mała pompa ręczna. Zaczął pompować tratwę. Miała ona pomarańczowy kolor i była pokryta odblaskową farbą. Wtedy nagle uświadomił sobie, że jest głupi. Jeśli napompuje tratwę, to nie włoży jej z powrotem do samolotu. Wiedział, że samolot zatonie. Nie będzie mógł jej wydostać na zewnątrz. Na wpół napompowaną tratwą szarpał wiatr. Znowu opanowała go fala ciemności i uchwyt tratwy wymknął się z jego rąk. Tratwa pofrunęła w burzliwą przestrzeń. Zniknęła. To wszystko było tylko stratą czasu.

    Wsiadł do samolotu. Miał tam parę koców. W poprzedniej katastrofie mocno się poranił, gdyż sam mapnik okazał się niewystarczającym zabezpieczeniem. Dlatego teraz okręcił kolana i wyścielił wszystkie owiewki kocami.

    Musiał jeszcze sprawdzić, czy w samolocie nie ma jakichś luźnych przedmiotów. Mogły być śmiertelnie niebezpieczne. Poodwijał koce i zajrzał do tyłu samolotu. Mnóstwo rupieci! Wsteczne szarpnięcie samolotu mogło zamienić je w groźne pociski. Podniósł się ze znużeniem i zaczął wyrzucać przez drzwi różne rzeczy. Magazynki amunicji do karabinów szturmowych, szuflę, która nie wiadomo, co tam robiła, oskard do pobierania próbek, różne rupiecie. Poukładał na dole drabinę sznurową i sieć na rudę. Pakunek z żywnością i swoją torbę włożył pod siedzenie.

    Mając jeszcze większe niż przedtem nudności, wrócił na fotel i na nowo pookręcał się kocami. Okręcił wokół siebie dwukrotnie także pasy bezpieczeństwa, żeby powstrzymały mu głowę przy gwałtownym ruchu do przodu.

    Wszystko przygotowane.

    Sięgnął do przycisków kierowania ogniem miotaczy i ustawił je na "Pełny ogień zaporowy", "Płomień" i "Gotów". Lufy miotaczy były wycelowane w pudełko ze spłonkami wybuchowymi.

    Czy to bombowiec znowu się pochylał, czy też to on miał po prostu zawroty głowy? Spojrzał na wariometr samolotu. To bombowiec się pochylał i znajdujące się za nim drzwi samolotu były teraz niżej. Coś zakłóciło koordynaty. Pole magnetyczne min samoprzyczepnych? Ale cokolwiek to było, spowodowało ten przechył! Oznaczało to, że gdyby wystartował do tyłu i wystrzelił z miotaczy, to odrzut poniósłby go w kierunku morza lub gór.

    Lepiej więc nie zwlekać.

    Kopnął nogą dźwignię zwalniającą uchwyty magnetyczne. Samolot zaczął się ślizgać do tyłu, prosto w drzwi bombowca. Pośpiesznie nacisnął przycisk startera. Samolot ślizgał się do tyłu coraz szybciej. Trzasnął pięścią w przycisk otwarcia ognia. Samolot bojowy wypalił ze wszystkich luf. Efekt tego był znacznie silniejszy niż tylko normalny odrzut miotaczy. Całe wnętrze bombowca nagle rozbłysło gwałtownym pomarańczowozielonym płomieniem. Samolot bojowy został jak pocisk wykatapultowany w przestrzeń powietrzną!

    Szok nagłego przyśpieszenia o mało nie rozerwał mu głowy na strzępy. Oślepiony Jonnie mógł widzieć i rejestrować zdarzenia. Bombowiec wyglądał tak, jak musiały wyglądać stare pociski rakietowe. Szybował do góry, jak gdyby jego drzwi były dyszą silnika odrzutowego!

    Dłonie Jonnie'ego grzebały po konsoli sterowniczej samolotu bojowego. Wprowadzał koordynaty, by zatrzymać jego opadanie tyłem. Z nagłym wstrząsem samolot zwolnił swoje nurkowanie do dołu jak rakieta. Ale zdarzyło się coś jeszcze innego. Prawy silnik balansujący nie reagował na przyciski konsoli sterowania. Samolot zaczął po niebie kręcić wolne beczki. Ruch obrotowy stawał się coraz szybszy. Lewy silnik balansujący nie był w stanie sam utrzymać poprzecznej równowagi samolotu.

    Jonnie jak oszalały walił po przyciskach konsoli. Samolot kręcił teraz młynki, lecąc w strugach deszczu!

7

    Mocno osłabiony wstrząsem Jonnie usiłował zapanować nad samolotem. Myślenie sprawiało mu trudność. Gdyby wyłączył lewy silnik balansujący, to może wówczas oszalały samolot przestałby się obracać. Wyłączył go. I wtedy uświadomił sobie, że miotacze wciąż jeszcze muszą zionąć ogniem. Zdjął plik koców z przedniej szyby, które zasłaniały mu pole widzenia, i sięgnął do przycisku ogniowego, by go wyłączyć. I nagle zobaczył bezzałogowy bombowiec!

    Walił się z niebios w dół prawie wprost na niego. Z drzwi kadłuba wydobywały się resztki płomieni, a za ogonem ciągnął się wielki pióropusz dymu.

    Jeśli nie wykona jakiegoś manewru, to zderzy się z bombowcem. Ręce Jonnie'ego runęły na konsolę. Bombowiec przeleciał tak blisko, że zawirowane powietrze aż odrzuciło samolot w bok.

    I nagle wykwitł w górę olbrzymi gejzer wody mający dwieście stóp wysokości. Samolot bojowy zatoczył się od tego nowego ciosu.

    Woda? Woda!

    Jonnie odetchnął z ulgą. A więc nie byli jeszcze nad Szkocją, byli jeszcze nad morzem.

    Woda! Zaraz w nią wpadnie. Zdawał sobie sprawę, że ciśnienie zewnętrzne uniemożliwi mu otwarcie drzwi. A ten samolot bojowy nie utrzyma się na powierzchni ani przez chwilę.

    Walnął pięściami w zamki do otwierania obu bocznych okien. Popatrzył na konsolę. Co by tu nacisnąć, by zatrzymać opadanie samolotu?

    Samolot bojowy rąbnął o powierzchnię morza.

    Wstrząs uderzenia znów pozbawił go przytomności. Ale za chwilę otrzeźwiła go fala najzimniejszej wody, jaką kiedykolwiek czuł na swej skórze. Szczypiąco zimna woda, zimniejsza w dotyku od lodu. I waliła się na niego huczącymi strumieniami z obu stron.

    Zaczął mocować się z olbrzymim, . ważącym dziesięć funtów zwalniaczem pasa bezpieczeństwa Psychlosów. Wydawało mu się, że wszystko rusza się jak na zwolnionym filmie. Odwinął się z pasa.

    Woda stawała się coraz ciemniejsza. Samolot bojowy musiał bardzo prędko tonąć. Czy on znowu zemdlał?

    Woda przestała wdzierać się do środka. "Przynajmniej samolot już nie wiruje" - pomyślał apatycznie Jonnie.

    Ogarnął go nagły przypływ energii. Klęknął na fotelu i odepchnął na bok pływający koc. Ten gest uświadomił mu, że przecież nie było nikogo, kto by go uratował. Nie można było żyć zbyt długo w takiej zimnej wodzie.

    Bardziej odruchowo niż intencjonalnie przelazł przez okno i zaczął wypływać do góry. Butle powietrzne ciągnęły go na powierzchnię. Woda przedostała się do maski powietrznej, zmywając zakrzepłą krew z wewnętrznej części wizjera. Woda stawała się coraz bardziej jasnozielona. Potem zaś o jego głowę zaczęły rozbijać się bryzgi deszczu. Deszcz!

    Gdy tak pływał z twarzą do góry, miał wrażenie, że morze wokół niego było panoramą miotających się, miażdżących fal nakrapianych deszczem. Dzika sceneria.

    Zimno zaczęło go przenikać aż do szpiku kości.

    Zdawał sobie sprawę, że znów ogarniały go halucynacje. Gdy fale zalewały i odsłaniały mu uszy, miał wrażenie, że słyszy jakieś głosy. Zawsze mówiono, że umierający ludzie często słyszeli wołające ich głosy anielskie. Wiedział, że był bardzo bliski śmierci.

    Jeszcze większe złudzenia. Pełne nadziei myślenie zawsze prowadziło do fałszywych przywidzeń. Było to coś, co bardzo by chciał naprawdę zobaczyć, lecz co w rzeczywistości nie miało miejsca. Ale zamglony przez wodę widok nie znikał.

    Coś uderzyło go w maskę twarzową. Lina? Oprzytomniał nieco. Zdawało mu się, że Dunneldeen stoi na drabinie sznurowej o niecałe cztery stopy od niego. Zalewany i odsłaniany przez fale Dunneldeen!

    Jonnie czuł, jak jego ramiona oplątuje lina bezpieczeństwa. Lina się naprężyła. Woda przestała mu zalewać uszy. To był naprawdę Dunneldeen! Dunneldeen, który się uśmiechał, pomimo że wciąż oblewały go fale morskiej wody toczące się wokół drabiny.

    - No chodźże, chłoptasiu! - mówił Dunneldeen. - Trzymaj się tylko liny, a już oni wciągną cię do samolotu. Ta woda jest ciut za zimna, żeby w niej pływać.

    . 15 .

1

    Przelotne wspomnienia wyłaniające się z ciemności. Niejasne poczucie obecności na pokładzie samolotu i lądowania. I kogoś, kto łyżką karmił go rosołem. Potem nosze podczas deszczu padającego na koce. Pokój o ścianach z kamienia. Różne twarze. Prowadzone szeptem rozmowy. Wspomnienia jak przez mgłę innych noszy, innego samolotu. I bólu w ramieniu. Zapadł się z powrotem w ciemność. Wydawało mu się, że znów był w bezzałogowym bombowcu. Otworzył oczy. Zobaczył twarz Dunneldeena. Wciąż jeszcze musiał być w morzu. Ale nie, było mu już ciepło.

    - Wraca do przytomności! - powiedział ktoś cicho. Wkrótce będziemy mogli go operować.

    Otworzył oczy i zobaczył buty i spódniczki. Mnóstwo butów i spódniczek stojących wokół tego, na czym leżał.

    Silniki samolotu? Znajdował się w samolocie.

    Obrócił nieco głowę i poczuł ból. Znów zobaczył twarz Dunneldeena.

    Jonnie zorientował się, że leżał na czymś w rodzaju stołu. Znajdował się w samolocie, w pasażerskim samolocie. Po lewej stronie stał wysoki siwy mężczyzna w białym fartuchu. Mnóstwo starszych Szkotów stało po prawej stronie. Czterech młodych Szkotów siedziało na ławie. Za doktorem znajdował się inny stół, na którym leżały jakieś błyszczące przedmioty.

    Dunneldeen siedział obok niego, a pomiędzy ramieniem Jonnie'ego i Dunneldeena rozciągała się rurka z czymś w rodzaju pompki.

    - Co to? - wyszeptał Jonnie, pokazując - a raczej starając się pokazać - rurkę.

    - Transfuzja krwi - odparł Dunneldeen.

    Zdawał sobie sprawę, że musi być bardzo ostrożny w swych wypowiedziach. Uśmiechał się, choć był zmartwiony. Ale trzeba było robić dobrą minę.

    - Chłoptasiu, jesteś szczęściarzem. Właśnie otrzymujesz królewską krew Stewartów, co stawia cię wśród bezpośrednich spadkobierców - zaraz po mnie, oczywiście - praw do tronu Szkocji.

    Doktor dawał znaki Dunneldeenowi, by się nie wysilał. Wszyscy wiedzieli, że Jonnie może umrzeć, że szanse jego wyzdrowienia były nikłe przy dwóch złamaniach czaszki, innych uszkodzeniach ciała i ogólnym szoku. Oddech Jonnie'ego był zbyt płytki. W podziemnym szpitalu, w którym od wieków przeprowadzano różne operacje, i w kraju, w którym urazy czaszki były na porządku dziennym, doktor widział wielu umierających z powodu znacznie mniejszych obrażeń niż w przypadku Jonnie'ego. Spoglądał więc w dół na tego wielkiego przystojnego chłopca z pewnym żalem.

    - To jest doktor MacKendrick. Zajmie się tobą i wszystko będzie w porządku - odezwał się Dunneldeen. - Zawsze musisz się wyróżniać, Jonnie. Większość zadowoliłoby się jednym złamaniem czaszki. Ale nie ty, chłoptasiu, ty musiałeś mieć dwa! mówił z uśmiechem. - Zanim się obejrzysz, będziesz się czuł jak skowronek.

    Dunneldeen sam chciał w to uwierzyć. Twarz Jonnie'ego nosiła znamiona śmierci.

    - Może powinienem był czekać na ciebie w bombowcu, jeśli byłeś już tak blisko - wyszeptał Jonnie.

    Starsi Szkoci aż sapnęli z niedowierzaniem. Szef Klanu Fearghusów wystąpił do przodu.

    - No, no, MacTyler. Ten oszalały obiekt rozbił się zaledwie o milę od Cape Wrath. Był już prawie nad nami.

    - Jak mnie znaleźliście? - szepnął Jonnie.

    - Chłoptasiu - odparł Dunneldeen - ten bombowiec jak płomienista rakieta śmignął w górę na dziesięć tysięcy stóp i oświetlił płomieniem chyba całą Szkocję. I tak to ciebie wykryliśmy.

    Szef Klanu Argyllów zamruczał:

    - To nie zgadza się z tym, coś nam opowiadał, Dunneldeen. Powiedziałeś, że ktoś z was wykrył mały obiekt na wodzie, a dopiero potem zobaczył samolot i wydobywający się z niego płomień.

    Dunneldeen był bardzo opanowany.

    - W tym wydaniu ta historia znacznie lepiej brzmi i tak historyk ją opisze. Zapalił ogień ostrzegawczy na niebie!

    Inni szefowie klanów kiwnęli zdecydowanie głowami. W taki właśnie sposób trzeba to opisać.

    - Jaki dziś dzień? - wyszeptał Jonnie.

    - Dzień dziewięćdziesiąty piąty.

    Jonnie był trochę zdziwiony. Czyżby stracił gdzieś dwa dni? Gdzie wtedy był? Gdzie przebywał? Dlaczego?

    Doktor dojrzał jego zdziwienie. Widział to już wielokrotnie przedtem przy obrażeniach głowy. Ten młody człowiek stracił rachubę czasu.

    - Musiano na mnie czekać - powiedział. - Nie było mnie w tym momencie w Aberdeen. A potem musieliśmy określić twoją grupę krwi i znaleźć kogoś z taką samą grupą. Przykro mi, że zajęło to tyle czasu. Ale musieliśmy również wyprowadzić cię z szoku, ogrzać.

    Potrząsnął smutno głową i dodał:

    - Trzeba się szybko tobą zająć. Innymi będę się zajmował, kiedy już dolecimy do szpitala.

    Zdenerwowało to trochę Jonnie'ego.

    - Czy wielu Szkotów zostało rannych? Nie powinniście byli odkładać tego z mego powodu, jeśli już mieliście doktora.

    - Ależ nie - rzekł Szef Cameronów - doktor Allen, który jest ekspertem od oparzeń, został tam wysłany już przed dwoma dniami.

    - Dwudziestu jeden rannych, z tobą włącznie - dodał Dunneldeen. - Tylko dwóch zmarło. Bardzo małe straty w ludziach. Wszyscy pozostali wrócą do zdrowia.

    - Kto to jest? - zapytał Jonnie szeptem, robiąc słaby ruch dłonią w kierunku czterech siedzących na ławie młodych mężczyzn.

    - Ach, ci - odparł Dunneldeen - to są członkowie Światowej Federacji Zjednoczenia Rasy Ludzkiej. Pierwszy z nich to MacDonald, który zna rosyjski. Drugi z nich to Argyll mówiący po niemiecku...

    Ale byli oni tam z zupełnie innego powodu. Mieli bowiem tę samą co Jonnie grupę krwi i czekali na wszelki wypadek, gdyby zaszła potrzeba dalszych transfuzji.

    - A dlaczego jestem na pokładzie samolotu? - wyszeptał Jonnie.

    Nie bardzo chcieli odpowiedzieć na to pytanie. Doktor nakazał, żeby tego młodego człowieka niczym nie denerwować. Wieźli go samolotem, który zmierzał w kierunku olbrzymiej podziemnej bazy obronnej w górach. Ciągle istniało prawdopodobieństwo kontrataku Psychlosów. Wcale bowiem nie wiedzieli, czy wysłanie bomb na -Psychlo zakończyło się sukcesem czy fiaskiem. Bracia Chamco powiedzieli im, że wokół rejonu transfrachtu na Psychlo rozpięty jest ekran siłowy i że wcześniejszy odrzut był dowodem, iż ekran ten zdołał się zamknąć. Powiedzieli im także, że zwykła sól kuchenna całkowicie neutralizuje śmiercionośny gaz Psychlosów. Angus dostarczył do starej bazy wentylatory kopalniane i ze znalezionej soli zaczęto dorabiać do nich filtry powietrzne. W tym samym czasie grupa podekscytowanych i przestraszonych Rosjan doprowadzała do porządku starą bazę, a pastor pogrzebał zabitych. Nie chcieli więc zostawić gdzie indziej Jonnie'ego i wieźli go do bezpiecznej bazy.

    Dunneldeen mu odpowiedział:

    - Co? A dlaczego nie miałbyś być na pokładzie samolotu? Czyżbyś nie chciał wziąć udziału w celebracji zwycięstwa? Nie możemy na to pozwolić!

    Pomagający Dwightowi w kabinie Szkot podszedł do Dunneldeena i szepnął mu coś do ucha. Ciągnął za sobą mikrofon z długim przewodem, który był podłączony pod planetarny zakres radionadajnika.

    Dunneldeen zwrócił się do Jonnie'ego.

    - Chcą usłyszeć twój głos, by upewnić się, że żyjesz.

    - Kto? - zapytał Jonnie.

    - Baza, ludzie. Po prostu powiedz cokolwiek na temat swego samopoczucia - powiedział Dunneldeen, przysuwając mikrofon bardzo blisko do ust Jonnie'ego.

    - Czuję się dobrze - wyszeptał Jonnie. Stwierdził jednak, że powinien bardziej się wysilić.

    - Po prostu czuję się dobrze. - Spróbował mocniejszym głosem.

    Dunneldeen oddał mikrofon Szkotowi, który zawahał się przez moment, czy słowa Jonnie'ego poszły w eter. Ale Dunneldeen odprawił go machnięciem ręki.

    - Słyszę inne samoloty - szepnął Jonnie.

    Dunneldeen spojrzał na doktora pytającym wzrokiem, a gdy ten kiwnął potakująco, pomógł Jonnie'emu odwrócić głowę. Jonnie zobaczył po obu stronach po pięć eskortujących ich samolotów uformowanych w eszelon.

    - To twoja eskorta - powiedział Dunneldeen.

    - Moja eskorta? - szepnął Jonnie. - Ale dlaczego?

    W tym momencie doktor dał znak, aby już nie męczyć rannego. Już i tak zbyt długo trwała ta rozmowa. Samolot nie miał żadnych drgań, lot był bardzo gładki. Pacjent wyszedł z szoku. Bardzo chciałby być w swej grocie operacyjnej, ale inni nie chcieli zostawić tam tego młodego człowieka. A i on sam, choć usłyszał tylko małą cząstkę tego, co dokonał Jonnie, podzielał obawy Szkotów.

    - Jeżeli tylko to wypijesz - powiedział doktor - to wszystko stanie się łatwiejsze.

    Zbliżył kubek do ust Jonnie'ego. Była w nim whisky zmieszana z silnie odurzającymi ziołami. Wkrótce potem ból zmniejszył się i Jonnie miał uczucie, jakby pływał.

    Doktor poprosił, by wszyscy zamilkli. W ręku trzymał trepan. Mózg Jonnie'ego był uciskany w trzech, a nie w dwóch miejscach i trzeba było usunąć przyczyny ucisku.

    Dunneldeen udał się do kabiny, by pomóc Dwightowi. Rzucił okiem na eskortę. Większość samolotów miała tylko jednego pilota. Każdy z nich zmiótł z powierzchni ziemi przydzielone mu zagłębie, a następnie przylecieli tu, gdy ich wezwał przez radio do wykonania zmasowanego lotu patrolowego na północ od Szkocji. Wszyscy powinni już odlecieć do domu, ale żaden z nich nie chciał nawet o tym słyszeć. Razem ze szkocką grupą bojową wybrali się na południe i w zagłębiu Kornwalii zdobyli więcej samolotów po zlikwidowaniu kilku Psychlosów, którzy tam jeszcze się wałęsali. Ci wszyscy, których nie odwołano pilnie do innych obowiązków, siedzieli i czekali na wieści o Jonnie'em. A teraz eskortowali go do domu.

    - Lepiej powiedz im, że z chłopcem wszystko w porządku rzekł Dwight. - Co dwie lub trzy minuty dopytują się o niego. To samo robi Robert Lis. Potrzeba jednego człowieka, żeby tylko obsługiwał radio!

    - Wcale nie jest z nim dobrze - odparł Dunneldeen. Dwight spojrzał na Dunneldeena. Czyżby młody książę płakał? Jemu samemu też się zbierało na płacz.

2

    Przez trzy dni Jonnie był nieprzytomny.

    Przetransportowano go do starodawnej podziemnej bazy wojskowej w Górach Skalistych, która miała przygotowane filtry solne na wypadek, gdyby nastąpił nagły kontratak z planety Psychlo.

    Kompleks szpitalny był bardzo rozległy. Cały wyłożony białymi kafelkami. Rosjanie doprowadzili go do porządku, a pastor pochował rozpadające się zwłoki.

    W szpitalu było piętnastu rannych Szkotów, wliczając w to Thora i Glencannona. Oddzieleni byli od Jonnie'ego o kilka sal, ale od czasu do czasu można ich było usłyszeć, szczególnie gdy szef kobziarz urządzał dla nich popołudniowy koncert. Doktor Allen i doktor MacKendrick zwolnili już pięciu z nich, czujących się względnie dobrze, a z pewnością zbyt niespokojnych i niecierpliwych, by pozostać w bezczynności, gdy tyle różnych rzeczy działo się gdzie indziej.

    Chrissie w ogóle nie odchodziła od łóżka Jonnie'ego. Przez cały czas go pielęgnowała. Podniosła się, gdy doktor i Angus MacTavish weszli do sali. Zdawało się, że są źli na siebie, więc Chrissie miała nadzieję, że zaraz sobie pójdą. MacKendrick położył dłoń na czole Jonnie'ego i stał tak przez moment, patrząc na jego popielatą twarz. Potem zaś obrócił się do Angusa, robiąc ręką wymowny ruch, jakby chciał powiedzieć: "Widzisz?" Oddech Jonnie'ego był bardzo płytki.

    Przed trzema dniami Jonnie się obudził i szepnął jej, by wezwała do sali pilnującego go Szkota. Pełnił on przed drzwiami wartę z karabinem szturmowym i blokował drogę chętnym do odwiedzenia Jonnie'ego, który powinien mieć teraz absolutny spokój. Chrissie wprowadziła go do środka i patrzyła zaniepokojona, jak Jonnie szeptał długą wiadomość dla Roberta Lisa, a wartownik przysuwał mu blisko do ust mikrofon rejestratora obrazów. Wiadomość dotyczyła tego, że gdyby na niebie pojawił się inny bombowiec bezzałogowy z gazem, to można go będzie prawdopodobnie zastopować przez posadzenie na jego grzbiecie trzydziestu bezpilotowych samolotów zwiadowczych, zablokowaniu ich uchwytów magnetycznych i nastawieniu silników na odwrotne koordynatory, co spowoduje spalenie silników bombowca. Chrissie nic z tego nie zrozumiała, natomiast wyraźnie widziała, że z każdą chwilą Jonnie coraz bardziej słabnie. Wreszcie stracił przytomność. Gdy wartownik wrócił po jakimś czasie oświadczając, że Sir Robert przesyła podziękowania Jonnie'emu, Chrissie była wręcz zła na niego.

    Ten sam wartownik był na straży, gdy do pokoju wszedł doktor MacKendrick wraz z Angusem. Chrissie przyrzekła sobie. że musi go przekonać na przyszłość, kogo ma wpuszczać. Doktora MacKendricka - tak, Angusa - zdecydowanie nie!

    MacKendrick i Angus wyszli. Wartownik zamknął za nimi drzwi.

    - Zobacz! - powiedział MacKendrick, wprowadzając Angusa do dużego pomieszczenia obok. - Maszyny, maszyny, maszyny! To był kiedyś znakomicie zarządzany i wyposażony szpital. Te wielkie maszyny, tam, naprzeciw - widziałem je w starodawnych książkach - były nazywane "aparatami na promienie X". Była taka nauka, która nazywała się radiologią.

    - Radiacja?! - zawołał Angus. - Nie, człowieku! Radiacja służy do zabijania Psychlosów. Jesteś chyba stuknięty!

    - Te maszyny pozwalają ci na wejrzenie do wnętrza ciała i wykrycie, co jest nie w porządku. Są one bezcenne.

    - Te maszyny - odparł ze złością Angus - były napędzane elektrycznością! A jak ci się zdaje, dlaczego oświetlamy tę bazę lampami górniczymi?

    - Musisz je uruchomić! - zawołał MacKendrick.

    - Nawet gdyby mi się to udało, to widzę, że mają one rurki wypełnione gazem, który ma ponad tysiąc lat. A my nie mamy takiego gazu, a choćbyśmy nawet mieli, to i tak nie moglibyśmy napełnić nim tych rur! Człowieku, jesteś stuknięty!

    MacKendrick rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie.

    - Coś Jonnie'emu uciska mózg! A ja nie mogę przecież w nim grzebać skalpelem. Nie mogę zgadywać! Nie w przypadku Jonnie'ego MacTylera! Ludzie by mnie zaszlachtowali!

    - Chcesz więc zajrzeć do jego głowy? - powiedział Angus. To dlaczego od razu tego nie powiedziałeś?

    I Angus poszedł sobie, mrucząc coś na temat elektryczności.

    Dyżurnemu pilotowi w heliporcie powiedział, że musi jak najszybciej dostać się do centralnej bary. Pilotów było niewielu i po prostu zamęczano ich. Latali do wszystkich części świata i stworzyli coś w rodzaju międzynarodowej linii lotniczej, która zaczynała odwiedzać każdą pozostałą przy życiu grupę ludzi na całej planecie przynajmniej raz w tygodniu. Przewozili Koordynatorów Światowej Federacji oraz szefów i przywódców plemiennych. Szkolono nowych pilotów, ale na razie było ich tylko trzydziestu plus dwóch w szpitalu. Taka zdawkowa prośba, nawet od Szkota, nawet od członka grupy bojowej, nie odniosłaby wielkiego skutku. Wszystkie podróże z podziemnej bazy na teren byłej kopalni odbywały się zazwyczaj pojazdami naziemnymi. Ale kiedy Angus powiedział, że chodzi o Jonnie'ego, dyżurny pilot oświadczył, że to zupełnie co innego i że załatwi mu samolot.

    Z niezłomnym postanowieniem Angus udał się do tej części kopalni, w której trzymano pojmanych Psychlosów. Starą bursę uszczelniono i wypełniono gazem do oddychania. Znajdowali się w niej - pod czujną strażą - ci Psychlosi, którzy nie zgodzili się na lojalną współpracę z ludźmi. Było ich prawie sześćdziesięciu z różnych odległych zagłębi, gdzie oddali się do niewoli. Terla trzymano osobno.

    Angus nałożył maskę i szkocki wartownik wpuścił go do środka. Panował tam półmrok, a ogromni Psychlosi siedzieli dookoła w pozach pełnych rozpaczy. Żaden z nich nie mógł nigdzie się ruszyć bez wartownika. Jeńcy wciąż czekali na kontratak z Psychlo i nie chcieli współpracować z ludźmi.

    Szkocki inżynier odnalazł Kera i zapytał go, czy zna jakiś przyrząd górniczy, za pomocą którego można by wejrzeć w głąb ciała stałego. Ker wzruszył ramionami. Angus powiedział mu, dla kogo potrzebny jest przyrząd. Ker siedział przez chwilę w zamyśleniu w swych bursztynowych oczach, obracając w łapach złotą obrączkę. Potem nagle jeszcze raz zapytał, dla kogo to ma być, po czym poderwał się z podłogi i zażądał, żeby Angus dał mu eskortę oraz maskę do oddychania.

    Ker zszedł w dół do warsztatów i wygrzebał w magazynie dziwny przyrząd. Wyjaśnił, że używano go do analizy strukturalnej próbek minerałów oraz do wyszukiwania pęknięć krystalicznych w metalach. Pokazał Angusowi, jak się go obsługuje. Rurę emanującą umieszcza się pod badanym obiektem i odczytuje wyniki na górnym ekranie. Był tam też czytnik śladowego aparatu samopiszącego, który wykazywał obecność metali w stopach lub skałach. Przyrząd ten pracował na zasadzie tak zwanej emanacji pola subprotonowego, które było wzmacniane w dolnej rurze, indukowało się przechodząc przez próbkę i dawało odczyt na górnym ekranie. Przyrząd pochodził z Psychlo, był duży i ciężki, więc Ker musiał zanieść go do samolotu. Wartownik odprowadził Kera z powrotem do aresztu, a Angus wrócił do bazy wojskowej.

    Wypróbował przyrząd na paru kotach, które trzymano do tępienia szczurów, i koty po tym zabiegu były całkiem żwawe. Kontury ich czaszek rysowały się na ekranie bardzo wyraźnie. Wypróbował go na jednym ze Szkotów, który zgłosił się na ochotnika, i wykrył w jego ramieniu kawałek kamienia pozostały tam po wypadku górniczym. Szkot - jak się zdawało - również czuł się świetnie po tym zabiegu.

    Około czwartej po południu zaczęli prześwietlać Jonnie'ego. O czwartej trzydzieści mieli trójwymiarowe zdjęcie czaszki i papier śladowy z aparatu samopiszącego.

    Znacznie uspokojony doktor MacKendrick pokazał je Angusowi.

    - Kawałek metalu! Widzisz go? Drzazga metalowa tuż pod jednym z otworów trepanacyjnych. Chwała Bogu! Zaraz przygotujemy go do operacji i wkrótce wyciągnę tę drzazgę skalpelem!

    - Metal? - wykrzyknął Angus. - Skalpel? Nie, w żadnym wypadku! Nie śmiej go nawet dotknąć! Zaraz tu wrócę!

    W piętnaście minut później, z fruwającą za nim taśmą papieru śladowego z aparatu samopiszącego, Angus wpadł do pomieszczenia w jednej z uszczelnionych i wypełnionych gazem do oddychania kopuł, w której bracia Chamco pilnie próbowali pomagać Robertowi Lisowi w przywracaniu porządku. Angus podsunął zapisaną taśmę pod ich kościste nosy.

    - Co to za metal?

    Bracia Chamco przypatrzyli się zawijasom zapisu śladowego.

    - Daminit żelazawy - stwierdzili. - Bardzo mocny stop na podpory.

    - Czy ma właściwości magnetyczne? - zapytał Angus.

    Bracia Chamco odparli twierdząco.

    Tuż przed szóstą godziną wieczorem Angus był z powrotem w szpitalu. Pod pachą niósł dopiero co przez siebie wykonaną cewkę elektromagnetyczną. Miała ona specjalne uchwyty na dłonie.

    Angus pokazał MacKendrickowi, jak się nią posługiwać, a doktor określił najlepszą trasę wyciągnięcia drzazgi, tak by jak najmniej uszkodzić tkankę mózgową.

    W parę minut później mieli w dłoniach wyciągniętą przez magnes szeroką drzazgę.

    Później, po bardziej szczegółowej analizie, bracia Chamco zidentyfikowali ją jako kawałek wspornika płozy samolotu bojowego, który "musiał być bardzo lekki i bardzo mocny".

    Jonnie wciąż jeszcze nie odzyskał sił na tyle, by opowiedzieć komukolwiek, czego dokonał w bezzałogowym bombowcu, więc Chrissie wyprosiła z sali historyka, który koniecznie chciał się tego dowiedzieć. A zatem, nadal było tajemnicą, w jaki sposób kawałek drzazgi ze wspornika mógł wbić się w głowę Jonnie'ego. Chrissie była już zupełnie odprężona. Gorączka choremu zaczęła wyraźnie spadać, oddech się poprawił i Jonnie zaczął nabierać kolorów.

    Następnego ranka Jonnie odzyskał pełną przytomność, uśmiechnął się do Chrissie i MacKendricka, a potem zapadł w spokojny sen. Radio planetarne natychmiast zaczęło rozpowszechniać tę wiadomość. Życiu Jonnie'ego już nie zagrażało niebezpieczeństwo.

    Szef kobziarzy zebrał cały zespół kobz i bębnów i zaczął paradować wokół bazy tuż za posłańcami, którzy krzykiem przekazywali nowinę grupom roboczym. W górę strzeliły płomienie ognisk świątecznych rozpalanych nie tylko w bazie, ale i w innych rejonach świata, a Koordynator z Andów przysłał wiadomość, że przywódcy pewnych narodów, które tam odnaleziono, ogłosili ten dzień dorocznym świętem i zapytywali, czy mogą teraz przybyć do Jonnie'ego, by mu podziękować. Dyżurny pilot samolotu stacjonującego w Górach Księżycowych w Afryce musiał prosić o pomoc obu Koordynatorów i przywódców tej małej kolonii, gdyż nie mógł w ogóle wystartować z powodu tłumu świętujących i wiwatujących ludzi. Po ogłoszeniu tej wiadomości trzeba było zdublować liczbę operatorów radiowych bazy, by mogli nadążyć z odbieraniem lawiny depesz gratulacyjnych.

    A Robert Lis po prostu chodził sobie dookoła i uśmiechał się do każdego.

3

    Gdy dni zaczęły przeradzać się w tygodnie, dla członków Rady stało się oczywiste, że Jonnie'ego dręczy jakaś myśl. Rada, do której początkowo wchodził pastor, kierownik szkoły, historyk i Robert Lis, powiększyła się teraz o kilku Szefów Klanów, którzy w Szkocji pozostawili swoich zastępców.

    Jonnie uśmiechał się do nich z łóżka i odpowiadał na pytania, ale oczy miał posępne i markotne. Chrissie próbowała nie dopuszczać ich zbyt często do Jonnie'ego, a gdy przeciągali wizytę, denerwowała się.

    Część Rosjan i część Szwedów odbudowywała niektóre budynki Akademii, gdyż rozpaczliwie potrzebowano pilotów. Do czasu odbudowy starodawnego budynku kapitolu w Denver Rada urzędowała w jednym z pokojów Akademii. Było stąd blisko zarówno do centralnej bazy górniczej, jak i do podziemnej bazy i wojskowej, więc tu urządzono też ich kwatery.

    Na jednym ze spotkań Rady Robert Lis chodził tam i z powrotem po pokoju, aż mu się spódnica zadzierała przy każdym nawrocie. Miecz miał zatknięty ciasno za starym pasem oficerskim, przy którym również umocowany był rewolwer typ Smith and Wesson. Chodził i stukał pięścią w krzesła.

    - Coś go gnębi. To nie jest ten sam Jonnie.

    - A może myśli, że to my robimy coś nie tak? - rzekł Szef Klanu Fearghusów.

    - Nie, nie, to nie to - odparł Robert Lis. - W jego wyrazie twarzy nie ma ani krzty krytycyzmu dla nikogo. Wydaje się, że po prostu... coś go gnębi.

    Pastor chrząknął.

    - Może boli go ramię? Nie bardzo przecież może jeszcze ruszać prawą ręką i nie może jeszcze chodzić. Poza tym przeżył straszne chwile, był zdany tylko na własne siły, został ranny. Nie mam pojęcia, jak zdołał to wszystko wytrzymać. I ten pobyt w klatce, wcześniej... Zbyt dużo od niego wymagacie, panowie, i zbyt prędko. To silny charakter i dlatego głęboko wierzę...

    - Może martwi się możliwością kontrataku Psychlosów? wszedł mu w słowo Szef Klanu Argyllów.

    - Musimy jakoś podnieść go na duchu - powiedział Szef Klanu Fearghusów. - Bóg jeden tylko wie, jak bardzo jesteśmy zaabsorbowani sprawami planety.

    Była to prawda. Światowa Federacja do Spraw Zjednoczenia Rasy Ludzkiej została sformowana z tych wszystkich, których Jonnie nie zakwalifikował do zabieranej do Ameryki grupy. Około dwustu młodych i pięćdziesięciu starszych Szkotów dobrze rozpoczęło swoją pracę. W dwóch niebezpiecznych, lecz zakończonych sukcesem rajdach do miejscowości Oksford i Cambridge, w których niegdyś mieściły się starodawne uniwersytety, uzyskali książki do nauki języków oraz kupę materiałów na temat innych krajów. Wydedukowali, gdzie jeszcze mogły zachować się wyizolowane grupy ludzi, i sformowali po jednej grupie własnej na każdy język, który wciąż jeszcze mógł być w użyciu.

    Praktyka potwierdziła słuszność ich wyboru, a posiniaczone linijką dłonie świadczyły o pilności studiów. Nazywali siebie "Koordynatorami" i wnosili istotny wkład w konsolidację odszukiwanych na całym świecie grup ludzi.

    Bieżące szacunki stwierdzały, że na Ziemi zachowało się blisko trzydzieści pięć tysięcy ludzi. Była to zadziwiająca liczba i - jak stwierdziła Rada - zbyt wielka, by mogła Zaludnić jedno tylko miasto. W skład grup wchodzili potomkowie tych, którzy kiedyś schronili się w górach, w naturalnych fortecach, gdzie ich przodkowie kopali rudę jak w przypadku Gór Skalistych. Niektórzy z nich znaleźli się na dalekiej północy, którą Psychlosi w ogóle się nie interesowali, a niektórzy byli po prostu przeoczeni przez Psychlosów.

    Podstawowym obowiązkiem Rady było teraz zachowanie plemiennych i lokalnych rządów i zwyczajów oraz tworzenie systemu klanowego, przez mianowanie lokalnych przywódców na Szefów Klanów. Koordynatorzy rozgłaszali nowiny i wszędzie byli chętnie widziani, a ich praca przynosiła widoczne efekty.

    Ciężko pracujący piloci przywozili ze wszystkich stron Szefów oraz gości. Gdy liczba chętnych do podróży była zbyt duża, wówczas zwyczajnie oświadczali im, by poczekali do następnego tygodnia i wszystko było w porządku.

    Ale wciąż jeszcze nie było postępu w konsolidacji rasy ludzkiej. Kontrola lokalnych plemion często była za słaba. Część z nich zachowała umiejętność czytania i pisania, część zaś nie. Większość z nich była biedna, na wpół zagłodzona, obszarpana. Ten jeden niewiarygodny fakt, że po ponad tysiącletniej niewoli uwolniono się - choć prawdopodobnie tylko czasowo - od Psychlosów, jednoczył ich we wspólnej nadziei. Kiedyś patrzyli ze swych gór na ruiny miast, których nie mogli odwiedzać, spoglądali na żyzne równiny i wielkie stada, z których nie mogli mieć żadnej korzyści. Przygnębieni nie widzieli żadnej przyszłości dla swojej ginącej rasy. I wtedy nagle zjawili się ludzie z nieba mówiący ich językiem i opowiadający o nadzwyczajnych czynach bohaterskich innych ludzi, którzy walczyli takze o ich wolność. Przynieśli im nadzieję i ponownie zaszczepili dumę z własnej rasy.

    Zaakceptowali oni istnienie Rady. Dołączyli się do niej i komunikowali z nią za pomocą radioodbiorników umieszczonych często w chatach lub wręcz na skałach.

    Wszyscy zadawali zawsze to samo pytanie. Czy Jonnie MacTyler, o którym mówili Koordynatorzy, także był w Radzie? Tak, był. Dobrze, żadnych dalszych pytań.

    Ale Rada dobrze wiedziała, że Jonnie nie brał teraz aktywnego udziału w jej pracy. Niezależnie od politycznej ważności tego faktu każdy z członków Rady osobiście niepokoił się o Jonnie'ego.

    A na świecie działy się najróżniejsze rzeczy, o większości których Rada nie była nawet informowana. Ludzie odbywali dalekie podróże. Grupa ludzi z Ameryki Południowej w workowatych spodniach i skórzanych płaskich kapeluszach, kręcąc nad sobą lassa i jeżdżąc konno prawie tak dobrze, jak swego czasu Jonnie, wymaszerowała nagle z jednego z samolotów wraz ze swymi kobietami. Ludzie ci przy pomocy swojego szkockiego, mówiącego po hiszpańsku Koordynatora oświadczyli, że są gauczami, że znają się na bydle - choć dopiero zobaczą, co się da zrobić z bawołami - i że zajmą się hodowlą wielkich stad bydła, żeby ludzie z bary głównej i bazy wojskowej byli należycie odżywiani. Pojawiło się dwóch Włochów z Alp i przejęło w swe ręce gospodarkę żywnościową, zawarłszy przedtem przymierze ze starymi kobietami. Przybyło pięciu Niemców ze Szwajcarii i otworzyło w Denver duży warsztat regeneracji i konserwacji najróżniejszego sprzętu domowego. Trzeba było dodatkowo utworzyć powietrzną linię transportu towarów, co jeszcze bardziej obciążyło i tak już przeciążonych pracą pilotów. Pojawiło się trzech Basków, którzy po prostu zaczęli wyrabiać obuwie. Wystąpiła tu jednak nieprzewidziana trudność, gdyż język Basków został przez Koordynatorów przeoczony i szewcy ci musieli jednocześnie uczyć się angielskiego i psychlo i wyrabiać obuwie ze skór, które południowi Amerykanie dostarczyli im na uroczyste otwarcie warsztatu. Przybywało też wielu innych ludzi.

    Każdy chciał w czymś pomóc i po prostu pomagał.

    - Nie mamy nad tym żadnej kontroli - powiedział Robert Lis pewnego dnia do Jonnie'ego w jego szpitalnym pokoju.

    - A dlaczego mielibyśmy ich kontrolować? - spytał Jonnie, uśmiechając się blado.

    Historyk poza sprawozdaniem Jonnie'ego na temat bezzałogowego bombowca, które było zbyt zwięzłe, by można je było nazwać historią, ugrzązł na dobre w zbieraniu historii plemiennych z tysiąca ostatnich lat. Koordynatorzy przysyłali mu wszelkie materiały na ten temat i biedny historyk nie był w stanie nawet utrzymać ich w porządku. Pomagało mu kilku Chińczyków o poważnych oczach, którzy przybyli ze swych górskich kryjówek, lecz mimo że z zacięciem uczyli się angielskiego, nie było z nich jeszcze zbyt wielkiego pożytku.

    Początkowo zdawało się, że główną przeszkodą będzie język. Ale wkrótce stało się oczywiste, że w przyszłości wykształcony człowiek będzie musiał mówić trzema językami: psychlo - dla celów technicznych, angielskim dla celów urzędowych, sztuki i nauk humanistycznych oraz własnym językiem plemiennym. Wszyscy piloci paplali między sobą w psychlo, ponieważ cały ich sprzęt, jak też wszelkie podręczniki, instrukcje, systemy nawigacyjne i inne związane z tym przedmioty fachowe były opisane w psychlo.

    Posługiwanie się językiem znienawidzonych Psychlosów początkowo nie wszystkim się podobało, dopóki historyk nie wyczytał gdzieś, że psychlo jako język był właściwie zlepkiem słów i fraz technicznych skradzionych od innych ludzi we wszechświecie i że nigdy nie istniał język podstawowy, zwany psychlo. Wszyscy byli z tego bardzo zadowoleni i potem zaczęli uczyć się go znacznie chętniej, ale woleli nazywać go "techno".

    Pastor miał swoje problemy. Miał na głowie prawie czterdzieści różnych religii. Wszystkie one miały jednak jeden motyw wspólny: mity na tematy podboju Ziemi przed ponad tysiącem lat. Pod innym względem nie miały ze sobą nic wspólnego. Jego kwaterę nachodzili znachorzy i lekarze, i duchowni. Pastor zdawał sobie sprawę, że wojny rozwijają różne kierunki wiary i nie miał najmniejszego zamiaru, by głosić wśród nich ewangelię. Ludzie chcieli pokoju.

    Wyjaśniał wszystkim, że człowiek - na skutek podziałów między ludźmi i ciągle toczonych wojen - rozwijał się zbyt wolno pod względem kulturowym i dlatego stale był narażony na inwazję z obcych planet. Wszyscy przyznawali mu rację, że człowiek nie powinien walczyć z człowiekiem.

    Jeśli chodzi o mity - no cóż, teraz znali już prawdę. Byli szczęśliwi, że mogą uwolnić się od mitów. Ale na pytanie, którzy bogowie i jacy diabli byli teraz ważni... no cóż...

    Na razie pastorowi nieźle udawało się rozwiązywać wszelkie tego rodzaju problemy. W ogóle nie wtrącał się do żadnych wierzeń. Ale każde z plemion zapytywało, jaką wiarę wyznawał Jonnie MacTyler? "No cóż - odpowiadał im pastor - właściwie nie wyznawał on żadnej konkretnej wiary".

    A Jonnie nadal leżał wymizerowany, próbując każdego dnia za namową Chrissie i MacKendricka - chodzić i ruszać ręką. Kiedy pastor powiedział mu, że został umieszczony w panteonie świętych czterdziestu różnych religii, w ogóle się nie odezwał. Po prostu leżał i nie wykazywał żadnego zainteresowania.

    Nie był to też zbyt szczęśliwy okres dla Rady.

4

    Leżał w łóżku na wpół rozbudzony, nie chcąc właściwie nawet spróbować wyjść z tego stanu. Jonnie miał uczucie, że zawiódł. Żx bomby nie wylądowały na .Psychlo. Że może był to dla ludzkości tylko krótki okres pokoju. Być może rasa ludzka jeszcze raz zostanie pozbawioną pięknych równin tej planety.

    A gdyby nawet bomby wylądowały i Psychlo nie stanowiłoby już zagrożenia, to Jonnie słyszał o innych rasach we wszechświecie, o rasach równie bezlitosnych jak Psychlosi. Jak więc ta planeta mogła się obronić przed nimi?

    Myśli takie nawiedzały go po każdym przebudzeniu, były koszmarem w jego snach. Ludzie teraz wyglądali na takich szczęśliwych i pracowitych, na nowo odżyli. Cóż to byłoby za okrucieństwo, gdyby okazało się, że to wszystko jest tylko krótkim interludium. Jakże zdruzgotani byliby ludzie!

    Dziś będzie jeszcze jeden dzień jak co dzień. Wstanie z łóżka, rosyjski posługacz przyniesie mu śniadanie i pomoże Chrissie doprowadzić do porządku pokój. Potem przyjdzie MacKendrick i będzie gimnastykował mu rękę. A później Jonnie spróbuje trochę pochodzić. Potem przyjdzie Sir Robert z pastorem i posiedzą z nim trochę, czując się nieswojo, aż Chrissie ich wreszcie wyprosi. Kilka dalszych nudnych czynności rutynowych i jeszcze jeden dzień przeminie.

    Jonnie zdawał sobie sprawę, jakim okrutnym zawodem dla wszystkich stanie się ewentualny kontratak Psychlosów. Czuł się nieswojo, widząc wokół zadowolone twarze. Jakże prędko może się to zamienić w smutek.

    Historykowi, doktorowi MacDermottoaei, podał bezbarwny opis zniszczenia bezzałogowego bombowca, tzn. wszystko, co można było w tej sytuacji zrobić. Doktor MacDermott słusznie przypuszczał, że Jonnie miał znacznie więcej do dodania, ale Chrissie poprosiła go, aby nie męczył już Jonnie'ego.

    Chrissie właśnie umyła twarz i siedziała przy stoliku na kółkach, gdy Jonnie zauważył dziwne zachowanie rosyjskiego posługacza. Jonnie nie widział go przez dwa tygodnie, gdyż w tym czasie inni mieli dyżur. Był to ten sam Rosjanin, który kiedyś przyszedł z podbitym okiem i triumfującym uśmiechem na twarzy. Na zapytanie Chrissie, co się stało, odparł, że czasami Rosjanie biją się między sobą o prawo do usługiwania Jonnie'emu. No cóż, ten facet miał wygląd, jakby bez trudu potrafił wygrać każdą walkę. Dorównujący Jonnie'emu wzrostem, krępy, o nieco skośnych oczach, z czarnymi wąsiskami, ubrany w workowate spodnie i białą rubaszkę sprawiał imponujące wrażenie. Oczywiście miał na imię Iwan.

    Po postawieniu na stole śniadania cofnął się dwa kroki i stanął na baczność wyprostowany jak struna. Do pokoju wślizgnął się Koordynator odprowadzony gniewnym spojrzeniem wartownika, który po zamknięciu drzwi poprzysiągł sobie, że natychmiast pośle gońca po Sir Roberta. Szkoccy wartownicy bowiem mieli strzec spokoju chorego i niechętnie dopuszczali doń nieproszonych gości.

    Jonnie spojrzał ze zdziwieniem na Rosjanina. Ten zaś pochylił się nisko do przodu, potem wyprostował i patrząc prosto przed siebie, powiedział z twardym akcentem:

    - Jak się masz, Jonnie Tyler?

    - Jak się masz - odparł obojętnie Jonnie, jedząc owsiankę ze śmietaną.

    Rosjanin nadal stał bez ruchu. Spoglądał prosząco na szkockiego Koordynatora.

    - Tylko tyle umie po angielsku, Jonnie. Ma dla ciebie jakieś wieści oraz prezent.

    Trzymająca w dłoniach miotłę Chrissie aż się zjeżyła na takie ominięcie przyjętych zarządzeń dotyczących niezakłócania spokoju Jonnie'ego. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała ich obu pogonić miotłą. Skinieniem ręki Jonnie uspokoił ją. Był ciekaw, co też ma do powiedzenia ten olbrzym. Warkliwym głosem Iwan powiedział po rosyjsku tasiemcowe zdanie, po czym Koordynator przełożył je na angielski.

    - Powiedział, że jest pułkownikiem, nazywa się Iwan Smoleński, pochodzi z Hindukuszu. To jest w Himalajach. Żyją tam potomkowie oddziału Armii Czerwonej, który został odcięty od własnych wojsk i osiedlił się w górach, zawierając związki małżeńskie z miejscowymi kobietami. W Himalajach jest dziesięć takich grup. Część z nich mówi po rosyjsku, część zaś używa dialektu afgańskiego. Nie są w rzeczywistości żadnymi oddziałami wojskowymi. "Pułkownik" jest synonimem "ojca". W rzeczywistości są Kozakami.

    Rosjanin pomyślał widocznie, że tłumaczenie zabrało zbyt dużo czasu, trwało bowiem dłużej niż jego przemowa. Wytrajkotał więc szybko następne tasiemcowe zdanie. Koordynator wyjaśnił z nim parę fraz i zwrócił się do Jonnie'ego.

    - On chciał mniej więcej powiedzieć, że gdy dowiedzieli się, że można się już swobodnie poruszać, a stepy tam są przeogromne, przeogromne, wówczas ich oddział - tak nazywają tam jedną rodzinę - pojechał konno aż do Uralu. Mieli z nim łączność radiową - wydaje się, że teraz każdy potrafi posługiwać się radiem - i przekazali mu pewne wiadomości. Nasz tamtejszy Koordynator poinformował ich o istnieniu jakiejś bazy i z pewnych powodów byli przekonani, że to może być baza rosyjska. Poinformowali więc o tym Iwana, który natychmiast do nich poleciał - teraz każdy może sobie lecieć samolotem, ponieważ raz w tygodniu odbywa się lot w najdalsze zakątki globu. Razem pognali jak wicher na swych rączych koniach i on tam wszystko osobiście sprawdził, i właśnie chce ciebie o tym poinformować.

    - Powinien poinformować Radę - powiedziała Chrissie. Stan Jonnie'ego nie pozwala jeszcze na to, by udzielał tak zwanych audiencji!

    Rosjanin wypowiedział jeszcze jedną tasiemcową kwestię. Koordynator tłumaczył z onieśmieleniem (nie chciał złościć Chrissie - wszak była ona tak piękną kobietą i taką znakomitością).

    - Ta baza naprawdę istnieje. Jest równie wielka, jak ta tutaj, i pełno w niej bomb atomowych, różnego sprzętu oraz martwych ludzi.

    Obudziło to pewne zainteresowanie Jonnie'ego. W przypadku kontrataku mogła służyć jako schron.

    - A więc powiedz mu, że to bardzo dobrze i że warto uprzątnąć ją i wykorzystać.

    Nastąpiła krótka wymiana zdań między Koordynatorem a Rosjaninem, a potem popłynął potok słów! Rosyjskie słowa odbijały I się głośnym dudnieniem od wszystkich ścian. Do pokoju wpadł zdyszany po pośpiesznym marszu Robert Lis, mając zamiar j udzielić surowej reprymendy temu, kto zakłóca spokój Jonnie'ego i omija obowiązujące przepisy. Ale nie zrobił tego. Jonnie był nieco ożywiony i wykazywał lekkie zainteresowanie. Po raz pierwszy od wielu dni. Stary weteran oparł się o ścianę i dał znak Koordynatorowi, by kontynuował.

    Koordynator czuł się niepewnie. Zdołał już się przyzwyczaić do obcowania z ważnymi osobistościami i szefami plemion, ale teraz znalazł się w towarzystwie trzech najznamienitszych osób na tej planecie, a zwłaszcza w towarzystwie Sir Jonnie'ego. Ale pułkownik Iwan prawie kopał go w kostkę, by tłumaczył dalej.

    - Mówi, że to właśnie zrujnowało całą rasę ludzką. Mówi, że waleczna Armia Czerwona, usiłując zwalczać imperialistycznych podżegaczy wojennych, miała całą uwagę zwróconą na nich, a nie na agresora, który wylądował na planecie. Mówi też, że wojny między ludźmi są sprzeczne z ogólnym dobrem ludzkości. Mówi, że opowiada się za pokojem na Ziemi i że czasy, w których ludzie między sobą walczyli, nie mogą się już nigdy powtórzyć. Jest pod tym względem niezwykle stanowczy tak jak różne inne rosyjskie plemiona.

    Koordynator wyciągnął jakieś papiery.

    - Oni zdołali zachować umiejętność pisania i czytania, Sir, więc on i inni przywódcy zredagowali pewne dokumenty i proszą cię o ich akceptację.

    Jonnie spojrzał zmęczonym wzrokiem na Roberta Lisa.

    - To jest sprawa Rady. A himalajscy szefowie zasiadają w niej także.

    Wydawało się, że Rosjanin zrozumiał, co Jonnie mówił, i znów zatrajkotał po rosyjsku.

    - Powiedział, że nie - przełożył Koordynator. - Rada jest tutaj, a baza jest na innym kontynencie. Mówi, że są tam silosy z pociskami nuklearnymi wycelowanymi na nasz kontynent już od ponad tysiąca lat. A on nie chce, żeby tobie się cokolwiek stało, Jonnie. Dlatego chce, aby grupa ludzi z Ameryki Południowej i Alaski - wie, że w Ameryce Północnej nie zostało prawie wcale ludzi - przejęła odpowiedzialność za bazę z twego polecenia. Mówi, że gdyby Rosjanie odpowiadali tutaj za naszą bazę, to nigdy nie odpaliliby żadnego pocisku na Rosję. Więc jeśli ludzie z tego kontynentu przejmą odpowiedzialność za tamtą rosyjską bazę, to nigdy nie zostanie wykorzystana ona przeciwko nam. Oni wszystko to odpowiednio opracowali, Sir. Wszystko jest w tym dokumencie. Opracowali go jeszcze w Rosji. Jeśli więc zgodzisz się i podpiszesz go tutaj...

    Robert Lis obserwował Jonnie'ego. Widział wyraźnie, że była to pierwsza rzecz, która choć trochę zainteresowała tego chłopca. Robert zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie dokument zostanie również zaakceptowany przez Radę. Spostrzegł skierowany na siebie wzrok Jonnie'ego. Skinął głową. Jonnie wziął pióro i postawił na dokumencie swoje inicjały. Rosjanin odetchnął z ulgą. Potem zaś znów zatrajkotał do Koordynatora, który przetłumaczył: - A teraz ma dla ciebie prezent.

    Iwan położył tacę i sięgnął do kieszeni rubaszki. Wyciągnął z niej złoty krążek. Na środku krążka widniała wielka czerwona gwiazda. Z drugiej kieszeni wyjął dwa sztywne naramienniki ze starodawnego munduru. Podał je Jonnie'emu.

    Koordynator powiedział:

    - To jest odznaka z czapki Marszałka Czerwonej Armii, który dowodził tamtą bazą, a to są jego naramienniki. Chce je tobie ofiarować. Teraz ty jesteś odpowiedzialny za rosyjską bazę.

    Jonnie uśmiechnął się blado, a Rosjanin szybko ucałował go w oba policzki i wyszedł z pokoju.

    - Gdyby to się zdarzyło ponad tysiąc lat temu - zauważył Robert Lis - to być może losy świata potoczyłyby się inaczej. Chrissie dawała mu znaki, by już poszedł sobie. Jonnie wyglądał na bardzo zmęczonego.

    - Rada zajmie się tym. W tej bazie mogą się znajdować istotne dla nas materiały.

    - Moglibyście doprowadzić ją do porządku i zaopatrzyć w filtry - powiedział Jonnie. - Przyda się im na wypadek, gdyby znów pojawiły się bezzałogowe bombowce z gazem.

    Wszedł doktor MacKendrick. Zbadał chorego i stwierdził, że stan Jonnie'ego uległ poprawie.

    . 16 .

1

    Terl siedział w ciemnej norze. Trapiły go posępne myśli.

    Nie trzymano go z innymi Psychlosami, ponieważ rozszarpaliby go chyba na strzępy. Był zamknięty w komórce, która kiedyś służyła do magazynowania środków czyszczących pomieszczeń mieszkalnych. Zainstalowano w niej obieg gazu do oddychania i wstawiono wąskie łóżko długości dwunastu stóp. Komórka miała małe drzwi, przez które można było wsuwać pożywienie. Przez obrotowe szyby w drzwiach widać było zewnętrzny korytarz. Pod drzwiami biegły przewody urządzenia rozmówniczego. Pomieszczenie było zabezpieczone w wystarczający sposób. Terl próbował już wszelkich sposobów, by się z niego wyłamać i uciec. Wszystko na próżno! Nie był skuty łańcuchami, ale pod drzwiami komórki dzień i noc stał wartownik z karabinem szturmowym.

    Faktycznie to wszystkiemu były winne baby. Zarówno samice zwierzaków, jak i Chirk. Terl był święcie przekonany, że to one były wszystkiemu winne. Gdy porównywał swój obecny los z pięknymi marzeniami o bogactwie i władzy na Psychlo, przed którą nawet monarchowie schylaliby głowy, a innych przyprawiałyby o dreszcz trwogi, to aż nim rzucało od powstrzymywanej wściekłości. Te zwierzaki pozbawiały go tego, co mu się należało! Dziesięć pięknych złotych pokryw trumiennych leżało niszczejąc na cmentarzu Towarzystwa na Psychlo - tego był absolutnie pewien.

    Rozkoszna myśl o wślizgnięciu się tam pewnej ciemnej nocy i wydobyciu ich była zawsze tuż za myślami o bogactwie i władzy, które z tego wynikały.

    Obdarzył swą przyjaźnią te zwierzaki. A jak go potraktowano? Komórka na szmaty!

    Ale można było Terla posądzić o wszystko, tylko nie o brak sprytu. Ożywił się więc i zaczął intensywnie myśleć. Nadszedł czas, by znów stał się spokojnym, chłodnym i mistrzowskim Terlem. Musi się dostać na Psychlo. Musi ostatecznie i na zawsze zniszczyć tę planetę wraz ze zwierzakami. Musi wykopać trumny. Musi doprowadzić do tego, by się przed nim kłaniano i drżano na jego widok. Nic nie może stanąć mu na drodze!

    Zaczął się zastanawiać, jaką ma przewagę nad tymi głupimi zwierzakami. Oczywiście, przede wszystkim góruje nad nimi sprytem. Sam się z tym zgadzał. Po drugie był przekonany, że ten pierwszy złapany zwierzak najprawdopodobniej zapomniał, że w klatce nadal był zakopany silny ładunek wybuchowy. Po trzecie istniały trzy urządzenia zdalnego kierowania. Jedno z nich wciąż jeszcze znajdowało się w jego biurze, drugie zabrano mu, ale trzecie urządzenie było ukryte po wewnętrznej stronie drzwi klatki na wypadek, gdyby został w niej uwięziony. To trzecie urządzenie miało mu umożliwić wysadzenie kobiet w powietrze lub też odcięcie dopływu prądu do prętów klatki i Terl był pewien, że nikt go nie odkrył.

    Siedząc tak w półmroku, Terl myślał i myślał. A po kilku dniach miał już gotowy plan. Każdy punkt w jego zawiłym planie rozwoju wypadków był znakomity, znakomicie uszeregowany i gotów do wprowadzenia w życie.

    Pierwszym stopniem realizacji planu było doprowadzenie do tego, by zamknięto go w tej klatce. Dobrze! Postara się o to.

    I stało się tak. Pewnego ranka łagodny i przystojny Terl zauważył, że wartownicy nie noszą już spódniczek. Wyglądając przez obrotowe szyby szczeliny, którą podawano mu posiłki, starannie ukrył podniecenie. Ocenił wygląd stworzenia. Miało ono na sobie długie spodnie, sznurowane buty oraz odznakę w postaci połówki skrzydeł na lewej piersi.

    Terl był prymusem we wszystkich szkołach Towarzystwa, lecz nie był lingwistą, jak każdy szanujący się Psychlos. Musiał więc spróbować porozumieć się w swoim języku.

    - Co oznacza - spytał Terl w języku psychlo przez zainstalowane w drzwiach urządzenie rozmównicze - ta połówka skrzydeł? Wartownik wyglądał na nieco zaskoczonego. "Dobrze" pomyślał Terl.

    - Myślałem, że to powinno mieć dwa skrzydła - dodał.

    - Dwa skrzydła ma odznaka w pełni wyszkolonego pilota odparł wartownik. - A ja jestem dopiero uczniem pilotażu. Ale pewnego dnia i ja będę miał pełne skrzydła!

    "Bardzo dobrze - pomyślał Terl. Stworzenie to mówiło w psychlo. Z akcentem Chinko, jak można było się spodziewać, ale w psychlo".

    - Jestem pewien, że zdobędziesz te skrzydła - powiedział. Muszę przyznać, że twój psychlo jest znakomity. Jednakże powinieneś poprawić jeszcze wymowę. Rozmowa z Psychlosem bardzo ci w tym pomoże.

    Wartownik rozpromienił się. Uświadomił sobie nagle, że była to prawda. I był tu prawdziwy Psychlos. Nigdy przedtem nie rozmawiał z żadnym z nich. Było to dla niego nowe doświadczenie. Opowiedział więc Terlowi o sobie, gdyż to było łatwe. Powiedział, że nazywa się Lars Thorenson i należy do szwedzkiej grupy, która przybyła tu przed kilkoma miesiącami na szkolenie lotnicze. Nie podzielał on wrogości niektórych Szkotów w stosunku do Psychlosów, gdyż jego lud w dalekiej Arktyce nigdy przedtem nie miał żadnych kontaktów z nimi. Myślał sobie czasem, że być może Szkoci przesadzali trochę z tym wszystkim. I przy okazji: czy Terl był lotnikiem?

    Terl odparł mu twierdząco i była to prawda. Był on bowiem byłym mistrzem w lotach na wszelkich typach samolotów, w taktyce walk powietrznych i w takich wyczynach kaskaderskich jak pionowe nurkowanie w szyb górniczy o pięciomilowej długości i wydobycie z niego zagrożonej maszyny.

    Wartownik przysunął się bliżej drzwi. Bardzo mu zależało na lataniu, a tutaj miał mistrza. Oświadczył, że najlepszym ich lotnikiem jest Jonnie, i zapytał, czy Terl go zna?

    Och, naturalnie. Terl nie tylko go znał, ale dawno temu doszło między nimi nawet do nieporozumienia, a on sam nauczył go kilku trików: to dlatego jest tak dobrym lotnikiem. Faktycznie, wspaniałe z niego stworzenie, a Terl zawsze był jego najwierniejszym przyjacielem.

    Podniecenie opanowało Terla. To byli wartownicy z grona kadetów lotniczych pełniących dodatkowo służbę wartowniczą, by ulżyć przeciążonemu personelowi sił regularnych.

    Każdego ranka w ciągu kilku następnych dni Lars Thorenson doskonalił swój psychlo i uczył się tajników walki powietrznej od byłego mistrza i dawnego przyjaciela Jonnie'ego. Był jednak całkiem nieświadomy, że gdyby zastosował którykolwiek z tych "trików" w powietrzu, to przegrałby nawet najbardziej elementarną walkę, a inni musieliby potem wybijać mu z głowy te nonsensy. Terl doskonale zdawał sobie sprawę z ryzyka związanego ze stosowaniem tych trików.

    Terl sumiennie doskonalił znajomość psychlo u wartownika. A potem, pewnego ranka oświadczył mu, że on sam musi wyjaśnić dokładne znaczenie pewnych słów i dlatego powinien mieć słownik. Słowników było mnóstwo, więc następnego ranka wartownik przyniósł mu jeden z nich.

    Gdy wartownik skończył służbę na posterunku, Terl zabrał się do studiowania słownika. W złożonej mowie zwanej "psychlo" było wiele słów nigdy przez Psychlosów nie używanych. Przeniknęły one do tego języka z Chinko i innych języków. Psychlosi nigdy ich nie używali, gdyż faktycznie nie mogli zrozumieć ich znaczenia.

    Dlatego Terl zapoznawał się z takimi słowami i frazami jak: "pokutować za złe czyny", "wina", "zadośćuczynienie", "błąd własny", "litość", "okrucieństwo", "sprawiedliwy" i "naprawianie błędów". Wiedział, że istniały takie słowa i że obce rasy ich używały. Była to bardzo, bardzo ciężka praca i później miał ją wspominać jako najbardziej uciążliwą część całego projektu. Wszystko to było takie obce, tak bardzo odmienne!

    Wkrótce potem Terl z zadowoleniem stwierdził, że jest gotów do rozpoczęcia realizacji następnego etapu swojego planu.

    - Wiesz - powiedział wartownikowi pewnego ranka - czuję się bardzo winny, że wsadziłem waszego Jonnie'ego do klatki. Odczuwam teraz pragnienie odpokutowania za wyrządzone zło. Żałuję, że Jonnie musiał znosić takie okrucieństwo, i dlatego z całego serca pragnę naprawić błąd. Przygniata mnie poczucie winy i żałuję tego, co zrobiłem: Sądzę, że sprawiedliwie by było, gdybym odpokutował za winy, cierpiąc w tej samej klatce, tak jak on cierpiał.

    Terl aż się spocił, ale dzięki temu miał jeszcze bardziej skruszony wygląd.

    Wartownik wprowadził w zwyczaj nagrywanie ich rozmów na płytę, gdyż przesłuchiwał ją później i poprawiał swoją wymowę, a ponieważ nigdy przedtem nie słyszał tylu nowych słów w psychlo, więc był zadowolony, że może je mieć na płycie. Terl również był zadowolony. Był to bardzo trudny punkt planu.

    Mając wolny wieczór, wartownik przyswoił sobie całą treść nagranej rozmowy. Postanowił jednak zameldować o niej oficerowi dowodzącemu bazą.

    Dowódcą bazy był nowy oficer z Klanu Argyllów, świetnie notowany za waleczność w poprzednim okresie i bardzo doświadczony - ale nie w Ameryce. Łatwość, z jaką pocisk radiacyjny wysadzał w powietrze Psychlosów, wzbudziła w nim uczucie pewnej pogardy dla nich. A poza tym miał on własne kłopoty.

    Dosłownie tłumy ludzi z całego świata wywalały się z samolotów i zwiedzały bazę. Koordynatorzy oprowadzali ich wszędzie i pokazywali, gdzie co się wydarzyło. Byli to ludzie o różnych kolorach skóry i mówiący różnymi językami, którzy sprawiali trochę kłopotów. I prawie każdy z nich chciał, żeby pokazać mu Psychlosa. Większość z nich nigdy Psychlosów nie widziała, mimo że przez wieki byli przez nich uciskani. Niektórzy co bardziej ważni szefowie i dygnitarze mieli wystarczające wpływy w Radzie, by otrzymać specjalne zezwolenia. To zaś oznaczało wyznaczenie dodatkowych wartowników, których po prostu dowódca nie miał. Oznaczało też wprowadzanie ludzi na dolne poziomy pomieszczeń bazy, gdzie nie powinni się znajdować, i było trochę niebezpieczne, gdyż niektórzy znajdujący się tam Psychlosi byli nadal wrogo nastawieni.

    Dlatego też dowódca zaczął zastanawiać się nad tym pomysłem. Poszedł do klatki i dokładnie ją obejrzał. Oczywiście można ją było podłączyć do sieci elektrycznej - właściwie to już była podłączona - i doprowadzić wysokie napięcie do prętów klatki. Jeśli zbudować przed nią bańery uniemożliwiające ludziom kontakt z prętami, a więc i ewentualne porażenie prądem, to wtedy skończą się te nonsensowne wycieczki do pomieszczeń hotelowych bazy.

    Co więcej, przemawiał do niego pomysł posiadania "małpy w klatce", która będzie dodatkową atrakcją. Rozumiał Terla, że chce odbyć pokutę i naprawić popełnione błędy. Dlatego wspomniał o tym pokrótce na zebraniu Rady. Rada była jednak bardzo zajęta i miała umysły zaprzątnięte czym innym, a on nie wspomniał nikomu, że chodzi o Terla.

    Technicy sprawdzili system kabli doprowadzających elektryczność do klatki oraz włączanie i wyłączanie prądu z umieszczonego na zewnętrznym słupie wyłącznika. Zbudowano też odpowiednie bariery zabezpieczające ludzi przed porażeniem prądem.

    Bardzo podnieconego - ale starannie udającego przygnębienie -Terla poprowadzono pod silną eskortą do starej klatki Jonnie'ego i dziewcząt.

    - Ach, znowu widok nieba! - wykrzyknął Terl. (Nienawidził błękitnego nieba Ziemi jak trującego gazu). - Ale nie wolno mi mieć przyjemności w oglądaniu go. Słusznie mi się należy, że będę tu zamknięty, wystawiony na widok publiczny, ośmieszony (tu zastosował nowe słowo ze słownika) i wyszydzany. Zasłużyłem na to!

    I tak to Terl zaczął uczciwie wypełniać swoje obowiązki. Schodziły się tłumy ludzi, a on wyglądał dziko, skakał dokoła i patrzył się na nich wściekłym wzrokiem przez wizjer maski do oddychania, aż małe dzieci zaczynały krzyczeć i cofać się za barykadę. Słyszał kiedyś, że goryle - żyjące w Afryce bestie waliły się łapami po piersiach, więc i on zaczął robić to samo.

    Stał się prawdziwą sensacją. Tłumy schodziły się i oglądały prawdziwego Psychlosa, a nawet rzucały w niego różnymi rzeczami.

    Wszyscy słyszeli, że Terl nałożył obrożę na szyję Jonnie'ego, więc pewnego dnia odwiedził go Lars i powiedział mu przez pręty klatki, że tłum dopytuje się, gdzie jest jego obroża?

    Terl uznał to za dobry pomysł. W parę dni później do klatki weszło pięciu wartowników, nałożyło mu na szyję ciężką obrożę i przykuło ją łańcuchem do starego pala.

    Dowódca bazy był zadowolony, ale zapowiedział wartownikom, że gdyby Terl wykazywał jakiekolwiek oznaki próby ucieczki, to mieli podziurawić go jak rzeszoto.

    Na wargach Terla błąkał się tajemniczy uśmiech, gdy tak brykał i przybierał różne pozy, gdy tupał i pohukiwał. Realizacja jego planu przebiegała znakomicie.

2

    Jonnie odrzucił od siebie książkę i odsunął na bok nietknięty lunch.

    Wartownik przed drzwiami zaniepokojony zajrzał przez szybę. Pułkownik Iwan natychmiast przyjął bojową pozycję: przez moment dźwięk ten przypomniał odgłos rzuconego granatu.

    - To nie ma sensu - rzekł Jonnie do siebie. - To po prostu nie ma żadnego sensu!

    Pozostali, widząc, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, odprężyli się. Wartownik powrócił do normalnej pozycji, a pułkownik do wycierania białych kafelków. Tylko Chrissie była wyraźnie zaniepokojona. To niesłychane, żeby Jonnie kiedykolwiek się zirytował, ale już od wielu dni, od czasu gdy zaczął wyłącznie czytać książki (zdaje się, że były to książki Psychlosów), jego stan wciąż się pogarszał.

    Martwił ją nietknięty lunch - duszona sarnina z dzikimi ziołami specjalnie przygotowana dla niego przez ciotkę Ellen. Już przed kilkoma tygodniami przybyła ona do starej bazy, aby powitać Jonnie'ego z ulgą i zadowoleniem i powiedzieć mu, że cieszy się, a jej obawy co do niego się nie sprawdziły i że został przy życiu! Stała tak sobie z twarzą pełną radości, dopóki nie spostrzegła, czym go karmią. Stare miasteczko było oddalone zaledwie o parę mil od przełęczy, więc od tej pory albo osobiście, albo przez małego chłopca przysyłała mu ulubione dania, które w szpitalnej kuchni podgrzewano. Chłopiec lub ciotka Ellen zazwyczaj czekali, aż Jonnie zje, by zabrać naczynia, więc jeśli ciotka Ellen zobaczy nietknięte jedzenie, to na pewno się zdenerwuje. Chrissie przyrzekła sobie, że namówi wartownika, żeby zjadł choć część lunchu, a może i sama skubnie parę kęsów. Byłoby dużym nietaktem odesłanie nietkniętej duszonej sarniny.

    Gdyby chodzenie sprawiało mu mniej kłopotu, to Jonnie podszedłby do książki i kopnął ją. Na ogół miał duże poszanowanie dla książek, ale nie dla tej! Ta i parę podobnych książek dotyczyły matematyki teleportacji. Nie można jej było zrozumieć. Już sama arytmetyka Psychlosów była wystarczająco trudna. Jonnie przypuszczał, że ponieważ Psychlosi mieli sześć pazurów na prawej łapie i pięć na lewej, więc musieli za bazę systemu przyjąć liczbę jedenaście. Cała ich matematyka oparta była na systemie jedenastkowym. Mówiono mu, że ludzie stosowali system dziesiętny, przyjmując za podstawę liczbę dziesięć. Nie miał o tym pojęcia. Znał tylko matematykę Psychlosów. Ale ta matematyka teleportacji znacznie wybiegała poza normalną arytmetykę Psychlosów. Książka, którą właśnie rzucił na podłogę, zaczynała przyprawiać go o ból głowy, a ostatnio już bóle głowy prawie zanikły. Tytuł książki brzmiał: "Elementarne zasady całkowych równań teleportacji". Jeśli to było elementarne, to jak musiały wyglądać równania bardziej skomplikowane!

    Odepchnął się od metalowego stolika na kółkach i podniósł na drżących nogach, podpierając się lewą ręką o łóżko.

    - Mam zamiar - powiedział zdecydowanym głosem - wyjść stąd! Czekanie tutaj, aż niebo po prostu zawali się na nas, nie ma najmniejszego sensu! Gdzie jest moja koszula?

    Było to coś nowego. Pułkownik zbliżył się, by pomóc Jonnie'emu utrzymać się na nogach, lecz Jonnie odprawił go ruchem ręki. Sam mógł stać. Chrissie kręciła się dokoła w podnieceniu i otworzyła trzy lub cztery niewłaściwe szuflady w komodzie. Pułkownik wziął z kąta pęk odpowiednio dobranych lasek i kijów, lecz połowę z nich odstawił z powrotem. Wartownik, który miał polecenie meldowania Robertowi Lisowi wszelkich niezwyczajnych zjawisk, natychmiast uruchomił swój radiotelefon.

    Jonnie wybrał sobie laskę w kształcie maczugi. MacKendrick zmuszał go do posługiwania się całym wachlarzem różnych lasek. Było to trudne, gdyż zarówno jego prawe ramię, jak i prawa noga były jeszcze niesprawne, a trzymanie laski w lewej ręce i skakanie na lewej nodze nie bardzo mu wychodziło. Owa laska w kształcie maczugi stanowiła prezent nadesłany przez jednego z szefów z Afryki, który nie wiedział, że Jonnie miał niesprawną prawą połowę ciała. Wykonana z czarnego drzewa była pięknie rzeźbiona. Używano jej tam zarówno jako laski, jak i broni rzutnej. Miała również bardzo wygodną rękojeść.

    Jonnie pokuśtykał do komody i oparł się o nią, zdejmując z siebie szatę szpitalną. Chrissie znalazła trzy koszule z jeleniej skóry. Jonnie wybrał najstarszą z nich i najbardziej poplamioną tłuszczem. Nałożył ją, a Chrissie zawiązała mu rzemienie na piersi. Nałożył skórzane spodnie i Chrissie pomogła mu włożyć mokasyny.

    Pomocował się trochę z szufladą i wreszcie ją otworzył. Jeden z szewców zrobił mu leworęczną kaburę i poprawił zamocowanie starej złotej klamry do szerokiego pasa. Zapiął pas z kaburą.

    W kaburze był rewolwer Smith and Wesson kaliber 457 Magnum naładowany nabojami radiacyjnymi. Jonnie wyjął go i schował do szuflady, z której wyciągnął mały miotacz. Sprawdził, czy jest naładowany i włożył go do kabury. Widząc dziwny wyraz twarzy pułkownika, rzekł:

    - Nie mam zamiaru zabijać dzisiaj żadnych Psychlosów. Właśnie był zajęty wkładaniem prawej dłoni za pas, aby mu nie przeszkadzała - prawe ramię miało tendencję do zwisania - gdy w korytarzu rozległ się jakiś harmider.

    Jonnie zamierzał wyjść z pokoju, więc nie zwracał na to uwagi. Był to prawdopodobnie Robert Lis lub pastor śpieszący, by zawracać mu głowę sprawami Rady.

    Ale nie był to żaden z nich. Drzwi otwarły się z trzaskiem i do środka wpadł jak bomba oficer dyżurny bazy. Był to kapitan MacDuff, Szkot w średnim wieku, ubrany w spódniczkę, z przypasanym do boku szkockim mieczem.

    - Sir - powiedział.

    Jonnie miał wrażenie, że wszyscy starają się przeszkodzić mu w opuszczeniu pokoju i już miał powiedzieć coś niegrzecznego, gdy kapitan wybełkotał dalszy ciąg meldunku:

    - Sir, czy posyłałeś po Psychlosa?

    Jonnie szukał futrzanej czapki. Przed operacją ogolono mu głowę i czuł się teraz jak puma z osmalonym łbem. I wtedy dotarła do niego treść zapytania. Wziął w rękę laskę, nierównym krokiem doszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz.

    Stał tam Ker!

    W świetle palących się lamp górniczych miał bardzo zaszargany wygląd. Futro Kera było aż zmatowiałe od przylgniętego doń brudu, widoczne przez wizjer kły były żółte i całe w plamach, jego tunika była z jednej strony zupełnie poszarpana, na nogach miał tylko jeden but i nie nosił czapki. Skuto go czterema łańcuchami, a koniec każdego z nich trzymali czterej żołnierze. W stosunku do karłowatego Psychlosa wyglądało to na zbytek ostrożności.

    - Biedny Ker - rzekł Jonnie.

    - Czy posyłałeś po niego, Sir? - ponowił pytanie kapitan MacDuff.

    - Wprowadźcie go do środka! - polecił Jonnie, opierając się o komodę.

    Czuł rozbawienie pomieszane z litością.

    - Uważasz to za rozważny krok? - zapytał MacDuff, ale dał ręką znak, by ruszyli do przodu.

    Jonnie polecił żołnierzom, żeby puścili końce łańcuchów i wyszli z pokoju. Czterech dalszych żołnierzy z karabinami szturmowymi wymierzonymi w Kera, których wcześniej nie zauważył, cofnęło się także. Kazał wyjść wszystkim. Pułkownik był oszołomiony.

    Chrissie skrzywiła nos. Co za smród! Będzie musiała wyczyścić i wywietrzyć całe pomieszczenie!

    Nikt nie chciał opuścić pokoju. Jonnie spostrzegł przez wizjer maski błagalny wzrok Kera. Machnięciem ręki polecił im opuszczenie pokoju, lecz widać było, że wychodzą z najwyższą niechęcią, zamykając za sobą drzwi.

    - Musiałem skłamać - powiedział Ker. - Po prostu musiałem zobaczyć się z tobą, Jonnie.

    - Widać, że ostatnio w ogóle nie używałeś grzebienia rzekł Jonnie.

    - Wsadzili mnie do diabelskiego kotła - odparł Ker. Jestem prawie na wpół oszalały. Z pozycji Jej Planetarnej Mości zleciałem w lepiący się brud, Jonnie. Mam tylko jednego brata szybowego i to ty nim jesteś, Jonnie.

    - Nie wiem, jak i dlaczego dostałeś się tutaj, ale...

    - To z powodu tego! - Ker wsadził łapę za porwaną koszulę, niepomny tego, że gdyby Jonnie był bardziej nerwowy, to mógłby go zastrzelić. Choć nieco wolniej niż normalnie, lecz Jonnie mógł wyciągnąć miotacz lewą ręką. Ale Jonnie znał Kera. Przed oczami Jonnie'ego znalazł się banknot pieniężny. Wziął go z niejakim zaciekawieniem. Dotychczas widział je tylko z daleka w łapach Psychlosów spłacających nimi zakłady. Wiedział, że były podstawowym i bardzo cennym symbolem waluty.

    Banknot miał szerokość około sześciu cali, a długość równą jednej stopie. Papier był nieco szorstki w dotyku. Jedna strona była zadrukowana na niebiesko, a druga na pomarańczowo. Umieszczony był na nim model mgławicy z naniesionym na nią wybuchem gwiezdnym. Ale rzeczą najbardziej godną uwagi były napisy w trzydziestu językach: trzydzieści systemów numerycznych, trzydzieści różnych krojów pisma - ach, jeden z nich był w języku psychlo i Jonnie mógł go odczytać.

    Napisy brzmiały: "Bank Galaktyczny", "Sto Kredytów Galaktycznych", "Gwarantowany Środek Płatniczy dla Wszelkich Transakcji", "Fałszowanie będzie karane waporyzacją" oraz "Potwierdzona wymienialność w Banku Galaktycznym po okazaniu!"

    Na niebieskiej stronie banknotu znajdowała się fotografia kogoś lub czegoś. Wyglądało to jak humanoid lub może Tolnep, którego ktoś pomylił z Dunneldeenem, lub może... któż to wie? Twarz była bardzo dostojna, prawdziwy portret uczciwości. Po odwrotnej stronie banknot miał podobnego wymiaru zdjęcie imponującego budynku o niezliczonych sklepieniach łukowych.

    Wszystko to wprawdzie było bardzo interesujące, ale Jonnie miał zamiar zajmować się dzisiaj czymś innym. Oddał więc banknot Kerowi i znów zaczął szukać czapki. Czuł się trochę nieswojo z ogoloną głową.

    Ker był zawiedziony.

    - To jest sto kredytów! - wykrzyknął. - Nie jest to waluta wydana przez bank Psychlo. Nie jest sfałszowana. Znam się na tym. Widzisz te drobne delikatne linie wokół podpisu...

    - Próbujesz mnie przekupić czy co? - zapytał Jonnie, odrzucając na bok znalezioną czapkę i szukając zamiast niej kolorowej chusty.

    - Ależ nie! - zaprzeczył Ker. - Widzisz, te pieniądze nie mają dla mnie teraz żadnej wartości, Jonnie. Popatrz!

    Jonnie oparł się wygodnie o krawędź komody i spojrzał na Kera. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na drzwi, Ker dramatycznym ruchem rozłożył na boki klapy kaftana i rozchylił poszarpaną tunikę.

    Na piersi miał wypalone piętno.

    - Trzy pręgi odmowy - powiedział Ker. - Piętno kryminalisty. Myślę, że nie jest dla ciebie żadną nowością, że byłem kryminalistą. To jeden z haków, jakie Terl miał na mnie. I dlatego wiedział, że może powierzyć mi nauczanie ciebie. Gdyby wykryto, że mam fałszywe papiery i zatrudnienie, i gdyby odesłano mnie na Psychlo, to zostałbym zwaporyzowany. Jeśli Psychlosi odbiją tę planetę, to będą przekonani, że my wszyscy pozostali przy życiu jesteśmy renegatami i zaczną nas sprawdzać. Wówczas odkryją to. Moje papiery są sfałszowane. Nie będę obciążał twej pamięci moim prawdziwym nazwiskiem: nie znając go, nie możesz być ścigany jako współsprawca. Skapowałeś?

    Jonnie nie musiał nic kapować, ponieważ Psychlosi zabiliby go natychmiast, gdyby go tylko spostrzegli, i wcale nie zawracaliby sobie głowy żadnym problemem "współsprawcy". Kiwnął potakująco głową. Wszystko to do niczego nie prowadziło. Gdzie Chrissie wsadziła te znalezione przez nich chusty?

    - I jeśli w dodatku znajdą u mnie dwa miliardy kredytów, to zarządzą przeprowadzenie powolnej waporyzacji - dodał Ker.

    - Dwa miliardy?

    No cóż, wyglądało na to, że stary Numph oszukiwał Towarzysstwo przez cały trzydziestoletni okres pobytu na Ziemi. Miał na sumieniu sprawki, do których nawet Terl nie był w stanie się dokopać: branie procentu od żeńskiego personelu administracyjnego, który prowadził rozliczenia kosztów, stosowanie podwójnych cen na kerbango, być może nawet pokątna sprzedaż rudy obcym rasom, które ładowały ją na swoje statki kosmiczne... któż to wiedział? Numph spał na czterech materacach i Ker pomyślał, że to dziwne, więc rozerwał koniec jednego z nich - i oto one!

    - Gdzie? - zainteresował się Jonnie.

    - Na korytarzu.

    Karłowaty Psychlos zapiął kaftan, a Jonnie kiwnął dłonią w kierunku wartownika zaglądającego przez małą szybę w drzwiach. Ker śmignął przez drzwi, wlokąc za sobą luźne końce łańcuchów i niepokojąc wszystkich stojących na zewnątrz, po czym wrócił z wielką skrzynią, którą rzucił z łomotem na podłogę. Potem znów śmignął na korytarz i przyniósł drugą skrzynię. Pomimo iż był niskiego wzrostu - trochę tylko wyższy od Jonnie'ego - jednak był bardzo silny. Zanim ktokolwiek go zatrzymał, Ker zapchał cały pokój starymi skrzyniami po kerbango, a każda z nich aż po sam czubek była wypełniona banknotami.

    - Jest ich jeszcze więcej na numerycznych kontach na Psychlo - powiedział Ker - ale nie możemy się do nich dobrać.

    Stał z szerokim uśmiechem na twarzy i dyszał.

    - Możesz teraz płacić gotówką renegatom w rodzaju braci Chamco - dodał.

    Kapitan MacDuff próbował powiedzieć Jonnie'emu, że sprawdzili przedtem wszystkie skrzynie na obecność materiałów wybuchowych. Chciał się też dowiedzieć, co to za papiery oraz czy dobrze zrobili, przyprowadzając tu Kera? Prawie zupełnie stracił głowę. Zdumiony patrzył na biegającego Psychlosa.

    - I chcesz za to...? - zapytał ze śmiechem Jonnie.

    - Chcę się wydostać z tego więzienia - zajęczał Ker. - Oni mnie tam nienawidzą, bo byłem ważniejszy od nich. Tak czy owak zawsze mnie nienawidzili, Jonnie. Znam się na maszynach. Czyż nie uczyłem cię, jak obsługiwać wszystkie znajdujące się tu maszyny? Słyszałem, że jest tu szkoła mechaniczna, którą nazywacie Akademią. Pozwól mi uczyć twoich ludzi, tak jak uczyłem ciebie!

    Stał w postawie tak błagalnej i tak mocno będąc przekonany, iż uczynił właściwą rzecz, że Jonnie wybuchnął długotrwałym śmiechem. Odprężony Ker również zaczął się uśmiechać.

    - Myślę, że to wspaniały pomysł, Ker - powiedział Jonnie. W tym samym momencie zobaczył w drzwiach zesztywniałego z wrażenia Roberta Lisa. Jonnie przeszedł na angielski:

    - Myślę, Sir Robercie, że kierownik szkoły otrzyma nowego nauczyciela. Jest on naprawdę doskonałym operatorem maszyn i wie wszystko na ich temat.

    Uśmiechnął się do Kera i rzekł w języku psychlo:

    - Warunki zatrudnienia są następujące: kwarta kerbango dziennie, pełna pensja wraz z premiami, standardowy kontrakt Towarzystwa omijający tylko pogrzeb na Psychlo. W porządku?

    Bardzo dobrze wiedział, że Ker prawdopodobnie ukrył gdzieś dla siebie paręset tysięcy kredytów.

    Ker zaczął z emfazą kiwać głową. Wyciągnął łapę, by walnąć nią w dłoń Jonnie'ego. Uczyniwszy to, właśnie zabierał się do wyjścia, gdy nagle odwrócił się i podszedł blisko do Jonnie'ego.

    - Mam jeszcze coś dla ciebie, Jonnie - powiedział przyciszonym głosem. - Terła umieszczono w klatce. Uważaj na Terła, Jonnie. On zamierza coś złego!

    Gdy karłowaty Psychlos wyszedł, Robert Lis popatrzył na stos pieniędzy.

    - Łapówka za pracę - rzekł śmiejąc się Jonnie. - Jest ostatnio bardzo wysoka! Przekaż je Radzie.

    - To są pieniądze galaktyczne, nieprawdaż? - zapytał Robert Lis. - Mam zamiar nawiązać kontakt ze Szkotem o nazwisku MacAdam z uniwersytetu w Szkockich Górach. On zna się na pieniądzach.

    Robert był zadowolony, że nareszcie Jonnie się śmieje; choć uważał, że postąpił nieroztropnie, dopuszczając Psychlosa tak blisko do siebie: jedno chapnięcie rzędem pazurów mogło pozbawić go połowy twarzy. Po chwili zaś ze zdumieniem uświadomił sobie, że Jonnie jest ubrany i chyba zamierza wyjść z pokoju.

    - Być może nie potrafię utrzymać w górze nieba - oświadczył Jonnie - ale również nie mam zamiaru czekać tu bez końca, aż się samo zawali. Wybieram się do bary.

    Musiał odbyć rozmowę z braćmi Chamco. Słyszał, że nie osiągnęli żadnego postępu w naprawie platformy transfrachtu, a bez tego nie dowiedzą się niczego na temat Psychlo.

3

    Heliport był dość daleko, a odległość ta wydawała się znacznie większa, gdy miało się tylko jedną nogę sprawną i laskę po niewłaściwej stronie. Windy były nieczynne i prawdopodobnie nigdy nie uda się ich uruchomić. Kuśtykając na jednej nodze, Jonnie dopiero teraz zaczynał doceniać, ile pracy musiało kosztować doprowadzenie tego miejsca do porządku. Nagle usłyszał za sobą odgłos biegnących stóp i warkliwy głos wydający rozkazy po rosyjsku. Po obu jego bokach pojawili się jacyś mężczyźni, którzy z rąk utworzyli coś w rodzaju krzesła, posadzili go na nie i zaczęli biec z nim w kierunku heliportu.

    Ktoś musiał uprzedzić dyżurnego pilota, ponieważ stał już obok górniczego samolotu pasażerskiego, który miał otwarte drzwi do kabiny pasażerskiej.

    - Nie! - wykrzyknął Jonnie i zdrową ręką wskazał na fotel pilota. "Co oni sobie myślą, że jest do niczego nie nadającym się inwalidą?"

    Pułkownik Iwan podskoczył do drzwi kabiny pilotów i otworzył je. Dwaj niosący Jonnie'ego Rosjanie dosłownie wrzucili go na fotel pilota. Nieco zmieszany pilot dyżurny właśnie zaczął zamykać drzwi do kabiny pasażerskiej, gdy nagle został odepchnięty na bok przez trzech innych Rosjan, którzy wskoczyli do samolotu z grzechotem swych karabinów szturmowych. Pułkownik Iwan po drugiej stronie samolotu pomógł wejść do środka Robertowi Lisowi i jeszcze dwóm ubranym w spódniczki Szkotom.

    Drugim pilotem był Szwed. Sadowił się w fotelu kopilota i mówił coś w języku, którego Jonnie nie rozumiał. I wtedy uzmysłowił sobie, że ten pilot, a właściwie to jeszcze kadet, miał uprawnienia tylko do lotów lokalnych.

    Jonnie okręcił się pasami bezpieczeństwa, wkładając za nie swoją chorą prawą rękę i przyjrzał się pasażerom. Rosjanie byli w czerwonych bufiastych spodniach i szarych rubaszkach i właśnie kończyli nakładać na siebie ekwipunek. Pułkownik Iwan zdjął z głowy kolorową chustę i włożył - przyklepując ręką - okrągłą, płaską czapkę futrzaną. Jonnie zobaczył na przodzie czapki czerwoną gwiazdę na złotym dysku.

    - Idziemy do ataku! - powiedział pułkownik Iwan. Widać było, że uporczywie pracował nad angielszczyzną. Jonnie uśmiechnął się. To był naprawdę międzynarodowy kontyngent! Szerokie drzwi samolotu pozostawiono otwarte i do wnętrza wpadły promienie słońca. Pilotował samolot wśród pięknego letniego dnia. Ach, te góry, te białe góry, rysujące się majestatycznie w swym bezruchu na tle ciemnoniebieskiego nieba! Przepaście pełne ciemnych cieni, drzewa pełne łagodnej ciemnej zieleni. Widać było biegnącego wzdłuż stoku niedźwiedzia, który bez wątpienia odbywał jakąś ważną wędrówkę. I całe stado wielkorogich baranów patrzących do góry na samolot, który musiał już stać się dla nich zwyczajnym widokiem.

    Jonnie obniżył lot samolotu zaraz za ostatnimi wzniesieniami wschodniego zbocza, kierując się w stronę równin. Było lato. Niedawno musiał padać deszcz, gdyż rozkwitły kwiaty. Widzieli przed sobą pofałdowany krajobraz rozciągający się aż po bezkresny horyzont i popstrzony stadami pasącego się bydła. Były to nieprzebrane przestrzenie, w których mógł żyć człowiek.

    Piękna planeta! Co za urocza planeta! W pełni zasługująca na ocalenie.

    Dyżurny pilot obserwował Jonnie'ego ze zdumieniem. Za pomocą tylko lewej ręki i lewej nogi Jonnie lepiej pilotował samolot, niż on sam mógłby kiedykolwiek pilotować, nawet gdyby miał pięć rąk.

    Jeździec? Jonnie śmignął w dół, aby zobaczyć, kto to lub co to było. Płaski kapelusz z czarnej skóry? Zwinięta lina w rękach? Zaganiający do kupy małe stado.

    - Gauczo - powiedział Robert Lis. - Z Ameryki Południowej. Hodują teraz bydło.

    Szybkim ruchem Jonnie opuścił w dół boczną szybę i pomachał ręką, a gauczo odpowiedział podobnym gestem.

    Co za piękny dzień na pierwsze wyjście na zewnątrz!

    Wkrótce ujrzeli przed sobą bazę. Mrowie ludzi. Ze trzydziestu lub czterdziestu patrzyło w kierunku samolotu.

    Jonnie posadził samolot tak precyzyjnie, że nie rozgniótłby nawet skorupy jajka. Chwała niebiosom, że nikt z olbrzymiego tłumu nie wtargnął na pas lądowania, zanim posadził tam samolot. Stali tam: brązowoskórzy, czarnoskórzy, w jedwabnych kaftanach, w wystrzępionych samodziałach, kobiety, mężczyźni... co za straszne mrowie ludzi!

    Jonnie otworzył drzwi kabiny, włożył do ust pierwszy i czwarty palec lewej ręki i przeraźliwie gwizdnął. Przez gwar tłumu jego wyćwiczone ucho usłyszało to, co chciało usłyszeć: dźwięk kopyt. I oto pojawił się Wiatrołom.

    Jonnie odpiął się z pasów bezpieczeństwa i zanim ktokolwiek zdążył mu przeszkodzić, ześlizgnął się na dół - niezły wyczyn, biorąc pod uwagę fakt, że kabina pilotów na samolotach Psychlosów znajdowała się wysoko. Prawe ramię mu zawadzało, więc wsunął dłoń za pas.

    Wiatrołom rżał i podskakiwał z radości, że znów go widzi, i omal nie zwalił go z nóg, trącając nosem.

    - Obejrzyjmy nogę - rzekł Jonnie klękając i próbując wziąć w rękę przednią pęcinę, którą - jak się zdawało - Wiatrołom zranił, zjeżdżając w dół klifu.

    Ale Wiatrołom myślał, że chodzi o sztuczkę, której nauczył go Jonnie - o podanie kopyta - więc podniósł prawe kopyto, chcąc je podać Jonnie'emu, co spowodowało, że Jonnie się przewrócił.

    - Wszystko w porządku z tobą - rzekł ze śmiechem Jonnie i potrząsnął kopytem.

    Intensywnie myślał, jak ma wsiąść na grzbiet konia. Jeśli skoczy brzuchem na grzbiet i szybko przerzuci się przez lewą nogę, to powinno się udać. Zrobił tak. Sukces! Nie potrzebował żadnej pomocy.

    Teraz tylko przejechać się dookoła i odszukać tych wstrętnych braci Chamco. I dowiedzieć się, co spowodowało opóźnienie w naprawie urządzeń transfrachtu.

    Ale wokół konia cisnęli się ludzie. Czarne twarze, brązowe twarze, opalone twarze, białe twarze. Ręce dotykające jego mokasynów, race usiłujące dawać mu różne rzeczy. I wszyscy mówili naraz. Śmiejące się twarze, witające go radośnie twarze. Gdyby ci ludzie wiedzieli, że wszystko, czego dokonał, mogło zakończyć się totalnym fiaskiem! I że to urocze niebo nad nimi mogło wkrótce zostać zasnute widmem śmierci. Zacisnął wargi. Lepiej będzie, jeśli zabierze się do swojej roboty. Jakiekolwiek schlebianie mu było nieco żenujące, szczególnie że wcale nie zasługiwał na nie.

    Rozległ się dźwięk końskich kopyt. A potem głos pułkownika Iwana wydającego komuś rozkazy po rosyjsku. Pojawił się jakiś Rosjanin, prowadząc ze sobą sześć koni. Warkliwa komenda i już pułkownik Iwan wraz z czterema Rosjanami wsiadali na konie, a za ich przykładem poszedł Robert Lis. Zarówno Rosjanie, jak i konie musiały czekać na nich w bazie.

    Dwóch ubranych w spódniczki Szkotów stanęło po obu stronach Wiatrołoma. Łagodnie zaczęli rozsuwać ciżbę ludzką na boki, tak by Jonnie mógł posuwać się do przodu. Teraz musiało być już chyba około pięćdziesięciu osób!

    Jakiś mały chłopiec w szkockiej spódniczce rozepchnął łokciami tłum i nałożył na łeb Wiatrołoma linę do prowadzenia konia. Ponad gwar przebił się jego piskliwy głos:

    - Jestem Bittie MacLeod. Dunneldeen powiedział, że mam być twoim paziem, więc oto jestem, Sir Jonnie!

    Chłopiec zaczął prowadzić Wiatrołomy w kierunku bazy. I choć Wiatrołom dawał się prowadzić tylko naciskiem pięt lub za pomocą innych sygnałów, Jonnie nie miał serca, by chłopcu odmówić. Za nim jechało pięciu Rosjan z długimi tyczkami lancami? - opartymi o strzemiona, na których powiewały proporce, oraz z karabinami szturmowymi. Jeden z gauczo śmignął na swym koniu i dołączył do nich. Drużyna szwedzkich żołnierzy wypadła z bazy i prezentowała broń. Z terenu bazy zaczęli wychodzić robotnicy. Wielki samolot pasażerski wylądował na pasie i wysypało się z niego trzydziestu Tybetańczyków odbywających pielgrzymkę do bazy, którzy przyłączyli się do tłumu. Dwie platformy transportowe zahuczały na peryferiach bazy i wygramoliło się z nich około czterdziestu mieszkańców miasta leżącego na północ od bazy. Jeszcze inna platforma przygnała w kierunku Akademii.

    Jadąc wolniutko, na prowadzonym przez Bittie MacLeoda koniu, Jonnie ogarnął wzrokiem radosny tłum. Krzyczeli coś do niego, machali rękami i wiwatowali na jego cześć. Od czasu zgromadzenia w Szkocji nigdy nie widział tylu ludzi naraz. Musiało ich tu być ze trzy setki!

    Białe ręce, czarne ręce z różowymi dłońmi, żółte ręce, niebieskie kaftany, pomarańczowe suknie, szare marynarki, proste włosy blond, brązowe włosy, poskręcane czarne włosy, języki, języki, języki: wszystkie mówiące "Halo, Jonnie!"

    Jonnie z obawą spojrzał na bezchmurne błękitne niebo. Przez moment zaskoczył go widok bezzałogowego samolotu... nie, to był tylko bezpilotowy samolot zwiadowczy, których wiele patrolowało teraz stale planetę w obawie przed inwazją. Wszystkie głosy zlewały się w głośny gwar. Jedna z kobiet coś mu wcisnęła w rękę - bukiet polnych kwiatów - i krzyknęła: "Dla Chrissie!" Skinął głową w podzięce, ale nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić, więc włożył je za pas.

    Mieszkańcy Ziemi, w których rozbudziły się nadzieje, mogli wyprostować się i znów zacząć żyć normalnie.

    Był zmieszany tym przyjęciem. Przecież oni nie wiedzieli, że mogło mu się nie udać. Niezależnie od tego, że w ogóle nie lubił schlebiania, miał uczucie, że na pewno na nie nie zasługiwał.

    Robert Lis zrównał swego konia z koniem Jonnie'ego. Widział, że chłopaka coś dręczy. Nie chciał jednak popsuć mu tego dnia. - Pomachaj im trochę, chłopcze! Po prostu podnieś lewą rękę i pokiwaj nią!

    Jonnie pomachał ręką i wtedy tłum oszalał.

    Posuwali się z trudem pod górę w kierunku starych kwater Chinkosów. Była tam kostnica. Była tam także kopuła, za którą mieściła się kwatera Terla, gdzie tak często wystawał po nocach...

    Jonnie ze zdumienia wytrzeszczył oczy. Zobaczył w klatce Terla z obrożą na szyi. Terl brykał i skakał dokoła. Niejasne uczucie niepokoju ogarnęło Jonnie'ego, więc polecił szkockiemu chłopcu, by go zaprowadził do klatki.

4

    Było jeszcze mnóstwo czasu. To, co miał do załatwienia z braćmi Chamco, było ważne, ale parę minut zwłoki nie zrobi różnicy. Byłoby na pewno lepiej, gdyby mógł dowiedzieć się, co Terl knuje.

    Ciżba ludzi wciąż narastała. Większość osób szkolonych w Akademii, jak tylko usłyszała, że Jonnie zjawił się w bazie, natychmiast zażądała, aby zwolniono ich na parę godzin. I oto zjawili się tu wszyscy. Napływało coraz więcej ludzi z New Denver. Zaprzestano wszelkiej pracy i wszystkie maszyny w podziemnych warsztatach bazy stanęły. Na obrzeżu tłumu pojawiło się paru członków Rady. Wśród nich był Brown Kulas Staffor, obecny szef tego kontynentu. Tłum liczył już ponad sześćset osób. Hałas był ogłuszający.

    Terl spostrzegł zbliżającego się do klatki zwierzaka i zaczął brykać jeszcze gwałtowniej.

    Jonnie widział, że cały ten teren nie został uszkodzony w czasie 1'! bitwy. Tryskająca na kształt gejzeru woda wyżłobiła kilka głębokich bruzd na płaskowyżu, spływając z niego. Jeden czy dwa pręty klatki nosiły szczerby po kulach, a woda tylko dobrze wypłukała klatkę, wcale jej nie uszkadzając. Popatrzył na skrzynkę rozdzielczą na słupie i stwierdził, że nic się w niej nie zmieniło: pręty nadal znajdowały się pod napięciem, które było doprowadzane przez te same kable. Ktoś zbudował zaporę, żeby ludzie nie mogli dosięgnąć prętów. Tak, to była wciąż ta sama klatka, tylko teraz na jej obrzeżach rosły kępy trawy. Przez ileż to miesięcy siedział w tej klatce, wyglądając na zewnątrz, i przez ileż to nocy stał na zewnątrz, zaglądając do środka. Ile koszmarów sennych było z tym związanych.

    Chciał wypytać Terla. Wzdragał się przed mówieniem znowu przez te pręty. Normalny poziom głosu nie dosięgnąłby klatki w tym zgiełku, a on nie miał zamiaru się wydzierać. Napotkał wzrok wartownika i kiwnął na niego. Ale zamiast wartownika przepchał się do niego dowódca bary.

    Po spódniczce Jonnie rozpoznał, że był to Argyll. Pochylił się w jego stronę i rzekł półgłosem:

    - Zechciej łaskawie wyłączyć elektryczność na słupie i każ wartownikowi otworzyć drzwi do klatki!

    - Co?! - wykrzyknął zdumiony dowódca bazy.

    Jonnie pomyślał, że ten go chyba nie usłyszał i ponowił prośbę. I wtedy spostrzegł, że ten człowiek nie miał zamiaru go usłuchać. Pomiędzy Klanami Argyllów i Fearghusów zawsze były pewne tarcia, co często przeradzało się w wojnę, i Jonnie przypomniał sobie, że dopiero jego wizyta w Szkocji przerwała ostatnią z takich wojen. Nie miał zamiaru kłócić się z tym człowiekiem. Ale nie miał również zamiaru krzyczeć do Terla przez pręty klatki.

    Robert Lis popatrzył na Terla, na klatkę, na Argylla, na tłum i na skrzynkę wyłączników na słupie. Wyciągnął rękę, by powstrzymać Jonnie'ego. Ale Jonnie już się ześlizgnął z konia. Pułkownik Iwan rozepchnął paru ludzi na bok i wetknął Jonnie'emu w rękę laskę w kształcie maczugi.

    Kuśtykając, Jonnie podszedł do zewnętrznych wyłączników na słupie i otworzył ochraniającą je skrzynkę. Gdy odłączał centralną szynę wyłączników, przeskoczyła po nich elektryczna iskra. Tłum rozstępował się przed nim, gdy zobaczył, w jakim kierunku zmierza. Nagle wszyscy zamilkli, a milczenie to zaczęło się rozchodzić jak fala od miejsca, w którym znajdował się Jonnie, aż do samych krańców tłumu.

    W całym tym zgiełku wartownik nadal stał na posterunku przy klatce. Przy pasie miał zawieszone klucze do drzwi... Jonnie wyciągnął je z pasa wartownika. Zapadła głęboka, pełna napięcia cisza.

    Terl skorzystał z okazji, by dziko zawyć.

    Dowódca bazy ruszył do przodu, ale powstrzymała go potężna dłoń pułkownika Iwana. Pułkownik nie chciał mieć żadnych dodatkowych osób w polu ostrzału. Pozostali Kozacy natychmiast ustawili się w półkole. Rozległ się ostry szczęk repetowanych karabinów szturmowych i cztery lufy skierowały się na Terla w klatce. Paru Szkotów pobiegło pędem na dachy starych kwater Chinkosów i za chwilę rozległ się trzask repetowanych i wymierzanych w Terla karabinów.

    Tłum się odsunął od barier klatki.

    Jonnie usłyszał dźwięk repetowania zamków. Odwrócił się i normalnym głosem, gdyż było teraz zupełnie cicho, z wyjątkiem wrzeszczącego Terla, powiedział:

    - Kula może odbić się rykoszetem od tych prętów i polecieć w tłum, więc proszę odłożyć karabiny!

    Poluzował miotacz w kaburze i potem sprawdził, czy był ustawiony na "Oszołomienie" i "Bez płomienia". Był całkowicie przekonany, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Terl miał obrożę i był przykuty łańcuchem. I choć nie byłoby rozsądne znaleźć się w zasięgu jego łap, to jednak sądząc po jego nastroju będzie próbował tylko błaznować.

    Zamek drzwi otworzył się znacznie łatwiej niż poprzednio. Ktoś musiał go naoliwić. Jonnie otworzył drzwi. Tłum aż sapnął z wrażenia. Ale uwaga Jonnie'ego nie była teraz zwrócona na tłum. Terl zaryczał.

    - Przestań błaznować, Terl! - powiedział Jonnie.

    Terl natychmiast usłuchał i kucnął przy tylnej ścianie klatki, w jego bursztynowych oczach pojawiły się złośliwe błyski rozbawienia. - A więc, cześć, zwierzaku.

    Gdzieś spośród tłumu odezwał się głos pastora: - On nie jest zwierzakiem!

    - Widzę - powiedział Terl - że ktoś cię solidnie poszarpał. szponami. Och, trudno, zdarza się, gdy ktoś jest głupi. Jak to się stało, szczurzy móżdżku?

    - Bądź grzeczny, Terl! Jak ci się zdaje, co robisz w tej klatce?

    - Och, ten akcent Chinko! - wykrzyknął Terl. - Mimo że tyle się nad tobą napracowałem, nie udało mi się zrobić z ciebie wykształconej istoty. Bardzo dobrze, jeśli chcesz tej grzeczności... Jak to się mówiło w języku Chinko: "Wybacz mi nieświadome narzucanie mej mowy twym lordowskim uszom..."

    Miał zamiar kontynuować snucie tasiemcowych poniżeń starych Chinkosów. Potem roześmiał się zjadliwie.

    - Odpowiedz na pytanie, Terl!

    - No wiesz? Przecież jestem... - odparł, używając słowa w psychlo, którego nigdy przedtem nie słyszał.

    Jonnie wszedł do klatki, żeby się przekonać, czy Terl nie zmajstrował czegoś, co mogło ujść uwagi innych. Kuśtykał więc dokoła klatki, trzymając się z dala od Terla i mając go cały czas na oku. Obejrzał wewnętrzne ściany pod prętami i zajrzał do basenu. Terl miał niewielki stos swych rzeczy zawiniętych w brezent. Jonnie kiwnął, by Terl się cofnął, i podszedł do luźnego pakunku. Szybkim ruchem otworzył go. Były tam części garderoby, nie więcej niż na jeden ubiór. Terl miał na sobie teraz inny ubiór, a pod spodem był całkiem nagi. W klatce był też pogięty rondel na kerbango z dziurką w środku i słownik języka psychlo! Do czego, u licha, wykształcony Terl potrzebował słownika?!

    Jonnie cofnął się poza zasięg łańcucha. Co to było za słowo, którego Terl właśnie użył? Aha, oto ono: "Skrucha - uczucie żalu lub wyrzut za coś, co się zrobiło lub czego się nie zrobiło; termin zaadaptowany z języka Hocknerów i obecnie używany przez pewne obce rasy".

    - Skrucha? - rzekł Jonnie. - U ciebie? Teraz jemu z kolei zachciało się śmiać.

    - Czyż nie wsadziłem cię do klatki? Nie możesz zrozumieć, że mogłem z tego powodu mieć poczucie winy?

    Jonnie odnalazł to słowo: "Wina - bolesne uczucie wyrzutów sumienia, wynikające z przekonania, że zrobiło się coś złego lub niemoralnego; zaadaptowane z języka Chinko i użyteczne dla urzędników politycznych do poniżania osobników z podległych ras; według profesora Halza przejawia się ona faktycznie jako stan emocjonalny u niektórych obcych ras". Zamknął z trzaskiem słownik.

    - Ty również powinieneś trochę czuć się winny, zwierzaku. Pomimo wszystko byłem dla ciebie jak ojciec, a ty dzień i noc kombinowałeś tylko, jak zniszczyć moją przyszłość. Podejrzewam, że po prostu wykorzystywałeś mnie, żeby potem oszukać...

    - Jak na przykład eksplodujący pojazd transportowy wszedł mu w słowo Jonnie.

    - Co za eksplodujący pojazd?

    - Platforma dostawcza - cierpliwie wyjaśnił Jonnie.

    - Och, myślałem, że chodzi ci o ten spychacz, do którego byłeś przywiązany i który eksplodował wtedy na płaskowzgórzu. Wy, zwierzaki, zawsze mieliście trudności w opanowaniu obsługi maszyn! - powiedział Terl i westchnął. - A więc oto jestem... narażony na rewanż z twej strony.

    Jonnie nie zadał sobie nawet trudu, by sprawdzić w słowniku znaczenie słowa. Wiedział, że będzie to jeszcze jedno ze słów, którego żaden Psychlos nigdy nie używał.

    - Ani nie kazałem zamykać cię w klatce, ani zakładać tej obroży. Sam tego chciałeś. Właściwie, powinienem kazać cię przenieść z powrotem na poziom mieszkalny bazy. Brykanie tutaj na wpół nago...

    - Myślę, że tego nie zrobisz - rzekł Terl złośliwie. - Po co przybyłeś tu dzisiaj?

    Lepiej byłoby nie mówić Terlowi zbyt dużo, ale nie było innego sposobu, żeby wydobyć od niego jakieś informacje.

    - Przybyłem tu, żeby wyjaśnić z braćmi Chamco przyczyny opóźnienia naprawy urządzeń transfrachtu.

    - Tak też myślałem - powiedział Terl obojętnie. Westchnął głęboko i podniósł się.

    Tłum na zewnątrz klatki cofnął się przestraszony. Potwór był co najmniej cztery stopy wyższy od Jonnie'ego. Pazury, widoczne przez wizjer maski kły...

    - Zwierzaku - rzekł Terl - pomimo że w przeszłości dzieliły nas różnice zdań, myślę, że niedługo już przyjdziesz prosić mnie o pomoc. A ponieważ jestem... i... - dwa dalsze słowa, których Jonnie nie rozumiał i nie miał zamiaru szukać w słowniku - więc będę prawdopodobnie na tyle głupi, że ci pomogę. Po prostu zapamiętaj to sobie, zwierzaku! Gdy sytuacja stanie się zbyt trudna dla ciebie, przyjdź do Terla! Czyż mimo wszystko nie byliśmy braćmi szybowymi?

    Jonnie roześmiał się krótko. Tego było już po prostu za dużo. Rzucił słownik na brezent, odwrócił się i opierając się ciężko na lasce, wyszedł z klatki.

    Z chwilą gdy zamknął i zaryglował drzwi, Terl wydał z siebie straszliwy ryk i zaczął biegać po klatce, waląc się łapami po piersi. Jonnie rzucił klucze wartownikowi, a potem podszedł do słupa i z powrotem włączył elektryczność. Wciąż śmiał się do siebie, gdy kuśtykał w kierunku Wiatrołoma. Z tłumu słychać było głosy ulgi. Nagle z tłumu wyszedł z koniem Brown Kulas Staffor. Jonnie poznał go i zamierzał właśnie pozdrowić, kiedy nagle się powstrzymał. Nigdy przedtem nie widział na czyjejkolwiek twarzy wyrazu takiej otwartej, wrogiej nienawiści.

    - Widzę, że teraz są dwie kaleki! - powiedział Brown Kulas Staffor.

    Po tych słowach odwrócił się tyłem do Jonnie'ego i odszedł powłócząc szprotawą stopą.

5

    Było tam wielu ludzi, którzy mieli potem opowiadać swoim prawnukom, że byli naocznymi świadkami, jak Jonnie wszedł do klatki z potworem, i którzy dzięki temu mieli uzyskać duże znaczenie i rozgłos.

    Siedząc z powrotem na Wiatrołomie, Jonnie jechał stępa w kierunku wolno stojącej małej kopuły, w której zainstalowano braci Chamco.

    - Nie był to twój najlepszy wyczyn - powiedział Robert Lis, jadąc tuż przy boku Jonnie'ego. - Nie strasz ludzi w ten sposób! Sam był aż sztywny z przestrachu.

    - Nie przybyłem tu po to, by się spotykać z ludźmi - odparł Jonnie. - Chciałem zobaczyć się z braćmi Chamco i właśnie tam zmierzam.

    - Musisz jednak myśleć o tym, jak się zachowujesz publicznie - rzekł Robert Lis łagodnie. - To ich przestraszyło.

    Był to pierwszy dzień Jonnie'ego po wyjściu ze szpitala i Robert chciał, by miał o nim tylko dobre wspomnienia, ale ta wizyta u Terla mogła przyprawić o palpitację serca.

    - Jesteś teraz symbolem - dodał Robert.

    Jonnie odwrócił się do niego. Bardzo lubił Sir Roberta. Ale nie mógł wyobrazić siebie jako jakiegokolwiek symbolu.

    - Jestem po prostu Jonnie Goodboy Tyler - zaśmiał się pogodnie. - To znaczy MacTyler!

    Sir Robert poczuł, jak opuszczają go wszelkie troski. Cieszyło go, że Jonnie fiest taki szczęśliwy.

    Tłum zachowywał się teraz znacznie ciszej. Pułkownik Iwan otrząsnął się już ze strachu o Jonnie'ego i ustawił swych Kozaków w ochronną formację. Bittie MacLeod też pozbył się już uczucia strachu i prowadził Wiatrołoma w kierunku, który - jak się zdawało - koń sam wyznaczał. Odpowiedzialny za bazę Argyll wychylił potajemnie kieliszek whisky ze schowanej w kieszeni butelki i przekazał ją swemu zastępcy.

    Jonnie ogarnął wzrokiem znajdującą się przed nimi samotnie stojącą kopułę. Patrzcie no, świetnie sobie poradzili z tym pomieszczeniem dla braci Chamco! Przezroczystą kopułę przywieźli z nieczynnej kopalni. Ustawiono ją na betonowym kręgu. Śluza atmosferyczna była jedną z lepszych - przezroczyste drzwi obrotowe, które nie wypuszczały gazu na zewnątrz i nie wpuszczały do środka powietrza. Był tam też oddzielny zbiornik z gazem do oddychania i oddzielna pompa. Przezroczysta kopuła miała żaluzje przeciwsłoneczne, które - pomimo grzejącego słońca - były teraz otwarte. Wydawało się, że Psychlosi niewiele zważali na zimno lub ciepło. To tutaj bracia Chamco opracowywali plany i propozycje w zamian za obiecaną zapłatę - dzięki odkryciu przez Kera kredytów, można im będzie teraz płacić gotówką.

    Jonnie znał ich jeszcze ze swej nauki w kopalni. Obaj byli wysokiej klasy inżynierami konstrukcji i planowania, absolwentami wszystkich uznanych szkół Towarzystwa na Psychlo. Z raportów wynikało, że byli bardzo chętni do współpracy i nawet dość uprzejmi - na tyle, na ile Psychlos w ogóle potrafił być uprzejmy. Ich pojęcie uprzejmości miało tylko jeden kierunek: w odniesieniu do nich.

    Widać ich było wewnątrz pracujących dwóch wielkich obitych materiałem biurkach, przy których stały deski kreślarskie. Było tam urządzenie rozmównicze zwykłego typu, tak że można było porozumiewać się z nimi z zewnątrz bez potrzeby wchodzenia przez śluzę. Ale Jonnie nie mógł nawet wyobrazić sobie próby omawiania spraw technicznych przez jedno z takich urządzeń.

    Pułkownik Iwan chyba odgadnął jego myśli. Wysunął się do przodu i zapytał kulawą jeszcze angielszczyzną:

    - Ty wchodzić w środek?

    Potem zaś rozejrzał się gorączkowo za znającym rosyjski Koordynatorem.

    Koordynator przetłumaczył:

    - Mówi, że w tej kopule jest kuloodporne szkło. Nie może zapewnić ci ochrony z karabinów szturmowych.

    Robert Lis zainterweniował nieco w desperacki sposób.

    - Czy nie jesteś już zbyt długo na powietrzu, jak na pierwszy raz? - zapytał.

    - Po to przecież tu się wybrałem - odparł Jonnie, zsuwając się z Wiatrołoma.

    Pełen wątpliwości pułkownik Iwan podawał mu laskę w kształcie maczugi i jednocześnie mówił coś do tłumacza.

    - Pułkownik mówi, żebyś nie zatrzymywał się w śluzie przetłumaczył Koordynator.

    - Po wejściu do środka natychmiast przesuń się w prawą stronę. Jeśli tego nie zrobisz, to jego ludzie nie będą mogli dostać się do wnętrza w razie potrzeby.

    Kuśtykając w kierunku śluzy atmosferycznej, Jonnie słyszał głosy z tłumu:

    - Tutaj też zamierza wejść do środka! Czyż nie zdaje sobie sprawy, że ci Psychlosi... Och, popatrz na te straszne bestie tam wewnątrz...

    Jonnie nie lubił być niczym krępowany. Ciężko być symbolem. Stwarzało to masę nowych problemów! Było to dla niego coś zupełnie nowego, że nie mógł się już swobodnie i według własnego uznania poruszać i że inni będą mieli w tych sprawach coś do powiedzenia.

    Domyślił się, że bracia Chamco mieli zwyczaj trzymania zamkniętych żaluzji przeciwsłonecznych, ponieważ - mimo iż teraz były otwarte - paliły się wszystkie światła. Nałożył na twarz podaną przez pilota maskę powietrzną.

    Przekuśtykał przez śluzę atmosferyczną z pewną trudnością. Śluzy były budowane dla Psychlosów, więc zawsze poruszał się w nich niezgrabnie. Były dla niego zbyt ciężkie i stawiały zbyt duży opór przy pchaniu.

    Bracia Chamco przerwali zajęcia i siedzieli w milczeniu, patrząc na niego. W żadnym wypadku nie wyglądali na wrogo nastawionych, ale też nie pozdrowili go.

    - Przyszedłem, żeby zorientować się, jak wygląda postęp w odbudowie urządzeń transfrachtu - rzekł Jonnie, stosując miłą intonację psychlo - tak miłą, jak zawsze mili byli Psychlosi.

    Nic na to nie odpowiedzieli. Mniejszy z braci Chamco był jakoś dziwnie przyczajony czy może ostrożny w ruchach?

    - Jeśli potrzebujecie jeszcze jakichś dodatkowych materiałów - dodał Jonnie - to sam z przyjemnością dopilnuję, by je wam dostarczono.

    - Całe urządzenie zostało do cna wypalone. Konsola. Wszystko. Zniszczone! - powiedział większy z braci Chamco.

    - Trudno, tak się stało - rzekł Jonnie, opierając się na lasce tuż przy śluzie. - Ale jestem pewien, że niektóre elementy są po prostu wspólne dla wszystkich urządzeń. A mamy przecież miniaturowe urządzenia tego typu w samolotach transportowych, które niezbyt się chyba różnią wielkością.

    - To bardzo trudne - orzekł mniejszy z braci Chamco.

    Czy to w jego oczach było coś dziwnego, czy też po prostu był to normalny wzrok normalnego Psychlosa?

    - Powinniśmy odbudować je - rzekł Jonnie. - Dopóki tego nie zrobimy, nie będziemy wiedzieli, co się stało z Psychlo.

    - Potrzeba na to wiele czasu - powiedział większy Chamco.

    Czy miał on w oczach jakiś dziwny błysk? Ale przecież w bursztynowych oczach Psychlosów zawsze świeciły się żółte ogniki.

    - Próbowałem połapać się w tym - rzekł Jonnie i spojrzał na biurko, gdzie leżało kilka podręczników, a wśród nich taki sam; jaki rzucił na podłogę tego ranka. - Gdybyście mogli mi wyjaśnić...

    Mniejszy Chamco skoczył!

    Większy Chamco odskoczył od swego biurka i zaatakował. Obaj ryczeli.

    Jonnie odskoczył do tyłu, potykając się. Laska w kształcie maczugi uniosła się w powietrze. Rzucił nią w bliżej znajdującego się Chamco, ale był to słaby rzut. Nigdy nie był mańkutem.

    Zobaczył śmigającą w powietrzu olbrzymią łapę, która zmierzała w jego kierunku.

    Ukląkł i lewą ręką zaczął wyciągać miotacz. Pazury zahaczyły o jego policzek.

    Jonnie strzelił. Odrzut pchnął go w stronę drzwi, więc starał się wcisnąć w śluzę atmosferyczną. Była jednak zablokowana lub zamarznięta. Upadł na podłogę. Widząc but zamierzający pogruchotać mu żebra, Jonnie strzelił. But zmiotło na bok. Para owłosionych łap zbliżała się do jego gardła! Towarzyszył temu oszalały ryk.

    Jonnie strzelił w łapy, a potem w olbrzymią pierś. Pakował w nią ładunek po ładunku. Zdołał się jakoś podnieść na kolana. Dwa gigantyczne ciała z hukiem padły na podłogę. Jonnie jeszcze raz strzelił do każdego. Obaj bracia leżeli płasko na podłodze. Mniejszy z braci Chamco był całkowicie ogłuszony. Ale znajdujący się za nim większy Chamco nagle błyskawicznie sięgnął do szuflady biurka, otworzył ją i coś z niej wyjął. Jonnie nie mógł dojrzeć, co to jest, ponieważ widok zasłaniał mu blat biurka. Odsunął się więc na bok, by mieć lepsze pole widzenia.

    Większy z braci Chamco trzymał w łapie mały miotacz. Ale nie próbował nawet celować w Jonnie'ego. Celował we własną głowę.

    Próbował popełnić samobójstwo!

    Jonnie z zimną krwią wycelował i wytrącił miotacz z łapy większego Chamco. Miotacz nie eksplodował. Część ładunku energetycznego rąbnęła jednak w Psychlosa, który klapnął z powrotem na podłogę zupełnie ogłuszony.

    Przeklęty brak władzy w prawym ramieniu i prawej dłoni! Nie od razu udało mu się odzyskać laskę. Podrygując niezdarnie, dotarł do ściany kopuły i oparł się o nią.

    W pomieszczeniu było aż gęsto od dymu kłębiącego się wokół otworów odprowadzających zużyty gaz do oddychania. Jonnie był na wpół ogłuszony przez te wszystkie ryki i wrzaski oraz przez wybuchy miotacza.

    Buch! Co to się teraz działo? Przecież obaj leżeli bez ruchu. Skąd więc ten atak?

    Drzwi śluzy atmosferycznej się obróciły i wpadł przez nie pułkownik Iwan wraz z wartownikiem.

    - Nie strzelajcie! - ostrzegł Jonnie. - Tutaj jest gaz do oddychania, więc promieniowanie rozerwałoby nas na strzępy. Przynieście jakieś kajdanki!

    - Nie mogliśmy znaleźć masek powietrznych! - jęknął histerycznie wartownik i zaraz potem wyleciał na zewnątrz w poszukiwaniu kajdanków.

    Pułkownik Iwan dociągnął rzemienie dopasowując maskę do twarzy, aby mieć lepszy widok przez wizjer na rozciągniętych na podłodze obu Psychlosów. Wyglądali na nieprzytomnych, ale Jonnie wciąż miał ich na muszce miotacza.

    Gestem ręki Jonnie wskazał na maski do oddychania Psychlosów, które wisiały na wieszaku. Pułkownik Iwan chwycił je i nałożył na twarze nieprzytomnych braci Chamco. Następnym gestem Jonnie wskazał regulator recyrkulatora gazu do oddychania. Pułkownik Iwan podszedł do niego, wyłączył cyrkulację gazu, a potem z olbrzymią siłą zsunął do tyłu przegrody śluzy, wpuszczając do środka powietrze.

    Wartownicy mogli w końcu wejść do wnętrza, grzechocząc i podzwaniając kajdankami, które zaczęli nakładać braciom Chamco.

    Jonnie wykuśtykał na zewnątrz. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że tłum był tam przez cały czas i wszystko widział przez szkło kopuły. Niektórzy pokazywali na jego twarz i dopiero wtedy poczuł, że krwawi.

    Pokuśtykał do Wiatrołoma i dosiadł go.

    Z tłumu, który wartownicy starali się uporządkować, dobiegły głosy:

    - Dlaczego on zaatakował Psychlosów? To oni go zaatakowali...! Uwaga, jedzie platforma i podnośnik widłowy, proszę usunąć się na bok...! Nie mam za złe Jonnie'emu, że postrzelił tych Psychlosów... Czy ktoś mógłby nam pomóc przy ciałach.. Dlaczego pozwolono mu wejść do środka...? Jak to się stało, że zaatakowali go...? Słyszałem, że ci Psychlosi... Ale ja to widziałem: on był bardzo uprzejmy, a oni rzucili się na niego. Dlaczego to zrobili..

    Jonnie nie miał ani chustki, ani kawałka jeleniej skóry, by zetrzeć krew kapiącą mu na myśliwską koszulę. Któryś z mechanikow wręczył mu tampon ze szmat odpadowych, więc przyłożył go do policzka.

    - Uważano ich za uległych Psychlosów! Dlaczego więc zaatakowali go...? - dobiegały głosy z tłumu.

    Jonnie sam chciałby się tego dowiedzieć. Co to on takiego powiedział? Tknęła go nagła myśl.

    - Czy ktokolwiek nagrał to wszystko na rejestrator obrazów? Naszą rozmowę na pewno było słychać przez urządzenie rozmównicze - zawołał.

    Otóż było aż piętnaście rejestratorów obrazów nagrywających na dyski wszystko od momentu jego wyjścia z samolotu. Szkot z Klanu Argyllów pośpieszył do przodu i pomachał jednym z nich.

    - Czy może ktoś skopiować to dla mnie? - zapytał Jonnie. Muszę wiedzieć, co sprowokowało ich do tego czynu.

    - Och tak, Sir, natychmiast!

    Zanim Jonnie zdążył zsiąść z Wiatrołoma i wejść do samolotu, miał już kilka gotowych kopii. Miał zamiar dokładnie je przestudiować.

    - Pomachaj! - rzekł Robert Lis.

    Jonnie pomachał ręką. Tłum patrzył na niego. Niektóre twarze były bardzo blade, a twarze czarne - cokolwiek szarawe.

    - Proszę się cofnąć! - wołali strażnicy. - Proszę zrobić przejście!

    Już w bazie tego wieczoru, zaraz po kolacji, pułkownik Iwan wszedł do pokoju Jonnie'ego razem z Koordynatorem.

    - Chce, żebym ci powiedział, że narażasz się na zbyt duże niebezpieczeństwo.

    Tyrada na pewno byłaby znacznie dłuższa, więc Jonnie przeciął ją, mówiąc:

    - Powiedz mu, że może po prostu mam serce Kozaka!

    Rosjanin roześmiał się i potem często powtarzał słowa Jonnie'ego.

    Był to naprawdę pełen wydarzeń i emocji dzień.

    Trzy dni później Jonnie otrzymał poufne pismo od Rady. W owym czasie nie zwrócił jednak na nie większej uwagi. Później jednak krytykował siebie za to, że w porę nie uświadomił sobie, jakie było złowieszcze.

    Pismo było krótkie, bardzo grzeczne i uchwalone niewielką większością głosów. /Uchwalą Rady w interesie jego bezpieczeństwa, w celu uniknięcia kłopotów oraz mając na uwadze jego wartość dla państwa, zarządza się, by Johnie Goodboy Tyler nigdy więcej nie wizytował znajdującej się tu bazy górniczej, dopóki zakaz nie zostanie formalnie cofnięty przez władzę ustawodawczą.

    W sposób właściwy przegłosowane i uznane za prawnie obowiązujące.

    Oscar Khamermann

    Szef Plemienia z Kolumbii Brytyjskiej

    Sekretarz Rady

   

    Johnie przeczytał, wzruszył ramionami i rzucił pismo do kosza.

    . 17 .

1

    Brown Kulas Staffor wyszedł z bazy dosłownie chory z zazdrości. Co za straszliwe, wulgarne widowisko! Wszyscy ci tłoczący się wokół niego ludzie, nawet wiwatujący na jego cześć, dotykający jego mokasynów, absolutnie płaszczących się przed nim. Było to zbyt wiele, by normalny człowiek o zdrowych zmysłach jak Brown Kulas mógł to znieść.

    Czuł, że ostatnio zaczyna tracić grunt pod nogami, więc łamał sobie głowę nad sposobami i środkami, nawet kryminalnymi, by naprawić ten skandaliczny błąd, który ludzie popełniali w stosunku do Tylera. Od czasu gdy Johnie Goodboy Tyler zjawił się w miasteczku ubiegłego roku, zadzierając nosa i przekupując ludzi prezentami - podczas gdy chodziło mu właściwie tylko o wyprowadzenie ich z domów i ziemi - i od kiedy Brown Kulas zobaczył, że Tyler nie jest martwy, ale czuje się dobrze i odnosi liczne sukcesy w wielkim świecie - zaczaił się i czekał.

    Gdy sobie przypomniał, jak od czasów dzieciństwa zawsze był przez Tylera nabierany, wyszydzany i wystawiany na pośmiewisko, to aż kipiał ze złości. Musiał bardzo uważać, by nie myśleć o tym za dużo, gdyż wtedy rozgorączkowany leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, przewracając się z boku na bok i zgrzytając ze złości zębami. To, że nie mógł sobie przypomnieć sytuacji, w których Tyler bezpośrednio go wyszydzał, tylko pogarszało całą sprawę. Musiały się przecież wydarzyć, bo czy inaczej Brown Kulas czułby do niego aż taką nienawiść? Było to samo przez się zrozumiałe.

    Kiedy Brown Kulas usłyszał, że Tyler został okaleczony i prawdopodobnie umrze, poczuł ulgę. Ale oto dzisiaj, chociaż kulejąc, zrobił z siebie przyprawiające o mdłości widowisko z tymi Psychlosami. Nie można było powiedzieć, że Brown Kulas był bez serca. Jakiś czas temu, gdy stary Jimson skarżył się na bóle reumatyczne, Brown Kulas nauczył go, jak stosować ziele traganka przeciwko takim dolegliwościom - pastor Staffor zostawił spory zapas ziela. Brown Kulas popełnił ten akt humanizmu zaraz potem, jak został zaskoczony stanowiskiem Jimsona przychylającym się do zbrodniczych propozycji Tylera, by zniszczyć miasteczko i przenieść mieszkańców do jakiejś opuszczonej osady na stokach górskich, a potem porzucić ich tam, by zamarzli lub umarli z głodu. Oczywiście Jimsonowi nie można było powierzyć władzy z powodu jego choroby. Na szczęście leżał teraz ciągle w łóżku i budził się do życia tylko wtedy, gdy rodzina przynosiła mu jedzenie. Było przyjemnie patrzeć, że starego człowieka nic nie boli i nie jest niepokojony sprawami miasteczka. Wzięcie na siebie tego obowiązku stanowiło niejakie obciążenie, ale Brown Kulas był cierpliwy i wytrzymały, a może też trochę nabożny.

    Gdy przybyli Koordynatorzy ze Światowej Federacji do Spraw Zjednoczenia Rasy Ludzkiej, Brown Kulas początkowo myślał, że są to jacyś natrętni i wścibscy ludzie. Wtedy pokazali mu pewne książki.

    Stary pastor Staffor, zanim zaczął dzień i noc żuć ziele traganka, traktował swoje obowiązki niezwykle serio i to zarówno w odniesieniu do miasteczka, jak i do własnej rodziny. Próbował wtajemniczyć Browna Kulasa w problemy liturgii kościelnej i wydobył z ukrycia tajną księgę zwaną "Biblia", o której nikt w miasteczku nie miał nawet pojęcia. W całkowitej tajemnicy uczył Browna Kulasa sztuki czytania. Ale Brownowi Kulasowi niezbyt zależało na karierze pastora, gdyż uważał, że lepiej zostać burmistrzem. Pastor mógł tylko przekonywać, ale burmistrz... no, no! Była to prosta logika. Z jednej strony był Tyler, harcujący na swych koniach, rzucający zalotne spojrzenia dziewczętom, pociągający za sobą młodych ludzi i wpędzający ich w kłopoty, całkiem bezkarny. Z drugiej zaś strony był Brown Kulas - mądry, tolerancyjny, wyrozumiały i genialny - pominięty, a nawet wyszydzany. I czyż to nie ojciec Tylem - jeśli on rzeczywiście był ojcem Jonnie'ego Goodboy Tylera - protestował, gdy Browna Kulasa ze szpotawą stopą pozostawiono po urodzeniu przy życiu. No cóż, może to nie był właśnie stary Tyler, ale matka Browna Kulasa często mu mówiła, że niektórzy mieszkańcy protestowali, lecz ona ocaliła mu Tycie. Powtarzała mu to po parę razy w ciągu tygodnia i Brown Kulas zrozumiał przesłanie: Tylerowie próbowali go zamordować! Jedyną zatem rozsądną rzeczą burmistrza w tej sytuacji było podjęcie środków zabezpieczających nie tylko jego, ale również całe miasteczko. Zaniechanie tego byłoby rzeczą jak najbardziej nieodpowiedzialną.

    Koordynatorzy bardzo się ucieszyli, dowiedziawszy się, że Brown Kulas umie czytać, i przekazali mu teksty na temat "rządu" i jeden dotyczący "procedury parlamentarnej", nazwany: "Zasady ładu Roberta". Zaskoczyli go informacją, że jako jedyny urzędujący burmistrz jest jednocześnie szefem plemienia amerykańskiego. Najwidoczniej prawie wszyscy ludzie w Ameryce (pokazali mu na globusie, gdzie się ona znajduje) zostali wymordowani lub wymarli, więc on stał na czele głównego plemienia, które ze względu na bliskość bazy górniczej stanowiło najbardziej wpływową politycznie grupę ludzi.

    Przechodząc wprost do sedna, objaśniliśmy, co to jest Rada? Otóż są to szefowie plemion z całego świata, którzy spotykają się sami lub posyłają swoich zastępców na spotkania - tworząc coś w rodzaju parlamentu - tuż obok, w głównej bazie górniczej. Wspomnieli też, że powinien być tym na pewno zainteresowany ze względu na fakt, że sam wielki Jonnie stąd pochodzi. Brown Kulas nie tylko był tym zainteresowany... ale wręcz opętany!

    Czy żyli jeszcze jacyś ludzie w Ameryce? Otóż dwoje odkryto w Brytyjskiej Kolumbii, czterech ludzi znaleziono w Sierra Nevada - w zachodnim łańcuchu górskim - oraz paru Indian - wcale nie pochodzących z Indii, ale tak nazywanych - w daleko na południu znajdujących się górach. Były również plemiona Eskimosów i mieszkańców Alaski, ale geograficznie nie zaliczano ich do Ameryki.

    Brown Kulas robił postępy. Ponieważ każdy członek Rady miał jeden głos, więc załatwił przetransportowanie ludzi z Brytyjskiej Kolumbii i z Sierza Nevada do swego miasteczka, zainstalował ich tam jako osobne plemiona i teraz rozporządzał w Radzie trzema głosami. Starał się też o przesiedlenie Indian do miasteczka, co dawałoby mu cztery głosy w Radzie.

    Miał nadzieję, że uda mu się porobić postępy i pod innymi względami. W czasie posiedzeń Rady zdawkowo rzucał różne uwagi na temat Tylera. Całe miasteczko uważało go za dzikiego, niezrównoważonego i nieodpowiedzialnego człowieka, mimo że on starał się korygować te opinie. Wspomniał parę razy, jak to Tyler, będąc jeszcze dzieckiem, wciąż tylko ganiał za rozrywkami i odmawiał nawet przyniesienia wody swej rodzinie, co było obowiązkiem wszystkich dobrze wychowanych, troskliwych dzieci. Ujawnił plotki na temat tego, że Tyler przez cały czas wiedział o grobowcu, ale zachował tę informację dla siebie, żeby sam mógł tam pójść i obrabować szacownych zmarłych. Tyler chodził tam od czasu do czasu. Pastor miasteczka robił wszystko, co było w jego mocy, by go sprowadzić ze złej drogi, i raz nawet zabrał mu za karę pewne rzeczy ukradzione z grobowca. Tyler w końcu uciekł i pozostawił rodzinę i całe miasteczko, by przez dwie zimy głodowali. Jeśli zaś chodzi o to, że Tyler i Chrissie nie byli małżeństwem, no cóż, faktycznie to był sekret całego miasteczka - pastor odkrył pewne rzeczy, gdy byli jeszcze dziećmi, i zabronił małżeństwa. Ale Tyler nigdy nie liczył się zbytnio z władzą - jak to młodzież...

    Wielu starszych szefów z odległych okolic nie bardzo zdawało sobie sprawę, o co tu chodziło, bo czyż Staffor nie był tu jedynym drogim towarzyszem niedoli Tylera?

    Właśnie przed paroma dniami Brown Kulas pokłócił się z pewnym ciemnym prostakiem, przywódcą plemienia z Syberii, i doznał uczucia, iż nie wszyscy mu dowierzali. Był więc mocno przygnębiony. Czyż nie znał on Tylera, prawdziwego Tylera? A teraz ten dzisiejszy obrzydliwy spektakl wynoszenia się nad innymi. Co za zarozumiały podrzutek! Uch! Tylko splunąć na to! I jeszcze do tego miał czelność jechać na koniu, udając, że nie może chodzić. Jeszcze jedno szyderstwo z Browna Kulasa.

    Brown Kulas zauważył, że Psychlos w klatce - jak się zdawało - rozmawiał z Tylerem w zażyły sposób. Chociaż nie rozumiał, o czym mówili, ale było oczywiste, że obaj dobrze się znali. Jednakże wykrył między nimi pewną oziębłość.

    Gryząc źdźbło słomy, Brown Kulas postanowił głębiej wejrzeć w tę sprawę i wieczorem powrócił do bazy. Wartownikom nawet do głowy nie przyszło, aby powiedzieć cokolwiek starszemu członkowi Rady z przypiętą do ubrania kolorową wstążką oznaczającą jego plemię, więc Brown Kulas mógł kręcić się dokoła, obserwując z oddalenia olbrzymiego Psychlosa. I wtedy spostrzegł coś bardzo ciekawego. Młody szwedzki kadet pilotażu przez chwilę stanął przed prętami i mówił coś do Psychlosa.

    Wartownik potwierdził, że kadet rutynowo już przychodził tu po codziennych zajęciach, żeby doskonalić swój psychlo, ponieważ wszyscy piloci musieli biegle mówić w tym języku, a potwór w klatce był prawdziwym Psychlosem i w okolicy nie było innych, z którymi można by rozmawiać. Nie, nie wiedział, o czym mówili, gdyż wartownik nie znał psychlo. Nazwisko kadeta zgodnie z zapisem w dzienniku brzmi Lars Thorenson i mnóstwo podziękowań, szeFe, za uwagę, że wartownicy powinni mieć zegarki, oraz za przyrzeczenie, że powie pan to na spotkaniu Rady.

    Używając swych wpływów, Brown Kulas dowiedział się z akt Akademii, że Lars Thorenson był członkiem szwedzkiego plemienia, które dawno wyemigrowało do Szkocji, że początkowo został wytypowany na Koordynatora, ponieważ mówił po szwedzku i po angielsku i miał zdolności lingwistyczne, że jego ojciec był faszystowskim pastorem i nakłaniał chłopca, by wykorzystał Federację do propagowania faszyzmu ze względu na fakt, że był on w Szwecji niemal religią państwową, na której czele stała kiedyś osoba wojskowa o nazwisku Hitler, i że cały świat jej potrzebował. Dowiedział się następnie, że Federacja zrezygnowała z chłopca z tego powodu, ale ze względu na brak ludzi przyjęto go później do kadetów lotnictwa, że nie dawał sobie rady z lotami manewrowymi i właśnie miał przerwę teraz po nieudanym lądowaniu, że zawieszono go w lotach i że prawdopodobnie zostanie odesłany na farmę do Szkocji, gdyż choć ma zdolności językowe, to jednak z jego głową chyba nie jest w porządku.

    No cóż! Starszy członek Rady mógł łatwo oddalić groźbę dymisji. Brown Kulas zaczął w bardzo określony sposób interesować się Larsem Thorensonem, a za jego pośrednictwem także potworem w klatce.

    Wszystkie sprawy wyglądały teraz zdecydowanie lepiej. Zbrodnie musiały być naprawione, jeśli nawet zbrodniarz był starym towarzyszem niedoli!

2

    Terl był bardzo zadowolony z mijającego dnia.

    Wszystko przebiegało tak właśnie, jak przewidywał. Wcześniej czy później ktoś zechciał wziąć się za doprowadzenie do użytku urządzeń teleportacyjnych na tej planecie i z jakąż to radością dowiedział się, że sam zwierzak był tym zainteresowany.

    Terl był świetnie wyszkolonym szefem bezpieczeństwa - najlepszym ze wszystkich, jak to sam przyznawał - i wiedział wszystko na temat teleportacji. Wszystko!

    Gdy zwierzak udał się do kopuły braci Chamco, Terl nawet z pewną przyjemnością oczekiwał odgłosu strzałów. I doczekał się! Jednakże po tym spotkaniu miał mieszane uczucia. Był bardzo zadowolony, że doszło do walki i że bracia Chamco zareagowali dokładnie tak, jak to przewidywał, lecz jednocześnie ogarnęło go rozczarowanie, że zwierzak wyszedł z tego tylko lekko zadrapany. Miał ambiwalentne odczucia: był rad, że zwierzakowi udało się zastrzelić braci Chamco, i jednocześnie był nieszczęśliwy, widząc, że zwierzak wyszedł z tego cało. Trudno! Nie można mieć wszystkiego naraz.

    Przez dwa dni czekał na wiadomość, że bracia Chamco popełnili samobójstwo. Otrzymał ją w końcu przez tego głupiego kadeta, który każdego wieczora go odwiedzał. Gdy się chciało nabierać biegłości w języku, trzeba było mieć jakiś temat do rozmowy i w taki sposób do Terla docierało mnóstwo wiadomości.

    - Czy znałeś tych Psychlosów, którzy pracowali w kopule? zapytał Lars przez barierę i pręty klatki. - Otóż umieszczono ich w celi w podziemnym rejonie mieszkalnym i tego popołudnia, pomimo wielu środków zapobiegawczych, obydwaj powiesili się na własnych łańcuchach. Porwali łańcuchy, porobili z nich pętle i powiesili się na poprzecznej belce. Być może mogliby uciec, ale zamiast tego po prostu się powiesili.

    - Nie! - wykrzyknął Terl udając, że wcale się tego nie spodziewał. - Biedni faceci! Musieli zostać ciężko ranni przez tego zwierzaka. Widziałem to stąd. Po prostu stał sobie i strzelał do nich. Jeśli Psychlos zostaje ciężko ranny i wie, że nie ma szansy na wyleczenie się, to najprawdopodobniej popełni samobójstwo.

    Terl powstrzymywał się, plotąc te głupstwa, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

    - Wartownika i dyżurnego sierżanta postawią przed sąd wojenny i obedrą ich ze skóry - kontynuował Lars. - Prawdopodobnie odeślą ich do Szkocji. Oni są Argyllami. To znaczy wywodzą się z Klanu Argyllów.

    Terl szczęknął kłami ze współczuciem na tak rażącą niesprawiedliwość i poparł to słowami. Lars chętnie zgodziłby się z poglądem, że władza jest niesprawiedliwa, ale nie wolno mu było posuwać się za daleko.

    - Jest tu ktoś, z kim chciałbym cię zapoznać. To bardzo ważna osobistość, starszy członek Rady. Nie będę wymieniał jego nazwiska. Stoi tam w cieniu pod słupem. Czy widzisz go?

    Terl zauważył go już w chwili, gdy tamten chował się za słup, ale udał zdziwienie.

    - Gdzie? Och! Co to znaczy "starszy członek Rady?"

    Lars w języku psychlo wyjaśnił Terlowi cały funkcjonujący obecnie system polityczny. Terl powiedział, że, owszem, może porozmawiać z tym bardzo ważnym oficjelem za pośrednictwem swego przyjaciela kadeta, dla którego będzie to świetna możliwość doskonalenia języka psychlo.

    I tak w świetle dwóch lamp górniczych (Brown Kulas oświadczył, że jarzące się światła przed klatką rażą go w oczy i że niedawno miał gorączkę) odbyła się długa rozmowa z Larsem w roli tłumacza.

    Terl dostarczył politykowi mnóstwo "prawdziwych" informacji na temat Psychlosów. Psychlosi byli w rzeczywistości pokojową rasą, trudniącą się handlem, a tutaj tylko kopalnictwem. Przed tysiącem z górą lat zdarzył się na Ziemi jakiś kataklizm, co umożliwiło Towarzystwu z Psychlo przybycie na tę planetę. Nie, nie wiedział, co spowodowało kataklizm, prawdopodobnie miał on przyczyny naturalne. Towarzystwo usiłowało ratować wszystkich ocalałych ludzi, ale mieszkańcy źle zrozumieli ich intencje i ukrywali się przed misjami pokojowymi i zespołami ratowniczymi, a ponieważ Towarzystwo było organizmem handlowym, a nie politycznym, i było zbyt biedne, by ponosić wydatki na akcje ratownicze, gdyż zyski mocno spadały, więc zaniechano ich całkowicie.

    Owszem, no cóż, mógłby zgodzić się z tym, że to ten zwierzak (Tyler?) sprowokował kryzys. Nierozważny? Owszem, tak, dochodzi do wniosku, że dość nierozważny. Dziki? Także. Zawsze o tym wiedział. Usiłował się z nim zaprzyjaźnić i oto teraz on, Terl, znajdował się w klatce i to bez żadnego sądu! Ten zwierzak (jakie jest właściwie jego nazwisko? Tyler? Nie wiedział nawet, że miał on jakieś nazwisko) był bardzo skryty, a właściwie to miał zły charakter. No cóż, zobacz tylko, co zrobił najlepszym przyjaciołom Terla zaledwie przed paroma dniami. Zostali oni tak ciężko ranni, że popełnili samobójstwo.

    Och, oczywiście, Psychlosi miłują pokój. Są uczciwi, mili i dobrzy dla przyjaciół. Godni zaufania. Jego życiowym kredo jest: nigdy nie zawieść niczyjego zaufania.

    Co? Ach tak, to bardzo źle, że ten zwierzak Tyler nie miał zasad i moralności Psychlosów. Tak, zgadza się z poglądem, że ktoś powinien nauczyć go w młodości, jak być uczciwym i prawym człowiekiem.

    Och, nie, Psychlosi nigdy nie pomyśleliby nawet o kontrataku. Nie byli narodem wojowniczym, a Intergalaktyka była towarzystwem górniczym zainteresowanym tylko walką o byt i pozostającą na pokojowej stopie z całym wszechświatem. Psychlosi byli rasą źle ocenianą.

    Gdy odeszli od klatki, Lars był bardzo zadowolony, że miał okazję podszkolić się w psychlo, a cień pod słupem miał wyraźną ochotę na dalszą konwersację. Terl uściskał się z siłą, która o mało nie połamała mu żeber.

    Nabrał już pewności, że uda mu się uciec z Ziemi. Jego plany zaczynały być realne! Co za szczęśliwa zmiana sytuacji. Dałby sobie radę i bez tego, ale o ile wszystko teraz stało się łatwiejsze. Miał zamiar nie tylko wrócić do domu, do swego złota, ale również zetrzeć tę planetę z mapy wszechświata. I zamierzał też wziąć ze sobą jeńca. Mieli na Psychlo komory powietrzne. Mogli przesłuchiwać jeńców prawie z każdego systemu przez wiele tygodni a były to bardzo bolesne tygodnie. Tak, weźmie ze sobą jeńca. Ale nie tego głupiego gołowąsa, kadeta, ani nie tego nieuczciwego, dbającego tylko o własne interesy polityka, który miał chyba najniższy stopień inteligencji, ponieważ nie potrafił odróżnić cennej informacji od bzdury, ani nie tego zwierzaka Tylera, ponieważ mógłby być niebezpieczny... no cóż, może i Tylera, gdyby nie udało mu się z nikim innym. Ale lepiej, żeby to był ktoś inny, ktoś, kto znałby wszystkie ich plany i zamierzenia militarne... kto?

    Terl ściskał brzuch, by powstrzymać się od śmiechu z uciechy. Nie chciał, by wartownik zanotował w książce raportów o jego dziwnym zachowaniu. Być może wartownik pomyśli, że Terl ma bóle żołądka.

    Och, tego było już za wiele!

    Jego profesorowie mieli absolutną rację. Był najzdolniejszym oficerem, jakiego kiedykolwiek uczyli!

    Wybuchnął w końcu długo powstrzymywanym śmiechem, ale właśnie wtedy wartownicy się zmienili i nowy wartownik pomyślał, że Terl po prostu był bardziej niż zwykle pomylony. W książce raportów nie znalazło się nic poza zapisem, że przyszedł kadet z rutynową wizytą, by ćwiczyć się w psychlo. Nowy wartownik chodził dookoła. Miał dziwne przeczucie, że wydarzy się coś złego. Po plecach przeszedł mu dreszcz. Czyżby to ta letnia noc tak się oziębiła? Czy też po prostu ten obłąkańczy śmiech z klatki?

3

    - A my - rzekł Jonnie - wybierzemy się do Afryki.

    Doktor MacKendrick spojrzał na niego nieco zaskoczony, unosząc wzrok znad ramienia Thora, któremu zdejmował gips.

    Wszyscy ranni Szkoci oprócz Thora opuścili już podziemny szpital. Ramię Thora trzeba było jeszcze raz złamać i ponownie zestawić, ale teraz wszystko już było w porządku. Z chwilą odejścia Thora w szpitalu zostanie tylko Jonnie. Doktor Allen wrócił do Szkocji i kontynuował swoją praktykę lekarską, a i doktor MacKendrick poważnie o tym samym myślał.

    Skończywszy kruszenie skorupy gipsowej, doktor MacKendrick zapytał:

    - My?

    - Tak - potwierdził Jonnie. - Jesteś przecież nie tylko chirurgiem kostnym, ale również neurochirurgiem, jeśli tak się to nazywa.

    Doktor MacKendrick popatrzył na rosłego młodego mężczyznę opierającego się na lasce. Lubił tego młodego człowieka. Bardzo go lubił. W szpitalu w Aberdeen zastępował doktora kompetentny młody chirurg i chyba może nadal to robić. Pomyślał, że właściwie należą mu się krótkie wakacje, zanim znów weźmie w ręce narzędzia chirurgiczne w jaskini w Aberdeen. Ale Afryka?

    Thor bez trudu zginał ramię i był bardzo zadowolony. MacKendrick przepisał mu zestaw codziennych ćwiczeń.

    Jonnie kiwnął ręką na doktora i pokuśtykał do jednej z sal szpitalnych, którą zamienił na biuro, a MacKendrick podążył za nim. Stary stół operacyjny pokryty był papierami, fotografiami i książkami.

    - Potrzebuję paru martwych Psychlosów i potrzebuję paru żywych Psychlosów - powiedział Jonnie.

    Stojący w drzwiach Thor się zaśmiał.

    - Nie myślę, żebyś miał jakikolwiek kłopot z martwymi Psychlosami. Gdzieś tu w okolicy bazy jest ich prawie tysiąc.

    - Niestety - odrzekł Jonnie - wrzucono ich do szybu górniczego o ponad milowej głębokości, który jest tak popękany, że byłoby zbyt ryzykowne opuszczenie się w dół. Cały zeszły tydzień spędziłem na szukaniu martwych Psychlosów.

    - Są przecież ciała braci Chamco - zauważył doktor MacKendrick.

    - I znów, niestety - odparł Jonnie - z jakichś. tam powodów Rada poleciła spalić ich ciała.

    - A jaki masz problem? - zapytał doktor MacKendrick.

    - Czy nigdy cię nie zdziwiło, że Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze zawsze odsyłało do domu ciała martwych Psychlosów? Nie chcieli, żeby byli oni grzebani poza Psychlo.

    - Pastor pokroił tę parę, którą znaleźliśmy w samolocie wtrącił się do rozmowy Thor.

    - Ale nie szukał tego, czego ja szukam - odpowiedział Jonnie. Doktor MacKendrick się uśmiechnął.

    - Sekcja zwłok Psychlosów, Jonnie, nie ma dnia, żebyś mnie czymś nie zadziwił!

    Nawiązywał tu do wypadku, który zdarzył się przed tygodniem, gdy zszywał policzek Jonnie'ego: igła była nieco tępa i Jonnie odruchowo złapał go za nadgarstek prawą ręką. MacKendrick odczuwał coś w rodzaju skruchy za jego rękę i nogę. Obawiał się, że w czasie operacji mógł mu coś uszkodzić. Ale nagły ruch ramienia był dowodem, że nie było tam żadnego uszkodzenia fizycznego. Chodziło tu raczej o ponowne odzyskanie władzy w ręce i nodze. Johnie próbował ruszyć ręką jeszcze raz, ale nie był w stanie.

    - To musi być podobne do nauki ruszania uszami - powiedział Johnie. - Musisz tylko wiedzieć, który mięsień trzeba napiąć i w jaki sposób.

    MacKendrick sądził więc, że naprawdę powinien jeszcze zostać i pomóc Jonnie'emu w powrocie do zdrowia. Powiedział więc:

    - No cóż, sądzę, że mogę się z tobą wybrać. Ale dlaczego Afryka?

    Johnie uśmiechnął się i kiwnął ręką na Thora, by podszedł bliżej.

    - Jest tam prawdziwa, pracująca i cała jeszcze kopalnia Psychlosów!

    Thora aż zatkało.

    - Czyżbyśmy ją przegapili?

    - To nie jest w pełni samodzielna kopalnia. Jest to tylko filia głównego zagłębia, które było zwane "Jezioro Wiktoria". Tutaj Jonnie pokazał ją na mapie - na zachód od zagłębia, głęboko w dżungli była - i nadal jest - kopalnia wolframu. Psychlosi mają fioła na punkcie wolframu - zakreślił rejon na mapie. - To wszystko to dżungla. Na zdjęciach widać wysokie drzewa, których korony tworzą absolutnie szczelny parasol. Mają one chyba tysiąc lat. Nawet bezpilotowy samolot zwiadowczy nie może wejrzeć w ten obszerny rejon bagien i trzęsawisk. Wybieraliśmy nasze cele z map opracowanych na podstawie danych dostarczonych przez bezpilotowy samolot zwiadowczy. I owszem, przeoczyliśmy ją. Mogę się założyć, że wciąż tam siedzą Psychlosi, słuchając dziwnych rozmów na kanale łączności planetarnej ruchu lotniczego, mając zwieszone w dół owłosione łby i czekając na okazję, by się stamtąd wyzwolić.

    Thor uśmiechnął się.

    - Ostatni nieugięci, Johnie. No to spuścimy się w dół i ostrzelamy ich, żeby mieć po prostu parę martwych cial.

    - Nie chcę samych tylko martwych ciał. Chcę również paru żywych Psychlosów. W każdej kopalni jest od jednego do sześciu inżynierów dyplomowanych.

    - A co te sekcje zwłok mają nam pokazać? - zapytał MacKendrick.

    - Nie wiem - odparł Jonnie. - A więc zbierasz wszystkie swoje narzędzia i jedziesz ze mną?

    - Chyba nie mówisz mi wszystkiego? - odpowiedział pytaniem doktor MacKendrick.

    - No cóż, masz rację - rzekł Johnie. - Podróż nasza jest bardzo tajna. Wydamy oświadczenie, że mamy zamiar odwiedzić kilka plemion. I jeśli ty się też wybierzesz, Thor, to możesz nawet rzeczywiście kilka z nich odwiedzić, udając mnie, tak jak udawałeś na złożu.

    - To brzmi bardzo tajemniczo - zauważył MacKendrick. Jonnie'emu nie podobało się to, co działo się w Radzie. Uchwalała ona mnóstwo nowych praw - trudno było za tym nadążyć - i nie zapraszano go już na posiedzenia.

    - I ty próbujesz dociec...? - zawiesił głos MacKendrick.

    - Dlaczego bracia Chamco popełnili samobójstwo - dokończył Johnie.

    I dlaczego nie robił żadnych postępów w rozwikłaniu matematyki teleportacji. Już od tygodnia grzebał się i grzebał w jej zasadach i do niczego nie mógł dojść. Nie wiedział dokładnie, czego właściwie szukał, ale cokolwiek to było, musiało być tam właśnie.

    - A więc Afryka? - zapytał Johnie.

    - Afryka - odparł Thor.

    - Trudno, niech będzie Afryka - potwierdził doktor MacKendrick.

4

    Wielki samolot bojowy przecinał niebo nad Atlantykiem. Był to samolot szturmowy, przeznaczony do przewożenia oddziałów piechoty kosmicznej Towarzystwa, który miał pięćdziesiąt miejsc siedzących Psychlosów oraz mnóstwo przestrzeni do składowania wielu ton uzbrojenia i wyposażenia. Siedzący w fotelu pilota Johnie z łatwością pilotował samolot lewą ręką, utrzymując go dokładnie na kursie. Był zupełnie odprężony.

    Mimo że samolot był taki wielki, mieli trochę kłopotów z niedopuszczeniem do przeładowania go. Cała wyprawa była przygotowywana w sekrecie. Nie mogło być żadnych przecieków. Ale jednak zwróciła uwagę przyjaciół.

    Zjawił się Dunneldeen z pięcioma Szkotami - właśnie tego dnia wrócili z podróży do Szkocji. Pułkownika Iwana, którego oddział liczył obecnie około osiemdziesięciu dzielnych Kozaków, z trudem przekonano, żeby połowę oddziału zostawił na miejscu do ochrony bazy. Właśnie na godzinę przed odlotem zjawił się w heliporcie Angus, który wrzucił do samolotu dobre pięćdziesiąt kilogramów różnych narzędzi i usiadł w kabinie, choć go nikt nie zapraszał. W rękach czterech Szkotów pod dowództwem Dwighta nagle pojawił się raczej odstraszający arsenał broni i materiałów wybuchowych. Doktor MacKendrick - jak się wydawało musiał wziąć ze sobą wszystko, co mogłoby się przydać w każdej nie przewidzianej sytuacji. Wszyscy uważali, że to, co biorą, jest niezbędne w wyprawie.

    Tuż przed startem nastąpiło małe zamieszanie. Otóż Pattie znalazła prawdziwą miłość swego życia w Bittie MacLeodzie i nikt by zapewne nie wiedział, że jej miłość też jest na pokładzie samolotu, gdyby nie to, że chciała dać mu pożegnalnego, dziecinnego całusa. Chrissie zatroskana milczała. Ale nagle pojawiła się stara kobieta z rzeczami Chrissie i poprowadziła ją za sobą, gdyż okazało się, że Robert Lis zaplanował im lot do Szkocji, ponieważ jego rodzina bardzo chciała poznać Chrissie. Spakowano też Pattie i wysłano z Chrissie. A kiedy już zamknięto drzwi samolotu, trzeba je było ponownie otwierać, gdyż zjawił się Robert Lis w pelerynie i z mieczem przy boku.

    Potem - gdy właśnie przekraczali wschodnie wybrzeże byłych Stanów Zjednoczonych - pojawiły się dwa samoloty bojowe. Jak się okazało, był to Glencannon z trzema innymi pilotami.

    - Właśnie zakończyliśmy nasze regularne przeloty. Mamy wystarczającą ilość paliwa i amunicji. Dokąd lecicie? - zabrzmiało na kanale lokalnej łączności radiowej.

    Mieli również na pokładzie Koordynatora, który był ekspertem w sprawach Afryki i mówił biegle po francusku.

    - Nie jest to najlepiej zaplanowany rajd ze wszystkich, w których kiedykolwiek uczestniczyłem - powiedział Robert Lis, wchodząc do kabiny. - I dokąd właściwie zmierzasz?

    Koordynator był młodym chłopcem o nazwisku Dawid Fawkes. Doszedł już do siebie z lekkiego szoku, jakim było wyciągnięcie go z łóżka jeszcze przed świtem przez jednego z Rosjan, zwinięcie w pęk rzeczy osobistych i książek w paczkę oraz błyskawiczne dostarczenie go do samolotu. Siedząc teraz razem z kopilotem obok Jonnie'ego, Koordynator paplał z zadowoleniem:

    - Jesteśmy właśnie w trakcie przeprowadzania naszych operacji w tej części Afryki. Nazywamy ją "Deszczowym lasem".

    Jeśli więc nasz przylot ma być utrzymany w sekrecie, to lepiej trzymaj się z dala od jednostek operujących. Nie mieliśmy pojęcia, że na północy jest jakaś kopalnia.

    - Masz szczęście, że do tej pory nosisz głowę na karku rzekł Robert Lis, pochylając się nad oparciem fotela kopilota. - Otóż, jak wiesz - powiedział Dawid Fawkes - nie jesteśmy właściwie jednostką bojową i nie przeprowadzamy działań na wzór wojskowy. Dopiero teraz po raz pierwszy uznaliśmy, że będziemy potrzebować takiego żelastwa jak wy, rajdowcy, to nazywacie.

    - Czy to znaczy, że macie zamiar walczyć z Psychlosami? zapytał Sir Robert.

    - Ależ nie! - zabrzmiała szybka odpowiedź. - Ze Zbójami. Wszystkie plemiona są tak szczęśliwe, widząc nas, że aż szaleją z radości, ale...

    - Co to jest "Zbój"? - zainteresował się Robert Lis. Okazało się, że "Zbóje" - jak sami siebie nazywali - była to silnie uzbrojona jednostka o sile tysiąca ludzi. Podczas akcji zwiadowczej w Afryce w pewnym zrujnowanym mieście wysadzono Koordynatora, by sprawdził, czy są tam jakieś żywe istoty, i omal nie został on rozszarpany na strzępy przez granat.

    - Granat? - zdziwił się Robert Lis. - Psychlosi nie używają granatów.

    Tak, wiedzieli o tym. Ale to był granat prochowy. Dymiący proch, jaskrawopomarańczowy błysk. I kiedy Koordynator już szykował się do walki z użyciem maczugi, drąc się jednocześnie przez radio o pomoc, ze zrujnowanej sutereny wyczołgał się starzec i zaczął go przepraszać w języku francuskim.

    Starzec cały był w łachmanach i słaniał się na nogach. Został porzucony na niechybną śmierć przez swój oddział, ponieważ był już zbyt stary, by dotrzymywać kroku. Jak się okazało, nazywał siebie Zbójem. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że Koordynator był Psychlosem. Potem jednak stwierdził, że był człowiekiem i pomyślał, że Koordynator wchodził w skład oddziału ratowniczego przysłanego przez bank.

    - Przez co?! - jednocześnie zawołali Thor i Sir Robert.

    A więc wydaje się, że mieli coś w rodzaju legendy, że pewnego dnia zostaną przez kogoś zluzowani i wierzyli w to przez tysiąc lat. Nie do wiary, że zdołali podtrzymać owo podanie tak długo... Kim są teraz? Skąd się wzięli? No cóż, wydaje się, że w czasie katastrofy - oczywiście, są to dane nie potwierdzone, powtarzam je za owym porzuconym starcem - jeden z wielkich banków międzynarodowych chciał dokonać przewrotu w pewnym państwie afrykańskim, które otrzymało wolność od ludzi zwanych kolonistami, a potem pożyczyło mnóstwo pieniędzy z tego banku i nie oddało ich lub coś w tym rodzaju. Tak więc ten międzynarodowy bank najął mnóstwo tak zwanych najemników, żołnierzy do wynajęcia, i stworzył z nich jednostkę o sile tysiąca ludzi. Grupa ta miała użyć gazu paraliżującego system nerwowy, by zlikwidować rząd państwa, więc wszyscy ci najemnicy byli wyposażeni w maski gazowe podobne do naszych masek powietrznych, tylko że miały zewnętrzne filtry do oczyszczania powietrza.

    W starożytnych czasach nazywano ich również "kondotierami". Już już szykowali się do ataku na rząd tego nowego kraju i zaczaili się w starych kopalniach soli - gdy Psychlosi uderzyli na planetę. Otóż mieli owe maski gazowe...

    - Sól - wtrącił Jonnie - neutralizuje gaz Psychlosów.

    - Tak więc - kontynuował Dawid Fawkes - znaleźli się w Afryce w pełnym uzbrojeniu i gotowi do akcji, a tu cel został im zdmuchnięty sprzed nosa. Grupa składała się z: Belgów, Francuzów, Senegalczyków, Anglików, Amerykanów i różnych innych narodowości. Każdy, kogo tylko bank mógł nająć. Ale stanowili pełnosprawną jednostkę wojskową. Nie mieli jednak żadnej nazwy, więc później zaczęli siebie nazywać Zbójami. Mieszkańcy tego państwa w większości wyginęli od gazu, więc jednostka zaczęła posuwać się na południe. Wysokie drzewa i dżungla uchroniły ich przed obserwacją przez bezpilotowe samoloty zwiadowcze. Porywali kobiety z nie zniszczonych misji i wiosek, białe i czarne, i kontynuowali swój marsz. Po paru setkach lat zaczęli pracować dla Psychlosów. Słyszycie to po raz pierwszy, co? Zbóje najwidoczniej trudnili się łapaniem ludzi dla Psychlosów, którzy ich zabijali lub torturowali. Złapanych ludzi zostawiali związanych w pobliżu zabudowań kopalni, a Psychlosi wychodzili i zabierali ich, by...

    - Torturować - wszedł mu w słowo Jonnie. - Bardzo to lubią.

    - ... Psychlosi zaś zostawiali w zamian różne drobiazgi. Kładli je na pniu drzewa. Było to coś w rodzaju handlu wymiennego. No cóż, to było przed wiekanu i wreszcie zaczęło brakować ludzi do łapania. Ale Psychlosom nie udało się wytępić Zbójów bagnisty teren, wysokie drzewa były dla nich świetną kryjówką.

    - Wydaje się, że Koordynatorzy to zwariowani ludzie. Kto to słyszał, żeby wałęsać się bez broni po tak niebezpiecznej okolicy rzekł Robert Lis.

    - Jesteśmy biegli w dyplomacji - odparł Fawkes - więc przed paroma dniami otrzymaliśmy od Rady polecenie, abyśmy spróbowali nawiązać kontakt ze Zbójami i dostarczyli ich do bazy, więc po prostu wykonujemy swoje obowiązki. Prawdę powiedziawszy, ci Zbóje są nieco dziwni. Utrzymują stale swą liczebność na poziomie tysiąca osób, porzucają w dżungli starców skazując ich na śmierć, nie żenią się, lecz tylko wykorzystują kobiety. Wydaje się, że mają duży wskaźnik śmiertelności. Prawdopodobnie m.in. dlatego, że polują na słonie przy użyciu granatów. Umieją wytwarzać proch - wiecie, węgiel drzewny, saletra ze stosu łajna i siarka z kopalni. Wkładają go do naczynia z wypalanej gliny, wypełnionego kamieniami, wsadzają lont i zapalają. Z takim granatem muszą podejść, niestety, bardzo blisko do słonia i stąd się bierze - jak przypuszczam - ten wysoki wskaźnik śmiertelności. Od wieków czekają na oddział ratowniczy. No co, jak się wydaje, ich przodkowie otrzymali od banku solenne przyrzeczenie, że ich stąd wyciągnie, ale nie mają najmniejszego nawet pojęcia, co się dzieje na świecie. Działający tam nasi Koordynatorzy mogą więc udawać, że są z oddziału ratowniczego, i wyprowadzić ich z tych niedostępnych terenów.

    - I to wszystko się dzieje w pobliżu kopalni? - zapytał Robert Lis.

    - Na południe od niej, na południe - odparł Dawid Fawkes. - Po prostu pomyślałem, że lepiej, jak będziecie o tym wiedzieć. Z tego, co się tu zorientowałem, waszym celem jest filia kopalni, w której znajdują się zwykli Psychlosi.

    - Zwykli Psychlosi! - parsknął Thor. - Czy masz rewolwer? Nie? Będziesz go potrzebował. Masz tu zapasowy. I nie próbuj nawet dowiadywać się czegokolwiek o plemiennej historii Psychlosów, zanim nie strzelisz! Skapowałeś?

    Dawid Fawkes wziął delikatnie rewolwer w rękę, jakby go parzył.

    Lecieli nadal w kierunku Afryki.

5

    Jonnie leżał za pniem drzewa, pocąc się z gorąca i przemoczony przez ulewny deszcz. Obserwował teren kopalni przez lornetkę na podczerwień, która niezbyt tu była przydatna.

    Przez trzy deszczowe dni posuwali się wzdłuż linii elektrycznej, jedynego tu znaku cywilizacji. Wylądowali na tamie zbiornika wodnego elektrowni bez kłopotów. Była to elektrownia w pełni zautomatyzowana i nie wymagająca żadnej obsługi, w której maszyneria Psychlosów została zainstalowana na miejsce starożytnych maszyn ludzi. Nie mieli aktualnych danych dotyczących położenia kopalni, ale Jonnie wiedział, że ta linia elektryczna potężne kable na metalowych słupach, również starożytne w końcu ich do niej doprowadzą. I to "w końcu" było tu najwłaściwszym słowem.

    Teren pod liniami elektrycznymi był zwykle oczyszczany z drzew i krzaków, ale tutaj musiały one rosnąć od wielu setek lat. Według starych map był to kraj zwany "Górnym Zairem", a ten rejon dawno już nie istniejącego państwa nosił nazwę "Lasu Ituri", do którego nigdy nie docierało równikowe słońce. Było ono przede wszystkim przytłumione przez zasłonę chmur, a potem zatrzymywane przez korony potężnych drzew, tworzących szczelną kopułę na wysokości stu stóp nad ziemią. Wokół pni drzew wiły się liany o średnicy ponad jednej stopy, wyglądające jak obżarte węże. Przy każdym kroku pod butami tworzyły się głębokie jamy wypełniające się pomarańczową mazią.

    Stale padający deszcz sączył się strumyczkami po pniach i lianach, lał się przez maleńkie otwory w kopule drzew. Miało się uczucie, jakby się usiłowało przebijać przez wodospad ciepłej wody o zmiennym tylko natężeniu.

    Wszystko pogrążone było w półmroku.

    W półmroku tym dzika zwierzyna zupełnie się rozmazywała w otaczającym ich tle. Widzieli słonie, leśne bawoły i goryle. Spłoszyli jakieś podobne do żyrafy zwierzę, antylopę, dwa wielkie koty, leoparda oraz krokodyla. Wrzask małp i pawi, jakieś piski i warczenie - odgłosy przytłumione przez deszcz - sprawiały, że Jonnie miał uczucie, jakby cały ten rejon był srogi i bezludny.

    Według starych map las ten rozciągał się na obszarze koło dwudziestu tysięcy mil kwadratowych i nawet w okresie szczytowego rozwoju ludzkiej cywilizacji nigdy nie został do końca zbadany. Nic dziwnego więc, że można tu było przegapić kopalnię!

    Las Ituri na pewno nie był miejscem na skóry jelenie, mokasyny i kulejące nogi.

    Nie mogli posługiwać się radiem. Ewentualne zrzucenie lin z samolotów nie wchodziło w rachubę, gdyż mogłoby to spowodować spięcie w linii elektrycznej. Zresztą prawdopodobnie w ogóle nie dosięgłyby one ziemi. Przeprawy przez strumienie były niebezpieczne, gdyż były pełne krokodyli.

    Była ich tu zatem nieliczna grupa. Oddział liczył zaledwie dwudziestu ludzi rozproszonych wśród drzew, ale w razie potrzeby mogli zawezwać odwody i włączyć do walki samoloty bojowe.

    Teren kopalni sprawiał wrażenie, jakby nikogo w niej nie było, ale Psychlosi na ogół nigdy nie wałęsali się po otwartej przestrzeni. Budynki były wzniesione tak dawno, że i nad nimi rozciągała się zacieniająca kopuła drzew. Jonnie zastanawiał się, co przeskrobał pracownik Towarzystwa, że zesłano go do tego ponurego, przygnębiającego i przesyconego wilgocią miejsca. Szukał jakichkolwiek śladów drogi dla pojazdów naziemnych. Nie było tu prawdopodobnie drogi dla pojazdów kołowych, ale naziemne platformy do przewozu rudy na pewno musiały połamać i zniszczyć roślinność wzdłuż swego szlaku. Tak, była tam droga, zmierzająca przez półmrok w kierunku wschodnim. W koronie drzew widać było jaśniejsze miejsce, znaczące otwór dla lądujących frachtowców. Czy droga zmierzała w tym kierunku? Nie, prowadziła tam inna droga. Były więc dwie drogi: jedna prowadziła na zewnątrz przez las, a druga zmierzała do lotniska.

    - Nigdy jeszcze nie widziałem tak źle zaplanowanego rajdu mruczał pod nosem Robert Lis.

    Chcąc dobrze zaplanować wyprawę, trzeba było najpierw dokonać zwiadu. Nigdy nie wyobrażał sobie, że podobny teren mógł istnieć na tej planecie!

    Jonnie zastanawiał się, czego właściwie chcieli. Na pewo nie martwych Psychlosów. Chciał żywych Psychlosów. Nie miał żadnych wątpliwości, że Psychlosi będą walczyć i zapewne część z nich zginie, ale Jonnie był bardziej zainteresowany żywymi niż martwymi Psychlosami. Sięgnął do pasa po miniaturowe radio górnicze miał go zamiar użyć w nadziei, że Psychlosi mieli podobne radio włączone w kopalni - i znieruchomiał, gdyż zauważył przez lornetkę na prawo od terenu zabudowań kopalni wyraźną ścieżkę, na końcu której widać było wrak platformy transportowej, bardzo starej i porośniętej roślinnością. W panującym półmroku i deszczu trudno jednak było dostrzec jakieś szczegóły, mimo że lornetka miała urządzenie noktowizyjne na podczerwień.

    Jonnie wręczył lornetkę Robertowi Lisowi.

    - Co widzisz na platformie tej starej ciężarówki?

    Robert Lis przesunął się na nową pozycję. Płaszcz miał tak mokry jak świeżo wyprana skarpeta.

    - Coś pod brezentem. Pod nowym brezentem... lufa? Dwie lufy...? Pakunek?

    Jonnie nagle przypomniał sobie chaotyczne opowieści Dawida Fawkesa. Koordynator znajdował się za nimi, siedział w kucki cały mokry i przestraszony. Jonnie doczołgał się do niego.

    - Coś ty mówił o kładzeniu rzeczy przez Psychlosów na pniu drzewa w zamian za ludzi?

    - Ach, tak. Kładli ludzi związanych tak, żeby ich było widać, a sami się wycofywali. Wówczas przychodzili Psychlosi i zostawiali tam jakieś błyskotki. Chodzi ci o Zbójów, nieprawdaż?

    - Wydaje mi się, że obserwuję taki handel - powiedział Jonnie. - Zawiadom o tym pułkownika Iwana!

    Iwan robił szybkie postępy w angielskim przy pomocy Bittie MacLeoda, który uważał, że "to wstyd, żeby duży mężczyzna nie był w stanie posługiwać się mową ludzką". Nie miał z tego powodu zbyt wyraźnej wymowy, ale za to coraz mniej korzystał z usług Koordynatora znającego język rosyjski. Jonnie odkrył, że tego Koordynatora także wzięli ze sobą. Sir Robert zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie odkryją w samolocie również którejś ze starych kobiet albo nawet paru Psychlosów.

    - Przeprowadź zwiad terenu po prawej stronie! - wyszeptał Jonnie.

    - Co to za nowy manewr w tym nie planowanym rajdzie? zapytał Robert Lis.

    - Nie lubię tracić ludzi - odparł Jonnie. - Jak mówią Anglicy: Przezorność ponad wszystko!

    - Czy masz zamiar zaatakować to miejsce? - zainteresował się Robert Lis. - Nie będziesz mógł otrzymać wsparcia z powietrza. Wydaje mi się, że widzę tam chłodnicę cyrkulatora gazu do oddychania. Myślę, że mógłbym stąd w nią trafić.

    - Dobrze, ale czy mamy zwykłe pociski? - zapytał Jonnie.

    - Oczywiście.

    Czekali w strugach deszczu. Gdzieś w gęstwinie zamruczał leopard, co wywołało furię wrzasku ptaków i małp.

    Dwadzieścia stóp za nimi rozległ się nagle głuchy odgłos. Odczołgali się do tyłu. Za drzewem stał Iwan. U jego stóp leżała na ziemi jakaś dziwna istota ludzka. Była nieprzytomna. Człowiek ten mógł należeć do każdej narodowości. Miał na sobie małpią skórę, która była wycięta w taki sposób, że wyglądała z grubsza jak mundur. Z boku leżała związana rzemieniami torba, z której wytoczył się gliniany granat.

    Iwan wskazał ręką na strzałę w swojej manierce. Wyciągnął ją i podał Jonnie'emu. Koordynator wyszeptał:

    - Zatruta strzała. Widzisz jej koniec, gdzie była kulka z trucizną?

    Iwan odczepił łuk od pasa człowieka i wręczył go Jonnie'emu. Jonnie podniósł z ziemi granat. Widać było wystający z niego zapalnik. Znał ten typ zapalników. Był to zapalnik Psychlosów! Iwan podał Jonnie'emu górnicze radio i wskazał ręką na leżącego mężczyznę.

    - On mieć to radio i nas obserwować - powiedział. On mówić - wskazał na radio.

    Jonnie nagle stał się czujny, gdyż zrozumiał, że oprócz jednego nieprzyjaciela przed sobą mogli mieć drugiego za sobą, w lesie! Szybko przekazał rozkazy przez Roberta Lisa, który migiem rozdzielił mały oddziałek na dwie części, zwrócone frontem w przeciwne strony.

    Zbóje! Leżący u jego stóp człowiek miał szeroki pas ze skóry dzikich zwierząt i bandolety, w które powtykane były zapasowe strzały w taki sposób, że ich ostrza wchodziły w specjalne skórzane kieszonki. Na nogach miał parę dziwacznych, niezgrabnych sznurowanych butów, przypominających Jonnie'emu resztki butów komandosów, które widział w magazynach bazy. Włosy miał krótko przycięte "na jeżyka". Twarz była poznaczona bliznami i miała brutalny wygląd.

    Człowiek poruszył się. Dochodził do siebie po niespodziewanym ciosie kolbą karabinu. Pułkownik Iwan szybko postawił mu nogę na gardle, by nie mógł się podnieść.

    Wrócił Robert Lis i zameldował, że wszystkie rozkazy zostały wydane.

    - Mogli nas śledzić od wielu dni. To jest radio Psychlosów. - Owszem, i zapalnik bombowy też. Myślę, że jest tu więcej... Nagle o pięćdziesiąt stóp za nimi eksplodowała bomba pomarańczowym płomieniem.

    Rozszczekał się karabin szturmowy.

    Potem nastąpiła cisza. Słychać było tylko przestraszone wybucnem ptaki i małpy.

    Jonnie z napięciem obserwował teren kopalni. Spokój, nic się nie działo. Robert umieścił tu dwóch strzelców, by trzymali ją na celownikach.

    - Jesteśmy otoczeni - powiedział. - Nie ma co, pięknie zaplanowany rajd!

    - Zajmij się najpierw tyłami - rzekł Jonnie. - Wyczyść tam pole.

    - Do ataku! - wrzasnął pułkownik Iwan i dodał coś po rosyjsku.

    Rozległo się krótkie szczekanie karabinów szturmowych. Wybuchy granatów. Ciemny, gęsty dym. Tupot nóg ludzi kryjących jeden drugiego, w miarę jak posuwali się do przodu. Wrzask komend. Rosyjskie i szkockie zawołania bojowe.

    Potem chwila ciszy. A potem jeszcze jedno wściekłe poszczekiwanie karabinów szturmowych.

    I znów chwila ciszy.

    A potem ochrypły głos, wznoszący się ponad szum deszczu i łomot ptasich skrzydeł:

    - Poddajemy się!

    - Po angielsku? Nie. Po francusku też nie. - Koordynator był mocno skonfundowany.

    Jonnie wziął od Szkota ręczny miotacz i położył na ziemi. Ustawił go na "Ogień skupiony, bez płomienia". Otworzył wściekły ogień do obudowy chłodnicy gazu do oddychania. Stary metal zaczął kawałkami odrywać się od chłodnicy pod wpływem wciąż ponawianych uderzeń ładunków energii.

    Czekali. Żaden z Psychlosów nie wybiegł na zewnątrz. Wszystkie pomieszczenia musiały wypełnić się powietrzem, ale nie było żadnej reakcji.

    Zaczął padać coraz większy deszcz i ptaki oraz małpy się uspokoiły. Snujący się dym z czarnego prochu w granatach drażnił w nos.

6

    Jonnie obserwował lotnisko dla frachtowców rudy. Było opustoszałe. Skinieniem ręki przywołał Szkota noszącego radiostację. Kaskady deszczu spadały na pokrywający ją kawałek brezentu. Jonnie sprawdził sprzęt. Sprawny. Prztyknął w przełącznik kanału lotniczej łączności planetarnej i wziął w rękę mikrofon.

    - Lot do Nairobi w gotowości - rzekł do mikrofonu. Brzmiało to jak zwyczajna korespondencja w ruchu lotniczym, ale dla obydwu samolotów pozostawionych w pobliżu elektrowni miała ona oznaczać: "Leć do nas z namiarem na naszą radiostację! Nie strzelaj, ale bądź czujny!"

    Głos Dunneldeena zatrzeszczał w odpowiedzi: - Wszyscy pasażerowie na pokładzie.

    Znaczyło to, że startują i lecą zgodnie z poleceniem.

    Jonnie odpiął od pasa górniczego radio i przełączył je na sygnał stały nadawany zwykle przez górników, którzy wpadli w pułapkę lub znaleźli się w zawale. Samoloty mogły korzystać z niego jak z sygnału radiolatarni. Poziom sygnału ustawił na trójkę, po czym zlecił, by radio umieszczono na drzewie w rejonie lotniska.

    Trzymając w pogotowiu karabiny szturmowe i zatrzymując się co kilkanaście jardów, by zapewnić sobie wzajemną osłonę, szerokim łukiem omijając zabudowania kopalni, biegli w kierunku lotniska.

    Jonnie przewiesił ręczny miotacz przez plecy i pokuśtykał w kierunku zabudowań kopalni. Jego laska znacznie mniej wbijała się teraz w grunt. Z południowego kierunku dobiegł go odgłos pomp. Musiały tam być wyrobiska górnicze. Spostrzegł, że kable elektryczne, które ich doprowadziły do tego miejsca, skręcały w bok w połowie drogi do lotniska. Podążył wzdłuż nich.

    Przysadzista szopa zbudowana z kamienia widniała wśród drzew. Otaczały ją girlandy izolatorów i rur. Poznał od razu, że była to wytwórnia paliwa i amunicji. A więc mieli ją w tej filii, prawdopodobnie w celu wykorzystania nadmiaru mocy z elektrowni. Cały grunt dookoła był poorany świeżymi śladami platform transportowych. Drzwi do szopy były uchylone. Pchnął je laską.

    Co za bałagan! Kanistry paliwa i amunicji ustawiano zwykle na stelażach w odpowiednim porządku. Boczne skrzynie powinny zawierać różne minerały używane do sporządzania zawartości kanistrów. Tymczasem widać tu było, że w popłochu pozostawiono minerały porozrzucane na podłodze. Pod nogami walały się uszkodzone i nie nadające się do użytku kanistry. Miejsce to jeszcze zupełnie niedawno musiało kipieć życiem. Jonnie wiedział, ile czasu wymaga sporządzenie i wymieszanie substancji na paliwo i amunicję, nie mówiąc już o umieszczeniu paliwa w kanistrach. Czyżby - wytężając wszystkie siły - pracowali tu przez całe dnie? Bez chwili wytchnienia?

    Skrótem pomiędzy dwoma drogami doszedł do głównej drogi prowadzącej do zabudowań kopalni. Popatrzył na obie strony drogi. W normalnych warunkach jego wyszkolone oko z łatwością wyśledziłoby trakt przez las, ale lejący deszcz bardzo to utrudniał. Pochylił się i podniósł kilka gałązek odłamanych z krzaków porastających pobocze drogi. Niektóre musiały być złamane przed kilkoma dniami. Inne jednak były bardzo świeże, gdyż wciąż jeszcze sączył się z nich sok. Jakiś konwój przybył tu przed wieloma dniami - tygodniami? - i odjechał stąd zaledwie przed paroma godzinami. Wielki konwój!

    Ich sytuacja taktyczna nie przedstawiała się najlepiej. Za sobą w lesie mieli niewielki oddział Zbójów. Gdzieś jednak - może blisko, a może daleko - musi znajdować się większa część tego tysiąca Zbójów. A gdzieś dalej na tej drodze - popatrzył na ślady na gruncie pozostawione przez pojazdy - znajdowała się duża liczba pojazdów Psychlosów. Transporterów rudy? Czy czołgów?

    Słyszał teraz huk samolotów. Ten dźwięk niewiele znaczył po całym tym harmiderze ich ostatniego starcia ze Zbójami. I żaden konwój nie usłyszy niczego innego poza hukiem własnych silników. Obszerna kopuła z koron drzew zacieniająca półmrokiem wszystko pod spodem nie tylko uniemożliwiała widok wzdłuż drogi wyjściowej, ale również i widok z góry.

    Bardzo niekorzystna sytuacja taktyczna. Nie mogli zaatakować konwoju w tym nasyconym wodą otaczającym ich lesie. Ich samoloty były tu bezużyteczne.

    Przeszedł na lotnisko. Niebo! Nie za dużo tego nieba, ale wystarczająco, by frachtowce rudy mogły lądować i startować. Cieknące niebo, ale zawsze niebo! Nie widział nieba przez ostatnie trzy dni.

    Porozmieszczani wśród drzew żołnierze mieli całe lotnisko w polu obstrzału. Użyte w charakterze radiolatarni radio górnicze umocowane było do liany o piętnastocalowej średnicy, która - jak olbrzymi wąż - owijała wysokie drzewo. Kiedyś lotnisko to było znacznie większe, ale dżungla i drzewa głęboko w nie wtargnęły.

    Wielki szturmowy samolot schodził spiralą w dół, a mniejszy samolot bojowy - zgodnie z regulaminem - ubezpieczał go od góry. Potem samolot zamienił kałużę wody w gejzer i znieruchomiał na ziemi. Był to Dunneldeen. Otworzył z rozmachem drzwi kabiny i uśmiechnął się z zadowoleniem na widok Jonnie'ego.

    Robert Lis nadbiegał w pośpiechu. Boczne drzwi olbrzymiego kadłuba otworzyły się i wyszedł oficer z pozostałej części ich oddziału. Robert pomachał mu ręką, by pozostali na miejscu, gdyż nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jonnie i Dunneldeen podeszli do mniejszego samolotu bojowego.

    Jonnie szybko wprowadził Dunneldeena w całokształt wydarzeń. - Drogą wiodącą do głównej kopalni podąża konwój. Myślę, że przybyli tu po paliwo i amunicję, a teraz wracają.

    - Ach! - wykrzyknął Dunneldeen. - To wszystko wyjaśnia.

    Dunneldeen, co było dla niego typowe, nie mógł usiedzieć spokojnie w oczekiwaniu na wezwanie. Mógł je przecież odebrać - jak twierdził - zarówno na tamie, jak i nieco wyżej. Zostawił więc wielki samolot szturmowy na tamie z włączonym radionadajnikiem, by w każdej chwili mogli go odwołać, a sam wzniósł się w powietrze i obserwował cały teren zagłębia gór niczego aż do tak zwanego Jeziora Alberta. Jego przyrządy mogły penetrować deszcz i chmury, choć nie były w stanie przebić się przez kopułę drzew. Pamięta, że główna kopalnia została zburzona w Dniu dziewięćdziesiątym drugim przez pilota... MacArdle? Tak, MacArdle. I miał on z tym trochę kłopotu. Psychlosi usiłowali wznieść się w powietrze dwoma samolotami bojowymi, a MacArdle zablokował je akurat w drzwiach komory odpalania hangaru. Zniszczył zupełnie linie doprowadzające elektryczność i rozniósł w strzępy składy amunicji i gazu do oddychania. Psychlosi uruchomili dwie baterie przeciwlotnicze, więc musiał je też zniszczyć. W walce tej został ranny kopilot, jeśli Jonnie i Sir Robert sobie

    Pomysł to przypominają. Było to faktycznie walczące zagłębie górnicze! Podczas swych trzydniowych lotów na wysokości stu tysięcy stóp Dunneldeen nie wykrył żadnego ruchu na obserwowanym terenie, ale - tu pokazał fotografie skopiowane z ekranów odwzorowania - zwrócił uwagę na brak drzwi w hangarze, które małpy gdzieś wyniosły.

    - Spójrzcie tu - powiedział. - Widzicie? Te cienie pod drzewami na skraju lotniska... nie, nie tu, lecz tam. Dziesięć gotowych do lotu samolotów bojowych!

    Nikt nigdy nie zjawił się tu, by przeprowadzić operację oczyszczającą zagłębie - zakończył swe sprawozdanie - a te goryle... były bardzo pracowite!

    Jonnie obejrzał kilka zdjęć. Jedno było zrobione przy słońcu znajdującym się nisko nad horyzontem. Przyjrzał się kształtom na wpół ukrytych pod drzewami samolotów. Spojrzał na Dunneldeena.

    - Tak - kiwnął głową Dunneldeen. - Dokładnie takie jak ten samolot, który posadziłeś na bezzałogowym bombowcu z gazem. Typ 32, nisko latający samolot szturmowy, bardzo mocno opancerzony. Nie ma zbyt wielkiego zasięgu, ale można załadować w niego ekstraładunki paliwowe.

    - Psychlosi - powiedział Jonnie - wcale nie szykują się do obrony zagłębia. Prawdopodobnie są doprowadzeni do rozpaczy brakiem gazu do oddychania. Zużyli już całe posiadane paliwo... popatrzcie na ślady wózków transportowych na trawie. Samoloty Typ 32 były przywiezione tu na wózkach, nie przyleciały same. Psychlosi byli tutaj - Jonnie pokazał ręką w kierunku szopy na wpół widocznej wśród drzew - przez dobre kilka dni pracowali jak wściekli, produkując paliwo i amunicję. Zabrali to paliwo, by zorganizować konwój, a także na pewno zabrali cały gaz do oddychania. I teraz zmierzają z powrotem do głównej kopalni.

    - Drugi tej wielkości skład gazu do oddychania - zauważył Robert Lis - znajduje się w centralnej bazie w Ameryce! I to właśnie tam mają zamiar podążyć.

    - Z dziesiątką samolotów Typ 32 mogliby zupełnie odwrócić bieg tej wojny - rzekł Jonnie.

    Rozłożył mapę, na którą zaraz zaczęła kapać ściekająca z nieba woda, i umiejscowił drogę wyjściową. Biegła ona z lewej strony lasu, potem przez równinę i wpadała do długiego odsłoniętego od góry parowu. Droga zmierzała do Jeziora Alberta, ale zaraz za parowem była obok niej niewielka płaszczyzna. Jonnie dokładnie przyjrzał się niektórym z wykonanych przez Dunneldeena zdjęciom.

    - Czeka nas bitwa - powiedział, mierząc na mapie odległości. - Dotarcie do tego miejsca zajmie im półtora dnia, a dotarcie do terenu kopalni dalsze dwa dni, ponieważ droga jest w bardzo złym stanie. My w tym czasie musimy zająć się głównymi siłami Zbójów. Każ pułkownikowi Iwanowi wziąć ze sobą czterh rajdowców oraz moździerz i dotrzeć do tego miejsca. Poleć mu utrzymać to przejście, dopóki nie zostanie zluzowany! A ty, Dunneldeen, bądź w gotowości, żeby konwój na pewno tamtędy nie przeszedł! I pamiętaj, że chodzi nam o żywych Psychlosów!

    - Próbujemy zatrzymać kontratak na rejon Denver - zauważył Robert Lis.

    Tymczasem Thor udał się na południe w Góry Księżycowe jako "Jonnie". Był bardzo dobrym jeźdźcem i na pewno pozdrawiając ich, zrobi z tego niezłe widowisko. Miał on w planie odwiedzenie jeszcze jednego plemienia, zamieszkującego tereny położone dalej na południe. Był za daleko, by można go było przywołać, a poza tym popsułoby to całą mistyfikację i mogło ujawnić, gdzie Jonnie faktycznie się znajdował.

    - Przykro mi, że masz tylko jeden samolot bojowy - rzekł Dunneldeen. Ale mamy też przed sobą tylko jedną bitwę. Jonnie - zaśmiał się z zadowoleniem.

    Robert Lis błyskawicznie wydawał rozkazy i wkrótce potem pułkownik Iwan i czterech żołnierzy, objuczeni bazooką, moździerzem miotającym i innym sprzętem, zaczęli przebijać się przez deszcz w stronę samolotu. Musieli się dobrze nagłówkować, by cały ten sprzęt pomieścić w samolocie bojowym. Zupełnie zapomnieli wziąć ze sobą Koordynatora.

    Sir Robert krótko poinstruował pułkownika Iwana, który uważał, że zasadzki na przełęczach Hindukuszu były o wiele bardziej skomplikowane.

    - Nie obawiajcie się, Marszałku Jonnie i Wodzu Robercie. To przejście zostanie utrzymane. Żywi Psychlosi? No cóż, nie obawiajcie się, waleczni Kozacy pojmą ich żywcem.

    Samolot bojowy wzniósł się do góry, mając na pokładzie siedmiu ludzi, których zadaniem było zatrzymanie konwoju Psychlosów i czołgów. Dunneldeen pomachał im ręką. Samolot rozpłynął się w deszczu.

7

    Stosy ładunków gazu do oddychania i amunicji były rozgrabione do ostatka. Trawa i krzaki były tu od lat wyschnięte. Skład gazu do oddychania miał ćwierć akra powierzchni, a skład paliwa i amunicji około pół akra. Wszystko teraz było puste.

    Angus otworzył zamek głównych drzwi pomieszczeń kopalni i grupa rezerwowa z samolotu szturmowego wparowała do środka, kryjąc jeden drugiego.

    Wnętrze było puste. Miało cztery poziomy biur, warsztatów i hangarów. Pompy wciąż jeszcze pracowały. Światła się paliły. I widać było bałagan spowodowany pośpieszną ewakuacją.

    Jonnie stał w korytarzu na zewnątrz rejonu rekreacyjnego. Co za ponure, przejmujące wilgotne miejsce! Wszystko pokrywała gruba warstwa brudu, porośnięta pleśnią. Po ścianach kapała woda. Co za straszne miejsce do życia. Nawet dla Psychlosów.

    Przebierał w palcach plik depesz radiowych wypluwanych z drukarki. Nawet papier był mokry w tym gorącym, wilgotnym pomieszczeniu. Prowadzili nasłuch wszystkich kanałów radiowych, a zwłaszcza kanału ruchu lotniczego. Dziwne to były zapisy: "Andy, czy możesz zabrać z Kalkuty grupę pielgrzymów?" lub "MacCallister, przywieź mi, proszę, inny kombinezon lotniczy i trochę paliwa!" Szkoccy piloci mówili głównie w psychlo pomieszanym z angielskim. Dla pracowników w tej dalekiej dżungli, nie mających pojęcia, co się faktycznie działo, rozmowy musiały brzmieć zupełnie po wariacku, ale nagrywali każdy ich strzęp.

    Podbiegł do niego Rosjanin, niosąc w ręku znalezioną gdzieś maskę Psychlosów do oddychania. Była sprawna i miała podłączoną butlę z gazem. Jonnie powąchał ją. Gaz podrażnił mu nozdrza. Trzeba jej się bliżej przyjrzeć. Jedna butla wystarczała prawie na dwanaście godzin. Ta zaś była napełniona... do połowy? W jednej czwartej? Jonnie potrząsnął butlą, by sprawdzić, ile jeszcze było wewnątrz gazu. Psychlosi musieli opuścić to miejsce zaledwie przed ośmioma lub dziewięcioma godzinami.

    Pokuśtykał wzdłuż korytarza, cały zlany potem. Pompy nawiewały powietrze do wnętrza, ale wcale przez to nie było chłodniej. Zwyczajny smród Psychlosów... nie, to było gorsze, gdyż zmieszane z zapachem pleśni. Dobiegały go odgłosy z różnych części wewnętrznych poziomów, gdzie jego ludzie prowadzili prace poszukiwawcze. Jeden z telefonów górniczych był włączony. Jonnie podszedł do niego. Działał jak należy. Mógł nawet usłyszeć, jak w odległych wyrobiskach molibdenu pracują pompy.

    To siedlisko kopalni nie było tak stare jak w innych kopalniach. Zostało prawdopodobnie przeniesione tu skądś, gdy wykryli złoża molibdenu. Wszystkie ekrany kontrolne w biurze kierownika kopalni były na chodzie. Jonnie popatrzył na wielkie elektryczne piece prażalnicze w kopalni. Z wężownic wydobywała się para. Psychlosi musieli uważać, że obecna rewolucja szybko zostanie zdławiona, gdyż nie przerwali ani na chwilę wydobywania rudy.

    Zszedł w dół po prowadzących do hangaru schodach. Były one przystosowane dla Psychlosów, dwukrotnie większe od zwykłych stopni, więc trudno mu było iść po nich z chorą nogą. No cóż, jego stan jednak się poprawiał. Potrafił się przecież dzisiaj posłużyć ręcznym miotaczem. Nie mógł jeszcze wykonywać ręką gwałtownych ruchów, ale była ona już znacznie sprawniejsza niż poprzednio.

    W hangarze panował taki sam nieporządek jak i w innych częściach wnętrza. Były w nim jeszcze pojazdy.

    Angus myszkował po rozległym jaskrawo oświetlonym wnętrzu. Trzymał w ręku wielki marker i oznaczał wszystkie pojazdy, które - jak sądził - nie są całkowicie sprawne. Dwa małe czołgi były zafiksowane. Na kilku górniczych platformach latających nie zrobił znaków, były sprawne. Z kilku platform transportowych tylko połowa była sprawna.

    Na jednych drzwiach widniał znak oznaczający uzbrojenie. Jonnie wszedł do środka. Moździerze miotające! I nawet stos pocisków energetycznych do nich, co było sprzeczne z wszelkimi regulaminami przechowywania amunicji. Świetnie!

    Wyszedł na zewnątrz i złapał za ramię Angusa.

    - Weź dwa wielkie pojazdy ciężarowe, załaduj na każdy z nich platformę latającą, a każdą platformę załaduj moździerzami miotającymi i amunicją! Na przodzie każdego pojazdu ciężarowego ułóż stos z brezentu w charakterze pancerza! Jeden taki komplet wystaw na zewnątrz, a drugi ustaw tuż za drzwiami hangaru, ale wewnątrz! Tak, jest w nich paliwo.

    Polecił Sir Robertowi, by wybrał mu po czterech mężczyzn i jednego kierowcę na każdy komplet. I aby możliwie szybko wysłał w drogę jeden komplet bojowy, tak aby był on w stanie posuwać się w pewnej odległości za konwojem.

    - Ten komplet? - zdziwił się Sir Robert.

    - W każdej chwili będą mogli wystartować z ciężarówki i ostrzelać konwój ogniem zaporowym z moździerza. Tamci przecież mogą zablokować drogę zwalonymi drzewami. Każ im posuwać się za konwojem, ale nie za blisko, a gdyby Psychlosi zawrócili, to niech im zablokują drogę!

    - A gdyby się nie udało i zostali przepędzeni aż tutaj? zapytał Sir Robert.

    - Drugi komplet bojowy, schowany teraz w hangarze, może być błyskawicznie wyprowadzony i pomagać nam w obronie tego terenu. Przydziel do niego czterech innych ludzi i kierowcę! Sam go potem przejmę, gdy wrócimy z odwiedzin u Zbójów.

    - Będziesz takie gonił za konwojem?! - wykrzyknął Sir Robert i dodał z sarkazmem: - W porównaniu z najlepiej zaplanowanymi i najlepiej przeprowadzonymi operacjami w historii ta właśnie bez żadnej wątpliwości zostanie uznana za najwspanialszą!

    Wyszedł, by wydać stosowne polecenia, lecz mruczał coś pod nosem na temat pojazdów ciężarowych zwalczających czołgi.

    Do Jonnie'ego podbiegł jeden ze Szkotów. Twarz miał popielatą.

    - Sir, myślę, że będzie lepiej, jeśli zejdziesz na trzeci poziom powiedział drżącym głosem.

    Kulejący Jonnie z trudem zszedł po następnych schodach. Zupełnie nie był przygotowany na to, co tam odkryli.

    Był to wielki pokój, którego Psychlosi najwidoczniej używali do treningów strzeleckich, coś w rodzaju wewnętrznej strzelnicy. Paru Rosjan z wyrazem niesmaku i dezaprobaty na twarzach stało wokół czegoś leżącego na podłodze. Prowadzący go Szkot zatrzymał się, pokazując niemo do dołu.

    W olbrzymiej kałuży zakrzepłej krwi leżały szczątki czegoś, co kiedyś musiało być dwoma starymi kobietami. Trudno to było nawet określić na podstawie kępek siwych włosów, kawałków brązowej skóry i porwanego ubrania wraz z kawałkami roztrzaskanych kości. Parę wyczerpanych magazynków miotaczy leżało obok na podłodze. Dla wszystkich było jasne, co się tu wydarzyło.

    Stało tu kilku Psychlosów i kawałek po kawałku, cal po calu, oddając setki precyzyjnych strzałów, cięło na cząstki ciała kobiet. Co za piekielny huk strzałów, jęk kobiet i śmiech sprawców musiał tu panować zaledwie kilka godzin wcześniej.

    Do pomieszczenia wszedł doktor MacKendrick. Zatrzymał się, by nie stąpnąć w krew.

    - Niemożliwe określenie zgonu na podstawie temperatury. Zbyt mało pozostało, by można było ją zmierzyć. Być może ze cztery godziny... Kobiety... w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat... zniszczone przez ciężką pracę... Odcinali im członki cal po calu i strzał po strzale! - doktor MacKendrick podniósł się i zwrócił do Jonnie'ego: - Dlaczego Psychlosi to robią?

    - To sprawia im przyjemność. Ból i agonia - odparł Jonnie. - Jest to jedyna rzecz, która sprawia im radość.

    Twarz doktora ściągnęła się.

    - Lepiej się czuję, kiedy robię sekcję zwłok Psychlosów. Jeden z Rosjan zaczął ruszać coś znalezionym kijem.

    - Co tam znalazłeś? - spytał Jonnie.

    Obszedł dokoła kałużę krwi i podniósł z ziemi przedmiot. Robert Lis podszedł do niego. Zamarł ze zdumienia.

    Jonnie trzymał w ręku całkiem nowy szkocki beret!

    Żadnych zwłok Szkota. Tylko szkocki beret. Taki beret, jakie nosili Koordynatorzy.

8

    Jonnie stał w ulewnym deszczu i patrzył na platformę uszkodzonej ciężarówki.

    To właśnie tutaj przed dwoma lub trzema dniami, a może nawet tylko przed kilkunastoma godzinami, znajdowały się trzy pochwycone przez Zbójów związane istoty ludzkie: dwie stare kobiety i młody Szkot. Ilu tubylców, Pigmejów, pochwycili Zbóje, by wymienić ich na materiały potrzebne do produkcji granatów?

    Obydwie stare kobiety umarły w mękach. Los Szkota był nieznany.

    Jeden z Rosjan ostrożnie sprawdził lancą platformę i leżące na niej towary wymienne, czy nie ma ukrytych min pułapek. Jonnie był pewien, że gdyby Psychlosi uznali, iż ta wymiana kończy wszelkie późniejsze kontakty, to zamontowaliby miny. Min jednak nie było. Mieli więc nadzieję, że po odbiciu planety znów tu powrócą.

    Jonnie obejrzał towary. Zapieczętowane metalowe kontenery: sto funtów siarki i drugie sto saletry potasowej. Pod brezentem leżał wielki zwój lontów górniczych. Z tych materiałów, dodając tylko węgiel drzewny, można było produkować granaty. W mniejszym pakunku znajdowały się ładunki energetyczne do zasilania radioaparatów górniczych. Taka była cena za trzy istoty ludzkie.

    Jonnie odwrócił się i poszedł do miejsca, gdzie rosyjski oficer i jego żołnierze trzymali wziętych do niewoli Zbójów. Siedemnastu z nich zostało przy życiu. Siedzieli z rękami na karkach, z opuszczonym wzrokiem. Byli bardzo spokojni, widząc wokół wymierzone w siebie wyloty luf karabinów szturmowych. Siedmiu rannych Zbójów leżało obok, jęcząc i wiercąc się w grubej warstwie próchnicy. Dwunastu martwych Zbójów także przywleczono i rzucono na stos. Jeden z tej siedemnastki wyczuł obecność kogoś i spojrzał do góry. Był to brutal o szerokiej jak beczka klatce piersiowej, bez zębów, o twarzy całej w szramach i dziobach, z potężnie zarysowaną szczęką i o krótko strzyżonych włosach. Miał na sobie skórę małpy uszytą na wzór munduru wojskowego. Dwie bandoliery z zatrutymi strzałami krzyżowały się na jego piersi. Jego oczy wyglądały jak pokryte brudną pianą kałuże.

    - Dlaczego do nas strzelaliście? - zapytał.

    W jego wykonaniu brzmiało to jak: "Aczgo dnus szczelyście?" Był to chyba angielski, jeśli ktoś potrafił go odkodować.

    - Myślałem - odparł Jonnie - że było właśnie na odwrót. Co tu robiliście?

    - Na mocy konwencji i artykułów wojennych możesz otrzymać tylko moje nazwisko, stopień i numer porządkowy.

    Wymowa była mocno zniekształcona, ale zrozumiała.

    - W porządku - rzekł Jonnie, opierając się na lasce. - Mów. - Arf Moiphy, kaptan, piuntkomando, Górnog Zajru. Czy wy brigda luzowa, czy narody zjidnucione?

    Jonnie spojrzał pytająco na Dawida Fawkesa, Koordynatora, unosząc w górę brew.

    - Mają taki mit czy legendę, że pewnego dnia ten międzynarodowy bank przyśle nowych, a ich zwolni. Myślę, że Narody Zjednoczone były organizacją polityczną, która opiekowała się małymi państwami i interweniowała, gdy zostały one zaatakowane. To jest nadzwyczajne, że zdołali zachować ten mit przez wieki...

    - Gdzie jest wasz główny oddział? - zapytał Jonnie.

    - Ni musza mówić picz, jak nazwisko, stopień i numer odparł kapitan Zbójów.

    - A więc dobrze - rzekł Jonnie. - Gdybyśmy byli tym oddziałem luzującym to musielibyśmy to wiedzieć, nieprawdaż?

    - Gdyby wyście byli brigda luzowa, byście wiedziały, gdzi un je - powiedział wyzywająco Zbój. - Brigda luzowa just tuty je abo zgra co bydzie.

    - Myślę, że będzie lepiej, jak porozmawiamy sobie z twoim dowódcą - rzekł Jonnie. - Gdzie on jest?

    - Z generałem Snithem? On je w głównym obozu. Za daleko.

    Jonnie wzruszył ramionami i kiwnął dłonią w stronę rosyjskiego oficera tak, jakby mu dawał wolną rękę. Rosjanie podnieśli lufy karabinów szturmowych.

    - Dwie dnia marsza stuty do tam! - powiedział prędko kapitan Zbójów, usiłując pokazać kierunek związanymi dłońmi, a potem kiwając gwałtownie podbródkiem w tym kierunku.

    - Jak dawno położyliście na tej platformie pojmanych? zapytał Jonnie.

    - Plafurma? - udawał głupiego Zbój. Jonnie znów się obrócił w kierunku rosyjskiego oficera. - Fczury popudniu! - szybko odparł Zbój.

    Los Szkota był bardzo ważny, pod warunkiem, że jeszcze żył. Jonnie zastanawiał się, co należy teraz zrobić. Miał zorganizowany oddział podążający za konwojem. Miał zorganizowaną zasadzkę przed konwojem. W tym lesie nie można było zastosować uderzenia z flanki: faktycznie żaden z pojazdów naziemnych (nie mówiąc już o ciężarówkach) nie był w stanie poruszać się pośród tych drzew bez obawy uszkodzenia ani nie był w stanie nawet jechać na wprost po takiej nasączonej wilgocią próchnicy. Nic dziwnego, że Psychlosi mieli układy ze Zbójami. Postanowił więc, że trzeba będzie zaczekać do bitwy. Przez Koordynatora przekazał rozkazy rosyjskiemu oficerowi. Bardzo ostrożnie i czujnie zaczęli rozbierać Zbójów, szukając w ich uniformach z małpiej skóry ukrytych noży lub innej broni. Znaleźli jej mnóstwo.

    Właśnie byli w trakcie wiązania potomków dawnych najemników, gdy kapitan Arf Moiphy poprosił:

    - Ni mosz picz przucif, jakby ja si zajuł ranymy? Jonnie kiwnął głową na znak zgody.

    Moiphy skoczył na równe nogi, złapał w rękę ciężką maczugę i błyskawicznie znalazł się przy rannych, zanim ktokolwiek mógł go powstrzymać. Z wprawą walił z łomotem po ich czaszkach, zabijając jednego po drugim.

    Uśmiechnięty i zadowolony z siebie rzucił maczugę na ziemię i obrócił się do Rosjanina, by ten związał mu ręce.

    - Dzinkuji - powiedział.

    . 18 .

1

    Bittie MacLeod, niosąc w rękach miotacz równie wielki, jak on sam, podążał do głównego obozowiska Zbójów. Sir Jonnie już dwukrotnie kazał mu wracać do samolotu, ale czyż nie było obowiązkiem giermka podążać za swoim rycerzem, nawet do niebezpiecznych miejsc i nieść jego broń?

    Bitne w głębi ducha przyznawał, że miejsce to naprawdę wyglądało niebezpiecznie! Musiało tu być ze trzy tysiące ludzi rozrzuconych wokół głęboko w lesie ukrytej polany. Wylądowali na skraju pozbawionego drzew terenu. Jeńcy - och, jak zasmrodzili samolot! - byli trzymani w doku wielkiego samolotu szturmowego piechoty kosmicznej, pozbawieni uzbrojenia. Gdy samolot osiadł na ziemi, jeńców pierwszych wypuszczono na zewnątrz. Potem zaś Sir Robert - jak prawdziwy dowódca wojenny - obejrzał dobrze cały teren i wydał niezbędne dyspozycje obronne, aby zabezpieczyć drogę ewentualnego odwrotu.

    Bittie wykorzystał tę okazję, by namówić Sir Jonnie'ego do przebrania się w suche szaty oraz żeby coś zjadł. Pozostali na tamie Rosjanie również nie próżnowali. Pocięli część brezentu i porobili przeciwdeszczowe peleryny. Bittie przypiął do peleryny znaczek z czerwoną gwiazdą, opasał suchą koszulę Jonnie'ego pasem ze złotą klamrą, a nawet znalazł henn z białą gwiazdą, żeby chronił mu głowę przed deszczem. Wszystko razem wziąwszy i jak na takie okoliczności, Sir Jonnie wyglądał całkiem reprezentacyjnie, nawet w tym deszczu.

    Tafle wody przemieszczały się przez szeroką, pełną ludzi polanę. Ktoś kiedyś pościnał mnóstwo drzew i potem je spaliła Wszędzie widać było osmalone pniaki. Na polanie rosło na wpół dojrzałe zboże, ale ci ludzie bezmyślnie je tratowali.

    Bittie rozejrzał się dookoła. Te kreatury nie pasowały do jego obrazu świata. W szkole sporo czytał - najbardziej lubił stare romanse - lecz nigdy nie spotkał wzmianki o nich. Nie było wśród nich ani starych mężczyzn, ani starych kobiet. Było trochę dzieci, głównie w złym stanie zdrowia - z rozdętymi brzuchami, pokrytych parchami, brudnych. Coś szokującego! Czyżby nikt ich właściwie nie karmił lub nie mył? Brzydkie, plugawe twarze. Twarze we wszystkich kolorach. I wszystkie brudne. Ich ubiory były karykaturą munduru. Niechlujne, po prostu rozmamłane. Wydawało się, że mówią jakąś dziwną odmianą angielskiego, tak jakby mieli pełne usta owsianki. Bitne wiedział, że on sam nie mówił dobrze po angielsku, nie mówił tak jak ludzie z wykształceniem uniwersyteckim, jak Sir Robert, ani tak dobrze jak Sir Jonnie. Ale kiedy mówił, to każdy mógł go zrozumieć, a poza tym starał się poprawić swoją wymowę, aby angielski pułkownika Iwana, któremu pomagał w nauce, był naprawdę dobry. Ale ci ludzie nie dbali - jak się zdawało - czy słowa w ogóle wychodzą z ich cuchnących ust. Bittie prawie że stuknął głową w Sir Jonnie'ego, który atizymał się przed mężczyzną w średnim wieku. Cóż to za język, którym mówi Sir Jonnie? Aha, psychlo. Jonnie zapytał o coś Zbója, a ten skinął głową, pokazał ręką na zachód i odparł coś także w języku psychlo. Bittie domyślił się, że Sir Jonnie nie chciał się niczego dowiedzieć, lecz po prostu przekonać się, czy Zbój zna ten język. Bardzo sprytne!

    Dokąd zmierzali? Szli w kierunku tej wielkiej przybudówki, przed którą na maszcie powiewało coś w rodzaju flagi ze skóry leoparda. Prawdopodobnie jeńców prowadzono do ich szefa.

    Straszni ludzie! Zatrzymywali się gdzie popadło, nawet na środku drogi, i załatwiali swoje potrzeby. Straszne! A tam młody mężczyzna powalił dziewczynę na ziemię i zaczęli się... tak, właśnie to robili! Cudzołożyli na oczach wszystkich! Dalej widać było mężczyznę, który zmuszał dziecko do robienia mu czegoś, co się nie dawało wyrazić żadnymi słowami.

    Bittie odwrócił głowę i próbował myśleć o czymś innym. Zrobiło mu się niedobrze. Przybliżył się do Sir Jonnie'ego. Te kreatury były gorsze niż zwierzęta. Znacznie gorsze! Wszedł do środka przybudówki. Jakże tam śmierdziało! Ktoś siedział na pniu drzewa. Był to strasznie gruby mężczyzna o żółtej cerze. Taki odcień żółci doktor MacKendrick określał jako malaryczny. Fałdy na ciele mężczyzny tworzyły głębokie rowki pełne brudu. Na głowie miał śmieszną czapkę ze skóry z wpiętą... damską broszką. A może to był diament?

    Wzięty przez nich do niewoli stwór, Arf, stał przed tłustym mężczyzną. Bił się pięścią w pierś. Zdawał raport. Jak się zwracał do tłustego mężczyzny? Generale Snith? Czy "Suit" nie było pospolitym nazwiskiem Psychlosów? I czy Smith nie było pospolitym nazwiskiem angielskim? Strasznie trudno było to odróżnić przy tej owsiankowej wymowie. Generał jadł udziec jakiegoś zwierzęcia i nie wydawał się zbytnio przejęty.

    W końcu generał przemówił:

    - A czy przynieśeś zapaczenie? Siarke?

    - Otóś ni - odparł Arf i usiłował wszystko jeszcze raz wytłumaczyć.

    - Aczy przynieśeś nazad sztywniaków? - zapytał ponownie generał.

    Sztywniaki? Sztywniaki? Och, zwłoki zabitych!

    Wydawało się, jakby "kaptan" Arf trochę się przestraszył, gdyż cofnął się.

    Generał cisnął w niego udźcem i trafił go prosto w twarz.

    - To co zatym bydzimy jedli, co? - wrzasnął.

    Jeść? Sztywniaki? Zwłoki? Jeść zmarłych?

    I wtedy Bittie dokładniej przyjrzał się rzuconemu "udźcowi", który odbił się od twarzy Arfa i poleciał w jego kierunku. Było to ramię ludzkie!

    Bittie pośpiesznie wypadł z przybudówki. Zaczęły go szarpać gwałtownie torsje. Po chwili odnalazł go Sir Jonnie, który objął go ramieniem i otarł mu usta chustą. Próbował znaleźć jakiegoś Rosjanina, by odprowadził chłopca do samolotu, ale Bittie za nic nie chciał opuścić Jonnie'ego. Miejsce giermka zawsze było przy jego rycerzu, a Jonnie mógł potrzebować miotacza wśród tych straszliwych kreatur. Pozwolono więc mu, żeby został.

    Sir Jonnie zajrzał do szopy, znajdującej się na skraju polany, i wydawał się bardzo czymś zainteresowany, więc Bittie też zajrzał i zobaczył bardzo starą i bardzo zniszczoną maszynę uczącą, podobną do maszyn wykorzystywanych przez pilotów do nauki psychlo.

    Kogo jeszcze szukali? Deszcz padał coraz gęstszy, ci ludzie wciąż biegali dokoła, a miotacz stawał się coraz cięższy i cięższy. Och, Koordynatorzy! Znaleźli ich w innej przybudówce, parę młodych Szkotów... czy jeden z nich to MacCandless z Inverness? Tak, wydawało mu się, że go poznał. Siedzieli przemoczeni, mimo że znajdowali się pod przykryciem, a ich berety wyglądały jak szmaty do mycia podłogi. Mieli bardzo blade twarze.

    Sir Jonnie usiłował dowiedzieć się, jak się tu dostali, a oni pokazali rękami na stos kabli - zostali przywiezieni samolotem. Więc Sir Jonnie zaproponował im, że ich zabierze ze sobą, ale oni się nie zgodzili. Otrzymali polecenie od Rady, by przetransportować tych ludzi do bazy w Ameryce. Wprawdzie samoloty transportowe spóźniały się, ale na pewno przylecą. Rada prawdopodobnie ma kłopoty w znalezieniu pilotów. Po przytoczeniu wielu argumentów na temat obowiązków - z ich strony - i na temat ich bezpieczeństwa - ze strony Sir Jonnie'ego - dali się w końcu namówić przynajmniej na to, by wziąć z samolotu pakunki z żywnością i ewentualnie jakąś broń. Zaczęli więc torować sobie drogę przez tłum ludzi do samolotu, wokół którego Rosjanie zorganizowali perymetr obronny. Weszli na pokład.

    Był tam Sir Robert. Posadził obydwu szkockich Koordynatorów na jednym z misowatych siedzeń Psychlosów i zapytał:

    - Czy był jeszcze trzeci Koordynator?

    - Ależ tak - odparł MacCandless. - Był jeszcze Allison. Ale podobno kilka dni temu wpadł do rzeki i jakieś pokryte łuską zwierzę go dopadło.

    - Nie widzieliście tego sami? - zapytał Sir Robert.

    No cóż, nie, nie widzieli. Generał im powiedział.

    Sir Jonnie zadał dziwne pytanie:

    - Czy Allison znał język psychlo?

    - Uczył się pilotażu - odparł MacCandless. - Federacja potrzebuje pilotów. Wydaje mi się, że znał psychlo.

    - Tak, znał - powiedział drugi Szkot. - Potrafił się porozumieć w psychlo. Wyciągnęli go ze szkoły, by przysłać tutaj. Rozkaz o przetransportowaniu tych ludzi nadszedł z Rady dość nagle, a ponieważ mieliśmy braki...

    - Czy słyszałeś go kiedyś mówiącego w psychlo do tych łotrów? - zapytał Sir Robert.

    Przez chwilę zastanawiali się obaj. O dach samolotu szturmowego bębnił deszcz i było strasznie gorąco.

    - Ano - rzekł w końcu MacCandless - słyszałem, jak kiedyś rozmawiał z oficerem, który stwierdził, że to wspaniale, iż Allison zna język Psychlosów. Rozmawiali ze sobą dobre parę chwil, nie powiem...

    - To wszystko, co chciałem wiedzieć - oświadczył Sir Robert i popatrzył znacząco na Sir Jonnie'ego. - Przesłuchanie! Chcieli go przesłuchać.

    A Sir Jonnie kiwał potakująco głową.

    Potem Sir Robert wyciągnął zakrwawiony szkocki beret i podał go Koordynatorom. Odkryli na nim wyszyte inicjały. Tak, to był beret Allisona. Gdzie Sir Robert go znalazł? Sir Robert dosłownie ogłuszył ich nowiną. Powiedział, gdzie go znalazł, i Bittie doznał szoku, dowiadując się, że Zbóje sprzedali Allisona Psychlosom!

    A Psychlosi chcieli go przesłuchać, więc niech go Bóg ma teraz w swej opiece. Sprzedali Allisona? Istotę ludzką? Potworom? Ani chłopcu, ani Koordynatorom nie mogło to się pomieścić w głowach.

    Potem była straszna awantura. Sir Robert wydał Koordynatorom polecenie, by odlecieli razem z nimi. Ale Koordynatorzy upierali się, że ich obowiązkiem jest wyprowadzenie stąd tych ludzi i że to jest polecenie Rady! Więc Sir Robert wrzasnął na nich, że jest Wodzem Wojennym Szkocji i w żadnym wypadku nie pozwoli im tu zostać. Obydwaj Koordynatorzy próbowali opuścić samolot, więc Sir Jonnie i Sir Robert przy pomocy chłopca po prostu ich związali. Umieścili ich na samym szczycie stosu zapasów w tylnej części samolotu. Zlikwidowali perymetr obronny i wznieśli się w powietrze. Bittie wcale nie był zdziwiony, gdy usłyszał, jak jeden z pilotów prosił o pozwolenie zaatakowania z powietrza tych kreatur. Ale Sir Robert odmówił, bo gdyby spróbowali, to te kreatury pouciekałyby po prostu między drzewa. Nie byli odpowiednio uzbrojeni, by zająć się nimi teraz, a poza tym mieli przecież co innego do roboty. Jeśli jednak te kreatury wydały Allisona Psychlosom, to ich brudne łapy po łokcie były ubabrane krwią. Każdy bardzo się martwił o Allisona.

    Gdy już wystartowali i znajdowali się w drodze powrotnej do filii kopalni, Bittie zaczął zastanawiać się nad tymi ludźmi w dole. Pochylił się do Sir Jonnie'ego i zapytał:

    - Sir Jonnie, dlaczego oni są tacy brudni? Przecież tam stale pada deszcz.

2

    Wielki samolot szturmowy piechoty kosmicznej wylądował w ciemnościach w pobliżu filii kopalni. Nadal nie było w niej nikogo. Deszcz ciągle padał. Z miejsc, w których dzikie zwierzęta walczyły między sobą, dobiegały różne odgłosy. Warczenie i parskanie, szarpiące nerwy poszczekiwania jakichś zwierząt, niesamowity rechotliwy śmiech jakiegoś drapieżnika. Musiały walczyć o ciała zabitych zwierząt.

    Ciężarówka załadowana latającą platformą i moździerzem miotającym stała w tym samym miejscu, tuż za drzwiami hangaru. Nie było żadnych oznak, że druga ciężarówka została zmuszona do odwrotu. Musiała więc w dalszym ciągu podążać za konwojem.

    Jonnie jeszcze raz omiótł wzrokiem cały opuszczony teren kopalni. Światła wciąż się paliły. Odległe pompy górnicze nadal łomotały. Bez interwencji jakichś sił zewnętrznych cała ta maszyneria pracowałaby prawdopodobnie jeszcze przez wiele dziesięcioleci. Drukarka kanału lotniczej łączności planetarnej bez przerwy wypluwała taśmy papieru z nagranymi rozmowami. Jonnie rzucił na nie okiem. "MacIvor, czy możesz dostarczyć do Moskwy trochę paliwa"? "Tu kontroler ruchu lotniczego w Johannesburgu. Czy jakiś samolot przypadkiem nie zdąża w moim kierunku? Jeśli nie, to mogę skończyć dyżur na dzisiaj". "Izaak, zgłoś się, Izaak! Słuchaj! Izaak, czy są jeszcze jakieś sprawne frachtowce rudy w zagłębiu górniczym Groznyj? I czy dadzą się zaadaptować do przewozu pasażerów? Proszę cię, daj mi znać do rana! Brak nam teraz samolotów pasażerskich". "Lundy, odwołujemy cię z lotu do Tybetu. Potrzebny jesteś tu wraz z kopilotem, by pomóc nam w organizowaniu mostu powietrznego. Potwierdź to, proszę, chłopcze!" Większość rozmów prowadzona była w żargonie pilotów. Jonnie'ego uderzyła myśl, że ten potok depesz mógłby stanowić dla atakujących świetne źródło informacji, które rejony świata były aktywne. Był to prawie katalog celów dla Typów 32. Gdyby konwój się przebił i Psychlosi przypuścili generalny atak, wówczas mogliby z powrotem odbić tę planetę. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien ogłosić na tym kanale powszechnego wezwania do zachowania siedemdziesięciodwugodzinnej ciszy radiowej. Ale nie, szkoda została już dokonana. Te same depesze prawdopodobnie wysuwały się również z drukarki w kopalni nad Jeziorem Wiktorii. A każda depesza nadana stąd na kanale planetarnym mogła przecież zostać przechwycona przez konwój, który zostałby w ten sposób ostrzeżony. No cóż, pozostał mu atak na konwój i to wszystko.

    Przeszedł się ponownie po opustoszałych, dzwoniących echem poziomach. Jak zauważył, Psychlosi głównie wyczyścili to miejsce z uzbrojenia. Nie zostawili żadnego miotacza ani innej broni ręcznej, by nie wpadła w ręce Zbójów. Dobrze, że w tym pośpiechu przeoczyli moździerze.

    Ciężarówka była już wyprowadzona z hangaru i czekała na ciemnym placu. Jonnie zamknął za sobą drzwi wejściowe do pomieszczeń wewnętrznych kopalni - wpuszczenie tam leopardów, słoni i węży nie miało najmniejszego sensu.

    Wrócił do wielkiego samolotu i krótko omówił wszystkie akcje, jakie mieli do wykonania. Polecił im, by lecąc nisko - dosłownie lotem koszącym - zatoczyli wielki łuk na wschód i dotarli tuż za miejsce wyznaczone na zasadzkę. Nie chciał, żeby samolot został odwzorowany na ekranach radarowych czołgów. Potem polecił im zaczaić się wzdłuż grzbietu... tego grzbietu, który ciągnął się wzdłuż drogi... a kiedy konwój znajdzie się w środku parowu, niech otworzą ogień z flanki. A co stanie się, jeśli zawrócą i zaczną się cofać? No cóż, będzie tam za nimi z moździerzem na latającej platformie i będzie się starał ich powstrzymać.

    - Co? - nie chciał uwierzyć Robert Lis. - Jeden moździerz przeciwko czołgom? To przecież niemożliwe! Konwój na pewno przebije się z powrotem do lasu i nigdy nie uda się go stamtąd wywabić. Ach, chcesz, żeby ten samolot pomógł ci w zablokowaniu ich? Otóż to zupełnie co innego. W porządku. To jest samolot bojowy.

    - Próbujcie po prostu przewracać czołgi i pojazdy ciężarowe bez wysadzania ich w powietrze! - polecił Jonnie. - Nie używajcie pocisków radiacyjnych! Wykorzystujcie tylko siłę miotaczy! Ustawcie je na "Szeroka wiązka", "Bez płomienia" i "Oszołomienie". Nie chcemy ich zabijać. Jak tylko rozciągną się wzdłuż tego parowu, zablokujcie im drogę od strony zasadzki, a ja zablokuję ich od tyłu! Reszta zaś zaatakuje ich z flanki na grzbiecie parowu. Samolot ma się włączyć do boju, jeśli skierują z powrotem do lasu. Wszystko jasne? - Jasne! Jasne, jasne!

    Koordynator, zastępujący nieobecnego Koordynatora Rosjan, bezskutecznie usiłował poradzić sobie z tłumaczeniem, aż w końcu oświadczył:

    - Jestem pewien, że rosyjski Koordynator wszystko im wyjaśni, gdy do nich dobijemy. Och, ja wiem wszystko. Mogę im to przekazać później.

    - Pamiętajcie - dodał Jonnie - że istnieje pewne prawdopodobieństwo, że w tym konwoju znajduje się Allison, więc miejcie na niego oko i gdyby w trakcie walki uciekał, to go przypadkiem nie zastrzelcie!

    - Jasne, jasne, jasne!

    - Trzeba będzie to jeszcze raz wytłumaczyć Rosjanom, gdy połączą się z Iwanem - rozkazał Jonnie.

    - Gładko! - zauważył Robert Lis z goryczą. - Och, jak wszystko idzie gładko! Nie możemy należycie poinstruować trzonu naszych sił, ponieważ tłumacz jest gdzie indziej. Co za zdumiewające planowanie i koordynacja! Życzę nam szczęścia. Będziemy go bardzo potrzebowali.

    - Ale za to mamy nad Psychlosami przewagę liczebną powiedział Jonnie.

    - Co?! - wykrzyknął Robert Lis. - Przecież ich jest ponad setka, a nas tylko około pięćdziesięciu.

    - Właśnie o tym mówię - odparł Jonnie. - Przewyższamy ich liczbowo w stosunku pół do jednego!

    Chwycili dowcip, a kilku bardziej zaawansowanych w angielskim Rosjan przetłumaczyło jego sens pozostałym. Wszyscy się roześmieli. Deszcz wprawiał ich w niezbyt dobry nastrój. Teraz poczuli się lepiej.

    Jonnie właśnie zamierzał udać się do ciężarówki, przy której czekał na niego Szkot z czterema Rosjanami, gdy jego uwagę zwrócił jakiś ruch. Był to Bittie MacLeod cały okręcony bronią i ekwipunkiem, gotów do pójścia razem z nim.

    Jonnie za nic nie chciał do tego dopuścić. Nadchodząca bitwa to nie było miejsce dla chłopca. Ale był jeden szkopuł: chłopięca duma. Jonnie błyskawicznie starał się znaleźć jakieś rozwiązanie. Było to chyba trudniejsze niż rozwiązywanie problemów taktycznych!

    Świat chłopca wypełniony był romantycznymi historiami sprzed dwóch tysięcy lat, kiedy to stan rycerski był w pełnym rozkwicie, kiedy pluły ogniem smoki, a czystej krwi książęta kochali się w pięknych damach dworu. Był to przemiły chłopiec, a jego największą ambicją było dorosnąć i stać się takim mężczyzną jak Dunneldeen lub Jonnie. Ale istniało ryzyko, że jego marzenia mogą prysnąć w zderzeniu z brutalnymi realiami tego świata, w którym przyszło im walczyć, świata z innym gatunkiem "smoków".

    Bittie zauważył u Jonnie'ego moment wahania i wyczytał w jego bladoniebieskich oczach próbę znalezienia jakiejś wymówki, by powiedzieć "nie". Jonnie złapał pośpiesznie z siedzenia górnicze radio i wetknął je w ręce chłopcu. Poklepał się po takim samym radioaparacie zawieszonym u pasa. A potem nachylił się i powiedział szeptem:

    - Potrzebne mi w tym samolocie godne zaufania źródło informacji, które mogłoby mnie zawiadomić, gdyby w czasie walki coś zaczęło źle iść. Nie używaj go, dopóki nie padną pierwsze strzały! Ale potem, jeśli cokolwiek tylko będzie nie w porządku, to prędko daj mi znać!

    I Jonnie znacząco położył palec na ustach.

    Bittie natychmiast cały się rozpromienił.

    - Och, tak, Sir Jonnie! - odpowiedział konspiracyjnym szeptem, kiwając potakująco głową i wrócił na swoje miejsce w samolocie.

    Jonnie pokuśtykał do ciężarówki wzdłuż grząskiej jak marmolada drogi. Stała nadal przed hangarem, a jej światła przebijały się przez zasłonę deszczu. Sprawdził załogę, wsiadł do środka i kiwnął głową kierowcy. Ciężarówka obciążona latającą platformą i moździerzem zahuczała i ruszyła do przodu, tocząc walkę z błotnistym podłożem leśnej drogi.

    Wyruszyli ciężarówką do walki z czołgami.

3

    Brown Kulas Staffor siedział w nowym wspaniałym biurze i zgorszony wytrzeszczał oczy na pismo leżące przed nim na biurku. Był bardzo oburzony.

    Ostatnio wszystkie sprawy dobrze się układały. Uwieńczony kopułą budynek rządu - niektórzy twierdzili, że był to budynek Kapitolu - został już częściowo odrestaurowany i nawet kopułę pomalowano na biało. Zaadaptowano jedną z sal na posiedzenia Rady - salę z wysoką trybuną, ławkami z jednej strony i drewnianymi krzesłami usytuowanymi przed nimi. Olbrzymie, obite materiałem biurka kierowniczego personelu Psychlo zostały dostarczone do budynku i wyposażono nimi oddzielne biura dla członków Rady (byli trochę za niscy, by normalnie zasiąść za nimi, ale jeśli krzesło postawiło się na jakiejś skrzynce, to wówczas wszystko było w porządku). Otworzono hotel, który zapewniał pomieszczenie dla dygnitarzy i ważniejszych gości oraz serwował na prawdziwych naczyniach całkiem dobre posiłki przyrządzane pod kierownictwem kucharza z Tybetu.

    Nauki, jakie pobrał wówczas w centralnej bazie górniczej, stojąc na swoim okrytym mrokiem nocy posterunku w pobliżu klatki, były wręcz wspaniałe. Wprost bezcenne dane na temat rządu. Terl wcale nie zasługiwał na to, by trzymać go w klatce w takich warunkach. Psychlos okazał skruchę i robił wszystko, by okazać się pomocnym. Jakżeż źle rozumiano tych Psychlosów!

    Nauki Terla zaczynały już owocować. Zabierały one niewiele czasu, lecz wymagały wiele politycznej zręczności. Lecz Terl objeździł przecież wszystkie galaktyki jako jeden z najbardziej zaufanych menedżerów Intergalaktyki Górniczej i to wszystko, co wiedział na temat rządów i polityki, przekraczało jakiekolwiek potrzeby w tym zakresie.

    Choćby tylko ta sprawa dotycząca wielkości i składu Rady. Szefowie poszczególnych plemion z całego świata nie lubili Przylatywać tutaj i tracić czas na kłótniach w Radzie. Dosyć mieli własnych spraw plemiennych, którym musieli poświęcać odpowiednio dużo czasu. Było ich też za dużo - trzydziestu - by, faktycznie, cokolwiek szybko i sprawnie załatwić. I dlatego prawie z radością podzielili świat na pięć kontynentów, wybierając po jednym przedstawicielu z każdego kontynentu. Z trzydziestoosobowego tłumu Rada została zredukowana do łatwiejszej w manipulacji piątki. A gdy się jeszcze im wytłumaczyło, że ich plemienne sprawy są znacznie ważniejsze niż całe te nudne przekładanie papierów w Radzie i że najbardziej kompetentnych ludzi potrzebowano w domu, wówczas chętnie powpychali na kontynentalne miejsca w Radzie swoich kuzynów i tym podobnych. Ale okazało się, że nawet pięcioosobowa Rada była dla niego za liczna, więc był właśnie w trakcie powoływania dwuosobowego Dyrektoriatu. Pyry dalszym wysiłku i wprowadzeniu w życie pewnych bezcennych wskazówek otrzymanych od Terla w ciągu kilku nadchodzących tygodni Brown Kulas sam stanie się reprezentantem Rady z uprawnieniami do działania w jej imieniu. Będzie mu towarzyszył tylko Sekretarz Rady, który - oczywiście - nie będzie miał prawa głosu i będzie tylko podpisywał dokumenty. Tak będzie o wiele lepiej.

    Szkoci przysparzali trochę kłopotów. Protestowali przeciwko włączeniu Szkocji do Europy, ale udowodniono im, że zawsze tak było. A reprezentantem Europy został Niemiec z plemienia alpejskiego. No cóż, stara Rada zadecydowała o tym większością głosów i teraz nie było już tutaj tych przeklętych Szkotów sprzeciwiających się każdej rozsądnej propozycji Browna Kulasa.

    Plemiona były zadowolone. Dano im prawo do wszystkich ziem z absolutnym prawem rozporządzania nimi według własnego uznania. Każdemu z nich dano wyłączne prawo własności starożytnych miast ze wszystkim, co zawierały. Dzięki temu Brown Kulas zdobył sobie popularność u szefów większości plemion ale nie u Szkotów, oczywiście. Ich nic nie mogło zadowolić. Mieli nawet czelność twierdzić, że Brown Kulas przywłaszczył sobie cały kontynent amerykański ze wszystkim, co się na nim znajdowało. Brown Kulas jednak sprostował to pomówienie. Przecież teraz w Ameryce mieszkały cztery plemiona: Kolumbia Brytyjska, Sierza Nevada, mała grupka Indian na południu i plemię Browna Kulasa. To, że wszyscy teraz mieszkali w miasteczku Browna Kulasa, było już poza dyskusją.

    Kolejnym zwycięstwem stał się wybór stolicy. Niektóre plemiona z pewnych powodów uważały, że stolica świata powinna znajdować się w ich rejonie. Niektórzy nawet byli zdania, że stolica powinna być ruchoma. Ale kiedy się im wykazało, ile jest kłopotów i wydatków z utrzymaniem stolicy i że Brown Kulas z czystej filantropii i dobroci serca zgodzi się, by to jego plemię pokrywało wszelkie koszta, nie było już dalszych dyskusji.

    Zdecydowano, że stolicą świata będzie Denver, chociaż pewnego dnia zmieni się ją na "Staffor".

    Ale źródłem kłopotu, który leżał teraz przed nim, była rezolucja starej Rady - zanim jeszcze nie została zredukowana do pięciu osób - o utworzeniu Banku Planetarnego oraz banknotów tego banku.

    Powołano do niego Szkota o nazwisku MacAdam, który poinformował Radę, że w danym momencie posiadane przez nią kredyty nie mają dla ludności Ziemi żadnej wartości. Zaproponował więc zamiast tego, żeby jemu oraz pewnemu Niemcowi, mieszkającemu w Szwajcarii i prowadzącemu wielką hodowlę bydła mlecznego oraz produkcję serów, przyznać przywilej drukowania pieniędzy. Będą one przydzielane poszczególnym plemionom w liczbie zależnej do wielkości areału gruntów znajdujących się pod uprawą, za co będą pobierać niewielki procent. Był to dobry pomysł, gdyż każde plemię mogło otrzymać więcej pieniędzy tylko wówczas, gdy powiększało areał produkcyjny. Wartość pieniądza zależała więc od plemiennych gruntów Ziemi. Bank miał nosić nazwę Ziemskiego Banku Planetarnego. Przyznano mu już znaczne uprawnienia i przywileje.

    Pieniądze wydrukowano w zdumiewającym tempie. Niemiec zgodził się na tę spółkę, gdyż miał brata, który posiadał dar rzeźbienia w drzewie liter, którymi można było zadrukowywać papier. W starych ruinach, zwanych Londynem, udało się im znaleźć magazyny pełne nienaruszonego papieru bankowego, a w mieście, zwanym kiedyś Zurych, znaleźli prasy ręczne.

    Banknoty były tylko o jednym nominale: Jeden Kredyt Ziemski. Wydali najpierw partię próbną, ale nie chwyciła. Ludzie nie wiedzieli, co z tym robić. Dotychczas stosowali handel wymienny. Trzeba więc było dopiero nauczyć ich znaczenia pieniądza. Wydali następną partię banknotów.

    Próbka drugiego wydania banknotów leżała na biurku Browna Kulasa. Widok banknotu burzył w nim krew tak mocno, że aż czuł się chory. Druk na banknocie był bardzo staranny. Wydrukowany był napis: Ziemski Bank Planetarny. W każdym rogu była umieszczona cyfra ".1". We wszystkich językach i alfabetach używanych przez obecnie zamieszkujące Ziemię plemiona umieszczony był napis: "JEDEN KREDYT". Drugi napis w tych samych językach głosił: "Prawny Środek Płatniczy Wszelkich Zobowiązań, Prywatnych i Publicznych". Kolejne napisy brzmiały: .,Wymienialny na Jeden Kredyt w Bankach w Zurychu i Londynie lub w jakimkolwiek Oddziale Ziemskiego Banku Planetarnego", "Gwarantowany przez plemienne grunty Ziemi", "Wydany na mocy przywileju Rady Ziemi". Banknoty miały również sygnatury dwóch dyrektorów banku. Wszystko byłoby bardzo piękne, gdyby nie to, że na samym środku banknotu w wielkim owalu znajdował się portret Jonnie'ego Goodboy Tylera!

    Skopiowali jego zdjęcie, które ktoś wykonał przy użyciu rejestratora obrazów. Oto on: w myśliwskiej koszuli ze skóry jelenia, z brodą, ze śmiesznym wyrazem twarzy, który ktoś musiał uznać za szlachetny lub coś w tym rodzaju. I na domiar wszystkiego trzymał w ręku miotacz.

    I co gorsza! Ponad zdjęciem wiło się jego imię i nazwisko: Jonnie Goodboy Tyler. O zgrozo, wykonany ozdobnymi literami napis pod zdjęciem głosił: Zwycięzca Psychlosów!!!

    Przyprawiające o mdłości! Straszne!

    Ale jak bank mógł popełnić taką gafę? Niecałe piętnaście minut temu skończył rozmowę radiową z MacAdamem. MacAdam wyjaśnił mu, że pierwsze wydanie banknotów nie chwyciło. Dlatego też natychmiast zaczęli drukować drugie wydanie. Ludzie - jak się zdawało - nie bardzo wiedzieli, co to jest pieniądz, ale wszyscy wiedzieli, kto to jest Jonnie Goodboy Tyler. W niektórych rejonach nie używano banknotów jako pieniędzy, lecz wieszano je na ścianach, a nawet oprawiano w ramy. Owszem, pieniądze zostały już wysłane do poszczególnych plemion. Nie, nie można było ich wycofać, gdyż zaszkodziłoby to wiarygodności banku.

    Brown Kulas próbował wyjaśnić, że było to absolutnie niezgodne z intencjami Rady, gdy udzielała bankowi przywileju wydawania pieniędzy. Była przecież jednomyślna uchwała Rady, że nie może być więcej wojen. Rezolucja stwierdzała: "Zabrania się prowadzenia wojen pomiędzy plemionami", ale Brown Kulas zadbał o to, by zostało to zaprotokołowane w taki sposób, że sugerowało zakaz każdej wojny, z międzyplanetarną włącznie.

    Używając całej swej elokwencji Brown wyjaśnił, że banknot w obecnej postaci jest sprzeczny z antywojenną rezolucją Rady. Sprawili, że ten... ten... facet na zdjęciu, wymachujący bronią, podżega do przyszłej wojny z Psychlosami i nie wiadomo z kim jeszcze.

    MacAdam i Niemiec z Zurychu stwierdzili, że jest im przykro, ale ich głosy wcale o tym nie świadczyły. Mieli swoje prawa i przywileje, a jeśli Rada chciała zrujnować koniecznie swoją wiarygodność, to byłoby to bardzo niefortunne, gdyż w przyszłości bank może obciąć fundusze Ameryce, więc niech lepiej przywilej pozostanie w mocy i w nie zmienionej formie, a bank musi robić to, co musi, by dbać o własny interes. I byłoby bardzo źle, gdyby na pierwszej sesji powoływanego do życia Sądu Światowego rozpatrywano skargę banku przeciwko Radzie o sprzeniewierzenie i wynikające stąd koszty.

    "Nie - pomyślał ponuro Brown Kulas - wcale się nie zmartwili". Nie będzie więcej zasięgał na ten temat opinii członków Rady. Spróbuje pójść do bazy górniczej i zasięgnąć opinii z klatki, od Terla. Ale nie miał zbyt wielkiej nadziei.

    - Jonnie Goodboy Tyler. Zwycięzca Psychlosów - przeczytał i splunął na banknot.

    Zgarnął go nagle z biurka i z wściekłością porwał na strzępy. Potem porozrzucał je, po czym zgarnął je znów do kupy i z zawziętym, złośliwym wyrazem na twarzy spalił. Ze złością roztarł pięścią spalone resztki na popiół.

    Po chwili ktoś wszedł do jego pokoju i zapytał z radosnym uśmiechem:

    - Czy widziałeś już nowy banknot? I pomachał mu jednym z nich!

    Brown Kulas wypadł z pokoju i zaczął wymiotować w jakimś kącie. Gdy się uspokoił trochę, przysiągł sobie, że choćby wszyscy byli przeciwko niemu, to on i tak nie ustanie w wysiłkach, by działać jak najlepiej w interesie Ziemi. Na pewno więc dostanie w swoje ręce tego Tylera.

4

    Ciężarówka przebijała się przez nasyconą wilgocią noc. System , napędowy tego typu pojazdów miał powodować ich "pływanie" na wysokości od jednej do trzech stóp nad powierzchnią ziemi. Ale gdy nagle poziom gruntu zmieniał się na wysokość osiem do dziesięciu stóp, wówczas efekt daleki był od "pływania". Było to wytrząsanie kości. Teleportacyjny system napędowy automatycznie utrzymywał pojazd w określonej przez czujniki odległości od ziemi. Korygował ją '"' wciąż i rekorygował, czego wynikiem była wyjąca, to znów zamierająca kombinacja zgrzytów i pisków, która rozsadzała uszy. Żaden z pojazdów kołowych nie byłby w stanie poruszać się po takiej i drodze". Była tak poryta rowami i usiana skałami, że mogły się po niej poruszać chyba tylko dzikie bestie, a i to nie wiadomo. Pojazdy a transportujące rudę, które przemierzały ją przez całe setki lat, jeszcze bardziej jej stan pogarszały, gdy wydmuchiwały w górę próchnicę, i która chroniła ją przed zamienieniem się w deszczowy potok. Jonnie próbował choć na chwilę zasnąć. Był śmiertelnie zmęczony. Bolało go lewe ramię od ciągłego używania laski. Dłoń miał pokrytą odciskami, w niektórych miejscach skóra zdarta była do żywego mięsa. Cztery dni brnięcia przez ten las, cztery dni bezustannego spływania potem w upale, cztery dni wędrowania o lasce i cztery noce pełne gryzących insektów. Jeśli w nadchodzącej bitwie chciał mieć jakiekolwiek szanse na sukces, to lepiej, żeby teraz trochę się zdrzemnął. Siedzenie było dość twarde i przy każdym wstrząsie lub szarpnięciu boleśnie obijał o nie boki. Nagle stanęli. Otworzył oczy i wyjrzał przez szybę. Zobaczył zady słoni! Słonie kroczyły wolno wzdłuż drogi. Nie spłoszyły się, gdyż były przyzwyczajone do tego rodzaju pojazdów. W świetle reflektorów widać było ich drgające i zroszone deszczem ogony. Ciężarówki Psychlosów nie miały sygnałów dźwiękowych, wyposażone były tylko w megafony. Rosyjski kierowca zaczął krzyczeć przez megafon do słoni, żeby zeszły z drogi. Powtarzał przy tym ciągle pewne słowo, które brzmiało jak "suk-in-syn"; Jonnie nie sądził, że był to rosyjski odpowiednik "słonia". Zasnął. Gdy ponownie otworzył oczy, drogę blokował leopard. Upolował właśnie skaczącą mysz i wykorzystywał drogę w charakterze stołu jadalnego. Jonnie wiedział, że leopard nie lubi, gdy mu się przerywa posiłek. Wyszczerzone kły i jarzące się zielonożółte ślepia ostrzegały, że gotów był zmierzyć się z dowolną liczbą ciężarówek. Znów więc zabrzmiał megafon. Po drodze musiał się zmienić kierowca, gdyż teraz pojazd był prowadzony przez Szkota. Usłyszawszy szkocki okrzyk bitewny, leopard skoczył do góry, dał susa w bok i uciekł. Przejechali nad myszą i znów podążali dalej.

    Nad płaskim gruntem ciężarówka mogła wyciągnąć nawet osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Teraz zaś z trudem dociągała do ośmiu! Nic dziwnego więc, że trzeba było wielu dni, by z filii dotrzeć do głównej kopalni. Potwierdzeniem tego były niewielkie domki z okrągłymi kopułami stojące przy drodze co kilka mil.

    Jonnie zatrzymał się przy pierwszym z mijanych domków. Był on idealny na zasadzkę i choć nie spodziewał się, by Psychlosi pozostawili kogokolwiek za sobą, to jednak lepiej było sprawdzić, czy ktoś się w nim nie ukrył. Było to pomieszczenie do odpoczynku dla czterech lub pięciu Psychlosów, którzy mogli się tu wygodnie przespać, zjeść lunch lub poczekać na naprawę pojazdu. W środku nie było żadnych sprzętów. Było to więc tylko schronienie przed deszczem i dzikimi zwierzętami, nic więcej.

    Nie napotkali dotychczas żadnego śladu drugiej ciężarówki i jej załogi, czyli nadal podążała za konwojem. Tuż nad ranem obudził Jonnie'ego kolejny postój. Kierowca klepał go po ramieniu i pokazywał ręką na znajdującą się przez nimi drogę. Ktoś narąbał lian i zrobił z nich znak strzały na drodze. Z nacięć było widać, że robiono je mieczem lub bagnetem. Psychlosi użyliby miotaczy. Musieli to więc zrobić ich ludzie. Zostawili im znak. Pokazywał on na stojący na poboczu domek wypoczynkowy.

    Z tyłu rozległ się grzechot broni, załoga szykowała się do opuszczenia pojazdu. Jonnie okręcił się przeciwdeszczową peleryną, sprawdził podręczny miotacz, wyjął lampę górniczą i wziął laskę. Gdy wyszedł z pojazdu, strużki deszczu pociekły mu po szyi.

    Jedyną rzeczą, która odróżniała ten domek od innych, były widoczne przed nią ślady niedawnej czyjejś bytności i lekko uchylone drzwi. Jonnie pchnął je laską i otworzył na oścież. W nozdrza buchnął mu zapach ludzkiej krwi! Coś się poruszyło w środku. Jonnie wyciągnął miotacz z kabury. Ale był to tylko duży szczur, który pędem wyskoczył na zewnątrz. Jonnie oświetlił wnętrze lampą górniczą. Pod ścianą coś leżało. Przez moment nie mógł się zorientować, co to jest, więc dał kilka kroków do przodu i stwierdził, że brodzi we krwi. Skierował na przedmiot pełen snop światła lampy. Podszedł bliżej. Z poszarpanych strzępów mięsa trudno było wywnioskować, co to jest. I wtedy spostrzegł kawałek materiału. Część.... spódniczki!

    To był Allison.

    I Szkot, i Rosjanie stali jak skamieniali.

    Bliższe badanie wykazało, że żadna arteria czy ważniejsza żyła nie zostały naruszone. Pazury Psychlosów pieczołowicie wyrywały ciało wokół nich, kawałek po kawałku. Całe ciało było poszarpane w taki sposób.

    Musiał umierać przez wiele godzin.

    Gardło i szczęki pozostawili nienaruszone do końca. Było to przesłuchanie iście w stylu Psychlosów!

    W resztkach dłoni coś tkwiło. Był to ostry dłubak do czyszczenia otworów silnikowych, który Psychlosi często nosili w kieszeni. Główna arteria wewnątrz nogi była przecięta. Allison musiał wyciągnąć narzędzie z nie zapiętej kieszeni i skończyć ze sobą.

    Czy mogli go ocalić? "Nie, nie w tym lesie i nie po takiej drodze" - pomyślał ze smutkiem Jonnie. Psychlosi musieli zacząć go torturować jeszcze w filii kopalni i dokończyli tutaj, gdy zaczęli się obawiać, że może umrzeć.

    I nie dowiedzieli się niczego, co byłoby przydatne dla ich konwoju. Allison nie miał pojęcia o ich ekspedycji. Och, prawdopodobnie Allison wyjawił im liczbę i położenie ośrodków ludzi, gdyż ludzka wytrzymałość ma swoje granice. A może nie? Pozostałe zęby były aż wyszczerbione od zaciskania, a szczęka wyglądała jak zamrożona. Być może Allison nic nie powiedział.

    Powiedział, czy nie powiedział, nie miało to teraz już znaczenia. Los konwoju był przesądzony. Był on przesądzony w zwężonych oczach Rosjan. Był przesądzony w pełnym gniewu zacisku pięści Szkota na rękojeści miecza. Po chwili Szkot wyszedł na zewnątrz, przyniósł kawał brezentu i przykrył nim delikatnie to, co kiedyś było Allisonem.

    - Wrócimy tu po ciebie, chłopcze - powiedział. - I to z krwią na ostrzach mieczy, już się o to nie bój!

    Jonnie wyszedł z domku w padający deszcz. Cała Szkocja od tej pory będzie tropiła dotąd Zbójów, dopóki nie padnie martwy ostatni z nich. Tak, to było już przesądzone. A Psychlosi? Nie był już teraz taki pewny, czy chce mieć ich żywych, i nie wiedział, czy się zmusi do rozsądku w tym względzie.

5

    W leśnym półmroku poranka dogonili drugą ciężarówkę, która dotarła do jednej z wielu rzek, które przecinały las mniej więcej w zachodnim kierunku. Ciężarówka natomiast jechała w kierunku południowo-wschodnim. Kierowca, prawdopodobnie bardzo zmęczony, nie zredukował prędkości. Pojazdy transportowe tego typu mogły się także poruszać nad wodą, gdyż znajdujące się pod spodem czujniki mierzyły odległość zarówno od gruntu, jak i od wody. Pojazd nie spoczywał na ziemi, lecz był utrzymywany nad nią przez napęd teleportacyjny. Tymczasem pojazd z dużą prędkością musiał wyrżnąć w brzeg rzeki, a kierowca nie zdążył go wyrównać, więc wjechał pod kątem do rzeki, gdzie teraz siedział z nosem zanurzonym w wodzie, uszkodzony.

    Załoga siedziała na latającej platformie, która teraz znajdowała się pod drzewami. Przeprowadzili ją powietrzem wraz z moździerzem i zajęli pozycje obronne. Bardzo się ucieszyli, zobaczywszy Jonnie'ego. Brzeg rzeki przed nimi aż się roił od krokodyli, które również otaczały pierścieniem latającą platformę. Nikt nie śmiał strzelać do nich w obawie, by nie zwrócić uwagi konwoju.

    Jonnie zrobił miejsce na swojej cięiarówce dla drugiej platformy i zaraz przeleciała ona i osiadła obok pierwszej. Huk silników oraz wrzask krokodyli były ogłuszające i Jonnie się obawiał, że mogą być na tyle blisko od ogona konwoju, iż może to zwrócić uwagę.

    Pozostawili na wpół zatopiony pojazd transportowy swemu losowi, a sami - ze zdwojonym ciężarem dwóch platform i dwóch moździerzy - przekroczyli rzekę i kontynuowali pościg.

    Wkrótce potem droga znacznie się poprawiła, prawdopodobnie wskutek zmiany struktury nawierzchni. Nabrali prędkości. Wyruszyli przecież o dwanaście do piętnastu godzin później niż konwój. Ale konwój zawsze porusza się znacznie wolniej niż pojedynczy pojazd, zwłaszcza na tak wyboistym terenie.

    Wczesnym popołudniem jechali już tak szybko, że nie zauważyli nawet, iż przed nimi niebo zaczęło wyraźnie jaśnieć. Nagle ą wypadli z lasu na rozległą sawannę.

    O trzy mile przed nimi widać było ogon konwoju!

    Modląc się, by ich nie zauważono, zrobili zakręt o. sto osiemdziesiąt stopni i wpadli z powrotem między drzewa. Jonnie polecił im udać się na wschód na koniec rzadko tu porośniętego lasu. Tam zatrzymali się. Rozciągająca się przed nimi sawanna porośnięta była trawą i krzewami. Rozległą przestrzeń znaczyły tu i ówdzie rośliny podobne do kaktusów. Jonnie wdrapał się na dach kabiny, by mieć lepszy widok. Parów, w którym urządzono zasadzkę, był tuż przed konwojem. Wiodący czołg właśnie do niego wjeżdżał. Jak się wydawało, parów ten przecinał południową odnogę łańcucha górskiego. Góry ciągnęły się na północny wschód, a ich wierzchołki wystawały ponad chmury, przy czym dwa szczyty były szczególnie wysokie. Czy to śnieg i lód był na nich?

    Po chwili dopiero zorientował się, że nie pada deszcz. Nie ' padało! Były chmury, było bardzo gorąco i wilgotno, mało było słońca, ale deszcz nie padał!

    Rosjanie rozmawiali między sobą, obserwując konwój. Sprawiał "`, imponujące wrażenie. Ponad pięćdziesiąt pojazdów, w większości platform transportowych wyładowanych do granic możliwości amunicją, paliwem i gazem do oddychania, pełzło przez sawannę y jak olbrzymi czarny wąż. Trzy, nie, pięć czołgów! Prowadzący czołg to prawie niezniszczalny pojazd opancerzony. Drugi czołg szedł w połowie konwoju, a trzy dalsze - w ogonie. Teraz, gdy ich silnik był wyłączony, huk konwoju nawet z tak dużej odległości omal nie rozsadzał uszu. Jeśli zasadzkę zorganizowano jak należy, ; to cały konwój znajdzie się w parowie i umieszczony gdzieś przed konwojem moździerz zamknie mu drogę.

    Jonnie zwrócił się do zabranego ze sobą oficera rosyjskiego. Nie znał on w ogóle angielskiego, więc za pomocą znaków i narysowanej na ziemi mapy Jonnie objaśnił mu plan działania.

    Południowy kraniec parowu kończył się pagórkiem. Prawy brzeg $,; Parowu tworzyło strome wzgórze, właściwie to nawet klif. Gdyby jedna z latających platform mogła polecieć za ten pagórek i poczekać, aż wszystkie pojazdy znajdą się w parowie, a potem wystrzelić z moździerza na ten kraniec klifu, to mogłoby to spowodować lawinę, która zamknęłaby wyjście z parowu i uniemożliwiła Psychlosom ewentualny odwrót.

    Rosjanie w mig pojęli wszystko. Oficer i jego załoga wystartowali na latającej platformie górniczej, skierowali się wzdłuż wewnętrznej granicy lasu i wkrótce zniknęli im z oczu.

    Jonnie z uwagą przyglądał się konwojowi, który z wysiłkiem wpełzał w parów. Czekała ich bitwa-fajerwerk, o jakich czytał w książkach starych ludzi. Gdy cały konwój znajdzie się już w parowie, wówczas ludzie z zasadzki spowodują zablokowanie lawiną drogi przed nimi, a dopiero co wysłany moździerz zablokuje drogę za nimi. Będą więc mieli stromo wznoszący się stok po prawej stronie i klif po lewej. Nie będą mogli zawrócić. A wtedy wystarczy tylko przelecieć nad nimi, kazać się poddać i wszystko będzie skończone. Ale bitwy-fajerwerki rzadko udawały się w praktyce, jak zaraz właśnie mieli się przekonać.

    Czekali, aż cały konwój wejdzie do parowu. Przez moment błysnęła w dali wysłana platforma, gdy zajmowała nakazaną pozycję. Świetnie. Teraz musieli tylko poczekać, aż ostatni czołg wejdzie do parowu. Czoło konwoju zniknęło już z pola widzenia. Cały niemal konwój był w parowie, kiedy nagle: BUCH! Odezwał się moździerz z zasadzki. BUCH! BUCH! BUCH! Trzy ostatnie czołgi nie weszły jeszcze do gardzieli parowu. Jonnie skoczył w kierunku konsoli. Jego czteroosobowa załoga wgramoliła się na platformę latającą i złapała za uchwyty. Platforma śmignęła w powietrze, a palce Jonnie'ego zatańczyły po przyciskach sterowniczych. Wzniósł się na wysokość tysiąca stóp i skierował na południe od drogi, wzdłuż krawędzi lasu.

    Teraz mógł już dojrzeć czoło konwoju. Hucząca lawina waliła się na drogę tuż przed czołgiem klasy "Rębajło". Mógł dojrzeć kilku Rosjan z grupy rezerwowej znajdujących się z tyłu za zasadzką. Spostrzegł też trójkę Rosjan na krawędzi parowu po prawej stronie konwoju. Znajdowali się o paręset stóp powyżej pojazdów.

    "Rębajło" próbował wdrapać się na blokujące drogę rumowisko, ale jego miotacze nie miały wystarczającego kąta wzniosu. Cofnął się i zaatakował skalny stos, z którego unosiły się gejzery pyłu. Nos czołgu uniósł się w górę.

    Pocisk po pocisku wylatywał z czołgu szerokim łukiem. Musiał strzelać ładunkami wybuchowymi! Zataczały po niebie jarzący się łuk i spadały w miejsce, gdzie znajdowało się stanowisko dowodzenia zasadzki.

    Ostatnie trzy czołgi z konwoju zaczęły się wycofywać. Nie było sposobu, by zablokować tę część parowu! Jonnie przeleciał platformą do połowy odległości pomiędzy lasem a ogonem konwoju. Końcowe czołgi właśnie zawracały. Nie wolno było pozwolić, by uciekły, ponieważ trudno by było je znaleźć na tej sawannie nawet za pomocą samolotów bojowych. Tak, to były również czołgi klasy "Rębajło".

    Znajdujący się na początku konwoju czołg jeszcze raz zaatakował skalną barierę, prawdopodobnie chcąc ustawić na odpowiednią wysokość wloty swoich luf. Czołg ze środka konwoju walił pociskami w stronę zasadzki, ale nie mógł strzelać w górę stromego stoku do krawędzi parowu.

    Jonnie krzyknął do Szkota:

    - Zacznij zwalać drzewa na drogę, żeby ją zablokować! Szkot zaczął namierzać moździerz. Rosjanie, z trudem utrzymujący się na niewielkiej i kiwającej się na wszystkie strony platformie, zaczęli wrzucać pociski do serdelkowatej lufy. Jeden z pocisków wybuchł w pobliżu olbrzymiego drzewa rosnącego przy ujściu drogi z lasu. Drzewo zaczęło się przewracać. Wybuch za wybuchem błyskał płomieniem na skraju lasu, wznosząc do góry słupy pyłu. Jonnie celował moździerzem przez odpowiednie pochylanie platformy. Trzy czołgi zorientowały się, że droga przed nimi została zablokowana i że nie uda się im przebić do lasu. Rozsypały się więc wachlarzem po sawannie. Ich miotacze otworzyły ogień, starając się trafić platformę. Jonnie robił uniki. Platforma nie miała przecież żadnego pancerza. Była to zwykła płaska platforma.

    Raptem śmignął do dołu Dunneldeen na samolocie bojowym. Musiał wisieć w powietrzu tysiące stóp nad nimi, poza zasięgiem wzroku. Gejzery ognia i błota zaczęły wykwitać wokół trzech czołgów klasy "Rębajło". Druga platforma również zaczęła strzelać.

    Pociski z moździerza wybuchły na klifie za ostatnim czołgiem. W powietrzu zaczęły fruwać skały pomieszane z ziemią. Skalna lawina zwaliła się z hukiem do dołu i zablokowała drogę powrotną. "Rębajło" znajdujący się na czele konwoju spróbował jeszcze jednej szarży na skalne osypisko blokujące im drogę do przodu. W momencie gdy jego przód zadarł się do góry, rozerwał się pod nim pocisk moździerza. "Rębajło" wyleciał w górę, zrobił w powietrzu pół obrotu i zwalił się do góry brzuchem na drogę, jak bezradny żuk.

    Jonnie odetchnął głęboko z ulgą. Właśnie miał zamiar powiedzieć Dunneldeenowi, by włączył megafon i wezwał Psychlosów do poddania się, gdy szczęście uśmiechnęło się do nich.

6

    Pogrom! Przebijający się przez trajkot Psychlosów z konwoju, ale wyraźnie słyszalny ze względu na wysoką tonację, piskliwy głos Bittie'ego meldował:

    - Nikt z pozostałych tu nie mówi po rosyjsku! Sir Jonnie! Nie ma tu nikogo, kto mógłby cokolwiek powiedzieć Rosjanom!

    - Co się stało? - warkliwie zapytał Jonnie.

    - Sir Jonnie, pociski czołgów zniszczyły stanowisko dowodzenia! Sir Robert i pułkownik Iwan leżą nieprzytomni! Byłbym zawiadomił o tym wcześniej... ale... - jęknął - ...nie mogłem znaleźć radia!

    Na tej samej długości fal słychać było trzaski i paplaninę Psychlosów. Jonnie skierował latającą platformę na północ od parowu i zawisł nad jego krawędzią. Ściśnięty na dnie parowu konwój nie mógł zawrócić. Był zablokowany. Ale, niestety, nie można było strzelać do tej masy amunicji, paliwa i gazu do oddychania bez obawy wysadzenia wszystkiego w powietrze na wysokość co najmniej jednej mili.

    Rosyjscy żołnierze oddali w dół tylko kilka strzałów. Na krawędzi parowu było ich trzech. Psychlosi musieli myśleć, że ta krawędź nie jest broniona.

    Z górniczego radia dolatywały słowa wielu komend.

    Psychlosi zaczęli nagle wyładowywać się z pojazdów, trzymali w łapach ręczne miotacze. Uformowali się w linię u podnóża stoku. Na twarzach mieli maski do oddychania. Uformowany wzdłuż podnóża stoku szereg olbrzymich postaci zafalował i ruszył do góry. Do krawędzi stoku było ponad czterysta jardów, bardzo stromych jardów. Psychlosi szturmowali stok, pragnąc wejść na krawędź.

    Nie stanowiło to na razie realnego zagrożenia. Dunneldeen znajdował się na swoim miejscu, zawieszony wysoko w górze. Było oczywiste, że musiał tylko zaczekać, aż Psychlosi dotrą do połowy stoku, a potem ustawić miotacze na moc ogłuszającą i położyć wszystkich pokotem.

    Znów rozległ się głos Bittie'ego:

    - Rosjanie nie rozumieją! Biegną w kierunku grani!

    Jonnie wzniósł platformę nieco wyżej, by mieć lepszy widok. Wydawało się, że to Bittie stracił orientację. Nie było bowiem w tym nic złego, że Rosjanie chcieli obsadzić krawędź po lewej stronie parowu. Właściwie to nawet była to bardzo dogodna pozycja. Rezerwowa grupa Rosjan złożona z około trzydziestu ludzi biegła ku krawędzi z karabinami szturmowymi gotowymi do strzału. Wspinająca się do góry linia Psychlosów była już około stu jardów nad podnóżem, ale miała jeszcze ze trzysta jardów bardzo stromego stoku do pokonania.

    Za parę chwil, gdy Psychlosi oddalą się na wystarczającą odległość od swych pojazdów, Dunneldeen będzie mógł zaatakować ich ogniem z miotaczy i wszystkich ogłuszyć.

    Głos Bittie'ego:

    - Rosjanie są strasznie wściekli z powodu pułkownika Iwana! Myślą, że został zabity! W ogóle mnie nie słuchają! Jonnie spuścił platformę w dół i wyskoczył z niej. Zaczął biec w stronę krawędzi klifu. Rosjanie już do niej dotarli. Kilku z nich otworzyło ogień do Psychlosów.

    - Wstrzymajcie się! - krzyknął Jonnie. - Samolot ich wszystkich załatwi!

    Żaden z Rosjan nawet się nie odwrócił w jego kierunku. Jonnie zaczął gwałtownie rozglądać się za jakimś oficerem. Dojrzał jednego z nich. Ale oficer sam krzyczał coś do Psychlosów i strzelał do nich z pistoletu.

    Oficer wrzasnął komendę do swych ludzi. Podnieśli się. Dobry Boże! Szykowali się do ataku!

    Zanim Dunneldeen zdążył zanurkować samolotem, cały stok zaroił się atakującymi z krzykiem Rosjanami. Byli rozwścieczeni aż do szaleństwa! Zatrzymywali się, oddawali salwę, biegli, zatrzymywali się, oddawali salwę! Stok zamienił się w ścianę lecących w górę i w dół płomieni! Psychlosi próbowali powstrzymać ten morderczy atak. Karabiny szturmowe grzmiały i błyskały płomieniami. Miotacze huczały. Dunneldeen wisiał w górze bezradnie i z rozpaczą, nie mogąc strzelać, gdyż mógłby pozabijać Rosjan. Gdyby nie oni, Psychlosi zostaliby kompletnie ogłuszeni.

    Rosjanie dosięgli już linii Psychlosów, strzelając bez ustanku! Pozostali przy życiu Psychlosi zaczęli uciekać do pojazdów. Rosjanie siedzieli im na karku! Olbrzymie ciała waliły się w dół stoku. Pojedyncze grupy Psychlosów próbowały stawiać opór. Karabiny szturmowe strzelały tak szybko, że ich odgłos zamienił się w jeden przeciągły grzmot.

    Ostatni żywy Psychlos próbował wskoczyć do kabiny pojazdu, kiedy jeden z Rosjan przyklęknął, wycelował i przeciął go na pół.

    Wśród Rosjan rozległy się okrzyki radości.

    Na stoku zapanowała cisza.

    Jonnie wodził wzrokiem po dokonanych spustoszeniach.

    Ponad sto ciał Psychlosów. Trzech martwych Rosjan.

    Z ciągle jeszcze palącej się odzieży unosił się dym.

    Nieszczęście! Mieli przecież dostać Psychlosów żywych!

    Johnie zaczął schodzić w dół stoku. Natknął się na rosyjskiego oficera, który stał tam z zamiarem dobicia każdego Psychlosa, który by tylko drgnął.

    - Znajdź mi paru żywych! - krzyknął do niego Johnie. Nie dobijaj rannych! Znajdź mi paru żywych!

    Rosjanin spojrzał na Jonnie'ego nieprzytomnymi oczami, w których widać jeszcze było podniecenie wywołane walką. Poznawszy Jonnie'ego, odprężył się.

    - To pokarać Psychlo! Oni zabić pułkownik! - powiedział łamaną angielszczyzną.

    Jonnie'emu udało się wreszcie wytłumaczyć oficerowi, że potrzebuje paru żywych Psychlosów. Ani oficerowie, ani reszta Rosjan nie mogła pojąć tej nierozsądnej według nich prośby. W końcu jednak zrozumieli. Rozeszli się po stoku i zaczęli przyglądać się leżącym Psychlosom, czy któryś z nich jeszcze oddycha, co można było poznać po drganiu zaworu w masce powietrznej.

    Udało się im w końcu znaleźć czterech postrzelonych, jeszcze żywych Psychlosów. Nie bardzo mogli ruszyć ważące po tysiąc funtów ciała, ale przynajmniej je wyprostowali.

    Pojawił się doktor MacKendrick. Popatrzył na czterech Psychlosów i potrząsnął głową.

    - Może coś się da zrobić. Nie znam się zbytnio na anatomii Psychlosów, ale potrafię zatamować tę wyciekającą zieloną krew - powiedział.

    Jeden z Psychlosów miał tunikę różniącą się od pozostałych. Czyżby inżynier?

    - Zrób wszystko, co w twojej mocy - poprosił Johnie i pokuśtykał w górę stoku do miejsca, w którym była zorganizowana przez nich zasadzka.

    Bitne kiwał na niego ze szczytu skały. Johnie dotarł do krawędzi i popatrzył na stanowisko dowodzenia w skalnej jaskini. Panował tu okropny nieład. Pocisk z czołgu "Rębajło" walnął tuż nad jaskinią. Cały sprzęt był roztrzaskany. Radio było rozniesione na strzępy. Bittie klęczał przy Sir Robercie, unosząc mu głowę. Stary weteran zaczął poruszać powiekami. Przychodził do siebie. Zostali tylko ogłuszeni wybuchem. Z nosów i uszu sączyła się im krew. Prawdopodobnie mieli złamane tylko palce i mnóstwo siniaków. Nic poważnego. Zmoczył chustę wodą z manierki, zaczął doprowadzać ich do przytomności: Roberta Lisa, pułkownika Iwana, dwóch Koordynatorów oraz Szkota - radiooperatora.

    Johnie wdrapał się na skałę i spojrzał w dół parowu. Stał tam nie naruszony konwój. Nic nie wyleciało w powietrze. A zatem Rosjanie musieli używać nie radioaktywnych pocisków. Jonnie'ego nie interesowała ta kupa żelaza ani inne materiały i paliwo. przybyli tu po żywych Psychlosów.

    Trójka Rosjan i Angus próbowali dostać się do wnętrza "Rębajły". Wymagało to nie lada sprytu, gdyż leżał on do góry brzuchem z zablokowanymi wszystkimi włazami. Wreszcie Angus otworzył boczne drzwi za pomocą lampy spawalniczej. Rosjanie weszli do środka. Johnie zwinął dłonie w trąbkę:

    - Czy któryś z nich został przy życiu?! - krzyknął.

    Angus zajrzał do wnętrza czołgu, a potem wyprostował się i pokiwał przecząco głową do Jonnie'ego.

    - Pogruchotani i uduszeni! - odkrzyknął.

    Sir Robert zdołał dojść do Jonnie'ego, chwiejąc się na nogach. Był przeraźliwie blady. Z trudem otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Johnie uśmiechnął się.

    - Tak, wiem, co chcesz powiedzieć.

    - Najlepiej zaplanowany rajd w historii! - powiedzieli chórem.

7

    Doprowadzenie do porządku i zainstalowanie się w pomieszczeniach kopalni Jeziora Wiktorii zajęło im trzy dni ciężkiej pracy.

    Droga, którą wywożono rudę, biegła na południe od skraju łańcucha górskiego, a potem skręcała na północ w kierunku kopalni. Kiedy niebo nie było zachmurzone, z kopalni miało się pełny widok na rozciągające się w kierunku północno-zachodnim Góry Księżycowe. Było to długie pasmo górskie z co najmniej siedmioma szczytami osiągającymi wysokość szesnastu tysięcy stóp. Właśnie tutaj, na samym równiku, nikt nie spodziewał się śniegu i lodu, ale widać je było na tych szczytach. Były tam nawet lodowce i od czasu do czasu można było przez moment dojrzeć ich olśniewająco białe wierzchołki.

    Dawno temu pasmo to stanowiło granicę pomiędzy dwoma czy trzema starodawnymi państwami. W czasie inwazji Psychlosów, a może jeszcze wcześniej, wszystkie przełęcze zostały zaminowane taktycznymi minami jądrowymi. Nie trzeba dodawać, że choć góry te były w pobliżu kopalni, Psychlosi nigdy ich nie penetrowali. W Górach Księżycowych żyło kilka małych plemion: brązowych, czarnych, a nawet resztki białych. Plemiona często głodowały, choć u podnóża gór rozciągały się lasy i sawanna pełne dzikiej zwierzyny, ponieważ stara ich tradycja nakazywała trzymać się z dala od kopalni.

    Elektryczność dla kopalni wytwarzała elektrownia ze starą zaporą, która na mapach oznaczona była jako "Zapora na Wodospadzie Owensa". Elektryczności było tak dużo, że Psychlosi w ogóle nie wyłączali świateł, które płonęły jasnym blaskiem.

    Była to bardzo rozległa baza górnicza mająca siedem podziemnych poziomów oraz liczne oddziały do przeróbki molibdenu i kobaltu. Była znakomicie wyposażona w maszyny i sprzęt. Ale MacArdle w czasie ataku na kopalnię zniszczył fabrykę paliwa i amunicji i wysadził w powietrze wszystkie składy.

    Czterech rannych Psychlosów znajdowało się w uszczelnionej sekcji pomieszczeń hotelowych, do której pompowano gaz do oddychania. MacKendrick nie miał zbyt wielkich nadziei na ich wyzdrowienie, ale robił, co mógł.

    Rozwiązali też problem przechowania ciał zabitych Psychlosów. Nie było tu żadnej kostnicy, więc walcząc z czasem w tym równikowym upale, pośpiesznie wydostali z kopalni podnośniki i frachtowce rudy i przetransportowali ciała Psychlosów aż na szczyt góry nazwanej przez ludzi na mapach "Elgon", gdzie leżał śnieg i lód oraz panowały ujemne temperatury. Dziewięćdziesiąt siedem ciał po około tysiąca funtów każde leżało teraz w szeregu wysoko w mroźnej strefie.

    - Możemy nie mieć żadnych dyplomów - powiedział Dunneldeen po zakończeniu tej akcji - ale wydaje mi się, że jesteśmy całkiem niezłymi przedsiębiorcami pogrzebowymi dla Psychlosów.

    A potem popatrzył z tej zawrotnej wysokości na rozciągające się w dole równiny i dodał:

    - A może raczej jesteśmy hurtownikami pogrzebowymi?

    Szkoci odnieśli się pogardliwie do jego żartu, był zbyt okropny.

    Odblokowali drogę przy użyciu spychaczy, podnieśli dźwigiem czołg "Rębajło" i przyprowadzili wszystkie pojazdy na teren kopalni. Wbrew wszelkim regulaminom Towarzystwa umieścili paliwo, amunicję i gaz do oddychania w podziemnych magazynach, aby je zabezpieczyć przed ewentualnym atakiem. Sami byli ekspertami w atakowaniu tego rodzaju składów.

    Wrócił Thor, by im pomóc. Powiedział, że niektórzy ludzie z górskich plemion widzieli błyski bitwy i gdy usłyszeli, że ostatni Psychlosi zostali wykończeni, nazwali ten dzień "Dniem Bitwy Tylera". Thor przetransportował samolotem grupę myśliwych na sawannę, która wróciła z mnóstwem upolowanej zwierzyny, więc było dużo biesiad i tańców.

    - Czasami to nawet bardzo przyjemnie, Jonnie, gdy biorą mnie za ciebie! Ale musiałem zniknąć w czasie bitwy. Nie można przecież być jednocześnie w dwóch miejscach.

    Thor zauważył wychodzący z lasu konwój i czekał cierpliwie na wysokości dwustu tysięcy stóp, by włączyć się do walki, gdyby zaistniała taka potrzeba. Miał nagraną całą bitwę na rejestratorze obrazów i był zdziwiony, że nikt nie chciał tego oglądać.

    Zmęczeni, lecz zadowoleni, że mogli się schronić przed deszczem, wszyscy siedzieli na olbrzymich krzesłach wokół holu rekreacyjnego Psychlosów. Jonnie przeglądał zapisy korespondencji w ruchu lotniczym, które wciąż były wypluwane przez drukarkę. Nic nadzwyczajnego. Rzucił je na podłogę.

    - Lepiej zabierzmy się do roboty! - powiedział Jonnie.

    Ale oni przecież cały czas pracowali. Robert Lis potrząsnął głową. Angus popatrzył na swoje posiniaczone i pokaleczone ręce. Dunneldeen tylko wytrzeszczył oczy i myślał o wielu godzinach lotu, jakie zabrało im przetransportowanie martwych Psychlosów w śnieżne rejony gór. Pułkownik Iwan z obandażowaną ręką szeptał coś z niezadowoloną miną do Koordynatora, który przetłumaczył mu słowa Jonnie'ego. Czyż jego ludzie nie wybili wszystkich Psychlosów w parowie, a potem nie sprowadzali do kopalni ciężarówek, nie czyścili pomieszczeń i nie robili wszystkiego, co było do zrobienia?

    - No cóż - rzekł Jonnie. - Przybyliśmy tu, aby się dowiedzieć, dlaczego bracia Chamco popełnili samobójstwo.

    - Do diabła z braćmi Chamco! Byli tylko Psychlosami i chcieli zabić Jonnie'ego...

    Więc Jonnie rozpoczął przemowę. Od czasu do czasu zatrzymywał się, by Koordynator mógł przetłumaczyć jego słowa Rosjanom. Powiedział, że nie wiadomo, czy Psychlo jeszcze istnieje jako planeta. Powiedział im o banknocie Banku Galaktycznego i wszystkich wymienionych na nim rasach, a potem przypomniał sobie, że ma jeden taki banknot i podał go, aby sobie obejrzeli wszyscy.

    Dotarło do nich, że Ziemi w każdej chwili grozi kontratak. Jeśli planeta Psychlo ciągle jeszcze istniała, to w końcu przeprowadzi kontratak przy użyciu nowych bombowców bezzałogowych z gazem. Również te inne rasy prawdopodobnie miały środki na szybkie dotarcie do Ziemi. A jeśli stwierdzą, że nie matu żadnej obrony ze strony Psychlo, wówczas mogą całkowicie zniszczyć Ziemię.

    Jedynym sposobem, by przekonać się o tym, było odbudowanie urządzeń teleportacyjnych i użycie ich. Jednakże można je odbudować tylko przy pomocy Psychlosów.

    - A zatem, Angus - odezwał się Jonnie - chcę, żebyś zmontował maszynę, której używałeś - jak mi mówiono - do zlokalizowania stalowej drzazgi w mojej głowie. Mamy zamiar za jej pomocą zajrzeć do głów Psychlosów. Jeśli coś w nich znajdziemy i jeśli któregoś z pozostałych przy życiu Psychlosów da się zoperować, to wówczas będziemy mieli kogoś, kto pomoże nam odbudować urządzenie teleportacyjne. Będziemy mogli wysłać w przestrzeń rejestratory obrazów i zobaczyć, co się dzieje na Psychlo. Będziemy też mogli przyjrzeć się tym innym cywilizacjom. W tej chwili jesteśmy jakby zawieszeni w chmurach, mając do wyboru tylko jeden kierunek: w dół. Bez minimum wiedzy na ten temat jesteśmy - jak sądzę - skazani na zgubę.

    - Mamy przecież całą ich matematykę i książki na temat teleportacji - zauważył Angus. - Widziałem je, nawet trzymałem je w rękach!

    - Ale niczego się z nich nie dowiesz - odparł Jonnie. Przęz całe tygodnie próbowałem je rozwikłać. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale z tą matematyką coś nie jest w porządku. Żadne równanie nie daje się rozwiązać! Potrzebny jest więc nam Psychlos, który nie popełni samobójstwa, jeśli będziemy mu na ten temat zadawać pytania.

    - Słuchaj, Jonnie - powiedział doktor MacKendrick. - Nie ma żadnego dowodu, że coś tam jest w ich głowach. A poza tym nie możesz przecież prześwietlić promieniami X, czy jak je tam nazywasz, ich myśli!

    - Kiedy leżałem w szpitalu i czekałem, aż wróci mi władza w ręku i nodze - odrzekł Jonnie - przeczytałem sporo książek na temat mózgu. I wiecie, czego się dowiedziałem?

    Nie wiedzieli.

    - Dawno temu, gdy ludzie mieli szpitale oraz mnóstwo chirurgów i inżynierów - kontynuował Jonnie - a było to może z tysiąc dwieście lat temu, wówczas robili eksperymenty, umieszczając w głowach dzieci elektryczne kapsułki, które sterowały ich zachowaniem. Przez zwykłe naciśnięcie guzika można je było zmusić do śmiechu lub płaczu albo wywołać uczucie głodu.

    - Co za wstrętny eksperyment! - zawołał Robert Lis.

    - Wydawało im się, że jeśli umieszczą w głowach ludzi elektryczne kapsułki, to będą w stanie rządzić całą ludzkością powiedział Jonnie.

    Koordynator przetłumaczył to Rosjanom.

    - Nie wiem, czy się to im udało - ciągnął dalej Jonnie - ale gdy zacząłem się zastanawiać nad zachowaniem się braci Chamco, przyszła mi do głowy pewna myśl. Bo niby dlaczego dwóch świetnie z nami współpracujących renegatów nagle atakuje mnie po wypowiedzeniu przeze mnie pewnych słów? Przesłuchałem dyski z nagraną całą naszą rozmową. Naciskałem braci Chamco, aby przyśpieszyli prace nad odbudową urządzenia teleportacyjnego frachtu, a oni zaczęli się nie wiadomo dlaczego denerwować i wtedy ja wypowiedziałem następujące słowa: "Gdybyście mi wytłumaczyli..." W tym momencie obaj wpadli w szał i zaatakowali mnie.

    - Może oni ukrywali po prostu posiadane informacje zauważył Robert Lis. - Oni...

    - W dwa dni potem popełnili samobójstwo - wpadł mu w słowo Jonnie. - Zapytałem Kera, czy słyszał, by Psychlos kiedykolwiek popełnił samobójstwo, i on mi odpowiedział, że, owszem, słyszał o jednym takim wypadku. Chodziło o inżyniera na jednej z planet, na której obaj się wówczas znajdowali. Wykorzystywali tam do roboty istoty należące do obcej rasy i pewnego wieczoru ten inżynier poszedł sobie na popijawę, zabił jednego z obcych i dwa dni później popełnił samobójstwo. To był jedyny przypadek, o którym Ker kiedykolwiek słyszał. Poza tym - dodał Jonnie z poruszeniem - wszystkie ciała zmarłych Psychlosów są odsyłane na Psychlo. Musi więc być w nich coś takiego, co nie może być znalezione przez nikogo obcego.

    I dlatego przypuszczam - kontynuował Jonnie - że Psychlosom, gdy są jeszcze niemowlętami, wszczepia się coś do głowy, coś, co każe im zachować w ścisłej tajemnicy swoją technikę.

    MacKendrick i Angus zaczęli okazywać żywe zainteresowanie.

    - A więc zabierzmy się do tego! - powiedział Robert Lis.

    Angus poszedł do warsztatu, by zmontować urządzenie wytwarzające promienie rentgenowskie. MacKendrick udał się do pomieszczeń hotelowych, by przygotować stoły operacyjne. Dunneldeen i Thor polecieli na szczyt góry, by przywieźć kilka zwłok Psychlosów, przy czym Dunneldeen nazwał siebie i Thora "makabryczną parą".

    Wkrótce mieli się dowiedzieć, czy Jonnie miał rację.

    Robert Lis zajął się zorganizowaniem baterii obrony przeciwlotniczej, która pełniła stały dyżur bojowy przez całą dobę oraz wyznaczył dyżury pilotów w natychmiastowej gotowości do startu. Ta malutka grupka licząca poniżej pięćdziesięciu ludzi, w tym zaledwie czterech czy pięciu pilotów, oraz jedna bateria przeciw, lotnicza, której już nie udało się zniszczyć atakującego kopalnię samolotu bojowego, miały bronić całej planety. Śmieszne! Ale było to lepsze niż nic. Przynajmniej do obrony lokalnej.

8

   - K im jesteś? - zapytał Terl.

    Nie miał żadnych kłopotów z dojrzeniem postaci, która stała w cieniu. Była jedna z tych jasnych, księżycowych nocy, tak jasnych, że nawet pokryte śniegiem szczyty Gór Skalistych skrzyły się w świetle księżyca.

    Lars Thorenson przyprowadził przybysza do klatki na prośbę Starszego Członka Rady Staffora. Lars został ostatecznie odstawiony od szkolenia lotniczego po wykonaniu idiotycznego "manewru bojowego", który zakończył się rozbiciem samolotu i pęknięciem jednego z kręgów szyjnych kręgosłupa. Został mianowany "asystentem. do spraw językowych" Rady. Kołnierz gipsowy, który musiał teraz nosić, nie przeszkadzał mu w mówieniu. Polecono mu doprowadzić przybysza do klatki, wyłączyć elektryczność, wręczyć jedno radio górnicze Terlowi, a drugie przybyszowi i wycofać się z terenu klatki. Lars był bardzo skrupulatny w wypełnianiu poleceń - zgodził się na objęcie tego stanowiska pod warunkiem, że będzie mu wolno propagować wśród plemion idee faszyzmu, co uszczęśliwi jego ojca. Ten przybysz naprawdę zasmrodził cały pojazd! Nagle Lars przypomniał sobie, że polecono mu także, by spławił gdzieś trzymającego wartę kadeta, więc pospieszył, aby go znaleźć i wykonać polecenie.

    Terl przyglądał się przybyszowi, mając nadzieję, że nie widać jego pogardy dla zwierzaków przez wizjer maski ani nie słychać w jego głosie. O Zbójach wiedział wszystko. Jako oficer bezpieczeństwa odpowiedzialny za sprawy obronne i polityczne planety był świetnie poinformowany o całej tej bandzie. Terl pogodził się z istnieniem grupy ludzi w "Deszczowym lesie", która współżyła z Psychlosami na zasadzie symbiozy. Zbóje niszczyli inne rasy i dostarczali setki tysięcy Bantu i Pigmejów do kopalni. Można tam było okazyjnie kupić istotę ludzką do torturowania. Owszem, Terl nie tylko wiedział o wszystkim, ale sam osobiście organizował ich transport tutaj.

    Terl przekonał tę kreaturę Staffora, że potrzebny mu jest godny zaufania korpus wojskowy. Staffor zgodził się na to z zapałem. Nie można bowiem dowierzać Szkotom, byli zbyt cwani i perfidni; nie można było też dłużej wykorzystywać kadetów, którzy - jak się wydawało - żywili godne potępienia i źle ulokowane uczucia uwielbienia dla tego Tylera.

    Zbóje przybyli, lecz wydawało się, że Staffor ma jakieś trudności w negocjacjach z nimi, więc Terl zasugerował, by przyprowadzono do niego ich szefa, generała Snitha.

    - Kim jesteś? - powtórzył pytanie Terl przez górnicze radio.

    Czy ta kreatura faktycznie znała psychlo, jak mu mówiono?

    Owszem, następne słowa były wypowiedziane w psychlo, ale mówiący jakby miał pełne usta kleju.

    - Pytanie być, ale kto, do nagłej sraczki, być ty? - pytaniem na pytanie odparł generał Snith.

    - Jestem Terl, główny szef bezpieczeństwa tej planety.

    - To co ty robić w klatce?

    - To jest punkt obserwacyjny ludzi z daleka.

    - Ach - rzekł Snith ze zrozumieniem, ale pomyślał: "Czy ten Psychlos myśli, że go oszuka?"

    - Rozumiem - powiedział Terl - że masz jakieś trudności w dogadaniu się co do warunków. ("Ty weneryczny móżdżku dodał w myśli - wyciągnąłem cię z dżungli, a ty nawet nie jesteś w stanie wyobrazić sobie mojej władzy!")

    - To być ta zapłata zwrotna - odparł Snith.

    Wydawało się mu to całkiem naturalne, że rozmawia z Psych,'' losem przez radio górnicze. Nigdy z żadnym z nich inaczej nie rozmawiał. Może więc zatem i ta cała rozmowa była też na odpowiednim poziomie. Ten Psychlos znał się na formach.

    - Zapłata zwrotna? - zapytał Terl.

    Mógł pojąć, że ktoś był tym zainteresowany, ale myślał, że `, chodziło tu raczej o system wymienny składników materiałów wybuchowych w zamian za ludzi.

    - Byliśmy najęci przez Międzynarodowy Bank - kontynuował Snith, który dobrze znał całą legendę i swoje prawa oraz był dobrym, a nawet bardzo dobrym kupcem. - Po sto dolarów '' dziennie za głowę. I nie zapłacono nam.

    - Ilu ludzi i przez jaki czas? - zainteresował się Terl. - Licząc z grubsza: tysiąc ludzi przez jakieś tysiąc lat. Matematyczny umysł Terla szybko obliczył, że było to 36 500 dolarów na głowę rocznie, 36 500 000 rocznie dla całej grupy i 36 500 000 000 dolarów łącznie. Ale postanowił przeprowadzić test.

    - Coś podobnego - rzekł wstrząśniętym głosem - to przecież więcej niż milion!

    Snith poważnie skinął głową.

    - Właśnie tak. A oni nie chcą zapłacić.

    Ten Psychlos znał się na rzeczy. Może więc mimo wszystko uda się z nim ubić interes.

    Terl miał wynik testu. Ta kupa gówna nie znała podstawowej arytmetyki.

    - Zostaliście najęci przez Międzynarodowy Bank, by zdobyć Górny Zair, a potem zająć Kinszasę, obalić rząd i czekać, aż zjawią się przedstawiciele banku i wynegocjują właściwą spłatę pożyczek. Czy mam rację?

    Snith niczego takiego nie mówił, a w każdym razie nie z takimi szczegółami. Wszystkie legendy były cokolwiek niejasne. Ale uświadomił sobie nagle, że rozmawia z kimś ważnym.

    Terl pamiętał, że przez ponad tysiąc lat był to żelazny żart wszystkich szefów bezpieczeństwa na tej planecie. Szczegółów dowiedziano się w czasie wielodniowych przesłuchań pochwyconych najemników, które to przesłuchania stanowiły potem rozkoszną lekturę.

    - Ale twoi przodkowie - kontynuował Terl - zajęli tylko Górny Zair. Nigdy nie udało się im zająć Kinszasy.

    Snith miał o tym niejasne pojęcie, ale spodziewał się, że nie wyjdzie to na jaw. Jego przodkowie zostali zaskoczeni brutalnie przez inwazję Psychlosów. Nie był pewien, co z tego wszystkiego wyjdzie.

    - Widzisz - mówił dalej Terl - Międzynarodowy Bank został przejęty. Wykupił go Bank Galaktyczny mieszczący się w systemie Gredides.

    Terl miał nadzieję, że ten zasrany móżdżek przełknie całą serię bezczelnych kłamstw.

    - System Gredides? - Snith rozdziawił usta w zdumieniu.

    - Przecież wiesz - powiedział Terl. - Ósmy wszechświat.

    To przynajmniej było prawdą, gdyż Bank Galaktyczny faktycznie się tam znajdował. Zawsze dorzuć do kłamstw trochę prawdy.

    Snith zaczął być czujny. Ten Psychlos może go wyprowadzić w pole. Nie miał do niego zaufania.

    - I będzie ci miło usłyszeć, że przejął również wszystkie zobowiązania Międzynarodowego Banku, a więc i zobowiązania wobec was - Terl łgał, jak najęty. - Dlatego jako jeden z agentów Banku Galaktycznego (gdybyż tylko nim był!) jestem upoważniony do zapłacenia ci zaległych należności. Ale ponieważ twoi przodkowie wykonali tylko połowę zadania, więc ty otrzymasz tylko połowę należności, czyli pięćset tysięcy dolarów. - Terl się zastanawiał, co to jest ten dolar. - Jestem pewien, że jest to do przyjęcia.

    Snith błyskawicznie otrząsnął się z oszołomienia. Nie spodziewał się bowiem ani grosza.

    - Owszem - rzekł niespiesznie. - Sądzę, że uda mi się przekonać ludzi, by to zaakceptowali. "O rany! - pomyślał. To będzie po dziesięć dolarów na głowę, a reszta dla niego. Bogactwo!"

    - Czy masz jeszcze jakieś kłopoty? Kwatery? Czy przydzielono wam kwatery?

    Snith potwierdził, że dano im całą dzielnicę przedmieścia, kwadratową milę starych domów i budynków. W złym stanie, ale za to pałaców.

    - Powinniście również domagać się uniformów - powiedział Terl, patrząc na tę brudną kreaturę w małpich skórach przepasaną bandolierami z zatrutymi strzałami i diamentem w stożkowatej skórzanej czapce. - Powinieneś się też doprowadzić do porządku, wyczesać futro. Mieć bardziej wojskowy wygląd.

    Była to krytyka wyższego stopniem. Snith się oburzył. Zarówno on, jak i jego oddziały były wypucowane na wysoki połysk. Dwadzieścia kompanii po pięćdziesięciu ludzi w każdej, dowodzonych przez znakomicie wyszkolonych oficerów. (Trochę się zagalopował, ale miał nadzieję, że nie zauważą, iż w kompaniach było teraz tylko po trzydziestu pięciu ludzi, co było wynikiem braku żywności).

    - A jak z jedzeniem? - zapytał Terl.

    Snith był zaskoczony. Czyżby ten Psychlos umiał czytać w myślach?

    - Jedzenie być złe - odparł. - W tych domach być mnóstwo martwych ciał, ale one stare i wysuszone. Niedobre do jedzenia. W nowy kontrakt musi być klauzula o lepsze jedzenie!

    Terl dopiero teraz przypomniał sobie, że mówiono o Zbójach, iż są ludożercami, przez co zmniejszył się handel wymienny z kopalniami w ciągu ostatnich wieków. Powiedział więc surowo: - Nie może być takiej klauzuli!

    Cały jego plan by się zawalił, gdyby wyrzucono stąd te kreatury. Podczas studiowania książek Chinkosów, gdy opracowywał plan eksploatacji złoża kwarcu, natrafił na informację, że wśród ludzi kanibalizm jest rzadkością. Przez pewien czas miał nawet zamiar wykorzystać Zbójów do wydobycia złota, ale byli oni za daleko, a poza tym mogliby się uskarżać na brak pożywienia, gdyż w tych okolicach było bardzo niewielu ludzi.

    - Na czas trwania tego kontraktu - powiedział Terl będziecie po prostu musieli zadowolić się wołowiną.

    - Kiedy ona dziwnie smakować - odrzekł szef Zbójów. Gotów już był się zgodzić. Jego brygada mogła przecież jeść mięso z bawołów, małp i słoni, ale nie można było za szybko się zgadzać. Trzeba być twardym negocjatorem. - Zgoda, jeśli zapłata być dobra.

    Terl powiedział, że zamierza wkrótce wrócić na Psychlo i że osobiście pobierze ich zaległą zapłatę i dostarczy na Ziemię. I że oni w tym czasie powinni podlegać Radzie jako jednostka wojskowa tej bazy.

    - Dostarczysz nam zapłata zwrotna? - upewnił się Snith. Cały pół milion?

    - Oczywiście. Masz na to moje słowo.

    Słowo Psychlosa? Snith dodał więc:

    - I sześciu wybranych przeze mnie ludzi uda się tam z tobą, żeby zobaczyć, czy ty na pewno to zrobić!

    Choć Terl nie wiedział, czy rząd Imperialny zechce ich przesłuchiwać - Rząd Imperialny chciałby mieć jakiegoś ważnego, wykształconego człowieka - to jednak zgodził się chętnie. Kogo w końcu to obchodziło, co stanie się ze Snithem, gdy się uda plan Terla.

    - Oczywiście, będzie to mile widziane - uśmiechnął się Terl. - Ale pod warunkiem, że będziecie mi we wszystkim pomagali aż do momentu wyruszenia na Psychlo. Czy masz do mnie jeszcze jakąś sprawę?

    Owszem, miał. Snith wydobył coś z zakamarków ubrania i ostrożnie zbliżył się do klatki. Położył to między prętami klatki i wycofał się.

    - Chcą płacić nam tymi śmieciami - powiedział. - Jest to zadrukowane tylko po jednej stronie i ja myśleć, że one móc być sfałszowane!

    Terl zbliżył się do światła w klatce. Co to było? Nie potrafił przeczytać żadnego napisu.

    - Wątpię, czy można to odczytać! - sprowokował Snitha.

    - Ależ oczywiście, ja przeczytałem - odparł Snith.

    "On także nie umie czytać, ale ktoś musiał mu pomóc" pomyślał Terl.

    - Napisy mówić, że to być jeden kredyt i jest prawny środek płatniczy wszystkich zobowiązań. A napis dokoła obrazka mówić: "Jonnie Goodboy Tyler, Zwycięzca Psychlosów".

    To właśnie najbardziej zaniepokoiło Snitha, że uważano już Psychlosów za zwyciężonych.

    Umysł Terla pracował błyskawicznie.

    - Faktycznie, banknot jest sfałszowany, a napis kłamliwy!

    - Tak właśnie myślałem - powiedział Snith. - Wszyscy chcą cię oszukać. Moi przodkowie najlepiej się o tym przekonali. Oszukuj, zanim sam zostaniesz oszukany - zwykli mówić.

    - Ale opowiem ci, co ja zrobię - rzekł Terl przez radio górnicze. - Po prostu, żebyś wiedział, dla kogo naprawdę pracujesz. Przyjmiesz zatem te pieniądze bez słowa, a gdy będziemy w Banku Galaktycznym, wymienię ci je na porządną twardą walutę!

    To było uczciwe. Teraz już wiedział, dla kogo naprawdę pracuje. Było logiczne i właściwe. Pracować dla jednej grupy, a otrzymywać zapłatę od innej. Pomimo wszystko ten Psychlos był uczciwy.

    - No to świetnie - powiedział Snith. - I przy okazji, ja znać ten człowiek na obrazku.

    Terl przyjrzał się uważniej fotografii na banknocie. Światło w klatce było dość skąpe. Och, gówno! Wyglądało to na zwierzaka! Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał jego nazwisko. Tak, przypomniał sobie niejasno. Tak, to był ten przeklęty zwierzak!

    - Ten ptaszek po prostu wpadł na moich ludzi i wybił całe komando - dodał Snith. - Nie tak dawno. Zaatakował ich nawet bez salutu, skosił wszystkich. A potem ukradł ich ciała i ciężarówkę z towarami wymiennymi.

    - Gdzie?

    - W lesie.

    To było coś nowego! Jego źródła informacji donosiły, że to stworzenie z obrazka latało po świecie, wizytując plemiona! A może to był jego sposób wizytacji plemion! Tak, to było prawdopodobne. Terl wiedział, że sam na pewno wizytowałby plemiona właśnie w taki sposób. No cóż, Staffor będzie bardzo uszczęśliwiony, gdy się o tym dowie! Zwierzak nie znajdował się tam, gdzie być powinien, i napadał na pokojowe plemiona. Staffor był bardzo zdolnym uczniem w polityce. Teraz zrobi z niego bardzo zdolnego ucznia w sztuce wojennej: w bezgłośny sposób, gdyż była to jedyna możliwość.

    Ale trzeba było wrócić do interesu. Położył banknot z powrotem w szczelinę między prętami.

    - A więc ustaliliśmy sprawy kontraktu i możesz go dalej negocjować - powiedział Terl. - Zainstalujcie się w bazie i za parę tygodni, a może nawet wcześniej, będziecie wykonywać wasze obowiązki tutaj. Jasne?

    - Jasne - odparł Snith.

    - A w nagrodę - dodał Terl - przekonam pewne osoby, by pozwoliły ci osobiście zabić tego zwierzaka, który wyrządził ci tak widoczną krzywdę.

    To było bardzo, bardzo dobre. I Snith został odwieziony do starego miasta przez obowiązkowego Larsa, który znosił jego smród w imię rozpowszechniania słusznych idei faszyzmu i jego wielkiego dowódcy wojskowego Hitlera.

9

    Podziemna sala w pomieszczeniach kopalni Jeziora Wiktorii była mocno wyziębiona. Angus zainstalował wzdłuż ścian chłodnice napędzane silnikami o wielkiej mocy i zawarta w powietrzu para wodna kondensowała się na nich, ściekając na podłogę i tworząc na niej ciemne kałuże.

    Analizator minerałów i metali cicho pobrzękiwał, a jego ekran rzucał niesamowite zielone światło na wszystko dokoła. W ekran wpatrzonych było pięć pełnych napięcia twarzy: doktora MacKendricka, Angusa, Sir Roberta, Dunneldeena i Jonnie'ego.

    Masywna, mająca średnicę ponad osiemnaście cali, brzydka głowa martwego Psychlosa leżała na płycie analizatora. Głowa składała się głównie z kości. Była bardzo podobna do głowy ludzkiej, ale tam, gdzie człowiek miał włosy, brwi, wargi, nos i uszy, Psychlos miał kości, których kształt, rozmieszczenie i wzajemne rozstawienie było mniej więcej takie samo jak u ludzi, co dawało w ostatecznym wyniku jakby karykaturę głowy człowieka. Nie wyglądały na kości, dopóki się ich nie dotknęło.

    Analizator nie mógł prześwietlić głowy na wylot, ponieważ cała górna połowa czaszki wypełniona była litą kością. Mózg mieścił się w dolnej tylnej części czaszki.

    - Kość! - wykrzyknął Angus. - Tak samo trudno ją spenetrować jak metal!

    Jonnie mógł to poświadczyć na podstawie miernych szkód, jakie jego maczugą wyrządziła głowie Terla podczas walki w kostnicy.

    Angus zmieniał ustawienie tarczy sterującej. Litery alfabetu Psychlosów stanowiły tu kodowe odpowiedniki różnych metali i rud. Tarczę intensywności promieniowania nastawił na piąty zatrzask.

    - Poczekaj! - zawołał MacKendrick. - Cofnij to! Wydaje mi się, że coś widziałem.

    Angus cofnął tarczę intensywności promieniowania o jeden, a potem o drugi zatrzask. Wskaźnik wskazywał teraz na "Wapno".

    Na ekranie widać było niewyraźną różnicę w gęstości obrazu. Jedno małe miejsce było jakby ciemniejsze. Angus wyregulował I głębię penetracji promieni, skupiając je bardziej. Wewnętrzne kości i szczeliny międzykostne czaszki wyraźnie zarysowały się na ekranie. Pięć par oczu przyglądało się temu z napięciem.

    Palce Szkota zaczęły operować jeszcze jedną tarczą, która ustawiała drugą wiązkę promieni w badanym obiekcie pod różnymi kątami.

    - Czekaj! - zawołał MacKendrick. - Cofnij tę wiązkę jakieś dwa cale za jamą ustną! O tutaj! A teraz skup ją ponownie!... Jest coś!

    Coś tam rzeczywiście było na ekranie, coś twardego i czarnego, co nie przepuszczało fal o takim natężeniu. Angus włączył rejestrator analizatora i rozległ się głośny furkot rejestracji obrazu ekranowego na papierowej rolce.

    - A więc rzeczywiście mają coś w czaszkach! - zawołał Robert Lis.

    - Nie śpiesz się tak! - utemperował go MacKendrick. Za wcześnie jeszcze na jakiekolwiek wnioski. To może być fragment starego zranienia w wypadku górniczym, na przykład kawałek metalu, który się tam dostał w wyniku eksplozji.

    - No, no, bez kawałów! - rzekł Robert Lis. - Przecież to jest oczywiste!

    Jonnie wyciągnął z analizatora zarejestrowaną część rolki. Po jednej stronie biegły wijące się linie analizy metalu. Zostawił jednak na zewnątrz książkę Psychlosów zawierającą kody analizy i używaną do analizy zapisów przekazywanych przez bezpilotowe samoloty zwiadowcze w czasie lotów poszukiwawczych rudy. W pomieszczeniu było chłodno, wilgotno i smrodliwie, a on niezbyt lubił tego rodzaju zajęcie, choć było ono konieczne. Skorzystał więc z okazji i wyszedł, by zajrzeć do książki.

    Strona po stronie porównywał otrzymane z analizatora zawijasy z zawartymi w książce wzorcami. Zajęło mu to bardzo dużo czasu. Nie był przecież ekspertem w tej dziedzinie. Nie mógł znaleźć niczego odpowiadającego.

    Każdy inżynier z Psychlo, który wykonywał te czynności na co dzień, prawdopodobnie mógłby określić rodzaj metalu lub stopu w ogóle bez książki kodowej. Jonnie przeklinał w duchu Rosjan, którzy w odwet za swego pułkownika wyrżnęli prawie wszystkich Psychlosów. Ocalała czwórka, która znajdowała się pod strażą w jednym z pomieszczeń hotelowych kopalni, była w bardzo złym stanie. Dwóch Psychlosów było zwykłymi górnikami, trzeci z nich - sądząc po ubraniu i papierach - był wyższym urzędnikiem administracji, a czwarty - inżynierem. MacKendrick nie czynił zbyt wielkich nadziei na ich wyzdrowienie. Powyciągał z nich kule i pozaszywał rany, ale nie odzyskali jeszcze przytomności i leżeli w pomieszczeniu wypełnionym gazem do oddychania, płytko oddychając. Wszyscy byli przykuci łańcuchami do łóżek. Niestety, Jonnie nigdy nie widział jakiegokolwiek podręcznika pierwszej pomocy dla Psychlosów. Przypuszczał, że nigdy nic takiego nie zostało wydane. Towarzystwo żądało, by wszystkie zwłoki były odsyłane na Psychlo, ale nie wymagało, by ktokolwiek dbał o zachowanie ich przy życiu. Był to fakt, który potwierdzał przypuszczenie, że jedynym powodem odzyskania z powrotem martwych ciał Psychlosów było uchronienie ich przed zbadaniem przez obce istoty - nie było tu żadnych sentymentów. W kopalniach nie było nawet oddziałów szpitalnych, a przecież wypadki zdarzały się często.

    Zatrzymaj się! Jeden z zawijasów w książce prawie pasował: miedź! Gdyby teraz udało mu się znaleźć ten mały zawijas końcowy... jest tutaj: cyna. Nałożył na siebie obydwa zawijasy. Wydawało się, że pasują. Miedź i cyna? Pozostawał jeszcze jeden maleńki zawijas. Szukał w książce czegoś podobnego. Wreszcie znalazł: ołów. Głównie miedź, trochę cyny i troszeczkę ołowiu! Nałożył wszystkie wzorce na siebie. Teraz pasowało. Była jeszcze jedna bardzo gruba księga kodów zatytułowana: "Rudy złożone dla analizy wyników zwiadu powietrznego", ale ponieważ zawierała ponad dziesięć tysięcy kodów, więc do niej dotąd nawet nie zaglądał. Teraz jednak szukanie w niej właściwego wzorca nie było już zbyt trudne. Odszukał najpierw tytuł "Stopy miedzi", potem podtytuł "Stopy cyny", a w końcu tytuł "Stopy ołowiu" i znalazł swój zestaw zawijasów. Ale nie tylko to. Porównując wzajemne wariacje zawijasów, stwierdził, że analiza składników "projedenaście" (Psychlosi używali systemu jedenastkowego) wykazywała pięć części miedzi, cztery części cyny i dwie ołowiu.

    Zaczął dalsze poszukiwania i w jednej z książek ludzi znalazł nazwę takiej kombinacji: brąz. Był to najwidoczniej bardzo trwały stop, który mógł trwać przez stulecia i w historii była nawet "Epoka Brązu", w której ten stop był głównie wykorzystywany. Świetnie! Ale wydawało mu się trochę dziwne, że tak zaawansowana technicznie rasa wkładała do czaszek coś wykonanego ze starożytnego brązu. Zabawne!

    Wrócił do pomieszczenia ze swym odkryciem, by stwierdzić, że MacKendrick przy użyciu młota i podobnego do dłuta narzędzia oddzielał głowę od tułowia. Jonnie był zadowolony, że nie musiał na to patrzeć.

    - Prześwietliliśmy promieniami całą czaszkę - powiedział Angus. - Ale jest w niej tylko ta dziwna rzecz.

    - Przeszukałem mu kieszenie - dodał Robert Lis. - To górnik najniższej klasy. Jego karta identyfikacyjna stwierdza, że nazywa się Cla, ma czterdzieści jeden lat wysługi i trzy żony na Psychlo.

    - Czy Towarzystwo wypłacało im premie? - zainteresował się Dunneldeen.

    - Nie - odparł Robert Lis, pokazując im pomięty kwit wypłaty. - Tu jest napisane, że Towarzystwo wypłacało mu zarobki żon w "domu" Towarzystwa.

    - Nie żartuj! - powiedział Jonnie. - Ten przedmiot w jego głowie to stop zwany "brązem". Co gorsza, nie ma on własności magnetycznych. Trzeba go wyjąć operacyjnie. Nie da się wyciągnąć magnesem.

    Doktor MacKendrick miał już mózg wyłożony na wierzch. Z wprawą chirurga rozdzielał na boki coś, co wyglądało jak sznurki.

    - Myślę, że to są nerwy - stwierdził MacKendńck. Wkrótce się przekonamy.

    I oto było to!

    Podobne do dwóch półkul odwróconych od siebie i oplątane wokół "sznurkami".

    Doktor bardzo delikatnie wyjął półkule, wytarł z zielonej krwi i położył na stole.

    - Nie dotykajcie tego - przestrzegł. - Możecie się śmiertelnie zakazić.

    Jonnie spojrzał na przedmiot. Miał on matowożółty kolor. W najszerszym miejscu nie przekraczał pół cala.

    Angus podniósł go pincetą i położył na płycie analizatora.

    - Nie jest wydrążony - powiedział. - Jest po prostu ciałem stałym. Zwykły kawałek metalu.

    MacKendrick miał małą skrzynkę, do której były podłączone zaciskami przewody. W skrzynce znajdował się ładunek generujący elektryczność. Ale zanim zaczął podłączać przewody, jego uwagę przyciągnęły owe "sznury". Był to mózg, ale całkowicie różniący się od mózgu człowieka.

    Odciął koniuszek "sznura" i wyciął pasek skóry z łapy, a potem podszedł do starego prowizorycznego mikroskopu. Wykonał próbkę mikroskopową skóry z łapy Psychlosa i spojrzał w wizjer. Aż gwizdnął z wrażenia.

    - Psychlos nie jest zbudowany z komórek. Nie wiem, jaki mają metabolizm, ale nie mają struktury komórkowej. Wirusowa! Tak. Wirusowa! - Zwrócił się do Jonnie'ego. - Wiesz, że mimo ich wielkiego wzrostu podstawową strukturę Psychlosów tworzą jak się wydaje - skupiska wirusów. Dzięki temu mają bardziej ścisłe ciało, gdyż gęstość jest większa. Ale to cię prawdopodobnie nie interesuje. No cóż, zabierzmy się zatem do tych sznurków.

    Podłączył jeden zacisk do końca sznurka w mózgu, a drugi uziemił do ramienia i - obserwując wskaźniki - zmierzył oporność elektryczną sznurka. Skończywszy to, wstał i nacisnął wyłącznik aparatu puszczający elektryczność wzdłuż przewodu.

    Wszyscy poczuli, jak włosy stają im dęba.

    Psychlos poruszył lewą nogą.

    - Dobrze - rzekł MacKendrick. - To są nerwy. Nie ma zesztywnienia pośmiertnego i dlatego jeszcze są elastyczne. Znalazłem nerw przekazujący sygnał ruchowy w nodze.

    Przyczepił do nerwu małą etykietkę. Oznaczył również miejsce, z którego wyjęli metal, za pomocą kolorowych plamek na każdym z dołączonych do metalu nerwów. Ale jeszcze ich nie sprawdzał.

    Wszyscy widzowie byli wprost przerażeni widokiem trupa Psychlosa, który ruszał pazurami, zaciskał resztki swej szczęki, poruszał uchem i wywalał język - wszystko w miarę, jak poszczególne nerwy poddawane były wstrząsom elektrycznym.

    MacKendrick zauważył ich reakcję.

    - Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Są to po prostu impulsy elektryczne zbliżone do poleceń wysyłanych przez mózg. Niektórzy naukowcy robili to być może już ponad tysiąc lat temu i myśleli, że znaleźli tajemnicę powstawania myśli, a nawet stworzyli wokół tego kult zwany "psychologią". Dzisiaj już zapomniany. Swoje doświadczenia robili na żabach. Ja więc kataloguję tylko kanały komunikacyjne tych zwłok. I to wszystko.

    Jednak widok był niesamowity. Budziły się w nich głęboko zakorzenione przesądy, gdy widzieli, jak trup się rusza, oddycha i jak przez chwilę bije jego serce.

    Rękawiczki chirurgiczne MacKendricka były oblepione śluzowatą, zieloną krwią, ale pracował on bez wytchnienia, aż ponad pięćdziesiąt etykietek było przyczepionych do końcówek nerwowych.

    - A teraz poszukamy odpowiedzi na zasadnicze pytanie powiedział MacKendrick i posłał impulsy elektryczne wzdłuż obydwu nerwów, do których był podłączony brązowy przedmiot.

    Była to bardzo ciężka praca. W pomieszczeniu było zimno. Zwłoki cuchnęły, a ich smród był jeszcze bardziej nie do zniesienia, gdyż był to zjełczały odór Psychlosa.

    MacKendrick wyprostował się.

    - Z przykrością muszę stwierdzić, iż nie myślę, by ten kawałek metalu był powodem popełnienia samobójstwa przez któregokolwiek z tych potworów. Ale mogę wyrazić całkiem dobre przypuszczenie na temat jego roli.

    Wskazał na etykietki.

    - Na ile mogłem stwierdzić, ten nerw doprowadza impulsy smaku oraz impulsy seksualne. Ten drugi nerw zaś emocje oraz akcje. Ten metalowy zacisk został zainstalowany, gdy Psychlos był jeszcze niemowlęciem. Popatrzcie na tę nikłą starą bliznę na czaszce. Wtedy jeszcze wszystkie kości były miękkie i szybko się zrastały.

    - A co on powoduje? - zapytał Angus.

    - Przypuszczam - odparł MacKendrick - że spina bezpośrednio przyjemność z akcją. Być może wszczepiano go po to Psychlosom, by byli szczęśliwi tylko wtedy, gdy pracują. Ale myślę - choć nie mogę tego jeszcze całkowicie potwierdzić, zanim nie zbadam do końca tych nerwów - że faktycznym zadaniem tego urządzenia stało się sprawianie Psychlosom rozkoszy, ale w czasie wykonywania okrutnych akcji.

    Jonnie przypomniał sobie nagle wyraz twarzy Terla i jego szept: "Zachwycające!", gdy patrzył on na jakieś okrutne sceny. - Pierwotne zamierzenia - dodał MacKendrick - by zwiększyć ich pracowitość, zostały, jak sądzę, źle skalkulowane przez ich starożytnych metalurgów, w wyniku czego powstała rasa prawdziwych potworów.

    Wszyscy byli co do tego zgodni.

    - Więc ten kawałek metalu nie był przyczyną popełnienia przez nich samobójstwa! - zawołał Robert Lis. - Masz tu drugie zwłoki Psychlosa. Według dokumentów był on zastępcą dyrektora kopalni i zarabiał dwukrotnie więcej niż ten. Bierz go na stół, człowieku!

    MacKendrick przeszedł do drugiego stołu. Będzie musiał sfilmować całą wykonaną pracę na rejestratorze obrazów i porobić niezbędne szkice. Mamucią głowę drugiego Psychlosa położył na płycie analizatora. Był on już nastawiony na właściwą wiązkę promieniowania. Zaglądali teraz do martwego mózgu Psychlosa, który nazywał się Blo. Jonnie, który był coraz bardziej przygnębiony, nagle się uśmiechnął.

    W tej głowie były dwa kawałki metalu!

    Analizator zafurkotał, rejestrując obraz na papierowej rolce, i Jonnie pospieszył na zewnątrz, by porównać zapis ze wzorcami w książce kodów.

    I oto miał go jasno i wyraźnie: srebro!

    Gdy powrócił do pomieszczenia, MacKendrick - z nabytą właśnie praktyką - zdążył już obnażyć mózg. Oznaczał teraz kolorowymi plamkami połączenia nerwowe z drugim kawałkiem metalu przed wyjęciem go z mózgu. Miał on długość około trzech czwartych cala. Brak tlenu we krwi Psychlosa spowodował, że metal był błyszczący i bez nalotów. Miał kształt cylindra. Wypustki po obu końcach były odizolowane od srebra. Angus położył go na płycie analizatora. W środku cylindra znajdowało się coś w rodzaju uzwojenia.

    Domyślali się, że podobne cylindry znajdą również w ciałach innych menedżerów, więc MacKendrick wysterylizował go, a Jonnie bardzo delikatnie przeciął na pół. Wnętrze cylindra przypominało część urządzenia do zdalnego kierowania, ale nie było to urządzenie radiowe.

    - Nie zidentyfikowałem jeszcze tych nerwów - oświadczył MacKendrick. - W tej chwili nie wiem, dokąd one biegną. Ale popracuję nad tym.

    - Czy nie jest to czasem wibrator fal myślowych? - zapytał Jonnie.

    - Miernik dyferencyjny?! - wykrzyknął pytająco Angus. Mierzący różnicę długości fal myślowych innej rasy?

    Jonnie wiedział, że musi dać im trochę czasu na zbadanie urządzenia, ale jego pierwotne przypuszczenie było prawidłowe: urządzenie było tak skonstruowane, aby w pewnych sytuacjach wygenerować impuls, który powoduje agresję, a potem samobójstwo.

    - Jedna tylko rzecz jest w tym niepomyślna - zauważył MacKendrick. - Ten cylinder został umieszczony w głowie niemowlęcia. Wydobycie go z głowy żywego, dorosłego Psychlosa - przez te wszystkie jego kości - będzie bardzo trudnym zadaniem. Nie mogę też zagwarantować sukcesu. - Zobaczywszy jednak wyraz rozczarowania na ich twarzach, dodał: - Ale będę się starał, będę próbował!

    Nie miał wielkich nadziei, czy mu się to uda. Miał tylko czterech Psychlosów, którzy wyglądali tak, jakby mieli za chwilę umrzeć.

    . 19 .

1

    Brown Kulas przewodniczył posiedzeniu Rady w ponurym nastroju. Siedzieli oto przed podium wzniesionym w jednym z pomieszczeń kapitolu, awanturując się i kłócąc z nim, Starszym Członkiem Rady Planety. Sprzeciwiając się jego posunięciom. Ten czarny facet z Afryki! Ta żółta kreatura z Azji! Ten brązowy idiota z Ameryki Południowej! Ten tępy, byczogłowy brutal z Europy! Och, och, och i OCH! Czyżby nie zdawali sobie sprawy z tego, że robił wszystko, co było możliwe, dla dobra człowieka? I czyż on, Brown Kulas Staffor, od momentu przybycia Zbójów reprezentujący pięć plemion nie był teraz rzeczywiście Starszym Burmistrzem Ameryki?

    Spierali się o koszty i warunki kontraktu najęcia Zbójów. Coś takiego! Planeta potrzebowała sił obronnych. A wszystkie te klauzule, które tak pracowicie układał, spędzając wiele godzin swego cennego czasu z generałem Snithem - były przecież konieczne. Starszy Burmistrz Afryki kwestionował pensje Zbójów. Twierdził, że sto kredytów dziennie na głowę to za dużo, że nawet członkowie Rady otrzymywali tylko pięć kredytów dziennie i że jeśli zaczną wydawać kredyty w taki sposób, to staną się one bezwartościowe. Awanturowali się i awanturowali, podnosząc waśne i nieistotne problemy.

    Brown Kulas robił dobre postępy. Liczbę członków Rady redukował do pięciu, ale wyglądało na to, że było ich jeszcze o czterech za dużo. Zachodził więc w głowę, jak rozwiązać ten problem.

    Był wprawdzie nieco zaskoczony, gdy odwiedził Zbójów na Przedmieściu, gdzie mieszkali. Ich kobiety na ulicy, nie mając na sobie żadnego przyodziewku, zachowywały się niemoralnie. Ale generał Snith w czasie konferencji powiedział, że one tylko tak sobie figlowały. W drodze powrotnej Lars opowiadał o tych zdumiewającym przywódcy wojskowym z pradawnych czasów o nazwisku... Bitter?... nie... Hitler. Jakim to on był mistrzem w sprawach czystości rasowej i uczciwości moralnej. Czystość rasowa nie wydawała się zbyt interesująca, ale "uczciwość moralna" zwróciła uwagę Browna Kulasa. Jego ojciec zawsze był jej mistrzem.

    Siedząc więc i przysłuchując się tym nie kończącym się sporom i sprzeciwom, przypomniał sobie rozmowę - czysto towarzyską - którą przeprowadził z tym przyjaznym stworzeniem Terlem. Jej tematem był szantaż. Jeśli miało się na kogoś jakiegoś haka, można go było zmusić do postępowania według swojej woli. Mądra filozofia. Brown Kulas pojął to od razu. Miał nadzieję, że Terl uważa go za zdolnego ucznia, ponieważ był bardzo rad z jego przyjaźni i pomocy. Na pewno jednak nie miał żadnych haków na tę Radę. Próbował wymyślić jakiś sposób, by skłonić ich do wybrania go na jedynego władcę całej planety. Nie mógł jednak wpaść na żaden pomysł, więc zaczął myśleć o innych rzeczach, o których mówił mu Terl: dobre, praktyczne rady. Coś na temat tego, że dobrze jest uchwalić jakieś prawo, a potem aresztować osoby je naruszające lub wykorzystać takie naruszenie do szantażu. Coś w tym rodzaju.

    Raptem olśniła go myśl.     Stukaniem nakazał ciszę.

    - Na razie odłożymy rezolucję w sprawie akceptacji kontraktu Zbójów - powiedział pełnym autorytetu głosem.

    Uspokoili się, a Azjata zawinął swą szatę gestem - czegóż to - wyzwania? No cóż, trzeba się będzie nim zająć!

    - Mam tu projekt innej ustawy - rzekł Brown Kulas. Dotyczy on moralności.

    I przystąpił do wygłaszania mowy, że moralność jest kośćcem wszystkich społeczeństw i że oficjalne osobistości muszą być uczciwe i prawdomówne, i że ich postępowanie musi być bez zarzutu, i że nie mogą zostać nakryci w żadnej skandalicznej sytuacji czy okolicznościach.

    Słowa te przyjęto ze zrozumieniem. Wszyscy przecież byli ludźmi w miarę uczciwymi i zdawali sobie sprawę, że ich postępowanie musi być również moralne, choćby nawet ich zasady moralne różniły się między sobą. Jednogłośnie więc przegłosowali zaproponowaną rezolucję, że skandaliczne postępowanie osoby oficjalnej będzie karane usunięciem jej ze stanowiska. Czuli się z tego powodu nadzwyczaj prawi. Udało się im uchwalić przynajmniej jedną rezolucję. Odłożyli więc dalsze obrady.

    Brown Kulas w swoim biurze przejrzał wraz z Larsem niektóre dane dotyczące guzikowych kamer. Lars trochę się na nich znał. Myślał też, że Terl powie mu, gdzie są umieszczone na terenie zabudowań kopalni.

    Następnego rana - gdy wszystkie osobistości oficjalne opuściły swoje pokoje w hotelu - Lars, w imię dobrych obyczajów, zainstalował w nich guzikowe kamery w miejscach nie budzących podejrzeń i podłączył je do automatycznych rejestratorów obrazów. Następnej nocy Brown Kulas miał bardzo poufne spotkanie z generałem Snithem. W wyniku tego spotkania tuzin najładniejszych kobiet Zbójów zostało zatrudnionych przez zarządzającego hotelem, który odczuwał niedostatek rąk do pracy i zgodził się z poglądem, że urodziwe kobiety powinny pracować na takich stanowiskach, które dają bezpośredni kontakt z gośćmi.

    Terl pochwalił Browna za ten pomysł i powiedział, że jest dumny z niego, iż sam to wymyślił. Brown Kulas zadowolony wrócił do swego biura, by do późnej nocy opracowywać i składać do kupy części różnych planów. Godne uwagi wśród nich były wymyślone zarzuty przeciwko Jonnie'emu Goodboy Tylerowi. Niech tylko Brown Kulas będzie miał wreszcie wolną rękę, a pokaże temu przybłędzie, gdzie jego miejsce! Lista zarzutów była długa, a kara zalegała od dłuższego czasu.

2

    Był nów księżyca. Światła w rejonie klatki zostały wygaszone. ry; Wartownikom powiedziano, by odeszli od klatki. Brown Kulas 'siedział na ziemi. Terl przykucnął tuż przy prętach. Lars Thoren? son siedział między nimi i od czasu do czasu posługiwał się i latarką, by zajrzeć do słownika. Rozmawiali szeptem, żeby ich nikt nie słyszał.

    Był to wielki wieczór!

    Szpony Terla zaciskały się, a ciałem wstrząsał nerwowy dreszcz. Ta konferencja była tak ważna, a jej pozytywny wynik tak istotny dla jego planów, że aż miał kłopoty z oddychaniem. Ale głos jego musiał brzmieć obojętnie, zdawkowo, pomocnie (nowe słowo, którego się nauczył). Musiał się powstrzymywać, by nie sięgnąć przez pręty (które wyłączył spod prądu bez ich wiedzy za pomocą ukrytego w kamieniach zdalnego urządzenia) i nie rozerwać ich szponami na strzępy. Jednak tę przyjemność musi zostawić na później. Zmusił się do pełnej napięcia koncentracji na sprawie, którą miał do załatwienia.

    Brown Kulas relacjonował mu szeptem, że ujawnił rażący skandal w Radzie. Każdego z pozostałych czterech Starszych Burmistrzów brał na stronę i pokazywał mu pewne nagrania z rejestratora obrazów, wykazując, że ich niemoralne zachowanie było jawnym pogwałceniem praw, które sami ustanowili. Każdy z nich oglądał siebie w perwersyjnej sytuacji, z czterema naraz kobietami Zbójów. Przyznali więc ze wstydem, że są zakałą rządu. (Lars miał sporo kłopotu ze znalezieniem słowa "wstyd" w słowniku języka psychlo, ale w końcu je odkrył w sekcji słów archaicznych, jako stare słowo Hocknerów, zdezaktualizowane).

    Uchwalona rezolucja mianowała Browna Kulasa Staffora Organem Wykonawczym Rady, któremu miał towarzyszyć Sekretarz (umiejący - po długim treningu - podpisać się lecz nie umiejący czytać). Cała władza Rady była teraz wyłącznie w rękach Browna Kulasa Staffora jako najbardziej kompetentnego i zasługującego na to Członka Rady, który odtąd na wie będzie Starszym Burmistrzem Planety. Wszyscy inni spakowali się i pojechali do domu. Słowo Browna Kulasa było teraz prawem dla całej Ziemi.

    Terl pomyślał, że powinien zauważyć radość i dumę u Browna Kulasa. Ale Brown Kulas nie rozpromienił się, kiedy Terl szeptem pochwalił go za postępowanie godne męża stanu.

    - Czy jest coś jeszcze, w czym mógłbym ci pomóc? - zapytał szeptem.

    Brown Kulas wziął głęboki oddech - było to prawie westchnienie rozpaczy. Wyciągnął listę zarzutów kryminalnych przeciw Tylerowi.

    - Dobrze - powiedział Terl bardzo cicho. - Teraz masz władzę, więc załatw się z nim. Czy zarzuty są poważne?

    - Och, tak - wyszeptał radośnie Brown Kulas. - Przerwał zarządzony przez Radę przerzut plemienia, porwał Koordynatorów, zamordował kilku członków plemienia, skradł ich dobra i pogwałcił ich prawa plemienne.

    - Wydaje mi się - szepnął Terl - że są to wystarczająco ", poważne zarzuty.

    - Jest tego nawet więcej - dodał Brown Kulas. - Zrobił zasadzkę na konwój Psychlosów i bezlitośnie wyrżnął ich, nie darował nikomu życia i ukradł ich pojazdy.

    - Czy masz na to dowody? - zapytał szeptem Terl.

    - Świadkowie z plemienia są tu na miejscu. A zdjęcia z rejestratora obrazów na temat zasadzki co noc pokazywane są w Akademii. Lars porobił kopie.

    - To są chyba więcej niż wystarczające powody, aby zajęła się nim sprawiedliwość - rzekł Terl.

    "Sprawiedliwość" - było to jeszcze jedno słowo, które musieli szukać po całym słowniku, wertując go tam i z powrotem.

    - Jest tego jeszcze więcej - powiedział Brown Kulas. Kiedy przekazywał znalezione w bazie dwa miliardy kredytów, okazało się, że brak jest trzystu. To jest kradzież, przestępstwo.

    Terlowi zaparło dech. Stracił oddech jednak nie z powodu tego braku. Zaparło mu dech na wieść o dwóch miliardach Kredytów Galaktycznych. W stosunku do tej sumy jego trumny, które jak zakładał - znajdowały się na cmentarzu na Psychlo, miały wartość drobnego bilonu na kerbango.

    Potrzebował paru minut na poukładanie sobie w głowie tego, co usłyszał, więc powiedział Larsowi, że potrzebuje nowego naboju z gazem do oddychania. Lars podał mu nabój, nie zauważając, że wyłącznik elektryczności znajduje się w położeniu: "włączony". W okamgnieniu Terl musiał prztyknąć w zdalny przełącznik, aby uchronić Larsa przed usmażeniem się żywcem.

    W czasie wkładania na miejsce nowego naboju Terl z furią myślał: "Stary Numph? To musiał być on. Patrzcie no, a jednak ten parafialny idiota nie był wcale taki głupi! Musiał robić jakieś szwindle przez... trzydzieści lat...? Na pewno! Dwa miliardy Czedytów Galaktycznych!"

    Nagle Terl zmienił plany. Wiedział dokładnie, co mógł z tym zrobić. Te dwa miliardy znajdą się w trzech lub czterech uszczelnionych trumnach opatrzonych napisami "Zabity przez promieniowanie", aby ich nikt nigdy nie otworzył, i zostaną wysłane wprost na Psychlo na cmentarz. Zdecydowanie ten plan był bezpieczniejszy niż poprzednie. Znacznie łatwiejszy do realizacji. Żadnej w nim desperacji.

    Zakonspirowana, tajemna konferencja znów została podjęta.

    - A zatem - zapytał szeptem Terl - jakie masz właściwie problemy?

    Dobrze wiedział, co to były za problemy. Ten idiota nie mógł położyć łapy na zwierzaku Tylerze!

    Brown Kulas jeszcze raz zwiesił głowę:

    - Mieć zarzuty to jedna sprawa, a dostać w ręce Tylera to całkiem inna sprawa.

    - Hmm - chrząknął Terl w nadziei, że zabrzmi to, jak gdyby się zastanawiał. - Niech się namyślę. Hmm. Przede wszystkim trzeba go zwabić do tego rejonu.

    Było to rutynowe działanie każdego szefa bezpieczeństwa.

    - Nie możesz wyruszyć na jego poszukiwanie, ponieważ jest nieuchwytny i zbyt dobrze chroniony, a więc trzeba będzie zwabić go tutaj, z dala od ochrony, i wtedy schwytać w szpony.

    Brown Kulas wyprostował się, nagle pełen nadziei. Co za olśniewający pomysł!

    - Ostatnio działał tu - wyszeptał Terl, ograniczając do minimum skurcze twarzy - gdy odpalaliśmy transfracht. Gdyby można było odpalić następny transfracht, a on by się o tym dowiedział, przybyłby tu w okamgnieniu. Wtedy mógłbyś go pochwycić.

    Brown Kulas był zachwycony.

    - Ale - dodał Terl - masz tu jeszcze jeden problem. On wykorzystuje własność Towarzystwa. Samoloty Towarzystwa i sprzęt. Otói, gdybyś ty był ich właścicielem, wówczas mógłbyś go oskarżyć o złodziejstwo. A także - szeptał dalej Terl, zachowując zupełny spokój - on wykorzystuje planetę. Otóż nie wiem, czy wiesz, że Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze zapłaciło imperialnemu rządowi Psychlo biliony kredytów za tę planetę. To jest własność Towarzystwa!

    Lars musiał wertować zarówno słownik psychlo, jak i stary słownik angielski, by dowiedzieć się, jaką sumę reprezentował bilion, i potem napisać ją Brownowi Kulasowi, który pojął w końcu (choć tyle), że była to strasznie wielka kwota.

    - Ale planeta - kontynuował Terl - jest teraz prawie wyeksploatowana.

    Było to oczywiste kłamstwo, ale tych dwoje nigdy się o tym nie dowie. Planeta dopóty nie była "wyeksploatowana", dopóki nie przebito się przez jej skorupę prawie do płynnego jądra.

    - Tak się składa, że teraz jest ona warta zaledwie parę miliardów kredytów - dalej kłamał Terl.

    W rzeczywistości była wciąż jeszcze warta około czterdziestu bilionów. Cholera, na pewno będzie musiał jakoś pozacierać za sobą ślady na tej planecie. Ale było to olśniewające.

    - Ja jestem - szeptał Terl - urzędującym agentem i przedstawicielem Towarzystwa upoważnionym do prawnego dysponowania tą nieruchomością. (Co za kłamstwo! Och, jakże dokładnie będzie musiał pozacierać ślady!) - Oczywiście, ty od razu to zrozumiałeś. Zrozumiał też ten zwierzak Tyler i dlatego utrzymał mnie przy życiu.

    - Och! - wyszeptał Brown Kulas. - To właśnie mnie intrygowało! On jest tak krwiożerczy, że nie mogłem pojąć, dlaczego cię nie zabił tego samego dnia, kiedy zamordował braci Chamco.

    - No cóż, teraz znasz jego tajemnicę - rzekł Terl. Próbował negocjować ze mną w sprawie zakupu ziemskiej filii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego oraz całej planety. Oczywiście, nie chciałem nawet słuchać o tym, znając jego zły charakter. (Było to najnowsze słowo, które Terl znalazł w słowniku).

    Brown Kulas przez moment miał uczucie, jakby ziemia zaczęła się pod nim zapadać.

    - Czy on wie, gdzie są te dwa miliardy? - zapytał Terl.

    - Tak - szepnął Brown Kulas w napięciu.

    Dobre nieba, jakiż był ślepy! Tyler miał zamiar kupić 'Towarzystwo i planetę, a co wtedy z nim się stanie? Z Brownem Kulasem?

    - Ale ja mu nie sprzedam Ziemi. Nie sprzedam jej zwierzakowi Tylerowi. Myślałem o tobie.

    Brown Kulas aż gwizdnął z uczuciem ulgi. Potem obejrzał się na wszystkie strony i pochylił do przodu.

    - Sprzedałbyś Towarzystwo i planetę mnie? To znaczy nam? Terl pomyślał przez chwilę, potem powiedział:

    - Ona jest warta więcej niż dwa miliardy, ale jeśli dostanę dwa miliardy w gotówce, a resztę zapłaty w innej formie, to ją sprzedam.

    Brown Kulas przestudiował ostatnio wiele książek na temat ekonomii. Wiedział, że musi być przebiegły.

    - Z formalnym rachunkiem sprzedaży?

    - Och, tak. Akt sprzedaży zostanie uprawomocniony wkrótce po złożeniu podpisów - odparł Terl. - Ale będzie musiał zostać urzędowo zarejestrowany na Psychlo.

    Och, do wszystkich diabłów, gdyby tylko spróbował zarejestrować coś takiego, gdyby się tylko o tym dowiedziano, zostałby zwaporyzowany bardzo powoli!

    Udał, że znów skończył mu się zapas gazu w naboju i zyskał na czasie podczas kolejnej wymiany. W niektórych przypadkach można było planetę spisać na straty. Towarzystwo nigdy nie sprzedawało planet. Gdy jakąś planetę opuszczano, po prostu niszczono ją doszczętnie. Terl więc w duchu zadecydował, że zniszczy tę planetę. Stał już na twardym gruncie. Wziął się w garść. Każdy rachunek sprzeda który podpisze, i tak zamieni się w popiół, jeśli zniszczy planet . Świetnie! Jakiekolwiek przeciwdziałanie ze strony Towarzystwa zajmie ze dwa lata. Miał więc mnóstwo czasu. Tak, mógł bezpiecznie podpisać fałszywy rachunek sprzedaży.

    I znów zaczęła się tajna konferencja.

    - Dla uzyskania takiej koncesji będziesz musiał wykonać co następuje: po pierwsze - kazać urządzić moje stare biuro: po drugie - pozwolić mi tam swobodnie pracować, abym mógł obliczyć i skonstruować konsolę nowego urządzenia do odpalania transfrachtu; po trzecie - dostarczyć mi wszystkie niezbędne materiały; i po czwarte - zapewnić mi właściwą ochronę i odpowiednią moc w czasie samego odpalania.

    Brown Kulas był trochę niezdecydowany.

    - Przecież muszę dostarczyć te dwa miliardy do biur Towarzystwa na Psychlo - dodał Terl. - Nie jestem złodziejem.

    Brown Kulas był w stanie to docenić.

    - I będę musiał zarejestrować akty sprzedaży zarówno planety, jak i tutejszej filii Towarzystwa, aby się stały zupełnie legalne powiedział Terl. - Nie chciałbym, abyś był właścicielem nie zarejestrowanego aktu. Chcę być również uczciwy w stosunku do ciebie.

    "Uczciwy" było jeszcze jednym słowem, które ostatnio znalazł w słowniku.

    Brown Kulas, widać było, przekonywał się do tej uczciwości i legalności, ale jeszcze był trochę niezdecydowany.

    - A gdy będziesz już miał akt sprzedaży, czyniący cię właścicielem całego sprzętu i wszystkich kopalń Towarzystwa, a więc i całej planety, wówczas zabronisz Tylerowi latania po niej.

    Brown Kulas po tych słowach ożywił się nieco.

    - A także - kontynuował Terl - możesz różnymi kanałami rozpuścić pogłoskę, że zamierzasz odpalić transfracht na Psychlo.

    I z chwilą, gdy on się o tym dowie, natychmiast się tu zjawi, a wtedy go dostaniesz!

    To przeważyło szalę!

    Brown Kulas prawie miał zamiar włożyć ręce między pręty, aby uścisnąć łapę Terla, ale Lars przypomniał mu, że pręty są pod napięciem. Poderwał się z ziemi na równe nogi z takim ożywieniem, jakby miał zamiar zatańczyć z radości.

    - Nakreślę projekt aktu sprzedaży! - powiedział zbyt głośno. - Nakreślę projekt aktu sprzedaży - powtórzył szeptem. Wszystkie twoje warunki zostały zaakceptowane. Będziemy działali dokładnie tak, jak nam powiedziałeś!

    Zaczął się pośpiesznie oddalać w stronę pojazdu, ale pomylił kierunki. Lars dogonił go i doprowadził do pojazdu. Brown Kulas miał dziki wyraz oczu. "Teraz zobaczymy, jak się wymierza sprawiedliwość" - cały czas powtarzał w drodze powrotnej do Denver.

    A pozostawiony w klatce Terl nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Kpina i chęć śmiechu walczyły w nim o prymat. Udało ',i mu się! Będzie - już był - jednym z najbogatszych żyjących

    Psychlosów! Władza! Sukces! Udało mu się! Ale czy kiedykolwiek będzie miał pewność, że ta przeklęta planeta zamieni się w obłok ś? dymu, gdy tylko ją opuści?

3

    Jonnie z urwistego cypla ciskał do jeziora skalne odłamki. Rozległe jezioro, a właściwie to śródlądowe morze, rozciągało się aż po zachmurzony horyzont. Rozbudowywały się tam właśnie chmury sztormowe, co nie było niczym nadzwyczajnym na tak olbrzymim akwenie wodnym.

    Urwisty cypel, na którym się znajdował, wznosił się z jeziora niemal pionowo i był oddalony od lustra wody o dwieście stóp. Erozja lub jakiś kataklizm wulkaniczny z ukrytych w chmurach szczytów na wschodzie pokryły cypel odłamkami skalnymi wielkości ludzkiej pięści.

    Codziennie przybiegał tu truchtem z odległej o parę mil kopalni, Tu, na równiku, było gorąco i wilgotno, ale bieganie poprawiało Jego kondycję. Nie obawiał się żadnych okolicznych zwierząt, ponieważ zawsze miał przy sobie broń, a zwierzęta rzadko atakowały, jeśli się ich nie niepokoiło. Psychlosi musieli też tu często przychodzić z kopalni, aby prawdopodobnie popływać, gdyż cypel przecinała droga po drugiej stronie i schodziła w dół w kierunku plaży. Nie, nie popływać. Psychlosi nie lubili pływać. Może więc pływali łodziami? W jakiejś książce, pamięta, przeczytał, że kiedyś rejon jeziora był najgęściej zaludnionym obszarem kontynentu. Żyło tu kilka milionów ludzi. Psychlosi musieli doszczętnie zniszczyć wszelkie oznaki życia, nie pozostawiając nawet śladów pól czy chat, nie mówiąc już o ludziach.

    Zastanawiał się, dlaczego Psychlosi polowali głównie na ludzi. Doktor MacKendrick uważał, że wiązało się to prawdopodobnie z ich zakresem drgań układu nerwów współczulnych: Cierpienia zwierząt mogły być niewystarczające, by odpowiednio zadowolić potwory, albo też system nerwowy człowieka, mającego dwie ręce, dwie nogi i wyprostowany tułów, był analogiczny do ich systemu nerwowego. Nawet ich gaz paraliżujący był nacelowany na system nerwowy istot świadomych i był znacznie mniej skuteczny w stosunku do zwierząt czworonożnych i gadów. W jednej z książek Psychlosów na temat stosowania gazu było wyraźnie napisane, że: "gaz jest dostosowany do wyżej rozwiniętych centralnych systemów nerwowych". Z nie wyjaśnionych przyczyn Psychlosi z kopalni nie spowodowali wielkiego uszczerbku w stanie zwierzyny. A zwierzyna, czując jego zapach, wcale nie uciekała. Nagle uświadomił sobie, że jego zapach nawet w najmniejszym stopniu nie był podobny do zapachu Psychlosów.

    Chmury burzowe na horyzoncie rozbudowywały się coraz bardziej. Jonnie spojrzał w kierunku kopalni, by sprawdzić, czy jego towarzysze zabezpieczyli się przed burzą. Pomniejszony przez dużą odległość trzykołowy pojazd naziemny właśnie wyjeżdżał z kopalni. Po niego? Czy też po prostu ktoś wybrał się na przejażdżkę?

    Jonnie zamyślił się. Nie były to myśli wesołe, bo i sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Jeden z Psychlosów zmarł. Trzej pozostali jeszcze żyli. Odkryli, że blisko jedna trzecia zwłok miała w czaszkach dwa dziwne przedmioty. Doktor MacKendrick praktykował na zwłokach, by nauczyć się, jak wwiercić się w czaszkę i wydobyć te przedmioty, nie powodując śmierci Psychlosów - na wypadek gdyby choć jednego z pozostałych trzech udało się utrzymać przy życiu. Dwóch z nich miało w głowach po dwa takie przedmioty. Może nawet poczuliby ulgę, gdyby doktor wyjął im, te ohydne rzeczy!

    Ale Jonnie'emu nie bardzo odpowiadało to praktykowanie na zwłokach, więc zaczął myśleć o mniej ponurych sprawach.

    W czasie walki dokonał niezwykłego odkrycia. Otóż okazało się, że podczas bitwy pilotował latającą platformę górniczą za pomocą obu rąk. Wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy dopiero po tygodniu powiedział o tym doktorowi. MacKendrick stwierdził, że to inna część jego mózgu przejmowała utracone funkcje. Jak przypuszczał, pod wpływem stresów wywołanych bitwą owe "utracone" funkcje i przewody nerwowe z powrotem odzyskiwały dawną sprawność. Ale Jonnie w to nie wierzył. Uważał, że to on manipulował nerwami. I to zdawało egzamin! Zaczął od tego, że po prostu narzucał sobie, by jego ręka i noga wykonywały to, czego właśnie chciał. Każdego dnia udawało mu się to coraz lepiej. A teraz mógł nawet biegać truchtem. Dla tak dobrze jak on wyszkolonego myśliwego niemożność ciśnięcia maczugą powodowała, że czuł się bezradny. A tu rzucał odłamkami skalnymi. Rzucił jeszcze raz. Odłamek poszybował w powietrzu szerokim łukiem w kierunku wody i wzniecił w niej mały biały gejzer, a w moment później do uszu Jonnie'ego dobiegł cichy plusk.

    Całkiem nieźle!

    Chmury sztormowe po drugiej stronie jeziora rozbudowały się jeszcze bardziej. Jonnie spostrzegł, że trójkołowiec prawie dojeżdża do urwiska, gdzie stał. W chwilę potem zatrzymał się i Jonnie rozpoznał kierowcę. Był to jego trzeci sobowtór, którego nazywano Stormalong. Naprawdę jednak nazywał się Stam Stavenger i był członkiem grupy Norwegów, którzy przed wiekami wyemigrowali z Norwegii do Szkocji. Zachowali oni wprawdzie własne nazwiska, ale wyglądali i zachowywali się jak Szkoci. Stormalong miał wzrost i budowę ciała podobną do Jonnie'ego oraz oczy, lecz kolor jego włosów był o odcień ciemniejszy, a twarz mocniej opalona. Od czasu pracy na złożu nie dbał już tak o pełne podobieństwo i dół brody przystrzygł na kwadratowo.

    Pozostawiono go w Akademii. Był zdolnym pilotem i cieszyło go uczenie latania nowych kadetów. Znalazł gdzieś starodawny mundur lotniczy, biały szalik, parę olbrzymich gogli z minionych wieków i pozował na starego pilota. Dawało mu to nieco zuchowaty wygląd.

    Poklepali się po plecach i uśmiechnęli do siebie.

    - Powiedziano mi, że odnajdę cię tu rzucającego kamieniami do wody - powiedział Stormalong. - Jak tam ręka?

    - Musiałeś widzieć mój ostatni rzut - odparł Jonnie. Nie położyłby on chyba trupem słonia, ale daję sobie radę.

    Doprowadził go do wielkiej, płaskiej skały i usiedli na niej. Na horyzoncie kłębiły się coraz ciemniejsze chmury. Stormalong rzadko bywał gadatliwy, ale teraz przywiózł mnóstwo nowin. Miał trochę kłopotów z odnalezieniem miejsca pobytu Jonnie'ego. W Ameryce nikt nie wiedział, gdzie jest, więc poleciał do Szkocji. Chtissie przesyła serdeczne uściski. Pozdrowienia od Pattie przekazał już Bittie'emu. Szef Klanu Feargusów przesyła wyrazy szacunku. Nie pozdrowienia, lecz wyrazy szacunku. Ciotka Ellen przesyła uściski. Wyszła za mąż za pastora i przebywała teraz w Szkocji. Na ślad Jonnie'ego trafił poprzez dwóch Koordynatorów, którzy wrócili do Szkocji, tych samych, których wysłano, by przesiedlili jakieś tam plemię... Zbójów?... Zbójów. Och, ta hałastra była teraz w Denver. Straszni ludzie. Widział paru z nich. W każdym razie przywieżli ze sobą ciało Allisona, by go pochować w rodzinnym miejscu i teraz w całej Szkocji się zakotłowało z powodu morderstwa Allisona.

    - Pamiętasz, jak mówiłeś, że Ziemia może znów zostać zaatakowana? - powiedział Stormalong. - No cóż, wydaje się to możliwe.

    Leciał do Szkocji po Wielkiej Północnej Orbicie, pilotując zwykły samolot bojowy. W chwili gdy właśnie osiągał północny kraniec Szkocji, zarówno przed jego oczami, jak i na ekranie radaru pojawił się olbrzymi statek przestrzenny. Przez moment myślał, że zderzy się z nim i rozbije swój samolot. Widział go przez szkło wizjera i na ekranach odwzorowania! No i bang! Uderzył w niego... ale już go tam nie było.

    - Nie było go tam? - zdziwił się Jonnie.

    No cóż, to było właśnie tak. Wpadł na materialny obiekt, którego tam nie było. Wielki jak całe niebo, ale nie istniejący. Tu, w pakunku ma zdjęcia z ekranów.

    Jonnie przyjrzał się im. Była tam widoczna kula otoczona pierścieniem. Nie była podobna do żadnego statku przestrzennego, o jakim kiedykolwiek słyszał. I miała olbrzymie wymiary. Faktycznie, w rogu zdjęć widać było Orkneje. Wydawało się, jakby ten statek rozciągał się od środkowej Szkocji aż po Orkneje. Na następnym zdjęciu widać było, jak ogarnia samolot bojowy, przyjmując udar, a na trzecim już go nie było.

    - Statek, którego nie było - powiedział Stormalong.

    - Światło - stwierdził Jonnie, przypominając sobie pewne teorie naukowców. - Ten obiekt mógł lecieć z prędkością większą niż światło. Zostawił za sobą swój obraz. Wiesz, to tylko przypuszczenie, ale czytałem gdzieś, że naukowcy uważali, iż wszystkie przedmioty poruszające się z prędkością większą od światła mogą wydawać się tak wielkie jak cały wszechświat. Czytałem o tym w jakichś naszych książkach na temat fizyki nuklearnej, ale niewiele z tego rozumiałem.

    - No cóż, prawdopodobnie tak było - rzekł Stormalong ponieważ stara kobieta powiedziała, że i nie był on wcale taki wielki!

    - Stara kobieta?

    - Tak. Gdy doszedłem do siebie po przeżytym strachu, zacząłem przeglądać zapisy ekranów. Nie zauważyłem tego wcześniej, wiesz, jak to jest, jesteś ospały po długim locie, mało czujny, a do tego ostatnio mało sypiałem; gdyż kadeci zbyt wolno robią postępy, a potrzebni są piloci. Przegląd zapisu ekranów ujawnił niewielki ślad wychodzący z farmy położonej na zachód od Kinlochbervie. Jest to mała miejscowość na północno-zachodnim wybrzeżu Szkocji. No cóż, zredukowałem prędkość i poleciałem do tej miejscowości, obawiając się, że została napadnięta i zniszczona. Ale znalazłem tam tylko wypaloną w skałach plamę - wokół farmy były głównie skały - a ponieważ nie zauważyłem żadnych innych szkód ani wrogich wojsk, więc wylądowałem w pobliżu domu. Wyszła z niego stara kobieta mocno zdziwiona z powodu dwóch gości z nieba jednego dnia, podczas gdy zazwyczaj nie widywała nikogo miesiącami. Zaprosiła mnie na ziołową herbatę i pokazała nowy błyszczący scyzoryk.

    - Scyzoryk? - zdziwił się Jonnie.

    Ten zazwyczaj bardzo milczący Norweg-Szkot wcale się nie śpieszył z dojściem do sedna sprawy.

    - Widzieliśmy takie scyzoryki w zrujnowanych miastach, pamiętasz? Składały się do środka. Tylko że ten był bardziej błyszczący. Zgodnie z opowieścią starej kobiety właśnie czesała ona swego psa, który często miewał w kudłach osty, kiedy nagle ze zdumieniem zobaczyła jakąś postać koiło siebie. Tuż za nią stał niewielki szary człowiek, a za nim znajdowała się wielka szara kula otoczona pierścieniem, zaparkowana dokładnie w tym miejscu, gdzie zazwyczaj krowa była przywiązywana do pala. Przestraszyła się okropnie, ponieważ nie: słyszała lądowania tej przedziwnej kuli ani kroków szarego człowieka. Może tylko trochę świstu wiatru.

    Tak więc zaprosiła niewielkiego szarego człowieka na szklankę ziołowej herbaty, tak samo, jak potem zaprosiła mnie. Nieduży szary człowiek był bardzo sympatyczny. Wydawał się nieco niższy niż większość ludzi. Miał szarą skórę, szare włosy i szare ubranie. Jedyną dzawną rzeczą było to, że na wysokości piersi miał skrzynkę zawieszoną na pasku. Powiedział coś do skrzynki i wkrótce potem skrzynka przemówiła po angielsku. Głos niewielkiego szarego człowieka był łagodny i brzmiał różnymi tonami, ale skrzynka przemawiała tylko jednym tonem, monotonnie.

    - Przenośne urządzenie tłumaczące. Książki Psychlosów opisują je, ale sami Psychlosi ich nie używali - wyjaśnił Jonnie.

    - Szary człowiek zapytał ją, czy nie ma przypadkiem jakichś gazet. Oczywiście nie miała i nigdy nie widziała żadnej gazety. Niewielu ludzi widziało gazety. Wtedy zapytał, czy nie ma jakichś książek historycznych. Była bardzo zawiedziona, że musiała mu powiedzieć, iż słyszała o książkach, ale sama żadnej nie ma. Niewielki szary człowiek najwidoczniej pomyślał, że go nie zrozumiała, więc zaczął mocno gestykulować, by pokazać, że chce czegoś, co jest wydrukowane na papierze. Starała się więc spełnić jego prośbę. Przypomniała sobie, że ktoś kupił od niej trochę wełny i dał jej w zamian parę nowych kredytów. I wyjaśnił, do czego służą.

    - Co to są kredyty?

    - Och, nie widziałeś ich jeszcze? - zdziwił się Stormalong, wsadził rękę do kieszeni i wyjął banknot. - Teraz nam płacą takimi banknotami.

    Był to banknot o nominale jednego kredytu wydany przez Nowy Bank Ziemski. Jonnie spojrzał nań bez zbytniego zainteresowania. Lecz w tym momencie zauważył na banknocie swoją podobiznę. Wymachującego bronią. Zaambarasowało go to trochę.

    - W każdym razie - kontynuował Stormalong - stara kobieta przyjęła te banknoty ze względu na twoją podobiznę. Jeden z nich przypięła do ściany. I nim zapłaciła szaremu człowiekowi za scyzoryk. Miała jeszcze jeden banknot, który mogła przypiąć do ściany.

    - Myślę, że to niezbyt wielka zapłata za scyzoryk, który był tak fantastyczny, jak mówisz - zauważył Jonnie.

    - No cóż, nie pomyślałem o tym. Niewielki szary człowiek wypił herbatę, włożył pieczołowicie banknot pomiędzy dwie metalowe płytki i schował je do wewnętrznej kieszeni. Potem podziękował i wsiadł do swego statku. Krzyknął jeszcze do starej kobiety, by nie zbliżała się do statku, i zamknął drzwi. A potem ukazał się warkocz płomieni i statek uniósł się do góry, a po chwili stał się ogromny i... znikł. Owszem, jak powiedziałeś, był to prawdopodobnie fenomen świetlny. Ale ten statek nie latał tak jak nasze samoloty ani nie była to teleportacja. Wydaje się, że nie był to statek Psychlosów.

    Jonnie się zamyślił. Jakaś inna, obca rasa? Zainteresowana Ziemią teraz, gdy nie było na niej Psychlosów?

    Spojrzał na drugą stronę jeziora zaintrygowany tym zdarzeniem. Chmury burzowe rozbudowywały się jeszcze wyżej.

    - No cóż, cokolwiek to było - kontynuował Stormalong nie z tego powodu tutaj jestem. - Pogrzebał w płaskiej teczce, w której nosił mapy. - To jest list od Kera - dodał. Ker powiedział, że mam go nie wypuszczać z rąk i doręczyć tylko tobie. Mam w stosunku do Kera zobowiązania, a on powiedział, że jeśli nie dostaniesz listu, to cały szyb się zawali.

4

    Jonnie popatrzył na kopertę. Była wykonana z papieru używanego na opakowania do osłon przeciwcieplnych. Jedyny napis na niej brzmiał: STRASZNIE TAJNE. Spojrzał na kopertę pod światło, które coraz bardziej szarzało ze względu na zbliżającą się burzę. Nie wyczuł żadnych środków wybuchowych. Rozerwał ją. Ach, w porządku, to było pismo Kera. Zaokrąglone haki i pętle nie odpowiadały dokładnie literom alfabetu psychlo, ale odpowiadały wyobrażeniom Kera na ich temat. Jonnie rozłożył list i zaczął czytać.

    STRASZNIE TAJNE

    Do ciebie, który będziesz wiedział.

    Jak wiesz, regulamin Towarzystwa zabrania pisania prywatnych listów, więc gdyby mnie złapano na pisaniu i wysłaniu tego listu, kosztowałoby mnie to trzymiesięczną pensję. Ha. Ha. Ale powiedziałeś mi przed wyjazdem, że gdyby coś ważnego się wydarzyło, mam napisać list i dać go pilotowi, wiesz któremu, aby ci go szybko dostarczył. Dlatego nie ma tu żadnych nazwisk, gdyż naruszyłoby to zasady bezpieczeństwa. Ale ponieważ coś się ma stać, więc piszę do ciebie, choćby nawet Towarzystwo potrąciło mi trzymiesięczną pensję. Zauważ, że charakter pisma też jest zmieniony. Wczoraj ten wylany eks-pilot, tępogłowy Lars, ten sam, który uważał siebie za największego na świecie akrobatę powietrznego, jak wynikało z tego, co mówił do trzeciej osoby, o której nie wspomnę ze względów bezpieczeństwa (bezpieczeństwa, kapujesz?) i który połamał sobie swój durny kark, i został promowany na stanowisko asystenta, wiesz kogo (żadnych nazwisk), przyszedł tu na dół i polecił wszystkim Psychlosom, by naprawili pompy gazu do oddychania i wentylatory w starym biurze, wiesz kogo, co wywołało znaczne poruszenie. No cóż, oni nie pójdą na współpracę, o czym zarówno ja, jak i ty dobrze wiemy. Uważają, że ty wiesz, kto zamordował starego, wiesz kogo. Jeszcze ktoś, kto został zamordowany potem, również wpadł na to i powiedział im tuż przed półrocznym odpaleniem, a potem wleciał do szybu, więc wierzą w to. Nie mają więc zamiaru robienia czegokolwiek, wiesz dla kogo, i nie chcą mieć nic wspólnego ze starym biurem, wiesz kogo, ponieważ wszyscy Psychlosi mają teraz pewność, że wiesz, kto chciał ich zniszczyć. Tak czy owak wszystkie pompy gazu do oddychania i układy krążenia w tej części bazy są rozniesione w strzępy, o czym obaj dobrze wiemy, i zanim ktokolwiek będzie mógł pracować tam bez maski, to trzeba je naprawić. Otóż ten zwariowany idiota, ten największy pilot bojowy w całym wszechświecie, który nigdy nie był w żadnym boju i złamał sobie kark, i nie mogliśmy go szkolić, przyszedł do mnie z tą sprawą, a ja powiedziałem, owszem, mogę doprowadzić do porządku biuro, wiesz kogo, ale będę potrzebował różnych części zamiennych, być może nawet z innych kopalni, ponieważ pompa gazu do oddychania jest mocno zniszczona. A on powiedział, że było to polecenie Rady i może zapewnić mnie, że dostanę wszystko, co będzie potrzebne. A więc wykonałem bardzo pomysłowy projekt remontu, który wymaga mnóstwa części zamiennych i odwlekam go, na ile się tylko da. Dowiedziałem się, że, wiesz kto, w Radzie powiedział, iż było to tajne i bardzo pilne, więc zamierzają mnie poganiać, żebym prędko to zrobił, za co dostanę ekstra zapłatę. Ha. Ha. Tak więc zwlekam z tym, ale jak sam mówiłeś, lepiej byłoby, żebyś tu przybył, ponieważ oświadczyłem im, że będę potrzebował pomocników, ale nie używaj swego nazwiska, aby nie mieć nic do czynienia, wiesz z kim, a zdajesz sobie sprawę z tego, kto jest odpowiednikiem trującego gazu w szybie. No i masz, teraz wiesz wszystko, a ja prawie nadwerężyłem sobie łapę pisaniem i bolą mnie uszy od nadsłuchiwania, czy ktoś nie nadchodzi. Będę odwlekał pracę i szukał niepotrzebnych części zamiennych tak długo, jak tylko będę mógł, ponieważ układ krążenia gazu do oddychania, który na pewno był już zniszczony, teraz jest zniszczony jeszcze bardziej. Ha. Ha. Ten list może kosztować mnie trzymiesięczną zapłatę. Ha. Ha. Będziesz więc mi ją dłużny, jeśli mnie na tym nakryją. Ha. Ha.

    - Wiesz kto.

    Dopisek: Poszarp ten list w taki sposób, by nie kosztował mnie trzymiesięcznej zapłaty - lub mego futra na karku. Żadnych ha, ha.

    Jonnie jeszcze raz przeczytał list, a potem zgodnie z życzeniem podarł go na strzępy.

    - Kiedy go ci dano? - zapytał Stormalonga.

    - Wczoraj rano.

    Jonnie popatrzył na jezioro. Chmury sztormowe były olbrzymie, wzbijające się wysoko czarnymi wirami. Nagle bez słowa wyjaśnienia popchnął Stormalonga w stronę trójkołowca, zapuścił silnik i z dużą prędkością pognał przez sawannę do kopalni.

    Rozległ się grzmot i powietrze przecięły pierwsze kłujące krople deszczu.

    Jonnie wiedział, że musi zaraz udać się do Ameryki. Natychmiast!

   

5

    -To jest pułapka! - oświadczył Robert Lis.

    Jonnie wrócił do kopalni. Szybko opowiedział, o czym pisał Ker. Wydał polecenia, by natychmiast uzupełniono paliwo, dokonano przeglądu technicznego i wyczyszczono samolot Stormalonga, aby był gotów do lotu za godzinę. Przed nim stał teraz kopilot, który przyleciał ze Stormalongiem, a obok niego Angus.

    - Czy możesz ufać Kerowi? - dopytywał się Robert Lis. Jonnie nic nie odpowiedział. Był zadowolony, bo Angus gdyby przyciemnił brodę, nałożył na skórę nieco orzechowego barwnika i zmienił ubranie, byłby podobny do kopilota Stormalonga.

    - Odpowiedz mi! Czy ty masz wszystkie klepki? - Robert Lis był tak zdenerwowany, że chodził tam i z powrotem po podziemnym pomieszczeniu.

    - Muszę tam lecieć. Teraz. I to prędko! - odparł krótko Jonnie.

    - Nie! - sprzeciwił się Dunneldeen.

    - Nie! - zaprotestował Robert Lis.

    Koordynator z podnieceniem przetłumaczył pułkownikowi Iwanowi, o co chodzi, i wtedy ten krzyknął:

    - Niet!

    Angus właśnie zamieniał się ubraniami z kopilotem.

    - Nie musisz ze mną lecieć, Angus - oświadczył Jonnie. Powiedziałeś "tak" zbyt pośpiesznie.

    - Polecę z tobą - stwierdził Angus. - Odmówię ostatnią modlitwę, napiszę testament i polecę z tobą.

    Był tam również i Stormalong, więc Jonnie pociągnął go do olbrzymiego lustra Psychlosów i stanął obok niego. Tropikalne słońce opaliło ostatnio Jonnie'ego i różnica w odcieniach ich skóry nie była teraz taka wielka. Broda Stormalonga była trochę ciemniejsza: trochę barwnika orzechowego to wyrówna. Na twarzy Jonnie'ego była nowa, dobrze już zagojona blizna: nic nie można było na to poradzić, więc miał nadzieję, że ludzie będą myśleć, iż Stormalong miał jakiś wypadek. Tak, mógł nałożyć na to bandaż. Ach, kwadratowe przycięcie brody u dołu: to właśnie powodowało różnicę. Sięgnął do torby z narzędziami, którą Angus zawsze miał przy sobie, wyciągnął ostre nożyce do cięcia drutu i zaczął przystrzygać swą brodę dokładnie tak samo, jak wyglądała broda Stormalonga. Gdy skończył, zamienił się z nim ubraniami. Trochę teraz orzechowego barwnika na brodę... dobrze. Popatrzy na swoje odbicie w lustrze. Jeszcze kawałek bandaża. Doskonale. Mógł uchodzić za Stormalonga. Olbrzymie, staromodne gogle, biały szalik i skórzany mundur lotniczy... Żeby tylko nie zdradził go inny akcent. Kazał więc Stormalongowi powiedzieć kilka słów, a potem je powtórzył. W wymowie Stor a nie było szkockiego gardłowego "r". Czyżby szkocki uniwersytet? Trochę miękka wymowa? Spróbował mówić tak samo. Owszem, jego głos mógł naśladować brzmienie głosu Stormalonga.

    Wszyscy stali mocno poruszeni. Rosły Rosjanin aż trzaskał palcami swych olbrzymich dłoni. Bitne MacLeod zajrzał do pomieszczenia. Zbliżył się do Jonnie'ego z niemą prośbą w oczach.

    - Nie - powiedział ostro Jonnie. - Nie możesz lecieć ze mną - powtórzył i już łagodniej dodał: - Dbaj troskliwie o pułkownika Iwana!

    Bittie przełknął łzy i wycofał się.

    Angus skończył się przebierać i wybiegł na zewnątrz. Z hangaru, w którym przygotowywano samolot, dobiegł szczęk wymienianych nabojów paliwowych i warkot świdrów.

    Jonnie skinął na pułkownika Iwana, który podszedł do niego wraz z Koordynatorem.

    - Pułkowniku, dopilnuj, aby zamknięto amerykańską bazę podziemną. Wszystkie drzwi. Aby nikt nie mógł wejść oprócz nas. Zamknij je tak, żeby nikt nigdy nie był w stanie ich sforsować! To samo zrób w rejonie rozmieszczenia broni taktycznych i jądrowych położonym o trzydzieści mil na północ! Odizoluj go! Zabezpiecz każdy karabin, który nie jest używany przez Szkotów! Zrozumiałeś?

    Przy pułkowniku stała już grupa jego ludzi. Zrozumieli. Jonnie skinął na Dunneldeena i Sir Roberta. Razem poszli w kierunku kantyny, dostosowując się do tempa marszu Jonnie'ego. W krótkich zdaniach Jonnie powiedział im, co dokładnie mają robić na wypadek, gdyby on zginął. Wszyscy byli śmiertelnie poważni i bardzo zatroskani. Posunięta do ostateczności zuchwałość jego planu przerażała ich. Obawiali się niepowodzenia. Ale zrozumieli wszystko. Powiedzieli, że zastosują się do .jego rozkazów.

    - I Dunneldeen - zakończył Jonnie - chcę, żebyś był w Akademii w Ameryce w ciągu dwudziestu czterech godzin, przylecisz ze Szkocji i przejmiesz od Stprmalonga obowiązki instruktora pilotażu, który wówczas, jeśli szczęście dopisze, będzie odkomenderowany do specjalnych zadań.

    Przynajmniej raz Dunneldeen kiwnął głową na znak zgody.

    Stara kobieta wraz z całą swą rodziną przybyła z Gór Księżycowych, by prowadzić im kantynę. Zjawiła się z paczkami żywności dla dwóch osób, z bańkami pełnymi słodkiej wody oraz wielkim kotletem z mięsa afrykańskiego bawołu na żytnim chlebie. Sir Robert wziął paczki z żywnością, Dunneldeen bańki z wodą i poszli wzdłuż starego pomieszczenia operacyjnego Psychlosów. Z rejonu parkowania samolotu wciąż jeszcze dochodził łoskot młotów i warkot wierteł - to Angus upewniał się, czy wszystko jest należycie przygotowane do lotu. Jonniie zebrał parę jardów taśmy wydruku radiowego i przejrzał aktualny zapis ruchu lotniczego, szukając w korespondencji pilotów wskazówek lub uwag na temat pogody.

    No, no. Jedna... druga... tak, trzy wzmianki o wielkim statku na niebie. Historie podobne do tej, którą opowiadał Stormalong. W każdej wzmianka o niewielkim szarym człowieku. Indie. Ameryka Południowa.

    - Niewielki szary człowiek lata po całym świecie - zamruczał Jonnie.

    - Dunneldeen i Sir Robert wyciągnęli szyje w kierunku wydruków, by dojrzeć, o czym mówi.

    - Stormalong wam o tym opowie - powiedział Jonnie. Ziemia na pewno stała się obiektem zainteresowania jakiejś innej cywilizacji we wszechświecie. Ale nie wydawało się, by niewielki szary człowiek był wrogo nastawiony. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

    - Utrzymujcie tę b oraz wszystkie te, których zamierzacie bronić, w stanie całodobowej gotowości bojowej! - polecił Jonnie.

    Warkot i łoskot usta, więc poszli do samolotu. Był ustawiony na wózku transportowi rm tuż przy otwartych drzwiach hangaru. Stormalong wraz z kopilotem stał przy samolocie.

    - Zostajecie tutaj - powiedział Jonnie. - Obaj. Ty szturchnął palcem w pierś Stormalonga - będziesz mną. Każdego dnia biegaj tą samą drogą w moim ubraniu i rzucaj odłamki skalne! A ty - wskazał palcem kopilota - będziesz Angusem!

    Do hangaru wbiegł jeden z Rosjan i powiedział, że wszystko w porządku, żadne bezpilotowe samoloty się nie zbliżają. Nie ma ich ani w zasięgu wzroku, ani na ekranach radarów. Mówił po angielsku ze szkockim akcentem.

    Jonnie i Angus weszli do samolotu, a Sir Robert z Dunneldeenem wrzucili do wnętrza żywność i bańki z wodą. W milczeniu patrzyli na Jonnie'ego. Próbowali wymyślić jakieś frazy pożegnania, ale nie byli w stanie wykrztusić ani słowa. Bittie stał z tyłu. Nieśmiało machał ręką.

    Jonnie zamknął drzwi samolotu. Angus podniósł kciuk do góry. Jonnie dał znak obsłudze wózka, by wypchnęli ich na zewnątrz, i wcisnął pięścią ciężki przycisk rozrusznika. Obejrzał się: ani personel techniczny, ani zgromadzeni w drzwiach hangaru ludzie nie machali mu na pożegnanie. Palce Jonnie'ego zaczęły wciskać przyciski konsoli.

    Stojący w drzwiach hangaru Stormalong, z zapartym tchem obserwował start samolotu. Nigdy nie widział jeszcze samolotu startującego w górę tak szybko i tak ostro ani osiągającego prędkość ponaddźwiękową w tak krótkim czasie. Grom soniczny powstały przy przekraczaniu bariery dźwięku odbił się głośnym echem od szczytów afrykańskich gór. A może był to łoskot sztormu, który wchłaniał w siebie pędzący samolot?

    Huk pioruna i oślepiający błysk wyładowania elektrycznego.

    Grupa ludzi w drzwiach hangaru wciąż stała, patrząc w to miejsce na niebie, w którym samolot zniknął wśród kłębiących się chmur. Ich Jonnie strasznie szybko znalazł się w drodze do Ameryki. Nie podobało się to im. Ani trochę.

6

    Było jeszcze ciemno, gdy wylądowali w starej Akademii. Nikt nie oświetlił im pasa startowego, gdyż nie było to lotnisko operacyjne, więc wylądowali niepostrzeżenie, posługując się tylko przyrządami pokładowymi i ekranami odwzorowania. Dyżurny kadet mocno spał, więc musieli go obudzić, by wciągnął ich nazwiska do księgi lotów: "Stormalong Stam Stavenger, pilot, i Darf McNulty, kopilot, wracający z Europy, treningowy samolot bojowy numer 86290567918. Żadnych kłopotów, żadnych komentarzy" - zapisał dyżurny kadet. Nie zadbał jednak, by się podpisali.

    Jonnie nie wiedział, gdzie Stormalong i Darf mieszkali. Zapomniał o to zapytać. Stormalong prawdopodobnie mieszkał w pomieszczeniach przeznaczonych dla starszego personelu instruktorskiego. A Darf...? Myślał szybko. "Darf" trzymał w jednej ręce pakunek z żywnością, a w drugiej zestaw narzędzi. Jonnie nagle sięgnął po pakunek z żywnością i zestaw narzędzi i podał je kadetowi.

    - Bądź łaskaw zanieść to do mojego pokoju!

    Kadet dziwnie na niego popatrzył. Tutaj nawet Stormalong wszystko sam sobie nosił.

    - Przez wiele dni lataliśmy prawie bez odpoczynku - dodał Jonnie, udając rzekomy zawrót głowy.

    Kadet wzruszył ramionami i wziął pakunki. Jonnie puścił go przodem. Przybyli do oddzielnego pomieszczenia i weszli do środka. W porządku. To był pokój Stormalonga. Na ścianie wisiał norweski kilim z utkanym widoczkiem. Stormalong urządził się wygodnie. Kadet położył na stole paczki i zabierał się do wyjścia.

    Angus, mimo że doprowadzał do porządku tę bazę i znał ją na wylot, nie miał pojęcia, gdzie mieszkał Darf. Jonnie pospiesznie złapał połowę żywności oraz zestaw narzędzi i wcisnął je z powrotem do rąk kadeta.

    - Pomóż Darfowi zanieść je do jego pokoju!

    Wydawało się, że kadet miał zamiar zaprotestować.

    - Nadwerężył sobie ramię, grając w kręgle - wyjaśnił Jonnie.

    - A pan skaleczył sobie twarz, Sir - powiedział z przekąsem kadet.

    Kadet był markotny z powodu przerwanego snu, ale zaraz wyszedł z Darfem.

    "Doskonały początek - pomyślał Jonnie. Sir - Robert triumfalnie by teraz stwierdził, że rajdy muszą być dokładnie planowane. Zawsze planuj rajd, powiedziałby". A na planowaniu tego rajdu, który może okazać się tak niebezpieczny, nie stracono wiele czasu.

    Ani kadet, ani Angus nie zjawili się, więc przypuszczał, że wsrystko przebiegło pomyślnie. Zdjął ubranie i rzucił się na łóżko Stormalonga. Bardzo potrzebował snu.

    Wydawało się, jakby zaledwie w parę sekund później ktoś go obudził, potrząsając za ramię. Poderwał się gwałtownie i ręką sięgnął po ukryty pod kocem miotacz. Maska twarzowa. Maska do oddychania. "Ręka"... była łapą.

    - Czy oddałeś mój list? - szepnął Ker.

    W pokoju było zupełnie jasno. Przez wypłowiałe szkło okienne wpadały promienie przedpołudniowego słońca. Ker cofnął się o krok od łóżka, dziwnie przyglądając się Jonnie'emu. Potem jak kot podkradł się pod drzwi, aby upewnić się, czy są zamknięte, przejrzał cały pokój, czy nie ma w nim ukrytych mikrofonów lub kamer, po czym wrócił do łóżka, z którego Jonnie zwiesił już nogi. Parsknął rubasznym śmiechem!

    - Czy tak łatwo mnie rozpoznać? - zapytał trochę zezłoszczony Jonnie, odgarniając włosy znad oczu.

    - Nie. Ktoś mało spostrzegawczy nie pozna się na tej mistyfikacji - odparł Ker. - Ale nie ja, który pocił się z tobą na tylu fotelach kierowcy i w tylu szybach kopalnianych, i zna cię dobrze, Jonnie!

    Walnął łapą w dłoń Jonnie'ego.

    - Witaj w głębokim szybie, Jonnie... Znaczy to, że Jonnie zarejestrował się jako Stormalong! Niech ruda płynie potokiem, a wózki się toczą!

    Jonnie musiał się do niego uśmiechnąć. Ker zawsze był takim błaznem. Lubił go więc na swój sposób. Ker podszedł blisko i nachylił się do ucha Jonnie'ego.

    - Wiesz, że mogą ci tu zamknąć usta na zawsze - wyszeptał. - Wiadomości przeciekają przez szpary drzwi pomieszczeń sypialnych. Nie tylko tobie, ale i mnie też, jeśli nas złapią. Ostrożność - to nasze hasło. Czy masz może kryminalną przeszłość? Nie? No cóż, to będziesz ją miał, jak cię załatwią. Dobrze się składa, że jesteś w rękach prawdziwego kryminalisty, czyli mnie! Kto przybył z tobą? Kto jest teraz "Darfem"?

    - Angus MacTavish - odparł Jonnie.

    - Oho! To najlepsza dzisiaj nowina, nie licząc tego, że ty tu jesteś. Angus zna się prawie na każdej śrubce i nakrętce. Śledzę tutaj wszystko, co się dzieje. Co robimy najpierw?

    - Najpierw - powiedział Jonnie - ubiorę się i zjem śniadanie. Nie chcę się pokazywać w stołówce. Stormalong uczył pilotażu większości z tych kadetów.

    - Faktycznie, uczył ich, podczas kiedy ja szkoliłem operatorów maszyn. Wiesz, Jonnie, odwaliłem przy tym kawał dobrej roboty.

    Jonnie ubierał się, a Ker pytlował dalej.

    - Praca w tej Akademii dała mi więcej radości, niż kiedykolwiek miałem w swoim życiu, Jonnie, ci kadeci... Opowiadam im historie, jak ciebie uczyłem i o wszystkim, czego dokonałeś oczywiście są to w większości historie wymyślone po to, by bardziej przykładali się do roboty - a oni cię uwielbiają. Zdają sobie sprawę, że to kłamstwa. Nikt przecież nie byłby w stanie wygarnąć spychaczem trzydziestu dziewięciu ton rudy w ciągu godziny. Ale ty to rozumiesz. Znasz mnie. Lubię to zajęcie. Wiesz, po raz pierwszy jestem naprawdę zadowolony ze swego wzrostu. Jestem od nich niewiele wyższy i udało mi się... Jonnie, to cię chyba zabije, jeżeli przedtem ktoś inny tego nie zrobi - udało mi się ich przekonać, że jestem półczłowiekiem!

    Usiadł na łóżku, które ugięło się pod ciężarem jego siedmiuset funtów, i omal nie załamało, gdy zaczął pokładać się ze śmiechu.

    - Czyż to nie wspaniałe, Jonnie? Półczłowiek, kapujesz? Mówię im, że moja matka była Psychloską, która zgwałciła Szweda!

    Jonnie, pomimo całej powagi ich misji, musiał się roześmiać. Wkładał na siebie ubiór Stormalonga. Ker nagle spoważniał i zamyślił się.

    - Wiesz, Jonnie - westchnął tak, że aż zawór maski do oddychania zatrzepotał - myślę, że po raz pierwszy w życiu mam przyjaciół.

    Połykając parę kęsów śniadania i popijając je wodą, Jonnie powiedział:

    - Pierwsza rzecz, jaką zrobisz, to pójdziesz do komendanta Akademii i poprosisz go, by natychmiast przydzielił ci Stormalonga i Darfa do realizacji projektu specjalnego. Jestem pewien, że masz takie uprawnienia.

    - Och, dostałem uprawnienia - odparł Ker. - Mam już tych uprawnień powyżej owłosionych uszu. Ci z góry naciskają mnie, żeby szybko kończyć prace pyry cyrkulatorze gazu do oddychania. Ale powiedziałem im, że potrzebuję pomocników i części zamiennych z zagłębia w Kornwalii.

    - Dobrze - powiedział Jonnie. - Powiedz im, że Dunneldeen przyleci tu za parę dni, aby przejąć obowiązki Stormalonga. Poza tym postaraj się o zamknięty pojazd naziemny, wsadź do niego "Doda", przyjdź po mnie i ulatniamy się stąd.

    - Skapowałem, skapowałem, skapowałem - powtarzał Ker, wychodząc z pokoju dudniącym krokiem.

    Jonnie sprawdził swój podręczny miotacz i wsadził go do wnętrza kaftana. W ciągu najwyżej dwóch godzin powinien wiedzieć, czy Ker gra czysto. A do tego czasu...?

7

    Dotarli do pojazdu bez żadnych kłopotów poza paroma uwagami mijających ich kadetów na temat bandaża na twarzy Jonnie'ego.

    - Co, miałeś kraksę, Stormy?

    - Dołożyłeś komuś, Stormalong? A może to ta dziewczyna w Inverness? Lub jej tatuś?

    W pojeździe znajdował się wielki pakunek, musieli się więc ścisnąć na jednym fotelu. Ker prowadził pojazd przez pofałdowaną równinę ze zręcznością i bez żadnego wysiłku: widać było, że spędził za konsolą setki godzin i ma wielkie doświadczenie. Jonnie już nie pamiętał, że Ker tak dobrze prowadzi pojazdy. Był lepszy niż Terl zarówno na pojazdach naziemnych, jak i za konsolą każdej innej maszyny.

    - Powiedziałem im - odezwał się Ker - że to wy lataliście do Kornwalii po potrzebną mi obudowę. Widziano nawet, jak wyładowywałem ją z waszego samolotu. - Wskazał łapą na pakunek.

    - Nie ma nic lepszego, niż mieć w towarzystwie doświadczonego kryminalistę - skomentował Jonnie.

    Połechtało to mile Kera, więc zwiększył prędkość pojazdu do stu pięćdziesięciu. Po tej wyboistej drodze? Angus zamknął oczy, by nie widzieć śmigających pod nimi głazów i krzaków.

    - Atu są dwie maski i butle z powietrzem dla was powiedział po chwili Ker. - Będziemy twierdzić, że z przewodów ulatnia się gaz do oddychania; zbyt mało dla mnie, zbyt dużo dla was. Nałóżcie maski!

    Wstrzymali się z tym jednak, dopóki nie znaleźli się w pobliżu bary. Maski powietrzne Chinkosów, mimo że dostosowane do twarzy ludzi, zawsze były niewygodne.

    Jonnie nie zwrócił nawet uwagi na prędkość pojazdu. Przez chwilę upajał się pięknem słonecznego dnia. Równina była nieco bardziej rudawa i nieco mniej śniegu pokrywało szczyty jak na tę porę roku, ale to była jego ojczyzna. Sprzykrzyły mu się już deszcze i wilgotny upał. Jak dobrze było być w domu.

    Ocknął się nagle, gdy pojazd zaskrzeczał, zwalniając prędkość i wzniecając tuman kurzu na płaskowyżu przy klatce.

    Wychyliwszy się z okna, Ker krzyknął w stronę klatki:

    - Przywieźli ją. Nie przypuszczam, żeby była to właściwa obudowa, ale zobaczymy!

    Terl! Stał sobie tam z łapami na prętach. Elektryczność musiała więc być wyłączona.

    - Prędzej, pośpiesz się z tym! - zahuczał Terl. - Zmęczyło mnie już smażenie się na słońcu. Ile dni jeszcze, ty gówniany móżdżku?

    - Dwa, trzy, nie więcej! - wrzasnął Ker.

    Przestawił pojazd na wsteczny bieg i pojazd wyskoczył na siedem stóp w górę, a potem popędził w stronę drugiego krańca bazy, gdzie były wejścia do garaży. Ker śmignął do środka, opuścił pojazd na ramę w pustym sektorze garażu i zatrzymał silnik.

    - A teraz idziemy do biura - powiedział.

    - Jeszcze nie teraz - odparł Jonnie, trzymając rękę na ukrytym w kaftanie miotaczu. - Czy pamiętasz tę starą komórkę, w której początkowo trzymano Terla?

    - Chyba tak - niepewnie rzekł Ker.

    - Czy jest ona nadal przystosowana do oddychania gazem?

    - Przypuszczam, że tak.

    - A więc najpierw pojedziemy do magazynu elektroniki i weźmiemy maszynę do analizy minerałów, a potem do tej komórki.

    Ker czuł się trochę nieswojo.

    - Myślałem, że najpierw mieliśmy iść do jego biura.

    - Pójdziemy tam - rzekł Jonnie - ale mamy jeszcze mały interes do załatwienia. Nie bądź taki zatrwożony! Skrzywdzenie ciebie byłoby ostatnią rzeczą, którą chciałbym zrobić na tym świecie. Uspokój się! Rób, co ci mówiłem!

    Ker zapuścił silnik, dodał gazu i śmignął pojazdem poprzez labirynt ramp w stronę magazynu i komórki.

    Od czasu bitwy niezbyt zajmowano się garażami i nadal znajdowały się tam setki samolotów, tysiące pojazdów i maszyn górniczych, kilkadziesiąt warsztatów oraz setki magazynów nie tylko z rupieciami, ale także z cennymi materiałami i sprzętem zdatnym jeszcze po tylu latach do użytku. Jonnie patrzył w zamyśleniu na te bezcenne rzeczy dla tej planety, ponieważ można było je wykorzystać do jej odbudowy. A każde zagłębie górnicze miało podobne, olbrzymie składy sprzętu i materiałów. Trzeba było je chronić, ponieważ były nie do zastąpienia. Fabryki, które je wyprodukowały, były oddalone o całe wszechświaty. I mimo że była ich taka obfitość, to jednak z czasem ulegną zużyciu jeszcze jeden argument przemawiający za przyłączeniem się do wspólnoty układów gwiezdnych. Jonnie wątpił, że wszystko to zostało wyprodukowane na Psychlo. Psychlosi byli eksploatatorami innych ras i terenów. Czyż nie mieli nawet zapożyczonej mowy i technologii? Wydawało się, że kluczem do ich potęgi była teleportacja. No cóż, pracował nad tym.

    Podjechali z analizatorem minerałów pod starą komórkę. Johnie pomajstrował coś przy cyrkulatorze gazu do oddychania. Sprawdzili swoje maski powietrzne i zamknęli drzwi. Powiedzieli Kerowi, by zdjął swoją maskę. Trochę zalękniony Ker miał jednak jeszcze na tyle przytomności umysłu, by zatkać szmatą wziernik we drzwiach.

    Johnie i Angus od razu zabrali się do roboty. Przekonali Kera, by położył głowę na płycie analizatora minerałów. Zrobił to, ale jego bursztynowe oczy biegały niespokojnie na boki i w górę, jak gdyby wyrażając pogląd, że uważa ich za trochę pomylonych. Próbował im powiedzieć, że nigdy nie był zbyt mocno stuknięty ani postrzelony w głowę. Johnie i Angus kontynuowali swe zajęcie. Angus stał się świetnym ekspertem w dostrajaniu tych maszyn i teraz manipulował pokrętłami, ustalając różne głębokości pomiaru i odległości ześrodkowania promieni. Kier stojący w niewygodnej pozycji zaczął się skarżyć na bóle pleców. Ale go uciszyli niecierpliwie. Leżącą na płycie głowę Kera obracali na wszystkie strony. W końcu, po trzydziestu pięciu pełnych potu minutach, pozwolili mu się podnieść. Przez dobrą chwilę Ker masował sobie zesztywniałą szyję i próbował wyprostować plecy.

    - Opowiedz nam o swoim dzieciństwie, Ker! - odezwał się Johnie.

    Ker pomyślał, że wszystko to jest trochę zwariowane. Już otworzył usta, by zacząć mówić, lecz wstrzymał się i spojrzał na drzwi. Wyjął z kieszeni jakieś urządzenie i przyczepił je koło wziernika w drzwiach. Miało ono na sobie kuliste światełko, które zaczęłoby mrugać, gdyby ktoś stanął za drzwiami. Angus sprawdził podłączone do tablicy urządzenie rozmówcze i wyłączył je.

    - No cóż - rozpoczął Ker - urodziłem się w bardzo bogatej rodzinie...

    - Och, przestań, Ker! - przerwał mu Jonnie. - Prawdę, chcemy słyszeć tylko prawdę, a nie żadne tam bajeczki!

    Ker wyglądał na trochę obrażonego. Westchnął, a było to westchnienie męczennika. Wyjął miniaturową czworokątną flaszkę kerbanga i łyknął sobie z niej trochę. Bardzo tego potrzebował. Kucnął pod ścianą i zaczął mówić od początku.

    - Urodziłem się w bardzo bogatej rodzinie na Psychlo. Ojciec nazywał się Ka. Była to bardzo dumna rodzina. Jego pierwsza żona urodziła mu sześcioraczki. No cóż, przy tylu niemowlakach często się zdarza, że jeden z nich jest karłowaty - za mało miejsca w macicy lub coś w tym rodzaju. I to właśnie ja byłem tym szóstym karłowatym niemowlakiem. Nie chcąc hańbić rodziny, wyrzucono mnie do śmieci, co jest zwykłym sposobem postępowania w takich przypadkach. Ale jeden z niewolników naszej rodziny - z nieznanych powodów - wyciągnął mnie ze śmieci i ukrył. Był on członkiem podziemnej organizacji rewolucyjnej. Pod stolicą Imperium jest wiele porzuconych szybów górniczych, w których ukrywają się zbiegli niewolnicy. Nikt nie jest w stanie ich tam wytropić. Znalazłem się wśród nich. Może dlatego w każdej kopalni czuję się jak w domu. Niewolnicy wywodzą się z rasy Balfanów i mają niebieski odcień skóry. Mogą oddychać gazem tworzącym atmosferę Psychlo, więc nie muszą nosić masek. Być może myśleli, że będzie im potrzebny własny Psychlos do podkładania bomb lub coś w tym rodzaju. W każdym razie wychowali mnie i nauczyli, jak kraść dla nich różne rzeczy. Mogłem wślizgiwać się do małych pomieszczeń, ponieważ byłem niski. Gdy miałem osiem lat, agent Imperialnego Biura Śledczego o nazwisku Jayed przeniknął do grupy z zadaniem prowokowania do popełnienia przestępstwa, aby można było ich aresztować. Po jakimś czasie Biuro zorganizowało najazd na podziemia.

    Ze względu na mały wzrost udało mi się wydostać na zewnątrz przez stary szyb wentylacyjny. Chodziłem po ulicach głodny. Aż wreszcie znalazłem małe okienko na zapleczu sklepu z łakociami. Było ono zbyt małe, by zakładać w nim kraty, gdyż żaden normalny Psychlos nie mógłby się przez nie przedostać. Tak więc przelazłem przez nie i oczywiście uruchomiłem system alarmowy... Potem nauczyłem się wszystkiego na temat takich urządzeń.

    Ker przerwał na chwilę i z butelki łyknął trochę kerbanga. Odczuwał coś w rodzaju ulgi, nigdy bowiem przedtem nie opowiadał tej historii.

    - Oczywiście - podjął na nowo opowieść - postawili mnie przed sąd, uznali za winnego i skazali na wypalenie trzech linii odmowy praw oraz sto lat przymusowej pracy w imperialnych kopalniach. I tak, w wieku ośmiu lat, zacząłem ciężko pracować razem z prawdziwymi kryminalistami. Ponieważ byłem bardzo niski, nie pasowały na mnie żadne kajdany, więc po prostu pozwolono mi poruszać się bez nich. Dlatego nie ma żadnych śladów na kostkach i nie muszę rozglądać się na boki, gdy zdejmuję buty.

    Ponieważ mogłem się swobodnie poruszać (ha, ha), starsi kryminaliści mogli wykorzystywać mnie do przenoszenia nielegalnych wiadomości pomiędzy różnymi gangami i celami. Dali mi też wszechstronne wykształcenie w zakresie różnych przestępstw. Gdy miałem piętnaście lat, w kopalniach wybuchła zaraza i wielu strażników umarło, a ponieważ ja nie miałem kajdan, więc mogłem uciec. W owym czasie już dobrze znałem złodziejski fach, choć piętnaście lat to całkiem młody wiek jak na Psychlosa. Będąc niewielkiego wzrostu, łatwo mogłem prześlizgiwać się przez okienka i przewody wentylacyjne, których nikt ani myślał okratować, i w ten sposób zdobyłem sporo gotówki. Kupiłem sobie fałszywe papiery identyfikacyjne, przekupiłem urzędnika personalnego w Intergalaktycznym Towarzystwie Górniczym i zostałem zatrudniony jako górnik szybowy, gdyż mogłem dostawać się i wydostawać z najmniejszych nawet szybów.

    Pracowałem w różnych działach Towarzystwa i przez dwadzieścia pięć lat jakoś mi się udawało. Mam dopiero czterdzieści jeden lat, a ponieważ Psychlos żyje przeciętnie sto dziewięćdziesiąt, więc przede mną jeszcze sto czterdzieści dziewięć lat. Problemem na dzisiaj jest to, jak mam zamiar je spędzić (ha, ha).

    - Dziękuję - rzekł Jonnie. - A co to był za hak, który Terl miał na ciebie?

    - Ta małpa? Teraz nie ma żadnego. Miał, ale teraz już nie ma. Żadnego haka. Chwała wszystkim diabłom!

    - Czy uczono cię kiedyś matematyki? - zapytał Jonnie. Ker się roześmiał.

    - Nie, jestem z tego kompletna noga. Jestem zwykłym inżynierem praktykiem, bez wykształcenia, ale za to z doświadczeniem... i z kryminalną przeszłością, oczywiście.

    - Czy lubisz okrucieństwo, Ker?

    Karłowaty Psychlos zwiesił głowę. W świetle odbitego od maszyny światła wyglądał, jakby był zawstydzony.

    - Jeśli mam być szczery, co jest dla mnie zupełną nowością, to musiałem udawać, że lubię okrucieństwo i znajduję przyjemność w ranieniu innych stworzeń. W przeciwnym razie uważano by mnie za nienormalnego! Ale... nie, muszę wyznać, że nie lubię tego - odparł Ker i nagle się otrząsnął. - Powiedz mi, Jonnie, o co wam chodzi?

    Angus i Jonnie popatrzyli na siebie. Ten Psychlos nie miał żadnych obcych ciał w głowie!

    Ale Jonnie nie miał zamiaru przekazywać tak ważnych dla nich informacji. Ker nie miał pojęcia; że w czaszkach Psychlosów umieszczone są jakieś mechanizmy i prawdopodobnie niewielu Psychlosów o nich wiedziało.

    - Ty masz inną budowę czaszki niż pozostali Psychlosi powiedział Jonnie.

    Ker drgnął i stał się czujny.

    - Naprawdę? No, no. Sam często czułem, że musi być jakaś różnica - powiedział w zamyśleniu. - Psychlosi mnie nie lubią. I ja ich też nie lubię. Cieszę się, że znam teraz tego powód.

    Po przeprowadzeniu testu Jonnie i Angus poczuli dużą ulgę. Nie chcieli bowiem, by Ker rzucił się na nich, a potem popełnił samobójstwo, gdyby uzmysłowił sobie, że szukali rozwiązania zagadki teleportacji.

    Właśnie składali z powrotem wszystkie przyrządy, gdy urządzenie ostrzegawcze na drzwiach zaczęło błyskać światłem. Ktoś był za drzwiami.

8

    Ker nałożył maskę do oddychania. Podszedł do maszyny na palcach i jedną łapą podniósł ją do góry. Potem zaś przeszedł na palcach do drzwi i nagle otworzył je, jakby właśnie wychodził z pomieszczenia. Za drzwiami stał Lars, zastygły w momencie przyczepiania do drzwi urządzenia podsłuchowego. Na twarzy nie miał maski. Niewidzialny kłąb gazu do oddychania uderzył go prosto w twarz. Musiał być właśnie w trakcie nabierania powietrza do płuc, ponieważ uniósł się na palcach jak ktoś, kogo duszono. Dławił się. Zatoczył się do tyłu. Usiłował złapać nieco powietrza. Zaczął sinieć. Jeszcze parę sekund i zaczną się konwulsje. Jonnie i Angus chwycili go i odciągnęli dalej, gdzie powietrze było bardziej czyste. Angus zaczął wachlować go znalezioną na podłodze metalową płytą.

    Powoli Lars zaczął dochodzić do siebie. Sine zabarwienie skóry zaczęło zanikać.

    - Co tu robiliście? - zapytał gniewnie.

    - No, no, chłoptasiu - powiedział uspokajająco Angus - to my ocalamy ci życie, a ty warczysz na nas.

    Lars patrzył na Jonnie'ego z dziwnym wyrazem twarzy. Jonnie przeszedł do miejsca, w którym Ker grzechotał obudową, tak jakby dopiero co włożył ją do pojazdu.

    - Wszystko w porządku teraz! - zawołał Ker. - W obudowie nie ma pęknięć ani ukrytych wad metalu. Lepiej więc jedźmy i sprawdźmy, czy będzie pasowała.

    Odjechali, pozostawiając Larsa leżącego na podłodze i patrzącego za nimi dziwnym wzrokiem.

    - Dlaczego on mi się tak przygląda? - zaciekawił się Jonnie.

    - Lepiej bądź z nim ostrożny - powiedział Ker. - To wariat. Wszędzie wścibia swój nos i szpieguje dla Rady. Wbił sobie do głowy, że ktoś nazywany kiedyś Bitter czy Hitler był największym przywódcą wojskowym w waszej historii i jeśli zatrzymasz się przy nim choćby na chwilę, to zacznie cię nawracać. Coś w rodzaju religii. Nie mam nic naprzeciw religii, ale on mówi takie bzdury. Terl naruszył mu chyba klepki w głowie. Choć i bez tego nie miał wiele rozumu. Ha, ha.

    - Ale dlaczego tak dziwnie na mnie patrzy? - zapytał Jonnie.

    - Zwykła podejrzliwość - odparł Ker. - Słuchaj, czy wiesz, że czuję się o wiele lepiej od momentu, kiedy sobie z wami porozmawiałem? Bardzo się cieszę, że jestem inny.

    Zatrzymali się i wysiedli na przedostatnim poziomie bazy, gdzie znajdowało się biuro Terla. Wyjęli z pojazdu obudowę i taszczyli ją wzdłuż rampy.

    Zanim weszli do biura, Angus zapytał:

    - A dlaczego to Terl nie mógł sam doprowadzić do porządku swego biura?

    Ker się roześmiał.

    - Gdy Jonnie opuszczał to miejsce, polecił, żeby rozpuścić pogłoskę, iż pełno tu min pułapek. Ale to jeszcze nie wszystko Ker pomachał łapą w kierunku drzwi biura. - Gdyby Psychlosom udało się wydostać na wolność z sekcji hotelowej, to mogliby tu przyjść i zabić Terla. Terl jest głęboko o tym przekonany. Oni go nienawidzą.

    - Poczekaj! - wykrzyknął Jonnie. - To oznacza, że Terl każe ich pozabijać, zanim się tu wprowadzi.

    Położył rękę na klamce drzwi wiodących do biura.

    - Czy oczyściłeś je z urządzeń inwigilacyjnych i sprawdziłeś, czy nie ma jakichś ukrytych pułapek?

    - Ha! Ha! - odparł Ker. - Czekając na ciebie, rozłożyłem całe to pomieszczenie na czynniki pierwsze!

    Weszli do środka i postawili obudowę na podłodze. Biuro faktycznie wyglądało jak ruina. Powyrywane przewody, stary powyginany cyrkulator gazu do oddychania na podłodze, biurka i krzesła pokrzywione, wszędzie porozrzucane papiery.

    Jonnie rozejrzał się po biurze. Od razu zauważył, że na prawo od biurka Terla cała dolna część ściany była wypełniona zamkniętymi szafami.

    - Zaglądałeś do nich? - zapytał Kera.

    - Nie mam kluczy - potrząsnął głową Ker. - Szef bezpieczeństwa dba o własne bezpieczeństwo.

    Jonnie wysłał Angusa, by sprowadził wartownika. Służbę wartowniczą w bazie jeszcze pełnili kadeci. Wykorzystując swe generalne upoważnienia, Ker posłał kadeta po Chirk. Sami zaś wzięli się do roboty, sortując przewody, porządkując papiery i usuwając śmieci. Wkrótce ukazało się trzech kadetów wraz z Chirk. Jakże odległe były to czasy, gdy Chirk miała elegancki wygląd wytwornej sekretarki. Teraz prowadzono ją na trzech łańcuchach przyczepionych do obroży na szyi. Jej futro było pomierzwione. Nie miała pudru na kościstym nosie ani lakieru na pazurach. Nie miała na sobie żadnego ubrania, poza kawałkiem materiału okręconego wokół pleców.

    - Gdzie są klucze? - zapytał Ker.

    Klucze! Każdy chciał klucze! Jej głos był przerywany szczękaniem kłów, krótkimi warknięciami i sykiem. Czyż nie było już dosyć tego wszystkiego, do czego Terl ich doprowadził, czyż nie próbował zrujnować jej opinii w Towarzystwie, twierdząc, że była nieposłuszna i nie wypełniała poleceń służbowych. A teraz stale jest ciągana - w łańcuchach! - tylko po to, by pytać ją o jakieś klucze. O jakie klucze teraz chodzi? Tego dnia, w którym Terl sprowokował bitwę, każdy szukał jakichś kluczy; kluczy, kluczy. Jej obowiązki służbowe...

    Jonnie cicho szeptał coś Kerowi do ucha.

    - Chcesz sprowokować rozruchy? - odszepnął Ker.

    Ale ponieważ Jonnie nalegał, więc powiedział głośno do Chirk:

    - Zamknij się. Ponieważ Terl planuje wymordować was tam na dole, więc nie ma sensu, byśmy brali to na siebie!

    Chirk nagle ucichła. Przez wizjer maski było widać, że oczy jej zrobiły się okrągłe, a zawór maski zaczął trzepotać w przyśpieszonym rytmie.

    Jonnie znów coś szepnął, a Ker głośno powiedział:

    - Być może nie ma to dla ciebie żadnego znaczenia, ale kiedy Terl się tu wprowadzi i będzie miał władzę nad całą tą częścią bazy, to na pewno będzie na ciebie wściekły, jeśli klucze się nie znajdą!

    Serce Chirk zaczęło bić jak oszalałe. Trzepotanie zaworu maski ustało na dobre pół minuty. Potem zawór znów zaczął trzepotać.

    - On się tu wprowadza? - zapytała tak cicho, że aż trudno było ją przez maskę usłyszeć.

    - A po cóż byśmy naprawiali to wszystko?! - wykrzyknął Ker i dodał groźnym tonem: - Gdzie są klucze do szaf w ścianach?

    Chirk potrząsnęła głową.

    - Nigdy nikomu ich nie dawał. Być może nie ma ich! w głosie Chirk słychać było jakby szloch.

    - Trudno, zabierzcie ją stąd! - burknął Ker do wartowników.

    Wywlekli ją na zewnątrz.

    - Co tu się dzieje? - zapytał Lars, pojawiając się nagle w drzwiach.

    - Próbujemy znaleźć dojście do tablic rozdzielających przewody - warknął Ker.

    Na podłodze walały się naboje z gazem do oddychania. Jonnie sięgnął za siebie i odkręcił zawór jednego z nich. Angus, Ker i on mieli na twarzy maski.

    Ker właśnie sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej pełną garść różnych rzeczy i podsunął je Larsowi.

    - To niebezpieczna robota! Żądam wyższej premii! To wszystko było w pierwszej niszy z przewodami elektrycznymi

    Lars popatrzył na nie. Były tam trzy ząbkowate pociski, które wyglądały jak amunicja radiacyjna, pogięty zapalnik czasowy, jaki stosowano do małych ładunków wybuchowych przy robieniu otworów. Ale największy wymiarowo był kawał ciągliwego stopu wybuchowego.

    - Ktoś z zewnątrz próbował się dostać do tego biura! oświadczył Ker. - W związku z tym żądam, aby drzwi zawsze były zamknięte. Żądam, aby nikt poza nami nie wchodził ani nie przebywał w tym pomieszczeniu i chcę, byś i ty trzymał się od nich z daleka. Bo jak się zabijesz, to na mnie zrzucą całą winę. Dobrze wiem, jak sobie radzisz z robotą!

    Lars znowu zaczął kaszleć, gdyż z odkręconego naboju nadal ulatniał się gaz do oddychania.

    - A widzisz? - powiedział Ker. - Te przewody jeszcze są napehńone gazem do oddychania i gdzieś jest przeciek.

    Lars wycofał się do holu, ciągle kaszląc. Podniósł do góry przedmioty, które Ker włożył mu w dłoń.

    - Czy są niebezpieczne?

    - Weź i rzuć nimi w swoich przełożonych, to się przekonasz! - powiedział Ker. - A jeśli cię jeszcze raz zobaczę w tej okolicy, to poinformuję ich, że opóźniasz robotę, wydając polecenia, by się nie śpieszyć. Wynoś się, idź sobie do. licha i trzymaj się z daleka, a jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, to będziesz po prostu musiał poszukać sobie innego eksperta! Skapowałeś? Bo ja zrezygnuję!

    Lars popatrzył na Jonnie'ego bardzo dziwnym wzrokiem. Ale w tym momencie z kierunku, w którym o trzy poziomy niżej mieściły się pomieszczenia hotelowe bazy, dobiegły odgłosy gniewnych ryków i warkot. Lars pośpieszył ku tym odgłosom.

    - Czy rzeczywiście znalazłeś te rzeczy w biurze? - zapytał Angus.

    - Oczywiście, że nie - odparł Ker. - Zamknij i zabarykaduj zewnętrzne drzwi i weźmy się do roboty! Ostatnim miejscem na świecie, w którym Terl chciałby się teraz znaleźć, jest ta baza. Gdy już tu wszystko skończymy, to pierwszą rzeczą, jaką zrobi Terl, będzie przysłanie kogoś innego, by zobaczył, czy zlikwidowali tych na dole.

    Przez chwilę Ker przysłuchiwał się odległym warkotom i rykom.

    - Na pewno wywołałeś rozruchy, Jonnie. Terl będzie je wyraźnie słyszał w swojej klatce. Chirk naprawdę musiała im naopowiadać!

    Jonnie zamknął i zabarykadował zewnętrzne drzwi, a potem przeszedł w stronę ukrytych w ścianie szaf. Angus wyciągnął niewielki zestaw dłutek i zaczęli robić to, co mieli do zrobienia.

    . 20 .

1

    Ich zadaniem było naszpikowanie biura urządzeniami inwigilującymi tak, aby żadne nie mogło być wykryte przez kogoś, kto chociaż był całkiem zwariowany, ale zaliczał się do najbystrzejszych szefów bezpieczeństwa, jacy kiedykolwiek opuścili mury szkół górniczych. Jeśli zrobią to dobrze, wówczas zdobędą całkowity zapis technologii teleportacji. Będą wiedzieli, co się stało z Psychlo, ponieważ będą mogli posłać tam rejestratory obrazów. Dowiedzą się, gdzie żyją inne rasy, a być może także - jakie mają zamiary w stosunku do Ziemi. Będą mieli łączność z gwiazdami i wszechświatami i będą mogli bronić się na Ziemi.

    Terl będzie musiał na nowo opracować i skonstruować całą konsolę transfrachtu, ponieważ stara konsola na dawnej platformie transfrachtu była wypalonym wrakiem.

    Potrzebne im były takie urządzenia, które mogłyby podglądać Terla, każdą książkę, którą tworzy, oraz każdą stronę, którą zapełni matematycznymi obliczeniami. Musieli więc umiejscowić stół roboczy w biurze w taki sposób i tak go oprzyrządować, żeby każdy wzięty opornik i każdy włożony przewód mógł zostać dokładnie zarejestrowany.

    Było pewne, że każdego dnia przed rozpoczęciem pracy, a być może i po jej zakończeniu, Terl będzie przeczesywał całe pomieszczenie. I będzie bardzo skrupulatny w wykrywaniu jakichkolwiek urządzeń inwigilujących.

    Gdyby Terl miał choćby najmniejsze podejrzenia, że technologia transfrachtu mogłaby być obserwowana, wówczas w ogóle by nie rozpoczął pracy. Gdyby zaś dowiedział się, że została ona przejęta przez kogoś z obcej rasy, wtedy popełniłby samobójstwo, ponieważ nie było żadnych wątpliwości, że w głowie Terla znajdowały się oba urządzenia, które wykryto w czaszkach martwych Psychlosów.

    Zanim jeszcze opuścili Afrykę, doktor MacKendrick był bardzo pesymistycznie nastawiony, czy uda mu się usunąć urządzenia z mózgu żywego Psychlosa, który po tym zachowałby wszystkie swoje funkcje życiowe.

    Angus zaczął ostatnio rozumieć, dlaczego Jonnie utrzymywał Terla przy życiu i dlaczego nie wziął paru samolotów bojowych i nie rozwalił tego nowego bałaganu politycznego. Sytuacja była bardzo delikatna. Istniała nikła szansa. Musiało się udać. Ale za cenę jakiego ryzyka! Angus nie miał najmniejszej wątpliwości, że Jonnie rzucił na szalę własne życie. Było to ogromnie ryzykowne i niebezpieczne. Ale co za nagroda! Technologia teleportacji. Losy Ziemi były w ich rękach. Angus uważał, że Jonnie zachowywał zimną krew. On sam nigdy nie miałby tyle cierpliwości ani nie byłby w stanie zachować tak bezstronnego spojrzenia na to, co się tu działo. Bał się o Jonnie'ego. Ci ludzie lub Terl w okamgnieniu zabiliby Jonnie'ego, gdyby go rozpoznali lub dowiedzieli się, co zamierza zrobić. Robert Lis określił to jako zwariowane, beznadziejne i nieuzasadnione ryzyko. Ale Angus był innego zdania. To był przejaw odwagi, jakiej nigdy jeszcze nie widział.

    Udało mu się otworzyć szafy ścienne. Były w nich wszystkie przybory, jakich tylko mógł potrzebować szef bezpieczeństwa. Były też w nich papiery i akta, które Terl uważał za bardzo ważne. Jonnie szukał jakichś poufnych notatek na temat teleportacji lub jej dziwacznej matematyki. Nie udało mu się niczego znaleźć na ten temat. Ale znalazł za to coś interesującego. Był to rejestr wszelkich złóż minerałów na Ziemi. Towarzystwo od wieków nie robiło już inspekcji zasobów mineralnych, zadowalając się pierwotnie wykonanymi oryginałami. Ale Terl to zrobił.

    Jonnie się uśmiechnął. Na planecie było szesnaście pokładów złota, prawie tak samo bogatych, jak ten, który eksploatowali! W Andach i w Himalajach - były one dość daleko od domu i eksploatacja ich musiałaby stać się publiczną tajemnicą. We wszystkich tych pokładach znajdował się także uran.

    Rejestr wszystkich istniejących na Ziemi źródeł minerałów był bardzo gruby. Przez setki lat kolejni szefowie bezpieczeństwa rejestrowali to, co wykryły bezpilotowe samoloty zwiadowcze, które - choć wykorzystywane do celów obrony - były w zasadzie przeznaczone do wykrywania minerałów.

    Wykorzystując "półjądrowe" metody górnicze, Towarzystwo mogło zagłębiać się w ziemię prawie aż do płynnego jądra, do samego dna skorupy ziemskiej, ale bez jej przebijania. Eksploatowali więc to, co było rozpoczęte, a resztę bogactwa zachowywano w stanie nienaruszonym. Terl zaś po prostu wycofał rejestry z oficjalnego obiegu i zachował je tylko dla siebie.

    Rudy, metale! Planeta wciąż była bardzo zasobna w surowce. Jonnie szybko rejestrował każdą stronę. Nie po to tu przyszedł, ale dobrze było wiedzieć, że ich planeta nie była zupełnie wyeksploatowana z minerałów. Będą ich potrzebować.

    Angus znalazł to, czego właśnie szukali - sondę Terla do wykrywania urządzeń inwigilujących. Była to prostokątna skrzynka z wystającą anteną, na której szczycie umieszczony był tarczowy kielich. Na skrzynce było dużo wyłączników dla różnych częstotliwości oraz kuliste światełka i brzęczyki. Jonnie nie tracił czasu, gdy terminował w warsztacie elektronicznym. Wiedział więc teraz, że żadna fala, którą sonda mogłaby wykryć, nie przejdzie przez ołów lub stop ołowiany. Normalnie nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ żadne urządzenie inwigilujące również nie mogło przebić się przez ołów. Po cóż przeto wykrywać je, jeśli pokryte ołowiem nie będzie już żadnym urządzeniem inwigilującym?

    Najpierw trzeba było odpowiednio przekonstruować te wyłączniki. Jonnie udał się więc do magazynów elektronicznych i wybrał to, czego potrzebował. Ker zakończył już badanie biura. Nie znalazł żadnych "pluskiew", jak nazywano potocznie wszelkie urządzenia inwigilujące.

    Wybrali miejsce na warsztat pracy dla Terla: w byłym sekretariacie Chirk. Było ono wystarczająco duże, a wymiary drzwi pozwalały na późniejsze wyniesienie stąd konsoli.

    Podczas gdy Jonnie zajęty był sondą, pozostali dwaj skonstruowali stół warsztatowy z płyt metalowych i przyspawali go do podłogi, a potem pokryli spaw pancerzem, tak że byłoby mnóstwo kłopotów, gdyby ktokolwiek chciał go ruszyć z miejsca. Zrobili nawet specjalny stołek i umieścili przy warsztacie. Kiedy skończyli, wyszło im całkiem ładne urządzenie. Jonnie przeniósł na nie sondę.

    Udało mu się osiągnąć znakomity sukces. Wykorzystując mikroskopijne radioprzekaźniki stosowane normalnie w urządzeniach do zdalnego sterowania, przekonstruował każdy wyłącznik sondy w taki sposób, że po uruchomieniu jej wysyłała impuls ze zdalnego przekaźnika. Chcąc zobaczyć taki przekaźnik, trzeba było mieć mikroskop. Przekaźniki były umocowane za pomocą rozpylonych molekuł. Ustawiwszy oscyloskop w znacznej odległości od sondy, zaczął po kolei wciskać wszystkie wyłączniki. Za każdym razem linia sygnału na ekranie oscyloskopu gwałtownie skakała do góry, odbierając sygnał. Następne zadanie było bardzo trudne, gdyż polegało na odpowiedniej adaptacji listków przysłon tęczówkowych wymontowanych z lunet lotniczych. Były to małe urządzenia, które automatycznie regulowały natężenie przepuszczanego światła. Swoje koncentrycznie ułożone listki mogły szeroko otwierać lub szczelnie zamykać. Musieli powyjmować wszystkie listki z przysłon, nałożyć na nie molekularną warstwę ołowiu i zmontować je w taki sposób, by nie tylko otwierały i zamykały przysłonę, ale by robiły to niezawodnie. W tego rodzaju pracach Angus był najlepszy. Wszystkie pokryte ołowiem przysłony umieścili w pierścieniach ściągających i zainstalowali w nich mikroprzekaźniki uaktywniające.

    Gdy mieli już piętnaście tak spreparowanych przysłon, przeprowadzili szereg prób i doświadczeń. Przy włączonej- sondzie wszystkie przysłony błyskawicznie się zamykały, przy wyłączonej natychmiast się otwierały. Innymi słowy, kiedy sonda zostanie włączona, wszystkie przysłony się zamkną, kładąc ołowiany ekran na każde urządzenie inwigilujące i czyniąc je niewykrywalnym, ale jednocześnie pozbawiając je w tym momencie możliwości "widzenia" i "słyszenia". Ale gdy tylko sonda zostanie wyłączona, przysłony się otworzą, usuwając ekran, i wtedy każda "pluskwa" będzie mogła "widzieć" i "słyszeć".

    Jak dotychczas wszystko szło dobrze. Zrobili teraz wielki rajd po magazynach - mówiąc Larsowi, który znów się pokazał, że szukają "trzpieni tłumiących" - i zlokalizowali nie tylko wszystkie sondy w bazie, ale również każdy kluczowy element, za pomocą którego można było taką sondę wykonać. Zebrali je razem do jednej skrzynki, którą wstawili do pojazdu naziemnego, by ją wywieźć z Ameryki.

    Mieli teraz sondę, która niczego nie będzie w stanie wykryć, choć będzie w sposób oczywisty działała bez zarzutu, oraz piętnaście przysłon tęczówkowych, które mogli zamontować na każde urządzenie inwigilujące. Nagle uświadomili sobie, że był to bardzo długi dzień. Mieli jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia, ale byli zgodni, że zrobili już wystarczająco dużo. Jonnie i Angus, nie chcąc zbyt rzucać się w oczy kadetom w Akademii, woleli przespać się w starej kwaterze Chara. Ker zaś miał zamiar pojechać do Akademii, skombinować im coś do jedzenia i przywieźć jakieś ubrania robocze. Dunneldeen powinien już tam być; więc Jonnie miał dla niego wiadomość na temat Psychlosów. Napisał ją na maszynie do pisania należącej do Chirk:

    Wszystko idzie dobrze. Za trzy dni zorganizuj transport trzydziestu trzech Ps, znajdujących się teraz w więzieniu bary, do rzekomego punktu docelowego w Kornwalii. Zamelduj, że zginęli w katastrofie na morzu. Dostarcz ich doktorowi. Nie wcześniej niż za trzy dni. Nie będziesz miał z nimi żadnego kłopotu. Aż piszczą, by się stąd wydostać. Zjedz ten list.

    Ker obiecał, że dostarczy list, i wypadł na zewnątrz.

    Jonnie i Angus położyli się, by rozprostować kości. Wprawdzie wszystko przebiegało dobrze, ale przed nimi była jeszcze daleka droga.

2

    Nieco zagubiony w dwunastostopowym łożu Chara Jonnie czekał w pustej, rozbrzmiewającej echem bazie na powrót Kera. Zrobiło się już bardzo późno i Jonnie zastanawiał się, co mogło spowodować to opóźnienie. Zaczął czytać, by jakoś zabić czas.

    Char, pakując się, powyrzucał różne rupiecie, których nie miał zamiaru zabierać ze sobą na Psychlo. Wśród nich znalazła się książka dla dzieci pod tytułem: "Historia Psychlo", pochodząca być może ze szkolnych dni Chara, ponieważ na odwrocie okładki było nagryzmolone: "Książka Chara. Ukradłeś ją, więc oddaj z powrotem!", a pod tym jeszcze: "Albo cię poszarpię pazurami!" No cóż, Char już nikogo teraz nie poszarpie pazurami. Od dłuższego czasu był martwy.

    Ponieważ Ker wspomniał o podziemnych szybach na Psychlo, więc Jonnie z zainteresowaniem wyczytał, że Miasto Imperialne i jego okolice położone były na labiryncie głębokich, porzuconych już szybów i sztolni. Już przed trzystu tysiącami lat Psychlosi wyczerpali minerały powierzchniowe i rozwinęli technologię "półjądrową". Niektóre sztolnie miały aż osiemdziesiąt trzy mile głębokości i w niektórych przypadkach dno sztolni było oddalone zaledwie o pół mili od płynnego jądra. Jakże strasznie gorąco musiało być w tych kopalniach! Mogły je eksploatować tylko maszyny, a nie żywe istoty. Labirynt pod miastem był tak obszerny, że od czasu do czasu jakieś budynki zapadały się pod powierzchnię.

    Jonnie właśnie czytał na temat: "Pierwszej Wojny Międzyplanetarnej w Celu Zakończenia Głodu Minerałów", gdy wszedł Ker. Nawet przez maskę widać było, że ma poważną minę.

    - Dunneldeen został aresztowany! - powiedział.

    Z dalszej relacji Kera wynikało, że Dunneldeen przyleciał samolotem bojowym tuż o zachodzie słońca i poszedł rozlokować się gdzieś i zjeść kolację. Kiedy wychodził z kasyna, podeszło do niego dwóch ludzi ubranych w małpie skóry i z bandolierami i oświadczyli mu, że jest aresztowany. W pewnej odległości od nich był oddział złożony jeszcze z kilku ludzi.

    Wsadzili Dunneldeena do kierowanego przez Larsa pojazdu naziemnego i powieźli go do budynku Kapitolu z pomalowaną kopułą w zrujnowanym mieście. Wepchnęli go do pomieszczenia "sądu", a Starszy Burmistrz Planety zaczął oskarżać o popełnienie wielu przestępstw, jak przeszkadzanie w realizacji projektów Rady i prowadzenie wojen. Ale gdy bliżej mu się przyjrzał, powiedział: "Ty nie jesteś Tyler!" I zawołał kapitana straży, i zrobiła się awantura. A potem ten Starszy Burmistrz kazał Dunneldeenowi przyrzec, że nie sprowokuje to wojny ze Szkocją, i wypuścił go. Dunneldeen zabrał Larsowi pojazd - dobrze mu tak - i wrócił do Akademii. Ker musiał na niego czekać, by mu przekazać list, i Dunneldeen kazał mu ostrzec Jonnie'ego.

    - To znaczy - zakończył Ker - iż spodziewają się, że ty się tu zjawisz, więc węszą na wszystkie strony. Musimy szybko pracować, zachować ostrożność i wysłać cię stąd tak prędko, jak tylko będzie można.

    Jonnie i Angus zjedli trochę przywiezionej przez Kera strawy, a potem poszli spać. Ker wrócił do swej starej kwatery i położył się spać w masce gazowej, ponieważ w pomieszczeniach ogólnych bazy nie było teraz cyrkulacji gazu do oddychania.

    Jeszcze przed świtem wzięli się z powrotem do roboty. Pracowali szybko. Ker włożył do odtwarzacza płytę z nagraniem stukania młotów. Ten rodzaj pracy bowiem, który właśnie wykonywali, nie miał nic wspólnego z odgłosami pracy nad przewodami. Musieli teraz porozmieszczać "oczy" i przekaźniki obrazów w taki sposób, żeby nie można ich było ani dostrzec, ani wykryć. Wzięli się za pokrytą ołowiowym szkłem kopułę i zaczęli w niej wiercić "dziury od kul". Sam szczyt kopuły był znacznie mocniej zabarwiony niż jej boki, więc detektory (czytniki, jak je zwał Ker) musiały być umieszczone dość wysoko. "Dziury od kul" trzeba było otoczyć koncentrycznie rozłożonymi włoskowatymi pęknięciami, by wyglądały tak, jakby zrobiły je prawdziwe kule. Na wszelki wypadek zrobili parę dziur w innych kopułach i nie załatali ich, chcąc sprawić wrażenie, że wszystkie kopuły były przestrzelone, nie tylko kopuła nad kwaterą Terla. Umieścili w dziurach czytniki i przekaźniki, a potem załatali dziury pęcherzowatymi tamponami ze szkła przepuszczającego promienie tylko w jedną stronę. "Pęknięcia" posmarowali klejem do szkła. Każdy czytnik był umieszczony w malutkim pudełku z ołowiu, a z przodu zakryty ,, powleczoną ołowiem przysłoną tęczówkową. Wyglądało to tak, jakby jakiś beztroski robotnik łatał dziury byle jak i niechlujnie. Każdy z czytników był zogniskowany na innej części strefy roboczej obu pokojów biura.

    - Nie będzie przy nich majstrował - Ker wyszczerzył kły w uśmiechu. - Będzie się bał, żeby mu nie uciekł gaz i nie weszło do środka powietrze!

    Gdy skończyli montowanie czytników w kopule, było już późne popołudnie. Przeprowadzili sprawdzian z sondą i odbiornikami. Czytniki stawały się ślepe i niewykrywalne, gdy sonda została włączona, natomiast wszystkie świetnie czytały po jej wyłączeniu. Zrobili krótką przerwę na lunch.

    Nagle usłyszeli jakiś hałas na zewnątrz. Ker podszedł do drzwi i odryglował je. Kłąb gazu do oddychania uderzył w twarz Larsa, który natychmiast się wycofał. Zażądał jednak, by Ker do niego wyszedł, gdyż ma mu coś ważnego do powiedzenia.

    - Przeszkadzasz nam w pracy - powiedział Ker, ale wyszedł do holu.

    - Jesteś bezczelny! - oświadczył Lars, kipiąc ze złości. Dałeś mi pełną garść rupieci pokrytych pyłem radioaktywnym! Wpędziłeś mnie w kłopoty! Kiedy dzisiaj rano pokazywałem je Terlowi, zaczęły wybuchać, gdy tylko zbliżył je do maski gazowej! Wiedziałeś, że tak się stanie! Terl o mało mnie nie pogryzł!

    - W porządku, w porządku - odparł Ker. - Wszystko tu dokładnie wyczyścimy, zanim wpuścimy więcej gazu do oddychania.

    - Te pociski były radioaktywne! - wrzasnął Lars.

    - W porządku! - warknął Ker. - Wleciały tu przez kopułę. Odszukamy je. Wszystkie. Nie podniecaj się tak.

    - Próbowałeś wpędzić mnie w kłopoty! - jęczał Lars.

    - Lepiej się trzymaj z dala od tego miejsca - powiedział Ker. - Jak wiesz, radioaktywność niszczy ludzkie kości. Przestraszony Lars szybko się wycofał. Ker wrócił do biura i zaryglował drzwi.

    - Czy te pociski były naprawdę radioaktywne? - spytał Angus.

    Ker roześmiał się i zaczął wsuwać pod maskę jakieś łakocie. Jonnie podziwiał go. Ker był jedynym Psychlosem, który potrafił pić kerbango i żuć jego miąższ nie zdejmując maski z twarzy, a teraz jeszcze jadł łakocie i jednocześnie gadał, wciąż mając nałożoną maskę

    - To był flitter - odparł Ker ze śmiechem. - Jest to rodzaj stopu, który zaczyna wydzielać niebieskie iskry, gdy padnie na niego strumień słonecznego światła. Posypałem pociski pyłem tego stopu. Zupełnie nieszkodliwy. Dziecinna zabawka.

    Ker śmiał się głośno, wreszcie westchnął.

    - Musimy jakoś wytłumaczyć te dziury od kul, a więc trzeba "znaleźć" kule. Ale ten Terl - on jest tak sprytny, że aż czasem strasznie głupi!

    Jonnie i Angus śmieli się razem z Kerem. Mogli sobie wyobrazić minę Terla na widok iskier sypiących się z pokazywanych mu przez Larsa "znalezisk" w jego biurze, gdy padły na nie promienie słoneczne i spowodowały reakcję. Terl przekonany, że cały świat czyha na niego, musiał zapewne odskoczyć do tyłu z takim impetem, że o mało co nie przebił prętów tylnej ściany klatki. Mógł nawet pomyśleć, że to wylot jego własnej maski do oddychania wydziela uran!

    Wzięli się do naprawy przewodów gazu do oddychania i zaczęli naprawdę hałasować młotami. Chodziło o to, aby zakryte ołowianą przysłoną czytniki umieścić we wlotowych i wylotowych kanałach gazu w taki sposób, żeby nie można ich było dojrzeć, ale żeby one same - z ciemnej głębi kanałów - miały widok na określoną część pomieszczeń roboczych. Na szczęście Ker, mimo że był karłem, mógł zwinąć łapami kawał metalowej płyty, jakby to był papier. Wloty i wyloty przewodów gazowych do każdego pokoju zostały przez Kera umocowane w taki sposób, aby wydawało się, że są rozklekotane. Gdy się ich dotykało, to wydawało się, że zaraz wypadną ze ściany. Ale w rzeczywistości wszystkie spawy były opancerzone.

    Powkładali czytniki do odpowiednich miejsc przewodów, sprawdzili działanie pokrytych ołowiem przysłon i wmontowali przewody do ścian, a następnie zabrali się za pompy cyrkulatora gazu. Zrobił się już późny wieczór, ale nie przerywali pracy. Około pierwszej po północy dopiero mieli gotowy system cyrkulacji gazu, który nadawał się do ciągłej eksploatacji. Pracowali bez żadnej przerwy. Trzeba teraz było scentralizować transmisję wszystkich czytników i zapewnić ich niczym nie zakłócany przekaz do odległej o wiele mil Akademii. Żaden z czytników nie mógł być zasilany ani żaden obraz nie mógł być odbierany z odległości większej niż paręset stóp. Wszystkie czytniki pracowały na różnych częstotliwościach, co wymagało potężnego systemu zasilającego.

    Jonnie znów musiał pomajstrować przy sondzie, by wmontować w nią zdalny wyłącznik wielokanałowej skrzynki zasilacza. Było to jedno z łatwiejszych zadań. Nie chcieli, by przy włączonej sondzie była jakakolwiek propagacja fal radiowych.

    Trudnym problemem natomiast było zapewnienie należytego przekazu obrazów do Akademii. Rozwiązali go przez zastosowanie fal gruntowych. Fale gruntowe różnią się od fal powietrznych tym, że mogą propagować tylko przez stały grunt. "Anteną" nadawczą jest wbity w ziemię pręt, a "anteną" odbiorczą - po prostu analogiczny pręt. Fal gruntowych nie można niczym wykryć, gdyż mają one zupełnie inny zakres. Ponieważ Psychlosi nie używali na Ziemi fal gruntowych, więc trzeba było szybko zbudować konwertor przekształcający fale radiowe w fale gruntowe.

    Angus z Kerem udali się do Akademii, by zainstalować tam odbiorniki i rejestratory obrazów: jeden zestaw w nie używanej budce telefonicznej, jeden w toalecie i jeden pod ,ruchomą płytą z przodu ołtarza w kaplicy.

    Jonnie w tym samym czasie zakopywał zasilacz w ziemi, na zewnątrz kopuły Terla. Na wszelki wypadek miał przygotowane tłumaczenie, że "szuka kabli zasilania elektrycznego", ale go nie potrzebował. Cały świat spał. Wsunął do skrzynki zasilacza kilka nabojów energetycznych, co zapewniało mu działanie przez ponad półroczny okres, owinął wszystko w wodoszczelną tkaninę, włożył do otworu w ziemi, zasypał otwór, wbił w ziemię antenę i przywrócił darń do stanu pierwotnego. Nie mogło być najmniejszego nawet śladu. Pomogło mu w tym jego myśliwskie doświadczenie w przygotowywaniu pułapek na zwierzynę.

    Wróciwszy do środka, jeszcze raz wszystko sprawdził. Wszystkie przysłony pracowały bez zarzutu. Czytniki były należycie zasilane. Włączały się i wyłączały razem z zasilaczem. Włączył je na dłużej, by Angus i Ker mogli wyregulować rejestratory obrazów w Akademii. Zajął się teraz ustawianiem we właściwych miejscach i mocowaniem - przy użyciu pancernego spawu - pulpitów roboczych i deski kreślarskiej. Żaden molekularny przecinak nie byłby w stanie nadgryźć tych spawów!

    O godzinie ósmej rano Angus i Ker weszli powoli do biura, jak gdyby dopiero przyszli do pracy. Zaryglowali drzwi i obrócili się do Jonnie'ego z szerokim uśmiechem na twarzach.

    - Wszystko gra! - powiedział Angus. - Obserwowaliśmy twoją pracę tutaj i mogliśmy nawet odczytać numer seryjny lampy spawalniczej. Mieliśmy obrazy z piętnastu czytników! A tu są płyty z nagraniami! - Angus wyciągnął rękę.

    Zaczęli odtwarzać płyty. Mogli nie tylko czytać numery, ale nawet dojrzeć ziarnka materiału.

    Wydali z siebie westchnienie ulgi.

    A potem Angus objął Jonnie'ego i pokazał mu drzwi.

    - Dotychczas potrzebowaliśmy zarówno twoich pomysłów, jak i twojej zręczności. Reszta pracy teras to po prostu kaszka z mlekiem służąca do oszukania Terla i wprowadzenia go na fałszywe tropy. Każda minuta spędzona przez ciebie tutaj to o minutę za długo.

    Ker chował już spreparowaną sondę dokładnie w to samo miejsce i układał wszystko w szafie ściennej, tak jak było przedtem.

    - Gdy brałem się za tę robotę i podejrzewałem, że się zjawisz - powiedział - to zatankowałem jeden z samolotów. Jest zaparkowany dokładnie naprzeciw drzwi hangaru - końcówka jego numeru seryjnego wynosi dziewięćdziesiąt trzy. Czeka na ciebie. Oni .nie chcą nas, oni chcą ciebie!

    - Reszta roboty nie zajmie nam więcej niż czterdzieści pięć minut, może godzinę - dodał Angus. - Ty musisz stąd wyjść i to jest rozkaz od Sir Roberta.

    Ker zamknął już drzwi szafy ściennej i teraz wyważał małym łomem jeden z jej rogów, aby wywołać wrażenie, że ktoś usiłował bezskutecznie się do niej dostać.

    - Do zobaczenia! - powiedział z naciskiem.

    Tak, to była prawda. Sami sobie poradzą z resztą roboty i nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Poczeka na nich w samolocie. - Przyjdźcie i powiedzcie mi, gdy już skończycie - powiedział Jonnie.

    - Idź już! - ponaglił go Angus.

    Jonnie zasalutował i wyszedł. Zaryglowali za nim drzwi. Szedł korytarzem w kierunku kwatery Chara, by zabrać swoje rzeczy. Była godzina 8.23. Już o dwie godziny za późno.

3

    O piątej godzinie tego rana Brown Kulas Staffor wiedział już, że udało mu się odnaleźć Tylem. Od wielu dni nie był w stanie ani spać, ani jeść, ani nawet spokojnie siedzieć. Zapomniał o sprawach państwowych, zapomniał o całym świecie. Od dwudziestu czterech godzin - z dzikim, zawziętym żarem w oczach koncentrował się na zaciąganiu oczek zarzuconej sieci. Zbrodnia musi zostać ukarana! Złoczyńca musi został pociągnięty do odpowiedzialności - dla dobra i bezpieczeństwa państwa. Prawie każda książka na temat władzy, którą czytał, i wszystkie rady, jakie otrzymywał, utwierdzały go w jednym: musiał dostać w swe ręce Tylera!

    Szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na jego stronę, kiedy o trzeciej nad ranem wyjął z maszyny dekodującej zdjęcie wykonane z bezpilotowego samolotu. Maszyny te sprawiały mu wiele kłopotu. Od czasu, jak zainstalowano je w Kapitolu, irytowały go, gdy nie chciały wypluć z siebie tego, czego akurat potrzebował. Ale przeglądał z uporem zgromadzone w pojemniku dane zwiadowcze z samolotów lecących z kierunku Szkocji. O tej porze nie było pilota, który zazwyczaj kierował lotem bezpilotowego samolotu zwiadowczego i obsługiwał te maszyny. Przykra sprawa.

    A oto był Tyler! Tańczący jeden z tych pełnych podskoków, góralskich tańców. Przy ognisku pod gołym niebem wraz z tuzinem innych tancerzy. Chociaż zdjęcia były nieme, aż go zabolały uszy, gdy sobie wyobraził zwariowaną muzykę kobziarzy. Tak! Myśliwski kaftan i cała reszta, to był Tyler. Wsadził zdjęcie do maszyny i powiększył je.

    To nie był Tyler! Wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie było to nawet logiczne. Tyler nie mógłby tańczyć i wymachiwać ramionami. Ostatni raz, gdy widział go w bazie, Tyler poważnie kulał i podpierał się laską oraz nie mógł poruszać prawą ręką.

    Ale o 4.48 nad ranem maszyna wypluła z siebie zdjęcie z innego samolotu zwiadowczego, przelatującego właśnie nad rejonem Jeziora Wiktorii, które pokazywało mężczyznę nad jeziorem rzucającego do wody odłamki skalne. Mężczyzna w myśliwskiej bluzie, te same włosy, ta sama broda. Tyler! Ale to nie mógł być Tyler, ponieważ rzucał skałki prawą ręką, a gdy odchodził od jeziora, to wcale nie kulał.

    Zamierzał właśnie rzucić zdjęcie na podłogę, gdy Lars Thorenson wpadł do środka, jakby miał jakąś nowinę. Brown Kulas nie miał nic przeciw temu, byle tylko nowina była dobra. Co tych dwóch Tylerów, widocznych na dwóch różnych zdjęciach zwiadowczych dokonanych w krótkim odstępie czasu, robiło jednocześnie w tak od siebie oddalonych rejonach Ziemi?

    - To właśnie próbuję wyjaśnić! - zawołał Lars. - Jest trzech Szkotów, którzy wyglądają jak Tyler. Ale nie o to chodzi. Wiesz, co nam mówił Terl i czego mamy szukać? Szramy na szyi Tylera od obroży, którą tak długo nosił. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Stormalong owija szyję szalikiem. Nigdy przedtem tego nie robił. I dopiero przed chwilą wszystko nagle stało się jasne jak słońce! On zakrywa te szramy! Tyler jest w bazie. I udaje Stormalonga!

    Pomimo zupełnie błędnych przesłanek, doszli jednak do właściwego wniosku.

    Brown Kulas rozpoczął natychmiastową akcję. Lars tyle razy opowiadał mu o tym wiellcim wojennym bohaterze o nazwisku Hitler i o jego bezbłędnych kampaniach. Terl wpoił w niego zasady przezorności. Brown był przygotowany na ten moment.

    Przed dwoma dniami sfinalizował kontrakt z generałem Snithem. Sto kredytów dziennie na osobę to była ogromna suma, ale Snith był tego wart. Dwie grupy jego ludzi udały się samochodami do położonego na wysokiej hali miasteczka. Nie było żadnego zgromadzenia ludności. Mieszkańców wysiedlono, nie zważając na protesty. Zostali pospiesznie przewiezieni do odległego miasteczka po drugiej stronie gór, które kiedyś Tyler dla nich wybrał. Pięciu młodych ludzi, którzy mogliby narobić szumu, było właśnie w Akademii: trzech z nich uczyło się obsługi maszyn, a także oczyszczania zimą przełęczy górskich ze śniegu przy użyciu spychaczy, natomiast dwaj pozostali byli na kursie pilotażu. Starych ludzi i małych dzieci nie chciano nawet słuchać, a ich skargi, że wszystkie przygotowania do nadchodzącej zimy zostały zrujnowane, były po prostu ignorowane. Powiedziano im, że zostają przeniesieni stąd dlatego, by można było wykopać z ziemi i wysadzić w powietrze stare miny taktyczne. Miny (wiedzieli, że w ziemi znajdowały się dawno zakopane materiały wybuchowe, o czym powiedział im Brown Kulas) miały w jego sprytnej strategii odegrać swoją rolę.

    Stary dom Tylera został naszpikowany granatami oraz zapalnikami wybuchowymi i zamieniony w pułapkę, a eksperci Zbójów zapewnili Browna Kulasa, że jeśli Tyler spróbuje otworzyć drzwi, zostanie rozerwany na strzępy. Rozpuści się wtedy pogłoski, że pomimo ostrzeżeń przed starymi minami - Tyler udał się do swego domu, a jedna z min wybuchła. W ten sposób nie będzie żadnych wrzasków oburzenia i nikt nie zwali za to winy na Browna Kulasa. Starszy Burmistrz Planety nie był zupełnie pewien, czy to był jego pomysł czy też Terla. Ale mniejsza o to, była to olśniewająca myśl polityczna. Państwo i naród muszą być uwolnione od tej zakały, od tego arcykryminalnego Tylera, i trzeba to zrobić przy minimalnych reperkusjach w stosunku do władzy politycznej. Brown Kulas wyczytał także gdzieś, że cel uświęca środki, co - jak mu się wydawało - stanowiło zdrową podstawę każdej polityki. Brown Kulas uświadomił sobie, gdy tak o tym myślał, że stawał się mężem stanu, którego można było porównać z największymi postaciami historycznymi starożytnych ludzi.

    O 6.00 polecił generałowi Snithowi, by rozpoczął wymianę wartowników w bazie. Kadeci mieli być na zawsze zwolnieni z pełnienia służby wartowniczej pod pozorem, że przeszkadzało to im w nauce i że nie lubili takich obowiązków, a państwo miało teraz stałą armię. Zbóje mieli obsadzić wszystkie posterunki do godziny ósmej. Otrzymał telefonicznie informację, że dwaj towarzysze "Stormalonga" niedawno wyjechali do Akademii, co było zapisane w książce raportów oficera dyżurnego bazy.

    Oddziałowi Zbójów wydano pistolety maszynowe Thompsona. Nie można było znaleźć żadnego karabinu szturmowego, ale do tego celu powinny wystarczyć Thompsony. Lars otrzymał odpowiednie instrukcje. Przydzielono mu dwóch specjalnie dobranych Zbójów uzbrojonych w pistolety maszynowe. Miał się udać do bazy, zaczaić się tam i czekać, aż "Stormalong" się pojawi, a wtedy - nie wywołując najmniejszego zamieszania zaaresztować go. Lars miał go spokojnie doprowadzić do sali sądowej. Nie prowokować. Gdy Tyler zostanie formalnie oskarżony, to wtedy się go poinformuje, że jego sprawę będzie rozpatrywał Sąd Światowy, który zostanie powołany w ciągu kilku tygodni, a Tylera przewiezie się do starego miasteczka. Poinformuje wówczas Tylera, że od tej chwili jest w areszcie domowym. A potem Lars wywiezie go na halę. Nie można było absolutnie dopuścić do tego, żeby ktokolwiek zaalarmował kadetów lub Rosjan, którzy mieli w swych rękach stary grobowiec.

    - Myślę, że powinienem go schwytać, gdy jeszcze jest w biurze Terla - powiedział Lars.

    - Nie - sprzeciwił się Brown Kulas. - Musisz wziąć go bez świadków. I staraj się być uprzejmy. Ścigamy niebezpiecznego przestępcę. Musimy gładko doprowadzić go tu, oskarżyć i dostarczyć na halę. Bądź uprzejmy! Staraj się, by wyglądało to na zwyczajną prośbę! Bądź łagodny! Nie rób żadnego zamieszania! I nie rób szkód w biurze! To prośba Terla.

    Wszystko to wydawało się trochę mętne i nieskładne, ale Lars zrozumiał, o co chodzi. Zawołał swych dwóch Zbójów, sprawdził, czy mają pistolety maszynowe, wziął opancerzony pojazd dowódczy i wyjechał do bazy.

    A Brown Kulas wydał polecenie generałowi Snithowi:

    - Trzymaj swoich najemników w bazie z dala od ludzkich oczu, ale niech będą gotowi, bo tego ranka możemy mieć kłopoty! Powiedz im, żeby nie strzelali, chyba że zostaną zaatakowani!

    Generał Snith zrozumiał. Jego ludzie byli gotowi do zapracowania na swoją pensję. Brown Kulas znalazł kiedyś wzór szaty noszonej przez sędziów i polecił uszyć sobie taką samą na tę okazję. Ubrał się w nią i przejrzał w starym popękanym lustrze. Wreszcie nadszedł dzień zapłaty za lata obelg i upokorzeń.

4

    Jonnie wszedł do pokoju Chara i zamarł. Lufa pistoletu maszynowego szturchnęła go w lewy bok.

    Z krzesła podniósł się drugi Zbój, trzymający wymierzonego w niego Thompsona. Zza łóżka wyszedł Lars z miotaczem w ręku.

    - Nie przyszliśmy tu, by cię zabić - powiedział Lars. Opracował sobie przebieg tej akcji. Z tego, co słyszał, był to niebezpieczny i przebiegły przestępca, zdolny do wszystkiego. Chcąc należycie wykonać polecenie, potrzeba dużo sprytu i inteligencji. Musi przeprowadzić tę akcję tak inteligentnie, jak robił to Hitler.

    - Rób to, o co cię poprosimy, a nie stanie ci się krzywda. Wszystko jest całkowicie zgodne z prawem. Jesteś aresztowany na polecenie Rady, a to są żołnierze oddziałów wojskowych Rady.

    Godzina, pomyślał Jonnie. Angusowi i Kerowi potrzebna była tylko godzina, by zakończyć prace w biurze. Musi zatrzymać te kreatury tutaj przez godzinę. Nagle uświadomił sobie, że Lars wraz z tymi dwoma Zbójami zdążył już przeszukać pokój. Gdy Jonnie prosił Kera o przywiezienie ubrań roboczych, ten po prostu zgarnął do kupy całe wyposażenie Stormalonga. Leżało ono obok łóżka w należytym porządku. Teraz jednak było porozrzucane dookoła i dokładnie przeszukane. Pakunki z żywnością zarówno z Afryki, jak i z Akademii też były splądrowane.

    Znajdujący się za nim Zbój, upewniwszy się spojrzeniem, że jego akcja będzie ochraniana, błyskawicznym ruchem wyciągnął miotacz zza pasa Jonnie'ego.

    Jonnie wzruszył ramionami. Trzeba zyskać na czasie!

    - I dokąd macie zamiar mnie zaprowadzić? - zapytał.

    - Dziś rano masz się stawić przed Radą. Dowiesz się wówczas, o co jesteś oskarżony - odpowiedział Lars.

    Jonnie mimochodem zamknął za sobą drzwi, zasłaniając tym samym widok na korytarz. Angus i Ker nie szliby tędy do hangaru, ale mogli narobić trochę hałasu. A co gorsza, mogliby w nierozsądny sposób przerwać to, co mieli do zrobienia, i załatwić tych facetów!

    - Nie miałem nic w ustach od wczoraj - powiedział Jonnie. - Czy pozwolisz, że najpierw coś przegryzę?

    Lars cofnął się pod ścianę. Jonnie podniósł paczkę z żywnością i wyjął pożywienie. Usiadł i napił się trochę wody z bańki. Potem odłamał z kiści parę bananów.

    Zbóje nie widzieli bananów od chwili, gdy przesiedlono ich z Afryki, więc pożądliwie wlepili w nie oczy. Jonnie zaoferował im parę bananów i już wyciągali po nie ręce, gdy nagle Lars warknął na nich, więc szybko odskoczyli na swoje miejsca. Jonnie zjadł banana. Potem wziął kawałek chleba i położył na niego parę plastrów pieczonego mięsa wołowego. Dużo czasu zajęło mu pokrojenie mięsa na właściwej grubości plastry. Olbrzymi zegar Psychlosów na jego nadgarstku głośno odmierzał sekundy i minuty.

    - O co mnie oskarżacie? - zapytał Jonnie.

    Lars uśmiechnął się chytrze. Chciano z niego wyciągnąć poufne informacje!

    - Dowiesz się o tym w odpowiednim czasie od odpowiednich ludzi.

    Jonnie zjadł kanapkę i zabrał się za dzikie jagody. Jadł je powoli. Zegarek cykał. Jeszcze czterdzieści dziewięć minut!

    Zajrzał do pakunku z żywnością i znalazł parę kawałków afrykańskiej trzciny cukrowej. Obrał je starannie i zaczął żuć, popijając od czasu do czasu wodą z bańki. I wtedy wpadło mu na myśl, że jeśli będą się tak cicho zachowywać, to Angus lub Ker mogą sprawdzić, czy już sobie poszedł. Angus pewnie pomyślał, że Jonnie zabrał jego rzeczy do samolotu, ale mimo to mogli się tu po prostu po coś wrócić i zostać zaaresztowani lub nawet zastrzeleni. Za wszelką cenę musi sprowokować Larsa do rozmowy. Angus i Ker będą mogli usłyszeć tu obce głosy.

    Jeszcze czterdzieści dwie minuty!

    - Zrobiliście bałagan w moich rzeczach - powiedział Jonnie. - Będę musiał je uporządkować.

    Lars chciał mieć absolutną pewność co do tożsamości Jonnie'ego, lecz w pośpiechu zapomniał o tym. Chciał mieć pewność, że ten człowiek ma szramy po obroży. Musiał być sprytny. Potrzebny był tu jakiś wybieg. Nie chciał, by Tyler złapał któregoś ze Zbójów i posłużył się nim jak tarczą. W tej chwili kołnierz kurtki roboczej zasłaniał mu szyję.

    - Nikt nie ma zamiaru ci w tym przeszkadzać - oświadczył. - Masz na sobie ubranie robocze, a mnie się wydaje, że przed tak dostojnym ciałem jak Rada chciałbyś zjawić się w swym najlepszym ubraniu. Jeśli chcesz, to możesz się przebrać. Usunęliśmy stamtąd wszystkie noże i broń. Więc możesz zaczynać.

    Jonnie uśmiechnął się krzywo na wzmiankę o "dostojnym ciele Rady". Co za pompatyczność! Ale odpowiedział:

    - Ach tak, w takim razie wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli się przebiorę.

    Zaczął sortować porozrzucaną odzież i składać ją, robiąc przy tym sporo hałasu. Lepiej będzie, jeśli uda mu się podtrzymać gadaninę Larsa. Jeszcze trzydzieści dziewięć minut!

    Ker na pewno przyniósł wszystkie rzeczy Stormalonga. Jonnie najpierw porządnie je poskładał, a potem zaczął wybierać z nich różne części garderoby i przypatrywać się im krytycznie, jakby nie mógł się zdecydować, którą z nich ma na siebie nałożyć. Mruczał do siebie: "Czy to będzie dobre?" lub "A jak to wygląda?"

    - Jak się zazwyczaj ubierają ci, którzy stają przed Radą? Czy coś takiego będzie odpowiednie? - zwrócił się z pytaniem do Larsa.

    Tak, Rada przestrzegała wszelkich form i pamiętała o swym dostojeństwie, a jej władza była przeogromna, więc ludzie powinni zawsze mieć to na uwadze. Jeszcze dwadzieścia osiem minut!

    Nagle Jonnie spostrzegł, że Stormalong, który zawsze bardzo dbał, a nawet ozdabiał swe ubrania, zachował kostium, który nosił w dniach pracy na złożu kwarcu, kiedy musiał wyglądać jak Jonnie. Chrissie uszyła wówczas kilka takich kompletów, nakłoniona przez Jonnie'ego, który chciał w ten sposób oderwać jej myśli od zmory więziennej klatki. Jonnie dał te ubiory Dunneldeenowi, Thorowi i Stormalongowi. Rozwinął myśliwską bluzę z jeleniej skóry, spodnie i pas. Były nawet i mokasyny. Jeszcze dwadzieścia trzy minuty!

    Jonnie zdjął kaftan, aby wytrzeć ciało namoczoną gąbką, zanim nałoży nowe ubranie. Lars skwapliwie pochylił się do przodu. Terl powiedział mu, że dobry szef bezpieczeństwa zawsze identyfikuje na podstawie znaków szczególnych na ciele. Ileż miał racji! Na szyi widać było małe szramy po obroży. Miał swego człowieka. Rozsadzała go radość. Był pełen otuchy.

    - Możesz się teraz pośpieszyć, Tyler - powiedział Lars. Rozpoznałem cię po twoich bliznach po noszonej na szyi obroży.

    "A więc tego szukał" - pomyślał Jonnie.

    - Pozostali wyjechali stąd przed dwoma godzinami, czyż nie tak? - zapytał Lars.

    - Tak, wyjechali - odparł Jonnie.

    Przyszło mu na myśl, że gdy tamci udawali się do Akademii, by zainstalować rejestratory, to zapisali się w księdze u dyżurnego kadeta, ale nie zrobili tego ponownie, wracając. Świetnie! Jeszcze dwadzieścia minut!

    - A ty zostałeś tutaj, by zainstalować parę sztuczek, czyż nie tak? - powiedział Lars. - Nie bój się, znajdziemy je później. Twoja maskarada się skończyła, Tyler. - Lars pomyślał, że było to całkiem dobrze powiedziane. I sam to wymyślił. - Ubieraj się!

    Jonnie wziął kawałek jeleniej skóry, zmoczył go wodą i zaczął wycierać ciało, na co Zbóje patrzyli z wyraźnym rozbawieniem. Nigdy nie widzieli ani nawet nie słyszeli, by ktokolwiek się kiedyś kąpał.

    - Jak ci się udało wpaść na mnie? - zapytał Jonnie.

    - Obawiam się - odparł Lars - że to tajemnica państwową.

    - Ach! - rzekł Jonnie.

    Jeszcze siedemnaście minut!

    - To pewnie coś, czego nauczyłeś się od tego Bitlera, czy jak mu tam było? - dodał, przypominając sobie, jak Ker wspominał, że facet był zwariowany na tym punkcie.

    - Masz na myśli Hitlera! - skorygował go Lars ze złością.

    - Ach, Hitler - zgodził się Jonnie. - Nie brzmi to jak nazwisko Psychlosa. Nazwiska Psychlosów nie są zazwyczaj dwusylabowe. Chociaż czasami są.

    - Hitler nie był Psychlosem - powiedział Lars z naciskiem. On był człowiekiem. Był największym przywódcą wojskowym i członkiem najświętszego kościoła, jakiego ludzkość kiedykolwiek miała!

    - To musiało być strasznie dawno temu - zauważył Jonnie.

    Jeszcze piętnaście minut i siedemnaście sekund! Gdyby zmieścili się w czterdziestu pięciu minutach, to mogli już prawie skończyć to, co mieli do zrobienia. Ale mogło to im zabrać całą godzinę.

    - Właściwie tak, bardzo dawno temu - odparł Lars i zaczął snuć swą opowieść.

    Skąd dowiedział się o istnieniu Hitlera? No cóż, jego pochodząca ze Szwecji rodzina była bardzo wykształcona. Ojciec był pastorem. W bibliotece kościelnej było parę starych książek wydanych w najczystszym szwedzkim języku przez "Ministerstwo Wojennej Propagandy Niemiec". Według niej, żeby być naprawdę religijnym człowiekiem, trzeba było być czystej krwi Aryjczykiem, a Aryjczyk to był w rzeczywistości Szwed. Wielu ludzi pozwalało sobie na bezczelne szyderstwa z tej świętej wiary, ale to była religia państwowa w Szwecji.

    - Szkoda, że nic o nim wcześniej nie wiedziałem - rzekł Jonnie. - Czy on rzeczywiście był takim wielkim wodzem?

    - Och, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Hitler zdobył cały świat i wprowadził czystość rasową. Powinieneś przeczytać te książki. Są naprawdę wspaniałe. Och, nie umiesz czytać po szwedzku? No cóż, ja mógłbym ci je czytać. Ile jest tych książek? Trzeba by mieć cały tydzień, by je wszystkie przeczytać, ale najpierw trzeba zapoznać się z książką pod tytułem "Mein Kampf ', która przedstawia w ogólnym zarysie przeznaczenie rasy. Widzisz, w rzeczywistości istnieją nadludzie i tylko zwyczajni ludzie. Aby zostać nadczłowiekiem, trzeba studiować i dobrze poznać religijną wiarę faszyzmu.

    - Czy czcili jakiegoś boga? - zapytał Jonnie.

    Jeszcze siedem minut i dwanaście sekund! Zaczął się ubierać, bardzo dokładnie zawiązując rzemienie.

    - Oczywiście, imię Boga brzmiało: "Der Fuhrer". Hitler został przez niego zesłany na Ziemię, by uczynić z niej świat pokoju i miłości. Otóż Napoleon także był wielkim przywódcą wojskowym, a przed nim był Cezar, Aleksander Wielki i jeszcze wcześniej Attyla. Ale wszyscy oni nie byli świętymi. Trzeba rzeczywiście dobrze znać historię, by zrozumieć różnice między nimi. Otóż, mimo że Napoleon był wielkim wodzem, to w wielu dziedzinach nie można go nawet porównywać z Hitlerem. Mimo że Napoleon podbił Rosję, to nie wykazał przy tym takiej finezji jak Hitler, gdy podbijał Rosję. Wszystko to wydarzyło się dawno temu, w starożytnych czasach, a potem ludzie wpadli w nieszczęścia, ale nie było w tym żadnego błędu ani winy Hitlera. A więc było rzeczą oczywistą, że jeśli ludzie chcieli się podnieść z upadku i znów stać się wielkimi, to powinni wyznawać religijną wiarę faszyzmu. I kto wie, może znów pojawi się jakiś nowy mesjasz, który przyniesie ludziom miłość i pokój na Ziemi, tak jak kiedyś zrobił to Hitler. Wiesz, to może dziwne, ale moja matka zawsze mówiła, że bardzo przypominam...

    Odległy huk .zapuszczanego pojazdu! Odgłos warkotu. Łatwy do rozpoznania, wariacki sposób prowadzenia pojazdu przez Kera. Pojechali. Udało się!

    Jonnie skończył się ubierać. Zapakował rzeczy: ulubiony płaszcz, szalik i gogle Stormalonga.

    - Chciałbym, by to wszystko dotarło do Stormalonga powiedział Larsowi.

    Ale ponieważ Lars nic mu nie odpowiedział, więc Jonnie postanowił, że zabierze je ze sobą.

    Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób sam wydostanie się z tego kłopotliwego położenia. Intrygowało go trochę, dlaczego tamci dwaj odjechali. Czyżby nie zauważyli, że samolot bojowy, którym miał odlecieć, stoi przed hangarem? Ale był zadowolony, że udało się im stąd wydostać.

    - Chodźmy! - powiedział.

5

    Wyszli na powierzchnię przez inne drzwi, które były zazwyczaj zamknięte. Jonnie rozglądał się za jakimś dyżurnym kadetem, by przekazać mu rzeczy Stormalonga, ale nikogo wokół nie było.

    - Dopilnuję, by dostarczono je do Akademii - powiedział Lars, spostrzegłszy jego zachowanie.

    Jonnie zorientował się, że Larsowi chodzi o to, by nikt ich nie zobaczył, gdyż obawiał się bitwy z kadetami lub Rosjanami, których pewna liczba przybyła do podziemnej bazy i stanowiła teraz znaczną siłę.

    Od strony gór zbliżała się burza, tocząc ciemne chmury usiane błyskawicami wokół odległego Wysokiego Wierchu. Wicher podrywał z ziemi zeschłe liście i giął wysoką brunatną trawę. Była już jesień. Na wysokim płaskowyżu powietrze było dość chłodne. Jonnie zamyślił się. Wstrząsnął nim dziwny złowrogi dreszcz. W czasie burzy wylatywał z Afryki i tutaj też była burza. Wrzucił rzeczy do pojazdu i wsiadł do środka. Szyby w oknach były przyciemnione, tak że nikt nie mógł zajrzeć do wnętrza. Wieźli go do Kapitolu, mając cały czas wymierzone w niego pistolety maszynowe.

    Lars był złym kierowcą i Jonnie mógł się sam przekonać, dlaczego złamał sobie kark, otoczony teraz gipsowym kołnierzem. Jonnie pogardzał nim. Znał wielu Szwedów i byli to dobrzy ludzie, a z rozmowy z Larsem wywnioskował, że jest on kanalią. Lars usiłował nadal rozprawiać o starożytnym wodzu, ale Jonnie miał już dosyć.

    - Zamknij się! - powiedział. - Jesteś zwyczajnym degeneratem. Nie mam pojęcia, jak możesz znieść sam siebie. Więc zamknij się!

    Nie było to zbyt mądre, ale nie mógł już dłużej wysłuchiwać tych obłąkańczych majaczeń. Lars zamilkł i tylko oczy mu się zwęziły. "Za parę godzin - pomyślał - ten kryminalista będzie już martwy". Pojazd naziemny przycupnął przed bocznym, nigdy nie używanym wejściem do Kapitolu. Nie było tam żywej duszy. Nie było również nikogo w korytarzu. Lars już zadbał o to. Popchnięto go w kierunku drzwi. Niewidoczni w cieniu Zbóje trzymali wycelowane w niego automaty. Jeszcze dwóch znajdowało się w sali sądu z odbiezpieczonymi i gotowymi do strzału Thompsonami.

    I siedział tam Brown Kulas.

    Siedział za wysokim biurkiem na podium. Miał na sobie czarną szatę. Po obu stronach biurka leżały starodawne książki prawnicze. Jego twarz miała jakiś niezdrowy odcień. Oczy były zbyt ruchliwe. Wyglądał jak sęp, który miał się rzucić na padlinę. W pustej sali był tylko on, strażnicy i Jonnie.

    To był Tyler! Rozpoznał go natychmiast, jak tylko stanął w drzwiach. Było coś takiego w wyglądzie tego Tylera, co się natychmiast rzucało w oczy. Nienawidził go od czasu, gdy jeszcze byli dziećmi. Nienawidził tego lekkiego, pewnego siebie sposobu poruszania się, nienawidził tych gładkich rysów twarzy, nienawidził jasnoniebieskich oczu. Nienawidził wszystkiego, czym był Tyler i czym on sam nigdy nie mógł być. Ale kto teraz miał władzę? On, Brown Kulas! Jakże marzył o tej chwili.

    - Tyler? - rzekł pytająco Brown Kulas. - Podejdź i stań przed ławą sądu! Odpowiedz, czy nazywasz się Jonnie Goodboy Tyler?

    Włączył magnetofon. Tego rodzaju procedura musi być formalna i prawna.

    Jonnie stanął w znudzonej pozie przed ławą.

    - Co to za farsa, Brownie Kulasie? Przecież dobrze wiesz, jak się nazywam.

    - Cisza! - zawołał Brown Kulas, mając nadzieję, że jego głos był głęboki i dźwięczny. - Więzień będzie odpowiadał, jak należy i we właściwy sposób, bo inaczej zostanie uznany za winnego obrazy sądu!

    - Nie widzę tu żadnego sądu - powiedział Jonnie. - Po co nałożyłeś na siebie tę śmieszną szatę?

    - Tyler, do wszystkich tych zarzutów dodaję jeszcze obrazę sądu.

    - A dodawaj, co ci się tylko podoba - odparł znudzony już tym Jonnie.

    - Nie będziesz traktował tego tak lekko, gdy odczytam, b co jesteś oskarżony! To jest tylko wstępna rozprawa. Za tydzień lub dwa tygodnie zostanie powołany Sąd Światowy i wtedy odbędzie się formalny proces. Ale jako zbrodniarz i kryminalista masz prawo wysłuchać oskarżeń, abyś mógł sobie zorganizować obronę w czasie procesu.

    A teraz słuchaj i słuchaj! Jesteś oskarżony o popełnienie morderstwa pierwszego stopnia, którego ofiarą padli bracia Chamco, lojalni pracownicy państwa, zbrodniczo zaatakowani z intencją zabicia ich, którzy następnie popełnili śmierć samobójczą z powodu bólu z odniesionych ran.

    O porwanie pierwszego stopnia, którego rzeczony Tyler dokonał na osobach dwóch Koordynatorów wypełniających swe obowiązki jako agenci Rady, przez napadnięcie ich i zbrodnicze uwięzienie.

    O morderstwa i zbrodniczy napad na pokojowe i nieszkodliwe plemię zwane Zbójami, włączając w to rzeź połowy jednego z ich oddziałów.

    O masakrę konwoju złożonego z pokojowo nastawionych handlowców i złośliwe wybicie wszystkich - do ostatniego człowieka.

    - Psychlosa - poprawił Jonnie. - To byli Psychlosi organizujący atak na stolicę.

    - To wykreślić z protokołu - rzekł Brown Kulas. Faktycznie, będzie musiał skasować to na płycie.

    - Nie jesteś jeszcze sądzony. To są oskarżenia wniesione przeciwko tobie przez porządnych i zasłużonych obywateli tej planety. Milcz i słuchaj oskarżeń! Sąd zauważa - kontynuował Brown Kulas, który niewolniczo trzymał się języka prawniczego zaczerpniętego ze starodawnych ksiąg i miał nadzieję, że wszystko było prawnie w porządku - że mógłby podnieść tu mnóstwo innych zarzutów, których w tym momencie nie podnosi.

    - Takich jak? - zapytał Jonnie, któremu zbrzydł już ten klown.

    - Jak zawładnięcie tablicą zdalnego kierowania będącą w posiadaniu niejakiego Terla i odpalenie przeciwko ludziom bezpilotowego bombowca. Zostało również stwierdzone, że wówczas i tamże zestrzeliłeś rzeczonego Terla w momencie, gdy on starał się zestrzelić bombowiec. Ponieważ jednak są świadkowie - bez wątpienia zmuszeni przez ciebie do krzywoprzysięstwa i złożenia fałszywych zeznań - którzy twierdzą co innego, więc te oskarżenia na razie nie zostały wzięte pod uwagę, ale mogą być wzięte w późniejszym terminie.

    - A więc to już wszystko, co byłeś w stanie wnieść na wokandę? -zauważył ironicznie Jonnie. - Nic na temat kradzieży mleka niemowlętom? Jestem zaskoczony.

    - Przestaniesz być taki arogancki, gdy usłyszysz resztę - zagroził Brown Kulas. - Jestem niezawisłym sędzią, a to jest legalny i niezawisły sąd. W okresie oczekiwania na proces zakazuje ci się dalszego używania mojej... to znaczy... własności Rady, czyli samolotów, pojazdów naziemnych, domów, wyposażenia lub narzędzi.

    Brown Kulas miał go w potrzasku. Szybkim jak błyskawica ruchem wyciągnął rachunek sprzedaży ziemskiej filii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego i rzucił Tylerowi.

    Jonnie zaczął czytać: "Za sumę dwóch miliardów kredytów niejaki Terl, posiadający odpowiednie upoważnienia, przedstawiciel Towarzystwa, niniejszym przekazał całą ziemię, kopalnie, zagłębia górnicze, bazy, samoloty, maszynerię, pojazdy naziemne, czołgi... i tak dalej, i tak dalej... Radzie Ziemi, legalnie wybranemu i upoważnionemu rządowi rzeczonej planety, w posiadanie i wieczyste użytkowanie od tego dnia po wsze czasy". Podpisane było "Terl", ale Jonnie, który znał podpis Terla, od razu widział, że musiał go złożyć nie tą łapą. Zaczął wkładać rachunek do swej torby.

    - Nie, nie! - wykrzyknął Brown Kulas. - To oryginał! Pogrzebał w papierach na biurku, wyciągnął kopię rachunku i wymienił ją na oryginał. Jonnie schował kopię do torby.

    - I nie tylko to - powiedział Brown Kulas. - Cała planeta była własnością Intergalaktyki i tu mam także akt jej sprzedaży!

    Zaczął podawać mu oryginał, ale rozmyślił się i wręczył kopię. Jonnie spojrzał na nią. Faktycznie. Terl sprzedał tym głupcom ich własną planetę!

    - To są ważne akty prawne - dodał pompatycznie Brown Kulas. - To znaczy będą ważne, gdy zostaną formalnie zarejestrowane.

    - Gdzie? - zapytał Jonnie.

    - Na Psychlo, oczywiście - odparł Brown Kulas. - Z dobroci serca i mimo kłopotów Terl sam weźmie te akty i dokona ich formalnego zarejestrowania.

    - Kiedy? - znów zapytał Jonnie.

    - Jak tylko będzie w stanie odbudować aparaturę, którą tyś zbrodniczo i złośliwie zniszczył, Tyler!

    - I zabierze ze sobą pieniądze?

    - Oczywiście! Musi je przekazać swemu Towarzystwu. On jest uczciwym człowiekiem!

    - Psychlosem skorygował go Jonnie.

    - Psychlosem - poprawił się Brown Kulas i w tym samym momencie opanowała go wściekłość na siebie, że w tej prawnej procedurze dopuścił do głosu nieprawniczy język.

    - A zatem i przeto - zaczął czytać akt oskarżenia - jak jednakowoż stwierdzono, zgodnie z legalnymi prawami plemiennymi rzeczonego Jonnie'ego Goodboy Tylera, będzie on niniejszym poddany aresztowi domowemu w jego własnym domu na hali i nie będzie mu niniejszym wolno opuszczać rzeczonego domu, zanim nie zostanie pozwany przed Sąd Światowy, który w odpowiednim czasie zostanie ukonstytuowany na polecenie Rady, która to Rada została w należyty sposób wybrana i obdarzona pełnią władzy wszechświatowego rządu Ziemi. Słuchaj tego, człowiecze!

    Brown Kulas pomyślał, że ten ostatni wykrzyknik nadał odpowiedni styl całemu aktowi, więc usiadł dumnie i dodał:

    - A więc, jeśli więzień nie ma ostatniej prośby...

    Jonnie myślał szybko i intensywnie. Nigdy przedtem nie zwracał zbytniej uwagi na Browna Kulasa, więc taka małpia jego złośliwość była dla Jonnie'ego zaskakująca. A w hangarze bazy znajdował się zatankowany paliwem samolot bojowy.

    - Owszem - rzekł Jonnie. - Mam prośbę. Jeśli mam udać się na halę, to chciałbym najpierw zabrać swoje konie.

    - Te konie i twój dom to cały majątek, jaki teraz posiadasz, więc słusznie, że dbasz o niego. Z kurtuazji i mając na względzie uprawnienia więźnia, a być może nawet z ojcowskich uczuć dla niego, jako jego burmistrz zgadzam się na zadośćuczynienie jego prośbie, jeśli bezpośrednio potem uda się wprost do miasteczka na hali i do swego domu.

    Jonnie spojrzał na niego z pogardą i wyszedł z sali.

    To będzie koniec Tylera! Wydał z siebie drżące westchnienie. Cóż to była za ulga! I jakże długo trzeba było na to czekać! Dwadzieścia lat. Nie, to nie była zemsta. To był jego obowiązek! Odtąd wszyscy ludzie na Ziemi będą w dobrych rękach - jego, Browna Kulasa. Będzie im służył ze wszystkich sił, nie bacząc na trud i znój.

6

    Incydent, później określany jako "Zamordowanie Bittie'ego MacLeoda", który doprowadził planetę do wojny, kosztował wiele istnień ludzkich i stał się w końcu przedmiotem ballad, romansów i legend. Rozpoczął się w południe tego pamiętnego dnia koło Kapitolu w Denver.

    Gdy szefowi rosyjskiego kontyngentu w Afryce dano polecenie, by zamknął amerykańskie bazy podziemne, wówczas stało się jasne, że ani Jonnie, ani Rosjanie nie będą potem mogli mieszkać na stałe w Ameryce. Powstał problem, co zrobić z ich końmi. Konie były pasją Rosjan, więc wyhodowali w Ameryce niewielkie własne stado, którego nie mieli zamiaru porzucić na pastwę losu.

    Bittie MacLeod uważał, że jest odpowiedzialny za konie Jonnie'ego. Poinformował więc pułkownika Iwana, że musi zabrać się z nimi, by przywieźć również konie Jonnie'ego. Gdy wnoszono sprzeciwy, zawzięcie się im przeciwstawił: w towarzystwie Rosjan będzie zupełnie bezpieczny. A Wiatrołom, Tancerka, Stary Wieprz i Blodgett, które go znały, będą bardzo przestraszone w czasie długiej podróży samolotem, jeśli nie będzie kogoś, do kogo miały zaufanie, by je uspokajał. Po paru godzinach takich słownych utarczek pułkownik Iwan się poddał.

    Tego dnia, jeszcze przed świtem, Rosjanie zamknęli amerykańską bazę podziemną oraz magazyn pocisków jądrowych. Gdyby ktoś, kto nie znał drogi lub nie miał kluczy, chciał się do nich dostać, zostałby rozerwany na strzępy. Samoloty zostały już przygotowane do drogi powrotnej i cały materiał, który mieli wywieźć za granicę, był już załadowany. Tuż przed świtem niewielki konwój ciężarówek i samochodów opuścił bazę. Jechali, by wykonać ostatnie zadanie: zabrać z równin konie.

    Droga z bazy wiodła przez starożytne ruiny Denver, a niewielu Rosjan było tam kiedykolwiek. Co więcej, ostatnio zaczęli otrzymywać pobory. Wybierali się do domu, a każdy miał tam żonę, siostrę, matkę czy też swoją dziewczynę lub przyjaciół.

    Ostatnio otwarto w Denver parę niewielkich sklepików, których właścicielami byli przybysze z innych okolic, a klientami ludzie z całego świata odbywający pielgrzymkę do bazy. Towarami były w nich rzeczy bądź znalezione w ruinach i zreperowane, bądź też stanowiące wyrób miejscowych plemion. Ubrania, obuwie, materiały, biżuteria, naczynia domowe, pamiątki i różne zabytkowe rzeczy - wszystko to stanowiło główną masę towarową. Ponieważ do zaplanowanej godziny odlotu, który miał się odbyć dopiero wieczorem z polowego lotniska przy Akademii, pozostało jeszcze dużo czasu, więc Rosjanie nie lubiący bezczynnego siedzenia na trawie i wyczekiwania zdecydowali, że przeznaczą trochę czasu na robienie zakupów w Denver.

    Zaparkowali pojazdy w pobliżu Kapitolu, gdyż było tam dużo miejsca, a jego kopuła była zewsząd widoczna i mogła służyć jako punkt orientacyjny, do którego łatwo było trafić. Rozproszyli się po mieście i każdy poszedł swoją drogą.

    Bittie wybrał się do miasta z zaprzyjaźnionym silnym i nieustępliwym Rosjaninem, który nazywał się Dmitrij Tomlow. Pułkownik Iwan polecił mu nie spuszczać Bittie'ego z oka, być czujnym i nie rozstawać się ani na chwilę z karabinem szturmowym i torbą pełną zapasowych magazynków. Bittie i jego "strażnik" znaleźli mały sklepik z biżuterią i różnymi błyskotkami, którego właścicielami było starsze szwajcarskie małżeństwo z synem. Stary Szwajcar wygrzebał skądś i naprawił maszynę grawerską. Potrafił również naprawiać różne rzeczy ze srebra lub złota znalezione w starożytnych zrujnowanych składach, gdzie żądni metalu Psychlosi jakoś je przeoczyli.

    Syn właścicieli znajdował się na zapleczu sklepu, gdzie dochodził do siebie po próbach obrony sklepu przed Zbójami, którzy chcieli go obrabować. Zbóje chodzili po mieście i mówili, że są "policją". Nosili przy sobie maczugi i zabierali wszystko, co się im tylko podobało, do własnych kieszeni. Rada, do której zwracało się nieliczne grono mieszkających teraz w Denver ludzi, potwierdziła, że Zbóje faktycznie są "policją", a ponieważ prawo i porządek były sprawami najistotniejszymi, więc jakikolwiek opór przeciwko "policji" stanowił przestępstwo. Nikt naprawdę nie wiedział, co znaczyło słowo "policja", ale wszyscy doszli do wniosku, że było to coś bardzo niedobrego. Stary Szwajcar postanowił więc wyjechać z Denver i dlatego wyprzedawał towary po bardzo niskich cenach.

    Na Dmitrija czekała żona. Miał również wielu krewnych. Ale jego pierwszym zakupem była końska szpicruta ze srebrną gałką dla Bittie'ego. Chociaż chłopcu nigdy by nie przyszło na myśl, by uderzyć konia, to jednak szpicruta wyglądała bardzo ładnie. Miała około dwóch stóp długości, co odpowiadało wymiarom łuku Zbójów, chociaż nikt na to wówczas nie zwrócił uwagi.

    Pomimo naprawdę niskich cen, Bittie przeżywał nie lada rozterki. Chciał kupić coś specjalnego dla Pattie. Myślał, że już wkrótce się z nią zobaczy. Ale nie miał przy sobie za wiele pieniędzy: jego pensja wynosiła dwa kredyty tygodniowo, podczas gdy każdy żołnierz otrzymywał jeden kredyt dziennie. Przez długi czas w ogóle nie otrzymywali zapłaty. Bittie miał tylko cztery kredyty, a co lepsze rzeczy kosztowały dziesięć kredytów. Problemy Bittie'ego dodatkowo komplikowała ograniczona znajomość angielskiego przez Szwajcarów, którzy mówili mieszaniną niemieckiego i francuskiego. Rosjanin nie mógł mu służyć pomocą, gdyż praktycznie to nie mówił po angielsku, natomiast nikt z tam obecnych nie znał rosyjskiego. Ale dawali sobie jakoś radę za pomocą gestów, pisaniem liczb na skrawkach papieru pakowego, podnoszeniem brwi i pokazywaniem cen na palcach.

    W końcu Bittie znalazł coś! Był to prawdziwy pozłacany medalionik w kształcie serca, w którego pokrywę wtopiona była czerwona róża o wciąż jeszcze intensywnej czerwieni. Miał on zgrabnie wyreperowane zawiaski, więc można go było otwierać i wkładać do wewnątrz fotografie, oraz dołączony cienki łańcuszek. Na odwrotnej stronie medalionika było dość miejsca, by coś wygrawerować i stary Szwajcar z chęcią mógłby to wykonać. Łączna cena wyniosłaby sześć kredytów. To było właśnie to! Ale aż sześć kredytów! Miał ich tylko cztery.

    No cóż, stary Szwajcar wyprzedawał się, więc gdy zobaczył wyraz rozczarowania na twarzy Bittie'ego, sprzedał mu świeżo wypolerowany medalion wraz z wygrawerowanym napisem za cztery kredyty, dodając jeszcze specjalne pudełeczko, i elegancko wszystko opakował. Bittie był w wielkiej rozterce, gdy dano mu kartkę, by napisał, co chce mieć wygrawerowane na odwrotnej stronie medalionika. Jonnie mówił mu, że są jeszcze za młodzi, by się pobrać z Pattie, i to była prawda. Nie mógł więc wygrawerować napisu: "Mojej przyszłej żonie", bo ludzie mogliby go wyśmiać, a tu nic nie było do śmiechu. Nie chciał też napisu: "Kochanej Pattie od Bittie'ego", jak sugerował stary Szwajcar. Z Rosjanina w ogóle nie było żadnej pociechy. Wreszcie wymyślił właściwy napis: "Dla mojej pięknej damy Pattie, Bittie". Ale stary Szwajcar powiedział mu, że napis jest zbyt długi i nie zmieści się na odwrocie. Tak więc ostatecznie wrócił do napisu: "Pattie, mojej przyszłej żonie". Stary Szwajcar policzył litery i oświadczył, że może to wygrawerować. Bittie nie był z tego napisu zbyt zadowolony, gdyż ludzie mogliby się śmiać z niego, ale nie potrafił wymyślić nic lepszego, a stary Szwajcar już uruchomił maszynę i zaczął grawerować.

    Wszystko to razem zabrało sporo czasu i Bittie zaczął się trochę denerwować. Mógłby spóźnić się na spotkanie z Rosjanami, a w końcu konie Jonnie'ego były jego sprawą jako giermka i po to przecież przybył do Ameryki. Przestępował więc z nogi na nogę i ponaglał wszystkich do pośpiechu. W końcu stary Szwajcar skończył grawerkę i włożył medalionik do ładnego pudełeczka, które owinął kawałkiem starego papieru, a Rosjanin wybrał ostatecznie wszystkie rzeczy, które chciał kupić, i uregulował należność. Ruszyli pośpiesznie do pojazdów.

    Dzień był chłodny. Był lekki mróz i w powietrzu fruwały zeschłe liście. Gdzieś nad górami huczała burza. Kiedy dotarli do ciężarówek, przebijające się przez pędzone wiatrem chmury słońce stało dopiero w zenicie. Rosjanie jeszcze nie powrócili. Dmitrij usiadł w fotelu kierowcy w kabinie i zaczął układać zakupione prezenty. Bittie, niemal zatopiony w olbrzymim fotelu pasażerskim Psychlosów, zamknął okno, aby do wnętrza nie wdzierał się chłodny wiatr i zeschłe liście. Czekał, niecierpliwie kręcąc w ręku swoją nową szpicrutę i wyglądając przez okno, na resztę Rosjan. Ze swego miejsca miał także widok na boczne wejście do Kapitolu. Parkował tam wielki pojazd dowódczy z zaciemnionymi szybami.

    Nagle zobaczył Sir Jonnie'ego! To był on, ubrany jak zwykle w jelenie skóry, nie do pomylenia z kimś innym. Wyszedł z bocznego wejścia do Kapitolu. Drzwi pojazdu dowódczego nagle się otworzyły i Jonnie wsiadł do środka. Bittie szarpał się z oknem, chcąc je opuścić i krzyknąć do Jonnie'ego. Udało mu się to tylko częściowo. Nie mógł opuścić go zupełnie do dołu. I wtedy jeszcze ktoś wyszedł z Kapitolu, ktoś ubrany jak kadet. Wokół szyi miał gipsowy kołnierz. Mężczyzna zatrzymał się i krzyknął w stronę schodów Kapitolu: - Właśnie wybiera się do bazy, żeby najpierw zabrać swoje konie! - Potem również wsiadł do pojazdu, który ruszył w drogę.

    Bittie był wściekły! Nie zdołał otworzyć okna i zawołać Sir Jonnie'ego. Jechać po konie! Przecież on tu po to był i po to właśnie przebył tę całą drogę aż do Ameryki!

    Starał się przekonać swego strażnika, by uruchomił pojazd i pojechał za nimi. Ale jego znajomość rosyjskiego nie była na odpowiednim do tego celu poziomie. Gesty i ruchy oraz powtarzanie słów nie dawały żadnego efektu. Ten Rosjanin wcale nie zamierzał podążać za tamtym pojazdem dowódczym. Miał tu czekać na resztę kontyngentu. Ale Bitnemu udało się wyciągnąć go z kabiny i zaczęli biegać dookoła w poszukiwaniu reszty Rosjan. Minuty mijały i nie mogli żadnego z nich spotkać. To zrujnowane miasto było tak wielkie, zbyt rozprzestrzenione i pełne gruzów.

    Nagle spostrzegli jednego z Rosjan. Szedł obrzeżem parku i jadł orzeszki. Był to mężczyzna o nazwisku Amir, który miał opinię niezbyt bystrego umysłowo, choć był miłym facetem. Bittie jednym tchem wyjaśnił mu sytuację; używając gestów i jedynego rosyjskiego słowa, jakie znał, a które oznaczało: "Pośpiesz się!" Robił wszystko, by tamten zrozumiał, że ma odszukać innych i powiedzieć im, żeby natychmiast za nimi podążali. Wcale nie był pewny, czy Amir go zrozumiał, bo miał zakłopotaną minę, ale wystarczyło to, by przekonać Dmitrija, że teraz mogli już bez przeszkód podążyć za tamtym pojazdem. Wrócili więc do ciężarówki. Rosjanin uruchomił silnik i z hukiem wyjechali z miasta, zamierzając dogonić pojazd, do którego wsiadł Jonnie.

7

    Lars Thorenson zadbał o wszelkie środki ostrożności. Opracował je bardzo starannie. Miało nie być ani publicznego pokazywania broni, ani straży, by nie spowodować żadnego alarmu i by żaden z otumanionych przyjaciół tego zbrodniarza nie starał się przyjść mu z pomocą, a jednocześnie ten Tyler przez cały czas miał się znajdować pod "opieką" po zęby uzbrojonej straży. Dlatego Lars zatrzymał strażników wewnątrz pojazdu, nie pozwolił innym Zbójom pokazywać się na korytarzach Kapitolu ani na ulicach i posłał informację do oddziału rozlokowanego w bazie, by się ukrył i nie używał broni, jeżeli nie zostanie zaatakowany.

    Miał w bazie małą niespodziankę dla tego Tylera, a wszystko powinno pójść gładko i dobrze. Pomyślał, że nawet Hitler pochwaliłby go za zręczną strategię. Zabiorą konie, przejadą przełęczą na halę, polecą Tylerowi, by wszedł do domu... i to już będzie koniec. Ta plaga i zagrożenie dla państwa zostanie unicestwiona bez obciążenia Rady odpowiedzialnością za to.

    Dzień stał się jakiś szary. Słońce pokrywała coraz grubsza warstwa chmur. Wiatr przybierał na sile i unosił w powietrze tumany kurzu i zeschłą trawę.

    Lars źle prowadził pojazd, który ciągle zbaczał z obranego kursu i chybotał się pod wpływem podmuchów wiatru. Nie jechał zbyt prędko. Jonnie rozważał swoje szanse. Nie miał żadnej nadziei, by wypuścili go ze swych rąk żywego, pomimo tych wszystkich gładkich zapewnień. Czy miało sens walnięcie w kołnierz gipsowy, by złamać do reszty kark tego zdrajcy? Na ile ci śmierdzący Zbóje umieli się posługiwać pistoletami maszynowymi Thompsona? Ta broń była juź prawie o cały wiek przestarzała w momencie ataku Psychlosów. Strzelała zbyt ciężką - jak na pistolet maszynowy - amunicją, co powodowało gwałtowne podrywanie do góry lufy i zmuszało strzelającego do stosowania dużej siły nacisku w dół, by utrzymać lufę w poziomie. A pistolety trzymane w rękach Zbójów nie miały również "kompensatorów Cuttsa", które część energii wylotowej gazów wykorzystywały do kompensacji podrzutu. Miały natomiast bębnowe magazynki na sześćdziesiąt nabojów, a sprężyny podające w takich magazynkach były często słabe i zawodne w działaniu. Część starodawnej amunicji również nie odpalała i trzeba było znać pewien trik, by szybko przeładować pistolet i nadal strzelać z niego ogniem ciągłym. Jonnie znał to wszystko z praktyki, ponieważ bardzo dużo strzelał z Thompsonów, gdy Angus odkopał wyładowaną nimi ciężarówkę, na której przeleżały całe wieki, chronione przed korozją grubą warstwą smaru i doskonałą szczelnością skrzyń amunicyjnych. Ale czy Zbóje mieli o tym jakieś pojęcie? Prawdopodobnie wystrzelili tylko po parę serii i były to pierwsze strzały z broni palnej w ich życiu. Nieprawdopodobna i dlatego szybko odrzucona myśl przyszła mu do głowy, by zacząć z nimi rozmowę na temat tej broni, a potem wziąć jeden z pistoletów pod pozorem objaśnienia jego zalet i rozwalić te ich głupie łby. Jeżeli czegoś natychmiast nie wymyśli, będzie to jego ostatnia podróż w życiu. Było to widać w sposobie zachowania Larsa, w spojrzeniach, jakie rzucali na niego Zbóje. Byli bardzo pewni siebie.

    Daleko przed nimi pojawiła się baza. Na równinie pasło się rozproszone stado bydła. Lars prawie otarł się o nie, odskoczył od karłowatego drzewa, o mało nie wywrócił pojazdu, wpadł na kilka głazów, które inny kierowca z łatwością by wyminął, i w końcu zatrzymał się sto stóp przed początkiem wzniesienia prowadzącego do płaskowyżu przy klatce. Było to dalej od bazy, niż się Jonnie spodziewał. I zaraz zrozumiał, dlaczego tu się zatrzymali. Poza kilkoma głazami nie było nic - teren był otwarty i każdy, kto chciałby uciec, zostałby łatwo zastrzelony.

    Stały tam jego trzy konie ze łbami zwróconymi w stronę wiejącego wiatru. A gdzie jest Tancerka? Zaraz ją dostrzegł. Stała dalej, na płaskowyżu i wydawało się, że ma nałożony na szyję postronek, co nie było niczym nadzwyczajnym. Ale nie miała łba zwróconego na zawietrzną. Co było tego przyczyną? A, pewnie postronek zaczepił się o jakieś skały. Zaraz za nią znajdował się wielki głaz, za którym zaczynał się teren bazy z mnóstwem miejsc do ukrycia się strzelców wyborowych. Jonnie uważnie obserwował teren przez szyby pojazdu. Co to było? Zasadzka? Tam gdzie należało się spodziewać posterunków kadetów, nie było widać żywego ducha.

    Lars wybrał ten właśnie moment, by wyskoczyć ze swą małą niespodzianką w bazie. Przeczytał w dziełach Hitlera - a może to Terl mówił? - że: "Jeśli chcesz kogoś załamać psychicznie i fizycznie, pozbaw go wszelkiej nadziei, a potem daj mu fałszywą nadzieję, dzięki której będziesz mógł go wykończyć!" Była to maksymalnie mądra zasada wojskowego działania.

    Siedząc w nonszalanckiej pozie nad konsolą, Lars powiedział: - Czy znasz samolot bojowy, którego numer seryjny kończy się na dziewięćdziesiąt trzy i który z pełnym zapasem paliwa był zaparkowany tui za drzwiami hangaru? Jestem pewien, że wiesz, jaki samolot mam na myśli. No cóż, już go tam nie ma. Dziś rano usunięto z niego paliwo i przesunięto go do samego tyłu hangaru, usuwając z pola widzenia.

    "A więc dlatego Angus i Ker nie zatrzymali się, kiedy opuszczali podziemia" - pomyślał Jonnie. Nie widzieli samolotu, więc myśleli, że bezpiecznie odleciał. Nie może więc liczyć na ich pomoc. No cóż, i tak nie spodziewał się znikąd pomocy. I nawet dobrze się stało, że nie nadziali się na tych nerwowych Zbójów i ich pistolety maszynowe.

    Sprzedawczyk poczekał, aż Jonnie przełknął tę niespodziankę i dodał:

    - Ale nie pojedziemy konno aż na halę. Zejdę na dół do garażu i wezmę jakąś ciężarówkę, na którą załadujemy konie, i może pozwolę ci ją poprowadzić w góry.

    Nie miał najmniejszego zamiaru tego robić. Ale dał mu fałszywą nadzieję. Mistrzowską nawet! Hitler - a może Terl? - na pewno by ją zaaprobowali.

    - Możesz wysiąść i zacząć zbierać konie. Ci dwaj Zbóje będą cię cały czas mieli na muszce.

    Lars wysiadł z pojazdu i skierował się w stronę garażu znajdującego się na terenie bazy.

    Jonnie został popchnięty końcem lufy i stał teraz z lewej strony pojazdu, mając po każdej stronie Zbója z wymierzoną w niego lufą karabinu. Pilnie przypatrywał się wyraźnie wyludnionej bazie. Czyżby miała być terenem zabójstwa?

8

    Pomimo świszczącego wiatru Jonnie usłyszał dudnienie ciężarówki. Spojrzał na północ. Pusta ciężarówka nadjeżdżała z dużą szybkością, ale nie widać było, kto siedział w kabinie. Za ciężarówką nie było widać żadnych innych pojazdów, aż po horyzont rozciągała się pusta równina. Usłyszał jeszcze jakieś dudnienie. Samolot? Spostrzegł go. Zbliżał się wolno ze wschodu. Był to bezpilotowy samolot zwiadowczy wykonujący bez końca miliony zdjęć.

    Trudno, z tego kierunku nie nadchodziła żadna realna pomoc. Był zdany tylko na swe własne siły. Ciężarówka, która była już całkiem blisko, prawdopodobnie należała do nich i była częścią pułapki. Jonnie ponownie popatrrył na bazę. Miał uczucie, że śledzą go stamtąd czujne oczy i czai się niebezpieczeństwo. Obydwaj strażnicy także obserwowali ciężarówkę. To, że w rękach trzymali broń, było niewidoczne z kabiny ciężarówki, gdyż zasłaniała ich karoseria pojazdu.

    Wielka ciężarówka zahuczała, przejeżdżając z drugiej strony ich pojazdu. Podjechała kawałek pod stok w kierunku Tancerki. Zatrzymała się nagle, wzniecając tuman kurzu, gdy kierowca wyłączył silnik. Ktoś wyskoczył w ten kurz ze znajdującej się na wysokości ośmiu stóp podłogi kabiny i zaczął biec w górę stoku ku Tancerce.

    Jonnie nie mógł uwierzyć własnym oczom.

    To był Bittie MacLeod! Coś trzymał w ręku. Szpicrutę? Jakiś pręt?

    - Bittie! - krzyknął zatrwożony Jonnie. Niesiony wiatrem, dobiegł go głos Bittie'ego:

    - Ja się zajmę końmi, Sir. To jest moje zajęcie! Bittie nadal pędził w górę stoku.

    - Wracaj! - krzyczał Jonnie.

    Ale łoskot samolotu zwiadowczego i huk dobiegającego z gór pioruna zagłuszył jego krzyk.

    Rosjanin miał kłopoty z poziomym ustawieniem ciężarówki, która przechyliła się na głazie. Ale i on otworzył teraz drzwi kabiny i zaczął wołać:

    - Bituszka!! Wazwraszczaj!

    Nagły poryw wiatru i łoskot samolotu zagłuszyły jego słowa. Chłopiec biegł dalej. Był już prawie przy Tancerce.

    - O dobry Boże, Bittie, wracaj! - wrzasnął Jonnie. Ale było już za późno.

    Spoza znajdującego się tuż za koniem głazu podniósł się Zbój i wystrzelił z Thompsona całą serię wprost w brzuch biegnącego chłopca.

    Naszpikowane pociskami ciało Bittie'ego aż uniosło się w powietrze i zwaliło z trzaskiem na ziemię.

    Rosjanin biegł pod górę do chłopca i jednocześnie próbował ściągnąć z pleców karabin szturmowy.

    Dwóch dalszych Zbójów pojawiło się w dwóch różnych miejscach i trzy Thompsony zagrzmiały. Rosjanin został posiekany jak rzeszoto.

    Jonnie wpadł w szał. Jednym skokiem znalazł się przy dwóch Zbójach za nim. Trzasnął ich głowami o siebie, aż chrupnęły jak skorupki jajek. Schwycił broń padającego Zbója i walnął go kolbą w czaszkę, krusząc ją. Odwrócił pistolet i nafaszerował drugiego Zbója kulami z odległości trzech cali. Klęknął na kolano, odwrócił Thompsona na bok, by podrzut rozsiewał pociski wachlarzem, i rozniósł w strzępy pozostałych Zbójów. Rozejrzał się dookoła, by odnaleźć Zbója, który zastrzelił Bittie'ego. Nie było go w polu widzenia.

    Pięciu Zbójów wybiegło z bazy i zaczęło zasypywać go gradem pocisków. Thompson Jonnie'ego się zablokował. Odrzucił go więc na bok i podniósł z ziemi drugi automat. Nie zważając na pociski, ryjące ziemię wokół niego, nisko pochylony, cały czas strzelając, rzucił się pędem w kierunku leżącego na stoku Rosjanina. Ukląkł za jego ciałem, obrócił Thompsona i puścił serię pocisków do pięciu Zbójów. Zwalili się martwi na ziemię.

    Dwóch najemników wyskoczyło nagle z boku i zaczęło walić do niego z Thompsonów. Jedna z kul drasnęła go w szyję. Karabin szturmowy Jonnie'ego zamienił ich w toczące się po ziemi kłęby martwych ciał. Błyskawicznym ruchem wyciągnął z torby świeży magazynek. Ta małpa, która strzelała do Bittie'ego, musiała się skryć za wrakiem traktora. Jonnie zaczął strzelać w taki sposób, by pociski rykoszetowały na traktor. Poderwał się do biegu, ciągle strzelając.

    Oto i on!

    Zbój uciekał. Jonnie wymierzył doń. Zbój odwrócił się i zaczął strzelać. Karabin szturmowy Jonnie'ego przeciął go na pół.

    Odgłos bezpilotowego samolotu zwiadowczego zaczął zanikać. Chwilowo nie było też żadnych grzmotów. Poza pojękiwaniem wiatru panowała - jak się wydawało - przeraźliwa cisza.

    Jonnie włożył nowy magazynek do karabinu szturmowego. Szybkim krokiem obszedł wszystko dokoła, rzucając okiem na rozciągnięte na ziemi ciała. Jeden z najemników czołgał się jeszcze, próbował rękami dosięgnąć Thompsona. Jonnie przeszył go serią.

    Cisza. Nie słychać było żadnego dźwięku ani nie było widać żadnego ruchu w rejonie, który mógłby jeszcze być niebezpieczny. Tancerka wyrwała się na wolność w czasie strzelaniny i uciekła w dół stoku. Jonnie trzymał w pogotowiu karabin szturmowy, by w każdej chwili mógł go użyć.

    Powoli zaczął schodzić w dół stoku do Bittie'ego.

    Chłopiec leżał na zakrwawionej ziemi, z odrzuconą do tyłu głową. Jonnie był pewien, że Bittie nie żyje. Nikt po otrzymaniu tylu pocisków w sam środek ciała - i to małego ciała - nie mógł być żywy. Czuł się strasznie podle. Uklęknął przy poszarpanym kulami chłopcu. Chciał podnieść jego ciało, więc podłożył rękę pod głowę i uniósł ją nieco do góry.

    Z ust wydobywał się bardzo słaby oddech!

    Powieki Bittie'ego zadrgały. Otworzył oczy. Poznał Jonnie'ego. Z ust wydostał się słabiutki szept. Jonnie pochylił się jeszcze bardziej, by go usłyszeć.

    - Ja... ja nie byłem zbyt dobrym giermkiem... czyż nie...

    A potem z oczu chłopca zaczęły kapać łzy i spływać po obu policzkach. Jonnie nie wierzył własnym uszom! Ten dzieciak myślał, że zawiódł go. Usiłował wyprowadzić chłopca z błędu, usiłował coś powiedzieć. Próbował mu powiedzieć, że był wspaniałym giermkiem, że właśnie ocalił mu życie! Ale nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa.

    Nagle ciało chłopca gwałtownie się skręciło. Głowa opadła do tyłu. W agonalnym spazmie wpił paznokcie w nadgarstek Jonmego. I skonał.

9

   W Szkocji rozpoczęto budowę Skalnego Zamku w Edynburgu, czyszcząc, porządkując i starając się przywrócić do poprzedniego stanu starożytne budynki, które przed dwoma tysiącami lat były kolebką szkockiego narodu i którym przywrócono teraz oryginalną nazwę "Dunedin", co oznaczało "Fort na wzgórzu Edin". Jonnie wylądował w parku pod skałą, tuż przed ruinami starodawnej Galerii Narodowej Szkocji.

    Oczekiwały go tam rzesze ludzi. Giermkowie z trudem zdołali porozsuwać tę ciżbę na boki, by zrobić miejsce do lądowania samolotu.

    Była też matka Bittie'ego wraz z rodziną, więc Jonnie przekazał jej ciało chłopca, by je odpowiednio ubrać i przygotować do pogrzebu. Kobzy zawodziły piskliwie, bębny wybijały wolne i żałosne takty. Kobiety płakały, a mężczyźni zaciskali gniewnie pięści, zdając sobie sprawę, że nieuchronnie czeka ich wojna.

    Było już prawie ciemno. Do Jonnie'ego podeszła honorowa eskorta ubranych w spódniczki szkockich górali, a ich oficer grzecznie mu zakomunikował, że mieli go przeprowadzić przez tłum na spotkanie z Szefami Klanów. Nie zdołali jeszcze odbudować budynku parlamentu na Skale, więc wszyscy Szefowie pospiesznie ściągnięci z gór - byli zgromadzeni w pobliskim parku miejskim przed zrujnowaną Królewską Akademią Szkocką.

    W rytm żałobnie zawodzących kobz kroczył Jonnie do wyznaczonego miejsca. Oświetlało je rozpalone pośrodku bardzo duże ognisko. Płomień ogniska odbijał się migotliwie w tarczach i mieczach Szefów Klanów i ich orszaków: Było to zgromadzenie, którego jednomyślnym celem była: WOJNA!

    Przybyły z Afryki Robert Lis pośpieszył do boku Jonnie'ego. Byli już na obrzeżu placu, na którym odbywało się zgromadzenie, i kierowali się ku podwyższonym kamiennym płytom, które służyły za trybunę. Szef Klanu Fearghusów wyszedł im na spotkanie.

    - Czy chcesz wojny? - szepnął do ucha Jonnie'ego Robert Lis. - Myślę, że nie! Zawaliłyby się wszystkie twoje plany.

    - Ależ nie! - odparł Jonnie. - To ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął. Bez wojny mamy przynajmniej jakieś szanse.

    - To dlaczego - zapytał go Sir Robert - nie zmieniłeś ubrania przed tym spotkaniem? Mogłeś się domyślić, że na pewno się odbędzie!

    Jonnie nie pomyślał nawet o swym ubiorze. Ramię jego kaftana z jeleniej skóry było ciemnoczerwone od krwi z powierzchownej rany na bocznej stronie szyi, od dawna już zaklejonej zaschłą skorupą. Cały przód bluzy i spodnie aż do kolan były przesiąknięte krwią Bittie'ego.

    W tym samym momencie Szef Klanu Campellów przemawiał do zgromadzonych Szefów:

    - ...i dlatego twierdzę, że jest to zniewaga. Przelaną krew może zmyć tylko wojna!

    Rozległy się dzikie okrzyki zgody:

    - Wojna! Wojna!

    W skaczącym świetle płomieni błyskały wyciągnięte zza pasów siekiery. Odgłosy wyciąganych z pochew mieczy wyrażały śmiercionośną, żołnierską deklarację.

    Jonnie wszedł na kamienną mównicę. Wyciągnął rękę, prosząc o spokój. Zapanowała pełna napięcia cisza.

    - Nie chcemy wojny - Powiedział Jonnie.

    Przez tłum przetoczyła się fala protestu.

    - Sama tylko krew na jego ubiorze - wykrzyknął Szef Klanu Argyllów - nawołuje do wojny!

    - Morderca chłopca nie żyje! - rzekł Jonnie.

    - A co z mordercą Allisona?! - krzyknął Szef Klanu Cameronów. - Jego ohydne morderstwo nie zostało pomszczone! Szef Zbójów, który się do tego przyczynił, wciąż żyje! To wymaga krwawego rewanżu!

    Jonnie uzmysłowił sobie, że wymknęli mu się spod kontroli. Żądali pilotów i środków transportu. Ich celem było starcie z powierzchni ziemi wszystkich Zbójów. I to zaraz! Zdawał sobie sprawę, że zadecydowano o tym jeszcze przed jego przybyciem tutaj. Zdawał sobie jasno sprawę, że cały ich dotychczasowy wysiłek mógł pójść na marne. Zniszczenie tego rejonu w Ameryce stanowiłoby kres wszystkich ich planów.

    Szukał wzrokiem Roberta Lisa, ale widział tylko rozwścieczonych Szefów i ich popleczników. Nie śmiał otwarcie i publicznie wyjawiać im swoich planów. Lars udowodnił, że wszędzie mogą się znaleźć zdrajcy. Próbował im wytłumaczyć, że planecie zagrażało znacznie większe niebezpieczeństwo: nie wiedzieli, co się stało z Psychlo, że we wszechświecie są jeszcze inne rasy, które nie wiadomo, jakie mają zamiary w stosunku do Ziemi.

    Aż w końcu wielki i majestatyczny Szef Klanu Fearghusów wskoczył na mównicę, stanął obok Jonnie'ego i ryknął do tłumu:

    - Uspokójcie się!

    Tłum uspokoił się, ale trwał w napięciu i determinacji.

    Jonnie był już zmęczony. Nie spał przecież od wielu godzin. Zebrał w sobie wszystkie rezerwy energii i przemówił silnym, pewnym siebie głosem:

    - Mogę wam obiecać ZWYCIĘSKĄ wojnę! Ale tylko wtedy, gdy pozwolicie mi sobą pokierować, jeśli każdy z was poświęci temu śmiałemu przedsięwzięciu odpowiednią ilość czasu i ludzi oraz jeśli przez kilka najbliższych miesięcy będziecie ze mną współpracować. Wtedy będziemy mieli wojnę, wtedy weźmiemy rewanż i wtedy będziemy mieli szansę na trwałe zwycięstwo!

    Po chwili, gdy słowa Jonnie'ego dotarły do ich umysłów, wybuchnęli dzikim wrzaskiem zgody. Unieśli wyżej w górę siekiery, a w mieczach odbiły się refleksy płomieni. Kobzy zaniosły się nagle zagrzewającymi do wojny melodiami. Wszyscy wiwatowali na cześć Jonnie'ego, dopóki nie ochrypli. Gdy zszedł z mównicy i podążał za Robertem Lisem, wielkie dłonie klepały go po plecach, a inne starały się uścisnąć jego dłoń. Mężczyźni podskakiwali przed nim, trzymając przed twarzami miecze w salucie oddania. Ktoś zaczął skandować:

    - MacTyler! MacTyler! MacTyler!

    Kobry zajęczały, a bijące bębny jeszcze bardziej zwiększały powszechny harmider.

    - Liczę na ciebie, chłopcze - powiedział z czułością Robert Lis, gdy go prowadził do prowizorycznej kwatery w starym domu, gdzie czekała na niego kąpiel, czyste ubranie i odpoczynek. - Mam nadzieję, że nie zrobimy im zawodu!

    Następnego dnia pochowali Bittie'ego MacLeoda w krypcie starego kościoła. Kondukt pogrzebowy rozciągał się na milę. Jonnie oświadczył:

    - Umarł jako giermek, ale musimy pochować go jak rycerza. Wkładając na ciało Bittie'ego rycerską szatę, Fearghus - jako tytularny Król Szkocji, a obecnie i całych Wysp Brytyjskich pasował go na rycerza delikatnym dotknięciem miecza.

    Jeden z rzeźbiarzy pracował bez wytchnienia, by wykonać sarkofag - kamienną trumnę - i jego dzieło było już gotowe. Pastor odczytał modlitwę żałobną i przy żałosnym lamencie kobz złożono Bittie'ego do grobowca. Na płycie, pod przyznanym mu herbem, był wyryty napis:

    Sir Bittie

Prawdziwy Rycerz

   

    Wiedzieli, że Bittie'emu by się to spodobało.

    Pattie, która z kamienną twarzą uczestniczyła w pogrzebie, przy końcu uroczystości wręczono małe pudełeczko znalezione w kieszeni Bittie'ego. Był w nim medalionik. W odrętwieniu przeczytała wygrawerowany na nim napis: "Pattie, mojej przyszłej żonie".

    Tama powstrzymująca łzy pękła i Pattie runęła na sarkofag, zanosząc się płaczem.

    Jednak Bittie nie umarł. Pozostał żywy w pamięci bliskich, stał się legendą. Przyszłe pokolenia, jeśli przeżyją, zachowają w opowieściach i pieśniach pamięć o Rycerzu, który - jak mówiono ocalił życie Jonnie'emu.

    . 21 .

1

    Statek kosmiczny Aknar II krążył po orbicie oddalonej o czterysta dwadzieścia jeden mil od planety Ziemia.

    W niewielkim szarym pomieszczeniu biurowym statku siedział niewielki szary człowiek. Obserwował niewielkie szare instrumenty. Zakończył dopiero część swej krytycznej analizy i - nawet najogólniej rzecz biorąc - nie był z niej zadowolony.

    Na biurku stała buteleczka z pigułkami przeciwko niestrawności. Jego praca miała też strony ujemne. Rozmaite poczęstunki. w tym również herbata, podrażniły mu żołądek.

    Niewielki szary człowiek był poważnie zatroskany. Problemy, z którymi zazwyczaj się stykał z racji swego stanowiska, nigdy nie były łatwe: wymagały jak najostrożniejszej oceny. W swoim długim życiu napotkał już wiele niebezpiecznych i kłopotliwych sytuacji. Ale nigdy przedtem - wykonał szybkie obliczenia na walcowym kalkulatorze - w ciągu trzystu trzynastu tysięcy lat ani on, ani jego poprzednicy nie spotkali się z tak potężną jak ta zagładą.

    Westchnął i zażył jeszcze jedną pigułkę przeciw niestrawności. Ostatni pakiet otrzymanych z komunikatom informacji zawierał takie elementy, które opierały się mistrzowskiej analizie matematycznej. Było wśród nich sporo takich, które mogły wywołać straszne spustoszenia. Przede wszystkim była burza z piorunami, która w niekorzystny sposób wpływała na jasność obrazu. a infrapromienny przekaźnik głosu, żeby nie wiadomo jak dokładnie go ogniskować, był mimo wszystko tylko zwykłym urządzeniem elektrycznym, nieodpornym na interferencję, więc odbiór był niewyraźny. Niewielki szary człowiek nie uważał siebie za technika; nie taka była tu jego rola. Ale i pokładowy technik nie potrafił sobie z tym poradzić. Jego zatroskanie powiększała jeszcze zwłoka w przekazywaniu wszelkich informacji do kompetentnych laboratoriów. Znajdował się w odległości około dwóch i pół miesiąca podróży od najbliższego z nich.

    Ze znużeniem, już po raz siódmy, przepuścił dotychczasowe dane przez ekran komputera. Widać bazę - stare centralne zagłębie górnicze na planecie. Jacyś ludzie trzymają broń w rękach i kryją się za skałami. Nagły przyjazd pojazdu i odejście pierwszego człowieka do bazy. Potem trzech mężczyzn wysiadających z pojazdu, dwóch z nich ma broń skierowaną na trzeciego.

    Ciągle próbował otrzymać ostrzejszy obraz trzeciego mężczyzny, ale spowodowana błyskawicami interferencja była naprawdę paskudna. Jeszcze raz wyjął jeden z kilku jednokredytowych banknotów, w które zdołał się zaopatrzyć, i przestudiował zdjęcie. Nie był jednak pewien, czy to był ten sam człowiek. Nie miało sensu ponowne wzywanie technika.

    Przestawił dekoder sygnałów na obraz ciągły i przewinął zapis do początku. Właśnie nadjechał drugi pojazd. Ciężarówka. Wyskoczyła z niej mała postać trzymająca jakąś broń. Mała postać biegnie do ataku. Nie wygląda to właściwie na atak, lecz mężczyzna ukryty za skałą mógł tak pomyśleć. Potem strzelanina...

    Przejrzał pobieżnie bitwę. Tak, to na pewno musi być człowiek z banknotu. Co za paskudny odbiór! Zwykle był taki wyraźny. A potem pojazd, za którym podążały konie, człowiek wchodzący na dach pojazdu i przemawiający do tłumu i trzymający małe ciało...

    W tym właśnie miejscu musiał mieć doskonały kontrast, ale nie udało mu się go uzyskać. Dźwięk był tak zniekształcony przez błyskawice, że tylko parę słów przebiło się przez burzę. Zdjęcia pokazywały ładowanie broni. Ale nie została ona użyta. Czyżby człowiek na podjeździe występował przeciwko wojnie? A to małe ciało? Kim był ten mały człowiek, że wyzwolił takie poruszenie wśród tłumu? Księciem i następcą tronu panującego władcy`?

    Na szczęście, infrapromienna transmisja z kraju na wyspie była lepsza i wygłoszoną tam mowę słychać było wyraźnie. A zapowiadała ona wojnę!

    Przeciw komu? Dlaczego?

    Był to ten sam człowiek. Statek, którym przybył, był śledzony, gdy przelatywał nad biegunem planety. Nie można było jednak mieć absolutnej pewności, czy to był ten sam człowiek, którego wizerunek widniał na banknocie - światło ogniska miało bardzo dużą długość fali i znajdowało się prawie na samym spodzie widma infrapromiennego.

    Niewielki szary człowiek jeszcze raz westchnął. Nie miał żadnej pewności, że wykonał prawidłową analizę krytyczną obrazu. Właśnie sięgał po kolejną pigułkę, gdy zabłysło światełko uruchomione przez ludzi znajdujących się na pokładzie pilotażowym podczas orbitowania nie było zbyt wiele do roboty, a sygnał ostrzegawczy należał do rzadkości. Włączył przycisk ekranu połączonego z pokładem pilotażowym, by odebrać przesyłany obraz. A potem wyjrzał przez iluminator.

    Ach, tak. Prawie się tego spodziewał. Kosmiczny statek wojenny! Właśnie koło nich wchodził na orbitę. Jasny i błyszczący na czarnym niebie. Te statki wojenne zawsze zjawiały się w nieodpowiedniej chwili. Na kadłubie widniał przecięty romb - znak Tolnepów. Właśnie był ciekaw, kiedy się tu wreszcie zjawią.

    Na ekranie monitora pojawiły się informacje na temat statku. Tolnep... Statki wojenne Tolnepów... Tak... Vulcor... Statek klasy Vulcor. Vulcor... dane szczegółowe... "Pojemność rejestrowa dwa tysiące ton, napędzany energią słoneczną, 64 wielkokalibrowe miotacze energii zasilane z. głównego akumulatora..." Jakże nudne były te szczegółowe dane! Kogo obchodzi, ile ma odpornych na wybuchy grodzi? "...pełen kontyngent piechoty kosmicznej, składający się z pięciuset dwudziestu czterech Tolnepów, sześćdziesięciu trzech członków załogi..." O mój Boże, czy ci komputerowi urzędnicy nie mogą pojąć, co jest ważne i jakie dane są naprawdę istotne? "...dowodzony przez komandora, który jest uprawniony do podejmowania określonych lokalnymi warunkami decyzji taktycznych, ale nie ma uprawnień do podejmowania decyzji strategicznych!" Tej informacji właśnie szukał niewielki szary człowiek.

    Rozległ się brzęczyk w aparacie lokalnej łączności kosmicznej. Niewielki szary człowiek włączył ekran wizyjny. Pojawiła się brutalna twarz Tolnepa w niewielkim hełmie ochronnym. Na hełmie znajdowały się odznaki podpułkownika. Niewielki szary człowiek domyślił się, że jest to dowódca statku. Pstryknął więc małym wyłącznikiem, aby na ekranie Tolnepa pojawiła się jego twarz.

    - Niech przestrzeń zawsze ci sprzyja - powiedział Tolnep. Jestem Rogodeter Snowl.

    Mówił w psychlo, który był dość uniwersalnym językiem kosmicznym. Wyregulował ogniskową swych grubych okularów, by lepiej widzieć niewielkiego szarego człowieka.

    - Pozdrowienia, pułkowniku - odparł niewielki szary człowiek. - Czy możemy być wam w czymś pomocni?

    - Tak, Wasza Ekscelencjo. Moglibyście prawdopodobnie wyświadczyć nam przysługę, udzielając jakiejś istotnej informacji na temat tej planety.

    Niewielki szary człowiek westchnął.

    - Niestety, obawiam się pułkowniku, że cokolwiek miałbym do zaoferowania, nie dojrzało jeszcze do analizy krytycznej. Nie byłoby to kompletne, więc choć zawsze jesteśmy chętni do usług, to jednak boję się, że teraz moglibyśmy udzielić wam błędnych rad i informacji.

    - Ach! No cóż, spróbujemy sami się czegoś dowiedzieć. Nie zajmie nam to chyba zbyt wiele czasu - powiedział Tolnep. - Mieliśmy bardzo długą podróż i moja załoga wciąż jeszcze jest pogrążona we śnie, ale w ciągu najbliższych paru godzin możemy wysłać na Ziemię oddział i otrzymać wstępne dane.

    - Oczywiście, nie chciałbym pokrzyżować twych zamierzeń, pułkowniku, ale wydaje mi się, że byłoby to bardzo niewskazane.

    - Dlaczego? Przecież pochwycenie kilku istot oraz szybkie ich przesłuchanie dostarczyłoby nam wielu istotnych informacji.

    - Czuję się w obowiązku poinformować cię, pułkowniku, iż nie sądzę, aby to przyniosło jakieś rezultaty. Zbieram informacje już od pewnego czasu i mam wszystko, co byłbyś w stanie uzyskać. Mogę przetransmitować je na twój statek.

    - To byłby bardzo ładny gest z pańskiej strony, Wasza Ekscelencjo. Ale dlaczego nie zrobić szybkiego, zwiadowczego rajdu? Wykryłem istnienie myśli na tej planecie.

    - No cóż, faktycznie wykryłeś pewne rezerwaty myśli, co świadczy o twej wielkiej wnikliwości - rzekł niewielki szary człowiek.- Ale byłoby lepiej na razie poobserwować ich i poczekać.

    - Czy pan myśli, że to są właśnie oni? - zapytał Snowl.

    - Mój drogi - odparł niewielki szary człowiek - myślę, że jest trzysta różnych planet, które są podejrzane.

    - Trzysta dwie, jak mniemam - zauważył Snowl. - Przynajmniej w plotkach wymieniano taką liczbę.

    - Nie jesteśmy jeszcze pewni, że to jest właśnie ta planeta powiedział niewielki szary człowiek - jak też nie mogę jeszcze dostarczyć porównawczych dowodów na temat innych planet i systemów gwiezdnych, gdyż jestem zainteresowany po prostu tylko tym sektorem. Podobnie jak ty. Ale mam przeświadczenie, oparte, niestety, na bardzo wątłych materiałach dowodowych, że to właśnie mogłaby być ta planeta.

    - Och, no wie pan! - wykrzyknął Tolnep. - To obiecujące!

    - Na razie jeszcze nie jesteśmy w stu procentach pewni. Zwiadowczy rajd mógłby naruszyć sytuację polityczną tam w dole, która - jak się wydaje - jest bardzo krytyczna. I to prawdopodobnie mógłby naruszyć ją w sposób dla nas niekorzystny.

    - A zatem radzi pan nam, by poczekać? - zapytał Tolnep. - No cóż, tak - odpowiedział niewielki szary człowiek. Prześlę ci zebrane przeze mnie dane i myślę, że dojdziesz do takich samych wniosków.

    - To trudna sprawa - rzekł Tolnep. - Bez rajdów nie ma premii pieniężnych, takie są reguły. Musimy jednak mieć na względzie wyższe cele strategiczne.

    - Słusznie, dlatego nie możemy pozwolić, by jakieś posunięcie taktyczne zaszkodziło im.

    - Ach - westchnął Tolnep i dodał: - Jak pan myśli, jak długo potrwa ta zwłoka? Dni, miesiące czy lata?

    - Chyba miesiące.

    Tolnep znów westchnął. Po chwili rozjaśnił się i uśmiechnął. Uśmiech Tolnepa był zawsze trochę przerażający, ponieważ kły Tolnepów zawierały trujący jad.

    - W porządku, Wasza Ekscelencjo. To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że przekaże mi pan informacje i będzie mi bardzo miło, gdy ją otrzymam. A przy okazji, czy możemy zaoferować panu eskortę i ochronę? Przypuszczam, że statek Hocknerów może się tu też pojawić, a oni - jak pan wie - są dość niebezpieczni.

    - Bardzo dziękuję, pułkowniku - powiedział ze znużeniem niewielki szary człowiek - ale, jak wiesz, nie mamy żadnych zatargów z Hocknerami.

    - Nie. Oczywiście, że nie - rzekł Tolnep. - A może jakieś zaopatrzenie czy cokolwiek, czym my moglibyśmy służyć?

    - Dziękuję, jeszcze nie teraz. Być może później. Zawsze doceniam waszą uprzejmość.

    To my jesteśmy już pańskimi dłużnikami - powiedział Tolnep i roześmiał się. - Niech pan do mnie czasem wpadnie na herbatkę - dodał i wyłączył się.

    Na samą tylko myśl o herbacie niewielkiego szarego człowieka rozbolał brzuch. Sięgnął po jeszcze jedną pigułkę przeciw niestrawności. Pigułka właśnie zaczęła efektywnie działać, gdy nagle uzmysłowił sobie, że mogą tu się pojawić i Bolbodowie, i Hawvinowie, i Bóg jeden wie kto jeszcze. Miał nadzieję, że nie zaczną się ze sobą kłócić. W sytuacji, w której się znajdował, trzeba było wielu miesięcy na przesłanie do domu właściwych raportów i wielu miesięcy na otrzymanie jakiejkolwiek odpowiedzi. A zatem będzie musiał działać na własną rękę.

    Znów wyjrzał przez iluminator i popatrzył na najeżonego wielkokalibrowymi miotaczami potwora iskrzącego się przy nich w oślepiającym świetle słońca. Twardzi byli ci Tolnepowie. I w rzeczywistości byli niewiele gorsi niż Bolbodowie czy Hocknerowie.

    Spojrzał w dół na znajdującą się pod nimi planetę. Czy to rzeczywiście chodziło o tę planetę? Jeśli tak, to jak straszna czeka ją wojna!

    Znów westchnął bardzo głęboko.

2

    Terl przenosił się dzisiaj do swego biura. Przeżył parę przykrych momentów. Tego ranka posłał Larsa do biura, aby upewnić się, że nie ma w nim min - lepiej niech Lars wyleci w powietrze, niż miałby to być on.

    W bazie było trochę zamieszania. Przybył generał Snith i zarekwirował wszystkie zwłoki z wyrżniętego komanda, a potem miał starcie z kilkoma swymi oficerami, prawdopodobnie na temat rozdziału zwłok. Ale generał Snith dał sobie z tym radę. Było dwadzieścia osiem zwłok i osiemnaście aktywnych komand. Wpadł więc na mistrzowskie rozwiązanie problemu, przydzielając jedne zwłoki na każde komando. Dwa ciała przydzielił dla mesy oficerskiej, sześć ciał - kobietom i dzieciom, a dwa ciała przeznaczył na swój stół. I tak rozwiązał problem. Trzynaste komando porządkowało teren, a piąte komando przejęło służbę wszystko odbywało się gładko i po wojskowemu. Wszyscy bardzo uprzejmie odnosili się do Terla, a więc było oczywiste, że wiedzieli, kto tu był ich szefem.

    Ale zaraz potem, gdy wszystko się uspokoiło, przybiegł do klatki Lars i wrzaskliwym głosem oznajmił Terlowi, że jego biuro było zaminowane. Co gorsza, nie miał pojęcia, jak usunąć minę. Wiedząc, że lepiej nie wpuszczać do biura Zbójów - mogliby je zasmrodzić, a być może nawet i wysadzić w powietrze - Terl musiał pójść tam osobiście i ,zająć się rozbrojeniem miny. Była umieszczona pod biurkiem, w wycięciu na kolana. Terl obawiał się, że pod nią może się znajdować druga mina, która wybuchnie, gdy się będzie usuwać górną. Wykazał więc wiele ostrożności przy jej wyjmowaniu. Już ją rozbroił i miał zamiar wyrzucić, gdy nagle dostrzegł przylepione do niej włosy. Były to szare włosy z nadgarstka Psychlosa! Futro Kera było pomarańczowe. I ktoś złamał czubek pazura przy upychaniu ładunku plastiku w szparach. Nie był to jednak pazur Kera.

    Gdy po raz pierwszy Terl usłyszał o minie, przypuszczał, że było to dzieło zwierzaka. Zgodnie z tym, czego się dowiedział, zwierzak został jeszcze w biurze, gdy pozostali dwaj już je opuścili. Zapewne wtedy przygotował tę pułapkę. Dziwił się, że zwierzak nie przyszedł do klatki i nie zabił również jego, kiedy wyrżnął całe komando. Była to już druga lub trzecia okazja do zabicia go, lecz zwierzak z niej nie skorzystał. Dziwne. Nienaturalne. Wykombinował więc, że zwierzak - założywszy tę minę pułapkę - stwierdził, że to już wszystko, o co powinien zadbać.

    Ale te strzępy futra i czubek pazura ...Cóż mogły oznaczać? Jeszcze raz mając okazję zwierzak nie zabił go. I nawet nie próbował! Zupełnie nienormalne zachowanie. Jednakże Terl doszedł w końcu do właściwego wniosku. Zapewne zwierzak tak mocno dostał już w skórę od Terla, że się go po prostu boi. Tak, to chyba właściwa odpowiedź! Terl miał z tego powodu bardzo dobre samopoczucie. Jednak jego dobry humor znikł, gdy uzmysłowił sobie, że to Psycholosi z dolnych pomieszczeń hotelowych wkradli się do jego biura i zastawili na niego tę pułapkę. Natychmiast zapragnął, by ich wszystkich wystrzelano. W żadnym wypadku nie chciał mieć ich koło siebie. Ale wrócił Lars i powiedział, że z samego rana wszystkich, to znaczy trzydziestu trzech Psychlosów, wyprowadzono pod strażą i wyprawiono za morze. Na dowód tego przedstawił zamówienie na prowiant, kerbango, gaz do oddychania itd. Tak więc Terl uwolnił się od strachu. Pozbierał różne swoje drobiazgi, słownik oraz zapasowe naboje z gazem do oddychania, wyszedł na zawsze z klatki i wrócił do swego biura.

    Cóż to za ulga znaleźć się znowu z dala od słońca i powietrza tej przeklętej planety!

    Zaryglował drzwi i włączył cyrkulator gazu do oddychania. Wkrótce mógł już zdjąć maskę. Co za ulga być znowu bez maski! Terl rozejrzał się dookoła. Niektóre rzeczy zniknęły. Nie było rejestratorów danych z bezpilotowych samolotów zwiadowczych. Komu były potrzebne? Nie było radiotelefonów. No to co? Wszystkie telefony wewnętrzne bazy były nieczynne. Ale biuro było przygotowane do pracy. Miał wrażenie, że jeden ze stołów stał w innym miejscu, więc próbował go przesunąć. Ze zdziwieniem stwierdził, że jest on przyspawany do podłogi. I to przyspawany pancernym spawem! Ho, ho! Ktoś chciał, by ten stół znajdował się dokładnie w tym miejscu! Aha, to dlatego zwierzak został dłużej w biurze. Biuro było naszpikowane "pluskwami".

    Nie zabrano stąd jego ubrań. Później ubierze się i znów stanie się cywilizowaną istotą. Ale na razie musiał znaleźć swe zielone buty. Oto one. Na podłodze wokół nich było nawet sporo kurzu, a więc nikt ich nie ruszał. Odwrócił prawy but zelówką do góry, przekręcił obcas. Wypadł z niego klucz do szafek w ścianie. Przeszedł do głównego pomieszczenia biurowego. Aha, próbowano włamać się do szafek. Były ślady włamania, a jedne drzwi były nawet lekko pogięte. Terl wiedział, że do tak zabezpieczonych szafek w ogóle nie można się było włamać. Otworzył je. Wszystko w nich znajdowało się na starym miejscu! Coraz lepiej. Wyjął detektor wykrywający aparaty podsłuchowe i obejrzał go dokładnie. Włączył go. Rozległo się brzęczenie. Zaczęły migać światełka. Do diabła, ależ to biuro było naszpikowane "pluskwami"!

    Przez bitą godzinę Terl zajęty był wyłącznie usuwaniem podsłuchu. Miniaturowe mikrofony, kamery guzikowe, urządzenia przeszukujące. Wszystkie przemyślnie poukrywane, wszystkie dokładnie nacelowane na jego biurko.

    Było ich trzydzieści jeden. Ciskał je na biurko. Przeliczył raz jeszcze. Trzydzieści jeden. Och, jakże ten zwierzak musiał się napracować! I jaki był głupi! Terl mógłby się założyć, że wszystkie inne detektory zostały usunięte z bazy.

    W końcu założył czystą bluzę. Ktoś ustawił pod ścianą całą skrzynię rondli z kerbango. Terl łypał na nią okiem. Już miał sobie pofolgować, gdy nagle pomyślał: "Jeszcze tylko jedna próba" i przejechał detektorem dookoła pomieszczeń. Detektor zajęczał. Szukał i szukał przez piętnaście minut, aż wreszcie znalazł. Był to mikrofon sprytnie wkomponowany w deseń guzika przy jego bluzie. Nosił go na sobie.

    Trzydzieści dwa.

    Sprawdził wszystkie swe ubrania. Żadnych "pluskiew". Pomyślał, że dobrze byłoby przyjrzeć się z bliska wszystkim kanałom. Wprawdzie detektor niczego w nich nie wykrył, ale któż to wie, czy się nie myli? Gdy jednak niechcący oparł się o ramę kanału, ta zaczęła się chybotać. Dosyć takich numerów! Mógł napuścić powietrza do wnętrza. Tandetna robota. Ale czegóż to można było się spodziewa?

    Jeszcze raz sprawdził wszystkie pomieszczenia. Potem stanął i wybuchnął śmiechem, gdy popatrzył na stojaki z różnymi częściami i zespołami. Każdy miał nad skrzynką wielką etykietkę z nazwą. A jedna z ukrytych w oprawce światła kamer guzikowych była nakierowana dokładnie na te etykietki. Głupi zwierzak!

    I wtedy nagle uświadomił sobie, że gdzieś musi być ulokowana jednostka zasilająca te "pluskwy" i retransmitująca z nich dane. Nałożył maskę i odszukał Larsa. Zaczęli przeczesywać korytarze, w górę i w dół. I oto była! Cała jednostka zasilająca, w pełni okablowana, znajdowała się wewnątrz szafki niszowej na gaśnice przeciwpożarowe. Wyciągnął ją na zewnątrz i wyłączył. Takie urządzenie mogło działać przez pół roku.

    A rejestratory? Dane musiały być retransmitowane do rejestratorów. Nie dalej niż paręset stóp. Wrócił do biura, wziął radio górnicze, włączył zasilacz i wkrótce wytropił rejestrator. Tuż za drzwiami garażu, przez które każdy mógł wejść i wyjść bez zbytniego zwracania na siebie uwagi i wymienić płytę. Głupi zwierzak! Wyłączył rejestrator i zabrał go ze sobą. Któż by się przejmował rejestratorami? Były teraz ślepe, ponieważ nie było żadnych "pluskiew", skąd mogłyby rejestrować dane.

    Uszczęśliwiony Terl wrócił do biura, zaryglował drzwi, ponownie sprawdził wszystko detektorem. Przepiękna cisza. Żadnych światełek. Cudownie. Nareszcie całkowite odcięcie się od świata. Założył nowe spodnie i buty. Otworzył rondel kerbango i rozsiadł się wygodnie na krześle, delektując się tym wszystkim. Do domu po bogactwo i władzę. Tam właśnie zamierzał się teraz udać. I tym razem przygotuje taką pułapkę, która pożre zwierzaka, gdy ten - wystarczy tylko - znajdzie się w jej pobliżu. Po blisko godzinnym nieróbstwie pomyślał, że lepiej byłoby, gdyby zabrał się do roboty.

    Najpierw rzeczy najważniejsze. Najlepiej będzie, jeśli obliczy, ile ma czasu na wykonanie całego zadania. A potem rozpocznie konstrukcję broni tak morderczej i śmiertelnej, że Towarzystwo używało jej tylko w krytycznych sytuacjach do niszczenia planet. Gdy się stąd odpali, całe to miejsce stanie się tylko kleksem na niebie.

    Podszedł do szafek w ścianie i otworzył fałszywe dno.

3

    Od czasu powrotu do zagłębia górniczego w Afryce Jonnie miał kłopoty z zaśnięciem. Przewracał się i wiercił na wielkim łożu Psychlosów w podziemnym pomieszczeniu bazy, z którego teraz korzystał. Czując się nieswojo w otaczającej go gorącej i wilgotnej ciemności, analizował po raz nie wiadomo który ostatnie wydarzenia, błędy, jakie zrobił, oraz zastanawiał się, co trzeba dalej robić. Wydawało się, że życie chłopca stanowiło zbyt wysoką cenę za informacje, które uzyskali.

    Sir Roberta nie było tu. Został w Szkocji, by zorganizować perymetr obrony przeciwlotniczej dla Edynburga. MacKendricka też nie było. Udał się w podróż do domu, aby dopilnować przenosin jego podziemnego szpitala do bardziej odpowiednich pomieszczeń, które teraz stały się dostępne, i żeby sprawdzić, jak sobie radzi jego asystent. Pułkownik Iwan przebywał w Rosji.

    Stormalonga zatrzymano w bazie, ponieważ obawiano się, że Psychlosi mogą się na nim mścić za to, że udawał Jonnie'ego w ostatnio przeprowadzonej akcji. Będąc bez zajęcia, Norweg zaczął zajmować się inwentaryzacją "latającego sprzętu mechanicznego" - nazwę tę albo skądś przyswojono, albo wymyślono dla samolotów. Dzięki tej inwentaryzacji Jonnie zaczął się domyślać, jaki naprawdę charakter miała ta afrykańska baza. Ponieważ wysyłano z niej na Psychlo bardzo małe ilości rudy - wyprażono przecież wolfram w pobliskiej kopalni - nie było w niej olbrzymich samolotów do transportu rudy. Paliwo i gaz do oddychania przywożono transportem naziemnym z filii górniczej w Lesie Ituri. Ale w tym afrykańskim ośrodku było wiele innych typów samolotów, Stormalong doszedł do wniosku, że spełniały one również funkcje obronne. Ze starych podręczników Psychlosów dowiedział się, że w przypadku ataku na centralną bazę w pobliżu Denver, z tej to afrykańskiej bazy miał być przeprowadzony kontratak, zaskakujący nieprzyjaciela.

    Stormalong był bardzo zaintrygowany odkryciem kilku typów latającego sprzętu mechanicznego, których nigdy przedtem nie widział i które nie były uwzględnione w podręcznikach Psychlosów. Nie były to samoloty bojowe w dosłownym znaczeniu. Były to maszyny dwuzadaniowe sprowadzone na Ziemię do wykonania jakichś specjalnych zadań, a potem, odstawione na tył hangaru i zapomniane - co było typową polityką Psychlosów. Wysłanie ich z powrotem na Psychlo było zbyt kosztowne lub sprawiało zbyt wiele kłopotów.

    Zgodnie z zapisami w ich książkach pokładowych używano ich do "wyławiania" olbrzymich ilości różnych obiektów orbitujących wokół tej planety. Niektóre metale znalezione w tych obiektach były wręcz bezcenne, ponieważ gdzie indziej występowały niezwykle rzadko.

    Przy odpowiednim uszczelnieniu wszystkich drzwi, każdy samolot bojowy mógł bez większych kłopotów polecieć na Księżyc i z powrotem, gdyż jego silniki teleportacyjne nie potrzebowały powietrza do wytwarzania siły nośnej. Ale nie były one przystosowane do "wyławiania" czegokolwiek z przestrzeni kosmicznej. Nie można było niczego włożyć do środka, ani niczego wyjąć z wnętrza samolotu bojowego podczas lotu w próżni. Dlatego zapewne w jakiejś fabryce na Psychlo lub na planecie kontrolowanej przez Psychlosów przystąpiono do przeróbki pewnej liczby bardzo ciężkich, opancerzonych samolotów szturmowych piechoty kosmicznej. Mając odpowiednie śluzy w kadłubie i zdalnie sterowane chwytaki, mogły podchodzić do dowolnego obiektu w przestrzeni kosmicznej, złapać go chwytakami i umieścić w ładowni. Jakieś szczątki odzyskanych w taki sposób obiektów wciąż jeszcze znajdowały się w ładowniach tych samolotów. Były to głównie kawałki, które się od nich poodłamywały, jak na przykład tabliczki z nazwami. Jedna z nich miała napis "NASA" i Stormalog próbował odnaleźć ją na liście planetarnej, ale mu się to nie udało. Dlatego też doszedł do wniosku, że musiało to kiedyś być coś lokalnego.

    Jonnie patrzył na te stare wraki z obojętnością. Uszczelnienia drzwi były zniszczone - nie można się przecież było spodziewać, by uszczelki przetrwały przez jedenaście wieków i wciąż jeszcze były sprawne. Każdy zawias i każde złącze kulowe w drzwiach i dźwigach było zbyt sztywne, by można się było należycie nim posługiwać. Były tam nawet jakieś pajęczyny. To były zupełne wraki. Ale Stormalong, mając do dyspozycji paru próżnujących mechaników, którzy niedawno zakończyli szkolenie, oraz trzech nadliczbowych pilotów, a do tego jeszcze w pełni wyposażone warsztaty - doprowadził wkrótce te wraki do stanu używalności. Po obu bokach kadłuba wymalował nawet palące się pochodnie, które, jak twierdził, były symbolem wolności. Jonnie musiał przyznać, że Stormalong był prawdziwym artystą. Ale prywatnie miał nadzieję, że taki symbol nie wróżył, iż ten samolot zwali się w dół w płomieniach.

    Nie znajdując u Jonnie'ego oczekiwanego entuzjazmu, zadowolony z siebie Stormalong zapytał:

    - Czy masz coś innego, co mogłoby polecieć i złożyć wizytę tym obiektom orbitującym na wysokości czterystu mil ponad nami?

    Już od paru dni na orbicie znajdowały się cztery błyszczące obiekty. Najpierw był jeden, potem dwa, a teraz cztery.

    - Złożyć im wizytę! - wykrzyknął skonsternowany Jonnie. Przecież ten samolot nie ma nawet dział!

    - Zamontowaliśmy je z powrotem - odparł Stormalong. I działa w nim teraz każdy ekran i każdy przyrząd. Było mnóstwo części zamiennych.

    - Lepiej oblataj go - powiedział Jonnie - i to z rakietochronem pod ręką!

    - Już to zrobiłem - rzekł Stormalong. - Wczoraj. Przyciski konsoli są nieco staromodne, ale samolot lata wspaniale.

    - No cóż, nie doleć tylko do tych obiektów!

    - Nie doleciałem - odparł Stormalong. - Zrobiłem im tylko parę zdjęć.

    Miał je przy sobie. Jedno z nich przedstawiało wielki statek kosmiczny w kształcie rombu z mnóstwem ryjowatych luf wielkokalibrowych miotaczy. Na drugim był cylinder z pokładem kontrolnym na przodzie i płaskim końcem. Trzecie przedstawiało obiekt wyglądający jak pięcioramienna gwiazda, na każdym jej wierzchołku znajdowało się coś w rodzaju działa. Czwarte zdjęcie pokazywało kulę otoczoną pierścieniem.

    - Hej! - wykrzyknął Jonnie. - To ostatnie zdjęcie odpowiada opisowi statku niewielkiego szarego człowieka. Tego, w którego uderzyłeś.

    - Co do joty - odparł Stormalong. - Znajdujemy się pod nadzorem.

    Jonnie dobrze wiedział, że znajdowali się pod nadzorem. Żaden z wrogów nie miał na to monopolu. Oni sami również przenieśli do Kornwalii kontrolę i system kierowania bezpilotowymi samolotami zwiadowczymi, a tu mieli dublujące rejestratory. Co parę godzin jeden z dwunastu takich samolotów, latających wolno wokół całego globu, przechodził nad centralną bazą górniczą w Ameryce. Rejestrowały one również obiekty na orbicie, ale obrazy te nie były zbyt dobre, gdyż urządzenia śledzące samolotów zwiadowczych były głównie skierowane do dołu. Naziemna obrona przeciwlotnicza znajdowała się także w pełnej gotowości bojowej. Ale była to marna obrona i Jonnie o tym wiedział.

    Tego wieczoru w ogóle nie mógł zasnąć. Dunneldeen spóźniał się z nadesłaniem pierwszych zapisów działalności Terla i Jonnie nawet jeszcze nie wiedział, czy w ogóle otrzymają jakiekolwiek zapisy. Wszelka korespondencja radiowa na ten temat była ściśle zakazana. Nic więc o tym nie wiedział.

    Zniecierpliwiony w końcu wstał i wyszedł na zewnątrz bary. Gorąco i parno. Gdzieś nad jeziorem zaryczał lew. Niebo było zachmurzone. Nagle zatęsknił za chłodnym powietrzem i widokiem gwiazd.

    W bazie znajdowało się parę samolotów bojowych w pełnej gotowości do alarmowego startu, ale stanowiły one trzon obrony na wypadek ataku. Pod ręką był jednak starodawny zabytek, który został odremontowany przez Stormalonga i który w świetle lamp bazy połyskiwał matowozielonym blaskiem. Pod wpływem impulsu, chcąc oderwać się od nękających go myśli, poszedł do dyżurnego oficera, powiedział mu, że chce się przelecieć i pobrał od niego kombinezon lotniczy oraz maskę tlenową.

    Urządzenia sterownicze były faktycznie nieco staromodne. Przyciski kompensacji siły nośnej były większe i umieszczone w innym miejscu. Spusty miotaczy zostały usunięte, by zrobić miejsce dla urządzeń sterujących dźwigiem. Założył rakietochron, zapiął pasy fotela, zamknął szczelnie wszystkie okna i wyprowadził starego wraka szerokim łukiem w niebiosa.

    Przebił się przez warstwę chmur i miał już nad sobą tylko gwiazdy. Latanie zawsze przyprawiało go o dreszcz podniecenia. Nie stracił go nigdy od owego uroczego dnia, gdy po raz pierwszy znalazł się w powietrzu. Ciemne niebo i jasne gwiazdy, połówka księżyca, tuż obok jakieś pokryte śniegiem szczyty, wychylające przez chmury swe korony ku nocnemu niebu. Jonnie czuł, że jego napięcie trochę zelżało. Po prostu lubił to. Z pewnością było teraz znacznie chłodniej. Z przyzwyczajenia omiatał wzrokiem ekrany. Jakieś migające punkciki! Popatrzył przez szyby kabiny. Na orbicie powinny być cztery obiekty. Nie, było ich pięć! Nowy obiekt zbliżał się do czterech starych, a wszystkie świeciły jaśniej niż gwiazdy. Około czterystu mil nad nim.

    Ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę, było poderwanie samolotu w górę i złożenie im "wizyty". Były tam nieznane statki kosmiczne, a on miał tu mało sprawdzony samolot. Nie miał żadnego wsparcia. I mimo że ten wrak mógł polecieć na Księżyc i z powrotem, Jonnie nie potrzebował teraz żadnych dodatkowych kłopotów.

    Ale może uda mu się zrobić lepsze zdjęcia. Robione w ciągu dnia zdjęcia Stormalonga były zamazane przez zbytnie natężenie ultrafioletu. Wzniósł się na wysokość dwustu mil i zbliżył do obiektów, zwracając głównie uwagę na odpowiednie przygotowanie rejestratorów obrazu.

    Co to było? Błysk z nowo przybyłego piątego statku? Tak. Jeszcze jeden błysk? Czyżby strzelali do niego? Nie, to piąty statek strzelał do jednego z czterech pierwszych, a ten odpowiedział ogniem! Zaczął szybko walić po starodawnych przyciskach sterowania i zmniejszył dystans do około stu pięćdziesięciu mil. Był tak pochłonięty uruchamianiem rejestratorów, że nawet nie uświadomił sobie, iż mknie w kierunku tych statków z maksymalną, hipersoniczną prędkością.

    Zadziwiające! Piąty statek i jeden z czterech faktycznie dostawały, co się im należało. Smugi strzałów z miotaczy tworzyły tafle niebieskozielonego światła poprzecinanego czerwienią. Błyskały pomarańczowe rozbryzgi trafień!

    Nagle uświadomił sobie, że stały się one strasznie wielkie na jego ekranach. Cyfrowy miernik odległości wyświetlał wciąż malejące liczby. Siedemdziesiąt pięć mil.

    W chwili gdy wcisnął na konsoli przyciski odwrotnego ciągu, wymiana ognia między statkami nagle ustała. Jonnie włączył przyciski na pełną moc i wyprowadził stamtąd swego wraka. To nie była jego wojna. Nie miał nawet pojęcia, czy jego miotacze były sprawne. Na wysokości około stu mil nad powierzchnią Ziemi zmniejszył prędkość opadania, a na wysokości około pięćdziesięciu mil przeszedł do lotu poziomego.

    Obejrzał się. Statki już do siebie więcej nie strzelały. Po prostu tam tkwiły. Wydawało się, jakby piąty, statek zbliżył się do pozostałych. Jonnie przecząco pokręcił głową. To nie była pora na robienie zwariowanych, lekkomyślnych rzeczy. Zrobił prawie dokładnie to, przed czym ostrzegał Stormalonga - poleciał z wizytą.

    Stary wrak, którym leciał, nagrzał się pod wpływem tarcia powietrza, a pokład samolotu był gorący. Gdyby faktycznie chciał polecieć tam do nich, powinien wziąć zwykły samolot bojowy, upewniwszy się przedtem, czy wszystkie uszczelki w drzwiach są sprawne. Sir Robert nie byłby zbyt dumny z niego!

    Jeszcze jeden migający punkcik na ekranach. Daleko w dole na wysokości stu tysięcy stóp. Lecący ze Szkocji czy z Ameryki ponad biegunem?

    Czy w kabinie było ciepło, czy też tylko mu się zdawało? Jonnie jak błyskawica runął w dół, by przechwycić i zidentyfikować lecący obiekt. Prztyknął w wyłącznik lokalnego kanału dowodzenia i usłyszał głos z nadlatującego samolotu:

    - Nie strzelaj! Ożenię się z twoją córką!

    To był Dunneldeen. Jonnie się roześmiał. Po raz pierwszy od czasu powrotu z Ameryki. Wykonał zwrot i pomknął za Dunneldeenem, bo Szkot już gnał z hukiem do znajdującej się w dole bazy.

4

   W niewielkiej szarej kabinie, niewielki szary człowiek ciężko wzdychał. Dokuczała mu niestrawność, a do tego sprawy wyglądały wystarczająco smutno i bez biorących się za łby wojaków. Był to jednak problem militarny, a nie polityczny, ekonomiczny czy strategiczny, więc nie zamierzał się do nich mieszać.

    Na czterech oddzielnych ekranach miał teraz cztery twarze. Gdyby przybyło jeszcze kilka statków, musiałby chyba polecić swemu oficerowi łączności, by wyciągnął ze składu więcej ekranów i ustawił je na stojaku w jego już i tak ciasnym biurze.

    Twarz pułkownika miała wściekły wyraz. Tolnep dopasowywał sobie okulary podnieconymi ruchami rąk.

    - I nie obchodzi mnie, że byłeś zaskoczony, widząc mnie tu. Nikt mnie nie poinformował, że nasze narody są w stanie wojny! Twarz Hawvina była fioletowa. Był to kolor, który Hawvinowie przybierali gdy byli bardzo rozjątrzeni. Kwadratowy hełm na owalnej głowie był zgnieciony od dołu, anteny zgięte. Jego bezzębne, ale wyposażone w ostre dziąsła usta były wygięte do góry, jakby zamierzał kogoś ugryźć.

    - Skąd mogłeś wiedzieć, kto z kim teraz walczy? Przecież jesteś już ponad pięć miesięcy poza bazą!

    Nadporucznik, dowodzący podobnym do gwiazdy statkiem Hocknerów, wyglądał nieco wyniośle z monoklem w oku i nadmierną ilością złotych galonów na mundurze. Podłużna, pozbawiona nosa twarz miała minę, która wśród jego ludu w systemie Duraleb uchodziła za pogardliwą.

    Bolbod był po prostu brzydki jak stara szkapa, i taki był zawsze. Wyższy i potężniejszy od Psychlosa, ale jakiś bezkształtny. Każdy się zastanawiał w jaki sposób mógł prowadzić statek, skoro jego "ręce" zawsze były zaciśnięte w pięści. Wysoki kołnierz swetra prawie dotykał do wielkiej czapki. Bolbodzi uważali, że noszenie jakichkolwiek odznak jest poniżej ich godności, ale niewielki szary człowiek wiedział, że był to major Poundon, dowódca statku kosmicznego w kształcie walca. Z pewnością miał złą opinię o wszystkich pozostałych, uważając ich za degeneratów.

    - No dobrze! - warknął Tolnep. - A więc, czy nasze rasy walczą ze sobą, czy nie?

    - Nie mam żadnych informacji na ten temat! - odparł Hawvin. - Ale to wcale nie znaczy, że nie walczą. I nie zdziwiłbym się, gdyby pokojowo nastawiony statek Hawvinów został nagle ostrzelany z flanki przez podkradającego się chyłkiem Tolnepa.

    - Wasza Ekscelencjo! - rzekł oschle Tolnep, włączając nagle do sporu niewielkiego szarego człowieka. - Czy ma pan jakieś informacje, że Tolnepowie i Hawvinowie są w stanie wojny?

    Był to problem militarny, ale znajdował się na pograniczu problemów politycznych.

    - Statek kurierski, z którym się tu spotkałem, nic na ten temat nie wspomniał - odparł ze znużeniem szary człowiek. Może ktoś z nich ma jakieś inne tabletki na niestrawność? Ale nie, nie przypuszczał, by mieli. Mello-gest był to jedyny obecnie wytwarzany lek przeciw niestrawności. Pragnął, by wreszcie przestali się kłócić.

    - A widzisz! - syknął pułkownik Tolnepów. - Nie ma żadnej wojny. A mimo to zjawiasz się tutaj i szczerbisz mi płyty pancerza w statku.

    - Czyżbym faktycznie poszczerbił ci płyty? - przerwał mu Hawvin z nagłym zainteresowaniem.

    - Halo! - zawołał nadporucznik Hocknerów. Halo, wy tam! Wróćmy do sprawy tego dziwnego samolotu przechwytującego. Co to był za samolot i kto go pilotował?

    - Nikt inny tylko Psychlos - prychnął Bolbod.

    - Wiem, stary - odparł Hockner, poprawiając monokl - ale nie mogłem go znaleźć w wykazie powietrznych statków wojennych Psychlosów.

    Pokazał do ekranu książkę rozpoznawania typów sprzętu zatytułowaną: "Typy znanych statków wojennych na Psychlo". Była napisana, oczywiście, w języku psychlo. Wszyscy oni znali psychlo i rozmawiali w tym języku, ponieważ nie znali swoich języków rodzimych.

    - Nie jest tu uwzględniony.

    Hawvin był zadowolony, że odwrócił uwagę od swego ataku na Tolnepa. Mimo to nadal był bardzo zaskoczony, skąd się tu wziął statek Tolnepów.

    - Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Bolbod był bardziej praktyczny.

    - Dlaczego zmienił kierunek i uciekł w momencie, gdy wstrzymałeś ogień?

    Dumali nad tym przez chwilę. A potem Hockner poprawił swój monokl i rzekł:

    - Wydaje mi się, że chyba już wiem! Przypuszczał, że nasza uwaga będzie rozproszona i że ta - tu prychnął - "bitwa" zniszczy któregoś z nas, a wtedy on będzie mógł zająć się uszkodzonymi resztkami.

    Dyskutowali przez chwilę na ten temat. Niewielki szary człowiek uprzejmie, ale bez zainteresowania przysłuchiwał się ich rozmowie. W końcu doszli do wniosku, że chyba właśnie o to chodziło. Samolot przechwytujący zbliżył się w gotowości do skorzystania z wyników "bitwy".

    - Myślę, że oni muszą być bardzo sprytni - zauważył Hockner. - Prawdopodobnie mają tu jeszcze inne samoloty przechwytujące, które czekają w gotowości bojowej.

    - Mógłbym go połknąć za jednym zamachem - powiedział Hawvin.

    - Mógłbym go rozwalić jednym ciosem - dodał Bolbod. Gdyby byli dość silni, to zjawiliby się tu już przed kilkoma dniami i roznieśli nas na strzępy. Nie myślę, by to byli Psychlosi, a nigdy nie słyszałem przedtem o żadnej rasie, która by miała znak pochodni na statku. Dlatego też twierdzę, że są bardzo słabi. I właściwie to nie wiem, dlaczego po prostu nie zmieciemy ich z powierzchni tej planety. Połączonymi siłami!

    Połączone siły - to była całkiem nowa idea. Trzech pozostałych zawsze uważało Bolbodów raczej za głupawych, choć silnych, lecz teraz spojrzało na jego twarz na ekranach z respektem.

    Nikomu z nas nigdy nie udało się w rzeczywistości przetrzepać porządnie skóry Psychlosom - powiedział Hockner. - Ale wydaje mi się, że to nie są prawdziwi Psychlosi. Dziwny statek, dziwne insygnia. Więc może faktycznie starczyłoby jedno popołudnie, by polecieć w dół i wspólnymi siłami...

    - Wytłuc ich wszystkich i podzielić łupy - dokończył Tolnep. To zahaczało już o problemy polityczne, więc niewielki szary człowiek powiedział:

    - A jeśli to są Psychlosi?

    Po to tu właśnie przybyli, by ustalić, do kogo należał ten obcy statek. W końcu doszli do jednogłośnego wniosku: będą działali połączonymi siłami. Każdy nowo przybyły zostanie do nich zaproszony. Poczekają na powrót statku kurierskiego, który został wysłany przez niewielkiego szarego człowieka, choćby trzeba było na to czekać wiele miesięcy. Gdyby przywiózł on wiadomość, że poszukiwaną planetę znaleziono gdzie indziej, wówczas "połączone siły" polecą w dół, wytłuką tam wszystkich i podzielą się łupami, by zrekompensować stracony czas. Nie ustalili systemu podziału łupów, gdyż każdy miał własne wyobrażenia na temat tego, co się stanie, gdy nadejdzie ten moment. Plan został przez wszystkich zatwierdzony.

    - A co będzie, jeśli okaże się, że to jest właśnie "ta" planeta? zapytał niewielki szary człowiek.

    Przemoc, przemoc, ci wojskowi nie potrafili o niczym innym myśleć, jak tylko o przemocy i śmierci.

    No cóż, zadecydowali, że był to swego rodzaju problem polityczny i że będą korygować swe postępowanie zależnie od rozwoju sytuacji. Ale jeżeli nawet była to właśnie "ta" planeta, to też prawdopodobnie będzie musiała zostać zniszczona, a więc można będzie zrealizować te same plany.

    Niewielki szary człowiek nigdy dotychczas nie widział, by niezależni dowódcy od wieków wrogich sobie statków doszli do trwałego porozumienia na jakikolwiek temat. Ale i nie były to zwyczajne czasy.

    Gdy powyłączali już wszystkie wideoekrany, niewielki szary człowiek sięgnął po kolejną pigułkę mello-gestu, by zmniejszyć uczucie niestrawności, lecz zaraz włożył ją z powrotem do buteleczki.

    Pomyślał, że poleci w dół i znów złoży wizytę tej starej kobiecie. Może ona ma jakieś antidotum na herbatę?

5

   W matowozielonej poświacie ekranów wizyjnych widać było tylko ich pochylone głowy. Znajdowali się w małym, przerobionym, obudowanym ołowiem pomieszczeniu składowym na najniższym poziomie afrykańskiej bazy górniczej. Jonnie po raz pierwszy oglądał owoce swej wcześniejszej pracy.

    Zapisy na dyskach zawierały dane z dziesięciu dni, więc same tylko dyski tworzyły pokaźną stertę. Dunneldeen wyjaśnił, że nie mógł przybyć wcześniej, gdyż mnóstwo pilotów właśnie kończyło szkolenie i trzeba było wykonać z nimi loty egzaminacyjne, a poza tym opuszczenie Ameryki przy takim nawale zajęć byłoby podejrzane. Przywiódł również do Afryki czternastu nowych pilotów, żeby Jonnie i Stormalong mogli przeszkolić ich tu w zaawansowanych lotach bojowych. Byli to dobrzy chłopcy - Szwedzi i Niemcy. Ker prowadził szkolenie operatorów maszyn na pełnym gazie; wydawało się, że każde plemię chciało mieć spychacz i platformy latające na autobusy. Brown Kulas sprzedawał plemionom sprzęt z pobliskiej bary górniczej, więc musieli mieć operatorów. Transportowce rudy były zajęte rozwożeniem maszyn po całym globie, więc trzeba było szkolić pilotów. Angus także przyleciał z Dunneldeenem, gdyż obawiał się, że kiedyś nie zdoła się powstrzymać i zastrzeli Larsa Thorensona. Miał na to ochotę za każdym razem, gdy go spotykał.

    Jonnie przejrzał pobieżnie zapis na dysku o przejmowaniu przez Terla swojego biura. Był zadowolony, że ich wysiłki faktycznie przyniosły oczekiwane rezultaty. Zainstalowali tam trzydzieści dwie fałszywe "pluskwy", a nawet zasilacze i rejestratory i oto Terl we własnej osobie rzucał je z łomotem na swoje biurko. I robił to z przekonaniem, że znalazł prawdziwe "pluskwy". Przeżył chwilę niepokoju, gdy zobaczył, że Terl najwyraźniej chce wykorzystać radio górnicze do wykrywania kanałów zasilających rejestratory, ale zaraz sobie uświadomił, że ich główny zasilacz pracował na falach gruntowych.

    Fałszywe dno w szafkach! Nie podejrzewał tego, gdyż wyglądały po prostu tak, jakby były opancerzone. I ta olbrzymia, gruba księga, którą Terl wyjął z szafki. Około trzech stóp szerokości, dwóch stóp wysokości i siedmiu cali grubości, a wydrukowana na najcieńszym papierze, jaki kiedykolwiek widział. Tysiące stronic!

    Każda stronica była podzielona na około czterdzieści kolumn. Najszersza kolumna po lewej stronie zawierała nazwy systemu, a pod nią wymienione były nazwy planet w tym systemie. W poszczególnych kolumnach - od lewej strony do prawej zawarte były dane dotyczące ruchu systemu, na przykład: prędkość i kierunek ruchu, precesja, moment obrotowy oraz masa i cechy słońca lub słońc, jeśli były podwójne lub potrójne.

    W kolumnach znajdujących się obok każdej planety tego systemu podane były: masa planety, okres jej obrotu, atmosfera, temperatura powierzchni, zamieszkujące ją rasy, koordynaty miast, względny szacunek minerałów przy użyciu symboli oraz ich wartość w Kredytach Galaktycznych, a także położenie zagłębi górniczych, jeśli takowe były.

    Wszystkie prędkości i kierunki ruchu odniesione były do środka tego systemu gwiezdnego, uważanego za zero na skali trójwymiarowego układu współrzędnych i wyrażone w jedenastkowym systemie numerycznym Psychlo, używającego cząstek jedenastu i potęg jedenastu.

    Wiele dni Terl siedział tam, przewracając jedną po drugie) stronicę księgi i wodząc pazurem wzdłuż kolumn. Przejrzał tak całą księgę. Mieli zarejestrowaną każdą jej stronicę!

    - Z wyjątkiem pierwszej stronicy - powiedział Dunneldeen. - Nie rozumiem kilku tych symboli, ponieważ są skrócone. Zobacz tylko, jakie te liczby są malutkie. Przejrzeliśmy je i stwierdziliśmy, że brak jest pierwszej stronicy. Doszliśmy do wniosku, że musi na niej być klucz do rozkodowywania symboli, a ponieważ Terl znał go na pamięć, więc nigdy do niego nie zaglądał. Ale popatrz tylko na ten ostatni zapis!

    Jonnie był nieco oszołomiony. Nie miał najmniejszego pojęcia, że istniało aż tak wiele zaludnionych systemów, nie mówiąc już o planetach. Wiele tysięcy! Trzeba by poświęcić miesiąc albo nawet i dwa na samo tylko ich policzenie! Szesnaście wszechświatów! A były to tylko te, którymi Psychlosi się interesowali. Trzeba było kilku tysiącleci, by nagromadzić taką masę skumulowanej wiedzy. Przyjrzał się bliżej pismu. Mógłby przysiąc, że było to Chinko. Ale wyszedł już trochę z wprawy.

    - Niektórych z tych symboli w ogóle nie rozumiem powiedział.

    - Właśnie próbuję ci to wytłumaczyć. Była to jedna z przyczyn naszego opóźnienia. Nie chciałem, żebyś siedział potem jak na rozżarzonych węglach, czekając na klucz do rozkodowywania symboli. Dlatego właśnie to my czekaliśmy. Popatrz tylko na ostatni zarejestrowany obraz.

    Jonnie spojrzał na ekran. Terl zrzucił niechcący na podłogę księgę, a wentylator przypadkowo odwrócił okładkę i oto była pierwsza stronica!

    Wszystkie symbole i podane ich znaczenia.

    - Mamy więc lokalizację i współrzędne teleportacyjne szesnastu wszechświatów! - rzekł Jonnie, a potem spytał rzeczowo: - Ale czego on szukał?

    Jonnie jeszcze raz puścił taśmę. Zarejestrowany na niej dźwięk, choć niezbyt pożyteczny, był stekiem bardzo kwiecistych przekleństw Psychlosa. Przez te całe dwa dni przed Terlem leżał arkusz czystego papieru. A teraz Terl o mało nie złamał pióra, w pośpiechu zapisując kartkę cyframi.

    Jonnie jeszcze raz zaczął przeglądać wcześniejsze dyski, uważniej przyglądając się kolumnom, wzdłuż których poruszał się pazur Terla. Podany u góry symbol wskazywał, że była to kolumna zatytułowana: "Czasy odpalania transfrachtu do i z Psychlo". Jonnie nareszcie rozumiał. Terl próbował znaleźć lukę czasową na Psychlo, tak by to, co chciał wysłać, nie weszło w kolizję z czymś innym wysłanym przez jakąś inną planetę. Jonnie przypomniał sobie z okresu swego szkolenia na maszynach że Psychlosi nie zmieniali tych tablic przez dziesięciolecia. Sądząc z liczby planet wysyłanych lub otrzymujących ładunki, platforma transfrachtu na Psychlo musiała pracować na okrągło dniem i nocą. Przyszło mu też na myśl, że na jednej planecie nie mogło być dwóch czynnych platform ze względu na interferencję. Najbliższa platforma transfrachtu nie mogła się znajdować bliżej niż pięćdziesiąt tysięcy mil, a ponieważ średnica Psychlo wynosiła około dwudziestu pięciu tysięcy mil, więc musieli mieć tylko jedną platformę.

    A zatem, jeśli Terl nie chciał mieć kolizji z przybywającym ładunkiem rudy lub wysyłanym komuś wytopionym metalem czy też sprzętem wojskowym, to musiał bardzo precyzyjnie wyszukać lukę w czasie.

    Jeśli odpalało się rudę lub inny ładunek, to można się było szybko z tym uporać, ale transfracht personelu wymagał znacznie dłuższego czasu, by nie ulegli oni wstrząsowi. A Terl nie zamierzał ryzykować własnej szyi.

    Liczba, którą z takim obrzydzeniem - omal nie łamiąc pióra nakreślił na papierze, stwierdzała: "Dzień 92".

    Został zmuszony do wybrania terminu odległego o ponad pięć miesięcy od chwili obecnej. Z ilości wypitego przez niego kerbanga widać było, że jest wściekły na samą myśl o spędzeniu czasu na "tej przeklętej planecie" - jak zapisały to rejestratory dźwięku i myśl ta przyprawiała go o mdłości.

    Musiał wybrać datę następnego półrocznego odpalenia z Ziemi. I w końcu, gdy minął kolejny dzień, pogodził się z tym. Spodziewając się, że następne dyski będą zawierały zapis rozpoczęcia obliczeń i konstrukcji obwodów konsoli transfrachtu, Jonnie był zdumiony, że ich tam nie znalazł.

    Terl podszedł do drugiej szafki i otworzył jej tylną ściankę. Obydwiema łapami wyjął stamtąd jakiś pakunek. Wydawało się, że jest on bardzo ciężki. Rozwinął opakowanie, a potem wziął w łapę tak wielkie szczypce, że można by nimi podnieść olbrzymi kamień. Zmniejszył ich rozstęp do około jednej czwartej części cala i sięgnął do środka pakunku. Początkowo na zdjęciach nie można było dostrzec, co wyjmuje. Potem to coś upuścił niechcący na podłogę. Przekleństwo Terla było bardzo dosadne. Sięgnął szczypcami i podniósł szary przedmiot o wymiarach grochu. Przez moment widać było miejsce na podłodze, na które to coś upadło. Jonnie zatrzymał klatkę obrazu. Metalowa podłoga była głęboko wgnieciona. Terlowi udało się podnieść szczypcami z zagłębienia w podłodze malutki przedmiot, co było zadaniem trudnym. Przeniósł go na tył pokoju i położył z boku na stole. Jonnie szybko liczył w myślach. Wiedział mniej więcej, jaką siłę miał Terl. Wysiłek, z jakim podniósł z podłogi przedmiot, wskazywał, że ciężar tego obiektu o wymiarach grochu - po odjęciu ciężaru wielkich szczypiec - wynosił na chybił trafił około siedemdziesięciu pięciu funtów.

    Jonnie zabrał się do pracy. Zawołał Angusa i kazał mu podłączyć do monitora analizator minerałów, a sam poszedł poszukać książki kodowej metali. Przez następne trzy godziny próbowali odnaleźć ten metal. Nie było go jednak tam! W żadnej ze swych książek kodowych Psychlosi nie wymienili ani tego metalu, ani jego stopów. Mieli więc do czynienia z metalem, którego Psychlosi nigdzie nie opisali. Uwzględniając jego ciężar i objętość oraz posługując się tabelami okresowego układu pierwiastków, Jonnie próbował oszacować liczbę atomową. Ziemskie tabele były w ogóle bezwartościowe. Ten pierwiastek musiałby znajdować się znacznie poniżej ostatniego rzędu pierwiastków. Przeglądał więc tabele okresowego układu pierwiastków Psychlo, tak różne od tabel ziemskich. Było tam mnóstwo pierwiastków o liczbach atomowych równych lub nawet większych od tego, ale jeśli nie znało się jego nazwy...? Jonnie nagle uzmysłowił sobie, że jeśli nie było go w książkach analitycznych, to prawdopodobnie nie było go również i w tabeli okresowego układu pierwiastków Psychlo.

    - Chciałbym trochę lepiej znać się na tym -westchnął Jonnie. - Ależ chłopcze - rzekł Dunneldeen - uważam, że jesteś bardzo mądry. Ja już przed dwiema godzinami przestałem cokolwiek rozumieć.

    Jonnie wyjaśnił:

    - To są liczby atomowe. Atom jest rzekomo zbudowany z jądra zawierającego cząstki energii, z których część jest naładowana dodatnio, a część jest pozbawiona ładunku elektrycznego. Liczba dodatnio naładowanych cząstek stanowi właśnie to, co jest nazwane "liczbą atomową", a razem z cząsteczkami nie naładowanymi tworzy "ciężar atomowy". Wokół jądra znajdują się również ujemnie naładowane cząsteczki, elektrony, które krążą dookoła po tak zwanych pierścieniach lub powłokach choć nie jest to ani jedno, ani drugie. Są to raczej obwiednie. Jądro wraz z otaczającymi je, ujemnie naładowanymi cząstkami tworzy różne pierwiastki. To mniej więcej wszystko co - nadmiernie upraszczając - można powiedzieć o okresowym układzie pierwiastków. Ale starożytny człowiek tu na Ziemi skonstruował swe tabele, biorąc za podstawę tlen i węgiel, gdyż jak sądzę, te właśnie pierwiastki były dla niego ważne. Człowiek jest przecież silnikiem tlenowo-węglowym. Natomiast Psychlos ma inny metabolizm i dla uzyskania energii spala inne pierwiastki, a więc i tabela pierwiastków jest również inna. Co więcej, Psychlosi działali w wielu wszechświatach i mieli dostęp do metali i gazów, o których starzy ziemscy naukowcy nigdy nawet nie słyszeli. Starożytni naukowcy na Ziemi pominęli także fakt, że odległości pomiędzy jądrem a pierścieniem oraz między pierścieniami są zmienną niezależną. Dlatego więc nie mogli sobie uświadomić, że jądro i pierścień w określonej odległości od tego jądra może stać się zupełnie czymś innym, jeśli ta odległość ulegnie zmianie. Skapowałeś to? Ale najważniejsze teraz jest to, co on zamierza? To nie jest część składowa urządzeń transfrachtu!

    Przeglądali pozostałe taśmy, Terl miał takie podejście do metalu jak człowiek do papieru - łatwo się nim posługiwał. Zmusił Larsa, by dostarczył mu arkusz stopu berylowego i aż rozbolały ich uszy, od przekleństw Terla, gdy Lars nie mógł go nigdzie w bazie znaleźć. Terl klnąc powiedział mu, że ten ... materiał był używany na płyty poszycia pojazdów, więc żeby poszedł do tego ... garażu, dobrał się do tych ... części zamiennych Zzta i przyniósł mu ten ... arkusz materiału!

    Lars wkrótce przytruchtał z powrotem, dysząc tak, że zostało to zarejestrowane na ścieżce dźwięku. Przyniósł arkusz stopu berylu, który aż dudnił, falując na wszystkie strony. Terl wykopał Larsa i zaryglował drzwi.

    Zrobili szybką analizę metalu i nawet Dunneldeen nie miał trudności z rozpoznaniem. W skład stopu wchodził beryl, miedź i nikiel, a arkusz był szorstki, niepolerowany.

    Na klatkach zapisu było widać, jak Terl wziął nożyce i ciął arkusz po mistrzowsku. Następnie pozaginał krawędzie. Wyżarzył je, a końce krawędzi związał molekularnie. I miał już świetnie dopasowaną pokrywę. Na wierzchu przymocował niewielką gałkę, by można było ją podnosić. Następnie wyciął otwór w dnie skrzynki i umieścił tam przykręconą śrubami płytę z małym judaszem. Zaczął się śmiać, więc łatwo było zgadnąć, że szykuje coś wstrętnego. Gdy skończył, wyszła z tego całkiem ładna skrzynka. Wypolerował ją dokładnie, więc wyglądała jak cenna szkatułka, cała w złotym kolorze. Śliczna! Miała kształt heksagonu i każda z jej sześciu ścianek bocznych i rogów była geometrycznie precyzyjna. Prawie dzieło sztuki. Pokrywa zdejmowała się bardzo łatwo. Skrzynka miała około stopy odstępu pomiędzy ścianami bocznymi, a jej wysokość wynosiła około pięciu cali.

    Następnego dnia Terl zajął się wnętrzem skrzyni. Wykonał kilka prętów zaopatrzonych w precyzyjnie wykonane zawiasy, dość zawikłane technicznie. Zamontował je do skrzynki i sprawdził działanie. W każdym z sześciu rogów skrzynki znajdował się teraz zaopatrzony w zawiasy pręt, który był jednocześnie przymocowany do pokrywy. Gdy podnosiło się pokrywę, wówczas pręty przesuwały tuleje - na razie puste - do środka skrzynki. Sprawdził to kilka razy i jeszcze głośniej się śmiał, zaglądając do wnętrza przez otwór w dnie skrzynki. Pokrywa odchodziła bardzo gładko; każdy z sześciu prętów przesuwał pustą tuleję do środka.

    Potem zaczął ganiać Larsa w poszukiwaniu różnych materiałów. Analizator stwierdził, że były to po prostu zwykłe pierwiastki: żelazo, krzem, sód, magnez, siarka i fosfor.

    Dlaczego? W jakim celu?

    Jonnie wertował przez ten czas niektóre podręczniki. Sód, magnez, siarka i fosfor miały wspólną cechę. Były używane do wytwarzania materiałów wybuchowych. Jonnie nie uważał jednak, by ta kombinacja kiedykolwiek eksplodowała, ponieważ wszystko to już na wcześniejszych klatkach .zapisu leżało razem na stole, . tuż obok siebie i nie eksplodowało. Zelazo i krzem? Jak się wydawało, były to faktycznie bardzo powszechne pierwiastki zarówno w skorupie, jak i w jądrze Ziemi.

    Następne klatki zapisu przejrzał z pewnym lękiem. Co by było, gdyby Terl zrobił coś z tych materiałów i ukrył to gdzieś na zewnątrz, a oni nie mogliby odnaleźć? Co ten diabeł zamierzał? Terl mógł już pomieszać te pierwiastki! I ten dziwny minerał o rozmiarach grochu gdzieś zniknął! Jonnie zaczął cofać klatki filmu.

    Terl wziął w łapę ten ciężki kawałek dziwnego metalu, zmierzył go, a potem zawinął i schował z powrotem do szafki o podwójnym dnie. W miejscu, gdzie metal leżał, było teraz wgłębienie! Zrobił klamrowy uchwyt, który miał utrzymać ten groch w środku skrzynki. Ale go nie włożył do uchwytu, gdyż groch znajdował się w szafce. Potem zaczął napełniać tuleje sześcioma zwykłymi pierwiastkami. Gdyby ktoś otworzył pokrywę, wówczas wszystkie pręty przesunęłyby wypełnione tuleje do środka. Tuleje zetkną się ze sobą oraz z tym kawałkiem metalu.

    Po ich wcześniejszej bitwie, Jonnie zapoznał się trochę z problemami promieniowania i energii jądrowej pierwiastków. Wiedział więc, że chcąc rozpocząć reakcję łańcuchową, trzeba po prostu pobudzić atomy. Terl jednak nie zajmował się promieniowaniem uranu. Nie mógłby tego robić, ponieważ promieniowanie powodowało stymulację gazu do oddychania!

    A więc ta przypominająca groch mała rzecz musiała powodować stymulację znacznie mocniejszą. Znając Terla, będzie to bardzo śmiercionośne. Jonnie był pewien, że jeśli ten ciężki kawałek metalu w kształcie grochu znajdzie się w środku pudełka, a ktoś otworzy pokrywę i wszystkie metale w tulejach zetkną się ze sobą i z tym grochem, to wtedy stanie się coś upiornego.

    Terl schował piękną skrzynkę do szafki, uporządkował biurko i otworzył książkę matematyczną zatytułowaną: "Równania sił", która nie miała nic wspólnego z teleportacją. Cóż on takiego teraz zamierzał?

    I na tym zapisie kończył się ostatni dysk.

    Ich zegarki wskazywały już południe; przeglądali filmy bez przerwy od wielu godzin.

    - Teraz już wiem, kto stworzył szatana - powiedział Dunneldeen. - Miał na imię Terl.

6

    Ponieważ wydawało się, że Terl zajął się innymi rzeczami niż teleportacja, więc i Jonnie zwrócił chwilowo swą uwagę na inne rzeczy.

    Nie stracił jeszcze zupełnie nadziei na rozwikłanie tajemnic technologii Psychlo dzięki wyleczeniu i współpracy ze strony pozostałych Psychlosów. Gdyby tylko można było wyjąć z głowy Psychlosa, wyszkolonego inżyniera, te dwa kawałki metalu, wówczas część tajemnic zostałaby prawdopodobnie ujawniona i rozwiązana, a ich rozwiązanie dałoby im znacznie lepsze możliwości kontrolowania przyszłości planety.

    Doktor MacKendrick wrócił ze Szkocji. Jeden czy dwóch członków załogi afrykańskiej bary zgłosiło się do niego z objawami choroby, którą MacKendrick określił jako malarię przenoszoną przez moskity. MacKendrick sprowadził z południowej Ameryki "korę drzewa Chinchona", kazał wyczyścić wszystkie zbiorniki wody stojącej w bazie i pozakładać siatki na wloty powietrza. Wydawało się, że sytuacja została opanowana.

    Jednakże trójki pozostałych Psychlosów, którzy byli pacjentami MacKendricka, nie można było tak łatwo wyleczyć jak tych chorych na malarię. Ich stan wcale się nie poprawiał. Z trudem utrzymywano ich przy życiu.

    Trzydziestu trzech żywych Psychlosów z bary w Ameryce przybyło bez przeszkód do Afryki i zostało umieszczonych w zawczasu przygotowanym pawilonie szpitalnym. O ich losie złożono formalny raport, jakoby "zaginęli na morzu w wyniku katastrofy samolotowej".

    Ale doktor nie robił zbytnich nadziei, że uda mu się wydobyć z ich głów kawałki metalu.

    - Próbowałem wszelkich sposobów, jakie tylko mogłem wymyślić - powiedział Jonnie'emu pewnego wieczoru w swym podziemnym pawilonie chirurgicznym afrykańskiej bazy - ale nie można do nich dotrzeć przez skomplikowaną strukturę czaszki bez poważnego jej uszkodzenia. Wszystkie próby przeprowadzone na zwłokach Psychlosów wykazały jasno, że poważnemu uszkodzeniu ulegają przy tym złącza kości czaszki, a ważne nerwy mózgowe zostają przerwane. Kawałki metalu zostały włożone do miękkich czaszek nowo narodzonych niemowląt i już w parę miesięcy później czaszki tak stwardniały, że usunięcie metalu było niemożliwe. Będę nadal prowadził próby na zwłokach Psychlosów, ale nie mogę ci robić żadnych nadziei, na efekt mej pracy.

    Jonnie wyszedł ze spotkania z doktorem z postanowieniem, że musi wymyślić jakieś rozwiązanie tego problemu. Wydawało mu się, że w ostatnim czasie miał znacznie więcej problemów niż ich rozwiązań. Czuł, że jeśli tym razem szybko nie wpadnie na jakiś pomysł, wówczas rasę ludzką można będzie spisać na straty.

    Usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Właśnie przechodził obok pomieszczeń, w których ulokowano nowo przybyłych Psychlósów, więc zatrzymał się i podszedł do drzwi wejściowych. W drzwiach znajdowało się małe oszklone okienko.

    To była Chirk!

    Nigdy nie miał nic przeciwko Chirk. Chociaż była roztrzepana i skłonna do wyciągania fałszywych wniosków, ale w czasach, gdy się z nią widywał, nigdy się ze sobą nie kłócili.

    - Jonnie - powiedziała Chirk - chciałam ci podziękować, że nas uratowałeś.

    Jonnie uświadomił sobie, że ktoś musiał to Psychlosom powiedzieć, być może Dunneldeen.

    - Kiedy pomyślę, co ten straszny Terl zamierzał zrobić wymordować nas wszystkich, wiesz - to aż mi futro trzaska! Zawsze uważałam, że jesteś bystry, Jonnie. Wiesz o tym. Dlatego wiem, że to ty ocaliłeś nam życie.

    - Nie ma za co dziękować - powiedział Jonnie. - Czy mogę ci w czymś pomóc?

    Faktycznie, wyglądała na przygnębioną. Nie miała ubrania, tylko była owinięta w jakąś szmatę, a całe futro było zbite w kłaki.

    - Nie - odparła Chirk. - Po prostu dziękuję ci.

    Jonnie był już w połowie korytarza, gdy nagle uświadomił sobie dziwne słowa Chirk. Psychlos, który jest wdzięczny i niczego nie chce? Wyrażający uznanie? Niemożliwe! Wprawdzie niewiele miał do czynienia z kobietami z Psychlo, nie było ich tu zbyt wiele, ale wdzięczny Psychlos? Nigdy!

    Zadziałał szybko. W dziesięć minut później mieli już ustawiony analizator minerałów, a po dwudziestu gotową odpowiedź. Chirk nie miała w głowie żadnego przedmiotu z brązu. Miała natomiast srebrną kapsułkę. Przebadali wszystkie kobiety, które przywieziono z bazy w Ameryce i po przebadaniu ich analizatorem ustalili, że żadna nie miała w mózgu przedmiotu z brązu, natomiast wszystkie miały srebrne kapsułki, takie same jak Chirk.

    Dwóch pilotów natychmiast wystartowało do pokrytej chmurami kostnicy w górach, zabierając ze sobą okutanego w futro MacKendricka, i wkrótce ustalili - pracując w lodowatych podmuchach przenikliwego wiatru - że mają tam zwłoki trzech kobiet z Psychlo.

    Wieczorem MacKendrick zaprezentował Jonnie'emu i Angusowi zupełnie inną kapsułkę, którą wyjął z ciała przywiezionej z kostnicy kobiety z Psychlo. Dokładne badanie wykazało, że miała ona mniej skomplikowane uzwojenie wewnętrzne, ale to było wszystko, co mogli na ten temat powiedzieć.

    - Nie wydaje mi się, aby to również można było wyjąć z ich czaszek - powiedział doktor MacKendrick. - Struktura czaszki kobiecej jest jeszcze bardziej skomplikowana niż czaszki męskiej. Mogę tylko powiedzieć, że prawdopodobnie, gdy się kapsułka uaktywni, wówczas wysyła innego rodzaju sygnał niż kawałek brązu.

    Doszli do wniosku, że u kobiet z Psychlo brakowało czynnika okrucieństwa, który był stymulowany w głowach mężczyzn przez przedmioty z brązu, więc następnego ranka Jonnie przeprowadził z Chirk jeszcze jedną rozmowę.

    - Czy chciałabyś dostać pracę? - zapytał.

    Cóż, to byłoby cudowne. To tylko potwierdziło, że był bystry. Ponieważ ona nie mogła teraz wrócić na Psychlo. Terl zapaskudził jej akta w Towarzystwie i dlatego nigdy już jej nie zatrudnią. Jeśli więc Jonnie przyrzeknie, że nie odeśle jej z powrotem na Psychlo i będzie płacił normalną pensję wynoszącą dwieście Kredytów Galaktycznych miesięcznie, to z chęcią podejmie pracę, bo już dostawała obłędu z nieróbstwa i braku kosmetyków.

    Już od dłuższego czasu zbierali Kredyty Galaktyczne z biur finansowych Towarzystwa, z portfeli martwych Psychlosów, z kas w kantynach i nazbierali w ten sposób parę milionów kredytów. Było to więc możliwe do załatwienia. Ubili zatem interes.

    Chirk wypuszczona na wolność tylko z maską do oddychania i wartownikiem dla ochrony szybko znalazła w jakimś magazynie kilka jardów materiału na ubranie, a potem, nie bacząc na krokodyle, wzięła kąpiel w jeziorze. Następnie poprosiła, aby wpuszczono ją do pomieszczenia, w którym gromadzono próbki minerałów. Wzięła stamtąd trochę białego gipsu, włożyła go do moździerza i roztarła na drobny proszek. Do retorty z miedzią dodała trochę kwasu, wygotowała to wszystko, wypłukała pozostałości i zmieszała z niewielką ilością czystego smaru silnikowego. Odrobinę czerwonej farby do malowania traktorów ściemniła aż do połyskującej purpury poprzez gotowanie i dodanie zwykłego barwnika, a potem wlała do niej trochę rozcieńczalnika o cierpkim zapachu. Potem poszła do warsztatu krawieckiego, gdzie skroiła i zespawała uniform do pracy. Znalazła gdzieś resztki materiału na siedzeniach pojazdów, z których wykroiła i zespawała parę rozszerzonych u góry butów, a potem poprosiła, by zaprowadzono ją do jej pokoju.

    Wkrótce potem wyszła z niego najbardziej stylowa kobieta z Psychlo, jaką kiedykolwiek świat widział. I chociaż maska do oddychania zakrywała trochę jej twarz, to jeśli się uważniej spojrzało w powleczony ołowiem wizjer maski, można było zobaczyć, że miała połyskujące zielenią wargi, jaśniejącą bielą kość nosową oraz białe i zielone pierścienie wokół powiek. Jej pazury miały kolor błyszczącej purpury. Biały uniform zakończony u góry rozszerzającym się złotym kołnierzem ozdobiony był złotego koloru szerokim pasem. Na nogach miała złote buty z pomalowanymi na purpurowo zelówkami.

    Tak wystrojona Chirk poprosiła, by zaprowadzono ją do pomieszczenia, w którym trzymano pozostałe kobiety z Psychlo. Wkrótce też dowódca bazy został zasypany prośbami o dalsze kontrakty po dwieście Kredytów Galaktycznych miesięcznie oraz ubrania. Jonnie nie spodziewał się zbyt dużej pomocy ze strony tych kobiet, tymczasem niespodziewanie ją otrzymał. Wkrótce miał mieć z nimi trochę kłopotu, lecz początek był wręcz rewelacyjny.

    Chirk wybrała się na poszukiwanie pewnego gatunku iłu. W tej okolicy było mnóstwo iłu, lecz ona szukała określonego gatunku. Pytlowała do Angusa podczas całej drogi. Niosła pod pachą ważący dwieście funtów analizator, jakby to była torebka. Jonnie spostrzegł ich, gdy chodzili po skraju trzęsawiska. Postać Angusa była dziwnie pomniejszona przez wymiary tej ważącej osiemset pięćdziesiąt funtów kobiety. Za nimi podążało dwóch wartowników, głównie dla ochrony przed dzikimi zwierzętami.

    Jonnie podszedł do nich. Chirk szukała swego iłu. Wbijała w grunt łopatkę, kładła odrobinę iłu na płytę analizatora, a potem potrząsała głową i szła dalej. Nie wydawało się, ,by do tej pory znalazła to, czego szukała.

    Jonnie zauważył dziwne zachowanie dzikich zwierząt. Gdy on był w lesie, dzika zwierzyna ignorowała go. Ale koło Chirk nie było żadnej dzikiej zwierzyny w zasięgu wzroku. Ani słonia, ani lwa, ani jelenia, ani nic! Wywnioskował więc, że przyczyną tego musi być zapach Psychlosów. Kiedyś zwierzyna uciekała, zwietrzywszy zapach człowieka, ale przez minione stulecia musiała zmienić swoje instynkty. Teraz uciekała od Psychlosów na odległość wielu mil. A przecież Psychlosi nie urządzają masowych polowań. Jaka zatem była przyczyna tego panicznego strachu zwierząt?

    - Och, mężczyźni z Psychlo - powiedziała Chirk, wciąż zajęta swoją łopatką i analizatorem - te niedorzeczne stworzenia tropią tylko jedno zwierzę, idą jego śladem, osaczają go ze wszystkich stron, a potem siadają dookoła i zabijają je powoli, co czasem zabiera im nawet trzy dni. Ale nie można zbyt często dostać trzech dni wolnego. Nie w tym Towarzystwie. Ci mężczyźni to strasznie nierozsądne stworzenia.

    Jonnie nie wyjaśnił jej, co powodowało, że byli "nierozsądni". Po jakimś czasie Chirk znalazła swój ił. Napełniła nim wiadro górnicze i z łatwością poniosła z powrotem do bazy dwieście funtów ważący analizator i czterysta funtów iłu.

    Włożyła ił do szklanych butli, dodała jakichś kleistych, zielonych i ciekłych artykułów spożywczych, a potem wypłukała ił. Przekazała butle MacKendrickowi, który popatrzył na nie ze zdziwieniem.

    - Posmaruj tym rany, ty niemądre stworzenie - powiedziała Chirk. - Jak mogłeś przypuszczać, że wyleczysz rannych Psychlosów, jeśli nie zastosowałeś antywirusa! Każde dziecko o tym wie!

    MacKendrick pojął swój błąd natychmiast. Jego dotychczasowe leczenie było nastawione na zwalczanie bakterii w organizmach, które miały podstawową strukturę wirusową. W ciągu następnych trzech dni wszyscy jego pacjenci Psychlosi zaczęli się czuć lepiej, ich ropiejące rany zaczęły się zabliźniać i wydawało się, że wkrótce będą mieli trzech kompletnie wyleczonych rekonwalescentów.

    Chirk wzięła się za porządkowanie biblioteki. Zaszokowało ją wręcz, że książki nie były poukładane, lecz walały się po całym pomieszczeniu. Przez dwa dni nie robiła nic innego, tylko układała je na półkach. Pomagały jej w tym inne kobiety, które również wzięły się za porządkowanie byłych pomieszczeń sypialnych Psychlosów.

    Pewnego dnia Jonnie pracował w starym baraku operacyjnym Psychlosów, gdy nagle zjawiła się Chirk.

    - Twoja biblioteka - oświadczyła - znajduje się w opłakanym stanie. Brakuje w niej wielu książek. Zgodnie z regulaminem Towarzystwa, w każdej bazie górniczej musi być pewien zestaw książek, a z tego formularza możesz wywnioskować, że tutejszy bibliotekarz był bardzo niedbały, za co powinien otrzymać naganę. Ale ponieważ ja teraz pracuję dla ciebie, więc wypełniłam formularz 2.345.980-A. Jeśli złożysz to zamówienie na Psychlo, to przyślą ci brakujące tytuły już następnym transfrachtem. To bardzo poważna sprawa. Niekompletna biblioteka!

    I chociaż Chirk nie pracowała teraz dla Towarzystwa, to formularz na pewno wypełniła prawidłowo.

    Jonnie nie miał pojęcia o istnieniu takiego formularza. Kątem oka spojrzał na wykaz i nagle aż zadrżał. W wykazie figurowały dwa tytuły: "Tablice rozpoznawcze wojennych statków kosmicznych wrogich ras" i "Indywidualne możliwości bojowe wojsk skatalogowane przez obce rasy".

    Chirk wróciła do układania książek na półkach w określonym porządku, a Jonnie w ciągu paru minut posłał trzydziestu ludzi do bazy w poszukiwaniu tych dwóch tytułów. Dzięki tym książkom mogli zostać zidentyfikowani tam w górze nieproszeni "goście" i mogły też istnieć jakieś środki obrony!

    Tego ranka powrócił ze Szkocji Sir Robert i to właśnie on rozwiązał problem..

    - Jonnie, ta grupa tutaj nie miała pojęcia, kto ich atakuje. Ktokolwiek był dowódcą, na pewno gorączkowo przekopywał się przez te książki. Czy szukałeś ich przy zwłokach?

    I tam właśnie one były! W plecaku, przy zagrzebanych w górskim śniegu zwłokach byłego właściciela kopalni. Zaledwie trzy godziny później wiedział już - porównując własne i Stormalonga zdjęcia statków kosmicznych z danymi zawartymi w książkach że ma do czynienia z Tolnepami, Hocknerami, Bolbodami i Hawvinami. I wiedział też, że są bardzo niebezpieczni. W książkach nie było jednak żadnej wzmianki na temat kulistego statku z otaczającym go pierścieniem ani na temat rasy niewielkiego szarego człowieka.

    Następnego dnia jego dobre stosunki z Chirk się nagle skończyły. Chirk wykonywała swe obowiązki bardzo dobrze, ale Jonnie popełnił błąd. Siedziała przy swoim biurku w bibliotece, robiąc jakieś wykazy. Jonnie patrzył na leżący przed nim arkusz papieru, który właśnie pokrył liczbami. Liczby dotyczyły odległości od Ziemi do najbliższych wrogich baz oraz prędkości rozwijanych przez różne typy obcych statków kosmicznych. Miały one różne rodzaje napędu. Większość zużywała energię akumulowaną ze słońc, ale czyniła to w odmienny sposób. Jonnie próbował wyliczyć, o ile miesięcy owe statki były oddalone od swych macierzystych baz. Wykaz Terla dotyczący nie zamieszkanych planet nie zawierał wszystkich systemów lub słońc, lecz tylko te, którymi byli zainteresowani Psychlosi.

    Jonnie był zaskoczony informacją, którą znalazł w jednej z książek Psychlosów, że tylko w tej galaktyce znajdowało się czterysta miliardów słońc, a cały ich wszechświat zawierał ponad sto miliardów galaktyk. Tymczasem on miał szesnaście wszechświatów do sprawdzenia. Znacznie łatwiej było obliczyć odległość do baz wrogich statków. Odległość od Ziemi do środka tej galaktyki wynosiła około trzydziestu tysięcy lat świetlnych. A każdy rok świetlny liczył około sześciu bilionów mil. Każdy z tych nieprzyjacielskich statków w taki czy inny sposób przekraczał prędkość światła, ale konieczne było wyliczenie, o ile ją przekraczał, w stosunku do jakiej bazy i gdzie się ona mieściła.

    Było tu strasznie dużo arytmetyki psychloskiej. Jonnie więc spytał Chirk:

    - Czy mogłabyś mi pomóc w tych wyliczeniach?

    Przez minutę patrzyła na niego zupełnie bez wyrazu. Potem powiedziała:

    - Nie wiem, jak to się robi. Jonnie uśmiechnął się.

    - To tylko arytmetyka. O tu, pokażę ci, jak...

    Oczy Chirk stały się szkliste. Zwaliła się do przodu w poprzek biurka. Nie reagowała na nic. Była nieprzytomna. Musieli sprowadzić podnośnik widełkowy, zawieźć ją do pokoju i położyć do łóżka.

    Trzy dni później MacKendrick powiedział:

    - Jest po prostu w stanie śpiączki. Być może z czasem wyjdzie z tego. Wydaje się, że przeżyła ciężki szok.

    I chociaż Jonnie miał z tego powodu wyrzuty sumienia, to jednak teraz wiedział, czym była w głowach kobiet z Psychlo ta srebrna kapsułka. Nie wolno ich było nigdy uczyć matematyki! Matematyka musiała być więc kluczem do całego imperium Psychlo. Jonnie oprócz arytmetyki, nie mógł także rozeznać się w ich równaniach. Wydawało się, że to ślepa uliczka.

7

    Właśnie zakończyli instalowanie radioteleskopu, gdy przybył kurier. Angus, z twarzą zaczerwienioną od słońca, wichru i śniegu pokrywającego szczyt pobliskiej Góry Elgon, był bardzo dumny z siebie. Niemieccy i szwedzcy piloci, którzy - niezależnie od ostrego treningu bojowego pod kierownictwem Stormalonga chcieli robić coś jeszcze, pomogli w wyszukiwaniu i zainstalowaniu olbrzymiej misy reflektora oraz przekaźników sygnałów ze szczytów górskich do bazy.

    Angus twierdził, że teraz, znając częstotliwości ich transmisji, będą mogli wkrótce słyszeć, co te małpy tam w górze mówią do siebie. I będzie ich nawet miał na ekranach!

    Ucho Jonnie'ego wyłapało odległy dźwięk zbliżającego się nad chmurami samolotu. Podziękował więc Angusowi i pilotom oraz pochwalił ich za bardzo dobrze wykonaną pracę, gdyż teraz może dowiedzą się czegoś więcej na temat zamiarów tych gości.

    Przywożenie z Ameryki dysków z najwyższej wagi zapisem przejął teraz Glencannon. Kopie dostarczane były doktorowi MacDermottowi, który chował je w głębokim podziemnym skarbcu, a oryginały otrzymywał Jonnie w Afryce.

    Glencannon miał mnóstwo nowin. Pattie przez wiele tygodni była bardzo chora i Chrissie ją pielęgnowała. Chrissie przesyłała mu uściski i powiadamiała, że znalazła uroczy stary dom tuż obok Zamku Skalnego i że żony Szefów Klanów pomogły jej znaleźć w starych ruinach prawdziwe umeblowanie. Pytała, kiedy wreszcie zjawi się z powrotem? Zamek Skalny był teraz otoczony mnóstwem wielkokalibrowych miotaczy przeciwlotniczych. Widok ten aż przyprawiał o zawrót głowy. Dunneldeen wyciskał siódme poty z nowych kandydatów na pilotów ale teraz ich liczba była znacznie mniejsza niż kiedyś. Na szkolenie przybywali głównie operatorzy maszyn. Ker czuł się dobrze i przesyłał mu nowiutką maskę powietrzną, która znacznie lepiej była dopasowana do twarzy i prosił, żeby Jonnie nie wydał go za kradzież materiałów Towarzystwa.

    Jonnie zszedł do podziemi i zaczął przeglądać taśmy. Mieli tu teraz świetnie urządzone laboratorium. Nauczyli się obsługiwać maszyny biurowe, na które przedtem w ogóle nie zwracali uwagi i mogli teraz kopiować taśmy oraz robić powiększenia obrazów z taką dokładnością, którą dotychczas uważali za niemożliwą do osiągnięcia. Mogli także ulepszyć zapis dźwięku na płytach.

    Terl! Siedział w swoim biurze i rozwiązywał równania sił. Zupełnie niezrozumiałe. Równania nie sprawdzały się i w ogóle nie miały żadnego sensu. Wypełniał nimi całe arkusze. Ale wciąż nie miały one nic wspólnego z teleportacją. Zdjęcia pokazywały Terla wstającego, podchodzącego do szafki i otwierającego jeszcze jedno fałszywe dno. Wyjął stamtąd olbrzymi arkusz papieru. Był on tak wielki, że trzeba było aż trzech kamer, by zarejestrowały całość obrazu. Papier była bardzo stary, poprzecinany na zgięciach, prawie się rozlatywał, poplamiony brązowymi zaciekami i wyblakły. Terl rozpostarł go i zaczął potrząsać nad nim głową. Przesuwał pazurem wzdłuż północnej strony wielkiej zapory, znacznie oddalonej od amerykańskiej bazy górniczej i położonej na południowy zachód od niej. Pokiwał potakująco głową. Potem zwinął papier w rulon. Zanotował sobie jakieś odległości w stopach i jakieś wartości napięć w woltach, a potem powrócił do swych równań, którymi zajmował się przez dwa następne dni. I to było wszystko, co zostało zarejestrowane na taśmie.

    Całą godzinę zabrało Jonnie'emu sztukowanie zdjęć z trzech różnych kamer. Wreszcie udało mu się całkowicie zrekonstruować olbrzymi arkusz papieru i wykonać z niego pół tuzina olbrzymich kopii. Był on zatytułowany: "Urządzenia obronne planety numer 203 534". Jonnie wiedział już, że tak Psychlosi oznaczali Ziemię.

    Ukazywał on każdą bazę górniczą, każdą tamę, każdą baterię miotaczy oraz każde...? Mały symbol, który widniał pod każdą tamą, pod każdą linią przesyłania mocy od tamy do zagłębi górniczych i ich filii. Jonnie nie miał pojęcia, co ten symbol oznaczał. Ale było tam też cacko, o jakim nigdy nawet nie marzył. Wyraźnie była zaznaczona platforma odpalania transfrachtu. Porównał jej zakodowane masą cyfr położenie ze starodawną mapą. Druga platforma usytuowana była obok tamy, która kiedyś nazywała się Kariba i znajdowała się w kraju nazywanym kiedyś Rodezją. Przy platformie była adnotacja: "Punkt przyjmowania uzbrojenia obronnego w sytuacjach krytycznych". Gdyby więc główna baza górnicza została zaatakowana, Psychlo mogło tu przysłać posiłki wojskowe lub też miejscowe dowództwo Psychlosów mogło stąd wysłać wezwanie po posiłki albo przynajmniej poinformować centralę Towarzystwa o tym, co zaszło.

    Z nowo obudzoną nadzieją, choć nieco przytłumioną wiekiem mapy i sposobem jej potraktowania przez Terla, Jonnie kazał przygotować do startu samolot szturmowy piechoty kosmicznej, do którego zaczęli pośpiesznie wsiadać Szkoci. Wsiadł również Robert Lis. Właśnie gdy zaczęli zamykać drzwi kabiny, wskoczył jeszcze do środka MacKendrick z torbą lekarską. Jonnie pognał samolotem na południe.

    Odległość wynosiła około tysiąca mil, więc zaledwie w trzydzieści pięć minut później spostrzegli olbrzymią tamę, jezioro i ogromne urządzenia. W pewnym oddaleniu na południowy wschód od niej widzieli jeden z największych wodospadów na tej planecie, nazywany Wodospadem Wiktorii. Bardzo widowiskowa kraina!

    Ponieważ rejon był oznaczony jako "silnie strzeżony!", więc Jonnie zbliżał się do niego ostrożnie. Była tam jeszcze jedna filia górnicza, o której istnieniu nic nie wiedzieli. Odnaleźli bazę w pewnej odległości na wschód od tamy i wysadzili tam pluton desantowy uzbrojony w karabiny szturmowe i amunicję radiacyjną. Pół godziny później otrzymali meldunek przez radio górnicze. Dowodzący plutonem oficer meldował, że nie ma tu nikogo i że baza niewiele różni się od znajdującej się na północy bazy w Lesie Ituri.

    Mapa nie wskazywała położenia drugiej platformy w bazie, ale musiała ona znajdować się całkiem blisko tej olbrzymiej tamy. Wzięli pluton desantowy z powrotem na pokład i Jonnie zaczął krążyć nad całym rejonem.

    Drzewa, drzewa, drzewa. Był to płaskowyż, a nie otwarta równina. W miejscach, przez które przeszły stada słoni, drzewa były powalone pokotem. Jonnie uważnie studiował mapę podczas gdy siedzący w fotelu kopilota Stormalong utrzymywał samolot w locie koszącym. W końcu wyciągnął cyrkiel i bardzo dokładnie wymierzył odległość od brzegu tamy, a potem, doprowadziwszy samolot do tego punktu i lecąc od niego z prędkością idącego stępa konia, doleciał w końcu do poszukiwanego punktu oznaczonego na mapie. Była to niecka w ziemi o głębokości około dwustu stóp.

    Wyglądała jak krater i być może powstała po wybuchu bomby. Jej średnica miała około tysiąca stóp. Sama niecka była tak zarośnięta, że nie było widać, co znajduje się na dnie krateru. Prawdopodobnie przez całe wieki oficerowie bezpieczeństwa na tej planecie nie zwracali uwagi na konserwację wyszukanych systemów obronnych planety, zainstalowanych tu kiedyś przez Towarzystwo. Nic więc dziwnego, że Terl wyrzucił mapę.

    - Musimy z bliska się temu przyjrzeć - zdecydował Sir Robert.

    Jonnie posadził samolot na górnej krawędzi krateru, rozstawił wokół strzelców do obrony przed dzikimi zwierzętami, a pozostałym rozkazał siekierami wyrąbywać drogę w dół.

    - Uważajcie! - krzyknął doktor MacKendrick. - W tym rejonie żyje insekt zwany muchą tse-tse. Jego ukąszenie wywołuje śpiączkę. Również w wodzie są robaki, które przedostają się do krwiobiegu.

    - Wspaniale! - wykrzyknął Jonnie. Tego tylko było im potrzeba.

    Wycięli drogę do środka niecki. Aż trzy razy przeszli obok jednego z masztów transfrachtu, zanim go spostrzegli. Odmierzali od niego odległość krokami w różnych kierunkach i odkryli jeszcze dwa maszty. Znalezienie czwartego było już łatwe.

    Jonnie wziął łopatę i zaczął kopać. Miał nadzieję, że maksyma Towarzystwa: "Nigdy niczego"znikąd nie zabieraj" okaże się prawdziwa. Gdy przekopał się przez dwie stopy gnijących liści zmieszanych z próchnicą, łopata uderzyła o platformę. Z brzękiem siekier wyrąbywali drzewa i krzewy, aż dokopali się do betonowej podstawy kopuły operacyjnej kontroli odpalania, a w końcu znaleźli w pewnej odległości od podstawy również i samą kopułę. Niestety, nie było w niej żadnej konsoli!

    Wewnątrz betonowej bazy znaleźli jakieś przewody elektryczne. Gdy zeskrobali z nich brud i pleśń, okazało się, że mają jeszcze bardzo dobrą izolację, co było typowe dla wszystkich wyrobów Psychlosów. Jonnie szukał linii przesyłania mocy. Przecież na mapie był zaznaczony kanał mocy, obok tego starego zawijasa, którego nie mógł zidentyfikować.

    Zaczął zapadać zmrok, mimo to chcieli dalej kopać, ale MacKendrick polecił, by przenieśli się na wyżej położony teren. Spędzili tam noc, przysłuchując się trąbieniu słoni, rykom lwów i innym odgłosom bardzo ożywionej dżungli. Rano zaczęli kopać kanał w poprzek niecki i znaleźli kabel doprowadzający moc. Kopali bardzo ostrożnie, by nie przeciąć kabla. Wykopali jeszcze jeden kanał i stwierdzili, że ten sam kabel biegł pod ziemią do odległej bazy górniczej. Wzdłuż kabla doprowadzającego moc biegł jeszcze jeden kabel, którego nie mogli zidentyfikować. Torując sobie drogę przez zarośla, dotarli do olbrzymiej tamy. Była to nie tama, ale prawdziwe, olbrzymie monstrum. Wydawało się, że jest sprawna. Grodzie przelewowe działały. Widać było, że musieli tu kiedyś wylądować Psychlosi, by w pomieszczeniu kontrolnym włączyć, a następnie wyłączyć zasilanie elektrowni. Świadczyły o tym liczne ślady futra.

    Jonnie nigdy jeszcze nie był we wnętrzu takiej tamy. Łoskot wody, przejmujące wycie generatorów olbrzymiej mocy - istne piekło! Była to jednak typowa, zwyczajna elektrownia Psychlosów.

    Angus znalazł tablicę wyłączników i szyny wyłączające kolosalne, niebotyczne urządzenie w osobnym pomieszczeniu kontrolnym. Tylko dwie rękojeści były czyste i nie trzeba było nawet tych paru włosów z futra przylepionych do jednej z nich, by stwierdzić, że byli tu Psychlosi.

    Do czego służyły te szyny wyłączające? Przynieśli parę worków górniczych i starali się powycierać tablicę bez spowodowania krótkiego spięcia. Były na niej wyryte napisy. Jeden stwierdzał: "Siły pierwszego stopnia, Siły drugiego stopnia, Siły trzeciego stopnia", a drugi napis informował: " Transfracht jeden, Transfracht dwa, Transfracht trzy".

    Jonnie ostrożnie wytarł workiem dalszą część tablicy, uważając, by nie spowodować spięcia.

    - Mają kolory kodowe - próbował przekrzyczeć hałas Angus, ale nikt go nie słyszał. Wyszli więc z powrotem na zewnątrz.

    - Terl pracuje nad równaniami sił - powiedział Jonnie Angusowi i Sir Robertowi. - Coś znajduje się na północ od amerykańskiej tamy i to coś - jak sądzę - bardzo go interesuje. Zawijasy na tej mapie muszą mieć z tym jakiś związek.

    Posłał Angusa z powrotem do pomieszczenia kontrolnego elektrowni, rozstawił Szkotów wzdłuż podziemnej linii zawijasów znajdujących się na mapie i wyposażył każdego w radio górnicze.

    - Włącz "Siły pierwszego stopnia"! - polecił przez radio Angusowi.

    To, co nastąpiło po chwili, przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Rozpętało się prawdziwe piekło! Wzdłuż zaznaczonej na mapie linii zawijasów i dookoła krateru nastąpił tak silny wybuch, jakby eksplodowała bomba. Drzewa wyrwane z korzeniami wylatywały w górę i waliły się z łoskotem na ziemię. Jeszcze przez dłuższy czas po wybuchu na ziemię opadały liście, gałęzie i kawałki pni.

    Sir Robert pobiegł w kierunku rozlokowanych obserwatorów, by sprawdzić, co się z nimi stało. Czy wszyscy zginęli? Ich radia zamilkły! Odkopanie Szkotów zabrało im godzinę. Jeden z nich stracił przytomność, ale reszta była tylko posiniaczona i lekko pokaleczona. MacKendrick szybko udzielił im pierwszej pomocy medycznej, rozdzielił środki opatrunkowe. Wkrótce Szkot, który stracił przytomność, doszedł do siebie. Wybuch wyrzucił go w powietrze. Jonnie przeprosił ich za to zamieszanie.

    - Nie tak łatwo nas zabić! Ale co to było? - zapytał jeden z nich.

    Właśnie! Co to było?

    - Czy to ja coś naknociłem? - dobiegł do nich z radia głos Angusa.

    Wszyscy Szkoci potraktowali to jako dowcip, a Jonnie powiedział:

    - Nie sądzę, byś zrobił to umyślnie!

    Wszyscy znajdowali się teraz poza niebezpiecznym obszarem.

    - Włącz znów ten sam wyłącznik szynowy!

    Trochę potrzaskanych drzew się poruszyło, a potem zapanowała cisza. Jonnie ostrożnie zaczął iść w kierunku niecki. I w pewnej chwili natrafił na opór... Nie mógł przejść przez znajdujące się przed nim powietrze!

    Rzucił przed siebie kawałek skały. Skała się odbiła! Spróbował jeszcze raz, rzucając z większą siłą. Ten sam wynik. Polecił Angusowi wyłączyć szynę. Nie ma bariery! Włączyć. Jest bariera! Przez następne dwie godziny, włączając pierwszy i drugi rząd wyłączników szynowych oraz rzucając odłamkami skalnymi, stwierdzili, że cała tama była otoczona ochronnym ekranem. Niecka zaś miała ekran dookoła swej górnej krawędzi i była nim szczelnie zamknięta!

    Strzelcy oddali do niego nawet parę strzałów, lecz pociski odbijały się rykoszetem.

    Gdy włączyli "Stopień drugi", powietrze zaczęło nieco migotać, a Angus zameldował, że wskaźniki mocy na wyjściu pokazywały nieco niższe wartości. Przy włączonym "Stopniu trzecim" w powietrzu unosił się zapach jak przy wyładowaniach elektrycznych, a wskaźniki pokazywały znaczny spadek mocy na wyjściu. Praca platformy transfrachtu w tej niecce nie mogła więc zostać zakłócona przez żaden atak. Ani z góry, ani z żadnej innej strony. Dotyczyło to również tamy.

    Ilość mocy potrzebnej do stworzenia ekranów ochronnych stanowiła sporą część całkowitej mocy wyjściowej produkowanej przez tę olbrzymią tamę, więc Jonnie domyślił się, że Psychlosi musieli zmieniać stopnie mocy na wyjściu, by odeprzeć najbardziej nasilone ataki, a potem zmniejszali je do "Stopnia pierwszego", gdy potrzebowali mocy do dokonania transfrachtu.

    Jonnie polecił założenie min przy wszystkich wejściach na wypadek, gdyby ich goście z góry chcieli się tu dostać w poszukiwaniu łupów. Sami zaś wczesnym popołudniem wystartowali w drogę do domu.

    Promyk nadziei. Niezbyt wielki promyk, ale promyk, jak powiedział Jonnie Sir Robertowi w drodze do domu.

    Jonnie powiedział też, iż chciałby, aby Sir Robert chwilowo przejął odpowiedzialność za obszar Afryki, gdyż on sam musi dopilnować jeszcze paru innych spraw gdzie indziej. Zapoznał siwowłosego wodza z aktualną sytuacją: byli zagrożeni prawdopodobnym kontratakiem z Psychlo; goście tam w górze na coś czekali - nie wiedział na co, ale był pewien, że w końcu uderzą; polityczna scena w Ameryce stanowiła istniejące, lecz mniejsze zagrożenie i musieli na razie pozostawić to swemu własnemu losowi. Przejęcie kontroli nad teleportacją lub przynajmniej zdobycie konsoli operacyjnej mogłoby rozwiązać ich kłopoty, ale jak się zdawało - był to najbardziej strzeżony sekret Psychlosów, a możliwości poznania go były nikłe. Najważniejszą teraz sprawą była ochrona resztek rasy ludzkiej. Zarówno atak ze strony gości, jak i kontratak Psychlosów mógł na zawsze zakończyć ich istnienie jako rasy.

    . 22 .

1

    Samolot uderzeniowy Bolbodów całkiem wyraźnie rysował się na ekranie. Cylindryczny, stanowiący miniaturę jednostki wojennej, do której należał, właśnie zbliżał się do lądowania w pobliżu tamy.

    Niewielki szary człowiek siedział w swym niewielkim szarym biurze i dość obojętnie patrzył na sześć ekranów. Był bardzo zadowolony, że polecił oficerowi łączności zainstalować stojaki i dodatkowe ekrany, ponieważ do starych statków dołączył statek wojenny Jambitchów dowodzony przez oficera, który cały był pokryty błyszczącymi złotymi łuskami i miał oczy tam, gdzie powinny być jego usta. Poinformowano go o sytuacji i zakomunikowano, że nie wiadomo jeszcze, czy to jest właśnie "ta" planeta, a on zgodził się na dołączenie do nich i teraz orbitowali razem. Twarz Jambitchowa była na osobnym ekranie. Sześć ekranów: na pięciu z nich bacznie obserwujące twarze, a na szóstym obraz wszystkich statków kosmicznych.

    Przez ostatnie dni niewielki szary człowiek czuł się znacznie lepiej. To był dobry pomysł, aby ponownie odwiedzić tę starą kobietę. Była pewna, że to nie jej herbata mu zaszkodziła. Czy pił coś jeszcze w jakimś pogańskim kraju? No cóż, mniejsza o to, niech wypije tę "maślankę". Wypił. Była chłodna i smaczna. Wkrótce też objawy niestrawności znacznie osłabły. Ale stara kobieta nie poprzestała na tym. W odległej przeszłości jakiś kuzyn przysłał jej przodkom pewne rośliny, które nadal rozkwitały wiosną na zboczu pagórka. Nazywano je miętą, zaraz je przeniesie. I rzeczywiście przyniosła, omijając szerokim łukiem zaparkowany statek kosmiczny. Zielone liście miały przyjemny aromat. Zaczął je żuć i ku jego zdziwieniu niestrawność zmniejszyła się jeszcze bardziej! Napchała mu tymi liśćmi pełną kieszeń.

    Niewielki szary człowiek próbował za nie zapłacić, ale kobieta nie chciała nawet o tym słyszeć. Powiedziała, że była to zwykła pomoc sąsiedzka. Ponieważ jednak się upierał, więc w końcu powiedziała mu, że na wybrzeżu znajduje się kolonia Szwedów, z którymi ona nie może się porozumieć, ponieważ nie zna ich języka. Czy więc ta rzecz na jego szyi, do której on mówi w swoim języku, a ona powtarza jego słowa po angielsku, może także mówić po szwedzku? Powiedział, że z przyjemnością da jej tę rzecz - miał ich kilka - i zaczął zmieniać w niej mikropłyty, wzbudzając tym wyraźne zainteresowanie psa i krowy. Było to bardzo przyjemne popołudnie.

    Samolot uderzeniowy Bolbodów prasnął o ziemię w pobliżu zarośniętego chodnika na tamie. Mieli na pokładzie zestaw materiałów wybuchowych.

    - Myślałem, że będzie to tylko rozpoznanie - powiedział Hawvin. - Czyż nie uzgodniliśmy, że chcemy się tylko dowiedzieć, co ci ludzie robili przy tamie?

    Obserwowali wyczyniane przez Ziemian błazeństwa, widzieli, jak wysadzili oni w powietrze drzewa i wszystko to bardzo pobudziło ich ciekawość. Wysadzeniu drzew w powietrze nie towarzyszył żaden ogień i nic nie stanęło w płomieniach.

    - Jeśli użyjemy materiałów wybuchowych na tamie, wówczas może stać się to sprawą polityczną.

    - To ja dowodzę swoją załogą - zagrzmiał Bolbod.

    Cały kłopot z połączonymi siłami polegał na tym, że każdy chciał dowodzić statkiem należącym do kogoś innego! Ponieważ jednak połączone siły były jego pomysłem, więc nie mógł wiele więcej powiedzieć. Załogę samolotu uderzeniowego stanowiło trzech Bolbodów. Za pierwszym z nich, który dźwigał zestaw burzący, w pewnej odległości podążali dwaj pozostali. Widoczne na ekranach wizyjnych twarze obserwowały tę operację z dużą uwagą. Była to ich pierwsza próba opuszczenia się na powierzchnię tej planety. Niewielki szary człowiek odradzał im to, ale oni chcieli koniecznie wypróbować nieprzyjacielskie systemy obronne.

    Pierwszy Bolbod znajdował się teraz w odległości około pięćdziesięciu stóp od drzwi wejściowych do elektrowni. Infrapromienny odbiornik przekazywał huk przelewającej się przez grodzie wody, bardzo głośny huk. Była to zatem wielka tama.

    Nagle ujrzeli jasny błysk! Wirująca czasza płomieni śmignęła w górę. Obraz na ekranie aż podskoczył od wstrząsu. Pierwszy z Bolbodów został w okamgnieniu rozszarpany na kawałki. Cokolwiek to było, spowodowało również wybuch jego zestawu burzącego. Dwaj pozostali Bolbodzi, znajdujący się za nim w dość sporej odległości, zostali powaleni podmuchem wybuchu na ziemię.

    - No tak! - powiedział nadporucznik Hocknerów, jakby się tego spodziewał.

    Jednakże jego "no tak" nie dotyczyło eksplozji. Obok rejonu wybuchu wylądował samolot szturmowy piechoty kosmicznej, którego jeszcze przed chwilą nie mieli na ekranach. Wyskoczyła z niego grupa ludzi. "Szwedzi" - pomyślał niewielki szary człowiek, widząc ich jasne włosy. Przewodził im brodaty młody oficer w spódniczce, uzbrojony w krótki miecz i podręczny miotacz. Z boku kadłuba samolotu szturmowego opuściła się rampa i wyjechał po niej podnośnik widelcowy. Szwedzi trzymali w rękach łańcuchy i wiązali nimi dwóch leżących na ziemi Bolbodów. Odbiornik infrapromienny przekazywał odgłosy krótkich komend, prawie zagłuszone przez huk wody w grodziach tamy. Szkocki oficer próbował znaleźć szczątki rozerwanego przez wybuch Bolboda, zbierał także kawałki pokrwawionego materiału. Zdawało się, że coś znalazł. Schował to do torby i pomachał ręką w stronę podnośnika. Za pomocą podnośnika widelcowego wkładali teraz do samolotu olbrzymie ciała. Potem załadowali do wnętrza samolot Bolbodów.

    Samolot szturmowy wystartował i poleciał na północ. Grupa naziemna weszła do elektrowni i zniknęła z pola widzenia.

    Z twarzy na ekranach trudno było cokolwiek wyczytać. Wszyscy przetrwali to, co przed chwilą widzieli.

    Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na zastanawianie się, gdyż ich drugi statek rozpoznawczy zbliżał się już do swego celu, a infrapromienie zostały przesunięte na ośnieżoną grań Góry Elgon, która iskrzyła się nad chmurami daleko w dole. Irytował ich widok zamontowanego tam urządzenia, które uważali za starożytny radioteleskop. Wydawało się, że śledził ich podczas orbitowania.

    Samolot rozpoznawczy z pięcioma Hocknerami na pokładzie miał za zadanie unieszkodliwić owo urządzenie. I właśnie zbliżał się do celu. Samolot rozpoznawczy Hocknerów nie miał żadnego uzbrojenia, ale załoga była uzbrojona. Bez nosów, pokryci ornamentami, członkowie załogi byli dobrze widoczni przez przezroczystą pokrywę kabiny. Samolot był niewiele większy od sań i miał odrzutowy napęd. Wiał bardzo silny wiatr i samolot miał trudności z wylądowaniem na szerokim występie lodowym wierzchołka. Zaraz obok była przepaść niknąca w górnej warstwie chmur. Wicher gnał od szczytu tumany śniegu. Wprost przed nimi, ale dość oddalony od krawędzi, znajdował się rażący ich oczy radioteleskop. Poza tym obiektem i poza polem widzenia samolotu rozpoznawczego lodowiec opadał w dół.

    Obserwujące samolot twarze na poszczególnych ekranach wyrażały różne reakcje. Przylot samolotu rozpoznawczego do celu, wykonanie zadania i powrót do statku macierzystego trwał zwykle dość długo.

    Pułkownik Tolnepów robił przez ten czas jakieś wyliczenia dotyczące cen niewolników. Znał pewną planetę z atmosferą podobną do ziemskiej, na której płacono tysiąc kredytów za każdego dostarczonego żywcem niewolnika. Zakładał, że miał tu potencjał wynoszący jakieś piętnaście tysięcy dowiezionych żywych niewolników z około trzydziestu tysięcy, które prawdopodobnie wziąłby na pokład. Dawało to sumę piętnastu milionów kredytów. Dziewiętnaście procent z tego - tyle wynosiła jego premia dawało sumę dwóch milionów ośmiuset pięćdziesięciu tysięcy kredytów. Miał długi na sumę pięćdziesięciu dwóch tysięcy ośmiuset sześćdziesięciu kredytów, którą przegrał w gry hazardowe (był to powód wielkiej chęci z jaką wyruszał w daleką podróż), a więc zostawało mu na czysto dwa miliony siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy sto czterdzieści kredytów. Mógł przejść na emeryturę.

    Hawvin z kolei myślał o tych wszystkich srebrnych i miedzianych monetach, które muszą znajdować się w ruinach starych banków - dla Psychlosów oba te metale nie miały żadnej wartości, a on miał na nie dobry rynek zbytu.

    Bolbod myślał o całej tej maszynerii Psychlosów, znajdującej się tam w dole, ale myślał tak tylko do momentu pochwycenia jego samolotu uderzeniowego. Teraz myślał wyłącznie o uderzeniu na Ziemian.

    Dowódca Jambitchów zastanawiał się, jakby tu wykiwać resztę aliantów i pozbawić ich niewolników, metali i maszynerii.

    W końcu jednak samolotowi rozpoznawczemu udało się wylądować na występie lodowym, co ponownie zwróciło ich uwagę na ekrany. Wysiadło z niego pięciu Hocknerów, bardzo grubych w swych ekstrawaganckich kombinezonach kosmicznych i niezgrabnie odpinających z pleców pasy ręcznych miotaczy. Nagle w odbiornikach zatrzeszczał głos oficera Hocknerów kontrolującego lądowanie z orbity, który natychmiast dotarł na ekrany wzdłuż infrapromienia.

    - Uwaga na samolot bojowy!

    Na niebie faktycznie widać było samolot bojowy zawieszony na wysokości około dwustu tysięcy stóp. Ale był on tam już od godziny i nic nie robił. Teraz także nic nie robił. Pięciu Hocknerów spojrzało w górę na daleki samolot wyglądający jak mała plamka trudna do odróżnienia od niebieskiego nieba.

    - Nie, nie ten! - warknął oficer Hocknerów kierujący lądowaniem. - Tuż za zakrętem grani. Leci w górę lodowca!

    Dopiero wtedy obserwujące twarze spostrzegły samolot. Z ich stanowisk obserwacyjnych wyglądał po prostu jak krecha na lodowcu, gdyż tylko jego wierzch był widoczny, a resztę zakrywała turnia stercząca stromo nad teleskopem. Samolot bojowy wznosił się do góry tuż nad powierzchnią lodowca! Zatrzymał się prawie sto jardów z tyłu teleskopu. Nikt stąd nie mógł dojrzeć, czy ktoś wysiadł z samolotu.

    Pięciu Hocknerów, ostrzeżonych teraz, ale wciąż jeszcze nikogo nie widzących, przykucnęło z miotaczami gotowymi do strzału. A potem rzucili się do przodu. Tuż za teleskopem zaczęły błyskać ognie i rozległa się trajkocąca seria z miotaczy. Jeden z Hocknerów, który znajdował się w pobliżu krawędzi występu, został trafiony, wyrzucony w powietrze - poleciał w przepaść wirując przez chmury. Samolot Hocknerów trafiony serią z miotaczy zaczął się ślizgać na krawędzi lodowca i runął w pustkę. Czterech pozostałych Hocknerów szarżowało przez śnieg i wiatr, strzelając z miotaczy. Bezlitosny łomot ręcznych miotaczy niósł się po infrapromieniu. Cały teren pod teleskopem - jak się wydawało bez przerwy wybuchał zielonymi kroplami grzmiącej energii.

    Jeden Hockner padł. Drugi padł. Trzeci padł! Czwarty prawie już dosięgnął teleskopu i wtedy z głuchym łomotem zwalił się w śnieg. Jedynym dźwiękiem teraz był tylko świst wichru wokół szczytu.

    Spoza radioteleskopu wyskoczyło kilku Ziemian. Ruszyli biegiem do przodu, a ich czerwono-białe wysokogórskie ubiory wyglądały na tle śniegu jak plamy krwi. Odwracali ciała Hocknerów i zabierali im broń. Jeden z Ziemian wyjrzał poza krawędź, za którą spadł piąty Hockner i samolot rozpoznawczy, ale widać tam było tylko kłębiące się daleko w dole chmury.

    Ciała Hocknerów zostały przez Ziemian odwleczone na bok. Za pomocą lin bezpieczeństwa, ześlizgując się w dół lodowca, załadowali Hocknerów do samolotu szturmowego piechoty kosmicznej. który teraz był lepiej widoczny. Jeden z Ziemian wrócił jeszcze i sprawdził stan radioteleskopu, a potem ześliznął się po lodowcu, uchwycił się drzwi samolotu i wskoczył na pokład. Samolot wystartował i poszybował w dół poprzez chmury. Przesunięty ponownie infrapromień przebił warstwę chmur i śledził samolot lecący z powrotem do bazy górniczej.

    - To potwierdza moje podejrzenia - powiedział pułkownik Tolnepów. - Wszystko odbyło się właśnie tak, jak od samego początku przypuszczałem.

    Zignorował komentarze wspólników, że przecież popierał ich pomysł rozpoznania.

    - To była przynęta - kontynuował. - Jest całkiem oczywiste, że ci tam przy tamie zrobili wczoraj nieszkodliwy wybuch, by nas zaintrygować. A potem zaczaili się i zdołali pochwycić dwóch członków załogi Bolbodów - Radioteleskop jest tylko atrapą, jak to podejrzewałem. Od wieków się już takich nie używa. Do wychwytywania słabych sygnałów oraz emisji radiowej każdy urywa infrapromieni. A więc ustawili go tam celowo, by ściągnąć na dół samolot rozpoznawczy. Żaden z członków załogi Hocknerów nie został zabity poza tym jednym, który był na tyle niezgrabny, że zleciał w przepaść. Wszystkie ich miotacze nastawione były na "Oszołomienie". I tak udało się im zwabić czterech Hocknerów.

    - Czy powinieneś mówić tak otwarcie? - zapytał dowódca Jambitchów. - Mogą nas mieć na monitorze.

    - Nonsens - odparł Tolnep. - Nasze detektory nie wykazują żadnych infrapromieni, a my wykorzystujemy tylko kanał lokalny. Mówię wam, że nikt nie używa radioteleskopu od... czasu wojny Hambon Sun! Mają za dużo szumów własnych i są zbyt nieporęczne. Tam w dole to po prostu atrapa. A czy zauważyliście, w jaki sprytny sposób ten oficer "dostrajał" go. Oni się po prostu spodziewają, że spróbujemy jeszcze raz.

    - Nie sądzę, by tego potrzebowali - powiedział Hawvin. Mają teraz do przesłuchania dwóch członków załogi Bolbodów i czterech Hocknerów i mogą robić to bez pośpiechu. Znając metody przesłuchań Psychlosów, nie chciałbym być teraz w ich skórze!

    - To nie są Psychlosi! - zauważył nadporucznik Hocknerów, ukrywając fakt, że był przerażony losem członków swej załogi.

    - Ależ tak, są - powiedział Bolbod. - Pewnego dnia widziałeś Psychlosa razem z Ziemianami tam w dole przy jeziorze. Psychlosi wykorzystują obcych jako rasy podległe. Robili to już przedtem. Głosuję za tym, byśmy wykonali zmasowany atak i rozwalili wszelkie ich instalacje i to zaraz! Zanim zdążą się lepiej przygotować.

    Ale w tym samym momencie wstrząsnął nimi niewyraźny obraz, który pojawił się na wszystkich ekranach. Była to brodata twarz mężczyzny, nad którą widać było siwą grzywę włosów. Miał niebieskie oczy. Człowiek ten - jak się zdawało - miał na sobie stary ubiór.

    - Jeśli przełączycie swoją transmisję na moc planetarną odezwał się Ziemianin w psychlo - to uzgodnimy w jaki sposób możecie odebrać członków waszych załóg. Dwaj Bolbodzi ulegli wstrząsowi, ale żaden nie jest ranny. Czterej Hocknerzy są po prostu ogłuszeni, choć jeden z nich ma również złamane ramię.

    Przełączyli transmisję na moc planetarną, ale ich odpowiedzią było stanowcze i jednogłośne: "nie będziemy z wami pertraktować!"

    Pułkownik Tolnepów zdołał przekrzyczeć wrzawę.

    - Żebyście mogli pochwycić również nasz oddział ratowniczy? Stanowczo nie!

    - Możemy zostawić ich samych na stoku - obok tego czerwonego stożka wulkanicznego. Wszystko na otwartej przestrzeni i bez żadnego z naszych samolotów w powietrzu perswadował Ziemianin. - Nazwijmy to rozejmem. Nikt nie będzie strzelał do waszego statku ratowniczego.

    - Nie mogliście ich tak szybko przesłuchać - powiedział dowódca Jambitchów - a więc muszą być martwi.

    - Czują się całkiem dobrze - odparł Ziemianin. - Czy jesteście pewni, że nie chcecie ich zabrać?

    - Stanowcze nie!

    - Bardzo dobrze - powiedział Ziemianin, wzruszając ramionami. - Więc przynajmniej powiedzcie, co oni jedzą?

    Tolnep dał sygnał pozostałym, by pozwolili mu mówić.

    - A jakże, oczywiście - powiedział gładko, uśmiechając się. - Przygotujemy paczkę z żywnością i poślemy ją na dół. Włączyli moc planetarną i przeszli z powrotem na kanał lokalny. - Mówiłem wam - rzekł Tolnep - że to pułapka. Teraz gdy spartaczyliście swoją robotę, pozwólcie mi działać.

    Wkrótce potem z luku powietrznego statku Tolnepów wyleciał rakietowy pakunek. Miał bardzo dobrze obliczoną trajektorię i jego spadochron otworzył się już pod chmurami. Wolno podryfował do dołu i wylądował tuż przy brzegu jeziora. Z bazy wyjechał pojazd i zaczął pędzić w kierunku pakunku. Twarze na ekranach wizyjnych uśmiechały się. Czy ci tam w dole byli Psychlosami, czy też kimkolwiek innym, czekała ich niezła niespodzianka!

    I wtedy nagle nadporucznik Hocknerów, który pospiesznie kartkował książkę rozpoznawczą zawołał:

    - Och, słuchajcie! To jest czołg klasy Rębajło: "Rębajłem do chwały". Totalnie opancerzony!

    Czołg zbliżył się do pakunku, obniżył lufę zamontowanego w wieżyczce wielkokalibrowego miotacza i wystrzelił. Pakunek, który był oczywiście zamaskowaną bombą, eksplodował gejzerem płomieni. Czołg wystrzelił jeszcze raz, a potem ktoś wysiadł z niego i pozbierał gorące resztki bomby.

    - Dostarczyliśmy im nawet fragmenty bomby do analizy! wykrzyknął Hawvin.

    Odbyli pospieszną naradę. Niewielki szary człowiek przysłuchiwał się im. "Te wojskowe umysły - pomyślał - są czasami dość nietypowe". Doszli do wniosku, że wszystko, co Ziemianie robili, było po prostu przynętą i że ich strategia polegała na szarpaniu najeźdźców po kawałku, a następnie całkowitym ich rozbiciu. Zdecydowali więc, że będą czekać na kuriera, a przez ten czas tylko najbezpieczniejsze typy sond rozpoznawczych będą wysyłane na tereny, które oczywiście nie są ani chronione, ani nadzorowane. Potem, gdy już będą wiedzieli, czy to jest ta planeta, o którą im chodzi, rzucą się w dół w zmasowanym ataku, pokonają przeciwnika i splądrują co się da.

    Wszyscy dowódcy wyrazili na to zgodę z wyjątkiem Tolnepa. Był wciąż jeszcze wściekły z powodu porażki jego pomysłu z bombą.

    - Powinienem natychmiast polecieć w dół - syczącym głosem oświadczył Tolnep - i wszystkich zagryźć na śmierć!

    - Sądzimy, że to wspaniały pomysł - powiedział Hockner, cedząc słowa i poprawiając monokl.

    - Właśnie, dlaczego nie miałbyś tego zrobić? - zgodziła się reszta. - Jesteśmy nawet pewni, że powinieneś!

    Tolnep uzmysłowił sobie, że byliby pewnie zadowoleni, gdyby się go pozbyli. Na razie więc się uspokoił. Potem to już będzie zupełnie inna sprawa.

2

    Jonnie wybrał się w podróż, by obejrzeć bazy, ale okazało się, że patrzy głównie na ludzi.

    Lot był dość przyjemny. Nowy pilot myślał, że to on będzie pilotował samolot Jonnie'ego. Jednak pomysł, że ktoś go będzie wiózł samolotem, ubawił Jonnie'ego: przecież nie miał połamanych rąk! Ale zaraz po starcie uniosła się w powietrze eskorta złożona z trzech samolotów bojowych Typ 32, które miały bardzo duży zasięg i były również przystosowane do przewożenia oddziału piechoty kosmicznej lub grupy pracowników Psychlo. Eskorta leciała tuż za nim. Jonnie zdążał na północny wschód nad Afryką, Morzem Czerwonym, Bliskim Wschodem i wreszcie wleciał nad Rosję, utrzymując wysokość dwustu tysięcy stóp i patrząc z góry na mozaikę jezior i rzek, które pułkownik Iwan rysował mu kiedyś palcem na piasku. Spodziewał się, że będzie tam już śnieg, ale choć była późna jesień, śnieg było widać jedynie na szczytach położonych na wschodzie gór. Zorientował się w terenie, odszukał zaplanowane miejsce lądowania i nagle znalazł się wśród rozkołysanego morza ludzi! Pułkownik Iwan, przy pomocy tuzina kawalerzystów na koniach, chciał zapewnić mu miejsce do lądowania. Tłum musiał liczyć około pięciuset osób.

    Jonnie otworzył drzwi kabiny i prawie został ogłuszony. Wiwatowali na jego cześć! Nad tłumem przewalały się tak hałaśliwe fale dźwięków, że nie mógł nic zrozumieć. Gdy Jonnie wyszedł z kabiny samolotu, pułkownik Iwan zsiadł z konia. Pułkownik był trochę sztywny, sądził prawdopodobnie, że Jonnie obwiniał go za śmierć Bittie'ego - wokół ramienia miał owiniętą czarną opaskę. Ale Jonnie objął go ramieniem i wszystko zdawało się być w porządku.

    Podprowadzili mu konia z siodłem z owczej skóry. Tłum wiwatował. Jonnie znał tylko jedno rosyjskie słowo: "zdrastwujtie", czyli "witajcie". Wykrzyknął je zatem jak mógł najgłośniej i tłum znów wiwatował.

    Jonnie rozejrzał się dookoła. Znajdowali się blisko podnóża gór, naprawdę wysokich gór... czternaście tysięcy stóp? Na ich szczytach leżał śnieg. Starodawna baza Rosjan musi być gdzieś w pobliżu. Pomyślał, że zaraz powinien udać się wprost do niej, by zobaczyć, jak wygląda i do czego się może przydać. Ale nie, wszyscy - jak się zdawało - mieli zupełnie inne pomysły. Były tam jakieś namioty ze skóry i wojłoku, ogniska, z których unosił się dym, i nagle Jonnie uzmysłowił sobie, że wszyscy w tłumie mieli na sobie swoje najlepsze ubrania. To było święto! I ze sposobu, w jaki go witano, wynikało, że wydano je na jego cześć. Zastanawiał się, czy Thor był już tu kiedyś, bo jeśli był, to wówczas wielu z tych ludzi będzie myślało, że ich już zna. No cóż, jego znajomość jedynego słowa rosyjskiego jakoś mu w tym pomoże.

    Kawalerzyści pułkownika torowali mu drogę. Za każdym razem, gdy Jonnie podnosił rękę i kiwał nią, zrywał się nowy ogłuszający wybuch wiwatów. Kolory, twarze! Na tyle znał dźwięk mowy rosyjskiej, by wiedzieć, że krzyczeli po rosyjsku, ale słyszał także pojedyncze słowa, jak "Brawo!"",Bueno!" i "Viva!". Brzmiały tak, jakby wołali je Llanerowie. Tak! Były tam płaskie kapelusze z czarnej skóry. Kilka takich kapeluszy. I jakieś olbrzymie kapelusze ze słomy.

    W powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa pomieszany ze specyficznym zapachem palonego w ogniskach łajna. Zespół bałałajek, hiszpańskich gitar, andyjskich fletów oraz mongolskich bębnów rozdzierał powietrze swymi dźwiękami.

    Pułkownik doprowadził go do skórzanego namiotu, który specjalnie dla niego postawiono i Jonnie z pożegnalnym kiwnięciem ręką wszedł do wnętrza.

    Wszedł tam również i Koordynator i Jonnie chciał się od niego dowiedzieć, czy nie mogliby teraz udać się do bary?

    Pułkownik był skonsternowany. Niet, niet, mieli na to jeszcze czas. Trzeba było mieć wzgląd na ludzi. Wielu z nich, a faktycznie to większość z nich, nigdy przedtem nie widziała Jonnie'ego.

    Jonnie powiedział, że cały czas myśli o ludziach! Jak uchronić ich przed możliwym nieszczęściem?

    Jonnie z radością zdjął z siebie ciężki kombinezon lotniczy, ponieważ było tu znacznie cieplej niż sądził. Pułkownik przyniósł jego rzeczy, ale Jonnie nie zwracał na nie uwagi. Pułkownik podarował mu też ubiór z prawie białej skóry jeleniej, który kazał dla niego uszyć - niezupełnie taki sam, jak na banknocie jednokredytowym - te kieszenie po obu stronach piersi służyły do noszenia nabojów. Dziewczęta ze wsi uszyły go bardzo starannie. Mokasyny powinny pasować, ale jeśli wolałby coś innego, to tu były jakieś buty wojskowe i czerwone bufiaste spodnie. Ten złoty hełm? No cóż, w rzeczywistości nie był on złoty. Był to lekki hełm rosyjski, pancerne aluminium. Ktoś go zawiózł do starej bazy górniczej w Groznym, gdzie pokryto go berylem. Widzisz? Nie ma na nim żadnej gwiazdy lub jakiegoś ornamentu, ale ten pasek na podbródek ze szczelnymi zasłonami na uszy i pokrywające je kolorowe paciorki zostały zrobione przez jedno z syberyjskich plemion. Czyż nie jest to miłe? A poza tym doktor MacKendrick powiedział Jonnie'emu, aby dbał o głowę. Więc noś go! Jonnie odparł, że nic nie będzie słyszał, gdy zawiąże pasek pod brodą.

    - Noś go! - upierał się Iwan.

    Jonnie obmył twarz, ubrał się i powiedział pułkownikowi, że jest tyranem, a pułkownik wyznał mu, że czasem jest jeszcze gorszy niż tyran.

    Sprawy przedstawiały się następująco: jego oryginalny plan, by tę bazę obsadzili Amerykanie, został przyjęty przez starą Radę kiedy jeszcze uznawano jej decyzje. Zwerbowali więc paru południowych Amerykanów i wysłali ich tu. Ale w Arktyce żyło plemię złożone z potomków syberyjskich więźniów politycznych, którzy przez większą część swego życia głodowali, więc zaczęli teraz masowo tu napływać z całym swoim dobytkiem. Byli to Sybiracy, właśnie ci w białych skórach niedźwiedzich. I jeszcze odkryli małe plemię na Kaukazie, któremu udało się przeżyć, i które takie tu było. Tak więc baza była właściwie obsadzona głównie przez Rosjan. Ale mieli tu jednego prawdziwego Amerykanina. Tak! Chcesz go zobaczyć? Jest na zewnątrz.

    Wprowadzono do namiotu Amerykanina, który ciągnął za sobą młodą dziewczynę. Stanął i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Był to chłopak z rodzinnego miasteczka Jonnie'ego! Tom Smiley Townsen. Spotkanie to sprawiło im ogromną przyjemność. Tom Smiley był wielkim chłopakiem, o rok młodszym od Jonnie'ego i prawie dorównywał mu wzrostem. Powiedział, że skończył szkołę operatorów maszyn i słyszał, że mają tu niewystarczającą liczbę fachowców, więc wsiadł w samolot i już od ponad miesiąca pracuje na spychaczach górniczych, uczy innych oraz naprawia uszkodzony sprzęt.

    To była jego dziewczyna, Margarita.

    - Margarita, permiteme presentarte al Gran Senor Jonnie. Dziewczyna była bardzo ładna, bardzo nieśmiała i bardzo przestraszona. Jonnie pochylił się w ukłonie. Widział, jak robił to Sir Robert. Ona też się pochyliła.

    Tom Smiley powiedział, że za parę tygodni mają zamiar się pobrać. A Jonnie rzekł, iż spodziewa się, że będą mieli mnóstwo dzieci. Margarita zarumieniła się, gdy Tom Smiley przetłumaczył jej słowa Jonnie'ego, ale z entuzjazmem pokiwała potakująco głową.

    Po raz pierwszy Jonnie dowiedział się, że jego miasteczko zostało przeniesione. Tom Smiley był odpowiednio przeszkolony, więc za pomocą spychacza dbał o to, by wszystkie przełęcze były przejezdne, dlatego też nie zagrażał im głód zimą, ale tam, gdzie się przenieśli, było znacznie mniej śniegu. Przenieśli się do tego miasta, które Jonnie im kiedyś zarekomendował. Zostali do tego zmuszeni przez oddziały wojskowe przysłane przez Browna Kulasa. Musieli nawet zostawić wszystkie swoje rzeczy, ale sądził, że do tego czasu pozostali chłopcy - jeszcze dwóch z nich było operatorami maszyn, a dwóch innych pilotami - zdołali je stamtąd zabrać.

    Pułkownik wypchnął ich w końcu na zewnątrz i poczęstował Jonnie'ego łykiem "najlepszej wódki, jaką kiedykolwiek pędzono", który prawie natychmiast uderzył mu do głowy. Co za lekarstwo na zmęczenie lotem! Musiała to być nalewka na zębach niedźwiedzia! Pułkownik powiedział, że Jonnie ma absolutną rację i zapytał, jak to odgadł, a potem wyprowadził go na zewnątrz.

    Większość ludzi zajmowała się swoimi sprawami, przygotowując się do wielkiego przyjęcia z tańcami, ale wszyscy przechodząc obok Jonnie'ego, uśmiechali się do niego.

    Dwóch niemieckich pilotów z bazy afrykańskiej siedziało przy ognisku i coś popijało. Trzeci pilot odbywał lot patrolowy na bardzo dużej wysokości, więc do ziemi dochodził tylko słaby szum jego silników. Jonnie powiedział im w psychlo, że powinni odpocząć i zabawić się trochę, a oni tylko popatrzyli na niego z szacunkiem. Jonnie zdawał sobie sprawę, że wydano im całkiem odmienne rozkazy: dwóch z nich miało być w stałej gotowości bojowej do alarmowego startu, spać w samolotach i mieć stale włączone radio, a trzeci samolot powinien być zawsze w powietrzu. Jonnie uświadomił sobie, że atmosferę święta zakłócał fakt, że byli w stanie wojny z potężnymi siłami.

    Pułkownik zaprowadził go na niewielki pagórek i szerokim ruchem ręki pokazał, jak wielki był jego kraj. Rosła tam dzika bawełna i było jej dosyć, by zrobić z niej tysiące ubrań; rosła pszenica i owies oraz były stada owiec i bydła wystarczające do wyżywienia tysięcy ludzi. Te dalekie ruiny były kiedyś miastem pełnym fabryk i chociaż maszyny w nich już nie pracują, gdyż ich silniki są niesprawne, Tom Smiley sądzi, że uda mu się uruchomić niektóre warsztaty tkackie. Czy Jonnie wie, że bardzo daleko stąd na południowy-wschód znajduje się grobowiec, w którym został pochowany władca świata? Mongoł zwany Timur Leng. Przed blisko dwoma tysiącami lat on właśnie rządził całym światem. To prawda. Będzie musiał pokazać mu ten grobowiec. Tak jest na nim napisane.

    Jonnie już dosyć się nasłuchał o różnych Hitlerach, Napoleonach. Często się zastanawiał, czy gdyby ci i im podobni zbrodniarze nie byli tak uparci w dążeniu do rządzenia światem, to czy świat osiągnąłby aż tak wysoki poziom rozwoju, by potrafił odeprzeć inwazję Psychlosów. Słyszał o teoriach mówiących, że do rozwoju techniki potrzebna jest wojna, ale myślał, że jest to maksyma Psychlosów. Nie powiedział tego jednak pułkownikowi Iwanowi. Podziwiał naprawdę piękny widok.

    Baza? Pułkownik odpowiedział na pytanie Jonnie'ego. Znajdowała się tam w górze, niezbyt daleko stąd. Oprowadzi go po całej bazie jutro.

    Gdy zaczęli schodzić w dół, spotkał ich wysoki, smypatyczny Szkot i jego dwóch pomocników. Był to Andrew MacNulty, dyrektor federacji i szef wszystkich Koordynatorów. Doszły do niego słuchy, że Jonnie tu jest, więc wsiadł w samolot i przyleciał. Miał bardzo miły sposób bycia i zawsze wesoły uśmiech na twarzy. Jonnie był bardzo zadowolony ze spotkania. Czekała go tu wielka praca związana z przenoszeniem wielu plemion w inne rejony i wiedział, że z tym człowiekiem będzie mu się wspaniale pracowało. Świetnie. Sir Andrew podziękował Jonnie'emu za uratowanie życia dwóm Szkotom w Afryce.

    O zachodzie słońca rozpoczęto zabawy i wielka kwadratowa konstelacja gwiezdna była już nisko na niebie, gdy je zakończono. Tańce i muzyka. Tańce hiszpańskie, taniec przedstawiający polowanie na niedźwiedzia z Syberii, dzikie, pełne skoków tańce z Kaukazu. Płomienie ognisk i śmiech. Dobre jedzenie i picie. Ponieważ - jak się zdawało - każdy chciał wypić z honorowym gościem, a Jonnie nigdy nie pił za wiele, więc następnego ranka miał nieco ciężką głowę, gdy pułkownik - cały kipiący energią wyrwał go ze snu.

    Po skromnym śniadaniu odjechali całą grupą, by obejrzeć starożytną bazę obronną. Pułkownik powiedział, że wszyscy porządkowali bazę i będą się starali robić nadal wszystko tak, żeby się to Jonnie'emu podobało. Nie mieli już na sobie odświętnych ubrań, ponieważ wracali do pracy.

    Do starożytnej bazy wchodziło się przez tunel, który był zamaskowany nawisami skalnymi. Baza była usytuowana głęboko pod ziemią. Ponieważ służyła jako stanowisko dowodzenia, więc musiała być odporna na bombardowanie nuklearne. Ze względu na zdarzające się czasem w tym rejonie trzęsienia ziemi, zbudowana była masywnie. Brakowało jej połysku i wykończenia bazy amerykańskiej, ale była od niej nawet większa.

    Zainstalowano w niej oświetlenie z lamp górniczych Psychlosów. Bardzo wielu zabitych pochowano ze wszystkimi honorami. Wyczyścili całe wnętrze za pomocą sprowadzonych z Groznego spychaczy górniczych Psychlosów. Tom Simley doprowadził wodociągi do stanu używalności. Pułkownik powiedział, że właściwie to nie zamierzał ze swymi ludźmi pomagać zbyt wiele przy jej urządzaniu, gdyż miała to być baza amerykańska, ale ponieważ mieli już w tej dziedzinie sporo doświadczenia, więc wzięli się energicznie do roboty.

    Było tam bardzo dużo magazynów. Mundury nie były tak dobrze zapakowane i uszczelnione jak w bazie amerykańskiej, ale wciąż jeszcze większość rzeczy w magazynach nadawała się do użytku. Ich jakość chyba była nawet lepsza. Popatrz na te przenośne miotacze płomieni. Wciąż jeszcze działają!

    Znaleziono tu sto tysięcy świetnie zakonserwowanych karabinów szturmowych nazywanych AK-47 i przerobiono ich amunicję na radiacyjną i bezradiacyjną. Wręczono Jonnie'emu taki karabin, który w Groznym pokryto molekularnym chromem, wraz z magazynkami zawierającymi pięć tysięcy sztuk gwarantowanej, niezawodnej amunicji.

    Rosyjski premier nie zdołał tu jeszcze dotrzeć, ale jego stanowisko dowodzenia było gotowe. Jonnie myślał, że ten wielki obraz na ścianie przedstawiał jego podobiznę, ale powiedziano mu, że była to fotografia dawnego cara rosyjskiego, który nazywał się Lenin. Panował on prawdopodobnie w czasach Timura Lenga, ale nie byli pewni. Widać jednak, że był to bardzo ważny obraz, więc go tu zostawili. Poziom po poziomie, korytarz po korytarzu szli gromadnie przez rozległą bazę, przystając od czasu do czasu, by coś Jonnie'emu pokazać i uśmiechając się, gdy coś pochwalił. Byli bardzo szczęśliwi, że Jonnie był z bazy zadowolony.

    Jonnie zaś był najbardziej zadowolony z podziemnych hangarów. Było tu dość miejsca dla tysięcy samolotów. O to właśnie chodziło. Miejsce do przechowywania. Dokładnie to, czego się spodziewał. Używali tu spychaczy do usunięcia pogruchotanych wraków jakichś "migów" i innych samolotów. Jonnie nie potrafił czytać cyrylicy. Objaśnili mu więc, że "mig" po rosyjsku oznacza "samolot". Pokazali mu podręcznik taktycznej broni jądrowej oraz inne podręczniki na tematy jądrowe. Wszystkie były wydrukowane po rosyjsku. Z północnej strony bazy znajdowało się mnóstwo magazynów broni jądrowej, ale nie zamierzali zbliżać się do nich, zanim nie przeczytają podręczników. Było tam również mnóstwo "silosów", w których znajdowały się rakiety napędzane prochem, ale proch ten był już bezużyteczny, ponieważ był zwietrzały. Wprawdzie małe grudki wciąż jeszcze wybuchały, gdy się je mocno uderzyło młotkiem, ale nie nadawał się do użycia. Pokazali mu także pobliską kopalnię węgla, gdzie paliły się czarne skały. Ogrzewanie i paliwo było więc pod ręką. Zamierzali właśnie rozpocząć masowe wydobywanie tych czarnych skał. Chcieli też zebrać z pól dziką pszenicę. Mieli mnóstwo planów. Jonnie powiedział, że są to wspaniałe plany i zrobili tyle dobrych rzecz, że sami też byli wspaniali. Był z nich bardzo zadowolony. Ściskał ręce setek ludzi.

    Dopiero o świcie następnego dnia mógł wylecieć do Tybetu. To, co planowano jako dwugodzinną inspekcję bazy, zamieniło się w jej dwudniowe zwiedzanie. Jonnie był zaskoczony, jak wiele potrafią zrobić ludzie, jeśli się im tylko na to pozwoli i bez wtrącania się rządu do ich spraw.

    W chwili odlotu miał na głowie nowy hełm. Pułkownik już o to zadbał. Paski pod brodą były też zapięte! Pułkownika nie obchodziło, czy Jonnie będzie coś słyszał, czy nie. Huk silników szkodzi uszom, a poza tym na dużych wysokościach uszy mogły mu zmarznąć. Jonnie śmiał się z niego, ale hełm założył.

3

    Jako doświadczony, choć nie zawsze szczęśliwy hazardzista, pułkownik Rogodeter Snowl, należący do elity floty kosmicznej Tolnepów, uważał za pewne tylko to, co sam zobaczył, mimo iż ostatnio wzrok mu się bardzo pogorszył.

    Przed tygodniem odkrył pasmo planetarnych fal radiowych, o którym pozostali członkowie "połączonych sił" nie mieli pojęcia - a on nie miał zamiaru ich o tym informować. Było ono nazywane "Kanałem Federacyjnym" przez jakichś "Koordynatorów", którzy przekazywali przez niego informacje, polecenia oraz raporty dotyczące plemion. Jako oficer floty, którego premie pieniężne zależały głównie od liczby sprzedanych niewolników, uważał, że wszystko, co dotyczyło znajdujących się tam w dole ludzi, było niezmiernie interesujące. Był to fach, w którym Tolnepowie byli dobrze wyszkoleni, mieli dobre wyposażenie oraz byli szczęśliwi, gdy się mogli wykazać w pracy. Oświadczył pozostałym dowódcom statków, że leci sprawdzić, czy nie ma jakiegoś posterunku po przeciwnej stronie planety, a potem się od nich odłączył i zajął pozycję na orbicie poza polem ich bezpośredniej obserwacji. Przed dwoma dniami zaskoczył go fakt braku jakiegokolwiek zabezpieczenia transmisji u tych potencjalnych niewolników. Paplali beztrosko w języku "angielskim" - do którego już od całych wieków miał obwody w swym wokoderze - i robili ostatnie przygotowania do wizyty jakiegoś notabla.

    Było już za późno, by zrobić cokolwiek podczas wizyty, jaką ten notabl złożył na płaskiej równinie na północy, ale nie za późno, by ją obserwować. Był bardzo zdumiony, gdy zobaczył, że był to ten sam człowiek, którego widział na jednokredytowym banknocie. I nawet łatwiejszy do zidentyfikowania przez ten złoty hełm.

    Radiowa sieć Federacji paplała o zamierzonej przez niego następnej wizycie do starożytnego miasta w górach, które nazywano "hasa". Koordynatorzy mieli zgromadzić tam jakieś plemiona na jego powitanie. Od tego momentu wszystko już było łatwe. Dokładna obserwacja olbrzymich gór w dole ujawniła ruch ludzi w kierunku jednego tylko miasta. Było ono ze wszystkich stron otoczone górami i samo też było położone na dużej wysokości. Lhasa!

    Pułkownik Snowl szybko opracował doskonały plan. Bez informowania pozostałych, pochwyci owego notabla i przesłucha go tak, jak tylko Tolnepowie - lub być może i Psychlosi potrafili przesłuchiwać. Wydobędzie z niego bezcenne informacje, wykorzysta je i mając zakładnika, zmusi do poddania się planetę i do diabła wtedy z dzieleniem się czymkolwiek z resztą. Załadować ludność na statek, popłacić hazardowe długi i przejść na emeryturę! Miał czas, miejsce i sposobność. A więc do dzieła!

    Na mostku w kształcie rombu Snowl zaczął przeglądać listę aktywnych oficerów okrętu Vulcor i znalazł tam nazwisko oficera, do którego przegrał 2021 kredytów - i które wciąż jeszcze był mu winien. Był tu podchorąży Slitheter Pliss. Gdyby akcja się nie powiodła, byłby to jeden z hazardowych długów, którego nie musiałby zwracać. Wezwał na mostek podchorążego Plissa, wytłumaczył mu dokładnie, o co chodzi, polecił obudzić z hibernacji dwóch żołnierzy piechoty kosmicznej, zezwolił na użycie małej szalupy szturmowej i rozpoczął akcję pochwycenia notabla.

    Był piękny, bezchmurny dzień i Jonnie przekazał stery niemieckiemu kopilotowi. Jonnie zachwycał się górami widocznymi daleko w dole. Nigdy przedtem nie widział Himalajów. Śnieg i lodowce, i kłębiący się wiatr, głębokie doliny i zamarznięte rzeki: były to imponujące góry! I tak strasznie rozległe.

    Lecieli bardzo wysoko, utrzymując ogólny kurs na południowy wschód. Utrzymywali tylko niewiele większą niż naddźwiękowi prędkość, ponieważ mieli dużo czasu do planowanej godziny lądowania.

    Nauszniki hełmu były całkowicie dźwiękoszczelne, znacznie lepsze niż w zwyczajnych hełmach lotniczych. Lot bez żadnego dźwięku wywoływał dziwne uczucia. Może pułkownik miał rację, że hałas rzeczywiście jest niebezpieczny dla uszu. Kopilot spostrzegł strzelający w niebo szczyt po ich prawej stronie. Byli dokładnie na kursie. Jonnie odprężył się - co to była za wizyta! Po chwili zainteresował się podarowanym mu karabinem szturmowym: położono go na płytach podłogi pod jego nogami. Karabin całkowicie pokryty chromem! Zastanawiał się, czy czasem z rozpędu nie pochromowali i wnętrza lufy - mogło to być niebezpieczne przy strzelaniu. Przećwiczył polowe rozkładanie i składanie karabinu, a potem zajrzał do lufy. Nie, nie pochromowali jej, więc wszystko było w porządku. Jeszcze raz złożył go i poćwiczył spuszczanie spustu. Potem zaś włożył do niego magazynek i ruszając tylko zamkiem, przepuścił przez komorę nabojową cały magazynek, nie oddając żadnego strzału. Wszystko działało więc znakomicie. Sprawdził w ten sposób wszystkie magazynki. Wszystkie również działały. Sprawdził wyważenie broni, celując do szczytu. Do celownika trzeba się było trochę przyzwyczaić, więc trenował to sobie.

    Nie słyszał, jak kopilot usiłował powiedzieć mu, że wkrótce będą lądować, więc był zaskoczony, gdy spojrzał w dół i zobaczył Lhasę. Właśnie nad nią przelatywali.

    Cóż to musiało być kiedyś za imponujące miasto! Na zboczu czerwonej góry znajdowały się ruiny monumentalnego pałacu. Pałac był tak olbrzymi, że wydawał się większy od góry. Tuż przed pałacem znajdowała się wielka otwarta przestrzeń, a wokół czegoś, co musiało kiedyś być parkiem, znajdowało się mnóstwo innych ruin. Całe miasto tworzyło coś w rodzaju misy otoczonej wysokimi górami.

    Tak, był tam też tłum ludzi oczekujących go po drugiej stronie parku, większość z nich miała na sobie futra, a część żółte szaty. Było tam mnóstwo miejsca do lądowania, więc Jonnie polecił kopilotowi przelecieć nad szczytem porozwalanego gruzu, który kiedyś był budynkiem i posadzić tam samolot. Olbrzymi starożytny pałac wznosił się po ich prawej stronie, tłum był przed nimi w odległości około stu jardów od samolotu, a starożytne ruiny znajdowały się dwieście jardów za nimi. Jonnie odpiął pasy bezpieczeństwa i uchylił nieco drzwi kabiny. Tłum stał nieruchomo - dwustu, może trochę więcej - ludzi. Nie rzucili się do przodu. Nie wiwatowali. "No cóż, nie można być wszędzie jednakowo popularnym" - pomyślał Jonnie. Pas AK-47 zaczepił się o znajdującą się przed nim konsolę, więc Jonnie uniósł go do góry, otworzył szerzej drzwi i zeskoczył na ziemię. Kopilot powinien w tym samym momencie przesunąć się na fotel pilota, lecz Niemiec ani drgnął. Siedział w swoim fotelu i patrzył przerażony wprost przed siebie.

    Jonnie znów spojrzał na tłum. Nikt nie wychodził do przodu, aby go powitać. Dziwne! Znajdowali się po drugiej stronie parku, oddaleni nie więcej niż sto jardów. Mógł rozpoznać w tłumie trzech Koordynatorów. Oni również stali nieruchomo, jakby nogi powrastały im w ziemię. Wyglądali jak ludzie, których ktoś trzyma na muszce broni. Pod wpływem myśliwskiego instynktu Jonnie obrócił się w kierunku rozwalonych ruin znajdujących się o dwieście jardów za samolotem.

    W jego kierunku biegły jakieś trzy postacie z nisko opuszczonymi ręcznymi miotaczami. Były szare. Miały wzrost mniej więcej równy wzrostowi człowieka, na głowach hełmy z wielkimi płytami wizjerów.

    Tolnepowie! Szybko zmniejszali dzielący ich dystans. Byli już w odległości siedemdziesięciu pięciu jardów.

    Jonnie chciał złapać za podręczny miotacz i wtedy uświadomił sobie, że trzyma w ręku AK-47. Przykucnął, zarepetował broń i posłał serię pocisków w ich stronę.

    Zatrzymali się na moment, jak gdyby zaskoczeni. Ale po chwili znów się skulili i zaczęli pędzić w jego kierunku.

    Pociski AK-47 nie powstrzymywały ich.

    Tolnepowie! Co wiedział o Tolnepach? Czytał przecież podręcznik Psychlosów dopiero przed kilkoma dniami. Oczy! Byli na wpół ślepi i bez wizjerów w ogóle nic nie widzieli.

    Przestawił dźwignię na ogień pojedynczy.

    Rozciągnęli się w szereg: najbliższy z nich był teraz oddalony tylko o pięćdziesiąt jardów, a najdalszy o jakieś sześćdziesiąt. Jonnie ukląkł na jedno kolano. Wycelował w wizjer najdalej znajdującego się Tolnepa. Nacisnął spust. Przesunął celownik na środkowego. Wycelował. Wystrzelił.

    Zajęło mu to wiele czasu. Prowadzący Tolnep był już prawie przy nim. Kły! Wizjer! Nie ma czasu na strzał. Jonnie skoczył do przodu i walnął kolbą AK-47 w twarz Tolnepa. Zakończył ten ruch smagnięciem lufy. Tolnep nie upadł, zatoczył się tylko w bok. Trujące kły! Nie wolno się zbliżyć. Jonnie odskoczył do tyłu, przerzucając karabin do lewej ręki i wyciągając z kabury swój podręczny miotacz. Strzelał i strzelał przed siebie. Siła strzałów powaliła wreszcie Tolnepa na ziemię. Jonnie podszedł bliżej, ciągle strzelając. Podręczny miotacz dosłownie wbijał Tolnepa w ziemię. Gejzery pyłu przesłoniły mu widok.

    Miotacz nie był przestawiony na "Płomień", ale sama siła udaru energii powaliła Tolnepa. Miał strzaskany wizjer, a jego dziwaczne oczy zaszklone i wywrócone do wnętrza czaszki. Co z innymi? Gdzie byli teraz? Jeden z nich biegł w kierunku wysokiego zrujnowanego pałacu i było oczywiste, że stracił wszelką orientację. Drugi Tolnep podążał z powrotem do czegoś, co znajdowało się w rozwalonym wraku budynku. Jonnie mógł dojrzeć błyszczący nos małego pojazdu wystający z ukrycia niszy wśród ruin.

    Tonlep próbował dotrzeć do tego statku!

    Jonnie wskoczył do kabiny i porwał ze stojaka ręczny miotacz, wrzucając AK-47 do środka samolotu. Zeskoczył z powrotem na ziemię, ukląkł, wstrzymał oddech i oddał pojedynczy, dobrze wycelowany strzał do starającego się dotrzeć do statku Tolnepa. Żadnego skutku! Jonnie przestawił więc wyłączniki na "Płomień" i "Maksimum". Tolnep był już wśród ruin i prawie dobiegał do swego statku. Jonnie wycelował i nacisnął spust. Tolnep zamienił się w słup ognia!

    Jonnie odwrócił się w kierunku drugiego Tolnepa, wycelował i nacisnął spust. Miotacz błysnął i zaraz potem wybuchł wielki płomień, gdyż eksplodował również miotacz Tolnepa.

    Jonnie uważnie przyglądał się statkowi. Najwidoczniej nikogo więcej w nim nie było. Spojrzał na leżącego u jego stóp Tolnepa. Sądząc po odznakach, musiał to być oficer.

    Wziąwszy z samolotu linę bezpieczeństwa, Jonnie związał Tolnepa dokładnie, a końce liny zawiązał mu na plecach. Miał on przy sobie tylko podręczny miotacz. Strzały Jonnie'ego całkowicie go zniszczyły, ale mimo to Jonnie odrzucił go daleko w ruiny. Potem odciągnął Tolnepa od samolotu. O Boże, jakiż on był ciężki! Jonnie poklepał "ciało" Tolnepa. Jak żelazo. Wyglądał jak człowiek, ale "ciało" miał tak twarde, że nie dziwota, iż AK-47 był nieskuteczny. Kule po prostu rykoszetowały.

    Sytuacja była opanowana. Wszystko przebiegło tak szybko, że trzy samoloty z eskorty nie zdążyły zareagować. Poza tym były za daleko z tyłu za nimi, by mogły dostrzec atak Tolnepów. Jonnie w dalszym ciągu rozglądał się dokoła. I wtedy zadziwił go fakt, że cały tłum nadal stoi nieruchomo w odległości stu jardów od samolotu. Niemiecki pilot nadal siedział w swym fotelu, patrząc wprost przed siebie. Jonnie sięgnął do środka po lokalne radio.

    - Nie schodźcie w dół! - polecił pozostałym pilotom. Statek w ruinach. Czy miał wybuchnąć, czy otworzyć ogień, czy też zrobić jeszcze coś innego?

    Jonnie podniósł ręczny miotacz i szerokim łukiem zaczął zbliżać się do statku. Był on na pewno dobrze ukryty. Wykorzystali do tego głęboką niszę w gruzowisku i wepchnęli statek albo wlecieli tam tyłem, tak że był on niewidoczny z powietrza. Zbliżał się do niego bardzo ostrożnie. Na przodzie kadłuba miał zamontowany wielkokalibrowy miotacz. Pomalowany był na jasnosrebrny kolor. Miał kształt rombu. Kopuła kabiny - odrzucona do tyłu - była tak skonstruowana, że opadając uszczelniała statek. W kabinie były trzy fotele, za którymi znajdowało się pomieszczenie w rodzaju przedziału bagażowego. Trzymając się w pewnej odległości od statku, Jonnie zakołysał nim, używając do tego lufy miotacza. Statek nie wybuchł. Kołysał się. Był zadziwiająco lekki jak na statek służący do transportu tak ciężkich istot.

    Oparł się ręką o kadłub, aby wejść do środka. Statek drgał. Pracowało w nim jakieś urządzenie. Przyjrzał się uważnie tablicy przyrządów. Błyskało tam kilka światełek. Urządzenia sterownicze były całkowicie odmienne. Nie miał pojęcia, z jakiego alfabetu pochodziły widoczne na nich litery. Nie wiedział też, jaki jest rodzaj napędu, gdyż podręcznik Psychlosów informował tylko, że statki Tolnepów miały zazwyczaj "napęd słoneczny". Lepiej nie dotykać urządzeń sterowniczych. Statek mógłby wystartować.

    Rzucił okiem na oddalony o jakieś trzysta jardów tłum. Wszyscy stali nadal w bezruchu. Przez moment sam poczuł się, jakby go również zamurowało. Ale prawdopodobnie była to po prostu reakcja po bitwie.

    Jakieś urządzenie pracowało na statku! Przesuwając dłoń, szukał źródła drgań. To, co uważał za wielkokalibrowy miotacz, było czymś więcej. Miał on dwie lufy, jedną nad drugą. Górna lufa miała kielichowaty wylot. Zaczął odczuwać dziwną senność.

    Wszystko, co pracuje, musi być w taki czy inny sposób zasilane. Gdzież więc jest kabel zasilający? Znalazł go pod tablicą przyrządów. Gruby kabel biegł w dół do widocznego tam akumulatora. W tyle statku leżał zwój liny, więc Jonnie przywiązał jeden z jej końców do kabla tuż nad jego połączeniem z akumulatorem. Oddalił się nieco od statku, naprężył i szarpnął mocno liną. Kabel z trzaskiem oderwał się od akumulatora. Buchnął z niego wściekły kłąb iskier.

    I stały się trzy rzeczy jednocześnie. Statek przestał drgać, znikła senność i stojący dotychczas nieruchomo tłum padł na ziemię. Jonnie uwiązał koniec kabla z dala od akumulatora, aby nie mógł się samoczynnie z nim połączyć, a potem pobiegł w stronę tłumu. Gdy przebiegał obok swego samolotu, niemiecki pilot wygrzebywał się przez drzwi. Wołał coś do Jonnie'ego, lecz ten go nie mógł usłyszeć.

    Dobiegłszy do tłumu, Jonnie zobaczył jak jeden z Koordynatorów usiłował uklęknąć. Inni ter się ruszali, siadając chwiejnie na ziemi. Cały teren był zarzucony chorągwiami, instrumentami muzycznymi i różnymi przedmiotami, które miały służyć uświetnieniu planowanej ceremonii. Usta Koordynatora poruszały się i Jonnie pomyślał, że Szkot chyba stracił głos, ponieważ nie było słychać, co mówi. Odwrócił się i zobaczył, że jeden z samolotów eskortujących właśnie wylądował. On zaś tego też nie słyszał. Nagle uświadomił sobie, że to wszystko przez ten diabelny hełm Iwana. Odpiął pasek spod brody i zdjął z uszu wielkie i grube nauszniki.

    - ... i w jaki sposób tu przybyłeś? - mówił Koordynator. - Przyleciałem samolotem! - odparł Jonnie nieco zbyt ostrym tonem. - O, właśnie tam jest mój samolot!

    - Tam na ziemi leży jakaś kreatura! - wykrzyknął Koordynator, pokazując na związanego Tolnepa. - Jak on się tu dostał?

    Przez moment Jonnie czuł się nieco poirytowany. Cała ta strzelanina i bieganina ... Wreszcie dotarło do niego: żaden z nich nie widział, co się tu przed chwilą działo.

    Ludzie byli zmieszani i zaambarasowani. Trzech szefów plemion zbliżyło się do niego w ukłonie. Byli mocno zdenerwowani, gdyż "stracili twarz". Planowali wspaniałe przyjęcie - popatrz na te flagi, instrumenty muzyczne, na prezenty tam - a on tymczasem już wylądował. Proszą więc o wybaczenie...

    Koordynator starał się odpowiedzieć na pytania Jonnie'ego. Nie, nie widzieli niczego dziwnego. Wszyscy przybyli tu zaraz po wschodzie słońca, by czekać na niego i oto nagle on już tu był... Cały ich program musi teraz ulec zmianie, bo na pewno jest już dziewiąta godzina... co? Druga po południu? Nie, nie może być. Popatrz na zegarek! .

    Chcieli zaraz rozpocząć uroczystości powitalne, mimo że nie czuli się zbyt dobrze. Ale Jonnie powiedział odpowiedzialnemu za to Koordynatorowi, by się trochę wstrzymali, a sam poszedł do nadajnika radiowego w samolocie. Przez lokalny kanał dowódczy polecił obu krążącym w górze samolotom, by zwracali szczególną uwagę na każdy statek, który pojawi się na orbicie. Następnie przełączył się na planetarny kanał kontroli ruchu lotniczego dobrze wiedząc, że może on być podsłuchiwany przez gości. Połączył się z Sir Robertem w Afryce.

    - Mała ptaszynka usiłowała tu zaświergotać - powiedział Jonnie.

    Nie mieli żadnego kodu. Teraz potrzebowali go z całą pewnością. Więc Jonnie zastosował kod prowizoryczny.

    - Wszystko teraz w porządku. Ale nasz przyjaciel Iwan musi mieć sufit w swojej nowej jamie. Skapowałeś?

    Robert Lis skapował. Wiedział, że Jonnie chciał, aby zapewnił on parasol powietrzny bazie w Rosji, więc natychmiast się do tego zabierze.

    - I poleć naszemu zespołowi muzycznemu, żeby grał lament Swensona! - dodał Jonnie.

    Nie było żadnego takiego szkockiego lamentu na kobzy. Była to więc prośba o ciszę radiową na kanale planetarnym. Skoro goście wiedzieli, że Jonnie miał tu przybyć, to musieli prowadzić nasłuch jego rozmów przez radio.

    - Ja czasem mogę zagrać nutkę lub dwie, ale poza tym tylko lament Swensona!

    Wyłączył radio. Sytuacja była bardziej niebezpieczna, niż myślał. Dla wszystkich ludzi na tej planecie.

    Tylko on jeden był "głuchy" dzięki grubym nausznikom w hełmie i tylko on jeden mógł swobodnie działać. Ta lufa z kielichowatym wylotem emitowała fale dźwiękowe o wielkiej intensywności, które powodowały całkowity paraliż. To w taki właśnie Sposób Tolnepowie prowadzili swój handel niewolnikami.

4

    Pilot samolotu eskortującego, który właśnie wylądował, także nie mógł zrozumieć, co tu się zdarzyło i próbował wyjaśnić to Koordynatorowi, który nie rozumiał po niemiecku. Jonnie zapytał pilota, czy zarejestrował na dysku całą akcję i pilot odpowiedział twierdząco. Wówczas Jonnie wyjaśnił im - Koordynatorowi po angielsku, a pilotowi w psychlo - że przyczyną wszystkiego było urządzenie zamontowane w kadłubie tego ukrytego tam statku patrolowego. Lepiej niech więc zbiorą cały ten tłum, zaprowadzą do jakiegoś pomieszczenia w ruinach, odtworzą zapis z dysku i wytłumaczą, co zaszło, żeby ludzie nie myśleli, iż miejsce to jest pełne diabłów. Trzeba ich zupełnie uspokoić. Powitanie można odłożyć na później.

    Tłum zaczął podążać za Koordynatorem do położonego w pobliżu pomieszczenia. Jonnie podszedł do Tolnepa.

    Stwór był już przytomny. Jego oczy bez wizjera wyglądały jak ślepe. Rozróżniały one jakieś inne pasma światła i dlatego potrzebowały filtrów korekcyjnych. Jonnie rozejrzał się dokoła i znalazł na wpół potrzaskaną płytę wizjera, którą - trzymając się z dala od zębów stwora - narzucił na jego oczy. Stwór próbował chapnąć go kłami.

    Jonnie kucnął i powiedział:

    - A teraz rozpoczniemy opowiadanie, tę długą i smutną historyjkę o twojej młodości i o okolicznościach, które doprowadziły cię do przestępstwa i do tego żałosnego końca.

    - Szydzisz sobie ze mnie! - burknął Tolnep.

    - Ach! - wykrzyknął Jonnie. - A więc mówimy w psychlo. Bardzo dobrze. Kontynuuj swoją historyjkę.

    - Nic ci nie powiem!

    Jonnie rozejrzał się dokoła. Ze szczytu tego olbrzymiego pałacu stok opadał w dolinę całkiem stromo. Dokładnie wybrał właściwe miejsce i wskazał je ręką.

    - Mamy zamiar zanieść cię tam i zrzucić na dół. Widzisz to miejsce tuż przy końcu dachu tego długiego szczytu?

    - Nawet się nie poszczerbię! - roześmiał się Tolnep. Jonnie zamyślił się przez moment.

    - No cóż, właściwie to nie jesteśmy waszymi wrogami, więc mam zamiar znowu włączyć zasilanie w twoim statku, zamontować w nim małe urządzenie do zdalnego kierowania i odesłać cię z powrotem do twego kosmicznego statku wojennego klasy Vulcor.

    Tolnep zamilkł. Było to milczenie pełne czujności.

    - A więc lepiej niech się zaraz zabiorę za montowanie tego urządzenia do zdalnego kierowania... - powiedział Jonnie wstając, jak gdyby miał zamiar pójść do statku.

    - Poczekaj! - zawołał Tolnep. - Czyżbyś naprawdę chciał to zrobić? Odesłać mnie?

    - Oczywiście. Zatrzymanie cię tu byłoby zwykłym barbarzyństwem!

    Tolnep wrzasnął:

    - Wy paskudni, cuchnący Psychlosi! Jesteście zdolni do wszystkiego! Do wszystkiego! Wasz ohydny sadyzm nie zna żadnych granic!

    - Patrzcie no. I co z tobą zrobią twoi towarzysze?

    - Wystrzelą mnie w kierunku powierzchni planety i wy dobrze o tym wiecie! A ja będę tylko skwierczał, gdy zacznę się palić wskutek tarcia powietrza!

    - Ale dlaczego mieliby to zrobić? - zapytał Jonnie.

    - Nie kpij sobie ze mnie! - wściekał się Tolnep. - Czy masz mnie za głupca? Czy masz ich za głupców? Zauważyłem, że nie wspomniałeś nawet o posypaniu mnie całego proszkiem wirusowym, by zarazić załogę. Jesteś wrogiem! Będę przez całą drogę wykaszliwał swe płuca, będę się skręcał w agonii, spadając w dół i palił się wolno, gdy mila po mili będzie wzrastało ciepło wytworzone przez tarcie powietrza! Idźże po prostu do piekła! Jonnie wzruszył ramionami.

    - Zatrzymanie cię tu byłoby barbarzyństwem - powiedział i ruszył w kierunku statku.

    - Poczekaj! Poczekaj, powiem ci! Co chcesz wiedzieć?

    I tak Jonnie dowiedział się o trudach i mozołach tego podchorążego Slithetera Plissa i jego pułkownika Rogodetera Snowla oraz o tym, jak głupią rzeczą było nie dać przełożonemu oficerowi wygrać w grę hazardową. Słyszał wiele i o innych rzeczach, ale w pewnym momencie podchorąży stwierdził:

    - Snowl oczywiście, nie powiedział tego załodze, ponieważ chce wszystko sam zagarnąć, ale krążą plotki, że za jej znalezienie jest wyznaczona nagroda w wysokości stu milionów kredytów. - Jakiej "jej"? - zapytał Jonnie.

    Ale podchorąży Slitheter Pliss nic więcej na ten temat nie wiedział. Wyjaśnił tylko, że czekali, żeby się upewnić, ale w każdym przypadku połączone siły przeprowadzą w końcu zmasowany atak. Dowódcy statków poprzez ekrany wizyjne uprawiali hazard, grając o podział łupów, i Rogodeter Snowl wygrał już ludność planety, jak twierdził, chociaż Snowl często kłamał i nigdy nie można było mu ufać. Ale na pewno będą potrzebowali środków transportu i być może będą musieli polecieć po nie do domu. Dom? Czy kiedykolwiek zauważył taką jasną, podwójną gwiazdę? Musi tu bardzo jasno świecić. Znajdująca się nad nią konstelacja gwiezdna wyglądała pod tym kątem jak kwadratowa skrzynka. Otóż to był ich dom. Dziewiąta planeta, licząc od gwiazdy. Tolnepowie żyli na jednej tylko planecie. Napadali natomiast na inne planety. Po niewolników.

    Wydawało się, że Tolnep powiedział już wszystko, więc Jonnie oświadczył, że nie odeśle go z powrotem na statek. W każdym razie jeszcze nie teraz.

    Jonnie wyczytał w podręczniku, że gdy Tolnep ukąsi, to potrzebuje sześciu dni na ponowne wyprodukowanie trucizny przez jego organizm. Wyjął więc z samolotu butelkę na próbki oraz szmatę i kazał Tolnepowi kilkakrotnie ścisnąć ją kłami. Zrezygnowany Tolnep zrobił, jak mu kazano. Jonnie włożył szmatę do butelki i zakręcił ją bardzo szczelnie. MacKendrick znał się na różnych surowicach przeciwko jadowi żmij. Być może wykombinuje więc coś przeciwko jadowi Tolnepów.

    Wylądował jeszcze jeden z samolotów eskorty. Miał on również kopilota. Na podgórzu znajdowała się rozbita baza górnicza, ale powinien w niej być samolot do transportu rudy. Jonnie posłał pilotów do tej bazy, by przyprowadzili go tutaj. Miał zamiar zabrać ze sobą Tolnepa i jego statek patrolowy. Powiedział też pilotom, żeby sprawdzili, ile w bazie jest samolotów pasażerskich.

    Jonnie popatrzył na popołudniowe niebo. Nie widział niczego na orbicie, ale dzienne światło i czterysta mil odległości mogły uczynić niewidzialnym każdy statek. Nieprzyjemny dzień.

    Koordynator wraz z niemieckim pilotem pokazali ludziom zdjęcia, po czym tłum skierował się z powrotem w stronę samolotu Jonnie'ego. Gdy znajdowali się już na odległość głosu, nagle, jak na jakiś sygnał, wszyscy padli na kolana i zaczęli pochylać głowy aż do samej ziemi. A potem trwali w tej pozycji.

    Jonnie miał już na dzisiaj dosyć widoku padających na kolana ludzi.

    - O co teraz chodzi? - zapytał Koordynatora.

    - Są głęboko zawstydzeni. Planowali wielkie uroczystości powitalne, które się nie udały - odparł Koordynator. - A poza tym nabrali do ciebie jeszcze większego respektu. Mieli go już przedtem, ale teraz...

    - Dobrze, dobrze. Powiedz im, żeby się podnieśli! - polecił Jonnie trochę już zniecierpliwiony.

    Nie przybył tu po żadne pochlebstwa.

    - Ocaliłeś im życie, a może nawet coś więcej - dodał Koordynator.

    - Nonsens! - wykrzyknął Jonnie. - Miałem po prostu szczęście, że nałożyłem hełm z nausznikami. A teraz każ im się podnieść!

    Niemiecki pilot stał tuż obok. Wydawało się, że był to dzień pełen kłopotów. Wyjaśnił Jonnie'emu, że nie śmiał otworzyć ognia, ponieważ wielkokalibrowe miotacze Typ 32 mogły zwalić połowę tego pałacu na tłum i Jonnie'ego. Była to zamknięta misa, a odrzut miotaczy...

    Jonnie tylko potrząsnął głową i machnięciem ręki odprawił pilota. Koordynator przedstawił mu szefów plemion. Podszedł do niego niewielki mężczyzna z uśmiechem na mongolskiej twarzy i w futrzanym nakryciu głowy. Jonnie uścisnął mu rękę. Koordynator powiedział, że jest to Norgay szef resztek plemienia Szerpów. Byli to sławni górale, którzy prowadzili karawany z solą przez przełęcze Himalajów w Nepalu. Kiedyś było ich wielu, może nawet osiemset tysięcy, ale teraz zostało tylko może około dwustu. Ukrywali się wysoko w niedostępnych miejscach. Było tam bardzo mało pożywienia. Mimo że byli dobrymi łowcami, w wyżej położonych rejonach trudno było o zwierzynę.

    A to był szef Tybetańczyków, mnich Ananda. Mężczyzna miał na sobie czerwono-żółtą szatę. Był wysokiego wzrostu i miał bardzo pogodną twarz. Tybetańczycy mieli ukryty w jaskiniach klasztor. Otóż jeszcze przed inwazją Psychlosów, Chińczycy wypędzili Tybetańczyków z ich ojczyzny, więc rozproszyli się oni po innych krajach. Chińczycy tępili buddyzm - Ananda był buddystą - ale do jaskiń trudno było dotrzeć, gdyż były usytuowane daleko w górach na zboczach wąwozów, więc nawet Psychlosom nie udało się ich stamtąd wypędzić. Tybetańczycy byli prawie zagłodzeni. Nie mogli przecież wychodzić na równiny i siać zboża, a ostatniego lata nie udało im się nawet obsiać małych spłachetków ziemi na łagodniejszych zboczach gór, ponieważ nie mieli nasion.

    Obok stał szef Chińczyków. Nazywa się Czong-won. Czy Jonnie wiedział, że kiedyś było ponad osiemset milionów Chińczyków? Wyobraź to sobie! W północnych Chinach żyło jeszcze jedno plemię, które schroniło się w położonej w górach bazie obronnej. Baza? Chińczycy nigdy nie skończyli jej budowy. Nie było to nic wielkiego. Plemię w północnych Chinach liczyło około dwustu osób. Ale Szef Czong-won miał tutaj aż trzystu pięćdziesięciu Chińczyków. Żyli w dolinie, która prawdopodobnie była zaminowana. Psychlosi nigdy się tam nie zapuszczali. Oni też prawie nie mieli żywności. Nic nie chciało rosnąć tak wysoko. I było strasznie zimno. Nie, nie mają żadnych trudności w porozumiewaniu się z Chińczykami. Zachowali mnóstwo podręczników uniwersyteckich i są dość oświeceni: mówią językiem mandarynów, który kiedyś był używany na starym dworze cesarskim.

    Jonnie potrząsał dłońmi. Oni się nisko kłaniali, więc Jonnie też się pochylił, co ogromnie się Chińczykom spodobało.

    - Jeśli już mowa o językach - powiedział Koordynator - to przygotowali dla ciebie mały pokaz. Wszyscy się tam zgromadzili, więc czy zechcesz teraz na to popatrzeć?

    Jonnie z niepokojem popatrzył na niebo. Wysoko w górze czujnie krążył samolot eskorty. On sam znajdował się niezbyt daleko od swego samolotu. Posłał do niego Niemca, by trzymał go w gotowości do startu. Tak, teraz mógł popatrzeć na pokaz. Nie miał dobrego samopoczucia: wszystkie ich chorągwie walały się po ziemi, a instrumenty muzyczne były poprzewracane.

    Około osiemdziesięciu ludzi w czerwono-żółtych szatach siedziało teraz w równych rzędach. Była to część ludzi mnicha Anandy. Po podejściu bliżej Jonnie zobaczył, że ich wiek wahał się od ośmiu do pięćdziesięciu lat. Wszyscy mieli ogolone głowy. Byli tam chłopcy, dziewczęta, mężczyźni i kobiety. Próbowali wyglądać bardzo dostojnie, gdy tak siedzieli z podwiniętymi pod siebie nogami, ale w ich oczach jarzyły się psotne ogniki. Przed nimi stał stary mnich z długim zwojem pergaminu.

    - Ostatniej wiosny mieliśmy kłopoty - powiedział Koordynator - nikt, ale to absolutnie nikt, nie mógł się porozumieć z tymi ludźmi. Ani w Indiach, ani na Cejlonie - to jest wyspa w ogóle nie mogliśmy natrafić na żaden ślad tybetańskiego lub tego właśnie języka. A naprawdę szukaliśmy. Ale rozwiązaliśmy ten problem. Posłuchaj!

    Dał ręką sygnał staremu mnichowi.

    Mnich przeczytał werset ze zwoju. Cała grupa rozpoczęła śpiewną recytację, ale nie było to powtórzenie wersetu. Było to w języku psychlo! Stary mnich odczytał następny werset. Grupa śpiewnie wyrecytowała tłumaczenie na psychlo. Jonnie nie mógł w to uwierzyć. A pokaz toczył się dalej i grupa wciąż śpiewnie recytowała.

    - On czyta w języku, który kiedyś nazywał się "pali" szepnął Koordynator. - To jest oryginalny język, w którym napisano wszystkie kanony buddyzmu. Klasztor posiadał olbrzymią bibliotekę wszystkich pism Buddy, który przed trzydziestu sześciu wiekami zainicjował tę religię. I oni właśnie mówią tym językiem. Ale on już jest martwy. A więc przywieźliśmy tu...

    - ...maszynę uczącą Chinkosów - wszedł mu w słowa Jonnie - i nauczyliście ich języka psychlo od podstaw! , - A oni przełożyli ją na pali! Ta baza górnicza Pschlosów tam w dole jest całkiem nieźle potrzaskana, ale jakieś słowniki i jakieś inne książki były schowane w ognioodpornych szafach, więc się zachowały, a oni biegają tam teraz jak konie wyścigowe. I tak oto możemy się z nimi teraz porozumieć.

    Śpiewna recytacja trwała nadal. Wymawiali słowa z akcentem Chinko tak jak Jonnie i piloci.

    - Podoba ci się to, lordzie Jonnie? - zapytał mnich Ananda w psychlo. - Oni nie tylko recytują, lecz również dobrze mówią w psychlo.

    Jonnie głośno ich pochwalił, na co odpowiedzieli wiwatami. Wiedział, co zamierza im zaproponować.

    - Czy są tutaj wszyscy buddyści? - zapytał Jonnie.

    Nie, było ich jeszcze czterdziestu, ale dotarcie tutaj z klasztoru wymagało masę wysiłku. Trzeba było mieć liny, trochę smykałki do wspinaczek wysokogórskich i korzystać z pomocy Szerpów.

    Idea pokoju zawarta w słowach religijnego nauczyciela w tej przetłumaczonej na psychlo śpiewnej recytacji miała dla Jonnie'ego cudowne brzmienie. Część muzyków odnalazła swe instrumenty i zaczęła grać na jakichś krótkich i długich rogach na bębnach. Kobiety zaczęły rozniecać małe ogniska i podgrzewać na nich niewielkie ilości pożywienia.

    Z bazy górniczej powrócili piloci z transportowcem rudy. Przeniesiono samolot patrolowy i wstawiono go do wnętrza olbrzymiego transportowca, a potem włożono do niego mocno związanego Tolnepa.

    - Tam jest mnóstwo samolotów - powiedział kopilot Jonnie'ego. - Atakujący bazę Szkoci musieli spowodować jakąś eksplozję w jej wnętrzu. Musiał to być wybuch gazu do oddychania - kawałki rozwalonych kopuł pokrywają ponad pięć akrów powierzchni. Nie martwili się już o wysadzenie w powietrze składu amunicji i paliwa. Hangary znajdują się na niższym poziomie. Jest w nich osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt samolotów bojowych. Niektóre są osmolone, ale wydaje się, że wszystko z nimi w porządku. Jest też mnóstwo czołgów i broni. I Bóg jeden tylko wie, dlaczego jest tam około pięćdziesięciu takich transportowców rudy. I kilkanaście warsztatów i materiałów magazynowych. Wygląda na to, że wysyłali stąd bardzo dużo boksytu. Nie ma żywych Psychlosów.

    Jonnie zdecydował się. Przeszedł do swego samolotu i przełączył radio na kanał planetarny. Wywołał amerykańską bazę Dunneldeena.

    - Nie wiedziałeś, że mam piętnaście córek. Muszę je pilnie wydać za mąż.

    - Zrozumiałem - odparł Dunneldeen i przerwał połączenie.

    Jonnie wiedział, że otrzyma piętnastu pilotów, może nawet nie w pełni wyszkolonych, ale w ciągu najbliższych dziesięciu, dwunastu godzin. Dunneldeen wiedział, gdzie Jonnie się obecnie znajdował.

    Przyjęcie powitalne zaczęło się dopiero rozkręcać. Ludzie otrząsnęli się już z szoku. Serwowano posiłki. Przechodzący obok Jonnie'ego ludzie uśmiechali się doń serdecznie:

    Dwa samoloty eskorty krążyły w powietrzu. Samolot Jonnie'ego i trzeci samolot eskorty znajdowały się na ziemi w gotowości do alarmowego startu.

    Nadszedł wieczór i udało im się nazbierać dostatecznie dużo drewna, by rozpalić ognisko. Ale na ekranach wizyjnych krążących na niebie samolotów w każdej chwili mógł się ukazać wrogi statek kosmiczny. Wygłaszali przemówienia. Wielokrotnie wyrażali Jonnie'emu swą wdzięczność i zapewniali go, że jest mile widzianym gościem. A potem przyszła kolej na Jonnie'ego. Po jego jednej stronie stanął Koordynator, mówiący po chińsku, a po drugiej mnich, który znał również język Sherpów. Jonnie musiał przemawiać po angielsku do mówiącego po chińsku Koordynatora i w psychlo do mnicha, który musiał to przełożyć na język Sherpów czy na tybetański, czy jak się on tam nazywał, co zabierało trochę czasu.

    Po paru sympatycznych replikach na ich przemówienia, Jonnie przystąpił od razu do sedna rzeczy.

    - Nie mogę was tu zostawić - powiedział i pokazał ręką .na niebo. - A wy nie możecie zostawić nikogo z waszych domowników.

    Och, na pewno się z tym zgadzali!

    Jonnie popatrzył na oświetlone płomieniami ogniska twarze ludzi siedzących w różnych grupach plemiennych.

    - Zimno w tych górach!

    Wszyscy byli co do tego zgodni, zwłaszcza Chińczycy. - I, oczywiście, nie ma zbyt wiele żywności.

    Och, miał absolutną rację! Lord Jonnie był bardzo spostrzegawczy i dojrzał, jak chude były ich dzieci.

    - Ale możecie mi pomóc pokonać Psychlosów - być może na zawsze - gdyby tu wrócili i tych cudzoziemców na niebie.

    Było tak cicho, że można byłoby usłyszeć nawet odgłos spadającego płatka śniegu. Jonnie myślał, że go nie zrozumieli. Już otwierał usta, by to powtórzyć jeszcze raz. I wtedy ten karny tłum stał się nagle niezdyscyplinowany. Zapomniano o zasadach dobrego wychowania. Wszyscy runęli do przodu. Zaczęli się tłoczyć tak blisko Jonnie'ego, że aż musiał wstać.

    Tylko jedno pytanie huczało wokół niego co najmniej w trzech językach:

    - Jak? Jak możemy ci pomóc?

    Ci pobici ludzie, te obdarte, zagłodzone resztki wielkich niegdyś narodów nawet nie marzyły, że mogą być bardzo wartościowe. Ze mogą w czymś pomóc. Że mogą odegrać jeszcze jakąś rolę, a nie tylko ukrywać się i głodować. Była to myśl wręcz wstrząsająca. Pomagać!

    Koordynatorzy i szefowie plemion jakoś zdołali odprowadzić ich do przydzielonych miejsc wokół ogniska, ale nikt nie usiadł. Byli zbyt podekscytowani.

    Gdy Jonnie mógł znowu zabrać głos, ponownie zapanowała cisza. Ale nagle uświadomił sobie, że może mieć większą widownię, niż by sobie życzył. Czy goście, tam w górze, mogli widzieć ich na swych monitorach? Prawdopodobnie tak. Cichym głosem przeprowadził pospieszną konsultację ze Starszym Koordynatorem. Tak, odszepnął Koordynator. Pod pałacem znajdowała się wielka sala. Była ona doprowadzona już do porządku.

    Jonnie powiedział parę słów do mnicha Anandy. Z błyszczącymi z podniecenia oczami buddyści poszli do sali. Jonnie wydostał z samolotu lampy górnicze. Zamknął drzwi i przemówił do nich bardzo cichym głosem. Wszyscy mówili w psychlo. Mówili również w pali, który był martwym językiem. A także mówili nieznanym językiem, który nazywał się tybetański. Tak! - odparli szeptem. Jonnie powiedział, że dopilnuje, by ich cała biblioteka została przewieziona w bezpieczne miejsce. Na ten cel oraz na ich świątynię zostanie wydzielona specjalna podziemna sekcja w rosyjskiej bazie. Ale czy nie bali się wysokości? Wybuchnęli śmiechem: jak można zadawać tak niedorzeczne pytania ludziom gór? Czy nie mieli nic przeciw, by rozrzucić ich po całym globie, aby żyli wśród innych plemion? Nie, nie. Wszystko było wspaniałe. To, że żyli w klasztorze, wcale nie oznaczało, iż zupełnie odcięli się od tego świata. Byli zmuszeni do życia w jaskiniach ze względu na zagrażające niebezpieczeństwo.

    Wytłumaczył im, czym był komunikator. Jeśli ktoś dostarczy im jakąś wiadomość w psychlo, oni będą mogli nadać ją przez radio w pali, a buddysta na drugim końcu kanału radiowego będzie mógł ją znowu przetłumaczyć i przekazać w psychlo. I nieprzyjaciel tam w górze nic z tego nigdy nie zrozumie. Uważali, że to jest wspaniałe. Globalna sieć radiowa w pali. Tak, tak, tak!

    Ale były też możliwe i takie niebezpieczne sytuacje, że na przykład któryś z nich zostanie schwytany i zmuszony do nadania jakiejś wiadomości. Wówczas nada taką wiadomość po tybetańsku i to będzie ich tajemnicą. Było to niebezpieczne.

    Całe ich życie było pełne niebezpieczeństw. Zgodzili się więc, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko, oraz wyrazili zgodę również w imieniu tych, którzy pozostali w domu! Jonnie chciał powiedzieć, że ich pensja będzie wynosiła jeden kredyt dziennie, co było godziwą zapłatą u większości plenuon, ale nie chcieli o tym słyszeć. Pójdą, gdzie będzie trzeba i kropka! I wiedzieli, że była to tajemnica, więc nikomu o tym nawet nie wspomną. Wychodzili przez drzwi na palcach.

    Następni byli Sherpowie. Trzeba było zorganizować całe mnóstwo polowań; wszędzie też trafiały się szczyty, na które trzeba było się wspinać. W Rosji były olbrzymie równiny pełne owiec i bydła. Trzeba było naszykować i zakonserwować olbrzymie ilości suszonego mięsa. Czy wszyscy oni mogliby udać się do Rosji i pomóc w nagromadzeniu w tamtejszej bazie zapasów żywności? Żywność? Sami wiecznie głodowali. A jakże, będą tam polować i zaopatrzą bazę w żywność.

    Potem zaś przyprowadził swych ludzi Szef Czong-won. Lubowali się oni we wszelkiej tajemniczości. Na początku Jonnie powiedział, że jest na planecie takie miejsce, które niezbyt sprzyja zdrowiu, gdyż żyje tam mucha przenosząca choroby, ale przy odpowiednich środkach zapobiegawczych można ich uniknąć. Są tam również dzikie bestie, ale będą też uzbrojone straże, no i oni sami mogą nauczyć się strzelać. Insekty? Bestie? Niewiele ich to obchodziło! Gdzie było to miejsce? Co chciał, żeby zrobić? Zaraz tam się udadzą. Czy można dojść tam pieszo?

    Jonnie odparł, że polecą samolotem. Ale był jeszcze jeden problem. Miejsce to znajduje się na wysokości jednej mili nad poziomem morza i jest tam gorąco.

    Gorąco? Miejsce, w którym było gorąco? Jakie to cudowne! Jakie to absolutnie cudowne! Nikogo nie obchodziło, jak bardzo jest gorąco.

    Jonnie zapytał, czy potrafią budować? Oświadczyli mu z dumą, że przez cały czas się uczą. Niektórzy z nich są inżynierami. Potrafią zbudować wszystko.

    Jonnie powiedział im, że to, o czym się teraz dowiedzą, to wielki sekret, ale jest takie miejsce w pobliżu wielkiej tamy, które trzeba oczyścić i doprowadzić do porządku, wryć się do wnętrza pagórków i zbudować w nich bunkry. Dostaną wszelką pomoc techniczną. Dostaną nawet maszyny i operatorów, a sami też mogliby nauczyć się...

    Mieli w Ameryce ośmiu swoich ludzi, uczących się obsługi maszyn! Dlaczego więc opóźniają swój wyjazd gadaniem? Gdzie jest to miejsce? Jonnie poinformował ich, że będą otrzymywać jeden kredyt dziennie i premię za ukończenie robót. I ziemia potem przejdzie na ich własność. Szef Czong-wong zapytał ludzi, czy się zgadzają. A oni uważali, że po prostu odwleka sprawę. Oczywiście, że się zgadzają!

    Jonnie znów zaczął uczestniczyć w uroczystościach. Ale teraz zmieniły one charakter. Ludzie pozbijali się w małe grupki i coś tam do siebie szeptali w niezrozumiałych językach. Jonnie życzył im dobrej nocy, więc wszyscy obrócili się do niego i skłonili, a on się im odkłonił.

    Idąc do swego samolotu, gdzie zamierzał spędzić noc, przystanął przy transportowcu rudy, w którym leżał związany Tolnep. Przez chwilę miał ochotę połączyć się z pułkownikiem Rogodeterem Snowlem i powiedzieć mu parę słów. Ale nie zrobił tego. Niech się trochę podenerwuje.

5

    Będąc już w Szkocji, Jonnie odkładał spotkanie z Szefami Klanów, jak długo się tylko dało. Czekał na dyski z inwigilacji Terla w Ameryce. Ale Glencannon wciąż nie przybywał. Robert Lis, który przyleciał z Afryki, by wziąć udział w spotkaniu, powiedział mu, że Szefowie Klanów coraz bardziej się niecierpliwią, więc Jonnie wraz z nim wybrał się wreszcie na to spotkanie.

    Wybrany przez Chrissie dom znajdował się tuż przy Zamku Skalnym i było do niego tylko parę kroków. W czasie drogi nie rozmawiali ze sobą, patrząc tylko na zakrywające niebo chmury. Dwóch giermków uzbrojonych w krótkie siekiery i ręczne miotacze skierowało ich do wejścia w podziemnym przejściu. Szefowie wynaleźli jakieś pozostałości po magazynach prochu i schronach przeciwlotniczych ze starożytnych wojen - i zawiesiwszy prace nad rekonstrukcją budynku parlamentu - odnowili te głębokie groty. W niszach paliły się lampy górnicze i rzucały cienie chorągwi klanów na kopulasty dach.

    Wszyscy Szefowie Klanów już tam byli. Czekali już od wielu godzin. Zgromadzili się wokół Jonnie'ego, witając go i klepiąc po plecach. W końcu Szef Klanu Fearghusów przywołał wszystkich do siebie.

    Robert Lis odtworzył film z próbą przechwycenia radioteleskopu. Niezależnie od innych spraw, szefowie byli najbardziej zdziwieni wyglądem nieproszonych gości. Zainteresowała ich również gra, w którą grały te kreatury widoczne na ekranach wizyjnych. Jeden z jeńców Roberta nazywał ją "klepp". Każdy z graczy miał sześcioboczną tablicę i sześć różnych zestawów pionków, a gdy jeden z graczy zrobił jakiś ruch, reszta z nich powtarzała ten ruch na swoich tablicach. Pionki miały kształty małych statków kosmicznych, czołgów i żołnierzy piechoty kosmicznej, każdy z nich poruszał się według innych zasad i do zawierającej sześćset szesnaście heksagonalnych pól tablicy mocowany był magnetycznie. Szefów zainteresowała nie tyle sama gra, ile fakt, że zgłaszanymi stawkami były różne rzeczy, które miały być złupione z tej planety. To ich otrzeźwiło.

    Potem Robert poinformował ich o infrapromieniach i przestrzegał, że prowadzenie dyskusji pod gołym niebem nie byłoby najmądrzejsze. Sir Robert dowiedział się od jeńca Hocknerów, że jeśli się chce rozmawiać na otwartej przestrzeni, trzeba włączyć "generator interferencyjny", ale oni go nie mają. Szefowie próbowali więc przegłosować wniosek zakazujący prowadzenia jakichkolwiek dyskusji na otwartej przestrzeni lub ustalenia tematów, na jakie można dyskutować. Zaproponowano też, by kampanię tę rozpocząć sloganem: "Wróg ma długie uszy". Ale zabrał głos Szef Klanu Argyllów i powiedział, że nie mogą podejmować uchwał legislacyjnych dotyczących wszystkich plemion, ponieważ nie byli rządem światowym - miejscem jego urzędowania była Ameryka. To, co tu proponowano, było uzurpowaniem władzy państwowej.

    Był to sygnał dla Jonnie'ego. Podniósł się i przypomniał, że pierwsze akcje rządowe zostały podjęte przez nich jeszcze w Górach Szkockich, na łące obok jeziora, a więc to oni byli oryginalnym ciałem ustawodawczym. Muszą utrzymywać pozory istnienia rządu w Ameryce, więc nie mogą działać tak, jakby tego rządu w ogóle nie było, gdyż to mogłoby zniweczyć jego plany, ale trzeba przedsięwziąć pewne akcje, by uchronić ludność planety przed zagładą. Tutejsze ciało rządzące kontrolowało Światową Federację do Spraw Unifikacji Rasy Ludzkiej. Jonnie był przekonany, że ciało to będzie spełniało ich polecenia, natomiast ignorowało polecenia z Ameryki. Swoje polecenia mogą nazywać "Poleceniami Federacji" i wtedy będą one miały zasięg międzynarodowy.

    - Brawo! Brawo! - zawołał Andrew MacNulty, przewodniczący Federacji.

    Jonnie przypomniał następnie, że Dunneldeen był tytularnym księciem Szkocji biorącym swe nazwisko, jak sądzi, od tej skały: Dunedin. Sprawował on władzę nad pilotami lub mógł ją sprawować...

    - Dunneldeen i ty sprawujecie władzę nad pilotami - skorygował go Szef Klanu Campbellów.

    Jonnie powiedział im, że władzę nad pilotami miało to właśnie ciało ustawodawcze. Naczelny Wódz Szkocji sprawował władzę nad całością zdolnych do walki wojsk - z wyjątkiem Zbójów. Rzeczywistość była taka, że to właśnie to ciało sprawowało władzę nad planetą. A więc jeśli te argumenty ich przekonują, to powinni uchwalić na ten temat poufną rezolucję, a potem wydać odpowiednie zarządzenie w sprawie jej realizacji.

    Podyskutowali trochę, a potem podjęli uchwałę. Sir Robert miał realizować ich dyrektywy w sektorze militarnym. I w związku z osobliwą obecnie sytuacją wszystkie polecenia rządu w Ameryce miały być ignorowane, ale bez wzbudzania podejrzeń. Amerykańskie ciało rządzące popierało wrogów Szkocji, w stosunku do których Szkocja miała prawo krwawej wendetty. Obecna nadzwyczajna sytuacja wymagała podejmowania nadzwyczajnych akcji. Jonnie'emu właśnie o to chodziło.

    Następnie podniósł się Sir Robert i opisał sytuację na planecie tych niewielu pozostałych ludzi oraz wysunął wniosek, żeby całą ludność zgromadzić w możliwie jak najmniejszej liczbie umocnionych miejsc, które można by bronić przed wrogiem. Miał już gotowe, dotyczące tej operacji, plany.

    Zażądał, by MacTyler przedstawił swój pogląd na całokształt sytuacji. Ponieważ MacTyler był członkiem każdego klanu oraz z niezliczonych innych względów, jego ocena sytuacji będzie bardzo cenna.

    Jonnie miał cichą nadzieję, że zanim spotka się z takim żądaniem, będzie miał dalsze wieści z Ameryki. Tyle przecież zależało od tego, co robił Terl, a jemu się wydawało, że nie miał stamtąd żadnych wiadomości już od wieków. W każdym razie nie zamierzał ujawnić przed tym ciałem wszystkich szczegółów prowadzonych operacji, gdyż nie chciał ryzykować ewentualnych przecieków informacji. Ale to ciało miało do odegrania całkiem poważną rolę.

    Jonnie podniósł się i powiedział, że:

    (a) Nie wiedzą na pewno, co się stało z Psychlo, więc ciągle istniało prawdopodobieństwo kontrataku.

    (b) Goście w statkach kosmicznych nad nimi stanowią poważne zagrożenie - nie miał pojęcia, co ich powstrzymywało i to było mocno podejrzane, ale dzięki temu zyskiwali na czasie, więc musieli działać szybko, aby uprzedzić ich ewentualny atak.

    (c) Podstawową troską powinna być ochrona ludzi na Ziemi to nie było już zagrożenie ludzi jako rasy, lecz możliwość nagłej ich zagłady.

    Szefowie podziękowali Jonnie'emu i zatwierdzili plan Sir Roberta. Byli śmiertelnie poważni.

    Przeszli do dalszych spraw. Poproszono o zabranie głosu doktora Allena, który był mocno zaangażowany w organizowaną przez Federację akcję przenoszenia plemion. W jego opinii gromadzenie plemion w zbyt bliskiej odległości od siebie było niebezpieczne, gdyż ich odporność na różnego rodzaju choroby mogła się przez wieki znacznie zmniejszyć. Przez długi czas plemiona były od siebie odseparowane, więc teraz mogłyby wybuchnąć epidemie ospy, tyfusu lub innych chorób zakaźnych. Miał kilku pomocników. Latali po całym świecie i robili, co się tylko dało. Zapoznał się z wszystkimi dawnymi dostępnymi książkami na temat szczepień ochronnych, higieny i tym podobnych spraw i przystąpili już do wyrobu szczepionek. Prosił o podjęcie dwóch środków zapobiegawczych: przymusowej izolacji każdej osoby wykazującej objawy choroby, wprowadzenie obowiązkowych szczepień ochronnych. Jego współpraca z Koordynatorami i Szefami Plemion układała się doskonale, ale chciał by jego program uzyskał oficjalną aprobatę.

    Szefowie uchwalili to jako "Dyrektywę Federacji" i polecili, by Sir Andrew MacNulty wydał odpowiednie polecenia.

    Następnie wprowadzono MacAdama z Banku Planetarnego. Prosił o przyjęcie go przez Szefów w trzech sprawach. Niski, siwowłosy i konserwatywny MacAdam był w stosunku do nich niezwykle uprzejmy i bardzo precyzyjny. Miał ze sobą teczkę pełną papierów, którą położył na stole. Rozpoczął od stwierdzenia, że rząd w Ameryce szasta pieniędzmi na wszystkie strony, tworząc lokalną inflację, która może objąć i inne rejony. Każdy ze Zbójów otrzymywał zapłatę w wysokości stu kredytów dziennie, a ponieważ było ich siedmiuset sześćdziesięciu, więc dawało to sumę siedemdziesięciu sześciu tysięcy kredytów dziennie, co niemal dwukrotnie przewyższało roczny budżet większości innych plemion. Zbóje nie cenili pieniędzy i rozrzucali je po ulicach, bo w Ameryce nie można było teraz zbyt wiele kupić i brakowało towarów na pokrycie takiej masy pieniędzy. Miał na to sposób: chciał otrzymać upoważnienie do emisji specjalnych banknotów amerykańskich, które potem można będzie dewaluować w stosunku do waluty używanej przez resztę świata. Miał pewne powody, by sądzić, że tamtejszy rząd zgodzi się na to, jeśli na banknocie tej emisji zdjęcie MacTylera zostanie zastąpione zdjęciem Browna Kulasa Staffora. Podpis pod zdjęciem będzie brzmiał: "Brown Kulas Staffor, Starszy Burmistrz Planety Ziemia". Według opinii MacAdama, brak zdjęcia Tylera na banknocie przyczyni się do jego dalszej dewaluacji, ale Tyler nie powinien figurować na zdewaluowanej emisji banknotów. Co na ten temat sądzili?

    Tyler uśmiechnął się. Szefowie też się roześmiali i dali MacAdamowi swe błogosławieństwo. Ale MacAdam chciał znacznie więcej. Prosił o przyznanie mu drugiego przywileju na wydawanie pieniędzy. Nie zostanie on opublikowany, lecz chciał go mieć w swoim sejfie. Odczytano go i uchwalono. Następnie MacAdam zakwestionował wcześniejsze, prywatne i wstępne dyskusje z Sir Robertem na temat przeniesienia banku z Zurichu do Luksemburga. Było to trudne i kłopotliwe. Musieliby przenieść tam wszystkie urządzenia i poszukać kwater dla personelu. Szefowie udzielili głosu Sir Robertowi. Powiedział, że w Luksemburgu była baza górnicza Psychlosów, w której wydobywali rudę żelazną dla potrzeb lokalnych. Blisko niej znajdowała się forteca ze starożytnych czasów - Luksemburg oznacza "małą fortecę" - która leżała na skrzyżowaniu wszystkich szlaków handlowych i bankowych już od tysiącleci. Był to czasowy środek zaradczy. Luksemburga można było bronić, a Zurichu - nie.

    Szefowie poradzili MacAdamowi, by lepiej się przeniósł. Zrezygnowany MacAdam odparł, że się przeniesie. Miał jednak jeszcze jeden problem dotyczący wydatków na przygotowanie się do wojny. Pociągało to za sobą wydatkowanie pewnych sum, które nie były pokrywane z budżetów plemiennych lub nie miały gwarancji w postaci terenów plemiennych. Proponował, by problem ten rozwiązać poprzez pożyczki pod zastaw czegoś innego.

    Jonnie poprosił o głos. Oświadczył, że zna położenie paru dobrych złóż minerałów (nie powiedział jednak, skąd je zna) i jak tylko sytuacja się znów uspokoi, można będzie przystąpić do ich eksploatacji. Były to dość rozległe złoża. Wszyscy wiedzą, że przedtem był związany z górnictwem, więc mogą mu wierzyć na słowo. Złoża te mogą służyć jako gwarancja pożyczki, jeśli się będzie je uważało za własność Szefów, a nie własność plemion.

    MacAdam zapytał, czy wiedzą, że Brown Kulas twierdzi, jakoby cała planeta była jego własnością? Szefowie odparli, że wiedzą. A o tym, że rości pretensje do własności całej ziemskiej filii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego? Szef Klanu Fearghusów odparł na to, że: czy jest to wiążące, czy nie, to i tak część wszelkich nieruchomości należy do nich, więc będą domagać się swego udziału w tych złożach minerałów dla zagwarantowania wydatków wojennych. MacAdam skrywał uśmiech na twarzy, Wiedział już, co w trawie piszczy. I akceptował to. Nigdy nie nadużyje ich zaufania. Szefowie podjęli na ten temat stosowną uchwałę i upoważnili Sir Roberta do korzystania z tego rachunku według jego uznania jak z "kasy wojennej".

    Później wszyscy się rozeszli w śmiertelnej powadze. Giermkowie eskortowali Jonnie'ego aż do drzwi jego domu. Chrissie jeszcze nie spała, czekała na niego i podała mu herbatę z czymś, co nazywała "naleśnikami". Jonnie rozsiadł się w salonie, rozwiązawszy przedtem rzemienie koszuli, nałożywszy na stopy miękkie mokasyny i wyciągnąwszy nogi. Martwił się rozwojem wypadków w Ameryce, ale zmusił się do zwrócenia uwagi na sprawy domowe. Chrissie mówiła mu, że pastor i ciotka Ellen przyjdą do nich jutro na obiad, więc ma nadzieję, że Jonnie będzie w domu. Ciotka Elłen czuła się w Szkocji bardzo dobrze policzki jej się zaokrągliły i pozbyła się uporczywego kaszlu. Naprawdę wyglądała całkiem młodo.

    Jonnie zauważył, że to samo można by powiedzieć o Chrissie. Wyglądała bardzo ładnie z jasnymi włosami upiętymi w wielki kok na szczycie głowy, oczy miała jeszcze ciemniejsze i bardziej błyszczące, a jej suknia z materiału bardziej pasowała do figury niż skóra z jelenia. Blizny po obroży zupełnie już zniknęły. Chrissie zarumieniła się po tylu usłyszanych komplementach.

    Panie czuła się trochę lepiej. Strasznie jednak wychudła. Leżała jeszcze w łóżku, bo mimo że gorączka już ją opuściła, była jednak jeszcze bardzo osłabiona. Jonnie powinien ją rano odwiedzić. Jedynym zmartwieniem było teraz to, że Pattie - jak się wydawało - wpadła w głęboką apatię. Może Jonnie opowie jej jakąś histońę, która ją zainteresuje.

    Jonnie zapytał, czy dom miał sutereny, a Chrissie odparła, że owszem i to nawet solidne i głębokie. Pochwalił Chrissie, że wyszukała bardzo ładne meble, więc jeśli zacznie się dziać coś niedobrego, to powinna przenieść co lepsze meble do sutereny, gdzie znajdą dobre schronienie. I czy miała bezpieczne miejsce w podziemnych lochach Zamku Skalnego? Chrissie odpowiedziała, że o wszystkim już pomyślała, więc nie musi się o nią martwić. Bywa teraz w świecie i ma już trochę doświadczenia. A może chciałby jeszcze herbaty? Albo jeszcze jeden naleśnik?

    Było bardzo przyjemnie. Był to miły dom, tak odmienny od tych starych ruin w starym miasteczku. Jeśli pokonają wroga, a szczęście będzie mu nadal dopisywało, to wtedy może ten przyjemny zwyczaj siedzenia w salonie i rozmawiania z Chrissie lub z przyjaciółmi na spokojne tematy stanie się rutyną.

    I wtedy zabrzmiał gong u drzwi i Chrissie poszła je otworzyć. Z okrzykiem radości Jonnie skoczył, by powitać Glencannona.

    . 23 .

1

    Przeklęty Terl!

    Z początku Jonnie myślał, że ma nareszcie dane na temat dokładnej lokalizacji słupów energetycznych. W swym domu w Szkocji nie miał odpowiednich urządzeń wizyjnych, więc pobieżnie tylko obejrzał przysłaną przez Kera skrzynkę, w której - jak się wydawało - było tylko kilka kawałków kabli. Do Dnia 92. było jeszcze parę ładnych miesięcy, a on był szczęśliwy, że mógł zostać na obiedzie, znów zobaczyć ciotkę Ellen i pastora, a także spróbować pocieszyć Pattie.

    Do bazy górniczej w Afryce Jonnie odleciał w dobrym nastroju. Tego ranka wstał gotów do przekopania się przez cały materiał. A tymczasem Glencannon opowiedział, iż opóźnienie było spowodowane tym, że Terl większość czasu spędzał na zewnątrz biura, przeprowadzając jakieś pomiary. Terl w sposób oczywisty nie lubił pozostawać zbyt długo na zewnątrz. Glencannon napomknął, że w czasie porządkowania jego biura wstrzyknięto trochę powietrza do nabojów z gazem do oddychania, aby Terl nie polubił zbytnio wałęsania się dookoła. Glencannon powiedział też, że podczas pierwszej bytności w biurze Terla zapomnieli zamontować rejestrator obrazów w pobliżu platformy, by móc nagrywać wszystko, co się tam działo. Ale teraz już zamontowali jeden rejestrator na pobliskim drzewie bez zwrócenia uwagi Zbójów i nie będą uzależnieni od przelatujących nad platform bezpilotowych samolotów zwiadowczych.

    Jonnie widział teraz na klatkach zapisu, jak bardzo skrupulatnie Terl mierzył odległości między słupami. Ale nie były to pomiary, mające na celu dokładną lokalizację słupów energetycznych wokół platformy odpalania transfrachtu! Miał oto przed sobą kompletny plan instalacji z dokładnymi wymiarami: platformę odpalania, nową lokalizację konsoli oraz pełną zawijasów linię. Jonnie wiedział już teraz, dlaczego Terl spędził tyle dni nad równaniami sił. Dokonywał on precyzyjnych obliczeń, jak dalece można było zbliżyć do platformy pełną zawijasów linię bez zakłócenia teleportacji! Było to zaznaczone na końcowym szkicu: siedem całych i osiem jedenastych stopy. Dookoła całej platformy odpalania i nowej konsoli.

    Przesłana przez Kera skrzynka zawierała krótką notatkę, która - o ile Jonnie znał Kera - była pisana lewą łapą.

Do Ciebie, który będziesz wiedział.

    Masz tu taką kromkę, która została odkrojona zupełnie przypadkiem - ha, ha. Wykopuję to dla nich tuż obok tej tamy na południowym zachodzie, gdzie nikt już tego więcej nie używa. Na wypadek gdybyś tego nie wiedział, zowie się to "kabel jonizacji pancerza atmosferycznego". Nie załączam numerów części zamiennych, ponieważ nie będziesz ich zamawiał na Psychlo. Ha, ha. Za przekazywanie własności Towarzystwa grozi również kara w wysokości trzymiesięcznego zarobku, więc jak mnie złapią, to będziesz mi winien jeszcze jedną trzymiesięczną pensję. W takim tempie szybko zbankrutujesz. Ha, ha.

- Wiesz kto.

    Dodane: Płacą mi ciężkie pieniądze za wykopywanie tego. Dostaniesz swoją część, gdy zamienimy się pojemnikami na drugie śniadanie. Ha, ha, ha!

    Jonnie dokładnie obejrzał skrzynkę. Jej przekrój poprzeczny był oczywiście taki sam jak skrzynek wokół tamy i bazy w Kariba. Ale teraz miał wgląd w jej części składowe. Trzeba ją było ustawiać odpowiednią stroną do góry i nastawiać na kierunek, w którym się chciało wytworzyć ekran ochronny. Cała skrzynka pokryta była pancerzem i Jonnie nie miał pojęcia, w jaki sposób Ker ją przeciął.

    Zasada jej działania była zupełnie jasna: wewnętrzna izolacja dna skrzynki stanowiła w rzeczywistości rodzaj reflektora. Tuż nad nim znajdowało się główne źródło prądu. A nad nim znajdował się inny zwój drutu, nad tym zaś zwojem - trzeci zwój i tak aż do samego wierzchu. Stos złożony z piętnastu zwojów drutu. Każdy z nich najwidoczniej wzmacniał ładunek zwoju znajdującego się tuż pod nim. Zwój końcowy musiał być umocowany do pokrywy skrzynki, której nie załączono, a która musiała wspomagać wzmacnianie. Uzyskany na wyjściu niewiarygodnie wzmocniony ładunek musiał być dostrojony do pól siłowych jądra i poziomów energetycznych elektronów krążących w atomach powietrza. Poddane jego działaniu cząstki powietrza zmieniały swoje uporządkowanie w molekularnej kohezji. Produktem końcowym było powstanie niewidzialnego ekranu ochronnego nazywanego "kablem jonizacji pancerza atmosferycznego". Nawet pocisk nie przechodził przez niego.

    To nie był "ekran siłowy", jakich używano w przestrzeni kosmicznej, a Hawvinowie stosowali na swych wielkich statkach wojennych. To był pancerz powietrzny. I Terl miał zamiar wytworzyć go w odległości siedmiu całych i ośmiu jedenastych stopy wokół konsoli i platformy.

    Wstępne plany Jonnie'ego przewidywały, że najpierw skonstruują konsolę i zbudują platformę odpalania, a potem w jakiś sposób opanują ją.

    Ale to zmieniało cały jego plan. Jak można było się przedostać przez tak masywną kurtynę?

    Przeklęty Terl! Jonnie stracił humor.

    Jonnie zrobił kilka kopii planu platformy odpalania. Wydostał starą mapę instalacji obronnych Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego i zaznaczył miejsce, skąd Ker musiał wykopywać kabel, by zainstalować go następnie wokół platformy. Mapa była tak stara i pomięta, że wcześniej nie zauważył, iż wszystkie bazy górnicze miały takie kable wokół tam i linii zasilania. Teraz dopiero dostrzegł, że afrykańska baza miała także drugą podziemną linię zasilania mocą i że to, co w dawnych czasach nazywano "Tamą wodospadów Owensa" - było dobrze chronione. Jonnie posłał po Angusa i polecił mu sprawdzić, czy faktycznie istnieje podziemna linia, a następnie, jeśli tablica wyłączników tamy jest jeszcze sprawna, przełączyć ją na podziemne zasilanie bazy i ekranu ochronnego oraz przetrenować wartowników we włączaniu i wyłączaniu mocy, tak żeby można było wchodzić i wychodzić zarówno z tamy, jak i samej bazy.

    Próbując znaleźć sposób rozwiązania tego nowego problemu, Jonnie wędrował po bazie. Właśnie przybył do bazy Sir Robert, więc pokazał mu na starej mapie, że wszystkie bazy górnicze miały pancerze atmosferyczne i że prawdopodobnie będą musieli ich użyć. Zatroskany Jonnie powędrował dalej.

    Teleportacja! Tajemnica Psychlosów. Dzięki niej kontrolowali wszechświat. Jonnie nie bardzo wiedział, jak bez teleportacji można by było obronić tę planetę.

    Spotkał MacKendricka. Owszem, wszyscy ranni Psychlosi mieli się teraz dobrze. Z wyjątkiem Chirk, która nadal leżała nieprzytomna. Nie, nie znalazł żadnego sposobu na wyjęcie tych przedmiotów z głów Psychlosów - naruszenie struktury kostnej czaszki zabije potwora. Tak, zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli spróbuje się pytać któregokolwiek z Psychlosów o sprawy techniczne, to zaczną atakować, a potem popełnią samobójstwo lub - w przypadku kobiet - stracą prawdopodobnie przytomność tak jak Chirk. MacKendrick martwił się, co dawać jeńcom do jedzenia. Psychlosi nie uważali tego za istotną informację i nie zamieścili jej w swych podręcznikach. Sami jeńcy wiedzieli, czym się żywili, ale nie znali odpowiednich nazw, które można byłoby odnieść do tej planety, więc jeśli nie rozwiążą tego problemu, to wkrótce nie będą mieli żadnych jeńców. Czy Jonnie wie, że mają jeszcze trzech Jambitchów? Stało się to ostatniej nocy. Wysłano najwidoczniej oddziałek rozpoznawczy, aby sprawdzić tę nową aktywność Ziemian w Kariba. Dowodzący ochroną szkocki oficer, gdy tylko został zawiadomiony, że mała jednostka oddzieliła się od orbitującego krążownika Jambitchów, uruchomił coś wymyślonego przez Chińczyków. Nazywali to "tygrysią siatką". Przebranego za Chińczyka manekina umieścili w pobliżu rozlewiska z dala od obozu - i Jambitchowie wprost tam się skierowali, aby go pochwycić, ale zostali sami złapani w rozwieszoną między drzewami siatkę. Mieli wygląd złośliwych brutali.

    MacKendrick chciał się dowiedzieć, czy Jonnie nie słyszał czegoś na temat ich pożywienia. Nie? Trudno. Stara kobieta z Gór Księżycowych pomagała mu, więc może wspólnie coś wykombinują.

    Jonnie wędrował dalej. Przeklęty Terl! Wszystko się skomplikowało. W jakiś sposób musi przecież znaleźć potrzebne informacje. Już kiedyś myślał o dokładnym zbadaniu silnika teleportacyjnego, by na tej podstawie otrzymać coś w rodzaju rozwiązania problemu. Silnik nie był instalacją transfrachtu, ale działał też na zasadzie zmiany pozycji przestrzennej. Miał do dyspozycji silnik i konsolę sterowania z czołgu uszkodzonego w czasie minionej bitwy, który wstawiono do garażu warsztatu remontowego. Może, gdyby rozebrał je na części składowe... mała nadzieja, bo już kiedyś badał takie urządzenia. Przebrał się jednak w ubranie robocze i udał na poziom remontowy.

    "Rębajło" stał tam fatalnie poszczerbiony i bez paru płyt pancerza, które gdzieś odpadły. Jonnie wsiadł do środka, sprawdził paliwo i uruchomił silnik, wciskając na konsoli przycisk oznaczony napisem "bieg jałowy". Silnik z miejsca zaskoczył. Jedna rzecz u Psychlosów była zawsze pewna: ich wyroby działały niezawodnie do końca.

    Wyłączył silnik i zaczął śrubokrętem luzować górne śruby konsoli. Każdą z nich odkręcił o pół obrotu.

    Musiał przerwać swe zajęcie, gdyż zjawił się wartownik, który wręczył mu jakieś nauszniki i poprosił o ich nałożenie. Jonnie podniósł się i wyjrzał przez właz wieży, aby zobaczyć, co się dzieje.

    To był Stormalong i Tolnep. Podchorąży Slitheter Pliss otoczony przez wartowników.

    - Co się dzieje? - zawołał Jonnie.

    Nie słyszeli go. Wszyscy mieli założone nauszniki. Ale wtedy Jonnie zobaczył, że wwożono na wózku statek patrolowy Tolnepów, więc domyślił się reszty: Stormalong chciał się prawdopodobnie dowiedzieć, w jaki sposób to latało, by później nauczyć swych pilotów techniki pilotażu statków Tolnepów. Chciał też prawdopodobnie poznać częstotliwość drgań tego promienia paraliżującego.

    Slitheter Pliss - jak się wydawało - był całkiem miły, chociaż musiał już pewnie spisać siebie na straty. Zobaczył Jonnie'ego i wysyczał pozdrowienie. Zamierzali dopuścić Tolnepa w pobliże tego zabójczego wibratora dźwięków, podjęli więc wszelkie środki bezpieczeństwa, by nie włączył go nagle, paraliżując ich, i nie uciekł. Jonnie nie bał się tego, gdyż Tolnep nie miał dokąd uciekać. Ale, na wszelki wypadek, też nałożył nauszniki.

    Tolnep zdenerwował się trochę, że końcówki akumulatora były powyginane. W odpowiedzi na jego nieme gesty ręką dali mu jakieś narzędzia, którymi wyprostował końcówki i dołączył kabel zasilania. Statek zaczął wibrować, więc wyłączył zasilanie. Dalszymi niemymi ruchami rąk zaczął pokazywać Stormalongowi różne wyłączniki i ich połączenia, a Stormalong, zdawało się, uważał to za całkiem proste. Kiwnął głową w stronę Tolnepa i dał znak wartownikom, by go odprowadzili od statku.

    Gdy tylko Pliss oddalił się od pojazdu, Jonnie ostrożnie zdjął nauszniki i zaczął opuszczać się z wieży do dołu, by zająć się swoją robotą. Tolnep wystraszył trochę wartowników, zatrzymując się przy czołgu i otwierając jego boczne drzwi. O mało go nie postrzelili. Ale Jonnie gestem nakazał im, aby się cofnęli. Gdyby Tolnep próbował go ugryźć, mógł łatwo wsunąć mu śrubokręt pomiędzy zęby.

    - Wy, ludzie, nie jesteście we władzy Psychlosów, prawda? zapytał Tolnep, zawieszając się na drzwiach.

    Nie otrzymawszy odpowiedzi - Jonnie nie zamierzał przekazywać jakichkolwiek informacji potencjalnemu uciekinierowi bez względu na to, jak odległa mogła być wizja takiej ucieczki Tolnep zadał następne pytanie:

    - Co próbujesz zrobić z tym silnikiem czołgowym?

    Jonnie popatrzył przez chwilę na niego i wtedy przyszło mu na myśl, że Pliss jako oficer Tolnepów mógł przejść przeszkolenie w tym zakresie.

    - Czy wiesz, jak to działa?

    - Nie, psiakrew! I nie słyszałem o nikim w żadnym ze wszechświatów, kto by coś na ten temat wiedział - odparł Pliss. - Nigdy nie dokonywaliśmy najazdu na tę planetę, ale najeżdżaliśmy inne bazy Psychlosów. Przywoziliśmy na naszą planetę tysiące takich silników, ale tylko po to, by eksperci sobie na nie popatrzyli. - Twarz wykrzywiła mu się w przerażającym uśmiechu. - Założę się o swoją następną pensję, której nigdy nie otrzymam, że wy zajmujecie się tym samym, czym zajmują się wszyscy inni.

    Jonnie także się uśmiechnął zachęcająco.

    - Zdobyliśmy ich wszystkie książki matematyczne - kontynuował Pliss. - Nawet udało się nam zdobyć nietkniętą konsolę transfrachtu. W książce eksploatacji było odnotowane, że była raz używana, ale jak tylko zaczęliśmy ją rozbierać, by się przekonać, jak była skonstruowana - puf! i nie było już konsoli. Najlepsi dowódcy Tolnepów przesłuchiwali inżynierów z Psychlo i nic z tego nie wyszło, bo Psychlosi rzucali się na nich, a potem popełniali samobójstwo. Czytałem gdzieś, że trwa to już od trzystu dwóch tysięcy lat!

    Tolnep zmienił temat:

    - Czy macie tu gdzieś pomieszczenie z próbkami metali`? Jestem głodny. Może znajdę tam coś do jedzenia.

    Jonnie polecił wartownikom, by go zaprowadzono do magazynu.

    - A więc życzę szczęścia! - powiedział Tolnep z sarkastycznie brzmiącym świstem.

    Strażnicy go wyprowadzili.

    Być może była to po prostu złośliwość. Ale Jonnie raczej w to nie wierzył.

    Z powodu tych ciągłych przerw, stracił wątek czynności, które zamierzał wykonać. Zaczął więc znów wszystko od początku. Wcisnął najpierw przycisk "bieg jałowy", a potem klepnął w przycisk wyłącznika mocy, by zapalić silnik. Żadnego efektu. Sprawdził połączenia. Wszystko wyglądało normalnie. Próbował sobie przypomnieć, czy Tolnep czasem czegoś nie dotykał, był jednak pewien, że nie.

    Jeszcze raz spróbował zapuścić silnik. Nic z tego.

    Co to Ker mówił mu kiedyś na temat konsoli? Mieli wówczas kłopoty z jednym ze spychaczy. Kopuła kabiny była otwarta, ponieważ Jonnie nie potrzebował gazu do oddychania, gdy nagle na konsolę spadła lawina ziemi i potem nie można już było zapuścić silnika maszyny. Ach, tak! Ker powiedział, żeby ją zostawić, a on wezwie do niej inżyniera. Nie mechanika, lecz inżyniera! I zjawił się inżynier, wymontował konsolę za pomocą małego samojezdnego dźwigu i zawiózł do podziemnego warsztatu. W owym czasie Jonnie bardziej był zainteresowany tym dźwigiem niż konsolą. Dźwig miał koliście ułożone płyty magnetyczne, pomiędzy którymi znajdowały się sprężyny. Nie miał żadnych silników. Ramiona dźwigu poruszały się dzięki doprowadzeniu mocy do magnesów. Teraz Jonnie żałował, że nie obserwował wówczas, w jaki sposób wyjmowano konsolę.

    Czym był zajęty tuż przed zjawieniem się Tolnepa? Aha, luzował śruby górnej pokrywy. Psychlosi używali czasem śrub. Na ogół jednak zgrzewali po prostu metal za pomocą hezyjnokohezyjnego ostrza. Śruby ich miały trochę inny wygląd.

    Wykręcił już wszystkie śruby i podniósł pokrywę. Śruby wchodziły do wnętrza czarnego tworzywa, które na swej wewnętrznej stronie mieściło wszystkie skomplikowane elementy konsoli.

    Śruby! Oprócz mocowania pokrywy musiały jeszcze coś z czymś łączyć. Nie mógł znaleźć w nich żadnego wyłącznika. Wyglądały jak zwykłe śruby. Ale przekręcenie którejś z nich na pewno uszkodziło konsolę.

    Zmontował wszystko z powrotem. Popatrzył na inną konsolę i zapamiętał wszystkie kąty, pod którymi śruby powinny być ustawione. Przykręcił śruby konsoli "Rębajły" pod identycznymi kątami. Mimo wszystkich jego wysiłków, silnik nie chciał zaskoczyć.

    To muszą być śruby. Gdy wysiadł tamten spychacz, ziemia prawdopodobnie walnęła w śrubę pokrywy konsoli, naruszając jej położenie.

    Po raz piąty już wykonał wszystkie czynności od początku, próbując ustawić śruby we właściwej pozycji. Ale wynik był wciąż taki sam. Miał czołg klasy "Rębajło" z niesprawnym silnikiem.

    W końcu Jonnie zrezygnował z dalszych prób. Zszedł na brzeg jeziora i zaczął rzucać odłamkami skalnymi do krokodyli. Ale zaraz się zawstydził, że je drażni. W porównaniu z Terlem były to bardzo miłe stworzenia.

    Nadjechał trójkołowiec z posłańcem od Sir Roberta, który chciał mu tylko przypomnieć, że przebywanie na otwartej przestrzeni bez ochrony nie było zbyt rozsądne. Goście mogli przesłać kogoś tu na dół.

    - Czy nie chciałbyś zastrzelić jednego Psychlosa? - zapytał Jonnie zaskoczonego posłańca.

    Przeklęty Terl! Przeklęci wszyscy Psychlosi! I wcale nie pocieszała go świadomość, że tysiące ras mówiło to samo już od trzystu dwóch tysięcy lat.

    Będzie musiał coś wymyślić, opracować jakiś plan - nie bacząc na to, jak bardzo byłby desperacki czy niebezpieczny bo inaczej planeta przestanie istnieć.

2

    Do Denver zawitała zima. Ale ani zimny wiatr, ani tumany śniegu nie były w stanie przytłumić podniecenia Browna Kulasa Staffora.

    Nadszedł wreszcie nowy banknot.

    Pakiet banknotów leżał na jego biurku, a cztery z nich były przed nim rozłożone wachlarzem. Jakie piękne! Były jasnożółte, zadrukowane po jednej stronie, a tam - w samym środku znajdowało się owalne zdjęcie Browna Kulasa.

    Ile kłopotu mieli ze zrobieniem tego zdjęcia! Brown Kulas próbował przybierać najróżniejsze pozy, spoglądał to w tę, to w tamtą stronę. Próbował robić różne miny, marszcząc brwi lub patrząc spode łba, ale z niczego nie był zadowolony.

    Lars Thorenson musiał w końcu mu pomóc. Wytłumaczył mu, że wszystkiemu winna jest jego broda. Brown Kulas nosił czarne wąsy i brodę, ale podczas gdy z wąsami wszystko było w porządku, broda była bardzo rzadka i postrzępiona. Należało więc zgolić brodę i podciąć wąsy, aż staną się kępą włosów tuż pod samym nosem: był to ten rodzaj wąsów, jakie nosił wielki bohater wojenny Hitler, więc muszą być w dobrym guście.

    Potem wyłonił się problem kostiumu. Jak się wydawało, nikt nie potrafił znaleźć niczego odpowiedniego. Z pomocą przyszedł generał Snith. Słyszał od jednego ze swoich ludzi o istnieniu starego cmentarza, w którym znajdowały się uszczelnione trumny. Wykopano więc kilka z nich, szukając odpowiednio ubranych zwłok, ale po wielu tysiącach lat materiał zupełnie się rozpadał. Jedynym tego rezultatem był nagły wzrost zachorowań wśród Zbójów. Dwóch z nich zmarło, a bawiący przejazdem doktor stwierdził, że było to "zatrucie formaldehydem".

    W końcu ktoś znalazł sztukę szarego materiału jeszcze w dobrym stanie, a ktoś inny wzór modelu zatytułowany: "Uniform szofera" i kobiety Zbójów uszyły kostium. Znaleźli nawet czapkę z czarnym daszkiem, która przetrwała jakoś do końca zdjęć. Snith miał całą garść znalezionej biżuterii - choć Brown Kulas sądził, że nie były to ani rubiny, ani diamenty, lecz raczej kolorowe szkiełka i umocował je na lewej klapie uniformu, żeby Brown Kulas miał "medale".

    Problem ostatecznego wyboru właściwej pozy rozwiązali dzięki posiadanemu przez Larsa zdjęciu kogoś zwanego "Napoleonem", który był wielkim bohaterem wojennym starożytnych ludzi. W pozie tej ów bohater trzymał palce jednej ręki za połą surduta na piersi.

    Mieli trochę kłopotu z MacAdamem. Zapytał Browna Kulasa, czy jest pewien, że chciał mieć taki właśnie portret i Brown Kulas zezłościł się. Po wszystkich tych kłopotach? Oczywiście, że chciał!

    I oto miał w końcu nowy banknot. Miał on nominał stu kredytów, gdyż MacAdam oświadczył, że może wydrukować tylko jeden wzór banknotu o takiej właśnie wartości. Brown Kulas uzmysłowił sobie, że nadawało to banknotowi znacznie większą rangę. Była na nim wydrukowana nazwa banku, ale tylko po angielsku. I było tam wyraźnie napisane "Sto kredytów Amerykańskich" oraz "Ważny do spłaty publicznych i prywatnych długów w Ameryce".

    Jednym z warunków dostarczenia przez MacAdama tych banknotów było zgromadzenie wszystkich wcześniej wydanych pieniędzy i wymiana ich na nowe banknoty. Było to bardzo kłopotliwe, ponieważ wcześniejsza edycja składała się z banknotów jednokredytowych. Ale pokusa, że pozbędzie się wszystkich banknotów z podobizną Tylera, była tak nęcąca, że Brown Kulas wszelkie niedobory w wymianie pokrył z własnej kieszeni. To zwycięstwo znacznie poprawiło nastrój Browna Kulasa; ostatnio był w bardzo złym humorze.

    Gdy Tyler nie dał się zaprowadzić do swego zaminowanego domu na hali i udało mu się uciec z kraju, Brown Kulas tak dalece upadł na duchu, że chciał odwołać cały projekt Terla.

    Lars mu to jednak wyperswadował. Jak się zdawało, w Larsie zaczęła narastać nienawiść do Tylera. (Nie przyznał się, że było to spowodowane poniżającym ukrywaniem się w garażu i zazdrością, z jaką obserwował styl latania Tylera, ale Brown Kulas dobrze rozumiał to uczucie i uważał je za naturalne). Lars powiedział mu, że jeśli będą kontynuowali prace i rzeczywiście dokonają transfrachtu, to Tyler z pewnością znów się pojawi. Terl też z nim rozmawiał. Przyznał rację Larsowi, że gdy dokonają odpalenia transfrachtu, to Tyler na pewno właśnie tu się zjawi, ale Terl przygotował na niego takie pułapki, że nawet Tyler w nie wpadnie.

    I tak Brown Kulas kontynuował ten projekt.

    Inne sprawy, jednakże, układały się źle. Szefowie plemion przestali się zupełnie odzywać. Lars wytłumaczył mu, że było to zupełnie naturalne - mieli do niego zaufanie. Pielgrzymi też przestali przybywać do bazy górniczej. To również było naturalne - panowała zima.

    Ludzie gdzieś znikali. Pierwszy zniknął kucharz z hotelu. Potem paru szwajcarskich sklepikarzy. A potem następni i następni, aż hotel przestał funkcjonować i nie było żadnego otwartego sklepu. Zniknął szewc. Nie można była nigdzie znaleźć Niemca, który reperował buty. Llanerosi pognali swe stada na południe, gdzie - jak twierdzili - było więcej paszy w okresie zimy, i też gdzieś zniknęli.

    Brown Kulas poruszył ten temat w rozmowie ze Snithem. Czy to czasem nie była wina Zbójów? Nawet Terl go o to pytał. Ale Snith zaklinał się na wszystko, że on i jego ludzie zachowywali się poprawnie.

    Akademia wciąż jeszcze była na miejscu i szkoliła. Wydawało się, że było w niej bardzo dużo kandydatów na pilotów i równie dużo maszyn. Lecz piloci nie pokazywali się w mieście i tylko czasem można było zobaczyć jakiś samolot wykonujący lot ćwiczebny. Wszystkie radioaparaty i dalekopisy z biura Browna Kulasa gdzieś się podziały. Zaczęły się psuć, więc trzeba je było zabrać do naprawy, ale nie wróciły już na swoje miejsce. Mniejsza o to, Brown Kulas i tak nie umiał ich obsługiwać, a nie dowierzał nikomu innemu.

    Nowy banknot znacznie podbudował jego autorytet. Postanowił, że nie będzie tymi banknotami wypłacał pilotom pensji. Zrewanżuje się im. Teraz ludzie będą wieszali na swych ścianach jego, Browna Kulasa!

    Postanowił, że lepiej będzie jeśli trochę polepszy stosunki z własnym plemieniem. Oczywiście, pokaże im ten banknot. Zawołał Larsa i generała Snitha, wsiedli do górniczego samolotu pasażerskiego, który Lars stale trzymał na parkingu, i wystartowali w kierunku nowego miasteczka, dokąd przesiedlono całą ludność.

    Brown Kulas wciąż zachwycał się trzymanym w ręku banknotem. Myśl o pokazaniu go ludności miasteczka ożywiła Browna. Nie zwracał nawet uwagi na męczący wszystkich sposób, w jaki Lars Thorenson prowadził samolot. Mijając o włos pokryte śniegiem szczyty, nad którymi w ogóle nie powinni byli przelatywać, Lars posadził samolot w pobliżu starego miasteczka górniczego. Wydawało się, że jest zupełnie wyludnione. W niebo nie wznosił się ani jeden słup dymu. Nie pozostało po nim nawet zapachu. Z Thompsonem w ręku, Snith dokonał rozpoznania. Puste! Żadnego śladu. Powłócząc swą szpotawą stopą po gładkim śniegu, Brown Kulas szedł od budynku do budynku, szukając rozwiązania tej zagadki. W końcu znalazł dom, w którym musieli zbierać się na narady. Walały się tam kawałki podartego papieru. I wtedy znalazł pod stołem list, który zapewne spadł tam ze sterty papierów.

    Był to list od Toma Smileya Townsena.

    Brown Kulas przeczytał go i natychmiast wpadł w złość. Nie było to spowodowane treścią listu, lecz faktem, że Tom Smiley był na tyle bezczelny, iż nauczył się pisać. Co za arogancja! Ale wtedy spostrzegł, że list nie był napisany, lecz wydrukowany i to raczej niezbyt dokładnie. Nawet podpis był wydrukowany. Wobec tego postanowił być tolerancyjny. Cały list opowiadał o tym, jak przyjemnym miejscem był rejon niejakiego "Taszkientu". Wielkie góry, bezkresne równiny pokryte dziką pszenicą, mnóstwo owiec. I łagodny klimat w zimie. I o tym, jak Tom ożenił się z pewną...? Z pewną Latynoską! Co za haniebny postępek! Żadnej czystości rasowej.

    Brown Kulas rzucił list na podłogę. No cóż, może mieszkańcy miasteczka przenieśli się z powrotem do swych starych domostw. Nie chcieli przecież nigdzie dalej się ruszać. Ale był zdziwiony, że Indianie i ludzie z Siewa Newada oraz z Brytyjskiej Kolumbii nie pozostali tutaj, gdyż stare miasteczko zupełnie ich nie obchodziło - było tam zbyt zimno i niezbyt im odpowiadała perspektywa głodowania każdej zimy.

    Polecieli więc do starego miasteczka. Lars miał trudności z lądowaniem i omal nie posadził samolotu w ,samym środku pierścieni uranowych. Kiedy już przestał kurczowo trzymać się fotela, Brown Kulas rozejrzał się dokoła. Tutaj też nie było widać żadnego dymu. Zajrzał do paru domów. Jeśli ludzie opuszczali je w tak krótkim czasie, musieli pozostawić sporo rzeczy osobistych. Sądził więc, że wciąż jeszcze powinny tam być. Ale nie. Wszystkie domy były puste. Nie pozostawione w nieładzie jak po splądrowaniu przez Zbójów, lecz po prostu schludnie puste. Z pewną obawą - ponieważ były tam założone miny pułapki - zbliżył się do starego domu Tylera. Wciąż jeszcze stał. Być może miny pułapki nie zadziałały. I wtedy spostrzegł, że część dachu była wybrzuszona, więc przeszedł na drugą stronę, gdzie były drzwi wejściowe. Były one rozwalone wybuchem. Lars i Snith oglądali coś w śniegu. Były to szczątki dwóch Zbójów. Co nie zostało spalone płomieniem wybuchu, zostało rozszarpane przez wilki. Było oczywiste, że natknęli się na minę pułapkę i to już dość dawno temu.

    Generał Snith poszturchał wylotem lufy pistoletu maszynowego resztki pieniędzy, skóry i kości.

    - Musieli tu przyńść, co by śperać za łupami - powiedział Snith. - Tyla dobrego mniensa stracone!

    Brown Kulas chciał pobyć w samotności. Pociągając nogą, poszedł w górę stoku do miejsca, w którym kiedyś chowano ludzi. Tam obrócił się i popatrzył z góry na puste miasteczko rozpadające się w gruzy i porzucone już na zawsze.

    Przez cały czas nie dawała mu spokoju myśl, że był szefem plemienia, nie mając już plemienia. Pozostali mu tylko Zbóje! A oni nie byli nawet rdzennymi mieszkańcami Ameryki. Zupełnie odrętwiały, uzmysłowił sobie jednak, że lepiej będzie, jeśli zachowa to w tajemnicy. Podkopywało to jego całą pozycję.

    Coś przykuło jego wzrok. Pomnik? Niewielki kamienny słup wyłaniający się z ziemi. Obszedł go dokoła. Był na nim napis:

TIMOTHY BRAVE TYLER

Dobry Ojciec

Ustawiony ku Jego Szanownej

Pamięci

Przez kochającego syna

J.G.T.

    Brown Kulas wrzasnął przeraźliwie. Zaczął kopać pomnik, chcąc go zwalić. Ale pomnik był zbyt głęboko osadzony w ziemi, więc tylko posiniaczył sobie stopę. Stał tam, wrzeszcząc i wrzeszcząc, aż się echo rozchodziło po całej dolinie.

    A potem przestał. Wszystko to było winą Jonnie'ego Goodboya Tylera. Wszystko, co złe w całym życiu przydarzyło się Brownowi Kulasowi, było totalną i całkowitą winą Tylera.

    A więc Tyler znów tu się zjawi, czyż nie? Terl mógł mieć swoje plany i mogły one być nawet znakomite. Ale Brown Kulas chciał mieć absolutną pewność. Jeśli Tyler kiedykolwiek jeszcze zjawi się na tej platformie odpalania, będzie martwy. Brown Kulas zszedł w dół do samolotu.

    - Uważam, że dla naszego wspólnego bezpieczeństwa powinniście nauczyć mnie obchodzenia się z pistoletem maszynowym Thompsona - powiedział Larsowi i Snithowi, nie ujawniając im jednak swych faktycznych zamiarów.

    Zgodzili się z nim, że będzie to słuszny krok.

    Terl wielokrotnie powtarzał, że podczas transfrachtu nie wolno strzelać z broni palnej, ale kogo to wzruszało? Dwa pistolety maszynowe! Użyje dwóch pistoletów maszynowych... Przez całą drogę powrotną do Denver Brown Kulas planował, w jaki sposób tego dokona.

3

    Niewielki szary człowiek obserwował dziwny antyczny pojazd ziemski, który krążył w przestrzeni o parę mil powyżej jego orbity. Już przed miesiącem "połączone siły" otrzymały nauczkę, by zostawiać w spokoju takie pojazdy. Pułkownik Rogodeter Snowl - będący już w niełasce za próby ukradkowego porwania ziemskiego notabla i odcięcia ich od potencjalnych łupów zaatakował swym statkiem klasy Vulcor, waląc ogniem ze wszystkich miotaczy, taki pojazd, który wykonywał właśnie identyczną misję. Dziwny ten pojazd zgrabnie wywinął się spod ataku, odskakując w bok. Po czym wypuścił serię dziwnych przedmiotów w stronę statku Snowla. Snowl wyprowadził statek na orbitę parkingową zaintrygowany, co to za przedmioty. Wysłał kilku członków załogi na zewnątrz, by przeprowadzili inspekcję kadłuba, a oni - ku swemu przerażeniu - wykryli dwadzieścia samoprzyczepnych min magnetycznych ciasno przywierających do powłoki statku. Ziemski pojazd najwidoczniej zaminował ich cały statek. Snowla jeszcze bardziej zaambarasowało odkrycie, że miny nie eksplodowały. Miały zapalniki ciśnieniowe. Oznaczało to, że ciśnienie powietrza spowoduje ich eksplozję, jeśli jego statek znajdzie się na wysokości stu tysięcy stóp nad powierzchnią planety.

    Każdy z dowódców pospiesznie rozkazał sprawdzić swój statek czy też nie złapał jakiejś miny. Nic nie wykryli, więc oznaczało to, że jeśli się tylko zaczęło ścigać ten pojazd ziemski, wówczas wyrzucał on na trajektorię pościgu obłok minowy. Bardzo zniechęcające! Zostawili go więc w spokoju.

    Pojazd ziemski miał z boku olbrzymie drzwi i mnóstwo różnych dźwigów. Niewielki szary człowiek nie był ani saperem, ani ekspertem wojskowym, ale pojazd najwyraźniej zbierał kosmiczne szczątki. Nie używał dźwigów, więc wewnątrz drzwi musiał mieć wielki magnes.

    Najwidoczniej wykryli coś na swych ekranach - niedawno przeszła przez ten system wielka i niezwykła kometa pochodząca z jakiegoś innego systemu i orbita pełna była jakichś dziwnych szczątków, które od czasu do czasu rozbijały się o ekrany antymeteorytowe większości ich statków. I wtedy ten ziemski pojazd wyruszał w przestrzeń, dostosowywał swą prędkość do prędkości obiektu - wiele z nich miało prędkość rzędu dziewiętnastu mil na sekundę - a potem nagle rzucał się w bok. Oczywiście, magnes wewnątrz drzwi pojazdu chwytał obiekt.

    Niewielki szary człowiek uważał, że było to dość interesujące. Zupełnie jak koliber polujący na owady, którego kiedyś widział: wisiał nieruchomo nad kwiatem, potem nagle odskakiwał w bok lub w górę.

    Niewielki szary człowiek bezskutecznie czekał na wiadomość, ale jak dotąd nie otrzymał żadnej. I prawdopodobnie nie otrzyma jej jeszcze przez parę miesięcy. Żaden nowy kurier nie przybył do niego, co oznaczało, że tej planety jeszcze nie znaleziono. Było to bardzo męczące.

    Jego niestrawność znów zaczęła dawać o sobie znać. Przed około trzema tygodniami poleciał w dół, by odwiedzić starą kobietę - zużył już wszystkie liście mięty. Była bardzo zadowolona, gdy go ujrzała. Pies też się ucieszył. Wykorzystała wokoder do rozpoczęcia handlu ze Szwedami. Sprzedała im trochę owsa i masła i zaczęła zbierać pieniądze - zobacz, sześć kredytów! Wystarczy, żeby kupić cały akr gruntu lub jeszcze jedną krowę! I była teraz zajęta wieczorami. Nadchodziła zimna pora, a tam w górze musi być o wiele zimniej, więc zrobiła mu z wełny miły szary sweter.

    Niewielki szary człowiek miał właśnie ten sweter na sobie. Był dość miękki i całkiem ciepły. Dotknął swetra i zrobiło mu się trochę smutno.

    Powiedział tym wojakom, że wszelkie próby przeprowadzenia jakichkolwiek operacji w Górach Szkockich są niewskazane z politycznego punktu widzenia i myślał, że go posłuchali. Ale właśnie przed tygodniem poleciał w dół, by dostać więcej mięty i stwierdził, że stara kobieta wyjechała. Dom był zamknięty na cztery spusty. Nie było psa. Nie było też krowy. Żadnych śladów gwałtu nie było, ale z tymi wojakami nigdy nic nie wiadomo: czasami potrafili działać ukradkiem i bez pozostawiania śladów. Wykopał spod śniegu parę gałązek mięty, ale był tym wszystkim zmartwiony. Takie uczucia jak sentyment były mu obce. Niemniej jednak dręczyło go to.

    Ach ci wojacy! Byli tak opętani, że stawali się całkiem niesforni, nawet gdy prosiło się ich o poczekanie na kuriera.

    Mieli takie niedorzeczne pomysły. Zauważyli, że każdy samolot i każdy obiekt techniczny tam w dole miał teraz przydzielone małe stworzenie w czerwono-żółtej szacie. I przestali rozumieć korespondencję radiową pomiędzy samolotami. Próbowali wykorzystać maszyny językowe, ale nic z tego nie wyszło. Spróbowali więc zastosować maszyny kodujące i szyfrujące - z takim samym skutkiem. Jak się wydawało, wszystkie depesze zaczynały się i kończyły rodzajem śpiewnego: "Om mani padme om".

    To miejsce przy wielkiej tamie w południowej Afryce - to samo, które Ziemianie wykorzystali do zwabienia i pochwycenia w pułapkę dwóch zespołów rajdowych - było teraz starannie uporządkowane i ono właśnie dało im pierwszą wskazówkę. Wzniesiono tam konstrukcję w kształcie pagody - a właściwie wzniesiono kilka takich budowli. W jakichś starych książkach na ten temat wyczytali, że konstrukcja taka była "świątynią religijną". I tak wszyscy wojskowi zgadzali się z poglądem, że planeta przechodziła teraz polityczne wstrząsy. Władzę przejęli jacyś religijni fanatycy. Religie były bardzo groźne - rozpalały ludzi. Każdy rozsądny rząd i jego wojskowi powinni je likwidować. Ale chwilowo nie obchodziła ich ani polityka, ani religia. Mieli czekać.

    Niewielki szary człowiek odwrócił swą uwagę od ziemskiego pojazdu i przeniósł ją na "połączone siły". Ich liczba zwiększyła się teraz do trzynastu. Przybyli nowi. Inne rasy. Przywieźli wiadomość, że statkowi lub grupie statków kosmicznych, które odkryją tę właśnie planetę, wypłacona zostanie nagroda w wysokości stu milionów Kredytów Galaktycznych. W związku z tym wszyscy byli bardziej chętni do wykonania rajdu na planetę w celu zdobycia dowodów, niż do złupienia jej.

    To miejsce w Afryce szczególnie złościło pułkownika Rogodetera Snowla. Stało się wręcz jego obsesją. Ale jego wojskowy rozsądek podpowiadał mu, że reszta "połączonych sił" przewyższała go liczebnie, więc przed paroma tygodniami odleciał na rodzinną planetę, aby sprowadzić dodatkowe statki wojenne. Na orbicie zrobiło się tłoczno. Nawet kapitan statku niewielkiego szarego człowieka poprosił go o zgodę na oddalenie się nieco od reszty. Zanosiło się tu na straszny bałagan, jeśli ci wojacy rozwiążą wreszcie zagadkę, podzielą się nagrodą i potem zaczną łupić planetę. Niewielki szary człowiek wyraził na to zgodę.

    Zaczął z powrotem leniwie obserwować ziemski pojazd. Wydawało się, że zakończył już swą misję, pewnie miał pełne ładownie. Schodził powoli w dół kierując się do afrykańskiej bazy.

4

    Jonnie obserwował zbliżający się stary samolot górniczy Stormalonga. Wartownik wyłączył pancerz atmosferyczny nad bazą, wpuścił samolot do środka i włączył go ponownie. Przy włączeniu zasilania pancerza zawsze rozlegało się słabe skwierczenie, ale potem już było cicho. Poza paru nieszczęsnymi ptakami i insektami, które uderzały czasem w pancerz i zostawiały na nim pióra lub czułki, nikt nie miał pojęcia, że taki pancerz istnieje. Wszyscy piloci byli ostrzeżeni o jego istnieniu i opracowano skomplikowany system sygnałów, aby uchronić pilotów od przypadkowego rozbicia samolotu.

    Stormalong posadził samolot tuż przy pulweryzatorze metalu. Psychlosi używali tego urządzenia w taki sposób, że najpierw "zmiękczało" ono metal, rozbijając jego molekularną spójność, a potem przepuszczało go przez opancerzone wałki, które dosłownie rozcierały go na kruszynki i kompletnie miażdżyły. W wyniku tego otrzymywało się tak drobny proszek metalowy, że gdy jego garść rzuciło się w powietrze, unosił się tam przez długi czas na kształt obłoku kurzu. Psychlosi potrzebowali sproszkowanego metalu w takiej właśnie postaci do procesów wytwarzania paliwa i amunicji.

    Kopilot za pomocą dźwigów samolotu zaczął rozładowywać "zdobycz" wprost do pulweryzatora metalu. Stormalong wysiadł z kabiny i podszedł do Jonnie'ego.

    - Ten lot przyniósł nam pięćdziesiąt pięć ton metalu - rzekł z zadowoloną miną. - Jest tego mnóstwo w górze. Krąży po orbicie. Myślisz, że będziemy jeszcze potrzebowali kilku ton?

    Jonnie nie był tego pewien. Zaprzątały go inne sprawy. Zeszli w dół w kierunku bazy. Zbliżył się do nich jeden z buddyjskich informatorów. Ich sposób poruszania się zawsze intrygował Jonnie'ego. Wkładali prawą rękę w lewy rękaw, a lewą rękę w prawy rękaw, natomiast stopami ruszali tak szybko i płynnie, jakby ślizgali się po ziemi. Mieli przy tym nieruchome plecy. Jeszcze do wczoraj wielu z nich nosiło czerwono-żółte szaty, które wraz z ich gładko wygolonymi głowami bardzo wyróżniały ich z tłumu, przez co łatwo ich było dostrzec z góry. Od Iwana nadeszła olbrzymia partia tobołów z mundurami. Jego ludzie szyli je z materiału przysłanego przez jakieś warsztaty tkackie z Luksemburga. Mundury miały kolor zielony i do każdego dołączony był hełm z pancernego aluminium, również zielony. Jonnie przypuszczał, że już niedługo cała ich armia będzie tak umundurowana. Buddysta też miał mundur na sobie. Skłonił się - zawsze ten ukłon - i przekazał Jonnie'emu pakunek. Było mu bardzo przykro, gdyż nadeszło tak wiele poczty i jej dystrybucja została opóźniona. Jonnie też odpowiedział skłonem. Stawało się to zaraźliwe.

    Szli ze Stormalongiem przez bazę, szukając Angusa. Jonnie otworzył pakunek. Był to podarunek od Iwana: hełm. Zwykły zielony hełm, taki jak wszystkie inne. Z nausznikami, które można było opuszczać i podnosić. Na wierzchu hełmu leżał list (któryś z Koordynatorów napisał go dla Iwana):

    Drogi Marszalku Jonnie

    Mieszkańcy z Twojego miasteczka już tu przybyli i są bardzo zadowoleni, więc i my też jesteśmy zadowoleni. Dr Allen zabrał staremu Jimsonowi wszystek tytoń, który staruszek cięgle żuł, i wydaje się, że Jimson jeszcze chyba sobie pożyje. Wszyscy Twoi w spółbratymcy pozdrawiają Cię. Tom Smiley też cię pozdrawia.

    Twoje konie zostały tu przewiezione i teraz uczą się rosyjskiego (żart). Ale są w bardzo dobrym stanie. Potrenowałem Blodgetta i teraz potrąci talkiem nieźle galopować. O konie trzeba zawsze dbać. Bibliotekę buddystów przenieśliśmy do głębokich podziemi bazy i jest teraz bezpieczna. Co do hełmu, bardzo chciałbym móc Ci powiedzieć, że w noc przed Twoim odlotem objawił mi się anioł z poleceniem, że musisz go nosić. Otrzymany od Ciebie list z podziękowaniami wprawił mnie w zaambarasowanie. Wcale nie próbowałem wówczas ratować Twego życia, ale zawsze i wszędzie gotów jestem to uczynić. Nie mogę więc przyjąć Twojej wdzięczności. To nie był żaden anioł. Wiedziałem po prostu, że w tych wysokich górach możesz sobie odmrozić (wykreślone) uszy. Ten hełm mniej się rzuca w oczy. Nie umieściłem na nim nawet gwiazdy. Przekaż Chrissie moje najlepsze pozdrowienia, gdy będziesz do niej pisał. Mam nadzieję, że ktoś dba o Twoje ubrania.

Twój towarzysz

Iwan

(Pułkownik dowodzący

rosyjską bazą do czasu,

aż wykopiesz stąd Amerykanów)

    Był to ładny hełm i dobrze leżał na głowie. Miał na powierzchni parę małych wyżłobień, które nie zostały całkiem wypolerowane. Iwan musiał strzelić do niego kilka razy, aby się upewnić, że jest faktycznie kuloodporny.

    Była też paczka z amunicją do AK-47. Jonnie poradził Iwanowi, aby wywiercili otwory w pociskach i wypełnili je prochem termicznym, tak aby można ich było używać przeciwko Tolnepom. Zdało to praktyczny egzamin, więc zaczęli przerabiać w ten sposób całą amunicję do AK-47.

    Jonnie i Stormalong przybyli do "rejonu wypłukiwania pyłu meteorytowego". Cztery kobiety z Psychlo ciężko pracowały, mieszając rondlami wypełnionymi sproszkowanym metalem w olbrzymich kadziach pełnych rtęci. Miały na sobie ubiory ochronne, aby ustrzec się przed zatruciem rtęcią.

    Kiedy Stormalong rozpoczął eksploatację orbit, zaczął przede wszystkim szkolić pilotów, którym - jak Jonnie przypuszczał dał możliwość całkowitego wyżycia się w lataniu. Zebrany przez nich materiał był osobliwy. Meteoryty i im podobne obiekty przechwycone przez przyciąganie ziemskie i umieszczone na orbicie lub w peryhelium, zanim spłonęły w atmosferze, stawały się krystaliczne, o dość dziwnej strukturze. Jonnie właśnie miał zamiar zakazać tych lotów, spełniły bowiem swój cel, śmiertelnie wystraszając nieproszonych gości za pomocą samoprzyczepnych min magnetycznych. Ale Angus zauważył w ostatniej partii jakieś kawałki o niespotykanym składzie chemicznym. Kiedyś musiała tędy zapewne przejść kometa pochodząca z innego systemu gwiezdnego. Angus zwrócił uwagę, że owe kawałki meteorytu zawierały mikroskopijne ślady tych samych nieznanych pierwiastków, które Terl wykorzystał do wypełnienia środka swego urządzenia. Angus pokazał je na analizatorze. Mikroskopijne ślady. Jeśli sam materiał ulegał spaleniu w atmosferze, jak to się zazwyczaj dzieje z meteorytami, to i ten pierwiastek wyparowywał razem z nim. Ale te "dziewicze" kawałki go miały.

    Przez cały dzień Jonnie łamał sobie głowę, jak oddzielić te pierwiastki i nagle przypomniał sobie, że złoto daje się wypłukiwać nawet "rondlem", gdyż jest cięższe niż piasek i skała. W niektórych procesach górniczych Psychlosi zużywali dosłownie tony rtęci. Pozostawili więc mnóstwo rondli. Wydostali więc te rondle i przeprowadzili próby. Żelazo, miedź, nikiel i większość pierwiastków w sproszkowanej formie była lżejsza od rtęci i wypływała na wierzch lub łączyła się z rtęcią. Ale ten obcy pierwiastek opadał "z hukiem" na dno rondla. Miał bardzo dużą spoistość kohezję i lepkość. Trzeba będzie wypłukać ogromnie dużo sproszkowanego metalu, by uzyskać trochę tego pierwiastka.

    Mogliby do tego celu przystosować jakieś maszyny, ale te kobiety z Psychlo niewiele sobie robiły z ciężaru rondla wypełnionego sproszkowanym metalem i rtęcią i chętnie mieszały nim w kadzi, wypłukując proszek. Uśmiechały się do Jonnie'ego. Było z nimi wszystko w porządku, dopóki ktoś w głupi sposób nie wspomniał przy nich o matematyce. Wówczas natychmiast można było stracić jakąś kobietę. Zdarzyło się to z Chirk, a potem jeszcze z jedną kobietą z Psychlo.

    Powiedziano im, że Angus wkrótce wróci. Zjawił się po paru chwilach. Zapytali go, czy potrzebuje czegoś? Angus pokręcił przecząco głową i ruchem ręki zaprosił ich do warsztatu. W Warsztacie pokazał im wykonany przez siebie duplikat skrzynki Terla, który różnił się od pierwowzoru jednym tylko szczegółem: to nie podniesienie pokrywy zsuwało razem do środka wszystkie elementy, ale robił to tłok mechanizmu zegarowego. Nastawiało się czas, a tłok łączył ze sobą wszystkie tuleje.

    Angus zrobił już sześć takich duplikatów. Część środkowa nie była prawdopodobnie z tak czystego metalu jak u Terla, ale byli pewni, że nie miało to żadnego znaczenia. Ciężary wszystkich części środkowych różniły się nieco od siebie, ale wszystkie ważyły około siedemdziesięciu pięciu funtów.

    - Jeśli nie masz zamiaru wysadzenia w powietrze całego wszechświata - powiedział Angus - to czy nie uważasz, że osiem duplikatów wystarczy? Z właśnie co dostarczonym ładunkiem powinno wystarczyć materiału na jeszcze dwie skrzynki.

    - Ale jak to działa? - dopytywał się Stormalong.

    - Nie mamy pojęcia - potrząsnął głową Jonnie. - Ale jeśli Terl przygotowywał skrzynkę z takim sardonicznym wyrazem twarzy, to możecie być pewni, że jest to najbardziej śmiercionośna broń Psychlosów. Jednego możesz być pewien, Angus: zapakuj te środki oddzielnie i nie pozwól nikomu na tej planecie połączyć ich z zawartością skrzynki! Gdy już wszystko będzie gotowe, wyślij je do podziemnego arsenału w Kariba!

    Jonnie wyszedł na zewnątrz. Był w pogodnym nastroju. Działo się mnóstwo dobrych rzeczy. Chińczycy z Kariba powiedzieli mu, że mają ekspertów od drewnianych i kamiennych budowli. inżynierów budowy mostów i innych tym podobnych. Mieli również jakichś malarzy, więc ta mała niecka i jej otoczenie wyglądały teraz wręcz artystycznie. Wnętrza bunkrów pokryli wyrabianymi przez siebie płytkami ceramicznymi. Wszystko było bardzo starannie wykonane. Zbudowali nawet małą osadę pomiędzy kablem pancerza atmosferycznego a brzegiem jeziora. Ich stanowiska artylerii przeciwlotniczej pokryte były małymi daszkami przeciwdeszczowymi w kształcie kopuł nad pagodami.

    Także i w Ameryce robili dobre postępy.

    Jonnie był niemal wesoły. Mogli mieć szansę. Malutką, ale możliwą. Pozostawał tylko nie rozwiązany problem matematyczny. Ostatnio - jak się wydawało - Terl nie robił nic innego, tylko przeglądał setki stron wypełnionych niezrozumiałymi równaniami matematycznymi. Nie wziął się jeszcze za konstruowanie konsoli, ale widać było, że musi zaczynać od samego początku. Terl zażądał, by odnaleziono i dostarczono mu starą konsolę, gdyż myślał, że będzie mógł ją wykorzystać jako wzór, mimo że była zupełnie wypalonym wrakiem. Przynoszono mu różne części, ale żadna nie pochodziła z konsoli - nie mogła, gdyż oryginalna konsola znajdowała się tu na dole, w garażu, gdzie Jonnie ją ukrył. Ale dzięki temu Terl będzie musiał zrobić nawet metalową obudowę konsoli.

    Jonnie zobaczył paru Hocknerów, których przenoszono do innego pomieszczenia. Więźniowie ci bili się ze sobą jak dzikie koty - rasa przeciw rasie. Najroślejszy z Hocknerów - całkiem nieźle wyglądający mimo braku nosa - był niższej rangi wykształconym oficerem. Bardzo go interesowały zaparkowane dookoła pojazdy. Jonnie zatrzymał całą grupę, pragnąc zadać mu parę pytań.

    Rosły Hockner uśmiechał się lekceważąco, spoglądając na pojazdy. Szeregowi Hocknerowie zazwyczaj nie znali psychlo, ale ich oficerowie posługiwali się nim biegle. Hockner poznał Jonnie'ego.

    - Czy wiesz - zwrócił się do Jonnie'ego - że żaden kadłub w tych pojazdach nie został wyprodukowany na Psychlo?

    - Nie wiedziałem - odparł Jonnie.

    Hockner podszedł do pojazdu naziemnego i zajrzał pod krawędź jednego ze zderzaków.

    - Tutaj - powiedział, wskazując palcem.

    Jonnie popatrzył na wskazane miejsce. Były tam litery jednego, z alfabetów znajdujących się na banknotach galaktycznych.

    - To Duraleb - wyjaśnił Hockner. - Napis brzmi: "Wyprodukowano na Duralebie". Psychlosi importują z innych Systemów Planetarnych wszystkie kadłuby do swoich samolotów i czołgów, a także całe wyposażenie. Mają tylko własne silniki. konsole i niektóre części z metalu. Inne planety wytwarzają więc różne części, ale są one dla nich bezużyteczne, ponieważ nie mają do nich napędu ani najważniejszej rzeczy - konsoli. A konsole są wytwarzane tylko i wyłącznie na Psychlo.

    Jonnie podziękował mu za wyjaśnienia.

    - Nie dziękuj mi, przyjacielu - odparł Hockner. - Jeśli kiedykolwiek wyczerpią ci się zapasy konsoli i silników, to choć będziesz mógł kupić, jakie tylko chcesz kadłuby, nic z tego nic wyjdzie. To jest właśnie sposób, w jaki ci wstrętni Psychlosi zawsze działają. Mają w tym dławiący gardło monopol w każdym wszechświecie. Nie możesz walczyć przeciwko nim. Hocknerowie próbowali, ale przegrali. I ty też przegrasz.

    Jonnie zdawał sobie sprawę, że więźniowie - choć wykazywali chęć współpracy - mieli tendencje do kłamstwa. Słyszał o tym często i nie uważał, że są to tylko czyjeś wymysły. Zmienił więc temat.

    - Czy udało się wam kiedykolwiek zdobyć jakieś książki matematyczne Psychlosów?

    Hockner parsknął śmiechem. Brzmiało to jak końskie rżenie. - Człowieku, najtęższe umysły w całym wszechświecie już od trzystu dwóch tysięcy lat próbują rozgryźć matematykę Psychlo. Tego się nie da zrobić. Och, to nie chodzi o ich arytmetykę. System jedenastkowy wcale nie jest taki dziwny. Istnieje rasa. która ma dwudziestotrzyjednostkowy system liczbowy. Chodzi tu o te ich niedorzeczne równania. Nic z niczym nigdy się nie równoważy. Książki? Każdy może dobrać się do ich książek. Nie mają one żadnej wartości! Banialuki! Bzdury! A teraz może wydasz polecenie, aby mnie i mojej załodze dano coś do jedzenia. tak jak Tolnepom.

    Jonnie polecił wartownikom, by zaprowadzili Hocknerów do MacKendricka. Sam zaś poszedł do pomieszczenia wizyjnego i zaczął znów przeglądać taśmy rejestrujące czynności Terla. Teraz już nie miał tak dobrego nastroju. Miał bombę, którą mógł wysłać na Psychlo. Wspaniale! Nie wiedział jednak, czym mógłby ją wysłać. Nad głową mieli szybko rosnącą w siłę grupę nieproszonych gości. A Terl mitrężył czas. Jeszcze raz przejrzał równania Terla. Nie równoważyły się. Nie wynikały logicznie jedno z drugiego. A przecież los tej planety zależał od ich rozwiązania. Być może inni ludzie lub istoty z innych ras natknęli się już kiedyś na ten sam problem i znaleźli się w takim samym impasie. I przegrali. Być może inna istota siedziała tak samo, patrząc w książki i na arkusze pokryte równaniami matematyki Psychlosów, czując się nieswojo i bezradnie, a potem została przez nich zniszczona.

5

    Terl stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Wyniknęły jakieś kłopoty z pieniędzmi, a Terl nie tolerował tego typu problemów. Mieli w rękach te swoje kontrakty i Terl przypuszczał, że przekażą mu pieniądze w normalny sposób. Ale nie. Jak się zdawało, dwa miliardy Kredytów Galaktycznych były złożone w Oddziale Ziemskim Banku Planetarnego w Denver. I co gorsza, Brown Kulas Staffor prowadził rozległe interesy z Ziemskim Bankiem Planetarnym, który spłacał jego olbrzymie rachunki i udzielał mu pożyczek. Ostatnia pożyczka przeznaczona była na budowę zamku na wzgórzu. Chciał go nazwać "Bergsdorfen" czy jakoś tak. Chcąc otrzymać te fundusze, Brown Kulas Staffor ofiarował bankowi jako gwarancję kontrakty Terla.

    Dyrektor Ziemskiego Banku Planetarnego, człowiek o nazwisku MacAdam oraz jakiś Niemiec zjawili się tu w bazie z nowymi dokumentami, które Terl musiał podpisać. Dopóki te dokumenty nie zostaną podpisane, nie ma mowy o przekazaniu mu Kredytów Galaktycznych. Zostawianie za sobą jakichkolwiek prawnie ważnych śladów było ostatnią rzeczą, jakiej Terl pragnął. Ale nie było na to żadnej rady. MacAdam poinformował Terla, że pierwotne kontrakty nie były sporządzone właściwie pod względem notarialnym i nikt nie stwierdził autentyczności podpisów. Terl podpisał je lewą łapą. W razie czego mógł się upierać, że były sfałszowane, a on o niczym nie wiedział. Teraz bankowcy wypisali na maszynie nowiutkie, bardziej do dokumentów prawnych podobne kontrakty. Nowe kontrakty stwierdzały, że Terl był oficerem politycznym, oficerem sił zbrojnych, oficerem bezpieczeństwa i urzędującym szefem Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Dalej stwierdzano, że nie ma Ziemskiego Oddziału Towarzystwa i że Towarzystwo po prostu działa jako całość. A więc Terl musiał podpisać kontrakty w imieniu całego Komitetu Dyrektorów Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego, a kontrakty te sprzedawały: "Towarzystwo i wszelkie udziały, jakie Towarzystwo mogło posiadać, a które mogły podlegać sprzedaży, przekazaniu, przepisaniu na czyjąś własność..." Można było je interpretować w taki sposób, że sprzedawały całą Intergalaktykę i to wszędzie! I wszystkie jej planety! Albo można było je interpretować, że sprzedawały tylko tę planetę i ten oddział Towarzystwa. Bardzo ogólnie sformułowane. Pazury Terla aż kurczyły się ze strachu. Gdyby Rząd Imperialny Psychlo dowiedział się o tym, Terl byłby przez całe dnie poddawany torturom, aż w końcu by skonał. Przez ponad trzysta tysięcy lat Intergalaktyka nigdy nie sprzedała ani cząstki swej własności, ani jednego swego udziału.

    Sprowadzili szwajcarskiego notariusza i świadków. Kontrakt był sporządzony w języku angielskim, niemieckim i psychlo. Było piętnaście oryginałów do podpisu. Bez podpisania ich Terl nie dostałby żadnych pieniędzy. Opanowując więc wściekłość i strach, Terl podpisał każdy kontrakt, a potem podpisywał je Brown Kulas jako "Rzecznik Interesów Legalnie Ukonstytuowanego Rządu Planety, gdyż rzeczony kontrakt dotyczy również wszystkich jego Następców". Przekazując kontrakt do Ziemskiego Banku Planetarnego, Brown Kulas podpisał dodatkowy dokument, w którym stwierdzał, że bank "trzymał, przechowywał i przeprowadził jego egzekucję albo przekazał mu z powrotem w zamian za zwrot wypożyczonych sum".

    Terl z przerażeniem obserwował, jak dokumenty były podpisywane przez świadków, stemplowane, opatrywane czerwonymi i złotymi pieczęciami i pakowane w plombowane woskiem pojemniki. Piętnaście oddzielnych kopii dokumentu na prawach oryginału! Ale oddali mu jego pieniądze! Powiedzieli, że oddział banku w Denver skończył swą działalność, więc nie mogli dłużej trzymać pieniędzy, a zatem Terl musiał zabrać je stamtąd natychmiast. Terl nie zgłaszał co do tego żadnych sprzeciwów. Na ciężarowej platformie przywieźli skrzynie z pieniędzmi i wstawili do jego sypialni. Oddali Terlowi jego kopię kontraktu, a on pokwitował kopię i odbiór pieniędzy. Potem wyszli. W momencie gdy tylko znaleźli się za drzwiami, pierwszą czynnością Terla było podarcie, spalenie i roztarcie na miał popiołu po jego kopii kontraktu. Gdyby Psychlo odkryło z niego choćby jedno słowo...

    Uspokoił się trochę, więc usiadł i przez chwilę pieścił pieniądze. Lecz wtedy uzmysłowił sobie, że nie może pójść spać, nie ukrywszy pieniędzy ze skrzyń. Zawołał wartowników i poszedł z nimi do kostnicy po trzy trumny. Wydawało mu się, że było tam teraz mniej trumien niż poprzednio. Wybrał trzy trumny i Przyniósł je do sypialni, a potem zabrał się do pakowania w nie pieniędzy. Zrobiło się późno, a on jeszcze nie zakończył swej pracy, więc rozłożył koce na jednej z trumien i poszedł spać.

    Następnego dnia, pakując do trumien pieniądze (nigdy Przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak olbrzymią ilością pieniędzy była suma dwóch miliardów Kredytów Galaktycznych), stwierdził, że brak mu jeszcze jednej trumny. Chcąc pomieścić wszystkie pieniądze, potrzebował czterech trumien. Polecił więc strażnikom, by znów zaprowadzili go do kostnicy po kolejną trumnę. Podczas ostatniego tam pobytu jedna z trumien leżała całkiem blisko drzwi wejściowych. Teraz jej tam nie było. Ktoś coś robił z tymi trumnami. Tylko szef bezpieczeństwa z talentami i wyszkoleniem Terla mógł wyjaśnić to dogłębnie. Tego Terl był pewien. Najpierw zaczął wypytywać strażników, potem kapitana Arfa Moiphy. I odkrył, że ci Zbóje, ci rzekomo świetnie wyszkoleni najemnicy, na których podobno można było w pełni polegać, sprzedawali nielegalnie kadetom trumny. Pełniące dyżur nocny komando sprzedawało kadetom trumny za whisky. Whisky to był jakiś trunek produkowany w Szkocji. Silnie trujący.

    Och, Terl dobrze pojął całą tę historię. Późnym wieczorem jakiś kadet - za każdym razem inny - zjawiał się w bazie z wiadrem whisky i przehandlowywał ją za trumnę. Wartownik po prostu otwierał kostnicę, przekazywał jedną trumnę i otrzymywał whisky. Kapitan Arf Moiphy tłumaczył się, że kadeci wykorzystywali ołów do odlewania modeli statków kosmicznych i żołnierzyków. Sam nawet miał parę takich modeli. Terl wiedział o tym. Były one używane do gry zwanej "klepp". Kadeci sprzedawali pionki i tablice do gry wykonane ze stopionego ołowiu z trumien. Z trumien Towarzystwa! Terl zażądał widzenia się ze Snithem. Polecił mu przerwanie tego procederu.

    W trzy dni później Terl wraz z eskortą udał się do magazynu części metalowych po potrzebne mu arkusze blach i stwierdził, że hangar jest prawie pusty. Znajdowało się w nim parę transportowców rudy i pół tuzina samolotów bojowych. Było to wszystko, co pozostało w tych olbrzymich hangarach. Terl prędko poszedł do garaży, ale i one też były prawie puste. Pozostawiono w nich zaledwie tuzin platform transportowych i parę czołgów klasy "Rębajło".

    Ta baza była bezczelnie okradana!

    Wezwał do siebie Larsa i wyładował na nim wściekłość. Lars tłumaczył się, że było mnóstwo wypadków podczas szkolenia i kadeci po prostu brali z hangaru nowe maszyny, by zastąpić nimi uszkodzone. Właśnie Terl miał rozerwać Larsa na strzępy, gdy nagle uzmysłowił sobie, że nie ponosi już żadnej odpowiedzialności za własność Towarzystwa. Puścił go więc wolno.

    W trzy dni później miał gwałtowną sprzeczkę z Kerem. Już od pewnego czasu zaczęli usuwać szczątki i spalone przewody ze starej instalacji transfrachtu i teraz, gdy już je zupełnie usunięto, Terl chciał się upewnić, czy punkty na słupach znajdowały się w odpowiednich odległościach od siebie. Wyszedł na zewnątrz i stwierdził, o zgrozo!

    Ker kopał rów pod kabel jonizacji pancerza atmosferycznego przy pomocy najbardziej niedbałego i najmniej doświadczonego operatora koparki. Cały teren wokół był rozkopany! I co więcej! Wszędzie porozwalany był sprzęt i maszyny. Dźwigi, spychacze i inne urządzenia. Gdziekolwiek któryś z tych zwierzaków coś kopał lub podnosił, zostawiał tam po prostu swą maszynę albo magnetyczny dźwig.

    Co za bałagan!

    Stojąc na platformie na wpół chory z powodu paskudnej jakości gazu do oddychania, który mu udostępniono, nienawidząc widoku jasnego zimowego słońca, Terl miał ochotę rozerwać pazurami na strzępy tego karła.

    - Nie jesteś przecież aż taki głupi! - wrzasnął Terl.

    - A co mogę zrobić, jak te zwierzaki psują maszyny? krzyknął Ker.

    - Nie potrafisz zrealizować zwykłego prostego planu? wrzeszczał Terl.

    - A co mogę zrobić, jak te zwierzaki nie potrafią utrzymać zwykłej prostej linii? - jeszcze głośniej wrzeszczał Ker.

    Terl uprzytomnił sobie, że racja była po stronie Kera. Stojąc tu i wrzeszcząc na siebie do niczego nie dojdą.

    - Słuchaj - powiedział Terl - przecież to, żebym się bezpiecznie dostał na Psychlo, leży także w twoim interesie.

    - Czyżby? - z przekąsem zapytał Ker.

    "Hak, potrzebny mi jakiś hak na niego", pomyślał Terl.

    - Powiem ci, co zrobię - rzekł głośno. - Na twoje konto w Banku Galaktycznym wpłacę dziesięć tysięcy kredytów. Masz tam swoje konto, na którym jest już niemało, ale ja dodam...

    - Brown Kulas Staffor zapłacił mi sto tysięcy Kredytów Ziemskich za samo tylko wykopanie tego kabla dla ciebie, o, tam właśnie. To wcale nie była łatwa robota i uważam, że zapłata była zbyt niska!

    Terl myślał szybko.

    - Dobrze, zapłacę ci sto tysięcy kredytów galaktycznych za pomoc i współpracę przy odtwarzaniu tej instalacji odpalania transfrachtu.

    - Mogę dostać dwa razy tyle od Browna Kulasa za niezrobienie tego - oświadczył Ker.

    - Czyżby? - zapytał Terl, w którym nagle obudziła się czujność. Przez chwilę intensywnie myślał. Tak, ten Brown Kulas ostatnio działał jakoś tak ukradkowo, jak gdyby coś ukrywał.

    - On chce tylko dostać w swoje ręce pewną osobę - rzekł Ker. - I wcale nie dba o to; czy ty dostaniesz się na Psychlo. - Ale przecież wie, że muszę zarejestrować akty sprzedaży! - On jest zainteresowany tylko pochwyceniem jednego człowieka - powiedział Ker.

    - Słuchaj - powiedział Terl - wpłacę na twoje konto pół miliona kredytów, jeśli będziesz współpracował przy wyprawieniu mnie na Psychlo.

    Ker myślał przez chwilę, a potem oświadczył:

    - Jeśli dostarczysz mi nowe dokumenty i zniszczysz moje stare akta personalne oraz wpłacisz na moje konto siedemset pięćdziesiąt tysięcy kredytów, to wtedy dopilnuję, żeby wszystko przebiegało gładko.

    Właśnie Terl chciał powiedzieć, że się zgadza, gdy Ker znów przemówił:

    - Będziesz musiał również uzgodnić to z Brownem Kulasem Stafforem. Powiedz mi, w jaki sposób zamierzasz zwabić w pułapkę tego człowieka, żebym mógł uspokoić Staffora. On ma władzę nad tymi robotnikami. Zgódź się więc na to i mamy ubity interes.

    Terl popatrzył na Kera. Wiedział, jak bardzo był pazerny na pieniądze.

    - Zgoda. Zamierzam rozmieścić dookoła platformy, po zewnętrznej stronie pancerza atmosferycznego, pięciuset Zbójów uzbrojonych w zatrute strzały. Strzały te nie spowodują żadnego wstrząsu przy ich wystrzeliwaniu, więc jeśli tylko ten zwierzak pojawi się tutaj, rozniosą go strzałami na strzępy! Szepnij o tym Stafforowi na ucho, to będzie również z tobą współpracował. A więc interes ubity?

    Ker tylko się uśmiechnął

    Terl wrócił do biura szczęśliwy, że mógł zdjąć maskę do oddychania. Wypił trochę kerbango, by uspokoić nerwy. Jeszcze raz przeanalizował w myślach tę dziwną sytuację. To na pewno Staffor próbuje pomieszać mu plany. Terl zajmie się zwierzakiem, ale nie powiedział Kerowi, że zamierzał mieć na platformie Snitha z oddziałem Zbójów uzbrojonych w zatrute strzały i że zamierzał wręczyć Stafforowi piękną skrzynkę z berylu. Skrzynka ta zniszczy wszystkie dowody, kopie kontraktu, wszystko.

    I Kera też!

    Będzie miał zakładnika, który pomoże mu uporać się ze zwierzakiem.

    Był z siebie bardzo zadowolony aż do czasu, gdy w trzy dni później stwierdził, że nie widzi ani jednego wartownika na posterunku. Wyszedł na zewnątrz i oto byli tam: pijani w trupa i porozwalani wokół kostnicy. Było oczywiste, że Snith po prostu wykorzystał otrzymaną od Terla informację na temat pobierania prowizji w formie whisky.

    No cóż, poradzi sobie i ze Snithem, gdy przyjdzie na to czas. Trzeba przede wszystkim mieć oko na tego Staffom. Podejrzenia Terla były uzasadnione. To właśnie Staffor spiskował. Podkradający się szczur! Było jasne, że będzie próbował wykraść mu pieniądze.

    Będąc zawczasu ostrzeżony, Terl był pewien, że zdoła ich wszystkich przechytrzyć.

    Wszedł do środka, sprawdził trumny z pieniędzmi, opieczętował je i umieścił na nich napisy: "Zabity przez promieniowanie", żeby nikt ich na Psychlo nie otworzył. Na dnie każdej trumny umieścił swój prywatny znak "x".

    Będzie na Psychlo bogatym i wielkim potentatem!

    Rozpostarł pościel na pokrywach trumien i miał przepiękne sny, w których monarchowie kłaniali się nisko, gdy spotkali na ulicy Wielkiego Terla. A wszystkie dowody rzeczowe i cała ta planeta zostały po jego odjeździe zniszczone.

6

    W głębokich podziemiach afrykańskiej bazy, pochylonego nad ekranami wizyjnymi w półmrocznym pomieszczeniu Jonnie'ego dręczyło widmo porażki. Dzień 92. zbliżał się jak trąba powietrzna. Początkowo Jonnie miał nadzieję, że wykorzystując plany Terla, uda mu się zbudować drugą konsolę i zainstalować ją w Kariba. Pozwoliłoby to na uniknięcie beznadziejnego ataku na konsolę w Ameryce. Wszystko wskazywało jednak, że tamta konsola była ich najlepszą szansą, choć prawdopodobieństwo tego było niewielkie. Musi uniemożliwić Terlowi użycie tej dziwnej bomby, ale nie będzie tego mógł zrobić bez podjęcia szaleńczego ryzyka i udania się tam w 92. Dniu, gdy nastąpi odpalenie transfrachtu, by zaatakować platformę w ostatniej chwili i zdobyć konsolę.

    Inne wiadomości też nie były dobre. Goście z góry wykonywali dwa dalsze rajdy w różnych miejscach. Jeden z transportowców rudy, powracający bez pasażerów z lotu przesiedleńczego, został nagle napadnięty przez Hawvinów i zdmuchnięty z nieba. Zarówno pilot, jak i kopilot ponieśli śmierć. Grupa myśliwska z bazy rosyjskiej została ostrzelana z góry ogniem miotaczy i zanim osłona powietrzna zdążyła zestrzelić napastnika - trzech Sybiraków i jeden Szerpa stracili życie.

    Również i planowanie obrony Edynburga napotykało spore trudności. Sir Robert chciał sprowadzić parę mil kabla atmosferycznego i otoczyć nim Skalny Zamek. Wszystkie elektrownie wodne w Szkocji już od dawna jednak były w stanie nie nadającym się do użycia. Źródłem zasilania w energię elektryczną zagłębia w Kornwalii była tama wykorzystująca przypływ i odpływ morza, usytuowana w Kanale Bristolskim. I choć mieszcząca się w tamie elektrownia pracowała bez zarzutu, to jednak niemożliwe było zbudowanie bezpośredniej linii przesyłania mocy do Edynburga. a gdyby nawet - to linia ta byłaby bezbronna wobec jakiegokolwiek ataku. Sam transport takiej ilości kabla stworzyłby ogromny korek w ruchu lotniczym, ponieważ trzeba by go było przewozić do Szkocji partiami. Edynburg miał więc obronę powietrzną złożoną wyłącznie z wielkokalibrowych miotaczy przeciwlotniczych. A Szkoci, którzy się do miasta z powrotem wprowadzili, wcale nie mieli zamiaru go porzucać. Było to centrum najstarszego szkockiego nacjonalizmu. Proponowane przez Jonnie'ego przeniesienia całej pozostałej ludności do Kornwalii nie zostało zaaprobowane i Edynburg był teraz zatłoczony. Jonnie zdawał sobie sprawę, że miasto zostanie zaatakowane i poniesienie duże straty.

    Terl spędzał teraz dużo czasu na mierzeniu odległości między słupami, rozpinaniu zewnętrznych przewodów i mocowaniu ich w punktach zapłonowych. Wszystko, co robił, było dokładnie powtarzane w Kariba. Mieli tam teraz rozpięte przewody i wszystkie punkty zapłonowe we właściwych miejscach. Za każdym razem, gdy otrzymywali nowe informacje, Angus pędził na złamanie karku do Kariba i instalował identyczne urządzenie na tamtejszej platformie obronnej.

    Przez parę dni wyglądało to bardzo obiecująco. Terl nagromadził mnóstwo metalu i zbudował kadłub konsoli - ciężką, masywną skrzynię o powierzchni ściany około jednego jarda kwadratowego. Zbudowali więc taką samą skrzynię tutaj i znajdowała się ona teraz w jednym z zamkniętych pomieszczeń. Ale po tym przypływie energii, Terl przez ostatnie dni majstrował coś po prostu przy bezpiecznikach. Wcale nie zajmował się dalszą konstrukcją konsoli. Zapisał równaniami matematycznymi całe ryzy papieru. Ale na co się to zdało? Kto je rozumiał? Teraz były tylko bezpieczniki. Jonnie wydobył z magazynu zaopatrzenia duplikaty wszystkich bezpieczników, którymi Terl się zajmował, i próbował domyślić się, do czego on zmierza. Dowiedział się jednej rzeczy: pewne elementy w konsoli, które miały wygląd oporników czy kondensatorów, były fałszywe. Nie były to ani oporniki, ani kondensatory. Były to faktycznie bezpieczniki, które wyglądem przypominały różne elementy elektryczne.

    Terl robił coś, o czym Jonnie nigdy przedtem nawet nie słyszał. Za pomocą mierników i innych przyrządów konstruował "podprądowe" typy bezpieczników. Obwód był podłączony do układu tak długo, jak długo płynął przez niego prąd. Gdy prąd przestawał płynąć, bezpiecznik ulegał przepaleniu. Był to dziwny typ wyłącznika wykonanego z włókna tak drobnego i cienkiego, że trzeba go było robić pod szkłem powiększającym.

    No cóż, jak się zdawało, było to wszystko, czym Terl się teraz zajmował. Zniechęcony trochę i zmęczony tym Jonnie nagle uprzytomnił sobie, że używane przez Terla włókno było bardzo podobne do włókien w srebrnych kapsułach, znajdujących się w głowach Psychlosów. Zapomniał o zmęczeniu. Popędził na złamanie karku po jedną z kapsuł wydobytych z ciała Psychlosów. Tak, to samo włókno. Wszystko mu się nagle rozjaśniło w głowie, więc pospieszył na poszukiwanie MacKendricka. Doktor właśnie zajmował się czaszką Psychlosa, czyszcząc ją do białości. Próbował znaleźć jakiś sposób na dostanie się do jej wnętrza. Położył czaszkę przed sobą na stole i usadowił się wygodniej, by wysłuchać Jonnie'ego.

    - To nie jest nic niezwykłego! - wykrzyknął Jonnie, wskazuje z ożywieniem na trzymaną w ręku srebrną kapsułę. - To jest po prostu bezpiecznik! To wcale nie wibruje ani nie gasi sygnałów radiowych. To jest zwyczajny bezpiecznik!

    Jonnie chwycił zdjęcie wnętrza mózgu Psychlosa.

    - Popatrz! Powiedziałeś, że nerwy, między którymi ta kapsuła była zamocowana, stanowią kanały pierwotnych impulsów ich myśli. W porządku. Matematyka to myślenie logiczne! Cały proces myślenia odbywa się między tymi dwoma kanałami. Jak długo Psychlos myśli logicznie, tak długo pomiędzy tymi dwoma nerwami płynie stały prąd. Nawet w czasie snu płynie tam bardzo słaby prąd. Nagle zjawia się obcy. Psychlos wie, że byt jego imperium i całej rasy zależy od utrzymania w sekrecie ich matematyki. A obcy chce poznać matematykę Psychlo. Więc Psychlos momentalnie przestaje o niej myśleć. Albo też następuje nagły wzrost napięcia myślowego, a potem wyłączenie prądów mózgowych. Puf! Spalony bezpiecznik!

    MacKendricka nawet to zainteresowało, ale zauważył:

    - To nie tłumaczy jednak samobójstwa.

    - Zgoda! Popatrz jednak na to zdjęcie i na ten bezpiecznik! Srebrna kapsuła jest bardzo podobna do przedmiotu z brązu, który spina rozkosz z bólem i działaniem. Spójrz na włókno bezpiecznika! Gdy się przepali, oba jego końce wpadają do wnętrza kapsuły i powodują krótkie spięcie w przedmiocie z brązu. U Psychlosa powstaje wówczas natychmiastowa żądza zabijania. Jeśli nie może zabić od razu, krótkie spięcie pomiędzy srebrną i brązową kapsułą powoduje u niego obsesję zabijania, która nigdy nie zanika. Musi zabić kogoś, więc w końcu zabija siebie!

    MacKendrick pomyślał chwilę i skinął potakująco głową.

    - Jednakże - powiedział - nie wyjaśnia to przypadków z kobietami.

    - To zupełnie inny typ bezpiecznika. Ponieważ matematyka wymaga myślenia logicznego, powoduje wzrost napięcia prądów mózgowych. Psychlosi mają prawdopodobnie zakaz uczenia kobiet matematyki - jest to częścią ich kodu moralnego. Kobiety są uważane za istoty, które nie potrafią logicznie myśleć. Gdy zaczynają więc myśleć kategoriami matematycznymi lub nawet tylko próbują, tak wzrasta napięcie prądu, że bezpiecznik się przepala. Kobiety nie mają przedmiotu z brązu, więc tylko tracą przytomność. Ich rozum się wyłącza i przestaje kontrolować system nerwowy.

    Jonnie zamilkł na chwilę, a potem dodał:

    - Moje wyjaśnienia mogą być niekompletne. Ale wiem na pewno, że to są po prostu bezpieczniki i krótkie spięcia. I w taki właśnie sposób Psychlosi chronią tajemnice swego imperium!

    - I dlatego są tacy zwariowani - powiedział MacKendrick. Jestem pewien, że znalazłeś właściwe wyjaśnienie zastosowania tych przedmiotów.

    MacKendrick obracał na wszystkie strony leżącą na stole czaszkę Psychlosa. Była ciężka, masywna i olbrzymia. Skomplikowana masa kości i złączy.

    - Jedna rzecz tu tylko nie gra.

    Jonnie był cały w skowronkach, że udało mu się wyjaśnić tak wiele. Spojrzał więc pytająco na MacKendricka.

    - Nie posunęliśmy się ani o krok w rozwiązaniu zagadki, w jaki sposób wydobyć te przedmioty z ich głów - powiedział MacKendrick.

    Jonnie położył zdjęcia i kapsuły z powrotem na stole obok czaszki i w milczeniu wyszedł z pomieszczenia.

    Był to zdecydowanie niezbyt pomyślnie zapowiadający się dzień.

7

    Samolotem bojowym Typ 32 Jonnie gnał w kierunku północno-zachodnim. Zaalarmowano go przed pół godziną, że Glencannon znalazł się w tarapatach. Stało się to w dniu 78., zaledwie na czternaście dni przed datą, którą Terl zaplanował na swój transfracht na Psychlo. Z ostatnio otrzymanej taśmy filmu wynikało, że Terl nie zaczął jeszcze budowy tablicy kontrolnej konsoli. Nastąpiły jakieś opóźnienia. A teraz jeszcze to! Lecąc tu, Glencannon został zaatakowany. Liczba nieproszonych gości zawieszonych czterysta mil nad Ziemią też się zwiększyła. Było ich teraz osiemnastu. Powrócił pułkownik Rogodeter Snowl wraz z czterema ciężkimi statkami wojennymi. Co najmniej jeden z nich, jeżeli nie więcej, był lotniskowcem. Atak na Glencannona został prawdopodobnie przeprowadzony z tego właśnie lotniskowca.

    Jonnie'emu nie towarzyszył tłumacz. Gdy go zaalarmowano, znajdował się na zewnątrz. Stormalong i dwaj inni piloci zdążyli już wystartować, więc Jonnie po prostu złapał maskę powietrzną i wskoczył do samolotu. Cała korespondencja lotnicza prowadzona była teraz w pali i zarówno Glencannon, jak i Stormalong korzystali z pomocy towarzyszących im buddystów. Tak więc Jonnie nie miał pojęcia, co się tam na górze dzieje. Śpiewny sposób mówienia buddystów nigdy nie wyrażał żadnej emocji nawet podczas walki - tak że z brzmienia ich głosu niczego nie mógł się domyślić.

    W miarę nabierania wysokości miał na ekranach wizyjnych coraz szersze pole widzenia. Stormalong i dwa pozostałe samoloty znajdowały się tuż przed nim. Nie zauważył jeszcze Glencannona. Skierował w górę teledetektor. Trójka gości znajdowała się wysoko w górze, ale w jasnym świetle dziennym, ze względu na nasycenie powietrza ultrafioletem, nie było ich widać tak dobrze jak w nocy. Czy to był statek klasy Vulcor? Dwa pozostałe były znacznie większe. Tak, to była klasa Vulcor: mostek dowódcy w kształcie rombu. Pułkownik Rogodeter Snowl we własnej osobie. Statki nie obniżały lotu - widocznie wymagało to zużycia znacznych rezerw energii słonecznej, a one chciały zachować ją na później. Te dwa większe statki musiały być lotniskowcami. Owszem! Z jednego wyleciała kolejna grupa samolotów. Sześć podobnych do igieł samolotów pomknęło w dół jak strzały. W psychlo Jonnie powiedział do mikrofonu:

    - Z góry nadlatuje sześć nowych szerszeni! Powinno to ostrzec Stormalonga.

    A oto i Glencannon. Mknie jak błyskawica na wysokości około stu tysięcy stóp, wyciskając z silników całą moc, zmierza ku bazie kopalnianej. Ale gdzie się podziała jego eskorta? Powinien mieć eskortę śladu! Za Glencannonem mknęły cztery igły. Od czasu do czasu błyskały dalekosiężnym ogniem. Stormalong przemknął pod nimi. Trzy samoloty, lecąc w ciasnej formacji, runęły wprost na ścigających Glencannona Tolnepów. Jedna eksplozja! Druga plama gorącego niebieskiego płomienia! I trzecia! Z obłoku dymu wyprysnął tylko jeden Tolnep. Jonnie wykonał zakręt bojowy, by przechwycić sześć lecących w dół samolotów. Ich sylwetki szybko powiększały się w jego celownikach. Ustawił krzyż celownika na prowadzącym samolocie. Nacisnął spust w momencie, gdy szarpnął samolotem w bok, atakując ogniem swych straszliwych miotaczy ciasną formację Tolnepów. Jego ekrany wizyjne rozbłysły wskutek nagłej eksplozji.

    Rozległo się głuche tąpnięcie, gdy odłamek samolotu Tolnepa uderzył w jego skrzydło. Pozostali mknęli obok niego, więc Jonnie błyskawicznie wykonał zwrot do tyłu. Złapał w celownik ogon ostatniego samolotu. Nacisnął spust wielkokalibrowego miotacza. Jednakże jego samolot był poddany tak wielkiemu przeciążeniu bocznemu wskutek ciasnego zakrętu, że Jonnie chybił. Ale i tak miał przed sobą już tylko czterech Tolnepów.

    Błyskawicznie ich wyprzedził i znów zawrócił. Zaatakował czołowo. Na moment przed zderzeniem jego strzały dosłownie zatkały wyloty luf Tolnepa. Samolot eksplodował.

    Tylko trzech Tolnepów! Wykonali pętlę i zaatakowali go całą formacją, prowadząc ogień ciągły. Strugi energii cięły powietrze wokół Jonnie'ego. Jego samolot został trafiony w przednią szybę. Połowa jej zupełnie sczerniała. Buchnęły ogniem wielkokalibrowe miotacze Jonnie'ego. Jeden Tolnep! Dwóch Tolnepów! Ostatni próbował ratować się ucieczką, śmigając w górę. Jonnie ustawił lot swego samolotu bojowego. Przestawił wyłączniki miotaczy w położenie: "Płomień" i "Zasięg maksymalny". Z wylotów ich luf wprost w górę pomknęły iglaste płomienie. Tolnep zamienił się w poszarpaną kulę ognia.

    Gdzie był Glencannon?

    Oto on, mknął w dół w kierunku bazy górniczej i prawie już do niej dolatywał. Tuż za nim gnał jakiś Tolnep. Stromalong i dwa towarzyszące mu samoloty pikowały na Tolnepa.

    Wartownik otworzył pancerz atmosferyczny i Glencannon błyskawicznie wleciał do środka. Był już bezpieczny! Ogień miotaczy Stormalonga i dwóch pozostałych pilotów, skosił Tolnepa. Wartownik włączył ponownie pancerz atmosferyczny. Tolnep uderzył w pancerz i przebił go. Upłynęło za mało czasu, by powietrze ponownie mogło się całkowicie zjonizować. Samolot Tolnepa eksplodował w rejonie startów alarmowych, zamieniając się w kulę ognia. O mało nie zderzył się z lądującym samolotem Glencannona.

    Jonnie i Stormalong uważnie wypatrywali nieprzyjacielskich samolotów. Nie było żadnych. Daleko na niebie widzieli tylko jakieś całuny dymu, znaczące miejsca, w których nastąpiła eksplozja nieprzyjacielskich samolotów. Wartownik znów otworzył pancerz atmosferyczny. Brygada strażacka gasiła palący się wrak samolotu Tolnepa. Jonnie, Stormalong i dwaj pozostali piloci wylądowali.

    Glencannon nie wychodził z kabiny. Jego buddyjski towarzysz usiłował go uspokoić. Glencannon płakał. Drżały mu ręce.

    - Miałem rozkaz, by się przebić za wszelką cenę, a oni pokrzyżowali mi plany - powtarzał w kółko.

    Buddyjski informator odpędził ciekawskich i podszedł do Jonnie'ego i Stormalonga.

    - Piloci z Akademii w Ameryce mają wiele pracy - powiedział. - Muszą zapewnić ochronę powietrzną. Nie było jednak pilotów eskortujących, więc nasz lot opóźnił się o wiele dni. Glencannon zdawał sobie sprawę, że nie można już dłużej go odkładać. Na ochotnika zgłosił się pilot szwajcarski, bliski przyjaciel Glencannona, ale niedoświadczony lotnik. Tolnepowie zaatakowali nas, jak tylko przekroczyliśmy wybrzeże północnej Afryki. Było to za daleko od Kornwalii lub Luksemburga, byśmy mogli stamtąd otrzymać jakąś pomoc. Szwajcar odparł atak. Zestrzelił trzech. Ale potrzebował wsparcia, a Glencannon miał wyraźne rozkazy, by nie wdawać się w żadne starcia z wrogiem w tego rodzaju sytuacjach, więc kontynuował swój lot. Uważa, że gdyby zawrócił i pomógł Szwajcarowi, wtedy by go nie dostali. Szwajcarski pilot leciał sam, bez informatora. Powiedział Glencannonowi, by ten leciał dalej. Tolnepowie roznieśli Szwajcara na strzępy. Gdy wykatapultował się i próbował ratować na rakietochronie, zbliżyli się i zabili go w powietrzu. Glencannon chce wystartować i zestrzelić te statki na orbicie. Przecież oni go zamordują. Proszę o pomoc!

    Uspokoili Glencannona. Stormalong powiedział, że połączy się z Sir Robertem i poprosi o lepszą ochronę ważnych linii łączności. Sir Robert miał zamiar za parę dni przenieść Akademię z Ameryki do bazy górniczej w Kornwalii, ale zanim to nastąpi trzeba było wydać odpowiednie zarządzenia. Przegrupowanie niezliczonej liczby samolotów i innego sprzętu do bardziej bezpiecznych miejsc zostało już zakończone. Plemiona zostały ześrodkowane. Stormalong powiedział też, że przejmie od Glencannona jego trasę.

    Glencannon przekazał im torbę z taśmami. Jonnie miał nadzieję, że były warte aż takiego ryzyka.

    I rzeczywiście były!

    W parę minut później, gdy Jonnie otworzył torbę kurierską i włożył dyski do odtwarzacza, zdał sobie sprawę, że oto po raz pierwszy w całej długiej i pełnej sadyzmu historii Psychlo, oczy nie-Psychlosa patrzą na proces budowy konsoli teleportacyjnego transfrachtu. Nie mając żadnego modelu ani wzorca. Terl musiał konstruować ją od podstaw. I pomimo jego szaleństwa pracował bardzo precyzyjnie. Od tej precyzji zależało przecież jego życie. Wykonał już obudowę konsoli. Na zewnętrznej stronie pulpitu wmontował wiele przycisków i innych odpowiednio oznakowanych elementów, które przyniósł z magazynu części zamiennych. Wywiercił w niej otwory na śruby mocujące pulpit z obudową konsoli.

    Jonnie z zafascynowaniem obserwował ekran odtwarzacza, Terl wziął kawał zwykłej czarnej płyty izolacyjnej o powierzchni jednego jarda kwadratowego jakiej używano do montowania wszelkich zespołów elektronicznych - i dopasował ją do obudowy w taki sposób, by wypełniła przestrzeń między ścianami obudowy a pulpitem. To była widocznie ta płyta, na której miały być montowane różne elementy układu elektronicznego, jaki Terl miał zamiar zbudować. Starannie i precyzyjnie wywiercił w niej otwory, by mogła być zamocowana pomiędzy pulpitem i obudową konsoli za pomocą tych samych śrub. Przymocował tymczasowo płytę do obudowy i posypał ją jakimś proszkiem, a potem nałożył pulpit i wcisnął tak każdy przycisk, że miejsce, w którym przycisk dotknął płyty, zostało dokładnie zaznaczone. Potem rozmontował to wszystko i w miejscach, w których proszek został wgnieciony, czerwonym ołówkiem porobił dokładniejsze znaki. W każdym z tych punktów wywiercił małe otworki i włożył w nie metalowe wtyczki. Jeśli teraz wcisnęło by się któryś przycisk na pulpicie, to zetknąłby się on z metalową wtyczką.

    Terl odwrócił płytę izolacyjną spodem do góry. Widać tam było drugie końce metalowych wtyczek. Zaznaczył na płycie górną i dolną jej stronę i wziął się ostro do pracy. Rzadko posługując się notatkami i wzorami, zaczął pokrywać dolną stronę płyty różnymi elementami elektronicznymi: opornikami, kondensatorami, malutkimi wzmacniaczami, przekaźnikami i wyłącznikami. Był to rodzaj staromodnego i dość prymitywnego układu elektronicznego. Wydawało się, że jest on dopasowany do metalowych wtyczek, które pod wpływem nacisku z góry łączyłyby się z różnymi elementami układu, a ze sporą liczbą wtyczek był połączony na stałe. Nietypowe było jednak, że Terl umieszczał bezpieczniki w takich miejscach układu, w których - gdyby się je włączyło - musiałyby na pewno się przepalić. Do każdej metalowej wtyczki w płycie dopasowany był bezpiecznik, który po naciśnięciu przycisku odłączał ją od właśnie budowanego układu. Wystarczyłoby tylko włączyć przycisk na górnym pulpicie i bezpiecznik natychmiast by się przepalił. Wiele tuzinów takich bezpieczników. .

    Jonnie uważał, że wszystko w tym budowanym przez Terla tajemniczym układzie było nawet sensowne. Wszystko... z wyjątkiem tych bezpieczników. Dlaczego pakował tyle bezpieczników do każdego miejsca układu elektronicznego?

    Terl starannie wykończył skomplikowany układ. Pokolorował go kodowymi farbami i wypolerował. Układ był wreszcie gotowy. Naprawdę wyglądał cudownie dla kogoś, kto potrafił się zachwycać wszystkimi zawiłościami układu elektronicznego. Jego konstrukcja była prawie logiczna - naciskanie kolejnych przycisków na pulpicie konsoli powodowało płynięcie prądu. Płyta była gotowa. Terl popatrzył na nią z uznaniem, przerwał nawet pracę i łyknął trochę kerbanga. Potem zaś zrobił najdziwniejszą ze wszystkich możliwych rzeczy. Swymi olbrzymimi łapami podłączył jakieś przewody do źródła prądu, włożył zatrzaski przewodów na wejście i wyjście prądowe tej przed chwilą wykończonej artystycznej płyty i spalił w układzie wszystkie bezpieczniki! Spaliły się z niewielkim iskrzącym trzaskiem i obłoczkami dymu. Terl po prostu spowodował, że cały układ nie nadawał się do użycia.

    I dopiero teraz naprawdę zabrał się do roboty. Przyciągnął do siebie olbrzymią stertę papieru z równaniami i wyprowadził jakieś wzory, wydostał mikrometryczne mierniki, uporządkował zestaw trójkątów i linii kreślarskich oraz tak zatemperował białe ołówki do stawiania znaków, aż miały ostrza jak szpilki.

    Odwrócił płytę z dopiero co wykonanym układem pustą stroną do góry, zaznaczył na niej jakieś punkty odniesienia i przez następne dwa dni - skrupulatnie zaglądając do swych notatek - rysował nowy układ. Poza tym że pasował on do metalowych wtyczek i przycisku pulpitu konsoli, nowy układ nie miał nic wspólnego ze starym, który Terl tak pracowicie konstruował na pierwszej stronie płyty. Wrysował w niego oporniki, wzmacniacze, kondensatory i wszelkie inne elementy elektroniczne za pomocą cieniutkich linii, zawijasów i spirali. Ciągle sprawdzając równania i notatki robocze, Terl z ogromną dokładnością nanosił białym ołówkiem na płytę wyniki obliczeń. Była to długa i złożona procedura, w wyniku której powstał bardzo skomplikowany układ. Gdyby składał się on z rzeczywistych elementów elektronicznych, wówczas włączenie przycisków konsoli aktywizowałoby go.

    Terl zakończył rysowanie układu. Następnie rozpylił na niego cieniutką warstwę czerwonego lakieru. Można było przez nią widzieć cały układ, ale gdyby się ją dotknęło końcem ołówka, od razu byłoby widać, że ktoś usiłował zrekonstruować przebieg układu. Potem Terl wziął w łapę nóż spawający z cienkim ostrzem. Jeden koniec noża ciął metal przez oddzielanie od siebie molekuł i niszczenie ich spójności. Drugi koniec natomiast był wykorzystywany do przywracania molekularnej spójności, czyli "zszywał" metal ponownie. "Zszywającym" końcem noża Terl zaczął wodzić po rysunku układu. Gdziekolwiek wodził nim wzdłuż jakiejś linii, na cienkiej czerwonej warstwie lakieru odznaczał się wyraźny ślad. W ten sposób mógł widzieć, które linie układu zostały już dotknięte ostrzem i nie bał się, że którąś ominął.

    Jonnie patrzył na to z wytrzeszczonymi oczami. Potem zaś wypadł z pomieszczenia wizyjnego, pognał do jednego z magazynów bary i wyszukał w nim kawałek płyty izolacyjnej oraz nóż spawający. Spawającym końcem noża zrobił na płycie skośną linię. Podłączył zatrzaski przewodów do obu jej końców i włączył napięcie. Przez linię popłynął prąd! Poprzez ustawienie w prostą linię nie przewodzących zazwyczaj prądu molekuł otrzymywało się elektryczną ścieżkę - "drut". Jonnie widział nieraz, jak Psychlosi cięli płyty piłami, przystosowując je do odpowiednich wymiarów, by montować na nich wyłączniki. Myślał wtedy, że noże nie nadawały się do cięcia płyt. I to by się zgadzało, noże nie były przeznaczone do cięcia płyt. Ale przez ustawienie molekuł w linię płyta izolacyjna przewodziła prąd w miejscach dotknięcia nożem. Z błyszczącymi oczami Jonnie wrócił do pomieszczenia wizyjnego, by w dalszym ciągu śledzić Terla. Zdublowanie nożem całego układu zajęło Terlowi aż dwa dni. Wreszcie zakończył pracę. Po czym rozpuszczalnikiem przetarł płytę do czysta. Nie pozostał na niej żaden widoczny ślad. Ale ta płyta "izolacyjna" zawierała teraz wszystkie elementy skomplikowanego układu elektronicznego.

    Wszystkie widoczne na jej spodzie elementy układu były absolutnie fałszywe. Nigdy nie będą pracować. A ktoś, kto sprawdzałby którąś z tych płyt, myślałby, że spowodował krótkie spięcie i przepalił bezpieczniki. Naukowcy wielu ras spędzili prawdopodobnie wieleset lat na próbach znalezienia sensu tego układu i jego zgodności z matematyką Psychlosów.

    Terl robił coś jeszcze w górnym lewym rogu płyty. Na nieszczęście zostawił otwartą książkę w takiej pozycji, że okładka zasłaniała wiele jego czynności. Miało to jakiś związek z instalacją wyłącznika. Wyłącznik ten miał wystawać na górny pulpit. Jonnie mógł jedynie wywnioskować z zarejestrowanych na taśmie obrazów, że wyłącznik musiał być prawdopodobnie przestawiany w przeciwne położenie przy każdym użyciu konsoli: do góry przy pierwszym odpaleniu, do dołu - przy drugim, do góry przy następnym i tak dalej. Przy wyłączniku umieszczony był zwodniczy napis: "Regulator światła". Element, do którego wyłącznik został podłączony, był dość dobrze widoczny. Gdyby włączyło się konsolę w niewłaściwym położeniu wyłącznika, element ten wysłałby silny impuls elektryczny, który wymazałby z płyty niewidzialny układ elektroniczny. Jonnie nie mógł jednak dojrzeć, w jakiej pozycji wyłącznik został ustawiony do pierwszego odpalenia. Terl przystąpił teraz do montowania płyty.

    Jonnie dowiedział się wreszcie, dlaczego poluzowanie śrub mocujących to wszystko razem powoduje niesprawność płyty. Terl wziął wielki elektromagnes i otoczył nim obudowę konsoli. A potem do jednej ze śrub mocujących, tam, gdzie przechodziła ona przez płytę izolacyjną, wstawił bezpiecznik.

    Jonnie poszedł na dół i znalazł taki bezpiecznik. Był to "bezpiecznik magnetyczny". Dopóki płynął przez niego prąd magnetyczny, bezpiecznik działał. W momencie gdy prąd przestawał płynąć, bezpiecznik się przepalał. Aby więc zdjąć pulpit konsoli w bezpieczny sposób, trzeba było otoczyć konsolę polem magnetycznym. Gdy nakrętka śruby dotykała do pulpitu konsoli, przez śrubę zawsze przepływał słaby prąd magnetyczny do górnej namagnesowanej krawędzi konsoli. W momencie gdy śruba została poluzowana, prąd magnetyczny przestawał płynąć i bezpiecznik się przepalał. I co więcej, przepalenie się bezpiecznika aktywizowało jeden ze znajdujących się pod nim elementów, który wymazywał z płyty niewidzialny układ elektroniczny. Jeżeli trzeba było zdjąć pulpit, wystarczyło po prostu umieścić w pobliżu tej śruby polowy generator magnetyczny, a wtedy bezpiecznik się nie przepalał.

    Niewidzialny układ elektroniczny, dwie pułapki wymazujące go i kompletnie fałszywy układ dla zmylenia uwagi!

    I oto był cały sekret Psychlosów. Śmiertelnie poważny Jonnie zrobił mnóstwo kopii układu Terla. Można je było po prostu położyć na kawał płyty izolacyjnej i skopiować na niej cały układ. Metalowe wtyczki przechodzące przez płytę aktywizowały niewidzialny układ. Mogli wykonać ich duplikaty. Mogli zrobić wszystko z wyjątkiem jednego przełącznika. I dlatego Jonnie był śmiertelnie poważny. Nie wiedział bowiem dokładnie w jaki sposób został zainstalowany przełącznik. Nie wiedział też, w jakiej pozycji trzeba go było ustawiać przy każdym kolejnym odpalaniu transfrachtu. Jeszcze raz przejrzał taśmy. Nie, nie mógł z nich niczego wywnioskować. Na podstawie danych z taśm nie mogli zbudować silnika teleportacyjnego, ale może uda im się rozmontować go i skopiować układ elektroniczny. Być może. Ale bez tego jednego przełącznika...

    Jonnie wiedział już, że będą musieli zdobyć tamtą konsolę, by zobaczyć, jak Terl ustawił ten przełącznik. Trzeba było podjąć ogromne ryzyko, narażające na niebezpieczeństwo lub śmierć wielu ludzi. Jednak Jonnie wiedział, że będą musieli to zrobić.

8

    Jonnie na wypadek gdyby coś się z nim stało (co było bardziej niż prawdopodobne podczas amerykańskiego rajdu) zapoznał dokładnie Angusa ze wszystkimi zawiłościami konsoli. Zrobił dla niego mnóstwo notatek, żeby Angus potrafił odtworzyć duplikat konsoli i eksploatować ją. Poinformował go do czego można było taką konsolę wykorzystać. Angus gwałtownie sprzeciwiał się, by Jonnie wyruszył na rajd. Jonnie oświadczył, że nie ma zamiaru narażać kogokolwiek, ponieważ działania, które będzie musiał podjąć, były zbyt niebezpieczne. Będzie go wspierać trzydziestu Szkotów, dziesięciu kierowców i piętnastu pilotów. Angus usiłował jeszcze protestować, ale na nic się to zdało. Gdyby Robert Lis był tutaj, może we dwójkę mogliby go przekonać, ale Sir Robert był w Ameryce, przenosząc Akademię, więc Angus musiał w końcu - choć bardzo niechętnie się zgodzić.

    Szkocki pomocnik Sir Roberta był na miejscu, więc Jonnie zapoznał go z militarnymi aspektami ich obecnej sytuacji: goście na coś czekali, ale nie wiadomo na co. Jonnie przypuszczał, że miało to związek z uruchomieniem w bazie instalacji transfrachtu. Analiza ich rozmów wykazywała, że obserwowali oni amerykańską bazę, czekając na coś, co miało się wydarzyć. Goście zobaczyli tam Psychlosów (prawdopodobnie Terla i Kera) i sądzili, że teren Ameryki jest jeszcze w rękach Psychlosów lub jest terenem politycznie spornym. Jonnie spodziewał się, że goście z nieba rzucą się na nich zaraz po pierwszym użyciu platformy odpalania transfrachtu, więc na Dzień 92. - który bardzo szybko się zbliżał - trzeba było ogłosić gotowość bojową.

    Jonnie poinstruował innego oficera Szkotów, by w rejonie Singapuru jak najszybciej wybudowano fałszywą platformę odpalania transfrachtu. Na północny zachód od tego starożytnego, wyludnionego teraz miasta, znajdowała się baza górnicza, w której Psychlosi wydobywali cynę, tytan i wolfram. Miała ona własną hydroelektrownię, pancerz atmosferyczny i pozostawiono w niej pewną liczbę samolotów i trochę zaopatrzenia magazynowego. Garstka Chińczyków, trzech pilotów, tłumacz oraz ten oficer mieli zbudować platformę i postawić wokół niej słupy. Jonnie dał im starą, wypaloną konsolę, która została na nowo pomalowana. Pod osłoną pancerza atmosferycznego mieli udawać, że dokonują odpalenia transfrachtu, a różne rzeczy powinny pojawiać się i znikać z platformy. Gdy klucz samolotów z prawdziwą konsolą będzie opuszczał rejon Ameryki, główne siły eskorty powietrznej pomkną w kierunku Singapuru i w ten sposób odciągną uwagę jakiejkolwiek pogoni od prawdziwej konsoli. Platforma w Kariba od samego początku pokryta była siatkami maskującymi i nasłuch rozmów gości wskazywał, iż myśleli oni, że jest to świątynia. Jonnie ostrzegł oficera, że rejon Singapuru może znaleźć się pod bardzo silnym atakiem. Ale Szkot tylko się uśmiechnął, pozbierał przydzielonych mu ludzi i opuścił bazę.

    Jonnie przeprowadził szybką inspekcję bazy w Kariba. Chińczycy wywiązali się ze swego zadania wręcz cudownie. Nad platformą odpalania - ale wewnątrz pancerza atmosferycznego - wznosił się dach wsparty na drewnianych palach. Jego spadziste szczyty i ostre wierzchołki wykonane były z wielkim artyzmem. Było na nich mnóstwo smoków wyrzeźbionych w drewnie lub ulepionych z gliny, które wystawały z końców belek. Z ich paszcz wysuwały się jężyki płomieni i miały ogony pokryte kolorowymi łuskami. Wewnątrz stożka ochronnego znajdowały się bunkry. Wszystkie wyłożone były kafelkami. Mieli w nich nawet mały szpital. Ich wioska położona była na brzegu jeziora, wewnątrz strefy chronionej przez kabel jonizacji pancerza atmosferycznego. Wszystko to było bardzo kolorowe i atrakcyjne. Wyglądało bardziej na ogród niż na teren ewentualnych działań wojennych.

    Doktor Allen wycisnął sok z jakichś roślin rosnących w rejonie starego Nairobi - nazywał to "maruna" - który bardzo skutecznie tępił insekty. Nie mieli więc przypadków śpiączki roznoszonej przez muchę tse-tse.

    Jonnie słuchał ich śpiewu i gry na dziwnych instrumentach strunowych i dętych. Nagrał sporo piosenek i melodii oraz polecił zainstalować głośniki na całym terenie i bez przerwy odtwarzać te melodie, żeby zagłuszać promienie podsłuchowe gości z góry. Zagłuszanie oraz interferencja wytworzona przez kabel pancerza powinny odciąć gości od jakiejkolwiek informacji o tym, co się tu dzieje.

    Gdy Jonnie powrócił do głównej bazy afrykańskiej, był już Dzień 87. Spotkał tam Stormalonga z nowymi filmami, na których było widać kolory kodowe kabli i słupy pod przewody. Mogli teraz po prostu odciąć kable od konsoli, a potem połączyć je ponownie w Kariba. Przekazał kody Angusowi.

    Stormalong powiedział, że to był jego ostatni lot do Ameryki, męc Jonnie zapoznał go szczegółowo z sytuacją militarną. Jonnie był przekonany, że goście zaatakują ich wszystkimi siłami zaraz po odpaleniu transfrachtu z Ameryki. I lepiej będzie, jeśli Stormalong będzie gotów do przejęcia kontroli nad całym systemem obrony powietrznej planety. Jonnie nie weźmie go ze sobą na rajd. Osłoną powietrzną tego rajdu zajmie się Dunneldeen. Thor będzie z nim w grupie rajdowej. Jonnie żałował, że nie było tu Roberta Lisa, który zazwyczaj kierował tego rodzaju odprawami i akcjami.

    Stormalong - podobnie jak Angus - nie chciał się zgodzić na udział Jonnie'ego w rajdzie. Z Ameryki wszystko wywieziono. Akademia była pusta. Jonnie będzie miał ze sobą tylko grupę rajdową i choć Angus wiedział, że wszystko zostało sto razy przećwiczone, to jednak obawiał się Zbójów. Było ich tam strasznie dużo. Zaraz gdy tylko usunęli z trzech miejsc w Akademii rejestratory, Zbóje zaczęli ją systematycznie rabować. Ale bez Sir Roberta, który mógłby go poprzeć, Stormalong też nic nie wskórał.

    Gdy Jonnie szedł do górnego poziomu bazy, natknął się na Kera. Karzeł był rozpromieniony. Trzasnęli się "łapami". Ker właśnie szukał Jonnie'ego, aby pokazać mu idiotyczne banknoty, które drukowano teraz dla Ameryki i którymi "wypłacano" mu pensję. Jonnie wciągnął go do jednego z nie zajętych pomieszczeń biurowych i tylko pokiwał głową nad stukredytowym banknotem z podobizną Browna Kulasa Staffom.

    - To paskudztwo jest bezwartościowe! - powiedział Ker. Zbóje po prostu rozrzucają to po ulicach!

    Ker był bardzo szczęśliwy, że wyrwał się stamtąd. Opowiedział wszystko Jonnie'emu.

    - I ofiarował mi siedemset pięćdziesiąt tysięcy Kredytów Galaktycznych, których nigdy nie ujrzy na oczy. On jest zupełnie zwariowanym Psychlosem - dodał ze śmiechem.

    Ker przekazał Jonnie'emu końcową topografię rejonu platformy odpalania. Nie było tu nic nowego. Ker wykonał ją dokładnie według planu. Był to ten sam plan, według którego ćwiczyła grupa rajdowa, a Ker zapewnił Jonnie'ego, że nie było od niego żadnych odstępstw. Ker nie zdawał sobie sprawy, że Jonnie wybierał się do Ameryki. Kiedy się dowiedział o tym, spoważniał.

    - Terl to bardzo zły facet. Bardzo możliwe, że zgotuje ci jakieś niespodzianki. Nie podoba mi się, że tam jedziesz.

    Jonnie odparł, że musi jechać.

    - Co będzie, jeśli zamiast Terla na platformie pojawi się oddział bojowy Psychlosów? - zapytał Ker.

    - Nie sądzę, żeby się tak stało - rzekł Jonnie. - I mamy jeszcze prezent dla Psychlo.

    - Mam nadzieję - powiedział Ker. - Gdyby kiedykolwiek tutaj wrócili, to mój owłosiony kark nie byłby wart nawet złamanego szeląga. Agenci LB.I. zabijaliby mnie przez wiele dni.

    - Nie wydaje mi się, byś się musiał martwić - rzekł Jonnie. Ale zostań tu pod osłoną urządzeń obronnych! Jest tu sporo jeńców oraz wszyscy pozostali przy ryciu Psychlosi. Może będziesz mógł nauczyć ich gry w karty!

    Ker się roześmiał , a potem zapytał:

    - Czy ten, którego nazywacie Sir Robertem, już wrócił?

    - Dlaczego pytasz?

    - Otóż, od pewnego czasu przestaliśmy go widywać. Chciałem z nim uzgodnić parę spraw i nigdzie nie mogłem go znaleźć. Dunneldeen też dowiadywał się wszędzie. Nie ma go ani w Edynburgu, ani w Luksemburgu, ani w Rosji. Pomyślałem więc, że musi być tutaj. Przecież on zna rozmieszczenie waszego wojska, a nawet niektóre szczegóły twojego rajdu.

    Jonnie bardzo się martwił o Sir Roberta. Zbył jednak pytanie Kera uwagą:

    - Nigdy nie zmuszą go do mówienia.

    - I.B.I. potrafi każdego zmusić do mówienia - oświadczył Ker.

    - Ale nie wiemy, czy to nieprzyjaciel go pochwycił - powiedział Jonnie.

    Wkrótce potem Jonnie zarządził dochodzenie w tej sprawie. Nigdzie nie było nawet śladu Sir Roberta. Parę samolotów transportowych zostało ostatnio zestrzelonych podczas nieprzyjacielskich ataków. Znajdowały się w drodze z Ameryki do Szkocji. Czyżby Sir Robert znajdował się w którymś z nich?

    Sir Robert nie znał wielu szczegółów rajdu Jonnie'ego, nie było więc sensu zmieniać planów.

    Ostatni dzień Jonnie spędził w bazie nad Jeziorem Wiktorii, porządkując swoje sprawy osobiste. Nie łudził się, że będzie to bezpieczny rajd. Napisał list do Chrissie wiedząc, że pastor go jej przeczyta i położył go na widocznym miejscu na biurku. Na kopercie umieścił napis: "Dla Chrissie na wypadek, gdyby mi się coś przytrafiło".

    Słyszał kiedyś, że trzeba napisać ostatnią wolę, w której podaje się dyspozycje w sprawie osobistych rzeczy. Zaczął więc ją pisać. Wszystko, co posiadał, to były konie i stare ubrania. Nie mógł wymyślić niczego więcej, co stanowiłoby jego własność. Potem jednak przyszło mu na myśl, że Chrissie mogła nabyć dom w Edynburgu na jego nazwisko, więc zapisał dla Chrissie wszystkie swe udziały w wartości domu i jego wyposażeniu. Potem przypomniał sobie, że miał trochę książek, więc zapisał je Pattie. Nie pamiętał, czy jeszcze coś posiadał w życiu. Ale może ludzie będą myśleli, że posiadał jeszcze prezenty, jak ten pochromowany AK-47. Dodał więc klauzulę: "I cokolwiek jeszcze zostanie uznane za moją własność, powinno być równo podzielone pomiędzy..." i zamieścił listę nazwisk tych ludzi, którzy byli mu najbliżsi. Pomyślał przez chwilę i wpisał na listę Kera.

    Słyszał także, że trzeba takie rzeczy podpisać i potwierdzić przez świadków. Spełnił ten warunek, a następnie włożył pismo do koperty, którą umieścił obok listu do Chrissie.

    Uważając, że uporządkował już swoje sprawy osobiste, cały wieczór spędził na sprawdzaniu, czy jego broń i wyposażenie działało bez zarzutu, czy w ubiorze antyradiacyjnym nie ma dziur, czy zbiornik dostarczający powietrze do maski twarzowej jest pełny i czy pół tuzina jego maczug nadaje się do użycia. Włożył do torby kopie podpisanego przez Terla nowego kontraktu sprzedaży. Sprawdził, czy berylowa skrzynka z bombą jest należycie przygotowana do transportu. Sprawdził ostrza topora, którym zamierzał przeciąć kable konsoli.

    Czuł, że był w pełni przygotowany do rajdu, więc w nocy spał bardzo spokojnie. Zrobił wszystko, co było w jego mocy. Reszta była w ręku Boga. Lub Diabła takiego jak Terl.

    . 24 .

1

    W amerykańskiej bazie górniczej Dzień 92. zaświtał chłodem i wiatrem. A późnym rankiem, na cztery godziny przed planowanym czasem odpalania, zaczął padać gęsty śnieg. W dół spadały olbrzymie, miękkie płatki, które wirowały na wszystkie strony w podmuchach wiatru. Terl wcale na to nie zważał. Szalał z radości. To był jego ostatni dzień na Ziemi. Na razie wszystko układało się gładko. Od wschodu słońca aż do momentu, gdy zaczął padać śnieg, Terl na zewnątrz sprawdzał przewody instalacji elektrycznej i kable. Niemal z miłością wykonał końcowe polerowanie punktów odpalania na słupach; punktów, które dokonają zamiany przestrzeni i jeszcze raz przeniosą go na rodzinną planetę.

    Miał już przygotowaną cudowną historię. Przybędzie tam z opowieścią o buncie, o sprzedaży planety obcej rasie. I o tym, jak on, Terl, ciężko walcząc, ocalił technologię Towarzystwa i został, niestety, zmuszony do użycia ostatecznej bomby, aby mieć pewność, że Towarzystwo nie będzie dalej oszukiwane. Na pewno mu uwierzą na Psychlo. Odpalą, oczywiście, z powrotem kamerę, ale ta zarejestruje tylko czarny, gęsty dym.

    A potem przejdzie na emeryturę, twierdząc, że spowodowane tym wszystkim napięcie nerwowe jest zbyt wielkie. I pewnej pięknej nocy uda się na cmentarz, po cichu sobie pokopie i stanie się bogatszy o dziesięć pokryw trumiennych i dwa miliardy kredytów, które będzie ujawniał po trochu, mówiąc, że zarobił je na różnicy kursów walut w różnych wszechświatach.

    Był to doskonały plan.

    Przez parę minut wałęsał się leniwie dokoła, zastanawiając się, kiedy nadejdzie z gór specjalny oddział Zbójów. Nie lubił przebywania na zewnątrz. Nienawidził tej planety. Ale dzisiaj zła jakość gazu do oddychania jakoś nie przyprawiała go o mdłości, no i był to przecież wielki dzień.

    A oto byli i oni - specjalny oddział Zbójów. Tak jak im polecono, mieli ze sobą swój pakunek. Miał on podłużny kształt i wyglądał na zwykły bagaż. Tuż przed odpaleniem Terl odwinie jeden koniec pakunku, a jeden z członków osobistej ochrony Snitha wciśnie do środka maskę powietrzną. Ktokolwiek to zobaczy, dwa razy pomyśli, zanim zaatakuje platformę. Polecił specjalnemu oddziałowi, by rzucili pakunek na środek platformy i stali tam w gotowości. Teraz trzeba było wykonać następny krok. Terl wrócił do bazy, gdzie w jednym z korytarzy miał zaparkowany mały podnośnik widełkowy, wsiadł do niego i pojechał do swego biura.

    Była to rzeczywiście jakby gra w orła i reszkę: co ma wziąć najpierw - trumny czy konsolę? Trumny lepiej zniosą tę paskudną pogodę. A przy pilnujących platformę Zbójach nikt mu ich nie ukradnie. Były zbyt ciężkie. Przerwał na chwilę wykonywanie swych czynności, ponieważ dostrzegł na dywanie jakieś pokryte kurzem ślady. Pomyślał jednak, że to on sam musiał je zostawić. Zrobiony przez niego znak "x" widniał na każdej trumnie. Cztery szybkie przejazdy tam i z powrotem, mistrzowskie operowanie maszyną - i cztery trumny znalazły się na zewnątrz, zwalone na platformę. Za każdym razem przypominał Zbójom, by byli czujni i pilnowali trumien.

    Teraz się wziął za konsolę. Przechylił ją na bok, aby mieć dojście do nie zakrytego dna. Otworzył kluczem szafę, wydostał z niej minę i umieścił tuż nad przednią krawędzią dna. Nie uzbroił jej jeszcze. Zapalnik nastawił na dziesięć minut od chwili uruchomienia konsoli. Czas odpalania będzie trwał trzy minuty -tak wyregulował konsolę, żeby mieć sporo czasu - a odrzut nastąpi czterdzieści sekund później. A więc po sześciu minutach i dwudziestu sekundach po odpaleniu nastąpi bang! Konsola przestanie istnieć!

    Zdjął konsolę z podnośnika i postawił ją na metalowej płycie, specjalnie wmontowanej w podstawę konsoli. Płyta miała wymiary dziesięć stóp na siedem i była umieszczona wewnątrz pancerza atmosferycznego. Wszystko było starannie przemyślane. Na ustawionej na pewnej wysokości nad platformą tablicy rozdzielczej zainstalowane były już od dawna wielkie wyłączniki szynowe kabla jonizacji pancerza atmosferycznego. Nie spodziewał się opadów śniegu, ale na wszelki wypadek kazał zbudować daszek nad tablicą rozdzielczą. Nie miał jednak teraz żadnej osłony dla konsoli, więc musiał narzucić na nią kawał brezentu, aby uchronić przed śniegiem przyciski.

    Ustawiwszy konsolę we właściwej pozycji, Terl odstawił podnośnik poza rejon platformy odpalania. Zwalił go po prostu na bok. Cóż to miało za znaczenie? Te zwierzaki porozwalały maszyny po całym terenie - wielkie dźwigi magnetyczne, spychacze, koparki. Co za bałagan!

    Zajął się teraz podłączaniem kabli prądowych ze słupów do konsoli. Nie chcąc się potknąć o nie, gdy będzie się poruszał po platformie już po wprowadzeniu jej współrzędnych do konsoli, związał ze sobą wszystkie kable. Wyszedł z tego wąż o średnicy około sześciu cali. Potem jeszcze raz sprawdził kody kolorów. Tak, wszystko było podłączone prawidłowo. Włączył pancerz atmosferyczny, by sprawdzić jego działanie. Mnóstwo nowych płatków śniegu wirowało w powietrzu. Owszem, pancerz działał. Wyłączył go. Sprawdził dopływ prądu do konsoli. Wszystko było w porządku.

    Terl spojrzał na zegarek. Do planowego czasu odpalania pozostała pełna godzina. Miał więc czas, by pójść do biura na łyk kerbanga. Rozejrzał się po swoim biurze. Już po raz ostatni spoglądał na to miejsce. Chwała wszystkim diabłom! Pootwierał szafy i całą ich zawartość zaczął wrzucać do skrzynki przetwarzającej. Pootwierał fałszywe ścianki i zniszczył wszystko, co się za nimi znajdowało. Nawyki szefa bezpieczeństwa były w nim zbyt silne. Stosy notatek i wzorów wrzucił do gardzieli przetwarzacza. I wtedy dopiero zauważył, że przetwarzacz nie działał. Ach, oczywiście, musiał przepalić bezpieczniki w bazie, gdy włączył kabel pancerza. Kogo to obchodziło? Tak czy owak, planeta ta miała zamienić się w chmurę dymu. Podszedł do szafki na ubrania i wydobył z niej swój mundur oraz buty i szybko się przebrał. Na głowę nałożył galową czapkę. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Całkiem nieźle! Wrzucił do torby parę rzeczy. Spojrzał na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut. Przez oszklony dach bazy dojrzał, że zaczął padać jeszcze gęstszy śnieg. Kto by się tym przejmował? Nałożył na twarz maskę do oddychania z parą zupełnie nowych nabojów, wziął w łapy pięknie opakowaną - i bardzo trudną do rozpakowania - bombę, zarzucił na ramię torbę podróżną i po raz ostatni wyszedł ze swego biura.

    Na zewnątrz wszystko już było gotowe. W skomplikowanym szyku, który sam drobiazgowo obmyślił, stało tam pięciuset Zbójów. W tych swoich bawolich płaszczach wyglądali na trochę bezładny i przypadkowy tłum. Ich łuki były osłonięte przed śniegiem. Stojąc tyłem do kabla atmosferycznego, otaczali go pełnym pierścieniem, tworząc lity mur złożony ze Zbójów. Jak się zdawało, dowodził nimi kapitan Arf Moiphy. Terl powiedział surowym głosem:

    - I ty, i twoi ludzie musicie teraz pojąć, że macie używać wyłącznie łuków z zatrutymi strzałami, noży lub bagnetów. Nie może być żadnego wystrzału ani z broni palnej, ani z miotaczy energii.

    - Wszistek to rozumymy! - wykrzyknął generał Snith.

    Ach, świetnie! Generał Snith wraz ze swą strażą honorową złożoną z sześciu Zbójów znajdował się już na platformie. Wszyscy mieli na twarzach maski powietrzne, a łuki schowane pod płaszczami, by je chroniły przed śniegiem.

    Terl rozejrzał się dookoła. Poprzez te wielkie płatki śniegu, wirujące w podmuchach wiatru, trudno było coś dojrzeć. Do jego uszu dobiegł skądś odgłos rozmów.

    Co to było? Na zaszaną mgławicę! Całe plemię Zbójów zgromadziło się przy kostnicy, by pożegnać generała Snitha! Zdumiewające! Wśród padającego śniegu zgromadziły się tam wszystkie kobiety, a wśród nich było też widać wolnych od służby najemników. Dobrze, że na twarzy miał nałożoną maskę, gdyż wiedział, jak paskudnie oni cuchnęli.

    I był też Brown Kulas Staffor oraz Lars Thorenson. Przyjechali na płaskowyż pojazdem naziemnym. Terl podszedł do nich. Zamiast powiedzieć: "Do widzenia" lub choćby: "Było mi przyjemnie cię poznać", Brown Kulas Staffor warknął:

    - Nie widzę tu Tylera!

    Terl zatrzymał się przed nim. Brown Kulas był cały zakutany w jakieś drogie futro. Oczy świeciły mu gorączkowym blaskiem. - Och, zjawi się tu - odparł Terl. - Na pewno się zjawi. Terl spojrzał w dół na stopy Browna Kulasa. Obok leżała jakaś szeroka skrzynka mająca około trzech stóp długości. Aha! Terl pochylił się i zanim Brown Kulas lub Lars zdołali go powstrzymać, podniósł skrzynkę i szturchnięciem łapy wyłamał zamki. Pistolet maszynowy Thompsona! A więc miał rację, nie dowierzając temu zwierzakowi. Jeden strzał z tego pistoletu w trakcie odpalania mógł wysadzić w powietrze całą platformę. Terl ujął broń za lufę, obiema łapami wygiął ją w półkole i odrzucił na bok.

    - To nie było mądre! - warknął. - Mógłbyś wysadzić w powietrze całą okolicę!

    Brown Kulas nie zdawał się być tym poruszony. Patrzył nieufnie na Terla.

    Terl wziął podręczny miotacz Larsa, wyjął z niego magazynek i odrzucił na odległość pięćdziesięciu stóp.

    - Żadnej strzelaniny! - powiedział, kiwając ostrzegawczo pazurem przed ich twarzami.

    Terl zastanawiał się, czy Brown Kulas nie miał jeszcze jakiejś ukrytej broni. Wyglądał na całkiem nieporuszonego faktem, że Terl zabrał im pistolet.

    - Proszę - powiedział Terl przymilnie - będzie to dla ciebie bardzo miły prezent.

    Wręczył Brownowi Kulasowi dokładnie opakowaną bombę. Ważyła około osiemdziesięciu funtów. Brown Kulas o mało jej nie upuścił. Terl - nieco tym przestraszony - złapał ją, zanim zdążyła upaść. Oddając ją z powrotem Brownowi Kulasowi, zdołał się nawet uśmiechnąć.

    - To miły prezent - dodał. - Rozpakuj to po mojej teleportacji, a znajdziesz tam spełnienie swych najbardziej złocistych marzeń! Coś, co będzie ci zawsze mnie przypominać.

    Nie było żadnego ryzyka w przekazaniu im bomby już teraz: samo odwinięcie pakunku zajmie całą godzinę. A potem jedno podniesienie pokrywy i ... bang! - nie ma planety!

    Terl poklepał Browna Kulasa po głowie. Spojrzał na zegarek. Wciąż jeszcze mnóstwo czasu. Wszedł z powrotem na platformę. Kapitan Arf Moiphy wydał swym ludziom komendę do przyjęcia postawy zasadniczej. Terl przemaszerował przed frontem straży honorowej. Śmiałym wojskowym krokiem podszedł do konsoli. Sięgnął w dół i włączył szynę prądową kabla jonizacji pancerza atmosferycznego. Śnieg zaczął się ześlizgiwać wzdłuż jego ścian. Dobrze! Był teraz bezpieczny! Platformę wraz z konsolą otaczała teraz lita ściana pancerza, poza którą znajdował się solidny pierścień uzbrojonych Zbójów.

    Spojrzał na zegarek. Miał bardzo dużo czasu. Podszedł do bagaży i kopnięciem nogi, dołączył swą torbę do ich stosu. Zbóje zabrali ze sobą mnóstwo butli powietrznych.

    Generał Snith ubrany w mundur wojskowy z bawolej skóry, z wpiętym w czapkę "diamentem" i z bandolierami pełnymi zatrutych strzał - uderzył się pięścią w pierś w formie salutu.

    - Czi aby na pewno wymjenysz te peniundze? - zapytał Terla, wskazując na olbrzymią hałdę banknotów Browna Kulasa. - Absolutnie tak - zapewnił go Terl. - Te kredyty idą tam, gdzie będą miały pełne pokrycie. A poza tym macie mnie jako zakładnika, nieprawdaż?

    Snith znów nabrał pewności siebie. Mówiąc o zakładnikach, Terl pochylił się nad podłużnym pakunkiem i uchylił pokrywę. Przeszyło go pełne nienawiści spojrzenie czarnych oczu. Skinął na specjalnie wyznaczonego Zbója, który nałożył na twarz zakładnika maskę powietrzną i wsunął mu na pierś butlę, umocowując ją zatrzaskiem. O mało nie został przy tym pokąsany! Terl spojrzał na zegarek. Zbliżał się czas odpalania. Podszedł więc do konsoli. Znajdujący się w górnym lewym rogu pulpitu wyłącznik dwustabilny Terl przestawił w górne położenie. Włączył szynę prądową konsoli. Wszystkie przyciski na pulpicie zaczęły się jarzyć światłem. Usiadł przy konsoli, zaczął odliczać sekundy. Potem zaczął wprowadzać przyciskami od dawna zapamiętane współrzędne. Jeszcze raz sprawdził zegarek, czekając na właściwy moment. Wreszcie włączył przycisk odpalania. Sięgnął w dół i zaktywizował bombę czasową nastawioną na dziesięć minut.

    Przewody zaczęły brzęczeć. Kątem oka dojrzał, jak zza pojazdu Browna Kulasa podnosi się jakiś człowiek w ubiorze antyradiacyjnym. Terl przyjrzał się uważniej i uzmysłowił sobie nagle, że ten ktoś wygląda jak zwierzak. To musiał być ten zwierzak. Ha! Brown Kulas dostał w końcu tego Tylera.

    Terl przeszedł na środek platformy. Brzęczenie przewodów stawało się coraz głośniejsze. Co za radość, gdy się pomyśli, że za mniej niż trzy minuty będzie bezpieczny na Psychlo!

2

    Brown Kulas Staffor aż zawrzał, gdy Terl znalazł jego pistolet maszynowy. Ale widok prawie na pół zgiętej lufy spowodował, że zachował spokój. Ten olbrzymi potwór był bardzo silny. Stał więc spokojnie i przyjął prezent. To faktycznie musiało być złoto, było bardzo ciężkie. Nie miał żadnych skrupułów, przyjmując prezenty ze złota, choćby nawet wyglądało to na łapówkę. Zasłużył sobie na to. Ale poświęcał temu niewiele uwagi. Jego wzrok chciwie wypatrywał Tylera. Postanowił jednak, że wstrzyma się z jakąkolwiek akcją, aż Terl dotrze bezpiecznie do konsoli.

    Widział, jak kapitan Arf Moiphy oddawał Terlowi honory wojskowe. Widział, jak Zbóje ustawili się w szyk i zaczęli wyciągać z bandolier zatrute strzały. Widział wszystko, co się rozgrywało na platformie. Terl miał tam jeszcze kogoś w pakunku. Tylera? Nie, to nie mógł być Tyler, gdyż wołałby o pomoc. Może jednak to był Tyler. Może Terl chciał go oszukać! Nie, to nie mógł być Tyler. Kto to był? Ależ tak, to mógł być Tyler. Nakładali mu maskę powietrzną na twarz. Oznacza to, że chcą go zabrać na Psychlo! Nie, to nie może być Tyler. A może jest?

    Ach, Terl w końcu wraca do konsoli. Brownowi Kulasowi powiedziano, że przewody zaczną brzęczeć. Zaczeka na to. Trudno było coś dojrzeć przez padający śnieg. Kłębiące się w porywach wiatru płatki zasłaniały widok. Zaczął nadsłuchiwać. Wydawało mu się, że usłyszał jakieś brzęczenie. Nie był jednak pewien. Wiatr pojękiwał, a tłum Zbójów wrzeszczał, żegnając generała Snitha. Brown Kulas uznał, że lepiej będzie, jeśli poczeka ze swoją akcją, aż Terl wróci na środek platformy.

    W bagażniku swego pojazdu miał jeszcze jeden pistolet maszynowy. Brown Kulas pomyślał o wszystkim. W momencie gdy Terl dotrze do środka platformy, Brown Kulas pobiegnie do bagażnika pojazdu, wydostanie z niego pistolet maszynowy, załaduje go, popędzi do krawędzi platformy i zasypie ją kulami. W tym pakunku musi być Tyler!

    Na razie stał, trzymając w rękach swój "prezent" i czekając, aż Terl oddali się od konsoli. Wrzaski plemienia Zbójów i szum wiatru uniemożliwiały stwierdzenie, czy przewody zaczęły już brzęczeć. Musiał być tego pewien.

    Lepiej będzie, jeśli zaczeka aż do ostatniej chwili. Wtedy już Terl nie będzie mógł wybiec z platformy, by go powstrzymać. Nie usłyszał tupotu biegnących stóp. Nagle wyciągnęły się czyjeś ręce i pochwyciły jego "prezent"! Pojawiła się twarz przykryta szklanym ekranem antyradiacyjnym, pod którym widać było maskę powietrzną. A potem, poprzez ołowiane szkło ekranu, Brown Kulas dojrzał jasną brodę.

    Tyler był tuż przy nim!

    - Uciekaj! - krzyknęła twarz.

    "Prezent" został wyszarpnięty z rąk Browna Kulasa.

    - Uciekaj, co sił w nogach! - krzyknęła na wpół zakryta twarz.

    A potem człowiek ten odwrócił się i wraz z pakunkiem pognał w stronę hangarów bazy. Po chwili rozpłynął się w padającym śniegu.

    - Zastrzel go! - wrzasnął Brown Kulas do Larsa.

    Zakręcił się w koło. Lars uciekał! Był już oddalony o dobre sto stóp, a śnieżny tuman na wpół skrywał jego sylwetkę. Co sił w nogach gnał w kierunku Denver.

    I wtedy coś tknęło Browna Kulasa. Ten głos! Znał przecież głos Tylera. Ale nawet przez ekran i maskę powietrzną nie brzmiało to jak jego głos. Ten głos miał szwedzki akcent.

    Ale to znaczy, że Tyler musi gdzieś tu być!

    Brown Kulas popędził do pojazdu, by wydostać pistolet maszynowy. Z tej strony pojazdu drzwi były zamknięte. Z piskiem rozpaczy Brown Kulas obiegał pojazd dokoła. Musiał wydostać ten drugi pistolet.

    I wtedy biegnąc - poprzez śnieżycę, poprzez wrzaski Zbójów usłyszał dochodzący z platformy głos Tylera. Nie było żadnej pomyłki! Musiał się więc pospieszyć.

3

    Dwight uniósł się ostrożnie tuż nad krawędzią parowu. Miał na sobie antyradiacyjny ubiór maskujący, a pod zasłaniającym twarz ekranem ze szkła ołowiowego - maskę powietrzną.

    Gdy Terl po raz pierwszy pojawił się w rejonie platformy, Dwight podniósł radio górnicze aż do szklanego ekranu i powiedział:

    - Gotowość bojowa trzeciego stopnia!

    Dwight został wybrany na dowódcę zewnętrznej grupy rajdowej, ponieważ można było na nim polegać, iż będzie dokładnie wykonywał wszystkie rozkazy oraz, że jako jeden z kierowników zespołów na złożu kopalnianym potrafi należycie kierować ludźmi.

    Prawie od północy leżeli w ołowianych trumnach zakopanych w ziemi wokół platformy w określonych odstępach od siebie. Trumny zostały tam już dawno ulokowane, gdy Ker wraz z kadetami pewnej nocy układał kabel jonizacji pancerza atmosferycznego. Były przysypane ziemią, a teraz pokrywała je także warstwa śniegu. Wślizgnięcie się do trumien ubiegłej nocy nie nastręczyło żadnych trudności. Wartownicy Zbójów nie zauważyli niczego, gdyż - jak każdej nocy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy - byli pijani wskutek nadużycia narkotyzowanej whisky.

    Przez głowę Dwighta przemknęła zabobonna myśl, że wszystko przebiega zbyt gładko. Jonnie znajdował się wewnątrz pancerza atmosferycznego zakopany w trumnie tuż przy krawędzi platformy odpalania. Ogień z zewnątrz nie mógł go dosięgnąć: sprawdzili to. Ale na samą myśl, że Jonnie był tam sam na sam z tymi dzikimi bestiami, Dwight aż drętwiał. Próbował przekonać Jonnie'ego, by ktoś inny wykonał to zadanie, ale Jonnie odmówił, twierdząc, że nie będzie nikogo narażał na takie ryzyko. Ktoś musiał wyłączyć kabel pancerza, by za pomocą urządzenia do zdalnego kierowania zakończyć akcję dźwigu i opuścić pancerną kopułę nad konsolę w celu jej zabezpieczenia. Dźwig nie zdoła przeprowadzić akcji, jeżeli pancerz atmosferyczny nie zostanie wyłączony. Jonnie mówił też coś na temat konieczności ustalenia położenia przełącznika na pulpicie konsoli w czasie odpalania, gdyż mógł się on automatycznie przesunąć w inne położenie, gdy tylko brzęczenie przewodów ustanie. No i ktoś musiał odciąć kable od konsoli. Dwight chciał wysłać trzech ludzi, ale Jonnie oświadczył, że tylu nie zmieści się wraz z konsolą pod pancerną kopułą.

    Terl podszedł teraz do konsoli.

    - Gotowość bojowa drugiego stopnia! - powiedział Dwight do mikrofonu.

    Gotowość bojową pierwszego stopnia ogłosi, gdy Terl włączy przycisk odpalania. Akcja bojowa zaś rozpocznie się wówczas, gdy Terl znajdzie się na środku platformy i przewody zaczną brzęczeć. Na przeprowadzenie całej akcji Dwight i jego grupa mieli tylko półtorej minuty. Ćwiczyli to w Afryce aż do znudzenia. Ale nigdy nie można było wszystkiego przewidzieć. Dwight nagle spostrzegł oddział Zbójów. Mój Boże, jak strasznie dużo tych Zbójów! Tworzyli solidną ścianę wokół perymetru platformy, prawie dotykając plecami pancerza atmosferycznego. Wyglądali niezdarnie w mundurach z bawolej skóry. Chronili przed śniegiem cięciwy łuków, a ich bandoliery najeżone były zatrutymi strzałami.

    Doktor Allen przeprowadził odprawę na temat tych strzał. Trucizna działała wolno, ale powodowała śmierć. Stymulowała ona system nerwowy do coraz szybszej i szybszej akcji, co w końcu zabijało organizm. Doktor Allen opracował specjalne antidotum na działanie trucizny. Każdy z nich otrzymał zastrzyk, ale mimo to - jak powiedział doktor Allen - rana po strzale będzie wymagała leczenia. Każdy też miał przy sobie małą ampułkę tego antidotum. Dwight miał nadzieję, że będzie ono skuteczne.

    Na platformie stało siedmiu Zbójów. Czy jeden z nich to przypadkiem nie generał Snith? I aż cały oddział? Nie spodziewał się tego. Co za głupiec z tego Snitha, że pozwala się odpalić na Psychlo. Jonnie nie uwzględniał ich w swoich planach. Czy nie było już za późno, by Dwight mógł jakoś zadziałać? Jednak rozkazy Jonnie'ego były bardzo wyraźne: nie robić niczego poza nakazanym zadaniem! Mieli jeszcze kogoś na platformie, związanego. Kto to mógł być? Mój Boże, plan Jonnie'ego może się nie udać! Będzie tam zupełnie bezbronny. Dwight aż zgrzytnął zębami. Rozkazano mu, by zajmował się wyłącznie wykonaniem swego zadania.

    Plemię Zbójów zgromadzone przy kostnicy było hałaśliwe i wesołe. Dwight ponownie skierował uwagę na Terla. Psychlos właśnie włączył przycisk odpalania.

    - Gotowość bojowa pierwszego stopnia! - polecił Dwight przez górnicze radio.

    Broń, którą mieli się posługiwać, nie przerwie procesu odpalania. Sprawdzili ją. Mieli również w pogotowiu broń nuklearną na wypadek, gdyby później na platformie pojawili się Psychlosi.

    Terl przeszedł na środek platformy i zatrzymał się. Poprzez szum wiatru i krzyki Zbójów rozległo się narastające brzęczenie przewodów. Do uszu Dwighta dobiegł z platformy głos Jonnie'ego. Dwight musiał rozpocząć wykonywanie swego zadania.

    - Akcja! - warkliwym głosem rzucił do mikrofonu radia górniczego.

    Trzydziestu Szkotów odrzuciło pokrywy z trumien. Dwudziestu pięciu z nich włączyło zapalniki. Jeden przygotował się do biegu w kierunku dźwigu. Czterech dalszych tworzyło odwód.

    Błysk! Tworząc nieco nierówny zewnętrzny pierścień, dwadzieścia pięć miotaczy płomieni zaczęło zionąć śmiercionośnym pomarańczowym ogniem w zmasowane szeregi Zbójów.

    - Za Allisona! - rozległ się szkocki okrzyk bojowy. - Za Bittie'ego!

    - Za Szkocję na wieki!

    Dwight włączył przycisk zainstalowanego wcześniej głośnika. Rozbrzmiał odgłos - nagranych wcześniej - ryków atakujących słoni. Był to dźwięk, który wręcz sparaliżował Zbójów.

    Najemnicy szarpnęli się do przodu, usiłując zrobić użytek ze swych łuków. Ale koszące płomienie miotaczy popaliły cięciwy. Zbóje zaczęli więc atakować bagnetami. Zgromadzone przy kostnicy plemię zaczęło wrzeszczeć, wzmagając jeszcze ogólny zgiełk. Wszyscy odwrócili się i co sił w nogach zaczęli uciekać w kierunku równiny, tratując się nawzajem. Jednemu ze Szkotów zgasł płomień w miotaczu. Atakowała go grupa uzbrojonych w bagnety Zbójów.

    - Osłaniać Andrew! - warknął Dwight.

    Dwaj Szkoci, znajdujący się po obu stronach uszkodzonego miotacza, rozszerzyli pole rażenia. Andrew wydobył swój miecz. Ciął nim oficera Zbójów, a potem sam zwalił się na ziemię. Dwóch Szkotów z rezerwy rzuciło się naprzód, waląc siekierami Zbójów, którzy zakisili Andrew.

    Dwight spojrzał na zegarek. Jeszcze mieli pięćdziesiąt osiem sekund do dyspozycji. Miotacze płomieni bezustannie zionęły w Zbójów warkoczami ognia. Ich bawole mundury i koszule z małpiej skóry zamieniały się w ogniste kule. Ale pozostali Zbóje wciąż ich atakowali. Dwight usiłował przebić się wzrokiem przez płomienie i padający śnieg. Dźwig! Powinien już być w ruchu! Tak, operator już się do niego dostał. Jeden z rezerwowych Szkotów ubezpieczał go miotaczem płomieni. Kopułę do zabezpieczenia konsoli wraz z podłączonym do niej kablem zakopali w ziemię. Musiała najwidoczniej przymarznąć. Wykonali ją z pancerza jednego z porzuconych czołgów. W pierścień podstawy wmontowali szyny z podwozia samolotu, które miały kohezyjnie przywrzeć do metalowej platformy konsoli i uszczelnić całą kopułę.

    Dwight widział, jak szczyt dźwigu zaczął się przechylać. Operator kołysał nim, by wyrwać z ziemi przymarzniętą kopułę. Wreszcie mu się udało. Kopuła wyskoczyła do góry. Zaczęła się kołysać. Zbóje rzucili się na dźwig. Ubezpieczający go Szkot. bluzgnął w nich syczącym płomieniem ognia. Operator z zimną krwią przenosił kopułę na wyznaczone miejsce. Nie można jej było umieścić dalej niż przy ścianie pancerza atmosferycznego. Dwight dojrzał, że operator przełączył dźwig na zdalne kierowanie. Jonnie miał przy sobie urządzenie do zdalnego kierownic i będzie musiał dokończyć dzieła, gdy uda mu się wyłączyć prąd zasilający kabel pancerza.

    Dwight usiłował dojrzeć, co się dzieje na platformie. Ale gęsty śnieg, dym i syczące pomarańczowe płomienie zasłaniały mu widok. Był pewien, że Jonnie potrzebował pomocy. Zgrzytnął zębami i dalej wykonywał nakazane zadanie. Powoli wokół platformy miotacze płomieni zaczęły zamierać. Czyżby wymieniali butle? Nie. Znajdujący się w ich zasięgu Zbóje zamienili się w płonące stosy ciał. Poprzez padający śnieg wznosił się czarny, gęsty dym.

    Dwight spojrzał na zegarek. Miał jeszcze czas. Sygnałem dla niego, by się ukrył, miało być wyłączenie przez Jonnie'ego kabla i rozpoczęcie opuszczania kopuły. Rozkazy stwierdzały jednoznacznie, że miał wówczas ponownie skryć się pod ochronną pokrywę trumny.

    Miotacze płomieni Szkotów wykańczały ostatnich Zbójów. Dwóch Szkotów z rezerwy pospiesznie wkładało Andrew do trumny. Pod jego ubiór antyradiacyjny wsuwali opatrunki z gazy. Ze stosu ciał podniósł się jakiś Zbój. Trzymał w ręku bagnet. W jego pierś nagle wbił się rzucony przez kogoś szkocki sztylet. Rozbłysnął któryś z miotaczy płomieni i do przodu potoczyła się kula ognia. Operator wyskoczył z dźwigu i pędził już do swojej trumny.

    - Dziesięć sekund na wycofanie się! - ostrzegał Dwight przez radio górnicze.

    Nagle wszystko ucichło z wyjątkiem wiatru i trzaskania płomieni. W stosach leżących na ziemi Zbójów też nic się nie poruszało. Wydobywał się z nich tylko dym i małe języki ognia. Allison i Bittie zostali pomszczeni. Uciekające resztki płomienia były już daleko na równinie. Dym był bardzo gęsty. Dwight nie mógł dojrzeć, co się dzieje na platformie. Z głośnika górniczego słychać było podawane przez poszczególnych Szkotów liczby, które oznaczały, że kolejny Szkot znalazł się już z powrotem w swej ołowianej trumnie i zamknął jej wieko od wewnątrz. Dwight odnotowywał usłyszane liczby. Wszyscy się zameldowali, z wyjątkiem Andrew, ale Dwight wiedział, że Andrew też został włożony do swej trumny. Dwight miał nadzieję, że Andrew nie włożono do trumny na zawsze.

    Dym wciąż przysłaniał Dwightowi widok na platformę. Obserwował więc dźwig. Przewody jeszcze brzęczały. Jonnie polecił, by wszyscy obowiązkowo znaleźli się pod ochronnym przykryciem, zanim nastąpi odrzut. Dwight spojrzał na zegarek. Pancerz atmosferyczny nie został jeszcze wyłączony. Szczyt dźwigu jeszcze nie zaczął się ruszać. Dwight umierał z niepokoju o Jonnie'ego, ale nie mógł przedostać się na platformę, dopóki pancerz atmosferyczny był włączony. Nie chciał podporządkować się otrzymanym rozkazom. Wiedział, że Jonnie znalazł się w kłopotach, ponieważ pancerz atmosferyczny nie został wyłączony w zaplanowanym czasie. Wybrano go jednak na dowódcę akcji dlatego, że zawsze ściśle wykonywał rozkazy.

    Brzęczenie prawie ustało. Dwight wczołgał się z powrotem do jamy, wgramolił do trumny i zamknął od wewnątrz wieko.

4

    Gdy z zawieszonego przy pasie radia górniczego Jonnie usłyszał komendę: "Gotowość bojowa pierwszego stopnia!", odsunął pokrywę swej trumny, która była zakopana tuż przy platformie, wewnątrz pancerza atmosferycznego. Miał na sobie antyradiacyjny ubiór maskujący, a na twarzy - pod ekranem ochronnym maskę powietrzną. Z szerokiego pasa zwisała mu torba. Uzbrojony był w trzy maczugi, szkocki sztylet i miotacz płomieni.

    Nie spodziewał się, że na platformie będą Zbóje. Sześciu wartowników i generał Snith! Nie przypuszczał, by nawet Zbój był na tyle głupi, by dać się odpalić na Psychlo. Pieniądze! Na platformie leżało mnóstwo banknotów. Wszyscy Zbóje patrzyli na Terla. Terl właśnie odwracał się po włączeniu przycisku odpalania. Zbóje nie zauważali jeszcze Jonnie'ego, ponieważ znajdował się nieco z tyłu, w odległości trzydziestu stóp. Jonnie zaczął zapalać miotacz płomieni. I wtedy zauważył jakiś ruch. Coś tam mieli w podłużnym pakunku. Jedna jego część była otwarta. Ktoś był w środku. Czyżby zakładnik, którego zabierali na Psychlo? Siwe włosy, skrawek ubrania.

    Sir Robert!

    Jonnie musiał porzucić myśl o użyciu miotacza płomieni. Zabiłoby to również Sir Roberta. Swobodnym i pewnym siebie krokiem Terl, odszedł od konsoli i skierował się na środek platformy. Przewody brzęczały. Nagle zatrzymał się, jakby rażony piorunem. Zdawało mu się, że przed chwilą widział zwierzaka na zewnątrz, przy pojeździe naziemnym, teraz znalazł się on wewnątrz pancernej kurtyny! Czyżby kurtyna była wyłączona? Nie! Widział, że migocze na niej padający śnieg. Jak więc ten zwierzak przedostał się przez nią? Właśnie gdy Terl zamierzał zaatakować zwierzaka, zobaczył, że ten odrzucił na bok trzymaną w rękach broń z jakimś długim prętem z przodu i sięgnął do zawieszonej u pasa torby. Jonnie wyciągnął z niej podpisane przez Terla kontrakty. Szurnął je na środek platformy, a ich czerwone pieczęcie zajaśniały w padającym śniegu. Łatwe do rozpoznania kontrakty, które Terl podpisał!

    Jonnie krzyknął jak tylko jak mógł najgłośniej, aby go można było usłyszeć poprzez maski i ekrany ochronne:

    - Nie zapominaj zarejestrować ich na Psychlo!

    Terla opanowało uczucie grozy. Pojawienie się na platformie Psychlo tych fałszywych kontaktów było ostatnią rzeczą, której by sobie życzył. Rzucił się więc w ich kierunku, by je podnieść. Zderzył się ze Snithem, który właśnie zaczął wydawać rozkazy swym łucznikom. Jonnie schylił się i podniósł berylową bombę. Zamierzał rzucić ją na środek platformy. Była zawiązana sznurkiem. Złocisty blask berylu, wymiary i sześciokątne kształty czyniły ją bardzo łatwą do rozpoznania. Sznurek nie był połączony z zapalnikiem. Zapalnik znajdował się w środku bomby i był nastawiony na osiem minut przez umieszczone na pokrywie urządzenie zegarowe. W podstawie bomby była celowo zaklinowana płyta; po odsunięciu płyty można się było dopiero dostać do wnętrza bomby i do zapalnika.

    Dwie zatrute strzały przeleciały ze świstem obok niego. - Granat! - krzyknął Jonnie.

    Rzucił osiemdziesięciofuntowym ciężarem wprost w Terla. Bomba odbiła się od niego rykoszetem i bęcnęła u jego stóp. Jeden rzut oka na granat z zapalonym lontem spowodował, że Zbóje zaczęli uciekać. W tym samym momencie na zewnątrz rozbrzmiał głośny ryk słoni. Zbóje uderzyli ciałami w niewidzialny pancerz atmosferyczny i odbili się od niego.

    Terl tylko rzucił na bombę jedno spojrzenie i natychmiast zapomniał o kontraktach. Był piekielnie przerażony.

    To przecież była bomba! Ale miała ona zapalnik czasowy. Jak temu zwierzakowi udało się zabrać ją Brownowi Kulasowi, rozpakować i wymienić zapalnik w tak krótkim czasie? Terl wiedział, że przede wszystkim musi się jej jak najszybciej pozbyć! Właśnie zaczął podnosić ją z platformy, gdy z głuchym łoskotem nadbiegli odbici od pancerza Zbóje. Terl uzmysłowił sobie, że gdyby chciał teraz wyrzucić ją z platformy, bomba odbiłaby się od pancerza.

    Przewody brzęczały. Musi wymontować płytę i wyjąć jądro bomby. I musi zrobić to szybko! Dostrzegł, że zwieracze zapalnika czasowego zaczęły się już do siebie zbliżać. Przykucnął więc i zaczął szarpać pazurami płytę w podstawie bomby. Była zaklinowana! Mocował się z nią. Jonnie śmignął obok Terla. Musiał odbić Sir Roberta i przenieść go do konsoli. Jonnie wyciągnął Sir Roberta z podłużnej skrzyni. Ręce i stopy miał związane. Coś krzyczał! Coś, co brzmiało:

    - Zostaw mnie i sam się ratuj!

    Na zewnątrz pancernej kurtyny zapanował zupełny chaos. Rozbrzmiewały okrzyki bojowe Szkotów i ryk stada słoni. Po drugiej stronie pancerza atmosferycznego rozpryskiwały się zatrzymywane przez niego płomienie. Padający śnieg, pod wpływem wysokiej temperatury - nawet po wewnętrznej stronie platformy - zamieniał się w deszcz.

    Terl wciąż szarpał pazurami płytę. Nie miał noża spawającego, by przeciąć metal. Próbował więc pazurami wydrapać pierścień wokół płyty i odciąć ją od podstawy bomby. Ryczał przy tym z wściekłości, co jeszcze potęgowało ogólny hałas. Dwóch Zbójów zaatakowało Jonnie'ego. Odskoczył od Sir Roberta, chwycił zawieszoną u pasa maczugę i zadał dwa ciosy. Zbóje zwalili się na platformę. Znowu mógł odciągnąć Sir Roberta kawałek dalej. Strasznie daleko było do tej konsoli! Podniósł się jakiś inny Zbój. Jonnie rzucił w niego maczugą. Trafiła najemnika w czoło i głowa odchyliła mu się nagle do tyłu pod nieprawdopodobnym kątem. Snith też już był na nogach. Krzyczał coś i pokazywał na Jonnie'ego. Ostatni strażnicy na rozkaz Snitha wystrzelili w Jonnie'ego zatrute strzały. Ale cięciwy łuków były zbyt wilgotne. Zbóje wydobyli więc bagnety i ruszyli do ataku. Jonnie cisnął maczugą i jeden Zbój poleciał do tyłu, jakby wystrzelony z katapulty. Inni jednak atakowali nadal. Jonnie złapał w dłoń ostatnią maczugę, sparował cios bagnetu i walnął Zbója po łbie. Maczuga wypadła mu z ręki. Przyciągnął Sir Roberta jeszcze trochę bliżej konsoli. Próbował dźwignąć go. Był w tym momencie odwrócony tyłem do platformy. Generał Snith, wykorzystując jego nieuwagę, wyrwał z bandoliery zatrutą strzałę i rzucił się do przodu. Podniósł zatrutą strzałę i wbił ją w lewy bark Jonnie'ego. Strzała przeszyła ubiór antyradiacyjny i utkwiła głęboko w ciele. Jonnie zwalił się na ziemię. Przetoczył się na bok, wyciągnął szkocki sztylet, podniósł się i wbił sztylet w serce Snitha.

    Jonnie złapał za drzewce strzały i wyszarpnął ją z ciała. Okrutnie palący ból w ranie był prawie nie do zniesienia. Jonnie zgrzytnął tylko zębami. Mówiono mu, że trucizna miała powolne działanie. Miał więc jeszcze dosyć czasu, by ocalić Sir Roberta i konsolę.

    Złapał uchwyt sztyletu i usiłował wyszarpnąć go z serca Snitha. Ale sztylet tkwił głęboko. Popatrzył na Terla. Odchodzący od zmysłów Psychlos wciąż mocował się z płytą. Zdzierając sobie końce pazurów, darł twardy metal, by wyciąć w nim okrągły otwór i wydobyć na zewnątrz jądro.

    Z zawieszonego przy pasie radia górniczego dobiegł Jonnie'ego głos Dwighta:

    - Dziesięć sekund na wycofanie się!

    Jonnie wiedział już, że był spóźniony. Przewody jeszcze brzęczały. Zmusił się do koncentracji. Musiał wykonać swoje zadanie. Czuł przyśpieszone bicie serca. Podłożył dłoń pod pachę Sir Roberta i zaczął ciągnąć go przez śnieg. Dociągnął go do konsoli. Pamiętał, że w konsoli znajdowała się bomba i że musiał ją jak najszybciej rozbroić. Ale najpierw posadził Sir Roberta tuż przy konsoli, by opuszczana w dół kopuła nie amputowała mu nóg lub rąk. Rzucił okiem na konsolę. Wyłącznik na pulpicie znajdował się w górnym położeniu. Przy następnym odpalaniu powinien więc zostać przestawiony w położenie dolne. Jonnie bardzo chciał, żeby starczyło mu czasu na powiedzenie tego komukolwiek.

    Grzebał w torbie, szukając urządzenia do zdalnego kierowania. Były tam kawałki rozbitego szkła. Miał uczucie, jakby jego ramię ktoś włożył do ognia. Te kawałki szkła, to były resztki ampułki z serum przeciw truciźnie. Nie miał więc żadnego serum.

    Urządzenie do zdalnego kierowania drżało. Nie, to drżała jego ręka. Nacisnął wyłącznik i dźwig się zakołysał. Najpierw musiał wyłączyć pancerną kurtynę. W oczach migały mu czarne płatki. Serce biło coraz szybciej.

    Pancerna kurtyna! Doczołgał się do szyny prądowej i wyłączył ją. Wróciwszy do konsoli, popatrzył na kopułę. Za pomocą skrzynki zdalnego kierowania ustawił kopułę dokładnie nad konsolą, aby podczas jej opuszczania znalazła się we właściwym miejscu. Włączył przycisk opuszczania. Kopuła szła do dołu bardzo wolno, widocznie kable musiały zesztywnieć. Nic nie mógł na to poradzić. Wyjął zza pasa topór. Będzie nim musiał odciąć kable, gdy tylko brzęczenie przewodów ustanie. Był przygotowany na ten moment. Spojrzał w stronę stojącego na platformie Terla. Wydawało mu się, że próby potwora zmierzające do usunięcia płyty zakończyły się sukcesem. Usuwając ciężkie metalowe jądro z wnętrza bomby, Terl obchodził się z nią nadzwyczaj ostrożnie.

    Wtem Jonnie dostrzegł Browna Kulasa. Gnał do przodu z pistoletem maszynowym.

    Przebiegł już przez to miejsce w przeciwległym krańcu platformy, gdzie przedtem była pancerna kurtyna. Próbował dotrzeć do Jonnie'ego tak blisko, by nie chybić. Kopuła nie była jeszcze opuszczona. Terl trzymał teraz jądro bomby w łapie. Miał zamiar rzucić nim w Jonnie'ego. Zrobiło się ciszej. W snującym się dymie i padającym śniegu słychać było tylko trzaskanie kabli opuszczających w dół kopułę. Jonnie wskazał ręką Browna Kulasa.

    - Terl! - krzyknął. - On zaraz będzie strzelał!

    Terl zakręcił się dokoła i zobaczył Browna Kulasa. Widział, jak podnosi on Thompsona i zaczyna celować. Jeden strzał w tym momencie zniweczyłby odpalanie. Cisnął w niego bombę. Cisnął ze wszystkich sił. Brown Kulas zwalił się z nóg, krzycząc:

    - Bądź przeklęty, Tyler! Bądź przeklęty! Zamilkł i leżał już nieruchomo.

    Przewody wciąż brzęczały.

    Terl wrzasnął w stronę Jonnie'ego:

    - A jednak to ja wciąż wygrywam, szczurzy móżdżku!

    Nie był jednak na tyle głupi, by wykonać teraz jakikolwiek ruch. W głowie Jonnie'ego aż łomotało. Serce biło zbyt szybko. Ale mógł jeszcze odkrzyknąć Terlowi. I czuł, że musi go za wszelką cenę powstrzymać, odwrócić jego uwagę

    - Te trumny są pełne trocin! Tego ranka zostały zamienione w twojej sypialni! - krzyknął.

    Terl gwałtownie się odwrócił w stronę trumien.

    - I złoto też nie zostało wysłane na Psychlo! Tamte trumny też podmieniliśmy! - zawołał Jonnie.

    Terl otworzył usta do krzyku.

    Ładunek na platformie zaczął migotać. Zamigotały trumny pełne trocin. Zamigotały porozwalane po platformie trupy Zbójów. Zamigotał wreszcie Terl. I wszystko zniknęło. Została pusta platforma, oczyszczona nawet z mokrego śniegu.

    Brzęczenie ustało. Jonnie podniósł topór i trzasnął ostrzem po kablach. Nie przeciął ich od razu. Uderzył jeszcze dwa razy. Wszystkie kable zostały odcięte.

    Zaczęło się ściemniać. Nie, to była kopuła. Przerobione z samolotowych płóz dolne obrzeże kopuły dotknęło metalu. Jonnie sięgnął ręką w głąb kopuły i pociągnął za wewnętrzną dźwignię mechanizmu mocowania, co spowodowało adhezyjne przywarcie podstawy kopuły do metalowej platformy konsoli.

    Zrobiło się bardzo ciemno. Jonnie zdawał sobie sprawę, że stracił poczucie czasu. Przez głowę przemknęła mu przelotna myśl, że - być może - Terl wydłużył czas swego odpalania.

    W swej torbie Jonnie miał małą .lampkę górniczą. Z wysiłkiem ją wydostał. Cały aż dygotał, jakby wszystko w nim było zbyt naprężone. Ktoś do niego coś mówił. To był Sir Robert.

    - Pospiesz się! Przetnij więzy na moich rękach!

    Jonnie miał tylko topór. Zmusił się do wymacania rąk Sir Roberta. Ostrze topora było tępe. I wtedy ze zgrozą przypomniał sobie, że w konsoli umieszczona była bomba zegarowa. Rozerwałaby Sir Roberta na strzępy. Odrzucił więc topór i podparł ręką jeden z boków konsoli. Była okropnie ciężka. Jonnie miał sprawną tylko jedną rękę, podparł więc konsolę rozdzieranym bólem karkiem. Udało mu się dźwignąć jeden z boków jej podstawy. Macał dłonią wzdłuż wewnętrznych krawędzi podstawy. A potem trochę wyżej. Wyczuł bombę. Była przyklejona taśmą. Operując jedną ręką, obluzował bombę i wyciągnął ją na zewnątrz. Opuścił konsolę na miejsce. Po omacku wydobył z bomby zapalnik.

    Jonnie czuł, że za chwilę straci przytomność. Rytm serca był coraz szybszy. Miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Przełącznik! Pozycja przełącznika na pulpicie konsoli. Jonnie miał uczucie, jakby kurczące się nerwy rozrywały mu ciało na kawałki.

    - Sir Robercie! Powiedz im, że przełącznik... przełącznik musi być w dolnym położeniu... w dolnym położeniu przy następnym...

    W zewnętrzną powłokę kopuły coś nagle walnęło z ogromną siłą, aż cała platforma się zatrzęsła! Wydawało się, jakby nagle nastąpiło trzęsienie ziemi. Jak gdyby cała planeta rozlatywała się na kawałki. Jonniego ogarnęła głęboka ciemność. Nie widział już chaosu, który zapanował na zewnątrz.

5

    Mniej więcej na godzinę przed odpaleniem, orbitująca grupa statków kosmicznych ustawiła się na pozycję umożliwiającą śledzenie amerykańskiej bazy górniczej.

    Mała sonda szpiegowska Hawvinów, wyprzedzająca ich na orbicie, przekazała wczesnym rankiem meldunek na temat ożywionej aktywności w bazie. Meldunek stwierdzał tylko, że w środku nocy dojrzano na ekranach podczerwieni jakąś grupę ludzi, która weszła na teren bazy i potem gdzieś zniknęła, pozostawiając za sobą tylko porozwalanych i jak zwykle śpiących nocnych wartowników.

    Teleskopy orbitujących połączonych sił pokazywały, że na zbliżającym się od horyzontu terenie dzieje się coś niezwykłego. Wydawało się, że w bazie znajdowała się większa niż zwykle liczba ludzi. Lokalna burza śnieżna nadciągnęła nad ten teren i przekazywane przez infrapromienie obrazy były nieco zamazane. Ale uwaga "połączonych sił" nie była jeszcze skierowana na bazę, co miało nastąpić później. Ekrany wizyjne sieci dowodzenia zajęte były przez dyskutujące postacie.

    Gdy pułkownik Rogodeter Snowl udał się na Tolnep po posiłki, skontaktował się ze swym wujkiem, admirałem Snowleterem. Rogodeter zawsze uważał, że wszelkie dobra powinny pozostawać w rodzinie. Admirał chętnie zabrał się z nim, lecąc na czele flotylli złożonej z pięciu statków wojennych, z których największy - superpancernik "Zdobycz" - należał do lotniskowców kosmicznych klasy "Postrach". Snowleter nie zostałby admirałem, gdyby nie jego spryt w działaniu. Teraz też zręcznie zadziałał, przywożąc ze sobą reportera.

    Roof Arsebogger uważał się za czołowego reportera wydawanego na Tolnep czasopisma "Północny Kieł". Nawet wśród środków masowego przekazu innych systemów "Kieł" był przedmiotem zazdrości jako prawdziwa synteza niedokładności, korupcji i stronniczych wiadomości. Zawsze drukował dokładnie to, czego sobie życzył rząd, chociaż udawał, że jest nastawiony opozycyjnie. A Roof Arsebogger cieszył się reputacją reportera najbardziej zatruwającego umysły i to w grupie, która się w tym specjalizowała. Na pokładzie okrętu "Zdobycz" Arsebogger przeprowadzał wywiad z pułkownikiem Rogodeterem Snowlem. Wywiad dotyczył tła zaistniałych wypadków i był raczej nieciekawy, więc wszyscy słuchali go jednym uchem. Mieli na ten temat różne opinie.

    Admirał nie był zbyt lubiany. Pozostali dowódcy okrętów kwestionowali twierdzenie Snowletera, że jako najstarszy rangą stawał się automatycznie dowódca "połączonych sił". A to, że był wujkiem jeszcze mniej popularnego Rogodetera Snowla, powodowało, iż i on sam był trudniejszy do zaakceptowania. Snowla wręcz nie cierpiano.

    - Otóż wracając do człowieka na tym sfałszowanym banknocie jednokredytowym - mówił właśnie Arsebogger - czy mógłbyś powiedzieć, że jest on nieuczciwy?

    - Och, jeszcze gorszy - odparł Snowl.

    - Czy pasowałoby do niego określenie: "Jest powszechnie znanym deprawatorem"?

    - Och, jeszcze gorzej - rzekł Snowl.

    - Dobrze, dobrze - powiedział Arsebogger. - Ten wywiad musi ograniczać się do absolutnych faktów. Czy więc będzie do niego pasowało: "Kradnie niemowlęta i karmi się ich krwią"?

    - Doskonale, doskonale - odparł Snowl. - Dokładnie tak. - Wydaje mi się, że w swych depeszach wspomniałeś - rzekł Arsebogger - jakobyś kilkakrotnie zetknął się z tym... jak on się tam nazywa... z tą zakałą wszystkich uznawanych rządów... z... Tylerem? Tak. Że zetknąłeś się z nim w bezpośredniej walce.

    Pozostali dowódcy słuchali wywiadu, Rogodeter nie zaliczał się do tak żądnych rozgłosu osób jak jego wujek.

    - Trochę nie tak - odparł szybko. - Miałem na myśli to, że ja próbowałem, ale on zawsze uciekał.

    Gdzieś spoza Arseboggera dobiegł głos admirała Snowletera:

    - Ale już więcej się nam nie wymknie!

    - A jeśli chodzi o twoją opinię, Rogodeter, to czy naprawdę myślisz, że to jest "ta jedyna planeta"?

    Niewielki szary człowiek obserwował wywiad na swych ekranach wizyjnych. Nie cierpiał reporterów, a ów Roof Arsebogger zasłużył sobie na jego szczególną niechęć: kły reportera były pokryte mnóstwem czarnych plam, twarz miał pokrytą krostami, świadczącymi o jakiejś chorobie, a zapach jego rzadko mytego ciała prawie było można wyczuć poprzez ekran wizyjny.

    Na nieszczęście lub też na szczęście, zależy to od punktu widzenia, jego statek kurierski przybył dopiero wczoraj. Dostarczył wielu nieistotnych informacji, ale wśród nich znalazło się jasno sformułowane stwierdzenie, że "tej jedynej planety" nie odnaleziono. Dołączone było także ogłoszenie o dodatkowej nagrodzie. Pierwotna nagroda w wysokości stu milionów kredytów, ufundowana przez Wzajemnie Powiązaną Konfederację Systemów Hawvinów, została podwojona przez Imperium Równości Bolbodów. Niewielki szary człowiek nie wiedział, co się działo w innych sektorach, nie mówiąc już o innych wszechświatach, ale mógł przypuszczać, że panowała tam taka sama zwariowana szarpanina.

    Zawartość przesyłki kurierskiej wykazywała jasno, że były to rzeczywiście dziwne i kłopotliwe czasy i że podobny problem nigdy nie zaistniał w ich dotychczasowej historii. I były tam pewne aluzje na temat jego obecności w rejonach, "w których mógłby być pożyteczny", zamiast orbitować wokół "planety, której słońce należało do klasy peryferyjnych gwiazd dwunastego rzędu". Oczywiście, nie krytykowano go w sposób otwarty. Były to po prostu aluzje i niedomówienia. Ale obecnie nie miało to większego znaczenia, czy byłby w domu, czy też nie. Jeśli nie nastąpi jakieś rozsądne rozwiązanie tego problemu, wówczas chaos będzie tak wielki, że ani on, ani nikt inny nie będzie mógł go opanować.

    Słuchał nadal z roztargnieniem, jak idiotyczny reporter przeprowadzał wywiad z idiotycznym wojskowym, gdy zabrzmiał brzęczyk i na ekranie pojawiła się twarz oficera dyżurnego.

    - Wasza Ekscelencjo - odezwał się oficer - coś się dzieje na dole, w rejonie stolicy. Infrapromienie ulegają interferencji. Trudno powiedzieć, co się dzieje. Obrazy są niewyraźne.

    "Wywiad" został nagle przerwany. Jak się zdawało, pozostali dowódcy też to zauważyli.

    Na ekranie wizyjnym niewielkiego szarego człowieka pojawiła się twarz dowódcy Hocknerów.

    - Wasza Ekscelencjo, powiedział pan, że to jest centralna siedziba ich rządu. Otrzymujemy obrazy zmasowanych wojsk i zapisy nadmiernego wydzielania się ciepła. Czy w pańskiej opinii jest to problem polityczny?

    Niewielki szary człowiek popatrzył na odwzorowanie rejonu na własnych ekranach. Niestety, tak jak i poprzednio - wskutek lokalnego sztormu - obraz był bardzo zły. Nic nie można było z tego wywnioskować. Jakaś interferencja zakłócała odbiór.

    Ale co to? Ta wyszczerbiona linia mknąca przez ekran? To ślad teleportacji. Niewielki szary człowiek zastanawiał się nad odpowiedzią.

    - Uważam - rzekł ostrożnie Hocknerowi - że w pewnym sensie to jest problem polityczny. Wszystkie informacje, które... Jego ekrany o mało nie uległy implozji!

    Pojawił się na nich straszliwy blask, a potem już nic nie było widać.

    Z głośnika rozbrzmiewał skrzekliwy głos:

    - Ekrany przeciążone! Ekrany przeciążone!

    Dobre nieba, to się nigdy nie zdarzało, z wyjątkiem obszarów wielkich bitew. Niewielki szary człowiek rzucił się do okna. Był pewien, że wszyscy dowódcy musieli zrobić to samo. Spojrzał w dół. W niebo wznosiła się kula ognia. Rosnąca w oczach, wirująca masa kłębiącego się dymu i ognia, unosiła się na niewiarygodną wysokość.

    Błysk przyciemnił światło dzienne.

    Wyglądało to, jakby cały świat rozleciał się na kawałki!

6

    Sir Robert odczekał, aż ziemia przestanie dudnić. Nie zadał sobie nawet pytania, co to takiego mogło być. Jedna myśl zaprzątała mu głowę: oswobodzić ręce i pomóc Jonnie'emu.

    Widział, jak strzała uderzyła w Jonnie'ego i jak chłopak wyciągnął ją z rany. Sir Robert wiedział, że strzała była zatruta i miał pewne wyobrażenia o skutkach działania trucizny. Gdy dostawała się do organizmu, wówczas wszelki ruch fizyczny przyspieszał rozprowadzanie jej po całym ciele. A Jonnie poruszał się dość gwałtownie.

    Ostrze topora nie przecięło sznurka na wylot. Sir Robert musiał naprężyć wszystkie mięśnie, by sznurek puścił. Pod kopułą było ciemno jak w sztolni. Nie mógł nawet dojrzeć, gdzie Jonnie upadł i w jakiej pozycji leżał. Ale ściany kopuły były blisko siebie. Mógł i powinien był dostać się do Jonnie'ego. Nawet gdyby według wszelkiego prawdopodobieństwa - było już za późno. Z gorączkowym pośpiechem wyciągnął ręce, pomacał dokoła i znalazł ramię Jonnie'ego. To zranione ramię. Sir Robert chwycił je swoją olbrzymią dłonią tuż pod pachą, ścisnął i zahamował w ten sposób upływ krwi.

    Topór musiał gdzieś tutaj upaść. Trzęsienie platformy z pewnością go przesunęło. Aż jęcząc z pośpiechu, Sir Robert zaczął macać metalową podłogę kopuły, szukać pod konsolą. Nagle namacał trzonek topora. Złapał mocno za głowicę tui za ostrzem. Próbował przeciąć rękaw ubioru antyradiacyjnego Jonnie'ego.

    Posługiwanie się toporem tylko jedną ręką było bardzo trudne. I do tego jeszcze w ciemnościach. Czynił więc desperackie wysiłki, by nie pociąć ręki Jonnie'emu. Znalazł fałdę w rękawie i zaczął ciąć wzdłuż niej. Topór był stępiony i poszczerbiony przy cięciu kabli. Nasycony ołowiem materiał rękawa kroił się bardzo opornie. Sir Robert zdał sobie sprawę, że nie uda mu się przeciąć rękawa. Zwłaszcza jedną ręką. I wtedy przypomniał sobie, że Jonnie zawsze miał rzemienie w swej torbie. Jonnie leżał na niej, ale Sir Robertowi udało się ją wyciągnąć. Sięgnął do wnętrza i natknął się na rozbite szkło, które pocięło mu palce. Nie zwracał na to uwagi. Namacał koniec długiego rzemienia i wyciągnął go z torby. Podłożył pod ramię - tuż obok arterii - kawałek skręconego metalu z lampy górniczej i obwiązał go kawałkiem rzemienia. Ściągnął rzemień jak tylko mógł najmocniej. Teraz mógł przystąpić do dzieła. Odciął kawał rękawa antyradiacyjnego tuż pod opaską uciskającą. Oderwał go od ramienia. Materiał był pokryty krwią. Ramię silnie krwawiło. Trudno było z tego powodu odnaleźć samą ranę. Wreszcie Sir Robert ją odszukał. Zdjął maskę powietrzną i przywarł ustami do otworu rany. Było to wszystko, co mógł zrobić, by wydobyć z rany truciznę. Wielokrotnie wysysał ranę do sucha i wypluwał zatrutą krew. Jej smak był gorzki i piekący. Na pewno była w niej trucizna.

    W końcu miał wrażenie, że krew zaczęła być czystsza. Nie wiedział, jak głęboko strzała weszła w ciało, ale nie było sposobu, by to ustalić. Pomacał przy pasie Jonnie'ego, szukając opatrunku pierwszej pomocy. Ale go me znalazł. Trudno, krwawienie było teraz znacznie słabsze. Może żadna z żył nie została uszkodzona. I prawdopodobnie było nawet lepiej zostawić ranę bez opatrunku. Zbadał puls na drugim nadgarstku Jonnie'ego. A niech to wszyscy diabli! Ależ ten puls galopował! Był o całe niebo za szybki. Ciało Jonnie'ego było mocno naprężone. Przez jego członki przebiegało drżenie.

    Po omacku Sir Robert usiłował znaleźć ampułkę w torbie Jonnie'ego. Powinna tam być. To rozbite szkło mogło pochodzić z lampy górniczej. Ale znalazł tylko dolną połówkę ampułki. Odwrócił ją do góry dnem i wlał do rany wszystko, co mogło jeszcze w niej pozostać. Następnie mocno rozmasował ramię, aby każda cząsteczka serum przeniknęła jak najgłębiej w ranę. Znów wyczuł puls. Galopował jeszcze szybciej, chorym wstrząsały dreszcze.

    Czy zrobił wszystko, co było w jego mocy? W tej sytuacji nie mógł nic więcej zrobić. W ciasnym wnętrzu kopuły zaczęło się wyczerpywać powietrze, więc Sir Robert nałożył maskę powietrzną. Zdjął z twarzy Jonnie'ego ekran antyradiacyjny, który mu zawadzał, i sprawdził znajdującą się pod nim maskę powietrzną. Zawór wydechowy poruszał się z małą amplitudą, ale za to bardzo szybko. Na odprawach przypominano, żeby tuż przed ogłoszeniem gotowości bojowej trzeciego stopnia założyć nową butlę powietrzną. Jeśli Jonnie to zrobił, to miał zapas powietrza na dalsze dwie godziny.

    Sir Robert usiadł na podłodze. Dopiero teraz rozplątał więzy na swych kostkach, a potem rozprostował ciało Jonnie'ego i ułożył wyżej głowę. Niech to wszyscy diabli wezmą! Ależ on dygocze! Nie uczestniczył w ostatnich odprawach i nie miał pojęcia, czy nie mówiono na nich czegoś, co mogłoby mu być teraz pomocne.

    Sir Robert z goryczą przeklinał własną głupotę. Ponieważ przenosiny Akademii przebiegały gładko, więc pewnej nocy wyszedł sam - jak głupi osioł - na pagórek, by popatrzeć na bazę. Nie miał w tym żadnego specjalnego celu. Chciał, ot tak sobie, popatrzeć na teren, na którym miała się rozegrać przyszła bitwa. I Zbóje go pochwycili. Musieli śledzić go od wielu dni. Związali go i trzymali w jakiejś jaskini. Próbowali przesłuchiwać i mocno przy tym pobili, złamali nos. Sir Robert był jednak zbyt starym wojownikiem, by zmuszono go do mówienia. Nie miał pojęcia, co chcieli z nim zrobić, dopóki nie przynieśli go do bazy, nie rzucili na platformę i nie nałożyli maski powietrznej. I na samą myśl, że chcą go zabrać na Psychlo oblały go siódme poty. Miał doskonały przykład, w jaki sposób Psychlosi prowadzili swe przesłuchania. Postanowił, że nic z niego nie wyduszą. Wiedział o ataku na platformę, ale nie widział żadnego ratunku dla siebie. Zakładano bowiem, że miotacz płomieni spali wszystko na całej platformie.

    I wtedy ten chłopak upuścił swój miotacz płomieni i rzucił się do ataku! Wyglądało to na tak beznadziejny wysiłek. Z powodu Sir Roberta Jonnie zrezygnował ze swej jedynej szansy. Rzucił na szalę własne życie. Sir Robert jeszcze raz sprawdził puls. O dobry Boże, jak długo mógł puls tak galopować, zanim spowoduje śmierć?

    Zaczął się czuć nieswojo z powodu panującej na zewnątrz ciszy. W starej bazie powinna czekać w pogotowiu grupa ratownicza wyposażona w samoloty i platformy transportowe oraz obydwaj doktorzy: Allen i MacKendrick. Wszyscy mieli mieć na sobie ubiory antyradiacyjne i maski powietrzne.

    Jakże cicho było w tym wnętrzu. Co to był za jakiś słaby skrzeczący odgłos? Jonnie powinien mieć radio górnicze. Sir Robert pomacał przy pasie Jonnie'ego, a potem zaczął wodzić rękoma po podłodze. Znalazł je! To z niego wydobywał się ten skrzeczący dźwięk. Radio pracowało, ale nie słychać było żadnych głosów. Czyżby wszyscy byli tam martwi?

    Sir Robert wcisnął przycisk nadawania. - Halo! Halo!

    Nie był w stanie nic więcej powiedzieć. Któż mógł wiedzieć, kto tam był na zewnątrz?

    Cisza. - Halo, halo!

    Sir Robert pomyślał, że może będzie lepiej, jeśli poda im swe położenie. Nie było to zbyt rozsądne, ale musiał to zrobić.

    - Mówi konsola.

    Czyżby to prztyknął wyłącznik nadajnika?

    A potem, rozległ się szept, jak gdyby dobiegający z bardzo daleka:

    - Czy to pan, Sir Robercie?

    Był to głos Thora! Sir Robert o mało nie zaszlochał z ulgą.

    - Thor?

    - Tak, Sir Robercie.

    - Thor, Jonnie jest tu wewnątrz. Trafiła go zatruta strzała. Musisz go szybko stąd wydostać!

    Wtedy odezwał się doktor Allen.

    - Czy ma pan na sobie ubiór antyradiacyjny?

    - Nie, do cholery, nie mam ubioru! Do diabła z nim. Wydostańcie stąd chłopaka!

    - Czy jego ubiór jest cały?

    Sir Robert uzmysłowił sobie, że oderwał z niego rękaw. - Nie.

    - Bardzo mi przykro - wyszeptał doktor Allen - ale podniesienie kopuły zabiłoby was obu. Proszę o trochę cierpliwości. Próbujemy zorientować się, co można zrobić.

    Po chwili rozbrzmiał słaby, piskliwy, szepczący głos: - Sir Robert?

    Był to jeden z młodych buddyjskich informatorów. Prawdopodobnie najmłodszy z nich.

    Stary dowódca właśnie zamierzał wrzasnąć, co o nich myśli, gdy dziecko znów wyszeptało w psychlo:

    - Sir Robercie, oni robią wszystko, co w ich mocy, szanowny panie. Tu na zewnątrz jest całkiem niedobrze.

    - Gdzie jesteś? - zapytał Sir Robert, przerzucając się na psychlo.

    - Tuż po zewnętrznej stronie kopuły, szanowny panie. Moje radio górnicze jest ulokowane wewnątrz maski powietrznej pod ekranem antyradiacyjnym twarzy. Przepraszam, że mówię szeptem. Nie chcemy, by cokolwiek zostało przechwycone przez nieproszonych gości z góry. Nie mogą tego słyszeć, a radio górnicze ma ograniczony zasięg.

    - Co robią goście?

    - Nie wiem, Sir Robercie. Chmury śnieżne znów zakryły niebo. Widzę tu jednego z pilotów, więc się go zapytam. Zaraz wrócę.

    Nastąpiła długa przerwa. Potem znów zabrzmiał słaby piskliwy głosik:

    - Pilot mówi, że goście przesunęli się na orbicie i są gdzieś nad nami. Obserwują ten teren. Ale nasze samoloty bojowe stoją w gotowości. Dunneldeen znajduje się w górze. Dopytuje się, jak się mamy. Jak się czuje lord Jonnie?

    Sir Robert czuł drżenie wspartego na nim ciała. Ale wiedział też, jak ważny jest tam na niebie duch bojowy pilotów. Nie mógł więc powiedzieć im, że - jak sądził - Jonnie jest umierający.

    - Powiedz im, żeby się teraz tym nie martwili. Dziecko na moment odeszło.

    Potem znów ten słaby, szepczący głos: - Pilot przekazał im to.

    - Co oni robią, żeby nas stąd wydostać? - zapytał Sir Robert. Co za piekło siedzieć tak w ciemnościach i czekać. Oddech Jonnie'ego był zbyt szybki, o wiele za szybki!

    - Tu na zewnątrz jest bardzo niedobrze, Sir Robercie. Bardzo niedobrze. Czy słyszy pan odgłosy trzaskania? To palą się wszystkie linie elektryczne. Po wybuchu nastąpiło krótkie spięcie. - Czy są jakieś ofiary w grupie rajdowej?

    - Och, nie wiemy tego, Sir Robercie. Grupa ratownicza wykopuje trumny spychaczami. Ja znajduję się obok jamy, która powstała w miejscu platformy. Wydobywa się z niej dym. Czy tam w środku jest gorąco?

    Sir Robert dotychczas nie zauważył tego. Dopiero teraz, po dotknięciu kopuły, uzmysłowił sobie, że była ciepła.

    - Mam panu przekazać, aby nie zwalniał pan dźwigni adhezyjnej przy podstawie kopuły. To w ogóle cud, że kopuła wytrzymała. Więc proszę jej nie zwalniać. Zabiorą stąd całą metalową platformę.

    Jeszcze ktoś włączył się ich kanał.

    - Dwight? Czy słyszysz nas? Dwight! Słabiutki głos dziecka odpowiedział:

    - Właśnie teraz znaleźli jego trumnę pod zboczem parowu. Całe zbocze osunęło się na nią. Znaleźli w garażu sprawny podnośnik widelcowy i teraz podnoszą trumnę. Otwierają wieko. Dwight wygląda, jakby był oszołomiony, ale już usiadł.

    - Powinni zająć się tą kopułą! - wściekał się Sir Robert.

    - Och, cała grupa się tym zajmuje, szanowny panie. Właśnie z dolnych poziomów bazy wyprowadzają niewielki dźwig. Widzę też, że ktoś zakłada klamry na wielki dźwig. Jest on przewrócony na bok, więc muszą go podnieść i ustawić w pionie.

    Sir Robert zaczął wyobrażać sobie, co działo się na zewnątrz. - My byliśmy na szesnastym poziomie - powiedział słabiutki głosik. - Wstrząs był bardzo silny. Wydmuchał stamtąd całe powietrze.

    - Ale co to było? Co się stało? - dopytywał się Sir Robert. - Nie wiemy, szanowny panie.

    - Mieli tam w pogotowiu broń atomową. Czy to ona eksplodowała?

    - Nie, Thor powiedział, że broń ta pozostała nienaruszona i że z tego powodu jest mu znacznie lżej na sercu. Ta broń nie eksplodowała.

    - No to co to było?

    - Bardzo mi przykro. Nikt z nas nie wie. Właśnie nadjeżdża spychacz, który poluzuje platformę, by można było ją podnieść. Pierwszy spychacz popsuł się, gdyż wybuchł w nim pożar. Powiedziano mi, że musi pan wykazać cierpliwość. Robimy wszystko, co w naszej mocy.

    I potem:

    - Właśnie wydobywają trzy dalsze trumny. Pauza.

    - Ten, który nazywa się Andrew, nie żyje.

    Platforma zatrzęsła się, gdy spychacz - jak się zdawało zaczął ją podważać. Sir Robert słyszał huk silnika.

    Rozległy się ostrzegawcze krzyki, a potem łomot.

    I wtedy znów odezwał się piskliwy głosik:

    - Jeden ze słupów wpadł do krateru. Nikogo nie zraniło. Oto nadjeżdża pańska platforma transportowa.

    - Platforma! - warknął Sir Robert. - Powinien być samolot! Powinniśmy zostać stąd zabrani samolotem!

    - Znaleźli rzekę na południu. Wykorzystają ją do umycia sprzętu. Tak nam mówią piloci.

    Sir Robert wyczuł puls Jonnie'ego. Galopujący!

    - Nie rozumiem tego! - wykrzyknął Sir Robert. - Tu chodzi o czas! Potrzebuję serum! Czy nie możecie wsunąć mi do środka trochę serum?

    - Bardzo mi przykro, Sir Robercie. Rzeka znajduje się o sto dwadzieścia mil na południe stąd. Przy starożytnej autostradzie. Dziecko mówiło szybko, żeby Sir Robert mu nie przerwał. Wyjęli już pompy górnicze. Wszystkie nasze samoloty i cały sprzęt uległy skażeniu. Muszą zostać dobrze spłukane wodą, żeby zmyć z nich cząstki radioaktywne. Dopiero gdy to się zrobi, można będzie otworzyć kopułę.

    Sir Robert zacisnął pięści. Sto dwadzieścia mil! Ile zajmie to czasu?

    Dzieciak musiał chyba czytać w jego myślach.

    - Powiedziano mi, że będą bardzo szybko jechać. Na tej starożytnej autostradzie jest to możliwe. Pańską platformę poprowadzi osobiście Thor, Wiedzą, że to poważna sprawa. Pańska platforma odjedzie pierwsza. Ustawili już nad nią dźwig.

    Spychacz znów wstrząsnął kopułą. Wydawało się, że coś pod platformą jakby się rozdarło.

    - Znaleźli już piętnaście trumien - powiedziało dziecko. Wszyscy znajdujący się w nich Szkoci są żywi z wyjątkiem jednego. Jego trumna została wyrzucona w powietrze i rozbiła mu czaszkę. Cały ołów na zewnątrz się stopił. Mam na myśli ich pokrywy. Są bardzo gorące i dlatego trudno nimi manipulować.

    Z jękiem i zgrzytem hak dźwigu zaczepił o uchwyt kopuły. Sądząc po dźwiękach, podnoszono ich bardzo ostrożnie, aby platforma nie oderwała się od kopuły. Adhezyjne płozy trzymały jednak dobrze. Sir Robert czuł, że kołyszą się w powietrzu. Potem rozległo się głuche tąpnięcie, gdy dotknęli wierzchu platformy transportowej. Podniesiono ich jeszcze raz, by ułożyć bardziej symetrycznie.

    Dzieciak musiał jeszcze stać na wystającej spod kopuły platformie. Dotarł znów jego słabiutki głosik:

    - Mogę stąd teraz lepiej widzieć. Śnieg już nie pada. Daleko na równinie widzę jakieś ciała. To musi być plemię Zbójów. I widzę więcej trumien. Wszystkie kopuły w starej bazie zostały zdmuchnięte. Hula po niej wiatr.

    Sir Robert zbadał Jonnie'emu puls, Czyżby był słabszy?

    - Thor komuś coś daje. Teraz wspina się do kabiny pańskiej platformy transportowej. Mówi, że jest dobrym kierowcą i żeby się pan nie martwił. Pojedziecie tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Proszę mi wybaczyć, ale powinienem iść do kabiny i zapiąć pasy bezpieczeństwa.

    Platforma ruszyła z hukiem. Trzęsła się i podskakiwała na nierównym terenie. Sir Robert podtrzymywał głowę Jonnie'emu. Czy Jonnie jeszcze oddycha? Wjechali wreszcie na autostradę. Silnik zaczął wyć na wysokich obrotach. Sir Robert przypomniał sobie, że Jonnie miał zegarek. Próbował znaleźć przycisk podświetlania tarczy. Cyfry na tarczy obracały się. Jechali tak szybko, że Sir Robert słyszał świst wiatru na zewnątrz kopuły.

    Czas, czas, czas! Pięćdziesiąt minut. Pięćdziesiąt dziewięć minut! Platforma nagle zwolniła. Zatrzęsła się na jakimś nierównym gruncie. Szarpnęła przy zatrzymywaniu. I opadła na ziemię.

    Słaby piszczący głosik powiedział:

    - Jesteśmy na brzegu rzeki. Jest w niej mnóstwo wody. Układają teraz górniczy rurociąg. Muszę odejść od kopuły, bo będą ją zmywać. Ja i wszyscy pozostali też musimy się dobrze opłukać. Potem przeprowadzą na nas próbę z gazem do oddychania.

    O kopułę zaczęły nagle tłuc strumienie wody. Huk wody odbijał się echem wewnątrz kopuły. Dźwięk ten przenikał wszędzie. Następnie zaczęto spłukiwać platformę transportową. Wreszcie nastąpiła cisza. A potem znów rozbrzmiał piszczący głosik:

    - Sir Robert? Przyjechała ciężarówka z małym dźwigiem i właśnie ją opłukali. Ja też już się opłukałem. Czy może pan znaleźć wewnętrzną dźwignię zwalniania kopuły? Ta na zewnątrz jest pogięta.

    Sir Robert dawno zlokalizował położenie dźwigni i już przed godziną chciał ją zwolnić. Szarpnięciem ręki przestawił ją w odwrotne położenie. Rozległ się huk i coś zadźwięczało, gdy zbliżano i zaczepiano o kopułę hak dźwigu. Kopuła uniosła się. Mroczne światło dzienne na moment go poraziło. Jonnie leżał nieruchomo. Czy jeszcze oddychał?

    Właściciel słabiutkiego głosiku stał obok. Nie miał już na twarzy ani maski powietrznej, ani ekranu ochronnego, a z jego ubrania ściekała woda. Miał około trzynastu lat.

    - Nazywam się Quong. Dziękuję, że był pan w stosunku do mnie tak cierpliwy, Sir Robercie. Byłem niemniej zdenerwowany niż pan.

    Doktor Allen wskoczył na platformę. W ręku trzymał strzykawkę i zaraz zajął się ramieniem Jonnie'ego. Pielęgniarka zastąpiła Sir Roberta. Teraz ona podtrzymywała głowę Jonnie'emu.

    Sir Robert podniósł się na niepewnych nogach. Cały był zlany potem, a tutaj wiał chłodny wiatr. Spojrzał na północ.

    Niebo się jarzyło.

    - Co to takiego? - zapytał.

    Thor był przy nim. I jeszcze ktoś z grupy ratowniczej. Nad rzeką przybywało coraz więcej ciężarówek, które ustawiały się wzdłuż biegu rzeki.

    - To Denver - odparł Thor.

    Sir Robert patrzył osłupiałym wzrokiem. Właśnie wydostali się z piekła.

    . 25 .

1

    Po raz pierwszy w tym posępnym, nudnym roku niewielki szary człowiek wykazał czymś ożywione zainteresowanie. W sercu zaczęła mu się budzić nadzieja, którą od pewnego czasu już stracił.

    Nie zainteresował go jednak oślepiający błysk, który zaobserwował na ekranie, i nie zadawał sobie zbytniego trudu, by śledzić zmąconą, brudną masę oszalałych chmur, które wznosiły się ponad ziemią. Ożywienie wywołał chwilowy ślad na ekranie. Odpalanie teleportacyjne! Ślad, którego już nigdy nie spodziewał się ujrzeć. Musiał koniecznie się dowiedzieć, czy któryś z tych militarnych umysłów w pozostałych statkach zauważył ten migocący ślad. Z niepokojem przysłuchiwał się ich gadaninie.

    - To na pewno była eksplozja nuklearna - powiedział Bolbod. Wysunął z kołnierza swą wojowniczą twarz do przodu, jak gdyby prowokując kogoś do dyskusji.

    Pułkownik Tolnepów natychmiast zaproponował, by polecieć w dół i "rzeczywiście obrócić w proch tę planetę"!

    Hawvin rozważał, czy jest to sytuacja polityczna i próbował wciągnąć w spór niewielkiego szarego człowieka. Ale niewielki szary człowiek odpowiadał wymijająco: czekał aż się dowie, co inni wiedzą na ten temat.

    To właśnie nadporucznik Hocknerów wszystko podsumował. Włożył monokl do oka i prychnął na nich pogardliwie.

    - Wy, koledzy, nie trafiliście w sedno sprawy! - powiedział. - Wcześniejszy zwiad przekazał nam informację o nocnej grupie rajdowej, która zniknęła w tym rejonie. To, co przed chwilą widzieliśmy, jest oczywiście kulminacyjnym momentem wojny politycznej na powierzchni tej planety. I ja byłbym zdania, że nastąpiła tam teraz zmiana rządu. Jak wiemy, scena polityczna była tam niestabilna: poprzednio władzę na planecie przejął kler, ci żółci faceci w długich szatach. Ale prawdopodobnie przegrali i zostali zepchnięci do świątyni na południowej półkuli.

    - Jakieś grupy militarne - kontynuował Hockner - zniszczyły byłą stolicę planety przy użyciu broni jądrowych. Przy dwóch niezależnych buntach w ciągu zaledwie paru miesięcy polityczny klimat planety jest w najwyższym stopniu niestabilny i dla nas nadszedł czas dokonania zgodnego ataku.

    - Tak! - zadudnił Bolbod. - Powinniśmy rzucić się w dół i rozgnieść ich!

    Dowódca Jambitchow uśmiechnął się lekko.

    - Obawiam się, szlachetni panowie, że będziecie musieli mnie z tego wykluczyć. Przynajmniej na razie. Czy przyjrzeliście się tej skarpie szczytu górskiego - szczytu tuż na zachód od stolicy?

    Zapanowała cisza, a potem rozległy się odgłosy przestraszonego sapania. Piętnaście doborowych samolotów bojowych i szturmowców piechoty kosmicznej właśnie wchodziło w pole ich widzenia. - To była zasadzka! - zawołał pułkownik.

    - Ba! - powiedział Bolbod. - Ich siła ognia nie może nawet równać się z jakimkolwiek naszym większym statkiem wojennym! - Ale potrafią być bardzo kąśliwi - rzekł Jambitchow swym śpiewnym głosem.

    Zapanowała chwila ciszy. Nagle jakaś twarz wypełniła ekran. Był to Roof Arsebogger z "Północnego Kła", znajdujący się na pokładzie okrętu liniowego "Zdobycz" należącego do lotniskowców klasy "Postrach".

    - Wasza Ekscelencjo - powiedział śliniąc się reporter czy moglibyśmy skorzystać z tej chwili ciszy, by dowiedzieć się o pańskich osobistych reakcjach na ogólny rozwój sytuacji?

    Niewielki szary człowiek był zawsze spokojny i nigdy nie ulegał emocjom. Wszystko, co odpowiedział reporterowi spokojnym głosem, brzmiało:

    - Wynoś się z mego ekranu!

    - Och, tak, Wasza Ekscelencjo. Faktycznie, Wasza Ekscelencjo. Natychmiast. - Schorowana twarz zniknęła z ekranu. Niewielki szary człowiek skrzywił się z niesmakiem i zaczął ponownie analizować sytuację. Wcześniej czy później dowódcy dojdą do jakichś wniosków i podejmą jakąś jednomyślną akcję. Żaden z nich ani słowem nie wspomniał jeszcze o śladzie teleportacji. Żaden z nich nie doszedł do jakiegokolwiek logicznego wniosku. Czyżby każdy z nich był tak żądny nagrody pieniężnej, że trzymał wszystko w sekrecie przed innymi? Zawsze bezpieczniej było przysłuchiwać się innym.

    "Połączone siły" ożywiły się i zaczęły zmieniać swą pozycję na orbicie, by znów znaleźć się nad obserwowanym terenem. Na niebie widać było płomienie wydobywające się z silników, a przez kanały foniczne dobiegało ze statków mamrotanie wewnętrznych komend.

    To właśnie Hawvin poruszył sprawę, która musiała zaprzątać ich umysły - nagrody.

    - Właśnie sobie wykalkulowałem, że to może być właśnie ten, ale nie jestem pewien! Mam tu meldunek o wielkim Psychlosie, który chodził po platformie odpalania dzisiaj rano.

    - No cóż, jeśli to był Psychlos, to czy nie sądzisz, że powinien wiedzieć? - zapytał dowódca Jambitchow.

    Do dyskusji wtrącił się admirał, w zamyśleniu stukając się w ząb. - Ponieważ istnieje teraz prawdopodobieństwo, że to oni, więc...

    Pozostałe twarze zwróciły się do ekranów, na których pojawił się admirał, nie mogąc odgadnąć, jak doszedł on do tego wniosku. - ... więc nie widzę żadnych powodów, żebyśmy się nie dowiedzieli czegoś więcej, najeżdżając po prostu na planetę, ograbiając ją i wynosząc się stąd.

    - Ale z drugiej strony - kontynuował admirał z olśniewającym przebłyskiem logiki - jeśli to oni, wtedy stanowią dla nas najwyższe zagrożenie i dlatego powinniśmy ich zaatakować. Tak czy owak, po prostu uderzymy na nich, podzielimy łupy i uciekniemy.

    - A nagroda pieniężna? - zapytał Jambitchow.

    - No cóż - odparł admirał - najłatwiej się tego dowiemy w trakcie intensywnych przesłuchań wziętych do niewoli jeńców. Jako naczelny dowódca tych połączonych sił...

    Natychmiast rozległy się głosy protestu. Wszyscy zgodzili się, że powinni zaatakować planetę, złupić ją i potem wynieść się, ale nikt nie wyraził zgody, żeby admirał został ich naczelnym dowódcą! Admirał miał bardzo cierpką minę. Mając na pokładzie Roofa Arseboggera, chciał się mu jak najlepiej zaprezentować. To nieporozumienie zupełnie mu nie odpowiadało, więc mocno się zezłościł.

    Wynikła z tego awantura trwała przez dłuższy czas, więc niewielki szary człowiek powrócił do obserwowania terenu w dole. Zauważył nieduży konwój pędzący na południe. Składał się on z dwóch sekcji. Pierwsza, mniejsza sekcja, gnała wzdłuż czegoś, co musiało być starożytną autostradą. Druga sekcja była znacznie większa i jechała równie szybko. Początkowo mogło się wydawać, że druga sekcja ściga pierwszą. Ale teraz obie sekcje dojechały razem - bez walki - do brzegu rzeki. Wszyscy musieli być z tej samej grupy. Rzeka znajdowała się w stanie wiosennego przyboru wody i wkrótce po przybyciu pierwszej sekcji zamontowano w rzece pompy wodne i można było dojrzeć olbrzymie rozpryski wody. Spłukiwali wodą pojazdy. Niewielki szary człowiek nie wiedział, po co to robią, więc poszukał odpowiedzi w książkach. Promieniowanie! Najlepszym sposobem odkażania było obfite spłukiwanie wodą. Cząstki radioaktywne mogły zostać spłukane dzięki ich ciężarowi. A zatem to musiał być wybuch nuklearny. Przez całe wieki Psychlosi bezlitośnie niszczyli każdego, kto próbował wykorzystać taką broń. Był to już prawie zapomniany rozdział starożytnych wojen.

    Niewielki szary człowiek polecił swemu oficerowi łączności, by lepiej dostroił ekrany wizyjne. Tam w dole wszystko było zamglone i pokryte chmurami, przez co widoczność była znacznie utrudniona. Miasto na północy zaczęło się gwałtownie palić, a łuna pożarów przebijała się poprzez kłęby strzeliście wznoszącego się dymu. Wiatr wiał z południa i choć oczyścił on trochę z chmur rejon rzeki, nad którą przybyły pojazdy, to i tak było mnóstwo zakłóceń w odbiorze. Przez to krótkie spięcie linii zasilania starej bazy górniczej. To ona powodowała zakłócenie pracy ekranów i skakanie obrazu. Doprowadzenie się do porządku zajęło grupie nad rzeką trochę czasu. Kim oni byli? Uciekinierami? Resztkami atakujących wojsk? I wtedy dojrzał konsolę teleportacji, znajdującą się pod kopułą, którą właśnie dźwig niósł do góry. Zaczął łączyć poszczególne wydarzenia. Nie wiedział dlaczego, ale ta walka i eksplozja miały coś wspólnego z teleportacją. Zapewne któryś z dowódców statków poprosi go w końcu o poradę. Udzieli im jednak wymijającej odpowiedzi. Przynajmniej raz im nie pomoże. Miał nadzieję i modlił się o to, żeby nikt z nich nie dojrzał w dole konsoli.

    W grupie chyba byli jacyś ranni, więc zajmowano się nimi, a tymczasem nie zabezpieczona konsola stała tam widoczna jak na dłoni. W końcu przyleciało i wylądowało sześć samolotów szturmowych piechoty kosmicznej. Poza tym nad grupą pojawiła się dodatkowo silna osłona powietrzna.

    Niewielki szary człowiek nie spuszczał oka z konsoli. W końcu została czymś okryta i wniesiona do jednego z samolotów szturmowych piechoty kosmicznej.

    Nadporucznik Hocknerów nagle zapytał:

    - Czy to konsolę transfrachtu przenosili z ciężarówki do samolotu? Jeszcze raz przejrzę zapis obrazów na swoim ekranie. Niewielki szary człowiek się skrzywił. Nie chciał, żeby ją dojrzeli. Miał nadzieję, że nie rozpoznaliby jej, nawet gdyby ją zauważyli.

    Próżne nadzieje!

    - To jest konsola! - powiedział z naciskiem Hockner.

    Załadowanie samolotów zabrało dość dużo czasu. Część samolotów szturmowych była zupełnie pusta, a dwa z nich miały pełen ładunek. Niewielki szary człowiek sprawdził ich pojemność ładowczą. Tak, dwa samoloty szturmowe wystarczały, by pomieścić całą grupę.

    Dowódcy statków rozmawiali teraz bardzo szybko. Niektórzy z nich mieli zdjęcia takich konsoli. Zaczęło wśród nich narastać podniecenie, spowodowane wizją udziału w dwustu milionach kredytów nagrody pieniężnej.

    I wtedy grupa na dole porzuciła platformy transportowe, pompy i dźwig oraz parę skrzyń przypominających trumny. Sześć samolotów szturmowych piechoty kosmicznej uniosło się w powietrze. I zaraz wykonały one zagadkowy i bałamutny manewr. Zamiast utworzyć uporządkowany szyk, samoloty zaczęły przecinać wzajemne tory lotu, krążyć dokoła i miotać się w powietrzu. Nawet po ponownym przejrzeniu zapisu obrazów na ekranach, niemożliwe było ustalenie, który samolot miał na pokładzie konsolę.

    Cztery samoloty szturmowe znów wylądowały. Które z nich? Które z nich miały ładunek?

    Dowódcy paplali na ten temat jak najęci. Odtwarzali zapisy ekranów, szukając znaków identyfikacyjnych. Przy takich zakłóceniach statycznych nie było to jednak możliwe.

    Nagle Hockner rozwiązał problem. Dwa samoloty, którym towarzyszyła tylko mała część dodatkowej osłony powietrznej, wzniosły się leniwie w powietrze - ich prędkość wynosiła zaledwie tysiąc mil na godzinę - i leciały północno-wschodnim kursem. Pozostałe cztery szturmowce oraz większość samolotów osłony powietrznej nadal tkwiły przy rzece.

    - To pułapka! - wykrzyknął porucznik. - Chcę, żebyśmy ścigali tę północno-wschodnią grupę!

    Wszyscy obserwowali północno-wschodnią grupę, wykreślając na planszach jej kurs. Przechodził on po tej stronie bieguna i - gdyby nie skończył się wcześniej - przecinał to miejsce na południowej półkuli, w którym znajdowała się pagoda. Z taką prędkością dotrą tam za około dziewięć godzin.

    Jakby na potwierdzenie podejrzeń Hocknera, cztery pozostałe samoloty szturmowe oraz reszta osłony powietrznej nagle śmignęły w powietrze i zaczęły gnać na północ. Leciały z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę.

    Pośpiesznie wykonana ekstrapolacja ich kursu wskazywała tylko jedno miejsce przeznaczenia, którym była baza górnicza położona w pobliżu miejscowości zwanej "Singapur".

    - To nam pasuje, przyjaciele - powiedział Hockner. - Mamy meldunki, że w tamtym rejonie prowadzone są ożywione prace i wybudowano tam coś w rodzaju platformy. Wiozą tę konsolę do Singapuru.

    Admirał próbował oponować. Powinni słuchać jego jako najstarszego rangą oficera. Tłumaczył, że ich celem powinna być pagoda. Przeświadczenie to wynikało z jego nienawiści do wszystkich religii. Ludzie religijni są fanatykami, sprawiają kłopoty rządom i zawsze trzeba ich unicestwiać. A tutaj prawdopodobnie mieli do czynienia z rewolucją religijną, na co były nawet dowody. Zakon religijny obalił rząd planety, a teraz jeszcze ukradł konsolę. To była właśnie "ta" planeta, więc rozkazywał, by skierowali się nad cel, którym była pagoda.

    Jego rozkaz przeważył szalę. Połączone siły zostały wprawione w kontrolowany ruch i pomknęły w pogoni za grupą zmierzającą do Singapuru. Ale potężny okręt liniowy "Zdobycz", należący do lotniskowców klasy "Postrach", nie podążył za nimi. Podbechtany przez Roofa Arseboggera do podjęcia działań, które bardziej nadawały się do reportażu, oraz ze względu na swą nienawiść do wszelkich religii, admirał Snowleter zawrócił w kierunku Kariba swój olbrzymi statek liniowy, w którego brzuchu było pełno samolotów bojowych.

2

    Jonnie przyszedł do siebie, gdy ogłoszono alarm. Ziemia dygotała! Pielęgniarka, która przez cały czas czuwała przy jego łóżku, wyszła z pokoju.

    Rozejrzał się dokoła, nie mogąc przez chwilę zorientować się w nie znanym mu otoczeniu. Znajdował się w jednym z pomieszczeń bunkra w Kariba, który Chińczycy specjalnie dla niego wybudowali po wewnętrznej stronie stoku niecki, w której mieściła się platforma odpalania. Całe wnętrze wzgórza naszpikowali pierścieniem głębokich bunkrów, z których część była nawet wyłożona kafelkami. Bunkry oświetlone były lampami górniczymi,

    Jego bunkier wyłożony był żółtymi kafelkami. Był on wyposażony w łóżko, krzesła i szafę na ubrania. Na kafelkach był nawet wyryty portret Chrissie, który skopiowano z jakiegoś rejestratora obrazów - była na nim nawet podobna do siebie, z wyjątkiem nieco skośnych oczu.

    Ziemia znów się zatrzęsła. Bomby?

    Jonnie właśnie podnosił się z łóżka, gdy do pokoju wszedł doktor Allen i uspokajającym głosem powiedział:

    - Wszystko w porządku. Mają pełną kontrolę nad sytuacją. W drzwiach pojawił się Sir Robert. Na nosie miał założony przez doktora Allena opatrunek.

    - Przedtem miałeś paskudny puls - powiedział doktor Allen. - Ale teraz już jest normalny. Zastrzyk z serum, który dostałeś przed akcją, zneutralizował trochę działanie trucizny. Resztę zawdzięczasz Sir Robertowi. Wyssał truciznę i wlał do rany parę kropel serum.

    Olbrzymi zegarek ręczny Psychlosów, należący do Jonnie'ego, leżał na stoliku obok łóżka. Jonnie spojrzał na tarczę. Spał osiemnaście godzin! Bóg jeden wiedział tylko, co się w tym czasie zdarzyło.

    Doktor Allen odgadł jego myśli.

    - Wiem, wiem. Ale musieliśmy ci zaaplikować lek nasenny, żeby zwolnić pracę serca.

    Przyłożył stetoskop do piersi Jonnie'ego. Przez chwilę pilnie słuchał. Potem zwinął stetoskop.

    - Nie wykryłem żadnych uszkodzeń serca. Wyciągnij rękę!

    Jonnie wyciągnął.

    - Doskonale, żadnego drżenia - powiedział doktor Allen. Sądzę, że wszystko jest w porządku. Parę dni w łóżku...

    W tym samym momencie ziemia znów się zatrzęsła. Jonnie próbował wstać, lecz doktor Allen gestem nakazał mu spokój.

    - Sir Robercie! - zawołał Jonnie. - Co się dzieje?

    Doktor Allen dał znak głową Sir Robertowi, że wszystko jest w porządku i wyszedł z pokoju. Sir Robert podszedł bliżej i stanął przy łóżku. Nie odpowiedział na pytanie Jonnie'ego. Patrzył na niego rozpromienionym wzrokiem, ciesząc się, że widzi go żywego. Ten chłopak miał nawet zarumienione policzki.

    - Co się dzieje? - powtórzył pytanie Jonnie, cedząc słowa.

    - To statek Tolnepów - odparł Sir Robert. Jest na wysokości około dwustu mil, ale wciąż posyła na dół samoloty, które bombardują to miejsce. Mamy osłonę powietrzną. Stormalong jest tutaj i to on kieruje obroną powietrzną. Całą uwagę nieprzyjaciel poświęca Singapurowi.

    W drzwiach pojawił się Angus. Jonnie zawołał do niego:

    - Czy zainstalowałeś konsolę?

    - Och, tak - odparł Angus i wszedł do środka. - Dlatego właśnie nie przeszkadzano tobie. Podniósł palec, wskazując nim do góry. - Przy całej tej strzelaninie, przy naszych miotaczach przeciwlotniczych na zewnątrz ekranu oraz przy pracy silników naszych samolotów nikt z nas nawet nie ośmieliłby się zrobić użytku z instalacji odpalania. Ale wszystko jest podłączone. Chińczycy bardzo ładnie urządzili to miejsce.

    - Przy następnym odpalaniu przełącznik powinien być ustawiony w pozycji dolnej - powiedział Jonnie.

    - Tak. Sir Robert już nam o tym powiedział! Wszystko jest gotowe do odpalenia, jeżeli tylko ta strzelanina kiedyś się skończy! Odpoczywaj sobie!

    Agnus wyszedł i minął się z Thorem.

    - Jak się czujesz? - zapytał Thor.

    Jonnie pokręcił przecząco głową.

    - Nieważne. Tylko tyle pamiętam, że byłem w kopule. Lepiej więc zapoznajcie mnie z obecną sytuacją.

    Opowiedzieli mu zatem, co zaszło i co oni zrobili.

    - Taki paskudny odrzut! - wykrzyknął Jonnie.

    - Jeszcze gorszy - powiedział Thor.

    - Ilu straciliśmy ludzi? - spytał Jonnie.

    - Andrew i MacDougala - odparł Thor. - Ale piętnastu rannych znajduje się w tym małym szpitalu. Parę złamanych rąk lub nóg. Głównie jednak są posiniaczeni, bardzo mocno posiniaczeni. Ołów w pokrywach trumien zapewnił im wystarczającą osłonę. Nie ma żadnych oparzeń radioaktywnych. Andrew został ciężko poraniony bagnetami przez Zbójów i nie miał siły, by zamknąć od środka pokrywę swej trumny, więc otworzyła się podczas wybuchu.

    - A MacDougal? - zapytał Jonnie.

    - No cóż, to raczej smutna opowieść. Jego posterunek mieścił się przy starej klatce i jego trumnę wyrzuciło w powietrze. Przez jakiś czas nie mogliśmy nawet znaleźć ciała.

    Jonnie zauważył, że Thor trzyma w ręku jakiś ciężki pakunek: - Zaczęliśmy więc szukać ciał. Wybuch porozrzucał je na wszystkie strony, a większość zwłok była spalona. Podążaliśmy wzdłuż promienia wybuchu, sądząc, że ciało MacDougala zostało wyrzucone z platformy, i natknęliśmy się na resztki biura Terla. Kilka ciał z krawędzi platformy zostało przeniesionych podmuchem aż do tego rejonu. Nie chcieliśmy, by ktokolwiek znalazł się na liście zaginionych, więc staraliśmy się identyfikować zwłoki. I tak znaleźliśmy ciało MacDougala. Oraz znaleźliśmy to. - Thor zaczął rozpakowywać ciężką paczkę. - Wiedziałem, że będziesz zadowolony, gdy będziesz to miał. Jedne ze zwłok miały zupełnie spalone ciało, a w kręgosłupie tkwiła ta kula.

    Była to kula wielkości grochu z nieznanego materiału, z którego zrobione było jądro bomby.

    - Brown Kulas - powiedział Jonnie. - Terl rzucił tym w niego. Jak pociskiem. Tak, jestem bardzo zadowolony, że to znalazłeś!

    - Znaleźliśmy też tę drugą paczkę, którą Terl mu wręczył powiedział Thor. - Oddaliśmy ją Angusowi, żeby ją rozbroił. Mamy też całą zawartość kosza jego przetwarzacza odpadków. Domyśliliśmy się, że będzie chciał z niego korzystać, więc odcięliśmy prąd. Był naprawdę pełen! Mamy wszystko na wózku transportowym, na wypadek gdybyś chciał to przejrzeć. Na szczęście, wsadziliśmy wszystko do antyradiacyjnego wora. Thor kiwnął ręką w kierunku drzwi.

    - Chapnęliśmy kosz, jak tylko Terl opuścił swe biuro. Giermek wtoczył wózek do pokoju. Wszystkie materiały były na nim porządnie poukładane.

    - Tylko nie próbuj strzelać z tych pistoletów - dodał Thor.Ker pozakładał w nich czopy, tak że strzelają do tyłu, w użytkownika. Ker powiedział, że znów je doprowadzi do porządku.

    Podali Jonnie'emu jakieś broszury i papiery, które znajdowały się w skrytkach ukrytych w tylnych ścianach i dnach szafek. Jonnie miał ich już mnóstwo. Jego wzrok padł na broszurę: "Znane środki obronne wrogich ras oraz przegląd ich planet". Przekartkował ją. Było tam wiele planet. Zajrzał pod hasło "Tolnep":

    Jest to planeta należąca do systemu podwójnej gwiazdy. (Lokalizację znajdziesz na mapie współrzędnych). Sam system ma tylko trzy zamieszkane planety: siódmą, ósmą i dziewiątą. Rodzimą planetą Tolnepów jest dziewiąta. Ma ona pięć księżyców. Z nich tylko Asart ma znaczenie. Jest on wykorzystywany jako wyrzutnia startowa większych statków wojennych. Żaden ze statków kosmicznych Tolnepów nie może przeprowadzać akcji wojskowych w atmosferze, ponieważ ma zbyt słaby napęd; czerpie energię gwiezdną. Bazują one na księżycu Asart, a ich załogi i materiały zaopatrzenia są dowożone z powierzchni planety. Ponieważ od czasu do czasu wysuwane są propozycje. by planetę Tolnep zająć i rozpocząć jej eksploataeję oraz uważa się, że zwyczajna taktyka ofensywna byłaby adekwatna w przypadku takiej wojny, więc dotychczas księżyc Asart nie był atakowany.

    Jonnie spojrzał na datę. Notatka pochodziła zaledwie sprzed kilku lat.

    Jeszcze jeden głuchy odgłos i wstrząs ziemi.

    Nagle Jonnie zdał sobie sprawę ze skrywanego niepokoju, który odczuwali wszyscy znajdujący się w pokoju. Oni po prostu usiłowali go uspokoić! Gdy Jonnie czytał broszurę, Thor otrzymał jakieś pilne wezwanie. Do pokoju wbiegł goniec z plikiem depesz do Sir Roberta i zaraz wybiegł. Jonnie zauważył, że przez twarz Sir Roberta przemknął cień niezadowolenia, gdy czytał depesze.

    - Sytuacja jest gorsza, niż mi ją przedstawiacie - stwierdził Jonnie.

    - No, no - powiedział Sir Robert. - Nic się nie bój, chłopcze!

    - Jaka naprawdę jest sytuacja? - zapytał stanowczo Jonnie.

    Siwy stary Szkot westchnął.

    - No cóż, jeśli już musisz wiedzieć, to wróg przejął inicjatywę w swoje ręce. Z jakichś tam powodów nieprzyjaciel zdecydował się na atak wszystkimi siłami - Sir Robert postukał palcem po depeszach. - Singapur trzyma się i w chwili obecnej panuje nad większością ich sił. Ale nie wiadomo, jak długo wytrzyma. Baza rosyjska stała się celem zainteresowania samolotów z wielkiego kosmicznego statku wojennego. Edynburg jest atakowany. Żadne z tych dwóch miejsc nie ma pancerza atmosferycznego. A tam w górze - wskazał ręką na sufit - znajduje się potwornie wielki statek liniowy, który od wielu godzin śle w dół samoloty i bomby. I może również wysadzić desant w sile do tysiąca żołnierzy piechoty kosmicznej Tolnepów, a my nie mamy wystarczająco dobrego uzbrojenia, by dać sobie radę z desantem naziemnym. Taka jest prawdziwa sytuacja. Może się ona tylko pogorszyć, a nie polepszyć.

    - Zawołajcie doktora Allena - polecił Jonnie. - Wstaję z łóżka!

    Sir Robert próbował protestować, ale w końcu zawołał doktora. Doktorowi wcale się to nie podobało.

    - Jesteś nafaszerowany znalezionym tu lekarstwem, zwanym .,Sulfa", które chroni twój organizm przed infekcją i zatruciem krwi. Jeśli nagle wstaniesz, będziesz miał zawroty głowy. Jonnie jednak nadal upierał się przy swoim. Wiedział, że robili wszystko, co było w ich mocy, ale on chciał osobiście zapoznać się z sytuacją. Nie mógł siedzieć bezczynnie i czekać, aż ich rozniosą na kawałki. Do pokoju wszedł koordynator w towarzystwie starszego, siwowłosego Chińczyka.

    - To jest pan Tsung - powiedział. - Odpowiada za porządek w twoim pokoju. Uczy się angielskiego, więc będzie ci pomocny.

    Tsung pochylił się w ukłonie. Był wyraźnie zadowolony, że poznał Jonnie'ego. Głuche odgłosy spadających bomb trochę go niepokoiły. Trzymał w rękach miskę zupy i gdy ją podawał Jonnie'emu, dłonie mu lekko drżały. Jonnie chciał, by ją postawił obok, ale Tsung potrząsnął głową.

    - Pij! Pij! - powiedział. - Może potem żadna okazja, żeby zjeść.

    Ktoś kiwnął od drzwi na Sir Roberta i stary Szkot wybiegł na zewnątrz. Tsung opanował się trochę. Sporadyczne odgłosy bomb - teraz, gdy miał zajęcie - wydawały się mniej groźne. Gdy wyjmował broń Jonnie'ego, zaczął się nawet uśmiechać z większą pewnością siebie.

    Doktor Allen miał rację, mówiąc, że Jonnie będzie miał zawroty głowy, jeśli zbyt szybko wstanie. Jonnie przekonał się o tym, gdy zaczął się ubierać. Ramię miał sztywne i obolałe. Miał nieco trudności z ubieraniem się. Tsung ubrał go w zwykły zielony mundur, jaki nosili wszyscy. Zapiął pas, który miał po lewej stronie kaburę na rewolwer typu Smith and Wesson, a po prawej stronie kaburę na podręczny miotacz. Z czarnego jedwabiu zrobił temblak i dopasował go tak, żeby Jonnie mógł szybko wyjąć z niego rękę i sięgnąć po pistolet. Potem podał mu zwykły zielony hełm.

    - A teraz strzelaj do nich! - powiedział Tsung i złożywszy dłoń na kształt pistoletu, zawołał: Bang! Bang!

    Był teraz bardzo pewny siebie i miał uśmiech na twarzy. Wetknął ręce w rękawy i schylił się w ukłonie.

    "Gdyby to wszystko było takie proste" - pomyślał Jonnie. Ale również schylił się w ukłonie i podziękował małemu człowiekowi. Dobry Boże, jakże mu się kręciło w głowie! Gdy schylał się, cały pokój wirował wokół niego.

    Niezwykle silny wybuch wstrząsnął ziemią.

3

    Gdy Jonnie wychodził ze swego pokoju, zauważył, że podziemne przejście wiodło wzdłuż szpitala. I chociaż zamierzał wyjść na zewnątrz i udać się do niecki, w której znajdowała się platforma odpalania, to jednak troska o rannych z grupy rajdowej zatrzymała go pyry drzwiach wejściowych.

    Z pomieszczenia szpitalnego dobiegał jakiś łoskot. Coś, jakby szczęk ryglowanych zamków. Broń? Jonnie wszedł do sali. Znajdowało się w niej trzydzieści łóżek, z czego połowa była zajęta. Dwóch Chińczyków, których opaski na ramionach wskazywały, że są oni ze zbrojowni, pchało przed sobą mały wózek transportowy z posegregowaną bronią i wręczało rannym Szkotom ręczne miotacze, karabinki AK-47 z amunicją termitową oraz ręczne granaty.

    Siwowłosa szkocka pielęgniarka zbliżyła się do Jonnie'ego. Widać było, że nie aprobowała takiego zamieszania na swoim oddziale. I wtedy - rozpoznawszy Jonnie'ego - wstrzymała się z wyproszeniem go z sali.

    Jonnie liczył rannych.

    - Tu jest trzynastu rannych z grupy rajdowej i dwóch kanonierów. Czy jest ich więcej? - zapytał.

    - Dwóch chłopców ze wstrząsem mózgu jest na chirurgii odparła pielęgniarka. - Doktor MacKendrick twierdzi, że operacje się udały i ich stan zdrowia się poprawia. Czy pan powinien już być na nogach, MacTyler?

    Jeden z rannych Szkotów zdążył już dostrzec Jonnie'ego i wykrzyknął jego imię. Jonnie właśnie zamierzał przejść się od łóżka do łóżka z przeprosinami. Jak się wydawało, z trzydziestu jeden uczestników grupy rajdowej aż siedemnastu odniosło rany. Nie, osiemnastu, wliczając również jego. Dużo! Ludzie byli mocno potłuczeni, większość miała sińce pod oczami. Parę złamanych kończyn. Czuł, że przy lepszym planowaniu rajdu można było tego uniknąć.

    Pozostali Szkoci też już go dostrzegli i zaczęli krzyczeć: Szkocja zawsze górą! Siedzieli na łóżkach i wrzeszczeli. "Ci chłopcy wyrżnęli Zbójów, dopełniła się krwawa wendeta - pomyślał Jonnie. - Byli zwycięzcami. Staną się bohaterami narodu szkockiego". Niepotrzebne zatem były przeprosiny. Najpierw usiłował przekrzyczeć wrzawę, a gdy mu się to nie udało, zasalutował i z uśmiechem wycofał się na korytarz. Usłyszał, że znajdujące się na zewnątrz głośniki grają uroczystą muzykę religijną, by zagłuszyć ewentualny podsłuch. Wyszedł z podziemnego przejścia do bunkrów i popatrzył na dolinę. Światło dnia było mroczne od snujących się dymów. Lekki zapach pancerza atmosferycznego przestawionego na trzeci stopień zasilania mieszał się z zapachem węgla drzewnego. Dolina miała jakieś tysiąc stóp średnicy. Kiedyś Jonnie uważał, że to bardzo duża przestrzeń. Około trzy czwarte miliona kwadratowych stóp, jak przypuszczał. Ale teraz wydawało się, że jest za mała dla żyjących tam ludzi. Dach w kształcie pagody rozciągał się nad całą doliną znacznie poza samą platformę. Wokół doliny z pagodą w środku ciągnęło się coś w rodzaju wyłożonej płytami drogi. Wszędzie było pełno kręcących się ludzi. Dwóch szwajcarskich elektryków doprowadzało dodatkowe przewody do niektórych bunkrów. Niemiecki i szwajcarski piloci sortowali na wózku transportowym ładunek masek powietrznych. Tuż obok szkocki oficer udzielał wskazówek rosyjskiemu żołnierzowi. Dalej na lewo grupa szwedzkich żołnierzy sortowała amunicję na wózku transportowym. A tam, tuż przy wyjściu z pasażu, który musiał prowadzić na zewnątrz, dwóch myśliwskich Szerpów pchało wózek pełen mięsa afrykańskiego bawołu w kierunku, gdzie musiała znajdować się kuchnia. To tu, to tam, jakby płynęli, przemieszczali się z bunkra do bunkra buddyjscy Komunikatorzy. Wszędzie wzdłuż wewnętrznych zboczy doliny rozlokowane były chińskie rodziny wraz z dziećmi i całym dobytkiem. Na jednym z wielkich filarów podtrzymujących dach pagody, Chińczycy zawiesili tarcze plemienne reprezentujące pozostałe na Ziemi plemiona.

    Scena naprawdę międzynarodowa - narody Ziemi.

    Jonnie właśnie zamierzał ruszyć dalej, gdy z tyłu zabrzmiał głos mówiącego w psychlo:

    - Bardzo mi przykro - był to głos Szefa Czong-wona, przywódcy plemienia Chińczyków i głównego architekta tej bazy - ale musieliśmy sprowadzić tu wszystkich ludzi z wioski nad jeziorem. Jezioro jest szerokie, a pancerz atmosferyczny ma w środku niewielką grubość, więc niektóre bomby powyżej tamy przebijały się przez niego. Wywołane wybuchami fale zaczęły zagrażać wiosce. Także dym z rozpalonych ognisk nie może przedostawać się przez pancerz na zewnątrz.

    Czong-won pochylił się w ukłonie. Jonnie skinął mu głową. - Spójrz - kontynuował Czong-won - moi inżynierowie kopią pod kablem tunele powietrzne na drugą stronę pagórków.

    Stosy ziemi i skał po obu stronach doliny znaczyły miejsca, w których Chińczycy świdrami drążyli kanały powietrzne na zewnątrz.

    - W jednym kanale zainstalują wentylatory ssące, a w drugim wypychające powietrze. Kanały będą zakrzywione, aby podmuch z rozrywających się bomb nie przedostawał się do wnętrza.

    - Uważam, że wszystko robisz wspaniale - powiedział Jonnie. - Mówisz, że bomby wpadają do jeziora ponad tamą. Czy w tamie są jakieś uszkodzenia?

    Szef Czong-won kiwnął ręką na chińskiego inżyniera i coś tam przez moment mówili w narzeczu mandaryńskim. A potem Czong-won powiedział:

    - Nie, dotychczas nie ma, ale wybuchy niektórych bomb spowodowały, że woda przelewa się ponad koroną tamy, więc trzeba było otworzyć śluzy, by zmniejszyć przelew. Jeśli zaś ilość wody w jeziorze się zmniejszy, to możemy nie mieć elektryczności.

    Pagodę w rzeczywistości stanowił tylko fantazyjny dach. Miało się tu pełny widok na platformę transfrachtu. Chińczycy wypolerowali ją tak, że błyszczała nawet w tym przytłumionym świetle. Jonnie wszedł pod wysoki dach, by mieć lepszy widok na miejsce, w którym umieszczono konsolę. I wtedy się uśmiechnął. Po drugiej stronie platformy zbudowano stanowisko konsoli, którego boki miały kształt olbrzymiej, dziko wyglądającej, uskrzydlonej bestii! Przy konsoli znajdował się Angus, który pomachał mu ręką.

    - To dopiero coś, nieprawdaż? - zapytał.

    Faktycznie, to było coś. Olbrzymia głowa, dwa skrzydła, wijący się ogon. Wszystko z pancernego metalu. Pomalowane na czerwono i złoto.

    - Smok - powiedział Czong-won. - Kiedyś był to emblemat Cesarskich Chin. Zobacz, to jest laminowany molekularny pancerz.

    Stanowisko konsoli w kształcie smoka było przykryte pancerzem imitującym smocze łuski. Operator mógł nią sterować bez obawy, że ktoś niepowołany zobaczy, co on właściwie robi. Na podwyższonej platformie konsoli znajdowały się dwa stołki oraz boczna półka na komputer i dokumenty. I wszystko było opancerzone. Nic nie mogło uszkodzić tej konsoli! I jaki kształt nadano jej obudowie! Nie byłoby to zrozumiałe dla materialistycznych Psychlosów, którzy nie znali malarstwa ani innych sztuk pięknych. I czegóż to ci Chińczycy nie potrafili!

    - Widzisz? - zauważył Czong-won. - On jest taki sam jak inne smoki.

    Wskazał ręką na smoka, który wieńczył jeden z pobliskich szczytów dachu pagody. Każdy ze szczytów miał swego smoka. A potem Czong-won wskazał na jakieś nie dokończone dzieło na stoku.

    - Każdy bunkier miał mieć nad wejściem smoka. Nie starczyło nam jednak na to czasu.

    Miały to być znacznie mniejsze smoki wykonane z wypalanej gliny i pomalowane na czerwono i złoto.

    Konsola wyglądała świetnie pod ochronnym przykryciem. Angus z egzemplarzem księgi współrzędnych próbował zgłębić działanie konsoli, nie naciskając jednak żadnych jej przycisków.

    - Całkiem nieźle to opanowałem - powiedział Angus. Tylko sporo czasu zabierają obliczenia. Dla każdej planety podanych jest osiem ruchów i trzeba tylko wybrać właściwą planetę. Ale to nie jest zbyt trudne.

    Jonnie spojrzał na niebo. Właśnie eksplodowała gdzieś jeszcze jedna bomba.

    - Gdy tylko to się skończy, będziemy mieli mnóstwo roboty. Ale nie mam jeszcze pojęcia, kiedy to nastąpi, a także co należy zrobić, aby uruchomić tę konsolę.

    Czong-won wskazał na wewnętrzną stronę olbrzymiego filaru, który podtrzymywał dach pagody i ochraniał platformę i konsolę przed deszczem. Na każdym filarze zamontowane były reflektory górnicze, których światło skierowane było na środek platformy.

    - W nocy - powiedział - nie będą dawać blasku na zewnątrz.

    Jonnie chciał teraz pójść do bunkra operacyjnego, ale Czong-won zaprowadził go najpierw do wielkiej podziemnej sali mieszczącej się w zboczu doliny. Była ona wyłożona miłymi dla oka kafelkami i miała podest z mównicą. Wstawiono do niej krzesła i mogła pomieścić około pięćdziesięciu ludzi. Bardzo ładna sala.

    A potem Czong-won pokazał Jonnie'emu jeden z trzydziestu małych apartamentów, które wybudowali dla gości, niezależnie od pomieszczeń hotelowych dla pilotów i personelu. Ci chińscy inżynierowie z pewnością potrafili budować i z drewna, i z kamienia, i z kafelków, zwłaszcza gdy mieli do dyspozycji maszyny Psychlosów.

    Jonnie wykazywał szczególne zainteresowanie rozmieszczeniem wielokalibrowych miotaczy, które mogły chronić platformę. Przy odpowiedniej liczbie żołnierzy można było skutecznie bronić bazę. Ale nie mieli ich wystarczająco wielu.

    W końcu Jonnie doszedł do pomieszczenia operacyjnego. Panował w nim ożywiony ruch. Była to miniatura centrum operacyjnego. które odkryli w amerykańskiej bazie podziemnej. W środku pomieszczenia znajdowała się olbrzymia mapa planety. W miarę jak napływały raporty z sąsiedniego biura łączności, ludzie z długimi tyczkami przestawiali małe ołowiane modele samolotów i znajdujących się na orbicie kosmicznych statków wojennych. Statki nieprzyjaciela miały czerwone etykietki. Ich własne samoloty miały etykietki zielone.

    Był tam Stormalong w swym białym szalu, skórzanym kaftanie i olbrzymich goglach. Po obu stronach miał buddyjskich Komunikatorów, którzy mówili coś do mikrofonów rejestrujących wyłącznie ich głos. Ich gładko wygolone głowy lśniły pod zbyt dużymi słuchawkami.

    Jonnie'ego poinformowano, że obsługują oni planetarny kanał bojowy wykorzystywany przez Stormalonga oraz planetarny kanał dowódczy wykorzystywany przez Sir Roberta. Szkocki wódz miał do pomocy trzynastoletniego chłopca buddyjskiego, który obsługiwał jego kanał.

    Nikt nie musiał Jonnie'emu referować sytuacji. Wszystko było widoczne na wielkiej tablicy operacyjnej. Singapur faktycznie był pod ostrzałem. W rosyjskiej bazie zastosowano wiele środków przeciwlotniczych. Dunneldeen zapewniał osłonę powietrzną nad Edynburgiem, Thor nad Kariba. Nic się nie działo w bazie górniczej nad Jeziorem Wiktorii ani w pozostałych bazach.

    Jonnie przysłuchiwał się przez chwilę szemraniu głosów na kanale dowódczym i bojowym. Było to jednak w pali, którego nie rozumiał. Było tam jeszcze jedno stanowisko obsługiwane przez szkockiego oficera, które prowadziło nasłuch korespondencji radiowej nieprzyjaciela. W końcu pomieszczenia operacyjnego, gdzie znajdowały się zapasowe biurka, Glencannon garbił się nad stosem zdjęć. Jonnie przyjrzał się im. Jak się zdawało, były to reprodukcje zapisów ekranowych bitwy powietrznej. Czyżby tej, w której zginął Szwajcar? Glencannon miał jeszcze jeden plik zdjęć niedawno wykonanych. Przedstawiały olbrzymiego potwora, który znajdował się nad ich głowami.

    Glencannon wydawał się czymś bardzo poruszony i trzęsły mu się ręce. Prawdopodobnie nie doszedł jeszcze do siebie po locie kurierskim. Stormalong nie pozwolił mu na razie latać. Nic nie odpowiedział, gdy Jonnie przemówił do niego.

    Sytuacja na tablicy operacyjnej nie wyglądała zbyt dobrze, ale Jonnie nic na to nie mógł poradzić. Będzie to ciężki mecz z mnóstwem strzelonych goli. Zastanawiał się - jak długo będą się bronić miejscowości nie mające pancerza atmosferycznego. Edynburg był szczególnie narażony na atak. Pomyślał z troską o Chrissie. Miał nadzieję, że jest bezpieczna w bunkrze pod Skalnym Zamkiem. Sir Robert odpowiedział mu na to pytanie. Tak, wszyscy tam znajdowali się w bunkrach. Edynburg był głównie broniony przez wielokalibrowe miotacze przeciwlotnicze. Dunneldeen zajmował się przechwytywaniem samolotów, które usiłowały przedrzeć się nad miasto. Bomby były niszczone przez wielkokalibrowe miotacze przeciwlotnicze.

    Jonnie postanowił obejrzeć lokalny system obrony przeciwlotniczej. Nigdy nie widział jeszcze w akcji dział Psychlosów. Zwłaszcza z bliska. Wyszedł na zewnątrz. Czong-won gdzieś się zapodział. Wezwano go do innych obowiązków. Chińskie rodziny siedziały dokoła, głównie w pobliżu stanowisk strzeleckich. Twarze ludzi były zatroskane. Niektóre dzieci płakały. Ale gdy Jonnie przechodził obok nich, rodzice wstawali, kłaniali się i szeroko uśmiechali. Ich ufność i wiara w niego podniosły Jonnie'ego na duchu.

    Wyjście z doliny stanowił kręty korytarz podziemny przechodzący pod kablem pancerza atmosferycznego, tak że nie trzeba go było za każdym razem wyłączać, gdy ktoś chciał wyjść na zewnątrz. Zakręty korytarza zabezpieczały przed dostaniem się do wnętrza podmuchu eksplozji i odłamków rozrywających się bomb.

    Jonnie podszedł do pierwszego stanowiska artyleryjskiego. Wielkokalibrowy miotacz przeciwlotniczy miał dokoła pancerne osłony. Obaj kanonierzy mieli na sobie kuloodporne ubiory bojowe. Szkocki oficer dostrzegł go i opuścił stanowisko.

    - Mamy ich za mało, a te tutaj mają zbyt mały zasięg powiedział wskazując na działa. - Nie możemy bronić jeziora. Wszystko, na co nas stać, to zapewnienie dolinie osłony przeciwlotniczej.

    Jonnie podszedł do działa. Miało ono celownik komputerowy, który automatycznie nastawiał je na wszystko, co się w powietrzu ruszało. Kanonier musiał tylko nacisnąć spust, a działo samo obliczało prędkość i kierunek poruszającego się obiektu i miotało na jego spotkanie niszczący ładunek energii, a następnie wyszukiwało kolejny poruszający się obiekt i znów go niszczyło.

    Jonnie popatrzył w górę. Znajdujący się na wysokości dwustu tysięcy stóp nieprzyjacielski samolot był ledwo widoczny. Jonnie wiedział, że zasięg tego działa był o pięćdziesiąt tysięcy stóp mniejszy. Nieprzyjacielski pilot też o tym widocznie wiedział.

    Samolot rzucał bomby.

    Działo szczęknęło pięć razy. Pięć bomb trafionych ładunkiem energii eksplodowało w powietrzu.

    - Ta bomba, której wybuch odczułeś, walnęła w jezioro powiedział szkocki oficer.

    - Są one poza zasięgiem naszego sektora ogniowego. I oczywiście - wszystkie bomby, które walą w las. W ogóle się nimi nie przejmujemy.

    Jonnie popatrzył w kierunku lasu. W odległości sześciu lub siedmiu mil widać było pożar. Nie, trzy oddzielne pożary. Wszystkie zwierzęta w promieniu pięćdziesięciu mil musiały uciec z tej okolicy. Mieli na szczęście mięso z bawołów prawdopodobnie wcześniej zabitych przez bomby. No cóż, las nie będzie się palił zbyt długo, ponieważ po opadach deszczu było jeszcze mokro.

    Znów spojrzał na działo. Ileż spustoszenia mógł spowodować jeden taki wielkokalibrowy miotacz podczas zeszłorocznych ataków Psychlosów na bazy górnicze, gdyby szefowie bezpieczeństwa, tacy jak Terl, nie zaniedbywali systemów obronnych Towarzystwa.

    Kolejna bomba walnęła w oddalone o dziesięć mil wzgórze i nawet stąd było widać gejzer ognia i kłęby dymu. Ten kosmiczny statek liniowy zrzucał ciężkie bomby. Gdyby któraś z nich trafiła w stożek ochronny, to nie wiadomo, czy wytrzymałby pancerz atmosferyczny.

    Jonnie kierował się w stronę wyjścia, gdy zobaczył wychodzącego na zewnątrz Glencannona, który zapinał ciężki kombinezon lotniczy. Nie było z nim ani Komunikatora, ani kopilota. Szedł w kierunku otoczonego workami z piaskiem samolotu. Jonnie myślał, że Glencannon ma jakieś specjalne rozkazy, więc nie zatrzymywał go. Glencannon wsiadł do kabiny ciężko opancerzonego samolotu typ 32, który został przystosowany do lotów na bardzo dużych wysokościach. Jonnie właśnie zaczął schodzić w dół korytarzem wejściowym, gdy wybiegł z niego Stormalong.

    - Glencannon! - zawołał.

    Ale pilot już wystartował.

4

    Glencannon dumał o tym już od wielu dni. Jego sny były pełne nocnych mar. W uszach ciągle mu dźwięczały słowa jego szwajcarskiego przyjaciela: "Leć dalej! Leć dalej! Ja ich zestrzelę. Kontynuuj lot!" A potem jego krzyk, gdy został trafiony. Nie zdążył się już katapultować. Przed oczami wciąż miał widok ekranów wizyjnych, na których nieprzyjacielskie miotacze pokładowe rozszarpywały na strzępy ciało jego przyjaciela.

    Glencannon miał własne kopie zapisów ekranowych statku wojennego, z którego startowały tamte samoloty. I miał też zdjęcia tego potwora nad głową. Był to lotniskowiec kosmiczny "Zdobycz" należący do kosmicznych statków liniowych klasy "Postrach". Nie miał żadnych wątpliwości. To była ta sama jednostka, która zestrzeliła jego przyjaciela. Czuł podświadomie, że powinien wówczas wrócić, nie bacząc na żadne rozkazy. We dwójkę mogliby wykończyć samoloty bojowe Tolnepów, tego był pewien. Ale postąpił zgodnie z otrzymanymi rozkazami.

    Nie mógł zdusić w sobie chęci, by wznieść się w górę i zniszczyć ten statek. Miał uczucie, że jeśli tego nie zrobi, wówczas jego życie zamieni się w koszmar.

    Na lokalnym kanale dowódczym usłyszał głos Stormalonga, który wołał w psychlo:

    - Glencannon! Musisz wrócić! Rozkazuję ci, abyś wylądował!

    Glencannon prztyknął w wyłącznik i kanał zamilkł.

    Leciał na typie 32 należącym do Stormalonga. Samolot ten znajdował się w "Nadzwyczajnej rezerwie". Był przystosowany do lotów na bardzo dużych wysokościach, więc wszystkie drzwi i luki były dobrze uszczelnione. Miał potężną siłę ognia, a nawet boczne bomby, ktore mogły pół miasta obrócić w perzynę. Otoczony był grubym pancerzem, który chronił go przed najbardziej nawet srogimi ciosami. I chociaż nie było pewne, czy jego artyleria pokładowa przebije pancerz statku liniowego, to przecież były jeszcze inne sposoby.

    Nikt nie mógł za nim podążyć. Wszystkie inne samoloty typ 32 znajdowały się w bazie nad Jeziorem Wiktorii, a tu operowały tylko myśliwce przechwytujące. Nie, nikt nie mógł za nim podążyć. Zwłaszcza na taką wysokość. Mknął w niebo coraz wyżej i wyżej. Dopasował maskę powietrzną tak, żeby ściśle przylegała do twarzy: zamierzał wznieść się ponad atmosferę.

    Lotniskowiec "Zdobycz" krążył wolno i ociężale po eliptycznej orbicie znajdującej się trzysta pięćdziesiąt mil nad Kariba. Było to pięćdziesiąt mil powyżej górnej granicy ziemskiej atmosfery. Miał teraz włączone silniki odrzutowe, więc nie było to już zwykłe orbitowanie. Wylatywały z niego samoloty, mknęły w dół ku swym celom, a potem wracały na uzupełnienie bomb i amunicji. Jeden z samolotów spostrzegł Glencannona i zanurkował w jego kierunku. Glencannon umieścił go w środku celownika, nacisnął spusty miotaczy pokładowych. Typ 32 szarpnął w odrzucie. Tolnep wybuchnął płomieniem i jak kometa śmignął w kierunku ziemi. Ostrzegło to "Zdobycz" o jego obecności. Gdy się nadal do niego zbliżał, błysnęły jego stanowiska ogniowe i długie, wąskie języki ognia zaczęły przecinać niebo wokół Glencannona. Jeden z nich rozbił się na boku Typu 32. Cały pokład samolotu stał się gorący. Glencannon zatańczył w powietrzu i wycofał się poza zasięg ognia. Zauważył, że z luków sterujących statkiem wydobywa się ogień odrzutu i określił jego przyszły kurs. Ustawił się w odległości dwudziestu pięciu mil przed nosem statku i zaczął operować przyciskami konsoli, by utrzymywać stale tę pozycję. Był tuż poza zasięgiem ognia Tolnepów. Wyostrzył ekrany wizyjne i zaczął obserwować. W rozciągającej się nad nim ciemności jasno świeciły gwiazdy, ale nie zwracał na nie uwagi. Ziemia wabiła pod nim swymi krągłościami, ale ich nie dostrzegał. Jego cała uwaga zwrócona była na "Zdobycz". Po paru chwilach statek ponownie zaczął wypuszczać i przyjmować samoloty. Glencannon zauważył, że tuż przed otwarciem olbrzymich drzwi w przednim hangarze pokładowym zaczynało błyskać małe zewnętrzne światełko ostrzegawcze. Miało to prawdopodobnie na celu ostrzeżenie powracających samolotów, aby nie wlatywały w przedni sektor statku podczas otwierania drzwi i startu samolotów z hangaru.

    Za każdym razem, gdy otwierano drzwi, Glencannon studiował powiększone na ekranach wizyjnych odwzorowanie wnętrza hangaru. Cały pokład był zawalony samolotami. Tolnepowie ubrani w ciśnieniowe kombinezony zwijali się dokoła, zaopatrując samoloty w paliwo i amunicję oraz ładując bomby. Ładowali teraz znacznie większe bomby. Drzwi od wewnętrznych magazynów pozostawiali otwarte. Pojemniki z paliwem, którym prawdopodobnie były płynne gazy, były porozrzucane w nieładzie po całym hangarze. Tolnepowie byli niedbali i zbyt pewni siebie. Ale czego można było spodziewać się po handlarzach żywym towarem?

    Glencannon zwrócił uwagę na wznoszący się nad statkiem mostek dowódcy w kształcie rombu. Widać w nim było dwie poruszające się sylwetki. Jedna nie miała na sobie munduru. Była to prawdopodobnie osoba cywilna. Druga zaś, w czapce floty kosmicznej, zdawała się poświęcać całą swą uwagę temu cywilowi. Nie, wcale nie mieli się na baczności.

    Ponownie zaczął obserwować drzwi hangaru i zewnętrzne światełko. Obliczył własną pozycję względem lotniskowca. Od czasu do czasu powracała myśl o śmierci szwajcarskiego przyjaciela. Jak na jawie słyszał jego głos: "Leć dalej! Leć dalej! Ja ich zestrzelę. Kontynuuj lot!" I to było dokładnie to, co Glencannon zamierzał zrobić: zestrzelić ich. Po raz pierwszy od dość dawna był spokojny, rozluźniony, pewny siebie. I absolutnie zdecydowany. Zamierzał zrobić dokładnie to, co zaplanował.

    Następnym razem...

    Światełko się zapaliło. Jego ręce walnęły w konsolę. Typ 32 śmignął do przodu, a nagłe przyspieszenie o mało nie zmiażdżyło mu pleców, wciskając w oparcie fotela.

    "Zdobycz" rozbłysnęła ogniem wielkokalibrowych miotaczy. Jarzące się pomarańczowym blaskiem kuliste ładunki energii zaczęły bębnić o kadłub Typu 32. Samolot przebił się przez zaporę ogniową. Gdy tylko znalazł się za drzwiami hangaru, dłoń Glencannona walnęła w spust miotaczy i przycisk zwalniania bomb.

    Następująca po tym eksplozja przypominała wybuch na Słońcu.

    Jonnie i Stormalong obserwowali eksplozję, stojąc za ekranami wizyjnymi dział przeciwlotniczych ustawionych na zewnątrz stożka ochronnego. Widzieli samolot Glencannona wlatujący do wnętrza statku przez drzwi hangaru, plujący ogniem ze wszystkich miotaczy. Ale żeby zobaczyć blask eksplozji, nie trzeba było ekranów wizyjnych. Nagły, oślepiający błysk rozjaśnił blaknące światło dnia w promieniu pięćdziesięciu mil. Spowodował silny ból oczu. Ze względu na pustkę kosmiczną na tej wysokości nad Ziemią, wszystko odbyło się w absolutnej ciszy. Gigantyczny statek liniowy zaczął spadać w dół, najpierw bardzo powoli, a potem coraz prędzej. Wreszcie wszedł w atmosferę i zaczął się żarzyć jeszcze jaśniej. Wciąż leciał w dół, był coraz niżej.

    - Mój Boże! - wykrzyknął Stormalong. - Chyba zwali się w jezioro!

    A on wciąż leciał w dół, coraz szybciej i szybciej, niczym kometa zostawiając na niebie ognisty ślad. Jego trajektoria nachylona była do ziemi pod pewnym kątem.

    Mięśnie Stormalonga naprężyły się, jak gdyby chciał siłą woli odepchnąć spadający wrak sponad spiętrzonej nad tamą wody i skierować go na wzgórza. Lecz on wciąż leciał: rozżarzone szczątki mknące z wielką prędkością.

    Walnął w jezioro w odległości pięciu mil od tamy. Powietrzem targnął grom lecącego z naddźwiękową prędkością wraku. Potem rozległ się odgłos uderzenia o wodę. Gajzery wody i pary wodnej uniosły się w górę na tysiąc stóp. Potem zaś nastąpił błysk podwodny, gdy eksplodowały resztki paliwa. Przez jezioro zaczęła mknąć olbrzymia fala podobna do wielkiej fali powodziowej, którą poprzedzała niezwykle intensywna fala uderzeniowa. Opuszczona przez mieszkańców wioska chińska została zmieciona z powierzchni ziemi. Fala uderzeniowa walnęła w tylną ścianę tamy, przelała się nad nią, niszcząc zapory i tworząc potężne kaskady wody prujące powietrze po przedniej stronie tamy.

    Zatrząsł się grunt pod stopami.

    Złapawszy z powrotem równowagę, Jonnie i Stormalong z zapartym tchem utkwili wzrok w tamie. Czyżby mogło to zniszczyć całą tamę? Fale zaczęły się zmniejszać. Tama nadal znajdowała się na swoim miejscu. Światła wciąż się paliły. Generatory więc nadal działały. Z pomieszczeń elektrowni zaczęli wychodzić wartownicy na słaniających się nogach.

    Nagle wezbrana woda w rzece z hukiem runęła w dół spływu, porywając za sobą kawały podmytego brzegu i niszcząc rzeczne wysepki. Spod ochronnego stożka zaczęli wybiegać technicy i inżynierowie. Większość zaparkowanych w pobliżu jeziora pojazdów mechanicznych została porwana przez fale. Inżynierowie biegali dokoła, próbując odnaleźć latającą platformę. Znaleźli wreszcie jedną z nich, która utknęła na brzegu rzeki i do połowy była pokryta błotem. Wyciągnęli ją stamtąd, oczyścili z błota, doprowadzili do stanu używalności i wystartowali. Grupa inżynierów i operator platformy lecieli teraz wzdłuż szczytu tamy.

    Jonnie i Stormalong stali przy samolocie w oczekiwaniu na informacje, czy inżynierowie będą potrzebowali pomocy. Z górniczego radia dobiegały ich mówiące po chińsku głosy.

    Pancerz atmosferyczny stożka ochronnego skwierczał na trzecim stopniu zasilania. Wartownicy weszli do zabudowań elektrowni, wyłączyli kabel ochraniający tamę, a zasilanie pancerza stożka przestawili na "Stopień Pierwszy".

    Chociaż jezioro przy tamie miało długość stu dwudziestu mil, to jednak wydawało się, że lustro wody się obniżyło.

    Jonnie i Stormalong właśnie zamierzali wystartować, by przekonać się, czy inżynierowie coś wykryli, gdy ci wrócili już z powrotem. Wylądowali i zaczęli zdawać sprawozdanie Czong-wonowi. Było tam mnóstwo podekscytowanej i nerwowej gadaniny, więc Jonnie podszedł do nich.

    - Mówią, że tama nigdzie nie została uszkodzona - powiedział mu Czong-won. - Uszkodzeniu natomiast uległy wszystkie zastawy w śluzach tamy, a nawet niektóre fragmenty betonowego chodnika oraz wszystkie poręcze ochronne. Ale to drobiazg. Grunt, że nie zauważyli żadnych pęknięć w samej tamie. Jednakże po przeciwległej stronie tamy, tam gdzie styka się ze skarpą, nastąpiło obluzowanie się jej spojenia ze stałym gruntem i przecieka woda. Twierdzą, że woda ma duże własności erozyjne i przeciek może się powiększyć. Może on nawet po pewnym czasie spowodować obniżenie się lustra wody to takiego poziomu, że przestaną pracować turbiny.

    - Po jakim czasie? - zapytał Jonnie.

    Czong-won przetłumaczył pytanie. Mogli tylko snuć przypuszczenia. Może cztery, może pięć godzin. Zrobią wszystko, co w ich mocy, by zatkać przeciek i zatrzymać upływ wody. Nie mieli jednak zbyt wiele zaprawy cementowej do zalania wyrwy. Wydaje się, jakby cały przeciwległy kraniec tamy został wyrwany ze skarpy brzegowej. Chcą teraz z powrotem tam polecieć i zrobić wszystko, co tylko będzie możliwe.

    Z podziemnego korytarza wybiegł Angus w poszukiwaniu Jonnie'ego.

    - Możemy teraz odpalać! Nie ma już żadnej strzelaniny.

    - Być może teraz można już uruchomić platformę odpalania - powiedział Stormalong, wciąż jeszcze wstrząśnięty samopoświęceniem się Glencannona. - Ale na jak długo?

    - Przynajmniej to nam zapewnił - rzekł ze smutkiem Jonnie.

5

    Niewielki szary człowiek podążył za całą grupą zmierzającą w rejon Singapuru. Kapitanowi swego statku nakazał, by nie wchodził on w drogę żadnemu ze statków wojennych ze względu na przypadkowe natrafienie na źle wycelowany ładunek energii. Spóźnili się przez to nieco na widowisko, gdyż bitwa już się zaczęła.

    Baza górnicza nie była trudnym celem do zlokalizowania - był to błyszczący stożek obronnego ognia, w którym ładunki energii z dział przeciwlotniczych zataczały łuki po niebie i skupiały się na kolejnych atakujących obiektach. Była dość oddalona na północ od ruin starożytnego miasta, a tuż za nią - również w kierunku północnym - znajdowała się zapora hydroelektrowni. Intensywny ogień dział przeciwlotniczych zakłócał jego infrapromienie, uniemożliwiając przez moment bliższy wgląd w sytuację na dole.

    Niewielki szary człowiek nie uważał siebie za specjalistę w sprawach wojskowych i to, co wojskowy mógł ocenić na pierwszy rzut oka, jemu zabierało zazwyczaj znacznie więcej czasu. Chciał znaleźć się na takiej wysokości, która zapewniłaby mu pełne bezpieczeństwo, lecz z której mógłby prowadzić właściwą obserwację pola walki, a identyfikacja tych dział była bardzo żmudnym zadaniem. W końcu zidentyfikował je: lokalny parymetr obronny, skomputeryzowane pojazdy antyszturmowe uzbrojone w działa miotające promienie, powodujące wybuch bomb w atmosferze i poza atmosferą; szybkostrzelność - I 5 000 strzałów na minutę, maksymalny zasięg - 175 000 stóp, minimalny zasięg bezpiecznego ognia - 2000 stóp; załoga - 2 kanonierów; lufy i płyty pancerza ochronnego wykonane w Zakładach Zbrojeniowych Tamberta, Predicham; komputery wykonane przez Uzbrojenie Intergalaktyczne Psychlo; Cena - 4 269 Kredytów Galaktycznych loco platforma odpalania transfrachtu na Predicham.

    "Nie do wiary, jakie to tanie działa! - pomyślał niewielki szary człowiek. - Ale takie było to Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze. Zysk przede wszystkim, ostatecznie i zawsze zysk. Nic dziwnego, że mieli kłopoty! A można się było tam spodziewać dział orbitalnych".

    A więc pozostawanie na orbicie na wysokości dwustu mil było bezpieczne dopóty, dopóki nie wleźliby w drogę jakiemuś samolotowi wypuszczonemu ze znajdujących się poza atmosferą, na wysokości trzystu pięćdziesięciu mil, wielkich statków wojennych. Powiedział o tym swemu kapitanowi, a potem polecił oficerowi łączności, by wyregulował ostrość infrapromieni i ześrodkował je na tym czymś, co - jak się wydawało - było platformą otoczoną pancerzem atmosferycznym.

    Spostrzegł ją od razu i poczuł nagły przypływ nadziei. To była konsola! Tuż obok platformy znajdowała się konsola transfrachtu! Kręcili się nawet wokół niej jacyś ludzie.

    Z napięciem obserwował swe ekrany wizyjne, szukając na nich śladu teleportacji. Obserwował je dość długo. Ale nie dostrzegł żadnego śladu. Dziwił się, że wojskowi w statkach wojennych nie zauważyli tego. Być moze nie niedzieli nawet, że kontrolny ślad teleportacji w ogóle istniał. A może ich ekrany wizyjne miały inną konstrukcję. Prawdopodobnie jednak nigdy nie widzieli oni śladu teleportacji, ponieważ zawsze strzelali, a nie można było strzelać...

    Niewielki szary człowiek westchnął. Nie był detektywem. Tak oczywisty dowód rzeczowy nie został dotychczas zauważony? Ludzie na dole w bazie nie mogli korzystać z instalacji transfrachtu. Mieli przecież w powietrzu również własne samoloty. A zarówno strzelanina, jak i obecność w powietrzu samolotów uniemożliwiały jakąkolwiek teleportację. Cała instalacja rozleciałaby się na strzępy wskutek odkształcenia przestrzeni.

    Wojskowi zwrócili teraz uwagę na jezioro przy zaporze hydroelektrowni i próbowali je bombardować, by pozbawić bazę kopalnianą dopływu prądu. Dało to nieco wytchnienia samej bazie, więc niewielki szary człowiek zajął się bliższą inspekcją konsoli. Spojrzał na ślady minerałów w analizatorze.

    Węgiel! To załatwiało sprawę. Ta rzecz tam w dole była spaloną konsolą. Był bardzo rozczarowany. Odsunął się nieco od ekranu i przez moment obserwował ogólną sytuację. Samoloty "połączonych sił" nie odnosiły zbytnich sukcesów w atakowaniu jeziora z powodu rozciągającego się nad nim pancerza atmosferycznego, więc się zainteresowały znajdującymi się pod nimi samolotami osłony powietrznej. Rozpętała się gwałtowna walka powietrzna i niewielki szary człowiek zobaczył, że dwa samoloty bojowe Jambitchów zostały rozniesione na strzępy.

    Polecił zwiększyć wysokość lotu swego statku. W dole, na południe od niego, bombowce "połączonych sił" zaczęły zrzucać bomby na opuszczone ruiny starożytnego Singapuru. W górę buchnął płomień pożaru. A potem następny. Wciąż zadziwiała go mentalność wojskowych, którzy bombardowali nie bronione miasto, nie mające żadnego znaczenia militarnego, ale w którym mogły być jakieś - tak przez nich cenione - łupy. Ale oni zawsze tak postępowali.

    Znów zaczęła mu dokuczać niestrawność. To były okropne czasy. Wydawało się, że w ogóle nie ma już żadnej nadziei. Niewielki szary człowiek wiedział, że na północnym kontynencie, zwanym kiedyś przez ludzi "Rosją", również znajdowała się baza, więc polecił kapitanowi swego statku, by tam się udał.

    Jeden ze statków wojennych "połączonych sił" wypuszczał swe samoloty właśnie nad tą bazą. Były to samoloty desantowe. Niewielki szary człowiek zauważył oddział piechoty kosmicznej Hawvinów złożony z około pięciuset żołnierzy, który szykował się do natarcia na równinie przed bazą. Osłaniając się tarczami przeciwogniowymi, żołnierze zaczęli posuwać się do przodu. Odnosiło się wrażenie, że baza w ogóle nie jest broniona. Nie otworzono żadnego ognia do nacierających wojsk. Oddział coraz bliżej podchodził do bary. Rozbłysło parę strzałów. Potem zaś oddział zaczął się wspinać w górę stoku, zdążając ku czemuś, co musiało być podziemnym stanowiskiem obronnym. Był już od niego oddalony o sto jardów, zasypując go gradem pocisków energetycznych, kiedy nagle ziemia pod stopami atakujących wojsk zaczęła wybuchać.

    Miny! Cały teren zamienił się w morze ognia.

    Z bazy zaczęły błyskać płomienie ognia broni maszynowej. Atakujący oddział pośpiesznie wycofywał się poza miasteczko. Oficerowie krzyczeli, przegrupowując żołnierzy. Ale ponad stu rannych lub zabitych Hawvinów pozostało na terenie przed bazą.

    Oddział znów sformował się do ataku i zaczął zmierzać w kierunku bazy. Przez otwarte drzwi hangaru bazy zaczęły śmigać za zewnątrz samoloty i szturmować atakujące wojska.

    Niewielki szary człowiek nie zauważył na swych ekranach wizyjnych żadnych śladów odpalania. Prawdę mówiąc, to nie spodziewał się odpalenia w tej strzelaninie. Polecił kapitanowi statku, by przeleciał nad amerykańską bazą górniczą na wysokości czterystu mil. Zajęło to nieco czasu, więc niewielki szary człowiek trochę sobie podrzemał. Brzęczyk oznajmił mu, że znaleźli się już nad bazą, więc znów spojrzał na ekrany wizyjne.

    Daleko w dole rozciągała się zupełnie zniszczona baza górnicza. Nad rzeką trwały w bezruchu porzucone ciężarówki i pompy górnicze. Co za bezludna, pozbawiona życia sceneria! Pokrywająca konsolę kopuła nadal tam leżała, podczepiona do haka dźwigu, ale pochylona teraz na bok. Miasto na północy wciąż się paliło. Jego analizator minerałów wskazywał, że cały rejon był mocno skażony promieniowaniem. Polecił kapitanowi tak zmienić kurs orbity, by przelecieć nad Szkocją. Miał zamiar zatrzymać się tam i sprawdzić, czy stara kobieta już wróciła, ale potem czujniki jego statku wychwyciły daleko na horyzoncie najpierw promieniowanie cieplne, a potem wyraźny zarys statku wojennego Drawkinów. Spojrzał na mapy. Nie były dokładne, gdyż wyjął je po prostu ze szkolnych podręczników, ale miasto zidentyfikował bardzo łatwo. Był to "Edynburg". Miasto się paliło.

    Jego radio trzeszczało, więc oficer łączności je wyregulował. Odezwało się mnóstwo różnych głosów. Niektóre głosy rozbrzmiewały językiem Drawkinów, lecz niewielki szary człowiek nie rozumiał ich mowy, choć mieli władzę na dwudziestu planetach. Mowa ta była czymś w rodzaju histerycznych wrzasków. Mógł skorzystać z wokodera, gdyż miał gdzieś obwód scalony z tym językiem. Były to prawdopodobnie tylko komendy wydawane znajdującym się niżej pilotom. Tego drugiego języka słuchał ostatnio dość często. Miał on łagodną, medytacyjną tonację. Zmitrężył nawet trochę czasu nad tabelą deszyfracji częstotliwości, próbując coś z tego języka zrozumieć, ale - jak się wydawało nie można było go rozszyfrować. Nie musiał go jednak rozumieć. Fakty były wystarczająco oczywiste. Toczyły się tam ciężkie walki powietrzne.

    Spojrzał w dół przez luk. Nad miastem wznosił się wielki cypel skalny. Z niego to właśnie prowadzono ogień przeciwlotniczy. Skała otoczona była morzem ogni palącego się miasta. Bombowiec Drawkinów eksplodował w powietrzu i zaczął spadać w dół, by dorzucić jeszcze rozpryskujących się kropli zielonego płomienia do pomarańczowej łuny palącego się miasta.

    Wykrycie jakichkolwiek śladów teleportacji było tu wręcz niemożliwe. Tego był pewien. Był smutny i przygnębiony. Czyżby przemęczenie w minionym roku uczyniło go podatnym na emocje? Na pewno nie! A jednak ta stara kobieta na północy Szkocji, a zwłaszcza odkrycie, że opuściła swe domostwo, poruszyły w nim jakieś sentymentalne struny. A teraz odczuwał lekki niepokój o nią. Czy jest bezpieczna? Przecież tam w dole szaleje morze ognia! Było to całkiem do niego niepodobne. Całkiem nieprofesjonalne.

    Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli utnie sobie małą drzemkę, aby po obudzeniu mógł zacząć myśleć jasno i rozsądnie. Cóż to był za straszny rok.

    Przeszedł do swej kabiny i położył się. A gdy się obudził - jak mu się zdawało - zaledwie w parę chwil później, cała ta sprawa wyglądała jasno i prosto.

    Ten zygzakowaty taniec wykonany przez ziemskie samoloty szturmowe piechoty kosmicznej! Jakże był tępy! Oczywiście, nie był żadnym taktykiem wojskowym, ale powinien uzmysłowić to sobie już dawno. Grupa samolotów lecących z wielką prędkością do Singapuru stanowiła tyko przynętę. Wypalona konsola była po prostu wabikiem. Poszedł do niewielkiego szarego biura i przejrzał zapisy ekranowe tego "tańca samolotów", a potem bardzo dokładnie wykreślił kurs właściwej grupy. Tak, lecąc tym kursem, grupa musiała dotrzeć do owej pagody znajdującej się na południowej półkuli planety. Wydał odpowiednie polecenia kapitanowi statku i zaczęli pędzić z prędkością dwa razy większą od prędkości światła.

    Znalazł się na miejscu właśnie w tym momencie, gdy następowała zagłada "Zdobyczy". Zdziwiło go to. Jak statek liniowy, należący przecież do lotniskowców klasy "Postrach", mógł eksplodować na orbicie?

    Wydawszy ostrzegawcze polecenie na mostek, by wycofać się na bezpieczną wysokość, niewielki szary człowiek obserwował, jak olbrzym się rozpada, leci w dół przez atmosferę i wpada do jeziora przy tamie. Przez moment jeszcze patrzył, by przekonać się, czy tama wytrzyma. Ocenił, że choć tama mogła ulec uszkodzeniu, ale - jak się wydawało - na razie trzymała. Olbrzymia masa wody rwała w dół koryta rzeki, tworząc pochłaniającą wszystko falę powodziową. Ale nie było tam nic, co mogłaby ze sobą porwać.

    Nastawił ekrany wizyjne na tamę, dając maksymalne powiększenie. Tak, była uszkodzona. Sporo wody przeciekało po jej lewej stronie, większość pod spojeniem tamy. Sądząc z widoku, musiał być tam dość duży otwór. Musiała się tu toczyć niezła bitwa. Drzewa w lesie się paliły. Tak, widać nawet było na horyzoncie eskadrę samolotów ze "Zdobyczy", która uciekała w kierunku Singapuru w nadziei, że zostanie przyjęta na pokład jakiegoś statku Tolnepów w tamtym rejonie. Samoloty musiały być na zewnątrz statku w chwili, gdy "Zdobycz" eksplodowała. No cóż, prawdopodobnie to się im nie uda. Nie miały wystarczającego zasięgu. Zakończą swój lot w morzu. Lepiej zrobi, jeśli zacznie obserwować pagodę. Nie było teraz wokół niej żadnych samolotów. Jego infrapromienie nic nie mogły wykryć oprócz muzyki religijnej. Zagłuszała ona wszelkie inne głosy. Skupił się więc na obserwacji ekranów. Nie musiał czekać zbyt długo. Ślad teleportacji? Tak! Jeszcze raz przejrzał zapisy ekranów. To byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Było powszechnie wiadome, że wszystkie zdobyte konsole odpalały tylko raz. Nigdy nie odpalały po raz drugi. Wydawało mu się, że czeka całe wieki. I oto na ekranach znów pojawił się ślad teleportacji.

    Ta konsola odpaliła dwukrotnie. Odpaliła dwa razy!

    Radość wypełniła mu serce. Było to dotychczas nie znane mu uczucie. Zastanowił się skąd u niego te sentymenty, niepokój? A teraz radość? Jakie to nieprofesjonalne!

    Trzeba się było jednak zabrać do załatwiania pilnego interesu. W jaki sposób mógłby nawiązać z nimi łączność? Kanał radiowy był pełen spokojnej, melodyjnej mowy. O czym oni tak rozmawiają?

    Złapał swój wokoder. Rzucił się do nadajnika i położył wokoder przed mikrofonem. Ale jaki wybrać język? Miał ich kilka w banku pamięci. Jednym z nich był "francuski" - nie, to był kompletnie martwy język. Inny zwano "niemieckim". Też nie, nigdy nie słyszał go w ich kanałach radiowych. "Angielski"! Zacznie od języka angielskiego.

    Zaczął mruczeć do wokodera, a ten głośno powtarzał do mikrofonu:

    - Proszę o bezpieczne przejście przez wasze linie. Mój statek jest nie uzbrojony. Możecie skierować swe działa na mój statek. Nie mam żadnych wrogich zamiarów. Byłoby dla obu stron korzystne, gdybyście zgodzili się na rozmowę ze mną. Proszę o bezpieczne przejście przez wasze linie. Mój statek jest nie uzbrojony. Możecie skierować swe działa na mój statek. Nie mam żadnych wrogich zamiarów. Byłoby dla obu stron korzystne, gdybyście zgodzili się na rozmowę ze mną.

    Niewielki szary człowiek czekał. Prawie nie oddychał. Tak wiele zależało od ewentualnej odpowiedzi.

    . 26 .

1

    Jonnie i Angus od razu zabrali się do dzieła. Głowy pochylili nad stołem roboczym w pomieszczeniu konsoli. Przed oczami mieli otwartą instrukcję techniczną konsoli, którą Angus znalazł w koszu urządzenia przetwarzającego odpadki w biurze Terla. Instrukcje techniczne Psychlosów były zwykle dość kiepskie, ale ta wyróżniała się nadzwyczaj złą jakością. Nie ma nic gorszego niż mętnie napisany podręcznik operatora przeznaczony dla znającego już temat użytkownika, w którym opuszczono wszystkie podstawowe i zasadnicze problemy.

    Rujnowało to na wpół już sformułowane plany Jonnie'ego i wprowadzało pewne dylematy taktyczne. W instrukcji nie było żadnej wzmianki na temat właściwego położenia wyłącznika. Ale opisywała zjawisko zwane fenomenem "przestrzeni tożsamej". Podręcznik ostrzegał przed odpalaniem jakiegokolwiek transfrachtu na odległość mniejszą niż dwadzieścia pięć tysięcy mil. Jonnie miał nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się wprowadzić taktyczną broń jądrową do wnętrza każdego z tych wielkich statków wojennych i zniszczyć je. Z podręcznika dowiedzieli się, że fenomen "przestrzeni tożsamej" polegał na tym, że przestrzeń "sama się uważała" za identyczną na zasadzie sąsiedztwa. Zgodnie z regułą kwadratów odległości, im bardziej jakikolwiek punkt był oddalony w przestrzeni, tym bardziej był "różny" od punktu wyjściowego. Całkowitej różnicy nie dało się jednak osiągnąć bliżej niż w odległości równej w przybliżeniu dwudziestu pięciu tysiącom mil. Fenomen ten był również wykorzystywany do napędu silników teleportacyjnych, lecz zasada ich działania była całkiem odmienna od funkcji transfrachtu. Działanie silnika opierało się na regule, że "przestrzeń tożsama" była bardzo oporna na jakiekolwiek odkształcenia. Im krótszy był dystans, tym większe musiało być odkształcenie. Silnik teleportacyjny wykorzystywał więc oporność przestrzeni na odkształcenia. Ale w tym przypadku nie przemieszczano samego obiektu, lecz przemieszczano tylko pozycję obudowy silnika. W tym samym pomieszczeniu mogło więc pracować nawet tuzin silników i mimo że się nawzajem zakłócały, to jednak funkcjonowały. Chcąc jednak przemieścić sprawnie jakiś przedmiot, nie powodując ani uszkodzenia samego przedmiotu, ani instalacji transfrachtu, trzeba było doprowadzić do pełnej zgodności obu przestrzeni lub do sytuacji, w której przestrzeń "sama uważa się" za tożsamą. W przeciwnym razie zamiast przemieszczanego przedmiotu otrzyma się jego poszarpane szczątki.

    Wszystko to było dość mętne, a Jonnie nie czuł się zbyt dobrze. Za każdym razem, gdy się pochylał, czuł zawroty głowy. Pojawił się doktor Allen i zaczął nalegać, by Jonnie zażył trochę sulfamidów.

    - Za pomocą tego urządzenia nie możemy zbombardować statków kosmicznych - powiedział Jonnie. - Ale jeśli wykorzystamy je do zbombardowania ich rodzimych planet, to atakujące siły nie będą o tym wiedzieć przez wiele miesięcy. Ich statki mają tylko napęd odrzutowy i są o lata oddalone od domu.

    Westchnął i dodał:

    - Nie możemy wykorzystać tej instalacji do celów ofensywnych!

    Instalacja działała sprawnie. Wiedzieli o tym, ponieważ właśnie ją wypróbowali. Z części zamiennych do bezpilotowych samolotów zwiadowczych wzięli kamerę rozpoznawczą zamontowaną na żyroskopowej podstawie. Było to urządzenie rejestrujące wszelkie dane, którego używano w bezpilotowych samolotach zwiadowczych do celów obserwacji i które mogło dowolny typ rejestratora ustawiać pod dowolnym kątem sferycznym w zależności od tego, jak się taki rejestrator włożyło. Można było również włożyć do niej rejestrator obrazów i właśnie to zrobili.

    Instalacja transfrachtu mogła "wyrzucić" w przestrzeń jakiś przedmiot i sprowadzić go z powrotem lub też mogła "wyrzucić" go w przestrzeń i zostawić tam. Można było przenieść tam "tę przestrzeń" i ściągnąć ją z powrotem, by w ten sposób wysłać jakiś przedmiot, który chciało się znów odzyskać. Można było też przenieść "tę przestrzeń" do współrzędnych "tamtej przestrzeni", która zatrzymywała przedmiot, natomiast "ta przestrzeń" powracała pusta. Faktycznie, to nic nie przemieszczało się przez przestrzeń. Ale "ta przestrzeń" i "tamta przestrzeń" musiały być doprowadzone do zgodności.

    Jonnie i Angus wstawili rejestrator obrazów do żyroskopowo zamontowanej kamery i wysłali ją na powierzchnię Księżyca, co było łatwe, gdyż Księżyc już wzeszedł i znajdował się w polu widzenia. Otrzymali z powrotem kilka ładnych zdjęć oślepiająco błyszczących kraterów. Potem "rzucili" rejestrator obrazów na Marsa. Znali jego współrzędne i orbitę. Obejrzeli olbrzymią dolinę, w której - można to było sobie wyobrazić - płynęła rzeka.

    Instalacja działała. Nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Ale nie po to tu byli, by robić ładne zdjęcia. Z pobliskiego pomieszczenia operacyjnego dobiegł ich szmer głosów. Musi być coś, do czego można by wykorzystać tę instalację. A zawroty głowy i niemożność skupienia się wcale temu nie sprzyjały. Można było zagrozić napastnikom, że zniszczy się ich planety, ale najprawdopodobniej po prostu znów by zaatakowali bazę. Nagle zabrzęczał interkom z pomieszczenia operacyjnego. Rozległ się głos Stormalonga:

    - Lepiej przerwijcie odpalanie! Na północ od nas, na wysokości około czterystu mil, mamy jakiś nieznany statek kosmiczny. Czekajcie w gotowości! Będę informował.

    Na drugim końcu linii Stormalong zdjął palec z przycisku interkomu i zaczął przepuszczać otrzymany przed chwilą zapis celownika działa przeciwlotniczego przez odtwarzacz zapisu w celu otrzymania zdjęcia.

    Młoda buddyjska kobieta, która na tej zmianie była jego Komunikatorem, dotknęła jego ramienia.

    - Panie - powiedziała w psychlo - mam jakąś transmisję na kanale bojowym, której nie rozumiem. Jest monotoniczna, ale brzmi tak, jak ten rodzaj mowy, której pan i Sir Robert używacie, gdy rozmawiacie ze sobą. Mam jej zapis.

    Stormalong nie zwracał na to zbytniej uwagi. Właśnie wyciągnął z odtwarzacza papier z odwzorowanym zdjęciem statku.

    - Odtwórz go! - polecił.

    - ...Mój statek jest nie uzbrojony. Możecie wycelować swe działa na mój statek...

    Stormalong aż zamrugał oczami. Angielski? Jakiś śmieszny rodzaj maszynowego języka angielskiego? Z odtwarzacza wyszło już całe zdjęcie nieznanego statku. Przyjrzał mu się, złapał magnetofon i pobiegł w kierunku konsoli. Jonnie i Angus z zaniepokojeniem spojrzeli na niego.

    - Nie, nie - uspokoił ich Stormalong. - Myślę, że wszystko w porządku. Popatrzcie na to! - Położył przed nimi zdjęcie, na którym było widać statek kosmiczny w kształcie kuli otoczonej pierścieniem. - Pamiętacie ten statek, z którym się zderzyłem? I tę starą kobietę na wybrzeżu Szkocji? To ten sam statek! Czy mam go przepuścić?

    - To może być podstęp - zauważył Angus.

    - Czy jesteś pewien, że to nie jest jakiś inny statek? - zapytał Jonnie.

    Buddyjska dziewczyna przyszła za Stormalongiem, ciągnąc za sobą kabel z mikrofonem. Stormalong wyrwał go z jej ręki.

    - Halo! Halo tam w górze! Czy mnie słyszycie? Metaliczny głos odparł monotonnie:

    - Tak.

    - Czym częstowała cię stara kobieta? - zapytał Stormalong.

    - Herbatą ziołową - odparł monotonnie metaliczny głos.

    Stormalong wyszczerzył zęby w uśmiechu.

    - Wyląduj na otwartym polu na północ od tej bazy tak, by można było wycelować w ciebie działa. Wyjdź sam i nie uzbrojony. Spotkają cię wartownicy.

    - Bardzo dobrze. Bezpieczne przejście zaakceptowane - potwierdził metaliczny głos.

    Stormalong wydał odpowiednie rozkazy wartownikom oraz obsłudze dział znajdujących się na zewnątrz bazy.

    Odegrał Jonnie'emu całą depeszę.

    - Kto to może być? - zapytał Angus.

    Powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleli.

2

    Dwóch grzecznych, ale czujnych szkockich wartowników eskortowało niewielkiego szarego człowieka w drodze do rejonu pagody. Sięgał zaledwie do ramienia Jonnie'emu. Ubrany był w gustowny szary garnitur. Wyglądał tak jak istota ludzka, z jednym wyjątkiem: jego skóra miała szary kolor.

    Angus przyjrzał mu się uważnie.

    - To szkocki, ręcznie robiony sweter - rzekł z podejrzliwą miną. - Wiem, wiem, - powiedział niewielki szary człowiek przez mówiący po angielsku wokoder. - Bardzo mi przykro, że nie mamy czasu na towarzyskie uprzejmości. Musimy załatwić szybko nasz interes!

    Jeden z wartowników zameldował:

    - Na szczycie jego statku błyska białe światło: zapala się i gaśnie.

    Chłopak o imieniu Quong, który był Komunikatorem Sir Roberta, powiedział cicho do starego Szkota:

    - Jego radio nadaje na częstotliwości bojowej tę frazę: "Czasowe lokalne bezpieczne traktowanie".

    Komunikator rzekł to - oczywiście - w psychlo.

    Niewielki szary człowiek musiał mieć bardzo ostry słuch, gdyż natychmiast wykrzyknął:

    - Och! Wy rozmawiacie w psychlo!

    Sam również powiedział to w psychlo. Zdjął więc z szyi swój wokoder, schował go do kieszeni i powiedział:

    - A zatem możemy się bez tego obyć. Czasami nie są one zbyt dokładne: źle dobierają słowa. Prowadzi to do różnych nieporozumień.

    Mówiąc te słowa - zanim zdążyli go powstrzymać - niewielki szary człowiek szybko podszedł do odkrytej konsoli i zajrzał do wnętrza.

    - Ach! Standardowa konsola transfrachtu, jak się orientuję. Macie ją tylko jedną.

    Jonnie odczuł to jakby swego rodzaju krytykę.

    - Możemy zbudować ich więcej - powiedział. Brzmiało to jak ostrzeżenie, żeby nikt nie próbował ukraść tej konsoli, gdyż potrafią stosunkowo szybko zastąpić ją inną.

    Ale niewielki szary człowiek zdecydowanie aż promieniał radością. Zszedł z podestu konsoli i szybko rozejrzał się dokoła.

    - Naprawdę musimy się pośpieszyć. Czy jest tu jakiś uprawniony przedstawiciel rządu planetarnego?

    - To będzie chyba Sir Robert - oświadczył Jonnie, wskazując nań ręką.

    - Czy masz uprawnienia do podpisywania dokumentów w imieniu twego rządu? - lapidarnie zapytał niewielki szary człowiek.

    Sir Robert wraz z komunikatorem szybko nawiązali łączność z Szefem Klanu Fearghusów w obleganym Edynburgu. Całą rozmowę prowadzono w pali. Szef Klanu Fearghusów oświadczył, że nie widzi żadnych przeszkód, by Sir Robert reprezentował całą planetę, ponieważ to oni właśnie stworzyli oryginalny rząd, a poza tym teraz nie było już żadnego innego rządu.

    Niewielki szary człowiek zawołał do Sir Roberta:

    - Zarejestruj to w sposób nie zaszyfrowany, proszę cię! Nie możemy mieć nic nielegalnego. Nic, co może zostać zakwestionowane w sądzie lub w postępowaniu prawnym.

    Nie chcieli, by poszło to w eter, więc Szef Klanu Fearghusów powtórzył rozmowę w języku celtyckim, którą tak zarejestrowano. Niewielki szary człowiek był typowym biznesmenem. Wziął zarejestrowaną taśmę i zapytał:

    - Czy macie jakieś pieniądze? Mam na myśli Kredyty Galaktyczne.

    No cóż, zazwyczaj ten czy ów z nich miał jakieś Kredyty Galaktyczne, które zabierano na pamiątkę zabitym Psychlosom. Ale torba Jonnie'ego została zniszczona, Angus miał przy sobie tylko zestaw narzędzi, a Robert Lis nigdy nie miał żadnych pieniędzy. Więc Komunikator Quong zaczął biegać po wartownikach i za moment wrócił ze stukredytowym banknotem, który wartownik wraz z pozdrowieniami przesyłał Sir Robertowi.

    - Och, kochani! - wykrzyknął niewielki szary człowiek. Załatwiamy wszystko tak szybko, że powinienem wypowiadać się dokładniej. Minimalną sumę stanowi pięćset kredytów.

    Jonnie wiedział, gdzie można było znaleźć prawdopodobnie nawet kilkaset tysięcy kredytów - w bagażach Kera! Ale były one daleko, w bazie nad Jeziorem Wiktorii. Mieli jeszcze dwa miliony kredytów w sejfie, ale też nie tutaj.

    Quong zaczął pytać pilotów. Trafił w dziesiątkę! Zabierali kredyty zestrzelonym wrogom. Jeden z nich miał banknot pięćsetkredytowy, sześć banknotów stukredytowych... Oczywiście, Sir Robert może je mieć wszystkie.

    - Ach, tysiąc dwieście kredytów! - wykrzyknął niewielki szary człowiek, wypełniając kartę formularza. - A jaki jest pański tytuł? - zapytał Sir Roberta.

    - Naczelny Wódz Szkocji.

    - Ach, nie! Zapiszemy to tak: "Należycie Upoważniony i Upełnomocniony Sygnatariusz". A tu na górze wstawimy: "Tymczasowy Rząd Planety Ziemia". Data... Adres... Numer wywoławczy... nie, możemy tego nie wypełniać, ponieważ nie mają one jeszcze mocy prawnej. Proszę podpisać tu na dole!

    Sir Robert podpisał dokument.

    Tymczasem niewielki szary człowiek wyciągnął z kieszeni mały blok papieru. Otworzył go i na wewnętrznej stronie okładki umieścił napis: "Tymczasowy Rząd Planety Ziemia". A potem na górze następnej kartki napisał: Kredytów Galaktycznych 1200. Podpisał to swymi inicjałami i wręczył blok Sir Robertowi.

    - To pańska książeczka czekowa. Proszę trzymać ją w bezpiecznym miejscu i nie zgubić!

    Potrząsnął jego dłonią.

    Niewielki szary człowiek westchnął głęboko. Odwrócił klapę swej szarej marynarki i powiedział coś przez umieszczone tam guzikowe radio. Znajdujący się na zewnątrz wartownik zameldował przez interkom:

    - Światło na szczycie jego statku właśnie zmieniło się na niebieskie.

    Quong powiedział:

    - Jego radio transmituje obecnie frazę: "Lokalna konferencja. Nie przerywać!"

    Rozpromieniony teraz niewielki szary człowiek zwrócił się do nich, zacierając ręce drobnymi szybkimi ruchami:

    - Teraz, gdy jesteście już naszym klientem, mogę udzielać wam porad. A moja pierwsza rada brzmi: działajcie szybko!

    Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął jakąś książkę na okładce której umieszczony był napis w psychlo: Książka Adresowa.

    - Trzeba będzie jak najszybciej dokonać teleportacji pod wskazane adresy. Nadamy im wojenne pierwszeństwo. Najpierw do Hocknerów... planeta Hocknerów... współrzędne... współrzędne... tak: Ogród z Fontannami przed Pałacem Imperialnym... Podstawowe współrzędne wynoszą...

    Wytrajkotał całą serię liczb, a Angus szybko je zapisywał. Miały one taki układ jak w książce planet Terla.

    Angus zapytał podejrzliwie:

    - Umie pan obsługiwać konsolę?

    Niewielki szary człowiek energicznie pokręcił głową.

    - Och, nie! Nie, na miły Bóg! Nie potrafię też zbudować żadnej konsoli! Ja mam tylko adresy.

    I wtedy zauważył, że Angus zamierzał właśnie uaktualnić współrzędne długopisem na papierze.

    - Czy nie macie komputera do wprowadzania współrzędnych? Ręczne wprowadzanie będzie trwało wieki! Nie mamy na to czasu!

    Odwrócił klapę marynarki, ale zanim zaczął cokolwiek mówić, spojrzał pytająco na Sir Roberta.

    - Czy któryś z członków mojej załogi może przynieść tu komputer? Potrzebne są mi też czerwone skrzynki. Czy moglibyście wysłać wartownika, by go tu eskortował? Na pewno nie ma w nich żadnej bomby, a zresztą - ja też jestem tutaj.

    Sir Robert skinął głową, więc niewielki szary człowiek zatrajkotał coś przez swe radio, a jeden z wartowników wybiegł na zewnątrz. Niewielki szary człowiek czekał z niecierpliwością na powrót wartownika.

    - Całkiem dekoracyjna. Na ogół są one takie zwyczajne, jak się pewnie orientujecie - poklepał dłonią bok konsoli.

    Członek jego załogi w szarym uniformie wbiegł wraz z wartownikiem do pomieszczenia, przekazał niewielkiemu szaremu człowiekowi imponujący komputer, położył na stole plik czegoś, co wyglądało jak czerwony karton, i został wyprowadzony na zewnątrz. Zręcznymi, wielokrotnie powtarzanymi, błyskawicznymi ruchami niewielki szary człowiek obsługiwał klawiaturę komputera. Naciskał różne przyciski, aż wreszcie zwrócił się do Angusa:

    - Teraz masz gotowy komputer do wprowadzania współrzędnych. Tymi tu klawiszami wprowadzisz dokładny czas odpalania. Potem zaś tymi tu klawiszami wprowadzasz opcję, czy ma to być po prostu "przerzuć", czy "przerzuć i przywołaj", czy też "wymień". A potem po prostu wprowadź właściwy wszechświat i osiem podstawowych współrzędnych czasu zerowego. Całkiem proste. Możesz zatrzymać ten komputer jako prezent z okazji otwarcia nowego rachunku bankowego. Mam kilka takich samych. A teraz się zastanówmy! Wydaje mi- się, że możemy rozpocząć odpalanie o dwudziestej drugiej zero zero czasu gwiezdnego wszechświata bazowego.

    Spojrzał na zegarek.

    - To znaczy za osiem minut. Jeden przerzut zabiera około dwóch minut. Mamy do wykonania trzydzieści przerzutów. Zaprosimy tu przedstawicieli wszystkich cywilizowanych narodów,omijając Psychlo. Stanowi to liczbę dwadzieścia dziewięć, ale dodamy do tego lorda Voraza - mój Boże, mam nadzieję, że nie pójdzie jeszcze do łóżka. Zabierze to nam godzinę. Potem odczekamy trzy godziny i zaczniemy akcję "przerzuć i przywołaj". Każda z nich zajmie nam sześć minut - ułatwimy im transfracht, żeby nie zjawili się tu zdenerwowani i źli - zajmie nam to trzy godziny. I tak za siedem godzin - plus trochę czasu na sprawy organizacyjne - będziecie ich tu mieli wszystkich.

    Prawie się zadyszał. Złapał w rękę plik kart leżących na stole i posunął go Sir Robertowi.

    - Po prostu proszę podpisać każdą u dołu, a ja wypełnię resztę! Proszę mi je podawać zaraz po podpisaniu!

    Sir Robert popatrzył na formularz. Wszystko na nim było napisane w psychlo:

PILNE

    Uprzejmie uprasza się o wysłanie upoważnionego ministra z pełnymi plenipotencjami we wszystkich sprawach dotyczących politycznych i wojskowych stosunków z innymi rasami oraz z pełnomocnictwem do negocjowania i zatwierdzania końcowych i obowiązujących traktatów. Jego osobie udziela się pełnych gwarancji, a każda próba zatrzymania go w charakterze zakładnika spowoduje natychmiastowe odwołanie przez niego wszelkich uzgodnień oraz jego śmierć samobójczą.

    Proszę przybyć o godzinie ......................... czasu miejscowego

    DO: ...........................................................................................

    MIEJSCE KONFERENCJI: ....................................................

    CZAS TRWANIA KONFERENCJI WEDŁUG UZNANIA MINISTRÓW

    NAZWA PLANETY: ...............................................................

    ATMOSFERA PLANETY: .....................................................

    ŚREDNIE TEMPERATURY: ................................................

    TYP SŁOŃCA: ........................................................................

    SIŁA CIĘŻKOŚCI PLANETY: ..............................................

    METABOLIZM RASY: ..........................................................

    ARTYKUŁY ŻYWNOŚCIOWE:

    Osiągalne dla Waszej rasy .........................................................

    Nie osiągalne dla Waszej rasy. ....................................................

    Gwarantuje się bezpieczny i w dobrej kondycji fizycznej powrót emisariusza wraz z kopiami wszelkich istotnych protokołów. Zaleca się: ............................................................................................................

(Podpis i pieczęć)

    Uprawniony przedstawiciel legalnego rządu niniejszej planety.

(Podpis)

    Wszelkie związane z tym koszty dyplomatyczne zostaną pokryte przez niniejszą planetę.

(Podpis)

    Według niewielkiego szarego człowieka Sir Robert zbyt długo studiował ten formularz.

    - Podpisuj je, podpisuj je! - powiedział - dwa razy. Pod dwoma ostatnimi linijkami. Ja je też podpiszę, przystawię pieczęć i wypełnię resztę.

    Niewielki szary człowiek zaczął składać pod kątem prostym płytki z czerwonego sztywnego kartonu. Potem łączył je po przekątnej i tak powstało dość spore czerwone pudełko. Na pokrywie każdego pudełka umieszczał flarę i nie zapaloną świecę dymną oraz mały gong, który miał stale dźwięczeć.

    Z wielkim pośpiechem niewielki szary człowiek wziął pierwszą z podpisanych przez Sir Roberta kart, zapełnił ją całą masą danych, podpisał, stuknął pieczęcią i wrzucił do pudełka.

    - Hockner! - powiedział do Argusa, a potem podreptał na środek platformy odpalania, położył tam pudełko, szybko wrócił i zaczął przygotowywać następne pudełko.

    Jonnie spojrzał na zegarek, wziął taśmę z oznaczeniem kodowym i współrzędnymi planety, którą Argus wyciągnął z komputera, i wprowadzi dane do pamięci konsoli.

    - Czas! - zawołał i wcisnął klawisz odpalania.

    Pierwsze pudełko trochę pomigotało i zniknęło.

    - Tolnep! - powiedział niewielki szary człowiek. - Frontowe schody ich Domu Grabieży.

    Argus szczękał komputerem. Jonnie wprowadzał dane do konsoli. Niewielki szary człowiek pognał na platformę i położył na niej drugie pudełko. Gdy tylko opuścił platformę, Jonnie stuknął w przycisk odpalania. Czerwone pudełko zniknęło.

    Dwóch buddyjskich Komunikatorów zobaczyło tę akcję i zastąpiło niewielkiego szarego człowieka w noszeniu pudełek na środek platformy. Niewielki szary człowiek był już całkiem nieźle zadyszany. Komunikator Quong zauważył, że wszystkie karty były wypełniane tak samo, z wyjątkiem adresów, więc zaczął pomagać, tak że niewielkiemu szaremu człowiekowi pozostało tylko wypisywanie adresów, podpisywanie i pieczętowanie oraz wrzucanie kart do skrzynki. Odrobił więc nie tylko zaległości, ale uwinął się tak szybko, że cały stos pudełek był gotów do odpalenia czterdzieści minut przed wyznaczonym czasem.

    Lekko dysząc, niewielki szary człowiek stanął z boku i pozwolił im zająć się wysyłką reszty pudełek.

    Sir Robert zapytał go:

    - Czy ma pan zamiar również poprowadzić tę konferencję?

    Niewielki szary człowiek potrząsnął przecząco głową.

    - O mój Boże, nie! Ja wam tylko pomagam. Gdy goście tu już przybędą, wszystko będzie na waszej głowie!

    Jonnie i Sir Robert wymienili spojrzenia. Lepiej będzie, jeśli szybko coś wymyślą! Za sześć i pół godziny ministrowie pełnomocni dwudziestu dziewięciu ras - co odpowiadało około pięciu tysiącom planet - przybędą tutaj!

    Niewielki szary człowiek powiedział coś do klapy w marynarce.

    Zewnętrzny wartownik zameldował:

    - Światła na jego statku znów się zmieniły. Niebieskie światło błyska częściej i pojawiło się teraz wielkie migocące światło czerwone.

    Komunikator powiedział Sir Robertowi:

    - Dotychczasowa transmisja radiowa uległa zmianie. Teraz nadawany jest komunikat: "Lokalny rejon rozejmu. Bezpieczeństwo i zdrowie waszych własnych przedstawicieli może zostać zagrożone przez jakikolwiek atak, ogień z broni pokładowej lub huk silników. Trzymać się na pięćset mil z dala od tego rejonu!"

    Sir Robert zapytał:

    - Czy nie może pan po prostu ogłosić generalnego rozejmu na całej planecie?

    - Nie mogę tego zrobić. Stałoby się to źródłem protestów uzurpacją władzy państwowej. Bardzo mi przykro. Wasi ludzie w innych miejscowościach muszą po prostu wytrzymać.

    Sir Robert udał się do pomieszczenia operacyjnego, by poprzez kanał dowodzenia poinformować wszystkich o tym, co się dzieje. Dodało im to otuchy. Wszyscy meldowali, że zaciekłość ataków nie zmniejszyła się. Wytrzymywali je, ale ostatkiem sił. Według meldunków pilotów nieprzyjaciel - z niedorzecznych powodów - zbombardował Londyn bombami zapalającymi.

    Argus otrzymał już z komputera taśmy z danymi dla większości odpaleń. Niewielki szary człowiek oświadczył więc, że Argus może sam zakończyć wysyłanie pudełek, a po trzech godzinach oczekiwania - rozpocząć niezbędne czynności w ramach procedury "odpal i przywołaj".

    Szef Czong-won wraz z chińskim inżynierem stali nieco z tyłu, ale starali się zwrócić na siebie uwagę Jonnie'ego. Dojrzał ich i przekazał konsolę Argusowi.

    - Wybacz nam - powiedział Czong-won. - Ale chodzi o tamę. Poziom wody opada i można już zobaczyć wierzchołki wlotów kanałów doprowadzających wodę do generatorów. Mój inżynier, Fu-czing, twierdzi, że za cztery godziny może już nie być prądu.

    A oni mogli zakończyć pracę dopiero za sześć i pół godziny!

3

    Jonnie posłał po Thora i polecił przynieść mapy oraz kopię starej mapy obronnej Psychlo.

    Jonnie przyjrzał się mapie obronnej i po raz pierwszy zauważył, że była to "kopia oryginalnej mapy'. A z zaznaczonej w psychlo daty wynikało, że oryginalna mapa została wykonana blisko tysiąc lat temu. Za pomocą szkła powiększającego odczytał oryginalne dane techniczne tamy.

    Oryginalna tama w Kariba, włącznie z modyfikacjami dokonanymi przez Psychlosów, gdy ją zajęli i zainstalowali ten system obronny, miała około dwóch tysięcy stóp długości. Wysokość tamy wynosiła około czterystu stóp, a poza nią znajdowało się jezioro mające sto siedemdziesiąt pięć mil długości i około dwadzieścia mil szerokości w swym najszerszym miejscu. Była to naprawdę wielka tama. Na jej szczycie znajdowała się nawet droga dla pojazdów biegnąca wzdłuż całej korony tamy. Jonnie porównał obie mapy. Na oryginalnej mapie nie było miejsca na żadną wioskę! Cóż to było takiego? Czyżby na planecie nastąpiły zmiany w jej powierzchni?

    Wziął do ręki mapę całego tego regionu. Rzeka nosząca nazwę "Zambezi" miała około dwustu dwudziestu mil długości i zaliczała się do większych rzek świata. Przepływała przez "Gardziel Kariba" i tu zaprzęgnięto ją do napędu hydroelektrowni fantastyczne przedsięwzięcie! Ściany gardzieli w tym miejscu były również strome. Nie było tam miejsca na żadną wioskę! Porównał mapy. Korona tamy, po której kiedyś biegła droga, została zmyta przez wodę, zanim jeszcze statek kosmiczny spadł do jeziora.

    I wtedy Jonnie pojął, co się stało. Przez jedenaście wieków rok po roku - wody Zambezi zamulały jezioro.

    - Przyprowadź Dwighta! - zawołał do Thora.

    - Jest w szpitalu. Ma złamane ramię i cały jest potłuczony.

    - Był na złożu naszym najlepszym specjalistą od materiałów wybuchowych - odparł Jonnie. - Sprowadź go!

    Przy konsoli wciąż trwało odpalanie, ale Jonnie mógł wykorzystać ten czas dla celów organizacyjnych.

    Przyszedł Dwight. Miał czarne obwódki wokół oczu i gipsowy opatrunek na ramieniu. Szedł kulejąc, ale uśmiechał się od ucha do ucha.

    Jonnie nie tracił czasu.

    - Dwight, zgromadź dwie tysiącstopowe rolki sznura wybuchowego, trzy stufuntowe bębny płynnego materiału wybuchowego, trzy przenośne urządzenia wiertnicze ze stustopowymi świdrami każde oraz zapalniki i tym podobne rzeczy!

    - Co masz zamiar robić? - zapytał Thor. - Wysadzić w powietrze całą planetę?

    Jonnie rzekł krótko:

    - Ty, Thor, zabierz wszystkich ludzi, którzy byli z nami na złożu oraz ilu się da Chińczyków!

    Stormalong był tam również.

    - Bądź w gotowości do przetransportowania przez jezioro ludzi i materiałów wybuchowych! - polecił mu Jonnie. W momencie gdy zakończą tę pierwszą godzinę odpalania, my musimy być gotowi do akcji.

    Nagryzmolił notatkę dla komunikatom, by ten wręczył ją Angusowi, gdy tylko zakończą odpalanie czerwonych pudełek. Notatka brzmiała:

    "Przez dwie godziny nie będziesz miał w ogóle mocy. Poinformuj nas, kiedy zakończysz pierwszą rundę odpalania, ponieważ będziemy używali silników."

4

    Ktoś jeszcze był również bardzo zajęty przez ostatnie dwie godziny. Rozbrzmiewała teraz inna muzyka. Była podniosła i pełna godności. W jakiś mglisty sposób była ona znana Jonnie'emu i wtedy sobie przypomniał, jak to jeden z kadetów znalazł stos krążków, które nazywał "płytami gramofonowymi". Były to wspaniałe rzeczy: jeśli cierń róży puściło się w ruch wzdłuż nieskończenie długiego spiralnego rowka i przyłożyło ucho do płyty, to miało się wrażenie, jakby grało tam dwadzieścia czy trzydzieści różnych instrumentów. Bardzo wyblakła naklejka na płycie głosiła, że utwór nazywa się "Orkiestra Symfoniczna z Cleveland, Lohengrin". Rozbrzmiewająca teraz muzyka była bardzo podobna do tamtego utworu, ale jeszcze bardziej głęboka, basowa, wywołująca duże wrażenie. Jonnie podejrzewał, że niewielki szary człowiek maczał w tym palce. Czy dochodziła z jego statku kosmicznego? Oczywiście, muzyka dla przybywających delegatów.

    I jeszcze coś pochodziło ze statku niewielkiego szarego człowieka: wokół całej platformy odpalania rozciągał się siatkowy, przezroczysty ekran i doktor Allen właśnie kończył jego ustawianie.

    - Kontrola sanitarna - powiedział tajemniczo, gdy Jonnie przechodził obok.

    Spoceni chińscy inżynierowie wyczołgali się z wlotu kanału powietrznego z rozweselonymi twarzami. Przywrócili dwustronną cyrkulację powietrza. Dym już się rozwiał.

    "Dobrze, że to zrobili - pomyślał Jonnie. Mnóstwo różnych atmosfer będzie się kłębić po platformie w momencie zgodności przestrzeni, a zwłaszcza w czasie odrzutu."

    Również tłum chińskich uciekinierów z wioski zmienił swój wygląd. Wprawdzie stracili wioskę, ale uratowali swój dobytek, który przedtem był porozrzucany dookoła. Teraz jednak niechlujne toboły poznikały. Dzieci i psy zachowywały się cicho, siedząc w okopach strzeleckich, a ich rodzice wraz z innymi osobami nie mającymi teraz żadnych pilnych obowiązków, stali w pobliżu. Mieli na sobie najlepsze ubrania.

    Z bunkra wyszła straż honorowa, a wchodzący w jej skład żołnierze jeszcze poprawiali swój ekwipunek, to bardziej ściągając koalicyjki, to mocniej spinając klamry. Było ich sześciu z różnych narodowości i wszyscy w swych najlepszych mundurach. Nie mieli broni, lecz tylko proporce. Stary Chińczyk - nie, był to buddyjski Komunikator przebrany za Chińczyka, ubrany w jedwabną szatę ozdobioną insygniami i w małej czapeczce na głowie - zajął pozycję na czele straży honorowej. Oczywiście był to ktoś znający psychlo, by w tym języku powitać przybywających. Wyglądał na wysokiego dygnitarza.

    Do pojawienia się pierwszego emisariusza zostało jeszcze trzy czy cztery minuty, więc Jonnie zaczął iść w kierunku pomieszczenia operacyjnego. Ale nie udało mu się tam wejść. Chłopiec o imieniu Quong wyskoczył na zewnątrz, strasznie gdzieś się śpiesząc, a zza drzwi wyjrzał Sir Robert, wołając za nim:

    - I powiedz Stormalongowi, żeby przyniósł też tę drugą księgę rozpoznawczą!

    Chłopiec nie zwolnił biegu i tylko kiwnął głową.

    Znajdujące się za Sir Robertem pomieszczenie operacyjne aż rozbrzmiewało wrzawą i krzątaniną pracujących tam ludzi. Jonnie już otwierał usta, by zapytać, jak stoją sprawy, gdy Sir Robert ubiegł jego pytanie. Potrząsając smutno głową, powiedział:

    - Stosują teraz nowy rodzaj bomb. Działa przeciwlotnicze nie mogą ich zniszczyć. I ci idioci palą wyludnione miasta! Nasze bezpilotowe samoloty zwiadowcze jeszcze latają. Dlaczego oni chcą spalić opuszczone miasto, które kiedyś zwało się "San Francisco"? Ostatnie zdjęcia z samolotów rozpoznawczych pokazały, że po ulicy spacerowały tam tylko dwa niedźwiedzie. Mamy do czynienia za zwariowanymi imbecylami!

    Jonnie wszedł do środka, mijając Sir Roberta, który znów potrząsnął głową.

    - Nie możesz nic więcej zrobić, niż my właśnie robimy. Czy zastanowiłeś się już, co mamy powiedzieć emisariuszom?

    - Nie mam pojęcia - odparł Jonnie. - Czy nie powinniśmy ściągnąć tu Szefa Klanu Fearghusów?

    - Nie! - wykrzyknął Sir Robert. - Nie mamy najmniejszej szansy! Edynburg jest cały w płomieniach!

    Jonnie poczuł, jak mu się serce ściska.

    - Czy są jakieś wieści od Chrissie?

    - Wszyscy zostali umieszczeni w schronach przeciwlotniczych.

    Dunneldeen zapewnia im osłonę powietrzną.

    Stormalong wbiegł do pomieszczenia z księgą rozpoznawczą w ręku. Sir Robert spojrzał na Jonnie'ego.

    - Idź i doprowadź się do porządku! I wymyśl coś, co powiesz tym przybywającym!

    Zaczął popychać Jonnie'ego w kierunku jego pokoju, a potem zniknął w pomieszczeniu operacyjnym. Zamknął za sobą drzwi, by odgłosy stamtąd nie dobiegały do rejonu platformy.

    Jonnie powędrował w kierunku swego pokoju. Właśnie gdy już miał wejść do podziemnego przejścia, dochodzące poprzez muzykę brzęczenie przewodów nagle ustało. Przez chwilę słychać było samą muzykę, a potem zabrzmiał głos lekkiego odrzutu. Na platformie stał emisariusz Hocknerów. Beznosy, trzymający monokl na długim pręcie, ubrany był w lśniącą szatę. Obok niego znajdował się złotego koloru kosz z pokrywą. Rozległ się dźwięk umieszczonego na siatkowym ekranie dzwonu. Cała górna krawędź ekranu rozjarzyła się purpurowym światłem. Hockner uniósł kosz, podniósł monokl do oka i rozejrzał się dookoła. Po czym opuścił platformę, drobnymi kroczkami. Straż honorowa wykonała salut i pochyliła proporce.

    Przeszedłszy przez ekran kontroli sanitarnej, Hockner się zatrzymał. Posłaniec odebrał od niego koszyk. Buddysta w chińskim ubiorze schylił się przed nim w ukłonie.

    Wyniosłym tonem emisariusz Hocknerów powiedział w psychlo: - Jestem Blan Jetso, minister nadzwyczajny i pełnomocny cesarza Hocknerów - oby jak najdłużej nam panował! Jestem upoważniony do negocjowania i ustalania ostatecznych i wiążących poprawek do porozumień i układów we wszelkich sprawach politycznych lub militarnych. Moja osoba jest nietykalna. Wszelkie próby uczynienia ze mnie zakładnika będą daremne, gdyż mój rząd nie ma zamiaru mnie wykupić. Ostrzegam was, że przy próbach wymuszenia torturami czegokolwiek, natychmiast popełnię samobójstwo. Nie jestem nosicielem żadnej choroby ani nie posiadam przy sobie żadnej broni. Niech żyje Cesarstwo Hocknerów! I jak się macie dzisiaj?

    Przebrany za Chińczyka Komunikator pochylił się w ukłonie i szybko wygłosił bardzo schlebiającą formułę powitalną. Potem oświadczył mu, że konferencja rozpocznie się za mniej więcej trzy godziny i poprowadził go do prywatnego apartamentu, aby mógł odpocząć i się odświeżyć.

    Jonnie odniósł wrażenie, że wszystkie powitania będą mniej więcej takie same, a przybysze będą się różnić tylko rasami i ubiorami.

    Starał się wymyślić coś, co mógłby powiedzieć emisariuszom. Było nieco szokujące, że Sir Robert powierzył to jemu. Jeśli już osiwiały stary weteran nie miał żadnych pomysłów... Ale też musi być bardzo strapiony sytuacją w Edynburgu. Jonnie też się tym martwił.

5

    Wchodząc do podziemnego przejścia, Jonnie pochylił się pod górną belką drzwi i gwałtownie zakręciło mu się w głowie. Dotychczas trzymał się tylko siłą woli. Ale teraz, martwiąc się o Edynburg i Chrissie, czuł, że nie jest w zbyt dobrej kondycji. Ostatnie dni go bardzo osłabiły.

    Nie był też wcale przygotowany na to, co zobaczył w przejściu tuż obok swego pokoju. Znajdowało się tam czworo ludzi pracujących nad rzeczami, których przeznaczenia nie mógł się nawet domyślić. Siedzieli na podłodze, mając głowy pochylone nad niskimi ławami, a ich ręce wręcz fruwały.

    Pan Tsung wyczuł jego obecność i poderwał się z podłogi. Pochylił się w ukłonie.

    - Lordzie Jonnie, poznaj moją żonę!

    Siwowłosa Chinka o miłej twarzy poderwała się z podłogi, uśmiechnęła i schyliła w ukłonie. Jonnie też się schylił. Wywołało to nowy zawrót głowy. Kobieta usiadła i ponownie wzięła się do roboty.

    - Poznaj moją córkę! - powiedział Tsung.

    Trzecia osoba się podniosła i schyliła głowę w ukłonie. Była to piękna chińska dziewczyna o bardzo delikatnej urodzie. We włosach miała wpięty kwiat. Jonnie też się pochylił. Znów poczuł zawrót głowy. Dziewczyna usiadła i podjęła przerwaną pracę.

    - Poznaj mego zięcia! - powiedział Tsung.

    Przystojny Chińczyk poderwał się ze swej ławy z łoskotem. Schylił się w ukłonie. Miał na sobie niebieski ubiór roboczy, jaki nosili mechanicy. Tym razem Jonnie tylko trochę się pochylił, żeby pokój znów nie zaczął wirować. Młody mężczyzna usiadł. Iskry zaczęły tryskać z jego narzędzi.

    Jonnie popatrzył na nich. Cokolwiek robili, robili to z pełnym poświęceniem, prawie z zaciekłością. Jonnie'emu ścisnęło się serce. Jeśli ta konferencja zakończy się niepowodzeniem i jeśli przegrają, jakież cierpienia czekają tych przyzwoitych ludzi! I całą resztę trzydziestu pięciu tysięcy pozostałych z ludzkiej rasy. Nie mógł się pogodzić z myślą, że mógłby ich zawieść.

    Wszedł do swego pokoju. Przy nogach łóżka, pod ścianą, ktoś postawił stojak z trzema ekranami wizyjnymi. Jeden z ekranów połączony był z kamerą guzikową zamontowaną w pomieszczeniu operacyjnym i Jonnie mógł widzieć zbite grupy ludzi z pełnymi napięcia twarzami. Manipulowali mikrofonami, zdjęciami z bezpilotowych samolotów zwiadowczych i konsolami operacyjnymi. Inna kamera była umieszczona w sali konferencyjnej, by przekazywać obraz na drugi ekran - sala była jeszcze pusta. Trzecią kamerę ustawiono na platformie przy konsoli i obsługiwała ona trzeci ekran wizyjny.

    Właśnie gdy patrzył na ekran, przybył emisariusz Tolnepów. Ubrany był w lśniącą zieleń i nawet czapkę miał zieloną. Ale na nogach miał brudne niebieskie buty. Olbrzymie okulary zakrywały mu oczy. W dłoni trzymał coś w rodzaju berła z dużą gałką i miał ze sobą zielony kosz na pożywienie i rzeczy osobiste. Kosz zamontowany był na zielonych kołach. Tolnep był stworzeniem gadopodobnym, choć chodził na dwóch nogach, miał twarz i ręce. Czyżby jego linia genetyczna wywodziła się od dinozaurów, które zminiaturyzowały swe wymiary i stały się wrażliwe na bodźce zmysłowe?

    Wygłosił swe przemówienie prawie tak samo jak Hockner, wysłuchał odpowiedzi ze złośliwym uśmiechem, owinął lśniącym zielonym płaszczem swe twarde jak stal ciało i został zaprowadzony do prywatnego apartamentu. Sam jego wygląd już zapowiadał kłopoty.

    Jonnie właśnie miał zamiar rzucić się na łóżko, gdy przeszkodził mu w tym Tsung, który szedł za nim.

    - Nie, nie! - zawołał do Jonnie'ego. - Kąpiel!

    Za Tsungiem weszło do pokoju dwóch Chińczyków. Pchali przed sobą górniczy wózek z umieszczoną na nim parującą wanną, którą postawili na podłodze, a potem opuścili pokój.

    - Tak się składa, że jestem straszliwie zmęczony - zaprotestował Jonnie. - Chcę tylko umyć twarz...

    Tsung stanął przed nim z lustrem.

    - Popatrz tylko! - powiedział.

    Jonnie popatrzył. Błoto. Ślady ziemi. Czarny jedwabny temblak wisiał w opalonych strzępach. Brodę i włosy miał popaćkane szlamem. Spojrzał w dół i stwierdził, że musiał się gdzieś aż po biodra zapaść w muł. Popatrzył na ręce i nie potrafił nawet określić koloru skóry. Wyglądał jak coś, czego żaden pies nie wywlekłby z wioskowego śmietnika.

    - Wygrałeś - powiedział Jonnie i zaczął zdejmować ubranie. Przy Tsungu stało wielkie wiadro górnicze i w miarę, jak Jonnie zdejmował poszczególne części garderoby, Tsung wrzucał je z pewnym niesmakiem do wiadra. Wrzucił tam nawet buty i miotacz Jonnie'ego.

    Jonnie wszedł do wanny. Była ona zbyt mała, by mógł wyciągnąć nogi, ale woda sięgała mu do piersi. Nigdy przedtem nie zażywał gorącej kąpieli. Dotąd kąpał się tylko w rzekach i chłodnych górskich potokach. A teraz czuł, jak uchodzi z niego zmęczenie. Faktycznie, stwierdził z niejakim zdziwieniem, można dużo dobrego powiedzieć o tych gorących kąpielach!

    Starając się omijać bandaż na ramieniu, Tsung szorował go szczotką i pieniącym się mydłem. Nagle przestał szorować i za plecami Jonnie'ego odbyła się prowadzona szeptem narada. Po chwili poczuł dotknięcie czyichś rąk na barkach. Jeszcze chwilę szeptano, po czym Tsung podniósł ramię Jonnie'ego, a pod ramieniem rozciągnięto kawałek sznurka.

    Przez moment Jonnie był przerażony, gdy uświadomił sobie, że to córka Tsunga znajdowała się za nim, a on siedział nagi w wannie! Obejrzał się, ale córki już nie było. A Tsung szorował go dalej. Umył mu włosy i brodę. Jeszcze dwa razy przerywano kąpiel. Pierwszy raz, by owinąć mu sznurkiem klatkę piersiową, a drugi raz, by zmierzyć długość nogi. W końcu Tsung osuszył mu włosy i brodę małym ręcznikiem, a gdy Jonnie wyszedł z wanny - owinął go prześcieradłem kąpielowym. Zaczął wycierać Jonnie'ego i musiał przy tym podskakiwać, aby dosięgnąć jego barków. Ubrał go w miękką niebieską szatę i dopiero wtedy pozwolił położyć się do łóżka.

    Jonnie z zadowoleniem rozciągnął się na całą długość, gdy znowu przerwano mu wypoczynek. Byli to doktorzy MacKendrick i Allen. Doktor Allen przeciął bandaż na ramieniu, wymył skórę w okolicach rany alkoholem, którego odór aż wiercił w nosie była to prawdopodobnie whisky po niezbyt dobrej destylacji posypał ranę jakimś białym proszkiem i kazał Jonnie'emu połknąć dodatkową porcję tego samego proszku. Porcję sulfamidów! Pan Tsung stał już obok z miską zupy, gdy doktor Allan nakładał na ramię Jonnie'emu nowy bandaż.

    Doktor Allen położył rękę na ramieniu Jonnie'ego.

    - I to byłoby wszystko - powiedział. - Zbytnio się wszystkim przejmujesz i zbyt wiele rzeczy robisz sam. Musisz się nauczyć korzystać z pomocy innych. Pozwól innym też się wykazać! Wszystko robisz wspaniale. Ale pozwól innym, by ci w tym pomagali!

    Poklepał Jonnie'ego po ramieniu i wyszedł z MacKendrickiem z pokoju. Miska zupy znacznie poprawiła samopoczucie Jonnie'ego. Zawroty głowy się zmniejszyły. Paru kolejnych emisariuszy przybyło na platformę. Jonnie martwił się nadchodzącą konferencją. Pomyślał, że już wystarczająco długo odpoczywa.

    - Tsung! - zawołał. - Proszę mi przynieść mój najlepszy ubiór ze skóry jelenia!

    Tak, pozwoli na to, by inni też się mogli wykazać. Pan Tsung może odnaleźć jego skóry jelenie. Jednakże reakcja pana Tsunga była niespodziewana. Tsung wparował do pokoju, wyprostował się na całą wysokość swych pięciu stóp i powiedział:

    - Nie!

    A potem z wielkim wysiłkiem usiłował znaleźć więcej słów ze swego ubogiego zasobu słów angielskich.

    - Oni lordowie! - Nie potrafił wyrazić jaśniej, o co mu chodziło.

    Zdumiony Jonnie zobaczył, jak Tsung wybiegł z pokoju i za chwilę wrócił w towarzystwie Chińczyka. Pan Tsung zaczął trajkotać do Koordynatora jak karabin maszynowy. W końcu zamilkł. Koordynator już otwierał usta, by zacząć tłumaczyć, ale Tsung jeszcze coś sobie przypomniał i znów zasypał Koordynatora lawiną słów. Dopiero wtedy cofnął się, wsadził ręce w rękawy i schylił się w ukłonie.

    Koordynator, Szkot z czarną brodą, wziął głęboki wdech.

    - Być może nie będzie ci się to podobało, MacTyler, ale stałeś się teraz przedstawicielem dyplomatycznym. Dobrze znam Chińczyków i kiedy wbiją sobie coś do głowy, stają się gorsi niż moja stara.

    Jonnie położył się na wznak. Powiedział do sufitu:

    - A co w tym złego, że po prostu poprosiłem o przyniesienie mi mego najlepszego ubrania z jeleniej skóry?

    - Wszystko - odparł Koordynator. - Po prostu wszystko.

    Westchnął i zaczął wyjaśniać:

    - Pan Tsung jest potomkiem rodziny, która była szambelanami dynastii Ch'ing - tej samej, która rządziła Chinami od 1644 do 1911 roku. Było to chyba jedenaście wieków temu. Była to ostatnia dynastia przed przekształceniem Chin w Republikę Ludową. Dwór i cesarze nie byli Chińczykami, lecz należeli do rasy zwanej "Mandżurami". I potrzebowali wielu doradców. Tsung twierdzi, że jego rodzina dobrze służyła swym władcom, jednakże czasy się zmieniły, więc za to, że służyli Mandżurom, jego przodkowie musieli uchodzić do Tybetu. To nie złe rady jego rodziny doprowadziły do obalenia Mandżurów, lecz zachodnie mocarstwa, jak twierdzi Tsung. A więc Tsung jest prawdziwym"mandarynem z błękitnymi guzikami", co wynika z jego pochodzenia, czyli lordem dworu. Twierdzi też, że akta i pergaminy rodzinne znajdują się w bibliotece chińskiego uniwersytetu, którą kazałeś przenieść do jakichś podziemi.

    - Rosja - powiedział Jonnie. - Znajdują się w rosyjskiej bazie, choć tylko Bóg jeden wie, czy jeszcze się ona trzyma.

    - No cóż, w porządku - rzekł Szkot. - Tsung twierdzi, że mógłby niektóre z nich ci przeczytać, ale nie ma ich tutaj. Lecz jego rodzina zawsze przywiązywała dużą wagę do swego pochodzenia, mając nadzieję, że pewnego dnia dynastia, której mogliby służyć, dojdzie z powrotem do władzy. Ci Chińczycy mają dobrą pamięć - wyobraź sobie czekanie przez jedenaście wieków, by odzyskać pracę!

    Pan Tsung zorientował się, że Koordynator zbaczał z tematu, więc trącił go łokciem w ramię i wykonał parę gestów, które oznaczały: "Powiedz mu, powiedz mu".

    Koordynator westchnął. Nie był pewien, jak Jonnie to przyjmie.

    - On twierdzi, że ty jesteś "Lordem Jonnie" i - resztę wypowiedział jednym tchem - nie możesz wyglądać jak barbarzyńca!

    Gdyby Jonnie nie miał innych zmartwień, to wybuchnąłby śmiechem. Koordynator uspokoił się, że jego słowa nie zostały uznane za krytykę. Kontynuował więc:

    - Tsung mówi, że wiedział, iż ma się odbyć konferencja dyplomatyczna, na którą przybędą liczni lordowie i że będą oni zarozumiali, snobistyczni i ekstrawaganccy. I to jest bliskie prawdy. Widziałem, jak przybywali na platformę. Ozdobione klejnotami maski do oddychania, lśniące szaty, ozdóbki - jeden z nich miał nawet ozdobiony klejnotami monokl. Bardzo ekstrawaganecy gogusie!

    Przełknął ślinę i resztę znów wypowiedział jednym tchem:

    - I jeśli wyjdziesz i zaczniesz przemawiać do nich ubrany w skóry, to pomyślą, że jesteś barbarzyicą i przestaną cię słuchać. Tsung mówi, że jeśli będziesz wyglądał i zachowywał się przełknął ślinę - jak nieokrzesany dzikus, to będą tobą pogardzać. Zamilkł z ulgą, że przebrnął przez tę kwestię.

    - I to właśnie próbował ci wytłumaczyć. Nie gniewaj się na niego. A ja chciałbym do tego dodać - przy całym szacunku dla ciebie - że los około trzydziestu pięciu tysięcy istnień ludzkich nie, teraz już trochę mniej - zależy od tej konferencji. Gdyby nie to, nie przetłumaczyłbym jego wypowiedzi, ponieważ dla mnie, MacTyler, nie jesteś barbarzyńcą!

    Jonnie uznał, że powinien teraz zapewnić Tsunga, iż będzie się zachowywał uprzejmie, nie będzie nikomu wymierzał policzków. I sądził, że sprawa będzie zakończona. Tymczasem okazało się inaczej!

    Pan Tsung powiedział Koordynatorowi, by nadal tłumaczył dokładnie, bez żadnych poprawek to, co będzie mówił. Potem przykucnął przy łóżku i zaczął mówić. Koordynator tłumaczył po każdej przerwie w jego wypowiedzi.

    - Chodzi tu o to... że możesz być wielkim wojownikiem... ale choć wygrałeś wszystkie bitwy... i przegnałeś wroga... z pola walki... cała wojna... może zostać przegrana... przy stole konferencyjnym!

    Jonnie przetrawił te słowa w myśli. To prawda, daleko jeszcze było do wygrania wojny, ale nawet gdyby ją wygrali, mogli przegrać wszystko podczas negocjacji. I choć wiedział o tym, wypowiedź Tsunga zrobiła na nim wrażenie. Pan Tsung najwyraźniej miał zamiar zostać jego doradcą. No cóż, tylko niebiosa wiedziały, jak bardzo potrzebował rady. Nie przychodziły mu do głowy żadne pomysły.

    - Twoja postawa... - Koordynator tłumaczył dalej krótkie frazy wypowiadane przez Tsunga - ...musi być obliczona na wywołanie wrażenia... Każdy lord jest przyzwyczajony do traktowania innych w wyniosły sposób... Nie bądź za grzeczny... Bądź zimny i pogardliwy... Bądź sztywny i pełen rezerwy! Słuchaj dorzucił od siebie Koordynator - ten stary wyciska ze mnie całą moją znajomość języka mandaryńskiego. To jest prawdziwy język dworu, którym on mówi.

    Pan Tsung wykonał ruch ręką, by nie dodawał od siebie żadnych komentarzy.

    - Nigdy się na nic nie zgadzaj - Szkot posłusznie kontynuował tłumaczenie - ani nawet nie rób wrażenia, że się z czymkolwiek zgadzasz... Twoje słowa mogą być przeinaczone, uznane za zgodę... unikaj więc słowa "tak"... Będą wysuwali niedorzeczne żądania, wiedząc, że nie zdołają ich osiągnąć... więc ty też powinieneś wysuwać... niemożliwe do spełnienia żądania, nawet jeśli będziesz pewien, że ich nie zaakceptują, a kto wie, może nawet uda ci się wygrać!... Dyplomacja polega na kompromisach... Pomiędzy dwoma przeciwstawnymi biegunami niemożliwych do spełnienia żądań zawsze jest miejsce na rozwiązania pośrednie... które w końcu stają się treścią układów czy porozumień... Zawsze staraj się wypracować najbardziej korzystną pozycję...

    Szkot przerwał tłumaczenie i zapytał:

    - Chce wiedzieć, czy pojąłeś to wszystko?

    - Tak - powiedział Jonnie. - I wysłuchałem z wdzięcznością.

    Czuł podświadomie, że rady te były bardzo użyteczne.

    - A teraz - powiedział Koordynator - chce dać ci lekcję manier. Obserwuj go!

    No cóż, mieli tu do czynienia z istotami należącymi do wielu różnych ras, więc ich maniery mogły się zasadniczo różnić od manier starożytnych Chin Imperialnych. Dlatego Jonnie obserwował Chińczyka z przymrużeniem oka. Jednak natychmiast zorientował się, że był w błędzie. Te maniery pasowały do każdej rasy!

    Jak stać. Stopy rozwarte, tułów wyprostowany i lekko odchylony do tyłu. Pozycja dominująca. Skapowałeś? No to wykonaj to!

    Jak trzymać berło lub buławę. Jedna dłoń na rękojeści, a przeciwległy koniec położony na drugiej dłoni. Ściskaj mocno oba końce, jeśli chcesz pokazać, że wszystko masz pod kontrolą. Postukaj końcem w dłoń, gdy chcesz dać do zrozumienia, że ktoś może spodziewać się drobnej kary, jeśli będziesz chciał wyglądać na trochę obrażonego. Machaj nią leniwie w powietrzu, aby pokazać, że przytaczane przez innych argumenty nie mają żadnego znaczenia i są jak wiejący wiatr. Rozumiesz? Masz tu pręt. Wykonaj to! Bądź bardziej swobodny, wielkopański! Zrób to jeszcze raz! Krocz tak, jakbyś w ogóle nie dbał o otoczenie. Sprawiaj wrażenie władczego! Idąc pewnym krokiem, nie zatrzymuj się - O, tak. Spróbuj jeszcze raz.

    Przez pół godziny Jonnie brał lekcję manier i sposobu zachowania się godnych dyplomaty. Zdawał sobie sprawę, że jego sposób poruszania się przypominał panterę, podczas gdy na konferencji będzie musiał kroczyć majestatycznie. Tsung jeszcze raz powtórzył z nim całą lekcję, a przybieranie postaw i sposób chodzenia przećwiczył nawet po kilka razy, zanim go to wreszcie zadowoliło. Jonnie, któremu zawsze aż słabo robiło się na myśl, że mógłby zostać dyplomatą, teraz poczuł się nieco pewniej. Wymagało to pewnej sztuki. Było jak polowanie na zwierzynę, tylko że tu zwierzyna była zupełnie innego rodzaju. Było to jak bitwa, ale bardzo nietypowa.

    Pomyślał, że chyba wszystko już wie. Widział na ekranie coraz więcej przybywających emisariuszy. Ale Tsung powiedział, że na pierwszym spotkaniu w sali konferencyjnej będą oni musieli przedstawić swe listy uwierzytelniające, więc jest jeszcze mnóstwo czasu. Czy Jonnie przemyślał swoją strategię? Strategia była bardzo potrzebna. Jak rozegrać tę dyplomatyczną bitwę, co zamierzało się wykorzystać do ewentualnego manewru? No cóż, Jonnie powinien o tym pomyśleć. Była to ważna bitwa, w której piechotę i kawalerię zastępowały pojęcia i słowa. Złe nimi manewrowanie oznaczało porażkę.

    Powiedziawszy to Tsung wyszedł do holu, pozostawiając Jonnie'ego trochę zdziwionego. Widząc, że przez chwilę Jonnie jest wolny, Czong-won prześliznął się przez drzwi. Był rozpromieniony i potrząsał głową.

    - Tama! - wykrzyknął i wykonał rękami odpowiedni gest. Dziura. Przeciek się zmniejsza. Poziom wody w jeziorze się podnosi.

    Potrząsnął żywo głową, skłonił się nisko i zniknął. Jonnie pomyślał, że przynajmniej jedna rzecz się im udała. Nie zostali pozbawieni energii elektrycznej, a mogłoby to zatrzymać niektórych dyplomatów w bardzo dla nich niekorzystnym miejscu przestrzeni kosmicznej. Teraz mógł już się tylko martwić o palącą się planetę, los swych współplemieńców i o tę konferencję.

    Lekcja zrobiła swoje. Nie miał już zawrotów głowy.

6

    Po chwili do pokoju weszła córka Tsunga, posadziła Jonnie'ego w fotelu naprzeciw ekranów wizyjnych i zabrała się do roboty za pomocą małych nożyczek i grzebienia. Dla Jonnie'ego było to coś nowego - zwykle po prostu obcinał włosy nożem, gdy były już za długie.

    Jak się zdawało, córka Tsunga była w tej dziedzinie ekspertem z dużą praktyką i bez wątpienia musiała ostrzyc już wiele głów w swoim życiu. Posługiwała się nożyczkami tak zręcznie i szybko, że brzmiało to, jakby pracował taśmociąg rudy: klip, klip, klip.

    "A więc dyplomacja jest swoistą bitwą" - pomyślał Jonnie. Patrząc na przybywających lordów, można było stwierdzić, że aż emanowali autorytetem i władzą. Atakujący Ziemię goście byli wobec nich małymi płotkami kontrolującymi najwyżej parę tuzinów planet. Jonnie wiedział z wcześniejszych lektur, że niektórzy z przybywających pochodzili z innych wszechświatów i kontrolowali setki planet w jednej tylko rządowej strefie wpływów. I byli bardzo pewni siebie. Bez względu na ich wygląd, nie było żadnych wątpliwości, że byli prawdziwymi ministrami, pełnomocnikami władców potężnych państw. Cóż za bogactwo i imponującą władzę prezentowali! Reprezentowali swoje planety z bilionami istnień w jednym tylko państwie. Byli weteranami i triumfatorami w setkach takich konferencji. Tak, konferencja była bitwą i to nawet ważniejszą niż cała wojna.

    A jakie szanse mieli on i Sir Robert wobec tak doświadczonych dyplomatów? Obaj byli tylko żołnierzami, a nie gładkimi, sprytnymi dworakami mającymi w zanadrzu tysiące parlamentarnych trików. Nie mając do dyspozycji ani dział, ani batalionów, a mając tylko własny rozum i udzielone przez Tsunga wskazówki, Jonnie czuł się trochę zagubiony.

    Dziewczyna podniosła małe lusterko, mógł więc zobaczyć jej dzieło. Podcięła mu z tyłu włosy do wysokości kołnierza, rozczesała je i podwinęła końce. Wyglądało to tak, jak widziany kiedyś przez niego hełm z osłoną karku. Włosy były teraz lśniące. Broda i wąsy były dokładnie wymodelowane i znacznie skrócone. Z trudem siebie poznał - czyżby ona widziała jakieś stare obrazy z ludźmi mającymi w ten sam sposób przycięte brody i wąsy? Faktycznie widziała - na łóżku leżała starożytna książka Ziemian w języku angielskim otwarta na stronie, na której znajdowała się podobizna "Sir Francisa Drake'a", który odniósł zwycięstwo nad Hiszpanami" dawno, dawno temu. "

    Coś przykuło uwagę Jonnie'ego, więc wziął od niej lusterko. Jego szyja! Blizny były ledwo widoczne, zostały tylko zgrubienia zrogowaciałej skóry, które wkrótce powinny zginąć. Musiał dobrze wytężyć wzrok, żeby dostrzec ślad blizny na policzku po wybuchu granatu Zbójów. Z czasem i ona prawdopodobnie zniknie.

    Fakt, że blizny po obroży zniknęły, dał mu poczucie swobody i wyzwolenia. Byłby się roześmiał, gdyby nie zwrócił jego uwagi ekran pomieszczenia operacyjnego. Dźwięk był wyłączony, więc Jonnie oddał dziewczynie lusterko i włączył przycisk.

    - ... nie mam pojęcia, do czego zmierzają! - mówił ze złością Stormalong, kończąc wyjmowanie kolejnego zdjęcia zwiadowczego z dekodera. - Straciłem już rachubę!

    - Piętnaście - rozległ się czyjś głos.

    - Spójrzcie na to! Grad bomb zapalających spadających na to opuszczone... spojrzał na mapę... Detroit! Dlaczego palą Detroit? Przecież w Detroit nie ma nikogo już od tysiąca lat! Czyżby chcieli, byśmy rozdzielili nasze środki i bronili również tamtego kontynentu? To szaleńcy!

    Rzucił zdjęcie na podłogę.

    - Nie mam zamiaru dawać żadnej osłony powietrznej tej kupie ruin! Jakie są ostatnie wieści z Edynburga?

    - Działa przeciwlotnicze wciąż odpowiadają ogniem - odparł ktoś od planszy operacyjnej. - Dym przeszkadza w celowaniu. Dunneldeen właśnie zestrzelił szesnasty samolot bombowy Hawvinów.

    Jonnie wcisnął wyłącznik dźwięku. Czuł, że ogarnia go zniecierpliwienie. Ci dyplomaci przybywający jeden po drugim... szło to stanowczo zbyt wolno!

    Do pokoju wszedł Koordynator z Tsungiem, który trzymał w rękach mnóstwo różnych przedmiotów. Było widać, że Jonnie jest bardzo spięty. Pan Tsung powiedział coś śpiewnym głosem. Koordynator przetłumaczył:

    - Pan Tsung przypomina ci, że nawet po przegranej bitwie można wygrać wojnę przy stole konferencyjnym, jeśli się wykaże dużo cierpliwości i rozumu.

    Pan Tsung miał teraz inne problemy. Zdjął z Jonnie'ego serwetkę fryzjerską i pokazał mu tunikę. Na pierwszy rzut oka była to najzwyklejsza część garderoby. Skrojona z czarnego, połyskującego jedwabiu, miała stojący kołnierz. Powinna była ściśle przylegać do ciała. Ale uwagę Jonnie'ego przyciągały jej srebrzyste guziki.

    Wiedział, co to było. Kiedyś powiedział nawet Kerowi, że było to zadziwiające, iż tak piękny metal stosowano na włączniki sygnałów awaryjnych Psychlo. Na pierwszy rzut oka metal przypominał srebro, ale gdy padł nań najmniejszy choćby promień światła, metal zaczynał się jarzyć wszystkimi kolorami tęczy. Ker mu odpowiedział, że używano tego metalu we włącznikach nie dlatego, że był piękny, lecz dlatego, że był twardy. Była to rozpylona warstwa stopu irydu o grubości jednej molekuły i żeby nie wiadomo ile pazurów w nią dźgało, nie zostawiłyby na niej śladu. A kiedy było się w ciemnej kopalni i miało bardzo niewiele światła, to włącznik sygnałów awaryjnych był dobrze widoczny, gdyż błyskał różnymi kolorami. Jonnie wiedział już, co robił zięć Tsunga - pokrywał guziki warstwą tego metalu. Było go wystarczająco dużo, by nawet kogoś oślepić!

    Pan Tsung ubrał Jonnie'ego w tunikę oraz w czarne jedwabne spodnie, a potem zaczął zapinać tunikę na irydowe guziki rozmieszczone co parę cali na całej jej długości.

    Pan Tsung pomógł mu włożyć buty. Były to buty Chinko, ale nałożono na nie warstwę stopu irydowego. Wokół bioder opasano go szerokim pasem, który również był pokryty irydem z wyjątkiem sprzączki. Przyczepiono bowiem do niego jego starą sprzączkę typu "U.S.Force". Sprzączka była dokładnie wypolerowana i połyskiwała jak złoto. Jonnie przypomniał sobie, jak kiedyś w klatce myślał o tym, że być może jest ostatnim żołnierzem dawno już nie istniejącego oddziału, któremu udało się dożyć tych czasów. Była to trochę dziwna myśl. Ale w tej chwili dodała mu otuchy.

    Myślał, że ubranie leży jak ulał, więc nieco się rozczarował, gdy poinformowano go, że Tsungowi nie podoba się jakaś fałda na ramionach i pewne wybrzuszenie na plecach tuniki i musi się znów rozebrać, by posłać wszystko do poprawki.

    Pan Tsung miał jeszcze coś dla niego. Była to jego lekko wygięta maczuga z wyrzeźbionymi figurami. Ale teraz też pokryto ją irydem. Świeciła się purpurowym blaskiem. Jonnie zdawał sobie sprawę, że nie można jej będzie użyć zgodnie z przeznaczeniem, ale był zadowolony, że nie pójdzie na konferencję bez broni. Właśnie wtedy do pokoju wszedł zięć Tsunga. W rękach niósł hełm. W zasadzie był to zwyczajny rosyjski hełm, tylko że trochę wypolerowany. Ale co też to oni z nim zrobili? Pasek pod brodą był pokryty stopem irydu. I cały hełm także. A co to było takiego? Zięć z niejaką dumą obrócił hełm, żeby Jonnie mógł zobaczyć, co było na jego przodzie. Jak oni to zrobili`? I wtedy spostrzegł, że zięć trzyma w ręce papierowe wzorce, które musiał przykładać do przodu i boków hełmu jeden po drugim, a potem przez wycięte w nich otwory - natryskiwać różne metale.

    Był to smok.

    Ale co za smok!

    Złote skrzydła po bokach hełmu, szponiaste pazury, które zdawały się wczepiać w dolną krawędź-hełmu. Łuski i kolce na grzbiecie z niebieskimi krawędziami, okrutny pysk z rzucającymi płomienie oczami wykonanymi z czegoś, co wyglądało na prawdziwe rubiny, białe kły w szkarłatnym pysku. Okrutny! I okrągła biaława kula w tym szeroko otwartym pysku.

    Robił wrażenie trójwymiarowego. Był podobny do smoka przy konsoli oraz do glinianych smoków umieszczonych na dźwigarach budynku, z wyjątkiem tej białej kuli w pysku.

    Najpierw Jonnie odniósł wrażenie, że było to wszystko zbyt ekstrawaganckie. Ale właśnie wtedy pojawił się na platformie kolejny emisariusz ze strzelistą koroną na głowie. Hełm Jonnie'ego był znacznie mniej rzucający się w oczy. Ale mimo to... Jonnie znów spojrzał na smoka. Jednak różnił się on nieco od innych smoków.

    - Przepiękny smok - powiedział Jonnie, a Koordynator przetłumaczył to zięciowi.

    Jego ubranie było jeszcze w poprawce. Ale mieli dużo czasu. Jonnie - przez Koordynatora - zwrócił się do Tsunga:

    - Opowiedz mi coś o tym smoku!

    Pan Tsung natychmiast się do tego zabrał i poprzez Koordynatora powiedział, że tron cesarski w Chinach zwano "Tronem Smoka". "Lung p'ao" lub "Chi-fu" suknie obowiązywały jako strój dworski. Był to cesarski...

    Jonnie znał to wszystko.

    - Powiedz mu, żeby opowiedział mi o tym smoku. On jest inny.

    Pan Tsung westchnął. Było całe mnóstwo innych, znacznie ważniejszych rzeczy, o których powinien powiedzieć lordowi Jonnie'emu, a poza tym nie uważa za stosowne, by zaprzątać teraz jego uwagę mitami i legendami. Ale cóż, to prawda. Ten smok jest inny. Jego cała historia? Ach, nie do wiary! Otóż to było tak: dawno, dawno temu...

    Jonnie leżał na wznak na swym łóżku i słuchał, trzymając hełm na brzuchu. Niestety, miał dużo czasu. Słuchał więc, jak Tsung snuł swoją długą i zawikłaną baśń.

    Nagle, gdzieś w połowie opowieści, Jonnie gwałtownie usiadł na łóżku i powiedział Koordynatorowi:

    - Tak właśnie myślałem! Proszę posłać po Sir Roberta!

    A potem Jonnie zwrócił się do zaskoczonego tym Tsunga:

    - Dzięki ci. Bardzo dobra opowieść. Dziękuję ci bardziej, niż nawet możesz to sobie wyobrazić.

    Ponieważ wydawało się, że lord Jonnie jest zadowolony, a bieżące sprawy trochę nagliły, więc Tsung poszedł upewnić się, czy jedwabny ubiór został należycie poprawiony.

    Jonnie rozejrzał się bacznie dookoła, sprawdzając, czy w pomieszczeniu nie była czasem zainstalowana jakaś kamera guzikowa. Nie mógł dojrzeć żadnej z nich. Nie przypuszczał, by ukryto tu kamerę, ale - na wszelki wypadek - będzie musiał być bardzo ostrożny, aby zapewnić w ten sposób pełne bezpieczeństwo.

    W parę minut później do pokoju wszedł Sir Robert. I on również przygotował się już do konferencji. Miał na sobie płaszcz w królewskim kolorze Stewartów i pasującą do niego spódniczkę oraz białe szkockie buty. Cały jego ubiór wykonany był z lśniącej wełny. Był to kompletny ubiór szkockiego wojownika i lorda, z wyjątkiem uzbrojenia. Jonnie nigdy przedtem nie widział Sir Roberta w pełnym uniformie regimentalnym. Robiło to duże wrażenie. Ale stary człowiek miał zapadnięte oczy i wyglądał na zatroskanego.

    - Wszystko wskazuje na to, że będziemy mieli twardy orzech do zgryzienia - powiedział Jonnie.

    - Tak, chłopcze. Widziałeś tego Tolnepa? Ze mnie żaden dyplomata, a nie ma szansy, by sprowadzić tu Fearghusa. Nie możemy zantagonizować lordów i państw, które się jeszcze nie wmieszały w konflikt. Jeden fałszywy krok i przyłączą się do naszych wrogów!

    Sir Robert był naprawdę zatroskany. Jonnie nigdy nie przypuszczał, że to on będzie musiał uspokajać Sir Roberta.

    - Mamy szansę. I to dużą. A oto, co proponuję zrobić: pójdziesz na spotkanie sam i zrobisz wszystko, co w twojej mocy!

    Sir Robertowi niezbyt się to podobało, ale słuchał z uwagą.

    - A kiedy już zakończysz swą misję albo będziesz uważał, że doszedłeś już do granic możliwości, wtedy zaprosisz mnie do środka! Możesz mnie przedstawić, jak ci się będzie podobało, byle nie nazbyt wyraźnie.

    - Ciebie przedstawi Koordynator, który występuje tam w roli gospodarza - zauważył Sir Robert.

    - Dobrze, tylko powtórz mu, co ci powiedziałem! W porządku?

    - W porządku. Zrobię, co będę mógł. A gdy zawrzemy rozejm. to cię zawołam.

    Stary wódz skierował się do wyjścia.

    - Powodzenia! - zawołał za nim Jonnie.

    - Będzie mi potrzebne. Na polu walki też nie idzie nam dobrze!

    Jonnie spojrzał na zegarek. Nie zostało już dużo czasu.

    Na progu pojawił się uśmiechnięty Szef Czong-won.

    - Przez dziurę w tamie przesącza się tylko mała struga wody! Moi ludzie z powrotem układają kabel pancerza atmosferycznego, sztukują go i kładą na miejsce. Przed zapadnięciem nocy całe jezioro będzie już chronione pancerzem.

7

    Nie upłynęły trzy minuty od chwili wejścia na salę konferencyjną, gdy Sir Robert już uprzytomnił sobie, że czeka go najtrudniejszy pojedynek w jego życiu.

    A on był do tego zupełnie nieprzygotowany. Od chwili powrotu prawie zupełnie nie spał i teraz dopiero stwierdził, że był to poważny błąd. Pomimo swego przydomka "Lis", czuł się umysłowo niemrawy. Przydomek ten zdobył na polu walki, a nie w sali konferencyjnej. Gdyby to był problem dyslokacji wojsk i zastosowania odpowiedniej taktyki, wówczas dałby sobie radę. Zorganizowałby zasadzkę na tego Tolnepa i naszpikowałby go strzałami oraz porąbałby na kawałki bojowymi siekierami. A tu oto stał Tolnep elegancki, postawny i zawzięty i już spychał Sir Roberta na pozycje obronne.

    Sir Robert był załamany. Desperackie ataki samolotów szturmowych piechoty kosmicznej Tolnepów zniszczyły już połowę środków obrony przeciwlotniczej Edynburga. Rosja w ogóle przestała odpowiadać. A po zawaleniu się korytarzy do bunkrów przeciwlotniczych, nie miał żadnej wiadomości na temat żony. Za wszelką cenę musiał więc doprowadzić do jak najszybszego zawarcia rozejmu!

    A ten Tolnep wprowadzał tylko zamęt, przyjmując różne pozy, bawiąc się bezmyślnie berłem, schlebiając emisariuszom i zachowując się tak, jakby czas nie grał dla niego żadnej roli.

    Był to lord Schleim. Miał chichotliwy śmiech przechodzący w zdradliwe, cierpkie syczenie. Był mistrzem debaty, tak hak szermierz jest mistrzem swego miecza.

    - I tak, szanowni koledzy - mówił właśnie Tolnep - nie mam właściwie najmniejszego pojęcia, po co to zgromadzenie zostało zwołane. Wasz cenny czas, wasze wygody, a nawet godność tak dostojnych jak wy osób, reprezentujących przecież najpotężniejszych lordów we wszystkich wszechświatach, nie powinny być ani naruszane, ani znieważane przez parweniuszowską grupę barbarzyńców uwikłanych w mały, lokalny spór. To jest czysto lokalna sprawa, mała sprzeczka. Nie potrzeba tu żadnych układów i ta anemiczna banda wyjętych spod prawa rebeliantów, którzy usiłują nazywać siebie rządem, dobrze wiedziała, że wasza obecność tutaj wcale nie jest konieczna. Proponuję więc, żebyśmy po prostu rozwiązali nasze zgromadzenie i pozostawili tę sprawę w rękach dowódców wojskowych.

    Dostojne grono poruszyło się ze znudzeniem. A było to naprawdę dostojne grono. Na niektórych maskach do oddychania połyskiwały drogie kamienie. Błyszczące szaty falowały, gdy się poruszali. Niektórzy mieli nawet korony na głowach - symbol suwerennej władzy, którą reprezentowali. Dwudziestu dziewięciu wysłanników z szesnastu wszechświatów było w pełni świadomych swej potęgi. Zdawali sobie sprawę, że gdyby zechcieli, to jednym niedbałym skinieniem pazura lub koniuszka palca mogliby posłać w wieczność tę małą i nieważną planetę. Faktycznie, to nie zwracali nawet zbytniej uwagi na Schleima, lecz chichotali i szeptali, prawdopodobnie opowiadając sobie o banalnych skandalach, które zdarzyły się od czasu ich ostatniego spotkania. Stanowili oni fizyczny dowód tego, co może się stać, gdy różne linie genetyczne, rozwijając się od różnych korzeni, połączą się i staną się istotami wrażliwymi na bodźce zmysłowe.

    Niewielki szary człowiek siedział z boku. Obok niego pojawił się inny człowiek, całkiem podobny, tylko jego szare ubranie było w znacznie lepszym gatunku. W milczeniu obserwowali Sir Roberta. Było jasne, że nie zamierzali ani interweniować, ani mu pomagać.

    Sir Robert czuł odrazę do "gości". Słabi, skorumpowani i niebezpieczni - taka była jego opinia o tym towarzystwie. Ale - jak sam sobie doradzał - nie wolno mu okazać na zewnątrz swej pogardy.

    - Czy możemy już rozpocząć nasze zebranie? - zapytał.

    Emisanusze się ożywili. "Tak, zakończmy formalności". "Musieliśmy przecież po coś tu przybyć". "Miejmy to już za sobą czeka mnie przyjęcie z okazji urodzin mojej jaszczurki" (uwaga przyjęta śmiechem).

    Wszyscy już wcześniej okazali swe listy uwierzytelniające, które zostały uznane przez grupę. Nie dotyczyło to jednak Sir Roberta. Lord Schleim zajął miejsce z boku na samym przodzie sali, żeby wydawało się, że zwraca się do wszystkich jako ich przywódca.

    - Nie sprawdziliśmy jeszcze listów uwierzytelniających tego...tego... żołnierza... który zwołał to zgromadzenie - oświadczył. Zwracam się więc z propozycją, żebym ja był przewodniczącym konferencji, nie on.

    Sir Robert przekazał im płytę. Odegrano ją. Nagranie było w języku celtyckim, którego nie znali. I byliby zapewne nie uznali tego pełnomocnictwa, gdyby jeden z nie zaangażowanych w konflikt obserwatorów - emisariuszy nie spytał niewielkiego szarego człowieka, czy może zaręczyć za prawdziwość pełnomocnictwa. Niewielki szary człowiek kiwnął potakująco głową. Reszta - ze znudzeniem - również je zaakceptowała.

    Dla Sir Roberta była to bardzo krytyczna sytuacja, gdyż tuż przed wejściem do sali konferencyjnej otrzymał wiadomość, że Szef Klanu Fearghusów został ranny w czasie odpierania ataku na działa przeciwlotnicze, więc nie wiedział, czy mógłby otrzymać potwierdzenie pełnomocnictwa z Edynburga.

    - Obawiam się - powiedział lord Schleim - że muszę zadać jeszcze jedno przykre pytanie. Skąd możemy być pewni, że tę parweniuszowską planetę stać jest na pokrycie nawet tak małych kosztów, jak przeprowadzenie tej konferencji? Wasze lordowskie moście na pewno nie chciałyby pozostać bez zapłaty i być zmuszone do pokrycia kosztów. Oni gwarantują pokrycie kosztów dyplomatycznych, ale nie mamy żadnego sposobu przekonania się, czy je kiedykolwiek pokryją. Strzęp papieru stwierdzający czyjeś zadłużenie niezbyt pasuje do kieszeni.

    Emisariusze się roześmieli, choć był to dość kiepski dowcip.

    - Jesteśmy w stanie zapłacić - z groźnym wzrokiem oświadczył Sir Robert.

    - Resztkami z brudnych naczyń? - zapytał ironicznie lord Schleim.

    Rozległo się parę śmiechów.

    - Kredytami Galaktycznymi! - fuknął Sir Robert.

    - Wyjętymi, bez wątpienia, z kieszeni członków naszych załóg - powiedział lord Schleim. - No cóż, mniejsza o to. Dostojni lordowie mają pełne prawo do ogłoszenia deklaracji, by kontynuować to zebranie. Ale ja osobiście jestem zdania, że byłoby to poniżające dla przedstawicieli możnych i potężnych suwerenów, gdyby zebrali się tylko w celu określenia warunków poddania się i kapitulacji jakichś przestępców...

    - Przestań! - wrzasnął Sir Robert, który miał już tego dosyć. - Nie zebraliśmy się po to, by dyskutować o naszym poddaniu się! I są jeszcze inne planety zaangażowane w tę sprawę, które dotąd nie zabrały głosu!

    Ach - rzekł lord Schleim, leniwie i niedbale kręcąc berłem ale moja planeta ma tu najwięcej wojennych statków kosmicznych - dwa nasze na każdy statek należący do innej planety. I dowódcą tych "połączonych sił policyjnych" jest przypadkiem Tolnep. Admirał Snowleter...

    - Nie żyje! - zahuczał Sir Robert. - Jego statek flagowy "Zdobycz" właśnie leży w jeziorze. Pański admirał wraz z całą załogą jest teraz kupą padliny.

    - Och, czyżby? - zdziwił się lord Schleim. - Umknęło to mojej uwadze. Ale takie wypadki się zdarzają. Podróże kosmiczne są przedsięwzięciem ryzykownym. Prawdopodobnie skończyło się im paliwo. Ale to wcale nie zmienia tego, o czym właśnie mówiłem. Odtąd dowódcą jest komandor Rogodeter Snowl. Właśnie został promowany. A więc nadal największa liczba statków należy do Tolnepów i Tolnep jest dowódcą całości, co stawia mnie w pozycji głównego negocjatora poddania się waszej planety po ataku na nas.

    - Ale my wcale nie przegrywamy! - wściekał się Sir Robert. Lord Schleim wzruszył ramionami. Rzucał nonszalancko okiem po zgromadzonych, jakby prosząc ich o cierpliwość dla tego barbarzyńcy, a potem powiedział, cedząc słowa:

    - Czy zgromadzenie zezwoli mi na potwierdzenie pewnych istotnych rzeczy?

    Tak, oczywiście, zamamrotały głosy. Rozsądna propozycja. Głowa lorda Schleima pochylona była nad kulistym zakończeniem jego berła i Sir Robert doznał wstrząsu, uświadamiając sobie, że było tam umieszczone radio i że Tolnep przez cały czas miał łączność ze swymi statkami.

    - Ach - powiedział lord Schleim, unosząc głowę, pokazując kły w uśmiechu i kierując osłonięte okularami oczy na Sir Roberta. - Osiemnaście waszych głównych miast stoi w płomieniach!

    A więc to dlatego palili opuszczone miasta. Żeby zrobić wrażenie, że są stroną wygrywającą. Żeby po prostu terzoryzować i mieć lepszą pozycję przetargową w rozmowach na temat poddania się.

    Sir Robert właśnie zamierzał oświadczyć mu, że były to nie główne miasta, lecz tylko opuszczone ruiny, w których od tysiąca lat nikt nie mieszkał, ale lord Schleim nie dał mu dojść do słowa.

    - Owo dostojne zgromadzenie potrzebuje dowodów. Proszę o odtworzenie zapisu!

    Z podstawy odbiornika radiowego wyciągnął mikroskopijną nitkę podobną do drutów kopiujących, na których zapisywane były dane z samolotów zwiadowczych.

    - Nie zrobię tego! - oświadczył Sir Robert.

    Całe zgromadzenie wyglądało na nieco zaskoczone. W głowach emisariuszy zaczęła kiełkować myśl, że być może wojska tej planety jednak przegrywały.

    - Zatajanie dowodów - roześmiał się lord Schleim - jest przestępstwem karanym grzywną przez zgromadzenie. Proponuję, by zmienił pan swoje stanowisko. Oczywiście, jeśli nie rozporządzacie nowoczesnym sprzętem...

    Sir Robert posłał kopię do dekodera. Chwilę czekali i wkrótce zaczęły się ukazywać zdjęcia, mnóstwo zdjęć.

    Były to spektakularne widoki z powietrza - w pełnych barwach - dwudziestu pięciu palących się miast. Płomienie strzelały w górę na tysiące stóp, a jeśli włączyło się zapis dźwięku, wówczas odgłosy szalejących płomieni i walących się budynków przypominały wycie powietrza w piecach hutniczych. Każde zdjęcie było wykonane z takiej wysokości, która najlepiej oddawała ogrom szalejących pożarów, więc musiały robić duże wrażenie.

    Lord Schleim posłał je dookoła. Wyciągnęły się łapy i obwieszone klejnotami ręce, a także wścibskie macki, które głośno zgarniały zdjęcia.

    - Ofiarujemy - mówił lord Schleim - bardzo liberalne warunki. Jestem pewien, że nasz Dom Grabieży udzieli mi nagany za tak liberalne stanowisko. Ale kieruje mną uczucie litości i - oczywiście - moje decyzje tu powzięte są wiążące dla mego rządu. Zgodnie z tymi warunkami cała wasza ludność zostanie sprzedana w charakterze niewolników, by pokryć straty spowodowane przez Ziemię wskutek wywołania przez nią tej nie sprowokowanej przez nas wojny. Mogę nawet zagwarantować dobre traktowanie ludzi podczas transportu, bo zwykle ponad pięćdziesiąt procent przeżywa taką eskapadę. Inne strony biorące udział w tej wojnie - Hawvinowie, Jambitchowie, Bolbodowie, Drawkinowie oraz Kayrnesowie - podzielą między siebie resztę planety, by pokryć koszty związane z obroną przed atakiem przeprowadzonym przez Ziemian na ich pokojowe statki kosmiczne. Wasz król może się udać na wygnanie na Tolnep, a nawet zostanie mu tam przydzielony dość obszerny loch. Całkiem przyzwoite warunki. Zbyt liberalne:

    Pozostali emisariusze wzruszyli ramionami. Jak się wydawało, było dla wszystkich jasne, że wezwano ich tu, by mogli poświadczyć warunki poddania się w nie znaczącej wojnie.

    Sir Robert szybko starał się wymyślić jakieś wyjście z tej pułapki. Na samym początku zebrania zdawało mu się, że dwa czy trzy razy usłyszał brzęczenie instalacji transfrachtu. Ale nie był pewien. Nie mógł teraz już na nic liczyć. Był zmęczony. Jego król był ranny. Jego żona może już nie żyje. Powstrzymywał się, by nie skoczyć na tę ohydną kreaturę i spróbować swych sił przeciwko jego zatrutym kłom. Ale Sir Robert wiedział, że tego rodzaju akcja na oczach wszystkich emisariuszy miałaby fatalne skutki dla ich ostatnich nikłych szans.

    Widząc jego niezdecydowanie, lord Schleim powiedział z ostrym, cierpkim świstem:

    - Wy Ziemianie zdajecie chyba sobie sprawę, że ci potężni lordowie mogą podjąć uchwałę zmuszającą was do kapitulacji! Spodziewam się, że pozostali kombatanci z "połączonych sił policyjnych" zgadzają się na moje warunki?

    Wszyscy przedstawiciele Hawvinów, Jambitchów, Bolbodów, Drawkinów i Kayrnesów skinęli potakująco głowami i oświadczyli kolejno, że w pełni zgadzają się na te warunki. Reszta zgromadzenia w milczeniu się przyglądała tej lokalnej kłótni. Ale w każdej chwili mogli oni zmienić swe stanowisko i poprzeć Tolnepa, gdyby to przyczyniło się do zakończenia bezużytecznego marnotrawienia ich czasu.

    - Przyszedłem tu po to - oświadczył Sir Robert - by przedyskutować waszą kapitulację. Ale zanim zaczniemy to dalej roztrząsać, będę musiał zaprosić mego w pełni uwierzytelnionego kolegę.

    Dał sygnał ręką w kierunku guzikowej kamery i usiadł. Był bardzo zmęczony. Czyż ci pozłacani gogusie nie zdawali sobie sprawy, że kiedy oni tu się wałkonili, tam w polu ginęli dobrzy ludzie! Tymczasem oni w ogóle się nie spieszyli. Właściwie, to nie byli nawet tym zainteresowani.

    Sir Robert wiedział, że źle poprowadził sprawę. Miał jednak nadzieję, że nie popsuł do końca szans Jonnie'emu.

    Stracone nadzieje. Wszystko teraz zależało od Jonnie'ego. Ale co ten biedny chłopak mógł tu właściwie zrobić?

    . 27 .

1

    W sali konferencyjnej zaczęła rozbrzmiewać muzyka. Była to muzyka powolna, dostojna. Robiąca wrażenie. Emisariusze rozglądali się z zainteresowaniem, ciekawi, co teraz nastąpi. Dotychczas była to śmiertelnie nudna konferencja na najwyraźniej śmiertelnie nudnej planecie, nie mającej nawet śladów nocnego życia, ani żadnych dansingów, ani nawet śpiewających kobiet podających do stołu. Konferencja rozpoczęła się bez żadnych wstępów, jakby jej przedmiotem miała być sprawa niezwykłej pilności lub wagi. Nie odbyła się zwyczajowa runda luźnych rozmów na pieprzne tematy dla wzajemnego poznania się i nawet nikt nikomu nie zaproponował żadnej łapówki! Zamiast tego wałkowano nudne tematy obchodzące wyłącznie kombatantów tego jednego tylko wszechświata, a nawet tylko jednego jego sektora. Piękna muzyka. Dobra na królewskim dworze, ale znacznie mniej stosowna na konferencji.

    W drzwiach ukazał się potężny mężczyzna. Miał chyba sześć i pół stopy wzrostu, skórę żółtą, a głowę ogoloną. Goły tors przecinała szkarłatna szarfa. (Był to jeden z chińskich Mongołów). Pojawienie się jego nie było niczym szczególnym. Ale wielkie muskuły przybysza były nabrzmiałe od wysiłku dźwigania na głowie czegoś, co - jak się wydawało - było naprawdę ciężkie. Lecz nikt nie widział, co to było! Jego ramiona i trzymające coś dłonie drżały z wysiłku, widać było napięte mięśnie pleców i naprężone bicepsy. Jednak nikt nie mógł dojrzeć, co niósł na głowie.

    Mężczyzna doszedł do platformy i z wielką troskliwością postawił na niej swój niewidzialny ciężar. Usłyszeli nawet stuknięcie. Był to celofanowy stół używany przez Psychlosów do drobnych prac elektronicznych, które wymagały światła ze wszystkich kierunków. Był natryskany pyłem soczewkowym przepuszczającym sto procent światła, a więc niczego nie odbijającym. Zaczął pieczołowicie ustawiać go na platformie.

    Wśród zebranych zapanowało pewne poruszenie. Emisariusze - wyciągając szyje - zaczęli się temu przyglądać z rozbawieniem i zainteresowaniem. Komunikator, występujący w roli gospodarza (miał miniaturowe radio w uchu), powiedział:

    - Macie panowie uroczyste zapewnienie tej planety, że do sali konferencyjnej nie został wniesiony przedmiot, który groziłby śmiercią, zniszczeniem lub zranieniem.

    Kilku z emisariuszy zaśmiało się. Byli prawdziwie ubawieni. Dobry dowcip: postawić nic na platformie i potem powiedzieć, że to nic nie wyrządzi nikomu żadnej krzywdy. Bardzo im się to spodobało. Wielki Mongoł wycofał się, a w przejściu ukazało się dwóch chińskich chłopców o kamiennych twarzach ubranych we wspaniałe togi. Każdy z nich niósł przepiękną poduszkę z czerwonej satyny, ozdobioną złotymi frędzlami, a na każdej poduszce leżała wielka księga. Najpierw jeden, potem drugi, dostojnie zbliżyli się do gospodarza. Ten zaś każdą z ksiąg przeniósł z poduszki na niewidzialny stół, układając je tak, by grzbietami zwrócone były ku zebranym.

    Więc jednak było coś na platformie. Niewidzialny stół!

    Ci, co mieli lepszy wzrok, mogli przeczytać tytuły na grzbietach ksiąg. Jedną z nich był: "Słownik Języka Psychlo", a drugą: "Zbiór Intergalaktycznych Praw Wynikających z Porozumień Rządzących Narodów". Lord Schleim, ze swymi słabymi oczami Tolnepa, nawet nie próbował odczytać któregokolwiek z tytułów. Był spięty i skupiony. Co za teatr. Chcą go oszołomić efektami teatralnymi. No, niech tam! A przecież mógłby ich, kimkolwiek są, przyprzeć do muru i zagryźć na śmierć ostrymi kłami! Saaat z tym teatrem! Niczego nie zmienią.

    Dwaj chłopcy wycofali się, uroczyście wynosząc puste teraz poduszki.

    Nagle muzyka umilkła.

    Rozległ się łoskot bębnów.

    Gospodarz wyprężył się i przekrzykując bębny, silnym, dźwięcznym głosem oznajmił:

    - Władcy wszystkich planet! Lordowie wielkich i potężnych planet szesnastu galaktyk! Pragnę przedstawić wam, dostojni obecni, LORDA JONNIE'EGO! Tego, który ucieleśnia ducha Ziemi!

    Triumfalny dźwięk fanfar przebił się przez łoskot bębnów. Czyste, przeraźliwe tony uniosły się w powietrze.

    Jonnie ukazał się w przejściu. Stąpał powoli, ciężko, jakby ważył tysiąc funtów. Ubrany był w srebro i czerń. W ręku trzymał srebrne berło. Lecz berło nie było wykonane ze srebra. Na takie wyglądało, ale przy najmniejszym poruszeniu błyskało oślepiającym światłem wszystkich kolorów tęczy. Jonnie podszedł do platformy, wstąpił na nią, stanął za stołem i odwrócił się do zebranych. W tej samej chwili zapłonął reflektor górniczy umieszczony tuż nad drzwiami. I tak Jonnie stał w czerni i srebrze, a mimo to w blasku koloru życia.

    Nie mówił nic! Wsparty na szeroko rozstawionych nogach, nie zasłonięty przez stół, trzymał w ręku srebrne berło i po prostu patrzył na obecnych wzrokiem surowym, a nawet pogardliwym. Górował nad nimi.

    Zrobiło to na emisariuszach odpowiednie wrażenie. Jeśli nawet byli obyci z pompatycznymi ceremoniami i nie przywiązywali już do nich wagi, to jednak to widowisko wzbudziło ich respekt. Ale było coś jeszcze.

    Ta bestia na hełmie! Wyglądała jak żywa. Cokolwiek to było - gra światła, blask srebra czy czerwień rozżarzonych węgli oczu - wszystko to dawało pozór życia. Czyżby Jonnie miał na swym hełmie żywą, uskrzydloną bestię? Tylko na lordzie Schleimie nie zrobiło to wszystko żadnego wrażenia. Niestety, popełniono drobny błąd, który dał mu atut do ręki. Oto bowiem jedno słowo miało w języku psychlo kilka znaczeń i wystarczyła drobna tylko zmiana w wymowie, aby całkowicie zmieniło znaczenie. Słowo "duch" w języku psychlo mogło równie dobrze znaczyć "dusza", "anioł" lub "diabeł" i chociaż Komunikator wypowiedział je poprawnie, lord Schleim wybrał inne znaczenie tego słowa.

    Tolnep poderwał się i, niby zadając cios z ukrycia, powiedział z jadowitym sykiem:

    - Lordowie i dostojni emisariusze! Kwestionuję prawo tego diabla do przemawiania! Nie widzieliśmy jego listów uwierzytelniających. My...

    - Sir - powiedział Jonnie. - Nie dosłyszałem pana. Co pan powiedział?

    Lord Schleim odwrócił się gwałtownie. Zaczął gniewnie:

    - Powiedziałem...

    - Ach, tak, tak, tak - przerwał mu Jonnie, machając ręką. Przepraszam was, lordowie. To po prostu przez ten pański nieokrzesany, całkiem prowincjonalny akcent Tolnepa. Czy rozumiecie go, lordowie?

    Roześmieli się. Prawda, Schleim miał nieco dziwny sposób mówienia, prawdopodobnie przez te jego kły i skłonność do syczenia. Tolnepowie byli istotnie prostaccy, mieli tylko jedną planetę, a i ta była dość odległa od centrum wydarzeń.

    - Ty diable! - zasyczał Schleim.

    - No, no, no, - powiedział Jonnie. - Żadnych gwałtów na zebraniu. Jestem całkowicie pewny, że ani ja, ani nikt spośród przybyłych tu wielce szanownych emisariuszy nie życzy sobie, by został pan z tego spotkania wydalony.

    Zanim Schleim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zdarzyło się coś jeszcze. Berło, którym Jonnie dotychczas postukiwał w dłoń, skierowane zostało nagle w kierunku nóg Schleima. Z końca berła trysnął snop światła. (Było to światło używane do wykrywania pyłu w szybach kopalnianych i miało bardzo cienki promień na kształt jakby białego ołówka lub wskazówki).

    Jonnie miał taki wyraz twarzy, jakby nie bardzo dowierzał własnym oczom. Po chwili odwrócił głowę, jak gdyby skrywając uśmiech. Światło zgasło. Schleim spojrzał w dół. Musiał się mocno naprężyć, gdyż trochę przeszkadzał mu wydatny brzuch. Co ten diabeł tam dojrzał? I wtedy lord Schleim zobaczył to sam. Buty! Zamiast właściwych, zrobionych na miarę, połyskujących zielonych butów, miał na nogach stare, matowe, niebieskie buty. Brudne niebieskie buty. To kamerdyner! W pośpiechu przygotowań ten przeklęty niezdarny sługa nałożył mu niebieskie buty. Och, gdy wróci do domu... gdy wróci do domu, to już dobierze się temu idiocie do skóry. Co więcej, każe go włóczyć po ulicach, a małe dzieci będą go bić, aż do śmierci.

    Ale Jonnie już zwracał się do emisariuszy:

    - Muszę was przeprosić, lordowie. Proszę o wybaczenie nietaktu, jakim było moje spóźnienie. Pewien jednak jestem, że wybaczycie mi, gdy powiem, że czas ten strawiłem na szukanie wśród przepisów prawnych formuł naszego spotkania.

    Popatrzył na nich łagodnym i pełnym szacunku wzrokiem, położył berło na niewidzialnym stole i uderzył dłonią w grzbiet księgi praw. (Sposób zachowania się i mówienia, zaczerpnięty ze starej płyty Chinko, nasuwał mu się teraz automatycznie! Początkowo, gdy wszedł na salę, był spięty i nienaturalny, sztywny i podniecony, ale teraz czuł się już tak, jak gdyby z podobnymi sprawami miał do czynienia przez całe życie).

    - Nikt - kontynuował - chyba nie sądzi, że tak szlachetni, tak wysoko utytułowani i pełnomocni lordowie podjęliby pełną trudów podróż na tę skromną i niegodną planetę tylko po to, aby rozsądzać nieistotne spory.

    Delegaci nastawili uszu. To już im bardziej odpowiadało. To było to, o czym myśleli przez cały czas. Brawo, brawo!

    Sir Roberta jakby poraził piorun. Do czego zmierza ten chłopak? Wojna nie miała żadnego znaczenia? Niszczono im miasta, ginęli ich przyjaciele, a on śmiał mówić, że to nie było ważne? Spojrzał na dwóch niewielkich szarych ludzi. Obaj siedzieli uśmiechnięci, nieco obojętni, ale uśmiechnięci. Wczoraj na ich twarzach uśmiechu nie było, a Sir Robert zdawał sobie sprawę, że Jonnie nie mógł z nimi poprzedniego dnia rozmawiać, a więc wiedzieli nie więcej niż on sam. Musiał zatem powstrzymać się od zerwania z miejsca i wykrzyknięcia na cały głos, że to jest ważna wojna. Była jeszcze jedna istotna przyczyna, dla której tego nie zrobił. Otóż, wszyscy ci emisariusze o dziwnych twarzach i czułkach, w swych błyszczących, pełnych klejnotów strojach kiwali teraz potakująco głowami i wyraźnie nastawiali się na poważną konferencję.

    - Nie - ciągnął Jonnie. - Byłoby to obrazą potężnych państw, które reprezentujecie, gdybyście zostali zaproszeni do odpędzania piratów!

    Lord Schleim zaczął wstawać ze swego fotela. Chciał wygwizdać tego diabła i zmusić go do zmiany języka, którym przemawiał, lecz znów spostrzegł jego oczy skierowane na swoje buty. Ale tak naprawdę, to nie owo spojrzenie na buty powstrzymywało lorda Schleima. Z bystrością dyplomaty nagle uświadomił sobie, że ów diabeł sam może wpaść w pułapkę przez siebie zastawioną. Przecież bardzo łatwo można było udowodnić, że atakujące statki Tolnepów były oficjalną częścią ich sił zbrojnych, a oficerowie wchodzili w skład personelu floty kosmicznej Tolnepów. Niech więc ten diabeł ryje sobie dalej. Wkrótce weźmie go na kieł. Ha, ha, ten facet ostatecznie nie był groźnym przeciwnikiem.

    - Tacy królewscy przedstawiciele monarchów i rządów kontynuował Jonnie - powinni - a jeśli się mylę, to proszę mnie poprawić, spotykać się wyłącznie w sprawach, które są ważnymi elementami układów i prawa intergalaktycznego. I w tych sprawach ich kompetencje nie mogą być w sposób poważny ani kwestionowane, ani podawane w wątpliwość.

    Brawo, brawo. Prawda. Oczywiście. O to właśnie chodzi. Mów dalej, prosimy! Wszyscy emisariusze, z wyjątkiem kombatantów, słuchali z wyraźnym zainteresowaniem. Natomiast wszyscy przedstawiciele oficerów wyglądali na zbitych z tropu. Wszyscy, z wyjątkiem lorda Schleima, który czuł się już coraz bardziej pewny siebie - ten diabeł wyraźnie kopał pod sobą dołek. Lord Schleim miał tylko jeden kłopot: przy każdym ruchu tego diabła guziki jego stroju strzelały błyskami światła, a że Tolnepowie musieli mieć na oczach filtry przetwarzające ich zdolność widzenia na zwykłe widmo świetlne, więc każdy taki błysk przesterowywał moc filtrów i aż go od tego rozbolała głowa. Marzył, by wreszcie wyłączyli ów reflektor skierowany na tego stwora.

    A Jonnie ciągnął dalej.

    - Kluczowym zagadnieniem jest to, że dotychczas "piractwo", jest definiowane jako pojęcie przeciwstawne do "siły zbrojnej". Tymczasem jestem pewien, że od czasu do czasu nawet w najlepiej zorganizowanych, najlepiej opłacanych i najlepiej dowodzonych siłach zbrojnych zdarzają się przypadki, że pewne jednostki flot wojennych lub nawet statki handlowe buntowały się, wchodziły na błędną drogę lub też bywały na nią wprowadzane i stawały się jednostkami pirackimi, odmawiając posłuszeństwa swym dobrotliwym i odpowiedzialnym rządom.

    O, tak. Jest na to wiele przykładów. Ot, choćby miesiąc temu, w tych trudnych czasach, eskadra statków kosmicznych zbuntowała się na Oxentab. Historia notuje wiele takich przypadków. Stary problem, emisariusze nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Ileż o tym już pisano. Mów dalej!

    - A więc - kontynuował Jonnie - aby uchronić prawowite władze, takie jak te, które reprezentujecie - (zadowolone twarze wszystkich z wyjątkiem żołnierzy) - i aby móc wreszcie uporać się z piractwem, definicja tego pojęcia musi w końcu zostać oczyszczona z wszelkich niejasności. To zaś może być zrobione tylko przez tak dostojne grono jak tu zgromadzone w formie oficjalnego układu.

    Dobry pomysł. Prawidłowy. Słuszny. Żołnierze byli mocno skwaszeni, z wyjątkiem Schleima, który teraz był pewien, że już wkrótce można będzie tego diabła posłać w płomieniach z powrotem do piekła.

    Jonnie otworzył słownik języka psychlo w zaznaczonym miejscu. - Wiemy, że język psychlo jest skomponowany z wielu języków, nawet z waszych ojczystych, i w rzeczywistości nie jest to język wygenerowany wyłącznie przez Psychlosów. Jest to język uniwersalny, ponieważ wzięty został z wielu wszechświatów i jest to jedyny powód, dla którego jest powszechnie używany.

    Była to prawda. Prawdziwa erudycja. Psychlosi przejęli wszystko od innych, łącznie z językiem. Nie powinien on nawet być nazywany "psychlo". Emisariusze aż huczeli na ten temat.

    - Ten słownik - mówił Jonnie - jest dziełem uznanym za powszechnie obowiązującą normę, czyż nie tak? - Uniósł księgę.

    Tak, skinęli potakująco głowami. Jonnie otworzył słownik i zaczął czytać:

    - Mamy tu definicję: "Pirat - ten, kto dokonuje grabieży dóbr handlowych stanowiących własność społeczeństw, lub planet, używając do tego celu pojazdu, statku kosmicznego lub grupy statków niezgodnie z ustawowymi przepisami prawnymi narodów lub planetarnych rządów; również każdy dowódca lub członek załogi takiego statku".

    Prawda, prawda. To jest właśnie pirat. Lord Schleim był zadowolony z siebie. Czuł, że teraz to już ma tego diabła naprawdę w kieszeni. Wiedział nawet, w jaki sposób spróbuje go załatwić. Zbicie tych argumentów powinno być dziecinną igraszką, a wtedy będzie można przejść do rozmów kapitulacyjnych. Co za rozczarowanie spotka tego diabła. Przecież każdy statek Tolnepów znajdował się pod bezpośrednią kontrolą rządu. Wszystko było zgodne z prawem.

    Jonnie zwrócił się ku księdze praw intergalaktycznych.

    - Jednakże według układów, z których skomponowane jest prawo intergalaktyczne, mamy inną definicję. Jeśli panowie pozwolą, przeczytam ją. Artykuł 234.352.678. oparty na układzie Psychlosów z Hawvinami, jest podpisany na Blonk, i układzie Psychlosów z Camchodami, podpisany na Psychlo: "Za pirata należy uważać każdego, kto w sposób występny przywłaszcza sobie lub wydobywa minerały".

    Jonnie uderzył dłonią w księgę i lekko się uśmiechnął.

    - Mam wrażenie, że wiemy za czyją sprawą, jak i dlaczego doszło do takiego zniekształcenia definicji!

    Nikt specjalnie nie lubił Psychlo. A Psychlo przeprowadzało każdą sprawę tak, aby nie godziła w ich interesy.

    - Dlatego też uważam - rzekł Jonnie - że dostojne grono powinno ostatecznie zdefiniować pojęcia "pirat" i "piractwo" jako zjawiska międzysystemowe i międzyplanetarne oraz '- po odpowiednim rozważeniu - przewidzieć nadanie ważności traktatom zabraniającym uprawiania piractwa!

    Sir Robert aż jęknął. Chłopak proponował chandryczenie się przez wiele dni nad tak banalnymi tematami jak układy, gdy tymczasem planeta była rozbijana na szczątki wskutek maksymalnie silnych ataków, do których niewątpliwie podżegał ten Tolnep przez swoje ukryte radio. Ale jęk Sir Roberta utonął w ogólnym aplauzie.

    Jonnie cofnął się do ksiąg. Podniósł berło. Uderzył nim kilkakrotnie w wewnętrzną część dłoni.

    - W moim skromnym przekonaniu - (z pewnością nie wyglądał skromnie) - musimy do tej pracy przystąpić już teraz, aby wreszcie było wiadomo, czy oficerowie i marynarze floty kosmicznej Tolnepów powinni zostać poddani powolnej waporyzacji jako piraci, czy też powinni po prostu zostać rozstrzelani z wyroku sądu wojennego jako zbuntowani żołnierze.

    Lord Schleim zerwał się z krzykiem:

    - Stop!

    Potoczył wzrokiem po innych oficerach. Siedzieli tuż za nim. Nic nie mówili. Wyglądali jak ogłuszeni. I wtedy Schleim uświadomił sobie, że diabeł powiedział "Tolnepów", a nie "połączonych sił". Aż mu jad się rozbryzgiwał, gdy Schleim syczał swój protest. Ten diabeł poszedł za daleko! Lord Schleim byłby gotów za to zburzyć mu dom, ale teraz trzeba było załatwić inną sprawę.

    - Dla swych jadowitych insynuacji wybrał pan czcigodne siły Tolnepów - powiedział Schleim z wściekłością. - Jest to wyraźna demonstracja stronniczości. I musi być przez to grono odrzucona! Żądam, aby wygłoszone stwierdzenie zostało wymazane z naszych rejestratorów jako tendencyjne, stronnicze i świadomie obelżywe dla sił zbrojnych Tolnep.

    Jonnie spokojnie uśmiechnął się do Schleima, popatrzył na jego buty, a potem na twarz, z której sterczały wielkie kły.

    - Bombastyczne zachowanie nie naprawi tu żadnego zła. Pańskie zachowanie jest dla lordów obrazą. Niech się pan opanuje!

    - Żądam odpowiedzi! - wrzasnął Schleim.

    Jonnie spojrzał na niego z pobłażaniem.

    - Bardzo dobrze. Otrzymają pan. A więc w moim przekonaniu siły Hawvinów, Bolbodów, Drawkinów, Jambitchów i Hocknerów zostały po prostu zmuszone, prawdopodobnie za pomocą pokrętnych metod, do współdziałania z Tolnepami. A ponieważ, jak to pan oświadczył, liczba waszych statków znacznie przewyższała pozostałe i ponieważ, jak sam pan mówi, dowódcą tak zwanych połączonych sił był wasz najwyższy rangą oficer, a po jego śmierci inny Tolnep, więc można przyjąć za rzecz oczywistą, że wzięli oni udział w tym ataku pod przymusem, ulegając przeważającej sile ognia floty Tolnepów. Dlatego też nie możemy obarczać żadną winą pozostałych ras czy sił zbrojnych i dlatego nie oskarżamy ich. To tylko ofiary - w moim przekonaniu - nie można ich inaczej traktować, jeśli zastosuje się tu wyklarowaną definicję pojęcia "pirat".

    Teraz! Teraz nadszedł czas! Lord Schleim dostrzegł właściwy moment. Teraz zmiażdży tego diabła. Wyprostował się na całą wysokość. Przyjął pozą pełną godności.

    - Pańskie argumenty, diable, są niczym kamienie rzucone między skały i pył opadający między źdźbła traw. Ani admirał Tolnepów, ani komandor Tolnepów, ani żaden ze statków czy załóg Tolnepów nigdy i w żadnym przypadku nie działali wbrew rozkazom centralnego rządu Tolnep. A więc dość tego zawracania głowy na temat "piratów" i przejdźmy wreszcie do właściwego tematu, to jest do waszej kapitulacji!

    Smak triumfu i zwycięstwa wypełnił usta Tolnepa słodyczą trucizny. Jeszcze parę chwil i cała sprawa będzie skończona.

    Sir Robert jęknął.

    Widział bowiem, jak dwóch podenerwowanych niewielkich szarych ludzi wbiło wzrok w ziemię. Może żałowali, że im pomogli?

2

    Jonnie zwrócił wzrok na Tolnepa.

    Ze smutkiem potrząsnął głową.

    Spojrzał na zebranych. Przechylali się do tyłu, zaczynając tracić zainteresowanie. A już przez chwilę wydawało się, że zdarzy się coś, co zaprzątnie całą ich uwagę.

    - Szanowni lordowie - powiedział Jonnie - proszę o wybaczenie tej dygresji od głównego celu naszego spotkania. Ten... ten Tolnep żąda kategorycznie, abyśmy przestali zajmować się ową drobną sprawą najazdu na spokojną planetę. A więc, za waszym zezwoleniem i nie mając innego wyboru, będę musiał załatwić to małe zakłócenie toku obrad.

    Tak, oczywiście, dobrze, działaj! Nikt wprawdzie nie wie, do ozego to zmierza, ale działaj! Inaczej ten Tolnep wciąż będzie przeszkadzać. A więc działaj!

    Jonnie westchnął

    - Dziękuję wam, Wasze Lordowskie Mości. Jesteście bardzo tolerancyjni.

    Potem odwrócił się ku lordowi Schleimowi. Stanął mocno na nogach. Wziął berło do ręki i znów zaczął uderzać nim w wewnętrzną część dłoni.

    - Lordzie Schleim - rzekł Jonnie - bo zdaje się, że tak pana niektórzy nazywają, prosimy o przedłożenie nam rozkazów, jakie były wydane waszym admirałom i komandorom!

    Lord Schleim się roześmiał.

    - Dobrze pan przecież wie, że emisariusz nie może wozić ze sobą pełnych akt dotyczących całokształtu spraw militarnych. Co więcej, pan jako barbarzyńca nie może wiedzieć, że każdy dowódca Tolnepów ma dużą swobodę w podejmowaniu decyzji w czasie ekspedycji wojennej.

    - A więc jest tak, jak podejrzewałem - powiedział Jonnie. Nie było żadnych prawnie obowiązujących rozkazów.

    - Ja tego nie powiedziałem! - syknął Schleim.

    - Obawiam się, że jednak pan to zrobił - odparł Jonnie. Nie mam teraz innego wyboru, tylko kontynuować ten temat, mimo że pan stara się opóźnić tę ważną debatę.

    Dwukrotnie trzasnął berłem o dłoń. Zabrzmiało to jak dwa strzały z pistoletu. Nagły ruch powstał w przejściu sali, gdy zjawili się tam dwaj umundurowani technicy i zaczęli popychać przed sobą górniczy wózek. Cały wózek pokryty był złotem. Na platformie wózka spoczywał dość sporych wymiarów projektor, który też był pokryty złotem. Był to rzutnik obrazów na ekran atmosferyczny. Jego przeznaczeniem było odwzorowywanie zdjęć szybów lub chodników górniczych. Wykorzystano w nim do rzucania światła obrazu tę samą zasadę co w kablu pancerza atmosferycznego, ale z pewnymi zmianami. Światło, zderzając się z jonami atmosfery, powodowało ich większą lub mniejszą kondensację i odbijało się z powrotem. Przykładając do projektowanego w atmosferze obrazu właściwie wyskalowany miernik, można było faktycznie mierzyć odległości od jednego do drugiego punktu. W ten to sposób w cienkiej warstwie powietrza powstawał trójwymiarowy obraz.

    Technicy ustawili projektor w takim miejscu, z którego można było wyświetlać obrazy w obszerną, pustą przestrzeń po lewej stronie Jonnie'ego. Na niewidzialnym stole - tuż przy dłoni Jonnie'ego - umieścili wyłącznik. Schylili się w ukłonie, zrobili w tył zwrot i wycofali się z sali.

    Zjawili się na sali i opuścili ją tak szybko, że lord Schleim nie zdążył nawet zaprotestować. Zrobił to dopiero teraz.

    - Muszę zaprotestować przeciwko wyświetlaniu głupich bzdur! Nie pozwolę, aby tak dostojne grono było nadal oszukiwane...

    - Schleim - rzekł surowo Jonnie - nie będzie to zbyt roztropne z pańskiej strony, jeśli spróbuje pan zatajać materiał dowodowy, dobrze wiedząc, iż będzie on działał na pańską niekorzyść.

    Rozległo się mamrotanie emisariuszy. "Siadaj Schleim. Uspokój się. Wydaje się, że będzie to interesujące. Cicho, Schleim". Jonnie wcisnął dwa guziki. Reflektor nad drzwiami zgasł a jednocześnie rozbłysł tam obraz. Było to trójwymiarowe, bardzo dokładne zdjęcie twarzy Roofa Arsenboggera. Emisariuszom wydawało się, że faktycznie stał tam, w tej pustej przestrzeni. Nie słychać było żadnego dźwięku. Emisariusze nigdy przedtem nie widzieli górniczego projektora atmosferycznego z tego prostego powodu, iż Psychlosi handlowali sprzętem rozrywkowym, a to było przecież urządzenie górnicze.

    Cała twarz Roofa Arsenboggera była pokryta wrzodami. Kły miał czarne, a jeden z nich był złamany. Miał na sobie ubiór, który wyglądał, jakby go wyciągnięto ze śmietnika. Była to fotografia z całej serii fotografii zrobionych przez pilotów osłony powietrznej w czasie ich lotów nad Rzeką Oczyszczenia. Robiono je za pomocą radiotelefotokamery. Zdjęcia te dostarczono Jonnie'emu, gdy był on jeszcze niezdolny do akcji, by zająć mu jakoś czas.

    - A teraz proszę precyzyjnie odpowiedzieć, Schleim! - rzekł Jonnie. - Czy ten osobnik jest członkiem waszego rządu? Czy jest ministrem, a może wyższym oficerem?

    Kilku emisariuszy zachichotało. Ta postać była tak odrażająca, że gdyby była członkiem rządu Tolnepów... no, no!

    Schleim był wyraźnie zdenerwowany. Popatrzył na zdjęcie. Co za obrzydliwa kreatura! Chciało się rzygać na jej widok! Mając ciągle jeszcze trochę oślepione oczy od błysków bijących od tego diabła, Schleim wyregulował filtry okularów i jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu. Postać ta jednak kogoś mu przypominała. Ponieważ przypatrywał się zdjęciu tak pilnie, więc wszystkim się zdawało, że być może rząd Tolnepów faktycznie składa się z takiej hałastry. Kilku emisariuszy wybuchnęło głośnym śmiechem.

    To przeważyło szalę. Schleim z furią oświadczył:

    - Oczywiście, że nie! Ta ohydna kreatura zostałaby wyrzucona z każdego urzędu na Tolnep! Pan mnie obraża. Pan obraża Tolnep! Prowadzi pan wyrachowaną kampanię, aby poniżyć godność i znaczenie mego rządu i mojej planety. Muszę zaprotestować...

    - Cicho! - rzekł Jonnie uspokajająco. - Po prostu niech pan zwróci swą uwagę tutaj! Oświadczył pan, że osobnik ten ani nie wchodzi w skład pańskiego rządu, ani nie piastuje żadnego oficjalnego stanowiska. Czyż nie tak?

    - Absolutnie tak. Ale jeśli pan myśli...

    - A zatem - przerwał mu Jonnie - co on robi na pokładzie statku kosmicznego i dlaczego wydaje rozkazy admirałowi Snowleterowi?

    Wcisnął inny guzik. Wydawało się, jakby fotokamera zaczęła się cofać. Na obrazie zapanował ruch. W polu widzenia pojawił się mostek dowódczy okrętu liniowego "Zdobycz", na którego boku umieszczony był przecięty romb, znak Tolnepów. A naprzeciw okropnej kreatury Roofa Arsenboggera znajdował się admirał Snowleter. Jonnie wcisnął kolejny guzik. Włączył się dźwięk. Poprzez głuchy łoskot kosmicznego statku liniowego, powodujący drganie szyb na mostku dowódczym, przebił się wyraźny głos Roofa Arsenboggera:

    - Musisz działać samodzielnie, Snowleter! Musisz robić to, co daje ci najlepsze prywatne korzyści! Mówię ci więc, żebyś runął do dołu i zdobył tę bazę wyłącznie dla siebie! Gdy tylko będziesz miał tę planetę pod swoją kontrolą, wówczas możesz wszystkim innym powiedzieć, by spieprzali do diabła. Rozwal to wszystko w drzazgi! Pochwyć ludzi i sprzedaj ich na własną rękę! Ja będę cię krył. I czy ci się to podoba, czy nie - musisz to zrobić! Ja mam władzę! A zyskami się podzielimy! Zrozumiałeś?

    Snowleter się uśmiechnął. Przyłożył łapę do czapki w geście salutu:

    - Jestem na twoje rozkazy!

    Jonnie wcisnął jeszcze jeden guzik. Teraz wydawało się, że kamera cofa się jeszcze szybciej. Obejmowała teraz obiektywem całe "połączone siły" znajdujące się na niebie nad Rzeką Oczyszczenia. Głos był wyłączony.

    - To jest pański admirał, a to jest cała flota - powiedział Jonnie.

    Wcisnął jeszcze parę guzików. Obraz znikł i zapalił się reflektor nad drzwiami.

    Emisariusze byli oczarowani. Nigdy przedtem nie widzieli projekcji atmosferycznej. Mieli wrażenie jakby patrzyli nie na obraz, ale na żywą scenerię. Tak, to na pewno była flota Tolnepów. A to był admirał. Postawa Schleima wyraźnie to potwierdzała. Nagle lord Schleim wybuchnął:

    - Zdjęcia są podrobione. Każdy może podrobić zapisy. Ów, tak zwany materiał dowodowy...

    - Och, przestań pan, Schleim! - rzekł Jonnie. - Bombastyczność i histeria niczego tu nie zmienią. Zdjęcia są zbyt wyraźne, by je można było - jak pan to nazwał - "podrobić".

    Zwrócił się do emisariuszy:

    - A więc, Wasze Lordowskie Moście muszą same przyznać, iż admirał Tolnepów nie działał zgodnie z rozkazami swego rządu, lecz wypełniał rozkazy prywatnej osoby. Nie działał dla dobra swej planety, lecz dla osobistych korzyści. Siedź pan cicho, Schleim! Nie podważy pan autentyczności materiałów dowodowych skandalicznym zachowaniem. Przepraszam was, lordowie, za jego zachowanie. Można mu tylko współczuć w jego sytuacji. A tak mimochodem: ten admirał Snowleter jest wujkiem komandora Rogodetera Snowla, który - zgodnie z posiadanymi przez nas taśmami i zapisami - wciągnął go w tę całą imprezę. Był to interes rodzinny, a to pirackie przedsięwzięcie jest najwidoczniej kontynuowane przez bratanka.

    Jonnie nie powiedział im jednak tego, że w pokazywanych zdjęciach i nagranych rozmowach było znacznie więcej argumentów, które niekoniecznie zgadzały się z jego twierdzeniami. Ale Roof Arsebogger bardzo wyraźnie podbechtywał admirała.

    - A więc sprawa piractwa - mówił dalej Jonnie - została dowiedziona. Mamy tu flotę działającą pod rozkazami nie swojego rządu, lecz innego ośrodka władzy. Jeśli jeszcze przez moment okażecie cierpliwość, to po prostu zażądam od Schleima, by się poddał, a wtedy będziemy mogli zająć się właściwymi sprawami piractwa i układów. Schleim, zechciej pan łaskawie wywołać tego, kto obecnie dowodzi waszymi statkami i poleć mu, by osadził je na łące, której nazwę wymienię...

    - Chyba zwariowałeś! - wykrzyknął Schleim. - Nasza flota całkowicie panuje nad waszym niebem, a pan żąda, byśmy...

    - ... pomogli nam zakończyć to pirackie przedsięwzięcie dokończył za niego Jonnie. - Wybaczcie mi, moi lordowie, ale ten Schleim zabierze jeszcze trochę waszego cennego czasu, zanim się go pozbędziecie. Za waszym pozwoleniem, chciałbym już zakończyć tę ohydną sprawę.

    "Tak, tak. Proszę bardzo, działaj. Tymi układami możemy Zająć się później". Wszyscy się zgodzili. Tylko oficerowie spoglądali po sobie z lekkim niepokojem. W co też dali się wmanewrować? Niewielcy szarzy ludzie mieli znacznie pogodniejsze miny. Ale Sir Robert - pilnie obserwujący Schleima - wiedział, że ;jeszcze nie uznał się za pokonanego. Wykorzystywał właśnie ten moment i syczał coś przez swoje radio. Wydawał jakieś rozkazy, na temat samobójczych ataków. Musiał być jednak nieco skonsternowany, gdyż mówił w psychlo.

    Sir Robert przeprosił zebranych i szybko udał się do pomieszczenia operacyjnego, by poinformować swe wojska, jak się mają sprawy oraz by nakazać im czujność i zdwojenie wysiłków w odpieraniu ataków.

    Pierwszy z niewielkich szarych ludzi wyśliznął się na zewnątrz i przekazał polecenie do swego statku kosmicznego, by włączono dwa czerwone światła i nadawano na fonii stały sygnał radiowy:

    "Uwaga! Uwaga! W tym rejonie odbywa się intergalaktyczna konferencja międzyplanetarna. Każdy statek liniowy lub jakakolwiek jednostka wojenna, naruszająca tę strefę, zostanie napiętnowana jako przestępca intergalaktyczny, a jej rząd lub właściciel poniosą wszelkie kary. Uwaga! Uwaga! W tym rejonie odbywa się intergalaktyczna konferencja..."

3

    Lord Schleim nawet w najmniejszym stopniu nie był skonsternowany. Wiedział dokładnie, co ma robić: zastosowywał teraz właśnie tę maksymę dyplomacji, która stwierdzała, że jeśli dyplomacja zawodzi, trzeba uciekać się do środków militarnych.

    W ciągu ostatnich paru minut stało się dla niego jasne, że jeśli będzie kontynuował poprzedni kurs, to przegra sprawę. A więc nagle i nieodwołalnie zmienił swoje plany.

    Były to bardzo burzliwe czasy. Schleim uważał, że potęga niewielkiego szarego człowieka znacznie zmalała i nie musi się go obawiać jak kiedyś. A zatem można było zignorować groźbę odwetu ze strony niewielkiego szarego człowieka. Było to pierwsze od ponad roku zgromadzenie emisariuszy i Schleim był absolutnie pewien, że władza emisariuszy i zbiorowa potęga ich rządów były teraz tylko cieniem, który nie stanowił dla Tolnep żadnego realnego zagrożenia - owe cesarstwa i państwa znajdowały się po prostu zbyt daleko.

    Właśnie wydawał Snowlowi ściśle określone rozkazy. Zastosował przy tym kod słowny znany tylko wyższym oficerom i wyższym urzędnikom w rządzie Tolnep. Używając określonego zestawu słów, można było przekazać treść niezgodną z ich znaczeniem. Poza tym pasmo nadawanych częstotliwości radiowych było hiperniekierunkowe, znane tylko Tolnepom, i nie można go było odebrać na żadnym innym radioodbiorniku, z wyjątkiem odbiorników zainstalowanych na statkach admiralskich i używanych przez służbę dyplomatyczną. Pasmo to stale było włączone na mostku dowódczym każdego flagowego statku wojennego Tolnepów. A gdyby tego jeszcze było mało, komunikat dodatkowo szyfrowano.

    Schleim właśnie polecił Rogodeterowi Snowlowi, aby do wszystkich punktów bronionych przez Ziemian wysłał także statki kosmiczne innych armii, a sam zgromadził wszystkie siły Tolnepów i na pełnym gazie zmierzał do rejonu konferencji. Powiedział też Snowlowi, by nie zwracał uwagi na żadne sygnały ostrzegawcze ze strony niewielkiego szarego człowieka.

    Ponieważ większość floty wojennej Tolnepów znajdowała się nad Singapurem, o cztery i pół tysiąca mil stąd, a więc całkiem blisko, przybędzie tu za około dwie godziny. W podstawie swego berła, po przeciwnej stronie niż radio, Schleim miał zamontowany paralizator promieniowy. Wystarczyło przekręcić nieco podstawę, a każda osoba w zasięgu głosu zostanie natychmiast sparaliżowana, oczywiście, oprócz niego: lekkie stuknięcie w uszy przed włączeniem paralizatora spowoduje zamknięcie się klapek zagłuszających. Cała konferencja była na jego łasce. Należy tylko wywabić ich na zewnątrz do niecki pod byle jakim pretekstem, żeby wszystkie straże znalazły się w zasięgu głosu, usłyszeć odgłosy nadlatującej floty, stuknąć się w uszy i skręcić podstawę berła.

    Dyplomaci Tolnepów dobierani byli z osobników nie tylko obdarzonych odpowiednim rozumem, ale i odważnych. Gdyby zaszła taka potrzeba, to Schleim wyciągnąłby broń i wyrąbałby sobie drogę do wyłączników kabla pancerza atmosferycznego, wyłączył je i umożliwił wtargnięcie do wnętrza jednostkom piechoty kosmicznej Tolnepów. Jeśli chodziło o konsolę teleportacyjną, to mu na niej najmniej zależało. Tolnepowi lepiej by się powodziło, gdyby uległa ona zniszczeniu - naród, który oparł swą ekonomikę na niewolnictwie zawsze był w jakiś sposób zagrożony, a teleportacja bardziej Tolnepowi przeszkadzała, niż pomagała. On sam znajdował się w odległości jednej podróży kosmicznej od domu. Inni oficerowie byli w takiej samej sytuacji i będą musieli albo przejść pod jego rozkazy, albo zginąć. Co do reszty emisariuszy, to go wcale nie obchodziło, czy i kiedykolwiek powrócą do swych domów. A martwi emisariusze i martwe odpadki ziemskiego personelu nie będą opowiadać żadnych historii, zwłaszcza gdy zostaną na zawsze pogrzebani. Oczywiście podda torturom tego diabła i spróbuje wyciągnąć z niego tajemnicę konsoli teleportacyjnej. Jeśli w czasie przesłuchania diabeł umrze, to nie będzie to miało żadnego znaczenia. Najdowcipniejsze jednak było to, że gdyby coś się nie udało, wówczas użyje argumentacji tego diabła w obronie własnej. Będzie twierdził, że Rogodeter Snowl stał się piratem, że działał wbrew otrzymanym rozkazom i że sprowadzenie przez niego floty do rejonu konferencji było aktem przestępczym. Schleim wiedział, że może zdjąć ze stanowiska i kazać stracić Snowla. Snowl zostanie poświęcony dla dobra państwa - zwykły fortel w tego rodzaju środowiskach dyplomatycznych. Schleim mógłby nawet zniszczyć pozostałe armie zaprzyjaźnione za pomocą floty Tolnepów, gdyby do tego już musiało dojść. Było to bardzo staranne planowanie.

    Jedyną rzeczą do rozwiązania teraz było, jak wywabić całą tę konferencję na zewnątrz do niecki. Czuł się teraz tak pewny siebie, że prawie wcale nie słuchał tego diabła, gdy ten ponownie przystąpił do akcji. Cokolwiek diabeł zrobi i tak będzie to bezużyteczne, zupełnie daremny trud. Lord Schleim rozsiadł się wygodnie i tylko jednym uchem przysłuchiwał się dalej toczonym obradom. Dyplomacja - to fakt - jest wielką sztuką. Ale jeśli zawodziła, zawsze jeszcze pozostawała przemoc.

    Koniuszkami pazurów dotknął podstawy berła. Czekał na pierwsze odgłosy z nieba, świadczące o zbliżaniu się floty Tolnepów.

4

    Nastąpiła mała przerwa w obradach, ponieważ technicy wymieniali ładunki w projektorze atmosferycznym.

    Widząc, że Jonnie ponownie chce zabrać głos, emisariusze zajęli swe miejsca.

    - Szanowni lordowie - rzekł Jonnie. - W pełni doceniam waszą pobłażliwość pozwalającą mi na uporządkowanie tej ohydnej sprawy Tolnepów. Rzeczywiście, wasza cierpliwość wywarła na mnie wielkie wrażenie. Zapewniam was, że już wkrótce będziemy mogli się zająć sprawami prawnie uzasadnionymi dla tak autorytatywnej grupy.

    Jego uprzejmy sposób przemawiania, pełen atencji dla słuchaczy, podobał się zebranym. Byli wyraźnie po jego stronie. Oprócz, oczywiście, wojskowych.

    Jonnie stał w świetle reflektora górniczego wyprostowany jak struna. Jego guziki rzucały migocące blaski. A gdy zwrócił głowę w kierunku lorda Schleima wydawało się, że smok na jego hełmie się poruszył.

    - Tolnepie - powiedział Jonnie, wymawiając to słowo z pogardą i lekceważeniem - mam tu parę zdjęć, które zrobiono w czasie, gdy konferencja sprawdzała listy uwierzytelniające. Zamierzam poprosić cię o zindentyfikowanie dla mnie pewnych rzeczy.

    Schleim rozsiadł się wygodnie, całkiem już teraz opanowany. - Zaczynaj, diable! - odparł prawie beztrosko.

    Jonnie przyjrzał mu się bacznie. Co spowodowało ten nagły spokój? Czy było to po prostu okazywanie dyplomatycznej superkontroli nad sobą? Mimo wszystko Schleim był przecież inteligentnym i dobrze wyszkolonym dyplomatą.

    Zręczne dotknięcie wyłącznika spowodowało, że reflektor górniczy zgasł i pojawił się nowy obraz, wypełniający całą pustą przestrzeń sali po lewej stronie Jonnie'ego. Było to znakomite zdjęcie. Emisariusze pochylili się i patrzyli na nie z wielkim zainteresowaniem.

    Trójwymiarowy obraz w pustej przestrzeni powietrznej w sposób jasny i wyraźny ukazywał - jak gdyby widziany z luku statku kosmicznego - cały system planetarny, w którym Tolnep zajmował dziewiątą orbitę. Olbrzymie zespolone słońce - podwójna gwiazda, której mniejszy pendant krążył po większej orbicie zalewało dającym dwa cienie światłem rozległy system planet oraz ich księżyców. W książce współrzędnych Psychlo system ten nazywany był "Batafor", natomiast na starożytnych mapach konstelacyjnych ludzi nosił miano "Syriusz" lub "Gwiazda Wielkiego Psa".

    - Czy to Batafor? - zapytał Jonnie lorda Schleima. Tolnep się roześmiał.

    - Jeśli zrobiłeś to zdjęcie, to przecież wiesz, co to jest. Po co mnie pytasz?

    Jonnie wyszukał wzrokiem Hawvina w drugim rzędzie krzeseł i wskazał go berłem.

    - Być może królewski emisariusz Hawvinów będzie miał ochotę nam pomóc. Czy to jest system Batafor?

    Hawvin już od pewnego czasu żałował, że się wplątał w tę awanturę. Jego naród był od wieków wrogiem Tolnepów i w minionych czasach wiele wycierpiał wskutek ich rajdów po niewolników. Miał też wrażenie, że już niedługo wypłynie tu sprawa kar i odszkodowań. Ten "Duch Ziemi" - jak się wydawało zadawał sobie wiele trudu, by wyłączyć ze sprawy pozostałych emisariuszy, więc Hawvin widział tu możliwość uniknięcia potępienia, gdyby miało się to źle skończyć - a wyraźnie się na to zanosiło. Lepiej było trochę się mu przypochlebić. Nie widział w tym żadnego niebezpieczeństwa.

    Podniósł się i podszedł do ekranu, a Jonnie wręczył mu swe berło z włączonym wskaźnikiem świetlnym.

    Hawvin pomachał wskaźnikiem po całym systemie.

    - Rozpoznaję i potwierdzam, że jest to rzeczywiście System Batafor. Jest to stara nazwa Psychlo. Lokalnie owo podwójne słońce nazywamy "Twino", co w języku Hawvinów oznacza "Matka i Dziecko".

    Dotknął wskaźnikiem orbity planety najbliższej słońca.

    - To jest Jubo, planeta nie zamieszkana ze względu na niesłychanie wysoką temperaturę oraz olbrzymie siły przyciągania.

    Wskazał szybko na drugą, trzecią, czwartą i piątą orbitę.

    - Mają one również swoje nazwy, ale to nieważne. Nie są zamieszkane ze względu na trzęsienia ziemi i wulkaniczne wstrząsy.

    Skierował wskaźnik na szósty pierścień, którego planeta prawie się skrywała za podwójnym słońcem.

    - To jest Torthut, planeta górnicza Psychlosów. Kiedyś miała populację, która została wyniszczona.

    Hawvin spojrzał pytająco na Hocknera.

    - Mój lordzie, czy nie ma pan nic przeciw, jeśli będę kontynuował?

    Hockner wzruszył ramionami, a potem rzekł z wymuszonym uśmiechem:

    - Jeśli już im tyle naopowiadałeś, drogi kolego, to możesz im jeszcze dopowiedzieć, że władają nią Hocknerowie!

    - Bardzo dobrze - kontynuował Hawvin. - Siódmą planetą jest Holoban, stanowiąca część Konfederacji Hocknerów. Ósmą planetą jest Balon jedna z planet należąca do nas, Hawvinów.

    Zniżył wskaźnik świetlny i spojrzał na lorda Schleima. Ale lord Schleim tylko wzruszył ramionami i powiedział:

    - Wspaniały z ciebie wykładowca astronomii, lordzie Hawvinów. Zapomniałeś o faunie i florze, ale kontynuuj swój wykład!

    Hawvin skierował wskaźnik na dziewiąty pierścień.

    - A to, mogę zaświadczyć, jest Tolnep - rzekł i przyjrzał mu się bliżej. - Tak, te plamki dookoła niego, to pięć księżyców, choć jednego z nich nie widać pod tym kątem. W systemie, w którym planety rzadko mają więcej niż jeden księżyc, Tolnep zajmuje pozycję szczególną właśnie ze względu na swoje księżyce. Kompozycja tych księżyców sprawia, że posiadają one szczególne właściwości odbijające. Podwójne słońce wysyła światło o normalnym spektrum, ale po odbiciu się od tych księżyców światło przesuwa się w górę. Cywilizacja Tolnepów woli pracować przy świetle księżycowym, a spać w bezpośrednim świetle słonecznym. Mówi się, że nie są oni tubylcami...

    - Och, daruj nam, daruj nam! - wszedł mu w słowa lord Schleim. - Zaraz zaczniesz nam opowiadać o łączeniu parami jaj Tolnepów! Wyrażaj się przyzwoicie, Hawvinie!

    Niektórzy z nie zainteresowanych emisariuszy wybuchnęli śmiechem. Schleim ponownie zaczął zyskiwać ich sympatię.

    - Dziesiątą planetą - ciągnął Havwin - jest Tung, górnicza planeta Psychlosów. Kiedyś istniała tam populacja, ale została usunięta przez Tolnepów jeszcze przed okupacją Psychlosów. Jedenastą planetą...

    - Bardzo ci dziękuję, lordzie Hawvinów - przerwał mu Jonnie. - Byłeś bardzo pomocny.

    Hawvin zszedł z podium i zaczął zmierzać w kierunku swego miejsca, ale Jonnie jeszcze go powstrzymał i wcisnął inny guzik. W powietrzu pojawił się wyraźny obraz miasta. Miało się wrażenie, jakby obserwator był zawieszony w przestrzeni nad nim.

    - To jest Czeeth - wyjaśnił Hawvin. - Stolica Tolnepów. Bardzo charakterystyczna. Widzicie, jak ulice wiją się i splatają.

    Wrócił i wziął wskaźnik.

    - To jest Dom Grabieży, ich centrum legislacyjne. Widzicie, jak jego sekcje owijają się dokoła a potem łączą. Łatwa do rozpoznania architektura Tolnepów. A to jest Grath, ich słynny park publiczny połączony z centrum aukcyjnym handlu niewolnikami. To skaliste wzgórze z otworami w stokach...

    - Dziękuję ci - wszedł mu w słowo Jonnie. - A teraz będzie to, do czego cię rzeczywiście potrzebuję.

    Wcisnął guzik i obraz się zmienił. Park wciąż był nieruchomy, lecz całe jego otoczenie nagle zaczęło uciekać na zewnątrz, co przez moment sprawiało wrażenie, jakby park leżał w niecce. Kamera się wreszcie zatrzymała. Ekran ukazywał teraz tylko widok samego parku.

    Można było widzieć długie bloki aukcji niewolników, wygodne siedzenia i boksy dla kupców. Ale najbardziej godna uwagi była tarcza olbrzymiego zegara umieszczonego na krawędzi wzgórza.

    - Zegar - powiedział Jonnie.

    - Ach, tak, zegar - Hawvin westchnął i spojrzał na lorda Schleima. ale jego lordowska mość siedziała z uśmiechem na ustach i z ukrytymi za okularami oczami. Stukał palcami po swym berle. - Zegar jest zbudowany z kości niewolników, jak głosi fama. Wielu z nich wrzucono pomiędzy obracające się koła, które tam widać przez okna. Mówi się, że pięćdziesiąt osiem tysięcy niewolnic zostało zabitych, żeby zrobić obramowanie, które tam widzicie...

    - Chodziło mi o dokładny czas i datę - znów wszedł mu w słowa Jonnie. - Wyrażone są w piśmie Tolnepów, które - jak mniemam - znasz.

    - Ach - odetchnął z ulgą Hawvin.

    Był zadowolony, że zszedł ze śliskiego tematu. Bał się bowiem, że lord Schleim znów się do niego przyczepi.

    - Godzina, data. Ależ tak. Znam system numeryczny Tolnepów. To zdjęcie zostało zrobione przed około dwiema godzinami - spojrzał na zegarek. - Godzinę i pięćdziesiąt jeden minut temu, żeby być dokładnym. Nadzwyczajne. Czyżby zrobiono je właśnie dzisiaj za pomocą urządzenia teleportacyjnego, które znajduje się tam na zewnątrz? Tak. Musiało tak być zrobione.

    - Wielkie dzięki - rzekł Jonnie.

    Odebrał wskaźnik od lorda Hawvinów, który wrócił na swoje miejsce, rzucając nieco bojaźliwe spojrzenie na lorda Schleima. Jonnie wcisnął kolejny guzik. Na ekranie rozbłysła planeta Tolnep i jej pięć księżyców. Zdjęcie było nadzwyczaj szczegółowe.

    - Lordzie Schleim - zapytał Jonnie - czy to jest planeta Tolnep i jej księżyce?

    Schleim się roześmiał.

    - Nie wzmocniłoby to mej pozycji, gdybym powiedział nie, nieprawdaż? Tak, diable, nie trzeba do tego być profesorem astronomii, jak nasz przyjaciel Hawvin, żeby stwierdzić, że jest to Tolnep i jej pięć księżyców - znów się swobodnie roześmiał.

    - Bardzo dobrze - rzekł Jonnie. - A zatem jako rodowity Tolnep i ktoś, kto bez wątpienia lubi swe księżyce, czy mógłbyś powiedzieć, który z księżyców podoba ci się najbardziej?

    To nagłe zboczenie z tematu wzbudziło czujność Schleima. Dotąd poświęcał temu tylko połowę swej uwagi. Przypuszczał, że upłynie jeszcze trochę czasu, zanim przybędzie flota, ale mogą wysłać przed sobą szybki statek zwiadowczy. Spojrzał na zegarek. Poklepał pazurami podstawę berła. Zaprzątała go myśl, jak wywabić tych emisariuszy na zewnątrz, żeby zarówno ich wszystkich, jak i całe straże załatwić jednym skrętem podstawy berła.

    - No cóż - odparł Schleim. - Obawiam się, że w domu mam ciekawsze zajęcia, niż stać i przyglądać się księżycom.

    - Który z nich najmniej ci się podoba? - upierał się Jonnie.

    - Och, którykolwiek - odparł beztrosko Schleim.

    Jonnie uśmiechnął się. Smok na jego hennie rozbłysł i zdawał się poruszać, gdy Jonnie zwrócił się do emisariuszy.

    - Ponieważ lord Schleim nie ma zdania - powiedział Jonnie, kierując wskaźnik świetlny na jeden z księżyców - to my sobie wybierzemy ten oto. Asart! Zwróćcie uwagę na jego charakterystyczny kształt kraterów, to pięć elips, które księżyc ten wyróżniają.

    Nagły dreszcz przeszył Schleima. Asam! Pod jego powierzchnią znajdowały się olbrzymie warsztaty montażowe i hangary całej floty Tolnepów. Lokalne frachtowce dostarczały tam części statków wojennych, które na Asart montowano. Potężne statki kosmiczne Tolnepów nigdy nie zdołałyby wystartować z powierzchni planety. Przed każdą dostawą materiałów czy załóg na Asart, całe niebo było przeczesywane, by przekonać się, czy nie ma jakiejś wrogiej obserwacji. A przed wysłaniem w kosmos każdego statku wojennego z powierzchni Tolnep wznosiły się statki szpiegowskie, które dokładnie przeglądały niebo. Funkcja spełniana przez Asart była ściśle strzeżoną tajemnicą. Jak więc temu diabłu udało się wpaść na te dane? A może to tylko przypadek? Schleim poczuł się nieswojo.

    I wtedy nagle wszystkie jego troski się rozwiały. Diabeł z dziwną bestią na hennie powiedział:

    - Czy mogę poprosić wasze lordowskie moście o wyjście na zewnątrz? Są tam przygotowane dla was miejsca siedzące. Odbędzie się interesujący - jak mniemam - pokaz.

    Zupełnie bezwiednie rozwiązał właśnie problem Schleima!

5

    Lord Schleim postarał się, żeby opuścić salę na końcu. Nie chciał, by ktokolwiek w niej pozostał. Zauważył, że drzwi sali konferencyjnej miały zamek. Wychodząc więc ostatni, mógł całkiem naturalnie zamknąć za sobą drzwi na klucz. Będzie więc miał o jedne drzwi mniej do obserwacji, a był pewien, że nikt teraz nie zaczai się w tym prawie dźwiękoszczelnym pomieszczeniu i nie wyskoczy z niego niespodziewanie na zewnątrz.

    Wszyscy inni emisariusze wychodzili już rzędem z sali. Ponieważ Schleim znajdował się w jej końcu, więc było rzeczą naturalną, że opuści salę ostatni. Diabeł wyszedł za emisariuszami. Niewielcy szarzy ludzie podążyli za nim.

    Ale ten przeklęty gospodarz! Starszy człowiek w fantazyjnej chińskiej szacie zbierał - jak się zdawało - jakieś papiery, które znajdowały się na podłodze obok krzesła, na którym siedział. Listy gości, oczywiście! Jedna z nich musiała mu się gdzieś zapodziać. W końcu ją znalazł i zaczął przebiegać wzrokiem rząd trudnych do wymówienia nazwisk. A zatem i Schleim musiał udawać, że coś tam zostawił, więc stał zamyślony i szperał po kieszeniach. Czekał w napięciu, aż gospodarz wreszcie wyjdzie z sali. Ale on wcale nie spieszył się z wyjściem, tylko stał tam i przesuwając palec wzdłuż listy, coś mruczał pod nosem. "Znalazł sobie świetny czas na powtórki" - pomyślał cierpko Schleim. Za parę chwil ktoś może zauważyć, że Schleim się ociąga z wyjściem. Tymczasem on musiał być pewien, że sala będzie pusta. Była ona zbyt dźwiękoszczelna! I mogły być w niej ekrany - rozejrzał się dokoła. W górnym kącie znajdowało się jakieś urządzenie. Czyżby to było urządzenie wizyjne? Trudno powiedzieć. Złe światło. Ten projektor też może być urządzeniem wizyjnym. Nie, lepiej poczekać i przekonać się, czy przypadkiem jeszcze ktoś tu nie zajrzy.

    Nareszcie! Gospodarz - jakby płynął - ruszył w stronę drzwi, wciąż coś mrucząc nad listą. Schleim zaczął iść tuż za nim. Tolnep prawie już dochodził do drzwi i sięgał łapą, by je zamknąć, gdy gospodarz nagle się zatrzymał.

    Prawie stojąc już w drzwiach, lord Schleim, który na nic innego nie zwracał w tym momencie uwagi, został zaskoczony nagłym pojawieniem się dwóch techników. Tych samych techników, którzy ustawili w sali projektor. Spieszyli się do sali, aby go stamtąd zabrać.

    Zderzenie było nagłe i gwałtowne.

    Berło wypadło z łapy Schleima.

    Jeden z techników zauważył mignięcie kłów tuż przed swoją twarzą, więc podniósł do góry ramię. Rękaw ciężkiego ubioru technika walnął Schleima prosto w usta. Reakcja Tolnepa była błyskawiczna. Wgryzł się w rękaw! Wgryzał się mocno i kilkakrotnie, sycząc przy tym z wściekłością! Technik z wrzaskiem zatoczył się do tyłu. Zaczął uciekać chwiejnym krokiem, przyciskając rękaw drugą ręką i znikł w jakichś drzwiach.

    Drugi technik, przerażony, zaczął trajkotać przeprosiny w jakimś języku. Chińskim? Nachylił się, podniósł z podłogi złoty przedmiot i drżącymi rękoma podał go Schleimowi.

    Schleim chwycił berło mocno w łapy. Działało! Poprawił okulary i wydał westchnienie ulgi. Przynajmniej berło było bezpieczne. Gospodarz czyścił mu szaty, pokornie przepraszając. W czasie tego wykonał niecierpliwy gest ręką w stronę technika i dopiero wtedy ten przerażony człowiek wszedł do sali, zabrał projektor i wywiózł go na zewnątrz.

    Ociągając się z wyjściem i udając obrażonego, Schleimowi udało się w końcu, korzystając z tego, że sala była pusta, zamknąć drzwi na zamek. Zrobił to tak, że zatroskany gospodarz nawet tego nie zauważył. Schleim nawet udawał, że trochę kuleje. Ale powiedział gospodarzowi, żeby się tym nie przejmował. I odszedł, by przyłączyć się do innych emisariuszy.

    W szpitalu doktor Allen wraz z pielęgniarką zdejmowali z chińskiego "technika" jego kaftan. Robili to bardzo delikatnie. Doktor Allen odciął wywatowany rękaw - nie dotykając go rękaw wpadł do podstawionego szerokiego słoja. Na materiale widać było krople trucizny.

    - Nie ma nawet zadrapania na ciele - powiedział doktor Allen w psychlo - dobrze, że założyliśmy ci dodatkową skórzaną osłonę. Dokonałeś odważnego czynu, Czong-won.

    Szef zignorował ten komplement. Rzucił na ziemię cienki sztylet i mały miotacz energii.

    - Sztylet miał na karku, a miotacz w bucie. Pomyślałem, że mogą się nam także przydać.

    - Czy jesteś pewien, że to wszystko, co miał przy sobie? zapytał doktor Allen. - Nie chciałbym łatać więcej dziur w ciele Jonnie'ego.

    - Wszystko - odparł Czong-won - jeśli nie liczyć tego berła, którym może kogoś rąbnąć po łbie.

    - Jestem pewien, że Jonnie, potrafi zrobić unik, jeśli dojdzie do walki - powiedział doktor Allen. - Ten lord Schleim to bardzo niebezpieczna kreatura.

    Gestem dłoni wskazał słój, w którym znajdował się rękaw.

    - Siostro, proszę to zanieść do laboratorium, żebyśmy mogli opracować odtrutkę na ten jad.

6

    Pułkownik Iwan leżał w ciemnościach z miotaczem płomieni położonym na piętrzących się przed nim workach z piaskiem. Znajdował się na pierwszym zakręcie labiryntowego przejścia podziemnego, które prowadziło do wnętrza bazy. Na każdym dalszym zakręcie zbudowano z worków z piaskiem podobny szaniec, który obsadzono uzbrojonymi żołnierzami.

    Broda pułkownika Iwana była osmalona, dłonie pokryte bąblami. Znajdujące się przed nim o pięćdziesiąt stóp główne drzwi wejściowe - wykonane z pancernej stali - zaczęły się rozżarzać pod wpływem uderzeń gorących ładunków energetycznych, które co parę sekund waliły w ich zewnętrzną stronę. Wycofał z walki wszystkie samoloty - kiedy to było - wczoraj? Nie miały już ani paliwa, ani amunicji i nie było z nich żadnego pożytku w powietrzu. Piloci znajdowali się teraz na dole, rozrzuceni po różnych szańcach. Antena radiowa została zniszczona. Czyżby to też było wczoraj? Wydawało się, jakby pół roku temu. Każda mina, którą założono przed wejściem do bazy, zdążyła już eksplodować. Tysiąc min? I chociaż cały teren przed bazą był pokryty warstwą dziwacznych, pozbawionych członków ciał, nie powstrzymało to ataku. Drzwi stawały się coraz bardziej gorące - ich barwa w niektórych miejscach zaczęła się przemieniać z czerwonej w niebieską. Jak długo jeszcze wytrzymają? I jak długo on sam wytrzyma to gorące piekło?

    Zastanowił się, co też marszałek Jonnie robi w tym momencie. Szef Klanu Fearghusów leżał na nie zranionym boku, patrząc na skalną ścianę. Nie było stąd żadnego wyjścia. Wszystkie tunele były zawalone. Mieli już tylko jedno sprawne działo przeciwlotnicze. Nie używali go jednak do prowadzenia pionowego ognia. Wycelowali je w to miejsce, gdzie nieprzyjaciel najprawdopodobniej przypuści atak, by przełamać się przez ostatnią barykadę do skalnego urwiska.

    Zamieniony w morze ognia Edynburg huczał bezustannie i odgłos ten zagłuszał terkot broni ręcznej. Jak długo mogą się palić budynki?

    Myśleli, że udało im się zatrzymać wroga. Ale wysoko na niebie znowu pojawił się nowy statek. Dopiero przyleciał, a już posyłał w dół samolot za samolotem, wszystkie pełne wojska.

    Tylko Dunneldeen znajdował się teraz w powietrzu. Oto nadlatywał z Kornwalii, dokąd się udał, by uzupełnić paliwo i amunicję. Dlaczego me posłuchali MacTylera i nie schronili się wszyscy w tej starej kopalni w Kornwalii? Sentyment do Edynburga? No cóż, teraz z Edynburga zostanie tylko kupa popiołów.

    Zaczęła się formować kolejna eskadra wojsk nieprzyjaciela, szykując się do ataku na drugie wejście do Skalnego Zamku. Miał nadzieję, że Dunneldeen nie zginie. Szkoci - jeśli któryś z nich przeżyje to piekło - będą go potrzebowali. Szef Klanu Fearghusów nie myślał jednak, że on sam będzie go potrzebował. Ranny w bok, stracił zbyt dużo krwi.

    Zastanawiał się, co też MacTyler teraz robi?

    - Strzelaj nisko w pierwszy rząd! - polecił kanonierowi. Prowadź ogień dopóty, dopóki ci starczy amunicji! Jeśli umierać to w aureoli ognia!

    W Singapurze szkocki oficer obrócił się do osmalonego ogniem Komunikatora, opuszczając w dół infrapromieniową lornetkę, i powiedział:

    - Zupełnie tego nie rozumiem.

    Piechota kosmiczna Tolnepów wykorzystała swą artylerię do wyrąbania otworu pod północnym sektorem kabla pancerza atmosferycznego. Bardzo drogo ich to kosztowało. Stracili przy tym dwanaście czołgów. Ale grupa Tolnepów ruszyła biegiem do tego odległego odcinka kabla i zanim zdołano ich zatrzymać, wyrąbała pod nim dość szeroki otwór, tracąc przy tym pięciu żołnierzy.

    Szkocki oficer obawiał się, że przy następnej fali ataku, Tolnepom uda się wreszcie dotrzeć do elektrowni i wyłączyć im całkowicie dopływ prądu. Tymczasem Tolnepowie nagle się wycofali.

    Przez ostatnie dwadzieścia minut zabierali rannych i sprzęt bojowy, a potem wsiedli do swych szalup szturmowych, ciągle nękani przez ziemskie samoloty bojowe. A teraz szybowali wysoko, poza zasięgiem artylerii i samolotów. Przed kilkoma minutami ludzie z dowództwa obrony przeciwlotniczej zameldowali, że wszystkie inne statki odleciały: jeden do Edynburga, trzy do Rosji. Nad Singapurem pozostały tylko statki wojenne Tolnepów. - Oni też odlatują - stwierdził szkocki oficer.

    No cóż, to miejsce w zagłębiu górniczym w Singapurze miało na celu zwabienie tu nieprzyjacielskich wojsk. I przez jakiś czas spełniało tę rolę przy bardzo małych stratach własnych. Nieprzyjaciel natomiast - zgodnie z planem - poniósł wielkie straty.

    Wszystkie ich samoloty bojowe zaczęły lądować koło bazy. Ostatni z nich już dotykał ziemi. Gdy pilot wyłączył silnik, zapanowała taka cisza, od której po dotychczasowym ciągłym hałasie wręcz bolały uszy. Słychać było tylko skwierczenie kabla atmosferycznego.

    Daleko na wschodzie czarny dym buchał w niebo nad starożytnymi ruinami Singapuru.

    - Statki Tolnepów kierują się na zachód! - zawołał ze swego stanowiska oficer dowodzący obroną przeciwlotniczą. - Trochę na południe od kursu zachodniego.

    - Prędkość? - zapytał szkocki oficer.

    - Ciągle przyspieszają. Czekaj! Wykreślam kursy na mapie. Ten kurs prowadzi ich do zagłębia górniczego w Kariba. Musiały im się już wyczerpać ładunki energii słonecznej, ponieważ lecą z prędkością około dwóch mil na sekundę. Dotrą do bazy w Kariba... za trzydzieści siedem lub trzydzieści osiem minut.

    Szkocki oficer polecił Komunikatorowi:

    - Ostrzeż centrum operacyjne w Kariba, że zaraz będą mieli towarzystwo!

    Dymiący teren wokół nich najlepiej świadczył, jakie piekło może zgotować taka flotylla. Bez pancerza atmosferycznego wszyscy w bazie byliby już dawno martwi.

    Gdzieś rozśpiewał się ptak. Niesamowite - wśród tych zwęglonych ruin!

    Szkocki oficer zastanawiał się, czy nie lepiej będzie, jeśli i oni ruszą do Kariba. Boże, jaki jest zmęczony! Ci Tolnepowie dali im twardy wycisk! Gdyby się nie wycofali tak nagle, to w ciągu następnych dwudziestu minut obrońcy bazy w Singapurze przy wyłączonym zasilaniu pancerza atmosferycznego - byliby wycięci w pień. Tak, lepiej będzie - jeśli już pozostali żywi zobaczyć, co się dzieje w Kariba.

7

    Zajęcie przez emisariuszy miejsc siedzących na zewnątrz, zabrało trochę czasu. Niektórzy z nich chcieli wymienić ładunki z gazem do oddychania, a jeden czy dwóch chciało coś przekąsie. Pozostali spacerowali dookoła, oglądając wszystko z zaciekawieniem i zachowywali się przyjaźnie. Jeden z nich zaczął się nawet targować z którymś z chińskich uciekinierów z wioski o cenę jego psa. Nigdy przedtem nie widział psa i myślał, że było to sprytne zwierzę, zwłaszcza gdy warknął na niego. Nie mógł zrozumieć dlaczego, nie znający psychlo, Chińczyk odmówił. Pięć tysięcy kredytów to było przecież strasznie dużo pieniędzy. Za taką' sumę na Splandorf - jego planecie - można było kupić dom i farmę.

    Wreszcie wszyscy już się usadowili. Nawet lord Schleim, który bardzo nerwowo spacerował dokoła z brodą opartą na zaokrąglonej górnej części swego berła.

    Była już noc. Platformę oświetlały reflektory górnicze. Emisariusze siedzieli na ławach i krzesłach, które ustawiono półkolem tuż obok olbrzymiej metalowej platformy fransfrachtu, ale w bezpiecznej od niej odległości. Niektórzy jeszcze ze sobą rozmawiali, ale wszyscy okazywali zainteresowanie.

    Jonnie stał na środku platformy i przez chwilę wszyscy się zastanawiali, czy nie ma przypadkiem zamiaru gdzieś wysłać siebie samego. Światło reflektorów odbijało się tysiącem blasków od jego guzików, a ten stwór na jego hełmie wyglądał jak żywy. Było to interesujące nawet dla znudzonego lorda.

    - Szanowni lordowie - rozpoczął Jonnie - czy mogę jeszcze raz poprosić was o wybaczenie, że zajmuję wam cenny czas. Ale obawiam się, że chcąc zakończyć sprawę ze Schleimem, będziemy musieli mieć pokaz. Będzie to pokaz nadmiernego apetytu. Czy wyrażacie zgodę?

    Wszyscy się roześmieli, z wyjątkiem admiralicji i lorda Schleima. Pokaz apetytu. Coś w rodzaju zawodów w jedzeniu? Już tokiedyś widzieli. Ale tak, proszę bardzo!

    Jonnie dwukrotnie uderzył berłem w dłoń. Z ciemności wynurzyło się dwóch mechaników ze wspaniale udekorowanym wózkiem górniczym. Na wózku spoczywał smok podobny do smoka na hełmie Jonnie'ego. Miał długość około pięciu stóp. Z grzbietu wyrastały mu' skrzydła. Miał potężny kark, okrutny łeb, ziejącą kłami paszczę, groźne czerwone oczy oraz rogi. I od głowy do ogona z grzbietu sterczały mu kolce. Pokryty złotymi łuskami smok o szkarłatnym pysku.

    Mechanicy udali, że chcą zdjąć smoka z wózka, ale Jonnie kazał się im usunąć, jakby w obawie, że smok mógłby któregoś ugryźć. Schleim zaśmiał się rubasznie. Mimo że zaabsorbowany nadsłuchiwaniem oraz zajęty myślami o swoim planie, Schleim nie mógł się jednak powstrzymać od komentarza:

    - To nie jest żywa bestia! - mądrzył się. - To po prostu pomalowana figura ulepiona z gliny! Jest tu takich figur więcej! Wskazał łapą na stos nie dokończonych i nie zmontowanych smoków, które leżały w pobliżu. - To jest po prostu zwykły posąg.

    Co za teatr! Ten biedny głupiec myślał, że uda mu się nabrać lordów, jakby byli dziećmi! Ale lordowie spojrzeli na niego z wyrzutem za ciągłe przerywanie, zwłaszcza ten siedzący za nim, który pochylił się do przodu i powiedział: - Pst!

    Schleim spojrzał na niego. Był to olbrzymi stwór, którego linia genetyczna musiała się wywodzić od drzew. Skórę miał podobną do kory a "włosy" do liści. Potężne bary miały szerokość około stopy. Schleim stwierdził, że będzie musiał na niego uważać, gdy rozpocznie niebawem swą akcję.

    - Wybaczcie lordowi Schleimowi - powiedział Jonnie jest tak zestresowany, że niezbyt dobrze widzi.

    Wszyscy lordowie parsknęli rubasznym śmiechem.

    - Ta bestia na wózku - mówił dalej Jonnie - jest zwana "smokiem". Jeśli popatrzycie na konsolę, to ujrzycie jego matkę.

    Lordowie spojrzeli na większego smoka, który otaczał konsolę. Roześmieli się. Jego matka!

    Sir Robert stał w drzwiach pomieszczenia operacyjnego, a za nim Stormalong z meldunkami w ręku i o coś się z nim spierał cichym głosem. Ale Sir Robert potrząsnął przecząco głową i w końcu rzekł dość głośnym szeptem:

    - Zostawcie chłopca w spokoju!

    Stormalong wszedł z powrotem do pomieszczenia operacyjnego. Lord Schleim zauważył to. Ktoś zapewne zameldował, że flotylla gdzieś leci. Być może będzie musiał zadziałać szybciej, niż to planował. Nastawił ucho ku niebu. Gdy będą nadlatywać, na pewno dadzą mu jakiś znak, żeby ich usłyszał. Takie były jego instrukcje.

    - A teraz zechciejcie zauważyć - kontynuował Jonnie - że smok na wózku różni się od smoka na moim hełmie.

    Wskazał ręką na czoło.

    - Ten malutki smok jest nakarmiony.

    Tak, smok na jego hełmie miał w pysku małą kulę. Małą, okrągłą, białą kulę.

    - A ten smok na wózku jest głodny! - mówił dalej Jonnie. Do waszych danych na temat fauny i flory światów możecie dorzucić i te fakty. To jest Smok Cesarski! Zjada księżyce i planety!

    Uważali, że był to całkiem dobry dowcip. Władcy zawsze pożerali planety. Cesarska dieta! Dobry żart. Emisariusze świetnie się bawili. Rozumieli, że jest to pewna alegoria. Pomysłowe!

    Jonnie znów dał znak mechanikom i pogłaskał uspokajającym gestem głowę glinianego smoka. A potem nagle położył ręce pod jego szyję i brzuch w taki sposób, w jaki się łapie dziką bestię. Podniósł go i zatoczył się nieco do tyłu. Smok był naprawdę ciężki! Mechanicy błyskawicznie usunęli z platformy udekorowany wózek górniczy i sami też zniknęli. Schleim pilnie ich śledził. Och, stanęli z boku i obserwują platformę! W porządku. Nie będzie problemu, gdy włączy promień paraliżujący.

    Jonnie postawił smoka na środku platformy. I teraz zrobił rzecz najbardziej interesującą. Pochylił się nad smokiem i coś mu mówił do ucha.

    - Bardzo dobrze - powtórzył głośno. - Wiem, że jesteś głodny. A WIĘC RUSZAJ I ZJEDZ ASARTA!

    Sięgnął do drugiego boku smoka, który znajdował się poza zasięgiem wzroku emisariuszy, i usłyszawszy ciche "teraz" od Angusa stojącego przy konsoli - włączył dźwignię zapalnika czasowego bomby, która znajdowała się w wydrążonym brzuchu smoka. Zapalnik miał zadziałać za pięć minut. Jednocześnie paznokciem kciuka drugiej ręki przekłuł pokrywę bomby dymnej, która była używana do obserwacji prądów powietrza w szybach kopalnianych.

    Biały dym zaczął wydostawać się z pyska smoka. Strasznie okrutny smok!

    Jonnie lekko zeskoczył z platformy. Angus włączył przycisk odpalania. Berło Jonnie'ego skierowane było na smoka.

    - Ruszaj! I nie wracaj, dopóki nie pożresz Asarta! Ruszaj! Przewody zabrzęczały. Nastąpił niewielki odrzut. Smok zamigotał i... zniknął.

    Jonnie spojrzał na zegarek. Jeszcze trzy i pół minuty do zadziałania zapalnika czasowego. Jonnie wszedł z powrotem na platformę. Miejsce, w którym platforma zetknęła się z lodowatą przestrzenią Asarta, było teraz bardzo zimne.

    - Czy ktoś z obecnych tu ma rejestrator obrazów? - zapytał Jonnie. - Nie chcę używać naszych rejestratorów, ponieważ moglibyście nie mieć do nich zaufania. Chcę wypożyczyć rejestrator obrazów, który można zaplombować, żeby nikt nie mógł przy nim majstrować.

    Lord z Fowljopanu, cesarstwa siedmiuset światów, powiedział, że wyświadczy Jonnie'emu tę grzeczność. Poszedł do swego apartamentu i wyjął z kosza rejestrator. Wrócił z nim i sprawdził załadowanie płyty. Jonnie poprosił go o założenie na rejestrator metalowych plomb w taki sposób, by nikt nie mógł przy nim manipulować. Obydwaj mechanicy pospieszyli teraz na platformę i ustawili na niej skrzynkę żyroskopową z bezpilotowego samolotu zwiadowczego. Jonnie poprosił lorda z Fowljopanu o włożenie rejestratora do otworu w skrzynce żyroskopowej. Lord rzucił okiem na konsolę, aby upewnić się, że nikt przy niej nie manipuluje, a potem na słupy, by przekonać się, że nie brzęczą, następnie przeszedł na środek platformy, włożył swój rejestrator obrazów do skrzynki i - tak jak Jonnie sobie życzył - zamknął wieko.

    Jonnie znów spojrzał na zegarek. Upłynęło siedem minut. A więc smok został dokładnie umieszczony na powierzchni Asana. Bomba zaczęła działać przed dwiema minutami. Następne odpalenie umiejscowi rejestrator obrazów w dość sporej odległości od księżyca i nieco z boku.

    - Teraz! - zawołał Angus.

    Przewody zabrzęczały. Rejestrator obrazów i skrzynka żyroskopowa zamigotały i zniknęły. Nie było żadnego odrzutu. Po trzydziestu dziewięciu sekundach brzęczenie przewodów zmieniło tonację. Coś zamigotało na platformie. Skrzynka z rejestratorem obrazów ponownie się pojawiła. Brzęczenie ustało. Nastąpił lekki odrzut.

    Dwaj mechanicy znów przyciągnęli wózek, na którym znajdował się projektor atmosferyczny, i ustawili go wśród emisariuszy:

    - A teraz, milordzie - rzekł Jonnie do Fowljopana - bądź łaskaw wyjąć swój rejestrator, przenieś go do projektora i rozplombuj! I upewnij się; proszę, że to jest rzeczywiście twoja płyta, rejestrując na niej parę słów. Następnie sprawdź czy w maszynie nie ma innych płyt lub zapisów rejestrujących i włóż do niej swoją płytę. Proszę bardzo!

    Lord z Fowljopanu wykonał dokładnie to, o co go proszono.

    - Rejestrator jest zimny jak lód! - To było wszystko, co powiedział.

    Jonnie wstrzymał oddech. Znał dokładnie z książek skutki działania bomby, ale nie miał pewności, czy zadziałał zapalnik. Był to dla niego najbardziej krytyczny moment! Włączył zdalnie projektor. Reflektory górnicze zgasły. W powietrzu pojawił się obraz. W ciemnościach ukazał się Asart w trzech wymiarach. Identyfikowało go pięć elips.

    Przyzwyczajeni do wybuchów bomb i pocisków, emisariusze spokojnie czekali na pojawienie się kłębów kurzu lub dymu. Jednak nie wszyscy wierzyli, że faktycznie coś się wydarzy. Jonnie był tak spokojny, tak uprzejmy. Na pewno nie wyglądał na kogoś, kto się zaangażował w wojnę.

    Przez chwilę nie widać było na zdjęciach niczego szczególnego. Jednak w miarę pojawiania się coraz to nowych zdjęć, zobaczyli czarną dziurę, która powstała na prawej górnej powierzchni Asana. Po prostu dziura! Schleim, mając jedno ucho skierowane ku niebu, poczuł dreszcz trwogi. Co, do pięćdziesięciu diabłów, się tam działo? Ale szybko się uspokoił. Bomby zaczęły wybuchać z hukiem. Nie istniały takie bomby, które robiły tylko dziury. Płyta ze zdjęciami się skończyła i rozległy się słowa: "To jest mój głos" Fowljopana.

    - Ale teatr! - roześmiał się Schleim. - Angażujecie się w takie nonsensy!

    - Szanowni lordowie - rzekł Jonnie. - Czy może jeszcze ktoś z was ma rejestrator obrazów, który mógłbym wypożyczyć?

    Tak, czcigodny lord Dom miał swój rejestrator. Przyniósł go więc i przeprowadzono z nim takie samo jak poprzednio doświadczenie.

    Angus wprowadził poprawki czasu, wyteleportował rejestrator pod nowym kątem w stosunku do Asarta i sprowadził go z powrotem na Ziemię.

    Lord Dom - nieco przestraszony ewentualnymi konsekwencjami dla tysiąca dwustu światów jego republiki - miał wyraźnie drżący głos, gdy rejestrował go na płycie. Jonnie wcisnął guziki zdalnego kierowania. W ciemnościach przed nimi roziskrzył się Asart.

    Około jednej setnej powierzchni księżyca było teraz dziurą otoczoną kłębiącymi się czarnymi chmurami. I zanim płyta się skończyła, mogli zobaczyć na zdjęciach, że w dole po lewej stronie księżyca, powstawała w jego skorupie coraz to większa dziura.

    Zgromadzeni emisariusze zaczęli trwożnie szeptać. Ale Jonnie nie zamierzał dopuścić do żadnych niepokojów.

    - Jak więc widzicie, moi lordowie - Jonnie uśmiechnął się lekko - smok był naprawdę głodny. To również bardzo posłuszny smok. Polecono mu zjeść księżyc, no to go pożera. I jest to smok bardzo łatwy do kierowania.

    Gdyby Jonnie oblał ich kubłem lodowatej wody, nie uzyskałby bardziej mrożącego krew w żyłach efektu. Z narastającym przerażeniem patrzyli na niego.

    Schleim zepsuł ten nastrój. Przyszło mu na myśl, że znalazł nowy sposób na zagwarantowanie sobie sukcesu. W swoim koszu miał zarówno rejestrator, jak i zapasową broń. Właśnie przed chwilą sprawdził swój but i stwierdził brak w nim małego miotacza. Przeklęty kamerdyner! Na tych zniewolonych Hawvingów nigdy nie można liczyć.

    - To, co robisz - powiedział Schleim - polega na wysyłaniu rejestratora w jakieś góry, na których znajduje się model księżyca. I masz tam ludzi, którzy przygotowują to model do fotografii. Jesteś oszustem!

    I Schleim wierzył w to naprawdę. Ale musiał się upewnić, zanim się stąd wymknie.

    - I ja mam rejestrator w swoim koszu - oświadczył.

    - Idź i przynieś go - rzekł Jonnie.

    Schleim pospieszył do swego apartamentu. Pogrzebał w koszu. Ach! Nie tylko zapasowy miotacz, ale również i ukryte na dnie kosza zapasowe berło z jeszcze jednym promieniem paraliżującym w podstawie. Jedno berło mógł więc pozostawić na krześle a z drugim dotrzeć do głównego wyłącznika, by odciąć dopływ prądu do kabla pancerza atmosferycznego. Ho-ho! Jeszcze trzy granaty do tego! Po włączeniu promienia paraliżującego wrzuci jeden granat do pomieszczenia operacyjnego, a dwa pozostałe wykorzysta do załatwienia każdego, kto wejdzie mu w drogę. Znakomicie! Nie będzie więc już torturował tego niewolnika z rasy Hawvinów. Dobry chłop!

    Schleim zabrał ze sobą kosz i postawił go obok swego krzesła. Ostrożnie go otwierając - żeby nikt nie zobaczył, co jest w środku - wyjął rejestrator obrazów. Był to rejestrator innej produkcji i innego rodzaju, ale rejestrował zdjęcia na płycie.

    - Diable! - zawołał Schleim. - Natychmiast skończymy z twoimi oszustwami. Nie będąc mieszkańcem tej planety, nie wiesz nawet, że po odwrotnej stronie Asarta znajduje się olbrzymi przecięty romb. Jest on wykorzystywany jako sygnał nawigacyjny i identyfikacyjny, a pokryty jest materiałem pochłaniającym światło. W praktyce o tym rombie nie wie nikt poza oficerami floty kosmicznej. Na waszych standardowych rejestratorach w ogóle się on nie ukaże. A nie macie takich - jak mój rejestratorów, które mogą zakodować nie tylko normalne spektrum, które nazywacie światłem widzialnym, ale i hiperspektrum, które jest promieniowane przez ten sygnał. Dlatego też tylko na zdjęciach zrobionych moim rejestratorem będzie widać przecięty romb. Na waszych zdjęciach go nie będzie. Oczywiście, nie mogliście umieścić rombu na tym sfałszowanym modelu. Zamierzam więc właśnie zdemaskować cię jako największego oszusta wszech czasów!

    Jego głos brzmiał pewnością siebie. Ale zanim zniszczy to całe urządzenie, musi mieć absolutną pewność. Czy to był tylko model gdzieś tam w górach, czy też faktycznie Asart? Jeśli to był Asart... to musiał być pewien, że uda mu się wydostać od nich tajemnicę teleportacji. Co to za broń!

    Wszedł na platformę, ślizgając się, i włożył swój rejestrator do skrzynki żyroskopowej, zamknął skrzynkę i zrobił na niej znak pazurem, a potem zszedł z platformy. Angus zmienił współrzędne w taki sposób, by rejestrator mógł zakodować widok zarówno odwrotnej strony Asarta, jak i dziury. Odpalił skrzynkę z rejestratorem, a potem przywołał ją z powrotem. Gdy tylko zamilkł odgłos odrzutu, lord Schleim pospieszył na platformę i sprawdził swój znak. Był nienaruszony. Wrócił do projektora. Upewnił się całkowicie, że w projektorze nie było niczego innego. Zarejestrował swój głos: "Tu mówi lord Schleim" na płycie i włożył ją do maszyny.

    Czyżby jego ucho wykryło na niebie jakieś odległe zawodzenie?

8

    Lord Schleim spodziewał się, że na zdjęciach, które za chwilę miano pokazać, nie będzie przeciętego rombu. Tylko oczy Tolnepa mogły go zobaczyć i tylko zmodyfikowany rejestrator Tolnepów mógł go sfilmować. Wykorzysta ten moment do odwrócenia uwagi wszystkich.

    Tak! Z nieba dobiegało dalekie zawodzenie. Za kilka minut flota znajdzie się nad nimi. Czas się dokładnie zgadzał. Jakie to było sprytne z jego strony! Ale miał przecież zasłużoną reputację chytrego dyplomaty. Znakomitego.

    Przeszedł do swego krzesła i upewnił się, czy kosz znajdował się w zasięgu ręki. Obejrzał się na zgromadzonych emisariuszy. Wszyscy w napięciu wyciągali szyje do przodu, czekając na pojawienie się zdjęć - nie podejrzewając, że grozi im niebezpieczeństwo z jego strony. Zapamiętał dokładnie miejsce, w którym stał diabeł: trochę z przodu emisariuszy i z dala od projektora. Schleim pomacał dolny pierścień berła.

    - Włącz projektor i pokaż nam najnowsze zdjęcia tego fałszywego modelu! - powiedział szyderczym głosem.

    Jonnie wcisnął guziki. Reflektory się wyłączyły. W powietrzu ukazało się trójwymiarowe zdjęcie Asarta. Zrobione było pod nowym kątem. Pokazywało zarówno odwrotną stronę księżyca, jak i część jego strony przedniej. Zastosowane filtry nadały mu niebieskawy odcień, ale był to na pewno Asart. Wydawało się, jakby unosił się majestatycznie w przestrzeni tuż przed nimi. A pośrodku jego odwrotnej strony czarnym jak smoła kolorem rysował się na srebrnej tarczy przecięty romb - znak Tolnepów, masywny i łatwy do rozpoznania.

    Schleimowi zaparło dech. To była prawda. To rzeczywiście był Asart!

    Jeden z końców przecięcia wskazywał prawdopodobnie na drzwi hangaru. I właśnie wtedy owe drzwi otworzyły się i ukazał się olbrzymi ziejący otwór wydrążonej przez Tolnepów jaskini. Księżyc uległ teraz jeszcze większemu spłaszczeniu. Był podobny do błękitnego balona, którego jedną stronę ktoś bezlitośnie wgniatał do wnętrza, tworząc wielką i to coraz szybciej się powiększającą fałdę.

    To, co wyglądało na czarne gazy, wirowało teraz, wypełniając brakującą część powierzchni księżyca. I nagle z hangaru wyleciał statek wojenny! Mimo że musiał mieć bardzo dużą prędkość, to jego olbrzymie wymiary sprawiały, że miało się wrażenie, jakby poruszał się w zwolnionym tempie. Co najmniej trzydzieści tysięcy ton ważący statek liniowy Tolnepów próbował uciekać w przestrzeń kosmiczną.

    Ale już było za późno. Już dosięgła go ta fałda na księżycu. Tylna część okrętu zaczęła znikać. Na wlepionych w ekran oczach delegatów olbrzymi statek kosmiczny został pożarty od rufy do dziobu, a masywny metal jego kadłuba zamienił się w obłok gazu.

    Zaczęły się otwierać drzwi innych hangarów. W tym miejscu jednak skończyła się taśma filmowa. Ostatnie pufnięcie czarnego gazu, gdy nieszczęście dosięgło resztek statku liniowego i... rozległ się głos: "Tu mówi lord Schleim".

    Schleim wrzasnął histerycznie, a potem zaczął działać. Zamknął klapki na uszach. Podskoczył. Gwałtownie przekręcił pierścień w podstawie berła i jakby to był pistolet maszynowy - zatoczył nim szeroki łuk, aby wszystkich sparaliżować.

    - Niech was sparaliżuje! - wrzeszczał Schleim. - Zdychajcie na miejscu! Niech was szlag trafi!

    Zrobił się nagły ruch wśród uciekających emisariuszy. Niektórzy padali na ziemię. Schleim chwycił drugie berło z kosza, przekręcił pierścień w podstawie, zaczął nim omiatać dokoła, ogarniając również strażników w okopach. Nie padali jednak na ziemię wystarczająco szybko.

    Błyskawicznie więc pochylił się nad koszem i wyciągnął trzy granaty. Z całą siłą cisnął jeden z nich w otwarte drzwi pomieszczenia operacyjnego. Drugi granat rzucił w stronę wejścia do doliny. Trzecim zaś cisnął w diabła.

    Jego reakcja była tak szybka, że zanim granaty dosięgły celów, zdążył wyciągnąć miotacz z kosza. Skierował go na diabła, wprost na jego twarz oddaloną o trzydzieści stóp. Z radością nacisnął na spust.

    Miotacz nie wypalił.

    Lord Dom, bulwiasty stwór z jednego z najbardziej wodnistych światów, zerwał się na nogi i ruszył w kierunku Schleima.

    Schleim podniósł do góry miotacz, mając zamiar walnąć nim w Doma i rozkwasić mu głowę. Silny Tolnep mógł ich wszystkich poroznosić na strzępy.

    Jonnie cisnął swym berłem, które pomknęło jak świszcząca strzała. Jego twardy koniec strzaskał filtry w okularach Schleima. Lord Browl, masywny i podobny do drzewa emisariusz, który siedział za Schleimem, otoczył go swymi na stopę grubymi ramionami i trzymał jakby w skrzypiącym imadle.

    - Trzymaj go mocno! - krzyknął Fowljopan. - Nie pozwól, by dotknął szyi!

    Błyskawicznym ruchem Fowljopan chwycił zakrzywiony nóż w swe szpony i zbliżył się do Schleima. Tolnep się wyrywał, ale potężne ramiona go nie puszczały. Fowljopan skontrolował swymi paciorkowatymi oczami podobną do stali szyję Tolnepa.

    - Ach! - zawołał w końcu. - Jest tu na wpół zagojona blizna!

    Zaczął ciąć skórę nożem. Szare krople krwi Tolnepa sączyły się z płytkiego nacięcia. Fowljopan ścisnął ranę i wyskoczyła z niej krucha szklana kapsułka. Była nienaruszona.

    - To jest kapsułka z trucizną - oznajmił Fowljopan. Wystarczyło tylko, by uderzył się w szyję i byłby martwy. Popatrzył z wyrzutem na Jonnie'ego.

    - Gdybyś w nią trafił swoją buławą, nie mielibyśmy już oskarżonego!

    Był to pierwszy znak dla Jonnie'ego, że nie wszystko odbędzie się tak, jak sobie zaplanował i nie wszystko będzie dobrze się układało.

    Fowljopan zwrócił się do pozostałych emisariuszy, którzy zgromadzili się dookoła Schleima. Skrzekliwym głosem zapytał: - Czy jest wolą konferencji, by ten oto emisariusz znalazł się w areszcie konferencyjnym i stanął przed sądem?

    Myśleli nad tym. Zastanawiali się. Patrzyli jeden na drugiego. Któryś z nich powiedział coś na temat "odwołania się do paragrafu 32".

    Jonnie mógł myśleć tylko o jednym: o zakończeniu tej wojny. Czyż lordowie nie zdawali sobie sprawy, że przez ten czas ginęli ludzie? A jeśli chodzi o Schleima, to czyż nie widzieli, że chciał użyć broni przeciwko nim?

    Z nieba dobiegało stale narastające zawodzenie. To też zagrażało ich bezpieczeństwu.

    - Proponuję, żeby go należycie osądzić! - zawołał jakiś lord z tylnych rzędów.

    - Kto jest za tym? - zawołał inny lord.

    Wszyscy lordowie nie zaangażowani w konflikt opowiedzieli się "za", natomiast przedstawiciele "połączonych sił" wypowiedzieli się "przeciw".

    - Niniejszym oświadczam - rzekł Fowljopan - że emisariusz Tolnep jest więźniem konferencji i zostanie osądzony zgodnie z paragrafem 32 za stosowanie fizycznej przemocy na pokojowej debacie.

    Dobiegające z nieba zawodzenie było teraz znacznie głośniejsze. Jonnie przecisnął się przez emisariuszy. Stanął tuż przed Tolnepem. Podsunął mu pod nos jego berło.

    - Czy to tego berła szukałeś, Schleim? To jest prawdziwe. Inne były tylko wykonanymi przez nas kopiami, makietami, tak jak i reszta twej broni.

    Schleim wyrywał się i wrzeszczał histerycznie.

    - Dajcie mi jakieś łańcuchy! - zawołał Fowljopan.

    Jonnie przybliżył się jeszcze bardziej do Tolnepa. Fowljopan sprawdzał, czy Schleim nie ma przypadkiem w ustach jeszcze jednej kapsułki z trucizną, którą mógłby zgryźć.

    - Schleim! Poleć swemu komandorowi, tam w górze, aby się wycofał! Powiedz, albo wpakuję ci to radio do gardła! powiedział Jonnie.

    Lord Dom próbował odepchnąć Jonnie'ego.

    - On jest więźniem konferencji! Aż do procesu nie może się z nikim komunikować. Paragraf 51 dotyczący procedury sądowej... Jonnie zmusił się do panowania nad sobą.

    - Lordzie Dom, konferencja w tej właśnie chwili jest zagrożona bombardowaniem! Dla jej bezpieczeństwa żądam, żeby Schleim... - Żądam? - wykrzyknął Fowljopan. - Słuchaj, to są bardzo mocne słowa! Musimy przestrzegać określonych procedur. A ty jesteś niniejszym oficjalnie oskarżony o to, że rzuciłeś jakimś przedmiotem w emisariusza. Konferencja...

    - Żeby uratować mu życie! - zawołał Jonnie, wskazując na Doma. - Tolnep rozwaliłby mu czaszkę!

    - Działałeś zatem jako żandarm tej konferencji - oświadczył Fowljopan. - Ale nie przypominam sobie tej nominacji... Jonnie wziął głęboki oddech.

    - Działałem jako osoba wyznaczona przez planetę-gospodarza, która jest odpowiedzialna za bezpieczeństwo zaproszonych delegatów.

    Dobrze wiedział, że nie było żadnej takiej procedury.

    - Ach - rzekł lord Dom - on się powołuje na paragraf 41, który dotyczy obowiązków planety odpowiedzialnej za zgromadzenie emisariuszy.

    - Aha - powiedział Fowljopan - nie wolno zatem także wytaczać żadnych oskarżeń przeciwko tobie. Gdzie są te łańcuchy?

    Chiński strażnik już nadbiegał ze zwojem brzęczących łańcuchów z windy górniczej. Za nim szło dwóch pilotów z jeszcze jednym splotem grubych lin.

    - Zgodnie z paragrafem 41 - zawołał Jonnie desperacko muszę żądać od więźnia, by natychmiast poddał swe ofensywne wojska!

    Lord Dom popatrzył na Fowljopana. Fowljopan przecząco pokręcił głową.

    - Wszystko, co możemy teraz zrobić, to zgodnie z paragrafem 19 zarządzić czasowe zawieszenie działań bojowych, jeśli zagrażają one bezpieczeństwu konferencji.

    - Dobrze! - zgodził się Jonnie.

    Zdawał sobie sprawę, że było to ryzykowne. Emisariusze nie byli już teraz tak przyjaźnie nastawieni. Ale zrobił wszystko, co było w jego mocy. Musiał ratować życie i to nie tylko ich źycie, ale również tych wszystkich, którym udało się przeżyć w Edynburgu. Podsunął radio do ust Schleima.

    - Ogłoś natychmiastowe zawieszenie działań bojowych, Schleim! I rozkaż swemu komandorowi, żeby wycofał wojska!

    Lord Schleim tylko splunął.

    Okręcili go więc łańcuchami. Ktoś znalazł w jego koszu zapasowy filtr i zmienił go teraz w okularach Schleima. Położyli go na ziemi. Wyglądał jak olbrzymi zwój łańcuchów dźwigowych. Widać było tylko twarz. Wargi miał zaciśnięte i wydobywało się z nich syczenie.

    Jonnie zamierzał wrzasnąć na niego, że jeśli nie zarządzi przez radio zawieszenia działań bojowych, to wielki smok pożre planetę Tolnep, ale zawahał się na myśl, iż mógłby znowu pogwałcić jakiś paragraf. Szukał więc odpowiednich słów. Zanim jednak otworzył usta, problem został przypadkowo rozwiązany przez lorda Doma.

    - Schleim - rzekł lord Dom - jestem pewien, że będziesz w znacznie lepszej sytuacji podczas procesu, jeśli odwołasz swe wojska.

    To było właśnie to, czego Schleim chciał się dowiedzieć.

    - Tylko pod warunkiem, że komandor znajdującej się tam w górze floty zaprzestanie swego pirackiego przedsięwzięcia i będzie posłuszny moim rozkazom. Dajcie mi radio!

    Jonnie szybko podsunął mu radio do ust, choć raczej wolałby mu wybić nim kły.

    - Żadnych kodów! Po prostu powiedz: "Niniejszym ogłaszam czasowe zawieszenie działań bojowych" oraz "Polecam ci wycofać się na orbitę odległą od wszelkich rejonów walk!"

    Schleim popatrzył na pochylone nad nim twarze. Zaskoczył ich wszystkich, ponieważ gdy Jonnie wcisnął ukryty wyłącznik nadawania, Schleim powiedział do mikrofonu dokładnie to, co mu polecił Jonnie. Ale czyżby na twarzy Tolnepa błąkał się szyderczy uśmiech?

    Z berła dobiegł ich głos Rogodetera Snowla:

    - Zgodnie z regulaminem muszę zapytać, czy emisariusz Tolnepów nie znajduje się pod przymusem lub coś nie zagraża jego życiu?

    Wszyscy spojrzeli po sobie. Było oczywiste, że regulaminy kosmiczne Tolnepów musiały przewidywać tego rodzaju nagłe i w inny sposób trudne do wytłumaczenia rozkazy.

    Schleim owinięty aż po brodę w ciężkie łańcuchy dźwigów górniczych uśmiechnął się i zapytał:

    - Czy mogę znów z nim pomówić?

    - Każ mu natychmiast wykonać rozkazy! - polecił Jonnie.

    Nie chciał w tym towarzystwie i w obecnej chwili rzucać jawnych gróźb pod adresem Tolnepa.

    I znów Schleim dokładnie powtórzył to, co mu Jonnie kazał.

    Rozległ się głos Rogodetera Snowla:

    - Mogę wykonać ten rozkaz tylko wtedy, gdy będę miał zapewnienie, że jest zagwarantowane bezpieczeństwo emisariusza Tolnepów i gdy konferencja obieca, że powróci on bez szwanku na planetę Tolnep.

    Fowljopan rzekł do lorda Doma:

    - To wyraźnie wyklucza egzekucję.

    - Ale według paragrafu 42 - powiedział lord Browl - sąd może się odbyć. To rzecz całkiem normalna. Proponuję, żebyśmy zagwarantowali bezpieczny powrót temu emisariuszowi. Kto jest za?

    Tym razem wszyscy byli "za".

    Fowljopan rozglądał się dokoła.

    - Gdzie jest... gdzie jest...?

    Niewielki szary człowiek pojawił się wśród nich. Wziął berło z rąk Jonnie'ego. Spojrzał dokoła na twarze lordów i - kiedy skinęli głowami - zaczął mówić do mikrofonu. Najpierw podał jakiś kod słowny, po którym nastąpiło brzęczenie, które - jak się zdawało - wydobywało się z klapy jego szarego surduta. A potem powiedział:

    - Komandorze Snowl, potwierdzam, że emisariusz z Tolnepu powróci bez żadnego fizycznego szwanku na swą planetę we właściwym czasie, choć być może z pewnym opóźnieniem.

    Znów rozległ się głos Snowla:

    - Dziękuję, Wasza Ekscelencjo. Proszę poinformować emisariuszy, że będę honorował czasowe zawieszenie działań bojowych i natychmiast wycofuję się na orbitę położoną z dala od tej strefy i od wszystkich innych rejonów działań bojowych. Koniec transmisji.

    Jonnie wskazał ręką emisariuszy "połączonych sił". To ich wojska niszczyły Edynburg i Rosję!

    - Lordzie Fowljopan - powiedział - jestem pewien, że czasowe zawieszenie działań bojowych obowiązuje także i tych wojskowych.

    - Faktycznie - powiedział Fowljopan i zastanowił się przez chwilę. - Nie mamy żadnej gwarancji, że w górze znajdowały się wyłącznie statki Tolnepów. Byłoby więc niezgodne z przepisami, gdyby inni się na to nie zgodzili.

    - Oczywiście, że się zgadzają! - wykrzyknął Sir Robert, patrząc na Bolboda, Drawkina, Hawvina oraz pozostałych lordów z wyrazem oburzenia na twarzy, że tak długo z tym zwlekali.

    Emisariusze "połączonych sił" zaczęli rozglądać się za środkami łączności. Natychmiast zjawił się tłum tłumaczy z mikrofonami. Terkocząc różnymi językami emisariusze nakazali wszystkim swoim statkom czasowe zawieszenie działań bojowych.

    "Mój Boże - pomyślał Jonnie. - Po co te ceregiele, gdy tam giną ludzie". Ale sytuacja wciąż jeszcze była krytyczna. Nikt przecież nie gwarantował, że działania bojowe nie zostaną na nowo podjęte i to z jeszcze większą zajadłością.

    I kim jest właściwie ten niewielki szary człowiek, który ma nad nimi taką władzę? Kto to jest? I co chce osiągnąć? Czyżby to było jeszcze jedno zagrożenie?

9

    Emisariusze właśnie odciągnęli Schleima na bok, gdy do Jonnie'ego podbiegł Quong, tłumacz Sir Roberta.

    - Sir Robert prosił - wyszeptał chłopiec - żebym cię uprzedził, iż za moment w pomieszczeniu operacyjnym będzie wielki ruch, więc żebyś się nie niepokoił. Podobno setki ludzi w Edynburgu są uwięzione w schronach. Podziemne korytarze i wejścia do nich się zawaliły. Za parę minut nasi odlatują i Sir Robert prosi, żebyś tu został i dalej prowadził negocjacje. Jeśli będzie trzeba, to on przyleci z powrotem.

    Jonnie poczuł, jakby jakaś lodowata ręka ścisnęła mu serce. Chrissie i Pattie! Czy jeszcze żyją?

    - Powinienem też tam polecieć! - zawołał.

    - Nie trzeba - odparł Quong. - Sir Robert uprzedził mnie, że tak powiesz, lordzie Jonnie. Oni zrobią wszystko, co będzie w ich mocy. Sir Robert kazał ci powiezieć, że wszystko tu zostawia w twoich rękach.

    W tej samej chwili rozpętało się istne piekło. Sir Robert jak pocisk wypadł z drzwi pomieszczenia operacyjnego. Zdążył już zmienić ubiór i tylko szara jego peleryna powiewała, gdy ją nakładał w biegu.

    - Do widzenia, lordzie Jonnie - zawołał Quong i pobiegł za Sir Robertem.

    Sir Robert był już w podziemnym przejściu i ponaglająco machał ręką.

    - No chodźcie wreszcie! - wydzierał się. - Szybko!

    Doktor MacKendrick i doktor Allen nadbiegli z rejonu szpitala, zamykając w biegu swe walizeczki. Allen odwrócił się jeszcze, krzyknął coś do pielęgniarki i pobiegł dalej. Ranni, którzy mogli się poruszać, też kuśtykali w kierunku podziemnego przejścia. Przemknęło obok czterech pilotów. Strażnicy, którzy jeszcze chwilę przedtem mieli broń wymierzoną w Schleima, nawoływali się teraz ze swych okopów, a gdy przybiegł tam jakiś żołnierz z kilkoma pakunkami - razem z nim pomknęli do wyjścia.

    Z pomieszczenia operacyjnego wypadł tłum oficerów i Komunikatorów, który skierował się do podziemnego wyjścia. Rozległ się huk zapuszczanych silników samolotów. Trzech szkockich pilotów wybiegło z pomieszczenia operacyjnego, nakładając na siebie kombinezony lotnicze. Sir Robert przez cały czas stał przy wyjściu i pokrzykiwał: "Prędzej, prędzej! Do jasnej cholery, przecież Edynburg się pali!"

    Z otwartych drzwi pomieszczenia operacyjnego - ponad panującą tam wrzawę - przebił się głos Stormalonga:

    - Wiktoria? Wiktoria? Do jasnej cholery, trzymaj operatora przy swoim radiu! Weź wszystkie pompy górnicze, jakie tylko masz! Wszystkie węże powietrzne! Zrozumiałeś?!

    Pierwszy samolot wystartował. Sir Robert odleciał. Drugi samolot wystartował. I jeszcze jeden, i następne. Sądząc po natężeniu gromu sonicznego, samoloty musiały osiągnąć prędkości hipersoniczne w ciągu niewielu sekund. Jonnie był ciekaw, czy zostawili chociaż jeden samolot.

    Do Jonnie'ego podszedł lord Dom. Na jego wielkiej, wodnistej twarzy malował się wyraz pewnego zaniepokojenia.

    - Co się dzieje? Czy opuszczacie ten rejon? Musisz wiedzieć, że podczas czasowego zawieszenia działań bojowych jakiekolwiek przegrupowywanie wojsk w celu osiągnięcia czynnika zaskoczenia przy ponownym podjęciu działań jest sprzeczne z przepisami. Chciałbym cię ostrzec...

    Jonnie miał już tego dosyć jak na jeden dzień. Martwił się przy tym o Chrissie i Pattie. I bardzo niepokoił o los mieszkańców swego miasteczka, którzy przenieśli się do Rosji.

    - Moi ludzie polecieli, żeby spróbować odkopać setki rannych w zawalonych schronach przeciwlotniczych - powiedział cierpko. - I nie sądzę, by wasze przepisy odnosiły się do cywilów, lordzie Dom. A gdyby nawet tak było, to nikt nie byłby w stanie zatrzymać tych Szkotów. Są teraz w drodze, aby uratować resztę szkockiego narodu.

    I Jonnie udał się do pomieszczenia operacyjnego. Panował tam straszny bałagan pozostawiony przez pospiesznie opuszczających pomieszczenie, w którym teraz znajdował się tylko Stormalong i buddyjska tłumaczka. Kobieta skończyła właśnie przekazywanie depesz i siedziała zmęczona z nisko pochyloną głową. Przez wiele godzin oboje, bez żadnego odpoczynku, wypełniali swoje obowiązki. To była pierwsza chwila ciszy.

    - Rosja? - Jonnie zapytał Stormalonga.

    - Przed ponad pół godziną posłałem tam cały kontyngent z Singapuru. To jest tylko przelot nad Himalajami, więc za parę godzin będą na miejscu. Nie wiem, co tam zastaną - od paru dni nie mieliśmy z Rosji żadnych wieści.

    - Edynburg? - zapytał Jonnie.

    - Żadnych wieści przez ostatnią godzinę.

    - Czy dobrze słyszałem, że wszystkich z Wiktorii wysłałeś do Szkocji? - zapytał Jonnie. - A co będzie ze znajdującymi się tam jeńcami?

    - Dali Kerowi ręczny miotacz energii - odparł Stormalong. - A zobaczywszy wyraz twarzy Jonnie'ego, dodał: Ker powiedział, że porozwala im łby, jeśli którykolwiek mrugnie choćby powieką! Zostawili tam też tę starą kobietę z Gór Księżycowych, żeby zadbała o ich pożywienie. A wszystkie twoje notatki są bezpieczne...

    Właśnie miał zamiar dodać .,tutaj", gdY zobaczył w drzwiach lorda Doma, więc zamilkł.

    Lord Dom powiedział:

    - Nie chciałbym się wtrącać w nie swoje sprawy. ale nie mogłem uniknąć podsłuchania waszej rozmowy. Czyżbyście pozostawili rejon konferencji, a może cały kontynent, a może nawet całą planetę bez osłony powietrznej`.'

    Jonnie wzruszył ramionami i wskazał na Sturmalonga.

    - Jest przecież on i ja.

    Lord Dom aż zadygotał z wrażenia.

    Stormalong uśmiechnął się i powiedział:

    - No cóż, to i tak dwa razy więcej niż było! Jeszcze nic tak dawno był tylko on! - Wskazał ręką na Jonnie'ego.

    Lord Dom wlepił zdumiony wzrok w Jonnie'ego. Młody człowiek wcale nie wyglądał na zaniepokojonego tą sytuacją.

    Lord Dom wyszedł z pomieszczenia operacyjnego i opowiedział o wszystkim swym kolegom, którzy zadecydowali. że lepiej będzie mieć na Jonnie'ego baczne oko.

10

    Jonnie stał za zewnątrz pomieszczenia operacyjnego i rozglądał się dokoła po dolinie. Było tu teraz cicho.

    Starsze dzieci chińskie uspokoiły już młodsze i ułożyły je spać. Psy siedziały cicho wyczerpane niedawnym podnieceniem. Wszyscy emisariusze udali się bądź do swych apartamentów, bądź trzymali wartę przy związanym Schleimie. W polu widzenia nie było żadnego wartownika. Całe to miejsce wyglądało na pogrążone we śnie, choć jeszcze nie było tak późno.

    Komuś, kto się wychował w górskiej ciszy, taki spokój był bardzo potrzebny. Mogła to być wprawdzie cisza przed burzą z piorunami. Ale na razie był spokój.

    Wiele myśli naraz przebiegało przez głowę Jonnie'ego, wiele pytań bez odpowiedzi. Któż to wiedział, jaki będzie wynik sądu emisariuszy; Jonnie im nie ufał! Co się stanie po tym "czasowym zawieszeniu" wojny? Co zastaną w Edynburgu? I w Rosji" A jeszcze pozostawał problem Psychlo! Stał się on już czymś w rodzaju ćmiącego bólu zęba. Czy nadal istniała groźba kontrataku'' Czy jest to już może po prostu tylko widmo przeszłości: Ha! Przecież miał tę rzecz, na którą tak bardzo czekał. Miał instalację transfrachtu. I była gotowa do pracy. W powietrzu nie było żadnych samolotów i nie pracowały żadne silniki. Psychlo! Zaraz załatwi się z tym problemem zagrożenia.

    Ruszył do konsoli zamaszystym krokiem, omal nie wpadając na Angusa. Szkot coś intensywnie przy niej majstrował. Nawet nie podniósł głowy, mimo to wiedział, że to był Jonnie.

    - Podczas gdy ty załatwiałeś się ze Schleimem - powiedział Angus, nie przerywając pracy - ja ustawiłem rejestrator obrazów na jednym ze szczytów górskich Tolnepu, żeby fotografował ten księżyc. Silniki odrzutowe nie zakłócą teleportacji - robią to tylko silniki przestrzenne. Więc po prostu odpaliłem go. Ale miałem tylko jedną skrzynkę żyroskopową do dyspozycji. Dlatego teraz montuję drugą z części zamiennych.

    Angus - powiedział Jonnie - musimy dowiedzieć się, co się stało z Psychlo! Mamy potrzebne urządzenie i mamy teraz czas.

    - Daj mi jeszcze pół godziny! - poprosił Angus.

    Jonnie wiedział, że Angus nie potrzebuje pomocy, więc nie zamierzał tracić czasu na czekanie. Po drodze do swego pokoju zajrzał do szpitala. Zostawiono tam pielęgniarkę, starszą już Szkotkę, która czuła się tym urażona. Spojrzała na wchodzącego Jonnie'ego.

    - Najwyższy czas na zastrzyk i porcję sulfa dla ciebie - rzekła surowo.

    Jonnie wiedział, że nie powinien tam przychodzić. Ale chciał się dowiedzieć, jak się czują ranni. Dwaj ranni, którzy mieli pęknięte czaszki leżeli jeszcze w łóżkach. Wydawało się, że czują się już dobrze. Także dwaj kanonierzy armat przeciwlotniczych byli jak się zdawało - w niezłej kondycji. Wszyscy byli Szkotami i koniecznie chcieli być tam, w palącym się Edynburgu. Patrzyli więc ponuro na Jonnie'ego wściekli, że ich nie zabrał ze sobą Sir Robert.

    - Zdejmij ten swój kaftan! - warknęła pielęgniarka.

    Odwinęła mu bandaże z ramienia i obejrzała rang. - Nie będzie po niej nawet blizny! - zawołała z rozczarowaniem.

    Kazała mu połknąć porcję proszku sulfamidowego i dobrze popić wodą. Wbiła dobry cal igły w jego zdrowe ramię i wstrzyknęła piekącą witaminę B Complex. Zmierzyła mu temperaturę i puls.

    - Jesteś w znakomitej formie! - wykrzyknęła i zabrzmiało to jak oskarżenie.

    Jonnie jednakże zdążył już zdobyć w tym dniu pewne doświadczenie w dyplomypi, więc spokojnie powiedział:

    - Bardzo się cieszę, że zostaliście tu. Mogę bowiem potrzebować waszej pomocy do obrony tego rejonu.

    Po chwili zaskoczenia wszyscy się nagle ożywili. Odpowiedzieli, że może na nich liczyć. A kiedy Jonnie opuścił szpital, wszyscy z uśmiechem zaczęli dyskutować, w jaki sposób mogą mu pomóc. Nawet pielęgniarka się uśmiechnęła.

    Jonnie nie spodziewał się zastać w swoim pokoju Tsunga. Ale Tsung tam był. Układał właśnie na łóżku błękitną kurtkę i inne części garderoby, by Jonnie mógł się przebrać. Na widok Jonnie'ego schylił się w ukłonie i cały promieniał. Z rękami wsuniętymi w rękawy schylał się i podnosił jak pompa.

    Próbował coś powiedzieć, ale nie potrafił wyrazić tego po angielsku, więc nagle wypadł jak pocisk z pokoju i za chwilę wrócił z Czong-wonem.

    - Patrzcie, to ty tu jesteś? - zdziwił się Jonnie. - A już myślałem, że jestem sam:

    - Och, nie - odparł Czong-won. - Tylko Koordynatorzy odlecieli. Ale ponieważ mamy gości, więc zostałem ja, kucharz, elektryk i dwóch kanonierów dział przeciwlotniczych wyliczał na palcach. - Musiało zostać około dwunastu ludzi. Mamy tylko jeden problem - zobaczył niepokój na twarzy Jonnie'ego, więc szybko dodał - chodzi o żywność. Myślałem, że będziemy musieli żywić tych emisariuszy, więc przygotowaliśmy się do serwowania najbardziej wymyślnych potraw chińskich. Tymczasem okazało się, że oni nie jedzą naszego pożywienia. Mamy więc mnóstwo jedzenia, a nie ma go kto jeść. To bardzo źle!

    Dla ludzi, którzy przez wieki musieli głodować w okrytych śniegiem górach, musiała to być sytuacja wręcz tragiczna.

    - Nakarmcie dzieci! - polecił Jonnie.

    - Och, już je nakarmiliśmy. Nawet i psy nakarmiliśmy. Ale wciąż jeszcze mamy mnóstwo żywności. Powiem ci, co zrobimy. Jest jeszcze jeden pusty apartament, więc urządzimy w nim jadalnię i zaserwujemy ci wspaniałą kolację.

    - Ale ja mam jeszcze coś do załatwienia - powiedział Jonnie.

    - To żaden problem. Późna wieczerza jest nawet bardzo stylowa. Kucharz będzie zadowolony. Proszę... - Wybiegł z pokoju i po chwili przyniósł tacę z zupą i małymi pasztecikami nadziewanymi mięsem. - To są... nie ma takiego słowa w psychlo... przekąski. Uzupełniają posiłki!

    Jonnie uśmiechnął się. Gdyby miał tylko takie problemy, to życie byłoby pławieniem się w słońcu! Usiadł na krześle i zaczął jeść przekąskę. Tsung. po ustawieniu małego stolika, znów zaczął się schylać w ukłonie.

    - Dlaczego on się tak stale kłania? - zapytał Jonnie.

    Czong-won wskazał ręką na zainstalowany w pokoju ekran wizyjny, który dublował ekran z sali konferencyjnej.

    - On był tu przez cały czas, gdy ty znajdowałeś się na platformie i o mało nic zamęczył na śmierć tłumacza, każąc mu dokładnie tłumaczyć twoje słowa. Nagrali na płyty wszystko, co tam się działo. Drugi ekran zainstalowano po to, by można było widzieć zarówno ciebie, jak i emisariuszy. Zaglądałem tu raz czy dwa razy...

    Pan Tsung przerwał mu gwałtownie. Czong-won przetłumaczył:

    - Chce, żebyś wiedział, że jesteś najbystrzejszym uczniem, jakiego kiedykolwiek spotkał. Mówi, że gdybyś był Imperialnym Księciem Chin, a on twoim szambelanem, to Chiny nadal byłyby wielkim państwem.

    Jonnie uśmiechnął się i chciał odwdzięczyć się również jakimś komplementem, ale Tsung zaczął coś hardzo szybko mówić i wyciągnął z rękawa jakiś papier. - On chce - powiedział - żebyś postawił na tym papierze swoją "pieczęć". To znaczy - swój podpis.

    Rozwinął papier. Było na nim mnóstwo chińskich maków. Czong-won uniósł brwi i przetłumaczył Jonnie'emu treść dokumentu.

    - Stwierdza się w nim, że unieważniasz nakaz wygnania jego rodziny z Cesarskiego Dworu i powołujesz go na szambelana przy głównym rządzie tej planety.

    - Przecież ja nie jestem członkiem rządu - zaprotestował Jonnie.

    - On to wszystko wie, ale mimo to chce mieć twoją pieczęć. Przypominam ci, że on ma jeszcze dwóch braci i paru krewnych. I wszyscy są wyszkoleni w dyplomacji i etykiecie. Och, mówi, że ma jeszcze jeden papier. Tak. Ten dokument przywraca mu rangę Mandaryna Błękitnego Guza - pozwala nosić okrągłą czapeczkę z błękitnym guzem na wierzchu - czyli faktycznie przywraca mu szlachectwo. To jest przekonywające. Oni są panami wielkiego rodu.

    - Ale ja nie... - rozpoczął Jonnie.

    Pan Tsung wydal z siebie pół tuzina trelów protestu.

    - On twierdzi, że sam nawet nie wiesz, kim ty jesteś. Umieść na tych dokumentach tylko swój podpis, a on załatwi resztę.

    - Ale ja nie mam żadnych uprawnień. Wojna się jeszcze nie zakończyła. Daleko jeszcze do tego! Ja...

    - On twierdzi, że wojna to wojna, a dyplomacja to dyplomacja i że każda rozgrywka ma dopóty sens, dopóki trwa. Gdybym był na twoim miejscu, to podpisałbym je, lordzie Jonnie. Oni wszyscy pilnie uczą się psychlo i angielskiego. To jest jego szansa, by osiągnąć cel, czyli odzyskać utracony tytuł. Przeczytam ci te dokumenty słowo po słowie.

    No cóż, Jonnie zdawał sobie sprawę, że bez pomocy Tsunga mogłoby mu się to wszystko nie udać, więc podpisał dokumenty pędzelkiem, a Czong-won poświadczył to własnym podpisem.

    Pan Tsung z pełnym uszanowaniem zwinął oba arkusze papieru i włożył je do torby ze złotego brokatu, a potem odłożył ją na bok, jakby były w niej klejnoty koronne.

    - Ach, jeszcze jedno - rzekł Jonnie, wychodząc z pokoju. Powiedz, że bardzo podobało mi się jego opowiadanie o smoku, który pożarł księżyc.

    . 28 .

1

    Psychlo! Planeta dwustu tysięcy światów.

    Centralny ośrodek imperium, które rządziło i rujnowało szesnaście wszechświatów przez trzysta dwa tysiące lat.

    Psychlo, które prawie spowodowało wyniszczenie gatunku homo sapiens.

    Co się stało z tym imperium, jeśli w ogóle coś się z nim stało? Co się stało z Psychlo? A jeśli ta planeta jeszcze istniała, to jakie miała zamiary w stosunku do ziemi? Czy wciąż zagrażała Ziemi, czy już nie? Zastanawiali się nad tym przez cały burzliwy i wyczerpujący rok. Myśli te były jak dokuczliwy cierń. Mieli zamiar teraz się o tym przekonać.

    Blade światło oświecało dolinę. Metalowa platforma połyskiwała matowo. Na niebie nie było słychać żadnego silnika. Tylko gwiazdy nad nimi świeciły jasno. Angus i Jonnie spojrzeli na siebie. Za chwilę będą wiedzieć.

    - Najpierw przeprowadzimy inspekcję zagłębi górniczych i zobaczymy, które z instalacji transfrachtu są jeszcze na chodzie - powiedział Jonnie. - Być może jest tam jakiś czujnik, który może ostrzec Psychlosów. Musimy więc być ostrożni i do niczego się nie zbliżać.

    Książka współrzędnych poinformowała ich o istnieniu instalacji transfrachtu na Loozite - górniczej planecie Psychlo zamieszkanej tylko przez zatrudnionych w górnictwie Psychlosów. Była to duża planeta i bardzo odległa od Psychło.

    Postawili na platformie nową skrzynkę żyroskopową, włożyli rejestrator obrazów do jej opancerzonego wnętrza, obliczyli współrzędne transfrachtu odległego o czterdzieści mil od miejsca dyslokacji platformy w Loozite, wprowadzili dane do konsoli i wcisnęli przycisk odpalania.

    Przewody zabrzęczały.

    Skrzynka zjawiła się z powrotem. Nastąpił słaby odrzut.

    Jonnie włożył płytę do projektora atmosferycznego. Wcisnął guzik. Przez moment obaj myśleli, że źle obliczyli współrzędne i zamiast instalacji transfrachtu zrobili zdjęcia kopalni. Czterdzieści mil to była zbyt duża odległość, by można było odróżnić wszystkie detale, więc Jonnie wyregulował ostrość obrazu i przesunął go nieco do środka.

    To była jama! Nie kopalnia, lecz po prostu dziura w powierzchni planety. Stał tam pod pijanym kątem jeden ze słupów instalacji transfrachtu. Nie było nawet śladu kopuły z zabudowań bazy.

    Jonnie zastanawiał się, czy nie mieli czasem dwóch schematów zabudowy bazy na dwóch różnych planetach. Być może ta platforma na Loozite znajdowała się bardzo daleko od wszelkich zabudowań. Niemniej jednak Psychlosi budowali na ogół standardowe układy. Cała centralna administracja planety zazwyczaj znajdowała się w tym samym miejscu co instalacja transfrachtu. Ponieważ tam właśnie dostarczano rudę z całej planety, tam prowadzono księgowość, tam znajdowały się główne sklepy i tam przebywali ważni menedżerowie planety.

    Wybrali inną miejscowość z instalacją odpalania: Mercogran w piątym wszechświecie. Była pięciokrotnie większa od Ziemi, ale o mniejszej gęstości. Odpalili i przywołali z powrotem skrzynkę żyroskopową. Gdy Jonnie włączył projektor, od razu spostrzegli, że mają tu coś innego. Musieli rozszerzyć pole widzenia w projektorze, by mieć lepszy obraz. Mercogran był położony w pobliżu łańcucha górskiego i najwidoczniej zwaliła się na niego lawina. Mogłaby ona pokryć sporą przestrzeń każdej bazy. Jonnie przybliżył obraz. dam! W dole po prawej stronie! Odwrócona czasza kopuły jakiegoś zabudowania. Leżała tam jak pęknięta miska do zupy. Był tam jeszcze słup instalacji transfrachtu i przyczepione do niego resztki zwęglonych przewodów elektrycznych. I nic więcej.

    Jak dotąd nie można było wyciągnąć z tego żadnego spójnego wniosku poza tym, że wszystkie te bazy i ich instalacje transfrachtu na pewno już nie pracowały.

    Na chybił trafił wybrali następną planetę: Brelloton. Według przypisów w księdze współrzędnych była to planeta zamieszkana przez ludność tubylczą, lecz rządzona przez sześćdziesiąt tysięcy lat przez "regencję Psychlo".

    Obliczyli współrzędne dla punktu odległego o czterdzieści mil od instalacji transfrachtu i odpalili skrzynkę żyroskopową.

    Nie byli przygotowani na to, co otrzymali. Atmosferyczny obraz ukazywał miasto. Instalacja odpalania najwidoczniej znajdowała się na płaskowyżu wznoszącym się w środku miasta.

    Budynki, które kiedyś musiały być bardzo masywne, były porozbijane na kawałki. Tworzyły one pewien kolisty wzór, który rozciągał się promieniście od płaskowyżu. Budynki, które musiały mieć ze dwa tysiące stóp wysokości, w mieście posiadającym milion lub więcej mieszkańców - powywracały się jak domino. Resztki instalacji były dobrze widoczne. Na miejscu platformy była ziejąca pustką dziura. Wszystkie słupy instalacji były powychylane na zewnątrz. Kopuły budynków bazy leżały u podnóża płaskowyżu, więc musiały zostać zmiecione wybuchem. Widać było dobrze znajomy schemat pomieszczeń podziemnych. Powiększając obraz bazy, można było dostrzec w szczelinach jednoroczną trawę.

    Nie było widać żadnego śladu życia.

    Jonnie odszedł od konsoli, usiadł i zaczął myśleć. Poprosił Angusa, by znalazł zdjęcia, które osłona powietrzna robiła nad Rzeką Oczyszczenia. Widoki bazy amerykańskiej.

    Angus przyniósł zdjęcia i Jonnie zaczął się im przypatrywać: dziura w miejscu, gdzie była platforma, wychylenie na zewnątrz słupów, które jeszcze tam stały, zburzone miasto w odległości ponad pięćdziesięciu mil.

    - Już wiem, co się stało - zawołał Jonnie. - Moglibyśmy tak patrzeć przez całą noc na planety Psychlo, a wynik byłby zawsze taki sam. Przynieś komputer. Popatrzymy co się wydarzyło na Psychlo w Dniu 92. zeszłego roku!

    Światło. Poruszało się z prędkością 5 869 713 600 000 mil na rok. Światło, które opuściło Psychlo w tym dniu, jeszcze mknęło przez przestrzeń kosmiczną. Musieli więc umieścić rejestrator obrazów - jakby gwiezdnego satelitę zwiadowczego - w takim jej punkcie, do którego to światło jeszcze nie dotarło, nastawić rejestrator na powiększenie rzędu sześciu bilionów razy i zobaczyć Psychlo w momencie, gdy to się wydarzyło. Cokolwiek to było. Trzeba było dobrać właściwy kąt gwiezdny, pod którym należało ustawić obiektyw. Uniknąć sąsiedztwa ciężkich ciał niebieskich, tak by skrzynka żyroskopowa nie znalazła się pod wpływem sił grawitacji i mogła utrzymać się w wyznaczonym punkcie przestrzeni przez pewien czas. Utrzymać ją tam przez piętnaście minut i mieć nadzieję, że nie zmieni swego położenia i uda się ją ściągnąć z powrotem.

    Ustawienie tego wszystkiego zajęło im trochę czasu. Trzeba było wyregulować powiększenie, dostroić czujniki ciepła i zrobić je niewrażliwe na inne ciała niebieskie. Obliczyć wszystko co do sekundy.

    Wreszcie odpalili. Przewody brzęczały, utrzymując współrzędne przez cały czas. Przywołali skrzynkę z powrotem. Zjawiła się na platformie!

    Ale stała teraz w nieco innym miejscu. Jonnie chciał ją podnieść, ale Angus złapał go za rękę. Metal był tak oziębiony, że zdarłby mu skórę z dłoni. Musieli poczekać, aż się ogrzeje, ponieważ gdyby otworzyli ją od razu, to nagły wzrost temperatury mógłby spaczyć płytę. Było to jakby dręczenie spragnionego człowieka widokiem skórzanego bukłaka z wodą. W końcu wyświetlili film. Co za kapitalne zdjęcia! Początkowo myśleli, że zdjęcia mogą być trochę niewyraźne, jakby zamazane przez fale cieplne. Ale owo mknące od ponad roku światło było kryształowo czyste i niczym nie zakłócone.

    Oto widać było imperialne miasto Psychlosów. Koliste szyny wozów tramwajowych, zbiegające z klifów ulice podobne do taśmociągów. Na całej architekturze miasta wyciśnięte było górnicze piętno. Olbrzymie, tętniące życiem Psychlo! Centrum władzy nad wieloma wszechświatami. Źródło napędu wielkich, okrutnych macek, które ograbiały planety z ich dóbr naturalnych. Oto był ten liczący trzysta dwa tysiące lat potwór, widoczny w całej swej obrzydliwej i sadystycznej potędze!

    Ani Jonnie, ani Angus nigdy przedtem nie widzieli tak dużego miasta, tętniącego życiem. Sto milionów mieszkańców? Miliard? Nie na całej planecie, ale tylko w tym mieście wznoszącym się nad otaczającą go równiną. Tramwaje poruszające się po spiralnych szynach były podobne do wozów górniczych. Pełno w nich było Psychlosów. Tłum na ulicach! Olbrzymi tłum, samych Psychlosów! Nawet na tak małym zdjęciu można było zobaczyć, jak było ich wielu!

    Jonniego i Angusa ogarnęło przerażenie.

    Porównali ten widok z własnymi miastami, a nawet z wielkimi zrujnowanymi metropoliami. Nie było mowy o żadnym podobieństwie! Co za arogancja, żeby zaatakować takiego mocarza! Byli tak przerażeni i przejęci, że nie zwrócili uwagi na instalację transfrachtu. Przeoczyli początek transfrachtu i musieli cofnąć taśmę. Wyregulowali ostrość soczewek projektora i ustawili go tak, by mieć platformę transfrachtu na Psychlo w jeszcze większym powiększeniu i ulokowaną bardziej w środku obrazu.

    I wtedy mogli już obejrzeć całą sekwencję wydarzeń, tak jak one przebiegały zaraz po tym, gdy Jonnie i Wiatrołom buszowali po ziemskiej platformie. Najpierw widać było robotników Psychlo czyszczących w pośpiechu platformę na przyjęcie transfrachtu z Ziemi. Przy platformie znajdowały się ustawione w linię platformy transportowe dla personelu i trumien. Nastąpiło migotanie oznaczające przybycie zabitych przez Jonniego i Wiatrołoma Psychlosów. A potem zobaczyli mały obłoczek. Robotnicy nagle rzucili się do ucieczki. Włączył się ekran siłowy. Nad całą platformą błyskawicznie rozpostarła się kopuła ekranu, by zatrzymać w środku tę małą eksplozję. Był to rodzaj przezroczystego, iskrzącego się spadochronu. Wystartowały wozy transportowe. Jeden z wielkich wozów awaryjnych podjechał do platformy, chcąc widocznie zająć się naprawą ewentualnych skutków tego niewielkiego wybuchu.

    Minęła minuta. I wtedy eksplodowała pierwsza śmiercionośna trumna! Wielka bomba nuklearna - "pogromca planet" obłożona dookoła minami atomowymi. Ekran siłowy wytrzymał.

    Potężny wybuch został zatrzymany w środku, a jego kipiąca, okrutna energia nawet nie wybrzuszyła ekranu.

    Po chwili nastąpił kolejny wstrząs, gdy eksplodował umieszczony w drugiej trumnie "pogromca planet".

    Ekran wytrzymał! Dobry Boże, jaką trzeba było mieć technikę, żeby zbudować taką osłonę! Ileż musi on pobierać mocy, żeby wytrzymać takie eksplozje!

    Jeszcze jeden wstrząs wewnątrz kopuły. Trzeci "pogromca planet" i cały wianuszek starodawnych bomb atomowych. Ekran trzymał. Z daleka biegli w jego kierunku Psychlosi. Ci, którzy byli bliżej platformy, leżeli na ziemi rozpłaszczeni przez przeniesione przez ekran wstrząsy.

    Wybuchła czwarta bomba. Ekran wciąż był cały. Przeniesiony przez niego wstrząs rzucił do tyłu wozem awaryjnym. W znajdujących się w pobliżu budynkach wyleciały wszystkie szyby. Grunt dygotał. jakby pod wpływem gigantycznego trzęsienia ziemi. Pobliskie budynki nagle się zapadły, jakby wessane do wnętrza planety. Z innymi budynkami zaczęło się dziać to samo.

    Wybuchła piąta bomba! I jakby na zwolnionym filmie najpierw na ograniczonym, a potem coraz większym terenie wszystko wokół zamieniło się w spienioną kipiącą masę atomowego ognia. Szybko poszerzyli kąt obserwacji. Cała planeta Psychlo zamieniała się powoli w radioaktywne Słońce! Taśma się skończyła, a oni siedzieli bez ruchu jak porażeni.

    - Mój Boże! - powiedział tylko Angus.

    Jonnie'emu zrobiło się niedobrze. Psychlosi czy nie-Psychlosi, ale właśnie oglądał ich zagładę i poczuł wyrzuty sumienia. Wzięcie na siebie odpowiedzialności za tak wielkie zniszczenia nie było łatwe. Przewidywał wprawdzie, że bomby zniszczą główną kwaterę Towarzystwa i - być może - całe imperialne miasto, ale one stworzyły nowe Słońce.

    - Co się stało? - zapytał Angus.

    Jonnie spuścił wzrok.

    - Wyciągnąłem z tych trumien dziesięć zawleczek. Nie chcieliśmy wkładać do nich zapalników czasowych, bo w razie jakiegokolwiek opóźnienia w półrocznym odpalaniu, mogłyby wybuchnąć na Ziemi. Wiedzieliśmy, że bomby mają niewielki wyciek radioaktywny i są skażone, bo miały już stare korpusy. Dlatego używaliśmy przy nich ubiorów antyradiacyjnych. Jonnie zrobił ręką ruch, jakby coś upuszczał na ziemię. - Podczas walki z Psychlosami rzuciłem te zawleczki od zapalników na platformę. I zapomniałem o nich. Musiały być trochę radioaktywne i gdy dotknęły platformy Psychlo, wywołały małą eksplozję. To one spowodowały ten drobny odrzut. Włączył się natychmiast ekran siłowy, o którym wspominali bracia Chamco. Ekran był na tyle mocny, że oparł się wszystkim wybuchom. Czytałem w jednej z książek Chara, że cała skorupa Psychlo jest poszatkowana porzuconymi szybami kopalnianymi. Wygląda zupełnie jak sito. Nazywają to górnictwem podrdzeniowym. Cały impet wybuchu szedł w dół. Każdy wybuch przenikał coraz głębiej w kierunku roztopionego rdzenia planety Psychlo. Piąty wybuch dotarł do jądra. Pięć następnych eksplodowało już w nim. Myślę, że broń atomowa wywołała reakcję łańcuchową w rdzeniu planety. Niezależnie więc od rozsadzenia skorupy Psychlo reakcja termojądrowa trwała nadal. I prawdopodobnie będzie trwała jeszcze przez miliony lat. Psychlo nie jest już planetą. Jest płonącym Słońcem!

    Angus skinął potakująco głową.

    - A wszystkie urządzenia transfrachtu w całym imperium Psychlo - przestrzegając ustalonego harmonogramu - dokonywały odpalania wprost w to radioaktywne słońce i roznosiły same siebie na strzępy!

    Jonnie kiwnął głową nieco już wyczerpany:

    - Tak jak i my w Denver rok później. - Wzdrygnął się. - Terl sam się wysłał w ogień piekielny. Biedny Terl!

    Angus aż podskoczył, gdy to usłyszał.

    - Biedny Terl? Po tych wszystkich świństwach, jakie ten potwór zrobił? 3onnie, czasami zdumiewasz mnie! Potrafisz być zimny jak lód i nagle ni stąd, ni zowąd powiedzieć coś takiego jak: "biedny Terl"!

    - To jest straszny rodzaj śmierci - stwierdził Jonnie. Angus się wyprostował.

    - No cóż! - powiedział to tak, jakby przed chwilą wynurzył się z jeziora, do którego zanurkował. - Nie ma Psychlo! Nie ma Imperium! I przynajmniej o tę jedną rzecz nie musimy się już więcej martwić! Nie będę po nich płakał!

2

    Pomimo emocjonalnego napięcia Jonnie zachował swój myśliwski instynkt. Jego żywiołem były góry, w których spędził dużo czasu na samotnym tropieniu takich miejsc, w których mogły się czaić pumy, niedźwiedzie grizzly lub wilki. Były to czasy, kiedy nieomylnie wyczuwał za sobą przyczajone drapieżne zwierzę, czekające tylko na jeden jego fałszywy ruch. Przez ostatnie piętnaście sekund Jonnie instynktownie wyczuwał podobne niebezpieczeństwo! Odwrócił się gwałtownie, gotów do ataku. Stojący za nim niewielki szary człowiek powiedział:

    - Ach, więc nie wiedzieliście o tym?

    Jonnie zdjął rękę z uchwytu miotacza. Jak się zdawało, niewielki szary człowiek nie zauważył tego ruchu.

    - To wiele wyjaśnia z tego, czego dotychczas nie rozumiałem. Tak, Psychlo już nie istnieje. Oczywiście, my o tym wiedzieliśmy. Nie byliśmy tylko pewni, jak to się stało.

    - Czy jacyś Psychlosi pozostali przy życiu? Gdziekolwiek? - zapytał Angus.

    Niewielki szary człowiek pokręcił przecząco głową. Drugi niewielki szary człowiek, który został tu przeteleportowany, krył się w ciemnościach. Teraz podszedł do Jonnie'ego.

    - Sprawdzaliśmy to wielokrotnie. Sondy, które wysyłaliśmy, informowały nas, że wszyscy Psychlosi wyginęli w parę tygodni po tym wydarzeniu. Powysyłaliśmy nasze statki kosmiczne na wszystkie strony...

    Pierwszy niewielki szary człowiek spojrzał na swojego towarzysza. Czyżby to było spojrzenie ostrzegawcze? Drugi niewielki szary człowiek gładko ominął to, co zamierzał powiedzieć.

    - Wszystkie instalacje transfrachtu znajdowały się bądź w centralnych bazach górniczych, bądź przy pałacach regentów: takie były zwyczaje Towarzystwa Górniczego. Cały personel kierowniczy i wyżsi urzędnicy na każdej planecie byli zakwaterowani w pobliżu platformy, by nie chodzić zbyt daleko i prędzej otrzymywać ewentualne przesyłki. W tym rejonie znajdowały się też główne magazyny gazu do oddychania. Pierwsza wiadomość o totalnej katastrofie dotarła do nich, gdy odpalali transfracht na Psychlo - nie lubili zbytnio podróży kosmicznych, od kiedy mieli monopol na teleportację. Oczywiście, nie mogliśmy sprawdzić wszystkich planet we wszystkich wszechświatach, ale jesteśmy przekonani, że nie ma już ani jednej instalacji transfrachtu, ani centralnej bazy górniczej, ani też jednego Psychlosa, który by pozostał przy życiu. Straciliśmy wszelką nadzieję już pięć miesięcy, temu. Zapas gazu do oddychania wystarcza na sześć miesięcy, a ten czas już minął

    Jonnie bacznie ich obserwował. Ci ludzie coś ukrywali. I czegoś chcieli. Stanowili dla nich jakieś zagrożenie. Czuł to instynktownie. Mieli nienaganne maniery. Byli bardzo sympatyczni i łagodni. Ale ich szczerość była zwykłą pozą.

    - Czy możecie być absolutnie pewni - zapytał Jonnie - że jakiś inżynier Psychlo nie odbudował gdzieś instalacji transfrachtu?

    - Och - zawołał drugi niewielki szary człowiek - gdyby tak było, to jeśli nie odpaliłby tansfrachtu najpierw na Psychlo, to odpaliłby wprost na nas. Najbliższa od nas instalacja transfrachtu rozleciała się na strzępy. A wraz z nią pół miasta. Straszne. Ja, na szczęście, tego dnia znajdowałem się o wiele mil stamtąd, byłem z rodziną na przejażdżce. Dobrze, że nasze biura mieszczą się na piętnastym piętrze pod ziemią.

    Czyżby pierwszy niewielki szary człowiek dawał mu sygnały ostrzegawcze? W każdym razie drugi szary człowiek nagle zamilkł i zaczął interesować się swymi ostro zakończonymi paznokciami.

    - Nie znalazłem w żadnych wykazach planety, która miałaby taką samą atmosferę jak Psychlo - zauważył Angus. - Czy są więc jakieś planety, które mają ten sam gaz do oddychania?

    Niewielcy szarzy ludzie zastanawiali się przez chwilę, a potem ten, który zjawił się ostatni, powiedział:

    - "Fobia". Nie sądzę, by znalazła się w jakichkolwiek wykazach.

    Obaj się roześmieli.

    Pierwszy z nich powiedział:

    - Wybaczcie nam! To żart. W naszych interesach najbardziej strzeżone sekrety państwowe Psychlo muszą być dla nas otwartą księgą. To, że ominęli w wykazach "Fobię", jest dla Psychlosów typowe. To tam właśnie wygnali króla Haka przed dwustu sześćdziesięcioma tysiącami lat. Jest to jedyna planeta w tym systemie o podobnej atmosferze, ale znajduje się w tak dużej odległości od Psychlo, że nie można jej stamtąd dostrzec gołym okiem. Jest tam tak zimno, że gaz do oddychania się skrapla, tworząc wielkie jeziora na powierzchni planety. Psychlosi zbudowali na planecie małą kopułę, w której uwięzili króla Haka wraz z innymi spiskowcami, a potem tak się bali, że oni uciekną z tej planety, że posłali morderców, aby ich zabili. Typowe dla Psychlosów. Wymazali ten rozdział z podręczników szkolnych do historii. Popatrzmy na wasze tabele astrograficzne. - Wziąl w dłonie tabele, przyjrzał im się przez chwilę, a potem się roześmiał i pokazał tabele swemu towarzyszowi. - Nie ma jej tu!

    Opuszczona planeta w ich własnym systemie!

    Widząc pytające spojrzenie Jonnie'ego, drugi niewielki szary człowiek powiedział:

    - Nie, nie ma tam żadnego Psychlosa i nic się nie dzieje na tej planecie. Nie ma na niej nic poza zamarzniętym gazem do oddychania, którego warstwa jest bardzo cienka. Wysłane przed paroma tygodniami sondy potwierdziły, że planeta jest całkowicie wyludniona. Możecie być pewni, że to jest koniec Psychlosów. Widziałem natomiast na przeglądanych zapisach wizyjnych, że macie u siebie kilku żywych Psychlosów, ale to nie oni zbudowali tę rzecz! - poklepał ręką bok osłaniającego konsolę smoka. Z jakichś tylko Psychlosom znanych powodów prędzej popełniliby samobójstwo niż zdradzili tajemnicę! - potrząsnął głową.

    - Myślę - odezwał się pierwszy szary człowiek - że koniecznie powinniśmy zwołać oficjalną konferencję. Jest parę spraw do omówienia.

    "Aha - pomyślał Jonnie - wreszcie doszliśmy do tego". Zachował jednak spokój i powiedział:

    - Nie jestem członkiem rządu.

    Drugi niewielki szary człowiek oświadczył:

    - Jesteśmy tego świadomi. Ale cieszysz się jego pełnym zaufaniem. Myśleliśmy, że gdybyśmy mogli z tobą porozmawiać, to pomógłbyś nam w zaaranżowaniu konferencji z twoim rządem.

    - Takie pogaduszki o poważnych sprawach - dorzucił pierwszy niewielki szary człowiek.

    Jonnie'emu błysnęła nagle myśl. Przypomniał sobie, że pierwszy niewielki szary człowiek pił herbatę ziołową.

    - Za pół godziny będę miał kolację. Jeśli możecie jeść nasze pożywienie, będzie mi miło, gdy się do mnie przyłączycie.

    - Och, my jemy absolutnie wszystko! - oświadczył drugi niewielki szary człowiek. - Cokolwiek jest do jedzenia. Będzie nam bardzo przyjemnie.

    - A więc za pół godziny - powiedział Jonnie i poszedł zawiadomić Czong-wona, że jednak będą mieć gości na kolacji.

    Może teraz uda mu się dowiedzieć, jakie niebezpieczeństwo zagraża im ze strony niewielkich szarych ludzi. Nie wyimaginował sobie tego. Ci dwaj naprawdę byli niebezpieczni!

3

    Niewielcy szarzy ludzie potrafili zjeść dosłownie wszystko. Jonnie był zdziwiony, jak ładnie Czong-won udekorował salon wolnego apartamentu. Różnokolorowe lampiony z papieru z górniczymi lampami w środku - zwisały z sufitu. Na ścianach wisiały dwa obrazy: jeden przedstawiał tygrysa skradającego się po śniegu, a drugi - ptaka w locie. Pod ścianami ustawiono pomocnicze stoliki, a wielki stół centralny, przy którym siedzieli, był nawet przykryty obrusem.

    Pan Tsung bardzo nalegał, by Jonnie nałożył na siebie tunikę ze złotego brokatu, skoro się nie zgodził na włożenie zielonej szaty satynowej - i teraz Jonnie prezentował się znakomicie. Przy akompaniamencie dyskretnej, ale dość piskliwej muzyki oraz brzęku talerzy, które Czong-won ciągle wnosił do salonu, słychać było miarowe ruchy szczęk niewielkich szarych ludzi przeżuwających jedzenie. Były to jedyne odgłosy w tym pomieszczeniu.

    Jonnie próbował zaprosić na kolację Angusa, ale ten oświadczył, że musi mieć oko na skrzynkę żyroskopową, która obserwuje Asarta. Chciał też zaprosić Stormalonga, ale pilot był zmęczony i drzemał w pomieszczeniu operacyjnym. Namawiał Tsunga i Czong-wona, by zjedli razem z nimi, ale oni się nie zgodzili, twierdząc, że muszą obsługiwać gości. Tak więc do stołu zasiedli tylko we trójkę. Jonnie był zmartwiony, gdyż niewielcy szarzy ludzie nie rozmawiali z nim, tylko jedli. Jedli i jedli!

    Kolacja rozpoczęła się od przystawek: jajka faszerowane, pieczone żeberka, pieczone w folii kurczaki. I wszystko to niewielcy szarzy ludzie zjedli. Potem podano kilka rodzajów makaronów i klusek: kluski naleśnikowe, makaron z bambusa, makaron zapiekany z wołowiną, makaron z sosem sojowym - ogromne misy! I niewielcy szarzy ludzie wszystko to zjedli. Wniesiono wielkie tace pełne kurczaków nadziewanych: migdałami, nerkowcem, młodymi grzybami i chińskim mydleńcem. Po krótkim czasie tace były puste. Potem nastąpiły dania mięsne: wołowina po mongolsku, smażone bakłażany z wołowiną, wołowina w sosie pomidorowym i stek wołowy z pieprzem chili. I z tym dali sobie radę. Następnie podano tace z kaczkami po pekińsku przyrządzonymi na trzy różne sposoby - wszystko zniknęło w ich żołądkach. Teraz właśnie zajadali się potrawami z jajek: jajka foo jung w potrawce z kurczaka, jajka w kwiatach oraz jajka foo jung z grzybami.

    Jonnie się zastanawiał, skąd Czong-won wytrzasnął te wszystkie specjały, aż sobie przypomniał, że przecież wokół było mnóstwo dzikiej zwierzyny, a w rejonie jeziora - dużo ptactwa oraz że Chińczycy mieli czas na założenie ogrodów warzywnych w rejonie osłanianym przez kabel pancerza atmosferycznego tamy, który chronił je przed dzikimi bestiami.

    Sam Jonnie nie jadł zbyt wiele. Pan Tsung poinformował go, krzywiąc się przy tym pogardliwie, że większość dań przyrządzono według receptur kuchni chińskiej z południa, podczas gdy prawdziwa kuchnia chińska rozwinęła się na północy w czasie panowania dynastii Cin, kiedy to rodzina Tsungów była szambelanami na cesarskim dworze. Kaczka po pekińsku i wołowina po mongolsku to były dania, na które trzeba było zwrócić szczególną uwagę. Jonnie go posłuchał. Potrawy były całkiem smaczne. Nie tak smaczne, oczywiście, jak przyrządzana przez ciotkę Ellen duszona sarnina, ale całkiem jadalne. Pielęgniarka ostrzegła go, żeby nie pił ryżowego wina, ponieważ bierze lekarstwa. Jonnie nigdy nie przepadał zbytnio za mocnymi trunkami.

    Niewielcy szarzy ludzi konsumowali potrawy przygotowane dla trzydziestu osób! Gdzie oni to wszystko mieścili?

    Jonnie wykorzystał czas przy stole, by się im dobrze przyjrzeć. Skórę mieli szarą i niezbyt gładką. Mieli matowe szaroniebieskie oczy z grubymi powiekami, czaszki okrągłe i całkowicie łyse, nosy mocno zadarte. Ich uszy były nieco dziwaczne - bardziej przypominały skrzela niż uszy. Każda ręka miała cztery palce oraz kciuk, wszystkie paznokcie były bardzo spiczaste. W zasadzie, wyglądali całkiem jak ludzie, z tą różnicą, że mieli inne uzębienie. Otóż ich szczęka miała po dwa rzędy zębów na górze i na dole.

    Obserwując ich żarłoczność, Jonnie zastanawiał się, z jakiej to linii genetycznej mogli pochodzić. Coś mu przypominali... I wtedy przypomniał sobie rybę pokazywaną kiedyś przez jednego z pilotów, który odwiedził bazę w Wiktorii. Pilot pewnego razu musiał się katapultować z samolotu ze względu na awarię systemu paliwowego. Zdarzyło się to nad Oceanem Indyjskim. Gdy czekał na swej tratwie ratunkowej na pomoc, zaatakowały go takie właśnie ryby. Po wyratowaniu go, załoga samolotu zastrzeliła z miotacza pokładowego jedną rybę i utrwaliła ją na zdjęciu. Była to bardzo duża ryba. Jak ją nazywał? Jonnie starał się to sobie przypomnieć. Widzieli jej zdjęcie w jednej z dawnych książek. Ach, tak - rekin żarłacz! Tak się właśnie nazywała! Niewielcy szarzy ludzie mieli podobne uzębienie i podobną skórę. Być może pochodzili od rekinów, które w wyniku ewolucji stały się istotami inteligentnymi.

    W końcu podano herbatę. I to nie dlatego, że niewielcy szarzy ludzie nie mogli już niczego więcej jeść, ale dlatego że Czong-wonowi zabrakło jedzenia! Gdy serwowano herbatę, pierwszy niewielki szary człowiek zapytał zaniepokojony, czy nie jest to czasem "herbata ziołowa". Został jednak zapewniony, że to zwyczajna zielona herbata, co - jak się wydawało - sprawiło mu wyraźną ulgę.

    Obaj niewielcy szarzy ludzie wygodnie oparli się na swych krzesłach i uśmiechnęli do Jonniego. Oświadczyli, że była to najlepsza kolacja, jaką kiedykolwiek jedli, więc Czong-won wymknął się z jadalni i poszedł przekazać to kucharzom.

    Jonnie pomyślał z przerażeniem, że teraz, gdy zjedli wszystko, co było w zasięgu ich wzroku, spróbują pożreć jego! "Ależ skąd, przecież to czysta fantazja! Oni są całkiem mili" - uspokajał się w duchu. Może teraz będzie mógł się wreszcie dowiedzieć, o co im chodzi i czego właściwie chcą od niego.

    - Wie pan - odezwał się pierwszy niewielki szary człowiek jeśli chodzi o te wrogie wojska, to problem polega na tym, że macie słaby system obrony kosmicznej. Tania tandeta, Ale to wina Psychlosów. Oni nigdy nie inwestowali pieniędzy w dobre systemy obronne. Woleli kupić pół tuzina nowych kobiet lub tonę czy dwie kerbango niż odpowiednie uzbrojenie. Czy wie pan, ile kosztują używane przez was działa przeciwlotnicze? Mniej niż pięć tysięcy kredytów. Tania tandeta! Nie mają nawet zasięgu dwustu tysięcy stóp. Broń kupiona okazyjnie na wyprzedaży.

    Używana broń z wojennych nadwyżek. A wyżsi urzędnicy Psychlo na pewno podali do księgowości cenę jak za nową broń, a różnicę schowali do własnej kieszeni.

    - Ile kosztuje nowoczesne działo przeciwlotnicze. - zapytał Jonnie, aby podtrzymać temat.

    Niewielki szary człowiek zastanawiał się przez moment. Potem wyjął z kieszeni kamizelki niewielką szarą książeczkę i otworzył ją. Zaczął przeglądać stronice przez szkło powiększające.

    - O, tu mamy jakieś działo. Działo obronne z komputerowym systemem sterowania ogniem przeznaczone do odpierania ataków z ziemi i z przestrzeni kosmicznej: maksymalny zasięg - 599 mil, szybkostrzelność - I S 000 strzałów na minutę, możliwość jednoczesnego śledzenia 130 statków kosmicznych lub 2 300 bomb, potencjał destrukcyjny A-13 (przebicie pancerza kosmicznego statku liniowego), cena bez zniżek - 123 475 Kredytów Galaktycznych plus koszt transportu i zainstalowania. Otóż, baterie takich dział rozlokowane wokół waszych warowni dałyby sobie radę z całymi tymi "połączonymi siłami" lub trzymałyby je na takiej wysokości, że niemożliwe byłoby wypuszczenie z nich samolotów atmosferycznych.

    Drugi niewielki szary człowiek w pełni się z tym zgadzał:

    - Tak, to był podstawowy problem. Psychlosi byli jednocześnie rozrzutni i skąpi. Wątpię nawet, czy utrzymywali środki obronne tej planety w należytym stanie.

    Jonnie zgadzał się z tym. Czuł, że w trakcie rozmowy może się dowiedzieć czegoś więcej o obu przybyszach. Niech zatem jak najdłużej gadają!

    - No cóż, po prostu z ciekawości chciałem się zapytać, ile kosztowałby odpowiedni system obronny dla tej planety?

    Niewielcy szarzy ludzie zaczęli coś do siebie szeptać. Pierwszy niewielki szary człowiek zaczął wyciągać z kieszeni różne małe przedmioty, przeglądał je i niektóre odkładał na bok. Drugi zaś miał na palcu lewej ręki wielki pierścień i początkowo Jonnie sądził, że się nim bezmyślnie bawi. Tymczasem z pierścienia zaczęła wysuwać się długa i tak cienka nić, że prawie nie było jej widać.

    Byli bardzo przejęci i słychać było tylko ich mamrotanie:

    - ...trzydzieści sond przestrzennych... emitory promieni ostrzegawczych przed obcymi sondami zwiadowczymi... piętnaście zwiadowczych sputników otwierających automatycznie ogień do każdego niezidentyfikowanego obiektu latającego... koszt wyposażenia ziemskich samolotów w urządzenia identyfikujące... 2 000 radiolatarni atmosferycznych... 256 bojowych samolotów myśliwskich Typ 50... 400 latających czołgów do zwalczania piechoty kosmicznej... 7 000 przeciwpiechotnych zapór drogowych... sto miejskich pancerzy atmosferycznych z wciąganymi wrotami... pięćdziesiąt bezpilotowych samolotów zwiadowczych z urządzeniami pracującymi w paśmie widzialnym i podczerwonym... pięćdziesiąt bezzałogowych pojazdów opancerzonych do automatycznego niszczenia celów naziemnych...

    Wreszcie skończyli. Drugi niewielki szary człowiek wyciągnął nitkę z pierścienia, trzepnął palcem w jej koniec i z cichym "puf!" nitka rozwinęła się w długą taśmę papieru. Pstryknął w nią palcem i taśma wylądowała przed pierwszym niewielkim szarym człowiekiem. Ten podniósł ją, przebiegł wzrokiem wszystkie liczby i potem spojrzał na końcowy wynik.

    - Wliczając koszt transportu i części zamiennych - powiedział - wyniesie to 500 962 878 432 kredytów płatnych w jedenastu oprocentowanych rocznych ratach plus około 285 000 006 kredytów rocznie na opłacenie personelu wojskowego obsługującego ten sprzęt.

    Przerzucił długą taśmę przez stół do Jonnie'ego i zakończył swój wywód:

    - To jest właśnie to. Skuteczny i ekonomiczny system obrony planetarnej. Wszystkie towary najwyższego gatunku. Wystarczy na co najmniej sto lat. To jest właśnie taki system obronny, jaki powinniście byli mieć! I jaki wciąż jeszcze możecie mieć!

    Było to 0 498 960 878 431 kredytów więcej, niż Ziemia w ogóle posiadała. Uświadomiło to Jonnie'emu, jak bardzo byli biedni. Ale teraz już najwyższy czas, żeby się czegoś bliższego dowiedzieć o tych dwóch.

    - W pełni doceniam wasze informacje, panowie. Ale proszę mi wybaczyć, kim właściwie jesteście? Handlarzami bronią?

    Byli tak zaskoczeni, jakby rzucił w nich granatem. Popatrzyli po sobie, a potem obaj wybuchnęli śmiechem.

    - Och, tak mi przykro! - powiedział pierwszy niewielki szary człowiek. - To bardzo niegrzecznie z naszej strony. Ale wie pan, jesteśmy dość dobrze znani w rejonach naszego działania. I tyle wiemy o panu. Prawdę mówiąc, znamy pana tak dobrze, iż nawet nam przez myśl nie przeszło, że nigdy się nie przedstawiliśmy! To jest lord Voraz. Generalny Dyrektor, Główny Zarządca i Pierwszy Lord Banku Galaktycznego.

    Jonnie aż zamrugał oczami z wrażenia, pochylił się i uścisnął jego dłoń. Dłoń była sucha, dość szorstka.

    - A to jest jego Ekscelencja Dries Gloton - przedstawił kolegę lord Voraz.

    Jonnie potrząsnął jego równie suchą i szorstką dłonią i powiedział: - Jonnie Tyler, Wasze Lordowskie Moście. Ja nie mam żadnych tytułów.

    - Mamy na ten temat inne zdanie, lordzie Jonnie Tylerze oświadczył lord Voraz. - Dries lubi nazywać siebie naczelnym poborcą, ale to jest taki bankowy żart. Obecnie jest Szefem Oddziału Banku Galaktycznego na ten sektor przestrzeni kosmicznej. Zauważył pan, że kilka razy niechcący nastąpiłem mu na odcisk. Szef Oddziału ma absolutną władzę w swym sektorze i jest zawsze trochę zazdrosny o swe prerogatywy. Wasza planeta znajduje się w jego sektorze i wszelkie interesy z nią leżą w jego gestii. Tylko on jest odpowiedzialny za osiąganie zysków w tym rejonie. Jeśli chodzi o mnie, to jestem tu tylko z tego powodu, że zebrali się emisariusze. To są bardzo niespokojne...

    Dries Cloton przerwał mu ostro:

    - Nie można się spodziewać, by Jego Lordowska Mość znała wszystkie tajniki interesów w każdym sektorze. On bardzo dobrze sobie radzi z prowadzeniem interesów na szczeblu wszechświatów. Lord Voraz się roześmiał.

    - Mój Boże, naprawdę mi przykro, że niepokoiliśmy pana. Ale szukamy tu...

    Dries znowu mu przerwał.

    - Jesteśmy tu właśnie po to, by wam pomóc, lordzie Jonnie. A przy okazji: czy nie zechciałby pan otworzyć u nas rachunku bankowego? Osobistego rachunku'? - szukał w kieszeniach odpowiednich materiałów. - Możemy dać panu niski numer konta i zapewnić absolutną dyskrecję.

    Jonnie uprzytomnił sobie nagle, że nie ma żadnych pieniędzy. I to nie tylko w kieszeni, ale w ogóle nigdy ich nie miał. Oddał nawet jedyną złotą monetę. Myślał, że może otrzymuje pensję jako pilot, którą przekazują Chrissie, ale nigdy tych pieniędzy nie widział. Szybko odsunął od siebie lękliwe myśli na temat Chrissie. Lepiej będzie, jeśli całą uwagę skupi na prowadzeniu rozmowy.

    - Przykro mi - powiedział. - Może później, gdy będę miał jakieś pieniądze do złożenia w depozycie.

    Obydwaj panowie rzucili na siebie szybkie spojrzenia.

    - No cóż, niech pan pamięta, że nie jesteśmy waszymi wrogami - powiedział Dries.

    - Mam wrażenie, że bardzo niedobrze byłoby, gdybyście nimi byli - rzekł Jonnie, wciąż starając się rozwikłać ich tajemnice. Nieprzyjacielska flota nie oddaliłaby się, gdyby pan nie porozmawiał ze Snowlem.

    - Bank Galaktyczny wykonuje wiele usług dla swych klientów. To była zwykła usługa notarialna. Chcieli mieć zakodowany zapis radiowego przekazu notarialnego, który stwierdzał, że było to prawnie ważne polecenie konferencji. Oczywiście, bank nie uwierzyłby im na słowo. Ale wszyscy mają zaufanie do banku.

    - Czy zebranie tu emisariuszy także było usługą bankową? zapytał Jonnie.

    - Otóż nie... - rozpoczął lord Voraz.

    - Można by to tak nazwać - wszedł mu w słowo Dries. Ponieważ czasami organizuje się tego rodzaju konferencje w ramach usług. Prowadzenie interesów pomiędzy cywilizowanymi planetami w sposób bezkonfliktowy leży w interesie Banku Galaktycznego.

    Jonnie nie był zadowolony z tego wyjaśnienia, ale zrobił dobrą minę.

    - Jak się wydaje, emisariusze słuchają was. Do pana mówią: "Wasza Ekscelencjo", a do lorda Voraza zwracają się: "Wasza Czcigodność". Co jednak robicie, gdy was nie słuchają? Na przykład nie przylatują na konferencję lub nie robią tego, o co ich prosicie.

    Sama myśl o tym zaszokowała lorda Voraza. Zanim Dries Gloton zdołał go powstrzymać, lord Voraz powiedział:

    - To jest nie do pomyślenia! Bank natychmiast zażądałby zwrotu wszelkich pożyczek, zablokował wszystkie kredyty. Ich gospodarka rozleciałaby się na kawałki. Zbankrutowaliby i planeta mogłaby zostać sprzedana...

    Och, pomyśleliby sto razy, zanim...

    Driesowi udało się w końcu mu przerwać i zatrzymać ten potok słów.

    - Otóż wiem, Wasza Czcigodność - powiedział łagodnie jak bardzo jest pan wrażliwy na te sprawy, ale musimy pamiętać, że to jest mój sektor i wszystko, co dotyczy tej planety, to moje kłopoty. Proszę mi wybaczyć, ale myślę, że lord Jonnie prawdopodobnie nie wie zbyt wiele na temat faktycznej działalności Banku Galaktycznego. Przez wieki nie wznawialiśmy przecież druku ulotek informacyjnych. Czy chciałby pan dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, lordzie Jonnie?

    Jonnie wyraźnie chciał. W uszach dźwięczały mu słowa lorda Voraza: "planeta mogłaby zostać sprzedana..."

4

    Czong-won podał nowy imbryk herbaty.

    - Nie może pan jednak odnieść wrażenia, że jesteśmy ludźmi gwałtu - powiedział Dries, upijając wielki łyk herbaty z filiżanki.

    ,,Raczej potężni i nieludzcy" - pomyślał Jonnie.

    - Nasza rasa jest zwana "Selachee" - kontynuował Dries. Żyjemy tylko na trzech planetach Systemu Gredides. Planety są w większości pokryte wodą - na dwie części lądu przypada średnio dziewięć części wody. I naszym jedynym przemysłem jest bankowość. - Uśmiechnął się i znów wypił łyk herbaty. Jesteśmy idealnymi bankierami. Możemy wszystko jeść, wszystko pić, oddychać prawie każdą atmosferą i żyć w warunkach prawie każdej grawitacji. Według plemiennych norm moralnych wielbimy absolutną uczciwość oraz cnotę obowiązkowości.

    Jonnie pomyślał, że zapewne tak jest, ale odnosił wrażenie, iż nie mówili całej prawdy, zwłaszcza o swoich zamiarach. Pojęcie "uczciwości" mogło nie zawierać obowiązku mówienia całej prawdy. Uśmiechnął się więc uprzejmie i bacznie słuchał.

    - Na każdej planecie mamy około pięciu miliardów mieszkańców - kontynuował Dries - i są oni bardzo pracowici. Mimo że głównie zajmujemy się bankowością, to mamy także inżynierów i innych specjalistów oraz wielu matematyków. Blisko pięćset tysięcy lat temu rozpoczęliśmy loty kosmiczne. To jest chyba właściwa liczba, nieprawdaż, lordzie Voraz?

    Lord Voraz wciąż był jeszcze lekko zszokowany na myśl o planetach wycofujących się ze swych zobowiązań, ale zatuszował swoje zmieszanie dobrą, profesjonalną, bankową miną.

    - Czterysta dziewięćdziesiąt siedem tysięcy czterysta trzydzieści dwa lata upłyną w ostatnim dniu tego roku gwiezdnego, co daje końcówkę stu trzech lat dla tego wszechświata - powiedział.

    - Dziękuję - rzekł Dries. - A trzysta tysięcy lat temu... - Trzysta dwa tysiące trzy - poprawił go lord Voraz.

    - Dziękuję... natknęliśmy się na Psychlosów! Nie, niech się pan nie niepokoi! Nie zostaliśmy podbici. Nie toczyliśmy nawet z nimi wojny. W owym czasie Psychlosi nie byli jeszcze źli, nastąpiło to około stu tysięcy lat później. Wówczas jeszcze nie zabijali dla samej przyjemności zabijania - jestem pewien, że nie muszę panu dalej mówić o Psychlosach.

    - Oczywiście! - odparł Jonnie.

    Opowieść Driesa zmierzała do czegoś, co w końcu prawdopodobnie okaże się złą nowiną. Jonnie czuł to, pomimo tych wszystkich uśmiechów.

    - Właśnie - powiedział Dries. - Na czym to ja stanąłem? A więc tak czy owak - i to pana ubawi - Psychlosi wcale nie byli nami zainteresowani, ponieważ nie mieliśmy żadnych bogactw naturalnych.

    My potrzebowaliśmy metali, a Psychlosi naszej techniki komputerowej, więc staliśmy się dla nich partnerem. Byto to zupełnie nowe doświadczenie dla Psychlosów. Musieli się nauczyć zasad finansowania i tym podobnych rzeczy. Więc ich uczyliśmy.

    Ich sytuacja wewnętrzna była bardzo zła. Rozmnażali się jak... Jakie to ryby z tej planety są wam znane?... Jak śledzie! Zawsze panicznie się bali, że któraś z ich kolonii się zbuntuje. A u siebie mieli tłumy bezrobotnych. Panował ekonomiczny bałagan i kryzys. Więc pomogliśmy im stworzyć przemysł wydobywczy. Przy użyciu ich urządzeń teleportacyjnych, było to nawet dość łatwe. Zaczęło się im bardzo dobrze powodzić, rozwinęli nowoczesną technikę górniczą, a my pilnowaliśmy ich ekonomicznej stabilności. A potem nagle stała się straszna - z punktu widzenia Psychlosów rzecz. Zdarzyło się to około dwustu tysięcy lat temu.

    - Dwieście dziewięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt dwa lata skorygował lord Voraz.

    - Dziękuję. Inna rasa ukradła lub wynalazła teleportację!

    - Boxnardowie, Szósty Wszechświat - uzupełnił lord Voraz.

    - Nie ma pełnej jasności, co się wtedy zdarzyło - powiedział Dries. - Nie zawsze mamy dostęp do akt wojskowych. Myślę jednak, że Boxnardowie chcieli wykorzystać teleportację do celów militarnych. Jednakże Psychlosi wybili Boxnardów co do jednego na wszystkich ich siedmiu planetach. Zabrało to Psychlosom parę lat.

    - Trzy lata i szesnaście dni - uzupełnił lord Voraz.

    - Wymordowali nawet te rasy, które były z Boxnardami w jakiś sposób spokrewnione lub sprzymierzone. Nigdy już nie udało się nam znaleźć jakiegokolwiek śladu po nich. - Ta wojna, zdaje się, odmieniła również Psychlosów. Na wiele lat zerwali wszelkie kontakty z innymi światami. Był to również bardzo niedobry czas dla nas. Nasza gospodarka przechodziła recesję. Nasi przodkowie musieli chyba się zaangażować w bratobójcze walki, ponieważ w kronikach historycznych podaje się, że liczba naszej ludności zmniejszyła się o sześć jedenastych. Upłynął jeszcze cały wiek, zanim Psychlosi znów stali się aktywni. Ale byli już zupełnie innymi istotami.

    "To wtedy właśnie zaczęli wkładać srebrne kapsułki do głów swoim dzieciom - pomyślał Jonnie - chcąc zachować tajemnicę techniki teleportacyjnej oraz reguł ich matematyki".

    - Spalili wszystkie swe książki - mówił dalej Dries. - Nie rozwijały się sztuki piękne. Na podstawie ich słowników można stwierdzić, że przestali używać takich słów jak "współczucie" czy "litość", a nawet - jak się wydaje - "zdrowy rozsądek". Choć nazywamy ich teraz "Psychlosami" to nazwa ta nie była używana aż do owego czasu. Poprzednią swą nazwę wywodzili od imienia króla, który właśnie zasiadał na imperialnym tronie.

    W każdym razie - żeby pana nie nudzić, bo widzę, że już pan coś niecoś wie na ten temat - następne stulecia były bardzo ciężkie dla wszystkich, zwłaszcza zaś dla Psychlosów. Mieli opinię najokrutniejszych i najbardziej sadystycznych ciemiężców we wszystkich wszechświatach. Ale sami też mieli kłopoty. Ich populacja rosła lawinowo. Znajdowali się w gospodarczym chaosie. Na jedenastu Psychlosów dziewięciu nie miało pracy. Dwór królewski bał się rewolucji i faktycznie - jak mi się zdaje - zamordowano czterech książąt...

    - Siedmiu - skorygował lord Voraz. - Oraz dwie królowe.

    - Dziękuję - rzekł Dries. - Zdesperowani Psychlosi przybyli do Systemu Gredides i wręcz błagali Selacheesów o pomoc. Potrzebowali pieniędzy na wynajęcie żołnierzy i zakup broni. Ale nasz parlament, Bardzo Zaszczytne Gremium, tak jak i inne rasy w szesnastu wszechświatach, nie chciał prowadzić z nimi żadnych rozmów, więc zanosiło się na otwartą wojnę. Ale ktoś tam w Bardzo Zaszczytnym Gremium...

    - Lord Finister - dodał lord Voraz.

    - Dziękuję... wykazał trochę zdrowego rozsądku i skierował ich do nas. Byliśmy wówczas już dużym bankiem. Jego ówczesny szef...

    - Lord Loonger - wtrącił lord Voraz.

    - Dziękuję... rozpoczął z nimi negocjacje i doprowadził do podpisania kontraktu! Bank miał załatwiać wszystkie sprawy gospodarcze z innymi rasami, prowadzić wszystkie transfery funduszów Psychlo i zajmować się konferencjami pokojowymi. A w zamian za to każdy Selachee miał być nietykalny, planety Selacheesów i cały System Gredides miały być zupełnie wyłączone spod wpływu Psychlosów. Psychlosi zobowiązali się także zorganizować dla banku system teleportacji do wszystkich wszechświatów. Podpisali kontrakt, dostali pieniądze i ustabilizowali się.

    Lord Voraz podjął temat:

    - Tylko dwa razy Psychlosi. próbowali pogwałcić te porozumienia, ale za każdym razem nabijali sobie guza i szybciutko powracali do ich ścisłego przestrzegania.

    - Tak to - kontynuował Dries Gloton - usłyszał pan całą historię powstania Banku Galaktycznego. Nazywamy go ,.Galaktycznym", choć - jak pan wie - właściwie powinien się nazywać "Pangalaktyczny", gdyż działa w szesnastu wszechświatach. Ale nazwa "Galaktyczny" sprawia, że wszyscy klienci mają wrażenie, iż jest to bank ich galaktyki. Brzmi to bardziej swojsko, nie sądzi pan?

    A Jonnie właśnie myślał, że ma do czynienia z grupą potężniejszą niż Psychlosi. Z galaktyczną organizacją, której należało być posłusznym i spełniać jej polecenia. Stał się bardzo czujny. Gdzieś tu kryły się jakieś kłopoty.

    - A zatem, być może - rzekł - chcą panowie prowadzić rozmowy z tutejszym rządem na temat usług teleportacyjnych?

    Dries i lord Voraz spojrzeli na siebie, a potem na Jonnie'ego.

    - Nie z rządem - powiedział lord Voraz. - Wątpię, czy rząd ma tego rodzaju urządzenie. Teleportacja będzie zupełnie innym tematem i właściwie nie jesteśmy teraz przygotowani do rozmów.

    Jonnie miał wrażenie, że Voraz nie mówi mu wszystkiego, ale nie chciał go naciskać. Niebezpieczeństwo najwidoczniej nie tu się kryło - ale na pewno gdzieś się kryło! Wyczuwał je. Rozsiadł się wygodnie i zapytał:

    - A więc może chodzi o zapłatę rachunków za tę konferencję? One mogą być większe, niż to przewidywaliśmy.

    - Ależ nie, na miły Bóg! - zawołał Dries i zaczął manipulować coś przy swoim pierścieniu.

    Z pierścienia wysunęła się nitka, która z cichym trzaskiem rozwinęła się w taśmę. Dries uważnie popatrzył na nią i powiedział:

    - Koszty są mało znaczące. Diety dla emisariuszy różnią się między sobą, gdyż ich rządy też się różnią wielkością, a nawet płacą im różnie. Ale w sumie wynoszą łącznie około 85 000 kredytów - oczywiście mogą wzrosnąć, jeżeli będą opóźnienia w przebiegu konferencji. Ale niewiele. Opłata bankowa jest standardowa: tylko 25 000 kredytów. Dochodzi tu, oczywiście, sprawa mego jachtu kosmicznego...

    - Bank - wszedł mu w słowa lord Voraz - pokrywa wydatki na jacht tylko wtedy, gdy jest on używany do prowadzenia interesów związanych z działalnością banku. Myślę, Dries, że będzie to uczciwe, jeśli kosztami miesięcy poszukiwań obciążysz...

    Dries przerwał mu ostro:

    - Koszty eksploatacji jachtu będą naliczone tylko planecie Batafor w Systemie Balor. To jest oddział Banku Galaktycznego dla tego sektora - dodał tytułem wyjaśnienia Jonnie'emu. - Jest to planeta Hawvinów. A więc powiedzmy, że wynoszą one około 60 000 kredytów. W sumie koszty wyniosą zaledwie około 170 000 kredytów.

    Jonnie pomyślał, że dysponowali taką kwotą.

    Ale Dries się wahał.

    - Nie jesteśmy jeszcze pewni, czy to wy otrzymacie ten rachunek. Będzie to zależało od wyników konferencji.

    "Aha, to za tym coś się kryje" - pomyślał Jonnie.

    Dochodzili więc do sedna sprawy.

5

    Patrzyli na Jonnie'ego swymi - pokrytymi grubymi powiekami - oczami. Byli teraz bardzo poważni.

    Jego Ekscelencja Dries Gloton pochylił się.

    - To sprawa wyraźnego tytułu własności. Bank nie chciałby mieć z tym kłopotów.

    - Nigdy! - wykrzyknął lord Voraz.

    - Reputacja banku, a właściwie reputacja całej rasy Selacheesów - mówił dalej Dries - opiera się na absolutnej uczciwości i nieskazitelnej zgodności z prawem.

    - Zawsze legalnie - dodał lord Voraz. - Gdybyśmy zrobili cokolwiek niezgodnie z prawem, zrujnowałoby to nas. Nigdy nie naginamy przepisów prawnych. Dlatego też niezliczone kwadryliony istot mają do nas całkowite zaufanie.

    Ale wśród tych kwadrylionów istot nie było Jonnie'ego. Kryło się w ich słowach coś zimnego, twardego i przerażającego.

    - Może byłoby lepiej, gdyby panowie wyjaśnili, o jaki akt własności chodzi - rzekł Jonnie. - Jeśli mam zorganizować dla was to spotkanie, to muszę znać sprawę, którą będziemy tam rozpatrywali.

    Dries odchylił się nieco.

    - Prawda. Od czego mam zacząć? No cóż, myślę, że moment odkrycia tej planety będzie dobrym punktem wyjścia. Szesnasty wszechświat był ostatnim, który odkryto prawdopodobnie przed około dwudziestoma tysiącami lat. Nigdy nie sporządzono dokładnych map tego wszechświata. Imperialny Rząd Psychlo wprawdzie wysyłał do niego sondy kosmiczne w celu sporządzenia map kartograficznych, ale przez bardzo długi czas Psychlosi nie odkryli niczego nowego.

    Ta planeta jest częścią czegoś, co można nazwać "systemem gwiazd obrzeżnych" znajdujących się na dalekich peryferiach galaktyki. Nie zauważono by jej prawdopodobnie, gdyby sama nie wysłała w przestrzeń sond kosmicznych. Wówczas imperialna sonda kosmiczna wykryła ją, a reszta to już znana historia. Imperialny Rząd Psychlo otrzymał na nią tytuł własności na zasadzie prawa o wykryciu. A prawo własności tego systemu zostało po raz pierwszy zapisane w księgach wieczystych. Imperialny Rząd sprzedał planetę Intergalaktycznemu Towarzystwu Górniczemu, które - nie mając wówczas gotówki - pożyczyło pieniądze na zakup z Banku Galaktycznego. Wszystko to było zwyczajną, prostą, rutynową sprawą. Intergalaktyka robiła to setki razy. Tego rodzaju pożyczki są gwarantowane zdeponowaniem aktu własności w Banku Galaktycznym. Stopa procentowa wynosi zazwyczaj dwie jedenaste. Lub też - stosując arytmetykę inną niż na Psychlo - około osiemnastu procent rocznie. Termin spłaty długu został ustalony na dwa i pół tysiąca lat.

    W przeszłości Intergalaktyka spłacała zawsze takie pożyczki bez kłopotów. Prawdę powiedziawszy, był to jedyny dług, gdyż wszystkie inne planety były już pospłacane. Tego rodzaju transakcja nazywa się "długiem hipotecznym". Czy zrozumiał pan, o czym mówiłem?

    Jonnie rozumiał. Zaczął nawet domyślać się, co będzie dalej.

    - Zaciągnięto również jeszcze jeden dług hipoteczny - kontynuował Dries. - Przeznaczony był on na pokrycie wydatków związanych z podbojami dokonywanymi przez Intergalaktykę. Ale była to mniej ważna sprawa, gdy istotny był tu wysoki udział w zysku, a poza tym cały dług został spłacony zaledwie w ciągu pięciu lat.

    Jonnie pojął, że Bank Galaktyczny finansował inwazję Ziemi. Finansował bezpilotowe bombowce z gazem.

    Lord Voraz rzekł:

    - To jest biznes. Bank zajmuje się bankowością, a klienci zajmują się własnymi sprawami. Nie oznacza to więc, że bank kiedykolwiek był nieprzyjazny w stosunku do was. Teraz też nie jesteśmy wrogo nastawieni. Wszystko to jest po prostu rutynowych działaniem. Zwykłym prowadzeniem interesów bankowych.

    - I tak - znów zabrał głos Dries, nie starając się nawet o uznanie swych prerogatyw - podstawowy dług hipoteczny będzie jeszcze obciążał Ziemię przez tysiąc czterysta lat.

    Jonnie rozważył bardzo dokładnie usłyszane przed chwilą słowa, zanim się odezwał.

    - Wydaje mi się, że wojna znosi ten dług hipoteczny.

    - O Boże mój, nie! - wykrzyknął Dries. - Sam fakt wojskowego podboju planety nie zmienia podstawowej struktury jej zadh~żenia. To że rząd się zmienia, nie wpływa na zmianę długu. Gdyby tak było, to rządy same starałyby się zmieniać codziennie i w ten sposób pozbywałyby się zobowiązań finansowych - zaśmiał się. - Nie, nie. Zmiana rządu lub podbój wojskowy nie zmienia zadłużeń żadnego kraju. Nowi właściciele muszą spłacać długi.

    - Pierwotny podbój - zauważył Jonnie - gdy Intergalaktyka zajmowała Ziemię, nie przejmował wraz z nią żadnych długów.

    - Mogły być jakieś wewnętrzne zadłużenia - powiedział Dries. - Wewnętrzne zadłużenia nie mają jednak nic wspólnego z długami międzynarodowymi. Nie, ta planeta została właściwie odkryta i zakupiona oraz Intergalaktykę Górniczą od Rządu Imperialnego Psychlo. Wszystkie dokumenty hipoteczne zostały właściwie sporządzone i od strony prawnej są bez zarzutu. Wszystko było całkowicie legalne.

    - Całkowicie! - potwierdził lord Voraz.

    - Co do długu nie ma żadnych wątpliwości - powiedział Dries. - Są natomiast wątpliwości co do tego, kto go zapłaci.

    - Zwołaliście więc tę konferencję tylko po to, by zorientować się, kto zapłaci dług? - zapytał Jonnie.

    - Sformułowanie niezbyt precyzyjne, ale bliskie prawdy. Widzi pan - odparł Dries - dopóki istniało wojenne zagrożenie i dopóki nie można było określić, kto miał stanowić obecny rząd tej planety, dopóty nie mogłem doręczyć tego dokumentu.

    Trzymał w ręku wielki arkusz papieru wyglądający na dokument prawny. Nie przekazywał go jednak Jonnie'emu. Jonnie wyciągnął po niego rękę, ale Dries powiedział:

    - Sam pan oświadczył, że nie jest pan członkiem rządu.

    - A co się stanie, gdy już doręczy pan ten dokument?

    - Zorganizujemy spotkanie w celu omówienia możliwości i warunków spłaty, a jeśli nie można będzie osiągnąć porozumienia, wówczas wykluczymy hipoteczne prawo własności.

    - I co się wtedy stanie? - zapytał Jonnie.

    - No cóż, planeta zostanie wystawiona na publiczną licytację i sprzedana temu, kto da najwięcej.

    Jonnie zaczął teraz rozumieć, dlaczego obawiał się tych ludzi.

    - A co się stanie z ludnością planety? - zapytał.

    - No wie pan, to oczywiście zależy od nabywcy. W każdym razie prawo własności będzie wtedy jasne. Nabywca może zrobić z ludnością, co będzie chciał. To jest całkowicie poza sferą działań bankowych.

    - A co tacy nabywcy zazwyczaj robią? - znów zapytał Jonnie.

    - To zależy. Na ogół płacą gotówką lub wykorzystują kredyty, by zapłacić za zlicytowaną planetę - tacy nabywcy mają zazwyczaj kredyt lub inne gwarancje finansowe i przejmują całą różnicę długu hipotecznego. Często od razu zajmują planetę, ale jeśli lokalna ludność protestuje przeciwko temu, wówczas biorą z banku krótkoterminową pożyczkę i podbijają planetę środkami militarnymi. Czasami też sprzedają miejscową ludność jako niewolników, by spłacać zaciągnięte długi. Często chcą także osiedlać tam swoją ludność.

    Jonnie przyglądał im się bez słowa.

    - Nie sądzę, aby nabywcy udało się łatwo podbić tę planetę.

    - Och! - wykrzyknął Dries. - Planeta nie ma żadnych liczących się środków obronnych. Macie bardzo mało ludzi. Nowoczesna broń załatwi was w ciągu paru dni. Te całe tutejsze "połączone siły" to tylko brzęczące muchy. Ale główne floty nie zostały jeszcze wmieszane w tę akcję. Proszę się jednak nie denerwować. Nie ma powodu do paniki. Jest to zwykła sprawa hipoteczna oraz spłata zaciągniętych zobowiązań. Normalna sprawa bankowa.

    - A więc teraz czekacie tylko, kto zostanie zwycięzcą, by wręczyć mu ten papier - powiedział Jonnie.

    - Myślę, że to wy zwyciężycie - rzekł Dries. - Dlatego właśnie z panem dzisiaj rozmawiamy. Chcemy, by zorganizował pan nam spotkanie z pańskim rządem w momencie, gdy będziemy już wiedzieć, że zwyciężyliście. A wtedy będziemy mogli wręczyć wam ten dokument oraz przedyskutować wszelkie problemy. To wszystko.

    - Jeśli mam zorganizować to spotkanie - powiedział Jonnie - muszę zapoznać się z treścią dokumentu, żebym wiedział, czego dotyczy.

    - Nie wręczam panu tego dokumentu - oznajmił Dries ale może go pan sobie przejrzeć.

    Dokument miał wiele stronic szczegółów prawnych oraz dotyczących odkrycia planety, pożyczki i dokonanych spłat. I miał dołączony pojedynczy olbrzymi arkusz. Jonnie podnosił do góry każdą stronicę dokumentu, by mieć lepsze światło (i ustawić ją przed obiektywem guzikowej kamery, która filmowała wszystko przez cały wieczór z górnego rogu sali). Teraz właśnie podniósł ostatni arkusz dokumentu, który stwierdzał:

ZAWIADOMIENIE O ZALEGŁOŚCIACH

    Do: .................... (prawni właściciele lub okupanci planety w czasie usługi) Data: ............ Niniejszym wzywa się panów na spotkanie z oficjalnymi przedstawicielami Banku Galaktycznego, aby:

    a) przedyskutować warunki bezzwłocznego uiszczenia pilnych zobowiązań finansowych, zdając sobie całkowicie sprawę z tego, że są one opóźnione o "jeden rok i... dni" bez jakiejkolwiek wpłaty oraz bez jakichkolwiek uzgodnień co do przedłużenia terminów uiszczania spłat.

    b) Dokonać szybkiego przekazania W TERMINIE JEDNEGO TYGODNIA OD POWYŻSZEJ DATY tytułu własności, zarządzania i użytkowania planety, aby uniknąć dalszych kar umownych, jeśli BANK GALAKTYCZNY uzna, iż tego rodzaju uzgodnienia są niewystarczające. Nie spłacona suma rzeczonej pożyczki i długu hipotecznego w wysokości CZTERDZIESTU BILIONÓW DZIEWIĘCIUSET SZEŚĆDZIESIĘCIU MILIARDÓW DWUSTU SIEDEMNASTU MILIONÓW SZEŚĆIUSET,PIĘCIU TYSIĘCY DWUSTU SZESNASTU KREDYTOW GALAKTYCZNYCH (40 960 217 605 216 KG) stanowi nie uiszczoną pozostałość wraz z odsetkami pierwotnej pożyczki w wysokości SZEŚĆDZIESIĘCIU BILIONÓW KREDYTÓW GALAKTYCZNYCH (60 000 000 000 000 KG) udzielonej w dobrej wierze INTERGALAKTYCZNEMU TOWARZYSTWU GÓRNICZEMU na Psychlo i wpłaconej PRZELEWEM BANKU GALAKTYCZNEGO na konto IMPERIALNEGO RZĄDU PSYCHLO zgodnie ze zleceniem rzeczonego INTERGALAKTYCZNEGO TOWARZYSTWA GÓRNICZEGO jako pełna zapłata za rzeczoną planetę "Ziemia", System Słoneczny, Wszechświat Szesnasty.

DRIES GLOTON

Kierownik Oddziału

    (Podpis i pieczęć)

    BANK GALAKTYCZNY

    Balor System Balafor

    Główne Biura Sektora 4

    Wszechświat Szesnasty

    - A spełnienie jakich warunków będzie uważane za "wystarczające" do anulowania długu? - zapytał Jonnie.

    - Och - odparł lekko Dries Gloton - wpłacenie od razu sumy pięciu bilionów kredytów oraz uzgodnienie co do dalszego wpłacania rat miesięcznych w wysokości pięciuset miliardów kredytów załatwiłoby całą sprawę. Widzi pan, pod względem prawnym pożyczka podlega natychmiastowemu zwrotowi w całości, jeśli zalega się ze spłatą rat. Moglibyśmy więc zażądać natychmiastowego zwrotu całej pożyczki, ale nasz bank załatwia interesy na warunkach jak najbardziej korzystnych dla klientów. My jesteśmy naprawdę waszymi przyjaciółmi. Szczycimy się zawsze nie tylko naszą absolutną uczciwością i rzetelnością, ale również naszymi dobrymi stosunkami z klientami.

    "Pięć bilionów - pomyślał Jonnie. - Pięćset miliardów miesięcznie!" Mieli tylko dwa miliardy dwieście milionów. Nie mieli przemysłu ani żadnych dochodów. Żadne surowce, które mogliby wydobyć spod ziemi, nie pokryłyby potrzeb pieniężnych w takim czasie.

    Dries spostrzegł jego skrywaną konsternację.

    - Będziecie mieli na to cały tydzień! To bardzo liberalne warunki.

    - A skoro tylko konferencja zadecyduje o losie Schleima powiedział Jonnie - i stosunek do pozostałych emisariuszy zostanie...

    - To wtedy planeta będzie miała jasno określony tytuł własności! - wykrzyknął triumfująco Dries, wchodząc mu w słowa. - A pan będzie mógł zorganizować dla nas spotkanie, na którym wręczymy wam ten dokument i cała sprawa zostanie załatwiona!

    - Zwycięski rząd - odezwał się lord Voraz - będzie miał wiele dni na przedyskutowanie tego i zastanowienie się, skąd wziąć pieniądze.

    - A wy nie moglibyście nam pożyczyć? - zapytał Jonnie.

    - Och nie, mój Boże! Już je przecież pożyczyliśmy.

    - A kto mógłby wykupić tę planetę? - znów zapytał Jonnie. - No, wie pan, każdy z obecnych na konferencji byłby rad, gdyby mu się ją udało zdobyć. Oni, odwrotnie niż wy, mają przemysł, kredyty i dodatkowe gwarancje finansowe.

    - A zatem wygrawszy tę wojnę - jeżeli ją wygramy możemy ją totalnie przegrać nawet z Tolnepami - powiedział Jonnie.

    - Trudno!- rzekł Dries Gloton, akcentując słowa jednoznacznym gestem rąk - bankowość to bankowość. Interes jest zawsze interesem.

6

    Stormalong, rozwalony bezwładnie na jednym ze stołów w pomieszczeniu operacyjnym, został wyrwany z kamiennego snu. Mocno osłabiony po wielu dniach kierowania walką, z trwogą spoglądał na Jonnie'ego.

    - Obudź się! - wołał nagląco Jonnie.

    Próbował potrząsnąć byddyjską Komunikatorką Tinny, aby wydobyć z niej jakąkolwiek oznakę życia.

    - Co się dzieje? - zerwał się Stormalong. - Czyżby znów nas zaatakowali?

    - Gorzej! - powiedział Jonnie. - Ci niewielcy szarzy ludzie!... Trony, obudź się, proszę!

    Jednakże po ciężkich dniach przekazywania rozkazów bojowych, bez chwili snu, dziewczyna była prawie nieprzytomna.

    Jonnie, kiedy pożegnał gości niskim ukłonem, chcąc nieco ochłonąć, wyszedł z sali bankietowej i zrobił rundę wokół pokrytej nocnym mrokiem doliny. MacAdam! Wiedział, że musi koniecznie szybko złapać MacAdama z Ziemskiego Banku Planetarnego. Nie będzie organizował żadnego spotkania z rządem. Ale na pewno zorganizuje spotkanie z kimś, kto zna się na bankowości!

    Tinny powoli przychodziła do siebie.

    - MacAdam! - zawołał Jonnie. - Połącz się przez radio z MacAdamem!

    - Co się stało? - zapytał Stormalong. Jonnie był zwykle spokojny i opanowany. - W czym mogę pomóc?

    Jonnie wcisnął mu w rękę parę płyt z nagraniem rozmowy z szarymi ludźmi.

    - Zrób mi kopie! To jest nagranie z przyjęcia wieczornego. Dla Stormalonga nie miało to żadnego sensu, ale podszedł do kopiarki płyt i zaczął je powielać.

    Tinny usiłowała przywołać Luksemburg, wyśpiewując zaspanym głosem kodowy sygnał wywoławczy w pali.

    - Jeśli wywołujesz Luksemburg - zauważył Stormalong - to tam nikogo już nie ma.

    I wtedy dopiero uświadomił sobie, że Jonnie nie jest wprowadzony w ogólną sytuację.

    - To z powodu Rosji - zaczął wyjaśniać. - Dotarli tam ludzie z Singapuru, lecz nawet nie mogli się zbliżyć do bary. Cała stoi w ogniu.

    Jonnie nie mógł tego pojąć: podziemna baza w ogniu?

    - Byłeś tam przecież - kontynuował Stormalong. - Nie wiem po co, zgromadzili w niej jakiś czarny surowiec palny. Czy wiesz, co to byłó'

    Węgiel! Rosyjska baza gromadziła węgiel na zimę.

    - To węgiel - oznajmił Jonnie. - Czarna skała, która się pali! - Otóż, ktokolwiek budował tę bazę, zbudował ją tuż przy kopalni i w czasie walk musiał się zapalić węgiel. Załoga Singapuru nie mogła się nawet zbliżyć do bazy. Było ich za mało i nie zabrali ze sobą pomp górniczych, a gdyby je nawet mieli, to i tak w pobliżu nie było wody. Zaczęli więc wzywać pomocy. Musieli stłumić ogień, by dostać się w pobliże bazy. Luksemburg był jedynym rejonem obronnym, który nie był atakowany, i miał latające cysterny. Przed około dwiema godzinami napełnili te cysterny i polecieli do Rosji. Nie mamy żadnych dalszych raportów na temat losów rosyjskiej bazy. A w Luksemburgu nie została żadna grupa obronna.

    - Ale przecież Ziemski Bank Planetarny na pewno ma swoją radiostację! - zawołał Jonnie.

    - Chyba tak... - powiedział z powątpiewaniem Stormalong - ale nie przypuszczam, by o tej porze ktoś przy niej dyżurował. Oni nie są częścią systemu obronnego.

    - No to muszę tam polecieć - rzekł Jonie. - Jakie samoloty zostały tu...

    - Prrr! - wszedł mu w słowa Stormalong. - Mam bezpośrednie rozkazy od Sir Roberta, że masz zostać tutaj!

    - Ale MacAdam nie może tu przylecieć, jeśli nie ma tam pilotów. Czy w Luksemburgu nie zostawiono ani jednego pilota? - Ani jednego.

    Jonnie poczuł ogarniającą go rozpacz.

    - A gdybyśmy tak ściągnęli pilota z Edynburga i wzięli...

    - Żadnej szansy - odparł Stormalong. - Po przybyciu zastali tam przeraźliwy rozgardiasz. Zawalił się cały system tunelowy pod skałą. Nie można dostać się do wnętrza, by sprawdzić, czy w schronach pozostał jeszcze ktoś żywy. Mają już przewody powietrzne wraz z niezbędnym wyposażeniem, by doprowadzić powietrze do oddychania dla tych, którzy przeżyli, i ściągają teraz górników z Kornwalii. Ale wszyscy znajdujący się tam piloci są potrzebni do obsługi maszyn. Nie przypuszczam, by udało mi się wystarać o choćby jednego pilota...

    - Czy masz tu jakiś samolot?

    - Oczywiście. Mam nawet pięć samolotów! Ale ty stąd się nigdzie nie ruszysz!

    Dziewczyna odwróciła się od mikrofonu.

    - Głuchy. Nikt nie odpowiada ani z bazy górniczej w Luksemburgu, ani z banku. Tam przecież jest dopiero druga rano.

    - No to lecę - oświadczył Jonnie.

    - Nie, nie polecisz! - krzyknął Stormalong.

    - No to ty polecisz! - wrzasnął Jonnie.

    Stormalong zamrugał powiekami. Ostatecznie zdrzemnął się ze dwie godziny.

    - Będziesz tu musiał sam sobie radzić - powiedział. - Jeśli trzeba będzie wykonać lot obronny, weź ze sobą ten mikrofon!

    - Wezmę Tinny ze sobą i będę obsługiwał sieć z powietrza, jeśli trzeba będzie wystartować i walczyć - powiedział Jonnie. - Ale to nie tam będzie się toczyć prawdziwa walka. Ona odbędzie się tu, na dole, z tymi niewielkimi szarymi ludźmi. Spróbuj nie zasnąć aż do Luksemburga!

    Stormalong wzruszył ramionami, a potem skinął potakująco głową.

    - W porządku - powiedział Jonnie. - Weźmiesz kopie, które zrobiłeś, z przyjęcia wieczornego, polecisz do Luksemburga i znajdziesz MacAdama. Wydobądź go choćby spod ziemi! Powiedz mu, że musi natychmiast przejrzeć te nagrania. To sprawa życia lub śmierci! I niech znajdzie jakiś sposób na anulowanie tego długu!

    - Długu? - zdziwił się Stormalong.

    - Tak, długu. Bo jeśli nie zapłacimy go lub jakoś inaczej nie załatwimy tej sprawy, to w efekcie przegramy tę wojnę, jeśli nawet ją wygramy!

    . 29 .

1

    Następne dwa dni były najokropniejsze w całym dotychczasowym życiu Jonnie'ego, nawet w porównaniu z pobytem w klatce lub w bezpilotowym bombowcu.

    Stormalong wzniósł się w powietrze i znikł. Nie odezwał się na żadnym kanale radiowym, mimo że Jonnie wywoływał go setki razy. Biuro banku w Luksemburgu było otwarte i odpowiadało, ale była tam tylko jakaś dziewczyna mówiąca takim językiem francuskim? - którym nikt w Kariba nie umiał się posługiwać. Choć więc powtarzali "MacAdam", a ona usiłowała im odpowiadać, nic z tego nie potrafili zrozumieć. Jonnie nie mógł się ruszyć z pomieszczenia operacyjnego. Emisariusze to wchodzili, to wychodzili z sali konferencyjnej. Cały czas zajęci byli sądem. Nie zwracali też na niego zbytniej uwagi. Jonnie spał w pomieszczeniu operacyjnym i wychodził z niego tylko wtedy, gdy Czong-won zastępował go tam przez parę minut na wypadek, gdyby coś pilnego nadano przez kanały łączności. Prawda jednak była taka, że niezbyt wiele było spraw, którymi Jonnie musiałby się zajmować. Nawet gdy przychodziły pilne zapotrzebowania, niewiele mógł tu zdziałać, gdyż nie miał do dyspozycji żadnych pilotów, wojsk czy też sił obronnych. Właściwie, tylko on sam bronił tej planety. Dziewczyna, Tinny, bardzo mu pomagała, ale człowiek może wytrzymać bez snu tylko ograniczoną liczbę godzin, nawet buddyjska mniszka.

    Angus spędzał wiele czasu przy instalacji transfrachtu. Na jednej z gór Tolnepu zostawił skrzynkę żyroskopową, aby dowiedzieć się o ostatecznym losie księżyca Asarta.

    - Chciałem się też dowiedzieć, czy na planecie Tolnep wystąpiły trzęsienia ziemi - powiedział Jonnie'emu. - Jeśli zmienia się masę systemu, można spodziewać się zmian w siłach grawitacji. Gdzieś wyczytałem, że gdyby nasz księżyc został wybity ze swej orbity i poszybował w przestrzeń kosmiczną, to spowodowałoby to trzęsienia ziemi. Jednakie skrzynka żyroskopowa nie zarejestrowała trzęsienia ziemi na Tolnepie.

    W parę godzin później Jonnie usłyszał huk silnika i podenerwowany tym - wyszedł sprawdzić, co się dzieje. Zobaczył Angusa na wielkim spychaczu. Przez podziemne przejście pod kablem pancerza atmosferycznego pchał przed sobą olbrzymi kawał kosmicznego statku liniowego. Był to ten kawał statku, który spadł na brzeg jeziora. Czong-won rugał go, że metal rysuje nawierzchnię.

    Angus wyjaśnił Jonnie'emu, że chce się przekonać, czy bomba "ostateczna" wysłana na Psychlo jest jeszcze aktywna.

    - No cóż, tylko nie sprowadź tu z powrotem niczego, co choćby otarło się o Psychlo! - powiedział Jonnie i wrócił do pomieszczenia operacyjnego, by odpowiadać na wezwania radiowe.

    Następnego ranka Angus przyszedł, by zjeść z nim miskę makaronu i opowiedzieć o eksperymencie.

    - Odpaliłem ten szmelc metalowy w kierunku Asarta powiedział Angus. - Myślałem, że przeleci przez gaz...

    - Jaki gaz? - zapytał Jonnie.

    - Och, wydaje się, że Asart jest teraz z gazu. To po prostu olbrzymi obłok. Przez jakiś czas był ciemny, ale potem się rozjaśnił. Dobrze widać, że to obłok gazu, mimo że jest nieprzezroczysty. Teraz jest całkiem jasne, dlaczego Psychlosi nigdy nie używali tych bomb. Jako górnicy potrzebowali metalu, a nie gazu!

    - No i co się stało z tym złomem? - zapytał Jonnie.

    - Myślałem, że przeleci przez gaz, zacznie spadać i rąbnie w powierzchnię Tolnepa. Ale tak się nie stało. Wleciał w gaz bez kłopotów, ale doszedł tylko do środka obłoku gazowego i nadal się tam znajduje. Chcesz zobaczyć zdjęcie?

    - Tylko nie sprowadź z powrotem z tego obłoku ani grama materii w czasie odrzutu - powiedział Jonnie.

    - Och, na pewno tego nie zrobię - przyrzekł Angus. Przypuszczam, że gdy bomba przetworzy już wszystko na gaz, wówczas się na stałe zdezaktywizuje. Analizator pierwiastków podał, że są to gazy o niskich liczbach atomowych. Głównie wodór.

    - W takim razie bomba docelowa wywołuje reakcję rozszczepienia niskiego rzędu - zauważył Jonnie - która następnie stymuluje rozpad atomów cięższych metali. Nie jestem ekspertem, ale - jak mi się zdaje - to zjawisko właśnie opisujesz.

    - W każdym razie - kontynuował Angus - chcę tylko powiedzieć, że masa księżyca się nie zmieniła i grawitacja jest taka sama. W niskiej temperaturze cały wytworzony gaz się skroplił, przez co księżyc stał się podobny do bańki mydlanej o bardzo dużej średnicy. Myślę, że można przez niego przelecieć.

    - Wspaniale - rzekł Jonnie. - Ale nie rób tego!

    Angus skończył jeść.

    - Pomyślałem, że zapewne chciałbyś się dowiedzieć, czy zniszczenie tego księżyca nie naruszyło danych z naszych tablic współrzędnych. Zmiana masy mogłaby w końcu doprowadzić do pomieszania wszystkich współrzędnych.

    - Masz rację! - wykrzyknął Jonnie. - To było bardzo mądre z twojej strony.

    Angus też tak myślał.

    Ciągle było brak wiadomości o Chrissie i o ludziach zasypanych w schronach w Szkocji oraz o losie jego współplemieńców w bazie rosyjskiej.

    Szefa Klanu Fearghusów odnaleziono przy wejściu do schronu. Był bliski śmierci, więc po pospiesznie wykonanej transfuzji krwi przewieziono go do podziemnego szpitala w Aberdeen. Nie było jednak wielkiej nadziei na utrzymanie go przy życiu. W blokujących wejścia do schronów rumowiskach wywiercono otwory, przez które udało się doprowadzić rury powietrzne do wnętrza schronów. Krążyły pogłoski, że słyszano jakieś głosy. Jednakże w schronach nie było radia górniczego, a niewiele można było osiągnąć, gdy się próbowało krzyczeć przez rurę powietrzną przy pracujących pompach. Miasto, podobnie jak i Skalny Zamek, było spowite kłębami czarnego, gęstego dymu. Przeżywali tam okropne godziny, próbując odblokować główny tunel wejściowy, pracując bez chwili odpoczynku.

    Wiadomości z bazy rosyjskiej wcale nie były lepsze. Ugasili pożar węgla na powierzchni, ale kopalnia nadal paliła się pod ziemią i nie wiedzieli, czy pożar znów się nie rozszaleje. Olbrzymie wrota wejściowe były tak wypaczone, że nie można ich było otworzyć nawet przy użyciu palników, więc wiercili w litej skale nowe wejście, omijając wrota, pracując nad palącą się w dole kopalnią. Tunele wentylacyjne były zbyt kręte i zbyt zapełnione filtrami, by można było nimi dostać się do środka. Napięcie w Kariba zwiększało jeszcze i to, że Dries Gloton gdzieś zniknął. Jedyny dyżurny kanonier armat przeciwlotniczych powiedział, że wyszedł on po prostu o świcie, przed wyjściem zarządził ustawienie nowego zestawu świateł sygnalizacyjnych i nadawanie nowego sygnału radiowego, a sam odleciał nie wiadomo dokąd. Dwa czerwone światła wciąż mrugały, a sygnał radiowy nakazywał wszystkim statkom kosmicznym trzymanie się z dala od rejonu konferencji.

    Zapytany oto lord Voraz tylko wzruszył ramionami i odparł, że prawdopodobnie wiąże się to z interesami banku, a potem poszedł na kolejną przekąskę stale serwowaną przez kucharza. Nie był w tej sprawie zbyt pomocny. Ale największy szok w ciągu tych dwóch dni wywołało u Jonnie'ego nagłe przybycie komandora Rogodetera Snowla. Konferencja powołała go na świadka, ale nie powiadomiono o tym ani Jonnie'ego, ani kanoniera armaty przeciwlotniczej. Jonnie dowiedział się o jego przybyciu dopiero wówczas, gdy zaczęło strzelać działo przeciwlotnicze. Lord Dom wtoczył się do pomieszczenia operacyjnego jak galaretowata meduza, wrzeszcząc, by przerwać ogień. Jonnie polecił kanonierowi, by przerwał ostrzał. Na szczęście to nie Angus obsługiwał działo. Rogodeter Snowl w małej szalupie kosmicznej nie poprosił o zezwolenie na lądowanie i o mało nie został zestrzelony.

    - On został powołany na świadka! - wrzeszczał lord Dom. Czyżbyś nie wiedział, że nadal się odbywa posiedzenie sądu? Jonnie załadował miotacz termicznymi nabojami, zawiesił go u pasa, włożył zatyczki do uszu i poszedł osobiście kierować lądowaniem szalupy za pomocą podręcznego radia. Chciał także sprawdzić, czy Tolnep nie jest przypadkiem uzbrojony. Powstrzymując się, by nie zastrzelić Rogodetera, Jonnie ograniczył się do skonfiskowania mu filtra wizyjnego oraz sprawdzenia, czy nie ma filtra zastępczego, a potem osobiście eskortował go do sali konferencyjnej. Pozostawił tam Tolnepa, informując zgromadzonych lordów, że Rogodeter przez cały czas pobytu w Kariba będzie zupełnie ślepy.

    Po około pięciu godzinach wywołano go znów, by zabrał Rogodetera, więc go wyprowadził z sali konferencyjnej i odstawił do szalupy. Ale zanim oddał mu Gltr wizyjny, kazał Czong-wonowi wysmarować wnętrze kopuły szalupy czarnym atramentem. Czy Rogodeter się skarżył, że będzie musiał wydrapywać dziury w kopule, by odnaleźć swój orbitujący statek? Jonnie się już nie dowiedział, ponieważ w uszach miał zatyczki. Oddał Rogodeterowi jego filtr wizyjny i powiedział:

    - Jeśli cię jeszcze raz zobaczę na tej planecie, to następne spotkanie nie będzie ci się podobało. Zabieraj się więc stąd, do wszystkich diabłów! - warknął i zatrzasnął nad nim kopułę.

    Gdy szalupa odleciała, Jonnie wyjął z uszu zatyczki i wówczas dowiedział się, że kanonier kilka razy już go prosił o pozwolenie na "przypadkowe" zestrzelenie szalupy. Jonnie poczuł sympatię do kanoniera. Sam miał również na to wielką ochotę.

    Wciąż nie było wiadomości od Stormalonga. I żadnej możliwości porozumienia się z Luksemburgiem. Ani słowa od Chrissie. Ani słowa od mieszkańców jego miasteczka. Ani słowa od przyjaciół.

    Były to okropne dwa dni. Bezczynność go zabijała, a lęk o ludzi i planetę, o których ocalenie tak długo już walczył, doprowadzała go do szaleństwa.

    Nie poprawiło mu nastroju również wieczorne spotkanie z lordem Vorazem, który zaproponował mu pięćdziesiąt tysięcy kredytów rocznie za przeniesienie się do Systemu Grędides i zajęcie do końca życia produkowaniem dla banku konsol teleportacyjnych. Jonnie musiał się szybko pożegnać z lordem, by nie odpowiedzieć mu zbyt ostro.

    Koszmarne dwa dni!

2

    Następnego dnia wszystko zaczęło się zmieniać.

    Jonnie spędził noc w pomieszczeniu operacyjnym. Spał właśnie rozciągnięty na stole, gdy lord Dom wszedł do środka i obudził go.

    - Za dwie godziny - powiedział - odbędzie się czytanie ostatecznych ustaleń i głosowanie nad nimi.

    - Ja nie jestem członkiem rządu - zauważył Jonnie.

    - Wiemy o tym. Ale jest pan tym osobiście zainteresowany, więc powinien być tam obecny - rzekł lord Dom. - Zostanie również ogłoszona wysokość odszkodowania. Więc niech pan tam będzie!

    Ach, odszkodowania. Nagły przypływ nadziei. Czy wystarczą na pokrycie długu w Banku Galaktycznym? Albo przynajmniej na zapłacenie pierwszej raty?

    Tinny spędziła noc na krześle. Nie było dużego ruchu w eterze, więc Jonnie poprosił Czong-wona o zastąpienie go i wyszedł z pomieszczenia operacyjnego, by się przebrać.

    Pan Tsung miał na głowie małą okrągłą sztywną czapeczkę z czarnej satyny, z niebieskim guzem na środku. Od czasu gdy odzyskał należny mu tytuł, nie przestawał się uśmiechać szeroko. Pochylił się w ukłonie, wciągnął do środka wannę umieszczoną na górniczym wózku i zajął się ubraniem oraz nakarmieniem Jonnie'ego. Następnie włączył zawieszoną na szyi na jedwabnym sznurku małą skrzynkę i zaczął coś do niej szeptać. Po chwili Jonnie usłyszał dobiegający z niej bezbarwny, elektronicznie montowany głos mówiący po angielsku.

    Widząc uniesione w zdziwieniu brwi Jonnie'ego, Tsung - za pomocą skrzynki - wyjaśnił, że jest ona prezentem od niewielkiego szarego człowieka, Driesa Glotona, który otrzymał przed jego wyjazdem. Prezentem z okazji otworzenia rachunku bankowego! Córka Tsunga malowała tygrysy i ptaki na wielkich arkuszach ręcznie wyrabianego papieru ryżowego i sprzedawała je emisariuszom po pięćdziesiąt kredytów za sztukę. Lordowie twierdzili, że były to "prymitywy" warte kolekcjonowania. A zięć Tsunga za pomocą molekularnej wtryskarki odwzorowywał wizerunki smoków na okrągłych metalowych płytach i sprzedawał je lordom po sto kredytów za sztukę, więc Tsung - chociaż pogardzał handlem i całą klasą kupiecką - jako dobry ojciec zatroszczył się o odpowiednie ulokowanie ich pieniędzy.

    Pan Tsung wyjaśnił też, że jego Ekscelencja znalazł w swej bibliotece na statku kosmicznym płytę z nagraniem dworskiego języka Mandarynów, wykonał z niej kopię i - widzisz ten mały wyłącznik? To tłumaczenie z mandaryńskiego na angielski w górnej pozycji, z mandaryńskiego na psychlo w środkowej pozycji i z angielskiego na psychlo w dolnej pozycji. I czy nie brzmiało to zabawnie, gdy przekształcał angielski na chińską tonację harmoniczną?

    Ale to jeszcze nie wszystko: to był wokoder z czytnikiem tekstu. Widzisz to małe światełko na końcu? Przesuwasz je nad znakami alfabetu mandaryńskiego, a urządzenie odczytuje je na głos po angielsku lub w psychlo. I tak samo odczytuje tekst angielski lub psychlo po mandaryńsku. Teraz więc nie będzie już więcej wprowadzany w błąd ani nie będzie sam popełniał błędów wskutek niewłaściwego doboru słów lub złych sformułowań.

    Urządzenie wykorzystywało do zasilania ciepło ciała ludzkiego, więc nie potrzebowało żadnych baterii i teraz Tsung mógł rozmawiać bez pomocy tłumaczy. Oczywiście, w dalszym ciągu będzie się uczył języków obcych, by móc się obyć bez wokodera. Ale czyż ten Dries Gloton nie był naprawdę miłym człowiekiem?

    Jonnie był zadowolony, że Tsung mógł teraz rozmawiać z nim bez Koordynatora, ale mimo to czuł się osaczony przez Bank Galaktyczny.

    Pan Tsung od razu zaczął wykorzystywać swoje urządzenie.

    - Powiedziano mi, że idziesz wysłuchać wyroku. Ponieważ nie wiesz jeszcze, czy uznają cię winnym, czy też nie, więc siedź cicho i z powagą przysłuchuj się wszystkiemu, a jeśli cię o cokolwiek zapytają, pochyl się w ukłonie i nic nie odpowiadaj! Tylko się pochyl w ukłonie! W ten sposób będziesz miał otwartą drogę, aby ewentualnie zażądać ponownego rozpatrzenia sprawy.

    Była to dobra rada, ale niezbyt pomocna w uspokojeniu nerwów Jonnie'ego.

    Szef Czong-won informował, że radio milczało. Żadnych wiadomości od Stormalonga ani z Edynburga, ani z Rosji. Wszyscy lordowie ponownie zebrali się w sali konferencyjnej.

    Na platformie ustawiono wielkie biurko, za którym siedział lord Fowljopan. Po jednej stronie sali ustawiono rząd krzeseł. Schleim leżał na wózku górniczym owinięty łańcuchami z dźwigów i tylko jego twarz była widoczna nad więzami. Znajdował się pomiędzy biurkiem i audytorium. Lord Dom wskazał ręką, że Jonnie powinien zająć miejsce na bocznych krzesłach, gdzie siedział już lord Voraz. Dla Jonnie'ego było już oczywiste, że nie uważali go za głównego bohatera tego zgromadzenia. Lordowie nie obdarzyli go nawet jednym spojrzeniem. Ale przynajmniej nie znajdował się na wózku górniczym ze Schleimem.

    - Oni zakończyli już dyskusję - szepnął lord Voraz. Teraz muszą powtórzyć wszystko jeszcze raz i głosować nad każdym ustaleniem osobno. Wygląda to bardziej na zawieranie układu niż na sąd. Jestem zdziwiony, że nieobecny jest emisariusz Ziemi. Mogą jednak kontynuować obrady bez niego aż do momentu składania podpisów.

    Lord Fowljopan dał znak lordowi Browlowi, aby przywołał zebranych do porządku.

    - Uzgodniliśmy już i przygotowaliśmy w postaci projektu rzekł Fowljopan - redefinicję pojęcia "pirat". Jednakże chcę zwrócić waszą uwagę, że redefinicja ta nie może mieć żadnego wpływu na bieżące ustalenia, ponieważ powstała po incydencie, którym sąd się obecnie zajmuje. Czy tak, szanowni lordowie?

    Wszyscy potwierdzili to aprobującymi gestami.

    - A zatem - kontynuował Fowljopan - opieramy tę rozprawę sądową na istniejących ustaleniach i paragrafach prawa. Zeznanie komandora Rogodetera Snowla zostało wysłuchane i odpowiednio zaprotokołowane. Z zapisu wynika, że otrzymał rozkaz ówczesnego emisariusza Tolnepów, Schleima, by pogwałcić świętość rejonu konferencji. Przypuszczam, że jest życzeniem tej konferencji, aby przyjąć zeznanie i materiały dowodowe od rzeczonego Snowla, zwłaszcza w świetle faktu, iż rzeczony Snowl uważa za swój obowiązek zapewnienie ochrony emisariuszowi Tolnepów. To rozgrzesza Snowla. Czy tak głosujecie?

    Wszyscy zgodnie przytaknęli.

    - Przeto - ciągnął dalej Fowljopan - uważa się za ustalone przez niniejszą konferencję, iż rzeczony emisariusz Tolnepów, zwany lordem Schleimem, z własnej woli i w złym zamiarze rozkazał siłom zbrojnym Tolnepów zaatakować rejon konferencji. Czy tak to ustalacie?

    Przegłosowali jednogłośnie "tak", a skuty łańcuchami Schleim tylko syczał i spluwał.

    - Dzięki zeznaniom dalszych świadków ustalono - kontynuował Fowljopan - iż rzeczony emisariusz Tolnepów próbował paraliżować, strzelać i ranić pozostałych emisariuszy zaangażowanych w wypełnianie prawnych i uświęconych zwyczajem obowiązków, co jest sprzeczne z wieloma poszczególnymi paragrafami prawa - zbyt wieloma, by je tu wszystkie przytaczać. Czy takie jest wasze ustalenie?

    Przytaknęli jednomyślnie, a Schleim tylko syczał i jeszcze częściej spluwał.

    - A zatem - mówił dalej Fowljopan - niniejsza konferencja jako zgromadzenie prawne na mocy układu zawartego pomiędzy planetami orzeka, iż Tolnepowie od tej chwili przez sto lat będą uważani za naród wyjęty spod prawa! Czy tak głosujecie?

    Tak właśnie głosowali, z groźnymi i zdeterminowanymi minami.

    - Wszystkie traktaty z planetą i narodem Tolnepów zostają niniejszym unieważnione - oświadczył Fowljopan. - Czy tak głosujecie?

    Byli co do tego zgodni.

    - Wszystkie ambasady, poselstwa i konsulaty planety i narodu Tolnepów zostaną zamknięte, a ich dyplomaci wypędzeni, przeto przez następne sto lat wszelkie funkcje dyplomatyczne w drobniejszych sprawach zostaną przejęte przez ambasady, poselstwa i konsulaty Hawvinów za zwyczajową opłatą. Czy zgadzacie się na to?

    Nie było sprzeciwu.

    - Ponieważ niniejsza konferencja przyrzekła pozwanemu Schleimowi osobiste bezpieczeństwo oraz zagwarantowała mu powrót do domu bez żadnego uszczerbku fizycznego, przeto konferencja postanawia. by rzeczonego Schleima przeteleportować nagiego i skutego łańcuchami na publiczny targ niewolników w mieście Creeth na Tolnep jako wyraz dezaprobaty uczestników niniejszej konferencji. Czy taka jest wasza wola?

    Wszyscy się na to zgodzili. Schleim syczał i spluwał. Jonnie zastanawiał się, kiedy wreszcie poruszą temat "odszkodowań". Miał nikłą nadzieję, że to nastąpi.

    A Fowljopan kontynuował:

    - Ponieważ to Tolnepowie posiadali większość statków wojennych, a ich oficer - według wcześniejszych oświadczeń Schleima na niniejszej konferencji - miał najwyższy stopień wojskowy i był dowódcą połączonych sił, więc niniejsza konferencja ustala, że wszystkie narody wchodzące w skład "połączonych sił" - poza Tolnepami - są uwolnione od zarzutu dokonania przestępstwa. Ponieważ jednak obecność ich wojsk stanowi zagrożenie niebios nad niniejszą konferencją, więc uwolnienie od zarzutu zależy od spełnienia następujących warunków:

    a) zapewnią oni, że flota Tolnepów bezpiecznie przetransportuje wszystkich wziętych jeńców na miejsce wskazane przez naczelnego dowódcę Ziemi;

    b) sami odstawią wszystkich wziętych jeńców, bez uszczerbku na zdrowiu, na wyznaczone miejsce;

    c) zapewnią - przy użyciu wszelkich niezbędnych środków perswazji militarnej - powrót floty Tolnepów na planetę Tolnep i będą ją tam eskortować;

    d) sprawią, że flota Tolnepów wyląduje na powierzchni swojej planety, gdyż wiadomo, że potem flota ta nie będzie w stanie ponownie wystartować;

    e) po spełnieniu powyższych warunków wszyscy powrócą do swych krajów. Paragraf ten dotyczy następujących wojsk: Bolbodów, Hawvinów, Hocknerów, Jambitchów i Drawkinów oraz wszelkich wojsk najętych przez nich, a także wszystkich wojsk należących do każdej innej planety lub narodu spoza tego systemu. Czy tak ma być zadekretowane?

    Wywiązała się mała dyskusja, czy emisariusze reprezentujący te wojska powinni głosować, czy też wstrzymać się od głosu.

    - Przypuszczam - szepnął lord Voraz - że ze względu na nieobecność innych władz pan może wyznaczyć miejsce dostarczenia jeńców.

    - Tak - odparł mu szeptem Jonnie - ale nie mówią, co my mamy zrobić z ewentualnymi ich jeńcami!

    - To nie jest układ pokojowy - szeptał lord Voraz. - To odnosi się tylko do przestępstw w stosunku do niniejszej konferencji. Ja sam przyczyniłem się trochę do poruszenia problemu jeńców ziemskich. Widzi pan, oni stanowią aktywa ziemskie. O jeńcach, należących do innych flot byłaby wzmianka wtedy, gdyby to był układ o zawarciu pokoju. I wątpię, czy wzięliby ich na pokład ze względu na możliwość skażenia - moglibyście przecież zdecydować się na wojnę biologiczną. Jesteście przed tym zabezpieczeni, gdyż w paragrafie zawarli sformułowania: "bez uszczerbku fizycznego" i "bez uszczerbku na zdrowiu".

    "Aktywa" - pomyślał Jonnie. - Interesuje cię tylko wartość aktywów, którymi chcesz zarządzać". Ale nie wyraził tej opinii na głos. Był zadowolony, że odzyskają jeńców.

    Zadecydowano ostatecznie, że jeśli emisariusze pozostałych wojsk wezmą udział w głosowaniu, będzie to lepiej wyglądało w protokołach. Konferencja zgodziła się jednogłośnie.

    - Zgodnie z prawami konferencji - powiedział następnie Fowljopan - trzeba rozpatrzyć także punkt dotyczący pogwałcenia nietykalności osobistej ówczesnego emisariusza lorda Schleima.

    Lord Voraz dotknął kolana Jonnie'ego. - Tu chodzi o pana.

    - Widziano, jak osobnik nazywający się Jonnie Goodboy Tyler rzucił laską lub berłem w rzeczonego lorda Schleima. Czy jest życzeniem niniejszej konferencji uwolnienie rzeczonego Tylera od winy? Czy tak głosujecie?

    Przegłosowali jednomyślnie, a Schleim zaczął znów obficie spluwać.

    - Teraz nastąpi coś przyjemnego - wyszeptał lord Voraz. - Zgodnie z paragrafem 103 - kontynuował Fowljopan który mówi o usługach oddanych w zakresie chronienia i ocalania życia członków konferencji, za przewidywanie intencji rzeczonego Schleima oraz za rozbrojenie go, osobnikowi nazywającemu się Jonnie Goodboy Tyler nadaje się niniejszym Order Szkarłatnej Szarfy. Czy taka jest wola konferencji?

    Rozległ się szum aplauzu i gwar komentarzy. Lord Voraz szepnął:

    - Cesarzowa Chatovarianów o imieniu Beaz ustanowiła ten order przed osiemdziesięcioma trzema tysiącami dwustoma sześćdziesięcioma ośmioma laty, gdy jeden z uczestników uratował podczas konferencji życie jej kochanka. Ktoś próbował go zamordować, a on temu zapobiegł, ale został przy tym powierzchownie zraniony. Stąd nazwa "Szkarłatna Szarfa".

    Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni niewielką książeczkę, która sama się otworzyła, i czegoś w niej szukał.

    - To uprawnia pana do tytułu "Lord" oraz przyniesie panu roczną pensję w wysokości dwóch tysięcy kredytów. Będziemy zarządzać funduszem powierniczym na ten cel. Muszę zrobić notatkę w tej sprawie.

    Lordowie wciąż jeszcze wyrażali swój aplauz, a lord Browl dał znak, by Jonnie wstał i pochylił się w ukłonie. Jonnie myślał z goryczą, że powiesi tę szarfę na Wiatrołomie. Nie chciał od nich żadnych zaszczytów. Siadł z powrotem. Na pewno upłynie jeszcze dużo czasu, zanim dojdą do problemu odszkodowań. Ach, oto i one!

    Fowljopan właśnie rozwijał długi rulon papieru pokryty liczbami.

    - Zostało też ustalone, że godność emisariuszy i ich planet została naruszona przez gorszącą próbę ataku ze strony rzeczonego Schleima. Grzywna i odszkodowanie w wysokości jednego biliona Kredytów Galaktycznych zostaje więc niniejszym nałożona przez konferencję na planetę Tolnep.

    Fowljopan potrząsnął papierami i kontynuował:

    - Emisariusze, których statki wojenne znajdowały się na niebie w czasie incydentu, nie zostaną włączeni do listy poszkodowanych, ponieważ w spisku uczestniczyli nieświadomie. Suma odszkodowań, według wcześniejszych ustaleń, zostanie rozdzielona wśród emisariuszy proporcjonalnie do liczby reprezentowanej przez nich ludności.

    Wyklepał szybko całą masę liczb i zapytał:

    - Czy konferencja to aprobuje?

    Kilka liczb skorygowano.

    - Ale Ziemia - szepnął Jonnie do lorda Voraza - prawie nic nie otrzymuje!

    - Niektórzy emisariusze mają małą populację rzędu setek miliardów - odparł mu szeptem lord Voraz. - Chatovarianie mają blisko trzydzieści dziewięć bilionów istot na swych siedmiuset planetach. A co wy tu macie? Trzydzieści trzy tysiące?

    Emisariusze zaakceptowali liczby z wprowadzonymi poprawkami. Jonnie wstrzymał oddech. Czy zostaną teraz uwzględnione odszkodowania dla Ziemi?

    - Wszystkie ustalenie finansowe mają być zgodne z praktyką Banku Galaktycznego - oświadczył Fowljopan.

    Nie prosił tym razem o akceptację. Tylko lord Voraz skinął potakująco głową.

    - Doprowadza to do końca nasze ustalenia - rzekł Fowljopan. - Czy jest życzeniem niniejszej konferencji, by wszystkie ustalenia zapisać w ostatecznym brzmieniu, tak jak je przegłosowano, aby można je było podpisać i poświadczyć?

    Jonnie szepnął pospiesznie lordowi Vorazowi:

    - Chwileczkę! Twierdzili, że spalili mnóstwo miast. To też podlega odszkodowaniom wojennym.

    - Próbowałem je włączyć do tych ustaleń, gdyż podniosłoby to wartość majątku - odparł mu szeptem lord Voraz - ale, jak pan wie, to nie jest konferencja pokojowa. To jest rozprawa sądowa i zawarcie układu dotyczącego przestępstw popełnionych wyłącznie przeciwko niniejszej konferencji.

    Żadnych odszkodowań dla Ziemi? Jonnie miał ochotę poderwać się i zaprotestować. Gdyby tylko Sir Robert lub MacAdam byli tu obecni...

    Grzywna w wysokości biliona kredytów - szepnął lord Voraz. - Dostali w skórę! Załamie to całą gospodarkę Tolnepów. Gdyby nawet Ziemi przyznano odszkodowania za spalone miasta, to i tak Tolnepowie nie mieliby pieniędzy żeby je zapłacić przy zasądzonej tak olbrzymiej grzywnie. Cieszcie się z tego, co macie. Uwolniliście się od wrogich wojsk.

    "I uwolniliśmy się od konkurencji do tytułu własności" pomyślał z goryczą Jonnie. Byli prawowitymi właścicielami Ziemi - to było jasne! Niejasne tylko było, skąd wezmą pieniądze na spłacenie rat.

    Fowljopan zaczął robić Jonnie'emu wymówki:

    - Wasz emisariusz był nieobecny! To jest niezgodne z przepisami, chociaż nie zmienia ani nie unieważnia naszych ustaleń. Jeśli jednak nie przyjedzie, by je podpisać, wówczas wszystko będzie nieważne. Natychmiast zostaną przeciwko wam podjęte działania wojenne. Lepiej więc niech pan poradzi swemu rządowi, by prędko go tu przysłał! Jutro po południu wszystkie dokumenty będą gotowe do podpisania. Czy dopilnuje pan, aby wasz emisariusz przybył na czas?

    - Ja nie jestem przedstawicielem... - zaczął Jonnie.

    - Ale ma pan wpływy - wszedł mu w słowo Fowljopan. Niech je pan wykorzysta! Chcemy już zakończyć obrady i wracać do domu. .

    - Lepiej niech pan zrobi to, co on mówi! - wyszeptał lord Voraz.

    Jonnie podniósł wzrok i zobaczył stojącego w drzwiach Driesa Glotona. A więc wrócił!

    Gdy Jonnie wychodził z sali, Dries właśnie pytał lorda Voraza:

    - Czy przybędzie przedstawiciel Ziemi?

    Voraz wskazał ręką na Jonnie'ego.

    - Czy sprowadzi go pan tutaj?

    Jonnie odparł, że spróbuje, więc Dries i lord Voraz uśmiechnęli się szeroko. Jonnie jednak był zbyt przygnębiony, że nie przyznano Ziemi żadnych odszkodowań, by zwrócić na to uwagę.

3

    Zaledwie o parę kroków od drzwi sali konferencyjnej Jonnie zaczął się wściekać.

    Wojna! Każdy z tych znajdujących się w sali lordów (lub ich rząd) mógł wyrzec tylko jedno słowo, a już ich floty wojenne dawały susa w przestrzeń kosmiczną, by rąbnąć kogoś po głowie! A gdy już kogoś rąbnęli, mogli bez przeszkód pożeglować dalej, nie zastanawiając się nawet, co zrobili z domostwami tych istot i ich bytem, a potem znów mogli powrócić innego dnia, aby dokonać dalszych zniszczeń.

    Jonnie przespacerował się wzdłuż otaczającej dolinę drogi. Było słoneczne południe, a górnicze wentylatory wsysające i wydmuchujące powietrze z doliny dawały lekki powiew wiatru.

    Małe dzieci leżały w wykopach strzeleckich. Wodziły za nim wzrokiem. Psy poszczekiwały i powarkiwały na jego widok, ale rozpoznając w nim przyjaciela - zaczynały merdać ogonami. Starsze dzieci, nakarmiwszy już rodzeństwo, siedziały ze skrzyżowanymi nogami i jadły coś z misek: uśmiechały się do niego i pochylały głowy w powitaniu, gdy przechodził obok.

    Jonnie zastanawiał się, dlaczego te dzieci nie mogły mieć szczęśliwej i bezpiecznej przyszłości?

    Wojna! Jakie prawo miały te obojętne narody do mordowania i postępowania jak szaleńcy, do niszczenia i zabijania bezbronnych, słabych istot?

    Można to nazywać "polityką narodową", "koniecznością państwową", można nazywać, jak się tylko chce, lecz jest to na pewno działanie szaleńców.

    Psychlo! Jakie prawo miało Psychlo, okupować tę planetę? Mogli dostać to, czego chcieli. Mogli przybyć tu i oświadczyć: "Potrzebujemy metalu. Damy wam za to coś innego lub nowoczesną technologię". Nie, bardziej im odpowiadało mordowanie i kradzież.

    Pomyślał o czasach zanim na Ziemię przybyli okupanci, gdy byli wolni od ciemiężących ich tyranów. Ludzie byli szczęśliwi. z chęcią zabierali się do pracy. I wtedy przybyli ci goście. A z nimi bank. Nieludzka i bezduszna bestia!

    Pomyślał też o Brownie Kulasie i jego idiotyzmach czynionych w imię interesu "państwa". Ale w porównaniu z obecnymi tu lordami Brown Kulas był niemal rozsądny. Jonnie popatrzył na dzieci. I zdecydował się. Cokolwiek się wydarzy, nie będzie więcej wojny. Nigdzie. Był tak pochłonięty swymi myślami, że Czong-won musiał potrząsnąć go za ramię, by zwrócił na niego uwagę. Czong-won aż podskakiwał z podniecenia i machając ręką wskazywał na pomieszczenie operacyjne, a w końcu popchnął go w tym kierunku.

    Trony promieniała! W słuchawkach słychać było szybkie trajkotanie w pali. Powiedziała coś do mikrofonu i odwróciła się do Jonnie'ego.

    - To szkocki oficer odpowiedzialny za ratowanie bazy w Rosji! - wykrzyknęła. - Spostrzegli wreszcie kłęby zielonego dymu wydobywające się z przewodu wentylacyjnego. Ktoś wewnątrz usunął pancerz z przewodów. Zainstalowali dźwig górniczy, którym właśnie teraz zaczęli wyciągać na powierzchnię ludzi.

    Co chwila napływały kolejne raporty. I wtedy Tinny znów zwróciła się do Jonnie'ego:

    - To pułkownik Iwan! Chce ci coś przekazać. Mówi: "Powiedz marszałkowi Jonnie'emu, że waleczni Kozacy nadal czekają na jego rozkazy".

    Jonnie chciał coś odpowiedzieć, ale z emocji głos uwiązł mu w gardle, nie mógł wymówić ani słowa. A Tinny znów powiedziała: - Jeszcze ktoś do Jonnie'go. Chce usłyszeć twój głos! Podała mu słuchawki.

    Nie bacząc na zachowanie obowiązujących reguł bezpieczeństwa, głos w słuchawkach zapytał:

    - Jonnie? Tu Tom Smiley Towsen!

    Jonnie nadal nie mógł wykrztusić z siebie słowa.

    - Jonnie, wszyscy ludzie z miasteczka są zdrowi i cali. Jonnie, czy jesteś tam?

    - Chwała Bogu! - Jonnie zmusił się do mówienia. Powiedz im to ode mnie, Tom! Powiedz im wszystkim! Chwała Bogu!

    A potem usiadł na krześle i zapłakał. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się o nich martwił. Tłumił niepokój w sobie żelazną wolą, by móc normalnie pracować.

    Raporty wciąż napływały i po chwili zaprzątnęły go całkowicie. Chcieli wiedzieć, dokąd mają się udać, a on mógł ich z zadowoleniem poinformować o wycofaniu się przeciwników oraz o warunkach kapitulacji, co spowodowało, że poprzez głos Komunikatora zaczęły przebijać się okrzyki radości. Mieli pięciu rannych pilotów i mnóstwo przypadków poparzeń, więc prosili o pomoc ze Szkocji. Jonnie wiedział już, że stary podziemny szpital w Aberdeen wznowił działalność, więc polecił, by dostarczono tam ciężko rannych. Jednocześnie nakazał, by jedną z pielęgniarek szpitala w Aberdeen przenieść do Taszkientu, żeby zajęła się mniej poważnymi ranami i oparzeniami.

    Problemy te tak dalece zaprzątnęły jego uwagę, że zupełnie zapomniał o Sir Robercie i dopiero Dries Gloton i Czong-won przypomnieli mu o tym. Jonnie wiedział, że jeszcze nie udało się odblokować podziemi Skalnego Zamku, więc namówienie Sir Roberta na oderwanie się od tej akcji nastręczy wiele kłopotów. Zastanawiał się nawet, czy nie udałoby się mu namówić lorda Fowljopana na przesunięcie o dzień terminu podpisania układu. Zanosiło się, że Sir Robert będzie zachowywał się jak narowisty koń. Mimo to Jonnie przesłał Sir Robertowi informację o konieczności natychmiastowego powrotu, a potem zajął się organizowaniem sprowadzenia wszystkich jeńców wojennych do Zamku Balmoral, który był położony w odległości około pięćdziesięciu mil na zachód od Aberdeen. Było to miejsce łatwe do zlokalizowania ze względu na widoczne obok siebie trzy szczyty górskie i płynącą rzekę. Także sam zamek był rzucającą się w oczy ruiną. Prowadziła od niego do Aberdeen pięćdziesięciomilowa droga, która była w dość dobrym stanie. Thor oświadczył, że jeśli będzie trzeba, to przewiezie każdego do szpitala w Aberdeen samolotem szturmowym piechoty kosmicznej. Jonnie dał mu parę wskazówek dotyczących bezpieczeństwa tej operacji, a następnie poszedł spotkać się z emisariuszem Hawvinów, który był teraz łącznikiem z orbitującą w górze flotą. Wręczył mu szkic okolic Zamku Balmoral w celu przekazania dowódcy floty Hawvinów. Powiedzieli, że mogą dostarczyć jeńców jeszcze tego samego popołudnia, nie czekając na ostateczne podpisanie układu. Nikt nie wiedział, ilu było jeńców, ale przewiozą ich na dół różnymi samolotami pokładowymi.

    Załatwiając to wszystko, Jonnie cały czas myślał o gorączkowej akcji ratowniczej wokół Edynburga, więc nie miał najmniejszej ochoty na bezpośrednią rozmowę radiową z Sir Robertem. I jeszcze raz Dries Gloton poprzez Czong-wona zaczął go o to naciskać. Dobry Boże, jak bardzo ci niewielcy szarzy ludzie troszczyli się o przybycie tu Sir Roberta!

    Udało mu się w końcu przekonać Komunikatorów w Szkocji, by odnaleźli Sir Roberta, a gdy się wreszcie połączył z nim przez radio, okazało się, że wszystkie jego złe przeczucia były w pełni uzasadnione.

    - Przyjechali do was!? - ostro zareagował Sir Robert i poprzez Komunikatora - który ledwie nadążał tłumaczyć jego słowa na pali - odpowiednio zbeształ Jonnie'ego.

    Czyż Jonnie nie wie, że w różnych schronach pod Skałą znajduje się ponad dwa tysiące ludzi - jeżeli jeszcze żyją! Ciężkie bomby pozawalały wszelkie dojścia do tych schronów. W różnych miejscach wiercą otwory doprowadzające powietrze. Boki klifu skalnego są potrzaskane na proch, a cała skała poważnie naruszona, więc za każdym razem, gdy drążą tunele, są one wciąż zasypywane. Tak, Dwight jest tu! Dwight dostarczył obudowy tunelów z Kornwalii i teraz próbował je wmontowywać. Czyżby Jonnie myślał, że oni nic nie robią?

    Ponad pół godziny zajęło Jonnie'emu wbicie do głowy Sir Robertowi, że bez jego podpisu, sprawa "gości" się nie zakończy. Wreszcie Sir Robert oświadczył, że zwolni jednego z pilotów z wykonywania dotychczasowych zadań i przyleci do Karibu.

    Jonnie był całkiem wyczerpany. Bardzo nie lubił utarczek z Sir Robertem. I do tego w pełni rozumiał jego stanowisko. W tych zawalonych schronach znajdowała się jego ciotka Ellen. I Chrissie! A on musiał tu siedzieć, podczas gdy powinien być tam, razem z nimi, i odkopywać schrony, choćby gołymi rękami, gdyby zaszła taka potrzeba.

    Niewielki szary człowiek miał bardzo zadowoloną minę, gdy Czong-won powiedział, że Sir Robert przybędzie.

4

    Mknąc z szybkością ponaddźwiękową po ciemnym nocnym niebie, wyglądający najpierw tylko jako jeszcze jedna gwiazda, do Karibu zbliżał się od północy jakiś samolot. Zabrzmiały jakieś słowa w głośniku łączności wewnętrznej kanoniera armaty przeciwlotniczej: samolot prosił o pozwolenie na lądowanie. Jonnie wyszedł na zewnątrz, aby to obserwować. Otworzyły się drzwi samolotu i ktoś wyskoczył na ziemię. Twarz blado majaczyła w mrokach nocy. Jonnie przyjrzał się uważniej: bandaże, ktoś z kompletnie zabandażowaną twarzą.

    To był Dunneldeen!

    Poklepali się z zadowoleniem po plecach. Potem Dunneldeen popchnął Jonnie'ego tam, gdzie było lepsze światło, i przyjrzał mu się.

    - O, ktoś obciął ci połowę brody! A moja jest do połowy wypalona. Umów mnie ze swoim fryzjerem.

    - Czyżby cię zestrzelono? - zapytał Jonnie, patrząc z troską na zwoje bandaży na jego twarzy.

    - No, wiesz! - wykrzyknął Dunneldeen. - Przestań mnie obrażać! Jakiż Bolbod, Drawkin czy Hockner mógłby zestrzelić takiego asa nad asami Nie, przyjacielu Jonnie, to się stało przy gaszeniu pożarów. Nie jest to zbyt poważne oparzenie, ale znasz przecież doktora Allenu. Nigdy nie jest zadowolony, dopóki nie owinie cię kompletnie bandażami, jak niewinne dziecię pieluchami.

    - A jak tam jest? - zapytał Jonnie.

    - Źle. Opanowaliśmy ogień i tyle tylko na ten temat można powiedzieć. Dwight i Thor próbują odblokować tunele wejściowe, ale skała wciąż się obsuwa. Mogę ci tylko powiedzieć, że jest spora nadzieja. Słuchaj, czy ten niewielki szary człowiek już wrócił? Czy jego statek tam parkuje?

    - To on był w Edynburgu?

    - Żeby tylko tam! Pętał się dookoła i męczył wszystkich pytaniami. Każdemu wlazł w drogę. A potem, kiedy dowiedział się tego, czego chciał, śmignął do Aberdeen. O mało go nie zestrzelono! I wiesz kogo szukał? Króla, Szefa Klanu Fearghusów.

    - A jak się czuje Szef? - zapytał Jonnie.

    - No cóż, on cierpi na hemofilię. Jeśli zostaje zraniony, to nie można zatamować krwi. Zawsze mu mówiłem, żeby się trzymał z dala od wojen - to niezdrowe zajęcie! W każdym razie znaleźliśmy go i natychmiast przetransportowaliśmy do szpitala w Aberdeen, gdzie zrobiono mu transfuzję. Ten niewielki szary człowiek usiłował się do niego dostać, ale go wyrzucono. Dopadł więc jakoś doktora Allenu. Wydaje się, że ten facet - Dunneldeen wskazał ręką na statek z błyskającymi światłami - kolekcjonował różne książki ze wszystkich bibliotek na naszej planecie. Robił z nich mikrokopie. Dopadł doktora Allenu po to, aby mu powiedzieć, co było przyczyną choroby Szefa, więc zaczęli wertować te książki i doktor Allen wyczytał w nich, że był pewien związek chemiczny zwany witaminą K, który powodował koagulację krwi. Dokonali więc syntezy tego związku, dali go Szefowi i... co na to powiesz?... krwawienie ustało! Szef zaczyna już dochodzić do siebie. Czy ten niewielki szary człowiek jest doktorem?

    - Nie - odparł Jonnie. -Pracuje w Banku Galaktycznym. Później ci to wyjaśnię. Poleciał do Szkocji, aby się upewnić, że mamy swój rząd!

    - No cóż, tak czy owak był to miły gest z jego strony powiedział Dunneldeen.

    Jonnie cieszył się z poprawy stanu zdrowia Szefa. Nie powiedział jednak Dunneldeenowi, że lada moment mogli wykluczyć ich prawo własności do tej planety.

    - Widziałeś może Stormalonga?

    Dunneldeen pokręcił przecząco głową i powiedział:

    - Weźmy się za wydobycie z samolotu Sir Roberta. Jest strasznie przemęczony.

    Sir Robert osmalony i szary na twarzy w tych miejscach, gdzie skóra nie poczerniała mu od sadzy, z poranionymi rękami, w ubraniu stanowiącym pęk spalonych szmat, faktycznie wyglądał na starego człowieka, który bez żadnego odpoczynku przeszedł przez trwające wiele dni piekło.

    Próbowali nieść go na rękach, ale stary wódz był ciężkim mężczyzną. Przyprowadzili więc wózek górniczy i na nim przewieźli Sir Roberta do szpitala. Jonnie obudził pielęgniarkę, która zbadała Sir Roberta. Miał rany tylko na rękach. Zrobiła mu zastrzyk z witaminy B Complex, lecz Sir Robert nawet nie drgnął, gdy wbijała igłę w ciało.

    Ni stąd ni zowąd pojawił się Tsung wraz ze swoją rodziną i zaraz zaczął wszystko organizować. Wkrótce potem Sir Robert został wykąpany i podcięto mu wypalone włosy na brodzie oraz głowie, po czym położono go do łóżka. Przez cały czas Sir Robert nawet nie mrugnął okiem!

    Jonnie wrócił do szpitala, gdzie zostawił Dunneldeena i zastał go głęboko śpiącego na krześle, podczas gdy pielęgniarka zmieniała mu na twarzy bandaże. Oparzeliny nie groziły zeszpeceniem twarzy, ale broda była bardzo postrzępiona. Jonnie powiedział pielęgniarce, by chwilowo nie zakładała Dunneldeenowi nowych bandaży i zawołał córkę Tsunga, która przyszła z nożyczkami i uporządkowała brodę Szkota, przycinając ją na wzór brody Jonnie'ego.

    Jonnie miał nadzieję, że Dunneldeen będzie mógł zastąpić go w pomieszczeniu operacyjnym, gdyby musiał wyruszyć na poszukiwanie Stormalonga. Teraz jednak Dunneldeen nadawał się tylko do spania. Jonnie przekazał go pod opiekę rodzinie Tsungów, która Dunneldeena wykąpała i położyła do łóżka.

    W Edynburgu musiało być prawdziwe piekło!

    Jonnie połączył się przez radio z Rosją. Mieli w tej starej bazie kilka tysięcy ludzi. Było tam dwustu pięćdziesięciu Chińczyków z północnych Chin. Byli Sybiracy i Szerpowie. Trony otrzymała parę depesz, że reszta mnichów oraz biblioteka buddyjska i chińska są bezpieczne. Musiała wybiec z pomieszczenia, żeby powiedzieć o tym Czong-wonowi i Tsungowi. Mimo że w Taszkiencie i w Edynburgu była już późna noc, Jonnie zaczął dokonywać przesunięć personalnych.

    Najważniejszym problemem było teraz gdzie są Stormalong i MacAdam? Jedyną rzeczą, jaką usłyszeli z Luksemburga, był głos dziewczyny mówiący coś, co brzmiało jak: "Je n'comprempt pas", a co na pewno nie miało nic wspólnego ani ze Stormalongiem, ani ze szkockim bankierem. Czyżby musiał sam sobie radzić z tą groźbą wyłączenia własności, bez niczyjej pomocy?

5

    Jonniemu powiedziano, że podpisanie układu odbędzie się po południu. Lord Dom i Dries Gloton przyszli z tą wiadomością do pomieszczenia operacyjnego. Dries wyglądał na nadzwyczaj zadowolonego.

    - Słyszałem - powiedział - że przedstawiciel Ziemi przybył tu tej nocy. Niech na pewno zjawi się przy podpisywaniu układu!

    Jonnie spojrzał na zegarek. Był późny ranek. Udał się do pokoju w którym umieszczono starego wodza i Dunneldeena. Dunneldeen był już na nogach, kompletnie ubrany, pomimo bandaży na twarzy wyglądał całkiem nieźle. Sir Robert natomiast otwierał dopiero zaspane oczy, więc Jonnie zabrał Dunneldeena ze sobą do pomieszczenia operacyjnego.

    - Chcę, żebyś przejął to stanowisko - powiedział. Ja zostanę jeszcze na podpisanie układu, ale zaraz potem wyruszam na poszukiwanie Stormalonga.

    Przez jakiś czas wprowadzał Dunneldeena w ogólną sytuację, a potem poszedł do Sir Roberta. Stary Szkot był mrukliwy jak stary niedźwiedź. Siedział na brzegu łóżka, nie mając na sobie zbyt wiele odzieży, która przykryłaby jego kościste członki i jadł śniadanie, przyniesione mu przez Czong-wona.

    - Podpisywanie układu! - zrzędził pomiędzy kęsami pożywienia. - Tylko strata czasu. Oni nigdy nie dotrzymują układów. To jest piękna planeta i wszyscy chce ją mieć! Powinienem być w Edynburgu i pomagać w odkopywaniu tych biednych ludzi. Och, miałeś rację, MacTyler, wszyscy powinniśmy być w Kornwalii!

    Jonnie pozwolił mu skończyć posiłek, a gdy Sir Robert zaczął pić herbatę, kazał wnieść do pokoju projektor atmosferyczny. I choć Sir Robert cały czas gderał i użalał się, że nie jest w Szkocji, Jonnie zdołał dość szczegółowo poinformować go o obecnej sytuacji i ewentualnych swoich przedsięwzięciach.

    - Nie jestem dyplomatą! - oświadczył Sir Robert. - Dowiodłem tego! Nie jestem też prawnikiem ani bankierem! Mamy bardzo małe szanse, ale będę postępował tak, jak mówisz.

    To było wszystko, czego Jonnie od niego chciał.

    Wczesnym popołudniem udali się do sali konferencyjnej. Sir Robert miał na sobie paradny mundur wojskowy, a Jonnie był w hełmie i czarnej tunice. Nikt nie zwrócił na nich szczególnej uwagi.

    Emisariusze dokonali ostatecznej redakcji układu zgodnie z głosowaniem, przy którym Jonnie był obecny. Był on wypisany na wielkim zwoju papieru i ułożony na stole w taki sposób, żeby każdy z emisariuszy mógł tam podejść, złożyć swój podpis, przybić pieczęć, uzyskać potwierdzenie podpisu i wzoru pieczęci przez bank, a potem wrócić na swoje miejsce. Było to coś w rodzaju parady. Tylko Dries Gloton i Fowljopan tkwili przy stole. Sir Robert usiadł i zaczął gniewnie mruczeć na temat straty czasu, ale robił to po cichu i słyszał go tylko Jonnie. Emisariusze podpisywali i podpisywali. Zajęło im to blisko godzinę. Ziemia podpisywała układ ostatnia, więc wreszcie Sir Robert się podniósł, przeszedł do stołu i złożył swój podpis, a potem zapalił zapałkę, rozgrzał kawałek wosku i odcisnął w nim swój wielki sygnet. Dries uzupełnił to rejestrem bankowym i podniósł cały zwój do góry.

    - Niniejszym stwierdzam - powiedział - że bank Galaktyczny poświadczył autentyczność tego układu podpisanego w Kariba, Ziemia. Układ jest zawarty. Chciałbym zaproponować, aby natychmiast przesłać jego kopie do wszystkich zainteresowanych statków kosmicznych.

    Rozwinął zwój, wyjął z kieszeni na piersi mały rejestrator obrazów i przejechał nim od góry do dołu. Jonnie przekazał go Dunneldeenowi do pomieszczenia operacyjnego, by wykonał potrzebne kopie dla wszystkich atakujących statków kosmicznych, dla delegatów, dla siebie i dla banku.

    Lord Hawvinów wstał i powiedział:

    - Otrzymałem wiadomość, że wszyscy jeńcy zostali odstawieni na wyznaczone miejsce co potwierdził tamtejszy przedstawiciel Ziemi.

    Dries spojrzał na Jonnie'ego. Wiadomość od Thora przyszła późnym rankiem. Było tam siedmiu pilotów, trzech rosyjskich żołnierzy, dwóch Sierpów i jeden Szkot. Razem trzynastu jeńców. Czuli się nieźle. Ponieważ jednak żaden z atakujących statków kosmicznych nie miał pożywienia nadającego się dla istot ziemskich, więc byli bardzo wygłodzeni i na pewno zmarliby w trakcie wielomiesięcznej podróży kosmicznej. Pospiesznie przetransportowano jeńców do Aberdeen, gdzie zaaplikowano im odżywcze kroplówki i opatrzono lekkie rany. Thor posprzeczał się z oficerem Hawvinów odpowiedzialnym za dostarczenie jeńców, gdyż jeden z nich twierdził, że jeszcze jeden pilot został przez Tolnepów wzięty do niewoli. Po odesłaniu pierwszej grupy jeńców Thor uparcie dopominał się o zabranie pilota. Tolnepowie faktycznie mieli jeszcze jednego pilota, Niemca. Ściągnięcie go na ziemię zabrało aż dwie godziny. A potem się zaklinali, że to byli już wszyscy jeńcy i Thor im uwierzył.

    - Nasz oficer potwierdza, że już wszyscy jeńcy są odesłani rzekł Jonnie.

    Ci emisariusze, których statki wojenne znajdowały się na orbicie, przekazali ich dowódcom stosowne rozkazy. Po pewnym czasie Dunneldeen przyszedł z meldunkiem, że zgodnie z raportami posterunków obserwacyjnych w Rosji, cała flotylla na orbicie uruchomiła silniki, utworzyła formację wokół okrętów Tolnepów i opuściła przestrzeń okołoziemską. Zaobserwowano fenomen monstrualnego zwiększenia jej wymiarów, a potem zniknięcia w kosmosie. Stracono też z nimi kontakt radiowy.

    Cała grupa wyszła teraz na zewnątrz i Angus dokonał teleportacji nagiego, skutego łańcuchami, plującego Schleima na targ niewolników w Creeth.

    Układ ten miał ciekawe następstwa. Po powrocie do domu lord Schleim wykorzystał właścicieli wydawanej w Creeth gazety, czołowego dziennika Tolnepu "Północny Kieł", którzy byli doprowadzeni do wściekłości stratą swego reportera Arseboggera, do przeprowadzenia oszczerczej kampanii przeciwko komandorowi Rogodeterowi Snowlowi, zrzucając na niego winę za wszystkie nieszczęścia, ponieważ Schleim twierdził, że to "fałszywe zeznania" Snowla spowodowały hańbę Schleima i wszystkich Tolnepów. Rogodeter Snowl został zaatakowany przez podjudzony tłum na ulicach Creeth i zakatowany na śmierć. Jeden z krewnych zamordowanego oficera, Agitor Snowl oskarżył lorda Schleima o zorganizowanie ataku i morderstwo. Z grupą innych oficerów floty kosmicznej wysadził on w powietrze cały Dom Grabieży, w tym czasie, gdy Schleim wygłaszał w nim mowę na posiedzeniu rządu, co się stało później znane jako "Wielki Spisek Schleima". Wkrótce potem, mając unieruchomioną flotę i nie mogąc angażować się już w handel niewolnikami, który stanowił podstawę ich gospodarki, Tolnepowie nie mogli spłacać nałożonych odszkodowań. Departament podatkowy planety Tolnep - i tak zawsze mocno skorumpowany - pozostawał w tyle z płaceniem określonych sum łapówek wyższym urzędnikom, więc coraz to dopadał kolejnego obywatela Tolnepu za przestępstwo podatkowe, powodował usunięcie mu kłów i sterylizację, a potem sprzedawał w niewolę. Ostatecznie planetę Tolnep wykupili Hawvinowie, którzy dokończyli dzieła eksterminacji Tolnepów: (Wyjątki z Dokumentacji Banku Galaktycznego, wyciąg z akt Służb Obsługi Klientów, Tom 43562789A).

    Emisariusze wrócili do sali konferencyjnej. Sir Robert myślał, że to już było wszystko. Siedział w pierwszym rzędzie i gderał.

    Dries Gloton uśmiechał się. Podszedł do Sir Roberta i wyciągnął z kieszeni jakiś gruby papier.

    - Szanowni Lordowie - Dries zwrócił się do zgromadzonych - mogą poświadczyć fakt, że nie ma już żadnych rozbieżności co do własności Ziemi. Rząd planety został zachowany. Król powraca do zdrowia. Tutejszy przedstawiciel Ziemi jest prawnie upoważniony do działania . w imieniu rządu. Tytuł własności planety jest teraz jednoznaczny. Emisariuszu Ziemi! Niniejszym wręczam panu zawiadomienie o zaległościach płatniczych! Jeżeli w ciągu tygodnia dług hipoteczny nie zostanie spłacony, odebrane zostanie wam prawo własności planety wraz z całym jej majątkiem i ludźmi.

    Położył papier na kolanach Sir Roberta.

    - Proszę traktować to jako formalne wręczenie zawiadomienia. Zgodnie z procedurą prawa.

    Sir Robert patrzył na papier.

    Dries Gloton uśmiechnął się do Jonnie'ego uśmiechem rekina.

    - Bardzo panu dziękuję za sprowadzenie Sir Roberta, dzięki temu mogłem mu wręczyć ten papier zgodnie z procedurą prawa. Niezależnie od tego, że jestem kierownikiem oddziału, również mam zwyczaj działania na własną rękę.

    Podszedł do krzesła i wziął z niego plik wielkich broszur. Potem znów wszedł na platformę i zwrócił się do zgromadzonych emisariuszy:

    - Czcigodni Lordowie, podstawowe zadanie niniejszej konferencji - wyjaśnienie tytułu własności Ziemi - zostało zakończone. Jednakże wiem że każdy z was ma upoważnienie do nabywania terytoriów dla waszych państw. Są na to inne sposoby niż wojna.

    Lordowie wzruszyli ramionami.

    - Wojna była zawsze pewniejszą metodą - powiedział jeden z nich.

    - Psychiczne zdrowie obywateli zależało od wojny - dodał inny.

    - W jaki sposób państwo może zademonstrować swą siłę, jeżeli nie podczas wojny? - zapytał Browl.

    - Bank Galaktyczny przeżywałby ciężkie czasy, gdyby nie udzielał wojennych pożyczek! - zażartował Dom.

    - Władcy stają się sławni tylko dzięki prowadzonym przez siebie wojnom - śmiali się jeszcze inni emisariusze.

    Wszyscy byli w doskonałym nastroju.

    Jonnie przysłuchiwał się im z przerażeniem. Oto zetknął się z obojętnym okrucieństwem wielkich rządów.

    - Niech Wasza Ekscelencja przejdzie do sedna sprawy krztusząc się ze śmiechu, powiedział Fowljopan. - Wszyscy przecież wiemy, co zamierza pan powiedzieć.

    Dries uśmiechnął się i zaczął rozdawać broszury.

    - To są broszury, które przygotowałem czekając na wyjaśnienie tytułu własności. Znajdą w nich panowie takie dane jak masa, powierzchnia, warunki atmosferyczne, liczba mórz, wysokość gór, a także zdjęcia tej planety. Jest to bardzo ładna planeta. Może wyżywić kilka miliardów mieszkańców przy założeniu, że będą mogli oddychać jej powietrzem. Ale przecież większość z was ma kolonie, których mieszkańcy oddychają powietrzem, i które są teraz przeludnione.

    Przestał puszczać w obieg brośzury, a lordowie zaczęli oglądać zamieszczone w nich kolorowe zdjęcia.

    - Macie gwarancje finansowe i kredyty, a wielu z was nawet żywą gotówkę. Opanowanie tej planety będzie wymagało minimalnej liczby wojsk najemnych, gdyż - jak wiecie - jej system obronny jest całkowicie przestarzały - nie ma sprzętu i wojska. Przeniesienie tytułu własności dotyczy również ludzi i całego majątku. Jeżeli będziecie się zbyt długo zastanawiać, po siedmiu dniach nastąpi licytacja tej planety. Bank odbierze jej dotychczasowy tytuł własności i sam stanie się jej właścicielem. Jest to bardzo prawdopodobne, gdyż nie posiada on odpowiedniej gotówki ani kredytów, ani gwarancji finansowych. Dziękuję za uwagę, szanowni lordowie.

    Wszyscy paplali wesoło, przeglądając broszury. Było oczywiste, że przedłużą swój pobyt, nawet ci z odległych wszechświatów.

    - A więc chodziło tylko o pieniądze! - zauważył Jonnie, zwracając się do Driesa Glotona.

    Dries się uśmiechnął.

    - Nie mamy w stosunku do was nawet wrogich zamiarów. Bankowość to bankowość, a interes to interes. Każdy musi spłacać swoje zobowiązania. Wie to nawet dziecko.

    Bankier zwrócił się do Sir Roberta:

    - Niech pan będzie łaskawy zorganizować jak najszybciej spotkanie w celu przeprowadzenia negocjacji. Będziemy wówczas mieli tę sprawę już za sobą.

    Sir Robert i Jonnie wyszli na zewnątrz.

6

   W dolinie panowała ożywiona krzątanina. Chińskie plemię Czong-wona zostało w Edynburgu w większości zastąpione przez północnych Chińczyków, których Jonnie kazał przetransportować z Rosji.

    Powracający ludzie byli osmaleni ogniem i pobrudzeni sadzą. Niektórzy z nich byli zupełnie wyczerpani i nie pomógł im nawet wypoczynek w czasie przelotu z Edynburga. Spieszyli radośnie do swych dzieci, biorąc je na ręce i całując oraz rzucając urywane pytania starszym z nich. Psy szarpały się na smyczach i ujadały radośnie. Była to typowa sceneria radosnych spotkań.

    Jonnie był zadowolony, że udało mu się wymienić ich na inny zespół ratowniczy. Cały czas pracowali bez wypoczynku i wkrótce byliby niezdolni do jakiejkolwiek pracy. A mimo to pracowali, dopóki prawie nie padli. Patrząc na ojców pogrążonych w szczęśliwej paplaninie ze swymi dziećmi, patrząc na matki sprawdzające z niepokojem, czy wszystko zostało właściwie zrobione, zwłaszcza przy przygotowywaniu posiłków, Jonnie pomyślał o tych pełnych pogardy i aroganckich lordach i bezdusznej wyniosłości ich rządów. Co ich obchodzili ci ludzie? Owszem, rządy te mogły sobie pozwolić na gesty sprawiedliwości, a może nawet i na działalność społeczną, ale nadal pozostawały zimną, twardą siłą zdolną do niszczenia bez żadnych wyrzutów sumienia i bez namysłu.

    Czong-won na nowo ich organizował. Powiedział Jonnie'emu, że przenosi ich do kopuły starej bazy górniczej, którą doprowadzono do porządku: miała ona mnóstwo podziemnych pomieszczeń i działał już tam kabel pancerza atmosferycznego.

    No cóż! Jonnie już się uwolnił od obowiązków konferencyjnych, a Dunneldeen mógł go zastąpić w pomieszczeniu operacyjnym. Zapytał Dunneldeena:

    - Czy wraz z plemieniem dotarły do nas jakieś wieści z Edynburga?

    Dunneldeen pokręcił przecząco głową.

    Jonnie złapał maskę powietrzną i kurtkę lotniczą.

    - No to ja lecę na poszukiwanie Stormalonga!

    Nie zdążył nawet dojść do wyjścia z doliny, gdy zderzył się ze Stormalongiem.

    - Gdzieżeś ty był? - zawołał Jonnie. - Wywoływałem cię i wywoływałem!

    Stormalong wepchnął go do bunkra, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.

    - Cały czas latałem i walczyłem, aż mi o mało gogle nie poodpadały!

    Był wymizerowany i miał zapadnięte oczy. Jego biały szalik był brudny, kurtka poplamiona tłuszczem i zapocona. Plecy kurtki były opalone od rażenia miotaczem.

    - Jesteś ranny! - powiedział Jonnie.

    - Nie, nie, to nic takiego. Oficer Drawkinów nie chciał się poddać. Musiałem go gonić samolotem szturmowym piechoty kosmicznej! Wyobraź to sobie: on uciekający na piechotę po stoku góry Ben Lomond i ja próbujący oszołomić go - nie zabić, lecz tylko oszołomić - z wielkokalibrowego miotacza! A kiedy wylądowałem i wyszedłem z samolotu, to on udawał martwego i strzelił do mnie, więc znów musiałem go ogłuszyć. Och, co to był za burzliwy okres!

    - Ale co ty właściwie tam robiłeś? - zapytał Jonnie, nie bardzo pojmując sens tego wszystkiego.

    - Brałem do niewoli jeńców! Zostawili sporo żołnierzy piechoty kosmicznej i pilotów rozproszonych wokół bazy w Singapurze. Część z nich była ranna. Nie zatroszczyli się też o pozbieranie swych rannych w Rosji. Dunneldeen musiał zestrzelić ze trzydzieści nieprzyjacielskich samolotów wokół Edynburga i piloci, którzy się wykatapultowali porozpraszali się w Górach Szkockich i na zachód od miasta. Mogę ci powiedzieć, że trzeba było się mocno natrudzić, żeby ich wszystkich wyłapać. Myśleli, że będą poddani torturom albo zarażeni wirusem lub zabici. I dlatego nie poddawali się łatwo! Pomagało mi może z pół tuzina strażników bankowych. Ale to byli Francuzi, Jonnie. To nie są żołnierze. Być może nadają się do strzeżenia skarbca lub pomocy przy wywożeniu kosztowności...

    - Stormalong, we wszystkich tych miejscach było radio! Musiałeś też mieć własny zestaw radiowy. Ludzie musieli cię widzieć! Czemu się nie odzywałeś?

    - To wina MacAdama, Jonnie. To on nie pozwolił mi odpowiadać. A każdy, kto nas widział, został przez niego ostrzeżony, żeby nikomu nic na ten temat nie mówił. Uprzedzałem go, że będziesz się denerwował. Ale on się uparł! Absolutna cisza radiowa jest najwyższym nakazem. Bardzo mi przykro, Jonnie.

    - Zacznijmy od początku! Czy dostarczyłeś zapisy moich rozmów z niewielkimi szarymi ludźmi?

    Stormalong usiadł na skrzyni z amunicją. Sprawdził, czy nikt ich nie widzi i nie podsłuchuje.

    - Przyleciałem o świcie i poszedłem wprost do sypialni MacAdama, a kiedy dowiedział się, że przybywam od ciebie, to zaraz włożył taśmę do projektora. A potem wezwał sześciu wartowników, załadował cały kosz banknotami galaktycznymi, powiedział dziewczynie w swym biurze, by nie udzielała nikomu żadnych informacji i polecieliśmy w siną dal. Po prostu mnie porwał! Byliśmy na wszystkich polach bitwy w poszukiwaniu oficerów. MacAdam miał listę narodowości i chciał mieć po kilku z każdej. Jonnie, ci francuscy strażnicy bankowi są do niczego. Sam musiałem i latać, i walczyć. Ale mogłem też czasem odpocząć. Za każdym razem, gdy zebraliśmy paru oficerów... czy wiedziałeś, że MacAdam mówi biegle w psychlo? Byłem zdziwiony, że tak pilnie się tego uczył... Gdy ich przesłuchiwał, mogłem sobie uciąć drzemkę. Potem ładowaliśmy jeńców na pokład. Wszyscy byli powiązani... pilnował ich strażnik bankowy z bronią gotową do strzału... i lecieliśmy do następnego miejsca.

    - O co ich wypytywał?

    - Nie wiem. Ale nie stosował tortur. Czasami wręczał im garść banknotów galaktycznych. A oni mówili.

    Jonnie wyjrzał na zewnątrz przez wejście do bunkra. To na pewno byli strażnicy bankowi. Mieli na sobie szare uniformy. Wyładowywali jakieś skrzynie. Kilku Chińczyków przyciągnęło wózki górnicze i wwoziło te skrzynie do bary.

    - Nie widzę tu żadnych jeńców - powiedział Jonnie.

    - Otóż - odrzekł Stormalong - gdy wróciliśmy do Luksemburga, załadowaliśmy na pokład te skrzynie i MacAdam dokooptował jeszcze paru strażników - tym razem Niemców - a potem polecieliśmy do bazy górniczej nad Jeziorem Wiktorii. Zdrowo sobie tam odpocząłem, ponieważ MacAdam spędził mnóstwo czasu na rozmowach z tamtejszymi jeńcami. Umieściliśmy w bazie również naszych jeńców i przylecieliśmy tutaj. I to już wszystko.

    Jonnie powiedział Stormalongowi, żeby poszedł coś zjeść i odpocząć, a sam udał się na poszukiwanie bankiera.

    Niski i krępy MacAdam, którego broda poprzetykana była pasmami siwizny, żywo gestykulował i poganiał ludzi. Gdy zobaczył Jonnie'ego, zatrzymał się nagle i uścisnął energicznie jego dłoń. A potem odwrócił się i skinął ręką na jakiegoś człowieka, przywołując go do siebie.

    - Nie przypuszczam, byś kiedykolwiek spotkał się z baronem von Rothem - powiedział do Jonnie'ego - członkiem Ziemskiego Banku Planetarnego.

    Niemiec był potężnie zbudowanym mężczyzną, wzrostu Jonnie'ego, ale cięższym. Był rubaszny i serdeczny. Miał czerwoną twarz.

    - Ach, bardzo mi przyjemnie! - wykrzyknął i z miejsca objął Jonnie'ego ramionami w potężnym uścisku.

    MacAdam zniknął gdzieś w bazie, a Niemiec podniósł jakąś ciężką skrzynkę i pospieszył za nim.

    Jonnie wiedział już trochę na temat tego Niemca. Dorobił się majątku na przetwórstwie mlecznym i innych produktach żywnościowych.

    Pochodził z rodziny, która rzekomo, przed inwazją Psychlosów, przez wieki kontrolowała europejską bankowość. Wyglądał na twardego, zdolnego człowieka.

    Ostatni bagaż z samolotu szturmowego piechoty kosmicznej został przewieziony do bazy. Jonnie nie mógł odgadnąć, co było w skrzynkach.

    Zespół złożony z Chińczyków i paru strażników bankowych pod wodzą Czong-wona zawieszał wokół okopów pagody olbrzymie płachty brezentu, by całkowicie zasłonić rejon platformy odpalania transfrachtu. Kilku innych Chińczyków rozciągało kable górnicze i wieszało na nich mniejsze płachty, zasłaniające przejście z bunkra do konsoli. Zakrywali całkowicie platformę i wszystkie operacje na niej były niedostępne oczom ciekawskich.

    MacAdam bardzo się spieszył i na pytania Jonnie'ego tylko odpowiadał:

    - Później, później!

    Cały bagaż zniknął we wnętrzu bazy. Znalazły się tam też dzieci i psy. Kilku Chińczyków sprzątało dolinę. Niektórzy emisariusze wychodzili z sali obrad, obojętnie patrzyli na Chińczyków zawieszających brezentowe płachty, a potem wracali, dyskutując nad jakimiś fragmentami broszur.

    Dunneldeen pełnił dyżur w pomieszczeniu operacyjnym. Powiedział Jonnie'emu, że namówił Stormalonga na przycięcie brody w stylu "Sir Francis Drake". Nie, żadnych nowych wieści z Edynburga z wyjątkiem tego, że pracujący tam Chińczycy dobrze się sprawowali. Czy Jonnie wiedział, że oni są znacznie roślejsi? Ker wraz z dwoma strażnikami bankowymi trzymali na muszkach miotaczy pięćdziesięciu nowych jeńców w bazie Wiktorii.

    Jonnie spojrzał w niebo. Gdyby nadeszło to najgorsze, miał już własny plan działania. Plan, który mógł się fatalnie dla niego zakończyć, ale który musiał być zrealizowany. Poszedł do swego pokoju, by przebrać się w mniej wytworny strój. Pozostało im tylko kilka krótkich dni. Końcowa konfrontacja, ostatnia bitwa, była tuż-tuż.

7

    Nadszedł nieuchronny moment spotkania z przedstawicielami banku. Minęło już pięć dni. Jonnie siedział samotnie w niewielkim pomieszczeniu konferencyjnym i czekał na przybycie pozostałych emisariuszy. Nie miał najmniejszej nawet wątpliwości, że będzie to największa bitwa, w jakiej do tej pary uczestniczył. MacAdam i baron Roth czynili ostatnie przygotowania. Obaj byli bardzo zajęci. Przez pięć dni i nocy przez dolinę niosło się brzęczenie instalacji transfrachtu. Za płachtami brezentu zjawiały się na platformie jakieś przedmioty, by potem zniknąć z niej niepostrzeżenie. Odbywało się to w zupełnej ciszy. Jedyne zdania, które można było usłyszeć, brzmiały:

    - Wyłączyć silniki! W powietrzu nie ma samolotów! Przygotować się! Odpalać!

    Gdy ktoś - zwłaszcza emisariusz lub któryś z niewielkich szarych ludzi - próbował się zbliżyć do brezentowych zasłon lub do prowadzącego do bunkra korytarza, natychmiast srogi wartownik stanowczo ich zawracał. Nawet Jonnie nie dowiedział się niczego od MacAdama, Angus też nie zdradzał tajemnicy.

    Jonnie przypuszczał, że spotkanie z bankiem potrwa parę dni. Pan Tsung powiedział mu, iż wszelkie negocjacje na temat finansów i bankowości są niezwykle trudne. Dodał pyry tym zdanie, które utkwiło Jonnie'emu w pamięci.

    - Moc, jaką pieniądz i złoto mają nad duszą ludzką, przechodzi wszelkie pojęcie.

    Nazajutrz po przybyciu MacAdama, poranne zorze zastały Jonnie'ego już w powietrzu. Dowiedział się bowiem o istnieniu jakiegoś uniwersytetu w pobliżu ruin starego miasta o nazwie Salisbury położonego sto osiemdziesiąt pięć mil na południowy wschód od Kariba. Próbował namówić Sir Roberta, by mu towarzyszył, ale stary Szkot tkwił przy radiu w pomieszczeniu operacyjnym i kierował akcją w Edynburgu. Jonnie wziął więc ze sobą paru chińskich żołnierzy, by odstraszali lwy i słonie, które mogłyby przeszkodzić mu w pracy. Uniwersytet był kupą ruin, ale wśród tych pokrytych pyłem szczątków można było odróżnić bibliotekę, której ściany i dach jeszcze znajdowały się na swoim miejscu. Zaparkowawszy samolot wśród gruzów, Jonnie rozrywał kolejne paczki posklejanych kart katalogowych, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Kiedyś była to bardzo dobrze wyposażona biblioteka. Było w niej mnóstwo książek poświęconych ekonomii, prawdopodobnie dlatego, że kiedyś to stosunkowo nowe państwo musiało prowadzić ciężkie boje ekonomiczne o przetrwanie. Książki były napisane w języku angielskim i dotyczyły historii nauk ekonomicznych i bankowości.

    Pan Tsung miał absolutną rację! To był naprawdę bardzo trudny przedmiot. I gdy ktoś się pomylił, jak pewien zwariowany facet o nazwisku Keynes, na którego wszyscy się bardzo złościli, to mógł faktycznie narobić bałaganu. Ale Jonnie dowiedział się z tych książek, że państwo było dla ludzi. Dotąd tylko przypuszczał, że tak być powinno. Ludzie pracowali, wytwarzali różne rzeczy i wymieniali je na inne rzeczy. Ale łatwiej było dokonywać tego przy użyciu pieniędzy. Jednakże pieniądzem można było manipulować. Chinkosi byli wielkimi i cierpliwymi nauczycielami, więc Jonnie wiedział, jak trzeba się zabierać do studiowania. A mając lotny umysł, bardzo szybko przyswajał sobie nową wiedzę. Przez cztery z tych pięciu dni zatopiony był w książkach po same uszy, a w nosie aż go wierciło od pyłu. Chińscy wartownicy odpędzali tymczasem żmije, czarne węże, a nawet afrykańskie bawoły.

    Siedząc teraz w pomieszczeniu konferencyjnym i czekając na pozostałych, Jonnie z satysfakcją pomyślał, że wprawdzie nie jest ekspertem, ale będzie przynajmniej mógł pojąć, o co się ta cała bitwa toczy.

    Do pomieszczenia wszedł Sir Robert, zły i mrukliwy, i usiadł obok Jonnie'ego. Choć niewielcy szarzy ludzie twierdzili, że sprawa miała się toczyć między nimi a Sir Robertem, to stary Wódz Naczelny Szkocji dobrze wiedział, że tej bitwy nie wygrają szkockie miecze i siekiery bojowe, więc jeśli chodziło o jego zdanie, to całkowicie polegał na ekspertach. Jego głównym zmartwieniem był Edynburg. Poprzez doprowadzony do poszczególnych schronów system rur dostarczono tam już żywność i wodę, ale przy wierceniu tuneli wejściowych skała osuwała się nadal. Przez ostatnie dni wiercili je w ciężkich metalowych osłonach rurowych i mieli tylko nadzieję, że nie zostaną zgniecione przez napierającą skałę.

    Wszedł Dries Gloton z lordem Vorazem. Na środku pomieszczenia był ustawiony stół dla czterech osób i obaj zajęli miejsca po jednej jego stronie. Mieli na sobie bardzo porządne szare garnitury. W rękach trzymali mnóstwo papierów i neseserków, które poukładali na stole. Wyglądali jak bardzo wygłodzone rekiny.

    Zarówno Jonnie, jak i Sir Robert zachowywali się tak, jakby nie zauważyli ich wejścia.

    - Coś panowie nie mają najlepszych humorów tego ranka zauważył lord Voraz.

    - Jesteśmy ludźmi od miecza - odparł Sir Robert. - Nie chcemy mieć nic wspólnego z kramarzami pieniędzy w świątyni! Nagłe zastosowanie angielskiego przez Sir Roberta spowodowało, że obaj niewielcy szarzy ludzie musieli skorzystać ze swych wokoderów.

    - Gdy tu wchodziłem, to zauważyłem, że wokół w okopach strzeleckich było pół setki żołnierzy w białych tunikach i czerwonych spodniach - rzekł Dries Gloton.

    - Straż honorowa - wyjaśnił Sir Robert.

    - I mieli niezły asortyment broni - dodał Dries. A jeden potężnie zbudowany facet wyglądał bardziej na zbója niż na oficera dowodzącego strażą honorową.

    - Wolałbym, by pułkownik Iwan raczej nie słyszał tego, co pan mówi - rzekł Sir Robert.

    - Czy pan zdaje sobie sprawę - zapytał Dries Gloton - że gdyby pan pozabijał emisariuszy i nas, to stalibyście się narodem wyjętym spod prawa? Wszyscy wiedzą, gdzie się znajdujemy. Zaraz przyleciałoby tu dwadzieścia różnych flot wojennych i rozniosłoby was w pył.

    - Lepiej walczyć z obcymi flotami, niż dać się zarżnąć tylni kawałkami papieru - powiedział Sir Robert, gestem ręki wskazując na leżące na stole dokumenty. - Nie ma się czego bać jeśli będziecie mówić prawdę i grać z nami fair. Wiemy, że to jest bitwa na rozum i spryt. Ale bitwa to jest bitwa i może być krwawa. Lord Voraz zwrócił się do Jonnie'ego.

    - Dlaczego traktujecie nas w taki wrogi sposób, lordzie Jonnie? Zapewniam, że żywimy do pana jak najbardziej przyjacielskie uczucia. Bardzo pana podziwiamy!

    Mówił bardzo poważnie, więc prawdopodobnie była to prawda. - Ale bankowość to bankowość - zauważył Jonnie. A interes to interes. Czyż nie tak?

    - Oczywiście! - wykrzyknął lord Voraz. - Jednakże czasami wchodzą tu w grę także względy osobiste. W pańskim przypadku wchodzą one nawet na pewno. W ostatnich kilku dniach parę razy usiłowałem pana odnaleźć. Niedobrze się stało, że nie mogliśmy porozmawiać przed dzisiejszym spotkaniem. Jesteśmy bowiem pańskimi przyjaciółmi.

    - Doprawdy? - zapytał Jonnie lodowatym tonem.

    Gdy Jonnie mówił takim tonem, nawet szary niedźwiedź grizzly lub słoń by się wystraszył, ale nie lord Voraz.

    - Czy zdaje sobie pan sprawę, że kiedy planeta zostaje sprzedana, to wraz z nią sprzedaje się wszystkich jej mieszkańców i całą technikę? Czyżby nie czytał pan broszury? Pan i pańscy najbliżsi współpracownicy oraz wszystko, co wytworzyliście lub wynaleźliście, jest wyłączone ze sprzedaży.

    - Jakie to wielkoduszne - rzekł Jonnie z sarkazmem.

    - Ponieważ nie mieliśmy okazji, aby porozmawiać, a pozostali goście, jak widać, się spóźniają - rzekł lord Voraz - mogę to panu teraz powiedzieć. Opracowaliśmy dla pana ofertę pracy. W Banku Galaktycznym stworzymy departament techniki i mianujemy pana jego kierownikiem. Wybudujemy wspaniałą fabrykę w Snautch - jak pan wie, jest to stolica całego naszego Systemu - zaopatrzymy pana we wszystko, co niezbędne i będzie pan miał kontrakt do końca życia. Gdyby suma, którą już panu proponowałem, wydawała się zbyt niska, to możemy jeszcze na ten temat podyskutować. Nigdy nie zabraknie panu pieniędzy.

    - A pieniądze to wszystko! - rzekł Jonnie zgryźliwie. Obu bankierów zdziwił jego ton.

    - Ależ oczywiście! - wykrzyknął lord Voraz. - Wszystko ma swoją cenę! Wszystko można kupić!

    - Przyzwoitości i lojalności nie da się kupić - rzekł Jonnie.

    - Młody człowieku - powiedział surowo lord Voraz jestem pewien, że masz mnóstwo talentów i wspaniałe kwalifikacje, ale wykazujesz poważne braki w dobrym wychowaniu!

    - Nigdy bym z nim nie rozmawiał takim tonem - ostrzegł Voraza Sir Robert.

    - Och, przepraszam! - rzekł lord Voraz. - Proszę o wybaczenie! Może się zbyt zagalopowałem w... niesieniu pomocy!

    - To się chwali - powiedział mrukliwie Sir Robert i rozluźnił dłoń zaciśniętą na mieczu.

    - Widzi pan - wyjaśnił lord Voraz - wychodzimy z założenia, iż naukowiec powinien być wynajęty przez firmę. Wszystkie jego wynalazki i osiągnięcia powinny więc być własnością firmy. Byłoby niedobrze gdyby naukowiec sam chciał iść swoją drogą i gdyby sam się zajmował swoimi sprawami i sam chciał wdrażać swe wynalazki. Wszystkie firmy i wszystkie banki, a z pewnością i wszystkie rządy, są co do tego całkowicie zgodne. Naukowiec powinien pobierać spokojnie swe uposażenie, przekazywać patenty firmie i kontynuować swoją pracę. Tak to zostało ustalone. Gdyby jednak próbował zrobić inaczej, to całe życie spędziłby w salach sądowych. Wszystko to zostało szczegółowo ustalone.

    - A więc buty robione przez szewca należą do niego rzekł Jonnie - natomiast osiągnięcia naukowca należą do firmy lub do państwa. Rozumiem. Bardzo proste.

    Lord Voraz nie zwrócił uwagi na sarkazm w jego głosie. A może go nie dostrzegł.

    - Cieszę się, że pan to rozumie. Pieniądz jest wszechmocny i wszystkie rzeczy oraz talent są na sprzedaż. Jest duszą i sercem bankowości, kamieniem węgielnym robienia interesów. Naczelną zasadą.

    - Myślałem, że to zysk był naczelną zasadą - zauważył Jonnie.

    - Och, to też - zgodził się lord Voraz - ale tylko wtedy, gdy jest to uczciwy zysk. Niech mi pan wierzy, że duszą i sercem... - Bardzo się cieszę, iż mogłem się dowiedzieć, że bankowość i biznes mają duszę i serce - przerwał mu Jonnie. - Do tej pory nie udało mi się tego wykryć.

    - Mój Boże! - zawołał lord Voraz. - Ale pan jest sarkastyczny!

    - Wszystko, co niszczy porządnych ludzi, pozbawione jest serca i duszy - oświadczył Jonnie. - A włączam w to bankowość, robienie interesów, a takie rządy. Powinny one egzystować tylko wtedy, gdy są dla ludzi, gdy służą potrzebom zwykłych istot ludzkich!

    Lord Voraz przyjrzał się badawczo Jonnie'emu. Pomyślał przez chwilę. Coś w tym było, o czym lord Jonnie mówił... Ale przestał się tym zajmować. Był w końcu bankierem.

    - Faktycznie - powiedział - jest pan osobliwym młodym człowiekiem. Prawdopodobnie, gdy się pan dostatecznie zestarzeje, zrozumie mechanizmy tego świata...

    Rozmowa została przerwana, gdyż na salę weszli MacAdam i baron von Roth.

    - Kto jest osobliwym młodym człowiekiem? - zapytał baron von Roth. - Jonnie? Faktycznie jest nim, chwała Bogu! Widzę, że obaj przyszliście za wcześnie - zwrócił się do Driesa i lorda Voraza. - Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by się tak mocno upierał przy dosłownym wypełnianiu warunków kontraktu. Czy możemy zaczynać?

    . 30 .

1

    Andrew MacAdam i baron Roth rozłożyli na podłodze, po swojej stronie stołu, stosy papierów i własne nesesery, a potem wymienili krótkie uściski dłoni z Driesem Glotonem i lordem Vorazem i zasiedli za stołem.

    Jonnie aż przymrużył oczy z wrażenia. MacAdam i baron mieli na sobie szare ubiory! Były one wykonane z drogiego tweedu i widać było, że szyto je na miarę, niemniej jednak były to szare ubiory!

    Cała czwórka siedziała przez chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem. Jonnie'emu przypomniały się widziane kiedyś szare wilki, skradające się do siebie z wyszczerzonymi kłami, które najpierw oceniały przeciwnika, zanim rzuciły się do warkliwej, zaciętej i śmiertelnej walki. A zanosiło się faktycznie na śmiertelny bój, gdyby bowiem MacAdam i baron przegrali, byłby to koniec ludzkości na tej planecie i koniec wszystkiego, co uważali za cenne. Jonnie nie miał pojęcia, co MacAdam i baron robili przez cały czas, dlatego też z zamierającym sercem słuchał słów MacAdam.

    - Czy panowie naprawdę nie mogą dać nam trochę więcej czasu? - zapytał MacAdam. - Chociażby jeszcze miesiąc?

    Dries ukazał podwójny rząd zębów w pogardliwym grymasie.

    - To jest niemożliwe! Czekaliśmy przecież do ostatniej chwili. Nie może być mowy o żadnej prolongacie.

    - Czasy są ciężkie - powiedział baron. - Wszędzie panuje regres ekonomiczny.

    - Wiemy o tym - rzekł lord Voraz. - Nie jest to jednak żaden argument w naszej sprawie. Jeśli nie możecie spłacić długu i załatwić innych zobowiązań, to mogliście nas wcześniej o tym poinformować i zaoszczędzić niepotrzebnego czekania. Trudno mi pojąć, co przez ten cały czas robiliście?

    - Przesłuchiwałem członków załóg statków kosmicznych, które odleciały do domu - wyjaśnił MacAdam. - A odnalezienie oficera z każdej rasy, która atakowała tę planetę, nastręczało trochę trudności.

    - I to oni powiedzieli panu o kłopotach ekonomicznych ich planet - zauważył Dries. - Możecie więc panowie już teraz podpisać zrzeczenie się prawa własności do Ziemi i zakończyć sprawę.

    Podsunął formularz Sir Robertowi, który jednak nie wykonał najmniejszego gestu, by go wziąć w dłonie.

    MacAdam przesunął formularz z powrotem na miejsce.

    - W czasie przesłuchań dowiedziałem się, że członkowie załóg wcale nie chcieli wracać do domu. Wszystkich ich powołano, a właściwie nawet siłą wzięto, do wojska. Wielu z nich uważało, że po powrocie do domu zostaną użyci do dławienia rewolucji lub do walk w wojnach domowych, a oni nie chcieli strzelać do swych braci. Inni uważali, że zostaną zwolnieni ze służby i będą musieli przyłączyć się do grona bezrobotnych, którzy na ogół głodowali, a czasem nawet wzniecali zamieszki na ulicach wielu stolic.

    - To nic nowego - rzekł lord Voraz. - Przez cały miniony rok wszędzie były zamieszki. To dlatego emisariusze planują wojny w celu podbicia innych planet, chcą odwrócić uwagę swych ziomków od spraw na ich planetach. Trzeba było mnie o to zapytać, a nie tracić czasu na rozmowę.

    - To i tak niczego nie zmienia - dodał Dries. - Radzę, aby panowie po dobroci poddali swoją planetę. Każdy bowiem z tych emisariuszy byłby więcej niż rad, gdyby mógł zorganizować militarny najazd i siłą ją wydrzeć z waszych rąk. Statki kosmiczne, które teraz przeciwko wam wysłano, to nic w porównaniu ze statkami wojennymi, które by tu przybyły. A więc gdyby panowie po prostu zechcieli...

    Baron przeszył go stalowym wzrokiem i powiedział:

    - Zebrawszy wszelkie dostępne informacje, wyruszyliśmy w podróż, by potwierdzić je osobiście.

    Jonnie stał się czujny. A więc to dlatego wciąż dokonywano tych odpaleń z platformy transfrachtu. Ta para wędrowała sobie po całym wszechświecie! Zauważył teraz na ich twarzach ledwo widoczne ślady po maskach powietrznych. Ale czy poza samym podróżowaniem załatwiali coś jeszcze?

    - Wszędzie panuje ekonomiczny chaos! - powiedział baron z naciskiem. - Gdy Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze wstrzymało dostawę metali, ich brak spowodował gwałtowny skok cen. Pozamykano fabryki. Ludzie nie mają pracy i dlatego się burzą. Chcąc odwrócić ich uwagę, rządy planują niepopularne wojny. Aby uzyskać metal do wyrobu broni, rekwirują nawet prywatne samochody oraz garnki i patelnie z gospodarstw domowych.

    Dries wzruszył ramionami.

    - To nic nowego i absolutnie nie dotyczy waszego długu. Czy Emisariusz Ziemi podpisze dokumenty, czy też musimy odwołać się do... - Dries groźnie zawiesił głos.

    Przez moment wydawało się, że całe powietrze jest naładowane elektrycznością.

    Spojrzenie stalowoszarych oczu barona wbiło się w Driesa Glotona.

    - Pan też ma poważne kłopoty, Wasza Ekscelencjo.

    Kierownik oddziału banku wzruszył ramionami.

    - Wewnętrzne sprawy banku nie mają żadnego wpływu na konieczność spłaty długu. Jesteście do tego zobowiązani.

    Baron von Roth zwrócił się do Sir Roberta:

    - Jego Ekscelencja zaangażował swój oddział banku w pewne bardzo nieroztropne pożyczki dla wysokich urzędników Psychlo na planetach Torthut i Tun w systemie Batafor oraz w jeszcze większe pożyczki dla urzędujących gubernatorów Psychlo na szesnastu posiadanych przez nich planetach regencyjnych w czterech pobliskich systemach gwiezdnych. Ich zabezpieczenie stanowiły nieruchomości na samym Psychlo.

    - Jak pan to odkrył? - warknął Dries. - To fiest poufna informacja bankowa.

    - Zdobyłem ją od niezadowolonego pracownika, którego pan wylał z posady - odparł baron. - Nieruchomości na Psychlo poszły z dymem, a dłużnicy nie żyją. Nieroztropne ryzyko bankowe. Psychlosi byli przecież znani z braku wiarygodności.

    - Depozytariusze kont mogliby wywierać naciski na bank powiedział lord Voraz w obronie kierownika oddziału swego banku - ale to nie zmienia faktu, że wasza pożyczka...

    - Faktycznie, mogliby wywrzeć nacisk - wszedł mu w słowo baron. - Podstawowe zyski Banku Galaktycznego pochodzą z obsługi transferów funduszy dla regencyjnych planet Psychlo. Nie z pożyczek, lecz z wysokiego oprocentowania, jakie bank pobiera za obsługę ich funduszy. A przy braku transferów z planet regencyjnych, Wasza Ekscelencjo, wasze banki muszą zwalniać pracowników i zamykać oddziały. Główny oddział banku w Balor, gdzie mieści się pańskie biuro, prawie wszystkich wylał już z pracy. To dlatego, Sir Robercie, jest pan poddawany takim naciskom. Dries wykoncypował sobie, że jedynym ratunkiem przed bankructwem jest ponowne przejęcie na własność Ziemi. Jest to jedyna planeta we wszystkich wszechświatach, za którą Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze było winne bankowi pieniądze. Dries myślał, że jeśli uda mu się zlicytować ją, choćby za niewielką gotówkę, to zdoła zapobiec ogólnej niewypłacalności.

    - Wytykanie komuś jego słabości wcale nie poprawia własnego zdrowia - powiedział Dries. - Lepiej będzie, jeśli podpiszecie ten dokument, gdyż inaczej sami możecie pójść na dno!

    Przypomnienie kłopotów ostatniego roku spowodowało, że stał się drażliwy.

    - Zapłaćcie dług i to natychmiast! - Dries chwycił formularz i zaczął nim machać przed nosem Sir Roberta.

    MacAdam sięgnął przez stół i łagodnie przydusił rękę Driesa.

    - Wrócimy do tego później.

    Niewielki szary człowiek aż dygotał ze złości. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był tak bardzo wytrącony z równowagi. To był naprawdę straszny rok. Jakie zamiary mieli ci ludzie? Jeśli nie mieli pieniędzy, to dlaczego się ociągali? Dries usiadł na swoim miejscu. Mniejsza o to. I tak koniec będzie taki sam. Niech sobie pogadają!

    - Zajmijmy się teraz centralnym bankiem w Systemie Gredides - podjął wątek baron. - Udaliśmy się wprost do Pierwszego Wszechświata. Jego stolica Snautch została zniszczona wskutek odrzutu przy transfrachcie, jak też i pozostałe stolice obu planet Selacheesów. Wszystkie górne piętra banków legły w gruzach.

    - Można je odbudować - zauważył lord Voraz.

    - Odrzut zniszczył olbrzymie insygnia Banku Galaktycznego - te, które można było widzieć ze wszystkich stolic Systemu - i nadal tam wiszą w opłakanym stanie.

    - Można je ponownie zamontować - powiedział przymilnie lord Voraz.

    - Ale przez calutki rok nie zrobiliście tego! - wzrok barona świdrował lorda jak wiertło górnicze. - Otóż wszystkie planety Selacheesów są uzależnione od banków, które wpływają na losy milionów mieszkańców tych planet. Po starcie teleportacji nie mogliście już dotrzeć do pozostałych piętnastu wszechświatów, bo normalne podróże kosmiczne tu już nie wystarczają. Macie miliony Selacheesów w porozrzucanych po wszystkich tych wszechświatach oddziałach banku - tak samo wypłukanych z pieniędzy jak oddział Waszej Ekscelencji których nie możecie sprowadzić do domu. Rodziny i krewni tych pracowników są przekonani, że nigdy już nie ujrzą swych ojców, braci czy synów. Tuż za drzwiami banków burzy się tłum. Jest bardzo podniecony i domaga się krwi!

    - Banki mają silną straż - wzruszył ramionami lord Voraz.

    - A czym będziecie jej płacić? - zapytał baron. - Przecież dochody waszego banku nie pochodziły z udzielania pożyczek, lecz z obsługi transferów funduszy Psychlo. W momencie gdy Psychlo wraz z Intergalaktycznym Towarzystwem Górniczym wyleciało w powietrze, fundusze przestały przepływać przez bank. Zaczęliście się wypłukiwać z gotówki i zwalniać pracowników. Dowiedział się pan tu przecież od Driesa, że wiele oddziałów banku musiało zamknąć swoje podwoje.

    - Przedtem też już mieliśmy kłopoty ekonomiczne - powiedział lord Voraz.

    Baron pochylił się w jego kierunku.

    - Ale nie tak paskudne jak teraz, lordzie Voraz. Psychlosi byli przez wszystkich znienawidzeni. Gdy wasz lord Loonger, którego wizerunek widnieje na wszystkich banknotach, zawarł przed kilku tysiącami lat układ z Psychlosami dotyczący obsługi bankowej ich finansów, wówczas zdecydowanie odmówił im prawa do uczestniczenia w radzie zarządzającej bankiem.

    - Narażałoby to reputację banku - wyjaśnił lord Voraz. Bardzo rozsądne posunięcie. Ludzie mogliby mniemać, że był to bank Psychlo.

    - Och, tak - przyznał baron. Ale Psychlosi wtedy zażądali, by wszelkie rezerwy finansowe banku były trzymane w skarbcach na Psychlo. I wszystko to poszło z dymem.

    Lord Voraz opuścił na chwilę swe ciężkie powieki. Przesunął dłonią po twarzy. Potem znów się ożywił.

    - To prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal jesteście dłużnikami.

    - Zmienia z pewnością! - powiedział z naciskiem baron. Jesteście niewypłacalni. I jeśli szybko nie znajdziecie gdzieś aktywów finansowych, to zbankrutujecie.

    - W porządku! - wykrzyknął lord Voraz. - Ale to tylko potwierdza fakt, że musimy przejąć na własność waszą planetę.

    - Ta jedna planeta was nie uratuje - powiedział MacAdam.

    - A dlaczego by po prostu nie zagarnąć jakichś starych planet górniczych Psychlo lub też ich planet regencyjnych? - zapytał przymilnie baron. - Jest ich przecież dokoła ponad dwieście tysięcy.

    - Och, co też pan! - wykrzyknął z przerażeniem lord Voraz. - Wytykanie nam naszych kłopotów i faktu, że wypłukaliśmy się z funduszy to jedna sprawa, ale sugerowanie, że bank mógłby się kiedykolwiek zaangażować w pirackie zagarnianie dóbr, do których nie ma prawa - to już zupełnie co innego.

    - O Boże! - rzekł zupełnie zszokowany Dries. - Przecież te planety zostały spłacone! Nie można się więc angażować w pospolite złodziejstwo!

    - Tytuły własności planet byłyby od razu kwestionowane! powiedział z naciskiem lord Voraz. - To naraziłoby bank na konflikt zbrojny, a bank nie jest przecież organizacją militarną! Każdy, kto spróbuje sięgnąć po te planety, przegra sprawę w każdym sądzie. Nie ma do nich żadnego tytułu! Muszę przyznać, że niezbyt dobrze się orientujecie w obowiązującym prawie intergalaktycznym!

    - Och - zauważył MacAdam - mam wrażenie, że się jednak orientujemy całkiem nieźle. Czy przeczytał pan kiedyś oryginalny Królewsko-Imperialny Statut Psychlo Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego?

    - Bardzo dokładnie! - wykrzyknął lord Voraz. - Nie można przecież prowadzić interesów z Towarzystwem, które nie dołączyło do akt swego statutu. Został on nadany przez króla Psychlo Ditha przed trzystu dwu tysiącami dziewięćset sześćdziesięciu jeden laty. Jakżeż to, przecież jest on - a raczej był - wywieszony na ścianie każdej centralnej bazy Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Było to prawnie wymagane. Czytałem...

    Baron rzucił na stół kopię statutu.

    - Powinien pan przeczytać ten drobny druk!

    Obrócił kopię tak, by lord Voraz mógł to odczytać, ale on nie zwracał na dokument uwagi, gdyż znał go prawie na pamięć.

    - Przeanalizujmy dokładnie ten paragraf - powiedział baron. - Numer 109: "Podczas nieobecności dyrektora lub dyrektorów, namiestnik planety stanowiącej własność rzeczonego Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego będzie miał możność podejmowania decyzji i te decyzje będą wiążące..."

    Lord Voraz wzruszył ramionami.

    - Oczywiście. Mieli wtedy tylko jedną dodatkową planetę i jej namiestnikiem był książę z królewskiego rodu. W owych czasach dyrektorzy nie mogli być zajęci robieniem interesów. Ale nie widzę tu...

    - Jest to jednakże paragraf prawnie obowiązujący - stwierdził baron.

    - Oczywiście, oczywiście - potwierdził lord Voraz. - Ale panowie po prostu odwlekają...

    - Weźmy teraz następny paragraf - kontynuował baron. Numer 110: "W przypadku stanu wyjątkowego i/lub zagrożenia Towarzystwa, a zwłaszcza w okresie klęsk żywiołowych, namiestnik planety może dysponować własnością Towarzystwa". Proszę zauważyć, że nie ma tu żadnych ograniczeń ani uwarunkowań.

    - A dlaczego miałyby być? - zdziwił się lord Voraz. - Był to przecież ten sam książę z królewskiego rodu. Inaczej nie przyjąłby stanowiska tak oddalonego od domu. Bał się przecież jakiejś rewolucji pałacowej lub przerwania łączności. Wtedy zostałby tam z pełnymi łapami pieniędzy Towarzystwa. To był książę Sco.

    - Ale przyznaje pan, że to są prawnie ważne paragrafy zapytał baron.

    - Kiedy wreszcie ponownie przejmę na własność tę planetę? znużonym głosem zapytał Dries. - Nic w tym statucie nie pozwoli wam na wywinięcie się z zapłaty czterdziestu bilionów kredytów!

    Lord Voraz skorygował go:

    - Czterdziestu bilionów dziewięciuset sześćdziesięciu miliardów dwustu siedemdziesięciu milionów sześciuset pięciu tysięcy dwustu szesnastu Kredytów Galaktycznych.

    - Nie ma więc w tym królewskim statucie żadnej nieścisłości? - nie przestawał dopytywać się baron.

    - Oczywiście, że nie ma! - oświadczył lord Voraz.

    Baron von Ruth i Andrew MacAdam popatrzyli tylko po sobie i wybuchnęli śmiechem, zadziwiając tym obu pozostałych. MacAdam sięgnął do stosu papierów leżących przy jego krześle i wyciągnął stamtąd grubą paczkę dokumentów.

    - Zostało to podpisane i poświadczone w jedenaście miesięcy po zniszczeniu planety Psychlo.

    Z hukiem przypominającym wystrzał armatni rzucił cały plik na stół. Wszystkie dokumenty były zapieczętowane i aż jarzyły się od olbrzymich oficjalnych czerwonych wstęg oraz szkarłatnych i złotych krążków.

    To był kontrakt Terla!

    Sprzedawał on całość Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego, cały jego sprzęt, wszystkie nieruchomości i aktywa, planety i całość zysków.

    MacAdam dorzucił jeszcze jeden dokument.

    - To jest potwierdzenie ostatniego namiestnika planety, że jest to prawdziwy i ważny prawnie kontrakt. A to jest stwierdzenie o całkowitym przekazaniu wszelkich praw własności Towarzystwa. A to jest pokwitowanie zapłaty, które stwierdza: "Spłacone".

    Dries i lord Voraz popatrzyli na dokumenty z osłupieniem, aż im szczęki opadły. Nigdy, w całym swym pełnym wydarzeń życiu, nie byli tak bardzo wstrząśnięci. Mijały sekundy. I nagle, jakby tknięci jedną myślą, rzucili się na stos dokumentów. Zaczęli czytać dokument po dokumencie. Szukali w nich jakichś luk prawnych.

    W końcu lord Voraz powiedział ze zgrozą:

    - To ma naprawdę moc prawną. Widzę nawet, że legalny rząd tej planety przeniósł swe prawo własności na rzecz Ziemskiego Banku Planetarnego tytułem zabezpieczenia pobranych pożyczek. Całkowicie zgodne z prawem. Nie do obalenia w żadnym sądzie.

    Ale Dries przecząco pokręcił głową.

    - Aby dokumenty były zgodne z prawem i abyście mogli je wykorzystać, by zapobiec przeniesieniu prawa własności planety, musiałyby być zarejestrowane i wpisane do akt w Pałacu Legalizacji w Snautch!

    - Och, oczywiście że zostały i zarejestrowane, i wpisane do akt - rzekł baron słodkim głosem i rzucił na stół wyciągniętą z kieszeni kopię formularza z Pałacu Legalizacji. - Zarejestrowane już przed trzema dniami! Była to pierwsza rzecz, którą zrobiłem, gdy udało mi się przedrzeć przez tłum!

    Dries ochłonął nieco z początkowego szoku.

    - Możecie za to kupić planety i sprzęt, a nawet posiadać zabezpieczenie na nowy kredyt finansowy. Jednakże uzyskanie pożyczki z banku wymaga czasu. A my nie pożyczamy klientom, którzy nie spłacili w pełni poprzednich pożyczek. Ten dokument po prostu potwierdza fakt, że teraz jesteście naszymi faktycznymi dłużnikami. Będę więc musiał natychmiast zażądać gotówki...

    - Jeszcze do tego wrócimy - przerwał mu baron. - Lordzie Voraz, ile według pana wart jest Bank Galaktyczny? Wie pan, wszystkie aktywa i pasywa, tak jak to podano w ostatnim zestawieniu bilansowym?

    Lord Voraz się najeżył.

    - Nie mamy obowiązku ujawniać zestawień bilansowych naszego banku! Zwłaszcza w trakcie odzyskiwania długu od dłużnika!

    - Przecież ma pan kopię takiego zestawienia sprzed dwóch tygodni - powiedział baron.

    Lorda Voraza prawie zatkało.

    - Rewidowaliście mój kosz?

    - Och, Boże, wcale nie! - wykrzyknął baron. - Nie mieliśmy do tego prawa! Po prostu powiedziano mi, że ma pan kopię. Oto duplikat z pańskiego biura księgowości. - Baron wyciągnął ze stosu dokumentów olbrzymią, gęsto zapisaną kopię wydruku z maszyny liczącej i cisnął ją na stół. - Wliczając w to wszystkie budynki i posiadane nieruchomości oraz wszelkie rachunki finansowe w bankach, a odejmując podatki do zapłacenia i nie wiem, co tam jeszcze, dochodzimy - jak mi się wydaje - do około jednego kwadryliona kredytów.

    - Nie mieli prawa dać panu tego zestawienia - powiedział lord Voraz. - Ale przyznaję, że wszystko się zgadza. Około jednego kwadryliona.

    - Zakładając - wtrącił MacAdam - że przeoczymy ten fakt, iż właśnie zupełnie spłukaliście się z pieniędzy.

    - Bank upłynni inne kapitały! - powiedział oschle Voraz.

    - Gdyby mógł dotrzeć do oddziałów w innych wszechświatach, co jest niemożliwe - zauważył MacAdam.

    Baron machnął niedbale swą wielką dłonią.

    - Ale my jesteśmy wielkoduszni, nieprawdaż Andrew?

    Uśmiechnął się do Jonnie'ego i powtórzył: - Nieprawdaż? Jonnie nie mógł oderwać oczu od tego widowiska. Jakby oglądał walkę byków.

    - Nie wydaje się natomiast - rzekł MacAdam, wskazując na niewielkich szarych ludzi - by ci dwaj nasi przyjaciele byli równie wielkoduszni.

    - Ale my będziemy wspaniałomyślni - powiedział baron. Lordzie, pan gwałtownie potrzebuje kogoś, kto by pana wsparł, pan potrzebuje widocznych aktywów. Bez tego będziecie musieli zwinąć cały interes. Mam rację?

    Lord Voraz popatrzył na niego wzrokiem pełnym wściekłości. A potem zwiesił głowę i wyszeptał:

    - To prawda.

    - A więc my jesteśmy gotowi poręczyć za was. Czyż nie tak, Jonnie? - oświadczył MacAdam.

    Jonnie wzruszył ramionami. Niech kontynuują swoją grę. Ta walka dopiero się rozpoczęła. Voraz bardzo czujnie przenosił wzrok z MacAdama na barona.

    Baron zaś stwierdził:

    - A więc Ziemski Bank Planetarny proponuje wykupienie dwóch trzecich całości aktywów Banku Galaktycznego.

    - Co! - wykrzyknął lord Voraz. - Przecież taki udział zapewnia wam całkowitą kontrolę nad imperium Banku Galaktycznego! - Zamilkł na moment i chwilę pomyślał, a potem zapytał: - A czym zapłacicie?

    - Zapłacimy za to planetami, których wartość wynosi dwie trzecie kwadryliona kredytów - uśmiechnął się baron i wyciągnął kolejny arkusz z leżącego obok stosu papierów. Do czasu dokładniejszej ewaluacji planeta jest warta co najmniej sześćdziesiąt trylionów kredytów.

    - Mówiąc uczciwie, większość planet jest warta znacznie więcej - powiedział lord Voraz.

    - A więc będziecie mieli aktywa. Będziecie mogli wesprzeć swą walutę rezerwami których teraz nie posiadacie. Psychlosi nigdy nie pozwalali wam na posiadanie planet, ale teraz będzie to możliwe. Przekażemy wam jedenaście planet o wartości sześćdziesięciu trylionów kredytów każda za prawo własności dwóch trzecich wartości Banku Galaktycznego, wszystkich jego aktywów i pasywów.

    Lord Voraz był w rozterce. Ale nie powiedział jeszcze: "Tak".

    MacAdam odchylił się niedbale do tyłu.

    - I przekażemy Bankowi Galaktycznemu w powiernicze zarządzanie 199 989 innych planet oraz cały majątek Towarzystwa. Dzięki temu będziecie znów czerpać korzyści z transferu funduszy. Pozwoli to wam też na wydzierżawienie praw górniczych. I z pewnością uratuje bank!

    - Chwileczkę! - krzyknął lord Voraz.

    Przez moment myśleli, że zamierza odrzucić ofertę.

    - Muszę być uczciwy w stosunku do was. Listę planet wzięliście z Intergalaktycznych Tablic Współrzędnych do Odpalania Transfrachtu. Nie ma w nich rezerwowych planet górniczych. Aby wcisnąć jak najwięcej planet Intergalaktyce i wyciągnąć z niej jak najwięcej gotówki, ukazał się Dekret Imperialny nakazujący Intergalaktycznemu Towarzystwu Górniczemu posiadanie pięciu planet rezerwowych na każdą planetę aktywnie eksploatowaną. W Pałacu Legalizacji jest zarejestrowany milion takich rezerwowych planet, których Intergalaktyka nie eksploatowała. Obawiam się, że Dries nie pokazał wam jeszcze aktualnego kontraktu nabycia waszej planety. Mówicie bowiem o niej cały czas w liczbie pojedynczej, a w kontrakt kupna włączono również dziewięć innych planet tego systemu oraz wszystkie księżyce, co zaznaczono na marginesie, ponieważ uważano je za bezwartościowe. Zarejestrowane są tam również i słońca, i mgławice, i gromady gwiezdne. Widać wyraźnie, że nie wiecie o całym majątku Intergalaktyki.

    Czy pozwolicie nam sporządzić wykaz tego majątku i włączyć go do masy powierniczej zarządzanej przez bank?

    MacAdam się uśmiechnął.

    - Czy uważasz to za słuszne, baronie? Czy widzisz w tym jakieś słabe punkty, Jonnie?

    Jonnie nie widział przeszkód, by zajął się tym Ziemski Bank.

    Z ręką wyciągniętą do lorda Voraza, MacAdam powiedział:

    - Zgadzamy się.

    Voraz także wyciągnął rękę, lecz nagle ją cofnął.

    - Taka transakcja musi być ratyfikowana przez plenum Rady Nadzorczej Banku Galaktycznego.

    - Bardzo dobrze. Zwołajmy zatem to plenum. Zgodnie z waszym statutem można je przeprowadzić w którymkolwiek z szesnastu wszechświatów - roześmiał się baron.

    - Och, zaraz, zaraz - sprzeciwił się lord Voraz. - Jest jeszcze dwustu innych członków Rady Nadzorczej: bogatych, wpływowych Selacheesów, którzy...

    - Są śmiertelnie przestraszeni - dokończył za niego baron.

    - Kiepski stan banku oraz zamieszki uliczne sprawiły, że są przekonani, iż z chwilą niewypłacalności banku stracą cały swój majątek. Dlatego też uważali naszą ofertę za bardzo korzystną!

    Voraz aż rozdziawił usta.

    - Ależ oni nie mogli zwołać plenum bez mojej zgody!

    - Nie zrobili tego - powiedział baron. - Udzielili mi tylko wszelkich pełnomocnictw, a to upoważnia mnie do głosowania w ich imieniu. - Wyłożył na stół jeszcze jeden plik dokumentów. - Oto one.

    Lord Voraz popatrzył na nich wytrzeszczonymi oczami. Rozpoznał pieczęcie poszczególnych członków Rady. Dokumenty zostały nawet zarejestrowane w Pałacu Legalizacji.

    - A zatem jako przewodniczący niech pan natychmiast zwoła plenum Rady Nadzorczej Banku Galaktycznego - zażądał baron - i zaproponuje, by Ziemski Bank Planetarny wykupił dwie trzecie aktywów Banku Galaktycznego...

    - Musi być wydrukowana rezolucja - oświadczył Voraz. "Niniejszym zwołuję plenarne posiedzenie Rady". 1VIam tu nawet swoje pieczęcie. Ale...

    - Oto gotowa rezolucja - rzekł baron. Wszystko zostało już wydrukowane. Strasznie się cieszę, że zwołuje pan to posiedzenie, gdyż nie muszę się trudzić ponowną podróżą do Snautch, by prosić, aby wylano pana z posady.

    Voraz nagle się roześmiał.

    - Jesteście parą twardych bankowych wyjadaczy! - powiedział. - To było przecież drukowane przez moją sekretarkę. Są tu jej inicjały.

    - Zgadza się - odparł baron. - Czarująca dziewczyna. Próbowała ratować pańską i swoją posadę! A teraz niech pan to podpisze jako Przewodniczący Rady i Prezes...

    - Chwileczkę! - zawołał nagle Voraz ze zmartwionym wyrazem twarzy. - No tak, to wszystko się zgadza. Ale są trzy sprawy, które mogą zrujnować całą transakcję i nas wszystkich.

    - Pierwszą z nich jest sposób, w jaki ja otrzymam swoje pieniądze tytułem spłaty długu hipotecznego na tej planecie! wtrącił Dries.

    - Ach, to! - wykrzyknął MacAdam.

    Wygrzebał ze stosu papierów olbrzymi arkusz, który po rozwinięciu miał chyba jard długości.

    - To jest zbiorcze zestawienie funduszy Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego transferowanych przez wasz bank. Stwierdza ono, iż w Dziewięćdziesiątym Drugim Dniu ubiegłego roku pewne fundusze Intergalaktyki były w trakcie transfrachtu. Zostały one przekazane do banku w celu przesłania ich dalej, ale bank - oczywiście - nie mógł potem dopełnić tego obowiązku. Były to zapłaty za metale, pensje... oto szczegółowy ich spis. Te pieniądze ciągle jeszcze znajdują się w waszym banku i stanowią własność Intergalaktyki. Gdy byliśmy w Snautch, to otworzyliśmy rachunek na rzecz Ziemskiego Banku Planetarnego. Popatrzmy tu: łączna suma funduszy otrzymanych z dwustu tysięcy planet za ostatni miesiąc, której nie przekazano dalej, wynosi 209 438 971438 643 kredyty. To są nasze pieniądze. Gdy odejmie się od tego kwotę obciążenia hipotecznego, to wciąż jeszcze zostaje nam około stu sześćdziesięciu ośmiu trylionów kredytów.

    MacAdam poszperał w stosie swoich papierów.

    - Oto nasze upoważnienie, a to jest pokwitowanie do podpisania przez pana, Dries.

    Niewielki szary człowiek siedział oniemiały z wrażenia. Ciągle nie mógł uwierzyć, że został już całkowicie spłacony. I że nie ma nadziei na odzyskanie więcej niż dziesięciu trylionów przy wymuszonej sprzedaży planety. Wyprostował się na krześle i złapał za pióro, by podpisać pokwitowanie.

    Lord Voraz go powstrzymał.

    - Są jeszcze dwie sprawy - powiedział zmartwionym głosem. Odwrócił się do Jonnie'ego.

    - Czy może nam pan wybaczyć, że chcieliśmy potraktować pana jak najemnika, lordzie Jonnie? Ale prawda jest taka, że nie możemy prowadzić żadnej działalności bez instalacji transfrachtu i bez konsoli. Jesteśmy wtedy zupełnie odcięci od wszechświata. Dotychczas do prowadzenia operacji bankowych wykorzystywaliśmy instalacje transfrachtu Psychlosów, używając tylko własnych skrzynek pocztowych banku. Brali za to od nas duże pieniądze, ale przekazanie jakiejkolwiek przesyłki statkiem kosmicznym kosztuje około pięćdziesięciu tysięcy kredytów i może trwać wieki! Czy ma pan zamiar nam w tym dopomóc?

    - To wszystko stanowi własność Jonnie'ego - oświadczył MacAdam. - Bank nie jest właścicielem nawet cząsteczki tego majątku. Jonnie, możemy udzielić ci nisko oprocentowanej pożyczki i pomóc w zorganizowaniu zakładu produkcyjnego. Będzie to oddzielne towarzystwo stanowiące twoją własność. Co ty na to?

2

    Jonnie otrząsnął się z zamyślenia. Był tak pochłonięty sprawami finansowymi, że teraz próbował się zmusić do myślenia o problemach technicznych.

    Rozproszenie tych konsol po szesnastu wszechświatach mogłoby być niebezpieczne dla Ziemi - byłyby to tysiące, a może nawet setki tysięcy instalacji transfrachtu w rękach obcych ras nie zawsze przyjaznych czy sprzyjających Ziemi.

    Za pomocą konsoli można było robić różne rzeczy: transportować ludzi, przesyłać skrzynki pocztowe, transfrachtować rudę, żywność i inne towary. Ale można było też przesyłać bomby, jak sam tego dowiódł w tak fatalny dla Psychlosów sposób i jak to potwierdził, niszcząc księżyc Tolnepów.

    Do tej pory nie myślał o tym zbyt wiele. Było mnóstwo innych, bardzo pilnych spraw. Tak, nawet jedna konsola, a co dopiero na przykład milion, mogłaby być w obcych rękach bardzo niebezpieczna dla tej planety.

    - Dajcie mi trochę czasu! - poprosił.

    Pan Tsung również wykorzystał tę chwilę i przyniósł im herbatę oraz tacę z zakąskami. Zbliżała się pora lunchu. Dawało to również Jonnie'emu, jak Tsung mądrze zauważył, potrzebny czas na przemyślenie problemu.

    Psychlosi mieli własnych operatorów. Problem więc wykorzystania platform zgodnie z ich przeznaczeniem i instalacji transfrachtu nie istniał. W konsolach mogłyby być wykorzystane te same urządzenia zabezpieczające. Być może nawet trochę ulepszone. Gdyby w opancerzonej płycie czołowej obudowy konsoli umieścić kamerę, która robiłaby zdjęcie każdego ładunku... Aha! Analizatory wykrywające metal. Gdyby je wbudować w platformę, wówczas mogłyby analizować ze wszystkich stron, z góry i z dołu, a gdyby je podłączyć do obwodu elektrycznego konsoli, do którego nikt nie potrafiłby się dobrać i gdyby w ten obwód włączyć detektor metali. Tak. Gdyby cokolwiek w ładunku przypominało zakazany wykres analityczny, jak uran lub ciężkie pierwiastki bomby nuklearnej, wtedy urządzenie porównawcze obwodu wyłączyłoby zapłon konsoli i nie można byłoby odpalić ładunku...

    Wzrok wpatrzonych w niego wyczekująco ludzi, przeszkadzał mu w myśleniu. Nie trzeba go było jednak przekonywać, że los wszystkich banków zależy od sprawnej teleportacji. Gdyby wraz z Allenem i MacKendrickiem mogli wyeliminować niebezpieczeństwo chorób... twierdzili przecież, że każda choroba wytwarza jakąś aurę. W każdym razie istniały też wykresy analityczne wirusów i bakterii chorobotwórczych, które mógł wpisać w program obwodu i - bez względu na to, czy choroby wytwarzały jakąś aurę, czy nie - jeśli jakiś przedmiot na platformie przypominałby zakazany wykres analityczny, obwód automatycznie wyłączałby zapłon konsoli i nie byłoby odpalenia. Mógłby zaprogramować konsolę w taki sposób, że gdyby jakakolwiek zarażona wirusem rzecz została umieszczona na platformie, a do pamięci konsoli wprowadzono by współrzędne Ziemi, wówczas konsola po prostu wyleciałaby w powietrze.

    A gdyby jeszcze na każdej konsoli umieścić dobrze widoczny napis, na przykład: "Każdy przypadek wykorzystania konsoli do odpalenia ładunku przemytniczego spowoduje jej natychmiastowe unieruchomienie..." Żadnego wykazu rzeczy, gdyż wówczas ktoś mógłby pokusić się o zamaskowanie wykresu analitycznego. I gdyby jeszcze dodać: "Każda próba wykorzystania niniejszej konsoli do wrogich działań przeciwko Ziemi spowoduje jej natychmiastową eksplozję..." A może umieścić napis, że konsula potrafi wyczuć złe intencje... Owszem, potrafiłby zbudować całkowicie bezpieczną konsolę. I gdyby zachować w tajemnicy miejsce jej montowania... Cały rejon budowy konsoli mógł przecież zamienić w jeden wielki system obronny. Do ostatecznego montażu dopuściłby tylko paru najbardziej zaufanych i nieprzekupnych ludzi... Mógłby otworzyć szkołę dla pozaziemskich operatorów, których by uczono tylko eksploatacji i obsługi konsoli...

    - Sądzę, że będę mógł się tym zająć - odezwał się wreszcie.

    Twarze wszystkich się rozjaśniły. Pan Tsung wyniósł tace.

    - Jednakże - zaznaczył Jonnie - urządzenia te będą nieco droższe. I nie będę ich sprzedawał. Będę je tylko wydzierżawiał. Co pięć lat trzeba będzie wymienić konsolę na nową. Zapewni to Ziemi stały dochód, którego nie mogłaby osiągnąć w inny sposób, oraz pozwoli na inspekcję zdjęć ładunków, które były przesyłane transfrachtem. Trzeba będzie włączyć do tego również pozaziemskie przedsiębiorstwa, które zajmą się produkcją elementów oraz obudowy konsoli. W przeciwnym bowiem razie wyprodukowanie konsoli zajęłoby zbyt wiele czasu.

    - Czy może się pan zająć zaopatrzeniem w konsole? - zapytał lord Voraz.

    - Powiedział to przecież - żachnął się baron. - Jeśli Jonnie mówi, że zamierza coś zrobić, to na pewno to zrobi!

    - W porządku - powiedział lord Voraz. - Ale teraz dochodzimy do najpoważniejszej przeszkody - wskazał ręką w kierunku sali konferencyjnej. - Do emisariuszy.

    Voraz miał bardzo posępną minę.

    - Prawie już poznaliście problemy intergalaktycznej bankowości i będziecie w niej nadal działać, jeśli ta rezolucja zostanie podpisana. Byłoby jednak lepiej, żebyście zrozumieli, jak bardzo skomplikowaną sprawą jest właściwe postępowanie z takimi jak oni. Jak już zauważyliście, w ich państwach panuje zamęt, a gospodarka jest w ruinie. Ale oni mają taki charakter, że będą twardo tkwić w swoich uprzedzeniach, upierać się przy swoich aroganckich opiniach, a ignorować całą resztę. Właśnie teraz a mam więcej powodów niż wy, by być tego pewien - liczą wyłącznie na wojnę, która mogłaby uratować ich gospodarkę, uratować ich kraje. Sądzą, iż wojna odwróci uwagę ich narodów od codziennych kłopotów, a także umocni ich pozycje. To jest ich jedyna szansa. Nasz bank zawsze prosperował w cieniu potężnych, choć znienawidzonych Psychlosów. Teraz już ich nie ma. Ziemia czy nawet całe Gredides są małymi planetami. Nie macie wojska ani nowoczesnej broni. Mówiąc szczerze, ci lordowie wcale nie będą okazywać wam jakiegokolwiek respektu.

    Mieliśmy tego przedsmak w incydencie z lordem Schleimem. Sądził on, że bank nie posiada już takiej władzy jak kiedyś. Myślał, że będzie mógł bezkarnie pogwałcić konferencję. Nie udało mu się! Takie zachowanie byłoby wręcz nie do pomyślenia zaledwie przed trzynastoma miesiącami. A przecież i inni lordowie też mogą wpaść na podobny pomysł. - Wskazał na papiery. - Macie tu ponad milion dwieście tysięcy nadających się do zamieszkania światów. To bardzo smakowita przynęta dla wielkich ryb. Ponieważ owi lordowie uważają, iż tylko wojna może uratować ich władzę, więc zawsze znajdą jakiś pretekst, aby nie respektować prawa własności Intergalaktyki, Ziemi czy Banku. Dokonają najazdu na te planety. Będą się o nie kłócić. Odrzucą zupełnie zdrowy rozsądek i wszelkie argumenty. Im mają większy regres ekonomiczny, tym chętniej szukają pretekstu do przeprowadzenia bezprawnej akcji.

    Jonnie pilnie mu się przysłuchiwał. Już od pewnego czasu zastanawiał się, kiedy poruszą ten zasadniczy problem.

    - Od chwili mego zjawienia się tutaj - mówił lord Voraz każdy z tych eleganckich arystokratów nie omieszkał odciągnąć mnie na stronę, by przedyskutować szanse, jakie jego naród miałby w uzyskaniu pożyczki wojennej. Oczywiście, rzadko udzielamy pożyczek wojennych. Ograniczamy się raczej do wypuszczenia dla nich obligacji, które mogą sobie nawzajem sprzedawać. W pożyczki wojenne nie są więc zaangażowane prawdziwe pieniądze. Przy tak niepewnej sytuacji ekonomicznej istnieją słabe szanse na spłacenie jakiejkolwiek pożyczki. Wojny są bardziej popularne wśród lordów, którzy nimi kierują i czerpią z nich korzyści, niż wśród tych, którzy muszą walczyć! Mogą wybuchnąć rewolucje, a wówczas... to też jest ryzyko bankowe. Jeśli więc zdecydujecie się na podjęcie takiego ryzyka, to powinniście w pełni zdawać sobie z tego sprawę.

    Jonnie podniósł się z krzesła. Ci niewielcy szarzy ludzie niczego jeszcze nie podpisali. Obawiał się, że będą szukali wciąż nowych wykrętów. Podniósł hełm i srebrną buławę.

    - Sir Robert i ja już to przedyskutowaliśmy. Istnieje ryzyko, ale uważam, że nie mamy innego wyboru. Czy udzielicie mi na kilka godzin upoważnienia na ustalenie polityki banku? Jeśli mi się uda, nie przegramy. A jeśli mi się nie uda, to i tak niczego nie stracicie.

    - Pan będzie ustalał politykę banku? - osłupiał lord Voraz. - Niech to zrobi! - powiedział baron.

    - Ale może nas wpakować w jakiś...

    - Lepiej niech pan powie "tak", lordzie Voraz! - rzekł MacAdam. - To przecież proponuje Jonnie Tyler.

    Lord Voraz przeniósł zdumiony wzrok z MacAdama na barona.

    - Jeszcze nie podpisałem...

    - Ani ja - wszedł mu w słowo Dries.

    - Ależ on może zrobić coś nieodpowiedzialnego! - próbował wybełkotać lord Voraz. - To bardzo osobliwy młody człowiek!

    Ale Jonnie wraz z Sir Robertem opuścili już pokój. Sir Robert miał bardzo groźny wyraz twarzy.

3

   Z terenu wokół platformy odpalania transfrachtu usunięto już brezentowe zasłony. W każdym okopie strzeleckim znajdował się rosyjski żołnierz, a południowe słońce ostro załamywało się na ich białych tunikach i lśniącej broni. Paru emisariuszy przechadzało się w cieniu akapów pagody.

    Jonnie polecił zwołać lordów do sali konferencyjnej.

    Usłyszawszy jakiś hałas, Stormalong wyjrzał z pomieszczenia operacyjnego i z depeszą w dłoni zamierzał podbiec do miejsca, w którym Jonnie stał z Sir Robertem. Ale zatrzymały go szerokie ramiona i obandażowane ręce pułkownika Iwana.

    - Zostaw ich w spokoju! - powiedział po angielsku pułkownik Iwan.

    Otrzymał odpowiednie rozkazy. Stał i obserwował emisariuszy wchodzących w drzwi sali konferencyjnej. Wiedział, że za moment wejdzie tam również Jonnie i znał jego zamiary. Denerwował się trochę, ponieważ nie mógł mu zapewnić całkowitej ochrony. Widział, że wielu lordów miało ukrytą broń w swych wyszukanych ubiorach. Zachowywali się arogancko. W każdej chwili mogą zareagować gwałtem. Będzie to wyglądało jak kąpiel w rzece pełnej krokodyli! Pułkownik Iwan zdecydował się: jeśli skrzywdzą Jonnie'ego, żaden z tych wytwornych lordów ani bankowców nie opuści Ziemi żywy.

    Angus klęczał przy projektorze atmosferycznym, precyzyjnie go dostrajając. Zobaczył, że wszyscy się już schodzą na obrady, więc zaczął się spieszyć. Za chwilę projektor będzie potrzebny.

    Sfrustrowany Stormalong poruszał nerwowo trzymaną w dłoni depeszą i - wciąż powstrzymywany przez Iwana - obserwował ostatniego wchodzącego do sali lorda. Za nim, na samym końcu wszedł Sir Robert i Jonnie.

    W sali konferencyjnej gospodarz obrad poprawiał krzesła i pomagał lordom się usadowić.

    Niewielcy szarzy ludzie weszli do sali z MacAdamem i baronem von Rothem i zajęli miejsca pod ścianą.

    Sir Robert stał przy podniesionej platformie i spod swych gęstych siwych brwi rzucał groźne spojrzenia na lordów. Trzeba było w jakiś sposób utrzeć nosa tym potężnym mocarstwom. Nie martwił się, że ich trochę podenerwuje. I miał nadzieję, że końcowy wynik okaże się dla nich pomyślny!

    Rozbrzmiała muzyka wojskowa.

    Gospodarz podniósł się z krzesła.

    - Szanowni lordowie, to końcowe stadium konferencji zostało zwołane przez emisariusza Ziemi. Przedstawiam Sir Roberta!

    Początek nie był zbyt udany. Wśród lordów zapanował gwar. Patrzyli z ukosa na Voraza. Czyż nie miała się teraz odbyć licytacja? Dlaczego emisariusz Ziemi chciał do nich przemawiać?

    Ubrany w paradny strój regimentalny Sir Robert zajął miejsce pośrodku platformy. Oświetlił go reflektor górniczy.

    - Szanowni lordowie - powiedział swym silnym, donośnym głosem - oprócz licytacji mamy jeszcze coś do przedyskutowania! - Chce pan przez to powiedzieć - zawołał Fowljopan - że byliśmy tu przez całe dnie na darmo zatrzymywani?

    - Kończy się nam żywność i zapasy gazu do oddychania wykrzyknął lord Dom - i jesteśmy już tak bardzo spóźnieni! Czy wszystko to nie jest po prostu stratą czasu?

    Zaczęli być wrogo nastawieni. Lord Voraz siedział z twarzą bez wyrazu. Miał bardzo złe zdanie o całej tej akcji.

    - Szanowni lordowie - powiedział Sir Robert tak donośnym głosem, że byłoby go chyba słychać na olbrzymim polu bitewnym - ostatnio słyszało się wśród was rozmowy na temat nagrody pieniężnej!

    Momentalnie się uciszyli. Nagroda pieniężna zwracała uwagę każdego.

    - Dwie kwoty pieniężne - kontynuował Sir Robert - każda po sto milionów kredytów, były stawką w poszukiwaniach odpowiedniego dowódcy.

    Lordowie nagle stali się bardzo czujni.

    - Oto on! - Sir Robert błyskawicznie wskazał ręką na Jonnie'ego.

    Światło reflektora górniczego przesunęło się na Jonnie'ego, a guziki na tunice i jego hełm rozbłysły ogniem.

    Było to bardzo dramatyczne zagranie. Lordom nagle zaparło dech.

    Swym silnym, triumfującym głosem Sir Robert kontynuował:

    - Przy pomocy paru Szkotów zdołał on położyć kres najpotężniejszemu imperium w szesnastu wszechświatach! Ten człowiek położył kres mocarstwu, które was wszystkich terroryzowało przez wieki. Wasza władza rozciąga się nad pięcioma tysiącami planet! On położył kres imperium liczącemu ponad milion planet!

    Delegaci siedzieli w milczeniu. Widać było, że słowa Sir Roberta zrobiły na nich wielkie wrażenie.

    - Czy chcecie więc zobaczyć, co uczynił, by na zawsze położyć kres Psychlosom?

    Nie czekając na odpowiedź, Sir Robert dał znak czterem Rosjanom i pułkownikowi Iwanowi, którzy wepchnęli do sali wózek górniczy z projektorem atmosferycznym. Zgrabnie ustawili go na właściwym miejscu, wycofali się pod ścianę i przybrali postawę zasadniczą. Sir Robert dotknął przycisk zdalnego włączania. Reflektor górniczy zgasł, projektor zaczął działać. Nad platformą rozpostarła się panorama imperialnego miasta tuż przed katastrofą. Oto - jakby oglądając na żywo - mieli przed sobą pełne ruchu, błyszczące, potężne Psychlo.

    Niewielu emisariuszy widziało kiedykolwiek nawet zdjęcie tego miasta. Wielu z nich natomiast oddałoby życie, żeby tam być. Ale wszyscy rozpoznali kopuły pałacu z pieczęciami Psychlo. Już sam ten widok stanowił nie lada przeżycie. A potem zaczęła się katastrofa. Wszyscy wstrzymali oddech. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widzieli. Ogarnięte piekielną śmiercią całe Psychlo na ich oczach zmieniło się w skwarne, płonące słońce.

    Skończył się film, ale reflektor górniczy się nie zapalił. Głos Sir Roberta grzmiał w ciemności.

    - Pomyślcie o ucisku i terrorze Psychlosów! Pomyślcie, w jakie piekło zmienili życie wielu narodów! Pomyślcie o tym, do czego doprowadziła ich tyrania! I uświadomcie sobie, że to się już skończyło. Skończyło na zawsze! Jesteście winni temu człowiekowi - reflektor górniczy oświetlił Jonnie'ego - dozgonną wdzięczność za uwolnienie was od potwora!

    Emisariusze nie byli przyzwyczajeni do przeżywania strachu. Ale teraz go czuli. A Sir Robert naciskał dalej. Rozpierało go poczucie siły. I nienawidził tych bezlitosnych lordów, którzy prawdopodobnie położyli kres istnieniu Szkocji.

    - Właśnie widzieliście, co on potrafi zrobić z takimi planetami, jak Psychlo! A teraz pokażę wam, co może jeszcze zrobić!

    Sir Robert wyłączył retlektor. Wcisnął wyłącznik zdalnego kierowania projektorem. Ukazał się przed ich oczami księżyc planety Tolnep. Już przedtem widzieli urywki tego filmu. Nie widzieli jednak końca istnienia księżyca, gdyż pokazywane teraz zdjęcia zostały zrobione po incydencie ze Schleimem. I oto księżyc zaczął się na ich oczach rozpadać. Wielki statek kosmiczny, który próbował ucieczki, jeszcze raz został pożarty przez czarną dziurę.

    Jonnie również nie widział tych zdjęć. Wydawało się, że księżyc zamienia się w obłok gazu, lecz potem ten gaz, wskutek dotkliwego kosmicznego zimna, zaczął przekształcać się w ciecz. Nie oglądał także zdjęć ukazujących zetknięcie się z powierzchnią księżyca kawałka metalu wysłanego z Ziemi. Zanim dotknął on powierzchni księżyca, pomknął ku niemu język ognia. Przez moment metal rozżarzył się do czerwoności, a potem - uderzając w powierzchnię zamieniającego się w ciecz gazu - zaczął się rozpadać, gdy dryfował w widoczny sposób ku wciąż jeszcze płynnemu jądru księżyca. Księżyc zamienił się teraz w kulę niezliczonych trylionów megawoltów elektryczności. Rozpad atomów wygenerował olbrzymi ładunek elektryczny, a ponieważ brak było tlenu i drugiego bieguna elektrycznego, by nastąpił przepływ prądu, więc niska temperatura panująca w przestrzeni kosmicznej zamroziła wygenerowaną elektryczność. Jonnie uświadomił sobie teraz, że w taki właśnie sposób działało paliwo Psychlosów i że księżyc zniszczy każdy statek kosmiczny, który się do niego zbliży, nie dezintegrując go, lecz za pomocą potężnych ładunków elektrycznych. Ach, właśnie nadlatywał meteor! Błysnął piorun i stopił go.

    Emisariusze widzieli już, jak planeta zamieniła się w rozżarzone słońce. Teraz zobaczyli, jak znikał księżyc, stając się zimną, śmiercionośną, lodowatą masą.

    - W każdej chwili może to samo zrobić z waszymi planetami! - grzmiał Sir Robert.

    Gdyby strzelił do nich z działa ładunkiem oszałamiającym, nie osiągnąłby większego efektu.

    - I co więcej - krzyknął Sir Robert - nie ma żadnego sposobu, by zatrzymać ten proces!

    Jonnie nie planował tak silnych wstrząsów. Ale Sir Robert brał rewanż za wszystko.

    Retlektor górniczy znowu oświetlił Jonnie'ego.

    A Sir Robert krzyczał do emisariuszy:

    - W dwudziestu ośmiu różnych miejscach - a żadne z nich nie będzie się mieściło na tej planecie - zamierza on ulokować dwadzieścia osiem platform odpalania. Do ich konsoli zostaną wprowadzone współrzędne waszych rodzimych planet. Jeśli ktokolwiek z was zacznie okazywać wobec nas wrogie zamiary, wówczas dwadzieścia osiem platform zostanie odpalonych! Wystarczy jeden fałszywy krok - wydzierał się Sir Robert - a wszystkie wasze planety będą wyglądały tak jak ten księżyc!

    Przerażenie i strach zupełnie ich sparaliżowały.

    - Powinniście - darł się nadal Sir Robert - zaraz podpisać układ, który zabrania prowadzenia wojny z nami i toczenia wojen między sobą. Jeśli tego nie zrobicie, to wasze planety zostaną unicestwione jak ten księżyc, a wy i wasi rodacy zginiecie razem z nimi!

    Sir Robert wskazał ręką na Jonnie'ego.

    - On potrafi to zrobić! Lepiej się więc od razu zabierzcie do roboty i podpiszcie ten układ!

    Nagle wybuchła straszna wrzawa.

    Emisariusze zrywali się z krzeseł, wrzeszcząc z wściekłości. Pułkownik Iwan i jego żołnierze sprężyli się jak do skoku. Hałas prawie rozrywał uszy. Sir Robert przeszywał ich pełnym nienawiści wzrokiem. Rozsadzało go uczucie triumfu.

    Jonnie wszedł na środek platformy. Światło reflektora górniczego podążało za nim. Podniósł rękę, by ich uciszyć. Tumult uspokoił się nieco.

    Końcowy krzyk Browla wyraził uczucia ich wszystkich:

    - To jest deklaracja WOJNY!

    Jonnie stał i czekał aż się uciszą. Stopniowo się uspokajali.

    - To nie jest deklaracja wojny - oświadczył. - To jest deklaracja pokoju! Wiem, że wasze rządy są nastawione na prowadzenie wojny. Wiem, że uważacie wojnę za najlepszy sposób pozbycia się nadmiaru - jak sądzicie - ludności. Ale w czasie wojny któraś z walczących stron musi przegrać. Każdy myśli, że go to nie dotyczy, lecz szanse na porażkę są jednakowe dla wszystkich. Deklarując więc pokój, my tylko was chronimy.

    Fowljopan nagle krzyknął:

    - Gdy wrócimy do domu, możemy wysłać przeciwko wam olbrzymie floty wojenne! Nawet jeśli nas wszystkich pozabijacie, te floty dotrą tu i zniszczą was. A jeśli chodzi o pana, to niech się pan od tej pory strzeże!

    Sir Robert nagle znalazł się obok Jonnie'ego.

    - Floty wojenne nie uratują waszych planet. Przed platformami nie macie żadnych środków obronnych. Tylko ten człowiek - wskazał na Jonnie'ego - będzie wiedział, gdzie się one znajdują. A jeśli cokolwiek mu się stanie i trzydzieści dni upłynie bez ponownego ustawienia współrzędnych w pamięci konsol, wówczas nastąpi automatyczne odpalenie wszystkich platform. Jeśli cokolwiek się stanie z nim lub z Ziemią, wszystkie wasze planety zostaną zniszczone. Ma on kilku sobowtórów. Wyglądają dokładnie tak jak on i nie można ich odróżnić od siebie. Jeśli się będzie wam wydawało, że dokonaliście zamachu na niego, to najprawdopodobniej będzie to któryś z jego sobowtórów. A jeśli którykolwiek z jego sobowtórów zostanie napadnięty, wówczas nastąpi odpalenie platform. Wszystkich platform! To wy musicie teraz chronić Ziemię. Wasze życie oraz życie waszych władców i rodaków od tego zależy. A jeśli chodzi o przylot waszych flot wojennych i zniszczenie nas, to, oczywiście, mogłyby to zrobić, lecz jeśli nie wrócicie do domu, wasi rodacy nie dowiedzą się o grożącym im niebezpieczeństwie, tzn. o automatycznym odpaleniu platform. Zaatakują nas tutaj, ale nie będą mieli już dokąd powrócić. Przemyślcie to!

    - On grozi emisariuszom! - wykrzyknął Browl.

    - Ochrania emisariuszy! - powiedział oschle Sir Robert. Przy waszych rozwiniętych przemysłach wojennych niejeden z was, znajdujący się w tej sali, będzie wkrótce reprezentował rząd podbity przez inną planetę!

    Powinniście znać prawo zwane "siła wyższa". Oznacza ono, że nagle może się zdarzyć jakiś niespodziewany i nie kontrolowany wypadek. Spowodowany przez ową siłę wyższą!

    Ten człowiek - i to, czego może dokonać - stanowi właśnie przykład takiej siły wyższej. Ja jestem żołnierzem, a wy dyplomatami! Od tej chwili możecie wpływać na tę siłę wyższą. Jeśli z tego nie skorzystacie, to nie jesteście dyplomatami, lecz głupcami i samobójcami!

    - A jak będziemy mogli to kontrolować? - zapytał lord z dalszych rzędów.

    Jonnie łagodnie odprowadził Sir Roberta na bok.

    - Zanim platformy zostałyby odpalone - wyjaśnił Jonnie zwołano by konferencję emisariuszy. Można by na niej poruszyć każdą sporną sprawę, rozpocząć negocjacje.

    Spostrzegł, że wywołało to wśród emisariuszy pewne zainteresowanie. Widział, że rozważali jego słowa i przynajmniej niektórzy z nich skłaniali się ku tej idei. Mogłoby to zapewnić im jako jednostkom nową władzę w ich rządach. To było coś w ich stylu. Nie interesowała ich jego osoba, dbali jedynie o własny interes. Patrzyli na swe palce lub szpony. Przechylali głowy to w jedną, to w drugą stronę. Ale Jonnie wiedział, że jeszcze ich nie przekonał.

    - To jednak nadal jest straszny układ - powiedział któryś z emisariuszy.

    - I nie rozwiązuje żadnych problemów w naszej podupadłej gospodarce - dodał drugi. - Wprost przeciwnie, dopiero wtedy zacznie się chaos.

    Jonnie patrzył na nich. Zaczął sobie uświadamiać, z kim ma do czynienia. Wszyscy oni przez wieki wychowywali się w cieniu okrutnych i sadystycznych Psychlosów. I mogli nawet być niezależni politycznie, ale odcisnęło się na nich piętno filozofii Psychlo, a mianowicie: wszystkie inne istoty są zwierzętami. Uważają, że chciwość, chęć zysku i sprzedajność są zwykłą normą moralną. Nie wiedzą co to przyzwoitość i moralność. Piętno Psychlosów! Sentymenty były im obce, były ideami wariata. Psychlosi ukształtowali taki styl życia, a potem oświadczyli: "Widzicie, tak wygląda życie". W jaki więc sposób trafić do serc tych potężnych lordów?

    - Nasz przemysł - krzyknął któryś z emisariuszy - jest nastawiony na produkcję wojenną. Intergalaktyczny pokój zrujnuje wszystkich!

    Tak, Psychlosi chcieli, żeby toczyły się wojny, gdyż wtedy robili interesy z każdą ze stron. Nie obchodził ich los tych "wolnych planet", byleby tylko kupowały metal. Psychlosi w każdej chwili mogli roznieść je w proch i pył. Psychlosi chcieli, by walczyli ze sobą jak zwierzęta i wierzyli, że istotnie są oni tylko zwierzętami!

    Jonnie znów zabrał głos:

    - Są również inne sposoby rozwiązywania problemów ekonomicznych. Moglibyście przestawić przemysł wojenny na tak zwaną "produkcję konsumpcyjną". Produkujcie rzeczy pierwszej potrzeby. Wszyscy będą mieli wówczas zapewnioną pracę. Wasi rodacy są najlepszym rynkiem dla waszych przemysłów.

    W niedalekiej przyszłości zostanie utworzona sieć transportu pomiędzy waszymi światami. Psychlosi transportowali dotychczas wszystko najpierw na swoją planetę. Teraz zostanie opracowany taki system, który pozwoli wam na tanią i szybką wymianę towarów. Dzięki temu rozwinie się handel. Wasi rodacy, którzy teraz głodują i wzniecają bunty, będą mogli znaleźć pracę. Będą mogli kupić sobie na przykład lepsze domy i meble, lepsze ubrania, lepsze pożywienie. Macie tutaj wspaniałą szansę na ogłoszenie złotego wieku. Wieku pomyślności i dostatku!

    Wciąż jeszcze nie przekonał ich. Osiągnął tylko to, że go słuchali.

    - To nie uspokoi trwających właśnie zamieszek - wykrzyknął Dom.

    Jonnie popatrzył na niego. Szykował się do wielkiego skoku, który wstrząśnie Vorazem.

    - Jestem pewien, że Bank Galaktyczny z przyjemnością udzieli wystarczająco dużych pożyczek tym rządom, które zechcą zakupić żywność dla swych obywateli, by przetrwali oni do czasu, gdy ich przemysł przestawi się na inną produkcję. To - oraz zapewnienie, że nie będzie już więcej wojen - powinno zatrzymać rozruchy i ustabilizować wasze rządy.

    Browl spojrzał na Voraza.

    - Czy rzeczywiście tak postąpicie?

    Voraz zorientował się, że po jednej stronie ma MacAdama, a po drugiej barona. Obaj szturchali go, by powiedział "tak". Ale on milczał.

    Jonnie znów zabrał głos:

    - I jestem pewien, że bank udzieli wszelkich niezbędnych pożyczek na przestawienie przemysłu na produkcję konsumpcyjną. Ale nie tylko to. Jestem pewien, że bank także udzieli pożyczek sektorowi prywatnemu: małym przedsiębiorstwom, a nawet osobom prywatnym, by mogły nabywać nowe produkty.

    Voraz ignorował otrzymywane szturchańce. Patrzył na Jonnie'ego. Ten młody człowiek mówił przecież o "bankowości handlowej", którą zajmowały się małe kramy uliczne: pół kredytu tu, pół kredytu tam, ot, coś takiego.

    A Jonnie kontynuował:

    - I chciałem was też poinformować, że na rynku pojawi się wiele nowych planet. Będziecie mogli pożyczać pieniądze na ich zakup i uzyskiwać wystarczające fundusze na ich kolonizację przez tych, których uważacie teraz za "nadmiar ludności".

    Jonnie podniósł trochę głos i przemówił, wyraźnie zwracając się do Voraza:

    - Czyż nie mam racji, lordzie Voraz?

    Szef Banku Galaktycznego czuł się tak, jakby go porwała fala powodzi. Nie zgodził się przecież, by ten młody człowiek ustalał politykę banku. Czy powinien go zdemaskować?

    Bank Galaktyczny prowadził interesy z różnymi narodami. Ale wtedy - Voraz nagle to sobie uświadomił - byli zależni od Psychlosów. Myślał intensywnie. Bankierzy z Gredides dobrze wiedzieli, jak należy postępować. Myślał o własnym ogromnym narodzie, o masie bezrobotnych. Nagle zobaczył wiele małych biur Banku Galaktycznego wyrastających jak grzyby po deszczu, w każdym mieście, na każdym kontynencie, na każdej planecie, a wszystkie obsadzone Selacheesami... banki w sąsiedztwie! Pożyczające pieniądze małym przedsiębiorstwom i wszystkim klientom, nawet pracownikom. Czyż tego kiedyś już nie robili? Jeszcze przed lordem Loongerem? Tak... przypomniał sobie... Wielu Selacheesów będzie miało pracę. I te planety do skolonizowania. Pożyczanie pieniędzy na ich zakup... Uderzył go nagle fakt, że będzie musiał coś zrobić z milionem dwustu tysiącami planet! Nie mogły one po prostu pozostawać w masie powierniczej bezużytecznie. A włączanie ich do produkcji będzie czynione równolegle z uzupełnianiem pieniędzy w obiegu, co zapobiegnie inflacji. Ten młody człowiek próbował uaktywnić nadwyżki majątku! Lecz z drugiej strony ta jego idea pożyczania pieniędzy rządom, by mogły zakupić żywność dla swej ludności i po prostu ją rozdawać... to przecież działalność socjalna! Nie było to nic nowego. Jednak okres zmiany produkcji przemysłowej, o której mówił, będzie trwał bardzo długo. Rządy będą tonęły po uszy w długach.

    Nagle lord Voraz rzucił na Jonnie'ego pełne strachu spojrzenie. Czy on faktycznie zdawał sobie sprawę z tego, co proponuje tym wyniosłym lordom i ich rządom - jeśli to wszystko zaaprobują?

    Tak! Widział to w jego oczach: on wiedział.

    - Odpowiedz, Voraz - zażądał Browl. - Czy się zgadzacie?

    Voraz podniósł się z krzesła.

    - Szanowni lordowie, tak się złożyło, że Bank Galaktyczny przejął właśnie majątek tysiąc, a może nawet więcej razy większy niż wszystko, co kiedykolwiek dotychczas kontrolował. Należy go koniecznie zainwestować mądrze, aby pomnożyć kapitał. Odpowiedź więc brzmi: "tak". Po podpisaniu odpowiednich dokumentów, załatwieniu formalności i zobowiązań finansowych Bank Galaktyczny jest gotów udzielić wam pożyczek, o których była tu mowa.

    Lordowie siedzieli przez chwilę w milczeniu.

    - A teraz, szanowni lordowie - odezwał się Jonnie - czy możemy przedyskutować układ dotyczący pokoju intergalaktycznego?

    Wahali się. Niektórzy byli przeciwni, co widać było po ich minach. Przypomniał sobie słowa Tsunga: "Siła oddziaływania pieniędzy i złota na dusze ludzi przechodzi wszelkie pojęcie". I choć to nie byli ludzie, świetnie te słowa do nich pasowały. Zdominowani przez wiele wieków przez materializm Psychlosów sami zaczęli myśleć jak Psychłosi. Będzie więc musiał potraktować ich jak Psychlosów, czyli wykorzystać ich chciwość. Wiedział, że to, co będzie teraz musiał zrobić, było trochę niezgodne z jego zasadami. Ale chodziło o dobro wielu istnień, cywilizacji. Nie mógł pozwolić sobie na przegraną.

    Jonnie przeszedł do przodu platformy. Ukląkł na kolana.

    - Zgasić reflektor! - krzyknął.

    Światło reflektora zgasło.

    - Wyłączyć wszystkie rejestratory! - powiedział warkliwie do kamer guzikowych.

    - Wyłączone - odpowiedział mu cienki głosik.

    - Proszę o wyłączenie wszystkich urządzeń rejestrujących! polecił i zwrócił sil do niewielkich szarych ludzi: - Żadne rejestratory bankowe nie mogą być włączone i panowie muszą to potwierdzić!

    Niewielcy szarzy ludzie poklepali klapy swych surdutów.

    - Oświadczamy, że są wyłączone.

    Teraz na pewno przyciągnął ich uwagę. Siedzieli jak przykuci.

    Jonnie zwrócił twarz w kierunku lordów. Konspiracyjnym szeptem, tak cichym, że musieli wychylać się, żeby go usłyszeć, powiedział:

    - Co produkują wasze główne firmy?

    - Uzbrojenie - dobiegł go szept z sali.

    - A jak myślicie, co się stanie z zyskiem, akcjami i obligacjami tych firm, gdy przestaną produkować broń?

    Lordowie dziwili się, że tego nie wiedział.

    - Polecą w dół na łeb na szyję!

    - Dokładnie tak - wyszeptał Jonnie. - Pozwólcie mi teraz wyjaśnić, o co tu właściwie chodzi. Jeśli po powrocie do domu zaczniecie głośno rozpowiadać o układzie zakazującym jakichkolwiek wojen wówczas akcje, obligacje i zyski firm zbrojeniowych sięgną dna. I jeśli nie wspomnicie nawet słowem o planach przestawienia produkcji tych firm na produkcję towarów konsumpcyjnych oraz o przyrzeczeniach banku dotyczących udzielenia wam pożyczek, wszystkie zakłady zbrojeniowe zbankrutują. A wtedy wy wykupicie ich akcje wraz z kapitałem zakładowym - być może nawet za uzyskaną z banku pożyczkę i staniecie się ich jedynymi właścicielami. Poza tym staniecie się bohaterami dla ludzi którym dacie pieniądze na żywność. Ustaną wszelkie zamieszki. A gdy już będziecie w pełni kontrolowali wszystko, bank udzieli wam pożyczek konwersyjnych. Wszystkie firmy zaczną znakomicie prosperować. Ci, którzy są średnio bogaci, zostaną milionerami, milionerzy zaś będą miliarderami.

    Przez chwilę jeszcze klęczał w milczeniu, a potem powiedział:

    - Musicie zapomnieć, że cokolwiek mówiłem wam na ten temat. I nie powtarzajcie tego nikomu!

    Podniósł się z kolan.

    Czekał. Czyżby się pomylił? To niemożliwe. Ich sposób myślenia zbyt długo był urabiany przez Psychlosów.

    Zaczęli szeptać między sobą. Rozległ się czyjś cichy chichot. Do uszu Jonnie'ego zaczęły dobiegać wypowiadane szeptem uwagi:

    - Będę mógł sobie zafundować nową kochankę...

    - Moja żona nigdy nie lubiła tego starego zamku...

    - Nie będę musiał sprzedawać jachtu...

    Nagle z tłumu podniósł się Fowljopan.

    - Lordzie Jonnie - oświadczył - zapomnieliśmy o wszystkim, o czym pan tu mówił. Nic z tego, co usłyszeliśmy nie zostanie przez nas nigdy powtórzone.

    Wydawało się, jakby Fowljopan zwiększył swe wymiary.

    - Niech pan buduje te swoje platformy! Mamy zamiar podpisać trwały, nie do obalenia pod względem prawnym, twardy jak żelazo układ antywojenny, o jakim pan nigdy jeszcze nie słyszał!

    Odwrócił się do zebranych.

    - Proszę o włączenie świateł! Proszę włączyć rejestratory!

    Niemal jak jeden mąż całe audytorium powstało. Zaczęli wołać:

    - Niech żyje lord Jonnie! Niech żyje lord Jonnie!

    Pułkownik Iwan wydał z siebie gwałtowne westchnienie ulgi i zdjął palec ze spustu miotacza. A potem pospiesznie uformował żołnierzy w dwuszereg, aby umożliwić Jonnie'emu wyjście z sali. Lordowie klepali Jonnie'ego po plecach tak mocno, że prawie tracił równowagę. Pułkownik Iwan całą uwagę skupił na wyprowadzeniu Jonnie'ego z sali. Bał się, że rozwrzeszczany, kłębiący się tłum połamie mu kości.

4

    Rosjanie bezpiecznie doprowadzili ich do małego pokoju konferencyjnego i wszyscy jeszcze raz zajęli swoje miejsca.

    Dries Gloton aż pomrukiwał z zadowolenia, gdy sprawdzał podpisy na czeku transferującym zapłatę z funduszy Intergalaktyki do jego banku. Był to na pewno największy czek, jaki trafił do depozytu jego oddziału banku. I nie był to po prostu zwykły czek. Oznaczał on wypłacalność finansową, ponowne otwarcie pododdziałów banku w mniej znaczących sektorach, zatrudnienie pozwalnianych pracowników. Nie potrzebował sprawdzać czeku. Wiedział, że jest w najzupełniejszym porządku. Ale delektował się czytaniem go.

    Szerokim gestem przysunął do siebie pokwitowanie i złożył na nim zamaszysty podpis. A potem wziął w rękę dokumenty hipoteczne i wielkimi literami pospiesznie napisał w poprzek pierwszęj strony "ZAPŁACONE!"

    Nie do wiary, ale było to warte tylu starań i miesięcy pełnych nerwów. Włożył czek spokojnie do kieszeni, a potem przesunął pokwitowanie i dokumenty hipoteczne w stronę MacAdama.

    - Zakończyliśmy więc nasze interesy. Robienie z panami interesów to prawdziwa przyjemność.

    Ale gdy ściskał dłoń MacAdama, spostrzegł, że lord Voraz wciąż siedzi ze wzrokiem tępo utkwionym w stół. Zaalarmowało to Driesa.

    - Wasza Czcigodność! Czy stało się coś złego?

    Voraz zwrócił ku niemu twarz. Nie zważając na obecność Jonnie'ego - tak bardzo był przejęty - zapytał:

    - Czyżby pan nie zrozumiał, co on zrobił?

    - Czy chodzi o te spekulacyjne pożyczki? - zapytał Dries. Lordowie będą próbowali pożyczyć pieniądze na zakup tych akcji, gdy firmy zbankrutują. Ale to przecież drobna sprawa. Te pożyczki będą dobrym interesem.

    - Ależ nie - odparł Voraz. - Nie rozumie pan? Więc panu wytłumaczę. Zapewniając powszechne zatrudnienie i umożliwiając szaremu człowiekowi z ulicy pożyczenie pieniędzy, tworzy on niezależną klasę robotniczą. W następnych latach przestaną ci ludzie stawać przed innymi z czapką w dłoni. Staną się niezależni finansowo. A państwo stanie się zależne od nich i już zawsze będzie się musiało z nimi liczyć. Banki też będą zmuszone prowadzić rozległe interesy z tą klasą robotniczą.

    - Nie widzę w tym nic złego - zauważył Dries. - Przy takim zadłużeniu rządów będą one musiały robić głównie to, co im nakaże bank.

    - O to właśnie chodzi - powiedział Voraz. - A bank będzie im mówił, by zwracali coraz więcej uwagi na klasę robotniczą, ponieważ z nią właśnie związane są głównie interesy banku! Ci lordowie i ich obecne rządy będą miały coraz mniej władzy. Praktycznie rzecz biorąc, zaniknie uprzywilejowana klasa.

    - Ach - wykrzyknął Dries, przypominając sobie czasy szkolne. - Bankowość socjalna.

    Jonnie usiadł na krześle. Był całkiem wyczerpany i chciał, żeby już zakończyli te rozmowy.

    - To się nazywa "socjaldemokracja" - zauważył. - Będzie zdawała egzamin dopóty, dopóki będzie dużo nowych terenów do ekspansji. Ale tego mamy w nadmiarze, a za parę tysięcy lat ktoś wymyśli coś nowego.

    Voraz spoglądał teraz na MacAdama i barona.

    - Czy zdajecie sobie sprawę, czego on właśnie dokonał? W ciągu niecałej godziny dał wolność większej liczbie ludzi niż uczyniły to wszystkie rewolucje w całej naszej historii!

    - Wiem tylko, że dał nam władzę nad tymi dumnymi lordami - powiedział MacAdam. - Czy możemy wreszcie podpisać rezolucję bankową, żebyśmy mogli zakończyć naszą konferencję?

    Voraz otrząsnął się już z oszołomienia. Wziął w ręce pełnomocnictwa.

    - Ma pan na myśli drugą rezolucję?

    - Na temat lorda Loongera? - ożywił się baron.

    - Tak - odparł Voraz. - Ile czasu upłynęło od jego śmierci? Dwieście...

    - Proszę posłuchać - rzekł baron. - Psychlosi są najbardziej znienawidzonymi istotami we wszystkich wszechświatach. Parę setek tysięcy lat temu ten wasz lord Loonger i jego bank ocalił ich. Dzisiaj nie jest to akt cieszący się zbytnią popularnością.

    - Faktycznie - zgodził się lord Voraz.

    - Definicja pieniądza brzmi: "Jest to pomysł oparty na zaufaniu". Podobizna lorda Loongera na waszych banknotach tego nie gwarantuje. Nie wzbudza on zaufania.

    Jonnie zaniepokoił się nagle. Przez głowę przemknęło mu pytanie, co się stało z ziemskimi pieniędzmi. Właśnie chciał o to zapytać, gdy olbrzymia dłoń Sir Roberta zakryła mu usta i powstrzymała go.

    Przez ostatnią minutę Dries uważnie przypatrywał się Jonnie'emu. Nie odrywając od niego oczu, zwrócił się do lorda Voraza:

    - Wasza Czcigodność, czy nie uważa pan, że ten młody człowiek mógłby uchodzić za Selacheesa? Ma szare oczy. Tak, on jest podobny do Selacheesa!

    - Istotnie - rcekł lord Voraz. - On jest podobny do Selacheesa.

    - Mam jego kilka zdjęć - powiedział Dries. - Możemy je dać malarzowi Rensfinowi, by namalował realistyczny portret. Z kolorowym, trójwymiarowym hełmem na głowie. Ale jaki napis umieścimy pod podobizną? Może: "Jonnie Goodboy Tyler, Zwycięzca Psychlosów".

    - Ależ nie! - zaprzeczył lord Voraz.

    - Który światu zwrócił wolność - zaproponował baron.

    - Nie! - znów nie zgodził się Voraz. - Słowo "wolność" zantagonizuje lordów i im podobnych. To musi być coś naprawdę dobrego i ostatecznego, ponieważ chcemy wyemitować nową walutę i wycofać wszystkie stare banknoty. Wzdłuż dolnej krawędzi trzeba będzie umieścić napis: "Poparte aktywami Ziemskiego Banku Planetarnego oraz Intergalaktycznego Górnictwa". W środku możemy dać nieco większą podobiznę. Ale treść napisu... - zawahał się.

    Nagle MacAdam się rozpromienił.

    - Musimy mieć tam dokument jego zwycięstwa. Malarz powinien umieścić w tle wizerunek eksplozji Psychlo. A na nim możemy napisać: "Jonnie Goodboy Tyler", a zaraz pod tym: "który przyniósł szczęście wszystkim rasom".

    - O to właśnie chodzi! - wykrzyknął lord Voraz. To nie dotyczy tylko zniszczenia Psychlosów. Ponieważ ten młodzieniec dokonał znacznie więcej. Ludzie szybko się o tym dowiedzą. Stanie się popularny nie tylko wśród gwiazd, ale ponad gwiazdami i planetami w szesnastu wszechświatach.

    Lord Voraz poprawił się na krześle i przysunął do siebie rezolucję. Zredagował na niej napis przeznaczony do umieszczenia na banknocie. A potem sprawdził mankiety, uniósł pióra i podpisał rezolucję.

    Wszystko zostało załatwione. Niewielcy szarzy ludzie podnieśli się z krzeseł. Na wszystkich twarzach widniał uśmiech. Zaczęli ściskać sobie ręce.

    - Sądzę - rzekł lord Voraz do MacAdama i barona - że będzie się nam wspaniale ze sobą pracowało! To jest właśnie ta bankowość, która mi odpowiada!

    Wszyscy się roześmieli. Niewielcy szarzy ludzie pozbierali swoje papiery i opuścili pokój.

    - Uff! - westchnął MacAdam, uśmiechając się szeroko. Jesteśmy swobodni, bezpieczni i wolni jak ptaki! - spojrzał na Jonnie'ego. - I to w niemałej mierze dzięki tobie, chłopcze!

5

    MacAdam i baron także zbierali się do wyjścia.

    - Jak, do licha, udało się wam zmusić dyrektorów w Snautch do wysłuchania was? - spytał Jonnie.

    - To było proste. Otworzyliśmy konto w ich banku. W ciągu paru sekund rozniosło się to po całym banku. Ponieważ Psychlosi zawsząd zagrabiali złoto, więc stało się ono rzadkością i jego cena na Gredides osiągnęła wartość pół miliona kredytów za uncję. Otworzyliśmy nasz rachunek przy użyciu złota. Twojego złota, Jonnie. Tona złota przetopionego w sztaby! W ciągu ostatniego wieku nie widziano tam tyle złota! - zaśmiał się baron.

    - A więc złoto Terla się przydało.

    - To złoto ze złoża - zauważył MacAdam - należy do ciebie i reszty ekipy. Jeśli chcesz, to sprowadzimy je tu. Teraz jest wystawione na pokaz za szybą ze szkła pancernego w głównym westybulu Banku Galaktycznego w Snautch! To złoto jest historyczne, Jonnie.

    - I jeszcze jedna sprawa. Jak to się stało, że Ker zgodził się podpisać te papiery?

    - Ker? - zdziwił się baron. - No cóż, on jest twoim przyjacielem, Jonnie, a my powiedzieliśmy mu, że to ci bardzo pomoże. Stormalong oglądał zdjęcia z katastrofy na Psychlo, powiedział więc Kerowi, że Psychlo już nie istnieje. Nigdy nie widziałeś takiego uczucia ulgi na twarzy. Jako ostatni namiestnik planety - miał nawet przy sobie swoją nominację, którą dołączyliśmy do umowy o przeniesieniu praw własności - był bardzo zadowolony, że mógł się tego wszystkiego pozbyć. Zagwarantowaliśmy mu pracę. Pozwoliliśmy zatrzymać kilkaset tysięcy kredytów, które zagarnął z łupów swego poprzednika i zagwarantowaliśmy ma zaopatrzenie w gaz do oddychania do końca życia. Mam nadzieję, że będziemy mogli wywiązać się z tej ostatniej obietnicy.

    Jonnie przypomniał sobie Fobię. Tak, można napełniać na tym księżycu butle gazem do oddychania, używając instalacji transfrachtu.

    - Bez trudu. To łatwa sprawa.

    Patrzył, jak obaj zbierają dokumenty, a potem powiedział:

    - Z pewnością dokonaliście wspaniałego wyczynu! Naprawdę coś nadzwyczajnego!

    Uśmiechnęli się do niego.

    - Mieliśmy dobry przykład. Ciebie!

    - Ale - zapytał jeszcze Jonnie - jak się wam udało zmusić Terla do podpisania tak sformułowanego kontraktu sprzedaży Intergalaktyki?

    MacAdam się roześmiał.

    - Nie musieliśmy go zmuszać, gdyż ten kontrakt już istniał i był przez niego podpisany.

    - Brown Kulas Staffor usiłował wykorzystać go do zabezpieczenia emisji swych nowych pieniędzy. Wtedy zauważyliśmy, że nie jest on zgodny z prawem. Terl nawet sfałszował na nim swój podpis!

    MacAdam miał kopię oryginalnego kontraktu i była to rzeczywiście śmieszna bzdura.

    - A więc baron i ja zaczęliśmy myśleć. Minęło już blisko jedenaście miesięcy od chwili, gdy posłałeś bomby na Psychlo, a ciągle nie było kontrataku. Jeśli Psychlo przestało istnieć, to według Kera - było także mało prawdopodobne, by pozostałe planety górnicze przetrwały bez wystarczających zapasów gazu do oddychania.

    - I tak włączył się baron - wykorzystaliśmy szansę i sformułowaliśmy kontrakt tak, aby był ważny we wszystkich okolicznościach. Mieliśmy pewność, że faktycznie udało ci się zniszczyć Psychlo.

    - Nie możesz przegrać, jeśli postawiłeś na Jonnie'ego dodał MacAdam, włożył plik dokumentów pod pachę, wziął w rękę wybrzuszony neseser, a potem rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy czegoś nie zostawił. - No to wszystko mamy załatwione.

    - Och nie, nie wszystko! - zawołał Sir Robert.

    Jego głos był tak kategoryczny i ostry, że zatrzymali się zaskoczeni.

    - Sądzę - powiedział Sir Robert - że sposób, w jaki wykorzystaliście tego biednego chłopca, jest po prostu haniebny!

    - Nie rozumiem! - wykrzyknął z oburzeniem MacAdam.

    - Umieszczacie jego podobiznę na ziemskich pieniądzach, wykorzystujecie jego energię i pomysły dla własnych interesów. Jesteście właścicielami ogromnej większości szesnastu wszechświatów. Planujecie ozdobić jego podobizną banknoty galaktyczne. A on jest biedny jak mysz kościelna. O ile wiem, to nie pobiera nawet swej pensji pilota! Wiem, że chcecie mu pożyczyć pieniądze, ale czy nie zamierzacie go przypadkiem wciągnąć w zasadzkę? Powinniście się wstydzić! - Sir Robert był naprawdę oburzony.

    MacAdam i baron byli tak zaskoczeni, że nie mogli wykrztusić z siebie słowa. Jonnie próbował powstrzymać Sir Roberta, gdy dotarło wreszcie do niego, o czym stary Szkot mówi. Nie sądził, by potrzebne mu były jakieś pieniądze; jeśli będzie głodny, zawsze może przecież wybrać się na polowanie.

    Baron patrzył oniemiały na MacAdama, a MacAdam na barona. Byli wyraźnie zakłopotani.

    - Moglibyście przynajmniej zapłacić mu za wykorzystanie jego podobizny!

    Nagle w oczach MacAdama pojawił się błysk zrozumienia. Rzucił na stół plik swych dokumentów i zaczął grzebać w pękającym od papierów neseserze. Znalazł to, czego szukał i usiadł na znajdującym się przed nim krześle.

    - Och, Jonnie, wybacz nam, proszę! Przecież to jasne, że nic po tym nie wiesz. - Zaczął wertować jakieś akta.

    - Ponieważ nigdy nie wspomniałeś o tym dokumencie - rzekł baron - więc myśleliśmy, że nie chcesz, by był . podany do publicznej wiadomości.

    MacAdam trzymał w ręku protokół informacyjny na temat statutu banku.

    - Statut banku został nadany przez oryginalną, ważną, trzydziestoosobową Radę Szefów Plemion. To jest właśnie protokół informacyjny na ten temat. A to - otworzył drugi z trzymanych w ręku dokumentów - jest sam statut, tak jak go uchwalono. Wielokrotnie dziwiliśmy się z baronem, dlaczego oba te dokumenty się różnią. Czy pamiętasz, kto był czasami zatrudniany jako sekretarz Rady Szefów?

    Baron i MacAdam popatrzyli na siebie i powiedzieli chórem:

    - Brown Kulas Staffor!

    - Sfałszował protokół - dodał MacAdam - z którego informacje były podane do publicznej wiadomości, i wykreślił twoje nazwisko. Pomyśleliśmy, że może to ty nie chciałeś, by je ujawniono.

    Otworzył statut, a w nim na samej górze - przed nazwiskami barona von Rotha o Andrew MacAdama - jasno i wyraźnie widniało nazwisko: Jonnie Goodboy Tyler!

    - Czy zwróciłeś uwagę, że zawsze staraliśmy się zasięgać twojej opinii przy wszystkich większych transakcjach ? - zapytał bardzo skruszony baron.

    - Byłeś zajęty robieniem znacznie ważniejszych rzeczy powiedział MacAdam. - Sir Robercie, ten chłopak jest właścicielem trzeciej części Ziemskiego Banku Planetarnego. Na mocy statutu!

    A baron wyjaśnił Sir Robertowi:

    - Jonnie jest teraz również właścicielem około dwudziestu dwóch procent Banku Galaktycznego oraz jednej trzeciej wartości Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego.

    Baron zwrócił się do MacAdama.

    - A może powinniśmy dać mu więcej?

    MacAdam popatrzył na Sir Roberta.

    - Czy naprawdę myślał pan, że pozostawimy tego chłopca na lodzie? Również część z tony złota należy do niego. I biorąc wszystko razem, potrzebny jest komputer, by podsumować jego pieniądze. To są tryliony! To najbogatszy biedny chłopak, jaki kiedykolwiek pojawił się w tych szesnastu wszechświatach, wliczając w to ostatniego Imperatora Psychlo!

    Sir Robert puścił Jonnie'ego i nagle wybuchnął śmiechem. Klepnął go w plecy.

    - A to mi mysz kościelna w przebraniu! W porządku, panowie, niech tak będzie i dosyć już tego gadania. Po prostu powiedziałem otwarcie, co myślę. Słuchajcie - dodał - a może powinniście kupić mu z pół tuzina tych ekstrawaganckich lordów na giermków?

    - On ich już kupił - powiedział MacAdam. - I to razem z butami!

    Wszyscy - oprócz Jonnie'ego - wybuchnęli śmiechem. Kręciło mu się w głowie. Tryliony? Ta liczba nic mu nie mówiła. Może będzie wreszcie mógł kupić plecione ze skóry lejce dla Wiatrołoma. Lub jakieś nowe meble, jeśli Chrissie straciła wszystkie...

    Na myśl o Chrissie ścisnęło się mu serce. Przez cały czas tłumił w sobie niepokój, by móc normalnie działać.

    MacAdam i baron jeszcze raz pozbierali swe rzeczy i wyszli z pokoju, kręcąc głowami i mrucząc:

    - Brown Kulas! Sprawiał kłopoty do samego końca!

    Do pokoju dobiegł czyjś lamentujący i rozdrażniony głos. Sir Robert spojrzał na drzwi. Przy wejściu stał Stormalong. Dwóch rosyjskich wartowników nie wpuszczało go do wnętrza.

    - Sir Robercie! Mam tu depeszę, która już czeka na pana od wielu godzin!

    Sir Robert przecisnął się przez rosyjskich wartowników i zniknął za drzwiami. Jonnie siedział całkiem wyczerpany, próbując zebrać myśli i podjąć decyzję, co ma teraz robić: Nic go już tutaj nie trzymało. Wyjdzie więc na zewnątrz, wsiądzie w samolot i poleci z pomocą do Szkocji. Podniósł z podłogi swój hełm. Obydwaj Rosjanie przy drzwiach rozstąpili się, by go przepuścić. Zderzył się z Sir Robertem. Stary Szkot stał z zapisanym blankietem depeszy w dłoni. Płakał i śmiał się jednocześnie. Zobaczywszy Jonnie'ego, wcisnął mu depeszę w rękę.

    - Ach, nareszcie! Straszny tam bałagan. Ale Jonnie, Jonnie, stara skała uchroniła ich wszystkich! Edynburg! Dziś o świcie przebili się przez ostatni tunel. Byli na wpół zagłodzeni, część była ranna, wszyscy znajdowali się w stanie skrajnego wyczerpania, ale wszystkich wydobyto na zewnątrz! Dwa tysiące sto osób.

    Uczucie ulgi aż oszołomiło Jonnie'ego. Depesza nie wymieniała poszczególnych nazwisk. Potykając się, Jonnie wybiegł na zewnątrz. Miał zamiar pójść do pomieszczenia operacyjnego. Po drugiej stronie doliny stał ktoś pokryty kurzem, w hennie na głowie, jakiego używano do lotów hiperdźwiękowych. To był Thor.

    Thor machał do niego radośnie ręką i wołał:

    - Zobacz, kogo ci tu przywiozłem, Jonnie!

    Ktoś zaczął biec w jego kierunku, po czym zarzucił mu ręce na szyję i z płaczem wymawiał jego imię.

    To była Chrissie! Wychudła i blada, z czarnymi oczami zalanymi łzami.

    - Och, Jonnie! Jonnie! - szlochała. - Nigdy więcej cię nie opuszczę! Nigdy! Obejmij mnie, Jonnie!

    Jonnie wziął ją w ramiona, o mało nie łamiąc jej żeber. Trzymał Chrissie w objęciach, przez długi czas nie mogąc wykrztusić słowa.

    . 31 .

1

    Jonnie jechał na Wiatrołomie wzdłuż brzegów rzeki Alzette w Luksemburgu. Leniwie kierował się już ku domowi.

    Był to uroczy letni dzień: światło słoneczne przenikało przez pokryte liśćmi drzewa, tworząc zielone i złote desenie, które przemieszczały się wolno w takt cichej muzyki szemrzącego strumienia.

    Wiatrołom zarżał i próbował stanąć dęba. To był niedźwiedź. Ten sam niedźwiedź, którego widzieli już kilka razy podczas trzech miesięcy spędzonych w Luksemburgu, gdyż stale jeździli tym samym szlakiem wiodącym od starej bazy górniczej do domu Jonnie'ego. Niedźwiedź łowił ryby. Przestał teraz i badał węchem okolicę, dopóki ich nie zobaczył. Był to dość duży brązowy niedźwiedź, mierzący około sześciu stóp.

    - To tylko niedźwiedź, ty stary oszuście - powiedział Jonnie. Wiatrołom jakby się zaśmiał i uspokoił. Robił, co tylko mógł, by jakoś urozmaicić sobie życie. Do czasu bowiem, gdy przytransportowano samolotami konie z Rosji, zaczęli z bezczynności przybierać na wadze. Każdego ranka Jonnie jechał na nim do bazy górniczej i tam puszczał go wolno, by pobiegał sobie trochę po okolicy. Teraz też byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby mógł przebiec wyciągniętym galopem wzdłuż tych urokliwych w swej letniej szacie drzew. Ale stał spokojnie, posłuszny rozkazom pięt Jonnie'ego.

    Jonnie zaś siedział w siodle i leniwie obserwował niedźwiedzia, który znów zabrał się do łowienia ryb, nie widząc żadnego zagrożenia ze strony konia i jeźdźca na drugim brzegu płytkiego nurtu. Jonnie mógł się założyć, że gdyby był Psychlosem, niedźwiedź już by dawno uciekł z tej okolicy! Jonnie chciał zobaczyć, czy niedźwiedziowi uda się złowić jakiegoś dużego pstrąga, których w strumieniu było mnóstwo.

    Jonnie obudził się tego ranka z dziwnym przekonaniem, że dzień przyniesie mu coś naprawdę godnego uwagi, jakąś dobrą wiadomość. I przez cały dzień na to czekał. Zaczął podsumowywać zdarzenia dnia, aby się przekonać, czy czegoś ważnego nie przeoczył. Pojechał - tak jak zazwyczaj - do starej bary górniczej, by stwierdzić, że panowała tam rutynowa wrzawa. Przed trzema miesiącami wykupił Wielkie Księstwo Luksemburga z posiadłości Intergalaktyki. Psychlosi mieli tam kopalnię rudy żelaznej. Wybudowali też małą stalownię i kuźnię, które wykorzystywali do wyrobu haków górniczych, wiader na rudę i tym podobnych rzeczy dla wszystkich kopalni na Ziemi.

    Najeźdźcy nie naruszyli nawet tego miejsca, mającego bardzo dobry system obronny, a jego głębokie piętra podziemne idealnie nadawały się do ostatecznego montażu konsoli. Za pancernymi drzwiami pracował tu Angus MacTavish i Tom Smiley Townsen. Linię montażową ustawili w taki sposób, że musieli jedynie nanieść obwód na tablicę izolacyjną, zmontować konsolę i wsunąć ją do skrzynki transportowej. Wszystkie elementy konsoli były wykonywane na zewnątrz. W rzeczywistości nikt - oprócz Jonnie'ego, Angusa, Toma Smileya i Sir Roberta - nie wiedział, że konsole były kompletowane w Luksemburgu. Produkcja wstępna włączała w to nawet opakowanie do skrzynek transportowych. Ludzie, którzy to wykonywali, byli przekonani, że Angus i Tom Smiley byli tylko inspektorami nadzoru. Ale oni - pracując tylko parę godzin dziennie i wykorzystując specjalnie skonstruowane wzorce i specjalne narzędzia - wyciągali "wstępnie wyprodukowaną" konsolę ze skrzynki, wykańczali ją, plombowali, a potem wstawiali do skrzynek przeznaczonych do wysłania. Później mocno strzeżony konwój zawoził je do starodawnego tunelu o długości dziewięciu mil, który kiedyś zwano Saint Gottard. Wszystkie skrzynki były tam przeładowywane na platformy kolejki górniczej i transportowane po starodawnych szynach aż do środka tunelu. Automat maszynowy umieszczał na skrzynkach napis: "Skompletowane", gdy przechodziły przez komorę blokową, i ładował je na nowy zestaw platform górniczych. Nowy konwój, jeszcze bardziej strzeżony, dowoził je do nowej platformy odpalania transfrachtu, którą zlokalizowano w górskiej dolinie niedaleko Zurichu. Tam umieszczano na nich adresy i dokonywano transfrachtu.

    Ponieważ wszystkie urządzenia w tunelu zostały własnoręcznie zainstalowane przez Jonnie'ego, Angusa i Toma Smileya i ponieważ był on mocno ufortyfikowany i otoczony gęstą siecią posterunków strażniczych, nikt nie wiedział, kto wykonuje ostateczny montaż konsoli. Niektórzy myśleli, że to jakiś specjalny personel lub krasnoludki albo inne żyjące w tunelu stwory, wykonywały tę pracę.

    Produkowali dziennie około dwustu konsoli. Zatrudnieni przy wstępnej produkcji ludzie wykonywali całe platformy i słupy wraz z przewodami elektrycznymi, gdyż ta działalność nie była objęta tajemnicą. Były one następnie transfrachtowane razem z konsolami.

    ,,Nie - zadumał się Jonnie. - Tego dnia nie zdarzyło się nic zaskakującego. To w zeszłym tygodniu Tom Smiley powiedział mu, że Margarita spodziewa się dziecka".

    Niedźwiedź złapał pierwszego pstrąga. Odrzucił go daleko na brzeg rzeki, rozejrzał się dookoła i powrócił znów do łowienia ryb. Wiatrołom znalazł trochę świeżej trawy i skubał ją ze smakiem. Nie było żadnych nowych wieści o Chatovarianach. Bank poinformował Sir Roberta, że wszystkie firmy zbrojeniowe oraz te, które z nimi współpracowały, zbankrutowały w Imperium Chatovarian. Sir Robert, Angus i pół tuzina Selacheesów natychmiast tam popędziło. Chatovarianie mieli opinię twórców najlepszych systemów obronnych. Zawsze się chwalili, że żaden atak Psychlosów na ich - liczące siedemset planet - imperium nie zakończy się sukcesem. Zestrzeliwali nawet bezpilotowe bombowce z gazem. Z tych więc, a także i z innych powodów nowe przedsiębiorstwo teleportacyjne Jonnie'ego - zwane "Przemysłem Instalacyjnym", ponieważ Jonnie nie zgodził się na umieszczenie w nazwie swego nazwiska - robiło teraz interesy z Chatovarianami. Selacheesi pomogli Angusowi w wyszukaniu odpowiednich firm i ułatwili Sir Robertowi ich nabycie, więc obecnie byli właścicielami jedenastu firm chatovariańskich, z których każda była wyspecjalizowana w tym, czego właśnie potrzebowali. W tym strasznie przeludnionym imperium, liczącym czterdzieści dziewięć bilionów mieszkańców, nie brakowało ani firm na sprzedaż, ani inżynierów i robotników do wynajęcia. Główne biura tych Firm pozostawili na Chatovarii, a na Ziemię sprowadzili tylko ich sekcje robocze.

    Nie, na ten temat też nie było żadnych nowych dobrych wieści! Było raczej trochę złych nowin. Utrzymanie głównych biur tych firm było dość kosztowne, ponieważ nie mogli zwolnić tamtejszego personelu kierowniczego. I nie wiedzieli, co te firmy miały teraz produkować na własny użytek.

    Ich technologia i zdolności produkcyjne były bardzo dobre. Jonnie miał trochę kłopotów z ich matematyką - używali systemu binarnego, ponieważ wszystko, co wytwarzali, oparte było na komputerach i obwodach scalonych. Ale nie miał im nic do zarzucenia. Z jednym tylko wyjątkiem. Jonnie nie cierpiał aparatów odrzutowych. Latały one w ślimaczym tempie i wymagały specjalnych pasów do startu oraz lądowania. Były bardzo dobre w lotach kosmicznych, ale nie nadawały się do transportu atmosferycznego. I nie można było na nich uprawiać prawdziwej akrobatyki lotniczej.

    Chatovarian pełno było w Luksemburgu. Były to miłe istoty. Wysocy na około pięć stóp, z cokolwiek spłaszczoną głową i wielkimi zębami. Ich skóra miała kolor jasnopomarańczowy. Ręce mieli podobne do płetw, ale bardzo zwinne. I byli bardzo silni. Jonnie przekonał się o tym, gdy kiedyś dla zabawy mocował się z jednym z ich inżynierów. Zawsze poruszali się bardzo szybko. Pracowali, pracowali i pracowali!

    Żywili się drewnem. Pierwszą rzeczą, którą załogi Chatovarian zrobiły po przybyciu na Ziemię, było obsadzenie piętnastu tysięcy akrów specjalnym gatunkiem drzew, aby mieli co jeść. Sadzonki wkładali do - jak je nazywali - "doniczek katalitycznych", a robili to wszystko w tempie karabinu maszynowego.

    Najpierw weszli w mały konflikt z trzema znajdującymi się tu inżynierami chińskimi. Chińczycy lubili budowle z drewna, a Chatovarianie sądzili, że jest to straszne marnotrawstwo dobrego pożywienia. Chatovarianie uwielbiali pracę w kamieniu: mieli małe narzędzia promieniowe, podobne do mieczy, które cięły w kamieniu karby złączeniowe, tak że można je było łączyć ze sobą bez zaprawy murarskiej. Potem zaś spawali kamienie molekularnie, co dawało pancerną spoinę. A powierzchni tych kamieni nadawali jasne, lśniące kolory. Było to śliczne. Nauczyli tego Chińczyków, a Chińczycy nauczyli ich tkania jedwabiu, więc wszystko zostało przebaczone i wszyscy witali się z uśmiechem.

    Jonnie chciał, żeby zajęli się produkcją pojazdów i samolotów wyposażonych w silniki teleportacyjne. Ale nie miał pojęcia, jak skonstruować silnik teleportacyjny, a wszelkie próby kończyły się niepowodzeniem. Ta przeklęta matematyka Psychlo! Nic się nigdy z niczym nie zgadzało.

    Wszystkie te myśli napełniały go niepokojem. Niedźwiedź złapał jeszcze jedną rybę. Promienie słoneczne igrały na jeleniej bluzie Jonnie'ego. A tak był pewien, że dziś zdarzy się coś przyjemnego. No cóż, dzień się jeszcze nie skończył:

2

    Wypadli z lasu i gnali galopem w kierunku zamku, a potem Wiatrołom dał wielki pokaz: stanął dęba i przebierał nogami w powietrzu.

    - Popisujesz się - powiedział Jonnie. - Wcale to nie był zbyt długi galop, zaledwie pół mili.

    Ale Wiatrołom był zadowolony. Jego uwagę przyciągnął zgiełk dochodzący ze środka dziesięcioakrowego trawnika. Swawoliły tam - ganiając się i udając walkę - żywy jak srebro źrebak okaleczonej Blodgett (wyglądał jak Wiatrołom, nawet z tymi zbyt długimi nogami) oraz olbrzymi brązowy pies, który niedawno został przygarnięty przez Chrissie. Blodgett patrzyła na to bez zbytniego zainteresowania. Wiatrołom przygalopował do niej.

    Jonnie zsunął się z siodła i pomachał ręką rosyjskiemu wartownikowi stojącemu w wieżyczce kontrolnej ukrytej w wieży zamku. Dojrzał mignięcie białego rękawa, gdy wartownik odwzajemnił pozdrowienie.

    Wszystko się tu zmieniło, ale było zbyt nowe i zbyt lśniące. Chińscy inżynierowie to rozumieli, natomiast Chatovarianie w żaden sposób nie mogli pojąć, że zamek musi mieć trochę wiekowy wygląd.

    Jonnie przypomniał sobie ten moment, gdy Chrissie po raz pierwszy zauważyła to miejsce. Lecieli wtedy małym samolotem i Jonnie, który właśnie kupił całe księstwo, próbował zorientować się w jego topografii. Chrissie nagle wychyliła się przez okno i krzyknęła: "Tam! Tam! Tam!", więc wylądował i pozwolił jej wszystko obejrzeć. Wciąż jeszcze była bardzo osłabiona i nie potrafił jej niczego odmówić. Zamek, a właściwie kupa kamieni, stał pośrodku puszczy, która kiedyś zapewne była parkiem. Nie można też było mieć pewności, czy ta kupa kamieni nie była kiedyś tylko skalnym nasypem.

    Chrissie biegała dookoła, nie zważając na dzikie róże szarpiące jej getry z jeleniej skóry i wołając do niego w szalonym podnieceniu:

    - A to jest właśnie miejsce na zagrodę dla bydła!

    A w innym zakątku:

    - Idealne dla twoich koni!

    A potem, wytropiwszy strumień, który szemrał w pobliżu zajęty własnymi sprawami, wykrzyknęła:

    - Można go będzie tak skierować, by przebiegał tuż obok drzwi kuchennych, to będziemy przez cały czas mieli bieżącą wodę!

    Przeskakując przez spróchniałe i zwęglone deski czegoś, co kiedyś mogło być podłogą, roztaczała przed Jonnie'em wizję przyszłego domu.

    - Jedno palenisko tutaj. A drugie tutaj. I jeszcze jedno tam!

    A potem stanęła przed nim i powiedziała:

    - Tutaj nigdy nie będziemy głodni, nigdy nie zawieje nas śnieg i nigdy nie będzie nam zimno!

    I jeszcze dodała wyzywająco, jakby uprzedzając jego "nie": - To tu właśnie będziemy mieszkać i żyć!

    Jonnie ściągnął tam głównego inżyniera Chatovarian, który przybył z dwustoma robotnikami stanowiącymi pierwszy kontyngent budowlany, i polecił mu zbudowanie na tym miejscu czegoś nowoczesnego. Myślał, że już się pozbył całego problemu. Tymczasem nazajutrz musiał się spotkać z bardzo poirytowanym zespołem chatovariańskich architektów.

    Gdy Chatovarianin jest rozdrażniony, zaczyna wydawać z siebie odgłos podobny do gwizdania, który bardzo różnił się od bulgocącego odgłosu (jakby powietrze przechodziło przez butlę z wodą), kiedy się śmieje. Główny architekt aż gwizdał z oburzenia. Nie obchodzi go, że Jonnie jest właścicielem firmy. On też ma tytuł prawdziwego Chatovarianina, który otrzymał bezpośrednio od Imperatorowej Beaz!

    Zupełnie zdezorientowany Jonnie musiał wysłuchać całego wykładu o architekturze. Przestudiowali wszystkie ziemskie formy architektoniczne i wielu z nich nie mieli nic do zarzucenia. Klasyczne formy greckie i romańskie były znane również w innych systemach i - chociaż mało praktyczne - wciąż jeszcze były do zaakceptowania. Architektura gotycka, neogotycka i renesansu była - jak sądzili - całkiem nowatorska. Mogli nawet zmusić swą artystyczną wrażliwość do zaakceptowania baroku. Ale nowoczesność? To oni wymówią pracę. Niech ich odeśle na Chatovarię. Niech ich odeśle, choćby nawet mieli głodować. Pewnych rzeczy po prostu nie można było robić!

    Dopiero wtedy Jonnie dowiedział się, że "nowoczesność" to był dominujący styl w architekturze na Ziemi przed jedenastu wiekami i że charakteryzował się on zwyczajnymi, pionowymi ścianami osadzanymi na prostokątnym fundamencie; że ściany te były nadmiernie przeszklone i że był to pomysł kogoś, kto chciał zlikwidować całą oryginalną, starą architekturę w tym rejonie. Mówiąc krótko, nie była to żadna architektura, lecz tani sposób wznoszenia w powietrze tandety i brania za to pieniędzy.

    Inżynier pokazując drżącym palcem w kierunku starego miasta

    Luksemburga, zaczął lamentować, że całe to miasto było zbudowane nowocześnie i klnie się na swoją artystyczną duszę - dopóki on będzie żył, nigdy nie zgodzi się na uwiecznienie takiego samego szkaradztwa!

    Jonnie zaczął się usprawiedliwiać. Chatovarianie oświadczyli, że być może całe to nieporozumienie wzięło się stąd, że rozmawiali w psychlo. Więc Jonnie zapytał, co oni proponują.

    Pięciu asystentów natychmiast zaprezentowało mu olbrzymi szkic. Ten budynek, jak twierdzili, był w dawnych czasach pałacem Wielkiego Księcia Luksemburga. I choć Jonnie nie był o tym przekonany, to nie oponował. Obserwując leżące w pobliżu inne zamki doszli do wniosku, że dominowała tu architektura prawdopodobnie w stylu gotyckim i neogotyckim. A więc i ten pałac powinien mieć taki styl. Jonnie zwlekał nieco z odpowiedzią, by zasięgnąć opinii Chrissie, która chciała jedynie, by otoczenie domu zachować w urokliwym, nienaruszonym stanie. Przekonawszy się, że będzie to uwzględnione w projekcie, Jonnie kazał ruszać z budową. Tymczasem Chrissie i on obozowali w lesie, w namiocie, szczęśliwi, że uciekli od zgiełku i hałasu budowy.

    Chatovarianie uprzątnęli cały plac i wznieśli szkielet konstrukcji ze stali pancernej. Potem polecieli do kamieniołomów marmuru znajdujących się na północ od Leghorn we Włoszech i zorganizowali przerzut frachtowcami zielonych, różowych i innych kolorowych płyt marmurowych. Połączyli je molekularnie w zewnętrzną i wewnętrzną okładzinę szkieletu z polerowanej pancernej skały. Zainstalowali też cały system zaopatrzenia w wodę i system kanalizacyjny. W paleniskach było również można palić drewnem, ponieważ jednak byłoby to marnotrawstwo dobrego pożywienia, więc zainstalowali w nich grzejniki napędzane energią słoneczną i symulację płomieni. ,

    Zamek był bardzo kolorowy! Chrissie była nim oczarowana. Idąc w kierunku arkad znajdujących się po drugiej stronie zwodzonego mostu, Jonnie słyszał Chatovarian tnących na kawałki stare miasto Luksemburg. Najpierw przeprowadziły tam studia zespoły historyczne, a potem ruszyły buldożery. Była to ta cząstka nowoczesności, która miała zakończyć swe istnienie. Bank przeniósł się już z powrotem do Zurichu i Jonnie z chęcią by tam zamieszkał ze względu na bliskość gór.

    Jonnie zatrzymał się. Musiał tu dzisiaj być Dries Gloton, ponieważ na trawniku były plamy wypalonej trawy. Dries po przekazaniu swego sektora terenowego został mianowany Dyrektorem Łącznikowym Banku Galaktycznego z Ziemskim Bankiem Planetarnym. To on odnalazł tego "jedynego", ale wyższy urzędnik bankowy nie mógł przyjąć takiej nagrody, gdyż mogłoby to podważyć zaufanie klientów - więc Voraz podniósł pensję Driesa do stu tysięcy kredytów rocznie, co nie tylko wystarczało na utrzymanie jachtu, ale także na zaspokojenie jeszcze paru zachcianek. Dries zostawił tu swój jacht i teleportował się do domu, a w tym czasie jego załoga złożona z Selacheesów uczyła Chatovarian gier hazardowych, wygrywając przy tym znaczną część ich zarobków.

    Dries wszędzie się włóczył swoim jachtem - dziwactwo, by używać statku kosmicznego do skoczenia do narożnego sklepu po butelkę wódki, ale Dries taki właśnie był. Przyjął to stanowisko pod warunkiem, że będzie miał długie weekendy, które - jak się wydawało - zawsze spędzał w północnej Szkocji. Twierdził, że założył sobie na boku "przemysł miętowy", ale Jonnie w to nie wierzył. Był przekonany, że kryło się za tym coś innego. Dzisiaj prawdopodobnie przywiózł Chrissie masło albo coś innego. Z drugiej strony jednak mógł on też załatwiać jakieś sprawy finansowe z Tsungiem. Dries nadal obsługiwał niektórych klientów i Tsung był jednym z nich. O finanse Jonnie'ego troszczyło się teraz piętnastu Selacheesów pracujących na dole w kopalni i Dries nie miał z tym nic wspólnego. Dochód dzienny Jonnie'ego wynosił około biliona kredytów i stale wzrastał. Dries był w jakiś sposób zainteresowany kontem Tsunga. Jonnie się domyślał dlaczego. Córka Tsunga robiła duże pieniądze. Na pamiątkę ostatniej cesarzowej z dynastii Han nosiła ona imię Lu i stała się już sławna. Miała swą pracownię w znajdującej się na zapleczu małej pagodzie, która była zamaskowanym stanowiskiem obrony przeciwlotniczej i w której malowała na jedwabiu i na paPierre ryżowym podobizny tygrysów na śniegu i latających ptaków, które były bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów i przynosiły jej olbrzymie dochody. Pomagała ona również Chrissie w pracach domowych i zajmowała się strzyżeniem włosów.

    Jonnie postanowił, że lepiej będzie, jeśli zainstaluje dla Dries metalową płytę do lądowania. Dobrze mu się teraz z nim współpracowało. Nie było sensu robić mu wymówek, że niszczy im trawnik.

    Nie mógł przejść wprost przez podwórze, ponieważ Lin Li, zięć Tsunga, pokrywał molekularną zawiesiną metalową wszystkie meble wyniesione na zewnątrz z sali bankietowej. Przyglądało mu się z respektem kilku Chatovarian. Potrafił on "malować" obrazy przy użyciu pistoletu molekularnego. Był bardzo szybki w działaniu. W tej chwili malował scenę, którą musiał skopiować z jakiegoś gobelinu. Umieścił ją na górnym blacie olbrzymiego stołu bankietowego. Zaprzestał już ręcznego wyrabiania medalionów ze smokiem. Ponieważ były one jednakowe, więc paru mechaników chatovariańskich, przejętych jego umiejętnościami, poradziło mu, by zrobił jako wzór jeden medalion absolutnie doskonały, a potem skonstruowali automat, który robił dziesięć tysięcy kopii na godzinę. Zapotrzebowanie na ten medalion we wszechświecie było tak duże, że stale otrzymywali nowe zamówienia.

    Jonnie z ciekawością obserwował jego pracę. Chrissie i Tsung rozmawiali o mającym się odbyć przyjęciu i Chatovarianach, którzy mogliby na nim zjeść drewniane meble. Stąd też pewnie wzięło się to pokrywanie mebli molekularnym metalem! Musieli dostosowywać swe mieszkanie do podejmowania wielu różnych gości, którzy stale ich odwiedzali.

    Ogarnęło go ponownie niejasne uczucie rozczarowania. Zaraz po przebudzeniu był pewnim, że tego dnia zdarzy się coś cudownego. Ale się nie zdarzyło.

    Nagle się zdecydował.

    Chrissie! - zawołał. - Pakuj swoje rzeczy! Tinny! Zadzwoń do bazy górniczej! Niech za dwadzieścia minut na lądowisku zjawi się samolot szturmowy piechoty kosmicznej! Zadzwoń też do doktora MacKendricka w Aberdeen i powiedz mu, żeby natychmiast zjawił się w Wiktorii!

    - Pattie niezbyt dobrze się czuje - powiedziała Chrissie. - To weź ją ze sobą.

    - Czy to jest konferencja dyplomatyczna, czy naukowa? - zapytał Tsung.

    - Medyczna - odparł Jonnie.

    Pan Tsung szybko wybiegł, by włożyć do worka podróżnego biały fartuch i parę okularów. Widział taki ubiór na starych fotografiach.

    - Jonnie! - zawołała Chrissie. - Mamy dzisiaj duszoną sarninę!

    - Zjemy ją w samolocie! Lecimy do Afryki!

3

    Jonnie pilotował szturmowca piechoty kosmicznej w kierunku południowo-wschodnim. Włączył wszystkie ekrany wizyjne. Miał nowego kopilota, który był francuskim uchodźcą i pochodził z Alp. Nazywał się Pierre Solens. Był to młody chłopak, świeżo wyszkolony, który miał jeszcze trudności w mówieniu językiem psychlo. Do jego rutynowych obowiązków należały tylko lokalne loty samolotami, ale jako pilot dyżurny bazy właśnie on musiał dostarczyć samolot przed dom Jonnie'ego. Nigdy mu się nawet nie śniło, że w ciągu kilku minut stanie się kopilotem samego Tylera i poleci do Afryki. Wszystko przebiegało pomyślnie, ale kiedy zobaczył, w jaki sposób Jonnie wystartował, ogarnął go strach. Nigdy jeszcze nie widział, by ktoś wznosił samolot w powietrze w taki sposób, jakby wystrzeliwał pocisk! A teraz lecieli z prędkością hiperdźwiękową na wysokości zaledwie piętnastu tysięcy stóp. Czy uda się im przejść nad francuskimi i włoskimi Alpami?

    - Lecimy strasznie nisko - zauważył nieśmiało.

    - Chodzi o tych ludzi z tyłu - wyjaśnił mu Jonnie. - Nie możemy pozwolić, by zmarźli. Patrz na ekrany, żebyśmy nie wpadli na jakiegoś trutnia!

    Trutnie. Tak nazywano bezpilotowe samoloty zwiadowcze. Całe życie Jonnie był przez nie obserwowany! Teraz zapewne też. Budowa chatovariańskiego systemu obronnego nie była jeszcze całkowicie zakończona. Pomimo zakupu firmy zbrojeniowej był to bardzo drogi system, prawie trzy razy droższy niż system opisywany przez niewielkiego szarego człowieka, ale za to dziesięciokrotnie lepszy. Automatyczne działa miotające energię na wysokość tysiąca pięciuset mil mogły jedną salwą zestrzelić całą flotę kosmiczną; uzbrojone po zęby bezpilotowe samoloty atmosferyczne; satelity patrolujące wszystkie orbity; sondy kosmiczne wykrywające wszystko, co się rusza w promieniu dziesięciu lat świetlnych. Oraz kable prawdziwego pancerza atmosferycznego, które każde miasto uczynią bezpiecznym i nietykalnym. Ponieważ system jeszcze nie był gotowy, więc w powietrzu znajdowało się mnóstwo uzbrojonych trutni bojowych, które czyhały na każdy obiekt latający.

    - Otrzymaliśmy cotygodniową skrzynkę pocztową ze Snautch - oznajmił Tsung.

    Więc to dlatego Dries przyleciał do nich z Zurichu.

    - Prześlij wszystkie sprawy dotyczące interesów do biura bazy! To ich zajęcie.

    - Och, przesłałem, przesłałem - rzekł Tsung. - To były same zaproszenia na wesela, bankiety i chrzciny. Prośby o przemówienia na konferencjach...

    - No cóż, podziękuj im lub odmów! - powiedział Jonnie.

    - Och, zrobiłem już to - odparł Tsung. Nie mamy z tym żadnego kłopotu. Oprócz wokoderów mamy przecież także wokoczytacze i wokopisaki. Prowadzimy korespondencję w osiemnastu różnych językach. Ale mamy coraz więcej roboty.

    "Aha, a więc o to chodzi". - pomyślał Jonnie. Starszy brat Tsunga został mianowany szambelanem na dworze Szefa Klanu Fearghusów. Jego młodszy brat zaczął właśnie studia w Szkole Dyplomatycznej w Edynburgu.

    - Masz jeszcze jednego brata? - zapytał Jonnie, mając pełne usta sarniny.

    - Przykro mi, ale nie mam - odparł Tsung. - Mam na myśli bratanka barona von Rotha. Chce odbyć w mym biurze dyplomatyczną praktykę.

    - Doskonale - zgodził się Jonnie.

    Pan Tsung wyregulował głośność swego wokodera, ponieważ samolot bardzo hałasował.

    - Chcę też zatrudnić około trzydziestu rosyjskich i chińskich dziewcząt i wyszkolić je na urzędniczki i operatorki wokopisaków. To jest naprawdę bardzo proste. Wokoczytacz tłumaczy tekst na język operatora, który potem poprzez swój wokoder wykorzystuje wokopisak do wydrukowania odpowiedzi w języku, w którym był napisany oryginalny list...

    - Faktycznie, to jest proste - zgodził się z nim Jonnie.

    - Dries zostawił to dla ciebie - powiedział Tsung i wręczył Jonnie'emu mały błękitny krążek ze szpilką na odwrocie.

    Na awersie krążka był napis: "Bank Galaktyczny". Gdy Tsung spostrzegł, że Jonnie patrzy na krążek, ale nie bierze go do ręki, dodał:

    - Chatovariański oficer bezpieczeństwa sprawdził go. Jonnie sięgnął po krążek.

    - Czy nie dał ci czegoś jeszcze?

    - Och, znasz przecież Driesa - odparł Tsung. - Powiedział, że w Górach Szkockich jest teraz nadmierna podaż masła, więc przywiózł Chrissie całe wiadro. Jakaś stara kobieta ma tam piętnaście krów rasy Holstein, a on twierdzi, że finansuje teraz jakiś interes maślany.

    Jonnie się roześmiał. Wiedział, że w Szkocji nie było krów rasy Holstein. Dries musiał przekonać pilota, by przywiózł te krowy z Niemiec lub ze Szwajcarii, gdzie żyły na wolności. Jeszcze jeden "miętowy interes".

    - Czy daliście mu coś w zamian?

    - Och, tak - rzekł Tsung. - Zawsze dajemy mu cały kosz prażonego ryżu. Strasznie to lubi! A mój zięć znalazł książkę z kolorowymi rycinami różnych ryb i zrobił trochę medalionów, więc za każdym razem dajemy mu jeden z nich. On twierdzi, że te medaliony mają dużą wartość.

    - A ty płacisz za to Lin Li - powiedział Jonnie, który znał już sposoby handlu i mentalność Chińczyków.

    - Oczywiście. Z twojej podręcznej kasy na drobne wydatki. Z funduszu socjalnego.

    Pojęcie "drobne wydatki" mogło mieć bardzo rozległe znaczenie. Ziemski Bank Planetarny opłatę za cały system obronny Ziemi również nazywał drobnym wydatkiem.

    I Tsung kontynuował:

    - Ten krążek jest zwiastunem premii, jaką banki sąsiedzkie we wszystkich wszechświatach będą rozdawały tym ludziom, którzy otworzą u nich konto. Jeśli wepniesz go w kołnierz swej bluzy i poruszysz ustami, zacznie śpiewać. Zbierają więc wszystkie pieśni ludowe charakterystyczne dla danego regionu.

    Jonnie wyjął ze swego bagażu pojemnik z narzędziami. Wziął go ze sobą, by popracować trochę nad pewnym projektem. Wyjął z pojemnika mikronóż molekularny, otworzył nim krążek i zaczął przeglądać jego wnętrze za pomocą mikropowiększalnika. Był tam po prostu zestaw komórek pamięciowych o wymiarach molekularnych wraz z pewną liczbą przerzutników i przekaźników. Maciupeńka bateria ładowała się sama, wykorzystując ciepło atmosferyczne. Elektronowo wzbudzany kolec wprawiał w drgania molekuły powietrza i wytwarzał dźwięk. Proste i raczej tanie.

    Ale to nie tego Jonnie szukał. Często podejrzewał, że bank zdobywał swoje informacje w dość osobliwy sposób, w:ęc sprawdzał wszystkie wokodery i inne tego typu urządzenia, aby się upewnić, że nie zawierają ukrytych mikrofonów czy też nitek rejestrujących, które można by później wyjąć. Dotąd niczego takiego nie wykrył.

    Zespawał molekularnie krążek za pomocą mikronoża i wpiął go w kołnierz swej jeleniej bluzy.

    - Kazał ci powiedzieć, że to nie jest standardowy krążek piskliwie monotonnym głosem powiedział przez wokoder Tsung. - Zgromadził na nim jakieś stare nagrania amerykańskich ballad i przegrał je specjalnie dla ciebie. Nie ma zbyt wielu Amerykanów, więc nie będzie się dla nich produkować takich krążków.

    Jonnie chrząknął i poruszył ustami. Krążek zaczął nucić melodię bez słów. Czyż nie słyszał już kiedyś tej melodii? Ach, tak... nazywała się "Dźwięczenie dzwonów". A potem krążek zaśpiewał:

Bank Galaktyczny!

Bank Galaktyczny Wypróbowany mój druh.

Ach, jakaż to radość

Mieć w swoim pobliżu

Sąsiada, co wart innych dwóch!

    A potem dumny głos oświadczył:

    - Jestem klientem Banku Galaktycznego!

    No cóż, to na pewno nie była "amerykańska ballada". Czyżby Dries pozwolił sobie na dowcip? Nigdy mu się to nie zdarzało. Bardzo poważny niewielki szary człowiek.

    Jonnie miał już odpiąć krążek od kołnierza, gdy jego śmiech znów go uruchomił:

Domu, mój domu gdzieś w paśmie gór,

Gdzie jeleń i bawół tak żwawo...

    Jonnie przypomniał sobie, że aby krążek śpiewał, trzeba było poruszać ustami. Uruchamiało go napięcie mięśni...? Zaczął więc znów ruszać ustami.

Tam, gdzie rzadko usłyszysz

Zniechęcające cię słowo...

    - Panie Tyler! - rozległ się w interkomie nerwowy głos Pierre'a. - Poprzez pokrywę chmur widzę już na ekranach Jezioro Wiktorii. Wszystko jest pokryte gęstymi chmurami. Może lepiej będzie, jeśli skieruję się do Kariba?

    Jonnie przeszedł do kabiny pilotów i przejął stery. - W rejonie Wiktorii zawsze było pochmurnie.

    Jonnie otworzył usta, by poprosić o zezwolenie na lądowanie, a krążek mu zaśpiewał:

A niebo pochmurne przez cały jest dzień!

    "Cóż za wstrętny komunikat meteorologiczny" - pomyślał Jonnie i włożył krążek do kieszeni.

4

    Sprawdziwszy warunki lotu, Jonnie nie mógł mieć pretensji do Pieree'a. Przez moment lecieli nawet w całkowitych ciemnościach. Było to zjawisko, któremu doświadczony w lotach pilot nie poświęcał większej uwagi, więc i Jonnie prawie go nie zauważył. Ale jeśli się dobrze wytężyło wzrok i jeśli się miało doświadczone oko pilota, to można było z trudem dojrzeć wynurzający się z kłębów czarnych chmur szczyt góry Elgon. Znajdująca się pod nimi warstwa chmur była tak gruba, że nakierowane na nią ekrany zamiast odwzorowywania terenu pokazywały burzę śnieżną. Trzeba było faktycznie dobrze znać kształty jeziora i bazy, aby mieć pojęcie, na co się patrzyło. Poza tym było mnóstwo zakłóceń elektrostatycznych - w bazie musiało lać jak z cebra, a niebo przeszywały błyskawice.

    Pierre był w takim stanie, że chciał tylko mocno stanąć na twardym gruncie. Nie potrafił odczytać wskazań przyrządów pokładowych. Nie widział niczego poza gwiazdami w górze i ciemnością w dole, ciemnością rozświetlaną od czasu do czasu przez błyskawice. Sądził, że zginęliby, gdyby próbowali teraz przebić się przez te chmury. Któż to wiedział, w jakie wzgórze mogliby uderzyć? Na pewno osłupiałby z wrażenia, gdyby wiedział, że szczyt góry Elgon wznosił się wyżej niż ich poziom lotu, ale na szczęście nie był tego świadom. Nie wiedział także - a było to jeszcze bardziej przerażające - że przelecieli już obok paru jeszcze wyższych szczytów. Jego zaniepokojenie jeszcze wzrosło, gdy monsieur Tyler wrócił do kabiny pilotów, nucąc dziwną pieśń. Mon Dieu, przecież nie można śpiewać, gdy śmierć zagląda człowiekowi w oczy! Czysty obłęd!

    Wiktoria udzieliła zezwolenia na lądowanie i Jonnie na wyczucie rozpoczął przebijanie się przez deszczowe chmury.

    Obraz na ekranach nadal był niewyraźny, lecz znając rejon i porównując go z widokiem z okna wiedział, gdzie ląduje. Ekrany wizyjne wyglądały tak, jakby je ktoś polewał strumieniem wody z węża strażackiego.

    Jonnie wyczuł grunt pod szynami podwozia. Wylądował bardzo miękko i Pierre znów się przestraszył, gdy Jonnie wyłączył silniki - myślał, że jeszcze znajdują się w powietrzu!

    Ulewny deszcz powodował, iż w kabinie samolotu trudno było rozmawiać. Jonnie otworzył drzwi i zobaczył stojącego Kera, z którego kaskadami ściekała - dobrze widoczna w światłach samolotu - woda. Ker miał strasznie ponurą minę. Zazwyczaj bardzo się cieszył, gdy zobaczył Jonnie'ego. Ostatnim razem, gdy Jonnie był w Afryce, przez trzy noce wraz z Kerem wykorzystywali instalację transfrachtu w Kariba. Planeta Fobia była nieuchwytna. Nie mieli jej dokładnych współrzędnych, jedynie informację: "znajduje się gdzieś w okolicach słońca Psychlo", więc przez pewien czas wydawało się, że nigdy nie uda się jej odnaleźć i Ker w końcu będzie musiał umrzeć z braku gazu do oddychania. Jednakże w końcu udało się planetę zlokalizować: obiegała słońce spłaszczoną orbitą. Peryhelium Fobii (najbliższy słońca punkt orbity) był tak blisko słońca, a jej afelium (najdalszy od słońca punkt orbity) tak daleko, że gdyby ktoś próbował mieszkać na Fobii, dawno już by stracił życie, nawet Psychlos. Fobia przechodziła przez trzy stany. Gdy oddalała się od słońca, jej atmosfera ulegała oziębieniu i przechodziła w stan płynny. Gdy odległość zrobiła się bardzo duża, płyn zamarzał. Kiedy planeta zaczynała się zbliżać do słońca, cała sekwencja ulegała odwróceniu i jej atmosfera znów zamieniała się w gaz. Przez dość długie "lato" - jeden rok Fobii równał się osiemdziesięciu trzem latom Ziemi - planeta porastała mchem i innymi roślinami, a potem, gdy atmosfera przechodziła w stan płynny, te porosty pozostawały w stanie utajonej wegetacji aż do następnego "lata".

    Chociaż triangulacja kamery w celu właściwego określenia orbity tej planety nastręczała im mnóstwo kłopotów, wynik końcowy okazał się tak korzystny, że przechodził najśmielsze nawet marzenia Kera. Planeta na dobre wkroczyła w okres "jesieni", więc nie trzeba było stosować żadnych sztuczek, by napełnić ciekłym gazem do oddychania olbrzymie zbiorniki. Ale nie tylko to im się udało, sprowadzili także stamtąd około pięćdziesięciu ton materiału do wyrobu prawdziwego kleistego pożywienia. Tak, Ker zachowywał się wtedy jak Psychlos, który się dostał do nieba, co byłoby raczej mało prawdopodobne.

    A teraz stał w deszczu z ponurą miną.

    - Halo, Jonnie - powiedział głosem bez wyrazu.

    - Co się stało? - zapytał Jonnie. - Zgubiłeś swoją oszukaną kość?

    - Och, to nie przez ciebie, Jonnie. Zawsze witam cię z przyjemnością. To przez tego Maza. Był tu głównym inżynierem, gdy to wszystko jeszcze działało. Jeden z tych rannych. Pozbierałem zewsząd około siedemdziesięciu eks-jeńców i próbuję zarobić na siebie, ponownie eksploatując tę kopalnię molibdenu.

    Zbliżył się do Jonnie'go. Deszcz spływał kaskadami po jego masce do oddychania, a tunikę miał przesiąkniętą gorącym deszczem.

    - Ja nie jestem inżynierem! - zajęczał nagle. - Byłem tylko operatorem. Wyeksploatowaliśmy już jeden pokład rudy, a drugi musi znajdować się zaraz gdzieś za nim. Ten... Maz i ci wszyscy inni... Psychlosi siedzą tam na tych swoich... tyłkach i mają ponure miny! Jakiś... dureń pokazał im zdjęcia, jak Psychlo wylatuje w powietrze, więc teraz nic nie chcą robić! - Ker klął ordynarnie. - Ja nie znam... matematyki i nie potrafię obliczyć, gdzie się znajduje następny pokład tej rudy!

    "No to jest nas dwóch" - pomyślał Jonnie. Był zadowolony, że dziewczęta nie rozumiały psychlo. Eks-podziemny karzeł naprawdę umiał kląć. Ale prawie nigdy tego nie robił, jeśli nie był strasznie czymś zdenerwowany.

    - To dlatego tu przyleciałem - powiedział Jonnie.

    - Naprawdę? - ucieszył się Ker i rozpromienił tak, jakby eksplodował w nim ładunek górniczy.

    - Czy MacKendrick już przyleciał? - zapytał Jonnie.

    - Kontrola naziemna otrzymała meldunek z trutnia, że jakiś samolot leci ze Szkocji. Czy to MacKendrick? Leci jakieś trzy godziny za tobą.

    Trzy godziny! Jonnie chciał od razu zabrać się do roboty. No cóż, i tak musiał najpierw sprowadzić do bazy zwłoki Psychlosów. - W samolocie są ludzie. Wyświadcz mi przysługę i zaprowadź ich do bazy!

    - Zgoda! - wykrzyknął uszczęśliwiony Ker.

    Miał na ramieniu zwinięty brezent górniczy, którym mógł osłonić wszystkich przed deszczem. Zaczął brnąć po błocie ku tylnym drzwiom samolotu, rozwijając po drodze brezent.

    Pierre już dochodził do siebie, gdy nagle znów się przeraził, widząc, że Jonnie grzebie w szafce, w której znajdowały się skafandry wysokościowe. Jonnie rzucił mu jeden z nich, a sam zaczął zakładać drugi.

    Jonnie usłyszał trzaśnięcie tylnych drzwi i zobaczył zamazane postacie w strugach deszczu biegnące do bazy. Skończył zasuwać zamki skafandra i sprawdził paliwo.

    Dwadzieścia sekund później znów szybowali w niebiosa. Pierre wciąż jeszcze walczył z opornym skafandrem.

    Mon Dieu, życie przy monsieur Tylerze było takie, że aż włosy stawały dęba ze strachu! Jonnie niewiele się tym wszystkim przejmował. Ponad chmurami deszczowymi ekrany były znów czyste i mógł nawet rozróżnić poszczególne szczyty. Światła samolotu nadal się paliły, a Jonnie wziął kurs na lodowiec, gdzie spoczywały ciała Psychlosów. Potrzebował dwóch ciał: psychloskiego robotnika i kierownika.

    Samopoczucie Pierre'a wcale się nie polepszyło. Nie powiedziano mu dokąd i po co lecą. Przerażała go taka szarża w atramentową ciemność i to z taką prędkością. Nie patrzył nawet na ekrany wizyjne. Oczy miał wlepione w pokryte teraz smugami błyskawic okna kabiny.

    Niebawem Jonnie znalazł się we właściwym miejscu. Wiedział, że zostawili tam podnośnik widelcowy. Będzie to dla niego punkt rozpoznawczy. Przypuszczał, że po tak długim czasie wszystkie zwłoki będą pokryte grubą warstwą śniegu.

    Pierre, nie wiedząc czego ani gdzie mają szukać, wyglądał przez okno coraz bardziej przerażony. Nagle Pierre dojrzał jakąś biel. W światłach samolotu widać było kłębiące się nad nią chmury. Z przerażeniem usłyszał, że zmienił się huk silników podchodzącego do lądowania samolotu.

    - Nie! - wykrzyknął. - Nie! Nie rób tego! Lądujesz na chmurze!

    Złapał z tylnego przedziału rakietochron i pospiesznie założył sobie go na plecy. Całkiem możliwe, że monsieur Tyler potrafił t chodzić po chmurach, ale nie dotyczyło to syna madame Solens

    Pierre'a. Musiał wykazać wiele odwagi, by otworzyć drzwi samolotu, ale zdobył się na to. Zamknął mocno oczy i skoczył w otchłań, trzymając rękę na rozruszniku rakietochronu. Z pokładu szturmowca do ziemi było zaledwie osiem stóp. Ale Pierre był tak zdenerwowany, że miał wrażenie, jakby spadał z dwunastu tysięcy. Gdy dotknął nogami gruntu, to - mimo śniegu - o mało nie połamał nóg. Upadł na wznak całkowicie zdezorientowany i leżał tak wsparty na łokciach. Nie mógł pojąć, dlaczego nie l przeleciał przez chmurę w dół.

    Jonnie zaś, zaprzątnięty swym projektem, nie zdawał sobie sprawy z tego całego zamieszania. Z zestawu narzędzi samolotowych wziął duży łom i dziobał nim śnieg w poszukiwaniu zwłok. Musiały znajdować się pod lodem. Czub żelaznego pręta natrafił na zwłoki. Klęknął i zaczął odgarniać śnieg. Oczyścił kawałek maski do oddychania gazem, a potem ornament na czapce. Tak, to był jakiś kierownik.

    Pomacał ręką pod monstrualnymi plecami, by sprawdzić, gdzie mógłby podłożyć płaski koniec łomu, aby wydobyć potwora z przymarzniętego podłoża. Jeden taki Psychlos ważył około tysiąca funtów, a ze śniegiem i lodem - na pewno więcej.

    Jonnie wbił łom jeszcze głębiej i naparł na niego całym swym ciężarem. Ale potwór był tak przymarznięty, że górny koniec łomu wyśliznął się Jonnie'emu z rąk i rozerwał zapięcie skafandra.

    Spróbował jeszcze raz, wytężając wszystkie siły. Z głuchym trzaskiem potwór zaczął się dźwigać do góry. Odgłos ten musiał przypominać ludzkie chrząknięcie, bo nagle śpiewający krążek bankowy w kieszeni Jonnie'ego zaintonował barytonem fragment ballady:

Upiorni jeźdźcy na niebie...

    Zupełnie oszołomiony już Pierre ujrzał nagle podnoszącego się z chmury demona, który śpiewał coś grobowym głosem. Dla Pierre'a było tego już za dużo. Z cichym jękiem zwalił się nieprzytomny na ziemię.

5

    Jonnie wydobył jeszcze zwłoki jakiegoś robotnika, a potem pozbijał lód z kół zębatych i urządzeń zapadkowych podnośnika. Właśnie zabierał się do jego uruchomienia, gdy spostrzegł, że nie widzi nigdzie Pierre'a. Miał bowiem nadzieję, że Pierre otworzy mu przynajmniej drzwi do ładowni samolotu.

    Spostrzegł go w końcu, leżącego w cieniu balansującego silnika. Zaczął go już pokrywać śnieg. Zaniepokojony Jonnie sprawdzał czy nic mu się nie stało. Zaintrygowało go, że Pierre ma na sobie rakietochron, że jest nieprzytomny. Nie było jednak czasu na udzielanie pierwszej pomocy. Jonnie uruchomił podnośnik i zgarnął Pierre'a na widelec. Przejechał podnośnikiem wzdłuż kadłuba aż do drzwi ładowni, otworzył je i wrzucił bezwładne ciało Pierre'a do wnętrza samolotu. Następnie wrzucił do ładowni dwa monstrualne ciała Psychlosów.

    Wkrótce potem Jonnie zaparkował podnośnik, zamknął wszystkie drzwi samolotu i skrył się w kabinie przed siekającym wichrem. Połączył się z bazą, prosząc by na lądowisku czekał na nich podnośnik widelcowy oraz platforma transportowa, po czym śmignął samolotem w niebo. Przypuszczał, że znowu będzie musiał przebijać się w dół przez chmury na wyczucie, mając na wpół oślepione ekrany wizyjne, tymczasem okazało się, iż najgorszy okres burzy z elektrycznym interferencjami już minął.

    W bazie już nie padało i na każdym słupie paliło się światło. Wokół oczekujących pojazdów zebrał się spory tłum gapiów. poprzednim razem Jonnie patrzył na tych byłych żołnierzy piechoty kosmicznej i byłych kosmonautów przez celownik swych miotaczy pokładowych. Widok Jambitchów, Hawvinów i innych - ot, tak sobie stojących dokoła - był trochę dziwny. Wydawali się jednak całkiem niegroźni. W tłumie znajdowali się też trzej inżynierowie chatovariańscy w pomarańczowych strojach roboczych z napisem "Obrona Desperacka" na piersi. Prawdopodobnie dokonywali oni wstępnej inspekcji bazy kopalnianej przed włączeniem jej do nowego systemu obronnego. Stał tam jeszcze jeden samolot, przy którym nikogo już nie było, więc Jonnie domyślił się, że musiał nim przylecieć Mac-Kendrick.

    Ker siedział na podnośniku widelcowym.

    - W kabinie jest kopilot. Oddycha, ale jest nieprzytomny powiedział Jonnie. - Zawieź go do szpitala. Zabierz też ciała tych dwóch Pschlosów.

    Jonnie pospieszył do bazy, by odnaleźć MacKendricka.

    Ker szybko i po mistrzowsku zabrał się do roboty. Wydobył z samolotu szturmowego piechoty kosmicznej trzy ciała i przeniósł je na platformę transportową. Kierowca platformy świeżo wyszkolony Jambitchow - szeroko otworzył oczy ze zdziwienia na widok ciał dwóch olbrzymich Psychlosów i małego człowieka.

    Pierwszym odruchem tłumu na widok Psychlosów było nagłe cofnięcie się. Pokrywający ich śnieg i lód już się roztopił, wyglądali więc jak żywi. Kierowca w panice wyskoczył z pojazdu, aby jak najdalej znaleźć się od Psychlosów, na wypadek, gdyby nagle ożyli.

    - Nie, nie! - wykrzyknął Ker. - Oni są martwi!

    Jambitchow z ociąganiem wrócił na fotel kierowcy platformy. Tłum zaś ostrożnie zaczął się przybliżać, by mieć lepszy widok. Wszyscy skierowali na Kera pytające spojrzenia.

    - Czyż nie słyszeliście, co mi powiedział Jonnie? - zapytał Ker.

    Nie, nie słyszeli. Byli zbyt daleko.

    - Ci Psychlosi - wyjaśnił Ker - ukrywali się w dżungli. Nagle wyskoczyli z ukrycia i rzucili się z pazurami na kopilota, chcąc rozerwać go na strzępy. Tak to rozwścieczyło Jonnie'ego, że 'ich zaatakował. Złapał obu za gardło i zadusił na śmierć!

    Rozdziawili ze zdziwienia szeroko usta i stali niemi... Po chwili odezwał się jeden z eks-oficerów Hawvinów:

    - Nic dziwnego, że przegraliśmy tę wojnę.

    - Tak - rzekł Ker. - Kiedy lepiej poznacie Jonnie'ego, zrozumiecie, że kiedy się wścieka, to jest naprawdę niebezpieczny!

    Dał sygnał platformie, by za nim podążała i odjechał podnośnikiem. Nie mógł się powstrzymać, żeby ich nie nastraszyć. Musiał się jednak hamować, by nie parsknąć im w twarz rubasznym śmiechem.

6

    Po przybyciu do bazy Jonnie udał się na poszukiwanie MacKendricka. Znalazł go w szpitalu.

    - Czy gdzieś wybuchła epidemia? - zapytał MacKendrick. Twój telefon zastał mnie w środku wykładu medycznego. Przyleciał tu ze mną cały mój zespół lekarski! A kiedy tu dotarłem, to dowiedziałem się, że ty właśnie przed chwilą wystartowałeś...

    - Tym razem - wszedł mu w słowa Jonnie - dokonamy tego!

    - Och! - powiedział MacKendrick. - Masz na myśli te kapsułki. Jonnie, próbowałem na wszystkie możliwe sposoby, jakie mi tylko wpadły do głowy, ale nie mogę się dostać do wnętrza czaszki. Przeszkadzają kości. Przecież ci to już pokazywałem.

    Doktor podszedł do miejsca, gdzie położył ostatnio olbrzymią czaszkę Psychlosa. Postukał w nią palcami.

    - To solidna kość! Mózg mieści się tuż pod dolną tylną płytą. Jeśli zaczniesz wiercić kość, by się do niego dostać, będziesz miał martwego Psychlosa.

    - To ty użyłeś słowa "wiercić", nie ja - odrzekł Jonnie. Podszedł do czaszki i podniósł ją. Pięćdziesiąt funtów wagi. MacKendrick połączył szczękę z czaszką za pomocą drutów, więc Jonnie mógł ją otworzyć.

    - Spójrz na kości uszne. - Ujął czaszkę mocniej w dłonie i podniósł ją do światła - Patrz! - powiedział i znów otworzył szczękę.

    Staw zawiasowy szczęki, ale nie to miejsce, przez które Psychlos słyszał, lecz to, gdzie kość uszna stykała się z tylnym obrysem szczęki, otworzył się, ukazując maleńki otwór.

    - Już mi to raz pokazywałeś - powiedział Jonnie - i wyjaśniałeś, że przez ten otwór nie da się przecisnąć żadnego medycznego instrumentu.

    Otwór zaś prowadzi wprost do tego miejsca w mózgu, gdzie są umieszczone kapsułki.

    - Jonnie, przywiozłem ze sobą cały zespół medyczny, który przygotowuje się do ewentualnej operacji. Myślałem, że zdarzyło. się coś naprawdę poważnego. Ale ponieważ nie ma pośpiechu, więc dlaczego nie przespać się trochę...

    Jonnie położył czaszkę na stole używanym do sekcji zwłok. - Być może tobie się wydaje, że nie musimy się spieszyć. Ale prawda jest taka, że nie wiemy, jak zbudować silnik Psychlosów, ani nie mamy pojęcia, na czym opierają się reguły ich matematyki. W związku z tym wszystkie nasze zamierzenia mogą spalić na panewce. Spójrz!

    Jonnie wyjął z kieszeni cienki izolowany przewód i włożył go w malutki otwór w czaszce. Drugi koniec drutu przewlókł przez podobny otwór z drugiej strony czaszki.

    - Co robisz? - zainteresował się MacKendrick.

    - Musisz mi teraz odpowiedzieć na pytanie, czy te druty nie uszkodzą jakichś mięśni szczęki lub ucha?

    - Och, mogą one naruszyć jakąś tkankę, ale główne mięśnie znajdują się gdzie indziej. Ten otwór się tworzy dlatego, że maksymalnie opuszczona szczęka odstaje nieco od czaszki, czyli nie ma tam również żadnych chrząstek kostnych. Nie wydaje mi się...

    Jonnie sięgnął do pospiesznie zapakowanego zestawu narzędzi i wyciągnął z niego pistolet molekularny.

    - Pistolet pomoże nam przenieść strumień molekuł metalu w czaszce na zewnątrz.

    MacKendrick był zdezorientowany.

    - Nie możesz przecież włożyć do głowy takiego pistoletu!

    - Pistolet pozostanie na zewnątrz - powiedział Jonnie i wydobył z zestawu płytkę elektrody.

    - Czy masz jakąś wydobytą przez nas kapsułkę?

    MacKendrick miał jedną: dwa półkola z brązu.

    Jonnie uciął kawałek izolowanego drutu i za pomocą pistoletu podłączył go do elektrody, która zazwyczaj doprowadzała prąd do metalu wykorzystywanego do natryskiwania. Drugi koniec drutu położył na kawałku brązu. Potem połączył brąz z płytką elektrody końcowej. Do odwrotnej strony tej elektrody przymocował długi drut doprowadzający prąd do pistoletu. W ten sposób zastąpił kawałkiem brązu metal do natryskiwania. Chcąc mieć pewność, że elektroliza będzie właściwie przebiegała, podłączył cały układ do pistoletu.

    Nacisnął spust.

    Płyta elektrody wyjściowej zaczęła się pokrywać brązem.

    W wyjętej z głowy Psychlosa kapsułce pojawiła się mikroskopijna dziurka.

    - Ona znika! - krzyknął MacKendrick.

    - Pozwalamy molekułom metalu płynąć po drucie aż do płyty. Proces ten nazywa się "elektrolizą".

    MacKendrick patrzył z osłupieniem.

    - Ten kawałek brązu po prostu znika!

    - Pojawia się znowu na płycie elektrody wyjściowej - wyjaśnił Jonnie.

    Wziął nowy kawałek drutu i za pomocą małego palnika zaokrąglił jego koniec.

    - Jeśli usuniemy ostry koniec, to czy będziesz mógł wsunąć drut przez ten malutki otwór w stawie szczęki, nie uszkadzając nerwów, i przytknąć go do kawałka brązu w czaszce? A potem powtórzyć to samo z drugiej strony?

    Na tym MacKendrick już dobrze się znał. Sznurowe nerwy w mózgu Psychlosów można było łatwo rozsunąć na boki. Korę mózgową czy też osłony mózgu można będzie prawdopodobnie przewiercić w paru miejscach bez spowodowania poważniejszych uszkodzeń.

    - Zobaczymy! - powiedział, porzucając wszelkie myśli o przełożeniu operacji do rana.

    Zwłoki Psychlosów nadal leżały na dwóch wózkach górniczych za drzwiami. Pierre'a już tam nie było. MacKendrick przywołał dwie pielęgniarki oraz jeszcze jednego doktora i wwieźli olbrzymie ciało robotnika do sali sekcyjnej. Wspólnymi siłami udało im się przenieść zwłoki na stół sekcyjny.

    MacKendrick operował bardzo delikatnie, doprowadzając prąd do jednej strony płytki, a odprowadzając z drugiej.

    Na ekranie przypominało to czyszczenie plamy. Kawałek brązu w czaszce stawał się coraz mniejszy. MacKendrick sterował drutami dookoła niego. Po około pół godzinie nie mógł już wykryć w czaszce ani śladu brązu. Ostrożnie wyciągnął z niej druty.

    - A teraz zobaczymy, czy nie spaliliśmy nerwów - powiedział. Cały zespół natychmiast przystąpił do akcji. Założyli fartuchy, rękawice, przygotowali zestaw instrumentów oraz tarczową piłę do cięcia kości.

    Pielęgniarka pochyliła się nad Jonnie'm i wyszeptała:

    - Sądzę, że ta mała dziewczynka powinna stąd wyjść. To za wiele, dla kogoś tak młodego. Ile ona ma lat? Dziesięć?

    Pattie siedziała na taborecie, obserwując poczynania lekarzy. Była tym bardzo zainteresowana.

    - Zostaw ją w spokoju! - odszepnął pielęgniarce.

    Odsunęli na bok ekrany analizatora i podłożyli pod czaszkę miski i ściereczki. Za chwilę piła tarczowa zawyła i zaczęła ciąć kości czaszki. Pociekła zielona krew, więc pielęgniarki zaczęły ją wycierać. MacKendrick robił to tak często, że już po paru minutach mogli zobaczyć miejsce, w którym znajdowała się kapsułka. MacKendrick usunął stamtąd resztę krwi, wziął w rękę szkło powiększające i zaczął uważnie oglądać nerwy.

    - Tylko mikroskopijne ślady oparzeń - stwierdził.

    - Zmniejszę natężenie prądu - powiedział Jonnie i zabrał się do wmontowywania w obwód opornika.

    Zespół wziął się za ponowne składanie martwego Psychlosa. Zsunęli go ze stołu na wózek górniczy i wywieźli z sali. Dwie minuty później mieli na stole byłego kierownika. Powtórzyli całą operację molekularną z brązem i usunęli go z głowy Psychlosa. Jonnie zrobił próbę ze srebrną kapsułką, która im została z poprzednich doświadczeń. MacKendrick przeglądał swe szkice. Doktor włożył druty do czaszki i przytknął je do umieszczonej w mózgu Psychlosa srebrnej kapsułki. Wszystko szło dobrze, dopóki nie dotarli do jej bezpiecznika. Był tak mikroskopijny i tak szybko się stopił, że wydobycie wszystkich jego kawałków zajęło trochę czasu. W końcu jednak uporali się z tym. Jeszcze raz nakładanie rękawic i piłowanie i wkrótce wnętrze czaszki oczyszczone z zielonej krwi - zostało odsłonięte. MacKendrick obejrzał je z jak największą uwagą. A potem się wyprostował i popatrzył ma Jonnie'ego z podziwem. Ten chłopak wynalazł nowy sposób wykonywania operacji! MacKendrick myślał o pociskach i kawałkach metalu, które można było usuwać tą metodą bez robienia olbrzymich nacięć lub otworów. Chirurgia elektrolityczna!

    - Na zwłokach metoda zdała egzamin - powiedział Jonnie i spojrzał na zegarek. - Już prawie północ. Jutro się przekonam, czy uda się operacja na żywym Psychlosie.

7

   O siódmej następnego ranka cały zespół MacKendricka zaczął przygotowywać salę do operacji.

    - Zbyt mało wiemy na temat chorób Psychlosów - oświadczył Jonnie'emu - a ich zwłoki, zwłaszcza gdy zaczynają ulegać rozkładowi, mogą okazać się niebezpieczne dla żywych. Ich tkanki zbudowane są z wirusów, dlatego zmień ubranie i przygotuj nowiutki zestaw drutów i przyrządów!

    Jonnie przebrał się i wrócił do sali. Zaczął instalować nowe przewody, gdy ze zdumieniem usłyszał, że MacKendrick poleca pielęgniarce, by przywieziono Chirk.

    - Ona i tak jest już prawie martwa - wyjaśnił Jonnie'emu. Od miesięcy jest karmiona sztucznie. Struktura mózgu jest podobna, a otwór w szczęce nawet nieco większy. Jest nieprzytomna, więc nie musimy jej nawet dawać metanu. To jest środek anestezyjny, który pozbawia ich przytomności.

    - Lepiej będzie, jeśli ja sam pójdę i przywiozę ją tutaj powiedział Jonnie.

    Wziął wózek górniczy, nałożył maskę powietrzną i udał się do pomieszczenia, w którym leżała nieprzytomna Chirk.

    Dwie kobiety psychloskie zjawiły się natychmiast, gdy tylko zaczął pchać wózek w kierunku łóżka Chirk. Leżała nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Była bardzo chuda, obciągnięty skórą szkielet. Biedna Chirk!

    Dwie silne kobiety psychloskie nie miały żadnego problemu z przeniesieniem jej na wózek.

    - Dajcie mi dla niej jakąś maskę gazową! - polecił Jonnie. Obie kobiety spojrzały na niego ze zdumieniem.

    - Po co? - zapytała jedna z nich.

    - Żeby mogła oddychać - powiedział Jonnie trochę niecierpliwie.

    A na to druga kobieta:

    - Próby torturowania jej niczego nie dadzą. W tym stanie nic nie będzie czuła.

    Jonnie usiłował coś z tego zrozumieć, więc widząc jego zmieszanie, pierwsza z kobiet wyjaśniła:

    - Spodziewaliśmy się, że ktoś tu się zjawi, żeby ją zabić. Zawsze tak się robi. Ale dziwiliśmy się, dlaczego zwlekaliście z tym tak długo. To przecież jedyny zabieg, na jaki katriści pozwalają w stosunku do lapsinów.

    Co te słowa znaczyły? Otóż "katrist" to był naukowy kult medyczny, który panował na Psychlo. Czyżby tego nie wiedział? A "lapsin" to była pospolita choroba dziecięca, na którą czasem zapadały dziewczęta z Psychlo i choć to był bardzo rzadki przypadek u kogoś w wieku Chirk - ona ma już trzydzieści lat - to jednak bez wątpienia był to przypadek lapsin. I oczywiście, wcześniej czy później musiała zostać zabita.

    - Nie mam zamiaru jej zabijać! - wykrzyknął z oburzeniem Jonnie. - Mam zamiar ją z tego wyleczyć!

    Nie uwierzyły mu. Wszelkie próby leczenie lapsin były sprzeczne z prawem. Nielegalne było też jakiekolwiek dyletanckie majsterkowanie przy mózgu przez nieupoważnioną osobę. Z tego zaś wynikał wniosek, że Jonnie je okłamywał tak jak katriści. Jednak nie miały sensu próby torturowania jej przed zwaporyzowaniem, ponieważ i tak niczego nie będzie czuła, więc on nie będzie miał z tego żadnej przyjemności.

    Jonnie musiał sam postarać się o maskę gazową, nałożył ją na twarz Chirk i wywiózł przez śluzę atmosferyczną. A poza jego plecami obie kobiety stwierdziły:

    - Mówiłam ci, że będzie ją torturował.

    Nawet lekkie otarcie się o "cywilizację" Psychlo zdenerwowało Jonnie'ego. Wkrótce dowiózł Chirk do sali operacyjnej. Mimo że była tak chuda, trzeba było trzech ludzi, by ją przenieść na stół. MacKendrick i jego zespół działali całkiem sprawnie. Drugi doktor podniósł maskę na tyle, by mógł wsunąć ekspander w usta Chrik. Pielęgniarka wsunęła pod maskę rurkę doprowadzającą metan, a potem przyłożyła stetoskop do serca Chirk, by wykryć zmianę rytmu. Akcja serca zwolniła się w stopniu ją zadowalającym, więc kiwnęła głową w stronę MacKendricka.

    Otwory w szczęce znajdowały się poza krawędziami maski, więc wkrótce potem MacKendrick włożył w nie druty i dotarł nimi do mózgu. Bardzo dokładnie ułożył głowę na płycie analizatora. Jonnie tymczasem regulował mu napięcie spustu w pistolecie molekularnym. Pielęgniarka wsłuchiwała się w rytm serca i dozowała mieszankę metanu z gazem do oddychania. Kapsułka w głowie Chirk robiła się coraz mniejsza. Na płycie wyjściowej przybywało coraz więcej metalu.

    W godzinę i czterdzieści pięć minut później MacKendrick wyprostował się, trzymając w dłoniach wyciągnięte już druty. Pielęgniarka zatamowała już wyciek maleńkich strużek zielonej krwi po obu stronach głowy. Wyciągnięto rurkę z metanem i wyjęto z ust ekspander. Pielęgniarka przekręciła zawór w butli z gazem do oddychania na maksimum.

    - Wypróbowaliśmy już to przed kilkoma miesiącami na jednym z robotników, ale bez przeprowadzania operacji - powiedział MacKendrick. - Za jakieś cztery godziny powinna odzyskać przytomność. Jeżeli ją w ogóle odzyska!

    Jonnie postanowił zrobić wszystko, by nikt jej w tym nie przeszkodził. Wypchnął wózek z sali i skierował go w stronę dolnej śluzy atmosferycznej. Obie kobiety psychloskie wciąż były w środku i bardzo się zdziwiły, gdy go znów ujrzały. Pomogły mu przełożyć Chirk z powrotem do łóżka. Gdy Jonnie zdejmował jej maskę do oddychania, jedna z kobiet powiedziała:

    - Przypuszczam, że przywiózł ją pan tutaj z poleceniem, żebyśmy to my ją zabiły.

    Tego było już za dużo. Jonnie wyrzucił je z pokoju. Wziął krzesło i usiadł na nim tuż poza śluzą atmosferyczną. Miał zamiar siedzieć tam przez cztery godziny, aby być zupełnie pewnym, że nikt więcej z Psychlosów nie wpadnie na jakiś kolejny, osobliwy pomysł. Miał nadzieję, że do tego czasu Chirk odzyska przytomność. Ale na wszelki wypadek będzie cały czas przy niej.

8

    Na nieszczęście Jonnie'ego okazało się, że był to bardzo ruchliwy korytarz - lub też ludzie szukali po prostu wymówek, by przejść tamtędy i popatrzeć na niego.

    Pierwsza znalazła go tam Chrissie.

    Wyciągnęła zza pleców kopertę i zaczęła wyjmować z niej banknoty. Jeden rzut oka wyjaśnił Jonnie'emu, że Dries coś kombinował. Były to próbki nowych pieniędzy Banku Galaktycznego opatrzone napisami: "Egzemplarz okazowy, bezwartościowy przy wymianie". Były tam cztery banknoty i cztery monety różnej wielkości. Monety miały odmienne kształty geometryczne i były bardzo starannie wytłoczone. Papier i druk na banknotach były wręcz wyśmienite. Jonnie nie mógł pojąć, czemu nie mogły nadawać się do użytku.

    - Ta moneta o wartości jednej jedenastej kredyta wcale nie jest zła. Jest zielona i na niej tego nie widać. Moneta o wartości trzech jedenastych kredytu, ta błękitna... Też nie jest źle... Ta moneta z czerwonego metalu, o wartości pięciu jedenastych kredytu, z trudem ujdzie. Ale żółta moneta, o wartości sześciu jedenastych kredytu, po prostu do niczego się nie nadaje.

    Usłyszeć Chrissie wyrażającą swe zdanie na temat pieniędzy było zupełną nowością. Prawdopodobnie nigdy w życiu z nich nie korzystała.

    - Powinieneś się jednak zainteresować wszystkimi banknotami od najmniejszego do największego. Powiedziałam Driesowi, że jestem tym bardzo podenerwowana. To jest banknot jednokredytowy. A to jest banknot jedenastokredytowy, choć napisane jest na nim "dziesięć".

    - System numeryczny Psychlosów - wyjaśnił Jonnie - jest oparty na układzie jedenastkowym a nie dziesiętnym. "Dziesięć" oznacza jedną jednostkę jedenastek plus zero jednostek jedynek, co równa się jedenastu. Dlatego banknot jedenastokredytowy jest oznaczony numerycznie jako jeden-zero".

    - Wierzę ci na słowo - westchnęła Chrissie - ale nie to mnie denerwuje. O, tutaj, popatrz na te banknoty! To jest... to jest... jeden-zero-zero kredytów. Tak, tak, wiem... liczby Psychlosów pokazała Jonnie'emu jeszcze jeden banknot. - A to jest banknot jeden-trzy-trzy-jednokredytowy.

    Jonnie patrzył na pieniądze. Monety miały coraz wyraźniejszy grawerunek. Banknoty zaś miały zadziwiająco lśniący, połyskujący papier.

    - Przykro mi - powiedział - ale nie widzę w nich niczego szczególnego.

    - Chodzi o twarz - wykrzyknęła Chrissie. - Przyjrzyj się! Na monetach twoja twarz przedstawiona jest z profilu. Na mniejszych monetach tego nie widać, ale na żółtej, większej, twoja podobizna jest już wyraźna. Chodzi o nos! Twój nos na nich jest zadarty!

    Jonnie wziął w rękę monety. Faktycznie, miał zadarty nos.

    - A te banknoty! - powiedziała Chrissie. - Nie obchodzi mnie, że, jak twierdził Dries, trudno jest wykonać dobrą reprodukcję. Pomalowali twoją skórę na szaro. Oczy mają zbyt duże powieki. I Jonnie, przecież twoje uszy wcale nie są takie jak tu! Na pieniądzach przypominają skrzela!

    Jonnie wziął w rękę banknoty. Oczywiście, przerobili podobiznę! I wtedy wybuchnął śmiechem. Wystylizowali go tak, żeby przypominał trochę Selacheesa. Wspaniale! Mniejsze prawdopodobieństwo, że wszyscy będą go pokazywać palcami.

    Minęło pięć godzin, a Chirk nawet nie drgnęła. Nagle... Nie, to nie było złudzenie! Chirk poruszyła łapą. Bardzo nieznacznie, ale nią poruszyła. Po dość długim czasie Chirk wydała z siebie drżące westchnienie. Otworzyła oczy i zaczęła się nieprzytomnie rozglądać dookoła. Jej wzrok napotkał w końcu Jonnie'ego. Przez jakiś czas przyglądała mu się w milczeniu. A potem nagle uniosła się na łokciach i powiedziała:

    - Jonnie, czy wysłałeś te formularze biblioteczne, o których ci mówiłam? Główne biuro będzie się bardzo złościć, gdy odkryje, że nie mamy tu kompletu książek!

    Jonnie wydał z siebie westchnienie ulgi. A więc eksperyment się udał i Chirk żyje. Właśnie miał jej już odpowiedzieć, gdy spojrzała na swoje ramiona. Zaintrygowana zapytała:

    - Dlaczego jestem taka chuda? - Uniosła się na łokciach nieco wyżej. - Dlaczego jestem taka słaba?

    - Poczujesz się mocniejsza, gdy dostaniesz coś pożywnego do jedzenia. Mamy teraz bardzo dobre pożywienie kleiste. A nawet mamy też trochę korzeni do żucia.

    Momentalnie się ożywiła, ale potem znów przygasła.

    - Byłam tutaj przez dość długi czas, czyż nie, Jonnie?

    - Tak, przez jakiś czas - odparł Jonnie.

    Pomyślała chwilę, a potem zesztywniała.

    - Miałam lapsin! To jest nieuleczalne! - wykrzyknęła i zaczęła płakać.

    - Jesteś już wyleczona - powiedział Jonnie.

    Zastanawiała się przez moment, a potem znów się zdenerwowała.

    - Ale dlaczego mnie nie zwaporyzowali? Katriści?

    - Sądzę, że będziesz się dobrze czuła - rzekł Jonnie. - Myślę nawet, że będziesz zdrowsza niż przedtem.

    Wydawało jej się, że zrozumiała.

    - Siedzisz tu dlatego, żeby nie przyszli i nie zwaporyzowali mnie. Jonnie, to bardzo odważne z twojej strony i powinnam ci za to podziękować, ale nie możesz powstrzymać Katristów! Oni działają zgodnie z prawem. Oni są nawet ponad prawem! Mogą robić wszystko, co się im tylko spodoba, nawet w stosunku do cesarza. Jonnie, lepiej będzie, jak sobie stąd pójdziesz, zanim przyjdą.

    Jonnie patrzył na nią przez chwilę. W jakim to świecie terroru i okrucieństwa żyli ci Psychlosi! A potem powiedział:

    - Siedzę tutaj, by obwieścić ci wielką nowinę, Chirk. Pozbyłem się wszystkich katristów.

    No cóż, była to prawda. Nawet jeśli nie wiedział, kim byli katriści, to jeśli znajdowali się na Psychlo, na pewno się ich pozbył. Radioaktywnie!

    Chirk aż uniosła się jeszcze wyżej, otrząsając się z otępienia.

    - Och, Jonnie, to bardzo miło z twojej strony!

    Zsunęła nogi z łóżka, próbując wstać.

    - Gdzie moje ubranie? Lepiej zabiorę się do roboty, bo znów wpiszą mi naganę w akta.

    - Ja bym się tak nie wysilał - powiedział Jonnie i pod wpływem nagłego natchnienia dodał: - To przecież twój wolny dzień.

    Opadła z powrotem na łóżko, wciąż jeszcze oszołomiona i drżąca z osłabienia.

    - Och, co za szczęście. Czy wszystko będzie w porządku, jeśli przyjdę dopiero jutro?

    Jonnie zapewnił ją o tym. Wyszedł na zewnątrz, odszukał obydwie kobiety psychloskie i oświadczył im, że otrzymał stosowne polecenia, które wyłączały Chirk spod waporyzacji, więc jeśli zrobią jej jakąkolwiek krzywdę, to zatrzyma im pensje i postawi czarne znaki w ich aktach, więc niech jej lepiej przyniosą trochę kleistego pożywienia i korzeni do żucia oraz pomogą się wykąpać. Nie mogło być żadnych nieporozumień, ponieważ przez cały czas jego dłoń spoczywała znacząco na podręcznym miotaczu. A to rozumiały bardzo dobrze.

    . 32 .

1

    Wiedząc, że wszystko zależy od wyników eksperymentu, Jonnie nie był zadowolony z tego, że trzeba będzie poczekać około trzech dni, zanim upewnią się, czy operacja Chirk zakończyła się sukcesem. MacKendrick oświadczył, że zachodziło niebezpieczeństwo infekcji lub nawrotu choroby. Musi poobserwować reakcje pooperacyjne, zanim będzie mógł zająć się następnymi Psychlosami.

    Jonnie na próżno tłumaczył mu, że jeśli nie rozwiążą zagadki matematyki Psychlosów, to może ponownie znaleźć się w sali konferencyjnej, mając przeciwko sobie bardzo rozgniewanych emisariuszy i może zostać wciągnięty w nową demonstrację siły. MacKendrick odpowiedział mu, że żadne przyspieszanie nic nie pomoże.

    A stan zdrowia Chirk początkowo niezbyt szybko się poprawiał. Drugiego dnia została jeszcze w łóżku, gdyż była zbyt słaba i oszołomiona, by wstać. Jonnie się nawet zaczął zastanawiać, czy usunięcie kapsułki nie naruszyło jej zmysłu równowagi, a nawet zdolności myślenia.

    Zdarzyły się też i inne rzeczy. Pierre Solens znikł i wiele godzin zajęło Jonnie'emu ustalenie, że widziano go, jak wsiadał do samolotu, lecącego do Europy.

    Wydawało się też, że jakieś zmiany zachodzą w Pattie. Jonnie siedział w starej bibliotece, kartkując niecierpliwie różne książki, gdy nagle zdał sobie sprawę z obecności Pattie. Najwidoczniej chciała mu coś powiedzieć. Siedział więc w milczeniu i czekał.

    - Jonnie, proszę cię, powiedz mi prawdę! Czy Bittie jeszcze długo żył?

    Pytanie zaskoczyło Jonnie'ego. Przypomniał sobie ów fatalny dzień. Zalała go fala żalu. Skinął bez słowa głową.

    - A zatem można go było uratować - powiedziała Pattie, nie oskarżając nikogo, lecz stwierdzając fakt.

    Jonnie popatrzył na nią. Nadal nie mógł wykrztusić słowa. Na Boga, nie! Chłopak był podziurawiony jak sito, miał potrzaskany kręgosłup. Nic nie mogło uratować Bittie'ego, absolutnie nic. Ale nie mógł tego powiedzieć Pattie.

    - Jonnie, gdybym się znała na medycynie i gdybym tam była, Bittie by nie umarł - Pattie powiedziała to z absolutnym przekonaniem, jakby stwierdzała oczywisty fakt.

    Jonnie nadal nie mógł mówić.

    - Gdy doktorzy będą stąd wyjeżdżać, chcę jechać z nimi oświadczyła Pattie. - Będę bardzo grzeczna. Nie będę im przeszkadzać. Pójdę do szkoły, będę się pilnie uczyć, aż nauczę się wszystkiego, co trzeba, żeby zostać doktorem. Czy mi pomożesz, Jonnie?

    Jonnie nadal nie mógł wykrztusić słowa. Objął ją ramieniem. Dopiero po chwili powiedział:

    - Oczywiście, że ci pomogę Pattie. Możesz mieszkać u ciotki Ellen. Pomówię o tym z MacKendrickiem. I dopilnuję, żebyś miała na naukę wystarczającą sumę pieniędzy.

    Pattie cofnęła się, a jej oczy błyszczały zdecydowaniem.

    - Dziękuję ci - powiedziała z godnością, po czym wyszła z biblioteki.

    Jonnie poczuł ulgę, myślał bowiem, że Pattie już nigdy nie dojdzie do siebie. A jednak się udało. Znalazła sobie cel w życiu i metody pozwalające go osiągnąć. Wyrwie ją to z dna rozpaczy i przywróci do normalnego życia.

    Następnego dnia Jonnie pracował w warsztacie elektrycznym, kompletując potrzebny sprzęt. W poszukiwaniu danych na temat natężenia prądów w pistolecie molekularnym pośpieszył do biblioteki. Była tam Chirk. Siedziała przy biurku otoczona książkami.

    - Jonnie - powiedziała nieco surowym tonem - zostawiłeś tutaj straszny bałagan. Musisz się nauczyć odkładać książki na te same miejsca na półkach, z których je wziąłeś!

    Poruszała szczękami, żując korzeń. Jej bursztynowe oczy wydawały się absolutnie bystre. Przybrała już nawet trochę na wadze.

    - Towarzystwo bardzo rygorystycznie podchodzi do problemu utrzymywania porządku w bibliotekach - dodała. - Musisz więc o tym pamiętać!

    Ponownie zabrała się do porządkowania tomów. Jak się zdawało, miała pełną koordynację ruchów, gdyż układała książki pewnie poruszając łapami. Ułożone stosy były bardzo równe.

    Właśnie zabierał się pognać do MacKendricka z tą nowiną, gdy Chirk znów się odezwała w zamyśleniu:

    - Jonnie, myślę o tej matematyce. Jeśli nadal chcesz mojej pomocy, to spróbuję nauczyć cię dodawania, odejmowania i tym podobnych rzeczy. Ale powiedz mi prawdę, Jonnie - utkwiła w nim pytający wzrok - po co jakakolwiek inteligentna osoba miałaby zajmować się matematyką? To znaczy, do czego jest ona potrzebna, Jonnie?

    Trzy minuty później bardzo podniecony Jonnie mówił MacKendrickowi, że mogą ruszać.

2

    Zabrało im to sporo czasu, ale opracowali dokładnie całą procedurę. Obcowanie z Psychlosami zawsze związane było z pewnym ryzykiem. Już samo przebywanie w ich pobliżu nie było bezpieczne. Jedno drapnięcie pazurów mogło rozedrzeć połowę twarzy. MacKendrick dlatego rozpoczął operację od Chirk, ponieważ stanowiła mniejsze zagrożenie. Robotnik, którego wcześniej testowano, był znacznie większym ryzykiem: Psychlos rzucał się w trakcie narkozy i gdyby nie był przywiązany pasami, mógłby kogoś zranić. Położenie więc Psychlosa na stole i przystąpienie do narkozy w sytuacji, w której mogło u niego występować uczucie strachu, a nawet obawy, że zaraz zostanie pozbawiony życia - było nie do przyjęcia.

    Młodszy doktor, który - jak wielu lekarzy ogólnych przeszedł przeszkolenie w podstawowej dentystyce, przebadał parę czaszek, studiując stan kłów i tylnych zębów. Kleiste pożywienie zostawiło na nich ciemny nalot. Znalazł też parę widocznych ubytków.

    Jonnie zdobył dla niego srebro i rtęć, więc doktor mógł zrobić amalgamat do wypełniania ubytków w zębach. Przerobił też ich maski do oddychania w taki sposób, że specjalne zatyczki w nich blokowały przepływ powietrza do ust i zmuszały Psychlosa do oddychania nosem. Znalazł parę małych wierteł.

    Ich plan polegał na tym, że oświadczą wszystkim Psychlosom, iż zgodnie z nowym regulaminem muszą wyleczyć i wypolerować swoje zęby. A ponieważ może to być bolesne, więc odbędzie się pod narkozą. Gdy na specjalnej odprawie poinformowano o tym całą grupę Psychlosów, przyjęli to trochę sceptycznie, ale głównie dlatego, że Towarzystwo nie przejawiało nigdy takiej troski o zdrowie swych pracowników. Ale cóż, nowa praca - nowe zwyczaje.

    Cały zespół został usytuowany na wzór linii montażowej. Psychlos zostanie wprowadzony do środka, uśpiony, usunięta zostanie kapsułka lub kapsułki i wtedy zostanie przeniesiony na drugi stół, gdzie młodszy doktor - wykorzystując stan śpiączki dokona naprawy oraz wypoleruje kły i tylne zęby.

    W ten sposób, nie licząc pierwszego, każdy Psychlos wchodzący do sali operacyjnej zobaczy innego Psychlosa leżącego pod narkozą na drugim stole w trakcie uzupełniania mu ubytków w zębach. Obecność analizatora metalu przy pierwszym stole będzie tłumaczona koniecznością używania go do wykrycia ubytków w zębach.

    Zakasali rękawy i rozpoczęli pracę.

    Linia montażowa pracowała bez zakłóceń. Psychlos wchodził do środka, usuwano mu metal z mózgu, przesuwano na drugi stół w celu wyleczenia zębów, a potem wywożono na wózku górniczym do rejonu Psychlosów w bazie, by tam dochodzili do siebie. Zajęło im to sto czterdzieści cztery godziny robocze, pełne dwanaście dni pracy po dwanaście godzin dziennie. Zanim uporali się z ostatnim Psychlosem pozostali byli już na nogach i kręcili się dookoła. Mieli w zębach mnóstwo ubytków, które trzeba było wypełnić. Niektóre zęby trzeba było nawet usunąć. Ale te błyszczące kły! Nie do wiary, jakie to zrobiło na nich wrażenie! Gdy przechodzili obok jakiejś lśniącej powierzchni, wstrzymywali oddech, unosili maskę gazową i sprawdzali od nowa swój nowy śliczny "uśmiech".

    Psychlos zachwycający się pięknem, to już była zmiana! Nie stali się grzeczniejsi, ale byli za to milsi i sympatyczniejsi.

    Ker nie mógł znieść, że innym czyszczono zęby, a jego przy tym nie było. Nie wiedział nawet, że nie ma w mózgu żadnej kapsułki, ale wiedział, że jego kły nie są tak błyszczące jak u innych. Musieli więc też wziąć go na stół, uśpić i wypolerować zęby.

    Zespół medyczny zaczął się szykować do wyjazdu.

    - Przekazujemy teraz tobie pałeczkę, Jonnie - rzekł MacKendrick. - Bądź ostrożny, gdyż nie mamy żadnej gwarancji, że nie pozostał w nich jakiś szczątkowy wzorzec zachowania wynikający z tradycji i edukacji. Mam nadzieję, że w końcu rozwiążesz tę ich matematykę.

    I cały zespół powrócił do Aberdeen. Jonnie został sam.

3

    Chirk zgromadziła akta personalne Towarzystwa i Jonnie zaczął je po kolei przeglądać. Teraz właśnie miał przed sobą wielką, opasłą tekę pokrytą pleśnią i zaciekami wody. Były to akta Psychlosa o nazwisku Soth, który był zastępcą kierownika kopalni w pobliżu Denver. Jonnie nigdy go nie widział: musiał więc stale przebywać w biurze lub w swym pokoju. Być może dlatego, że Soth miał sto osiemdziesiąt lat. Przeciętny wiek życia Psychlosa dochodził do około stu dziewięćdziesięciu lat, a to znaczyło, że Soth nie czuł się już dobrze. Od ukończenia pięćdziesięciu lat Soth nigdy nie powrócił na Psychlo. Przenoszono go ze wszechświata do wszechświata i zatrudniano na kilka lat. Ale nigdy żadnego powrotu na Psychlo. Za każdym razem teleportowano go z platformy na platformę, co było wbrew przyjętym zwyczajom, jako że prawie wszystkie towary przesyłano przez Psychlo i Jonnie sądził, że dotyczyło to również personelu. W rzeczywistości utrzymywanie zasady, że Psychlo jest pośrednikiem każdego transferu, było wąskim gardłem w ekspansji Psychlosów: platforma transfrachtu mogła wykonać tylko ograniczoną liczbę odpaleń dziennie. Jonnie zaczął już nawet dublować platformy w różnych miejscach - jedną do odpalania, a drugą do przyjmowania transfrachtu.

    Studiował nadal akta Sotha. Po ukończeniu szkoły górniczej Soth został podprofesorem "teorii złóż rudy". Wszystko przebiegało normalnie aż do osiągnięcia przez niego wieku pięćdziesięciu lat, gdy nagle został wyznaczony na zastępcę kierownika kopalni na bardzo odległej planecie. I przez następne sto trzydzieści lat przenoszono go z miejsca na miejsce, bez awansowania. Było to bardzo dziwne. Jonnie zaczął przeglądać masę zapisków na jego temat. I w końcu znalazł notatkę mającą tę samą datę co transfer Sotha z Psychlo. Zapis stwierdzał: "Nie nadaje się do zawodu nauczyciela. Fla, Główny Katrist, Klinika Gru, Psychlo".

    Ten mały skrawek papieru skazał Sotha na wygnanie trwające sto trzydzieści lat! W aktach nie było żadnych innych czarnych znaków. Jak się wydawało, Soth zawsze wykonywał to, co do niego należało, i nie było tam żadnych krytycznych uwag.

    Jonnie zanim się udał do Sotha, prowadził eksperyment z Mazem. Ten Psychlos, był chyba najwyższy ze wszystkich Psychlosów znanych Jonnie'emu. Zajmował stanowisko miejscowego inżyniera do spraw planowania.

    Pamiętając o braciach Chamco, Jonnie naładował podręczny miotacz - na wszelki wypadek - ustawił się w takim miejscu pokoju, aby mieć wolną drogę na wypadek, gdyby się musiał wycofać, i kazał wprowadzić Maza.

    Kły Maza jasno błyszczały zza szybki wizyjnej jego maski. Usiadł swobodnie i odezwał się zgryźliwym tonem:

    - Słyszałem, że ten klown Ker rozpowiada, że ja nie chcę pracować - rozpoczął Maz bez żadnych wstępów. - Jeśli jednak myślisz, że możesz postawić karłowatego, zwykłego operatora nad inżynierem planowania, to sam szukasz kłopotów!

    - On po prostu chce uruchomić kopalnię molibdenu - odparł Jonnie.

    - To bez sensu! Nie możesz przecież wytransferować tego na Psychlo. Wykończyłeś tę planetę!

    Jonnie pomyślał, że lepiej będzie od razu przejść do sedna sprawy.

    - Jeśli udostępnisz mi odpowiednie równania matematyczne od wyliczenia lokalizacji następnego złoża rudy, to sam to zrobię. Maz rzucił gniewne spojrzenie. Jonnie przygotował się do skoku w tył.

    - Coś mi się widzi - powiedział Maz, jeszcze bardziej się nachmurzając - że nie powinienem mówić o matematyce z nikim obcym. - Zamyślił się, a potem uniósł nieco tylną zapinkę maski gazowej i podrapał się po głowie. - Nie wiem, skąd mi to przyszło na myśl. Szkoła górnicza? Tak, szkoła górnicza. Słuchaj, to zabawne. Stanął mi przed oczami obraz kogoś trzymającego przede mną wirującą spiralę...

    Ziewnął i znów zamyślił się na chwilę.

    - Hej! - krzyknął nagle. - To był katrist odpowiedzialny za naszą grupę. Wiesz, nie myślałem o nim przez tyle lat. Pocieszny stary... Miał zwyczaj spędzania wielu godzin z najmłodszymi chłopcami, jeżeli nie wybierał się do sex-shopu w starym mieście. Tak, to był on. Ale o czym to mówiliśmy?

    - O przekazaniu mi, jak się rozwiązuje równania matematyczne - odparł Jonnie.

    Maz wzruszył ramionami.

    - Po co się masz tym trudzić? W znacznie krótszym czasie sam porobię wszystkie wyliczenia. Co Ker zamierza robić z tą rudą? - Transfrachtować ją na inne planety - rzekł Jonnie.

    - To trochę nielegalne. Jaka premia? Dla mnie, oczywiście.

    - Jak zwykle - odparł Jonnie.

    - Coś ci powiem. Oświadczysz Kerowi, że on nie jest moim szefem, więc niech się odpowiednio zachowuje i podwoisz moją premię od każdej wydobytej tony, a ja ci wyliczę położenie nowego złoża rudy.

    Maz się roześmiał i dodał:

    - Jest tu znacznie więcej molibdenu, niż Towarzystwu mogłoby się wydawać! A więc zgoda?

    Jonnie zgodził się i Maz wyszedł. Był to nieprzekonywający test... jednak Jonnie nie został zaatakowany. Odczekał dwa dni, by przekonać się, czy Maz nie popełni samobójstwa. Nie zrobił tego. Po prostu wyszedł, wziął ze sobą analizatory, przyrządy i pręty miernicze i wkrótce potem wstrzeliwał w grunt "pręgi jarzeniowe" wyznaczające linie, wzdłuż których robotnicy mieli kopać grunt.

4

    Soth - jak się Jonnie dowiedział - nie mieszkał we wspólnych pomieszczeniach sypialnych Psychlosów. Najwidoczniej kaszlał przez całą noc i nie dawał innym spać, więc nalegali, by go przenieść do byłego niewielkiego pomieszczenia magazynowego, które było podłączone pod system cyrkulacji gazu do oddychania. I tam właśnie Jonnie go znalazł.

    Pokój wyglądał całkiem nieźle. Stary Psychlos z regałów magazynowych porobił szafki na książki i stoliki: szafki były zawalone do granic pojemności, a stoliki pokryte porozrzucanymi w nieładzie papierami.

    Gdy Jonnie wszedł do środka, Soth właśnie siedział na wysokim stołku. Jego futro pokryte było pasmami niebieskich włosów znamię wiekowego Psychlosa. Jego bursztynowe oczy były nieco zamglone. Na głowie miał małą czapeczkę.

    Przyjrzał się Jonnie'emu wzrokiem krótkowidza, próbując widocznie się zorientować, kto wszedł. I wtedy zauważył podręczny miotacz u pasa.

    - A więc przyszedłeś, aby mnie znów przetransfrachtować powiedział Soth. - Zastanawiałem się już, kiedy wreszcie ktoś to zrobi.

    - Jak się zdaje, masz tutaj mnóstwo książek - zauważył Jonnie, próbując zmienić temat.

    - Miałem szczęście - odparł Soth. - Gdy zaatakowano bazę, byłem właśnie w biurze i usłyszałem sygnały pożarowe. Wiedziałem, że poleje się mnóstwo wody, więc pobiegłem na dół do swego pokoju i wszystkie rzeczy powkładałem do wodoszczelnych worków na rudę. A kiedy mieliśmy się tu przenieść, to zapytałem miłego młodego człowieka, czy mogę je ze sobą zabrać. I on mi pozwolił.

    Jonnie patrzył na tytuły książek. Większości z nich nie potrafił nawet odczytać. Nigdy przedtem nie widział takiego pisma.

    - Zazwyczaj pozwalają mi brać książki ze sobą - powiedział Soth. - Przy transfrachcie nie zwraca się zbytniej uwagi na wagę czy objętość bagażu. Czy pozwolisz mi je zabrać i tym razem, gdy będziesz mnie transfrachtował?

    Jonnie przez chwilę myślał, że stary Psychlos mówi od rzeczy. Potem jednak uprzytomnił sobie, że przecież on nie mógł wiedzieć, że nie było już innych żywych Psychlosów, natomiast mógł myśleć, że znajdują się jeszcze gdzieś jeńcy.

    - Wcale nie przyszedłem tu, by cię dokądkolwiek transfrachtować. Jesteśmy pewni, że na innych planetach nie ma ani jednego Psychlosa.

    Soth przetrawił tę informację, a potem cicho chrząknął.

    - Zabawny sposób zakończenia sto trzydzieści lat trwającego wygnania. Ale ono jeszcze się nie zakończyło. Wciąż będę wygnańcem, nawet gdy tu pozostanę.

    Jonnie nie przerywał mu. Lepiej będzie, jeśli pozwoli mu się wygadać.

    - Jak to się zaczęło?

    Soth wzruszył ramionami.

    - Tak jak zwykle: niegrzeczne odnoszenie się do katrista. Czyż nie jest to zapisane w moich aktach?

    Gdy Jonnie pokręcił przecząco głową, Soth znów podjął wątek: - Mogę ci to opowiedzieć. Ostatnio mam dziwne uczucie, że powinienem być bardziej szczery. I doceniam wyleczenie moich kłów. Dwa z nich sprawiały mi dotkliwy ból. Otóż, mieliśmy w naszej szkole pewnego młodego Psychlosa, który pogubił się w lekcjach i zażądał wytłumaczenia...

    - Z matematyki? - wszedł mu w słowa Jonnie. Soth popatrzył na niego przez chwilę.

    - Dlaczego o to pytasz? - rzekł w końcu.

    Jego twarz na chwilę się zachmurzyła. Ponieważ Jonnie nic nie odpowiedział, więc kontynuował:

    - Tak, to w jakimś sensie dotyczyło matematyki, jak sądzę. Chodziło bowiem o wyliczenie pokładów rudy uranu.

    Soth westchnął i dodał:

    - Ktoś musiał o tym donieść, ponieważ zjawił się szkolny katrist i zaczął krzyczeć na niego, a potem na całą klasę. Był to krzyk, od którego pękała głowa. Oczywiście, nie ma żadnego usprawiedliwienia dla mego ówczesnego postępku, ale przez wiele lat myślałem nad tym i doszedłem do wniosku, że zachowałem się zgodnie z przekonaniami mojej matki, która należała do podziemnej grupy kościelnej. Oni wierzyli, że istoty odczuwające zmysłami mają duszę, i była to bardzo silna wiara. Katrist stał tam i darł się na klasę, że wszyscy oni są zwierzętami i żeby zawsze o tym pamiętali. I robił przy tym tyle hałasu, że musiało mnie to zdenerwować. Chciałem, żeby się trochę uciszył, gdyż przeszkadzał mi w lekcji. Po prostu wyrwało mi się to z ust.

    Przez długi czas siedział w milczeniu.

    - Mówienie o tym sprawia mi ból. Dlatego nigdy tego nie robię. Gdyby wieść o tym dotarła do... - westchnął lekko. Właśnie sobie uzmysłowiłem, że wszyscy są martwi. Mogę więc swobodnie mówić! - Spojrzał bacznie na Jonnie'ego. - Mam chyba rację, nieprawdaż?

    - Na pewno - odparł Jonnie. - Ja nawet nie wiem, kim są katriści.

    - Wiesz - powiedział Soth - ja również doszedłem do wniosku, że nie wiem. Ale ze względu na wpływ, jaki wywarli na moje życie, zacząłem gromadzić informacje na ich temat. Na różnych planetach było mnóstwo rozmaitych książek. Przed dwustu pięćdziesięciu tysiącami lat Psychlosi byli zupełnie inną rasą. Nie nazywali się nawet "Psychlosami". Z tego wszystkiego, co mogłem zgromadzić wynika, że żyła kiedyś grupa karnawałowych kuglarzy - sztukmistrzów, szarlatanów, szalbierzy. To właśnie byli or ginami Psychlosi. Hipnotyzowali innych na scenie i kazali im roić różne śmieszne rzeczy, by rozbawić widownię. Po prostu hołota. A właściwie zwykli kryminaliści. Inne źródła podają, że z czasem stali się odpowiedzialni za szkoły i ośrodki medyczne. Według książek znajdujących się na innych planetach rasa ta w dawnych czasach była nazywana zgodnie z imieniem aktualnie rządzącego imperatora. Od czasu owych kuglarzy zaczęto ich nazywać Psychlosami. Tak więc zamiast nazwy sławiącej imię władcy rasa przyjęła nazwę "Psychlosi". Według niektórych starych słowników słowo to oznacza "mózg", ale także "własność." Wszyscy stali się więc własnością Psychlosów. Członkowie tej bandy rzezimieszków zaczęli nazywać siebie "katristami". Znaczy to: "lekarz psychiatra". I tak wszyscy stali się "Psychlosami", czyli "mózgami", a "katriści", czyli "lekarze psychiatrzy", stanowili faktyczny, tajny rząd. Oni uczyli wszystkie dzieci, sprawowali nadzór nad każdym obywatelem, zlikwidowali religię. Mówili wszystkim, jak mają myśleć.

    Och, jakiż ja byłem głupi! Nie ma usprawiedliwienia dla tego, co zrobiłem - zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Ale ten katrist robił taki harmider! Nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem: "Oni nie są zwierzętami!" - Wzdrygnął się i po chwili dodał: - I tak się zaczęło moje wygnanie. Teraz już wiesz.

    Jonnie zda sobie sprawę, że ta banda rzezimieszków była absolutnie obłąkana.

    - No cóż - rzekł Soth, otrząsając się z przygnębienia - jeśli nie przyszedłeś, by mnie transfrachtować, to jaki jest cel twej wizyty? Taka stara ruina - jak ja - nie ma nic do zaoferowania. Jonnie zdecydował się złapać byka za rogi.

    - Ty, oczywiście, znasz matematykę.

    Spojrzenie kaprawych oczu Sotha przybrało podejrzliwy wyraz. - Skąd wiesz, że matematyka to moje hobby? Tego nie ma w mych aktach. Wiem o tym, gdyż zapłaciłem kiedyś pewnej urzędniczce pięćset kredytów za prawo wglądu do akt.

    Zagadka ta zaintrygowała go.

    - Ach - zakreślił łapą szeroki łuk w kierunku półek z książkami. - Moje książki! A potem znów się zasępił.

    - Ale to są książki pisane w innych językach i bardzo niewiele osób potrafi je przeczytać. Wiele z tych ras już dawno wymarło! A zatem powiedz mi, po co przyszedłeś?

    - Chcę, żebyś mnie uczył matematyki psychloskiej - odparł Jonnie.

    Soth jakby nagle się sprężył w sobie. Wydawało się, że jest zakłopotany. A potem zaczął się rozluźniać.

    - Przez sto trzydzieści lat nikt nie prosił mnie o uczenie go czegokolwiek. Należysz do obcej rasy, ale jakie to ma znaczenie? Zostało już niewielu Psychlosów. Czego się chcesz dowiedzieć?

    Całe dotychczasowe napięcie opuściło Jonnie'ego. Udało mu się! - Znam trochę arytmetykę w systemie stosowanym przez Psychlosów - powiedział Jonnie. - Nie mogłem przebrnąć jednak przez równania sił.

    I nie było to żadne kłamstwo. Te równania przyprawiały go o prawdziwy ból głowy. Nic się w nich nie zgadzało.

    Soth popatrzył na niego przenikliwie.

    - Sądzę, że szukasz formuł na teleportację. Jonnie wzruszył ramionami.

    - Mamy czynną instalację transfrachtu. Budujemy dalsze instalacje.

    - Tak, słyszałem - rzekł Soth. - Dzięki temu mamy dostawy gazu do oddychania i kleisty pokarm. Słyszałem, że z planety o nazwie Fobia, na której nie można żyć. - Był tym wyraźnie zaintrygowany. - Ach! - wykrzyknął. - Zapewne któryś z waszych naukowców ułożył te równania w systemie innej matematyki i próbujecie je porównać z równaniami Psychlosów. - Wybuchnął długim śmiechem. - No więc dobrze powiedział w końcu - i tak macie już teleportację, więc co to za różnica.

    Wziął wielki kawał papieru i nakreślił na nim olbrzymie koło. I wtedy zamyślił się, wyprostował na krześle i popatrzył na Jonnie'ego.

    - Jeśli ci to wytłumaczę - zapytał - ile mi zapłacisz?

    - Pewną sumę pieniędzy - odparł Jonnie.

    - Oddzielną kopułę, dostęp do biblioteki w bazie i wyposażenie do prowadzenia eksperymentów z komputerami. I żadnej teleportacji dokądkolwiek!

    - Zgoda - powiedział Jonnie.

    Soth szybko zrobił zestawienie spraw, o których mówił, i dodał: - Gaz do oddychania i właściwe pożywienie do końca mego życia. Przykro mi, że muszę to dodać, ale mam jeszcze około dziesięciu lat życia, więc jest to tylko tyle warte. Nic już więcej nie dodam.

    Jonnie podpisał umowę. Soth odcisnął nawet na nim ślad swojej łapy. Wyglądał, jakby mu ubyło dziesięć lat. Szerokim ruchem łapy Soth przysunął do siebie wyrysowane koło. A potem położył na nie jeszcze jeden kawałek papieru.

    - Czy masz jakieś pojęcie o kodach i szyfrach? O kryptografii? Otóż na wszelki wypadek masz tu alfabet psychlo. - Wypisał cały alfabet. - Atu masz liczby psychlo - dodał i zaczął je wypisywać pod poszczególnymi literami w taki sposób, że pod każdą literą znajdowała się jakaś liczba. Widzisz, każdej literze przyporządkowana jest określona wartość liczbowa.

    Soth odłożył wierzchni arkusz papieru i znów zajął się wielkim kołem.

    - To - rzekł pokazując koło - jest perymetr Pałacu Imperialnego na Psychlo.

    Pozaznaczał na kole całą serię skośnych linii.

    - To jest jedenaście bram pałacu. Nawet wielu Psychlosów nie wiedziało o tym, że mają one swoje nazwy. Ale to fakt. Idąc przeciwnie do wskazówek zegara, mamy tu następujące bramy: Brama Anioła, Brama Oszusta, Brama Diabła, Brama Boga, Brama Nieba, Brama Piekła, Brama Straszydła, Brama Koszmaru, Brama Zwady, Brama Imperatora i Brama Wiarołomcy. Jedenaście bram, z których każda posiada swoją nazwę.

    Zdjął z półki książkę zatytułowaną "Równania sił".

    - W wyższej matematyce psychlo typ równań nie ma żadnego znaczenia. Wszystkie są takie same. Ale ponieważ wspomniałeś o "równaniach sił", więc się nimi zajmiemy. Nie ma tu żadnej różnicy.

    Jednym ruchem pazura Soth otworzył książkę w miejscu, gdzie były wymienione wszystkie równania i wskazał na jedno z nich. - Widzisz to "D"? Mógłbyś sądzić, że to jest jakiś symbol w matematyce psychlo. Ale owo "D" tylko oznacza nazwę "Bramy Diabła".

    Znów przysunął do siebie pierwszy papier.

    - A więc jeśli natkniemy się na literę "D", widzimy, że ma ona wartość liczbową odpowiadającą cyfrze cztery. Musimy więc po prostu dodać, odjąć lub wykonać jakiekolwiek inne działanie z cyfrą cztery.

    Gdy przechodzimy do drugiego stopnia równania, nie napotykamy już tam żadnych liter, ale każdy matematyk z Psychlo wie, że musi tu zastosować drugą literę słowa "Diabła", to jest "I", a potem stwierdzić, jaka jest jej wartość liczbowa - w tym przypadku będzie to dziewięć - i włączyć to jako współczynnik do drugiego stopnia równania. Przechodząc do trzeciego stopnia równania, matematyk wprowadzi tu współczynnik odpowiadający wartości liczbowej trzeciej litery, czyli "A", to jest jeden. I tak dalej.

    Gdyby w oryginalnym równaniu wystąpiła litera "P", to musielibyśmy wykorzystać jej wartość liczbową do pierwszego stopnia i kolejne wartości liczbowe następnych liter słowa "Piekła".

    W każdym równaniu pierwszego stopnia zawsze napotkasz jedną z liter oznaczającą określoną bramę. I wykorzystujesz jej nazwę do właściwego doboru współczynników. A kiedy złoży się razem wszystkie równania, to z uzyskanych wyników trzeba otrzymać nazwę właściwej bramy. Pojąłeś to?

    Jonnie pojął. Była to matematyka kodowo-szyfrowa! Nic dziwnego, że nic mu się nie chciało równoważyć. To zafałszowywało nawet oryginalne równania. A jeśli się do tego dodało jeszcze zawiły system jedenastkowy matematyki psychlo, to dla nie zorientowanego wszystko było w najwyższym stopniu pogmatwane.

    Jonnie był zadowolony, że przez cały czas pracował jego rejestrator ukryty pod klapą bluzy. I niezależnie od tego, że nie był rodowitym Psychlosem, wszystkie te nazwy bram miały złowieszcze brzmienie.

    - Muszę być uczciwy w stosunku do ciebie - powiedział Soth. - Nie wiem, skąd się bierze u mnie ten impuls, by być uczciwym. Muszę jednak ci powiedzieć, że wszystkie te informacje będą ci przydatne tylko w ograniczonym zakresie.

5

    Jonnie cały czas milczał. Jeszcze coś? Czyżby to miało znaczyć, że mimo przebycia całej tej drogi, ciągle jeszcze nie osiągnął celu? Nic jednak nie powiedział. Czekał.

    Soth podniósł podpisany przez Jonnie'ego kontrakt, a potem położył go z powrotem. Najwidoczniej miał skrupuły, czy go przyjąć.

    - Musisz zrozumieć, że oni mieli bzika na punkcie zachowania tajemnicy - powiedział w końcu. I chociaż wszystko, o czym ci mówiłem, odnosi się ogólnie do matematyki psychlo, jest tu jeszcze jeden problem. Otóż w książkach do matematyki nie znajdziesz odpowiedzi, w jaki sposób zastosować te równania do obliczeń dotyczących teleportacji. Rząd bał się wielu różnych rzeczy. A wśród nich i takiej ewentualności, że któryś z pracowników Intergalaktyki Górniczej, gdzieś na odległej planecie, mógłby wpaść na pomysł robienia interesów na własną rękę. Dlatego też dokładna kolejność zastosowania równań nie została podana w żadnym podręczniku, natomiast - jak sądzę - umieszczono tam równania fałszywe. Nie potrafię więc opracować dla ciebie tej konsoli.

    - Ale bracia Chamco - jak się zdawało - pracowali nad nią - zaprotestował Jonnie.

    - Och, bracia Chamco! - rzekł niecierpliwie Soth. - Mogli coś tam dłubać. Mogli nawet próbować. Ale nie wiedzieli, jak się buduje konsolę!

    Machnął łapą w kierunku pomieszczeń mieszkalnych innych Psychlosów.

    - Żaden z tych gburów - powiedział z pogardą - nie potrafiłby zbudować konsoli. Wiedzą to wszystko, o czym ci mówiłem, i umieją z tego korzystać, ale nie potrafią uruchomić konsoli!

    Popatrzył tęsknie na kontrakt. Potem zaś odwrócił twarz w stronę Jonnie'ego.

    - W szkole górniczej była zawsze specjalna klasa. Katriści bardzo szczegółowo egzaminowali nowo przybyłych studentów, szukając wśród nich najbardziej uzdolnionych. Tacy jednak zdarzali się rzadko. Wybranych kandydatów uczono drobiazgowo całej działalności górniczej w teorii i praktyce. Rząd imperialny zadecydował, że tylko jedna osoba na każdej planecie będzie potrafiła zbudować konsolę teleportacyjną na wypadek jakiejś katastrofy czy zagrożenia. Niewielu potrafiło zreperować zepsutą konsolę. I po to właśnie prowadzono specjalne szkolenia tej grupy studentów. Nazywaliśmy ich "supermózgami". Nie zawsze byli to osobnicy najlepiej się we wszystkim orientujący, ale katriści uważali ich za specjalistów.

    Z powodu bzika, jakiego miało Towarzystwo na punkcie zachowania tajemnicy, było rzeczą oczywistą, że te "supermózgi" były wyznaczane na stanowiska oficerów bezpieczeństwa.

    "Terl" - pomyślał Jonnie.

    Jakby czytając w jego myślach, Soth powiedział:

    - Terl był "supermózgiem". Ulubieńcem katristów, wyszkolonym w każdej możliwej specjalności. Zły i przebiegły. Prawdziwy produkt katristów. Tylko Terl potrafiłby zbudować od nowa całą konsolę, ale on już nie żyje.

    Myśli zaczęły galopować po głowie Jonnie'ego. Miał przecież wszystkie zapiski Terla! Powiedzą mu one, jaka jest kolejność równań!

    Jednak jego nadzieje okazały się płonne, gdyż Soth dodał:

    - Odnosi się to również do silników. Tylko Terl mógłby zrobić obliczenia i wykreślić kompletny układ konsoli silnikowej. Jonnie nie miał takich notatek.

    - Jak wiesz - kontynuował Soth - są między nimi duże różnice. Konsola odpalania oparta jest na zasadzie "współprzestrzeni" i nie zważa na normalną przestrzeń. Silnik zaś oparty jest na oporze, jaki przestrzeń stawia wszelkim jej zmianom.

    Soth dyndał kontraktem pomiędzy swymi pazurami.

    - Wszystko, ci co mówiłem na temat matematyki psychlo, nadaje się do rozwiązywania wszelkich możliwych problemów z wyjątkiem teleportacji.

    Jonnie się rozpromienił. Przynajmniej przyda się to do wyjaśnienia zasad setek tysięcy patentów. Ale nadal miał nie rozwiązany problem silników. Nadal był skazany na ewentualne latanie na samolotach odrzutowych. Znaczyło to, że "Obrona Desperacka" nie będzie miała łatwej konwersji na produkcję pokojową. I wtedy coś sobie przypomniał.

    - Ale przecież wyżsi funkcjonariusze umieli naprawiać konsole silników - zauważył.

    Soth wyprostował się na krześle. Popatrzył na kontrakt, a potem na Jonnie'ego.

    - Chodzi ci o sam układ? Sądziłem, że chodzi ci o matematykę. Matematyka jest przedmiotem teoretycznym - powiedział z gwałtownością każdego zapalonego hobbysty. - Ale jeśli masz na myśli sam układ... - szukał czegoś pod książkami i papierami. Gdzie jest moja maska do oddychania?

    W ciągu paru minut byli już na zewnątrz i Jonnie wydawał polecenia, które Soth mu podpowiadał.

    Rozkazał wymontować po jednej konsoli z samolotu, pojazdu naziemnego i latającej platformy. Miały być zaraz dostarczone do warsztatu naprawczego bez żadnego przy nich majstrowania. Mechanicy zaczęli biegać dokoła. Wkrótce na podłodze warsztatu naprawczego znalazły się trzy konsole.

    - To są trzy różne typy konsoli do napędu silnikowego. Wszystkie inne konsole należą do jednego z tych trzech typów. Teraz musisz mi pomóc. Nie jestem już tak silny jak kiedyś. Soth zamknął drzwi, nie wpuszczając do środka nikogo więcej. Sięgnął na półkę i zdjął z niej "worek na zatrutą rudę". Jonnie widywał często takie worki. Były przezroczyste, miały dwa uszczelniane otwory, przez które można było włożyć ręce i ramiona. Sądził jednak, że używano ich do sortowania związków arszeniku używanych do uszlachetniania rudy.

    Przy niewielkiej pomocy Jonnie'ego Sothowi udało się wsunąć do worka konsolę pojazdu naziemnego. Potem wcisnął do środka wszystkie przewody połączeń zewnętrznych, które po prostu odcięto od pojazdu. Uszczelnił dobrze cały worek. Podłączył przewód ze sprężonym powietrzem do znajdującego się w dnie zaworu i worek zaczął się wypełniać.

    Wziął w łapę manometr oraz zestaw narzędzi i wsunął je do środka przez otwory na ramiona. Potem zaś włożył w nie swe ramiona i uszczelnił otwory wokół łokci.

    Przez przezroczystą tkaninę worka obserwował wskazania manometru.

    - Potrzeba tu stu funtów ciśnienia - powiedział.

    Worek wypełnił się powietrzem. Wskazówka manometru doszła do stu. Soth sprawdził uszczelnienie worka wokół swych łokci. Ciśnienie utrzymywało się na stałym poziomie. Wyjął śrubokręt z włożonego do środka zestawu i szybko odkręcił śruby z górnej pokrywy konsoli.

    Jonnie przyglądał mu się z zainteresowaniem. Raz już zrobił to samo z konsolą czołgu i konsola, niestety, przestała działać! Tymczasem Soth powyjmował śruby, podniósł pokrywę konsoli, w której znajdowały się wszystkie przyciski sterowania, i oddzielił ją od reszty, zwijając w pęk prowadzące do niej kable. Potem zajrzał do wnętrza konsoli. Znajdowały się tam różnego rodzaju elementy, ale - w odróżnieniu od konsoli transfrachtu - nie było płyty izolacyjnej. Soth wyszukał w zestawie kawałek przewodu z zaciskami na obu końcach i zamocował go po przeciwnych stronach jakiegoś trójczołowego elementu.

    - Bezpieczniki ciśnieniowe - wyjaśnił Jonnie'emu. - Wnętrze konsoli wypełnione jest sprężonym gazem. Jeśli ciśnienie spadnie, każdy z tych bezpieczników rozszerza się i przepala! Gdy ktoś majstruje przy pokrywie, to gaz ulatnia się na zewnątrz. Ciśnienie spada i bezpieczniki się przepalają.

    Wszystko, na co teraz patrzysz - poza bezpiecznikami i elementami systemu niszczenia układu - to same śmiecie. Nie mają nic wspólnego z działaniem konsoli. Zrobiłem mostek ponad bezpiecznikami. Spalą się i będę musiał je wymienić. Ale mechanizm niszczenia układu teraz nie zadziała. Prawdziwy układ pozostanie nienaruszony.

    Jonnie się zastanawiał, gdzie też znajduje się ten prawdziwy układ. Soth jednak wiedział, co robi. Kopnął nogą przewód ze sprężonym powietrzem i worek zaczął się kurczyć. Wyciągnął ramiona z worka i rozpiął go. Worek opadł na podłogę. Przewrócił konsolę do góry dnem.

    - Te przyciski przesuwają się do dołu, tak jak każde inne zwyczajne przyciski, i dotykają do fałszywego układu. Ale nie w ten sposób działa konsola. Jej prawdziwy układ znajduje się w pokrywie. Gdy włączasz przycisk, przecina on wewnętrzny promień świetlny, który uruchamia układ. Każdy przycisk pracuje na tej samej zasadzie.

    Molekularnie uszeregowany układ całkowicie ukryty w płycie pokrywy. A jeśli ktoś niepowołany zaczął przy tym majstrować, to układ był natychmiast kompletnie niszczony. Wystarczyło tylko poluzować jedną śrubę pokrywy i już było po konsoli.

    - Gdzie tu jest jakiś papier? - zapytał Soth.

    Wyszukał wielki arkusz papieru, znacznie większy od pokrywy konsoli.

    - Gdzie jest proszek żelazny?

    Znalazł trochę brązowoczarnego pyłu żelaznego, tak drobnego, że prawie mógłby unosić się w powietrzu. Nasypał pył na papier i rozgarnął go tak, by pokrył całą powierzchnię cieniutką warstewką. Potem zaś - usiłując nie dopuścić do splątania się kabli - położył pokrywę konsoli na papierze. Wyszukał parę spłaszczonych przewodów, znalazł baterię i podłączył ją do konsoli przy fajerwerku błyszczących iskier. Baterię podłączył w taki sposób, by doprowadzała prąd zarówno do pokrywy, jak i do poszczególnych przycisków. Dokładnie ułożywszy pokrywę na papierze, Soth zaczął szybko uderzać w każdy z kolejnych przycisków.

    Jonnie nagle zrozumiał, co Soth robi. Powstrzymał go przed podniesieniem pokrywy z papieru. Zdjął z półki kamerę analizatora metali, stanął na wysokim stołku i zrobił pionowe zdjęcie. Gdy Jonnie skończył, Soth ostrożnie uniósł pokrywę. A na papierze w uszeregowanych magnetycznie opiłkach żelaza - rysował się cały układ! Zaktywizowana ruchem przycisku każda część układu szeregowała odpowiednio swoją grupę opiłków żelaza.

    Podczas unoszenia pokrywy, niektóre partie układu trochę się zamazały. Jonnie miał zdjęcie nie naruszonego układu. Dla pewności jednak jeszcze raz utrwalił na kliszy obraz tych maleńkich i cieniutkich brązowoczarnych linii.

    Mieli wreszcie ten układ!

    Soth wsadził wszystko z powrotem do worka, napełnił go powietrzem do ciśnienia stu funtów, wymienił bezpieczniki, sprawdził uszczelkę pokrywy i przykręcił pokrywę z powrotem do konsoli.

    Dwie godziny później mieli układy wszystkich typów konsoli silnikowych. Notatki z wynikami eksperymentu skrzętnie ukryli, zawołali mechaników i polecili im ponowne zmontowanie i podłączenie konsoli do odpowiednich pojazdów.

    Jonnie przeprowadził próbę. Wszystkie konsole uruchamiały silniki.

    Bardzo się różniły od konsoli odpalania transfrachtu.

6

   W róciwszy do swego pokoju, zmęczony Soth pokaszliwał trochę, gdyż nieco się tego dnia nadwerężył. Jonnie usiadł na ławie i czekał, aż Soth złapie oddech.

    - Nie umiem zdemontować ani odtworzyć instalacji transfrachtu, gdyż tylko Terl to potrafi - powiedział w końcu Soth. - I z pewnością nie potrafię jej zbudować. Może więc nie powinienem przyjmować tego kontraktu.

    Trzymał go pomiędzy dwoma szponami, patrząc nań tęsknie, a potem chciał go zwrócić Jonnie'emu.

    Jonnie nie mógł powstrzymać się od myśli, że mogłaby to być wspaniała rasa, gdyby katriści nie majstrowali przy ich mózgach.

    - Ależ nie! - zawołał Jonnie, odpychając jego łapę. Bardzo dobrze się spisałeś. Ten klucz, który mi dałeś do matematyki Psychlosów, pomoże prawdopodobnie rozszyfrować tajemnicę wielu wynalazków, które były dotychczas własnością tylko Intergalaktyki. Być może przyczyniłeś się do osiągnięcia dobrobytu w wielu, wielu światach.

    -Naprawdę?- zapytał Soth i zamyślił się na chwilę. - To miłe. To bardzo miłe - rzekł i znów popadł w zadumę. Wiesz - powiedział po chwili - będziesz miał kłopoty z zachowaniem tajemnicy. Wielu osobników z różnych ras będzie robiło wszystko, by dostać w swe łapy tajemnice matematyki psychloskiej oraz ukradzione przez Psychlosów wynalazki. Chyba wiesz, że profesor En, który wynalazł teleportację, był Boxnardem? Nie wiesz? Tak, będzie mnóstwo chętnych do zdobycia tych danych. Myślę jednak, że mogę ci pomóc. - Zamyślił się na dłuższą chwilę. - Tak, sądzę, że potrafię ci pomóc - uśmiechnął się. - Jak każdy hobbysta lubię marnować czas na głupstwa, więc przed pięćdziesięciu laty - a byłem wtedy na strasznej planecie, na której nie było nawet jednego drzewa - spróbowałem wprowadzić do komputera wyższą matematykę Psychlosów. Gdyby ktoś o tym doniósł, Towarzystwo dostałoby chyba szału. Ale ja do dzisiaj pamiętam wynaleziony wówczas program dla tego komputera. Będzie on sprawnie działał, ale potrzeba mi pewnych części i odpowiednich warunków do pracy.

    Komputer! Jonnie z lękiem myślał o rozwiązywaniu setek tysięcy wzorów, które umożliwiłyby wykorzystanie każdego wynalazku w praktyce. Gdyby jednak miał taki komputer, to każdy członek jego zespołu mógłby się szybko z tym uwinąć.

    Jeśli to zrobisz - powiedział Jonnie, to zapłacę ci milion kredytów z własnej kieszeni.

    - Milion kredytów? - Soth ze zdziwienia aż rozdziawił usta. - Chyba we wszystkich wszechświatach nie ma tylu pieniędzy!

    Grzebał pomiędzy porozrzucanymi na stole papierami. Jonnie sądził, że chce znaleźć jakieś notatki, ale wnet spostrzegł, że Soth stara się zlokalizować rondel z kerbangiem. Widocznie poczuł, że potrzebny mu jest jakiś środek pobudzający. Ale rondel był pusty, więc Jonnie wyjął z kieszeni paczkę kerbanga do żucia i podał ją Sothowi. Soth z wdzięcznością zaczął żuć kęs kerbanga, lecz przypomniawszy sobie o dobrych manierach, poczęstował również Jonnie'ego, co - oczywiście - spotkało się z uprzejmą odmową.

    - Zaskoczyłeś mnie - powiedział Soth. - Ale to jeszcze nie wszystko, co chciałem ci powiedzieć.

    Pożuł przez chwilę w milczeniu i stwierdziwszy, że serce bije mu już bardziej miarowo, dodał:

    - Wymyśliłem również system przetwarzający arytmetykę psychloską na system dziesiętny. - Znów zaczął grzebać w porozrzucanych papierach, znalazł poszukiwany arkusz na podłodze i pokazał go Jonniemu. - To zdumiewający system. Wszyscy, nawet dzieci, mogą się go szybko nauczyć. Faktycznym powodem tego, że Imperium Psychlo pozostało przy systemie jedenastkowym, była chęć zmylenia wszystkich innych ras.

    - Mnie też zmylili - powiedział Jonnie.

    - No cóż, myślę, że to się im udało. Była to między innymi część programu bezpieczeństwa. W każdym razie podstawowe funkcje arytmetyczne oraz mniej skomplikowane wzory mogą być przetworzone na system dziesiętny. A potem może nawet pieniądze zostaną przeliczone na system dziesiętny. Doszły mnie słuchy, że nowa emisja Banku Galaktycznego nadal została wydana w systemie jedenastkowym. A teraz powiem ci, jakie są jego zalety. Otóż system dziesiętny wejdzie do powszechnego użytku. Nikt nie będzie chciał obliczać w nieporęcznym systemie jedenastkowym, więc wyjdzie on z użycia! - Soth z triumfem wyprostował się na krześle. - Będziesz miał ten swój komputer. System jedenastkowy wyjdzie z obiegu. Ludzie prędko o nim zapomną. I to też będzie swego rodzaju środek zachowania tajemnicy.

    Jonnie znalazł kawałek papieru i coś szybko zaczął na nim pisać. - Drugi kontrakt! - wykrzyknął Soth.

    - "W uzupełnieniu pierwszego kontraktu: dodaję dwa miliony kredytów za wykonanie komputera i jeszcze jeden milion za przetworzenie systemu jedenastkowego Psychlosów na system dziesiętny" - czytał Jonnie.

    - O Boże! - wykrzyknął Soth. - Za takie pieniądze mógłbym mieć wielki magazyn pełen książek matematycznych! Dziesięć magarynów. Pięćdziesiąt! Prędko, bo zmienisz zdanie. Daj mi to do podpisu!

    Gdy już sfinalizowali umowę, Soth popatrzył przez chwilę na kontrakty.

    - Wiesz, na Psychlo, mając tyle pieniędzy, byłbym wielkim bogaczem. Mógłbym mieć tuzin kobiet, założyć wielką rodzinę, ba, nawet dynastię. Ale to już historia.

    - Przecież zostało jeszcze kilku Psychlosów - powiedział Jonnie. - Jest nawet parę kobiet. Rasa jeszcze istnieje.

    - Ach - odparł Soth - przecież nie wiesz - skurczył się w sobie - że dawno temu katriści w obawie, że żyjący na innych planetach Psychlosi mogliby ulec mutacji, dostosować się do życia w atmosferze tych planet i stać się zagrożeniem dla korony, nalegali, aby dzieci Psychlosów rodziły się wyłącznie na Psychlo.

    "Gdzie mogli wkładać im do głów kapsułki" - pomyślał Jonnie.

    - Od czasu do czasu i to bardzo rzadko - kontynuował Soth - jakiś wielmoża mógł zabrać swoje kobiety na inne planety, ale tylko wtedy, gdy towarzyszył mu zespół katristów. Wszystkie natomiast pracownice Towarzystwa - zgodnie z od dawna obowiązującym rozporządzeniem katristów - musiały zostać poddane sterylizacji przed wyjazdem na inne planety.

    - Masz na myśli...? - Jonnie wskazał ręką w kierunku pomieszczeń Psychłosów.

    - Tak - odparł Soth. - Wszystkie te kobiety zostały wysterylizowane. Nie mogą już nigdy mieć dzieci. - Siedział przez chwilę w zamyśleniu. - Myślisz pewnie, że mam ci za złe zniszczenie mojej planety. Otóż, wcale nie. Od czasu bowiem, jak katriści zaczęli zdobywać władzę, cała nasza rasa zaczęła podupadać. Program poniżania, uciskania każdej grupy szukającej nowej moralności, nazywania wszystkich zwierzętami przekształcił Psychlosów w bestie. Przez całe wieki mieszkańcy wszystkich wszechświatów modlili się o rychły koniec tego imperium. Było ono powszechnie znienawidzone! - Popatrzył na Jonnie'ego. Wcześniej czy później ktoś musiał uwolnić galaktyki od Psychlosów. Wszystkie rasy marzyły tylko o tym. Ty - wycelował pazurem w Jonnie'ego - możesz sądzić, że tego dokonałeś. Ale to nie ty. Nasza cywilizacja została skazana na zagładę w momencie, gdy katriści zaczęli zdobywać wpływy. To nie ty, lecz oni zniszczyli Psychlo i całe imperium. Terl był produktem katristów i jestem przekonany, że w dużym stopniu przyczynił się do ich zagłady. Wiesz, słyszałem, że zwykł był siadywać w holu rekreacyjnym i rozpowiadać dokoła, że człowiek jest gatunkiem skazanym na wymarcie.

    Tymczasem to Psychlosi są wytępionym gatunkiem! - Westchnął i popatrzył na porozrzucane papiery. No cóż, może uda mi się, przynajmniej częściowo, wynagrodzić ludzi za popełnione przez Psychlosów zbrodnie.

    Potem zaś popatrzył na Jonnie'ego.

    - A ty, Jonnie Goodboy Tylerze, nie miej z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia! Niszcząc Psychlo stworzyłeś szansę powrotu do lepszego życia wszystkim galaktykom. Niepotrzebne mi są te kontrakty. Ofiarowałeś mi je, więc je zatrzymam. Ale udzielenie ludziom pomocy jest dla mnie wielkim zaszczytem, więc dziękuję ci za tę szansę.

    . Epilog .

    Kilka miesięcy później Jonnie dowiedział się, że rząd Szkocji ma zamiar wprowadzić specjalny podatek przeznaczony na odbudowę Edynburga. Jonnie wiedział jednak, że naród szkocki nie znał kiedyś systemu podatkowego - król pokrywał wówczas z własnej kieszeni wszelkie wydatki państwowe. A poza tym Jonnie wątpił, by Szkocja miała na to środki pieniężne. Uważał też, że podatki jako środek na utrzymanie rządu były nierozsądnym przedsięwzięciem - czyż rząd nie potrafił zarobić na swoje utrzymanie? Dlaczego musiał w tym celu rabować własnych obywateli?

    Porozmawiał więc z Dunneldeenem i poprosił, by wmówił on Szefowi Klanu Fearghusów, że Edynburg zostanie odbudowany z dobrowolnych datków jego mieszkańców. Na poparcie iluzji, że Szkoci będą za to płacili, poumieszczał wraz z Dunneldeenem małe czerwone skrzynki wzdłuż szkockich dróg, by zainteresowani mogli wrzucać tam drobne monety. Czasami nawet wybierali z nich te pieniądze. W rzeczywistości jednak to Jonnie pokrywał wszystkie koszty. Posyłał tam swoje chatovariańskie przedsiębiorstwo budowlane "Buildstrong, Inc", które zakończyło budowę strefy przemysłowej w Luksemburgu i kompleksu bankowego w Zurychu. Chatovarianie posłali grupę badawczą do Szkocji, by zebrać informacje od rządu i ludzi, jak ma wyglądać nowo odbudowany Edynburg, a potem i tak zaczęli robić to, co sami uważali za stosowne.

    Zdecydowali, że Edynburg będzie spełniał trzy podstawowe funkcje: będzie siedzibą rządu planetarnego, centralnym ośrodkiem szkolenia istot pozaziemskich oraz stolicą szkockiego rzemiosła. Wyrażenie tak różnych funkcji miasta w jego harmonijnej architekturze przyprawiło ich o ból głowy, gdyż zawsze utrzymywali. że wszystko musi być:

    (a) zgodne z charakterem miejsca i

    (b) całkowicie odpowiadające swemu przeznaczeniu.

    Samo miasto - jak to wykryła grupa badawcza - miało kiedyś przezwisko "Auld Reekie" ze względu na bardzo przykre zapachy. Grupa ta stwierdziła też, że od jedenastu wieków żaden Szkot w nim nie mieszkał. Dało to Chatovarianom zupełnie wolną rękę. Zburzyli wszystko, oprócz Zamku Skalnego, szybko uruchomili kilka hydroelektrowni w Górach Szkockich i wtedy przywołali stowarzyszone z nimi przedsiębiorstwo "Obronę Desperacką", aby wykonało ono wszelkie niezbędne instalacje obronne, a potem zmontowało kompletny system kanalizacyjny i zaopatrujący miasto w zdatną do picia wodę, by wreszcie zatarłszy z radości ręce - naprawdę zabrać się do roboty.

    Całą północną dzielnicę zaczęli budować jako strefę przemysłową, w której miały mieścić się zakłady wytwórcze i rękodzielnicze. Charakteru nadawały jej małe kamienne domki, tak typowe dla krajobrazu Gór Szkockich. Z rozmachem zaplanowali budowę wielu specjalistycznych szkół, które z zewnątrz wyglądały jak siedziby szkockich magnatów, jak upstrzone niewielkimi wieżyczkami zamki z rycin w starych książkach z bajkami, ale których nowoczesne wnętrza przystosowane były do potrzeb życiowych istot pozaziemskich. Wszystkie te szkoły rozlokowali po całym terenie i otoczyli wielkimi parkami.

    Skalny Zamek przeznaczyli na siedzibę rządu. Był on jednaj tak zniszczony, że musieli sięgnąć do starych sztychów, by odtworzyć jego pierwotne kształty. Dla Chatovarian bowiem nie formowanie i zbrojenie skał było problemem, lecz odtworzenie architektury sprzed tysiąca lat. Dowiedzieli się, że stał tam kiedyś zamek jednego ze szkockich królów, Duncana, który jakoby został zamordowany przez niejakiego Macbetha, ale było to ich tajemnicą, skąd się o tym dowiedzieli. Ktoś twierdził, że chyba ze starej sztuki teatralnej, którą znaleźli w ruinach Muzeum Brytyjskiego.

    Odtworzyli więc skałę, odbudowali wewnętrzne schrony, pokryli wszystko błękitnym włoskim marmurem, który następnie opancerzyli i wypolerowali, po czym postawili na tym błyszczący bielą zamek Duncana. W starodawnym mieście zwanym Rheims znaleźli katedrę, która - jak uważali - harmonizowała z architekturą zamku, więc wybudowali ją też na tej samej skale w iskrzącej się purpurze, i ponownie nazwali "Katedrą świętego Gilesa".

    Wszyscy Szkoci byli zachwyceni wynikami swojej "inwestycji". Również i Jonnie uważał, że wyszło to całkiem dobrze. Przy okazji jednak powstało parę nowych problemów. Z powodu nadmiaru swych współplemieńców Chatovarianie zawsze zatrudniali więcej pracowników, niż było trzeba, a ponieważ ta praca określona została jako "pilna" i "dla samego szefa", więc tym razem zgromadzili olbrzymi zespół. Stosowali również politykę, zmierzającą do zatrudnienia każdego pracownika. Rozrosło się więc ponad miarę przedsiębiorstwo budowy miast równe liczbowo całej ziemskiej populacji. Jonnie zatrudnił je przy odbudowie miast spalonych przez "gości".

    To też nastręczyło Chatovarianom trochę kłopotów. Dla kogo miały być owe miasta? Od jedenastu wieków nikt w nich nie mieszkał. Zespoły badawcze musiały więc same odgadnąć, jakie mogłoby być przeznaczenie miast, wykorzystując okoliczne zasoby, bliskości rzek i morza, rodzaje upraw, możliwości ewentualnego handlu oraz przewidywaną liczbę mieszkańców. Było to bardzo skomplikowane.

    Uwzględnianie przy tym miejscowej architektury było bardzo łatwe w Azji, dość łatwe w Europie i całkiem niemożliwe w Ameryce: kontynent ten był tak szalenie nowoczesny, że Chatovarianie wręcz nie mogli tego ścierpieć. Musieli więc po prostu wybrać najbardziej interesujące wzorce budynków z różnych miast i powielać je, otaczając je mnóstwem parków. Ich główna firma specjalizowała się w produkowaniu jednoszynowej kolei błyskawicznej, więc sprowadzili ją na Ziemię i połączyli wszystkie miasta siecią takich kolei, by nie zniszczyć parków drogami kołowymi.

    Musieli też wynająć firmę Hawvinów wyspecjalizowaną w usuwaniu promieniowania, by oczyścić teren wokół Denver. Hawvinowie używali do tego celu latających magnetycznych mioteł. Po wykonaniu swego zadania Chatovarianie odbudowali miasto wraz z okolicą, włączając w to nawet miasteczko Jonnie'ego.

    Ponieważ w miastach nie było mieszkańców, więc Chatovarianie plombowali drzwi i okna, zostawiali niewielki zespół dozoru i ruszali dalej.

    "No cóż - myślał Jonnie, gdy oglądał te puste miasta - może kiedyś ktoś w nich zamieszka".

    Ker objął funkcję kierownika szkoły górniczej w Edynburgu, a inni pozostali przy życiu Psychlosi też się tam przenieśli i prowadzili wykłady oraz zajęcia praktyczne. Całe hordy pozaziemskich istot chciały uczyć się, jak wydobywać rudę na swych planetach i wytwarzać z niej metal. Ker nagrał wszystkie wykłady na rejestratorze obrazów, aby technologia górnicza nie poszła w zapomnienie. Chirk zajmował się tworzeniem nowych bibliotek. Ker zawsze stosował pewien chwyt psychologiczny, a mianowicie na wizjerze swej maski do oddychania malował twarz tej rasy, którą właśnie szkolił. Twierdził, że dzięki temu utrzymywał przyjazne stosunki ze studentami.

    Wśród byłych planet należących do Psychlosów było wiele takich, których społeczeństwo bądź żyło w ustroju niewolniczym, bądź skrywało się przed Psychlosami w górach, więc Szkoła Koordynatorów w Edynburgu aż pękała w szwach, ucząc podległe dawniej rasy, jak organizować nowe życie i zapewnić dobrobyt społeczeństwu. Wielki napływ kandydatów spowodowany był również faktem, że Bank Galaktyczny oferował znacznie korzystniejsze warunki spłaty pożyczek tym planetom, których Koordynatorzy ukończyli studia w Edynburgu.

    Nowy rząd Ziemi twierdził, że Szef Klanu Fearghusów został królem (prawdopodobnie z inspiracji brata Tsunga), a Dunneldeen stał się księciem - następcą tronu. Jednak ani Szef, ani Dunneldeen nie brali tego zbyt poważnie. Rząd bardzo niechętnie wydawał dekrety, pozostawiając to generalnie szefom plemion na ich terenach i interweniując tylko wtedy, gdy nie było innego sposobu, by zakończyć jakąś kłótnię. Był więc bardzo popularny.

    Pułkownik Iwan otrzymał tytuł "Pułkownika Demokratyczno-Ludowej Armii" i rządził Rosją. Pomagali mu w tym mieszkańcy miasteczka Jonnie'ego. Kilku młodzieńców wróciło do Ameryki i próbowało rozpocząć nowe życie.

    Szef Czong-won sprzymierzył się z plemieniem północno-chińskim i zaczęli urządzać się w Chinach. Eksport rękodzielnictwa oraz jedwabiu zaspokajał ich potrzeby. Otworzyli szkołę gastronomiczną, która cieszyła się bardzo dużą frekwencją, ponieważ Selacheesi zaklinali się, że najlepsza z możliwych jest kuchnia chińska, zwłaszcza ich dania rybne, i szybko udzielali kredytów na otwarcie restauracji chińskiej wszystkim istotom pozaziemskim, pod jednym wszakże warunkiem, że poślą kucharzy na przeszkolenie do Chin. Dlatego też więcej było w Chinach studentów sztuki kulinarnej niż samych Chińczyków. Studenci ci musieli nie tylko uczyć się przyrządzania potraw, ale i uprawy niezbędnych do ich prcygotowania produktów. Dodatkowa praca i odpowiednia mechanizacja spowodowały, że chińskie rolnictwo i rybołówstwo przeżywało okres rozkwitu i - jak to zauważył Czong-won - głód nie był już głównym problemem Chińczyków. Jonnie często zastanawiał się, jak istota pozaziemska, która zupełnie czym innym się żywi, mogła nauczyć się przyrządzania potraw, których sama nigdy nie zje.

    Po powszechnym wprowadzeniu we wszystkich wszechświatach systemu dziesiętnego bank zaczął rozprowadzać nową emisję pieniędzy. Bardzo to zdenerwowało Chrissie. Umieszczony na monetach i banknotach wizerunek coraz mniej przypominał Jonnie'ego. Przez parę dni marudziła, że wizerunek jest jeszcze bardziej podobny do Selacheesa. Jonnie nie przyznał się jej, jak bardzo starannie manewrował, aby tak się stało. Dzięki temu mógł teraz swobodnie wyjść na ulicę i nikt nie pokazywał go palcem. Jeszcze parę emisji i nikt go nie pozna.

    Bank w Snautch nigdy nie zwrócił im złota. Gdy wybudowali tam olbrzymi kompleks bankowy, umieścili złoto za pancernym szkłem w głównym holu banku. Wisiał tam też wielojęzyczny napis:

    "To złoto zostało wydobyte osobiście przez Jonnie'ego Goodboy Tylera i paru Szkotów. Powierzył je nam, ponieważ nam ufa. Ty też możesz nam zaufać. Jeśli otworzysz dziś nowy rachunek bankowy, to możesz dotknąć tego złota!"

    Gdy Jonnie potrzebował trochę złota, aby pokryć nim model nowego pojazdu teleportacyjnego, który "Obrona Desperacka" przygotowała do produkcji na Chatovarii, wówczas Dwight wraz z kilkoma Szkotami ze starego zespołu musiał udać się w Andy i uruchomić tamtejszą kopalnię złota.

    Po przeprowadzeniu przez bank - zgodnie z sugestiami Jonnie'ego - sondażu wśród ludzi na temat, co chcieliby kupować, przestawienie się byłych firm zbrojeniowych na produkcję dóbr konsumpcyjnych przebiegało bardzo szybko. Chwilowo jednak zapotrzebowanie na patenty Intergalaktyki było niewielkie. Mieszkańców cywilizowanych planet bardziej interesowały garnki, patelnie i tym podobne rzeczy, których produkowanie było łatwe i opłacalne.

    Byli emisariusze stawali się coraz bogatsi i bardziej wpływowi. Popierali przedsięwzięcia Jonnie'ego w miarę swych możliwości, prowadząc nawet swe kraje w kierunku socjademokracji. Jonnie rzadko brał udział w ich konferencjach, natomiast oni często prosili go o opinię w jakiejś sprawie. Jak twierdzili, "działalność antywojenna była najbardziej dochodowym przedsięwzięciem handlowym, o jakim kiedykolwiek słyszeli".

    Handlowa służba wywiadowcza Hawvinów zaczęła rozpowszechniać tajny raport dotyczący dwudziestu ośmiu platform, nie wiedząc, że został on jej podrzucony przez Bank Galaktyczny. Wybrano ją specjalnie dla dokonania "przecieku informacji", ponieważ była to najlepsza infiltracyjna służba wywiadowcza we wszystkich wszechświatach. Raport ten szybko i "tajnie" rozszedł się po wszystkich galaktykach. Stwierdzał on, iż początkowa liczba dwudziestu ośmiu platform została zwiększona do pięćdziesięciu trzech, uwzględniając nowe narody, i że platformy zostały rozmieszczone w siedemnastym wszechświecie. Raport spowodował nowe ożywienie działalności antywojennej, ale także astrograficzne zamieszanie, ponieważ naruszył podstawową zasadę, że skoro liczba cztery podniesiona do kwadratu dawała wynik szesnaście, to tylko tyle mogło istnieć wszechświatów.

    Wywołało to niemały zamęt. Kilka instytutów naukowych zaczęło prowadzić prace badawcze i to nie po to, by wykryć lokalizację platform, lecz by przekonać się, czy siedemnasty wszechświat faktycznie istnieje.

    Demokratyczny Królewski Instytut na Chatovarii odkrył dodatkowy wszechświat, ale ponieważ znajdował się on dopiero w trakcie tworzenia i nie było tam żadnych śladów życia rozumnego ani możliwości umieszczenia platformy, więc uczeni z instytutu doszli do wniosku, że musiał to być osiemnasty wszechświat.

    Siedemnasty wszechświat, na którym znajdują się platformy, nie został odkryty aż do dziś. I tak jak Jonnie przewidywał, było to łatwe do zrozumienia, ponieważ istniał on tylko w jego głowie. Nigdy nie zbudował tych platform.

    MacAdam poinformował Jonnie'ego, że sporo planet wchodzących w skład rezerwy Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego - choć obecnie nie zamieszkanych, ale w pełni do tego przystosowanych - nie jest zbyt chodliwym towarem na rynku. Dlatego też Jonnie - poprzez kurierów, Selacheesów ze swego zespołu - poinformował byłych emisariuszy o planetach znajdujących się w rezerwie. Dość prędko zrobili oni interesy z Towarzystwem, a potem wprowadzili te planety na rynek nieruchomości, ze sloganem: "Skorzystaj ze spokojnego, prowincjonalnego i nie będącego celem dla żadnych platform, życia". Zarówno oni, jak i ich przyjaciele zarobili na tym mnóstwo pieniędzy. Pokój okazał się najbardziej dochodowym wynalazkiem we wszystkich wszechświatach!

    Jedyną niepomyślną wieścią, która w tym czasie dotarła do Jonnie'ego, był bilans finansowy jego księgowości, która liczyła teraz aż dwustu Selacheesów, którzy sumowali jego dochody. Wynikało z niego, że Ziemski Oddział Buildstrong Inc. był teraz jedynym przedsiębiorstwem przynoszącym straty. Cała reszta zaś była bardzo dochodowa. Jonnie postanowił przeprowadzić rozmowę z generalnym dyrektorem tego przedsiębiorstwa. Stwierdził, że do listy płac dodano jeszcze dwieście tysięcy pracowników. Dyrektor generalny wyjaśnił mu, że teraz nie tylko odbudowują spalone miasta ziemskie, ale poprzez swoje filie przebudowują też wszystkie inne miasta zgodnie z opracowanym przez siebie dwustuletnim planem. Jonnie oświadczył generalnemu dyrektorowi i jego sześciu zastępcom, że budują miasta, które nie mają mieszkańców i nie będą ich miały jeszcze przez kilka następnych stuleci, więc lepiej będzie, jeśli zastanowią się, w jaki sposób osiągnąć dochód. Odparli mu, że postarają się o to, ale w zamian nalegali, by mogli nadal realizować swe plany. Nie, nie mieli żadnych zamiarów osadzenia na Ziemi Chatovarian. Wiedzieli, że Chatovarianie pochłonęliby wszystkich ludzi. Chodziło im po prostu o to, że jeśli już coś budowali, to chcieliby, żeby to było naprawdę monumentalne. Jonnie pomyślał, że w końcu nie jest to jakiś wielki problem i zapomniał o całej sprawie.

    Po pewnym czasie Stormalongowi znudziło się demonstrowanie nowego samolotu wyposażonego w silnik teleportacyjny, który "Obrona Desperacka" sprzedawała we wszystkich galaktykach, a także uczenie latania na nim, więc poprosił Jonnie'ego, by pozwolił mu na ponowne uruchomienie starego pojazdu orbitalnego wyposażonego w dźwig, którym można było polecieć nawet na Księżyc. Jonnie nakazał mu najpierw zdobyć parę kombinezonów ciśnieniowych, potem dobrać sobie jeszcze trzech równie zwariowanych pilotów oraz doprowadzić do stanu używalności cztery pojazdy orbitalne i dobrze je sprawdzić.

    Stormalong miał wymówkę, że chce polecieć na Księżyc, by przekonać się, czy uda mu się znaleźć jeszcze trochę ciężkiego metalu. Przypuszczał bowiem, że w powierzchnię Księżyca uderzył nowy strumień meteorytów. Przygotowanie pojazdów orbitalnych wraz z podróżą na Księżyc i z powrotem zajęło im dwa miesiące. Znaleźli tam meteoryty ze śladami ciężkich metali i przywieźli na Ziemię około dwustu ton kruszywa do dalszej obróbki. Stormalong dokonał też zaskakującego odkrycia.

    - Są tam ślady stóp - oświadczył Jonnie'emu. - A także ślady opon!

    Jonnie bardzo się tym zainteresował. Najpierw zakładali możliwość lądowania tam jakichś napastników. Ale fachowcy z "Obrony Desperackiej" wręcz ich wyśmiali: nikt nie mógł się przedrzeć przez ich system obronny. Zaczęli się więc zastanawiać, czy nie byli to przypadkiem "goście", którzy wylądowali tam podczas ostatniej wojny.

    Jonnie nie miał zamiaru spędzić wielu tygodni w pojeździe orbitującym, więc wynajął od Driesa Glotona jego jacht kosmiczny na weekend, i wraz ze Stormalongiem udali się na Księżyc.

    Faktycznie! Ślady stóp! Ślady opon!

    I wtedy bystry, wytrenowany wzrok Jonnie'ego spostrzegł opakowanie papierowe, które ktoś musiał tu wyrzucić. Było prawie zupełnie pokryte pyłem. Na opakowaniu widniał napis "Bezcukrowa guma do żucia, Zielona Mięta, 15 sztuk, Life Savers, Inc., Nowy Jork". Stormalong sądził, że musiało ono pochodzić z zestawu awaryjno-ratowniczego któregoś z wraków statków kosmicznych. Ale nie znaleźli żadnego wraku. Natomiast Dries uważał, że zapewne ta guma służyła do reperacji przebitych dętek.

    Jonnie nie pozwolił na pomieszanie znalezionych śladów z odciskami ich stóp. Sfotografował je rejestratorem obrazów i podążając nimi, doszedł do kopczyka z bardzo zniszczonymi strzępami czegoś, co kiedyś mogło być flagą. Potem zaś - mimo trudności w poruszaniu się spowodowanych bardzo małą siłą ciążenia pokręcił się po okolicy i znalazł inny kopczyk z inną flagą, ale też zniszczoną tak bardzo, że trudno ją było rozpoznać. I to było wszystko, co tam znaleźli. Ale Jonnie pokazał im, że wystające na zewnątrz części tych flag były znacznie bardziej zniszczone niż części zagrzebane w kopczykach, z czego można było wnioskować, że i ślady, i kopczyki musiały mieć wieleset lat. Stwierdzili więc, że nie zagraża im teraz żadne niebezpieczeństwo i wystartowali w powrotną podróż do domu.

    Prawdziwego odkrycia dokonali jednak dopiero w drodze powrotnej. Jonnie podziwiał wyposażenie łączności jachtu, gdy Dries pokazał mu pierwsze zdjęcia planety Ziemia i Jonnie zauważył, że - jak się zdawało - pokrywa chmur była teraz znacznie większa. Zrobił parę porównań. Oczywiście, zdążali teraz w kierunku Europy, ale nadal dobrze widzieli Afrykę i Bliski Wschód. Cały Bliski Wschód był zielony! A w środku Afryki widać było wielkie jezioro. Po wylądowaniu, mimo że spóźnił się już na niedzielną kolację, Jonnie udał się wprost do oficera dyżurnego "Obrony Desperackiej" i zapytał go, czy wie coś na temat zmian dokonanych na powierzchni planety. Oficer skierował Jonnie'ego do generalnego dyrektora "Buildstrong, Inc.".

    - Polecił pan nam, abyśmy zaczęli wykazywać dochody - powiedział dyrektor - więc najęliśmy jeszcze więcej Chatovarian i wykombinowaliśmy sobie, że nazwa "Buildstrong" może również oznaczać "Krzepkie ciało".

    Jonnie chciał się dowiedzieć co, u diabła, oni tam zrobili. No cóż, na suchych pustkowiach Sahary były tereny depresyjne, więc doprowadzili wodę z Morza Śródziemnego i stworzyli nowe morze wewnętrzne. Opady deszczu są bardzo potrzebne w tym rejonie. Posadzili tam osiemdziesiąt pięć bilionów drzew. Drzewa takie rosną też na Bliskim Wschodzie, gdzie nie potrzebują zbyt wiele wody. Różne rodzaje wolno rosnących, lecz bardzo smakowitych drzew. I jeszcze szesnaście bilionów drzew posadzili w środkowo-zachodniej części kontynentu amerykańskiego... och, Jonnie nie widział tej części kontynentu? Otóż cała ta olbrzymia, środkowa, plaska równina była kiedyś porośnięta drzewami mieli na to dowody w postaci skamielin. Jonnie'emu byłoby jednak przykro, gdyby przez to zmienił się klimat planety. A klimat zazwyczaj zmieniał się przy takich operacjach. Za to powietrze ulegało oczyszczeniu.

    Jonnie chciał się jeszcze dowiedzieć, jak takie wielkie wydatki oraz najęcie nowej armii Chatovarian mogły przynieść jakikolwiek dochód. Dyrektor generalny pokazał mu więc zestawienie bilansowe. Eksportowali drewno jadalne na te planety Chatovarian, które miały niedostatek pożywienia. Jonnie rozgrzeszył dyrektora, podniósł mu pensję i udał się do domu na bardzo spóźnioną niedzielną kolację.

    Mniej więcej w tym samym czasie zdarzył się jeszcze jeden godny odnotowania wypadek. Będąc na targach w Zurychu, Jonnie - z maską na twarzy, by nie wzbudzać na ulicy sensacji i zbiegowiska - zobaczył Pierre'a Solensa. Eks-pilot był w łachmanach i opowiadał zgromadzonym, że na własne oczy widział, jak Jonnie Goodboy Tyler spacerował po chmurze i co więcej, wyczarował z niej demona, z którym śpiewał w duecie. Gdy skończył swoją opowieść, ruszył dokoła z powyginanym kubkiem na datki. Jak się wydawało, w ten sposób zarabiał na życie. Gdy podszedł do Jonnie'ego, ten zdjął maskę, a Pierre o mało nie zemdlał.

    Na temat Jonnie'ego krążyło już tyle legend i kłamstw, iż jeszcze jedno kłamstwo wcale nie było mu potrzebne. Zmusił więc Pierre'a, by wsiadł z nim do samolotu i poleciał do Afryki. W Wiktorii Jonnie kazał mu wziąć inny samolot, polecieć na szczyt, na którym leżały zwłoki Psychlosów, wylądować, rozejrzeć się, a potem przebić chmury i wylądować. Pierre'owi udało się dokonać tego bez kraksy i bezpiecznie przyleciał z powrotem do Luksemburga. Pierre wrócił do swego zawodu i z czasem stał się niezłym pilotem.

    Sarkofag Bittie'ego MacLeoda jakimś cudem ocalał w czasie bombardowania Edynburga. Trzy belki walącej się katedry spadły na niego, tworząc ochronną zaporę. Chatovarianie przenieśli go do krypty nowej katedry i ustawili obok trumien zmarłych bohaterów wojennych, wśród których znalazły się też szczątki Glencannona. Gdy Pattie ukończyła szesnaście lat, zażądała, by zaprowadzono ją do krypty, w której poślubi Bittie'ego MacLeoda. Nic nie było w stanie odwieść ją od tego zamiaru, więc stanęła przy sarkofagu w białej sukni ślubnej, trzymając w ręku medalion z wyrytym na nim napisem: "Mojej przyszłej żonie". Pastor, który nigdzie nie znalazł zakazu takiej ceremonii, udzielił im ślubu. Pattie przebrała się potem w szaty wdowie i kazała nazywać się pani Pattie MacLeod. Kontynuując studia medyczne, założyła Intergalaktyczną Organizację Zdrowia imienia MacLeoda. Jonnie wyłożył na to fundusze i wkrótce jej placówki stały się znanymi przystankami przy platformach odpalania we wszystkich galaktykach. Udzielały one wszystkim potrzebującym natychmiastowej pomocy medycznej.

    Jonnie'emu i Chrissie urodził się syn, Tommie Brave Tyler, absolutna kopia Jonnie'ego, dwa lata później przyszła na świat córka, Missie, która - jak wszyscy twierdzili - była lustrzanym odbiciem Chrissie.

    Gdy Tommie ukończył sześć lat, Jonnie stwierdził, że chłopak dotychczas nie otrzymywał właściwego wykształcenia. Miał mnóstwo "wujków": Pułkownik Iwan, Sir Robert, Dunneldeen. Każdy Szkot, który wydobywał złoto lub pracował z jego ojcem, był "wujkiem". Wszyscy oni strasznie rozpuścili malca. Przywozili mu prezenty z całego świata. Ale czy dbali o to, by Tommie otrzymał należyte wykształcenie? Nie! Co prawda, władał on całkiem nieźle kilkoma językami - rosyjskim, chińskim, chatovariańskim, psychlo i angielskim. I potrafił liczyć w pamięci. Potrafił też prowadzić pojazd teleportacyjny, który Angus i Tom Smiley specjalnie dla niego skonstruowali. Ale Jonnie obawiał się, że jego syn będzie dorastał bez znajomości najważniejszych w życiu rzeczy.

    Zdecydował się więc uzupełnić luki w jego wychowaniu. Interesy szły dobrze, a i tak były prowadzone głównie przez innych. Wziął więc ze sobą tylko parę najniezbędniejszych rzeczy, wpakował Tommie'ego, Chrissie i Missie oraz cztery konie do starego samolotu szturmowego piechoty kosmicznej i poleciał do Kolorado. Wyłączył radio i radiotelefon, ukrył samolot w kępie drzew i rozbił obóz.

    Przez cały następny rok - niezależnie od pogody - Jonnie uczył syna. Missie była wspaniała i bardzo pomagała mamie. Nauczyła się wszystkiego, co było związane z wyprawianiem skór, nauczyła się gotować i jeszcze wielu praktycznych zajęć. Ojciec cały czas poświęcał synowi. Z początku Jonnie miał z nim trochę kłopotów, ale po kilku miesiącach zaczął robić szybkie postępy. Nauczył się tropić i rozpoznawać różne zwierzęta, odgadywać ich zamiary. Nauczył się robić obławy na dzikie konie i ujeżdżać je, nie potrzebując przy tym takich zniewieściałych rzeczy jak siodło. Wskakiwał po prostu na grzbiet konia i bardzo mu się to podobało. Jonnie nauczył go celnego rzucania maczugą i raz nawet Tommie upolował nią kojota. Jonnie zaczynał już mieć pewność, że chłopiec da sobie radę w życiu. Właśnie zamierzał zacząć z nim wyższy kurs tropienia wilków i pum, gdy pewnego ranka usłyszeli huk lecącego samolotu. Nie był to jednak bezpilotowy samolot zwiadowczy, ale normalny pojazd łącznikowy. Zmierzał wprost ku słupowi dymu znaczącego ich obozowisko.

    Jonnie z chłopcem pojechał do domu, pełen złych przeczuć.

    Był to Dunneldeen i Sir Robert.

    Tommie rzucił się do nich pędem, krzycząc radosne słowa powitania:

    - Wujek Dunneldeen! Wujek Łobełt!

    Chrissie przygotowała poczęstunek, a oni się nie spieszyli z wyjawieniem celu swej wizyty. Zapadł wieczór i goście wraz z całą rodziną zasiedli wokół ogniska, śpiewając szkockie pieśni. A potem Tommie pokazał, że nie zapomniał góralskiego tańca szkockiego i odtańczył go tak, jak go kiedyś uczył Thor.

    W końcu, gdy Chrissie wraz z dziećmi poszła spać, Dunneldeen zagaił:

    - Przypuszczam, że się zastanawiasz, po co przylecieliśmy?

    - Co to za złe nowiny? - odparł pytaniem Jonnie.

    - Nie ma żadnych złych nowin - powiedział gderliwie Sir Robert. - Szesnaście wszechświatów mocno trzymamy w garści. Dlaczego więc miałyby być jakieś złe wieści?

    - Minął już rok - dodał Dunneldeen.

    - Przylecieliście tu w jakimś celu - rzekł podejrzliwie Jonnie.

    - No cóż - powiedział Dunneldeen - masz rację. Parę lat temu zrobiłeś objazd wszystkich plemion Ziemi. Teraz jest propozycja, byś zrobił taką turę po wszystkich bardziej znaczących cywilizacjach w galaktyce. Wiele rządów chce obdarzyć cię nieruchomościami, medalami i tym podobnymi rzeczami za to, że warunki ekonomiczne w skali galaktycznej stały się tak pomyślne. Bardzo to Jonnie'ego rozgniewało.

    - Przecież powiedziałem wam, że biorę urlop na cały rok! Czy nie możecie zrozumieć, że mam obowiązki rodzinne? Co byłby ze mnie za ojciec, gdybym dopuścił, żeby mój syn wyrósł na nieokrzesanego dzikusa?

    Zrugał ich gniewnie.

    Dunneldeen wysłuchał go do końca, a potem wybuchnął śmiechem.

    - Wiedzieliśmy, co nam powiesz, więc wysłaliśmy w zastępstwie Thora.

    Jonnie przetrawił tę wiadomość. A potem zapytał:

    - Więc jeśli to załatwione, to po co się tu zjawiliście?

    Sir Robert popatrzył na niego.

    - Twój rok się skończył, chłopcze. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że przyjaciele tęsknią za tobą?

    Jonnie wrócił więc do domu i chociaż Tommie biegle opanował piętnaście języków obcych i pięć różnych rodzajów matematyki, chociaż nauczył się prowadzenia pojazdów naziemnych tak jak Ker i latania na każdym typie samolotu, jaki Towarzystwo miało na jakiejkolwiek planecie, włączając w to nowy jacht kosmiczny Driesa Glotona - jego prawdziwa edukacja nigdy nie została zakończona. Było to prawdopodobnie jedyne niepowodzenie w życiu Jonnie'ego Goodboya Tylera.

    Doktor MacDermott, historyk, cieszył się nadal dobrym zdrowiem. Napisał książkę pod tytułem: "Jonnie Goodboy Tyler zwycięzca Psychlosów, duma narodu szkockiego". Nie była tak dobra jak niniejsza książka, gdyż była przeznaczona dla niezbyt wykształconych istot. Ale umieszczono w niej kolorowe trójwymiarowe zdjęcia, które nawet imitowały ruch - MacDermott miał dostęp do wielu archiwów - i pierwsze wydanie książki rozeszło się w nakładzie dwustu pięćdziesięciu miliardów egzemplarzy. Została przetłumaczona na dziewięćdziesiąt osiem tysięcy różnych języków galaktycznych i doczekała się wielu wznowień.

    Honoraria autorskie za tę książkę przewyższały potrzeby skromnego życia doktora MacDermotta, więc ufundował on Muzeum Tylera. To jest ten pierwszy budynek ze złotymi kopułami, który zobaczycie opuszczając placówkę Intergalaktycznej Organizacji Zdrowia imienia MacLeoda na Dworcu Teleportacji Osobowej w Denver.

    Wkrótce po powrocie z Ameryki Jonnie gdzieś zniknął. Jego rodzina i przyjaciele bardzo się tym zmartwili. Wiedzieli jednak, że Jonnie tęsknił za lasem, za wolnością, że męczyły go pochlebstwa i ciekawość gawiedzi. Poza tym uważał, że nie jest już potrzebny, że jego misja została zakończona. Razem z nim zniknęła torba, dwie maczugi i nóż myśliwski. Hełm ze smokiem i tunika z błyszczącymi guzikami nadal znajdowały się na tym samym kołku, na którym je ostatnio powiesił. Ale mieszkańcy galaktyk nie wiedzieli, że Jonnie znikł. Gdybyście się zapytali kogokolwiek na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie, gdzie jest Jonnie, to prawdopodobnie otrzymalibyście odpowiedź, że jest pewnie tam, za tym wzgórzem, i czuwa na wypadek, gdyby wrócili lordowie lub Psychlosi.

    Spróbujcie, a przekonacie się, że wskażą wam nawet kierunek.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hubbard L Ron Saga roku000 t 2 Pole bitewne Ziemia
Hubbard L Ron Saga roku000 t 3 Pole bitewne Ziemia
Hubbard L Ron Saga roku000 t 1 Pole bitewne Ziemia
Bulyczow Kir Pole bitewne z lotu ptaka
Ron Hubbard ?ttlefield?rth
Ole Doc Methuselah by L Ron Hubbard
L Ron Hubbard Fear
A Very Strange Trip L Ron Hubbard(1)
Fear L Ron Hubbard
A Very Strange Trip L Ron Hubbard(1)
Hubbard, L Ron ?ar
Hubbard, L Ron Ole Doc Methuselah
Hubbard, L Ron &?ve Wolverton,?ve A Very Special Trip
Hubbard, L Ron Mission Earth 09 Villainy Victorious
Hubbard, L Ron Mission Earth 10 Doomed Planet
Hubbard, L Ron Mission Earth 05 Fortune of Fear

więcej podobnych podstron