Pielgrzym


Dobrej Walce, którą muszę co dnia toczyć z samym sobą, jeśli chcę nadal podążać „drogą zwykłego człowieka".0x01 graphic

Oni rzekli: „Panie, tu są dwa miecze". Odpowiedział im: „Wystarczy".

Ewangelia wg św. Łukasza, 22, 38.

Kiedy przed dziesięciu laty przekraczałem próg małego domu w Saint-Jean-Pied-de-Port, byłem przekonany, że tracę czas. W tym okresie w poszukiwaniach duchowych kierowałem się myślą, że istnieją sekrety, tajemne ścieżki, lu­dzie zdolni rozumieć i kontrolować zjawiska nie­dostępne dla większości śmiertelników. Toteż podążanie „drogą zwykłego człowieka" uważałem za niegodne uwagi.

Wielu przedstawicieli mojego pokolenia -a wśród nich ja - uległo fascynacji sektami, ta­jemnymi stowarzyszeniami i uwierzyło, iż zrozu­mienie tego, co trudne i złożone, prowadzi ku zgłębieniu tajemnicy życia. W 1974 roku przy­szło mi drogo za to zapłacić. Mimo to, gdy uwol­niłem się od strachu, trwałe miejsce w moim ży­ciu zajęła fascynacja tym co tajemne. Dlatego kiedy mój Mistrz wspominał o wędrówce do Santiago de Compostela, uznałem tę pielgrzymkę za męczącą i bezsensowną. Rozważałem nawet możliwość porzucenia RAM, małego, niewiele znaczącego bractwa, opierającego się na ustnym przekazie języka symbolicznego.

Gdy wreszcie okoliczności skłoniły mnie do wypełnienia prośby Mistrza, postanowiłem zro­bić to na własny sposób. W pierwszych dniach pielgrzymki starałem się uczynić z Petrusa cza­rownika, don Juana, postać, którą pisarz Carlo Castańeda posłużył się jako łącznikiem z tym co niezwykłe. Byłem przekonany, że przy odrobinie wyobraźni zdołam czerpać zadowolenie z do­świadczenia, jakim była droga do Santiago, i zastąpić prawdy ujawnione tajemniczością, proste złożonym, zrozumiałe niepojętym.

Ale Petrus potrafił się oprzeć każdej mojej próbie przemienienia go w bohatera. To bardzo utrudniało nam kontakt i ostatecznie rozstali­śmy się, czując, że nasza zażyłość przywiodła nas donikąd.

Długo po tym rozstaniu pojąłem, co przypo­minały mi tamte przeżycia. Dziś to wiem: nie­zwykłe napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi. Dzięki zrozumieniu tej prawdy, najcen­niejszemu, jakie posiadam, gotów jestem podjąć największe choćby ryzyko, dążąc do osiągnięcia tego, w co wierzę. Z niego czerpałem odwagę, pisząc swą pierwszą książkę, Pielgrzyma. Ono dawało mi siłę do walki, nawet gdy mówiono, że żaden Brazylijczyk nie zdoła żyć z literatury. Pomogło zachować godność i wytrwałość w

Nigdy już nie spotkałem mojego przewodnika. Usiłowałem nawiązać z nim kontakt po opubli­kowaniu tej książki w Brazylii, lecz nie otrzy­małem odpowiedzi. Kiedy pojawił się angielski przekład Pielgrzyma, cieszyłem się, że nareszcie będzie mógł poznać moją wersję naszych wspól­nych przeżyć. I znów próbowałem się z nim skontaktować, ale zmienił numer telefonu.

W dziesięć lat później Pielgrzym został wyda­ny w kraju, od którego zacząłem tamtą podróż. To na francuskiej ziemi po raz pierwszy ujrzałem Petrusa. Mam nadzieję, że pewnego dnia się spo­tkamy, a wtedy powiem: „Dziękuję i dedykuję ci tę książkę!".

Paulo Coelho

Prolog

- I stojąc przed Świętym Obliczem RAM, do­tknij dłońmi Słowa życia, zyskując dość siły, by świadczyć za nim tu i choćby na kraju świata!

Mistrz wzniósł mój nowy miecz, nie wysunąw­szy go z pochwy. Płomienie wystrzeliwały z trzas­kiem. Przychylna wróżba oznaczała, że wolno nam kontynuować rytuał. Pochyliłem się więc i gołymi rękami zacząłem kopać ziemię.

Działo się to nocą 2 stycznia 1986 roku. Znaj­dowaliśmy się na szczycie pasma Serra do Mar, w pobliżu masywu zwanego Czarnymi Wiercha­mi, Oprócz mnie i Mistrza była tam moja żona, jeden z uczniów, miejscowy przewodnik oraz re­prezentant wielkiego bractwa, które obejmowało znane pod nazwą „Tradycja" ezoteryczne zakony całego świata. Towarzysząca mi piątka, także przewodnik, którego wcześniej uprzedzono o ce­lu naszej wyprawy, uczestniczyła w wyświęceniu mnie na Mistrza Zakonu RAM, starego bractwa chrześcijańskiego założonego w 1492 roku.

Wygrzebałem w ziemi niezbyt głęboki, lecz szeroki dół. Z wielkim namaszczeniem uderza­łem w glebę, wypowiadając rytualne słowa. Wte­dy podeszła do mnie żona. Wręczyła mi miecz, którym posługiwałem się przez z górą dziesięć lat i który przez cały ten czas był mi pomocny. Złożyłem w dole miecz, potem przysypałem go ziemią i wyrównałem powierzchnię. Gdy wykony­wałem te ruchy, wracały wspomnienia trudnych chwil, które przeżyłem, rzeczy, których się na­uczyłem, i zjawisk, które mogłem wywołać tylko dlatego, że był przy mnie ten stary miecz, mój wierny druh. Teraz miała go trawić ziemia, stal jego ostrza i drewno rękojeści miały znowu żywić miejsce, z którego zaczerpnęły tak wielką moc.

Mistrz zbliżył się do mnie i położył nowy miecz w miejscu, gdzie pogrzebałem stary. Wte­dy wszyscy otwarli ramiona, a Mistrz sprawił, że wokół mnie roztoczyła się niezwykła poświata, która nie dawała światła, ale była widoczna i kładła się na sylwetkach zebranych barwą od­mienną od żółtego blasku ognia.

Dobywszy z pochwy własnego miecza, dotykał nim moich ramion i głowy, mówiąc:

- Mocą i miłością RAM mianuję cię Mistrzem i kawalerem Zakonu, dziś i po kres twych dni. R jak Rygor, A jak Afirmacja Miłości, M jak Miłosierdzie; R jak Regnum, A jak Agnus, M jak Mundi. Przyjmując ten miecz, pamiętaj, by nigdy nie spoczywał zbyt długo w pochwie, gdyż prze­żarłaby go rdza. Kiedy jednak go dobędziesz, nie­chaj nigdy nie wraca na miejsce, nie uczyniwszy dobra, nie otwarłszy nowej drogi.

Ostrzem swego miecza lekko zranił mą głowę. Nie musiałem już milczeć. Nic nie zobowiązywało mnie teraz do ukrywania, czego potrafię doko­nać, ani do tajenia cudów, jakie nauczyłem się czynić na drodze Tradycji. Odtąd byłem jednym z braci.

Wyciągnąłem rękę, żeby chwycić nowy miecz, wykuty z doskonałej stali, miecz o czarno-czerwonej rękojeści z drewna, którego nie strawi zie­mia, drzemiący w czarnej pochwie. Lecz w chwi­li, gdy moje ręce dotknęły pochwy i gdy zamie­rzałem zabrać miecz, Mistrz postąpił krok do przodu i nadepnął mi na palce z takim impetem, że krzyknąłem z bólu i upuściłem miecz.

Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc. Dziwne światło zniknęło, a blask płomieni sprawił, że jego twarz wyglądała jak twarz zjawy.

Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, przy­wołał moją żonę i wręczył jej nowy miecz. Potem zwrócił się do mnie i wypowiedział te słowa:

- Cofnij rękę, która cię zdradziła! Albowiem droga Tradycji nie jest drogą kilku wybranych, lecz drogą wszystkich ludzi! A moc, którą, jak ci się wydaje, posiadłeś, nic nie znaczy, ponieważ nie dzielisz się nią z innymi ludźmi! Powinieneś był odmówić przyjęcia miecza. Wówczas bym ci go wręczył, wiedząc, że twoje serce jest czyste.

Jak się jednak obawiałem, w tej samej chwili po­ślizgnąłeś się i upadłeś. Zaślepiony żądzą, bę­dziesz musiał raz jeszcze ruszyć drogą w po­szukiwaniu miecza. Okazałeś pychę, przyjdzie ci zatem szukać wśród prostych ludzi. Zafascyno­wany cudami, będziesz musiał długo walczyć, by odnaleźć to, co chciano ci tak hojnie podarować.

Poczułem się, jakby nagle runął świat. Klę­czałem, niezdolny przemówić, z pustką w sercu. Teraz, kiedy zwróciłem ziemi mój stary miecz, nie mogłem go już odzyskać. A ponieważ nie otrzymałem nowego, znów znalazłem się w po­łożeniu debiutanta, bezsilny i bezbronny. W dniu najwyższych niebiańskich święceń mój gwałtow­ny Mistrz, miażdżąc mi palce, zesłał mnie do świata Nienawiści i Ziemi.

Przewodnik wygasił ogień, żona podeszła do mnie i pomogła mi się podnieść. To ona trzymała mój nowy miecz; ja, zgodnie z regułą Tradycji, nie mogłem go nawet dotknąć bez pozwolenia Mistrza. Schodziliśmy w ciszy leśną ścieżką, po­dążając za latarnią przewodnika, i wreszcie do­tarliśmy do ziemnego duktu, gdzie zaparkowali­śmy samochody.

Nikt mnie nie żegnał. Żona schowała miecz do bagażnika i uruchomiła silnik. Przez dłuższy czas milczeliśmy. Żona jechała powoli, omijając wyboje i dziury na drodze.

- Nie martw się - powiedziała, chcąc dodać mi otuchy. - Jestem pewna, że go odnajdziesz.

Zapytałem, co powiedział jej Mistrz.

- Trzy rzeczy. Po pierwsze, że powinien za­brać ciepłe ubranie, bo na górze było znacznie zimniej, niż przypuszczał. Po drugie, że cała ta sytuacja wcale go nie zaskoczyła i że zdarzało się to już wielu innym, którzy osiągnęli to, co ty. Po trzecie, że miecz będzie na ciebie czekał w pew­nym punkcie drogi, którą przyjdzie ci przemie­rzyć. Nie znamy dnia ani godziny. Wskazał mi tylko miejsce, w którym mam go ukryć, abyś go odnalazł.

- Co to za droga? - zapytałem nerwowo.

- Ach, tego dokładnie mi nie wyjaśnił. Powie­dział tylko, że powinieneś odnaleźć na mapie Hiszpanii stary średniowieczny szlak, znany pod dziwną nazwą Camino de Santiago.

Przyjazd

Celnik długo przypatrywał się mieczowi, który wiozła moja żona, i w końcu zapytał, co zamie­rzamy z nim zrobić. Odparłem, że jeden z na­szych przyjaciół przeprowadzi ekspertyzę przed wystawieniem miecza na aukcji. Kłamstwo oka­zało się przekonywające - celnik wydał nam za­świadczenie, z którego wynikało, że wwieźliśmy miecz przez granicę celną na lotnisku Barajas, i poinformował, że gdybyśmy mieli problemy przy ponownym przekraczaniu granicy, wystar­czy okazać celnikom ten dokument.

Podeszliśmy do biura wynajmu, żeby potwier­dzić rezerwację dwóch aut. Już z dokumentami wpadliśmy do lotniskowej restauracji, żeby coś przekąsić. Potem każde z nas miało już podążyć własną drogą.

Miałem za sobą bezsenną noc w samolocie -nie zmrużyłem oka po trosze ze strachu przed lataniem, po trosze z obawy przed tym, co miało się wydarzyć, mimo to byłem bardzo podniecony i nie czułem znużenia.

- Nie martw się - powtórzyła żona po raz enty. - Musisz jechać do Francji i odszukać w Saint-Jean-Pied-de-Port panią Savin. Skontaktuje cię z kimś, kto poprowadzi cię Camino de Santiago.

- A ty? - zapytałem także po raz enty, dosko­nale znając odpowiedź.

- Ja udam się tam, dokąd muszę, i przekażę to, co mi powierzono. Potem zatrzymam się na kilka dni w Madrycie i wrócę do Brazylii. Rów­nie dobrze jak ty potrafię poprowadzić nasze sprawy.

- Nie wątpię - uciąłem, nie chcąc poruszać tej kwestii.

Interesy, które prowadziłem w Brazylii, za­przątały mnie niemal bez reszty. W ciągu dwóch tygodni po zajściu na Czarnych Wierchach ze­brałem najważniejsze informacje o szlaku wio­dącym do Santiago de Compostela, jednak dopie­ro po siedmiu miesiącach postanowiłem rzucić wszystko i odbyć tę podróż.

W końcu pewnego ranka moja żona oznajmiła, że godzina i dzień są bliskie i że jeśli nie po­dejmiemy decyzji, na zawsze już mogę zapo­mnieć o magii i Zakonie RAM. Próbowałem ją przekonać, że Mistrz powierzył mi niewykonalne zadanie, ponieważ nie mogę tak po prostu zrzu­cić z siebie odpowiedzialności za codzienną pra­cę. Roześmiała się i orzekła, że to kiepska wy­mówka, bo przecież przez ostatnie siedem mie­sięcy niewiele zrobiłem, całymi dniami i nocami zastanawiając się, czy powinienem odbyć tę po­dróż, czy też nie. I jakby nigdy nic, podała mi dwa bilety z wpisaną datą lotu.

- Dlaczego podjęłaś tę decyzję teraz, kiedy już tu jesteśmy? - zapytałem ją w kawiarence. -Nie wiem, czy słusznie jest pozostawiać komuś innemu decyzję o przystąpieniu do poszukiwań mojego miecza.

Żona odparła, że jeśli mamy znów opowiadać głupstwa, lepiej od razu się rozstać.

- Nie dopuściłbyś do tego, by najdrobniejszą decyzję dotyczącą twojego życia podjął ktoś inny. Chodźmy, robi się późno.

Zabrała swój bagaż i poszła w kierunku agen­cji. Nie ruszyłem się z miejsca. Siedziałem, przy­patrując się, jak z namaszczeniem niesie mój miecz, który w każdej chwili mógł się jej wy­ślizgnąć spod ręki.

W połowie drogi przystanęła; wróciła do stoli­ka, przy którym siedziałem, głośno cmoknęła mnie w usta i długo przyglądała mi się w milczeniu. Nagle zrozumiałem, że to Hiszpania, że już nie mogę się cofnąć. Miałem przerażającą pew­ność, że ryzyko porażki jest ogromne, ale uczy­niłem przecież pierwszy krok. Pocałowałem ją więc bardzo czule, włożywszy w pocałunek wiele przepełniającej mnie w tej chwili miłości, i tuląc ją w ramionach, błagałem wszystko, w co wie­rzyłem, prosiłem z głębi serca o siłę, która po­zwoli mi powrócić z mieczem.

- Widziałeś, jaki piękny miecz? - rozbrzmiał przy sąsiednim stoliku kobiecy głos, gdy tylko żona odeszła.

- Nie martw się - odparł głos męski. - Kupię ci dokładnie taki sam. Tu, w Hiszpanii, w buti­kach dla turystów są takich setki.

Po godzinie siedzenia za kierownicą zacząłem odczuwać zmęczenie, które narastało po nieprze­spanej nocy. A sierpniowy upał był tak dotkliwy, że nawet na w miarę pustej drodze samochód przejawiał oznaki przegrzania. Postanowiłem za­trzymać się na trochę w miasteczku oznaczonym na mapach samochodowych jako zabytkowe. Wspinając się stromą drogą, która do niego wiod­ła, po raz kolejny przypomniałem sobie wszyst­ko, czego dowiedziałem się na temat Camino de Santiago.

Muzułmańska tradycja nakazuje, żeby każdy wierny przynajmniej raz w życiu odbył piel­grzymkę do Mekki. Również chrześcijaństwo pierwszego tysiąclecia miało trzy święte szlaki, zapewniające wiele błogosławieństw i odpustów każdemu, kto przemierzy jeden z nich. Pierwszy wiódł do Grobu Świętego Piotra w Rzymie. Sym­bolem tej drogi był krzyż. Tych, którzy wędrowali szlakiem rzymskim, zwano romeros. Drugi pro­wadził do Grobu Chrystusowego w Ziemi Świę­tej, do Jerozolimy, tych zaś, którzy go obrali, zwano palmeros, symbolem tej pielgrzymki były bowiem palmy, które witały Chrystusa wjeż­dżającego do miasta. I wreszcie trzecia droga -szlak tych, którzy pragnęli przyklęknąć przy re­likwiach apostoła Jakuba, pogrzebanych w miej­scu, gdzie pewien pasterz ujrzał migocącą nad polem gwiazdę. Legenda głosi, że święty Ja­kub i Maryja Dziewica szli tamtędy po śmierci Chrystusa, głosząc Słowo Boże i nakłaniając ludy do nawrócenia. Miejscu temu nadano na­zwę „Compostela" - Gwiezdne Pole - i wkrótce wyrosło tu miasto, do którego ściągać zaczęli wędrowcy z całego świata chrześcijańskiego. Tych, którzy wybrali trzecią ze świętych dróg, zwano peregrinos iacobitas, a ich symbolem sta­ła się muszla.

W złotym wieku, który przypadał na XIV stu­lecie, ponad milion osób przybywających z całej Europy podążało każdego roku Drogą Mleczną (którą nazywano tak, ponieważ nocą ta właśnie galaktyka wskazywała kierunek wędrowcom). Jeszcze w dzisiejszych czasach żarliwi katolicy, duchowni i badacze przemierzają pieszo siedmiusetkilometrowy szlak wiodący z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port do katedry w Santiago de Compostela w Hiszpanii.

Dzięki francuskiemu kapłanowi, Aymeriemu Picaudowi, który odbył pielgrzymkę do Composteli w 1123 roku, droga pokonywana przez współczesnych pielgrzymów jest tą samą, którą podążali w średniowieczu Karol Wielki, Franci­szek z Asyżu, Izabela Kastylijska, a w bliższych nam czasach Jan XXIII. Picaud opisał swoje prze­życia w pięciu księgach, które świat poznał jako dzieło Kaliksta II, owego papieża darzącego świę­tego Jakuba szczególnym uwielbieniem, a które to dzieło nazwano później Codex Calixttinus. W księdze V Kodeksu, Liber Sancti Jacobi, Picaud wymienia charakterystyczne cechy ukształtowa­nia terenu, źródła, gospody i klasztory, w któ­rych można się schronić, a także miasta leżące przy szlaku. Opierając się na przekazie Picauda, Stowarzyszenie Przyjaciół Świętego Jakuba (San­tiago to po francusku Saint Jacques, Saint James po angielsku, Santo Giacomo po włosku, a Sanctus lacobo po łacinie) postanowiło zadbać o to, by wszystkie te znaki dotrwały do naszych czasów, nadal stanowiąc wskazówkę dla pątni­ków.

Mniej więcej w XII wieku naród hiszpański począł wykorzystywać kult świętego Jakuba w walce z Maurami, którzy zawładnęli półwyspem. Przy szlaku powstawały zakony rycerskie, a szczątki apostoła przeistoczyły się w potężny bastion duchowy w zmaganiach z muzułmana­mi, którzy utrzymywali, że po ich stronie stoi Mahomet. Kiedy jednak rekonkwista dobiegała kresu, zakony rycerskie tak bardzo obrosły w siłę, że stały się zagrożeniem dla państwa. To­też Arcykatoliccy Królowie musieli podjąć dzia­łania, które miały zapobiec zwróceniu się tych zakonów przeciw szlachcie. Wówczas to Camino de Santiago popadła w zapomnienie i gdyby nie dzieła nielicznych artystów, jak Droga Mleczna Buńuela czy Caminante Joana Manuela Serrata, dziś nikt już by nie pamiętał, że wędrowały nią tysiące ludzi podobnych tym, którzy później ru­szyli, by osiedlić się w Nowym Świecie.

Miasteczko, gdzie zatrzymałem samochód, wy­glądało na wyludnione. Po długich poszukiwa­niach trafiłem do barku mieszczącego się w sta­rej budowli w stylu średniowiecznym. Właściciel, który nie oderwał oczu od ekranu telewizora, pochłonięty jakimś serialem, mruknął tylko, że to pora sjesty, a ja muszę być szaleńcem, skoro podróżuję w taki upał.

Zamówiłem coś zimnego do picia, potem opa­nowała mnie chęć, by pooglądać telewizję, ale nie byłem w stanie się skupić. Wciąż powracała myśl, że w ciągu dwóch dni przyjdzie mi prze­żyć - teraz, w XX wieku - choć cząstkę wielkiej przygody ludzkości i doznać tego, co wiodło Ulissesa spod Troi, co towarzyszyło Don Kichotowi z Manczy, prowadziło Dantego i Orfeusza do Pie­kieł, a Krzysztofa Kolumba do Ameryki. To była przygoda wyprawy w Nieznane.

Do samochodu wróciłem już nieco spokojniej­szy. Choćbym nawet nie odnalazł mojego mie­cza, to pielgrzymka Szlakiem Świętego Jakuba pomoże mi w końcu odkryć samego siebie.

Saint-Jean-Pied-de-Port

Zamaskowane twarze postaci defilujących przy dźwięku fanfar, wszyscy ubrani w czerń, zieleń i biel - barwy francuskiej Gaskonii - wypełniały główną ulicę Saint-Jean-Pied-de-Port. Była nie­dziela, a ja spędziłem dwa dni za kierownicą sa­mochodu i nie mogłem stracić już ani minuty, nawet na udział w tym festynie. Utorowałem so­bie drogę przez tłum, wysłuchałem paru francu­skich obelg, ale w końcu minąłem fortyfikacje, które otaczają najstarszą część miasta, gdzie miałem się spotkać z panią Savin. Nawet w tym zakątku Pirenejów w dzień było gorąco, toteż z samochodu wysiadłem zlany potem.

Zapukałem do drzwi. Po chwili zapukałem raz jeszcze, lecz na próżno. I po raz trzeci. Jedyną odpowiedzią była głucha cisza. Zaniepokojony, przysiadłem na murku. Żona powiedziała mi, że mam się tu pojawić właśnie dziś, telefonowałem, ale nikt nie odpowiadał. Być może pani Savin wyszła popatrzeć na defiladę, pomyślałem; nie mogłem jednak wykluczyć, że przyjechałem za późno i postanowiła się ze mną nie spotykać. Wędrówka do Santiago kończyła się więc, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.

Nagle drzwi się otwarły, a na ulicę wybiegło dziecko. Poderwałem się błyskawicznie i łamaną francuszczyzną zapytałem o panią Savin. Dziew­czynka ze śmiechem wskazała teren za ogrodze­niem. Dopiero wtedy zrozumiałem, co się stało: drzwi prowadziły na rozległy dziedziniec, otoczo­ny starymi, pamiętającymi średniowiecze doma­mi o jednakowych balkonach. Drzwi stały przede mną otworem, ą ją nie śmiałem nawet dotknąć klamki.

Wbiegłem na dziedziniec, kierując się w stro­nę domu wskazanego przez dziewczynkę. We­wnątrz podstarzała gruba kobieta wrzeszczała po baskijsku na wątłego chłopca o smutnych piwnych oczach. Czekałem, aż wreszcie krzyki ucichły i stara odprawiła chłopca do kuchni, cis­kając w ślad za nim obelgi. Dopiero wtedy spojrzała na mnie i nawet nie pytając, czego chcę, poprowadziła - na przemian uprzejma i burkliwa - na drugie piętro niewielkiego domu. Tu otwarte były drzwi tylko jednego pomieszczenia -gabinetu zarzuconego książkami, rozmaitymi drobiazgami, posążkami świętego Jakuba i pa­miątkami z Camino. Wyjęła z biblioteki książkę i usiadła przy jedynym w tym pokoju stole, po­zwalając, bym stał.

- Pewnie jest pan kolejnym pielgrzymem do Composteli - oznajmiła bez zbędnych wstępów. -Muszę wpisać pańskie nazwisko do rejestru osób, które ruszają w tę drogę.

Podałem jej nazwisko, ona zaś zapytała, czy przyniosłem muszle. Tak nazywano duże konchy składane na grobie apostoła - symbol pielgrzym­ki umożliwiający pątnikom rozpoznanie się na szlaku. Przed wyjazdem do Hiszpanii wybrałem się do brazylijskiego sanktuarium Aparecida do Norte. Kupiłem tam wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, wykonany na trzech muszlach. Wy­dobyłem go z torby i podałem pani Savin.

- Ładny, ale niezbyt praktyczny - oceniła, zwracając mi muszle. - Może się potłuc w drodze.

- Nie potłucze się. Złożę go na grobie apo­stoła.

Pani Savin najwyraźniej nie zamierzała po­święcać mi wiele czasu. Wyjęła karnecik, który miał mi ułatwić zatrzymywanie się w klasztorach przy szlaku, i opatrzyła go pieczęciami Saint--Jean-Pied-de-Port, aby wiadomo było, skąd wy­ruszyłem, po czym oznajmiła, że mogę iść z bło­gosławieństwem bożym.

- A co z moim przewodnikiem? - zapytałem.

- Z jakim przewodnikiem? - odpowiedziała pytaniem, nieco zaskoczona, lecz w jej oczach pojawił się blask.

Zrozumiałem, że pominąłem rzecz wielkiej wagi. Chcąc jak najszybciej się tu dostać i spo­tkać z moją rozmówczynią, nie wypowiedziałem pradawnego Słowa, znaku rozpoznawczego tych, którzy należą lub należeli do zakonu Tradycji. Czym prędzej naprawiłem ten błąd i wyrzekłem Słowo. Pani Savin gwałtownym ruchem wyrwała z moich rąk karnet, który wręczyła mi przed kil­koma minutami.

- Nie będzie panu potrzebny -- powiedziała, zdejmując stertę gazet z kartonowego pudła. - Pańska droga i odpoczynek zależeć będą od de­cyzji przewodnika.

Wydobyła z pudła kapelusz i płaszcz. Wy­glądały jak stare ubrania, ale były w doskona­łym stanie. Poprosiła, żebym stanął pośrodku izby, i zaczęła modlić się w ciszy. Potem zarzu­ciła mi płaszcz na ramiona i wcisnęła kapelusz na głowę. Zauważyłem, że kapelusz, a także epo­lety płaszcza ozdobione są muszlami. Nie przerywając modłów, starsza pani chwyciła pątniczy kij stojący w rogu pokoju i wcisnęła mi go do prawej ręki. Do tej długiej laski przywiązany był bukłak na wodę. Stałem przed panią Savin ubrany w bermudy z teksasu i bawełnianą ko­szulkę z napisem: I love NY, oraz w średniowiecz­ny strój pielgrzymów podążających do Composteli.

Stara kobieta zbliżyła się do mnie. Jak w tran­sie złożyła dłonie na mojej głowie i rzekła:

- Niechaj prowadzi cię apostoł Jakub i nie­chaj wskaże ci jedyne, co musisz odkryć. Nie idź krokiem zbyt spiesznym ani zbyt powolnym, lecz zawsze szanując prawa i potrzeby Drogi, i słu­chaj tego, który będzie twym przewodnikiem, choćby rozkazał ci zabić, bluźnić lub popełnić bezsensowny czyn. Musisz złożyć przysięgę bez­względnego posłuszeństwa swojemu przewod­nikowi.

Przysiągłem.

- Duch dawnych pielgrzymów Tradycji towa­rzyszyć ci będzie w tej podróży. Kapelusz ochro­ni cię przed słońcem i złymi myślami; płaszcz ochroni przed deszczem i złymi słowami; laska da ci ochronę przed wrogami i złymi uczynkami. Niechaj błogosławieństwo Boga, świętego Jaku­ba i Maryi Panny będzie z tobą przez wszystkie noce i dni. Amen.

Po chwili zachowywała się już zwyczajnie -pospiesznie zebrała ubrania i manifestując przy tym zły humor, schowała je do pudła, odstawiła kij i bukłak w kąt pokoju, podała mi hasło i po­prosiła, żebym natychmiast wyszedł, ponieważ mój przewodnik czeka już kilometr czy dwa za Saint-Jean-Pied-de-Port.

- Nie znosi fanfar -- poinformowała mnie. -Ale pewnie nawet z odległości dwóch kilometrów dobrze je słychać: Pireneje to świetne pudło re­zonansowe.

I nie mówiąc nic więcej, zeszła na dół, do kuchni, żeby dalej dręczyć chłopca o smutnych oczach. Zanim opuściłem jej dom, zapytałem, co mam zrobić z samochodem, a ona poradziła, że­bym zostawił kluczyki, ponieważ ktoś przyjedzie go stąd zabrać. Wyjąłem z bagażnika mały nie­bieski plecak, do którego przymocowałem śpi­wór. Do najlepiej chronionej kieszeni wsunąłem wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, założyłem plecak i wróciłem do domku, żeby zostawić pani Savin kluczyki do wozu.

- Z miasta wyjdzie pan tą ulicą; prowadzi aż do ostatniej bramy murów. Kiedy dotrze pan do Santiago de Compostela, proszę odmówić za mnie Ave Maria. Wielokrotnie przemierzałam tę drogę. Teraz muszę zadowolić się zapałem, który widzę w oczach pielgrzymów. Sama wciąż jeszcze go odczuwam, ale wiek nie pozwala mi w pełni cieszyć się życiem. Niech pan o tym powie świę­temu Jakubowi. Proszę mu także powiedzieć, że nadejdzie czas, gdy dotrę na spotkanie z nim inną drogą, prostszą i mniej męczącą.

Opuściłem miasteczko, wychodząc Bramą Hiszpańską poza mury obronne. Dawniej tędy wiodła ulubiona droga rzymskich najeźdźców, tędy maszerowały armie Karola Wielkiego i Na­poleona. Szedłem w milczeniu, słysząc brzmiące w dali fanfary, aż nagle, gdy szedłem przez opuszczoną wioskę nieopodal Saint-Jean, ogar­nęło mnie bezgraniczne wzruszenie i łzy stanęły mi w oczach. Tu, pośród tych ruin, po raz pierw­szy uświadomiłem sobie, że moje stopy wędrują niezwykłą Camino de Compostela.

Otaczające dolinę Pireneje, strojne muzyką i porannym słońcem, piętrzyły się przede mną niczym zjawisko pierwotne zapomniane przez rasę ludzką - zjawisko, którego w żaden sposób nie potrafiłem zidentyfikować. Mimo wszystko doznanie było tak niezwykłe i silne, że postano­wiłem przyspieszyć kroku i jak najszybciej dojść do miejsca, gdzie zgodnie z zapowiedzią pani Savin miał czekać przewodnik. Wciąż idąc, zdjąłem koszulkę i schowałem ją do plecaka. Paski zaczynały dotkliwie wpijać się w obnażone ramiona, tym bardziej więc doceniłem wygodne stare trampki, idealnie dopasowane do moich stóp. Mniej więcej po czterdziestu minutach marszu, na łuku drogi, która okrążała gigan­tyczną skałę, zauważyłem porzuconą starą stud­nię. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna około pięćdziesiątki, czarnowłosy, o urodzie Cygana, i szukał czegoś w plecaku.

- Witam - zagadnąłem po hiszpańsku, onieśmielony jak zawsze, gdy po raz pierwszy spoty­kam się z nieznajomym. - Pewnie na mnie cze­kasz. Mam na imię Paulo.

Mężczyzna przestał grzebać w plecaku i zmie­rzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. W jego oczach dostrzegłem chłód. Nie wydawał się za­skoczony moim nadejściem. Ja także odniosłem niejasne wrażenie, że skądś się znamy.

- Tak, czekałem na ciebie, ale nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy. Czego chcesz?

Nieco zbity z tropu, odparłem, że to mnie po­prowadzić ma Drogą Mleczną, gdy ruszę w po­szukiwaniu miecza.

- Nie warto się trudzić - powiedział mężczyz­na. - Jeśli chcesz, odnajdę go za ciebie. Tylko natychmiast podejmij decyzję.

Ta rozmowa wprawiała mnie w coraz więk­sze zdziwienie. Ponieważ jednak przysiągłem być bezwzględnie posłusznym, zamierzałem udzielić odpowiedzi. Gdyby wyręczył mnie w poszukiwa­niu miecza, zyskałbym mnóstwo czasu i mógł­bym znacznie szybciej wrócić do Brazylii, do najbliższych i do interesów, o których nawet na chwilę nie potrafiłem zapomnieć. Może miałem do czynienia ze zwykłym oszustem, ale przecież udzielenie odpowiedzi nie było niczym złym.

Postanowiłem przyjąć jego propozycję. I nagle, tuż za plecami, usłyszałem głos, który po hisz­pańsku, z silnym obcym akcentem, oznajmił:

- Nie trzeba wspinać się na szczyt góry tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy jest wysoka.

To było nasze hasło. Odwróciłem się i ujrza­łem mężczyznę około czterdziestki, ubranego w bermudy koloru khaki i przepoconą białą ko­szulę. Nowo przybyły uporczywie przypatrywał się Cyganowi. Miał szpakowate włosy i spaloną słońcem skórę. Działając w pośpiechu, zapo­mniałem o elementarnych zasadach bezpieczeń­stwa i na oślep rzuciłem się w ramiona pierwsze­mu napotkanemu człowiekowi.

- Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie, nie po to jednak buduje się statki - od­powiedziałem hasłem na hasło.

Mimo to mężczyzna nie odrywał oczu od Cy­gana, wciąż mu się przyglądając. Ta wymiana spojrzeń, w których nie było ani obawy, ani za­czepki, trwała kilka minut. Aż do chwili, gdy Cy­gan z lekceważącym uśmiechem ruszył w kie­runku Saint-Jean-Pied-de-Port.

- Na imię mam Petrus - odezwał się wreszcie przybysz, gdy Cygan zniknął za skałą, którą nie­dawno okrążałem. Następnym razem bądź ostrożniejszy.

Jego głos zabrzmiał miło; tej nutki zabrakło mi u Cygana, a nawet u pani Savin. Podniósł plecak, na którego klapie widniała muszla. Wy­dobył z niego butelkę wina, wypił łyk, a potem mi ją podał. Napiłem się i zapytałem, kim jest ten Cygan.

- To droga wiodąca do granicy. Przechodzi tędy wielu przemytników i ukrywających się ter­rorystów z Kraju Basków - wyjaśnił Petrus. - Po­licja prawie nigdy się tu nie zapuszcza.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Po­patrzyliśmy na siebie jak starzy znajomi. - I ja mam wrażenie, że już go spotkałem, dlatego za­chowywałem się tak śmiało.

Petrus roześmiał się i stwierdził, że czas ru­szać w drogę. Zabrałem rzeczy. Szliśmy w mil­czeniu, lecz uśmiech Petrusa pozwolił mi od­gadnąć, że myśli to samo co ja: spotkaliśmy de­mona.

Przez pewien czas wędrowaliśmy bez słowa. Pani Savin miała całkowitą rację - nawet z od­ległości trzech kilometrów słychać było dźwięk fanfar, które nie milkły ani na chwilę. Miałem ochotę zasypać Petrusa pytaniami o jego życie, pracę, dowiedzieć się, co go tu przywiodło. Wie­działem jednak, że czeka nas jeszcze siedemset kilometrów wspólnej wędrówki i nadejdzie właś­ciwa chwila, bym na każde z tych pytań uzyskał odpowiedź. Mimo to nie mogłem uwolnić się od myśli o Cyganie, toteż w końcu przerwałem mil­czenie.

- Petrusie, sądzę, że ten Cygan był demonem.

- Tak, to był demon.

Kiedy potwierdził moje domysły, ogarnęło mnie przerażenie, zarazem jednak doznałem ulgi.

- Ale to nie ten demon, którego znałeś z Tra­dycji.

W Tradycji demon jest duchem, którego nie cechuje ani dobro, ani zło. Uważa się go za straż­nika większości tajemnic dostępnych dla ludzi i przypisuje mu się moc i władzę nad światem rzeczy materialnych. Jako upadły anioł utożsa­mia się z rodzajem ludzkim i zawsze gotów jest zawrzeć pakt lub odpłacić przysługą za przy­sługę.

Zapytałem więc, w czym tkwi różnica między Cyganem a demonami z Tradycji.

- Spotkamy jeszcze inne na tej drodze - od­parł ze śmiechem Petrus. - Sam to zrozumiesz. Ale spróbuj przypomnieć sobie rozmowę z Cy­ganem, a zdołasz się już trochę w tym zorien­tować.

Przywołałem w pamięci dwa zdania, które z nim zamieniłem. Powiedział, że mnie oczeki­wał, i zaproponował, że odnajdzie mój miecz.

Wówczas Petrus wyjaśnił, że te dwa zdania doskonale pasują do złodzieja przyłapanego na gorącym uczynku - stara się zyskać na czasie i zdobyć względy, szykując się do ucieczki. W owych słowach mógł się kryć głębszy sens, być może też były dokładnym odzwierciedleniem jego myśli.

- Która z tych dwóch hipotez jest trafna?

- Obie są słuszne. Ten nieszczęsny złodziej, broniąc się, w lot chwycił, jakich słów oczeku­jesz. Myślał, że jest bystry, tymczasem stał się narzędziem w ręku siły wyższej. Gdyby umknął, kiedy tylko przyszedłem, nie mielibyśmy powodu prowadzić tej rozmowy. Ale stanął ze mną twarzą w twarz, a ja wyczytałem z jego oczu imię demona, którego spotkasz na swej drodze.

Według Petrusa to spotkanie było dobrą wróż­bą, skoro demon ujawnił się tak wcześnie.

- Mimo wszystko teraz nie zaprzątaj sobie nim głowy. Mówiłem ci już, że nie z nim jednym będziesz miał do czynienia. Możliwe, że ten jest najpotężniejszy, ale na pewno nie jedyny.

Kontynuowaliśmy wędrówkę. Pustynną dotąd roślinność zastąpiły rozrzucone z rzadka krze­wy. Może rzeczywiście powinienem posłuchać rady Petrusa i pozwolić, żeby sprawy rozwijały się własnym tokiem. Od czasu do czasu mój kompan opowiadał o wydarzeniach historycz­nych, których świadkami były mijane przez nas miejsca. Zobaczyłem dom, gdzie pewna królowa spędziła ostatnią noc życia, i wykutą w skale ka­pliczkę, pustelnię świętego męża, o którym nie­liczni rdzenni mieszkańcy tego regionu opowia­dali, że potrafił czynić cuda.

- Nie sądzisz, że cuda są bardzo ważne? - za­pytał.

Odparłem, że owszem, dodając jednak, że ni­gdy nie zetknąłem się z prawdziwym, wielkim cudem. Terminując w Tradycji, przyjąłem skraj­nie intelektualną postawę. Wierzyłem, że odzys­kawszy miecz - ale dopiero wówczas - ja także będę zdolny dokonywać wielkich czynów, jakie były dziełem mojego Mistrza.

- Nie są to jednak Cuda, ponieważ nie odmieniają praw natury. To, co czyni mój Mistrz, pole­ga na wykorzystywaniu tych sił do...

Nie mogłem dokończyć zdania, nie umiejąc wyjaśnić faktu, że Mistrz potrafi materializować duchy, przemieszczać rzeczy, których wcale nie dotyka, albo, co nieraz widziałem na własne oczy, odsłaniać błękit nieba w środku zasnutego gęstymi chmurami popołudnia.

- A może robi to, by cię przekonać, że posiadł wiedzę i moc? - zasugerował Petrus.

- Możliwe - przytaknąłem mu z przekonaniem.

Przysiedliśmy na kamieniu, bo Petrus wspo­mniał, że nie znosi palić podczas marszu. Uwa­żał, że płuca wdychają wtedy znacznie więcej ni­kotyny, a dym przyprawiał go o mdłości.

- Dlatego Mistrz odmówił ci prawa do miecza. Bo nie potrafiłeś dostrzec powodu, który każe mu dokonywać cudów. Bo zapomniałeś, że droga wiedzy stoi otworem przed wszystkimi ludźmi, przed każdym zwykłym człowiekiem. Podczas tej podróży nauczę cię kilku ćwiczeń i pewnych ry­tuałów zwanych Praktykami RAM. Każdy w ja­kiejś chwili życia ma okazję dostąpić przynaj­mniej jednego z nich. Ten, kto w poszukiwa­niach wykaże cierpliwość i przenikliwość, zdoła odkryć je wszystkie bez wyjątku, wyciągając wnioski z lekcji, jakich udziela mu życie. Prakty­ki RAM są tak proste, że ludziom twojego pokro­ju, przyzwyczajonym do komplikowania życia, często wydają się pozbawione wartości. Ale to one, podobnie jak trzy inne grupy praktyk, czy-się, że śpię, a ta cząstka nalegała. Najpierw to ona poruszyła moimi palcami, potem palce oży­wiły ramiona. A jednak to ani palce, ani ramio­na, lecz właśnie ta mała cząsteczka walczyła, próbując pokonać siłę ziemi i ruszyć „w górę". Poczułem, że moje ciało poddaje się ruchom ra­mion i idzie ich śladem. Każda sekunda była jak wieczność, ale nasienie musiało się narodzić, chciało się dowiedzieć, czym jest owo „w górze". Z ogromnym trudem wzniosła się najpierw moja głowa, potem tułów. Wszystko było zbyt spowol­nione i musiałem zmagać się z siłą, która ściągała mnie w głąb ziemi, gdzie dotąd spokoj­nie spałem snem wiecznym. Lecz w końcu mi się udało - złamałem tę siłę i powstałem. Przebiłem się przez skorupę ziemi i już otaczało mnie to „na górze".

Byłem na wsi. Czułem ciepło promieni sło­necznych, słyszałem bzyczenie owadów, szmer rzeki, która gdzieś daleko toczyła wody. Wsta­wałem bardzo wolno, wciąż z zamkniętymi ocza­mi, i przez cały czas miałem wrażenie, że lada chwila stracę równowagę i wrócę do ziemi. A jed­nak stale rosłem. Moje ręce wznosiły się, ciało było bardziej prężne. Byłem tu, odradzałem się, marząc, żeby to ogromne słońce, które świeci i zachęca, bym nadal wzrastał, bym wyciągał się i w końcu dosięgną! go wszystkimi gałęziami, rozgrzewało me wnętrze, muskało miłym ciepłem z zewnątrz. Wyciągałem ramiona najwyżej, jak mogłem, czułem ból ogarniający wszystkie napię te mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak sil­ny, że nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyk­nąłem.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa. Światło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdu­mieniem, że słońce nie grzeje tak mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego doznałem. Odpo­wiedział, że nie.

- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oce­niać? Należą do ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy nie­wielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a ja przy­gotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopo­dal strumień i wrócił z rybami. Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiwo­rach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach czułem jesz­cze smak wina, którym poczęstował mnie Pe­trus. Patrzyłem w niebo i obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy te mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak sil­ny, że nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyk­nąłem.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa. Światło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdu­mieniem, że słońce nie grzeje tak mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego doznałem. Odpo­wiedział, że nie.

- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oce­niać? Należą do ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy nie­wielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a ja przy­gotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopo­dal strumień i wrócił z rybami. Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiwo­rach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach czułem jesz­cze smak wina, którym poczęstował mnie Pe­trus. Patrzyłem w niebo i obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy przemierzyć. W innych okolicznościach ta od­ległość, ów, zdawałoby się, bezmiar, budziłaby straszliwy lęk, a ja bałbym się, że nie sprostam trudom wędrówki. Ale dziś byłem ziarnem i uro­dziłem się na nowo. Odkryłem, że choć w ziemi jest wygodnie i głęboko tam śpię, życie na górze okazuje się znacznie piękniejsze. Mogłem naro­dzić się jeszcze tyle razy, ile chciałem, aż me ra­miona staną się dość długie, by objąć ziemię, z której wyszedłem.

ĆWICZENIE ZASIEWU

Uklęknij na ziemi. Potem usiądź na piętach i pochyl się tak, aby głowa dotykała kolan. Wyciągnij ramiona do tylu. Przybrałeś pozycję płodową. Teraz odpręż się i uwolnij od wszelkich napięć. Oddychaj spokojnie i głęboko. Stopniowo narasta w tobie wrażenie, że jesteś maleńkim ziarenkiem, które otacza dobro tej ziemi. Wszystko wokół jest ciepłe i cu­downe. Śpisz spokojnym snem.

Nagle drga jeden z palców. Ziarno nie chce już być nasie­niem, pragnie narodzin. Zaczynasz z wolna poruszać ramio­nami, potem twoje ciało prostuje się i oto znów siedzisz na piętach. Teraz się podnosisz i wolno, bardzo wolno, z wypro­stowanymi plecami, klękasz na kolanach. Przez cały ten czas wyobrażasz sobie, że jesteś nasieniem, które przemie­nia się i pęcznieje, i wolniutko rozbija grudki ziemi.

Przyszedł czas rozkruszyć ziemię. Podnosisz się powoli, stawiając najpierw jedną, potem także drugą stopę. Przez chwilę trudno ci utrzymać równowagę, więc walczysz niczym ziarno, które zdobywa przestrzeń dla rośliny. Aż wreszcie stajesz wyprostowany. Wyobraź sobie otaczające cię pola, słońce, wodę, wiatr i ptaki: jesteś nasieniem, które wy-kiełkowało i wypuszcza pierwszy pęd. Łagodnym gestem wyciągasz ręce ku niebu. Potem wyprężasz się coraz bar­dziej, jakbyś chciał chwycić ogromne słońce, które świeci nad tobą, daje ci siłę i wabi. Twoje ciało zyskuje większą sztywność, mięśnie prężą się, a ty czujesz, jak rośniesz, roś-niesz, by stać się ogromnym. Napięcie narasta, wreszcie sta­je się dotkliwe, przyprawia o nieznośny ból. Nie możesz go już wytrzymać, krzyk wyrywa się z twoich ust i otwierasz oczy.

Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni, za­wsze o tej samej godzinie.

Stwórca i stworzenie

Przez sześć dni przemierzaliśmy Pireneje, to wspinając się, to schodząc. Petrus czuwał, abym codziennie, kiedy słońce padało już tylko na naj­wyższe szczyty, powtarzał ćwiczenie zasiewu. Trzeciego dnia ujrzeliśmy cementowy słup infor­macyjny i dowiedzieliśmy się, że od tej chwili stąpamy po hiszpańskiej ziemi. Petrus po trosze wyjawiał mi informacje o swoim życiu prywat­nym. Okazało się, że jest Włochem, projektantem urządzeń przemysłowych. Zapytałem, czy nie ucieka myślą do wszystkich spraw, które mu­siał odłożyć na później, by przeprowadzić piel­grzyma wyruszającego w poszukiwaniu miecza.

- Chciałbym, żebyś coś zrozumiał - od­parł. - Ja nie prowadzę cię do miecza. Tylko ty jeden możesz go odnaleźć. Jestem tu, by prze­prowadzić cię Camino de Santiago i nauczyć Praktyk RAM. To, w jaki sposób je wykorzystasz, poszukując miecza, zależy od ciebie.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Podróżując, w bardzo praktyczny sposób doświadczasz aktu odrodzenia. Stajesz przed zu­pełnie nowymi sytuacjami, dzień przemija wol­niej, przeważnie nie rozumiesz języka, którym mówią miejscowi. Zupełnie jak dziecko, które wyszło z łona matki. W takich warunkach zaczy­nasz przywiązywać znacznie większą wagę do tego, co cię otacza, ponieważ od tego zależy twoje przetrwanie. Stajesz się bardziej otwarty na kon­takty z ludźmi, bo wiesz, że mogliby ci pomóc w trudnych sytuacjach. A każdy przejaw łas­kawości bogów przyjmujesz z wielką radością, jakby chodziło o wydarzenie, które trzeba zapa­miętać na całe życie. Równocześnie, ponieważ wszystko wokół ciebie jest nowe, dostrzegasz w rzeczach wyłącznie piękno i bardziej cieszysz się życiem. Dlatego pielgrzymki religijne zawsze były jednym z najbardziej obiektywnych sposo­bów osiągnięcia iluminacji. Aby odpokutować za grzechy, trzeba iść coraz to dalej, dostosowując się do zmienności sytuacji. W zamian otrzymu­je się niezliczone dobrodziejstwa, których życie nie skąpi tym, co o nie proszą. Wydaje ci się, że mógłbym zamartwiać się z powodu paru projek­tów, których nie wykonam, bo jestem tu z tobą?

Oczy Petrusa zwróciły się w innym kierunku, a ja natychmiast podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Stado kóz szło zboczem góry. Jed­na z nich, najodważniejsza, stała na niewielkim, bardzo stromym występie skalnym. Zastana­wiałem się, jakim cudem zdołała wdrapać się tak wysoko i jak się stamtąd wydostanie. Jednak właśnie wówczas, gdy nad tym dumałem, koza skoczyła i znajdując oparcie na niewidocznej dla mnie części stoku, dołączyła do stada. Wszystko w tym miejscu przepojone było pełnym życia, dy­namicznym spokojem świata, który może jeszcze wypięknieć i wiele stworzyć i który wie, że aby tak się stało, trzeba iść, wciąż iść przed siebie. Chociaż czasem straszliwe trzęsienie ziemi albo niszczycielska burza rodzą we mnie przekona nie, że natura jest okrutna, zrozumiałem, że ta­kie właśnie są zmienne koleje drogi zwanej lo­sem. Natura również wędrowała w poszukiwaniu iluminacji.

- Jestem bardzo zadowolony, że się tu zna­lazłem - powiedział Petrus. - Bo praca, której nie wykonani, nic już nie znaczy, a prace, które zrealizuję potem, będą znacznie lepsze.

Po przeczytaniu dzieła Carlosa Castańedy go­rąco pragnąłem spotkać starego indiańskiego czarownika, don Juana. Obserwując spogląda­jącego na góry Petrusa, poczułem, że u mego boku stoi ktoś podobny do niego jak brat.

Po południu siódmego dnia, wyszedłszy z sos­nowego lasu, dotarliśmy na szczyt wzgórza. Tu Karol Wielki modlił się po raz pierwszy na hiszpańskiej ziemi. Na starym pomniku widnia­ła łacińska inskrypcja nakłaniająca wędrowca, by dla upamiętnienia tamtych wydarzeń odmó­wił Salve Regina. Obaj wypełniliśmy to, do czego wzywała inskrypcja. Potem Petrus poprosił, abym po raz ostatni poddał się ćwiczeniu Zasiewu.

Wiał silny wiatr i było zimno. Zaoponowałem, twierdząc, że jest jeszcze bardzo wcześnie - wy­dawało mi się, że ledwie dochodzi trzecia po południu - ale polecił mi zamilknąć i natych­miast uczynić, co każe.

Przyklęknąłem na ziemi i zacząłem wykony­wać ćwiczenie. Wszystko przebiegało normalnie aż do chwili, kiedy uniosłem ręce i usiłowałem wyobrazić sobie słońce. Gdy już mi się to udało, a przede mną rozbłysło ogromne słońce, poczu­łem, że ogarnia mnie wielka ekstaza. Me czło­wiecze wspomnienia powoli wygasały; ja już nie wykonywałem ćwiczenia, lecz stałem się drze­wem. Czułem przepełniające mnie szczęście i ogromną satysfakcję. Słońce świeciło i wiro­wało wokół własnej osi, co nigdy dotąd się nie zdarzyło. Stałem w miejscu z wyciągniętymi ga­łęziami, wiatr targał mymi liśćmi, a ja prag­nąłem na zawsze tak pozostać. Aż nagle coś mnie dotknęło i na ułamek sekundy wszystko spowiło się mrokiem.

Natychmiast otworzyłem oczy. Petrus uderzył mnie w twarz i chwycił za ramiona.

- Nie zapominaj, co jest twoim celem! - krzyknął pełen gniewu. - Nie zapominaj, że mu­sisz się jeszcze wiele nauczyć, zanim znajdziesz miecz!

Usiadłem na ziemi, drżąc w podmuchach lo­dowatego wiatru.

- Czy zawsze tak się dzieje? - zapytałem.

- Prawie zawsze. Zwłaszcza z ludźmi takimi jak ty, zafascynowanymi i łatwo zapominającymi o celu poszukiwań.

Petrus wyciągnął z plecaka sweter i szybko się ubrał. Ja włożyłem drugi t-shirt na mój I love NY - nawet nie przyszło mi na myśl, że w środku lata, przez gazety okrzykniętego najbardziej upalnym w ostatnim dziesięcioleciu, może zrobić się tak zimno. Dwie warstwy bawełny nieco skuteczniej chroniły przed wiatrem, jednak popro­siłem Petrusa, żeby przyspieszył kroku, musia­łem się bowiem rozgrzać.

Ścieżka biegła teraz bardzo łagodnym zbo­czem. Pomyślałem, że chłód, który odczuwam, jest skutkiem kiepskiego jedzenia, bo żywiliśmy się wyłącznie rybami i owocami drzew. Ale Petrus wyjaśnił, że marzniemy, ponieważ dotarli­śmy do najwyżej położonego miejsca na naszym górskim szlaku.

Przeszliśmy może pół kilometra, gdy nagle, za załomem drogi, krajobraz uległ zmianie. Rozleg­ła, lekko pofałdowana dolina ciągnęła się aż po horyzont. Na lewo, w kotlinie, w odległości naj­wyżej dwustu metrów, czekała wioska, a w niej domki z dymiącymi kominami. Chciałem przy­spieszyć kroku, lecz Petrus mnie powstrzymał.

- Myślę, że to najwłaściwsza chwila, żeby na­uczyć cię drugiej Praktyki RAM - powiedział, sia­dając na ziemi i dając znak, żebym uczynił to samo.

Usiadłem wbrew sobie. Widok wioski i wydo­bywającego się z kominów dymu zburzył mój we­wnętrzny spokój. Nagle uświadomiłem sobie, że od tygodnia przebywaliśmy na pustkowiu, nie widzieliśmy żywego ducha, spaliśmy pod gołym niebem i całymi dniami wędrowaliśmy. Zabrakło mi papierosów i musiałem palić paskudne skrę­ty z tytoniu Petrusa. Spać w śpiworze i jeść ryby nawet bez soli - uwielbiałem to, ale jako dwu­dziestolatek, teraz, na Camino de Santiago, było to dla mnie wielkim poświęceniem. Niecierpliwie czekałem, aż Petrus skończy zwijać papierosa i go wypali. Milczałem, marząc o cieple kieliszka wina w barze, który widziałem o pięć minut dro­gi od nas. Opatulony w sweter Petrus siedział sobie spokojnie i w roztargnieniu spoglądał na rozległą nizinę.

- Jak ci się podobała przeprawa przez Pire­neje? - zapytał po krótkiej chwili.

- Wspaniała - odparłem, nie chcąc przedłu­żać rozmowy.

- Całe szczęście, bo poświęciliśmy sześć dni na przejście odcinka, który zazwyczaj pokonuje się w ciągu dnia.

Nie uwierzyłem. Wyciągnął mapę i pokazał mi cały szlak, który liczył zaledwie siedemnaście kilometrów. Nawet wolno się wspinając i poko­nując strome zejścia, tę drogę należało przejść w sześć godzin.

- Z tak wielkim uporem dążysz do odnalezie­nia miecza, że zapomniałeś o najważniejszym: trzeba do niego dotrzeć. Zapatrzony w stronę Composteli, której stąd na pewno nie ujrzysz, nie zauważyłeś, że w niektóre miejsca wracali­śmy cztero- albo pięciokrotnie, raz po raz, cho­ciaż różnymi drogami.

Teraz, kiedy Petrus to powiedział, zdałem sobie sprawę, że górę Itchasheguy, najwyższą w tym rejonie, widywałem to po mojej lewej, to znów po prawej stronie. I chociaż przypadkiem to dostrzegłem, nie wyciągnąłem jedynego słusz­nego wniosku: przez tydzień krążyliśmy po nie­wielkim skrawku gór.

- Po prostu wybierałem różne drogi, wykorzy­stywałem wiodące przez las ścieżki przemytni­ków. Jednak powinieneś był się zorientować. Nie zauważyłeś tego, ponieważ wędrówka sama w sobie nic dla ciebie nie znaczy. Liczy się tylko wola dotarcia do celu.

- A gdybym się zorientował?

- I tak wędrowalibyśmy przez siedem dni, bo Praktyki RAM tego wymagają. Ale wówczas w inny sposób cieszyłbyś się pięknem Pirenejów.

Tak bardzo mnie zaskoczył, że zapomniałem o zimnie i o wiosce.

- W podróży do obranego celu - podjął Petrus - szczególnie ważne jest baczne obserwowa­nie drogi. Bo właśnie droga najlepiej nam podpo­wiada, jak osiągnąć ten cel, każdego dnia po­dróży wzbogaca nas i uczy. Gdyby porównać to z seksem, powiedziałbym, że gra wstępna, faza pieszczot, decyduje o sile orgazmu. Wszyscy o tym wiemy. Tak to jest, kiedy ma się cel w ży­ciu. Może okazać się wspaniały lub zły, wszystko zależy od tego, jaką obierzemy drogę, i tego, jak ją przemierzamy. Dlatego druga Praktyka RAM jest tak ważna: polega na odkrywaniu w tym, na co patrzymy każdego dnia, tajemnic, które obojętnie mijamy, pochłonięci rutynowym działa­niem.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA SZYB­KOŚCI.

- W mieście, gdzie zaprzątają nas codzienne zajęcia., na to ćwiczenie należy poświęcić dwa­dzieścia minut. Ponieważ jednak wędrujemy nie­zwykłym szlakiem Santiago de Compostela, przeznaczymy godzinę na dotarcie do wioski.

Chłód, o którym na chwilę zapomniałem, znów zaczął mi doskwierać. Zniechęcony pa­trzyłem na Petrusa. Lecz on tego nie zauważał: wziął plecak i w przytłaczającym, żółwim tem­pie zaczęliśmy przemierzać dwustumetrową od­ległość.

Początkowo patrzyłem wyłącznie na tawernę, stary dwupiętrowy budynek z drewnianym szyl­dem nad drzwiami. Byliśmy tak blisko, że mog­łem nawet odczytać datę budowy: 1652. Zbliżali­śmy się, a jednak miałem wrażenie, że stoimy w miejscu. Petrus niezwykle wolno wysuwał sto­pę przed stopę, a ja go naśladowałem. Sięgnąłem do plecaka po zegarek i założyłem go na rękę.

- Będzie jeszcze gorzej - powiedział - bo czas nie zawsze przemija w jednakowym rytmie. To my zdecydujemy o rytmie czasu.

Raz po raz spoglądając na zegarek, zrozumia­łem, że Petrus ma rację. Im częściej patrzyłem na wskazówki, tym wolniej się przesuwały. Po­stanowiłem posłuchać jego rady i schowałem ze­garek do plecaka. Usiłowałem skoncentrować się na krajobrazie, na nizinie, na kamieniach, które trącałem nogami, ale przez cały czas zerkałem w kierunku tawerny i wciąż miałem wrażenie, że nie ruszyliśmy się z miejsca. Pomyślałem, że będę opowiadał sobie w myśli różne historyjki, lecz to ćwiczenie tak mnie irytowało, że nie mogłem się skupić. Kiedy nie będąc w stanie dłużej tego wytrzymać, wyjąłem z plecaka zega­rek, przekonałem się, że upłynęło zaledwie jede­naście minut.

- Nie rób z tego ćwiczenia tortur, bo nie po to je wymyślono - powiedział Petrus. - Staraj się czerpać przyjemność z tempa, do którego nie przywykłeś. Wykonując codzienne ruchy w zu­pełnie inny sposób, pozwalasz, aby rozwinął się w tobie nowy człowiek. Zresztą, decyzja należy do ciebie.

Życzliwość, z jaką dodał to ostatnie zdanie, trochę mnie uspokoiła. Skoro sam decydowałem o tym, co zrobię, należało jak najlepiej wykorzy­stać sytuację. Odetchnąłem głęboko i starałem się nie rozmyślać. Wprawiłem się w cudowny stan, miałem wrażenie, że czas jest sprawą od­ległą, że mnie nie dotyczy. Spokojniejszy z każdą chwilą, innym okiem spojrzałem na otoczenie. Wyobraźnia, która buntowała się, kiedy byłem spięty, teraz znów ożyła i zaczęła mnie wspierać. Spoglądałem na rozpościerające się przede mną miasteczko i tworzyłem jego historię: jak zostało zbudowane, jak zatrzymywali się w nim pielgrzy­mi, jak czuli się uszczęśliwieni, widząc wreszcie ludzi i zaznając gościnności po wędrówce przez Pireneje, gdzie smagał ich przejmujący chłodem wiatr. W pewnej chwili wydało mi się, że w sercu wioski dostrzegam potężną, tajemniczą i mądrą obecność. Moja wyobraźnia wypełniała dolinę ry­cerzami i bitwami. Widziałem nawet połyskujące w słońcu miecze i słyszałem okrzyki wojenne. Wioska przestawała być tylko miejscem, gdzie rozgrzeję duszę winem, a ciało ciepłą kołdrą. Te­raz stała się pomnikiem historii, dziełem hero­icznych ludzi, którzy porzucili wszystko, aby osiąść na tym pustkowiu. Świat był tu, wokół mnie, i zrozumiałem, że dotąd bardzo rzadko zwracałem na niego uwagę.

Kiedy sobie to uświadomiłem, staliśmy już przed drzwiami tawerny, a Petrus zapraszał mnie do środka.

- Stawiam wino - powiedział. - Powinniśmy wcześnie iść spać, bo jutro muszę ci przedstawić wielkiego maga.

Spałem kamiennym snem, nie śniąc. Świt le­dwie rozjaśnił dwie jedyne uliczki Roncesvalles, gdy Petrus zapukał do drzwi mojego pokoju. Mieszkaliśmy na drugim piętrze tawerny, która pełniła jednocześnie rolę hotelu.

Zamówiliśmy kawę, pieczywo i oliwę. Zaraz po śniadaniu wyszliśmy. Wioskę spowijała gęsta mgła. Zrozumiałem, że Roncesvalles nie jest ty­pową wsią, jak mi się wydawało w pierwszej chwili; w epoce wielkich pielgrzymek Szlakiem Świętego Jakuba istniał tu najpotężniejszy klasz­tor w regionie, obejmujący wpływami terytorium sięgające aż po granice Nawarry. Do dziś Ronces-valles zachowało znamiona swej roli z tamtych lat - kilka budynków należało do kolegium za­konnego. Jedynym domem o charakterze świec­kim była tawerna, w której się zatrzymaliśmy.

Wędrowaliśmy pośród mgły, by po chwili wejść do kolegiaty. Ubrani w białe kapłańskie szaty zakonnicy modlili się, uczestnicząc w pierw­szej porannej mszy. Nie rozumiałem słów ich modlitw, bo nabożeństwo odprawiano po baskij-sku. Petrus usiadł w ławce z dala od ołtarza i poprosił, żebym trzymał się w pobliżu.

Kościół był ogromny, wypełniony bezcennymi dziełami sztuki. Petrus wyjaśnił mi szeptem, że wzniesiono go dzięki darowiznom królów i królo­wych Portugalii, Hiszpanii, Francji i Niemiec, miejsce budowy natomiast wskazał Karol Wielki. Na ołtarzu Maryja Panna z Roncesvalles, wyko­nana ze srebra, o twarzy wyrzeźbionej w szla­chetnym drewnie, trzymała w ręce bukiet kwia­tów z cennych kamieni. Woń kadzidła, gotycka świątynia, kapłani i ich kantyczki wprowadziły mnie w stan bliski transu, którego doświad­czyłem już, poddając się obrzędom Tradycji.

- A mag? - zapytałem Petrusa, przypomniaw­szy sobie, co zapowiedział poprzedniego dnia.

Skinieniem głowy wskazał kapłana w średnim wieku, chudego mężczyznę w okularach, sie­dzącego z innymi mnichami na jednej z długich ławek, które otaczały ołtarz. Mag zakonnik! Prag­nąłem, żeby msza szybko się skończyła, ale -jak tłumaczył wczoraj Petrus - to my określamy rytm czasu: mój lęk sprawił, że obrządek religij­ny trwał przeszło godzinę.

Gdy msza dobiegła końca, Petrus zostawił mnie samego w ławce i zniknął za drzwiami, któ­rymi wyszli kapłani. Zupełnie sam, podziwiałem świątynię, myśląc o tym, że powinienem odmó­wić modlitwę, jednak nie byłem w stanie się sku­pić. Obrazy wydawały mi się odległe, uwięzione w przeszłości, która już nie powróci, jak nie wró­ci złoty wiek Camino de Santiago.

Petrus stanął w drzwiach i nie mówiąc ani słowa, gestem nakazał, żebym poszedł za nim.

Znaleźliśmy się w ogrodzie zamkniętym mura­mi klasztoru i otaczającymi klauzurę. Na obrze­żu usytuowanej pośrodku fontanny czekał na nas zakonnik w okularach.

- Padre Jordi, oto pielgrzym - przedstawił mnie Petrus.

Kapłan podał mi rękę, którą uścisnąłem na powitanie. Potem zamilkliśmy. Spodziewałem się, że coś się wydarzy, lecz do moich uszu dobiegło tylko pianie kogutów gdzieś w oddali i krzyki mew polujących na codzienną strawę. Mnich przypatrywał mi się spokojnie, a jego spojrzenie podobne było do tego, którym obrzuciła mnie pani Savin, gdy wypowiedziałem pradawne Słowo.

ĆWICZENIE SZYBKOŚCI

Idź przez dwadzieścia minut dwukrotnie wolniej niż za­zwyczaj. Zwracaj uwagę na każdy szczegół, na ludzi i kraj­obrazy wokół ciebie.

Najstosowniejsza pora do wykonywania tego ćwiczenia przypada po obiedzie.

Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni.

W końcu, przerywając długą i ciążącą mi ci­szę, padre Jordi przemówił.

- Ponoć przedwcześnie pokonałeś szczeble Tradycji, drogi chłopcze.

Odpowiedziałem, że mam trzydzieści osiem lat i przeszedłem wszystkie ordalia.

- Oprócz jednej, ostatniej i najważniejszej próby - podjął, nadal spoglądając na mnie po­zbawionymi wyrazu oczyma. - A bez niej wszyst­ko, czego się nauczyłeś, jest niczym.

- Dlatego przemierzam Camino de Santiago.

- To niczego nie gwarantuje. Chodź ze mną. Petrus został w ogrodzie, a ja podążyłem za

padre Jordim. Minęliśmy klauzurę, przeszliśmy obok miejsca pochówku króla Sancha el Fuerte i zatrzymaliśmy się w małej kaplicy, usytuowa­nej na tyłach budynku klasztoru Roncesvalles.

Jej wnętrze było praktycznie puste - tylko stół, księga i miecz. Ale nie mój.

Padre Jordi usiadł przy stole, nie proponując, bym również spoczął. Potem sięgnął po jakieś zioła, podpalił je, a ich woń wypełniła pomiesz­czenie. Cała ta sytuacja coraz bardziej przypomi­nała mi spotkanie z panią Savin.

- Przede wszystkim udzielę ci przestrogi -oznajmił padre Jordi. - Rota jacobea to tylko jedna z czterech dróg. To droga Pikowa. Może dać ci moc, ale to nie wystarczy.

- A trzy pozostałe drogi?

- Słyszałeś o co najmniej dwóch z nich - dro­dze Jerozolimy, która jest szlakiem Kiera albo Graala i da ci zdolność czynienia cudów; i dro­dze Rzymu, która jest szlakiem Trefla, a umożli­wi ci porozumienie z innymi światami.

- Brakuje tylko drogi Karo, a mielibyśmy wszystkie cztery kolory - dodałem żartobliwie.

Padre Jordi roześmiał się.

- Słusznie. To tajemna droga i gdybyś kiedyś ją przeszedł, nie mógłbyś nikomu o tym opowie­dzieć. Ale nie czas zajmować się tą sprawą. Gdzie twoja muszla?

Otworzyłem plecak i wyjąłem muszle z wize­runkiem Matki Boskiej z Aparecida. Mnich po­łożył je na stole. Trzymając nad nimi dłonie, zaczął się koncentrować. Poprosił, abym czynił to, co on. Woń ziół stawała się coraz silniejsza. Zarówno kapłan, jak i ja mieliśmy otwarte oczy i nagle stwierdziłem, że powtarza się zjawisko, jakie widziałem już na Itatiaia: muszle rozbłysły światłem, które nie oświetla. Blask stawał się coraz silniejszy, ja zaś usłyszałem tajemniczy głos dobywający się z gardła padre Jordiego:

- „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje".

Było to zdanie z Biblii.

- Tam zaś, gdzie jest twoje serce, będzie ko­lebka ponownego przyjścia Chrystusa; niczym muszle, pielgrzym na drodze świętego Jakuba jest tylko skorupą. Jeśli ta skorupa, która po­wstaje z życia, pęknie, wyłoni się Życie, które uczynione jest z Agape.

Cofnął dłonie i blask muszli zagasł. Potem za­pisał moje nazwisko w księdze, która leżała na stole. Na szlaku Composteli natknąłem się na trzy księgi, w których zapisano moje nazwisko: pierwszą u pani Savin, drugą u padre Jordiego i trzecią, księgę Mocy, w której później sam zapi­sałem swoje imię.

- Skończyliśmy. Idź i niechaj cię błogosławią Przenajświętsza Panna z Roncesvalles i święty Jakub od Miecza.

- Camino de Santiago wytyczają żółte znaki wiodące przez całą Hiszpanię - mówił kapłan, gdy wracaliśmy do miejsca, gdzie zostawiłem Petrusa. - Gdybyś w pewnym momencie się zgu­bił, szukaj tych znaków na drzewach, na kamie­niach, tablicach informacyjnych, a bez trudu znajdziesz bezpieczne schronienie.

- Mam dobrego przewodnika.

- Spróbuj polegać przede wszystkim na sobie. Żeby nie krążyć przez tydzień po Pirenejach.

A zatem mnich znał już tę historię.

Dołączyliśmy do Petrusa i niemal natych­miast mnich nas pożegnał. Był jeszcze ranek, gdy opuszczaliśmy Roncesvalles, ale mgły, które wcześniej spowijały okolicę, zniknęły bez śladu. Otwierała się przed nami prosta jak na równi­nach droga, a ja zaczynałem szukać żółtych zna­ków, o których powiedział mi padre Jordi. Nios­łem teraz nieco cięższy plecak, bo w tawernie kupiłem butelkę wina, chociaż Petrus powie­dział, że nie ma takiej potrzeby. Za Roncesvalles droga wiodła przez setki wsi, a noclegi pod go­łym niebem mogły nam się zdarzyć od przypad­ku do przypadku.

- Petrusie, padre Jordi mówił o powtórnym przyjściu Chrystusa tak, jakby ono już się wyda­rzyło.

- I wciąż się wydarza. To tajemnica twojego miecza.

- A poza tym powiedziałeś, że spotkam się z magiem, tymczasem rozmawiałem z kapłanem. Co to ma wspólnego z Kościołem katolickim?

Odpowiedź Petrusa zamknęła się w jednym słowie:

- Wszystko.

Okrucieństwo

- Właśnie tu, w tym miejscu, zamordowano Miłość -- powiedział stary wieśniak, wskazując wykutą w skale kapliczkę.

Wędrowaliśmy przez pięć dni, zatrzymując się tylko na posiłki i noclegi. Petrus zachowywał dyskrecję w sprawach dotyczących jego prywat­nego życia, okazując ogromne zainteresowanie Brazylią i moją pracą. Mówił, że lubi mój kraj oj­czysty, ponieważ najbliższym mu obrazem był wizerunek Chrystusa Zbawiciela z Corcovado, przedstawionego z rozpostartymi ramionami, a nie umęczonego na krzyżu. Chciał wiedzieć wszystko i na każdym kroku wypytywał, czy bra­zylijskie kobiety były równie ładne jak tutej­sze. W ciągu dnia panował nieznośny upał, toteż w każdym barze i w każdej wiosce, do której zawitaliśmy, ludzie uskarżali się na suszę. Prze­rywaliśmy wędrówkę między drugą a czwartą po południu, gdy słońce grzało najmocniej, i przyję­liśmy hiszpański zwyczaj sjesty.

Tego popołudnia, gdy odpoczywaliśmy w gaju oliwnym, stary wieśniak przyszedł poczęstować nas winem. Nawet podczas największych upałów mieszkańcy tego regionu nie wyrzekali się pa­nującego tu od stuleci obyczaju picia wina.

- Dlaczego zamordowano tu miłość? - zapy­tałem, widząc, że staruszek stara się zagaić roz­mowę.

- Przed wiekami pewna księżniczka, która ru­szyła na pielgrzymkę do Composteli, Felicja Akwitańska, postanowiła rzucić wszystko i osiąść tu, gdy odwiedzi już grób świętego Jakuba. To była prawdziwa Miłość, bo księżniczka dzieliła się dobrami z miejscową biedotą i leczyła chorych.

Petrus zapalił swego paskudnego skręta i cho­ciaż minę miał obojętną, wyczułem, że uważnie słucha opowieści starca.

- Wówczas jej brat, książę Wilhelm, otrzymał od ojca rozkaz sprowadzenia jej do domu. Felicja odmówiła. Zrozpaczony książę zasztyletował ją w kaplicy, którą tu widzicie, a którą ona budo­wała własnymi rękami, żeby opiekować się ubo­gimi i chwalić Pana. Kiedy się opamiętał i pojął, co uczynił, uciekł do Rzymu błagać papieża o rozgrzeszenie. Jako pokutę Ojciec Święty na­kazał mu odbyć pielgrzymkę do Composteli.

I wtedy wydarzyło się coś niezwykłego - w dro­dze powrotnej, dotarłszy tu, ogarnięty pragnie­niem, któremu uległa Felicja, osiadł w kapliczce wzniesionej przez siostrę, aby po kres długiego życia opiekować się biedakami.

- Oto i prawo zwrotu - podsumował ze śmie­chem Petrus.

Wieśniak nie zrozumiał jego uwagi, lecz ja dokładnie wiedziałem, co Petrus miał na myśli. W drodze odbyliśmy niejedną dyskusję teolo­giczną o relacjach między Bogiem a ludźmi. Przy­znawałem, że w Tradycji zawsze mamy do czynie­nia z relacją człowiek-Bóg, ale na drodze zupełnie innej niż ta obierana podczas pielgrzymki do Santiago - pełna księży magów, Cyganów, którzy stali się demonami, i świętych, którzy czynią cuda. To wszystko wydawało mi się bardzo ar­chaiczne, zbyt mocno związane z chrześcijaństwem, odarte z uniesienia, w jakie niekiedy wprowadzały mnie obrzędy Tradycji. Petrus za­wsze powtarzał, że droga do Composteli jest jedną z tych, które każdy jest zdolny przemierzyć, i że tylko taką drogą można dotrzeć do Boga.

- Uważasz, że Bóg istnieje, i ja również tak myślę - ciągnął Petrus. - A zatem według nas Bóg istnieje. Lecz jeśli ktoś w Niego nie wierzy, On mimo to nie przestaje istnieć. Lecz to nie oznacza, że osoba, która w Niego nie wierzy, jest w błędzie.

- Bóg miałby sprowadzać się do pragnień i władzy człowieka?

- Miałem przyjaciela, który zawsze chodził pi­jany, ale co wieczór odmawiał trzy zdrowaśki, ponieważ w dzieciństwie wpoiła mu to matka. Nawet kiedy wracał do domu kompletnie zalany, nawet nie wierząc w Boga, mój przyjaciel co wie­czór klepał trzy zdrowaśki. Po jego śmierci, uczestnicząc w jednym z rytuałów Tradycji, zwróciłem się do ducha Starszych, pytając, gdzie przebywa mój przyjaciel. A duch powiedział, że zmarły miewa się doskonale, że otacza go światło. Choć w życiu zabrakło mu wiary, ocalił go wysiłek ograniczony do automatycznego od­mawiania trzech modlitw, po prostu z poczucia obowiązku. Bóg przejawiał swą obecność w ja­skiniach naszych praprzodków, dla nich istniał w piorunach; kiedy człowiek odkrył, że to zjawi­sko naturalne, On zamieszkał w niektórych zwierzętach i świętych drzewach. Nadeszła epo­ka, kiedy istniał wyłącznie w katakumbach wiel­kich miast starożytności. Lecz przez cały czas przepełniał ludzkie serca, przybierając postać Miłości. Za naszych czasów Bóg jest tylko ideą, niemal dowiedzioną naukowo. Ale na tym etapie istnienia dokonuje zwrotu i wszystko zaczyna się od nowa. To jest prawo zwrotu. Kiedy padre Jordi przytoczył Jezusowe zdanie: „Gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje", właśnie do tego nawiązał. Gdziekolwiek zapragniesz ujrzeć obli­cze Boga, tam je zobaczysz. Jeśli zaś nie chcesz go widzieć, nic się nie zmienia, o ile tylko twe wysiłki są szlachetne. Kiedy Felicja Akwitańska wybudowała kaplicę i zaczęła wspierać bieda­ków, zapomniała o Bogu z Watykanu i głosiła Go na swój prosty i mądry sposób: poprzez Miłość. Dlatego wieśniak miał całkowitą rację, mówiąc, że Miłość została zamordowana.

Wieśniak, który nie był w stanie pojąć naszej dyskusji, czuł się, nawiasem mówiąc, trochę nie­swojo.

- Prawo zwrotu zadziałało, gdy jej brat został przymuszony do podjęcia dzieła, które chciał zniweczyć. Wolno nam wszystko - nie wolno tyl­ko stawać na drodze miłości. Kiedy do tego do­chodzi, ten, kto próbował zburzyć jej dzieło, musi je odbudować.

Wyjaśniłem mu, że w moim kraju prawo zwro­tu oznacza, iż ludzkie kalectwo i choroby są karą za przewiny poprzednich wcieleń.

- Głupstwa! - oburzył się Petrus. - Bóg nie jest mściwy, Bóg jest miłością. Jedyna kara, po jaką sięga, polega na przymuszeniu tego, kto przerwał dzieło miłości, do jego kontynuacji.

Wieśniak uciekł się do wymówki, twierdząc, że zrobiło się późno i musi wracać do pracy. Pe­trus uznał to za doskonały pretekst, by wyru­szyć w dalszą drogę.

- Oto co kładzie kres rozmowie - powiedział, gdy przechodziliśmy przez gaj oliwny. Bóg jest we wszystkim, co nas otacza, trzeba Go przeczu­wać, przeżywać, a ja próbuję uczynić Go kwestią logiki, abyś zrozumiał. Ćwicz się dalej w powol­nym marszu, a coraz lepiej będziesz uświada­miał sobie Jego obecność.

W dwa dni później musieliśmy pokonać szczyt zwany Górą Wybaczenia. Wspinaczka zajęła nam wiele godzin, kiedy zaś dotarliśmy na wierz­chołek, stałem się świadkiem sceny, która mną wstrząsnęła: grupa turystów, przy grającym na cały regulator radiu samochodowym, zażywała kąpieli słonecznej, popijając piwo. Dotarli tu wiej­ską drogą, biegnącą wzdłuż zbocza na górę.

- Tak to już jest - powiedział Petrus. - Myś­lałeś, że spotkasz tu jednego z rycerzy Cyda, który pełni wartę, by w porę ostrzec przed kolej­nym atakiem Maurów?

Podczas gdy schodziliśmy, po raz ostatni wy­konałem ćwiczenie Szybkości. Przed nami znów rozpościerała się rozległa dolina, otoczona szara­wymi wzgórzami, porośnięta lichą zielenią wypa­loną przez suszę. Drzew prawie tu nie było, ka­mienistą ziemię przebijały tylko nieliczne iglaki. Kiedy zakończyłem ćwiczenie, Petrus zapytał mnie o pracę i wtedy zdałem sobie sprawę, że już od dawna o niej nie myślałem. Obawa o inte­resy i zadania, które zaniedbałem, praktycznie zniknęła. Przypomniałem sobie o sprawach zawodowych dopiero owego wieczoru, ale nawet w tej chwili nie przywiązywałem do nich większej wagi. Cieszyłem się, że jestem na Camino de Santiago.

- Jeszcze trochę, a prześcigniesz Felicję Akwi-tańską - zażartował Petrus, kiedy zwierzyłem się mu ze swoich odczuć. Potem zatrzymał się i po­prosił, żebym położył plecak na ziemi. - Rozej­rzyj się wokół i zatrzymaj wzrok na wybranym punkcie.

Wybrałem krzyż kościoła, który widać było w dali.

- Nie odrywaj oczu od tego punktu i spróbuj się skupić na tym, co będę mówił. Nawet gdybyś czuł, że coś się zmienia, nie rozpraszaj się. Zrób, jak mówię.

Stałem całkowicie odprężony, z oczyma zwró­conymi na dzwonnicę, podczas gdy Petrus sta­nął za moimi plecami i naciskał mi palcami punkt na karku.

- Droga, którą teraz przemierzasz, jest ścież­ką mocy, toteż uczyć cię będę ćwiczeń Mocy. Po­dróż, która początkowo była dla ciebie czystą udręką, ponieważ pragnąłeś tylko dotrzeć do celu, z upływem czasu przemieniła się w przy­jemność, przyjemność poszukiwania przygody. W ten sposób podsycasz marzenia, które są naj­istotniejsze. Człowiek nigdy nie przestaje ma­rzyć. Marzenie jest pokarmem dla duszy, jak żywność jest strawą dla ciała. Przez lata naszego życia bardzo często się zdarza, że marzenia niosą rozczarowanie, a pragnienia kończą się za­wodem, mimo to wciąż trzeba marzyć, w prze­ciwnym razie nasza dusza umiera i Agape nie może jej przeniknąć. Wieś, którą masz przed oczyma, spływała krwią, toczyły się tu najstrasz­liwsze bitwy rekonkwisty. Kto miał rację albo kto znał prawdę, nie ma znaczenia. Ważne, by wie­dzieć, że obie strony toczyły Dobrą Walkę. A Do­bra Walka to taka, którą podejmujemy, bo chce tego nasze serce. W epokach heroicznych, w cza­sach błędnych rycerzy, wydawało się to łatwe -tyle było ziem do podbicia, tyle należało zrobić. Dziś świat bardzo się zmienił, a Dobra Walka przeniosła się z pól bitewnych do wnętrza nas samych. Dobra Walka to ta, którą podejmujemy w imię naszych marzeń. Kiedy wybucha w nas z pełną mocą - w młodości - mamy wielką odwa­gę, ale nie potrafimy jeszcze walczyć. Gdy po licznych wysiłkach zdołamy posiąść tę umiejęt­ność, nie mamy już tyle odwagi w walce. Wów­czas zwracamy się przeciw sobie, by w końcu stać się swym najgorszym wrogiem. Uważamy własne marzenia za infantylne, nieziszczalne, za owoc nieznajomości realiów życia. Zabijamy na­sze marzenia, bojąc się podjąć Dobrą Walkę.

Nacisk palca Petrusa na mój kark stawał się coraz silniejszy. Wydawało mi się, że dzwonnica się przemienia - zarys krzyża upodabniał się do skrzydlatego człowieka. Do anioła. Zmrużyłem oczy i krzyż odzyskał rzeczywisty kształt.

- Pierwszym symptomem, który ujawnia, że zabijamy marzenia, jest brak czasu - ciągnął Pe-trus. - Najbardziej zajęci ludzie, jakich zdarzyło mi się spotkać, zawsze mieli czas na wszystko. Ci, którzy nic nie robili, byli wciąż zmęczeni, nie zdawali sobie sprawy, jak mało pracują, i stale narzekali, że dzień jest za krótki. W rzeczywisto­ści bali się podjąć Dobrą Walkę. Drugim obja­wem śmierci naszych marzeń jest pewność prze­konań. Ponieważ nie chcemy spoglądać na życie jak na wielką przygodę do przeżycia, zaczyna­my uważać się za rozważnych, sprawiedliwych i przykładnych, ale naprawdę wymagamy od sie­bie równie mało jak od życia. Zerkamy poza mury dnia powszedniego i odkrywamy szczęk kruszonych kopii, odór potu i kurzu, wielkie klę­ski i spojrzenia żądnych zdobyczy wojowników. Nigdy jednak nie odczuwamy radości, niewypo­wiedzianej radości, która przepełnia serce wal­czącego, dla niego bowiem nie ma znaczenia ani zwycięstwo, ani klęska, ważna jest tylko Dobra Walka. I wreszcie trzecim symptomem śmierci naszych marzeń jest spokój: życie staje się nie­dzielnym popołudniem, nie żąda od nas niczego szczególnego, a i my nie mamy ochoty wiele z siebie dawać. Wtedy sądzimy, że dojrzeliśmy, że odsuwamy od siebie dziecięce fantazje i że osiągnęliśmy spełnienie w życiu osobistym oraz zawodowym. Jesteśmy zaskoczeni, gdy osoba w naszym wieku mówi, że wciąż lubi to czy tam­to. Ale naprawdę, w głębi ducha, wiemy, co się stało: wyrzekliśmy się naszych marzeń i walki o nie, Dobrej Walki.

Dzwonnica kościoła przemieniała się raz po raz, a na jej miejscu pojawiał się anioł z rozpo­startymi skrzydłami. Na próżno mrugałem po­wiekami, postać wciąż tam była. Miałem ochotę powiedzieć o tym Petrusowi, lecz czułem, że jesz­cze nie skończył.

- Kiedy wyrzekamy się marzeń i odnajdujemy spokój - podjął po chwili - zaznajemy krótkiego okresu cichego zadowolenia. Jednak trupy ma­rzeń zaczynają w nas gnić i zatruwać atmosferę. Stajemy się okrutni wobec otoczenia, a w końcu to okrucieństwo zwraca się przeciw nam samym. Skądś wyłaniają się cierpienie i psychozy. Ryzy­kowne skutki walki, której chcieliśmy uniknąć -rozczarowanie i klęska - okazują się jedynymi owocami naszego tchórzostwa. A pewnego pięk­nego dnia martwe, przegniłe marzenia czynią po­wietrze cuchnącym i dławiącym, my zaś pragnie­my śmierci, która uwolni nas od niepodważal­nych przekonań, od zajęć, od tego straszliwego spokoju niedzielnych popołudni.

Teraz miałem pewność, że naprawdę widzę anioła, i nie byłem w stanie słuchać Petrusa. Prawdopodobnie domyślił się, że tak jest, bo zdjął palec z mojego karku i zamilkł. Obraz anio­ła przez chwilę jeszcze unosił się przy kościele, lecz wkrótce zniknął. Na jego miejscu znów poja­wiła się dzwonnica.

Przez parę minut staliśmy w milczeniu. Petrus zwinął i zapalił papierosa. Ja sięgnąłem do plecaka po butelkę wina: było ciepłe, lecz pełne aromatu.

- Co zobaczyłeś? - zapytał. Opowiedziałem mu o aniele. Wspomniałem, że początkowo obraz znikał, gdy mrugałem oczyma.

- I ty także musisz się nauczyć Dobrej Walki. Nauczyłeś się godzić na przygody i wyzwania rzucane przez życie, ale wciąż usiłujesz przeczyć temu, co nadzwyczajne.

Petrus wydobył z plecaka jakiś drobiazg. Była to złota spinka.

- To prezent od mojego dziadka. W zakonie RAM każdy ze Starszych miał taki przedmiot. Nazywa się go Ostrzem Okrucieństwa. Widząc, jak na dzwonnicy kościoła pojawia się anioł, chciałeś zaprzeczyć temu zjawisku. Bo nie przy­wykłeś do takich rzeczy. W twojej wizji świata kościoły są kościołami, a widzenia zdarzają, się wyłącznie w stanie ekstazy, w jaką wprowadzają rytuały Tradycji!

Odpowiedziałem, że widzenie musiało być skutkiem nacisku jego palca na mój kark.

- To prawda, ale prawda, która niczego nie zmienia. Faktem jest, że odrzuciłeś widzenie. Feli­cja Akwitańska prawdopodobnie dostąpiła po­dobnego widzenia, ale ona za to, co ujrzała, rzu­ciła na szalę całe swe życie. W efekcie przemie­niła pracę w miłość. To samo stało się zapewne z jej bratem, to samo dzieje się z każdym z nas, co dnia: zawsze widzimy tę najlepszą z dróg, wy­bieramy jednak tę, do której przywykliśmy.

Petrus ruszył w drogę, a ja podążyłem za nim. Promienie słońca ożywiały blask spinki, którą trzymałem w ręce.

- Jedyny sposób ocalenia marzeń to hojność wobec samego siebie. Trzeba srogo rozprawić się z każdą próbą samokarania, choćby najłagod­niejszego. Aby wiedzieć, kiedy stajemy się okrut­ni wobec siebie, musimy przemienić w ból fizycz­ny najlżejsze objawy bólu duchowego, takiego jak poczucie winy, wyrzuty sumienia, brak zde­cydowania, tchórzostwo. Czyniąc ból duchowy fizycznym, poznajemy zło, jakie może on spowo­dować.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA OKRU­CIEŃSTWA.

- Niegdyś używano złotej spinki - powie­dział. - Dziś wiele się zmieniło, jak zmieniają się pejzaże na szlaku do Santiago.

Petrus miał rację. Widziana z dołu dolina wy­glądała jak pokryta kurhanami.

- Pomyśl o czymś okrutnym, co zrobiłeś dzi­siaj przeciwko sobie, i wykonaj ćwiczenie.

Nie potrafiłem sobie niczego takiego przypo­mnieć.

- Zawsze tak jest. Na szlachetność wobec sie­bie zdobywamy się tylko w rzadkich chwilach, gdy zasługujemy na surowość.

Nagle uświadomiłem sobie, jak zwymyślałem się od głupców tylko dlatego, że z takim trudem

wdrapałem się na Górę Wybaczenia, podczas gdy turyści znaleźli łatwiejszą drogę. Wiedziałem, że to absurdalny i okrutny zarzut; turyści szukali słońca, ja chciałem odnaleźć mój miecz. Nie by­łem głupcem, ale tak się czułem.

Mocno wbiłem paznokieć palca wskazującego u nasady paznokcia kciuka. Poczułem ostry ból i skupiając się na cierpieniu fizycznym, obserwo­wałem, jak znika wrażenie, że jestem durniem. Powiedziałem o tym Petrusowi, a on roześmiał się tylko.

Tego wieczoru zatrzymaliśmy się w przytul­nym hotelu we wsi, której kościołowi przypatry­wałem się z daleka. Po kolacji postanowiliśmy się wybrać na przechadzkę, żeby potem lepiej spać.

- Spośród wszystkich wymyślonych przez człowieka sposobów zadawania bólu sobie sa­memu najgorszym jest Miłość. Cierpimy zawsze dla kogoś, kto nas nie kocha, kto nas porzu­cił, dla kogoś, kto nie chce nas opuścić. Żyjemy samotnie, jeśli nikt nas nie kocha: mając żonę lub męża, czynimy z małżeństwa niewolę. To na­prawdę potworne - dodał Petrus, zniechęcony.

Dotarliśmy do placyku, gdzie wznosił się ko­ściół, który widziałem z góry. Usiłowałem wypa­trzyć anioła, ale mi się nie udało.

Petrus przyglądał się krzyżowi. Myślałem, że on widzi anioła, ale nie -- prawie natychmiast odezwał się do mnie.

ĆWICZENIE OKRUCIEŃSTWA

Zawsze, gdy w twej głowie rodzi się myśl, która czyni ci zło - zazdrość, zawiść, litość nad sobą, cierpienie miłosne, nienawiść i inne - postępuj zgodnie z poniższymi wskazów­kami.

Wbij paznokieć palca wskazującego w ciało u nasady paznokcia kciuka tak, aby ból stał się silny. Skoncentruj się na cierpieniu: jest ono fizycznym odbiciem bólu duchowego, który cię gnębi. Nie osłabiaj nacisku paznokcia, dopóki zła myśl cię nie opuści.

Powtarzaj to ćwiczenie tyle razy, ile będzie trzeba, nawet bez przerwy, aż wyzbędziesz się tej myśli. Będzie wracała coraz rzadziej, a wreszcie zupełnie zniknie, o ile nie zapo­mnisz poddawać się ćwiczeniu zawsze, kiedy się ona po­jawi.

- Kiedy Syn Boży zstąpił na Ziemię, przyniósł ludziom miłość. Ponieważ jednak rodzaj człowie­czy nie potrafi pojąć miłości, która nie jest cier­pieniem, Jezus został w końcu ukrzyżowany. Gdyby nie to, nikt by nie uwierzył w jego miłość, ludzie przywykli bowiem do tego, że dzień za dniem cierpią z powodu władających nimi na­miętności.

Przysiedliśmy na niskim murku i razem przy­patrywaliśmy się kościołowi. I znowu milczenie przerwał Petrus.

- Czy wiesz, co znaczy Barabasz, Paulo? Bar to syn, a abba - ojciec.

Nie odrywał spojrzenia od krzyża na dzwonni­cy. Jego oczy błyszczały, a ja czułem, że coś nim zawładnęło, może ta miłość, o której mówił, a której nie potrafiłem w pełni zrozumieć.

- Jakże mądre są ścieżki chwały bożej! - wy­krzyknął, a echo tych słów brzmiało jeszcze przez chwilę nad wyludnionym placem. - Kiedy Piłat zwrócił się do tłumu, by dokonał wyboru, w rzeczywistości nie pozostawił mu żadnego wy­boru. Wystawił na widok publiczny mężczyznę wychłostanego, złamanego oraz tego, który dum­nie wznosił głowę - Barabasza, rewolucjonistę. Bóg wiedział, że lud pośle na śmierć słabszego, aby dowiódł swej miłości.

I Petrus dodał:

- A tymczasem, bez względu na dokonany tamtego dnia wybór, Syn Boży i tak w końcu zo­stałby ukrzyżowany.

Posłaniec

„W tym miejscu wszystkie drogi wiodące do Santiago de Compostela łączą się w jedną".

Wczesnym rankiem przybyliśmy do Puentę La Reina. Zdanie to było wykute na cokole posągu pielgrzyma w średniowiecznym stroju - trój gra­niastym kapeluszu i pelerynie - trzymającego w ręce muszlę, bukłak i kij wędrowca. Przypomi­nało niemal już zapomnianą epopeję podróży, którą teraz przeżywałem, mając za przewodnika Petrusa.

Ostatnią noc spędziliśmy w jednym z wielu na tym szlaku klasztorów. Witając nas, brat furtian uprzedził, że w obrębie murów nie wolno wypo­wiedzieć ani słowa. Młody mnich odprowadził nas kolejno do cel wyposażonych tylko w naj­prostsze sprzęty - twarde łóżko, pościel sfatygo­waną, ale czystą, dzbanek z wodą i miskę, w której mogliśmy się umyć. Nie było tam ani kranów, ani ciepłej wody, a pory podawania posiłków wypisano na drzwiach.

Gdy wybiła godzina, poszliśmy do refektarza. Zakonnicy, którzy złożyli śluby milczenia, poro­zumiewali się wyłącznie wzrokiem i może dlatego odniosłem wrażenie, że ich oczy błyszczą silniej niż oczy zwykłych ludzi. Jedzenie czekało już na długich stołach, przy których usiedliśmy pośród mnichów w habitach z grubej wełny. Petrus spojrzał na mnie i wykonał gest, którego znacze­nie wydało mi się zupełnie oczywiste - oddałby wszystko za papierosa, a tymczasem wyglądało na to, że przez całą noc jego pragnienie pozo­stanie niespełnione. I mnie to dotknęło, więc wbiłem paznokieć w nasadę paznokcia kciuka, niemal raniąc się do krwi. Ta chwila była zbyt piękna, bym mógł się dopuścić wobec siebie naj­mniejszego choćby okrucieństwa.

Kolacja składała się z zupy jarzynowej, chle­ba, ryb i wina. Przyłączyliśmy się do modlitwy mnichów. Podczas gdy jedliśmy, młody lektor monotonnym głosem czytał fragmenty listów świętego Pawła.

- „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć - oznajmiał de­likatny, ale pewny głos zakonnika. - My głupi dla Chrystusa. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla wszystkich aż do tej chwili. Albowiem nie w słowie, lecz w mocy przejawia się Królestwo Boże".

Adresowane do Koryntian napomnienia Pawła rozbrzmiewały pośród gołych ścian refektarza już do końca posiłku.

Do Puentę La Reina dotarliśmy, rozprawiając o krótkim pobycie wśród mnichów. Wyznałem Petrusowi, że ukradkiem wypaliłem w celi papie­rosa i że umierałem ze strachu, by ktoś nie po­czuł zapachu tytoniowego dymu. Wybuchnął śmiechem, a ja odgadłem, że i on zrobił to samo.

- Święty Jan Chrzciciel odszedł na pustynię, lecz Jezus pozostał wśród grzeszników i nie za­przestał wędrówki - powiedział. - I ja to wolę.

Rzeczywiście, nie licząc pobytu na pustyni, Chrystus całe życie spędził pośród ludzi.

- Pamiętaj, że jego pierwszy cud to nie ocale­nie czyjejś duszy, uleczenie chorego czy przepę­dzenie demona, lecz przemiana wody w wyborne wino podczas uczty weselnej, gdy okazało się, że pan domu nie ma już czym napoić gości.

Wypowiedziawszy te słowa, nagle znieruchomiał. Uczynił to tak gwałtownie, że i ja zatrzy­małem się, zaniepokojony. Znajdowaliśmy się tuż przed mostem, który dał nazwę miasteczku. Ale Petrus nie patrzył na drogę. Jego wzrok skie­rowany był na dwójkę dzieci bawiących się nad brzegiem rzeki gumową piłką. Jedno wyglądało na osiem, drugie na dziesięć lat. Chłopcy zdawa­li się nie dostrzegać naszej obecności. Zamiast przejść przez most, Petrus zbiegł po stromym brzegu i skierował się w stronę dzieciaków. Ja, jak zawsze, poszedłem w jego ślady, o nic nie py­tając.

Dzieci nadal nie zwracały na nas uwagi. Pe­trus usiadł i przypatrywał się ich zabawie, dopó­ki piłka nie upadła tuż obok niego. Chwycił ją zwinnym ruchem i rzucił do mnie. Złapałem ją w locie i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń.

Podszedł do nas chłopiec wyglądający na starszego. W pierwszym odruchu chciałem od­dać mu piłkę, ale zachowanie Petrusa było tak dziwne, że postanowiłem sprawdzić, co się teraz stanie.

- Proszę pana, proszę mi oddać piłkę - powie­dział chłopiec.

Przyglądałem się małej postaci stojącej dwa metry ode mnie. Wyczułem w tym dziecku coś znajomego, podobnie jak wówczas, kiedy na­tknąłem się na Cygana.

Chłopiec wielokrotnie ponawiał prośbę, w koń­cu, widząc, że nie reaguję, pochylił się i chwycił kamień.

- Niech pan odda tę piłkę albo rzucę w pana kamieniem - napierał.

Petrus i drugi dzieciak obserwowali mnie bez słowa.

- Rzuć - powiedziałem - ale jeśli trafisz, zła­pię cię i stłukę na kwaśne jabłko.

Poczułem, że Petrus odetchnął z ulgą. Coś usiłowało wydostać się z głębi mego jestestwa. Miałem nieodparte wrażenie, że już przeżyłem tę sytuację. Wystraszyłem chłopaka. Upuścił kamień i za­stosował inną technikę.

- Tutaj, w Puentę La Reina, jest relikwiarz, który należał do bardzo bogatego pielgrzyma. Macie muszle i plecaki, a to znaczy, że też jeste­ście pielgrzymami. Jeżeli odda mi pan piłkę, ja dam panu ten relikwiarz. Leży zagrzebany w piasku nad rzeką.

- Chcę piłkę - odrzekłem bez przekonania.

W rzeczywistości pragnąłem zdobyć reli­kwiarz. Wyglądało na to, że dzieciak mówi praw­dę. Ale może Petrus z jakiegoś powodu potrzebo­wał tej piłki. Nie mogłem go zawieść, był moim przewodnikiem.

- Przecież ta piłka wcale nie jest panu po­trzebna - wykrztusił chłopiec bliski łez. - Jest pan silny, podróżuje i zna świat. Ja nie widzia­łem niczego oprócz brzegów tej rzeki, a piłka jest moją jedyną zabawką. Proszę ją oddać.

Słowa dziecka raniły mi serce. Ale ta dziwnie znajoma atmosfera i wrażenie, że już zetknąłem

się - może w książkach, a może w życiu - z tą sytuacją, skłoniły mnie do uporu.

- Nie. Ta piłka jest mi potrzebna. Dam ci pie­niądze, żebyś mógł sobie kupić nową, ładniejszą, ale ta będzie moja.

Gdy to powiedziałem, czas jakby się zatrzy­mał. Krajobraz się zmienił, chociaż Petrus nie uciskał punktu u podstawy mojej czaszki - na ułamek sekundy jakaś siła przeniosła nas na rozległą pustynię popiołów. Nie było tam ani Pe-trusa, ani drugiego chłopca, tylko ja i stojący przede mną dzieciak. Był starszy, miał miłą i przyjazną twarz, jednak w jego oczach do­strzegłem blask, który mnie przerażał.

Wizja rozwiała się niemal natychmiast. Po­wróciłem do Puentę La Reina, miejsca, w którym zbiegały się liczne drogi do Santiago de Compo-stela, wiodące z różnych stron Europy. Stąd pro­wadziła już tylko jedna. Przede mną stało dziec­ko proszące o piłkę, a jego oczy były łagodne i smutne.

Petrus podszedł, wyjął piłkę z moich rąk i od­dał ją chłopcu.

- Gdzie ukryto ten relikwiarz? - zapytał malca.

- Jaki relikwiarz? - burknął chłopak, biorąc przyjaciela za rękę, i razem z nim wskoczył do wody.

Wdrapaliśmy się na skarpę i w końcu prze­szliśmy na drugi brzeg. Teraz zasypałem Petrusa pytaniami o to, co się wydarzyło, powiedziałem mu o wizji pustyni, on jednak zmienił temat i obiecał, że do tej sprawy wrócimy, kiedy znaj­dziemy się nieco dalej stąd.

W pół godziny później doszliśmy do odcinka drogi, na którym przetrwał bruk z czasów rzym­skich. Był tu także inny most, ale w komplet­nej ruinie. Urządziliśmy sobie krótki postój, żeby zjeść śniadanie przygotowane przez zakonni­ków - żytni chleb, jogurt i kozi ser.

- Dlaczego chciałeś mieć piłkę tego chłop­ca? - zapytał Petrus.

Odparłem, że nie chciałem tej piłki. Że zacho­wałem się tak, ponieważ on, Petrus, przyjął we­dług mnie dziwną postawę. Jakby ta piłka miała w jego oczach ogromne znaczenie.

- Bo rzeczywiście miała. Postępowałem tak, abyś mógł stoczyć zwycięską walkę ze swoim osobistym demonem.

Mój osobisty demon... Od początku tej po­dróży nie słyszałem czegoś równie absurdalnego. Przez sześć dni krążyłem po Pirenejach, pozna­łem zakonnika maga, który nie uprawiał magii, pokancerowałem sobie palec, bo za każdym ra­zem, kiedy w głowie zaświtała mi okrutna myśl -hipochondria, poczucie winy, kompleks niższo­ści - musiałem wbijać paznokieć w ranę. Przy­znaję, że tym razem Petrus miał rację - negatyw­ne myśli pojawiały się coraz rzadziej. Ale ta ba­jeczka o demonie osobistym była czymś zupełnie nowym. I trudno było mi ją przełknąć.

- Dzisiaj, zanim przeszliśmy przez most, bar­dzo wyraźnie czułem czyjąś obecność, jakby ktoś

chciał udzielić nam przestrogi. Ale ta przestroga była przeznaczona raczej dla ciebie niż dla mnie. Zapowiada się bój i przyjdzie ci stoczyć Dobrą Walkę. Dopóki nie znasz swojego osobistego de­mona, ten przeważnie staje przed tobą pod po­stacią bliskiej ci osoby. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem bawiące się dzieciaki; doszedłem do wniosku, że właśnie w tym miejscu powinien się objawić. Ale to było tylko przeczucie. Nie byłem pewien, czy to twój osobisty demon. Aż do chwi­li, gdy powiedziałeś, że nie oddasz piłki.

Odparłem, że postąpiłem tak, ponieważ myś­lałem, że on, Petrus, tego ode mnie oczekuje.

- Dlaczego ja? Czy w którymś momencie coś powiedziałem?

Poczułem lekki zawrót głowy. Może z powodu jedzenia, które po kilkugodzinnej wędrówce na czczo pochłaniałem z ogromną żarłocznością. Ale przez cały ten czas nie mogłem uwolnić się od przeświadczenia, że chłopiec miał w sobie coś znajomego.

- Twój osobisty demon kusił cię na trzy kla­syczne sposoby: groźbą, obietnicą i trafiając w czuły punkt. Gratuluję - dzielnie odparłeś jego ataki.

Teraz przypomniałem sobie, że wypytywałem chłopca o relikwiarz. W pierwszej chwili pomyś­lałem, że próbuje mnie oszukać. A jednak tam naprawdę musiał gdzieś spoczywać ukryty reli­kwiarz - demon nigdy nie posuwa się do fałszy­wych obietnic.

- Chłopiec nie pamiętał o relikwiarzu, dlatego że wtedy twój osobisty demon już odszedł. -I dodał bez wahania: - Czas go wezwać. Będzie ci teraz potrzebny.

Siedzieliśmy na ruinach starego mostu. Pe­trus starannie pozbierał resztki jedzenia i scho­wał do papierowej torby, którą dali nam mnisi. Ludzie szli do pracy na rozpościerające się przed nami pola, lecz z daleka nie mogłem usłyszeć, co mówią. Teren był pofałdowany, a uprawiane ręką człowieka skrawki ziemi tworzyły w krajo­brazie zagadkowe kształty. U naszych stóp wody rzeki, której poziom obniżył się w okresie suszy, płynęły niemal bezszelestnie.

- Zanim Chrystus wyruszył w świat, udał się na pustynię i odbył rozmowę ze swoim osobi­stym demonem - podjął Petrus. - Dowiedział się tego, co powinien wiedzieć o człowieku, ale nie pozwolił, aby demon narzucił mu reguły gry, i dzięki temu go pokonał. Jak rzekł pewien poe­ta: „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą". Aby podjąć Dobrą Walkę, potrzebujemy wspar­cia. Potrzebujemy przyjaciół, a kiedy ci są dale­ko, naszą najpotężniejszą bronią musimy uczy­nić samotność. Wszystko dookoła musi nam po­magać w pokonywaniu odległości dzielącej nas od celu. Wszystko musi być osobistą manifesta­cją woli zwycięstwa w Dobrej Walce. W przeciw­nym razie, jeśli nie rozumiemy, że potrzebni są nam wszyscy i wszystko, jesteśmy tylko pełnymi arogancji wojownikami. I ta arogancja w końcu nas zniszczy, bo zbytnia pewność siebie sprawia, że nie dostrzegamy zasadzek na polu bitwy.

Opowieść o wojownikach i walkach znów przypomniała mi don Juana Carlosa Castańe-dy. Zastanawiałem się, czy stary indiański cza­rownik udzielał lekcji rankiem, zanim jego uczeń zdążył strawić śniadanie. Ale Petrus mówił dalej.

- U naszego boku, oprócz otaczających nas i wspierających sił fizycznych, stoją też dwie główne siły duchowe: anioł i demon. Anioł za­wsze nas ochrania, jest darem boskim - nie trze­ba go wzywać. Oblicze twego anioła ukazuje się zawsze, gdy ze szlachetnością odnosisz się do świata. Jest strumieniem, polem, błękitem nie­ba. Na tym starym moście, który umożliwia nam przejście suchą nogą na drugi brzeg, a który wy­budowały anonimowe ręce rzymskich legioni­stów, także na tym moście widać twarz twojego anioła. Nasi przodkowie znali go jako anioła stróża, anioła obrońcę i opiekuna. Demon rów­nież jest aniołem, lecz to potęga oswobodzona, zbuntowana. Wolę nazywać go Posłańcem, po­nieważ odgrywa rolę głównego łącznika między tobą a światem. W starożytności pojawiał się jako Merkury, Hermes Trismegistos, posłaniec bogów. Działa wyłącznie w sferze materialnej. Jest obecny w złocie Kościoła, ponieważ złoto pochodzi z ziemi, a ziemia to jego władztwo. Jest obecny w naszej pracy i stosunku do pieniądza.

Jeśli dajemy mu wolność, zaczyna nas rozpra­szać. Jeśli poddajemy go egzorcyzmom, tracimy wszystko, co dobre, a czego mógł nas nauczyć, ponieważ doskonale zna świat i ludzi. Jeżeli jed­nak ulegniemy fascynacji jego mową, zawładnie nami i zniechęci do Dobrej Walki. Mimo wszyst­ko jedynym sposobem poznania naszego Po­słańca jest pozyskanie jego przyjaźni. Słuchając rad, wzywając go na pomoc, kiedy to konieczne, nigdy nie wolno pozwolić, by to on dyktował wa­runki. Tak postąpiłeś z tym dzieciakiem. Musisz jednak przede wszystkim wiedzieć czego chcesz, a ponadto znać jego twarz i imię.

- Jak mam je poznać? - zapytałem.

I Petrus nauczył mnie RYTUAŁU POSŁAŃCA.

- Zrób to raczej wieczorem, wtedy będzie łat­wiej. Dziś, podczas waszego pierwszego spotka­nia, wyjawi ci swoje imię. To imię jest tajemnicą i nikomu nie możesz go zdradzić, nawet mnie. Każdy, kto pozna imię twojego Posłańca, będzie mógł go zniszczyć.

Petrus wstał i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce dotarliśmy do pól, na których pracowali wieśniacy. Wymieniliśmy kilka buenos dias i poszliśmy dalej.

- Gdybym miał odwołać się do jakiegoś obra­zu, powiedziałbym, że anioł jest twą zbroją, a Posłaniec mieczem. Zbroja chroni cię bez względu na okoliczności, ale miecz może wypaść z ręki podczas walki, uśmiercić przyjaciela lub zwrócić się przeciwko właścicielowi. Nawiasem mówiąc, mieczem można zrobić prawie wszystko, nie można tylko na nim siadać - zakończył, parskając śmiechem.

Zatrzymaliśmy się we wsi na obiad. Kelner, który nas obsługiwał, nie krył złego humoru. Nie odpowiadał nawet na nasze pytania. Niechętnie, byle jak postawił przed nami jedzenie, a na domiar złego zachlapał spodnie Petrusa. Wtedy zobaczyłem, jak w moim przewodniku zachodzi przemiana: wpadł w gniew, wezwał właściciela i żywo protestował. W końcu poszedł do toalety zmienić bermudy, właścicielowi pozostawiając usunięcie plamy i rozwieszenie ubrania.

Kiedy czekaliśmy, aż ostre popołudniowe słońce wysuszy bermudy Petrusa, myślałem o naszej porannej rozmowie. Faktem było, że większość opinii Petrusa o chłopcu okazała się trafna. Poza tym ujrzałem pustynię i twarz. Ale ta opowieść o Posłańcu wydawała się bardzo archaiczna. Żyliśmy w XX wieku i pojęcia piekła, grzechu i demona dla nikogo już nie miały sensu, nawet dla głupców. W Tradycji, której nauki zgłębiałem znacznie dłużej, niż trwała nasza wędrówka Camino de Santiago, Posłaniec, zwany po prostu demonem - któremu to słowu nie nadawano pejoratywnego sensu - był dominującym duchem sił ziemskich. Często odwoływano się do niego, nigdy jednak nie przypisywano mu roli sprzymierzeńca ani doradcy w sprawach powszednich. Petrus dał mi do zrozumienia, że mógłbym wykorzystać przyjaźń Posłańca, aby osiągnąć sukces w pracy lub wśród ludzi. Taka idea wydała mi się godna profana, a w dodatku infantylna.

Ale przecież przysięgałem pani Savin, że będę bezwzględnie posłuszny. I po raz kolejny mu­siałem wbić paznokieć w kciuk, do żywego.

- Nie powinienem był się unosić - powiedział Petrus, kiedy wyszliśmy z gospody. - Nie wylał tej kawy na mnie, tylko na świat, do którego pała nienawiścią. Wie, że istnieje ogromny świat, gdzieś poza granicami jego wyobraźni, a jego obecność w tym świecie sprowadza się do wczes­nego wstawania, chodzenia do piekarni, obsłu­giwania przypadkowych klientów i nocnych ma-sturbacji, które pomagają mu marzyć o kobiecie, jakiej nigdy nie spotka.

Nadeszła pora sjesty, lecz Petrus zrezygnował z postoju i ruszyliśmy dalej. Powiedział, że to forma pokuty za jego brak wyrozumiałości. Ja, choć nic złego nie uczyniłem, musiałem podążać za nim w palącym słońcu. Myślałem o Dobrej Walce i milionach ludzi, którzy w tej chwili, w różnych punktach planety, robili rzeczy, któ­rych robić nie lubili. Ćwiczenie Okrucieństwa do żywego raniło mój palec, mimo to było źródłem dobra. Pozwoliło mi zrozumieć, jak dalece zdra­dzał mnie czasami umysł, skłaniając do czynów, które uważałem za naganne, i do uczuć, które niczemu nie służyły.

RYTUAŁ POSŁAŃCA

Usiądź i całkowicie się rozluźnij. Pozwól myślom swobodnie wędrować, płynąć poza wszelką kontrolą.

Po paru chwilach powiedz sobie: „Teraz jestem odprężony, a moje oczy śpią snem świata".

Kiedy poczujesz, że twój umysł uwolnił się od wszelkich trosk, wyobraź sobie słup ognia po prawicy. Spraw, żeby płomienie były silne i błyszczące. Wtedy powiedz półgłosem: „Rozkazuję, aby moja podświadomość się ujawniła. Niechaj otworzy się przede mną i odkryje magiczne sekrety". Skup się chwilę na słupie ognia. Jeżeli pojawi się obraz, będzie projekcją twojej podświadomości. Spróbuj go zatrzymać.

A teraz, wciąż mając po prawicy słup ognia, wyobraź sobie jeszcze jeden, po lewej stronie. Kiedy płomienie nabiorą życia, wypowiedz szeptem te słowa: „Niechaj moc Baranka, który żyje we wszystkim i we wszystkich, zamieszka także we mnie, kiedy będę wzywać mego Posłańca. [Imię Posłańca] stanie wtedy przede mną".

Rozmów się z Posłańcem, który ukaże się między dwoma słupami ognia. Podziel się z nim swoim problemem, poproś o radę i wydaj niezbędne rozkazy.

Po zakończeniu rozmowy zwolnij go, mówiąc: „Dziękuję Barankowi za cud, którego dokonałem. Niechaj [imię Posłańca] wraca na każde wezwanie i choćby był daleko, niechaj pomaga mi wypełnić zadanie".

Uwaga! W pierwszej inwokacji - lub w pierwszych inwokacjach, zależnie od koncentracji osoby, która dopełnia rytuału - nie wypowiada się imienia Posłańca. Mówi się tylko „On". Jeżeli rytuał został wypełniony prawidłowo, Posłaniec ujawni swe imię, posługując się telepatią. W przeciwnym razie nalegaj, by zdradził to imię, i potem podejmij dialog. Im częściej powtarzać będziesz rytuał, tym silniejsza okaże się obecność Posłańca, a jego działania szybsze.

W tej chwili pragnąłem, aby Petrus miał rację - aby naprawdę istniał Posłanieć, z którym można dyskutować o praktyce ży­cia, którego można poprosić o pomoc w spra­wach doczesnych. Z niecierpliwością czekałem, aż zapadnie zmrok.

Tymczasem Petrus nieustannie mówił o kel­nerze. W końcu, raz jeszcze sięgając po chrześci­jański argument, zdołał przekonać samego sie­bie, że postąpił słusznie.

- Chrystus wybaczył jawnogrzesznicy, prze­klął jednak figowiec, który poskąpił mu figi. Ja również nie muszę być zawsze pełen życzliwości.

Słusznie. Nękający go problem został roz­wiązany. Raz jeszcze ocaliła go Biblia.

Do Estelli dotarliśmy około dziewiątej wie­czorem. Wziąłem kąpiel, a potem poszliśmy na kolację. Autor pierwszego przewodnika po szla­ku wiodącym do Composteli, Aymeri Picaud, opisał Estellę jako skrawek „żyznej ziemi, gdzie nie brakuje dobrego chleba, wybornego wina, mięsa oraz ryb. Wody Egi są łagodne, zdrowe i smaczne". Nie skosztowałem wody z rzeki, lecz jeśli idzie o strawę, opinia Picauda pozostaje prawdziwa nawet po ośmiu stuleciach. Podano nam plastry jagnięciny, karczochy i doskonałe rioja. Popijając wino i gawędząc o tym i owym, spędziliśmy przy stole długie chwile. W końcu Petrus oznajmił, że to dobry moment, abym na­wiązał pierwszy kontakt z Posłańcem.

Wstaliśmy i zaczęliśmy szybko przemierzać uliczki miasta. Kilka wiodło prosto nad rzekę - jak w Wenecji - i właśnie przy jednej z nich po­stanowiłem usiąść. Petrus powiedział, że od tej chwili ja jestem mistrzem ceremonii, trzymał się więc nieco na uboczu.

Długo wpatrywałem się w rzekę. Jej wody, jej szmer stopniowo odgradzały mnie od świata i na­pawały głębokim spokojem. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie pierwszy słup ognia. Pojawił się po chwili.

Wypowiedziałem rytualne słowa i po lewej stronie buchnął drugi słup ognia. Przestrzeń, która je dzieliła, rozświetlona ich blaskiem, była zupełnie pusta. Stałem, wpatrując się w tę pust­kę i starając się nie myśleć, aby mógł się pojawić Posłaniec. Zamiast niego jednak ujrzałem egzo­tyczne scenki - wejście do piramidy, kobietę odzianą w czyste złoto, czarnych mężczyzn, któ­rzy tańczyli wokół ogniska. Obrazy zmieniały się błyskawicznie, a ja pozwoliłem im się przesu­wać, nie usiłując ich nawet kontrolować. Stanęły przede mną także liczne sceny z kolejnych eta­pów Drogi, którą przemierzałem z Petrusem -krajobrazy, restauracje, lasy. Aż nagle, bez uprzedzenia, między słupami ognia wyrosła pu­stynia popiołów, którą widziałem rankiem. Po­śród niej stał sympatyczny mężczyzna, a w jego oczach połyskiwały iskierki perfidii.

Roześmiałem się, wprawiony w trans. Pokazał mi zamkniętą sakiewkę, potem ją otworzył i zaj­rzał do środka, ale z miejsca, w którym stałem, nie mogłem niczego zobaczyć. Wtedy na myślprzyszło mi pewne imię: Astrain*. Wyobraziłem sobie to imię, sprawiłem, że zadrgało między słupami ognia, a Posłaniec z własnej woli przytaknął; odgadłem jego imię.

Nadszedł czas, by zakończyć ćwiczenie. Wypowiedziałem rytualne słowa i ugasiłem słupy ognia - najpierw po lewej, potem po prawej. Otworzyłem oczy - przede mną znów płynęła Ega.

- To było znacznie trudniejsze, niż się spodziewałem - przyznałem, opowiedziawszy Petru-sowi, co się wydarzyło.

- To był twój pierwszy kontakt. Kontakt wzajemnego zrozumienia, wzajemnej przyjaźni. Rozmowa z Posłańcem stanie się owocna, jeśli będziesz go wzywał codziennie, jeśli będziesz dzielił się z nim problemami i nauczysz się doskonale odróżniać prawdziwą pomoc od zasadzek. Podczas spotkań z nim nigdy nie trać z oczu swego miecza.

- Ale przecież nie mam jeszcze miecza - odburknąłem.

- Dlatego nie będzie mógł ci wyrządzić wielkiej krzywdy. Jednak lepiej nie ułatwiać mu zadania.

Rytuał dobiegał końca. Życząc Petrusowi dobrej nocy, wróciłem do hotelu. Leżałem w łóżku i rozmyślałem o nieszczęsnym kelnerze, który obsługiwał nas przy obiedzie. Miałem ochotę tam

To imię jest oczywiście nieprawdziwe.

wrócić, spotkać się z nim, nauczyć go rytuału Posłańca i powiedzieć, że jeśli tego pragnie, wszystko może odmienić. Ale nie warto było podejmować próby ocalenia świata - nie zdołałem jeszcze ocalić nawet siebie.

Miłość

- Rozmowa z Posłańcem to nie zadawanie py­tań na temat świata duchowego - powiedział na­zajutrz Petrus. - Posłaniec może być pomocny wyłącznie w świecie materialnym. Ale udzieli ci wsparcia tylko wówczas, gdy będziesz dokładnie wiedział, co chcesz osiągnąć.

Zatrzymaliśmy się w wiosce, żeby ugasić pragnienie. Petrus zamówił piwo, ja wodę sodo­wą. Podstawę mojej szklanki stanowił plastikowy krążek wypełniony zabarwioną wodą. Palcami

rysowałem na nim abstrakcyjne kształty. Rozmyślałem.

- Wspomniałeś, że Posłaniec objawił się w chłopcu, ponieważ miał mi coś do powiedzenia.

- Coś niecierpiącego zwłoki - potwierdził.

Rozmawialiśmy jeszcze o Posłańcu, o aniołach i demonach. Z trudem przychodziło mi pogodzić się z tak praktycznym wykorzystaniem tajemnic Tradycji. Petrus podkreślał, że zawsze powinniśmy pragnąć zadośćuczynienia, a ja miałem w pamięci słowa Jezusa: bogaci nie wejdą do Królestwa Niebieskiego.

- Jezus nagrodził człowieka, który potrafił pomnożyć majątek swego pana. Poza tym ludzie uwierzyli w niego nie tylko za sprawą jego zdolności oratorskich - musiał czynić cuda, wynagradzać tych, którzy za nim podążali.

- W moim barze nikt nie będzie źle mówił o Jezusie - przerwał właściciel, który przysłuchiwał się naszej dyskusji.

- I nikt nie mówi źle o Jezusie - odparł Petrus. - Źle mówić o Jezusie to grzeszyć, wzywając jego imienia. Jak pan zrobił tu, w tym. miejscu.

Właściciel baru zmieszał się na chwilę. Ale zaraz zripostował:

- Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem jeszcze dzieckiem.

- Winę zawsze ponoszą inni - zgromił go Petrus.

Właściciel baru zniknął za kuchennymi drzwiami. Zapytałem, o czym mówili.

- Przed pięćdziesięciu laty, w dwudziestym wieku, tam, na wprost, spalono pewnego Cygana. Oskarżono go o czary i zbezczeszczenie hostii. Sprawę dało się wyciszyć, bo trwała potworna wojna domowa, i dziś nikt już o tym nie pamięta. Z wyjątkiem mieszkańców tego miasteczka.

- Skąd więc ty o tym wiesz, Petrusie?

- Po prostu wędrowałem już szlakiem do Composteli.

I dalej piliśmy w opustoszałym barze. Słońce zalewało ziemię oślepiającym blaskiem - była pora sjesty. Wkrótce właściciel baru wrócił w towarzystwie miejscowego proboszcza.

- Kim jesteście? - zapytał ksiądz.

Petrus pokazał mu narysowaną na plecaku muszlę. Przez tysiąc dwieście lat pielgrzymi przechodzili obok tego baru i tradycją było każdego z nich traktować z szacunkiem, zawsze udzielając schronienia. Toteż teraz kapłan zwrócił się do nas zupełnie inaczej.

- Jakże to możliwe, żeby wędrujący do Composteli pielgrzymi źle wyrażali się o Jezusie? -zapytał tonem katechety.

- Nikt tu nie powiedział niczego złego o Jezusie. Wspominaliśmy zbrodnie popełnione w imię Jezusa. Na przykład sprawę tego Cygana, którego spalono na placu.

Także właściciela baru muszla na plecaku Petrusa zmusiła do zmiany zachowania. Tym razem odezwał się z respektem.

- Klątwa Cygana ciąży na nas do dziś - oświadczył mimo karcącego spojrzenia proboszcza.

Petrus chciał się dowiedzieć, na czym to polega. Ksiądz odparł, że to tylko krążące wśród ludu bajki, które nie zyskały potwierdzenia Kościoła. Ale właściciel ciągnął:

- Przed śmiercią Cygan powiedział, że najmłodsze dziecko we wsi będzie nawiedzone i opętane przez demony. Kiedy to dziecko się zestarzeje, a w końcu umrze, demony wybiorą inne. I tak bez końca, przez całe wieki.

- Ziemia tu jest taka jak w innych okolicznych wsiach - wtrącił ksiądz. - Kiedy tam panuje susza, panuje także i u nas. Kiedy tam pada i plony są obfite, my też zapełniamy spichlerze. Nie przydarza się nam nic, co nie działoby się w sąsiednich wsiach. Cała ta opowiastka to czyste wymysły.

- Nic się nie stało, bo odizolowaliśmy klątwę -wyjaśnił właściciel baru.

- Chodźmy więc do niej - zaproponował Petrus.

Kapłan skwitował te słowa śmiechem. Właściciel się przeżegnał. Lecz żaden z nich nie ruszył się z miejsca.

Petrus uregulował rachunek i ponowił prośbę, by ktoś zaprowadził nas do osoby, na którą padła klątwą. Proboszcz przeprosił - musiał wracać do kościoła, ponieważ został oderwany od pilnej pracy. I wyszedł, zanim którykolwiek z nas zdążył otworzyć usta.

Właściciel baru obrzucił Petrusa pełnym niepokoju spojrzeniem.

- Niech się pan nie obawia - powiedział mój przewodnik. - Wystarczy wskazać nam dom, w którym mieszka klątwa. A my spróbujemy uwolnić od niej wieś.

Właściciel baru wyszedł z nami na uliczkę, nad którą unosiły się tumany kurzu, a bezlitosne słońce oślepiało każdego, kto zerknął w górę. Dotarliśmy do skraju wsi. Właściciel baru wskazał nam oddalony dom przy drodze.

- Zawsze posyłamy tam żywność, odzież, wszystko, czego trzeba - tłumaczył się, jakby przepraszając. - Ale nawet proboszcz nigdy tam nie zachodzi.

Pożegnaliśmy go. Stary czekał, myśląc pewnie, że nie zatrzymamy się przy tym domu. Ale Petrus zapukał do drzwi. Kiedy się odwróciłem, właściciela baru już nie było.

Otworzyła nam kobieta około sześćdziesiątki. Obok niej stało ogromne czarne psisko, merdaniem ogona okazując zadowolenie z odwiedzin. Kobieta zapytała, po co przyszliśmy, i wyjaśniła, że przeszkodziliśmy jej w praniu, a poza tym zostawiła garnki na ogniu. Nie sprawiała wrażenia zaskoczonej naszą wizytą. Z jej zachowania wywnioskowałem, że wielu pielgrzymów, którzy nie słyszeli o klątwie, pukało do tych drzwi, szukając schronienia.

- Jesteśmy pielgrzymami, podążamy do Composteli i potrzeba nam trochę gorącej wody - powiedział Petrus. - Wiem, że nam pani nie odmówi.

Trochę wbrew sobie starucha szeroko otworzyła drzwi. Weszliśmy do izdebki, schludnej, ale biednie urządzonej. Była tam sofa z podartym plastikowym obiciem, kredens, obraz Przenajświętszego Serca Jezusowego, święci i krucyfiks z gałęzi kolczastego krzewu. Na izbę otwierało się dwoje drzwi: za jednymi zobaczyłem sypialnię, drugimi, wiodącymi do kuchni, kobieta poprowadziła Petrusa.

- Mam trochę wrzątku - powiedziała. - Poszukam jakiegoś naczynia, żebyście mogli zaraz iść, skąd przyszliście.

Zostałem sam na sam z psiskiem. Zwierzak merdał ogonem, łagodny i zadowolony. Po chwili kobieta wróciła, niosąc starą puszkę po konserwie. Napełniła ją wrzątkiem i podała Petrusowi.

- Proszę. Idźcie i niechaj Bóg wam błogosławi.

Ale Petrus nie ruszył się z miejsca. Wyjął z plecaka saszetkę herbaty, włożył do wody i oznajmił, że chętnie podzieli się skromnym wiktem z gospodynią, aby podziękować za życzliwość.

Wyraźnie zakłopotana kobieta przyniosła dwie filiżanki i usiadła z Petrusem przy stole. Ja tymczasem przypatrywałem się psu, równocześnie słuchając rozmowy, którą zagaił Petrus.

- We wsi słyszałem, że nad tym domem ciąży klątwa - powiedział beznamiętnym tonem.

Oczy psa rozbłysły, jakby i on zrozumiał sens tych słów. Stara kobieta poderwała się z krzesła.

- To kłamstwo! Stare przesądy! Proszę, niech pan szybciej pije tę herbatę, mam mnóstwo pracy.

Pies wyczuł nagłą zmianę nastroju swej pani. Nie poruszył się, ale wzmógł czujność. Petrus jednak zachował niezmącony spokój. Powoli napełnił herbatą filiżankę i uniósł ją do ust, by odstawić, nie wypiwszy nawet łyka.

- Jest gorąca. Zaczekajmy, aż trochę wystygnie.

Kobieta nie usiadła. Było widać, że drażni ją nasza obecność i że żałuje, iż otwarła nam drzwi. Zauważywszy, że uparcie przyglądam się psu, przywołała go do siebie. Zwierzę usłuchało, jednak nadal nie spuszczało ze mnie oka.

- Właśnie dlatego, mój drogi - Petrus zwracał się teraz do mnie - właśnie dlatego twój Posłaniec ukazał się pod postacią dziecka.

Nagle uświadomiłem sobie, że to nie ja przypatrywałem się psu. Odkąd tu wszedłem, zwierzak mnie hipnotyzował i zmuszał, żebym patrzył mu prosto w oczy. To pies mi się przyglądał i powodował, że spełniałem jego wolę. Ogarniało mnie narastające zmęczenie, miałem ochotę zwinąć się w kłębek na podartej sofie i zasnąć, ponieważ na dworze panował upał i nie chciało mi się ruszać w drogę. Wszystko to wydawało się dziwne; czułem się, jakbym wpadł w pułapkę.

Pies wpatrywał się we mnie, a im dłużej to robił, tym większej ulegałem senności.

- Rusz się - powiedział Petrus, wstając i podając mi filiżankę herbaty. • Napij się. Pani chciałaby, żebyśmy się jak najszybciej wynieśli.

Zatoczyłem się, ale jakoś utrzymałem filiżankę, a gorąca herbata pomogła mi się ocknąć. Chciałem coś powiedzieć, zapytać, jak wabi się to zwierzę, ale nie mogłem wykrztusić słowa. Coś się we mnie obudziło, coś, czego Petrus mi nie przekazał, zaczynało dawać o sobie znać. Była to niepohamowana chęć wypowiadania słów, których znaczenia nie znałem. Byłem przekonany, że Petrus dodał czegoś do herbaty. Wszystko stało się odległe, odnosiłem niejasne wrażenie, że kobieta powtarza Petrusowi, iż powinniśmy już sobie iść. Ogarnęła mnie swoista euforia i postanowiłem głośno wymawiać dziwne słowa, które przychodziły mi do głowy.

Nie potrafiłem już wyraźnie dostrzec w tej izbie niczego oprócz psa. Kiedy zacząłem wypowiadać obce słowa, zareagował warczeniem. On rozumiał. Podniecony, mówiłem coraz głośniej. Pies wyprężył się i obnażył zęby. Nie był już tym łagodnym stworzeniem, które zobaczyłem, wchodząc, ale złą i groźną bestią, gotową lada chwila skoczyć mi do gardła. Wiedziałem, że słowa mnie chronią, więc wypowiadałem je coraz głośniej, koncentrując wszystkie siły na psie i czując w sobie dziwną moc, która powstrzymywała zwierzę przed atakiem.

Teraz wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Zauważyłem, że kobieta zbliżyła się do mnie i próbowała wypchnąć za drzwi, że Petrus ją przytrzymywał, a pies nie zwracał uwagi na ich szamotaninę. Utkwił we mnie ślepia i wstał, warcząc i szczerząc zęby. Starałem się zrozumieć obcy język, którym mówiłem, ale kiedy tylko milkłem, żeby zastanowić się nad znaczeniem słów, moja moc słabła, pies się zbliżał, jego agresja zaś narastała. W pewnej chwili wrzasnąłem, a kobieta zawtórowała mi krzykiem. Pies ujadał i wciąż groził, dopóki jednak nie przestawałem mówić, nic nie mogło mi się stać. Usłyszałem gromki śmiech, nie wiedziałem jednak, czy jest rzeczywisty, czy też zrodził się w mojej wyobraźni.

Nagle, jakby wszystko działo się w jednej chwili, do izby wdarł się wicher, a pies potężnym susem skoczył na mnie. Uniosłem ramię, by osłonić twarz, wykrzyknąłem jakieś słowo i czekałem bez ruchu. Zwierzę runęło całym ciężarem i przewróciło mnie na sofę. Przez kilka chwil patrzyliśmy sobie prosto w oczy, po czym psisko odskoczyło i pędem wybiegło z domu.

Wybuchnąłem płaczem. Myślami byłem z rodziną, z żoną i przyjaciółmi. Odczułem gwałtowny przypływ miłości, nieuzasadnioną, absurdalną radość, równocześnie jednak byłem świadom tego, co zaszło między mną a psem. Petrus ujął mnie pod ramię i wyprowadził z domu, a kobieta popychała nas obu. Rozejrzałem się wokół - po psie nie było już ani śladu. Przytuliłem się do Petrusa i wciąż płakałem, w palącym słońcu przemierzając drogę.

Nie zachowałem żadnych wspomnień z tego odcinka Szlaku. Doszedłem do siebie, kiedy siedzieliśmy przy źródełku. Petrus skrapiał mi wodą twarz i kark. Domagałem się jakiegoś napoju, ale odparł, że jeśli teraz coś wypiję, skończy się to wymiotami. Trochę mnie mdliło, a mimo to czułem się dobrze. Spłynęła na mnie bezgraniczna miłość do wszystkich i wszystkiego. Rozejrzałem się i zobaczyłem drzewa na skraju drogi, źródełko, przy którym się zatrzymaliśmy, poczułem rześki powiew wiatru, usłyszałem śpiew ptaków w lesie. Widziałem twarz mojego anioła, jak powiedział Petrus. Zapytałem, czy odeszliśmy daleko od domu tej kobiety. Odparł, że dzieli nas od niego kwadrans pieszej wędrówki.

- Pewnie chciałbyś się dowiedzieć, co tam zaszło - powiedział.

W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Pies, kobieta, właściciel baru - wszystko to stało się już odległym wspomnieniem, które zdawało się nie mieć nic wspólnego z tym, co teraz czułem. Zaproponowałem Petrusowi, żebyśmy przeszli jeszcze kawałek drogi, czułem się bowiem całkiem dobrze.

Podniosłem się i ruszyliśmy Szlakiem Świętego Jakuba. Przez resztę popołudnia prawie się nie odzywałem, pochłonięty tym zbawiennym uczuciem, które zdawało się przepełniać wszystko. Od czasu do czasu myślałem o tym, że Petrus dodał jakiegoś narkotyku do herbaty, ale i to nie miało dla mnie znaczenia. Liczyło się tylko, by napawać się pięknem gór, strumieni, przydrożnych kwiatów, dumnych rysów twarzy mojego anioła.

O ósmej wieczorem natrafiliśmy na hotel, a ja wciąż - choć już nie bez reszty - trwałem w błogostanie. Właściciel zażądał paszportu, by dopełnić formalności, więc mu go podałem.

- Pochodzi pan z Brazylii? Kiedyś już tam byłem. Mieszkałem w hotelu przy plaży Ipanema.

To absurdalne zdanie sprowadziło mnie na ziemię. Gdzieś na szlaku pielgrzymki do Compo-steli, we wzniesionym przed wiekami miasteczku, żył hotelarz, który znał Ipanemę.

- Teraz jestem w stanie podjąć dyskusję -oznajmiłem Petrusowi. Muszę zrozumieć wszystko, co się dziś wydarzyło.

Poczucie błogostanu zniknęło. Jego miejsce znów zajął rozum, a wraz z nim powróciły obawa przed nieznanym i paląca potrzeba stąpania po twardym gruncie.

- Po kolacji - odparł.

Petrus poprosił właściciela o włączenie telewizora, ale bez dźwięku. Wyjaśnił mi, że to najlepszy sposób, abym wysłuchał opowieści, nie zadając zbyt wielu pytań, ponieważ jakaś cząstka mnie będzie pochłonięta scenami pojawiającymi się na ekranie. Próbował się zorientować, w jakim stopniu pamiętam to, co zaszło. Powiedziałem, że przypominam sobie wszystko oprócz tego kwadransa drogi do źródła.

- To nie ma najmniejszego znaczenia - odparł.

W telewizji zaczynał się film, którego akcja toczyła się w kopalni węgla kamiennego. Bohaterowie ubrani byli w stroje z początku wieku.

- Wczoraj, kiedy wyczułem presję twojego Posłańca, zrozumiałem, że do walki dojdzie na Camino de Santiago. Przybyłeś tu, aby odnaleźć miecz i poznać Praktyki RAM. Lecz zawsze, gdy przewodnik prowadzi pielgrzyma, pojawia się co najmniej jedna okoliczność, która wymyka się im obu spod kontroli. To rodzaj praktycznego testu, sprawdzającego, czego się nauczyłeś. W twoim przypadku było to spotkanie z psem. Szczegóły walki i obecność wielu demonów w zwierzęciu wyjaśnię ci później. Teraz najważniejsze jest, abyś zrozumiał, że ta kobieta była oswojona z klątwą. Pogodziła się z nią, jakby to było normalne, a podłość ludzi wydała jej się dobrem. Nauczyła się żyć tak, by niewiele wystarczało jej do szczęścia, podczas gdy życie zawsze chce nam dać jak najwięcej. Przepędziłeś z biednej staruszki demony, lecz w ten sposób zburzyłeś równowagę jej świata. Któregoś dnia rozmawialiśmy o okrucieństwach, do jakich ludzie są wobec siebie zdolni. Bardzo często, gdy ktoś próbuje pokazać, co jest dobre, pokazać, że życie jest hojne, inni odrzucają te wizje, jakby ich oczom ukazał się demon. Nikt nie lubi oczekiwać od życia zbyt wiele, a to w obawie przed porażką. Lecz ten, kto pragnie toczyć Dobrą Walkę, musi patrzeć na świat jak na nieprzebraną skarbnicę, która czeka, by ktoś ją odnalazł i zdobył.

Petrus zapytał, czy wiem, co właściwie robię na Szlaku Świętego Jakuba.

- Poszukuję mego miecza - odparłem.

- Dlaczego chcesz zdobyć ten miecz?

- Ponieważ da mi moc i mądrość Tradycji. Czułem, że moja odpowiedź nie w pełni go zadowoliła. Podjął:

- Jesteś tu, bo pragniesz nagrody. Ośmieliłeś się marzyć i czynisz, co w twojej mocy, aby przemienić marzenie w rzeczywistość. Powinieneś dokładniej wiedzieć, co zrobisz z mieczem. To musi być dla ciebie jasne, zanim do niego dotrzemy. Ale masz pewien atut: pragniesz zdobyć nagrodę. Przemierzasz Camino de Santiago tylko dlatego, że pragniesz zostać nagrodzony za wysiłek. Zauważyłem, że wszystko, czego cię uczę, wykorzystujesz z myślą o praktycznym celu. To bardzo pozytywna reakcja. Pozostaje ci już tylko wesprzeć Praktyki RAM intuicją. To mowa twojego serca wskaże właściwy sposób odkrycia i wykorzystania miecza. W przeciwnym razie Praktyki RAM zatracą się w bezużytecznej mądrości Tradycji.

Petrus mówił mi to już wcześniej, innymi słowy, mnie zaś, nawet gdybym się z nim zgadzał, nie to najbardziej interesowało. Zetknąłem się z dwoma zjawiskami, których nie potrafiłem wyjaśnić: z dziwnym językiem, którym mówiłem, i tym uczuciem radości i miłości, którego doznałem po przepędzeniu psa.

- Radość się zrodziła, ponieważ twój gest natchniony był Agape.

- Wiele mówisz o Agape, ale dotąd nie wytłumaczyłeś mi dokładnie, czym ona jest. Mam wrażenie, że to wyższa forma miłości.

- Właśnie tym jest Agape. Już wkrótce nadejdzie czas, byś odczuł tę potężną Miłość, która trawi tego, kto kocha. Na razie niech wystarczy ci świadomość, że taka Miłość rodzi się sama z siebie.

- Doznałem już tego uczucia, lecz było bardziej przelotne i odmienne. Pojawiało się zawsze po sukcesie zawodowym, podboju lub wówczas, gdy czułem, że los znów mi sprzyja. Jednak kiedy mnie ogarniało, zamykałem się i bałem w pełni je przeżywać. Jakby taka radość mogła być powodem ludzkiej zazdrości albo jakbym nie był godzien jej doznać.

- Wszyscy tak postępujemy, dopóki nie poznamy Agape - przyznał, wpatrując się w ekran telewizora.

Zapytałem go o nieznany język, którym przemówiłem.

- Zaskoczyło mnie to. Takie zjawisko nie należy do Praktyk Camino de Santiago. Chodzi tu o rodzaj charyzmy, która stanowi element Praktyk RAM na drodze do Rzymu.

Słyszałem o charyzmach, poprosiłem jednak Petrusa o bliższe wyjaśnienia.

- Charyzmy są darami Ducha Świętego, przejawiającymi się w każdym z nas. Może to być dar uzdrawiania, dar czynienia cudów, dar wieszczenia, a także wiele innych. Ty zaznałeś władania językami, czyli tego daru, który otrzymali apostołowie w dniu Zesłania Ducha Świętego. Dar języków jest ściśle powiązany z bezpośrednim porozumieniem z Duchem Świętym. Jest warunkiem mów, które oddziałują na słuchaczy, egzorcyzmów jak w twoim przypadku i mądrości. Dni wędrówki i Praktyk RAM przypadkowo rozbudziły dar języków, gdy pies stał się dla ciebie niebezpieczny. Ten dar już nie wróci, chyba że odnajdziesz miecz i zdecydujesz się podążyć drogą do Rzymu. W każdym razie to dobry znak.

Na ekranie niemego telewizora kopalniana opowieść przeistoczyła się w serię następujących po sobie obrazów, których bohaterowie - kobiety i mężczyźni - bez przerwy mówili, spierali się, gawędzili. Od czasu do czasu jakiś aktor całował aktorkę.

- I jeszcze jedno - dodał Petrus. - Może się zdarzyć, że znowu spotkasz tego psa. Nie próbuj wówczas ożywić daru języków, ponieważ nie powróci. Zdaj się całkowicie na intuicję. Nauczę cię innej Praktyki RAM, która rozbudzi twoją intuicję. W ten sposób będziesz stopniowo poznawał tajemny język twej duszy, bardzo przydatny w całym naszym życiu.

Petrus wyłączył telewizor, właśnie gdy zainteresowałem się intrygą filmu. Potem podszedł do baru i poprosił o butelkę wody mineralnej. Wypiliśmy po parę łyków.

Przenieśliśmy się w chłodnę miejsce i siedzieliśmy tam dość długo, lecz żaden z nas nie odezwał się słowem. Wokół panowała niezmącona najlżejszym szmerem cisza nocy, a Droga Mleczna na niebie nieustannie przypominała o celu wędrówki - odnalezieniu miecza. Po pewnym czasie Petrus przedstawił mi ĆWICZENIE WODY.

- Jestem zmęczony, pójdę już spać - powiedział. - Ty jednak wykonaj teraz to ćwiczenie. Obudź swoją intuicję, ukryte strony osobowości. Nie przejmuj się logiką, woda to żywioł płynny, nie pozwoli się tak łatwo zdominować. Alę pomoże ci stopniowo, unikając gwałtowności, wypracować nowy stosunek do wszechświata.

Zanim wszedł do hotelu, dodał jeszcze:

- Nie codziennie pomocy udziela ci pies.

Jeszcze przez pewien czas napawałem się chłodem i spokojem nocy. Hotel leżał z dala od miast i miasteczek, nikt nie przejeżdżał biegnącą przed nim drogą. Przypomniałem sobie spotkanie z właścicielem, który znał Ipanemę, a mój przyjazd na tę jałową ziemię, co dnia wypalaną przez rozwścieczone, zdawałoby się, słońce, musiał uważać za szaleństwo.

Ogarniała mnie senność, postanowiłem więc bez dalszej zwłoki wykonać ćwiczenie. Wylałem resztę wody z butelki na cementową posadzkę. Natychmiast utworzyła się kałuża. Niczego nie przypominała, nie miała żadnego kształtu i nie była tym, czego oczekiwałem. Wodziłem palcami po zimnej wodzie i poczułem się jak w hipnotycznym śnie, po trosze tak, jak to się dzieje, gdy wpatrujemy się w ogień. Nie myślałem o niczym, bawiłem się. Bawiłem się kałużą. Narysowałem parę linii na jej obrzeżach, a wówczas przemieniła się w mokre słońce, ale zaraz potem rysunek rozmazał się i zlał. Otwartą dłonią uderzyłem w środek kałuży - rozprysnęła się, pokrywając cement kroplami, czarnymi gwiazdkami na szarym tle. Bez reszty skupiłem się na tym dziwnym ćwiczeniu bez określonego początku i zakończenia, a jednak zabawnym dla ćwiczącego. Poczułem, że mój umysł niemal całkowicie uwolnił się od myśli, a to udawało mi się osiągnąć dopiero po długich medytacjach i ćwiczeniach relaksacyjnych. Równocześnie coś mi mówiło, że w głębi mojego jestestwa, w najskrytszych zakamarkach, formowała się jakaś siła, która wkrótce dojrzeje do tego, by się ujawnić.

Długo siedziałem, bawiąc się wodą, bo trudno mi było położyć kres tej czynności. Gdyby Petrus nauczył mnie ćwiczenia Wody na początku podróży, z pewnością uznałbym je za stratę czasu.

Ale teraz, kiedy mówiłem różnymi językami i przepędzałem demony, ta kałuża umożliwiła mi nawiązanie kontaktu - choć kruchego - z Drogą Mleczną. Odbijała gwiazdy, tworząc rysunki, których nie potrafiłem zinterpretować, i budziła we mnie nie poczucie trwonienia czasu, lecz poczucie tworzenia nowego języka komunikacji ze światem. Tajemnego języka duszy - języka, który tak słabo znamy i w który tak rzadko się wsłuchujemy.

Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, było już bardzo późno. Lampy przed wejściem dawno zgaszono, wślizgnąłem się więc bezszelestnie do budynku. W pokoju raz jeszcze wezwałem Astraina. Ukazał się wyraźniej, a ja przez chwilę opowiadałem mu o mieczu i celach, jakie wyznaczałem sobie w życiu.

Nie odezwał się do mnie, ale Petrus uprzedzał, że Astrain dopiero po wielu przywołaniach stanie się u mego boku bytem żywym i potężnym.

ĆWICZENIE WODY

Wylej wodę na gładką i niechłonną powierzchnię, tworząc maleńką kałużę. Wpatruj się w nią przez chwilę. Potem zacznij się bawić tą wodą, bezcelowo, bezmyślnie. Kreśl rysunki, które zupełnie nic nie znaczą. Wykonuj to ćwiczenie codziennie przez tydzień, przeznaczając na nie za każdym razem co najmniej dziesięć minut.

Nie doszukuj się w nim praktycznego celu ani efektów. To ćwiczenie stopniowo rozbudza twoją intuicję. Kiedy zaś już da ona o sobie znać w innych porach dnia, zawsze jej ufaj.

Ślub

Logrońo jest jednym z większych miast na szlaku pielgrzymów podążających do Composteli. Dotąd zawitaliśmy tylko do jednego dużego miasta, Pampeluny, lecz nawet nie zatrzymaliśmy się tam na noc.

Po południu w dzień naszego przybycia do Logrońo miasto miało hucznie się bawić i Petrus zaproponował, abyśmy zostali przynajmniej na tę jedną noc.

Lecz ja przywykłem do wiejskiego spokoju i swobody, toteż ten pomysł nieszczególnie przypadł mi do gustu. Od incydentu z psem upłynęło pięć dni i od tamtej pory co wieczór wywoływałem Astraina, a także powtarzałem ćwiczenie Wody. Czułem się o wiele spokojniejszy, świadom znaczenia, jakie Camino de Santiago ma dla mych dalszych losów. Choć na tej jałowej ziemi nużył oczy pustynny krajobraz, jedzenie bywało nie najlepsze i doskwierało nam zmęczenie po dniach spędzonych w drodze, żyłem jak we wspaniałym śnie.

Wszystko to uleciało, kiedy dotarliśmy do Logrońo. Tu już nie było gorącego i czystego powietrza pól i wsi, lecz miasto pełne samochodów, dziennikarzy i ekip telewizyjnych. Petrus wszedł do pierwszego na naszej drodze baru, żeby zapytać, co się dzieje.

- Jak to?! Nie wie pan?! Córka pułkownika M. wychodzi za mąż - odparł mężczyzna. - Na placu odbędzie się bankiet dla mieszkańców, więc dziś wcześniej zamykam.

Trudno było znaleźć miejsce w hotelu, jednak starsze małżeństwo, widząc muszlę na plecaku Petrusa, zaproponowało nam schronienie. Po kąpieli ubrałem się w jedyną parę zapasowych spodni, jaką zabrałem w tę podróż, i wyszliśmy.

Na placu służba - dziesiątki kobiet w czarnych sukienkach i mężczyzn w smokingach - krzątała się przy rozstawionych wokół stołach, modląc się zapewne o odrobinę chłodu i dokonując ostatnich przygotowań. Hiszpańska telewizja utrwalała na taśmie te chwile przed uroczystością. My tymczasem ruszyliśmy uliczką wiodącą do parafii Santiago el Real, gdzie wkrótce miała się odbyć ceremonia ślubna.

Tłumy elegancko ubranych gości - kobiet, których makijaż mógł lada chwila spłynąć w potwornym upale, dzieci w białych strojach - dumnie przestępowały próg kościoła. W powietrze wystrzeliły z hukiem sztuczne ognie i przed świątynią zatrzymała się czarna limuzyna. Przyjechał pan młody. Petrus i ja, nie zdoławszy się dostać do przepełnionego kościoła, postanowiliśmy wrócić na plac. On wybrał się na przechadzkę po mieście, ja usiadłem na ławce, czekając, aż zakończy się ceremonia, a rozpocznie bankiet. Obok stał sprzedawca prażonej kukurydzy, licząc, że po ślubie nadejdą klienci.

- Pan także został zaproszony? - zapytał.

- Nie. Jesteśmy pielgrzymami, idziemy do Composteli.

- Z Madrytu można tam dojechać bezpośrednim pociągiem, a jeżeli kupi pan bilet na piątek, dostanie pan darmowy nocleg w hotelu.

- Ale to ma być pielgrzymka. Sprzedawca przyjrzał mi się uważniej i dodał z wielką powagą:

- Pielgrzymki to zajęcie dla świętych. Wolałem nie podejmować dyskusji. Staruszek

zaczął opowiadać, jak to wydał za mąż córkę, która teraz żyje w separacji z mężem.

- Za czasów Franco ludzie odnosili się do siebie z większym szacunkiem - westchnął. - Dzisiaj nikt już nie troszczy się o rodzinę.

Nawet w obcym kraju, gdzie raczej nie należy rozmawiać o polityce, nie mogłem nie zareagować na takie stwierdzenie. Powiedziałem, że Franco był dyktatorem i że nic, co działo się za jego czasów, nie mogło być dobre.

Stary spąsowiał.

- Kim pan jest, żeby wygłaszać takie poglądy?

- Znam historię tego kraju. Wiem, że wasz naród walczył o wolność. Czytałem o zbrodniach hiszpańskiej wojny domowej.

- Byłem na wojnie. I mogę o tym mówić, bo moja rodzina przelewała tu krew. Historia, którą pan gdzieś wyczytał, nic mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie to, co dzieje się w mojej rodzinie. Walczyłem przeciw Franco, ale po jego zwycięstwie mnie też żyło się lepiej. Nie jestem biedakiem, mam swój wózek do prażenia kukurydzy. I nie zdobyłem go dzięki pomocy tego socjalistycznego rządu. Dziś jest mi gorzej, niż było dawniej.

Przypomniałem sobie, co mówił Petrus: ludzie potrafią zadowolić się w życiu małym. Nie podjąłem dalszej dyskusji i przesiadłem się na inną ławkę.

Po chwili wrócił Petrus. Opowiedziałem mu o sprzedawcy prażonej kukurydzy.

- Dyskusja to doskonały sposób, by przekonać samego siebie o słuszności tego, co się mówi - podsumował. - Należę do PCI, a nie zauważyłem w tobie faszystowskich przekonań.

- Jakich faszystowskich przekonań?! - krzyknąłem oburzony.

- Pomogłeś staruszkowi utwierdzić się w przekonaniu, że reżim Franco był lepszy. Może dotąd biedak nie miał pojęcia dlaczego, ale teraz już wie.

- Nigdy bym nie przypuścił, że PCI wierzy w dary Ducha Świętego!

Roześmialiśmy się. Znów wystrzeliły sztuczne ognie. Orkiestra zajęła miejsce na podium i muzycy zaczęli stroić instrumenty. Od rozpoczęcia uroczystości dzieliły nas zaledwie minuty.

Spojrzałem w niebo. Zapadała noc i już rozbłysło kilka gwiazd. Petrus podszedł do jednego z kelnerów, a ten wrócił po chwili, niosąc dwa plastikowe kubeczki wina.

- Podobno picie wina przed rozpoczęciem przyjęcia przynosi szczęście - powiedział Petrus, podając mi kubeczek. - To ci pomoże zapomnieć o staruszku od prażonej kukurydzy.

- Już o nim zapomniałem.

- A jednak będziesz musiał o nim pomyśleć. To, co się stało, jest zwiastunem niewłaściwej postawy. Na każdym kroku staramy się jednać adeptów naszego postrzegania świata. Uważamy, że jeśli zwiększy się liczba ludzi wierzących w to, w co my wierzymy, ta wiara stanie się rzeczywi stością. Rozejrzyj się wokół. Szykuje się wielka uroczystość. Ludzie będą tu świętować równocześnie wiele spraw: marzenie ojca, który chciał wydać za mąż córkę, marzenie dziewczyny, która chciała wyjść za mąż, marzenie pana młodego. To dobrze, bo wierzą w te marzenia i chcą pokazać wszystkim, że się ziściły. To nie jest święto, które ma kogoś o czymś przekonać, i dlatego będzie wesołe. Wszystko wskazuje na to, że ci ludzie podjęli Dobrą Walkę miłości.

- Ale ty przecież usiłujesz mnie przekonać, Petrusie. Prowadzisz mnie Szlakiem Świętego Jakuba.

Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem.

- Uczę cię Praktyk RAM. Ale odnajdziesz swój miecz, tylko jeśli zrozumiesz, że w twoim sercu wypisana jest ta droga, i prawda, i życie.

Uniósł palec, wskazując niebo, na którym lśniły już gwiazdy.

- Droga Mleczna wytycza szlak aż do Composteli. Żadna religia nie potrafi zebrać wszystkich gwiazd, bo gdyby tak było, wszechświat stałby się bezkresną próżnią i straciłby rację bytu. Każda gwiazda - i każdy człowiek - ma swą przestrzeń i specyficzne cechy. Istnieją gwiazdy zielone, żółte, niebieskie, białe, komety, meteory i meteoryty, mgławice i pierścienie. To, co z Ziemi wygląda jak jednakowe punkty, w rzeczywistości składa się z milionów rozmaitych elementów, rozproszonych w przestrzeni niepojętej dla ludzkiego rozumu.

Bukiet sztucznych ogni rozbłysł na niebie i na moment przyćmił światło gwiazd. Kaskada migoczących zielonych punkcików rozprysła się w powietrzu.

- Przedtem postrzegaliśmy tylko dźwięk, ponieważ było widno. Teraz możemy patrzeć na ich blask - zakończył Petrus. - To jedyna odmiana, do jakiej może dążyć człowiek.

Panna młoda wyszła z kościoła, tłum sypał ryżem i wiwatował. Była to chuda, mniej więcej siedemnastoletnia dziewczyna, krocząca u boku odświętnie ubranego chłopca. Tłum ruszył w stronę placu.

- To pułkownik M.! Popatrz na suknię panny młodej! Jaka piękna! - wykrzykiwały stojące w pobliżu dziewczęta.

Goście podeszli do stołów, kelnerzy podali wino, zagrała orkiestra. Sprzedawcę prażonej kukurydzy natychmiast obiegły podekscytowane dzieciaki, które wyciągały monety i szybko układały torebki popcornu na ziemi. Pomyślałem, że dla mieszkańców Logrońo, przynajmniej tego wieczoru, reszta świata, groźba wojny nuklearnej, bezrobocie, zbrodnie po prostu nie istniały. Ten wieczór był świętem, na placu rozstawiono stoły dla mieszkańców i każdy czuł się ważny.

Ekipa telewizyjna kierowała się w naszą stronę, więc Petrus osłonił twarz. Jednak dziennikarze podeszli wprost do jednego z gości, znajdującego się w pobliżu. Natychmiast rozpoznałem tego człowieka - był to Manolo, kapitan reprezentacji Hiszpanii podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Meksyku. Kiedy udzielił już wywiadu, podszedłem do niego. Powiedziałem, że jestem Brazylijczykiem, a on, udając oburzonego, wypomniał mi bramkę ukradzioną podczas pierwszego meczu mistrzostw. Zaraz potem jednak serdecznie mnie uścisnął, mówiąc, że Brazylia znów będzie miała najlepszych piłkarzy na świecie.

- Jak możesz obserwować grę, skoro bez przerwy biegasz po boisku i kierujesz drużyną? -zapytałem. Było to jedno ze spostrzeżeń, które uczyniłem, oglądając retransmisje z mistrzostw świata.

- Dla mnie to przyjemność, że pomagam drużynie wierzyć w zwycięstwo.

I na zakończenie, jakby i on był przewodnikiem na Camino de Santiago, dodał:

- Drużyna, której brak wiary, pozbawia swój klub zwycięskiej gry.

Wkrótce Manola obiegli inni rozmówcy, ja jednak długo jeszcze rozmyślałem nad jego słowami. On także, choć zapewne nigdy nie przemierzył Szlaku Świętego Jakuba, wiedział, co znaczy prowadzić Dobrą Walkę.

Odszukałem Petrusa, który ukrył się w jakimś kącie, najwyraźniej zakłopotany obecnością ekip telewizyjnych. Dopiero gdy zniknęli kamerzyści, wysunął się zza rosnących na placu drzew i nieco odprężył. Poprosiliśmy o wino, ja napełniłem talerz kanapkami, a Petrus wybrał stół, przy którym usiedliśmy wśród innych gości. Państwo młodzi przystąpili do krojenia imponującego tortu weselnego. Znów rozbrzmiały wiwaty.

- Na pewno bardzo się kochają - myślałem głośno.

- Oczywiście, że się kochają - włączył się siedzący przy naszym stole jegomość w ciemnym garniturze. - Spotkał pan już kogoś, kto brałby ślub z innego powodu?

Odpowiedź na to pytanie zachowałem dla siebie, wspominając słowa, jakimi Petrus skomentował potyczkę ze sprzedawcą prażonej kukurydzy. Ale mój przewodnik nie przemilczał tej uwagi.

- Jaki rodzaj miłości ma pan na myśli - spod znaku Erosa, Filos czy Agape?

Mężczyzna spojrzał na niego zbity z tropu. Petrus wstał, napełnił szklankę winem i zaproponował, żebyśmy rozprostowali nogi.

- Greka ma trzy słowa na określenie miłości -zaczął. - Dziś byłeś świadkiem manifestowania się Erosa, tego uczucia, które łączy dwoje ludzi.

Młodzi małżonkowie uśmiechali się do obiektywów i przyjmowali powinszowania.

- Wyglądają na zakochanych powiedział, wskazując na młodą parę. - Myślę, że miłość to uczucie, które się rozwija. Wkrótce będą sami toczyć walkę, założą rodzinę, będą przeżywać wspólną przygodę. To powoduje wzrost miłości, czyni ją szlachetną. On będzie dalej robił karierę w wojsku, ona pewnie już świetnie gotuje i zostanie wspaniałą panią domu, bo do tego przygotowywano ją od dziecka. Będzie jego towarzyszką, urodzą im się dzieci, a jeśli teraz już przeczuwają, że razem coś zbudują, to znaczy, że podjęli Dobrą Walkę. I jeśli tak jest, to wbrew wszelkim przeszkodom nigdy nie przestaną być szczęśliwi. Lecz historia, którą ci opowiadam, może się potoczyć zupełnie inaczej. Może on poczuje, że nie jest wolny, lub nie dość wolny, aby dawać wyraz pełni Erosa, całej miłości, jaką żywi do innych kobiet. Ona może sobie uświadomić, że poświęciła karierę i wspaniałe życie, aby podążyć za mężem. Wówczas, zamiast wspólnie tworzyć, oboje poczują się ograbieni w pojmowaniu miłości. Eros, nić, która ich łączy, będzie stopniowo odsłaniać swe najgorsze aspekty. I to, co Bóg dał człowiekowi jako najszlachetniejsze z uczuć, stanie się źródłem nienawiści i zniszczenia.

Rozejrzałem się wokół. Eros zawładnął wieloma z obecnych tu par. Ćwiczenie Wody obudziło język mojego serca i teraz inaczej patrzyłem na ludzi. Być może sprawiły to dni samotności na wsi, może też Praktyki RAM. Potrafiłem odróżnić obecność dobrego Erosa i złego Erosa, dokładnie tak, jak opisywał to Petrus.

- Widzisz, jakie to ciekawe - podjął mój przewodnik, który dostrzegł to samo. - Dobry czy zły, Eros dla każdego człowieka ma inne oblicze. Zupełnie jak gwiazdy, o których mówiłem pół godziny temu. Nikt nie umknie przed Erosem. Wszyscy potrzebujemy jego obecności, choć to właśnie on często sprawia, że czujemy się odizolowani od świata, zasklepieni w samotności, odtrąceni.

Muzycy zagrali walca. Goście wychodzili na estradę ustawioną tuż obok orkiestry i tańczyli. Wszyscy wyglądali na lekko podchmielonych i szczęśliwszych niż na co dzień. Zwróciłem uwagę na ubraną w błękit dziewczynę, która najwyraźniej czekała na to wesele, by teraz zatańczyć walca, gdyż chciała, żeby wziął ją w ramiona chłopak, o którym marzyła już jako gąska. Śledziła każdy ruch eleganckiego chłopca w jasnym garniturze, stojącego z grupą przyjaciół. Młodzieńcy prowadzili ożywioną dyskusję i nie zauważyli, że zaczął się walc ani że kilka metrów dalej dziewczyna w błękitnej sukience uporczywie przypatruje się jednemu z nich.

Pomyślałem o małych miasteczkach, o pielęgnowanych od dziecka marzeniach o ślubie z tym jednym jedynym, wybranym chłopcem.

Dziewczyna w błękitnej sukience zauważyła, że ją obserwuję, i odeszła od podium. Teraz to chłopak jej szukał, rozglądając się wokół. Kiedy ją odnalazł, już w grupie innych dziewcząt, powrócił do rozmowy z przyjaciółmi.

Zwróciłem uwagę Petrusa na tych dwoje młodych ludzi. Przez jakiś czas śledził grę spojrzeń, po czym skupił się na swojej szklaneczce wina.

- Zachowują się, jakby uważali, że okazanie sobie miłości to wstyd - stwierdził po prostu.

Z przeciwka przyglądała się nam jakaś dziewczyna. Była prawdopodobnie o połowę młodsza od nas. Petrus odwzajemnił jej spojrzenie i uniósł szklaneczkę jak przy toaście. Smarkula zachichotała, wyraźnie speszona, i gestem ręki wskazała rodziców, niemal przepraszając, że do nas nie podeszła.

- Oto piękna strona miłości - powiedział Petrus. - Miłość, która rzuca wyzwanie, miłość do dwóch obcych i starszych, którzy przybyli z daleka, a jutro odejdą. W świat, który ona także chciałaby przemierzać.

Wyczułem z jego głosu, że wino trochę go oszołomiło.

- Dziś pomówimy o miłości! - oznajmił nieco za głośno mój przewodnik. - Pomówmy o tej prawdziwej miłości, pewnej, że to ona nieustannie rządzi światem i czyni człowieka mędrcem!

Szykowna kobieta, która kręciła się w pobliżu, zdawała się nawet nie obserwować zabawy. Chodziła od stołu do stołu, ustawiając szklanki, talerze, układając widelce.

- Popatrz na tę panią, która nieustannie sprząta - powiedział Petrus. - Wiesz, że Eros ma wiele twarzy, a to jest jedna z nich. To miłość zawiedziona, która spełnia się w szczęściu innych. Całując pannę młodą i pana młodego, w głębi ducha będzie szeptała, że nie są dla siebie stworzeni. Stara się uładzić cały świat, bo sama popadła w stan bezładu. A tam - wskazał jakąś parę, kobieta była zbyt mocno umalowana i wy-fiokowana - to Eros oswojony, miłość jako rodzaj spółki, wyzbyta choćby resztek uczucia. Ta kobieta zaakceptowała swoją rolę i przecięła wszelkie więzi ze światem i Dobrą Walką.

- Przemawia przez ciebie gorycz, Petrusie. Czyż nikt tu nie wymyka się tym normom?

- A jakże! Dziewczyna, która się nam przyglądała. Młodzież, która tańczy i zna tylko dobrego Erosa. Jeżeli nie ulegną wpływowi hipokryzji miłości, która opanowała starsze pokolenie, świat na pewno się zmieni.

A potem wskazał na siedzącą przy stole parę staruszków.

- I jeszcze tych dwoje. Nie pozwolili, aby zawładnęła nimi hipokryzja, w której pogrążyło się tylu innych. Sądząc z wyglądu, to małżeństwo wieśniaków. Głód i potrzeba zmusiły ich do wspólnej pracy. Nauczyli się Praktyk, które znasz, chociaż nigdy nie słyszeli o RAM. Ponieważ czerpali siłę miłości z pracy. Eros tak odsłania najpiękniejszą ze swych twarzy, jest bowiem wówczas zjednoczony z Filos.

- Czym jest Filos?

- Filos to Miłość, która przybiera postać przyjaźni. Nią właśnie darzę ciebie i wielu innych. Kiedy płomień Erosa zatraca już moc i blask, Fi-los utrzymuje jedność małżeństw.

- A Agape?

- To nie jest odpowiednia chwila, by mówić o Agape. Agape żyje w Erosie i w Filos, ale to tylko frazes. Zabawmy się trochę na tym weselu, nie zbliżając się do Miłości, która trawi człowieka. - I Petrus dolał sobie wina.

Wokół nas panowała zaraźliwa wesołość. Petrus był pijany. Początkowo to mnie zaszokowało. Przypomniałem sobie jednak, co powiedział pewnego dnia - że Praktyki RAM mają sens tylko wówczas, gdy może je wypełniać zwyczajny człowiek. Tej nocy Petrus wydał mi się najzwyklejszym z ludzi. Był kumplem, przyjacielem, klepał po plecach nowo poznanych, wdawał się w dyskusje z tymi, którzy chcieli zwrócić na niego uwagę. Wkrótce potem był już tak pijany, że musiałem zawlec go do hotelu.

Po drodze zdałem sobie sprawę z sytuacji. Stałem się przewodnikiem mojego przewodnika. Zrozumiałem, że w żadnym momencie podróży Petrus nie zrobił nic, aby udowodnić, że jest mądrzejszy, bliższy świętości czy lepszy ode mnie. Ograniczał się do przekazywania mi swych doświadczeń w Praktykach RAM. Poza tym chciał pokazać, że jest takim samym człowiekiem jak inni, zdolnym do odczuwania Erosa, Filos i Agape.

Poczułem się silniejszy. Camino de Santiago była drogą zwykłych ludzi.

Zapał

- „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania (...) i wszelką wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym".

Petrus znów przywołał słowa świętego Pawła. Uważał tego apostoła za wielkiego komentatora przesłania Chrystusowego. Tego popołudnia, po porannej wędrówce, łowiliśmy ryby. Jak dotąd żadna nie połknęła haczyka, ale mój przewodnik wcale się tym nie przejmował. Jego zdaniem ćwiczenie połowu było w pewnym sensie symbolem relacji między człowiekiem a światem: wiemy, czego chcemy, osiągamy to, jeśli mamy dość wytrwałości, ale czas, jakiego trzeba na realizację zamierzeń, uzależniony jest od pomocy, której udziela nam Bóg.

- Dobrze oddawać się zajęciom wymagającym powolnych działań, zanim podejmie się ważną życiową decyzję - powiedział. - Mnisi zen przysłuchują się, jak rosną skały. Ja wolę łowić ryby.

O tej porze, podczas upałów, nawet rozleniwione złote rybki, snujące się tuż pod powierzchnią wody, nie interesowały się przynętą. To, czy spławik był zanurzony, czy leżał na brzegu, nie miało znaczenia. Wolałem więc zostawić wędkę i wybrać się na przechadzkę po okolicy. Dotarłem do starego, zapomnianego cmentarza, którego brama wydała mi się nieproporcjonalnie duża, a potem wróciłem do Petrusa. Zapytałem go o cmentarz.

- Brama wiodła niegdyś do domostwa, w którym zatrzymywali się pielgrzymi - odparł. - Ale z czasem zapominano o tym miejscu. Później komuś przyszedł do głowy pomysł, żeby wykorzystać fasadę, a za nią założyć cmentarz.

- Który także popadł w zapomnienie.

- Rzeczywiście. Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot.

Powiedziałem mu, że minionego wieczoru bardzo surowo osądzał weselnych gości. Przyjął to z zaskoczeniem. Przyznał, że to, o czym mówiliśmy, jest odzwierciedleniem doświadczeń życia osobistego każdego z nas. Wszyscy szukamy Erosa, a kiedy Eros chce przerodzić się w Filos, uznajemy miłość za zbędną. Nie rozumiemy, że to Filos prowadzi nas ku najwyższej formie miłości - Agape.

- Opowiedz mi o Agape - poprosiłem.

Petrus odparł, że o Agape nie można opowiedzieć, trzeba jej doznać. Jeżeli nadarzy się okazja, jeszcze dziś pokaże mi jeden z aspektów Agape. Aby jednak mógł to uczynić, świat musi przybrać postawę wędkarza - współpracować, by wszystko potoczyło się pomyślnie.

- Posłaniec cię wspiera, jest jednak coś, co wykracza poza domenę Posłańca, twoich pragnień i twoją.

- Co to takiego?

- Iskra boża. To, co ludzie nazywają szczęściem.

Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak Świętego Jakuba wiódł przez winnice i pola uprawne, o tej porze całkowicie wyludnione. Minęliśmy jedną z głównych dróg, gdzie także nie było żywego ducha, i znaleźliśmy się pośród zarośli. W dali dostrzegłem szczyt San Lorenzo, dominujący nad królestwem Kastylii. Od spotkania z Petrusem, tam, pod Saint-Jean-Pied-de-Port, dokonały się we mnie wielkie zmiany. Moje troski - Brazylia, interesy - właściwie zniknęły. Liczył się tylko cel i co noc rozmawiałem o nim z Astrainem, który stawał przede mną coraz wyraźniejszy i bliższy. Udawało mi się widzieć go teraz siedzącego tuż obok, zauważyłem, że miał nerwowy tik - drgała mu prawa powieka - i uśmiechał się pogardliwie, kiedy powtarzałem mu pewne rzeczy, chcąc się upewnić, czy mnie zrozumiał. Jeszcze kilka tygodni temu, szczególnie w pierwszych dniach, zdarzało mi się lękać, że nigdy nie dotrę do celu wędrówki. Kiedy byliśmy w Roncesvalles, ogarnęło mnie głębokie znużenie wyprawą i zapragnąłem jak najszybciej znaleźć się w Santiago, zabrać miecz i poświęcić się temu, co Petrus nazywał Dobrą Walką. Odtąd więzi z cywilizacją, którą porzucałem wbrew sobie, praktycznie za-niknęły. Teraz obchodziło mnie jedynie słońce nad głową i podniecenie przeżywaniem Agape.

Szliśmy po trzęsawiskach. Przeprawa przez strumień zakończyła się mozolną wspinaczką na stromy brzeg. Kiedyś na pewno płynęła tędy rzeka, a nurt żłobił ziemię, wdzierając się w jej głębie i odkrywając tajemnice. Nie była to struga, którą można przejść suchą nogą. Ale jej dzieło, głębokie koryto, które niegdyś wypełniały wody, pozostało.

- Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot - usłyszałem kilka godzin temu z ust Petrusa.

- Petrusie, czy w twoim życiu dużo było miłości?

Pytanie wyrwało mi się z ust; sam byłem zaskoczony, że ośmieliłem się je zadać. Dotąd nie wiedziałem prawie nic o prywatnym życiu mojego przewodnika.

- Byłem z wieloma kobietami, jeśli to masz na myśli. I każdą z nich bardzo kochałem. Ale tylko z dwiema zaznałem Agape.

Wyznałem, że i ja kochałem wiele razy i że zaczynałem się już martwić niezdolnością do trwania przy jednej osobie. Jeśli to nie uległoby zmianie, skończyłbym jako samotny starzec, a myśl o takim życiu wprawiała mnie w panikę.

- Zatrudnij pielęgniarkę roześmiał się. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żebyś miłość uważał za gwarancję spokojnej starości.

Dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy na dobre się ściemniło. Minęliśmy winnice i znaleźliśmy się w pustynnej niemal krainie. Rozglądając się wokół, dostrzegłem w dali wykutą w skale kaplicę, jakich wiele widzieliśmy na naszym szlaku. Szliśmy jeszcze przez chwilę, oddalając się od żółtych znaków i kierując wprost ku małej budowli.

Kiedy byliśmy wystarczająco blisko, Petrus wykrzyknął jakieś imię, którego nie zrozumiałem, i przystanął, czekając na odzew. Ale odpowiedziała nam tylko cisza. Petrus zawołał raz jeszcze, jednak i teraz bez skutku.

- Chodźmy - powiedział.

Były to tylko cztery pobielone wapnem ściany. Drzwi stały otworem, a raczej - wcale ich nie było, zastępowała je jakby furtka wysokości pół metra, wisząca na jednym zawiasie. We wnętrzu stał kamienny piec i piętrzył się stos starannie ułożonych misek. Dwie z nich były napełnione ziarnem i ziemniakami.

Usiedliśmy, nie odzywając się do siebie. Petrus zapalił papierosa i zaproponował, żebyśmy chwilę zaczekali. Nogi miałem obolałe ze zmęczenia, lecz coś w tej kapliczce, zamiast mnie uspokajać, ekscytowało, a gdyby nie obecność Petrusa, czułbym wręcz przerażenie.

- Kimkolwiek jest mieszkający tu człowiek, gdzieś chyba musi sypiać? - zapytałem, przerywając ciszę, która zaczynała mi ciążyć.

- Śpi tam, gdzie teraz siedzisz - odparł Petrus, wskazując na gołą ziemię.

Chciałem się przesunąć, ale poprosił, żebym został dokładnie tam, gdzie byłem. Musiało się trochę ochłodzić, bo zaczynało mi być zimno.

Czekaliśmy prawie godzinę. Petrus jeszcze dwukrotnie wywoływał tajemnicze imię, potem jednak zrezygnował z dalszych prób. Kiedy sądziłem już, że wstaniemy i pójdziemy dalej, przemówił.

- Tu obecna jest jedna z dwóch postaci Aga-pe - wyjaśnił, gasząc trzeciego papierosa. - Nie jedyna, ale jedna z najbardziej czystych. Agape jest właśnie totalną Miłością, która trawi tego, kto ją czuje. Ten, kto poznał lub przeżywa Agape, wie, że na tym świecie liczy się tylko miłość. Taką miłością darzył ludzkość Jezus, a była ona tak potężna, że sięgnęła gwiazd i odmieniła bieg historii świata. Samotnie osiągnął to, czego nie udało się dokonać królom, armiom i imperiom. Przez tysiąclecia dziejów cywilizacji wielu było ludzi ogarniętych tą miłością, która trawi. Tak dużo mieli do ofiarowania, a świat żądał tak mało, że musieli szukać pustyni lub pustelni, bo potęga tej miłości czyniła ich lepszymi. Stawali się świętymi eremitami, których dziś dobrze znamy. Tobie i mnie, odczuwającym inną postać Agape, życie tu może wydawać się surowe, straszne. Lecz miłość, która pochłania bez reszty, sprawia, że wszystko - wszystko bez wyjątku - traci znaczenie. Tacy ludzie żyją wyłącznie po to, by strawiła ich miłość.

Petrus powiedział mi, że mieszka tu mężczyzna imieniem Alfonso. Spotkał go podczas pierwszej pielgrzymki do Composteli, zbierającego owoce. Jego przewodnik, wizjoner, z którym nie mógłby się równać, był przyjacielem Alfonsa i we trzech dopełnili rytuału Agape, ćwiczenia Błękitnego Globu. Petrus powiedział, że było to jedno z najważniejszych doświadczeń w jego życiu, że jeszcze dziś, gdy je wypełnia, myśli o kaplicy i o Alfonsie. W jego głosie wyczuwałem silne wzruszenie, którego nigdy dotąd nie zauważyłem.

- Agape to miłość, która trawi -- powtórzył, jakby była to najtrafniejsza definicja tej dziwnej odmiany miłości. - Martin Luther King powiedział ongiś, że kiedy Chrystus nauczał miłości do nieprzyjaciół, czynił aluzję do Agape. Ponieważ, twierdził King, „nie jest możliwe, byśmy kochali naszych wrogów, tych, którzy nas krzywdzą i pragną pogłębić nasze codzienne cierpienia". Ale Agape to znacznie więcej niż miłość. To wszechogarniające uczucie, które wdziera się przez każde okienko i obraca w pył każdego agresora, nim ten rozpocznie napaść. Potrafisz już dokonać własnego odrodzenia, powściągnąć okrucieństwo wobec siebie, rozmawiać ze swym Posłańcem. Lecz wszystko, co do tej chwili robiłeś, wszelkie korzyści, jakie przyniosła ci wędrówka Camino de Santiago, zatraca sens, jeśli nie ogarnie cię Miłość, która trawi.

Przypomniałem Petrusowi, że mówił o dwóch formach Agape. On nie doznał zapewne tej pierwszej, gdyż nie został pustelnikiem.

- Masz rację. Ty i ja, jak większość pielgrzymów, którzy przemierzali Camino de Santiago w słowach RAM, poznaliśmy inne oblicze Agape: to entuzjazm. Starożytni uważali, że entuzjazm oznacza trans, ekstazę, kontakt z bogiem. Entuzjazm jest Agape wykierowaną na pewną ideę lub obiekt. Każdy z nas doświadczył tego przeżycia. Kiedy kochamy lub głęboko w coś wierzymy, czujemy się silniejsi od całego świata, ogarnia nas pogoda ducha, która bierze się z pewności, że nic nie zdoła pokonać naszej wiary. Ta niepojęta siła pomaga nam podejmować trafne decyzje we właściwym czasie, a kiedy osiągniemy cel, jesteśmy zaskoczeni swoimi zdolnościami. Bo podczas Dobrej Walki nic już się nie liczy, a entuzjazm wiedzie nas do celu. Zwykle entuzjazm daje o sobie znać z pełną mocą w pierwszych latach naszego życia. Wówczas łączy nas jeszcze silna więź z elementem boskości, bardzo przywiązujemy się do zabawek - lalki ożywają, ołowiane żołnierzyki potrafią maszerować. Kiedy Jezus powiedział, że Królestwo Niebieskie należy do dzieci, czynił aluzję do Agape przyjmującej postać entuzjazmu. Dzieci przyszły do niego, chociaż nie interesowały ich jego cuda, mądrość, faryzeusze ani apostołowie. Przyszły szczęśliwe, powodowane entuzjazmem.

Opowiedziałem Petrusowi, że właśnie tego popołudnia pojąłem, iż bez reszty pochłonęła mnie pielgrzymka do Santiago. Noce i dnie spędzone na hiszpańskiej ziemi sprawiły, że niemal zapomniałem o mieczu, i stały się niezwykłym doświadczeniem.

- Po południu wybraliśmy się na ryby. Pamiętasz, wcale nie brały - przypomniał Petrus. - Zazwyczaj pozwalamy sobie na okazywanie entuzjazmu w sytuacjach pozbawionych znaczenia, niewywierających wpływu na rzecz tak wielkiej wagi jak życie ludzkie. Zatracamy entuzjazm z powodu drobnych i nieuniknionych porażek w Dobrej Walce. A ponieważ nie wiemy, że entuzjazm jest siłą wyższą, spoglądającą ku końcowemu zwycięstwu, pozwalamy, by przeciekał nam przez palce, i nie zauważamy, że wyzbywając się go, tracimy z oczu także prawdziwy sens życia. Obwiniamy świat o monotonię życia, o własne porażki, zapominając, że sami pozwoliliśmy umknąć tej potężnej sile, która wszystko usprawiedliwia -Agape przyjmującej postać entuzjazmu.

Przypomniałem sobie cmentarz nieopodal strumienia. Ta dziwna brama, o wiele za duża, była doskonałym symbolem zatracenia sensu życia. Za tymi drzwiami nie było nikogo oprócz zmarłych.

Petrus jakby czytał w moich myślach.

- Kilka dni temu - podjął - byłeś pewnie zaskoczony, widząc, jak tracę zimną krew i rugam nieszczęsnego chłopaka, który wylał odrobinę kawy na moje spodnie, i tak już brudne po długiej wędrówce. W rzeczywistości w irytację wprawił mnie wyraz oczu tego dzieciaka - entuzjazm wyciekał z nich jak krew z podciętej żyły nadgarstka. Zobaczyłem, jak silny i pełen życia chłopak powoli kona, bo z każdą chwilą gaśnie w nim odrobina Agape. Nauczyłem się żyć, nie troszcząc się o to, ale ten kelner swym wyglądem i całym dobrem, które, czułem to, mógł dać światu, wstrząsnął mną i zasmucił. Jestem pewien, że moje agresywne zachowanie zraniło jego dumę i przynajmniej na pewien czas powstrzymało konanie Agape. Również ty, odmieniając ducha w psie tamtej kobiety, odczułeś Agape w czystej postaci. Twój gest był szlachetny, cieszyłem się więc, że jestem obok ciebie jako twój przewodnik. Dlatego po raz pierwszy wykonam to ćwiczenie razem z tobą.

I Petrus nauczył mnie rytuału Agape, ĆWICZENIA BŁĘKITNEGO GLOBU.

- Pomogę ci rozbudzić entuzjazm, stworzyć siłę, która zamknie w błękitnej kuli całą planetę - powiedział. - Dowiodę, że szanuję cię za twe poszukiwania, za to, jaki jesteś.

Nigdy wcześniej Petrus nie wygłaszał żadnych opinii - ani dobrych, ani złych - o sposobie, w jaki wykonuję ćwiczenia. Pomógł mi zinterpretować wyniki pierwszego spotkania z Posłańcem, wyprowadził z transu po ćwiczeniu Zasiewu, nigdy jednak nie interesował się rezultatami. Nieraz go pytałem, dlaczego nic nie chce wiedzieć o moich doznaniach, a on odpowiadał, że jego jedynym obowiązkiem jako przewodnika jest prowadzić mnie Drogą i zapoznawać z Praktykami RAM. To ja miałem czerpać korzyści z moich osiągnięć lub je lekceważyć.

Kiedy Petrus oświadczył, że będzie współuczestnikiem ćwiczenia, poczułem się niegodny jego pochwał: znał przecież moje ułomności i wielokrotnie powątpiewał, czy potrafi poprowadzić mnie Drogą. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale nie dał mi dojść do słowa.

- Nie bądź okrutny wobec siebie, bo uznam, że nie skorzystałeś z lekcji, której ci udzieliłem. Bądź miły. Przyjmij pochwałę, na którą zasłużyłeś.

Łzy napłynęły mi do oczu. Petrus wziął mnie za rękę i wyszliśmy. Noc była wyjątkowo ciemna. Usiadłem obok niego. Zaczęliśmy śpiewać. Melodia wypływała z mych ust, a on mi wtórował, bez trudu podchwyciwszy nutę. Teraz klaskałem jeszcze z cicha w dłonie, a moje ciało kołysało się w przód i w tył. Tempo klaskania się wzmagało, muzyka płynęła ze mnie swobodnie, wyśpiewując hymn ku chwale mrocznego nieba, pustynnej równiny, zastygłych w bezruchu skał. Wkrótce moim oczom ukazali się święci, w których wierzyłem, będąc dzieckiem, a których oddaliło ode mnie życie, bo także i ja zabiłem w sobie dużą cząstkę Agape. Lecz teraz Miłość, która pochłania, powracała, hojna i szlachetna, święci uśmiechali się z nieba, a ich twarze były niezmienione i wyrażały tyle samo miłości co wówczas, gdy pojawiały mi się w dzieciństwie.

Rozłożyłem ręce, żeby Agape swobodnie wypływała, a tajemniczy strumień błyszczącego błękitnego światła przepływał przeze mnie, obmywając mą duszę i niosąc wybaczenie za grzechy. Światło najpierw przeniknęło krajobraz, potem wypełniło świat, a ja się rozpłakałem. Płakałem, bo znów ogarnął mnie entuzjazm, byłem dzieckiem życia i nic w tej chwili nie mogło sprawić mi najlżejszego bólu. Czułem, że jakaś istota zbliża się do nas i siada po mojej prawicy; wyobrażałem sobie, że to mój Posłaniec, że tylko on jeden mógł dostrzec to wydobywające się ze mnie i wnikające we mnie silne światło, które zalewało cały świat.

Blask światła się nasilał, odgadłem więc, że ogarnęło już cały glob, wdzierało się przez wszystkie drzwi, wnikało w każdą uliczkę, przepełniając przez ułamek sekundy każdą żywą istotę.

Poczułem, że ktoś ujmuje me rozłożone, wzniesione ku niebu ręce. Wtedy strumień niebieskiego światła nabrał takiej siły, że sądziłem, iż lada chwila zniknie. Zdołałem jednak zatrzymać go jeszcze na kilka minut, do końca mojej piosenki.

A potem odprężyłem się, wyczerpany, ale wolny, uszczęśliwiony życiem i tym, czego doznałem. Ręce, które trzymały moje, cofnęły się. Zrozumiałem, że jedna jest dłonią Petrusa, a w głębi serca wiedziałem też, do kogo należy druga.

Otworzyłem oczy: tuż obok stał pustelnik Alfonso. Uśmiechnął się i powiedział: Buenas noches. Odwzajemniłem uśmiech, chwyciłem jego rękę i mocno przytuliłem ją do piersi. Nie pozwolił mi na to, delikatnie wysuwając dłoń z mego uścisku.

Żaden z nas trzech nie odezwał się słowem. Po chwili Alfonso podniósł się i ruszył ku swej kamienistej równinie. Odprowadzałem go spojrzeniem, dopóki nie zniknął w ciemności.

Wkrótce potem Petrus przerwał milczenie. Nie wspomniał jednak o Alfonsie.

RYTUAŁ BŁĘKITNEGO GLOBU

Usiądź wygodnie i odpręż się. Staraj się oddalić wszelkie myśli.

Poczuj, jak dobrze kochać życie. Daj sercu wolność, niechaj wzniesie się, przyjazne, ponad małostkowe sprawy. Zanuć po cichu piosenkę z dzieciństwa. Wyobraź sobie, że twoje serce rośnie, wypełnia pokój, a potem cały dom błękitnym światłem, silnym i pełnym blasku.

Kiedy to osiągniesz, poczuj przyjazną obecność świętych, w których wierzyłeś, będąc dzieckiem. Upewnij się, że już są, że przybywają zewsząd, uśmiechnięci, i niosą ci wiarę i zaufanie do życia. Wyobraź sobie świętych, którzy się zbliżają, kładą ręce na twej głowie, życząc ci miłości, spokoju i harmonii ze światem. Harmonii świętych.

Kiedy to wrażenie nabierze siły, odczuj płynność błękitnego światła, które napełnia cię i wypływa niczym błyszcząca, nieustannie tocząca wody rzeka. To światło zalewa dom, potem całą dzielnicę i miasto, kraj i świat, który otula ogromnym Błękitnym Globem. Jest upostaciowaniem Miłości wyższej, która wznosi się ponad codzienne zmagania, dodając ci sił, energii, wigoru i kojąc.

Zatrzymaj możliwie najdłużej to światło, które spowija blaskiem świat. Twoje serce jest otwarte, obdarza miłością. Ta część ćwiczenia musi trwać co najmniej pięć minut.

Stopniowo wychodzisz z transu i powracasz do rzeczywistości. Święci pozostaną przy tobie. Błękitne światło zawsze będzie świecić.

Ten rytuał może i powinien być dopełniany przez kilka osób. Wówczas jednak uczestnicy winni trzymać się za ręce.

- Wykonuj to ćwiczenie, kiedy tylko będziesz mógł. Z czasem Agape znów w tobie zamieszka. Powtarzaj je przed przystąpieniem do realizacji nowego projektu, w pierwszych dniach podróży albo kiedy poczujesz, że coś cię wzruszyło do głębi. Jeżeli to możliwe, wykonuj je z kimś, kogo kochasz. Tym ćwiczeniem trzeba się dzielić.

Znów miałem przed sobą dawnego Petrusa - technika, instruktora i przewodnika, o którym tak mało wiedziałem. Emocje, którym pozwolił się ujawnić w kapliczce, zniknęły. Jednak kiedy podczas ćwiczenia uścisnął mą dłoń, poczułem wielkość jego ducha.

Wróciliśmy do białej kapliczki, gdzie zostały nasze rzeczy.

- Myślę, że jej lokator dziś już nie wróci, więc możemy tu przenocować - oznajmił, kładąc się.

Rozłożyłem śpiwór, wypiłem łyk wina i także się położyłem. Byłem wyczerpany Miłością, która trawi. Ale było to przyjemne zmęczenie. Nim zamknąłem powieki, wspomniałem chudego, brodatego mnicha, który życzył mi dobrej nocy i usiadł obok mnie. Gdzieś tam pośród pól pozostał człowiek trawiony boskim płomieniem. Być może właśnie dlatego ta noc była taka mroczna -bo w nim skupiło się całe światło globu.

Śmierć

- Jesteście pielgrzymami? - zapytała starsza pani, podając nam śniadanie.

Byliśmy w Azofrze, osadzie, której kilka domostw, o fasadach zdobionych średniowiecznymi puklerzami, skupiało się wokół studni, gdzie parę minut wcześniej napełniliśmy bukłaki.

Potwierdziłem jej przypuszczenie, a ona spojrzała na nas z szacunkiem i dumą.

- Kiedy byłam mała, chodziłam na pielgrzymkę do Composteli przynajmniej raz w roku. Po wojnie i w czasach Franco jakby coś się stało, sama nie wiem co, i pielgrzymki chyba nie są już w modzie. Powinni wybudować dobrą drogę. W dzisiejszych czasach ludzie podróżują chętnie tylko samochodami.

Petrus milczał. Obudził się w fatalnym nastroju. Przyznałem kobiecie rację i wyobraziłem sobie nowoczesną asfaltową szosę, która biegnie przez góry i doliny, samochody z wymalowanymi na maskach muszlami i sklepiki z pamiątkami przy klasztornych furtach. Wypiłem kawę z mlekiem, zjadłem chleb z oliwą. Zerknąwszy do przewodnika Aymeriego Picauda, obliczyłem, że po południu powinniśmy dotrzeć do Santo Domingo de la Calzada, i zaplanowałem nocleg w parador nacional. Moje wydatki okazały się znacznie niższe od przewidywanych, chociaż codziennie jadaliśmy po trzy posiłki. Nadszedł czas, żeby pozwolić sobie na drobne szaleństwo i zapewnić ciału takie same względy, jakimi cieszył się żołądek.

Obudziłem się ogarnięty dziwnym pragnieniem, by jak najszybciej znaleźć się w Santo Domingo, choć jeszcze przed dwoma dniami, kiedy szliśmy w stronę kapliczki, byłem pewien, że nie doznam już tego uczucia. Także Petrus wyglądał na pogrążonego w melancholii i cichszego niż zwykle, a ja zadawałem sobie pytanie, czy taki nastrój był wynikiem spotkania z Alfonsem. Miałem wielką ochotę przywołać Astraina. Jednak nigdy dotąd nie wzywałem go rankiem i nie wiedziałem, czy to się uda, więc zrezygnowałem.

Skończyliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy średniowieczny dom, na którym widniał herb, ruiny starej oberży dla pielgrzymów i park na skraju wsi. Kiedy skręcałem w ścieżkę wiodącą przez pola, wyczułem z lewej strony silną obecność.

Petrus mnie zatrzymał.

- Ten bieg na nic się nie zda. Przystań na chwilę i staw temu czoło.

Zapragnąłem rozstać się z moim przewodnikiem i dalej iść samotnie. Doznałem przykrego uczucia, jakby ściskało mnie w żołądku. Przez moment wierzyłem nawet, że to za sprawą chleba z oliwą, ale kiedyś już mnie to dopadło i wiedziałem, że nie ma mowy o pomyłce. Napięcie. Napięcie i strach.

- Obejrzyj się za siebie! - krzyknął Petrus, a w jego głosie brzmiało ponaglenie. - Obejrzyj się, póki nie jest za późno!

Odwróciłem się gwałtownie. Po lewej stronie zobaczyłem opuszczony domek. Rośliny, które wdzierały się już niemal do jego wnętrza, były spalone słońcem. Drzewko oliwne wznosiło ku niebu poskręcane gałęzie. A między oliwką i domem, wpatrując się we mnie, stał pies. Czarny pies. Ten sam, którego parę dni temu przegnałem z domu starej kobiety.

Zapomniałem o obecności Petrusa i patrzyłem zwierzęciu prosto w ślepia, starając się nie mrugać powiekami. Coś we mnie - może głos Astraina, a może mojego anioła stróża - szeptało, że jeśli odwrócę oczy, on mnie zaatakuje. Staliśmy tak przez minuty długie jak wieczność. Gdy już zaznałem potęgi Miłości, która trawi, przyszło mi znowu zmierzyć się z powszednimi zagrożeniami, czyhającymi na każdym kroku naszego życia. Zastanawiałem się, po co zwierzę tak długo za mną podążało i czego właściwie mogło ode mnie chcieć, ponieważ ja pielgrzym poszukujący miecza - nie miałem ani ochoty, ani cierpliwości borykać się na tej drodze z problemami i nie obchodziło mnie, czy ich źródłem są ludzie, czy zwierzęta. Usiłowałem powiedzieć mu to oczyma - pamiętałem przecież mnichów, którzy porozumiewali się wzrokiem - ale pies nawet nie drgnął. Wciąż na mnie patrzył, bez cienia emocji, gotów zaatakować, jeśli się odwrócę albo okażę strach.

I nagle zrozumiałem, że strach zniknął. Miałem ściśnięty żołądek, silne napięcie przyprawiało mnie o mdłości, ale się nie bałem. Po prostu nie mogłem odwrócić oczu, nawet kiedy dostrzegłem po lewej zbliżającą się ścieżką postać.

Zatrzymała się na kilka chwil, po czym ruszyła prosto ku nam. Przecięła linię naszych spojrzeń i wypowiedziała parę słów, których nie zdołałem zrozumieć. Głos był kobiecy. A obecność dobra, przyjazna, przychylna.

Wystarczył ułamek sekundy, odkąd postać pojawiła się na linii spojrzeń - mojego i psa -żeby skurcz żołądka ustąpił. Miałem przyjaciółkę, która przyszła pomóc mi w tej absurdalnej, niepotrzebnej walce. Kiedy postać zniknęła, pies spuścił ślepia. Jednym susem skoczył za opuszczony dom i zaraz straciłem go z oczu.

Dopiero wówczas strach przyprawił mnie o tak gwałtowne bicie serca, że stałem oszołomiony i myślałem, że zemdleję. Świat wokół wirował, a ja patrzyłem na drogę, którą kilka minut temu szedłem z Petrusem. Szukałem tam postaci, która dodała mi sił i wsparła, gdy zmagałem się z psem.

Była zakonnicą. Odwrócona do nas plecami, szła w stronę Azofry. Nie mogłem zobaczyć jej twarzy, ale przypomniałem sobie brzmienie głosu i uznałem, że miała najwyżej dwadzieścia lat. Spoglądałem na drogę, którą nadeszła - była to ścieżka wiodąca donikąd.

- To ona... to ona mi pomogła - wyszeptałem, coraz bardziej oszołomiony.

- Nie zapełniaj nowymi fantazjami tego niezwykłego świata - powiedział Petrus, chwytając mnie za ramię i podtrzymując. - Przyszła tu z klasztoru w Cańas, to około pięciu kilometrów stąd. Nic dziwnego, że nie możesz go dostrzec.

Serce tłukło mi się w piersi, obawiałem się, że zasłabnę. Zbyt przerażony, żeby mówić czy żądać wyjaśnień, usiadłem na ziemi, a Petrus skropił mi wodą głowę i kark. Przypomniałem sobie, że podobnie postąpił, kiedy opuściliśmy dom starej kobiety, tyle że tamtego dnia płakałem i czułem się dobrze. Teraz było zupełnie inaczej.

Petrus dał mi dość czasu na odpoczynek. Powoli dochodziłem do siebie, mdłości stopniowo ustępowały. W końcu Petrus zapytał, czy możemy ruszać w dalszą drogę, a ja potakująco skinąłem głową. Ale po kwadransie marszu wycieńczenie dało o sobie znać. Usiedliśmy u stóp rollo, średniowiecznej kolumny zwieńczonej krzyżem, charakterystycznej dla niektórych odcinków Camino de Santiago.

- Strach wyrządził ci większą krzywdę niż pies - stwierdził Petrus, kiedy odpoczywałem.

Chciałem poznać przyczyny i cel tej absurdalnej konfrontacji.

- W życiu i na Szlaku Świętego Jakuba pewne wydarzenia pozostają niezależne od naszej woli. Podczas pierwszej rozmowy powiedziałem ci, że z oczu Cygana udało mi się wyczytać imię demona, z którym przyjdzie ci się zmierzyć. Zaskoczyło mnie, że ten demon miał być psem, ale nie wspomniałem o tym. Dopiero kiedy weszliśmy do domu tej kobiety, a ty po raz pierwszy okazałeś Miłość, która trawi, ujrzałem twojego wroga. Przepędzając psa tej kobiety, nie znalazłeś mu nowego miejsca. A przecież na tym świecie nic nie znika bez śladu, wszystko się przeobraża. Nie puściłeś, jak to uczynił Jezus, duchów nieczystych w stado świń, które pognały na oślep i spadły w przepaść. Ty po prostu przepędziłeś psa. Teraz ta siła błąka się bez celu i podąża za tobą. Zanim odnajdziesz miecz, musisz zdecydować, czy chcesz być niewolnikiem, czy panem tej siły.

Zmęczenie powoli ustępowało. Oddychałem głęboko, czując chłód bijący od kamiennej kolumny. Petrus dał mi jeszcze trochę wody.

- Obsesje - mówił - wyłaniają się z mroków, kiedy człowiek traci kontrolę nad mocami ziemskimi. Klątwa Cygana przelała na tę kobietę strach, a strach wyżłobił szczelinę, przez którą wtargnął Posłaniec Śmierci. Nie jest to zjawisko typowe, ale nie zalicza się też do wyjątkowych. Wiele zależy od reakcji człowieka na groźby innych.

Tym razem to mnie przyszedł na myśl pewien urywek z Biblii. W Księdze Hioba jest napisane: „Spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło".

- Groźba nie wywoła zła, jeśli nie została przyjęta. Nigdy o tym nie zapominaj, tocząc Dobrą Walkę. Nie zapominaj również, że i atak, i ucieczka są nieodłączną częścią walki. Poddanie się paraliżującemu strachowi nie jest jej jedynym elementem.

Nie odczuwałem strachu. Sam byłem tym zaskoczony i postanowiłem podzielić się wrażeniami z Petrusem.

- Dostrzegłem to - odparł. - Gdyby było inaczej, pies by cię zaatakował. I z pewnością wygrałby tę walkę, ponieważ i on się nie bał. Ale najzabawniejsze było pojawienie się tej zakonnicy. Gdy zauważyłeś obecność dobra, twoja ożywiona wyobraźnia podsunęła ci myśl, że ktoś przybył ci z pomocą. I ta wiara cię ocaliła. Chociaż była oparta na całkowicie błędnej interpretacji faktów.

Petrus miał rację. Śmiał się teraz serdecznie, a ja mu wtórowałem. Postanowiliśmy wyruszyć w drogę. Byłem odprężony i miałem doskonały nastrój.

- Jest jednak coś, o czym musisz wiedzieć - oznajmił Petrus, kiedy oddaliliśmy się od miejsca postoju. Pojedynek z psem musi zakończyć się zwycięstwem jednej ze stron. On jeszcze wróci. Następnym razem postaraj się położyć kres tej walce. W przeciwnym razie zjawa będzie cię nękała do końca twych dni.

Po spotkaniu z Cyganem Petrus wyznał mi, że zna imię demona. Zapytałem, jak brzmi to imię.

- Legion - odparł. - Ponieważ jest ich wielu.

Szliśmy przez pola przygotowywane pod zasiew. Tu i ówdzie widać było beczkowozy, których rolnicy używali w trudnych zmaganiach z wyjaławiającą glebę suszą. Po obu stronach drogi do Composteli, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się kamienne murki, które krzyżowały się i wtapiały w krajobraz wsi. Te ziemie uprawiane są od stuleci - pomyślałem - a mimo to wciąż wyrzucają z siebie kamienie, które trzeba usuwać, kamienie, które tępią ostrza pługów, koniom ranią kopyta, a dłonie rolnika pokrywają odciskami. To walka, która co roku wybucha na nowo i nigdy się nie kończy.

Petrus sprawiał wrażenie spokojniejszego niż zazwyczaj. Uświadomiłem sobie, że od rana prawie się nie odzywał. Po rozmowie przy średniowiecznej kolumnie pogrążył się w milczeniu i nie odpowiadał na większość moich pytań. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o „wielu demonach", ale on wyraźnie nie miał ochoty wracać do tego wątku. Postanowiłem więc zaczekać na bardziej sprzyjającą okazję.

Weszliśmy na niewielkie wzniesienie i z góry ujrzałem dzwonnicę kościoła w Santo Domingo de la Calzada. Ten widok dodał mi otuchy; oddałem się marzeniom o wygodach i urokliwej magii parador nacional. Z lektury wiedziałem, że gmach został wzniesiony przez świętego Dominika i miał być schronieniem dla pielgrzymów. Święty Franciszek z Asyżu spędził tam jedną noc w drodze do Composteli. Wszystko to wprawiało mnie w radosne podniecenie.

Zbliżała się już chyba siódma wieczorem, kiedy Petrus zaproponował krótki postój. Przypomniałem sobie Roncesvalles, ów powolny marsz w chwilach, gdy byłem zziębnięty i marzyłem o kieliszku wina, i ogarnęła mnie obawa, że i tym razem Petrus szykuje dla mnie podobną niespodziankę.

- Żaden Posłaniec nie pomoże ci nigdy w pokonaniu innego. Nie są ani dobrzy, ani źli, już ci to mówiłem, po prostu mają silne poczucie lojalności wobec pobratymców. Nie licz na Astraina, jeśli chcesz pokonać psa.

Teraz ja z kolei nie miałem nastroju do rozmów o Posłańcu. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w San Domingo.

- Posłańcy zmarłych mogą zawładnąć ciałem tego, który żyje w strachu. Dlatego w przypadku psa jest ich wielu, zwabionych przez strach tkwiący w kobiecie. I nie tylko Posłaniec zamordowanego Cygana, ale i inne błądzą w poszukiwaniu szansy na nawiązanie łączności z mocami ziemskimi.

Dopiero teraz odpowiedział na moje pytanie. Jednak w jego głosie brzmiała sztuczność, jakby w gruncie rzeczy nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać. Intuicja natychmiast mi to podszepnęła.

- Czego właściwie chcesz, Petrusie? - zapytałem, z lekka poirytowany.

Mój przewodnik nie odpowiadał. Zszedł z drogi i ruszył w stronę starego, niemal bezlistnego drzewa, rosnącego kilkadziesiąt metrów dalej pośród pól - jedynego drzewa w zasięgu wzroku. Ponieważ nie dał mi znaku, bym za nim podążył, stałem na drodze, nie wiedząc, co robić. I wtedy na mych oczach rozegrała się dziwna scena: Petrus zaczął krążyć wokół drzewa i głośno mówić, wpatrując się w ziemię. Pod koniec tej wędrówki skinął na mnie.

- Usiądź tu. - W jego głowie brzmiał nowy dla mnie ton i nie potrafiłem odgadnąć, czy to rozczulenie, czy cierpienie. - Zostaniesz tu. Jutro spotkamy się w Santo Domingo de la Cal-zada.

Zanim zdążyłem otworzyć usta, Petrus podjął: - W najbliższych dniach, ale zaręczam, że nie dziś, przyjdzie ci zmierzyć się z najgroźniejszym z twoich wrogów na Camino de Santiago -z psem. Bądź spokojny - kiedy wybije ta godzina, nie zostawię cię samego i dam ci potrzebną do walki siłę. Lecz dziś stawisz czoło przeciwnikowi innego rodzaju, przeciwnikowi fikcyjnemu, który może cię zniszczyć, ale może też stać się twoim najlepszym kompanem: Śmierci. Człowiek jest jedyną na świecie istotą świadomą bliskości swej śmierci. Z tego i choćby tylko z tego względu żywię wobec rodzaju ludzkiego głęboki szacunek i wierzę, że jego przyszłość będzie o wiele lepsza od teraźniejszości. Nawet wiedząc, że jego dni są policzone i że kres wszystkiego nastąpi w najmniej spodziewanym momencie, człowiek czyni ze swego życia walkę godną istoty nieśmiertelnej. To, co ludzie zwą dumą - pozostawić po sobie trwałe dzieło, potomstwo, uczynić coś, by ich imię nie popadło w zapomnienie - uważam za najwyższą formę człowieczej godności. W świecie ludzi występuje pewna prawidłowość: ta krucha istota, jaka jest człowiek, stara się za wszelką cenę ukryć przed sobą to, czego ma absolutną pewność - świadomość nieuniknionej śmierci. I nie dostrzega, że w ludzkim życiu to właśnie ona mobilizuje do czynienia najwspanialszych rzeczy. Człowiek boi się przejścia na mroczną stronę, z przerażeniem spogląda na nieznane, a jedynym znanym mu sposobem przezwyciężenia tego strachu jest zapomnienie, że dni są policzone. Nie potrafi zrozumieć, że świadom śmierci mógłby zdobyć się na większą brawurę, posunąć znacznie dalej w codziennych bojach, ponieważ nie miałby nic do stracenia, pamiętając, że śmierć jest nieunikniona.

Myśl o spędzeniu nocy w San Domingo pozostała już tylko odległym wspomnieniem. Z coraz większym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w słowa Petrusa. Na horyzoncie, przed nami, powoli umierało słońce. Może i ono usłyszało te słowa.

- Śmierć jest naszą wierną towarzyszką, ponieważ właśnie ona nadaje sens naszemu życiu. Aby jednak ujrzeć prawdziwe oblicze śmierci, musimy najpierw poznać wszystkie pragnienia i wszystkie lęki, jakie potrafi wzbudzić w każdej istocie żywej samo przywołanie jej imienia.

Petrus usiadł pod drzewem i poprosił, abym i ja to uczynił. Wyjaśnił mi, że przed chwilą chodził wokół drzewa, bo przypomniał sobie, co się wydarzyło, kiedy sam jako pielgrzym podążał do Santiago. Potem wyjął z plecaka i podał mi dwie ogromne kanapki, które kupił w porze obiadowej .

- Tu, gdzie jesteś, nic ci nie zagraża - powiedział. - Nie ma tu jadowitych węży, a pies ponowi atak dopiero, kiedy zapomni o dzisiejszej porażce. W tej okolicy nie spotkasz ani włóczęgów, ani złoczyńców. Znajdujesz się w miejscu całkowicie bezpiecznym, z jednym jedynym wyjątkiem - jesteś zagrożony strachem.

I wytłumaczył mi, że przed dwoma dniami doznałem uczucia równie silnego i gwałtownego jak śmierć: Miłości, która trawi. Nawet przez chwilę nie wahałem się ani nie bałem, ponieważ do uniwersalnej miłości nie żywiłem żadnych uprzedzeń. Lecz każdy z nas ma uprzedzenia wobec śmierci, nikt nie rozumie, że jest ona inną formą Agape.

Odpowiedziałem Petrusowi, że po wielu latach terminowania lęk przed śmiercią właściwie we mnie wygasł. Prawdę mówiąc, bardziej bałem się tego, jak przyjdzie mi umierać, niż śmierci samej w sobie.

- W takim razie dziś wieczorem będziesz miał okazję doświadczyć najbardziej przerażającej postaci śmierci.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA POGRZEBANIA ŻYWCEM.

- Musisz je wykonać tylko ten jeden raz - powiedział, a ja przypomniałem sobie bardzo podobne ćwiczenie teatralne. - Musisz obudzić całą prawdę, cały strach konieczny do tego, by ćwiczenie mogło wypływać z głębi twej duszy i by opadła przerażająca maska, która zakrywa miłe oblicze śmierci.

Petrus wstał. Ujrzałem jego sylwetkę odcinającą się na tle nieba, które płonęło zachodem słońca. Siedziałem i może dlatego wydał mi się potężny niczym ogromna, władcza postać.

- Petrusie, chcę ci zadać jeszcze jedno pytanie.

- Jakie?

- Dziś rano byłeś milczący i zachowywałeś się dziwnie. Wcześniej niż ja domyśliłeś się, że pies znowu się pojawi. Jak to możliwe?

- Kiedy wspólnie doznaliśmy Miłości, która trawi, złączyliśmy się również w absolucie. A absolut ujawnia ludziom, kim naprawdę są, odkrywa ogromną osnowę przyczyn i skutków, a każdy najdrobniejszy gest jednego człowieka znajduje odbicie w życiu innych. Tego ranka owa cząstka absolutu była jeszcze bardzo żywa w mojej duszy. Rozumiałem ciebie - i nie tylko ciebie, lecz wszystko, co istnieje na tym świecie, bez żadnych ograniczeń w czasie i przestrzeni. Teraz te wrażenia osłabły i ożywia, się dopiero, gdy powtórnie wykonam z tobą ćwiczenie Miłości, która trawi.

Przypomniałem sobie, w jak fatalnym nastroju był dziś rano Petrus. Jeżeli mówił prawdę, to świat przeżywał bardzo trudny okres.

- Będę na ciebie czekał w parador - powiedział, odchodząc. - Podam twoje nazwisko w recepcji.

Odprowadzałem go wzrokiem, aż zniknął w oddali. Rolnicy zakończyli pracę na polach i wracali do domów. Postanowiłem wykonać ćwiczenie, skoro tylko zapadnie noc.

Byłem spokojny. Po raz pierwszy od początku tej niezwykłej wędrówki Szlakiem Świętego Jakuba zostałem zupełnie sam. Wstałem i przeszedłem parę kroków, ale noc gęstniała bardzo szybko i postanowiłem wrócić pod drzewo, obawiając się, że za chwilę nie zdołam go odnaleźć. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno, określiłem odległość dzielącą drzewo od drogi. Ponieważ w okolicy nie było żadnych świateł, które mogłyby przytłumić blask księżyca, czułem się na siłach dotrzeć do Santo Domingo w blasku cienkiego rogalika, który pojawił się już na niebie.

Powiedziałem sobie, że tylko usilna praca bujnej wyobraźni mogłaby rozbudzić we mnie lęk przed straszliwą śmiercią. Jednak bez względu na to, ile lat człowiek przeżył, zapadająca noc niesie ze sobą obrazy skrywane w duchu od najwcześniejszego dzieciństwa. Im ciemniej robiło się wokół, tym bardziej czułem się nieswojo.

Znalazłem się tu samotny pośród pól i nawet gdybym krzyknął, nikt by mnie nie usłyszał. Przypomniałem sobie, że dziś rano byłem bliski omdlenia. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem, by serce tak okropnie miotało się w mej piersi.

A gdybym umarł? Logicznie rzecz ujmując, wszystko by się skończyło. Lecz przecież na drodze Tradycji rozmawiałem już z wieloma duchami. Byłem całkowicie przekonany o istnieniu życia po życiu, nigdy jednak nie zastanawiałem się, jak dokonuje się to przejście. Pomyślałem, że przekraczanie granicy obu wymiarów musi być potworne, choćbyśmy nie wiedzieć jak dobrze się do niego przygotowali. Gdybym na przykład umarł dzisiejszego ranka, pielgrzymka do Composteli, lata studiów, żal rodziny, pieniądze ukryte w moim pasku - wszystko to nie miałoby już najmniejszego sensu. Na myśl przyszła mi roślina, która stała na moim biurku, w Brazylii. Ta roślina wciąż by była, podobnie jak omnibus, sprzedawca warzyw z mojej uliczki, który zawsze oszukiwał klientów, czy telefonistka, która bez większego oporu podawała mi zastrzeżone numery. Wszystkie te drobiazgi, które mogłyby zniknąć, gdybym rano dostał zawału, nagle okazały się niesłychanie ważne. To właśnie one, a nie gwiazdy czy mądrość, przekonywały mnie, że naprawdę żyję.

Noc była już ciemna, a na horyzoncie dostrzegłem bladą łunę miasta. Ułożyłem się na ziemi i zapatrzyłem w gałęzie drzewa nad głową. Po chwili usłyszałem dziwne, różnorodne dźwięki. To nocne zwierzęta wyruszały na łowy. Petrus nie mógł wiedzieć wszystkiego, był przecież, tak jak ja, zwykłym człowiekiem. Czy rzeczywiście mógł mi zagwarantować, że nie ma tu jadowitych węży? A wilki, odwiecznie europejskie wilki? Może, czując mój zapach, postanowiły podejść tu tej nocy? Drgnąłem, słysząc jakiś gwałtowny hałas podobny do trzasku łamiącej się gałęzi, a moje serce biło znów jak szalone.

Czułem, że ogarnia mnie coraz większe napięcie. Uznałem, że najlepiej będzie wykonać ćwiczenie i ruszyć do hotelu. Powoli wytłumiłem emocje i splotłem ręce na piersi, jak splata się je zmarłym. Tuż obok mnie coś się poruszyło. Zerwałem się na równe nogi.

Nic się nie stało. Noc zawładnęła światem, wiodąc za sobą orszak ludzkich lęków. Znów ułożyłem się na ziemi, postanawiając, że tym razem każdy element strachu wykorzystam jako czynnik pobudzający mnie do ćwiczenia. Stwierdziłem, że pomimo znacznego spadku temperatury mocno się pocę.

Wyobraziłem sobie zamkniętą trumnę, którą skręcono już śrubami. Leżałem nieruchomo, lecz żyłem i chciałem powiedzieć najbliższym krewnym, którzy byli w pobliżu, jak bardzo ich kocham, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Ojciec, zapłakana matka, wokół mnie przyjaciele, a ja byłem zupełnie sam! Wszystkie drogie memu sercu istoty stały tu i nikt nie potrafił dostrzec, że jestem żywy, że jeszcze nie dokonałem wszystkiego, czego zamierzałem dokonać na tym świecie. Podejmowałem rozpaczliwe próby, pragnąc otworzyć oczy, dać jakiś znak, uderzyć w pokrywę trumny. Lecz w moim ciele nic nawet nie drgnęło.

Poczułem, że trumna się kołysze. Niesiono mnie do grobu. Słyszałem nawet zgrzyt metalowych ogniw trących o żelazne okucia, kroki ludzi podążających w kondukcie, odgłosy rozmów. Ktoś powiedział, że po pogrzebie odbędzie się kolacja, ktoś inny stwierdził, że młodo umarłem. Oszałamiała mnie woń kwiatów leżących nad moją głową.

ĆWICZENIE POGRZEBANIA ŻYWCEM

Usiądź na ziemi i odpręż się. Spleć ręce na piersi, przybierając pozycję zmarłego.

Wyobraź sobie, szczegół po szczególe, własny pogrzeb, jakbyś wiedział, że odbędzie się już jutro. Jedyna różnica polega na tym, że jesteś pogrzebany żywcem. Wraz z rozwojem sytuacji - od kaplicy poprzez drogę do grobu - napinaj mięśnie, czyniąc rozpaczliwy wysiłek, by się ruszyć. Ale nie ruszaj się. Nie ruszaj się aż do chwili, gdy - nie mogąc wytrwać dłużej - jednym ruchem, który poderwie całe ciało, odrzucisz deski trumny, nabierzesz tchu i będziesz oswobodzony. Efekt tego ruchu się nasili, jeśli będzie mu towarzyszył krzyk, krzyk dobywający się z głębi twego ciała.

Przypomniałem sobie, że nie odważyłem się zalecać do kilku kobiet, ponieważ obawiałem się, że mnie nie zechcą. Wspomniałem także kilka innych sytuacji, gdy stłumiłem własne pragnienia, sądząc, że zdążę je zrealizować w przyszłości. Ogarnął mnie głęboki żal - i nie tylko dlatego, że grzebano mnie żywcem, ale także dlatego, że dotąd bałem się życia. Czym jest obawa przed odtrąceniem, odkładanie planów na później, skoro liczy się przede wszystkim to, by cieszyć się pełnią życia? Stałem się więźniem tej trumny i było już za późno, żeby zacząć od nowa, wykazując odwagę, na którą dawno powinienem się zdobyć.

Byłem dla siebie Judaszem, zdrajcą samego siebie. Leżałem tu, nie mogąc poruszyć żadnym mięśniem, i w myśli wołałem o pomoc, podczas gdy tamci ludzie na zewnątrz nurzali się w życiu, pochłonięci myślą o tym, co mają robić dzisiejszego wieczoru; spoglądali na posągi i budowle, których ja miałem już nigdy nie zobaczyć. Ogarnęło mnie poczucie straszliwej niesprawiedliwości, krzywdy, jaką mi wyrządzano, zamykając w grobie, kiedy tamci mieli dalej żyć. Wolałbym już jakąś wielką katastrofę; wolałbym, abyśmy wszyscy razem znaleźli się na statku, sunąc ku czarnemu punktowi, do którego mnie ponieśli. Ratunku! Ja żyję, nie umarłem, mój mózg funkcjonuje prawidłowo!

Ludzie ustawili trumnę nad przygotowanym grobem. Zaraz zostanę pogrzebany! Żona o mnie zapomni, wyjdzie powtórnie za mąż i będzie trwoniła pieniądze, które przez te wszystkie lata staraliśmy się odkładać... i cóż z tego! Chcę z nią teraz być, bo przecież żyję!

Słyszę plącz i czuję, że mnie także łzy kręcą się w oczach. Gdyby w tej chwili ktoś otworzył trumnę, zauważyliby to i byłbym uratowany. Ale trumna bezlitośnie opuszcza się w dół. Nagle wszystko ogarniają ciemności. Dotąd słaba smuga światła docierała do mnie przez szparę pod pokrywą, teraz mrok jest nieprzenikniony. Łopaty grabarzy zasypują grób, a ja przecież żyję! Pogrzebany żywcem! Powietrze staje się ciężkie, woń kwiatów nieznośna, słyszę odgłos kroków ludzi, którzy odchodzą. Wpadam w straszliwe przerażenie. Nie jestem w stanie się poruszyć, a oni już odeszli. Zaraz nastanie noc i nikt nie usłyszy pukania w głębi grobu!

Krzyk dobywający się z mych myśli nie dotarł do żałobników, zostałem sam, a ciemności, duszące powietrze i zapach kwiatów doprowadzały mnie do szaleństwa. I nagle hałas. To robaki, robaki, które pełzną, żeby pożreć mnie żywcem. Staram się ze wszystkich sił poruszyć ręką lub nogą, ale wciąż jestem bezwładny. Robaki wtargnęły już na moje ciało. Są tłuste i zimne. Chodzą mi po twarzy, wpełzają pod spodnie. Jeden wślizguje się do odbytu, inny wyłazi przez dziurkę w nosie. Ratunku! One pożerają mnie żywcem, a nikt nie słyszy mego krzyku, nikt nic nie mówi. Robal wpełza do nozdrza i przedostaje się do gardła. Inny wsuwa się do ucha. Muszę się stąd wydostać! Gdzie jest Bóg, dlaczego nie odpowiada? One zaczęły już zjadać moje gardło, teraz nie będę mógł nawet krzyczeć! Wdzierają się przez każdy otwór, okiem, kącikiem ust, przez penis. Czuję w sobie te tłuste i odrażające stwory, muszę krzyknąć, muszę się oswobodzić! Tkwię w tym mrocznym i zimnym grobie zupełnie sam, pożerany żywcem. Brakuje mi powietrza i zjadają mnie robaki! Muszę się poruszyć. Muszę roztrzaskać trumnę! Boże, pomóż mi zebrać wszystkie siły, bo naprawdę muszę się poruszyć! MUSZĘ STĄD WYJŚĆ, MUSZĘ! PORUSZĘ SIĘ! PORUSZĘ! UDAŁO SIĘ!

Deski trumny wzleciały z trzaskiem, grób zniknął, a ja pełną piersią czerpałem czyste powietrze pól wzdłuż Camino de Santiago. Drżałem od stóp do głów, zlany rzęsistym potem. Otrząsnąłem się i po chwili zrozumiałem, że wyrzuciłem z siebie całą zawartość przewodu pokarmowego. Ale takie drobiazgi nie miały znaczenia: żyłem!

Drżenie nie ustępowało, a ja nawet nie usiłowałem go opanować. Ogarnęło mnie wrażenie niewyczerpanego wewnętrznego spokoju, czułem, że ktoś stoi u mego boku. Spojrzałem w stronę tej siły i zobaczyłem oblicze mojej śmierci. Nie była to śmierć, jakiej doświadczyłem przed paroma minutami, ale moja prawdziwa śmierć, przyjaciółka i doradczyni, dzięki której już nigdy, nawet przez jeden dzień życia, nie będę tchórzem. Od tej chwili ona udzieli mi wsparcia pewniejszego niż ręka i rady Petrusa. Nie pozwoli mi już odkładać na potem tego, co mogę przeżyć teraz. Nie pozwoli uchylać się od zmagań życia i pomoże prowadzić Dobrą Walkę. Już nigdy, w żadnej chwili, nie będę czuł się śmieszny dlatego, że pozwalam sobie na jakiś drobny gest. Była tu, zapewniała, że kiedy wyciągnie rękę, by zabrać mnie w podróż ku innym światom, nie będę musiał dźwigać najcięższego spośród wszystkich grzechów: żalu. Pewien, że przy mnie stoi, patrząc w jej życzliwą twarz, wiedziałem teraz, że pobiegnę ukoić pragnienie u źródła żywej wody, jaką jest nasz byt doczesny.

Noc nie kryła już przede mną tajemnic ani lęków. To była szczęśliwa noc, noc spokoju. Kiedy drżenie ustąpiło, podniosłem się i ruszyłem w stronę beczkowozów pozostawionych przez rolników. Uprałem bermudy i przebrałem się w te zapasowe, które miałem w plecaku. Potem wróciłem pod drzewo i zjadłem kanapki od Petrusa. Było to najsmakowitsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miałem w ustach, bo przecież żyłem, a śmierć już mnie nie przerażała.

Postanowiłem spędzić tu noc. Ciemności nigdy jeszcze nie emanowały takim spokojem.

Przywary ludzkie

Znaleźliśmy się na bezkresnym polu zboża, gładkim i monotonnym polu, które ciągnęło się aż po horyzont. Jednostajność krajobrazu zakłócała tylko zwieńczona krzyżem średniowieczna kolumna, która znaczyła szlak pielgrzymki. Przed tą kolumną Petrus rzucił plecak na ziemię i padł na kolana. Polecił mi uczynić to samo.

- Pomódlmy się. Pomódlmy się, by przezwyciężyć to, co wiedzie do porażki pielgrzyma, gdy odnajdzie już swój miecz -- ludzkie przywary.

Choćby bardzo długo uczył się u Wielkich Mistrzów władać ostrzem, jedna z rąk na zawsze pozostanie jego najgroźniejszym wrogiem. Będziemy się modlić, abyś - jeśli rzeczywiście odnajdziesz miecz - dzierżył go w dłoni, która cię nie zawiedzie.

Była druga po południu. Wokół panowała niezmącona cisza.

- Zmiłuj się, Panie, albowiem jesteśmy pielgrzymami podążającymi do Composteli i być może to nasza wada. Spraw w swym niewyczerpanym miłosierdziu, abyśmy nigdy nie zwrócili naszej wiedzy przeciw sobie samym.

Zmiłuj się nad tymi, którzy okazują zmiłowanie wobec siebie i uważają się za ludzi dobrych, uznając, że życie jest wobec nich niesprawiedliwe, ponieważ nie zasłużyli sobie na to, co ich spotkało - albowiem ci nigdy nie będą zdolni podjąć Dobrej Walki. Zmiłuj się także nad tymi, którzy są wobec siebie okrutni, dostrzegają w swych czynach samo zło i winią się za niesprawiedliwość tego świata. Albowiem ci nie znają Twego prawa, które głosi: „U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone".

Zmiłuj się nad tymi, którzy rozkazują, i tymi, którzy przestrzegają swych godzin pracy, sobie zaś poświęcają w zamian niedzielę, kiedy wszystko jest zamknięte i nie ma dokąd iść. Zmiłuj się wszelako także nad tymi, którzy uświęcając Twe dzieło, przekraczają granice Twego szaleństwa i kończą zadłużeni lub przybici do krzyża przez własnych braci. Ci bowiem nie znali Twego prawa, które głosi: „Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!".

Zmiłuj się, albowiem człowiek może pokonać świat, a nigdy nie stoczyć Dobrej Walki z sobą samym. Zmiłuj się wszelako także nad tymi, którzy wygrali Dobrą Walkę i teraz tkwią na rozdrożach albo w karczmach życia, gdyż nie zdołali pokonać świata. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto (...) słów moich słucha i wypełnia je (...) dom swój zbudował na skale".

Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się sięgnąć po pióro, pędzel, instrument lub dłuto. Sądzą bowiem, że inni lepiej potrafią się nimi posługiwać, oni zaś uważają się za niegodnych, by przestąpić progi świątyni sztuki. Lecz więcej miłosierdzia okaż tym, którzy chwycili za pióro, pędzel, instrument czy dłuto i przemienili natchnienie w niskie uczucie, siebie zaś uważają za lepszych od innych. Ci nie znają Twego prawa, które głosi: „Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic tajemnego, co by nie było poznane i na jaw nie wyszło".

Zmiłuj się nad tymi, którzy jedzą, piją i dogadzają sobie, lecz są samotni i nieszczęśliwi pośród dostatku. Jednak więcej miłosierdzia okaż tym, którzy poszczą, wzbraniają i karcą, uważając się za świętych, i w Twoim imieniu głoszą nauki. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Gdybym Ja wydawał świadectwo o sobie samym, sąd mój nie byłby prawdziwy".

Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się śmierci, niepomni, jak wiele przemierzyli królestw i jak wieloma śmierciami już umarli, i czują się nieszczęśliwi, ponieważ sądzą, że pewnego dnia nadejdzie kres wszystkiego. Lecz więcej miłosierdzia miej dla tych, którzy zaznali już wielu śmierci i dziś uważają się za nieśmiertelnych, zapomnieli bowiem o Twym prawie, które głosi: „Jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa Bożego".

Zmiłuj się nad tymi, którzy pozwalają się zniewolić, dobrowolnie przyjmując jedwabne pęta miłości, uważają się za pana drugiego człowieka, żywią zazdrość i zatruwają swój umysł, udręczając się, ponieważ nie potrafią dostrzec, że miłość jest zmienna niczym wiatr - jak wszystko na tym świecie. Lecz więcej miłosierdzia okaż tym, którzy umierają ze strachu przed miłością i odrzucają ją w imię miłości wyższej, której nie znają, nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto (...) będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki".

Zmiłuj się nad tymi, którzy chcą zamknąć wszechświat w ścisłych formułach, Boga uczynić magicznym napojem, a człowieka istotą o podstawowych potrzebach, które trzeba zaspokoić, oni nigdy bowiem nie usłyszą muzyki sfer niebieskich. Zmiłuj się jednak i nad tymi, którzy, zaślepieni wiarą, w laboratoriach przemieniają rtęć w złoto i zagłębiają się w księgach, opisujących sekrety tarota i moc piramid. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego".

Zmiłuj się nad tymi, którzy nie dostrzegają nikogo poza sobą, dla których inni są ledwie zamazanymi zjawami, oni zaś widzą ich tylko z daleka niczym zjawy poruszające się po ulicach oglądanych z okien limuzyny, sami zaś, odizolowani w klimatyzowanych gabinetach na najwyższych piętrach biurowców, boleją w milczeniu nad samotnością swej władzy. Jednak okaż miłosierdzie także tym, którzy, zawsze hojni, są miłosierni i pragną pokonać zło samą miłością, ci bowiem nie znają Twego prawa, które głosi: „Kto nie ma [miecza], niech sprzeda swój płaszcz i kupi miecz!".

Zmiłuj się, Panie, nad nami, którzy szukamy i ośmielamy się chwycić miecz, który Ty nam obiecujesz, jesteśmy bowiem ludem świętym a grzesznym, rozproszonym po świecie. Albowiem nie rozpoznajemy samych siebie i często sądzimy, że jesteśmy przyodziani, choć jesteśmy nadzy, myślimy, że dopuszczamy się zbrodni, w rzeczywistości zaś niesiemy ocalenie. Nie zapominaj o nas w swym miłosierdziu, o nas, którzy dzierżymy miecz ręką anioła i ręką demona. Ponieważ jesteśmy na tym świecie, trwamy na nim i potrzebujemy Cię. Zawsze potrzebujemy Twego prawa, które głosi: „Czy brak wam było czego, kiedy was posyłałem bez trzosa, bez torby i bez sandałów?".

Petrus zamilkł. Cisza trwała długo. A on wpatrywał się w otaczające nas łany zboża.

Zwycięstwo

Któregoś popołudnia stanęliśmy u stóp starego zamku, a raczej ruin zamku templariuszy. Usiedliśmy, żeby trochę odpocząć. Petrus, zgodnie ze swym zwyczajem, zapalił papierosa, a ja wypiłem resztkę wina, specjalnie w tym celu zostawioną po śniadaniu. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem kilka wiejskich domów, zamkową wieżę, ciągnące się po horyzont pagórki i pola uprawne przygotowane już pod zasiew. Nagle, na prawo ode mnie, tuż pod ruinami, pojawił się pasterz, który prowadził z pastwiska stado owiec. Pył unoszący się spod racic zwierząt przesłonił czerwone niebo szarawą mgiełką, nadając pejzażowi charakter wizji ze snu albo krainy magii. Pasterz uniósł ramię w powitalnym geście. Odpowiedzieliśmy mu skinieniem ręki.

Owce minęły nas, podążając swoją drogą. Petrus wstał. Ta scenka zrobiła na nim silne wrażenie.

- Chodźmy. Musimy się pospieszyć - powiedział.

- Dlaczego?

- Po prostu. Nie wydaje ci się, że spędziliśmy na Camino de Santiago sporo czasu?

Coś mi mówiło, że jego nagły pośpiech miał związek z pojawieniem się pasterza i stada owiec.

W dwa dni później znaleźliśmy się u podnóża gór, których pasma, usytuowane na południu, przerywały monotonię bezkresnych łanów zbóż. Nawet pośród naturalnych wzniesień żółte znaki, o których powiedział mi padre Jordi, były doskonale widoczne. Lecz Petrus bez słowa wyjaśnienia coraz bardziej się od nich oddalał, kierując się na północ. Zwróciłem na to jego uwagę, ale rzucił tylko oschłym tonem, że to on jest przewodnikiem i wie, dokąd mnie prowadzi.

Po mniej więcej półgodzinnej wędrówce usłyszałem szum, który kazał mi pomyśleć, że znaleźliśmy się w pobliżu wodospadu. Wokół rozpościerały się jednak tylko spalone słońcem pola. Rozglądałem się więc, szukając źródła tych dźwięków. Im dalej się posuwaliśmy, tym szum był głośniejszy, aż w końcu rozwiały się moje wątpliwości -- to naprawdę był wodospad. Ze zdumieniem stwierdziłem, że mam do czynienia z niezwykłym zjawiskiem - wciąż rozglądałem się wokół siebie, nie mogąc dostrzec jednak ani gór, ani wody.

Lecz po chwili minęliśmy lekkie wzniesienie i niespodziewanie znalazłem się przed zadziwiającym wytworem natury: teren gwałtownie się obniżał, a sunąca w dół woda gładkim lustrem opadała w głąb ziemi. Brzegi tego wąwozu porastała bujna roślinność, całkiem odmienna od tej, którą dotąd widzieliśmy.

- Zejdziemy na dno wąwozu -- oznajmił Petrus.

Gdy ruszyliśmy w dół, przypomniałem sobie Juliusza Verne'a - czułem się, jakbyśmy podjęli wyprawę do wnętrza Ziemi. Zbocze było urwiste i musiałem chwytać się kolczastych gałęzi i ostrych kamieni, żeby nie runąć. Zanim dotarłem na dno wąwozu, miałem pokaleczone ręce i nogi.

- Imponujące dzieło przyrody - stwierdził Petrus.

Przytaknąłem. To była oaza pośród pustyni. Bujna roślinność i unoszące się pomiędzy listowiem krople wody tworzyły tęczę, a widok był równie piękny z dołu jak z góry.

- Tutaj natura dowiodła swej potęgi - ciągnął Petrus.

- Rzeczywiście - wtrąciłem.

- Nam także pozwala dowieść naszej siły. Teraz wdrapiemy się na górę. Pójdziemy środkiem wodospadu.

Jeszcze przez chwilę podziwiałem wspaniały widok. Teraz dostrzegałem w nim coś więcej niż tylko piękną oazę, wyrafinowany kaprys natury. Stałem przed ścianą wysokości ponad piętnastu metrów, po której z hukiem lała się woda. Rozlewisko utworzone u stóp wodospadu było płytkie, woda mogła tam sięgać najwyżej do pasa, rzeka natomiast toczyła nurt przez jamę wiodącą chyba do trzewi Ziemi. Na skalnej ścianie nie było żadnego załomu ani występu, który mógłbym wykorzystać jako punkt oparcia, a woda w dole była za płytka, żeby zamortyzować upadek. Zadanie wymyślone przez Petrusa wydawało mi się absolutnie niewykonalne.

Przypomniałem sobie pewne wydarzenie sprzed pięciu lat. Było to podczas spełniania wyjątkowo niebezpiecznego rytuału, którego element, podobnie jak teraz, stanowiła wspinaczka. Mistrz pozostawił mi decyzję o kontynuowaniu lub przerwaniu rytuału. Byłem młodszy, fascynowała mnie moc, jaką posiadł, i świat cudów Tradycji. Postanowiłem nie rezygnować. Uznałem, że muszę dowieść swej odwagi i brawury.

Miałem za sobą mniej więcej godzinę wspinaczki, przed sobą -- najtrudniejsze podejście, gdy zerwał się nadspodziewanie silny wiatr i musiałem z całych sił uczepić się małego występu skalnego, do którego przylgnąłem, żeby nie runąć w przepaść. Zamknąłem oczy, licząc się z najgorszym i wczepiając paznokcie w skałę. Z ogromnym zdumieniem stwierdziłem po chwili, że ktoś pomaga mi utrzymać wygodną i bezpieczną pozycję. Otworzyłem oczy tuż przy mnie stał Mistrz. Kreślił w powietrzu jakieś figury i oto wiatr ucichł równie nieoczekiwanie, jak się zerwał. Ze zdumiewającą zręcznością, czasem wykonując manewry bliskie lewitacji, zszedł na dół i polecił mi uczynić to samo.

Gdy wreszcie stanąłem u podnóża góry, drżały pode mną nogi. Oburzony zapytałem, dlaczego uciszył wiatr, zanim mnie dosięgnął.

- Ponieważ to ja poderwałem ten wiatr.

- Żeby mnie zabić?

- Żeby cię ocalić. Nie zdołałbyś wspiąć się na ten szczyt. Kiedy zapytałem, czy chcesz go zdobyć, nie wystawiałem na próbę twojej odwagi. Poddałem próbie twą rozwagę. Wymyśliłeś sobie rozkaz, którego wcale ci nie wydałem - wyjaśnił Mistrz. -- Gdybyś posiadł sztukę lewitacji, nie byłoby problemów. Ale ty chciałeś wykazać się odwagą, kiedy należało dowieść rozsądku.

Tamtego dnia opowiedział mi o magach, którzy popadli w szaleństwo, dążąc do iluminacji, i nie potrafili już odróżnić własnej mocy od mocy swoich uczniów. W mym życiu, przez lata wędrówki drogami Tradycji, poznawałem wielkich ludzi podążających tą samą ścieżką. Spotkałem nawet trzech Mistrzów - w tym mojego - którzy sztukę panowania nad materią fizyczną posiedli w stopniu nieosiągalnym, a wręcz niewyobrażalnym dla zwykłych ludzi. Widywałem cuda, przepowiednie, które się spełniały, reinkarnacje. Mój Mistrz powiedział mi o wojnie o Malwiny na dwa dni przed zajęciem wysp przez Argentyńczyków. Szczegółowo opisał mi jej przebieg i wyjaśnił przyczyny konfliktu, opierając się na układzie gwiazd.

Od tego czasu miałem okazję odkryć, że niektórzy magowie - jak ujął to Mistrz - „popadli w obłęd, dążąc do iluminacji". Ci ludzie byli pod niemal każdym względem podobni do Mistrzów, także pod względem posiadanej mocy: widziałem, jak jeden z nich, dzięki maksymalnej koncentracji, w ciągu kwadransa sprawił, że wy-kiełkowało ziarno. Lecz ten człowiek, podobnie jak kilku innych, wpędził wielu uczniów w obłęd i desperację. Niektórzy skończyli w szpitalach psychiatrycznych, raz, co udało się potwierdzić, doszło do samobójstwa. Ludzie ci figurowali na sławetnej „czarnej liście" Tradycji, nie istniała jednak możliwość zachowania kontroli nad ich poczynaniami. Do dziś wielu z nich nie zaprzestało działalności.

Wszystko to w ułamku sekundy przemknęło mi przez myśl, gdy stałem przed urwiskiem, na które nie można było się wspiąć. Rozmyślałem o dniach, które Petrus i ja spędziliśmy na wspólnej wędrówce, wspominałem psa, który mnie zaatakował, jemu nie wyrządzając najmniejszej krzywdy, rozdrażnienie postawą kelnera, pijaństwo podczas przyjęcia weselnego.

- Petrusie, nie zamierzam wspinać się po tej ścianie. A to z pewnej prostej przyczyny - to niewykonalne.

Nie odpowiedział ani słowem. Usiadł na trawie, a ja poszedłem w jego ślady. Przez dobre piętnaście minut żaden z nas nie przerywał ciszy. Rozbrojony jego milczeniem, postanowiłem przejąć inicjatywę i odezwałem się pierwszy.

- Petrusie, nie chcę wdrapywać się pod wodospadem, bo wiem, że spadnę. Wiem też, że się nie zabiję, ponieważ kiedy ujrzałem oblicze mojej śmierci, zobaczyłem także dzień, w którym po mnie przyjdzie, jeśli pozostanę wierny obranej drodze. Ale przecież mogę spaść i do końca życia zostać kaleką.

- Paulo, Paulo... - Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Dokonała się w nim jakaś gruntowna przemiana. W jego głosie brzmiała nutka Miłości, która trawi, oczy się rozświetliły.

- Może powiesz, że łamię przysięgę posłuszeństwa, którą złożyłem, zanim wyruszyliśmy na pielgrzymi szlak?

- Nie złamałeś przysięgi. Nie kierujesz się ani strachem, ani lenistwem. Zapewne nie przyszło ci na myśl, że wydałem ci bezużyteczny rozkaz. Nie chcesz się wspinać, ponieważ prawdopodobnie myślisz o czarnych magach. Korzystanie z prawa do decyzji nie oznacza złamania przysięgi. Tego prawa pielgrzym nigdy nie jest pozbawiony.

Przez moment przyglądałem się wodospadowi, a potem zwróciłem oczy na Petrusa. Próbowałem ocenić szansę podejścia pod górę, ale tylko umocniłem się w przekonaniu, że to niewykonalne.

- Uważaj - podjął. - Wejdę pierwszy, nie wykorzystując żadnych mocy. I powiedzie mi się. A jeśli zdołam to zrobić wyłącznie dzięki temu, że znajdę oparcie dla stóp, ty także będziesz musiał wejść. Będąc na górze, pozbawię cię prawa do decyzji. Jeżeli odmówisz, wiedząc, że wszedłem, uznam to za złamanie przysięgi.

Petrus zdjął buty. Był ode mnie starszy o co najmniej dziesięć lat, więc gdyby mu się powiodło, nie miałbym żadnej wymówki. Zerknąłem na wodospad i poczułem, jak ściska mi się żołądek.

Lecz on nie ruszył się z miejsca. Już boso, wciąż siedział na trawie obok mnie. Spoglądając w niebo, zaczął opowiadać:

- W tysiąc pięćset drugim roku kilka kilometrów stąd Maryja Dziewica objawiła się pasterzowi. Dziś przypada Jej święto -- Matki Boskiej Opiekunki Pielgrzymów -- toteż złożę w ofierze me zwycięstwo. Tobie radzę uczynić to samo. Dar zwycięstwa. Nie składaj Jej w darze bólu strudzonych nóg ani blizn na pokaleczonych przez skały rękach. Cały świat składa w ofierze tylko ból i cierpienie. Nie sądzę, aby było to godne potępienia, uważam jednak, że uradowałaby się, gdyby ludzie obdarzali Ją także swymi radościami.

Nie byłem w nastroju do rozmów. Nadal powątpiewałem, by Petrus miał siły i umiejętności, jakich wymagała wspinaczka po tej ścianie. Powtarzałem sobie, że to tylko jakaś farsa. Próbował zmylić mnie pięknymi słówkami, żeby potem zmusić do zrobienia czegoś, czego nie chciałem się podjąć. Jednak na wszelki wypadek zamknąłem oczy i modliłem się do Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów. Ślubowałem, że jeśli Petrus i ja szczęśliwie pokonamy tę stromiznę, pewnego dnia powrócę w to miejsce.

- Wszystko, czego się dotąd nauczyłeś, zatraci sens, jeśli nie potrafisz znaleźć zastosowania dla tej wiedzy. Pamiętaj, że Camino de Santiago jest drogą zwykłych ludzi. Powtarzałem ci to setki razy. Na tej drodze, podobnie jak w życiu, mądrość jest coś warta tylko wówczas, gdy może pomóc człowiekowi w pokonywaniu przeszkód. Istnienie młotka nie miałoby sensu, gdyby nie istniały gwoździe, które trzeba wbijać. Ale istnienie gwoździ to jeszcze nie wszystko. Młot musi trafić w ręce Mistrza, który użyje go zgodnie z przeznaczeniem.

Przypomniało mi się, co powiedział mój Mistrz na szczycie Serra do Mar: „Ten, kto posiada miecz, musi wciąż wystawiać go na próbę, aby nie zardzewiał w pochwie".

- Wodospad jest miejscem, w którym praktycznie wykorzystasz wszystko, czego się dotąd nauczyłeś - dodał mój przewodnik. - Masz już pewien atut: znasz datę własnej śmierci, więc strach przed nią nie sparaliżuje cię, kiedy nadejdzie czas, by podjąć błyskawiczną decyzję, szukając punktu oparcia dla stopy. Pamiętaj jednak, że musisz liczyć się z wodą i że to ona przyniesie ci to, czego będziesz potrzebował. Nie zapomnij też wbić paznokcia w kciuk, jeśli najdzie cię zła myśl. Przede wszystkim zaś podczas tej wspinaczki musisz szukać oparcia w Miłości, która trawi. To ona cię prowadzi i uzasadnia każdy twój krok.

Petrus zamilkł. Rozebrał się do naga. Potem zanurzył ciało w zimnych wodach tej małej laguny i wzniósł ręce ku niebu. Zrozumiałem, że jest zadowolony, że radością napawają go rześka woda i tęcze, które tworzyły wokół nas rozpryskujące się krople.

- I jeszcze jedno - powiedział, zanim skrył się za kotarą wodospadu. - Ta sunąca w dół woda nauczy cię, jak być Mistrzem. Pójdę pierwszy, lecz przez cały ten czas między nami pozostanie zasłona wodna. Będę się wspinał, a ty nie zdołasz dostrzec, gdzie dokładnie stawiam stopy ani czego chwytam się dłońmi. Podobnie uczeń nigdy nie może naśladować wszystkich poczynań swego przewodnika. Każdy postrzega życie na własny sposób, każdy inaczej przeżywa porażki, problemy i triumfy. Uczyć się znaczy stać się znośnym dla siebie samego.

Nie odpowiadałem. Wsunąłem się między skałę a opadającą wodę i zacząłem go obserwować. Widziałem jego sylwetkę, jak widzimy kogoś przez matowe szkło. Wolno, lecz pewnie wspinał się po ścianie. Im bliżej był szczytu, tym bardziej się bałem, bo chwila, gdy miałem pójść jego śladem, nieuchronnie się zbliżała. I wreszcie nadeszła ta przerażająca minuta -- zmagając się z wodą, musiał się spod niej wynurzyć, stale podążając w górę. Siła wodospadu o mało nie odrzuciła go w dół, na skały. Lecz głowa Petrusa wyłoniła się ponad wodę, która sunąc w dół, przyodziewała go niczym srebrzysty płaszcz. Widziałem scenę ledwie przez ułamek sekundy. Petrus błyskawicznie wyprężył się, chwycił z całych sił skał na szczycie i przylgnął do nich wszystkimi członkami, wciąż jednak tkwił w środku rwącego nurtu. Na kilka chwil straciłem go z oczu.

Wreszcie pojawił się na brzegu. Mokry, skąpany w blasku słońca, uśmiechał się promiennie.

- Widzisz! - krzyknął, machając mi ręką. -Teraz twoja kolej!

Musiałem mu dorównać. Albo już na zawsze wyrzec się miecza.

Zdjąłem ubranie i jeszcze raz odmówiłem modlitwę, oddając się pod opiekę Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów. Potem zanurzyłem głowę w wodzie. Była lodowata, więc na chwilę zdrętwiałem, ale zaraz potem to doznanie ustąpiło miejsca przyjemności. Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłem prosto ku wodospadowi.

Silny strumień wody lejącej się na głowę przywrócił mi absurdalne „poczucie rzeczywistości", które osłabia człowieka w chwili, gdy jak nigdy dotąd potrzebuje wiary i mocy. Wodospad toczył wody o wiele gwałtowniej, niż przypuszczałem. Uderzeniem w klatkę piersiową mógłby mnie zwalić z nóg, nawet gdy dno rozlewiska dawało mi pewne oparcie dla obu stóp. Ominąłem rozszalały strumień i przylgnąłem do skał, kuląc się w ciasnej przestrzeni między ścianą wody a kamiennym urwiskiem. I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że ta wspinaczka jest dużo łatwiejsza, niż początkowo sądziłem.

To, co z daleka wyglądało na gładką ścianę, teraz okazało się porowatą skałą. Na samą myśl, że o mało nie wyrzekłem się miecza ze strachu przed śliskimi kamieniami, wpadłem we wściekłość. Stwierdziłem, że jest to zwykła ściana, jakich pokonałem dziesiątki. Wydało mi się, że słyszę głos Petrusa: „A widzisz? Kiedy już rozwiążesz jakiś problem, przekonujesz się, że było to dziecinnie łatwe".

Wspinałem się, tuląc twarz do wilgotnych skał. W ciągu dziesięciu minut miałem za sobą ponad połowę odległości dzielącej mnie od szczytu. Teraz pozostało mi już tylko zmierzyć się z najwyżej położonym odcinkiem wodospadu. Zwycięstwo nad skalną ścianą byłoby nic niewarte, gdybym nie pokonał małego ostańca dzielącego mnie od otwartej przestrzeni. Ten fragment drogi był najbardziej niebezpieczny, a ja nie widziałem dokładnie, jak poradził sobie z nim Petrus. Znów więc zacząłem się modlić do Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów, o której nigdy wcześniej nie słyszałem, a w której pokładałem teraz całą wiarę, całą nadzieję na zwycięstwo. Bardzo ostrożnie wsunąłem najpierw czubek głowy, potem także twarz pod strumień spienionej wody.

Zalała mnie, zmąciła wzrok. Poczułem jej siłę i mocno przywarłem do skały, spuszczając głowę tak, by utworzyć sobie rodzaj powietrznej kieszeni i mieć czym oddychać. Musiałem bez reszty zawierzyć mym stopom i dłoniom. Te dłonie trzymały przecież stary miecz, nogi przemierzały Szlak Świętego Jakuba. Były moimi wiernymi sprzymierzeńcami. Lecz huk wody stał się ogłuszający, z coraz większym trudem chwytałem też oddech. Zanurzyłem głowę w spienionych wodach i na kilka sekund pogrążyłem się w nieprzeniknionej ciemności. Zmagałem się z żywiołem, kurczowo trzymając się skał, ale czułem, że ten huczący wodospad unosi mnie ku tajemniczemu i odległemu miejscu, gdzie nic już nie ma najmniejszego znaczenia. Wiedziałem, że dotrę tam, jeśli oddam się we władanie tej mocy. Nadludzki wysiłek, na który próbowałem się zdobyć, żeby nie odpaść od ściany, był bezcelowy: za chwilę wszystko mogło stać się wytchnieniem i spokojem.

Lecz moje nogi i ręce oparły się zabójczej pokusie. A głowa zaczęła się powoli wynurzać spod tafli wody tak samo, jak się w niej zanurzyła. Ogarnęła mnie głęboka miłość do własnego ciała, które pomagało mi w tym szaleńczym przedsięwzięciu, w przygodzie człowieka, który w poszukiwaniu miecza pokonuje wodospad.

I wówczas zwróciłem oczy ku słońcu nad głową i odetchnąłem pełną piersią. Ta odrobina świeżego powietrza przywróciła mi siły i zapał. Rozejrzałem się wokół i o parę centymetrów od siebie zobaczyłem wyżynę, którą przemierzaliśmy i która wytyczała kres podróży. Doznałem silnej pokusy, żeby po niej biegać, żeby chwycić się tej ziemi, ale nie mogłem znaleźć żadnej podpory, która pomogłaby mi się wydostać spod lustra sunącej w dół wody. Uczucia, jakie owładnęły mną u szczytu ściany, były gwałtowne, ale moment triumfu jeszcze nie nadszedł, musiałem zachować kontrolę nad sobą, nad każdym ruchem. To był przecież krytyczny moment wspinaczki: woda uderzała w mój tułów, napór był tak silny, że w każdej chwili mogłem runąć ku ziemi, od której ośmieliłem się oderwać, ulegając marzeniom.

Nie była to odpowiednia chwila, żeby myśleć o Mistrzach, o przyjaciołach. Nie mogłem spoglądać w bok, żeby się przekonać, czy Petrus byłby w stanie pospieszyć mi z pomocą, gdybym się poślizgnął. Pewnie odbył tę wspinaczkę setki razy - pomyślałem - i doskonale wie, że rozpaczliwie potrzebuję wsparcia. Ale mnie zostawił. A może wcale nie zostawił, może stoi tuż za mną, tylko ja nie mogę odwrócić głowy, bo straciłbym równowagę. Muszę sam zdobyć ten szczyt!

Mocno stojąc na skałach i podtrzymując się jedną ręką, oswobodziłem drugą, aby mogła osiągnąć harmonię z wodą. A woda nie powinna już stawiać oporu, ponieważ wykorzystywałem pełnię swych sił. I oto ręka stała się rybą, mogła swobodnie wybierać drogi, którymi podąży, doskonale jednak wiedziała, dokąd chce dotrzeć. Przypomniałem sobie film, który oglądałem jako mały chłopiec, i pokazane w nim łososie, skaczące do wodospadów, aby dotrzeć do celu.

Moja ręka unosiła się wolno, czerpiąc siłę z wody. Oswobodziła się i niczym łosoś, bohater filmu zapamiętanego z dzieciństwa, zanurkowała w poszukiwaniu punktu, od którego mogłaby się odbić, aby wykonać ten ostatni skok. Dokonująca się przez stulecia erozja wygładziła kamienie. Na pewno była tu jakaś szczelina lub występ. Skoro udało się Petrusowi, mnie także musi się udać. Zaledwie krok dzielił mnie od osiągnięcia celu i była to ta chwila, kiedy człowiek opada z sił i traci wiarę w siebie. Wcześniej zdarzało mi się już przegrywać w ostatniej chwili: przepłynąłem wpław ocean i o mały włos nie utonąłem przy silnej fali nieopodal brzegu. Ale teraz wędrowałem Camino de Santiago, a historia nie mogła powtarzać się bez końca - tym razem musiałem zwyciężyć.

Wolna ręka wędrowała po gładkiej skale, napór wody był coraz silniejszy. Czułem, że słabną mi nogi i druga ręka, w każdej chwili mógł mnie złapać skurcz. Woda mocno uderzała także w genitalia, ból stawał się dotkliwy. Nagle wolna ręka znalazła oparcie - było nieco poza linią wspinaczki, mogło jednak później posłużyć drugiej ręce. Zapisałem w pamięci jego położenie, a wtedy dłoń, która szukała dla mnie ocalenia, natrafiła na drugi wyłom w skale, oddalony od pierwszego o zaledwie kilka centymetrów.

To było miejsce, w którym przez wieki pielgrzymi zmierzający do Santiago de Compostela znajdowali oparcie. Z całych sił chwyciłem się tej szczeliny, uwalniając drugą rękę. Siła wodospadu w pierwszej chwili odrzuciła ją w tył, zaraz jednak dłoń natrafiła na otwór w skale. A wtedy ciało podążyło drogą utorowaną przez ręce. Wdrapałem się na płaskowyż.

Zdołałem wykonać ten ostatni krok. Wyrwałem się z wartkich nurtów, które nagle z nieokiełznanych zmieniły się w niemal leniwe. Wdrapałem się na brzeg i pozwoliłem odpocząć zmęczonemu ciału. Słońce rozgrzewało mnie i myślałem tylko o tym, że mi się powiodło, że jestem żywy jak przed chwilą na dole. Mimo hałasu, który czyniła woda, usłyszałem odgłos kroków zbliżającego się Petrusa.

Chciałem się podnieść, okazać radość, ale strudzone mięśnie odmówiły posłuszeństwa.

- Leż spokojnie, odpocznij. Staraj się zwolnić oddech.

Tak właśnie zrobiłem i niemal natychmiast zapadłem w głęboki sen bez marzeń. Kiedy się obudziłem, słońce stało tuż nad horyzontem, a Petrus, już ubrany, podał mi moją odzież i powiedział, że czas ruszać w dalszą drogę.

- Jestem bardzo zmęczony - odparłem.

- Nie martw się. Nauczę cię, jak czerpać siły ze wszystkiego, co cię otacza.

I Petrus nauczył mnie TCHNIENIA RAM.

Wykonywałem to ćwiczenie przez pięć minut i poczułem się znacznie lepiej. Wstałem, ubrałem się i sięgnąłem po plecak.

- Podejdź tu - powiedział Petrus. Zbliżyłem się do skraju płaskowyżu. Niemal

spod moich nóg tryskało źródło.

- Stąd podejście wydaje się znacznie łatwiejsze niż z dołu - zauważyłem.

- To prawda. I gdybym wcześniej pokazał ci tę panoramę, w pewnym sensie bym cię zdradził. Źle oceniłbyś własne siły.

Wciąż czułem się słaby, powtórzyłem więc ćwiczenie. Wkrótce między mną a wszechświatem zapanowała harmonia, która przeniknęła serce. Zapytałem Petrusa, dlaczego wcześniej nie nauczył mnie Tchnienia RAM, skoro na Camino de Santiago często bywałem zmęczony i rozleniwiony.

- Ponieważ nigdy tego nie okazywałeś - odparł, śmiejąc się, i zapytał, czy mam jeszcze pyszne maślane herbatniki kupione w Astordze.

TCHNIENIE RAM

Opróżnij płuca z powietrza, wydychając go możliwie najwięcej. Potem, unosząc ręce, powoli wdychaj powietrze. Wykonując wdech, skoncentruj się, aby twe serce wypełniło się miłością, spokojem i poczuciem harmonii ze wszechświatem.

Zatrzymaj oddech i nie opuszczaj rąk, jak długo potrafisz, napawając się wewnętrzną i zewnętrzną harmonią. Potem wykonaj szybki wydech, wypowiadając słowo: RAM.

Powtarzaj to ćwiczenie przez pięć minut.

Szaleństwo

Upłynęły już prawie trzy dni, odkąd wędro­waliśmy niemal bez wytchnienia. Petrus budził mnie przed wschodem słońca, a zatrzymywali­śmy się dopiero o dziewiątej wieczorem. Jedyne chwile wypoczynku przeznaczaliśmy na posiłki, ponieważ mój przewodnik odstąpił od zwyczaju odbywania sjesty wczesnym popołudniem. Mia­łem wrażenie, że realizuje jakiś tajemny pro­gram, którego nie wolno mi poznać.

Także pod innymi względami jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Początkowo sądziłem, że to z powodu mego zwątpienia przy wodospadzie, potem jednak zrozumiałem, że tak nie jest. Łatwo wpadał w irytację i nie krył tego w kontaktach z ludźmi, a poza tym raz po raz zerkał na zegarek. Przypomniałem mu, co kiedyś powiedział: „To my sami tworzymy pojęcie czasu".

- Z każdym dniem stajesz się coraz mądrzejszy - zareplikował. - Przekonamy się, czy potrafisz wykorzystać tę wiedzę w praktyce, kiedy będzie trzeba.

Pewnego popołudnia ostre tempo marszu tak mnie zmęczyło, że wprost nie byłem w stanie zrobić ani kroku. Wtedy Petrus polecił mi zdjąć koszulę i oprzeć się plecami o rosnące w pobliżu drzewo. Stałem w tej pozycji przez kilka minut; wkrótce poczułem się znacznie lepiej. Petrus wyjaśnił, że rośliny, a przede wszystkim stare drzewa, mają moc przekazywania harmonii każdemu, kto dotknie ich pnia kręgosłupem, który stanowi część układu nerwowego. Przez całe godziny rozprawiał o fizycznych, energetycznych i duchowych właściwościach roślin.

Wszystko to już gdzieś czytałem, toteż nie zamierzałem robić notatek. Jednak wykład Petru-sa przyniósł pewien dodatkowy efekt -- zatarł wrażenie, że przewodnik się na mnie obraził. Odtąd z większym szacunkiem przyjmowałem jego małomówność, a on, być może odgadując moją niepewność, w tych dniach fatalnego nastroju starał się być tak miły, jak tylko potrafił.

Pewnego ranka doszliśmy do ogromnego mostu, którego rozmiary raziły w zestawieniu z wątłym strumyczkiem wijącym się w dole. Była niedziela, a o tak wczesnej porze tawerny i bary pobliskiego miasteczka drzemały zamknięte. Usiedliśmy, żeby zjeść śniadanie.

- Człowiek i natura miewają podobne kaprysy - rzuciłem, chcąc zagaić rozmowę. - Budujemy piękne mosty, aby suchą nogą przechodzić przez strumyczki.

- To z powodu suszy - wyjaśnił. - Zjedz szybko tę kanapkę, musimy ruszać w drogę.

Zdecydowałem w końcu zapytać o przyczyny tego pośpiechu.

- Od dawna wędruję Camino de Santiago, mówiłem ci o tym. Mam we Włoszech sporo obowiązków. Wkrótce będę musiał wracać.

Ta odpowiedź wcale mnie nie przekonała. Być może mówił prawdę, ale z pewnością nie był to jedyny powód. Chciałem drążyć temat, jednak Petrus skierował rozmowę na inny tor.

- Co wiesz o tym moście?

- Nic. Ale nawet uwzględniając skutki suszy, jego rozmiary rażą nad taką rzeką. Przypuszczam, że kiedyś zmieniła koryto.

- Nie mam pojęcia - odparł. - Ale ten most znany jest na Camino de Santiago jako Trakt Honoru. Pola wokół nas to scena, na której rozgrywały się krwawe bitwy między Szwabami a Wizygotami, a potem między rycerzami Alfonsa III a Maurami. Być może jest taki długi, żeby cała krew mordowanych w boju mogła spływać, nie zalewając miasta.

To już był czarny humor. Nie roześmiałem się. Nieco zbity z tropu, Petrus podjął:

- Jednak nie od wojsk Wizygotów i nie od triumfalnych okrzyków Alfonsa III wzięła się nazwa tego mostu. Bo upamiętnia dzieje pewnej miłości i śmierci. W pierwszych wiekach pielgrzymek do Santiago za pątnikami, kapłanami, szlachtą, a nawet królami, którzy pragnęli złożyć hołd świętemu, ściągali na Szlak także rozbójnicy i wszelkiego autoramentu bandyci, zwykle grasujący przy uczęszczanych drogach. Historia opisuje niezliczone przypadki rabunku dokonywanego na karawanach i straszliwe zbrodnie, których ofiarą padali samotni pielgrzymi.

Wszystko się powtarza - pomyślałem w skry-tości ducha.

- Dlatego szlachetni rycerze postanowili otoczyć pielgrzymów opieką i każdy zobowiązał się strzec odcinka Szlaku. Lecz jak rzeka zmienia swój bieg, tak zmieniają się ideały człowieka. Żywiący wrogość do złoczyńców, błędni rycerze toczyli spory o to, który z nich jest najsilniejszym i najodważniejszym stróżem Szlaku. Wkrótce zaczęli ze sobą walczyć, a bandyci znów bezkarnie grasowali po drogach. Działo się tak bardzo długo, aż do chwili, gdy w roku tysiąc czterysta trzydziestym czwartym pewien szlachcic z miasta Leon rozkochał się w pięknej damie. Nazywał się Suero de Ruińones, był bogaty i potężny. Użył wszelkich sposobów, by zdobyć rękę tej damy, lecz ona - historia nie odnotowała jej imienia - nie chciała słuchać zakochanego do szaleństwa rycerza i odrzuciła jego względy.

Chciałem się wreszcie dowiedzieć, jaki związek istniał między odtrąconą miłością a walkami błędnych rycerzy. Petrus dostrzegł moje zainteresowanie i obiecał opowiedzieć dalszy ciąg historii pod warunkiem, że natychmiast zjem kanapkę, abyśmy mogli czym prędzej ruszyć w kierunku Santiago.

- Zachowujesz się jak moja matka, kiedy byłem mały - zażartowałem. Przełknąłem jednak resztkę chleba, wziąłem plecak i już po chwili szliśmy przez uśpione miasteczko.

Petrus kontynuował opowieść:

- Zraniony w swej dumie rycerz postanowił uczynić to, co czynią wszyscy mężczyźni, gdy czują się odtrąceni: stoczyć własną wojnę. Poprzysiągł sobie, że dokona czynu tak wielkiego, by pannica na zawsze zapamiętała jego imię. Przez długie miesiące poszukiwał szlachetnego ideału, któremu mógłby poświęcić swą odrzuconą miłość. Aż pewnego wieczoru, słuchając opowieści o zbrodniach i walkach na Camino de Santiago, wpadł na pewien pomysł. Skrzyknął dziesięciu przyjaciół, osiadł w miasteczku, w którym teraz jesteśmy, i rozpuścił wieść, iż gotów jest pozostać tu trzydzieści dni i skruszyć trzysta kopii, aby dowieść, że jemu należy się sława największego siłacza i śmiałka pośród rycerzy Szlaku. Wraz z przyjaciółmi rozbił obóz, przystroił namioty chorągwiami i herbami. Pośród giermków i sług w jego barwach oczekiwał na tego, kto rzuci mu wyzwanie.

Wyobraziłem sobie, jak bawili się tu owi rycerze. Pieczone dziki, wino lejące się strumieniami, muzyka, opowieści przy ognisku, turnieje. Przed oczyma stawały mi żywe obrazy, a tymczasem Petrus snuł historię:

- Pojedynki na kopie zaczęły się dziesiątego lipca, po przybyciu pierwszych rycerzy. Quińo-nes i jego przyjaciele we dnie toczyli walki, nocą urządzali huczne zabawy. Pojedynki staczano zawsze na moście, aby nikt nie mógł umknąć chyłkiem. Chętni do walki nadciągali tak licznie, że pochodnie trzeba było zapalać wzdłuż całego mostu. Dzięki temu pojedynki mogły trwać aż do świtu. Każdy pokonany rycerz musiał przysiąc, że nigdy więcej nie zwróci broni przeciw żadnemu z biorących udział w turniejach, lecz pełnić będzie jedyną misję, polegającą na chronieniu pielgrzymów na Szlaku Świętego Jakuba. W ciągu kilku tygodni imię Quińonesa powtarzano już w całej Europie. Oprócz rycerzy Szlaku zmierzyć się z nim przybywali wodzowie, żołnierze i bandyci. Wszyscy wiedzieli, że ten, kto zdoła pokonać dzielnego rycerza z Leon, zyska sławę i okryje się chwałą. Lecz gdy tamci pragnęli tylko sławy, jemu przyświecał znacznie szlachetniejszy cel: miłość do kobiety. I dzięki temu ideałowi wychodził zwycięsko ze wszystkich potyczek. Dziewiątego sierpnia zakończyły się turnieje, a don Suero de Quińones został uznany za najdzielniejszego i najwaleczniejszego spośród wszystkich rycerzy Szlaku Świętego Jakuba. Od tej chwili nikt już nie śmiał podawać w wątpliwość jego odwagi, a rycerze znów wiedli walkę ze wspólnym wrogiem - rozbójnikami grasującymi po drogach i napadającymi na pielgrzymów. Pamiątką tej epopei, w znacznie późniejszej epoce, pozostać miał order Świętego Jakuba od Miecza.

Szliśmy przez miasteczko. Chciałem zawrócić, żeby jeszcze raz spojrzeć na Trakt Honoru, most, na którym wydarzyła się cała ta historia. Ale Petrus nalegał, byśmy ruszyli w dalszą drogę.

- A co się stało z don Quińonesem? - zapytałem.

- Udał się do Santiago de Compostela, aby złożyć w ofierze złoty łańcuch, który do dziś zdobi figurę świętego Jakuba Starszego.

- Zastanawiam się, czy poślubił w końcu damę swego serca.

- Och, tego nie wiem - odparł Petrus. - W tamtych czasach dziejopisarstwo było wyłączną domeną mężczyzn. Któż, mogąc zaprezentować tyle scen bitewnych, interesowałby się historią jednej miłości?

Wypowiedziawszy te słowa, mój przewodnik znów stał się milczkiem i przez najbliższe dwa dni wędrowaliśmy w ciszy, prawie się nie zatrzymując i odpoczywając wyłącznie nocą.

Trzeciego dnia Petrus narzucił mi niezwykle powolny rytm marszu. Jak powiedział, trochę go zmęczył wysiłek minionego tygodnia, a wiek i kondycja nie pozwalały mu już na utrzymywanie szybkiego rytmu podróży. I znowu byłem przekonany, że nie mówi prawdy - jego twarz zdradzała raczej silny niepokój niż zmęczenie -czułem, że ma to związek z wielkiej wagi wydarzeniem, którego się spodziewa.

Po południu dotarliśmy do Foncebadón, osady ogromnej, lecz całkowicie zrujnowanej. Domy wznoszono tu z kamienia, a kryto łupkiem, który nie oparł się niszczycielskiemu działaniu czasu, podobnie jak przegniłe dziś drewniane belki dachowe. Za osadą otwierała się przepaść, po drugiej stronie, przed nami, na tle wzgórza, wznosił się Żelazny Krzyż - jeden z najważniejszych punktów Szlaku Świętego Jakuba.

Tym razem to mnie było pilno stanąć przed niezwykłym dziełem ludzkich rąk - przed krzyżem z żelaza wznoszącym się na dwumetrowym cokole. Krzyż ustawiono tu ku czci Merkurego za czasów Cezara. Wierni pogańskiej tradycji pielgrzymi zwykli byli składać pod krzyżem przyniesiony z daleka kamień. Korzystając z tego, iż opuszczone miasteczko pełne było kamieni, podniosłem z ziemi łupek.

Potem, zdecydowany przyspieszyć kroku, zauważyłem, że Petrus porusza się bardzo wolno. Przyglądał się ruinom domostw, myszkował pomiędzy pniami uschniętych drzew, podnosił szczątki książek, a w pewnej chwili postanowił usiąść na środku placu, u podnóża drewnianego krzyża.

- Odetchnijmy chwilkę - zaproponował.

Było jeszcze widno i gdybyśmy nawet spędzili w osadzie godzinę, zdążylibyśmy przed zapadnięciem zmroku dotrzeć do Żelaznego Krzyża.

Usiadłem obok mojego przewodnika i przyglądałem się wyludnionej osadzie. Jak rzeki zmieniają bieg, tak ludzie przenoszą się z miejsca na miejsce. Domy wydawały się solidne, na pewno długo jeszcze mogły się opierać kompletnej ruinie. Miejsce było urokliwe, w dali rysowały się szczyty gór, na pierwszym planie rozpościerała się dolina. Zadałem sobie pytanie: dlaczego ludzie opuścili taki zakątek?

- Uważasz, że don Suero de Quińones był szaleńcem? - zapytał Petrus.

Zdążyłem już zapomnieć, kim był don Suero, i przewodnik musiał mi przypomnieć Trakt Honoru.

- Nie sądzę, żeby był szaleńcem - odparłem. Ale powątpiewałem w słuszność mojej odpowiedzi.

- A jednak był nim, podobnie jak Alfonso, pustelnik, do którego cię zaprowadziłem. I jak ja. Daję wyraz swemu szaleństwu w rysunkach. Albo jak ty, człowiek poszukujący miecza. We wnętrzu każdego z nas kryje się gorący, święty ogień szaleństwa, którym żywi się Agape. Aby tak było, nie trzeba wcale marzyć o odkryciu Ameryki ani nawróceniu ptaków wzorem świętego Franciszka z Asyżu. Sprzedawca warzyw ze sklepiku na rogu twojej ulicy może nosić w sobie święty płomień szaleństwa, jeśli kocha to, co robi. Agape istnieje ponad sferą pojęć i idei; jest zaraźliwa, ponieważ ludzie są jej spragnieni.

Petrus przypomniał mi, że potrafię rozbudzić Agape dzięki ćwiczeniu Błękitnego Globu. Aby jednak Agape mogła rozkwitnąć, muszę uwolnić się od strachu przed zburzeniem spokoju mojego życia. Jeżeli kocham to, co robię, wszystko jest w porządku, lecz jeśli nie, nigdy nie jest za późno, aby to zmienić. Godząc się na zmiany, mogłem stać się urodzajnym skrawkiem ziemi i pozwolić twórczej wyobraźni, by zasiała we mnie ziarno.

- Wszystko, czego cię uczyłem, także Agape, ma sens pod warunkiem, że jesteś z siebie zadowolony. W przeciwnym razie ćwiczenia, które poznałeś, stopniowo rozbudzą w tobie pragnienie zmiany. Aby nie zwróciły się przeciw tobie, musisz przystać na tę przemianę. To najtrudniejsza chwila w życiu człowieka. Chwila, gdy pragnie podjąć Dobrą Walkę, lecz czuje się niezdolny do zaakceptowania zmiany, która umożliwi mu stoczenie tej walki. Wówczas wiedza zwraca się przeciwko temu, kto ją posiadł.

Spoglądałem na Foncebadón. Może wszyscy ci ludzie, wszyscy razem, odczuli potrzebę zmiany. Zapytałem Petrusa, czy celowo wybrał ten pejzaż, aby mi to powiedzieć.

- Nie wiem, co tu się wydarzyło - odparł. -Ludzie często są zmuszeni zgodzić się na zmianę narzuconą przez los, ja jednak nie o tym mówię. Mówię o celowym działaniu, o konkretnym pragnieniu walki ze wszystkim, co nie zadowala cię w codziennym życiu. Często stajemy twarzą w twarz z poważnymi problemami. Na przykład: jak wspiąć się środkiem wodospadu na górę i nie pozwolić masom wody zepchnąć się w przepaść. W takiej sytuacji trzeba pozwolić, by zadziałała twórcza wyobraźnia. W twoim przypadku stawką było życie lub śmierć, nie miałeś czasu na wahanie: Agape wytyczyła ci jedną jedyną drogę. Istnieją jednak problemy, które zmuszają nas do wyboru drogi - innej niż ta. Są to sprawy powszednie, takie jak decyzje zawodowe, zerwanie związku, zawieranie znajomości. Każda z tych drobnych decyzji może oznaczać wybór między życiem a śmiercią. Kiedy rankiem wychodzisz z domu, żeby udać się do pracy, wybierasz środek transportu, a ten albo dowiezie cię całego i zdrowego przed wejście do biura, albo przydarzy mu się wypadek, który pociągnie za sobą śmierć pasażerów. W ten sposób banalna decyzja może zaważyć na całym ludzkim życiu.

Rozmyślałem, słuchając Petrusa. Dokonałem wyboru, decydując się wyruszyć na Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu miecza. Tak wiele dla mnie znaczył, musiałem go zdobyć. Musiałem podjąć uczciwą i słuszną decyzję.

- Jedynym sposobem podjęcia właściwej decyzji jest uświadomienie sobie, jaka decyzja byłaby zła - wyjaśnił Petrus, kiedy podzieliłem się z nim swoimi wątpliwościami. - Trzeba rozważyć inne możliwości, bez obaw i trzeźwo oceniając ich walory, a potem dokonać wyboru.

I wtedy Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA CIENI.

- Twoim problemem jest miecz - powiedział, kiedy już zapoznał mnie z ćwiczeniem.

Skinąłem głową.

- Wykonaj więc to ćwiczenie teraz. Ja trochę się przejdę. Wiem, że po moim powrocie będziesz już znał słuszne rozwiązanie.

Pomyślałem o ostatnich dniach, o ciągłym pośpiechu Petrusa i o rozmowie w opuszczonej osadzie. Można by powiedzieć, że starał się zyskać na czasie, aby także podjąć jakąś decyzję. Zdobyłem się na odwagę i wykonałem ćwiczenie.

Zacząłem od Tchnienia RAM, aby wytworzyć harmonię pomiędzy mną a otoczeniem. Następnie przez kwadrans przypatrywałem się cieniom. Cieniom chylących się ku upadkowi domostw, kamieni, drzew, starego krzyża, który stał za mną. Obserwując je przez dziesięć minut, zrozumiałem, jak trudno określić, która część rzeczy ma swe odbicie. Nigdy dotąd nie zastanawiałem się nad tym. Czasami równiutki pień przeobrażał się w wężowaty kształt, a kamień o nieregularnych formach wyglądał na odbiciu jak otoczak. Nie miałem kłopotów z koncentracją, ponieważ ćwiczenie było fascynujące. Potem zacząłem analizować rozwiązania, które odpowiadały mojemu celowi, czyli odnalezieniu miecza. Do głowy przychodziły mi niezliczone pomysły: od „wsiądź do autokaru, który dowiezie cię do Composteli" po „zadzwoń do żony i uciekając się do emocjonalnego szantażu, zmuś ją do wyjawienia, gdzie ukryła miecz".

Kiedy wrócił Petrus, uśmiechałem się do siebie.

- No i co?

- Już wiem, jak Agatha Christie pisała powieści kryminalne - zażartowałem. - Przetwarzała najgorszą z hipotez tak, by uczynić ją trafną. Na pewno znała ćwiczenie Cieni.

Petrus zapytał, gdzie jest mój miecz.

- Najpierw przedstawię ci najogólniejszą z hipotez, jakie mi się nasunęły, gdy obserwowałem cienie: miecza nie ma na Camino de Santiago.

- Jesteś genialny! Odkryłeś, że od początku wędrujemy w poszukiwaniu twojego miecza. Sądziłem, że powiedziano ci to już w Brazylii.

- I jest przechowywany w bezpiecznym miejscu - ciągnąłem - do którego moja żona nie ma wstępu. Wnioskuję z tego, że jest to miejsce całkowicie otwarte, ale w sposób niewidoczny.

Tym razem. Petrus nie zareagował śmiechem. Mówiłem dalej:

- Ponieważ zaś najbardziej absurdalne wydaje się, że mógłby leżeć w miejscu pełnym ludzi, musi znajdować się w miejscu niemal bezludnym. Posunąłbym się nawet nieco dalej: aby nieliczni, którzy go widzą, nie zauważyli różnicy między moim mieczem a typowym mieczem hiszpańskim, musi spoczywać gdzieś, gdzie nikt nie potrafi odróżnić tych stylów.

- Sądzisz, że jest gdzieś tu?

- Nie, tu go nie ma. Popełniłbyś poważny błąd, każąc mi wykonywać to ćwiczenie w miejscu, w którym ukryto mój miecz. Natychmiast odrzuciłem tę hipotezę. Musi się jednak znajdować w miasteczku podobnym do tego. W grę nie wchodzi opuszczone miasto, bo tam zwracałby uwagę pielgrzymów i turystów. I wkrótce byśmy go odnaleźli, ale jako ozdobę na ścianie restauracji.

- Świetnie - powiedział i zauważyłem, że jest dumny ze mnie, a może z ćwiczenia, którego mnie nauczył.

- I jeszcze jedno - podjąłem.

- Co takiego?

- Najgorszym schronieniem dla miecza jednego z braci byłoby miejsce świeckie. On musi spoczywać w miejscu świętym. Na przykład w kościele, z którego nikt nie poważyłby się go ukraść. Podsumowując: mój miecz został ukryty w kościele w małym miasteczku nieopodal Santiago de Compostela, w zasięgu ludzkich oczu, lecz tam, gdzie pasując do otoczenia, nie zwraca

na siebie uwagi. Odtąd będę zaglądał do wszystkich kościołów na Szlaku.

- Nie ma takiej potrzeby - zaoponował. - Na pewno nie przeoczysz właściwej chwili, gdy ta nadejdzie.

Udało mi się.

- Powiedz mi, Petrusie, dlaczego szliśmy tak szybko i dlaczego tracimy tyle czasu w opuszczonym miasteczku.

- Jaka byłaby najgorsza z decyzji, które możesz podjąć?

ĆWICZENIE CIENI

Odpręż się.

Przez pięć minut obserwuj pojawiające się wokół cienie rzeczy czy istot. Postaraj się dokładnie określić, jaka część rzeczy lub istoty ma swe odbicie.

Przez kolejne pięć dni kontynuuj obserwację, równocześnie jednak skoncentruj uwagę na problemie, który pragniesz rozwiązać, i rozważ wszystkie niewłaściwe decyzje, jakie mógłbyś podjąć.

Wreszcie poświęć najbliższe pięć minut na przyglądanie się cieniom i wybierz słuszne rozwiązania, które ci pozostały. Odrzucaj je kolejno, aż pozostanie ci tylko jedno, najwłaściwsze.

Raz jeszcze zerknąłem na cienie. Miał rację, nie znaleźliśmy się tu przypadkowo.

Słońce zniknęło za górą, ale jego jaskrawe światło nie ustępowało jeszcze zapadającemu zmierzchowi. Kilka promieni muskało Żelazny Krzyż - ten, który pragnąłem obejrzeć, a od którego dzieliło nas zaledwie kilkaset metrów. Chciałem poznać przyczyny tego wyczekiwania. Przez ostatni tydzień szliśmy bardzo szybko i sądziłem, że działo się tak dlatego, że musieliśmy przybyć w to miejsce w wyznaczonym dniu i o wyznaczonej porze.

Usiłowałem zagaić rozmowę, choćby po to, żeby zapełnić czas, ale wyczułem, że Petrus jest spięty i mocno skupiony. Często zdarzało mi się widywać go w złym humorze, nie przypominałem sobie jednak, żeby kiedykolwiek przejawiał takie napięcie. I nagle uzmysłowiłem sobie, że raz już się to zdarzyło - wtedy gdy jedliśmy śniadanie w wiosce, której nazwy zapomniałem, tuż przed spotkaniem z...

Uniosłem głowę. On tu był. Pies. Napastliwy pies, który najpierw przewrócił mnie na ziemię, tchórzliwe psisko, które uciekło pędem, kiedy spotkaliśmy się powtórnie. Petrus obiecał mi pomoc, jeśli dojdzie do kolejnego starcia, więc zwróciłem się w jego stronę. Ale obok mnie nikogo już nie było.

Utkwiłem oczy w ślepia zwierzęcia i pospiesznie zastanawiałem się, jak stawić czoło tej sytuacji. Żaden z nas nawet nie drgnął. Przez myśl przesunęły mi się sceny pojedynków z westernów, rozgrywające się w miastach-widmach. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby pokazać pojedynek między człowiekiem a psem - to wydawało się zbyt nieprawdopodobne.

Miałem przed sobą Legion, bo było ich wielu. W pobliżu stał opuszczony dom. Gdybym poderwał się do biegu, mógłbym wdrapać się na dach, a Legion nie podążyłby za mną. Uwięziony w ciele psa, był więźniem psich możliwości.

Szybko odrzuciłem ten pomysł. Przez cały czas patrzyłem psu prosto w oczy. Na Szlaku wielokrotnie z obawą myślałem o tej chwili -i oto nadeszła. Przed odnalezieniem miecza musiałem stanąć twarzą w twarz z wrogiem i zwyciężyć lub ponieść klęskę. Nie miałem wyboru -musiałem się z nim zmierzyć. Gdybym teraz uciekł, wpadłbym w pułapkę. Być może pies już by nie powrócił, ale strach towarzyszyłby mi aż do Santiago de Compostela. I nawet potem całymi nocami śniłbym o psie, obawiając się, że zaraz przede mną stanie, i już po kres moich dni żyjąc w ciągłym lęku.

Gdy snułem te rozmyślania, pies przesunął się w moją stronę. Natychmiast skoncentrowałem się wyłącznie na walce, która miała wybuchnąć lada moment. Petrus uciekł i zostałem sam. Ogarnął mnie strach. I w tej samej chwili pies powoli ruszył w moją stronę, cicho powarkując. Ten głuchy pomruk brzmiał o wiele groźniej niż głośne ujadanie, toteż strach się nasilił. Czytając z mych oczu słabość, pies rzucił się na mnie.

To było, jakby głaz runął na mą pierś. Upadłem na ziemię. Przez głowę przemknęła mi niejasna myśl - widziałem przecież swoją śmierć, wiedziałem, że nie tak przyjdzie mi skończyć, ale strach narastał i nie potrafiłem nad nim zapanować. Walczyłem tylko w obronie twarzy i gardła. Silny ból sprawił, że zwinąłem się w kłębek. Zrozumiałem, że psisko wyszarpało mi kawał ciała z łydki. Oderwałem ręce od twarzy, żeby dotknąć rany. Pies wykorzystał tę chwilę i już szykował się do ataku na moją głowę. I właśnie wtedy natrafiłem palcami na kamień. Chwyciłem go i uderzyłem bestię z całą siłą rozpaczy.

Pies nieco się odsunął, raczej zaskoczony niż ranny, a mnie udało się w tym czasie poderwać z ziemi. Cofnął się jeszcze trochę, mnie zaś ten zakrwawiony kamień w ręce dodał odwagi. Nadmiar szacunku wobec wroga okazał się pułapką. Zwierzę nie mogło być silniejsze ode mnie. Może bardziej zwinne, ale na pewno nie silniejsze, bo to ja byłem cięższy i większy od niego. Teraz nie bałem się już tak bardzo, jednak utraciłem kontrolę nad sytuacją i zacząłem potwornie krzyczeć, ściskając kamień. Zwierzę znów się cofnęło, a potem, nagle, zatrzymało się.

Miałem wrażenie, że czyta w moich myślach. Pełen desperacji, czułem się silny i tę walkę z psem uważałem za żałosną. Niespodziewanie ogarnęło mnie przeświadczenie o własnej mocy, a nad opuszczonym miastem powiał ciepły wiatr. Odczułem bezgraniczną niechęć do ciągnięcia tego pojedynku - wystarczyło przecież cisnąć kamieniem w psi łeb, żeby pokonać to zwierzę. Chciałem położyć kres sprawie, obejrzeć skaleczoną nogę, zakończyć to absurdalne doświadczenie z mieczem i dziwaczną pielgrzymką do Composteli.

Lecz okazało się, że to kolejna pułapka. Pies skoczył i znów przewrócił mnie na ziemię. Tym razem zręcznie uniknął uderzenia kamieniem i wbił zęby w moją rękę, zmuszając mnie do wypuszczenia tej broni. Zacząłem okładać go pięściami, gołą ręką, ale nie zdołałem wyrządzić mu większej krzywdy. Mogłem tylko unikać kolejnych ugryzień. Jego ostre pazury rwały na strzępy ubranie, kaleczyły ramiona, ja zaś zrozumiałem, że to tylko kwestia czasu i że psisko zdobędzie nade mną przewagę. Nagle rozbrzmiał we mnie głos, który mówił, że jeśli pies weźmie górę, walka się zakończy i będę ocalony. Pokonany, ale żywy. Doskwierał mi ból nogi, paliła pokaleczona i podrapana skóra. Głos namawiał, żebym zaprzestał walki, a ja poznałem ten głos: mówił do mnie Astrain, mój Posłaniec. Pies zamarł na moment, jakby także usłyszał jego głos, a mnie znów ogarnęła chęć, by wszystko rzucić. Astrain przekonywał, że wielu ludzi nie odnajduje w tym życiu swego miecza. Jakie znaczenie mógł mieć ten miecz? W głębi ducha pragnąłem wrócić do domu, znaleźć się blisko żony, mieć dzieci i wykonywać pracę, którą lubię. Dość tych bzdur, dość pojedynków z psami i wspinaczek po wodospadach! Powtarzałem sobie to już po raz drugi, ale teraz pragnienie było znacznie silniejsze i wiedziałem, że poddam się niemal natychmiast.

Hałas dobiegający z ulicy odwrócił uwagę psa. To pasterz prowadził owce z pastwiska. Nagle przypomniałem sobie, że taka scena już się zdarzyła przy ruinach starego zamku. Kiedy pies zauważył owce, puścił mnie i potężnym susem rzucił się w ich kierunku. Byłem ocalony. Pasterz zaczął krzyczeć i owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Zanim pies zdążył się oddalić, zdobyłem się na odrobinę odwagi i chcąc zostawić zwierzętom nieco więcej czasu na ucieczkę, chwyciłem go za tylną łapę. Miałem absurdalną nadzieję, że pasterz pospieszy mi z pomocą, i na moment odzyskałem wiarę w miecz i potęgę RAM.

Pies próbował się oswobodzić. Przestałem być dla niego wrogiem, byłem tylko natrętem. To, czego teraz pożądał, znajdowało się tam, tuż przed nim - to były owce. Ale ja wciąż trzymałem go za łapę, czekając na pasterza, który nie nadchodził.

Ta sekunda ocaliła moją duszę. Wyrosła we mnie potężna siła, tym razem już nie iluzja potęgi, która rodzi rezygnację i chęć odwrotu. Astra-in znów szeptał mi do ucha: powinienem zawsze, mierząc się ze światem, sięgać po taką samą broń, jaką on mnie atakuje. Aby zatem zmierzyć się z psem, powinienem także stać się psem.

To było szaleństwo, o którym Petrus opowiadał mi rano. Wyszczerzyłem zęby i głucho warknąłem, całą nienawiść zamykając w wydobywającym się z mych ust dźwięku. Kątem oka dostrzegłem przerażoną twarz pasterza i owce, które bały się mnie tak samo jak psa.

Legion zrozumiał i wystraszył się nie na żarty. Wtedy przypuściłem szturm. Pierwszy podczas tej potyczki. Zaatakowałem go zębami i pazurami, próbowałem kąsać jego gardziel, chwycić za kark - zrobić to, czego sam się obawiałem, kiedy to on atakował. Ogarnęła mnie nieodparta wola zwycięstwa. Nic innego nie miało znaczenia. Rzuciłem się na zwierzę i powaliłem je na ziemię. Pies walczył, próbował się uwolnić, jego pazury wbijały się w moją skórę, ale i ja gryzłem i drapałem. Gdyby mi się wyrwał, znów by uciekł, a ja nie chciałem dopuścić, by czyhał gdzieś na kolejną okazję. Musiałem pokonać prześladowcę tu i teraz - i pozbyć się go na zawsze.

Zwierzę patrzyło na mnie, zdezorientowane. Teraz ja byłem psem, on, jak się wydawało, stał się człowiekiem. Mój dawny strach zawładnął nim tak dalece, że choć pies zdołał mi się wyrwać, to jednak dał się zamknąć w opustoszałej zagrodzie. Za niskim kamiennym murem była już tylko przepaść - żadnej drogi ucieczki. Pies przeobraził się w człowieka, który teraz ujrzeć miał oblicze swej śmierci.

Nagle zrozumiałem, że wydarzyło się coś dziwnego. Byłem zbyt silny. Myśli zaczęły mi się mącić, widziałem twarz Cygana, a wokół niej jakieś niewyraźne obrazy. Stałem się Legionem. W tym tkwiła tajemnica mojej mocy. Demony opuściły to nieszczęsne, wystraszone psisko, które już za chwilę mogło zginąć na dnie przepaści, i teraz żyły we mnie. Poczułem straszliwą chęć rozerwania na strzępy bezbronnego stworzenia.

„Jesteś Księciem, a oni to Legion" - szepnął Astrain. Lecz ja nie chciałem być Księciem; gdzieś w dali rozbrzmiewał także głos mojego Mistrza, który powtarzał z naciskiem, że powinienem odnaleźć miecz. Nie wolno mi było zabić tego psa.

To, co wyczytałem z oczu pasterza, potwierdziło moje przypuszczenia. Teraz bardziej bał się mnie niż psa. Zakręciło mi się w głowie, świat wokół mnie zawirował. Nie mogłem zemdleć, to oznaczałoby triumf Legionu. Musiałem znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie walczyłem już ze zwierzęciem, zmagałem się z mocą, która mnie opętała. Czułem, że nogi się pode mną uginają, przytrzymałem się ściany, ale zawaliła się pod moim ciężarem. Upadłem twarzą na ziemię pomiędzy drewniane belki i kamienie.

Ziemia. Legion był ziemią, owocem ziemi. Owocami - dobrymi i złymi - ale owocami ziemi. Ona była jego domem, rządzonym albo zarządzanym przez świat. Gwałtowny przypływ Agape sprawił, że ze wszystkich sił wczepiłem się palcami w ziemię. Wydałem przeraźliwy okrzyk, podobny do tego, który usłyszałem podczas pierwszego spotkania z psem. Poczułem, że Legion przenika moje ciało, umykając ku ziemi, ponieważ we mnie była Agape: Legion nie chciał być pochłonięty przez Agape, która trawi. Taka była moja wola, wola, która kazała mi oprzeć się omdleniu, wola Agape tkwiącej w mej duszy, Agape trwalszej od innych uczuć. Zadrżałem całym ciałem.

Wymiotowałem, czułem jednak, że to narastająca Agape wychodzi wszystkimi porami mego ciała. Wciąż drżałem i było tak aż do chwili, gdy, znacznie później, zrozumiałem, że Legion powrócił do swego królestwa.

Usiadłem na ziemi, okaleczony i wyczerpany, i wtedy przed oczyma stanęła mi absurdalna wizja: ujrzałem ociekającego krwią, merdającego ogonem psa i przerażonego pasterza, który mi się przypatrywał.

- Musiał pan zjeść jakieś paskudztwo - powiedział pasterz, najwyraźniej nie chcąc uwierzyć w to, co widział. - Teraz, kiedy udało się panu zwymiotować, poczuje się pan lepiej.

Pokiwałem głową. Podziękował, że powstrzymałem „swojego" psa, i odszedł wraz ze stadkiem owiec.

Petrus zbliżył się do mnie w milczeniu. Oderwał kawałek koszuli i owinął tkaniną moją nogę. Mocno krwawiła. Poprosił, żebym poruszył rękami i nogami, a potem tułowiem, i orzekł, że nie doznałem poważniejszych obrażeń.

- Strach na ciebie patrzeć - stwierdził, uśmiechając się. Był, co ostatnio rzadko się zdarzało, w dobrym nastroju. - W tej sytuacji oglądanie Żelaznego Krzyża z bliska nie wchodzi w grę. Na pewno jest tam sporo turystów, wystraszyłbyś ich.

Przemilczałem jego uwagę. Podniosłem się, otrzepałem brud z ubrania i stwierdziłem, że mogę chodzić. Petrus poradził mi wykonać ćwiczenie Tchnienia RAM i przyniósł mój plecak. Ćwiczenie przywróciło mi harmonię ze światem. W pół godziny później stałem już przy Żelaznym Krzyżu.

Pewnego dnia Foncebadón odrodzi się z ruin. Legion tchnął w to miejsce ogromną moc.

Rozkaz i posłuszeństwo

Do stóp Żelaznego Krzyża dotarłem podtrzymywany przez Petrusa, ponieważ okazało się, że rana nogi uniemożliwia mi samodzielne chodzenie. Kiedy mój przewodnik zrozumiał, jak poważne są skutki pogryzienia, zdecydował, że przerwiemy pielgrzymkę i podejmiemy ją dopiero, gdy wykuruję się na tyle, by iść dalej. W położonej nieopodal osadzie zawsze można było znaleźć miejsce dla pielgrzymów, których zaskoczyła tu noc. Petrus wynajął dwa pokoje u kowala i zaraz się tam udaliśmy.

Mój pokoik miał niewielki balkon, co kiedyś stanowiło rewolucję architektoniczną, która została zapoczątkowana w tym miasteczku i w VIII wieku rozpowszechniła się na całą Hiszpanię. W dali dostrzegłem wzgórza, które prędzej czy później miałem pokonać, aby dotrzeć do Santiago. Zwinąłem się w kłębek na łóżku i spałem tak aż do rana. Obudziłem się trochę rozpalony, poza tym jednak w całkiem niezłej formie.

Petrus poszedł po wodę do studni zwanej przez miejscowych studnią bez dna i przemył moje rany. Po południu przyprowadził staruszkę, która mieszkała w okolicy. Obłożyli okaleczenia rozmaitymi ziołami, a kobieta zmusiła mnie do wypicia gorzkiego naparu. Codziennie, dopóki rany całkowicie się nie zasklepiły, Petrus kazał mi je wylizywać. Zawsze wtedy czułem metaliczny, słodkawy smak krwi, co przyprawiało mnie o mdłości, ale mój przewodnik twierdził, że ślina to doskonały antyseptyk i że w ten sposób zdołam zapobiec infekcji.

Drugiego dnia znów gorączkowałem. Petrus i staruszka i tym razem wmusili we mnie napar, nacierali rany jakimiś ziołowymi maściami. Mimo to gorączka, chociaż niezbyt wysoka, nie ustępowała. Wtedy mój przewodnik poszedł do pobliskiej bazy wojskowej po bandaże, bo w całej osadzie nie udało się zdobyć ani gazy, ani plastrów do opatrzenia ran.

Wrócił po kilku godzinach z bandażami i z młodym lekarzem wojskowym, a ten koniecznie chciał się dowiedzieć, gdzie jest zwierzę, które mnie pokąsało.

- Wygląd ran wskazuje, że zwierzę jest chore na wściekliznę - stwierdził, patrząc na mnie z troską.

- Ależ skąd! - zaprzeczyłem. - To była zabawa, która wymknęła się spod kontroli. Znam to stworzenie od bardzo dawna.

Nie zdołałem przekonać lekarza. Zdecydował podać mi szczepionkę przeciw wściekliźnie i musiałem się zgodzić na przyjęcie pierwszej dawki, zagrożony przewiezieniem do szpitala w bazie wojskowej. Potem znów zaczął wypytywać, gdzie jest zwierzę, które mnie pogryzło.

- W Foncebadón - odparłem.

- Foncebadón to ruiny miasta. Nie ma tam psów - stwierdził z miną człowieka, który przyłapał rozmówcę na kłamstwie.

Zacząłem pojękiwać, udając zbolałego, a Petrus wyprowadził lekarza z pokoju. Medyk zostawił nam wszystko, czego potrzebowaliśmy - czyste bandaże, plaster i maść wspomagającą gojenie ran.

Petrus i staruszka nie zastosowali tej maści. Zabandażowali rany, kładąc na nie gazę nasączoną ziołami. Bardzo mnie to cieszyło, ponieważ teraz nie musiałem przynajmniej wylizywać własnego ciała. Nocą oboje uklękli przy moim łóżku i trzymając ręce wyciągnięte nad moim ciałem, zaczęli się głośno modlić. Pytania o tę modlitwę Petrus skwitował niejasną aluzją do charyzmatów i pielgrzymiego szlaku do Rzymu. Próbowałem drążyć problem, ale mój przewodnik milczał.

Po dwóch dniach byłem już zdrowy. Z okna zauważyłem żołnierzy, którzy prowadzili poszukiwania w osadzie i okolicznych dolinach. Zapytałem jednego z nich, czego lub kogo szukają.

- Gdzieś po okolicy błąka się wściekły pies -wyjaśnił.

Tego samego dnia po południu zapukał do mnie kowal, który wynajmował nam pokoje, i poprosił, żebym opuścił miasto, kiedy tylko będę zdolny do dalszej wędrówki. Wieść obiegła całą osadę; ludzie obawiali się, że zachoruję na wściekliznę i stanę się źródłem zarazy. Petrus i staruszka usiłowali przekonać gospodarza, on jednak był niezłomny. Uciekł się nawet do stwierdzenia, że kiedy spałem, widział pianę w kąciku moich ust.

Nie trafiały do niego żadne argumenty, nie chciał uwierzyć, że we śnie każdemu z nas może się to zdarzyć. Tej nocy staruszka i mój przewodnik długo się modlili, trzymając nade mną wyciągnięte ręce. A przed południem, z lekka utykając, znów ruszyłem na Szlak Świętego Jakuba.

Zapytałem Petrusa, czy nie niepokoi go stan mojego zdrowia.

- Na Camino de Santiago obowiązuje zasada, o której nigdy ci nie wspominałem - odparł. -Głosi ona: Tego, kto podjął pielgrzymkę do Santiago, z jej zaniechania usprawiedliwia tylko jedno - choroba. Gdyby twój organizm nie radził sobie z ranami, gdybyś wciąż gorączkował, byłby to dla mnie znak, że czas przerwać wędrówkę. Ale - dorzucił z dumą - twoje modlitwy zostały wysłuchane.

A mnie ogarnęła pewność, że ten zapał jest równie ważny dla niego, jak i dla mnie.

Na tym odcinku droga biegła cały czas w dół, a Petrus uprzedził mnie, że będzie tak jeszcze przez dwa dni. Wróciliśmy do poprzedniego rytmu wędrówki, przerywanej poobiednią sjestą w porze, gdy słońce grzało najmocniej. Ze względu na opatrunki, których mi jeszcze nie zdjęto, Petrus niósł mój plecak. Właściwie już nam się nie spieszyło - zdążyłem na tamto spotkanie.

Stan mego zdrowia poprawiał się z godziny na godzinę i nawet byłem z siebie dumny: wspiąłem się po ścianie wodospadu i pokonałem demona Szlaku. Teraz mogłem się skupić na najważniejszym zadaniu - odnalezieniu miecza. Podzieliłem się refleksjami z Petrusem.

- To było piękne zwycięstwo, ale przeoczyłeś najistotniejszy problem.

Jego słowa zmroziły mnie.

- Co masz na myśli?

- Wyczucie dokładnego czasu pojedynku. Musiałem narzucić nam ostrzejsze tempo, iść forsownym marszem, ale ty skupiałeś się wyłącznie na jednym - na poszukiwaniu miecza. Po co jednak miecz człowiekowi, który nie wie, gdzie może natknąć się na wroga?

- Miecz to moje narzędzie mocy - odparłem.

- Za bardzo wierzysz w swą moc. Wodospad, Praktyki RAM, rozmowy z Posłańcem - to wszystko sprawiło, że zapomniałeś, iż musisz jeszcze pokonać wroga. A przecież miałeś go spotkać. Zanim ręka poruszy mieczem, musi odnaleźć wroga i wiedzieć, jak z nim walczyć. Miecz służy tylko do zadania ciosu. Tymczasem ręka jest zwycięska lub pokonana na długo przed zadaniem ciosu. Zdołałeś bez miecza odnieść zwycięstwo nad Legionem. W tym poszukiwaniu tkwi pewien sekret, którego jeszcze nie odkryłeś, a nie znając go, nigdy nie zdołasz odnaleźć tego, czego szukasz.

Milczałem. Za każdym razem, kiedy byłem już pewien, że zbliżam się do celu, Petrus z uporem powtarzał, że jestem zwykłym pielgrzymem i że stale jeszcze brakuje mi czegoś, co jest konieczne, by osiągnąć cel. Szczęście, którego doświadczyłem na parę minut przed tą rozmową, znik-nęło bez śladu.

Po raz kolejny znalazłem się na początku Ca-mino de Santiago i ogarnęło mnie zniechęcenie. Tą drogą, po której stąpały moje nogi, od dwunastu wieków wędrowały miliony ludzi, którzy zmierzali do Composteli lub z niej wracali. W ich sytuacji dotarcie do celu było jednak tylko kwestią czasu. W moim przypadku pułapki Tradycji raz po raz stawiały na mej drodze przeszkody, które musiałem pokonywać, i coraz to nowe zadania, z których musiałem się wywiązać.

Powiedziałem Petrusowi, że czuję się zmęczony, i usiedliśmy w cieniu na zboczu. Wysokie drewniane krzyże ciągnęły się wzdłuż drogi. Petrus położył plecaki na ziemi.

- Wróg jest zawsze odzwierciedleniem naszych słabostek - podjął. - Może to być strach przed bólem fizycznym albo przedwczesna wiara w zwycięstwo, albo chęć wycofania się z walki pod pozorem, że triumf nie jest godzien wysiłku. Nasz wróg podejmuje walkę tylko dlatego, że wie, iż może nas ugodzić. I to dokładnie w punkt, który w swej pysze uważamy za najsilniejszy. Podczas walki staramy się zawsze osłaniać naszą słabą stronę, wróg zaś uderza w miejsca źle chronione - te, których jesteśmy najpewniejsi. I ostatecznie ponosimy klęskę, ponieważ stało się to, do czego nie powinno było dojść: pozostawiliśmy wrogowi wybór sposobu walki.

Wszystko, o czym mówił Petrus, wydarzyło się podczas mojej szamotaniny z psem. Równocześnie odrzucałem myśl, że mam nieprzyjaciół i że muszę z nimi walczyć. Kiedy Petrus wspominał o Dobrej Walce, zawsze byłem przekonany, że chodzi wyłącznie o walkę w imię życia.

- Masz rację, lecz Dobra Walka to znacznie więcej - powiedział, kiedy podzieliłem się z nim wątpliwościami. - Nie jest grzechem toczyć wojnę. Toczenie wojny to akt miłości. Wróg daje nam okazję do rozwoju i spełnienia się, tak jak pies dał ją tobie.

- A ja odnoszę wrażenie, że nigdy nie jesteś zadowolony. Zawsze jeszcze czegoś brakuje. Teraz powiedz mi o tajemnicy mojego miecza.

A Petrus odparł, że to powinienem był wiedzieć, zanim wyruszyłem w tę podróż. I dalej mówił o wrogu.

- Wróg jest cząstką Agape. Pojawia się, żeby sprawdzić naszą rękę, naszą wolę i przekonać się, jaki użytek zrobimy z miecza. Został nam dany nie bez celu, a my nie bez celu zostaliśmy przypisani jemu. Toteż ucieczka przed walką jest czymś najgorszym, co może się nam przytrafić. Jest o wiele gorsza od przegranej, ponieważ klęska zawsze może stać się dla nas źródłem doświadczenia i nauką, a ucieczka daje nam tylko jedną możliwość: głosić zwycięstwo naszego wroga.

Zaskoczyło mnie, że Petrus, właśnie on, głęboko przywiązany do Jezusa, tak mówi o przemocy i walce, i natychmiast podzieliłem się z nim tą refleksją.

- Weź pod uwagę, jak nieodzowny był Jezusowi Judasz - odparł. - Chrystus musiał znaleźć sobie wroga, w przeciwnym razie nie doszłoby do gloryfikacji jego ziemskiej walki.

Drewniane krzyże przy drodze przypominały, jak rodziła się ta chwała. Z krwi, zdrady i porzucenia. Podniosłem się i powiedziałem, że jestem gotów kontynuować podróż.

Już idąc, zapytałem, jaki jest ów najsilniejszy punkt mogący zapewnić człowiekowi oparcie w walce i zwycięstwo nad wrogiem.

- Jego teraźniejszość. Najlepszym oparciem jest dla człowieka to, co właśnie robi, w tym bowiem skupia się Agape, entuzjastyczne pragnienie triumfu i siła sprawcza dalszych działań. Chciałbym, żebyś to dokładnie zrozumiał: nieprzyjaciel rzadko uosabia Zło. Lecz zawsze jest w pobliżu, ponieważ miecz, który niczemu nie służy, tylko spoczywa w pochwie, w końcu pokrywa się rdzą.

Przypomniałem sobie, że kiedyś, podczas budowy naszego wiejskiego domu, żona nagle postanowiła zmienić wygląd jednego z pomieszczeń. Mnie przypadło niemiłe zadanie poinformowania o tej zmianie wykonawcy. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki. Powiedziałem mu, czego chce żona. Popatrzył na plany, zastanawiał się dłuższą chwilę i zaproponował znacznie ciekawsze rozwiązanie, pozwalające wykorzystać ścianę, którą częściowo już wzniesiono. Żona uznała jego pomysł za wspaniały.

Być może to właśnie pragnął wyrazić Petrus, używając tak skomplikowanych słów: aby pokonać wroga, wykorzystuj siłę tego, co właśnie robisz.

Opowiedziałem mu o budowniczym naszego domu.

- Życie zawsze uczy nas więcej niż niezwykły Szlak Świętego Jakuba - stwierdził. - My jednak nie pokładamy wielkiej wiary w naukach życia.

Krzyże co trzydzieści metrów wytyczały Cami-no de Santiago. Zapewne wzniósł je któryś z pielgrzymów, człowiek obdarzony nadludzką siłą, pozwalającą dźwignąć ciężkie, mocne drewno. Zapytałem Petrusa, co mają oznaczać.

- To stare i już niestosowane narzędzie tortur.

- Zastanawiam się jednak, co tu robią.

- Pewnie ktoś złożył ślubowanie. Skąd zresztą miałbym wiedzieć?

Zatrzymaliśmy się przy jednym z tych krzyży, który w odróżnieniu od pozostałych leżał na ziemi.

- Może drewno przegniło - zastanawiałem się.

- Zrobiono go z takiego samego drewna jak wszystkie inne. I żaden z tamtych nie przegnił.

- Może po prostu nie został wystarczająco mocno wbity w ziemię.

Petrus rozejrzał się wokół. Rzucił plecak na ziemię i usiadł. Odpoczywaliśmy zaledwie kilka minut temu, nie rozumiałem więc jego postępowania. Instynktownie szukałem wzrokiem psa.

- Psa już pokonałeś - powiedział, jakby czytając w moich myślach. - Nie bój się duchów zmarłych.

- Dlaczego w takim razie przerwałeś wędrówkę?

Petrus gestem nakazał mi zamilknąć i przez kilka minut w ogóle się nie odzywał. Poczułem, jak ożywa we mnie strach przed psem, i postanowiłem się podnieść, by stojąc, poczekać, aż mój przewodnik przemówi.

- Co słyszysz? - zapytał po chwili.

- Nic. Ciszę.

- Gdybyśmy byli tak mądrzy, by wsłuchać się w ciszę! Lecz wciąż jesteśmy ludźmi i nie potrafimy nawet słuchać własnych rozmów. Nigdy nie zapytałeś, jak odgadłem przybycie Legionu, ale teraz ci to powiem: dzięki słuchowi. Te odgłosy pojawiły się wiele dni wcześniej, kiedy jeszcze byliśmy w Astordze. Wtedy właśnie narzuciłem szybkie tempo marszu, ponieważ wszystko wskazywało, że nasze drogi skrzyżują się w Fon-cebadón. Ty również słyszałeś te dźwięki, lecz nie wsłuchałeś się w nie. Wszystko zapisane jest w dźwiękach. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka. Człowiek, który nie potrafi ich słuchać, nie usłyszy też wskazówek, których życie udziela nam na każdym kroku. Tylko ten, kto słucha szmeru teraźniejszości, może podjąć trafną decyzję.

Petrus poprosił, żebym usiadł i zapomniał o psie. Potem opowiedział mi o jednej z najłatwiejszych, ale zarazem najważniejszych Praktyk RAM na Camino de Santiago.

I nauczył mnie ĆWICZENIA SŁUCHU. - Wykonaj je niezwłocznie.

Skoncentrowałem się na ćwiczeniu. Wsłuchałem się w wiatr, w dobiegający z oddali kobiecy głos i w pewnej chwili usłyszałem trzask łamiącej się gałęzi. Ćwiczenie nie było trudne i zafascynowała mnie właśnie jego prostota. Przytknąłem ucho do ziemi i słuchałem jej głuchego pomruku. Stopniowo zacząłem rozróżniać dźwięki: szmer zamarłych w bezruchu liści, brzmiący gdzieś w dali głos, łopot ptasich skrzydeł. Gdzieś pomrukiwało jakieś zwierzę, ale nie potrafiłem odgadnąć jakie. Piętnaście minut poświęconych temu ćwiczeniu upłynęło bardzo szybko.

- Z czasem przekonasz się, że to ćwiczenie pomaga w podejmowaniu trafnych decyzji - powiedział Petrus, nie pytając, czego słuchałem. -Agape wyraża się przez Błękitny Glob, ale także poprzez wzrok, dotyk, zapach, serce i słuch. Wystarczy tydzień, aby nauczyć się słuchania głosów. Początkowo nieśmiałe, wkrótce zaczną mówić o coraz istotniejszych sprawach. Strzeż się tylko poczynań swego Posłańca, który będzie próbował wprowadzić cię w błąd. Ale przecież znasz jego głos, więc nie będzie stanowił dla ciebie zagrożenia.

Petrus zasypał mnie pytaniami, chcąc się dowiedzieć, czy usłyszałem radosne wołanie wroga, wabiący głos kobiety czy może sekret mojego miecza.

- Słyszałem tylko dobiegający z oddali głos kobiety - odparłem. - Ale to była wieśniaczka wołająca dziecko.

- W takim razie zwróć oczy na ten powalony krzyż i podnieś go siłą myśli.

Zapytałem, co to za ćwiczenie.

- Ćwiczenie wiary twej myśli.

Usiadłem na ziemi w pozycji jogi. Wiedziałem, że po tym, czego dotąd dokonałem - psie, wodospadzie - podołam także temu zadaniu. Wbiłem wzrok w krzyż. Wyobraziłem sobie, jak wychodzę z własnego ciała, chwytam jego ramiona i unoszę je mocą ciała astralnego. Na drodze Tradycji dokonałem już kilku takich drobnych „cudów". Potrafiłem kruszyć szkło, rozbijać porcelanowe figurki i przesuwać przedmioty leżące na stole. Były to łatwe działania, których nie należało uważać za przejaw mocy. Jednak właśnie one pomagały skutecznie przekonać „bezbożników". Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z rzeczą o wadze i wielkości tego krzyża, ale skoro Petrus tak kazał, musiało mi się powieść.

Przez pół godziny podejmowałem najrozmaitsze próby. Uciekałem się do metody gwiezdnej podróży i sugestii. Przypominałem sobie, w jaki sposób Mistrz panował nad siłą grawitacji, i starałem się odtworzyć słowa, które zawsze wtedy wypowiadał. Nic się nie wydarzyło. Byłem skoncentrowany, lecz krzyż nawet nie drgnął. Przywołałem Astraina, który pojawił się między dwoma słupami ognia. Kiedy jednak powiedziałem mu o krzyżu, odparł, że pała nienawiścią do tego przedmiotu.

ĆWICZENIE SŁUCHU

Odpręż się. Zamknij oczy.

Spróbuj na kilka minut skoncentrować się na dźwiękach, które rozbrzmiewają wokół ciebie, jakbyś słuchał orkiestry, gdy grają wszystkie jej instrumenty.

Stopniowo wygaszaj dźwięk po dźwięku. Skup uwagę na każdym z nich kolejno jak na grającym solową partię instrumencie. W tym samym czasie ignoruj pozostałe.

Dzięki codziennemu wykonywaniu tego ćwiczenia zaczniesz słyszeć głosy. Początkowo pomyślisz, że to wytwory twojej wyobraźni, z czasem jednak odkryjesz, że to głosy osób z przeszłości, teraźniejszości lub przyszłości, zapisane w pamięci czasu.

To ćwiczenie może wykonywać tylko ten, kto poznał już głos swego Posłańca.

Minimalny czas trwania ćwiczenia: dziesięć minut.

W końcu Petrus chwycił mnie za ramiona i, potrząsając, wyprowadził z transu.

- Już dość, to staje się nieprzyjemne. Skoro nie możesz sobie poradzić, wykorzystując siłę myśli, podźwignij go rękami.

- Rękami?

- Usłuchaj!

Drgnąłem. Stojący przede mną mężczyzna nieoczekiwanie stał się twardy i surowy, tak odmienny od przyjaciela, który troskliwie opatrywał moje rany. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co robić!

- Usłuchaj! - powtórzył. - To rozkaz!

Po walce z psem wciąż jeszcze miałem zabandażowane dłonie i ramiona. Nie wierzyłem własnym uszom. Bez słowa pokazałem Petrusowi opatrunki. Lecz on nadal patrzył na mnie lodowatym, niewzruszonym wzrokiem. Oczekiwał, że go usłucham. Przewodnik i przyjaciel, który towarzyszył mi przez całą pielgrzymkę, ucząc Praktyk RAM i snując piękne opowieści o Cami-no de Santiago, zniknął bez śladu. Jego miejsce zajął mężczyzna, który widział we mnie zwykłego niewolnika i wydawał idiotyczny rozkaz.

- Na co czekasz? - ponaglał.

Przypomniałem sobie sytuację przy wodospadzie. I przypomniałem sobie, że tamtego dnia zwątpiłem w Petrusa, on zaś okazał się wobec mnie szlachetny. Dowiódł swej miłości, nie dopuścił, żebym zrezygnował z poszukiwania miecza. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego człowiek tak szlachetny nagle stał się brutalny, dlaczego uosabiał teraz wszystko, co cała ludzkość stara się przezwyciężyć - prześladowanie bliźniego.

- Petrusie...

- Usłuchaj. Albo zakończy się twoja pielgrzymka do Composteli!

Strach powrócił. Bałem się Petrusa bardziej niż wodospadu, bardziej niż tego psiska, które tak długo mnie przerażało. Rozpaczliwie błagałem naturę, aby dała znak, który pomoże mi dostrzec jakieś uzasadnienie tego bezsensownego rozkazu. Ale wokół panował niezmącony spokój. Musiałem usłuchać Petrusa albo na zawsze wyrzec się miecza. Jeszcze raz uniosłem zabandażowane ręce, on jednak usiadł na ziemi i czekał, aż wypełnię rozkaz.

Wtedy postanowiłem go usłuchać.

Podszedłem do krzyża i spróbowałem pchnąć go nogą, żeby oszacować jego ciężar. Ledwie drgnął. Nawet gdybym miał zdrowe ręce, tylko z najwyższym trudem mógłbym unieść tego drewnianego kolosa, a wiedziałem, że moje poranione dłonie nie podołają temu ciężarowi. A jednak zdecydowałem się usłuchać Petrusa. Jeśli będzie trzeba, skonam przy krzyżu, poleje się ze mnie krwawy pot niczym z Jezusa, kiedy przyszło mu dźwigać tak wielki ciężar, ale Petrus pozna mą godność i dumę. Może to skruszy jego serce i każe zwolnić mnie z tej próby.

Krzyż był złamany u podstawy, lecz trzymał się jej kilkoma skrawkami drewna. Nie miałem noża, aby je przeciąć. Przezwyciężywszy ból, chwyciłem go i usiłowałem oderwać od podstawy, nie trudząc dłoni. Poranione ciało ramion zetknęło się z drewnem. Wrzasnąłem z bólu. Spojrzałem na Petrusa, który obojętnie obserwował moje zmagania. Postanowiłem, że odtąd będę dławił każdy jęk w zarodku, każąc mu skonać, zanim wyrwie się z piersi.

Stwierdziłem, że w tej chwili najtrudniejszym zadaniem jest nie podniesienie krzyża, ale oderwanie go od podstawy. Potem trzeba będzie wykopać w ziemi dół i osadzić w nim drzewce. Wybrałem ostry kamień i pokonując cierpienie, zacząłem piłować włókna drewna.

Ból nasilał się z każdą chwilą, włókna przecierały się, ale bardzo wolno i opornie. A ja musiałem skończyć pracę jak najszybciej, zanim otworzą się świeże jeszcze rany, a cierpienie stanie się nieznośne. Postanowiłem jednak pracować nieco wolniej, aby skończyć, zanim ból mnie pokona. Zdjąłem koszulę, owinąłem nią rękę i znów zacząłem przecinać włókna, teraz lepiej chroniąc okaleczenia. Pomysł okazał się dobry: pierwsze włókno pękło, po nim drugie. Zebrałem więcej ostrych kamieni i co pewien czas je wymieniałem, aby łagodzić doznanie bólu w rozgrzanej ręce. Udało mi się przeciąć prawie wszystkie włókna, pozostało już tylko jedno, najgrubsze. Pracowałem teraz gorączkowo, wiedząc, że wkrótce cierpienie stanie się nieznośne. To była już tylko kwestia czasu, musiałem nad sobą zapanować. Ciąłem i uderzałem kamieniem, czując, że gromadząca się między skórą a bandażem lepka substancja zaczyna utrudniać mi ruchy. To pewnie krew - pomyślałem, ale uczyniłem co w mojej mocy, żeby jak najszybciej o tym zapomnieć. W pewnej chwili wydało się, że najgrubsze włókno pęka. Byłem tak podenerwowany, że błyskawicznie się poderwałem i zbierając siły, gwałtownie kopnąłem drzewce.

Krzyż z potężnym trzaskiem runął na ziemię, oderwany od podstawy.

Przypływ sił trwał zaledwie kilka sekund. Ręka zaczęła mi gwałtownie drżeć, chociaż dopiero przystąpiłem do właściwej pracy. Zerknąłem na Petrusa - spał. Przez moment rozważałem, czy nie da się postawić krzyża tak, by mój przewodnik niczego nie zauważył. Ale przecież Petrus właśnie tego chciał - chciał, abym postawił krzyż. Nie mogłem w żaden sposób go oszukać, bo wykonanie tej pracy zależało wyłącznie ode mnie.

Spojrzałem na ziemię, suchą i żółtą. Kamienie znowu okazały się jedynym ratunkiem. Nie mogłem dłużej posługiwać się prawą ręką, zbyt obolałą, pokrytą lepką substancją, która przerażała mnie do głębi. Ostrożnie zsunąłem osłaniającą bandaż koszulę - krew przesiąkła już przez gazę, chociaż rana prawie się zagoiła. Petrus był nieludzki.

Rozejrzałem się, szukając cięższego kamienia. Owinąwszy koszulą lewą rękę, zacząłem uderzać w ziemię u stóp krzyża, żeby wydrążyć dół. Początkowo szło mi szybko, wkrótce jednak natrafiłem na opór twardej, wyschniętej ziemi. Wciąż drążyłem glebę, ale dołek już się nie pogłębiał. Uznałem, że otwór nie może być zbyt szeroki, w przeciwnym razie krzyż nie wbiłby się w niego i nie zyskał stabilności u podstawy. Tym trudniej jednak przychodziło mi wygrzebywać ziemię z dna. Ból prawej ręki ustąpił, ale zapach krzepnącej krwi przyprawiał mnie o mdłości. Ponieważ nie przywykłem posługiwać się lewą ręką, kamień co chwila wyślizgiwał mi się z dłoni.

Wygrzebywałem tę dziurę całą wieczność. A przy każdym uderzeniu kamienia o ziemię, każdym wsunięciu ręki w dół, z którego wydobywałem suche grudki i pył, myślałem o Petrusie. Obserwowałem jego spokojny sen i nienawidziłem go z całego serca. Wydawało się, że ani hałasy, ani moja nienawiść nie zakłócają jego wypoczynku. Petrus na pewno ma swoje powody - powtarzałem sobie w duchu, nie mogłem jednak pojąć, dlaczego potraktował mnie jak niewolnika i poniżył. Chwilami ziemia stawała się jego twarzą, a ja tłukłem ją kamieniem. Wściekłość dodawała mi sił, więc drążyłem glebę głębiej i głębiej. Prędzej czy później musiało mi się udać.

Kiedy tak rozmyślałem, kamień natrafił na silny opór i po raz kolejny wypadł mi z ręki. Tego się właśnie obawiałem -- po długiej pracy natknąłem się na skałę zbyt dużą, by ją usunąć i kopać dalej.

Wstałem, otarłem pot z czoła. Nie miałem dość siły, by przesunąć krzyż. Nie mogłem zacząć od nowa, bo lewa ręka, teraz, kiedy przerwałem pracę, zaczęła przejawiać oznaki bezwładu. Było to gorsze od bólu i poważnie mnie zaniepokoiło. Popatrzyłem na palce - wciąż się poruszały, posłuszne mej woli, ale instynkt podpowiadał, że nie mogę dłużej nadwerężać tej ręki.

Przyjrzałem się dołkowi. Nie był wystarczająco głęboki, żeby utrzymać krzyż.

„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Przypomniałem sobie ćwiczenie Cieni i słowa Pe-trusa. Zwykł był także powtarzać, że Praktyki RAM mają sens tylko wówczas, gdy potrafię je zastosować, stając wobec wyzwań dnia powszedniego. Nawet w sytuacji tak absurdalnej jak ta Praktyki RAM miały okazać się przydatne.

„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Niemożnością było przesunięcie krzyża, bo przerastało moje siły. Inną drogą, której nie mogłem wybrać, było wykopanie głębszego dołu. Skoro zatem wdzieranie się w głąb ziemi okazało się złym rozwiązaniem, dobre polegało na podniesieniu ziemi. Ale jak?

I nagle powróciła cała miłość, jaką darzyłem Petrusa. Miał rację. Mogłem podnieść ziemię.

Zacząłem znosić wszystkie leżące w pobliżu kamienie i układać je wokół dołu. Przesypywałem je ziemią, którą wydobyłem. Z wielkim wysiłkiem uniosłem nieco podstawę krzyża. W pół godziny później dół otaczał kopczyk i otwór w ziemi był już wystarczająco głęboki.

Teraz pozostało mi tylko ciągnąć krzyż i wciskać go w dół. To był wielki, ale zarazem ostatni wysiłek. Musiało mi się udać. Straciłem czucie w jednej ręce, druga dotkliwie bolała. Ale plecy miałem tylko lekko podrapane. Kładąc się pod krzyżem i bardzo wolno unosząc, mogłem go stopniowo wsuwać do dołu.

Położyłem się na ziemi. Poczułem, że piach wciska mi się do ust i do oczu. Pozbawioną czucia ręką, nadludzkim wysiłkiem, uniosłem nieco krzyż i wsunąłem się pod niego. Bardzo ostrożnie manewrowałem ciałem, ażeby drewno znalazło się na moim kręgosłupie. Przychodziło mi na myśl, że krzyż się ześlizgnie, i poruszałem się niezwykle wolno, aby utrzymać go w równowadze, korygując jego położenie ustawieniem ciała. W końcu przybrałem pozycję płodową, z kolanami wysuniętymi do przodu, a krzyż spoczywał w doskonałej równowadze na moich plecach. Przez chwilę dolna część drzewca chwiała się na kopcu z kamieni, jednak krzyż pozostał na miejscu.

Całe szczęście, że nie muszę ocalić wszechświata - pomyślałem, przytłoczony ciężarem krzyża oraz wszystkiego, co symbolizował. Ogarnęła mnie głęboka nabożność - przypomniałem sobie, że ktoś już dźwigał go na plecach i że jego okaleczone ręce nie miały ucieczki - jak moje - przed bólem i przed drewnem. Moją religijność przenikało cierpienie, które natychmiast wyrzuciłem z serca. Musiałem zebrać siły i skupić uwagę, bo krzyż na moich plecach znów się zakołysał.

Potem, podnosząc się bardzo wolno, zacząłem się odradzać. Nie mogłem obejrzeć się za siebie i tylko dźwięki były dla mnie źródłem orientacji. Niedawno nauczyłem się słuchać głosów świata, zupełnie jakby Petrus przewidywał, że tej umiejętności będę potrzebował. Czułem, że krzyż z każdą chwilą ciąży mi nieco mniej, i wiedziałem, że kamienie układają się, jak należy. Krzyż wolno się podnosił, aby uwolnić mnie od trudu i znów grać swą rolę przy Camino de Santiago.

Musiałem zdobyć się już tylko na wysiłek, który sprawi, że dokonam tego dzieła. Kiedy usiądę na piętach, drzewce powinno zsunąć się po moich plecach i wbić w dołek. Kilka kamieni stoczyło się na bok, ale teraz krzyż mi pomagał, nie oddalając się od miejsca, w którym usypałem kopiec. W końcu rytmiczne uderzenia w plecy obwieściły mi, że podstawa opada. Nadeszły ostatnie chwile, podobne do tych, które przeżyłem, wyłaniając się spod lustra sunącej w dół wody - te najtrudniejsze chwile, bo towarzyszył im strach przed klęską i chęć odwrotu, zanim ona nastąpi. I znowu w pełni sobie uświadomiłem, jak absurdalne było to zadanie polegające na postawieniu krzyża, podczas gdy pragnąłem tylko jednego - odnaleźć miecz i obalić wszystkie krzyże, żeby na świecie odrodził się Chrystus Zbawiciel. Cała reszta była bez znaczenia. Podniosłem się gwałtownie, krzyż zsunął się z moich pleców i wtedy zrozumiałem, że to przeznaczenie kierowało każdym moim krokiem. Spodziewałem się, że krzyż runie, rozrzucając na wszystkie strony kamienie, z których ułożyłem kopiec. Potem pomyślałem, że może nie pchnąłem go dość mocno i że zaraz opadnie, przygniatając mnie. Ale usłyszałem tylko głuchy odgłos ciężkiego uderzenia o ziemię.

Odwróciłem się powoli. Krzyż stał, kołysał się jeszcze z lekka. Kilka kamieni stoczyło się z kopca, lecz krzyż był stabilny. Szybko ułożyłem kamienie na miejscu i objąłem krzyż rękami, aby powstrzymać jego kołysanie. Poczułem, że on żyje, jest ciepły, i już wiedziałem, że przez cały ten czas był moim przyjacielem.

Przez chwilę z dumą patrzyłem na moje dzieło i stałem tak, aż dotkliwy ból mi przypomniał, że otworzyły się rany. Petrus wciąż jeszcze spał. Zbliżyłem się do niego i lekko trąciłem go nogą.

Ocknął się natychmiast i spojrzał na krzyż.

- Doskonale - powiedział krótko. - W Ponferradzie zmienimy opatrunki.

Tradycja

- Wolałbym unieść drzewo. Kiedy dźwigałem ten krzyż na plecach, powtarzałem sobie, że poszukiwanie mądrości jawi się człowiekowi niczym ofiara.

Tam gdzie się teraz znajdowałem, moje słowa zdawały się pozbawione sensu. Przygoda z krzyżem była już tylko wydarzeniem z odległej przeszłości, które zaszło nie wczoraj, ale bardzo dawno temu. Nie przystawało do łazienki z czarnego marmuru, do chłodnej wody w wannie z hydro-masażem i pieszczoty kryształu wypełnionego doskonałym rioja, które sączyłem powoli. Petrus siedział gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku w luksusowym pokoju hotelowego apartamentu, w którym się zatrzymaliśmy.

- Dlaczego właśnie krzyż? - domagałem się wyjaśnień.

- Z trudem przekonałem personel recepcji, że nie jesteś żebrakiem! - krzyknął mój przewodnik z sypialni.

Zmienił temat rozmowy i wiedziałem z doświadczenia, że nie warto nalegać. Wstałem, włożyłem czyste spodnie i koszulę, po czym zająłem się opatrywaniem ran. Ostrożnie usunąłem stare bandaże, spodziewając się, że ujrzę pod nimi otwarte rany, zobaczyłem jednak tylko pęknięty strup, z którego wysączyła się odrobina krwi. Ale i tu zaczął się proces gojenia, a ja czułem się zdrów i pełen sił.

Kolację zjedliśmy w hotelowej restauracji. Petrus zamówił specjalność firmy - paellę po wa-lencku, którą jedliśmy w milczeniu, delektując się wyśmienitym rioja. Pod koniec posiłku Petrus zaproponował wspólną przechadzkę.

Opuściliśmy hotel i skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Mój przewodnik znów zapadł w milczenie i praktycznie nie odzywał się aż do końca spaceru. Dotarliśmy w pobliże parowozowni, w miejsce brudne i cuchnące smarami. Petrus przysiadł na schodku ogromnej lokomotywy.

- Zatrzymajmy się na chwilę - zaproponował.

Nie chciałem poplamić spodni, toteż wolałem stać. Zapytałem, czy nie lepiej dojść do rynku Ponferrady.

- Wkrótce pokonasz cały Szlak Świętego Jakuba - powiedział mój przewodnik. - A ponieważ nasza rzeczywistość jest znacznie bliższa tych wagonów i pachnących smarami lokomotyw niż wiejskich krajobrazów, które widzieliśmy po drodze, lepiej przeprowadzić tę rozmowę w takim miejscu.

Petrus poprosił, żebym zdjął koszulę i trampki. Potem poluzował bandaż na moim ramieniu, nie dotknął jednak żadnego z opatrunków na dłoniach.

- Nie martw się. Nie będziesz potrzebował teraz rąk, w każdym razie nie do chwytania ani dźwigania.

Był poważniejszy niż zazwyczaj, a ton jego głosu wzbudził we mnie niepokój. Najwyraźniej Petrus wiedział, że wkrótce nastąpi ważne wydarzenie.

Siedząc na schodku lokomotywy, długo mi się przyglądał. Potem znów zaczął mówić.

- Nie zamierzam wracać do tego, co stało się wczoraj. Sam odkryjesz znaczenie owego epizodu, jeśli pewnego dnia postanowisz przemierzyć drogę do Rzymu, drogę charyzmatów i cudów. Powiem ci tylko jedno: ludzie, którzy uważają się za mądrych, nie potrafią podjąć decyzji, kiedy nadchodzi czas, by wydawać rozkazy, a buntują się, gdy trzeba być posłusznym. Uważają, że wydawanie rozkazów to wstyd, a ich wypełnianie to hańba. Nigdy tak nie postępuj. Przed chwilą, w apartamencie, powiedziałeś, że droga mądrości prowadzi ku ofierze. Mylisz się. Czas twojego terminowania nie dobiegł końca wczoraj - musisz odnaleźć miecz i odkryć jego tajemnicę. Praktyki RAM przygotowują człowieka do podjęcia Dobrej Walki i zwiększają jego szansę na zwycięstwo w życiu. Doświadczenie, które masz za sobą, to tylko jedna z prób Szlaku - jeśli wolisz, przygotowanie do drogi rzymskiej - dlatego zasmuciły mnie twoje poglądy.

W jego głosie rzeczywiście pobrzmiewała nuta smutku. Zdałem sobie sprawę, że niemal przez cały czas, jaki spędziliśmy razem, nieustannie powątpiewałem w jego nauki. Nie byłem skromnym, lecz potężnym Castańedą, który słucha nauk don Juana, tylko człowiekiem pełnym pychy i buntującym się przeciw wszystkiemu, co jest prostotą Praktyk RAM. Pragnąłem mu o tym powiedzieć, wiedziałem jednak, że już trochę na to za późno.

- Zamknij oczy -- polecił Petrus. -- Wykonaj Tchnienie RAM i spróbuj uzyskać harmonię z tym żelazem, z maszynami i zapachem smarów. To jest nasz świat. Otworzysz oczy dopiero wtedy, gdy zakończywszy to, co należy do mnie, nauczę cię nowego ćwiczenia.

Zamknąwszy powieki, skoncentrowałem się na Tchnieniu i moje ciało stopniowo się odprężało. Otaczały mnie odgłosy miejskiego życia, dobiegające z oddali ujadanie psów, szmery rozmów toczących się gdzieś w pobliżu. Nagle usłyszałem, że Petrus śpiewa włoską piosenkę, bardzo popularną, kiedy byłem nastolatkiem, a wykonywaną przez Peppina Di Capri. Nie rozumiałem słów, lecz piosenka przywołała miłe wspomnienia i pomogła mi docenić niezwykły spokój tej chwili.

- Jakiś czas temu - powiedział, kiedy przestał śpiewać - przygotowując projekt, który miałem złożyć w mediolańskiej prefekturze, otrzymałem wiadomość od mojego Mistrza. Ktoś pokonał całą drogę Tradycji, ale nie otrzymał miecza. Miałem być jego przewodnikiem na Camino de Santiago. To wydarzenie wcale mnie nie zaskoczyło. Byłem przygotowany na takie wezwanie w każdej chwili, ponieważ nie wywiązałem się jeszcze ze swego zobowiązania - nie poprowadziłem pielgrzyma Drogą Mleczną, jak niegdyś ktoś inny poprowadził mnie. Ale wpadłem w podenerwowanie, ponieważ miałem wykonać to zadanie po raz pierwszy i jedyny i nie wiedziałem, jak zdołam się z nim uporać.

Słowa Petrusa bardzo mnie zaskoczyły. Byłem przekonany, że robił to już dziesiątki razy.

- Przyszedłeś i poprowadziłem cię. Wyznaję, że na początku było mi trudno. O wiele bardziej interesowały cię intelektualne aspekty nauczania niż prawdziwe znaczenie Camino de Santiago, która jest drogą zwykłych ludzi. Po spotkaniu z Alfonsem nasze kontakty stały się znacznie bliższe i bardziej otwarte, toteż uwierzyłem, że pomogę ci odkryć tajemnicę miecza. Ale nie udało mi się tego dokonać i teraz będziesz musiał poznać ją sam w tym krótkim czasie, który ci jeszcze pozostał.

Te słowa mnie zdenerwowały i nie potrafiłem już skupić się na Tchnieniu RAM. Petrus zapewne to zauważył, bo znów zaczął śpiewać starą piosenkę i zamilkł dopiero, kiedy zdołałem się odprężyć.

- Jeśli odkryjesz tajemnicę i znajdziesz miecz, poznasz także oblicze RAM i zostaniesz Mistrzem Mocy. Ale to nie wszystko: aby osiągnąć mądrość, będziesz musiał przemierzyć trzy inne drogi, w tym tę tajemną, o której nie powie ci nawet ten, kto nią podążał. Mówię ci to wszystko, ponieważ spotkamy się już tylko raz.

Poczułem, że serce skacze mi do gardła, i mimowolnie otworzyłem oczy. Petrusa spowijała światłość, którą widziałem na Serra do Mar wokół mego Mistrza.

- Zamknij oczy!

Usłuchałem natychmiast. Ale miałem ściśnięte serce i nie potrafiłem już się skupić. Mój przewodnik znów zaśpiewał włoską piosenkę, a ja odprężyłem się dopiero po dłuższym czasie.

- Jutro otrzymasz liścik, z którego dowiesz się, gdzie jestem. To będzie rytuał zbiorowej inicjacji, honorowy rytuał Tradycji. Przybędą mężczyźni i kobiety, którzy przez wieki podsycali płomień mądrości, Dobrej Walki i Agape. Nie wolno ci będzie się do mnie odzywać. Miejsce naszego spotkania jest święte, zroszone krwią rycerzy, którzy podążali drogą Tradycji i choć dzierżyli ostre miecze, nie zdołali pokonać ciemności. Lecz ich ofiara nie poszła na marne, czego dowodzi fakt, iż po wielu wiekach ludzie obierający odmienne drogi przybędą tam, aby złożyć im hołd. To bardzo ważne, nigdy o tym nie zapominaj - nawet jeśli zostaniesz Mistrzem, wiedz, że twoja droga jest tylko jedną spośród wielu wiodących do Boga. Jezus powiedział kiedyś: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele"

Petrus dodał, że pojutrze już go nie zobaczę.

- Pewnego dnia dostaniesz ode mnie depeszę z prośbą, byś poprowadził kogoś Szlakiem Świętego Jakuba, jak ja prowadziłem ciebie. Wtedy będziesz mógł przeżyć wielką tajemnicę tej podróży, tajemnicę, którą teraz ci ujawnię, lecz tylko poprzez słowa. Aby ją pojąć, trzeba ją przeżyć.

Cisza, jaka zapanowała po tych słowach, przedłużała się. Pomyślałem już nawet, że Petrus zmienił zdanie albo że po prostu odszedł. Ogarnęło mnie nieodparte pragnienie, by otworzyć oczy i przekonać się, co się wydarzyło, jednak siłą woli narzuciłem sobie spokój i skupienie, potrzebne podczas wykonywania Tchnienia RAM.

- A oto i tajemnica - odezwał się w końcu Petrus. - Sam uczysz się tylko wtedy, kiedy nauczasz. Przemierzaliśmy razem niezwykłą Cami-no de Santiago, lecz podczas gdy ty uczyłeś się Praktyk, ja odkrywałem ich znaczenie. Ucząc cię, w rzeczywistości sam się uczyłem. Grając rolę przewodnika, zdołałem odnaleźć własną drogę. Jeżeli uda ci się zdobyć miecz, będziesz musiał komuś wskazać ten Szlak. Dopiero wtedy, gdy weźmiesz na siebie rolę Mistrza, odkryjesz wszystkie odpowiedzi, a wskaże ci je serce. Każdy z nas wie już wszystko, i to zanim cokolwiek czy ktokolwiek nam o tym powie. Życie uczy nas na każdym kroku, a tajemnica tkwi tylko w jednym: w akceptacji faktu, że każdy z nas może być na co dzień mądry jak Salomon i potężny jak Aleksander Wielki. Lecz dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, gdy los zmusza nas do uczenia innych i uczestnictwa w przygodach tak niezwykłych jak nasza.

Przeżywałem jedno z najbardziej nieoczekiwanych rozstań w życiu. Ktoś, z kim czułem się już mocno związany, z kim spodziewałem się dotrzeć do celu, porzucał mnie teraz na środku drogi. Na cuchnącym smarami dworcu kolejowym. I kazał mi słuchać tego z zamkniętymi oczyma.

- Nie lubię pożegnań - podjął Petrus. - Jestem Włochem, a Włosi są uczuciowi. Jednak prawo nakazuje, abyś samodzielnie odnalazł miecz - jedynie w ten sposób uwierzysz we własne siły. Przekazałem ci wszystko, co miałem przekazać. Pozostało nam już tylko ćwiczenie Tańca, którego nauczę cię teraz, żebyś mógł wykonać je jutro, gdy będziemy odprawiać rytuał.

Zamilkł na chwilę, po czym dodał jeszcze:

- Kto szuka chwały, niechaj znajdzie ją w chwale Pańskiej. Możesz otworzyć oczy.

Petrus siedział spokojnie na schodkach lokomotywy. Wolałem się nie odzywać, bo jako Bra-zylijczyk również łatwo się wzruszałem. Lampa rtęciowa, która świeciła nad nami, zaczęła migać, gdzieś w dali gwizdał pociąg, obwieszczając rychły przyjazd. I wtedy Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA TAŃCA.

- I jeszcze jedno - dodał, patrząc mi prosto w oczy. - Kiedy wróciłem z pielgrzymki, namalowałem ogromny obraz przedstawiający wszystko, co mi się przydarzyło. To droga zwykłych ludzi, toteż i ty możesz tak zrobić, jeśli zechcesz. A jeżeli nie umiesz malować, spisz to lub wyraź poprzez balet. W ten sposób ludzie, gdziekolwiek są, będą mogli przemierzyć Szlak Świętego Jakuba, Drogę Mleczną, niezwykłą Camino de Santiago.

Pociąg, który przed chwilą gwizdał, wtoczył się na dworzec. Petrus skinął mi ręką i wsiadł do wagonu. A ja zostałem pośród zgrzytu hamulców i kół trących o stalowe tory, próbując rozszyfrować zagadkę Drogi Mlecznej nad moją głową, jej gwiazd, które przywiodły mnie tutaj i które, zawsze milczące, spoglądały na człowieczą samotność i zmienne losy.

ĆWICZENIE TAŃCA

Odpręż się. Zamknij oczy.

Przypomnij sobie pierwsze piosenki, jakie słyszałeś w dzieciństwie. Nuć je w myśli. Kolejno pozwalaj, by wybrana część twojego dala - nogi, brzuch, ręce, głowa itd. - ale tylko ta wybrana część, tańczyła w rytm nuconej melodii.

Po pięciu minutach przestań śpiewać i wsluchaj się w otaczające dźwięki. Skomponuj z nich melodię i tańcz, teraz już całym ciałem. Nie myśl o niczym szczególnym, postaraj się tylko zapamiętać obrazy, które spontanicznie pojawią się przed twymi oczyma.

Taniec jest jedną z najdoskonalszych form kontaktu z nieskończoną inteligencją.

Czas wykonywania ćwiczenia: piętnaście minut.

Nazajutrz w skrzynce hotelowej mojego pokoju znalazłem tylko krótką wiadomość: „Godzina 7 wieczorem, zamek templariuszy".

Przez resztę popołudnia błądziłem bez celu. Kilka razy obszedłem uliczki Ponferrady, wciąż patrząc w dal, w stronę zawieszonej na wzgórzu budowli - zamku, do którego miałem udać się o zmierzchu. Templariusze zawsze pobudzali moją wyobraźnię, a zamek w Ponferradzie nie był jedynym ich śladem na Camino de Santiago. Zakon założyło dziewięciu rycerzy, którzy postanowili nie wracać z wyprawy krzyżowej. Wkrótce ich wpływy ogarnęły całą Europę, wywołując na początku tego tysiąclecia istną rewolucję obyczajową. Podczas gdy lwia część szlachty myślała wyłącznie o bogaceniu się kosztem pracy poddanych, templariusze poświęcali życie i majątek, służąc mieczem ochronie pielgrzymów podążających do Jerozolimy; zakonnicy-rycerze wskazywali wzór życia duchowego, którego celem było dążenie do mądrości.

W roku 1118 Hugon z Payns wraz z ośmioma innymi rycerzami stanął na dziedzińcu starego, opuszczonego zamczyska, by ślubować miłość do ludzi. W dwa wieki później istniało ponad pięć tysięcy komandorii rozrzuconych po całym ówczesnym świecie. Zakon godził dwa style życia, dotąd, jak się wydawało, całkowicie nieprzy-stawalne - rycerski i religijny. Donacje członków zakonu oraz tysięcy wdzięcznych pielgrzymów pozwoliły templariuszom błyskawicznie zgromadzić nieoszacowane bogactwa, a majątek ten często służył wypłacaniu okupów za wolność możnych chrześcijan pojmanych przez muzułmanów. Uczciwość tych kawalerów była tak nieskazitelna, że królowie i szlachta powierzali im swe dobra, podróżując jedynie z dokumentem poświadczającym posiadanie owego majątku. Taki dokument można było wymienić w każdym zamku templariuszy na odpowiednią sumę. Z niego zrodziły się funkcjonujące do dziś weksle trasowane.

Dzięki zaangażowaniu w życie duchowe kawalerowie potrafili pojąć prawdę, o której przypomniał mi poprzedniego wieczoru Petrus: że w domu Ojca jest wiele mieszkań. Dążyli do położenia kresu walkom toczonym w imię wiary i do pojednania dominujących religii monoteistycznych swojej epoki - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Ich świątynie zwieńczone były kopułami przypominającymi kopułę judaistycznej Świątyni Salomona, budowane na planie ośmiokątów jak arabskie meczety, ale z nawami charakterystycznymi dla kościołów chrześcijańskich.

Lecz jak wszystko, co choć trochę wyprzedza swoją epokę, zakon templariuszy zaczął wzbudzać nieufność. Potęga ekonomiczna sprawiła, że królowie spoglądali na nich z zazdrością i niechęcią, a przychylność wobec innych religii stanowiła zagrożenie dla Kościoła. W piątek 13 października 1307 roku Watykan, wspierany przez najpotężniejszych władców Europy, przeprowadził jedną z największych operacji policyjnych średniowiecza: nocą w zamkach templariuszy aresztowano i wtrącono do więzień Mistrzów zakonu. Zostali oskarżeni o tajemne praktyki, w tym o oddawanie czci diabłu, bluźnierstwo wobec Jezusa Chrystusa, urządzanie orgii i zmuszanie nowicjuszy do spółkowania. Okrutne tortury, oszczerstwa, a wreszcie zdrada sprawiły, że zakon templariuszy zniknął z kart średniowiecznych kronik. Skonfiskowano jego bogactwa, braci-rycerzy rozpędzono po świecie. Ostatni Wielki Mistrz zakonu, Jakub z Molay, został wraz z jednym ze swych towarzyszy spalony na stosie, który wzniesiono na wyspie Cite w sercu Paryża. Jego ostatnim życzeniem było, aby konając, mógł patrzeć na wieże katedry Notre Dame.

Jednak Hiszpania, prowadząca rekonkwistę Półwyspu Iberyjskiego, uznała, że warto przyjąć opuszczających inne państwa templariuszy, licząc na ich wsparcie w walce z Maurami. Rycerzy przygarnęły hiszpańskie zakony, a wśród nich Zakon Świętego Jakuba od Miecza, czuwający nad bezpieczeństwem Camino de Santiago.

Pochłonięty takimi myślami, punktualnie o siódmej wieczorem przekroczyłem bramę wiodącą do starego zamku templariuszy w Pon-ferradzie, gdzie wyznaczono mi spotkanie z Tradycją.

Nikogo nie było. Czekałem pół godziny, paląc papierosa za papierosem, aż do chwili, kiedy pomyślałem o najgorszym: rytuał odbył się o siódmej rano. Jednak gdy zamierzałem już odejść, pojawiły się dwie dziewczyny, które na ubraniach miały naszyte flagi Holandii i muszle -symbol Camino de Santiago. Podeszły do mnie, zamieniliśmy kilka słów i doszliśmy do wniosku, że czekamy na to samo. Do liściku nie zakradł się błąd - pomyślałem z ulgą.

Co kwadrans przybywał ktoś nowy. Australijczyk, pięcioro Hiszpanów, jeszcze jeden Holender. Nie licząc paru pytań o godzinę spotkania, która wszystkich nas niepokoiła, prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Usiedliśmy razem w jednym z pomieszczeń - zrujnowanym przedsionku, dawniej pełniącym rolę spiżarni, i postanowiliśmy czekać na to, co zapewne miało się wydarzyć. Nawet gdyby trzeba było tak czekać cały dzień i noc.

Czas płynął. W końcu zaczęliśmy rozmawiać o motywach, które skłoniły nas do przybycia w to miejsce. Przy okazji dowiedziałem się, że Szlak Świętego Jakuba jest wykorzystywany przez inne bractwa, na ogół związane z Tradycją. Ludzie, których tu spotkałem, przeszli już przez wiele prób i inicjacji, ale były to próby, które poznałem dawno temu w Brazylii. Tylko Australijczyk i ja zdobywaliśmy wyższy stopień Pierwszej Drogi. Nawet nie wdając się w szczegóły, zrozumiałem, że postępowanie Australijczyka zdecydowanie odbiega od Praktyk RAM.

Mniej więcej za dwadzieścia dziewiąta, kiedy zaczynaliśmy już opowiadać o swoim życiu prywatnym, rozbrzmiał gong. Dźwięk dochodził ze starej zamkowej kaplicy.

Ten widok robił ogromne wrażenie. Kaplicę, a raczej to, co z niej zostało, bo znaczna część budowli była ruiną, oświetlały pochodnie. Tam gdzie dawniej wznosił się ołtarz, rysowało się siedem sylwetek odzianych w świecki strój templariuszy: kaptur, stalowy hełm i kolczugę. Postacie miały u boku miecze, a w rękach tarcze. Zaparło mi dech w piersi - można by pomyśleć, że czas nagle się cofnął. Jedynym, co nie pozwalało zatracić poczucia rzeczywistości, były nasze ubrania - dżinsy i bawełniane koszulki, na których widniały muszle.

Choć światło pochodni ledwie rozpraszało mrok, w jednym z rycerzy zdołałem rozpoznać

Petrusa.

- Zbliżcie się do swoich Mistrzów - powiedział ten, który wyglądał na najstarszego. - Patrzcie im prosto w oczy. Rozbierzcie się i przywdziejcie szaty.

Ruszyłem w stronę Petrusa. Wyglądał, jakby był w transie, i miałem wrażenie, że mnie nie poznaje. Lecz w oczach mojego przewodnika dostrzegłem cień smutku, takiego jak ten, który pobrzmiewał w jego głosie minionej nocy. Zdjąłem ubranie, a Petrus odział mnie w czarną, pachnącą tunikę, która opadła mi do samych stóp. Zorientowałem się, że jeden z Mistrzów miał kilku uczniów, nie mogłem jednak zobaczyć który, musiałem bowiem patrzeć Petrusowi w oczy.

Zostali poprowadzeni na środek kaplicy przez najwyższego kapłana, który - podczas gdy dwóch rycerzy rysowało wokół nas krąg - zaczął odprawiać modły:

- Trinitas, Soter, Mesjasz, Emmanuel, Sabaoth, Adonaj, Atanatos, Jezus...

Krąg, nieodzowna ochrona dla tych, którzy w nim się znajdowali, został wytyczony. Zauważyłem, że cztery spośród tych osób noszą białe tuniki, co oznacza drogę absolutnej czystości.

- Amides, Teodonias, Anitor! - ciągnął najwyższy kapłan. - Dzięki pomocy aniołów wdziewam szatę zbawienia i czerpię wszystko, co pragnę ujrzeć rzeczywistym, z Twej dobroci, o przenajświętszy Adonaj, którego Królestwo trwać będzie po wsze czasy. Amen!

Najwyższy kapłan zarzucił na kolczugę biały płaszcz z wyszytym na plecach krzyżem templariuszy. Inni rycerze uczynili to samo.

Była dokładnie dwudziesta pierwsza, godzina Merkurego Posłańca. A ja znów znalazłem się w środku kręgu Tradycji. Woń mięty, bazylii i żywicy wypełniła kaplicę. Wszyscy rycerze wypowiadali teraz wielką inwokację:

- O wielki i potężny królu N., który mocą Boga Najwyższego, EL, władasz wszystkimi duchami wyższymi i niższymi, a przede wszystkim piekielnym światem kręgu wschodniego [...], wzywam cię, abym mógł spełnić moje pragnienie, jakiekolwiek by ono było, o ile pozostaje w zgodzie z twym dziełem, wzywam cię z mocy Boga, EL, stwórcy wszystkich rzeczy na niebie, w przestworzach, na ziemi i w piekle, i ich pana.

Niezmącona cisza zapadła pośród starych murów i choć go nie widzieliśmy, mogliśmy poczuć obecność tego, którego imię zostało wypowiedziane. To było zwieńczenie rytuału. Uczestniczyłem już w setkach podobnych ceremonii, które przynosiły znacznie bardziej zadziwiające niespodzianki, gdy nadchodziła ta chwila. Ale zamek templariuszy z pewnością pobudził mą wyobraźnię - wydawało mi się, że w lewej nawie kaplicy widzę unoszącego się lśniącego ptaka, jakiego dotąd nie spotkałem.

Najwyższy kapłan, stojąc poza kręgiem, skropił nas wodą. Potem święconym tuszem wypisał na podłodze siedemdziesiąt dwa imiona, którymi w Tradycji nazywa się Boga. Wszyscy, pielgrzymi i rycerze, poczęli wypowiadać święte imiona. Płomienie pochodni trzeszczały, co oznaczało, że wezwany duch się podporządkował.

Nadszedł czas Tańca. Zrozumiałem, dlaczego Petrus uczył mnie wczoraj tańca, tak różniącego się od tych, które przywykłem wykonywać w tej fazie ceremonii. Nie podano nam tej zasady, ale wszyscy już ją znaliśmy: nie wolno było wystawić nogi poza krąg, ponieważ nie mieliśmy osłon, jakie rycerze włożyli pod kolczugi. Zapisałem w pamięci wielkość kręgu i robiłem dokładnie to, czego nauczył mnie Petrus.

Wróciłem myślami w świat dzieciństwa. Głos, daleki głos kobiety, nucił w mej głowie piosenki. Ukląkłem, potem skuliłem się w pozycji płodu. Mój tułów, i tylko tułów, wirował w rytm melodii. Czułem się dobrze i już pogrążyłem się w rytuale Tradycji. Z czasem rozbrzmiewająca we mnie muzyka odmieniała się, poruszałem się coraz gwałtowniej, ogarnięty potężną ekstazą. Wokół panowała ciemność, a moje ciało zatraciło pośród tego mroku wszelki ciężar. Wówczas ruszyłem na przechadzkę po ukwieconych polach Agaty i spotkałem się z dziadkiem i wujem, który w dzieciństwie miał na mnie bardzo silny wpływ. Poczułem wibracje czasu i jego osnowy, której wszystkie drogi krzyżują się, splatają, a wreszcie łączą w spójne całości tak, że trudno już odróżnić poszczególne ścieżki, choć każda jest odmienna od pozostałych. W pewnej chwili ujrzałem pędzącego Australijczyka - jego ciało lśniło czerwoną poświatą.

Potem mym oczom ukazały się kielich i patena. Ten obraz trwał bardzo długo, jakby usiłował mi coś przekazać. Próbowałem odgadnąć jego wymowę, lecz nie potrafiłem zrozumieć przesłania; byłem tylko pewien, że ma związek z moim mieczem. Potem wydawało mi się, że widzę Oblicze RAM wyłaniające się z ciemności, która nagle zajęła miejsce kielicha i pateny. Lecz kiedy twarz się przybliżyła, okazała się tylko obliczem N., przywołanego ducha, mojego dobrego znajomego. Nie nawiązaliśmy bliższego kontaktu i twarz rozproszyła się w mroku, z którego się wyłoniła.

Nie wiem, jak długo tańczyliśmy. Nagle dobiegł mnie głos: „Jahwe, Tetragrammaton... Te-tragrammaton..." Nie chciałem wychodzić z transu, jednak najwyższy kapłan powtarzał: „Jahwe, Tetragrammaton..." Rozgniewało mnie to. Wciąż jeszcze trwała więź z Tradycją i nie chciałem wracać. Ale Mistrz nalegał.

Niechętnie powróciłem na Ziemię. Znów znajdowałem się w magicznym kręgu, pośród przesiąkniętej pradawną historią atmosfery zamku templariuszy.

My, pielgrzymi, spoglądaliśmy na siebie. Nagłe przerwanie kontaktu dla wszystkich było przykre. Miałem wielką chęć porozmawiać z Australijczykiem o tym, co zobaczyłem. Kiedy na niego spojrzałem, zrozumiałem, że słowa są zbędne - on także mnie widział.

Rycerze stanęli wokół nas. Uderzali mieczami o tarcze, a my słuchaliśmy tych ogłuszających dźwięków. Ucichły po chwili i wtedy najwyższy kapłan powiedział:

- O duchu N., ponieważ gorliwie wypełniłeś me prośby, teraz pozwalam ci odejść, zaklinając, byś nie szkodził ludziom ani zwierzętom. Odejdź, powiadam, i bądź gotów i chętny przybyć tu ponownie, gdy wezwą cię należycie odprawione święte rytuały i egzorcyzmy Tradycji. Zaklinam, byś odszedł w pokoju i ciszy, i niechaj pokój boży po wsze czasy panuje między tobą i mną. Amen.

Krąg zniknął, a my uklękliśmy, pochylając głowy. Jeden z rycerzy odmówił z nami siedem Pater noster i siedem Ave Maria. Najwyższy kapłan po siedemkroć odmówił Credo, wyjaśniając, iż poleciła mu tak uczynić Matka Boska z Med-jugorie, która objawiała się w Jugosławii od roku 1982. Postępowaliśmy zatem zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim.

- Andrew, powstań i podejdź tu - rozkazał najwyższy kapłan.

Australijczyk ruszył w stronę ołtarza, przed którym stało siedmiu rycerzy.

Jeden z nich, zapewne przewodnik Australijczyka, zapytał:

- Bracie, czy chcesz zostać przyjęty do naszego Domu?

- Tak - odparł Andrew.

I zrozumiałem, w jakim rytuale chrześcijańskim bierzemy udział. Była to inicjacja templariusza.

- Świadom jesteś surowości reguły Domu i zawartych w niej nakazów służenia ludziom?

- Gotów jestem znieść wszystko dla Boga i pragnę być sługą i niewolnikiem Domu na zawsze, po kres mego żywota - odrzekł Australijczyk.

Potem nastąpiła seria rytualnych pytań, z których część nie miała we współczesnym świecie żadnego sensu, podczas gdy inne oznaczały pełne oddanie i ogrom miłości. Andrew, ze spuszczoną głową, odpowiadał na wszystkie zadawane pytania.

- Dobry bracie, prosisz o wiele, gdyż z naszej reguły widzisz jeno pozór zewnętrzny, piękne rumaki, wspaniałe szaty - powiedział jego przewodnik. - Nie znasz jednak surowych nakazów, które kryją się pod tą powłoką. Trudno bowiem przyjdzie tobie, któryś sam sobie panem, stać się sługą innych, gdyż rzadko czynił będziesz to, czego pragniesz. Jeśli zechcesz tu zostać, wyślemy cię za morze. Jeśli zapragniesz być w Akce, wyślemy cię do ziemi Trypolisu, Antiochii lub Armenii. Gdy zapragniesz snu, trzeba ci będzie czuwać. Jeśli zechcesz poświęcić się zajęciom dnia, rozkażemy ci udać się na spoczynek.

- Chcę należeć do Domu - odparł Australijczyk.

I było, jakby dawni templariusze, którzy mieszkali w zamku, z zadowoleniem obserwowali ceremonię inicjacji. Pochodnie głośno trzeszczały.

Potem nastąpiła seria przestróg, a Australijczyk przyjmował je wszystkie, powtarzając, że pragnie wstąpić do Zakonu. Wreszcie jego przewodnik zwrócił się do najwyższego kapłana i powtórzył odpowiedzi udzielone przez Australijczyka. Kapłan raz jeszcze uroczyście zapytał, czy postulant gotów jest zaakceptować wszystkie nakazy Domu.

- Tak, Mistrzu, jeśli taka jest wola boża. Staję przed Bogiem i przed tobą, Mistrzu, a także przed braćmi, by błagać w imię Boga i Maryi Dziewicy o przyjęcie mnie do Zakonu i dopuszczenie do jego dobrodziejstw, zarówno duchowych, jak i doczesnych, jako tego, który pragnie zostać sługą i niewolnikiem Domu po kres swego żywota.

- Przywiedźcie go do mnie w imię Boże - rzekł wówczas najwyższy kapłan.

Wtedy rycerze dobyli z pochew mieczy i unieśli je ku niebu. Potem opuścili broń, by po chwili stalową koroną otoczyć głowę Australijczyka. Ostrza połyskiwały w ogniu złotawym blaskiem, który podkreślał świętość tej chwili.

Mistrz Australijczyka zbliżył się do niego, by uroczyście wręczyć mu miecz. Ktoś uderzył w dzwon, którego dźwięk odbił się echem w starym zamczysku, by brzmieć w nieskończoność. Wszyscy spuściliśmy oczy, a rycerze gdzieś zniknęli. Kiedy podnieśliśmy głowy, było nas już tylko dziewięcioro, ponieważ Andrew udał się z rycerzami na obrzędową ucztę.

Przebraliśmy się i bez zbędnych formalności każdy z nas ruszył w swoją stronę. Taniec musiał trwać bardzo długo, ponieważ właśnie świtało. Ogarnęło mnie poczucie bezgranicznej samotności. Zazdrościłem Australijczykowi, który znalazł swój miecz i zdołał osiągnąć cel. Byłem teraz sam, nikt nie wskazywał mi dalszej drogi, ponieważ Tradycja odtrąciła mnie w dalekim kraju Ameryki Południowej, nie podpowiadając, jak mogę wrócić na jej łono. Musiałem przemierzyć niezwykły Szlak Świętego Jakuba, a byłem już coraz bliżej jego kresu i wciąż nie znałem tajemnicy mojego miecza ani nie wiedziałem, w jaki sposób mam go odnaleźć.

Dzwon nadal bił. Wychodząc z zamku, stwierdziłem, że głos dochodzi z pobliskiego kościoła i wzywa wiernych na poranną mszę. Miasto budziło się, by pracować, kochać, cierpieć albo oddawać się marzeniom i płacić rachunki. I ani ten dzwon, ani miasto nie wiedziały, że tej nocy odprawiono pradawny rytuał i że to, co świat uważał za martwe od wieków, wciąż się odradzało, dowodząc swej wielkiej mocy.

Cebreiro

- Jest pan pielgrzymem? -- zapytała dziewczynka, jedyna żywa istota, na jaką się natknąłem w to skwarne popołudnie w Villafranca del Bierzo.

Popatrzyłem na nią bez słowa. Miała około ośmiu lat i była biednie ubrana. Podbiegła do fontanny, na której obrzeżu usiadłem, żeby trochę odpocząć. Myślałem wyłącznie o tym, żeby szybko dotrzeć do Santiago de Compostela i raz na zawsze zakończyć to szaleństwo. Nie potrafiłem zapomnieć smutnego głosu Petrusa, jaki słyszałem, gdy żegnał się ze mną na bocznicy kolejowej, ani jego obcego spojrzenia, które dostrzegłem, gdy zwróciłem nań oczy podczas rytuału Tradycji. Wydawało się, że sądzi, iż wszystkie jego starania, aby mi pomóc, poszły na marne. Jestem pewien, że kiedy przywołano do ołtarza Australijczyka, Petrus pragnął, aby wezwano także i mnie. Mój miecz mógł przecież spoczywać w ukryciu właśnie w tym zamczysku, pełnym legend i mądrości przodków. To miejsce doskonale spełniało warunki, które uznałem za nieodzowne, rozmyślając nad taką idealną kryjówką: było opustoszałe, odwiedzane przez nielicznych pielgrzymów, którzy szanowali pamiątki po zakonie templariuszy, uświęcone.

Lecz wezwano tylko Australijczyka. A Petrus zapewne czuł się poniżony, bo nie dowiódł, że jako przewodnik potrafi doprowadzić mnie do miecza.

Poza tym jednak rytuał Tradycji rozbudził we mnie fascynację wiedzą tajemną, choć nauczyłem się w sobie tłumić, wędrując zadziwiającym Szlakiem Świętego Jakuba, „drogą zwykłych ludzi". Inwokacje, niemal pełne panowanie nad materią, kontakt z zaświatami - wszystko to interesowało mnie znacznie bardziej niż Praktyki RAM. Może te Praktyki miały bardziej rzeczywiste zastosowanie w moim życiu. Niewątpliwie znacząco się zmieniłem od chwili wyruszenia na Szlak. Dzięki pomocy Petrusa odkryłem, że wiedza, którą posiadłem, może mi pomóc wspiąć się po ścianie wodospadu, pokonać wrogów i rozmawiać z Posłańcem o sprawach praktycznych. Poznałem oblicze mojej śmierci, Błękitny Glob Miłości, która trawi, zalewający cały świat. Gotów byłem toczyć Dobrą Walkę i uczynić z życia pasmo zwycięstw.

A jednak jakaś ukryta cząstka mej duszy wciąż żałowała magicznych kręgów, transcendentalnych formuł, kadzideł i święconego atramentu. To, co Petrus nazywał hołdem składanym Starszym, dla mnie było silną więzią i nostalgią za starymi, zapomnianymi naukami. A myśl, że prawo wstępu do tego świata miałoby mi zostać odebrane, pozbawiała mnie motywacji do dalszej wędrówki.

Kiedy po rytuale Tradycji wróciłem do hotelu, znalazłem przymocowany do klucza Przewodnik pielgrzyma- książkę, po którą sięgał Petrus, kiedy żółte znaki były słabo widoczne albo gdy chciał obliczyć odległość między miastami. Opuściłem Ponferradę tego samego ranka, nie tracąc czasu na sen, i ruszyłem na Szlak. Pierwszego wieczoru przekonałem się, że mapa ma źle oznaczoną skalę, i musiałem spać pod gołym niebem, pod osłoną skały.

Tu, rozmyślając nad tym, co mi się przydarzyło od wizyty u pani Savin, uświadomiłem sobie, jak uporczywie Petrus starał się mnie przekonać, że, wbrew temu, czego zawsze nas uczono, liczą się przede wszystkim efekty naszych poczynań. Wysiłek jest zbawienny i konieczny, ale jeśli nie przynosi oczekiwanego skutku, nic nie znaczy.

Od siebie, po wszystkim, co się stało, mogłem oczekiwać spełnienia tylko jednego celu - odnalezienia miecza. A tego wciąż jeszcze nie dokonałem. Od Santiago de Compostela dzieliło mnie już zaledwie kilka dni wędrówki.

- Jeżeli jest pan pielgrzymem, mogę pana zaprowadzić do Bramy Przebaczenia. - Dziewczynka nachalnie proponowała swoje usługi, stojąc przy fontannie w Villafranca del Bierzo. -- Kto przejdzie przez tę bramę, nie musi już wędrować do Composteli.

Dałem jej parę peset, żeby sobie poszła i czym prędzej zostawiła mnie w spokoju. Ale ona zaczęła się bawić, ochlapując wodą z fontanny mój plecak i bermudy.

- Proszę pana, proszę pana.

I wtedy właśnie przyszły mi na myśl tak często powtarzane przez Petrusa słowa: „Oracz ma orać w nadziei, a młocarz młócić w nadziei, że będzie miał coś z tego". Był to urywek listu apostoła Pawła.

Musiałem jeszcze trochę wytrwać. Szukać, nie poddając się strachowi przed porażką. Zachować nadzieję, że odnajdę miecz i poznam jego sekret. Kto wie, czy ta dziewczynka nie próbowała mi powiedzieć czegoś, czego nie chciałem zrozumieć? Jeżeli Brama Przebaczenia, która znajdowała się w kościele, mogła zapewnić osiągnięcie tego samego efektu duchowego co przybycie do Santiago de Compostela, dlaczego mój miecz nie miałby czekać właśnie tu?

- Chodźmy powiedziałem w końcu do dziewczynki.

Spojrzałem na górę, z której niedawno schodziłem. Teraz trzeba było zawrócić i częściowo wspiąć się na zbocze. Minąłem Bramę Przebaczenia, nawet nie starając się jej przyjrzeć, bo wytyczyłem sobie konkretny cel - dotrzeć do Santiago. Ale znalazła się mała dziewczynka, jedyna żywa istota, która wyszła z domu w to upalne popołudnie, a teraz nalegała, żebym się cofnął i zwrócił oczy na coś, co ominąłem. Pośpiech i zniechęcenie mogły spowodować, że przeszedłem obok przedmiotu moich poszukiwań, po prostu go nie zauważając. Dlaczego właściwie ta dziewczynka nie odeszła, kiedy dałem jej pieniądze?

Petrus ciągle powtarzał, że lubię opowiadać sobie bajki. A może się mylił?

Idąc za dziewczynką, przypomniałem sobie historię Bramy Przebaczenia. Kościół zawarł swoisty układ z chorymi pielgrzymami. Ponieważ od tego miejsca do Composteli droga znów stawała się niebezpieczna i wiodła przez góry, w XII wieku papież ogłosił, że wystarczy, jeśli ten, komu zbrakło sił, by kontynuować wędrówkę, przekroczy Bramę Przebaczenia. Uzyska takie same odpusty, jakie otrzymywali ci, którzy docierali do ostatecznego celu pielgrzymki. W ten sposób papież rozwiązał problem wielu pątników i zachęcił do pielgrzymek.

Szliśmy drogą, którą już pokonywałem - krętymi, stromymi ścieżkami biegnącymi po śliskim zboczu. Dziewczynka wyprzedzała mnie, zwinna i szybka jak strzała, a ja nieraz musiałem prosić, by zwolniła kroku. Słuchała mnie, ale już po chwili znów ruszała biegiem. Po półgodzinie i wielu moich protestach stanęliśmy wreszcie przed Bramą Przebaczenia.

- Mam klucze do kościoła - powiedziała. -Wejdę i otworzę bramę, aby mógł ją pan przekroczyć.

Weszła bramą główną, a ja czekałem na zewnątrz. Kaplica była mała. Bramę, zwróconą na północ, zdobiły muszle i sceny z życia świętego Jakuba. W chwili gdy usłyszałem zgrzyt klucza w zamku, potężny owczarek niemiecki wyskoczył nie wiadomo skąd i stanął między mną a bramą.

Moje ciało natychmiast przygotowało się do walki.

Znowu - pomyślałem. Wygląda na to, że ta historia nigdy się nie skończy. Wciąż nowe próby walki, poniżenia. I ani śladu miecza.

Jednak w tej chwili otwarła się Brama Przebaczenia i stanęła w niej dziewczynka. Widząc wpatrującego się we mnie psa i mnie, z oczyma utkwionymi w jego ślepia, wypowiedziała kilka ciepłych słów i w ten sposób udobruchała zwierzę. Merdając ogonem, pies pobiegł w głąb kościoła.

Być może Petrus miał rację - uwielbiałem snuć opowieści. Zwykły owczarek niemiecki wyrósł w moich oczach do rozmiarów groźnego zwierzęcia nie z tego świata. To był zły znak -przejaw zmęczenia, które czasem sprawia, że dajemy się zwodzić.

Lecz wciąż jeszcze była nadzieja. Dziewczynka skinęła ręką, prosząc, bym wszedł. Pełen oczekiwań przekroczyłem Bramę Przebaczenia i uzyskałem łaski, jakich dostępują pielgrzymi w Com-posteli.

Ogarnąłem spojrzeniem pustą świątynię, w której prawie nie było posągów ani obrazów, szukając jedynej rzeczy, która mnie interesowała.

- Można tu zobaczyć kapitele w kształcie muszli, symbolu Camino de Santiago - zaczęła opowiadać mała, grając rolę przewodniczki. Oto święta Agata z... wieku...

Wkrótce zrozumiałem, że nie warto było zawracać z drogi.

- A to święty Jakub Matamoros z uniesionym mieczem i Maurowie pod kopytami jego koma, posąg z... wieku...

Tu znajdował się miecz świętego Jakuba. Ale nie mój. Dałem dziewczynce jeszcze kilka peset, ale ich nie przyjęła. Z lekka urażona, nie udzielając żadnych wyjaśnień, powiedziała, żebym wyszedł.

Zszedłem po stromym zboczu i ruszyłem w kierunku Composteli. Kiedy powtórnie wędrowałem uliczkami Villafranca del Bierzo, stanął przede mną mężczyzna, który oświadczył, że ma na imię Angel, i zapytał, czy zechcę zwiedzić kościół Świętego Józefa Cieśli. Choć imię mężczyzny miało w sobie tyle magii, tuż po doznanym rozczarowaniu doszedłem do wniosku, że Petrus był wielkim znawcą ludzkich dusz. Cechuje nas skłonność do snucia opowieści o tym, co nie istnieje, a nie wierzymy w rzeczy oczywiste, rzucające się w oczy.

Jednak wyłącznie po to, by potwierdzić swe przekonania, pozwoliłem Angelowi zaprowadzić się także i do tego kościoła. Był zamknięty, a on nie miał klucza. Pokazał mi usytuowany nad portalem posąg świętego Józefa trzymającego narzędzia ciesielskie. Popatrzyłem, podziękowałem mężczyźnie i chciałem dać mu kilka peset. Nie przyjął ich i zostawił mnie na środku ulicy.

- Jesteśmy dumni z naszego miasta - oznajmił. - Nie robimy tego dla pieniędzy.

I znów ruszyłem tą samą drogą, by po kwadransie zostawić za sobą Villafranca del Bierzo z jej bramami, uliczkami i tajemniczymi przewodnikami, którzy za swe usługi nie przyjmowali zapłaty.

Przez jakiś czas przemierzałem górzyste tereny, co kosztowało mnie wiele wysiłku i zajmowało dużo czasu. Początkowo myślałem wyłącznie o tym, co zaprzątało mnie już wcześniej - o samotności, poczuciu wstydu, bo zawiodłem Petrusa, o moim mieczu i jego tajemnicy. Ale postacie dziewczynki i Angela wciąż stały mi przed oczyma. Podczas gdy ja szedłem skupiony wyłącznie na nagrodzie, której pożądałem, oni dali mi z siebie to, co mieli najlepszego - swą miłość do tego miasta. Nie otrzymując nic w zamian. Niejasna jeszcze myśl przybrała wyraźniejszy kształt w zakamarkach mej duszy. To była więź łącząca wszystkie siły natury. Petrus nieustannie podkreślał, że pragnienie nagrody jest konieczne, by osiągnąć zwycięstwo. Lecz za każdym razem, kiedy zapominałem o całym świecie, myśląc wyłącznie o mieczu, przywoływał mnie do porządku, stosując bolesne chwyty. Takie sytuacje wielokrotnie powtarzały się na Camino de Santiago.

Robił to z rozmysłem. I w tym musiał tkwić sekret mojego miecza. Zagrzebane w najgłębszych zakamarkach mej duszy przeczucia drgnęły, przeniknęła je odrobina światła. Nie uświadamiałem sobie jeszcze, ku czemu zmierzam, coś mi jednak podpowiadało, że jestem na dobrej drodze.

Byłem wdzięczny za spotkanie z dziewczynką i z Angelem; w ich sposobie mówienia o kościołach kryła się Miłość, która trawi. Zmusili mnie, abym dwukrotnie przemierzył drogę, którą planowałem pokonać po południu. Teraz znów zapomniałem o fascynacji rytuałem Tradycji i powróciłem na hiszpańską ziemię.

Pomyślałem o dniu, już bardzo odległym, w którym Petrus powiedział mi, że wielokrotnie przeszliśmy tę samą drogę w Pirenejach. Zatęskniłem za tamtym dniem. To mógł być dobry początek - kto wie, czy powtórzenie takiej sytuacji właśnie teraz nie wróżyło szczęśliwego zakończenia?

Wieczorem dotarłem do wioski i wynająłem pokój u starszej pani, która zażądała śmiesznie niskiej zapłaty za nocleg i posiłki. Pogawędziliśmy trochę, a ona wyznała mi, jak głęboką wiarę pokłada w Przenajświętszym Sercu Jezusa i jak martwi się o zbiór oliwek w tym roku, kiedy panuje straszliwa susza. Wypiłem trochę wina, zjadłem zupę i wcześnie poszedłem spać.

Byłem teraz znacznie spokojniejszy dzięki tej kiełkującej we mnie myśli, która wkrótce miała wybuchnąć. Pomodliłem się, wykonałem kilka ćwiczeń, których nauczył mnie Petrus, i wezwałem Astraina. Musiałem porozmawiać z nim o walce z psem. Usiłował wtedy za wszelką cenę wyrządzić mi krzywdę, a kiedy odmówił mi pomocy w zmaganiach z krzyżem, postanowiłem na zawsze usunąć go ze swego życia. Gdybym nie rozpoznał jego głosu, uległbym kuszeniu, któremu poddawał mnie przez całą walkę.

- Zrobiłeś wszystko co w twojej mocy, żeby pomóc Legionowi mnie pokonać - powiedziałem.

- Nie sprzymierzam się przeciw moim braciom - odparł Astrain.

Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Przecież zostałem o tym uprzedzony, a absurdem było gniewać się na Posłańca tylko dlatego, że pozostał posłuszny swej naturze. Powinienem widzieć w nim towarzysza, który pomaga mi w chwilach takich jak ta - to było jedyne jego zadanie. Puściłem w niepamięć urazę i zaczęliśmy rozmawiać o Szlaku, o Petrusie, o tajemnicy miecza, o moim przeczuciu, że ten sekret tkwi we mnie. Nie powiedział mi niczego istotnego, może poza tym, że takie tajemnice były dla niego niedostępne. Ale przynajmniej miałem z kim pogawędzić po całym popołudniu milczenia. Rozmawialiśmy do późna., aż staruszka zapukała do drzwi, żeby zwrócić mi uwagę, że mówię przez sen.

Obudziłem się w znacznie lepszej formie i wczesnym rankiem wyruszyłem w drogę. Zgodnie z moimi obliczeniami już po południu powinienem znaleźć się w Galicji, gdzie leży Santiago de Compostela. Droga wciąż pięła się w górę i przez cztery godziny utrzymywałem tempo marszu tylko dzięki zdwojonemu wysiłkowi. Przez cały ten czas żywiłem nadzieję, że za następnym zakrętem droga pobiegnie w dół. Ale ta chwila nie nadchodziła, więc w końcu przestałem wierzyć, że tego popołudnia uda mi się posuwać nieco szybciej. W dali dostrzegałem jeszcze wyższe szczyty i nie mogłem uwolnić się od myśli, że prędzej czy później będę musiał je pokonać. Jednak wysiłek fizyczny niemal całkowicie oswobodził mnie od innych trosk i ogarnęła mnie życzliwość wobec samego siebie.

Psiakość! -- pomyślałem. Ilu ludzi potraktowałoby poważnie kogoś, kto rzuca wszystko, żeby wyruszyć na poszukiwanie miecza? I jakie znaczenie w moim prawdziwym życiu miałby fakt, że nie zdołałem go odnaleźć? Nauczyłem się Praktyk RAM, poznałem mojego Posłańca, walczyłem z psem i ujrzałem własną śmierć - powtórzyłem sobie raz jeszcze, próbując przekonać samego siebie o znaczeniu, jakie miała dla mnie Camino de Santiago. Miecz był tylko efektem. Bardzo chciałbym go odnaleźć, ale jeszcze bardziej pragnąłem wiedzieć, co z nim począć. Bo przecież musiałem zrobić z niego praktyczny użytek, tak jak stosowałem w praktyce ćwiczenia, których nauczył mnie Petrus.

Zatrzymałem się nagle. Myśl, dotąd stłumiona, eksplodowała. Wszystko wokół stało się jasnością, a fala niekontrolowanej Agape wypłynęła ze mnie. Gorąco pragnąłem, żeby był tu teraz Petrus, abym mógł mu wyznać to, czego chciał się o mnie dowiedzieć - to jedyne odkrycie, jakiego ode mnie oczekiwał, bo to odkrycie miało zwieńczyć długi okres nauk na niezwykłym Szlaku Świętego Jakuba - pragnąłem wyjawić mu sekret mojego miecza.

A sekret mojego miecza, jak sekret każdej zdobyczy, której człowiek pożąda w tym życiu, sprowadzał się do najprostszego pod słońcem pytania: co z nim uczynić?

Nigdy nie snułem takich rozważań. Pokonując Camino de Santiago, chciałem dowiedzieć się jedynie, gdzie, w jakim miejscu ukryto miecz. Nie zastanawiałem się, dlaczego pragnę go znaleźć ani do czego jest mi potrzebny. Całą uwagę skoncentrowałem na nagrodzie i nie rozumiałem, że kiedy ktoś czegoś pragnie, musi jasno określić powód tego pragnienia. To było jedynym motywem szukania nagrody i na tym właśnie polegał sekret mojego miecza. Petrus powinien był się dowiedzieć, że dokonałem tego odkrycia, byłem jednak przekonany, że nigdy już nie zobaczę mojego przewodnika.

Dlatego przyklęknąłem w milczeniu, wyrwałem kartkę z notesu i zapisałem, jak zamierzam wykorzystać miecz. Potem starannie złożyłem tę kartkę i wsunąłem ją pod kamień, który przypominał mi o jego imieniu i jego przyjaźni. Czas szybko zniszczy ten skrawek papieru, lecz ja w ten sposób symbolicznie wręczyłem go Petrusowi.

On już wiedział, co uczynię z mieczem. Teraz moja i Petrusowa misja została spełniona.

Wędrowałem po coraz wyższych partiach gór, a Agape przepływała przeze mnie i rozświetlała wokół świat. Teraz, kiedy znałem już tajemnicę, musiałem znaleźć to, czego szukałem. Całe moje jestestwo opanowała niezachwiana pewność. Szedłem, śpiewając włoską piosenkę, którą Pe-trus nucił na bocznicy kolejowej. Ponieważ nie znałem słów, sam je wymyślałem. W pobliżu nie było żywego ducha, szedłem przez gęsty las, więc w samotności zacząłem śpiewać głośniej. Wkrótce uświadomiłem sobie, że słowa mojej piosenki nabierają absurdalnego znaczenia - to był sposób porozumiewania się ze światem, który tylko ja znałem, bo teraz świat stał się moim nauczycielem.

Doświadczyłem tego, choć w inny sposób, podczas pierwszego spotkania z Legionem. Wówczas ujawnił się we mnie dar języków. Stałem się sługą Ducha, który mnie wykorzystał, aby ocalić kobietę, stworzyć mego wroga i ukazać okrutną twarz Dobrej Walki. Teraz było inaczej - byłem panem samego siebie i uczyłem się rozmawiać ze wszechświatem.

Podejmowałem dialog ze wszystkim, co pojawiło się na mej drodze z pniami drzew, kałużami, zeschniętymi liśćmi i wspaniałymi pnączami. To było ćwiczenie zwykłych ludzi, dobrze znane dzieciom, a zapomniane przez dorosłych. Kryła się w nim tajemnicza odpowiedź rzeczy, jakby rozumiały, co mówię, i w zamian otaczały mnie Miłością, która trawi. Wszedłem w rodzaj transu i ogarnął mnie strach, lecz byłem gotów prowadzić tę grę, póki starczy mi sił.

Jeszcze raz okazało się, że Petrus miał rację -ucząc siebie, stawałem się Mistrzem.

Nadeszła pora obiadu, jednak nie zatrzymałem się na posiłek. Idąc przez małe osady, zniżałem głos do szeptu, śmiałem się do siebie, gdyby więc przypadkiem ktoś zwrócił na mnie uwagę, uznałby, że za naszych czasów do katedry w Santiago przybywali pielgrzymi dotknięci obłędem. Lecz to nie miało znaczenia, bo oddawałem cześć otaczającemu mnie życiu i wiedziałem już, jak wykorzystam miecz, kiedy wreszcie go znajdę.

Przez resztę popołudnia szedłem w transie, świadom, dokąd zmierzam, lecz jeszcze bardziej świadom życia, które obdarzało mnie Aga-pe. Po raz pierwszy na niebie zaczęły się zbierać ciężkie chmury. Modliłem się, żeby spadł deszcz, bo po długiej wędrówce, po całej tej suszy, byłby nowym, ekscytującym doświadczeniem. O trzeciej po południu stanąłem na galicyjskiej ziemi i spojrzałem na mapę - już tylko jedna góra dzieliła mnie od końca tego etapu drogi. Uznałem, że muszę ją pokonać i spędzić noc w pierwszej osadzie u stóp góry - Tricasteli, gdzie potężny król, Alfons XI, pragnął wznieść wielkie miasto, lecz ono nawet po wiekach było tylko maleńką wioską.

Wciąż śpiewając i mówiąc w języku, który sam stworzyłem, żeby gawędzić z naturą, zacząłem się wspinać na ostatnią górę - Cebreiro. Nosiła imię starożytnej osady rzymskiej, oznaczające prawdopodobnie luty, w którym nastąpiło jakieś ważne wydarzenie. Niegdyś uważano, że to najtrudniejsza przeprawa na trasie pielgrzymki do Santiago, lecz dziś sytuacja wygląda inaczej. Oczywiście zbocze nadal jest strome, jednak wysoka antena telewizyjna na sąsiednim szczycie służy pielgrzymom jako punkt orientacyjny i dzięki niej nie zbaczają ze Szlaku, co dawniej zdarzało się często i niemal równie często miało tragiczne skutki.

Chmury wisiały coraz niżej i wiedziałem, że wkrótce zacznę poruszać się we mgle. Żeby dotrzeć do Triscateli, musiałem kierować się żółtymi znakami, ponieważ antenę telewizyjną zakryła mgła. Gdybym się zgubił, czekałaby mnie kolejna noc pod gołym niebem, lecz tego dnia, kiedy zbierało się na deszcz, taka perspektywa wydawała mi się raczej nieprzyjemna. Poczuć na twarzy kropelki wody, napawać się każdą chwilą, cieszyć się wolnością i życiem, spędzić noc w gościnnym domu, gdzie znajdzie się kieliszek wina i wygodne łóżko, bym mógł wypocząć, myśląc o czekającej mnie jutro drodze - to jedno. Ale borykać się z bezsennością, usiłując zdrzemnąć się w błocie, i bać się zakażenia kolana, bo przemięka bandaż - to zupełnie co innego. Musiałem szybko dokonać wyboru: albo iść najkrótszą drogą, pośród mgły, dopóki nie zapadnie całkowita ciemność, albo zawrócić i przenocować w wiosce, którą opuściłem przed kilkoma godzinami, a przejście Cebreiro zostawić sobie na jutro.

W chwili gdy zrozumiałem, że muszę natychmiast podjąć decyzję, zauważyłem, że stało się ze mną coś dziwnego. Pewność, że poznałem tajemnicę miecza, kazała mi iść dalej, prosto we mgłę, która już-już miała mnie otoczyć. To uczucie bardzo różniło się od impulsu, który kazał mi podążyć za dziewczynką do Bramy Przebaczenia czy za mężczyzną do kościoła Świętego Józefa Cieśli.

Przypomniałem sobie, że kiedy - co zdarzało się rzadko - prowadziłem wykłady w Brazylii, zawsze porównywałem doświadczenie mistyczne ze znanym nam wszystkim doświadczeniem, jakim jest nauka jazdy na rowerze. Wsiadając po raz pierwszy na rower, większość z nas porusza pedałami i przewraca się. Potem przejeżdżamy króciutki odcinek drogi i znów się przewracamy. Mimo to niespodziewanie uczymy się utrzymywać równowagę i panować nad rowerem. Nie polega to na gromadzeniu doświadczeń, ale raczej na swoistym „cudzie", który się dokonuje, kiedy rower „zaczyna prowadzić" jadącego. Rowerzysta godzi się poddać „brakowi równowagi" pojazdu dwukołowego, natomiast początkowy upadek wykorzystuje, by przyjąć właściwą postawę i nabrać rozpędu.

Podczas wspinaczki na Cebreiro, o czwartej po południu, stwierdziłem, że stał się właśnie taki cud. Po tak długiej wędrówce Szlak Świętego Jakuba zaczął mnie „prowadzić". Podążyłem za tym, co ludzie nazywają intuicją. Za sprawą towarzyszącej mi przez cały ten dzień Miłości, która trawi, za sprawą odkrycia sekretu mojego miecza, a także dlatego, że człowiek w trudnych chwilach zawsze podejmuje słuszną decyzję -bez lęku ruszyłem ku mgle.

Ta chmura gdzieś się przecież kończy - myślałem, usiłując wypatrzyć żółte znaki na kamieniach i drzewach Szlaku. Już od blisko godziny widoczność była bardzo słaba, a ja śpiewałem, aby przepędzić strach, i czekałem, aż wydarzy się coś niezwykłego. Otoczony przez mgłę, sam pośród irrealnego świata, spoglądałem na Ca-mino de Santiago jak na scenę z filmu, kiedy to widzimy bohatera robiącego coś, czego nikt nie ważyłby się uczynić, a widzowie myślą, że takie rzeczy zdarzają się tylko w kinie. Ale ja naprawdę tu byłem i przeżywałem tę sytuację w realnym świecie. Las ogarniała coraz głębsza cisza, mgła zaczynała się rozpraszać. Być może zbliżałem się do celu, lecz światło przebijające się przez chmury raziło moje oczy i odmieniało koloryt pejzażu, czyniąc go tajemniczym i przerażającym.

Teraz wokół panowała niezmącona cisza, a ja, wsłuchując się w nią, odniosłem w pewnej chwili wrażenie, że słyszę, gdzieś po lewej stronie drogi, kobiecy głos. Natychmiast się zatrzymałem. Sądziłem, że głos odezwie się znowu, ale nie dobiegł mnie nawet najlżejszy szmer, żadne z brzmień lasu, żaden szelest suchych liści, pośród których buszują zwierzęta, żaden łopot ptasich czy owadzich skrzydeł. Zerknąłem na zegarek - było piętnaście po piątej. Obliczyłem, że do Torrestreli zostało mi jeszcze około czterech kilometrów - miałem dość czasu, by pokonać tę odległość przed zapadnięciem zmroku.

Gdy podniosłem oczy, ponownie usłyszałem kobiecy głos. To, co się potem wydarzyło, okazało się jednym z najważniejszych doświadczeń w moim życiu.

Głos dobiegał znikąd, a może raczej brzmiał we mnie. Słyszałem go bardzo wyraźnie. Moja intuicja sprawiła, że stawał się coraz silniejszy. Nie ja byłem panem tego głosu, nie był nim też Astrain. Ten głos powtarzał tylko, że powinienem iść dalej, a ja usłuchałem go bez zmrużenia oka. Było tak, jakby wrócił Petrus i przypominał mi o rozkazach i posłuszeństwie, i o tym, że w tej chwili jestem tylko narzędziem Szlaku, który mnie „prowadzi". Mgła stawała się coraz bardziej przejrzysta, miejscami prawie całkiem się rozwiała. Obok mnie drzewa rosły rzadko, skały były mokre i śliskie, a zbocze równie strome jak na odcinku, który przemierzałem od dłuższego czasu.

Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mgła zniknęła. A przede mną, na szczycie góry, wznosił się krzyż. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem morze chmur, z których się wynurzyłem, i drugie morze chmur, wysoko ponad głową. Pomiędzy tymi dwoma oceanami sterczały wierzchołki najwyższych gór i szczyt Cebreiro. Ogarnęła mnie głęboka potrzeba modlitwy. Nawet gdybym musiał z tego powodu zboczyć z drogi do Torrestreli, chciałem wejść na sam szczyt i pomodlić się u stóp krzyża. To było czterdzieści minut wspinaczki pośród wewnętrznej i zewnętrznej ciszy. Język, który wymyśliłem, zamilkł we mnie, nie był mi już potrzebny do rozmowy z ludźmi ani z Bogiem. „Wiódł" mnie Szlak Świętego Jakuba i on miał mi wskazać miejsce, w którym spoczywał mój miecz. Petrus i tym razem miał rację.

Na szczycie, niedaleko krzyża, siedział mężczyzna, który coś pisał. Przeszło mi przez myśl, że to wysłannik, nadnaturalna wizja. Lecz intuicja podszepnęła mi, że jest inaczej, i wtedy dostrzegłem wyszytą na jego ubraniu muszlę -mężczyzna był pielgrzymem. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, a potem odszedł, urażony, że zakłóciłem jego spokój. Być może obaj czekaliśmy na to samo na przybycie anioła? A obaj ujrzeliśmy przed sobą człowieka. Na drodze zwykłych ludzi.

Choć tak bardzo pragnąłem się modlić, nie byłem w stanie wyrzec ani słowa. Długo stałem przy krzyżu, patrząc na góry i na zakrywające niebo i ziemię obłoki, zza których wyłaniały się tylko najwyższe szczyty. W dole zapalały się światła osady złożonej z piętnastu domów i kościoła. A zatem będę miał gdzie spędzić tę noc, jeśli Szlak mi na to zezwoli. Nie wiedziałem dokładnie, o której może to nastąpić, ale, pomimo nieobecności Petrusa, miałem przewodnika. „Prowadziła" mnie Camino de Santiago.

Zbłąkany baranek wszedł na szczyt i stanął między krzyżem a mną. Spoglądał na mnie, trochę wystraszony. Stałem tak długo, wpatrując się w niemal czarne już niebo, w krzyż i białego baranka u stóp krzyża. I nagle odczułem zmęczenie długim okresem prób, walk, nauki i marszu. Potworny, ściskający żołądek ból podszedł mi do gardła i wyrwał się szlochem bez łez, tu, przed barankiem i ogromnym samotnym krzyżem, ukazującym, jaki los człowiek zgotował nie swemu Bogu, lecz sobie. W mej pamięci ożyły wszystkie nauki Camino de Santiago, gdy szlochałem nad tą samotną owieczką.

- Boże - zacząłem, odzyskując wreszcie zdolność wypowiadania słów modlitwy. - Nie przybili mnie do tego krzyża, nie widzę na nim i Ciebie. Ten krzyż jest pusty i takim powinien zostać po wsze czasy, ponieważ czas śmierci przeminął, a bóg odradza się teraz we mnie. Ten krzyż był symbolem niesłychanej władzy, którą posiedliśmy wszyscy, władzy ukrzyżowania drugiego człowieka i wydania go na śmierć. Teraz ta moc odradza się dla życia, świat jest ocalony, a ja potrafię dokonywać Twych cudów. Albowiem przemierzyłem drogę zwykłych ludzi i w nich odnalazłem Twój sekret. I Ty przemierzyłeś drogę zwykłych ludzi. Przybyłeś, aby nauczyć nas wszystkiego, co byliśmy zdolni pojąć lub uczynić, my jednak nie chcieliśmy przyjąć Twych nauk. Pokazałeś nam, że potęga i chwała są dostępne dla wszystkich, lecz tak nagłe objawienie naszych zdolności przerosło nas. Ukrzyżowaliśmy Cię nie dlatego, żeby okazać niewdzięczność Synowi Bożemu, lecz dlatego, że bardzo baliśmy się zaakceptować nasze zdolności. Ukrzyżowaliśmy Cię, ponieważ baliśmy się stać bogami. Mocą czasu i tradycji stałeś się tylko dalekim bóstwem, a my znów wypełnialiśmy swój człowieczy los.

Nie, to nie grzech być szczęśliwym. Pół tuzina ćwiczeń i uważne wsłuchanie się w świat wystarczają, by człowiek zdołał ziścić najśmielsze marzenia. Pyszniłem się mą mądrością, kazałeś mi więc przemierzyć drogę, którą przejść może każdy, i odkryć to, co odkryłby każdy, kto nieco uważniej przyglądałby się życiu. Pokazałeś mi, że pogoń za szczęściem jest sprawą osobistą i że nie istnieje wzorzec, który moglibyśmy przekazać innym. Aby odnaleźć mój miecz, musiałem zgłębić jego tajemnicę, a to okazało się takie proste - wystarczyło wiedzieć, co z nim uczynić. Co zrobić z mieczem i ze szczęściem, jakie dla mnie oznacza.

Przeszedłem każdy kilometr tej drogi, aby odkrywać to, co już wiedziałem, co wie każdy z nas, z czym jednak trudno się pogodzić. Cóż bowiem trudniejszego dla człowieka, Panie, niż odkryć, że może posiąść władzę?

Ból, który rozdziera teraz mą pierś, który wyrywa się szlochem z mego gardła, płosząc owieczkę, istnieje, odkąd istnieje człowiek. Niewielu jest takich, którzy przyjęli sztandar zwycięstwa - większość wyrzeka się marzeń, kiedy te stają się nierealne. Rezygnują z podjęcia Dobrej Walki, nie wiedzą bowiem, co uczynić z własnym szczęściem, są więźniami spraw doczesnych. Jak ja, który pragnąłem odnaleźć miecz, choć nie miałem pojęcia, co z nim czynić.

Uśpiony bóg rozbudził się we mnie i ból narastał z każdą chwilą. Czułem, że jest przy mnie mój Mistrz, i nareszcie udało mi się przemienić szloch we łzy. Płakałem, pełen wdzięczności dla człowieka, który kazał mi ruszyć na Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu miecza. Płakałem, pełen wdzięczności dla Petrusa, który uczył mnie, nie wspominając o tym, że me marzenia się spełnią, jeśli wcześniej odgadnę, jaki zrobię z nich użytek. Patrzyłem na nagi krzyż i na baranka, który - wolny - mógł biegać po tych górach i spoglądać w obłoki.

Baranek wstał, a ja podążyłem za nim. Wiedziałem, dokąd mnie prowadzi. Nawet pośród chmur świat wydał mi się przejrzysty i jasny. Choć nie widziałem Drogi Mlecznej na niebie, byłem pewien, że tam jest i że wskazuje wszystkim Szlak Świętego Jakuba. Baranek pobiegł w kierunku wioski noszącej, jak góra, nazwę Ce-breiro. Tam wydarzył się pewnego dnia cud -cud przemiany tego, co się robi, w to, w co się wierzy. W tajemnicę miecza i niezwykłego Szlaku Świętego Jakuba.

Kiedy szedłem w dół, przypomniała mi się ta historia. Pewien wieśniak z sąsiedniej osady przyszedł do Cebreiro na mszę. Tego dnia szalała straszliwa burza. Mszę odprawiał mnich małej wiary, który w duchu drwił sobie z poświęcenia wieśniaka. Lecz gdy nadeszła chwila podniesienia, hostia przemieniła się w ciało Chrystusa, a wino w Jego krew. Relikwie do dziś przechowywane są w tej małej kapliczce. To skarb wspanialszy od wszystkich bogactw Watykanu.

Baranek zatrzymał się na skraju wioski, skąd jedyna biegnąca przez nią uliczka wiedzie wprost do kościoła. Ogarnięty przerażeniem, powtarzałem w duchu: „Panie, nie jestem godzien przekroczyć progów Domu Twego". Lecz baranek zwrócił oczy w moją stronę, a jego spojrzenie przejęło mnie do głębi. Mówiło, abym na zawsze zapomniał o swych niegodziwościach, moc bowiem odrodziła się we mnie, jak mogła się odrodzić w każdym człowieku, który ze swego życia uczyni Dobrą Walkę. Nadejdzie dzień - mówiły oczy baranka - gdy człowiek znów będzie z siebie dumny, a wtedy cała natura sławić będzie rozbudzenie boga, który trwał w nim uśpiony.

Baranek był teraz moim przewodnikiem na Camino de Santiago. W pewnej chwili wokół zapanowała ciemność, a ja miałem wizję. Ujrzałem sceny łudząco podobne do opisanych w Apokalipsie: Baranka zasiadającego na tronie i ludzi, którzy płukali swe szaty, oczyszczając je we krwi Baranka. To było przebudzenie śpiącego w każdym z ludzi boga. Ujrzałem także bitwy, czas niepokoju, katastrofy, które miały spaść na Ziemię w nadchodzących latach. Lecz wszystko to zakończyło się triumfem Baranka, bo każda istota ludzka stąpająca po tej ziemi obudziła swą wielką mocą uśpionego w niej boga.

Szedłem za barankiem do kaplicy wzniesionej przez wieśniaka i mnicha, który uwierzył w to, co czynił. Nikt nie wie, kim byli. Dwa bezimienne kamienie nagrobne na sąsiadującym z kościołem cmentarzu wskazują tylko, gdzie pogrzebano ich szczątki doczesne. Ale nie wiadomo nawet, w którym grobie spoczywa mnich, a w którym wieśniak. Ponieważ, aby cud mógł się ziścić, dwie siły musiały stoczyć Dobrą Walkę.

Kaplica była rzęsiście oświetlona, kiedy stanąłem w jej progu. Tak, byłem godzien tam wejść, ponieważ miałem miecz i wiedziałem, jak go używać. To nie była Brama Przebaczenia - ja przebaczenie już uzyskałem, oczyściłem szaty w krwi Baranka. Teraz chciałem tylko wziąć do ręki mój miecz i podjąć Dobrą Walkę.

W małej świątynce nie było krzyża. Na ołtarzu ujrzałem relikwie cudu - kielich i patenę, które widziałem, tańcząc, i srebrny relikwiarz, kryjący ciało i krew Jezusa. Odzyskiwałem wiarę w cuda, które co dnia czynić może człowiek. Otaczające mnie wysokie szczyty górskie zdawały się mówić, że są tu wyłącznie po to, by rzucać wyzwanie człowiekowi. I że człowiek żyje tylko po to, by przyjąć to zaszczytne wyzwanie.

Baranek skrył się za ławkę, ja patrzyłem przed siebie. Przy ołtarzu, uśmiechnięty, może odczuwający ulgę, stał Mistrz. W ręce trzymał mój miecz.

Zatrzymałem się. Zbliżył się do mnie, minął i wyszedł. Podążyłem za nim. Uniósł ostrze i zaczął recytować święty psalm tych, którzy podróżują i walczą, aby zwyciężyć.

Polegnie u twego boku tysiąc i dziesięć tysięcy po prawicy twojej, a ciebie zło nie dosięże. Nie przypadnie na ciebie zło i zaraza nie zbliży się do namiotu twego.

Albowiem aniołom swoim przykazał o tobie, aby cię strzegli na wszystkich drogach twoich.

Ukląkłem, a on uderzył płazem kolejno oba moje ramiona, mówiąc:

Po lwie i żmii stąpać będziesz,

deptać będziesz młodego lwa i smoka.

Gdy kończył wypowiadać te słowa, z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Padało, a deszcz ożywiał ziemię. Ta woda miała powrócić do nieba, dopiero gdy wspomoże kiełkowanie ziarna, wzrost drzewa, kwitnienie kwiatu. Padało coraz mocniej, a ja trzymałem uniesioną głowę, czując po raz pierwszy na Szlaku Świętego Jakuba wodę zesłaną przez niebo. Pomyślałem o wypalonych polach i poczułem się szczęśliwy, bo tej nocy miały wreszcie ukoić pragnienie. Pomyślałem o kamieniach z Leon, o łanach zboża Nawarry, o spękanej kastylijskiej ziemi, o winnicach Rioja, dziś chłonących te strugi deszczu, z których sączyła się potęga niebios.

Przypomniałem sobie krzyż, który dźwignąłem, a który burza prawdopodobnie przewróciła, by inny pielgrzym mógł nauczyć się posłuszeństwa. Pomyślałem o wodospadzie, teraz potężnym, bo zasilonym opadami, i o Foncebadón, gdzie dałem z siebie tak wiele, by przywrócić życie tej ziemi.

Pomyślałem o wodzie, którą czerpałem z tylu studzien, teraz znów obfitszych. Byłem godzien miecza, ponieważ wiedziałem, jak go używać.

Mistrz wyciągnął miecz w moją stronę, ja go przyjąłem. Rozglądałem się, szukając baranka, ale zniknął bez śladu. Jednak nie miało to już znaczenia woda życia płynęła z niebios, a ostrze mego miecza połyskiwało w jej strugach.

Epilog Santiago de Compostela

Z okna hotelowego pokoju widzę katedrę Świętego Jakuba i grupkę turystów przed świątynią. Pośród tłumu przechadzają się studenci w ciemnych średniowiecznych strojach, a sprzedawcy pamiątek kręcą się przy swoich straganach. Jest wczesny ranek, a nie licząc notatek, te linie są pierwszymi, jakie skreśliłem na Camino de Santiago.

Przybyłem do miasta wczoraj autobusem, który zapewniał połączenie między Pedrafitą, położoną w pobliżu Cebreiro, a Compostela. W ciągu czterech godzin pokonaliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów zielących obie miejscowości, a ja wspominałem pieszą wędrówkę z Petrusem -zdarzało się, że na przejście takiej odległości poświęcaliśmy dwa tygodnie. Wkrótce wyjdę, żeby złożyć na grobie świętego Jakuba wykonany na muszlach wizerunek Matki Boskiej z Aparecidy. Potem, jeżeli okaże się to możliwe, wsiądę do samolotu i wrócę do Brazylii; gdzie czeka mnie dużo pracy. Nie zapomniałem słów Petrusa, który opowiadał mi, jak zamknął w jednym obrazie całe swoje doświadczenie. Przeszło mi przez myśl, żeby napisać książkę o tym, co przeżyłem, ale na razie był to tylko odległy projekt, bo teraz, kiedy odnalazłem miecz, czekało mnie wiele zajęć.

Tajemnica mojego miecza należy do mnie i nigdy jej nie ujawnię. Została zapisana i spoczęła pod głazem, ale po deszczu, który niedawno spadł, prawdopodobnie już nie istniała. Dobrze się stało. Petrus nie musiał jej znać.

Zapytałem Mistrza, skąd wiedział, kiedy dotrę do Cebreiro. Czy może czekał tam na mnie już od jakiegoś czasu?

Roześmiał się i powiedział, że przyjechał poprzedniego dnia rano i że wyjechałby nazajutrz, nawet gdybym się nie pojawił.

Chciałem się dowiedzieć, jak to możliwe, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy się żegnaliśmy, zanim wsiadł do wynajętego samochodu i wyjechał do Madrytu, wręczył mi symbol Zakonu Świętego Jakuba od Miecza i powiedział, że miałem już wielkie objawienie, gdy patrzyłem w oczy baranka.

Jednak przy odrobinie wysiłku zdołam może kiedyś zrozumieć, że ludzie zawsze przybywają punktualnie tam, gdzie są oczekiwani.

? Szlak, zwany z francuska Szlakiem Świętego Jakuba, na terytorium Francji tworzą liczne drogi zbiegające się w hisz­pańskim mieście Puentę La Reina. Saint-Jean-Pied-de-Port leży przy jednym z trzech szlaków, nie jedynym ani nie naj­ważniejszym.

? Camino de Santiago zapisała się we francuskiej kulturze jedynie poprzez to, co stanowi dumę kraju, czyli poprzez gastro­nomię, pozostawiając po sobie „pamiątkową" nazwę cocquilles Saint-Jacques, co dosłownie oznacza „muszle świętego Jakuba". (Są to małże zwane po polsku przegrzebkami - przyp. tlum.).

? W rzeczywistości Petrus podał mi swoje prawdziwe imię. Ale by chronić jego prywatność, zmieniłem je, podobnie jak na­zwiska innych osób z Camino de Santiago.

? Colin Wilson twierdzi, iż na tym świecie nic nie jest przy­padkowe, ja zaś raz jeszcze miałem okazję się przekonać o słuszności tego poglądu. Pewnego popołudnia, bawiąc w Ma­drycie, przeglądałem w hotelowym hallu czasopisma. Moją uwagę zwrócił reportaż z wręczenia Nagród Księcia Asturii, po­nieważ wśród laureatów znalazł się brazylijski dziennikarz, Roberto Marinho. Baczniej przyjrzawszy się fotografii z bankie­tu, aż podskoczyłem - przy jednym ze stołów, elegancko pre­zentując się w smokingu, siedział Petrus, którego w notatce pod zdjęciem przedstawiono jako Jednego z najsławniejszych obecnie europejskich designerów".

? Były to czerwone owoce, których nazwy nie znam, a na których widok jeszcze dziś mam mdłości - tak dużo ich zjadłem podczas wędrówki przez Pireneje.

? Ordalia to rytualne próby, na których wynik mają wpływ nie tylko zachowania ucznia, ale także przepowiednie poja­wiające się w trakcie przeprowadzania owych prób. (Termin ten pochodzi z czasów Świętej Inkwizycji, kiedy to oznaczał wy­łącznie „sądy boże" - przyp. tłum.).

? Mt 6, 21. Cytaty z Pisma Świętego wg Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).

?1 Kor l, 27; l Kor 4, 10 i 13; l Kor 4, 20 (przyp. tłum.).

? Rytuał Posłańca nie został tu dokładnie opisany. W rzeczywistości Petrus podał mi znaczenie wizji, wspomnień i sakiewki, którą pokazał mi Astrain. Ponieważ jednak spotkanie z Posłańcem ma różny przebieg w przypadku konkretnych osób, opisywanie mojego osobistego doświadczenia mogłoby wywrzeć negatywny wpływ na doświadczenia tych, którzy takie spotkanie dopiero przeżyją.

? Włoska Partia Komunistyczna; istniała do 1991 roku (przyp. tłum.).

? W czasie meczu Hiszpania-Brazylia na M Ś w Meksyku w 1986 roku nie uznano hiszpańskiej bramki, ponieważ arbiter nie zauważył, że piłka dotknęła murawy za linią bramkową, a potem odbiła się rykoszetem. Brazylia wygrała 1:0.

? l Kor. 13, 1,2 (przyp. tłum.).

? Później udało mi się odkryć, że jest to wyrażenie zapożyczone od świętego Pawła. (l Tm, l, 18 - przyp. tłum.).

? Stary zamek lub inna zabytkowa budowla przekształcona przez rząd hiszpański w luksusowy hotel (przyp. tłum.).

? Hb 3, 25 {przyp. tlum.).

? Łk 12, 7; Mt 10, 30 (przyp. tłum.).

? Mt 10, 16 (przyp. tłum.)

? Mt 7, 24 (przyp. tłum.)

? Łk 8, 17 (przyp. tłum.).

? J 5, 31 (przyp. tłum.).

? J 3, 3 (przyp. tłum.)

? J 4, 14 (przyp. tłum.).

? Mk 10, 15; Łk 18, 17 (przyp. tłum.).

? Łk 22, 36 (przyp. tłum.).

? Łk 22, 35 (przyp. tlum.).

? Tak w Tradycji określa się Mistrzów, którzy zatracili magiczną łączność z uczniem. Nazwa ta odnosi się również do tych Mistrzów, którzy zaprzestali zgłębiania wiedzy, posiadłszy władzę wyłącznie nad siłami ziemi

? W roku 1170 utworzono zakon rycerski św. Jakuba od Miecza, którego jedna gałąź działała w Hiszpanii, druga w Portugalii. Order przyznawany jest w Portugalii za zasługi dla nauki i sztuki. Taką samą nazwę nosił także order przyznawany w XIX w. w Brazylii.

? J 14, 2 (przyp. tłum.).

? Tym, którzy pragną poznać dzieje i znaczenie templariuszy, polecam krótką, lecz ciekawą pracę Reginę Pernoud, Les Templiers. (Polski przekład pt. Templariusze, Marabut, Gdańsk 1995 - przyp. tłum.).

? Ponieważ jest to bardzo długi rytuał, zrozumiały tylko dla tych, którzy poznali drogę Tradycji, postanowiłem skrócić wypowiadane formuły. Nie ma to znaczenia dla treści książki, ponieważ obrządek służy tylko sprowadzeniu Starszych i oddaniu im czci. Istotą tego odcinka Camino de Santiago jest ćwiczenie Tańca, przedstawione w pełnej postaci.

?1 Kor 9, 10 (przyp. tłum.).

? Arabożerca (przyp. tłum.).

? Angel to po hiszpańsku „anioł".

? Psalm 91 (7, 10, 11 i 13) w przekładzie Czesława Miłosza (przyp. tlum.).

- 125 -



Wyszukiwarka