Co w tobie jest


Co w tobie jest?

Prequel - cz.1

Zakochał się w ... szmaragdowych oczach, które wyjrzały na niego niespodziewanie z monotonii jednostajnej drogi, prowadzącej od jednej niewielkiej wioski, do drugiej. Od jednego miasta do drugiego. Nie pamiętał ile już czasu spędził w drodze. Nie pamiętał, jak śpi się w wygodnym łóżku. Za to aż za dobrze, na całe życie zapamiętał, jak to jest drzemać na końskim grzbiecie.
Bał się trochę myśli, że jego praca w jego mniemaniu staje się podobnie monotonna, jak droga, wiodąca wśród jasnozielonych pól, pod jasnoniebieskim niebem. Wolał jednakże obojętność od wyraźniej satysfakcji i przyjemności, którą niejednokrotnie widywał na twarzach takich, jak on sam, w trakcie wykonywania czynności... zawodowych. Choć może dzielił ich tylko krok. Unikał tej myśli.
Cenił sobie myśl, że jest zawodowcem. Ani mniej, ani więcej.
Profesjonalistą, który sumiennie wykonuje powierzone mu zadanie i nie pozwala, by najlżejsza wątpliwość, czy wahanie, przeszkodziło mu w tym.
Słyszał często historie o tym, jak tacy jak on, zakochiwali się... czy tez ulegali czarowi ofiar i odstępowali od obowiązków. Uważał to za zachowanie ze wszech stron i miar nieprofesjonalne, odrobinę żałosne, całkowicie nieprzemyślane. Przecież wszyscy wiedzieli, jaka kara za to grozi. Przecież wszyscy wiedzieli, że przed wyrokami Inkwizytora nie ma ucieczki, nie ma odwołania.
Tak, był Inkwizytorem.
Uważał to za jedyne dostępne panaceum na to, co wynaturzone, chore i złe. Na lek na to, co nie miało nigdy w świecie zaistnieć, bo gdyby miało, wszyscy by dostali taki dar od Boga, a nie tylko jednostki... Uważał, że ludzie nie zostali stworzeni by móc kontrolować to, co nie miało, z woli Boga, poddawać się kontroli.
Kiedy był młodszy, przerażały go metody, po które sięgała Inkwizycja.
Tortury, podstęp i stos.
Teraz wiedział już, że ludzkość zawsze sięga po te metody. Zawsze sięgała i sięgać będzie. To, w przeciwieństwie do magii, całkowicie leżało w jej naturze. Cywilizacja i moralność stanowiła tylko barwną zasłonkę, która miała okrywać dwukolorowość świata.
Czerń i biel.
Makmannon nie uznawał więcej barw.
Do chwili, gdy nie spojrzał w szmaragdowe oczy i nie.... zakochał się.
Chłopak, który na niego wpadł był drobny, rudy i bardzo piegowaty. I nie przeraził go czarny strój Inkwizytora.
Mało prawdopodobne jest, by go nie rozpoznał.
Strój wysłannika Inkwizycji był raczej charakterystyczny.
Składał się z czarnego płaszcza zapinanego pod samą szyję na kilkadziesiąt niewielkich guziczków. Pod płaszczem kryła się biała koszula z najdelikatniejszego płótna, ale to akurat wiedziało, czy widziało, niewielu. Ciemne, miękkie spodnie wpuszczone w długie buty ze skóry pierwszej jakości. Makmannon zawsze sam dbał, by były czyste i lśniące. I przede wszystkim...szpicruta. W innych okolicznościach można by wysnuć wniosek, że to na konia. Zdarzało się. Ale Makmannon nigdy nie bił koni. Nie on. Makmannon kochał konie tym rodzajem miłości, który większość rezerwowała dla ludzi. Inkwizytor rezerwował ją wyłącznie dla zwierząt. Do czasu.
Rudowłosy biegł gdzieś, spieszył się wyraźnie, bo nie zdążył nawet wyhamować, kiedy wypadł zza zakrętu prosto na zsiadającego z wierzchowca Inkwizytora. Zderzyli się dość boleśnie, Makmannon wpadł na konia, który wierzgnął i wycofał się, powodując tym samym niemal ich upadek. Makmannon musiał złapać chłopaka za ramiona i odsunąć od siebie. Bardziej od dotykania go nie lubił jedynie sam dotykać. Nawet w czarnych, delikatnych rękawiczkach na dłoniach. Dlatego też szybko, ze wstrętem zabrał ręce z ramion chłopaka. Tym razem jednak było... inaczej. Jego jedna ręka, pusta, sama wyrwała się z powrotem, zupełnie jakby już zatęskniła za dotykiem ciepłego ciała. A byłby to pierwszy raz...od bardzo, bardzo dawna. Jego druga ręka zacisnęła się na szpicrucie, znajdując w tym spokój.
Jego usta zacisnęły się w grymasie, którego nie był świadom, ale który musiał pojawiać się na tyle często, by w niestarej jeszcze twarzy wyrzeźbić dwie równoległe, głębokie zmarszczki.
-Przepraszam... - wyjąkał chłopak, błyskając jednocześnie nieśmiałym uśmiechem.
Jasna brew Makmannona podjechała wyżej. Uśmiech na widok Inkwizytora?
Jego pomocnik, który właśnie przywlókł się tu, podskakując na grzbiecie obojętnego na wszystko muła, pospiesznie zsiadł, choć w jego wykonaniu wyglądało to, jakby się sturlał, z siodła i podszedł bliżej.
-Panie... - rzekł wyciągając rękę - Pozwól, że wysmagam go za tę zniewagę.
Uśmiech na piegowatej twarzy zgadł błyskawicznie, zastąpiony jednak nie przez lęk, tylko przez... zaskoczenie.
-Nie - Makmannon wyciągnął szpicrutę, odgradzając chłopaka od zakusów Lita, jego pomocnika, którym zresztą szczerze pogardzał. - Zostaw go. A ty... - zwrócił się do rudowłosego - Leć tam, gdzie tak się spieszyłeś.
-Dziękuję - wykrzyknął chłopak radośnie i poderwał się do biegu z energią, której mu Inkwizytor pozazdrościł. Zastanowił się przelotnie... jakby to było?
-Zaczekaj! -zawołał jeszcze za nim, wzbudzając zdumienie Lita i wieśniaków, którzy tymczasem wylegli na drogę - Jak się nazywasz?
Rudowłosy zatrzymał się.
-Aura - odkrzyknął, uśmiechnął się ponownie i zniknął za zakrętem drogi.
-Panie, pozwól, że odprowadzę twego konia do stajni... - Lit niemal złożył się w ukłonie wpół.
Makmannon zmarszczył brwi.
-Daj spokój, mam lat niespełna trzydzieści a nie sześćdziesiąt. Umiem sam zatroszczyć się o swego wierzchowca.
Skierował swe kroki do stajni, przylegającej do gospody.
-Zajmij nam lepiej dwa pokoje. W imieniu kościoła... oczywiście. Powiedz, że zostaniemy tu przez czas jakiś, sprawdzając czy nikt nie łamie religijnych zakazów.
Tylko tych kilka zwyczajowych słów. Tylko ich dwóch.
I strach, wielki, wyprzedzający ich kroki i niewypowiedziany, kroczący już za nimi. Strach usprawiedliwiony. Ach, jeszcze jak usprawiedliwiony.
Makmannon, z uśmiechem na jasnej twarzy przekroczył próg gospody, patrząc na drżącego gospodarza. To będzie dobry informator, ocenił. Rzadko się mylił. Miał talent i oko do ludzi. Wiedział, jak wyciągnąć z nich każdą niemal informacje i to tak, że sami nie wiedzieli nawet, kiedy mu ją zdradzają. Nie potrzebował do tego tortur... zazwyczaj. Zresztą od tortur był Lit. Inkwizytor już dawno zorientował się, że tortury najlepiej służą tym, którzy nie znają innych... często skuteczniejszych sposobów.
Podszedł od lady i uśmiechnął się. Wiedział, jak wielkie wrażenie robi na ludziach jego uśmiech. Makmannon był świadomy tego, że nie jest przystojny. Nigdy nie był. Ale też nigdy tego nie potrzebował. Zamiast urody miał pociągłą, interesującą twarz o nieregularnych rysach, trochę za długi nos, asymetryczne brwi... i oczy. Oczy, które przyciągały wzrok. Nie brązowe, nie niebieskie i nie zielone. Jakby natura nie mogła się zdecydować i w końcu zostawiła każdego koloru po trochę.
-Teraz... - powiedział, kładąc na ladzie sztylet, wyglądający niemal jak krzyż, ze sporym rubinem w rękojeści. Uśmiechnął się szerzej, prawie sympatycznie - Poproszę o obiad.
Zafurkotały spódnice, gospodyni i służebna dziewka, pomknęły do kuchni.
Makmannon przeczesał dłonią jasne, platynowe w odcieniu włosy. Właściciel gospody zbliżył się do niego chyłkiem. Drżąca dłonią nalał do kufla piwo i postawił go przed nosem Inkwizytora.
-Wybacz, panie - zająknął się - Nie przywykliśmy do tak dostojnych gości.
-Ta. - odrzekł blondwłosy - Wiem. Dawno nie było tu kontroli.
-Eee... tak, rzeczywiście - pulchny mężczyzna wysapał, czerwieniąc się wyraźnie - Czy może... jakieś plotki dotarły do waszej wielmożności?
-Czemu pytacie? Czy moja wizyta jest wam... niemiła?
-Nienienienie... skądże - zaprotestował karczmarz aż nadto gorliwie. - Po prostu....
Odetchnął z ulga, gdy przerwało mu wejście równie korpulentnej małżonki z dymiącym talerzem. Talerz wylądował tez zaraz przed nosem Inkwizytora. Makmannon sięgnął po łyżkę i wymownie zerknął na wpatrujących się w niego gospodarzy. Ci błyskawicznie znaleźli sobie jakieś zajęcia, jednak wciąż rzucali ku niemu zaniepokojone spojrzenia. Gospoda była pusta, Makmannon nie wątpił, że to jego przybycie wymiotło wszystkich. Oprócz właścicieli, rzecz jasna, którzy z oczywistych względów gospody opuścić nie mogli.
-Hmm... niezłe - mruknął po dłuższej chwili, nawet szczerze, mając na myśli potrawę.
Prawie usłyszał, jak gospodarzowi kamień spada z serca.
-Dobrze doprawione. Co tu jest? Kminek. Kolendra, cząber. Jałowiec?
Rubin w rękojeści sztyletu błysnął, odbijając przypadkowy słoneczny promień.
Gospodarz zastanowił się, nieświadomy, że w tym pytaniu była pułapka.
-Ttak... odrzekł w końcu.
-Wszystkie zioła, które wymieniłem?
-Szczerze mówiąc nie wiem... dostaję przyprawy zawsze od Nadiny, nie wiem co tam wkłada, goście nie narzekają.
Inkwizytor zamyślił się. Jałowiec. Ziele obrzędowe. Przyprawa, i owszem... lecz nie tylko. Uśmiechnął się do gospodarza.
-Musisz mi wskazać jej gospodarstwo... chętnie skorzystam z jej... talentu.
Gospodarz zawahał się przez chwilę, niepewny, ale Makmannon postarał się, by na jego obliczu nie było widać najmniejszego śladu podejrzenia, które urosło mu sercu.
Od tak wielu lat nosił na twarzy doskonałą maskę emocji, których nigdy nie odczuwał naprawdę, że nie sprawiło mu to żadnych trudności.
-Prosto do niej trafić, wasza wielmożność. Mieszka w niewielkim domku, na obrzeżach wioski.
-Sama? - zapytał Inkwizytor obojętnie.
-Nie. Z Aurą...to znaczy z chłopakiem. Rodzice go obumarli wcześnie, to się nim zajęła.
Z Aurą... Powodowany nagła decyzją, wstał, nie kończąc posiłku. W tym momencie do Sali wszedł Lit. Zerknął pytająco na Inkwizytora.
-Przystosuj pokoje do naszej dyspozycji - mruknął Makmannon - Pójdę się przejść.
Siwiejąca brew Lita uniosła się w pytaniu. Makmannon rzadko spacerował, jeszcze rzadziej - po wioskowych drogach. Jednak Inkwizytor jednym ruchem głowy uprzedził jego pytanie, Sięgnął po sztylet, łapiąc go za ostrze, tak, że rękojeść wystawała z jego dłoni, bardziej niż kiedykolwiek przypominając o jego stanowisku. Ostrze nagrzało się od ciepła jego ręki. Lubił trzymać je właśnie w ten sposób, igrając z doskonale naostrzonym niebezpieczeństwem. Gdyby tylko zacisnął dłoń odrobinę mocniej...
-Wrócę niedługo.
Wyszedł na zewnątrz, szukając wzrokiem chatki o której mówił gospodarz. Droga biegła w dół, zakręcając dopiero pod lasem, w zapadającym zmierzchu czerniejącym na horyzoncie. Tuż przed drzewami bystry wzrok Inkwizytora dostrzegł migotanie światła i zduszoną biel ściany niewielkiego domku. Ruszył w tamtym kierunku, przyspieszając, zasłuchany w chrzęst żwiru pod podeszwami butów.
Zapadł zmrok, nim dotarł na miejsce. Obejście było ciche i puste. Intensywnie pachniała maciejka. Zza ściany dobiegał cichy szmer rozmowy. Inkwizytor ukrył się pod krzakiem bzu, łagodnie gładzącym go płatkami kwiatów o liśćmi. Nie wiedział na co czeka. Chłodna stal sztyletu wpijała się w jego rękę, ale nie wypuścił jej, nie schował w pochwie. Gwiazdy rozbłyskały jedna za druga na czystym niebie. Po chwili, kiedy doszedł do wniosku, że musi podjąć jakąś decyzję, drewniane, lekko skrzywione drzwi skrzypnęły i w prostokącie światła stanęła sylwetka tak prosta i szczupła, że musiała należeć do chłopca, Aury. Mrok zatarł rysy jego twarzy, lecz Makmannon instynktownie go rozpoznał. Gdyby był romantykiem rzekłby, że serce mu podpowiedziało, będąc jednak cynikiem, odpowiedzialnością obarczył rozum. Chłopak sięgnął tymczasem po wiadro, stojące przy ścianie i zamykając drzwi za sobą ruszył w stronę studni. Głośno zaterkotał łańcuch i chlupnęła woda, o którą uderzył czerpak.
Zza węgła wyskoczył jakiś ciemny kształt i zwinnie wskoczył na cembrowinie studni.
Chłopak roześmiał się a Inkwizytorowi od tego dźwięku dreszcz przebiegł po plecach.
-Co, kiciusiu... - zagadnął Aura głaszcząc zwierzę - Zbliża się twoja godzina?
Makmannonowi błysnęły oczy. Kot był smoliście czarny.
Zwierzę, jakby czując jego badawczy wzrok, prychnęło, wygięło grzbiet i zeskoczyło ze studni, ginąc w krzakach. Inkwizytor postąpił krok naprzód. Dłoń, dotychczas lekko trzymające śmiercionośne ostrze, zacisnęła się. Kropla krwi wolno spłynęła na ziemię.
Aura tymczasem zestawił wiadro na ziemię i zdjął koszulę.
Makmannon zamarł, wpatrując się w smukłe ciało, nie chciał oderwać wzroku od chłopaka, nie był w stanie... Ten tymczasem pochylił się nisko nad obramowaniem studni i umywszy się energicznie chwycił wiadro, koszulę przerzucił przez ramię i raźnym krokiem pomaszerował z powrotem do domu. Dopiero teraz inkwizytor zdecydował się opuścić ukrycie. Cicho przekradł się pod uchylone okno i oparłszy się o pobieloną ścianę słuchał odgłosów dochodzących ze środka.
- Zaraz zagrzeję babci wodę - mówił Aura wesoło - I przyniosę trochę kory kasztanowca na okłady, żeby babci tak reumatyzm nie dokuczał
- Nie rób sobie kłopotu dziecko...
- Ale to żaden kłopot przecież. Widziałem Morta przy studni, znowu gdzieś uciekł.
-Już ty się o niego nie martw. Znajdzie drogę do domu. Zawsze znajduje.
Makmannon drgnął, gdy drzwi ponownie uchyliły się, a smuga światła padła na ziemię, niemal u jego stóp. Aura wyszedł, wylewając na trawę obok resztkę wody z wiadra. Zafascynował go cień, rzucany przez męską sylwetkę na wydeptaną ścieżkę przy wejściu, załamujący się na progu i drzwiach. Niepewnie uniósł wzrok, badając nim bladą twarz przybysza. Makmannon zapomniał języka w ustach i był to pierwszy raz od bardzo dawna. Mimo to, próbował coś wykrztusić, bez większego powodzenia... jednak chłopak wybawił go z kłopotu, odrywając zdumione spojrzenie od jego twarzy i skupiając je na dłoni. Inkwizytor karmił oczy widokiem jasnej twarzy Aury, wyrazistej, ładnej twarzy, na której dokładnie malowała się każda emocja.
-Jesteś ranny, panie... - wyszeptał chłopak, upuszczając wiadro.
Ranny? Dłoń zapiekła go nagle... no, tak, niemal o tym zapomniał.
-To tylko draśnięcie... - mruknął, chowając sztylet do pochwy.
-Mimo to pozwól... - Aura wyciągnął ku niemu rękę - Bym cię opatrzył.
Makmannon zawahał się na chwilę, niepewny, zaraz jednak szarpnął się, umykając przed dotykiem.
-Będę wdzięczny - szepnął, rzeczywiście wdzięczny za tak prosty i niewzbudzający podejrzeń sposób do obejrzenia w środku chaty zielarki. Wyminął chłopaka i wszedł w smugę światła, prowadzącą do wnętrza domu.
-Pokój temu domowi - rzekł, przeczesując wzrokiem pomieszczenie.
Zielarka, starsza, siwowłosa kobieta siedziała na zydelku, przy piecu i czesała długie, wciąż jeszcze gęste włosy kościanym grzebykiem. Na widok gościa, odgarnęła z twarzy zasłonę włosów. Zielone oczy błysnęły.
-Pokój... - odrzekła. - Cóż sprowadza do nas gościa o tak później porze?
-Pan... jest ranny - ponownie wyręczył Makmannona Aura.
-Ranny? - jedna szara brew uniosła się.
-Drobne skaleczenie... jednak dokuczliwe.
Kobieta z wysiłkiem wstała.
-Zaraz się tym zajmę.
-Nie, babciu... - zaprotestował rudowłosy- Połóż się, zmęczonaś bardzo. Poradzę sobie sam. Oczywiście, jeżeli.... jeżeli pan się zgodzi.
-Nie mam nic przeciwko temu... -mruknął Inkwizytor, nawet szczerze. Jeżeli już musiał być dotykany, stanowczo wolał Aurę.
Staruszka zamilkła, zerkając badawczo to na swego podopiecznego, to na gościa.
-Dobrze... - rzekła w końcu - Skoro tak, faktycznie udam się już na spoczynek.
I znikła w korytarzyku, prowadzącym gdzieś w głąb chatki.
-Proszę... - Aura podstawił Inkwizytorowi niewielkie krzesełko. Ogień zaigrał w jego płomiennych włosach - Niech pan usiądzie.
Makmannon posłusznie cupnął na krzesełku, patrząc jak chłopak sięga po miskę i napełnia ją wodą, prosto z garnka stojącego na ogniu, po czym schładza ją wodą z wiaderka. Wilgotne, rude kosmyki opadły na bladą, piegowatą twarz, która zarumieniła się, jakby chłopak był świadomy badawczego spojrzenia, którym mierzył go Inkwizytor.
Aura przystawił drugie krzesełko, naprzeciwko Makmannona i wyciągnął dłoń.
Szmaragdowe oczy spojrzały na mężczyznę z nagła powagą. Jasnowłosy zagryzł wargi, przerażony intensywnością uczucia, które go nagle ogarnęło. On, Inkwizytor, chłodny jak skała i jak skała nieugięty, miękł jak wosk, pod oczyma chłopaka, który musiał mieć lat niewiele więcej niż połowę tego, co on sam.
A ten chłopak czekał, nie wiedząc ile wymaga od niego spełnienie tej nie wyrażonej głosem prośby. W końcu, Makmannon, wciąż zadziwiony własnym zachowaniem wyciągnął krwawiącą dłoń w stronę rudowłosego. Chłopak ujął ją w ciepły, pewny uścisk własnych rąk. Delikatnie zanurzył ją w ciepłej wodzie, obmywając z krwi i brudu, po czym sięgnął po słoiczek stojący na stole.
-Co to?- zapytał Inkwizytor nieufnie.
-To tylko maść z krwawnika. Przyspieszy gojenie. - uśmiechnął się Aura łagodnie.
Makmannon z oporem pozwolił posmarować ranę i obwiązać ją kawałkiem czystego płótna.
-Nie ufa pan ludziom, prawda? - zapytał Aura i Inkwizytor wiedział, że to nie jest pytanie. Zastanawiało go jedno. Absolutny brak lęku w zielonych oczach chłopaka siedzącego naprzeciwko.
-Czy ty wiesz, kim jestem? - zapytał z powątpiewaniem.
-Tak... - zaskoczył go Aura, nie po raz pierwszy już - Jest pan Inkwizytorem.
-Wiesz czym się trudni ktoś taki jak ja?
-Tak. Ściga pan ludzi, trudniących się czarami...
-Wiesz po co to robię?
-Tak... - po raz trzeci zabrzmiało potwierdzenie - Żeby ich spalić na stosie, zupełnie jakby to nam dane było sądzić.
Makmannon zagryzł wargi.
-Uważaj, chłopcze. Już za same te słowa mógłbym kazać cię zatrzymać.
-Za co? - jasne, niewinne, szczere źrenice przylgnęły do jego twarzy - Za prawdę?
Nagle, zanim Makmannon zdążył zareagować, chłopak przytrzymał jego dłoń w niespodziewanie silnym uścisku szczupłych rąk. Inkwizytor poczuł gorąco, które promieniowało od palców Aury i skupiało się na jego ranie. Po paru chwilach doznanie ustało. Aura, patrząc mu cały czas w oczy, nie mrugnąwszy nawet powieką, rozchylił bandaż na jego dłoni. Makmannon bał się zerknąć w dół, bowiem wiedział już, co tam zobaczy.
Nie pomylił się. Po skaleczeniu nie było śladu.
-Ty... - wyszeptał Inkwizytor zbielałymi wargami.
-Ja... co?
-Boże drogi, dzieciaku, ja muszę teraz...
-Co musisz? - zapytał Aura łagodnie.
Makmannon zacisnął szczęki i wyrwał dłoń z uścisku rąk chłopaka.
-Nie próbuj mnie zmieniać - warknął - Ten jeden raz zapomnę, co widziałem. Boś głupi. Boś nieodpowiedzialny. Boś... młody. Ale pamiętaj. Ten pierwszy raz... i ten ostatni. Naucz się ostrożności. I szacunku.
Powieki opadły na szmaragdowe źrenice, których wejrzenie trafiało prosto w serce, zlodowaciałe, zamknięte serce Inkwizytora, wbrew jego woli.
-To nie ja mam problem z szacunkiem... - wyszeptał tylko Aura - Dziś rano, kiedy wpadłem na pana... myślałem... przemknęło mi przez myśl... nieważne.
-Co...? - wyszeptał Makmannon na bezdechu.
-Nieważne. Musiałem się pomylić.
Usta jasnowłosego zacisnęły się w wąską kreskę, gdy raptownie wstał z krzesła, przewracając je.
-Ostatni raz - zagroził cicho, zmierzając do wyjścia - Pamiętaj.
Drzwi z hukiem uderzyły o framugę
Makmannon niemal biegiem przemierzał drogę z powrotem do gospody, błogosławiąc ja za ta, że jest taka długa. Niosła ze sobą nikłą nadzieję na to, że ochłonie.
Co on wyczynia?
Co na litość Boga, robi?
Krycie czarownika jest współudziałem, karanym niemal tak okrutnie, jak samo czarostwo. A jednak... na wspomnienie szmaragdowych oczu... nie umiał, po prostu nie potrafił... i wiek chłopaka nie miał tu nic do rzeczy. Nie raz wydawał już wyrok na młodszych niż Aura. Na ładniejszych. Bogatszych. Z większymi niż on koneksjami. Z ciekawszymi ofertami w zamian za przymknięcie oczu. Nigdy nie uległ. Wierzył, że to co czyni... powinno być uczynione. Dlaczego teraz? Dlaczego rudy wychowanek zielarki z wioski zapomnianej przez Boga i ludzi? Dlaczego?

Prequel - cz.2


Gospodarz nie umknął na czas przed złym spojrzeniem nieokreślonych w kolorze źrenic i ostrymi słowami. Lit, nauczony wieloletnim doświadczeniem, był mądrzejszy. Rozsądnie zszedł z oczu zwierzchnikowi i zamknął się we własnym pokoju. Makmannon po dłuższej chwili uczynił to samo, po to tylko, by następnych kilka godzin spędzić na bezsensownym miotaniu się w środku, niczym tygrys w klatce. Kiedy położył się w pachnącym lawendą łóżku, nie mógł zmrużyć oka. Myślał o sobie, o swoim życiu, poświęconym w całości różnym, większym i mniejszym, celom, lecz przede wszystkim myślał o zielonych oczach Aury i rodziła się w nim zapomniana przed wieloma laty ochota... by dotykać. By znów dotknąć życia samego w sobie, przeklętego w wielu aspektach, uświęconego w innych.

Aura nie spał także, zagubiony w nieznanym świecie myśli, które do tej nocy były jego własne, oswojone... teraz zaś... dzikie, szalone... opętały go bez reszty.
Aura także pragnął dotykać i był na tyle inteligentny, by wiedzieć, że ten, którego dotykać pragnie może być dla niego samą śmiercią. Przeklęta w wielu aspektach. Uświęconą w innych.

Ranek wstał rześki i chłodny, przesycony wonią macierzanki rosnącej w doniczce na oknie. Makmannon dawno nie obudził się w tak dobrym humorze. Pozwolił sobie na odrobinę lenistwa, zostając w wygrzanej pościeli kilka chwil po przebudzeniu. Odchylił mocno głowę, wpatrując się w odwrócony do góry nogami widok za oknem. Tak. Dzisiaj pofatyguje się do księdza i sprawdzi jak to jest z uczęszczaniem mieszkańców wioski na nabożeństwa, potem sprawdzi rejestr chrztów, a później może rozmówi się z miejscowymi. Zapowiadał się przyjemny, choć pracowity dzień. Inkwizytor ubrał się powoli, starannie dociągając wszystkie tasiemki i dopinając każdy guzik. Szybkim ruchem przetarł nosy butów by lśniły, przypasał pochwę ze sztyletem, ciężki miecz zostawiając w bagażach. Wziął leżąca na stole szpicrutę i zszedł na dół, do sali ogólnej gospody. Natychmiast zapanowała głucha cisza. Jakby nie zauważając tego zbliżył się do kontuaru i przywołując na twarz niemal sympatyczny uśmiech poprosił, tak właśnie - poprosił, o śniadanie. Karczmarka natychmiast znikła w kuchni, natomiast kilku gości podjęło szeptem, przerwaną wcześniej rozmowę. Gospodarz nalewając Makmannonowi piwa zagadnął nieśmiało
- Czy wasza wielmożność znalazł wczoraj chatę Nadiny?
- Owszem. Ta wizyta była bardzo... Hmm... pouczająca. Nie omieszkam wrócić tam jeszcze.
Mężczyzna odetchnął z ulgą, co inkwizytor zaraz zauważył. Czyli obawiał się, że mógł zaszkodzić staruszce, wysyłając go do niej. A skoro się obawiał, musiał mieć do tego podstawy. Makmannon długo myślał tej nocy i już wiedział jak wybrnąć z patowej sytuacji. Jeżeli faktycznie zielarka występowała przeciw kościołowi dowie się tego i wyciągnie odpowiednie konsekwencje. A Aura? No właśnie....

- Aura! Aura już późno jest - staruszka dotknęła lekko ramienia chłopaka. Ten mruknął tylko coś cicho, naciągając przykrycie na głowę, wywołując jej uśmiech - Aura! Estera czeka na swoje wywary, wiesz jak będzie narzekać, gdy nie dostanie ich z samego rana...
- Broń nas boże od narzekań Estery - westchnął, przecierając dłonią zaciśniętą w pięść wciąż zamglone snem źrenice.
- Jeżeli się pospieszysz, nie dasz jej powodów.
- Racja - przeczesał palcami splątane, kasztanowe kosmyki, po czym boso pobiegł w kierunku studni, skąd wrócił po chwili, otrząsając się niczym pies - Ależ zimna... - jęknął
- No już, nie narzekaj - Nadina uśmiechnęła się do podopiecznego bezzębnymi ustami - Zjedz szybko i biegnij do Estery.
- Tak babciu. - Aura wpakował duży kawałek chleba do ust, jednocześnie kończąc się ubierać. Pocałował staruszkę w czoło i zabrawszy torbę z ziołami pobiegł w górę do wsi. Estera, około pięćdziesięcioletnia wdowa po kuśnierzu otworzyła mu drzwi z gniewni zmarszczonymi brwiami
- Nie spieszyłeś się dziś - ofuknęła go
- Przepraszam - uśmiechnął się do niej - Zaspałem
- Boże! To ja tutaj cierpię, kroku nie mogę zrobić bez porannych okładów, a ty zasypiasz? Ty boga w sercu nie masz. I ty chcesz być uzdrowicielem? Bez litości? Bez krztyny współczucia dla starej schorowanej kobiety? Gdybyś choć w połowie znał ten ból, ale nie. Ty zawsze masz czas, nigdy się nie spieszysz. Bo po co się spieszyć? Co cię obchodzi, że ja tu konam z bólu? Czy ty wiesz w ogóle co to jest ból? Pewnie, że nie! Skąd miałbyś wiedzieć?! Młody jesteś, zdrowy... nie to co ja... Moje kości... - jęknęła
- Nie denerwuj się Estero, bo ci się pogorszy... - roześmiał się, stawiając na kuchennym stole dwa flakoniki z esencjami
- Bezczelny jaki! - obruszyła się kobieta - Poszedł ty!!!
Aura bez trudu uchylił się przed jej ręką i radośnie wybiegł na zewnątrz. Musiał jeszcze wziąć świeże warzywa dla Nadiny i zanieść maść na odciski Piekarzowi. Zatrzymał się przy gospodzie, zaglądając do środka przez uchylone drzwi. Zastygł, widząc Makmannona siedzącego przy kontuarze. W tym momencie inkwizytor odwrócił głowę i ich spojrzenia zetknęły się. Jedzenie stanęło mu w przełyku. Aura pozdrowił go ruchem ręki i pobiegł dalej, zaś mężczyzna.... Już nie był taki pewny, czy to co wymyślił w nocy jest słuszne. Apetyt odszedł gwałtownie, pozostawiając w ustach gorzki niesmak. Odsunął od siebie talerz i nie podziękowawszy wyszedł z gospody. Pogoda była piękna, niebo bezchmurne, w powietrzu unosił się zapach nadchodzących żniw, dojrzewających jabłek. Droga do świątyni znajdującej się na wzgórzu, wznoszącym się nad wioską była przyjemna, choć w słonecznym skwarze nieco męcząca. Czarny strój Inkwizytora przyciągał promienie słoneczne, grzejąc niemiłosiernie, jednak jemu to już nie przeszkadzało, od dawna. Ksiądz był staruszkiem, podpierającym się sękatym kijem, otworzył mu drzwi, kłaniając się nisko. Makmannon pozdrowił go grzecznie i został zaproszony do części mieszkalnej. Kapłan mieszkał tu skromnie, niewielki pokoik wyposażony był w proste drewniane łóżko, małe biureczko i klęcznik, wyściełany owczymi skórkami, wytartymi od częstego użytkowania. Na prośbę Makmannona chłopiec mniej więcej dziesięcioletni, służący do mszy i pomagający księdzu na co dzień przyniósł wielką, skurzoną księgę, zawierająca rejestr chrztów. Mężczyzna zagłębił się w lekturze. Obok imion obojga rodziców i ich zawodów, widniały w niej wykonane starannym pismem notatki dotyczące daty urodzenia, daty chrztu, chrzcielnego imienia i świadków. Przy niektórych z nich widniała również data i przyczyna śmierci i data pogrzebu. Inkwizytor przejrzał je wnikliwie, zatrzymując się dłużej na Aurze. Ojciec chłopaka był cieślą, matka zajmowała się obejściem. Zmarli w czasie epidemii grypy, jaka nawiedziła wioskę dwanaście lat temu, i zostali pochowani jak większość jej ofiar w zbiorowym kurhanie, na pobliskim cmentarzu. Chłopak miał wtedy pięć lat, więc teraz siedemnaście... Obok jego imienia widniała data chrztu, niecałe dziesięć lat temu.
- Dlaczego ten chłopiec został ochrzczony tak późno? - zapytał księdza, podsuwając przed jego wodniste oczy księgę otwartą na zapiskach dotyczących rodziny Aury
Staruszek zamlaskał, podrapał się w głowę, jakby próbował sobie przypomnieć, po czym odrzekł czystym, płynnym jak na swój wiek głosem
- Jego rodzice byli niewierzący. Przyjechali do osady, kiedy Perysa była w ciąży z Aurą. Namawiałem ich wielokrotnie przyjęcia wiary, głosiłem słowo Pana, ale ich uszy i ich serca były zamknięte. Nawrócili się krótko przed śmiercią, nie zdążyłem ich ochrzcić. Kiedy odeszli, chłopcem zajęła się zielarka, Nadina, mieszka w chacie...
- Wiem, gdzie mieszka - przerwał mu Makmannon niecierpliwie
- No więc Nadina przyjęła go do siebie, uczyła i sama poprowadziła do chrztu i była świadkiem.
- Czy oni regularnie przychodzą się modlić?
- Nadina nie, wasza wielmożność, jest stara i raz w miesiącu idę do wsi wyspowiadać ją i udzielić sakramentów.
- A Aura?
- Przychodzi dwa razy w tygodniu, poza tym w każde święta, regularnie składają jałmużnę i dziesięcinę i daniny bożogrobne.
- Rozumiem.
Makmannon ponownie zatopił się w lekturze, nie znajdując jakichkolwiek nieścisłości. Wszystko zdawało się być tak, jak powinno. A jednak nie było. I był tego pewien. Zamknął księgę i odmówiwszy poczęstunku wrócił do gospody, kryjąc się w swoim pokoju przed wścibstwem Lita. Może i lepiej, że tak jest - wmawiał sobie - Z czystym sumieniem wyjedzie z tej zapadłej wiochy. Skoro Aura przyjął wiarę, zaszczepioną mu przez Nadinę, nic tu po jego ingerencjach. Kolację przyniesiono mu do pokoju. Zjadł szybko, nie trudząc się odnoszeniem talerzy i położył w ubraniu na białej pościeli, zaplatając ręce pod głową. Nierówny sufit był starannie pobielony, upstrzony licznymi śladami much i innych owadów. Na dworze ściemniało się powoli, jednak mężczyzna nie fatygował się z zapaleniem światła. Lenistwo - zganił sam siebie, jednak nie dość mocno, by ruszyć się z miejsca. I nagle usłyszał coś. Cichutkie puknięcie, potem drugie i kolejne. Raz za razem nieregularnie. Coś pukało w okno. Wstał zaintrygowany i uchyliwszy je wyjrzał na zewnątrz. Zamarł.

Aura stał pod oknem jednego z pokojów na tyłach gospody i zebrawszy garść drobnego żwiru, pojedynczymi kamyczkami ciskał w drewniany parapet. Może śpi - myślał - Może nie słyszy. Było coś z szaleństwa w tym co czynił. Było coś z igrania z ogniem, z zabawy na linie rozpiętej nad brzegami przepaści, było coś.... Ze strachu i fascynacji. Chorobliwej wprost fascynacji i pragnienia. Pragnienia by zajrzeć w zimne studnie barwnych źrenic, by odszukać w nich iskierkę ciepła, której istnienia chłopak był pewien. By poczuć dotyk dłoni, pozbawionych cieniutkich osłon czarnych, skórzanych rękawiczek, by dojrzeć w inkwizytorze cos, co czyni go człowiekiem na równi z innymi ludźmi, coś co odsłoni jego niedoskonałość tak skrzętnie ukrytą pod maską obojętności. Nie liczyło się nic, poza tym pragnieniem. To ono kazało ukryć mu za koszulą ziele, o którym mówiła mu babcia Nadina z półuśmiechem sugerującym jej bynajmniej nie zawsze grzeczną przeszłość. Lubczyk, pokrzyk i złociniec. Aura tego ranka, nie wiedząc sam do końca co czyni, biorąc ze słoiczków, garnczków i woreczków pełnych ziół Nadiny lekarstwa dla Estery, sięgnął do niewielkiego naczynka upchniętego w sam kąt półki. Dłonie trzęsły mu się tak bardzo, że bał się iż rozsypie wszystko. Na szczęście Nadina była jeszcze u siebie. Aura w panice rozejrzał się po kuchni szukając czegoś w co mógłby nasypać trochę ziół, zanim... zanim wejdzie tu Nadina... zanim zmieni zdanie. Jego wzrok przyciągnęła księga, jedyna pamiątka, jaką miał po rodzicach, księga, której nawet nie potrafił przeczytać. Z nieznanych mu powodów, sięgnął właśnie po nią i trzymał ją w dłoniach, wahając się jeszcze... po czym nagle zdecydowany otworzył na środku i szarpnął jedną ze stronic. Kartka ustąpiła z suchym trzaskiem, zostawiając w książce poszarpany, nierówny ślad z fragmentami zapisu. Gdyby ktokolwiek oznajmił Aurze, że opętało go tego ranka jakieś licho, czy może szaleństwo... nie zaprzeczyłby, jednakże... nikt tego nie widział. Chłopak pospiesznie odłożył książkę na miejsce, wiedząc, że Nadina byłaby bardzo zła, gdyby dostrzegła ją w jego dłoniach... i wręcz wściekła, gdyby dowiedziała się, jak postąpił ze szlachetnym tomiskiem. Nikt we wsi nie miał książek. Nikt oprócz nich. Nadina nigdy nie przyznała się Aurze, czy potrafi przeczytać zawartość niezwykłej pamiątki, którą pozostawili mu rodzice... a sam Aura wiedział jedynie, że papier, w który beztrosko zawinął afrodyzjak wart jest niemal tyle, co ich chatka.
A teraz stał pod oknem Inkwizytora i pukał w jego szybę zupełnie jakby było to okno któregoś z synów sąsiadów. Drżące palce wypuściły kilkanaście kamyczków na trawę, nim pchnęły jeden z nich w górę.
Po paru chwilach, dłuższych niż wieczność, okno drgnęło i jęcząc w proteście, otworzyło się. Zza niego wyjrzała blada twarz Makmannona, zlewająca się niemal w zapadającym zmroku z bielą jego koszuli. Inkwizytor obejrzał Aurę dokładnie, a potem znikł we wnętrzu pokoju. Aura zacząl już tracić nadzieję, że wróci, kiedy wyłonił się z powrotem. W dłoni trzymał linę, którą po wyraźnej chwili wahania zrzucił na dół.
-Pospiesz się... - mruknął, ewidentnie niezbyt rad z odwiedzin.
Aura złapał linę w dłonie i szarpnął sprawdzając, czy wytrzyma ciężar jego ciała. Makmannon przysiadł na parapecie i włożył w usta fajkę, która nagle pojawiła się w jego dłoni. Wesoło zamigotał płomień potartej o mur zapałki i w nozdrza Aury uderzył subtelny zapach tytoniu. Chłopak czuł na sobie nieprzyjazne z lekka spojrzenie Inkwizytora.
-Wchodzisz czy nie? - zagadnął mężczyzna.
Aura nie odpowiedział, tylko wytarł spocone nagle dlonie o koszulę i zdecydowany, chwycił linę. Naprężyła się, gdy wsparł stopy o ścianę, ale nie ustapiła ani o milimetr. Pocieszony takim obrotem spraw, zwinnie jak wiewiórka wspiął się na wysokość pierwszego ( i jedynego) piętra gospody. Inkwizytor nie drgnął w ciągu tych kilku chwil, ale też i nie spuścił wzroku z nieoczekiwanego gościa. Jego fajka migotała żarem w zapadającym mroku i oszałamiająco pachniała wiśnią. Aura zawahał się tuz przed samym parapetem. Makmannon powinien przesunąć się, by umożliwić mu wejście, jednak siedział na miejscu, spod zrmrużonych powiek patrząc na zarumienione policzki chłopaka. W końcu, uśmiechnął się blado i wstał. Wyciagnął do Aury dłoń w czarnej, cieniutkiej skórzanej rękawiczce. Chłopak z ulgą przyjął zaoferowaną pomoc i złapał dłoń Inkwizytora. Makmannon wzdrygnął się wyraźnie i kiedy tylko stopy Aury dotknęły podłogi w jego pokoju, zabrał rękę. Stanowczo odsunął chłopaka od okna i zamknął je szczelnie, rozglądając się wprzódy uważnie. Ich sylwetki pochłonął mrok. Aura domyślał się posunięć Inkiwizytora jedynie po nikłym światełku jego fajki. Ponownie skrzypnęła zapałka i ciemność rozjaśniło nabierające siły światło lampy naftowej. Aura nigdy by nie przypuścił, że bezosobowy pokój w gospodzie, rozświetlany tylko ciepłym, żółtym blaskiem lampy będzie wyglądał tak.... intymnie. Łóżko Inkwizytora było w nieładzie, znać po nim było, że jego właściciel przed chwilą się z niego podniósł. Na prawie pustym stole leżała, oprócz opróżnionych talerzy, czarna skórzana pochwa na sztylet, obok której stal pusty kielich i karafka z winem. Płaszcz Inkwizytora wisiał, przerzucony niedbale przez oparcie krzesła. Pod ścianą leżały juki.
-Czy już...? - zagadnął oschle Makmannon.
-Przepraszam - Aura zarumienił się aż po czubki uszu.
-Nie gniewam się... - mężczyzna westchnął i przez chwilę patrzył na gościa. -Napijesz się czegoś? - skapitulował, widząc, że smagając go karcącym wzrokiem nic nie uzyska.
-Ttak... - szepnął Aura, czerwieniejąc jeszcze bardziej. Teraz kiedy przyszło co do czego, wcale już nie był taki pewny.
-Mam gdzieś drugi kubek...- mruknął Makmannon i podszedł do juków, kucając przy nich.
Aura na miękkich nogach zbliżył się do stołu i otworzył karafkę. Zza paska wyjął złożoną we czworo kartkę. Ręce trzęsły się mu tak bardzo, że nie wierzył, że wsypie zawartość do karafki, nie rozsypując całości po drodze.
"Chcę tego.... chcę tego... chcę tego..." powtarzał sobie, starając się nie stchórzyć w ostatnim momencie.
Zdesperowany rozchylił kartkę i wsypał zawartość do kielicha Inkwizytora. Chciał wsypać tam zaledwie szczyptę, jednak dłoń drgnęła mu i w kielichu wylądowała spora kupka ziół. Skrzypnięcie butów za plecami uświadomiło mu, że Makmannon najprawdopodobniej wstał już i podchodzi do stołu. Nie miał czasu nawet na to, by wsadzić palce do naczynia, a co dopiero wygrzebać stamtąd naddatek afrodyzjaku. W panice sięgnął po otwarta karafkę i chlupnął winem do kielicha. Wino napełniło naczynie i pociekło po stole, co było do przewidzenia, biorąc pod uwagę stan nerwów i rąk Aury
-Co ty wyprawiasz? - -Inkwizytor błyskawicznie odebrał karafkę z rąk chłopaka.
-Przepraszam - bąknął Aura, cofając się - Chciałem tylko pomóc...
-Lepiej niczego nie dotykaj - Makmannon nie wydawał się jednak zły, prędzej... rozbawiony?
Jednak Aurze przeszła najsłabsza nawet ochota do śmiechu, gdy Inkwizytor napełnił kubek ocalałym winem i wsadził mu go w dłoń, sam sięgając po kielich. Nagle zdał sobie sprawę, co teraz będzie.... CAŁOŚĆ afrodyzjaku trafiła do napoju Inkwizytora... a nie tak, jak planował jedynie jego część. Chłopak bał się nawet myśleć, co stanie się z Makiem, gdy wypije wino doprawione tak.... intensywnie. Co więcej... dla niego nie zostało już nic, a w tej chwili po jego fascynacji nie pozostał najmniejszy ślad, za to w jego sercu wygodnie ulokowało się przerażenie.
-Ja... - wyjąkał Aura, patrząc jak zahipnotyzowany jak Makmannon pije wino z pucharu... krzywi się... ale pić nie przestaje...-Ja chyba... nie powinienem był...
-Nie powinieneś czego? - zdumiony Inkwizytor spojrzał na swego pobladłego nagle gościa i odstawił kubek.
Aura przylgnął wzrokiem do kielicha, jakby to był co najmniej święty Graal, po czym zerknął na gospodarza.
-Co? - szepnął Makmannon zdezorientowany.
-Czekam... - wykrztusił Aura zgodnie z prawdą
-Na co?
-Nnie... ważne...
-Jak chcesz... - Mak prędko tracił cierpliwość - Jednak pozwól mi powiedzieć sobie, że zachowujesz się co najmniej dziwnie. Z tego, co pamiętam ostatnim razem nie wyraziłem szczególnej chęci do oglądania cię znów. Wręcz ostrzegłem cię, że wchodzenie mi w oczy może być dla ciebie... niebezpieczne - Inkwizytor nagle poczuł się... nieswojo. Przysiągłby, że wieczór jest raczej chłodny, jednak nagle zrobiło mu się niesłychanie gorąco. Mimochodem poluzował kołnierzyk koszuli. - Ty jednak przychodzisz mimo wszystko...
Ty jednak przychodzisz mimo wszystko... ha, żebyś ty jeszcze przyszedł jak człowiek, ale nie.... włazisz do mnie przez okno...
-Sam spuściłeś mi linę... - wypomniał mu chłopak, mimo coraz intensywniejszego rumieńca na policzkach.
Inkwizytora jakby zatchnęło. Bardzo powoli zdjął najpierw jedną, potem drugą rękawiczkę. Przez chwilę wydawał się zdumiony dotykiem powietrza na nagiej skórze, ale zaraz jasne, zielone oczy gościa całkowicie zaprzątnęły jego uwagę.
Aura poczuł nagle, jakby powietrze zgęstniało. Łapczywie złapał oddech. W oczach Makmannona zamigotało coś niepokojącego. Jego twarz nie była już obojętna, jego źrenice lodowate. Chłopak instynktownie cofnął się, wpadając na oparcie krzesła, wymijając je tyłem i opierając się plecami o ścianę. Między nogami zaplątała mu się lina, która zrzucił mu Inkwizytor, wciąż jeszcze przywiązana do dębowej nogi łóżka. Serce tłukło się w jego piersi szaleńczo.
Makmannon wstrząsnął się, potarł dłonią twarz, jakby chciał przepędzić sprzed oczu nachalny obraz. Aura widział, jak Inkwizytor desperacko walczy o odzyskanie kontroli nad sobą i jak tę walkę przegrywa.
Mężczyzna bardzo powoli wstał. Młody uzdrowiciel dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak niebezpieczny może być Makmannon, który pomimo dość szczupłej sylwetki, zbudowany był niemal tak dobrze jak królewscy rycerze, przejeżdżający czasem traktem. Czarne obcisłe spodnie, wpuszczone w długie buty, tylko uwypuklały muskulaturę nóg. Inkwizytor postąpił krok naprzód i zatrzymał się raptownie.
-Co ty mi zrobiłeś?... - to była niemal skarga, która ścisnęła Aurze gardło. - Co w tobie jest?...
Makmannon podszedł do przyklejonego do ściany chłopaka i oparł dłoń tuz obok jego głowy, nachylając się nad jego twarzą. Palcami drugiej dłoni musnął jego policzek. Ten dotyk był delikatny, jak pocałunek wiatru.
-Nie bój się mnie - szepnął Inkwizytor głosem nagle schrypniętym. - Zielonooki...
Aura odważnie odwzajemnił spojrzenie, nie czując się wcale tak pewnie.
-Nie boję się ciebie...
Inkwizytor szarpnął głową, jakby zdumiony.
-Tak jest czyż nie? - uśmiechnął się, obrysowując placem kształt półotwartych ust Aury - Nie boisz się... A ja... ja chyba tak...
-Dlaczego? - Aura czuł mrowienie w skórze muskanej delikatnie palcami mężczyzny. Jego głos nie był głośniejszy od najcichszego szeptu.
-Bo widzisz...ja nie lubię dotykać. Nie, to nie tak... ja dotykać nienawidzę. To od kiedy... - źrenice Makmannona zamgliły się, jakby jego oczy przestały niespodziewanie dostrzegać chłopaka, który stał tak blisko niego, że niemal stykali się nosami - Od bardzo, bardzo dawna. Ale z tobą. Z tobą jest inaczej. Czy umiesz powiedzieć mi dlaczego?
"Tak. To dlatego że wsypałem ci podwójną dawkę afrodyzjaku do wina..." szepnął jakiś chochlik w głowie Aury.
Ale nawet gdyby chciał to wyznać, a nie chciał, Inkwizytor skutecznie mu to uniemożliwił, zamykając mu usta własnymi. Aura smakował ten pierwszy w życiu pocałunek tak jak smakował pierwsze coroczne truskawki, z początku niepewnie, a potem łapczywie, łakomie, jakby miało ich zabraknąć.
Makmannon roześmiał się cicho, czując żarliwą odpowiedź chłopaka, a Aurze dreszcz przebiegł po plecach, gdy odebrał ten dźwięk wszystkimi zmysłami. Słuchem, podrażnionym głębokim tonem, skórą wrażliwą na najmniejsze zawirowanie powietrza, węchem i smakiem, omamionymi wszechobecną nutką aromatu wiśni.
Wciąż była w nim chęć ucieczki. Jego mięśnie były napięte, jak do biegu, ale stopniowo...z każdym wyszeptanym wyznaniem Inkwizytora, z każdym powolnym ruchem jego dłoni....w ciele Aury pojawiała się słabość, paradoksalnie, na tyle silna, że usuwała wstyd z jego myśli i obawę z serca. I blokowała każdą, najlżejszą próbę sprzeciwu.
Makmannon chwilowo przestał skupiać się na ustach Aury i przesunął wargi na jego szyję, zdejmując z niego jednocześnie koszulę. Jedwabista materia jego własnej koszuli miękko przesunęła się po ich ciałach, zatrzymana na chwilę między nimi i opadła u ich stóp.
-Obejmij mnie - polecił Makmannon Aurze. Ten posłusznie zarzucił mu ręce na ramiona. Inkwizytor uśmiechnął się, jego oczy błysnęły. - Powiedziałem... obejmij mnie. Nie tylko rękoma.
Chłopak dopiero po chwili domyślił się o co chodziło mężczyźnie. Niepewnie zaplótł nogi w pasie Inkwizytora. Ten przygarnął go do siebie i powoli przeniósł na łóżko. Położył Aurę niespodziewanie delikatnie, ale sam nie dołączył do niego. Patrzył na jasną, pokrytą rumieńcem skórę uzdrowiciela, na włosy płonące czerwienią w półmroku pokoju, na smukłą klatkę piersiową przechodzącą w krzywiznę boku i wąziutki cień zarostu zaczynający się tuż pod pępkiem i ginący za paskiem spodni. Przesunął po nim palcem. Aura drgnął, gdy dotyk Makmannona dotarł pod materiał spodni.
Jasnowłosy uśmiechnął się lekko.
-Wiesz jak to się nazywa? - zapytał.
Chłopak spojrzał na niego szeroko otwartymi, z lekka nieprzytomnymi oczami.
-Droga do nieba....Zaprowadzisz mnie do nieba, prawda?
Aura przygryzł dolną wargę, nie do końca jednak powstrzymując jęk, gdy palce Inkwizytora uporały się z paskiem jego spodni i wsunęły pod nie, kierując się szlakiem, wyznaczonym przez złociste włoski.
-Mak... - chłopak odważył się zdrobnić jego imię, wyciągając do niego jednocześnie rękę.
Inkwizytor, nieczuły na tę cichą prośbę, powoli zsunął spodnie z bioder uzdrowiciela i odrzucił je na bok. Aura zacisnął powieki, nagle skrępowany własną nagością, ale już po chwili poczuł na sobie ciężar Makmannona. Czując jego zęby delikatnie skubiące skórę na ramieniu, zacisnął dłonie na barkach Inkwizytora. Mężczyzna zdjął z własnych pleców ręce uzdrowiciela i splótł je na prętach oparcia łóżka, nie przestając go całować nawet na chwilę.
Naftowa lampa migotała w mroku, tworząc pod zaciśniętymi powiekami Aury niezwykłe cienie. Nagły poryw pożądania zdumiał go tak bardzo, że aż otworzył usta. Chłodna dłoń Makmannona prześlizgnęła się po boku chłopca, zatrzymała na biodrze, po czym dostała między ich ciała. Aura przez ułamek chwili czuł się zażenowany własną reakcją, ale pieszczota wprawnych palców szybko wygnała z jego głowy myśl o wycofaniu się. Aury nikt wcześniej tak nie dotykał... Aura nigdy wcześniej nie myślał o takim dotyku, zwłaszcza w wykonaniu mężczyzny. Uzdrowiciel, chowany całe życie na wsi wiedział oczywiście na czym polega rozmnażanie... ale w powabnych dziewczęcych kształtach, ani zachęcających spojrzeniach rzucanych spod przymkniętych powiek, nie odnajdywał pokusy. Być może czekał. Być może czekał aż lód rozpali w nim płomień. Jakby nosił w sobie łatwopalną substancję, która tylko czekała na odpowiednią iskrę. I teraz rozgorzał cały, wiedząc że ta iskra jest grzechem... większym nawet niż bywa to zwykle. On niewinny, i Makmannon strażnik niewinności i kościelnych praw. I Aura nie chciał, nie mógł przyjąć do wiadomości, że to, co czuje jest złe.
Wyciągnął rękę w ślad na Inkwizytorem, który usiadł między jego nogami, ale mężczyzna tylko stanowczo zacisnął jego palce na szczeblu oparcia na nowo. Nie spuszczając wzroku z chłopaka, powoli rozpiął spodnie i opuścił je lekko. Aura odczuł nagle pierwotny lęk, przerażenie, kiedy tak patrzył na nagiego Makmannona i cień zrozumienia paraliżował mu mięśnie. Widywał czasem psy, sczepione razem... domyślał się co za chwilę nastąpi. Odwrócił głowę i zacisnął powieki. Mak nachylił się nad nim, całując odsłonięte ucho.
-Ja...- szepnął Aura zdławionym głosem - Ja nigdy...
-Wiem... - odszepnął mu Inkwizytor gładząc jego uda i pośladki. Jego palce odnalazły wąskie wejście i zanurzyły się w nim. Chłopak westchnął, w połowie z zaskoczenia, w połowie z przyjemności i wysunął biodra, ułatwiając Makowi dostęp
Makmannon musnął policzek Aury wierzchem dłoni i odwrócił jego twarz, skłaniając uzdrowiciela by na niego spojrzał. Powoli przesunął rękę na usta rudowłosego, zasłaniając je. Oczy chłopaka rozszerzyły się, nozdrza rozdęły. Szarpnął się, w przeczuciu nagłego bólu, jednak Mak nie ustąpił. Jego palce opuściły wnętrze chłopaka, po ty tylko by ująć jego męskość w pewny uścisk. Aura zacisnął dłonie w pięści tak mocno, że pobielały mu knykcie. W gardle rósł mu jęk, który jednakże nie mógł wybrzmieć, zatrzymany dłonią Makmannona. Jego ciało było wilgotne od potu, spięte, wrażliwe na każdy dotyk, nawet, kiedy dotykało go powietrze... rozchylił usta i polizał słone wnętrze dłoni Inkwizytora, chwytając jeden z jego palców zębami. Tę chwilę wybrał właśnie Mak, by wbić się w rozgrzane, ciasne wnętrze chłopaka. Aura wyprężył się z bólu, przygryzając palec Makmannona. W ustach poczuł metaliczny smak krwi, zbyt był jednak pochłonięty doznawaniem nagłej obecności w sobie, by zwrócić na to uwagę. Inkwizytor nachylił się nad Aurą, jasna kropla potu kapnęła na policzek chłopaka i spłynęła po nim, wsiąkając w poduszkę. Obaj trwali przez chwilę nieruchomo, jakby zawieszeni w czasie, po czym mężczyzna powoli poruszył się w Aurze. Cofnął jednocześnie zakrwawiona rękę z jego ust. Jęk, niczym już nie powstrzymywany wymknął się spomiędzy warg rudowłosego i musnął uszy Makmannona w pieszczocie. Uzdrowiciel z każdym pchnięciem kochanka czuł jakby jego ciało coraz mniej należało do niego. Jego własny, ciężki oddech splótł się z oddechem Inkwizytora, który odchylił głowę do tyłu i zacisnął palce na biodrach Aury. Nic nie mogło już zakłócić dalszego zagłębiania się w morze przyjemności. Płynęli w nim razem - Aura wiedziony pierwszymi doznaniami, uczący się jak odbierać rozkosz ofiarowaną przez kochanka, okupioną chwilą cierpienia i Makmannon na nowo odkrywający jak tę rozkosz dawać, by czerpać z niej jednocześnie. Ich gorące ciała zgrały się zgodnym rytmem, wyznaczanym przez szaleńczy oddech, przez zapamiętanie aż do utraty tętna. Ręce Inkwizytora powędrowały w górę, boleśnie zaciskając palce Aury na gładkim drewnie, jednak dla niego nie liczyło się już nic, poza wyścigiem, w którym metą było spełnienie. To, co czaiło się gdzieś w napięciu karku i gwałtownym skurczu ramion, wyzwoliło się spod kontroli uzdrowiciela, kiedy ciszę nocy rozerwał krzyk, nagle urwany dłonią kochanka zasłaniającą usta. Rudowłosy czuł już tylko gwałtowne tętnienie w skroniach i szum krwi w uszach i ból przebijający się ponownie zza zasłony przyjemności. Bolały go dłonie, zmiażdżone niemal uściskiem Makmannona, bolały uda, rozpychane wciąż ruchami jego bioder, bolało w końcu...Aura zacisnął powieki, gdy Inkwizytor wbił się w niego ostatnim gwałtownym ruchem, zostawiając za sobą gorącą wilgoć. Opadł na leżącego pod nim chłopaka, przygniatając go całym sobą do posłania, nie wycofując się jeszcze, nie pozwalając mu się ruszyć. Wtulił twarz w blady obojczyk, grzejąc go niespokojnym, urywanym oddechem, który w miarę upływu chwil uspokajał się i wyrównywał. Nie było teraz już słów, które stały się zbędne. Była tylko cisza i ciemność, gdy lampka wypaliła się, kopcąc lnianym knotem. Leżeli tak długo w absolutnym bezruchu. Uzdrowicielowi było coraz ciężej, coraz bardziej niewygodnie, coraz bardziej bolało go wszystko. Z wysiłkiem wysunął się spod śpiącego głęboko mężczyzny, po omacku odszukał swoje ubranie i nałożył je krzywiąc się z bólu. Lina, wciąż tkwiąca u nogi łóżka wyglądała teraz odstraszająco, musiał jednak wydostać się stąd. Nie miał odwagi spojrzeć w twarz Makmannona w blasku słońca. Nie po tym, co tu się stało. Zdrętwiałe palce ześlizgnęły się po konopnych splotach i Aura ciężko uderzył plecami o ziemię. Leżał przez chwilę w pachnącej, wilgotnej od nocnej rosy trawie, zmuszając się do uczynienia najmniejszego choćby ruchu. Droga do domu wydala mu się nagle strasznie długa. Ale trzeba było wracać. Dźwignął się wreszcie i stanął na lekko drżących nogach. Starczyło mu rozsądku na tyle, by kładącą się na ziemi linę wrzucić z powrotem przez otwarte okno.

Prequel - cz.3


W drodze powrotnej raz czy dwa wyskoczył na niego czyjś pies, jednakże odstąpił, poznając chłopaka. Aura wyciągnął rękę, widząc przed oczyma jaśniejący punkcik okna chatki w której mieszkał i musnął nią wysokie trawy, które sięgały mu do piersi. Każdy krok był męką, każdy przypominał mu o tym, co się stało. Był już przed drzwiami, kiedy pomyślał sobie o kartce, którą zostawił w pokoju Makmannona. "Wracać?" zawahał się, niepewny. Wsparł spocone czoło o drzwi. "Nie" zdecydował w końcu. "Na pewno nie dziś". Drzwi otworzyły się z jękiem. Nadina siedziała przy kuchennym stole, segregując zioła dotkniętymi reumatyzmem palcami.
-Dobry wieczór, babciu - przywitał się Aura cicho.
Nadina zerknęła na niego i otworzyła usta. Po chwili przyjrzała się dokładniej i powoli odłożyła zioła na blat. Odwróciła się przodem do chłopaka, który tymczasem zamknął za sobą drzwi i stanął, niepewny co ma robić dalej.
-Co się stało, synku? - zagadnęła kobieta łagodnie.
-Ja... - zaczął Aura, nie poznając płaczliwej nutki w swym głosie - Ja muszę iść spać.
Minął stół, uciekając przed badawczym spojrzeniem opiekunki.
-Aura... - powykręcane palce z zadziwiającą siłą zacisnęły się na nadgarstku chłopaka, gdy mijał Nadinę - Czy ktoś cię skrzywdził?
-Nie... nie - zaprzeczył bardziej stanowczo - Ja... sam.
-Sam ... co? - sucha dłoń puściła nadgarstek i ujęła podbródek uzdrowiciela.
-Nic. Proszę, babciu. Daj mi iść spać. Po prostu iść spać.
Nadina westchnęła i puściła go.
-Idź... - rzekła.
-Dziękuję - Aura uśmiechnął się z wyraźną ulgą - Dobrej nocy, babciu.
-Dobrej nocy, synku.
Uzdrowiciela odprowadziło zatroskane spojrzenie opiekunki. On sam rzucił się na łóżko, nie ścieląc go nawet. Czuł nieokreślony smutek i wstyd. Unikał wspomnień minionego wieczoru, ale one powracały wciąż i wciąż, natrętne. Przymknął powieki, wątpiąc czy zdoła zasnąć. Jednak nie minęło kilka chwil, a ręce zaciśnięte mocno na materii koca, rozluźniły się, oddech pogłębił. Nadina, która zajrzała do pokoju uzdrowiciela kilka chwil później, ujrzała go głęboko uśpionego. Podreptała do swego pokoju po zapasowy koc i okryła nim chłopaka. Pogładziła go czule po policzku i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Aurze nie śniło nic... w przeciwieństwie do Makmannona, któremu śniło się dużo i intensywnie. Przecknął się tuż nad ranem, z twarzą wciśniętą w poduszkę, która pachniała Aurą. Z początku nie wiedział nawet co to za zapach, dopiero potem uczynna pamięć sprowadziła mu przed oczy obrazy zeszłej nocy. Poderwał się, niepotrzebnie, bo od chwili gdy otworzył oczy, wiedział, że jest w pokoju sam. Powoli, czując bezwład i słabość w całym ciele, ponownie usiadł na łóżku. Od bardzo dawna nie czuł się taki... niepewny i przerażony? Przywykł do myśli, że jest kowalem swego losu i całkowitym, niepodzielnym panem swych pragnień i poczynań. Ostatnia noc... ostatnia noc uświadomiła mu jak bardzo jeden człowiek jest w stanie zmienić ten stan rzeczy. Wspomnienia tego, co się wydarzyło zlały mu się w jeden barwny niejasny obraz. Nie pamiętał za bardzo w której chwili dokładnie utracił nad sobą kontrolę, ani czemu to się stało. Pamiętał tylko szmaragdowe oczy, które nagle wypełniły cały jego świat. Co ciekawe, te oczy wydały mu się bardzo przestraszone. Czy zrobił coś wbrew woli młodego uzdrowiciela? Nie wydawał się sprzeciwiać, Makmannon nie przypominał sobie, by choć raz usłyszał "nie'. Z drugiej strony... cofnął się przed nim, to Inkwizytor pamiętał dobrze, cofnął się aż pod ścianę i potknął się o linę... Właśnie, lina.
Makmannon poderwał się. Jeżeli on zostawił tę linę na dole, kiedy wychodził.... Ale nie, lina leżała rzucona niedbale koło okna. Musiał ją wrzucić z powrotem. Dzięki Najwyższemu. Makmannon drżącą dłonią sięgnął po spodnie i koszulę. Podszedł do stołu i nalał sobie wina, uśmiechając się gorzko na myśl, że to do wina się wczoraj zaczęło. Może powinien mniej pić? Sięgnął po kielich i nagle zamarł. Poruszył naczyniem tak, że ciemnoczerwone wino obmyło jego ścianki.... pozostawiając po sobie osad, przypominający fusy po herbacie. A jeżeli czegoś Inkwizytor był pewien, to tego, że herbaty ostatnio nie pijał. Ostrożnie zanurzył palec w winie wyjmując trochę osadu. Niewątpliwie zioła. Tylko jakie? Na pewno nie trucizna, bo już by nie żył.... Nagle olśniło go. Nabrał odrobinę na język i rozgryzł. Po chwili zacisnął powieki i splunął.
Ten mały rudowłosy spryciarz go uwiódł.
Żeby to jasny szlag trafił!
Uwiódł go!...
A on dał się podejść jak jakiś pierwszy lepszy naiwny!...
Przecież gdyby chłopak chciał, mógłby mu wczorajszej nocy dosypać do napoju czegoś innego... o stokroć bardziej niebezpiecznego!
Uwiódł! Jego! Inkwizytora z wieloletnią praktyką! Uwiódł!...
Wściekły, cisnął kielich o ścianę i sięgnął po płaszcz. Będzie musiał poważnie z Aurą porozmawiać. I lepiej żeby uzdrowiciel dobrze się z tego wytłumaczył! Naraz zamarł.... Co właściwie mógł powiedzieć mu chłopak? Czego mógł chcieć?... Jego kompromitacji? Nie, gdyby tak było, ściągnąłby mu już na głowę całą wieś, miał po temu okazję. Zdenerwowany przytknął palce do ust i drgnął, zaskoczony dotykiem na nagiej skórze dłoni. Rozejrzał się, coraz bardziej sfrustrowany i podniósł rękawiczki z podłogi. Musiał się zastanowić. Poważnie zastanowić. Był pewien, że ta noc wcale nie musi mieć ważkich konsekwencji, że da się o niej zapomnieć, że on potrafi o niej zapomnieć i żyć jakby nigdy nic, pod warunkiem, że.... Że co?
Rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi. Doprawdy, nie miał teraz nastroju na niczyje wizyty!
"Spokojnie..." zmitygował się. "Nie możesz dać nikomu poznać, że cos jest nie tak".
-Proszę... - mruknął, wciągając rękawiczki. Wszedł Lit.
Makmannon ucieszył się i jednocześnie zmartwił na jego widok. Ucieszył, że jednak go nie spławił. Lit mógłby nabrać podejrzeń. Zamartwił, gdyż ostatnią osoba jaką chciałby widzieć, był jego pomocnik.
-Tak? - wiele wysiłku włożył w to, by jego glos zabrzmiał tak obojętnie, jak zwykle.
-Przyszedłem zapytać, jakie mamy plany na dziś, panie...
-Dowiedziałeś się czegoś ciekawego o wieśniakach?
-Nie.
-Ja też nie. To znaczy chyba, że nie dzieje się tu nic, co mogłoby wzbudzić niepokój Kościoła.
-Tak... - Makmannon skrzywił się, słysząc wyraźnie rozczarowanie w głosie Lita.
-Czas chyba wyjechać. Następna wioska jest o dzień drogi stąd
Na parę chwil zapadło milczenie. Inkwizytor zarzucił płaszcz na ramiona.
-Panie... - dobiegło go naraz zza pleców - Gościłeś kogoś?
Makmannon odwrócił się, by zobaczyć Lita, który niepewnie obracał w palcach kubek, z którego pił Aura. Ściągnął brwi.
-Naprawdę myślisz, że czy i z kim się spotykam, jest twoja sprawą?
Na twarzy Lita odbiło się zaskoczenie i gniew, skryty zresztą skrzętnie. Nie dość jednak prędko. "Cholera!" zaklął Makmannon w duchu.
-Oczywiście, nie, panie.
"Teraz tylko tego brakowało, by wystosował jakiś ciekawy liścik do kurii" sarknął Mak w duchu "Cholerni szpiedzy...".
-Pójdę już, panie. Zatem... - świńskie oczka Lita spojrzały na Inkwizytora ciekawie - jutro wyjeżdżamy, tak?
-Tak.
Lit skierował swe kroki ku drzwiom i nagle przystanął, mijając łóżko. Schylił się i ujął w rękę coś białego, co następnie uważnie obejrzał.
-Panie...
-Tak? - Mak uczuł pierwsze ukłucie niepokoju.
-Kimkolwiek był twój gość, zostawił po sobie ciekawe pamiątki.
Makmannon przysiągłby, że Lit kpi, ale wiedział, że ten człowiek jest do czegoś takiego niezdolny. Był na to zbyt zasadniczy... i zbyt głupi.
-Pokaż - wyciągnął dłoń. Pomocnik podał mu kawałek kartki.... Stronicy z jakiejś ksiązki. Inkwizytor poczuł lodowaty dreszcz na plecach. Skąd Aura to miał? Bo że kartka należała do Aury, to nie ulegało wątpliwości, w zgięciach wciąż jeszcze pozostały resztki ziół. Mak miał nadzieję, że Lit nie trzymał tego w dłoniach na tyle długo, by rozpoznać te zioła. "Ani tę książkę"... dodał w myślach po chwili. Bo to na pewno nie była żadna święta księga. Makmannon wiedział to na pewno, miewał już w rekach tego typu rzeczy. Pomijając kwestie zdolności Aury i jego poczynań, to jedno sprowadziłoby go na stos. A Makmannon nie chciał, by Aura wylądował na stosie. Pomimo wszystko.
-Zajmę się tym. To nic ważnego.
Lit nie wyglądał na przekonanego.
-Możesz już odejść - zgniótł w palcach kartkę. Lit posłusznie pochylił głowę i odszedł. Makmannon odczekał aż na korytarzu umilkną kroki, zanim pozwolił sobie zakląć. Bynajmniej nie po bożemu. Nerwowo szarpnął kołdrę, chcąc pościelić łóżko. Z zakładek materii wypadł niewielki żółty kwiatek i wylądował prosto na bucie Inkwizytora. Mężczyzna schylił się i ostrożnie go podniósł, zbliżając do nosa. Uderzyl go intensywny, słodki zapach. Macierzanka. Aura musiał go tu zostawić.
Makmannon westchnął i bardzo delikatnie położył kwiatek na stole. Kartkę złożył i schował za pasek. Sięgnął po sztylet, wsunął go do pochwy i podczepił do paska. Był gotów. Wyszedł z pokoju, starannie zamykając drzwi. Po chwili był już w drodze do chatki zielarki. Nie odwracał się za siebie, a może powinien był...
Do drzwi załomotał energicznie, głośno. Nie zdążył policzyć do dziesięciu, a usłyszał ciche, ciężkie kroki. Drzwi uchyliły się odrobinę. Ze szpary wyjrzało szare oko starszej już kobiety.
-Czego potrzebujecie, panie? - zapytała.
Makmannon pchnął drzwi tak, że uderzyły one lekko kobietę w pierś i rozwarły się szerzej.
-Gdzie jest Aura? - zapytał, nie bawiąc się uprzejmości.
-Czego chcecie od niego, panie?
-Wiesz kim jestem, stara kobieto?
Jej rysy ściągnęły się lekko, podbródek uniósł.
-Jesteś Inkwizytorem.
-Tak. Przyprowadź Aurę.
-Czego od niego chcesz?
Wyciągnął zza paska wygniecioną kartkę.
-Chcę na przykład żeby mi wytłumaczył skąd to ma. I lepiej żeby jego tłumaczenia były wiarygodne.
Oczy Nadiny otworzyły się szerzej, gdy rozpoznała co trzyma Mak.
-To nie należy do Aury. Nie wiem skąd to masz, panie. On nie potrafi nawet czytać.
Makmannon uśmiechnął się chłodno.
-Nie obrażaj mojej inteligencji, kobieto. Gdzie on jest?
-Ja...
-W porządku, babciu. Porozmawiam z nim... - Aura wynurzył się nagle zza pleców Nadiny i odsunął ja lekko. - Wejdź...
Makmannon zaniemówił na chwilę, patrząc na szmaragdowe, lekko podkrążone oczy i jasną, piegowatą twarz. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Podszedł do stołu i położył na nim kartkę.
-Skąd to masz?
-Babciu... czy mogłabyś..? - Aura zerknął prosząco na Nadinę. Nie wyglądała na przekonaną, ale w końcu westchnęła.
-Dobrze, pójdę do ogrodu nazbierać ziół. Ale wrócę niedługo... - zmierzyła Inkwizytora czujnym spojrzeniem i wyszła z domu.
-Więc...? - Mak ponaglił chłopaka, gdy cisza przeciągała się.
-To z książki moich rodziców... - odpowiedział w końcu uzdrowiciel, nie patrząc mu w oczy. Stanął po przeciwnej stronie stołu, tak że dzielił ich blat.
-Wiesz co to za książka?
-Nie. Nie umiem czytać.
Makmannon powoli przymknął powieki... Dobry Boże, ten dzieciak naprawdę nie miał pojęcia jaka groźba wisiała nad jego głową.
-Oddaj mi te książkę.
-Nie! - Aura wyglądał na wstrząśniętego.
Mak zmarszczył brwi, nagle podejrzliwy.
-Dlaczego nie?
-To jedyne co zostało mi po rodzicach, nie możesz...
-Nie dyskutuj ze mną!
-Ale...
-Nie ty wyznaczasz granice tego, co mogę zrobić i tego, czego nie mogę.... A teraz... oddaj mi tę książkę, chyba że chcesz żebym sam ją znalazł... oficjalnie przeszukując ten dom?
Aura cofnął się o krok, szeroko rozwartymi oczami wodząc po zaciętej twarzy Inkwizytora.
-Nie. Nie zrobiłbyś tego...
-Ty naprawdę nie rozumiesz, ze ja mam OBOWIĄZEK to zrobić?!
-Ale...
-Aura! Nie nadużywaj mojej cierpliwości.
Chłopak zacisnął zęby, ale posłusznie wycofał się i po chwili przyniósł Inkwizytorowi gruby, oprawny w skórę tom. Rzucił go na stół. Makmannon wyciągnął po niego rękę i zawinął go w szmatę, którą wyciągnął z kąta kuchni
-Gdyby ktokolwiek, kiedykolwiek pytał cię o nią... nie widziałeś jej. Najlepiej żebyś udawał, że nigdy nie widziałeś książki na oczy.
Chłopak zbył milczeniem to ostrzeżenie, ponuro patrząc jak Makmannon zawija księgę dodatkowo w zdjęty płaszcz.
-Dobrze... - Inkwizytor westchnął głęboko - Teraz.... Teraz wyjaśnisz mi co właściwie sobie myślałeś, uwodząc mnie zeszłej nocy?
Aura zarumienił się gwałtownie i spuścił wzrok.
-Więc wiesz...
-O ziołach? Oczywiście. Masz mnie za głupca? - nawet drgnięciem powieki nie zdradził, że gdyby nie przypadek, rzeczywiście byłby głupcem. Nie wiedziałby. Nigdy by się nie domyślił.
-Ja...
-Ty? - ponaglił go Inkwizytor. - Co to miało znaczyć? Co miała znaczyć ta wizyta po nocy? To zdradzieckie dosypanie ziół do wina? Ten kwiatek na mojej poduszce?
-Ja po prostu chciałem...
-Co chciałeś?
-Ciebie! - krzyknął nagle Aura, podrywając głowę - Ciebie chciałem! Czy to źle?
-Czy to źle?... - powtórzył Makmannon kompletnie zdumiony - Czy to źle? Dzieciaku, w jakim świecie ty żyjesz? Przecież to grzech. Jeden z najcięższych.
-Nie! - łzy zabłysły w szmaragdowych oczach i spłynęły po policzkach - Nigdy się na to nie zgodzę. To nie może być grzech. Nie może...
-Ale jest... - Mak westchnął ciężko - I obaj jesteśmy grzesznikami.
-Przepraszam... - bąknął Aura po długiej chwili - za wizytę po nocy... za zioła w winie... za kwiatek na poduszce...
-A za to co stało się między nami nie przepraszasz? - Inkwizytor obszedł stół, zbliżając się do chłopaka i unosząc jego podbródek do góry.
-Nie. - odpowiedział Aura poważnie - Za to nie.
Makmannon poczuł się nagle dziwnie, jakby chciał płakać i śmiać się jednocześnie. Powoli nachylił się nad Aurą i musnął wargami jego usta. Chłopak łapczywie wczepił się w niego, zarzucił mu ręce na ramiona, przyciągając bliżej. Mak przycisnął szczupłe, drżące ciało do własnego, a potem... jednym ruchem zrzucił wszystko co znajdowało się na stole i posadził Aurę na blacie. Chłopak jęknął cicho, zaskoczony, ale nie protestował. Intensywnie rumieńce wystąpiły mu na policzki, gdy gorące wargi Inkwizytora zsunęły się na jego szyję, ostre zęby przygryzły ucho, gwałtowne dłonie wdarły się pod koszulę, gładząc spragnione dotyku ciało. Uzdrowiciel na oślep sięgnął po te ręce, pragnąc zdjąć z nich rękawiczki, ale Makmannon powstrzymał go, przygważdżając jego dłonie do blatu.
-Nie! - szepnął, a wielokolorowe oczy zwęziły się niebezpiecznie.
-Ale...
-Nie - i napastliwe wargi zdusiły wszelkie protesty
W kuchni słychać było tylko ich przyspieszone, głośne oddechy. Po paru chwilach Aura uwolnił ręce z uścisku Makmannona i przesunął palcami po jego ramionach, nie przerywając głębokiego pocałunku. Palce Inkwizytora zabłądziły w okolice paska spodni chłopaka i rozpięły je. Aura podniósł biodra, ułatwiając Inkwizytorowi zdjęcie spodni. Mak zawahał się na moment, patrząc na półnagiego, nieprzytomnego z emocji chłopaka, sam całkowicie ubrany, a potem pchnął go delikatnie na blat. Aura posłusznie położył się i przymknął powieki, oddając się całkowicie we władzę Inkwizytora. Po chwili poczuł na sobie odzianą wciąż w rękawiczkę dłoń Makmannona. Jęknął głucho, gdy dłoń poruszyła się w górę i w dół. Mak pieścił Aurę, patrząc na niego spod półprzymkniętych powiek, a potem nagle rozpiął własne spodnie i przyciągnął go do siebie jednym ruchem, wchodząc w niego i ignorując krzyk protestu. Znieruchomiał na ułamek chwili, a potem poruszył się w ciepłym wnętrzu chłopaka. Krzyk przeszedł w jęk. Makmannon zacisnął palce na biodrach uzdrowiciela poruszając się w nim coraz szybciej i mocniej. To było jak sen, jak marzenie... które jednakże trwało. Jak przez mgłę słyszał jęki i westchnienia Aury, pogrążony w doznawaniu własnej przyjemności. A jednak wyraziście doświadczył spazmu młodego ciała pod sobą, spazmu rozkoszy, która nastąpiła na chwilę przed tym, jak jego własne ciało spiął skurcz. Własny jęk rozbrzmiał mu w uszach obco, ale nie zastanawiał się nad tym. Bezwładnie opadł na spocone, gorące ciało pod sobą i poczuł delikatne palce we włosach. Subtelna pieszczota postawiła mu na karku wszystkie włoski. Powoli uspokajał oddech. Dał sobie jeszcze moment na rozkoszowanie się zapachem macierzanki, a potem stanowczo wysunął się z młodego ciała i zapiął spodnie. Aura zsunął się ze stołu i usiadł wprost na ziemi, potargany, zarumieniony, uśmiechnięty. Makmannon nie poświecił mu ani jednego spojrzenia. Spokojnie sięgnął po owiniętą w płaszcz książkę i skierował się ku drzwiom.
-Mak... - usłyszał za plecami zaskoczony, rozczarowany głos.
Nie odpowiedział.
-Mak... - wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Uderzenie niespodziewanie chłodnego wiatru osuszyło mu twarz.
Biegł całą drogę powrotną do gospody, biegł, ściskając pod pachą księgę owiniętą w płaszcz. Będzie musiał gdzieś ja schować, przynajmniej do czasu, kiedy będzie mógł wyjaśnić jej posiadanie.
-Wasza wielmożność... - głos gospodarza zatrzymał go w przejściu.
-Tak? - wydyszał. Odzwyczaił się od biegu.
-Szukał was pomocnik waszej wielmożności. Chciał chyba wywiedzieć się kiedy planujecie wyjazd.
Gospodarzowi nie do końca udało ukryć się nadzieję kiedy czekał na odpowiedź.
-Jak go spotkasz, powiedz mu.... Że wyjeżdżamy najszybciej, jak się da. Nie mamy tu czego szukać.
Jego rozmówca westchnął z ulgą i odłożył na ladę szmatę, którą do tej pory miął w dłoniach.
-Polecę małżonce przygotować waszej wielmożności prowiant na drogę.
-Będę wdzięczny!... - krzyknął Mak, już na schodach, prowadzących do pokoju. Z westchnieniem zatrzasnął drzwi za swoimi plecami i rzucił się do juków. Starannie ukrył w nich książkę. Poczuł się trochę lepiej. Co on właściwie wyprawia? Wolał nie myśleć ile zakazów złamał w ciągu ostatnich dni, ile nagiął, na jaką karę zasłużył zgodnie z zasadami, których w końcu przestrzegał niemal całe swoje życie. Jeżeli Aura zasłużył na stos, to on tym bardziej.... Co go opętało?
W gruncie rzeczy wiedział, co i bał się tej odpowiedzi. W pewien sposób przerażała go bardziej niż wizja tortur, na które zostałby z pewnością skazany przez Trybunał.
Miłość... Dla Makmannona to była czysta abstrakcja. Oczywiście, miał rodziców, darzył ich należnym im szacunkiem, lecz nigdy nie odczuwał potrzeby... bliskości z nimi związanej. Jego ojciec był szanowanym urzędnikiem, matka oschłą, niebrzydką kobieta, która nigdy nie wychyliła nosa poza rodzinne miasto. Z dzieciństwa Makmannon pamiętał tylko często zmieniające się opiekunki, z których żadna nie zabawiła w ich domu na tyle długo, by mógł się do niej przywiązać. No i był jeszcze ksiądz Loren... ale ksiądz Loren to była odrębna historia, do której Makmannon bardzo niechętnie wracał.
Dość tego! Musi skończyć z tymi głupotami, póki jeszcze czas!... Wyjadą stąd najszybciej jak to możliwe i nigdy tu nie wrócą! Tego Makmannon już dopilnuje. Nigdy więcej drogi jego i młodego uzdrowiciela, który rzucił na niego ten niezwykły czar, nie skrzyżują się ponownie. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Dla Aury i przede wszystkim dla niego, Makmannona, Inkwizytora.
Z tą myślą mężczyzna rzucił się, by zebrać swój niewielki dobytek. Schemat znanych mu do bólu czynności przywrócił mu spokój. Jego serce drgnęło tylko, gdy zerknął na stół i na porzucony na nim, przywiędnięty kwiatek macierzanki. Zawahał się na moment, a potem pomyślał, że zachowa go... ot, tak , dla przestrogi. Starannie zawinął go w lnianą chustke i schował pod kaftan i pod koszulę. Pod dłonią, mimo rękawiczki, poczuł przyspieszone bicie serca.
Nim minęło południe zrobił wszystko, co było do zrobienia. I czekał. Gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, zniecierpliwił się. Nie chciał odwlekać wyjazdu do jutra. Gdzie włóczył się ten przeklęty Lit?... Jeszcze jedna noc tu?... Nie! stanowczo nie. Jeszcze Aurze przyjdzie na myśl odwiedzić go. Zerknął na linę, zwiniętą tuz przy jukach. Nie.
Poderwał się na nogi, łapiąc w dłoń szpicrutę, gestem tak odruchowym, że nie wymagał nawet zastanowienia. Wyszedł z pokoju i zszedł na dół.
Ściągnął na siebie spojrzenia gospodarzy i kilku gości, którzy jednakże nie uciekli tym razem. Czuli się już bezpiecznie.
-Gospodarzu... - zaczął Makmannon obojętnie - Widziałeś mego pomocnika?
-Nie, wasza wielmożność... Lodna, może ty?
Gospodyni zaprzeczyła.
-Od samego rana go nie widziałam. Od chwili kiedy pobiegł za waszą wielmożnością.
Makmannon odwracał się już, ale słysząc to, zamarł.
-Za mną?...
-Tak. Jak wasza wielmożność wychodził, pomocnik waszej wielmożności odczekał chwilę, po czym wybiegł, śpiesząc się... Musiało to być cos ważnego, ani chybi, skoro tak pędził....
Makmannon pobladł, choć w półmroku gospody nie było tego widać. Wychodził dziś tylko w jedno miejsce. Czemu Lit poszedł za nim? Czemu...? Phi, głupie pytanie, skarcił siebie. To przecież oczywiste. Nie uwierzył w jego wyjaśnienia. Miał swoje podejrzenia, skądinąd słuszne.... Jednak podobna niesubordynacja nie miała prawa mieć miejsca! Lit będzie musiał zostać ukarany, kiedy tylko.... Kilka chwil zajęło Makmannonowi wyciągnięcie wniosku, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Jeśli Lit rzeczywiście podążył za nim, wie o Aurze.... Wie o księdze.... Wie o nieposłuszeństwie Makmannona!.
Inkwizytor poczuł jak chłodny pot występuje ma na czoło.
Nie dbając o zszokowane miny wieśniaków, wypadł na zewnątrz i skierował swe kroki ku chatce Aury. W połowie drogi wiedział już, że stało się cos złego. Ku niemu biegł chłopak, Inkwizytor z daleka rozpoznał go po płomiennych włosach. Aura biegł, potykając się, przyspieszył gdy dostrzegł Makmannona na swej drodze. Nie minęła chwila a już przypadł do jego kolan, dysząc ciężko. Makmannon instynktownie schylił się ku uzdrowicielowi.
Aura płakał, zachłystywał się łzami, czerwony i spuchnięty. Nie potrafił stanąć o własnych siłach, nawet gdy Inkwizytor podał mu dłoń.
-Aura... - Mak stanowczo ujął chłopaka za ramiona -Aura! - powtórzył, gdy nie doczekał się reakcji. -Aura! Co się stało?
-Lit... - wysapał Aura, ledwie łapiąc oddech, jedna, potem druga gorąca łza kapnęła Inkwizytorowi na dłoń odziana w rękawiczkę. - On ma Nadinę.... On ją.... Mak.... - szmaragdowe oczy spojrzały na mężczyznę z rozpaczą- Ratuj ją. Ona nic złego....
-Wiem... - Inkwizytorowi przed oczyma sceny kiedy oddawał ofiarę w ręce Lita. Doprawdy nie dziwił się łzom Aury. Po raz pierwszy chyba w twardym, nieustępliwym sercu Inkwizytora zagościło współczucie dla ludzkiego bólu, strachu, wątpliwość czy aby na pewno maja słuszność, on i Inkwizycja. A przecież wielokrotnie już widywał łzy i nie robiły na nim wrażenia. -Wstań...
Pomógł stanąć chłopakowi na nogi. Aura złapał oddech i teraz on ciągnął Maka w kierunku chatki pod lasem, poganiając go, nawołując. W końcu wyrwał się mu i pobiegł przodem. Makmannon miał nogi jakby z żelaza. Bał się spojrzeć prawdzie w oczy, a prawda ta wyglądała tak, że nie wiedział co teraz zrobić. Przeszkodzić Litowi? Jak to wytłumaczy? Jemu a potem Trybunałowi?
Od domku dzieliło ich kilkanaście najwyżej metrów, gdy nagle w nozdrza Makmannona uderzył charakterystyczny zapach. Na ułamki chwil zapadła cisza, która wchłonęła wszystkie dźwięki a potem.... Ogień wybuchł oknami chatki, wybuchł oknami, drzwiami, kominem, niepowstrzymany i niesamowicie wręcz łakomy. Na oczach Inkwizytora ogarnął cały domek, czyniąc jakąkolwiek próbę ratunku niemożliwą. Niewykonalną. A jednak ktoś próbował rzucić się na ratunek kobiecie uwięzionej w płomieniach. Aura. Kroki Inkwizytora nabrały nagle lotności. W mig dopadł chłopaka, rzucając go na ziemię. Rudowłosy obejrzał się, nieprzytomny, zrozpaczony i szarpnął, próbując wyrwać z uścisku Maka.
-Aura, nie! To bez sensu!
Nie usłyszał go, może nawet nie chciał usłyszeć....wyrwał się i rzucił w stronę płomieni. Żar spotężniał, osmalił gałęzie stojących nieopodal drzew i zatkał oddech w piersi Inkwizytora. Jego ręka automatycznie zbliżyła się do sztyletu za paskiem i wyrwała go z pochwy. Mak chwycił broń tak, jak zawsze to czynił, za ostrze, a potem skoczył za oddalającym się Aurą. Tam w ogniu czekała na chłopaka śmierć, na którą być może zasłużył wyrokiem Trybunału, lecz nie wyrokiem pewnego nieczułego serca...
Gorąco wycisnęło z wielokolorowych oczu łzy, pierwsze od lat, kiedy dopadł słaniającego się na nogach Aurę. Złapał go za ramię, odciągając od płomieni, lecz napotkał na uparty sprzeciw. Wtedy zacisnął zęby i mocno, niemal z całej siły uderzył chłopaka rękojeścią sztyletu w potylicę. Szczupłe ciało zwiotczało nagle i osunęło się wprost w ramiona Inkwizytora. Mak zarzucił sobie uzdrowiciela na ramię i szybko oddalił się z bezpośredniej okolicy płonącego domku, kaszląc i krztusząc się dymem.
Przez łzy dostrzegł nagle zbliżającą się ludzka sylwetkę. Rozpoznał Lita. Wciągnął głęboko oddech. Na szczęście był już w stanie niemal normalnie oddychać. Bardzo powoli położył nieprzytomnego Aure na ziemi i wyprostował się. Lit stanął naprzeciwko niego, wciąż wycierając jeszcze ręce w lniana chustkę. Mak dostrzegł na niej ślady krwi i niebezpieczny ognik zamigotał mu w oczach.
-Cóż to...? - zapytał z pozoru spokojnie - Bierzesz się za śledztwo bez mojego rozkazu? Czy przystoi to godności pomocnika Inkwizytora?
Lit uśmiechnął się blado.
-Cóż to...? - przywtórzył - Zaniedbujesz śledztwo dla ładnych oczu? Czy przystoi to aby godności samego Inkwizytora?
Rysy Makmannon stwardniały.
-Nie tobie to oceniać.
-Ciekawe... myślałem, że właśnie po to Trybunał wysłał mnie z tobą.
Mak odwrócił się do niego bokiem, jakby zastanawiając się, czy podnieść leżące obok ciało.
-Doniosę o twym nieposłuszeństwie.
Lit roześmiał się sucho. Makmannon po raz pierwszy usłyszał ten dźwięk.
-Nie wydaje mi się bym to ja najbardziej miał się bać donosu...
Ruch Maka był płynny, jakby nie robił nic innego całe życie. Przemknął przed zdumioną twarzą pomocnika w lekkim piruecie, jednocześnie przerzucając sztylet w dłoni, tak że ostrze złowieszczo odbiło płomienie. Lit za późno dostrzegł broń, która jaśniała w ogniu znakiem krzyża i krwi. Wszystko to trwało zaledwie ułamki sekund. Makmannon zatrzymał się, stanął plecami do Lita, który nie drgnął nawet.... Przez chwilę. Potem niewielka strużka krwi odznaczyła się na jasnej skórze szyi. Lit zakrztusił się, zacharczał, pobladłą dłonią sięgnął do poderżniętego gardła. Bezwolnie opadł na kolana, w jego oczach wciąż lśniło niedowierzanie. Makmannon odczekał jeszcze kilka chwil, zaciskając zęby, a potem odwrócił się. Li leżał twarzą do ziemi, znieruchomiały.
-Teraz już żaden z nas nie musi się bać niczego - mruknął Inkwizytor oddychając głęboko. Ostrze sztyletu wytarł o trawę. Westchnął raz jeszcze i zarzucił sobie na ramię ciało pomocnika. Wstrzymując oddech i zaciskając łzawiące oczy zbliżył się do płonącej chatki. Żar odebrał mu na chwilę zdolność poruszania się, jednak ogień powoli przygasał. Miał płonąć jeszcze długo, lecz coraz mnie intensywnie, grzebiąc w zgliszczach wszystkie ślady. Makmannon przemógł chwilową słabość i podbiegł do lizanego przez płomienie otworu wejściowego domku. Nie bacząc na oparzenia stanął na samej niemal granicy ognia, nie mając czym oddychać, czując że dosłownie igra z ogniem.... Ale trwał tam tylko chwilę, tak długą, jakiej wymagało ciśnięcie ciała do środka.
Lęk i gniew dodały mu sił. Zaraz potem rzucił się w tył, czując ból w napiętej skórze twarzy i pozbawionych powietrza płucach. Upadł na kolana, łapczywie chwytając oddech. Wszystkie jego mięśnie drżały. Temperatura musiała być bardzo wysoka, jednakże w porównaniu z tym czego doznał w obliczu samej istoty pożaru czuł, jakby chłód zmroził mu ciało. Przez głowę przemknęła mu myśl, że tak właśnie muszą czuć się ofiary płonące na stosach, zanim dym pozbawi je tchu. Odegnał ją. Usłyszał nawoływania. Ludzie z wioski zbiegali się, zwabieni łuną ognia nad lasem. Poderwał się na nogi. Nie miał czasu. Podbiegł do Aury, który tymczasem wydawał się odzyskiwać przytomność. Dla świętego spokoju przyłożył mu jeszcze raz i z pewnym wysiłkiem wziął bezwładne ciało na ręce. Ukrył się wśród drzew. Tam poczekał, aż koło chatki Nadiny zgromadzi się prawie cała wieś i korzystając z osłony drzew przemknął się ku gospodzie. Błogosławił fakt, że był już spakowany. Przygotowanie wierzchowca do drogi zajęło mu tylko chwilę.
Zmusił konia do galopu, zabierając nieprzytomnego uzdrowiciela w gęstniejące ciemności. I Bóg mu świadkiem, sam nie wiedział po co to robi. Nie weźmie go przecież ze sobą, zbyt duży kłopot. Gdy oddalił się od wioski na, jak mu się wydało, odpowiednią odległość, wstrzymał wierzchowca i jadąc spokojnym kłusem zaczął się zastanawiać. Może niepotrzebnie uderzył chłopaka po raz drugi. Teraz lał mu się przez ręce, zmuszając do ciągłej uwagi, by go nie zrzucić. Strużka krwi spływała spod kasztanowych kosmyków plamiąc koszulę na karku. Podciągnął go nieco, sadzając wygodniej przed sobą. Koń parsknął niezadowolony z dodatkowego obciążenia. Mak poklepał go uspokajająco po karku. Las budził się nocą do życia, z pomiędzy drzew zaczęły dobiegać niepokojące odgłosy, jakieś wycie, jakieś szmery, trzaski pękających suchych gałęzi. Inkwizytorowi ciarki przeszły po plecach. Spiął konia lekko obcasami, zmuszając do przyspieszenia kroku. Dobrze chociaż, że noc była księżycowa. Zimny blask pełni wyławiał z mroku nieco jaśniejszy zarys traktu pod kopytami. Jechali niemal całą noc. Gdy na horyzoncie zaczęło szarzeć oczy Maka dostrzegły nikły zarys kolejnej wioski przed nimi. Postanowił, że zostawi tam chłopaka. I co dalej? Pojedzie do kurii, i złoży raport o zdradzie Lita, jako dowód pokaże.... No właśnie... jako dowód pokaże księgę, pamiątkę po rodzicach Aury. Uwierzą mu, miał przecież dotąd nieposzlakowaną opinię. Odetchnął z ulgą, mając wreszcie ułożony plan. Nie lubił w końcu postępować na ślepo. Wioska była jeszcze uśpiona. Kilka psów obszczekało go, gdy przejeżdżał koło chat. Rozejrzał się uważnie i dostrzegł mężczyznę, biorącego właśnie wodę ze studni. Podjechał do niego. Wieśniak odwrócił się i zamarł, rozpoznając profesję Makmannona. Pospiesznie zdjął z głowy wyświechtaną czapkę i mnąc ją w dłoniach spuścił wzrok
- Szczęść Boże - wymamrotał ledwo dosłyszalnie
- Szczęść Boże - odpowiedział Mak sucho
Przełożył nogę przez łęk, zeskakując z siodła i biorąc nieprzytomnego chłopaka na ręce. Podszedł do wieśniaka i bezceremonialnie wepchnął mu uzdrowiciela w ramiona. Czapka spadła na ziemię Mężczyzna nie zaprotestował, nie miał odwagi, Inkwizytor z satysfakcją zauważył jak drżą mu kolana. Nie odważył nawet zapytać kim jest Aura. Mak wspiął się z powrotem na siodło. Koń zatańczył odwracając się ponownie w stronę drogi.
- Zajmij się nim - rzucił Makmannon przez ramię - Opłaci ci się
Spiął konia i nie odwracając się więcej pogalopował w stronę wschodzącego krwiście słońca, zostawiając uzdrowiciela z zszokowanym chłopem. Jeden kłopot z głowy - pomyślał. Teraz do Trybunału. Nie było mu żal Lita. Nigdy go nie lubił. Było coś w jego usposobieniu, co przypominało Inkwizytorowi szczura. To, jak Lit chował się za silniejszych, za prawo, które stało przed nim, pozwalając mu niemal na wszystko na co miał ochotę, a bezsprzecznie, najbardziej lubił krzywdzić.
"Hm, teraz już na pewno nikogo nie skrzywdzi" stwierdził pozwalając sobie na oddech. Stanowczo Lit nie był w jego przekonaniu osobą, której ramię mogło sięgać zza grobu.
Pomyślał o Aurze.... i szybko przegnał nieproszoną myśl z głowy. Było minęło, zrobił dla chłopaka co tylko mógł. Nikt nie mógł chyba powiedzieć, że mógłby zrobić więcej. Jaśniejące niebo na wschodzie i pusta droga przed oczyma skłaniały do rozmyślań. Makmannon zastanowił się przelotnie, jakie to uczucie, obudzić się w obcym miejscu, wśród obcych ludzi, pamiętając o stracie, której wydaje się - nic nie wynagrodzi. "Da sobie radę" stwierdził " A ludzie chętnie zobaczą wśród siebie zielarza. Zielarza i uzdrowiciela.".
Uśmiechnął się pod nosem, rozważając prostotę ludzkiej natury. Kiedy pomoc była potrzeba, sięgało się po nią.... Nawet do samego piekła i żadne zakazy, boskie ani ludzkie, nie potrafiły tego powstrzymać. Tak naprawdę to współczuł tak zwanym Obdarowanym. Bezlitośnie wykorzystywani, nawet gdy sami pragnęli pomagać, i równie bezlitośnie zdradzani przez swych beneficjentów, gdy do wioski zaglądała Inkwizycja.
"Da sobie radę" powtórzył, popędzając konia "A jeśli nie... to nie jest to już mój problem".

Prequel - cz.4

Aura budził się długo i powolnie. Słyszał wokół krzątanie się i stłumione głosy. Nie mógł zorientować się co się właściwie stało i gdzie się znajduje. Miał problemy z przypomnieniem sobie choćby tego kim jest. Okropny, promieniujący ból głowy nie ułatwiał pozbierania myśli. Ból był otępiający i powodował mdłości. Źródło swego cierpienia ulokował gdzieś w okolicach potylicy, nie bez trudu, bo łupało go w całej głowie, usztywniając kark i ramiona. Otworzył usta, bo na otwarcie oczu chwilo jeszcze nie miał siły i jęknął. Natychmiast wyczuł koło siebie ruch. Ktoś pogłaskał go po twarzy i położył coś lodowato zimnego i wilgotnego na czole. Okład. Po chwilowym szoku odczuł ulgę. Gdyby tylko wiedział co się stało...Gdyby mógł sobie przypomnieć... Wydawało się to chwilowo niemożliwe, więc się poddał i zasnął, wdzięczny za każdą możliwość ucieczki przed bólem.
Następnym razem już nie poszło tak łatwo. Zanim pomyślał, zamrugał, wpuszczając pod powieki strugę jasnego światła. Oczy zapiekły go. Głowa bolała jakby mniej. Nie miał też problemów z uświadomieniem sobie co się stało.... Biegł w stronę płonącego domu, żeby wyciągnąć z niego Nadinę, kiedy.... No właśnie, kiedy dostał w łeb. Najprawdopodobniej od Makmannona. Gdzie był teraz? Nie wiedział. Najłatwiej było się o tym przekonać, otwierając oczy. Może jest w gospodzie? Może Estera go przyjęła? Nie, to raczej mało prawdopodobne. Powinien jednak otworzyć oczy....cóż, kiedy wcale nie było to takie proste. Nie kiedy wąska smuga światła pod powiekami wywoływała kolejny atak udręki.
-Spokojnie... - usłyszał nagle nad głową męski głos. Obcy głos. - W pokoju jest już ciemno.
Powoli odważył się uchylić powieki. Rzeczywiście ktoś musiał zasłonić okno. Niepewnie powiódł spojrzeniem po obcych sprzętach, nieznanym pomieszczeniu. Wzrok zatrzymał na siwiejącym mężczyźnie, który siedział obok w bujanym fotelu. Niewątpliwie obcym mu mężczyźnie.
-Kim...? - jego głos zabrzmiał jak skrzek w suchym gardle. Mężczyzna uśmiechnął się i wstał. Sięgnął na szafkę, która stała obok łóżka i wziął stamtąd kubek. Nachylił się nad Aurą. Napoił go ostrożnie wodą.
-Nazywam się Milet - przedstawił się - Jestem kimś w rodzaju... opiekuna tej wioski.
-Wójt?
-Nie. Niezupełnie.
-Ksiądz?
-Także nie. Po prostu opiekun. Przynieśli cię do mnie, kiedy Inkwizytor zostawił cię na ulicy.
Aura zagryzł wargi. Więc jednak Mak...
-Gdzie on teraz jest?
-Odjechał zaraz potem.
-Gdzie ja jestem?
-Ta wioska nazywa się Rozłogi, podobnie jak pewnie tysiąc jej podobnych.
-Czy Nadina...
-Kto?
-Rozumiem.... - szepnął tylko Aura, nic nie tłumacząc, zaciskając powieki. Mimo, że bardzo się starał, nie powstrzymał łzy, która spłynęła mu po policzku. Teraz już wszystko pamiętał, choć wolałby nie pamiętać. Pamiętał Lita i to, co zrobił Nadinie, zanim jemu udało się wyrwać. Pamiętał jak biegł na ratunek i pamiętał jak jego dom stanął w płomieniach. Nie miał już domu. Nie miał już nikogo. Najpierw umarli rodzice. Teraz umarła Nadina. A Makmannon odszedł i Aura nie był na tyle naiwny, by wierzyć, że wróci. Szczerze mówiąc, chyba nawet tego nie chciał. Makmannon jednego nauczył go na pewno. Nauczył go bać się Inkwizycji. Strach ten zakorzenił się w nim na dobre, sprawiając, że o zdolnościach uzdrowiciela mieszkańcy wioski dowiedzieli się dopiero kilkanaście tygodni później, kiedy poczucie obowiązku i współczucie kazało mu przełamać się i pomóc zanoszącemu się płaczem dziecku. Dziecku, które nieopatrznie bawiąc się w pobliżu pasącego się wołu zostało kopnięte tak, a jego prawe ramię zamieniło się w mozaikę odprysków kości i poszarpanych nimi mięśni. Aura obserwował dziewczynkę, siedząc na ławce przed domem Mileta. Właściwie powinien wstać i ostrzec dziecko, by nie bawiło się w ten sposób, ale nie miał na to ani siły, ani ochoty. Zerwał się dopiero, gdy wół wierzgnął lekko, odrzucając małą od siebie. Przez kilka uderzeń serca nie działo się nic, a potem powietrze poranka wypełniło się rozpaczliwym krzykiem, przechodzącym w histeryczny płacz. W tym czasie Aura zdążył podbiec do dziewczynki i przyklęknąć nad nią, uprzedzając jej rodziców, którzy przypadli do dziewczynki tuż za nim. Ostrożnie ujął w dłonie pogruchotaną rączkę, zacisnął powieki, skoncentrował się. Czuł jak pod jego palcami odłamki kości scalają się na powrót, jak organizm dziecka, przyspieszany przez metabolizm uzdrowiciela wiąże je na powrót w całość, jak zasklepia strzępy mięśni, napina ścięgna, potem nie czuł już nic, bo wyczerpany niedawnym urazem i obecnym wysiłkiem upadł na twarz w pachnącą trawę. Dopiero teraz mieszkańcy Rozłogów zrozumieli słowa tajemniczego Inkwizytora, mówiące, że opieka nad nim im się opłaci. Uzdrowiciel był błogosławieństwem dla wioski. W krótkim czasie rudowłosy zżył się z miejscowymi, zaprzyjaźnił się z Miletem. Został już tu, bo i tak nie miał gdzie wracać. Wrósł jakoby w to miejsce bezpieczne i ciche z radosnym spokojem oczekując każdego nowego dnia. A dni przychodziły jeden po drugim, zmieniając zieleń liści w złoto, złoto w biel i ponownie w zieleń. Dwa razy natura zatoczyła swój krąg. Gdy liście pokraśniały po raz trzeci nadeszła śmierć. Śmierć przybrała postać jeźdźców w czarnych pancerzach, opatrzonych złotodziobym orłem Wahranu - godłem sąsiadującego królestwa. Spokojne dotąd ziemie ogarnęła pożoga. Walki toczyły się o każde pole, o każdą wioskę stojącą na drodze do stolicy. Wojska wroga napierały, wgryzając się w głąb Whregonu, to cofały się pod przytłaczającą przewagą gwardii królewskiej. Każdy tętent kopyt podrywał serca w wieśniakach, bojących się o swoje życie i dobytek, gdyż walczący nie przebierali w środkach chętnie posługując się zarówno orężem, jak i ogniem. Zaczęła się nagonka. Nagonka na zielarzy, wiedzące i uzdrowicieli. Aura wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy konni przejeżdżali koło domu Mileta, oddychając dopiero, gdy znikli za zakrętem drogi. Nikt nie upominał się o niego, o jego zdolności, napełniając serce nadzieją, że jednak nie zostanie zauważony. Nadzieja okazała się płonna. Pomagał właśnie w ogrodzie swojej gospodyni, gdy na podwórze przed chatą wjechało dwóch gwardzistów i mężczyzna odziany w czerń. Aura skamieniał. Dosłownie. Stał z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę, wciąż trzymając w objęciach koszyk sadzonek, nie mogąc oderwać wzroku od...Makmannona. Inkwizytor nie pofatygował się nawet by zsiąść z wierzchowca
- To on - rzucił tylko suchym głosem, brodą wskazując na chłopaka
Gwardziści szarpnęli go, wyrzucając sadzonki z koszyka na wilgotną, spulchnioną ziemię. Nie miał siły opierać się. Nie miał chęci. Pozwolił związać sobie ręce bez słowa protestu. Pozwolił posadzić się na konia bokiem, przed jednym z gwardzistów i wywieźć z wioski gdzieś daleko, w zupełnie nieznane miejsce.
Uzdrowicielowi zabrano płaszcz, zostawiając go jedynie w cienkiej koszuli. Rozwiązano mu ręce i popchnięto na szerokie błonia podobnie, jak dziesiątki innych. Błonia zasłane wprost były rannymi i martwymi żołnierzami. Oczy Aury rozszerzyły się, gdy zszokowany przyglądał się temu bezmiarowi cierpienia. Ostry raz szpicruty przez plecy wydusił z jego płuc powietrze
- Zabieraj się do roboty mały - warknął Makmannon stając za nim i zaplatając ramiona na odzianej w czerń piersi
Uzdrowiciel przyklęknął przy pierwszym z brzegu żołnierzu. Pchnięcie mieczem zdruzgotało żebra, przebijając płuco. Mężczyzna wykrwawiał się. Aura wyciągnął ręce, kładąc je ostrożnie na jego piersi. Posłał niewielką ilość energii, badając rozmiar obrażeń, a następnie zaczął leczyć. Tkanki zasklepiły się, posłuszne jego talentowi. Silne szarpnięcie za ramię poderwało rudowłosego na nogi.
- Wystarczy. Następny - został pchnięty ku kolejnemu leżącemu
Biedak miał strzaskany kręgosłup, jakimś uderzeniem. Kolejna dawka energii przepłynęła przez ciało Aury, scalając strzaskane kości. I tutaj nie było mu dane dokończyć pracy. Gdy tylko rannemu przestawała grozić utrata życia, odciągany był od niego ku następnemu i następnemu i następnemu... Świat rudowłosego zaczął składać się jedynie z jęków i rąk, niosących ratunek. Gdy nie był w stanie utrzymać się na nogach, kolejnych pacjentów przynoszono i kładziono przed nim, aż w końcu wycieńczony do cna opadł na pierś jednego z nich i tak już pozostał.
Mgliście odczuwał co się z nim działo. Niesiono go, potem ktoś przemocą wlał w jego zaciśnięte usta mocny, ziołowy wywar. Rozpoznał smak tojadu, jałowca, wawrzynu. Potem położono go na zimnej podłodze. Drżał, kuląc się w sobie, usiłując zajmować jak najmniej przestrzeni. Załzawionymi oczami widział innych, podobnych jemu, przynoszonych w tym samym stanie. Zasnął szybko, bez snów. Obudziło go szarpnięcie, stawiające na nogi. I znów znalazł się na błoniach, zmuszany do leczenia rannych, których nie ubywało. Wyleczeni wstawali i szli do walki, wracając po jakimś czasie, znów wymagali leczenia. Pracował każdego dnia tak długo, aż nie starczało mu siły nawet na oddech. Makmannon pilnował jego i nieco starszej od niego dziewczyny, rozdzielając razy szpicruty, gdy któreś z nich na chwilę zaprzestało działań. Potem znajdował się znów w kamiennej celi z innymi uzdrowicielami, czekając kolejnego dnia. Tak było i tym razem. Napojony siłą tojadowym wywarem, zmuszającym organizm do szybszego metabolizmu, leżał skulony, przyciśnięty plecami do kamiennej ściany. Nagłe szarpnięcie poderwało go w górę, popłynęło mdłościami w dole brzucha. Rozchylił powieki, spoglądając w zimne oczy nieokreślonego koloru, które miał tylko jeden człowiek na świecie. Mak wyprowadził go z celi, wlekąc za sobą, ku małemu pustemu pomieszczeniu na końcu korytarza. Zamknął za sobą drzwi i pchnął uzdrowiciela na ławę stojącą pośrodku. Aura z jękiem uderzył plecami o drewniany blat. Mężczyzna pochylił się, przygniatając go do niego mocniej, wpił się ustami w spierzchnięte, spękane wargi
- Nic się nie zmieniłeś - wyszeptał mu do ucha jadowitym szeptem - Nie myślałem, że cię jeszcze kiedyś spotkam. - Chłopak spróbował go odepchnąć, ale miał ledwo dość siły na pozostawanie świadomym.
Makmannon czuł jak pod nim wyczerpane drobne ciało drży całe ze zmęczenia i strachu. Oczy Aury były zamglone, oddech urywany, płytki, gorączkowy. Od kiedy tylko ujrzał go ponownie zapragnął znów dotykać. I pragnienie to było na tyle irracjonalne na ile proste do zaspokojenia, bowiem w obozie uzdrowicieli miał on niemal nieograniczone możliwości. Gdyby zechciał, mógłby z łatwością wyciągnąć stąd rudowłosego, zabrać, ukryć i cieszyć się nim w samotności, w ludzkich warunkach, ale nie zechciał. Nie chciał zobowiązań, łatwiej było wziąć go tutaj, tylko zaspokoić żądzę, a do siebie wrócić samotnie. W końcu Aura był nikim, kolejnym nic nie znaczącym człowiekiem, którego należało wyeksploatować do maksimum i nie przejmować się, gdy w końcu padnie z wysiłku. Niecierpliwe palce Maka szarpnęły brudną, niegdyś białą koszulę, wyciągając ją ze spodni uzdrowiciela. Delikatne taśmy puściły z trzaskiem materiału, odsłaniając wychudzona pierś z wyraźnym zarysem żeber - gołym okiem widać było jak ostatnie dni wyniszczyły młody organizm. Nie obchodziło go to. Ważne było tylko zaspokojenie wewnętrznego płomienia, nic więcej.
- Nie rób - szept pobladłych warg zabrzmiał rozpaczliwie w ciszy pokoju - Proszę....
- Och, przecież nie zrobię ci krzywdy - jad w głosie Inkwizytora mówił cos dokładnie przeciwnego
Sprzączka paska Aury nie stawiła oporu niespokojnym dłoniom. Jeden gwałtowny ruch i spodnie wylądowały gdzieś przy jego kostkach, zatrzymując się na zakurzonych butach. Szarpniecie odwróciło chłopaka twarzą w dół. Zacisnął dłonie na krawędzi ławy, nie był zdolny do niczego więcej. Przenikliwy ból, który ogarnął jego wnętrze, gdy Makmannon wszedł w niego szybkim, zdecydowanym ruchem odebrał mu na chwile oddech, potem ze ściśniętego gardła wydobył się głuchy krzyk. Tylko jeden. Inkwizytorowi nie spodobała się aż taka bierność rudowłosego, ale chwilowo nic nie mógł na to poradzić. Przyciskając szczupłe biodra do drewnianego blatu, zagłębiał się w ciasną gorączkę raz za razem, wyładowując całą złość i frustracje, jaka nękała go od długiego czasu. Niemal wgniatał uzdrowiciela w ławę jednostajnym, szybkim tempem. Drzwi pomieszczenia otwarły się nagle, wpuszczając młodego oficera w mundurze królewskiej gwardii.
- Generał chce z panem rozmawiać... - wyjąkał rumieniąc się gwałtownie, gdy zorientował się co właściwie widzi
- Jestem teraz nieco zajęty - odwarknął Mak - Przyjdę za chwilę
- Tak jest! - drzwi zamknęły się z cichym stukiem w czasie krótszym niż drgnienie powieki.
Nieoczekiwana wizyta jeszcze bardziej rozdrażniła Inkwizytora. Całą furię przelał teraz w kolejne pchnięcia, kończąc szybko i cofając się ostro, wywołując kolejny jęk. Po bladych udach Aury popłynęły srebrne krople jego spełnienia, mieszające się ze szkarłatem krwi. Makmannon odetchnął głęboko kilka razy, wyganiając z mięśni rozleniwienie po osiągniętej rozkoszy. Szybko zapiął spodnie, upchnął w nich koszulę i zasznurował ją pod szyją. Uzdrowiciel zsunął się tymczasem na podłogę, niezdolny do ruchu, niezdolny nawet do płaczu. Inkwizytor patrzył na niego przez chwile, doszukują się choć odrobiny współczucia w swoim sercu. Nie znalazł. Nie siląc się na delikatność poderwał chłopaka na nogi i byle jak podciągnął mu spodnie. Powlókł go za sobą, korytarzem, z powrotem ku wspólnej celi. Pchnął go mocno na podłogę i odszedł głośno postukując podkutymi butami o kamienne płyty. Aura zamknął oczy, unikając współczujących spojrzeń pozostałych uzdrowicieli. Chciał zwinąć się w kłębek, ale ostry ból promieniujący spomiędzy pośladków skutecznie mu to uniemożliwił. Spod stulonych powiek, po brudnych policzkach potoczyły się łzy, wsiąkając w ziemię pomiędzy płytami. Ktoś dotknął lekko jego ramienia, wywołując tylko krzyk. Nikt więcej nie próbował zbliżać się do leżącego na ziemi rudowłosego. Kiedy rano wszyscy zostali wyprowadzeni na błonia Aura również wstał, tylko po to, by po chwili osunąć się bez zmysłów na zimny kamień. Makmannon cofnął się do celi, gdy w kolumnie nie dostrzegł płomiennych włosów uzdrowiciela. Pochylił się nad leżącym i końcem szpicruty uniósł nieco jego twarz. Zsiniałe powieki uchyliły się, ukazując mętne, szmaragdowe źrenice
- Wstawaj! - warknął Inkwizytor
- Zabij mnie Mak... - wyszeptały spierzchnięte wargi - Zabij, ale daj spokój...
Wyglansowany, czarny czubek buta mężczyzny wbił się ostro w brzuch leżącego. Aura ze świstem wypuścił powietrze z płuc, zapadając się w otchłań nieświadomości. Makmannon wyszedł z celi wściekły, wbijając pięty w ziemie tak mocno, jakby pod jego stopami widniał wizerunek najgorszego wroga.
Świat Aury zamknął się w kilku prostych czynnościach, które pozwalały mu przemykać z dnia na dzień, jakby mimochodem. Starał się nie myśleć, nie myśleć o cierpieniu swoich pacjentów, których bólu nie potrafił złagodzić, których bólu złagodzić nie chciał. Starał się nie myśleć o własnym cierpieniu. Maka nie widział przez kilka kolejnych dni, jakby Inkwizytor nasycił się nim, i zapomniał. Nieoczekiwany gniew budził się w nim, gdy patrzył na ukrywane starannie współczucie, które migotało czasem w oczach jego współwięźniów, bo jakże nazwać inaczej nieszczęsnych uzdrowicieli, przymusem zmuszanych do pomocy. Gniew i wstyd, ukrywane podobnie starannie. Pomyśleć, że sam go kiedyś pragnął... że sam go kiedyś skłonił do odczuwania i realizowania swych pragnień. Gdybyż tylko mógł wiedzieć, że tak skończy się jego jakże nieszczęsna fascynacja Inkwizytorem. Gdybyż tylko mógł wiedzieć.... Jego jedyne wspomnienie związane z cielesnością, jedyne przyjemne wspomnienie musiało zostać zbrukane w sposób, który wykrzywiał delikatne wargi Aury w gorzkim, nie pasującym mu grymasie. Leczył, leczył w zgodzie z własna naturą i wbrew niej, a twarze leczonych zlewały mu się w jedna twarz, i to te która oglądać pragnął najmniej.
W końcu ból w jego ciele wygasł, a ból w jego duszy ścichł. Nie zniknął, Aura myślał że już nigdy nie ścichnie w zupełności, jednak przestał dręczyć jego i tak niepewny sen koszmarami.
Nadchodził wieczór, Aura klęczał na ziemi obok stygnących zwłok tych nieszczęśników, których nawet magiczne, niepospolite zdolności uzdrowicieli nie zdołały ocalić od śmierci i czekał aż przyjdą straże, by zamknąć go w celi. Nie próbował już nawet wstawać o własnych siłach, nie chciało mu się, ten wysiłek wydawał mu się zbędny. I rzeczywiście po paru chwilach silne ręce ujęły go pod ramiona, dźwigając wzwyż.
-Zostawcie go... -dobiegło zza pleców Aury. Uzdrowiciel zdrętwiał, słysząc ten głos. - Sam się nim zajmę.
Żołnierz puścił go, a Aura pozbawiony oparcia bezwładnie osunął się na gliniastą, rozmiękczoną deszczem ziemię.
-Wstawaj! - zagrzmiał nad jego głową suchy rozkaz.
Uzdrowiciel podniósł się nieco, podpierając się na szeroko rozstawionych rękach. Świat zawirował, kontury zamazały się i ponownie wylądował w wilgotnej breji.
- No rusz się! - warknął Inkwizytor - Nie mam całego wieczora.
Pochylił się i szarpnął rudowłosego za mokrą koszulę. Materiał trzasnął w jego dłoni, odsłaniając wychudzone plecy chłopaka. Po chwili ostry świst wyrysował na jasnej skórze zaczerwienioną pręgę od uderzenia szpicruty. Aura jęknął, zmuszając się ponownie do wysiłku, jednak nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Zarył twarzą w ziemie, krztusząc się błotem napływającym do ust.
- Wrócisz do celi - warknął Makmannon - Dzisiaj nikt cię tam nie zaniesie. Wrócisz sam, choćbyś miał to zrobić po kolanach
- Dlaczego? Dlaczego mi to...
- Dlaczego tobie? - Mak roześmiał się nieprzyjemnie - Jesteście nieefektywni. Bardzo nieefektywni. To się musi zmienić. Musze ukarać więc kogoś dla przykładu. A ty... ty będziesz doskonałym przykładem.
- Nigdzie nie idę.... - sprzeciw uzdrowiciela zabrzmiał zadziwiająco twardo jak na jego stan
- Och... To się jeszcze okaże...
Kolejny raz spadł na ramię Aury gdy Inkwizytor jeszcze mówił. Skulił się, starając się zająć jak najmniejszą powierzchnię. Mak stał przez chwile nad nim uśmiechając się zimno. Potem kopnął chłopaka z całej siły, odrzucając go od siebie na sporą odległość
- Ruszaj się!
- Nie....
Kolejne kopnięcie i kolejny kawałek
- Dalej!
Aura wbrew sobie podźwignął się na kolana i popełzł powoli w kierunku zamku. Towarzyszył mu szyderczy śmiech mężczyzny. Świadomość Aury skurczyła się do krótkiej sekwencji - wyciagnięcie rąk, przesunięcie się o krok do przodu, kolejne wyciagnięcie rąk i tak przez całą wieczność. Błonia znajdowały się w odległości nie dalszej niż dwieście kroków pod zamku, teraz był to dystans iście morderczy. Gdy tylko zatrzymywał się na chwilkę dla złapania oddechu but Inkwizytora wbijał się boleśnie w jego żebra lub nerki, wyciskając łzy z oczu i bezgłośne przekleństwa z umysłu. Kiedy dotarli wreszcie do schodów prowadzących w dół, Rudowłosy stoczył się z nich głową naprzód, zatrzymując się dopiero przy nogach jednego ze strażników. Makmannon szarpnięciem wywindował go do pionu i popchnął przed sobą do wnętrza celi. Kilkanaście par oczu zwróciło się w ich stronę.
- Od dziś każdy z was stara się bardziej, albo... - efektownie zawiesiwszy głos, pchnął ledwie przytomnego Aurę w stronę pozostałych. Nie oczekiwał odpowiedzi. Wyszedł, drzwi za nim zamknęły się ze złowrogim zgrzytem potężnego klucza w zamku.
Kamienna posadzka chłodziła jeszcze bardziej i tak już wyziębione ciało. Gdy kroki na schodach ucichły uzdrowiciele w milczeniu pochylili się nad oddychającym ciężko chłopakiem.
- Mam dość - wyszeptały popękane, sine wargi
- Jak my wszyscy - sarknął gdzieś z kąta nieprzyjemny piskliwy głos - Nie tobie jednemu dzieje się krzywda
- Daj spokój, widziałeś co on mu zrobił!
-Widocznie zasłużył - mruknął ten sam głos, ale trochę ciszej.
Aura już tego nie słyszał, bowiem wyczerpany do granic zasnął tam, gdzie rzuciła go ręka Makmannona. Nie poczuł ciepłych dłoni dotykających go z niezwykłą delikatnością i przekazujących mu odrobinę sił.
-Oszczędzalibyście się na następny dzień... - zaszemrał ten sam niezadowolony, co wcześniej.
-Myślisz ze którykolwiek z tych, których leczymy na co dzień jest tego bardziej wart niż on?
Oponent nie znalazł na to żadnej odpowiedzi.
-Chcecie mu pomóc? - w krąg rozmawiających wsunęła się jeszcze jedna postać.
-Tak... - zabrzmiała niepewna odpowiedź.
-Ale naprawdę.... Czy chcecie mu pomóc naprawdę?
-Czyżbyś miał jakiś pomysł?
-Pomóżcie mu więc... pomóżcie mu uciec.
-Uciec?!
-Tak. Przecież on go w końcu zabije.
-Mówisz tak, jakbyś myślał że to coś osobistego.
-A nie wydaje ci się, żeby tak było?
-Sam nie wiem...
-Spróbujmy... - kusił nowoprzybyły.
-A jeśli nas złapią?
-Jesteśmy im potrzebni. Chyba nie pogorszymy swojej sytuacji w znacznym stopniu...
-Pomyślałby kto, że w twoim przypadku to też jest sprawa osobista.
Mężczyzna żachnął się.
-Oj, spójrz tylko na niego. Z tego co wiem jest mniej więcej w wieku twojego syna. Nie wytrzyma tego długo.
-Niby tak...
-Więc..? Musimy się zdecydować, bo zaraz przyciągniemy czyjąś uwagę.
-Ja jestem za.
-Ja też.
- A ty...? - rozmówcy najwyraźniej skierowali pytanie do tego, który dotychczas oponował.
-Niech wam będzie. Ale jeśli nas złapią... nie przyznam się do niczego...
Ciche szmery głosów rozbrzmiewały tej nocy dość długo. Ktoś okrył trzęsącego się Aurę zniszczonym płaszczem, dającym odrobinę ciepła.

Prequel - cz.5

Słońce kolejnego ranka miłosiernie ukazało się nad ziemią, rozgrzewając nieco chłodne, jesienne powietrze. Czyjeś ręce potrząsnęły ostrożnie rudowłosym, wybijając go z głębokiego snu
- Obudź się, niedługo po nas przyjdą
Aura zacisnął powieki. Oddałby wszystko, by kilkanaście ostatnich dni okazało się tylko snem. Tylko koszmarnym, przerażającym, bolesnym snem. Jednak chyba nie było na to szansy. Usiadł, obejmując się ramionami, otulając się szczelniej cienką materią
- Dziękuję - wychrypiał - Strasznie mi zimno...
Mężczyzna w wieku koło trzydziestu pięciu lat, ubrany w brudną, brązową koszulę z długimi rękawami i wełniane spodnie przyklęknął koło uzdrowiciela i zniżywszy głos do szeptu zapytał
- Co cię łączy z tym człowiekiem?
- Z którym...? Ach... - zrozumiał nagle - Nic. On... kiedyś już się spotkaliśmy... Nie chcę o tym mówić - odwrócił twarz w przeciwną stronę, zaciskając palce mocniej na poszarpanym płaszczu
Mężczyzna patrzył na niego uważnie przez chwilę.
- Uciekniesz dziś - stwierdził krótko
Aura gwałtownie spojrzał na niego, otwierając usta
- Ale ja... nie dam rady..
- Dasz, pomogę ci.
- Ale dlaczego?
- To on cię tu przywiózł. Wyżywa się na tobie. Pobił cię. Zgwałcił. Zginiesz, jeżeli tu zostaniesz. Już teraz ledwie żyjesz.
- A co z innymi? Ja nie mogę....
- Musisz. Damy sobie radę, w przeciwieństwie do ciebie, jeżeli zostaniesz...
- Nie mogę...
W tym momencie głośny zgrzyt zamka oznajmił uzdrowicielom koniec nocnego odpoczynku. Ustawiono ich w szeregu i wywiedziono z celi. Nieznany bliżej Aurze uzdrowiciel uścisnął jego rękę.
- Czekaj na znak... - szepnął wstając.
- Jaki...? - zaczął rudowłosy, ale nie zdążył się już niczego dowiedzieć, bo został brutalnie postawiony na nogi.
Z lękiem rozejrzał się wokół. Do tej pory nie zwracał większej uwagi na towarzyszy swej niedoli, może niesłusznie. Było ich kilkunastu, w tym w większości mężczyzn, w różnym wieku. Paru z nich uśmiechnęło się do niego nieśmiało, gdy patrzył na nich. Zaczerwienił się. I pomyśleć, że ci ludzie, ci sami, których bez namysłu zignorował, teraz oferują mu pomoc, narażając własne życie. Lęk ścisnął mu gardło. Jaki znak? Jakże mógłby uciec, z obozu tak pilnie strzeżonego? Wyszli na zewnątrz i Aura rozejrzał się, szukając wzrokiem Maka. Nie dostrzegł go i odetchnął ledwie dostrzegalnie. Naprawdę nie sądził, żeby udało mu się uciec, gdyby Inkwizytor tu był. Jednak cokolwiek robił Makmannon uniemożliwiło mu to przebywanie w miejscu, gdzie zwykle uzdrowiciele rozpoczynali pracę. Aura nie zastanawiał się nad tym, że jest słaby, nawet mimo zabiegów współwięźniów, że nie ma żadnych zapasów, że obiektywnie rzecz biorąc szanse na powodzenie jego ucieczki, na to, że ujdzie cało obławie i wojsku przeciwnika, były minimalne.... jedyne czego pragnął to wyrwać się stąd. I nigdy nie wracać. Nigdy nie musieć już patrzeć na znienawidzoną twarz. Uciec. Uciec. Uciec. Zacisnął dłonie w pięści. Będzie czekał na znak. I Bóg świadkiem, nie zmarnuje szansy. Tymczasem kroczył potulnie, pilnując swego miejsca w szeregu z każdą chwilą tracąc nadzieję. Byli już o parę kroków od namiotu, gdzie leżeli ranni, kiedy nagle... z początku szeregu dobiegł Aurę krzyk. Linia uzdrowicieli załamała się nagle, podobnie jak linia żołnierzy strzegących ich. Rudowłosy skojarzył, że tam właśnie był mężczyzna który obiecał mu pomóc, nie znał... nawet jego imienia. Rozejrzał się czujnie wokół. Wszyscy zdawali się być zajęci zamieszaniem. To musiało być to, ten znak. Aura zerknął niepewnie w bok. Las był tak blisko, pierwsze zarośla oddalone od niego zaledwie o parę kroków.... Teraz albo nigdy, zdecydował się. Skulił się cały i gdy tylko wydało mu się, że nikt na niego nie patrzy błyskawicznie dopadł krzaków. Serce biło mu szaleńczo. Zdawało się że nikt nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie. Wszyscy kłębili się wokół mężczyzny który obiecał mu pomóc, a który wił się teraz na ziemi w jakimś dziwnym ataku. Aura przestraszył się, czując nagłą wątpliwość... A co jeśli jemu rzeczywiście coś się stało? Jeżeli.... "Wrócić" pomyślał "Muszę wrócić. Nie mogę go tak zostawić". Zdesperowany zacisnął dłonie na strzępach koszuli. W tej chwili na drogę wypadł Makmannon i Aura zawahał się. Cofnął się głębiej w krzaki, nie tracąc jednocześnie sceny z pola widzenia. Uzdrowiciel, który zobowiązał się mu pomóc zamarł na chwilę, przestając dygotać i rozejrzał się. Nie dostrzegł Aury, ukrytego w zaroślach i uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, a Aura wiedział już, że atak jest udawany. Błyskawicznie skierował się w głąb lasu, wiedząc, że Makowi wystarczą sekundy, by dostrzec brak jego postaci w szeregu. I rzeczywiście, nie odbiegł nawet na kilka metrów, gdy usłyszał krzyk. Nie potrafił już co prawda z tej odległości rozpoznać słów, jednak wolał nie zastanawiać się i nie czekać na ich konsekwencje. Biegł, biegł, mimo że w płucach brakowało mu tchu, a mroczki latały mu przed oczyma. Tłumaczył sobie, że jeśli nie uda mu się uciec odpoczynek nie będzie mu do niczego potrzebny, za to jeśli tylko ucieknie, będzie mógł odpoczywać całe swoje życie. Zaciskał powieki, potykał się, przewracał ale biegł. Bał się myśli o pościgu. Bał się myśli o karze, która może spotkać tych, którzy mu pomogli.... Bał się, ale strach tylko dodawał mu sił. Było już południe gdy przestał gnać i całkowicie wyczerpany opadł na ziemię. Każdy oddech bolał. Mięśnie drżały z wysiłku. Pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, ale zaraz poderwał się. Nie mógł czekać. Obóz był wciąż zbyt blisko, wciąż zbyt łatwo było go dopaść, zwłaszcza że był tak wyczerpany, a żołnierze zbyt pełni sił. Obiektywnie nie miał szans... jednak... musiał uciec. Na wspomnienie tego, co zrobił z nim Mak i co prawdopodobnie jeszcze z nim zrobi, przyspieszył kroku. Jeszcze tylko trochę.... byle znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie będzie mógł spędzić najbliższą noc.
Tylko tę noc... tę a potem kolejną... Dzień był bardzo pogodny, promienie słońca przedzierały się przez korony drzew, lśniąc w zieleni traw. Gdyby nie jego sytuacja, Aura z pewnością podziwiałby spokój przyrody, nie zakłócony działaniami ludzi. Ale teraz nie był w stanie dostrzegać piękna. Biegł i upadał. Podrywał się i biegł dalej. Każdy szelest w krzakach odbierał jako znak zagrożenia, był czujny jak ścigane zwierzę. A jednak.... prawdziwy atak nadszedł niespodziewanie. Przypadł do niewielkiego strumyczka i zanurzył w nim cała głowę, spragniony i zmęczony. Może dlatego nie usłyszał szelestu liści i cichych kroków. Powoli podniósł się na klęczki, odrzucając włosy z twarzy i patrząc w spienioną wodę źródełka. Zmarszczył brwi, gdy dostrzegł cień, który położył się na wodzie. Zacisnął powieki, modląc się, by cień nie oznaczał tego, co myślał że oznacza.... a potem nagle wyrwał do przodu gwałtownym rzutem całego ciała. Stracił przy tym równowagę i wpadł w strumień, lecz nie zatrzymał się, tylko brnął dalej. Krzyknął, gdy poczuł na swoim karku twardą dłoń, która z impetem zanurzyła jego twarz w wodzie. Szarpnął się, próbując wyrwać się z uścisku, lecz spowodował tylko że dłoń zacisnęła się mocniej. Niejasno zdał sobie sprawę, że człowiek, który go trzyma coś do niego mówi, ale zabrało mu dłuższą chwile nim zrozumiał poszczególne słowa.
-Nie szarp się, proszę, nie zamierzam cię skrzywdzić.
Wydało mu się to nieprawdopodobne, lecz przestał się wyrywać, głównie dlatego, że nagle zabrakło mu sił. Opadł bezwładnie w wodę, czując na ciele jej chłód i podrywając do góry tylko głowę, tak by móc zaczerpnąć tchu. Uścisk na karku zelżał, a w końcu zupełnie ustąpił. Aura niepewnie odwrócił się, do reszty mocząc ubranie, co między Bogiem a prawdą nie mogło już zaszkodzić mu bardziej.
-Kim...? - zaczął i zamilkł, bo poznał żołnierza z obozu. Nie zapanował nad odruchem, który rozkazał mu rzucić się z bok, jak najdalej od niego.
-Spokojnie.... - brązowowłosy mężczyzna wyciągnął do niego rękę - Ja naprawdę nie zamierzam cię skrzywdzić.
-Ale przecież... - Aura oddychał szybko i nierówno, bardziej zmęczony niż chciałby to przyznać przed sobą samym. Siły tak hojnie podarowane mu przez uzdrowicieli zeszłego wieczora teraz wyczerpywały się, pozostawiając go bezbronnego jak dziecko.
-Uratowałeś mi życie, pamiętasz? - zagadnął tymczasem żołnierz kucając na brzegu. Aura pokręcił głową przecząco. - No, tak.... nie pamiętasz. Wcale ci się nie dziwię. Byłem ciężko ranny, miałem strzaskany kręgosłup, ale dzięki tobie.... sam widzisz. Byłeś co prawda ledwie przytomny, kiedy mnie leczyłeś.... jednak... Gdyby nie ty, już bym nie żył.
Aura nie wiedział co na to odpowiedzieć, więc milczał, patrząc czujnie w stronę rozmówcy.
-Mam u ciebie dług... niezależnie od tego co mówi komendant... - ciągnął tymczasem żołnierz - Dlatego kiedy tylko jasne się stało, że uciekłeś, pierwszy zgłosiłem się do pościgu. Makmannon strasznie pragnie cię dopaść.
-A ty...? - odważył się szepnąć rudowłosy, czując nieśmiałe drgnięcie nadziei.
-Ja uważam, że nie ma prawa trzymać cię tam wbrew twojej woli, a tym bardziej robić ci tego, co robił. Po obozie rozeszła się pogłoska, jakoby...Brązowowłosy zawiesił głos, a Aurze potrzeba było sekund, żeby domyślić się o czym mówi. Poczerwieniał i cofnął się.
-Nie bój się! - żołnierz wyciągnął ku niemu dłoń - Ja naprawdę...
Aura pokręcił głową.
-W każdym razie...myślę, że mogę mu powiedzieć, że cię nie znalazłem i że ślady wiodą w przeciwnym kierunku.... Przyniosłem ci także to, wiem, że to niedużo, ale może pomoże ci choć trochę...- żołnierz położył na brzegu niewielkie zawiniątko - To trochę jedzenia, koszula na zmianę...Aura lekko skinął głową. Brązowowłosy zawahał się i wstał. -Pójdę już - powiedział - zanim zaczną się niepokoić. Ja... życzę ci powodzenia. Mam nadzieje, że ci się uda.
Uczynił krok wstecz. Aura czuł chłód wody, która opływała go i płynęła dalej w nieznane rejony.
-Poczekaj... - krzyknął schrypniętym głosem - Co z tymi... z tymi, co mi pomogli?
-A... - uśmiechnął się mężczyzna - Uzdrowicielom udało się przekonać Makmannona, że atak był prawdziwy, a ty wykorzystałeś okazję. Poza tym, nawet jeśli nie uwierzył, nie może sobie pozwolić na stratę dwóch uzdrowicieli na raz.... Nic im nie będzie.
Rudowłosy odetchnął głęboko, nagle zdając sobie sprawę, jak bardzo los tych, którzy mu pomogli ciąży mu na sercu.
-Dziękuję... - szepnął.
-Nie, to ja dziękuję....Żegnaj... - z tymi słowami, znikł w zaroślach.
-Żegnaj - mruknął w ślad za nim Aura i powoli wygrzebał się ze strumienia. Drżącymi dłońmi rozplątał zawiniątko, które zostawił mu żołnierz. Od razu wpakował sobie do ust kawałek suszonego mięsa. Był taki głodny. Dygotał z zimna, mimo że dzień był ciepły. Zdarł z siebie podarte i przemoczone resztki koszuli i nałożył nową. Niespodziewanie dla samego siebie rozpłakał się, nie wierząc w to, że udało mu się uciec, nie wierząc w nieoczekiwany dowód sympatii i bezinteresownej pomocy, nie wierząc w końcu w to wszystko, co działo się w ciągu ostatnich dni. Był taki zmęczony. Nie biegł już. Szedł tylko z rozmysłem krok za krokiem stawiając stopy w żółknącym mchu. Jeszcze jeden i jeszcze jeden, jeszcze, jeszcze, jeszcze. Każde przesuniecie nogi do przodu wymagało teraz świadomości. Każdy ruch był starannie przemyślany i wymuszony na protestującym organizmie. Szedł tak całą wieczność, gdy słonce przesuwało się ponad nim, by łagodnym łukiem znów zacząć opadać w stronę horyzontu. Aura potknął się o wystający z mchu sękaty korzeń. Upadł, boleśnie zbijając sobie biodro o ukryty pod poszyciem kamień. Nie znalazł już w sobie siły by wstać. Doprawdy było to miejsce na odpoczynek dobre jak każde inne. Trzeba było tylko odczołgać się nieco od gniotącego kamienia. Przesunął się może o krok, może o dwa. Miękka kępa mchu, na której oparł głowę była cudowna poduszką. Zamknął oczy, powtarzając sobie w duchu, że odpocznie tylko kilka chwil, tylko do zachodu słońca, a potem pójdzie dalej, jak najdalej od obozu, jak najdalej od Makmannona, od bicia, upokarzania, krzywdzenia. Tylko chwilkę...
Obudził go świergot ptaków, witających swym śpiewem budzący się dzień. Wciąż było ciemno, jednak na wschodzie, zza linii horyzontu już zaczynały przeświecać pierwsze promienie słońca. Poderwał się przerażony, jednak zaraz usiadł powrotem. W brzuchu zaburczało mu żałośnie, przypominając że od wczorajszego ranka w ustach miał tylko kawałeczek suszonego mięsa. Drżącymi palcami rozsupłał tobołek ofiarowany mu wczoraj przez brązowowłosego żołnierza i odgryzł kęs z niewielkiego krążka twardego sera. Przeżuł szybko, przełykając aż mu gardło zagrało, wpychając do ust kolejny kawałek. Dopiero, gdy zjadł całość dotarło do niego, że nie ma już nic więcej, ale przynajmniej jego żołądek odkleił się od kręgosłupa i przestał być tak tragicznie pusty. Wstając, czuł każdy mięsień nóg. Kłujący ból rozlał się od prawego biodra niemal odbierając mu wzrok. Sięgnął ręką, badając bolące miejsce. Wczoraj był tak zmęczony, że nie zauważył jakie szkody wyrządził kamień, złośliwie umieszczony przez przyrodę pod mchem. Palce zagłębiły się w ciało tam, gdzie powinny napotkać opór kości. Mrok zatańczył przed szmaragdowymi źrenicami, gdy nacisnął zranione biodro. Ciche chrupniecie towarzyszące przesunięciu kości wybiło mu z płuc powietrze. Upadł, odruchowo zasłaniając prawy bok. Leżał tak przez chwilę, wmawiając sobie, że wcale tak strasznie nie boli, że to minie. Nie mijało. Ale nie mógł tu zostać. Podniósł się ignorując falę oślepiającego bólu. Jeżeli Mak go odnajdzie, pęknięte biodro będzie małym problemem tłumaczył sobie, kuśtykając nieporadnie leśną ścieżką. Po kilku krokach znalazł złamaną gałąź, rozwidlona na końcu i posłużył się nią jako laską. Teraz szło się nieco lżej. Ból w boku stopniowo zanikał. Aura jako uzdrowiciel wiedział, że to niedobrze, że przesunięta kość mogła uszkodzić jakiś nerw, ale na Boga, tępe mrowienie biodra przywitał błogosławieństwem. Szedł powoli, ale wciąż. Z zaciętą determinacją wciąż przed siebie, jak najdalej, jak najdalej, jak najdalej. Przed wieczorem wyszedł z lasu. Przed nim ciągnęły się teraz zarośnięte łąki i dzikie pola porośnięte krętymi splotami perzu i rdestu. Stopy grzęzły w plątaninie zieleni, utrudniając marsz, ale szedł. Nie miał innego wyboru. Zapadł zmrok, a żołądek Aury znów zaczął wygrywać swoją żałosną melodię. Wmawianie sobie, było jak na razie najlepszą metodą uciszenia go. Nie jestem głodny, nie jestem głodny, nie jestem...
Na granicy wzroku, za jednym z pagórków zamigotały czerwone błyski. Rudowłosy nie mógł się mylić. Ogień. A jeżeli ogień, to ludzie, tylko... Wioska, czy obóz żołnierzy? A jeżeli obóz... który? Zobaczę - zdecydował. Zobaczę i jakby co obejdę. Może dostanę coś do jedzenia - myślał, mozolnie krok za krokiem zbliżając się do źródła światła. Już z daleka wiedział, że coś jest nie w porządku. Swąd palonych ciał dotarł do niego wraz z nocnym wiatrem. Wioska płonęła, a raczej dopalała się. Garstka ludzi starała się ugasić wciąż palące się chaty, ranni jęczeli, słychać było płacz. Aura pomału zaczął schodzić ze wzgórza, gdyby tylko starczyło mu sił, mógłby pomóc... Po koszmarnie długim czasie dotarł wreszcie do pierwszej zagrody. Pozostały z niej jedynie zgliszcza, dom obok wciąż się palił. Na oczach uzdrowiciela dach zapadł się do środka, wzniecając deszcz iskier, które opadały w zachłanny płomień. Drzwi domu wypadły. Ze środka wytoczyła się kobieta, przyciskająca do piersi bezkształtny ciężar. Jej suknia płonęła, skóra była poparzona, włosy wypaliły się do gołej skóry. Przewróciła się tuż przed Aurą. Kształt okazał się być dzieckiem. Kobieta tarzała się po ziemi, usiłując ugasić ogień, pożerający jej odzienie. Rudowłosy odrzucił laskę, opadając na klęczki przy dziecku. Kobieta przestała się ruszać, jęcząc cicho. Spojrzał w jej stronę, widząc w zapuchniętych, załzawionych oczach niemą prośbę, ale przecież ona nie mogła wiedzieć. Nie miała prawa wiedzieć kim on jest. Nie miał tego wypisanego na twarzy. Pochylił się nad dzieckiem. Była to dziewczynka, około trzyletnia. Poparzenia wykwitły czarnymi bąblami na jej skórze, oddychała płytko, szemrząco. Nie miała szans na przeżycie. On nie miał szans by ją uzdrowić. Nie miał sił, ale spojrzenie matki, bo musiała to być matka, było niczym wyrzut. Nie uda się. Wiedział to jeszcze zanim wyciągnął ręce, ale zrobił to. W tej chwili gotowy był oddać ostatni cień energii, pozwalający mu jeszcze oddychać, by pomóc dziewczynce. Taki był los uzdrowiciela, przekleństwo, zapłata za talent. Prędzej czy później trzeba było wybierać między życiem swoim, a swojego pacjenta. Aura musiał wybierać w dziewiętnastej jesieni swego życia i musiał wybrać właściwie. Skupił się, ściągając całą moc, jaka jeszcze tliła się w jego ciele w opuszki palców. Calusieńką moc, włącznie ze swoja siłą witalną i pchnął ją w ciało dziewczynki. Świat przestał istnieć. Ograniczył się tylko do cieniusieńkiej złotej nitki, której uzdrowiciel starał się niw wypuścić z palców. Zawsze postrzegał życie w ten sposób. Każdy człowiek był pojedynczą, połyskującą nitką, przywiązaną do swojego miejsca na ziemi. A teraz walczył o tę króciutką, kruchą niteczkę życia poparzonej dziewczynki. I przegrał. Lekki podmuch wiatru wyrwał mu ją z dłoni, unosząc lekko w górę tak, że znikła mu z oczu. Pod jego rękami dziecko westchnęło cicho, wypuszczając z płuc ostatni tchnienie. Rozdzierający krzyk zabrzmiał w uszach Aury, nie odnotował go jednak. Czerń zalała jego świadomość, nie pozwalając przedrzeć się żadnemu bodźcowi, żadnej myśli, poza tą jedną "nie pomogłeś jej".

Prequel - cz.6


Nad ranem garstka pogorzelców zdołała ugasić ostatnią płonąca chatę. Dwa muły, ocalałe z ognia, zaprzężono do dużego, drabiniastego wozu, na który włożono wszystko to, czego nie zabrała ze sobą pożoga. Ciała ułożono w wysoki stos, trafiła tam również dziewczynka, której uzdrowiciel nie zdołał pomóc. Ludzie jeszcze raz obeszli swe dotychczasowe mieszkania, szukając rzeczy nadających się do zabrania. Wóz był niemal pusty. Ułożono na nim rannych, niewielki kondukt ustawił się na drodze, gotowy do wyruszenia. Kobiety i dzieci płakały, mężczyźni stali z opuszczonym głowami, ranni jęczeli. Aura był jakby poza tym wszystkim. Klęczał wciąż w tej samej pozycji, w szoku, katując się tą jedną myślą "nie pomogłeś jej".
Stłumione głosy docierały do niego jakby zza grubej zasłony, której wcale nie chciał zdzierać.
-Ty... bierzemy go...?
-Po co? Jedzenia mało tak czy tak... a on, obcy... i dziwny jakiś.
Chwila ciszy, przerywana stęknięciami mułów i jękami poparzonych.
-Ale... mnie się wydaje, że on mógłby nam odpłacić za pomoc... przecież widać, że on Obdarowany.
-No, właśnie było widać, jak bardzo. Powiedz Nornie, jak bardzo jest Obdarowany. I skoro już o tym mowa, to Inkwizytorom tez to powiedz.
-Inkwizytorom? Przecież ich już nie ma.
-Nie pojawiają się, tyle tylko...
-Za jedno...
I znów cisza."Zostawcie mnie" pomyślał Aura, błądząc gdzieś pośród ciemności, z nagłym spokojem. "Zostawcie".
-To jak...?
Westchnięcie.
-Jak sobie chcesz.
-Kean, Tord... pomóżcie mi go na wóz...
Skrzypnięcie kół i odgłos kroków. Silne ręce ujmujące go pod ramiona. Tyle już razy był tak ujmowany, za każdym razem coraz bardziej czując się jak przedmiot. Tym razem ta myśl nawet nie bolała. On chciałby być przedmiotem... nic nie czuć. Nie czuć...Niewprawne ręce pozwoliły by bezwładne ciało wyślizgnęło się z niepewnego uścisku. Aura, z wysiłkiem postawiony na miękkie nogi, nieprzytomnie poleciał z powrotem na ziemie. Prosto na prawy bok. Ból przedarł się jakoś przez zasłony nieświadomości, z siłą, jaką tylko ból zna. Mężczyźni, którzy próbowali go podnieść przez chwilę tylko patrzyli niemo na uzdrowiciela, który zwinął się na piachu, niezdolny nawet do wydania krzyku, zanim pojęli, że musi być ranny. Błyskawicznie rzucili się w jego kierunku.
-Stójcie! - zakrzyknął ten, który od początku chciał go zabrać. -Delikatniej. Połóżcie go na wozie.
Ujęli go ostrożniej, nie umniejszając jego cierpienia, ale i nie zwiększając go.
-Goven... - umysł Aury, niepokorny, nie do końca stłamszony poczuciem winy i szokiem wciąż rejestrował każde słowo wypowiadane nad jego uchem, choć ci ludzie mogliby równie dobrze mówić w innym języku, tak wiele w tej chwili z ich słów rozumiał. - Czy ty jesteś pewien co robisz? Może lepiej zostawić go? Przecież jest ranny. Trzeba będzie się nim zająć.
-To się nim zajmiemy.
-To nie jest najlepszy czas na wypełnianie samarytańskich obowiązków.
-A jaki czas jest lepszy?
-Nie wiem... po prostu po mojemu to nie jest dobry pomysł.
-Opłaci się nam, Derten, zobaczysz. Czuję to przez skórę.
Jego oponent zamruczał coś jeszcze, jednak najwyraźniej poddał się. Koła skrzypnęły głośniej, powierzchnia na której leżał Aura zakołysała się. Muły stęknęły. Ruszyli.
Jednak nie odpłacił im. Nie odpłacił nawet nie z braku chęci, po prostu.... nie potrafił z nimi zostać. Nie potrafił zagrzać miejsca mimo coraz częściej okazywanej szorstkiej sympatii. Mimo wielokrotnie ponawianych próśb. Problem nie polegał nawet na patrzeniu co wieczór w pełne pretensji i rozpaczliwego żalu oczy Norny. Problem polegał na zmaganiu się z własnymi demonami dzień w dzień, noc w noc. Jedynie w ruchu czuł się spokojniejszy. Jakby można było uciec przed samym sobą porzucając miejsce po miejscu, zanim stanie się drogie. Aura nie zastanawiał się nad tym, że w gruncie rzeczy to jest rozwiązanie jedynie tymczasowe, że demony mają to do siebie, że w końcu stawiają nas pod ścianą, skąd już nie ma ucieczki... ba! Nie ma nawet wyboru broni, którą chciałoby się walczyć. Pozostają tylko własne zęby i pazury naprzeciw ich zębom i szponom. Nawet jeśli podświadomie zdawał sobie z tego sprawę, myślał, że może kiedyś będzie silniejszy. Wystarczająco silny by stanąć do tej, jakże nierównej walki. Jedno wiedział na pewno. Niezależnie od tego jaki będzie wynik jego walki, czy też jego ucieczki... nie będzie już leczył. Już nigdy. Nigdy więcej. A jaki jest najlepszy sposób na uniknięcie sytuacji, kiedy musiałby ze swego postanowienia zrezygnować? Unikanie towarzystwa ludzi... tak bardzo jak to tylko możliwe.
Szereg długich tygodni, spędzanych na coraz to dłuższych wycieczkach w głąb kraju zajęło mu odkrycie samotnej chaty, w stanie aż za bardzo rozpaczliwym, ukrytej w leśnych ostępach. To, że ją odnalazł, to że jeszcze stała... to był cud. Wymagała generalnego remontu, który jedynie pozorami różnił się od stawiania jej na nowo, jednak Aurę to cieszyło. Cieszyło go to, że będzie mógł zająć czymś ręce i myśli. Że gdy w końcu upora się z niszczącym działaniem czasu i natury.... będzie miał swój azyl, swoje schronienie, swoją samotnię. Nie wiedział kim był poprzedni właściciel domku, na który składały się dwie maleńkie izdebki i obórka, przyklejona do tylnej ściany. Nie chciał wiedzieć. Dość, że zarówno po nim, jak i mieszkańcach obórki nie pozostał nawet ślad, a stopień ich wyniszczenia pozwalał wnosić, że raczej tu nie wrócą.
Pożegnalna serdeczność mieszkańców wsi poruszyła czułą, podatną wciąż jeszcze na takie odruchy, strunę w sercu uzdrowiciela. Podarowano mu to wszystko, co w wyobraźni ludzi mogło mu się przydać. Przede wszystkim narzędzia, trochę ubrań, nieco nadpalony, lecz wciąż zdatny do użycia koc, prowiant i ziarno, a nawet trochę pieniędzy. I dużo drobiazgów, których zliczyć nie mógł. Popakowano mu to w całkiem poręczne juki, które zarzucił na plecy, odchodząc. Żegnano go przyjaznymi spojrzeniami i okrzykami, że gdyby tylko chciał wrócić... Aura kiwał głową, jednak wiedział, że nie będzie chciał wracać. Remont zajął mu długie tygodnie, skończył go tuż przed zimą, kiedy ziemię skuwały pierwsze przymrozki. Na szczęście zimy były tu dość łagodne. Zdał sobie sprawę z upływającego czasu dopiero, gdy pierwsze płatki śniegu opadły mu na rękę i przez chwilę wpatrywał się w nie zdumiony.
-Zima... - szepnął do siebie, kryjąc się w bezpiecznych ścianach chaty. Zdawał sobie sprawę, że będzie ciężko, mimo że miał trochę zapasów, polował, a zwierzyny było w bród. Okolica była mało zamieszkana i całkowicie poza wszelkimi szlakami. Nie było tu czego zdobywać, ani co rabować i chyba temu tylko zawdzięczała fakt, że wojenna zawierucha ją ominęła. Oczywiście zdarzyły się i tu zbłąkane oddziały, sporadycznie, raz czy drugi, ludzka krew wsiąkła w ziemię, jednakże... porównując to z chaosem na wschodzie, panował tu spokój. I Aura modlił się co wieczór, by pozwolono mu, i ziemi, ten spokój zachować. Ale Bóg, czy może los próśb tych wysłuchać nie zamierzał.
Dni mijały leniwie, krótkie i szare, szybko ustępujące nocy. Temperatura spadała, jednak Aura nie marzł. Miał kominek i obórkę po sufit wypełnioną drewnem. A zima, jakby litując się nad jego słabością i samotnością, była łagodniejsza nawet niż zwykle. W grudniu spadły pierwsze śniegi i stopniały zaraz. Kilka dni później spady kolejne, te utrzymały się, ale były niewielkie i w sumie Aura był za nie naturze wdzięczny. Łatwiej było mu wytropić zwierzynę, która pozostawiała na śniegu aż nadto wyraźny trop. Właśnie to teraz robił. Obchodził prowizoryczne wnyki, które nauczył się zakładać przebywając jeszcze w towarzystwie chłopów, a w ręku ściskał łuk, kolejny prezent. Łuk musiał wzbudzać śmiech każdego wytrawnego łucznika, jednak jak na potrzeby Aury sprawował się znakomicie. Znosił w bok jedynie odrobinę i jeżeli się o tym wiedziało, szansa że trafi się jakieś większe zwierzę, stojące nie dalej niż kilkadziesiąt kroków, była naprawdę spora. A w lesie dużo było zwierząt chorych, słabych, przegrywających walkę z zimą. Dużo było saren, które odłączyły się od stada.
Aura nie potrzebował wiele. Jadał mało, polował więc rzadko i to przeważnie na małe zwierzęta, gdyż nie miał co robić z mięsem dużych. Psuło się tylko. Wnyki zazwyczaj spełniały swoją rolę znakomicie, pod warunkiem , że do zdobyczy nie dobrał się wcześniej lis czy wilk. Dlatego Aura często zmieniał umiejscowienie pułapek. Jedyne czego się naprawdę obawiał, to wilki. Nie występowały tu często, na jedno jego szczęście. Czasem zabłąkał się tu jakiś samotnik. Zdarzało się jednak, że uzdrowiciel, wyrwany ze snu, wsłuchiwał się w noc, bojąc się czy może nie zmierza ku niemu jakieś większe stado. Nie miałby szans, samotnie, przeciw wilkom. Chwilowo jednak, wydawało się że zagrożenia nie było. Słońce, blade, za zasłoną chmur, stało na niebie od kilku godzin, gdy Aura sprawdzał ostatnią pułapkę. Miał szczęście, odnalazł w niej zająca. Schylił się, by go podnieść, gdy niespodziewany hałas przyciągnął jego uwagę. Odwrócił się w panice, po to tylko by dostrzec... jelenia. Zwierzę stało kilkanaście metrów dalej, oddzielała ich zasłona pozbawionych liści krzaków. Aura zmrużył oczy w uśmiechu, tak piękny był widok rudego jelenia na czarno-białym tle lasu. Nagle... zdało mu się, że za jeleniem, jeszcze głębiej w leśnym ostępie, dostrzega jakiś ruch, jeszcze jakiś błysk koloru. Jednak w tej właśnie chwili jeleń postąpił kilka kroków, zasłaniając uzdrowicielowi widok. Aura gotów był już posądzić swe zmysły o pomyłkę, gdy nagle coś chrobotnęło w gałęziach. Jeleń, spłoszony, pomknął naprzód, porożem zawadzając o zwieszone nisko konary i zrzucając z nich śnieg. Promienie słońca zalśniły w białej chmurze, a Aura usłyszał tylko świst, podobny do tego, jaki wydaje strzała, przecinając powietrze. "Tak, tylko skąd tu strzała?" zdążył pomyśleć rudowłosy zanim ostry grot przyszpilił go do pnia drzewa, które miał za plecami. Łuk wypadł z nagle zdrętwiałej dłoni. Minęło kilka chwil, odliczanych chrapliwym oddechem uzdrowiciela, nim ten odważył się uchylić powieki."Czy coś mnie boli?" zadał sobie pytanie, całkiem na miejscu. Dopiero gdy odpowiedział sobie negatywnie, zerknął w dół. Strzała była tam rzeczywiście, jej lotki wibrowały jeszcze delikatnie. Jej ostrze zagłębiało się w pniu drzewa, a drzewce tkwiło w przebitej na wylot kurtce Aury. Rudowłosy zdrętwiał, w każdej chwili oczekując kolejnego pocisku. Nic się nie działo. W końcu... czy to był ludzki głos? Dźwięk odezwał się ponownie. Tak, stanowczo to był ludzki głos. Jęk. Jęk, jaki wydaje z siebie człowiek cierpiący, nie mając już sił na krzyk. Aura zwinął się, zanim zdołał pomyśleć i szarpnął nerwowo za drzewce strzały, unieruchamiającej go przy pniu. Zziębnięte palce jak na złość nie chciały mu pomóc, gruba kurta też nie ułatwiała zadania. Jednak, po trwającym kilkanaście chwil wysiłku, Aura zdołał się jakoś oswobodzić i potykając się, pomknął w kierunku skąd dobiegał go głos. Sylwetkę mężczyzny leżącego w śniegu dostrzegł dokładnie tam, gdzie wcześniej mignęła mu plamka koloru. Myślał, że wiedział już co się stało. Mężczyzna, kimkolwiek był, chciał trafić jelenia, jednak czy to pech, czy drżąca ręka, czy nagłe poruszenie się zwierzęcia spowodowało, że strzała... nieomal przebiła jego. Aura miał przynajmniej głęboką nadzieję, że tak właśnie było i że nie on był celem ataku. Nie zwlekając dłużej podbiegł do człowieka, bezwładnie zaciskającego palce na śniegu i pojękującego cicho. Już z odległości kilku kroków, dostrzegł czerwone plamy, znaczące śnieżną biel. Podbiegł bliżej, zanim zdążył pomyśleć, że przecież obiecał sobie, że nigdy więcej... Mężczyzna nie zareagował, nawet w chwili gdy przypadł do niego i szarpnął go za zniszczone odzienie, chcąc przewrócić twarzą do góry. Ranny niemal nic nie ważył, musiał przeżyć naprawę ciężkie chwile. Aura już otworzył usta, w zapewnieniu że już jest bezpieczny, a on sam pomoże mu, będzie pomagał ze wszystkich swoich sił, kiedy.... słowa uwięzły mu w gardle. Twarz rannego była zakrwawiona, policzki zapadnięte, śnieg przywarł do niej, zniekształcając rysy.... tym niemniej Aura był pewien, tak pewien jak to tylko możliwe, że właśnie ściska za ramiona nie kogo innego jak Makmannona, Inkwizytora, swój najgorszy koszmar. Pierwszą myślą było "Zostawić go tu! Zostawić i uciekać!". Druga nie różniła się od pierwszej aż tak bardzo. Podobnie jak trzecia.... jednak tę właśnie chwilę wybrał Mak, by otworzyć oczy.
-Ja... - wychrypiał, mając wyraźnie trudności ze skupieniem wzroku na twarzy Aury - Pomóż mi... proszę...
Po czym stracił przytomność. Aura wrzasnął i z furią rąbnął pięścią w śnieżną zaspę. Krzyk bardzo przypominał dźwięk charakterystyczny dla słowa "Dlaczego". A także przekleństwa. Przez długą chwilę Aura dyszał ciężko, klnąc już po cichu, a potem sapnął i zagryzając wargi, zarzucił sobie nieprzytomnego Makmannona na ramię. I potykając się, poczłapał w kierunku chaty. Zrzucił mężczyznę na posłanie, położeniem nie można tego nazwać, po prostu pozwolił mu się zsunąć ze swojego ramienia na miękkie łóżko. Zamknął drzwi, zrzucił kurtkę i przysiadł przy nieprzytomnym. Zaczął mocować się z zapięciem płaszcza, potem z haftkami kamizelki, ściągając z inkwizytora kolejne warstwy ubrania. Zacisnął wargi, gdy odsłonił rany. Dwa bełty wbiły się w ciało Makmannona jeden koło drugiego, na lewym boku tuż nad pasem. Ciemna, niemal czarna krew płynąca ze zranienia powiedziała uzdrowicielowi, że któryś z bełtów uszkodził wątrobę. Nie będzie łatwo. Dobrze chociaż, że nie były to strzały, których opierzone końce przysporzyłyby tylko kłopotu. Aura zakrzątnął się po izbie, wstawiając na ogień sagan z wodą. Z kilku koszyczków wyciągnął po garści ziół i dosypał do wrzątku. Po pokoju rozpłynął się słodkawy zapach odkażającego białego mchu. Czystym ręcznikiem zanurzonym w wywarze uzdrowiciel przemył miejsce, z którego wciąż sterczały postrzępione stalowe groty. Usunął częściowo skrzep, pozwalając krwi swobodnie płynąć, plamiąc białą pościel pod Inkwizytorem. Strzepnął rękami, rozluźniając mięśnie, po czym ostrożnie ujął palcami prawej dłoni ostrze jednego z bełtów, drugą dłoń oparł nieco powyżej rany. Pociągnął, jednocześnie kierując moc tak, by działała na uszkodzone tkanki. Krzyk szaleńczego bólu zabrzmiał w chacie, spotęgowany jeszcze zamkniętą przestrzenią. Sina z zimna ręka zacisnęła się na nadgarstku Aury, usiłując przytrzymać dłoń wyciągającą już drzewce z boku inkwizytora. Rudowłosy wyszarpnął bełt, natychmiast odrzucając go za siebie i wolną ręką tamując krwotok, jaki popłynął z jego miejsca. Krzyk ustał. Makmannon leżał w bezruchu, blady niczym śnieg, bezgłośnie łapiąc ustami powietrze, jak wyciągnięta z wody ryba. Krew przesiąkała przez palce Aury, gdy zmuszał organizm mężczyzny do nieludzko szybkiego metabolizmu, wyczerpując powoli swój własny. Uzdrowiciel czuł, jak pod jego opuszkami tkanki zasklepiają się, łącza ponownie w całość, niwelują powstałe szkody. Cofnął ręce, gdy zaczęło mu się kręcić w głowie. Drugi bełt będzie musiał poczekać, aż odpocznie, nie miał zamiaru paść nieprzytomny, przy uzdrowionym choćby częściowo inkwizytorze. To mogło się dla niego źle skończyć. Wstał potrząsając głową. Wyciągnął z jednego z koszyczków dwa liście, wrzucił do glinianego kubka i zalał wrzątkiem. Gdy zabarwił się na żółto przelał ją do płytkiej czarki i dolawszy nieco zimnej wody zbliżył się do Makmannona. Wsunął rękę pod jego głowę, unosząc ją nieco, trzymał naczynie nieruchomo, podczas, gdy inkwizytor pił łapczywie. Ułożył go powrotem na posłaniu, po czym sięgnął na jedną z półek po niewielka amforkę. Delikatnie nabrał na palce nieco zielonkawej zawartości i nałożył na ranę Inkwizytora. Przenikliwe zimno przegoniło z tego miejsca ból, pozostawiając jedynie dyskomfort. Uzdrowiciel obmył twarz pacjenta z brudu i krwi, odsłaniając kilka siniaków na skroni i prawym policzku, mak musiał nieźle oberwać.

Prequel - cz.7


- Przyjemne uczucie, prawda? - zagadnął Aura lodowato - Być zdanym na łaskę kogoś, komu zrobiło się to, co ty mnie zrobiłeś... Nie wiem, czy na twoim miejscu ufałbym tak...sobie...
Wielobarwne tęczówki przylgnęły do twarzy rudowłosego, siedzącego w fotelu tuż przy łóżku, jakby chciały odgadnąć jego myśli, jego intencje.
- Och nie bój się - kontynuował, uśmiechając się lekko, ale w jego uśmiechu nie było ani cienia sympatii - Nie zrobię ci krzywdy...
- Aura przestań - blade wargi Makmannona poruszyły się, wyrzucając ciche słowa - Ten cynizm ci nie pasuje.
- A co według ciebie mi pasuje? Kajdany? Błoto na twarzy? Ślady szpicruty na plecach?
- Robiłem to, co musiałem - jęknął inkwizytor
- Rozumiem wobec tego, że zgwałcenie mnie było również twoim obowiązkiem? - Aura mówił to lekkim, spokojnym tonem, mimo, że w jego wnętrzu aż płonęło - Ciekawe obowiązki ma inkwizytor...
- Ja nie...
- Nie chciałeś? Daruj, ale nie wierzę...
- Chciałem - uśmiech Makmannona wyglądał przerażająco - Ja nie byłem już wtedy inkwizytorem. Zostałem odsunięty ze stanowiska, zaraz po tym, jak...
Dłoń Aury podskoczyła do ust. Dlaczego go to tak zszokowało - zastanawiał się. Stracił nagle ochotę na dalsze dokuczanie mężczyźnie.
- Będę obok - powiedział tylko, podnosząc się z fotela - Jakbyś czegoś potrzebował zawołaj mnie.
Wyszedł z pomieszczenia, staranni zamykając za sobą drzwi.
Aura martwił się, a każdy dzień jedynie niepokoił go bardziej. Niepokoił go brak zapasów wystarczających na wykarmienie dwóch osób, niepokoiła go nagła surowość zimy. Nie wspominając nawet o tym jak bardzo niepokoiła go obecność drugiego człowieka w samotni. Nawet nie tyle CZŁOWIEKA... raczej TEGO człowieka. Makmannon jakby wyczuwał jego nastrój odzywał się z rzadka i tylko patrzył. Jego wzrok na przemian rozgorączkowany i przytomny śledził każdy ruch uzdrowiciela. Spękane usta uśmiechały się blado, ale nie układały się w kształt żadnych słów, słów których Aura się obawiał. Rudowłosy zakładał podwójne ilości pułapek, ale natura wcześniej tak hojnie dzieląca się swymi darami, teraz zazdrośnie ich strzegła. Aura w chwilach czarnej rozpaczy myślał, że sytuacja nie może się już bardziej pogorszyć. Ale wtedy przyszła zamieć.
Śnieg, gruby i gęsty padał od rana, zmniejszając widoczność, tak że Aura, mimo iż dobrze znał otoczenie, bał się daleko odchodzić od chaty. Obejrzał tylko najbliżej usytuowane pułapki, znajdując w nich jednego wyniszczonego zimą zająca, i zaraz wrócił do ciepłego wnętrza domu, przytupując i strącając z kurtki grubą warstwę śniegu, która zaczęła topnieć na podłodze. W południe niebo zrobiło się niemal granatowe, a ciemność sprawiała że można było pomyśleć, że jest środek nocy, a nie dnia. Śnieg sypał nieustannie. Po południu wiatr wył i zawodził, budząc prawdziwy lęk Aury. Noc była ciężka, deski jęczały pod uderzeniami lodowatego wichru. Makmannon jakby w odpowiedzi także poczuł się gorzej, skoczyła mu gorączka. Zdesperowany uzdrowiciel poił go eliksirami i otulał wszystkim, co tylko się do tego celu nadawało. W końcu, zagryzając zęby, sam wlazł pod przykrycie. Inkwizytor przywarł do niego całym ciałem, drżąc i majacząc. "Były Inkwizytor" sarknął Aura, starając się nie myśleć o jego nagłej bliskości. Zapadł w niespokojny sen. "Oby rano pogoda się poprawiła". Ale pogoda nie poprawiła się ani tego ranka, ani następnego. Rudowłosy załamałby się tym faktem bez reszty, gdyby nie to, że stan zdrowia Makmannona polepszał się niemal z chwili na chwilę. Jakby pierwsza noc zamieci była nocą przełomową, kryzysem z którego Inkwizytor wybrnął szczęśliwie. Aura początkowo protestował, gdy Mak uparł się by wstać następnego ranka, lecz protesty uwięzły mu w gardle, gdy mężczyzna nie bacząc na nie, dźwignął się na nogi i... zaraz wylądował z powrotem z łóżku, spocony jak mysz.
- Cholera... - parsknął zirytowany. - Mogłeś mnie uprzedzić.
- Uprzedzałem.
Źrenice w niemożliwym do zidentyfikowania kolorze łypnęły na niego spod zmarszczonych brwi. Aura odstawił garnek z wodą na palenisko i zakrzątnął się przy kuchni. Mak siedział na łóżku oddychając ciężko. "Nie zwracaj uwagi" powtarzał sobie rudowłosy "Nie zwracaj uwagi".
- Cuchnę jak pies... - usłyszał za plecami.
Uzdrowiciel zmarszczył brwi, po raz pierwszy zgadzając się w pełni ze swym nieproszonym gościem.
- Słyszałeś?
Aura odliczył w myślach do dziesięciu.
-Słyszałem... - przyznał spokojnie.
- Więc...
- Więc?
- Mógłbyś mi pomóc?
Uzdrowiciel sarknął i zdjął garnek z gotującą się wodą z ognia. Poszedł do drugiego pokoju po miednicę i chlupnął do niej wrzątku, uzupełniając lodowatą wodą z roztopionego śniegu. Zaopatrzył się jeszcze w ręczniki i kucnął przy Maku, na którego policzki ponownie wystąpiła bladość. Delikatnie zdjął z ramiona Inkwizytora koszulę, przy okazji sprawdzając opatrunki i rany. Goiły się dobrze. W końcu. Zanurzył w miednicy szmatkę i przesunął nią po skórze ramion i piersi Makmannona. Mężczyzna westchnął lekko. Aura nie odważył się spojrzeć mu w oczy, mimo że przekonywał siebie ze wszystkich sił, że to jest jego pacjent i to pacjent, którego nienawidzi. Przez parę chwil w pomieszczeniu panowała cisza, przerywana tylko pluskiem wody. Aura skończył obmywać klatkę piersiową mężczyzny i poczuł zdradliwy rumieniec na policzkach. Z zaskoczenia nie zaprotestował, gdy poczuł ciepłe palce na podbródku, unoszące jego twarz w górę.
- Aura... - szepnął Mak chrapliwie.
Uzdrowiciel szarpnął głową i rozpiął spodnie Inkwizytora gwałtowniej niż należało. Jego pacjent syknął cicho.
- Pomóż mi... - wycedził tylko rudowłosy. Makmannon posłusznie położył się, ułatwiając mu zsunięcie spodni. Aura zanurzył szmatkę w wodzie, starając się nie patrzeć na ciało, które mył, nie zwracać uwagi na jego reakcje... i na własne. Zagryzł wargi, gdy poczuł dłoń Maka we włosach.
-Aura... - czy to była prośba?
- Nie - zaprotestował uzdrowiciel stanowczo, po raz pierwszy patrząc prosto w wielokolorowe oczy - I jeżeli nie przestaniesz, będziesz się mył sam.
Dalszy ciąg jego zabiegów upłynął w ciszy. Wreszcie Aura skończył i zabrał ubranie Inkwizytora.
-Poczekaj, przyniosę ci świeże.
Jednak zanim udał się do swojego pokoju, wziął miednicę i wyszedł na zewnątrz wylewając wodę. Lodowate uderzenie wiatru powitał niemal z ulgą. "O czym ty myślisz?!" skarcił się "Co ty wyprawiasz?!". Prawie na siłę przywołał wspomnienie, kiedy Mak ciągnął go za sobą, utytłanego w błocie, wspomniał uderzenie szpicruty na plecach... w końcu, to co stało się w kwaterze Makmannona, to o czym tak bardzo pragnął zapomnieć. Potarł dłonią twarz, niemal czując na policzkach zdradliwe gorąco rumieńca. "Dość tego. Opamiętaj się.". Wsunął miednicę pod łóżko i wyciągnął ze skrzyni swoje zapasowe spodnie i koszulę. Ponownie wszedł do pokoju, w którym leżał nakryty pod szyję Mak i rzucił mu ubranie.
-Poradzisz sobie? - zapytał obcesowo.
Zdawało mu się, że dostrzega na bladych wargach cień uśmiechu, nim Inkwizytor odrzekł.
- Tak.
Z westchnieniem po raz kolejny napełnił wodą garnek i zaczął gotować cienką zupkę z resztek zająca. Martwiło go to, że zaraz będą musieli sięgać do żelaznych zapasów, ukrytych na czarną godzinę. Powinien udać się na polowanie... lub chociaż sprawdzić wnyki, ale w taką pogodę...? Z zatroskaniem zerknął za niewielkie okienko, lecz zobaczył tam tylko ciemność. Wiatr wył ogłuszająco."Już niedługo", pocieszył się "Niedługo Mak stanie na nogi, zamieć ucichnie. On odejdzie... lub ja odejdę. Będę mógł na nowo ratować swój spokój." Zastanowił się przelotnie jakie uczucia budzi w nim możliwość opuszczenia chaty. Ale nie było w nim smutku. Co najwyżej odrobina rezygnacji. Świat jest duży, znajdzie sobie inne miejsce, inną chatę i może tym razem.... tym razem będzie to na tyle daleko, by nie znalazły go tam demony przeszłości. Lub, będąc dokładnym, pewien bardzo konkretny demon. Byle tylko przetrwać to, co jest tu i teraz. Byle tylko przetrwać. Z tą myślą położył się tego wieczoru spać, mając nadzieję, że następny dzień wstanie spokojniejszy. Jednak obudziło go wycie, to samo które żegnało go zeszłej nocy. Zaklął cicho i w ciemnościach poszukał lampy. Tylko organizm, wyspany, mówił mu że już jest ranek, bowiem niebo było za oknem ciemne, zasnute chmurami. Starając się nie budzić wciąż śpiącego Makmannona dołożył do ognia, rozdmuchując go. Zajrzał do garnka i zobaczył tam jedynie nędzne resztki zupy. Mak powinien odżywiać się dobrze, jeżeli ma wydobrzeć, od tego wszystko zależy. Z nagłą decyzją sięgnął po kurtkę. Zna dobrze drogę, a najbliższe wnyki nie są tak daleko. Może leży w nich jakieś zwierzę, przyłapane na nieuwadze, zakopane teraz w miękkich objęciach śniegu. Zdławił protesty rozsądku, mówiące mu, że szanse, że odnajdzie te wnyki, a w nim jakieś zwierzę, po czym uda mu się bezpiecznie wrócić do domu są mniej niż nikłe. Po prostu musiał wyjść i z każdą chwilą czuł większą po temu potrzebę. Zwłaszcza gdy patrzył na złudnie łagodną twarz uśpionego Inkwizytora. Zacisnął usta i otworzył drzwi. Natychmiast prawie chłód rzucił nim z powrotem, do środka. Ale Aura wbrew wszystkiemu wydostał się na zewnątrz i stoczył zaciętą batalię o ponowne zamknięcie drzwi. Zakopał się w zaspie po kolana. Na szczęście drzwi jego domku były po zawietrznej i nie zasypało ich na amen. Mieliby wtedy z Makmannonem prawdziwe kłopoty. Tym niemniej Aura obiecał sobie, że kiedy tylko wróci, postara się odgarnąć trochę śnieg. Wbrew temu co myślał, zamieć jednak trochę ucichła. Wiatr nie miotał nim jak kukiełką, a i śnieg padał nieco rzadziej. Podbudowany tym mocniej ścisnął trzymany w dłoni nóż i zaczął brnąć w kierunku, w którym myślał, że są wnyki. Po kilkudziesięciu krokach przestał nawet odczuwać zimno, szczególnie w zdrętwiałej od chłodu twarzy. "Tak, teraz trochę w bok... aż do złamanej sosny...". W nieprzejrzystej zasłonie padającego śniegu dostrzegł coś, jakiś kształt, który mógł okazać się znakiem którego poszukiwał. Mozolnie skierował się w tamtą stronę. Jest! To rzeczywiście ta sosna. Bezwładnie opadł na kolana i rękami w grubych, nieudolnie przez niego uszytych rękawicach z zajęczego futra, zaczął rozgarniać śnieg. Niestety pułapka była pusta. Odczuł to jako bolesne rozczarowanie, ale dźwignął się na nogi i ruszył dalej, pamiętając, że kolejne wnyki są zaledwie kilkanaście metrów dalej. Tylko to, co w słoneczny dzień wydawało się nic nie znaczącą odległością, w śnieżnej zawierusze było niemal odległością nie do pokonania. Brnął przez zaspy, tylko po to by przekonać się, że kolejna pułapka także zieje pustką. Niemal nie zrezygnował wtedy, ale pomyślał, że do kolejnej nie jest aż tak znów daleko... W końcu jego ponadludzki wręcz wysiłek zaowocował sukcesem, znalazł zamarzniętego na kość zająca. Gdyby miał więcej siły, roześmiałby się, ale miał przed sobą perspektywę mozolnego powrotu do domu i śmiech zamierał mu na ustach. Podźwignął się i obejrzał, czując się zagubiony we wszechogarniającej bieli. Nie miał wyjścia, musiał wracać tą samą drogą, od pułapki do pułapki, bezpośrednia droga do chaty nie wchodziła w grę. Nie odnalazłby jej, mimo że była krótsza. Czterokrotnie myślał, że zabłądził i padał na śnieg, przerażony i wyczerpany. Kiedy w końcu czarny kontur domu zamigotał przed jego zaczerwienionymi oczyma, był pewien że to iluzja. Na kilka kroków przed drzwiami miał wrażenie, że nie dojdzie, że usiądzie tu na tym miejscu i zamarznie o krok od schronienia. Niemal doczołgał się do wejścia. Nie był w stanie sam otworzyć drzwi. Załomotał tylko, mając nadzieję, że ten dźwięk będzie słyszalny spoza krzyku zamieci i że Mak da radę wstać. Dał radę. Ciepło uderzyło uzdrowiciela w twarz, bał się że go poparzy. Makmannon coś mówił, krzyczał, ale Aura nie rozpoznawał słów. Mak ni to wniósł, ni to wciągnął rudowłosego za próg i usiadł na podłodze obok niego, wyczerpany wysiłkiem. Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Aura czuł się, jakby topniał.
-Coś ty... sobie... do cholery... myślał? - wysapał Mak, wstając i podając drżącą rękę uzdrowicielowi. Ten podał mu zająca.
-Nie bardzo mieliśmy co jeść...
-A nie pomyślałeś sobie, że bez ciebie już szybko jedzenie przestałoby mi być potrzebne?!
Aura wstał, opierając się o ścianę i unikając spojrzenia Inkwizytora. Słabymi, skostniałymi dłońmi rozpiął futrzaną kurtkę i pozwolił jej opaść na ziemię. Makmannon świdrował go oczyma.
-Chodź... - mruknął w końcu. Potykając się doszli do łóżka. Tym razem to Mak, jęcząc i krzywiąc się z bólu, pomógł się rozebrać Aurze. Podszedł do paleniska i dorzucił drew do ognia. Uzdrowiciel zdał sobie sprawę, że kończy im się drzewo, a po zapasy trzeba iść do obórki. "Później" pomyślał, zapadając się w ciepłą pościel. Mak zawahał się, a po chwili szarpnął swoją koszulę.
-Co...?- wyszeptał rudowłosy, a dygotał tak, że ząb mu na ząb nie trafiał.
-Cicho. - zgasił jego protest Inkwizytor, pozbywając się ubrania. Ostrożnie wsunął się pod przykrycie, chowając w ramionach szczupłe ciało Aury.
Uzdrowiciel zastanawiał się co ma powiedzieć, lub zrobić, ale nie wyczuwał w tym uścisku niczego dwuznacznego. Otworzył usta, lecz nim sformułował w nich słowa, zasnął. Następnego ranka po zamieci nie pozostał żaden ślad, poza zaspami w których skrzyły się słoneczne promienie. Aurę obudził ruch tuż obok. Przeciągnął się, czerpiąc przyjemność z samej tylko czyjejś obecności w łóżku. Wyciągnął się w jej stronę, zanim na dobre ocknął się, zanim zdołał pomyśleć. Dotyk czyjejś dłoni na nagim biodrze był taki przyjemny... taki wytęskniony. Zamruczał coś, odwracając się twarzą do towarzysza w łóżku i otwierając oczy. I zdrętwiał, kiedy tylko spojrzał prosto w wielokolorowe źrenice. Tylko jeden człowiek na ziemi miał takie oczy... Przypomniał sobie wszystko, ale to wciąż było za mało, by się odsunąć. Jego ciało wcale nie chciało się odsuwać i Aura czuł to wyraźnie. Co więcej musiał to także czuć Makmannon, bo jego oczy nagle pociemniały. Nachylił się nad twarzą uzdrowiciela i musnął wargami jego usta, lekko na tyle tylko by podrażnić, by Aura zapragnął więcej.
-Nie... - wyszeptał rudowłosy, ale jego otwarte usta stanowiły tylko zaproszenie.
"Właściwie czemu nie?...", pomyślał. Gdzieś na obrzeżach umysłu czaiła się odpowiedź dlaczego nie powinien tego robić, ale została zignorowana. I w tej samej chwili wyrwał się cały w stronę Inkwizytora, który skwapliwie skorzystał z nagłego pozwolenia. Przekręcił się tak, że teraz leżał cały na rudowłosym i wpił się w jego wargi, zachłannie, łapczywie. Jego język wdarł się do ust Aury, drażniąc, poznając, zapraszając do tańca. Obaj byli nadzy, więc Inkwizytor nie zostawił rudowłosemu nawet chwili na ponowne zastanowienie, jego dłonie bezzwłocznie zaczęły odkrywać dawno nie dotykane miejsca. Ręce Aury, początkowo położone na piersi Maka, tak jakby chciały go odepchnąć stały się nagle bezwładne, lub raczej obdarzone własną wolą, bo przesunęły się powoli na jego kark, przyciągając jeszcze bliżej. Makmannon uśmiechnął się, patrząc na zarumienione policzki Aury, na jego nieprzytomne oczy i pozwolił swoim palcom zgłębić najbardziej ukryte zakamarki tulonego do piersi ciała. Nie doczekał się sprzeciwu, przeciwnie, uzdrowiciel instynktownie wypchnął biodra w kierunku pieszczoty. Jego oddech, chrapliwy, chwilami zmieniający się w jęk, owiewał policzek byłego Inkwizytora i rozpalał krew w żyłach.
- Chcesz...?
Wyraźnie widział w szmaragdowych oczach wątpliwość, nawet lęk, jednakże szybko przegnane przez narastające pożądanie.
- Chcesz...? - powtórzył, gładząc wewnętrzną część uda uzdrowiciela, coraz dalej i głębiej, całując jego szyję, przygryzając ją i skubiąc.
- Tak...
- Nie słyszę... - mruknął ujmując jego męskość w gorący uścisk. Aura niemal krzyknął, czując jak krew w jego żyłach zamienia się w płynny ogień.
- Tak.
Mak patrzył jak chłopak wije się pod nim, spocony, czerwony, drżący i czuł jak pożądanie odbiera mu oddech.
- Wciąż nie słyszę... - rozsunął uda Aury, zabierając jednocześnie rękę.
- Tak! Tak! Tak! - i wtedy w niego wszedł.
Aura znieruchomiał na długą chwilę dostosowując się do obecności w sobie, a potem poruszył się pod Makiem lekko. Tyle wystarczyło, by były Inkwizytor stracił rozum. Wcisnął sobą Aurę w łóżko i natarł na niego, mocno, szybko, gwałtownie. Słyszał jęk uzdrowiciela przechodzący chwilami w krzyk, ale wiedział, czuł, że powoduje go przyjemność, nie ból. Odchylił głowę rudowłosego na bok, wpijając się ustami w jego szyję i nawet nie poczuł, jak Aura wbija mu palce w plecy i przeciąga je w dół, zostawiając na skórze czerwone szramy. Napierał na niego raz po raz, coraz szybciej, pragnąc doprowadzić jego, i siebie do szaleństwa.
- Tak... - usłyszał nad uchem urwany szept.
- Głośniej. - mruknął, dłonią szukając najczulszych miejsc na ciele Aury. Wprawne palce zacisnęły się na męskości rudowłosego, czekając na jego reakcję, na prośbę. Nie zamierzał pozostawić najmniejszej wątpliwości, że robi tylko to, czego pragnie Aura. A Aura pragnął...
-Tak! - zaciskając powieki otarł się o dłoń Makmannona, błagając o pieszczotę.
Mak tylko na to czekał. Zacisnął palce, przesuwając rękę w górę i w dół w rytm swoich poruszeń. Wolną ręką złapał Aurę za włosy, odciągając jego głowę w tył, niemal sprawiając ból. Łzy zalśniły w szmaragdowych, rozgorączkowanych oczach, gdy prędkość pchnięć byłego Inkwizytora jeszcze wzrosła. Poczuł nagłe gorąco i napięcie w dole kręgosłupa, zwiastujące nadchodzącą rozkosz i wstrząsnął nim skurcz, tak silny jak jeszcze nigdy, wyrywając mu z gardła głośny krzyk. Spazm jeszcze nie minął, gdy Makmannon wbił się w niego mocniej niż dotychczas i z głuchym pomrukiem także szczytował. Oddychali obaj ciężko, Mak z dłonią wciąż zaplątaną w rude włosy, Aura drżąc na całym ciele. W końcu uspokoili się na tyle by odsunąć się od siebie, niewiele, na tyle tylko by móc swobodniej złapać oddech. Myśli uzdrowiciela, do tej pory zagubione gdzieś, ignorowane, teraz opadły go ze wzmożoną siłą. Aura zrobiłby wszystko, żeby od nich uciec, ale nie wiedział jak. Zerknął zatem w przymrużone wielokolorowe źrenice, a potem... umknął w sen. Budził się powoli, tym razem od początku świadomy obok kogo leży i co się stało. Nie patrząc na Makmannona odrzucił przykrycie i wstał. Silna dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku.
- A ty gdzie...? - zapytał zachrypnięty głos.
- Do siebie. - Aura stanowczo uwolnił rękę z uścisku byłego Inkwizytora.
- Aura...
- Nie. Nic nie było. Nic się nie zdarzyło. Zapomnij.
- Ale...
- Powiedziałem. Nie chcę o tym myśleć więcej. Nie chcę już o tym mówić.
Makmannon zacisnął usta i cofnął rękę, ale w oczach błysnęło mu zdecydowanie.
- Będzie jak chcesz. Na razie.
Uzdrowiciel szybko pozbierał swoje ubrania, nie dbając o włożenie ich i schronił się w swoim pokoju. Nie chciał myśleć, że po prostu uciekł. Spojrzał we własne oczy w niewielkim obłupanym kawałku lusterka, które nie wiadomo skąd się tu wzięło i powtórzył to samo, co powiedział Makowi. "Nic nie było. Nic się nie zdarzyło. Zapomnij..." Rzucił się na łóżko, wiedząc już co musi zrobić. Dni mijały spokojnie. Makmannon wielokrotnie próbował rozmawiać z uzdrowicielem, ale on zawsze zbywał milczeniem te wysiłki. Zima wypuszczała ziemię ze swych bezlitosnych szponów, nadchodziło przedwiośnie. Dzień, w którym pierwszy przebiśnieg wyjrzał z ziemi był też dniem, kiedy Aura rzucił swe bagaże na stół w kuchni.
- Co...? - zapytał Mak, zdumiony, odrywając się na chwilę od sprawiania królika. Jego stan był bardziej niż zadowalający. Poruszał się o własnych siłach, a po ranach pozostały tylko dwie, poszarpane, różowawe blizny.
- Odchodzę.
Aura obojętnie spojrzał we wstrząśnięte wielokolorowe oczy.
- Ale...
- Dasz sobie radę. Jesteś już prawie zdrowy. Masz zapasy. Powinieneś sobie poradzić. A jeśli nie.... to cóż, nie jest to już mój problem.
Mak przez chwilę patrzył na niego bez słowa, a potem nieoczekiwanie rzucił go na ścianę.
- Chwileczkę... - mruknął łowiąc oczyma wzrok uzdrowiciela - Jeżeli myślisz, że tak po prostu pozwolę ci...
- Wiesz na czym polega twój kłopot? - zagadnął go tymczasem rudowłosy spokojnie- Nie możesz mi zabronić i nie możesz się z tą myślą pogodzić. Nie jesteś już Inkwizytorem, ani dowódcą w armii. A ja... ja nie czuję do ciebie nic, co skłoniłoby mnie do pozostania.
Mak przez chwilę wyglądał jakby się dławił.
- Nawet gdybym... nawet gdybym... poprosił?
Wtedy po raz pierwszy Aura spojrzał prosto na niego.
-Mak... - szepnął tonem, jakby tłumaczył coś dziecku - Porzuciłeś mnie samego, kiedy cię potrzebowałem, potem uprowadziłeś i wbrew woli zmusiłeś do pracy ponad siły. Poniżałeś mnie i biłeś. Zgwałciłeś mnie, Mak. Jak myślisz co mogę myśleć o twoich prośbach?
Makmannon nie znalazł na to odpowiedzi, mimo że bardzo się starał. Otworzył usta, a potem je zamknął. Pozwolił, by Aura wymknął się z jego uścisku i przeszedł pod jego ramieniem, zabierając pod drodze juki i podchodząc do drzwi.
- Sam widzisz, Mak... - zielone oczy zalśniły krótko, przelotnie, jakby... z żalem. - Mam szczerą nadzieję, że los nie zetknie ponownie naszych ścieżek. Że to się już nigdy nie zdarzy...
Otworzył drzwi, wyszedł nie mówiąc już nic więcej, i zamknął je cicho za sobą. Makmannon patrzył przez długa chwilę w ścianę a potem uśmiechnął się blado.
- Nie jestem pewny... - mruknął do siebie, a potem uśmiechnął się szerzej - Naprawdę nie byłbym tego pewny... (bo autorki tego opa sa NAPRAWDE wredne).Aura patrzył przez chwilę na budzący się do życia las. Za sobą miał dom, przelotne schronienie, które pomogło mu uporać się z demonem z przeszłości... lub przynajmniej pozwoliło mu w to wierzyć. Przed sobą miał... świat

Co w tobie jest?


Minęły czasy wojen, szarpiących ziemię, niczym szpony dzikiego zwierzęcia. Każdy z możnowładców miał to zwierzę w sobie. Miał zwierzę w sercu i zapach krwi w rozdętych nozdrzach.
Szli za tym zapachem, jakby tropem rannej ofiary, nieświadomi, że sami stawali się ofiarami. Krew wsiąkła w ziemię. Glebę zaorały końskie kopyta, stopy zbrojnych, dłonie zaciśnięte w agonii. Nigdy pług. Zasiano cierpieniem i cierpienie zebrano. Kobiety rodziły w większości synów, jednak po wiosce biegały głównie dziewczynki. Tak to bywa zwykle w czasie wojny. Chłopców od najmłodszych lat wprzęgnięto w machinę wojenną Większość nie wróciła nigdy Nawet, gdy wojna się skończyła...
Brakowało rąk do pracy. Ocalałe od zawieruchy zboże przejrzało i ginęło wypalone jesiennym słońcem, gdyż nie miał kto go skosić. Każdego przybysza witano z otwartymi ramionami, było kolejną parą rąk, pracującą na wspólny chleb, na przeżycie
Nadeszła zima, a wraz z nią głód i beznadzieja. Nie widywano już spłakanych matek, wychodzących na trakt wypatrywać synów czy dzieci czekających wciąż na powrót taty. Nie było już szansy. Głód odbierał resztki sił, otwarte zaproszenie dla chorób i śmierci. Śmierć zawsze korzysta z takiego zaproszenia Chyba, że jest ktoś, kto potrafi ją powstrzymać.
Zjawił się wraz z pierwszymi promieniami wiosennego słońca, w chłodny marcowy poranek. Przyszedł pieszo. Jego kroki stłumiła młoda trawa, nieśmiało wyrastająca ze spalonej ziemi. Patrzono na niego ze zdumieniem, był pierwszym, który przybył po zimie, by się osiedlić. Pierwszym i ostatnim. Pokój nauczył ludzi nieufności dla tych, którzy przybywają samotnie i niewiele mówią. Wojna i ostatnia zima... wyrozumiałości.
Rude loki odróżniały go od czarnowłosych mieszkańców wschodu, właśnie przez nie nazywany był Płomiennym, chociaż na imię miał Aura. Pozwolono mu zająć jeden z domków na obrzeżach wioski, jego właściciel miał już nigdy nie wrócić. Wkrótce na równych rabatach w ogródku stanęły kępy czerwonej szałwi, niskie kłącza miodnika, drżąca smukła ciemiężyca, wsparła się o bieloną wapnem ścianę, delikatnie stukając w okno, jakby prosiła o wpuszczenie do środka. Słodko pachnący anyżek zakwitł tysiącami żółtych pąków. Wraz z ich wonią znikły ostatnie wspomnienia po poprzednich mieszkańcach.
Rośliny kochały Płomiennego, tak jak on je ukochał. Traktował z szacunkiem, każdą najdrobniejszą gałązkę, a natura odpłacała mu umiejętnością wydobywania leczniczej mocy z liści i kwiatów. Wywar z kory brzozowej na stłuczenia i otarcia, melisa na skołatane nerwy. Dziurawiec łagodził ból brzucha, maść z pokrzyw rwanie w stawach
Dzieci pierwsze przekonały się do Płomiennego. Przybiegały doń ze stłuczonymi kolanami, otartymi dłońmi, czy piekącym skaleczeniami, z ufnością oddając się opiece jego troskliwych rąk, pachnących tymiankiem i anyżkiem. Zawsze miał dla nich czas, łagodnie uśmiechnięty wysłuchiwał dolegliwości swoich małych pacjentów, a w jego zielonych oczach błyskały wesołe iskierki. Chwilę bólu, spowodowaną przyłożeniem maści, lub przetarciem skaleczenia wynagradzał zawsze łyżeczką miodu albo słodkimi pąkami miodnika. Niewiele było trzeba, by zdobyć serca maluchów. Powoli przychodzili do niego także ich rodzice. Natura nie miała tajemnic przed Płomiennym. Zwichnięcia nie były dla niego żadnym wyzwaniem. Wprawny ruch dłoni, ciche chrupnięcie, okład z kory - za dwa dni opuchlizna zejdzie. Podobnie z niestrawnością. Wywar z mięty przed jedzeniem i dużo majeranku do potraw - powinno pomóc. Wkrótce Aura był już "naszym zielarzem".
Pełnie zaufania Aura zdobył, gdy przyniesiono do niego syna wójta. Zmierzch zapadł tego dnia wcześnie, poprzedzony burzą, której ostatnie porywy przyginały jeszcze drzewa ku ziemi. Płomienny obrzucił chłopca najpierw pogodnym spojrzeniem, sądząc zapewne, że nie sprowadza go tu nic poważniejszego niż zwykle, po czym jego wzrok spochmurniał. Zerknął na wójta w nerwach mnącego w dłoniach czapkę i dwóch mężczyzn, którzy nieśli pacjenta, a którzy skwapliwie unikali jego wzorku a jeszcze skwapliwiej wzorku zrozpaczonego ojca. Na końcu spojrzał na dziecko.
-Co? - zapytał Płomienny, zrzucając ze stołu, wszystko, co na nim leżało.
Zapadło ciężkie milczenie.
-Co? - ponaglił uzdrowiciel zniecierpliwiony.
-Piorun... -wyznał w końcu jeden z chłopów, rzucając przerażone spojrzenie na wójta.
Ten jakby przecknął się.
-Ozłocę cię... - przypadł do kolan Aury - Wszystko ci oddam. Tylko uratuj mi go. Uratuj...
Prośba zawisła w powietrzu i nagłym milczeniu.
Płomienny popatrzył na chłopca.
-Wyjść - zakomenderował cicho - Wszyscy.
- Ja zostanę - wyszeptał wójt pobladłymi wargami - Jedyne dziecko... - głos uwiązł mu w gardle, tylko pełne cierpienia oczy wpatrywały się w Aurę błagalnie.
- No dobrze - zdecydował się - Ale odsuń się i nie przeszkadzaj mi.
Ułożył chłopca ostrożnie na stole, uważnie przyglądając się czarnym oparzelinom na jego skórze. Mały miał szczęście, że piorun nie uderzył w niego, tylko gdzieś bardzo blisko, gdyby trafił go bezpośrednio, już by nie żył. Skóra na chudych ramionach i piersi była niemal całkowicie zwęglona. Oddech dziecka był urywany i nieregularny, puls szaleńczy. Płomienny przymknął oczy i kilka razy głęboko odetchnął przygotowując się do wysiłku. Z jednego z wiklinowych koszyczków ustawionych na półce w równym rządku wyciągnął niewielki kamienny stożek, zawieszony na długim kawałku żyłki. Puknął nim lekko o blat stołu, po czym podniósł na wyciągniętej ręce nad chłopcem. Wahadełko zrazu nieruchome wychyliło się w lewo, następnie zaczęło zataczać kręgi, coraz szybciej i coraz szerzej, w końcu wirując opętańczo. Aura zmarszczył brwi i uniósłszy chłopca, położył go głową w drugą stronę, ponownie wyciągnięte wahadełko trwało w bezruchu, kołysząc się tylko od nieznacznych ruchów ręki zielarza. Mężczyzna westchnął cicho i pogładził dziecko po policzku. Potem zacisnął powieki, a dłoń przesunął na jego pierś. Powietrze w pokoju zgęstniało, zapachniało w nim burzą, która dopiero co przeszła, zbierając po drodze krwawe żniwo.
Wójt, wciśnięty niemal w ścianę za plecami uzdrowiciela, mamrotał cicho coś, co mogło być jedynie modlitwą
- Cicho - syknął Aura, opierając drugą dłoń na czole chłopca. Oddech dziecka pogłębił się i wyrównał, w pokoju uniósł się rześki zapach powietrza zaraz po deszczu. Nagle po pomieszczeniu rozeszło się coś, jakby fala ciepła. Powieki chłopca zatrzepotały, a z jego gardła wydobył się głęboki bolesny jęk.
Płomienny zachwiał się i oparł ciałem o krawędź stołu. Oczy zalśniły jak dwa szmaragdy w nagle pobladłej twarzy. Wójt, dotychczas skupiony na synu, teraz zerknął na uzdrowiciela.
-Co... ci? - zaczął, lecz przerwał, patrząc, jak Aura osuwa się bezwładnie na podłogę.
Chłopiec leżący na stole płakał rozdzierająco. Płomienny nie ruszał się. Mężczyzna zdezorientowany spoglądał raz na syna, raz na uzdrowiciela, wreszcie otworzył szarpnięciem drzwi do domu i ujrzawszy kilkanaście osób zgromadzonych na podwórzu jęknął błagalnie
- Ludzie, pomóżcie....
Po chwilowej konsternacji kilka kobiet zakrzątnęło się koło stołu, gdzie leżał syn wójta. Jedna z nich nachyliła się nad nieprzytomnym Aurą.
-No, dalej! - szarpnęła najbliżej stojącego mężczyznę za ramię - Zanieś go do jego łóżka. Przecież od razu widać, że się biedak przeliczył z siłami.
-Ale... - chłop spojrzał niepewnie na szczupłe ciało u swoich stóp.
-Jakie ale? - kobieta, aż wzięła się pod boki ze złości. - Sama mam to zrobić?
Jej rozmówca potulnie położył uszy po sobie i schylił się, by podnieść Aurę z ziemi. Zaraz też podszedł do niego drugi mężczyzna, oferując pomoc.
-Daj spokój... - sarknął na to chłop - On prawie nic nie waży. A ty, Irsa... - zerknął na kobietę - jak żeś taka uczona, to zajmij się chłopcem.
-A żebyś wiedział, że się zajmę! Daj mi tu która mokre prześcieradło!
Chłopca owinięto w zamoczony materiał. Ojciec stał przy nim, trzymając go za rękę, szeptał coś uspokajająco, jednak dziecko wciąż płakało. Wójt spojrzał bezradnie na obecnych w chacie
- Musimy go obudzić - powiedział cicho, wskazując głową na leżącego zielarza. Nie pomagało klepanie po twarzy ani potrząsanie za ramiona. Dopiero, gdy wyniesiono go na podwórze i chluśnięto na niego wiadro lodowatej wody, Aura ocknął się i rozejrzał po otaczających go ludziach
- Co się stało? - wyszeptał zdumiony
- Zesłabłeś, jak mi żeś Rona ratował
- Ah... - wstał i zataczając się niby pijany wszedł do domu - Bardzo dobrze - pochwalił gospodynię, która okryła chłopca prześcieradłem. Niepewnie, podpierając się rękami o ścianę, wstawił wodę na ogień i zaczął przeglądać fiolki, słoiczki i kamienne garneczki zawierające zioła. Jego twarz wciąż była kredowo biała, a wokół zadziwiająco zielonych oczu pojawiła się siateczka zmarszczek, świadczących o śmiertelnym zmęczeniu mężczyzny. Gdy woda się zagotowała, wrzucił do niej po garści odłożonych wcześniej ziół i zamieszał wszystko drewniana kopystką.
- Wyjdźcie proszę - zwrócił się do obecnych, jednak, gdy Irsa ruszyła w kierunku wyjścia oparł jej dłoń na ramieniu - Zostań. Pomożesz mi...- poprosił
Nalał wywaru do niewielkiej miseczki i pochylił się nad chłopcem
- To będzie trochę bolało - uśmiechnął się słabo, głaskając chłopca po włosach
Czystą szmatką namoczoną w wyciągu z ziół, obmywał poparzenia chłopca usuwając zwęgloną tkankę i odsłaniając tym samym, zaróżowioną delikatną, świeżo odbudowaną skórę. Chłopiec prężył się pod jego dotykiem, przytrzymywany w bezruchu silnymi ramionami kobiety, która szeroko otwartymi oczami obserwowała pracę Płomiennego.
- Ciii... spokojnie - mężczyzna złowił pełne cierpienia spojrzenie chłopca - Już kończymy.
Na ślepo sięgnął na półkę, po garnek z wywarem. Przelał jego zawartość do kubka i dodał nieco miodu.
- Smakuje ohydnie, ale postaraj się wypić wszystko. Pomoże ci zasnąć.
Ponownie pogłaskał Rona po włosach, nagradzając jego wysiłek, by unieść głowę i wypić miksturę z kubka.
- Bardzo ładnie - pochwalił, patrząc jak ciężkie powieki chłopca opadają na oczy, a spokojniejszy oddech unosi jego pierś. Cofnął się o krok, niemal wpadając na Irsę, która stała tuż za nim. Obejrzał się, spłoszony, jakby zapomniał zupełnie o jej obecności. Uniósł rękę, niezdarnie ją przepraszając.
- Teraz będzie spał - powiedział, do siebie bardziej, niż do kobiety.
- Ty też się prześpij. Znużonyś - odparła kobieta, patrząc, jak Płomienny kieruje swe kroki do pieca i wyciąga dłonie, grzejąc je w cieple. - Nie mieliśmy tu nigdy takich, jak... ty - dodała po chwili.
W nagle zesztywniałych ramionach Aury można było wyczytać napięcie.
- ... ale słyszałam, że na świecie istnieją podobni tobie.
- Czyli jacy? - zagadnął gorzko rudowłosy - Sprzymierzeni z szatanem?
Irsa zachichotała cicho, a potem umilkła.
- Nie. Obdarzeni.
- Obdarzeni... - powtórzył mężczyzna, jakby smakując to słowo.
- Nie obawiaj się. Nikt cię tu nie skrzywdzi. Po dzisiejszym... Nikt by się nie ośmielił.
- Mam zatem błogosławić ten piorun?
Podeszła do niego, tak blisko jak się tylko odważyła. Oczy miał przymknięte. Dłonie, wyciągnięte do ognia, drżały.
- Przecież tego nie umiesz... - wyszeptała.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. Są różne dary.
Jego ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała.
- Więc mówisz... - wyszeptał po chwili.
- Nikt cię tu nie skrzywdzi. I nikt cię stąd nie wygna.
Odwrócił się do niej w końcu twarzą. W zielonych oczach widziała smutek, zmęczenie, ale także nadzieję.
- To by było... wspaniale - wyszeptał - W końcu mieć... dom.
Dotknęła jego dłoni. Mimo bliskości paleniska, była lodowato zimna.
- Zostań tu, a będziesz miał dom. Ożeń się, a będziesz miał rodzinę.
- Ożenić się... - uśmiechnął się blado - Obawiam się, że to niemożliwe.
Badała wzrokiem jego twarz, pragnąc dociec, co kryło się za tymi słowami.
- Czas pokaże... -mruknęła w końcu.
- Czas... - powtórzył Aura, a jego oczy zamgliły się niedostrzegalnie - Wybacz mi, ale muszę się położyć. Rozgość się. Możesz skorzystać z mego łóżka. Ja będę spał tu. Przy nim.

W następnych dniach ani uzdrowiciel, ani gospodyni nie zaznali wiele snu. Ron gorączkował i nawet najsilniejsze zioła Aury nie zawszę zbijały tę gorączkę. Po tygodniu dopiero i chłopiec i jego opiekunowie przespali spokojnie całą noc. Po dziesięciu dniach Ron wrócił do uszczęśliwionej rodziny, a wraz z nim wszystko do normy.
Wszystko, poza serdecznością, z którą teraz stykał się zielarz na każdym nieomal kroku. Bałwochwalczy prawie stosunek, jaki miał do niego wójt był jedynie kroplą w morzu drobnych uprzejmości, które świadczyli mu mieszkańcy wsi. Gospodynie zachodziły do niego co rano, zostawiając mu zawsze kilka jajek, trochę mleka. Niewiele, ale też Aura nie potrzebował wiele.
Stałym jego gościem została Irsa, matkująca mu czasem, czasem strofująca go, ale niezmiennie oddana.
Płomienny uśmiechał się częściej, wciąż skryty i małomówny, ale coraz bardziej zakochany w swoim nowym domu. Pomysł ze wspólnym zbieraniem ziół wyniknął z inicjatywy Irsy, jednak Aura podjął go z ochotą. Wkrótce stało się to ich niewielkim rytuałem. Krótkie wycieczki tuz przed świtem, kiedy słońce barwi już niebo na różowo, a świergot ptaków wita nowy dzień. Wracali potem, z koszykami pełnymi pachnących ziół i kwiatów, w ubraniach mokrych od rosy, spokojni, cisi, swobodni w swoim milczeniu.
- Zapowiada się piękny dzień - uśmiechnęła się któregoś z takich poranków Irsa, spoglądając na czyste niebo. Blady zarys księżyca wciąż jeszcze widniał na zachodzie, jednak dzień wyganiał go coraz dalej i zamazywał jego kształt.
- Tak - szepnął Aura.
Gospodyni zapatrzyła się na jego rude włosy, płonące niemal w blasku świtu.
- Zapowiada się piękne lato - dodała po chwili.
Płomienny uśmiechnął się i ponownie potwierdził.
- Czy uważasz...- zaczęła kobieta, lecz uzdrowiciel przerwał jej gestem w pół słowa. Jego twarz ściągnęła się. Wydawało się, że usilnie czegoś nasłuchuje. Zaraz też czujnie nastawione uszy kobiety przechwyciły ten dźwięk. Cichy wpierw, ledwie słyszalny, ale coraz wyraźniejszy.
Tętent.
Aura natychmiast znalazł się przed kobietą, zasłaniając ja własnym ciałem. Nie mieli gdzie się skryć, nie mieli szans na ucieczkę. Ktokolwiek nadjeżdżał, nie musiał być przyjacielem. W wiosce nie było ani jednego konia pod siodło. Czekali w napięciu, które zagłuszyło całą radość poranka.
Płomienny słyszał już wyraźnie narastający dźwięk. Oczyma wyobraźni widział jeźdźca (jeźdźców?), mijającego właśnie ostatni zakręt ukryty w cieniu drzew. Jeszcze tylko kilka małych brzózek z białą korą i liśćmi aż drżącymi od świeżej zieleni i... Jest. A raczej są.
Pierwszy koń, kary, niósł potężnego, czarnowłosego mężczyznę, który miał przez łęk siodła przerzucony nieforemny, duży pakunek, drugi, siwek, siodło miał puste. Dopiero po chwili Płomienny spostrzegł, że tym pakunkiem jest człowiek, najprawdopodobniej nieprzytomny, najprawdopodobniej jeździec, który powinien zasiadać na grzbiecie drugiego wierzchowca. A skoro człowiek ten był nieprzytomny, to...
Wyciągnął rękę do Irsy, ale powstrzymało go lodowate spojrzenie jasnoszarych oczu. Źrenice nieznajomego przykuły go do miejsca, w którym stał i nie pozwalały ani drgnąć, ani umknąć spojrzeniem w bok. Była w nich bezwzględność i gniew. Dopiero po kilku chwilach Aura dostrzegł inne szczegóły twarzy obcego, który mijał ich właśnie, stojących przy złocącej się piaskiem drodze. Przybysz miał szczupłą, intrygującą twarz, przystojną tą mroczną urodą, która kusi niebezpieczeństwem. Był mocno opalony, a przez to jego jasne oczy sprawiały tym bardziej niepokojące wrażenie. Zmysłowe wargi miał zacisnął w gniewnym wyrazie, a lekko skośne brwi zmarszczył. Przejeżdżając obok Płomiennego i Irsy tak blisko, że czuli ciepło buchające od jego konia, wstrzymał wierzchowca silną dłonią. Rumak zatańczył nerwowo w miejscu i chrapnął ciężkim oddechem. Nieznajomy patrzył tylko na uzdrowiciela, gospodyni nie poświęcił nawet chwili uwagi. Nieoczekiwanie uśmiechnął się, lecz uśmiech ten nie zwiastował nic dobrego i odebrał Aurze resztki odwagi i opanowania. Trwało to jednak tylko moment, gdyż obcy zaraz smagnął konia po zadzie, a Płomiennemu mignęły jedynie w oczach srebrne, zdobione elementy końskiej uprzęży.
Serce biło mu szaleńczo. Pamiętał ludzi, takich jak ten. Zbyt dobrze ich pamiętał.
-Irsa! - odwrócił się i złapał kobietę za ramię tak mocno, że aż się skrzywiła. Jego oczy lśniły, szeroko otwarte, kontrastujące z bladą twarzą, na której uwidoczniły się piegi. -Biegnij do wioski! Szybko!...
-Ale...- usiłowała zaprotestować kobieta.
-Nie pytaj! Biegnij! On się nie może dowiedzieć, że jestem, kim jestem. Nie pozwól, by ludzie skierowali go do mnie!
Gospodyni zawahała się, lecz szybko zebrała fałdy sukni i pomknęła w kierunku wioski.
Aura zamknął oczy. "Boże, nie pozwól, aby...". Zaczerpnął głęboko tchu i skierował się w stronę domu. Będąc już w środku, odłożył na bok koszyczek z ziołami, drżącą ręką nalał sobie kubek wody i usiadł przy stole. Wbił wzrok w mosiężną klamkę, w niemym oczekiwaniu.
Obcy załomotał do jego drzwi parę minut później i nie czekał na zaproszenie. Otworzył drzwi z takim impetem, że trzasnęły o ścianę. Aura nie spojrzał na swego gościa, lecz widział go kątem oka. Nieznajomy odziany był w długi do ziemi, gęsto tkany, czarny płaszcz, spod którego widać było tylko kawałek ciemnozielonych spodni wpuszczonych w wysokie buty i skraj skórzanej kamizelki. O prawą łydkę obijała mu się czarna pochwa, z której wyzierała zdobiona, srebrna rękojeść szpady. "Jest leworęczny" pomyślał Aura mimochodem. "Albo oburęczny" poprawił się zaraz. Nieprzytomnego towarzysza nowoprzybyły trzymał opartego o swój lewy bok, podtrzymując go całym ciałem.
Zielarz bardzo powoli odstawił kubek z wodą.
- Tak? - zapytał z pozoru obojętnie, choć serce biło mu szaleńczo. Od początku wiedział, że Irsa nie ma szans zdążyć, ale kołatała mu w duszy resztka nadziei. Bezzasadnej nadziei.
- Powiedzieli mi, że umiesz leczyć - nieznajomy miał głos cichy, szemrzący, bez śladu emocji, jednak rudowłosy wstrząsnął się, słysząc jego brzmienie.
Wstał, unikając wzroku gościa i wskazał ręką stół. Czarnowłosy podszedł bliżej, i położył swego towarzysza na blacie, Aura poczuł w nozdrzach jego zapach. Nieprzytomny mężczyzna miał brązowe włosy, był szczupły, blady i niewątpliwie ciężko ranny. Pot perlił się na jego czole.
Uzdrowiciel dotknął jego twarz, choć widział gołym okiem, że chory ma wysoką gorączkę. Czuł jej zapach w powietrzu - słodkawy, mdły, duszący...
- Znam się trochę na ziołach... - rzekł Płomienny obcemu, wciąż unikając jego wzorku.
- Nie żartuj - prychnął tylko tamten - Gdybym chciał zwykłego zielarza, twoja znajoma by mi wystarczyła.
Aura zagryzł wargi.
-Nie rozumiem - wyszeptał.
Czarnowłosy oparł się o blat stołu i zmusił Płomiennego, by na niego spojrzał. Uśmiechnął się, lecz uśmiech nie objął jego oczu.
- Pracowałem kiedyś dla Inkwizytora - rzekł, bawiąc się widokiem lęku na twarzy młodszego mężczyzny - Umiem rozpoznawać takich, jak ty...


- Ja nie...
- Powiem ci, co teraz zrobisz - przerwał mu obcy - Użyjesz wszelkich... wszelkich, podkreślam, dostępnych ci środków, żeby przywrócić go chociaż do przytomności. A ja... - zamilkł na kilka chwil, patrząc na jasną twarz rozmówcy, jego zaciśnięte wargi, przymknięte oczy, piegi widoczne wyraźnie nawet w cieniu pokoju. - A ja zapomnę, dla kogo kiedyś pracowałem.
Uzdrowiciel zacisnął dłonie na krawędzi stołu.
- Czasy Inkwizycji minęły.
Obcy roześmiał się cicho.
- Tak. Minęły. - powiedział i skierował się do wnętrza domu. Rozpiął zapinkę płaszcza i rzucił go na krzesło. - Ulokuję się tu. Jeśli pozwolisz.
- W wiosce jest gospoda... - zaprotestował słabo Aura.
- Nie zostawię go - zimne nuty w głosie nieznajomego stłumiły wszelki sprzeciw Płomiennego - Nawet o tym nie myśl.
I wszedł do pokoju, który dotychczas był sypialnią Aury.
Zielarz, nie widząc innego wyjścia, przyjrzał się swemu pacjentowi. Ostrożnie rozchylił jego kaftan i poplamiona krwią koszulę. Rana na piersi była niewielka, lecz otaczała ją brzydko zsiniała skóra. Płomienny zbladł i wciągnął głęboko powietrze. Trucizna. Delikatnie ucisnął skórę wokół rany. Badany mężczyzna nawet nie jęknął. Było źle.
Aura odgarnął za uszy opadające mu na twarz kosmyki długich włosów, nieświadomy jasnych oczu, śledzących każdy jego ruch z zimną ciekawością.
Uzdrowiciel roztarł dłonie, jakby chciał je rozgrzać i rozpostarł je nad piersią rannego. Ostrożnie tchnął w niego odrobinę własnej energii. Reakcja przeraziła go. Odrobina tej siły, którą skierował w stronę pacjenta, wróciła do niego, zwielokrotniona, odepchnięta od dziwnej bariery i niemal cisnęła go na ścianę.
- Co jest? - zapytał czarnowłosy przybysz, wchodząc do kuchni.
- On... - wyjąkał Aura - On nie reaguje. Jest... jakby chroniony przed wszelką ingerencją.
- Posłuchaj...- zaczął obcy złowrogo, lecz przerwał mu jęk.
Ranny wpatrywał się w pustkę między nimi, a jego sine usta starały się ułożyć w kształt jakiegoś słowa.
Płomienny przypadł do niego, nachylił się. Obcy był tylko o moment wolniejszy, jednak ta chwila wystarczyła, by ranny wykrztusił w ucho zielarza jedno słowo i opadł bezwładnie na blat.
Aura poczuł, jak wątła nitka życia jego pacjenta wymyka mu się z rąk.
- Nie! - krzyknął i wskoczył na stół.
Złożył ręce nad mostkiem konającego i z całej siły ucisnął jego pierś. Uciskowi towarzyszyło uderzenie energii, która ponownie została odepchnięta. Nie zraził się tym.
Wkładał w masaż nieruchomego już serca wszystkie swoje siły fizyczne i mentalne, nie uświadamiając sobie, że tym samym wyciekają one z niego, jak wino z przebitego bukłaka. Obcy przyglądał się mu z chłodną kalkulacją w oczach. Widział pogłębiającą się bladość jego policzków, rwący się oddech, pot występujący na czoło. Widział swego martwego już niewątpliwie towarzysza. Podjął decyzję. Pchnął Płomiennego tak, że ten spadł ze stołu.
Uzdrowiciel chciał podnieść się, zaprotestować, ale ziemia skoczyła ku niemu i pojął, że zaraz upadnie.
"Nie. To niemożliwe. Nie znowu." pomyślał jeszcze, zanim stracił przytomność.

Obudził go ból głowy, pulsujący w skroniach, głęboki jak nigdy dotąd. Zdał sobie sprawę, że leży w łóżku, a ciepłe światło popołudnia przesącza się przez zasłonięte okno. Parę chwil zabrało mu, przypomnienie sobie, co się wydarzyło. W jego wspomnieniach był tajemniczy, przerażający, czarnowłosy mężczyzna i jego ranny towarzysz, który... Poderwał się gwałtownie, fundując sobie potężny zawrót głowy, kończący się mdłościami, które podeszły mu do gardła.
- Spokojnie... - usłyszał gdzieś z boku - Już się nie musisz nigdzie spieszyć.
Nieznajomy siedział rozparty wygodnie w fotelu, w samych tylko spodniach i koszuli, trzymając na kolanach szpadę w pochwie. Uśmiechał się niepokojąco, wbijając w uzdrowiciela zimne spojrzenie stalowych oczu.
- Czy to znaczy... - wyszeptał Aura zdrewniałymi ustami.
- Tak. Mój towarzysz nie żyje. Zawsze wkładasz w uzdrawianie tyle energii, że sam mdlejesz?
Płomienny nie odpowiedział mu z tego względu, że nawet nie usłyszał jego pytania.
"Nie żyje."
Drżącą dłonią zakrył twarz.
Czarnowłosy zaczął coś mówić, lecz przerwał, widząc, że nie jest słuchany.
- Czy to pierwszy raz?... - zapytał w końcu.
- Co? - zapytał uzdrowiciel, oszołomionym wzorkiem patrząc na rozmówcę.
- Czy to pierwszy raz, kiedy umarł ci pacjent? - powtórzył czarnowłosy cierpliwie.
- Nie... W czasie wojny... Drugi - wykrztusił w końcu Aura.
- Rozumiem.
Na parę chwil zapadła cisza. Jasne oczy wpatrywały się w zielarza z narastającą ciekawością.
- Nazywam się Hobe.
- Co?... - powtórzył Aura nie do końca przytomnie.
- Hobe.
- Ah, tak.... Aura.
- Nawet imię masz magiczne - powiedział Hobe miękko.
Płomienny zerknął na niego niepewnie, z nowo obudzoną nieufnością.
- Co teraz zrobisz?
Czarnowłosy uśmiechnął się lekko.
- Nie bój się. Nie skrzywdzę cię. Czasy Inkwizycji minęły. Zresztą... jestem tylko najemnikiem, a nie idealistą.
- Powiedziałeś...
- Chcę tylko wiedzieć, co powiedział ci mój towarzysz, zanim umarł.
- Dlaczego?
- To już moja sprawa. - zmysłowe usta zacisnęły się w wąską kreskę - Ale dobrze, powiem ci. On jeden znał nazwisko zdrajcy, który planuje zamach na życie króla.
- Więc to było nazwisko zamachowca.
- Tak.
Aura ponownie przetarł twarz dłonią.
- Powiedział coś, co brzmiało, jak Riddermark.
- Tylko to? - Rysy Hobego ściągnęły się.
- Tak. Mówi ci to coś?
- Jeszcze nie. Ale powie.
Płomienny kiwnął głową. Odsunął kołdrę, próbując wstać.
- Powinieneś jeszcze leżeć.
- Nie.
Zachwiał się tylko trochę.
Podszedł do drzwi i oparł się o framugę. Fotel skrzypnął cicho, gdy siedzący na nim mężczyzna podniósł się. Po chwili Aura poczuł jego oddech na karku. Silna dłoń ujęła go od tyłu, w pasie i przyciągnęła do drugiego ciała.
- Co... - zaczął Płomienny, odwracając się tylko po to, by Hobe przygniótł go ciałem do ściany. Reszta pytania zginęła w pocałunku.
- Mój mały, piegowaty uzdrowiciel... - wymruczał mu Hobe do ucha, obsypując pocałunkami jego twarz i szyję.
- Nie - wyszeptał zielarz słabo.
- Tak.
Szorstkie, znające tylko dotyk broni dłonie znalazły sobie drogę pod cienką koszulą rudowłosego.
Ten uchylił powieki, tylko po to, by spojrzeć w jasne tęczówki najemnika.
- Zgódź się - wyszeptał mu Hobe prosto do ucha - Musisz tęsknić. Czuję, jak bardzo tęsknisz.
- Nie... - powtórzył Aura prawie płaczliwie.
Czarnowłosy cofnął się o krok.
- Siłą cię nie wezmę...
Płomienny wyciągnął rękę, zanim zdołał się powstrzymać.
Teraz to on przyciągnął najemnika do siebie, szukając wargami jego ust. Ta chwila, kiedy starszy mężczyzna go pocałował wystarczyła, by obudzić wspomnienia. Tak dawno nikt nie dotykał Aury w ten sposób. Tak strasznie dawno... Silne ręce Hobego objęły go za plecami, przyciskając szczupłe ciało, do szerokiej piersi. Czarnowłosy postąpił krok, potem kolejny, prowadząc uzdrowiciela w kierunku łóżka. Płomienny w ostatnim przebłysku zdrowego rozsądku, pomyślał, że nie chce robić tego z mężczyzną, którego widzi pierwszy raz w życiu, jednak jego ciało domagało się dotyku szorstkich ciepłych dłoni. Zamknął oczy i poddał się chwili. Liczyło się już tylko tutaj i teraz - ogniste pocałunki, zsuwające się po jego szyi, piersi i brzuchu, głuchy łomot serca, szum krwi w uszach, ciepło rozlewające się spomiędzy zapraszająco rozchylonych ud, docierające aż do policzków. Hobe był stanowczy, a jednocześnie zaskakująco czuły. Dziesiątki jego pocałunków okryły zaciśnięte z bólu powieki Aury, kiedy czarnowłosy wszedł w niego głęboko. Z pewnością nie był pierwszym kochankiem uzdrowiciela, jednak musiało minąć dużo czasu od jego ostatniej nocy z mężczyzną, gdyż jego wnętrze było ciasne, jakby nieprzywykłe do miłości. Zrazu wolne ruchy bioder najemnika stawały się coraz szybsze i bardziej gwałtowne. Drobne ciało zielarza, przyciśnięte do pościeli, rwało się do dotyku, prężąc się i lgnąc do gorącej skóry starszego mężczyzny. Zatonęli w oddechach, urwanych się jękach, w fali odbierającej zmysły ekstazy. Hobe przywarł do ust kochanka, nabierając w płuca westchnienia jego rozkoszy, wypełniając go śliskim ciepłem swojego spełnienia. Leżeli jeszcze przez chwilę, nadal spleceni w miłosnym uścisku, wsłuchując się w szaleńczy rytm swoich serc. Gdy oddech czarnowłosego się uspokoił, wstał on i bez słowa zaczął się ubierać. Aura wsłuchiwał się w odgłosy jego ruchów, jednak nie miał odwagi spojrzeć w zimne znów, stalowe oczy. Dopiero, gdy najemnik wyszedł do kuchni wstał i ubrał się pospiesznie, podążając za nim. Mężczyzna zawinął martwe ciało w swój płaszcz, podniósł je i ruszył w kierunku drzwi, zielarz wyprzedził go i otworzył je na oścież, wypuszczając najemnika w wilgotny chłód szybko zapadającego zmroku.
Hobe przerzucił zwłoki przez łęk siodła, po czym odwrócił się, wbijając lodowate spojrzenie w szmaragdowe tęczówki rudowłosego.
- Jeżeli ktokolwiek dowie się, co zostało powiedziane w tym domu...
W tym momencie na podwórze wkroczyła Irsa. Jej policzki płonęły szkarłatem zmęczenia, a oddech rwał się od szybkiego biegu.
- Zostaw go - spojrzała na najemnika wzrokiem, w którym wściekłość mieszała się z lękiem - Już dość kłopotów sprowadziłeś...
Czarnowłosy uśmiechnął się zimno, po czym błyskawicznym ruchem chwycił Aurę za gardło, przyciskając go mocno, do pobielonej ściany domu.
- Płomienny! - krzyknęła kobieta, próbując odciągnąć starszego mężczyznę od uzdrowiciela.
- Jeżeli ktokolwiek się dowie, wrócę tu i nie będę już taki uprzejmy - wyszeptał wprost w przerażoną twarz rudowłosego - Obiecuję ci...Płomienny... - w jego głosie zabrzmiała nieskrywana drwina. Rozprostował palce, pozwalając Aurze osunąć się na ziemię. Stanowczym ruchem odepchnął od siebie wściekłą Irsę i zgrabnym podrzutem ciała wskoczył na konia. Pozdrowił ich jeszcze szyderczym ruchem ręki, po czym pogalopował w gęstniejące ciemności. Uzdrowiciel ukrył twarz w dłoniach, wsłuchując się w cichnący z wolna tętent kopyt. Po chwili spomiędzy drżących palców popłynęły łzy. Kobieta patrzyła na niego przez moment współczująco, po czym chwyciła go za ramiona i stanowczo poprowadziła do domu. Gdy wzrok Płomiennego padł na ciemnoszkarłatną plamę na drewnianym stole, jego ramiona drgnęły nerwowo, a usta zacisnęły się w cienką, białą kreskę. Irsa zdumionym wzrokiem obrzuciła skopaną pościel na łóżku, w tej chwili dotarło do niej, co miał na myśli, mówiąc tamtego dnia o ślubie, ale nie skomentowała.. Łagodnie, acz nieustępliwie zmusiła Aurę, by się położył. Zagotowała wodę i podała mu kubek z orzeźwiająco pachnącą herbatą. Nawet gdy wyczuł w niej cierpkawy smak sprowadzającej sen pokotki nie zaprotestował. Skulił się odwracając się twarzą do ściany, nie chcąc, nie mogąc na razie spojrzeć w twarz przyjaciółki. Zasnął, a jego sen był pełen ciepłych dłoni i lodowatych stalowych oczu. Irsa czuwała przy nim całą noc.
Po ciężkiej nocy przyszedł poranek, i świt tak jasny, jakby nic się nie zdarzyło. Pościel wciąż jeszcze utrzymywała w swych włóknach zapach ich splecionych ciał, wyrzutami męcząc jego nos przez wiele godzin. Aura czuł wstyd na myśl o wczorajszym dniu, ale oprócz wstydu czuł także pragnienie. Na przekór wszystkiemu. Żałował tej chwili, kiedy poddał się pod dyktando zmysłów, bo wiedział, że za tę krótką, intensywną chwilę przyjemności przyjdzie mu zapłacić całymi tygodniami tęsknoty. Całymi tygodniami wmawiania sobie, że czyjaś obecność wcale nie jest niezbędna, że jest niepotrzebna. Że znakomicie radzi sobie sam, radzi sobie ze swoją samotnością i... ze swoją żądzą.
Tylko, że prawda była inna. Nie radził sobie. Wizyta Hobego boleśnie mu to uświadomiła. Nie potrafił żyć sam.
Nie chciał.
Niepożądana łza wymknęła się spod powieki i spłynęła po policzku.
Irsa matczynym gestem przygarnęła go do piersi. Nie chciała go pocieszać, bo wiedziała, że nic to nie da. Mogła wspierać go jedynie swoją obecnością, pozwalając by czas ukoił jego ból i zaleczył tęsknotę. Aura na powrót zamknął się w sobie, odzywając się jeszcze rzadziej niż dotąd, prawie wcale się nie uśmiechając. Pościerał sobie dłonie do krwi, usiłując zmyć krwawą plamę z drewnianego stołu, jednak jakby się nie starał, wciąż pozostawała ciemniejsza obwódka, kpiąc sobie z jego prób, kłując w oczy, wołając "nie pomogłeś mu!".
Wytchnienie przynosiła jedynie praca. Leczył wszystko od błahych skaleczeń, po ciężkie złamania, czy zranienia. Odnajdywał radość w twarzach pacjentów, gdy odejmował im bólu, radość na twarzach rodzin. Zatracił się i zapomniał. Znów był tym samym młodzieńcem, który po zimie jako pierwszy i ostatni przybył aby się osiedlić, jednak teraz miał już dom i Irsę, która była bliska mu jak matka, przyjaciółka i powierniczka.
Tylko światła w oczach miał jakby mniej. Jakby minione wydarzenia przydały mu kilka lat, wyrysowując siateczkę zmarszczek na delikatnej jasnej skórze.
Na nowo uczył się zapominania. Dawno przyswojona lekcja, teraz odświeżana z całą zawziętością, na jaka było go stać. Ktoś o imieniu Hobe nigdy nie istniał. Nie zostawił śladu w jego życiu, tym bardziej w jego pamięci. Wspomnienia uparcie przeczyły, ale coraz słabsze. W końcu, jakby niepewne swego, umilkły. Dzień na nowo stał się piękny, noc spokojna.

Nadjechali wieczorem, kiedy wszyscy kładli się już spać, nie oczekując żadnych niespodzianek. Było ich trzynastu. Dwunastu jeźdźców na śnieżnobiałych koniach wyglądało niemal jednakowo. Ubrani w czarno - czerwone uniformy ze złoconymi wykończeniami, uzbrojeni w ciężkie, bogato zdobione rapiery, przytroczone do lśniących siodeł. Szkarłatne płaszcze ozdobione symbolem gwardii królewskiej powiewały na wietrze, kiedy szybko zbliżali się do wioski przycupniętej na zboczu wzgórza, tuż pod lasem. Trzynasty jechał na czele. Kary ogier z godnością unosił kopyta w lekkim stępie. Mężczyzna ubrany był od stóp do głów w nieskazitelną czerń, którą łamały jedynie srebrzyste refleksy szpady i zapinki od płaszcza. Wstrzymał konia i ruchem ręki wskazał żołnierzom jedną z chat, na samym obrzeżu wioski.
Pomknęli wprost ku niej, a bujna trawa, stłumiła odgłosy kopyt.
Aura właśnie zasypiał, kiedy drzwi jego domu otwarły się z hukiem, wylatując z zawiasów i uderzając ciężko o podłogę. Poderwał się, gdy do kuchni wkroczyło sześciu gwardzistów królewskich z obnażonymi rapierami.
- Ty jesteś Aura, zwany też Płomiennym - bardziej stwierdził niż zapytał jeden z żołnierzy - Pójdziesz z nami. Król ziem północnych, władca dolin Whregonu, miłościwie nam panujący
Vellran pragnie widzieć cię jak najprędzej.
Płomienny pobladł. Wodził wzrokiem od jednego żołnierza do drugiego, jakby próbując odgadnąć, czego król może chcieć od niego. Nie chciał jechać z nimi. Nie mógł. O świcie jak zwykle miał pójść z Irsą po zioła do lasu, nad rzekę. Koło południa umówiony był z jednym z chłopów, któremu składał połamane ramię, a któremu miał zdjąć opatrunek. Gwardzista zmierzył rudowłosego zimnym spojrzeniem
- Pójdziesz z nami - powtórzył, dając znać pozostałym znajdującym się w pomieszczeniu
- Ale ja nie chcę... - zaczął Aura, usiłując wyrwać się z uchwytu dwóch żołnierzy. Trzymali go mocno pod ramiona, podczas, gdy inny szykował sznur, by skrępować nadgarstki uzdrowiciela.
Szarpnął się mocno. Udało mu się uwolnić ręce. Widząc zbliżających się do niego mężczyzn rozpostarł przed sobą dłonie, wysyłając przez nie silne uderzenie energii. Cofnęli się o krok, a wtedy na kark Płomiennego spadło uderzenie, niemal pozbawiając go przytomności. Czerwone plamy zawirowały mu przed oczami. Poczuł jak gruby sznur zaciska się powyżej jego dłoni. Silne ręce wyprowadziły go na zewnątrz. Chłodne powietrze otrzeźwiło go nieco.
Potrząsnął głową i podniósł wzrok. Widok, jaki miał przed oczyma, otrzeźwił go bardziej. Napotkał zimne spojrzenie, spowitego w czerń mężczyzny. Mur opanowania, który wokół siebie zbudował, runął w jednym uderzeniu serca, pozostawiając go roztrzęsionego, niezdolnego do wypowiedzenia słowa. Poza jednym. Hobe - wargi Aury poruszyły się bezgłośnie.
- Aura... - najemnik pochylił głowę w parodii dworskiego ukłonu - Cóż za mile spotkanie, nieprawdaż? Nie spodziewałeś się mnie tak szybko z powrotem?
- Ty... - wyszeptał Płomienny pobladłymi wargami - Dlaczego....
- Na pytania czas będzie później. Vellran życzy sobie widzieć cię jak najprędzej - rzucił zdawkowo - Ruszamy! - wydał krótki rozkaz żołnierzom.
Muskularne ramię oplotło talię zielarza, podrywając go w górę tak, że znalazł się na końskim grzbiecie, przed jednym z gwardzistów. Kurczowo zacisnął skrępowane dłonie na kuli siodła, gdy wierzchowiec poderwał się do galopu, spięty lekko ostrogami. Ziemia umykała błyskawicznie spod kopyt, paraliżując strachem nie przywykłego do jazdy konnej rudowłosego. Zacisnął oczy, chroniąc je przed pędem powietrza, nie chcąc patrzeć na szybko oddalającą się wioskę.
To było straszne uczucie, świat podskakiwał i mimo, że gwardzista podtrzymywał Aurę przez cały czas, uzdrowiciel nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zaraz czeka go niechybny upadek. Napiął wszystkie mięśnie, przywierając do końskiego karku i modlił się, modlił się by ta szaleńcza jazda nie trwała długo. Ale bóg był głuchy na jego błagania. Ta dziwna podróż przypominająca swym tempem raczej pościg lub ucieczkę trwała. Wydawało mu się, ze gnają już tak od wielu godzin, kiedy w końcu donośny głos na przedzie kawalkady zarządził postój. Jednak gdy spojrzał na księżyc, dostrzegł, że nie minęła nawet północ. O dziwo, zdążyli w tym czasie ujechać dystans tak długi, że Płomienny nie był już w stanie rozpoznać okolicy. Obca była mu polana, na której rozbijali obóz gwardziści i obcy był szemrzący wesoło potok. Tyle zdążył zauważyć w pierwszych chwili, zanim jeździec, z którym jechał bezceremonialnie zrzucił go z konia. Mając związane ręce, nie zdołał zamortyzować upadku. Gruchnął o ziemię, jak worek kartofli. Z bólu zaparło mu oddech.
- Uważaj do jasnej cholery! - usłyszał nagle wściekły głos nad głową - Pamiętaj, że on ma dotrzeć do zamku cały i zdrowy. To on ma leczyć, a nie być poddawany kuracji!
Hobe.
Koń, którego kopyta były stanowczo zbyt blisko jego twarzy przestąpił z nogi na nogę, zanim zielarz usłyszał złośliwą odpowiedź gwardzisty.
- Wybaczcie, panie, wymsknął mi się.
Paru innych gwardzistów roześmiało się, słysząc te słowa, lecz śmiech urwał się jak ucięty nożem.
- Ty. Ty i ty - będziecie pełnić wartę. Reszta spać. Jutro jeszcze kawał drogi przed nami.
Aura usłyszał ruch, świadczący o tym, że żołnierze udali się, by wypełnić rozkaz Hobego. Zmusił się do zajęcia pozycji siedzącej, choć tak naprawdę było mu wszystko jedno, mógłby zostać na ziemi tak jak leżał. Najemnik nachylił się na nim i jednym szarpnięciem wwindował w górę. Aura zatoczył się, łapiąc równowagę, a potem wyrwał się z uścisku dłoni czarnowłosego.
- Wszystko w porządku? - zapytał Hobe dość szorstko.
- Nie mówisz chyba poważnie.
- Chodź - Hobe mimo protestu ponownie ujął go za ramię i podprowadził bliżej ogniska, które do tej pory zdążył już rozpalić któryś z gwardzistów. Następnie pchnął go na rozłożony koc. - Jeżeli obiecasz mi, że nie będziesz próbował żadnych sztuczek, rozwiążę cię i dam coś do jedzenia.
- Dziękuję, jadłem już kolację. W domu.
Hobe uśmiechnął się.
- Nie doczekasz się przeprosin - mruknął w końcu i wziął z ręki żołnierza parującą menażkę.
- Może choć wyjaśnień?
- Jeszcze nie.
- Nie możesz tak po prostu... - uniósł się Aura po raz pierwszy tego wieczoru. Najemnik przerwał mu brutalnie.
- Zamknij się, albo ja cię zamknę. Gwarantuję, że to ci się nie spodoba.
Aura, bezradny, wściekły i pokonany odwrócił się, próbując zakopać się w koc, na którym siedział. Nie było to łatwe przy związanych rękach.
- Pomóc ci? - zapytał usłużnie Hobe.
- Nie, dziękuję.
- Jak chcesz - mruknął czarnowłosy i przyglądał się wysiłkom uzdrowiciela.
Płomienny miał na sobie tylko cienką koszulę i płócienne spodnie. Jego długie włosy były poczochrane i pełne liści, mimo, że jechali otwartym gościńcem. Hobe uważniej przyjrzał się odzieniu zielarza. Noc jest ciepła, nie powinien zmarznąć, stwierdził w końcu. Aura musiał dojść do podobnego wniosku, bo przestał walczyć z kocem i legł bezwładnie, wpatrując się w niebo. Minuty upływały wśród szmeru rozmów gwardzistów, lokujących się nieco dalej od nich i pokrzykiwań nocnych stworzeń. Ognisko dogasało. Po chwili spali już wszyscy, poza strażą, Hobem... i Aurą. Rudowłosy miał oczy zamknięte, jednak najemnik był pewien, że uzdrowiciel nie śpi.
Hobe ułożył się wygodnie, lecz sen jak na złość nie nadchodził. Milczący towarzysz po jego lewej stronie przyciągał wzrok jak magnes. Czarnowłosy rozejrzał się po obozie, a potem przeturlał się do zielarza. Ich ciała niemal się zetknęły.
- Aura... - wyszeptał mężczyzna - Obiecaj. Wtedy cię rozwiążę. Nie ma sensu żebyś się męczył.
Wargi Płomiennego zadrżały, dostrzegł to nawet w mroku nocy, ale powieki wciąż ciasno okrywały źrenice.
Hobe wyciągnął dłoń, odgarniając z twarzy zielarza nieposłuszny kosmyk włosów. Jego palce niemal dotknęły policzka jeńca.
Uzdrowiciel szarpnął się w tył, umykając przed dotykiem i wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w najemnika.
- Czego chcesz?!
Hobe nie odpowiedział. Po paru chwilach ton Aury spokorniał.
- Czego chcesz ode mnie?
- Chwilowo chcę tylko zdjąć ci więzy. Pozwolisz mi?
Minęło kilka kolejnych chwil, zanim Płomienny skinął głową. Hobe ujął jego ręce i dotknął sznura, który je unieruchamiał.
- Obiecaj.
Aura umknął spojrzeniem w bok przed jasnymi źrenicami najemnika.
- Obiecuję - jego szept był ledwie dosłyszalny.
- Widzisz, nie było to takie trudne - czarnowłosy rozmasował nadgarstki zielarza, nie napotykając żadnego sprzeciwu. Jego dłonie powędrowały wyżej, przesuwając się po ramionach, by zatrzymać się na piersi rudowłosego. Hobe przetoczył się jeszcze odrobinę, kładąc się na uzdrowicielu.
Płomienny milczał, tylko twarz zwrócił w bok i zacisnął powieki.
- Co w tobie jest? - wyszeptał mu najemnik wprost do ucha - Że kiedy jesteś blisko mogę myśleć tylko o tobie?
- Zostaw mnie.
- Twoje usta wciąż mówią "nie", twoje ciało wciąż powtarza "tak".
Aura nie odpowiedział mu, głównie dlatego, że nie był zdolny do odpowiedzi.
- Niedawno usłuchałem twego ciała, teraz usłucham twoich ust.
Płomienny pozwolił sobie westchnąć głębiej, gdy Hobe zsunął się z niego i wrócił na swoje miejsce. Nie chciał przyznać przed samym sobą, że w tym westchnieniu był żal. Nie ośmielił się otworzyć oczu. Usnął dopiero, gdy świtało, jednak natychmiast zbudziło go silne potrząśnięcie za ramię. Tym razem to Hobe wiózł zielarza przed sobą, obejmując go mocno w pasie. Jazda była równie szaleńcza i nieprzyjemna jak poprzednio. Kurczowo trzymający się kuli siodła Aura nie zwracał uwagi na ciepły oddech na karku i niby przypadkowe dotknięcia najemnika. Gdy zatrzymali się na krótki popas koło południa, jego ramiona i uda były zesztywniałe od ciągłego napięcia. Obiecał sobie, że tak długo, jak nie będzie to absolutnie konieczne, nie wsiądzie na koński grzbiet. Mimo, że jego żołądek domagał się swoich praw, po raz kolejny odmówił przyjęcia posiłku. Hobe przez chwilę przyglądał mu się uważnie. Coś nieuchwytnego czaiło się w jego spojrzeniu
- Jak chcesz - skomentował zwięźle
Po zbyt krótkiej, jak na gust Płomiennego chwili, znów znalazł się siodle. Jechali teraz przez rozmokłe łąki, konie zwolniły na grzęzawisku, dając uzdrowicielowi szansę wytchnienia. Kiedy ziemia nie uciekała spod kopyt w szaleńczym tempie, jazda nie była wcale taka zła. Odprężył się nieco, wygodniej opierając kolana o końskie boki. Okolica była piękna. Młode brzózki uginały się wdzięcznie w lekkich podmuchach wiatru, szeleszcząc soczyście zielonym listowiem. Spod kęp bagiennej trawy rozlegało się radosne rechotanie żab, w koronach drzew ptaki dawały swój codzienny koncert na cześć słońca. Aura zmęczony niemal całonocnym czuwaniem oparł się lekko o pierś jadącego za nim najemnika i przymknął oczy, poddając się usypiającemu rytmowi kroków wierzchowca. Ręka obejmująca go dotychczas w talii uniosła się nieznacznie, wpełzając pod płócienną koszulę. Płomienny gwałtownym ruchem odepchnął się od najemnika i z cichym mlaśnięciem wylądował na rozmiękłej darni. Jego wargi zacisnęły się gniewnie, gdy wyszeptał ostro
- Nie dotykaj mnie...
- Wracaj tu - rzucił spokojnie Hobe
- Nie.
- Wracaj - zmarszczył brwi, powoli zsiadając z konia. Jego stopy nie wydały najcichszego szmeru, zapadając się w błotniste podłoże.
- Nie - powtórzył rudowłosy cofając się o krok
Gwardziści wstrzymali konie i zbliżyli się, ciekawi przebiegu zajścia. Hobe obejrzał się i jego wargi zacisnęły się w wąską kreskę.
- Przestań odstawiać sceny - wyszeptał złowrogo.
Płomienny nie mógł powiedzieć potem, o czym dokładnie myślał. Potrafił się tylko cofać, nie zdając sobie sprawy, że zapada się w grzęzawisku coraz bardziej, że buty już ma całe przemoczone, że śmierdząca woda wypełnia zagłębienia, które w miękkiej glebie uczyniły jego stopy. Najemnik zaklął cicho i postąpił naprzód i wyciągnął rękę, łapiąc uzdrowiciela za rozchełstaną na piersi koszulę. Aura w panice cofnął się bardziej, ale poślizgnął się na wilgotnej, wystającej z topieli, gałęzi. Zachwiał się, tracąc równowagę. Ostrzegawczy okrzyk żołnierzy zlał mu się w jedno z przekleństwem ciśniętym przez Hobego. Zamachał rękoma, bezskutecznie próbując ustać na nogach i poleciał w tył. Hobe, który zamiast rozluźnić, tylko wzmocnił uścisk, w którym trzymał koszulę zielarza, przy wtórze dartego materiału poleciał za nim. Pod Aurą rozwarła się zielonkawa otchłań stawu, ukrytego pod mylącą zasłoną gęstej trawy. Nie zdążył nawet zaczerpnąć tchu, więc woda natychmiast wdarła mu się do ust i nosa.

Ciężar ciała najemnika tylko pchnął go głębiej. W tym wszystkim zupełnie stracił rozeznanie gdzie jest dół, a gdzie góra. Pochłonięty walką o oddech nie zauważył, kiedy ciało najemnika znikło gdzieś. Próbował się zatem wyrwać, kiedy coś złapało go w za resztki podartej koszuli i zaczęło ciągnąć. Jednakże osiągnął tylko tyle, że zaplątał się w resztki roślin i wodorosty, a cokolwiek ciągnęło go w głąb, jak mu się wydawało, tylko wzmocniło swój nacisk. W jednej chwili przypomniał sobie wszystkie legendy o wodnikach i topielcach i szarpnął się w uścisku. Zaczynało brakować mu powietrza, przed oczyma latały mu mroczki. W kończynach czuł niepokonaną słabość. Wreszcie poddał się i przestał walczyć, myśląc, że najwyraźniej przyjdzie mu dokonać żywota w przydrożnym stawie. Wtedy właśnie, przy mocy Hobego wydostał się na powierzchnię.
- A żeby cię jasny szlag trafił! - wrzasnął przemoczony najemnik, wyciągając go na brzeg - Skaranie boskie z tobą!
Aura nie był w stanie odpowiedzieć, leżał na trawie, krztusząc się i desperacko łapiąc powietrze. Stopniowo jego oddech uspokajał się. Zerknął w bok, prosto na buty Hobego, który stał nad nim i na kopyta koni gwardzistów.
"Cholera" - odetchnął głębiej, ciesząc się każdą drobiną powietrza, która wypełniła mu płuca. To nic, że powietrze to śmierdziało wprost potępieńczo, a co się z tym wiąże i on i Hobe cuchnęli... właśnie jak potępieńcy. Przewrócił się na plecy, po to tylko by dostrzec nad sobą chmurną twarz czarnowłosego i dojrzeć, że najemnik ewidentnie zapachem tym uradowany nie jest. Hobe był przemoczony do suchej nitki, a we włosy zaplątały mu się wodorosty.
-Wstawaj! - warknął mężczyzna, ignorując narastającą falę chichotów zza pleców - Ale już! Skończyło się dobrze...
Dopiero, gdy uzdrowiciel dźwignął się na nogi, zrozumiał, co miał na myśli czarnowłosy. Najemnik, nie bawiąc się w delikatność złapał go za oba nadgarstki i związał mu ręce. Mokry sznur boleśnie zacisnął się na skórze.
- Idź! - pchnął go do przodu, postępując za nim krok w krok. Wyprzedził go dopiero przy wierzchowcu, na którego siodło wspiął się, kapiąc wszędzie wokół. Wyjął stopę ze strzemienia, gestem pokazując Aurze, co ma zrobić. Płomienny wsunął stopę w srebrne strzemię i wyciągnął związane dłonie w stronę najemnika. Mężczyzna jednym ruchem wciągnął go na koński grzbiet, sadzając przed sobą.
- Ruszamy! - zakomenderował krótko.
- Ja... - zaczął po chwili Aura, ale przerwano mu:
- Zamknij się, albo przerzucę cię przez siodło, skrępowanego jak prosię. I zaknebluję.
Jasne źrenice Hobego ciskały błyskawice, ale przynajmniej do samego wieczora najemnik nie dotknął go ani razu, chyba że było to absolutnie konieczne. Gwardziści trzymali od nich rozsądny dystans, mądre posunięcie, zważywszy na smród. Aura chętnie uciekłby sam przed sobą.
Przed wieczorem dotarli do zamku. Była to potężna budowla, wykonana z beżowego piaskowca, wznosząca się dumnie nad ogromną stolicą. Zachodzące słońce odbijało się w złocistych herbach wyhaftowanych na szkarłatnych sztandarach, zawieszonych nad szeroką, rzeźbioną bramą, prowadzącą na brukowany dziedziniec, a dalej na komnaty. Aura przyglądał się wszystkiemu z zachwytem, z pół otwartymi ustami, gdy z głośnym stukotem kopyt pokonywali most nad fosą zdążając ku zamkowemu podwórcowi. Gwardziści nie wjechali za nimi za bramę. Oddalili się w kierunku mniejszego nieco budynku, który musiał być królewską stajnią. Brutalne zetknięcie z kamieniem przypomniało mu jak wściekły jest na niego najemnik, nie miał jednak czasu nad tym się zastanawiać, gdyż silne szarpnięcie za skrępowane nadgarstki zmusiło go do pozbierania się z ziemi i podążenia za czarnowłosym. Szli szybko wąskimi kamiennymi korytarzami, oświetlonymi migotliwym blaskiem pochodni. Skręcali tyle razy, że oszołomiony zielarz zostawiony sam sobie, nie byłby w stanie trafić powrotem do wyjścia. Wreszcie Hobe z furią pchnął jedne z drewnianych, okutych drzwi z taką siłą, że trzasnęły o ścianę wewnątrz. Aura i starszy, szykownie ubrany mężczyzna w środku podskoczyli z zaskoczenia. Rudowłosy został wepchnięty do pomieszczenia z takim impetem, że potoczył się po kamiennej posadzce aż pod stopy staruszka. Ten spojrzał na niego z nieskrywanym obrzydzeniem, podciągnął nosem i cofnął się o krok, zasłaniając nos dłonią
- Co TO jest Hobe? - jego głos był zimny i twardy niczym stal, zupełnie nie pasował do dobrotliwego wyglądu
- To? - najemnik spojrzał obojętnie na podnoszącego się z trudem Płomiennego - To jest ten uzdrowiciel, o którym mówiłem jego wysokości.
- To? - brwi mężczyzny uniosły się wysoko, gdy mierzył Aurę spojrzeniem od stóp do głów
- Tak Livanes. Właśnie to. Aktualnie potrzebuje kąpieli. Ja zresztą również...
- W takim razie zajmij się tym! Na co jeszcze czekasz?
- Nie rozkazuj mi. - brwi czarnowłosego ściągnęły się w gniewnym grymasie - Nie jesteś królem, tylko zwykłym doradcą. - rzucił mu prosto w twarz z pogardą - Ja zrobiłem już to co do mnie należało i za co mi zapłacono. Reszta to już nie moja sprawa.
Drzwi zamknęły się za plecami najemnika z takim samym trzaskiem, jak się otworzyły. Livanes spojrzał jeszcze raz na zielarza, z niemniejszym obrzydzeniem jak poprzednio. Zacisnął usta i zamaszystym krokiem wyszedł z pomieszczenia, zostawiając rudowłosego samemu sobie. Szmaragdowe tęczówki uważnie zlustrowały wnętrze pokoju. Był urządzony ze smakiem i przepychem. W narożniku stało łoże ze szkarłatnym baldachimem i jedwabną pościelą, pod przeciwległą ścianą rzeźbiony misternie, czarny sekretarzyk z mnóstwem szuflad i stosem papierów na blacie. Przez witrażowe okno wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca, rozświetlając miękko obrazy, zawieszone jeden koło drugiego, wzdłuż wszystkich ścian pokoju. Płomienny złowił kątem oka srebrny refleks i odwrócił się, stając twarzą w twarz z potworem. Wzdrygnął się, uprzytomniwszy sobie, że spogląda w polerowane zwierciadło, na samego siebie. Długie, rude dotąd, kręcone kosmyki, pokryte teraz zieloną zaschniętą rzęsą bagienną, zwisały w posklejanych strąkach wokół bladej, zmęczonej twarzy, Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy dorobił się krwawej pręgi na lewej skroni, która pokryta zaskorupiałym kożuchem glonów wyglądała doprawdy makabrycznie. Obrazu dopełniała podarta, poplamiona zieloną mazią, trawą i błotem koszula, na poły wyciągnięta ze spodni. Kontemplację własnego wyglądu przerwało mu wejście dwóch ciemnoskórych, ubranych na biało mężczyzn, którzy bez przesadnej delikatności wyprowadzili go z pokoju i powiedli kolejnym długim, krętym kamiennym korytarzem. Gdy otworzyły się przed nimi drewniane drzwi, w twarz Aury buchnęły kłęby gorącej pary. Pomieszczenie w całości wyłożone było drewnem, a wzdłuż ścian poustawiano ogromne balie, wypełnione gorącą i zimną wodą. Jedna z wanien była zajęta. Hobe odwrócił się specjalnie na brzuch, by móc obserwować toaletę rudowłosego. Jego spojrzenie wywołało ognisty rumieniec na policzkach zielarza, gdy jeden z posługaczy sprawnie pozbawił go ubrania i wepchnął do najbliżej stojącej balii. Zanurzył ręce w gorącej wodzie i energicznie zaczął zmywać śmierdzące pozostałości bagna z jego bladej skóry
- Sam się umyję - zaprotestował Aura, gdy dłonie mężczyzny zsunęły się niżej - Zostaw!!
- Nie obawiaj się - zachichotał Hobe - To kastraci, nie skrzywdzą cię.
- Nie lubię być dotykany przez obcych - Płomienny rzucił czarnowłosemu mordercze spojrzenie
- Doprawdy? - najemnik kpił otwarcie - To ciekawe... Nie powiedziałbym... Zostaw go - parsknął śmiechem, a posługacze posłusznie wyszli z pomieszczenia -Wygodnie ci tak z tym sznurem? - zapytał drwiąco
- Dam sobie radę - warknął Aura, wybitnie sobie rady nie dając.
Hobe wstał i ociekając wodą zbliżył się do młodszego mężczyzny, przechylił się przez brzeg balii i ująwszy jego nadgarstki w dłonie, wprawnie rozwiązał sznur i odrzucił go za siebie
- Tak chyba będzie lepiej - powiedział cicho, a w jego głosie nie było już cienia kpiny
Uzdrowiciel rozpaczliwie starał się nie patrzeć, na stojącego tak blisko, zupełnie nagiego mężczyznę, jednak myjąc się, ukradkowo spoglądał w jego stronę, chłonąc każdy szczegół wyglądu. Muskularna pierś najemnika opalona była na ciemny brąz, odcinając się wyraźnie od linii, wyznaczanej przez pas spodni. Skóra lśniąca teraz od wody poznaczona była wieloma cienkimi bliznami, nieodłącznymi w zawodzie najemnika. Rudowłosy mimowolnie pomyślał, że niektóre z nich mógłby wyleczyć, jednak natychmiast sam siebie za to skarcił. Zanurzył głowę w wodzie, energicznie szorując mydłem długie włosy, kiedy podniósł wzrok Hobe stał nieco dalej, wycierając się dużym, kwadratowym ręcznikiem. Zwrócony tyłem do Aury, nie mógł dostrzec pałającego, szmaragdowego spojrzenia, badającego każdy centymetr jego ciała. Wilgotne włosy najemnika lekko przykleiły się do masywnego karku, kiedy szybkimi ruchami osuszał ramiona i pierś. Mięśnie na jego plecach grały przy każdym ruchu. Byłoby tak prosto podejść i przytulić się do tych szerokich pleców...
Najemnik ubrał się szybko, nieświadomy tak szczegółowych oględzin jego osoby. Odwrócił się i rzucił zielarzowi czysty ręcznik
- Zaraz przyniosą ci świeże ubranie
Aura złapał ręcznik i puścił go tak, że opadł tuz przy balii. Teraz bardzo pilnował się, by nie spojrzeć na najemnika nawet przypadkiem. Słyszał tylko szelest materiału, gdy Hobe się ubierał.
- Hobe... - wyszeptał.
- Tak? - zapytał czarnowłosy dość obojętnie.
- Po co mnie tu przywiozłeś?
- Bo kazano mi sprowadzić najlepszego uzdrowiciela, jakiego znam.
Aura uśmiechnął się blado, bez cienia radości.
- Najlepszego mówisz... Trudno powiedzieć, żebym pasował do tego określenia.
Hobe westchnął i zbliżył się do balii. Ujął podbródek Płomiennego w palce, i uniósł jego twarz do góry. Aura mógł spojrzeć teraz w jasne, przenikliwe oczy najemnika.
- Uważasz, że powinieneś umieć wygrywać ze śmiercią?
Uzdrowiciel już zaczynał zaprzeczać, ale zawahał się... Tak, w gruncie rzeczy o to właśnie chodziło. O wygrywanie ze śmiercią, o wydzieranie jej kolejnych dni, miesięcy, lat.
- Jesteś dobrym uzdrowicielem, Aura. Wiem o tym. Poza tym... - zawahał się, widząc przed oczyma obraz Płomiennego na stole, siedzącego okrakiem na konającym mężczyźnie i z całych swoich sił próbującego tchnąć w jego serce odrobinę życia. Płomiennego o rozczochranych włosach i panice w oczach. Nie mógł wiedzieć, że zielarz w tej samej chwili ogląda to samo wspomnienie, bez cienia jednak wyrozumiałości czy zachwytu dla siebie samego. - Poza tym jesteś jedynym uzdrowicielem, jakiego znam.
Puścił jego podbródek i podszedł do drzwi.
- I nie podglądaj następnym razem, bo mogę wziąć to za zaproszenie. A tego byś przecież nie chciał, prawda?
- Cc..o?... - wykrztusił Płomienny wstrząśnięty - wcale nie podglądałem!
Pożałował tych słów w chwili, w której Hobe bardzo powoli zdjął dłoń z klamki i odwrócił się.
- To znaczy... - zaplątał się - Ja tylko...
- Ty co? - zagadnął najemnik drapieżnie uśmiechnięty.
- Ja... tylko...
- Rozumiem - mruknął mężczyzna i jakby nigdy nic przekręcił klucz w zamku.
- Co ty robisz? - wyjąkał Aura, cofając się pod najdalszą ściankę balii.
- Nie chcę, żeby nam przeszkodzono.
-Przeszkodzono w czym? - wyjąkał Płomienny, choć dobrze wiedział, o czym myśli teraz Hobe. Sprowokował drapieżcę i teraz musi za to odpokutować. Najemnik wciąż nieznośnie powoli odłożył na bok trzymaną w dłoni kamizelkę i zaczął rozsznurowywać koszulę. - Co ty robisz? - powtórzył zielarz, czerwieniejąc gwałtownie.
- Lubisz patrzeć z tego, co zauważyłem. A ja dbam o to, byś miał na co popatrzeć.
Koszula sfrunęła na posadzkę, jak biały ptak.
- A..ale - uzdrowiciel zdawał sobie sprawę, że się jąka i nienawidził siebie za to, ale naprawdę nie mógł nic na to poradzić. Tym bardziej, że był stanowczo mniej przeciwny temu, co się tu działo, niż to okazywał i ... niż by sobie życzył.
Brzdęknęła cicho sprzączka rozpinanego paska. Aura zacisnął powieki.
- O, nie - warknął Hobe - Chciałeś, to patrz. I nie próbuj zaprzeczać.
Słychać było tylko niemal bezszelestny plusk kropel, które spadały w wysokości balii na ziemię.
Płomienny otworzył oczy.
Hobe stał tuz przed nim, tylko w rozpiętych spodniach. Wzrok zielarza automatycznie przesunął się po umięśnionej klatce piersiowej najemnika i zabłądził w okolicach brzucha, tam, gdzie zaczynały się spodnie. Uzdrowiciel zdał sobie sprawę, że wtedy, w jego domu, sprawy potoczyły się tak szybko, że nie miał nawet okazji dobrze się Hobemu przyjrzeć.
- Mało ci? - uśmiechnął się czarnowłosy.
"Nienawidzę cię" pomyślał Aura.
- Wcale nie - uśmiech mężczyzny poszerzył się, tak jakby znał myśli uzdrowiciela.
Miał rację. "Nienawidzę siebie" poprawił się zielarz. Pożądanie wypełzło z ukrycia i objęło w posiadanie wszystkie jego myśli, jego pragnienia, nawet jego oczy. Spodnie opadły na podłogę. Najemnik przekroczył je, stając tuż tuż przy balii. Wszedł do środka bardzo powoli, pozwalając Płomiennemu nasycić się widokiem swego ciała. Już w wodzie ukucnął i zbliżył się do rudowłosego.
Aura otworzył usta.
- Nie... - Hobe położył mu mokrą dłoń na wargach - Nie chcę znów słyszeć "nie".
Jego druga dłoń zawędrowała po powierzchnią wody na udo uzdrowiciela.
- Podobam ci się? - zapytał, z ustami już przy szyi Aury. Silne, szorstkie, ciepłe palce obrysowały kształt ust Płomiennego, domagając się odpowiedzi. - Powiedz to.
- Tak... - wyszeptał zielarz , przymykając oczy i oddając się pieszczocie rąk i warg Hobego.
Jak zwykle w obliczu żądań zmysłów był bezwolny, mógł tylko poddać się im, starając się nie myśleć, że poddaje się... jemu.
Najemnik przygniótł go ciałem do dna balii, a potem przekręcił się, tak że Aura znalazł się teraz na górze, oparty na piersi czarnowłosego. Woda stygła z każdą sekundą, lecz on tego nie czuł. Hobe podniósł go lekko, sadzając sobie na brzuchu. Aura zamknął oczy i sam wprowadził go w siebie, odrzucając głowę do tyłu, tak, że z mokrych włosów wzbiła się chmura lśniących w świetle zachodu kropel. Najemnik pozwalał mu przez jakiś czas poruszać się we własnym tempie, spoglądając na niego spod przymkniętych powiek. Policzki zielarza poczerwieniały gwałtownie, oddany przeżywaniu i doświadczaniu przyjemności nie myślał o niczym innym. Nic innego się nie liczyło. Przygryzł wargę, pragnąc na chwilę powstrzymać rodzący się w jego gardle krzyk. Lecz w tym samym momencie Hobe dotknął go, przesunął pieszczotliwe palcami po jego męskości, zatrzymując się przez chwili przy główce, a potem ujmując ją w dłoń. Aura jęknął głośno. Mocniej naparł na najemnika. Palce czarnowłosego bawiły się, dotykając go, przynosząc przyjemność i zabierając resztki zdrowego rozsądku.
- Chodź... - wyszeptał Hobe.
Aura, ze łzami w oczach, spocony, zapamiętany w przeżywaniu, krzyknął i ... przyszedł. Przez chwilę zdolny był tylko do tego, by leżeć bezsilnie w ramionach najemnika, drżeć i szeroko otwartymi ustami chwytać powietrze. I przez chwilę Hobe mu na to pozwalał. Potem przewrócił go na plecy tak, że woda chlusnęła na podłogę poza balię, nawet nie wysuwając się z jego wnętrza. Dłonie Płomiennego zacisnęły się w pięści, kiedy najemnik zaczął się w nim poruszać, coraz szybciej i bardziej zdecydowanie. Usta czarnowłosego odnalazły usta zielarza, na chwilę przed tym zanim szczytował. Uzdrowiciel oplótł kochanka ramionami, chcąc zatrzymać przemijającą chwilę choć trochę dłużej.
- No... - wymruczał Hobe parę minut później - nie mam nic przeciwko TAKIM kąpielom.
Aura nie odpowiedział, znów bojąc się spojrzeć w stalowe oczy. Siedział w wystygłej wodzie, obejmując ramionami kolana, spod przymkniętych powiek obserwując jak najemnik ubiera się ponownie i podchodzi do drzwi, przekręcając klucz w zamku. Złożone w staranną kostkę czyste ubranie dla zielarza ktoś położył na progu. Możliwe, że pukał, ale w ferworze uniesienia mogli tego nie usłyszeć. Teraz z kolei czarnowłosy przyglądał się jak młodszy mężczyzna nakłada na siebie dopasowane brązowe spodnie i cienką koszulę. Z lekko wilgotnymi jeszcze kasztanowymi włosami i policzkami zarumienionymi niedawną miłością wyglądał jak młody bóg. Hobe z autentyczna niechęcią znów założył na otarte nadgarstki zielarza gruby sznur. Ten nie zaprotestował, wbił tylko wzrok w podłogę, pozwalając najemnikowi ująć się za ramię i poprowadzić labiryntem korytarzy.


Stanęli przed drzwiami pilnowanymi przez dwóch, sztywno wyprostowanych gwardzistów, którzy ujrzawszy czarnowłosego lekko skinęli głowami w niemym pozdrowieniu. Drzwi otwarły się bezszelestnie, ukazując oczom Płomiennego cały splendor komnaty tronowej. Była tak ogromna, że z trudnością szło dojrzeć malowidła na przeciwległej ścianie. Od wejścia, przez całą długość Sali aż do podwyższenia tronowego, podłogę zaściełał gruby szkarłatny kobierzec z wyhaftowanymi herbami królewskimi. Z obu stron dywanu ciągnęły się rzędy kolumn podpierających odległe, rzeźbione sklepienie, tworząc szeroką aleję, którą podchodziło się do władcy. Hobe bez skrępowania ruszył ku podestowi, ciągnąc za sobą zdumionego Aurę. Gdy doszli do tronu najemnik skłonił się lekko, natomiast zielarza pchnął do przodu tak, że wylądował na kolanach przed królem, nie mając odwagi podnieść oczu
- To jest Aura. Zielarz i uzdrowiciel ze wschodnich rubieży, mówiłem ci o nim, panie.
- Owszem. Mówiłeś - głos władcy był suchy i zimny - Myślałem, że będzie nieco starszy
- Uwierz mi, panie, jest doskonały w tym co robi
W rudowłosym serce zamarło, czyżby Hobe zapomniał już, że przez jego nieudolność mężczyzna, którego najemnik przywiózł do domu Aury rannego, umarł. Chciał cos powiedzieć, zaprzeczyć. Podniósł wzrok, jednak natychmiast dłoń czarnowłosego stanowczo przygięła jego głowę, zmuszając do spojrzenia na posadzkę.
- Ufam twojemu osądowi, Hobe - Vellran westchnął głęboko, a z jego głosu znikła surowość, kiedy zwrócił się do Płomiennego - Wstań
Silne ramię najemnika, wywindowało klęczącego Aurę w górę. Nieśmiało obrzucił spojrzeniem szmaragdowych oczu postać siedzącą na tronie. Król był postawnym, opalonym mężczyzną, o ciemnobrązowych włosach siwiejących już lekko na skroniach i imponującym wąsie. Z całej jego sylwetki biła duma i nieustępliwość, jednak, gdy siedział na bogato zdobionym tronie w swobodnej pozie, uzdrowiciel dostrzegał ślady zmęczenia i jakby smutku na wyrazistej, poważnej twarzy.
- Jesteś więc uzdrowicielem? - spytał Vellran, wbijając w rudowłosego uważne spojrzenie niebieskich oczu
- Ja... znam się trochę na ziołach - wyszeptał Aura tak cicho, że ledwie było go słychać
- Och daj spokój - król uderzył się otwartą dłonią w udo - Gdybyś był zwykłym zielarzem, Hobe nie ciągnąłby cię taki szmat drogi do stolicy. Dlaczego on jest w więzach? - skierował pytanie tym razem do najemnika
- Drobna różnica poglądów w drodze - czarnowłosy uśmiechnął się ironicznie - Tak nam obu było wygodniej.
- Rozwiąż go.
- Tak jest.
- To, co tutaj usłyszysz nie może wyjść poza ten pokój - kontynuował Vellran, gdy Hobe uwolnił nadgarstki Aury z pęt - Ty pierwszy poznałeś nazwisko łotra, który nastawał na życie moje i mojej rodziny. Hobe dotarł z wiadomością na czas i udało mi się uniknąć śmierci. Zamachowiec i jego mocodawcy już ponieśli zasłużoną karę, zostali wydani ptakom...
Zielarz pobladł. Wydawanie ptakom było jedną z najstarszych tradycji ziem Whregonu. Zdrajców, szpiegów i morderców najpierw poddawano torturom, a następnie poranionych i krwawiących przywiązywano do poprzecznej belki zawieszonej na długim słupie w specjalnie do tego celu przeznaczonych miejscach za miastem. Po zapadnięciu zmroku na łowy wyruszało nocne ptactwo. Zwabieni zapachem świeżego mięsa pierzaści drapieżcy zlatywali się na miejsce kaźni, gdzie żywcem wyrywali kawałki ciała z wijących się z bólu i wrzeszczących nieszczęśników. Przeciw takiemu traktowaniu buntował się każdy nerw Płomiennego, który, jako uzdrowiciel, najmniejszy przejaw życia traktował z należnym szacunkiem. Jego dłonie zacisnęły się w pięści, a usta w cieniutką białą kreskę. Król zauważywszy reakcję rudowłosego kontynuował
- Powstrzymaj gniew, zasłużyli sobie na to, co ich spotkało. Jad, który dodali do królewskiego wina zabił mojego doradcę i wieloletniego przyjaciela, a teraz odbiera mi także moje dzieci - w jego tonie dało się słyszeć rozpacz - Właśnie dlatego poleciłem Hobemu sprowadzenie cię do stolicy. Ufam jego słowom, że przywrócisz zdrowie mojemu synowi i jego siostrze. Wynagrodzę cię sowicie, jeżeli ci się uda.
- Nie robię tego dla pieniędzy - szmaragdowe oczy zapłonęły gniewem
- Zgadzasz się zatem?
- A mam jakiś wybór?
- Możesz dołączyć do jadłospisu sępów - podsunął usłużnie Hobe, a król przytaknął
- Dziękuję, postoję - mruknął Aura niedosłyszalnie - Chciałbym, jeśli można, ich zobaczyć
- Hobe wskaże ci drogę - ramiona władcy opadły w westchnieniu, przydając mi kilku lat
Płomienny skłonił się lekko i podążył za najemnikiem ku drzwiom ukrytym za jednym z arrasów, za podwyższeniem tronowym. Korytarze były tu szersze, bardziej oświetlone i nie sprawiały już tak przygnębiającego wrażenia. Za jednym z zakrętów czekał na nich staruszek, nazywany Livanesem. Przyjrzał się zielarzowi uważnie
- Kto to jest?
- Już pytałeś - westchnął Hobe - Aura, uzdrowiciel...
- To???? - brwi doradcy uniosły się w niedowierzaniu
- Mówiłem, że potrzebuje kąpieli...
Livanes z zachwytem w oczach przyglądał się Płomiennemu. Nieświadomie zwilżył wargi językiem, sprawiając, że obserwowanemu zrobiło się jakby niedobrze. Czuł się jak egzotyczne zwierzątko w cyrku, do którego ludzie przychodzą tylko po to, by na nie popatrzeć. Tylko, że tutaj chętnie zrobiliby coś znacznie więcej poza patrzeniem. Hobe stanowczym ruchem otoczył ramiona Aury i pchnął go do przodu. Doradca podążył za nimi.
Korytarz zwęził się, o to tylko, by za chwilę skończyć się niewielkimi drzwiami bez klamki. Hobe wyprzedził Aurę i przycisnął trzy kamienie koło framugi. Płomienny nie umiałby powiedzieć, które to było kamienie, lecz drzwi szczęknęły i uchyliły się. Uzdrowiciel musiał pochylić się, by przestąpić próg. Zaplątał się zaraz w zasłonę, która chroniła drzwi przed ludzkim wzrokiem. Parę chwil stracił na walkę z cienką materią, a gdy w końcu uporał się z przeszkodą, zobaczył pokój, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie oglądał. Zawsze śmiał się z ludowych baśni, opowiadających o żywotach książąt, o ich komnatach ze złota. Teraz uwierzył. Złote były kobierce na ścianach, dywany, zasłony. Złota była ornamentyka na jasnych meblach. Złotawo skrzyły się baldachimy dwóch łóżek, ustawionych obok siebie. Gdyby miał więcej czasu całe godziny poświęciłby na podziw, ale tego czasu nie miał. Hobe pchnął go w stronę pierwszego łoża.
Uzdrowiciel powoli odgarnął na bok moskitierę zwisającą z baldachimu. W pościeli jedwabnej i, a jakże, złotej, leżał przystojny, jasnowłosy mężczyzna.
Zielarz musnął dłonią jego czoło i rozpalony policzek. Czuł wyraźnie chorobę, toczącą ciało królewskiego syna. Książę tylko młodemu i silnemu organizmowi zawdzięczał to, że jeszcze żyje. Aura pozostawił zasłonę odrzuconą i zbliżył się do drugiego łóżka. Trzymał już w ręku moskitierę, gdy usłyszał za plecami:
- Ją zostaw.
Hobe i Livanes stali w pewnym oddaleniu. Królewski doradca chronił się za plecami najemnika, nie wiadomo przed czym, trucizna, która odbierała z każdą chwilą życie królewskim potomkom, nie była zaraźliwa.
- Co? - nie zrozumiał Aura.
- Powiedziałem... - mruknął czarnowłosy - Żebyś ją chwilowo zostawił.
- Sądziłem, że mam leczyć oboje.
- Masz. Ale najpierw chłopca.
Rude brwi uzdrowiciela podjechały wyżej.
- Tylko ją obejrzę.
Najemnik wzruszył ramionami.
Płomienny, nie powstrzymywany dłużej, zerknął na dziewczynę. Była bardzo podobna do brata, tylko jakby bledsza. Zielarz nachylił się nad nią i zbladł. Jej oddech był tak słaby, że niemal niewyczuwalny. Jej stan był zdecydowanie gorszy niż stan księcia. Może dlatego, że była drobniejsza, delikatniejsza, słabsza. Jej organizm nie stawiał truciźnie tak zaciętego oporu. Aura, posłuszny powołaniu, natychmiast przesłał jej trochę siły. Nie usłyszał lekkich kroków. Hobe szarpnął go za ramię, tak mocno, że uzdrowiciel spadł z łóżka.
- Co ty robisz? - warknął najemnik. Livanes, ciekawy, podszedł trzy kroki bliżej.
- To, po co mnie tu sprowadziłeś - krzyknął Aura, zły - Uleczam.
- Najpierw masz się zając księciem.
- Jej stan jest poważniejszy.
Hobe uśmiechnął się.
- Ty chyba nic nie rozumiesz. Nie masz pojęcia o prawach w królewskich rodzinach. Nie masz pojęcia o prawach królewskiej sukcesji.
- Nie, to ty nic nie rozumiesz! Ona umrze, jeżeli poczekamy dłużej.
- Najpierw książę.
- Nie!
W pokoju zapadła złowieszcza cisza.
- Aura. Ja naprawdę nie znoszę się powtarzać. Nie zmuszaj mnie do tego. Wydałem ci jasne polecenie.
- O...- Płomiennemu drżały ręce - A pomyślałeś kiedyś, że świat nie kręci się według twoich poleceń? Że nie jestem twoim żołnierzem? Że są prawa stojące ponad prawami... jak ty to nazwałeś? Prawami królewskich rodzin i królewskiej sukcesji.
- Wiesz dobrze, że nie muszę wdawać się z tobą w dyskusje. Na tym świecie zawsze było tak, że liczy się prawo tego, kto jest silniejszy. Tak było, tak jest, tak będzie. To, kto w tej chwili jest silniejszy nie ulega chyba wątpliwości, czyż nie? - Hobe był lodowato spokojny - Jednak odpowiem ci na pytanie, czy kiedykolwiek pomyślałem, że świat nie kręci się według moich poleceń. Odpowiedź brzmi: nie. Nigdy nie myślałem w ten sposób. I nie zamierzam tego zmieniać. Taka strategia nigdy mnie jeszcze nie zawiodła. A teraz... skoro przedyskutowaliśmy wszystkie kwestie dotyczące natury... moralnej, czy byłbyś łaskaw zając się tym, czego się od ciebie oczekuje?
Aura zacisnął powieki, chcąc powstrzymać łzy. Żałował teraz każdej chwili w łaźni, każdej chwili, gdy niemal uwierzył, że w tym człowieku, stojącym naprzeciw jest cokolwiek... ludzkiego. Że w jasnych, bezlitosnych oczach błyszczy czasem coś na kształt... uczucia. Jego serce, bijące szybko nierównomiernie odmierzało sekundy, ostatnie sekundy życia młodej księżniczki.
- I radziłbym ci się pospieszyć... - warknął Hobe, prawie wyprowadzony z równowagi - Inaczej umrze co kolejny pacjent.
Aura wyprostował się, jak dźgnięty nożem, jego pięści zacisnęły się. Bez słowa podszedł do łoża księcia. Szarpnięciem odsłonił zasłonę. Delikatny materiał trzasnął mi w rękach. Ze wszystkich sił próbował nie myśleć o drugim łóżku i księżniczce skazanej na śmierć... przez królewskie prawa sukcesji. Zbrzydła mu piękna królewska komnata, zbrzydł przepych i całe to złoto. Zdjął z szyi miedziane wahadełko i zawiesił je nad piersią księcia. Wahadełko nawet nie drgnęło. Cisnął je w kąt. Złapał skraj kołdry, szczelnie okrywającej ciało księcia i zrzucił ją z niego na podłogę, pod stopy Hobego i Livanesa. Królewski doradca aż wciągnął powietrze, wzburzony takim postępowaniem z królewską własnością. Słońce, którego promienie z trudem przebijały się przez ciężkie zasłony, zalśniło czerwienią w niciach złotogłowia. Aura rozdarł księciu koszulę na piersi. Po czym zastygł w bezruchu, zbierając siły.
-Co on robi? - rozległ się stłumiony szept królewskiego doradcy.
-Cisza! - warknął Aura zdławionym głosem. Nie myślał, że takim tonem nie przemawia się do dostojnika. A może nie obchodziło go to.
W końcu roztarł dłonie i przyłożył je do ciała księcia... i niemal stracił równowagę tak gwałtownie organizm księcia pobrał od niego jego własną energię. Skupił się na jej strumieniu, ze wszystkich sił starając się ją kontrolować i wtedy to zobaczył. Coś czarnego na obrzeżach aury nieprzytomnego mężczyzny, coś, co pochłaniało coraz więcej sił witalnych księcia, a teraz zachłannie wyciągnęło macki po jego siłę. Zemdliło go, gdy dotknął tego przelotnie myślą. "Nie będzie łatwo" pomyślał. Nie pomylił się. Na wszelkie próby ingerencji, czarna substancja ukryta teraz w żyłach i komórkach księcia reagowała tylko głębszym wgryzaniem się w organizm.
Płomienny nie zauważał kiedy mijały minuty, godziny, pochłonięty był walką z podstępnym wrogiem, który nie zamierzał się poddawać.
- Czy on na pewno wie, co robi? - zapytał w pewnej chwili Livanes, patrząc na miotającego się w bólu księcia i grube krople potu spływające po twarzy uzdrowiciela.
- Tak - szepnął Hobe, lecz w jego głosie nie było pewności.
Książę Vellris śnił o tym, że tonie. Czarne fale zalewały go, pragnąc pochłonąć. Walczył z nimi ze wszystkich sił, lecz po każdej pokonanej fali przychodziła następna, potężniejsza od poprzedniej. Nie czuł bólu, tylko wszechogarniający chłód, który przenikał aż do kości. Kiedy mętna, ciemna woda zalewała mu usta, dusił się, dla kolejnego oddechu gotów był zrobić wszystko. Szaleńczo bił fale rękami i nogami, jednak czuł, że słabnie. A im bardziej słabł, tym bardziej potężniał jego przeciwnik. Nadeszła taka chwila, gdy stracił zupełnie nadzieję i siłę do walki... czarne dłonie wyciągnęły się po niego i wiedział, że tym razem mu się nie uda uniknąć ich uścisku. Wtedy... wtedy... zobaczył anioła. Anioł był zupełnie inny niż te, które oglądał w książkach, niż te, o których czytał.
Wcale nie miał złotych włosów i dołeczków w pyzatych policzkach. Miał za to piegi na nosie i rude kosmyki, które w nieładzie opadały mu na spoconą twarz. W chwili, w której go dostrzegł, anioł spojrzał na niego i uśmiechnął się. Vellris poczuł, że ogarnia go spokój, ale nie ostateczny spokój śmierci, lecz przyjazny spokój bezpiecznego snu. Zanim jednak oddał się mu, pomyślał, że chyba zakochał się w tym aniele. Niezwykłym, rudym, piegowatym aniele. Żałował, że już nigdy go nie spotka.
Księżniczka Vellrana też śniła o tym, że tonie. Ale gdy po nią wyciągnęły się czarne dłonie, nie przybył do niej żaden anioł, choć obiecywali jej, że tak będzie.
Musieli kłamać.
Aura wiedział, że uratował księcia w chwili, gdy czarna substancja opuściła organizm mężczyzny i rzuciła się w jego kierunku. Zasłonił się przed nią, nie zdając sobie sprawy, że jego ciało też wykonuje podobny ruch, że ręce unoszą się, chroniąc twarz, tak jakby wróg był widzialny i namacalny.
Zobaczył ogień, ogień, który trawił wszystkie domostwa, które napotkał na swojej drodze. A potem zobaczył matkę, o ubrudzonej popiołem twarzy wyciągającą w jego kierunku poparzone dziecko.
- Uratuj ją - wyszeptały spierzchnięte usta.
Spróbował więc. Próbował całe popołudnie, a potem wieczór i noc. Nie udało mu się. Z mentalnej podróży powrócił sam, nieświadomy upływu czasu, świadomy tylko jasnej nitki życia, która niepostrzeżenie zerwała się z jego ręki, by umknąć z wiatrem i ogniem.
Przez jakiś czas chciał podążyć za nią.
Pozwolił swemu ciału na zmęczenie, na rezygnację.
Tak jak wtedy, teraz też nie poczuł, że opada na kolana, w pozycji wszędzie na świecie rozpoznawanej jako pozycja modlitewna, lub oznaczająca porażkę.
- Przepraszam... - wyszeptał w oczy matki, w których nie widział rozgrzeszenia. Podniósł głowę wysoko, dziwiąc się zapadającej nocy. - Jest ciemno...
W oku księżyca także nie dostrzegł litości.
Hobe podszedł do klęczącego uzdrowiciela, całkowicie ignorując Livanesa, który zachwycał się odzyskującym przytomność księciem. Najemnik był przekonany, że zielarz stracił przytomność jak zwykle po uzdrawianiu, lub że jest temu bliski. Zdziwił się widząc szeroko otwarte szmaragdowe źrenice. Lekko dotknął ramienia Płomiennego, który zwrócił ku niemu twarz.
- Aura... - wyszeptał miękko.
Usta zielarza poruszyły się. Hobe nachylił się, chcąc wychwycić cichy szmer jego głosu.
- Jest ciemno... - mruczał uzdrowiciel, nie do najemnika, ani do nikogo w tym pokoju. - Jest ciemno... - szeptał w oczy pełne pretensji i rozgoryczenia.
Jest ciemno.
Złota komnata poszarzała w zmierzchu. Nie zalśniły nawet nitki złotogłowia.

Książe z trudem otworzył zapuchnięte powieki. Dostrzegł nad sobą uradowane, pomarszczone oblicze królewskiego doradcy. Zamrugał parę razy i spróbował się podnieść, jednak Livanes oparł dłoń na jego ramieniu.
- Nie wstawaj Książe. Zaraz przyprowadzę twego ojca.
Vellris przytaknął skinieniem głowy, wygodniej układając się na poduszkach. Jego wzrok powędrował w kierunku drugiego łóżka, wciąż osłoniętego delikatną tkaniną.
- Vellrana... -wyszeptał - Siostrzyczko...
Doradca ze smutkiem pokręcił głową. Chwilę wcześniej już, zbadał puls dziewczyny i z ciężkim sercem okrył jej twarz prześcieradłem. Oczy młodego księcia zaszły łzami. Odwrócił się, by nie widzieć zarysu martwego ciała otulonego całunem. Dostrzegł szerokie plecy odzianego na czarno mężczyzny, klęczącego na posadzce. Nad jego ramieniem zauważył rude loki, osoby, nad którą się pochylał. Wspomnienie jakiegoś odległego snu kazało mu usiąść gwałtownie i przyjrzeć się rudowłosemu. Zobaczył zamglone szmaragdowe oczy i piegi kontrastujące z jasną karnacją. Przez jedno uderzenie serca ich spojrzenia zetknęły się
- ...przepraszam... - pobladłe wargi zielarza poruszyły się niemal bezgłośnie, ciężkie powieki opadły na pociemniałą zmęczeniem zieleń jego tęczówek. Zachwiał się i opadł w wyciągnięte ramiona Hobego. Najemnik ujął bezwładne ciało pod plecy i kolana i wyprostował się na całą wysokość, odwracając się jednocześnie ku księciu. Vellris nie mógł oderwać wzroku od wyczerpanego uzdrowiciela, przyciśniętego mocno piersi czarnowłosego.
- To ty... - wyszeptał, kiedy najemnik skinąwszy głową w pozdrowieniu, ruszył szybko w kierunku drzwi. Doradca chciał podążyć za nim, jednak głos księcia wstrzymał go w połowie drogi do wyjścia. - Livanes, kto to był?
- Uzdrowiciel, panie. Hobe sprowadził go aż ze wschodniej rubieży. Ma na imię Aura, czy jakoś tak...
- Rozumiem - powieki Vellrisa zmrużyły się zagadkowo, przysłaniając intensywnie niebieskie oczy - Przyprowadź ojca, Livanes.
- Tak panie.

Hobe zaniósł nieprzytomnego uzdrowiciela do własnej komnaty i położył na łóżku. Jego blada skóra nie odcinała się wcale od białej pościeli, sprawiając przygnębiające wrażenie, pierś unosiła się w powolnym, głębokim oddechu, a pod oczami wykwitły sine bruzdy zmęczenia. Do najemnika dotarło, że Aura nie jadł nic od wczorajszego wieczora, a w nocy niewiele spał, teraz znów wysilił się przywracając do życia umierającego księcia. Zadziwiające jak wiele mocy mieściło się w tym szczupłym, niepozornym ciele. Hobe okrył leżącego grubym kocem, a sam rozsiadł się w fotelu i zapatrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie wiedział kiedy zasnął, jednak gdy otworzył oczy poraziło go światło słoneczne, wpadające przez uchylone okno. Wstał i przeciągnął zesztywniałe od niewygodnej pozycji ramiona, aż strzeliło. Potarł dłonią zdrętwiały kark i podszedł do łóżka. Rudowłosy leżał na boku, z kolanami przyciągniętymi do piersi, wpatrując się w ścianę zamglonymi źrenicami.
- Aura - Hobe przysiadł na skraju posłania i pochylił się, odgarniając splątane kosmyki z czoła uzdrowiciela. Zagadnięty ani drgnął. Jego usta poruszyły się bezgłośnie, po czym zastygły. - Aura! - zaniepokojony dotknął jego czoła, było suche i chłodne - Aura słyszysz mnie? - znów to samo poruszenie warg, nic poza tym - Cholera. - najemnik wstał i nerwowo rozejrzał się po pokoju. Kto uzdrowi uzdrowiciela? Rozległo się pukanie do drzwi, po czym ukazała się w nich złotowłosa głowa księcia
- Wasza wysokość... - Hobe skłonił głowę, zapraszającym gestem, wpuszczając Vellrisa do pokoju
- Chciałem zobaczyć się z uzdrowicielem - spojrzenie niebieskich tęczówek zatrzymało się na skulonej postaci na łóżku. Oczy Płomiennego wciąż utkwione były w ścianie, jednak najemnik wątpił, czy widział tę ścianę. Jego usta poruszały się wciąż, nie wydając najmniejszego dźwięku - Co mu jest?
- To przemęczenie - stwierdził niepewnie czarnowłosy - Chyba... - dodał po chwili
- Vellrana nie żyje...
- Wiem, panie. Przykro mi.
- Dlaczego jej nie uratował? - w tonie głosu pojawiła się nutka oskarżenia
Aura drgnął. Skulił się w sobie jeszcze bardziej, jego wargi poruszyły się szybciej. Książe nie dostrzegł tego, Hobe zmarszczył brwi
- Nie starczyło mu sił - odparł, przyglądając się księciu z iskierką wściekłości w oku
- Ach tak... - idealnie równe brwi Vellrisa uniosły się odrobinę w taki sposób, że najemnik miał ochotę go uderzyć - Pójdę już. Daj mi znać, jakby coś się zmieniło.
- Tak panie.
Gdy drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem, czarnowłosy w bezsilnej wściekłości walnął pięścią w kamienna ścianę. Złością napawało go to, co zobaczył w oczach księcia, gdy spoglądał na zielarza nie współczucie, czy wdzięczność, ale źle skrywaną złość, a nade wszystko - pożądanie. Nerwowym ruchem zaczesał włosy do tyłu. Kostki pulsowały ostrym, rwącym bólem. Rozmasował je drugą dłonią, po czym ponownie przysiadł koło leżącego.
- Aura - potrząsnął nim lekko - Aura! Płomienny! - zamglone szmaragdowe tęczówki powoli zwróciły się na jego twarz - Aura to nie jest twoja wina! - szarpnięciem odwrócił go na plecy. Rudowłosy nie zaprotestował. Bezwolnie poddał się ramieniu najemnika, wciąż poruszając wargami. To co mówił bezgłośnie mogło być modlitwą, jednak nie było. Hobe wzdrygnął się, gdy z jego ust popłynął bezbarwny, wyprany z emocji głos, niewiele głośniejszy od szeptu
- Znowu - powiedział - Znowu to samo. Nie dość się staram...
- Aura, co ty mówisz... - zaprotestował najemnik, jednak jego słowa nie docierały do pogrążonego w koszmarnych wspomnieniach uzdrowiciela
- Miała najwyżej sześć lat. Ona paliła się żywcem... jej matka rękami... z pożaru. Ja nie dość się starałem. Chciałem iść za nią... taka cieniutka, złota niteczka i nie mogłem... - oczy Aury zalśniły od łez - Tylko sześć lat. Gdybym bardziej... ona żyłaby... I on też. I ona. Ale nie... nie pozwalają mi pójść z nimi. Ja nie dość się staram... nie dość... choć tak bardzo...
Reszta spowiedzi była już bezgłośna. Hobe wpatrywał się bez słowa w płaczącego zielarza. Wyznanie zapiekło go do samego dna duszy, trąciło strunę, której, jak mu się wydawało, już dawno w nim nie było. Współczuł mu. Szczerze, głęboko mu współczuł, choć świadomy był tego, że nie jest w stanie pojąć cierpienia uzdrowiciela, który nie mógł pomóc swoim pacjentom. W jakimś pierwotnym odruchu poderwał Płomiennego z pościeli i mocno przytulił do piersi. Czuł jak napięcie opuszcza szczupłe ramiona, którymi po chwili wstrząsnął płacz. Hobe nie wiedział co robić. W podobnej sytuacji znalazł się pierwszy raz w życiu, siedział więc tylko, mocno przyciskając zielarza do siebie. Długo trwało zanim się uspokoił. Czując jak drobne ciało wiotczeje w jego objęciach, najemnik ostrożnie ułożył Aurę na łóżku. Jego powieki były zamknięte, a oddech na powrót głęboki i regularny. Zasnął.

Pogrzeb Vellrany odbył się dwa dni później. Publicznie ogłoszono, że zmogła ją nieuleczalna choroba, o której wiedziano już od dawna. Księżniczkę żegnały tłumy ludzi, zgromadzonych na dziedzińcu zamkowym i poza nim, na głównym rynku stolicy. Po twarzy króla spływały łzy, natomiast młody Książe zachował dumną, kamienną twarz, jakby ciało oddawane ziemi należało do kogoś, kogo w ogóle nie znał. Hobe również brał udział w uroczystości. Patrzył na niewzruszone oblicze Vellrisa, zwalczając w sobie chęć uduszenia go gołymi rękami. Jakże żałował, że nie pozwolił Aurze najpierw uzdrowić księżniczki, że trzymał się tych sztywnych, najemniczych reguł, które nakazywały mu spełniać wolę pracodawcy bez myślenia, bez zastrzeżeń. Książe był częstym gościem w jego komnacie w tamtym czasie. Siadał na fotelu pod oknem i zaplatając dłonie na piersi wpatrywał się w uzdrowiciela napastliwym, zimnym spojrzeniem przepełnionym żądzą, której nawet nie starał się ukryć przed oczami najemnika. Oddawszy honory królewskiej córce wrócił do swojego pokoju. Oczekiwał, że Aura będzie spał, lub wpatrywał się w przestrzeń niewidzącymi oczyma, jednak ten siedział na łóżku ze spuszczonymi powiekami i pochyloną głową. Uniósł twarz, słysząc skrzypienie otwieranych drzwi
- Hobe... - wyszeptał
- Tak?
- Chciałbym wrócić do domu... ja słyszałem dzwon żałobny... nie będę już leczyć, nie mogę... chcę wrócić
- Aura to nie była twoja wina... - zaczął, jednak zielarz przerwał mu, wpatrując się w jego oczy błagalnie
- Nie dość się staram - szepnął zdanie, które w ciągu ostatnich trzech dni powtórzył miliony razy - To jest kara... ja chcę wrócić. Jestem zmęczony... - ukrył twarz w dłoniach
Hobe zasępił się. To nie był odpowiedni moment. Król opłakiwał swoje dziecko i mógł niezbyt przychylnie odnieść się do prośby uzdrowiciela, jednak jedno spojrzenie na zrozpaczonego zielarza wystarczyło, by podniósł się i ruszył w kierunku drzwi. W tym samym momencie uchyliły się one, wpuszczając dwóch gwardzistów w galowych uniformach. Skinęli Hobemu głowami
- Mamy rozkaz odtransportować uzdrowiciela do przygotowanych dla niego komnat - wyjaśnili
- Sądzę, że dobrze mu jest właśnie tutaj - najemnik zmarszczył brwi, zaczynając domyślać się, co się dzieje
- Taki mamy rozkaz - gwardzista bezradnie rozłożył ręce - Zaprowadzić do komnat i pilnować, żeby nie wychodził. Nikogo nie dopuszczać poza tobą, Livanesem, księciem i królem - dodał ciszej tak, żeby Aura go nie słyszał
- Kto wydał rozkaz?
- Vellris...
W czarnowłosym wezbrała wściekłość. Książe musiał przewidzieć, że uzdrowiciel w końcu zapragnie wrócić do siebie i postanowił temu zapobiec. Wyznaczenie komnat Aurze znaczyło mniej więcej tyle, co uwięzienie go. Musiał koniecznie porozmawiać z królem w tej sprawie.
Żołnierze nie mówiąc nic więcej ujęli Płomiennego pod ramiona i wyprowadzili z pokoju. Ostatnie spojrzenie, jakie rzucił Hobemu przepełnione było bólem i rezygnacją.
Gniew, płonący, nieujarzmiony, taki, jakiego nie czuł od lat zacisnął mu dłonie w pięści. Przeraził się samym sobą, nagłym przypływem uczuć, które tak dawno pożegnał bez żalu. I to wszystko przez niego? Przez jednego człowieka? Który nie miał nawet dość siły, by zawalczyć o siebie samego... wygrywał z nim i z jego żelaznymi zasadami. Jak...?
- Uspokój się... - szepnął, szczęśliwy, że prócz niego nikogo w pokoju nie było. Tylko spokój mógł teraz go uratować, tylko spokój mógł uratować...ich.
Wyszedł z pokoju, na nowo opanowany. Zmierzał prosto do królewskich komnat. W korytarzu minął się z Vellrisem. Ręce automatycznie zacisnęły się, aż pobielały knykcie. Wysiłkiem woli, skłonił się i oddał księciu uśmiech.
Władca, zapytany, bezbarwnym głosem oznajmił mu, iż wraz z synem uzgodnili, że Aura powinien pozostać na zamku, w razie kolejnego zamachu na ich życie.
- Nie możesz go tu trzymać wbrew jego woli, panie - zaprotestował Hobe
- Nie? - król uniósł brwi w gniewnym grymasie - Zabił moją córkę, ma szczęście, że nie jest w lochu, albo na palu...
Najemnikowi odebrało mowę. Zabił? Przecież on tylko nie pomógł jej. Nie pomógł, bo ratował księcia, zgodnie z rozkazem Vellrana, a nazywano go zabójcą. Skłoniwszy się sztywno wyszedł z komnaty króla. Na korytarzu wciąż czekał Vellris, uśmiechając się do niego szyderczo
- Chciałbyś go dla siebie, co Hobe?
- Nie chciałbym wasza wysokość. Ja już go miałem - odpłacił kpiną, oddalając się ku swojej komnacie, zwalczając w sobie przemożną chęć wepchnięcia wszystkich tych słów z powrotem do gardła następcy tronu. Książe od tamtego dnia zapałał do czarnowłosego nienawiścią. Nigdy nie darzył go szacunkiem ani zaufaniem, teraz jednak Hobe zyskał sobie zaciętego wroga, co oznaczało otwartą wojnę.

Aura bladł i nikł z dnia na dzień. Jego lśniące dawniej, szmaragdowe oczy straciły blask, a policzki powlekły się chorobliwą bladością. Nie uśmiechnął się ani razu od śmierci Vellrany. Hobe zachodził do "jego komnat" kilka razy dziennie, próbując wciągnąć zielarza w rozmowę, jednak on uparcie milczał, wbijając w najemnika zrezygnowany wzrok. Nie jadł i nie spał. Był piękny w swoim bólu, tak piękny, że aż bolało. Bolało to, że w swej radości był jeszcze piękniejszy, a całą radość mu odebrano. Siedział swoim zwyczajem na brzegu łóżka, przyglądając się bezmyślnie widokowi za oknem, gdy rozległ się zgrzyt klucza, przekręcanego w zamku masywnych drewnianych drzwi. Nie spojrzał w kierunku wejścia, o tej porze z pewnością był to Hobe. Drgnął, gdy poczuł ciepłą rękę na swoim ramieniu. Nie była to szorstka, ciężka dłoń najemnika
- Aura... - Książe wyszeptał imię, wprost do jego ucha, chuchając ciepłym powietrzem w policzek uzdrowiciela. - Aura chodź do mnie...
Rudowłosy poderwał się z miejsca, strząsając z ramienia dłoń Vellrisa. Cofnął się pod ścianę, wbijając spojrzenie w płonące, niebieskie oczy. Następca tronu był piękny, piękny w ten dziwny sposób, który świadczy o okrucieństwie, piękny zimnym pięknem. Był szczupły i wysoki, wyższy od Aury, możliwe, że wyższy nawet od Hobego, nie potrafił zgadnąć, gdyż nigdy nie widział ich stojących obok siebie. Długie złote włosy spiął z tyłu kosztowną klamrą. Ubrany był w jedwabne, granatowe, szerokie spodnie i luźną koszulę o bufiastych rękawach. W miękkich beżowych butach poruszał się niemal bezszelestnie, gdy zbliżał się do cofającego się zielarza. Usta, okolone krótko przyciętym wąsem i wąską linią blond brody rozchylone miał w pożądliwym uśmiechu, jego oczy płonęły
- Oddaj mi się Aura - głos Vellrisa był niski i chrapliwy - Oddaj mi się, a ofiaruję ci wszystko, czego zapragniesz, wszystko, o co tylko poprosisz.
- Zostaw mnie...
- Chodź do mnie mój piękny, nie każ mi czekać, chcę tylko ciebie, chcę ciebie całego. Chodź!
- Nie - wciąż cofał się i cofał, aż oparł się plecami o ścianę pokoju
- Nie bój się mnie. Nic ci nie zrobię - policzki księcia pałały szkarłatem, a oddech był przyspieszony - Chcę cię tylko mieć. Mieć dla siebie
- Nie! - powtórzył Aura
Vellris jednym krokiem znalazł się przy uzdrowicielu, przypierając go całym sobą do ściany. Wplótłszy palce w kasztanowe loki, odchylił jego głowę do tyłu i przywarł rozpalonymi ustami do niechętnych warg. Płomienny wierzgnął się w uścisku, próbując obronić się energią, jednak osłabiony nie był w stanie wykrzesać z siebie ani iskierki siły. Rozpaczliwym szarpnięciem odepchnął od siebie mężczyznę. Jego dłoń zatoczyła w powietrzu ostry łuk, z głośnym klaśnięciem uderzając w książęcy policzek. Vellris cofnął się zszokowany, pozwalając roztrzęsionemu Aurze osunąć się do siadu na posadzce. Wpatrywał się w uzdrowiciela z niedowierzaniem. Pierwszy raz w życiu ktoś ośmielił się podnieść na niego rękę. Zdumienie przerodziło się we wściekłość. Opuścił komnatę szybkim zamaszystym krokiem, trzaskając drzwiami. Po chwili pojawiło się dwóch gwardzistów, którzy wywlekli protestującego zielarza z pomieszczenia.

Hobe, zajęty własnymi sprawami, skierował się do komnat Płomiennego dopiero po zapadnięciu zmroku. Zdziwił się, widząc brak straży przed drzwiami i klucz tkwiący w zamku. Przekręcił go szybko, wchodząc do pomieszczenia. W środku było ciemno, gdyż nikt nie pofatygował się zapalić lampek oliwnych zawieszonych u ścian. Najemnik szybko naprawił stan rzeczy, rozglądając się uważnie po pokoju. Aura spał, przykryty pościelą tak, że wystawały spod niej jedynie splątane, rude kosmyki. Czarnowłosy byłby wyszedł i wrócił jutro, gdyby nie dziwne cienie, kładące się na pościeli śpiącego. Podszedł bliżej, przyświecając sobie latarnią. Białe przykrycie splamione było szkarłatem. Hobe odstawił latarnię i przyklęknąwszy przy łóżku ostrożnie podniósł przykrycie. Zacisnął wargi i odwrócił wzrok. Zielarz drgnął. Jego powieki uniosły się powoli, wbił w najemnika półprzytomne spojrzenie
- Hobe.... - wyszeptał
- Aura... - najemnik tak delikatnie, jak tylko mógł skłonił uzdrowiciela do tego, by przewrócił się na brzuch. Rudowłosy jęknął cicho, a na widok jego pleców Hobe aż się skrzywił. "Co on zrobił, żeby zasłużyć na coś takiego?". Aura nie miał pleców... miał zamiast nich krwawą miazgę. Żołądek podjechał czarnowłosemu do gardła, oczy przesłoniła mgła.
"To moja wina" zdał sobie sprawę. "To wszystko moja wina... Gdybym go tu nie ściągnął.... Gdybym nie był takim pieprzonym egoistą, gdybym nie chciał, nie pragnął zobaczyć go znów tak bardzo...". - Poczekaj... ja zaraz wrócę.
Płomienny nie odpowiedział. Prawdopodobnie stracił przytomność, co w jego stanie było błogosławieństwem.
Hobe wybiegł z pokoju i złapał stojącego obok służącego.
- Przynieś mi miskę z wodą i czyste płótno... I sprowadź tu kogoś, zielarza, kogokolwiek kto zna się choć trochę na opatrywaniu ran.
"Ran..." przemknęło mu przez myśl " To, co miał Aura na plecach to nie była rana... to było..." . zabrakło mu słów. Służący nawet się nie ruszył.
- No już, na co czekasz, u cholery?!
- Najjaśniejszy pan zabronił.
- Co?... - pod najemnikiem ugięły się nogi - Czego zabronił?
- Zajmować się nim. Więzień ma nauczyć się na cały życie, jak powinien traktować członków rodziny królewskiej.
"Więc już więzień... Już nie gość, nie zbawca.. Więzień".
Palce, zesztywniałe nagle puściły haftowaną materię odzienia służącego.
- W porządku - powiedział Hobe spokojnie - Przynieś mi więc tylko wodę.
Mężczyzna pochylił głowę i zniknął za zakrętem.
Najemnik poczekał, aż wróci. Bał się wchodzić do pokoju, w którym leżał Aura. Wyjął z rąk służącego miskę i ręczniki i zamknął oczy, przekraczając próg komnaty. Płomienny leżał tak, jak go zostawił. Na brzuchu, odkryty. Wziął po pachę taboret, na którym postawił miskę. Nachylił się nad twarzą zielarza. Aura miał oczy zamknięte.
- Wybacz mi... - szepnął czarnowłosy i zamoczył ręcznik w wodzie.
Aura niemal krzyknął czując na plecach dotyk wilgotnej materii.
Hobe zagryzł wargi.
- Spokojnie... to tylko ja... przecież wiesz, że muszę... że tak trzeba...
Aura nie odpowiedział, tylko zacisnął dłonie na prześcieradle, twarz wtulił w poduszkę.
Woda zmywała ledwie skrzepłą krew, ukazując liczne, przecinające się szramy, w tych miejscach, w których bat spotykał się ze skórą. Ramiona Płomiennego drżały, mocniej za każdym razem, kiedy Hobe przykładał mu ręcznik do pleców. Każda minuta cierpienia uzdrowiciela była jak wiek, jak najbardziej wyrafinowana piekielna tortura.
Hobe był spocony jak mysz, kiedy skończył.
Aura nie odezwał się do niego przez cały czas trwania operacji ani słowem, choć najemnik wiedział, że był przytomny. Niestety, był przytomny.
Czarnowłosy przyłożył do poranionych pleców Płomiennego czysty, delikatny ręcznik i wrzucił materię, którą przemywał rany uzdrowiciela do miski z wodą. Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić. Co więcej, nie wiedział, co mógłby powiedzieć.
- Aura... - zaczął cicho.
Nic, najmniejszego znaku, że uzdrowiciel usłyszał jego szept i że chciałby na niego odpowiedzieć.
- Aura... gdybym tylko wiedział... Gdybym tylko przewidział...
Z łóżka dobiegło go ciche chlipnięcie. Rudowłosa głowa poruszyła się i znad poduszki wyjrzały na niego zielone, nieprzytomne od gorączki oczy.
- Co mogę zrobić? - zapytał Hobe bezradnie.
Powieki opadły na szmaragdowe źrenice, lecz nie powstrzymało to łez, które powoli, ukradkiem, wymknęły się spod nich i wsiąkły w materiał poszewki.
Najemnik zrozumiał, że teraz już niewiele może zrobić. Chociaż może... jest jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Z nagłą stanowczością wstał i zacisnął usta.
- Poczekaj tu. Wrócę...
Szarpnął za klamkę i zamknął za sobą drzwi tak cicho, jakby w komnacie spało dziecko.
Gniewne kroki echem odbijały się od kamiennych ścian, gdy Hobe szybko zmierzał ku królewskim komnatom. Vellrisa znalazł w Sali tronowej, wpatrującego się w ogień, wesoło trzaskający na kominku. Gdy Książe ujrzał zasępione oblicze najemnika, uśmiechnął się szeroko i zagadnął swobodnie
- Mniemam, że rozmawiałeś z uzdrowicielem, cóż, nie stanowi już zbyt pięknego widoku
- Jak mogłeś - syknął czarnowłosy, zaciskając zęby - Co on ci zrobił?
- Uderzył mnie. Podniósł rękę na księcia. Wyobrażasz sobie?
- Kto podniósł rękę na księcia? - za plecami mężczyzn odezwał się chłodny głos Vellrana.
Hobe skłonił się lekko z szacunkiem, natomiast następca tronu urwał skonfundowany
- Kto podniósł rękę na księcia? - powtórzył król
- Aura... - zaczął Hobe, jednak Książe przerwał mu, wpadając w słowo
- Spoliczkował mnie. Zwykły wsiowy kmiotek. Powinien za to zgnić w lochu, niech zna łaskę pana...
- Musiał mieć jakiś powód - warknął najemnik
- Spokój! - obaj mężczyźni umilkli - I co zrobiłeś? - Vellran zwrócił się do syna
- Kazałem go obić...
- Jasne - przerwał mu czarnowłosy - Ile mu dałeś? Dwadzieścia? Czterdzieści batów?
Vellris spojrzał na ojca, jednak wyraz jego twarzy był nieodgadniony. Nozdrza młodego księcia drgały z wściekłości. Jak najemnik śmiał traktować go w ten sposób? Zwłaszcza przy ojcu
- Uważaj Hobe... - zaczął, jednak cichy głos króla przerwał groźbę, jaką miał zamiar wygłosić
- Ile mu dałeś synu?
- Osiemdziesiąt... Należało mu się...
Tylko dzięki swojej silnej woli Hobe nie rzucił się na księcia z zamiarem skręcenia mu karku. Stał tylko sztywno wyprężony i na przemian zaciskał palce w pięści i rozprostowywał je.
- Czemu nie dokończysz Książe? - jad w głosie najemnika byłby w stanie otruć połowę mieszkańców stolicy - Kazałeś chłopaka skatować niemal na śmierć i zabroniłeś medykom opatrzyć jego rany, żeby... jak to się wyraziłeś? ...ach już wiem, żeby na całe życie zapamiętał jak traktuje się członków rodziny królewskiej.... Tylko coś ci powiem, Książe - skłonił się w parodii ukłonu - Martwy uzdrowiciel nie będzie w stanie pokonać trucizny dodanej do wina przez zdrajcę...
Vellran surowym wzrokiem wpatrywał się to w syna, to w oskarżającego go mężczyznę
- Czy to prawda Vellrisie?
- Ojcze ja...
- Czy to, co mówi Hobe jest prawdą? - powtórzył surowo
- Tak ojcze.
- Nie tak cię wychowałem. Idź do siebie, porozmawiamy później
- Ależ...
Król stanowczo klasnął w dłonie. Na ten umówiony znak w Sali pojawiło się czterech zbrojnych gwardzistów
- Książe pragnie udać się do swych komnat - rzekł sucho - Nie opuści ich aż do mojego przybycia
- Tak jest
Gwardziści zajęli miejsca po bokach księcia i wyprowadzili go z komnaty tronowej.
- Doprawdy nie wiem co czasami w niego wstępuje - westchnął Vellran, siadając ciężko na podwyższeniu - Co z tym... Aurą...
- Źle - odparł zwięźle
- Każę pójść do niego moim medykom. Dziękuję ci Hobe. Mam wrażenie, że tylko ty trzeźwo oceniasz sytuację.
Najemnik skinął głową. Patrzył przez chwile na władcę, czy nie będzie chciał powiedzieć czegoś więcej, jednak ten milczał, zatem skłoniwszy się nisko, opuścił sale tronową i pospieszył do komnat uzdrowiciela.
Płomienny ani drgnął, gdy drzwi za Hobem zamknęły się z cichym trzaskiem. Leżał wciąż na brzuchu, z rękami spoczywającymi wzdłuż boków i twarzą wtulona w poduszki. Ręcznik na jego plecach zupełnie przesiąkł krwią, więc czarnowłosy zabrał go i dorzucił do miski. Ostrożnie odgarnął rude, sklejone potem kosmyki, opierając dłoń na czole zielarza. Było rozpalone. Przysiadł na piętach, lekko głaskając Aurę po włosach, czekając na przybycie medyków. Po chwili drżące powieki uniosły się, ukazując szkliste, szmaragdowe tęczówki. Płomienny powiódł nieprzytomnym wzrokiem po pokoju nie zauważając Hobego. Jego wyschnięte usta rozchyliły się wypuszczając tylko jedno słowo
- ...boli...
- Wiem, Aura. Wiem... zaraz przyjdą lekarze i zajmą się tobą
- ... boli ... - powtórzył rudowłosy, na oślep sięgając ręką i zaciskając ją na dłoni najemnika
Drzwi pomieszczenia otwarły się cicho, wpuszczając do środka dwóch wiekowych mężczyzn, którzy natychmiast zbliżyli się do leżącego. Jeden zajął się przygotowaniem ziół, natomiast drugi, przysiadłszy na skraju łóżka, pochylił się nad Płomiennym i zaczął palcami badać krwawiące rozcięcia skóry. Aura kulił się pod jego dotykiem, coraz mocniej ściskając dłoń Hobego. Wkrótce z jego gardła wydobywał się jednostajny, przejmujący krzyk, a drobne palce z zaskakującą siłą miażdżyły prawicę Hobego. Po pokoju rozszedł się dziwny mdlący zapach, kiedy jeden z mężczyzn zbliżył się do zielarza z parującą czarką. Odwrócił głowę, zacisnął usta. Nie chciał pić. Najemnik przytrzymał jego głowę, podczas gdy medyk wlał mu do ust kilka łyków naparu. Powieki Płomiennego opadły ciężko niemal natychmiast. Żelazny uścisk jego dłoni zelżał, oddech wyrównał się. Dopiero wtedy mężczyźni zajęli się poharatanymi plecami. Smarowali pociętą skórę maściami i dopychali jej brzegi, aby się zetknęły. Aura rzucał się przez sen, wzywał nieznanych imion, krzyczał, wkrótce jednak opadł bezwładnie na pościel i tak już pozostał. Teraz zabieg szedł dużo sprawniej, gdyż pracy lekarzy nie niszczyły ruchy spiętych mięśni. Wprawnie nałożyli na plecy Aury zieloną papkę o ostrej woni kamfory, po czym zabandażowali poczynając od karku, a na pasie kończąc. Zebrali swoje rzeczy i bez słowa opuścili komnatę. Aura spał, a Hobe był tak zmęczony, że ledwie widział na oczy. Uzdrowiciel wydawał się bezpieczny, Vellris zamknięty. Z ciężkim sercem najemnik raz jeszcze pogładził zielarza po rudych kosmykach i wyszedł z komnaty, szukając we własnym pokoju namiastki wypoczynku.
Aura spał... może dlatego nie zauważył, jak regał ustawiony w rogu przesuwa się o kilka centymetrów, ukazując ukryte za nim drzwi. Vellris wyjrzał ostrożnie zza mebla i uspokojony pustką w pokoju uzdrowiciela, wyszedł zza regału. Bezszelestnie zbliżył się do łóżka, na którym spał ciężkim snem zielarz. Lekko dotknął rudych kosmyków.
- Bolesną zafundowałem ci lekcję, czyż nie? - wyszeptał książę.- Ale wyzdrowiejesz... może rzeczywiście głupio zrobiłem, że zabroniłem medykom się tobą zająć. Nie chcę przecież, żeby stała ci się większa szkoda.... To byłaby wielka strata, gdybyś.... powiedzmy umarł, prawda?
Zamyślony zerknął przez odsłonięte okno, przez który widział tylko kolejny fragment murów królewskiego zamku.
- Ale na szczęście wyzdrowiejesz... Wiem to od zielarzy. To dobrze.... bo widzisz, przede mną nie ma ucieczki... chyba, że w śmierć.
Ucisnął plecy Aury, słysząc w odpowiedzi jęk, który był rezultatem bólu, przed którym nie chronił nawet głęboki sen. Książę podniósł do oczu dłoń, wilgotną od krwi Płomiennego i pachnącą ziołami, których używali medycy, do leczenia go.
- Ale wyzdrowiejesz... I jeżeli będzie ci mało jednej lekcji... zafunduję ci kolejną. Aż w końcu nauczysz się, że mnie nikt nie mówi "nie". Nikt, nawet kochanek zaufanego najemnika mego ojca.
Ostrożnie wytarł dłoń o ręcznik.
- Najemnicy przychodzą i odchodzą, monarchowie zostają. Czyż nie lepiej trzymać się zatem monarchy? Przyszedłeś do mnie w chwili, w której byłem słaby, jako anioł. Wyciągnąłeś mnie z nielichych tarapatów. Durny Riddermark, nie rozumie najprostszych poleceń... - Jego wciąż wilgotna dłoń zacisnęła się w pięść. - Widzisz, ja nie zapominam takich... przysług. A jak mógłbym ci lepiej odpłacić za dar życia, niż samym sobą? Zatem będziesz mnie miał... Będziesz mnie miał noc po nocy, będę oddawał ci cześć, jakiej nie oddałem jeszcze ani jednej z królewskich nałożnic. Po prostu nie nauczyłeś się jeszcze doceniać prawdziwych honorów. Pewnie dlatego, że nigdy dotąd ich nie doświadczyłeś. Ale to nic... nie ma takich wad, których nie wypleni chłosta. A ja jestem cierpliwy. Nie wiesz nawet, jak bardzo...
- Co ty tu robisz? - przerwał mu cichy, ale aż wibrujący wściekłością głos.
Vellris spojrzał ponad ciałem Aury na stojącego w drzwiach Hobego.
- No no no... - uśmiechnął się złowrogo - Widzę, że nie mnie jednemu zebrało się na nocne wizyty. Ale ja przyszedłem tylko porozmawiać... Nie wiem czy wiesz, ale podobno nieprzytomni ludzie słyszą to, co się do nich mówi.
- Więc? - warknął najemnik.
- Więc przyszedłem zapewnić naszego młodego przyjaciela, że wciąż o nim myślę. I że z niecierpliwością wyglądam chwili, kiedy stanie na nogi.
Hobemu ciarki przeleciały po grzbiecie. Gdyby mógł zrobić to, co chciał, wyrzuciłby Vellrisa w tej chwili za okno. Gdyby tylko mógł....
- A ty? - zagadnął tymczasem książę - Przyszedłeś tu w tych samych celach, co ja... czy może... w nieco bardziej rozrywkowych?
- Co...? - wyszeptał wstrząśnięty najemnik, ale w tej chwili ze źrenic Vellrisa wyjrzało wyrachowane, niebezpieczne szaleństwo i Hobe, który widział takich ludzi nie raz i nie dwa, zmartwiał.
- O, nie obawiaj się. Myślę, że Aura nie miałby nic przeciwko... i o to przecież chodzi, czyż nie? Teraz, kiedy tak się nad tym zastanawiam... niegłupio to wymyśliłeś. Nie doceniłem cię.
Hobe zacisnął zęby tak mocno, że usłyszał jak zgrzytają.
- Król już pozwolił ci wyjść? - zapytał krótko.
Spojrzenie księcia oderwało się od twarzy Aury i zabłądziło gdzieś na przeciwległą ścianę.
- Król... już wkrótce nie będzie mógł mi rozkazywać. Już by nie mógł, ale przeklęty Riddermark..
- Co? - Hobe zamarł, gdyż był pewien, że się przesłyszał. Vellris znieruchomiał, zdając sobie sprawę, że powiedział słowo za dużo.
- Ojej... - uśmiechnął się - Zdaje się, że moja mała tajemnica się wydała. Jaka szkoda...
Hobe myślał intensywnie.
I nagle przypomniał sobie opowieść pewnego starego wojaka i dobrą radę, której mu tamten udzielił. "Gdy wpadniesz w zasadzkę i będziesz stał naprzeciwko ostrza swego wroga..." powiedział mu wiarus "... módl się, żeby to był zły człowiek. Da ci to czas, bowiem źli ludzie uwielbiają chwalić się i rozkoszować swoim zwycięstwem. Dobrzy po prostu zabijają.".
Źli ludzie uwielbiają...
- Widzę... - uśmiechnął się Hobe - że to ewidentnie ja nie doceniłem waszej wysokości. Nie podejrzewałem, że wasza wysokość okaże się na tyle sprytny, by opracować tak subtelny plan...


"Plan, którego rozpracowanie kosztowało życie pięciu ludzi i tygodnie śledztwa".
Vellris zerknął ciekawie na najemnika, jakby chcąc dociec jego prawdziwych intencji. Ale czarnowłosy już zadbał, by mieć na twarzy mieszaninę podziwu i lęku. Książę uśmiechnął się, zgodnie z oczekiwaniami.
- Tak było, czyż nie... - powiedział tylko.
- Jak to się zatem stało, że tak przebiegły plan nie wypalił? - ośmielił się zapytać Hobe.
- To wszystko wina Riddermarka... zamiast do królewskiej, wypał truciznę do mojej i Vellrany potrawy. A mówiłem mu "Wrzuć to do jadła króla, on od lat już nie sprawdza swego jedzenia. Uważaj tylko, żeby trucizna nie trafiła do mego, czy księżniczki talerza." Ale on musiał wszystko pomieszać i teraz....Rana nie żyje... a ja, ja cudem uniknąłem śmierci. Ale na szczęście mam nowy plan. Jeszcze sprytniejszy plan.... Tym razem nie popełnię błędu.
- To rzeczywiście... - rzekł słabo najemnik - Niefortunnie.
Vellris nagle się nim zainteresował.
- Pomyślałby kto, że masz jakiś interes w tym, żeby król zmarł?
- Wiesz... - Hobe zdecydował się w jednej chwili - Nie mówiłem ci nigdy, czemu służę mu tak wiernie...
- O... - jedna z jasnych brwi księcia podjechała wyżej. - A czemu służysz mu tak wiernie, jak nikt inny?
- Widzisz, król jest w posiadaniu pewnych wielce mnie kompromitujących informacji... Jednak gdyby... zginął...
Książę roześmiał się.
- Czyżbym zyskiwał sojusznika?
- Na to wygląda.
- Jednak... obawiam się czy twoje piękne słowa to nie podstęp. Czy nie planujesz opuścić tego pokoju i pobiec od razu do mego ojca, by mu wszystko wyśpiewać...
Hobe spocił się pod skórzaną kamizelką i jasną koszulą.
- Ale nie... - zaprzeczył książę sam sobie - Kto by ci uwierzył? Przecież nieledwie umarłem tamtego dnia...
Czarnowłosy pozwolił sobie głębiej odetchnąć. Doprawdy arogancja przeciwnika była najskuteczniejszą bronią przeciw niemu.
- Przyznam, zatem... że posiadanie cię za sojusznika jest mi bardzo na rękę - uśmiechnął się Vellris.
Hobe pochylił głowę w dwornym ukłonie.
- Pozostaje jednak między nami jeszcze jedna niewyjaśniona kwestia...
- Jaka, mój panie?
- On... - Hobe po raz pierwszy od długiego czasu zerknął na uzdrowiciela, bowiem to jego wskazywała upierścieniona dłoń jasnowłosego. "Aura...". Zacisnął powieki.
- On już mnie nie interesuje. Nie będę przeszkadzał waszej wysokości.
Tym razem obie jasne brwi podjechały wyżej.
- Naprawdę?
- Tak.
Vellris zamilkł, zamyślił się, bawiąc się kosmykiem włosów Płomiennego.
- Jego los tak bardzo cię już nie interesuje, że byłbyś gotów wyjść stąd teraz, pozostawiając go całkowicie w mojej mocy?
Nie możesz się zawahać". "Nie możesz teraz się zawahać" powtarzał sobie w duchu najemnik, jednak to nie było takie proste.
- Tak - powiedział i głos mu nawet nie zadrżał.
- W porządku, teraz ci wierzę. Wyjdź.
- Czy może mógłbyś zdradzić mi, panie, jakieś szczegóły swego nowego planu?
Wargi księcia wykrzywiły się.
- Za dużo byś chciał wiedzieć. Powiem ci tylko, że koło króla jest morderca. Ktoś komu ufa, a kto wyżej ocenił złoto niż królewskie zaufanie. A teraz... wyjdź.
Hobe skinął głową i wycofał się z pokoju.
"Wybacz mi, Aura" wyszeptał "Ale ten kraj nie może mieć szaleńca za króla". I zaczął biec. "Proszę cię, Aura, wytrzymaj. Tylko wytrzymaj".
Hobe wybiegł z zamku, wprost do stajni. Przywitały go zaniepokojone parsknięcia koni. Rozejrzał się uważnie. Ale poza wierzchowcami i kotem, który lustrował go nieufnym spojrzeniem, nie było nikogo. Szybko podstawił drabinę i wdrapał się na stryszek.
W ciemności zamigotało światełko zapalanej zapałki.
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - rozległ się głos.
- Loft... Nie jest dobrze.
- Tego domyśliłem się od razu, słysząc jak hałasujesz w stajni. Spłoszyłeś konie. - powiedział ten sam głos.
- Mamy kłopoty. Koło króla jest morderca.
- Kto? - rozległo się suche pytanie.
- Nie wiem. Zaufany człowiek. Nasłał go...
- Tak? - ponaglił go głos, gdy zamilkł.
- Nasłał go Vellris.
- Vellris? - zabrzmiała wątpliwość.
- Tak. On także nasłał Riddermarka.
- Jakże się zatem stało, że sam niemal nie umarł?
- Riddermark się pomylił. Nie możemy tym razem liczyć na takie szczęście. Nawet głupcy pokroju Vellrisa uczą się na błędach.
- Hmmm... rozumiem. Uruchomię swoje rezerwy.
- Dobrze. I...Loft. Pospiesz się. Vellris ma kogoś na kim mi zależy.
- Przecież tobie na nikim nie zależy.
- Świat się zmienia.

Aura spał. Śnił, niosąc w każdy swój sen wspomnienie bólu. Uciekał przed nim wciąż w nowe krainy, ale nawet w tej najspokojniejszej, krainie jego dzieciństwa, ból potrafił go odnaleźć. Szarpał się i miotał, na jawie i śniąc, szukając ratunku, czy pomocnej dłoni. Samotność była w tym najgorsza.
Pomocna dłoń nadeszła, wynurzyła się z odmętów mroku i cierpienia, odsuwając w oczu spoconą grzywkę i gładząc po czole.
"Jak dobrze" odetchnął Aura, półprzytomny, niemal nie wybijając się ze snu. Dłoń była przyjemnie chłodna. Płomienny wyraźnie czuł zimniejsze jeszcze okręgi pierścieni na jej palcach.
"Hobe" pomyślał, czepiając się tej nadziei jak ratunkowej tratwy.
Nie miał nawet siły zastanawiać się, czemu ze wszystkich dłoni na świeci, tę uważał za najbardziej mu potrzebną, najbardziej upragnioną.
Minęło kilka chwil, na pograniczu snu i rzeczywistości, zanim przyszła kolejna myśl, nie proszona.
Lekka ręka zsunęła się na jego kark, zatrzymując się na granicy jego ran i pochodzącego stamtąd bólu.
"Hobe nie nosi pierścieni".
Nie przejął się nią początkowo, szczęśliwy, że nie musi być sam. Jednak zaniepokoił go dotyk, dotyk, który w jednej chwili przeniósł się z jego karku na pośladek. Zdał sobie sprawy, że między jego skórą, a tamta ręką nie ma nawet cienkiej zasłony materiału. Doświadczanie tej pieszczoty... bo tym przecież był dotyk chłodnej dłoni, nie przynosiło ze sobą pożądania, tylko... strach? "Hobe nie ma gładkich rąk, rąk budzących przerażenie".
Zmuszony natrętnymi myślami zmusił swoje powieki, by otwarły się, wnosząc do jego świata zewnętrzne światło nadchodzącego dnia.
Miał duże trudności ze skupieniem wzroku na jakimkolwiek przedmiocie, wszystko widział w formie jaśniejszych i ciemniejszych rozmazanych smug. Wykręcił głowę, by dostrzec sylwetkę, którą miał za swymi plecami. Sylwetka była spowita w barwy granatu i złota.
"To nie może być Hobe" Aura zamarł, czując w sobie niepożądaną obecność "To nie może być...".
Gdy dotarła do niego prawda, chciał krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie dobył się ze spierzchniętych warg. "Hobe!" desperacka myśl, myśl skierowana tylko na wezwanie pomocy, pojawiła się w jego umyśle, zatańczyła bezradnie i nie doczekawszy się odpowiedzi, umilkła. Hobe nie przyszedł. Nie przyszedł mu pomóc, kiedy Vellris z zimnym okrucieństwem zabierał Aurze to, czego nie chciał mu dać dobrowolnie. Nie przyszedł, kiedy drgające przeżywaną rozkoszą palce zacisnęły się na poranionych plecach rudowłosego, niszcząc to, czego dokonali uzdrowiciele z takim trudem. Nie przyszedł, mimo, że Płomienny tak pragnął jego obecności, jego pomocy. Spierzchnięte wargi ułożyły się w jedno, jedyne słowo, powtarzane tysiąc razy, beznadziejnie, bezsensownie, bezsilnie.
- Hobe...
Książe roześmiał się głośno, dotykając skrwawiona dłonią policzka zielarza, zostawiając na nim szkarłatną smugę.
- Hobe...
Myśli Vellrisa zaabsorbowane wykonywaną czynnością, na wspomnienie imienia najemnika, popłynęły swobodnie ku królowi, który dokładnie w tej chwili powinien konać. Właśnie to podniecało go bardziej, niż obecność pod nim rozpalonego gorączką, drobnego ciała. Świadomość, że władza właśnie spływa do jego dłoni targnęła jego lędźwiami przynosząc spełnienie. Ekstatyczny spazm, zacisnął dłonie Vellrisa na krwawym deseniu po uderzeniach bata, rwąc ledwie zasklepiające się pręgi, zatapiając je w ciele
- Hobe....- wyszeptał ostatni raz zielarz, zapadając się w otchłań ciemności
Książe wstał z łoża, wciąż rozgrzany przeżytą przed chwilą rozkoszą. Zaplątał dłoń w kasztanowych lokach, unosząc głowę nieprzytomnego uzdrowiciela ku swojej twarzy
- A ty wciąż Hobe i Hobe. Hobe jest nikim!! To mnie powinieneś pragnąć! Mnie! Jestem królem, słyszysz? Królem. Umarł król, niech żyje król - szaleństwo płonęło w niebieskich oczach, kiedy Vellris potrząsał bezwładnym ciałem Płomiennego - Czy ty wiesz, co ja przeszedłem, żeby to osiągnąć. Skąd możesz wiedzieć? Głupiec Riddermark niemal mnie nie zabił, a miał tylko dosypać trucizny do jedzenia ojca. Czy to jest takie skomplikowane?? - pchnął Aurę z całej siły na poduszki, pochylając się nad nim tak, że jego twarz znalazła się tuż przy śmiertelnie pobladłej twarzy zielarza. - Czcij ze mną wielki dzień mój piękny. Livanes zatopił sztylet w ciele mego ojca, a ja... wszyscy potwierdzą, że byłem wtedy w swojej komnacie. Zaufany doradca króla. Kto by pomyślał, że jest zabójcą. Oczywiście nie działał sam. Zgadnij kto mu pomagał.... Hobe!!! - przeraźliwy śmiech wstrząsnął nagim ciałem księcia - Nikt nie powiąże tego ze mną. Zrozpaczony Książe z oporami przejmie tron. A ty.... - pocałował nieruchome, wyschnięte wargi - ty będziesz tylko mój....
- Wystarczy tego - ostry głos najemnika podziałała księcia jak policzek. Odwrócił się i ujrzał czarnowłosego wychodzącego z tajnego przejścia za regałem. Za Hobem z cienia wynurzył się pobladły Vellran, nie rzucający się w oczy nieznajomy mężczyzna i sześciu zbrojnych gwardzistów
- To niemożliwe - wyszeptał Książe patrząc na ojca, jakby zobaczył ducha - Przecież sam zapłaciłem Livanesowi
- Livanes jest starym głupcem - przerwał mu król - Ty również jesteś głupcem syn.... Vellrisie. Z tą chwilą odmawiam ci prawa do nazywania się moim synem, następcą tronu ziem północnych i dolin Whregonu. Nie jesteś już krwią z mojej krwi, kością z kości - drżącym głosem wymówił tradycyjną formułę wydziedziczenia - Z samego rana staniesz przed trybunałem, za zdradę stanu. Zabierzcie go i pilnujcie - zwrócił się do gwardzistów
Hobe postąpił krok do przodu, wyminął Vellrana i uczynił to, na co miał ochotę od dawna - cofnął ramię i z całej siły, od serca, uderzył zdrajcę zaciśniętą pięścią w twarz. Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie, polała się krew, Vellris padł nieprzytomny. Najemnik przekraczając jego ciało, mocno kopnął niedoszłego zabójcę w krocze
- To za Aurę - mruknął
Gwardziści wynieśli pojękującego zamachowca z komnaty, a Hobe przyklęknął przy zielarzu
- Płomienny - wyszeptał, głaszcząc splątane, rude kosmyki - Płomienny obudź się... błagam... nie zostawiaj mnie...
Król zmieszany odwrócił twarz, gdy po policzkach czarnowłosego popłynęły łzy. Wyszedł cicho i polecił służbie jak najszybciej ściągnąć królewskich medyków.

Vellris, postawiony przed najwyższym trybunałem Whregonu nawet nie próbował się bronić. Z szaloną dumą opowiedział jak zaplanował śmierć swojego ojca, jak trzykrotnie próba się nie udała, jak skłonił najbliższego królewskiego doradcę do zdrady. Krzyczał, że Vellran jest słabeuszem, że władca powinien rządzić mocna ręką, wzbudzać strach. Wysłuchano uważnie każdego słowa, płynącego z opuchniętych, zmiażdżonych warg niedoszłego króla. A potem wydano wyrok. Trzy dni później na środku głównego rynku stolicy, publicznie wymierzono Vellrisowi osiemdziesiąt batów, a następnie barwny korowód mieszczan udał się za eskortą gwardii na plac kaźni, gdzie ramiona zdrajcy przywiązano do grubej sosnowej belki, którą następnie wciągnięto na wysoki, masywny pal. Długo w noc dało się słyszeć zadowolone nawoływania sępów i opętańczy krzyk nieszczęśnika. Nikt nie pofatygował się zdjąć ciała i oddać go ziemi. Vellran tego samego dnia przemówił do ludu. Oznajmił, że jego syn pozbawił się życia na długo przed tym, jak jego ciało uległo zniszczeniu. Nie zapłakał ani jedną łzą.

Plecy Aury goiły się długo i trudno. W rozszarpane palcami księcia rany wdała się infekcja, która na kilka tygodni unieruchomiła go w łóżku z wysoką gorączką. Medycy wychodzili z siebie, Hobe nie odstępował posłania Płomiennego ani na krok, Vellran zaglądał do niego kilka razy dziennie. W najemnika wstąpiło nowe życie, gdy pewnego dnia powieki rudowłosego uniosły się lekko, a szmaragdowe oczy spojrzały na niego całkowicie przytomnie. Schrypnięty głos, szepczący jego imię był najcudowniejszą muzyką jaką mógł usłyszeć. Pomógł zielarzowi usiąść, opierając go o swoją pierś, ostrożnie obejmując ręką blade ramiona. Aura długo wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, w końcu zagadnął
- Hobe...
- Tak ukochany?
- Pamiętam jak... Vellris... - głos uwiązł mu w a, gardle ramiona spięły się nagle
- Ciiii - czarnowłosy pieszczotliwym gestem położył dłoń na jego ustach - To był tylko zły sen. Tylko sen...
Nigdy więcej nie wrócili do tej rozmowy. Gdy drzewa poczerwieniały i zaczynały gubić liście postanowili wrócić do wioski. Razem. Gwiazdy stały wysoko na niebie, gdy zajechali na czarnym rumaku Hobego przed dom uzdrowiciela. Wyglądał, jakby od jego odejścia nic się nie zmieniło. Ktoś naprawił drzwi i osadził je z powrotem w zawiasach, ktoś poprzycinał kępy lawendy i szałwi w równe kule i podparł wybujałą ciemiężycę długą tyczką. Ktoś wymiótł piach i pył z drewnianej podłogi, wytarł kurze i poustawiał wiklinowe koszyczki w równym rządku na półce. Na drewnianym stole, przykrytym białą serwetą stał wazonik ze świeżo zerwanym leśnymi wrzosami. Aura poczuł dziwne, nieznane dotąd ciepło w sercu. Miło było wiedzieć, że ktoś na niego czekał. Tej nocy kochali się z Hobem pierwszy raz od wydarzeń w stolicy. Kochali się długo i sennie, leniwie i powoli tak, jakby mieli cały czas tego świata. Przed świtem rozległo się natarczywe pukanie i przez uchylone drzwi do sypialni wsunęła się siwa głowa Irsy.
- Skaranie boskie z tym chłopakiem. Aura wstajesz, czy nie?
Rudowłosy roześmiał się radośnie i owijając biodra prześcieradłem szybko pobiegł do drugiego pokoju. Kobieta zmartwiała, widząc ciemne, sine blizny na plecach uzdrowiciela. Wciąż zakopany w pościel Hobe mrugnął do niej porozumiewawczo. Odpowiedziała tym samym. Poszli do lasu nad rzekę, po purpurową dzierotkę. Szmaragdowe oczy Aury płonęły wewnętrznym blaskiem, rozświetlając jasną, piegowatą twarz refleksami szczęścia. Irsa objęła go ramionami, gdy zatrzymali się na chwilę nad brzegiem rzeki.
- Witaj w domu Płomienny. Tęskniłam za tobą
- Brakowało mi ciebie Irso....



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
EDoc 6 Co to jest podpis elektroniczny slajdy
Co to jest seie
Co to jest teoria względności podstawy geometryczne
Co to jest widmo amplitudowe sygnału, SiMR, Pojazdy
T. Halik - Co nie jest chwiejne..., religia, Teologia
CO TO JEST SORBCJA, Ochrona Środowiska
25. Co to jest metoda PCR i do czego służy - Kopia, Studia, biologia
Co to jest budzet panstwa, prawo, Finanse
CO TO JEST TEORIA, POLONISTYKA, 1
Str '1 rozdz. Co to jest umysł' Ryle, Filozofia UŚ
Co to jest wada wymowy, logopedia
Lekcja 2- Co to jest szkoła wyższa, studia różne
Co to jest REIKI, Rozwój duchowy, Reiki
Co to jest informacja geologiczna
Co to jest integracja sensoryczna
amortyzacja sposób olbiczenia i co to jest
Co to jest chiptuning
CO TO JEST?KT SPOŁECZNY
Durkheim Co to jest akt społeczny

więcej podobnych podstron