Władimir Wasiljew Obowiązek, honor i Taumas


Władimir Wasiljew

OBOWIĄZEK, HONOR

I TAUMAS

Zawsze tak było, że jako pierwsi wyczuwali jego obecność długowieczni i dzieci.

Elf, w zamyśleniu spoczywający na ławeczce naprzeciwko bramy do warsztatu, nieoczekiwanie poderwał głowę i wbił spojrzenie w naj­bliższe skrzyżowanie. Wyrostek-ork, który wraz z dwoma kolegami grzmocił właśnie w bramie butelkę podwędzonego przed chwilą port­weinu, upuścił nagle na wpół pustą szklankę, a pozostali dwaj nawet go za to nie opieprzyli.

Na skrzyżowaniu pojawił się staruteńki pikap, udomowiony chyba jeszcze przed Krymskim Podziałem.

Orki pośpiesznie cofnęły się w zbawczy półmrok bramy. Elf zmienił nieco pozycję, oderwał się nawet od dawno niemalowanego oparcia ławki.

Z pikapa wysiadł żywy. Ubrany był w wyblakłe dżinsy i ciężkie krasnoludzkie buciory. Miał całkowicie łysą czaszkę; nawet z tej odle­głości elf rozróżniał tatuaż na głowie: czerpak koparki zawisł dokładnie nad uchem. Obok widniała sylwetka żywego - ni to elfa, ni to człowie­ka. A może nawet niezbyt przysadzistego orka.

Elf natychmiast domyślił się, że nad drugim uchem wytatuowana jest cała koparka, a wysięgnik z żuchwą ciągnie się przez cały wygolony tył głowy.

Orki nie widziały tatuaży. Przede wszystkim z powodu innej budowy oczu. To znaczy - coś takiego ciemnego, co zdobiło czerep przybyłego ­widziały, ale ich uwagę przykuła przede wszystkim broń: przytroczony do kurtki pompowiec bez kolby.

Żywy zarzucił przez jedno ramię burego koloru bag i nieśpiesznym krokiem skierował się do bramy ozdobionej - o ile można użyć tego określenia w stosunku do takich pozbawionych koloru liter - lakonicz­nym szyldem:

"SCHOD. ROZWAŁ. WULKANIZACJA. CAŁODOBOWO" Przemaszerował obok elfa, nie poświęciwszy mu ani jednego spoj­rzenia.

Za bramą znajdowało się niewielkie podwórko, ograniczone z jednej strony szeregiem boksów-garaży. Na placyku, przed jedynym otwartym boksem, tkwił truck marki Inguł z sygnalizującą chorobę, otwartą i przesuniętą do przodu kabiną. Obok, nie mniej zamyślony niż ciężarówka, stał leciwy już kobold w wytartym z powodu długiego uży­wania skórzanym fartuchu, nałożonym na kombinezon. Obuwia na sto­pach nie było.

Kiedy łysy podszedł bliżej, kobold gwałtownie odwrócił się, rozłożył skrzyżowane na piersiach ręce:

- Geralt? - zapytał ze zdziwieniem. - Jakie wiatry cię tu przywiały? Witaj !

- Witaj, Schodzie Rozwałyczu - odparł nazwany Geraltem.

Z tonu jego głosu czuło się, że darzy kobolda głębokim i całkowicie szczerym uczuciem. Jak ojca czy nauczyciela.

- Geralt - dał się słyszeć głos, mogący należeć tylko do elfa. - Na­prawdę jesteś wiedźminem?

Geralt odwrócił się z lekka w stronę mówiącego i zerknął nań z uko­sa. W bramie stał elf, który zdecydował się w końcu na porzucenie ławeczki.

- Kto to, Schodzie Rozwałyczu? - zainteresował się wiedźmin po dzicsięcio sekundowym namyśle.

Kobold znowu rozłożył ręce, ale tym razem nie zabierał się do powi­talnego obejmowania.

- Nie wiem. Zwie się podobno Iland. Czeka na ciebie już siódmy dzień, a ja go uważałem za skończonego idiotę, bo nie oczekiwałem twojej wizyty. A ten się powoływał na jakieś tam nieznane mi prawo Shekleya i czekał na ciebie. Więc w tym momencie to ja oczom nie wierzę. Co to za prawo takie, co kochaneczku?

- A tam!.. - machnął ręką wiedźmin ze znużeniem. - Głupia to zasa­da, ale czasem działa. Kiedyś ci wyjaśnię. - I odwrócił się do elfa: - Dlaczego na mnie czekasz?

- Chcę cię wynająć.

- Pracuję wyłącznie za pieniądze - uprzedził wiedźmin. - Przy tym, za niemałe.

- Wiem o tym, wiedźminie. Wiem nawet to, że wy, wiedźmini, pracu­jecie tylko za opłatę z góry. Ale i tak nie mamy wyjścia.

- Cóż... Gdzie możemy rozpatrzyć wasz problem? Tu nieopodal, na Turowskiej, jest wspaniały szynk.

- Mnie jest wszystko jedno - odpowiedział elf

- Schodzie Rozwałyczu - wiedźmin znowu zwrócił się do kobolda - zatrzymam się tu, może być?

Ale kobold nie zdążył odpowiedzieć - w słowo mu wpadł potencjalny zleceniodawca Geralta:

- Nie ma takiej potrzeby - oświadczył niedopuszczającym protestu tonem. - Odjedziemy stąd najszybciej jak to możliwe.

- Zobaczymy - zachowując zimną krew, odezwał się wiedźmin. - Zo­baczymy. Na razie marzę tylko o jednej rzeczy, o dwóch: o tutejszych kotletach siekanych i kuflu porteru.

- Będą siekane, będzie i porter - zapewnił go nachmurzony elf. - No to idziemy.

I poszli. Skręcili z Dolnego Wału w stronę Szczekawicy; elf wyraźnie wiedział, gdzie znajduje się wspomniany przez Geralta szynk.

"Cóż - myślał wiedźmin. - Początek tej historii wyraźnie mi się podo­ba. Zresztą, prawdę mówiąc, historii jeszcze nie słyszałem. Ale każda ma swój początek, kiedy nic jeszcze się nie wyjaśniło, kiedy zarysy przyszłych wydarzeń dopiero się rysują, ale już powstaje pewien kli­mat. Tak więc - zaczyna mi się podobać klimat tej historii..."

W szynku Geralt pozwolił sobie na chwilę luzu: był zbyt głodny, by przed jedzeniem zastanawiać się nad czymkolwiek. Elf nie zamawiał dla siebie nic do jedzenia, po prostu siedział milczący naprzeciwko, leniwie i bez apetytu gmerał widelcem w sałatce i sączył Łzę Elendila z wysokiego pucharu na ściemniałej ze starości srebrnej nóżce. Łza należała do tych napojów, które miały tak zwaną "prostą cenę": gram ­hrywna. Tak więc tylko za swój drink elf wyłożył co najmniej setkę.

To nader optymistycznie rokowało na przyszłość.

Nasyciwszy się, Geralt duszkiem wycedził kufel Czernihowskiego porteru i chwycił za drugi, ale już bez pośpiechu, rozkoszując się pi­wem, oblizując pianę z warg i smakując napój drobnymi łyczkami. Organizm sycił się rozkoszą.

- No - nagabnął elfa - co się tam u was wydarzyło?

Podobało mu się, że elf nie forsuje wydarzeń. Szczerze mówiąc, to wiedźmin już nawet się nieco niecierpliwił, oczekując na wyjaśnienie przyszłego zadania. Dlatego w końcu zapytał sam.

- Mamy cztery zgony - ponuro zakomunikował elf. - Zacznę od pre­historii, dobrze?

- Oczywiście. - Geralt rozwalił się na krześle. - I proszę kazać dono­sić piwa... ­

Elf strzelił długimi palcami o starannie wypielęgnowanych paznok­ciach. Kelner pojawił się w mgnieniu oka.

"No pewnie - pomyślał Geralt. - Do takiego, co zamawia Łzę Elen­dila kelnerzy walą piorunem..."

- Właściwie powinienem, zacząć od legend. Tak będzie najlepiej.


"Od legend? - zdziwił się wiedźmin. - O matko, co to za zlecenie chcą mi wcisnąć?"

- Znasz się na technice łączności specjalnej? - zapytał elf.

- No... - Geralt wzruszył ramionami i zerknął w bok na rozmówcę, na ułamek sekundy, nie dłużej. I ponownie natrafił na lodowate spoj­rzenie elfa. - W ogólnych zarysach. Przecież jestem wiedźminem.

- Słyszałeś opowieści o błędnych przekazach radiowych? - Słyszałem. Kto nie słyszał tych bajd?

- To nie bajdy, Geralcie.

Wiedźmin starannie opróżnił kufel. Puste naczynie zostało natych­miast zastąpione pełnym.

- To nie bajdy. Nasz przywódca, zwą go Findamiel, zajmuje się błęd­nymi sygnałami radiowymi już ponad półtora tysiąca lat.

- Ho, ho! - uczciwie zdziwił się Geralt. - To robi wrażenie. I do czego doszedł?

- No, po pierwsze, wyróżnił zakresy, na których te sygnały pojawiają się szczególnie często. Po drugie, usystematyzował okresowość ich wy­stępowania i długość dzikich przekazów.

- I?

-Najczęściej pojawiają się wiosną, w okresie pierwszych burz. I nie­mal nigdy nie rozbrzmiewają zimą, w czasie opadów i zalegania śniegu. Zresztą, to nie jest takie ważne. Ważne jest co innego. W przedziale ostatnich piętnastu lat liczba dzikich przekazów wzrosła.

- Wyraźnie?

- Bardzo wyraźnie. Siedemdziesiąt razy.

- Ho, ho! - skwitował mocno poruszony wiedźmin. - Co z tego wyni­ka?

- Wynika, że błędne sygnały wykrywane są teraz nie dwa - trzy razy do roku, a raz na dobę. No, może trochę rzadziej, jeśli mam być szcze­ry - sprecyzował elf - Prócz tego, stały się one znacznie dłuższe i nie­mal pozbawione zakłóceń.

- Nie chcesz przypadkiem powiedzieć, że wasz przywódca zdołał roz­szyfrować te przekazy?

Elf obdarzył wiedźmina lodowatym spojrzeniem długowiecznego. - Właśnie to chcę powiedzieć.

Geralt wzdrygnął się - częściowo z powodu mrozu we wzroku mó­wiącego, częściowo z powodu treści jego komunikatu.

- Zawierały współrzędne - wyjaśnił nachmurzony ciągle Iland. - Ko­ordynaty w jakimś nieznanym nam systemie cyfrowym. Sześć lat temu Findamielowi po raz pierwszy udało się przypisać te dane do realnie ist­niejących map. Rok temu udało się deszyfrować drugą współrzędną i przeliczyć ją na ogólnie przyjęte systemy.

- Gdzie? - krótko rzucił Geralt.

- Pod Czerniowcami. Stary jak wszyscy diabli zamek. - Zbadaliście go?

- Usiłowaliśmy. Zginęły dwa elfy. Od razu pierwszego dnia. Wiedźmin pokręcił z dezaprobatą głową.

- Jak zginęli?

- Jeden wpadł w pułapkę na korytarzu - został przeszyty przez meta­lowy pręt. Drugi wpadł do podziemi. Jeszcze żył, gdy zaczęły go poże­rać szczury. Sam słyszałem jego wrzaski.

Oczy elfa zbielały - o ile to w ogóle możliwe - jeszcze bardziej. Geralt, sam będąc mutantem, mimo wszystko jednak krótkowiecznym człowiekiem, świetnie wiedział, jaki jest stosunek do śmierci długowiecznych elfów. Jak wysoko cenią życie braci. Wszak elfów rodzi się mało. Każdy nowo narodzony długowieczny na obszarze Wielkiego Kijowa jest świętem dla każdego dorosłego elfa. Ale okazje do święto­wania zdarzają się coraz rzadziej.

- Nie mieli jeszcze nawet czterystu lat - odezwał się głuchym tonem Iland. - Zginęły, na dobrą sprawę, dzieciaki...

"Ech, życie... - pomyślał z mieszanymi uczuciami Geralt. - Nie mam jeszcze trzydziestu pięciu. Według elfich miarek jestem jeszcze embrio­nem... Właśnie dlatego chcą wsunąć w trzewia piekielne mnie, człowie­ka, którego życie nie jest warte ich zdaniem nawet srebrnego grosza. Zachowując tym samym swoje drogocenne tysiącletnie żywoty..."

- Po licho wam ten zamek - mruknął na głos. - Czyżby- był tak ważny?

lland łyknął z pucharu.

- W zamku znajduje się jedno z odkrytych źródeł dzikich sygnałów radiowych. Dokładniej rzecz ujmując, emitowane z zamku sygnały po jakimś czasie powtarzają się w eterze. Samodzielnie. Bez wsparcia żad­nych nadawczych urządzeń. Poza tym - to jasne - zamek nie znajduje się w wykazie zarejestrowanych u Technika Wielkiego Kijowa oficjal­nie udomowionych źródeł sygnałów radiowych.

Nawisło nad nimi ciężkie milczenie. Jak i wszyscy dzługowieczni, elf mógł milczeć całymi godzinami. Ale ludzie śpieszą się do życia, Iland chyba to rozumiał.

- W ciągu roku zginęli jeszcze dwaj nasi. I niemal dwudziestu najem­nych eksploratorów, w większości ludzi. Ani jednemu żywemu nie uda­ło się przejść poza hol. Właściwie - to do holu już wchodzimy niemal bez ryzyka i strachu, ale dalej - niestety. A musimy dostać się do wieży.

- Dlatego postanowiliście wynająć wiedźmina - podsumował wiedź­min. - Cóż, to mądre posunięcie, chociaż mogliście wcześniej podjąć taką decyzję.

- Decyzja została podjęta dawno temu - mruknął elf z przesadną obo­jętnością. - Szukaliśmy tylko odpowiedniej kandydatury.

Geralt łyknął piwa i z wyrazistym stuknięciem odstawił kufel na stół. - Zadanie nie należy do łatwych - przyznał. - Słyszałem co nieco o budynkach - zabójcach. Problem, jak sądzę, leży tylko w cenie. Ile możecie zapłacić?

- A jak wysoko cenisz swoje życie?

Wiedźmin roześmiał się szczerze, odrzuciwszy głowę do tyłu: - Czy życie można wycenić w hrywnach?

- Można - odciął elf. - O ile się żyje odpowiednio długo. - Ale ja jeszcze tyle nie przeżyłem.

- I nie przeżyjesz - westchnął elf - Taki jest los organizmów jedno­dniowych. Choć i jesteś wiedźminem, choć pociągniesz dłużej niż wię­kszość ludzi, ale i tak nie wyjdziesz z okresu duchowego niemowlęc­twa. Dlatego chcę usłyszeć, jaką ustalasz cenę. Wiadomo, że weźmiesz ją z sufitu. A my porównamy ją z naszą oceną wiedźminiej skóry. Jeśli porównanie będzie dla nas interesujące, to otrzymasz swoje pieniądze i udasz się do zamku.

- Zabawne - Geralt podłubał w zębach kolcem południowej akacji ściętej z drzewa dwa lata temu i znakomicie sprawującej się od tej chwili w charakterze wykałaczki. - Przypuśćmy, że się dogadaliśmy. Przypuśćmy, że wlezę do tego zamku - zabójcy. A co się stanie, jeśli nie przejdę poza hol? Co wam da mój zgon?

- Jesteś wiedźminem - oschle zauważył Iland. - Jesteś w każdym wy­padku zobowiązany do przejścia poza hol. Idealnie by było, gdybyś doszedł do wieży. I opowiedział, co tam zobaczysz.

- Zobowiązany... - z goryczą uśmiechnął się wiedźmin. - Zobowiąza­ny będę dopiero wtedy, gdy sięgnę po wasze pieniądze. Nie wcześniej. - Oczywiście - potwierdził elf. - Ale sięgniesz. Wiem to. No to ­twoja cena?

Geralt usiłował dołożyć lodu do swojego spojrzenia, ale szybko zro­zumiał, że z elfem w tej konkurencji nie ma szans. Oświadczył więc po prostu:

- Dwadzieścia pięć tysięcy. Z góry.

- Zgoda - bez cienia wahania w głosie wytchnął elf. - Jeszcze piwa? - Jeszcze.

- Ale pamiętaj - uprzedził go długowieczny. - Musimy wyjechać jesz­cze dziś. Jeśli przesadzisz, to po prostu załadujemy cię do limuzyny i wywieziemy.

- Bo to nie wiem tego? - prychnął Geralt i z przyjemnością łyknął porteru.

Każdy, kto może zginąć w każdej chwili, potrafi cieszyć się każdą życia chwilą.

Jak nikt inny.

Ocknął się Geralt z powodu równomiernego kołysania. Nie, nikt nim nie potrząsał, kiwało się całe łoże.

Otworzył oczy. Niewielkie ciasne pomieszczenie; sufitu można się­gnąć ręką, bez wstawania. Spuścił nogi z półki. Niżej była jeszcze jedna. Gdzieś z zewnątrz równomiernie huczał potężny silnik.

"Za cholerę nie jest to limuzyna" - pomyślał Geralt ostrożnie zsuwa­jąc się na podłogę.

Pomieszczenie najbardziej przypominało pakę wielkiej ciężarówki; wzdłuż jednej burty - prycze w dwu piętrach, zasłane polowymi pleda­mi w kratę. Wzdłuż drugiej - stoły i stelaże z aparaturą techniczną i naukową. Geralt miał wrażenie, że aparatura wyraźnie ma związek z łącznością radiową. W przedniej części paki znajdowały się owalne drzwi, najpewniej do kabiny kierowcy. Przy ściance tylnej, w kąciku za półkami, nowomodna chemiczna toaleta.

Geralt prychnął z zadowolenia. Ostatnie odkrycie było bardzo na czasie, ponieważ wypite onegdaj piwo wściekle rwało się na zewnątrz. Kabina była ciasna, mieściła się tam tylko muszla i wąska nierdzewna umywalka z chromowanym kranem. Kiedy Geralt, przy okazji doko­nawszy ablucji, wrócił do pomieszczenia głównego, oczekiwał go ko­mitet powitalny. Dwa elfy, Iland i jeszcze jeden. Od Ilanda ten drugi różnił się tylko ubraniem i niemal niewidoczną blizną między brwiami. O jego wieku, to jasne, trudno było powiedzieć coś określonego. Tylko jedna rzecz nie podlegała dyskusji: elf nie był już taki młody, na pewno miał ponad pół tysiąca lat.

- Wyspałeś się? - oschłym tonem poinformował się Iland. - Tak. Dziękuję.

- Twój plecak i twoja strzelba są tu. - Wyciągnął jedną z szuflad. Rzeczywiście - leżał niej wypłowiały bag wiedźmina i jego wierny pompowiec. A poza tym Geralt niczego i tak nie miał - chyba żeby wspomnieć o kilku kontach w paru bankach Wielkiego Kijowa.

- Gdzie jesteśmy?

- Pod Winnicą. Możemy wyjść i podelektować się twoimi ulubiony­mi sznyclami. Ale zalecałbym dziś powstrzymanie się od piwa.

- Od piwa się powstrzymam. W końcu jestem wiedźminem - obiecał Geralt. - A co do jedzenia, to milsza mi dziś jest solanka mięsna. Mógł­bym wychłeptać jej całą miskę.

- Dobrze.

Iland odwrócił się do swego współplemieńca i zadysponował:

- Powiedz Eranwaldowi, żeby zatrzymał się przy jakiejś knajpie. Przed wiedźminem nie ukryło się, że Iland zwraca się do drugiego elfa nie jak przełożony, a jak równy. Tak więc jego dyspozycja wyglądała raczej na prośbę niż na rozkaz.

Elf z blizną na twarzy poszedł do szoferki, a Iland zwrócił się do Ge­ralta:

- Jeśli chcesz jeszcze powylegiwać się, to jest twoje leże. Zauwa­żyłem, że nauczyłeś się korzystać z wygódki. Światło, jeśli ci potrzeb­ne, włącza się tu. Fotele są w ścianach, trzeba je wyczepić. Czego jeszcze możesz potrzebować?

- Może łącze do Sieci? - zaproponował Geralt. - I jakieś źródło zasi­lania do notebooka, bo moje przenośne się wyczerpało.

Iland dotknął kilku przełączników na najbliższym panelu i odsunął płaską zaślepkę. Wiedźmin od razu odnotował wszystkie potrzebne mu łącza na cienkich, automatycznie wciągających się do wnętrza panelu przewodach.

- Fajną macie limuzynę - pochwalił. - Szkoda tylko, że baru tu nie ma.

- Bar jest - oficjalnym tonem poinformował go jakby urażony Iland. - Ale, jak pamiętam, ktoś tu obiecał powstrzymać się od piwa.

- Ale nie obiecywałem powstrzymywać się od mineralki! Czy może w barze nie ma mineralnej?

- Jest. Nawet kilka gatunków. Chodźmy, wybierzesz sobie.

W tym samym momencie "limuzyna" zwolniła; wiedźmin i elf zmu­szeni byli chwycić się za poręcze, przewidująco umocowane do prze­źroczystego sufitu.

- Chyba knajpa - powiedział elf. - Tam się napijesz mineralki. Chodźmy.

Owalne drzwi prowadziły rzeczywiście do szoferki - przestronnej i wygodnej. Z lewej strony w kabinie znajdował się fotel kierowcy, z prawej - podwójna kanapa dla pasażerów. W chwili obecnej siedzenie było podniesione, a drzwi pasażerów otwarte. Elfy już wyszły na zewnątrz. Geralt również opuścił kabinę, z przyjemnością zeskakując na stały grunt. Odwrócił się, żeby zlustrować od zewnątrz "limuzynę". Wyglądała jak się patrzy - pokryta kamuflażem ciężarówka, bardziej nawet podobna do autobusu niż trucka, tyle że bez okien. Ale wyposażona w przeźroczysty sufit nie potrzebowała ich. Były - oczywiście - w ka­binie.

Knajpa była też niezła - modern aż do bólu. Zapewne powstała cał­kiem niedawno. I nieźle w niej karmili. W każdym razie Geralt długo wahał się: wziąć drugą porcję parującej, zawiesistej solanki czy nie brać. Elfy nie jadły, wypiły tylko po kieliszku jakiegoś swojego napitku z kupionej spod lady kraciastej butelki i zaczęły kopcić długie, brązowe cygara z krótkimi plastikowymi ustnikami.

Kiedy Geralt zdecydował, że jednak rezygnuje z drugiego talerza zupy i wstał, elfy siedziały nieruchomo niemal jeszcze przez minutę. Ale w końcu podniosły się i ruszyły do wyjścia, zupełnie nie zwraca­jąc uwagi na to, że wiedźmin skierował się do lady. Geralt zaś nie szu­kał czegoś szczególnego, po prostu obrzucił leniwym spojrzeniem wy­stawę, spotkał się wzrokiem z barmanem, w którym wyraźnie płynęła krew wirgów i wyszedł za elfami.

Kierowca, Eranwald, stosunkowo młody elf, na razie bez Antarktydy w spojrzeniu, już siedział za kierownicą. Iland i drugi, którego imienia Geralt jeszcze nie poznał, przestępowali z nogi na nogę obok otwartych drzwi ciężarówki. Nie wiadomo, dlaczego truck z otwartymi drzwiami skojarzył się wiedźminowi z ociężałym, dawno pozbawionym możli­wości lotu, ptakiem, stojącym ze smutnie wyprostowanym jednym skrzydłem.

Nie czekając na zaproszenie, Geralt wskoczył na stopień i przemknął do paki. Niemal od razu "limuzyna" ruszyła, stopniowo nabierając szybkości.

Iland zajrzał do wnętrza - wiedźmin akurat wyciągał z baga nieźle doświadczony przez los, ale wcale przez to nie gorszy specnotebook. Tę wierną i oddaną maszynę wręczono mu w Arzamasie-16, w wiedź­miniej szkole, którą opuszczają albo zimnokrwiści i wyrachowani zabójcy potworów, albo nie opuszczają w ogóle.

W zamyśleniu skinąwszy głową, Iland zamknął drzwi i Geralt został sam.

Bez pośpiechu połączył konektory, jednocześnie głaszcząc notebook, jakby namawiał go, by kolejny raz pomógł swemu właścicielowi. Po­mógł samotnikowi i tułaczowi, nieznającemu ani miłości, ani litości. Jednemu z najbardziej niezależnych żywych stworzeń w całej upstrzo­nej megapolisami Eurazji.

System załadował się gładko, jak po maśle poszło łączenie z Siecią. Geralt wszedł na wiedźmini serwer i zamarł przed otwartym okienkiem systemu informacyjno wyszukiwawczego.

"Czego potrzebuję? - zastanawiał się. - Spróbujmy tak..." I wprowadził: "Radio".

A potem kliknął "Szukaj".

Oczywiste, że szperacz wywalił stertę odnośników, nawet po przefil­trowaniu wyniku przez specyficzne skrypty wiedźminiego serwera ­niemierzalną i nie do wykorzystania. Westchnąwszy ciężko, Geralt za­czął metodyczny odsiew i precyzowanie, a potem zajął się gmeraniem w wybranych odnośnikach, mając nadzieję, że uda mu się wyłowić coś cennego, pożytecznego, co się przyda w aktualnym zleceniu.

Wiedźmin - to nie tylko monstrum, obrzucające granatami zbiesiony buldożer. Nie tylko wojownik, walący ze strzelby do oszalałego mecha­nizmu czy tropiący bojowego Ripa-espera. Wiedźmin to również długie godziny przed ekranem notebooka, to niekończące się błądzenie po Sieci. To zaczerwienione z niewyspania oczy i odcisk na palcu wska­zującym, którym jeździ się po prostokąciku touchpada i po ekranie monitora.

Ale najważniejsze, że wiedźmin - to wiedza i umiejętność wyszuka­nia wszystkich danych, niezbędnych do wykonania zlecenia, za które już zostały wypłacone pieniądze. Ale przecież wiedźmini nigdy nie zawodzą. Albo wykonują swoją pracę, albo giną.


Findamiel miał dziwnie nie lodowate spojrzenie - wręcz przeciwnie: jakieś tęskne, jakby przesłonięte mgiełką. Patrzenie w oczy starego elfa nie sprawiało przyjemności, dlatego Geralt, oparłszy się o wysoki tył rzeźbionego fotela, roztargnionym wzrokiem błądził po freskach na ścianach.

- Dwadzieścia pięć tysięcy? Hm... - Elf pomlaskał wargami, zupełnie jak ludzcy starcy, mimo że jego oblicze nie nabawiło się dotychczas ani jednej zmarszczki. - Niezła fortuna! Można za to długo żyć.

- Można - zgodził się Geralt.

- Ale można też zginąć, zarabiając na nie.

- Cóż - Geralt wzruszył ramionami. - Wtedy Arzamas-16 otrzyma całe moje honorarium, a nie zwyczajowy procent.

- A jaki procent wiedźmini płacą Arzamasowi-16?

Geralt pozwolił, by na jego ustach wykwitł niemal niezauważalny uśmiech i mimo wszystko zajrzał w oczy elfa - jak w przepaść.

- Przecież świetnie wiesz, czcigodny Findamielu. Na pewno zdążyłeś zapomnieć wielokrotnie więcej, niż reszta tu obecnych kiedykolwiek wiedziała. Czyż nie tak?

Elf jakby skamieniał, potem niechętnie pochylił głowę w bok:

- Rzeczywiście - znany mi jest procent marży każdego wiedźmina dla Arzamasu-16.

- No to po co pytasz?

- Muszę przecież cię sprawdzić? ­

- Sprawdzić? Po co? Skoro nie ufasz mi, to nie prowadź ze mną inte­resów. A skoro ufasz - to po co te zbędne pytania?

- Interesują mnie kierujące tobą motywy, wiedźminie. Wy wszyscy zawsze się różniliście od zwykłych ludzi.

- Oczywiście. Wszak jesteśmy mutantami. Wszyscy, jak jeden mąż. Inaczej nie moglibyśmy wiedźminić.

Elf ponownie skamieniał na chwilę. Potem w zamyśleniu, zwracając się gdzieś w pustkę ogromnej sali, oznajmił:

- Pięćdziesiąt procent! Połowa tego, co ci płacą za ryzyko! Odpo­wiedz, wiedźminie, dlaczego oddajesz te pieniądze tym, którzy zrobili z ciebie monstrum?

- Jesteś pewien, że chcesz to wiedzieć? - Pewien.

- Zatem, dzieje się tak, by tacy, jak ty mogli posyłać na śmierć takich, jak ja. I nie wydaje mi się, by oddawana część była przesadną.

- Posłusznie idziesz na śmierć? Dla pieniędzy? Dla połowy honora­rium?

- Idę.

- Ale dlaczego? Dlaczegóż, odpowiedz mi?

- Dlatego, że właśnie za pięćdziesiąt procent od dochodu każdego idą­cego na śmierć przede mną, wiedźminem Geraltem, nauczono mnie właśnie, jak pozostać przy życiu, idąc na śmierć.

- Boisz się śmierci?

- Każdy boi się śmierci.

- Tym niemniej przyjmujesz oferty, gdzie szanse na powodzenie częs­to są nader mizerne?

- Przyjmuję. To moja praca.

- Ale przecież boisz się śmierci. Nie rozumiem cię.

- Zacny Findamielu... Może z powodu swego wieku, nieporównywa­lnego z wiekiem nawet jakiegoś marnego orka, po prostu nie jestem w stanie uświadomić sobie tej sformułowanej przez ciebie sprzecznoś­ci. W Arzamasie-16 nie uczono mnie nie bać się śmierci. Dlatego się boję. Ale uczono mnie jak przeżyć. Przecież już to mówiłem. Dlatego idę na śmierć, przeżywam, ale przy tym ciągle się boję śmierci. Gdzie tu sprzeczność? Ja jej nie widzę.

- Jakbyś nie chodził na śmierć, nie musiałbyś się jej bać.

- Jakbym nie chodził na śmierć, nie miałbym co jeść. Ja i ci, co dopie­ro się uczą, jak być wiedźminem.

- Dobrze! - Elf przyklasnął jego słowom uderzeniem w kolano. - Oto kontrakt. Zerknij, czy nie masz jakichś zastrzeżeń co do poszczególnych punktów.

Geralt dwoma palcami uniósł wydruk wykonany na cieniutkim herbo­wym papierze i zaczął go czytać.

- Nie mam pretensji, czcigodny Findamielu - oznajmił po jakimś czasie. - Ale mam dwie uwagi. Na przykład, sformułowanie "w możli­wym do przyjęcia terminie" wydaje mi się dość rozmyte. Możliwy do przyjęcia termin przez kogo? Przez was? Mogę nie dożyć, dla mnie czas płynie inaczej. Albo to: "dowolnym sposobem odsunąć widmo śmierci..." i tak dalej. Nie boicie się takich sformułowań? A jeśli wysa­dzę w powietrze cały ten zamek wraz z jego tajemnicą? Formalnie wykonam zadanie, ale czy was to zadowoli?

- Nie zrobisz tego - cicho powiedział Findamiel. - Żaden wiedźmin nie wyrządzi krzywdy miastu, które go przyjęło.

Elf nagle odrzucił głowę do tyłu i z charakterystycznym przyszeptem kazalną intonacją zacytował:

- Albowiem krucha jest równowaga miast i zniszczywszy dom, moż­na zniszczyć całą okolicę, a zmarnowawszy okolicę, można zrujnować całe miasto. Pamiętaj o Kartaginie...

Wzrok elfa zmętniał i wypłowiał ponownie, mówił jeszcze ciszej, a przyszept rozpłynął się w zwyczajnym dla elfów zmiękczeniu spół­głosek.

- Wy nazywacie siebie tylko zabójcami potworów. W rzeczywistości sami jesteście potworami, potworami-sanitariuszami. Dlatego nie boję się tego drugiego sformułowania. A co do pierwszego - zmień je do­wolnie, jak ci się spodoba.

Geralt zamyślił się, a potem zaproponował:

- Może punkt o terminach w ogóle usuńmy. Nie sądzę, byście podej­rzewali mnie o chęć spędzenia reszty życia w tej dziurze...

- Usuwamy - krótko zgodził się Findamiel i po minucie Geralt trzy­mał w ręku nowy wydruk.

Przejrzawszy go pobieżnie, wiedźmin odchrząknął z zadowoleniem: - Kche-kche... No, teraz jest znakomicie. Podpisz proszę, czcigodny Findamielu.

Elf zamarł na chwilę ze stylowym piórem w szczupłych palcach, potem zamaszyście podpisał kontrakt. Geralt podniósł się z krzesła, oparł się o blat łokciem lewej ręki i też złożył podpis.

Teraz był oficjalnie wynajęty do wykonania zlecenia.

- Jak chcesz otrzymać zapłatę, wiedźminie? Gotówka? Przelew?

- Wolę przelew. Jakoś nie chce mi się szwendać z taką gotowizną w bagu poza Centrum... A, jak sądzę, nie będziecie kwapili się do od­wiezienia mnie z powrotem swoimi środkami lokomocji.

- Eranwaldzie! Przygotuj wóz. Pojedziemy do banku do Czerniowiec - polecił Findamiel młodziutkiemu elfowi - kierowcy.

I zwrócił się do Geralta:,

- To nam nie zajmie dużo czasu. Jak, mam nadzieję, nie zajmie wiele czasu i twoja praca.

- I ja mam taką nadzieję, czcigodny Findamielu - całkowicie szcze­rze zapewnił go wiedźmin.

I rzeczywiście, do banku i z powrotem uwinęli się w niecałe półtorej godziny. Geralt sprawdził, jak na jedno z jego kont w Gnomish Credit­investment skapnęło równe dwadzieścia pięć tysięcy hrywien i uspokoił się całkowicie.

Nie był przyzwyczajony do tego, że elfy tak spokojnie płaciły ogrom­ne pieniądze za taką niezwykłą i nieokreśloną pracę.

Najpierw Geralt ponownie, z wyczerpującymi swą dokładnością szczegółami, wysłuchał opowieści o poprzednich próbach przebicia się do wnętrza zamku. Elfy wykazały się niewątpliwie dużym sprytem: usi­łowały przedostać się do wieży i przez główne wejście, i przez kilka małych, i przez okna, i nawet próbowały desantu ze śmigłowca bez­pośrednio na wieżyczkę. Bez rezultatu. Okna nie dały rady otworzyć; śmigłowiec, zaledwie zbliżył się do zamku, wpadł w niewytłuma­czalne "odrętwienie" i runął wraz z ochotnikami-orkami w położony nieopodal park. Udało się otworzyć małe wejście w lewym skrzydle, nawet bez większych problemów, ale dwaj eksploratorzy z najbliższej okolicy, którzy tam weszli, po prostu już nie wrócili.

Cierpliwie, krok po kroku, metr za metrem, elfy i ich naiwni pomo­cnicy z grona miejscowych, przybywający pod wpływem plotek o ob­fitej nagrodzie, niemal wylizywali językami każdy z siedmiu korytarzy,


odchodzących od holu za wejściem centralnym. Na próżno. Ochotnicy ginęli, przy tym nawet nie wiadomo było, z jakiej przyczyny. Ani jeden z korytarzy nie miał prostego odcinka dłuższego niż dwadzieścia metrów. Badacz znikał z oczu obserwatorom, a potem rozlegał się stra­szliwy wrzask, czasem jakiś hałas i koniec. A czasem - ani krzyku, ani hałasu. Ochotnik po prostu znikał bez śladu.

Od czasu do czasu nocami w oknach górnych pięter migotały ognie, mętne i niepewne, nie mające nic wspólnego ze zwykłymi lampami czy lampami luminescencyjnymi. Raczej przypominało to jarzenie czy martwe świecenie próchna w głuszy zdziczałego parku. Właśnie w ta­kie noce odbiornik Findamiela wybuchał odgłosami dzikich przekazów. Geralt przesłuchał nagrania - przekazy naprawdę miały dziki charakter. Nie wyczuwał jakiegoś sensownego tekstu - słychać było tylko pochli­pywanie, mamrotanie, szept. A i do głosu, szczerze mówiąc, nie było to specjalnie podobne, raczej brzmiało, jak kakofoniczny opus jakiegoś awangardowego minstrela, niegardzącego w swej twórczości ani od­głosami skrzypiących zawiasów, ani miauczeniem oburzonego kocura, któremu ktoś przydepnął ogon.

Półtora tysiąca lat zainteresowania dzikimi przekazami wyraźnie nie zostały zmarnowane przez Findamiela. Elf zarejestrował na przykład moc przypadkowych audycji, za każdym razem inną, od kilkunastu wa­tów do sześciu z hakiem kilowatów. Pierwszy z takich sygnałów raczej nie dałby się wychwycić w odległości dziesięciu kilometrów, drugi bez trudu był odbierany nawet na wschodnich rubieżach Wielkiego Uralu.

Usiłował również elf zlokalizować źródło sygnałów; w tym celu zor­ganizował w okolicy trzy punkty radionamiaru. Za źródło sygnałów można było teraz uważać mniej więcej kulę o średnicy dziesięciu me­trów, w centrum której znajdowała się podstawa szpili wieży. Geralt osobiście przejrzał kilka pelengów, na szczęście po drodze tu dość do­głębnie przestudiował materiały z wiedźminiego site'u. Mimo scepty­cyzmu - nie znalazł w namiarach elfa błędów.

Jedyną rzeczą, jakiej nie pokazał Findamiel Geraltowi, były odkodo­wane przekazy ze współrzędnymi pewnych miejsc w obrębie Wielkiego Kijowa. Co to były za miejsca - Geralt wolał na wszelki wypadek nie pytać. Ale zachował w pamięci aluzję do nich, poczynioną niechcący przez Ilanda,, szczególnie że Findamiel zręcznie i bez wzbudzania za­interesowania postronnych "zepchnął" Ilanda ze śliskiego tematu i za­czął mówić o czymś zupełnie innym. Naturalnie, Geralt nawet mrugnię­ciem oka nie dał po sobie poznać, że odnotował i lapsus Ilanda, i inter­wencję Findamiela. Ale zapamiętał to, zapamiętał.

W końcu, dążeniami takich jak stary elf poszukiwaczy kieruje żądza czegoś - władzy, zysku czy wiedzy. Findamiel nie wyglądał na fanaty­cznego miłośnika czystej wiedzy. Co znaczyło, że pożąda od świata .czegoś innego. I usiłował osiągnąć to poprzez rozszyfrowanie tajemni­cy dzikich sygnałów. Błędnych przekazów.

Przekazy, raz wychwycone, błądziły po eterze całymi latami. Finda­miel skrupulatnie odnotowywał ich okresowość, obliczał wygasanie, usiłował wykreślić źródła echa, ale nie doszedł do żadnego w miarę pewnego wniosku. Karmił komputery megabajtami wyników obserwa­cji, ale i te nie potrafiły uporządkować tego w jakiś sensowny system.

W sumie, nikłe nadzieje Geralta na rozwiązanie zagadki w trybie gabinetowo-analitycznym, nie spełniły się. Szczerze mówiąc, w ciągu całej swej niedługiej na razie kariery wiedźmina, ani jeden problem nie dał się rozwiązać metodą gabinetowo-analityczną, ale Geralt ciągle miał nadzieję, że kiedyś coś takiego się stanie.

Ale nie tym razem jeszcze. Tym razem trzeba będzie wejść do zagad­kowego i - co tu ukrywać? - dość złowieszczego, porzuconego zamku. Geralt już wcześniej nastawił się na pajęczynę w kątach, na nietoperze i zardzewiałe łańcuchy na ścianach. Na kurz i strzępy gobelinów. Na nieprzewidziane niebezpieczeństwa i niebezpieczeństwa znane z góry, takie jak wyskakujące nieoczekiwanie że ścian metalowe pręty czy piwnica wypełniona czekającymi na łup szczurami, do której strącały śmiałków sprytnie obracające się kamienne płyty w podłodze. Być może Findamiel oczekiwał, że wiedźmin po prostu obwiesi się specekwipunkiem z plecaka, weźmie strzelbę i runie na łeb, na szyję do zamku. Ale Geralta w Arzamasie-16 nauczono PRZEŻYWAĆ w każ­dych okolicznościach. A przeżyje tylko ten, kto jest ostrożny, niczym stalker w Strefie. Kto nie wykona zbędnego ruchu, jeśli nie jest pewien, że nie doprowadzi go to do śmierci.

Dlatego przez całą resztę dnia Geralt chodził dokoła zamku po om­szałych kamiennych drogach, po dawno niestrzyżonych łąkach, nasłuchiwał, węszył i myślał.

Myślał.

- Bądź ostrożny, wiedźminie - powiedział na pożegnanie Findamiel. - Dziękuję - odparł Geralt i pomyślał: " Ostrożny... A pewnie - rzucę się pogwizdując w sedno piekła..."

Przed wyjściem przełknął kilka tabletek stymulujących i teraz w orga­nizmie szalało prawdziwe chemiczne piekło. Każdy dźwięk, każdy ruch wychwytywany przez wzrok, nabrały z niczym nieporównywalnej wy­razistości. Świat stał się jaskrawy i nieśpieszny, w każde mgnienie oka Geralt mógł wpakować teraz całą masę czynów i myśli.

Sprawdził, czy łatwo wychodzi z kabury strzelba, czy na miejscu jest nóż, czy coś nie przeszkadza. Nic nie przeszkadzało. Nóż był na miejs­cu. Strzelba bez pudła wskakiwała w ręce. Ostatnia rzecz - sznurówki. Pewnego razu w najmniej odpowiednim momencie rozwiązała się niedbale zawiązana sznurówka i wiedźmin przeklął wszystko na tym świecie, ponieważ akurat w tym momencie nie wolno mu było się potknąć. Koniec. Czas.

Odprowadzany spojrzeniami dwudziestu elfów Geralt miarowo i - jak mu się wydawało - wolno pomaszerował po żwirowej ścieżce do zam­ku.

Wchodził już dziś do holu - rano, razem z Ilandem i Eranwaldem. Geralt miał nadzieję, że wiedźmini węch podpowie mu coś, ale nic tego nie wyszło. Zamek wydawał się być martwy, żadnych mechani­cznych potworów, żadnych naukowych niespodzianek czy pułapek. Nie wyczuł NICZEGO, chociaż zazwyczaj wyczuwał wrogą technikę od razu. Szczególnie pod wpływem stymulatorów.

Siedem dróg do śmierci. Siedem korytarzy, a każdy z nich już pobrał swoją krwawą daninę.

Elfy nie wchodziły do holu: Rozsiadły się na łące przed zamkiem, od czasu do czasu podnosiły głowy i odprowadzały spojrzeniami przemy­kające ponad wieżyczką śnieżnobiałe góry z chmur. Od czasu do czasu elfy puszczały w kółko niewielką manierkę, z której każdy upijał łyk. A jeszcze rzadziej ktoś z tego kręgu zerkał na widniejącą nieopodal ofi­cynę, którą obrał za swoją rezydencję Findamiel. Na oko do oficyny było ze cztery kilometry; od zamku oddzielała ją płaska, słabo poro­śnięta budynkami i drzewami nizina.

Wiedźmin wypadł z holu, gdy od wejścia minęły cztery i pół godziny. Przez ten czas żaden z oczekujących nie wypowiedział ani jednego sło­wa. Na oko wiedźmin wyglądał nieźle, tylko był nieco pomięty. Pas z ładownicą przesunął się na bok, prawy rękaw kurtki był oderwany poniżej łokcia. Na policzku widniał purpurowy i już czerniejący owal­ny siniec.

Po kilku krokach wiedźmin runął na kolana, a potem zwalił się na plecy, z podkurczonymi nogami. Jak na komendę wszystkie elfy poder­wały się i rzuciły do niego.

- Pić... - wychrypiał wiedźmin.

Iland bez wahania podał mu ową manierkę.

Geralt usiadł z widocznym wysiłkiem, chwycił manierkę i przypiął się do wąskiej szyjki, ale zaraz zacharczał i rozkaszlał się.

- A żeby was! Chciałem się napić, a nie upić!

Eranwaid długimi susami pognał do wiśniowego wozu typu Cherkas­sy, którym przywieziono wiedźmina do zamku. Wrócił Eranwald z dwiema butelkami miejscowej wody mineralnej.

Geralt wyżłopał obie, chciwie, nie zwracając uwagi na wylewające się na brodę i pierś słonawe krople.

- Uff! Ale zadanko mi wynaleźliście, panowie długowieczni! - Doszedłeś do góry? - szybo zapytał Iland.

Wiedźmin strząsnął do ust ostatnie krople i z żalem popatrzył na pustą butelkę - Doszedłem - sapnął. - I do góry, i z powrotem. Chociaż było to cholernie trudne.

- Jedziemy do szefa! - Iland chwycił go za rękaw, chcąc pomóc wstać.

- Poczekaj, Ilandzie. Mam do ciebie kilka pytań.

Wiedźmin w oczach odzyskiwał siły. Najpierw usiadł, patrząc na zgrupowanych dokoła elfów, żywych o niemałym wzroście, z dołu go góry. Potem z pewnym trudem wstał, opierając się na swojej potężnej strzelbie. Nawet teraz był o głowę niższy od najniższego z nich.

- Sattae, Seidhe! - powiedział Iland do swoich. - Unn heda pas eon­altabitae...

Wszyscy, prócz Eranwalda i samego Ilanda, posłusznie odwrócili się i skierowali na drogę, biegnącą od zamku do oficyny.

- Chodźmy do wozu - zaproponował Iland. - Chodźmy - zgodził się wiedźmin.

Zanim usiedli na starannie utrzymane tapicerki siedzeń, usiłował nawet oczyścić zabrudzone ubranie. Ale nie przesadzał w staraniach, czynił to niechętnie i bez większego efektu.

- Siadaj - polecił Iland. - Znajdzie się ktoś do oczyszczenia fotela. Geralt niemal złożył się we dwoje i wcisnął na tylny fotel. Iland usiadł obok, mimo że był znacznie wyższy od wiedźmina, elf wpasował się w ciasne wnętrze znacznie zręczniej i z większą gracją.

Eranwald usiadł za kierownicą.

- Powiedz, Ilandzie...- Ale proszę, mów prawdę, bo od tego wprost zależy to, co dla was robię. Ty i pozostałe elfy - pomagacie Findamie­lowi dobrowolnie? Czy zmusza was do tego?

Iland nie nachmurzył się, po prostu jego wzrok spochmurniał, jak sło­neczny od rana dzień, na który nasunęły się nie wiadomo skąd przybyłe burzowe chmury.

- Dlaczego o to pytasz, wiedźminie?

Geralt uniósł głowę, pociągnął nosem i przymknął oczy.

- Chcę zrozumieć, dlaczego pomagacie mu wyjaśnić tajemnicę nie­zarejestrowanych źródeł sygnałów radiowych. Jaki macie w tym inte­res?

Widząc, jak elf odwraca spojrzenie, wiedźmin zrozumiał, że trafił dokładnie w punkt.

- To się jakoś wiąże z waszymi elfimi stosunkami, prawda? - napie­rał. - Słyszałem, że istnieje w waszej społeczności jakieś formalne przewodnictwo starszego nad młodszym. I że nie wolno wam nie posłu­chać starszego. Czy tak jest naprawdę? Findamiel wiąże was tym roz­kazem?

- Tak - odpowiedział głuchym tonem Iland. - Findamiel jest naszym ojcem. I moim, i Eranwalda, i wszystkich obecnych tu elfów. Wiedźmin, gotów już do zadania kolejnego pytania, przełknął słowa.

Przez kilka sekund siedział z otwartymi ustami. Potem powiedział: - O-ho-ho...

I ponownie zamilkł.

- W rodach elfów między rodzicami i dziećmi stosunki są zupełnie inne niż u was, krótko żyjących. - Iland mówił niechętnie, ale jednak mówił. - U nas jest to opieka starszego, bardziej doświadczonego nad gołowąsem i nieopierzonym. Findamiel, oczywiście, jest najbardziej doświadczony z nas wszystkich. Ale ja też mam zakichane dwieście lat i zdążyłem zobaczyć niemało. W sumie, nasze obyczaje wykluczają nieposłuszeństwo wobec ojca krwi. Nawet jeśli wyśle cię prosto pod koła dzikiej ciężarówki na autostradzie.

- Wiesz, czym zajmuje się ojciec tak naprawdę?

- Domyślam się.

- Czym więc?

Iland długo milczał. Potem oschłym tonem polecił młodemu elfowi: - Eranwaldzie! Idź na piechotę. Dogonimy cię, ja poprowadzę. Młody elf podporządkował się bez cienia sprzeciwu czy niezadowolenia. Po prostu wysiadł z wozu, zatrzasnął drzwi i miarowym krokiem pomaszerował przed siebie.

- On też musi się podporządkowywać, tobie? - zainteresował się wiedźmin. - Jako młodszy brat starszemu?

- Eranwald jest moim synem - oświadczył Iland.

Był już znowu opanowany, znowu całkowicie kontrolował siebie, swoje czyny i słowa.

- Nie rozumiem - zdziwił się Geralt. - Przecież powiedziałeś, że wszyscy jesteście synami Findamiela?

Iland niemrawo wzruszył ramionami:

- Mówiłem, no to co? Tak to jest. Co ci za różnica: Krew Findamie­la poprzez mnie przekazana została Eranwaldowi. Wy, ludzie, nazwali­byście Findamiela dziadkiem Eranwalda. Elfy nazywają go ojcem. Sko­ro o to chodzi, to ja też nie jestem synem wprost, a synem jego syna.

- To znaczy, że Findamiel nie jest dla Eranwalda dziadkiem - mruk­nął Geralt. - Dobrze, zrozumiałem istotę rzeczy. Tak więc rozkaz krew­niaka z krwi jest dla was prawem?

- Nie rozkaz - poprawił go Iland. - Wezwanie. Skoro ojciec przyzy­wa syna, to syn przychodzi. W sumie słowo "wezwanie" też nie odda­je dokładnie sedna, ale w waszym języku nie ma dokładniejszego od­powiednika. Po elficku to wezwanie nazywa się "taimas".

- Zatem póki Findamiel was nie zwolni, będziecie mu służyć wiernie i bez wahania?

- Tak.

- I będziecie włazić do tego po trzykroć przeklętego, naszpikowane­go śmiercią zamku?

- Tak.

- I nie odstąpicie od tego?

- Nie. Współplemieńcy nie zrozumieją nas, jeśli złamiemy taimas.

- Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Chociaż nie, nie wszystko. Coś mi chciałeś opowiedzieć o planach Findamiela. A może to też będzie złamaniem taimas?

Ponownie cień przemknął przez, oblicze elfa. Wiedźmin zrozumiał, że Iland z trudem zmusza siebie do zdradzania szczegółów, jakby miał świadomość przekraczania pewnego progu.

- Findamiel rozszyfrował kilka błędnych przekazów. Dokładnie -­zdołał zestawić je w odpowiedniej kolejności i rozkodować część wiel­kiego komunikatu. O ile mogę sądzić, w tym komunikacie mowa jest o jakichś fundamentalnych naukowych wzorach budowy naszego świa­ta.

- To oznacza, że po prostu Findamiel dąży do władzy i potęgi - pod­sumował wiedźmin.

Iland uśmiechnął się sarkastycznie:

- A czy na tym świecie jest coś innego, do czego warto dążyć?

- Masz rację - pokiwał głową Geralt. - Masz rację, długowieczny. Nawet ja to rozumiem. Cóż, jedźmy...

Iland przesiadł się za kierownicę i Czerkassy żwawo runął do biegu po gładkim, wylizanym przez wiatry asfalcie. Geralt w zamyśleniu ob­serwował, jak zmniejsza się w lusterku wstecznym złowrogi, nafasze­rowany prawdziwą śmiercią zamek.

Eranwald nie zdążył odejść daleko. Dogonili również i wyprzedzili pozostałych, idących drogą elfów. Mimo że w samochodzie były jesz­cze dwa miejsca, Iland nie zabrał nikogo.

Przy oficynie krzątał się samotny elf, syn Findamiela czy jego pra­pra -prawnuk, czy to wiadomo? Wyglądał tak samo młodo, jak Eran­wald, tylko spojrzenie miał nieco twardsze. Chyba więc starszy od niego.

Findamiel przebywał w wielkiej sali oficyny, stał przy oknie, nerwo­wo obracając w palcach wytworne pióro, najpewniej przywiezione do Kijowa z Wielkiego Paryża. Stary elf maźnął wiedźmina błyskawi­cznym spojrzeniem i znowu odwrócił się do okna, przez które patrzył, jak się wydawało, już dość długo. Na tle oświetlonego zachodzącym słońcem nieba wyróżniała się wykutym konturem wieża ze szpilem. Nawet okno wieży można było dojrzeć bez trudu - okno, skąd Geralt nie tak dawno temu popatrzył na okolicę.

- Tak więc, wiedźminie? - nie odwracając się, zapytał Findamiel. - Wszedłeś do wieży?

- Tak, czcigodny Findamielu. Wszedłem do wieży. Ale, obawiam się, nie mam dla was dobrych wieści. Nie zobaczyłem tam niczego takiego, co mogłoby istotnie wpłynąć na rozwiązanie tajemnicy przypadkowych przekazów.

Stary elf odwrócił się gwałtownie i wpił się spojrzeniem w Geralta. - Ach tak? - I wpadł w zamyślenie. - W takim razie powinieneś nauczyć mnie, albo któregoś z moich żywych, jak docierać do wieży­czki cało. I, oczywiście, jak wracać zdrowo, tak jak udało się to tobie.

Geralta jego żądanie nie poruszyło.

- Obawiam się, czcigodny Findamielu, że coś takiego się nie uda.

- Ciekawe, dlaczego?

- Dlatego, czcigodny Findamielu - posłusznie wyjaśniał Geralt - że nie jest mi do niczego potrzebna tajemnica tego zamku. Dokładniej rzecz ujmując - zupełnie mnie nie interesuje. Dlatego udało mi się tam przeżyć. No, i na dodatek dysponuję pewnymi specyficznymi odrucha­mi. Ale zapewniam was: same nawyki i odruchy nie wystarczyłyby. Sekret powodzenia polega na tym, że nie wchodziłem tam po tajemni­cę.

- Po co więc cię wysłałem? - zdziwił się Findamiel. - Jeśli wszystko dobrze rozumiem, to tu na stole leży nasz kontrakt, zgodnie z którym zobowiązujesz się rozwiązać nasz problem i ustrzec od śmierci moich współplemieńców na obszarze zamku.

- Całkowicie się z tobą zgadzam, czcigodny. Właśnie zamierzam us­trzec od śmierci waszych współplemieńców. Dlatego radzę wam: wy­jedźcie stąd. Zapomnijcie o tym zamku, a jednocześnie o problemie błędnych przekazów radiowych. To, co tworzy ich istotę jest wiedzą niebezpieczną nawet dla was. A tym bardziej niebezpieczny stanie się posiadacz tej wiedzy, szczególnie że może to być elf, żyjący nie wiem nawet ile tysięcy lat.

- Dla kogo będzie niebezpieczny ów posiadacz wiedzy? - nie kryjąc ironii, zainteresował się Findamiel.

- Dla Wielkiego Kijowa - wcale nie tracąc kontenansu odpowiedział Geralt. - A, możliwe, że i całej Eurazji. Iland i Eranwald od samego początku rozmowy w milczeniu stali w otwartych drzwiach pokoju.

Findamiel uśmiechnął się zjadliwie:

- Widzę, że przygotowałeś się solidnie, wiedźminie. Udało ci się zro­zumieć nawet to coś, czego oszczędziłem swojemu starszemu synowi, Ilandowi. Ale czy naprawdę sądzisz, że wycofam się z tego?

- Nie - odparł wciąż niewzruszony wiedźmin. - Nie sądzę. Ale moim obowiązkiem było zaproponować wam wycofanie się i wyjazd z tej okolicy.

Findamiel zrobił krok naprzód i zaczął mówić; w każdej głosce ula­tującej z jego ust rozbrzmiewał metal. Nie sposób było nie usłuchać tego głosu... Ale zwracał się stary elf nie do kogoś tam, a do wiedźmi­na, a na niego to nie działało.

- Tak więc, wiedźminie... Co nam wyszło? Już ci powiedziałem, że na stole leży kontrakt. Z twoim podpisem. Odmówiłeś przekazania inte­resujących mnie danych. Wystarczy teraz, bym wysłał Eranwalda czy Godfreuda, czy innego z elfów do zamku... Ten wybrany pójdzie, mo­żesz być pewny. I na pewno nie wróci. Po czym śmiało mogę zakomu­nikować o wszystkim do Arzamasu-16. Jak sądzisz, ile zostanie ci wte­dy życia, co wiedźminie? Jak szybko odnajdą cię i wykończą twoi wier­ni wiedźminim zasadom koledzy? Ciebie, odstępcę, który podpisałeś kontrakt, przyjąłeś zapłatę i nie wykonałeś ciążących na tobie obowiąz­ków?

- Czcigodny Findamielu - cierpliwie kontynuował Geralt. - Muszę ci przypomnieć, że twoje badania zagrażają bezpośrednio najbliższej oko­licy. A to znaczy, że i całemu Wielkiemu Kijowowi.

- Odezwał się w tobie sanitariusz? - Findamiel zatarł dłonie.

Geralt odruchowo odnotował, że nawet nie zauważył, kiedy i gdzie elf ukrył pióro, które jeszcze przed chwilą obracał w dłoniach.

- Wspaniale! No to, wiedźminie, musisz wybrać między obowiąz­kiem i honorem! Ustąpisz mi - zdradzisz miasto. Nie usłuchasz - zdra­dzisz wiedźmini kodeks. Bardzo jestem ciekaw, co wybierzesz. A przy okazji, przypominam: kontrakt jest uwierzytelniony u notariusza z firmy "Selemesz i synowie". Możesz więc runąć do stołu i podrzeć leżące tu dokumenty na strzępy. Niczego to nie zmieni.

- Czy mam rozumieć, czcigodny Findamielu, że nie zrezygnujesz z badania zamku, skąd dopiero co wróciłem?

- Oczywiście, że nie zrezygnuję - prychnlął Findamiel.

- W takim razie - westchnął wiedźmin - przyjdzie mi z honorem speł­nić swój obowiązek.

Błyskawicznym ruchem uniósł swój pompowiec i wystrzelił. Do Findamiela.

Elfem cisnęło na plecy i przeciągnęło dobre dwa metry - strzelba mia­ła potworną moc. Ale stary elf jeszcze długich kilka sekund patrzył na wiedźmina, na krew chlustającą z piersi na podłogę; miał jeszcze siłę unieść głowę i trzymać ją w powietrzu przez cały ten czas, a jego oczy przepełnione były niezrozumieniem i poczuciem krzywdy.

A potem Findamiel opuścił głowę na podłogę i skonał.

Geralt wycelował lufę w Ilanda, z przerażeniem wpatrującego się w martwego przodka.

- Mam nadzieję, że ty nie będziesz wysyłał swoich... synów do zam­ku?

Iland przeniósł szalone spojrzenie z ciała Findamiela na czarną niczym noc otchłań lufy wiedźminiego pompowca.

- Nie będę - szepnął.

- No to świetnie. To oznacza, że nikt więcej w zamku nie zginie. Do­brze pamiętam wszystkie punkty kontraktu, Ilandzie. Dokładnie wiem, że spełniłem wszystkie, nałożone na mnie obowiązki i ani na jotę nie naruszyłem żadnego z punktów. Żałuję, że przyszło mi uciec się do sposobu najbardziej skrajnego z możliwych... Ale, widzisz - życie, propo­nowałem twojemu przodkowi, by zapomniał o wszystkich tych niele­galnych przekazach. Teraz proponuję, byś zapomniał o nich i ty. I twoi współplemieńcy.

Wiedźmin twardym krokiem przeciął pomieszczenie i podniósł z ka­napy swój wierny plecak-bambetlarz.

- Jesteście zwolnieni z taimas, Ilandzie. Wasz szalony ojciec nikogo więcej nie pośle na śmierć. A to oznacza, że mogę odejść. Odchodzę więc, Ilandzie.

Geralt zbliżył się do trwających w osłupieniu elfów, ramieniem odsu­nął z drogi Eranwalda i chwycił za klamkę.

- Wiedźminie - głuchym głosem odezwał się Iland. - Przysięgam nie pchać się do zamku. Przysięgam, że nie będę badał przekazów. Ale po­wiedz mi jednak - co zobaczyłeś w tej wieżyczce?

Wiedźmin odwrócił się z wolna. Popatrzył w oczy elfowi.

- Krótko żyję - oświadczył w zamyśleniu. - I zabiorę tajemnicę ze sobą do grobu. Nastąpi to dość szybko, jak na twoją miarę czasu, długowieczny. I, proszę, nie pytaj mnie więcej o nic.

Iland nie zapytał. Ale pytanie elfa tkwiło w głowie Geralta przez cały czas, kiedy maszerował do szosy, i potem, kiedy stał na stopie i łapał okazję. I dopiero kiedy wziął go do wozu wesoły, rumiany gnom, kie­rowca udomowionego trailera marki Kensworth, Geralt odważył się od­powiedzieć na to pytanie. W myślach, rzecz jasna.

"Co było w tej wieżyczce? Ależ nic. Po prostu nic. Tylko kurz i trupy pająków. I to jeszcze umacnia mnie w przekonaniu, że słusznie postą­piłem".

Kensworth pędził na spotkanie nasuwającej się na Wielki Kijów nocy, a rumiany gnom, jak się okazało, miał w pokładowej lodówce masę piwa. Porteru. Geralt bardzo lubił porter.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wasiljew Władimir Obowiązek, Honor i Taumas
Wasiliew Władimir Obowiązek, Honor i Taumas
10 kwietnia PAMIĘTAĆ TO NASZ OBOWIĄZEK WZGLĘDEM BOGA I OJCZYZNY, BY ZACHOWAĆ HONOR
Prawo medyczne wykład VIII Obowiązek ratowania życia
dokumentacja medyczna i prawny obowiązek jej prowadzenia
obowiazki i odpowiedzialnosc nauczyciela
OBOWIĄZKI
Obowiazek ubezpieczenia a podleganie ubezpieczeniu
Wykład 3 Prawa i obowiązki stron stosunku pracy Wynagrodzenie
Ubezpieczenia obowiązkowe
Nowe obowiazki organow prowadzacych w zakresieoceny pracy
Obowiązki KAR w zakładzie pracy
Elektrycznosc statyczna wykaz obowiazujacych norm definicje
CZY DZIESIECINA JEST OBOWIAZKOW Nieznany
Dz U 02 142 1194 obowiązek dostarczania karty charakterystyki niektórych preparatów niezaklasyfi

więcej podobnych podstron