Huntington Geoffrey Kruczy Dwor Krwawy ksiezyc


Geoffrey Huntington

Kruczy Dwór 3

Krwawy księżycProlog

Halloween 1969

Legendy mówią, że jeśli w deszczową i wietrzną noc wejdziesz na najdalej wysuniętą w morze półkę Czarciej Skały, usłyszysz krzyki tych wszystkich, którzy stracili życie we wzburzonym morzu u jej podnóża.

Młody człowiek obawia się, że dzisiejszej nocy ta lista powiększy się o jeszcze jedną ofiarę.

Biegnie za kobietą, rozpaczliwie pragnąć ją powstrzymać i zaprowadzić z powrotem do Kruczego Dworu. Wie, że w przeciwnym wypadku Szaleniec się zemści. Szaleniec - tak nazywają w miasteczku Jacksona Muira, tak szepcze przerażona służba w swoich kwaterach w wielkim domu. Szaleniec. Oto, kim jest.

I pozabija nas wszystkich.

Jednak Ogden McNutt nie pogodzi się z tym. Nie zamierza godzić się ze śmiercią, jeszcze nie. Wciąż jeszcze jest czas. Może zdoła odmienić los, jaki im przepowiedziano, zapobiec katastrofie wiszącej nad wszystkimi w Kruczym Dworze. Jeśli zatrzyma tę kobietę, zanim ona dotrze do klifu, jeśli zdoła sprowadzić ją całą i zdrową z powrotem do mrocznej posiadłości na szczycie wzgórza, może da się uniknąć tego, czego wszyscy się obawiają.

- Emily! - Krzyczy Ogden w wyjącym wietrze. - Emily!

Widzi ją przed sobą, w długiej i powiewnej białej sukni, biegnącą w kierunku Czarciej Skaty. Nad nimi wielki księżyc w pełni usiłuje przedrzeć się przez czarne chmury, które przemykają przed jego obliczem, a w oddali przetacza się grom.

- Emily!

Ona nie przystaje, ale młodzieniec zaczyna ją doganiać. Już słyszy jej łkania i okrzyki rozpaczy. Wybiegła z domu, ujrzawszy Jacksona, swojego męża, w ramionach służącej - tej dziwnej, niepokojącej dziewczyny o świdrujących ciemnych oczach i lśniących czarnych włosach. Ogden był świadkiem tej sceny i dostrzegł dziwny grymas, który wykrzywił promienną twarz Emily, jakby w tym momencie nagle w pełni zrozumiała ogrom niegodziwości Szaleńca. Odwróciła się i uciekła.

- Biegnij za nią - powiedział Montaigne - mężczyzna, który sprowadził Ogdena do tego dziwnego miejsca, który obiecał mu naukę starożytnej sztuki pod okiem Opiekunów. - Sprowadź ją z powrotem.

Ona nie może dotrzeć do Czarciej Skały, powtarza sobie w myślach biegnący Ogden, pamiętając o przepowiedzianej zgubie. Muszę ja powstrzymać! Muszę ja dogonić!

Ona jednak już tam jest i stoi na skraju przepaści, w wydętej przez wiatr białej sukni, kiedy Ogden w końcu ją dogania. Chwieje się, łapiąc oddech, ale mimo to chwyta ją i oboje pochylają się na skraju urwiska, patrząc na szalejące w dole morze.

- Emily - mówi Ogden - musisz wrócić tam ze mną!

Ona odwraca się i obrzuca go oszalałym wzrokiem.

- Wrócić do Kruczego Dworu? Do niego? Jesteś równie szalony jak on? Dlaczego miałabym tam wrócić, wiedząc, co zaplanował dla nas wszystkich?

- Proszę, Emily, musisz odsunąć się od...

Ona wyrywa mu się, pod wpływem gniewu silniejsza niż oczekiwał. Jakże jest teraz odmieniona, jak różna od tej słodkiej, niewinnej, spokojnej dziewczyny, która przybyła do Kruczego Dworu.

- Jesteś jednym z jego sługusów? - Emily przeszywa go gniewnym, oskarżycielskim spojrzeniem. - Czy tak, Ogdenie? Ty i Montaigne...

- Nie, Emily, my chcemy go powstrzymać! I możemy, jeśli tylko wrócisz tam ze mną!

Ona śmieje się z goryczą.

- Powstrzymać go? Jesteś głupcem. Wszyscy jesteście głupcami, jeśli sądzicie, że zdołacie go teraz powstrzymać. Opanuje Kruczy Dwór - i Otchłań pod nim też!

- Nie, możemy go pokonać!

- Spójrz! - Wyciąga rękę, gdy błysk pierwszej błyskawicy rozjaśnia noc. - Zobacz to, co ja widzę! Patrz!

Ogden wznosi oczy ku niebu, gdy głośny huk gromu zdaje się wstrząsać skałami, na których stoją. A tam, niczym w teatrze cieni rzucanych na chmury przez jakąś ogromną latarnię magiczną, widać obrazy, które tak przerażają Emily. Z dziury w niebie wypełzają piekielne stwory, wygłodniałe, oślizłe, złośliwe demony pragnące zawładnąć światem.

- Staną się nami! - Woła Emily. - Te okropne, odrażające stwory! One staną się nami, a my nimi!

Ogden nie może oderwać oczu od nieboskłonu. Demony wylewają się z dziury jak karaluchy i rozbiegają po całym niebie, jak okiem sięgnąć. Pokryte sierścią i łuskami - o ludzkich kościach i zwierzęcej skórze - błoniastoskrzydłe bestie i ośmionogie potwory. Większość z nich to głupie, ociężałe stwory, lecz wśród nich Ogden dostrzega również szyderczo uśmiechnięte, przebiegłe czarty o ślepiach skrzących się złośliwą inteligencją.

- Oto świat, jakiego pragnie - mówi Emily. - Oto jego plan.

Z oddali dobiega głos - głos samego Szaleńca, wołającego żonę.

Emily odwraca się w tamtą stronę i pięknymi niebieskimi oczami wpatruje się w noc. Szaleniec znów woła jej imię.

- Oto jego plan - mówi Emily, teraz już spokojna, gdy obraz na niebie znika i Ogden znów spogląda na nią. - Jednak nie mój.

I nim młodzieniec zdąży ją złapać, Emily rzuca się z urwiska i jej krzyk cichnie w ciemnościach.

- Emily! - Woła w ślad za nią Ogden.

- Emily! - Wtóruje mu Jackson Muir, w rozbłysku błyskawicy wyłaniając się z mroku i stając na Czarciej Skale.

Ogden zaczyna drżeć.

- Ja... Próbowałem...

Szaleniec podbiega do krawędzi urwiska i wychyla się. Z dołu dolatuje ryk rozbijających się o skały fal.

- Próbowałem ją powstrzymać - mówi Ogden, trzęsąc się jak liść.

Szaleniec obraca się do niego. W oczach ma gniew, ale także zgrozę i żal, ogromny żal. Mimo swej mocy nie zdoła jej wskrzesić - a przynajmniej nie taką, jaka była za życia. Ogden z lękiem i fascynacją patrzy na Szaleńca, rozdzieranego przez straszliwy dylemat. Nagle Jackson odwraca się twarzą do morza i unosi ręce nad klifem, jakby za pomocą czarów chciał wydostać ukochaną żonę z toni. Zaraz jednak opuszcza dłonie i zakrywa nimi twarz. Zapewne zdołałby wyrwać Emily morzu, ale okropnie pokiereszowaną - na duchu i na ciele. Może jest wielkim czarodziejem Skrzydła Nocy, ale wie, że nie zdoła wskrzesić jej niewinności i czystości. Gorzej - nie może sprawić, aby znów go pokochała.

I Ogden wie, że ktoś za to zapłaci.

- Próbowałem - duka, cofając się przed Jacksonem. - Próbowałem ją powstrzymać.

- I nie zdołałeś - prycha Szaleniec, przeszywając go wzrokiem.

Szeroko rozkłada ramiona i wydaje przeraźliwy krzyk, równie potężny jak huk gromu. I burza zdaje się cichnąć, oddawszy swą furię ciału stojącego na skraju urwiska czarnoksiężnika. Jackson Muir zawsze był wysoki i postawny, lecz teraz wydaje się jeszcze wyższy, jakby mierzył nie metr osiemdziesiąt, lecz trzy razy tyle. W przypływie gniewu błyska białymi zębami i sypie skry z oczu.

- Zapłacisz mi za to, Ogdenie McNutt! Zapłacisz za to, że nie zdołałeś ocalić mojej żony!

- Nie, zostaw go w spokoju - odzywa się inny mężczyzna. To Montaigne wreszcie zdołał dotrzeć na Czarcią Skałę. - To mój uczeń, Jacksonie. Ja go ukarzę. Zostaw go mnie.

- Śmiesz rozkazywać czarodziejowi Skrzydła Nocy? - Szaleniec zdaje się wypalać oczami dziury w mroku, gdy przenosi wzrok na nowo przybyłego. - Ty, Opiekun, który ma mi tylko służyć?

- I uczyć cię - mówi Montaigne, nie zważając na jego gniew. - Członek Bractwa nie wykorzystuje mocy dla zemsty.

Jackson Muir śmieje się.

- Zapomniałeś o czymś, Montaigne. Jak nazwał mnie mój brat? Renegatem? Apostatą? - Znów parska śmiechem, zwróciwszy przekrwione oczy na Ogdena. - Uciekaj, króliczku! Dostarcz mi trochę rozrywki!

I Ogden ucieka. Wie, że to na nic, ale ucieka, słuchając pierwotnego instynktu samozachowawczego. Biegnie w ciemność, oddalając się od klifu, w las. Wpada w kłujące jeżyny, potyka się o leżący pień, pada w błotnistą kałużę. Jednak ucieka dalej, zagłębiając się w gąszcz drzew i gromadzące się cienie. Z nieba zerka na niego posępnie i czujnie księżyc, okrągły i złoty, pojawiając się raz po raz między gałęziami.

Wreszcie Ogden przystaje, obejmując pień drzewa, niczym dziecko matkę. Wie, że to koniec, że nie można uciec przed Szaleńcem - lecz mimo to w jego sercu budzi się nadzieja. Może Montaigne go powstrzymał? Może przekonał Jacksona, żeby puścił Ogdena?

Jest cicho. Słychać tylko szum fal bijących w oddali o brzeg. Ogden myśli o swojej kochanej Georgianne.

- Śliczna mała, prawda?

Ten głos mrozi mu krew w żyłach. Ogden odwraca się i widzi Szaleńca, stojącego jakieś pół metra dalej.

- Zrób ze mną, co chcesz - mówi Ogden - ale nie rób krzywdy Georgianne.

Jackson Muir uśmiecha się.

- Stań w blasku księżyca, Ogdenie McNutt.

Ogden waha się, ale wykonuje rozkaz. Nie ma sensu się opierać czy próbować walczyć.

- Spójrz na księżyc - mówi Szaleniec. - Popatrz na jego tarczę. Ujrzysz tam swoją mękę, młody głupcze. Zobaczysz karę za to, że nie zdołałeś uratować mojej żony.

Ogden spogląda na lśniący miesiąc. Ten nagle przybiera czerwoną barwę - jest jak jezioro krwi pośród czerni nieba.

I nagle Ogden czuje swędzenie. Straszliwe pieczenie całego ciała. Spogląda na dłonie i widzi powód.

Włosy - porastające całe jego ciało. Dłonie, ręce, ramiona pod ubraniem. Dotyka swojej twarzy. Tam też są. Gęste i sztywne.

Potem przychodzi ból. Okropny, rozdzierający. Ogden wije się w konwulsjach. Jego szczęka wydłuża się i zmienia kształt. Usta rozciągają się i przekształcają w zwierzęcy pysk. Zęby stają się długie i ostre, kaleczą język.

Ogden McNutt osuwa się na kolana. Już nie może ustać na nogach. Jego łopatki wybrzuszają się i rozszerzają. Kiedy próbuje krzyknąć, z jego gardła wydobywa się nieartykułowany dźwięk.

To wycie zwierzęcia.

A potem nie ma już nic. Ani bólu, ani myśli.

Tylko chęć chłeptania ciepłej krwi.

Ponad trzydzieści lat później

Teraźniejszość

1. Za murami

Devon March podnosi kilof wysoko nad głowę i z łoskotem wali nim w mur.

- Kimkolwiek jesteś - woła - zaraz się spotkamy!

W końcu. Odpowiedź, której szukał od miesięcy. Kto mieszka za tą ścianą? Któż go woła, kto zdaje się mieć klucz do tajemnicy jego przeszłości?

Kobieta, myśli Devon, sądząc po tonie głosu. Po raz pierwszy usłyszał jej głos, kiedy trzymano ją na wieży Kruczego Dworu, kiedy widywał tam światło, którego istnieniu wszyscy inni uparcie zaprzeczali. Potem widział, jak przeniesiono ją tutaj, do tego zamurowanego lochu, do którego nie wiodły żadne drzwi. I mimo swoich niemałych możliwości, pomimo magicznej mocy, którą odziedziczył jako czarodziej Skrzydła Nocy, Devon dotychczas nie zdołał pokonać tego muru.

Dlatego musiał posłużyć się kilofem.

Tynk z łatwością odpada pod uderzeniem. Devon ponownie unosi kilof nad głowę i uderza. Tym razem udaje mu się. Wybija otwór w ścianie.

- Cofnij się - woła do tego kogoś po drugiej stronie. - Nie chcę ci zrobić krzywdy.

Jednak kobieta milczy. Jeszcze przed chwilą szlochała i wołała go po imieniu. Jednakże jej imię pozostaje zagadką, chociaż czarodziejska intuicja - którą Devon nazywa Głosem - podpowiedziała mu, że on już je zna.

Ale co to za imię?

Jeszcze raz unosi kilof nad głowę. Następne uderzenie powinno wybić otwór wystarczająco duży, żeby się przezeń przecisnąć, ewentualnie Devon poszerzy go gołymi rękami. Zbiera siły do najsilniejszego z dotychczasowych ciosów.

Jednak nie może go zadać. Kilof pozostaje nieruchomy nad jego głową.

- Nie wolno ci tego robić - słyszy głos. - Proszę, proszę, przestań!

Devon zna ten głos. Należy do Bjorna Forkbearda, zarządcy Kruczego Dworu, małego gnoma mającego prawie siedemset lat. Devon obraca się i widzi, że Bjorn, stojąc na drewnianej skrzyni, przytrzymuje kilof krótkimi, lecz silnymi rękami.

- Puść, Bjornie!

- Nie, mistrzu Devonie! Sprowadzono mnie do Kruczego Dworu, żebym strzegł tej komnaty, i będę jej strzegł!

Devon poddaje się, rozluźniając chwyt. Bjorn też puszcza kilof i zeskakuje ze skrzyni. Devon pozwala, by narzędzie z donośnym brzękiem upadło na piwniczną posadzkę.

- Zatem było tak, jak podejrzewałem - mówi Devon. - To z tego powodu pani Crandall sprowadziła cię tutaj. Miałeś pilnować tego kogoś, kogo trzymała na wieży, a potem przeniosła do podziemi!

- Cóż - wzrusza ramionami człowieczek - z tego i paru innych powodów. Jak wiesz, Kruczy Dwór potrzebował zarządcy. A ja jestem bardzo dobrym kucharzem i pomywaczem, o czym sam możesz zaświadczyć!

Bjorn usiłuje się uśmiechnąć, patrząc na Devona, ale nastoletni czarodziej nie odpowiada uśmiechem. Kiedy Bjorn pojawił się w Kruczym Dworze, wzbudził głęboką nieufność Devona. Chłopiec nie był pewien, po czyjej stronie stoi gnom, czy jest dobry czy zły. W tym domu zdarzyło się zbyt wiele, żeby Devon bez wahania zaufał komukolwiek.

Jednak w późniejszych zmaganiach z Isobel - zbuntowaną czarownicą z szesnastego wieku - Bjorn dowiódł swej wartości, i teraz Devon uważa go za sojusznika. Wie, że Bjorn, jak wszystkie gnomy, jest lojalny wobec czarodziei Skrzydła Nocy. Mimo to, sprzymierzeniec czy wróg, Bjorn najwidoczniej wciąż ma parę tajemnic, które skrywa przed Devonem.

- Kto jest za tym murem, Bjornie? I dlaczego nie powinienem tego wiedzieć?

Devon staje nad gnomem, który ma zaledwie metr dziesięć wzrostu. Jego skóra jest różowa, a włosy białe i rozwichrzone. Nosi krótką, rozwidloną brodę. Stąd się wziął jego przydomek.

- Odpowiedz mi, Bjornie! - Devon szturcha palcem w pierś gnoma. - Przeszliśmy razem tyle, że nie powinieneś mieć przede mną tajemnic!

Szeroka i rumiana twarz Bjorna zdradza wewnętrzną walkę.

- Ach, przecież ci mówiłem, mistrzu Devonie. Może i zatrudniono mnie jako jej strażnika, ale nigdy nie poznałem jej imienia ani dziejów.

- Cóż - mówi Devon, znów odwracając się twarzą do ściany - zaraz je poznamy.

- Pani Crandall będzie wściekła - ostrzega gnom.

Devon uśmiecha się pod nosem.

- Już dawno przestałem się obawiać gniewu pani Crandall.

Czy jest to prawda czy nie, brzmi nieźle - myśli Devon. Ma dość słuchania poleceń pani Crandall. W końcu jest potomkiem Sargona Wielkiego, założyciela Bractwa Skrzydła Nocy, i został stworzony do wielkich rzeczy. Najwyższy czas dowiedzieć się, do jakich - i nie pozwoli na to, żeby Amanda Muir Crandall nadal stała mu na drodze do prawdy.

Chwyta brzegi dziury w ścianie i zaczyna rozbierać ją gołymi rękami.

Od kiedy Devon przyjechał do Kruczego Dworu, szukał rozwiązania tajemnicy swojej przeszłości. Dorastał jako syn Teda Marcha, zwykłego mechanika samochodowego - a przynajmniej tak myślał, Jednak na łożu śmierci ojciec wyznał, że Devon został adoptowany. Chłopiec nie usłyszał ani słowa o tym, kim byli jego biologiczni rodzice, tylko dowiedział się, że zamieszka u rodziny, o której nigdy wcześniej nie słyszał: u Muirów. Utrata taty - który był najlepszym ojcem, jakiego każdy dzieciak mógłby sobie życzyć - była dostatecznie ciężkim ciosem, a konieczność porzucenia domu, szkoły i przyjaciół jeszcze bardziej przygnębiła Devona. Kilka dni po pogrzebie adwokat ojca wsadził chłopca do autobusu i wyprawił do smaganego wiatrami miasteczka na skalistym wybrzeżu Rhode Island. Do miejsca zwanego Biedą. Przybywszy tam w szalejącej burzy, Devon szybko zrozumiał, czemu miejscowość zawdzięcza tę nazwę.

Od tego czasu Devon mieszkał w tajemniczym mrocznym domu na skraju klifu i stopniowo odkrywał, kim jest i co potrafi. Gdyż Devon nigdy nie był zwyczajnym chłopcem. Od dziecka posiadał niezwykłe umiejętności: na przykład potrafił siłą woli unieść psa w powietrze albo obrócić wszystkie ławki w klasie. Ojciec nigdy nie wyjaśnił, dlaczego Devon ma taką moc, tylko ostrzegł go, że wolno mu jej użyć wyłącznie w szlachetnych celach. Nie wyjaśnił również obecności demonów - tych obrzydliwych, odrażających bestii, które mieszkały w szafie i próbowały czasem wciągnąć go w cuchnącą czeluść, zwaną Otchłanią. „Jesteś silniejszy od nich - zawsze powtarzał mu ojciec. - Pamiętaj o tym, Devonie. Jesteś silniejszy".

Taak, jestem silniejszy, na pewno, myśli teraz Devon.

Dowiodłem tego. Byłem w Otchłani i wydostałem się z niej. Niewielu ludzi, nawet z Bractwa Skrzydła Nocy, mogło się tym poszczycić.

Wiadomość o tym, że jest czarodziejem Skrzydła Nocy, była największą sensacją w czternastoletnim życiu Devona. Odkrył, że jego ojciec wcale nie był zwykłym mechanikiem samochodowym, lecz wiekowym Opiekunem, który wychował i wyuczył wiele pokoleń czarodziei. Dlaczego więc nie wyjawił Devonowi prawdy o jego dziedzictwie?

Chłopiec był zmuszony odkryć ją samodzielnie, z pomocą Rolfe'a Montaigne'a - zaprzysięgłego wroga rodziny Muirów, który był synem Opiekuna i cały czas starał się znaleźć w odziedziczonych po ojcu księgach odpowiedź na pytanie, dlaczego Ted March posłał Devona do Kruczego Dworu.

Jednak Devon podejrzewa, że odpowiedź na to pytanie nie znajduje się w żadnej książce, tylko tutaj, za tym murem.

Devonie, kobiecy głos wzywał go, wiele razy. Czy to ty? Wreszcie mnie znalazłeś!

- Hej! - Woła przez dziurę w ścianie, aż jego głos odbija się echem. - Wchodzę tam. Pokaż się! Gdzie jesteś?

- Uważaj, mój młody mistrzu - przestrzega stojący za jego plecami Bjorn.

Devon nabiera tchu. Po drugiej stronie jest ciemno. I cicho. Jakby nikogo tam nie było, nigdy.

- Nie milcz teraz! - Woła ponownie Devon. - Po tylu miesiącach szlochów i nawoływań.

Przekłada nogę przez otwór w ścianie i przeciska się na drugą stronę.

Słaby blask świecy sączący się przez dziurę nie wystarcza, by rozproszyć zalegający tam mrok. Devon podnosi prawą rękę i pstryka palcami. Natychmiast na jego dłoni pojawia się jasna kula białego światła. Chłopiec uśmiecha się. Zawsze jest rad, kiedy udaje mu się wykorzystać magiczne umiejętności. Devon musi przyznać, że fajnie jest "posiadać moc, która kiedyś wydawała się tak niezrozumiała i nieprzewidywalna.

Rozgląda się. Kula światła w jego dłoni pozwala mu dobrze przyjrzeć się otoczeniu. Jest tam łóżko, w którym niedawno ktoś spał, oraz stolik, na którym stoi taca z brudnymi naczyniami. Devon przygląda się im: miska z niedojedzoną zupą, płaski talerz z okruchami chleba. A obok nich oprawiona w skórę książka. Chwyciwszy ją i podniósłszy do światła, Devon spogląda na okładkę. Modlitwy i pieśni żałobne. Otwiera książkę i na pierwszej stronie widzi słowa napisane wyblakłym niebieskim inkaustem: Emily Day Muir.

- Emily Muir? - Głośno pyta Devon. Od kiedy przyjechał do Kruczego Dworu, kilkakrotnie widział smutnego ducha Emily Muir, który od ponad trzydziestu lat straszy w tym wielkim domu. Kto miałby teraz korzystać z jej modlitewnika - i dlaczego?

Devon odwraca się i spogląda na otwór w ścianie. Bjorn patrzy na niego zaniepokojonymi niebieskimi oczami.

- Kogoś tutaj więziono - mówi Devon. - Kogo, panie Klawiszu? I dlaczego ta kobieta miała modlitewnik Emily Muir?

- Mówiłem ci, Devonie. Nie znam jej imienia.

- A gdzie ona jest teraz? Jak się stąd wydostała?

Gnom odsuwa się od dziury, załamując ręce.

Devon ponownie się rozgląda. Zauważa szafę z otwartymi drzwiami. W środku wiszące na wieszakach ubrania.

Płaszcze. I długie suknie.

- To nieludzkie - mruczy. - Trzymać kogoś w takim lochu.

Jednak jej już tu nie ma. Najwyraźniej można tu wejść - i wyjść - inną drogą.

- Jak podawałeś jej jedzenie? - Rzuca Devon przez ramię.

Bjorn nie odpowiada. Najwidoczniej nie może się zdecydować, czy ma być lojalny wobec Devona, czy słuchać pani Crandall.

Nagle chłopiec dostrzega coś w kącie komnaty. Jakiś cień. Zarys czegoś.

Podchodzi tam, wysoko trzymając świetlną kulę.

To drzwi. Ruchoma płyta maskująca przejście do następnej komnaty. Przesuwa płytę najdalej jak się da, po czym wkłada głowę w otwór, żeby się rozejrzeć. Za drzwiami zalega nieprzenikniony mrok. Devon jeszcze wyżej unosi kulę światła.

I nagle w jej blasku widzi twarz, tuż przed swoim nosem. To twarz rozczochranej kobiety o błędnym spojrzeniu, bezgłośnie śmiejącej się z niego.

- Och! - Sapie Devon, cofając się o krok.

Teraz słyszy jej śmiech. Kobieta wydaje się niesamowicie rozbawiona tym, że Devon ją znalazł, jakby bawili się w chowanego. Chichocze histerycznie, po czym nagle odwraca się i umyka w ciemność.

Devon otrząsa się z zaskoczenia i oświetlając sobie drogę, podąża za nią. Zauważa, że zamaskowane drzwi nie prowadzą do następnej komnaty, lecz na schody, i dostrzega stopy wchodzącej po nich kobiety. Jej kroki cichną w oddali, gdy ucieka w głąb domu.

- Nie idź za nią - rozlega się głos Bjorna.

Devon ogląda się. Zaniepokojony gnom wychyla się z dziury w ścianie.

- Sądzisz, że zaszedłem tak daleko po to, żeby teraz pozwolić jej uciec? Bjornie, ta kobieta zna moje imię! Na pewno wie, kim jestem!

- Jest szalona - ostrzega go Bjorn. - Chora umysłowo. Widać to po jej oczach.

To prawda. Ta twarz... Devon nie potrafiłby orzec, czy należała do dwudziestoletniej czy dziewięćdziesięcioletniej kobiety. Długie białe włosy, blada skóra, wytrzeszczone oczy i ten opętańczy śmiech...

Jednak czarodziejska intuicja podpowiada mu, że powinien iść za nią. Może to niebezpieczne, ale da sobie radę.

- Pani Crandall będzie wściekła - ponownie ostrzega go Bjorn.

- Jeżeli martwisz się o swoją posadę, Bjornie, to nie mogę ci pomóc. - Devon spogląda na ukryte schody, wiodące w głąb wielkiego domu. - Po prostu muszę to zrobić.

- Och, tylko bądź ostrożny, mój młody przyjacielu - martwi się Bjorn, bliski łez.

- Posłuchaj - mówi Devon. - W ciągu kilku ostatnich miesięcy poradziłem sobie z dwojgiem zbuntowanych czarodziei Skrzydła Nocy i hordą demonów różnych odmian i rozmiarów. Poradzę sobie z jedną obłąkaną damą.

Jednak ta dama zdaje się wiedzieć coś, czego nie wiedział żaden z tamtych.

Wie, kim jest Devon i skąd pochodzi.

Owszem, poradzę sobie z nią, myśli Devon, tylko czy uporam się z tym, co ona wie?

Intuicja podpowiada mu, że to, czego za chwilę się dowie, zmieni jego życie.

Wysoko trzymając w ręku kulę światła, Devon zaczyna wchodzić po schodach.

Znajduje się w głębi murów Kruczego Dworu.

Uświadamia to sobie, idąc po schodach. Wąskie, kręte przejście, tak ciasne, że niemal ociera się ramionami o ściany. Po chwili pojmuje, że niełatwo będzie odnaleźć tę kobietę. Schody często rozwidlają się, prowadząc do różnych części wielkiego domu. Devon jest pewien, że znajduje się już na pierwszym piętrze, ponieważ od co najmniej dziesięciu minut wciąż szedł w górę. Poszukiwana mogła już z dziesięć razy wybrać inną drogę. Zgubił ją w tym labiryncie korytarzy. Jak zdoła ją odnaleźć?

Wyobraża sobie ten dom, stojący na szczycie wzgórza, z oknami z jednej strony wychodzącymi na morze, a z drugiej na miasteczko. To niesamowity stary dwór, pewnie, ale też bardzo majestatyczny: marmurowe posadzki, belkowanie z lśniącego czarnego drzewa i witrażowe okna z kryształowymi szybami. Kiedy Devon przybył do Kruczego Dworu, był oczarowany wszystkimi tymi drobiazgami, które pani Crandall nazywała rodzinnymi „pamiątkami" Zbroje rycerskie, kryształowe kule, spreparowane ludzkie głowy... Później dowiedział się, że były to pamiątki zgromadzone przez rodzinę Muirów w trakcie wielu lat praktykowania magii.

Jednak najbardziej zdumiewające były kruki ci czarnoocy sprzymierzeńcy czarodziejów Skrzydła Nocy, od dawna gnieżdżący się na dachach starego dworu, którzy zniknęli, kiedy Muirowie wyrzekli się swych czarodziejskich umiejętności. Doszło do tego po straszliwej tragedii - zwanej przez Muirów „kataklizmem" - w wyniku której ojciec pani Crandall zginął w Otchłani pod Kruczym Dworem. Wówczas to postanowiono zerwać wieloletnie więzi z Bractwem Skrzydła Nocy. Gdy to się stało, jeszcze tej samej nocy kruki odleciały w gęstniejący mrok i powszechnie uważano, że już nigdy nie powrócą.

A jednak wróciły. Kruki znów tu były. Całym stadem obsiadły wielki dom, zajmując swoje dawne honorowe miejsce, gdy w Kruczym Dworze zamieszkał Devon March, mający niezwykle silne magiczne zdolności.

Pani Crandall nie była z tego zadowolona. Devon nieraz widział, jak ze złością przeganiała ptaki z tarasu. Jednak wiedziała, że dopóki w Kruczym Dworze będzie mieszkał czarodziej Skrzydła Nocy, kruki tu pozostaną.

I dobrze, gdyż niedawno kruki obroniły Devona przed atakiem demonów. Chłopiec bardzo polubił te czarne ptaki o błyszczących czarnych ślepiach. Należały do niego: były częścią tego, kim był i skąd pochodził.

Gdyby tylko umiały mówić.

Bo chociaż podczas tego kilkumiesięcznego pobytu w Kruczym Dworze Devon wiele się nauczył, nadal nie znalazł odpowiedzi na najważniejsze pytania. Jeśli Ted March nie był jego biologicznym ojcem, to kto nim był? Kim była jego matka? Czy oboje należeli do Bractwa? Co się z nimi stało? Dlaczego oddali Devona na wychowanie Tedowi Marchowi? I dlaczego tato, na łożu śmierci, wysłał go do Kruczego Dworu? Co łączy ten dom z przeszłością Devona?

Ona to wie, podpowiada mu intuicja. Ta kobieta, która teraz ścigam... Ona wie. Ona wie, kim jestem.

Devon przystaje i nasłuchuje. Wydaje mu się, że słyszy jakiś dźwięk, szmer stóp. Nie jest tego pewien. Słucha uważnie, jak mógłby słuchać sam Sargon Wielki - nie tylko nastawiając uszu, ale używając wszystkich zmysłów. Czarodziej Skrzydła Nocy potrafi wykorzystać każdy, nawet najsłabszy ślad. Czy w ten sposób zdoła ją znaleźć? Może po zapachu?

Jednak udaje mu się wyczuć tylko zapach perfum Cecily. To dziewczyna, w której jest zakochany. Próbuje zignorować jej zapach, ale nie może. Ta woń nie pozwala mu wytropić uciekinierki. I Devon wie dlaczego. Chociaż czasem czuje się przez to jak głupiec, Cecily go oszałamia. Fascynuje. Czasami potrafi myśleć tylko o niej. Cecily jest nie tylko śliczna, ale również silna, mądra i zręczna. No i jest córką pani Crandall. A pani tego domu nie jest zachwycona rozkwitającym romansem Cecily i Devona. Może po prostu nie chce, by córka odzyskała dziedzictwo Skrzydła Nocy, którego pozbawiono ją, zanim przyszła na świat. W rzeczy samej, gdyby to zależało od pani Crandall, Devon także musiałby zrezygnować ze swoich magicznych umiejętności - tak bardzo pani Crandall się obawia, że korzystając z nich, znów sprowadzi na ten świat Szaleńca.

Szaleńca, który zabił jej ojca w Otchłani.

Devon musi przyznać, że jej obawy są uzasadnione. Szaleniec już raz wrócił, więc kto może powiedzieć, że nigdy więcej tego nie zrobi? A jednak Devon pokonał go - on, Devon, czarodziej nowicjusz, wykopał Jacksona z powrotem do Otchłani. I znów mogę tego dokonać, myśli z dumą - chociaż jednak wolałby być do tego zmuszony.

Nigdy nie zapomni, jak schodził w ciemną Otchłań. Ani towarzyszącej temu udręki i rozpaczy - nie wspominając o zapachu śmierci. Demony atakowały go, pożerały żywcem, opanowały myśli. Jednak musiał tam zejść, gdyż Szaleniec porwał małego Alexandra i tylko Devon - jako jedyny pozostały w Kruczym Dworze czarodziej Skrzydła Nocy - mógł uratować chłopca.

Od tego czasu Alexander, który właśnie skończył dziewięć lat, zaprzyjaźnił się z Devonem. Pomimo wszystkich tych koszmarów, z jakimi zetknął się w Kruczym Dworze, Devon wciąż czuł się tu jak w domu. Miał Cecily, Alexandra i szkolnych przyjaciół: D. J., Marcusa, Anę. I oczywiście Rolfe'a Montaigne'a, który mógł pomóc mu odkryć tajemnice jego przeszłości.

Jednak znalezienie Obłąkanej Damy mogło przynieść nawet więcej niż poszukiwania Rolfe'a. Devon odizolowuje zapach perfum Cecily i stara się skupić. Gdzie ona się podziała? Gdzie jest Obłąkana Dama?

Słyszy coś. Tym razem to z pewnością odgłos kroków.

Odwraca się i dostrzega zbliżającą się postać. Unosi kulę światła, żeby lepiej się jej przyjrzeć.

To wcale nie kobieta. To mężczyzna.

Jest przezroczysty - światło po prostu przechodzi przez niego.

- Kim jesteś? - Pyta Devon.

Mężczyzna nie odpowiada. Devon widział w tym domu dosyć duchów, by rozpoznać jeszcze jednego. Nie jest tylko pewien, czyj to duch: zapewne jakiegoś Muira, jednak nie widział tej twarzy na żadnym z portretów przodków, wiszących na ścianach salonu. Ten mężczyzna jest młody, zaledwie kilka lat starszy od Devona. Może mieć osiemnaście lub dziewiętnaście lat, a z pewnością nie więcej niż dwadzieścia. Jest ubrany w dżinsy oraz bawełnianą koszulkę i ma średniej długości włosy z równo obciętą grzywką - jak jeden z Beatlesów, myśli Devon, przypominając sobie okładki starych płyt ojca.

- Kim jesteś? - Pyta ponownie.

Nie boi się duchów. W tym domu widział znacznie bardziej przerażające rzeczy. Mimo to ten go niepokoi. Po prostu stoi i patrzy na Devona. Przypomina mu kogoś, ale trudno powiedzieć kogo.

- Dlaczego nic nie mówisz? - Zaczyna się niecierpliwić Devon. - Tak sobie spacerujesz przez ściany czy też pokazałeś mi się z jakiegoś konkretnego powodu?

- Księżyc jest w pełni - w końcu mówi duch. Ma angielski akcent.

- Hmm, tak, chyba masz rację. - Devon zastanawia się nad tym. Wcześniej szalała burza, ale pamięta, że spojrzał przez okno, zanim się zaczęła. - Tak - mówi. - Rzeczywiście jest pełnia. Czy to ma jakieś szczególne znaczenie?

Duch nagle podnosi i opuszcza prawą rękę, raz po raz, przed nosem Devona. Jakby dawał mu jakiś znak.

- Co robisz? - Pyta Devon. - Zrób to jeszcze raz. Jest ciemno i nie widzę...

Jednak duch już znikł.

Co to za znak nakreślił w powietrzu? I co ma z tym wspólnego pełnia?

Nagle Devon czuje czyjąś dłoń na swoim ramieniu.

Odwraca się - i wrzeszczy na widok rozkładającej się, trupiej twarzy.

Zbyt długo otrząsa się z zaskoczenia - zbyt wiele sekund mija, zanim opanowuje szaleńcze bicie serca. Wie, jak bardzo rozczarowany jego reakcją byłby Sargon Wielki. Stary mag już kiedyś poddał Devona próbie i spodziewał się czegoś lepszego po swoim potomku w setnym pokoleniu. Nieważne, że Devon nie cofnął się nawet o krok. Czarodziej Skrzydła Nocy nigdy nie powinien dać się zaskoczyć. Jednak on ma dopiero czternaście lat i gnijące zwłoki są jego słabym punktem. Woli już duchy, demony lub zombi.

Jednak po trzydziestu sekundach (czyli dwadzieścia dziewięć sekund później niż powinien) udaje mu się skupić na tym, co widzi, i zauważyć, że to wcale nie trup. To kobieta, której szuka. Spłatała mu figla. Teraz stoi jakiś metr od niego, histerycznie zaśmiewając się z jego reakcji.

- Devon! - Opętańczy śmiech, oznaka zaburzeń umysłowych. - Przestraszyłam Devona!

- Tak - mruczy chłopiec. - I nigdy więcej ci się to nie uda!

- Teraz ty mnie przestrasz! - Woła kobieta, wytrzeszczając oczy i wymachując rękami.

- Jak to zrobiłaś? Jak przybrałaś postać trupa?

Ona tylko chichocze.

- Jak się nazywasz? - Pyta Devon. - Znasz moje imię, więc wyjaw mi swoje.

- Tylko jeśli mnie złapiesz! - Mówi Obłąkana Dama i ze śmiechem znów umyka korytarzem w ciemność.

Devon pędzi za nią. Zastanawia się, czy użyć czarów, żeby ją schwytać. Może mógłby wyciągnąć rękę i wydłużyć ją tak, żeby złapać uciekającą za kark. Albo zmienić swoją dłoń w rodzaj magnesu, który przyciągnąłby kobietę z powrotem. Czy potrafiłby to zrobić? Czy powinien spróbować?

Przecież dopiero uczy się wykorzystywać swoją moc. Nauczył się robić niektóre rzeczy samą siłą woli: na przykład stawać się niewidzialnym albo znikać i pojawiać się gdzie indziej. To byłaby nowa sztuczka. Wybiera tę z magnesem i koncentruje się, ale w tym momencie czuje gorąco. Ten żar sygnalizuje, że w pobliżu są demony lub inny czarodziej.

Devon przerywa pościg. Jeśli demony znów grasują...

Jednak intuicja podpowiada mu, że nie. Żar, który poczuł na policzkach, oznacza obecność innego czarodzieja. Tak więc ta kobieta, której śmiech odbija się echem w ciemnych i krętych korytarzach, też jest czarodziejką!

- Pokaż się! - Rozkazuje niespodziewanie Devon.

Z mroku przed nim wyłania się kobieca postać. Trzyma w dłoni taką samą kulę światła, jaką ma Devon.

- Tyle lat - mówi Obłąkana Dama, teraz zupełnie przytomnie. - Tyle lat... Zapomniałam o zaletach magii...

- Kim jesteś?

Kobieta uśmiecha się do Devona.

- Naprawdę nie wiesz, prawda?

- Nie, ale ty najwyraźniej dużo wiesz o mnie. Znasz moją przeszłość.

Jej oczy lśnią w blasku świetlnej kuli.

- Twoja przeszłość... Przybyłeś do Kruczego Dworu, żeby ją poznać, Devonie?

- Chcę poznać tajemnicę mojej przeszłości - mówi chłopiec. - Dowiedzieć się, kim był mój ojciec. I moja matka.

Ona znów się uśmiecha, niemal czule.

- To dla ciebie takie ważne?

- Oczywiście, że tak. Powinienem to wiedzieć!

Kiedy pochodzi do niego, wydaje się niemal zdrowa na umyśle. Długie białe włosy okalają jej twarz, ale Devon nie potrafi zgadnąć, ile ona ma lat. Dwadzieścia? Czterdzieści?

Osiemdziesiąt? Oczy ma ciemne, ale skórę bladą i białą - gładką jak u niemowlęcia, ale suchą jak stary pergamin.

- I mieszkając w Kruczym Dworze, niczego się nie dowiedziałeś, zupełnie niczego? - Pyta Obłąkana Dama, stojąc teraz tuż przed nim.

Devon nie rusza się, nie chcąc jej spłoszyć.

- Dowiedziałem się paru rzeczy, ale nie wszystkiego - mówi, wytrzymując jej spojrzenie. - Nie poznałem imion moich rodziców ani ich związku z Kruczym Dworem.

- Twoich rodziców? - Kobieta zdaje się rozważać jego słowa. - Chcesz poznać imiona swoich rodziców?

- Tak. Ile razy mam ci to powtarzać? Chcę wiedzieć, kim byli mój ojciec i moja matka.

Obłąkana Dama znów wybucha śmiechem, cichym i szyderczym.

- Twoja matka... Ależ ona zawsze była tutaj, Devonie, przez cały czas!

Chłopiec wytrzeszcza oczy.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Cały czas - powtarza kobieta.

- Chyba nie mówisz o... - Bełkocze Devon, gdy w jego mózgu formuje się nowa myśl. - Nie ona...

Tajemnicza czarodziejka tylko chichocze.

- Chyba nie mówisz o... Pani Crandall?!- Pyta Devon chrapliwym głosem.

Obłąkana Dama klaszcze w dłonie i parska odrażającym śmiechem, uradowana wyjawieniem mrocznego sekretu Kruczego Dworu.

2. Bestia

Devon stoi jak skamieniały. Nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu ani zebrać myśli.

Nic nie mówi i nie reaguje, gdy Obłąkana Dama umyka w głąb korytarza, w ciemność.

- Nie - mówi w końcu chłopiec.

To niemożliwe.

Nie pani Crandall...

Nagle słyszy jakiś dźwięk. Zgrzyt. Ściana za nim zaczyna się przesuwać. Ukryte drzwi. Devon, jak przystało czarodziejowi, szykuje się do odparcia ataku.

Jednak to Cecily.

- Devonie - mówi, marszcząc brwi i przypatrując mu się w ciemności. - Co robisz w ścianie mojej sypialni?

Zza jej pleców sączy się łagodna poświata nocnej lampki.

Chłopiec tylko patrzy na dziewczynę, nie mogąc wykrztusić słowa.

- Usłyszałam jakieś głosy - mówi Cecily. - Obudziły mnie. - Spogląda na zamaskowane drzwi. - Nie używałam ich, od kiedy bawiłam się tutaj jako mała dziewczynka. - Znów spogląda na Devona i marszczy brwi. - Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, co ty tu robisz.

On wciąż nie znajduje słów.

- Co się z tobą dzieje?

Cecily bierze go za rękę i prowadzi do swojego pokoju.

Devon idzie za nią jak automat. Dziewczyna zamyka drzwi i odwraca się twarzą do niego, zakładając ręce na piersi. W łagodnym blasku lampki i z rudymi włosami rozpuszczonymi na ramiona wygląda naprawdę ślicznie. Ma na sobie koszulę nocną z różowej flaneli.

- Och, rozumiem - mówi z uśmiechem. - Chciałeś odwiedzić mnie po kryjomu. Tak żeby mama nie wiedziała. Och, Devonie...

Wyciąga do niego ręce, ale on cofa się.

- Nie! - Woła.

Ona robi zdziwioną minę.

- Co ci się stało?

- Nic. A raczej bardzo dużo. To znaczy...

Zakrywa twarz rękami i odwraca się od niej.

- Co się stało, Devonie? Powiedz mi.

Odrywa dłonie od twarzy i patrzy jej w oczy.

- Nie możemy... Nie możemy być... No wiesz, nie możemy... Nie możemy się już widywać, Cecily!

- Co?

- Dostałem się za ten mur w piwnicy - mówi Devon. - Spotkałem tę kobietę, której głos słyszeliśmy. Miałem rację. Ona wiedziała, kim jestem!

- Spotkałeś tę szlochającą kobietę? - W oczach Cecily zapala się błysk zaciekawienia. - Tę, której płacz słyszę od dziecka? Kim ona jest?

- Nie wiem. Jednak to teraz nie ma znaczenia.

- Nie ma znaczenia? Oczywiście, że ma znaczenie, Devonie. Matka zawsze zaprzeczała jej istnieniu. Twierdziła, że to duch. Jeśli ona naprawdę istnieje...

- Nie słyszałaś, Cecily? Ona wiedziała, kim jestem! Tylko to ma znaczenie!

- Och - mówi cicho Cecily. Spogląda na Devona i w jej oczach nagle pojawia się lęk. - Co ci powiedziała?

- Powiedziała, że... Że moją matką jest... - Nie może tego wykrztusić. Wydusza z siebie słowa. - Moją matką jest twoja matka!

Cecily zakrywa dłonią usta.

- Nie mogę się z tobą spotykać, Cecily. Jesteś... Jesteś moją siostrą.

Te słowa palą mu wargi. Jest mu niedobrze.

- Niemożliwe - mówi Cecily, z przerażeniem patrząc mu w oczy.

- Tak mi powiedziała - mówi Devon.

Cecily nagle łapie go za ramiona.

- Jesteś pewien? Czy dokładnie tak powiedziała? Jesteś zupełnie pewien?

- Tak! Powiedziała, że moja matka była tu cały czas, a kiedy zapytałem, czy mówi o pani Crandall...

- Co odpowiedziała, Devonie? Co wtedy powiedziała?

- Roześmiała się - mówi Devon.

- Zatem nie potwierdziła tego. Tak naprawdę nie powiedziała, że moja mama jest też twoją mamą.

- Ale właśnie to miała na myśli.

- Tego nie możesz być pewien - mówi Cecily, ogarniając sytuację.

- Daj spokój, Cess. Już wcześniej podejrzewałem, że twoja matka jest też moją matką!

- Tak - odpowiada, Cecily. - I zawsze dochodziłeś do wniosku, że to śmieszne. No wiesz, Devonie, popatrz na nas. Wcale nie jesteśmy podobni!

To prawda: Cecily ma jasną cerę, zielone oczy i rude włosy, a Devon ma śniadą skórę, piwne oczy i włosy tak ciemne, że prawie czarne.

- Różni ojcowie - kontruje Devon. - Mieliśmy różnych ojców.

- Przecież jesteśmy w tym samym wieku. Ty urodziłeś się w marcu, a ja w sierpniu. Przepraszam, ale to za mało czasu, żeby mama mogła urodzić najpierw ciebie, a potem mnie. Jeśli nie wierzysz, to zajrzyj do podręcznika biologii.

Devon na to też ma odpowiedź.

- A skąd wiadomo, że nie mam już piętnastu lat? - Pyta. - Mogę być starszy od ciebie, Cecily. Pamiętaj, że nie ma mojej metryki. Twoja mama mogła urodzić mnie rok wcześniej niż ciebie i oddać na wychowanie Tedowi Marchowi, który z jakiegoś powodu postanowił mi powiedzieć, że jestem o rok młodszy niż w rzeczywistości.

Dziewczyna prycha.

- Teraz wygadujesz głupstwa. Nie chcę tego słuchać. A poza tym kim ona jest, ta zwariowana szlochająca baba? Dlaczego mielibyśmy jej wierzyć? Dopóki nie dowiem się, kim ona jest, nie uwierzę w ani jedno jej słowo.

Devon musi przyznać, że Cecily ma trochę racji.

- Muszę tam wrócić i znaleźć ją...

- A co ci podpowiada twoja czarodziejska intuicja? - Pyta Cecily. - Powinna ci powiedzieć, czy to prawda czy nie.

- No właśnie - mówi Devon, czując ssanie w dołku. - Podpowiada mi, że to prawda.

Cecily nie przyjmuje tego do wiadomości.

- No cóż, ja też mam intuicję. Nie wiem, czy to pozostałość rodzinnych magicznych umiejętności, ale jest równie dobra jak twoja, Devonie. I ona podpowiada mi, że nie jesteśmy bratem i siostrą.

- Mimo wszystko - mówi Devon, łamiąc sobie serce. - Nie mogę ryzykować.

Ona spogląda na niego.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To samo co przedtem, Cecily. Nie możemy być razem. Nie tak jak dotychczas. Dopóki nie będę miał pewności...

- Zrywasz ze mną, Devonie March?

Czuje się gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Jeszcze gorzej, jeśli to możliwe, niż w dniu, kiedy umarł tato.

- Tak - mówi z trudem. - Chyba tak.

Cecily chwyta poduszkę i rzuca nią w niego.

- A więc wynoś się z mojego pokoju! Nie powinieneś tu być! Wynoś się!

Wychodzi.

Kiedy ktoś szuka odpowiedzi, mówi mu Głos - Sargona? Taty? Podświadomości? - Powinien być na nieprzygotowany.

Devon nie może zasnąć. Jakżeby mógł? Leży, gapiąc się w sufit.

Moją matką jest pani Crandall. Kobieta, która tak mało obchodzę, że kiedy zaatakowały mnie demony, ledwie mrugnęła okiem. Kobieta, która usiłowała mnie zmusić, żebym zapomniał o mojej przeszłości i wyrzekł się mojej mocy. Kobieta, która ma przede mną sekrety, na każdym kroku okłamuje mnie i straszy.

To ma być matka, której szukał całe życie? Ta... Ogrzyca?

Nie chce nawet zastanawiać się nad burzą szalejących w nim uczuć. A najgorsze jest to, że stracił Cecily.

Całowałem się z nią. Z moją siostrą.

Próbuje zepchnąć to w niepamięć. Znów czuje tę mdlącą pustkę w brzuchu.

Musi przestać myśleć o Cecily i pani Crandall, a zamiast tego skupić się na tej tajemniczej kobiecie, która krąży w ścianach dworu. Słyszy dzięki swoim magicznym umiejętnościom, jak przebiega z komnaty do komnaty i z piętra na piętro. Kim ona jest? Dlaczego pani Crandall - jego matka! - Trzyma ją pod kluczem?

Słyszy jakiś dźwięk dolatujący spoza domu. To pozwala mu oderwać się od tych rozważań i skupić na teraźniejszości. Leżąc w ciemności, znów słyszy ten dźwięk: długie, przeciągłe wycie jakiegoś zwierzęcia. To przejaw potwornego bólu.

Devon odrzuca kołdrę i wstaje. I tak nie zdołałby zasnąć. Pospiesznie podchodzi do okna. Znów słychać to wycie. Dobiega gdzieś z miasteczka u stóp wzgórza. Wycie psa, wilka lub niedźwiedzia...

- Devonie - mówi ktoś za jego plecami.

Odwraca się. To Alexander. Pulchny chłopczyk stoi w niebieskiej flanelowej piżamie, z oczami rozszerzonymi ze strachu.

- Słyszysz to? - Pyta. - Co to za dźwięk, Devonie?

- Nie wiem, kolego - odpowiada Devon, otwierając okno.

Zimne powietrze wpada do pokoju i znów słyszą to wycie, odległe i dzikie.

- Czy to demon? - Pyta Alexander, podchodząc do Devona.

- Nie sądzę. Nie czuję żaru, a w obecności demonów zawsze go czuję. - Wichrzy chłopczykowi włosy. - Może to tylko pies.

- Nigdy nie słyszałem, żeby pies wydawał takie dźwięki - mówi Alexander.

Devon uświadamia sobie, że jeśli pani Crandall jest jego matką, to Alexander, jako syn jej brata Edwarda, jest jego kuzynem. Devon poznał już Edwarda Muira: nieodpowiedzialnego i wiecznie włóczącego się po świecie playboya, który zostawił swego syna w Kruczym Dworze pod opieką siostry. Chociaż Alexander podziwia nieobecnego ojca, Devon żałuje, że chłopczyk ma tak chłodnego i nieczułego rodzica.

Ja przynajmniej miałem wspaniałego tatę, nawet jeśli nie był moim biologicznym ojcem, myśli Devon, wspominając Teda Marcha. Tato zawsze miał dla mnie czas. Był najlepszym ojcem, jakiego można mieć.

Jeśli jednak pani Crandall jest jego prawdziwą matką, zadaje sobie pytanie Devon, spoglądając przez okno, to kto jest moim prawdziwym ojcem?

Wycie rozlega się znowu, tym razem jeszcze głośniejsze, bardziej przeciągłe i przejmujące.

- Myślisz, że go boli? - Pyta Alexander.

Słońce zaczyna wznosić się nad horyzont, rzucając różowy blask na dachy domów miasteczka.

- Być może - mówi Devon. - Wydaje się dość zrozpaczony.

- Ale jesteś pewien, że to nie demon?

Devon kiwa głową. Alexander widział wiele tych paskudnych stworów i wie o nich dość, żeby się ich obawiać. I chociaż nie pamięta, jak Jackson Muir porwał go do Otchłani, podświadomie obawia się następnego ataku Szaleńca.

- Jestem pewien, że to tylko pies - mówi Devon, próbując go uspokoić. - Albo niedźwiedź, który wpadł w sidła.

- Biedak - mówi Alexander.

- Słońce wschodzi - mówi Devon, odchodząc od okna. - Powinienem przygotować się do pójścia do szkoły.

- Tak, ja też - mówi Alexander. - Hej, ucichło. To wycie.

- Może ktoś mu pomógł - podsuwa Devon.

Chłopczyk kiwa głową i kieruje się do swojego pokoju.

- Do zobaczenia przy śniadaniu, Devonie.

- W porzo, kolego.

Oczywiście Devon wie, że przy śniadaniu spotka nie tylko Alexandra. Spotka również Cecily, a tego wolałby uniknąć.

Jednak Devon nie zastaje na dole energicznej rudowłosej dziewczyny. Jako pierwszego napotyka Bjorna, który podaje talerze z jajecznicą i francuskimi grzankami. Devon nakłada sobie, gdy gnom mierzy go karcącym wzrokiem.

- Widzisz, co narobiłeś - szepcze do chłopca. - Uwolniłeś ją. Teraz krąży po całym domu. Jak mam to wyjaśnić pani Crandall?

- Powiedz jej, że ja to zrobiłem - rzuca wyzywająco Devon.

- Jeśli jej powiem, urwie ci głowę!

- Powiedz jej nie tylko to, że ja to zrobiłem - mówi Devon, siadając przy stole i talerzu - ale również to, że wiem wszystko. Znam całą prawdę!

Bjorn mruży oczy, patrząc na Devona.

- Całą prawdę o czym?

- Będzie wiedziała o czym. Powiedz jej to.

- Och, będzie na mnie wściekła. - Bjorn zaciska pięści. Devon widzi, jak długie pazury gnoma, nawykłe do drążenia tuneli w ziemi i skale, wbijają się w skórę dłoni. - Mogę przez to nawet stracić pracę.

- Nie pozwolę jej cię wylać - zapewnia Devon przyjaciela. - Wezmę całą winę na siebie. - Wkłada sobie do ust trochę jajecznicy. - Dlaczego Obłąkana Dama nie mogła wcześniej przejść przez sekretne drzwi? Dlaczego w przeszłości nie grasowała po całym domu?

- Czar rzucony na tę komnatę stracił moc, kiedy rozbiłeś mur - mówi Bjorn. - Złamałeś zaklęcie, które ją tam więziło.

- To nieludzkie, więzić ją w taki sposób - orzeka Devon. - Mam ochotę zgłosić to na policję. Jeśli pani Crandall spróbuje cię zwolnić, zrobię to.

Bjorn siada obok Devona.

- Och, ona właściwie była dla niej bardzo miła. Ona i zmarła pani Muir. Prowadziły z nią długie rozmowy, w podziemiach i w wieży, w której przebywała przedtem. Czytały jej i grały z nią w różne gry... Uwielbiała grać w karty. Najbardziej lubiła grać w durnia.

Devon uśmiecha się krzywo.

- Czemu mnie to nie dziwi?

- I chodziły na długie spacery po dziedzińcu lub po lesie, kiedy wy byliście w szkole.

- Jednak trzymać tak kogoś w zamknięciu, Bjornie...

- To dla jej własnego dobra - upiera się gnom. - W ten sposób ją chroniły.

- Przed czym?

- Nie wiem - wzdycha gnom. - Nigdy mi nie wyjaśniły.

- Pani Crandall robi tylko to, co jest dobre dla niej samej - mówi kwaśno Devon. - Przede wszystkim myśli o własnych korzyściach. Jestem pewien, że z egoistycznych pobudek trzymała biedną Obłąkaną Damę pod kluczem.

Gnom spogląda mu w oczy.

- Dlaczego jesteś do niej tak nieprzychylnie nastawiony?

- Słuchaj, Bjornie, ona walczyła ze mną, od kiedy przyjechałem do Kruczego Dworu. Wiesz o tym. Próbowała ukryć przede mną prawdę o moim dziedzictwie.

- Ponieważ obawiała się powrotu Szaleńca - przypomina mu Bjorn.

Devonowi nie chce się już jeść. Stracił apetyt. Odsuwa talerz. Nie ma ochoty dłużej prowadzić tej rozmowy.

- Będę w salonie - mówi, wstając. - Zawołaj mnie, kiedy trzeba będzie jechać do szkoły.

Wychodzi z jadalni i idzie przez hall. Mija wysokie dzielone okno, wychodzące na frontowy podjazd, na którym dostrzega czerwone camaro D. J. Cieszy go ten widok: potrzebuje teraz przyjaciela. Pospiesznie podchodzi do drzwi i otwiera je na oścież.

- Hej, D. J.! - Woła. - Człowieku, muszę z tobą pogadać! Przyjechałeś podwieźć nas do szkoły?

Jego przyjaciel, siedzący za kierownicą, opuszcza boczną szybę.

- Cześć, facet - mówi D. J. i metalowy ćwiek w jego górnej wardze lśni w porannym słońcu. Bejsbolówkę Red Sox ma nasuniętą na oczy, a jego głos brzmi trochę mniej raźnie niż zwykle. Zazwyczaj D. J. wita Devona głośnym okrzykiem i serdecznym klepnięciem w plecy. Dziś wydaje się cichy i powściągliwy.

Devon natychmiast pojmuje dlaczego. Na fotelu obok D. J. siedzi Cecily. Gwałtownie odwraca głowę, podrzucając długimi włosami, gdy Devon podchodzi do auta.

- Słuchaj, facet - mówi D. J., patrząc na niego błagalnie przez okienko samochodu. - Cess... No, zadzwoniła do mnie i... No wiesz, poprosiła, żebym przyjechał i podwiózł ją do szkoły.

- Rozumiem - rzuca Devon. - Żeby nie musiała jechać ze mną.

- No, hm, ja tylko... No wiesz, człowieku, tylko pomyślałem, że...

Devon przeciągle wzdycha.

- W porządku, D. J. Pewnie tak będzie lepiej.

- Zobaczymy się w szkole, człowieku - mówi D. J. - Nadal przyjaciele, prawda, facet?

- Tak - mówi ze smutkiem Devon. - Nadal przyjaciele.

Wie, że zanim się tu pojawił, D. J. i Cecily byli parą. No, przynajmniej D. J. tak uważał. Cecily bawiła się nim i Devon jest pewien, że teraz znów zacznie to robić. Złości go myśl, że Cecily wykorzysta D. J., żeby dopiec jemu.

W ponurym milczeniu jedzie sam na tylnym siedzeniu Starego cadillaca Bjorna. Alexander siedzi z przodu i z ożywieniem opowiada o wyciu, które słyszał w nocy. Bjorn też Je słyszał, ale tak samo jak Devon jest przekonany, że nie mógł to być demon.

Najpierw wysadzają Alexandra, pod nową szkołą podstawową, do której właśnie zaczął uczęszczać, a potem jadą do liceum.

- Spróbuję ją złapać i ponownie zamknąć w tej komnacie, zanim dowie się o niej pani Crandall - mówi Bjorn, gdy Devon wysiada z samochodu.

- Nie trudź się - mówi Devon. - Daj jej trochę pobyć na swobodzie. Co do pani Crandall, to sam opowiem jej wszystko, kiedy zobaczę się z nią dziś wieczorem.

Gnom tylko wzrusza ramionami i odjeżdża.

Devon spogląda na szkołę. Uczniowie kręcą się wokół, rozmawiając w małych grupach. Wciąż jest tak zimno, że para unosi się z ich ust, ale w powietrzu wyczuwa się już wiosnę. Devon nie ma wątpliwości. Może dzięki swoim magicznie wyostrzonym zmysłom wyraźnie czuje zapach odwilży. Nie może doczekać się wiosny i lata. Chce, żeby ta zima skończyła się jak najszybciej.

- Co zaszło między tobą a Cecily?

Odwraca się. To Ana podchodzi do niego, przyciskając książki do piersi. Słońce zapala błyski w jej kruczoczarnych włosach i skry w ciemnobrązowych oczach. Devon uśmiecha się.

- Zerwaliśmy - wyjaśnia zwięźle.

- Cecily mówi, że twierdzisz, że ona jest twoją siostrą.

Devon wzdycha.

- To wydaje się możliwe. Tak. Może nawet bardzo prawdopodobne.

Oczekuje na jakiś docinek. Ana i Cecily są przyjaciółkami, ale czasem ostro ze sobą rywalizują. Devon spodziewa się jakiegoś gruboskórnego żartu, który będzie mógł skwitować nieartykułowanym pomrukiem i odejść. Jednak dziewczyna go zaskakuje.

- Bardzo mi przykro, Devonie. Tak też powiedziałam Cecily. To musi być naprawdę trudne. Wiem, że pewnie uważaliście, że...

Devon uśmiecha się krzywo.

- Tak. Uważaliśmy.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, przez co przechodzicie. Naprawdę mi przykro.

Patrzy na nią. Może nie docenił Any. Wydaje się szczerze mu współczuć. W końcu wiele razem przeszli: groźba pożarcia przez stado demonów zbliża ludzi. Jest wdzięczny Anie za te miłe słowa. Zdecydowanie potrzebuje teraz jej przyjaźni.

Po pierwszym dzwonku razem wchodzą do szkoły.

A tam, oparty czołem o swoją szafkę, czeka piąty członek ich paczki: Marcus.

- Hej, człowieku, co jest? - Pyta Devon, stając za plecami przyjaciela.

Marcus powoli odwraca twarz w jego stronę. Gdy ich oczy spotykają się, Devon wydaje zduszony okrzyk zdziwienia. Znów tam jest. Ten pentagram. Pięcioramienna gwiazda, którą Devon od czasu do czasu widuje przed twarzą Marcusa.

I widząc ją znowu, Devon nagle coś sobie uświadamia: to ten sam znak, który duch nakreślił zeszłej nocy! Duch, którego widział w ukrytym przejściu. Narysował w powietrzu pięcioramienną gwiazdę!

- Nic ci nie jest, człowieku? - Pyta Devon, nachylając się do Marcusa.

Przyjaciel ma podkrążone oczy i zadrapania na nosie, policzkach oraz szyi.

- Miałem okropną noc - mówi. - Naprawdę złe sny.

- Skąd masz te zadrapania? - Pyta Ana, zaglądając Devonowi przez ramię.

- Chyba sam je sobie zrobiłem. Kiedy się zbudziłem, miałem zaschniętą krew pod paznokciami.

- Jakie to były sny? - Pyta Devon.

Marcus kręci głową.

- Nie pamiętam. Uciekałem... Walczyłem. Wiem tylko, że przez całą noc przewracałem się i rzucałem na łóżku.

Devon dochodzi do wniosku, że coś się szykuje. Zbyt wiele dzieje się naraz: duch nakreślił w powietrzu pentagram, a teraz ten znak pojawił się przed twarzą Marcusa. Chłopak miał złe sny i podrapał się w nocy. Czy istnieje jakiś związek między tymi faktami i tym, że Devon złamał zaklęcie, które więziło Obłąkaną Damę? Czyżby w ten sposób zbudził jakieś moce?

Rozlega się drugi dzwonek i muszą iść do swoich klas.

- Słuchajcie - mówi do obojga przyjaciół Devon. - Musimy koniecznie spotkać się po szkole. Nie obchodzi mnie, jakie mieliście plany. Powinniśmy się spotkać. Ana, zawiadom Cecily i D. J. Jeśli Cecily zamierza się na mnie boczyć, to niech na chwilę o tym zapomni. Chodzi o bezpieczeństwo Marcusa. Coś się szykuje i musimy być przygotowani.

Marcus uważnie przygląda się Devonowi.

- A więc znów widziałeś ten znak na mojej twarzy. Pentagram.

- Tak - potwierdza Devon. - Widziałem.

- Jaki pentagram? - Pyta Ana. - O czym wy mówicie?

- Opowiem wam wszystko po szkole. Spotkamy się w pizzerii Gia. Powiedz to D. J. i Cecily.

Pospiesznie rozchodzą się do swoich zajęć. Devon ma geometrię, która bynajmniej nie jest jego ulubionym przedmiotem. Usiłuje się skupić, gdy pani Bouchier monotonnie omawia różnice między kątem ostrym a rozwartym i linie proste prostopadłe. Devon modli się, żeby nie wyrwała go do odpowiedzi, ponieważ patrząc na tablicę, widzi tylko jeden wielki pentagram - który również jest figurą geometryczną, ale dzisiaj nie omawianą. Przynajmniej nie przez panią Bouchier.

Co oznacza ten znak? Od wielu miesięcy widuje go czasem na twarzy Marcusa. Jednak mimo wszelkich wysiłków ani jemu, ani Rolfe'owi Montaigne'owi nie udało się odkryć znaczenia tego symbolu. Dowiedzieli się tylko, że pentagram jest figurą używaną jako amulet, a osoba nosząca go lub stojąca w jego wnętrzu jest zabezpieczona przed atakiem nadnaturalnych sił. Może powinien znaleźć jakiś pentagram, który Marcus mógłby nosić przy sobie.

Tylko co właściwie mu grozi? Czy te sny Marcusa mają jakieś znaczenie? Dlaczego pojawił się ten duch i kim był za życia? Czy istnieje jakiś związek między tym wszystkim a kobietą, która teraz błądzi w labiryncie tajemnych przejść Kruczego Dworu?

Musi znów porozmawiać z Obłąkaną Damą. Musi ją zapytać o...

- Panie March?

Devon mruga. Nauczycielka. Niech to diabli. Wywołała go.

- Hmm, przepraszam - mówi Devon. - Mogłaby pani powtórzyć pytanie?

Pani Bouchier splata ręce na piersiach.

- Zadałam je już dwa razy. Myślę, że zamiast tego powinien pan zgłosić się do mnie po lekcjach.

- Och, ale nie mogę. Widzi pani, muszę...

- Po lekcjach, panie March - mówi stanowczo nauczycielka i podejmuje przerwany wywód.

Wspaniale. Po prostu wspaniale. Teraz spóźni się do pizzerii Gia. Musi przesłać wiadomość przyjaciołom. Jeśli po lekcjach nie wsiądzie do samochodu D. J., to już widzi, jak Cecily odjedzie w dal, wciąż żywiąc urazę.

Pospiesznie pisze w notatniku: Zaczekajcie na mnie. Po lekcjach muszę spotkać się z Bouchier, ale przyjdę jak najszybciej.

Potem wyrywa kartkę z kołonotatnika, powoli, żeby nie robić hałasu. Dwukrotnie składa liścik i pisze na nim „Ana". Następnie sprawia, że karteczka znika.

Oczami duszy widzi, jak karteczka pojawia się na ławce Any w pracowni języka angielskiego w głębi korytarza. Widzi, jak dziewczyna rozkłada ją i czyta. Devon uśmiecha się pod nosem. Staje się coraz lepszy w tej całej magii. Potrafi już posyłać liściki na lekcjach za pomocą czarów.

Po lekcjach wysłuchuje kazania Bouchier i zgadza się odrobić kilka dodatkowych zadań domowych, żeby dowieść, że wcale nie jest taki słaby z geometrii. Potem wypada z klasy i pędzi korytarzem w kierunku parkingu - bo przecież nie może zrobić swojej sztuczki ze znikaniem na oczach tylu uczniów. Wyhamowuje jakiś metr przed samochodem D. J., w którym czekają na niego przyjaciele.

- Hola, Speedy Gonsalvez - żartuje D. J.

- Pędziłeś naprawdę szybko, Devonie - mówi Ana. - Ludzie się gapili. Nie powinieneś tak ujawniać swoich zdolności.

- Bałem się, że odjedziecie beze mnie.

Cecily mierzy go chłodnym spojrzeniem.

- Odjedziemy? Nie zrobilibyśmy tego, jeśli to prawda, że Marcusowi może grozić jakieś niebezpieczeństwo. - Uśmiecha się złośliwie. - Widzisz, my jesteśmy lojalni. Nie rezygnujemy tak łatwo z przyjaciół.

Devon ignoruje jej sarkazm.

- Jedźmy do Gia.

Przy pizzy pepperoni Devon opowiada im o ostatnich wydarzeniach. Mówi o duchu, o Obłąkanej Damie i o tym, jak wyjawiła, że pani Crandall jest matką Devona. Cecily tylko prycha, mając nadzieję, że pozostali również odrzucą tę teorię, ale nikt tego nie robi. Tylko D. J. podziela jej oburzenie, choć z tego powodu, że dopiero teraz dowiadują się o pentagramie Marcusa.

Ana broni decyzji Devona.

- Mieliśmy dość innych problemów - mówi. - Na przykład z Szaleńcem i zbuntowaną wiedźmą Isobel.

Devon spogląda na nią z wdzięcznością, a Marcus dodaje:

- Poza tym to dotyczyło mnie. Devon powiedział mi o tym i tylko to się liczy. - Próbuje ukryć strach. - Teraz po prostu musimy zrozumieć, co to oznacza. I posłuchajcie, ludzie. Jeśli się okaże, że wszystkim wam grozi niebezpieczeństwo, nie będę miał wam za złe, jeśli...

- Jeśli co? - Pyta D. J. - Facet, jesteśmy związani ze sobą. Zawsze tak było i zawsze będzie.

Związani ze sobą, myśli Devon, gdy po zjedzeniu pizzy pakują się do samochodu D. J. Cecily nadal traktuje go chłodno. To tyle, jeśli chodzi o więź.

Devon prosi, żeby D. J. podrzucił go do Rolfe'a Montaigne'a.

- Zrób coś dla mnie - mówi do Cecily. - Kryj mnie przed twoją matką. Byłaby wściekła, gdyby wiedziała, że jestem u Rolfe'a, ale on może pomóc nam zrozumieć, co się dzieje.

- Zrobię to dla Marcusa, nie dla ciebie - fuka Cecily.

Devon patrzy, jak odjeżdżają. Nie może uwierzyć, jak bardzo boli to zerwanie. Naprawdę zaczynał lubić Cecily - i to bardzo. Teraz jest nawet w pewnej mierze zadowolony, że ona zachowuje się tak dziecinnie. Łatwiej będzie mu się z tym pogodzić - przynajmniej taką ma nadzieję - i przestać myśleć o niej jak o dziewczynie, a zacząć traktować jak siostrę. Nieznośną i rozpuszczoną, ale jednak siostrę.

Odwraca się i spogląda na dom Rolfe'a. Ten budynek z kamienia jest osadzony w ścianie klifu i zwrócony ku morzu. To dom pełen magicznych ksiąg i dziwnych jarzących się kryształów, zawierających wiedzę, którą Devon musi zdobyć, jeżeli chce zostać mistrzem magii. Rusza w kierunku domu, słysząc huk rozbijających się o skały fal. Słońce jest już bardzo nisko i otaczają go coraz dłuższe cienie nagich, poskręcanych drzew. Devon znów tęsknie myśli o wiośnie. Ma już dość tych zimnych, ciemnych, krótkich dni.

Niecierpliwie czeka na spotkanie z Rolfe'em - tym tajemniczym człowiekiem, którego jako pierwszego napotkał po przyjeździe do Biedy i który okazał się kluczem do przeszłości Devona. Gdyż Rolfe był Opiekunem - jednym z tych długowiecznych, szlachetnych nauczycieli i obrońców młodych czarodziei. Tylko że Rolfe, podobnie jak Devon, utracił znaczną część swego dziedzictwa w wyniku przedwczesnej śmierci ojca, który nie zdążył przekazać potomkowi swej wielowiekowej wiedzy. Chociaż w ciągu kilku ostatnich miesięcy Rolfe ogromnie pomógł Devonowi, wciąż stara się jak najlepiej poznać arkana magii Skrzydła Nocy, aby być dobrym Opiekunem i pokierować magiczną edukacją chłopca.

Jednak tego popołudnia Devon chce zadać mu znacznie bardziej prozaiczne, zwyczajne ludzkie pytanie, które dręczyło go przez cały dzień. Zastanawia się tylko, czy znajdzie w sobie odwagę, żeby je wypowiedzieć.

- Devonie! - Woła Rolfe na widok chłopaka. - Przychodzisz w samą porę. Popatrz, co odkryłem!

Rolfe jest w swoim gabinecie o przeszklonych ścianach, przez które widać morze. Ilekroć Devon go odwiedza, fale w dole są rozkołysane i wzburzone, z łoskotem biją o skały. Jasny zygzak błyskawicy bezgłośnie przecina niebo, po czym znika, pozostawiając wolno wspinający się po niebie księżyc.

- Co takiego, Rolfe?

- Zejdź tutaj, to ci pokażę - mówi Rolfe.

Devon schodzi po spiralnych schodach, wiodących z głównej części domu do gabinetu Rolfe'a. Mężczyzna trzyma w dłoniach jakiś kryształ, różowoniebieski i pulsujący światłem.

- Patrz, co mogę zrobić - mówi Rolfe, podniecony jak mały chłopiec.

I natychmiast na rozwieszonym przez niego na biblioteczce prześcieradle pojawia się obraz. Stado ptaków - kruków - wściekle łopoczących skrzydłami. Devon mruży oczy, żeby lepiej im się przyjrzeć. Lądują na dachu...

- Kruczy Dwór? - Pyta.

- Tak, istotnie! - Rolfe odrywa od niego wzrok i z wyraźnym upodobaniem spogląda na prowizoryczny ekran. - Sądzę, że za pomocą tego kryształu mój ojciec uczył Randolpha Muira historii jego rodu.

Devon podchodzi i staje u boku Rolfe'a. Randolph Muir był ojcem pani Crandall. I wielkim czarodziejem. Po jego tragicznej śmierci Muirowie wyrzekli się magii i dlatego Cecily nie miała pojęcia o swoim czarodziejskim dziedzictwie, dopóki Devon jej tego nie wyjawił, ku zgryzocie jej matki.

- Patrz dalej - zachęca Rolfe.

Nie musi mu tego mówić. Devon nie może oderwać oczu. Nagle miejsce kruków zajmuje twarz jakiegoś mężczyzny, posępnego i poważnego, w cylindrze i z okazałymi bokobrodami. Devon natychmiast rozpoznaje Horatia Muira, budowniczego Kruczego Dworu i jednego z największych magów wszech czasów.

- Wspaniale! - Wykrzykuje Devon. - W końcu dowiem się więcej o rodzinie Muirów!

O mojej rodzinie, dodaje ponuro w duchu. Trudno mu się oswoić z tą myślą.

Nagle jego uwagę odwraca jakiś dźwięk. Chociaż jest zafascynowany widokiem Horatia Muira, błyskawicznie wyostrzonym słuchem wychwytuje jakiś odgłos na zewnątrz. Słyszy wycie. Takie samo jak zeszłej nocy. Wycie jakiegoś zwierzęcia...

- Rolfe, słyszysz to?

Jednak uwagę jego Opiekuna całkowicie pochłaniają obrazy ukazywane przez kryształ.

- Patrz! To Horatio ze swoimi dziećmi. Randolph, Gideon... A tam, spójrz tylko! To Jackson - Szaleniec - jako mały niewinny chłopiec!

Devon musi przyznać, że to niesamowite oglądać Jacksona Muira jako nastolatka niewiele starszego niż on teraz. Jednak ten chłopiec wcale nie wygląda na niewinnego. Ma w oczach zimny, wyrachowany błysk, już wtedy...

Uwagę Devona znów zwraca to wycie. Tym razem rozbrzmiewa bliżej. Niemal jakby tuż obok domu.

- Rolfe, czy słyszysz...

Lecz zanim zdąży dokończyć, wielkie okno po prawej rozpada się i odłamki szkła padają wokół jak grad...

Cuchnąca, oślizgła, włochata i warcząca bestia rzuca się na Rolfe'a, chwytając go za gardło wielką łapą.

3. Urodzinowa niespodzianka

Wracaj! - Rozkazuje Devon. - Wracaj do swej Otchłani! Jednak nawet wykrzykując to, wie, że bestia nie odejdzie. To nie demon, posłuszny magicznej potędze czarodzieja Skrzydła Nocy. To coś innego, coś, czego Devon nie rozpoznaje - coś, co może w jednej chwili zabić Rolfe'a.

Kryształ wypada z dłoni Rolfe'a i obrazy znikają z ekranu. Rolfe usiłuje się bronić, chwytając bestię za ręce - a raczej łapska, wielkie niedźwiedzie łapy - i starając się oderwać je od swojego gardła.

Ponieważ jego moc nie działa na napastnika, Devon czuje się bezradny. W przypływie rozpaczy chwyta srebrny lichtarz i z całej siły wali nim we włochaty łeb. Bestia z rykiem puszcza Rolfe'a i odwraca się do Devona.

Te oczy, myśli Devon. Dlaczego wyglądają znajomo?

Stwór opada na cztery łapy. Istotnie przypomina niedźwiedzia, ale także wilka. A ponadto człowieka, myśli Devon. Ten owłosiony pysk ma ludzkie rysy - jak u jednego z tych neandertalczyków, o których Devon uczył się w szkole. Bestia z rykiem szykuje się do ataku - lecz z jakiegoś powodu zwleka. Spogląda na młodego czarodzieja, który trzyma w podniesionej ręce srebrny lichtarz.

Znajdujący się za plecami bestii Rolfe podnosi się z podłogi. Devon obserwuje go jednym okiem, drugiego nie spuszczając z bestii. Rolfe powoli przechodzi przez pokój i po cichu otwiera szufladę biurka. Devon wie, że mężczyzna sięga po broń.

- Kim jesteś? - Pyta Devon bestię, usiłując odwrócić jej uwagę. - Skąd się tutaj wziąłeś?

Bestia tylko warczy.

- Jakiego rodzaju stworem jesteś?

Bestia znów staje na tylnych łapach i syczy.

- No już, paskudo. Porozmawiaj ze mną. Co cię tu sprowadza?

Stwór z rykiem rusza wreszcie do ataku, najwyraźniej zdenerwowany brzmieniem głosu chłopca. Jednak nie rzuca się na Devona: zamiast tego próbuje złapać lichtarz, jakby chciał mu go wyrwać, zanim znów zaatakuje. Devon natychmiast znika i ponownie się pojawia za plecami stwora, który odwraca się, zaskoczony i zbity z tropu.

- Tego chcesz? - Pyta Devon, machając do niego lichtarzem, zbliżając się do bestii i prowokując ją. - No już! Spróbuj mi go zabrać! Może nie zdołam pokonać cię magią, ale mogę cię zmęczyć!

Stwór cofa się, jakby widok lichtarza sprawiał mu ból.

- Odsuń się na bok, Devonie! - Woła Rolfe. Kątem oka Devon widzi, jak mężczyzna mierzy z pistoletu do bestii. - Stąd oddam dobry strzał.

- Nie!

To kobiecy głos, dobiegający z góry. Devon spostrzega Roxanne. Przyjaciółka Rolfe'a, posiadająca własną tajemniczą moc, stoi na szczycie spiralnych schodów. Z niepokojem spogląda na rozgrywającą się na dole scenę.

- Nie strzelaj, Rolfe! Pożałowałbyś tego!

- Pożałowałbym? Ten stwór właśnie próbował mnie zabić!

- Podejrzewam, że jeśli te pociski nie są ze srebra - mówi Roxanne - tylko rozwścieczą to biedne stworzenie. - Zaczyna schodzić po schodach, trzymając przed sobą wielki srebrny amulet. To jeden z naszyjników, które Devon tak często widywał na jej szyi. - Devonie, dalej podchodź do niego z lichtarzem. Jeżeli zaatakujemy go jednocześnie...

Devon wykonuje polecenie. Oboje powoli idą w kierunku warczącej, toczącej pianę z pyska bestii. Już są pół metra od niej, Devon z lichtarzem i Roxanne z amuletem. To jednak wystarcza, żeby stwór zadrżał i zawył. Ten dźwięk jest tak żałosny, że budzi współczucie Devona. Z bliska spogląda w ślepia bestii. Są czarne i szkliste, ale dziwnie znajome...

Nagle bestia jednym susem opuszcza pokój - rozbijając drugie okno i lądując na piasku. Widzą, jak wlecze się plażą i znika w ciemności.

- Co... - Jąka się Rolfe, łapiąc oddech. - Co to było?

Roxanne podbiega do niego i ogląda szyję, za którą złapał go stwór. Devon patrzy na nią.

- Zdaje się, że wiesz, co to było - mówi.

- Niedokładnie. - Kobieta dotyka gardła Rolfe'a, a ten się krzywi. - To nie jest poważna rana, kochany. Na szczęście będziesz miał tylko sińca.

- A co dokładnie wiesz? - Nalega Devon, stając tuż za nią.

Ona przez kilka sekund nie odejmuje dłoni od szyi Rolfe'a, niemal jakby zamierzała go uzdrowić. Spogląda przez ramię na Devona.

- Kiedy wracałam z miasteczka - wyjaśnia - księżyc przemówił do mnie. Gdy tylko zobaczyłam tę bestię, od razu wiedziałam, że to księżycowe stworzenie.

Devon drapie się po głowie.

- Hm, Roxanne. Wiesz, że moim zdaniem jesteś w porządku i dysponujesz naprawdę potężną magią. Jednak... - Krzywi się. - Księżyc przemówił do ciebie?

Ona śmieje się tym swoim serdecznym, melodyjnym, jamajskim śmiechem. Odchodzi od Rolfe'a i staje w blasku księżyca, wyglądając tak eterycznie, jakby nie była istotą z krwi i kości, lecz ze światła i mgły. Devon obserwuje ją uważnie.

- Tak, Devonie March, księżyc przemówił do mnie. Cały świat, cały wszechświat, przemówi do ciebie, jeśli tylko go wysłuchasz. - Roxanne uśmiecha się. - Mam rację, Rolfe?

- Tak, tak - mruczy Rolfe, wyjmując z szafy kilka rolek folii. - W tym momencie świat mówi mi, że ten stwór zrujnował mój gabinet. Pomóżcie mi zasłonić rozbite okna, zanim zamokną książki. Zaczęło padać.

- Hej, Rolfe - mówi z krzywym uśmiechem Devon. - Nie wysilaj się. Ja to naprawię.

Macha ręką, bezgłośnie nakazując oknom złożyć się, a szybom poskładać i stać takimi jak przedtem. Łatwizna. Prosta magiczna sztuczka.

Jednak okna pozostają rozbite, a odłamki szkła nadal leżą na podłodze. Podmuch wiatru niesie deszcz ze śniegiem.

Rolfe przewraca oczami.

- Nie popisuj się, Devonie. Wiesz, że twoja magia nie działa, jeśli próbujesz się nią popisywać.

- Dobrze, dobrze, pozwól mi spróbować jeszcze raz.

Wciąż nic.

- Zapomnij o tym, kolego, jest za późno. Nie napinaj się, bo i tak nie dostaniesz za to orderu. Pomóż mi w tradycyjny sposób.

Zmieszany Devon pomaga Rolfe'owi umocować plastikową folię. Zauważa, że Roxanne tłumi śmiech.

- No dobrze - mówi Devon. - Powiedz mi, co to było. Dlaczego nazwałaś to księżycowym stworzeniem?

- Spójrz przez okno - radzi Roxanne. - Chociaż mamy już drugą noc pełni, księżyc wciąż jest okrągły, jasny i dobrze widoczny na niebie. Nawet ci naukowcy, którzy kategorycznie zaprzeczają istnieniu nadnaturalnych sił, doceniają moc pełni księżyca.

- Zatem chcesz powiedzieć - pyta Devon, któremu zaczyna coś świtać - że to był jakiś... Wilkołak?

Rolfe prycha.

- Raczej niedźwiedziołak. Albo potworołak.

- Właśnie - potwierdza Roxanne. - Stara legenda mówi, że księżycowe stworzenie można odpędzić jedynie srebrem. Dlatego zdołałeś go przegnać zwyczajnym lichtarzem, a nie twoją magiczną mocą.

- Traktujesz go jak osobę - zauważa Devon.

Ona kiwa głową.

- Znasz stare opowieści. Widziałeś filmy.

- Chcesz powiedzieć...? - Devon odwraca się, pozostawiając Rolfe'a samego z plastikową folią. Ta odwija się i uderza w twarz mężczyznę, który klnie pod nosem. - Ten stwór... To w rzeczywistości był jakiś człowiek, który w czasie pełni księżyca przemienia się w bestię?

Roxanne uśmiecha się.

- Jak brzmi ta stara rymowanka? „Nawet człek czystego serca, nie tylko grzeszny bluźnierca, wilkiem prędko stać się może, gdy pełnia i wilcze łyko w borze"

Rolfe wzdycha i cofa się o krok, żeby obejrzeć swoje dzieło.

- No cóż, to powinno wytrzymać do przyjazdu szklarza.

- Przykro mi, że nie mogłem ci bardziej pomóc - mówi Devon.

Rolfe uśmiecha się.

- Nie przejmuj się tym, dzieciaku. Po to jest polisa ubezpieczeniowa. - Śmieje się. - Chociaż nie wiem, co wpiszę do formularza. Czy polisa obejmuje ataki wilkołaków?

- Zastanawiam się, kim jest ten nieszczęśnik - zauważa Devon, zerkając w mrok - i jak stał się potworem.

- Zazwyczaj jest to skutek klątwy - mówi mu Roxanne.

- Powinniśmy zawiadomić policję. - Rolfe spogląda na plażę, sprawdzając, czy bestia nie czai się w pobliżu. - Zeszłej nocy John Harker zgłosił, że widział jakiegoś intruza na farmie i znalazł tuzin zaduszonych kur i poranioną krowę. Trzeba złapać to stworzenie.

- Tylko dlaczego zaatakowało ciebie, Rolfe? - Zastanawia się Devon. - Dlaczego wskoczyło tutaj tak, jakby dobrze wiedziało, co robi? A raczej jakby wiedział, co robi. - Spogląda na Roxanne. - Jestem pewien, że masz rację. To był człowiek. Miałem wrażenie, że już go gdzieś spotkałem.

Rolfe zastanawia się.

- Zatem... To musi mieć jakiś związek z Bractwem Skrzydła Nocy. Spróbuję ponownie użyć kryształów i zobaczymy, co nam powiedzą...

Devon wzdycha.

- Znowu dzieją się różne dziwne rzeczy, Rolfe. Dlatego tu przyszedłem.

- Powinniście o tym porozmawiać - mówi Roxanne. - Ja zadzwonię na policję i zgłoszę, że widzieliśmy to stworzenie. Nie martwię się tym, że je zastrzelą, bo bez srebrnych kuł w najlepszym razie zdołają je tylko schwytać - i rano dowiemy się, kim jest ten nieszczęśnik.

- Tak, a ja powinienem wracać do Kruczego Dworu - mówi Devon. - Czeka mnie przeprawa z panią Crandall.

Rolfe mierzy go wzrokiem, wyraźnie zaciekawiony.

- Odwiozę cię i porozmawiamy po drodze - mówi.

Jadą wąską i krętą drogą wzdłuż klifu, a wycieraczki porsche Rolfe'a usiłują powstrzymać zalewający szyby deszcz ze śniegiem. Devon dochodzi do wniosku, że mógł wykorzystać sztuczkę ze znikaniem i powtórnym pojawianiem się, żeby szybko i niepostrzeżenie znaleźć się w salonie Kruczego Dworu. Jednak po ostatniej klapie nie palił się do kolejnych popisów. Ponadto potrzebuje trochę czasu na rozmowę z Rolfe'em.

Jeszcze nie zadał tego bardzo ważnego pytania, które musi zadać. Jeżeli znajdzie w sobie dość odwagi.

Opowiada Rolfe'owi o wszystkim co się wydarzyło: jak włamał się do sekretnej komnaty, o duchu i pentagramie, o spotkaniu z Obłąkaną Damą i wieści, że pani Crandall jest matką Devona.

- To raczej trudno przełknąć, Devonie - mówi Rolfe.

- Zaczekaj, daj mi skończyć.

Mówi mu o tym, jak rano znów zobaczył pentagram przed twarzą Marcusa, który skarżył się, że miał złe sny.

- Przecież nie masz pojęcia, czy pentagram ma z tym jakiś związek - przypomina Rolfe. - Widywałeś go już wcześniej i nic się nie stało.

- Tak, ale teraz, kiedy duch nakreślił ten znak i mówił o księżycu, a potem pojawiła się ta bestia...

Rolfe prowadzi w milczeniu. Sprawia wrażenie zatopionego w myślach.

- No i co? - Nalega Devon. - Co o tym wszystkim myślisz?

- Ja tylko... - Mężczyzna kręci głową. - Ta historia z obłąkaną kobietą... Jesteś pewien, że powiedziała, że Amanda jest twoją matką?

Devon wzdycha.

- Powiedziała, że moja matka przez cały czas była w Kruczym Dworze, a kiedy zapytałem, czy mówi o pani Crandall, klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się.

Rolfe przygląda mu się.

- Zatem nie potwierdziła tego. Wcale nie przyznała, że Amanda jest twoją matką.

- Jednak właśnie to miała na myśli, Rolfe! Przecież to oczywiste!

- Jest obłąkana, Devonie. Sam tak mówiłeś.

- Jest jednak czarodziejką, Rolfe. Czułem żar. Widziałem jej sztuczki...

Rolfe unosi brew, mierząc go wzrokiem.

- Skrzydła Nocy?

- Nie jestem pewien, czy należy do Bractwa, ale ma magiczną moc. I wiedzę. Wie o mnie! Od wielu miesięcy wołała mnie po imieniu. I wewnętrzny głos, moja czarodziejska intuicja, podpowiada mi, że ona zna prawdę.

Rolfe znów milczy.

- To, że pani Crandall jest moją matką, ma sens - upiera się Devon. - To dzięki temu dysponuję magiczną mocą. Dzięki niej. A ojciec przysłał mnie tutaj, ponieważ znał prawdę.

- Gdyby Amanda była twoją matką, Devonie - mówi Rolfe, spokojnie i stanowczo - nie miałbyś żadnych magicznych zdolności. Ona wyrzekła się magii, zanim przyszedłeś na świat. Dlatego Cecily nie jest czarodziejką.

Devon uświadamia sobie, że to celny argument, którego dotychczas nie brał pod uwagę.

- Mimo to - mówi, tylko trochę mniej pewny swego - wiem, co ta kobieta mi powiedziała, i wiem, że to prawda.

- Dlaczego tak bardzo chcesz wierzyć, że Amanda jest twoją matką?

Devon nie odpowiada. Spogląda przez okno samochodu na zimny, zacinający deszcz. Milczą przez kilka minut i nie wypowiedziane słowa wiszą w powietrzu.

- Rolfe - w końcu mówi Devon;

- Tak?

- Jeśli pani Crandall jest moją matką...

- Tak?

- No wiesz, w takim razie zastanawiam się, czy...

- Czy co?

- Cóż, wiem, że ty i ona... Dawno temu...

Rolfe obraca się do niego z łagodnym wyrazem twarzy.

- Zastanawiasz się, czy jeśli ona jest twoją matką, ja jestem twoim ojcem.

- Cóż - mówi Devon ochrypłym głosem - taka myśl przyszła mi do głowy.

Rolfe wyciąga dłoń i ściska ramię chłopca.

- Niczego nie pragnąłbym bardziej niż być twoim ojcem, Devonie. Niczego. Jednak widzisz... Tak, Amanda i ja byliśmy zakochani. Miałem nadzieję, że pewnego dnia ją poślubię. Jednak my nigdy...

Milknie.

- Och - mówi cicho Devon. - Rozumiem.

- Nigdy nie wyszliśmy poza fazę pocałunków - mówi Rolfe, kładąc dłoń z powrotem na kierownicy.

Jazda przez przełęcz wymaga uwagi. Devon uświadamia sobie, że właśnie w tym miejscu, wkrótce po tym, jak zerwała z nim młoda Amanda Muir, przygnębiony i pijany Rolfe zjechał z drogi. Przeżył upadek samochodu z urwiska do morza, ale dwoje jego pasażerów, chłopiec i dziewczyna zatrudnieni w Kruczym Dworze - nie. To właśnie zeznanie Amandy - że widziała Rolfe'a za kierownicą - posłało go na dziesięć lat do więzienia za nieumyślne zabójstwo.

Rolfe nigdy nie przebaczył jej tej zdrady i poprzysiągł zemstę - jej i całej rodzinie Muirów. Uparcie twierdził, że to nie on prowadził tamtej nocy, tylko tamta dziewczyna, Clarissa. Clarissa Jones - służąca, którą Rolfe nie tylko całował i przez którą Amanda z nim zerwała. Zazdrość, uraza, nienawiść były powodem tego, że złożyła obciążające go zeznania, a przynajmniej tak zawsze uważał.

- Jeśli Amanda jest twoją matką - mówi teraz Rolfe, przerywając milczenie - tożsamość twojego ojca pozostaje zagadką. Ja oczywiście siedziałem w więzieniu, więc nie wiem, z kim się spotykała. Jednak musiałaby to robić zaraz potem, gdyż mniej więcej rok później poślubiła Petera Crandalla i urodziła Cecily.

Devon kiwa głową.

- Właśnie dlatego zaczynam sądzić, że jestem o rok starszy, niż zawsze uważałem. Nie mam prawie piętnastu lat, tylko prawie szesnaście.

Nad nimi w deszczu pojawiają się światła Kruczego Dworu.

- Sam nie wiem, Devonie - wzdycha Rolfe. - Po prostu nie wiem...

- A ja wiem - zaczyna Devon, patrząc na dom.

- Na razie - mówi Rolfe - ważniejsze jest to, kim jest ta kobieta, jaką posiada moc i dlaczego Amanda tak długo ją więziła. - Uśmiecha się zjadliwie. - Ten fakt z pewnością zainteresuje władze...

- Nie, Rolfe. Na razie nikomu o tym nie mów. Dopóki nie uzyskam od niej odpowiedzi na kilka pytań. - Devon wciąż patrzy na jasne okna wielkiego domu. - Potem - czy jest moją matką, czy nie - możesz zrobić, co zechcesz. Możesz posłać ją do więzienia. Dobrze by jej to zrobiło.

Chociaż jest na nią zły, Devon natychmiast żałuje tych słów. W końcu przyjęła go pod swój dach, a Cecily byłaby załamana, gdyby jej matka poszła do więzienia...

Rolfe spogląda na chłopca.

- Myślisz, że ona odpowie na twoje pytania? Jeszcze nigdy nie udzieliła ci żadnej jednoznacznej odpowiedzi.

Zatrzymuje porsche w połowie podjazdu. Lepiej, żeby Devon wysiadł tutaj, bo pani Crandall i tak będzie wystarczająco wściekła. Nie ma sensu denerwować jej jeszcze bardziej widokiem Devona wysiadającego z samochodu Rolfe'a Monaigne'a.

- Zamierzam spróbować - mówi Devon, otwierając drzwi. - Teraz, kiedy spotkałem Obłąkaną Damę, musi się do paru rzeczy przyznać.

- Powodzenia, kolego - mówi Rolfe.

- Tobie też. Sprawdź, co mówią o tym wszystkim kryształy.

Devon salutuje mu i wysiada w deszcz. Patrzy, jak porsche zawraca, omiata go smugami świateł i znika za wzgórzem.

Rusza w kierunku domu.

I znów to słyszy w oddali.

Zwierzęce wycie.

I jeszcze coś.

Jakieś jęki w pobliżu. Ciche skomlenie, jakby innego cierpiącego zwierzęcia. Słyszy je za plecami, potem przed sobą i z lewej. Coś tam jest, w lesie obok podjazdu. Devon przyspiesza kroku, aby jak najszybciej znaleźć się pod dachem, uciec przed zimnym deszczem. I tymi odgłosami...

Nagle jednak go widzi. Tuż przed sobą, na swojej drodze.

To duch. Ten sam co zeszłej nocy. Mężczyzna z fryzurą Beatlesa. Wije się, skręca i kurczy, a blask księżyca oświetla go jak punktowy reflektor. Jęczy i krzyczy - i nagle przemienia się w zwierzę.

Opada na cztery łapy i warczy na Devona. Żółta ślina cieknie mu z pyska, gdy szykuje się do skoku.

Nie mam niczego ze srebra, myśli przerażony Devon, gdy stwór skacze.

Devon krzyczy.

Jednak stwór nie dopada go, tylko znika w ciemnościach.

Devon biegiem pokonuje resztę drogi do domu.

No - zaczyna władczo pani Crandall z rękami założonymi na piersi - w końcu wróciłeś, żeby zobaczyć, co narobiłeś!

- Mogę zdjąć mokre ubranie, zanim zacznie pani na mnie krzyczeć? - Pyta Devon, uwalniając się od przemoczonej dżinsowej kurtki i zostawiając ją na wieszaku.

Amanda Crandall stoi w drzwiach salonu. Jak zawsze jest wystrojona, jakby wybierała się na bal, a nie kręciła się po domu w deszczową noc: sięgająca podłogi suknia z zielonego brokatu, szmaragdowe kolczyki i naszyjnik z pereł, jasnoblond włosy upięte w kunsztowną fryzurę. Jest piękna, pewnie, z tymi zielonymi oczami, głęboko osadzonymi w bladej twarzy, i Devon rozumie, dlaczego Rolfe tak za nią szalał. Jednak wróćmy do rzeczywistości: ona jest jego matką, on jest na nią zły i nie potrafi spojrzeć na nią obiektywnie.

- Nie masz pojęcia, co narobiłeś, Devonie - mówi pani Crandall, mierząc go gniewnym wzrokiem.

W tym momencie słychać szereg głuchych uderzeń, a potem opętańczy śmiech. To Obłąkana Dama, szalejąca za ścianą salonu. Kilkakrotnie uderza w ścianę, a później parska piskliwym śmiechem, aby dać im znać, że tam jest. Potem Devon słyszy jej kroki, gdy kobieta wbiega na jakieś sekretne schody i - tup, tup, tup! - Przemyka piętro wyżej nad ich głowami.

- Przez ciebie biega teraz jak szalona po całym domu - warczy pani Crandall, odwracając się i wchodząc do salonu. - Chodź tutaj! Musimy porozmawiać!

- Tak, z pewnością - zgadza się Devon.

Idzie za nią do salonu. To wspaniały pokój, zdominowany przez wiszący nad kominkiem portret Horatia Muira. Od podłogi po sufit wznoszą się tam półki pełne zakurzonych starych ksiąg, czaszek i kryształowych kuł, wysuszonych głów i wypchanych ptaków - pamiątek kilku pokoleń czarodziei. Stara zbroja stoi na stojaku obok podwójnych drzwi z szybami z barwionego szkła, za którymi znajduje się taras z widokiem na klifowe skały i wzburzone morze u ich podnóża. W powietrzu unosi się silny zapach kadzidła i olejków, a w kamiennym kominku trzeszczą i syczą płomienie.

- Nie miałeś prawa - żadnego prawa! - Rozbijać tego muru - mówi pani Crandall, stojąc twarzą do Devona. - To złośliwe uszkodzenie cudzego mienia!

Chłopiec podejmuje wyzwanie.

- To niech mnie pani każe aresztować. Czy szeryfa nie zainteresuje fakt, że więziła pani kogoś w tym domu?

- Nie prowokuj mnie, Devonie. Tym razem posunąłeś się za daleko. Znasz niebezpieczeństwa kryjące się w tym domu, okropności, z jakimi mieliśmy do czynienia za sprawą Szaleńca. Chcesz, żeby to wszystko znowu się zaczęło?

- Zatem istnieje jakiś związek między Obłąkaną Damą a Jacksonem Muirem?

Amanda Muir Crandall przeciągle wzdycha, gdy nad jej głową znów rozlega się tupot nóg i przez mury przebija się piskliwy chichot.

- Od miesięcy wołała mnie po imieniu - mówi Devon. - Jak mogłem tego nie sprawdzić? Jeśli ona jest niebezpieczna, proszę mi powiedzieć. Mam moc. Mogę się nią zająć. Jak pani wie, radziłem już sobie z podobnymi kłopotami.

- Och, sir Galahadzie - mówi sarkastycznie pani Crandall. - Może jednak tym razem to cię przerasta.

Devon prycha z niedowierzaniem.

- Obłąkana Dama jest groźniejsza od Jacksona Muira? Albo od Isobel Apostaty?

- Och, Devonie - mówi pani Crandall, nagle sprawiając wrażenie osoby kompletnie wyczerpanej. Opada na fotel. - Naprawdę uważasz, że zamykalibyśmy ją i ukrywali najpierw na wieży, a potem w piwnicy, gdyby od tego nie zależało nasze życie?

Devon syczy ze złości.

- Dlaczego po prostu nie powie mi pani, kim ona jest? Wszystkie sprawy, które próbowała pani trzymać przede mną w sekrecie, w końcu wyszły na jaw...

Pani Crandall znów wstaje i zaczyna przechadzać się po pokoju. Kroki za ścianami, ten śmiech i łoskoty działają jej na nerwy.

- Och, dlaczego Bjorn jeszcze jej nie złapał? Ilekroć zapędza ją w kąt, ona jakoś mu się wymyka. Jest sprytna. Pamięta, jak znikać...

Devon kiwa głową.

- Domyślam się, że zaklęcie, które tak długo ją pętało, nie pozwalało jej użyć magicznej mocy.

- Dotychczas - przyznaje pani Crandall.

- Ona należy do Bractwa?

- Jej moc... Jest inna niż twoja, Devonie. Ona nigdy nie została należycie wyuczona, jak się nią posługiwać. I nie pamięta nawet podstawowych zasad prawidłowego jej wykorzystywania, co czyni ją jeszcze niebezpieczniejszą. Gdybyś ją poznał, Devonie, zrozumiałbyś, jaka jest niezrównoważona...

- Och, poznałem ją - mówi Devon. - Czy Bjorn pani nie powiedział?

Pani Crandall nagle odwraca się na pięcie i spogląda na Devona.

- Nie. Powiedział mi tylko, że widziałeś, jak otworzyła ukryte drzwi...

Devon uśmiecha się.

- Sądzę, że starał się nas obu uchronić od kłopotów, których i tak mamy mnóstwo. Owszem, poznałem Obłąkaną Damę. - Wytrzymuje jej spojrzenie. - Przeprowadziliśmy ciekawą rozmowę.

Pani Crandall blednie.

- W istocie powiedziała mi, kim jestem - ciągnie spokojnie Devon.

Pani Crandall przytrzymuje się oparcia fotela.

- Devonie - mówi drżącym głosem - ona jest szalona.

Musisz o tym pamiętać...

- Powiedziała mi, kto jest moją matką.

Pani Kruczego Dworu wygląda tak, jakby miała zemdleć. Wciąż przytrzymując się fotela, siada na nim, lecz ani na chwilę nie odrywa oczu od twarzy Devona.

- Ona... Powiedziała... Ci...

- Tak - mówi Devon. - Powiedziała mi, że to pani jest moją matką.

Pani Crandall milczy, patrząc na niego.

- Czy nie ma pani mi nic do powiedzenia? - Pyta Devon.

Ona w końcu odrywa wzrok od jego twarzy i spogląda w dal.

- Powiedziała ci, że ja jestem twoją matką? Naprawdę tak powiedziała?

- Tak, naprawdę.

Pani Crandall wstaje. W mgnieniu oka gniew na jej twarzy ustępuje miejsca życzliwości. Podchodzi do Devona, bierze jego twarz w dłonie i spogląda mu w oczy.

- Och, Devonie - mówi. - Jakże musi ci być ciężko, nie wiedzieć, kim są twoi prawdziwi rodzice. Współczuję ci. Proszę, nie sądź, że jest inaczej. Jednak nie jestem twoją matką. Ta kobieta jest szalona. Jest obłąkana i niebezpieczna, a my musimy ją znaleźć i zamknąć w bezpiecznym miejscu, dla naszego dobra.

I z tymi stówami odchodzi. Jej długa suknia szeleści, gdy pani Crandall wychodzi z salonu i idzie przed holl do schodów. Devon patrzy, jak wchodzi na piętro, dumnie wyprostowana, niczym królowa.

Co jest prawdą? Devon nie jest pewien. Jeśli pani Crandall jest jego matką, dlaczego nie chce się do tego przyznać?

No cóż, zapewne z wielu powodów, z których najważniejszym jest zapewne Cecily. Nie chce, by jej córka wiedziała, że przed ślubem miała już dziecko. Przyznawszy się do tego, musiałaby wyjaśnić, kim był ojciec Devona, a być może po prostu nie chce go pamiętać.

A może - w ciągu kilku następnych dni różne myśli przychodzą Devonowi do głowy - może jego ojciec jest potężnym czarodziejem i gdyby połączył się z chłopcem, magia powróciłaby do Kruczego Dworu.

Który, jeśli się nad tym zastanowić, należy się tak samo Devonowi jak Cecily i Alexandrowi.

Oczywiście, jeśli pani Crandall jest jego matką.

W ciągu następnych dni Devon znów dopuszcza tę ewentualność, że może jednak nie jest. Rolfe ma rację: skąd Devon miałby magiczną moc, jeśli jego matka wyrzekła się swojej, zanim się narodził? A Obłąkana Dama właściwie nie potwierdziła jego przypuszczeń, o czym wszyscy mu przypominają - nawet jeśli jest pewien, co chciała powiedzieć.

No dobrze, pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.

Co się dzieje z moim Głosem? Powinien podpowiadać mi, w co mam wierzyć. Dlaczego wciąż dręczą mnie wątpliwości?

Jednak pomimo tych wątpliwości nie godzi się z Cecily. Wciąż ma zbyt wiele pytań, za wiele obaw. Podczas lunchu siedzi w stołówce z Aną. Cecily siada przy innym stoliku z D. J. Devon obawia się, że ich grupce łowców demonów grozi rozpad.

Szczególnie pod nieobecność Marcusa. Nazajutrz po rozmowie Devona z panią Crandall przyjaciele z niepokojem zauważają, że Marcusa nie ma w szkole. Po lekcjach pakują się do samochodu D. J. i jadą do domu Marcusa. Mijają farmę Harkera na rogu ulicy, przy której mieszka Marcus. Devon przypomina sobie, że to tu bestia zaatakowała kury i krowy...

Drzwi otwiera im ojciec Marcusa.

- Och, on leży w łóżku. Nie... Nie czuje się dobrze.

- Możemy się z nim zobaczyć? - Pyta Devon.

- No cóż - mówi mężczyzna, oglądając się przez ramię. - To koledzy Marcusa, Gigi. Mogą wejść i zobaczyć się z nim?

- Wpuść ich - woła matka Marcusa.

Wchodzą. To zwyczajny, normalny dom. Nie ma tu czaszek ani kryształowych kuł, tylko zwykła kanapa w kwiatki, rozkładany fotel i telewizor. Na ścianie wiszą szkolne rysunki Marcusa. To przypomina Devonowi dom, w którym dorastał, ten trzypokojowy domek w Coles Junction w stanie Nowy Jork, w którym mieszkał z ojcem. Tamten dom był równie zwyczajny jak ten, bez zamaskowanych drzwi i portretów posępnych, tajemniczych przodków. Wchodząc do mieszkania Marcusa, Devon czuje przypływ tęsknoty za domem i nie po raz pierwszy marzy, żeby cofnąć czas. Wszystko było wtedy znacznie prostsze.

Matka Marcusa stoi przed nimi w fartuchu, załamując ręce. Wygląda okropnie, jakby przez całą noc była na nogach.

- Marcus śpi - mówi. - On... Przeszedł trudne chwile.

- Co mu jest? - Pyta Cecily.

Lekarz nie jest pewien. On... Lunatykował. Czy ostatnio nie wydawał wam się dziwny?

- No cóż, niedawno powiedział nam, że miał złe sny - mówi Devon, zastanawiając się, czy powinien poinformować rodziców Marcusa o pentagramie. Dochodzi do wniosku, że nie: i tak by nie uwierzyli.

- Złe sny, złe sny - powtarza matka Marcusa, przyciskając dłoń do czoła i siadając na kanapie. Zaczyna płakać.

- W porządku, Gigi - mówi mąż, kładąc dłoń na jej ramieniu.

- Możemy go zobaczyć? - Pyta Ana.

- Nie - odpowiada przez łzy matka Marcusa. - Nie chcę, żebyście go oglądali. Minie trochę czasu, zanim wróci do szkoły. Musi wyzdrowieć...

Właśnie, myśli Devon, a żeby wyzdrowiał, trzeba go chronić.

Oto sens tego pentagramu. To znak ochronny. Marcusa trzeba chronić. Devon nie wie przed czym, ale rozumie, że musi coś zrobić.

Gdybym tylko mógł mu dać jakiś pentagram...

Przecież jestem czarodziejem Skrzydła Nocy. Oczywiście mogę mu jakiś dać.

Devon wkłada rękę do kieszeni dżinsowej kurtki. Rzeczywiście jest tam coś, czego przed chwilą nie było. Wyjmuje srebrny łańcuszek z zawieszoną na nim pięcioramienną gwiazdą.

- Da mu to pani? - Pyta Devon, podając łańcuszek matce Marcusa. - Proszę mu powiedzieć, że to ode mnie. Pozna go. Powinien go nosić.

- Nosić? - Pyta kobieta, przyjmując łańcuszek.

- Tak, to coś w rodzaju amuletu.

Kobieta obiecuje dać go Marcusowi. Czworo przyjaciół żegna się i wychodzi, myśląc o leżącym na piętrze, chorym przyjacielu i wyobrażając sobie najgorsze.

W kolejnych dniach i tygodniach nadal trwa odwilż i wiosna powoli wraca do Biedy. Dni wciąż są chłodne i wietrzne, czasem nawet prószy śnieg, ale w miasteczku pozdejmowano już okiennice z witryn pozamykanych na zimę sklepów. W skrzynkach na parapetach nagle wyrastają niebieskie i żółte bratki, a żeby dostać stolik w Niespokojnej Przystani, czasem trzeba stać w kolejce.

Księżyc już nie jest w pełni, więc bestia przestała się pojawiać. Rolfe, po wielu próbach, przestaje szukać odpowiedzi w kryształach: nie powiedziały mu nic o tym stworze i jego pochodzeniu. Tamtej nocy, kiedy bestia go zaatakowała, zabiła parę psów i przestraszyła dziewczynę wracającą do domu z Niespokojnej Przystani. Gdyby dziewczyna nie uciekła szybko do samochodu, stwór z pewnością zaatakowałby i ją. Policja zbadała kilka tropów, włącznie z telefonem Roxanne, ale nie zdołała znaleźć bestii.

Devon wie, że nie muszą martwić się tym przez miesiąc, do pełni księżyca.

Właściwie wszystko zdaje się wracać do normy - nie licząc sporadycznych wybryków Obłąkanej Damy, której śmiech odbija się echem w całym dworze. Grając z nią w karty i przynosząc jej ulubione przysmaki, takie jak deser lodowy z karmelową polewą, Bjorn przez pewien czas zatrzymuje ją w jednym pokoju. Jednak po pewnym czasie Obłąkana Dama znów znika i zaczyna biegać po domu, doprowadzając panią Crandall do szału. Alexander uważa, że to śmieszne, i odpowiada na te hałasy stukaniem w ściany, doskonale się bawiąc. Cecily narzeka, że ma przez to migrenę, i jak najczęściej wychodzi z domu, każąc D. J. wozić się do pasażu handlowego lub do kina. Devon stara się nie zastanawiać nad uczuciami, jakie do niej żywi. Zamiast tego skupia uwagę na Anie, z którą co wieczór rozmawia przez telefon.

Tożsamość Obłąkanej Damy to zakazany temat. Ilekroć Devon próbuje go poruszyć, pani Crandall go ucisza i mówi, że „dość już narobił szkód". Nie pozwala mu również zobaczyć się z Obłąkaną Damą, chociaż chłopiec argumentuje, że mógłby użyć swojej mocy i okiełznać ją. Sam Devon jest równie zniechęcony nieustannymi niepowodzeniami: próby ponownego spotkania z Obłąkaną Damą i wyciśnięcia z niej kolejnych odpowiedzi za każdym razem spełzają na niczym. Ona mnie unika, myśli Devon. Wie, jak mi się wymknąć. Muszę pamiętać, że ona też ma magiczna moc.

Po około tygodniu wszyscy z zadowoleniem witają Marcusa w szkole, ale on nie chce mówić o swojej chorobie. Jest trochę obolały i trochę chudszy, ale poza tym wygląda dobrze. Devon zauważa, że chłopiec nosi pentagram i każe mu obiecać, że go nie zdejmie. Marcus obiecuje, ale upiera się, że jest już po wszystkim - że to, co mu dolegało, minęło i nie powinni się o niego martwić.

Z nadejściem wiosny są urodziny Devona. Zasypiając wieczorem, zastanawia się, czy kiedy zbudzi się nazajutrz rano, będzie miał piętnaście czy szesnaście lat. Śni mu się tato - Ted March - chociaż nie jego rodzony ojciec, to jedyny, jakiego znał.

- Tato - pyta Devon - czy kiedyś poznam prawdę?

- Może już ją znasz, mój synu - odpowiada ojciec.

To jeden z tych długich i zawiłych snów, w których obrazy stapiają się ze sobą, a jedno zdarzenie prowadzi do drugiego bez żadnego sensu czy związku. Po ojcu pojawia się Cecily, potem Ana, a później bestia wyjąca do księżyca. Jej wycie staje się coraz bardziej przeciągłe, niemal melodyjne, aż absurdalnie przypomina piosenkę Happy Birthday.

- Happy birthday, dear Devon...

Otwiera oczy. Ktoś gładzi go po policzku.

Czy to sen, czy...?

Już świt. Różowy blask sączy się do jego pokoju, migocze na ścianie.

Devon podnosi wzrok.

Tak, ktoś naprawdę siedzi na skraju jego łóżka, gładząc go po policzku i śpiewając.

To Obłąkana Dama!

- Happy birthday... to yooooooou!

Nagle kobieta odchyla głowę do tyłu i śmieje się. Tym piskliwym, opętańczym śmiechem.

Devon siada na łóżku.

To nie łuna świtu migocze na ścianie.

Jego pokój się pali!

4. Ręka nieboszczyka

Devon wyskakuje z łóżka. Jego szafa, biurko i zasłony okna, wszystko się pali. Płomienie z trzaskiem przeskakują łobuzersko z zasłon na ścianę.

A Obłąkana Dama, z rozwianymi włosami, stoi tam i zanosi się śmiechem.

- Chcesz spalić dom! - Krzyczy Devon. - Próbujesz zniszczyć Kruczy Dwór!

Jej śmiech staje się jeszcze bardziej histeryczny.

Devon szeroko rozkłada ręce i koncentruje się. Lepiej nie myślcie, że chcę się popisać, mówi wszelkim możliwym siłom Skrzydła Nocy. Robię to, żeby ten dom nie poszedł z dymem:

Ogień natychmiast gaśnie, pozostawiając tylko poczerniałe, dymiące resztki.

Obłąkana Dama zasłania dłonią usta i chichocze, po czym odwraca się i wślizguje w otwór ziejący w jednej ze ścian.

Devon rzuca się za nią i zagląda w tajemne przejście, którego istnienia nawet nie podejrzewał. Nagle słyszy krzyk.

Cecily.

Wybiega na korytarz wypełniony kłębami dymu.

- Pali się! - Krzyczy Cecily. - Mój pokój się pali!

Alexander również biegnie korytarzem w swojej piżamie w ciapki, a na jego okrągłej pucołowatej buzi maluje się przerażenie.

- Ogień w moim pokoju! Dom się spali!

- Och, nie, na pewno nie - mówi Devon, ponownie rozkłada ręce i koncentruje się, tym razem usiłując zgasić płomienie w całym domu.

Udaje mu się to - aż za dobrze. Gasną nawet lampki kontrolne pieca i płomyk pod bojlerem. Pani Crandall nie jest zachwycona takim ostentacyjnym pokazem mocy.

- Przecież gdyby Devon tego nie zrobił, cały dom spaliłby się do fundamentów - zauważa później Alexander, gdy wszyscy domownicy zbierają się w salonie. - Jego moc jest super.

Pani Crandall tylko wzdycha i posyła go na górę, żeby przygotował się do szkoły.

- Cóż - mówi Cecily po jego odejściu. - Alexander ma rację. Należy się uznanie za ten czyn. - Patrzy Devonowi w oczy i ciaśniej opatula się frotowym szlafrokiem. - Dzięki, Devonie.

On odwraca głowę, nie chcąc przypominać sobie, co kiedyś do niej czuł.

- Mam usunąć szkody? - Zwraca się do pani Crandall. - Pewnie mógłbym naprawić większość z nich...

- Tak, jeśli zamierzasz zrobić to za pomocą młotka, gwoździ i farby - odpowiada pani Kruczego Dworu. - Ale nie za pomocą magii.

Devon krzywi się.

- Zatem chyba będzie musiała pani wezwać stolarza.

- Jeśli można coś powiedzieć, proszę pani - mówi Bjorn do pani Crandall. - Ona staje się naprawdę niebezpieczna. Nigdy nie wiadomo, gdzie uderzy. Wczoraj wieczorem myślałem, że jest zadowolona i spokojna. Przyniosłem jej deser lodowy z karmelową polewą. Wydawało się, że jest w dobrym humorze. Jednak widocznie już wtedy to knuła.

Następnym razem możemy nie mieć tyle szczęścia. Mistrz Devon może być w szkole...

- Cóż więc proponujesz, Bjornie? - Warczy pani Crandall. - Od kiedy zaklęcie, które ją więziło, zostało zerwane, ilekroć ją złapiesz, znów ci się wymyka. - Obrzuca Devona miażdżącym spojrzeniem.

- Jeśli wybaczy mi pani tę śmiałą sugestię - mówi Bjorn - to może ktoś powinien rzucić nowe zaklęcie.

Devon pojmuje, że Bjorn ma na myśli jego. Tylko on w Kruczym Dworze - poza Obłąkaną Damą - ma magiczną moc.

- Żadnych nowych zaklęć - sprzeciwia się słabo pani Crandall, opadając na fotel. - Robią jeszcze większe zamieszanie. Przywabiają tu siły...

- Skoro raz próbowała spalić dom - mówi Cecily - zrobi to znowu.

- Poza tym czy mogę tego dokonać? - Pyta Devon. - Chcę powiedzieć, że jeśli ona też ma moc, to kto wie, czy zdołam ją poskromić?

- Ona nigdy nie umiała prawidłowo posługiwać się swoją mocą - mówi pani Crandall. - Nie została należycie przeszkolona. - Mierzy Devona zimnym spojrzeniem. - Ty też nie, Devonie, jednak pomimo moich zastrzeżeń poczyniłeś niejakie postępy.

Niejakie postępy? Devon byłby gotów spierać się z tym stwierdzeniem, przypominając, że wybawienie Alexandra z Otchłani i pokonanie nieśmiertelnej władczyni demonów to znacznie więcej niż „niejakie postępy". Jednak gryzie się w język.

- Byłbym skłonny spróbować - mówi - pod warunkiem, że powie mi pani, kim ona jest i co o mnie wie. To chyba uzasadnione żądanie, jeśli to ja mam ją poskromić.

Pani Crandall jest oburzona.

- Targujesz się o bezpieczeństwo naszej rodziny?

- Tak, Devonie - mówi Cecily, podchodząc bliżej i stając obok matki. - To naprawdę samolubne.

Zakłada ręce na piersi i dumnie podnosi brodę. Devon myśli, że matka i córka nigdy nie były bardziej podobne do siebie niż w tej chwili.

- Słuchajcie - zaczyna - chcecie, żebym uwięził kogoś wbrew jego woli.

- Czarownicę, Devonie, która z każdym dniem staje się bardziej niebezpieczna. - Pani Crandall uderza dłońmi o poręcze fotela. - A jeśli przyjdzie jej do głowy, żeby otworzyć drzwi Otchłani? Co wtedy?

Ta myśl zaskakuje Devona. No właśnie, co wtedy? Oczami duszy widzi portal we wschodnim skrzydle - te zaryglowane metalowe drzwi, za którymi kłębią się demony, błagające, by je uwolnić. Tylko czarodziej Skrzydła Nocy może otworzyć lub zamknąć te drzwi.

- Dobrze, dobrze, zrobię to - mówi Devon. - Jednak i tak chcę otrzymać odpowiedzi na moje pytania. I jeśli nie uzyskam ich od pani, poszukam ich gdzie indziej.

- Po prostu znajdź ją i zamknij w jednym pomieszczeniu - mówi pani Crandall. - Z najwyższą niechęcią pozwalam ci używać magii w tym domu, ale nie mam innego wyjścia. Po prostu nasącz jedno z piwnicznych pomieszczeń mistyczną energią, która nie pozwoli jej się uwolnić, energią, która będzie otaczała ją nawet podczas spacerów na dziedzińcu.

- Nie - mówi Devon. - Nie zamknę jej znowu w piwnicy. Ani na wieży. Teraz, kiedy już wiemy ojej istnieniu, powinna mieszkać w normalnym pokoju. Nie można jej traktować jak więźniarki, nawet jeśli nią jest. Ona potrzebuje pomocy. Musi być jakiś sposób, żeby jej pomóc.

Pani Crandall śmieje się drwiąco.

- Jaki? Może jakiś psychiatra dla czarodziei?

- No, tak. - Devon zwraca się do Bjorna. - Są lekarze dla czarodziei, prawda? Muszą być.

- Aha, pewnie - mówi ze śmiechem Cecily. - Jak doktor Bombay z Czarownic.

- Tak - mówi Bjorn, kiwając głową - są szamani i inni uzdrowiciele ducha i ciała, zajmujący się czarodziejami. W istocie, proszę pani, kiedy tutaj przyjechałem, polecałem pewną osobę dla tej damy...

- Ona nie potrzebuje konowałów, z Bractwa - upiera się pani Crandall, przerywając mu. - Devonie, możesz umieścić ją w dawnym pokoju mojej matki. Na to pozwolę. Jest dobrze urządzony, z ładnym widokiem, ale na tyle oddalony od reszty domu, że nie będziemy mieli kłopotów.

Devon dochodzi do wniosku, że więcej nie wytarguje.

- W porządku - mówi. - Co mam robić? Wystarczy, jeśli się skoncentruję...?

- Kiedyś - mówi pani Crandall głosem, w którym słychać tęskną nutę - po prostu mrugnęłabym okiem i byłoby po wszystkim. To łatwe zadanie, nie nastręczające żadnych problemów komuś, kto miał najlepszych nauczycieli.

- A ty ich miałaś, prawda, mamo? - Pyta Cecily, która chętnie posłuchałaby opowieści z przeszłości, do której jej matka tak niechętnie wraca.

- Och tak - mówi Amanda Muir Crandall z nieobecnym spojrzeniem. Devon po raz pierwszy widzi, jak ogarnęła ją tęsknota za utraconą magią. - Thaddeus sprowadził kilku wspaniałych nauczycieli...

- Thaddeus - mówi cicho Devon. Wie, że jego ojciec, Ted March, używał nazwiska Thaddeus Underwood, kiedy był Opiekunem tutaj, w Kruczym Dworze. Gdyby tylko wyszkolił Devona tak, jak wyszkolił Muirów, gdyby wyjawił mu wszystkie sekrety i potęgę Skrzydła Nocy, zamiast tak długo utrzymywać to dziedzictwo w tajemnicy...

- Och, mamo, jaka szkoda, że wyrzekłaś się swojej mocy - mówi Cecily. - Gdyby nie to, ja też mogłabym być czarodziejką...

- Nie! - Ucina pani Crandall, wyrwana z zadumy. - To było niebezpieczne życie! Lepiej jest tak jak teraz, gdy żyjemy jak zwyczajni ludzie. - Wstaje i przyciąga do siebie córkę. - Nie zniosłabym utraty kolejnego członka mojej rodziny.

Z rozmysłem spogląda na Devona.

- To dotyczy i ciebie, Devonie - mówi łagodnie. - Tak więc bądź ostrożny, proszę. Zrób, co musisz, i niech się to skończy.

Devon nie ma czasu zastanawiać się nad słowami pani Crandall - czy nazywając go członkiem rodziny, przyznała, że jest jej synem? Zanim zdążył coś powiedzieć, wyszła z pokoju, zabierając ze sobą Cecily i zostawiając go w salonie, żeby skupił się na kwestii pochwycenia Obłąkanej Damy.

Najwyraźniej wszyscy zapomnieli o jego urodzinach. Wzdycha. To poważna sprawa, przywołać magiczną moc i wykorzystać ją do poskromienia innego czarodzieja, w dodatku przed wyjściem do szkoły. Szkoła... Nagle przypomina sobie, że jego książki i zeszyt z zadaniem domowym z geometrii leżały na biurku. Teraz został z nich tylko popiół. Wspaniale, po prostu wspaniale.

- Skoncentruj się - nakazuje sobie, usiłując oczyścić umysł z wszelkich innych myśli. Stoi na środku pokoju, otoczony pamiątkami z czarodziejskiej przeszłości rodu Muirów. Horatio Muir spogląda na niego z portretu na ścianie.

Devon nabiera tchu. - Skoncentruj się na poszukiwaniu Obłąkanej Damy.

Jednak nigdzie jej nie widzi. Pewnie za słabo się skoncentrował. Przyciska dłonie do skroni i zamyka oczy.

- Przybywaj, Obłąkana Damo, gdziekolwiek jesteś - mruczy. - Koniec zabawy. Tym razem posunęłaś się za daleko, próbowałaś spalić dom. Zbudziłaś mnie swoim śpiewem i...

Otwiera oczy.

- Skąd wiedziała, że dziś są moje urodziny? - Pyta głośno.

Jest czarodziejką,, mówi sobie. Ona też słyszy wewnętrzny glos.

A może była przy tym, jak pani Crandall rodziła...

- Skoncentruj się - nakazuje sobie ponownie, lecz tym razem rozprasza go jakiś dźwięk.

Cichy płacz. Pospiesznie rozgląda się po pokoju. Wbija wzrok w portret Emily Muir.

To żona Jacksona - której duch krąży po tym domu i Czarciej Skale. Której modlitewnik był w pokoju Obłąkanej Damy...

Devon podchodzi do portretu. Jakże śliczna była Emily, taka jasnowłosa, tak urocza i niewinna. Istotnie, z jej oczu na portrecie płyną łzy. Widywał to już nieraz, ale nie ostatnio.

- Dlaczego teraz płaczesz? - Szepcze Devon. - Próbujesz mi coś powiedzieć, Emily? Coś o wydarzeniu związanym z Obłąkaną Damą? Co cię z nią łączyło?

Łzy wciąż spływają po olejnym portrecie, jedna po drugiej.

Devon zna legendy. Usłyszał je już pierwszego dnia po przybyciu do Kruczego Dworu. O tym, jak w pewną burzową noc podczas Halloween Emily zastała męża z inną kobietą i w rozpaczy rzuciła się z Czarciej Skały. Spotkawszy Jacksona Muira w Otchłani, Devon wie, że ta tragedia wywarła ogromny wpływ na późniejsze występne życie Szaleńca, dręczonego przez żal i wyrzuty sumienia.

Ponownie skupia się na poszukiwaniu Obłąkanej Damy, lecz i tym razem bez powodzenia. Ukrywała się przed nim już wcześniej; najwyraźniej nie chce, by ją znalazł. Devon odnajduje Bjorna i mówi mu, że skoro nie może znaleźć jej za pomocą magii, będą musieli zrobić to w zwyczajny sposób - korzystając ze swych oczu i uszu. Dochodzi także do wniosku, że będzie musiał opuścić zajęcia, bo kto wie, ile to potrwa? No i dobrze, ponieważ jego praca domowa spłonęła.

Bjorn bierze piwnicę i parter, a Devon rusza do wschodniego skrzydła. Zawsze przechodzi go dreszcz, kiedy tam wchodzi. To tam znajduje się brama do Otchłani, w sekretnej komnacie bez okien. Jest tam też portret, który fascynuje Devona. Przedstawia chłopca, który wygląda dokładnie jak on, tylko ma na sobie strój z dawnych czasów. To kolejny dowód przemawiający za jego powiązaniami z Kruczym Dworem.

Jednak nie musi sprawdzać tej sekretnej komnaty. Gdyby Obłąkana Dama była przy drzwiach Otchłani, wyczułby to. Drżałaby każda komórka jego ciała. Tak więc zamiast iść tam, sprawdza tajemne przejścia w murach wschodniego skrzydła. Trzymając w ręku magiczną świetlną kulę, przemyka wąskimi, zasnutymi pajęczynami korytarzami, czasami mającymi nie więcej niż kilkadziesiąt centymetrów szerokości. Czy ona mogłaby się ukryć w lepszym miejscu od tej części domu, zamkniętej i nieużywanej od czasów Emily Muir?

Oczywiście, rozmyśla Devon, Obłąkana Dama odkryła, jak w magiczny sposób stawać się niewidzialną. Mógłby przejść obok niej i nawet jej nie zauważyć. Czarodziej lub czarodziejka potrafi uniknąć wykrycia przez wszystkie zmysły, włącznie z intuicją. Rolfe nazywa to „płaszczem niewidzialności" Wyczytał o nim w jednej z ksiąg. Devon wykorzystał tę sztuczkę, aby ukryć się przed Isobel Apostatą.

Zatem Obłąkana Dama zna się na magii. Jest dobra, myśli Devon. Pani Crandall może twierdzić, że nigdy należycie jej nie przeszkolono, ale jest oczywiste, że nauczyła się czarów na tyle, żeby pozostać w ukryciu.

Musi być inny sposób, żeby ją znaleźć, mówi sobie Devon.

Jeśli jest niewidzialna i chroniona przed jego mocą, będzie zawsze wygrywała w tej zabawie w chowanego. Musi być inny sposób...

Jakże chciałby mieć takiego Opiekuna, jakiego mają wszystkie dzieci Skrzydła Nocy. Wprawdzie Rolfe stara się, jak może, ale często bywa równie bezradny jak Devon. Gdyby tylko Devon mógł chodzić do tej wspaniałej szkoły Skrzydła Nocy, prowadzonej przez Wiglafa w szesnastym wieku. Devon poznał Wiglafa podczas wyprawy w przeszłość i osobiście przekonał się, jak dobrze mieć Opiekuna, który naprawdę zna się na rzeczy i potrafi nauczyć wszelkich odmian magii. Wiglaf wiedziałby, co robić, jak okiełznać Obłąkaną Damę...

Może ja też wiem, myśli Devon, gdy nagle przychodzi mu do głowy pewien pomysł.

Kiedyś, w trakcie próby, jakiej poddał go sam Sargon Wielki, założyciel Bractwa Skrzydła Nocy, Devon nie popisał się, ponieważ pozwolił, by przeszkodziły mu strach i zwątpienie, nie dostrzegł czegoś oczywistego.

Jestem czarodziejem Skrzydła Nocy, mówi sobie Devon. I nie tylko. Jestem potomkiem Sargona w setnym pokoleniu, stworzonym do wielkich rzeczy. Jeśli nie mogę znaleźć Obłąkanej Damy, myśli Devon, znajdę całą resztę.

Wychodzi ukrytymi drzwiami w pokoju na piętrze, który niegdyś był salonikiem Emily Muir. Z sufitu złowrogo zwisa pokryty pajęczynami żyrandol. Zasłony niemal zupełnie nie przepuszczają światła i przedostaje się przez nie tylko kilka promyków porannego słońca. Devon staje na środku pokoju, usiłując oczyścić umysł z wszystkich myśli poza czekającym go zadaniem.

- Niech wszystko w tym domu - mówi - drewno, szkło, marmur, meble, przewody elektryczne, dywany, rury, książki, sprzęty, żywność, portrety, ubrania, ludzie - wszystko prócz Obłąkanej Damy - zniknie mi z oczu!

W pierwszej chwili nic się nie dzieje. Potem, powoli, pokój zaczyna drżeć. Najpierw narożnik po prawej, potem podłoga pod stopami Devona. Żyrandol kołysze się i znika, a w ślad za nim cały sufit, pozostawiając tylko białą nicość. Devon spogląda pod nogi. Nie widzi podłogi. Stoi w białym powietrzu. Reszta pokoju drży jeszcze przez chwilę, po czym też znika.

Nie ma całego domu. Devona otacza biała pustka. Nicość, bez dźwięków, bez zapachów.

- A teraz - mówi Devon - co mogę zauważyć?

Gdy znikły rozpraszające go szczegóły, może skupić uwagę na zlokalizowaniu Obłąkanej Damy. Ona może i jest niewidzialna, spowita magicznym płaszczem niewidzialności, ale teraz tkwi w kompletnej pustce.

I Devon natychmiast coś wychwytuje. Zapach, wyczuwalny tylko jego wyostrzonym węchem czarodzieja.

Karmel.

Bjorn mówił, że zeszłego wieczoru przyniósł jej deser lodowy w polewie karmelowej. Widocznie odrobina tego smakołyku pozostała na jej wargach lub palcach.

Devon koncentruje się na tym zapachu. Nie potrafi powiedzieć, dokąd dokładnie zmierza, gdyż wszystkie punkty orientacyjne znikły, ale z łatwością porusza się w tej bieli. Z początku ma wrażenie, że idzie w dół, ale po chwili czuje, że się wznosi. Coraz wyżej i wyżej. Na wieżę? To miałoby sens. Przez długi czas była dla niej domem...

Przystaje. Zapach jest bardzo silny. Devon wyciąga ręce i dotyka jakiegoś ciała. Czyjejś twarzy. Słyszy okrzyk przestraszonej Obłąkanej Damy.

- Jak mnie znalazłeś? - Wrzeszczy kobieta i nagle biel znika.

Stoją twarzą w twarz w pokoju na wieży. Obłąkana Dama trzyma w ramionach bezgłową plastikową lalkę.

- Jestem czarodziejem - mówi Devon. - To było łatwe. Ona cofa się przed nim, przyciskając lalkę do piersi.

- Nie zrobię ci krzywdy - zapewnia Devon. - Nie musisz się mnie obawiać.

- Masz zamiar znowu mnie uwięzić, prawda?

Teraz nie wygląda na obłąkaną. Wydaje się tylko wystraszona i znacznie młodsza niż przedtem, jakby była niewiele starsza od Devona. Włosy ma zebrane w kucyk, a oczy spuszczone i wlepione w okaleczoną lalkę. Ten widok budzi współczucie Devona.

- Próbowałaś spalić dom - mówi. - Dlaczego to zrobiłaś?

- Nie chcę znowu być więziona - oznajmia Obłąkana Dama, wciąż czule spoglądając na lalkę, kołysząc ją w ramionach. - Moje dziecko i ja chcemy być wolne. Chcemy wrócić do świata.

- Sądzę, że jeszcze nie jesteście gotowe. Może moglibyśmy jakoś pomóc...

Kobieta natychmiast podnosi wzrok i napotyka jego spojrzenie. W jej oczach znów pojawia się obłęd.

- Nie dam się znowu zamknąć w tym pokoju!

- Nie, nie w tym, w ładnym...

- Nie!

- Uspokój się, proszę - mówi Devon, wyciągając ręce. - Chcę być twoim przyjacielem.

Ona mierzy go podejrzliwym wzrokiem.

- Moim przyjacielem?

- Tak. Znasz moje imię, więc może wyjawisz mi swoje?

Obłąkana Dama przez kilka sekund przeszywa go pałającym spojrzeniem, po czym nagle odskakuje w tył, na parapet. Przysiada tam jak ptak.

- Nauczyłam się latać - mówi mu, odsuwając zasuwkę. - Czy ty umiesz latać, Devonie?

- Proszę, nie rób tego - błaga ją. - Jesteśmy na szczycie wieży. To bardzo wysoko.

- Przecież ci mówiłam - odpowiada spokojnie Obłąkana Dama. - Nauczyłam się latać. Odwraca się i wystawia za okno głowę i ramiona.

Devon rzuca się ku niej, ale ona jest na to przygotowana.

Odrzuca go w tył. Chłopiec gwałtownie siada na podłodze.

- Och, jeszcze jedno, Devonie - mówi kobieta, oglądając się przez ramię. - Mam na imię Clarissa. I z tymi słowami wylatuje w poranne niebo.

Jesteś pewien? - Pyta go Rolfe. - Jesteś absolutnie pewien, że tak powiedziała?

- Powiedziała, że ma na imię Clarissa - powtarza Devon.

Oszołomiony Rolfe siada w milczeniu.

- Tak miała na imię ta dziewczyna w twoim samochodzie - mówi Devon. - Ta, która podobno utonęła, która ma nagrobek na cmentarzu na Orlim Wzgórzu.

- To niemożliwe - mamrocze Rolfe.

Devon siada obok niego. Są w biurze restauracji Rolfe'a, jednej z kilku, które ma w okolicy. Gdy tylko Obłąkana Dama znikła mu z oczu, Devon od razu przybył do niego.

- Mówiłeś mi, że jej ciała nigdy nie odnaleziono - przypomina Devon.

Rolfe Montaigne pochmurnieje.

- Poszedłem do więzienia za spowodowanie jej śmierci. Amanda złożyła obciążające mnie zeznanie, a przez cały czas ukrywała ją w Kruczym Dworze! Oto, dlaczego ją więziła! W ten sposób mogła przekonać policję, że Clarissa nie żyje, i wpakować mnie do więzienia!

Devon może dużo zarzucić pani Crandall, ale wydaje się, że to zbyt wiele nawet jak na nią. Zniszczyć dziewczynie życie dla samej zemsty? Kazać postawić jej nagrobek tylko po to, żeby podtrzymać bajeczkę o jej śmierci i wpakować Rolfe'a do więzienia? Czy naprawdę byłaby zdolna do takiej nienawiści i okrucieństwa?

- Posłuchaj - mówi Devon - Obłąkana Dama, jakkolwiek naprawdę się nazywa, ma magię, moc, nad którą trzeba zapanować. Czy Clarissa, którą znałeś, miała taką moc?

- Nie, oczywiście, że nie. Była zwyczajną dziewczyną.

Służącą...

Nagle Devonowi coś świta.

- To była ona, prawda? To z nią kręciłeś...

Rolfe kiwa głową.

- To była głupota, napędzana młodzieńczymi hormonami. - Uśmiecha się krzywo. - Jestem pewien, że w swoim czasie to zrozumiesz.

Devon tylko wzdycha. Chyba już rozumie.

- Kiedy Amanda odkryła, co się dzieje - mówi Rolfe - była wściekła. Całkiem słusznie. Przeprosiłem i obiecałem, że już nigdy nie spotkam się z Clarissą. Robiłem, co mogłem, żeby ją udobruchać. Jednak ona była taka uparta i zawzięta...

- To rodzinne - zauważa Devon, myśląc o Cecily.

- Jednak zrobić coś takiego - mówi Rolfe, wstając i uderzając pięścią w otwartą dłoń. - To przekracza wszelkie wyobrażenie! Posłała mnie do więzienia za nieumyślne zabójstwo, którego nie popełniłem!

Devon woli nie przypominać mu o tym, że tamtej nocy w samochodzie była jeszcze jedna osoba - chłopiec, który prawdopodobnie naprawdę utonął. Teraz jednak wszystko, włącznie z tożsamością Clarissy, zaczyna budzić wątpliwości.

- Jeśli to ta sama osoba - zastanawia się Devon - to dlaczego wtedy nie posiadała mocy? Dlaczego ma ją teraz? I kiedy postradała zmysły?

- Będziemy musieli zadać te pytania Amandzie - mówi Rolfe, zacierając dłonie, niewątpliwie nie mogąc doczekać się ostatecznej rozgrywki.

- Jeszcze nie, Rolfe - mówi Devon. - Pozwól mi spróbować...

- Dziesięć lat mojego życia - warczy Rolfe. - Oto, co mi zabrała! Dziesięć lat siedziałem w więzieniu! Zamierzam pójść do jej domu i zażądać odpowiedzi!

Rolfe robi taki ruch, jakby już zamierzał wyjść, ale zatrzymuje się. Odwraca się i patrzy na Devona, pozornie spokojniejszy, choć wciąż widać w jego oczach gniew.

- Dziś są twoje urodziny, prawda, Devonie? - Pyta nieco łagodniejszym tonem.

Chłopiec kiwa głową.

- Chociaż nikt o tym nie pamiętał.

- Ja pamiętałem, Devonie, i wieczorem przyniosę ci prezent.

Devon uśmiecha się krzywo.

- I wtedy wybuchnie bomba?

- Później - mówi Rolfe ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy - wezmę Amandę na bok i pogawędzimy sobie trochę.

Devon postanawia wrócić do Kruczego Dworu na piechotę. Nie samochodem, nie za pomocą sztuczki ze znikaniem i pojawianiem się. Musi uporządkować fakty i przemyśleć kilka spraw.

W miasteczku nadal trwa szalony pęd ku wiośnie. Wzdłuż chodników wyrastają zielone liście narcyzów. Świeżo odmalowane sklepy pysznią się szyldami głoszącymi OTWARCIE ZA 2 TYGODNIE! Przybywają sezonowi robotnicy z Europy Wschodniej i stoją w kolejce po pracę w domu Shack i Frosty Fingers Creamery. Devon nie wyobraża sobie Biedy jako gwarnego letniego kurortu, ale wszyscy mówią, że tym właśnie będzie, i to wkrótce.

Wspinając się po stromych i kruchych stopniach wykutych w skale klifu, Devon ma dobry widok na miasteczko, wybielone od morskiej soli ściany i karłowate, poskręcane czarne sosny. Ojciec przysłał go tutaj, niczego mu nie wyjaśniając, ale teraz Devon wie, że tutaj jest jego dom - prawdziwy dom, którym ten w Coles Junction nigdy nie mógłby być. Pobyt w Coles Junction był dla mnie tylko okresem przejściowym, myśli, pnąc się w górę. Oczekiwaniem na spotkanie z przeznaczeniem. Oczekiwaniem na przy jazd tutaj.

Na końcu schodów i na szczycie Orlego Wzgórza jest cmentarz, prywatne miejsce pochówku Muirów. Spoczywają tam wszyscy: Horatio Muir, budowniczy Kruczego Dworu, oraz rodzice pani Crandall, Randolph i Greta Muirowie. Nad morzem znajduje się pomnik Emily Muir oraz grób samego Jacksona Muira, na którego widok zawsze przechodzą Devona ciarki. Na nagrobku jest wyryty napis PAN KRUCZEGO DWORU, choć ten tytuł nie przysługiwał mu za życia.

Byłem tam, myśli Devon, przystając i z dreszczem zgrozy spoglądając na grób. Byłem tam ze szkieletem Jacksona, uwięziony w jego trumnie.

To Szaleniec go tam wpakował. Czasem Devon budzi się w nocy przerażony i zlany zimnym potem, bo śni mu się, że znów jest w tym strasznym miejscu. Jednak wydostałem się, przypomina sobie. Wydostałem się, ponieważ byłem silniejszy od niego.

Minąwszy ten okropny nagrobek, odgarnia nogą kilka zeschłych liści. Spogląda na zwyczajny, płaski kamień z wyrytym tylko jednym słowem:

CLARISSA.

- Dlaczego? - Głośno pyta. - Dlaczego pani Crandall udawała, że ona zginęła w tym wypadku samochodowym? Dlaczego zadała sobie tyle trudu i kazała umieścić tu ten nagrobek? Czy naprawdę tylko po to, żeby się zemścić na Rolfie?

Odwraca się i jego spojrzenie jak zwykle przyciąga to, co tutaj najbardziej go fascynuje. Obelisk na środku cmentarza. Na jego podstawie znajduje się najbardziej zagadkowa wskazówka dotycząca jego przeszłości. Jego imię, DEVON, wyryte grubymi literami.

Nie odnotowano, kto jest tu pochowany, myśli Devon, patrząc na ten napis. A jeśli nawet zapisano to w jakiejś księdze, to nie w takiej, którą pani Crandall chciałaby udostępnić.

Czy to mój ojciec? Czy to on? Mój prawdziwy, rodzony ojciec, czarodziej Skrzydła Nocy?

- A twoim zdaniem któż miałby nim być?

Devon błyskawicznie odwraca się.

- Kto to powiedział? - Woła. - Kto tu jest?

Cichy, drwiący śmiech przelatuje nad nagrobkami.

- Chcesz zobaczyć jego twarz? Twarz twojego ojca?

Ten głos go przeraża. Kto to?

- Tak - mówi Devon. - Tak, chcę go zobaczyć!

- Bardzo dobrze - odpowiada głos, niski i głuchy, jakby dobywał się spod ziemi.

Devon przygotowuje się na najgorsze. Nikt się nie pojawia. Nagle jednak słyszy jakiś dźwięk, szmer u swoich stóp. Odskakuje przerażony. Z ziemi wyłania się dłoń.

Dłoń jego martwego ojca!

5. Krew na tarczy księżyca

To już kiedyś się wydarzyło, myśli Devon. Kiedyś zaatakowała mnie tu armia zombi...

Tym razem jednak tylko jeden zmarły powstaje z grobu. Okropny, cuchnący nieboszczyk, z dziurami zamiast oczu.

Rozkładające się trupy przerażają Devona bardziej niż cokolwiek innego. Bardziej niż demony, bardziej niż zbuntowani czarodzieje, bardziej niż wilkołaki. Chłopiec cofa się z odrazą, gdy nieboszczyk wstaje z grobu.

- Odejdź - rozkazuje, a serce łomocze mu w piersi. - Odejdź!

Jednak zombi chwiejnie rusza naprzód, wymachując rozkładającymi się rękami i usiłując złapać chłopca. Devon odskakuje, ale czuje woń gnijącego ciała. To chyba najgorsza cecha zombi: ten odór.

- Wracaj do swojego grobu! - Krzyczy Devon, lecz nieboszczyk wciąż naciera, z każdym krokiem budząc w nim coraz większe obrzydzenie. Devon zastanawia się, czy po prostu nie zniknąć, ale dochodzi do wniosku, że pozostawianie zombi w okolicy Kruczego Dworu to kiepski pomysł. Ponadto byłoby to tchórzliwe i...

W tym momencie Devon pojmuje, dlaczego nie może pokonać nieboszczyka. Boję się, mówi sobie. On mnie przeraża. Boję się, że ten cuchnący i gnijący trup może być moim ojcem. To dlatego moja moc nie działa.

Jak mówiono mu wiele, wiele razy, jedynie strach może go pokonać. Pozbawić czarodziejskiej mocy.

Słyszy głos ojca:

- Jesteś silniejszy od nich wszystkich. Zawsze o tym pamiętaj, Devonie.

- Tak! - Woła chłopiec, przestając się cofać i stawiając czoło nacierającemu zombi. - Jestem silniejszy od ciebie, ty zgniłku!

Dłonie nieboszczyka dotykają ciała chłopca. Devon pokonuje odrazę i wyzywająco patrzy w puste oczodoły, usiłując nie zwracać uwagi na kłębiące się w nich robaki.

- Wracaj do swojego grobu! - Rozkazuje ponownie i tym razem stwór znika.

Ziemia pod nogami chłopca wygląda na nieporuszoną.

Devon wzdycha z ulgą.

Zostałem poddany próbie, uświadamia sobie. I przeszedłem ją.

Tylko kto go jej poddał?

Powoli wraca przez las do Kruczego Dworu. Będzie musiał wyjaśnić pani Crandall, że Obłąkana Dama wymknęła mu się. Jeszcze nie wie, czy powie jej więcej - że wyjawiła mu, że ma na imię Clarissa. Może zaczeka, aż wieczorem zrobi to Rolfe, ponieważ potem rozpadnie się cały jego świat. Pani Crandall może wyrzucić go z Kruczego Dworu za niewykonanie jej polecenia i widywanie się z Rolfe'em Montaigne'em. Nie wiadomo, dokąd mogą go wysłać. Musi być przygotowany na wszystko.

Jest późne popołudnie. Ominął go lunch, ale widok - i zapach - tego umarlaka odebrały mu apetyt. Teraz tylko chce mu się spać.

Gdy idzie przez podjazd do frontowych drzwi posesji, słyszy klakson.

- Hej, Devonie!

To D. J. Z piskiem opon wjeżdża swoim camaro na podjazd i zatrzymuje się przed domem. Wyskakuje z samochodu, a Ana, Marcus i Cecily wysiadają z drugiej strony.

- Wszystkiego najlepszego, koleś! - Mówi D. J., klepiąc go w plecy. - Czekaliśmy na ciebie z tortem i wszystkim, ale nie pokazałeś się w szkole!

Marcus, teraz wyglądający już nieco lepiej, wręcza mu to, co zostało. Kawałek czekoladowego tortu Sary Lee na papierowym talerzyku, z krzywo zatkniętą w nim świeczką.

Devon uśmiecha się.

- Dzięki, ludzie.

Ana podchodzi do niego.

- Chyba nie myślałeś, że zapomnieliśmy, co?

Spogląda w jej piwne oczy. Są takie ładne.

- Nie, wiedziałem, że będziecie pamiętali.

Wchodzą do środka, siadają przy stole i Marcus zapala świeczkę.

- No już - mówi. - Pomyśl jakieś życzenie i zdmuchnij ją.

- Zanim to zrobi - słyszą inny głos - może powinien oszczędzić tchu na to.

To Bjorn. Gnom wkracza do pokoju, niosąc ogromny czekoladowy tort na srebrnej tacy, tak szeroki i wysoki, że praktycznie większy od niego samego. Stawia go na stole. Na torcie palą się świeczki.

- Piętnaście świeczek - mówi Alexander, przybiegając za Bjornem. - Sam je pozapalałem.

- Piętnaście, tak? - Pyta Devon.

Spogląda na Cecily, która stoi z boku pod ścianą. Tylko ona nie złożyła mu życzeń.

Devon wyciąga rękę i wyjmuje świeczkę z resztek ciasta Sary Lee. Zatyka ją na torcie przyniesionym przez Bjorna.

- Może powinno ich być szesnaście - mówi i dmuchnięciem gasi je wszystkie. Cecily odwraca głowę.

- Pomyślałeś jakieś życzenie? - Pyta Ana, trzymając się blisko Devona.

- Tak.

- Założę się, że chciałeś się dowiedzieć, kim byli twoi prawdziwi rodzice - mówi D. J.

Devon uśmiecha się.

- Jeśli wam je wyjawię, to życzenie się nie spełni. Zauważa, że Cecily zerknęła na niego, ale zaraz znów odwróciła głowę.

- Stare przesądy - wtrąca Bjorn.

- Coś w nich jest. Ja traktuję je bardzo poważnie.

- Cóż, trzeba to wrąbać - mówi D. J. - Ukrój mi duży kawałek, Devonie.

Przez pewien czas jest to zwyczajne urodzinowe przyjęcie. Tort czekoladowy i coca-cola - dla dziewcząt dietetyczna - oraz beztroski śmiech. Nie ma mowy o czarach, demonach, bestiach czy zombi. Zamiast tego D. J. obiecuje zabrać wszystkich latem na Florydę. Mówi, że jego rodzice kupują tam mieszkanie, żeby uciec przed ciężkimi zimami w Biedzie.

- Demony nigdy nie znajdą was na West Palm Beach - śmieje się.

Devon też się śmieje. Odzyskuje apetyt i pochłania trzy kawałki tortu. Siedząc na podłodze pod ścianą obok Any, czuje uniesienie i radość, a kiedy dostrzega odrobinę lukru na jej górnej wardze, nachyla się i delikatnie ją całuje.

- Devonie! - Mówi Ana, chichocząc, i oddaje mu pocałunek.

- No dobra, wy dwoje - mówi Marcus, celując w nich widelcem. - Nie migdalić się.

Devon uśmiecha się, patrząc na niego. Zauważa, że Cecily wychodzi z pokoju. D. J. rusza za nią. Devon przez chwilę ma poczucie winy, ale zaraz dochodzi do wniosku, że tak jest najlepiej: powinni zapomnieć o sobie.

Jak śmiesz wchodzić do tego domu?

Pani Crandall jest na górnym podeście schodów, patrząc szeroko otwartymi, pełnymi gniewu oczami na Rolfe'a Montaigne'a, który stoi z Devonem w hallu.

Kiedy mężczyzna zapukał, Devon otworzył mu drzwi, mając nadzieję złagodzić nieuchronne starcie. Jednak pani Crandall najwyraźniej zauważyła nadjeżdżający samochód przez okno sypialni i - delikatnie mówiąc - nie jest zachwycona tą wizytą.

- Jak zawsze, Amando - mówi Rolfe, patrząc na nią - jesteś szczególnie piękna, kiedy się złościsz.

Ten komplement tylko podsyca jej gniew. Pani Crandall schodzi po schodach i mówi lodowatym tonem, sypiąc skry z oczu:

- Kiedy byłeś tu ostatnio, powiedziałam ci, żebyś nigdy nie wracał.

- Musiałem przynieść Devonowi prezent urodzinowy - oznajmia niewinnie Rolfe.

Ona staje przed nim.

- Zapewne jakiś magiczny drobiazg, który tylko zachęci go do praktykowania tego, czego mu zabroniłam.

- Daj spokój, Amando - mówi Rolfe. - Czy nie możemy zachowywać się jak cywilizowani ludzie, choćby ze względu na chłopca? W końcu to jego urodziny.

Pani Crandall zaciska wargi, patrząc na Devona i Rolfe'a.

- Daj mu ten prezent i wyjdź.

- Może przynajmniej wejdziemy do salonu? Stanie w przedpokoju wydaje się takie formalne.

Ona tylko wzdycha. Wszyscy idą do salonu, Devon z mocno bijącym sercem. Chciałby, żeby Rolfe skrócił swój występ i przeszedł do sedna sprawy,

Nie musi długo czekać.

- Przy okazji, Amando - mówi Rolfe, gdy pani domu siada na swoim fotelu z wysokim oparciem. - Miałaś jakieś wieści od Clarissy?

Devon bacznie obserwuje panią Crandall. Ta zimno spogląda na Rolfe'a. Nie zdradza żadnych uczuć.

- Clarissa nie żyje - mówi w końcu. - Ty najlepiej powinieneś o tym wiedzieć.

- Zatem to jej duch tłukł się w murach dworu przez kilka ostatnich tygodni? - Pyta Rolfe.

Pani Crandall przenosi spojrzenie na Devona.

- Przykro mi - mówi chłopiec. - Musiałem mu to powiedzieć. Dzisiaj znowu się z nią widziałem, pani Crandall. I wyjawiła mi, jak ma na imię.

- Jest obłąkana - mówi spokojnie pani Crandall. - Wiesz o tym, Devonie.

Rolfe stoi nad nią, przeszywając ją gniewnym wzrokiem. - Zatem zaprzeczasz, że ta tajemnicza dama to w rzeczywistości Clarissa Jones?

- Ta tajemnicza dama ma magiczną moc - oświadcza pani Crandall, pozornie wciąż nieporuszona, chociaż magicznie wyostrzony słuch Devona wychwytuje przyspieszone bicie jej serca. - Czy Clarissa kiedykolwiek ją posiadała?

- Nie - przyznaje Rolfe. - Poza umiejętnością oczarowania nastolatka, który był zakochany w tobie.

Po tych słowach pani Crandall nie jest w stanie dłużej udawać. Wstaje, omija Rolfe'a i przechodzi przez pokój.

- To nonsens! - Mówi głośno, ale drżą jej dłonie. - Daj Devonowi prezent i wyjdź.

- Nie wyjdę, dopóki nie powiesz mi prawdy, Amando. Przesiedziałem dziesięć lat w więzieniu za spowodowanie śmierci Clarissy. Jeśli ona żyje, przyjdzie do mnie. Powiedz mi prawdę, Amando, zanim sam ją odkryję!

- W porządku! - Pani Crandall odwraca się twarzą do niego. - Tak, to była Clarissa! Tak, trzymałam ją w ukryciu przez te wszystkie lata! I co zamierzasz z tym zrobić, Rolfe?

On uśmiecha się zjadliwie.

- Może dam ci posmakować tego, przez co przeszedłem przez te wszystkie lata. Krzywoprzysięstwo to przestępstwo, Amando.

- Zeznałam, że widziałam cię za kierownicą, co było prawdą - mówi wyzywająco pani Crandall. - Nie popełniłam krzywoprzysięstwa.

- To kłamstwo i dobrze o tym wiesz. Prowadziła Clarissa!

Ona śmieje mu się w twarz.

- Byłeś tak pijany, że nie mogłeś nawet ustać na nogach!

- Tylko że ukrywanie tu Clarissy, kiedy skazywano mnie za spowodowanie jej śmierci...

Pani Crandall ponownie odsuwa się od niego i z gracją geparda przemierza pokój.

Devon schodzi jej z drogi.

- Clarissa wróciła, kiedy już złożyłam zeznania i zakończył się proces. Wcześniej nie miałam pojęcia, że ona żyje. - Obrzuca spojrzeniem Rolfe'a, a potem Devona. - Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy stanęła we frontowych drzwiach.

- Gdzie była? - Ośmiela się zapytać Devon.

- Nigdy nam nie wyjaśniła - odpowiada pani Crandall. - Postradała rozum. Zapewne na skutek wypadku.

- A jej moc? - Pyta Devon. - Skąd się wzięła?

- Tego również nie wiemy - odpowiada pani Crandall. - Wiem tylko, że wróciła do Kruczego Dworu zupełnie odmieniona. Poszła prosto do portalu we wschodnim skrzydle i próbowała otworzyć Otchłań!

Usłyszawszy to, Devon i Rolfe na chwilę oniemieli. Pani Crandall posyła im zdawkowy uśmieszek.

- Może teraz rozumiecie, dlaczego moja matka i ja musiałyśmy to zrobić. Dlaczego trzymałyśmy tu Clarissę pod kluczem. Dlaczego nigdy nie pozwoliłyśmy, aby w pełni poznała swoje umiejętności. Gdybyśmy ją uwolniły, otworzyłaby Otchłań. Jej czary sprowadziłyby z powrotem Szaleńca! Byłam tego pewna!

Rolfe drapie się po głowie.

- Dlaczego mam wrażenie, że słyszymy tylko część prawdy?

- Mówię wszystko, co wiem.

Rolfe prycha.

- Po prostu wydaje mi się niezwykle dogodne, że broniąc Kruczego Dworu przed Szaleńcem, jednocześnie zdołałaś się zemścić na mnie.

Ona wytrzymuje jego spojrzenie.

- To objaw twojego narcyzmu, Rolfe. Sądzisz, że wszystko kręci się wokół ciebie.

- Mogłaś znaleźć jakiś sposób na to, żeby utrzymać Clarissę z daleka od Otchłani i poinformować władze, że ona żyje.

- Po co? Żeby wydostać cię z więzienia? - Pani Crandall podchodzi i staje oko w oko z Rolfe'em. - A dlaczego miałabym to robić? Chyba zapominasz, że w tym samochodzie był jeszcze ktoś. Ten służący. On nigdy nie wrócił. Nie. Ten biedny chłopiec rzeczywiście utonął przez ciebie, przez twój brak szacunku dla ludzkiego życia. Tak więc bez względu na to, czy Clarissa przeżyła czy nie, zasłużyłeś na odsiadkę.

Rolfe odwraca głowę i milczy.

W salonie zapada niezręczna, nieprzyjemna cisza. Żadnego z nich nie cieszy to starcie. Devon wyraźnie wyczuwa, że tak naprawdę nie chcą być dla siebie okrutni.

- Cóż - mówi, przerywając milczenie. - Przynajmniej już nie musimy się o nią martwić. Nie ma potrzeby jej więzić. Odleciała stąd. Dosłownie. Pomachała rękami jak skrzydłami i odleciała. Próbowałem ją powstrzymać, ale nie zdołałem. A mój wewnętrzny głos podpowiada mi, że naprawdę nas opuściła.

- Możemy tylko mieć nadzieję, że to prawda - mówi pani Crandall.

Rolfe doszedł do siebie.

- Powinnaś na to liczyć, ponieważ przetrzymywanie kogoś wbrew jego woli też jest przestępstwem.

- Była tu gościem, nie więźniem. Bardzo dobrze ją traktowaliśmy.

Pamiętając, ile razy słyszał jej szloch odbijający się echem w całym domu, Devon zastanawia się, czy to prawda. Jednak Clarissa rzeczywiście jest obłąkana. Kto wie, co oznaczał jej płacz?

Pani Crandall znów mierzy wzrokiem Rolfe'a.

- Chcę, żebyś w ciągu dziesięciu minut opuścił ten dom. Daj Devonowi prezent, a potem odejdź, proszę.

Szybko wychodzi z salonu, a jej długa zielona suknia z szelestem ociera się o podłogę. Kiedy pani Crandall znika im z oczu, wyczerpany Rolfe opada na jej fotel.

- Wciąż jest w tobie zakochana - mówi Devon, siadając na sofie naprzeciw mężczyzny. - To najzupełniej oczywiste.

- Ona mnie nienawidzi - mówi niezbyt przekonująco Rolfe - tak samo jak ja ją.

- Taak, pewnie - wzdycha Devon, przewracając oczami na tę głupotę dorosłych. - Zatem sądzisz, że tajemnica Obłąkanej Damy została rozwiązana? Może nie ma się już czym przejmować. Może Clarissa wyniosła się razem ze swoimi magicznymi umiejętnościami, jakiekolwiek one są, żeby gdzie indziej wieść żywot czarodziejki.

Rolfe śmieje się.

- Gdybyś nie miał takich doświadczeń z Kruczym Dworem, może byś w to uwierzył. Daj spokój, Devonie. Clarissa jest częścią tajemnicy tego domu tak samo jak każdy z nas. Ona wróci. - Potrząsa głową - Nie rozumiem tylko, w jaki sposób zdobyła magiczne umiejętności. Była zwykłą, niemądrą dziewuchą.

Siedzący na sofie Devon pochyla się i uśmiecha kącikiem ust.

- No cóż... Nie chcę bynajmniej zmieniać tematu, ale... Naprawdę masz dla mnie prezent urodzinowy?

Rolfe śmieje się.

- Pewnie, że mam.

Sięga do kieszeni i wyciąga jakieś pudełko. Devon bierze je z wdzięcznością, zdejmuje wieczko i zagląda do środka.

- To pierścień mojego ojca!

- Sądzę, że udało mi się go uaktywnić - mówi Rolfe. - Sprawdziłem w kilku księgach i dowiedziałem się, że jeśli kryształ w pierścieniu Opiekuna zaczyna źle działać, należy go umieścić w pobliżu innych kryształów, bo w ich obecności się „naładuje"

Devon spogląda na złoty pierścień, na osadzony w nim niebieski kryształ. To był pierścień Teda Marcha, i Devon z radością go przyjął. Jednak dotychczas pierścień okazał się słaby i nie można było na nim polegać. Jeśli Rolfe rzeczywiście go naprawił, mógł stać się dla Devona istną skarbnicą wiedzy.

- Dziękuję ci, Rolfe - mówi chłopiec, wsuwając pierścień na palec. - Wypróbuję go wieczorem.

- Wszystkiego najlepszego, przyjacielu. - Rolfe spogląda na hall i schody. - Teraz lepiej już pójdę. Moje dziesięć minut prawie się kończy, a chyba już dostatecznie rozzłościłem Amandę.

- Posłuchaj, Rolfe - mówi Devon, gdy idą razem do drzwi. - Za tydzień znów będzie pełnia księżyca. Musimy być przygotowani na ewentualny powrót bestii.

Rolfe kiwa głową.

- Próbowałem znaleźć więcej informacji o takich stworach w mojej bibliotece, ale niewiele się dowiedziałem. Będę szukał dalej.

Devon spogląda na pierścień na palcu. Może on udzieli mu kilku odpowiedzi. Chłopiec żegna się z Rolfe'em i spieszy na górę, żeby wypróbować pierścień.

Jego pokój pachnie świeżym drewnem. Stolarze skończyli pracę po południu. Wymienili zwęglone deski podłogi i framugi okien. Devon ma też nowe biurko. Nie podobają mu się nowe zasłonki, wybrane przez panią Crandall. Żółte w różowe różyczki - co ona sobie wyobraża? Rozsuwa je jak najszerzej i otwiera okno. Podnosi oczy ku niebu.

Mży, ale mimo to widać sierp księżyca. Devon wyciąga rękę, mierząc weń wskazującym palcem i koncentruje się.

Z początku nic się nie dzieje. Devon zaczyna się obawiać, że Rolfe jednak nie naprawił kryształu. Nagle czuje mrowienie, przesuwające się od dłoni do głowy. Wszystko wokół nabiera tak ostrych zarysów, że otoczenie zdaje się wibrować. Devon nie odrywa oczu od księżyca.

Ten nagle zabarwia się czerwienią.

Krew! Księżyc jest oblany krwią!

Gęsta jak syrop, ścieka po jego tarczy, plamiąc nocne niebo. Mżący deszcz również zmienia się w krew, która lepką warstwą oblepia rękę Devona. Chłopiec cofa się, starannie zamykając okno.

Gdy tylko to robi, krew znika, lecz mdlący skurcz w brzuchu pozostaje. Co oznacza ta wizja? Co ma powiedzieć mu o bestii?

Siada na łóżku i zamyka oczy.

- Pokaż mi więcej - rozkazuje. - Powiedz mi to, co chcę wiedzieć.

I nagle już nie jest w swoim pokoju. Kroczy jakimś zasnutym pajęczynami korytarzem, zapewne w zamkniętym wschodnim skrzydle domu. Słyszy swój oddech, jak na wzmocnionej ścieżce dźwiękowej jakiegoś filmu. Czuje strach, ponieważ nie wie, co go czeka na końcu korytarza, ale stara się opanować, wiedząc, że ten lęk pozbawi go magicznej mocy.

Wreszcie na odległym końcu korytarza dostrzega jakąś postać. To mężczyzna. Zbliża się. Devon poznaje ducha, którego po raz pierwszy napotkał w sekretnym przejściu. Tego młodzieńca z fryzurą Beatlesa. Młodzian stoi i tylko patrzy na Devona. Ma na sobie bawełnianą koszulkę i dżinsy. Wygląda na strasznie smutnego i znużonego.

- Kim jesteś? - Pyta Devon.

Nieznajomy znów kreśli w powietrzu pięcioramienną gwiazdę.

- Tak, wiem, wiem, pentagram - mówi Devon. - Ale kim ty jesteś? Co masz wspólnego z bestią? Czy jesteś jakoś związany z Clarissą?

Młodzieniec nie odpowiada, tylko spogląda w górę. Devon podąża wzrokiem za jego spojrzeniem. Nagle już nie znajdują się na zakurzonym starym korytarzu, ale w lesie. Devon czuje w nozdrzach zapach zeschłych liści i wilgotnej ziemi. Spogląda na wiszący na ciemnym niebie księżyc. Ten jest teraz w pełni, a nie cienki jak przedtem.

I owszem: ocieka krwią.

Devon powraca wzrokiem do stojącego przed nim młodzieńca, Tylko że ten znikł, a pojawiła się warcząca bestia. Z rykiem szczerzy długie, ostre kły. Potem skacze.

Devon otwiera oczy.

Siedzi na swoim łóżku, w swoim pokoju. Na zewnątrz deszcz bębni w okna. Chłopiec wypuszcza powietrze z płuc, pozbywając się lęku wywołanego przez tę wizję. Czuje dziwne zmęczenie.

- Zostawię pierścień na palcu - mówi do siebie, rozbierając się przed pójściem do łóżka. - Może we śnie udzieli mi odpowiedzi.

Zasypia, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki.

Devonie.

Słyszy dobiegający skądś głos, gdzieś z oddali, ale nie wiadomo skąd.

- Devonie.

- Tato?

We mgle dostrzega twarz ojca. To Ted March, jego pucołowate, rumiane policzki, jego jasnoniebieskie oczy. Wyciąga ramiona do Devona.

- Tato, to naprawdę ty?

- Tak, Devonie, to ja.

Chłopiec zdaje sobie sprawę z tego, że śni, lecz to wcale nie zmniejsza radości wywołanej widokiem ojca. Zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że jego sny często bywają równie realne jak to wszystko, czego doświadcza na jawie. Może śni, ale to wcale nie oznacza, że ojciec nie jest teraz przy nim.

Jednak jak to często bywa we snach, czas i odległość tracą swój sens: im bardziej Devon stara się dotrzeć do ojca, tym bardziej ten się oddala.

- Tato, tyle się dzieje - woła we mgle Devon. - Tyle muszę zrozumieć.

- Poradzisz sobie, Devonie. Możesz poskładać wszystkie kawałki tej łamigłówki. Wiem, że potrafisz.

Jego głos dobiega z oddali. Devon biegnie coraz szybciej, próbując go dogonić, zbliżyć się. Jednak ojciec jest coraz dalej.

- Tato! Potrzebuję twojej pomocy! Musisz mi powiedzieć, kim jest Clarissa! I co oznacza krew na tarczy księżyca? Proszę, powiedz mi, tato!

Teraz już ledwie go słyszy, gdyż postać ojca szybko znika w gęstej, wilgotnej mgle.

- Mój pierścień - zaczyna Ted March, ale reszta zdania już nie dochodzi do uszu Devona.

- Tato! Nie słyszę cię! Tato!

Twarz Teda Marcha migocze, pojawia się i znika, stapiając się z czymś innym. Jego głos jest teraz ledwie szeptem, zagłuszanym przez inny dźwięk. Cichy i piskliwy, coraz głośniejszy.

Śmiech.

To śmiech jakiegoś szaleńca.

- Tato! - Woła Devon.

- Tato! - Przedrzeźnia go ktoś. - Tato! Tato! Ja ci dam tatę!

I nagle twarz we mgle nie należy już do Teda Marcha, lecz do Jacksona Muira, okropnego, rozkładającego się trupa. Szczękając zębami, Szaleniec śmieje się z Devona.

- Tyle się dzieje - mówi Jackson Muir, nadal przedrzeźniając Devona. - Tyle musisz zrozumieć.

- Jesteś martwy - mówi Devon. - Już nigdy nie wydostaniesz się z Otchłani!

- Wydostanę się, Devonie - rozlega się głos Szaleńca, niski i ciągnący się jak melasa. - Ponieważ sam mnie wypuścisz.

- Nigdy!

- Och, mój chłopcze, nigdy to okropnie długi czas. Maniacki śmiech wypełnia cały sen Devona. Chłopiec próbuje się obudzić, ale nie może. Ma wrażenie, że jest w potrzasku, i Szaleniec to wyczuwa.

- No cóż, jeśli nigdy mnie nie uwolnisz, to może będę musiał zatrzymać cię tutaj, w twoich snach - mówi Jackson Muir radosnym tonem. - Biedny mały czarodziej, będą mówili, patrząc, jak wijesz się, skręcasz i rzucasz na łóżku. Na zawsze uwięziony w koszmarnym śnie!

- Nie możesz tego zrobić - woła Devon.

- Nie mogę?

Teraz tuż przed Devonem stoi Jackson Muir w swojej ludzkiej postaci, wysoki ciemnowłosy mężczyzna w czarnym płaszczu i błyszczących skórzanych butach czarodzieja. Płonącym wzrokiem mierzy nastolatka.

- Zapominasz, jak długo praktykowałem magię, Devonie. Ile miałem lat na jej perfekcyjne opanowanie. Potrafię robić rzeczy, których ty nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. - Uśmiecha się demonicznie. - I zapominasz, jak realne są sny czarodzieja Skrzydła Nocy.

Nagle dłonie Szaleńca zaciskają się na szyi Devona. Coraz mocniej.

- A teraz, Devonie March, przygotuj się na śmierć we śnie - śmierć, której będziesz doświadczał raz po raz przez całą wieczność, w Otchłani swojego umysłu!

6. Porwanie

Devon rozpaczliwie łapie oddech, bezskutecznie usiłując oderwać od swojej szyi zimne palce Szaleńca.

- Możesz robić, co chcesz, chłopczyku, mały czarodzieju, ale nie zdołasz się wyrwać - mówi Jackson Muir, wbijając kciuki w grdykę Devona.

To koniec, myśli w popłochu Devon. Znalazł sposób, żeby mnie zabić.

To twój strach, Devonie, słyszy głos ojca. Twój strach zawsze czyni cię słabym.

Wiem, wiem, krzyczy w myślach Devon, bliski utraty przytomności. Jednak on mnie zabija, ojcze. Jak mam się nie bać?

- Puść go, Apostato.

To inny głos, którego Devon nie rozpoznaje. Jackson na moment rozluźnia chwyt i chłopiec z trudem nabiera powietrza w płuca.

- Kto śmie...? - Warczy Szaleniec, oglądając się przez ramię. - Ja tu rządzę! Kto śmie przeszkadzać?

- Ja - mówi głos, zwyczajnie i po prostu.

- Ty! - Jackson Muir jest tak zaskoczony, że stawia Devona na ziemi.

Oczywiście we śnie nie ma ziemi, tylko mgła. Mimo to Devon łapie równowagę i jakoś utrzymuje się na nogach.

Oraz dostrzega twarz wybawcy.

To duch z sekretnego przejścia. Młodzieniec z fryzurą Beatlesa stoi tu teraz i ponownie kreśli w powietrzu pentagram.

- Ośmielasz się przeszkadzać, McNutt? - Ryczy Szaleniec. - Powinieneś już wiedzieć, że nie potrafisz ocalić nikogo, nawet siebie!

- Nie masz tu żadnej władzy - mówi mu duch, spokojnie, roztropnie i bez cienia obawy. - To królestwo snów Devona. Tylko on może nam rozkazywać.

Jackson Muir śmieje się.

- Devon? Spójrz na niego! To drżący, roztrzęsiony dzieciak! Niegodny zwać się czarodziejem!

- Niegodny? - Prycha Devon. Dźwięk własnego głosu przywraca mu pewność siebie. Uścisk Szaleńca słabnie. - Uwięziłem cię w Otchłani, Muir! Myślę, że to czyni mnie godnym miana czarodzieja Skrzydła Nocy.

Jackson Muir już znika, bezsilny. Devon odwraca się do ducha, którego Szaleniec nazwał McNuttem.

- Teraz jednak opowiedz mi o sobie - mówi Devon. - Powiedz mi to, co muszę wiedzieć.

- Devonie.

A czyj to głos przeszkadza mu teraz?

- Devonie, obudź się!

Chłopiec otwiera oczy. To Bjorn.

- Spóźnisz się do szkoły - mówi gnom.

- Szkoła? - Devon siada na łóżku. Jego pokój skąpany jest w blasku słońca. - Obudziłeś mnie, żebym szedł do szkoły?

- Taak, owszem, skoro przespałeś dźwięk budzika i nie zszedłeś na śniadanie - mówi Bjorn. - Czy nie masz dziś czasem klasówki z geografii?

- Bjornie, zajmowałem się czymś znacznie ważniejszym niż klasówka z geografii.

- Czy chrapanie przypominające warkot piły tartacznej jest ważniejsze od klasówki z geografii?

Devon wstaje z łóżka, mamrocząc:

- Dlaczego wszyscy zapominają o tym, że jestem czarodziejem Skrzydła Nocy? I że mój sen może być ważny?

Bjorn uśmiecha się drwiąco.

- Ubieraj się. Czekamy na ciebie w samochodzie. Przez całą drogę do szkoły i na pierwszych lekcjach Devon jest milczący i ponury. Tak niewiele brakowało, a dowiedziałby się wszystkiego, co chciał wiedzieć. Pierścień ojca działał. Teraz Devon będzie musiał zaczekać do wieczora, żeby poznać odpowiedzi. Przecież nie może wpaść w trans, siedząc w ławce szkolnej. Na pewno nie podczas klasówki z geografii, którą pewnie zawali, bo zupełnie się do niej nie przygotował.

- Szkoda, że nie mogę wykorzystać moich magicznych umiejętności, żeby zdać wszystkie sprawdziany - mówi Devon później, w stołówce, nakładając spiralę keczupu na swojego hamburgera. - Byłoby mi łatwiej w szkole.

- Hm, lepiej z tym uważaj, Devonie - mówi Marcus.

- Dlaczego? Lubię dużo keczupu.

Marcus przewraca oczami.

- Nie chodzi mi o keczup, tylko o to, czego byś chciał.

Ustawiają tace na stoliku.

- O czym ty mówisz?

- Pragniesz wykorzystać swoje umiejętności dla własnych korzyści. - Marcus siada naprzeciw Devona, przeszywając go wzrokiem. - Zapewne mógłbyś to zrobić, gdybyś naprawdę chciał. Jednak wiesz, kim byś się wówczas stał.

- Tak - mówi z drwiącym uśmiechem Devon. - Prymusem.

- Apostatą - prostuje przyjaciel. - Jak Isobel. Jak Jackson Muir. Jak wszyscy ci czarodzieje Skrzydła Nocy, którzy zeszli na złą drogę i w końcu przegrali.

- Zastanawiam się - mówi Devon.

Marcus odgryza kęs rolady z indyka.

- Nad czym się zastanawiasz?

- Właśnie tego nas uczą, że każdy Apostata został pokonany. Ani jednemu z nich złe czyny nie przyniosły korzyści. No wiesz, stary morał, że zbrodnia nie popłaca. Tylko czy to prawda? Może niektórzy z tych, którzy zeszli na złą drogę, skorzystali na tym.

- Nie podoba mi się takie gadanie.

- Nie martw się, Marcusie. Nie zejdę na złą drogę. Tylko się zastanawiam.

Spogląda na przyjaciela. Jest tam, ten pentagram na twarzy Marcusa. Pojawia się teraz zbyt często.

- Jesteś moim idolem, Devonie - mówi Marcus. - Nie tylko dlatego, że wciąż pokonujesz demony i wtrącasz je z powrotem do Otchłani. Jesteś moim idolem, ponieważ nie boisz się robić tego, co słuszne. Wstać i walczyć. - Uśmiecha się znacząco. - Siedzieć przy stoliku z pedałem.

- Hej - mówi zaskoczony Devon. - Nie używaj tego słowa.

- Inni go używają. Słyszę ich. Jednak ty, Devonie, nie wahałeś się ani chwili, czy zadawać się ze mną - gejem - nie zważając na to, co mogą pomyśleć o tym inni.

Devon krzywi się.

- Gdyby ci idioci wiedzieli, co się dzieje, czego naprawdę powinni się obawiać, gdyby widzieli, jak razem ze mną walczysz z demonami... No cóż, wtedy nie nazywaliby cię tak.

Pentagram wciąż unosi się przed twarzą Marcusa. Devon nie może go dłużej ignorować.

- Nadal nosisz ten wisiorek? - Pyta.

Marcus kiwa głową i klepie się w pierś.

- Zawsze, Devonie. Od kiedy mi go dałeś.

- To dobrze.

Ana przychodzi z tacą. Siada obok Devona.

- Rozmawiacie o zwyczajnych sprawach czy o demonach?

- O jednych i drugich - mówi Marcus.

Ona skrapia sałatkę winnym octem.

- No cóż, tej nocy miałam sen i chcę się upewnić, że wszystko jest w porządku.

- Jaki to był sen? - Pyta Devon.

- Głupi - odpowiada Ana.

- Opowiedz - nalega Devon.

- No cóż, to był dziecinny sen. O wielkim złym potworze. Chciał mnie dopaść. To wszystko. Jestem pewna, że to nic takiego.

- Co to był za potwór?

Ona wzdycha.

- Nie powinnam była poruszać tego tematu. Devonie, to miło, że tak się przejmujesz, ale nie możemy ogłaszać alarmu za każdym razem, gdy ktoś z nas ma koszmarny sen. To był tylko sen.

- Nie ma czegoś takiego - mówi jej Devon. - Nie w naszej paczce. Opowiedz mi, jak wyglądał ten potwór.

Ana uśmiecha się krzywo.

- No cóż, niech pomyślę. Właściwie nie pamiętam. Chyba był włochaty. Wielki i włochaty. Tylko tyle pamiętam.

Devon spogląda na jej okrągłą, śliczną twarz i piwne, niewinne oczy.

Teraz pentagram unosi się również przed Aną.

Co to oznacza? Co znak pięcioramiennej gwiazdy oznacza dla jego przyjaciół?

To pytanie dręczy Devona przez cały następny tydzień i jeszcze jeden. Panuje spokój, wprost niesamowity. Żadnych snów, żadnych wizji, żadnych ataków Clarissy czy kogoś innego. Gdyby nie pentagram, chwilami pojawiający się przed twarzami Marcusa i Any, mogłoby się wydawać, że wszyscy wiodą zupełnie zwyczajne życie.

Zwyczajne życie. Devon nie potrafi go sobie wyobrazić. Pierścień ojca okazał się pomocny. A przynajmniej tak uważa Devon. Chociaż nie podał mu żadnych konkretnych informacji o pochodzeniu faceta zwanego McNuttem oraz znaczeniu pentagramu, wyjaśnił wiele innych spraw.

Na przykład pewnej nocy ukazał mu Horatia Muira, budowniczego Kruczego Dworu, jako małego chłopca mieszkającego w Anglii. W tle siedział ojciec Horatia, wiktoriański dżentelmen o surowym wyrazie twarzy, Quentin Muir. Zasiadał na krześle z wysokim oparciem, niemal jak na tronie, a na jego ramionach siedziało kilka dużych kruków, od czasu do czasu trzepoczących skrzydłami.

Devon zobaczył, jak ludzie w długich purpurowych szatach - zapewne Opiekunowie - wchodzą rzędem do komnaty i spoglądają na małego Horatia, siedzącego na podłodze.

- Do Ameryki - powtarzają wszyscy po kolei. - Do Nowego Świata.

- To przeznaczenie mojego syna - mówi Quentin Muir.

- Założyć placówkę Skrzydła Nocy na zachodniej półkuli - mówi najstarszy Opiekun, zapewne mający z tysiąc lat - i zamknąć ogromną Otchłań, która pojawiła się na wybrzeżu Nowej Anglii.

- Muszę jednak sprostować twoje słowa, o Mądry Ceolwulfie - wtrąca inny Opiekun. - Sądzimy, że Bractwo Skrzydła Nocy od dawna jest obecne w Nowym Świecie, tylko straciliśmy z nimi kontakt...

- Tamtejsi czarodzieje poszli swoją drogą - przyznaje Ceolwulf - i mamy nadzieję, że Quentin Muir znajdzie sposób, abyśmy połączyli się z naszymi dawno utraconymi braćmi.

- Zatem wśród amerykańskich Indian są czarodzieje Skrzydła Nocy - mówi później Devon Rolfe'owi. - Czy nie byłoby wspaniale ich znaleźć?

Ze swej strony Rolfe nadal zgłębiał zagadkę bestii. Niewiele jednak znalazł oprócz starych legend o wilkołakach. Roxanne, obserwująca ich jak cichy i milczący strażnik, mogła tylko dodać, że dowiedzą się więcej podczas następnej pełni księżyca.

Innej nocy pierścień pokazał Devonowi kolejną scenę z przeszłości, tuż po zbudowaniu Kruczego Dworu. Horatio stał na schodach przed frontowymi drzwiami, a setki kruków lądowały na dachu, kracząc i łopocząc skrzydłami. Obsiadły cały dom, od dachu po gargulce przy parapetach okien. Horatio, teraz dwudziestokilkuletni mężczyzna o ciemnych oczach pełnych życia i radości, otworzył ramiona, zapraszając żonę do domu. Ta trzymała na rękach dziecko.

Małego Jacksona Muira.

Jednak uwagę oglądającego to Devona nie przykuwa niewiarygodny widok Szaleńca jako gaworzącego, niewinnego dziecka, lecz twarz matki niemowlęcia. Silnej, barczystej kobiety, energicznej i pełnej życia.

- Cecily - pyta Devon później, w sobotnie popołudnie, zdejmując z półki w gabinecie zakurzoną starą księgę - jak miała na imię żona Horatia Muira?

- Hmm, chyba Chloe - mówi dziewczyna, zwinięta na fotelu i oglądająca program o całkowitej odmianie wyglądu na VH-1.

Na zewnątrz wczesnowiosenna burza bębni deszczem i gradem o szyby.

- Właśnie, tak mi się zdawało. - Devon z trzaskiem kładzie ciężką księgę na stole. Kurz unosi się w powietrze, gdy przewraca kartki. - No tak, jest tutaj.

- Dlaczego tak się nią interesujesz? Ona nie należała do Bractwa. Była zwyczajną kobietą, która umarła młodo. - Cecily spogląda na Devona i krzywi się, jakby nagle coś odkryła. - Och, rozumiem. Wciąż myślisz, że moja prababcia była również twoją prababcią. Innymi słowy, że jesteśmy bratem i siostrą.

- Cecily - mówi Devon. - Sam już nie wiem, co myśleć.

Ona wyłącza pilotem telewizor.

- Och, wspaniale. Zatem to był tylko pretekst do zerwania ze mną. Tak właśnie myślałam!

- Wiesz co, jesteś taka opryskliwa, że zaczynam myśleć, że i tak bym z tobą zerwał.

- Opryskliwa? Och, jakie wyszukane słowo. Przestając z Aną, tym molem książkowym, stajesz się małym mądralą.

- No cóż, to lepsze niż zgłupieć od przestawania z D. J.!

Ona wstaje i podpiera się pod boki.

- Myślałam, że D. J. jest twoim przyjacielem!

- Ja też tak myślałem. Jednak już go nie widuję, ponieważ wy dwoje wiecznie gdzieś jeździcie. I wiem, że palisz, Cecily. Czuję, jak twój płaszcz śmierdzi dymem, kiedy wracasz. Kiedyś nie znosiłaś papierosów i zawsze ganiłaś D. J. za palenie, a teraz sama też to robisz. Naprawdę mądrze.

- Robię, co chcę, i widuję się, z kim chcę, Devonie.

- Bardzo proszę. Nabaw się raka płuc. Stań się kaszlącą, śmierdzącą ruiną.

Cecily odwraca się, opada z powrotem na fotel i ze złością włącza telewizor. Devon obserwuje ją. Nie potrafi określić, co do niej czuje. W tym momencie nienawidzi jej. No, nie całkiem. To przedziwne uczucie, tak jakby chciał cisnąć w nią tą grubą księgą i jednocześnie w jakiś sposób ją rozśmieszyć, żeby znów go polubiła. Rozmawiał o tym z Rolfe'em, o tych zwariowanych, mieszanych uczuciach, jakie żywi do Cecily. Opiekun zapewnił go, że trzeba bardzo długiego czasu, żeby pogodzić się z utratą dziewczyny. Rolfe powiedział, że on potrzebował wielu lat, żeby odkochać się w pani Crandall i zakochać w Roxanne. Wielu lat.

Tylko że - Devon jest tego pewien - Rolfe tak naprawdę nigdy nie przestał kochać Amandy Muir Crandall. Wciąż jest zadurzony, bez względu na to, jak usilnie temu zaprzecza.

Czy tak samo będzie ze mną? Devon wzdryga się na samą myśl, kiedy siada przy stole, próbując znów skupić uwagę na księdze. Czy będę żywił te uczucia do Cecily przez resztę życia, bez względu na to, jak bardzo będzie mi zależało na Anie?

Horatio Muir też miał dwie kobiety w swoim życiu.

To staje się oczywiste, gdy Devon skupia wzrok na zamieszczonej w księdze, starej sepiowej fotografii Horatia i jego rodziny. Są tam wszyscy: pan Kruczego Dworu, a obok niego jego skromna żona Chloe, trzymająca w ramionach ich trzeciego syna, Randolpha. Jackson jest teraz chłopcem w wieku około ośmiu lat, sięgającym ojcu do ramienia, z zaczepnym uśmiechem na śniadej twarzy. Obok niego stoi chudy drugi syn, Gideon, który zginie podczas drugiej wojny światowej. Jednak patrząc na twarz kruchej Chloe - która umrze zaledwie kilka tygodni po tym, jak zrobiono to zdjęcie - Devon jest czegoś całkowicie pewien:

To nie jest kobieta, która pojawiła się w jego wizji. Tak więc dwóch braci Jacksona Muira urodziła inna matka, kobieta, której imienia nie odnotowano w kronikach rodziny. Kobieta, która nie była tak krucha i delikatna jak Chloe, lecz silna i tryskająca życiem. Devon jest pewien, że ta kobieta należała do Bractwa Skrzydła Nocy, tak samo jak jej mąż.

Dzień później pierścień pozwala mu po raz ostatni zajrzeć do historii Kruczego Dworu, pokazując jeszcze jedną panią Muir, ulubionego ducha wszystkich mieszkańców, Emily.

Jeśli nie liczyć dnia, gdy jej portret ronił rzewne łzy, Devon nie widział ostatnio Emily, lecz od kiedy w pokoju Clarissy znalazł jej modlitewnik, wiedział, że ona jest z tym wszystkim jakoś powiązana. W wizji, którą pokazał mu pierścień ojca, Emily Muir siedziała samotnie w swoim pokoju we wschodnim skrzydle, czekając na męża, Szaleńca. W pewnej chwili wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju, zerkając na zegar. Było po północy, dochodziła pierwsza, lecz ona wciąż czekała, coraz bardziej zaniepokojona.

A potem on wrócił, w powiewnej czarnej szacie, a głos miał łagodny i uspokajający. Wziął żonę w ramiona i ucałował. Devon wie, że Jackson kochał Emily - a mimo to nie mógł się powstrzymać i źle ją traktował. Ona mięknie w jego ramionach. Wybacza mu, zapomina o jego postępku. Devon zastanawia się, ile razy powtarzała się ta scena do owego feralnego dnia, gdy biedna Emily w końcu miała już dość i rzuciła się z Czarciej Skały?

Może naprawdę należę do tej rodziny, myśli z lekkim rozbawieniem Devon, zasypiając. Ponieważ najwyraźniej wszyscy mężczyźni z tego rodu mieli kłopoty z kobietami.

Devonie, dzisiaj będzie pełnia księżyca.

Tego ranka, kiedy Alexander budzi go tą wiadomością, Devon czuje, że temperatura w pokoju rośnie. Pościel jest wilgotna od potu. Zrywa się i rozgląda wokół.

Coś się wydarzy.

- Słyszałeś, Devonie? - Pyta Alexander. - Pełnia. Dziś w nocy.

- Taak - mówi Devon. - Słyszałem. Już wiem, że dziś będzie pełnia.

Spogląda na chłopca, ubranego do szkoły, ze świeżo umytą i rumianą buzią. Ale przecież nie powiedzieli Alexandrowi, że czekają na pełnię, licząc noce do powrotu bestii. Nie chcieli przestraszyć malca.

- No i co z tego? - Pyta Devon, spuszczając nogi z łóżka i stawiając stopy na podłodze. - Dlaczego budzisz mnie prognozą pogody?

- Po prostu pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. - Chłopczyk uśmiecha się. - Mówię o pełni.

Devon spogląda w okrągłe jak guziki oczy Alexandra i wstrzymuje oddech. To spojrzenie, jakim odpowiada mu chłopczyk - Devon już je widział. Zimne, wyrachowane. Kiedy Alexander spoglądał tak ostatnio, Szaleniec mącił dziecku w głowie.

- Wszystko w porządku, Alexandrze? Czy może coś się stało?

Chłopczyk znowu się uśmiecha.

- Ja tylko pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że będzie pełnia.

Odwraca się i wychodzi z pokoju. Temperatura wzrasta o kilka kolejnych stopni.

- Wspaniale - mówi Devon. - Po prostu wspaniale.

Wieczorem nie tylko będzie musiał poradzić sobie z bestią, ale być może również z ponownie opętanym Alexandrem.

Wszyscy powinniśmy się stad wyprowadzić, myśli Devon, idąc do łazienki. Wynieść się z tego domu. Kupić mieszkanie na Florydzie obok rodziców D. J.

Nie może powstrzymać krzywego uśmiechu. Jakoś trudno mu sobie wyobrazić Amandę Muir Crandall, z jej sukniami i klejnotami mieszkającą na Florydzie.

Jednak to rozbawienie nie trwa długo. Niepokoi go ten żar, nie tylko dlatego, że chwilę po wyjściu spod prysznica znów jest rozgrzany i spocony. To oznacza jedno z dwojga: obecność demonów lub innego czarodzieja. Po ostatnim spotkaniu Devon jest pewien, że bestia nie jest demonem, więc zastanawia się, czy żar nie sygnalizuje powrotu Clarissy. Albo gorzej: powrotu Szaleńca. Ten niedawny sen sprawił, że Devon zaczął się zastanawiać, czy Jackson na pewno jest uwięziony w Otchłani. Czyżby to dziwne zachowanie Alexandra tak naprawdę oznaczało, że Szaleniec znów jest na wolności?

Nie może jednak zbyt długo zastanawiać się nad tym wszystkim - musi przygotować się do szkoły. Po prostu przez cały dzień będzie musiał zachować czujność.

Siedząc na tylnym fotelu starego cadillaca Bjorna, Devon co chwilę zerka na Alexandra. Chłopczyk jest ponury i milczący, a dłonie trzyma splecione na podołku. Zwykle kręci się, grzebie w swoim pudełku ze śniadaniem i zajada batoniki. Dzisiaj siedzi, spoglądając przed siebie szklistym wzrokiem.

- Chcesz o czymś porozmawiać, kolego? - Szepce Devon, nie chcąc zwracać uwagi Bjorna lub siedzącej z przodu Cecily.

Alexander obraca się do niego sztywno jak robot.

- Może porozmawiamy o księżycu?

Upiorne. Mały znów traktuje go tak jak wtedy, kiedy Devon przybył do Kruczego Dworu. Devona przechodzi dreszcz.

- Skąd ta nagła fascynacja pełnią księżyca?

- On ma taką moc - mówi chłopczyk nieswoim głosem. Zbyt głębokim, niskim i modulowanym jak na dziewięciolatka. - Wielką moc, nie uważasz, Devonie?

Devon nachyla się do niego i mówi cicho, tak żeby nie usłyszeli go Bjorn i Cecily:

- W porządku, kolego. Dość tej zabawy. Coś znów cię opętało. Nie jestem pewien, czy mnie słyszysz, Alexandrze, ale nie pozwolę temu czemuś pozostać tam długo. Jak tylko się dowiem, co to takiego...

Chłopczyk zaczyna się śmiać. Ciche, bulgoczące dźwięki wzbierają mu w piersi i wydobywają się z ust.

- Co was tak śmieszy? - Pyta Cecily, obracając się na przednim siedzeniu.

- Nic - mówi Devon i rzeczywiście tak jest.

Podwożą Alexandra pod szkołę. Przez chwilę Devon zastanawia się, czy powiedzieć Bjornowi i Cecily o swoich podejrzeniach, ale intuicja, której zawsze ufa, przestrzega go przed tym. Na razie Alexander jest bezpieczny, mówi sobie. W szkole nic nie powinno mu się stać.

Dopiero w nocy - kiedy wzejdzie księżyc - będę musiał uważać.

Devon podchodzi do stojącego przy swojej szafce Marcusa i kładzie dłoń na jego ramieniu.

- Nosisz wisiorek?

- Nigdzie się bez niego nie ruszam - zapewnia Marcus i na dowód wyjmuje go spod koszuli.

Jednak Devon widział pentagram także przed twarzą Any. Dostrzega dziewczynę, kiedy ta ma właśnie zamiar wejść do klasy na zajęcia z literatury dla zaawansowanych.

- Masz - mówi, wyjmując z kieszeni kolejny naszyjnik z pięcioramienną gwiazdą, którego przed chwilą jeszcze tam nie było.

- To dla mnie? - Piękne migdałowe oczy Any ze zdziwieniem spoglądają na niego zza firanek rzęs.

- Tak, dla ciebie.

- Och, Devonie, dziękuję.

Zawiesza go, a potem zarzuca mu ręce na szyję. Całuje go w usta.

- Zawsze będę go nosić - zapewnia.

Devon spogląda jej przez ramię i widzi Cecily. Dziewczyna też jest na korytarzu, razem z D. J., i obserwowała to wszystko.

Rozbrzmiewa ostatni dzwonek.

- Muszę wejść do klasy - mówi Ana, odsuwając się. - Chcę jednak, żebyś wiedział, Devonie, że naprawdę bardzo cię lubię. Od pierwszej chwili, gdy przyjechałeś do Biedy. Ten naszyjnik wiele dla mnie znaczy. Bardzo ci dziękuję.

Devon zdobywa się na uśmiech. Nie może ostudzić jej romantycznych uczuć, wyjaśniając, że ten naszyjnik ma tylko ją chronić. Chociaż może nie tylko. Devon naprawdę lubi Anę. Obdarowanie jej - nawet takim samym naszyjnikiem, jaki nosi Marcus - to może wcale nie taki zły pomysł.

A więc dlaczego tak bardzo się martwi tym, że widziała ich Cecily?

Po szkole D. J. obiecuje odwieźć ich wszystkich do domów i wpadają do Gia na pizzę. Ich mała paczka rzadko gdzieś bywała przez kilka ostatnich tygodni. Przedtem byli nierozłączni jak klej: kiedy inne dzieciaki po szkole zajmowały się sportem lub czymś innym, ich piątka spotykała się w pizzerii Gia, żeby opracować strategię walki z demonami. Teraz niebezpieczeństwo nie jest wcale oczywiste - nawet Devon nie jest pewien, z czym mają do czynienia - ale chyba trzeba już poinformować przyjaciół o obecnym stanie rzeczy.

Mówi im o dziwnym zachowaniu Alexandra, o żarze, który poczuł w Kruczym Dworze, o obawie, że bestia powróci tej nocy, o dziwnym śnie o Szaleńcu.

- On zaczyna się burzyć w Otchłani - mówi Cecily, wzdrygając się. - Właśnie tego zawsze obawiała się mama. Tego, że on tam nie zostanie, że powróci.

- Nie może wrócić, dopóki ktoś nie otworzy Otchłani - pociesza ją Devon.

- I tylko czarodziej Skrzydła Nocy może to zrobić - dodaje D. J.

- A to jest jedyny czarodziej, jakiego znamy - mówi Ana, ściskając ramię Devona. - I on nie zamierza zrobić niczego takiego.

- Proszę wybaczyć, panno Lopez - mówi Cecily - ale jeszcze raz przypomnę, że j a także jestem z rodu czarodziei. Zdajesz się o tym zapominać.

- No tak, Cess - wtrąca D. J. - ale nie masz mocy, więc...

- Wiem, że nie mam magicznej mocy, którą powinnam była odziedziczyć! - Warczy Cecily. - Dziękuję, że to podkreśliłeś, D. J.! Cholera!

Odsuwa się od niego.

- Słuchajcie, musimy przestać sobie dogryzać - mówi Devon. - Spotkajmy się wszyscy wieczorem u Rolfe'a. Jeżeli bestia znowu się pojawi...

- Czy wiedziałeś, że taka bestia już kiedyś grasowała w Biedzie?

To odezwał się Marcus, który niewiele mówił, od kiedy przyjechali do pizzerii. Tylko siedział przy stole, zdejmując ser ze swoich kawałków pizzy, zwijając go i jedząc palcami.

Devon obraca się i patrzy na niego. Oczywiście dostrzega pentagram, który teraz jest tam prawie przez cały czas.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Kiedy?

- Powiedziała mi o tym matka. Pamięta, że jako mała dziewczynka o mało co nie została zaatakowana przez taką bestię, jaką w zeszłym miesiącu opisywano w gazetach.

- Co jeszcze ci powiedziała, Marcusie?

- Nic. Wydawała się niemal żałować, że poruszyła ten temat. Domyślam się, że przeżyła wtedy szok.

Ana spogląda na Devona wielkimi piwnymi oczami. Są pełne lęku, a on pragnie ją chronić.

- Myślisz, że to ma jakiś związek z tym, co się dzieje, Devonie? - Pyta dziewczyna.

- Nie wiem. Jest tak wiele niewiadomych. Mam jednak wrażenie, że tej nocy, gdy wzejdzie księżyc, bardzo wiele się dowiemy.

Zgodnie z planem mają się spotkać u Rolfe'a tuz przed zachodem słońca. D. J. przyjeżdża po Devona i Cecily. Oczywiście mówią pani Crandall, że jadą do kina, bo nigdy nie pozwoliłaby im odwiedzić Monaigne'a. Devon dziwnie się czuje, kiedy siedzi na tylnym fotelu camaro, a jadąca z przodu Cecily demonstracyjnie wyciąga rękę, by pogładzić D. J. po głowie lub dotknąć jego kolana. Devon z ponurą miną wygląda przez okno. Dlaczego miałoby go to obchodzić? Ponadto ma na głowie znacznie ważniejsze sprawy niż pannę Cecily Crandall.

- Gdzie dwoje pozostałych? - Pyta Rolfe, gdy zbierają się w przeszklonym gabinecie z widokiem na morze.

Wszystkie szyby zostały wstawione, a zachodzące słońce zmieniło fale w feerię złotych i pomarańczowych barw.

- Ana i Marcus zamierzali przyjść tutaj razem - oznajmia Devon. - Na razie nie chciałem im nic mówić, żeby ich nie wystraszyć, ale to o nich najbardziej się niepokoję.

- Jakby to nie było oczywiste - prycha Cecily.

Devon ignoruje ją.

- Wiecie, że widziałem pentagram przed twarzą Marcusa. No cóż, przez ostatnie dni był tam niemal stale. A teraz widzę go także przed twarzą Any.

- Och - wzdycha Cecily i na jej twarzy pojawia się lęk.

Chociaż ostatnio dąsała się na Anę, widocznie martwi się o przyjaciółkę.

Czekają. Długo czekają.

Słońce chowa się za wzgórza.

- Gdzie oni są? - Pyta Devon, przyciskając nos do szyby. - Nie podoba mi się, że idą tu sami po zmroku.

Cecily sięga po telefon komórkowy i wystukuje numer Any. Młodsza siostra Any mówi jej, że Ana przed godziną poszła na spotkanie z Marcusem i mieli razem wybrać się do Rolfe'a.

- Mieli na to więcej niż dość czasu - zauważa D. J.

Próbują dodzwonić się do domu Marcusa. Nikt nie odpowiada.

- Pójdziemy ich poszukać - oznajmia Devon, wstając.

W tym momencie w oddali słyszą przeciągłe wycie bestii.

- Nie chcę, żebyście szli tam sami - mówi Rolfe. - Pojedziemy moim samochodem.

Roxanne obiecuje zostać w domu i czekać, na wypadek gdyby pojawili się tutaj Ana i Marcus. Rolfe wyprowadza z garażu terenowego range rovera, a nie sportowego porsche, którym zwykle jeździ. Wszyscy pakują się do środka.

Devon zauważa, że Rolfe ma przy pasie broń.

- Myślisz, że będzie ci potrzebny?

- Srebrne kule - mówi Rolfe. - Ręcznie odlewane. Na wszelki wypadek.

- Nie strzelaj do niego - prosi Devon.

- Może będzie trzeba.

Oczywiście ma rację. Jednak Devon jest pewien, że śmierć tej bestii byłaby tragedią, z którą nikt z nich nie zdołałby się pogodzić.

Gdzieś w lesie, przez który wiedzie droga do miasteczka, znów to słychać: udręczone, okropne, rozdzierające uszy wycie.

- Kieruj się tam, skąd dobiega ten dźwięk - mówi Devon i dreszcz przechodzi mu po plecach.

Nie udaje im się zajechać daleko. Policyjna barykada zagradza drogę do miasteczka. Migające czerwone światła sześciu radiowozów zaparkowanych w literę V przeszywają noc.

- Co się dzieje? - Pyta Rolfe przez okno samochodu.

Zastępca szeryfa oświetla latarką wnętrze range rovera.

- Och, cześć, Montaigne. - Światło latarki pada na Cecily, siedzącą z przodu obok Rolfe'a. - Och, witaj, Cess.

To ten irytujący Joey Potts, pryszczaty dwudziestolatek, który zawsze gapi się na Cecily. Devon uśmiecha się szyderczo. Powinni zamknąć tego świra w kiciu.

- Co się dzieje? - Cecily powtarza pytanie Rolfe'a.

Potts prędzej odpowie jej niż komukolwiek innemu.

- Jakieś dzikie zwierzę, to samo, co grasowało tu w zeszłym miesiącu. - Zastępca krzywi się. - Nie wiem, czy to niedźwiedź czy coś innego, ale najwyraźniej porwało jakąś dziewczynę.

- Nie - szepcze Devon, czując nagły przypływ lęku.

- Jak sądzicie, gdzie teraz jest? - Pyta Rolfe.

Potts wzrusza ramionami.

- Gdzieś w lesie. Od czasu do czasu słyszymy jego ryk.

Jednak niestety droga jest zamknięta.

- Ale ja muszę wrócić do Kruczego Dworu - mówi Cecily, najwyraźniej próbując wykorzystać swój urok osobisty, żeby przedostać się przez barykadę.

- Przykro mi, Cess, ale będziecie musieli pojechać dookoła.

- To nam zajmie godzinę! Proszę, Joey!

On nie ustępuje.

- Nie przestawią tych radiowozów dla nikogo.

- Zatem będę musiał je ominąć - mruczy Devon.

- Facet - szepcze D. J., nachylając się do niego. - Zamierzasz zrobić tę sztuczkę ze znikaniem?

Rolfe słyszy to. Kiedy zastępca szeryfa odchodzi od samochodu, odwraca się na siedzeniu i gniewnie spogląda na młodego czarodzieja.

- Pamiętaj, że nie masz żadnej władzy nad tym stworem - mówi. - Nie atakuj go bez zastanowienia.

- Będę musiał - mówi Devon, nagle absolutnie pewien tego, co zaraz powie. - Ta dziewczyna, którą porwała bestia... To Ana.

- Co?

- Jestem tego pewien. Właśnie to sobie uświadomiłem.

Muszę iść, Rolfe.

- Devonie. - To Cecily. Ich spojrzenia spotykają się nad oparciem fotela. - Proszę, uważaj.

- Zaczekaj, Devonie - pospiesznie dorzuca Rolfe. Odpina od pasa kaburę z pistoletem. - Przynajmniej weź to.

Devon bierze broń i spogląda na nią z odrazą. Byłby jednak głupcem, gdyby odmówił.

- Spotkamy się w domu - mówi i znika.

Słyszy bestię, zanim zdążył ją zobaczyć: jej głuchy, wściekły warkot. Tutaj, w lesie, wysokie czarne sosny zasłaniają księżyc. Wiosna roztopiła zmarzniętą skorupę i pokryta grubym dywanem igieł ziemia pachnie nowym życiem. Devon stoi zupełnie nieruchomo, miarowo oddychając, koncentrując wszystkie zmysły na bestii. Znów ją słyszy. Jej chrapliwy oddech. Zgrzytanie zębami.

- Pokaż się - rozkazuje.

Wie, że bestia nie musi go słuchać. Cokolwiek to jest, na pewno nie demon, posłuszny woli czarodzieja Skrzydła Nocy. Mimo to chłopiec jest pewien, że bestia się pokaże. Chce stanąć przez nim. Coś nas łączy, nabiera przekonania Devon. Nie wiem tylko co. Jednak tak jest.

- Jestem tutaj! - Obraca głowę, rozglądając się w gęstym mroku, lecz pewnie stojąc na ziemi. W prawej ręce mocno trzyma broń. - No już, jestem tutaj! Nie każ mi czekać!

Przed nim pojawiają się ślepia. Czerwone ślepia, mrugają raz, a potem drugi w ciemności.

- Cześć, brzydalu - mówi Devon spokojnym i pewnym głosem.

Rozlega się ogłuszający ryk, który sprawia, że Devon cofa się o krok, jeszcze mocniej ściskając w ręku broń.

Nagle bestia pojawia się tuż przed nim. Jej powykręcane, kosmate ciało przywodzi na myśl zarazem małpę, niedźwiedzia i wilka. I - co znów zauważa Devon - człowieka. Z żółtych kłów ścieka ślina. Uniósłszy pysk, bestia wydaje przeciągle wycie.

W tym momencie Devona otacza mocna srebrna zbroja.

- Hej, niezła robota - mruczy do siebie.

Nawet tego nie planował. Zrobił to instynktownie. Tak właśnie działa dobra magia, mówi mu intuicja.

Bestia wcale nie jest z tego zadowolona. Wściekle syczy, cofając się przed jasnym błyskiem srebra. Chwiejnie wycofuje się w chaszcze. Devon idzie za nią.

- Nie, nie, odejdź ode mnie!

Dziewczęcy głos.

Ana!

Devon widzi ją teraz wyraźnie. Przerażona dziewczyna w podartym ubraniu próbuje się odczołgać po sosnowych igłach.

- Ana! - Krzyczy Devon.

Bestia obnaża kły, gotowa ją ugryźć. I nagle Ana znika. Bestia, wściekła i zaskoczona, staje na tylnych łapach i warczy.

- Tak - mówi Devon, gdy stwór odwraca się i patrzy na niego. - Ja to zrobiłem. To moja robota. Ana jest już z moimi przyjaciółmi, w domu Rolfe'a. W przyszłości wybierz kogoś równego sobie.

Bestia odchyla łeb i wydaje przeciągły, straszliwy ryk.

- Kim jesteś? - Pyta Devon. - Co nas łączy i co się tu dzieje?

Bestia spogląda mu w oczy. Tak, wygląda znajomo, myśli Devon. Zdecydowanie znajomo...

- Policjanci chcą cię zabić. Ja mam tu broń, którą mogę to zrobić. Jeśli nie zdołam się z tobą porozumieć, może dam te srebrne kule policjantom i pozwolę im cię zastrzelić. Ponieważ nie mogę pozwolić, żebyś nadal zagrażał moim przyjaciołom.

W czarnych zwierzęcych ślepiach nie ma błysku rozpoznania ani zrozumienia. To tylko zwierzę. Jeśli nawet kiedyś było człowiekiem, jak podejrzewa Roxanne, dawno straciło ludzką inteligencję. To tylko głupie zwierzę, kierujące się żądzą mordu. Te podejrzenia potwierdzają się, gdy stwór nagle rzuca się na Devona, nie zważając na srebrną zbroję.

Devon odrzuca łokciem bestię, ale ta zaraz podnosi się z ziemi. Niczym ściśnięta sprężyna przysiada na tylnych łapach, szykując się do skoku.

Tym razem Devon jest przygotowany. Jako pierwszy wyskakuje w powietrze, po czym srebrnymi podeszwami obu stóp kopie w pierś bestii, obalając ją na ziemię.

- Spójrz prawdzie w oczy - mówi Devon, stając nad bestią i opierając nogę na jej klatce piersiowej. - Nie jesteś dla mnie równorzędnym przeciwnikiem.

Stwór jest wściekły. Chwyta Devona za kostkę, chociaż srebro pewnie pali mu łapy. Trzyma i nie puszcza, aż młody czarodziej traci równowagę i z rozmachem siada na swoim srebrnym tyłku.

Teraz bestia z wściekłością rzuca się na niego. Devon wymierza pistolet w jej pierś. To będzie czysty strzał, prosto w serce. Może położyć ją trupem na miejscu.

Jednak nie jest w stanie nacisnąć spustu.

Nie może jej zabić.

Zamiast tego ponownie paruje atak nogami, uderzając w pierś bestii i odrzucając ją między drzewa. Stwór szybko zrywa się z ziemi, lecz tym razem z wyciem ucieka w las i po chwili Devon już go nie słyszy.

Czekałam na Marcusa - mówi Ana, cała roztrzęsiona - a ten stwór pojawił się jak spod ziemi i chwycił mnie.

Bjorn przyjechał z Kruczego Dworu, po czym opatrzył jej skaleczenia i sińce maściami oraz wywarami ze swojej sakwy z medykamentami. Działają znacznie szybciej niż zwyczajne lekarstwa. Rozcięcie na jej ramieniu szybko się goi.

- Gdzie jest Marcus? - Pyta Devon.

W oczach Any pojawia się strach.

- Nie pojawił się. Myślisz, że jemu też grozi niebezpieczeństwo?

- Ten stwór w jakiś sposób rozpoznaje moich przyjaciół. - Devon siada, znów zmrożony niebezpieczeństwem, jakie jego magia sprowadza na bliskie mu osoby. - Chce ze mną walczyć, a wie, że zmusi mnie do tego, jeśli zaatakuje moich przyjaciół.

- Przed chwilą znów próbowałam dodzwonić się do Marcusa - mówi Cecily. - W jego domu nikt nie odpowiada.

- Może wszyscy wyszli - mówi Rolfe. - Nie wyciągajmy przedwczesnych wniosków.

- Miał się z nami spotkać - przypomina Devon. - Nie zapomniałby o spotkaniu.

Nie mówi im o tym, że kiedy próbuje zobaczyć Marcusa oczami duszy, widzi tylko ciemność. Jakby Marcus nie istniał. Jakby po prostu...

Nie żył. Jakby Marcus nie żył.

Czy właśnie to sygnalizował pentagram? Zapowiadał śmierć Marcusa? Czy bestia zabiła go, zanim złapała Anę? Czy jego rodzice szukali go teraz - a może byli w kostnicy, identyfikując ciało?

Devon musi się skupić i opanować lęk.

- Ana - mówi. - Gdzie masz wisiorek?

Ona patrzy na niego przepraszająco.

- Chciałam go założyć! Zamierzałam to zrobić! Dostałam go od ciebie, Devonie, i bardzo ceniłam! - Płacze. - Jednak kiedy chciałam go wziąć wieczorem, nie było go! Położyłam go na sekretarzyku, ale znikł! Po prostu znikł!

Zapewne to samo przytrafiło się Marcusowi, myśli Devon. Kto zabrał wisiorki? I dlaczego?

Daje jej nowy wisiorek w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Daje po jednym wszystkim, na wszelki wypadek. Każe im nie zdejmować ich nawet do snu. Nie wie, czy to coś da czy nie. Jednak na pewno nie zaszkodzi. Te wisiorki z pewnością mają jakąś moc, jeśli ktoś postarał się ukraść je Anie i Marcusowi.

Po powrocie do Kruczego Dworu znowu dzwoni do domu Marcusa. Tym razem jego matka podnosi słuchawkę.

- Witam, pani Dedecko. Tu Devon. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale szukam Marcusa...

- Dlaczego?

Kobieta wydaje się spięta, podenerwowana.

- No, miał spotkać się z nami wieczorem...

- On śpi! - Niemal krzyczy do słuchawki. - Mocno śpi w swoim pokoju!

Devon w tle słyszy głos ojca Marcusa:

- Kto to, Gigi?

- To Devon - odpowiada mu żona. - Powiedziałam, że Marcus śpi!

- Odłóż słuchawkę - poleca jej mąż.

- Pani Dedecko - mówi Devon - czy z Marcusem wszystko w porządku? Na pewno?

- Śpi w swoim pokoju! - Oznajmia pani Dedecko załamującym się głosem. - Dlaczego coś z nim miałoby być nie tak?

- W porządku - mówi Devon. - Przepraszam, że niepokoiłem.

Marcusowi z pewnością coś jest.

Jeśli jednak śpi w swoim pokoju, to przynajmniej jest bezpieczny. Devon znów próbuje go zobaczyć, zajrzeć do domu Marcusa, ale nie może. Coś blokuje jego czarodziejski wzrok. Kiedy usiłuje zniknąć i pojawić się w pokoju Marcusa, nie potrafi tego zrobić. Zdecydowanie ktoś mu przeszkadza. Clarissa? A może ktoś inny?

Szaleniec?

Niemożliwe! Mógł próbować dopaść Devona w jego snach, ale nie na jawie. Jest uwięziony w Otchłani. Bezsilny.

Doprawdy?

Devon przeciągle wzdycha. Będzie musiał uwierzyć na słowo pani Dedecko, że Marcusowi nic nie jest, i jutro w szkole dowiedzieć się od przyjaciela, co naprawdę się stało.

Jednak Devon musi sprawdzić jeszcze coś, zanim spróbuje - z pewnością bezskutecznie - zasnąć. Musi zajrzeć do Alexandra.

Chłopczyk mocno śpi. Kiedy się patrzy na niego, trudno sobie wyobrazić, że coś znów mogło go opętać. Śpi jak niemowlę, cicho i miarowo sapiąc.

Devon już ma zamknąć drzwi jego pokoju, gdy coś przykuwa jego wzrok. Jakiś błysk na toaletce. Devon postanawia bliżej się temu przyjrzeć.

I wydaje stłumiony okrzyk zdumienia. To dwa wisiorki z pięcioramiennymi gwiazdami. Te, które dał Marcusowi i Anie.

- Hahahahahaha!

Devon odwraca się.

Alexander siedzi teraz na łóżku i zanosi się cichym, okropnym, nie swoim śmiechem.

7. Straszna przemiana

Nie udaje mu się niczego wydobyć z chłopca, poza tym maniackim śmiechem. Alexander śmieje się z niego, tocząc błędnym wzrokiem. Devon wycofuje się z jego pokoju, zdjęty zgrozą.

Alexander jest opętany. Znów zawładnął nim jakiś zły duch.

Szaleniec?

Nie, to niemożliwe!

Proszę, tylko nie to! Nie znowu!

Przestraszony i stropiony Devon niepewnym krokiem wraca do swojego pokoju i nie może zmrużyć oka, tak jak podejrzewał. Leży z otwartymi oczami i gapi się w sufit, gdy słońce wyłania się zza horyzontu.

Wszystko dzieje się naraz, myśli Devon, ubierając się. Alexander, Marcus, bestia... Tej nocy wszystko się zbiegło.

Marcusa nie ma w szkole. Tak jak przed miesiącem, podczas pełni księżyca.

- Znikam stąd - szepcze Devon do D. J., zdecydowawszy, że zajęcia z geometrii mają drugorzędne znaczenie.

- Za nieobecność mogą ci obniżyć końcową ocenę, wiesz - przypomina mu przyjaciel. D. J. otwiera swoją szafkę. - Dobra. Znikaj. Będę cię krył. Dowiedz się, co tu się dzieje.

- Spotkamy się po szkole u Rolfe'a - mówi Devon.

D. J. salutuje mu.

- Tak jest, kapitanie.

Devon wie, że nie zdoła przenieść się do domu Marcusa, więc ma nadzieję, że zmaterializuje się tam, gdzie może znaleźć wyjaśnienia. Kiwa głową D. J., po czym znika, zasłonięty drzwiczkami jego szafki.

Dopiero po paru sekundach zdaje sobie sprawę z tego, gdzie się zjawił.

- Biblioteka publiczna? - Pyta głośno.

- Cii - karci go siedząca za biurkiem bibliotekarka z krótkimi siwymi włosami i w okularach w wąskich niebieskich oprawkach.

Dlaczego tutaj? - Zadaje sobie pytanie Devon. Czego mogę się dowiedzieć o bestii i stanie zdrowia Marcusa w miejskiej bibliotece publicznej?

W bibliotekach są odpowiedzi na wszystkie pytania, podpowiada mu intuicja.

I może dowiem się, kiedy bestia poprzednio pojawiła się w Biedzie, jak pamięta matka Marcusa...

- Mogę ci w czymś pomóc, młody człowieku? - Pyta bibliotekarka, dziwnie na niego patrząc. - Nawet nie zauważyłam, kiedy wszedłeś. Czy nie powinieneś być w szkole?

- Jestem... Przyszedłem tu w związku z wypracowaniem - mówi Devon.

- Szkolne wypracowanie? Na jaki temat?

- O, hmm... No... Trochę trudno to opisać...

Ona podejrzliwie mruży oczy.

- Mam nadzieję, że nie przyszedłeś do biblioteki publicznej na wagary?

- Nie, nie, nic podobnego. Szukam pewnych materiałów. Naprawdę.

Istotnie, uświadamia sobie Devon. Wcale nie kłamię.

- Zajmuję się niewyjaśnionymi zjawiskami - rzuca. - No wie pani, dziwnymi wypadkami, których nie można wytłumaczyć. Takimi, które wydarzyły się tutaj, w Biedzie.

Brwi bibliotekarki unoszą się nad niebieskimi okularami.

- Niewyjaśnione zjawiska? Na przykład UFO?

- Może. Albo inne. Spotkania z dziwnymi istotami... Jak na przykład z Wielką Stopą.

- Wielka Stopa? W Biedzie?

- Albo coś podobnego.

Bibliotekarka krzywi usta w uśmiechu.

- Dobrze, młody człowieku. Zobaczmy, co uda nam się znaleźć.

Wstaje i podchodzi do metalowych szafek katalogowych. Trzecia szuflada od dołu nosi napis LOKALNE WIADOMOŚCI.

- Jeśli cokolwiek mamy, będzie tutaj - mówi, wyciągając szufladę.

Devon uważnie obserwuje, jak przerzuca brązowe koperty, czytając opisy.

- Zbieram wycinki z lokalnej gazety. Robię to codziennie od dwudziestu lat, a wcześniej przez dwadzieścia lat robiła to moja poprzedniczka.

- Wspaniale - chwali Devon.

- Erozja plaż - czyta bibliotekarka. - Statystyka przestępstw. Morderstwa. Restauracje. Turystyka. Jednostki pływające. - Wzrusza ramionami. - Nie ma nic o niewyjaśnionych zjawiskach. Chociaż wiem, że były pewne historie...

- Jakie historie?

Bibliotekarka zdejmuje okulary i bacznie przygląda się Devonowi.

- No, dziwne przypadki. Takie jak z tymi krukami, które nie wiadomo dlaczego przesiadywały na Kruczym Dworze. A potem zniknęły.

- I wróciły - przypomina jej Devon.

- I wróciły - powtarza kobieta, wciąż przeglądając koperty. - Jest tyle legend o tym miasteczku i rodzinie Muirów, tyle opowieści o duchach. Mieszkańcy lubią plotkować o bogatych ludziach. Wiem, że wycinałam różne historie...

Nagle wyjmuje kopertę i podaje ją Devonowi.

- Muszą być tutaj - mówi. On bierze od niej kopertę. Ma napis RÓŻNE i zawiera mnóstwo wyblakłych gazetowych wycinków.

- Przejrzyj je, może coś znajdziesz.

Devon siada za stołem. Oczywiście jest tam kilka artykułów o krukach, a w jednym z nich, opublikowanym w 1964 roku, zamieszczono zdjęcie wielkiego domu dosłownie pokrytego tymi ptakami, o wiele liczniejszymi wtedy niż obecnie. TŁUMY TURYSTÓW PRZYJEŻDŻAJĄ ZOBACZYĆ DOM KRUKÓW - głosi nagłówek.

Jednak Devon ledwie zerka na artykuł. Nie ma czasu go czytać. Równie pobieżnie przegląda artykuły o dziwach, duchach i zjawach, widzianych w lasach otaczających Kruczy Dwór. Oczywiście będzie chciał tu wrócić i przeczytać je wszystkie, ale teraz szuka konkretnej wiadomości. Właściwie sam nie wie jakiej, ale jest pewien, że będzie wiedział, kiedy ją zobaczy.

Odkłada kolejny wycinek i spogląda na następny.

Zdumiony prostuje się na krześle. Wycinek jarzy się.

To ten!

WIDZIANO DZIWNE ZWIERZĘ.

Data: l listopada 1969 roku.

Dzień po Halloween. Dzień po tym, jak Emily Muir rzuciła się z Czarciej Skały. Devon pamięta tę datę. Jest wyryta w jego pamięci tak samo jak na jej nagrobku na starym, smaganym wiatrem cmentarzu na szczycie wzgórza.

Czyta:

Dzisiaj szeryf George Elcar sprawdzał doniesienia o dużym zwierzęciu, kręcącym się w pobliżu miasteczka. Według Sama Pierce'a, właściciela apteki przy Main Street, zwierzę widziano zeszłej nocy, około trzeciej. Pierce obudził się, słysząc głośny warkot, i zobaczył zwierzę na tyłach swego domu. Opisał je jako podobne do niedźwiedzia. Inny świadek, pani Ingersoll, zamieszkała przy Adkins Place 16, tuż obok Pierce'a, również widziała to zwierzę, chociaż opisała je jako skrzyżowanie wilka z gorylem. „Czasem chodziło na czterech łapach, czasem na dwóch" - powiedziała reporterowi. „I wyło do księżyca" Szeryf Elcar zapewnia obywateli, że prowadzi energiczne śledztwo.

- Zatem bestia była tu wcześniej - szepcze Devon. - Ponad trzydzieści lat temu...

Jednak to jedyny wycinek, który się jarzy. Devon odwraca się i skupia wzrok na szalkach katalogowych. Dostrzega inny świecący wycinek, słabo pulsujący za czarnym metalem.

- Mogę sam poszukać? - Pyta bibliotekarki.

Ona kiwa głową.

- Tylko nie pomieszaj kopert.

Devon z mocno bijącym sercem wyciąga szufladę. Teraz wyraźnie widać poświatę. Emanuje z koperty z napisem MORDERSTWA.

Kiedy wraca z nią do stolika, jeszcze łatwiej jest mu szukać, gdyż poświata jest teraz jaśniejsza. Czyta nagłówek i zapiera mu dech. DZIEWCZYNA ZAMORDOWANA NA PLAŻY.

Czyta:

Niezidentyfikowaną młodą kobietę znaleziono dziś rano martwą na East Seaboard Beach, okropnie okaleczoną i zmasakrowaną. Policja ogrodziła cały teren jako miejsce zbrodni. Pobliscy mieszkańcy zeznali, że w nocy słyszeli jakieś hałasy. Na razie nie wiadomo, czy zabójcą był człowiek czy zwierzę.

Devon zerka na datę. 2 listopada 1969. Dzień po tym, jak po raz pierwszy zauważono bestię.

Nie ma innych użytecznych informacji ani późniejszych artykułów o zabójstwie. Widocznie sprawa nie została rozwiązana. Jednak inny wycinek intensywnie jarzy się pod spodem i Devon pospiesznie odkłada ten leżący na górze. Następny artykuł zaskakuje go jeszcze bardziej od poprzednich.

Jest w nim fotografia ducha ze wschodniego skrzydła Kruczego Dworu!

Tytuł głosi: OGDEN MCNUTT ZASTRZELONY.

Data: 3 listopada 1969. Dzień po tym, jak na plaży znaleziono martwą dziewczynę. Devon czyta:

Pana Ogdena McNutta, zarządcę Kruczego Dworu, dziś rano znaleziono martwego w lasach otaczających posiadłość. Szeryf Elcar ustalił, że McNutt został zastrzelony jednym strzałem w serce. Pan Randolph Muir powiedział zastępcom szeryfa, że w nocy nie słyszał żadnych podejrzanych odgłosów i nie wie, czy McNutt miał jakichś wrogów. Ten młody człowiek pracował w posiadłości zaledwie od kilku miesięcy. Zostawił żonę i trzyletnią córkę.

Sekcja zwłok wykazała interesujący fakt: McNutt został zastrzelony srebrną kulą. Szeryf Elcar wyraził nadzieję, że to pozwoli mu wytropić zabójcę.

Srebrna kula.

W mojej wizji widziałem, jak zmienia się w bestię, myśli Devon. To Ogden McNutt był bestią, która zabiła tę biedną dziewczynę na plaży - a potem ktoś, kto wiedział, co się dzieje, zabił go srebrną kulą.

Tylko dlaczego McNutt powrócił teraz, żeby atakować Devona i jego przyjaciół?

Bardzo proszę, czy mogę się z nim zobaczyć? - mówi Devon, stojąc na ganku domu Marcusa, którego matka zerka na niego przez szparę w drzwiach.

- Mówiłam ci, że jest chory. Proszę, odejdź, Devonie.

Devon zastanawia się, czy spytać ją o bestię, którą widziała jako młoda dziewczyna, ale wie, że to tylko jeszcze bardziej by ją zdenerwowało. Pani Dedecko ma przekrwione i podkrążone oczy, jakby wcale nie spała. Zamyka mu drzwi przed nosem.

Wszystko to moja wina, myśli Devon, złażąc po schodach na chodnik. To ja naraziłem moich przyjaciół na niebezpieczeństwo. Powinienem odejść. Znaleźć innych takich jak ja. Może powinienem opuścić Biedę. Nigdy by mnie nie znaleźli, gdybym tego nie chciał. Mógłbym odszukać tych indiańskich czarodziei...

Jednak myśl o opuszczeniu Biedy przygnębia go. Tu jest jego dom. Tak jakby śmierć ojca, chociaż była dla Devona ciężkim ciosem, otworzyła przed nim nowe horyzonty, dała mu okazję znalezienia swojego miejsca na świecie. A Rolfe, Marcus, D. J., Ana i nawet Cecily są tego częścią. Nie może sobie wyobrazić życia bez nich.

Jednak musi. Nie może wciąż narażać ich na niebezpieczeństwo. To wszystko dzieje się z jego powodu. Zeszłej nocy Ana mogła zginąć. D. J. i Cecily kilkakrotnie groziła śmierć. Kto wie, co się stało z Marcusem?

- Cii, Devonie.

Odwraca się.

- Tutaj.

Za gęstą kępą forsycji, dopiero wypuszczających swe żółte kwiaty, stoi Marcus. W piżamie. Drży.

- Hej! - woła Devon. - Twoja mama powiedziała...

- Wiem. Słyszałem waszą rozmowę przy drzwiach. Wyszedłem przez okno. Musiałem się z tobą zobaczyć.

Devon podchodzi do niego. Marcus jest mocno podrapany i posiniaczony. Ma zapadnięte oczy i obejmuje się ramionami.

- Facet - mówi Devon, chwytając go za barki. Czuje, jak Marcus drży. - Ty naprawdę jesteś chory. Co się z tobą dzieje?

- Nie jestem chory, tylko przestraszony - mówi Marcus. - Tak samo jak miesiąc temu. Mam te okropne sny, a potem budzę się cały podrapany i posiniaczony.

Devon spogląda na rany na rękach Marcusa.

- Jak to się stało?

- Nie wiem. Jednak najwyraźniej lunatykuję. W zeszłym miesiącu rodzice byli przerażeni, ponieważ znikałem z mojego pokoju. Zapewne tą samą drogą co teraz, przez okno. Działo się tak przez trzy noce z rzędu. Myśleliśmy, że to już się skończyło. Jednak tej nocy zaczęło się znowu. Nie byliśmy na to przygotowani. Zniknąłem i rodzice szukali mnie, ale znaleźli mnie dopiero rano, nieprzytomnego na podwórku za domem.

Devon mocniej ściska ramiona przyjaciela i zagląda mu w oczy.

- To przez pełnię księżyca.

- Tak - mówi Marcus. - Księżyc mnie przeraża. Przyznaję.

- Istnieje jakiś związek między tobą a bestią. Nie wiem jaki, ale dowiedziałem się, kim ta bestia jest. To duch z przeszłości Kruczego Dworu. - Devon parska śmiechem. - Też mi niespodzianka, co?

- Ale dlaczego ja? I co się ze mną dzieje w nocy?

- Może pomagasz jej w jakiś sposób. Może idziesz do tej bestii, gdziekolwiek ona jest. Dlatego jesteś rano taki pokiereszowany.

- Mój naszyjnik z gwiazdą - mówi Marcus z miną winowajcy, patrząc na Devona. - Zdjąłem go, żeby wziąć prysznic, a potem...

- Wiem. Ukradł go Alexander.

- Alexander? Po co?

Devon zamyka oczy i odwraca się plecami do Marcusa.

- Znów jest opętany.

- Przez Szaleńca?

- Niemożliwe - mówi Devon, lecz jego głos zdradza dręczące go wątpliwości. - Szaleniec jest uwięziony w Otchłani. Siedząc tam, nic nam nie może zrobić.

- A jeżeli zdołał jakoś wyjść? Jeśli to wszystko jego sprawka?

Devon nawet nie chce o tym myśleć.

- Dowiemy się, czyja to robota, Marcusie - mówi. - Obiecuję ci. - Znowu spogląda na przyjaciela. - Człowieku, naprawdę źle z tobą. Czy twoi rodzice wezwali lekarza?

- Zrobili to w zeszłym miesiącu, ale powiedział, że nic mi nie jest. - Marcus robi zdziwioną minę. - Jednak zachowują się tak dziwnie. Na przykład nie chcą, żebym rozmawiał z tobą ani nikim innym. Wciąż powtarzają, że poradzą sobie z tym, że nikt nie powinien wiedzieć, co się ze mną dzieje.

- Po prostu się boją - mówi Devon.

- Może. Jednak nie chcę tam wracać, Devonie. Pozwól mi iść z tobą. Nie chcę dłużej siedzieć zamknięty w moim pokoju.

Devon uśmiecha się krzywo.

- Zatem najpierw powinieneś się ubrać.

Marcus patrzy na swoją piżamę.

- Możesz mi w tym pomóc, facet? - pyta.

- Spróbuję. - Devon wyobraża sobie przyjaciela ubranego w dżinsy oraz podkoszulek i nagle Marcus jest tak ubrany, a na nogach ma nowiutkie tenisówki. Devon uśmiecha się. - Niesamowite. Udało się. W tych sprawach nigdy nic nie wiadomo.

- To chyba oznacza, że powinienem iść z tobą - mówi Marcus. - Hm, a dokąd właściwie pójdziemy?

- Do Rolfe'a. D. J. i pozostali mają spotkać się tam ze mną po szkole. Musimy być przygotowani. Tej nocy księżyc też jest w pełni, a ponadto trzeba coś zrobić z Alexandrem. Dzieciak dość już przeszedł. Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby go uwolnić.

Kiedy przybywają do domu Rolfe'a, ten jest akurat w swojej restauracji, ale zastają Roxanne, która zdaje się ich oczekiwać. Stół jest zastawiony do lunchu: świeże owoce, sery i krewetki z ostrymi jamajskimi przyprawami. Obaj jedzą łapczywie, nagle głodni jak wilki. Devon kolejny raz zastanawia się, kim jest ta kobieta i jaką posiada moc. Wie tylko tyle, że się cieszy, iż Roxanne, kimkolwiek jest i cokolwiek potrafi, jest po ich stronie.

- Wiecie co - mówi Marcus - moi rodzice będą mnie szukać. Na razie sądzą, że śpię, ale kiedy zajrzą do mojego pokoju i zobaczą, że znowu zniknąłem, bardzo się przestraszą.

- Racja - zauważa Devon.

Roxanne siedzi naprzeciw nich, w wielkim okrągłym fotelu z wikliny. Uśmiecha się lekko.

- Dlaczego nie zastąpisz go sobowtórem?

Devon robi zdumioną minę.

- Kim?

- Sobowtórem. - Kobieta uśmiecha się szerzej. - Każdy go ma. To cień, towarzyszący każdemu człowiekowi.

- Nie nadążam - mówi Devon.

- Wyglądają tak samo jak my - wyjaśnia Roxanne - ale zazwyczaj są niewidoczne dla ludzkich oczu. Niemal zawsze stoją za osobą i nie odbijają się w lustrach. Jednak wiadomo, że psy i koty je widzą. Zwróciliście uwagę, jak pies szczeka bez powodu, kiedy ktoś wchodzi do pokoju?

- I co robi taki sobowtór? - pyta Marcus.

- Zwykle jest sympatycznym towarzyszem. Wysłuchuje właściciela i doradza mu. Nazywamy to intuicją.

Devon kiwa głową.

- Zatem ten Głos w moim umyśle... moja intuicja. To tak naprawdę mój sobowtór.

- To część ciebie. Sobowtór ma wszystkie twoje cechy, dobre i złe. Zazwyczaj jest twoim sprzymierzeńcem, ale czasem bywa złośliwy, a nawet groźny. - Roxanne uśmiecha się. - Jednak podejrzewam, że w tym przypadku sobowtór Marcusa chętnie pomoże. - Proponujesz, żebyśmy posłali go do mojego domu - mówi Marcus.

Ona kiwa głową.

- Właśnie. Może smacznie spać w łóżku i twoi rodzice nie zauważą twojej nieobecności.

- Świetnie - woła Devon i nagle przychodzi mu do głowy pewien pomysł. - Czy sobowtór może zastąpić właściciela w szkole?

Roxanne uśmiecha się porozumiewawczo.

- Och, jakże jesteśmy wdzięczni za ograniczenia czarodziejskiej mocy. W przeciwnym razie młodzi czarodzieje, tacy jak ty, nie zdobyliby należytego wykształcenia. - Wstaje. - Teraz zrób to. Wyczuwam, że jakaś matka zamierza otworzyć drzwi i sprawdzić, jak się ma jej syn.

Devon spogląda na Marcusa. I rzeczywiście, niemal tak jak na podwójnie naświetlonej rolce filmu, tuż za nastolatkiem siedzi jego sobowtór. Kontury jego ciała co chwilę rozmywają się i nikną, ale jest tam i naśladuje każdy ruch i wyraz twarzy Marcusa. Co zdaje się jeszcze bardziej niesamowite, sobowtór nagle przestaje to robić i sam z siebie zwraca się w kierunku Devona, jakby chciał powiedzieć, że jest gotowy.

- W porządku - mówi mu Devon. - Idź do pokoju Marcusa i włóż jego piżamę. Sobowtór znika.

- Myślisz, że to się uda? - pyta Marcus.

- Przekonamy się - odpowiada Devon.

Rolfe przybywa mniej więcej w tej samej chwili, gdy D. J. podjeżdża swoim camaro z Aną i Cecily. Ana jest wciąż wstrząśnięta po nocnym spotkaniu z bestią, ale zachowała je w tajemnicy, nawet przed rodzicami, dopóki nie zdobędą więcej informacji. To, w jaki sposób je uzyskają, pozostaje największą zagadką.

- Wydaje mi się - mówi Rolfe - w świetle informacji zebranych przez Devona w bibliotece, że mamy do czynienia z jakimś złym duchem z przeszłości. Świadczy o tym powrót bestii po tak długim czasie i opętanie Alexandra. Nie wiadomo tylko, jaki to ma cel.

- To Ogden McNutt - mówi Devon. - To on jest tym złym duchem.

- Nie jestem pewien, Devonie. - Rolfe staje przed szklaną ścianą z widokiem na morze. Jego toń, dotychczas spokojna, zaczyna się burzyć - jak zwykle, ilekroć Devon jest w tym pokoju. - Mój ojciec znał McNutta - ciągnie Rolfe. - Obaj jednocześnie pracowali w Kruczym Dworze, pod koniec lat sześćdziesiątych. Ojciec lubił go i zawsze mówił, że to dobry człowiek. Nie wiedziałem, w jaki sposób zginął, ale nigdy nie miałem wrażenia, że jest złym człowiekiem, który potrafiłby chować urazę aż za grób.

- Jeśli został zamordowany - przypomina Cecily - może żywić urazę i pragnąć zemsty.

- Możliwe - przyznaje Rolfe. - Jednak w wizjach Devona McNutt wydawał się chętny do pomocy i ostrzegał, a nie groził.

- To prawda - przyznaje Devon. - A jeśli mój sen tamtej nocy był rzeczywisty, to McNutt pomógł mi odpędzić Jacksona Muira.

Dźwięk tego nazwiska sprawia, że w pokoju zapada cisza.

W końcu przerywa ją Ana.

- To nie może być on, prawda?

D. J. podziela jej niepokój.

- Nie palę się do ponownego spotkania z Szaleńcem - mówi.

- Szaleniec siedzi w Otchłani - upiera się Devon. - To nie może być on.

- Zastanawiam się - mówi Rolfe. - Myślę, że twój sen był rzeczywisty, Devonie. Jackson zdołał znaleźć jakiś sposób, żeby nawiązać z tobą kontakt. Chociaż bardzo nie chcę w to wierzyć, sądzę, że Jackson Muir jest jakoś powiązany z tym wszystkim.

- A co z Clarissą? - pyta Cecily. - Wszyscy niby przypadkiem zdajemy się o niej zapominać. Czarodziejka, którą moja matka przez dziesięć lat trzymała zamkniętą w sekretnej komnacie. Ona miałaby powód, żeby się mścić.

- Jeszcze nie wiem, jaką rolę, jeśli w ogóle, odgrywa w tym wszystkim Clarissa - mówi Rolfe. Zaciska wargi. - Nie zapominajcie, że ją znałem. Bardzo dobrze. I mogę wam powiedzieć, że nie była ani trochę mściwa.

- Może wtedy, kiedy ją znałeś - zauważa Devon. - Jednak Cecily ma rację. Uwięziona przez tyle lat, mogła oszaleć. Ja jeszcze nie skreślałbym jej z listy.

Rolfe wzdycha i odwraca się, by spojrzeć na morze. Przez długie lata sądził, że ono zabrało ciało Clarissy. Uważał, że zginęła i że mógł w pewien sposób przyczynić się do jej śmierci. Teraz okazało się, że żyje - i ma magiczną moc, o czym nic nie wiedział. Devon zdaje sobie sprawę, że Rolfe czuje się za nią odpowiedzialny. Dlatego wszystko to traktuje tak osobiście.

- Odpowiedź - mówi Rolfe, wciąż stojąc plecami do nich - można znaleźć w jednym miejscu. - Po chwili ogląda się przez ramię. - Alexander.

- Tak - przytakuje Devon. - Jeśli się dowiemy, co go opętało...

- Przecież próbowałeś - przypomina mu Marcus. - Chciałeś sprawdzić, co to takiego, ale niczego nie wykryłeś.

- To prawda - przyznaje Devon.

- Seans spirytystyczny - podsuwa Roxanne.

Jej słowa zaskakują ich, bo siedzi na drugim końcu pokoju i dotychczas nie brała udziału w rozmowie. Wszyscy odwracają się i patrzą na nią.

- Seans spirytystyczny? - pyta ją Rolfe.

- To sposób kontaktowania się z duchami. Przeprowadziłam ich wiele. Wydaje mi się, że to typowy przypadek wymagający takiego postępowania.

- Absolutnie bombowo - mówi D. J. z szerokim uśmiechem na ustach. - Zawsze chciałem wziąć udział w takim seansie.

- Seans spirytystyczny to nie zabawa - ostrzega go Rolfe. - Widziałem kilka i czasem bywają przerażające.

- Jeśli jednak to nasza jedyna nadzieja na uzyskanie odpowiedzi - mówi Devon - to musimy to zrobić.

Roxanne wstaje z fotela i podchodzi do nich.

- Brakuje nam jednej osoby - mówi. - Kogoś najważniejszego.

- Kogo? - pyta Devon.

- Musi tu być Alexander.

Cecily wybucha śmiechem.

- Matka nigdy nie wypuści go z domu, nie zadawszy najpierw miliarda pytań. I z pewnością nie pozwoli mu przyjść tutaj.

- Zatem Bjorn będzie musiał go przemycić - mówi Devon. - Cecily, pozwól mi skorzystać z twojego telefonu komórkowego.

Po długich namowach Bjorn w końcu zgadza się spróbować. Niebawem okaże się, czy Alexander, opętany przez jakiegoś ducha, będzie skłonny do współpracy.

Jak się okazuje, chłopczyk z przyjemnością jedzie z Bjornem na przejażdżkę, nie zadając żadnych pytań i bez sprzeciwu zgadzając się zachować to w sekrecie przed panią Crandall. Gdy tylko wchodzi do domu Rolfe'a, Devon zaczyna podejrzewać, że Alexander ma złe zamiary i nie można mu ufać. W jego okrągłych jak guziczki oczach pali się przebiegły, chytry błysk, a zastygły na wargach uśmiech zdaje się zbyt dojrzały u dziecka w jego wieku.

- Seans spirytystyczny? - pyta Alexander, kiedy mówią mu, po co go tu ściągnęli. - To fascynujące. Próba nawiązania kontaktu ze zmarłym. Po prostu cudowne.

- Jesteś niesamowity, mały - mówi mu D. J. - Pozwolisz, że ci powiem, że zawsze trochę mnie przerażasz? Nawet kiedy podobno jesteś normalny.

Chłopczyk tylko zanosi się tym cichym, przebiegłym, złowrogim śmiechem.

- Och, niedobrze, bardzo niedobrze - martwi się Bjorn, zacierając rączki. - Pani Crandall byłaby bardzo niezadowolona, gdyby wiedziała, co tu robimy i w co wciągamy chłopca. Jednak zrobiłem to dla ciebie, mistrzu Devonie. Dla ciebie.

Devon uśmiecha się do gnoma.

- Zostało to odnotowane i docenione, Bjornie. A teraz dołącz do naszego kręgu.

Rolfe ustawił na środku pokoju duży okrągły stół. Roxanne umieściła na nim jedną zapaloną świecę. Gasną światła i wszyscy siadają przy stole.

- Podajcie ręce siedzącym obok osobom - mówi Roxanne.

Devon podaje rękę Anie, ta Marcusowi, ten Cecily, ta Rolfe'owi, ten D. J., ten Bjornowi, ten Roxanne, a ta Alexandrowi, który zamyka krąg, chwytając dłoń Devona. Ręka małego chłopca jest zaskakująco zimna.

Słońce opadło jeszcze niżej na niebie, a furia fal poniżej jeszcze się wzmogła. W oddali za horyzontem przetacza się grom.

- Oczyśćcie głowy z wszelkich myśli - poleca Roxanne. - Zamknijcie zmysły na otaczający was świat. Otwórzcie serca na świat tuż poza waszym zasięgiem.

Devon koncentruje się. Czuje wibrację energii w pokoju. Spogląda na Alexandra. Chłopiec przygląda mu się z dziwnym uśmiechem. Devon szybko odwraca głowę i zamyka oczy, nie chcąc się rozpraszać.

- Jesteśmy tu, ponieważ szukamy odpowiedzi - zaczyna Roxanne i fale rozbijające się o przybrzeżne skały na dole zdają się uderzać w niemal hipnotycznym rytmie. - Odpowiedzi na pytania, których nawet nie umiemy sformułować. Odpowiedzi, które musimy poznać dla dobra wszystkich siedzących przy tym stole.

Devon ma zamknięte oczy. Odnosi wrażenie, że wszyscy wirują.

- Jesteśmy tutaj, ponieważ niektórym z nas grozi niebezpieczeństwo - mówi Roxanne. Devonowi się wydaje, że jej głos dobiega z coraz większej odległości. - Musimy znaleźć przyczynę zagrożenia i usunąć ją, zanim komuś z nas stanie się krzywda.

Devon mocniej ściska dłoń Alexandra. Jeśli opętany chłopczyk wciąż coś czuje, Devon chce dać mu znać, że zamierza mu pomóc. Obiecał, że zadba o jego bezpieczeństwo, po tym, jak Szaleniec porwał malca do Otchłani. Devon obiecał Alexandrowi, że zawsze będzie mógł na niego liczyć.

- Odpowiedz nam! - podnosi głos Roxanne. - Przemów do nas!

Nagły podmuch wiatru uderza w okna. Devon otwiera oczy. Zrobiło się ciemniej. Drzewa kołyszą się. Nadchodzi burza.

- Przy tym stole siedzi ktoś, kto nie jest sobą - mówi Roxanne. - Przemów do nas, duchu w ciele Alexandra Muira! Powiedz nam, kim jesteś i po co przybyłeś!

Śmiech.

Alexander znów zanosi się tym cichym, maniackim, paskudnym śmiechem.

- Podziel się z nami radością - mówi Roxanne, teraz już bezpośrednio do Alexandra. - Pośmiejmy się razem.

- Myślisz, że się ciebie przestraszę, czarownico? - mówi Alexander głuchym, głębokim, nie swoim głosem. - Wiem, kim jesteś i skąd przybyłaś, ale nie boję się ciebie. Bez obawy siedzę w twojej obecności.

- Nie zamierzam cię straszyć - mówi Roxanne z jeszcze wyraźniejszym jamajskim akcentem. - Chcę tylko uzyskać odpowiedzi.

- Odpowiedzi? Dlaczego miałbym udzielać odpowiedzi?

- Ponieważ rozkazujemy ci to zrobić. Ponieważ sprowadziliśmy cię i pozwoliliśmy ci mówić. Ponieważ nasza moc jest o wiele większa od tej, jaką ty masz.

- Tak sądzisz? - Tym razem Alexander ściska dłoń Devona. - Chyba nie mówisz o tym małym czarodzieju po mojej lewej ręce? On się mnie boi. Prawda, Devonie?

- Nie wiem, kim jesteś - odpowiada Devon - lecz kimkolwiek jesteś, nie boję się ciebie.

- Ach tak? To dlaczego drżysz w mojej obecności? Dlaczego wciąż budzisz się po nocach, spocony ze strachu, na wspomnienie tego, jak zamknąłem cię w moim grobie?

- O mój Boże! - wykrzykuje Ana. - To Szaleniec!

- Cicho! - rozkazuje Roxanne. - Nie boimy się ciebie. Nasz krąg łączy oddanie, przyjaźń i siła. Nie strach. Powiedz nam, po co wróciłeś, Jacksonie Muirze.

- I w jaki sposób - wydusza z siebie Devon, rozpaczliwie usiłując opanować przyspieszone bicie serca.

Szaleniec wyczuje jego strach. Na pewno już czuje, jak spoconą ma dłoń.

- Ktoś mnie szukał i wezwał. - Wargi Alexandra poruszają się, ale słychać głos Szaleńca. - Znów będę żył. Zemszczę się na was wszystkich i zapanuję nad Kruczym Dworem oraz drzwiami do świata demonów.

- Nie, jeśli będziemy mieli w tej sprawie coś do powiedzenia - ucina Rolfe. - Już raz cię powstrzymaliśmy, Jacksonie. Zrobimy to znowu.

Chłopczyk wybucha śmiechem.

- Czy to ty, Montaigne? Chciałbyś przywitać się ze swoim ojcem? Jest tu ze mną - w Otchłani!

Alexander odchyla głowę do tyłu i znów parska śmiechem.

Rolfe robi taki ruch, jakby chciał się na niego rzucić, ale Roxanne powstrzymuje go.

- Nie przerywaj kręgu!

- Wszyscy umrzecie - mówi Szaleniec. - Jako ostatni skona wasz młody czarodziej, który najpierw zobaczy śmierć wszystkich pozostałych.

- Nie ciesz się za wcześnie, Apostato - warczy Devon.

Jednak Szaleniec już drwi z kogoś innego.

- Słońce już zachodzi, Marcusie. - Alexander obraca głowę, tak by Jackson Muir mógł spojrzeć na chłopca. - Masz umówione spotkanie z księżycem?

- O czym ty mówisz? - pyta przerażony Marcus.

Znów ten śmiech, odrażający i triumfalny.

- Co ja mam z tym wszystkim wspólnego? - krzyczy Marcus, zrywając się z krzesła.

Puszcza ręce Any i Cecily, przerywając krąg i seans. Świeca na środku stołu gaśnie. Alexander milknie.

- Przepraszam - mówi Marcus, bliski tez. - Po prostu... okropnie mnie wystraszył. I słońce zachodzi. Zacząłem sobie przypominać... przypominać, co się ze mną dzieje!

Roxanne zapaliła światło. Rolfe obejmuje Marcusa i prowadzi go do fotela. Chłopiec siada i chowa twarz w dłoniach.

- Powiedz nam - mówi Rolfe. - Co pamiętasz?

- Bestię - odpowiada Marcus. - Ona mnie zmusza... zmusza do robienia różnych rzeczy...

Devon klęka przed przyjacielem.

- Jakich rzeczy?

Marcus nagle odejmuje dłonie od twarzy i obrzuca go błędnym spojrzeniem.

- Musisz mnie obronić, Devonie! Nie pozwól, żeby to się powtórzyło!

- Nie pozwolę. Dam ci nowy wisiorek...

- To na nic. Zerwę go z szyi, kiedy wzejdzie księżyc. Wiem, że to zrobię.

- Spokojnie, człowieku - uspokaja go Devon.

Kuca, oszołomiony druzgocącymi nowinami ujawnionymi w trakcie seansu. A więc istotnie znowu walczą z Szaleńcem. Ta myśl rzeczywiście go przeraża, jak słusznie zakładał Jackson. Jednak Devon nie może pozwolić na to, aby obezwładnił go strach. Musi się skupić. Szaleniec powiedział, że ktoś go wezwał, próbował sprowadzić z powrotem. Kto? I dlaczego? I co Szaleniec ma wspólnego z bestią?

- Jackson znał McNutta - mówi Rolfe, jakby czytając mu w myślach. - Może miał nad nim władzę. Może wykorzystuje bestię, żeby z jej pomocą wyrwać się z Otchłani?

- Posłuchajcie - mówi Cecily, przeciskając się do nich. - Nie możemy tu stać i załamywać rąk z powodu Jacksona Muira. - Wskazuje na roztrzęsionego przyjaciela, siedzącego na fotelu. - Marcus jest załamany i kto wie, co się z nim stanie, kiedy wzejdzie księżyc. I czy ktoś raczył spojrzeć na Alexandra?

Wszyscy odwracają głowy. Chłopczyk nie ruszył się od stołu. Siedzi nieruchomo jak głaz, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.

- O rany, o rany - mamrocze Bjorn, dotykając malca. - Co powie pani Crandall? Jak ja jej to wytłumaczę?

- Lepiej jeśli przez jakiś czas będzie nieprzytomny - mówi Roxanne, dotykając czoła Alexandra. - Zawieź go z powrotem do Kruczego Dworu. Prześpi spokojnie całą noc.

Bjorn aż nazbyt chętnie spełnia jej polecenie.

- A co ze mną? - pyta Marcus po ich odjeździe. - Słońce zachodzi.

Istotnie zachodzi, wyłaniając się zza rzednących burzowych chmur i rzucając na fale złociste oraz czerwone smugi. Marcus zaczyna się pocić.

- Co się dzieje, kiedy wschodzi księżyc? - pyta go Rolfe. - Co pamiętasz?

- Pojawia się... bestia - jąka się Marcus.

- Chcesz powiedzieć, że ty ją widzisz? - pyta Devon.

Marcus kręci głową.

- Nie. Ona... sam nie wiem. Pojawia się, tak jakoś się pojawia... I opanowuje mnie...

- Nie tym razem - oznajmia Devon, sięgając do kieszeni i wyjmując kawałek białej kredy, której przed dziesięcioma sekundami jeszcze tam nie było. - Przepraszam, Rolfe, ale będę musiał pisać po twojej podłodze.

Rolfe robi zdziwioną minę.

- Pisać po mojej podłodze?

- To tylko kreda. Da się zmyć.

Devon opada na czworaki i zaczyna kreślić linię na starym ciemnym drewnie. Prowadzi ją prosto przez ponad metr, po czym dalej pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Rysuje coś wokół Marcusa, który wciąż trzęsie się na fotelu.

- Kapuję, facet - woła D. J., bacznie przyglądający się Devonowi. - Rysujesz gwiazdę!

- Tak, pentagram - mówi Devon - a Marcus będzie w jego środku.

- Świetnie - mruczy Rolfe, zakładając ręce na piersi i z wyraźną dumą spoglądając na Devona.

- Pentagram jest symbolem bezpieczeństwa i ochrony - mówi Devon, skończywszy rysować. Wstaje. - Marcus będzie bezpieczny, dopóki zostanie w środku znaku.

- A co z nami? - pyta Cecily. - Jeśli bestia tu przyjdzie...

- Znów powybija mi szyby - narzeka Rolfe.

- Nic się nam nie stanie - uspokaja ich Devon. - Intuicja mówi mi, że tym razem będzie inaczej. I w razie potrzeby wyczaruję nam wszystkim srebrne zbroje.

Słońce znika. Pokój pogrąża się w słabej różowej poświacie, jaka zawsze pojawia się po zachodzie słońca. Trwa to zaledwie kilka chwil, a potem cienie zaczynają przybierać granatowe i szare barwy. Roxanne zapala lampę.

- Przypomniałem sobie coś jeszcze - mówi znacznie już spokojniejszy Marcus.

- Co takiego? - pyta Rolfe.

- Ból. Zaraz znów się zacznie. Prawdę mówiąc... - Krzywi się. - Już się zaczął.

- Jaki ból? - pyta Roxanne, podbiegając do niego.

Jednak Marcus nie odpowiada. Zaczyna wić się na fotelu, wykręcając się to w jedną, to w drugą stronę. Na zewnątrz, nad wodą, pojawia się jasno świecący księżyc w pełni.

- Niechaj aniołowie mają nas w opiece - wzdycha Roxanne. - Dlaczego nie zorientowaliśmy się wcześniej?

- Musimy mu pomóc - woła Ana, podbiegając do Marcusa. - Spójrzcie na niego! Jakby miał atak serca!

Roxanne powstrzymuje ją przed wejściem w obręb pentagramu.

- Cofnij się - mówi cichym i przestraszonym głosem. - Zostań na swoim miejscu i zacznij się modlić.

Devon patrzy, jak jego przyjaciel nadal się skręca, a jego twarz zdradza potworny ból. Marcus wywraca krzesło, na którym siedział, ale udaje mu się utrzymać na nogach, rękami zasłania twarz...

A jego dłonie...

- Nie! - krzyczy Devon.

Dłonie Marcusa są pokryte sierścią.

Całe jego ciało zmienia się - skręca, rośnie, wydłuża. Ubranie rozpada się podczas tej przemiany. Kiedy Marcus odejmuje ręce - a raczej łapy - od twarzy, nie jest już nastoletnim chłopcem, ale warczącym, dzikim zwierzęciem z pyskiem pełnym kłów...

Cecily krzyczy.

- To on! - woła D. J. - To Marcus jest bestią!

8. Schody Czasu

Stwór teraz stoi przed nimi. Szykuje się do skoku, ale nie może zaatakować: powstrzymuje go pentagram na podłodze. Wyje długo i przeciągle.

- Marcus - mówi Devon, zdumiony i przerażony. - To byłeś ty. Nie McNutt...

Teraz wszystko nabiera sensu, zadrapania i siniaki Marcusa, przerażenie jego rodziców. Czyżby byli świadkami takiej przemiany? Zapewne nie, bo Marcus opuściłby swój pokój, zanim cokolwiek by się stało. Jednak najwyraźniej wiedzieli, że coś się dzieje z ich synem. Coś strasznego, niewytłumaczalnego...

- Jak? Dlaczego? - Devon stoi tak blisko pentagramu, jak może. Bestia próbuje go uderzyć, lecz podobna do niedźwiedziej łapa zatacza łuk w powietrzu, w odległości jakichś piętnastu centymetrów od twarzy młodego czarodzieja. Devon nie odskakuje. Tylko spogląda na stwora. - Zdawałem sobie sprawę, że twoje oczy wyglądają znajomo... Och, Marcusie, tak mi przykro. Obiecuję, że dowiem się, dlaczego to ci się przytrafia, i położę temu kres. Obiecuję!

Rolfe jest wyraźnie zaniepokojony tym, że nastolatki były świadkami czegoś takiego. Ana głośno szlocha. D. J. tylko stoi, gapiąc się na warczącą wściekle bestię, w którą przed chwilą zamienił się jego przyjaciel. Cecily absurdalnie próbuje ułagodzić bestię, przemawiając do niej, tak jakby Marcus mógł ją usłyszeć.

- Uspokój się, siedź - mówi, choć ledwie ją słychać przez ryki bestii. - To się niebawem skończy, gdy znów wzejdzie słońce...

- Chodźmy wszyscy na górę - mówi Rolfe. - Teraz nic nie możemy dla niego zrobić. Tej nocy pentagram zapewni mu bezpieczeństwo - i wszystkim mieszkańcom Biedy też.

- Zostanę na straży - mówi Roxanne. - Och, biedny chłopiec, uwięziony w ciele bestii...

Bestia znów usiłuje wydostać się z pentagramu, ale nie może. Przysiada, wściekła i zniechęcona, i wyje do księżyca. Żółta ślina ścieka jej z pyska.

Ana pozwala Rolfe'owi zaprowadzić się na górę. D. J. odsuwa się powoli, nie odrywając oczu od warczącego i kłapiącego zębami stwora. Cecily kładzie dłoń na ramieniu Devona.

- Rolfe ma rację - mówi. - Teraz nic nie możemy dla niego zrobić. Przynajmniej jest bezpieczny.

- Muszę wiedzieć, dlaczego to się dzieje - mówi Devon. - Nie mogę stać bezczynnie i czekać, aż wzejdzie słońce.

- Ale co możesz zrobić? Jeśli stoi za tym Szaleniec...

- Już raz go pokonałem, mogę zrobić to znowu. - Devon odrywa oczy od bestii, by spojrzeć na Cecily. - Ten pokój z księgami we wschodnim skrzydle. Może tam znajdę odpowiedź.

Cecily wzdryga się.

- Mówisz o pokoju z drzwiami do Otchłani? Przecież nigdy nie mogłeś się tam dostać, Devonie. Nie wpuszczała cię jakaś siła.

- Podejrzewam, że to się zmieniło - mówi Devon. - Kiedy rozbiłem mur ukrytej komnaty w piwnicy, najwidoczniej przełamałem magiczne bariery, ustawione w domu przez twoją babcię - bariery, które miały powstrzymać mnie przed odkryciem prawdy. Założę się, że gdybym chciał, mógłbym zniknąć i pojawić się w tym pomieszczeniu we wschodnim skrzydle.

Cecily uśmiecha się.

- Wiesz co, jestem pewna, że mógłbyś. W końcu jesteś potomkiem Sargona Wielkiego w setnym pokoleniu.

Devon odwzajemnia uśmiech. Jak wspaniale jest znowu uśmiechać się do Cecily.

- Powiedz pozostałym, że musiałem iść - prosi. Odwraca się, aby jeszcze raz spojrzeć na bestię. - Nie wiem, czy mnie słyszysz, Marcusie, ale zamierzam odkryć sposób na złamanie tego czaru, jaki na ciebie rzucono. Znajdę go, a potem przywrócę ci twoją dawną postać. Obiecuję ci! Niedługo wrócę!

- Powodzenia, Devonie March - szepcze Roxanne.

- Uważaj - wtóruje jej Cecily, patrząc mu w oczy.

Devon znika z domu Rolfe a.

Rozgląda się wokół i widzi, że miał rację: jest we wschodnim skrzydle, przed drzwiami do ukrytej komnaty. Tę część starego domu zamknięto przed ponad trzydziestoma laty - po śmierci Jacksona Muira i jego żony Emily. Devon właśnie stoi w saloniku Emily. Tutaj przyjmowała gości, którzy przychodzili powitać ją w Kruczym Dworze. Była wtedy młodą żoną, nieświadomą czarnoksięskich praktyk męża. Nie tylko ona. Nikt nie wiedział, co planuje Jackson. Jego brat Randolph, pan Kruczego Dworu, być może to podejrzewał, lecz gdy Jackson powrócił do Kruczego Dworu, z początku wszyscy darzyli go zaufaniem. Sądzili, że zerwał z czarną magią. Myśleli, że się poprawił.

Bardzo się mylili - o czym przekonała się biedna Emily.

Jedyną pozostałością po dawnej świetności salonu jest zepsuty, zakurzony żyrandol pod sufitem. Ściany są poznaczone szramami zardzewiałych haków po obrazach. Kurz kilkucentymetrową warstwą pokrywa podłogę oraz stojące tu i ówdzie antyczne stoliki. W tym mrocznym pomieszczeniu o pozasłanianych oknach Devon wyczuwa obecność obserwującego go ducha Emily. Jednak nie tę komnatę przybył zbadać, lecz sąsiednią - małe pomieszczenie bez okien, zawierające największą tajemnicę tego domu.

Otchłań.

Devon spodziewa się, że drzwi do tej komnaty będą zamknięte na klucz, ale nie są. W rzeczy samej są nawet uchylone. Ktoś tutaj był i swoim magicznie wyostrzonym wzrokiem Devon zauważa poruszony kurz na podłodze. Ślady stóp.

Tyle ksiąg na półkach. Devon ogląda ich grzbiety, zastanawiając się, czy w którejś z nich można znaleźć rozwiązanie problemu Marcusa. Rolfe ma kopie niektórych książek, ale nie wszystkich: to była czarodziejska biblioteka wspaniałego Horatia Muira. W tym pokoju są zawarte wieki historii i dziedzictwo Bractwa.

Devon rozchyla palce, odsłaniając magiczną świetlną kulę, rozpraszającą ciemność. Kieruje jej blask na ścianę, na której wisi portret nastoletniego chłopca, bliźniaczo podobnego do niego, tylko ubranego w strój z lat trzydziestych.

- Jeszcze jedna wskazówka co do mojej przeszłości - szepcze Devon. - Gdybym tylko wiedział, co oznacza.

Odwraca się, kierując światło na drugi koniec pokoju. Dostrzega zaryglowane metalowe drzwi. Przejście do królestwa demonów. Do Otchłani.

- Oto powód, dla którego zbudowano Kruczy Dwór - szepcze Devon, znajdując pocieszenie w dźwięku swojego głosu w tym okropnym, lecz fascynującym miejscu. - Zakryć największą Otchłań na zachodniej półkuli. I zamknąć ją na zawsze. Horatio Muir próbował tego dokonać, lecz jego chorobliwie ambitny, wyrodny syn Jackson zdołał ją otworzyć, zdobywając władzę nad demonami. I wciągnął tam Alexandra, w te cuchnące trzewia piekieł - lecz Devon rzucił się tam, uratował chłopca i zamknął Szaleńca w Otchłani.

- Teraz jednak on usiłuje się wydostać - głośno mówi Devon. - I ktoś mu pomaga...

- Witaj, Devonie.

Odwraca się błyskawicznie.

- Clarissa! - woła.

- Wiedziałam, że przyjdziesz - mówi kobieta. - Wiedziałam, że naszym przeznaczeniem jest ponownie się spotkać tutaj, w tym pokoju.

- Dlaczego? - pyta, zły na siebie, że nie zachował czujności. Powinien wyczuć jej przybycie, jej obecność. Dobrze wyszkolony czarodziej nie powinien dać się zaskoczyć. Odpycha od siebie te myśli i skupia się na chwili obecnej. - Co ty tu robisz, Clarisso? Nie jesteś tu po raz pierwszy, prawda?

- Nie, przychodziłam tu już kilkakrotnie, żeby popatrzeć na te drzwi.

Pani Crandall przewidziała, że Clarissa będzie próbowała je otworzyć.

- Czy nie wiesz, jakie zło się za nimi kryje? - pyta Devon, podchodząc do niej i mając nadzieję, że w jej oczach ujrzy błysk rozsądku. - Powinnaś trzymać się od nich z daleka.

- Nic nie wiem o złu - mówi Clarissa i rzeczywiście wydaje się rozsądna, mniej szalona. - Wyczuwam tylko moc, która na mnie czeka. Na nas oboje, Devonie. Ciebie i mnie. Za tymi drzwiami jest nasze przeznaczenie.

- Nie. To słowa Szaleńca. On cię omamił, Clarisso. To ty go wezwałaś, prawda? I próbowałaś sprowadzić go z powrotem!

Ona patrzy mu w oczy.

- Nasze przeznaczenie, Devonie...

- Nie! Naszym przeznaczeniem jest pilnować, by te drzwi pozostały zamknięte! Szaleniec opanował twój umysł! Dlatego Greta Muir trzymała cię zamkniętą za magicznymi ścianami. Wiedziała, że gdybyś była wolna, dopadłby cię Jackson Muir. I tak się stało!

Clarissa uśmiecha się pobłażliwie, jakby był małym dzieckiem.

- Dlaczego opowiadasz się po ich stronie, Devonie? Czy Greta Muir lub jej dzieci, Amanda lub Edward, kiedykolwiek powiedzieli ci słowo prawdy? Czy nie stawali ci na drodze, ilekroć próbowałeś odkryć swoje dziedzictwo?

Devon nie odpowiada.

- Czy nie chcesz poznać odpowiedzi, Devonie? - pyta Clarissa. - Nie chcesz wiedzieć, kim jesteś?

- Chcę - odpowiada. - Jednak to może poczekać. Dziś wieczór szukam tylko jednego. Czegoś, co pomoże mojemu przyjacielowi Marcusowi.

- Temu, który zmienia się w bestię?

- Zatem wiesz! Powiedz mi, co wiesz!

Clarissa uśmiecha się.

- Nie mogę ci pomóc. Odpowiedzi, których szukasz, są gdzie indziej.

- Pewnie chcesz powiedzieć, że za tymi drzwiami - mówi gniewnie Devon. - Próbujesz mnie nakłonić do otwarcia Otchłani, obiecując, że tam znajdę odpowiedzi, których szukam. Może poznałbym sekrety mojej przeszłości, gdybym otworzył portal. Tylko że równocześnie wpuściłbym do tego świata demony - demony, nad którymi panuje opętany żądzą władzy Jackson Muir!

- Otchłań może poczekać - mówi zniecierpliwiona jego nastawieniem Clarissa. - Tam nie ma odpowiedzi, których szukasz, Devonie.

Podejrzliwie mierzy ją wzrokiem.

- Gdzie więc są?

- W przeszłości.

- W przeszłości?

Kobieta uśmiecha się.

- Daj spokój, Devonie. Jeszcze mniej znam się na magii niż ty, ale z pewnością wiesz o przeszłości.

Przygląda się jej. Ona zdaje się bawić tą rozmową. I co się dzieje z jej twarzą? Nieustannie się zmienia i ani przez moment nie pozostaje taka sama. W jednej chwili jest zmęczona i stara, znacznie starsza, niż powinna być twarz rówieśnicy Rolfe'a i pani Crandall. W następnej jest twarzą młodej dziewczyny, niewiele starszej od Devona. Czasem jej oczy są niebieskie, a czasem zielone lub brązowe. Chwilami jej skóra zdaje się błyszczeć, a czasem wygląda jak wyblakły pergamin. Jednak jej włosy są zawsze białe, długie i lśniące.

- Jakiej przeszłości? - pyta Devon. - Czyjej?

Ona jednak już znika, roztapiając się w tuman wirującego kurzu.

- Przeszłość, Devonie - mówi. - Odpowiedzi są w przeszłości...

- Zaczekaj, nie możesz teraz tak po prostu zniknąć!

- Przeszłość, Devonie - powtarza kobieta.

- Zaczekaj! Co to oznacza?

Ona jednak już znikła.

Odpowiedzi są w przeszłości? Niewielki tam z nich pożytek, gdyż Devon jest w teraźniejszości. A poza tym co Clarissa może wiedzieć? Jest obłąkana. Może ma jakąś moc, ale sama przyznała, że jest jeszcze mniej wprawna w magii niż Devon.

Jednak kontaktowała się z Szaleńcem...

Chłopiec znowu zerka na Otchłań i wyczuwa za drzwiami obecność biegających i skrobiących demonów. Słyszy ich błagania:

Wypuść nas.

Uwolnij nas.

O panie, możemy dać ci taka. władzę...

Odwraca się z obrzydzeniem. Tam nie ma żadnych odpowiedzi.

I nagle pojmuje, że Clarissa miała rację.

Odpowiedzi są. w przeszłości.

Bestia istniała już ponad trzydzieści lat temu, w ten sam Halloween, podczas którego czarna magia zalała Kruczy Dwór. Oto powiązanie. To oczywiste. Tylko w jaki sposób może to pomóc Marcusowi?

- Przeszłość rodzi tylko kolejne pytania - mówi głośno Devon, wychodząc z bocznej komnaty do dawnego salonu Emily Muir.

Zejdzie na dół. Po raz tysięczny stawi czoło pani Crandall. Opowie jej, co się stało, zażąda, by mu wyjawiła, co wie - jeśli w ogóle coś wie. Zapyta ją o przeszłość. Nastraszy ją, jeśli będzie musiał, wyjawiając, że Alexander jest opętany i że w trakcie seansu spirytystycznego odkryli, iż Szaleniec próbuje wrócić...

Otwiera drzwi na korytarz, prowadzący do sekretnego przejścia wiodącego do głównej części domu.

Kiedy jednak otwiera drzwi, korytarza nie ma.

Są tylko schody, które wiodą w dół.

Devon wydaje cichy okrzyk zdziwienia. Wie, co to takiego.

To Schody Czasu!

Schody Czasu, jedno z największych magicznych dokonań Horatia Muira, pojawiają się i znikają w różnych miejscach domu, pozwalając wchodzącym lub schodzącym po nich dotrzeć tam, gdzie powinni się znaleźć. Przeniosły raz Devona do szesnastowiecznej Anglii, żeby mógł odkryć pochodzenie władczyni demonów, która zagrażała jego przyjaciołom. Ciekawe, dokąd zaprowadzą go teraz?

Odpowiedzi są w przeszłości.

To właśnie powiedziała Clarissa.

Devon zaczyna iść w dół po ciemnych schodach. Ciągną się daleko, tak daleko, że Devon nie widzi, gdzie się kończą. Nie czuje lęku. Raczej rosnące podniecenie, bo jest pewien, że wspaniałe osiągnięcie magicznej sztuki Horatia Muira ochroni go i zaprowadzi tam, gdzie musi dotrzeć. A kiedy już dowie się tego, co chce wiedzieć, schody sprowadzą go tutaj, uzbrojonego w informacje, które pomogą Marcusowi, jak również zniweczą próby wyrwania się Szaleńca z Otchłani.

Jednak po około piętnastu minutach, gdy schody wciąż opadają w ciemność i nie widać ich końca, Devon zaczyna mieć wątpliwości.

- Albo cofnę się w czasie tak daleko, że napotkam dinozaury - szepcze głośno - albo to jakiś podstęp.

Wyczułby jednak, gdyby to był podstęp. Prawda? Intuicja ostrzegłaby go. A może nie?

Nagle czuje żar. To zły znak. Żar zapowiada bliskość demonów - albo innego czarodzieja. Devon zastanawia się, czy nie powinien zawrócić i ruszyć schodami w górę.

Teraz jednak w końcu widzi w dole światło. Schody stają się lepiej widoczne. Zamiast gołego drewna są wyłożone dywanem. Ten wygląda znajomo.

To schody wiodące do hallu Kruczego Dworu. Schody, z których korzysta codziennie...

Muzyka. Słyszy muzykę.

These boots are made for walking...

Devon pokonuje ostatni stopień. Istotnie, jest w hallu Kruczego Dworu. Tylko że ten wygląda nieco inaczej. Zasłony mają inny kolor. Pod przeciwległą ścianą stoją krzesła, których tu nigdy przedtem nie było. A telefon na stoliku na środku ma obrotową tarczę.

Z salonu płynie muzyka. Devon zerka tam i widzi, że pokój wygląda prawie tak jak zawsze. Między książkami na półkach poupychano czaszki i kryształowe kule Horatia Muira, a zbroja stoi w tym samym miejscu co zawsze. Jednak meble są inne. Sofa jest niska, w kwiatki. Nigdzie nie widać fotela pani Crandall. A na środku pokoju ciemnowłosa dziewczyna słucha gramofonu, tańczy i śpiewa do wtóru.

- One of these days these boots are gonna walk all over you!

Ma na sobie jaskraworóżową minispódniczkę i buty z różowej skóry, sięgające jej do kolan. Śpiewa i pstryka palcami w rytm muzyki, nie zdając sobie sprawy z tego, że Devon stoi w drzwiach i obserwuje ją. Wygląda na starszą o kilka lat od Devona, ale nie jest wyższa, a włosy ma uczesane w stylu lat sześćdziesiątych, podwinięte na końcach.

Nagle dostrzega Devona.

- No, najwyższy czas - mówi.

- Spodziewałaś się mnie?

Za jej plecami automatyczny gramofon opuszcza następny winylowy singiel, igła opada i zaczyna się nowa piosenka. Take the last train to Clarksville, and I'll meet you at the station...

- Oczywiście, że się spodziewałam - mówi z urazą dziewczyna. - Czekałam cały ranek. Mamy mnóstwo roboty, jeśli chcemy przygotować dom, zanim się tu zjawią.

Devon patrzy na pokój. Portret Horatia Muira wisi nad kominkiem tak jak zawsze, ale na ścianie naprzeciwko niego czegoś brakuje.

- Gdzie jest portret Emily Muir? - pyta Devon.

Dziewczyna krzywi się.

- Jak może wisieć tu jej portret, jeśli nikt jej dotąd nie poznał?

Devon odwraca się i patrzy na nią. Nagle pojmuje, gdzie - a raczej kiedy - jest. Obrotowa tarcza telefonu, gramofon, fryzura tej dziewczyny. To 1969 rok, w którym Emily Muir pojawiła się w Kruczym Dworze!

- To ona teraz przyjeżdża, prawda? - pyta Devon. - Emily Muir. To na jej powitanie mamy przygotować dom?

Dziewczyna kiwa głową.

- Ona i jej mąż, tak. Syn marnotrawny wraca ze swoją narzeczoną po wielu latach pobytu w Europie.

- Jackson Muir - krztusi się Devon.

- Jak się nazywasz? Montaigne obiecał wyjątkowego chłopca, należycie przeszkolonego, więc mam nadzieję, że nie będę musiała cię uczyć.

Intuicja podpowiada Devonowi, żeby rozegrać to najlepiej, jak się da.

- Mam na imię Teddy - mówi, gdy przed oczami staje mu ojciec, Ted March.

- W porządku, Teddy Bear, więc mamy wiele do zrobienia...

- Można tak powiedzieć - słychać znajomy, arogancki głos.

Devon odwraca się. Tuż za nim stoi pani Crandall, która jak zwykle przyszła cicho jak kot. Nie, niemożliwe. Nie w 1969 roku.

- Właśnie bierzemy się do roboty, pani Muir - zapewnia dziewczyna.

Devon uważnie przygląda się nowo przybyłej. To nie pani Crandall, lecz Greta Muir - która ponad trzydzieści lat później, jako stara i krucha kobieta, ocali go przed zbuntowaną czarownicą, Isobel Apostatą, i przypłaci to życiem. Teraz jednak jest młoda i w pełni sił - a także bliźniaczo podobna do swojej córki, Amandy Muir Crandall.

- Wyłącz ten gramofon, Mirando - rzuca. - Jak ma na imię ten chłopiec?

Zadaje to pytanie tak, jakby Devon tam nie stał, jakby nie istniał. Teraz chłopiec rozumie, skąd się wzięła ta wyniosłość pani Crandall.

- Ma na imię Teddy - odpowiada Miranda, zdejmując igłę z płyty i przerywając w połowie przebój The Monkees. - Montaigne zapewnia, że jest należycie przeszkolony.

- Będą tu koło szóstej - oznajmia Greta Muir.

Nic więcej nie musi mówić. To rozkaz: do tej pory wszystko musi być przygotowane. - Co mamy robić? - pyta Devon po wyjściu wielkiej damy.

- Jak to, co mamy robić? - Miranda patrzy na niego nieufnie. - Kiedy czarodziej Skrzydła Nocy wraca na łono rodziny, odbywa się ceremonia. Jeśli masz być Opiekunem, powinieneś znać podstawy.

Ona myśli, że jestem początkującym Opiekunem. Pewnie sama nim jest. Montaigne - czyli ojciec Rolfe'a - musiał wezwać młodego asystenta do pomocy w przygotowaniu ceremonii z okazji powrotu Jacksona do Kruczego Dworu. A Miranda wzięła mnie za niego!

- Chodź - mówi dziewczyna. - Zaprowadzę cię do Montaigne'a, niech on zdecyduje, co będziesz robił.

Daje mu znak, żeby szedł za nią. Przechodzą przez frontowe drzwi i dziedziniec. To ta sama pora roku, jaka była wtedy, gdy Devon opuścił swoją teraźniejszość. W powietrzu wyczuwa się wiosnę, mocno zieleni się trawa, a na drzewach z pączków zaczynają rozwijać się liście. Z odległego klifu nadlatuje słony zapach morza. Niemal wszystko wygląda tak samo: lasy i ścieżki niewiele się zmienią przez te trzydzieści lat.

Gdy idą, Devon przygląda się tej dziewczynie, Mirandzie. Czuje do niej dziwną sympatię. A jej imię...

Nagle coś przychodzi mu do głowy.

Kiedy przyjechał do Kruczego Dworu, razem z Cecily ślęczeli nad starymi zapisami w ratuszu, chcąc znaleźć jakąś wzmiankę o jego narodzinach, jakąś wskazówkę co do jego pochodzenia. Nic tam nie było - oprócz jednego nazwiska.

- Mirando - mówi, kładąc dłoń na jej ramieniu. Dziewczyna przystaje i ogląda się na niego.

- O co chodzi? - pyta.

- Twoje nazwisko - mówi Devon. - Jak ono brzmi?

- A co cię to obchodzi? Jesteś tylko dorywczym pomocnikiem. Kiedy zrobisz swoje, wrócisz do Opiekuna, który cię szkoli.

- Mimo to - nalega Devon - chciałbym wiedzieć.

Ona uśmiecha się znacząco.

- Odgadłeś, prawda? To, że nie jestem zwyczajną dziewczyną, szkoloną na Opiekuna. Domyśliłeś się, że należę do sławnej rodziny, prawda?

- Tak - pochlebia jej. - Tak, to widać.

- Nazywam się - mówi dziewczyna, patrząc na niego ciemnymi oczami - Miranda Devon.

Chłopiec czuje dreszcz, wstrząsający niczym elektryczny ładunek całym jego ciałem. Devon - to nie może być zbieg okoliczności. Ta kobieta jest jego krewną - jest tego pewien. Te czarne włosy i oczy, ten lekko oliwkowy kolor skóry.

Czy ona może być jego matką?

Nie, natychmiast mówi mu intuicja. On urodzi się dopiero za prawie dwadzieścia lat, a z księgi z ratusza wie, że, niestety, Miranda Devon umrze wcześniej. Jednak coś ich łączy. Jeszcze nie wiadomo co, ale z całą pewnością istnieje między nimi jakaś więź.

- Devonowie pochodzą z Martyniki - mówi Miranda. - Jesteśmy starym rodem, wywodzącym się z Francji. Nie jesteśmy tylko Opiekunami. My też mamy moc. Oczywiście niewielką w porównaniu z magią czarodziei Skrzydła Nocy. Jednak zawsze to coś. Umiejętność rzucania czarów. Zaklęć, uroków... Na wyspie mój ojciec był uważany za wielkiego szamana.

- Dlaczego więc pracujesz tu, w Kruczym Dworze, jako służąca?

Ona zjeża się.

- Potrzebowali kobiety do pomocy przy szkoleniu małej Amandy, i to oczywiście najlepszej. Dawno temu moja rodzina poznała czarodziei Skrzydła Nocy z Nowego Świata i od tej pory jesteśmy sprzymierzeńcami. - Miranda dumnie podnosi brodę. - Nie jesteśmy tylko Opiekunami. Jesteśmy wspólnikami Skrzydła Nocy.

Devon podejrzewa, że to złudzenia: Greta Muir z pewnością nie traktowała dziewczyny jak równej sobie. Mimo to nie wyprowadza jej z błędu: jest pewien, że historia Devonów z Martyniki jest częścią jego dziedzictwa,

Miranda jednak na tym zakończyła opowieść o swojej rodzinie.

- Chodź - nalega, - Montaigne czeka.

Ojciec Rolfe'a mieszka w domku zarządcy - który trzydzieści lat później zostanie przerobiony na garaż dla sportowych samochodów Edwarda Muira. W przyszłości będzie się tu unosiła woń oleju i smarów, lecz teraz, gdy otwierają drzwi i wchodzą do środka, wita Devona zapach kadzidła i tytoniu.

- Jest tutaj - oznajmia Miranda. - Nazywa się Teddy Bear.

Mężczyzna spogląda na Devona z fotela, na którym siedzi, paląc fajkę. To niesamowite, jak bardzo jest podobny do syna - a raczej jak bardzo jego syn będzie pewnego dnia podobny do niego. Devon mógłby przysiąc, że to Rolfe patrzy na niego tymi głęboko osadzonymi oczami.

- Młodszy, niż oczekiwałem - mówi Jean-Michel Montaigne z paryskim akcentem. - Teddy Bear? Sądzę, że to imię nadała ci nasza przebojowa Miranda. Niestety, przyjacielu, ono do ciebie przylgnie.

- Nie ma sprawy - mówi Devon, ściskając dłoń mężczyzny.

- Dziwne ubranie - zauważa Montaigne, spoglądając na dżinsy Tommy'ego Hilfigera i długą koszulkę koszykarza. - I nie mówisz jak Anglik.

W mgnieniu oka intuicja podpowiada Devonowi, że chłopiec, po którego posłali, pochodził z Anglii i zapewne miał jakieś rodzinne powiązania z Muirami. Na poczekaniu wymyśla wytłumaczenie.

- Moja matka była Amerykanką - oznajmia - dlatego mówię z amerykańskim akcentem.

- Szkoda - mówi Montaigne, wstając z fotela. Wskazuje na jaskrawe buty sportowe Nike na grubych podeszwach. - Dziwna moda panuje teraz w Londynie.

- Och, Londyn to najbardziej wystrzałowe miejsce na świecie - mówi Miranda. - Takie odlotowe. Nie tak jak ta zakazana dziura. Londyn to rozrywka i ekscytacja. Julie Christie, Twiggy, Petula Ciark... - Spogląda na Devona. - Przyślesz mi parę takich butów, kiedy wrócisz do Londynu? Mijają całe wieki, zanim moda dotrze do nas przez Atlantyk.

Montaigne uśmiecha się.

- Dość o modzie. Mamy sporo roboty.

Devon przez chwilę zastanawia się, co przydarzyło się temu chłopcu, którego tu wezwano - prawdziwemu kandydatowi na Opiekuna, którego z tej szczególnej okazji wysłano do Kruczego Dworu. Czy jeszcze się pojawi, niwecząc bajeczkę Devona? Czy ich drogi kiedyś się przetną?

Jednak szybko przestaje się nad tym zastanawiać, gdy Montaigne przydziela im zadania. Devon przyswaja sobie podstawowe wiadomości o Kruczym Dworze z tych czasów. Panem domu jest Randolph Muir, ojciec Amandy i Edwarda, późniejszy dziadek Cecily i Alexandra. Montaigne jest prawą ręką Randolpha i Opiekunem, który go wychował, a teraz nadzoruje szkolenie jego dzieci. Opiekunowie dożywają bardzo podeszłego wieku. Chociaż Montaigne wygląda najwyżej na trzydziestokilkulatka, z pewnością ma co najmniej kilkadziesiąt lat więcej, jeżeli był dorosły już wtedy, kiedy Randolph był jeszcze dzieckiem.

Devon dowiaduje się o szczególnym znaczeniu tego dnia. Jackson Muir, starszy brat Randolpha, za młodu był buntownikiem. Jego ojciec, Horatio, wydziedziczył go i zapisał Kruczy Dwór posłuszniejszemu Randolphowi. Jackson zadawał się z różnymi podejrzanymi typami i wykorzystywał magię dla własnych korzyści. Wzbogacił się i przemierzał Europę z coraz to innymi czarownicami lub czarnoksiężnikami, a nawet (jak głosiły plotki) inteligentnymi demonami, uwolnionymi z Otchłani. Horatio podjął nawet pewne kroki, aby Witenagemot - zgromadzenie czarodziei Skrzydła Nocy - ogłosiło jego syna Apostatą, czarodziejem renegatem. Jednakże umarł, ze złamanym sercem, zanim zdążył do tego doprowadzić.

Teraz rodzina miała świętować powrót Jacksona, ponieważ ten zrozumiał swoje błędy i wrócił na dobrą drogę, dowodząc swoich szlachetnych intencji przez zamknięcie kilku Otchłani na odległych wschodnich krańcach Syberii i Półwyspu Koreańskiego. Okazał się wiernym, godnym zaufania sprzymierzeńcem tamtejszych czarodziei Skrzydła Nocy, którzy napisali do Randolpha listy zaświadczające o nawróceniu się Jacksona. Ożenił się z poznaną w Kopenhadze dziewczyną, która, jak wszystko wskazywało, była uczciwa i miła. Teraz wracał do Kruczego Dworu, aby prosić brata o wybaczenie i ponownie stać się członkiem rodziny.

- Tylko czy nie zechce zostać panem Kruczego Dworu? - pyta Devon, zaskakując Montaigne'a.

- Oczywiście, że nie - odpowiada Montaigne. - Ten zaszczyt z woli jego ojca przypadł Randolphowi Muirowi.

- Jednak Jackson będzie uważał, że powinien przypaść jemu - upiera się Devon. Tę wiedzę zdobył w swoich czasach, kiedy spostrzegł, że ta idea jest obsesją Szaleńca. - W końcu jest najstarszym synem.

Miranda uśmiecha się do niego.

- Impertynent z ciebie, co? To mi się podoba.

- Nie rozgłaszaj takich poglądów - karci go Montaigne. - Bracia godzą się i nie zamierzają się kłócić.

Devon wzdycha. Ile powinien im wyjawić? Czuje, że może im zaufać, a jednak jest pewien, że na razie powinien utrzymać swoją tożsamość w tajemnicy, jeśli chce dowiedzieć się więcej.

Te rozważania przerywa jakiś cichy głosik. Devon spogląda w dół. Obok Monaigne'a, ciągnąc go za nogawkę, stoi mały chłopczyk.

- Tata - mówi. - Bawić?

To Rolfe. Devon wbija w niego wzrok. Malec ma najwyżej dwa latka, wielkie piwne oczy i orzechowe masło na policzkach.

- Zjadłeś śniadanie? - pyta Montaigne.

Chłopczyk kiwa głową.

- Na dwór? - mówi.

- Najpierw umyj buzię - poleca mu ojciec. - Potem możesz bawić się na dworze, ale daleko nie odchodź.

Chłopczyk tupta do sąsiedniego pokoju. Devon obserwuje go, oszołomiony myślą, że pewnego dnia ten malec będzie jego przyjacielem, mentorem, Opiekunem.

- To wspaniały dzieciak - grucha Miranda. - Mam nadzieję, że pewnego dnia będę miała takiego. - Uśmiecha się krzywo. - Jednak nie za szybko. Chcę jeszcze przez jakiś czas zachować figurę.

- Gdzie jego matka? - pyta Devon.

Przez chwilę na twarzy Monaigne'a maluje się smutek.

- Umarła przy porodzie. Od tego czasu polegam na dobroci rodziny Muirów. Greta Muir była dla niego równie kochającą matką jak dla własnych dzieci.

- W porządku - mówi z rosnącym zniecierpliwieniem Miranda. - Mamy przynieść kryształy ze wschodniego skrzydła?

- Nie trzeba - odpowiada Montaigne. - Pan Muir chce, by ceremonia odbyła się tutaj, w dużym salonie na piętrze. Oddaje to skrzydło domu Jacksonowi i jego żonie.

- I wszystkie instrukcje są w Księdze Rytuałów, tak?

Montaigne kiwa głową.

- Ściśle ich przestrzegaj, przygotowując ten pokój.

- Każde z nas będzie musiało odegrać swoją rolę - mówi Miranda Devonowi. - Wszystko jest napisane w Księdze Rytuałów.

- To Rytuał Powrotu - wyjaśnia Montaigne. - Odprawia się go, przyjmując z powrotem w szeregi Bractwa czarodzieja, który zbłądził. To radosna chwila, gdy renegat wraca skruszony.

Devon ma ochotę krzyczeć: On wcale nie jest skruszony! To podstęp! Chce tylko przejąć kontrolę nad Otchłanią!

Jednak nie może. Na razie nie może ich ostrzec. Może przyjdzie na to czas, ale teraz wie, że musi trzymać język za zębami, jeśli chce poznać odpowiedzi, które pozwolą mu ocalić Marcusa i zapobiec ponownemu powrotowi Jacksona za ponad trzydzieści lat od tej chwili.

Ruszają z powrotem przez teren posiadłości, aby rozpocząć przygotowania.

- Jest bardzo przystojny, ten Jackson Muir - mówi Miranda. - Widziałam jego zdjęcia.

Devon nic nie mówi.

- Wyobrażam sobie, że fajnie się bawił, przemierzając świat - rzuca dziewczyna. - Pewnie gdybym była czarodziejką Skrzydła Nocy, też trochę poszalałabym sobie, a potem wyraziła skruchę i wszystko byłoby dobrze. Przynajmniej miałabym dobrą zabawę.

- Zatem to chyba dobrze, że nie jesteś czarodziejką - mówi Devon.

Ona śmieje się.

- Jakby z tobą było inaczej, Teddy Bear! Jakbyś ty był wielkim i szlachetnym czarodziejem!

Śmieje się jeszcze głośniej.

- Zaczekajcie na mnie! - słyszą cichy głosik.

Odwracają się. Mały Rolfe biegnie ku nim przez trawnik.

- No, Rolfe - mówi Miranda. - Wracaj do ojca...

W tym momencie Devon czuje to. Mrowienie. Żar.

- Cofnij się! - krzyczy do Mirandy.

- Co?

Chłopczyk biegnie do nich.

- Powiedziałem, cofnij się! - rozkazuje Devon. - Stań za mną!

Dziewczyna uparcie nie rusza się z miejsca.

- Za kogo ty się masz, żeby mi rozkazywać?

Mały Rolfe rzuca się na nich.

Miranda szeroko otwiera oczy, gdy mały szybuje w powietrzu.

I wrzeszczy, gdy chłopczyk nagle zmienia się w olbrzymiego nietoperza o wielkich błoniastych skrzydłach i pysku pełnym kłów.

- Nic z tego, jestem przygotowany! - woła Devon, skacząc mu na spotkanie, nogami do przodu, i kopiąc demona.

Ten jednak wgryza się w jego stopę i Devon z łoskotem pada na ziemię.

Stwór ląduje na nim, zanosząc się głośnym śmiechem i zamierzając zatopić kły w jego twarzy.

9. Syn marnotrawny

Nie tak szybko - mówi Devon, zasłaniając ręką twarz.

Demon skrzeczy z wściekłości.

Ten moment zwłoki wystarcza, żeby Devon zgiął nogi w kolanach i zepchnął napastnika. Demon bije powietrze wielkimi skrzydłami, łapiąc równowagę.

- Więcej nie próbuj - mówi Devon. - Skaleczyłeś mnie, a to zawsze doprowadza mnie do szału!

Czerwone ślepia demona jarzą się.

- Wracaj do swojej Otchłani! - rozkazuje Devon. - Wracaj do swej cuchnącej czeluści!

Stwór znów piszczy, szeroko rozkładając skrzydła - lecz zaraz zostaje wessany i przelatuje po niebie, aby zniknąć za horyzontem.

- O rany - mruczy Devon, wydając przeciągłe westchnienie ulgi i siadając, żeby obejrzeć swoją nogę. - Naprawdę chciałbym mieć teraz medykamenty Bjorna. Infekcje wywołane przez demony bywają paskudne.

Miranda stoi i gapi się na niego, oniemiała.

- W porządku, więc już wiesz - mówi do niej Devon. - Nie jestem młodym Opiekunem. Jestem czarodziejem.

- I... wygląda na to, że należysz do Bractwa - zauważa cichutko dziewczyna.

Devon rozgląda się.

- Myślisz, że ktoś to widział?

Dzień wydaje się równie spokojny jak przedtem i wciąż są daleko od budynku.

- Kim jesteś? - duka Miranda. Robi krok w jego kierunku, ale zaraz się cofa. - Po co tu przybyłeś?

Devon nie słucha, skupiając całą uwagę na nodze. Dżinsy ma rozerwane na prawej łydce, a z rany sączy się krew.

- Montaigne musi coś na to mieć - mówi. - Może nie tak dobry środek jak medykamenty gnomów, ale jakiś musi mieć.

Miranda patrzy na ranę.

- Tak, Opiekunowie mają swoje lekarstwa. Umiemy opatrywać rany zadane przez demony. - Nagle blednie, jakby miała zemdleć. - Demon! Widziałam demona!

Devon uśmiecha się drwiąco.

- Co z ciebie będzie za Opiekun, jeśli tak przeraża cię widok demona?

Ona z przerażeniem spogląda na Devona.

- Nigdy przedtem żadnego nie widziałam. Otchłań jest zamknięta. A przynajmniej zawsze tak sądziłam. Pani Muir powiedziała nam wszystkim, że ją zamknęła. Jeszcze nigdy nie zagrażały nam tutaj demony.

- Otchłań pod Kruczym Dworem nadal jest zamknięta - zapewnia Devon. - Ten demon przyszedł z innego miejsca. Podejrzewam, że w ślad za kimś. Za kimś, kogo uważa za przyjaciela.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To jeden ze stworów Jacksona, jestem tego pewien. I wyczuł, kim jestem. - Devon wzdryga się. - Cieszę się, że zdołałem odesłać go z powrotem do Otchłani, zanim zdążył donieść o wszystkim Szaleńcowi.

- Szaleńcowi? Czy tak nazywasz Jacksona Muira?

- Pod takim przydomkiem będzie znany.

Miranda klęka w trawie obok Devona.

- Kim jesteś?

- Czarodziejem z przyszłości - odpowiada chłopiec, doszedłszy do wniosku, że tyle może wyjawić. - Cofnąłem się w czasie, żeby znaleźć odpowiedzi na kilka pytań - a w trakcie tego być może zapobiec kilku strasznym rzeczom, jakie czekają rodzinę Muirów.

- Przerażasz mnie, Teddy Bear - mówi Miranda, po czym nagle coś przychodzi jej do głowy. - Ten dzieciak. Mały Rolfe...

- Nie martw się. Nic mu nie jest. Demony potrafią przybierać postać naszych znajomych, żeby nas zmylić. - Uśmiecha się. - Temu się to nie udało. Wyczułem go.

- Sporo wiesz, jak na kogoś w tak młodym wieku - mówi Miranda.

- No cóż... - mówi Devon, lekko się rumieniąc.

- A teraz pewnie wymażesz mi pamięć o tym, co się stało? Po to, żeby twoja tożsamość pozostała tajemnicą?

Mogę tego dokonać? - zastanawia się Devon. A głośno mówi:

- Nie, sądzę, że mogę ci ufać, Mirando. Ponadto możesz mi pomóc.

Ona uśmiecha się i odzyskuje trochę pewności siebie.

- Oczywiście. Musiałeś słyszeć o Devonach. Moi krewni zawsze byli bardzo znani.

On odpowiada jej uśmiechem. Krewny. Trudno w to uwierzyć, ale jest z nią spokrewniony. Kuzynka? Ciotka? To dziwne uczucie, wiedzieć o tym. Uczucie, jakiego nigdy wcześniej nie doznał. Fakt, że nigdy nie znał żadnego z członków swojej rodziny - nawet za życia ojca zawsze byli tylko we dwóch - pozostawił głęboką ranę w jego duszy. A teraz ktoś należący do jego rodziny po prostu przed nim siedzi.

- Chodź - mówi Devon. - Mamy sporo roboty.

Pospiesznie wracają do wielkiego domu, szybko wbiegają po schodach na piętro i ruszają do wschodniego skrzydła. W tych czasach nie jest ono opuszczone i zamknięte, tak jak później. Nie ma tu pajęczyn. Okna nie są zasłonięte przed słońcem. A przecież zaledwie godzinę temu Devon stał w tym właśnie pokoju, w którym zalegały kurz i cienie. Teraz pokój jest jasny i słoneczny, a przez otwarte okno wpada poranne powietrze. Żyrandol, który Devon pamięta jako zepsuty i wyblakły, wisi pod sufitem, błyszczy i skrzy się.

- Pani Muir tak pięknie przygotowała pokój - zauważa Miranda, przesuwając dłonią po inkrustowanym złotem stoliku na środku pokoju. - Tutaj mamy położyć kryształy.

Kiedy jednak Devon kieruje się do bocznego pokoiku, żeby je przynieść, staje jak wryty. Gdzie są magiczne księgi, które tu trzymano? I coś jeszcze bardziej zaskakującego: gdzie są drzwi do Otchłani? Na ich miejscu jest zwyczajna ściana, a zamiast książek są tam tylko skrzynki. W przyszłości będzie to komnata zawierająca największe tajemnice rodziny Muirów; teraz, w 1969 roku, to tylko zwyczajny magazyn.

Devon uświadamia sobie, że to ma sens. W przyszłości rodzina zapragnie ukryć wszelkie ślady czarodziejskiej przeszłości, wyrzekłszy się magii i Bractwa Skrzydła Nocy. Teraz, w tych czasach, są dumni i otwarcie mówią (przynajmniej między sobą) o swoim wspaniałym dziedzictwie. Nie muszą niczego ukrywać.

A Otchłań? Gdzie ona jest?

- W najdalszym zakątku piwnicy - wyjaśnia mu Miranda. - Dlaczego portal miałby być tutaj? Żeby demony mogły kręcić się po domu? - Drży, najwidoczniej na wspomnienie spotkania na dziedzińcu. - W ten sposób siedzą w ciemnościach, tam, gdzie ich miejsce.

Mimo to Devon wie, że kiedyś portal powstanie właśnie tutaj, w tym pokoju. Dlaczego?

Pomagając Mirandzie rozmieścić kryształy i zakryć okna zasłonami w ceremonialnym purpurowym kolorze, Devon poznaje pozostałych członków rodziny, którzy przyszli na górę, żeby sprawdzić postępy prac. Grecie Muir towarzyszy dwoje dzieci: mała Amanda, o włosach równie ogniście rudych jak kiedyś będzie miała jej córka Cecily, oraz Edward, niemowlę trzymane na rękach przez matkę. Devona nieustannie zaskakuje to niesamowite rodzinne podobieństwo. Gdy do pokoju wchodzi wysoki, krzepki i jasnowłosy mężczyzna, Devon natychmiast domyśla się, że to Randolph Muir - bo wygląda on dokładnie tak, jak jego syn, dorosły Edward Muir, będzie wyglądał w przyszłości.

Tylko że - co bardzo ważne - Edward Muir wyglądałby tak, gdyby był szlachetnym i porządnym człowiekiem. Tymczasem zdaniem Devona Edward Muir to nic dobrego: podróżujący po świecie playboy, tchórz, człowiek unikający wszelkiej odpowiedzialności, zaniedbujący swojego syna Alexandra. Randolph Muir jest całkowitym przeciwieństwem swojego paskudnego syna: uczciwy, solidny, słowny.

Randolph dostrzega, że Devon mu się przygląda, i też nie odrywa od niego oczu, gdy krąży po pokoju. Spojrzenie czarodzieja niepokoi Devona, który upuszcza kryształ.

- Ostrożnie, młody człowieku - mówi Randolph Muir, podchodząc. Podnosi kryształ z podłogi i kładzie go na stole. - Montaigne mówił mi, że pochodzisz z Anglii.

Skąd?

- Hmm, z Yorkshire - mówi Devon, przypomniawszy sobie swoją podróż do szesnastowiecznego Yorku.

Mężczyzna podejrzliwie mruży oczy.

- Mówisz bez śladu tamtejszego akcentu.

- No cóż, moja matka...

Randolph Muir kiwa głową.

- Była Amerykanką. Tak, Montaigne mi mówił.

Nie wierzy mi, myśli Devon, gdy pan wielkiego domu odchodzi. Dopiero wtedy Devon zdaje sobie sprawę z tego, że jest mu gorąco nie tylko ze zdenerwowania. To uczucie wywołane obecnością innego czarodzieja - jednego z największych, Randolpha Muira.

O wyznaczonej godzinie czarna limuzyna zatrzymuje się na długim podjeździe przed Kruczym Dworem. Devon obserwuje z okna na piętrze, jak szofer wysiada i otwiera tylne drzwiczki.

- To on - szepcze Devon, nie odrywając oczu od Szaleńca, gdy ten w długim czarnym płaszczu wyłania się z limuzyny.

Wygląda inaczej. Oczywiście: teraz jest żywy. Nie jest bezcielesnym duchem, lecz zwyczajnym człowiekiem z krwi i kości, aczkolwiek znającym się na magii. Ciemnowłosy, w przeciwieństwie do swego jasnowłosego brata Randolpha, Jackson Muir sprawia wrażenie osoby nawykłej do wydawania rozkazów. A jednak wydaje się wzorem uprzejmości, gdy podaje rękę wysiadającej z samochodu żonie.

Ta jest piękna. Znacznie piękniejsza niż na portrecie. Łagodna, delikatna i jasnowłosa Emily Muir spogląda na dom szeroko otwartymi oczami. Zauważa patrzącego na nią z okna na piętrze Devona. Chłopiec szybko puszcza odsuniętą zasłonę.

Z podestu schodów Devon i Miranda obserwują ciepłe powitanie w hallu. Greta, wysoka i krzepka, grzecznie wita Emily, tak drobną, kruchą i eteryczną. Mała Amanda, w długiej i białej koronkowej sukience, dyga przed wujostwem. Randolph serdecznie ściska dłoń brata.

- Witamy w Kruczym Dworze - mówi.

- Dobrze jest być w domu - odpowiada Jackson, omiatając wzrokiem pomieszczenie.

Dreszcz przebiega po plecach Devona.

Czas przedstawić Opiekunów. Montaigne obiema rękami ściska dłoń Jacksona, energicznie nią potrząsając.

- Zawsze wiedziałem, że kiedyś do nas wrócisz, Jacksonie - mówi głosem ochrypłym ze wzruszenia.

Jackson impulsywnie wyrywa dłoń, aby objąć swego Opiekuna, człowieka, który nauczył go magii. Jego czarny płaszcz spowija ich oboje, na moment zasłaniając Montaigne'a.

- Twój syn? - pyta Jackson, zauważywszy Rolfe'a, który nieśmiało chowa się za ojcem.

- Tak. To Rolfe.

Jackson pochyla się i zagląda w oczy dziecka.

- Obyśmy zawsze byli przyjaciółmi - mówi, podając dłoń malcowi.

Niemal można by uwierzyć, że jest szczery, myśli obserwujący to Devon. Można by uwierzyć, że naprawdę się nawrócił.

Jednak niedawny atak demona świadczy o czymś wręcz przeciwnym.

Teraz kolej na Devona. Montaigne popycha go naprzód.

- To Teddy, nasz uczeń z Anglii.

Devon zbiera siły. Jednak zamiast złowrogiego błysku, jaki przywykł oglądać w oczach Szaleńca, dostrzega tylko zmęczenie. Jackson Muir potrząsa dłonią Devona uprzejmie, ale bez cienia zainteresowania. Jestem tylko uczniem. Nikim takim, kim należałoby się przejmować.

Nagle Devon przypomina sobie to, czego nauczył go wielki nauczyciel czarodziei Skrzydła Nocy, Wiglaf. Nasze kontinua czasowe są różne. Tutaj, w tych czasach, Jackson nigdy mnie nie spotkał, chociaż ja spotkałem jego. Pokonałem go i wtrąciłem do Otchłani, lecz on jeszcze o tym nie wie. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy w Kruczym Dworze, miał przewagę. Nic dziwnego, że tyle o mnie wiedział, skoro poznał mnie tutaj, w 1969 roku. Teraz jednak ja mam w ręku lepsze karty...

Jackson wykazuje znacznie większe zainteresowanie, witając się z Mirandą. Z galanterią całuje jej dłoń, oczarowując dziewczynę i wszystkich obecnych. Tylko nie Devona. Ten nie daje się zwieść pozornej uprzejmości.

Przybył tutaj, żeby zniszczyć tę rodzinę.

Ceremonia przebiega zgodnie z planem. Randolph czyta wers z Księgi Powrotu: „I powiadam ci, że błędy młodości zostają zapomniane, a więzy rodzinne odnowione. Witamy cię z powrotem na łonie rodziny i przywracamy na należne ci miejsce w szlachetnym Bractwie Skrzydła Nocy".

Emily, cała ubrana na biało, zaczyna płakać z radości.

Jackson robi krok naprzód i przyklęka na jedno kolano przed swoim bratem. Jak wcześniej przećwiczył, Devon podchodzi do nich z mieczem Quentina Muira, złociście błyszczącym na purpurowej aksamitnej poduszce.

Randolph bierze ten miecz i delikatnie dotyka nim ramienia Jacksona.

- Niniejszym zostajesz przywrócony do łask - mówi. Jackson bierze miecz od brata i podnosi się z klęczek.

Devon spręża się. Czy Jackson zamierza zaatakować? Czy teraz odsłoni swe prawdziwe oblicze?

Lecz Jackson zwraca miecz przeciwko sobie, kalecząc się w lewy nadgarstek. Ponieważ nikt nie reaguje, Devon zakłada, że to część ceremonii. Tak też jest: Montaigne podchodzi ze złotą miseczką i chwyta w nią krople krwi Szaleńca.

- Oddałem moją krew - mówi Jackson. - Wyzbyłem się pychy. Oczyściłem moją duszę z wszelkich nieprawości. Teraz wydobrzeję dzięki waszej dobrej woli.

Miranda owija mu przegub kawałkiem złotogłowiu.

- Zatem dołącz do nas! - mówi Randolph, teraz głośniej. - Już nie jesteś apostatą! Jesteś moim bratem, Jacksonem Muirem! Czarodziejem Skrzydła Nocy!

Wszyscy prócz Randolpha klękają, Devon bardzo niechętnie. Jego wahanie nie umyka uwagi Randolpha, który obrzuca go przeciągłym spojrzeniem, zanim każe wszystkim wstać i dołączyć do siebie i Jacksona przy biesiadnym stole na dole.

Po dwóch dniach Devon zaczyna się zastanawiać, jak długo będzie musiał przebywać w przeszłości. Wszystko to jest interesujące i wypełnia luki w jego wiedzy o Muirach oraz własnym dziedzictwie. Tylko jak ma mu to pomóc uratować Marcusa przed przekleństwem bestii albo uwolnić Alexandra, ponownie opętanego przez Szaleńca? Gdyby tylko, cofając się w czasie, miał na palcu pierścień ojca. Kryształ mógłby udzielić mu kilku wskazówek.

Devon chciałby już wrócić do domu, do swoich przyjaciół. Zasypiając w pokoiku w kwaterach służby, mimo woli niepokoi się, co też się z nimi dzieje... ale zaraz przypomina sobie, że oni wszyscy - Marcus, Cecily, Ana, D. J., Alexander - jeszcze się nie urodzili. Ma tylko nadzieję, że po powrocie do swojego świata nie okaże się, że zbyt wiele go ominęło. Wciąż ma przed oczami obraz bestii, wyjącej w pentagramie na środku gabinetu Rolfe'a.

Uroczystości nadal trwają. Ucztowanie, szermierka na miecze, zawody w magii. To cudowny widok, jak bracia zakładają zbroje, dosiadają koni i walczą na niewidzialne kopie. Na moment Devon zapomina o swoich obawach i podziwia zręczność Szaleńca w magii - choć, z braku wprawy lub z szacunku dla brata, Jackson zawsze przegrywa z Randolphem. To musi być dla niego upokarzające jako starszego, myśli Devon.

Jednak Jackson błyszczy, gdy zabawia dzieci, dając magiczne przedstawienie. Chłopcy i dziewczęta z miasteczka patrzą, jak Jackson, przebrany za klauna, wyłania się zza czarnej aksamitnej kurtyny, zawieszonej w salonie. Devon musi mocno przytrzymać się krzesła, żeby nie spaść z wrażenia. W taki sposób po raz pierwszy spotkał ducha Jacksona Muira: przebranego za okropnego klauna o twarzy ukrytej pod białym makijażem i bulwiastym czerwonym nosie. Zwał siebie Majorem Musickiem i udawał gospodarza programu telewizyjnego dla dzieci. Obserwując go teraz, Devon czuje ten sam strach. To nie jest wesoły i beztroski klaun, lecz demoniczna postać o ochrypłym głosie i ze złośliwym błyskiem w oczach.

Devon zauważa, że nawet mała Amanda boi się swojego wujka w przebraniu klauna. Zaczyna płakać i Miranda musi wziąć małą na ręce i wynieść.

Jackson wygląda na rozbawionego jej strachem. Zaciera ręce.

- Jest jakiś ochotnik? - chrypi.

Devon już ma podnieść rękę, ale uprzedza go inny chłopak, jakiś wielkooki dzieciak z miasteczka. Wszyscy sądzą, że to żarty, ale Devon wie lepiej: to prawdziwa magia i nikt z nich nie jest bezpieczny.

Chłopiec z miasteczka zajmuje swoje miejsce na prowizorycznej scenie. Jackson rzuca się do niego w swych bufiastych białych spodniach w czerwone grochy.

- Wierzysz w istnienie innych światów? - pyta chłopca. - Wierzysz, że istnieją inne królestwa oprócz naszego?

Chłopiec kiwa głową.

Klaun śmieje się.

- To dobrze! Bo zaraz je zobaczysz!

Nagle macha przed chłopcem dużym kawałkiem czerwonej satyny, a kiedy znów ją zwija w dłoniach, chłopca już nie ma.

Dzieci wydają głośny jęk.

Nagle z aksamitnego tła wyłania się pysk demona - dzieci sądzą, że to dinozaur - kłapiącego zębami, warczącego i unoszącego się nad widownią. Powietrze wypełniają wrzaski, ale zanim może rozpętać się pandemonium, czerwonooki stwór z ostrymi kłami znika i klaun wybucha śmiechem.

- Spójrzcie za siebie, chłopcy i dziewczęta - mówi, pokazując palcem.

A tam, na końcu pokoju, stoi ten chłopczyk, który zniknął. Jest oszołomiony i wstrząśnięty. Emily Muir delikatnie prowadzi go na miejsce.

- Na chwilę zamieniłem ich rolami - mówi klaun przy ogłuszających brawach dzieci. - Młodzieniec cofnął się w czasie, a Tyrannosaurus rex wyruszył w przyszłość!

- Ooo! To było świetne!

- Niesamowity facet!

- Zrób to jeszcze raz!

Jednak to już koniec pokazu. Randolph Muir pojawił się w drzwiach salonu i nie wygląda na zachwyconego. Dzieci zostają wyprowadzone, a Randolph zamyka drzwi, żeby porozmawiać z bratem w cztery oczy.

- Mam nadzieję, że Randolph nie jest zły na Jacksona - mruczy Emily, spoglądając na drzwi salonu. - Mój mąż chciał tylko trochę zabawić te dzieci.

Devon chciałby złapać ją za drobne, kruche ramiona i wyjawić prawdę. Jednak nie może - przynajmniej na razie. Musi zyskać na czasie, jeśli chce się dowiedzieć tego, co przybył tu odkryć. Tylko że patrząc na jej słodką, niewinną buzię, wie, że spróbuje jej pomóc. Wie, w jaki sposób zginie Emily Muir - skoczy z Czarciej Skały po odkryciu nieprawości męża. Devon spróbuje temu zapobiec. Nie może pozwolić jej umrzeć.

- Pewnego dnia - mówi Emily, odwracając się do Devona - ja także otrzymam magiczną moc Skrzydła Nocy, tak jak dał ją swojej żonie Randolph. Cóż to będzie za wspaniały dzień!

Devon nie wyobraża sobie tej potulnej owieczki jako czarodziejki.

- To wielki zaszczyt - mówi, wiedząc o tym aż za dobrze - być częścią dziedzictwa Skrzydła Nocy.

- Och tak - przyznaje Emily. - Pamiętam, jak Jackson powiedział mi prawdę o sobie. Byliśmy w Kopenhadze, spacerowaliśmy po brzegach Stadsgraven i obserwowaliśmy łabędzie. Wtedy otworzył dłoń i stworzył brylant. Dla mnie! - Podnosi rękę, pokazując pierścionek z brylantem. - Wcześniej nikt się mną nie interesował. Byłam wystraszoną, nerwową dziewczyną, lecz Jackson coś we mnie dostrzegł. I teraz jestem tutaj, w tym wielkim domu, w którym czeka mnie wspaniała przyszłość.

Devon czuje się okropnie. Jej przyszłość to zmasakrowane ciało na skatach klifu i dziesięciolecia wędrówek po korytarzach Kruczego Dworu w postaci szlochającego ducha.

Devon nie wie, czy Randolph skarcił Jacksona za taki ostentacyjny pokaz magii, ale podejrzewa, że tak, co jeszcze bardziej podsyciło niechęć brata. W końcu ten dom miał należeć do Jacksona, dopóki ten wszystkiego nie popsuł, zmuszając ojca do wydziedziczenia go i zapisania Randolphowi całego Kruczego Dworu wraz z ukrytą w nim Otchłanią. Teraz jednak przybył upomnieć się o to, co uważa za należne mu dziedzictwo, myśli Devon, i niebawem rozpęta się tu piekło. Dosłownie.

Czy Devon wciąż będzie tutaj i to zobaczy? Czy też wcześniej bezpiecznie wróci do domu?

Mijają kolejne dwa dni. Devon wpada w wir rutynowych czynności. Codziennie najpierw pomaga kucharzom przygotować śniadanie. W tych czasach w dużym domu jest gromada służby, a nie tylko jeden służący - Bjorn - jak w przyszłości. Jednym z obowiązków Opiekuna jest oddanie - czy też varshan - więc każdy musi wykonywać jakieś drobne prace pomocnicze, symbolizujące podległość Skrzydłu Nocy. Devon ma podbierać jajka kurom, które są trzymane w kurniku na tyłach domu - jeszcze jeden szczegół życia w Kruczym Dworze, który zniknie trzydzieści lat później. Devon wyraźnie widzi, że są to szczególne kury: wielkie, odważne ptaki, które znoszą ogromne jaja. Ich błyszczące oczy dziwnie inteligentnie spoglądają na Devona, gdy ostrożnie wkłada rękę w słomę, żeby zabrać jajka. Te kury są bardzo dobrze traktowane i mogą swobodnie spacerować po dużym wybiegu, podczas gdy kilka kruków siedzi na krokwiach niczym pilnujący ich strażnicy.

Po powrocie do domu Devon układa talerze w dużym pokoju stołowym i usuwa się na bok, gdy najpierw Randolph i Greta Muir, a potem Jackson i Emily zajmują swoje miejsca. Potem przy stole siada dwójka ich dzieci i cała rodzina je śniadanie złożone z jajek, stosów naleśników z cynamonem oraz domowego chleba z rodzynkami. Devon mimo woli rozmyśla o zdrowszych śniadaniach, jakie w jego czasach będą spożywane przy tym stole, ze względu na niechęć Cecily do nadmiaru kalorii i węglowodanów. Po zakończeniu posiłku Devon pomaga Mirandzie zebrać talerze i wtedy może sam coś zjeść.

Jednakże dopiero po śniadaniu zaczynają się dziać ciekawe rzeczy. Devon i Miranda idą do domku Monaigne'a, który uczy ich, jak pełnić rolę Opiekuna małej Amandy i Edwarda. Oczywiście Devon przebywa tam tylko czasowo i wszyscy spodziewają się, że kiedyś wróci do swojego „domu" w Anglii. Dopóki jednak tu jest, oczekują od niego pomocy w szkoleniu dzieci Muirów. Montaigne demonstruje ćwiczenia mające przyzwyczaić dzieci do posługiwania się mocą - na przykład najpierw powinny doprowadzić do zniknięcia samego palca, zanim spróbują z całym ciałem.

- Nagłe i całkowite zniknięcie może być dla dziecka niepokojącym przeżyciem - mówi Montaigne. - Lepiej oswajać je z tym małymi krokami.

Jakbym o tym nie wiedział, myśli Devon. Kiedy jako chłopiec przypadkowo odkrywał swoje możliwości, był przerażony. I nikt nie wyjaśniał mu, dlaczego i jak się to dzieje. Ojciec powiedział mu tylko, że Devon jest silniejszy od wszystkiego, co mogłoby go przestraszyć, i że zawsze powinien wykorzystywać swoje umiejętności w szlachetnym celu. Jakże Devon chciałby mieć takich Opiekunów jak Montaigne i Miranda, którzy pomogliby mu nauczyć się stosowania magii Skrzydła Nocy, tak jak uczyli Amandę i Edwarda Muirów. I pomyśleć, że tych dwoje pewnego dnia zrezygnuje z tego wszystkiego, wyrzeknie się magii i dziedzictwa Skrzydła Nocy!

Devon lubi Montaigne'a, zapewne dlatego, że ten mężczyzna tak bardzo przypomina mu Rolfe'a. Jest tak samo żarliwy jak jego syn w przyszłości, ma takie same głęboko osadzone zielone oczy i starannie modulowany głos, chociaż mówi z francuskim akcentem.

Jednakże najprzyjemniejszą częścią dnia jest wczesne popołudnie, kiedy Devon i Miranda wykorzystują to, co pokazał im Montaigne. Siedząc z dziećmi na trawie, wypróbowują różne sztuczki, żeby oswoić dzieci z ich zdolnościami. Devon uważa za zabawne, że mała Amanda natychmiast go polubiła. Za trzydzieści lat od tej chwili będzie lodowatą panią Crandall, traktującą go z dystansem lub wręcz wrogo, lecz teraz śmieje się z jego zabawnych min i zachęt do wypróbowania jakiegoś czaru.

- Otwórzmy jeden z tych pięknych kwiatów dla twojej mamy - mówi Devon, wskazując narcyz, jeszcze nie rozwinięty z pąka. - Skup się, Amando. Wyobraź sobie, jak rozwija się w jasnożółty kwiat.

Ona śmieje się, przechodzi po trawie i staje nad narcyzem. Jednak po kilku minutach, wyraźnie zniechęcona, wyciąga rękę i usiłuje rozchylić płatki palcami. Kwiat rozpada się i mała zaczyna płakać.

- W porządku - mówi Devon, przychodząc jej z pomocą. Decyduje się na małe oszustwo. - Rób to tak.

Koncentruje się na rosnącym obok kwiatku. Powoli jego płatki zaczynają się rozchylać, gdy Devon nakazuje im to siłą woli. Obserwująca to Miranda krzywi się z dezaprobatą - Opiekun nie powinien mieć takich umiejętności - ale mała Amanda patrzy z podziwem.

- Teraz ty spróbuj - mówi Devon.

Z wysiłkiem i zmarszczonym czołem dziewczynka otwiera po chwili trzeci kwiat. Zachwycona, zarzuca rączki na szyję Devona.

Czy to możliwe, że to dziecko kiedyś zostanie moją matką? - zastanawia się Devon. Czy naprawdę to miała na myśli Clarissa? Patrząc teraz w oczy dziewczynki, Devon usiłuje znaleźć odpowiedź. Czy to dlatego wróciłem? Czy w końcu się dowiem, kim byli moi prawdziwi rodzice?

Tymczasem Miranda jest zajęta małym Edwardem. Trzyma go na rękach, pozwalając mu bawić się magicznym kryształem. Montaigne powiedział im, że nawet takie małe dzieci jak Edward mogą wchłonąć wiedzę z kryształów Opiekunów. Chłopczyk gaworzy z zadowoleniem, zafascynowany jarzącą się w jego pulchnych rączkach kulą.

- Dobrze sobie radzisz z dziećmi - rozlega się głos.

Devon podnosi głowę. To Jackson Muir zwraca się do Mirandy, idąc po trawie ze swym bratem Randolphem. Obaj czarodzieje mają na sobie czarne płaszcze i czerwone fontazie.

Miranda rumieni się, spoglądając na Jacksona.

- To dla mnie zaszczyt, panie - mówi.

Devon dostrzega tę wymianę spojrzeń. Ostrzegał Mirandę przed Jacksonem, ale ona to zignorowała. Devon widział, jakie wrażenie wywarł na niej ciemnooki czarodziej swoimi komplementami i pochwałami pod adresem jej rodziny - Devonów. Kompletnie zapomniała o ostrzeżeniach Devona, urzeczona wyrachowanym czarem Szaleńca.

Nie może jednak zbyt długo o tym rozmyślać, gdyż podszedł do niego Randolph Muir. Stoi teraz, spoglądając na Devona i małą Amandę.

- Kwiatek, tatusiu - mówi Amanda, pokazując mu narcyz. - Otworzyłam go.

- Bardzo ładnie, kochanie - mówi ojciec, ale nie odrywa oczu od Devona. - Może pobiegniesz do domu i dasz ten kwiatek mamie? Chciałbym porozmawiać z twoim młodym Opiekunem.

Amanda ochoczo to robi. Devon patrzy, jak dziewczynka biegnie po trawie, a potem zauważa, że Miranda, wciąż trzymając na rękach Edwarda, odchodzi w kierunku stajni z Jacksonem. Randolph zdaje się nie zwracać na nich uwagi. Interesuje go tylko Devon.

- Moja córka wydaje się bardzo cię lubić - mówi pan Kruczego Dworu.

- Tak, panie. To cudowne dziecko.

- I ma wszystkie cechy prawdziwej czarodziejki Skrzydła Nocy. - Jego oczy wyjawiają więcej niż słowa. - Stoczyłeś jeszcze jakieś bitwy w tym ogrodzie? Pojawiły się następne demony, które musiałeś odesłać do Otchłani?

Devon jest zaskoczony. Randolph wie.

Wielki czarodziej uśmiecha się.

- Myślałeś, Teddy, że nie rozpoznam innego czarodzieja, przebywającego w moim własnym domu? Że nie wyczuję twojej obecności? Z pewnością mogłeś się zamaskować, skrywając swoją moc, gdybyś chciał pozostać niedostrzeżony.

- Ja... nie jestem całkiem pewien, jak to zrobić - przyznaje Devon.

Randolph wygląda na zdumionego.

- To jedna z pierwszych lekcji, jakie daje Opiekun. Dlaczego twój tego zaniedbał?

- Ja... nigdy go nie miałem, panie.

- Nie miałeś Opiekuna? - Randolph zakłada ręce na piersi. - Podejrzewałem, że jest w tobie coś dziwnego. Nie groźnego, ale dziwnego. Właśnie dlatego sam otoczyłem cię ochronnym płaszczem, żeby moja żona i brat nie dostrzegli twoich zdolności. Przynajmniej dopóki nie usłyszę twojej opowieści. Zechcesz mi ją wyjawić?

Devon waha się.

- Nie jestem pewien, czy powinienem, panie. Randolph unosi brwi ze zdziwienia.

- Stoisz na mojej ziemi, w mojej obecności i odmawiasz odpowiedzi na proste pytanie?

- Niech pan posłucha, nie chciałem być nieuprzejmy. Jednak przysłano mnie tutaj, żebym dowiedział się paru rzeczy...

- Kto cię przysłał?

Teraz Randolph Muir marszczy czoło, zaniepokojony.

- Zszedłem po Schodach Czasu - mówi Devon.

Randolph uśmiecha się.

- Ach, to największe magiczne osiągnięcie mojego ojca.

- Powiedz mi, Teddy. Muszę to wiedzieć. Z jakiego przybyłeś czasu i z jakiego miejsca?

Devon przełyka ślinę i postanawia zawierzyć intuicji, która podpowiada mu, że może wyjawić więcej szczegółów.

- Przybyłem z przyszłości, odległej o jakieś trzydzieści lat - mówi. - I... stąd.

- Z Kruczego Dworu? - Randolphowi opadają ręce, a jego twarz zdradza szczere zaciekawienie. - Jesteś z Kruczego Dworu w przyszłości?

- Tak, panie. I muszę panu powiedzieć, że pański brat...

- Nic więcej nie mów. - Randolph Muir podnosi dłoń, uciszając Devona. - Chcesz powiedzieć, że nie powinienem mu ufać. I że przybyłeś do naszych czasów, żeby mnie ostrzec przed jego wybrykami.

- No cóż...

- Nic nie mów. Podczas podróży w czasie nie wolno zdradzać tego, co stanie się w przyszłości. Inaczej można zakłócić bieg historii. Nie mów mi, co będzie.

- Ale...

Randolph Muir spogląda na niego ze smutkiem.

- Nie jestem strusiem, który chowa głowę w piasek, mój Teddy. Czy sądzisz, że nie mam żadnych wątpliwości co do mego brata? Sądzisz, że nie śledzę każdego jego kroku?

- Jeśli ma pan co do niego wątpliwości, to dlaczego pozwolił mu pan wrócić?

- A co miałem zrobić? Zezwolić, żeby nadal przemierzał świat? Lepiej mieć go tutaj, gdzie mogę go obserwować. - Wielki człowiek wzdycha, patrząc w tym kierunku, gdzie znikł Jackson. - Muszę wierzyć, że jest ze mną szczery. Może przybyłeś powiedzieć mi, że nie jest. Może twoja obecność oznacza, że myliłem się, mając nadzieję, że się zmienił. Na razie jednak muszę nadal w to wierzyć i mieć nadzieję. - Zamyka oczy i z wysiłkiem znowu je otwiera. - Miłość do żony, takiej czystej, takiej uczciwej - oto, co go zmieniło. Muszę wierzyć, że taki pozostanie.

- Czy chce pan wiedzieć, co się stanie, panie? Jeśli panu powiem, może uda nam się zapobiec...

Mężczyzna znów go ucisza.

- Historii nie można zmienić, Teddy. Sam się przekonasz. W przeciwnym razie wszystko byłoby płynne. Zmień jeden drobny szczegół w naszych czasach i w wyniku tego możesz nigdy się nie narodzić. Przerwiesz ciągłość czasu.

- Tylko że Jackson spróbuje...

- Nie chcę znać żadnych szczegółów, młodzieńcze. Być może jesteś tutaj po prostu po to, żebym zapoczątkował własny proces, który zmieni Jacksona na dobre. Jednak to, czy tak się stanie czy nie, zależy od losu. - Randolph Muir ze smutkiem spogląda w kierunku domu. - Niemniej twoja obecność mnie niepokoi. Jeśli Jackson rzeczywiście knuje coś złego, muszę chronić moje dzieci. Odeślę je stąd, gdy przyjdzie na to pora. Nie mam prawa pytać - to wbrew prawom podróży w czasie - ale jestem ojcem. Powiedz mi, Teddy... Czy przynajmniej zdołam ochronić moje dzieci?

- Tak, panie. Pańskie dzieci będą bezpieczne.

Randolph Muir oddycha z ulgą.

- Nie zdradzaj mi niczego więcej, Teddy. Nie chcę, byś mnie straszył czy uspokajał. Możesz jednak być pewny, że będę nadal bacznie obserwował brata.

Nie mówi nic więcej, tylko odchodzi po trawie.

Przez kilka następnych dni Devon jest okropnie sfrustrowany. Gdyby tylko Randolph go wysłuchał, gdyby pozwolił mu powiedzieć to, co wie. O tym, że Emily umrze. A Jackson spróbuje otworzyć Otchłań. O nadchodzącym starciu, w którym zwycięży Randolph. Historia skazuje Jacksona na klęskę.

Tylko że te informacje, wyjawione z naruszeniem prawidłowej sekwencji wydarzeń, uczyniłyby Randolpha zbyt pewnym siebie. A przynajmniej taki podał powód, wyjaśniając, dlaczego nie chce wiedzieć, co przyniesie przyszłość. Jednak coś w tym rozumowaniu niepokoi Devona.

Jeśli historii nie da się zmienić, to czym się tu niepokoić?

Nadmiernie pewny siebie czy nie, Randolph i tak pokona Jacksona.

Chyba że historię można zmienić. Chyba że Randolph wciskał mu kit. Devon zaczyna się zastanawiać, czy naprawdę nie da się zmienić biegu historii. Może Randolph nie był z nim całkiem szczery. Może miał własne powody, aby chcieć przekonać Devona, że historia jest niezmienna. Może bardziej obawia się przerwania ciągłości wydarzeń niż zdrady Jacksona.

Zmień jeden drobny szczegół w naszych czasach i w wyniku tego możesz nigdy się nie narodzić.

Przestałbym istnieć, myśli Devon. Może Cecily i Alexander również. I nie wiadomo kto jeszcze.

Tej nocy Devon czuje żar.

Randolph opuścił dwór wcześniej w jakiejś tajemniczej sprawie. Odjechał swoim długim czarnym samochodem, który w magiczny sposób znikł na końcu podjazdu. Pod nieobecność Randolpha Devon czuje się słaby i osamotniony, szczególnie kiedy teraz budzi się w nocy, cały zlany potem.

Otchłań. Ktoś jest przy Otchłani.

Wie, że nie powinien jej szukać we wschodnim skrzydle. W tych czasach Otchłani tam nie ma. Jest w piwnicy. Devon znika ze swojego łóżka i pojawia się w tym samym miejscu, gdzie trzydzieści kilka lat później będzie się znajdować komnata z uwięzioną w niej obłąkaną Clarissą.

Spogląda w ciemność. Tam, osadzone w przeciwległej ścianie, znajdują się zaryglowane metalowe drzwi, szerokie na jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów i wysokie na metr dwadzieścia. Devon ostrożnie podchodzi do nich, czując coraz silniejszy skwar. Dotyka dłonią drzwi, niemal parząc się o rozpalony do białości metal. Jego obecność budzi żyjące za nimi stwory. Demony zaczynają cisnąć się do drzwi.

Czy to ty, panie?

Wypuść nas, panie!

Gdzieś z głębi podziemi do jego uszu dochodzi ciche echo kroków. Devon odskakuje od portalu, usiłując ukryć się w mroku. Rozgląda się na boki, próbując rozpoznać przybysza. Przechodzi przez pajęczynę, która lepkimi palcami czepia się jego twarzy.

I w tym momencie ktoś kładzie dłoń na jego ramieniu.

- Co ty tu robisz?

Devon spogląda w górę, na twarz Jacksona Muira.

Na chwilę zapiera mu dech.

Szaleniec wbija w Devona ciemne, pałające oczy. Mocniej ściska jego ramię.

- Ja tylko szukam - mówi Devon, lekko się jąkając - szukam książek z obrazkami dla Amandy.

Udaje mu się jednak opanować strach i ostrożnie spowolnić bicie serca, tak by Szaleniec nie wyczuł jego niepokoju.

Jackson przygląda mu się. Nie wie, kim jestem. Jeszcze nie. Randolph okrył mnie ochronnym płaszczem, tak więc Jackson nie może rozpoznać we mnie czarodzieja. To trochę uspokaja Devona, lecz podejrzliwy błysk w oczach Szaleńca nie gaśnie. Devon ledwie wytrzymuje to spojrzenie, pamiętając ich starcia w przyszłości, jak Jackson prowokował go i wyśmiewał, jak wciągnął do swojego cuchnącego, paskudnego grobu...

- Jest strasznie późno na szukanie książek z obrazkami - mówi w końcu Jackson, nadal nie puszczając ramienia Devona.

Młody czarodziej wyzywająco patrzy w czarne i lśniące oczy Szaleńca.

- Chciałem mieć je przygotowane na rano. Zamierzam poczytać jej o wielkich czarodziejach Skrzydła Nocy, którzy żyli w dziesiątym wieku w Chinach.

Jackson Muir nie przestaje się gapić i ściskać ramienia chłopca. Jeszcze przez długą chwilę patrzy w oczy Devonowi, który odpowiada mu tym samym.

W końcu Szaleniec odwraca się.

- Zmykaj stąd. Do łóżka, chłopczyku.

Puszcza Devona i idzie w mrok. Devon przez chwilę szura nogami, udając, że odchodzi, ale naprawdę staje się niewidzialny. Odczekuje kilka minut, aż ma pewność, że Jackson sądzi, że jest sam, po czym cichutko idzie w kierunku Otchłani. Po chwili słyszy śmiech Jacksona, szaleńczy chichot, który zapewnił mu miano Szaleńca.

Jackson staje przed zaryglowanymi metalowymi drzwiami. Twarz ma wykrzywioną w upiornej ekstazie, a jego wyszczerzone zęby, ostre i pożółkłe, przypominają kły jakiegoś zwierzęcia. Nawet z odległości kilku metrów Devon wyczuwa silny żar emanujący od czarodzieja oraz wstrząsy wywoływane przez biegające za drzwiami demony.

Wypuść nas, mistrzu!

Uwolnij nas, abyśmy spełniały twoje życzenia!

- Wszystko w swoim czasie - mówi im Jackson. - Wszystko w swoim czasie.

W tym momencie w mroku obok Szaleńca coś się porusza. Jackson nie jest sam.

Devon szeroko otwiera usta.

To Miranda! I patrzy prosto na niego. Jakimś cudem dostrzega Devona pomimo jego niewidzialności.

- Mamy towarzystwo - mówi i Szaleniec odwraca wykrzywioną z wściekłości twarz w kierunku Devona.

10. Straszliwe odkrycie

Kruk - mówi Miranda. - To tylko kruk.

Na krokwi jeden z tych wielkich czarnych ptaków trzepocze skrzydłami, błyszczącymi oczkami obserwując każdy ich ruch.

- Przeklęte stwory - mówi Jackson i jednym machnięciem ręki sprawia, że ptak spada martwy na podłogę.

- Och - mówi Miranda, pochylając się, żeby obejrzeć ptaka. - Musiałeś go zabijać?

- To oczy mojego brata. Miałem pozwolić temu ptakowi żyć, żeby opowiedział mu, co tu widział?

Miranda stoi i znów patrzy wprost na Devona. On jest pewien, że dziewczyna go widzi, ale nie wydała go Szaleńcowi. Co ona tutaj robi? Dlaczego jest razem z Jacksonem Muirem?

Portal do świata demonów pozostaje tej nocy zamknięty.

Szaleniec i Miranda patrzą nań, nic nie mówiąc. Łoskoty i błagania z drugiej strony powoli cichną. Szaleniec obejmuje ramieniem Mirandę i razem wracają na górę. Po ich odejściu Devon przenosi się do swojego pokoju i w końcu pozwala swemu sercu szybciej bić w piersi.

Nazajutrz rano dopada Mirandę w kurniku.

- Dlaczego byłaś tam z Jacksonem Muirem? Widziałem cię i wiem, że ty też mnie widziałaś!

Młoda kobieta odgarnia czarne włosy na plecy i spogląda ciemnymi oczami na Devona.

- Oczywiście, że cię widziałam, Teddy Bear! Wyspiarskiej magii Devonów nie można zwieść tymi samymi sztuczkami, które zmylą czarodziei Skrzydła Nocy. Widziałam cię jak w dzień, głupcze! Czy wiesz, jakie to było dla ciebie niebezpieczne? Och, dlaczego musisz się wtrącać!

- On jest zły, Mirando! Sama to wiesz. Zamierza otworzyć Otchłań!

Dziewczyna unosi brodę z tępym uporem.

- Tylko dlatego, żeby odzyskać to, co mu się należy. Ten dom!

- Nie obchodzi cię, że wpuści do tego świata demony?

- To nie Jackson jest zły, Teddy Bear. - Miranda pochyla się, żeby z bliska spojrzeć mu w oczy. - To Randolph. Jackson wyjawił mi prawdę. To Randolph marzy o podboju świata. Jak myślisz, dlaczego tak zazdrośnie strzeże portalu? Dlaczego nie chce podzielić się odpowiedzialnością z Jacksonem? Randolph oszukał cię, jak wszystkich. To Randolph wypuści demony!

Przez chwilę Devon nie potrafi wydusić z siebie ani słowa.

- Jackson zrobił ci pranie mózgu - mówi w końcu.

Miranda obraża się.

- Nie jestem zwykłą Opiekunką, chyba o tym nie zapomniałeś? Tak, możesz sobie być czarodziejem Skrzydła Nocy, wielkim i szlachetnym. Jednak ja też mam moc i intuicję i sama potrafię dostrzec prawdę. Może mój dar nie jest tak wspaniały jak twój, Teddy Bear, ale nie oślepia mnie pompa i arogancja Skrzydła Nocy. Widziałam cię, jak tam stałeś zeszłej nocy, i równie wyraźnie widzę, że Jackson jest dobrym człowiekiem, niesłusznie wydziedziczonym i pozbawianym przez zawistnego brata szans na prawdziwą wielkość!

- Co ci obiecał? - pyta Devon. - Co dostaniesz za to, że będziesz mu pomagała?

- Przyłącz się do nas, Teddy Bear - mówi Miranda, nagle ujmując go za ręce. - Od pierwszej chwili poczułam do ciebie sympatię. Może nawet coś więcej. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Nie zdradziłam cię. Nie powiedziałam Jacksonowi o twojej mocy. On niczego nie podejrzewa.

- Jednak powiesz mu - mówi Devon - jeśli spróbuję wam przeszkodzić.

Miranda puszcza jego ręce i odwraca wzrok.

- Nie będę spokojnie patrzeć, jak komuś w tym domu dzieje się krzywda - oznajmia Devon.

- Nikomu nic się nie stanie. - Miranda patrzy na Devona szeroko otwartymi oczami i nie ulega wątpliwości, że naprawdę wierzy w to, co mówi. - Randolph pojmie swój błąd. To prawda, że Jackson może będzie musiał mu zagrozić. Randolph nie podda się bez walki. Jednak wie, że Jackson zdobył wiedzę o demonach. Jeśli Randolph, tak jak zamierza, uwolni je, nie będą go słuchać. Uznają Jacksona za swojego przywódcę i Randolph o tym wie. W końcu zrozumie, że najmądrzej będzie ustąpić i pozwolić Jacksonowi zająć należne mu miejsce pana Kruczego Dworu i strażnika Otchłani.

- Oszalałaś - mówi Devon, wkładając ostatnie jajko do koszyka i kierując się z powrotem do domu.

- Devonowie to mądry i rozsądny klan - woła za nim Miranda. - Wiemy, z kim się sprzymierzać! Zobaczysz! W końcu sam się do nas przyłączysz!

Idąc do domu, Devon zastanawia się, czy powinien powiedzieć o zdradzie Mirandy Randolphowi, kiedy ten wróci. Albo czy powinien pomaszerować prosto do domku Monaigne'a i wyjawić mu to wszystko.

Jednak Devon nie jest donosicielem. Na razie to sprawa między ich dwojgiem. Miranda ma rację: istnieje między nimi jakaś więź i Devon wie, co to takiego. To więzy krwi i Devon nie może zdradzić jedynej krewnej, jaką zna. Miranda została oszukana, zwiedziona. Nie jest złą dziewczyną. Gdyby doniósł, co łączy ją z Szaleńcem, kto wie, co zrobiłby z nią Randolph lub Montaigne? Devon chce ją chronić tak samo jak ona jego. Będzie musiał sam ocalić ją przed losem, jaki szykuje dla niej Jackson.

Jednak w miarę jak płyną dni, Devon daje się zwieść fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa, nadziei, że wszystkie te okropne zagrożenia nigdy nie staną się rzeczywistością. Randolph wraca i między braćmi nie dochodzi do żadnych tarć. To szczęśliwe dni. Wiosna przechodzi w ciepłe lato i Devon widzi, jak w miasteczku robi się tłoczno od letników otwierających swoje domki, turystów zjeżdżających po to, by opalać się na plażach oraz studentów przybywających do pracy w sklepach i restauracjach. W swoich czasach tak długo na to czekał: Bieda była zimnym i wyludnionym miasteczkiem, kiedy tam przyjechał, więc z niecierpliwością wypatrywał lata. Któż mógł wiedzieć, że zastanie go w odległej o trzydzieści lat przeszłości?

To skrócony kurs historii. Na ekranie czarno-białego telewizora w gabinecie Devon ogląda trzech nowych przywódców świata: Richarda Nixona w Ameryce, Georges'a Pompidou we Francji i Willyego Brandta w Niemczech. W Anglii książę Karol otrzymuje tytuł księcia Walii. I pewnej upalnej letniej nocy wszyscy zbierają się przed telewizorem, żeby popatrzeć, jak Neil Armstrong stawia pierwszy krok na Księżycu.

- Spójrzcie, jakie robią z tego wielkie halo - prycha Randolph Muir. - Czarodzieje Skrzydła Nocy byli na Księżycu całe wieki temu. Może astronauci znajdą jeden z kryształów, które tam zostawiliśmy.

Z plaż płynie muzyka Beatlesów i Rolling Stonesów. Długowłosi hipisi siedzą przed sztalugami, malując kolorowe psychodeliczne obrazy. W miejskim parku odbywa się pokojowa manifestacja przeciwko wojnie w Wietnamie. Devon zapuszcza dłuższe niż zwykle włosy, a nawet zaczyna nosić koraliki, które kupił w mieście. Musiał wyczarować sobie trochę ubrań, gdyż przybył z przyszłości tylko w jednej koszuli na grzbiecie. Poszerza nogawki swoich dżinsów, robiąc z nich dzwony, i dodaje haftowane kwiaty na kieszeniach. Trzeba iść z duchem czasu, mówi sobie z uśmiechem.

Tęskni jednak do swoich czasów. Stracił egzaminy końcowe i zabawy na zakończenie roku szkolnego. A także obiecaną wszystkim przez D. J. wycieczkę na Florydę. Jakże chciałby wsiąść do camaro razem z resztą paczki i pojechać do pizzerii Gia - której w obecnych czasach jeszcze nie zbudowano. Na jej miejscu znajduje się łąka, na której rosną stokrotki i mlecze. Devon przyłapuje się na tym, że zastanawia się, co robią jego przyjaciele, i nagle z dreszczem zgrozy przypomina sobie Marcusa jako bestię wyjącą na środku gabinetu Rolfe'a.

On jeszcze się nie urodził, pociesza się. Jak wszyscy moi przyjaciele.

Jak długo ma tu zostać? Codziennie zadaje sobie to pytanie. Co pewien czas, czy w Kruczym Dworze, czy spacerując po miasteczku, Devon zauważa schody - może wiodące w dół do piwnicy drogerii Woodwarda lub w górę na taras domku na plaży. Nigdy nie wiadomo, gdzie pojawią się Schody Czasu. A kiedy widzi te schody, rzuca wszystko, biegnie do nich i rusza w górę lub w dół, mając nadzieję, że dotrze do swoich czasów. Jednak za każdym razem schody okazują się zwyczajnymi drewnianymi schodami i Devon pojmuje, że jego pobyt w przeszłości jeszcze się nie skończył.

Pragnie wrócić do domu, nie chce oglądać tego, co wkrótce nastąpi: śmierci Emily, walki Jacksona o Otchłań, bitwy demonów. Chce wrócić do domu, żeby pomóc Marcusowi i Alexandrowi - tylko że jeszcze nie odkrył w tej przeszłości sposobu, jak ma to zrobić. Ponownie zadaje sobie pytanie: Jak długo będę musiał tu zostać? Emily umarła w Halloween - czyli dopiero za cztery długie miesiące! Z pewnością Devon nie zostanie tu tak długo.

A może zostanie?

Randolph Muir, który wie, że Devon jest czarodziejem, wymyśla bajeczkę, że poproszono go, żeby zatrzymał „Teddyego" w Kruczym Dworze dłużej, niż początkowo planowano. Oznajmia, że chłopiec odbędzie kilkumiesięczną praktykę u Muirów. W ten sposób Devon pozostaje tu dłużej, chociaż każdego ranka budzi się z nadzieją, że tego dnia dowie się tego, co chce wiedzieć, i będzie mógł wrócić do domu.

On i Miranda zawarli milczące porozumienie. Nie rozmawiają o Jacksonie i Otchłani. Jednak bacznie się obserwują. Devon czuje na sobie jej spojrzenie, ilekroć wchodzi do pokoju, a sam przygląda się jej równie czujnie. Teraz rzadko widuje ją z Jacksonem, ale dostrzega znaczące spojrzenia, jakie między sobą wymieniają, czasem w obecności biednej, niczego nie świadomej Emily.

Devon najbardziej z nich wszystkich lubi Emily. Greta Muir jest dumna i oficjalna, a Emily skromna i sympatyczna.

- Na pewno tęsknisz za matką i ojcem - mówi pewnego dnia do Devona, siedząc w saloniku na górze.

On uśmiecha się.

- Tęskniłbym za nimi, gdybym wiedział, kim są.

- Biedaku. Nie znasz swoich rodziców?

- Nie. Wychował mnie przybrany ojciec, który był dla mnie bardzo dobry, ale już nie żyje. - Tak naprawdę, myśli Devon, Ted March gdzieś żyje w tych czasach, lecz ponieważ Devon jeszcze się nie narodził, Ted by go nie poznał. Tak więc nie ma sensu go szukać. - No cóż - dodaje z westchnieniem Devon - jestem sam.

Emily odkłada robótkę, którą trzymała na kolanach.

- Biedne dziecko. Wiem, jakie to smutne, tak wcześnie stracić rodziców. Ja też byłam sama, dopóki Jackson nie poślubił mnie, dając mi ten cudowny dom i wspaniałą rodzinę.

Ze smutkiem spogląda w dal. Jej usta drżą, jakby miała się rozpłakać.

- Dobrze się pani czuje, pani Muir? - pyta Devon.

- Och tak. Ja tylko...

- Tylko co? - Devon podchodzi do niej. Intuicja podpowiada mu, że to może być ważna informacja. - Może mi pani zaufać. Od tego są Opiekunowie.

- Jesteś taki młody - mówi kobieta, uśmiechając się do niego.

- Uczyniłaby mi pani ogromny zaszczyt, dzieląc się ze mną swoim smutkiem i pozwalając mi go rozwiać, co byłoby dla mnie niezwykle cenną nauką.

Ona wzdycha.

- Czarodzieje Skrzydła Nocy mają wielką moc. Kiedy poślubiłam Jacksona, myślałam, że ich moc jest nieograniczona.

- Ale nie jest - mówi Devon.

- Nie. Istotnie, są granice tego, co potrafi czarodziej. - Kobieta wstaje i przechodzi przez pokój. Smuga słonecznego światła pada na jej jasne włosy i nagle otacza ją złocisty blask. - Żaden czarodziej nie zdoła sprawić, by bezpłodna kobieta poczęła dziecko.

A więc to tak, myśli Devon. Gdyby Emily mogła urodzić Jacksonowi dziecko - syna i dziedzica, który pewnego dnia odziedziczyłby Kruczy Dwór - on nigdy by jej nie zdradził. Nie popełniłaby samobójstwa. A jego zło nie wzniosłoby się na takie wyżyny.

Jednak Jackson już romansuje z inną kobietą: Mirandą. I zapewne właśnie z Mirandą zaskoczy męża Emily w Halloween, co skłoni ją do samobójczego skoku z Czarciej Skały.

- Proszę - mówi Emily i wciska w dłonie Devona mały, oprawiony w skórę modlitewnik.

Chłopiec jest zaskoczony. To ten sam modlitewnik, który pewnego dnia będzie w posiadaniu Clarissy, ten, który Devon znajdzie w jej pokoju!

- Przynosił mi pocieszenie przez te wszystkie lata samotności - ciągnie Emily. - Modlitwy dawały mi otuchę i wiarę. Zatrzymaj go, Teddy.

- Och, nie mogę - protestuje Devon. - Musi być dla pani bardzo cenny.

- Jest - mówi zacna kobieta. - Jednak ja znalazłam już rodzinę. Zatrzymaj tę książeczkę i czytaj ją, gdy jesteś sam. Będzie ci przynosiła pociechę, dopóki i ty nie znajdziesz rodziny.

Devon spogląda na podniszczoną okładkę i wystrzępione kartki. W jaki sposób ta książeczka trafi w ręce Clarissy? Co go z nią łączy?

Emily przeszła przez pokój. Kiedy Devon obserwuje ją w blasku słońca, wie, że nie może bezczynnie czekać na rozwój wypadków.

Nie może pozwolić jej umrzeć.

Jestem potomkiem Sargona Wielkiego w setnym pokoleniu, myśli. Jest mi przeznaczone zostać największym czarodziejem Skrzydła Nocy. Jeśli ktoś może zmienić historię, to tylko ja.

Nie może być tylko biernym świadkiem wszystkich tych okropnych wydarzeń, które przez dziesięciolecia będą wywierać wpływ na losy rodziny Muirów. Musi im zapobiec.

Będzie musiał zaryzykować i mieć nadzieję, że nie zniszczy linii czasu.

Kilka nocy później, podczas szalejącej burzy, zło znów daje znać o sobie.

Szyba w oknie pokoju Devona rozpada się na kawałki, przez co chłopiec budzi się z krzykiem.

Spał jak kamień. Dlatego go nie wyczuł.

Demona.

Przybysz z Otchłani ma postać wielkiego jaszczura - być może to ten sam, który podczas magicznego pokazu Jacksona udawał dinozaura. Otwiera pysk i skrzeczy na Devona, wciąż siedzącego na łóżku. Chłopiec obiema nogami kopie w brzuch potwora. Ten znów skrzeczy.

Devonowi udaje się zeskoczyć z łóżka i zająć lepszą pozycję.

- No chodź! - woła z mocno bijącym sercem. - Chodź do mnie jeszcze raz!

Czuje pulsujący strach - a właściwie nie strach, lecz zdziwienie. Jest zły na siebie: nawet śpiąc, powinien zachować ostrożność. Spokój kilku minionych tygodni osłabił jego czujność. Może jest potomkiem Sargona, lecz wciąż czeka go wiele pracy, jeśli ma kiedyś stać się wielkim czarodziejem.

Stwór syczy na niego, ale nie atakuje.

- No, co jest? - prowokuje go Devon. - Pokaż, co potrafisz. Boisz się mnie?

- Nie - odpowiada demon. - To ty się boisz.

Stwór mówi. Devon już nieraz słyszał, jak demony mówią, ale to jest niezwykłe, i za każdym razem przyprawia go o ciarki. Stwór ma zgrzytliwy głos, nieprzyjemny jak pisk kredy o tablicę. Jednak ma rację: zaskoczył go i dopóki Devon nie otrząśnie się z zaskoczenia, nie zdoła odesłać go z powrotem do Otchłani.

- Nie boję się ciebie - mówi Devon. - Wiesz, że gdy tylko ochłonę, będzie po tobie.

- Może - przyznaje stwór. - Jednak jest nas więcej. Wiemy, kim jesteś, nawet jeśli nasz pan tego nie wie.

- Skąd się wziąłeś? Z Otchłani z której części świata?

- Nazywacie ją chyba Syberią. Nawet teraz wielcy rosyjscy czarodzieje Skrzydła Nocy usiłują ją zamknąć. Jednak nasz pan otworzył ją, kiedy tam był, i wypuścił nas tylu, że będziemy cię atakować, aż w końcu zginiesz.

- Cóż, ty mnie nie zabijesz - mówi Devon.

- Doprawdy?

Demon skacze na niego, otwierając wielki pysk i pokazując rzędy ostrych kłów oraz długi rozwidlony jęzor. Udaje mu się dotrzeć tak blisko, że kilka kropelek cuchnącej śliny opryskuje twarz Devona. Rozwścieczony tym młody czarodziej otrząsa się z zaskoczenia.

- Zaczynasz mnie nudzić - oznajmia potworowi, waląc go w pysk i odrzucając pod przeciwległą ścianę. - Wynoś się stąd. Wracaj do swojej Otchłani.

Stwór ledwie zdąży przekląć swój los, zanim zostaje wyssany przez otwarte okno.

Błyskawica oświetla bałagan, który pozostawił w pokoju. Półki z książkami są wywrócone, ściana podrapana, na podłodze jest pełno wody i odłamków szkła.

A do drzwi stuka Greta Muir.

- Co się tam dzieje? Teddy, otwórz drzwi!

Devon spełnia polecenie, jednym mrugnięciem oka sprzątnąwszy pokój i naprawiwszy okno.

- Przepraszam, pani Muir - mówi Devon. - Wiatr otworzył okno i...

Kobieta wpycha się do środka i rozgląda dookoła. Devon wie, że wyczuła żar demona, ale teraz wszystko wróciło do normy. Kobieta obrzuca go dziwnym spojrzeniem.

- Mąż powiedział mi, że nie ma się czym przejmować - mówi, bardziej do siebie niż do Devona. - Jednak nie jestem tego pewna.

- Przykro mi, jeśli panią to zaniepokoiło - rzuca Devon.

Greta Muir tylko mierzy go podejrzliwym wzrokiem i wychodzi z pokoju.

Devon przesypia resztę nocy, mając się na baczności. Chociaż atak demona był zaskakujący, jeszcze większa niespodzianka czeka Devona wczesnym rankiem.

Jest z Montaigne'em w jego domku, katalogując kryształy i poznając zawarte w nich zasoby wiedzy, kiedy ktoś puka do drzwi.

- Dzień dobry - słyszy głos, gdy Montaigne je otwiera. - Proszę wybaczyć mi spóźnienie, ale zatrzymały mnie bardzo dziwne wydarzenia.

Głos należy do jakiegoś Anglika. Devon usiłuje dostrzec, kto to, ale Montaigne zastania gościa.

- Spóźnienie? - dziwi się Montaigne. - Przykro mi, ale nie wiem, kim pan jest.

- Oczywiście. - Mężczyzna zaczyna od nowa. - Przysłano mnie tu, żebym pomógł w przygotowaniach do powrotu zbłąkanego czarodzieja, żebym wziął udział w Rytuale Powrotu.

- Ach tak? - Montaigne powoli odwraca się, żeby spojrzeć na Devona.

No, świetnie, myśli chłopiec. Już po mojej przykrywce. W końcu zjawił się prawdziwy uczeń.

- W drodze tutaj przydarzyło mi się coś niezwykłego - ciągnie Anglik. - Bardzo chętnie porozmawiam o tym z jakimś biegłym czarodziejem. Widzi pan, najwyraźniej odbyłem podróż w czasie...

- Proszę wejść - mówi Montaigne, odsuwając się, żeby młodzieniec mógł wejść. - Jak się pan nazywa?

- Och, proszę wybaczyć, powinienem od razu się przedstawić.

Montaigne staje z boku i Devon w końcu widzi twarz gościa.

Zapiera mu dech.

- Nazywam się Ogden McNutt.

Rzeczywiście, to on: młodzieniec w bawełnianej podkoszulce i dżinsach, z włosami obciętymi na Beatlesa. Człowiek, którego duch pewnego dnia będzie straszył w Kruczym Dworze. Człowiek, który w rzeczywistości jest bestią.

- Zmierzałem tutaj - mówi McNutt - lecz na statku płynącym przez Atlantyk wszedłem na schody wiodące do mojej kajuty, po czym znalazłem się w odległej o trzydzieści lat przyszłości. - Drży. - Ach, cóż to było za dziwne miejsce! Muszę powiedzieć, panie, że w tej przyszłości masz swojego sobowtóra. Nazywa się Rolfe.

- Rolfe? - dziwi się Montaigne. - To mój syn.

- Jeśli spotkałeś Rolfe'a - mówi Devon, nagle podchodząc do McNutta, żeby spojrzeć mu w oczy - to musiałeś poznać również innych.

- To Teddy - mówi Montaigne, patrząc na Devona i podejrzliwie unosząc brwi. - Który utrzymywał, że przybył tutaj zająć twoje miejsce.

- Hmm, zaraz do tego dojdziemy - obiecuje Devon. - Najpierw, Ogdenie, powiedz mi, kogo jeszcze spotkałeś w tej przyszłości.

- Kilka osób - odpowiada McNutt ze smutną miną. - Śliczną ciemnoskórą kobietę imieniem Roxanne. I chłopca imieniem Marcus, dręczonego przekleństwem bestii.

Devon czuje się przygnębiony. Nie wie, w którym momencie przyszłości znalazł się McNutt, ale jeśli liczył na to, że Marcus wyzdrowiał, to te nadzieje legły teraz w gruzach.

Jest jednak jasne, że na razie McNutt nie cierpi na tę samą przypadłość. Przekleństwo bestii jest dla niego czymś nie znanym. Siedząc nad kubkiem parującej kawy, nowo przybyły opowiada swoją historię: jak po wieczorze spędzonym w gabinecie Rolfe'a wszedł po schodach i znalazł się w sklepie na przedmieściu Biedy. Szybko zorientował się, że wrócił do swoich czasów i pospieszył do Kruczego Dworu, zdając sobie sprawę z tego, że chociaż spędził w przyszłości zaledwie kilka godzin, w przeszłości minęło wiele tygodni

- Bardzo mi przykro z powodu mojego spóźnienia - mówi McNutt. - Muszę jednak stwierdzić, że ten poślizg w czasie miał jakiś cel...

- Rzeczywiście miał - rozlega się nowy głos. Wszyscy podnoszą głowy. Na środku pokoju stoi Randolph Muir. - Dzięki temu przybył tu Teddy - mówi, podchodząc do nich. - Przepraszam, że cię oszukałem, Montaigne, ale w tamtym momencie było to konieczne. Teddy nie jest Opiekunem. Jest czarodziejem Skrzydła Nocy.

Montaigne ze zdumieniem spogląda na Devona.

- Zatem nie powinienem siedzieć w twojej obecności - mówi, szybko wstając od stołu, przy którym wszyscy trzej siedzą.

- Och nie, człowieku, daj spokój, nie zaczynaj traktować mnie inaczej...

- Muszę. Jesteś czarodziejem. Ja tylko Opiekunem. Moim zadaniem jest ci służyć.

McNutt również wstaje. Devon przyjmuje to jękiem, ale Randolph chichocze.

- Jeśli to wszystko prawda - mówi Montaigne - to radziłbym McNuttowi nie wyjawiać zbyt wielu faktów z przyszłości. Mam rację, Randolphie?

Wielki czarodziej kiwa głową.

- Musimy przestrzegać reguł czasu.

- Tacy jesteście pewni, że historii nie da się zmienić? - pyta Devon. - Chcę powiedzieć, że znam fakty... Wiem, co się stanie... Moglibyśmy zapobiec...

- Nie! - Randolph Muir ucisza go, podnosząc rękę. - Już ci mówiłem, Teddy! Nie da się zmienić biegu historii. To daremny trud.

- Jeśli daremny - upiera się Devon - to dlaczego tak nalegacie, żebym nawet nie próbował?

- Bacz, co mówię, nowicjuszu - mówi Randolph, sprytnie przypominając Devonowi o swojej pozycji. - Nie lekceważ moich ostrzeżeń.

- No cóż, panie - mówi McNutt. - Za pozwoleniem... Chyba nie jestem tu już potrzebny. Spóźniłem się na Rytuał Powrotu i bardzo tego żałuję, ponieważ niecierpliwie oczekiwałem na okazję pracy z tobą, panie, z dziedzicem wielkiego Horatia Muira.

Randolph uśmiecha się.

- Wciąż możesz się nam przydać, McNutt. Żona mojego brata będzie potrzebowała szkolenia przed ewentualnym Obdarowaniem. Na razie nie ma mocy, lecz ta zostanie jej przekazana, tak jak ja podzieliłem się nią z moją żoną. Przydałby nam się jeszcze jeden Opiekun, żeby ją uczyć.

- Jestem wielce zaszczycony, panie - mówi mu McNutt. - Jednak mój przydział miał być tylko czasowy. Widzisz, panie, niedawno się ożeniłem i mamy dziecko...

- Czy gdybyśmy sprowadzili ich tutaj, żeby zamieszkali w Kruczym Dworze - pyta Randolph - byłbyś zainteresowany tym stanowiskiem?

- Panie! - McNutt zrywa się na równe nogi, z uśmiechem od ucha do ucha. - Oczywiście!

- Zatem zrobione. Poślij im wiadomość. - Randolph ściska dłoń McNutta i serdecznie nią potrząsa. - Witamy w Kruczym Dworze, Ogdenie McNutt.

Obserwujący tę scenę Devon mimo woli czuje bezgraniczny smutek. Chciałby ostrzec McNutta, powiedzieć mu, żeby porzucił ten pomysł i jak najszybciej wrócił do swojego domu w Anglii. Tutaj czeka go tylko jedno.

Stanie się bestią.

Na razie jednak Devon przestrzega polecenia Randolpha i nie próbuje zmienić biegu wydarzeń. Przez resztę dnia jest otępiały i przygnębiony - gdyż zaczyna podejrzewać, że cała ta podróż w czasie była daremna. Nad Marcusem nadal ciąży klątwa. Szaleniec zdoła powrócić.

I może - Devon walczy z tą myślą, lecz ta wciąż powraca - może nigdy nie zdołam wrócić do domu.

Powinienem zacząć energiczniej szukać odpowiedzi, myśli Devon. Muszę się dowiedzieć, dlaczego Schody sprowadziły mnie do tych czasów.

I jak zwykle szuka odpowiedzi na dręczące go pytania w magicznych księgach. Tutaj, w tych czasach, nie są trzymane pod kluczem we wschodnim skrzydle domu. Teraz są dumnie ustawione na półkach w salonie i gabinecie Randolpha. Zakończywszy codzienne obowiązki, Devon spieszy je przeglądać. Jedna z nich, cienki purpurowy tomik na najwyższej półce w gabinecie, natychmiast rzuca mu się w oczy. ZAKLINACZE Z WYSP. Ta księga zdaje się jarzyć, co zawsze wyraźnie sygnalizuje, że Devon może się czegoś dowiedzieć.

- Rodzina Mirandy - szepcze do siebie, otwierając księgę i spoglądając na stronę tytułową. Widnieje na niej mapa Karaibów, na której czerwonym ołówkiem zakreślono Martynikę. - I moja - dodaje z przekonaniem.

Z księgi wynika, że wiele wyspiarskich rodzin praktykuje magię. Nie tak potężną jak zaawansowana sztuka magiczna Skrzydła Nocy, ale niektóre z tych rodzin cieszą się dobrą reputacją. Devon przewraca kartki, pozwalając księdze otworzyć się na tym, co powinien wiedzieć. Wreszcie, pod ryciną przedstawiającą obelisk - podobny do stojącego na cmentarzu nagrobka z jego imieniem - znajduje wzmiankę o Devonach.

Andres Devon na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku sprzymierzył się z wielkim czarodziejem Skrzydła Nocy, Quentinem Muirem.

Pod tym tekstem jest sepiowa fotografia, przedstawiająca dwóch mężczyzn. Quentin Muir jest jasnowłosy i wysoki, Andres Devon ciemnowłosy i krępy. Quentin ma brodę i obfite bokobrody, Andres jest gładko ogolony.

Czy jest podobny do mnie? - zastanawia się Devon, oglądając obrazek. Czy Andres Devon jest moim przodkiem?

Jednak nagle jego spojrzenie pada na tekst pod fotografią.

Po kilku latach owocnego sojuszu Andres Devon sprzeciwił się Quentinowi Muirowi, kiedy ten postanowił posłać swego syna do Ameryki. Jak wielu pomniejszych magów, Andres zazdrościł czarodziejowi jego zaszczytnej pozycji. Ogłosił zachodnią półkulę swoją własnością. Jednak jego moc była znikoma w porównaniu z magią Skrzydła Nocy, i w końcu musiał ulec i powitać młodego Horatia Muira w Ameryce. Pomimo to przymierze między Skrzydłem Nocy a Devonami zostało zerwane i dawni partnerzy przestali sobie ufać.

- Właśnie - szepcze do siebie Devon. - Oto, co kieruje Mirandą. Ona jest dumna jak wszyscy członkowie jej klanu. Nie może znieść tego, że jej rodzina musi podporządkować się czarodziejom Skrzydła Nocy. Dzięki przymierzu z Jacksonem ma nadzieję wskrzesić wielkość swego rodu, tak jak niegdyś Andres Devon poprzez sojusz z Quentinem Muirem.

Wsuwając księgę z powrotem na półkę, Devon zastanawia się, jak on sam - który ma w żyłach krew zwykłych zaklinaczy z wysp - stał się czarodziejem Skrzydła Nocy. Któryś z Devonów poślubił czarodziejkę należącą do Bractwa - może w Anglii? W Ameryce nie ma innych czarodziei Skrzydła Nocy poza Muirami - no i Indianami! Devon czuje dreszcz podniecenia. Czy jego prawdziwy ojciec mógł być północnoamerykańskim Indianinem? Czy któryś z nich poślubił kobietę z rodu Devonów na Martynice?

Zafascynowany tą możliwością Devon rozmyśla o niej przez resztę dnia, obracając ją w głowie. Może jestem Czirokezem. Albo Hopi. Albo Siuksem.

Jakkolwiek jest naprawdę, wydaje się coraz mniej prawdopodobne, by jego matką była Amanda Muir Crandall. Dlaczego w ogóle tak myślał? Czemu ta koncepcja była tak pociągająca? Clarissa wcale tego nie powiedziała; Devon po prostu tak zinterpretował jej słowa. Cecily wykazała mu, że wyciąga zbyt pochopne wnioski. Dlaczego tak chętnie zaakceptował ten pomysł - i przez to kompletnie zniszczył swój związek z Cecily?

Wędrując po wielkim domu, Devon nie może zaprzeczyć, że bardzo brakuje mu Cecily. Nie może zapomnieć, jak patrzyła na niego tuż przed tym, zanim wyruszył z gabinetu Rolfe'a w misji, która przeniosła go do tych czasów. Tak, bliższe poznanie Any było cudowne i Devon naprawdę coś czuje do tej dziewczyny. Jednak to Cecily najbardziej mu brakowało.

W miarę jak mijają dni, coraz bardziej to sobie uświadamia. Jej śmiech, jej roziskrzone oczy, sposób, w jaki poprawiała swoje rude włosy. Devon gani się za to, że jest zakochany jak szczeniak. Jednak rzeczywiście za nią tęskni, bardziej niż mógłby przypuszczać. Może dlatego, że byli do siebie tak wrogo nastawieni przez ostatnich kilka tygodni przed jego podróżą w czasie i o tak wielu sprawach sobie nie powiedzieli.

A teraz może nigdy nie wróci do domu, żeby to naprawić.

Kilka następnych dni upływa w mgnieniu oka. Devon ma mnóstwo pracy, gdyż pomaga Montaigne'owi i McNuttowi opracować plan lekcji, które dzieci rozpoczną na jesieni. Amandę będą uczyć lewitacji, znikania i czytania w myślach. Edwarda będą przede wszystkim wystawiać na działanie różnych kryształów, pozwalając mu wchłonąć tyle podstawowej wiedzy, ile tylko jest możliwe. Devon ponownie żałuje, że brakowało mu takich instrukcji, kiedy sam był dzieckiem, ale zdaje sobie sprawę z tego, że ten proces nauczania przynosi mu równie duże korzyści jak dzieciom. Siedząc na trawie z Amandą i czytając jej opowieści o przygodach wielkich czarodziei z przeszłości - Brutusa, Diany, Wilhelma z Holandii i Władimira z Moskwy, żeby wymienić choćby kilku - Devon czerpie z tego tyle samo radości i wiedzy, co ona.

Tymczasem przychodzi sierpień i punkt szczytowy lata, a najwięcej turystów pojawia się podczas trzech ostatnich tygodni miesiąca. W wolnym czasie Devon niekiedy schodzi do miasteczka, siada nad talerzem smażonych małży i coca-colą - w oryginalnej szklanej butelce - i patrzy z góry na plażę. Jest sam i obserwuje tłum. Chłopcy w jego wieku grają w siatkówkę lub opalają się na kocach. Z tranzystorowego radia w pobliżu słyszy transmisję z Woodstock, gdzie właśnie teraz odbywa się legendarny koncert rockowy. The Who, Joan Baez, Jimi Hendrix - Devon chciałby, żeby D. J. mógł tego posłuchać. D. J. uwielbia tych wszystkich starych rockmanów.

Lecz Devonowi przypomina to tylko o tym, czego brakuje mu z jego czasów, na przykład muzyki załadowanej do odtwarzacza mp3. Brakuje mu gier komputerowych i kolorowego telewizora z ponad dwustoma kanałami. Brakuje mu możliwości wyszukiwania interesujących go rzeczy za pomocą Google'a.

Jednak najbardziej - co uświadamia sobie, samotnie sącząc colę - tęskni za Cecily.

Wracając do Kruczego Dworu z miasteczka, Devon wybiera strome schody w klifowym urwisku, wykute w skałach Orlego Wzgórza. Nie są jeszcze tak kruche i zniszczone jak w jego czasach, lecz i tak bardzo zdradliwe. Z ich szczytu rozpościera się piękny widok na miasteczko poniżej i roziskrzone btękitno-zielone morze. Ten widok zawsze wynagradza trudy wspinaczki.

W powietrzu unosi się zapach słonej wody, gdy Devon przemyka po trawie w głąb rodzinnego cmentarza Muirów. Za trzy dekady od tej chwili to miejsce porosną chwasty i wysoka trawa, ale teraz jest dobrze utrzymane, nowe i czyste. Nie postawiono jeszcze smaganych wiatrem nagrobków, które tak niepokoją go w przyszłości. Nie widać ani pomnika Jacksona z aniołem ze złamanym skrzydłem, ani smutnego grobu Emily Muir, obwieszczającego, że została „zabrana przez morze". Nie zbudowano również obelisku, na którym znajdzie się słowo „Devon". W rzeczy samej na tym cmentarzu są jedynie pomniki dedykowane Horatio Muirowi i jego żonie oraz ten dziwny grobowiec, już teraz porośnięty mchem i trującym bluszczem, z krótką inskrypcją „1945"

Kiedy ostatni raz byłem w tym miejscu, wspomina Devon, miałem wizję. Ujrzałem nieboszczyka. Na samo wspomnienie czuje niepokój, więc przyspiesza kroku, chcąc jak najszybciej wrócić do Kruczego Dworu.

Nagle słyszy jakiś dźwięk. Trzask gałęzi.

Och, człowieku, tylko nie następny zombi, proszę...

Nie, to nie zombi.

Devon spogląda w górę. Niebo nagle pociemniało. Jednak to nie burza...

To ptaki! Kruki!

Są ich setki! Może tysiące! Ci mieszkańcy Kruczego Dworu lądują wszędzie, na drzewach, trawie, na nagrobkach i kryptach. Kraczą i wrzeszczą, łopocząc skrzydłami. Jeden ląduje na ramieniu Devona.

- Co się dzieje? - pyta Devon, gdy kruki wciąż zlatują z nieba.

Patrzy na ptaka, który siedzi mu na ramieniu. W jego szklistych ślepiach widzi swoje odbicie.

- To początek - szepcze, zrozumiawszy przekazaną przez ptaki wiadomość.

Kruk podrywa się w górę i dołącza do stada. Ptaki lecą do Kruczego Dworu, szykując się do bitwy. Devon nabiera tchu, starając się uspokoić, po czym rusza w ślad za nimi do wielkiego domu.

11. Miesiąc złych znaków

Małe miasto komentuje fakt, że jeszcze więcej kruków zagnieździło się w Kruczym Dworze. Radni miejscy nawet wspinają się na wzgórze z wizytą, zaniepokojeni tym, że ptaki mogą stanowić zagrożenie dla zdrowia mieszkańców. Szybko jednak zauważają, że ptaki pozostawiają bardzo mało odchodów, co wielce dziwi ornitologa w okularach, który towarzyszy radnym. Zauważono nawet, że jeden ptak zeskrobywał dziobem resztki ze swojej grzędy, zdając się sprzątać po sobie! „Naprawdę godne uwagi" - powiada ornitolog, a Randolph i reszta rodziny tylko się uśmiechają.

Nawet Jackson.

Jednak obecność ptaków sprawia, że Devon przez cały wrzesień ma się na baczności. Wie, że do decydującego starcia nie dojdzie przed Halloween, lecz przybycie ptaków świadczy o rozbudzeniu magicznych sił. Ciekawe, jak Jackson może sądzić, że brat nie zauważy jego knowań. Devon dochodzi do wniosku, że to oznaka jego arogancji i szalonej żądzy władzy.

- Jeszcze jest nadzieja, zawsze jest - mówi Randolph pewnego ranka Devonowi, gdy obaj przechadzają się wzdłuż skraju nadmorskiego urwiska. Znajdują się w pobliżu Czarciej Skały i Devon, mimo woli, wyobraża sobie stojącą tam Emily, gotową do skoku. Lato już się skończyło i choć słońce wciąż grzeje im twarze, nie przegania jesiennego chłodu.

Randolph ciaśniej otula się płaszczem i dodaje: - Mój brat może jeszcze okazać się godny mojego zaufania.

Devon nie odpowiada. Jego milczenie nie pozostaje niezauważone.

- Nie przestałem go obserwować - zapewnia Randolph. - Czytałem w księgach mojego ojca, że często gość z przyszłości przybywa po to, aby grać rolę adwokata diabła, i może takie jest teraz twoje zadanie. Zmusić mnie do starannego rozważenia mojego stosunku do brata i w rezultacie umocnienia zaufania, jakim go darzę. - Uśmiecha się. - I mam powód wierzyć, że jest ono usprawiedliwione. Bo Emily spodziewa się dziecka, a to na pewno sprawi, że Jackson już nie zejdzie z drogi prawdy i światła.

Devon staje jak wryty.

- Emily? Spodziewa się dziecka?

- Tak. To daje mi nadzieję...

- Przecież to niemożliwe. Ona nie może! Jest...

- Bezpłodna? Ona też tak myślała. Jackson był strasznie rozczarowany, kiedy sądził, że ona nie może mu urodzić dziecka. Jednak myliła się. W przyszłym roku urodzi im się dziecko i wierzę, że ten cud wystarczy, żeby mój brat nie zszedł na złą drogę.

To nie może być prawda. Devon wie, że w kronikach zapisano, że Emily nigdy nie miała dzieci. Od tej chwili uważnie ją obserwuje, szczególnie w dniu, kiedy z Anglii przyjeżdżają żona i córeczka McNutta. Jakże jest dla nich miła! Upiekła im na powitanie chleb i babeczki, po czym zaniosła je do kwater dla służby, zapakowane w duży koszyk owiązany czerwoną wstążką.

- Pani Muir - mówi żona McNutta. - Jest pani zbyt uprzejma!

Greta Muir nigdy nie zniżyłaby się do tego, żeby zanieść wypieki do kwater dla służby. Jednak Emily obejmuje żonę McNutta i pochyla się, aby spojrzeć w oczy dziewczynki.

- Jak masz na imię, moje drogie maleństwo?

- Gabrielle - odpowiada dziewczynka.

- Jakie ładne imię - mówi Emily, prostując się. - Jaka ona śliczna. - Tuli dziewczynkę do piersi. - Mam nadzieję, że moje dziecko będzie równie słodkie i miłe.

Jak to możliwe? Devon jest zdumiony. Jakim cudem Emily jest w ciąży, skoro mówiła, że to nigdy nie będzie możliwe?

Magia Skrzydła Nocy rzeczywiście ma granice. Jackson nie mógł dokonać czegoś takiego za pomocą czarów. Zatem jak? Jak?

W miasteczku Devon patrzy, jak dzieci odjeżdżają do szkół jasnożółtymi szkolnymi autobusami, i znów czuje ukłucie okropnej tęsknoty. Randolph ostrzegł go, że jeśli miejscowe władze odkryją, że mieszka we dworze, będą nalegać, żeby zapisał się do szkoły. To może się zdarzyć, uświadamia sobie Devon. Jeśli utknę w tej przeszłości na dłużej, prędze) czy później będę musiał iść do szkoły...

Już ponad cztery miesiące przebywa w przeszłości. Cztery miesiące! Czy w przyszłości też minęło tyle czasu? Czy Marcus, Rolfe, Ana, Cecily i D. J. przestali już czekać na jego powrót? Zaraz jednak przypomina sobie, że czas jest pojęciem względnym: przecież on jeszcze się nie urodził, więc nikt na niego nie czeka, nikt nie zastanawia się, gdzie się podział. Może tylko mieć nadzieję, że kiedy naprawdę wróci do domu, pojawi się tam niedługo po swoim zniknięciu, więc nikt nie zauważy jego nieobecności. Tak się stało, kiedy poprzednio wyruszył w przeszłość. Tylko że tamta podróż nie trwała tak długo...

Dni wciąż płyną. Pod koniec września Devon na dobre przedzierzgnął się w nastolatka z lat sześćdziesiątych. Słucha muzyki z tej epoki, a nawet kupuje sobie Sierżanta Peppera Beatlesów za pieniądze otrzymane od Randolpha Muira. Odtwarza płytę na adapterze, z początku nie wiedząc, co robić z igłą. Ta ze zgrzytem drapie winyl, a McNutt krzywi się i spieszy z pomocą, pokazując mu, jak się obsługuje to urządzenie. I pewnego dnia Miranda zaciąga Devona na psychodeliczną potańcówkę na nabrzeżu, na którą idzie w butach do kolan i z kolorową bandaną na głowie.

- Czy to nie jest odjazdowe? - pyta go, gdy tańczą przy The Age of Aquarius The 5th Dimension.

- Tak, owszem - odpowiada Devon, przekrzykując muzykę. - Ciesz się tym teraz, bo niczego takiego nie będzie, kiedy Szaleniec dopnie swego.

Ona przestaje tańczyć i krzywi się.

- Doprowadzasz mnie do szału, Teddy Bear! Nie chcesz przyjąć do wiadomości, jaki naprawdę jest Jackson!

Devon odchodzi, przeciskając się przez tłum, po czym siada na nabrzeżu, zwieszając nogi nad wodą. Miranda idzie za nim i siada obok niego.

- Gdy przyjdzie czas i Jackson odzyska należną mu pozycję w Kruczym Dworze - mówi Miranda - pożałujesz, że byłeś po przeciwnej stronie.

Devon ma jej dość.

- Naprawdę sądzisz, że on poprzestanie na Kruczym Dworze? Naprawdę myślisz, że dzieciaki będą nadal mogły zbierać się na nabrzeżu i tańczyć? Posłuchaj, Mirando, widziałem wioskę sterroryzowaną przez demony. To było w szesnastowiecznej Anglii. Ludzie żyli w strachu. Demony wdzierały się do ich domów, odgryzały im nogi i porywały dzieci. Tak będzie i tutaj, jeżeli Jackson Muir przejmie kontrolę nad Otchłanią.

Ona zaciska zęby.

- Jesteś takim pesymistą, Teddy Bear.

- No cóż, nie wiem, co ty w nim widzisz.

Miranda uśmiecha się.

- Zrozumiesz, kiedy będziesz trochę starszy. W twoim wieku ja też nie rozumiałam, co to miłość. Ponieważ Jackson i ja kochamy się.

Devon odsuwa się od niej.

- Jak możesz tak mówić? Szczególnie teraz, kiedy jego żona spodziewa się dziecka!

Miranda prycha drwiąco.

- Chyba w to nie wierzysz, co?

Devon nie odpowiada. Tylko patrzy na nią.

- Emily nie może mieć dzieci - wzdycha Miranda. - Biedna smutna Emily! Nie rozumiesz, Teddy Bear? Jackson tylko jej wmówił, że będzie miała dziecko.

- Dlaczego miałby to robić? To okrutne!

- Ponieważ w przyszłym roku urodzi się dziecko - mówi Miranda. - Tylko nie Emily będzie jego matką.

Devon wytrzeszcza oczy.

- Ty? - udaje mu się wykrztusić.

Miranda uśmiecha się.

- Oczywiście Emily musi być przekonana, że to jej dziecko. Rozumiem, że to konieczne. Chętnie poniosę tę ofiarę, żeby mój ukochany mógł odzyskać należną mu pozycję pana Kruczego Dworu!

- Twój ukochany? Jesteś naiwna! On cię nie kocha! On tylko cię wykorzystuje. Kocha Emily!

Miranda marszczy brwi i wstaje.

- Teddy Bear, moja cierpliwość się kończy. Musisz zdecydować, czy przechodzisz na naszą stronę, i musisz to zrobić szybko.

Devon wstaje i patrzy jej w oczy.

- A jeśli nie, to powiesz o mnie Jacksonowi?

- Jako czarodziej Skrzydła Nocy możesz wymazać mi pamięć - mówi wyzywająco Miranda. - Czemu więc tego nie zrobisz?

- Ponieważ wierzę w ciebie, Mirando. Wiem, że zobaczysz, jaki naprawdę jest Szaleniec, i otrzeźwiejesz. Wiem, że tak będzie!

Ona tylko wzdycha ze złością i znika w tłumie.

A więc to tak. Tak to Jackson zaplanował. Zahipnotyzowana Emily uwierzy, że dziecko Mirandy jest jej dzieckiem.

Wszyscy pozostali również.

Devon jednak wie, że Jackson nigdy nie miał dziecka.

A przynajmniej o żadnym nie wiadomo...

Nagle zaczyna bać się o Mirandę. Ona jest jego krewną - i pakuje się w niebezpieczeństwo. Chłopiec myśli o cmentarzu z przyszłości, na którym stanie obelisk z napisem DEVON. To będzie nagrobek Mirandy. Jest tego pewien. Ona zginie.

Spogląda w ślad za nią, próbując odnaleźć ją w tłumie.

Znowu przyrzeka sobie, że zmieni bieg historii. Nie może pozwolić, by jedyna znana mu krewna zginęła z ręki Szaleńca.

Na początku października liście na drzewach zaczynają zmieniać kolor, z zielonych przechodząc w żółte z plamami czerwieni. Obserwując tę przemianę, Devon popada w przygnębienie. To właśnie jesienią przybył do Kruczego Dworu. Od jego przyjazdu minął rok, lecz teraz zamiast mieszkać w tym wielkim domu ze swoich czasów, utknął w przeszłości i będzie musiał patrzeć, jak nieszczęścia spadają na ludzi, którzy stali mu się bardzo bliscy.

- Hej, chłopcze - rozlega się głos.

Kiedy Devon schodzi do hallu, zauważa, że Jackson Muir stoi w drzwiach salonu i kiwa na niego.

- Chcę zamienić z tobą słowo - mówi Jackson.

Devon czuje, że serce zaczyna mu mocniej bić, ale uspokaja je. Wchodzi do salonu za Szaleńcem, który ma na sobie czarny płaszcz i wysokie buty.

Na fotelu obok kominka siedzi Emily Muir z dumnie podniesioną głową i dłońmi splecionymi na podołku. Naprzeciw niej stoi żona Ogdena McNutta i maluje jej portret, ten, który w czasach Devona będzie wisiał na przeciwległej ścianie.

- Nie wiedzieliśmy, jaki ma talent - mówi Emily, uśmiechając się do Devona. Następnie obraca głowę, ustawiając ją w poprzedniej pozycji. - Jeszcze nikt nie malował mi portretu.

- Jestem pewien, że będzie piękny - mówi Devon ochrypłym z przejęcia głosem.

Jackson z nieskrywana dumą i czułością spogląda na żonę.

- To z okazji obdarzenia Emily magią - wyjaśnia, kierując wzrok na Devona. - Chcę, żebyś przyniósł księgi opisujące ceremonię Obdarowania. Musimy rozpocząć przygotowania. Chcę podzielić się z nią mocą, zanim dziecko przyjdzie na świat.

Devon patrzy na Emily. Jakże ta kobieta promienieje, sądząc, że naprawdę nosi dziecko Jacksona. Młodemu czarodziejowi łamie się serce.

- Posłuchaj, chłopcze - mówi Jackson, pochylając się i spoglądając mu w oczy. - Nie może być żadnych pomyłek, błędów ani niedopatrzeń. Chcę, żeby ta ceremonia była idealna. Rozumiesz?

Devon wytrzymuje jego spojrzenie.

- Oczywiście. Rozumiem.

Spoglądają sobie w oczy kilka sekund dłużej niż trzeba.

On coś podejrzewa, myśli Devon. Obserwuje mnie od tamtej nocy w piwnicy. Nie jest pewien, jakie stanowię zagrożenie, ale i tak czujnie mnie obserwuje.

W końcu Jackson odwraca wzrok.

- Idź już - mówi i machnięciem ręki odprawia Devona.

Cały następny tydzień trwają przygotowania do Obdarowania Emily. Im bliżej do Halloween, tym bardziej niespokojny staje się Devon.

Jak mam zapobiec temu, co ma się zdarzyć? Nie mogę pozwolić, by Emily odkryta prawdę o Jacksonie i Mirandzie. Jeśli nie zdołam temu zapobiec, to muszę nakłonić Mirandę, żeby wcześniej wyznała prawdę, zerwała z Jacksonem i opuściła Kruczy Dwór.

Jednak wiedząc, jak ambitna jest Miranda i jaka dumna ze swego dziedzictwa, Devon nie wyobraża sobie, żeby dobrowolnie wyrzekła się tego, co uważa za swoją szansę.

- Muszę powiedzieć komuś, co wiem - mamrocze Devon, nagle podnosząc głowę znad księgi, którą czyta w gabinecie Randolpha. - Potrzebuję pomocy, jeśli mam zapobiec tragedii. Muszę ujawnić to, co wiem o przyszłości.

- A co to takiego?

Devon ogląda się. To Ogden McNutt stoi za jego plecami, trzymając stos ksiąg.

- Ogdenie - jąka się Devon. - Ja tylko... mówiłem do siebie.

- Byłem w przyszłości, o której mówisz - przypomina mu McNutt. - Ten Rolfe wspominał o chłopcu w twoim wieku, który zniknął. O chłopcu imieniem Devon.

- Ach tak? I co ci powiedział o tym Devonie?

- Powiedział, że ten chłopiec wyruszył na poszukiwanie sposobu zdjęcia przekleństwa bestii.

Devon kiwa głową i znów pochyla się nad księgą.

- Owszem, tak zrobił. Jednak niczego nie znalazł.

- Ty jesteś tym Devonem, prawda?

Chłopiec kiwa głową.

- Tylko co ma z nami wspólnego młody Marcus z odległej o trzydzieści lat przyszłości? I co chcesz ujawnić?

Devon przygląda mu się. Może McNutt jest tym powiernikiem, którego potrzebuje. W końcu to duch McNutta będzie ostrzegał go w przyszłości.

- Dobrze - mówi Devon. - Sądzę, że przybyłem tutaj, aby zapobiec straszliwej tragedii. Nie wiem, czy robiąc to, zmienię przyszłość. Oczywiście będę rad, jeśli zdołam zdjąć klątwę z Marcusa. Tylko że w ten sposób mogę także wpłynąć na inne rzeczy. - Znacząco spogląda McNuttowi w oczy. - Na przykład na moje własne istnienie.

- Randolph Muir powiedział nam, że nie można zmienić historii.

- Muszę spróbować! Nieważne, co to może dla mnie oznaczać! Posłuchaj, McNutt, ufasz mi, prawda?

- Jesteś czarodziejem Skrzydła Nocy. Moim zadaniem jest ci służyć.

Devon uśmiecha się.

- Dochowałeś tajemnicy i jestem ci za to wdzięczny. Dlatego możesz mi wierzyć, kiedy ci mówię, że jedną z najważniejszych rzeczy, jakich się nauczyłem, jest to, że ogromna moc wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. Czarodzieje Skrzydła Nocy są szlachetni, sprawiedliwi i w ogóle.

Teraz uśmiecha się McNutt.

- Tak, i w ogóle.

- Nie byłbym zbyt szlachetny, gdybym odwrócił głowę, wiedząc, że mieszkańcy tego domu zginą, prawda?

Na twarzy McNutta widać strach.

- Mieszkańcy tego domu zginą? Kto, Devonie? Kto zginie?

Devon się waha.

- Pomożesz mi, Ogdenie? Pomożesz mi zapobiec tragedii?

- Tak, oczywiście! Powiedz mi, co wiesz!

Devon zerka na boki, aby się upewnić, że są sami.

- Randolph zabronił mi mówić o wydarzeniach z przyszłości. Mówi, że to wbrew regułom podróży w czasie. Mimo to powiem ci. Nie jesteś czarodziejem. Może zdołasz dokonać tego, czego on nie może.

- Mów! - niecierpliwi się Ogden. - Mam w tym domu żonę i córkę! Proszę, powiedz mi, że będą bezpieczne.

- Nic nie wiem o ich losie - przyznaje Devon. - Wiem tylko, że... w noc Halloween Emily Muir zastanie Jacksona Muira z inną kobietą i zabije się, skacząc z Czarciej Skały.

- Nie!

- Tak. I jej śmierć stanie się początkiem wielu nieszczęść w tym domu. Jackson wcale się nie poprawił. Zamierza otworzyć Otchłań. Chce wykorzystać demony do zdobycia władzy i bogactw, o jakich zawsze marzył.

McNutt z nagłym przestrachem ogląda się przez ramię.

- Musimy go powstrzymać. To dlatego przybyłeś z przyszłości. Aby nas uratować!

- I ciebie - mówi łagodnie Devon, kładąc dłoń na ramieniu McNutta. - Tobie także grozi niebezpieczeństwo, Ogdenie.

Jednak nie może mu powiedzieć jakie. Po prostu nie jest w stanie opisać, jaka przyszłość czeka biednego McNutta. Może później... ale nie teraz.

- Nie boję się o siebie - mówi Ogden.

- Mimo wszystko - dodaje Devon - jeśli zdołamy zapobiec innym tragediom, może uda nam się uratować i ciebie.

- Nie boję się o siebie - powtarza Ogden, a jego spojrzenie zdradza przeczucie nadchodzącej śmierci. - Boję się o moją kochaną żonę... i śliczną małą Gigi.

To imię kojarzy się z czymś Devonowi.

- O twoją córeczkę? Jak ją nazwałeś?

Ogden McNutt obdarza go nikłym uśmiechem.

- Oczywiście ma na imię Gabrielle, ale nazywamy ją Gigi. Naszą małą Gigi.

Gigi.

Oczywiście.

Tak ma na imię matka Marcusa!

Córka Ogdena McNutta dorośnie i będzie matką Marcusa!

Zatem Ogden McNutt jest dziadkiem Marcusa! Dlatego na Marcusa spadło przekleństwo bestii! Przeszło przez pokolenia na kolejnego męskiego potomka Ogdena!

Teraz pytanie brzmi: Od czego się zaczęło i jak można położyć mu kres?

Jeszcze jedno wydarzenie z przeszłości, które Devon zamierza zmienić.

Jednakże pomimo próśb Devona Miranda nie zamierza się ugiąć.

Mówi jej wszystko. Mówi, co się stanie, o samobójczej śmierci Emily, o własnych zmagania z Szaleńcem w przyszłości. Ona jednak nie chce słyszeć o nim jednego złego słowa.

- Wiem, jacy przebiegli potrafią być czarodzieje Skrzydła Nocy - mówi. - Ojciec i dziadek ostrzegali mnie, zanim tu przybyłam. Potraficie mącić ludziom w głowach, żeby nagiąć ich do swojej woli.

- Nie, Mirando, żaden prawdziwy czarodziej Skrzydła Nocy nie zrobiłby czegoś takiego. Jednak taki renegat jak Jackson...

- To ty, Teddy Bear, kroczysz drogą renegatów! To ty igrasz z apostazją!

Devon krzywi się.

- Zaczynasz nawet mówić tak jak on! - Nachyla się do niej. - Jak on zamierza to zrobić? Powiedz! Jak chce przekonać Emily, że twoje dziecko jest jej dzieckiem? Odeśle cię potem? Nadal będzie ją hipnotyzował?

- Nic ci nie powiem. - Dziewczyna splata ręce na piersi i mierzy go gniewnym spojrzeniem. - Nie jesteśmy już przyjaciółmi, Teddy Bear. To smutne, lecz prawdziwe, ale tu rozchodzą się nasze drogi. Ostrzegam cię, nie próbuj się wtrącać, bo powiem Jacksonowi o tobie. Sam mnie do tego zmusisz.

- Jeśli do tego dojdzie, rzeczywiście wymażę wspomnienia o mnie z twojej pamięci - bez namysłu grozi Devon. - To ty mnie do tego zmusisz.

Ona odwraca się na pięcie, gniewnie potrząsając głową, i odchodzi. Devon wzdycha.

Jeśli Miranda nie chce ustąpić, będzie musiał spróbować z kimś innym. Kimś, kogo może uda się namówić, żeby zapobiegł tragedii.

Z Jacksonem Muirem.

Devon obserwuje go, chroniony przez swoją niewidzialność. Szaleniec znów stoi w środku nocy przed Otchłanią, nic nie mówiąc, tylko patrząc na portal i opierając dłonie o metalowe drzwi. Kiedy już chce się odwrócić i odejść, Devon pojawia się i spotyka renegata w połowie schodów.

- Panie - mówi.

Jackson spogląda na niego jak na uprzykrzoną muchę. W tych czasach Devon nie jest dla niego niczym więcej. Tylko irytującym małym owadem.

- Czego chcesz, chłopcze?

- Chcę porozmawiać o planach dotyczących ceremonii Obdarowania.

Jackson wzdycha.

- Jest późno. Jestem zmęczony. Przyjdź do mnie jutro.

- Jednak, panie, z samego rana zamierzam spotkać się z pańską małżonką. Gdybym mógł zadać panu jedno pytanie...

Jackson przystaje, opiera się o mur i zamyka oczy. Wydaje się taki ludzki, taki wrażliwy, że w tym momencie Devon nie może się go bać. Teraz to po prostu człowiek, zmęczony, może nawet wystraszony - wystraszony tym, co zamierza zrobić. Devon podchodzi bliżej i chrząka.

- No cóż, panie, chciałbym wiedzieć, co mam jej powiedzieć o odpowiedzialności związanej z posiadaniem mocy.

Szaleniec otwiera czarne oczy i spogląda na Devona.

Ten mówi dalej:

- Czarodziej Skrzydła Nocy ma służyć światłu, czynić dobro i wyrzec się osobistych korzyści. Czy tak, panie?

Jackson Muir tylko spogląda na niego oczami czarnymi i szklistymi jak ślepia kruka.

- Tego zawsze nauczali Opiekunowie - mówi Devon, sam nie wierząc w to, że wygłasza Szaleńcowi wykład o istocie dobra i zła, o prawości i niegodziwości. - Dobro jest samo w sobie nagrodą, a ścieżka chciwości i żądzy wiedzie do apostazji. Taką prawdę zawsze głosili wszyscy wielcy mistrzowie Skrzydła Nocy, od Sargona po twojego ojca, wspaniałego Horatia Muira.

Jackson zmrużonymi oczami przygląda się Devonowi.

Czy on mnie słucha? Czy zdołam do niego trafić? Poruszyć sumienie, które jeszcze ma? Czy zdołam go powstrzymać, skłonić do zmiany planów, na zawsze odmienić bieg historii?

Co by się stało, gdyby Jackson Muir naprawdę wyrzekł się zła? Emily żyłaby. Nie doszłoby do kataklizmu, który pewnego dnia miał wstrząsnąć Kruczym Dworem, i Muirowie nie musieliby wyrzec się magii. Przybywający tam Devon, zamiast goryczy i zniechęcenia do magii, znalazłby pełen radości dom - w którym uczyłby się korzystać ze swej mocy i poznał swoje dziedzictwo...

Albo przerwałaby się ciągłość czasu.

Randolph ostrzegał, że tak się stanie, jeśli spróbuję zmienić bieg historii.

Jednak Devon musiał podjąć tę próbę. Halloween jest coraz bliżej...

- Z mocą Skrzydła Nocy wiąże się odpowiedzialność - ciągnie, przypominając sobie nauki Montaigne'ów, ojca i syna. - Oraz obowiązek...

- Sądzisz, że o tym nie wiem, mały Opiekunie?

Jackson mówi to cichym, spokojnym, obojętnym głosem, ale w oczach ma gniew. Devon widzi to. I czuje żar, który czarodziej stara się zgasić. Obezwładniający i parny...

Devon przełyka ślinę.

- No cóż, ja tylko powtarzam to, czego zamierzam nauczyć pańską żonę.

- Moja żona ma wszystkie zalety. Nie musisz uczyć jej tego, co już wie.

- Przecież to nasza rola, panie. My, Opiekunowie, uczymy...

Nagle Szaleniec wyciąga rękę i łapie Devona za kołnierz koszuli.

- Nie potrzebuję nauk - warczy - od takiego chłopca jak ty.

Devon opanowuje strach. Teraz Jackson pochyla się nad nim, groźnie mierząc czarnymi oczami i krzywiąc usta.

- Jest w tobie coś, chłopcze - mówi. - Coś, co mi się nie podoba. Do tej pory traktowałem cię jak dokuczliwego, lecz nieważnego owada. Teraz jednak nie podoba mi się twój zapach. Tak samo jak skrzywienie twoich ust i błysk w oczach. - Przysuwa się jeszcze bliżej, dysząc Devonowi w twarz. - Chyba nie chcę, żebyś tu się kręcił.

- Jestem tu na życzenie pańskiego brata - przypomina mu Devon.

- Ach tak. Mojego brata. Pana Kruczego Dworu.

Puszcza Devona.

- Zejdź mi z oczu, owadzie - mówi Szaleniec. - I więcej nie wchodź mi w drogę. Wiedz, że będę cię obserwował.

Devon wie, że nadszedł czas na pospieszny odwrót.

Uświadamia sobie, że zdołał jedynie umocnić opór Mirandy i podsycić podejrzenia Jacksona. Jeśli usiłował zapobiec tragedii, to kompletnie mu się to nie udało. Zapewne jeszcze zwiększył jej prawdopodobieństwo, a nie zmniejszył.

Historii nie można zmienić.

- Nie pogodzę się z tym - mówi głośno Devon, sam w swoim pokoju. - Nie, dopóki jest jeszcze czas. I nadzieja. Jeśli Randolph może wciąż żywić nadzieję, to ja też.

Jednak kolejne wydarzenia poddają tę nadzieję próbie.

Gdy liście zaczynają przybierać rdzawobrunatny kolor, a potem opadać z drzew pod tchnieniem zimnego północnego wiatru, z Otchłani w piwnicy dobiegają złowieszcze odgłosy. Zaniepokojony zwiększoną aktywnością demonów Randolph obudowuje portal, tworząc pomieszczenie, do którego tylko on może wejść.

- Teraz nikt prócz mnie - zapewnia Devona - nie ma dostępu do portalu.

Mimo to kilka dni później wykrywają demona, który siedzi na okapie i udaje kamiennego gargulca. Oczywiście Randolph natychmiast odsyła go z powrotem do Otchłani, lecz rozmowy skupiają się na tym, skąd wziął się ten stwór i dlaczego tu przybył. Devon wie, że pan domu nadal nie do końca wierzy w nawrócenie brata, lecz nie podejmuje przeciwko niemu żadnych działań.

- Jeszcze jest nadzieja - mówi.

Devon już nie jest tego taki pewny.

Pewnego mroźnego ranka pod koniec października Randolph, zszedłszy po schodach, spogląda na Devona i pyta prosto z mostu:

- Zaczyna się, prawda?

- Tak, panie, myślę, że tak. Sądzę...

Wielki czarodziej podnosi dłoń, uciszając Devona.

- Każę Grecie wywieźć dziś dzieci. Nie zamierzam narażać ich na niebezpieczeństwo.

I Greta Muir, pod pozorem wizyty u krewnych na Środkowym Zachodzie, pakuje dwoje dzieci do długiej czarnej limuzyny i odjeżdża. I tym razem samochód znika na końcu długiego podjazdu.

Później tego samego dnia Ogden McNutt odszukuje Devona.

- Jackson robi coś w pokoju obok salonu na piętrze. Nie wpuszcza nikogo, nawet Emily. Słudzy powiedzieli mi, że słychać, jak szamocze się, pomrukuje i krzyczy, jakby wymagało to wielkiej siły.

- Randolph powinien się o tym dowiedzieć - mówi Devon.

- Powiedziałem mu. Oznajmił, że oddał wschodnie skrzydło Jacksonowi i nie będzie wścibski. Oznajmił, że to pokoje brata, który może w nich robić, co chce.

Devon uderza pięścią w lewą dłoń.

- Wiesz co, ta cała szlachetność Skrzydła Nocy doprowadza mnie do szału! Szaleniec zamierza zniszczyć ten dom, a Randolph trzyma się idiotycznego kodeksu honorowego!

McNutt patrzy na niego ze zgrozą.

- To oczywiste, Devonie, że nie jesteś Opiekunem. Bo gdybyś był, nigdy nie nazwałbyś kodeksu honorowego Skrzydła Nocy idiotycznym. To on trzyma nas na drodze światła. Dzięki niemu sprzymierzamy się z aniołami, a nie demonami, on odróżnia nas od marnych czarnoksiężników i czarownic - powstrzymuje prawdziwych czarodziei od zostania apostatami. Możesz być pewien, że Randolph nie da się zaskoczyć Jest na to zbyt sprytny. Jednak nie będzie deptał naszych świętych, cennych przekonań. Jest prawdziwym i szlachetnym czarodziejem Skrzydła Nocy.

Devon czuje się upokorzony.

Niewątpliwie atmosfera w domu zmieniła się. Służba stara się unikać Jacksona, gdy ten kręci się po domu, rzadko mając na sobie coś innego niż swój ceremonialny strój czarodzieja, złożony z czarnego płaszcza, czerwonej koszuli i spodni oraz wysokich czarnych butów. „To szaleniec" - szepcze jeden ze służących, a w miasteczku powtarzają te słowa, gdy w okolicznych lasach coraz częściej widywane są dziwne stwory. Obwinia się o to starszego z braci Muirów, dziwnego człowieka, który powrócił ze swych wojaży po świecie, otoczony aurą opowieści o czarnej magii. I znowu, tak jak w czasach Horatia Muira, mieszkańcy miasteczka zaczynają podejrzewać, że w wielkim domu na wzgórzu dzieją się okropne rzeczy.

Kiedy w końcu przychodzi Halloween, Devon ledwie trzyma na wodzy swój niepokój. Sprawdziwszy prognozę pogody, widzi, że nadciąga sztorm.

A także że księżyc będzie w pełni.

Poszukiwania w przyszłości ujawniły, że bestia po raz pierwszy pojawi się w noc Halloween, w tym samym dniu, w którym zginie Emily.

Czy Devon może zapobiec obu tym wydarzeniom?

Gdyby jakoś zdołał złamać przekleństwo bestii w tych czasach, mógłby uchronić przed nim Marcusa. Gdyby na Ogdena nigdy nie rzucono klątwy, nie przekazałby jej Marcusowi.

- Ceremonia Obdarowania jest wyznaczona na jutro, pierwszego listopada - mówi Devonowi McNutt.

- Nigdy się nie odbędzie - wyjaśnia Devon - chyba że zdołam zapobiec temu, co ma się wydarzyć.

Wie, że po pierwsze, nie może dopuścić, by Emily zobaczyła Jacksona z Mirandą. To jest najważniejsze. Jeśli zdołają przetrwać tę noc i do tego nie dojdzie, wszystko da się naprawić. Oni będą bezpieczni, a Devon zmieni bieg historii!

- Czego chcesz, Teddy Bear? - pyta Miranda, nastroszona i podejrzliwa, kiedy puka do jej drzwi.

- Tylko chwili twojego czasu - odpowiada Devon. - Dosłownie.

I w tym momencie unieruchamiają. Dziewczyna zastyga, nie mrugając, nie oddychając, z dłonią wciąż na klamce.

- Kiedy się zbudzisz, wszystko będzie w porządku - obiecuje jej Devon. - Robię to dla twojego własnego dobra. Dla dobra nas wszystkich.

Jednym skinieniem głowy zmniejsza ją do rozmiarów małej lalki.

Podnosi ją.

- Wybacz mi, Mirando - szepcze Devon, umieszczając ją w kieszeni swojej kurtki. - Jestem pewien, że będziesz się na mnie złościć, ale zajmę się tym jutro.

Spogląda przez okno.

- Jutro - powtarza. - Kiedy cały świat będzie zupełnie inny.

Na zewnątrz słońce już zaczęło opadać za horyzont, a znad morza nadciąga burza. Trzaska grom.

Zaczęła się noc Halloween.

12. Narodziny bestii

Szkoda, że nie ma tu Amandy - mówi Emily Muir, pomagając malować bokobrody na policzkach małego Rolfe'a Monaigne'a, który jest przebrany za lwa. - Mogłaby ci towarzyszyć jako lwica.

Znając przyszłe losy ich obojga, Devon dostrzega ironię tego stwierdzenia. Nie ma jednak czasu na rozmyślania o czymkolwiek innym poza tym, co ma zdarzyć się tej nocy. Wkłada dłoń do kieszeni kurtki i dotyka ukrytej tam, pomniejszonej Mirandy.

Co do Rolfe'a, to jego udział w zabawie ogranicza się do pobytu w salonie Kruczego Dworu, gdzie Randolph daje mu małą, świecącą dynię z cukru, która głośno życzy mu wesołego Halloween. Rolfe natychmiast odgryza kawałek.

Emily upiekła pierniczki w kształcie wiedźm, duchów i - kolejna ironia losu, myśli Devon - księżyców. Wrzuca kilka do papierowego worka chłopczyka.

- Gdzie jest ta służąca? - nagle warczy Jackson, wpadając do salonu. - Gdzie jest Miranda?

- Jacksonie - mówi Randolph, mierząc brata wzrokiem. - Wolałbym, żebyś nie nazywał ani jej, ani żadnego z naszych Opiekunów, służącymi. Może mieszkają z kucharkami i pokojówkami, ale są naszymi nauczycielami, partnerami i przyjaciółmi.

Jackson uśmiecha się z udawaną skruchą.

- Oczywiście, Randolphie. Jak zawsze masz rację, a ja błądzę. - Spogląda na swoją żonę. - Po prostu o tej porze Miranda zawsze przynosi mi brandy, a teraz się spóźnia.

Emily podnosi się z krzesła.

- Ja mogę przynieść ci brandy, Jacksonie.

Devon patrzy, jak Szaleniec rozgląda się, rozpaczliwie szukając Mirandy. Ich mała schadzka zaplanowana na ten wieczór nie doszła do skutku. Devon uśmiecha się pod nosem i sięga do kieszeni, żeby znów dotknąć Mirandy.

Wszystko będzie dobrze, myśli. Nie spotka się z nią, więc Emily nie zobaczy ich razem. I nie umrze.

Na zewnątrz burza się wzmaga. Światła zaczynają mrugać, po czym gasną.

Randolph machnięciem ręki zapala dziesiątki świec, zawsze stojących w pokojach. Ich miękki blask wypełnia pokój.

- W istocie nawet bardziej lubię światło świec - mówi Emily, podając mężowi kieliszek brandy.

- Lepiej pasują do Halloween - orzeka ze śmiechem

Randolph, przyjmuje swój kieliszek brandy od szwagierki.

Devon czuje na sobie ich spojrzenia. Zerka na Jacksona. Szaleniec podnosi kieliszek do ust, lecz nie odrywa oczu od Devona.

- Proponuję toast - mówi Randolph, unosząc kieliszek. - Za Emily. Jutro dołączysz do nas jako czarodziejka Skrzydła Nocy.

Ona jest bliska tez.

- Nigdy nie wyobrażałam sobie takiego wspaniałego życia. Dziękuję ci, Randolphie, za zaproszenie do Kruczego Dworu. - Odwraca się i podnosi kieliszek do Ogdena McNutta, który stoi na uboczu z Montaigne'em. - Dziękuję ci, Ogdenie, za to, że nauczyłeś mnie tradycji Skrzydła Nocy. - W końcu odwraca się i spogląda na męża. - A najbardziej dziękuję tobie, mój ukochany Jacksonie, za to, że uczyniłeś mnie swoją żoną.

Gdy Jackson przenosi spojrzenie na Emily, z jego oczu znika gniew i podejrzliwość. Devon widzi, jak bardzo ją kocha, chociaż ją zdradza i okłamuje, chociaż zaplanował jej przyszłość, na jaką nigdy by się nie zgodziła.

- Jesteś całym moim światem - mówi do Emily, ujmując jej dłoń i podnosząc ją do swoich ust.

- Nie - rozlega się cichutki głosik.

Tylko Devon go słyszy. Czuje, jak coś porusza się w jego kieszeni.

Miranda otrząsnęła się z bezruchu. Usiłuje wydostać się z kieszeni Devona.

Chłopiec pospiesznie opuszcza pokój, bo dziewczyna już wspina się po jego boku. Chwyta ją kciukiem i wskazującym palcem, jakby była świerszczem. W bezpiecznym półmroku korytarza podnosi ją na wysokość oczu.

- Puść mnie! - woła cienkim głosikiem Miranda, szarpiąc się i wierzgając w palcach Devona. - I napraw to, co ze mną zrobiłeś!

- Nie mogę - odpowiada chłopiec. - Nie wcześniej niż jutro. - Przygląda się jej uważnie. - Jak zdołałaś się uwolnić?

- Nigdy nie ceniłeś magii mojej rodziny, prawda? Cóż, nie jestem pierwszą lepszą dziewczyną, którą możesz unieruchomić i zmniejszyć, Teddy Bear! Jestem z rodu Devonów!

- Cii! - upomina ją.

- Jacksonie! - wrzeszczy Miranda, lecz jej głosik jest zbyt cichy, żeby ktokolwiek mógł ją usłyszeć.

Mimo to Devon woli nie ryzykować i znów chowa ją do kieszeni. Tym razem zaciąga suwak.

Oczywiście zaraz zaczyna się martwić, że dziewczyna się udusi. Pędzi korytarzem do swojego pokoju. Tam wypuszcza ją, ale dopiero po znalezieniu plastikowego słoika, w którym robi kilka otworów wentylacyjnych. Wrzuca ją do środka.

- Zapłacisz za to! - piszczy Miranda. - Kiedy Jackson dowie się o tym, nie będzie miał dla ciebie litości! A ja cię nie uratuję! Pozwolę mu zrobić z tobą, co zechce!

Słychać pukanie do drzwi.

- Kto tam? - pyta Devon.

- To ja, Ogden.

Devon wpuszcza McNutta.

- Jesteśmy już bezpieczni? - pyta Anglik. - Czy zmieniłeś bieg wydarzeń?

- Nie będziemy bezpieczni, dopóki ta noc się nie skończy. Myślę jednak, że już coś zdziałaliśmy. Nie możemy dopuścić, żeby się spotkali przed nadejściem świtu.

McNutt rozgląda się.

- Gdzie jest Miranda? Co z nią zrobiłeś?

Devon uśmiecha się, zadowolony z siebie. Podnosi stojący na nocnym stoliku plastikowy słoik i pokazuje go McNuttowi. W środku Miranda siedzi z nadąsaną miną, obejmując ramionami podciągnięte do piersi kolana.

- Bardzo sprytnie - mówi McNutt.

Devon stawia słoik z powrotem na stoliku. Podchodzi do okna i spogląda w noc.

- Jeszcze jednego niebezpieczeństwa musimy uniknąć tej nocy - mówi. - Za tymi chmurami kryje się księżyc.

W pewnej chwili chmury rozejdą się i odsłonią go.

- Czego mamy się obawiać ze strony księżyca?

- Klątwy. - Devon mierzy go wzrokiem w tej samej chwili, gdy potworny huk pioruna odbija się echem w całym domu. - Przekleństwa, które będzie przekazywane z pokolenia na pokolenie. Musisz teraz pójść do swojego pokoju, Ogdenie, i zostać tam. Zostań ze swoją rodziną.

Nie wychodź stamtąd pod żadnym pozorem. Słyszysz? Pozostań tam, dopóki ta noc się nie skończy!

McNutt uśmiecha się.

- Nie musisz się o mnie martwić, młody mistrzu.

- Jednak martwię się.

- Jestem pod dobrą opieką - mówi McNutt.

- Czyją opieką?

McNutt ponownie się uśmiecha, opuszczając pokój Devona.

- Po prostu nie martw się, panie. Wszystko będzie dobrze.

Devon odprowadza go wzrokiem, zdziwiony zmianą w jego zachowaniu. McNutt był równie przestraszony jak on. Dlaczego teraz jest taki spokojny i pewny siebie?

W tym momencie Devon zauważa, że zakrętka jest zdjęta ze słoika, a Miranda znikła.

W ten sposób historia zmierza do swego z góry ustalonego zakończenia.

- Zatrzymać go! - woła Devon, biegnąc za McNuttem, ale młodego człowieka nie ma w zasięgu wzroku. Tak samo jak Randolpha i Jacksona. W salonie została tylko Emily Muir, która obserwuje burzę. Blask świec oświetla jej twarz.

- Teddy, co cię tak wzburzyło? - pyta.

- Muszę znaleźć Ogdena. Albo Randolpha...

- Nie widziałam ich, od kiedy opuścili salon...

Devon odwraca się, aby wybiec z salonu, i wpada na Montaigne'a.

- Co się dzieje? - pyta Opiekun.

- Muszę z tobą porozmawiać!

Pospiesznie idą do gabinetu i tam Devon opowiada mu o wszystkim.

To szaleństwo! mówi Montaigne.

- Nie, nie, to prawda! Widocznie Jackson ma McNutta w swojej mocy! Nie powinienem był mu ufać! Nie powinienem ufać nikomu prócz siebie! Musiałem się pochwalić i pokazałem mu słoik! On uwolnił Mirandę i zaniósł ją do Jacksona. Teraz - jeśli temu nie zapobiegniemy - Emily umrze!

- Porozmawiam z Randolphem - obiecuje Montaigne.

- Nie trzeba - rozlega się głos za ich plecami. - Wszystko słyszałem.

To Randolph Muir. Pan Kruczego Dworu stoi w progu za nimi z okropnie zgnębioną miną.

- To wbrew wszelkim regułom podróży w czasie - mówi ochrypłym głosem - ale musiałem tego wysłuchać. Musiałem usłyszeć to, co ma do powiedzenia ten chłopiec.

Devon podbiega do niego i łapie go za klapy płaszcza.

- Jeszcze mamy czas - mówi.

Randolph spogląda na niego znacząco.

- Czyżby? - odpowiada i w tej samej chwili w głębi domu słychać przeraźliwy krzyk.

Natychmiast magia Skrzydła Nocy pozwala Devonowi - i zapewne Randolphowi także - zobaczyć, co dzieje się we wschodnim skrzydle domu.

Emily, zaniepokojona widocznym wzburzeniem Devona, poszła na górę, żeby zobaczyć się z mężem. A tam, przyniesiona przez McNutta i przywrócona do swych normalnych rozmiarów Miranda rzuciła się w ramiona Jacksona, domagając się, by powiedział, kogo naprawdę kocha, ją czy swoją żonę. Tę właśnie scenę widzi Emily - i kiedy Jackson odpycha Mirandę, przysięgając żonie, że to ją kocha, dziewczyna jeszcze raz posługuje się magią wyuczoną na wyspach.

- Czy tego właśnie chcesz, Emily Muir? - warczy Miranda Devon. - Czy z wdzięcznością zaakceptujesz takie życie?

I w mgnieniu oka ukazuje Emily, co planuje Jackson: uwolnienie demonów, śmierć Randolpha i jego dzieci, ostateczne zdobycie Kruczego Dworu, a potem świata.

Emily krzyczy.

Devon pędzi ile sił w nogach po schodach, w ślad za Randolphem i Montaigne'em.

Na górze pojawiają się kolejne sceny: demony wypełzają z dziury w niebie, szczerząc ociekające śliną kły.

- Chwała naszemu nowemu panu! - ryczą. - Chwała dziecku naszego przeznaczenia!

- Mojemu dziecku - drwi Miranda, dotykając brzucha. - Nie twojemu, Emily! Nie twojemu!

Emily Muir znów krzyczy.

Devon i pozostali dotarli na korytarz wiodący do wschodniego skrzydła. Stają jak wryci na widok zrozpaczonej i zapłakanej Emily, która wybiega z pokoju.

- Zatrzymajcie ją! - woła Devon, lecz ona odpycha ich i zbiega po schodach.

Jackson też wypadł z pokoju i biegnie za nią - lecz Miranda skacze mu na plecy, prychając i drapiąc jak kotka.

- Obiecałeś mi, ty parszywy kłamco! - Wszyscy ze zdumieniem obserwują jej atak. - Złożyłeś mi te same obietnice, co twoi przodkowie moim przodkom! I kłamałeś tak samo jak oni! Teraz zakosztuj gniewu Devonów! Siedząc mu na karku, sięga paznokciami do oczu.

Jackson usiłuje ją zrzucić, ale nie może. Całą swoją energię skupia na walce z tą podrzędną czarownicą, która nigdy nie powinna była stać się aż tak silna, aby zagrozić czarodziejowi Skrzydła Nocy. Wszyscy jej nie doceniali. Nie doceniali wszystkich Devonów i zaklinaczy z wysp.

Z cienia wychodzi chwiejnym krokiem McNutt. Devon poznaje po jego oczach, że wyzwolił się spod wpływu Szaleńca.

- Co ja zrobiłem? - zawodzi McNutt. - Och, co ja zrobiłem!

- Biegnij za nią - woła Montaigne, wskazując kierunek, w którym uciekła Emily. - Przyprowadź ją z powrotem!

- Tak - wtóruje mu Devon. - Musimy pobiec za nią! - Nagle jest wdzięczny Mirandzie za ten atak na Szaleńca.

Ściska ramię McNutta. - Nie możemy pozwolić, żeby Emily dobiegła do urwiska.

Zbiegają po schodach i przez frontowe drzwi pędzą w noc.

Biegną w zacinającym deszczu i podmuchach porywistego wiatru. Emily jest przed nimi, ledwie widoczna postać w bieli. Devonowi wydaje się, że to sen: wszystko odbywa się tak jak w legendach, które mieszkańcy miasteczka kiedyś będą szeptem opowiadać w tawernach Biedy. Devon znalazł się w opowieści, którą usłyszał pierwszego dnia po przybyciu do Kruczego Dworu: o tej nocy, podczas której Emily Muir rzuciła się z Czarciej Skały.

W miarę jak mgła w pobliżu klifu gęstnieje, wrażenie snu na jawie się pogłębia. Czas płynie wolniej, dźwięki stają się ledwie słyszalne. Devon ma wrażenie, że jego duch opuszcza ciało. Jest w tych czasach tylko obserwatorem, nikim więcej. Świadkiem. Nie jest i nigdy nie był aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Randolph Muir miał rację: biegu historii nie da się zmienić. Gdyby ktoś tego dokonał, przerwałby ciągłość czasu. Czas nie miałby już znaczenia. Właśnie dlatego pierwotni bogowie zdecydowali, że to nigdy nie może się zdarzyć. Co sobie wyobrażał Devon? Jak śmiał sądzić - zakładać - że może zmienić bieg historii? Aroganckie i niebezpieczne rojenia, niegodne prawdziwego czarodzieja Skrzydła Nocy.

Staje się częścią mgły. Zaledwie obserwującym wydarzenia duchem, eterycznym i bezcielesnym jak wiatr. Widzi, jakby w zwolnionym tempie, szaleńczą pogoń McNutta za Emily. Widzi, jak młodzieniec dogania ją, jego rozpaczliwe błagania, jej obłędny strach przed życiem, jakie zaplanował dla niej Jackson. Teraz Devon rozumie, że to, na co patrzy, jest nieuniknione - smutne i tragiczne, owszem - ale nieuniknione, jeśli czas i życie wszystkich związanych z nim osób mają nadal płynąć.

Widzi, jak Emily skacze. Jak spada. Słyszy jej ostatni krzyk. Patrzy, jak jej ciało wpada we wzburzone wody.

A potem widzi, jak burza przechodzi. Księżyc wyłania się zza chmur.

Jackson przybył za późno. Szaleje z żalu i gniewu.

Tak więc to Szaleniec przemienia McNutta w bestię, Szaleniec stoi za klątwą, która za trzydzieści lat dotknie Marcusa. Devon wcale nie jest zaskoczony. Zbyt wiele cierpień i nieszczęść w Kruczym Dworze jest skutkiem żądzy władzy Jacksona Muira. Biedny McNutt - jakże okropna jest jego przemiana, konwulsyjne ruchy, gdy zmienia się w straszliwą bestię. Devon obserwuje z mgły, jak bestia wyje do księżyca, a potem znika w ciemnościach.

I nagle chłopiec znów jest sobą i stojąc w mokrej trawie, ciężko dysząc, spogląda na tkwiący na ciemnym niebie księżyc.

- Wracaj do domu. - Ktoś uspokajająco kładzie dłoń na jego ramieniu. To Montaigne. - Nic więcej nie możemy tu zrobić.

- A co z Jacksonem? - pyta Devon, gdy zaczynają iść. - Gdzie on jest?

- Wszędzie i nigdzie - mówi Montaigne. - Teraz zaczyna się bitwa.

Patrz - mówi Randolph, zachęcając go gestem, żeby przyłączył się do niego w saloniku na piętrze wschodniego skrzydła. - Teraz już wiemy, co on tu robił.

Devonowi zapiera dech. W przeciwległej ścianie są drzwi do świata demonów - ten sam portal, który Devon zna ze swoich czasów.

- Jackson otworzył inną Otchłań, kiedy pozbawiłem go dostępu do tej w piwnicy - mówi Randolph. - Sięgnął przez czas i przestrzeń, po czym stworzył inne przejście w tym domu.

- Zamknąłeś je? - pyta Montaigne.

- Oczywiście. - Randolph opiera dłoń o żelazne drzwi. - To dlatego nie dołączyłem do was na urwisku. - Ze smutkiem potrząsa głową. - Chociaż i tak nie zdołałbym zapobiec tragedii, która już została przepowiedziana.

Pan domu opada na fotel i kryje twarz w dłoniach.

- Nazwałem mojego brata Apostatą - mówi zmienionym głosem - ponieważ nim właśnie jest.

Montaigne też ze smutkiem spuszcza oczy. Znał tych mężczyzn od małego, kiedy obaj mieli przed sobą wspaniałą przyszłość, kiedy obaj byli światłem dla oczu ich ojca. Jego smutek wydaje się niemal namacalny.

Devon też pogrąża się w żalu - nie nad Jacksonem, lecz nad jego słodką i niewinną żoną. Bardzo polubił Emily. Poza swoim przybranym ojcem Devon nie stracił żadnych bliskich osób. Zaledwie przed kilkoma godzinami Emily była na dole i wznosiła toast za cudowną przyszłość. Nazajutrz miała otrzymać dar magii Skrzydła Nocy. Sądziła, że jest w ciąży. Wierzyła w dobroć i uczciwość swojego męża. Teraz była szybko puchnącym trupem, ciskanym przez bezlitosne morze.

A wszystko przez Szaleńca.

Nie, nie tylko przez niego.

Jego kochanka Miranda - lubiąca zabawę dziewczyna, która kiedyś zaprzyjaźniła się z Devonem - również była odpowiedzialna za śmierć Emily. Jak taka wesoła dziewczyna mogła stać się takim potworem?

- Gdzie jest Miranda? - pyta Devon.

- Gdzieś w ciemnościach nocy, planuje swój następny ruch. - Randolph patrzy na nich obu. - Tak samo jak Jackson. Moi przyjaciele, przygotujcie się na długą noc. I może kilka długich dni, zanim wyłoni się zwycięzca tego starcia.

Devon nic nie mówi, chociaż wie, co się stanie: Szaleniec zostanie pokonany. Wie, że Randolph nie chciałby tego usłyszeć.

Devon nie wie jednak, czy - nawet jeśli Randolph zwycięży - on sam, Devon, przeżyje tę noc. A może jest mu przeznaczone umrzeć tutaj, w przeszłości, i nigdy nie powrócić do przyjaciół i swoich czasów? W końcu McNutt nie widział Devona podczas swojej podróży w przyszłość. Według Rolfe'a, Devon nie wrócił. McNutt dowiedział się, że Devon wyruszył na poszukiwanie leku dla Marcusa, ale nie pojawił się ponownie.

Ponadto - co jeszcze bardziej go niepokoi - Amanda i Edward Muirowie nie będą mieli żadnych wspomnień o Devonie z dzieciństwa. To pasowałoby do koncepcji, że on umrze tutaj, i to wkrótce - kiedy oni są jeszcze za mali, żeby go zapamiętać.

Tak więc być może los Devona również został przepowiedziany, i w żaden sposób nie można tego zmienić. Czy właśnie to kryło się za drwinami Szaleńca, gdy Devon walczył z nim w swoich czasach? Jackson stwierdził wówczas, że on - Jackson Muir - jest przeznaczeniem Devona. Czy dlatego, że wiedział - ponieważ już to przeżył - że pokona Devona w przeszłości?

Muszę się skupić, myśli Devon. Nie mogę się zniechęcać. Nie mogę się bać.

- Przede wszystkim - mówi Randolph, wstając i przygotowując się do walki - musimy wyprowadzić z domu Rolfe'a, służbę oraz żonę i córkę McNutta. Trzeba ich umieścić w bezpiecznym miejscu. - Kładzie dłoń na ramieniu Montaigne'a. - Każę odwieźć ich tam, gdzie wysłałem Gretę i dzieci.

- Gdzie to jest, panie? - pyta Devon.

- Nieważne, Teddy. Im mniej osób o tym wie, tym lepiej. To dotyczy nawet ciebie, przyjacielu.

- Tylko że możemy potrzebować pomocy pani Muir - mówi Montaigne. - Dwoje członków Bractwa przeciwko jednemu zapewniłoby nam przewagę.

- Nie - oświadcza stanowczo Randolph. - Jackson tylko by na to czekał. Mój brat stracił tej nocy żonę. Teraz jego celem stałaby się moja małżonka. - Pan Kruczego Dworu uśmiecha się i odwraca do Devona. - Ponadto, już jest nas dwóch.

Kładzie dłoń na ramieniu chłopca.

- Już raz go pokonałem, panie - mówi nastoletni czarodziej, przezornie nie podając żadnych szczegółów. - Mogę zrobić to znowu.

- Dobry chłopiec. - Randolph spogląda na Montaigne'a. - Delikatnie przekaż złe wieści pani McNutt. Może jeszcze uda nam się ocalić biednego Ogdena. Powiedz jej, żeby nie traciła nadziei.

I znów Devon nie wyjawia tego, co wie z przyszłości.

Gdzieś z nadmorskiego urwiska dobiega wycie bestii, przeszywające dreszczem całe ciało Devona. Rodzina McNutta, mały Rolfe i służba w milczeniu wsiadają do długiej czarnej limuzyny Randolpha. Szofer rusza podjazdem i samochód znów znika, zanim zdąży minąć zakręt. Devon zastanawia się, dokąd odesłał ich Randolph, gdzie na tym świecie można się ukryć przed gniewem Szaleńca.

Za oknami salonu wycie bestii przybiera na sile. Przybliża się. Devon spogląda na księżyc, na jego okrutne, nieruchome oko.

- Z moim bratem nie da się dyskutować - mówi Randolph. - Nasza potyczka może zakończyć się tylko w jeden sposób.

- Śmiercią Jacksona - mówi Montaigne głosem zdławionym z emocji.

- Lub moją - oznajmia Randolph.

Albo moją, myśli Devon.

- Jednak co do McNutta - dodaje Randolph - mam nadzieję, że jeśli schwytamy bestię...

Jak na zawołanie stwór wyje. Teraz jest już w pobliżu Kruczego Dworu.

- Nasza moc na niego nie działa - mówi im Devon. - Jedynie srebro go osłabia.

- Jak wilkołaka - zauważa Montaigne.

Randolph kiwa głową.

- To ma sens. Jest stworzeniem księżycowym.

- W moich czasach zrobiłem sobie zbroję ze srebra...

Teraz jednak nie ma czasu na dyskusje. Devon nie nadąża za rozwojem wydarzeń. Wielkie oszklone drzwi na taras nagle rozlatują się i wszędzie jest pełno odłamków szkła. Ściany drżą od ryku bestii.

- Montaigne! - krzyczy Devon.

Bestia włochatą łapą chwyta Opiekuna za ramię i unosi w powietrze. Zbyt szybko, by dwaj pozostali zdążyli jej przeszkodzić, ciska nim przez pokój. Montaigne z łoskotem uderza o ścianę i osuwa się na podłogę, przewracając stolik i lampę.

- Srebrna zbroja! - krzyczy Devon.

Natychmiast otacza go pancerz z lśniącego srebra. W chwili gdy bestia zamierza się na Randolpha, jego również osłania srebrzysta zbroja. Stwór cofa się, sycząc.

- Pamiętaj, że to McNutt - mówi Randolph. - Nie możemy go zabić. Musimy go tylko poskromić. Zajdź go od tyłu, Teddy. Nie daj mu uciec tą samą drogą, którą przyszedł.

Bestia stoi między nimi, sycząc i plując. Z jej wilczego pyska cieknie piana, a niedźwiedzie łapy wściekle, lecz bezsilnie młócą powietrze. Stwór spogląda to na Devona, to na Randolpha. Srebrzysty blask ich zbroi razi jego ślepia.

Montaigne ocknął się i powoli wstaje.

- W szufladzie mojego biurka, Montaigne - mówi Randolph, nie odrywając oczu od bestii - jest pistolet, przygotowany na taką ewentualność.

- Srebrne kule? - pyta Devon.

- Tak. Chcę go tylko obezwładnić, nie zabić. Strzelę w nogę, żeby nie mógł chodzić.

Montaigne chwiejnie rusza w kierunku biurka, wyciąga rękę...

...i nagle żółty promień światła przecina powietrze, parząc mu dłoń. Montaigne cofa się z okrzykiem bólu, ściskając rękę.

- Chyba nie chcieliście zastrzelić mojego domowego zwierzątka, co?

To głos Szaleńca. Nagle Jackson Muir jest w tym pokoju, w każdym jego kącie, wypełniając go swoją osobowością od podłogi po sufit. Obojętnie, gdzie Devon spojrzy, wszędzie widzi twarz zbuntowanego czarodzieja. To oblicze przesłania wszystko inne.

- Najpierw zabijasz moją żonę - wrzeszczy Szaleniec - a teraz chcesz zabić moją bestię!

- Nie wygrasz, Jackson - rozlega się krzyk Randolpha, chociaż Devon nie może go dostrzec. Przekrwione i podpuchnięte oczy Szaleńca wypełniają całe pole widzenia.

- Drogi bracie - mówi Jackson. - Wygrałem już w chwili, gdy zaprosiłeś mnie do tego domu. Ty i twój szlachetny kodeks honorowy! Nie chciałeś słuchać tego chłopca, prawda? Nie chciałeś słuchać jego opowieści o przyszłości. Zobacz, do czego to doprowadziło!

Straszne, ogromne, przekrwione oczy kierują się na Devona.

- Wiem o tobie wszystko, mały czarodzieju - mówi Jackson. - Wiem wszystko o twoich przestrogach i żałosnych próbach zmiany biegu historii.

- Miranda ci powiedziała! - woła Devon. - Co jej zrobiłeś?

- Czas zadawania pytań minął - mówi Jackson śpiewnym głosem, podobnym do głosu klauna, którego udawał, zabawiając dzieci. - Nastał czas zabijania!

Devon czuje ukłucie rozgrzanego metalu. Spogląda w dół. Jego srebrna zbroja się topi.

Bestia wyje, wyczuwając okazję do ataku.

Ugotuję się żywcem w topionym srebrze, jeśli nie uwolnię się od tego pancerza, myśli Devon, wyskakując w powietrze ze swojej topiącej się zbroi. Zawisa pod sufitem, przytrzymując się go rękami i podeszwami, jak Spider-Man.

Przez tych kilka cennych sekund Devon omiata wzrokiem pokój. Widzi, że zbroja Randolpha też się stopiła i czarodziej wyskoczył z niej. Montaigne leży nieprzytomny, a Szaleniec stoi w drzwiach, wypełniając pomieszczenie swoim obrazem i osobowością.

Devon skacze.

Jackson nie ma czasu zareagować. Devon obunóż kopie czarnoksiężnika w szczękę, obalając go na podłogę. Gdy Jackson natychmiast siada - niczym okropna, niepokonana, mechaniczna zabawka - ma twarz zalaną krwią. I jest wściekły.

Naprawdę wściekły.

- Sprowadzić je - szepcze przez zaciśnięte zęby.

Przez sekundę Devon słyszy tylko świst wichru - złowieszczą zapowiedź niebezpieczeństwa. Potem rozlega się trzask rozbijanego drewna i szkła.

Oraz piskliwe okrzyki i wrzaski demonów.

Sług Szaleńca.

Rozbijają ściany domu, całe tuziny okrytych łuskami gadów i włochatych, niedźwiedziowatych potworów. Niektóre są w połowie ludźmi, a w połowie zwierzętami, ciała innych niemal rozkładają się w oczach.

I jeśli plan Szaleńca się powiedzie, jeżeli dostanie się do wschodniego skrzydła i otworzy Otchłań, wkrótce będą tu setki - tysiące - tych paskudnych, cuchnących, okropnych stworów.

W zamieszaniu Devon zupełnie się gubi i traci z oczu Randolpha. Jest sam. Całkiem i zupełnie sam.

- Wracaj do swej Otchłani! - rozkazuje najpierw jednemu, potem drugiemu i jeszcze następnemu atakującemu demonowi. Znikają, na rozkaz czarodzieja wessane przez niewidzialny wir z powrotem do swego nieziemskiego królestwa. Jednak jest ich tak dużo i wciąż nacierają...

Wypełniający pomieszczenie smród dusi Devona. Ten odór rozkładu - zepsutych jaj, ścieków, psujących się w słońcu ryb - aż drapie w gardle. Dlaczego te stwory nie tylko wyglądają, ale w dodatku śmierdzą tak okropnie?

Jednak kiedy kolejny z nich - sześcioręki szkielet z łbem morsa - rzuca się na niego z głuchym warkotem, Devon uświadamia sobie, że to tylko atak odwracający uwagę. Gdzie jest Jackson? Gdzie on się podział?

Demony mogą. zniszczyć dom, pojmuje Devon, ale z łatwością go odbudujemy.

Natomiast jeśli Szaleniec otworzy Otchłań, już nie zdołamy tego naprawić.

Gdy mors otwiera pysk, żeby go ugryźć, Devon znika.

Ma nadzieję, że Randolph nie pomyśli, że uciekł. Jednak w tym momencie powinien znaleźć się w zupełnie innym miejscu

We wschodnim skrzydle.

Przy Otchłani.

W salonie Emily jest cicho. Jej robótka wciąż leży na fotelu, na którym ją zostawiła.

Devon idzie do pokoiku, w którym Jackson stworzył nową Otchłań. Oddycha z ulgą. Drzwi nadal są zaryglowane, zamknięte.

Odwraca się, zamierzając wrócić na dół, skąd wciąż dobiegają odgłosy walki.

- No cóż, w końcu jesteśmy sami - rozlega się głos. Drzwi pokoiku zamykają się z trzaskiem i Szaleniec w swym czarnym płaszczu materializuje się przed Devonem, przeszywając go czarnymi oczami. Wciąż ma zakrwawioną twarz.

- Kim jesteś, chłopcze? - pyta Jackson. - Kto cię tu przysłał?

- Przybyłem z własnej woli.

Jackson chwyta go za koszulę.

- Spójrz mi przez ramię, chłopcze. Spójrz na ten portret. On wygląda tak jak ty. Wisiał tam już wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Kim jesteś?

Devon nie traci pewności siebie.

- Mam na imię Teddy.

- Czy jesteś z przyszłości, jak twierdzisz - pyta Szaleniec - czy z przeszłości? Skąd przybywasz?

- Czas zadawania pytań minął - odpowiada spokojnie Devon, uwalniając się z uścisku Jacksona i cofając poza zasięg jego rąk. - Nastał czas zabijania.

Jednym skinieniem głowy odrzuca Jacksona Muira na ścianę.

- To za to, co zrobiłeś Montaigne'owi - woła Devon. - A to będzie za to, co zrobiłeś Emily!

Skacze, zamierzając wylądować na karku Apostaty i złamać mu kręgosłup. Jedynym wynikiem tej potyczki, jak powiedział Randolph, może być śmierć. Lepiej Szaleńca, myśli Devon, niż moja.

Jednak Jackson jest zbyt szybki. Błyskawicznie wyciąga rękę i łapie chłopca za nogę, przewracając go na podłogę. Przyciska go całym ciężarem swojego ciała, pochylając nad nim zakrwawioną twarz.

- Ośmielasz się wymawiać imię mojej żony? Ośmielasz się udawać, że chcesz ją pomścić, podczas gdy to wyłącznie ty ponosisz odpowiedzialność za jej śmierć?

Śmieje się, gdy Devon usiłuje się wyrwać.

- Jaki szlachetny - syczy Szaleniec. - Ty i mój brat jesteście tacy nieugięci i dumni. Nigdy nie próbowalibyście odstąpić od honorowego kodeksu Skrzydła Nocy.

Krzywi się w okropnym uśmiechu.

- Założę się, że twój Opiekun nigdy nie powiedział ci o tej sztuczce - mówi Jackson, oburącz przyciskając Devona do podłogi, kolanami unieruchamiając uda chłopca. -

Przygotuj się, by przyjąć mnie, chłopcze, w swoim umyśle.

Twarz Szaleńca przesłania wszystko. Jego osobowość - która wypełniała cały salon na dole - teraz miesza się ze świadomością Devona. Szaleniec wnika w jego ciało, wdziera się do świątyni jego umysłu...

Devon krzyczy.

13. Zejście do piekieł

To najstraszniejsze, najbardziej nieznośne przeżycie, jakie Devon byłby w stanie sobie wyobrazić, gdy inny duch, inna inteligencja, wdziera się w jego najskrytsze myśli i wspomnienia.

- Nie! Nie pozwolę ci wejść!

- Już tu jestem! Przegrałeś!

- Nie możesz mieć dostępu do moich myśli!

- Boisz się zdemaskowania! Oczywiście! Jeśli dowiem się, skąd przybyłeś, będę wiedział, jak cię pokonać!

Jest tak, jakby nie leżeli już na podłodze w tym niewielkim pomieszczeniu, lecz jako bezcielesne zjawy walczyli w krainie poza czasem i przestrzenią. Tu nie mają swoich ciał, a jednak Devon całkiem wyraźnie „widzi" swojego wroga.

Widzi ciemność, otchłań, tam, gdzie powinna być dusza.

I nagle pojmuje, jak można pokonać Szaleńca.

Jestem silniejszy od wszystkiego, co staje przeciwko mnie, przypomina sobie. Wtargnij w moje myśli, jeśli chcesz, Jacksonie, lecz nie zdołasz odebrać mi duszy!

Nawet w tej eterycznej postaci Devon „słyszy" śmiech Szaleńca.

- Zabiorę ci duszę, chłopcze, i zjem ja na śniadanie!

- Tylko spróbuj! - mówi triumfalnie Devon i nagle przestaje się bać. A przy okazji wejrzyj w moje wspomnienia. Jednemu przyjrzyj się szczególnie uważnie, Jacksonie! To daję ci dobrowolnie. Weź je sobie! Proszę!

Wyczuwa nagłą podejrzliwość Jacksona.

- Patrzysz, Jacksonie? Doświadczasz tego? Czy widzisz, jak w moich czasach wtrąciłem cię w Otchłań? Uczyniłem cię więźniem pośród tych stworów, które teraz usiłujesz uwolnić!

- Nie!

Devon czuje, jak Szaleniec cofa się, nie chcąc doświadczać czegoś takiego. Dzięki temu Devon nabiera odwagi i pewności siebie.

- No już, rozejrzyj się, Jacksonie. Co jeszcze możesz znaleźć w moich myślach? Wejrzyj w nie i zobacz, czy zamiast mojej klęski nie znajdziesz tam swojej!

Nowy przypływ sił pozwala Devonowi powrócić do swego ciała i zepchnąć z siebie bezwładnego Jacksona, tak że ten pada na plecy. Szaleniec natychmiast wycofuje się z jego umysłu - niezwykle przykre doznanie, jak zdzieranie plastra. Devon wstaje, zwycięski.

Szaleniec otwiera przekrwione oczy i spogląda na Devona. Gniewnie warczy i znika z pokoju.

Devon drży. Gdyby Szaleniec dłużej pozostał w jego umyśle, istotnie mógłby znaleźć sposób na to, jak walczyć z Devonem, a może nawet go pokonać. Jednak chłopiec sprytnie podsunął mu to jedno wspomnienie, które przestraszyło Jacksona i zmusiło go do odwrotu. W samą porę.

Devon nie jest pewien, czy uszedłby z życiem, gdyby Szaleniec całkowicie splądrował jego umysł. Będzie musiał się nauczyć, jak w przyszłości zapobiegać takiej inwazji. Teraz rozumie, dlaczego czytanie w myślach jest sprzeczne z kodeksem honorowym Skrzydła Nocy. Musi być jakiś sposób na obronę przed podobnymi atakami renegatów.

Kiedy Devon ponownie pojawia się na dole, stwierdza, że demony znikły. Randolph odesłał wszystkie do ich Otchłani, gdziekolwiek te się znajdowały.

- Nie mamy pewności, czy to była cała armia Jacksona - mówi, ciężko dysząc. - W zaroślach wokół domu mogą się czaić inne demony, bo w pokoju wciąż jest gorąco i duszno.

Randolph Muir wzdycha i siada na fotelu pod portretem ojca. Salon jest w ruinie. Zachodnia ściana runęła i spore kawałki sufitu spadły na podłogę, odsłaniając krokwie. Wszystkie szyby są powybijane, a drzwi na taras wyrwane z zawiasów. Większość mebli jest połamana i powywracana, a krew i łuski są wdeptane w dywan.

- Mam zrobić tu porządek? - pyta Devon.

- Byłbym wdzięczny, Teddy - mówi Randolph. - Jestem wyczerpany, a Greta dostałaby szału, gdyby wróciła i zobaczyła salon w takim stanie.

Devon macha ręką i w myślach wypowiada życzenie, aby pokój wyglądał tak jak przed atakiem demonów. Usunięcie tak poważnych szkód trwa prawie minutę, lecz później nie ma żadnych śladów tego, co przed chwilą się tutaj zdarzyło.

Zakończywszy pracę, Devon siada i opowiada Randolphowi o swoim starciu z Jacksonem.

- On nie może otworzyć Otchłani - wyjaśnia Randolph - chyba że zmusi mnie do tego albo zabije. Ponieważ to ja ją zamknąłem i tylko moje polecenie lub moja śmierć może znów ją otworzyć.

- Zatem on wróci - mówi Devon.

Randolph uśmiecha się smutno.

- Och, on nigdzie nie odszedł. Wciąż jest gdzieś w tym domu. Musisz pamiętać, że on uważa, że to jego dom, a my jesteśmy tu intruzami.

Podnoszą Montaigne'a i pomagają mu dojść do domu i położyć się do łóżka. Upiera się, że nic mu nie będzie, że nie ma żadnych złamań, ale stracił trochę krwi i jest mocno posiniaczony. Idąc z powrotem przez trawnik, Devon patrzy, jak słońce wyłania się zza horyzontu i maluje niebo płomienistą czerwienią. Wstaje dzień.

Widzą jakąś postać, leżącą na trawie.

- To McNutt! - woła Randolph.

Ogden leży na wznak, posiniaczony i zakrwawiony. Wschód słońca z powrotem zamienił go w człowieka.

Devon podbiega do niego. Młody człowiek jęczy, odzyskując przytomność.

- Co... co się ze mną działo? - mamrocze.

Jak Devon ma mu to powiedzieć? Jak ma wytłumaczyć, czym stało się jego życie?

Pomagają mu wrócić do Kruczego Dworu, gdzie Randolph przeprowadza jakąś tajemniczą rozmowę telefoniczną. Godzinę później do frontowych drzwi puka mały, krępy, siwowłosy mężczyzna. Devon pojmuje, że to gnom, wezwany ze względu na swoje medyczne umiejętności. Siniaki i zadrapania Montaigne'a i McNutta w magiczny sposób goją się w ciągu kilku minut.

Gdyby tylko reszta była równie łatwa.

Ponieważ tej nocy znów będzie pełnia i Ogden McNutt ponownie zmieni się w bestię. I według artykułów w gazecie, tego wieczoru zabije kogoś - a potem sam zginie.

Jak mam żyć z tą świadomością,? Wiedząc, ze nie mogę temu zapobiec, że nie mogę nikogo ostrzec?

Devon jest wyczerpany. Bezsenna noc, spędzona na walce z demonami i szalonym czarnoksiężnikiem, może zmęczyć każdego. Jednak jeszcze przed południem łapie drugi oddech. Wie, że będzie tego potrzebował, gdyż Szaleniec uderzy znowu. I to wkrótce.

Randolph siedzi w salonie w medytacyjnej pozie: zachowując czujność, a jednocześnie zbierając siły do następnego starcia. Nic nie mówi, tylko siedzi z podwiniętymi nogami, patrząc prosto przed siebie. Devon przez chwilę próbuje go naśladować, ale jest zbyt niespokojny. Wymyka się z pokoju, wiedziony tylko jedną myślą.

Miranda.

Randolph nie próbował odnaleźć dziewczyny. Zapewne zdecydował, że nie warto jej szukać, że nie ma się co obawiać jej czarów. Jednak Devon zastanawia się, czy dziewczyna jest teraz po ich stronie, czy ponownie przyłączyła się do Jacksona. Lepiej być gotowym na wszystko, co mogłaby na nich zesłać.

Zamyka oczy, życząc sobie, żeby do niej dołączyć. Znika i pojawia się przed drzwiami komnaty na szczycie wieży. Tej samej, w której kiedyś będzie więziona Clarissa.

Puka do drzwi.

- Mirando! Wiem, że tam jesteś!

- Odejdź - rozlega się jej głos.

- Wpuść mnie! Muszę z tobą porozmawiać.

- Za późno na rozmowy - mówi dziewczyna, uchylając drzwi. Spogląda ciemnymi oczyma na Devona. - Szaleniec zabije nas wszystkich.

- Mówiłem ci, że tak się nie stanie - nie ustępuje Devon. - Wpuść mnie.

Ona odsuwa się na bok, wpuszczając Devona do komnaty. Wygląda na korytarz, upewniając się, że nikt za nim nie szedł, po czym zamyka drzwi.

- Zhańbiłam ród Devonów - mówi i łzy spływają po jej ślicznej twarzy. - Spowodowałam śmierć niewinnej kobiety.

- Odegrałaś w tym pewną rolę, Mirando, nie mogę zaprzeczyć. Jednak to głównie Szaleniec jest odpowiedzialny za śmierć Emily.

Ona podchodzi do okna i spogląda na posiadłość. Dzień jest mglisty i parny. W powietrzu unosi się zapach morskiej wody.

- Nie powinnam była tu przyjeżdżać - mówi. - Miałam nadzieję, że wskrzeszę świetność mojej rodziny. Chciałam, żeby Devonowie znów stali się godnymi zaufania partnerami czarodziei Skrzydła Nocy. Liczył na to mój ojciec, kiedy przybył do tego kraju. Dlatego przyjęłam rolę Opiekunki małej Amandy.

Odwraca się plecami do okna i patrzy na Devona.

- Miałam tyle marzeń, tyle nadziei! A on mnie okłamał! Mam dość kłamstw czarodziei Skrzydła Nocy!

Devon podchodzi do niej.

- Może jestem jednym z nich, Mirando, ale także jestem Devonem. Spójrz na mnie. Nie widzisz? Właśnie to nas łączy, Mirando. Jestem twoim krewnym. W moich czasach noszę imię Devon. Jestem pewien, że nadano mi je dla uhonorowania mojej rodziny.

Ona mruga parę razy, jakby w końcu zrozumiała, kim on naprawdę jest.

- Jesteś... Devonem?

- Tak. W takim samym stopniu co czarodziejem Skrzydła Nocy.

Ona znów zaczyna płakać.

- Tylko że ja teraz już nic nie mogę zrobić, Teddy Bear. Nie mam siły woli. Pozbawił mnie jej. Wtargnął do mojego umysłu... - Miranda płacze jeszcze głośniej na samo wspomnienie. - To było okropne. Wdarł się do mojego umysłu, poznał wszystkie moje myśli, wszystkie skrywane nadzieje, marzenia i obawy...

Devon bierze ją w ramiona. Serce łamie mu się ze współczucia. Jest taka młoda, zaledwie kilka lat starsza od niego. To jeszcze dziewczyna, która niedawno śmiała się, tańczyła i mówiła „wystrzałowo" lub „odjazdowo". Teraz jest znużona i zniechęcona niczym jakaś bardzo stara kobieta.

- Ze mną też tego próbował - mówi jej Devon. - Wiem, jakie to okropne uczucie.

- Zabrał mi wszystko. Wszystkie moje wspomnienia. Moje marzenia. Całą moją energię i pasję. Teraz jestem niczym pusta skorupa. Skorupa. - Siada na krześle, najwyraźniej zbyt słaba, aby dłużej ustać. Podnosi ciemne oczy ku jego oczom. - W ten sposób dowiedział się o tobie. Przeczytał w moich myślach. Nie powiedziałam mu. Dochowałam tajemnicy do końca.

Devon uśmiecha się. Miło mu to słyszeć. Nachyla się do niej.

- Zatem pomożesz nam, Mirando? Pomożesz nam pokonać Szaleńca?

Ona potrząsa głową.

- Nie mogę. Mówiłam ci. Zabrał wszystko. Teraz jestem tylko pustym ciałem. Nie mam duszy.

- Nie - protestuje Devon. - Możesz odzyskać swoją duszę.

Miranda zamyka oczy, jakby nie miała siły trzymać otwartych powiek.

- Nosisz jego dziecko - przypomina Devon. - Będziesz mu potrzebna...

Miranda uśmiecha się słabo.

- Na dodatek Jackson jest męską szowinistyczną świnią. Wyczytał w moich myślach, że to będzie dziewczynka, a dziewczynka mu się nie przyda, skoro nic nie może odziedziczyć. Sam mi tak powiedział. Oświadczył, że poszuka innej kobiety, która da mu syna.

- Kłamie - mówi Devon. - Próbuje cię pognębić, pozbawić ducha walki. On się ciebie boi, Mirando! Boi się Devonów.

- Nic z tego, Teddy Bear. Jestem załamana. Nie mogę ci pomóc.

Młoda kobieta z trudem podciąga kolana do piersi i obejmuje je rękami.

- Nic z tego - powtarza. - Randolph może zwycięży, tak jak twierdzisz. Może uda się pokonać Jacksona, ale ja jestem zgubiona na wieki. Pozostało mi jeszcze tylko urodzić moje dziecko, a potem zakończyć życie. On mi je odebrał. - Zaczyna płakać. - To pewnie moja kara za zhańbienie nazwiska Devonów.

Devon z ciężkim sercem opuszcza wieżę.

Dzień płynie powoli, gdyż każde tyknięcie starego zegara w hallu zdaje się zapowiadać kolejny atak Szaleńca. Jak długo będą musieli na to czekać? Czy on właśnie zbiera armię demonów? W jaki sposób przypuści następny atak?

Randolph nadal siedzi w salonie, pogrążony w medytacjach.

Devon podskakuje, gdy otwierają się frontowe drzwi.

- Montaigne! - woła. - Myślałem, że jeszcze nie doszedłeś do siebie.

- Medycyna gnomów czyni cuda - oznajmia Opiekun. - Rwę się do walki. A ty odpocząłeś?

- Jakoś nie mogę - mówi Devon. - Wciąż myślę o różnych sprawach... Na przykład o Ogdenie.

Montaigne kiwa głową.

- Przed chwilą narysowałem pentagram na podłodze garażu - mówi. - Pentagram to pięcioramienna gwiazda...

- Tak, wiem, co to jest pentagram. To ochronny znak.

- Właśnie. Dziś wieczorem umieścimy McNutta w środku pentagramu. To nie pozwoli mu skrzywdzić innych lub siebie, kiedy wzejdzie księżyc. I miejmy nadzieję, że do następnej pełni odkryjemy sposób, żeby całkowicie go wyleczyć.

Devon nic nie mówi, tylko spogląda w kierunku salonu.

Montaigne wzdycha.

- Z twojego milczenia wnioskuję, że z przyszłości wiesz, że nie uda nam się wyleczyć biednego Ogdena. Mimo to musimy próbować. Bez nadziei...

- Masz rację, Montaigne. Bez nadziei nie można żyć.

Teraz dzień wlecze się jeszcze bardziej. Siedząc na fotelu naprzeciw nieruchomego, lecz w pełni przytomnego Randolpha, Devon ucina sobie krótką drzemkę. Budzi się nagle i dostrzega, jak bardzo wydłużyły się cienie.

Randolph też wraca do życia, ale nie odzywa się. W jakiś sposób, mimo iż nie rozmawiał z Montaigne'em, zna jego plan. Prowadzi McNutta do garażu, a Devon podąża za nimi. Ma wrażenie, że to sztuka, w której aktorzy odgrywają swoje role, Devon zaś jest znużonym widzem, który wszystko już obejrzał i wie, jak to się skończy. Montaigne podsuwa krzesło, a McNutt zajmuje miejsce w samym środku gwiazdy.

- Powiedz mi, co się stanie - mówi McNutt do Devona, spokojnie i ze smutkiem.

Jak mu powiedzieć? I co można mu wyjawić?

Devon uśmiecha się, chociaż łzy cisną mu się do oczu.

- No cóż, twoja córeczka Gigi wyrośnie na śliczną pannę - mówi - i stworzy szczęśliwy dom z mężem, który bardzo ją kocha. Urodzi twojego wnuka, który będzie jednym z moich najlepszych przyjaciół, jednym z najbystrzejszych dzieciaków w szkole, mądrym, odważnym i lojalnym. I obiecuję ci, że jeśli kiedyś wrócę do domu, opowiem im obojgu o tobie, jakim mądrym, odważnym i lojalnym byłeś Opiekunem.

Ogden McNutt uśmiecha się.

- Dziękuję ci, Teddy. Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

Zamyka oczy i czeka, aż wzejdzie księżyc.

Księżyc wschodzi i rozpoczyna się przemiana.

- Teraz już pamiętam! - krzyczy McNutt. Żądza mordu! Oto, co mnie nachodzi!

Wrzeszczy, gdy jego ciało skręca się w konwulsjach.

- Nie chcę zabijać! Nie pozwólcie mi zabijać!

- W pentagramie jesteś bezpieczny - oznajmia Randolph. - Nie zdołasz z niego wyjść!

Lecz McNutt już go nie słyszy. Jest bestią, ryczącą i szczerzącą kły, stojącą w środku wpisanej w okrąg gwiazdy.

Wyje, ile tchu w piersi. Devon cofa się, słysząc ten straszliwy odgłos, odbijający się echem w pustym garażu.

Bestia znów wyje, jakby wzywając pomocy.

I ktoś odpowiada na jej zew.

- Uwaga! - woła Devon.

Pentagram znika! Jakby zmazywana niewidzialną gąbką, linia narysowana kredą na betonie znika!

Wskazując palcem, Randolph w magiczny sposób próbuje odtworzyć linię, lecz ta równie szybko jest zmazywana ponownie. W pentagramie powstają luki i bestia wydostaje się z niego. Ryczy i Devon widzi w jej czerwonych ślepiach żądzę mordu.

W mgnieniu oka Devona i Randolpha ponownie oblekają srebrne zbroje. Machnięciem ręki Randolph okrywa również Montaigne'a. Bestia, wydawszy przeciągły ryk rozczarowania, odwraca się i jednym susem wyskakuje przez okno garażu w noc.

- Musimy go dogonić! - woła Montaigne.

- Nie tak szybko - rozlega się głos.

Odwracają się. Uśmiechnięty i spokojny, odziany w swą szatę czarnoksiężnika, stoi przed nimi Szaleniec.

- Sądzę, że macie tu do załatwienia znacznie pilniejszą sprawę - mówi ze śmiechem. Randolph podchodzi do niego.

- Zlituj się nad biednymi ludźmi w miasteczku, którzy nie zrobili ci nic złego, bracie - prosi. - W tej postaci McNutt zabije kogoś tej nocy. Przywołaj go.

Usta Jacksona rozciągają się w szerokim uśmiechu.

- Myślisz, że pozostały we mnie jeszcze jakieś uczucia po tym, jak straciłem przez ciebie żonę? Z pewnością nie dla tych biednych ludzi, którzy wkrótce będą moimi poddanymi!

Szaleniec odchyla głowę do tyłu i parska śmiechem, który przy pogłosie w garażu jest gorszy od wycia bestii.

Znów kieruje swe oczy na brata.

- Naprawdę myślałeś, że zdołasz ukryć przede mną swoją rodzinę, Randolphie? Och, ile tajemnic znają Opiekunowie, a dzisiaj byłem w umyśle jednej z nich! Teraz nie ma już przede mną tajemnic.

Randolph blednie.

- Zostaw moją rodzinę w spokoju, Jackson!

- Wspaniała kryjówka! Och, naprawdę! Tutaj! Obok nas! W świecie równoległym, istniejącym na nieco innej częstotliwości niż nasz. Błyskotliwe, Randolphie! Naprawdę błyskotliwe! - Szaleniec śmieje się. - Dzieci wciąż mogą biegać, bawić się i spać we własnych łóżkach. Tylko pozostają niewidzialne, nieosiągalne.

Randolph, z twarzą pobielałą z przerażenia, szykuje się na najgorsze.

- Kiedy dowiedziałem się, gdzie są, łatwo było je dostać - mówi Szaleniec.

Wyciąga rękę. Ta nagle znika od łokcia w dół, gdy sięga nią do świata równoległego i, niczym z niewidzialnej kieszeni, wyciąga łkającą małą Amandę.

- Nie! - krzyczy Randolph.

- Och tak, tak - mówi Jackson i nagle nie jest już czarnoksiężnikiem, lecz klaunem o pomalowanej na biało twarzy, który tak przestraszył dziewczynkę. Rozciąga grube czerwone wargi w uśmiechu i przyciska bulwiasty nochal do jej twarzy. Amanda krzyczy.

Randolph rzuca się na niego, ale Jackson znika.

- Ma moje dziecko - jąka się Randolph. - Ma Amandę!

- Uspokój się, panie - radzi mu Montaigne. - Chce cię wytrącić z równowagi.

Devon patrzy, jak wielki czarodziej bierze się w garść. Jego twarz przybiera zwykły rozważny wyraz i Randolph wypuszcza powietrze z płuc.

- Tak - mówi. - Masz rację, Montaigne. Zwyciężymy, jeśli zachowamy spokój. - Kieruje spojrzenie na Devona. - Wy dwaj musicie iść za McNuttem. Od was zależy, czy spełni się przeznaczenie. Ja ruszę za moim bratem.

- Wie pan, dokąd się udał? - pyta Devon.

- Wiem, gdzie go szukać - odpowiada czarodziej i znika.

Devon odwraca się do Montaigne'a.

- Idź za mną. Wiem, gdzie znajdziemy bestię. Będzie na East Seaboard Beach. I zapewne już zabiła dziewczynę.

Istotnie, kiedy tam przybywają, dziewczyna nie żyje, tak jak to opisano w gazetach z przyszłości. Jej ciało leży na plaży, a gdy fale monotonnie rozbijają się na piasku, księżyc oblewa swą straszną białą poświatą wzburzoną powierzchnię morza. W wyciu bestii słychać nie wściekłość, lecz smutek.

Nie chcę zabijać! Nie pozwólcie mi zabijać!

Devon staje oko w oko z bestią. W blasku księżyca jej płacz łamie mu serce.

Montaigne pędzi susami po plaży. Bestia zauważa go, wydaje głuchy pomruk i rusza w jego kierunku.

- Cofnij się! - krzyczy Opiekun, ale stwór dalej na niego naciera.

- Ogdenie! - woła Devon.

Bestia przystaje.

- Nie chcesz zabijać! - przypomina jej Devon.

Bestia odwraca się i jej ślepia mają ludzki wyraz. Chłopiec widzi w nich Ogdena McNutta.

Zaraz jednak stwór znów się odwraca i groźnie rusza w kierunku Montaigne'a.

- Ogdenie! - ponownie woła Devon.

Jednak bestia już prawie dopadła Montaigne'a. Szeroko rozkłada olbrzymie łapy, aby go rozszarpać, i krwiożerczo kłapie zębami.

Montaigne nie ma innego wyjścia - musi strzelić. Posyła srebrną kulę prosto w serce bestii. Ta zatacza się w tył, przeciągle wyjąc z bólu, po czym pada na piach.

A wtedy, w blasku księżyca, następuje kolejna przemiana. Bestia znów staje się łagodnym Ogdenem McNuttem. Devon podbiega do niego i podtrzymuje głowę konającego.

- Powiedz... im... - szepcze McNutt.

- Powiem. Obiecuję.

Usłyszawszy to, Ogden McNutt zamyka oczy i umiera.

Dodorastanie to okropne doświadczenie.

Devon przybył do przeszłości jako chłopiec, lecz teraz, po śmierci dwóch bliskich mu osób, stracie, której nie był w stanie zapobiec, już nie czuje się tak młodo.

Nigdy nie miał beztroskiego dzieciństwa, bo przecież potwory w szafie były realnym zagrożeniem. Jednak dotychczas miał szczęście. Nikt nie zginął. Zdołał uratować wszystkich - Alexandra, Cecily, D. J. - ilekroć ktoś z nich był w niebezpieczeństwie.

Teraz już wie, czym jest śmierć.

Nie podoba mu się ta dorosłość. Nie, jeśli oznacza coś takiego.

- Nie chciałem go zabić - mówi Montaigne.

Devon wstaje z westchnieniem, patrząc na nieruchome ciało Ogdena.

- On by tak wolał - mówi łamiącym się głosem. - Nie chciał zabijać.

Zanoszą ciało do domku Montaigne'a i wykonują anonimowy telefon na policję, mówiąc o martwej dziewczynie na plaży. Devon pogrążyłby się w smutku, ale nie może sobie na to pozwolić: wciąż trzeba rozprawić się z Szaleńcem, a Randolph będzie potrzebował pomocy.

- Wiem, gdzie oni są - mówi Devon. - Weź mnie za rękę. Montaigne wykonuje polecenie. Znikają i pojawiają się we wschodnim skrzydle.

Przy Otchłani.

- Witam! - cieszy się Jackson, wciąż w stroju klauna i z przerażoną Amandą w ramionach. - Zastanawiałem się, jak długo mam na was jeszcze czekać!

Stoi naprzeciwko Randolpha, który zasłania Otchłań, blokując mu drogę. Odległość niecałego metra dzieli Szaleńca od upragnionego celu.

- Niech chłopak będzie naszym pośrednikiem! - wzdycha teatralnie Jackson. - Powiedz mojemu bratu, że jest lekkomyślny. Proponuję uczciwą wymianę. Jego córka za moją Otchłań!

- Nie możesz być takim potworem - woła Randolph. - Przecież to tylko dziecko!

- Potworem? - Głos klauna zmienia się w basowy, a jego twarz wykrzywia grymas wściekłości. - Zabrałeś mi żonę! Jedyną kobietę, którą kochałem!

- Ty sam ją sobie odebrałeś, Jackson - mówi Devon.

Szaleniec unosi jaskrawo pomalowaną górną wargę.

- Miałem nadzieję, że będziesz rozsądniejszy, chłopcze - mówi. - Widzę jednak, że jesteś równie nieprzejednany jak mój brat!

- Oddaj mi Amandę - mówi Randolph, usiłując zachować spokój. - Daj mi ją, a wtedy podyskutujemy o otwarciu Otchłani.

- O ho, ho! - śmieje się Szaleniec. - Nie puszczę tak łatwo tej młodej damy!

Devon widzi, że Randolph słabnie. Im głośniej płacze Amanda i im bardziej jest przerażona, tym mniej stanowczo jej ojciec broni Otchłani.

- Nie poddawaj się, Randolphie! - woła Devon.

- Jeśli nie ustąpi - grucha z uśmiechem Szaleniec - wtedy naprawdę przestraszę moją małą bratanicę.

Po tych słowach słychać łopot błoniastych skrzydeł. Nad ich głowami pojawia się demon podobny do tego, którego Devon pokonał w ogrodzie. Z piskiem rozkłada ogromne skrzydła i nastawia szpony. Przysiada na biblioteczce, wbijając czerwone ślepia w dziewczynkę.

Amandą wydaje mrożący krew w żyłach okrzyk przerażenia.

- Dobrze! - woła jej ojciec. - Możesz otworzyć Otchłań! Rób, co chcesz! Tylko oddaj mi córkę!

- Nie! - krzyczy Devon. - Pomyśl, co on zrobi z taką mocą!

Randolph rzuca się naprzód, wyciągając ręce.

- Nie dbam o to! Tylko oddaj mi Amandę!

Oczy Szaleńca rozszerzają się z pożądania, gdy rygiel na drzwiach Otchłani zaczyna się odsuwać.

- Nie! - woła ponownie Devon.

Portal otwiera się z trzaskiem.

- Jest moja! - wrzeszczy radośnie Jackson. - Jest moja!

Wypuszcza dziewczynkę i skacze ku swej zdobyczy. Randolph chwyta Amandę. Wszystko to dzieje się w mgnieniu oka, lecz Devon okazuje się szybszy od Szaleńca. Dopada portalu przed Jacksonem.

I rzuca się w Otchłań!

Już tu byłem. Mogę zrobić to ponownie. Jest ciemno i strasznie gorąco, a smród aż dusi. Nie muszę wchodzić głęboko. Tylko tyle, żeby zablokować drogę demonom i nie pozwolić Jacksonowi ich wypuścić.

Ustawia się w samym portalu, własnym ciałem barykadując przejście.

- Zejdź mi z drogi, głupi chłopcze! - rozkazuje Szaleniec. - Śmiesz bronić mi dostępu do mojej prawowitej własności?

Devon czuje gromadzące się za jego plecami demony. Ich brudne pazury i okryte łuskami łapska czepiają się jego pleców, łapią za łydki, wbijają w ramiona.

- Najpierw będziesz musiał mnie zabić! - krzyczy Devon.

- Moi słudzy zrobią to za mnie - ze śmiechem odpowiada Jackson, gdy jakiś stwór kąsa Devona w ramię. Chłopiec do krwi gryzie się w język, powstrzymując krzyk bólu.

Zatem tak to się skończy, myśli Devon. Tak umrę. Randolph pokona Jacksona, ale ja zginę, tu w Otchłani.

Coś śliskiego i wilgotnego przyciska mu się do ucha.

Odsuń się, panie. Możesz się do nas przyłączyć. Czy to nie lepsze niż być powoli pożartym żywcem?

Inny stwór wgryza mu się w udo. Tym razem Devon nie może powstrzymać krzyku.

- Widzisz? - rozlega się głos Szaleńca z drugiej strony portalu. - Już zacząłeś umierać! Umrzesz tu, mój chłopcze, i nikt...

Czarnoksiężnik urywa w połowie zdania. Devon słyszy odgłosy walki przed drzwiami Otchłani. Widocznie zapewniwszy bezpieczeństwo Amandzie, Randolph znów ruszył do walki. Wiedział, że będę działał. Wiedział, że to zrobię. Ufał mi - dlatego ustąpił, żeby uratować córkę! Zaufał mi!

A ja go nie zawiodłem!

Zęby innego stwora wbijają się w jego pośladek. Devon rozumie, że powinien wynieść się stąd - i to szybko!

Jednak nie jest to takie łatwe. Demony trzymają go i nie puszczają.

Zabierz nas ze sobą, panie!

Nie zostawiaj nas!

Z całej siły strząsa je z siebie.

- Wracajcie do swej Otchłani! - krzyczy i skacze naprzód, wyrywając się trzymającym go w przejściu demonom. Pada jak długi na podłogę komnaty.

Montaigne błyskawicznie zatrzaskuje drzwi i zasuwa rygiel.

- Zamknij portal! - woła do Devona, a ten machnięciem ręki ponownie zamyka Otchłań przed Szaleńcem.

Kiedy jednak obaj odwracają się, widzą, że Jackson zdobywa przewagę nad Randolphem. Amanda znikła, wróciła do równoległego świata, i demona też nie ma. Z pewnością Randolph odesłał go do piekła - lecz teraz obaj czarodzieje walczą na podłodze. Szaleniec siedzi na bracie i obiema rękami ściska go za gardło.

- Umrzesz za to, że chciałeś zająć należne mi miejsce - mówi Jackson. - Giń!

Twarz Randolpha sinieje. Pojedynek tych dwóch, równie potężnych czarodziei, zaraz się rozstrzygnie. Tylko jeden z nich wyjdzie z niego z życiem.

- Ja jestem panem Kruczego Dworu! - krzyczy Jackson. Ma twarz wykrzywioną z wściekłości, gdy podnosi oczy, żeby na nich spojrzeć. Jego kostium klauna znikł. Znów jest Apostatą i wydaje się, że zwyciężył. Jego brat znieruchomiał. Przestał walczyć. - Ja jestem panem i władcą! - ogłasza Jackson. - Nikt inny!

- Nie, dopóki ja mam coś do powiedzenia!

Devon odwraca się. Nagle tuż za plecami Szaleńca pojawia się Miranda. Jakby wyrosła spod ziemi - i w ręku ma sztylet. Jej nagłe przybycie zupełnie zaskakuje Jacksona. Nie ma czasu zareagować, powstrzymać dziewczyny, która wbija mu sztylet prosto w serce.

- Nie - jęczy Szaleniec. - Zginąć z ręki kogoś takiego jak ty... to niemożliwe!

- Kogoś takiego jak ja? - pyta cicho Miranda. - Zapominasz, Jackson. Nazywam się Devon.

Krew płynie mu z ust. Jackson stawia oczy w słup. Jego triumf zamienił się w klęskę. Pada na wznak.

Montaigne podbiega i sprawdza mu puls.

- Nie żyje - oznajmia.

- A Randolph? - pyta Devon, klękając przy nieprzytomnym czarodzieju.

Montaigne sprawdza.

- Żyje - mówi z ulgą. - Dzięki Bogu.

Devon odwraca się, aby podziękować Mirandzie, lecz już jej nie ma. Montaigne pomaga wstać Randolphowi, który spogląda na zimne, nieruchome ciało brata.

- Kiedyś był moim idolem - mówi ochrypłym ze wzruszenia głosem. - Mieliśmy inne matki, ale byliśmy braćmi. Miał zadatki na wielkiego człowieka. Powinien był zostać wspaniałym i szlachetnym czarodziejem Skrzydła Nocy. - Przenosi wzrok na Devona. - Spójrz na niego i poznaj prawdę, mój młody towarzyszu. Spójrz na niego i ujrzyj ciemność.

Devon patrzy na Szaleńca. Czarne oczy Jacksona Muira spoglądają w pustkę, a na jego twarzy wciąż maluje się chciwość i żądza władzy.

Epilog.

Cmentarz

Śmierć Jacksona Muira nie zostaje od razu podana do publicznej wiadomości. Zbyt wiele osób umarło w nazbyt krótkim czasie, co mogłoby wzbudzić podejrzenia władz. Kiedy jednak w końcu jego brat spoczywa na cmentarzu, Randolph stawia mu nagrobek z napisem: PAN KRUCZEGO DWORU.

- Może to będzie dla niego pociechą po śmierci - mówi ze smutkiem, kładąc dłoń na pomniku z brązowego piaskowca.

Na postumencie stoi anioł, symbol dobra, które zdaniem Randolpha przetrwało w głębi duszy jego brata. Devon spogląda na figurkę, wiedząc, że w pewnym momencie podczas następnych trzydziestu lat jedno z anielskich skrzydeł się odłamie. Będzie to nieme potwierdzenie, ile dobra pozostało w Szaleńcu.

Powoli wracają do Kruczego Dworu. Pomimo wywarów i maści gnomów Devon nadal porusza się z niejakim trudem, gdyż rany zadane mu w Otchłani jeszcze nie całkiem się zagoiły.

- Mirando?

Devon puka do drzwi komnaty w wieży.

Nie chciała opuścić tego miejsca. Nie poruszyło jej nawet to, że Randolph wychwalał jej odwagę, twierdząc, że wskrzesiła świetność swojej rodziny. Jej depresja pogłębia się z każdym dniem, kiedy siedzi i spogląda przez okno na klifowe skały. Nawet ten ostatni czyn, dowód odwagi i wielkiego ducha, nie zdołał naprawić szkód, jakie wyrządził Szaleniec, wtargnąwszy do jej umysłu.

- Przyniosłem ci coś - mówi Devon. - Sportowe buty. Takie same jak moje. Prosto z Londynu.

Oczywiście nie są z Londynu: po prostu je wyczarował. Jednak ich widok wywołuje tylko słaby uśmiech na jej ustach. Również gramofon, na którym Devon puszcza jej ulubione płyty - Beatlesów, Hermans Hermits, Nancy Sinatry - nie podnosi jej na duchu.

- Mam tylko jeden powód, by żyć - mówi Miranda. - Dziecko, które noszę. Muszę je urodzić. Nic więcej.

- Jesteś młoda! - protestuje Devon. - Masz całe życie przed sobą!

- Nie, skoro martwe ciało Emily Muir wciąż spoczywa w morzu.

Devon siada na krześle.

- Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent - mówi.

- Nie chcę żadnych prezentów.

Wyjmuje z kieszeni modlitewnik Emily Muir.

- Myślę, że chciałaby, żebyś go wzięła,

Miranda przyjmuje książeczkę, otwiera ją i czyta. Potem zamyka modlitewnik i przyciska go do piersi.

- Dziękuję, Teddy Bear.

Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, myśli Devon. Nie mogę zmienić biegu wydarzeń.

Już pogodził się z tym, że jego przeznaczeniem jest przeżyć resztę życia w tych czasach. Nie jest pewien, jaką śmiercią zginie - ale musi umrzeć i to stosunkowo szybko, skoro Amanda i Edmund nie będą go pamiętać. Dzieci już wróciły i bawią się na pierwszym śniegu tej zimy. Minęły trzy miesiące od śmierci Szaleńca. Trzy miesiące i wciąż ani śladu Schodów Czasu. A więc to tak, myśli Devon. Oto moje przeznaczenie: spędzić tu resztę życia.

Bo co ma myśleć, gdy mija miesiąc za miesiącem? Jest już środek zimy, mroźnej i surowej. Devon przez cały czas szkoli się u Montaigne'a i praktykując magię razem z Randolphem Muirem, w końcu zdobywa wiedzę Skrzydła Nocy, o której zawsze marzył. Teraz naprawdę mógłbym zostać wielkim czarodziejem, myśli z żalem, gdybym pożył dłużej.

Zwierza się ze swoich obaw Randolphowi, który je bagatelizuje.

- Może jeszcze wrócisz do swoich czasów - mówi mu czarodziej. - To, że McNutt cię nie widział, kiedy tam był, wcale nie oznacza, że nigdy nie wróciłeś. Może wróciłeś do swoich czasów zaraz po tym, jak on je opuścił!

Devon przyznaje, że to możliwe, i po raz pierwszy od wielu miesięcy pozwala sobie na odrobinę nadziei.

- A może - mówi Randolph, głębiej zastanawiając się nad tym problemem - twoim przeznaczeniem jest udać się do jeszcze innych czasów.

- Ja muszę wrócić do domu - mówi Devon. - Muszę pomóc Marcusowi. I...

Urywa. Wie, że nie może wyjawić Randolphowi, co zdarzy się w przyszłości, że Szaleniec wróci - i to nie raz.

A zresztą jaki miałoby to sens? Po co burzyć jego spokój i przekonanie, że jego rodzinie w końcu nic nie grozi ze strony opętanego żądzą władzy brata?

Jednak gdy mija zima i nadchodzi wiosna, Devon znów rozpaczliwie pragnie wrócić do domu. Przebywa w przeszłości już od jedenastu miesięcy, niemal rok. Mam już prawie szesnaście lat, uświadamia sobie.

Pod pewnymi względami te czasy już stały mu się równie bliskie jak jego własne. Przywykł do braku komputerów i telefonów komórkowych. Lubi ówczesną muzykę. I uwielbia lekcje magii u Monaigne'a. Randolph nawet mówi o zapisaniu go na specjalny letni kurs dla młodych czarodziei, który odbywa się w Anglii.

- Tęsknię za przyjaciółmi - mówi Devon Montaigne'owi.

- Znajdziesz sobie nowych - zapewnia go Opiekun. - Byliśmy tak zajęci walką o przetrwanie, że zapomnieliśmy, że nie masz normalnego życia. Poślemy cię do szkoły. Tam znajdziesz wielu przyjaciół. Czy naprawdę tak ci u nas źle?

- Oczywiście, że nie - zapewnia Devon. - Po prostu nie wiem, czego jeszcze mogę się tutaj nauczyć oprócz tego, czego uczę się od ciebie. Czego jeszcze miała mnie nauczyć ta wyprawa w przeszłość?

Odpowiedź na to pytanie otrzymuje po kilku tygodniach, kiedy Miranda w zaciszu komnaty na wieży rodzi córkę.

- Jak jej dasz na imię? - pyta gnomica Gertruda, którą wezwano jako akuszerkę.

- Dam jej imię po mojej mamie - mówi Miranda. - Będzie się nazywała Clarissa.

Devon jest oszołomiony.

Zatem Clarissa jest córką. Jacksona!

Jednak w miarę jak zastanawia się nad tym faktem, jego zdumienie słabnie.

Brałem to pod uwagę i teraz nabiera sensu zachowanie pani Crandall, która tak się jej obawia. Clarissa odziedziczyła moc po Szaleńcu, a gdyby miała pójść w ślady ojca...

Teraz można też zrozumieć, dlaczego w przyszłości będzie przywoływała Jacksona. Czy wie, że on jest jej ojcem? Czy tylko instynktownie lgnie do Otchłani, czując, że tam jest jej przeznaczenie - a także jej ojca? Devon zastanawia się, czy jeśli kiedyś powróci do swoich czasów, Clarissa będzie jego przyjacielem czy wrogiem?

- Wychowamy ją razem z naszymi dziećmi - obiecuje Randolph, trzymając na rękach małą Clarissę i patrząc na kruchą, wycieńczoną dziewczynę w łóżku.

Jest tak, jak Miranda zapowiedziała. Urodziwszy Clarissę, młoda kobieta nie znajduje powodu, aby dalej żyć. Zapewniwszy córeczce ochronę i opiekę, zamyka oczy i odchodzi, jakby po prostu kazała sobie umrzeć.

Jeszcze jedna śmierć. Jeszcze jedno pożegnanie z młodością. Devon roni łzy na pogrzebie Mirandy - łzy żalu po stracie przyjaciółki i krewnej, dziewczyny, która była tak pełna życia. Ociera oczy, patrząc, jak grabarze stawiają obelisk na jej grobie. To symbol magii zaklinaczy z wysp.

Zgodnie z jej życzeniem wyryto na nim tylko jedno słowo - nazwisko DEVON, z którego była tak dumna.

Później młody czarodziej staje nad leżącą w kołysce Clarissą.

Teraz już wiem, kim jesteś, myśli. Będziesz Obłąkaną Damą, uwięzioną, w tym domu, kiedy ujawnią się twoje umiejętności. Jednak ja cię uwolnię - i mam nadzieję, że w końcu ułożysz sobie gdzieś życie, z dala od strasznego dziedzictwa twego ojca.

Wyciąga rękę i gładzi miękkie włoski dziecka. Dziewczynka kwili.

Devon wzdycha i opuszcza jej pokój, przechodzi przez korytarz i hall, kierując się schodami na górę, do siebie. Jest zmęczony. Chce tylko zasnąć i o niczym nie śnić. Wylał już wszystkie łzy - za Emily, za Ogdena, za Mirandę i przyjaciół, za którymi tak tęskni, lecz których twarze coraz słabiej pamięta.

Oprócz twarzy Cecily. Wystarczy, że zamknie oczy i widzi Cecily, taką, jaką widział ją ostatni raz w swoich czasach.

Dalej wchodzi po schodach.

Dopiero po chwili uświadamia sobie, że coś się zmieniło. Schody ciągną się dalej, niż powinny. Nagle padające z pokoju światło przygasa i Devon nie widzi, gdzie się kończą.

To tu! Nareszcie! Jestem na Schodach Czasu!

Czuje radość. Zaczyna biec, przeskakując po dwa stopnie. Teraz już widzi koniec schodów.

Wracam do domu! Wracam do domu!

Dociera na sama górę. Rozgląda się. Tak, jest w domu! Telefon na stoliku w hallu ma przyciski! Nie obrotową tarczę!

Jestem w domu, w domu, w domu!

Rozgląda się.

Czy na pewno?

Coś tu się zmieniło.

Słyszy jakiś dźwięk. Ktoś wychodzi z drzwi naprzeciwko.

- To ty! - woła Devon, szeroko otwierając oczy ze zdziwienia. - To niemożliwe!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Huntington Geoffrey Kruczy Dwór 3 Krwawy Księżyc
Huntington Geoffrey Kruczy Dwór 03 Krwawy księżyc
Huntington Geoffrey Kruczy Dwor 03 Krwawy księżyc
Huntington Geoffrey Kruczy Dwor Czarodzieje Skrzydla Nocy
Huntington Geoffrey Kruczy Dwor Wladczyni?monow
Huntington Geoffrey - Kruczy Dwór 01 - Czarodzieje Skrzydła Nocy, Huntington Geoffrey, Kruczy dwór
Huntington Geoffrey Kruczy Dwor 02 Wladczyni demonów
Geoffrey Huntington Cykl Kruczy Dwór (2) Władczyni demonów
Geoffrey Huntington Cykl Kruczy Dwór (1) Czarodzieje Skrzydła Nocy
Czy krwawy księżyc 20 stycznia to znak wojny na B Wschodzie czy prezydenta Trumpa
Tajemnice księżyca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Dwór w literaturze polskiej, Szkoła
królewski dwór
2013 Astrologiczny Kalendarz Księżycowy

więcej podobnych podstron