2 赗Y ANIO艁脫W Miasto popio艂贸w


Miasto Popio艂贸w

Tom II trylogii „Dary Anio艂a"

Epilog

strona 166

PROLOG

Ogromna konstrukcja ze szk艂a i stali znajduj膮ca si臋 na Front Street przypomina艂a l艣ni膮c膮 ig艂臋 wbijaj膮c膮 si臋 w niebo. Metropole, nowy budynek z najdro偶szymi mieszkaniami w 艣r贸dmie艣ciu Manhattanu posiada艂 pi臋膰dziesi膮t siedem pi臋ter. Na najwy偶szym z nich- pi臋膰dziesi膮tym si贸dmym- znajdowa艂 si臋 najbardziej luksusowy apartament ze wszystkich: apartament Metropole, majstersztyk ekskluzywnego, bia艂o-czarnego projektu. Zbyt nowe by osiad艂 na nich kurz, marmurowe pod艂ogi mieszkania odbija艂y gwiazdy widoczne przez olbrzymie okna si臋gaj膮ce od pod艂ogi do sufitu. Sz艂o w oknach by艂o ca艂kowicie prze艣wituj膮ce, zapewniaj膮c obserwatorowi z艂udzenie, 偶e nic go nie dzieli od otch艂ani przyprawiaj膮cej o zawr贸t g艂owy nawet tych ludzi bez l臋ku wysoko艣ci.

Daleko w dole p艂yn臋艂a East River, przypominaj膮ca z g贸ry srebrn膮 ni膰 przeci臋t膮 l艣ni膮cymi mostami i nakrapian膮 malutkimi jak py艂ki 艂贸dkami, kt贸ra oddziela艂a od siebie po艂yskuj膮ce brzegi Manhattanu i Brooklynu. Podczas bezchmurnej nocy mo偶na by艂o zobaczy膰 Statu臋 Wolno艣ci na po艂udniu- niestety tej nocy by艂o mgli艣cie i Wyspa Wolno艣ci ukryta by艂a za bia艂膮 chmur膮 mg艂y.

Niezale偶nie od spektakularnego widoku, m臋偶czyzna stoj膮cy w oknie nie by艂 nim specjalnie zachwycony. Mia艂 zmarszczone brwi kiedy odwr贸ci艂 si臋 od okna i przeszed艂 przez pok贸j stukaj膮c obcasami swoich but贸w o marmurow膮 pod艂og臋.

Ch艂opiec kl臋cz膮cy na pod艂odze spojrza艂 na niego nerwowo i z rozdra偶nieniem.

Ch艂opiec prze艂kn膮艂 z trudem 艣lin臋 a jego czarne b艂oniaste skrzyd艂a wystaj膮ce z w膮skich 艂opatek (musia艂 wyci膮膰 dziury w plecach swojej d偶insowej kurtki, 偶eby skrzyd艂a si臋 zmie艣ci艂y) zatrzepota艂y nerwowo.

Ch艂opiec nic nie odpowiedzia艂, tylko ponownie zaatakowa艂 marmur z wznowionym po艣piechem. Pot sp艂ywa艂 mu po czole i odgarn膮艂 z niego w艂osy d艂oni膮, kt贸rej palce po艂膮czone by艂y delikatn膮 b艂on膮.

Elias wsta艂 i zdj膮艂 kurtk臋. Pomimo wyci臋tych w niej dziur kurtka wci膮偶 艣ciska艂a mu skrzyd艂a; uwolnione rozpostar艂y si臋, zwi臋kszy艂y i utworzy艂y powiew w nieklimatyzowanym pokoju. Jego skrzyd艂a by艂y koloru ropy: czarne przewlekane t臋cz膮 osza艂amiaj膮cych kolor贸w. M臋偶czyzna odwr贸ci艂 od niego wzrok, jakby widok skrzyde艂 go ura偶a艂, lecz Elias zdawa艂 si臋 tego nie zauwa偶y膰. Obszed艂 pentagram, kt贸ry narysowa艂 w przeciwn膮 stron臋 do ruchu wskaz贸wek zegara skanduj膮c w j臋zyku demon贸w brzmi膮cym jak trzask p艂omieni.

Przy akompaniamencie d藕wi臋ku, jakby powietrze zosta艂o spuszczone z opony, kontur pentagramu nagle stan膮艂 w p艂omieniach. W tuzinie ogromnych okien mo偶na by艂o ujrze膰 tuzin odbitych p艂on膮cych pi臋cioramiennych gwiazd.

Co艣 rusza艂o si臋 wewn膮trz pentagramu, co艣 czarnego i bezkszta艂tnego. Elias skandowa艂 coraz szybciej, unosz膮c b艂oniaste d艂onie kre艣li艂 delikatne kontury w powietrzu swoimi palcami. W miejscu, w kt贸rym by艂y pojawia艂 si臋 niebieski ogie艅. M臋偶czyzna nie zna艂 chthonianskiego, j臋zyka czarnoksi臋偶nik贸w, w 偶adnym stopniu, ale rozpozna艂 wystarczaj膮co du偶o s艂贸w by zrozumie膰 cz臋sto powtarzan膮 cz臋艣膰 pie艣ni Eliasa: Agramonie, wzywam ci臋. Z przestrzeni pomi臋dzy 艣wiatami, wzywam ci臋.

M臋偶czyzna wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni. Jego palce napotka艂y co艣 twardego, zimnego I metalowego. U艣miechn膮艂 si臋.

Elias zatrzyma艂 si臋. Sta艂 naprzeciwko pentagramu, jego g艂os unosi艂 si臋 I opada艂 w r贸wnomiernym skandowaniu a niebieski ogie艅 trzaska艂 wok贸艂 niego jak b艂yskawica. Nagle z pentagramu unios艂a si臋 spiralnie plama czarnego dymu, rozszerzy艂a si臋 i nabra艂a kszta艂tu. Para oczu by艂a zawieszona w cieniu jak drogocenne kamienie uwi臋zione w paj臋czej sieci.

Elias przesta艂 skandowa膰. Sta艂 bez ruchu naprzeciw pentagramu- porusza艂y si臋 tylko jego skrzyd艂a, kt贸re trzepota艂y powoli. W powietrzu unosi艂 si臋 smr贸d korozji I spalenizny.

Przez chwil臋 panowa艂a cisza. Demon si臋 za艣mia艂, je艣li mo偶na powiedzie膰, 偶e dym potrafi si臋 艣mia膰. Sam w sobie jego 艣miech by艂 kaustyczny i kwa艣ny.

Dym poruszy艂 si臋 do przodu tworz膮c co raz to nowe kszta艂ty. Jedna wi膰 przybra艂a kszta艂t d艂oni i pog艂aska艂a kraw臋d藕 p艂on膮cego pentagramu, kt贸ry mia艂 j膮 powstrzyma膰. Nagle, szybkim ruchem dym przekroczy艂 kraw臋d藕 gwiazdy, przelewaj膮c si臋 przez granic臋 jak fala naruszaj膮ca wa艂 przeciwpowodziowy. P艂omienie zamigota艂y i zgas艂y kiedy Elias krzycz膮c cofn膮艂 si臋. Zn贸w zacz膮艂 skandowa膰 w wartkim chthonianskim zakl臋cia uwi臋zienia i wygnania. Nic si臋 nie sta艂o; czarna masa dymu nadesz艂a nieub艂aganie i teraz zacz臋艂a co艣 przypomina膰- zniekszta艂con膮, olbrzymi膮 i ohydn膮 posta膰 ze zmieniaj膮cymi si臋 艣wi臋c膮cymi oczami, przypominaj膮cymi spodki i bij膮ce z艂owieszczym 艣wiat艂em.

M臋偶czyzna patrzy艂 niewzruszenie jak Elias ponownie krzykn膮艂 I rzuci艂 si臋 do ucieczki. Nawet nie dotar艂 do drzwi. Agramon ruszy艂 do przodu, jego czarna masa zwali艂a si臋 na czarnoksi臋偶nika jak fala wrz膮cej, czarnej smo艂y. Elias walczy艂 s艂abo przez moment- a potem znieruchomia艂. Czarny kszta艂t odsun膮艂 si臋 zostawiaj膮c na marmurowej pod艂odze powyginanego czarnoksi臋偶nika.

Agramon, czarny filar z morderczymi, diamentowymi oczami, odwr贸ci艂 si臋. Spojrza艂 na m臋偶czyzn臋 w drogim garniturze, o w膮skiej, oboj臋tnej twarzy, z czarnymi znakami pokrywaj膮cymi jego sk贸r臋, kt贸ry trzyma艂 w d艂oni 艣wiec膮cy przedmiot.

Agramon przem贸wi艂 z niech臋tnym podziwem:

M臋偶czyzna uczyni艂 krok w stron臋 demona.

Demon milcza艂 przez chwil臋. Nast臋pnie kl臋kn膮艂 w kpi膮cym ge艣cie pos艂usze艅stwa.

Zdanie zosta艂o grzecznie zako艅czone pytaniem. M臋偶czyzna si臋 u艣miechn膮艂.

CZ臉艢膯 PIERWSZA: SEZON W PIEKLE

1

STRZA艁A VALENTIN'A

— Nadal jeste艣 w艣ciek艂y?

Alec, oparty o 艣cian臋 windy, spiorunowa艂 Jace'a wzrokiem. - Nie jestem w艣ciek艂y.

— Owszem, jeste艣.

Jace oskar偶ycielskim gestem wycelowa艂 palec w przybranego brata i sykn膮艂, kiedy b贸l przeszy艂 jego rami臋. Ca艂y by艂 obola艂y po tym, jak po po艂udniu przelecia艂 przez trzy pi臋tra zbutwia艂ego drewna i wyl膮dowa艂 na stosie z艂omu. Nawet palce mia艂 posiniaczone. Alec, dopiero niedawno odstawiwszy kule, kt贸rych musia艂 u偶ywa膰 po walce z Abbadonem, nie wygl膮da艂 du偶o lepiej od niego. Jego ubranie pokrywa艂y zaschni臋te grudy b艂ota, w艂osy wisia艂y w str膮kach, na policzku widnia艂a d艂uga d臋ta rana.

—Nie jestem — rzuci艂 Alec przez z臋by. — M贸wi艂e艣, 偶e smocze demony dawno wymar艂y...

—Powiedzia艂em, 偶e s膮 prawie wymar艂e.

—Prawie wymar艂e to niedostatecznie wymar艂e. — G艂os Aleca dr偶a艂 z w艣ciek艂o艣ci.

- Rozumiem. Ka偶臋 zmieni膰 wpis w podr臋czniku demonolo­gii z „prawie wymar艂e" na „niedostatecznie wymar艂e zdaniem Aleca. On woli potwory, kt贸re naprawd臋 wymar艂y". Czy to ci臋 uszcz臋艣liwi?

- Ch艂opcy, ch艂opcy, nie k艂贸膰cie si臋 - skarci艂a ich Isabelle,

przygl膮daj膮c si臋 swojej twarzy w lustrze windy. Odwr贸ci艂a si臋 do nich z promiennym u艣miechem. — Fakt, 偶e by艂o wi臋cej akcji, ni偶 si臋 spodziewali艣my, ale w gruncie rzeczy niez艂a zabawa. Alec spojrza艂 na ni膮 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Jak to robisz, 偶e nigdy nie masz na sobie b艂ota? - zapyta艂. Jego siostra wzruszy艂a ramionami.

- Mam czyste serce - odpar艂a filozoficznie. - To odpycha brud.

Jace prychn膮艂 tak g艂o艣no, 偶e Isabelle 艂ypn臋艂a na niego, mar­szcz膮c brwi. Przybrany brat pomacha艂 do niej umorusanymi palcami. Za paznokciami mia艂 偶a艂ob臋.

- Brud w 艣rodku i na zewn膮trz.

Isabelle ju偶 mia艂a mu co艣 odpowiedzie膰, kiedy winda zatrzy­ma艂a si臋 z przera藕liwym zgrzytem.

- Czas j膮 wreszcie naprawi膰 - stwierdzi艂a, otwieraj膮c drzwi.

Jace wyszed艂 za ni膮 na korytarz. Ju偶 nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, kiedy pozb臋dzie si臋 broni, zrzuci zbroj臋 i wskoczy pod gor膮cy prysznic. Przekona艂 przybranego brata i siostr臋, 偶eby wybrali si臋 z nim na polowanie, cho膰 oboje niech臋tnie opuszczali Insty­tut, odk膮d zabrak艂o Hodge'a, udzielaj膮cego im instrukcji. Jace jednak pragn膮艂 odwr贸cenia uwagi, brutalnej rozrywki i zapo­mnienia, kt贸re mog艂a da膰 walka, a nawet odniesione rany. Alec i Isabelle si臋 zgodzili, wiedz膮c, 偶e w艂a艣nie tego mu potrzeba. Pe艂zli wi臋c przez brudne, opuszczone tunele, a偶 znale藕li i zabili smoczego demona. We tr贸jk臋 dzia艂ali jak zgrany zesp贸艂. Jak rodzina.

Jace rozpi膮艂 kurtk臋 i powiesi艂 j膮 na ko艂ku wbitym w 艣cian臋. Alec siedzia艂 obok niego na niskiej drewnianej 艂awie i zdejmowa艂 zab艂ocone buty. Nuci艂 niemelodyjnie pod nosem, by pokaza膰, ze wcale nie jest z艂y. Isabelle wyjmowa艂a szpilki z d艂ugich ciem­nych w艂os贸w. Kiedy opad艂y wok贸艂 niej jak kurtyna, oznajmi艂a:

Jace znieruchomia艂 z r臋kami przy pasie i odwr贸ci艂 g艂ow臋. W drzwiach, z r臋koma skrzy偶owanymi na piersi, sta艂a Maryse Lightwood. Mia艂a na sobie czarny str贸j podr贸偶ny. Jej w艂osy, czarne jak u Isabelle, by艂y 艣ci膮gni臋te w gruby ko艅ski ogon si臋­gaj膮cy po艂owy plec贸w. Spojrzenie lodowatych, b艂臋kitnych oczu przesun臋艂o si臋 po ca艂ej tr贸jce, jak snop 艣wiat艂a z reflektor贸w.

- Mama! — Isabelle pierwsza odzyska艂a zimn膮 krew. Podbieg­艂a do matki i u艣ciska艂a j膮 serdecznie.

Alec wsta艂 z 艂awy i do艂膮czy艂 do siostry, staraj膮c si臋 nie utyka膰.

Jace zosta艂 na swoim miejscu. W oczach Maryse dostrzeg艂 wyraz, kt贸ry go zmrozi艂. Z pewno艣ci膮 to, co powiedzia艂, nie by艂o a偶 takie straszne. Cz臋sto 偶artowali z jej obsesji na punkcie starych dywan贸w...

- Gdzie tata? - zapyta艂a Isabelle, odsuwaj膮c si臋 od matki. -1 Max?

Maryse zawaha艂a si臋 ledwo dostrzegalnie.

- Max jest w swoim pokoju, a tw贸j ojciec, niestety, nadal w Alicante. Pewna sprawa wymaga艂a jego obecno艣ci.

- Co艣 si臋 sta艂o? — zainteresowa艂 si臋 Alec, na og贸艂 bardziej ni偶 siostra wyczulony na wszelkie nastroje.

- To raczej ja mog艂abym zada膰 ci to pytanie. —Ton matki by艂 suchy. — Utykasz?

- Ja...

Alec by艂 fatalnym k艂amc膮. Isabelle g艂adko wybawi艂a go z k艂o­potu.

- Mieli艣my starcie ze smoczym demonem w podziemnych

tunelach. Ale to nic takiego.

- Zapewne Wielki Demon, z kt贸rym walczyli艣cie w zesz艂ym tygodniu, to te偶 nic wielkiego?

Nawet Isabelle straci艂a rezon. Spojrza艂a na Jace'a.

- To nie by艂o zaplanowane. - Jace mia艂 trudno艣ci ze skupie­niem si臋. Maryse jeszcze si臋 z nim nie przywita艂a, nie powie dzia艂a mu nawet „cze艣膰" i nadal spogl膮da艂a na niego oczami twardymi jak sztylety. Ucisk, kt贸ry czu艂 w 偶o艂膮dku, powoli rozp艂ywa艂 si臋 po ca艂ym brzuchu. Nigdy wcze艣niej tak na niego nie patrzy艂a, cho膰by nie wiadomo co zrobi艂. - To by艂 b艂膮d...

-Jace! - Najm艂odszy z Lightwood贸w przecisn膮艂 si臋 obok matki i wpad艂 do pokoju, umykaj膮c przed jej r臋k膮. - Wr贸ci艂e艣? Wszyscy wr贸cili艣cie. — Z zadowoleniem u艣miechn膮艂 si臋 do Ale-ca i Isabelle. — Tak mi si臋 wydawa艂o, 偶e s艂ysz臋 wind臋.

- A mnie si臋 wydawa艂o, 偶e mia艂e艣 zosta膰 w swoim pokoju -powiedzia艂a Maryse.

- Nie pami臋tam — odpar艂 Max z takim dostoje艅stwem, 偶e nawet Alec si臋 u艣miechn膮艂.

Max by艂 ma艂y jak na sw贸j wiek — wygl膮da艂 na siedem lat — ale tak powa偶ny i samodzielny, 偶e, zw艂aszcza w po艂膮czeniu ze zbyt du偶ymi okularami, wydawa艂 si臋 starszy. Alec zmierzwi艂 mu w艂o­sy, ale ch艂opiec wpatrywa艂 si臋 p艂omiennym wzrokiem w przy­branego brata. Jace poczu艂, 偶e zimna pi臋艣膰 zaci艣ni臋ta w jego 偶o艂膮dku troch臋 si臋 rozlu藕nia. Max zawsze wielbi艂 jak bohatera w艂a艣nie jego, a nie Aleca, pewnie dlatego, 偶e Jace lepiej tolero­wa艂 jego obecno艣膰.

- Widz臋. - Matka pchn臋艂a go lekko w stron臋 siostry. - Isa­belle, Alec, zaprowad藕cie brata do jego pokoju. Jace - jego imi臋 wym贸wi艂a tak, jakby niewidzialny kwas wypali艂 sylaby w jej ustach - doprowad藕 si臋 do porz膮dku i przyjd藕 do biblioteki najszybciej, jak b臋dziesz m贸g艂.

— Nie rozumiem — odezwa艂 si臋 Alec, przenosz膮c wzrok z matki na Jace'a i z powrotem. - Co si臋 dzieje? Jace poczu艂 zimny pot na plecach.

- Chodzi o mojego ojca? - zapyta艂.

Maryse drgn臋艂a, jakby s艂owa „m贸j ojciec" by艂y policzkiem.

- Biblioteka - rzuci艂a przez z臋by. - Tam porozmawiamy. - To, co si臋 wydarzy艂o, kiedy was nie by艂o, to nie wina Jace'a - powiedzia艂 Alec. - Wszyscy brali艣my w tym udzia艂. A Hodge m贸wi艂...

- O Hodge'u te偶 porozmawiamy p贸藕niej - przerwa艂a mu matka ostrzegawczym tonem, zerkaj膮c na Maksa.

—Ale, mamo — zaprotestowa艂a Isabelle. — Je艣li zamierzasz ukara膰 Jace'a, powinna艣 ukara膰 r贸wnie偶 nas. Tak by艂oby spra­wiedliwie. Robili艣my dok艂adnie to samo.

—Nie — rzek艂a Maryse po d艂u偶szej chwili, kiedy ju偶 si臋 wyda­wa艂o, 偶e nic nie powie. — Tak nie by艂o.

***

—Zasada anime numer jeden - powiedzia艂 Simon. Sie dzia艂 oparty o stos poduszek rzuconych na pod艂og臋 obok 艂贸偶­ka, z paczk膮 chips贸w ziemniaczanych w jednej r臋ce i pilotem w drugiej. Mia艂 na sobie czarn膮 bawe艂nian膮 koszulk臋 i d偶in­sy z dziur膮 na kolanie. — Nigdy nie zadzieraj ze 艣lepym mni­chem.

—Wiem. — Clary wzi臋艂a chipsa z torebki i umoczy艂a go w mis­ce z sosem stoj膮cej na tacy mi臋dzy nimi. — Z jakiego艣 powodu oni zawsze lepiej walcz膮 ni偶 mnisi, kt贸rzy widz膮. - Zerkn臋艂a na ekran. - Czy ci faceci ta艅cz膮?

—Nie ta艅cz膮. Pr贸buj膮 si臋 pozabija膰. Ten go艣膰 jest 艣miertel­nym wrogiem tego drugiego, nie pami臋tasz? Zabi艂 jego tat臋. Dlaczego mieliby ta艅czy膰?

Clary chrupa艂a chipsa, patrz膮c w zamy艣leniu na ekran, gdzie mi臋dzy dwoma skrzydlatymi m臋偶czyznami, kt贸rzy fruwali wo­k贸艂 siebie ze 艣wietlnymi mieczami w r臋kach, falowa艂y animowa­ne k艂臋by r贸偶owo-偶贸艂tych chmur. Od czasu do czasu bohatero­wie co艣 m贸wili, ale poniewa偶 by艂 to japo艅ski film z chi艅skimi napisami, dialogi niewiele wyja艣nia艂y.

- Ten w kapeluszu to z艂y facet? - spyta艂a.

- Nie, facet w kapeluszu by艂 ojcem. Z艂y to ten z mechaniczn膮 r臋k膮 kt贸ra m贸wi.

W tym momencie zabrz臋cza艂 telefon. Simon od艂o偶y艂 paczk臋 chips贸w i zrobi艂 ruch, jakby zamierza艂 wsta膰 i go odebra膰, ale Clary po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego nadgarstku.

— To nie Luk臋 - powiedzia艂a Clary z przekonaniem, kt贸rego w rzeczywisto艣ci wcale nie czu艂a. - Zadzwoni艂by na moj膮 ko­m贸rk臋, a nie na tw贸j domowy numer.

Simon patrzy艂 na przyjaci贸艂k臋 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, po czym opad艂 z powrotem na dywan obok niej.

— Skoro tak twierdzisz.

Clary s艂ysza艂a pow膮tpiewanie w jego g艂osie, ale r贸wnie偶 nie­wypowiedziane s艂owa: „Ja tylko chc臋, 偶eby艣 by艂a szcz臋艣liwa". Nie wierzy艂a, 偶e to w og贸le jest mo偶liwe w sytuacji, kiedy matka le偶a艂a w szpitalu pod艂膮czona rurkami do piszcz膮cej aparatury, A Luk臋 siedzia艂 na twardym plastikowym krze艣le przy jej 艂贸偶ku i wygl膮da艂 jak zombie. W dodatku Clary przez ca艂y czas martwi艂a si臋 o Jace'a. Dziesi膮tki razy si臋ga艂a po telefon, 偶eby zadzwoni膰 do Instytutu, i odk艂ada艂a s艂uchawk臋, nie wykr臋ciwszy numeru. Gdyby Jace chcia艂 z ni膮 rozmawia膰, sam by si臋 odezwa艂.

Mo偶e pope艂ni艂a b艂膮d, zabieraj膮c go ze sob膮 do szpitala, 偶eby zobaczy艂 Jocelyn. By艂a pewna, 偶e matka si臋 obudzi, kiedy us艂yszy g艂os pierworodnego syna. Niestety, nie obudzi艂a si臋, a Jace sta艂 sztywno obok 艂贸偶ka, z pustym, oboj臋tnym wzrokiem. Clary w ko艅cu straci艂a cierpliwo艣膰 i na niego nakrzycza艂a na co on te偶 zareagowa艂 krzykiem i wypad艂 z sali. Luk臋, kt贸ry obserwowa艂 go z klinicznym zainteresowaniem maluj膮cym si臋 na zm臋czonej twarzy, zauwa偶y艂:

- Po raz pierwszy zobaczy艂em, 偶e zachowujecie si臋 jak brat i siostra.

Clary nie odpowiedzia艂a. Nie by艂o sensu m贸wi膰, jak bardzo chcia艂a, 偶eby Jace nie okaza艂 si臋 jej bratem. Nie mo偶na zmieni膰 DNA, cho膰by nie wiadomo jak si臋 tego pragn臋艂o. Cho膰by nie wiadomo jak by j膮 to uszcz臋艣liwi艂o.

Ale nawet je艣li nie mog艂a by膰 szcz臋艣liwa, przynajmniej tutaj, u Simona, w jego sypialni, czu艂a si臋 swobodnie, jak u siebie. Zna艂a go dostatecznie d艂ugo, by pami臋ta膰, 偶e kiedy艣 mia艂 艂贸偶ko w kszta艂cie wozu stra偶ackiego i stosy klock贸w lego le偶膮ce w k膮­cie pokoju. Teraz mia艂 futon z ko艂dr膮 w kolorowe paski, prezent od siostry, a na 艣cianach wisia艂y plakaty z zespo艂ami takimi jak Rock Solid Panda i Stepping Razor. W k膮cie, gdzie kiedy艣 wa­la艂y si臋 klocki, teraz sta艂 zestaw perkusyjny, a w drugim kom­puter, na kt贸rego ekranie widnia艂 zamro偶ony obraz z „World of Warcraft". Czu艂a si臋 tutaj prawie jak we w艂asnym domu... kt贸ry ju偶 nie istnia艂, wi臋c dobrze, 偶e przynajmniej mia艂a tyle.

- Za du偶o chibi - stwierdzi艂 ponurym tonem Simon. Wszystkie postacie na ekranie zmieni艂y si臋 w calowe dzieci臋ce wersje samych siebie i goni艂y si臋 wok贸艂 garnk贸w i patelni. — Zmie­niam kana艂. — Si臋gn膮艂 po pilota. — Znudzi艂o mi si臋 ju偶 to anime, Nie wiem, na czym polega intryga, a w dodatku nikt tutaj nie ma p艂ci.

- Oczywi艣cie, 偶e nie — powiedzia艂a Clary, bior膮c nast臋pnego chipsa. - Anime to zdrowa rodzinna rozrywka.

Ucich艂 tak raptownie, 偶e Clary spojrza艂a na niego zaskoczo­na. Zobaczy艂a, 偶e przyjaciel gapi si臋 t臋po w telewizor. Lecia艂 w nim stary, czarno-bia艂y „Dracula". Ogl膮da艂a kiedy艣 ten film razem z matk膮. Na ekranie akurat pojawi艂 si臋 Bela Lugosi, chudy, o bia艂ej twarzy, w znajomej szacie z wysokim ko艂nierzem, pokazuj膮c w u艣miechu ostre z臋by, o艣wiadczy艂 z twardym w臋gierskim akcentem:

Ale Simon ju偶 wsta艂 z pod艂ogi, rzuci艂 pilota na 艣rodek 艂贸偶ka i mrukn膮艂:

- Zaraz wracam.

Jego twarz mia艂a barw臋 zimowego nieba tu偶 przed deszczem. Clary odprowadzi艂a go wzrokiem, przygryzaj膮c warg臋. Po raz pierwszy, odk膮d jej matka znalaz艂a si臋 w szpitalu, u艣wiadomi艂a sobie, 偶e mo偶e Simon te偶 nie jest zbyt szcz臋艣liwy.

***

Wycieraj膮c w艂osy r臋cznikiem, Jace z marsow膮 min膮 patrzy艂 na swoje odbicie w lustrze. Znak uzdrawiaj膮cy poradzi艂 sobie z najgorszymi obra偶eniami, ale nie pom贸g艂 na cienie pod ocza­mi ani na drobne zmarszczki w k膮cikach ust. G艂owa go bola艂a, by艂 nieco oszo艂omiony. Powinien rano co艣 zje艣膰, ale zaraz po obudzeniu si臋 mia艂 md艂o艣ci i ci臋偶ko dysza艂 po nocnych koszma­rach. Nie chcia艂 traci膰 czasu najedzenie, tylko rzuci膰 si臋 w wir fizycznej aktywno艣ci, 偶eby wymaza膰 sny siniakami i potem.

Cisn膮艂 r臋cznik na bok i pomy艣la艂 z t臋sknot膮 o s艂odkiej czar­nej herbacie, kt贸r膮 Hodge parzy艂 z nocnych kwiat贸w rosn膮cych w oran偶erii. Napar 艂agodzi艂 skurcze g艂odowe i szybko dodawa艂 energii. Po znikni臋ciu nauczyciela Jace pr贸bowa艂 gotowa膰 li艣cie w wodzie, 偶eby osi膮gn膮膰 ten sam efekt, ale otrzyma艂 w rezultacie gorzki p艂yn o smaku popio艂u. Zakrztusi艂 si臋 nim i zacz膮艂 plu膰.

Boso poszed艂 do sypialni, w艂o偶y艂 d偶insy i czyst膮 koszulk臋. Odgarn膮艂 w ty艂 mokre blond w艂osy, marszcz膮c brwi. Stwierdzi艂, 偶e s膮 ju偶 za d艂ugie; wpada艂y mu do oczu. Za takie rzeczy Maryse zawsze go karci艂a. Cho膰 nie by艂 ich biologicznym dzieckiem, Lightwoodowie traktowali Jace'a jak syna, odk膮d adoptowali go w wieku dziesi臋ciu lat po 艣mierci jego ojca. Rzekomej 艣mier­ci, poprawi艂 si臋 w my艣lach Jace. Natychmiast wr贸ci艂o uczucie pustki w brzuchu. Przez kilka ostatnich dni czu艂 si臋 tak, jakby wyrwano mu widelcem wn臋trzno艣ci, a zarazem przyklejony u艣miech nie schodzi艂 z jego twarzy. Jace cz臋sto si臋 zastanawia艂, czy cokolwiek z tego, co wiedzia艂 o swoim 偶yciu albo o sobie, w og贸le jest prawd膮. Uwa偶a艂, 偶e jest sierot膮 a wcale nim nie by艂. S膮dzi艂, 偶e jest jedynakiem, a mia艂 siostr臋.

Clary. B贸l wr贸ci艂, jeszcze silniejszy, ale Jace go zdusi艂. Jego wzrok pad艂 na od艂amek lustra le偶膮cy na komodzie. Zachowa艂 si臋 w nim obraz zielonych ga艂臋zi i kawa艂ka b艂臋kitnego nieba. W Idrisie zapada艂 zmierzch. Niebo mia艂o kobaltow膮 barw臋. Dr臋czony przez uczucie pustki, Jace wci膮gn膮艂 buty i ruszy艂 na d贸艂 do biblioteki.

Zbiegaj膮c po kamiennych stopniach, zastanawia艂 si臋, co Maryse chce mu powiedzie膰 na osobno艣ci. Wygl膮da艂a jakby chcia艂a odci膮gn膮膰 go na bok i uderzy膰. Nie pami臋ta艂, kiedy ostatni raz podnios艂a na niego r臋k臋. Ligthwoodowie nie uznawali kar cielesnych, co stanowi艂o odmian臋 po metodach wychowawczych Valentine'膮 kt贸ry wymy艣la艂 najr贸偶niejsze bolesne sposoby, 偶eby wymusi膰 pos艂usze艅stwo. Sk贸ra Nocnego 艁owcy szybko si臋 goi艂a nawet z najgorszych ran. W dniach i tygodniach po 艣mierci ojca Jace pami臋ta艂, jak szuka艂 blizn na ciele, 艣lad贸w, kt贸re stanowi艂yby pami膮tk臋 wi膮偶膮c膮 go fizycznie ze zmar艂ym rodzicem. Gdy dotar艂 do biblioteki, zapuka艂 raz i otworzy艂 drzwi. Maryse ju偶 na niego czeka艂a, siedz膮c w starym fotelu Hodge'a przy kominku. W 艣wietle wpadaj膮cym przez wysokie okna Jace dostrzeg艂 pasma siwizny w jej w艂osach. Trzyma艂a w r臋ce kieliszek czerwonego wina. Na stoliku obok niej sta艂a karafka z r偶ni臋tego szk艂a.

- S艂ysza艂em was przez 艣cian臋 - powiedzia艂 Jace. - Sypialnia A lec膮 by艂a wtedy obok mojej.

Maryse milcza艂a.

Jace ruszy艂 przez pok贸j. Szed艂 specjalnie wolno, po to, by j膮 zirytowa膰. Opad艂 na jeden z foteli z wysokim oparciem, stoj膮­cych przy biurku.

- Wola艂bym, 偶eby艣 nie nazywa艂a mnie Jonathanem.

Jace zastanowi艂 si臋 nad kilkoma odpowiedziami i wszystkie odrzuci艂. W takich sytuacjach zwykle radzi艂 sobie, roz艣mieszaj膮c przybran膮 matk臋. Nale偶a艂 do nielicznych os贸b, kt贸re potrafi艂y pobudzi膰 j膮 do 艣miechu.

—Prawie od tak dawna jak ty.

Maryse pokr臋ci艂a g艂ow膮.

—Nie wierz臋.

Jace usiad艂 prosto. D艂onie spoczywaj膮ce na oparciach fotela zacisn臋艂y si臋 w pi臋艣ci. Widzia艂, 偶e jego palce lekko dr偶膮 i zasta­nawia艂 si臋, czy kiedykolwiek wcze艣niej przytrafi艂o mu si臋 co艣 takiego. Nie s膮dzi艂. Zawsze mia艂 r臋ce pewne jak bicie serca.

- Nie wierzysz mi?

Us艂ysza艂 niedowierzanie we w艂asnym g艂osie i skrzywi艂 si臋. Oczywi艣cie, 偶e mu nie wierzy艂a. To by艂o oczywiste od chwili, kiedy wr贸ci艂a do domu.

- To nie ma sensu, Jace. Jak mog艂e艣 nie wiedzie膰, kto jest

twoim ojcem?

- Przecie偶 je znasz.

- Jonathan. Wiedzia艂am, 偶e tak mia艂 na imi臋 syn Valentine'a. Wiedzia艂am, 偶e Michael r贸wnie偶 mia艂 syna o imieniu Jonathan. To imi臋 do艣膰 powszechne w艣r贸d Nocnych 艁owc贸w. Nigdy nie uwa偶a艂am za dziwne tego, 偶e dwaj ch艂opcy nosz膮 takie samo imi臋, a je艣li chodzi o drugie imi臋 syna Michaela, nie zapyta艂am o nie nigdy. Nie mog臋 jednak przesta膰 si臋 zastanawia膰. Jak brzmia艂o drugie imi臋 syna Michaela Waylanda? Jak d艂ugo Valentine snu艂 sw贸j plan? Od kiedy wiedzia艂, 偶e zamorduje Jonathana Waylanda...? - Maryse umilk艂a, wpatruj膮c si臋 w Jace'a. - Nigdy nie by艂e艣 podobny do Michaela. Cho膰 czasami dzieci nie s膮 podobne do rodzic贸w. Nie my艣la艂am o tym wcze艣niej, lecz teraz dostrzegam w tobie Valentine'a. W tym, jak na mnie patrzysz. Wyzywaj膮co. Nie obchodzi ci臋 to, co m贸wi臋, prawda? Obchodzi艂o, ale skutecznie to przed ni膮 ukrywa艂.

- A to jaka艣 r贸偶nica?

Maryse odstawi艂a na stolik pusty kieliszek.

Przesun臋艂a po nim wzrokiem, jakby nie potrafi艂a spojrze膰 mu w oczy.

-Wszystkie zdj臋cia przepad艂y w czasie Powstania. Tak mi powiedzieli艣cie. Teraz si臋 zastanawiam, czy to nie Valentine je spali艂, 偶eby nikt nie wiedzia艂, kto nale偶a艂 do Kr臋gu. Nigdy nic mia艂em 偶adnej fotografii — o艣wiadczy艂 Jace. Zastanawia艂 si臋, czy gorycz, kt贸r膮 czu艂, s艂ycha膰 r贸wnie偶 w jego g艂osie.

Maryse pomasowa艂a skronie, jakby bola艂a j膮 g艂owa.

- Nie mog臋 w to wszystko uwierzy膰 - powiedzia艂a bardziej do siebie. — To niedorzeczne.

—Wi臋c uwierz mnie. — Jace'owi coraz bardziej dr偶a艂y d艂onie. Przybrana matka opu艣ci艂a r臋k臋. —My艣lisz, 偶e nie chc臋?

Przez chwil臋 Jace jakby s艂ysza艂 dawn膮 Maryse, kt贸ra przycho­dzi艂a w nocy do jego sypialni, kiedy mia艂 dziesi臋膰 lat i wpatrywa艂 si臋 w sufit, my艣l膮c o ojcu. Siada艂a na brzegu 艂贸偶ka i czeka艂a, a偶 Jace wreszcie za艣nie, tu偶 przed 艣witem.

- Nie wiedzia艂em - powt贸rzy艂. - A kiedy poprosi艂 mnie, 偶e bym wr贸ci艂 z nim do Idrisu, odm贸wi艂em. Nadal jestem tutaj. Czy to o niczym nie 艣wiadczy?

Przybrana matka spojrza艂a na karafk臋, jakby si臋 zastanawia艂a czy nie dola膰 sobie wina, ale najwyra藕niej si臋 rozmy艣li艂a.

Powiedz mi, 偶e go nienawidzisz, Jace. Powiedz, 偶e nienawidzisz tego cz艂owieka i wszystkiego, co on reprezentuje.

Min臋艂a d艂u偶sza chwila. Jace opu艣ci艂 wzrok i -zobaczy艂, 偶e knykcie ma ca艂kiem zbiela艂e. Tak mocno zaciska艂 pi臋艣ci.

Jace poczu艂 w ustach smak miedzi.

Clary zamkn臋艂a drzwi sypialni, w kt贸rej rycza艂 telewizor, i posz艂a szuka膰 Simona. Znalaz艂a go w kuchni, pochylonego nad zlewem. R臋kami 艣ciska艂 jego brzegi, z kranu p艂yn臋艂a woda.

- Simon?

Kuchnia by艂a jasna, pomalowana na weso艂y 偶贸艂ty kolor, na 艣cianach wisia艂y oprawione w ramki szkolne prace Simona i Rebekki. Rebecca mia艂a troch臋 talentu plastycznego, natomiast na rysunkach jej brata ludzie wygl膮dali jak parkometry z k臋pkami w艂os贸w.

Przyjaciel nie spojrza艂 na ni膮, ale po napi臋ciu mi臋艣ni jego ramion Clary zorientowa艂a si臋, 偶e j膮 us艂ysza艂. Podesz艂a do zlewu i po艂o偶y艂a d艂o艅 na plecach Simona. Przez cienk膮 bawe艂nian膮 ko­szulk臋 wyczu艂a kr臋gi i zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, czy przypadkiem ostatnio nie schud艂. Patrz膮c na niego, nie potrafi艂a tego stwier­dzi膰, ale z drugiej strony, widywa艂a go prawie codziennie, wi臋c mog艂a nie zauwa偶y膰 drobnych zmian w jego wygl膮dzie.

- Dobrze si臋 czujesz?

Zakr臋ci艂 wod臋 gwa艂townym ruchem.

- Jasne. Wszystko w porz膮dku.

Uj臋艂a go pod brod臋 i odwr贸ci艂a do siebie jego twarz. Poci艂 si臋, ciemne w艂osy mia艂 przyklejone do czo艂a, cho膰 powietrze wpadaj膮ce przez uchylone kuchenne okno by艂o ch艂odne.

- Nie wygl膮dasz dobrze. Chodzi o film?

Nie odpowiedzia艂.

-Ja... - Clary urwa艂a. Kiedy spogl膮da艂a wstecz, z tamtej nocy zosta艂y jej niewyra藕ne wspomnienia ucieczki, krwi i potu, cieni w drzwiach, spadania. Pami臋ta艂a bia艂e twarze wampir贸w, niczym papierowe wycinanki na tle ciemno艣ci, i Jace'a, kt贸ry j膮 trzyma艂 i krzycza艂 jej co艣 do ucha. - Niezupe艂nie. Wszystko jest zamazane.

Simon si臋 zawaha艂.

- Wydaj臋 ci si臋 inny? - spyta艂 w ko艅cu.

Clary unios艂a wzrok. Jego oczy mia艂y kolor mocnej kawy, by艂y nie ca艂kiem czarne, tylko ciemnobr膮zowe z domieszk膮 sza­rej albo orzechowej barwy. Czy wydawa艂 si臋 inny? Mo偶e mia艂 troch臋 wi臋cej pewno艣ci siebie od dnia, kiedy zabi艂 Abbadona. Ale by艂a w nim r贸wnie偶 czujno艣膰, jakby na co艣 czeka艂 albo cze­go艣 wypatrywa艂. Zauwa偶y艂a j膮 r贸wnie偶 u Jace'a. A mo偶e po pro­stu u艣wiadomi艂 sobie w艂asn膮 艣miertelno艣膰.

- Nadal jeste艣 Simonem.

Przymkn膮艂 oczy, jakby z ulg膮. Clary zauwa偶y艂a, jakie wydatne s膮 jego ko艣ci policzkowe. A jednak schud艂, pomy艣la艂a, i ju偶 mia­艂a to powiedzie膰, kiedy nachyli艂 si臋 i j膮 poca艂owa艂.

Gdy poczu艂a dotyk jego ust, by艂a taka zaskoczona 偶e zesztywnia艂a i chwyci艂a si臋 brzegu zlewu. Nie odepchn臋艂a go jednak, a on najwyra藕niej wzi膮艂 to za zach臋t臋, bo obj膮艂 d艂oni膮 ty艂 jej g艂owy i rozchyli艂 jej wargi swoimi. Usta mia艂 mi臋kkie, delikatniejsze ni偶 Jace, a r臋ka spoczywaj膮ca na jej szyi by艂a ciep艂a i delikatna. Smakowa艂 sol膮.

Clary zamkn臋艂a oczy i przez chwil臋 czu艂a si臋 jak pijan膮 kiedy Simon przeczesywa艂 palcami jej w艂osy. Ze stanu oszo艂omienia wyrwa艂 j膮 ostry dzwonek telefonu. Odskoczy艂a do ty艂u, jakby Simon j膮 odepchn膮艂, cho膰 nawet si臋 nie poruszy艂. Patrzyli na siebie przez chwil臋, jak ludzie, kt贸rzy nagle znale藕li si臋 w ca艂­kiem obcej okolicy.

Simon pierwszy si臋 odwr贸ci艂 i si臋gn膮艂 po telefon wisz膮cy na 艣cianie, obok p贸艂ki na przyprawy.

- Halo? — M贸wi艂 normalnym g艂osem, ale j ego pier艣 unosi艂a si臋 i opada艂a szybko. Poda艂 jej s艂uchawk臋. - To do ciebie.

Clary nadal czu艂a dudnienie serca a偶 w gardle, niczym trze­pot skrzyde艂 owada uwi臋zionego pod sk贸r膮.

To Luk臋. Dzwoni ze szpitala. Co艣 si臋 sta艂o mamie. Prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

—Isabelle? - Clary unios艂a wzrok i zobaczy艂a, 偶e Simon j膮 obserwuje. Rumieniec ju偶 zszed艂 z jego policzk贸w. - Dlaczego... to znaczy... o co chodzi?

—Jest u was Jace? - G艂os Isabelle brzmia艂 tak, jakby powstrzy­mywa艂a p艂acz.

Clary odsun臋艂a od ucha s艂uchawk臋 i popatrzy艂a na ni膮 ze zdziwieniem.

- Jace? Nie. Dlaczego mia艂by tu by膰?

Oddech Isabelle nios膮cy si臋 echem przez lini臋 telefoniczn膮 przypomina艂 st艂umiony okrzyk.

- Chodzi o to, 偶e on... znikn膮艂.

2

KSI臉呕YC 艁OWCY”

Maia nigdy nie ufa艂a pi臋knym ch艂opcom i dlatego znienawidzi艂a Jace'a Waylanda od chwili, kiedy go ujrza艂a.

Jej starszy brat Daniel urodzi艂 si臋 ze sk贸r膮 koloru miodu, po matce, i z wielkimi ciemnymi oczami, a okaza艂 si臋 osobnikiem, kt贸ry podpala艂 skrzyd艂a motylom, 偶eby obserwowa膰, jak p艂on膮 i umieraj膮 w locie. J膮 r贸wnie偶 dr臋czy艂, wymy艣laj膮c r贸偶ne wredne sposoby. Szczypa艂 j膮 w takich miejscach, 偶e nie wstawia艂 偶adnych 艣lad贸w, zamienia艂 szampon w butelce na wybielacz. Sz艂a wtedy na skarg臋 do rodzic贸w, lecz oni jej nie wierzyli. Nikt nie wierzy艂, patrz膮c na Daniela; wszyscy mylili jego urod臋 z niewinno艣ci膮 i 艂agodno艣ci膮. Kiedy z艂ama艂 jej r臋k臋 w dziewi膮tej klasie, uciek艂a z domu, ale rodzice sprowadzili j膮 z powrotem. W dziesi膮tej klasie potr膮ci艂 go na ulicy samoch贸d. Daniel zgin膮艂 na miejscu, a kierowca uciek艂. Stoj膮c obok rodzic贸w nad jego grobem, Maia wstydzi艂a si臋, 偶e czuje ulg臋.

B贸g, pomy艣la艂a, z pewno艣ci膮 ukarze mnie za to, 偶e ciesz臋 si臋 ze 艣mierci brata.

W nast臋pnym roku rzeczywi艣cie tak zrobi艂. Pozna艂a Jordana: d艂ugie, ciemne w艂osy, w膮skie biodra w wytartych d偶insach, podkoszulki z nazwami zespo艂贸w graj膮cych alternatywny rock i rz臋sy jak" u dziewczyny. Nigdy nie s膮dzi艂a 偶e si臋 ni膮 zainteresuje - tego typu ch艂opcy zwykle wol膮 chude, blade dziewczyny w okularach z grubymi oprawkami — ale wygl膮da艂o na to, 偶e jemu podobaj膮 si臋 jej zaokr膮glone kszta艂ty. Mi臋dzy poca艂unkami m贸wi艂 jej, 偶e jest pi臋kna. Pierwsze kilka miesi臋cy up艂yn臋艂o jak sen, kilka ostatnich — jak koszmar. Jordan sta艂 si臋 zazdrosny, zaborczy. Kiedy si臋 na ni膮 rozgniewa艂, warcza艂 i wymierza艂 jej policzki grzbietem d艂oni, zostawiaj膮c 艣lady podobne do rumie艅c贸w. Gdy pr贸bowa艂a z nim zerwa膰, popchn膮艂 j膮 i zdzieli艂 pi臋艣ci膮 na jej w艂asnym podw贸rku, zanim zd膮偶y艂a wbiec do domu i zatrzasn膮膰 drzwi.

P贸藕niej specjalnie pozwoli艂a, 偶eby zobaczy艂, jak ca艂uje si臋 z innym. Nie pami臋ta艂a nawet imienia tego ch艂opca. Pami臋ta艂a tylko, 偶e kiedy tamtej nocy wraca艂a do domu na skr贸ty przez park, deszcz pokrywa艂 jej w艂osy mgie艂k膮 drobnych kropelek, b艂oto brudzi艂o nogawki d偶ins贸w. Pami臋ta艂a ciemn膮 posta膰, kt贸ra wyskoczy艂a tu偶 przed ni膮 zza metalowej karuzeli. Wielkie i mokre wilcze cielsko powali艂o j膮 na traw臋. Pami臋ta艂a potworny b贸l, kiedy szcz臋ki zacisn臋艂y si臋 na jej gardle. Krzycza艂a i walczy­艂a, czu艂a w ustach w艂asn膮 krew, a g艂os w jej umy艣le krzycza艂: „To niemo偶liwe! Niemo偶liwe!". W New Jersey nie by艂o wilk贸w, nie na zwyk艂ych przedmie艣ciach, nie w dwudziestym pierwszym wieku.

Jej wrzaski sprawi艂y, 偶e w okolicznych domach zapali艂y si臋 艣wiat艂a. Wilk j膮 pu艣ci艂. Z pyska stwora sk膮py wa艂y stru偶ki krwi i strz臋pki cia艂a.

Dwadzie艣cia cztery szwy p贸藕niej le偶a艂a w swojej r贸偶owej sy­pialni, a ko艂o niej skaka艂a zaniepokojona matka. Lekarz z po­gotowia powiedzia艂, 偶e to wygl膮da na pogryzienie przez du偶ego psa, ale Maia wiedzia艂a swoje. Zanim wilk rzuci艂 si臋 do ucieczki, us艂ysza艂a znajomy szept przy uchu:

-Teraz jeste艣 moja na zawsze.

Nigdy wi臋cej nie zobaczy艂a Jordana. On i jego rodzice spako­wali si臋 i wynie艣li z mieszkania, 偶aden z jego przyjaci贸艂 nie wie­dzia艂, dok膮d pojechali, albo si臋 do tego nie przyzna艂. Maia nie by艂a zaskoczona, kiedy przy nast臋pnej pe艂ni ksi臋偶yca poczu艂a tak silne i rozrywaj膮ce b贸le w nogach, 偶e a偶 pad艂a na ziemi臋, a jej kr臋gos艂up wygi膮艂 si臋 jak 艂y偶eczka pod okiem magika. Gdy jej z臋by wyskoczy艂y z dzi膮se艂 i zagrzechota艂y o pod艂og臋 jak rozsypa­ne pastylki gumy do 偶ucia, zemdla艂a. Albo tak jej si臋 wydawa艂o. Obudzi艂a si臋 wiele mil od domu, naga, umazana krwi膮. Blizna na szyi pulsowa艂a do rytmu jej serca. Tamtej nocy wsiad艂a do poci膮gu jad膮cego na Manhattan. Nie by艂a to trudna decyzja. 呕ycie miesza艅ca na konserwatywnych przedmie艣cia nie nale­ga艂o do 艂atwych. B贸g wie, jak ich mieszka艅cy potraktowaliby wilko艂aka.

Nie mia艂a trudno艣ci ze znalezieniem stada. Na samym Man­hattanie by艂o ich kilka. Przy艂膮czy艂a si臋 do sfory ze 艣r贸dmie艣cia, kt贸ra zajmowa艂a stary budynek komisariatu policji w China­town.

Przyw贸dcy si臋 zmieniali. Pierwszym by艂 Kito, potem Veronique, po niej Gabriel i wreszcie Luk臋. Owszem lubi艂a Gabriela, ile Luk臋 okaza艂 si臋 lepszy. Mia艂 wygl膮d godny zaufania 艂agodne niebieskie oczy i nie by艂 zbyt przystojny, wi臋c nie znielubi艂a go z miejsca. Czu艂a si臋 dobrze w stadzie, nocowa艂a w starym komisariacie, gra艂a w karty, jad艂a chi艅skie potrawy w te noce, kiedy ksi臋偶yca przybywa艂o lub ubywa艂o, w czasie pe艂ni polowali w parku, a nast臋pnego dnia leczy艂a kaca Przemiany w „Ksi臋偶ycu 艁owcy",- jednym z najlepszych w mie艣cie podziemnych bar贸w dla wilko艂ak贸w. Serwowano tam piwo w wysokich szklanicach i nikt nie sprawdza艂, czy zamawiaj膮cy ma dwadzie艣cia jeden lat. Likantrop szybko dojrzewa, a dop贸ki raz w miesi膮cu wyrastaj膮 mu sier艣膰 i k艂y, mo偶e spokojnie popija膰 w „Ksi臋偶ycu", niewa偶ne ile lat sko艅czy艂 wed艂ug ludzkich kryteri贸w.

W tamtych czasach Maia rzadko my艣la艂a o rodzinie, ale kie­dy do baru wkroczy艂 ch艂opak w d艂ugim, czarnym p艂aszczu, ze­sztywnia艂a. Niezbyt przypomina艂 Daniela. Jej brat mia艂 ciemne w艂osy, kr臋cone na karku, i miodow膮 sk贸r臋, a ten ch艂opak by艂 blondynem. Obaj jednak mieli takie same szczup艂e cia艂a, taki sam spos贸b chodzenia, jak pantera szukaj膮ca zdobyczy, t臋 sam膮 pewno艣膰 siebie i przekonanie o w艂asnej atrakcyjno艣ci. Maia kur­czowo zacisn臋艂a palce na szklance i nakaza艂a sobie spok贸j. On nie 偶yje. Daniel nie 偶yje.

Po wej艣ciu nowego klienta przez bar przebieg艂 szmer, niczym spieniona fala rozchodz膮ca si臋 przed dziobem 艂odzi. Ch艂opak zachowywa艂 si臋 tak, jakby niczego nie zauwa偶y艂. Nog膮 odsun膮艂 sto艂ek barowy i usiad艂 na nim, opieraj膮c 艂okcie na kontuarze. W ciszy, kt贸ra zapad艂a po szeptach, Maia us艂ysza艂a, 偶e zam贸wi艂 single malt. Trunek mia艂 taki sam kolor jak jego w艂osy. Blondyn wprawnym ruchem uni贸s艂 szklaneczk臋 i wychyli艂 p贸艂 drinka. Kiedy odstawia艂 naczynie na lad臋, Maia zobaczy艂a grube, spiral­ne, czarne Znaki na jego nadgarstkach i grzbietach d艂oni.

Bat siedz膮cy obok niej — kiedy艣 si臋 z nim umawia艂a, ale teraz byli tylko przyjaci贸艂mi — mrukn膮艂 pod nosem co艣, co zabrzmia­艂o jak Nefilim.

A wi臋c to tak. Nieznajomy wcale nie by艂 wilko艂akiem, tylko Nocnym 艁owc膮, cz艂onkiem tajnej 艣wiatowej policji, kt贸ra dba艂a o przestrzeganie Prawa i Przymierza. Nikt nie m贸g艂 do niej wst膮pi膰 tylko dlatego, 偶e tego chcia艂; musia艂 pochodzi膰 z rodu Nocnych 艁owc贸w. Kr膮偶y艂o o nich wiele plotek, wi臋kszo艣膰 niepochlebnych. Wynio艣li, dumni i okrutni, patrzyli z g贸ry na przyziemnych i pogardzali nimi. Niewielu istot likantrop nie znosi艂 bardziej od nich, mo偶e z wyj膮tkiem wampir贸w.

M贸wiono r贸wnie偶, 偶e Nocni 艁owcy zabijaj膮 demony. Maia dobrze pami臋ta艂a, kiedy pierwszy raz us艂ysza艂a o istnieniu de­mon贸w i o tym, co robi膮. Przyprawi艂o j膮 to o b贸l g艂owy. Wam­piry i wilko艂aki to byli po prostu chorzy ludzie, tyle rozumia艂a, ale jak uwierzy膰 w ca艂e to gadanie o niebie i piekle, diab艂ach i anio艂ach, skoro nikt nie potrafi艂 jej zapewni膰, 偶e istnieje B贸g, albo wyja艣ni膰, gdzie idzie si臋 po 艣mierci? Teraz wierzy艂a w de­mony - widzia艂a, co potrafi膮 nie mog艂a wi臋c zaprzeczy膰 ich istnieniu - ale 偶a艂owa艂a, 偶e wie.

- Pewnie nie podajecie tutaj srebrnej kuli - odezwa艂 si臋 ch艂o­pak, oparty 艂okciami o bar. - Za du偶o z艂ych skojarze艅? - Jego oczy si臋 jarzy艂y, w膮skie i b艂yszcz膮ce jak ksi臋偶yc w trzeciej kwa drze.

Barman, Freaky Pete, tylko na niego spojrza艂 i zdegustowany potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Gdyby go艣膰 nie by艂 Nocnym 艁owc膮 przy­puszcza艂a Maia, Pete wyrzuci艂by go z „Ksi臋偶yca", ale w tej sy­tuacji przeszed艂 do drugiego ko艅ca baru i zaj膮艂 si臋 wycieraniem kieliszk贸w.

- Nie serwujemy tego piwa, bo to wyj膮tkowe 艣wi艅stwo — odezwa艂 si臋 Bat, kt贸ry nie potrafi艂 si臋 nie wtr膮ca膰.

Ch艂opak zwr贸ci艂 ku nim b艂yszcz膮ce oczy i u艣miechn膮艂 si臋. Wi臋kszo艣膰 ludzi nie u艣miecha艂a si臋, kiedy Bat na nich patrzy艂.

Mia艂 sze艣膰 i p贸艂 stopy wzrostu, po艂ow臋 jego twarzy szpeci艂a gruba blizna w miejscu, gdzie srebrny proch wypali艂 mu sk贸r臋. W przeciwie艅stwie do innych cz艂onk贸w stada, kt贸rzy nocowali w starych celach komisariatu, mia艂 swoje mieszkanie, a nawet prac臋. By艂 dobrym przyjacielem do chwili, kiedy rzuci艂 Mai臋 dla rudow艂osej wied藕my o imieniu Eve, mieszkaj膮cej w Yonkers i wr贸偶膮cej z r臋ki w swoim gara偶u.

W tym momencie reszta stada nadstawi艂a uszu, gotowa wes­prze膰 Bata, gdyby postanowi艂 przytrze膰 nosa aroganckiemu smarkaczowi.

- Bat — rzuci艂a ostrzegawczo Maia. Zastanawia艂a si臋, czy tyl­ko ona z ca艂ego stada w膮tpi w to, 偶e Bat potrafi pozbawi膰 ch艂o­paka przytomno艣ci do nast臋pnego tygodnia. Nie dlatego, 偶e nie wierzy艂a w przyjaciela. Chodzi艂o o oczy nieznajomego. — Nie r贸b tego.

Bat j 膮 zignorowa艂.

- Tak? — rzuci艂 zaczepnie.

- Kim偶e jestem, 偶eby zaprzecza膰 temu co oczywiste? - Wzrok Nocnego 艁owcy przesun膮艂 si臋 po Mai, jakby by艂a niewidzialna, i wr贸ci艂 do wilko艂aka. — Pewnie nie zechcesz mi powiedzie膰, co si臋 sta艂o z twoj膮 twarz膮? Wygl膮da, jakby... —Nachyli艂 si臋 do Bata i powiedzia艂 co艣 tak cicho, 偶e Maia nie us艂ysza艂a.

W nast臋pnej chwili Bat zamachn膮艂 si臋 do ciosu, kt贸ry po­winien roztrzaska膰 ch艂opakowi szcz臋k臋, ale jego ju偶 nie by艂o przy barze. Sta艂 dobre pi臋膰 st贸p dalej i roze艣mia艂 si臋, kiedy pi臋艣膰 wilko艂aka trafi艂a w jego szklank臋 i pos艂a艂a j膮 艂ukiem przez ca艂膮 sal臋. Naczynie uderzy艂o w przeciwleg艂膮 艣cian臋 i roztrzaska艂o si臋 w drobny mak.

Freaky Pete znalaz艂 si臋 w dw贸ch susach przy Bacie i chwyci艂 go za koszul臋, zanim Maia zd膮偶y艂a mrugn膮膰 powiek膮.

-Wystarczy — sykn膮艂. — Nie powiniene艣 si臋 przej艣膰, 偶eby och艂on膮膰?

Bat wykr臋ci艂 si臋 z jego u艣cisku.

Bat zakl膮艂 i odsun膮艂 si臋 od barmana. Dumnym krokiem, sztywno wyprostowany, ruszy艂 do wyj艣cia. Trzasn膮艂 drzwiami.

Ch艂opiec przesta艂 si臋 u艣miecha膰 i popatrzy艂 na barmana z ura­z膮 jakby Freaky Pete zabra艂 mu sprzed nosa zabawk臋.

- To nie by艂o konieczne ~ powiedzia艂. — Sam umiem sobie radzi膰.

Pete zmierzy艂 go wzrokiem.

Maia obejrza艂a si臋 na mokr膮 od alkoholu 艣cian臋.

- Wygl膮da na to, 偶e sko艅czy艂e艣 — zauwa偶y艂a.

Przez chwil臋 blondyn patrzy艂 na ni膮 pustym wzrokiem. Potem w jego z艂otych oczach pojawi艂a si臋 iskra rozbawienia. W tym momencie tak przypomina艂 Daniela, 偶e Maia mia艂a ochot臋 uciec.

Zanim ch艂opak zd膮偶y艂 co艣 odpowiedzie膰, Pete postawi艂 przed nim nast臋pn膮 szklaneczk臋 bursztynowego p艂ynu.

W progu sta艂 Bat. Min臋艂a chwila, zanim Maia spostrzeg艂a, 偶e prz贸d jego koszuli i r臋kawy s膮 czerwone od krwi. Zsun臋艂a si臋 ze sto艂ka i podbieg艂a do przyjaciela.

- Bat! Jeste艣 ranny?

Jego twarz by艂a szara, srebrna blizna przecinaj膮ca policzek wygl膮da艂a jak skr臋cony drut.

- Atak - wykrztusi艂. - W zau艂ku le偶y cia艂o. Martwy dzieciak. Krew... wsz臋dzie. - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i spojrza艂 na siebie. - To nie moja krew. Nic mi nie jest.

- Cia艂o? Ale kto...

Odpowied藕 Bata zag艂uszy艂o szuranie krzese艂, kiedy stado ze­rwa艂o si臋 od stolik贸w i pop臋dzi艂o do drzwi. Pete te偶 wybieg艂 zza kontuaru i pogna艂 do wyj艣cia. Tylko Nocny 艁owca zosta艂 na swoim miejscu i spokojnie si臋gn膮艂 po drinka.

W drzwiach k艂臋bi艂 si臋 t艂um, tak 偶e Maia dostrzeg艂a jedynie szare p艂yty chodnikowe zbryzgane krwi膮, kt贸ra jeszcze nie zd膮­偶y艂a skrzepn膮膰; sp艂ywa艂a w p臋kni臋cia niczym czerwone p臋dy jakiej艣 ro艣liny.

- Wampiry - skwitowa艂a piersiasta likantropka stoj膮ca przy drzwiach. Mia艂a na imi臋 Amabel. - Nocne Dzieci. Nikt inny.

Bat spojrza艂 na ni膮, po czym odwr贸ci艂 si臋 i pomaszerowa艂 do baru. Chwyci艂 Nocnego 艁owc臋 za ty艂 p艂aszcza... albo przy­najmniej pr贸bowa艂, bo ch艂opak zeskoczy艂 ze sto艂ka i obr贸ci艂 si臋 p艂ynnym ruchem.

- O co chodzi, wilko艂aku? Bat sta艂 z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮.

Maia us艂ysza艂a ciche warczenie i z lekkim zdziwieniem stwierdzi艂a, 偶e wydobywa si臋 ono z gard艂a Freaky Pete'a, kt贸ry ju偶 wr贸ci艂 do baru i, otoczony przez reszt臋 stada, wpatrywa艂 si臋 w Nocnego 艁owc臋.

- By艂 jeszcze szczeniakiem - powiedzia艂. - Mia艂 na imi臋 Joseph.

Imi臋 nic nie m贸wi艂o Mai, ale widz膮c zaci艣ni臋te szcz臋ki Pete'a, poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka. Stado wst膮pi艂o na 艣cie偶k臋 wojenn膮 i je艣li Nocny 艁owca mia艂 cho膰 odrobin臋 rozs膮dku, powinien natych­miast ucieka膰 gdzie pieprz ro艣nie. Ale on sta艂 bez ruchu i patrzy艂a na nich z艂otymi oczami, z u艣mieszkiem na twarzy.

- A czego w艂a艣ciwie ode mnie oczekujecie? — zapyta艂 Nocny 艁owca

Barman spojrza艂 na niego z niedowierzaniem.

- Jeste艣 Nefilim — przypomnia艂. - W tych okoliczno艣ciach

nale偶y si臋 nam ochrona Clave.

Ch艂opak powoli rozejrza艂 si臋 po barze, z tak bezczeln膮 min膮, 偶e na twarzy Pete'a rozla艂 si臋 rumieniec.

- Nie widz臋 tutaj nic, co wymaga艂oby ochrony - stwierdzi艂 Nocny 艁owca. - Chyba 偶e przed kiepskim wystrojem i grzybem na 艣cianach. Ale na to drugie wystarczy troch臋 wybielacza.

- Pod drzwiami baru le偶y martwy ch艂opiec — odezwa艂 si臋 Bat,

starannie formu艂uj膮c s艂owa. - Nie s膮dzisz...

- S膮dz臋, 偶e dla niego jest ju偶 za p贸藕no na ochron臋, skoro nie 偶yje - stwierdzi艂 ch艂opak.

Pete nie spuszcza艂 z niego wzroku. Jego uszy zrobi艂y si臋 spi­czaste, z臋by przybra艂y kszta艂t wilczych k艂贸w.

- Zamierzam doko艅czy膰 drinka - odpar艂 Nocny 艁owca, zerkaj膮c na prawie pe艂n膮 szklaneczk臋 stoj膮c膮 na kontuarze. — Je艣li mi pozwolicie.

- Wi臋c tak wygl膮da postawa Clave tydzie艅 po Porozumie­niach? - skomentowa艂 z oburzeniem Pete. - 艢mier膰 Podziem­nego nic dla ciebie nie znaczy?

Gdy ch艂opak si臋 u艣miechn膮艂, po plecach Mai przebieg艂 dreszcz. Wygl膮da艂 dok艂adnie jak Daniel tu偶 przed wyrwaniem skrzyde艂ek wa偶ce.

- Czy Podziemni oczekuj膮, 偶e Clave posprz膮ta za nich ba­艂agan? My艣licie, 偶e mo偶na nam zawraca膰 g艂ow臋 tylko dlate­go, 偶e jaki艣 g艂upi szczeniak postanowi艂 zabrudzi膰 swoj膮 krwi膮 ulic臋...

I zako艅czy艂 s艂owem, kt贸rego wilko艂aki nigdy nie u偶ywa艂y, brzydkim, nieprzyjemnym okre艣leniem sugeruj膮cym niew艂a艣ci­we relacje mi臋dzy wilkami a ludzkimi kobietami.

Zanim ktokolwiek zd膮偶y艂 si臋 ruszy膰, Bat skoczy艂 na intruza, ale Nocny 艁owca znikn膮艂. Bat potkn膮艂 si臋 i rozejrza艂, wytrzesz­czaj膮c oczy. Stado zgodnie westchn臋艂o.

Maia rozdziawi艂a usta. Ch艂opak sta艂 na barze, na szeroko rozstawionych nogach. Wygl膮da艂 jak anio艂 zemsty szykuj膮cy si臋 do wymierzenia boskiej sprawiedliwo艣ci, co nale偶a艂o do zada艅 Nocnych 艁owc贸w. Ale on wykona艂 r臋k膮 gest znany jej z po­dw贸rkowych zabaw: „Z艂ap mnie". Sforze to wystarczy艂o. Bat i Amabel wskoczyli na bar. Ch艂opak okr臋ci艂 si臋 tak szybko, 偶e jego odbicie w lustrze za barem wygl膮da艂o jak rozmyte. Wymierzy艂 kopniaka i dw贸jka wilko艂ak贸w run臋艂a na pod艂og臋 po艣r贸d brz臋ku t艂uczonego szk艂a. Nocny 艁owca si臋 roze艣mia艂. Kto艣 pr贸bowa艂 艣ci膮gn膮膰 go z kontuaru, ale on rzuci艂 si臋 w t艂um z lekko艣ci膮 kt贸ra 艣wiadczy艂a, 偶e zrobi艂 to z w艂asnej woli. Potem Maia ju偶 go nie widzia艂a w pl膮taninie wymachuj膮cych r膮k i n贸g. Zdawa艂o jej si臋 jednak, 偶e nadal s艂yszy jego 艣miech. Zobaczy艂a b艂ysk stali i z sykiem wci膮gn臋艂a powietrze. - Do艣膰 tego! G艂os by艂 cichy i spokojny jak bicie serca. G艂os przyw贸dcy. Maia odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e w drzwiach baru stoi Luk臋, jedn膮 r臋k膮 oparty o 艣cian臋. Wygl膮da艂 nie tyle na zm臋czonego, ile na wyniszczonego, jakby co艣 z偶era艂o go od 艣rodka. Mimo to powt贸rzy艂 opanowanym tonem: - Wystarczy. Zostawcie ch艂opaka.

Stado odsun臋艂o si臋 od Nocnego 艁owcy. Zosta艂 przy nim tylko Bat, kt贸ry jedn膮 r臋k膮 nadal 艣ciska艂 ty艂 jego koszuli, a w drugiej trzyma艂 n贸偶 o kr贸tkim ostrzu. Ch艂opak mia艂 zakrwawion膮 twarz, ale nie wygl膮da艂 na kogo艣, kto potrzebuje ratunku. U艣miecha艂 si臋 ironicznie. Pod艂og臋 baru za艣ciela艂o rozbite szk艂o.

- To nie jest 偶aden ch艂opiec, tylko Nocny 艁owca — zaprotestowa艂 Bat.

- Nocni 艁owcy s膮 tutaj mile widziani - rzek艂 Luk臋 neutral­nym tonem. - S膮 naszymi sojusznikami.

—Powiedzia艂, 偶e to nie ma znaczenia - rzuci艂 z gniewem Bat. — O Josephie...

—Wiem — przerwa艂 mu Luk臋 i przeni贸s艂 spojrzenie na niesfornego klienta. - Przyszed艂e艣 tutaj, 偶eby wywo艂a膰 b贸jk臋, Wayland?

Nocny 艁owca u艣miechn膮艂 si臋, a z rozci臋tej wargi pociek艂a mu na brod臋 w膮ska stru偶ka krwi.

- Luk臋.

Kiedy z ust Nocnego 艁owcy pad艂o imi臋 przyw贸dcy stada, zaskoczony Bat pu艣ci艂 jego koszul臋 i b膮kn膮艂: —Nie wiedzia艂em...

—Nie szkodzi — uspokoi艂 go Luk臋 znu偶onym g艂osem.

—Powiedzia艂, 偶e Clave nie obchodzi 艣mier膰 jednego likantrop膮 nawet dziecka - wtr膮ci艂 grzmi膮cym basem Freaky Pete. — Jest tydzie艅 po Porozumieniach, Luk臋.

—Jace nie wyst臋puje w imieniu Clave - odpar艂 Luk臋. — I nic nie m贸g艂by zrobi膰, nawet gdyby chcia艂. — Spojrza艂 na Nocnego 艁owc臋. - Zgadza si臋?

Ch艂opak by艂 bardzo blady.

Jace zesztywnia艂, a Maia dostrzeg艂a pod mask膮 dzikiego rozba­wienia mrok i udr臋k臋. Wyraz oczu Nocnego 艁owcy przypomina艂 jej raczej ten, kt贸ry widywa艂a przegl膮daj膮c si臋 w lustrze, ni偶 kie­dy艣 u brata.

Maia nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂a tego imienia ale obaj wy­m贸wili je tonem, kt贸ry sugerowa艂, 偶e jest to dla nich kto艣 szcze­g贸lny.

- Jestem przyw贸dc膮 stada Jace. S艂ysz臋 r贸偶ne rzeczy. Chod藕 my do biura Pete'a i porozmawiajmy.

Jace waha艂 si臋 przez chwil臋, a potem wzruszy艂 ramionami.

***

-To by艂 m贸j ostatni domys艂 - powiedzia艂a Clary z westchnieniem rezygnacji. Opad艂a na stopnie przed Metropolitan Museum of Art i ze smutkiem spojrza艂a na Pi膮t膮 Alej臋.

- Ca艂kiem dobry. — Simon usiad艂 obok niej, wyci膮gaj膮c przed siebie d艂ugie nogi. — To facet, kt贸ry lubi bro艅 i zabijanie, wi臋c dlaczego nie najwi臋ksza kolekcja broni w ca艂ym mie艣cie? Zreszt膮 ja zawsze ch臋tnie odwiedzam ten dzia艂 muzeum. Nasuwaj膮 mi si臋 tam dobre pomys艂y do mojej kampanii.

Clary spojrza艂a na niego zaskoczona.

- My艣la艂am, 偶e gra straci艂a dla ciebie atrakcyjno艣膰, odk膮d... Odk膮d nasze 偶ycie zacz臋艂o przypomina膰 jedn膮 z twoich kampanii. Dobrzy i 藕li faceci, gro藕na magia i bardzo wa偶ne zaczarowane przedmioty, kt贸re trzeba znale藕膰, 偶eby wygra膰.

Tyle 偶e w grze dobrzy faceci zawsze wygrywali, pokonywali z艂ych i wracali do domu ze skarbami. Natomiast w prawdziwym 偶yciu tracili skarby, a w dodatku czasami nie by艂o nawet wiado­mo, kto jest dobry, a kto z艂y.

Clary spojrza艂a na Simona i ogarn膮艂 j膮 smutek. Gdyby zre­zygnowa艂 z grania, by艂aby to jej wina, tak jak wszystko, co mu 艣l膮 przydarzy艂o w ostatnich tygodniach. Pami臋ta艂a jego blad膮 twarz nad zlewem tego ranka, tu偶 przed tym, jak j膮 poca­艂owa艂.

Za艣mia艂a si臋 i w tym momencie zabrz臋cza艂a jej kom贸rka. Clary wy艂owi艂a j膮 z kieszeni i otworzy艂a. To by艂 Luk臋.

- Nie znale藕li艣my go - powiedzia艂a, zanim zd膮偶y艂 si臋 przy wita膰.

- Aleja znalaz艂em. Usiad艂a prosto.

Clary przymkn臋艂a oczy. Dlaczego, och, dlaczego Jace wda艂 si臋 w b贸jk臋 ze stadem wilko艂ak贸w? Co go op臋ta艂o? Z drugiej strony, to by艂 Jace. Wszcz膮艂by b贸jk臋 z ci臋偶ar贸wk膮, gdyby nasz艂a go taka ochota.

- My艣l臋, 偶e powinna艣 tutaj przyjecha膰 - stwierdzi艂 Luk臋. - Kto艣 musi przem贸wi膰 mu do rozumu, bo mnie si臋 nie uda艂o.

- Gdzie jeste艣? — zapyta艂a Clary.

Odpar艂, 偶e w „Ksi臋偶ycu 艁owcy" na Hester Street. Clary by艂a ciekawa, czy bar jest zaczarowany. Wy艂膮czy艂a telefon i odwr贸ci艂a si臋 do Simona, kt贸ry patrzy艂 na ni膮 z uniesionymi brwiami.

Clary otworzy艂a usta i szybko je zamkn臋艂a.

- Eee...

Br膮zowe oczy przyjaciela pociemnia艂y.

Simon kopn膮艂 stopie艅.

- My艣la艂em, 偶e mogliby艣my zrobi膰 co艣 razem dzisiaj wie­czorem - powiedzia艂 Simon. - Obejrze膰 film. Zje艣膰 kolacj臋 na mie艣cie.

Clary zmierzy艂a go wzrokiem. W oddali s艂ysza艂a plusk wody w fontannie. Pomy艣la艂a o kuchni Simona, o jego wilgotnych r臋kach w jej w艂osach, ale to wszystko wydawa艂o si臋 bardzo od­leg艂e, nawet kiedy pr贸bowa艂a przywo艂a膰 ten obraz w pami臋ci, tak jak si臋 ogl膮da zdj臋cia z wypadku, cho膰 samego wypadku ju偶 si臋 nie pami臋ta.

- On jest moim bratem - powiedzia艂a w ko艅cu. - Musz臋 i艣膰. Simon sprawia艂 wra偶enie, jakby by艂 zbyt zm臋czony nawet na

to, 偶eby westchn膮膰.

- Wi臋c pojad臋 z tob膮.

Biuro „Ksi臋偶yca 艁owcy" znajdowa艂o si臋 na ko艅cu w膮skie­go korytarza wysypanego trocinami. W niekt贸rych miejscach trociny by艂y poplamione ciemnym p艂ynem, kt贸ry nie wygl膮da艂 jak piwo. Cuchn臋艂o tu dymem i czym艣 jakby... mokrym psem, stwierdzi艂a Clary, ale nie podzieli艂a si臋 z Lukiem t膮 obserwacj膮.

- Znam wielu ludzi - odpar艂 Luk臋. - Co prawda Freaky Pete nie jest cz艂owiekiem, ale to nieistotne.

Otworzy艂 drzwi. Za nimi znajdowa艂 si臋 pok贸j bez okna,

0 艣cianach obwieszonych sportowymi proporczykami. Na biur ku zarzuconym papierami sta艂 ma艂y telewizor, a za nim, na krze艣le obitym sk贸r膮 pop臋kan膮 tak, 偶e wygl膮da艂a jak 偶y艂kowany marmur, siedzia艂 Jace.

W chwili, gdy drzwi si臋 otworzy艂y, si臋gn膮艂 po 偶贸艂ty o艂贸wek le偶膮cy na biurku i cisn膮艂 nim z ca艂ej si艂y. O艂贸wek polecia艂 艂ukiem przez pok贸j i trafi艂 w 艣cian臋 tu偶 obok g艂owy Luke'a. Utkwi艂 w niej, wibruj膮c. Oczy Luke'a si臋 rozszerzy艂y.

Jace u艣miechn膮艂 si臋 s艂abo.

- Przepraszam. Nie wiedzia艂em, 偶e to ty.

Clary 艣cisn臋艂o si臋 serce. Nie widzia艂a Jace'a od wielu dni. Wy­gl膮da艂 jako艣 inaczej i nie chodzi艂o tylko o zakrwawion膮 twarz

1 siniaki, kt贸re teraz by艂y wyra藕nie widoczne, ale o to, 偶e sk贸ra na jego policzkach wydawa艂a si臋 艣ci膮gni臋ta, ko艣ci mocniej za znaczone.

Luk臋 wskaza艂 r臋k膮 na Simona i Clary.

- Przyprowadzi艂em ich, 偶eby z tob膮 porozmawiali.

Jace powi贸d艂 po nich wzrokiem. Jego spojrzenie by艂o puste, oczy wygl膮da艂y jak namalowane.

Wyszed艂 z pokoju. Clary wyczu艂a, 偶e z trudem powstrzyma艂 si臋 od trza艣ni臋cia drzwiami. Odwr贸ci艂a si臋 do Jace'a.

Luk臋 zmarszczy艂 brwi.

- Nie przepadam za Lightwoodami, ale nie mog臋 uwierzy膰, 偶e Maryse to zrobi艂a.

Jace wygl膮da艂 na zaskoczonego.

- Znasz ich? Lightwood贸w?

—Wed艂ug niej Valentine za艂o偶y艂, 偶e ze wzgl臋du na ich uczucia do mnie ona i Robert uwierz膮 we wszystko, co im powiem, tak wi臋c Maryse dosz艂a do wniosku, 偶e najlepszym rozwi膮zaniem jest nie 偶ywi膰 do mnie 偶adnych uczu膰.

—To tak nie dzia艂a. — Luk臋 potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Uczu膰 nie mo偶na wy艂膮czy膰 jak 艣wiat艂a. Zw艂aszcza je艣li jest si臋 rodzicem.

- Oni nie s膮 moimi prawdziwymi rodzicami.

—Rodzicielstwo to nie tylko wi臋zy krwi. Lightwoodowie byli twoimi rodzicami przez siedem lat. Pod ka偶dym wzgl臋dem, kt贸ry si臋 liczy. Maryse po prostu zosta艂a zraniona.

—Zraniona? — powt贸rzy艂 z niedowierzaniem Jace. — Ona jest zraniona?

- Kocha艂a Valentine'a, pami臋taj - powiedzia艂 Luk臋. -Tak jak my wszyscy. On bardzo j膮 zrani艂 艂 teraz Maryse nie chce, 偶eby jego syn zrobi艂 to samo. Zadr臋cza si臋 my艣l膮 偶e ich ok艂ama艂e艣. 呕e oszukiwa艂e艣 ich przez wiele lat. Musisz j膮 uspokoi膰 i odzyska膰 zaufanie.

Na twarzy Jace'a up贸r miesza艂 si臋 ze zdumieniem.

—C贸偶, 艣wietnie ci idzie — zauwa偶y艂 Luk臋.

—Jace - rzuci艂a Clary pospiesznie, nim zacz臋li si臋 k艂贸ci膰 na powa偶nie. - Musisz wr贸ci膰 do Instytutu. Pomy艣l o Alecu i Izzy.

—Maryse jako艣' ich uspokoi. Mo偶e powie, 偶e uciek艂em.

—Nie uwierz膮— stwierdzi艂a Clary. — Isabelle wydawa艂a sit; bardzo zdenerwowana, kiedy z ni膮 rozmawia艂am przez telefon.

—Isabelle zawsze wydaje si臋 zdenerwowana - odparowa艂 Jace, ale sprawia艂 wra偶enie zadowolonego. Odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a. Siniaki na jego szcz臋ce i ko艣ciach policzkowych wygl膮da艂y jak ciemne, bezkszta艂tne Znaki. — Nie wr贸c臋 tam, gdzie mi

nie ufaj膮. Nie mam ju偶 dziesi臋ciu lat. Potrafi臋 o siebie zadba膰. Luk臋 zrobi艂 tak膮 min臋, jakby wcale nie by艂 tego pewien.

- Dok膮d p贸jdziesz? Z czego b臋dziesz 偶y艂? Oczy Jace'a rozb艂ys艂y.

- Albo co? - Jace zerwa艂 si臋 z krzes艂a. — P贸jd臋 do sieroci艅ca w Idrisie? Zostan臋 podrzucony rodzinie, kt贸rej nie znam? W 艣wiecie Przyziemnych mog臋 dosta膰 prac臋 na rok, jak oni wszyscy...

- Nie mo偶esz - odezwa艂a si臋 Clary. - Wiem, co m贸wi臋, bo te偶 by艂am Przyziemn膮. Jeste艣 za m艂ody na prac臋, kt贸ra by ci od powiada艂a, a twoje umiej臋tno艣ci... c贸偶, wi臋kszo艣膰 zawodowych zab贸jc贸w jest od ciebie starsza. I s膮 kryminalistami.

- Nie jestem zab贸jc膮.

- Gdyby艣 偶y艂 w 艣wiecie Przyziemnych, tym w艂a艣nie by艣 by艂 -powiedzia艂 Luk臋.

Jace zesztywnia艂, zacisn膮艂 z臋by. Clary wiedzia艂a, 偶e s艂owa Luke'a trafi艂y w czu艂y punkt.

- Nie rozumiecie. - W g艂osie Jace'a raptem zabrzmia艂a de­speracja. - Nie mog臋 tam wr贸ci膰. Maryse chce, 偶ebym powie dzia艂, 偶e nienawidz臋 Valentine'a, a ja nie mog臋 tego zrobi膰.

Uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na wilko艂aka jakby si臋 spodziewa艂, 偶e ten zareaguje drwin膮 albo zgroz膮. Ostatecznie Luk臋 mia艂 wi臋cej powod贸w, 偶eby nienawidzi膰 Valentine'a, ni偶 wszyscy inni na 艣wiecie. Ale on powiedzia艂 tylko:

- Wiem. Ja te偶 kiedy艣 go kocha艂em.

Jace odetchn膮艂 niemal z ulg膮 a Clary nagle pomy艣la艂a: Nie przyszed艂 tutaj, 偶eby zacz膮膰 b贸jk臋, tylko 偶eby porozmawia膰 z Lukiem. Bo wiedzia艂, 偶e on go zrozumie.

Nie wszystko, co robi艂 Jace, by艂o szalone i samob贸jcze, a je­dynie takie si臋 wydawa艂o.

- Nie powiniene艣 by膰 zmuszony do sk艂adania o艣wiadczenia,

/.e nienawidzisz swojego ojca — stwierdzi艂 Luk臋. - Nawet po to, 偶eby uspokoi膰 Maryse. Ona powinna to zrozumie膰.

Clary uwa偶niej przyjrza艂a si臋 Jace'owi, staraj膮c si臋 odczyta膰 co艣 z jego twarzy. Ale oblicze ch艂opaka by艂o jak ksi膮偶ka napisana w obcym j臋zyku, kt贸ry Clary studiowa艂a zbyt kr贸tko.

呕o艂膮dek Clary wykona艂 podskok. My艣l o Jasie mieszkaj膮cym w tym samym domu, zawsze blisko, nape艂ni艂a j膮 rado艣ci膮 i jed­nocze艣nie przera偶eniem.

— Dzi臋ki — mrukn膮艂 Jace.

Jego g艂os by艂 spokojny, ale spojrzenie pomkn臋艂o na chwil臋 ku Clary, a ona dostrzeg艂a w jego oczach mieszanin臋 emocji, kt贸re sama odczuwa艂a. Luk臋, czasami chcia艂abym, 偶eby艣 nie by艂 taki wspania艂omy艣lny. Albo taki 艣lepy.

— Powiniene艣 jednak wr贸ci膰 do Instytutu, 偶eby porozmawia膰

z Maryse i dowiedzie膰 si臋 o, co naprawd臋 chodzi — oznajmi艂 Luk臋. — Wydaje mi si臋, 偶e ona nie m贸wi ci wszystkiego. Mo偶e jest w tym co艣 wi臋cej, ni偶 chcia艂by艣 us艂ysze膰. Jace oderwa艂 spojrzenie od Clary.

— Dobrze. - Jego g艂os by艂 zachrypni臋ty. - Ale pod jednym warunkiem. Nie chc臋 i艣膰 tam sam.

—P贸jd臋 z tob膮 - zaproponowa艂a szybko Clary. —Wiem i chc臋, 偶eby艣 ze mn膮 posz艂a — zapewni艂 j膮 Jace i doda艂 cicho: - Ale chc臋 r贸wnie偶, 偶eby poszed艂 z nami Luk臋. Luk臋 wygl膮da艂 na zaskoczonego.

— Jace... mieszkam tutaj od pi臋tnastu lat i nigdy jeszcze nic

by艂em w Instytucie. Ani razu. W膮tpi臋, czy Maryse lubi mnie bardziej...

— Prosz臋 - przerwa艂 mu Jace, a Clary od razu wyczu艂a, ile wysi艂ku kosztowa艂o go prze艂kni臋cie dumy i wym贸wienie tego jednego s艂owa.

— Dobrze. — Luk臋 skin膮艂 g艂ow膮 jak przyw贸dca stada przyzwyczajony do robienia tego, co musi, a nie tego, na co ma

ochot臋. - P贸jd臋 z wami.

Simon opiera艂 si臋 o 艣cian臋 korytarza pod biurem Pete'a i sta­ra艂 si臋 nie u偶ala膰 nad sob膮.

Dzie艅 zacz膮艂 si臋 dobrze. Do艣膰 dobrze. Najpierw by艂 przykry epizod z „Dracul膮", kiedy to zrobi艂o mu si臋 niedobrze i s艂abo, bo film lec膮cy w telewizji przywo艂a艂 wszystkie emocje i t臋sk­noty, kt贸re on od dawna stara艂 si臋 w sobie zdusi膰. Md艂o艣ci na tyle wytr膮ci艂y go z r贸wnowagi, 偶e poca艂owa艂 Clary, na co od lat mia艂 ochot臋. Ludzie m贸wi膮 偶e to, o czym marzyli, w rzeczywi­sto艣ci nigdy nie okazuje si臋 takie, jak sobie wyobra偶ali. Ludzie Si臋 mylili

A Clary odwzajemni艂a poca艂unek...

Teraz jednak by艂a z Jace'em, a Simon czu艂 w 偶o艂膮dku sensacje, jakby po艂kn膮艂 misk臋 robak贸w. Do tego nieprzyjemnego wra偶enia musia艂 si臋 ostatnio przyzwyczai膰. Wcze艣niej go nie zna艂, nawet po tym, jak sobie u艣wiadomi艂, co czuje do Clary. Nigdy 1 c j nie naciska艂, nigdy nie wyjawia艂 swoich uczu膰. Zawsze by艂 pewien, 偶e pewnego dnia ona otrz膮艣nie si臋 z mrzonek o ksi臋ciu z bajki albo o o偶ywionych bohaterach kung-fu i zrozumie, co i na w zasi臋gu r臋ki. Uwa偶a艂, 偶e s膮 sobie przeznaczeni. A je艣li nie wydawa艂a si臋 nim zainteresowana, to przynajmniej nie przejawia艂a zainteresowania nikim innym.

Dop贸ki nie pozna艂a Jace'a. Pami臋ta艂, jak siedzia艂 na schodach ganku Luke'a, a Clary wyja艣nia艂a mu, kim jest nowy znajomy i co zrobi艂, podczas gdy Jace z wynios艂膮 min膮 ogl膮da艂 swoje pa­znokcie. Simon prawie jej nie s艂ucha艂, poch艂oni臋ty obserwo­waniem, jak ona gapi si臋 na blondyna z dziwnymi tatua偶ami i ko艣cist膮 艂adn膮 twarz膮. Zbyt 艂adn膮 jego zdaniem, ale Clary najwyra藕niej tak nie uwa偶a艂a. Wpatrywa艂a si臋 w niego, jakby by艂 jednym z jej o偶ywionych bohater贸w. Simon nigdy nie widzia艂, 偶eby wcze艣niej tak na kogo艣 patrzy艂a, i zawsze si臋 艂udzi艂, 偶e mo偶e kiedy艣 tak spojrzy na niego. Sta艂o si臋 inaczej, i to zabola艂o bardziej, ni偶 si臋 spodziewa艂.

Gdy si臋 dowiedzia艂, 偶e Jace jest bratem Clary, poczu艂 si臋 tak, jakby stan膮艂 przed plutonem egzekucyjnym i w ostatniej chwili wr臋czono mu u艂askawienie. Nagle 艣wiat znowu sta艂 si臋 pe艂en mo偶liwo艣ci.

Teraz nie by艂 ju偶 tego taki pewien.

— Hej. — Kto艣 szed艂 korytarzem, kto艣 niezbyt wysoki, i ostro偶nie st膮pa艂 mi臋dzy plamami krwi. — Czekasz na Luke'a? Jest w 艣rodku?

- Niezupe艂nie. - Simon odsun膮艂 si臋 od drzwi. - To znaczy, co艣 w tym rodzaju. Jest z moimi znajomymi.

Osob膮 kt贸ra w艂a艣nie do niego dotar艂a zatrzyma艂a si臋 i zmie­rzy艂a go wzrokiem. Simon zobaczy艂, 偶e jest to dziewczyna w wie­ku mniej wi臋cej szesnastu lat, o g艂adkiej jasnobr膮zowej sk贸rze. Kasztanowo-z艂ote w艂osy, zaplecione w dziesi膮tki warkoczyk贸w przy samej g艂owie, okala艂y twarz w kszta艂cie serca. Mia艂a drob­ne, kr膮g艂e cia艂o, szerokie biodra i w膮sk膮 tali臋.

—Z tym facetem z baru? Z Nocnym 艁owc膮?

Simon tylko wzruszy艂 ramionami.

—C贸偶, niech臋tnie ci to m贸wi臋, ale tw贸j przyjaciel to dupek. —Nie jest moim przyjacielem - odpar艂 Simon. — I nie mog臋 si臋 z tob膮 nie zgodzi膰. —Ale m贸wi艂e艣, 偶e...

—Czekam na jego siostr臋 - wyja艣ni艂 Simon. — To moja naj­lepsza przyjaci贸艂ka,

—Jest tam z nimi? — Dziewczyna wskaza艂a kciukiem drzwi. Na wszystkich palcach mia艂a pier艣cionki, proste obr膮czki z br膮­zu i z艂ota. Jej d偶insy by艂y wytarte, ale czyste, a kiedy odwr贸ci艂a g艂ow臋, Simon zobaczy艂 blizn臋 przecinaj膮c膮 szyj臋, tu偶 nad ko艂nie­rzykiem T-shirtu. - Co nieco wiem o braciach, kt贸rzy s膮 dupka mi - doda艂a z niech臋ci膮 w g艂osie. - Chyba to nie jej wina.

- Jestem wilko艂akiem - oznajmi艂a dziewczyna. -Jak wszyscy tutaj. Z wyj膮tkiem ciebie i dupka. I siostry dupka.

-Co?

U艣miechn臋艂a si臋 przelotnie.

- My kiedy艣 byli艣my lud藕mi.

Simon nie odpowiedzia艂. Po chwili dziewczyna wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋.

Maia zabra艂a r臋k臋.

— Chyba do czarownika? — powiedzia艂a Maia. — Raczej nie miewamy do czynienia z Przyziemnymi lekarzami. Nasz gatunek.

- Sk膮d wiesz, 偶e nie jestem jednym z nich? Albo z was? Noc­nym 艁owc膮, Podziemnym albo...

Maia potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, a偶 zako艂ysa艂y si臋 jej warkoczyki.

— To wida膰 z daleka. Twoje ludzkie pochodzenie.

Nuta goryczy w jej g艂osie przyprawi艂a Simona o dreszcz. Nagle poczu艂 si臋 niezr臋cznie.

— M贸g艂bym zapuka膰 do drzwi, je艣li chcesz porozmawia膰 z Lukiem — zaproponowa艂.

Maia wzruszy艂a ramionami.

- Powiedz mu, 偶e przyjecha艂 Magnus. Bada, co si臋 sta艂o w zau艂ku. - Simon chyba wygl膮da艂 na zaskoczonego, bo wyja艣­ni艂a: - Magnus Bane to czarownik.

„Wiem", chcia艂 powiedzie膰, ale tego nie zrobi艂. Ca艂a ta roz­mowa by艂a ju偶 dostatecznie dziwna.

— Dobrze.

Maia odwr贸ci艂a si臋, jakby chcia艂a odej艣膰, ale jeszcze si臋 zatrzy­ma艂a, k艂ad膮c r臋k臋 na futrynie drzwi.

- My艣lisz, 偶e przem贸wi mu do rozs膮dku? — spyta艂a. — Jego siostra?

— Je艣li Jace kogokolwiek pos艂ucha, to w艂a艣nie j ej.

- To s艂odkie - stwierdzi艂a Maia. - 呕e tak kocha siostr臋.

3

INKWIZYTOR

Kiedy Clary pierwszy raz zobaczy艂a Instytut, wygl膮da艂 jak zniszczony ko艣ci贸艂 z zapadni臋tym dachem i 偶贸艂t膮 policyjn膮 ta艣ma naklejon膮 na drzwiach. Teraz ju偶 nie musia艂a si臋 koncentrowa膰, odganiaj膮c z艂udzenie. Nawet z drugiej strony ulicy widzia艂a wysok膮 gotyck膮 katedr臋 z iglicami, kt贸re wygl膮da艂y, jakby (przebija艂y granatowe niebo.

Luk臋 milcza艂. Po jego twarzy by艂o wida膰, 偶e toczy jak膮艣 wewn臋trzn膮 walk臋. Kiedy weszli po stopniach, Jace z nawyku si臋gn膮艂 pod koszul臋, ale kiedy wyci膮gn膮艂 r臋k臋, by艂a pusta. Za艣mia艂 si臋 bez cienia weso艂o艣ci.

Zapomnia艂em, 偶e Maryse zabra艂a mi klucze, zanim odszed艂em.

Oczywi艣cie, 偶e tak. - Luk臋 delikatnie dotkn膮艂 symboli wyrytych w drewnie, tu偶 pod architrawem. - Te drzwi s膮 identyczne z tymi w Sali Anio艂a w Idrisie. Nigdy nie s膮dzi艂em, 偶e jeszcze kiedy艣 takie zobacz臋.

Clary niemal czu艂a si臋 winna, 偶e przerywa wspomnienia Luce'a, ale musia艂a om贸wi膰 praktyczne sprawy.

Skoro nie mamy klucza... — Nie jest konieczny. Instytut powinien by膰 otwarty dla ka偶dego Nefilim, kt贸ry nie zamierza zrobi膰 krzywdy jego mieszka艅com.

A je艣li to oni zamierzaj膮 nas skrzywdzi膰? - mrukn膮艂 Jace.

K膮cik ust Luke'a zadr偶a艂.

Nie s膮dz臋, 偶eby to co艣 zmienia艂o.

Tak, Clave zawsze tasuje karty na sw贸j spos贸b. -Jace m贸wi艂 troch臋 niewyra藕nie. Jego dolna warga by艂a spuchni臋ta, lewa powieka robi艂a si臋 fioletowa. Dlaczego si臋 nie uzdrowi?

Stel臋 te偶 ci zabra艂a? - domy艣li艂a si臋 Clary.

Nie wzi膮艂em jej - odpar艂 Jace. - Nie chcia艂em niczego bra膰 od Lightwood贸w. Luk臋 popatrzy艂 na niego z trosk膮. — Ka偶dy Nocny 艁owca powinien mie膰 stel臋.

Zdob臋d臋 inn膮 - powiedzia艂 Jace, k艂ad膮c d艂o艅 na drzwiach Instytutu. - „W imieniu Clave prosz臋 o wej艣cie do tego 艣wi臋tego miejsca. W imi臋 anio艂a Razjela prosz臋 o pob艂ogos艂awienie mojej misji przeciwko...".

Drzwi si臋 otworzy艂y. Clary zobaczy艂a mroczne wn臋trze katedry, kt贸re miejscami rozja艣nia艂y 艣wiece umieszczone w wysokich 偶elaznych 艣wiecznikach.

Wygodne - stwierdzi艂 Jace. - Dzi臋ki b艂ogos艂awie艅stwu jest tu 艂atwiej wej艣膰, ni偶 s膮dzi艂em. Mo偶e powinienem poprosi, o b艂ogos艂awie艅stwo dla mojej misji przeciwko tym wszystkim, kt贸rzy nosz膮 bia艂e rzeczy po 艢wiecie Pracy.

Anio艂 wie, na czym polega twoja misja - skarci艂 go Luk臋. - Nie musisz wypowiada膰 tych s艂贸w na g艂os, Jonathanie.

Przez chwil臋 Clary zdawa艂o si臋, 偶e przez twarz Jace'a przemyka cie艅... niepewno艣ci, zaskoczenia, mo偶e nawet ulgi? Ale on tylko burkn膮艂: Nie nazywaj mnie tak. To nie jest moje imi臋.

***

Ruszyli naw膮, mijaj膮c puste 艂awki i o艂tarz, na kt贸rym zawsze pali艂y si臋 lampki. Lukc'a, kt贸ry rozgl膮da艂 si臋 z ciekawo艣ci膮, zadziwi艂a winda przypominaj膮ca z艂ot膮 klatk臋 dla ptak贸w.

To musia艂 by膰 pomys艂 Maryse - stwierdzi艂, kiedy wchodzili do 艣rodka . - Ca艂kiem w jej stylu.

Jest tutaj, odk膮d pami臋tam - powiedzia艂 Jace, kiedy drzwi zamkn臋艂y si臋 za nimi z trzaskiem. Jazda w g贸r臋 by艂a kr贸tka. Nikt si臋 nie odzywa艂. Clary nerwowo skuba艂a brzeg szalika. Mia艂a wyrzuty sumienia, 偶e kaza艂a Simonowi i艣膰 do domu i czeka膰 na telefon. Kiedy oddala艂 si臋

Canal Street, widzia艂a po napi臋ciu jego plec贸w, 偶e poczu艂 si臋 bezceremonialnie odprawiony. Nie mog艂a jednak wyobrazi膰 sobie, Ze on, Przyziemny, s艂uch, jak Luk臋 wstawia si臋 za

Jace'em u Maryse Lightwood. Sytuacja by艂aby bardzo niezr臋czna.

Winda zatrzyma艂a si臋 ze zgrzytem. Pod drzwiami czeka艂 na nich Church z lekko podniszczon膮 czerwon膮 obr贸偶k膮 na szyi. Jace schyli艂 si臋 i pog艂aska艂 go po g艂owie.

Gdzie jest Maryse?

Kot wyda艂 gard艂owy d藕wi臋k, co艣 pomi臋dzy pomrukiem i w mrukni臋ciem, i ruszy艂 korytarzem. Poszli za nim. Jace milcza艂, Luk臋 nadal si臋 rozgl膮da艂.

— Nigdy nie s膮dzi艂em, 偶e zobacz臋 to miejsce w 艣rodku — powiedzia艂.

Wygl膮da tak, jak si臋 spodziewa艂e艣? — zapyta艂a Clary.

By艂em w Instytutach w Londynie i Pary偶u. Ten jest inny, Jako艣...

Co? — rzuci艂 Jace przez rami臋.

— Tutaj jest zimniej — odpar艂 Luk臋.

Jace nic nie odpowiedzia艂. Gdy dotarli do biblioteki, Church usiad艂, jakby dawa艂 im do zrozumienia, 偶e dalej nie zamierza i艣膰. Zza grubych drewnianych drzwi dobiega艂y s艂abe g艂osy, ale Jace otworzy艂 je bez pukania i wmaszerowa艂 do 艣rodka.

Clary us艂ysza艂a okrzyk zaskoczenia. Serce jej si臋 艣cisn臋艂o, kiedy pomy艣la艂a o Hodge'u i o jego sta艂ym towarzyszu, kruku Hugonie, kt贸ry na rozkaz swojego pana omal nie wydrapa艂 jej oczu.

Oczywi艣cie Hodge'a nie by艂o w pokoju. Za ogromnym mahoniowym biurkiem wspartym na dw贸ch kl臋cz膮cych, kamiennych anio艂ach siedzia艂a kobieta w 艣rednim wieku, o kruczoczarnych w艂osach jak u Isabelle i chudej, 偶ylastej budowie jak u Aleca. Mia艂a na sobie czarny kostium, bardzo prosty, kontrastuj膮cy z licznymi jaskrawymi pier艣cionkami zdobi膮cymi jej palce.

Obok niej sta艂 smuk艂y nastolatek o kr臋conych ciemnych w艂osach i sk贸rze koloru miodu. Na jego widok Clary nie zdo艂a艂a powstrzyma膰 okrzyku zdumienia:

Raphael?

Przez chwil臋 ch艂opak wygl膮da艂 na zaskoczonego. Potem sie u艣miechn膮艂. Z臋by mia艂 bardzo bia艂e i ostre. Nic dziwnego, skoro by艂 wampirem.

— Dios, co ci si臋 sta艂o, bracie?—zapyta艂, patrz膮c na Jace'a.—Wygl膮dasz, jakby stado wilk贸w pr贸bowa艂o ci臋 rozerwa膰 na strz臋py.

Zadziwiaj膮co trafny domys艂 - skwitowa艂 Jace. - Albo s艂ysza艂e艣 co si臋 sta艂o.

U艣miech Raphaela sta艂 si臋 szerszy.

S艂yszy si臋 r贸偶ne rzeczy.

Kobieta siedz膮ca dot膮d za biurkiem wsta艂a.

Jace, co艣 si臋 sta艂o? - W jej g艂osie brzmia艂 niepok贸j. -Dlaczego tak szybko wr贸ci艂e艣? My艣la艂am, 偶e zostaniesz u...

— Spojrza艂a na pozosta艂ych go艣ci. - A ty kim jeste艣?

Siostr膮 Jace' a - odpar艂a Clary.

Pani Lightwood wbi艂a w ni膮 wzrok.

Tak, widz臋. Jeste艣 podobna do Valentine'a. — Odwr贸ci艂a si臋 z powrotem do Jace' a. - Przyprowadzi艂e艣 ze sob膮 siostr臋? To Przyziemna, tak? Teraz nie jeste艣cie tutaj bezpieczni. Zw艂aszcza Przyziemni...

Lukc u艣miechn膮艂 si臋 s艂abo i powiedzia艂:

Ale ja nie jestem Przyziemnym.

Na twarzy Maryse najpierw odmalowa艂a si臋 konsternacja, a potem szok, kiedy przyjrza艂a si臋 Luk臋' owi.

Lucian?

Cze艣膰, Maryse. Kop臋 lat.

***

Twarz Maryse by艂a nieruchoma. W tym momencie pani Lightwood wygl膮da艂a na du偶o starsz膮 od Lukc'a. Usiad艂a powoli.

Lucian - powt贸rzy艂a, k艂ad膮c r臋ce p艂asko na biurku. - Lucian Graymark.

Raphael,, kt贸ry obserwowa艂 ich zaciekawionym ptasim spojrzeniem, zwr贸ci艂 si臋 do Luke'a i rzuci艂 oskar偶ycielskim tonem:

Zabi艂e艣 Gabriela.

Kto to by艂 Gabriel? Clary ze zdziwieniem popatrzy艂a na Luke'a, a on tylko wzruszy艂 ramionami.

Owszem. Podobnie jak on wcze艣niej zabi艂 przyw贸dc臋 stada. Tak to jest u likantrop贸w.

Maryse unios艂a wzrok znad biurka.

Przy艣l臋 kogo艣, 偶eby zaaran偶owa艂 spotkanie — obieca艂 Luk臋.

Ostatnio du偶o si臋 dzia艂o. By膰 mo偶e jestem do ty艂u, je艣li chodzi o konwenanse.

zmarszczy艂 brwi.

— Wyjd膮 na jaw? Nie podoba mi si臋 to okre艣lenie.

Kiedy si臋 odwr贸ci艂, Clary zauwa偶y艂a ze zdziwieniem, 偶e jego kontury rozmywaj膮 si臋 jak na starej fotografii. Lew膮 r臋k臋 mia艂 zupe艂nie przezroczyst膮, tak 偶e widzia艂a przez ni膮 du偶y metalowy globus, kt贸ry Hodge zawsze trzyma艂 na biurku. Gwa艂townie wci膮gn臋艂a powietrze, gdy ta przejrzysto艣膰 obj臋艂a rami臋, a potem pier艣. Chwil臋 p贸藕niej Raphael znikn膮艂 jak posta膰 wymazana z rysunku. Maryse odetchn臋艂a z ulg膮.

Clary rozdziawi艂a usta.

Dlaczego?

Bo to po艣wi臋cona ziemia, a on jest przekl臋ty -wyja艣ni艂a Maryse.. Jej lodowate spojrzenie nie straci艂o nic ze swojego ch艂odu kiedy skierowa艂a wzrok na Luke'a. — Ty g艂ow膮 stada? Chyba nie powinnam by膰 zaskoczona. Zdaje si臋, 偶e to twoja metoda, prawda?

Lukc zignorowa艂 gorycz w jej g艂osie.

Raphael by艂 tu w sprawie szczeniaka, kt贸ry zosta艂 dzisiaj zabity?

I w sprawie martwego czarownika r贸wnie偶 — odpar艂a Maryse - Zamordowanego w 艣r贸dmie艣ciu dwa dni temu.

Ale po co zjawi艂 si臋 tu Raphael?

Z czarownika utoczono ca艂膮 krew. Zdaje si臋, 偶e temu, kto zabi艂 wilko艂aka, przeszkodzono, zanim zd膮偶y艂 zrobi膰 to samo, ale podejrzenie naturalnie pad艂o na Nocne Dzieci. Wampir przyby艂 tutaj, by mnie zapewni膰, 偶e jego lud nie ma z tym nic wsp贸lnego.

Wierzysz mu? - spyta艂 Jace.

Nie mam ochoty omawia膰 z tob膮 spraw Clave, Jace, zw艂aszcza w obecno艣ci Luciana Graymarka. Teraz jestem Lukc. Lukc Garroway. Maryse potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Ledwo ci臋 pozna艂am. Wygl膮dasz jak Przyziemny.

I o to chodzi.

My艣leli艣my, 偶e nie 偶yjesz.

Mieli艣cie nadziej臋 — poprawi艂 j膮 spokojnie Luk臋.

— Mieli艣cie nadzieje, 偶e nie 偶yj臋. Maryse mia艂a tak膮

min臋, jakby po艂kn臋艂a co艣 ostrego.

Usi膮d藕cie — rzek艂a w ko艅cu, wskazuj膮c na krzes艂a ustawione przed biurkiem, i poczeka艂a, a偶 zajm膮 miejsca. -A teraz mo偶e ni powiesz, z czym przychodzicie.

Jace chce procesu przed Clave, a ja zamierzam za niego por臋czy膰 — oznajmi艂 bez wst臋p贸w Luk臋. — By艂em tamtej nocy w Renwick, kiedy pojawi艂 si臋 Valentine. Walczy艂em z nim. Omal si臋 nie pozabijali艣my. Mog臋 potwierdzi膰, 偶e wszystko, co m贸wi艂 Jace, jest prawd膮.

Pr贸bie Miecza? To zabrzmia艂o gro藕nie. Clary spojrza艂a na Jace'a. Spl贸t艂 na kolanach palce i mia艂 kamienny wyraz twarzy, ale wyczu艂a w nim napi臋cie, jakby by艂 o w艂os od wybuchu. Pochwyci艂 jej spojrzenie i wyja艣ni艂:

— Miecz Dusz, drugi z Dar贸w Anio艂a. U偶ywa si臋 go w czasie proces贸w, 偶eby ustali膰, czy Nocny 艁owca nie k艂amie.

Nie jeste艣 Nocnym 艁owc膮 - powiedzia艂a Maryse, zwracaj膮c si臋 do Luke'a i ignoruj膮c Jace'a. — Od bardzo dawna nie post臋pujesz zgodnie z Prawem Clave.

— By艂 czas, kiedy ty te偶 go nie przestrzega艂a艣 — odparowa艂 Luk臋. — Mo偶na by s膮dzi膰, 偶e do tej pory wyros艂a艣 z nieufno艣ci do wszystkich, Maryse.

Niekt贸rych rzeczy nigdy si臋 nie zapomina. - Na jej policzkach wykwit艂y rumie艅ce, g艂os pobrzmiewa艂 zwodniczo mi臋kko. - My艣lisz, 偶e udawanie w艂asnej 艣mierci jest najwi臋kszym k艂amstwem Valentine'a? My艣lisz, 偶e wdzi臋k jest tym samym co uczciwo艣膰? Kiedy艣 tak s膮dzi艂am. Myli艂am si臋. — Wsta艂a z fotela i opar艂a na biurku szczup艂e d艂onie. - M贸wi艂, 偶e odda 偶ycic dla Kr臋gu i 偶e oczekuje od nas tego samego. I po艣wi臋ciliby艣my 偶ycie, wszyscy. Ja omal tego nie zrobi艂am. — Zerkn臋艂a na Jace'a

i' Cliry, a nast臋pnie wr贸ci艂a spojrzeniem do Luke'a. — Pami臋tasz, jak nam m贸wi艂, 偶e Powstanie to b臋dzie nic, kr贸tka walka, paru nieuzbrojonych ambasador贸w przeciwko ca艂ej pot臋dze Kr臋gu. By艂am taka pewna naszego szybkiego zwyci臋stwa, 偶e kiedy pojecha艂am do Alicante, zostawi艂am Aleca w domu w ko艂ysce. Poprosi艂am Jocelyn, 偶eby przypilnowa艂a moich dzieci, kiedy mnie nie b臋dzie. Odm贸wi艂a. Teraz rozumiem dlaczego. Ona wiedzia艂a. Ty te偶, ale nas nie ostrzeg艂e艣.

Pr贸bowa艂em was ostrzec przed Valentine'em — o艣wiadczy艂 Luke. - Nie chcieli艣cie mnie s艂ucha膰.

Nie chodzi mi o Valentine'a, tylko o Powstanie! Gdy przybyli艣my na miejsce, okaza艂o si臋, 偶e jest nas pi臋膰dziesi臋cioro przeciwko pi臋ciu tysi膮com Podziemnych...

A kiedy my艣la艂a艣, 偶e b臋dzie ich tylko pi臋ciu, by艂a艣 gotowa wyr偶n膮膰 ich nieuzbrojonych — przypomnia艂 Luk臋 spokojnie.

Maryse zacisn臋艂a d艂onie spoczywaj膮ce na biurku.

To na nas dokonano rzezi - powiedzia艂a. -Szukali艣my Valentine'a, 偶eby nami dowodzi艂, ale jego tam nie by艂o. Tymczasem Clave otoczy艂o Sal臋 Anio艂a. My艣leli艣my, 偶e Valentine osta艂 zabity, byli艣my gotowi odda膰 偶ycie w ostatecznym desperackim zrywie. I wtedy przypomnia艂am sobie o Alecu Gdybym zgin臋艂a, co by si臋 sta艂o z moim synkiem? - Jej g艂os si臋 za艂ama艂. — Tak wi臋c z艂o偶y艂am bro艅 i podda艂am si臋 Clave.

Post膮pi艂a艣 s艂usznie - zapewni艂 j 膮 Luk臋. Maryse spojrza艂a na niego p艂on膮cym wzrokiem.

Nie b膮d藕 protekcjonalny, wilko艂aku. Gdyby nie ty...

Niech pani na niego nie krzyczy! - wtr膮ci艂a si臋 Clary, niemal wstaj膮c z krzes艂a. — To pani wina, 偶e uwierzy艂a pani Valentine'owi...

Tylko prawd臋 - odpar艂a Maryse, nagle zm臋czona. -呕e Valentine nie zgin膮艂 w Sali Anio艂a. Uciek艂 i zostawi艂 nas, 偶eby艣my zgin臋li bez niego. Powiedziano nam, 偶e p贸藕niej sp艂on膮艂 w swoim domu. Inkwizytor pokaza艂 nam jego ko艣ci. Oczywi艣cie to by艂o kolejne oszustwo... — Urwa艂a, a po chwili podj臋艂a rzeczowym tonem: - Do tej pory i tak wszystko si臋 sko艅czy艂o. Wreszcie zacz臋li艣my ze sob膮 rozmawia膰, my z Kr臋gu. Przed bitw膮 Valentine odci膮gn膮艂 mnie na bok i powiedzia艂, 偶e mnie ufa najbardziej z ca艂ego Kr臋gu, 偶e jestem jego praw膮 r臋k膮. Kiedy Clave nas przes艂uchiwa艂o, okaza艂o si臋, 偶e to samo powiedzia艂 wszystkim.

— Nie zna piek艂o straszliwszej furii... — mrukn膮艂 Jace tak cicho, 偶e us艂ysza艂a go tylko Clary.

Ok艂ama艂 nie tylko Clave, ale r贸wnie偶 nas. Wykorzysta艂 nasz膮 lojalno艣膰 i uczucia. Podobnie jak wtedy, gdy przys艂a艂 ci臋 do nas - powiedzia艂a Maryse, patrz膮c na Jace'a. - A teraz wr贸ci艂 i ma Kielich Anio艂a. Planowa艂 to od lat, przez ca艂y czas. Nie mog臋 pozwoli膰 sobie na to, 偶eby ci zaufa膰, Jace. Przykro mi.

Jace nic nie odpowiedzia艂. Jego twarz pozosta艂a bez wyrazu, ale jeszcze bardziej zblad艂. 艢wie偶e siniaki wyra藕nie odznacza艂y si臋 zieleni膮 na jego szcz臋ce i policzku.

Wi臋c czego od niego oczekujesz? - zapyta艂 Luk臋. — Dok膮d ma p贸j艣膰?

Pani Lightwood zerkn臋艂a na Clary. Mo偶e do swojej siostry? Rodzina...

Siostr膮 Jace'a jest Isabelle - przerwa艂a jej Clary. - Alec i Max s膮 jego bra膰mi. Co im pani powie? Znienawidz膮 pani膮, je艣li wyrzucicie Jace'a z domu.

Maryse zmierzy艂a j膮 wzrokiem. A co ty o tym

wiesz?

Znam Aleca i Isabelle - odpar艂a Clary. Przez g艂ow臋 przemkn臋艂a jej my艣l o Valentinie, ale j膮 odepchn臋艂a. — Rodzina to cos wi臋cej ni偶 wi臋zy krwi. Valentine nie jest moim ojcem. Jest nim Luk臋. Podobnie jak Alec, Max i Isabelle s膮 rodzin膮 Jace'a. Je艣li spr贸buje pani wyrwa膰 go z waszej rodziny, pozostanie rana, kt贸ra nigdy si臋 nie zagoi.

Luke patrzy艂 na ni膮 z lekkim zdziwieniem, ale i z szacunkiem. W oczach Maryse ukaza艂 si臋 b艂ysk... niepewno艣ci?

Clary, wystarczy - odezwa艂 si臋 cicho Jace. Sprawia艂 wra偶enie pokonanego.

Clary odwr贸ci艂a si臋 do pani Lightwood.

A co z Mieczem? — zapyta艂a. Maryse patrzy艂a na ni膮 przez chwil臋 ze szczerym zdumieniem.

Mieczem?

Mieczem Dusz — wyja艣ni艂a Clary. — Tym, kt贸rego u偶ywacie , 偶eby stwierdzi膰, czy Nocny 艁owca k艂amie. Mo偶ecie sprawdzi膰 nim Jace'a.

To dobry pomys艂. - W g艂osie Jace'a pojawi艂a si臋 nuta o偶ywienia.

Clary, chcesz dobrze, ale nie wiesz, co to oznacza — wtr膮ci艂 si臋 Luk臋. — Miecza mo偶e u偶ywa膰 tylko Inkwizytor. Jace usiad艂 prosto na krze艣le.

Wi臋c j膮 wezwijcie. Wezwijcie Inkwizytork臋. Chc臋 zako艅czy膰 t臋 spraw臋.

Maryse! - G艂os Luke'a si臋 za艂ama艂. - Powiedz, 偶e jej nic wezwa艂a艣!

Nie wezwa艂am! My艣la艂e艣, 偶e Clave nie zainteresuje si臋 samo szalonymi historiami o Wykl臋tych, Bramach i upozorowanych zgonach? Po tym, co zrobi艂 Hodge? Wszyscy jeste艣my teraz obj臋ci 艣ledztwem, dzi臋ki Nalentine'owi. - Popatrzy艂a na bladego i zaskoczonego wychowanka. — Inkwizytorka mo偶e wtr膮ci膰 Jace'a do wi臋zienia. Mo偶e pozbawi膰 go Znak贸w. Pomy艣la艂am, 偶e by艂oby lepiej...

Gdyby Jace znikn膮艂, zanim ona tu przyb臋dzie -doko艅czy艂 Luk臋. - Nic dziwnego, 偶e tak szybko chcia艂a艣 si臋 go po zby膰.

Kim jest Inkwizytorka? - spyta艂a Clary. S艂owo kojarzy艂o si臋 jej z hiszpa艅sk膮 inkwizycj膮, torturami i stosami. - Czym si臋, zajmuje?

W imieniu Clave prowadzi 艣ledztwa w sprawach zwi膮zanych z Nocnymi 艁owcami - wyja艣ni艂 Luk臋. - Dba o to, 偶eby Nefilim nie 艂amali prawa. Przes艂uchiwa艂a wszystkich cz艂onk贸w Kr臋gu po Powstaniu.

Rzuci艂a kl膮tw臋 na Hodge'a? - spyta艂 Jace. - Zes艂a艂a was tutaj?

Wybra艂a miejsce naszego wygnania i kar臋 dla niego. Nie kocha艂a nas i nienawidzi twojego ojca.

Nigdzie nie id臋 - o艣wiadczy艂 Jace, nadal bardzo blady. - Co zrobi Inkwizytorka, je艣li tutaj dotrze, a mnie nie b臋dzie?

Pomy艣li, 偶e uknuli艣cie spisek, 偶eby mnie ukry膰. Ukarze was Ciebie, Aleca, Isabelle i Maksa.

Pani Lightwood nic nie odpowiedzia艂a.

Maryse, nie b膮d藕 g艂upia — odezwa艂 si臋 Luk臋. — Je艣li pozwolisz Jace'owi odej艣膰, ona ci臋 o to obwini. Zatrzymuj膮c go tutaj i pozwalaj膮c na proces Miecza, wyka偶esz si臋 dobr膮 wol膮.

Chyba nie m贸wisz powa偶nie, Luk臋! - wykrzykn臋艂a Clary. U偶ycie Miecza to by艂 jej pomys艂, ale teraz zaczyna艂a 偶a艂owa膰, 偶e i min wyskoczy艂a. — Ona wygl膮da mi na gro藕n膮.

Ale je艣li Jace odejdzie, mo偶e nigdy nie wr贸ci膰 — zauwa偶y艂 Luke. —Ju偶 nigdy nie b臋dzie Nocnym 艁owc膮. Podoba ci si臋 to czy nie, Inkwizytorka pilnuje przestrzegania Prawa. Je艣li Jace chce zosta膰 cz臋艣ci膮 Clave, musi z ni膮 wsp贸艂pracowa膰. Ma po swojej stronie to, czego nie mieli po Powstaniu cz艂onkowie Kr臋gu.

Co takiego? — zapyta艂a Maryse.

Luke u艣miechn膮艂 si臋 s艂abo.

W przeciwie艅stwie do was, Jace m贸wi prawd臋.

Maryse wzi臋艂a g艂臋boki wdech i zwr贸ci艂a si臋 do przybranego syna.

To twoja decyzja — orzek艂a. - Je艣li chcesz procesu, mo偶esz tu zosta膰, dop贸ki nie przyb臋dzie Inkwizytorka.

Zostan臋 — postanowi艂 Jace.

Jego g艂os zabrzmia艂 twardo, a nie gniewnie, co zaskoczy艂o Clary. Patrzy艂 gdzie艣 poza przybran膮 matk臋, a w jego oczach ja艣nia艂 blask, jakby odbitego ognia. W tym momencie wydawa艂 si臋 bardzo podobny do ojca.

4

KUKU艁KA W GNIE殴DZIE

Sok pomara艅czowy, melasa, jajka z terminem przydatno艣ci, kt贸ry min膮艂 par臋 tygodni temu i... co艣, co wygl膮da na sa艂aty

Sa艂at臋? - Clary zajrza艂a do lod贸wki ponad ramieniem przyjaciela. — A, to mozzarella. Simon zamkn膮艂 kopniakiem drzwi lod贸wki.

— Zam贸wi膰 pizz臋? — spyta艂.

Ju偶 to zrobi艂em - powiedzia艂 Luk臋, wchodz膮c do kuchni z bezprzewodowym telefonem w r臋ce. — Jedna du偶a wegetaria艅ska i trzy kole. Dzwoni艂em do szpitala. U Jocelyn bez zmian.

Aha - mrukn臋艂a Clary.

Siedzia艂a przy drewnianym stole w jego kuchni. Odk膮d zna艂a Luke'a, zawsze panowa艂 tu porz膮dek, ale w tym momencie na blacie le偶a艂a nie otwarta poczta, a obok sta艂y stosy brudnych talerzy. Na oparciu krzes艂a wisia艂 zielony worek. Clary wiedzia艂a, 偶e powinna pom贸c w sprz膮taniu, ale ostatnio nie mia艂a energii Kuchnia by艂a ma艂a i troch臋 zapuszczona nawet w najlepszych czasach. Luk臋 nie przepada艂 za gotowaniem. P贸艂ka na przypr膮 wisz膮ca nad staromodn膮 kuchenk膮 gazow膮 s艂u偶y艂a mu do przechowywania puszek z kaw膮 i herbat膮.

Luk臋 sprz膮tn膮艂 ze sto艂u brudne talerze i wstawi艂 je do zlewu, Simon usiad艂 obok niej i zapyta艂 cicho:

Wszystko w porz膮dku?

Tak - Clary zdoby艂a si臋 na u艣miech. - Nie oczekiwa艂am, ze dzisiaj si臋 obudzi. Mam wra偶enie, 偶e ona... na co艣 czeka.

Wiesz na co?

Nie. Po prostu czego艣 brakuje. - Spojrza艂a na Lukc'a, ale on by艂 zaj臋ty zmywaniem naczy艅. - Albo kogo艣.

Przyjaciel spojrza艂 na ni膮 pytaj膮co, a potem wzruszy艂 ramionami

Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e spotkanie w Instytucie by艂o do艣膰 przykre.

Clary zadr偶a艂a,

Mama Aleca i Isabelle jest straszna. Jak ma na imi臋?

Mayris - odpar艂a Clary, na艣laduj膮c wymow臋

Luke'a.

To stare imi臋 Nocnych 艁owc贸w - powiedzia艂 Luk臋, wycieraj膮c r臋ce w 艣cierk臋.

Jace postanowi艂 zosta膰 i stan膮膰 przed Inkwizytorem? Nie wola艂 odej艣膰? - zapyta艂 Simon.

Musi to zrobi膰, je艣li chce pozosta膰 Nocnym 艁owc膮 -wyja艣ni艂| Luk臋. - A bycie Nefilim jest dla niego wszystkim. Zna艂em w Idrisie podobnych do niego. Gdyby mu to zabra膰...

W tym momencie zabrz臋cza艂 dzwonek. Luk臋 rzuci艂

艣cierk臋

Zaraz wracam.

Gdy tylko wyszed艂 z kuchni, Simon powiedzia艂:

O wilko艂akach s艂ysza艂em wcze艣niej. To co艣 znanego. Luke zmienia si臋 w wilka raz w miesi膮cu, i w porz膮dku. Ale Nocny| 艁owca... kojarzy mi si臋 raczej z jakim艣 kultem.

Nie m贸w mi, 偶e zaprzyja藕ni艂e艣 si臋 z Pete'em z „Ksi臋偶ym 艁owcy". - Clary poczu艂a nieprzyjemne 艣ciskanie w 偶o艂膮dku.

Nie. To dziewczyna. Mniej wi臋cej w naszym wieku. Ma na imi臋 Maia.

— Maia? - Luk臋 wr贸ci艂 do kuchni z pizz膮.

Po艂o偶y艂 kartonowe pude艂ko na stole, a Clary je otworzy艂a, Zapach gor膮cego ciasta, sosu pomidorowego i sera u艣wiadomi艂 jej, jak bardzo jest g艂odna. Oderwa艂a kawa艂ek,

nie czekaj膮c, a偶 Luk臋 podsunie jej talerz. Usiad艂, potrz膮saj膮c g艂ow膮 i szeroko si臋 u艣miechaj膮c.

Maia nale偶y do stada, tak? - zapyta艂 Simon, bior膮c kawa艂ek pizzy.

Tak. To dobry dzieciak. Przychodzi艂a dogl膮da膰 ksi臋garni, kiedy by艂em w szpitalu. Pozwala, 偶ebym p艂aci艂 jej ksi膮偶kami.

Krucho u ciebie z pieni臋dzmi? - domy艣li艂 si臋 Simon.

Luk臋 - wzruszy艂 ramionami.

Pieni膮dze nigdy nie by艂y dla mnie wa偶ne, a stado dba o swoich.

Mama zawsze m贸wi艂a, 偶e kiedy zabraknie nam pieni臋dzy, sprzeda jedn膮 z akcji mojego taty - powiedzia艂a Clary. - Ale poniewa偶 facet, kt贸rego uwa偶a艂am za ojca, nie by艂 moim ojcem, a w膮tpi臋, czy Valentine ma jakie艣 akcje...

Twoja matka wyprzedawa艂a swoj膮 bi偶uteri臋 -przerwa艂 jej - Valentine da艂 jej troch臋 rodzinnych klejnot贸w, kt贸re od pokole艅 nale偶a艂y do Morgenstern贸w. Nawet za drobiazg mo偶na by艂o dosta膰 wysok膮 cen臋 na aukcji. -Westchn膮艂. - Teraz wszystko przepad艂o... chyba 偶e Valentine uratowa艂 je z waszego zniszczonego mieszkania.

C贸偶, mam nadziej臋, 偶e wyprzedawanie jego skarb贸w sprawi艂o jej troch臋 satysfakcji - rzuci艂 Simon, bior膮c trzeci kawa艂ek pizzy.

Zadziwiaj膮ce, pomy艣la艂a Clary, ile s膮 w stanie zje艣膰 nastoletni ch艂opcy, nie tyj膮c ani nie dostaj膮c md艂o艣ci.

Musia艂e艣 dziwnie si臋 poczu膰, kiedy zobaczy艂e艣 Maryse Lightwood po takim d艂ugim czasie - zwr贸ci艂a si臋 do Lukc'a.

W艂a艣ciwie nie. Maryse a偶 tak si臋 nie zmieni艂a. Prawd臋 m贸wi膮c, jest bardziej sob膮 ni偶 kiedykolwiek, je艣li to ma sens.

Rzeczywi艣cie, Maryse Lightwood wygl膮da艂a bardzo podobnie jak na zdj臋ciu, kt贸re pokaza艂 jej Hodge: smuk艂a, ciemnow艂osa dziewczyna z dumnie uniesion膮 g艂ow膮.

A ona? - zapyta艂a Clary. - Naprawd臋 mieli nadziej臋, 偶e nie 偶yjesz?

Luke si臋 u艣miechn膮艂.

Mo偶e nie tyle z nienawi艣ci, ile z wygody, by艂oby dla nich mniej k艂opotliwe, gdybym naprawd臋 umar艂. A ja nie tylko 偶yj臋, ale przewodz臋 艣r贸dmiejskiemu stadu. Tego si臋 nie spodziewali. Staraj膮 si臋 zachowa膰 pok贸j mi臋dzy Podziemnymi, bo tym polega ich praca, a tutaj zjawiam si臋 ja i w dodatku mam wiele powod贸w, 偶eby pragn膮膰 zemsty. Jestem dla nich niewiadom膮.

Mog艂o by膰 gorzej — skwitowa艂 Luk臋. — M臋偶czy藕ni w moim wieku s膮 znani z tego, 偶e kupuj膮 drogie sportowe samochody i sypiaj膮 z supermodelkami.

A jak my艣lisz, ile kawa艂k贸w ma pizza, idioto? — warkn臋艂a Clary.

Mniej ni偶 pi臋膰 to nie posi艂ek, tylko przek膮ska. -Simon spojrza艂 z obaw膮 na Luke'a. - Czy to oznacza, 偶e zmienisz si臋 w wilka i mnie zjesz?

— Z pewno艣ci膮 nie. - Luk臋 wsta艂 od sto艂u i wyrzuci艂 pude艂ko do 艣mieci. - By艂by艣 偶ylasty i twardy.

Ale koszerny.

Z pewno艣ci膮 napomkn臋 o tobie 偶ydowskim likantropom. - Luke opar艂 si臋 o zlew. — Odpowiadaj膮c na twoje wcze艣niejsze pytanie, Clary, spotkanie z Maryse Lightwood rzeczywi艣cie by艂o dziwne, ale nie ze wzgl臋du na ni膮, tylko na otoczenie. Instytut za bardzo przypomina mi Sal臋 Anio艂a w Idrisie. Czu艂em wok贸艂 siebie noc run贸w Szarej Ksi臋gi po pi臋tnastu latach pr贸b zapomnia艂em o nich.

Naprawd臋 uda艂o ci sieje zapomnie膰?

S膮 rzeczy, kt贸rych nigdy si臋 nie zapomina. Runy w Ksi臋dze to cos wi臋cej ni偶 ilustracje. One staj膮 si臋 cz臋艣ci膮 ciebie. Nigdy nie przestaje si臋 by膰 Nocnym 艁owc膮. To dar, kt贸ry ma si臋 we krwi, nie mo偶na go zmieni膰, tak jak nie zmienisz swojej grupy krwi.

Zastanawia艂am si臋, czy sama nie mog艂abym otrzyma膰 Znak贸w.

Simon od艂o偶y艂 brzeg pizzy na st贸艂.

Chyba 偶artujesz.

Nie dlaczego mia艂abym 偶artowa膰 w takiej sprawie? I dlaczego nie mia艂abym dosta膰 Znak贸w? Jestem Nocnym 艁owc膮. Przyda mi si臋 ochrona, kt贸r膮 zapewniaj膮.

Ochrona przed czym? — Simon pochyli艂 si臋 nad sto艂em, przednie nogi krzes艂a ze stukiem opad艂y na pod艂og臋.

— My艣la艂em, ze ju偶 sko艅czy艂a艣 z zabaw膮 w Nocnych 艁owc贸w. My艣la艂em, 偶e starasz si臋 prowadzi膰 normalne 偶ycie.

Nie jestem pewien, czy istnieje co艣 takiego jak normalne - rzek艂 Luk臋 艂agodnym tonem. Clary spojrza艂a na swoje rami臋, na kt贸rym Jace narysowa艂 jej jedyny znak. Pozosta艂a po nim bia艂a koronkowa siateczka, bardziej wspomnienie ni偶 blizna.

Jasne ze chc臋 uciec od ca艂ej tej dziwaczno艣ci. Ale co b臋dzie, je艣li ona mnie dopadnie? Je艣li nie b臋d臋 mia艂a wyboru?

Wynios艂膮, aroganck膮 postaw臋? - wtr膮ci艂 Simon. Stel臋. Ka偶dy Nocny 艁owca powinien mie膰 stel臋.

— A ty masz? — spyta艂a Clary, zaskoczona.

Luk臋 bez s艂owa wyszed艂 z kuchni. Wr贸ci艂 po chwili, trzymaj膮c w r臋ce jaki艣 przedmiot owini臋ty w czarn膮 tkanin臋. Po艂o偶y艂 go na stole i rozwin膮艂 materia艂, ods艂aniaj膮c narz臋dzie podobne do r贸偶d偶ki, zrobione z jasnego, matowego kryszta艂u.

艁adna - powiedzia艂a Clary.

Luk臋 pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Nale偶a艂a do twojej matki. Jocelyn nie chcia艂a trzyma膰 steli w mieszkaniu, 偶eby艣 jej nie znalaz艂a, wi臋c poprosi艂a mnie, 偶ebym j膮 przechowa艂.

Clary wzi臋艂a stel臋 do r臋ki. Pocz膮tkowo ch艂odna w dotyki u偶ywana rozgrzewa艂a si臋 i zaczyna艂a ja艣nie膰. By艂a za kr贸tka, 偶eby s艂u偶y膰 jako bro艅, i za d艂uga, 偶eby mo偶na si臋 ni膮 pos艂ugiwa膰 jak przyborem do pisania.

Naprawd臋 mog臋 j 膮 zatrzyma膰?

— Jasne. To oczywi艣cie stary model, prawie dwudziestoletni Od tamtej pory je ulepszyli, ale nadal mo偶na na niej polega膰.

Clary unios艂a stel臋 jak batut臋 dyrygenta i nakre艣li艂a w powietrzu widzialne wzory.

Pami臋tam, jak dziadek dawa艂 mi stare kije golfowe - odezwa艂 si臋 Simon.

Clary si臋 roze艣mia艂a i opu艣ci艂a r臋k臋. \

Tylko 偶e ty ich nigdy nie u偶ywa艂e艣.

A ja mam nadziej臋, 偶e ty nigdy nie b臋dziesz musia艂a u偶y膰 tego - rzuci艂 Simon. I szybko odwr贸ci艂 wzrok, zanim zd膮偶y艂a cos powiedzie膰.

***

Dym unosi艂 si臋 ze Znak贸w czarnymi spiralami, a on czu艂 d艂awi膮cy zapach w艂asnej spalonej sk贸ry. Ojciec sta艂 nad nim ze stel膮. Jej czubek jarzy艂 si臋 czerwono jak koniec pogrzebacza zbyt d艂ugo trzymanego w ogniu. „ Zamknij oczy, Jonathanie " — powiedzia艂. „ Tylko od ciebie zale偶y, jak silny poczujesz b贸l". Ale jego d艂o艅 sama si臋 zwin臋艂a, odruchowo, jakby ucieka艂a przed stel膮. Jace us艂ysza艂 trzask, jakby w r臋ce z艂ama艂a mu si臋 ko艣膰, potem nast臋pny...

Otworzy艂 oczy i zamruga艂 w ciemno艣ci. G艂os ojca oddala艂 si臋 niczym unoszony przez wiatr. Jace poczu艂 na j臋zyku metaliczny smak. Przygryz艂 warg臋 i usiad艂, krzywi膮c si臋.

Trzask rozleg艂 si臋 znowu. Jace mimo woli spojrza艂 w d贸艂 na swoj膮 r臋k臋. Nie by艂o na niej 偶adnego 艣ladu. U艣wiadomi艂 sobie, ze d藕wi臋k dochodzi z zewn膮trz. Kto艣 puka艂 - z wahaniem — drzwi.

stoczy艂 si臋 z 艂贸偶ka i zadr偶a艂, kiedy bosymi stopami dotkn膮艂 zimnej pod艂ogi. Spa艂 w ubraniu. Spojrza艂 z odraz膮 na pogniecion膮 koszul臋. Pewnie nadal cuchn膮艂 wilkiem. I by艂 ca艂y obola艂y.

Pukanie rozleg艂o si臋 znowu. Jace przeszed艂 przez pok贸j i otworzy艂 drzwi. Zrobi艂 zaskoczon膮 min臋. Alec?

Wi臋c co tutaj robisz, do diab艂a? Nie mog艂em zasn膮膰. — Wygl膮da艂o na to, 偶e m贸wi prawdy.

Jego niebieskie oczy by艂y podkr膮偶one. Jace przeczesa艂 d艂oni膮 zmierzwione w艂osy.

Dobrze, poczekaj chwil臋, to si臋 przebior臋.

Ruszy艂 do szafy, przejrza艂 stosy starannie z艂o偶onych ubra艅, a偶 znalaz艂 granatowy T-shirt z d艂ugimi r臋kawami. Ostro偶nie zdj膮艂 koszul臋. Przywar艂a do sk贸ry w miejscach, gdzie zasch艂a krew. Alec odwr贸ci艂 wzrok.

— Co ci si臋 sta艂o? — zapyta艂 dziwnie zd艂awionym g艂osem.

Wda艂em si臋 w b贸jk臋 ze stadem wilko艂ak贸w. - Jace wci膮gn膮艂 T-shirt przez g艂ow臋 i wyszed艂 na korytarz. — Masz co艣 na szyi. Alec odruchowo uni贸s艂 r臋k臋.

Co?

— I natkn膮艂e艣 si臋 na wampira? Co? Nie! Upad艂em.

— Na szyj臋? — Gdy Alec prychn膮艂, Jace doszed艂 do wniosku, 偶e lepiej zostawi膰 go w spokoju. - Mniejsza o to. W jakiej kwestii pr贸bowa艂e艣 rozja艣ni膰 sobie w g艂owie?

Twojej. Moich rodzic贸w. Matka wyt艂umaczy艂a mi, dlaczego by艂a taka z艂a po tym, jak znikn膮艂e艣. I powiedzia艂a mi o Hodge'u. A tak przy okazji, dzi臋ki, 偶e nawet si臋 o tym nie zaj膮kn膮艂e艣.

Przepraszam. —Teraz z kolei Jace si臋 zarumieni艂. — Nie potrafi艂em si臋 do tego zmusi膰.

C贸偶, sytuacja nie wygl膮da dobrze. — Alec spojrza艂 na niego oskar偶ycielsko. — Zdaje si臋, 偶e ukrywa艂e艣 r贸偶ne rzeczy. Na temat Valentine'a.

Jace zatrzyma艂 si臋 raptownie.

My艣lisz, 偶e k艂ama艂em? Uwa偶asz, 偶e wiedzia艂em, 偶e Valentine jest moim ojcem?

Nie! — Alec wygl膮da艂 na przestraszonego jego gwa艂towno艣ci膮- Nie obchodzi mnie, kto jest twoim ojcem. Dla mnie to nie ma znaczenia. Nadal jeste艣 t膮 sam膮 osob膮.

Kimkolwiek jestem. — Te s艂owa wyrwa艂y si臋 z ust Jace'a, zanim zdo艂a艂 je powstrzyma膰.

W艂a艣nie to m贸wi臋. - Ton Aleca by艂 pojednawczy. -Mo偶e bywasz.... porywczy. Po prostu si臋 zastan贸w, zanim co艣 powiesz, tylko o to ci臋 prosz臋. Nikt tutaj nie jest twoim wrogiem.

Dzi臋ki za rad臋. Sam trafi臋 do biblioteki. Jace...

Ale on ju偶 ruszy艂 dalej, zostawiaj膮c Aleca. Nie znosi艂, kiedy ludzie si臋 o niego martwili. Wydawa艂o mu si臋 wtedy, 偶e rzeczywi艣cie istnieje pow贸d do zmartwienia.

Drzwi biblioteki by艂y uchylone. Nie zadaj膮c sobie trudu, 偶eby zapuka膰, Jace wszed艂 do 艣rodka. Zawsze lubi艂 ten pok贸j. Koj膮co dzia艂a艂o na niego po艂膮czenie drewna, mosi臋偶nych element贸w, ksi膮偶ek oprawionych w sk贸r臋 i aksamit, kt贸re jak starzy przyjaciele czeka艂y na jego powr贸t. Teraz poczu艂 ch艂odny przeci膮g.

Zamiast ognia, kt贸ry zwykle p艂on膮艂 w wielkim kominku przez ca艂膮 jesie艅 i zim臋, ujrza艂 stos popio艂u. Lampy by艂y zgaszone. Jedyne 艣wiat艂o wpada艂o przez w膮skie, 偶aluzjowe okna i 艣wietlik na wie偶y.

Jace, chc膮c nie chc膮c, pomy艣la艂 o Hodge'u. Gdyby nauczyciel tutaj by艂, ogie艅 by si臋 pali艂, lampy gazowe rzuca艂yby plamy z艂otego 艣wiat艂a na parkiet. Hodge siedzia艂by w fotelu przy kominku, z Hugonem na ramieniu i ksi膮偶k膮 w r臋ce...

Ale w starym fotelu Hodge'a siedzia艂 kto艣 inny. Chudy i siwy. Ten kto艣 wsta艂 p艂ynnym ruchem, rozwijaj膮c si臋 jak kobra, i od wr贸ci艂 do niego z zimnym u艣miechem.

To by艂a kobieta, ubrana w d艂ug膮, staromodn膮, ciemnoszar膮 szat臋, si臋gaj膮c膮 do czubk贸w but贸w. Pod ni膮 nieznajoma mia艂a dopasowany szaroniebieski kostium z mandary艅skim ko艂nierzem, kt贸rego sztywne ko艅ce wpija艂y si臋 jej w szyj臋. Sp艂owia艂e blond w艂osy by艂y g艂adko zaczesane do ty艂u i upi臋te grzebieniami; mia艂a szare oczy, jak kawa艂ki krzemienia.

Kiedy przesun臋艂a po nim wzrokiem - od ub艂oconych d偶ins贸w po posiniaczon膮 twarz - i tam go zatrzyma艂a, Jace odni贸s艂 wra偶enie, 偶e dotkn臋艂y go sople lodu.

W jej spojrzeniu pojawi艂 si臋 b艂ysk, niczym uwi臋ziony pod lodem ogie艅, ale zaraz zgas艂.

Ty jeste艣 tym ch艂opcem?

Zanim Jace zd膮偶y艂 odpowiedzie膰, od drzwi dobieg艂 g艂os Maryse, kt贸ra wesz艂a za nim do biblioteki. Nie s艂ysza艂 jej krok贸w, bo zmieni艂a buty na obcasach na mi臋kkie pantofle. Mia艂a na sobie d艂ug膮 sukni臋 z wzorzystego jedwabiu.

Tak, Inkwizytorko. To jest Jonathan Morgenstern. Kobieta zbli偶y艂a si臋 do niego niczym dryfuj膮cy szary dym.

Wyci膮gn臋艂a bia艂膮 r臋k臋 o d艂ugich palcach. Ta d艂o艅 skojarzy艂a si臋 Jace'owi z paj膮kiem albinosem.

Sp贸jrz na mnie, ch艂opcze - powiedzia艂a. Uj臋艂a go pod brod臋 i unios艂a mu g艂ow臋. - B臋dziesz nazywa艂 mnie Inkwizytorka. Nie wa偶 si臋 zwraca膰 do mnie inaczej. - Sk贸r臋 wok贸艂 jej oczu przecina艂 labirynt drobnych zmarszczek, od k膮cik贸w ust do podbr贸dka bieg艂y dwie w膮skie bruzdy. -Rozumiesz?

Przez ca艂e 偶ycie Inkwizytorka by艂a dla niego odleg艂膮, na p贸艂 mityczn膮 postaci膮. Jej to偶samo艣膰 i du偶膮 cz臋艣膰 obowi膮zk贸w otacza艂a tajemnica. Jace zawsze wyobra偶a艂 j膮 sobie jako jedn膮 z Cichych Braci, z ich sekretami, niezale偶no艣ci膮 i moc膮. Nie przypuszcza艂, 偶e zobaczy kogo艣 tak bezpo艣redniego i... wrogiego. Jej oczy jakby go przeszywa艂y, obna偶a艂y do ko艣ci, krusz膮c zbroj臋 jego pewno艣ci siebie i rozbawienia.

Mam na imi臋 Jace, a nie ch艂opiec - powiedzia艂. - Jace Wayland.

Nie masz prawa do nazwiska Wayland. Jeste艣 Jonathanem Morgensternem. Twierdz膮c, 偶e nazywasz si臋 Wayland, k艂amiesz, tak jak tw贸j ojciec.

Prawd臋 m贸wi膮c, wol臋 my艣le膰, 偶e jestem k艂amc膮 jedynym w swoim rodzaju — odparowa艂 Jace.

Rozumiem. - Nik艂y u艣mieszek wykrzywi艂 blade usta kobiety. Nie by艂 mi艂y. - Nie znosisz autorytet贸w, tak jak tw贸j ojciec. I jak anio艂, kt贸rego nazwisko obaj nosicie. -艢cisn臋艂a mu brod臋 z tak膮 gwa艂towno艣ci膮, 偶e paznokcie wbi艂y si臋 w sk贸r臋. -Lucyfer zosta艂 nagrodzony za sw贸j bunt, kiedy B贸g wtr膮ci艂 go do otch艂ani piekielnej. - Jej oddech by艂 kwa艣ny jak ocet.

Je艣li sprzeciwisz si臋 mojej w艂adzy, obiecuj臋, 偶e pozazdro艣cisz mu losu.

Pu艣ci艂a go i odsun臋艂a si臋 o krok. Jace poczu艂 ciep艂膮 stru偶k臋 na podbr贸dku, gdzie zadrapa艂a go paznokciami. R臋ce trz臋s艂y mu gniewu, ale nie uni贸s艂 ich, 偶eby wytrze膰 krew.

Imogen... - zacz臋艂a Maryse, ale zaraz si臋 poprawi艂a: - Inkwizytorko Herondale, Jace zgodzi艂 si臋 na pr贸b臋 Miecza. Mo偶esz si臋 przekona膰, czy m贸wi prawd臋.

— O swoim ojcu? Tak, wiem, 偶e mog臋. - Sztywny ko艂nierz wpi艂 si臋 mocniej w szyj臋 Herondale, kiedy si臋 odwr贸ci艂a, 偶eby spojrze膰 na pani膮 Lightwood. —Wiesz, 偶e Clave nie jest zadowolony z ciebie i Roberta jako stra偶nik贸w Instytutu. Macie szcz臋艣cie, ze wasza kartoteka przez lata by艂a w miar臋 czysta. Do niedawna tylko par臋 demonicznych incydent贸w, a przez kilka ostatnich dni panuje spok贸j. 呕adnych meldunk贸w, nawet z Idrisu, tak wi臋c Clave jest wyrozumia艂e. Czasami zastanawiali艣my si臋, czy rzeczywi艣cie wyrzekli艣cie si臋 lojalno艣ci wobec Valentine'a. On zastawi艂 na was pu艂apk臋, a wy w ni膮 wpadli艣cie. Mo偶na by przypuszcza膰, 偶e znacie go lepiej.

Nie by艂o 偶adnej pu艂apki - wtr膮ci艂 si臋 Jace. - Ojciec wiedzia艂, 偶e Lightwoodowie mnie wychowaj膮, je艣li b臋d膮 my艣leli, ze jestem synem Michaela Waylanda. To wszystko. Inkwizytorka popatrzy艂a na niego jak na, nie przymierzaj膮, karalucha.

— Wiesz co艣 o kuku艂kach, Jonathanie Morgenstern? Jace zastanawia艂 si臋, czy funkcja Inkwizytora — a nie mog艂o to by膰 przyjemne zaj臋cie - nie sprawi艂a, 偶e Imogen Herondal troch臋 pomiesza艂o si臋 w g艂owie.

— Kuku艂ki to paso偶yty — m贸wi艂a dalej. — Sk艂adaj膮 jaja w gniazdach innych ptak贸w. Kiedy jajo p臋ka, 艣wie偶o wykluty pisklak wypycha rywali z gniazda. Biedni rodzice zaharowuj膮 si臋 na 艣mier膰, 偶eby wykarmi膰 ogromne kuku艂cze piskl臋, kt贸re zabi艂o

ich dzieci i zaj臋艂o ich miejsce.

— Ogromne? Czy偶by pani sugerowa艂a, 偶e jestem gruby?

— To by艂a analogia. Nie jestem gruby.

A ja nie chc臋 twojej lito艣ci, Imogen - odezwa艂a si臋 Maryse. - Nie wierz臋, 偶e Clave ukarze mnie albo mojego m臋偶a za to, 偶e postanowili艣my wychowa膰 syna zmar艂ego przyjaciela. Zreszt膮 uprzedzili艣my was o naszych zamiarach.

A j a nigdy nie skrzywdzi艂em 偶adnego z Lightwood贸w — o艣wiadczy艂 Jace. - Pracowa艂em ci臋偶ko i pilnie trenowa艂em. Mo偶ecie m贸wi膰 o moim ojcu, co chcecie, ale to on zrobi艂 ze mnie Nocnego 艁owc臋. Zas艂u偶y艂em na swoje miejsce tutaj.

Nie bro艅 przede mn膮 ojca- ostrzeg艂a Inkwizytorka. -Zna艂am go. On by艂... jest najnikczemniejszym ze wszystkich ludzi na 艣wiecie.

Najnikczemniejszym? Kto m贸wi „nikczemny"? Co to w og贸le znaczy?

Bezbarwne rz臋sy Inkwizytorki musn臋艂y policzki, kiedy zmru偶y艂a oczy. Przez chwil臋 patrzy艂a na niego taksuj膮ce.

Jeste艣 arogancki - stwierdzi艂a w ko艅cu. — I nietolerancyjny. To ojciec nauczy艂 ci臋 takiego zachowania?

Nie wobec niego - odpar艂 kr贸tko Jace.

Zatem ma艂pujesz go. Valentine by艂 jednym z najbardziej aroganckich i niegrzecznych ludzi, jakich zna艂am. Najwyra藕niej wychowa艂 ci臋 na swoje podobie艅stwo.

Tak. - Jace nie zdo艂a艂 si臋 powstrzyma膰. - Od najm艂odszych lat szkoli艂 mnie jak by膰 z艂ym. Wyrywanie skrzyde艂ek muchom, zatruwanie wody... robi艂em to w ju偶 przedszkolu. Chyba wszyscy mieli艣my szcz臋艣cie, 偶e ojciec zainscenizowa艂 w艂asn膮 艣mier膰, zanim dosz艂o do nauki gwa艂cenia i grabie偶y, bo inaczej nikt nie by艂by bezpieczny.

Z gard艂a Maryse wyrwa艂 si臋 odg艂os podobny do

j臋ku.

Jace...

— I podobnie jak tw贸j oj ciec nie umiesz si臋 pohamowa膰 - przerwa艂a jej Inkwizytorka. — Lightwoodowie tak ci臋 rozpu艣cili, 偶e do g艂osu dosz艂y twoje najgorsze cechy. Mo偶e masz wygl膮d anio艂ka, Jonathanie Morgenstern, ale sam dobrze wiesz, jaki jeste艣.

To tylko ch艂opiec - odezwa艂a si臋 Maryse. Czy偶by go broni艂a? Jace na ni膮 zerkn膮艂, ale ona odwr贸ci艂a wzrok.

— Valentine te偶 kiedy艣 by艂 tylko ch艂opcem. A teraz, nim zaczniemy grzeba膰 w tej blond g艂owie, 偶eby odkry膰 prawd臋, proponuj臋, 偶eby艣 poskromi艂 sw贸j temperament. I wiem, gdzie najlepiej sobie z tym poradzisz.

Jace zamruga艂.

— Odsy艂a mnie pani do mojego pokoju?

Posy艂am ci臋 do wi臋zienia w Cichym Mie艣cie. S膮dz臋, 偶e po sp臋dzonej tam nocy b臋dziesz bardziej sk艂onny do wsp贸艂pracy.

Maryse g艂o艣no wci膮gn臋艂a powietrze.

Jace by艂 w stanie tylko si臋 na ni膮 gapi膰. Ciche Miasto mia艂o wiele poziom贸w, a on widzia艂 dot膮d pierwsze dwa. Archiwum i miejsce posiedze艅 rady Braci. Wi臋zienne cele znajdowa艂y si臋 na najni偶szym poziomie, pod cmentarzyskiem, gdzie spoczywa艂y w ciszy tysi膮ce Nocnych 艁owc贸w. Lochy by艂y przeznaczone dla najgorszych przest臋pc贸w: zbuntowanych wampir贸w, czarownik贸w, kt贸rzy z艂amali Prawo Przymierza, Nocnych 艁owc贸w, kt贸rzy przelali nawzajem swoj膮 krew. Jace nie nale偶a艂 do 偶adnej z tych kategorii. Jak ona w og贸le mog艂a straszy膰, 偶e go tam po艣le?

- Bardzo m膮drze, Jonathanie. Widz臋, 偶e przyswoi艂e艣 najlepsza, lekcj臋, jakiej mog艂o ci udzieli膰 Ciche Miasto. -U艣miech nada艂 jej twarzy wygl膮d wyszczerzonej trupiej czaszki. - Jak trzyma膰 j臋zyk za z臋bami.

***

Clary pomaga艂a Luk臋'owi sprz膮tn膮膰 resztki kolacji, kiedy znowu rozleg艂 si臋 d藕wi臋k dzwonka.

Spodziewasz si臋 kogo艣? — zapyta艂a. Luk臋 zmarszczy艂 brwi i wytar艂 r臋ce w 艣cierk臋.

Nie. Zaczekaj tutaj. — Po drodze wzi膮艂 co艣 z kuchennej p贸艂ki. Co艣 b艂yszcz膮cego.

Widzia艂a艣 ten n贸偶? - Simon zagwizda艂, wstaj膮c od sto艂u. - Spodziewa si臋 k艂opot贸w?

My艣l臋, 偶e ostatnio ca艂y czas spodziewa si臋 k艂opot贸w — odpar艂a Clary.

Wyjrza艂a z kuchni i zobaczy艂a Luke'a w otwartych frontowych drzwiach. S艂ysza艂a jego g艂os, ale nie odr贸偶nia艂a s艂贸w. Nie sprawia艂 jednak wra偶enia zdenerwowanego.

Simon po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej ramieniu i odci膮gn膮艂 j膮 od drzwi.

Oszala艂a艣? A je艣li to jaki艣 demon?

Wtedy Luk臋 pewnie b臋dzie potrzebowa艂 pomocy. - Z u艣miechem spojrza艂a na jego r臋k臋. - Jeste艣 opieku艅czy? Urocze.

Clary! - zawo艂a艂 Luk臋. - Chod藕 tutaj. Chc臋, 偶eby艣 kogo艣 pozna艂a.

Poklepa艂a Simona po d艂oni i zdj臋艂a j膮 ze swojego ramienia. Zaraz wracam.

Luk臋 mia艂 r臋ce skrzy偶owane na piersi i opiera艂 si臋 o framug臋. N贸偶 znikn膮艂 w magiczny spos贸b. Na frontowych stopniach domu sta艂a dziewczyna o kr臋conych kasztanowych w艂osach, zaplecionych w liczne warkoczyki, ubrana w jasnobr膮zow膮 sztruksow膮 kurtk臋.

— To jest Maia - przedstawi艂 j 膮 Luk臋. — W艂a艣nie o niej wam m贸wi艂em.

Dziewczyna na ni膮 spojrza艂a. Jej oczy w jasnym 艣wietle dnia mia艂y dziwny bursztynowy kolor.

Ty musisz by膰 Clary - powiedzia艂a, a kiedy zobaczy艂a skinienie g艂ow膮, doda艂a:

Wi臋c ten blondyn, kt贸ry wtargn膮艂 di „Ksi臋偶yca 艁owcy", to tw贸j brat?

Tak. A ty jeste艣 Simon, prawda? Mam k艂opot z imionami, ale ciebie pami臋tam. — Dziewczyna pos艂a艂a mu u艣miech.

艢wietnie - powiedzia艂a Clary. - Wi臋c teraz wszyscy jeste艣my przyjaci贸艂mi.

Luk臋 wyprostowa艂 si臋 i zakaszla艂.

Maia zamruga艂a. To sarkazm?

Wszyscy jeste艣my troch臋 spi臋ci — odezwa艂 si臋 Simon. — Ja na przyk艂ad si臋 ciesz臋, 偶e kto艣 b臋dzie czuwa艂 nad moj膮 dziewczyn膮, kiedy zostanie sama w domu.

Luk臋 uni贸s艂 brwi, ale nic nie powiedzia艂. Simon ma racj臋 — przyzna艂a Clary. — Przepraszam, 偶e na ciebie warkn臋艂am.

Nie szkodzi. - Maia zrobi艂a wsp贸艂czuj膮c膮 min臋. -S艂ysza艂am o twojej mamie. Przykro mi. Mnie r贸wnie偶.

Clary odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a do kuchni. Usiad艂a przy stole i ukry艂a twarz w d艂oniach. Chwil臋 p贸藕niej zjawi艂 si臋 Luk臋.

Przepraszam — powiedzia艂. — Chyba nie by艂a艣 w nastroju, 偶eby kogo艣 poznawa膰.

Clary spojrza艂a na niego spomi臋dzy palc贸w. Gdzie Simon?

Rozmawia z Maia. Ja tylko pomy艣la艂em, 偶e dobrze by by艂o, Gdyby艣 mia艂a przy sobie kogo艣 znajomego.

Mam Simona. Luke podsun膮艂 okulary na czo艂o.

Czyja dobrze us艂ysza艂am, 偶e nazwa艂 ci臋 swoj膮 dziewczyn膮?

Clary roze艣mia艂a si臋 na widok jego miny. Chyba tak.

To co艣 nowego czy powinienem o tym wiedzie膰, ale zapomnia艂em?

Dla mnie to te偶 co艣 nowego. — Clary odsun臋艂a r臋ce od twarzy i spojrza艂a na nie w zadumie. Pomy艣la艂a o Znaku, otwartym oku, kt贸re zdobi艂o wierzch prawej d艂oni ka偶dego Nocnego 艂owcy. — Czyja艣 dziewczyna, czyja艣 siostra, czyja艣 c贸rka. Do niedawna nie mia艂am o tym wszystkim poj臋cia i nadal nie wiem tak naprawd臋, kim jestem.

Odwieczny problem — stwierdzi艂 Luk臋.

Clary us艂ysza艂a szcz臋kni臋cie drzwi frontowych, a potem kroki Simona. Wraz z nim do kuchni nap艂yn膮艂 zapach ch艂odnej nocy.

Mog臋 tu dzisiaj przenocowa膰? - zapyta艂. - Troch臋 p贸藕no, 偶eby wraca膰 do domu.

Wiesz, 偶e zawsze jeste艣 mile widziany. - Luk臋 spojrza艂 na zegarek. — Id臋 si臋 przespa膰. Musz臋 wsta膰 o pi膮tej rano, 偶eby dojecha膰 do szpitala na sz贸st膮.

Dlaczego na sz贸st膮? — zapyta艂 Simon.

Wtedy zaczynaj 膮 si臋 godziny odwiedzin — wyja艣ni艂a Clary. -Nie musisz spa膰 na kanapie.

Nie mam nic przeciwko temu, 偶eby zosta膰 i jutro dotrzyma膰 ci towarzystwa - powiedzia艂 Simon, niecierpliwym gestem odgarniaj膮c z oczu ciemne w艂osy. — Zupe艂nie nic.

Wiem. Mia艂am na my艣li to, 偶e nie musisz spa膰 na kanapie, je艣li nie chcesz.

Wi臋c gdzie... - Jego oczy rozszerzy艂y si臋 za okularami. - Aha.

W pokoju go艣cinnym jest podw贸jne 艂贸偶ko. Simon wyj膮艂 r臋ce z kieszeni. Na jego policzki wyst膮pi艂y ja­skrawe rumie艅ce. Jace sili艂by si臋 na spok贸j, on nawet tego nic pr贸bowa艂.

Jeste艣 pewna?

Jestem pewna.

Przeszed艂 przez kuchni臋, nachyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w usta, lekko i niezdarnie. Clary u艣miechn臋艂a si臋 i wsta艂a z krzes艂a. Do艣膰 tych kuchni - powiedzia艂a. - Idziemy.

Wzi臋艂a go za nadgarstki i poci膮gn臋艂a za sob膮 w stron臋 pokoju go艣cinnego, w kt贸rym od jakiego艣 czasu sypia艂a.

5

GRZECHY OJC脫W

Jace jeszcze nigdy nie przebywa艂 w tak g艂臋bokiej ciemno艣ci, jaka panowa艂a w wi臋zieniu w Cichym Mie艣cie. Nie widzia艂 pod艂ogi ani sufitu swojej celi. Nie widzia艂 nawet w艂asnej d艂oni, cho膰 trzyma艂 j膮 przed oczami. Pami臋ta艂 tylko to, co zobaczy艂 w blasku pochodni, kiedy Cisi Bracia zaprowadzili go do lochu, otworzyli zakratowane drzwi i wepchn臋li do 艣rodka jak zwyk艂ego przest臋pc臋.

Z drugiej strony, prawdopodobnie uwa偶ali go za kogo艣 takiego.

Wiedzia艂, 偶e cela ma pod艂og臋 z kamiennych p艂yt, 偶e trzy 艣ciany s膮 wyciosane w skale, a czwart膮 tworz膮 g臋sto rozmieszczone pr臋ty z elektrum, osadzone g艂臋boko w kamieniu. Wiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e wzd艂u偶 zachodniej 艣ciany biegnie d艂ugi metalowy dr膮g, bo Cisi Bracia przykuli go do niego srebrnymi kajdanami. M贸g艂 przej艣膰 po celi zaledwie kilka krok贸w, grzechocz膮c 艂a艅cuchem jak duch Marleya. Ju偶 zd膮偶y艂 sobie otrze膰 prawy nadgarstek, kiedy bezmy艣lnie pr贸bowa艂 si臋 uwolni膰, szarpi膮c okowami, Dobrze chocia偶, 偶e by艂 lewor臋czny. To, co prawda, nie mia艂o zbytniego znaczenia, ale 艣wiadomo艣膰, 偶e sprawniejsz膮 r臋k臋 ma woln膮, dodawa艂a mu otuchy.

Zacz膮艂 kolejny powolny spacer wzd艂u偶 celi, wodz膮c palcami po 艣cianie. Denerwuj膮ce by艂o to, 偶e nie wiedzia艂, kt贸ra jest godzina. W Idrisie ojciec nauczy艂 go ocenia膰 por臋 po k膮cie padaniu promieni s艂onecznych, d艂ugo艣ci popo艂udniowych cieni, pozycji gwiazd na nocnym niebie. Ale tutaj nie by艂o gwiazd. A偶 zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy w og贸le jeszcze kiedy艣 zobaczy niebo.

Zatrzyma艂 si臋 raptownie. Sk膮d w og贸le takie my艣li? Oczywi艣cie, 偶e zobaczy niebo. Przecie偶 Clave nie zamierza go zabi膰. Kara 艣mierci by艂a zarezerwowana dla morderc贸w. Nie opuszcza艂 go jednak l臋k, usadowiony tu偶 pod 偶ebrami, dziwny jak nieoczekiwane uk艂ucie b贸lu. Jace nie by艂 podatny na ataki paniki Alec twierdzi艂, 偶e przyda艂oby mu si臋 troch臋 konstruktywnego tch贸rzostwa, ale strach nigdy nie mia艂 du偶ego wp艂ywu na jego post臋powanie.

Przypomnia艂 sobie s艂owa Maryse: „Ty nigdy nie ba艂e艣 si臋 ciemno艣ci".

To prawda. Obecny niepok贸j wydawa艂 si臋 nienaturalny, zupe艂nie do niego niepodobny. Musia艂o chodzi膰 o co艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂膮 ciemno艣膰. Jace wzi膮艂 kolejny p艂ytki wdech. Po prosi u musia艂 przetrwa膰 t臋 noc. Jedn膮 noc. To wszystko. Zrobi艂 nast臋pny krok. 艁a艅cuch zagrzechota艂 z艂owrogo.

Nagle cisz臋 rozdar艂 jaki艣 d藕wi臋k. Jace zamar艂. By艂o to wysokie, przera藕liwe wycie, wyraz czystego, ob艂臋dnego przera偶enia. Rozbrzmiewa艂 jak przeci膮g艂y ton skrzypiec, narastaj膮cy i coraz ostrzejszy, a偶 nagle ucich艂.

Jace zakl膮艂. Dzwoni艂o mu w uszach. Czu艂 w ustach gorycz metalu. Kto by pomy艣la艂, 偶e strach ma smak? Przycisn膮艂 plecy do 艣ciany, nakazuj膮c sobie spok贸j.

Zawodzenie rozleg艂o si臋 znowu, tym razem g艂o艣niejsze, a potem kolejny krzyk i jeszcze jeden. Z g贸ry dobieg艂 huk. Jace uchyli艂 si臋 odruchowo, zanim sobie przypomnia艂, 偶e znajduje si臋 kilka poziom贸w pod ziemi膮. Gdy us艂ysza艂 nast臋pny 艂oskot, w jego umy艣le uformowa艂 si臋 obraz: drzwi grobowca otwieraj膮 si臋 gwa艂townie, wychodz膮 z niego chwiejnie trupy nie偶yj膮cych od wiek贸w Nocnych 艁owc贸w, szkielety ledwo trzymaj膮ce si臋 na i suchych 艣ci臋gnach wlok膮 si臋 po bia艂ych posadzkach Cichego Miasta, bezcielesne, ko艣ciste palce...

Do艣膰! Odetchn膮艂 g艂臋boko, przep臋dzaj膮c wizj臋. Zmarli nie wracaj膮. A zreszt膮 to by艂y trupy Nefilim takich jak on, jego zabici bracia i siostry. Nie mia艂 czego si臋 obawia膰 z ich strony. Wiec sk膮d ta panika? Zacisn膮艂 pi臋艣ci, a偶 paznokcie wbi艂y mu si臋 w d艂onie. Ogarn膮艂 go wstyd. Poradzi sobie z tym niegodnym strachem. Zdusi go w sobie. Wzi膮艂 g艂臋boki wdech i w tym momencie rozbrzmia艂 kolejny krzyk, bardzo g艂o艣ny. Gwa艂townie wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc, gdy co艣 hukn臋艂o bardzo blisko niego. Zobaczy艂 b艂ysk 艣wiat艂a, gor膮cy ognisty kwiat k艂uj膮cy w oczy.

Przed nim sta艂 brat Jeremiasz, w prawej r臋ce 艣ciskaj膮cy 艂uczywo. Kaptur mia艂 zsuni臋ty z g艂owy, twarz zastyg艂膮 w groteskowym wyrazie przera偶enia. Jego zaszyte usta by艂y teraz szeroko otwarte w bezg艂o艣nym krzyku, rozerwane szwy zwisa艂y z pokaleczonych warg. Na jasnej szacie widnia艂y plamy krwi, czarne w blasku p艂omienia. Archiwista zrobi艂 kilka chwiejnych krok贸w do przodu, z wyci膮gni臋tymi r臋kami, i... run膮艂 twarz膮 na kamienn膮 posadzk臋. Jace us艂ysza艂 trzask p臋kaj膮cych ko艣ci, pochodnia zaskwiercza艂a i wytoczy艂a si臋 z r臋ki Jeremiasza w stron臋; p艂ytkiej rynny wyci臋tej w pod艂odze tu偶 za zakratowanymi drzwiami celi.

Jace opad艂 na kolana i si臋gn膮艂 najdalej, jak pozwala艂 mu 艂a艅cuch, ale nie m贸g艂 dosi臋gn膮膰 pochodni. W jej szybko gasn膮cym 艣wietle widzia艂 martw膮 twarz Jeremiasza odwr贸con膮 ku niemu, krew ciekn膮c膮 z otwartych ust. Jego z臋by by艂y krzywymi, czarnymi pie艅kami.

Jace mia艂 wra偶enie, jakby jego pier艣 przygniata艂 wielki ci臋偶ar. Cisi Bracia nigdy nie otwierali ust, nie m贸wili, nie 艣miali si臋 ani nie krzyczeli. Ale d藕wi臋ki, kt贸re niedawno s艂ysza艂, by艂y wrzasku mi ludzi, niewydaj膮cych z siebie g艂osu od p贸艂 wieku, wyciem przera偶enia pot臋偶niejszego od staro偶ytnego Runu Milczenia. Jak to mo偶liwe? I gdzie s膮 pozostali Bracia? Jace chcia艂 zawo艂a膰 o pomoc, ale nie m贸g艂 nabra膰 do艣膰 po wietrz膮, bo ogromne brzemi臋 nadal przyciska艂o go do ziemi Znowu si臋gn膮艂 po pochodni臋 i poczu艂, 偶e p臋ka jedna z ma艂ych kostek w nadgarstku. B贸l przeszy艂 jego rami臋, ale on sam zyska艂 dodatkowy cal, kt贸rego mu brakowa艂o. Chwyci艂 艂uczywo i wsta艂.

Kiedy p艂omie艅 o偶y艂, Jace us艂ysza艂 inny odg艂os. Bardzo nieprzyjemny, mokry d藕wi臋k, jakby co艣 pe艂z艂o w jego stron臋. W艂oski zje偶y艂y mu si臋 na karku, ostre jak igie艂ki. Wyci膮gn膮艂 przed siebie pochodni臋. R臋ka tak mu si臋 trz臋s艂a, 偶e 艣wiat艂o ta艅czy艂o po 艣cianach, rozja艣niaj膮c mroczne k膮ty. Niczego tam nie by艂o.

Jednak偶e zamiast ulgi poczu艂 jeszcze wi臋kszy strach. 艁apa艂 powietrze wielkimi haustami, jakby wyskoczy艂 spod wody. Przera偶enie by艂o tym gorsze, 偶e do tej pory nie zna艂 tego uczucia. Co si臋 z nim dzia艂o? Czy偶by nagle sta艂 si臋 tch贸rzem?

Szarpn膮艂 mocno kajdany, w nadziei 偶e b贸l rozja艣ni mu w g艂owie. Nie rozja艣ni艂. Znowu us艂ysza艂 ten odg艂os, teraz ca艂kiem blisko, ale teraz towarzyszy艂 mu inny, z艂owrogi d藕wi臋k, podobny do cichego, sta艂ego szeptu. Niemal oszala艂y ze strachu cofn膮艂 si臋 chwiejnie pod 艣cian臋 i dr偶膮c膮 r臋k膮 uni贸s艂 pochodni臋.

Na chwil臋 zrobi艂o si臋 jasno jak w dzie艅, a on zobaczy艂 ca艂膮 cel臋, kraty, nagie kamienne p艂yty, cia艂o Jeremiasza skulone na pod艂odze. Drzwi, obok kt贸rych le偶a艂 martwy archiwista, otworzy艂y si臋 powoli i zacz臋艂o si臋 przez nie gramoli膰 co艣 ogromnego czarnego i bezkszta艂tnego. Oczy jak p艂on膮cy l贸d, osadzone g艂臋boko w ciemnych fa艂dach sk贸ry, z gro藕nym rozbawieniem spojrza艂y na wi臋藕nia. Potem stw贸r skoczy艂. Tu偶 przed Jace'em wyros艂a wielka chmura sk艂臋bionego oparu niczym fala tocz膮ca si臋 po powierzchni oceanu. Ostatni膮 rzecz膮, jak膮 zobaczy艂, by艂 p艂omie艅 pochodni, kt贸ry zaja艣nia艂 zielono-niebieskim blaskiem, nim poch艂on臋艂a go ciemno艣膰.

***

Ca艂owanie Simona by艂o tak przyjemne jak le偶enie w hamaku w letni dzie艅 z ksi膮偶k膮 i szklank膮 lemoniady. Tego rodzaju rzeczy nigdy si臋 nie nudz膮, nie powoduj膮 skr臋powania ani l臋ku, a jedyne zmartwienie to metalowa rama 艂贸偶ka wpijaj膮ca si臋 w plecy.

Au! - sykn臋艂a Clary, pr贸buj膮c zmieni膰 pozycj臋.

Sprawi艂em ci b贸l? - Simon z niepokojem uni贸s艂 si臋 na 艂okciu. A mo偶e po prostu bez okular贸w jego oczy wydawa艂y si臋 dwa razy wi臋ksze i ciemniejsze.

Nie ty, tylko 艂贸偶ko. Przypomina narz臋dzie tortur.

Nie zauwa偶y艂em - rzek艂 Simon pos臋pnym tonem, kiedy Clary wzi臋艂a poduszk臋 z pod艂ogi i umie艣ci艂a j膮 mi臋dzy nimi.

Nic dziwnego. — Roze艣mia艂a si臋. — Na czym stan臋li艣my?

No wi臋c, moja twarz by艂a mniej wi臋cej tam, gdzie jest teraz, ale woja du偶o bli偶ej mojej. Tyle w ka偶dym razie pami臋tam.

Jakie to romantyczne. - Przyci膮gn臋艂a go. Ich cia艂a do siebie pasowa艂y. Czu艂a bicie jego serca. Rz臋sy Simona, normalni, ukryte za okularami, musn臋艂y jej policzek, kiedy si臋 nachyli艂 偶eby j膮 poca艂owa膰. Clary za艣mia艂a si臋 cicho. -Czy to nie jest dla ciebie dziwne?

Nie. My艣l臋, 偶e kiedy dostatecznie cz臋sto co艣 sobie wyobra偶asz, rzeczywisto艣膰...

Rozczarowuje?

Nie. Nie! - Simon odsun膮艂 si臋 i popatrzy艂 na ni膮 z b艂yskiem w oczach. - Nawet tak nie my艣l. Wprost przeciwnie. Jest... Z piersi Clary wyrwa艂 si臋 chichot.

No dobrze, mo偶e wolisz tego nie m贸wi膰. Simon przymkn膮艂 oczy i wykrzywi艂 usta w u艣miechu.

Chcia艂bym rzuci膰 jak膮艣 przem膮drza艂膮 uwag臋, ale jedyne, co przychodzi mi do g艂owy, to... Clary u艣miechn臋艂a si臋 szeroko. — 呕e chcesz seksu?

Przesta艅. - Simon chwyci艂 jej r臋ce, przyszpili艂 je do 艂贸偶ka i spojrza艂 na ni膮 z g贸ry z powa偶n膮 min膮. - 呕e ci臋 kocham.

Wi臋c nie chcesz seksu? Pu艣ci艂 jej r臋ce.

Tego nie powiedzia艂em. Za艣mia艂a si臋 i pchn臋艂a go w pier艣 obiema r臋kami.

Daj mi wsta膰. Na twarzy Simona odmalowa艂 si臋 pop艂och.

Nie mia艂em na my艣li tego, 偶e chc臋 tylko seksu.

Nie o to chodzi. Chc臋 si臋 przebra膰 w pi偶am臋. Nie mog臋 traktowa膰 tego wszystkiego powa偶nie, kiedy jestem w skarpetkach

Simon popatrzy艂 na ni膮 z 偶alem, kiedy wyj臋艂a pi偶am臋 z komody i posz艂a do 艂azienki. W progu obejrza艂a si臋 i rzuci艂a:

Zaraz wracam.

Nie us艂ysza艂a, co odpowiedzia艂, bo zamkn臋艂a drzwi. Wyszorowa艂a z臋by, a potem przez d艂ugi czas spuszcza艂a wod臋 w umywalce, patrz膮c na siebie w lustrze szafki na lekarstwa. W艂osy mia艂a potargane, policzki czerwone. Czy mo偶na to uzna膰 za promienno艣膰? Ludzie zakochani powinni ja艣nie膰, prawda? A mo偶e chodzi艂o o kobiety w ci膮偶y, nie pami臋ta艂a dok艂adnie, ale z pewno艣ci膮 powinna wygl膮da cho膰 troch臋 inaczej. Ostatecznie to by艂 jej pierwszy prawdziwy poca艂unek. Prze偶ycie mi艂e, bezpieczne i przyjemne.

Oczywi艣cie ca艂owa艂a Jace'a w noc swoich urodzin, ale wtedy nie czu艂a si臋 bezpiecznie, spokojnie ani przyjemne. Odkry艂a w swoim ciele co艣 bardziej gor膮cego i s艂odkiego ni偶 krew. Nie my艣l o Jasie, nakaza艂a sobie kategorycznie, ale zobaczy艂a w lustrze, 偶e jej oczy ciemniej膮. Cia艂o pami臋ta艂o, mimo 偶e umys艂 odrzuca艂 tamto wspomnienie.

Pu艣ci艂a zimn膮 wod臋 i spryska艂a ni膮 twarz, a potem si臋gn臋艂a po pi偶am臋. 艢wietnie! Wzi臋艂a sam d贸艂, bez g贸ry. Wprawdzie Simonowi widok by si臋 spodoba艂, ale chyba by艂o za wcze艣nie, 偶eby paradowa膰 przed nim topless. Kiedy wr贸ci艂a do sypialni, stwierdzi艂a, 偶e przyjaciel 艣pi na 艣rodku 艂贸偶ka, tul膮c do siebie poduszk臋. St艂umi艂a 艣miech. Simon...—wyszepta艂a.

I w tym momencie us艂ysza艂a znajomy, kr贸tki pisk kom贸rki. Aparat le偶a艂 na nocnym stoliku. Clary wzi臋艂a go i zobaczy艂a, 偶e to wiadomo艣膰 od Isabelle.

Szybko w艂膮czy艂a telefon i dwukrotnie odczyta艂a tekst, by si臋 upewni膰, 偶e niczego sobie nie wymy艣li艂a. Nast臋pnie pobieg艂a do szafy po p艂aszcz.

***

Jonathanie.

G艂os by艂 spokojny, mroczny, znajomy jak b贸l. Jace zamruga艂, otworzy艂 oczy i zobaczy艂 tylko ciemno艣膰. Zadr偶a艂. Le偶a艂 skulony na lodowatej kamiennej posadzce. Musia艂 zemdle膰. Ogarn膮艂 go gniew z powodu w艂asnej s艂abo艣ci. Przetoczy艂 si臋 na bok. Nad garstek zakuty w kajdanki pulsowa艂 bole艣nie. Jest tu kto?

— Z pewno艣ci膮 rozpoznajesz w艂asnego ojca, Jonathanie.

W g艂adkim g艂osie pobrzmiewa艂y tony kojarz膮ce si臋 z brz臋kiem 偶elastwa. Jace pr贸bowa艂 wsta膰, ale jego buty po艣lizn臋艂y si臋 na czym艣 mokrym, a on run膮艂 do ty艂u i z impetem uderzy艂 plecami w kamienn膮 艣cian臋. 艁a艅cuch zagrzechota艂 jak ch贸r stalowych dzwonk贸w.

Jeste艣 ranny?

W g贸rze rozb艂ys艂o 艣wiat艂o, k艂uj膮c go w oczy. Jace zamruga艂, 偶eby odp臋dzi膰 piek膮ce 艂zy, i zobaczy艂, 偶e po drugiej stronie krat, obok trupa Cichego Brata, stoi Valentine. Magiczny kamie艅, kt贸ry trzyma艂 w r臋ce, rzuca艂 bia艂awy blask na ca艂y loch. Na rdza we plamy na 艣cianach... i ma艂膮 sadzawk臋 艣wie偶szej krwi, wyp艂ywaj膮cej z otwartych ust brata Jeremiasza. Jace poczu艂 艣ciskanie w 偶o艂膮dku. Pomy艣la艂 o czarnej, bezkszta艂tnej postaci o oczach jak p艂on膮ce klejnoty.

Ten stw贸r - wykrztusi艂. - Gdzie on jest? Co to by艂o?

— Jeste艣 ranny. — Yalentine przysun膮艂 si臋 bli偶ej krat.

— Kto kaza艂 ci臋 tutaj zamkn膮膰? Clave? Lightwoodowie?

Inkwizytorka. - Jace spojrza艂 na siebie. Na nogawkach spodni i na koszuli mia艂 krew, ale nie wiedzia艂 czyj膮. Spod kajdan s膮czy艂o si臋 jej jeszcze wi臋cej.

Valentine patrzy艂 na niego w zamy艣leniu. Po raz pierwszy od lat Jace widzia艂 ojca w pe艂nym rynsztunku bojowym Nocnego 艁owcy, w zbroi z grubej sk贸ry, kt贸ra zapewnia艂a swobod臋 ruch贸w, jednocze艣nie chroni膮c przed najgro藕niejszymi rodzajami demonicznego jadu. P艂yty z elektrum os艂aniaj膮ce ramiona i nogi by艂y pokryte hieroglifami i runami. Pier艣 przecina艂 szeroki pas, za plecami l艣ni艂a r臋koje艣膰 miecza. Valentine ukucn膮艂, tak 偶e jego zimne czarne oczy znalaz艂y si臋 na poziomie oczu syna. Jace z zaskoczeniem stwierdzi艂, 偶e nie dostrzega w nich gniewu.

Inkwizytorka i Clave to jedno i to samo. A Lightwoodowie nie powinni byli do tego dopu艣ci膰. Ja nigdy bym nie pozwoli艂, 呕eby kto艣 wtr膮ci艂 ci臋 do wi臋zienia. Jace przywar艂 plecami do 艣ciany. Tylko tak daleko 艂a艅cuch pozwala艂 mu odsun膮膰 si臋 od ojca.

Przyszed艂e艣, 偶eby mnie zabi膰?

Zabi膰? Dlaczego mia艂bym ci臋 zabija膰?

A dlaczego zabi艂e艣 Jeremiasza? I nie wciskaj mi bajeczek, 偶e znalaz艂e艣 si臋 tu przypadkiem tu偶 po jego nag艂ej 艣mierci. Wiem, 偶e to zrobi艂e艣.

Valentine po raz pierwszy spojrza艂 na trupa i powiedzia艂:

Pozosta艂ych Cichych Braci r贸wnie偶 zabi艂em. Musia艂em. Mieli co艣, czego potrzebowa艂em.

Co? Poczucie przyzwoito艣ci?

To - rzek艂 Valentine, jednym szybkim ruchem wyci膮gaj膮c miecz zza plec贸w. — Maellartach.

Jace st艂umi艂 okrzyk zaskoczenia. Rozpozna艂 ten wielki, srebrny miecz o ci臋偶kim ostrzu i r臋koje艣ci w kszta艂cie rozpostartych skrzyde艂, kt贸ry kiedy艣 wisia艂 nad M贸wi膮cymi Gwiazdami w sali narad Cichego Miasta.

Zabra艂e艣 miecz Cichym Braciom?

Nigdy nie nale偶a艂 do nich - odpar艂 Valentine. - On nale偶y do wszystkich Nefilim. To bro艅, kt贸r膮 anio艂 wyp臋dzi艂 Adama i Ew臋 z raju. „A na wsch贸d od ogrodu Eden umie艣ci艂 cheruby i p艂omienisty miecz wiruj膮cy...". Jace zwil偶y艂 wargi.

— Co zamierzasz z nim zrobi膰?

Powiem, kiedy uznani, 偶e mog臋 ci zaufa膰 - rzek艂 Valentine. -1 kiedy b臋d臋 wiedzia艂, 偶e i ty mi ufasz.

Zaskoczony Jace tak szybko podni贸s艂 na niego wzrok, 偶e zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Wzi膮艂 g艂臋boki wdech. Co?

— Teraz wiem, 偶e to, co zrobi艂em w Renwick, by艂o z艂e

— ci膮gn膮艂 Valentine. — Pami臋ta艂em ci臋 jako ma艂ego ch艂opca, kt贸rego zostawi艂em w Idrisie, pos艂usznego ka偶demu mojemu 偶yczeniu, a ujrza艂em m艂odego m臋偶czyzn臋, upartego, niezale偶nego i odwa偶nego. Mimo to potraktowa艂em ci臋, jakby艣 nadal by艂 dzieckiem. Nic dziwnego, 偶e zbuntowa艂e艣 si臋 przeciwko mnie.

— Zbuntowa艂em? Ja... - Jace'a 艣cisn臋艂o w gardle, jego serce zacz臋艂o dudni膰 do rytmu bolesnego pulsowania w nadgarstku.

Nie mia艂em okazji opowiedzie膰 ci o mojej przesz艂o艣ci, wyja艣ni膰, dlaczego zrobi艂em rzeczy, kt贸re zrobi艂em.

Nie ma nic do wyja艣niania. Zabi艂e艣 moich dziadk贸w, uwi臋zi艂e艣 moj膮 matk臋. Zabija艂e艣 innych Nocnych 艁owc贸w, 偶eby osi膮gn膮膰 swoje cele. — Ka偶de s艂owo smakowa艂o w ustach Jace'a jak trucizna.

Znasz tylko po艂ow臋 fakt贸w, Jonathanie. Ok艂ama艂em ci臋, bo by艂e艣 za ma艂y, 偶eby zrozumie膰. Teraz jeste艣 dostatecznie doros艂y, 偶eby pozna膰 prawd臋.

Wi臋c powiedz mi prawd臋. Valentine si臋gn膮艂 przez pr臋ty celi i po艂o偶y艂 d艂o艅 na r臋ce syna. Dotyk szorstkich, stwardnia艂ych palc贸w by艂 taki sam, jak wtedy, kiedy Jace mia艂 dziesi臋膰 lat.

Chc臋 ci ufa膰, Jonathanie. Mog臋?

Jace nie by艂 w stanie wykrztusi膰 s艂owa. Zdawa艂o mu si臋, 偶e wok贸艂 jego piersi zaciska si臋 偶elazna obr臋cz, odcinaj膮c dop艂yw powietrza.

Ja... -wyszepta艂.

Raptem gdzie艣 nad nimi rozleg艂 si臋 ha艂as, jakby trzasn臋艂y me-ulowe drzwi. Potem Jace us艂ysza艂 kroki i szepty odbijaj膮ce si臋 n lian od kamiennych mur贸w Cichego Miasta. Valentine wsta艂 i zamkn膮艂 d艂o艅 wok贸艂 magicznego kamienia, tak 偶e zosta艂a tylko s艂aba po艣wiata, w kt贸rej jego posta膰 by艂a niewyra藕nym cieniem.

Nadchodzi szybciej, ni偶 my艣la艂em - mrukn膮艂 i spojrza艂 przez kraty na syna.

Poza nik艂ym blaskiem czarodziejskiego kamienia Jace widzia艂 tylko ciemno艣膰. Pomy艣la艂 o mrocznej istocie, kt贸ra bezkszta艂tnym cielskiem gasi艂a przed sob膮 ca艂e 艣wiat艂o.

- Co nadchodzi? - zapyta艂, pe艂zn膮c na czworakach w stron臋 drzwi.

Musz臋 i艣膰 — powiedzia艂 Yalentine. — Ale jeszcze nie sko艅czyli艣my, ty i ja. Jace chwyci艂 za pr臋ty.

Rozepnij mnie. Chc臋 m贸c walczy膰, cokolwiek to jest.

Uwolnienie ciebie to nie jest dobry pomys艂 w obecnej sytuacji - stwierdzi艂 Valentine. Czarodziejskie 艣wiate艂ko zamruga艂o i zgas艂o, pogr膮偶aj膮c cel w ciemno艣ci. Jace rzuci艂 si臋 na kraty. Z艂amana r臋ka zareagowa艂a ostrym b贸lem.

Nie! - krzykn膮艂. - Ojcze, prosz臋.

Kiedy b臋dziesz chcia艂 mnie znale藕膰, znajdziesz - powiedzia艂 Valentine.

Jace us艂ysza艂 oddalaj膮ce si臋 szybko kroki, a potem ju偶 tylko w艂asny urywany oddech.

***

Jad膮c metrem, Clary nie mog艂a usiedzie膰 w miejscu. Spacerowa艂a w t臋 i z powrotem po prawie pustym wagonie, ze s艂uchawkami od i-Poda dyndaj膮cymi na szyi. Bezskutecznie pr贸bowa艂a dodzwoni膰 si臋 do Isabelle. Dr臋czy艂 j膮 irracjonalny niepok贸j.

Pomy艣la艂a o Jasie w „Ksi臋偶ycu 艁owcy". Umazany krwi膮, z z臋bami obna偶onymi w gniewnym warkni臋ciu wygl膮da艂 bardziej jak wilko艂ak ni偶 Nocny 艁owca, kt贸rego obowi膮zkiem by艂o chroni膰 ludzi i trzyma膰 Podziemnych w ryzach.

Wbieg艂a po schodach na Dziewi臋膰dziesi膮t膮 Sz贸st膮 i zwolni艂a dopiero za rogiem, kiedy ujrza艂a przed sob膮 wielkie szare gmaszysko. W metrze by艂o gor膮co, a teraz pot wysycha艂 jej na karku, gdy sz艂a pop臋kanym betonowym chodnikiem do frontowych drzwi Instytutu.

Zawaha艂a si臋, si臋gaj膮c do du偶ego, 偶elaznego dzwonka, kt贸ry zwisa艂 z architrawu. By艂a Nocnym 艁owc膮, tak czy nie? Mia艂a prawo przebywa膰 w Instytucie, tak samo jak Lightwoodowie. Zdecydowanym gestem chwyci艂a za klamk臋, pr贸buj膮c sobie przypomnie膰 s艂owa, kt贸re kiedy艣 wypowiedzia艂 Jace. „W imi臋 Anio艂a...".

Za drzwiami powita艂 j膮 mrok rozja艣niony p艂omykami dziesi膮tk贸w ma艂ych 艣wiec. Kiedy p臋dzi艂a mi臋dzy 艂awkami, 艣wiece migota艂y, jakby si臋 z niej 艣mia艂y. Po wej艣ciu do windy, z trzaskiem zamkn臋艂a za sob膮 metalowe drzwi i wcisn臋艂a guzik dr偶膮cym palcem. Zebra艂a ca艂膮 si艂臋 woli, 偶eby si臋 uspokoi膰. Martwi艂a si臋, o Jace'a czy te偶 obawia艂a si臋 chwili, w kt贸rej go zobaczy? Jej twarz w lustrze, obramowana podniesionym ko艂nierzem p艂aszcza, by艂a drobna i bia艂a, oczy wielkie i ciemnozielone, usta Mad臋. Niezbyt atrakcyjny wygl膮d, dosz艂a do wniosku, ale zaraz odp臋dzi艂a t臋 my艣l. Jakie znaczenie mia艂 jej wygl膮d? Jace'a na pewno nie obchodzi艂. Nie powinien obchodzi膰.

Winda zatrzyma艂a si臋 z przeci膮g艂ym zgrzytem. Pod drzwiami czeka艂 na ni膮 Church. Pozdrowi艂 j膮 pe艂nym niezadowolenia miaukni臋ciem.

Co si臋 sta艂o, Church? — Jej g艂os zabrzmia艂 nienaturalnie g艂o艣no w cichym korytarzu. Ciekawe, czy w og贸le jest kto艣 w Instytucie. Mo偶e tylko ona. Ta my艣l przyprawi艂a j膮 o dreszcz.

Tymczasem niebieski pers odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 korytarzem. Min膮艂 pusty pok贸j muzyczny i r贸wnie pust膮 bibliotek臋. Skr臋ci艂 za r贸g i usiad艂 przed zamkni臋tymi drzwiami. „Jeste艣my na miejscu", m贸wi艂a jego mina.

Zanim Clary zd膮偶y艂a zapuka膰, drzwi si臋 otworzy艂y i stan臋艂a w nich Isabelle, bosa, w d偶insach i jasnofioletowym swetrze. Zdziwi艂a si臋 na jej widok.

Wydawa艂o mi si臋, 偶e kto艣 idzie korytarzem, ale nie s膮dzi艂am, 偶e to ty - powiedzia艂a. - Co tutaj robisz?

Clary wytrzeszczy艂a oczy. — Przys艂a艂a艣 mi wiadomo艣膰. Napisa艂a艣, 偶e Inkwizytorka wtr膮ci艂a Jace'a do wi臋zienia.

Tak, ale... - Isabelle westchn臋艂a z rezygnacj膮 i zaprosi艂a ja gestem do pokoju. — R贸wnie dobrze mo偶esz wej艣膰. A ty, sio. Machn臋艂a na Churcha. — Id藕 pilnowa膰 windy.

Pers 艂ypn膮艂 na ni膮 z oburzeniem, po艂o偶y艂 si臋 na brzuchu i zasn膮艂.

Koty - prychn臋艂a Isabelle i zatrzasn臋艂a drzwi. Cze艣膰, Clary. - Na niepos艂anym 艂贸偶ku siedzia艂 Alec.

— Co tutaj robisz?

Clary usiad艂a na wy艣cie艂anym sto艂ku przed zastawion膮 kosmetykami toaletk膮 Isabelle.

Twoja siostra przys艂a艂a mi wiadomo艣膰. Napisa艂a, co si臋 sta艂o z Jace'em.

Rodze艅stwo wymieni艂o spojrzenia.

— Och, daj spok贸j, Alec — powiedzia艂a Isabelle. — Uzna艂am, 偶e powinna wiedzie膰. Nie mia艂am poj臋cia, 偶e zaraz tutaj przybiegnie!

呕o艂膮dek Clary wykona艂 podskok.

— Oczywi艣cie, 偶e przyjecha艂am! Nic mu nie jest? Dlaczego, do diab艂a, Inkwizytorka pos艂a艂a go do wi臋zienia?

W艂a艣ciwie nie do wi臋zienia, tylko do Cichego Miasta - odpar艂 Alec, siadaj膮c prosto i k艂ad膮c sobie poduszk臋 na kolanach. Leniwie skuba艂 koralikowy fr臋dzel.

— Do Cichego Miasta? Dlaczego? Alec si臋 zawaha艂.

Pod Cichym Miastem s膮 lochy. Czasami trzymaj膮 w nich przest臋pc贸w, zanim zostan膮 deportowani do Idrisu, gdzie czeka ich proces przed Rad膮. Ludzi, kt贸rzy zrobili naprawd臋 z艂e rzeczy. Morderc贸w, zbuntowane wampiry, Nocnych 艁owc贸w, kt贸rzy 艂ami膮 Porozumienia. W艂a艣nie tam jest teraz Jace.

Zamkni臋ty z band膮 morderc贸w? — Clary zerwa艂a si臋 ze sto艂ka - Co z wami? Dlaczego nie jeste艣cie bardziej zdenerwowani?

M艂odzi Lightwoodowie znowu wymienili spojrzenia.

To tylko jedna noc — powiedzia艂a Isabelle. -I nikogo wi臋cej tam z nim nie ma. Pytali艣my.

Ale dlaczego? Co Jace zrobi艂?

Zdaje si臋, 偶e pyskowa艂 Inkwizytorce — odpar艂 Alec. Isabelle przysiad艂a na brzegu toaletki.

To niewiarygodne.

Ta Inkwizytorka musi by膰 szalona - stwierdzi艂a

Clary.

W艂a艣ciwie nie — powiedzia艂 Alec. — Gdyby Jace by艂 w waszej przyziemnej armii, my艣lisz, 偶e pozwolono by mu pyskowa膰 Zwierzchnikom? Na pewno nie.

Nie w czasie wojny. Zreszt膮 Jace nie jest 偶o艂nierzem.

My wszyscy jeste艣my 偶o艂nierzami. Istnieje u nas hierarchia dowodzenia i Inkwizytorka znajduje si臋 blisko jej szczytu, a Jace prawie na samym dole. Powinien traktowa膰 j膮 z wi臋kszym szacunkiem.

Je艣li uwa偶acie, 偶e s艂usznie trafi艂 do wi臋zienia, dlaczego prosili艣cie, 偶ebym tu przysz艂a? 呕ebym si臋 z wami zgodzi艂a? Nie rozumiem. Czego ode mnie chcecie?

Nie m贸wili艣my, 偶e powinien znale藕膰 si臋 wi臋zieniu -obruszy艂a si臋 Isabelle. - Tylko 偶e niepotrzebnie odszczekiwa艂 si臋 jednemu z najwy偶szych rang膮 cz艂onk贸w Clave. - I doda艂a nieco ciszej - Poza tym, pomy艣la艂am, 偶e mog艂aby艣 pom贸c.

Pom贸c? Jak?

Ju偶 wcze艣niej ci m贸wi艂em, 偶e wed艂ug mnie Jace igra te 艣mierci膮 — powiedzia艂 Alec. - Musi nauczy膰 si臋 my艣le膰 o sobie, a to oznacza wsp贸艂prac臋 z Inkwizytorka.

I uwa偶acie, 偶e ja potrafi臋 go do tego przekona膰? - W g艂osie Clary pobrzmiewa艂o niedowierzanie.

Nie jestem pewna, czy ktokolwiek jest w stanie przekona膰 Jace'a do czegokolwiek - stwierdzi艂a Isabelle. -Ale my艣l臋, ze ty mo偶esz mu przypomnie膰, 偶e ma po co 偶y膰.

Alec nagle tak mocno szarpn膮艂 fr臋dzel u poduszki, 偶e koraliki posypa艂y si臋 na koc jak deszcz. Isabelle zmarszczy艂a brwi.

Alec, nie r贸b tego.

Clary chcia艂a powiedzie膰, 偶e to oni s膮 rodzin膮 Jace'a i k li zdanie liczy si臋 bardziej ni偶 jej, wci膮偶 jednak s艂ysza艂a w g艂owic jego g艂os: „Nigdy nie wiedzia艂em, gdzie jest moje miejsce. Ale ty sprawi艂a艣, 偶e zale偶y mi na tym, 偶eby je mie膰".

— zapyta艂 Alec. Clary si臋 zastanowi艂a.

Chc臋 najpierw us艂ysze膰, co on ma do powiedzenia.

Alec rzuci艂 zniszczon膮 poduszk臋 na 艂贸偶ko i wsta艂, marszczy brwi, ale zanim zd膮偶y艂 co艣 powiedzie膰, rozleg艂o si臋 pukanie. Isabelle zeskoczy艂a z toaletki i podesz艂a do drzwi.

Na korytarzu sta艂 ma艂y ciemnow艂osy ch艂opiec w okularach. Mia艂 na sobie d偶insy i za du偶膮 bluz臋. W r臋ce trzyma艂 ksi膮偶k臋.

Max - zdziwi艂a si臋 Isabelle. - My艣la艂am, 偶e 艣pisz.

By艂em w zbrojowni - odpar艂 ch艂opiec, zapewne najm艂odszy syn Lightwood贸w. — I us艂ysza艂em jakie艣 ha艂asy dochodz膮ce z biblioteki. Chyba kto艣 pr贸bowa艂 skontaktowa膰 si臋 z Instytutem. — Zerkn膮艂 na Clary. — Kto to jest?

Clary, siostra Jace'a — odpar艂 Alec.

Oczy Maksa zrobi艂y si臋 okr膮g艂e.

My艣la艂em, 偶e Jace nie ma 偶adnych braci ani si贸str.

te偶 tak my艣leli艣my. - Alec zdj膮艂 sweter z oparcia krzes艂a. Kiedy go wci膮gn膮艂, naelektryzowane w艂osy rozsypa艂y si臋 wok贸艂 jego g艂owy jak ciemne halo.

Przyg艂adzi艂 je niecierpliwym gestem - Lepiej p贸jd臋 do biblioteki.

Oboje p贸jdziemy. - Isabelle wyj臋艂a z szuflady l艣ni膮cy, z艂oty bat. Wsun臋艂a jego r膮czk臋 za pasek. - Mo偶e co艣 si臋 sta艂o.

Gdzie wasi rodzice? — zapyta艂a Clary.

Wezwano ich kilka godzin temu, bo w Central Parku zamordowano jakiego艣 faerie — wyja艣ni艂 Alec. — Inkwizytorka posz艂a z nimi.

nie chcieli艣cie i艣膰?

Nie zostali艣my zaproszeni. - Isabelle oplot艂a dwa ciemne warkocze wok贸艂 g艂owy i przebi艂a je ma艂ym, szklanym sztyletem— Przypilnuj Maksa, dobrze? Nied艂ugo wr贸cimy.

Ale... - zaprotestowa艂a Clary.

Zaraz wracamy. - Isabelle wypad艂a na korytarz. Alec pobieg艂 za ni膮.

Kiedy drzwi zamkn臋艂y si臋 za nimi. Clary usiad艂a na 艂贸偶ku spojrza艂a na Maksa. Do tej pory nie mia艂a wiele do czynienia z dzie膰mi — matka nigdy nie pozwala艂a jej dorabia膰 jako nia艅ka- wi臋c nie by艂a pewna, jak z nimi rozmawia膰 i co mo偶e je rozbawi膰. W dodatku ch艂opiec przypomina艂 jej Simona w tym wieku: chude r臋ce, chude nogi i okulary, kt贸re wydawa艂y si臋 za du偶e do tak drobnej twarzy. Max odpowiedzia艂 jej uwa偶nym spojrzeniem, nie nie艣mia艂ym, tylko zamy艣lonym i opanowanym.

Ile masz lat? - spyta艂 w ko艅cu. Clary by艂a zaskoczona.

A na ile wygl膮dam?

Max pokiwa艂 g艂ow膮.

— Ja te偶. Mam dziewi臋膰, a ludzie my艣l膮, 偶e siedem. Wygl膮dasz mi na dziewi臋膰 - stwierdzi艂a Clary. - Co tam masz? Ksi膮偶k臋?

Max wyj膮艂 r臋k臋 zza plec贸w. Trzyma艂 w niej komiks formatu darmowych gazetek wy艂o偶onych na ladach w sklepach spo偶ywczych. Ten mia艂 jaskraw膮 ok艂adk臋 z japo艅skim pismem kanji pod angielskim tekstem. Clary si臋 roze艣mia艂a. Naruto. Nie wiedzia艂am, 偶e lubisz mang臋. Sk膮d to

masz?

Z lotniska. Podobaj膮 mi si臋 obrazki, ale nie umiem tego przeczyta膰.

Przez chwil臋 Clary martwi艂a si臋, 偶e go urazi艂a. Wygl膮da艂 jednak na ca艂kiem zadowolonego. Wzi膮艂 od niej ksi膮偶k臋 i przerzuci艂 na ostatni膮 stron臋.

— To jest numer dziewi膮ty. Chyba powinienem kupi膰 osiem poprzednich, nim zaczn臋 go czyta膰.

Dobry pomys艂. Mo偶e kto艣 zawiezie ci臋 do Midtown Comie艣 albo Forbidden Planet.

Forbidden Planet? - Max spojrza艂 na ni膮 pytaj膮co, ale zanim Clary zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, do pokoju wpad艂a zdyszana Isabelle.

Kto艣 pr贸bowa艂 skontaktowa膰 si臋 z Instytutem -wyja艣ni艂a - Jeden z Cichych Braci. Co艣 si臋 sta艂o w Mie艣cie Ko艣ci.

o?

Nie wiem. Nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂am, 偶eby Cisi Bracia prosili o pomoc. — Isabelle by艂a wyra藕nie zaniepokojona. Zwr贸ci艂a si臋 do brata: - Max, id藕 do swojego pokoju i zosta艅 tam, dobrze? Ch艂opiec zacisn膮艂 z臋by.

Wychodzicie z Alekiem?

Tak.

Do Cichego Miasta? Max...

Chc臋 i艣膰 z wami.

Isabelle potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. R臋koje艣膰 sztyletu ja艣nia艂a za jej g艂ow膮 jak p艂omie艅.

Wykluczone. Jeste艣 za m艂ody.

Ty te偶 jeszcze nie masz osiemnastu lat! Isabelle odwr贸ci艂a si臋 do Clary z wyrazem niepokoju i desperacji na twarzy.

Pozw贸l na chwil臋, prosz臋. Gdy zaskoczona Clary wsta艂a, Isabelle chwyci艂a j膮 za rami臋 i wyci膮gn臋艂a z pokoju. Ledwo zd膮偶y艂a zatrzasn膮膰 za nimi drzwi, gdy Max rzuci艂 si臋 na nie z hukiem.

— Cholera! — zakl臋艂a Isabelle, mocno trzymaj膮c klamk臋. - Mo偶esz wyj膮膰 moj膮 stel臋? Jest w kieszeni.

Clary pospiesznie si臋gn臋艂a po stel臋, kt贸r膮 wieczorem da艂 jej luke.

U偶yj mojej.

Kilkoma szybkimi ruchami Isabelle wyci臋艂a na drzwiach Znak zamykaj膮cy. Z drugiej strony dobiega艂y g艂o艣ne protesty Maksa.

Nale偶a艂a do mojej matki - wyja艣ni艂a Clary, kiedy Isabellr odda艂a jej stel臋. I zaraz poprawi艂a si臋 w my艣lach: Nale偶y do mojej matki. Nale偶y do mojej matki.

— Hm. - Isabelle uderzy艂a w drzwi pi臋艣ci膮. — Max, w szufladzie nocnej szafki s膮 batony energetyczne, je艣li zg艂odniejesz, Wr贸cimy najszybciej, jak si臋 da.

Odpowiedzia艂 jej wrzask oburzenia. Isabelle wzruszy艂a ramionami i pop臋dzi艂a korytarzem. Clary musia艂a podbiec, 偶eby j膮 dogoni膰.

Przed bibliotek膮 ju偶 czeka艂 Alec w czarnej sk贸rzanej zbroi Nocnego 艁owcy naci膮gni臋tej na ubranie. Jego przedramiona chroni艂y r臋kawice, szyj臋 i nadgarstki otacza艂y Znaki. Przy pasie l艣ni艂y serafickie no偶e, nosz膮ce imiona r贸偶nych anio艂贸w.

— Jeste艣 gotowa? Max bezpieczny?

— Wszystko w porz膮dku. — Isabelle wyci膮gn臋艂a r臋ce.

— Zr贸b mi Znaki.

Kre艣l膮c wzory na wierzchach d艂oni siostry i na wn臋trzach jej nadgarstk贸w, Alec zerkn膮艂 na Clary.

— Powinna艣 wr贸ci膰 do domu — powiedzia艂. - Lepiej, 偶eby艣 nie by艂a tutaj sama, kiedy wr贸ci Inkwizytorka.

Chc臋 i艣膰 z wami — oznajmi艂a Clary. Isabelle podmucha艂a naznaczon膮 sk贸r臋, jakby studzi艂a gor膮ca kaw臋.

M贸wisz jak Max — zauwa偶y艂a.

Max ma dziewi臋膰 lat, a ja tyle co wy.

Ale nie przesz艂a艣 偶adnego szkolenia - przypomnia艂 Alec. - By艂aby艣 tylko kul膮 u nogi.

Wcale nie - obruszy艂a si臋 Clary. - Czy kt贸re艣 z was by艂o w Cichym Mie艣cie? A ja tak. Wiem, jak dosta膰 si臋 do 艣rodka. Znam drog臋. Alec schowa艂 stel臋.

Nie s膮dz臋...

Ona ma racj臋 — przerwa艂a mu Isabelle. — My艣l臋, 偶e powinna z nami i艣膰, skoro chce.

Ostatnim razem, kiedy walczyli艣my z demonem, ona zwyczajnie stch贸rzy艂a i zacz臋艂a wrzeszcze膰. — Widz膮c kwa艣n膮 min臋 Clary, Alec pos艂a艂 jej przepraszaj膮ce spojrzenie. - Przykro mi ale to prawda.

Uwa偶am, 偶e ona potrzebuje okazji do nauki — stwierdzi艂a Izabelle.. - Wiesz, co zawsze m贸wi Jace. Wcale nie trzeba szuka膰 niebezpiecze艅stwa, ono samo ci臋 znajdzie.

Nie mo偶ecie zamkn膮膰 mnie jak Maksa — doda艂a Clary, kiedy Alec nadal si臋 waha艂. - Nie jestem dzieckiem. I wiem, gdzie jest Miasto Ko艣ci. Potrafi臋 tam trafi膰 bez was.

Alec odwr贸ci艂 si臋, kr臋c膮c g艂ow膮 i mamrocz膮c pod nosem co艣 o dziewczynach. Isabelle wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Clary.

Daj mi swoj膮 stel臋. Pora, 偶eby艣 otrzyma艂a Znaki.

6

MIASTO POPIO艁脫W

Isabelle zrobi艂a Clary tylko dwa Znaki, po jednym na wierzchach obu d艂oni. Jednym by艂o otwarte oko, kt贸re zdobi艂o r臋k臋 ka偶dego Nocnego 艁owcy. Drugi, Znak ochrony, wygl膮da艂 jak dwa skrzy偶owane sierpy. Sk贸ra piek艂a pod dotkni臋ciem steli, ale b贸l usta艂, kiedy jechali taks贸wk膮 do 艣r贸dmie艣cia. Gdy wysiedli na Drugiej Alei, ramiona Clary by艂y lekkie, jakby za艂o偶y艂a r臋kawki do p艂ywania.

Przechodz膮c pod 艂ukiem z kutego 偶elaza na Marble Cemetery, wszyscy troje milczeli. Ostatnim razem Clary sz艂a przez ten ma艂y dziedziniec za bratem Jeremiaszem. Dopiero teraz zwr贸ci艂a uwag臋 na nazwiska wyryte na murach: Youngblood, Fairchild, Thrushcross, Nightwine, Ravenscar. Obok nich widnia艂y runy. Ka偶da rodzina Nocnych 艁owc贸w mia艂a sw贸j w艂asny symbol: Waylandowie kowalski m艂ot, Lightwoodowie pochodni臋, a Valentine gwiazd臋.

Stopy pos膮gu Anio艂a stoj膮cego po艣rodku dziedzi艅ca zaros艂a trawa. Jego oczy by艂y zamkni臋te, smuk艂e d艂onie obejmowa艂y n贸偶k臋 kamiennego pucharu, twarz pokrywa艂a gruba warstwa brudu.

Ostatnim razem, kiedy tutaj by艂am, brat Jeremiasz otworzy艂 drzwi do Miasta, wykorzystuj膮c Znak wyryty na pos膮gu - powiedzia艂a Clary.

Wola艂bym nie u偶ywa膰 run贸w Cichych Braci - odpar艂 z ponur膮 min膮 Alec. — Od razu wyczuliby nasz膮 obecno艣膰.

I tak ju偶 zaczynam si臋 niepokoi膰. - Wyj膮艂 sztylet zza pasa, przesun膮艂 ostrzem po d艂oni i uni贸s艂 stulon膮 r臋k臋 nad kamiennym kielichem, 偶eby 艣ciek艂a do niego krew z p艂ytkiego naci臋cia. — Krew Nefilim. Powinna zadzia艂a膰 jak klucz.

Powieki Anio艂a si臋 rozwar艂y. Przez chwil臋 Clary spodziewa艂a si臋, 偶e spomi臋dzy kamiennych fa艂d 艂ypn膮 na ni膮 oczy, ale zobaczy艂a tylko wi臋cej granitu. Chwil臋 p贸藕niej trawa porastaj膮ca stopy Anio艂a zacz臋艂a si臋 rozst臋powa膰. Ziemi臋 przeci臋艂a nier贸wna czarna linia. Clary odskoczy艂a pospiesznie, kiedy tu偶 przed ni膮 pojawi艂a si臋 czarna otch艂a艅. W mrok prowadzi艂y schody. Ostatnio o艣wietla艂y je pochodnie. Teraz zobaczy艂a w dole tylko czer艅.

Co艣 si臋 sta艂o - powiedzia艂a.

Isabelle i Alec nawet nie pr贸bowali si臋 z ni膮 spiera膰. Clary wyj臋艂a z kieszeni magiczny kamie艅, kt贸ry da艂 jej Jace, i unios艂a go nad g艂ow臋. Buchn臋艂o z niego 艣wiat艂o, prze艣wiecaj膮c przez jej rozpostarte palce.

Chod藕my.

Ja p贸jd臋 pierwszy, ty za mn膮, Isabelle na ko艅cu -zarz膮dzi艂

Alce, wysuwaj膮c si臋 do przodu.

Powoli ruszyli w d贸艂. Buty Clary 艣lizga艂y si臋 na wytartych stopniach. Gdy znale藕li si臋 na dole, kr贸tki tunel zaprowadzi艂 ich do ogromnej sali, granitowego sadu bia艂ych 艂uk贸w wysadzanych p贸艂szlachetnymi kamieniami. Ci膮gn膮ce si臋 w mrok rz臋dy grobowc贸w wygl膮da艂y jak bajkowe domki w muchomorach. Magiczne 艣wiat艂o by艂o za s艂abe, 偶eby o艣wietli膰 ca艂e pomieszczenie,

Nigdy nie s膮dzi艂em, 偶e znajd臋 si臋 w Cichym Mie艣cie - powiedzia艂 Alec, rozgl膮daj膮c si臋 z pos臋pn膮 min膮. - Nawet po 艣mierci.

Ja bym si臋 tym nie martwi艂a - pocieszy艂a go Clary. - Brat Jeremiasz m贸wi艂 mi, co robi膮 z waszymi zmar艂ymi. Pal膮 ich, a popio艂y mieszaj膮 z marmurem wykorzystywanym do budowy Miasta. Krew i ko艣ci zab贸jc贸w demon贸w same w sobie s膮 pot臋偶n膮 ochron膮 przeciwko z艂u. Nawet po 艣mierci Nocni 艁owcy s艂u偶膮 Sprawie.

— Hm — mrukn臋艂a Isabelle. — To jest uwa偶ane za zaszczyt. Zreszt膮, wy, Przyziemni, te偶 palicie swoich zmar艂ych.

Co nie znaczy, 偶e tu nie jest strasznie, pomy艣la艂a Clary. W powietrzu wisia艂 ci臋偶ki zapach popio艂贸w i dymu, znany jej z ostatniej wizyty, ale pod nim kry艂 si臋 jeszcze intensywniejszy od贸r, jakby gnij膮cych owoc贸w.

Alec zmarszczy艂 nos i wyj膮艂 zza pasa jeden z anielskich no偶y.

Arathiel - wyszepta艂.

W blasku ostrza i magicznej lampki Clary znale藕li drug膮 klatk臋 schodow膮 i weszli w jeszcze g臋艣ciejszy mrok. 艢wiate艂ko pulsowa艂o w jej r臋ce jak gasn膮ca gwiazda, a ona zastanawia艂a si臋, czy czarodziejskie kamienie kiedykolwiek trac膮 moc, tak jak latarki na baterie. Mia艂a nadziej臋, 偶e nie. Na my艣l, 偶e to okropne miejsce pogr膮偶y si臋 w ca艂kowitej ciemno艣ci, ogarn臋艂o j 膮 przera偶enie.

Zapach gnij膮cych owoc贸w sta艂 si臋 silniejszy, gdy dotarli do ko艅ca schod贸w i znale藕li si臋 w kolejnym d艂ugim tunelu. Ten prowadzi艂 do pawilonu otoczonego iglicami z ciosanych ko艣ci. Posadzka by艂a inkrustowana srebrnymi gwiazdami niczym drogocennym konfetti. Na 艣rodku sta艂 czarny st贸艂. Na jego 艣liskiej powierzchni zebra艂a si臋 ka艂u偶a ciemnego p艂ynu, kt贸ry stru偶kami 艣cieka艂 na pod艂og臋.

Kiedy Clary sta艂a przed Rad膮 Braci, na 艣cianie za sto艂em wisia艂 ci臋偶ki srebrny miecz. Teraz w jego miejscu widnia艂 wielki, rozmazany, szkar艂atny wachlarz.

Czy to krew? - wyszepta艂a Isabelle. Nie by艂a przestraszona, tylko zdziwiona.

Na to wygl膮da. - Alec powi贸d艂 wzrokiem po pomieszczeniu, mocniej zaciskaj膮c d艂o艅 na serafickim no偶u. Zdawa艂o si臋, ze w g臋stym jak farba mroku co艣 si臋 porusza.

Co tu si臋 mog艂o sta膰? - zastanawia艂a si臋 Isabelle. -Cisi Bracia... my艣la艂am, 偶e s膮 niezniszczalni...

Kiedy Clary si臋 obr贸ci艂a, blask czarodziejskiego kamienia pad艂 na dziwne cienie majacz膮ce w艣r贸d iglic. Jedna z nich mia艂a osobliwy kszta艂t. Clary nakaza艂a 艣wiat艂u zap艂on膮膰 mocniej, A kiedy to nast膮pi艂o, jasna strza艂a przeszy艂a ciemno艣膰, si臋gaj膮c w g艂膮b sali.

Na iglic臋 by艂o nadziane, jak robak na haczyk, cia艂o Cichego Brata. Zakrwawione r臋ce wisia艂y tu偶 nad marmurow膮 posadzk膮. Wygl膮da艂o na to, 偶e nieszcz臋艣nik ma skr臋cony kark. Pod nim zebra艂a si臋 krew, zakrzep艂a i czarna w magicznej po艣wiacie.

Isabelle g艂o艣no wci膮gn臋艂a powietrze.

Alec. Widzisz...?

Tak. - G艂os Aleca by艂 pos臋pny. -Widywa艂em gorsze rzeczy. Martwi臋 si臋 o Jace'a.

Isabelle podesz艂a do czarnego bazaltowego sto艂u i przesun臋艂a d艂oni膮 po jego powierzchni.

Krew jest prawie 艣wie偶a - stwierdzi艂a. - To wszystko musia艂o si臋 wydarzy膰 niedawno. Alec podszed艂 do trupa i spojrza艂 na upiorn膮 sadzawk臋. Prowadzi艂y od niej rozmazane 艣lady st贸p.

Kto艣 t臋dy bieg艂. Chod藕my.

Isabelle wytar艂a zakrwawione d艂onie o ochraniacze na nogi uszyte z mi臋kkiej sk贸ry i ruszy艂a za bratem.

Trop prowadzi艂 od pawilonu do w膮skiego tunelu i znika艂 w ciemno艣ci. Kiedy Alec zatrzyma艂 si臋 i rozejrza艂, Clary przecisn臋艂a si臋 obok niego niecierpliwie i pos艂a艂a w mrok srebrzystobia艂y snop magicznego 艣wiat艂a. W jego blasku dostrzeg艂a na ko艅cu korytarza podw贸jne drzwi. By艂y otwarte.

Jace. Wyczu艂a, 偶e jest blisko. Pu艣ci艂a si臋 biegiem przed siebie, g艂o艣no stukaj膮c butami o tward膮 posadzk臋. Us艂ysza艂a za sob膮 wo艂anie, ale nawet si臋 nie obejrza艂a. W ko艅cu Alec i Isabelle te偶 za ni膮 pop臋dzili. Clary wypad艂a przez drzwi w drugim ko艅cu tunelu i znalaz艂a si臋 w du偶ym pomieszczeniu z rz臋dami metalowych pr臋t贸w osadzonych g艂臋boko w kamieniu. Po drugiej stronie krat dostrzeg艂a skulon膮 posta膰. Przed cel膮 le偶a艂o bezw艂adne cia艂o.

Clary od razu si臋 zorientowa艂a, 偶e Cichy Brat nie 偶yje. W podartej szacie koloru pergaminu wygl膮da艂 jak szmaciana lalka, kt贸rej wykr臋cono ze staw贸w r臋ce i nogi. Na twarzy pokrytej bliznami zastyg艂 wyraz ob艂臋dnego przera偶enia, ale da艂o si臋 j膮 rozpozna膰. To by艂 brat Jeremiasz.

Clary przecisn臋艂a si臋 obok niego do drzwi celi. Zrobione z g臋sto rozmieszczonych pr臋t贸w, mia艂y zawiasy po jednej stronie, ale 偶adnej ga艂ki ani klamki, za kt贸r膮 mog艂aby chwyci膰. Us艂ysza艂a za sob膮 g艂os Aleca wymawiaj膮cego jej imi臋, lecz nie zwr贸ci艂a na niego uwagi. My艣la艂a tylko o tym, jak otworzy膰 krat臋. 艢ciskaj膮c w jednej r臋ce magiczny kamie艅, drug膮 si臋gn臋艂a do kieszeni po stel臋.

Z celi dobieg艂 d藕wi臋k, co艣 w rodzaju st艂umionego okrzyku albo szeptu, ale Clary nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e to Jace. Czubkiem steli przesun臋艂a po drzwiach, staraj膮c si臋 odtworzy膰 na twardym metalu Znak, kt贸ry pojawi艂 si臋 w jej g艂owie, czarny i kanciasty. Elektrum zasycza艂o w miejscu, gdzie dotkn膮艂 go instrument.

Otw贸rzcie si臋. Otwierajcie si臋, otwierajcie! Wi臋zienie wype艂ni艂 d藕wi臋k rozdzieranej tkaniny. Isabelle krzykn臋艂a, kiedy drzwi wypad艂y z zawias贸w i run臋艂y do wn臋trza celi jak zwodzony most. Clary us艂ysza艂a r贸wnie偶 inne ha艂asy: szcz臋k metalu o metal, g艂o艣ny grzechot, jakby kto艣 cisn膮艂 na ziemi臋 gar艣膰 kamyk贸w. Wesz艂a do lochu. Krata zako艂ysa艂a si臋 pod jej stopami.

Magiczne 艣wiat艂o, jasne jak w dzie艅, obla艂o ciasn膮 cel臋. Rz臋dy kajdan z najr贸偶niejszych metali: z艂ota, srebra, stali, 偶elaza, wyskoczy艂y ze 艣cian i z brz臋kiem run臋艂y na posadzk臋, ale Clary utkwi艂a wzrok w nieruchomej postaci skulonej w k膮cie. Zobaczy艂a jasne w艂osy, wyci膮gni臋t膮 r臋k臋, otwarte kajdanki i zakrwawiony nadgarstek, pokryty paskudnymi siniakami.

Ukl臋k艂a, od艂o偶y艂a na bok stel臋 i magiczny kamie艅 i delikatnie przewr贸ci艂a Jace'a na plecy. Na bladym policzku mia艂 siniaka, ale ga艂ki oczne porusza艂y si臋 szybko pod powiekami, na szyi pulsowa艂a 偶y艂a.

Clary ogarn臋艂a ulga i w jednej chwili opad艂o z niej ca艂e napi臋cie. Odgarn臋艂a w艂osy z czo艂a Jace'a z czu艂o艣ci膮, jakiej do tej pory nie zna艂a. Nigdy nie mia艂a brata ani siostry, nawet kuzyna. Nic mia艂a okazji opatrywa膰 ran, dmucha膰 na podrapane kolana, i 艂uszczy膰 si臋 o kogo艣.

Nie zabra艂a r臋ki, kiedy jego powieki drgn臋艂y, a z gard艂a wy doby艂 si臋 j臋k. Jace by艂 jej bratem. Chyba nic dziwnego, 偶e si臋 o niego martwi艂a?

Otworzy艂 oczy. Jego 藕renice by艂y rozszerzone. Mo偶e uderzy艂 si臋 w g艂ow臋? Spojrza艂 na ni膮 wyra藕nie zdezorientowany.

Clary? Co tutaj robisz? — Szuka艂am ci臋 — odpar艂a zgodnie z prawd膮. Przez twarz Jacea przebieg艂 skurcz.

Naprawd臋 tutaj jeste艣? A ja... 偶yj臋?

Tak. - Przesun臋艂a d艂oni膮 po jego policzku. -Zemdla艂e艣, to wszystko. I pewnie przy okazji uderzy艂e艣 si臋 w g艂ow臋.

Jace nakry艂 r臋k膮 jej d艂o艅 spoczywaj膮c膮 na jego

twarzy.

Warto by艂o - powiedzia艂 tak cicho, 偶e Clary nie by艂a pewna, czy si臋 nie przes艂ysza艂a.

Co si臋 dzieje? - Alec zanurkowa艂 do celi. Tu偶 za nim wesz艂a Isabelle.

Clary szybko cofn臋艂a r臋k臋 i natychmiast skarci艂a si臋 za to w duchu. Przecie偶 nie robi艂a nic z艂ego.

Jace usiad艂 z trudem. Twarz mia艂 szar膮, koszul臋 poplamion膮 krwi膮. Na twarzy Aleca odmalowa艂a si臋 troska.

Wszystko w porz膮dku? - zapyta艂, kl臋kaj膮c obok przyjaciela. - Co si臋 sta艂o? Pami臋tasz? Jace uni贸s艂 zdrow膮 r臋k臋.

Jedno pytanie na raz, Alec. Mam wra偶enie, 偶e zaraz p臋knie mi g艂owa.

Kto ci to zrobi艂? - Isabelle by艂a jednocze艣nie oszo艂omiona i w艣ciek艂a.

Nikt. Sam to sobie zrobi艂em, kiedy pr贸bowa艂em si臋 uwolni膰. - Jace skrzywi艂 si臋, patrz膮c na nadgarstek, kt贸ry wygl膮da艂, jakby zdarto z niego sk贸r臋.

Pozw贸l — powiedzieli jednocze艣nie Clary i Alec, wyci膮gaj膮c r臋ce.

Ich oczy si臋 spotka艂y. Clary pierwsza opu艣ci艂a d艂o艅. Alec uj膮艂 nadgarstek Jace'a i kilkoma szybkimi ruchami steli narysowa艂 na nim, tu偶 pod bransolet膮 z krwawi膮cej sk贸ry, iratze, Znak uzdrawiaj膮cy.

Dzi臋ki - powiedzia艂 Jace. Rany ju偶 zaczyna艂y si臋 zasklepia膰. — Brat Jeremiasz...

Nie 偶yje - powiedzia艂a Clary.

Wiem. - Jace nie przyj膮艂 pomocy Aleca. Wsta艂 sam, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋. — Zosta艂 zamordowany.
— Cisi Bracia pozabijali si臋 nawzajem? — W g艂osie Isabelle brzmia艂o niedowierzanie. — Nie rozumiem.

Dlaczego mieliby i o艣 takiego zrobi膰...?

Nie zrobili. Co艣 ich zabi艂o. Nie wiem co. - Spazm b贸lu wykrzywi艂 jego twarz. — Moja g艂owa...

Mo偶e powinni艣my st膮d i艣膰 — rzuci艂a Clary z niepokojem. — Zanim to, co ich zabi艂o...

Wr贸ci po nas? — doko艅czy艂 Jace. Spojrza艂 na swoj膮 zakrwawion膮 koszul臋 i posiniaczon膮 r臋k臋. - My艣l臋, 偶e to co艣 ju偶 sobie posz艂o. Ale przypuszczam, 偶e jeszcze mo偶e si臋 pojawi膰 na jego rozkaz.

Czyj? - zapyta艂 Alec. Jace nie odpowiedzia艂. Zrobi艂 si臋 blady jak papier i zacz膮艂 osuwa膰 si臋 na pod艂og臋, ale kiedy Alec go podtrzyma艂, chwyci艂 go mocno za r臋kaw i zaprotestowa艂:

Nic mi nie jest. Mog臋 sta膰.

Trudno to nazwa膰 staniem, skoro potrzebna ci 艣ciana, 偶eby utrzyma膰 si臋 na nogach.

To „opieranie si臋" - sprostowa艂 Jace. - Pierwszy etap stania.

Przesta艅cie si臋 k艂贸ci膰 - skarci艂a ich Isabelle, kopniakiem usuwaj膮c z drogi wypalon膮 pochodni臋. —

Musimy si臋 st膮d wydosta膰. Skoro ta istota zabi艂a Cichych Braci, z nami poradzi sobie jeszcze szybciej.

Izzy ma racj臋. Powinni艣my i艣膰. — Clary podnios艂a z ziemi magiczny kamie艅. - Jace... mo偶esz chodzi膰?

Mo偶e oprze膰 si臋 na mnie. - Alec otoczy艂 ramieniem jego plecy. — Opatrzymy ci臋, jak ju偶 st膮d wyjdziemy.

Powoli ruszyli do drzwi celi. Jace zatrzyma艂 si臋 obok nich i popatrzy艂 na brata Jeremiasza le偶膮cego na kamieniach. Isabelle ukucn臋艂a i naci膮gn臋艂a kaptur na wykrzywion膮 w grymasie przera偶enia twarz martwego archiwisty.

Nigdy nie widzia艂em, 偶eby Cichy Brat si臋 ba艂 — powiedzia艂 Alec. — Nie s膮dzi艂em, 偶e w og贸le s膮 w stanie odczuwa膰 strach.

— Wszyscy odczuwaj 膮 strach. —Jace by艂 bardzo blady. Zrani膮 r臋k臋 trzyma艂 przy piersi, ale raczej nie z powodu fizycznego b贸lu. Wygl膮da艂 na nieobecnego, jakby wycofa艂 si臋 w g艂膮b siebie, ukrywaj膮c si臋 przed czym艣.

Wr贸cili po swoich 艣ladach ciemnymi korytarzami i ruszyli w g贸r臋 po schodach, prowadz膮cych do pawilonu z M贸wi膮cymi Gwiazdami. Tam Clary poczu艂a intensywn膮 wo艅 krwi i spalenizny, na kt贸r膮 wcze艣niej nie zwr贸ci艂a uwagi. Jace, wsparty na Alecu, rozejrza艂 si臋 ze zgroz膮 i wyrazem dezorientacji na twarzy. Gdy Clary zobaczy艂a, 偶e jego wzrok kieruje si臋 ku 艣cianie poplamionej krwi膮, rzuci艂a pospiesznie:

Nie patrz tam. — I natychmiast zrobi艂o jej si臋 g艂upio. Przecie偶 by艂 艂owc膮 demon贸w i widywa艂 gorsze rzeczy.

Jace pokr臋ci艂 g艂ow膮.

Co艣 jest nie w porz膮dku...

Wszystko tutaj jest nie w porz膮dku. - Alec wskaza艂 g艂ow膮 na las 艂uk贸w. — To najszybsza droga do wyj艣cia. Chod藕my.

Nie rozmawiali ze sob膮, id膮c przez Miasto Ko艣ci. Wydawa艂o si臋, 偶e wok贸艂 porusza si臋 ka偶dy cie艅, jakby ciemno艣膰 skrywa-istoty, kt贸re tylko czeka艂y, 偶eby na nich wyskoczy膰. Isabelle szepta艂a co艣 pod nosem. Clary nie s艂ysza艂a s艂贸w, ale brzmia艂y, jakby pochodzi艂y z obcego, chyba starego j臋zyka, mo偶e 艂aciny.

Kiedy dotarli do schod贸w wiod膮cych na powierzchni臋, odetchn臋艂a z ulg膮. Miasto Ko艣ci mo偶e kiedy艣 by艂o pi臋kne, ale teraz budzi艂o tylko strach. Gdy Clary stan臋艂a na ostatnim pode艣cie, W oczy zak艂u艂o j膮 tak silne 艣wiat艂o, 偶e krzykn臋艂a zaskoczona, Nad sob膮 zobaczy艂a niewyra藕ny pos膮g Anio艂a, o艣wietlony od ty艂u z艂otym blaskiem. Obejrza艂a si臋 na pozosta艂ych. Byli r贸wnie zdziwieni jak ona.

S艂o艅ce jeszcze nie wzesz艂o, prawda? — szepn臋艂a Isabelle. — Jak d艂ugo byli艣my na dole? Alec spojrza艂 na zegarek.

Nie a偶 tak d艂ugo. Jace wymamrota艂 co艣 cicho. Alec nachyli艂 si臋 do przyjaciela.

Co m贸wi艂e艣?

Magiczne 艣wiat艂o — powt贸rzy艂 Jace nieco g艂o艣niej. Ruszyli w g贸r臋 po kamiennych stopniach. Dziewczyny pierwsze, Alec tu偶 za nimi, na p贸艂 wlok膮c Jace'a. Na szczycie Isabelle zatrzyma艂a si臋 jak wryta. Chwil臋 p贸藕niej Clary stan臋艂a obok niej i teraz ona wytrzeszczy艂a oczy.

W ogrodzie roi艂o si臋 od Nocnych 艁owc贸w. By艂o ich dwudziestu, mo偶e trzydziestu, wszyscy w ciemnych strojach do polowania, z p艂on膮cymi magicznymi kamieniami w d艂oniach.

Przewodzi艂a im Maryse, w czarnej zbroi i p艂aszczu z odrzuconym kapturem. Za ni膮 t艂oczyli si臋 wojownicy Nefilim ze Znakami na r臋kach i twarzach. Jeden z nich, przystojny m臋偶czyzna o hebanowej sk贸rze, odwzajemni艂 spojrzenie Clary i Isabelle, a potem spojrza艂 na Jace'a i Aleca, kt贸rzy wreszcie wgramolili si臋 na szczyt schod贸w i teraz mrugali w jaskrawym 艣wietle. — Na Anio艂a, Maryse, tam na dole ju偶 kto艣 by艂 — powiedzia艂.

Pani Ligthwood omal nie krzykn臋艂a na widok Isabelle i Aleca.

Potem zacisn臋艂a wargi, tak 偶e wygl膮da艂y jak w膮ska bia艂a kreska narysowana o艂贸wkiem na twarzy.

— Wiem, Malik — wykrztusi艂a w ko艅cu. — To moje dzieci.

7

MIECZ ANIO艁A

Przez t艂um przebieg艂 szmer. Ci, kt贸rzy mieli kaptury naci膮gni臋te na twarze, odrzucili je pospiesznie. Po minach Jace'a, Aleca, i Isabelle Clary zorientowa艂a si臋, 偶e znaj膮 wielu z Nocnych 艁owc贸w zgromadzonych na dziedzi艅cu.

Na Anio艂a. — Maryse przesun臋艂a niedowierzaj膮ce spojrzenie z Aleca na Jace'a i Clary, a na koniec wr贸ci艂a nim do c贸rki.

Jace odsun膮艂 si臋 od Aleca i stan膮艂 troch臋 z boku, z r臋kami w kieszeniach. Isabelle nerwowo skr臋ca艂a w r臋kach z艂oty bicz, jej brat bawi艂 si臋 telefonem kom贸rkowym. Clary nie mia艂a poj臋cia, do kogo m贸g艂by dzwoni膰 o tej porze.

Co tutaj robicie? Alec? Isabelle? By艂o wezwanie o pomoc z Cichego Miasta...

Odpowiedzieli艣my na nie - odpar艂 Alec, patrz膮c z niepokojem na zebrany t艂um.

Clary wcale si臋 nie dziwi艂a, 偶e jest zdenerwowany. Jeszcze nigdy nie widzia艂a tylu doros艂ych Nocnych 艁owc贸w - w og贸le Nocnych 艁owc贸w — w jednym miejscu. Przenosz膮c wzrok z twarzy na twarz, zauwa偶y艂a, 偶e zgromadzeni r贸偶ni膮 si臋 wiekiem, ras膮 i wygl膮dem, ale wszyscy emanuj膮 wielk膮, skoncentrowana moc膮. Wyczuwa艂a na sobie ich dyskretne spojrzenia, badawcze, oceniaj膮ce. Tylko kobieta o faluj膮cych srebrnych w艂osach wpatrywa艂a si臋 w ni膮 natarczywie, bez cienia subtelno艣ci. Clary czym pr臋dzej odwr贸ci艂a wzrok.

Nie by艂o was w Instytucie, nie mieli艣my kogo zawiadomi膰, wi臋c sami tu przyszli艣my - doda艂 Alec. -Zreszt膮 to bez znaczenia. Oni nie 偶yj膮. Cisi Bracia. Wszyscy. Zostali zamordowani.

Tym razem reakcj膮 na jego s艂owa by艂a cisza. Nocni 艁owi y znieruchomieli jak stado lw贸w na widok gazeli.

Nie 偶yj膮? - powt贸rzy艂a Maryse. - Jak to nie 偶yj膮? — To chyba jasne. — U boku pani Lightwood wyros艂a nagle kobieta w d艂ugim, szarym p艂aszczu. W migotliwym 艣wietle wygl膮da艂a jak karykatura Edwarda Goreya: same ostre k膮ty, w艂osy 艣ci膮gni臋te do ty艂u, oczy niczym czarne jamy wydr膮偶one w twarzy. Przez najd艂u偶sze palce, jakie Clary w 偶yciu widzia艂a, mia艂a przepleciony srebrny 艂a艅cuszek, na kt贸rym wisia艂 ja艣niej膮cy magiczny kamie艅.

Wszyscy nie 偶yj膮? Nie znale藕li艣cie nikogo 偶ywego w Mie艣cie?

Alec potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Nikogo nie widzieli艣my, Inkwizytorko. A wi臋c to by艂a Inkwizytorka. Z pewno艣ci膮 wygl膮da艂a na kogo艣, kto jest zdolny do wtr膮cenia nastoletniego ch艂opca do lochu tylko z powodu niew艂a艣ciwego zachowania.

Nie widzieli艣cie - powt贸rzy艂a kobieta. Oczy mia艂a jak twarde, b艂yszcz膮ce koraliki. Odwr贸ci艂a si臋 do Maryse. -Wi臋c kto艣 m贸g艂 prze偶y膰. Na twoim miejscu pos艂a艂abym ludzi do Miasta 偶eby dok艂adnie je przeszukali. Pani Lightwood zacisn臋艂a usta.

Clary prawie jej nie zna艂a, ale wiedzia艂a, 偶e przybrana matka Jace'a nie lubi, kiedy jej si臋 m贸wi, co ma robi膰.

Dobrze.

Odwr贸ci艂a si臋 do Nocnych 艁owc贸w — nie by艂o ich a偶 tak wielu, raczej dwudziestu ni偶 trzydziestu, cho膰 w pierwszej chwili mog艂o si臋 wydawa膰 inaczej - i powiedzia艂a

co艣 cicho do Malika. Ten skin膮艂 g艂ow膮, wzi膮艂 pod r臋k臋 srebrnow艂os膮 kobiet臋 i ruszy艂 w stron臋 wej艣cia do Miasta Ko艣ci. W miar臋 jak Nefilim kolejno schodzili na d贸艂, zabieraj膮c ze sob膮 magiczne kamienie, blask na dziedzi艅cu przygasa艂. Ostatnia by艂a 艂owczyni o srebrnych w艂osach. W po艂owie schod贸w zatrzyma艂a si臋 i obejrza艂a na Clary. Jej oczy mia艂y taki wyraz, jakby bardzo chcia艂a co艣 jej powiedzie膰-. . Po chwili jednak naci膮gn臋艂a kaptur na twarz i znikn臋艂a w ciemno艣ci.

Cisze, kt贸ra zapad艂a na cmentarzu, przerwa艂a pani Lightwood.

Dlaczego kto艣 mia艂by mordowa膰 Cichych Braci? Oni nie s膮 wojownikami, nie nosz膮 Znak贸w bitewnych...

Nie b膮d藕 naiwna, Maryse - powiedzia艂a Inkwizytorka. - To nie by艂 przypadkowy atak, tylko zbrodnia z premedytacj膮. Bracia wprawdzie nie s膮 wojownikami, ale jako stra偶nicy 艣wietnie si臋 sprawdzaj膮. W dodatku, trudno ich zabi膰. Komu艣 bardzo zale偶a艂o na czym艣, czego Bracia strzegli w Mie艣cie, 偶e by艂 got贸w na wszystko, 偶eby to zdoby膰.

Sk膮d masz t臋 pewno艣膰?

Dzieciak zamordowany w Central Parku. Wszyscy tam poszli艣my, 偶eby szuka膰 wiatru w polu. Nie nazwa艂abym tego szukaniem wiatru w polu. Z faerie spuszczono krew, podobnie jak z czarownika. Te zab贸jstwa mog艂y doprowadzi膰 do powa偶nych zatarg贸w mi臋dzy Nocnymi Dzie膰mi a reszt膮 Podziemnych...

Chodzi艂o o odwr贸cenie uwagi - stwierdzi艂a z przekona艂em Inkwizytorka. —Zab贸jca, chcia艂 nas wyci膮gn膮膰 z Instytutu, 偶eby nikt nie odpowiedzia艂 na wezwanie Braci o pomoc. Naprawd臋 sprytne zagranie. Ale on zawsze by艂 sprytny.

On? - Okolona czarnymi w艂osami twarz Isabelle by艂a bardzo blada. — Ma pani na my艣li... — Valentine'a. Zabra艂 Miecz Anio艂a. To dlatego zabi艂 Cichych Braci — powiedzia艂 Jace.

Jego s艂owa wstrz膮sn臋艂y Clary, jakby dotkn臋艂a przewodu pod napi臋ciem.

Po twarzy Inkwizytorki przemkn膮艂 cie艅 u艣miechu. Alec zmierzy艂 Jace'a wzrokiem.

— Valentine? Nie m贸wi艂e艣, 偶e on tu by艂. Nikt mnie nie pyta艂.

Niemo偶liwe, 偶eby to Valentine zabi艂 Braci. Oni zostali rozszarpani. 呕aden cz艂owiek nie by艂by w stanie tego zrobi膰.

— Pewnie mia艂 pomocnik贸w — powiedzia艂a Inkwizytorka. - Ju偶 wcze艣niej wykorzystywa艂 demony do swoich cel贸w. A chroniony przez Kielich, m贸g艂 wezwa膰 bardzo niebezpieczne istoty. O wiele bardziej niebezpieczne od Po偶eraczy. Albo od 偶a艂osnych

Wykl臋tych.

M贸wi膮c to, lekko skrzywi艂a wargi, a Clary odebra艂a jej s艂owa jak policzek. S艂aba nadzieja, 偶e Inkwizytorka jej nie zauwa偶y艂a albo nie rozpozna艂a, rozwia艂a si臋 bez 艣ladu.

— Tego nie wiem. — Cho膰 Jace by艂 bardzo blady, na policzkach mia艂 wypieki jak od gor膮czki. - Ale to na pewno by艂 Valentine. Widzia艂em go. Kiedy zszed艂 do loch贸w, mia艂 ze sob膮 Miecz. Dra偶ni艂 si臋 ze mn膮 przez kraty jak na kiepskim filmie, tyle 偶e nie podkr臋ca艂 w膮sa.

Clary spojrza艂a na niego z niepokojeni. M贸wi艂 za szybko i niepewnie trzyma艂 si臋 na nogach. Inkwizytorka chyba nic nie zauwa偶y艂a.

Wi臋c Valentine przyzna艂 si臋 przed tob膮, 偶e zabi艂 Cichych Braci, bo chcia艂 zdoby膰 Miecz Anio艂a?

Powiedzia艂 ci, dok膮d si臋 wybiera i co zamierza zrobi膰 z dwoma Darami Anio艂a? - wtr膮ci艂a pospiesznie Maryse. Jace pokr臋ci艂 g艂ow膮. Inkwizytorka zbli偶y艂a si臋 do niego o krok. P艂aszcz powiewa艂 wok贸艂 niej jak dym. Szare oczy i szare usta tworzy艂y dwie w膮skie poziome linie.

Nie wierz臋 ci.

Wcale tego nie oczekiwa艂em.

W膮tpi臋, czy Clave ci uwierzy.

Jace nie jest k艂amc膮... — zapewni艂 z 偶arem Alec.

U偶yj rozumu, Alexandrze — rzuci艂a Inkwizytorka, nie odrywaj膮c wzroku od Jace'a. — Zapomnij na chwil臋 o lojalno艣ci wobec przyjaciela. Jakie jest prawdopodobie艅stwo, 偶e Valentine zarzyma艂 si臋 przy celi syna na ojcowsk膮 pogaw臋dk臋 na temat Miecza Anio艂a i nie wspomnia艂, co zamierza z nim zrobi膰 ani dok膮d si臋 wybiera?

„S'io credesse che mia rispostafosse a persona che mai tornasse al mondo..." — wyrecytowa艂 Jace w j臋zyku, kt贸rego Clary nie zna艂a.

Dante. „Piek艂o". Jeszcze nie jeste艣 w piekle, Jonathanie Morgenstern, ale je艣li nadal z uporem b臋dziesz ok艂amywa艂 Clave, pragniesz si臋 tam znale藕膰. — Inkwizytorka odwr贸ci艂a si臋 do reszty zebranych. - Czy nikomu nie wydaje si臋 dziwne, 偶e Miecz Anio艂a znikn膮艂 tu偶 przed pr贸b膮 Jonathana Morgensterna i 偶e ukrad艂 go akurat jego ojciec?

Jace wygl膮da艂 na wstrz膮艣ni臋tego. Zupe艂nie, jakby taka my艣l nigdy nie przysz艂a mu do g艂owy.

Ojciec nie ukrad艂 Miecza dla mnie, tylko dla siebie. W膮tpi臋, czy wiedzia艂 o pr贸bie.

Tak czy inaczej, 艣wietnie si臋 z艂o偶y艂o. I dla ciebie, i dla niego.

Nie b臋dzie musia艂 si臋 martwi膰, 偶e wyjawisz jego sekrety.

Tak, jest przera偶ony, 偶e powiem wszystkim, 偶e zawsze chcia艂 by膰 baletnic膮 - odparowa艂 Jace, a kiedy Inkwizytorka na niego popatrzy艂a, doda艂 mniej ostrym tonem: - Nie znam 偶adnych sekret贸w ojca. Nigdy nic mi nie m贸wi艂.

Inkwizytorka zmierzy艂a go lekko znudzonym wzrokiem.

Po co w takim razie tw贸j ojciec ukrad艂 Miecz, je艣li nie po to, 偶eby ci臋 chroni膰?

To Dar Anio艂a - odezwa艂a si臋 Clary. - Jest pot臋偶ny. Tak samo jak Kielich. Valentine lubi w艂adz臋.

Kielich mo偶na wykorzysta膰 do stworzenia armii -powiedzia艂a Inkwizytorka. - Nie rozumiem natomiast, jaki po偶ytek Valentine mia艂by z Miecza, kt贸ry jest u偶ywany w czasie proces贸w.

Mo偶e wzi膮艂 go, 偶eby zdestabilizowa膰 Clave - podsun臋艂a pani Lightwood. - Podkopa膰 nasze morale. Pokaza膰, 偶e niczego nie jeste艣my w stanie przed nim ochroni膰, je艣li on tego zapragnie. - By艂 to zaskakuj膮co dobry argument, cho膰 Maryse m贸wi艂a bez zbytniego przekonania. - Faktem jest, 偶e...

Nie us艂yszeli, co jest tym faktem, bo Jace uni贸s艂 r臋k臋, jaki chcia艂 zada膰 pytanie, a potem nagle opad艂 na traw臋. Alec natychmiast przy nim ukl膮k艂, ale przyjaciel go odepchn膮艂.

— Zostaw mnie w spokoju. Nic mi nie jest.

Wcale nie. - Clary ukucn臋艂a obok Aleca. 殴renice Jace'a by艂y bardzo du偶e i ciemne mimo magicznego 艣wiat艂a rozja艣niaj膮cego nocny mrok. Iratze, kt贸ry Alec nakre艣li艂 na jego nadgarstku, znikn膮艂 bez 艣ladu. Nie pozosta艂a po nim nawet s艂aba blizna, 艣wiadcz膮ca o tym, 偶e Znak zadzia艂a艂. Clary spojrza艂a na Aleca dostrzeg艂a w jego oczach taki sam niepok贸j, jaki czu艂a ona. - dzieje si臋 z, nim co艣 niedobrego. To powa偶na sprawa.

Potrzebuje Znak uzdrawiaj膮cego. - Inkwizytorka sprawia艂a wra偶enie nie, 偶e jest z艂a na Jace'a za to, 偶e zosta艂 ranny. - Iratze albo...

Ju偶 pr贸bowali艣my- przerwa艂 jej Alec. -Nie podzia艂a艂. My艣l臋 ze o mo偶e by膰 demoniczna trucizna.

Demoniczna trucizna? - Maryse zrobi艂a ruch, jakby chcia艂a podej艣膰 do Jace'a, ale Inkwizytorka j膮 powstrzyma艂a.

- Ch艂opak udaje - powiedzia艂a zdecydowanym tonem. - Powinien teraz siedzie膰 w celi Cichego Miasta. Alec wsta艂 z trawy.

Jak pani mo偶e tak m贸wi膰? Prosz臋 na niego spojrze膰! -Wskaza艂 na Jace'a, kt贸ry z zamkni臋tymi oczami osun膮艂 si臋 na ziemie - Nawet nie mo偶e usta膰 na nogach. Potrzebuje lekarza, lpotrzebuje...

Cisi Bracia nie 偶yj膮 - przypomnia艂a Inkwizytorka. -Masz my艣li szpital Przyziemnych?

Nie. - W g艂osie Aleca brzmia艂o napi臋cie. -Pomy艣la艂em o Mangusie

Isabelle wyda艂a d藕wi臋k po艣redni mi臋dzy kichni臋ciem a kaszlni臋ciem. Inkwizytorka spojrza艂a na Aleca pustym wzrokiem.

O Magnusie?

To o czarownik - wyja艣ni艂 Alec. - A dok艂adniej m贸wi膮c, Wysoki Czarownik Brooklynu.

Masz na my艣li Magnusa Bane'a - stwierdzi艂a Maryse. - Jego reputacja...

Wyleczy艂 mnie po walce z Wielkim Demonem -powiedzia艂 Alec. - Cisi Bracia nie potrafili nic zrobi膰, a Magnus...

— To 艣mieszne — prychn臋艂a Inkwizytorka. — Chcesz pomoc Jonathanowi w ucieczce.

On nie jest w stanie uciec - odezwa艂a si臋 Isabelle. - Nie widzi pani tego?

— Magnus nigdy by nie pozwoli艂, 偶eby Jace uciek艂 — o艣wiadczy艂 Alec. - W jego interesie nie le偶y dra偶nienie Clave.

A jak zamierza temu zapobiec? - spyta艂a kwa艣nym tonem Inkwizytorka. — Jonathan jest Nocnym 艁owc膮. Nie tak 艂atwo utrzyma膰 go pod kluczem.

Mo偶e powinna pani zapyta膰 o to Magnusa - odparowa艂 Alec.

Inkwizytorka u艣miechn臋艂a si臋 zimno.

Ale偶 oczywi艣cie. Gdzie on jest?

Alec spojrza艂 na telefon, kt贸ry trzyma艂 w r臋ce, a potem na stoj膮c膮 przed nim chud膮, szar膮 posta膰.

Tutaj. Magnus! Magnusie, poka偶 si臋.

Nawet Inkwizytorka unios艂a brwi, kiedy przez bram臋 wkroczy艂 Wysoki Czarownik. Mia艂 na sobie czarne sk贸rzane spodnie, pas z klamr膮 w kszta艂cie litery M wysadzanej klejnotami i kobaltow膮 prusk膮 bluz臋 wojskow膮, narzucon膮 na bia艂膮 koronkowy koszul臋. Ca艂y a偶 l艣ni艂 od brokatu. Zerkn膮艂 na Aleca, a nast臋pnie przeni贸s艂 spojrzenie na Jace'a, kt贸ry le偶a艂 na trawie.

Magnus ruszy艂 w stron臋 Jace'a.

— Do艣膰! — krzykn臋艂a Inkwizytorka jak nauczycielka z trzeciej klasy, 偶膮daj膮ca, 偶eby Clary przesta艂a b臋bni膰 markerem po 艂awce - Nie jest martwy, tylko ranny — doda艂a, prawie z niech臋ci膮. - Potrzebne s膮 pa艅skie umiej臋tno艣ci medyczne. Jonathan musi by膰 w dobrej formie na przes艂uchaniu.

Dobrze, ale to b臋dzie was kosztowa膰. Zap艂ac臋 - obieca艂a Maryse. Inkwizytorka nawet nie mrugn臋艂a.

Dobrze. Ale Jonathan nie mo偶e zosta膰 w Instytucie. To, 偶e Miecz znikn膮艂, nie oznacza, 偶e przes艂uchanie nie odb臋dzie si臋 zgodnie z planem, A tymczasem ch艂opaka trzeba zatrzyma膰 pod obserwacj膮. Istnieje ryzyko ucieczki.

Ryzyko ucieczki? — powt贸rzy艂a Isabelle. — Sugeruje pani, 偶e pr贸bowa艂 uciec z Cichego Miasta... Ju偶 nie jest w celi, prawda?

To niesprawiedliwe! Nie mo偶e pani oczekiwa膰, 偶e tam zostanie, w艣r贸d trup贸w!

Niesprawiedliwe? Niesprawiedliwe? Naprawd臋 oczekujesz, ze uwierz臋, 偶e ty i tw贸j brat zjawili艣cie si臋 w Mie艣cie Ko艣ci z powodu wezwania o pomoc, a nie dlatego, 偶e chcieli艣cie uwolni膰 Jonathana z niepotrzebnego, waszym zdaniem, aresztu? Oczekujesz, 偶e uwierz臋, 偶e nie spr贸bujecie znowu go uwolni膰, je艣li pozwolimy mu zosta膰 w Instytucie? S膮dzisz, 偶e mo偶esz mnie oszuka膰 r贸wnie 艂atwo jak swoich rodzic贸w, Isabelle Lightwood?

Dziewczyna zrobi艂a si臋 purpurowa na twarzy, ale zanim zd膮偶y艂a co艣 odpowiedzie膰, wtr膮ci艂 si臋 Magnus:

Prosz臋 pos艂ucha膰, to 偶aden problem. Mog臋 zatrzyma膰 Jace'a u siebie. Inkwizytorka odwr贸ci艂a si臋 do Aleca.

Czy tw贸j czarownik zdaje sobie spraw臋, 偶e Jonathan jest 艣wiadkiem niezwykle wa偶nym dla Clave?

— On nie jest moim czarownikiem. — Policzki Aleca zap艂on臋艂y czerwieni膮.

Ju偶 wcze艣niej mieszkali u mnie wi臋藕niowie Clave

— rzek艂 Magnus. 呕artobliwa nuta ca艂kiem znikn臋艂a z jego g艂osu. — Mo偶e pani sprawdzi膰 moje referencje. Zapewniam, 偶e s膮 doskonale.

Czy Clary si臋 tylko wydawa艂o, czy rzeczywi艣cie Magnus y zerkn膮艂 na Maryse, kiedy to m贸wi艂? Inkwizytorka wyda艂a d藕wi臋k kt贸ry m贸g艂 by膰 wyrazem rozbawienia albo niech臋ci.

Zanim zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, Jace otworzy艂 oczy. Spojrza艂 n czarownika, otumaniony i zdezorientowany.

Co tutaj robisz? - wymamrota艂. Magnus u艣miechn膮艂 si臋 do niego szeroko. Jego z臋by zal艣ni艂 jak oszlifowane diamenty.

— Cze艣膰, wsp贸艂lokatorze — powiedzia艂.

CZ臉艢膯 DRUGA: BRAMY PIEK艁A

8

JASNY DW脫R

We 艣nie Clary by艂a znowu dzieckiem, sz艂a w膮skim pasem pla偶y, wzd艂u偶 promenady na Coney Island. Powietrze wype艂nia艂 zapach hot-dog贸w i pra偶onych orzeszk贸w, 艣miech i krzyki dzieci. Morze falowa艂o, jego niebieskoszara powierzchnia wygl膮da艂a w blasku s艂o艅ca jak 偶ywa.

Widzia艂a siebie jakby z oddali. Mia艂a na sobie za du偶膮 dzieci臋c膮 pi偶am臋. D贸艂 spodni ci膮gn膮艂 si臋 po ziemi. Wilgotny piasek wchodzi艂 mi臋dzy palce st贸p, w艂osy klei艂y si臋 do karku. Niebo bezchmurne i b艂臋kitne, ale ona dr偶a艂a, id膮c w stron臋 zamazanej postaci, kt贸r膮 widzia艂a przed sob膮.

Gdy si臋 zbli偶y艂a, posta膰 nagle sta艂a si臋 wyra藕na, jakby Clary dostroi艂a aparat fotograficzny. To by艂a jej matka. Kl臋cza艂a na ruinach nieuko艅czonego zamku z piasku, w tej samej bia艂ej sukni, w kt贸r膮 ubra艂 j膮 Valentine w Renwick. Trzyma艂a w r臋ce kawa艂ek drewna wyrzuconego na brzeg, posrebrzonego od soli i wiatru.

Przysz艂a艣 mi pom贸c? — zapyta艂a, unosz膮c g艂ow臋. W艂osy mia艂a nieuczesane, rozwiane przez wiatr, co nadawa艂o jej m艂odszy wygl膮d. — Jest tyle do zrobienia w tak kr贸tkim czasie.

Clary prze艂kn臋艂a tward膮 gul臋, kt贸ra uwi臋zia jej w gardle.

Niebo by艂o o艂owianoszare, czarne chmury wygl膮da艂y jak ogromne g艂owy.

— Chod藕 tutaj — powiedzia艂a Jocelyn, a kiedy c贸rka do nie podesz艂a, doda艂a: — Wyci膮gnij r臋ce.

Gdy Clary spe艂ni艂a polecenie, matka przesun臋艂a patykiem po jej sk贸rze. Dotyk by艂 piek膮cy, drewno zostawi艂o na przedramieniu tak膮 sam膮 grub膮 i czarn膮 kresk臋, jak stela. Znaku narysowanego przez Jocelyn Clary nie zna艂a, ale jego widok koi艂 oczy.

Jocelyn nie odpowiedzia艂a, tylko spojrza艂a na morze. Clary odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e ocean cofn膮艂 si臋, zostawiaj膮c na pla偶y 艣mieci, k臋py wodorost贸w i miotaj膮ce si臋 ryby. Woda wezbra艂a w fal臋 ogromn膮 jak g贸rskie zbocze, jak lawina, kt贸ra zaraz runie w d贸艂. Weso艂e okrzyki dzieci dobiegaj膮ce od strony promenady zmieni艂y si臋 we wrzaski przera偶enia. Patrz膮c ze zgroza, Clary widzia艂a, 偶e fala jest przezroczysta jak b艂ona. Dostrzeg艂a przez ni膮 rzeczy, kt贸re porusza艂y si臋 tu偶 pod powierzchni膮 morza: wielkie, ciemne, bezkszta艂tne istoty. Wyci膮gn臋艂a r臋ce...

Obudzi艂a si臋, dysz膮c. Jej serce bole艣nie t艂uk艂o si臋 o 偶ebra. Le偶a艂a w 艂贸偶ku w go艣cinnym pokoju Luk臋'a, przez zas艂ony s膮czy艂o si臋 popo艂udniowe 艣wiat艂o. W艂osy przyklei艂y si臋 do spoconego karku, r臋ka piek艂a j膮 偶ywym ogniem. Kiedy usiad艂a i w艂膮czy艂a lampk臋 stoj膮c膮 przy 艂贸偶ku, wcale si臋 nie zdziwi艂a na widok du偶ego, czarnego Znaku biegn膮cego wzd艂u偶 jej przedramienia.

***

Kiedy posz艂a do kuchni, stwierdzi艂a, 偶e Luk臋 zostawi艂 jej na 艣niadanie s艂odkie bu艂eczki w zat艂uszczonym kartonowym pudelku, Do lod贸wki by艂 przyklejony li艣cik: „Poszed艂em do szpitala".

Zjad艂a bu艂eczki w drodze na spotkanie z Simonem. Mia艂 czeka膰 na ni膮 o pi膮tej na rogu Bedford, obok przystanku linii metra L , nie by艂o go jednak w um贸wionym miejscu. Clary poczu艂a niepok贸j, ale na szcz臋艣cie przypomnia艂a sobie o sklepie z u偶ywanymi p艂ytami na rogu Sz贸stej. I rzeczywi艣cie Simon buszowa艂 w dziale nowo艣ci CD. Mia艂 na sobie sztruksow膮 kurtk臋 w kolorze rdzy, z podartym r臋kawem, i niebieski T-shirt z nadrukiem przedstawiaj膮cym ch艂opca ze s艂uchawkami ta艅cz膮cego z kurczakiem. Kiedy j膮 zobaczy艂, u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

Erie uwa偶a, 偶e powinni艣my zmieni膰 nazw臋 naszego zespo艂u na M贸j o Pie — rzuci艂 na powitanie.

A jaka jest teraz? Zapomnia艂am.

Lewatywa z Szampana — odpar艂 przyjaciel, si臋gaj膮c po p艂yt臋 Yo Lo Tengo.

Zmie艅cie j膮 — poradzi艂a Clary. — A przy okazji, wiem, co oznacza twoja koszulka.

Nie wiesz. - Simon ruszy艂 do kasy. - Jeste艣 grzeczn膮 dziewczynk膮.

Na dworze wia艂 silny, ch艂odny wiatr. Clary podci膮gn臋艂a szalik w paski na brod臋.

Martwi艂am si臋, kiedy nie zasta艂am ci臋 na przystanku - powiedzia艂a.

Simon w艂o偶y艂 we艂nian膮 czapk臋 i skrzywi艂 si臋, kiedy o艣lepi艂o go s艂o艅ce.

Przepraszam. Przypomnia艂em sobie, 偶e musz臋 mie膰 t臋 p艂yt臋, i pomy艣la艂em...

W porz膮dku. - Clary machn臋艂a r臋k膮. - To moja wina. Ostatnio 艂atwo wpadam w panik臋.

C贸偶, po tym, co przesz艂a艣, trudno ci臋 wini膰. - W g艂osie Simona brzmia艂a skrucha. — Nadal nie mog臋 uwierzy膰 w to, co si臋 sta艂o w Cichym Mie艣cie. Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e tam posz艂a艣.

Luk臋 r贸wnie偶. Strasznie si臋 wkurzy艂.

— Nie dziwi臋 si臋.

Szli przez McCarren Park. Trawa ju偶 przybra艂a zimow膮, rdzaw膮 barw臋, powietrze by艂o przesycone z艂otym 艣wiat艂em. Mi臋dzy drzewami biega艂y psy bez smyczy. Wszystko si臋 zmienia w moim 偶yciu, a 艣wiat pozostaje taki sam, pomy艣la艂a Clary.

Rozmawia艂a艣 od tamtego czasu z Jace'em? - zapyta艂 oboj臋tnym tonem Simon.

Nie, ale kilka razy pyta艂am o niego Isabelle i Aleca. Zdaje si臋, 偶e wszystko u niego w porz膮dku.

Prosi艂, 偶eby艣 go odwiedzi艂a? Dlatego tam idziemy?

Nie musi prosi膰. - Clary z trudem zapanowa艂a nad irytacja.

W艂a艣nie skr臋cili w ulic臋 Magnusa. Po obu jej stronach ci膮gn臋艂y si臋 niskie budynki magazynowe przerobione na mieszkania i studia dla artyst贸w. Zamo偶nych. Wi臋kszo艣膰 samochod贸w parkuj膮cych przy kraw臋偶niku by艂a droga.

Gdy zbli偶yli si臋 do domu Magnusa, Clary zobaczy艂a chud膮 posta膰 wstaj膮c膮 ze schod贸w. Alec. Mia艂 na sobie d艂ugi czarny p艂aszcz z mocnego, nieco b艂yszcz膮cego materia艂u, kt贸ry upodobali sobie Nocni 艁owcy. Jego r臋ce i szyja by艂y pokryte runami. Lekkie migotanie powietrza wok贸艂 niego 艣wiadczy艂o o tym, 偶e otacza go czar niewidzialno艣ci.

nie wiedzia艂em, 偶e sprowadzisz Przyziemnego. - Z niech臋ci膮 zerkn膮艂 na towarzysza Clary.

To w艂a艣nie w was lubi臋 — stwierdzi艂 Simon. — Zawsze mi艂o mnie witacie.

Och, przesta艅, Alec - zirytowa艂a si臋 Clary. - O co chodzi? przecie偶 Simon ju偶 tutaj by艂.

Alec westchn膮艂 teatralnie, wzruszy艂 ramionami i ruszy艂 w g贸r臋 po schodach. Otworzy艂 drzwi cienkim srebrnym kluczem i szybko schowa艂 go do kieszeni na piersi kurtki, jakby mia艂 nadziej臋, ze tego nie zauwa偶膮.

W 艣wietle dziennym mieszkanie wygl膮da艂o jak pusty nocny klub po godzinach otwarcia: ciemne, brudne i zaskakuj膮co ma艂e. 艢ciany by艂y nagie, tu i 贸wdzie spryskane odblaskow膮 lili膮, deski pod艂ogowe, na kt贸rych tydzie艅 wcze艣niej ta艅czyli faerie, spaczone i wy艣wiecone ze staro艣ci.

Witam, witam. - Magnus wyszed艂 im na powitanie w d艂ugim szlafroku z zielonego jedwabiu, narzuconym na srebrn膮 siatkow膮 koszul臋 i czarne d偶insy. W jego lewym uchu iskrzy艂 si臋 czerwony kamie艅.

Alec, m贸j drogi. Clary. I ch艂opiec-szczur. - Uk艂oni艂 si臋 Simonowi. — Czemu zawdzi臋czam t臋 przyjemno艣膰?

Przyszli艣my do Jace'a - powiedzia艂a Clary. - Dobrze si臋 czuje ?

Nie wiem. Normalnie te偶 tylko le偶y na pod艂odze i si臋 nie rusza?

Co...? - zacz膮艂 Alec, a kiedy Magnus si臋 za艣mia艂, rzuci艂 nad膮sany : -To nie by艂o zabawne.

Tak 艂atwo ci臋 rozdra偶ni膰. Owszem, wasz przyjaciel czuje si臋 dobrze. Tyle 偶e wci膮偶 chowa moje rzeczy i pr贸buje sprz膮ta膰. Teraz niczego nie mog臋 znale藕膰. Jest kompulsywny.

— Jace lubi porz膮dek — wyja艣ni艂a Clary, przywo艂uj膮c wspomnienie jego mnisiego pokoju w Instytucie.

A ja nie. - Magnus obserwowa艂 Aleca k膮tem oka, podczas gdy on, naburmuszony, patrzy艂 prosto przed siebie.

— Jace jest tam, je艣li chcecie go zobaczy膰. — Wskaza艂 na drzwi w drugim ko艅cu pokoju.

„Tam" okaza艂o si臋 艣redniej wielko艣ci pomieszczeniem, zaskakuj膮co przytulnym: przecierane 艣ciany, aksamitne zas艂ony w oknach, rdzawoczerwone p艂贸cienne narzuty na fotelach, kt贸re wygl膮da艂y jak du偶e, kolorowe g贸ry lodowe na be偶owym morzu supe艂kowej wyk艂adziny. Na w艣ciekle r贸偶owej kanapie le偶a艂o prze艣cierad艂o i koc, a obok niej worek z ubraniami. Ci臋偶kie kotary ca艂kowicie t艂umi艂y blask dnia. Jedyne 藕r贸d艂o 艣wiat stanowi艂 migocz膮cy ekran telewizora, cho膰 samo urz膮dzenie by艂o pod艂膮czone do pr膮du.

Kiedy Jace, niedbale rozparty na fotelu, usiad艂 prosto, Clary przez chwil臋 my艣la艂a, 偶e wstanie i si臋 z nimi przywita, ale on tylko wskaza艂 g艂ow膮 na ekran.

M贸j spos贸b jest ta艅szy. - Magnus klasn膮艂 w d艂onie i pok贸j ,nagle zala艂o 艣wiat艂o. Jace, nadal rozparty w fotelu, zas艂oni艂 r臋k膮 oczy - Mo偶na co艣 takiego zrobi膰 bez magii? W艂a艣ciwie tak - odpar艂 Simon. — Wiedzia艂by艣, gdyby艣 ogl膮da艂 filmy informacyjno-reklamowe.

Czuj膮c, 偶e nastr贸j w pokoju si臋 pogarsza, Clary uci臋艂a t臋 rozmow臋:

Wystarczy. — Spojrza艂a na Jace' a, kt贸ry mruga艂, jeszcze o艣lepiony. - Musimy porozmawia膰. Wszyscy. O tym, co si臋 teraz dzieje.

W艂a艣nie zamierza艂em obejrze膰 „Project Runaway" -zaproponowa艂 Jace.

Nic z tego. - Magnus pstrykn膮艂 palcami i ekran zgas艂, wypuszczaj膮c ma艂y ob艂oczek dymu. — Masz teraz wa偶niejsze sprawy.

Nagle interesuje ci臋 rozwi膮zywanie moich problem贸w?

Interesuje mnie odzyskanie mieszkania. Mam do艣膰 twoich wiecznych porz膮dk贸w. — Czarownik znowu pstrykn膮艂 palcami i rzuci艂 gro藕nym tonem: — Wstawaj.

Bo ty te偶 obr贸cisz si臋 w dym - doda艂 z rozmarzeniem Simon.

Nie ma potrzeby wyja艣nia膰 moich gest贸w — rzek艂 Magnus. - Implikacje by艂y zawarte w samym pstrykaniu palcami.

Dobrze. - Jace wsta艂 z fotela. By艂 boso. Wok贸艂 jeszcze niewygojonego nadgarstka mia艂 grub膮 fioletow膮 pr臋g臋. Wygl膮da艂 na zm臋czonego, ale nie na cierpi膮cego. — Chcecie spotkania przy okr膮g艂ym stole, mo偶emy urz膮dzi膰 spotkanie przy okr膮g艂ym stole.

Uwielbiam okr膮g艂e sto艂y — powiedzia艂 rozpromieniony Mangus. — Zdecydowanie woleje od prostok膮tnych.

W salonie gospodarz wyczarowa艂 wielki okr膮g艂y st贸艂 i drewnianych krzese艂 o wysokich oparciach.

Zdumiewaj膮ce - powiedzia艂a Clary, siadaj膮c na jednym z nich. Okaza艂o si臋 bardzo wygodne. — Jak mo偶na stworzy膰 co艣 z niczego?

Nie mo偶na - odpar艂 Magnus. - Wszystko sk膮d艣 pochodzi. Na przyk艂ad te rzeczy ze sklepu z antykami na Pi膮tej Alei A to... — Na stole nagle pojawi艂o si臋 pi臋膰 bia艂ych papierowych kubk贸w; z otwor贸w w plastikowych wieczkach unosi艂a si臋, para. - Z Dean & DeLuca na Broadwayu.

Wygl膮da mi to na kradzie偶. - Simon przyci膮gn膮艂 do siebie kubek i zdj膮艂 pokrywk臋. - O, mochaccino. - Spojrza艂 na Magnusa. - Zap艂aci艂e艣 za t臋 kaw臋?

Jasne - odpar艂 czarownik, a Jace i Alec u艣miechn臋li si臋 drwi膮co. — W magiczny spos贸b sprawi艂em, 偶e w ich kasach pojawi艂y si臋 dolarowe banknoty.

Clary obj臋艂a d艂o艅mi sw贸j kubek. Mo偶e ta kawa by艂a kradziona, ale by艂a te偶 gor膮ca i zawiera艂a kofein臋. Postanowi艂a, ze kiedy艣 przy okazji wst膮pi do Dean & DeLuca i wrzuci dolara do s艂oika na napiwki. Zdmuchn臋艂a piank臋.

Mo偶e na pocz膮tek dokonajmy oceny sytuacji -zaproponowa艂a. - Jace, m贸wi艂e艣, 偶e za tym, co si臋 wydarzy艂o w Cichy Mie艣cie, stoi Valentine?

Tak. - Jace patrzy艂 w swoj膮 kaw臋. Alec po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na ramieniu.

— Co si臋 tam sta艂o? Widzia艂e艣 go?

By艂em w celi - odpar艂 Jace. - Us艂ysza艂em krzyki Cichych Braci. Potem na d贸艂 zszed艂 Valentine z... Nie wiem, co to by艂o. Co艣 jak dym ze 艣wiec膮cymi oczami. Demon, ale niepodobny 偶adnego, jakie widzia艂em do tej pory. Valentine zbli偶y艂 si臋 do krat i powiedzia艂...

Co ci powiedzia艂?

Alec przesun膮艂 d艂o艅 na plecy Jace'a, a kiedy Magnus odchrz膮kn膮艂, pospiesznie zabra艂 r臋k臋, czerwony na twarzy. Simon U艣miechn膮艂 si臋 szeroko, ukryty za kubkiem jeszcze nietkni臋tej kawy.

O Maellartachu. Chcia艂 zdoby膰 Miecz Anio艂a, wi臋c zabi艂 Cichych Braci. Magnus zmarszczy艂 brwi.

Alec, ostatniej nocy, kiedy Cisi Bracia wezwali was na pomoc, gdzie si臋 podzia艂o Conclave? Dlaczego nikogo nie by艂o Instytucie?

M艂ody Lightwood zrobi艂 zdziwion膮 min臋.

Zesz艂ej nocy zamordowano w Central Parku Podziemnego, m艂odego faerie. Z cia艂a spuszczono krew.

Za艂o偶臋 si臋, 偶e Inkwizytorka my艣li, 偶e ja to zrobi艂em - stwierdzi艂 Jace. - Moje rz膮dy terroru trwaj膮.

Magnus wsta艂 i podszed艂 do okna. Odsun膮艂 zas艂on臋, wpuszczaj膮c do pokoju troch臋 艣wiat艂a. Na tle szyby zarysowa艂 si臋 jego ostry profil.

Krew — powiedzia艂. — Dwie noce temu mia艂em sen. Widzia艂em miasto pe艂ne wie偶 z ko艣ci. Krew p艂yn臋艂a jego ulicami woda. Simon zerkn膮艂 z ukosa na Jace'a.

Czy on przez ca艂y czas tak stoi przy oknie i mamrocze co艣 o krwi?

Nie, Czasami robi to, siedz膮c na kanapie. Alec skarci艂 ich obu wzrokiem.

0 co chodzi, Magnusie? - zapyta艂.

Krew - powt贸rzy艂 Bane. - To nie mo偶e by膰 zbieg okoliczno艣ci - Patrzy艂 w d贸艂 na ulic臋. Daleko nad miastem szybko zapada艂 zmrok. Niebo przybra艂o barw臋 aluminium na zmian臋, z pasami r贸偶owego z艂ota. - W tym tygodniu dosz艂o do kilku morderstw Podziemnych. Czarownik zabity w wie偶owcu przy South Street Seaport mia艂 poder偶ni臋te gard艂o i poharatane nadgarstki. W „Ksi臋偶ycu 艁owcy" kilka dni temu zamordowano wilko艂aka i te偶 przeci臋to mu 偶y艂y.

To mi wygl膮da na wampiry - stwierdzi艂 Simon, nagle bardzo blady.

Nie sadze - powiedzia艂 Jace. - W ka偶dym razie Raphael stanowczo twierdzi 偶e to nie robota Nocnych Dzieci.

I oczywi艣cie jest godny zaufania - mrukn膮艂 Simon. My艣l臋 偶e w tym wypadku m贸wi艂 prawd臋 — orzek艂

Magnus, zaci膮gaj膮c z powrotem zas艂on臋. Kiedy wr贸ci艂 do sto艂u, trzyma艂 w r臋ce ksi臋g臋 oprawion膮 w zielone p艂贸tno. Nie wiadomo, sk膮d ja wzi膮艂. - W obu miejscach by艂a wyra藕nie wyczuwalna obecno艣膰 demon贸w. S膮dz臋, 偶e kto艣 inny jest odpowiedzialny za wszystkie trzy 艣mierci. Nie Raphael i jego plemi臋, tylko Yalentine.

Clary zerkn臋艂a na Jace'a. Usta mia艂 zaci艣ni臋te w w膮sk膮 kresk臋 wykrztusi膰 przez z臋by: — Dlaczego tak m贸wisz?

Inkwizytorka uwa偶a, 偶e zab贸jstwo faerie s艂u偶y艂o odwr贸ceniu uwagi - Powiedzia艂a szybko Clary. — Dzi臋ki temu Vlwntinw m贸g艂 spl膮drowa膰 Ciche Miasto, nie obawiaj膮c si臋 Conclave.

S膮 艂atwiejsze sposoby na odwr贸cenie uwagi — zauwa偶y艂 Jace. - I lepiej nie nara偶a膰 si臋 klanowi faerie. Valentine nie mordowa艂by bez powodu jednego z nich.

Mia艂 pow贸d — stwierdzi艂 Magnus. — Potrzebowa艂 od dziecka faerie tego samego, co wzi膮艂 od czarownika i wilko艂aka, kt贸rych zabi艂.

Czego? - zapyta艂 Alec.

Ich krwi - odpar艂 Magnus, otwieraj膮c zielon膮 ksi臋g臋. S艂owa zapisane na cienkich pergaminowych stronicach ja艣nia艂y jak ogie艅 - O, tutaj. - Uni贸s艂 wzrok, stukaj膮c w kartk臋 ostrym paznokciem. Alec pochyli艂 si臋, lecz Bane go uprzedzi艂: - Nie zdo艂a odczyta膰 tekstu. To j臋zyk demon贸w.

Ale poznaj臋 rysunek. To Maellartach. Widzia艂em go w ksi膮偶kach.

Alce wskaza艂 na ilustracj臋 srebrnego miecza; taki sam znikn膮艂 ze 艣ciany sali narad w Cichym Mie艣cie.

Rytua艂 Piekielnej Konwersji - powiedzia艂 Magnus. -W艂a艣nie tego pr贸buje dokona膰 Valentine.

Co to takiego? — Clary zmarszczy艂a brwi. Ka偶dy magiczny obiekt jest 艣ci艣le zwi膮zany ze 藕r贸d艂em jej mocy — wyja艣ni艂 Magnus. — Miecz Anio艂a ma serafickie pochodzenie, tak jak no偶e, kt贸rych u偶ywaj膮 Nocni 艁owcy, ale tysi膮c razy pot臋偶niejszy, bo czerpie si艂臋 od samego Anio艂a, a nie z anielskiego imienia. Valentine chce to zmieni膰 tak, 偶eby Maellartachem kierowa艂y nie anielskie, tylko diabelskie moce.

Legalne dobro na legalne z艂o! — podsumowa艂 Simon, zadowolony z siebie.

Cytuje „Dungeons And Dragons" - wtr膮ci艂a Clary. - Nie zwracajcie na niego uwagi.

Mellartach jako Miecz Anio艂a ma ograniczone zastosowanie dla Valentine'a - ci膮gn膮艂 Magnus. - Ale jako bro艅, kt贸rego demoniczna moc dor贸wnuje jego dawnej anielskiej sile... c贸偶 mo偶liwo艣ci jest du偶o wi臋cej. Na przyk艂ad, w艂adza nad demonami, a nie tylko ochrona, kt贸r膮 daje Kielich. M贸g艂by wzywa膰 demony, zmusza膰 je do wykonywania jego rozkaz贸w.

Armia demon贸w? - wtr膮ci艂 Alec.

Ten facet ma bzika na punkcie wojska - zauwa偶y艂

Simon.

Albo nawet sprowadzi膰 je do Idrisu - doko艅czy艂 Magnus.

— Tylko nie pojmuj臋, po co — zdziwi艂 si臋 Simon. — Przecie偶 Idris to kraj Nocnych 艁owc贸w. Nie starliby demon贸w na proch?

Demony pochodz膮 z innych wymiar贸w - odezwa艂 si臋 Jace. - Nie wiemy, ile ich jest. Mo偶e niesko艅czona liczba. Normalnie chroni膮 nas przed nimi czary, ale gdyby zjawi艂y si臋 wszystkie naraz...

Niesko艅czona liczba, pomy艣la艂a Clary. Przypomnia艂a sobie Wielkiego Demona, Abbadona, i pr贸bowa艂a wyobrazi膰 ich sobie setki. Albo tysi膮ce. Zadr偶a艂a. Nagle poczu艂a si臋 s艂aba i bezbronna

— Nie rozumiem — stwierdzi艂 Alec. — Co ten rytua艂 ma wsp贸lnego z zab贸jstwami Podziemnych?

呕eby dokona膰 Rytua艂u Konwersji, trzeba rozgrza膰 Miecz do czerwono艣ci, a potem och艂odzi膰 go czterokrotnie we krwi Podziemnych. Raz we krwi dziecka Lilith, raz we krwi Dziecka Ksi臋偶yca, raz we krwi Nocnego Dziecka i raz we krwi faerie - wyja艣ni艂 Magnus.

O, Bo偶e! - j臋kn臋艂a Clary. - Wi臋c Valentine nie sko艅czy艂 z zabijaniem? Potrzebuje jeszcze jednego dziecka?

— Dwojga. Nie uda艂o mu si臋 z wilko艂akiem. Przeszkodzono mu, zanim zd膮偶y艂 spu艣ci膰 ca艂膮 krew, kt贸rej potrzebowa艂. - Magnus zamkn膮艂 ksi臋g臋. Z jej kartek uni贸s艂 si臋 kurz. - Tak czy inaczej jest w po艂owie konwersji Miecza. Pewnie ju偶 m贸g艂by wykorzysta膰 jego moc. Wzywa膰 demony...

Ale gdyby to zrobi艂, pojawi艂yby si臋 doniesienia o wzro艣cie demonicznej aktywno艣ci — zauwa偶y艂 Jace. — A Inkwizytorka m贸wi艂a, 偶e jest wprost przeciwnie. 呕e panuje spok贸j.

Mo偶liwe — zgodzi艂 si臋 Magnus. — Je艣li Valentine wzywa wszystkie demony do siebie, nic dziwnego, 偶e panuje spok贸j.

Wszyscy spojrzeli po sobie, ale zanim kto艣 zd膮偶y艂 si臋 odezwa膰, cisze przeszy艂 ostry d藕wi臋k telefonu. Clary a偶 drgn臋艂a i wyla艂a sobie gor膮c膮 kaw臋 na d艂o艅. Sykn臋艂a z b贸lu.

To moja matka — powiedzia艂 Alec, sprawdzaj膮c kom贸rk臋 - Zaraz wracam. — Podszed艂 do okna i zacz膮艂 rozmawia膰 艣ciszonym g艂osem.

Poka偶 - za偶膮da艂 Simon, si臋gaj膮c po r臋k臋 Clary.

To nic wielkiego — uspokoi艂a go Clary. Na nadgarstku mia艂a jaskrawoczerwon膮 plam臋. Simon poca艂owa艂 oparzenie.

Teraz b臋dzie lepiej.

Clary wytrzeszczy艂a oczy. Nigdy wcze艣niej nie robi艂 czego艣 takiego. Z drugiej strony, przyjaciele w艂a艣nie tak si臋 zachowuj膮, prawda? Zabieraj膮c r臋k臋, spojrza艂a przez st贸艂 i zobaczy艂a, 偶e Jace wpatruje si臋 w nich p艂on膮cymi z艂otymi oczami.

Jeste艣 Nocnym 艁owc膮 - powiedzia艂. - Wiesz, jak radzi膰 sobie z ranami. - Pchn膮艂 w jej kierunku swoj膮 stel臋. - U偶yj jej.

Nie - powiedzia艂a Clary, odsuwaj膮c j膮. Jace nakry艂 d艂oni膮 magiczny instrument. Clary...

Powiedzia艂a, 偶e nie chce - wtr膮ci艂 si臋 Simon. - Ha, ha.

Ha, ha? - Jace popatrzy艂 na niego z os艂upieniem. - To tw贸j comeback?

Alec zamkn膮艂 telefon i wr贸ci艂 do sto艂u.

— Co si臋 dzieje? — spyta艂 zaintrygowany.

Zdaje si臋, 偶e leci odcinek „Tylko jedno 偶ycie do stracenia" - skomentowa艂 Magnus. - To wszystko jest bardzo nudne.

Alec odgarn膮艂 kosmyk z oczu.

— Powiedzia艂em matce o Piekielnej Konwersji. Niech zgadn臋 - rzuci艂 Jace. - Nie uwierzy艂a ci i o

wszystko obwini艂a mnie. Alec zmarszczy艂 brwi.

— Niezupe艂nie. Obieca艂a, 偶e om贸wi to z Conclave, ale nie ma wp艂ywu na Inkwizytork臋. By艂a z艂a. Zdaje si臋, 偶e pani Herondale odsun臋艂a mam臋 i sama przej臋艂a dowodzenie. - Telefon znowu zabrz臋cza艂 w jego r臋ce. - Przepraszam. To Isabelle.

Podszed艂 do okna z kom贸rk膮 przy uchu. Jace spojrza艂 na Magnusa.

— Chyba masz racj臋 co do tego wilko艂aka w „Ksi臋偶ycu 艁owcy". Go艣膰, kt贸ry znalaz艂 jego cia艂o, m贸wi艂, 偶e w zau艂ku opr贸cz niego by艂 kto艣 jeszcze, ale uciek艂.

Czarownik pokiwa艂 g艂ow膮.

Wygl膮da mi na to, 偶e Valentine'owi przeszkodzono w zdobyciu krwi. Pewnie spr贸buje znowu z innym likantropem.

Powinnam ostrzec Luke'a - stwierdzi艂a Clary, wstaj膮c.

Zaczekaj. - Alec wr贸ci艂 do sto艂u z dziwn膮 min膮. Czego chcia艂a Isabelle? - spyta艂 Jace. Alec si臋 zawaha艂.

— Isabelle m贸wi, 偶e kr贸lowa Jasnego Dworu zaprosi艂a nas na audiencj臋.

Jasne - mrukn膮艂 Bane. - A Madonna chce, 偶ebym zata艅czy艂 w czasie jej nast臋pnego tournee.

— Kto to jest Madonna? — zainteresowa艂 si臋 Alec.

Kto to jest kr贸lowa Jasnego Dworu? - zawt贸rowa艂a mu Clary.

W艂adczyni Faerie, Zaczarowanej Krainy - wyja艣ni艂 Mangus - W ka偶dym razie miejscowej.

Jace wspar艂 g艂ow臋 na d艂oniach. Powiedz Isabelle, 偶e nie.

Ale ona uwa偶a, 偶e to dobry pomys艂 - zaprotestowa艂 Alec.

Wi臋c powiedz jej „nie" dwa razy. Alec zmarszczy艂 brwi.

Co to mia艂o znaczy膰?

Och, sam wiesz, 偶e niekt贸re pomys艂y Isabelle to przeboje, a Inne to prawdziwe katastrofy. Pami臋tasz, jak wymy艣li艂a, 偶eby przemieszcza膰 si臋 pod miastem opuszczonymi tunelami metra? Wspominajmy wielkie szczury...

Lepiej nie - przerwa艂 mu Simon. - Wola艂bym w og贸le nie rozmawia膰 o szczurach.

To co innego - upiera艂 si臋 Alec. - Ona chce, 偶eby艣my poszli do Jasnego Dworu.

Masz racj臋, to co innego - zgodzi艂 si臋 Jace. - To w og贸le jej najgorszy pomys艂.

Ona zna rycerza z tego Dworu — powiedzia艂 Alec. — M贸wi艂 jej, ze kr贸lowa jest zainteresowana spotkaniem z nami. Isabelle pods艂ucha艂a moj膮 rozmow臋 z matk膮 i uwa偶a, 偶e gdyby艣my zdo艂ali wyja艣ni膰 kr贸lowej nasz膮 teori臋 na temat Valentine'a i Miecza Anio艂贸w, Jasny Dw贸r by nas popar艂 i mo偶e nawet zjednoczy艂 si臋 z nami przeciwko Valentine'owi.

Czy p贸j艣cie tam jest bezpieczne? - zapyta艂a Clary.

Oczywi艣cie, 偶e nie jest bezpieczne — odpar艂 Jace, takim tonem, jakby zada艂a najg艂upsze pytanie, jakie w 偶yciu s艂ysza艂.

Clary spiorunowa艂a go wzrokiem.

Nie wiem nic o Jasnym Dworze. O wampirach i wilko艂akach jest du偶o film贸w, ale faerie to bajki dla dzieci. Kiedy mia艂am osiem lat, przebiera艂am si臋 na Halloween za wr贸偶k臋. Mama robi艂a mi kapelusz, w kt贸rym wygl膮da艂am jak wielki jaskier.

Pami臋tam. - Simon odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a i skrzy偶owa艂 r臋ce na piersi. - Ja by艂em transformerem. A konkretnie Decepticonem.

Mo偶emy przej艣膰 do rzeczy? - w艂膮czy艂 si臋 Magnus.

Isabelle uwa偶a, a ja si臋 z ni膮 zgadzam, 偶e lepiej nie ignorowa膰 faerie - powiedzia艂 Alec. - Skoro chc膮 rozmawia膰, co nam szkodzi spotka膰 si臋 z nimi? Poza tym, je艣li Jasny Dw贸r stanie po naszej stronie, Clave b臋dzie musia艂o wys艂ucha膰, co mamy do powiedzenia.

Jace za艣mia艂 si臋 bez cienia weso艂o艣ci. Faerie nie pomog膮 ludziom.

— Nocni 艁owcy nie s膮 lud藕mi — zauwa偶y艂a Clary. — W ka偶dym razie niezupe艂nie.

— Dla nich nie jeste艣my du偶o lepsi od ludzi. A oni na pewno nie s膮 gorsi od wampir贸w

stwierdzi艂 Simon. — Poza tym, mi臋dzy wami chyba dobrze si臋 uk艂ada艂o.

Jace popatrzy艂 na niego takim wzrokiem, jakby znalaz艂 co艣 rosn膮cego pod zlewem.

Dobrze si臋 uk艂ada艂o? Masz na my艣li to, 偶e prze偶yli艣my?

C贸偶...

— Faerie to potomstwo demon贸w i anio艂贸w, obdarzone anielsk膮 urod膮 i diabelsk膮 z艂o艣liwo艣ci膮 - ci膮gn膮艂 Jace. -Wampir mo偶e ci臋 zaatakowa膰, je艣li wkroczysz na jego terytorium, natomiast faerie zmusi ci臋, 偶eby艣 ta艅czy艂a, a偶 umrzesz z wyczerpania,

nam贸wi ci臋 do p艂ywania noc膮, wci膮gnie pod wod臋 i przytrzyma, dop贸ki twoje p艂uca nie p臋kn膮, dmuchnie ci w oczy czarodziejskim py艂em, a偶 wyskocz膮 ci...

Jace! - krzykn臋艂a Clary, przerywaj膮c jego litani臋. -Zamknij si臋, Wystarczy.

Pos艂uchaj, 艂atwo jest przechytrzy膰 wampira czy wilko艂aka. One nie s膮 bystrzejsze od innych. Faerie natomiast 偶yj膮 setki lat i s膮 podst臋pne jak w臋偶e. Nie potrafi膮 k艂ama膰, ale s膮 mistrzami kreatywnej prawdy. Odkryj膮, co jest twoim najwi臋kszym pragnieniem, i dadz膮 ci to w prezencie... razem ze 艣miertelnym 偶膮d艂em - Jace westchn膮艂.

- Nie s膮 sk艂onne do pomagania ludziom. Raczej do krzywdzenia pod pozorami pomocy.

A nie uwa偶asz, 偶e jeste艣my dostatecznie bystrzy, 偶eby dostrzec r贸偶nic臋? - zapyta艂 Simon.

A ty jeste艣 dostatecznie bystry, 偶eby przypadkiem nie zmieni膰 si臋 w szczura? Simon spiorunowa艂 go wzrokiem.

Nie s膮dz臋, 偶eby twoja opinia mia艂a jakiekolwiek znaczenie - stwierdzi艂. - Zwa偶ywszy na to, 偶e nie mo偶esz z nami i艣膰. W og贸le nie mo偶esz si臋 st膮d ruszy膰, Jace zerwa艂 si臋, przewracaj膮c krzes艂o.

Nie zabierzesz Clary do Jasnego Dworu beze mnie!

Clary popatrzy艂a na niego z rozdziawionymi ustami. Poczerwienia艂 na twarzy, zgrzyta艂 z臋bami, nabrzmia艂y mu 偶y艂y na szyi. Unika艂 jej wzroku.

Ja mog臋 zaopiekowa膰 si臋 Clary - oznajmi艂 Alec. W jego g艂osie brzmia艂a uraza, 偶e przyjaciel w膮tpi w jego umiej臋tno艣ci. Albo z innego powodu.

Nie. - Jace spojrza艂 mu w oczy. - Nie mo偶esz. Alce prze艂kn膮艂 艣lin臋.

Idziemy - rzek艂 przepraszaj膮cym tonem. - G艂upio by艂oby zlekcewa偶y膰 pro艣b臋 Jasnego Dworu. Zreszt膮 Isabelle pewnie ju偶 im powiedzia艂a, 偶e przyjdziemy.

Nie ma mowy, 偶ebym was pu艣ci艂 - o艣wiadczy艂 Jace.

- U偶yje si艂y, je艣li b臋d臋 musia艂.

Cho膰 to brzmi kusz膮co, jest inne wyj艣cie - odezwa艂 si臋 Magnus, podwijaj膮c d艂ugie jedwabne r臋kawy.

A gdzie znajdziemy takiego... - zacz膮艂 Alec i urwa艂 gwa艂townie. - Aha, masz na my艣li mnie. Jace uni贸s艂 brwi.

— Ju偶 nie chcesz i艣膰 do Jasnego Dwom? Alec si臋 zarumieni艂.

My艣l臋, 偶e raczej powiniene艣 i艣膰 ty ni偶 ja. Jeste艣 synem Valentine'a, i to ciebie z pewno艣ci膮 chce zobaczy膰 kr贸lowa. Poza tym jeste艣 czaruj膮cy. Jace spiorunowa艂 go wzrokiem.

Mo偶e nie w tym momencie - przyzna艂 Alec. - Ale zwykle tak. A faerie s膮 bardzo podatne na czyj艣 urok.---------------------------------->

A j a mam dla ciebie, je艣li tu zostaniesz, ca艂y pierwszy sezon „Gilligans Island" na DVD - doda艂 Magnus na zach臋t臋.

Nikt nie potrafi艂by odrzuci膰 takiej pokusy -stwierdzi艂 Jace Nadal nie patrzy艂 na Clary.

— Isabelle mo偶e si臋 z wami spotka膰 w parku przy Turtlc Pond — powiedzia艂 Alec. — Zna sekretne wej艣cie do Dworu. B臋dzie tam czeka膰.

I jeszcze ostatnia rzecz. - Magnus wycelowa艂 upier艣cieniony palec w Jacea. - Postaraj si臋 nie da膰 zabi膰 w Jasnym Dworze. Je艣li zginiesz, b臋d臋 mia艂 du偶o do wyja艣niania ,

W tym momencie na twarzy Jacea pojawi si臋 u艣miech, kto , wcale nie wyra偶a艂 rozbawienia. By艂 niepokoj膮cy i gro藕ny, b艂ysk miecza dobytego z pochwy.

Wiesz, mam przeczucie, 偶e to b臋dzie w艂a艣nie taka sytuacja.

***

Mech i grube p臋dy ro艣lin otacza艂y brzeg Turtle Pond jak bordiura z zielonej koronki. Powierzchnia stawu by艂a nieruchoma, tylko tu i 贸wdzie lekko zmarszczona, w miejscach, gdzie p艂yn膮ca kaczka zostawi艂a za sob膮 艣lad, albo tam, gdzie wod臋 przeci膮艂 srebrny rybi ogon.

Isabelle siedzia艂a w ma艂ej drewnianej altanie i patrzy艂a na jeziorko. Wygl膮da艂a jak ksi臋偶niczka z bajki, czekaj膮ca w zakl臋tej wie偶y, a偶 kto艣 j膮 uratuje.

Co prawda, tradycyjna ksi臋偶niczka nie zachowywa艂aby si臋 taki jak Isabelle.

Ta, w wysokich butach, z batem i no偶ami, posieka艂aby na kawa艂ki ka偶dego, kto pr贸bowa艂by zamkn膮膰 j膮 w wie偶y, zbudowa艂aby most ze szcz膮tk贸w 艣mia艂ka i przesz艂a po nim beztrosko do wolno艣ci, a jej w艂osy przez ca艂y czas wygl膮da艂yby fantastycznie. To wszystko sprawia艂o, 偶e trudno by艂o j膮 polubi膰, cho膰 Clary si臋 stara艂a.

Jace!

- Izzy — powiedzia艂 Jace, kiedy zbli偶yli si臋 do stawu. Dziewczyna drgn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋 szybko z ol艣niewaj膮cym u艣miechem.

Podbieg艂a do przybranego brata i go u艣ciska艂a. W艂a艣nie tak zachowuj膮 si臋 siostry, pomy艣la艂a Clary. Nie powinny by膰 sztywne, niezr臋czne i dziwne, tylko szcz臋艣liwe i kochaj膮ce. Obserwuj膮c ich powitanie, pr贸bowa艂a przywo艂a膰 na twarz szcz臋艣liwy, pe艂en mi艂o艣ci wyraz.

Na pewno? Jeste艣 jaka艣... skrzywiona.

— Co艣 zjad艂am.

Isabelle ruszy艂a w ich stron臋, Jace za ni膮. Mia艂a na sobie d艂uga czarn膮 sukni臋 i jeszcze d艂u偶szy p艂aszcz z mi臋kkiego aksamitu koloru mchu.

Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e jednak przyszli艣cie! -wykrzykn臋艂a. - Jak wam si臋 uda艂o przekona膰 Magnusa, 偶eby pu艣ci艂 Jace'a?

— Przehandlowali艣my go za Aleca — odpar艂 Simon. Isabelle zrobi艂a zaniepokojon膮 min臋.

Chyba nie na sta艂e?

Nie - uspokoi艂 j膮 Jace. - Tylko na kilka godzin. Chyba 偶e nie wr贸c臋 - doda艂 w zamy艣leniu. - W takim wypadku mo偶e zatrzyma Aleca. Potraktuj to jako dzier偶aw臋 z opcj膮 wykupu. Isabelle spojrza艂a na niego.

Jace popatrzy艂 na niego w zamy艣leniu.

— Istnieje jaki艣 szczeg贸lny pow贸d, dla kt贸rego tutaj jeste艣? Nie wiem, czy powinni艣my zabiera膰 ci臋 na Jasny Dw贸r. Oni nienawidz膮 Przyziemnych.

Simion przewr贸ci艂 oczami. Znowu.

Co znowu? - spyta艂a Clary.

Za ka偶dym razem, kiedy go irytuj臋, ucieka do swojego domku na drzewie z napisem „Przyziemnym wst臋p wzbroniony". - Simon wskaza艂 na Jace'a. - Pozwol臋 sobie przypomnie膰, 偶e ostatnim razem, kiedy chcia艂e艣 mnie zostawi膰, uratowa艂em wam wszystkim 偶ycie.

Jasne. Jeden raz...

Dwory faerie s膮 niebezpieczne - wtr膮ci艂a Isabelle. -Nawet twoja umiej臋tno艣膰 strzelania z 艂uku ci nie pomo偶e. To nie taki rodzaj niebezpiecze艅stwa.

Potrafi臋 si臋 o siebie zatroszczy膰 — o艣wiadczy艂

Simon.

W tym momencie dmuchn膮艂 ostry wiatr. Zami贸t艂 suchymi li艣膰mi po 偶wirze, cisn膮艂 je pod ich nogi. Simon ukry艂 r臋ce w ocieplonych we艂n膮 kieszeniach kurtki.

Nie musisz i艣膰 — powiedzia艂a Clary.

Przyjaciel zmierzy艂 j膮 wzrokiem. Przypomnia艂a sobie, jak u Luke'a nazwa艂 j膮 swoj膮 dziewczyn膮, bez cienia w膮tpliwo艣ci czy niezdecydowania w g艂osie. Jedno mo偶na by艂o powiedzie膰 Simonie: zawsze wiedzia艂, czego chce.

Owszem, musz臋 — o艣wiadczy艂.

Jace prychn膮艂.

W takim razie jeste艣my gotowi. Ale nie oczekuj szczeg贸lnych wzgl臋d贸w, Przyziemny.

My艣l pozytywnie - poradzi艂 mu Simon. - Je艣li b臋d膮 potrzebowali ludzkiej ofiary, zawsze mo偶esz zaproponowa膰 mnie. Zreszt膮 nie jestem pewien, czy reszta z was si臋 kwalifikuje. Jace si臋 rozpromieni艂.

Zawsze mi艂o, kiedy kto艣 zg艂asza si臋 na ochotnika.

— Chod藕my — powiedzia艂a Isabelle. — Drzwi zaraz si臋 o tworz膮.

Clary si臋 rozejrza艂a. S艂o艅ce ju偶 ca艂kiem zasz艂o. Pokaza艂 si臋, ksi臋偶yc, kremowo bia艂y, jeszcze w pe艂ni, lecz zacieniony z jednego brzegu, co nadawa艂o mu wygl膮d oka z na p贸艂 przymkni臋ty powiek膮. Nocny wiatr szele艣ci艂 ga艂臋ziami drzew — postukiwa艂y o siebie z d藕wi臋kiem, jaki mog艂yby wydawa膰 puste ko艣ci.

— Gdzie s膮 te drzwi? — zapyta艂a Clary. Chod藕cie za mn膮 - szepn臋艂a z tajemniczym

u艣miechem Isabelle.

Ruszy艂a na skraj wody, zostawiaj膮c g艂臋bokie 艣lady w mokrym b艂ocie. Clary sz艂a za ni膮, zadowolona, 偶e ma na sobie d偶insy, a nie sp贸dnic臋. Kiedy Isabelle podci膮gn臋艂a p艂aszcz i sukni臋 nad kolana, ods艂aniaj膮c bia艂e nogi nad wysokimi butami, Clary zobaczy艂a na jej sk贸rze Znaki, wygl膮daj膮ce jak j臋zory czarnego ognia. Simon id膮cy za Clary po艣lizn膮艂 si臋 na b艂ocie i zakl膮艂. Jace podtrzyma艂 go odruchowo, a on wyszarpn膮艂 rami臋.

— Nie potrzebuj臋 twojej pomocy.

— Pogardliwym gestem r臋ki wskaza艂a na ch艂opc贸w.

— Przecie偶 nie mog臋 im m贸wi膰, co maj膮 robi膰!

— Dlaczego nie? Szczerze m贸wi膮c, Clary, je艣li nie zaczniesz wykorzystywa膰 swojej naturalnej kobiecej wy偶szo艣ci, nie wiem, co z tob膮 zrobi臋. — Po chwili doda艂a surowo: — A, 偶ebym nie zapomnia艂a. Na mi艂o艣膰 Anio艂a, nic nie jedzcie ani nie pijcie, kiedy b臋dziemy pod ziemi膮. Dobrze?

Pod ziemi膮? - powt贸rzy艂 Simon z niepokojem. - Nikt nie m贸wi艂, 偶e schodzimy pod ziemi臋.

Isabelle tylko wyrzuci艂a r臋ce w g贸r臋 i z pluskiem wesz艂a do stawu. Zielony p艂aszcz roz艂o偶y艂 si臋 wok贸艂 niej jak wielki nenufar.

Chod藕cie. Musimy zd膮偶y膰, zanim ksi臋偶yc si臋 przesunie.

Clary posz艂a w jej 艣lady. W jasnym blasku gwiazd widzia艂a ma艂e czarne rybki 艣migaj膮ce wok贸艂 jej kostek. Zacisn臋艂a z臋by, brn膮c dalej. Woda by艂a p艂ytka i czysta, ale lodowata.

Jace wkroczy艂 do jeziorka z tak膮 gracj膮, 偶e ledwo zm膮ci艂 jego g艂adk膮 powierzchni臋. Id膮cy za nim Simon chlapa艂 g艂o艣no i kl膮艂 pod nosem. Tymczasem Isabelle dotar艂a na 艣rodek stawu i zatrzyma艂a si臋, zanurzona po 偶ebra w wodzie. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Clary.

St贸j.

Clary pos艂usznie spe艂ni艂a polecenie. Tu偶 przed ni膮 migota艂 na wodzie wielki srebrzysty talerz. Nie potrafi艂a wyt艂umaczy膰 tego zjawiska. Wiedzia艂a, 偶e odbicie ksi臋偶yca powinno si臋 odsuwa膰, miar臋 jak si臋 zbli偶a艂a, wci膮偶 przed ni膮 ucieka膰. Ale ono tkwi艂o w tym samym miejscu jak zakotwiczone.

Jace, ty pierwszy — powiedzia艂a Isabelle. - Chod藕.

Przecisn膮艂 si臋 obok Clary, odwr贸ci艂 z u艣miechem, a potem wszed艂 ty艂em w odbicie ksi臋偶yca... i znikn膮艂.

W porz膮dku - mrukn膮艂 Simon z nieszcz臋艣liw膮 min膮.

- To by艂o dziwne.

Clary spojrza艂a na przyjaciela. Woda si臋ga艂a mu tylko do bioder, ale on dr偶a艂 i kuli艂 si臋, obejmuj膮c d艂o艅mi 艂okcie. U艣miechn臋艂a si臋 do niego i zrobi艂a krok do ty艂u, prosto w migotliwe srebrne odbicie. Chwia艂a si臋 przez chwil臋, jakby straci艂a r贸wnowag臋 na najwy偶szym stopniu drabiny... a potem spad艂a ty艂em w ciemno艣膰. Ksi臋偶yc j膮 poch艂on膮艂.

***

Run臋艂a na ubit膮 ziemi臋, potkn臋艂a si臋 i poczu艂a d艂o艅 na ramieniu.

— Ostro偶nie! — powiedzia艂 Jace.

By艂a przemoczona, strumyki zimnej wody sp艂ywa艂y jej plecach, wilgotne w艂osy klei艂y si臋 do twarzy. Mokre ubranie wa偶y艂o ton臋.

Znajdowali si臋 w wydr膮偶onym w ziemi korytarzu, o艣wietlonym przez fosforyzuj膮ce mchy. K艂膮b pn膮czy tworzy艂 zas艂oni, w jednym ko艅cu tunelu, z sufitu zwisa艂y d艂ugie w艂ochate p臋dy niczym martwe w臋偶e. Korzenie drzew, u艣wiadomi艂a sobie Clary, Znajdowali si臋 pod ziemi膮. Panowa艂 tu taki ch艂贸d, 偶e oddech tworzy艂 mgie艂k臋 pary wok贸艂 ust.

— Zimno?

Jace te偶 by艂 przemoczony; jasne w艂osy wydawa艂y si臋 niemal bezbarwne w miejscach, gdzie przyklei艂y si臋 do policzk贸w i czo艂a. Woda sp艂ywa艂a z d偶ins贸w i kurtki, bia艂a koszula zrobi艂a si臋 przezroczysta. Clary widzia艂a pod ni膮 ciemne linie Znak贸w i niewyra藕n膮 blizn臋 na ramieniu. Szybko odwr贸ci艂a wzrok.

— Wszystko w porz膮dku — zapewni艂a.

Nie wygl膮dasz, jakby by艂o w porz膮dku. - Jace przysun膮艂 si臋 bli偶ej.

Nawet przez warstwy mokrych ubra艅 Clary poczu艂a ciep艂o jego cia艂a, grzej膮ce jej lodowat膮 sk贸r臋.

Na skraju pola widzenia Clary przelecia艂 ciemny kszta艂t i z hukiem run膮艂 na ziemi臋. To by艂 Simon, r贸wnie偶 ociekaj膮cy wod膮. D藕wign膮艂 si臋 na kolana i rozejrza艂 gor膮czkowo.

Moje okulary...

Mam je. — Clary by艂a przyzwyczaj ona do pilnowania jego Okular贸w w czasie gry w pi艂k臋. Zawsze spada艂y mu pod nogi, a on oczywi艣cie na nie nadeptywa艂. -Prosz臋.

Simon oczy艣ci艂 je z b艂ota i wsun膮艂 na nos. Dzi臋ki.

Clary czu艂a, 偶e Jace ich obserwuje, odbiera艂a jego spojrzenie jak wielki ci臋偶ar przygniataj膮cy jej barki. Zastanawia艂a si臋, czy Simon te偶 odnosi podobne wra偶enie. Ledwo zd膮偶y艂 wsta膰, kiedy z nieba spad艂a Isabelle, l膮duj膮c z wdzi臋kiem na ugi臋tych nogach. Woda sp艂ywa艂a z jej d艂ugich w艂os贸w i ci臋偶kiego aksamitnego p艂aszcza, ale ona nie zwraca艂a na to uwagi.

Ale ubaw!

Do艣膰 tego! - powiedzia艂 Jace. - W tym roku na gwiazdk臋 podaruj臋 ci s艂ownik.

Dlaczego? — zdziwi艂a si臋 Isabelle.

呕eby艣 poszuka艂a w nim s艂owa „ubaw". Nie jestem pewien, czy wiesz, co ono znaczy.

Psujesz ca艂膮 zabaw臋. — Isabelle przesun臋艂a w艂osy do przodu wykr臋ci艂a je jak pranie. Jace si臋 rozejrza艂.

- I co teraz? W kt贸r膮 stron臋 idziemy?

W 偶adn膮 - odpar艂a Isabelle. - Czekamy, a偶 po nas przyjd膮.

Clary nie spodoba艂 si臋 ten pomys艂.

A sk膮d b臋d膮 wiedzie膰, 偶e ju偶 jeste艣my? Musimy poci膮gn膮膰 jaki艣 dzwonek czy co艣 w tym rodzaju?

Dw贸r wie o wszystkim, co si臋 dziej e na j ego terytorium - odpar艂a Isabelle. — Nasza obecno艣膰 nie pozostanie niezauwa偶ona. Simon 艂ypn膮艂 na ni膮 podejrzliwie.

A sk膮d tyle wiesz o faerie i Jasnym Dworze?------------------------->

Ku zaskoczeniu wszystkich Isabelle poczerwienia艂a. Chwil膮 p贸藕niej kurtyna z pn膮czy rozsun臋艂a si臋 i wyszed艂 zza niej faerie, odrzucaj膮c do ty艂u d艂ugie w艂osy. Clary widzia艂a kilku przedstawicieli tego gatunku na przyj臋ciu u Magnusa. Rzuci艂a sieje wtedy w oczy ich ch艂odna uroda i pewna nieziemska dziko艣ci, kt贸r膮 w sobie mieli, nawet kiedy ta艅czyli czy pili. Ten faerie nie by艂 wyj膮tkiem. Ch艂odn膮, pi臋kn膮 twarz o ostrych rysach okala艂y pasma granatowoczarnych w艂os贸w, oczy mia艂y barw臋 mchu, na policzku widnia艂o znami臋 albo tatua偶 w kszta艂cie li艣cia. Kiedy si臋 porusza艂, jego zbroja, srebrno-br膮zowa jak kora zimowego drzewa, mieni艂a si臋 r贸偶nymi kolorami: czerni膮 torfu, zieleni膮 mchu, szaro艣ci膮 popio艂u, b艂臋kitem nieba. Isabelle wyda艂a okrzyk rado艣ci i rzuci艂a mu si臋 w ramiona.

— Meliorn!

A, wi臋c st膮d tyle wie — skomentowa艂 cicho Simon. Faerie delikatnie odsun膮艂 od siebie dziewczyn臋 i spojrza艂 na ni膮 z powag膮.

— Nie pora na demonstracj臋 uczu膰. Kr贸lowa Jasnego Dworu zaprosi艂a na audiencj臋 troje Nefilim spo艣r贸d was. Idziecie?

Clary po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Simona. A co z naszym przyjacielem? Meliorn zmierzy艂 go oboj臋tnym wzrokiem.

Przyziemni nie s膮 wpuszczani na Dw贸r.

— Szkoda, 偶e nikt wcze艣niej o tym nie wspomnia艂 — powiedzia艂

Simon. - Domy艣lam si臋, 偶e mam tu czeka膰, a偶 wypuszcz臋 p臋dy?

Faerie my艣la艂 przez chwil臋.

To znaczy jedn膮 - mrukn膮艂 Simon. - Dwie, je艣li liczy膰 t臋, w kt贸rej by艂em szczurem. - O jego zaskoczeniu najlepiej 艣wiadczy艂o to, 偶e nie zdoby艂 si臋 na 偶adn膮 z艂o艣liw膮 uwag臋.

Bez Simona nie idziemy — o艣wiadczy艂a Clary, nie zdejmuj膮c d艂oni z jego ramienia. - To nie by艂 nasz pomys艂, 偶eby tutaj przyj艣膰. Wasza kr贸lowa nas zaprosi艂a, pami臋tasz?

W zielonych oczach Meliorna zab艂ys艂a iskra rozbawienia.

Jak chcecie — ust膮pi艂 w ko艅cu. - 呕eby potem nie m贸wiono, ze Jasny Dw贸r nie szanuje 偶ycze艅 swoich go艣ci.

Okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie i ruszy艂 korytarzem, nie sprawdzaj膮c, czy id膮 . Isabelle przyspieszy艂a kroku i zr贸wna艂a si臋 z nim, zostawiaj膮c swoich towarzyszy z ty艂u.

Wolno wam umawia膰 si臋 z faerie? - nie wytrzyma艂a Clary. - Czy twoim... czy Lightwoodom by nie przeszkadza艂o, 偶e Isabelle i im... jak mu tam...

Meliorn — podpowiedzia艂 Simon.

I Meliorn ze sob膮 chodz膮?

Nie jestem pewien, czy chodz膮— odpar艂 z wyra藕n膮 ironi膮 Jace - S膮dz臋, 偶e zostaj膮 w domu, a raczej pod ziemi膮.

M贸wisz tak, jakby艣 tego nie pochwala艂. — Simon odsun膮艂 korze艅 drzewa.

Z ziemnego korytarza trafili do drugiego, wy艂o偶onego g艂adkimi kamieniami, spomi臋dzy kt贸rych tylko miejscami zwiesza艂 si臋, jaki艣 korze艅. Pod艂oga by艂a z twardego wypolerowanego materia艂u przypominaj膮cego marmur, z 偶y艂kami i plamkami, kt贸re uk艂ada艂y si臋 w b艂yszcz膮ce linie, jakby zrobiono je ze sproszkowanych klejnot贸w.

Nie chodzi o to, 偶e nie pochwalam - odpar艂 Jace. — Faerie s膮 znane z tego, 偶e czasami flirtuj膮 ze 艣miertelnikami, ale zawsze ich porzucaj膮, zwykle w gorszym stanie.

****************************************************************************

Jego s艂owa przyprawi艂y Clary o dreszcz. W tym momencie Isabelle si臋 roze艣mia艂a, a kamienne 艣ciany odbi艂y i wzmocni艂y ten d藕wi臋k.

Co najmniej siedem cali, to moje motto - powiedzia艂a Isabelle ze zmys艂owym u艣miechem. Meliorn zmierzy艂 j膮 kamiennym wzrokiem.

Ruszy艂 dalej korytarzem, nie zaszczycaj膮c jej drugim spojrzeniem.

— Zapomnia艂am, 偶e faerie nie maj膮 poczucia humoru

— wyburcza艂a Isabelle, kiedy pozosta艂a tr贸jka si臋 z ni膮 zr贸wna艂a.

Tego bym nie powiedzia艂 - odezwa艂 si臋 Jace. - Jest w 艣r贸dmie艣ciu pewien klub pixie o nazwie „Gor膮ce Skrzyd艂a". Co prawda, nie by艂em tam...

Simon otworzy艂 usta, jakby zamierza艂 go o co艣 spyta膰, ale si臋 rozmy艣li艂. Tymczasem korytarz zaprowadzi艂 ich do du偶ej sali z klepiskiem zamiast pod艂ogi. Wzd艂u偶 艣cian sta艂y wysokie kamienne filary oplecione winoro艣l膮 i jasnymi kwiatami w najr贸偶niejszych kolorach. Mi臋dzy kolumnami wisia艂y cienkie tkaniny, ufarbowane na jasny b艂臋kit. Pomieszczenie by艂o wype艂nione 艣wiat艂em, cho膰 Clary nie widzia艂a 偶adnych pochodni. Ca艂o艣膰 przypomina艂a raczej letni pawilon sk膮pany w jasnym blasku s艂o艅ca ni偶 podziemn膮 jaskini臋 z gliny i kamienia.

Pierwsze wra偶enie Clary by艂o takie, 偶e znajduje si臋 na powierzchni ,a drugie, 偶e sala jest pe艂na ludzi. W pomieszczeniu rozbrzmiewa艂a dziwna muzyka sk艂adaj膮ca si臋 ze s艂odko-kwa艣nych , co艣 w rodzaju s艂uchowego odpowiednika miodu zmieszanego z sokiem cytrynowym. Ta艅czyli do niej faerie ustawieni w kr臋gu. Ich bose stopy ledwo muska艂y pod艂og臋, w艂osy — niebieskie, czarne, br膮zowe, szkar艂atne, z艂ote i bia艂e — powiewa艂y jak sztandary.

Teraz zrozumia艂a, sk膮d si臋 wzi臋艂a nazwa Jasny Dw贸r. Twarze ta艅cz膮cych istot byty blade, ich skrzyd艂a mia艂y kolor liliowy, z艂oty i niebieski. Jak Jace m贸g艂 twierdzi膰, 偶e chc膮 j膮 skrzywdzi膰 ? Muzyka, kt贸ra w pierwszej chwili dra偶ni艂a jej uszy, teraz brzmia艂a przyjemnie. Clary nabra艂a ch臋ci, 偶eby odrzuci膰 w艂osy do ty艂u i ruszy膰 do ta艅ca. Wiedzia艂a, 偶e te偶 b臋dzie lekka jak pi贸rko, a jej stopy b臋d膮 ledwo dotyka膰 ziemi. Zrobi艂a krok do przodu...

I poczu艂a mocne szarpni臋cie o ty艂u. Jace patrzy艂 na ni膮 gro藕nie Jego z艂ote oczy jarzy艂y si臋 jak u kota.

Je艣li zaczniesz z nimi ta艅czy膰, nie przestaniesz, dop贸ki nie umrzesz — ostrzeg艂 cicho. Clary zamruga艂a. By艂a zamroczona, jakby wyrwano j膮 ze snu, p贸艂przytomna. Kiedy si臋 odezwa艂a, m贸wi艂a be艂kotliwie:

Coo?

Jace prychn膮艂 ze zniecierpliwieniem. W r臋ce trzyma艂 stel臋. Clary nawet nie zauwa偶y艂a, kiedy j膮 wyj膮艂. Chwyci艂 j膮 za nadgarstek i szybko nakre艣li艂 piek膮cy Znak na jej sk贸rze.

Teraz popatrz.

Spojrza艂a i... zamar艂a. Twarze, kt贸re wydawa艂y si臋 takie urocz, nadal by艂y urocze, ale czai艂o si臋 w nich co艣 wilczego, niemal dzikiego. Dziewczyna o r贸偶owo-niebieskich skrzyd艂ach skin臋艂a na ni膮, a Clary zobaczy艂a, 偶e jej palce to ga艂膮zki z zamkni臋tymi listkami, a oczy s膮 ca艂e czarne, bez t臋cz贸wek czy 藕renic. Ch艂opiec ta艅cz膮cy obok niej mia艂 sk贸r臋 w kolorze jadowitej zieleni i zakr臋cone rogi wyrastaj膮ce ze skroni. Kiedy wykona艂 obr贸t, jego p艂aszcz si臋 rozchyli艂 i Clary ujrza艂a nagie 偶ebra oplecione wst膮偶kami, by膰 mo偶e dla ozdoby. 呕o艂膮dek podszed艂 jej do gard艂a.

— Chod藕. — Jace pchn膮艂 j 膮 do przodu.

Potkn臋艂a si臋, a kiedy z艂apa艂a r贸wnowag臋, rozejrza艂a si臋 z niepokojem, szukaj膮c wzrokiem Simona. Odetchn臋艂a z ulg膮, kiedy zobaczy艂a, 偶e Isabelle mocno go trzyma. Tym razem nie mia艂a nic przeciwko temu. W膮tpi艂a, czyjej przyjaciel zdo艂a艂by sani przej艣膰 przez sal臋.

Omijaj膮c kr膮g tancerzy, dotarli w drugi koniec pomieszczenia i przeszli przez zas艂ony z l艣ni膮cej tkaniny kolom orzecha. Isabelle pu艣ci艂a Simona, a on si臋 zatrzyma艂. Kiedy Clary go dogoni艂a, zobaczy艂a, 偶e na oczach ma zawi膮zany szalik. Teraz majstrowa艂 przy suple.

Pozw贸l, 偶e ja to zrobi臋 - powiedzia艂a. Rozwi膮za艂a szalik i odda艂a go Isabelle, dzi臋kuj膮c jej skinieniem g艂owy. Simon odgarn膮艂 wilgotne w艂osy do ty艂u.

— Niez艂a muzyka — rzuci艂. — Troch臋 country, troch臋 rock and rolla.

Meliorn, kt贸ry na nich czeka艂, zmarszczy艂 brwi i spyta艂:

— A tobie nie spodoba艂a si臋 muzyka?

Nawet za bardzo - odpar艂a Clary. - Co to mia艂o by膰? Rodzaj testu? 呕art? Faerie wzruszy艂 ramionami.

Meliorn bez s艂owa ruszy艂 dalej. Simon, kt贸ry szed艂 obok i Clary, przez jaki艣 czas milcza艂.

Co przegapi艂em? - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Nagie ta艅cz膮ce damy?

Clary pomy艣la艂a o odkrytych 偶ebrach faerie i zadr偶a艂a. Nie musisz niczego 偶a艂owa膰.

S膮 sposoby, 偶eby przy艂膮czy膰 si臋 do zabawy faerie — wtr膮ci艂a si臋 Isabelle. - Je艣li dadz膮 ci co艣 na przechowanie, na przyk艂ad

li艣膰 albo kwiat, a ty zatrzymasz go przez ca艂膮 noc, rano wszystko b臋dzie z tob膮 w porz膮dku. Albo je艣li p贸jdziesz gdzie艣 w towarzystwie faerie... - Zerkn臋艂a na Meliorna, kt贸ry ju偶 na nich czeka艂 przy zas艂onie z li艣ci.

Oto komnaty naszej pani — powiedzia艂. — Kr贸lowa przyjdzie o p贸艂nocy, 偶eby porozmawia膰 o 艣mierci dziecka. Wtedy zdecyduje, czy wypowiedzie膰 wojn臋.

Z bliska Clary zobaczy艂a, 偶e ekran jest zrobiony z g臋sto splecionych pn膮czy obsypanych bursztynowymi p膮czkami. Meliorn odsun膮艂 kotar臋 z ro艣lin i zaprosi艂 ich do pomieszczenia znajduj膮cego si臋 po drugiej stronie.

Clary wesz艂a tu偶 za Jace'em i rozejrza艂a si臋 z ciekawo艣ci膮.

Komnata by艂a prosta, o 艣cianach z ziemi obwieszonych jasnymi tkaninami. W szklanych s艂ojach 艣wieci艂y b艂臋dne ogniki. Na niskiej sofie le偶a艂a pi臋kna kobieta otoczona przez dworki: r贸偶nego rodzaju faerie, od ma艂ych duszk贸w po istoty, kt贸re wygl膮da艂y jak 艂adne ludzkie dziewczyny o d艂ugich w艂osach... je艣li nic liczy膰 czarnych oczu pozbawionych 藕renic.

Kr贸lowo — rzek艂 z niskim uk艂onem Meliorn. — Przyprowadzi艂em Nefilim.

W艂adczyni usiad艂a prosto. Mia艂a d艂ugie szkar艂atne w艂osy, kt贸re jakby unosi艂y si臋 wok贸艂 niej niczym jesienne li艣cie na wietrze, jej oczy by艂y niebieskie i czyste jak szk艂o, spojrzenie ostre jak brzytwa.

Troje to Nefilim, j eden to Przyziemny - stwierdzi艂a. Meliorn cofn膮艂 si臋, ale kr贸lowa nawet na niego nie spojrza艂a,

Przygl膮da艂a si臋 Nocnym 艁owcom. Clary czu艂a na sobie jej spojrzenie. Mimo urody w kr贸lowej nie by艂o nic kruchego. Ja艣nia艂a jak p艂on膮ca gwiazda.

Przepraszamy, milady. - Jace wysun膮艂 si臋 przed swoich towarzyszy i stan膮艂 przed kr贸low膮. Zmieni艂 ton g艂osu na ostro偶ny i delikatny. - Wsz臋dzie zabieramy Ze sob膮 tego Przyziemnego, bo jeste艣my mu winni ochron臋. W艂adczyni przekrzywi艂a g艂ow臋 jak zaciekawiony ptak. Ca艂a uwag臋 skupi艂a teraz na Jasie.

D艂ug krwi? - powiedzia艂a cicho. - Wobec Przyziemnego?

— Uratowa艂 mi 偶ycie — wyja艣ni艂 Jace.

Clary wyczu艂a, 偶e stoj膮cy obok niej Simon zamierza si臋 odezwa膰. W duchu nakaza艂a mu milczenie. Jace uprzedza艂 ich, 偶e faerie nie potrafi膮 k艂ama膰, ale on te偶 nie sk艂ama艂. Sirnon naprawd臋 uratowa艂 mu 偶ycie. Tyle 偶e nie z tego powodu zabierali go ze sob膮. Nagle Clary zacz臋艂a docenia膰 to, co Jace okre艣li艂 jako kreatywn膮 prawd臋.

Mieli艣my nadziej臋, 偶e pani zrozumie. S艂yszeli艣my, 偶e jest pani r贸wnie dobra jak pi臋kna, a. teraz widz臋, 偶e pani dobro膰 rzeczywi艣cie musi by膰 niezwyk艂a.

Kr贸lowa u艣miechn臋艂a si臋 z zadowoleniem i pochyli艂a do przodu. L艣ni膮ce w艂osy zas艂oni艂y jej twarz.

Jeste艣 r贸wnie czaruj膮cy jak tw贸j ojciec, Jonathanie Morgenstern - stwierdzi艂a i wskaza艂a na poduszki rozrzucone po pod艂odze. - Usi膮d藕cie obok mnie. Zjedzcie co艣, napijcie si臋 i odpocznijcie. Lepiej si臋 wtedy rozmawia..

Przez chwil臋 Jace wygl膮da艂 na zdeprymowanego. Meliorn nachyli艂 si臋 do niego i szepn膮艂:

By艂oby niem膮drze odrzuci膰 zaproszenie kr贸lowej Jasnego Dworu.

Isabelle zerkn臋艂a na niego i wzruszy艂a ramionami.

Nie zaszkodzi, je艣li tylko usi膮dziemy.

Mdiorn zaprowadzi艂 ich do jedwabnych poduszek otaczaj膮cych sof臋 w艂adczyni. Clary usiad艂a ostro偶nie, jakby si臋 spodziewa艂a, 偶e jaki艣 ostry korze艅 tylko czeka, 偶eby j膮 uk艂u膰. Tak膮 przygod臋, kr贸lowa pewnie uzna艂aby za zabawn膮. Na szcz臋艣cie oby艂o inaczej, bez niespodzianek. Poduchy okaza艂y si臋 bardzo wygodne.

Gdy si臋 rozsiedli, podesz艂a do nich pixie o niebieskawej sk贸rze nios膮c tac臋 z czterema srebrnymi pucharkami. Po wierzchu z艂otawego napoju p艂ywa艂y p艂atki r贸偶. Simon postawi艂 naczynie obok siebie. Nie chcesz nawet spr贸bowa膰? — zapyta艂a pixie.

Nie pos艂u偶y艂 mi drink faerie, kt贸ry ostatnio wypi艂em — odburkn膮艂 Simon.

Drink mia艂 mocny, odurzaj膮cy zapach, bogatszy i jeszcze przyjemniejszy ni偶 wo艅 r贸偶. Clary wyj臋艂a jeden p艂atek i zgniot艂a go w palcach, uwalniaj膮c wi臋cej aromatu. Jace tr膮ci艂 j 膮 w rami臋.

Nie pij tego - szepn膮艂.

Ale...

Nie pij.

Clary odstawi艂a pucharek, tak jak Simon. Jej palec wskazuj膮-kciuk zabarwi艂y si臋 na r贸偶owo. S艂ysza艂am od Meliorna, 偶e wiecie, kto zabi艂 nasze dziecko zesz艂ej nocy w parku — powiedzia艂a kr贸lowa. -i zdradz臋 wam, ze nie jest to dla mnie tajemnic膮. Faerie pozbawione krwi? Przynosicie mi imi臋 jednego wampira? Ale to one wszystkie s膮 winne z艂amania Prawa i powinny zosta膰 stosownie ukarane.

Och, nie, przecie偶 to nie wampiry - wyrwa艂o si臋 Isabelle.

Jace skarci艂 j膮 wzrokiem.

— Moja przyjaci贸艂ka ma na my艣li to, 偶e wed艂ug nas tym morderc膮 jest kto艣 inny. Uwa偶amy, 偶e by膰 mo偶e pr贸buje odwr贸ci膰 od siebie podejrzenia, kieruj膮c je na wampiry.

Macie dow贸d?

Zesz艂ej nocy zamordowano r贸wnie偶 Cichych Braci, ale z 偶adnego nie spuszczono krwi. —Jace m贸wi艂 spokojnym tonem, ale kiedy otar艂 si臋 o Clary ramieniem, wyczu艂a jego napi臋cie.

— A co to ma wsp贸lnego z naszym dzieckiem? Martwy Nefilim to tragedia dla Nefilim, ale nie dla mnie.

Clary poczu艂a ostre uk艂ucie na lewej r臋ce. Spojrza艂a w d贸艂 i zobaczy艂a ma艂ego duszka uciekaj膮cego mi臋dzy poduszkami. Na jej palcu pojawi艂a si臋 kropla krwi. Clary skrzywi艂a si臋 i pod nios艂a palec do ust. Chochliki by艂y 艂adne, ale ich ugryzienia paskudne.

Skradziono r贸wnie偶 Miecz Anio艂a - powiedzia艂 Jace.

— S艂ysza艂a pani o Maellartachu?

I to jeszcze nie koniec - doda艂a Isabelle. - Valentine potrzebuje wi臋cej krwi.

— Wi臋cej naszej krwi? — spyta艂a w艂adczyni.

Nie. -Jace rzuci艂 Isabelle spojrzenie, kt贸rego Clary nie potrafi艂a zinterpretowa膰. - Wi臋cej krwi Podziemnych: wilko艂aka, wampira...

Oczy kr贸lowej rozb艂ys艂y odbitym 艣wiat艂em.

Zdaje si臋, 偶e to nie nasze zmartwienie.

Zabi艂 jednego z waszych — przypomnia艂a Isabelle.

— Nie chcecie zemsty? Spojrzenie w艂adczyni musn臋艂o j膮 jak skrzyd艂o 膰my.

Nie od razu. Jeste艣my cierpliwym ludkiem, bo mamy ca艂y czas 艣wiata. Valentine Morgenstern jest naszym starym wrogiem, ale mamy wrog贸w jeszcze starszych. Zadowalamy si臋 czekaniem i obserwowaniem.

On wzywa demony — powiedzia艂 Jace. — Tworzy

armi臋...

Demony — rzuci艂a kr贸lowa lekkim tonem, a jej dworzanie spokojnie szeptali mi臋dzy sob膮. — Demony to wasza sprawa, prawda, Nocny 艁owco? Czy to nie dlatego macie w艂adz臋 nad nami wszystkimi, 偶e je zabijacie?

Nie zjawili艣my si臋 tutaj po to, 偶eby wydawa膰 rozkazy w imieniu Clave. Przybyli艣my na pani zaproszenie, bo my艣leli艣my, 偶e nam pomo偶ecie, je艣li pozna pani prawd臋.

Tak my艣leli艣cie? - W艂adczyni si臋 pochyli艂a. Jej d艂ugie w艂osy falowa艂y jak 偶ywe. - Pami臋taj, Nocny 艁owco, 偶e niekt贸rzy z nas maj膮 do艣膰 rz膮d贸w Clave. Mo偶e jeste艣my zm臋czeni toczeniem waszych wojen.

Ale to nie jest tylko nasza wojna — zauwa偶y艂 Jace.

— Valentine nienawidzi Podziemnych bardziej ni偶 demony. Je艣li nas pokona, wy b臋dziecie nast臋pni.

Kr贸lowa wbi艂a w niego wzrok.

A kiedy tak si臋 stanie, pami臋tajcie, 偶e by艂 pewien Nefilim, kt贸ry ostrzega艂 was przed tym, co nadchodzi - doko艅czy艂 Jace.

W komnacie zapad艂a cisza. Nawet dworzanie umilkli i obserwowali swoj膮 pani膮. Kr贸lowa opar艂a si臋 o poduszki i poci膮gn臋艂a 艂yk napoju ze srebrnego pucharku.

— Ostrzegasz mnie przed w艂asnym rodzicem — stwierdzi艂a. - S膮dzi艂am, zewy, 艣miertelnicy, jeste艣cie zdolni przynajmniej do

synowskich uczu膰, ale ty najwyra藕niej nie poczuwasz si臋 do lojalno艣ci wobec swojego ojca.

Jace nie odpowiedzia艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e po raz pierwszy zabrak艂o mu s艂贸w.

— A mo偶e twoja wrogo艣膰 jest udawana — ci膮gn臋艂a s艂odkim g艂osem w艂adczyni. — Mi艂o艣膰 czyni wasz gatunek k艂amcami.

Ale my naprawd臋 nie kochamy ojca - odezwa艂a si臋 Clary, kiedy Jace nadal niepokoj膮co milcza艂. — Nienawidzimy go.

Rz臋sy w艂adczyni zatrzepota艂y.

艢miech pani Zaczarowanej Krainy by艂 d藕wi臋czny i zimny jak sople lodu.

Kto by pomy艣la艂, 偶e ma艂y eksperyment Valentine'a obr贸ci si臋 przeciwko niemu?

Clary spojrza艂a na Jace'a, ale po jego minie zorientowa艂a si臋, 偶e on te偶 nie ma poj臋cia, o czym m贸wi kr贸lowa.

— Eksperyment? — powt贸rzy艂a Isabelle. W艂adczyni j膮 zignorowa艂a. Spojrzenie jej 艣wietlisto niebieskich oczu spocz臋艂o na Jasie.

Faerie lubi膮 sekrety - powiedzia艂a. - W艂asne i cudze. Przy najbli偶szym spotkaniu zapytajcie ojca, czyja krew p艂ynie w twoich 偶y艂ach, Jonathanie.

Nie zamierza艂em o nic go pyta膰 przy nast臋pnym spotkaniu— o艣wiadczy艂 Jace. — Ale zrobi臋 to, je艣li pani sobie 偶yczy, milady. Usta kr贸lowej wykrzywi艂 u艣miech.

My艣l臋, 偶e jeste艣 k艂amc膮. Ale za to jakim czaruj膮cym. Na tyle czaruj膮cym, 偶e co艣 ci przyrzekn臋. Zadaj ojcu to pytanie, a ja obiecuje ci swoj膮 pomoc, je艣li wyst膮pisz przeciwko Valentine'owi. Jace si臋 u艣miechn膮艂.

Pani wspania艂omy艣lno艣膰 dor贸wnuje urodzie, milady. Clary zachichota艂a, ale kr贸lowa wygl膮da艂a na zadowolon膮.

My艣l臋, 偶e ju偶 doszli艣my do porozumienia -stwierdzi艂 Jace, wstaj膮c z poduszek.

Nietkni臋ty nap贸j zostawi艂 obok pucharku Isabelle. Jego towarzysze r贸wnie偶 si臋 podnie艣li. Isabelle rozmawia艂a z Meliorem przy zas艂onie z winoro艣li. Rycerz wygl膮da艂 na przypartego do muru.

Chwileczk臋. — Kr贸lowa te偶 wsta艂a. —Jedno z was musi zosta膰.

Jace zatrzyma艂 si臋 w po艂owie drogi do wyj艣cia i odwr贸ci艂.

Nie rozumiem. Jej wysoko艣膰 wskaza艂a r臋k膮 na Clary.

Gdy usta 艣miertelnika dotkn膮 jedzenia albo picia, nale偶y on do nas. Wiesz o tym, Nocny 艁owco. Clary os艂upia艂a.

Ale przecie偶 j a nic nie wypi艂am! — Popatrzy艂a na Jace'a. — Ona k艂amie.

Faerie nie k艂ami膮 — odpar艂 Jace. Na j ego twarzy malowa艂o zaskoczenie i niepok贸j. Zwr贸ci艂 si臋 do w艂adczyni.

- Chyba pani si臋 myli, milady.

Sp贸jrz na jej palec i powiedz, 偶e go nie obliza艂a. Simon i Isabelle wytrzeszczyli oczy. Clary spojrza艂a na swoja r臋k臋.

— Jeden z duszk贸w ugryz艂 mnie w palec — powiedzia艂a. Przypomnia艂a sobie s艂odki smak krwi zmieszanej z sokiem. W panice ruszy艂a do drzwi, ale zatrzyma艂y j膮 niewidoczne r臋ce i pchn膮艂 z powrotem w g艂膮b komnaty. Przera偶ona spojrza艂a na Jace'a. To prawda.

Ale w nas nie ma nic piekielnego, w przeciwie艅stwie do was — odparowa艂 Jace.

— Jeste艣cie 艣miertelnikami, starzejecie si臋 i umieracie

— powiedzia艂a z lekcewa偶eniem kr贸lowa. — Je艣li to nie jest piek艂o, powiedz mi, prosz臋, co nim jest?

Je艣li chce pani podda膰 Nocnego 艁owc臋 obserwacji, nie b臋dzie ze mnie du偶ego po偶ytku - wtr膮ci艂a si臋 Clary. Z trudem zapanowa艂a nad tym, 偶eby nie krzykn膮膰 albo nie wybuchn膮膰 艂zami. R臋ka j膮 bola艂a w miejscu ugryzienia. — Nic nie wiem o polowaniu na demony. Nie przesz艂am 偶adnego szkolenia. Jestem niew艂a艣ciw膮 osob膮.

Po raz pierwszy kr贸lowa spojrza艂a bezpo艣rednio na ni膮. Clary omal si臋 nie cofn臋艂a.

— Prawd臋 m贸wi膮c, Clarisso Morgenstern, jeste艣 najw艂a艣ciwsza osob膮. - W艂adczyni przygl膮da艂a si臋 jej b艂yszcz膮cymi oczami. - Dzi臋ki zmianom, kt贸re wprowadzi艂 w tobie ojciec, nie jeste艣 taka jak inni Nocni 艁owcy. Masz inne talenty.

Talenty? - zdziwi艂a si臋 Clary.

Masz dar s艂贸w, kt贸rych nie mo偶na wypowiedzie膰, tw贸j brat ma dar samego Anio艂a. Wasz ojciec o to zadba艂, gdy tw贸j brat by艂 dzieckiem, a ty jeszcze si臋 nie urodzi艂a艣.

Ojciec nic mi nie da艂 - o艣wiadczy艂a Clary. - Nawet nazwiska.

Jace r贸wnie偶 wygl膮da艂 na zaskoczonego.

Cho膰 faerie nie k艂ami膮, mog膮 zosta膰 oszukane — zauwa偶y艂 - S膮dz臋, 偶e pad艂a pani ofiar膮 偶artu albo oszustwa, milady. We mnie ani w mojej siostrze nie ma nic szczeg贸lnego.

Zr臋cznie wykorzystujesz sw贸j urok — stwierdzi艂a ze 艣miechem kr贸lowa. — Ale musisz wiedzie膰, 偶e nie jeste艣 zwyk艂ym ch艂opcem, Jonathanie... - Przenios艂a wzrok z niego na Clary, polem na os艂upia艂膮 Isabelle i z powrotem na Jace'a. — Czy to mo偶liwe, 偶eby艣 nie wiedzia艂?

Wiem, 偶e nie zostawi臋 tutaj swojej siostry. Skoro nie ma w nas 偶adnych tajemnic, mo偶e wy艣wiadczy nam pani 艂ask臋 i j膮 wypu艣ci? — „Dobrze si臋 bawisz?", m贸wi艂y jego oczy. Ton by艂 uprzejmy, ale ch艂odny.

U艣miech w艂adczyni by艂 szeroki, a zarazem przera偶aj膮cy.

A gdybym powiedzia艂a, 偶e mo偶e j膮 uwolni膰 poca艂unek?

Jace ma pani膮 poca艂owa膰? - ze zdumieniem spyta艂a Clary. Kr贸lowa zanios艂a si臋 艣miechem, a dworzanie natychmiast jej zawt贸rowali. Ten wybuch weso艂o艣ci by艂 dziwaczn膮, nieludzk膮 mieszanin膮 pohukiwa艅, pisk贸w, rechot贸w i zwierz臋cych wrzask贸w b贸lu.

Mimo uroku Jonathana nie o taki poca艂unek mi chodzi -odpar艂a kr贸lowa. Ca艂a czw贸rka spojrza艂a po sobie zaskoczona.

Mog艂abym poca艂owa膰 Meliorna - zaproponowa艂a Isabelle.

Nie. Nikogo z mojego Dworu. Meliorn odsun膮艂 si臋 od Isabelle, a ona popatrzy艂a na swoich towarzyszy i roz艂o偶y艂a r臋ce. — Nie poca艂uj臋 偶adnego z was. To oficjalne o艣wiadczenie.

Je艣li chodzi tylko o poca艂unek... - zacz膮艂 Simon. Przysun膮艂 si臋 do Clary, a ona, zaskoczona, nawet nie drgn臋li. Kiedy wzi膮艂 j膮 za 艂okcie, z trudem si臋 pohamowa艂a, 偶eby go nic odepchn膮膰. Ca艂owa艂a si臋 z nim wcze艣niej i nawet jej si臋 to podoba艂o, ale teraz sytuacja by艂a dziwaczna i kr臋puj膮ca. Zerkn臋li przez rami臋 na Jace'a i zauwa偶y艂a jego nachmurzon膮 min臋.

— Niet臋go chc臋—rzek艂a kr贸lowa g艂osem jak brz臋cz膮cy kryszta艂,

Isabelle przewr贸ci艂a oczami i rzuci艂a ze zniecierpliwieniem: Och, na lito艣膰 Anio艂a. Je艣li nie ma innego sposobu,

偶eby si臋 st膮d wydosta膰, poca艂uj臋 Simona. Ju偶 to robi艂am,

nie by艂o tak 藕le.

Dzi臋ki - b膮kn膮艂 Simon. - To bardzo pochlebne.

Jace uni贸s艂 brwi.

Wiedzia艂em. Chcesz mnie poca艂owa膰, tak? Simon z irytacj膮 wyrzuci艂 r臋ce w g贸r臋.

Oczywi艣cie, 偶e nie. Ale je艣li...

Chyba to prawda, co m贸wi膮 — zauwa偶y艂 Jace. —W okopach mi ma hetero.

Chodzi艂o o ateist贸w, pacanie - rzuci艂 ze z艂o艣ci膮 Simon. -W okopach nie ma ateist贸w.

To wszystko jest bardzo zabawne, ale dziewczyn臋 uwolni tylko poca艂unek, kt贸rego ona najbardziej pragnie - oznajmi艂a zimno kr贸lowa. Wyraz z艂o艣liwej satysfakcji na jej twarzy jeszcze si臋 pog艂臋bi艂, ostry g艂os k艂u艂 w uszy jak ig艂y. -Tylko taki i nic wi臋cej.

Simon zrobi艂 min臋, jakby zosta艂 spoliczkowany. Clary chcia艂a wyci膮gn膮膰 do niego r臋k臋, ale sta艂a jak wro艣ni臋ta, zbyt przera偶ona, 偶eby si臋 poruszy膰.

Dlaczego pani to robi? — zapyta艂 Jace.

Uwa偶am raczej, 偶e was obdarowuj臋.

Jace si臋 zarumieni艂, ale nic nie odpowiedzia艂. Stara艂 si臋 nie patrze膰 na Clary.

To 艣mieszne - odezwa艂 si臋 Simon. - Przecie偶 to brat i siostra.

Kr贸lowa wzruszy艂a ramionami.

Niesmak nie wyklucza pragnienia. Nie mo偶na nim r贸wnie偶, obdarzy膰 jak 艂ask膮 tych, kt贸rzy najbardziej na nie zas艂uguj膮, Zreszt膮 sami si臋 przekonajcie, 偶e m贸wi臋 prawd臋. Je艣li ona nie chce tego poca艂unku, nie b臋dzie wolna.

Simon rzuci艂 co艣 gniewnym tonem, ale Clary go nie us艂ysza艂a. W uszach jej dzwoni艂o, jakby mia艂a w g艂owie gniazdo rozw艣cieczonych os.

Nie musisz tego robi膰, Clary, to podst臋p...

Nie, to test - poprawi艂 go Jace.

Nie wiem, jak ty, Simonie, ale j a chcia艂abym wydosta膰 st膮d Clary - odezwa艂a si臋 Isabelle z napi臋ciem w g艂osie.

Poca艂owa艂aby艣 Aleca tylko dlatego, 偶e kr贸lowa Jasnego Dworu ci臋 o to prosi? — zapyta艂 Simon.

Jasne, 偶e tak. - Isabelle m贸wi艂a z irytacj膮. - Gdybym mia艂a utkn膮膰 w Jasnym Dworze na zawsze? Wielka mi rzecz! Przecie偶 to tylko poca艂unek. — Racja — popar艂 j 膮 Jace.

Clary widzia艂a go jak przez mg艂臋, kiedy zbli偶y艂 si臋 do niej, po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej ramieniu i obr贸ci艂 j膮 do siebie.

To tylko poca艂unek. G艂os mia艂 ochryp艂y, ale dotyka艂 jej niezwykle delikatnie Clary spojrza艂a mu w oczy. By艂y bardzo ciemne, mo偶e dlatego, 偶e na dole panowa艂 mrok, a mo偶e z innego powodu... Widzia艂a swoje male艅kie odbicie w jego rozszerzonych 藕renicach.

Zamknij oczy i my艣l o Anglii — poradzi艂.

Nigdy nie by艂am w Anglii - odpar艂a Clary, ale zacisn臋艂a powieki.

Czu艂a wilgotny ci臋偶ar ubrania, zimnego i dra偶ni膮cego sk贸r臋, lepk膮 s艂odycz ch艂odnego powietrza, d艂onie Jace'a na swoich ramionach, jedyne 藕r贸d艂o ciep艂a w tej podziemnej komnacie.

Poczu艂a mu艣ni臋cie jego warg, z pocz膮tku lekkie. Rozchyli艂a usta pod ich naciskiem. Stwierdzi艂a, 偶e niemal wbrew woli topnieje i staje si臋 uleg艂a, oplata r臋kami jego szyj臋 jak s艂onecznik zwracaj膮cy si臋 do s艂o艅ca. On te偶 j膮 obj膮艂, wsun膮艂 d艂onie w jej w艂osy. Poca艂unek przesta艂 by膰 delikatny. W jednej chwili iskra zmieni艂a si臋 w p艂omie艅. Clary us艂ysza艂a, 偶e przez Dw贸r przebieg艂 szmer podobny do westchnienia, ale nie zwr贸ci艂a na niego uwagi, bo zatraci艂a si臋 w szumie w艂asnej krwi p艂yn膮cej w 偶y艂ach, odurzaj膮cym uczuciu niewa偶ko艣ci.

Jace wypl贸t艂 r臋ce z jej w艂os贸w, zsun膮艂 je wolno po karku na 艂opatki. Potem je opu艣ci艂 i cofn膮艂 si臋 o krok. Przez chwil臋 Clary my艣la艂a, 偶e upadnie. Mia艂a wra偶enie, 偶e straci艂a wa偶n膮 cz臋艣膰 cia艂a r臋k臋 albo nog臋. Patrzy艂a na Jace'a skonsternowana i oszo艂omiona. Co czu艂? Mo偶e zupe艂nie nic? Tego chybaby nie znios艂a.

Odwzajemni艂 spojrzenie, a ona dostrzeg艂a na jego twarzy i oczach taki sam wyraz jak w Remick, kiedy patrzy艂, jak Brama oddzielaj膮ca go od rodzinnego domu roztrzaskuje si臋 na drobne kawa艂ki. Wytrzyma艂 wzrok Claiy przez u艂amek sekundy, a potem odwr贸ci艂 g艂ow臋. 艢ci臋gna na szyi mia艂 napi臋te, d艂onie zaci艣ni臋te w pi臋艣ci i opuszczone.

Zadowoleni?! - krzykn膮艂 do w艂adczyni i jej dworzan.

- Dobrze si臋 pani bawi艂a?

Kr贸lowa unios艂a r臋k臋 do twarzy, zas艂aniaj膮c u艣miech.

Jeste艣my niezmiernie zadowoleni — o艣wiadczy艂a.

— Ale z pewno艣ci膮 nie tak jak wy dwoje.

Mog臋 tylko przypuszcza膰, 偶e bawi膮 was emocje 艣miertelnik贸w, bo nie macie w艂asnych - odparowa艂 Jace. U艣miech znikn膮艂 z ust kr贸lowej.

Spokojnie, Jace - rzuci艂a ostrzegawczo Isabelle i zwr贸ci艂a si臋 do Clary: — Mo偶esz ju偶 wyj艣膰? Jeste艣 wolna?

Clary podesz艂a do drzwi i nie by艂a zaskoczona, kiedy po drodze nie napotka艂a 偶adnego oporu. Trzymaj膮c r臋k臋 w艣r贸d pn膮czy, odwr贸ci艂a si臋 do Simona. Patrzy艂 na ni膮 takim wzrokiem, jakby nigdy wcze艣niej jej nie widzia艂.

Powinni艣my i艣膰 - stwierdzi艂a. - Nin b臋dzie za p贸藕no. Ju偶 jest za p贸藕no — mrukn膮艂 Simon

Meliorn wyprowadzi艂 ich z Jasnego dworu i zostawi艂 w parku bez jednego s艂owa. Mia艂 sztywne plecy nieprzyst臋pn膮 postaw臋.

Kiedy wyskoczyli ze stawu, nie po偶egna艂 si臋 z nikim, nawet z Isabelle, tylko odwr贸ci艂 si臋 i znikn膮艂 w drgaj膮cym odbiciu ksi臋偶yca.

Isabelle patrzy艂a za nim z nachmurzon膮 min膮.

Jace wyda艂 d藕wi臋k podobny do st艂umionego 艣miechu i postawi艂 ko艂nierz mokrej kurtki. Wszyscy si臋 trz臋艣li. Ch艂odna noc pachnia艂a ziemi膮, ro艣linami i miastem. Clary niemal wyczuwa艂a zapach 偶elaza w powietrzu. Pier艣cie艅 budynk贸w w parku migota艂 od niezliczonych 艣wiate艂ek: lodowato niebieskich, zielonych, jaskrawoczerwonych. Woda pluska艂a cicho o brzeg stawu. Odbicie ksi臋偶yca przesun臋艂o si臋 w drugi koniec jeziorka i tam dr偶a艂o, jakby ze strachu przed nimi.

Lepiej wracajmy. - Isabelle otuli艂a si臋 mokrym p艂aszczem. - Nim zamarzniemy na 艣mier膰.

Powr贸t na Brooklyn zajmie nam ca艂e wieki -stwierdzi艂a Clary. — Mo偶e powinni艣my wzi膮膰 taks贸wk臋.

Albo p贸j艣膰 do Instytutu - podsun臋艂a Isabelle. Widz膮c spojrzenie Jace'a, doda艂a szybko: -I tak nikogo tam nie ma. Wszyscy s膮 w Mie艣cie Ko艣ci i szukaj膮 艣lad贸w. Tylko wpadniecie na

chwil臋 i przebierzecie si臋 w co艣 suchego. Poza tym, Instytut to nadal tw贸j dom, Jace.

Dobrze - zgodzi艂 si臋 od razu ku jej zaskoczeniu. -i tak musz臋 co艣 wzi膮膰 ze swojego pokoju. Clary si臋 zawaha艂a.

Sama nie wiem. Mog艂abym z艂apa膰 taks贸wk臋 i wr贸ci膰 z Simonem. - Gdyby sp臋dzili ze sob膮 troch臋 czasu, wyja艣ni艂aby mu, co si臋 sta艂o w Jasnym Dworze, i 偶e nie by艂o wcale tak, jak my艣la艂.

Jace, kt贸ry sprawdza艂, czy woda nie zaszkodzi艂a jego zegarkowi, spojrza艂 teraz na ni膮, unosz膮c brwi.

To mo偶e by膰 troch臋 trudne, zwa偶ywszy na to, 偶e ju偶 sobie poszed艂.

Co?

Clary odwr贸ci艂a si臋. Simon znikn膮艂. Stali nad stawem tylko we tr贸jk臋. Pobieg艂a kawa艂ek w g贸r臋 zbocza, wykrzykuj膮c jego uni臋. Dostrzeg艂a go w oddali. Szed艂 szybko betonow膮 艣cie偶k膮 prowadz膮c膮 na ulic臋. Zawo艂a艂a go jeszcze raz, ale nawet si臋 nie obejrza艂.

9

艢MIER膯 NIE B臉DZIE MIA艁A W艁ADZY

Isabelle mia艂a racj臋. Instytut by艂 zupe艂nie opustosza艂y. No, niemal zupe艂nie. Na czerwonej kanapie w foyer spa艂 Max. Okulary mia艂 przekrzywione, na pod艂odze le偶a艂a upuszczona, otwarta ksi膮偶ka, stopy w tenis贸wkach w bardzo niewygodnej pozycji zwisa艂y z brzegu sofy.

Clary zrobi艂o si臋 ciep艂o na sercu. Max przypomina艂 jej Simona w wieku dziewi臋ciu albo dziesi臋ciu lat: okulary, du偶e uszy, mruganie.

Kiedy ruszy艂a korytarzem, Jace odprowadzi艂 j膮 wzrokiem i niech臋tnym podziwem.

— Czasami przypomina mi si臋 pewien wiersz. „Isabelle, Isabelle, niczym si臋 nie przejmowa艂a. Isabelle nie krzycza艂a, nie zmyka艂a...".

A ty kiedykolwiek masz ochot臋 krzycze膰? - zapyta艂a

Clary.

Czasami. - Jace zdj膮艂 mokry p艂aszcz i powiesi艂 go na ko艂ku obok p艂aszcza Isabelle. - Ona ma racj臋 z tym gor膮cym prysznicem. Te偶 by mi si臋 przyda艂.

Ja nie mam si臋 w co przebra膰 — powiedzia艂a Clary. Nagle zapragn臋艂a kilku chwil dla siebie. Korci艂o j膮, 偶eby zadzwoni膰 do Simona, dowiedzie膰 si臋, czy wszystko u niego w porz膮dku. - Tutaj na ciebie zaczekam.

Nie b膮d藕 g艂upia. Po偶ycz臋 ci koszul臋. - Przemoczone d偶insy wisia艂y mu nisko na biodrach, tak 偶e mi臋dzy paskiem a brzegiem T-shirtu wida膰 by艂o kawa艂ek bladej, wytatuowanej sk贸ry. Clary odwr贸ci艂a wzrok.

Nie s膮dz臋...

Chod藕. I tak chc臋 ci co艣 pokaza膰. - M贸wi艂 zdecydowanym tonem.

Id膮c za Jace'em do jego pokoju, Clary ukradkiem zerkn臋艂a na ekran kom贸rki i poczu艂a l贸d w piersi. Simon nie pr贸bowa艂 zadzwoni膰. Dwa tygodnie temu pok艂贸cili si臋 po raz pierwszy od wielu lat. Od tamtej pory wydawa艂o si臋 jej, 偶e wci膮偶 jest na ni膮 w艣ciek艂y.

Pok贸j Jace'a by艂 taki, jak go zapami臋ta艂a: porz膮dny i pusty jak cela mnicha. 呕adnych plakat贸w na 艣cianach, 偶adnych ksi膮偶ek na nocnym stoliku, nic, co 艣wiadczy艂oby o w艂a艣cicielu. Nawet ko艂dra na 艂贸偶ku by艂a 艣nie偶nobia艂a.

Jace podszed艂 do komody i wyj膮艂 z niej niebieski T-shirt z d艂ugimi r臋kawami. Rzuci艂 go Clary.

— Skurczy艂 si臋 w praniu. Pewnie i tak b臋dzie na ciebie za du偶y, ale... - Wzruszy艂 ramionami. - Id臋 pod prysznic. Krzycz, je艣li b臋dziesz czego艣 potrzebowa膰.

Skin臋艂a g艂ow膮, trzymaj膮c koszulk臋 przyci艣ni臋t膮 do piersi jak tarcz臋. Jace chcia艂 chyba jeszcze co艣 powiedzie膰, ale si臋 rozmy艣li艂. Ponownie wzruszy艂 ramionami i znikn膮艂 w 艂azience, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

Clary opad艂a na 艂贸偶ko i wyj臋艂a telefon z kieszeni. Wybra艂a numer Simona. Po czterech dzwonkach odezwa艂a si臋 poczta g艂osowa. „Cze艣膰, dodzwoni艂e艣 si臋 do Simona. Albo nie mam przy sobie telefonu, albo ci臋 unikam. Zostaw wiadomo艣膰 i...".

— Co robisz?

Jace sta艂 w otwartych drzwiach 艂azienki. Pod prysznicem g艂o艣no lecia艂a woda, pomieszczenie wype艂nia艂a para. By艂 bez koszuli, boso, do艂ki w ko艣ciach biodrowych, widoczne nad nisko opuszczonymi d偶insami, wygl膮da艂y jak zrobione palcami w glinie. Clary zamkn臋艂a kom贸rk臋 i rzuci艂a j膮 na 艂贸偶ko.

On ma na imi臋 Simon. - Clary zmi臋艂a T-shirt w kul臋. A ty nie musisz przez ca艂y czas by膰 wobec niego takim dupkiem. Nieraz ci pom贸g艂.

Oczy Jace'a by艂y przymru偶one, spojrzenie zamy艣lone. Od pary wype艂niaj膮cej 艂azienk臋 skr臋ci艂y mu si臋 w艂osy.

Czujesz si臋 winna, bo uciek艂. Ja nie zadawa艂bym sobie trudu, 偶eby do niego dzwoni膰. Jestem pewien, 偶e b臋dzie ci臋 unika艂.

Clary nie pr贸bowa艂a hamowa膰 gniewu.

A ty to wiesz, bo jeste艣cie bliskimi przyjaci贸艂mi?

Wiem, bo widzia艂em wyraz j ego twarzy, zanim odszed艂. Ty na niego nie patrzy艂a艣, a ja tak.

Clary odgarn臋艂a z oczu i przeczesa艂a r臋k膮 wilgotne w艂osy. Sk贸ra sw臋dzia艂a j膮 w miejscach, gdzie przywar艂o do niej mokre ubranie. Pewnie cuchn臋艂a jak dno stawu. Nie mog艂a zapomnie膰 i warzy Simona, kiedy w Jasnym Dworze spojrza艂 na ni膮 na tak, jakby jej nienawidzi艂

To twoja wina! — rzuci艂a nagle, ogarni臋ta z艂o艣ci膮.

— Nie powiniene艣 by艂 mnie tak ca艂owa膰.

Jace, dot膮d oparty o framug臋 drzwi, teraz stan膮艂 prosto.

A jak powinienem ci臋 ca艂owa膰? Wolisz inny spos贸b?

Nie. — Jej r臋ce dr偶a艂y. By艂y zimne, bia艂e, pomarszczone od wody. Splot艂a palce, 偶eby przesta艂y si臋 trz膮艣膰. — Po prostu nie chc臋 by膰 ca艂owana przez ciebie.

Nie s膮dz臋, 偶eby kt贸re艣 z nas mia艂o wyb贸r w tej kwestii.

I w艂a艣nie tego nie rozumiem! — rozgniewa艂a si臋 Clary. — Dlaczego ci臋 zmusi艂a, 偶eby艣 mnie poca艂owa艂? To znaczy, kr贸lowa. Jak膮 przyjemno艣膰 mog艂a z tego czerpa膰?

— S艂ysza艂a艣, co powiedzia艂a. Uwa偶a艂a, 偶e wy艣wiadcza mi przys艂ug臋.

To nieprawda.

Prawda. Ile razy musz臋 ci powtarza膰, 偶e faerie nie k艂ami膮.

Clary przypomnia艂y si臋 s艂owa Jace'a wypowiedziane u Magnusa. „Odkryj膮, co jest twoim najwi臋kszym pragnieniem, i dadz膮 ci to...". Wi臋c si臋 pomyli艂a.

Nie pomyli艂a si臋. - Ton Jace'a by艂 gorzki. -Zauwa偶y艂a, jak na ciebie patrz臋, jak ty na mnie, a Simon na ciebie. Zagra艂a na nas jak na instrumentach.

Powiedzia艂am, 偶e wcale na ciebie nie patrz臋. -Rozplot艂a spoczywaj膮ce na kolanach d艂onie. Zosta艂y na nich czerwony 艣lady w miejscach, gdzie zaciska艂a palce. — A przynajmniej sie staram.

Jace mia艂 zmru偶one oczy, tak 偶e tylko z艂otawy blask prze艣wieca艂 przez rz臋sy. Clary dobrze pami臋ta艂a pierwszy raz, kiedy go zobaczy艂a. Przypomina艂 jej wtedy lwa, p艂owego i 艣miertelnie gro藕nego.

historie z Simonem, dlaczego wci膮偶 mnie odpychasz, nie pozwalasz mi si臋 do siebie zbli偶y膰...

— Bo to niemo偶liwe! — Ostatnie s艂owo bardziej przypomina艂o j臋k, mimo wysi艂k贸w Clary, 偶eby nad sob膮 zapanowa膰. — Wiesz o tym r贸wnie dobrze jak ja!

Bo jeste艣 moj膮 siostr膮. Skin臋艂a g艂ow膮.

— I dla odwr贸cenia uwagi postanowi艂a艣 wykorzysta膰 swojego starego przyjaciela Simona?

To nie tak. Kocham Simona. Podobnie jak Luke'a - powiedzia艂 Jace. -1 matk臋. Nie. - Jej g艂os by艂 zimny i ostry jak sopel lodu. - Nie m贸w mi, co czuj臋.

K膮cik ust Jace'a zadr偶a艂 ledwo dostrzegalnie. Nie wierz臋 ci.

Clary wsta艂a. Nie mog艂a spojrze膰 mu w oczy, wi臋c utkwi艂a wzrok w ma艂ej bli藕nie w kszta艂cie gwiazdy na jego ramieniu, pami膮tce po jakiej艣 dawnej ranie. „Nie bierzesz udzia艂u w tym 偶yciu pe艂nym blizn i zabijania", powiedzia艂 kiedy艣 Hodge.

Jace, dlaczego mi to robisz?

Bo mnie ok艂amujesz. I siebie te偶. - Oczy Jace'a p艂on臋艂y i cho膰 r臋ce mia艂 schowane w kieszeniach, wida膰 by艂o, 偶e s膮 zaci艣ni臋te w pi臋艣ci. W Clary co艣 p臋k艂o. S艂owa same pop艂yn臋艂y z jej ust.

Co mam powiedzie膰? Prawd臋? Prawda jest taka, 偶e kocham Simoma tak, jak powinnam kocha膰 ciebie. Chcia艂abym, 偶eby to on by艂 moim bratem, a nie ty, ale nic nie mog臋 na to poradzi膰, I ty tak偶e! A mo偶e masz jakie艣 pomys艂y, skoro jeste艣 tak cholernie sprytny?

Jace z sykiem wci膮gn膮艂 powietrze, a Clary u艣wiadomi艂a sobie, nic spodziewa艂 si臋 takiego wyznania, nawet za milion lat. 艢wiadczy艂 o tym wyraz jego twarzy.

Spr贸bowa艂a odzyska膰 panowanie nad sob膮.

Jace, przepraszam, nie chcia艂am...

Nie przepraszaj. Nie 偶a艂uj. - Podszed艂 do niej, omal nie potykaj膮c si臋 o w艂asne stopy. Jace, kt贸ry nigdy si臋 nie potyka艂, kt贸ry wszystko robi艂 z gracj膮. Uj膮艂 w d艂onie jej twarz. Poczu艂a ciep艂o jego palc贸w. Wiedzia艂a, 偶e powinna si臋 odsun膮膰, ale sta艂a jak wro艣ni臋ta, patrz膮c mu w oczy. -Nie rozumiesz. -Jego g艂os dr偶a艂 — Nigdy nie czu艂em czego艣 takiego wobec nikogo. Nie sadzi艂em, 偶e potrafi臋. My艣la艂em, 偶e... to, jak dorasta艂em... m贸j ojciec...

„Kocha膰 to niszczy膰" — powiedzia艂a w odr臋twieniu.

— Pami臋tam.

Nieprawda. - W g艂osie Jace'a brzmia艂a desperacja. -Je艣li oboje czujemy to samo...

Nie ma znaczenia, co czujemy. Nic nie mo偶emy zrobi膰.

W艂asny g艂os wyda艂 jej si臋 obcy: daleki, 偶a艂osny. - Dok膮d musieliby艣my uciec, 偶eby by膰 razem? Jak mieliby艣my 偶y膰?

Mogliby艣my zachowa膰 tajemnic臋.

Ludzie by si臋 dowiedzieli. Ja nie chc臋 ok艂amywa膰 moje rodziny, a ty?

Jakiej rodziny? - zapyta艂 z gorycz膮. - Lightwoodowie i tak ju偶 mnie nienawidz膮.

— Wcale nie. Ja nie mog艂abym powiedzie膰 Lukc'owi. A mojej mamie, kiedy si臋 obudzi? To, czego pragniemy, by艂oby obrzydliwe dla wszystkich, na kt贸rych nam zale偶y...

Obrzydliwe? - Oderwa艂 r臋ce od jej twarzy, jakby go odepchn臋艂a. - To, co czujemy... co ja czuj臋, jest dla ciebie obrzydliwe?

Zapar艂o jej dech, gdy dostrzeg艂a wyrazu jego oczu.

Ale on ju偶 si臋 od niej odsun膮艂, z ponur膮 min膮. A偶 trudno by艂o uwierzy膰, 偶e przed chwil膮 patrzy艂 na ni膮 inaczej.

— Przepraszam za to, co powiedzia艂em. — M贸wi艂 sztywnym, oficjalnym g艂osem. - Nie b臋d臋 ci臋 wi臋cej ca艂owa艂. Mo偶esz by膰 spokojna.

Serce Clary wykona艂o powolne salto, kiedy ruszy艂 do 艂azienki, bior膮c po drodze r臋cznik z komody. Ale... Jace, co robisz?

Id臋 wzi膮膰 prysznic. Je艣li przez ciebie zlecia艂a ca艂a gor膮ca i, b臋d臋 bardzo z艂y. - Kopniakiem zamkn膮艂 za sob膮 drzwi,

Clary opad艂a na 艂贸偶ko i spojrza艂a w sufit. By艂 pusty jak twarz Jace'a, zanim si臋 od niej odwr贸ci艂. Przekr臋ci艂a si臋 na bok i stwierdzi艂a, 偶e le偶y na jego niebieskim T-shircie. Koszulka nawet nim pachnia艂a: myd艂em, dymem i krwi膮. Zwin臋艂a si臋 wok贸艂 niej, tak jak kiedy艣 w dzieci艅stwie wok贸艂 ulubionego koca, i zamkn臋艂a oczy.

***

We 艣nie patrzy艂a na wod臋 l艣ni膮c膮 przed ni膮 jak bezkresne lustro, w kt贸rym odbija si臋 nocne niebo. I podobnie jak lustro, woda by艂a g艂adka i twarda, tak 偶e mog艂a po niej chodzi膰. Sz艂a, wdychaj膮c nocne powietrze i zapach miasta, migocz膮cego w oddali jak zamek faerie ozdobiony 艣wiate艂kami. W miejscach, gdzie st膮pn臋艂a, pojawia艂a si臋 paj臋czyna p臋kni臋膰, a spod jej n贸g tryska艂y w g贸r臋 od艂amki szk艂a.

Niebo zacz臋艂o ja艣nie膰. Przecina艂y je ogniste punkciki, niczym p艂on膮ce zapa艂ki. Lecia艂y z nieba, a ona kuli艂a si臋 przed deszczem roz偶arzonych w臋gielk贸w, zas艂ania艂a si臋 r臋koma. Jeden spad艂 tu偶 przed ni膮, ale kiedy uderzy艂 w ziemi臋, zamieni艂 si臋 w ch艂opca. To by艂 Jace, ca艂y z艂ocisty: z艂ote oczy i w艂osy, bia艂o-z艂ote skrzyd艂a, szersze i g臋艣ciej poro艣ni臋te pi贸rami ni偶 u ptaka.

U艣miechn膮艂 si臋 jak kot i wskaza艂 za ni膮. Clary si臋 obejrza艂a i zobaczy艂a, 偶e za jej plecami stoi ciemnow艂osy ch艂opiec. Simon? Z jego plec贸w te偶 wyrasta艂y skrzyd艂a, czarne jak noc. Ko艅ce pi贸r by艂y zakrwawione.

Clary obudzi艂a si臋, dysz膮c ci臋偶ko. Przyciska艂a do siebie koszulk臋 Jace'a. W sypialni by艂o ciemno, z w膮skiego okna nad 艂贸偶kiem s膮czy艂o si臋 艂agodne 艣wiat艂o ulicznych latarni. Usiad艂a. G艂ow臋 mia艂a ci臋偶k膮, bola艂 j膮 kark. Szybko rozejrza艂a si臋 po pokoju i a偶 podskoczy艂a, kiedy tu偶 obok siebie zobaczy艂a dwa 艣wiec膮ce punkciki, jak oczy kota.

W fotelu obok 艂贸偶ka siedzia艂 Jace. Mia艂 na sobie d偶insy i szary sweter, w艂osy suche i uczesane. W r臋ce trzyma艂 co艣, co l艣ni艂o jak metal. Bro艅? Ale przed czym mia艂by jej strzec tutaj, w Instytucie?

— Dobrze spa艂a艣?

Kiwn臋艂a g艂owa. W ustach mia艂a sucho.

— Dlaczego mnie nie obudzi艂e艣? — spyta艂a. Uzna艂em, 偶e przyda ci si臋 odpoczynek. Poza tym,

spa艂a艣 jak zabita. Nawet si臋 艣lini艂a艣. Na moj膮 koszulk臋. Clary podnios艂a r臋k臋 do ust. Przepraszam.

Niecz臋sto si臋 widzi, 偶eby kto艣 si臋 艣lini艂 z takim zapami臋taniem - bezlito艣nie ci膮gn膮艂 Jace. - Szeroko otwarte usta, i w og贸le.

Och, zamknij si臋. - Clary pomaca艂a 艂贸偶ko wok贸艂 siebie i znalaz艂a kom贸rk臋. Spojrza艂a na ekran, cho膰 wiedzia艂a, co zobaczy. — Jest trzecia rano — stwierdzi艂a z konsternacj膮. — My艣lisz, 偶e z Simonem wszystko w porz膮dku?

Prawd臋 m贸wi膮c, uwa偶am, 偶e jest dziwny - odpar艂 Jace. - I nie s膮dz臋, 偶eby to mia艂o co艣 wsp贸lnego z por膮. Clary schowa艂a telefon do kieszeni d偶ins贸w.

Id臋 si臋 przebra膰.

Bia艂a 艂azienka Jace'a nie by艂a wi臋ksza od 艂azienki Isabelle, ale du偶o czy艣ciejsza. Pokoje w Instytucie niewiele si臋 od siebie r贸偶ni艂y, ale przynajmniej zapewnia艂y prywatno艣膰. Clary zamkn臋艂a za sob膮 drzwi i zrzuci艂a wilgotn膮 koszul臋. Powiesi艂a j膮 na stojaku na r臋czniki, spryska艂a twarz wod膮, przeczesa艂a grzebieniem sko艂tunione w艂osy.

T-shirt Jacea okaza艂 si臋, zgodnie z jego przewidywaniami, za du偶y ale by艂 mi臋kki i przyjemnie ciep艂y. Clary podwin臋艂a r臋kawy i wr贸ci艂a do sypialni. Jace siedzia艂 w tym samym miejscu i w zadumie wpatrywa艂 si臋 w l艣ni膮cy przedmiot, kt贸ry trzyma艂 w r臋kach. Clary opar艂a si臋 o ty艂 fotela.

Co to jest?

Zamiast odpowiedzie膰, Jace obr贸ci艂 przedmiot tak, 偶e mog艂a mu si臋 przyjrze膰. By艂 to od艂amek szk艂a, ale zamiast odbicia swojej warzy Clary zobaczy艂a w nim zielon膮 traw臋, b艂臋kitne niebo

I czarne, nagie ga艂臋zie drzew.

Nie wiedzia艂am, 偶e go zatrzyma艂e艣 - powiedzia艂a. -Kawa艂ek Bramy.

To po niego chcia艂em tutaj wr贸ci膰. -W jego g艂osie t臋sknota miesza艂a si臋 z nienawi艣ci膮. - Wci膮偶 my艣l臋, 偶e mo偶e zobacz臋 w nim ojca i zorientuj臋 si臋, co zamierza.

Ale jego przecie偶 tam nie ma, prawda? Jest tutaj. W mie艣cie.

Jace pokr臋ci艂 g艂ow膮.

Magnus go szuka艂 i wcale tak nie uwa偶a. Magnus go szuka艂? Nie wiedzia艂am. Jak...

Magnus nie na darmo zosta艂 Wysokim Czarownikiem. Jego moc rozci膮ga si臋 na ca艂e miasto i poza jego granice. On wyczuwa r贸偶ne rzeczy. Clary prychn臋艂a.

Wyczuwa zak艂贸cenia Si艂y? Jace obr贸ci艂 si臋 w fotelu i spojrza艂 na ni膮, marszcz膮c brwi.

- Nie 偶artuj臋. Po zab贸jstwie tamtego czarownika w TriBecA zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰 sprawie. Kiedy u niego zamieszka艂em, poprosi艂 mnie o jak膮艣 rzecz nale偶膮c膮 do mojego ojca, kt贸ra u艂atwi艂aby tropienie. Da艂em mu pier艣cie艅 Morgenstern贸w. Obieca艂, 偶e da mi zna膰, je艣li wyczuje obecno艣膰 Valentine'a w mie艣cie, ale do tej pory tego nie zrobi艂.

Mo偶e po prostu zale偶a艂o mu na twoim pier艣cieniu. Zdaje si臋, 偶e lubi bi偶uteri臋.

— Mo偶e go sobie zatrzyma膰. — Jace zacisn膮艂 d艂o艅 wok贸艂 kawa艂ka szk艂a. Ostre, nier贸wne brzegi od艂amka przeci臋艂y mu sk贸r臋. Pokaza艂a si臋 krew. — Dla mnie jest bezwarto艣ciowy.

Hej, spokojnie. - Clary wyj臋艂a mu szk艂o z r臋ki i schowa艂a do kieszeni kurtki wisz膮cej na 艣cianie. D艂onie Jace'a by艂y poznaczone czerwonymi kreskami. — Mo偶e powinni艣my wr贸ci膰 do Magnusa - zaproponowa艂a ostro偶nie.

- Alec ju偶 tak d艂ugo czeka...

W膮tpi臋, czy ma co艣 przeciwko temu - odpar艂 Jace, ale pos艂usznie wsta艂 z fotela i si臋gn膮艂 po stel臋 le偶膮c膮 na komodzie. Narysowa艂 Znak gojenia na wierzchu krwawi膮cej d艂oni i powiedzia艂: — Chcia艂bym ci臋 o co艣 zapyta膰.

O co?

— W jaki spos贸b zabrali艣cie mnie z celi w Cichym Mie艣cie? Jak otworzyli艣cie drzwi?

Och, po prostu u偶y艂am zwyk艂ego Znaku otwarcia i... Przerwa艂o jej ostre brz臋czenie. Odruchowo w艂o偶y艂a r臋k臋 do kieszeni, ale od razu si臋 zorientowa艂a, 偶e d藕wi臋k jest o wiele g艂o艣niejszy i bardziej przenikliwy ni偶 ten, kt贸ry wydawa艂a jej kom贸rka. Rozejrza艂a si臋 zaskoczona.

To dzwonek do drzwi Instytutu - powiedzia艂 Jace, 艂api膮c kurtk臋. — Chod藕.

Znajdowali si臋 w po艂owie drogi do foyer, kiedy ze swojej sypialni wypad艂a Isabelle w bawe艂nianym szlafroku, r贸偶owej jedwabnej masce do spania odsuni臋tej na czo艂o, z zaspanymi oczami.

Jest trzecia rano! — W jej g艂osie wyra藕nie brzmia艂a pretensja - Kto dobija si臋 do drzwi o trzeciej rano?

Mo偶e Inkwizytorka. - Na sam膮 t臋 my艣l Clary zadr偶a艂a.

Powinna sama sobie otworzy膰 - zauwa偶y艂 Jace. - Ka偶dy Nocny 艁owca to potrafi. Instytut jest zamkni臋ty tylko dla Przyziemnych i Podziemnych. Clary poczu艂a 艣ciskanie w sercu.

Simon! To na pewno on!

Och, na lito艣膰 bosk膮! - Isabelle ziewn臋艂a. - Czy on naprawd臋 musi przychodzi膰 o tej nieludzkiej porze, 偶eby udowodni膰 ci swoj膮 mi艂o艣膰? Nie m贸g艂 zadzwoni膰? Przyziemni to takie cymba艂y

W foyer by艂o pusto. Max najwidoczniej przeni贸s艂 si臋 do 艂贸偶ka. Isabelle przeci臋艂a hol i wcisn臋艂a guzik na 艣cianie. Z g艂臋bi katedry dobieg艂o g艂uche dudnienie. Winda ju偶 jedzie.

呕e te偶 nie mia艂 do艣膰 rozumu i godno艣ci, 偶eby si臋 upi膰 i zasn膮膰 w jakim艣 rynsztoku - powiedzia艂 Jace. - Musz臋 stwierdzi膰, |ze mnie rozczarowa艂.

Clary go nie s艂ucha艂a. Narasta艂 w niej strach. Krew pulsowa艂a jej w skroniach. Przypomnia艂a sobie sw贸j sen: anio艂y, l贸d, Simon z krwawi膮cymi skrzyd艂ami. Zadr偶a艂a. Isabelle spojrza艂a na ni膮 ze wsp贸艂czuciem.

Zimno tutaj. - Zdj臋艂a z wieszaka niebieski aksamitny p艂aszcz. - Masz, w艂贸偶 to.

Clary szczelnie otuli艂a si臋 mi臋kk膮 tkanin膮. P艂aszcz by艂 za d艂ugi ale ciep艂y. I mia艂 kaptur podszyty satyn膮. Odrzuci艂a go do i tylu, 偶eby widzie膰 drzwi windy.

Gdy si臋 otworzy艂y, w lustrzanych 艣cianach zobaczy艂a w艂asny twarz, blad膮 i przestraszon膮. Bez namys艂u wskoczy艂a do 艣rodka i Isabelle popatrzy艂a na ni膮 z konsternacj膮.

Jace wszed艂 za ni膮 i przytrzyma艂 drzwi Isabelle.

— Chod藕, Izzy.

Dziewczyna westchn臋艂a teatralnie i wsiad艂a do windy.

Clary pr贸bowa艂a pochwyci膰 spojrzenie Jace'a, kiedy w milczeniu jechali na d贸艂 - podczas gdy Isabelle upina艂a ostatnie pasmo w艂os贸w — ale on na nianie patrzy艂. Zerka艂 na siebie z ukosa w lustrze windy, gwi偶d偶膮c cicho pod nosem, jak zawsze, kiedy by艂 zdenerwowany. Przypomnia艂a sobie lekkie dr偶enie jego r膮k, kiedy j膮 obj膮艂 w Jasnym Dworze. Pomy艣la艂a o wyrazie twarzy Simona, a potem o jego ucieczce, gdy znikn膮艂 w mroku zalegaj膮cym skraj parku. 呕o艂膮dek mia艂a 艣ci艣ni臋ty, ale nie wiedzia艂a, sk膮d ten strach.

Drzwi windy otworzy艂y si臋 na naw臋 katedry, o艣wietlon膮 ta艅cz膮cym blaskiem 艣wiec. Clary przepchn臋艂a si臋 obok Jace'a i pop臋dzi艂a w膮skim przej艣ciem mi臋dzy 艂awkami. Potkn臋艂a si臋 o brzeg p艂aszcza, podci膮gn臋艂a go niecierpliwym gestem i ruszy艂a dalej biegiem do drzwi. Podw贸jne wrota by艂y zaryglowane sztabami z br膮zu grubo艣ci jej ramienia. Kiedy si臋gn臋艂a do najwy偶szej, w ko艣ciele znowu rozbrzmia艂 dzwonek. Us艂ysza艂a, 偶e Isabelle szepcze co艣 do Jace'a, si臋gn臋艂a do najwy偶szego rygla i poczu艂a czyje艣 silne r臋ce na swoich - to Jace pomaga艂 jej otworzy膰 ci臋偶kie drzwi.

Do 艣rodka wpad艂 podmuch, p艂omienie 艣wiec zaskwiercza艂y. Nocne powietrze pachnia艂o miastem: sol膮 i spalinami, ch艂odnym betonem i 艣mieciami, a spod tych znajomych woni przebija艂 zapach miedzi.

Z pocz膮tku Clary my艣la艂a, 偶e schody s膮 puste. Potem zobaczy艂a e stoi na nich Raphael z czarnymi lokami rozwianymi przez nocny wiatr, w bia艂ej koszuli rozpi臋tej pod szyj膮, w zag艂臋bieniu kt贸rej wida膰 by艂o blizn臋. Na r臋kach trzyma艂 bezw艂adne cia艂o. Tylko to dostrzeg艂a Clary, patrz膮c na niego w oszo艂omieniu. Cia艂o. Trupa z r臋kami i nogami zwisaj膮cymi jak u szmacianej lalki, z g艂ow膮 odchylon膮 do ty艂u i rozharatanym gard艂em. Poczu艂a, 偶e d艂o艅 Jace'a zaciska si臋 na jej ramieniu jak imad艂o, i dopiero wtedy zobaczy艂a znajom膮 sztruksow膮 kurtk臋 z podartym r臋kawem i niebieski T-shirt poplamiony krwi膮. Krzykn臋艂a.

***

Clary poczu艂a, 偶e uginaj膮 si臋 pod ni膮 kolana. Upad艂aby na ziemi臋, gdyby Jace jej nie przytrzyma艂.

Nie patrz - szepn膮艂 jej do ucha. - Na lito艣膰 bosk膮, nie patrz.

Ale ona nie mog艂a nie patrze膰 na krew sklejaj膮c膮 kasztanowe w艂osy Simona, na jego rozszarpane gard艂o, na poci臋te nadgarstki. Z trudem 艂apa艂a oddech, przed jej oczami mia艂a czarne plamy. To Isabelle chwyci艂a jeden z pustych 艣wiecznik贸w z boku drzwi i wycelowa艂a nim w Raphaela niczym tr贸jz臋bem.

Co zrobi艂e艣 Simonowi? - W tym momencie jej g艂os, czysty rozkazuj膮cy, zabrzmia艂 dok艂adnie jak g艂os jej matki.

El no es muerto — odpowiedzia艂 Raphael g艂osem pozbawionym emocji.

Z zaskakuj膮c膮 delikatno艣ci膮 po艂o偶y艂 Simona na ziemi niemal u st贸p Clary. Ju偶 zapomnia艂a, 偶e mimo swojej smuk艂ej budowy Raphael ma nadnaturaln膮 si艂臋 wampir贸w. W blasku 艣wiec, kt贸ry wylewa艂 si臋 przez drzwi, zobaczy艂a, ze prz贸d koszuli Simona jest mokry od krwi. — Powiedzia艂e艣... — zacz臋艂a.

On 偶yje. - Jace obj膮艂 j膮 mocniej. - Nie umar艂.

Clary odsun臋艂a si臋 od niego gwa艂townie i opad艂a na kolanu. Nie czu艂a odrazy, kiedy wsun臋艂a r臋ce pod g艂ow臋 przyjaciela i po艂o偶y艂a j膮 sobie na kolanach. Czu艂a tylko dzieci臋ce przera偶enie, kt贸re pami臋ta艂a z czas贸w, kiedy mia艂a pi臋膰 艂at i rozbi艂a bezcenna lamp臋 Liberty nale偶膮c膮 do matki. „Nic si臋 nie sta艂o", us艂ysza艂a znajomy g艂os. „Posklejamy j膮".

Simon - wyszepta艂a, dotykaj膮c jego twarzy. Nie mia艂 okular贸w. — Simon, to ja.

— On ci臋 nie s艂yszy - powiedzia艂 Raphael. — Umiera. Clary gwa艂townie unios艂a g艂ow臋.

Ale m贸wi艂e艣...

— M贸wi艂em, 偶e jeszcze nie umar艂. Ale za kilka minut, mo偶e dziesi臋膰, jego serce przestanie bi膰. Ju偶 nie widzi ani nie s艂yszy.

Clary instynktownie obj臋艂a Simona.

— Musimy zawie藕膰 go do szpitala... albo zadzwoni膰 do Magnusa.

Nic nie poradz膮 - stwierdzi艂 Raphael. - Nie rozumiesz.

Rzeczywi艣cie nie rozumiemy - odezwa艂 si臋 Jace g艂osem mi臋kkim jak jedwab naje偶ony szpilkami. - Mo偶e powiniene艣 si臋 wyt艂umaczy膰, bo inaczej uznam, 偶e jeste艣 przekl臋t膮 pijawk膮, i wytn臋 ci serce. Powinienem by艂 to zrobi膰, kiedy ostatni raz si臋 spotkali艣my. Raphael u艣miechn膮艂 si臋 bez krzty rozbawienia.

Przysi膮g艂e艣, 偶e nie zrobisz mi krzywdy, Nocny 艁owco. Zapomnia艂e艣?

Ja nie przysi臋ga艂am — wtr膮ci艂a si臋 Isabelle, nadal 艣ciskaj膮c 艣wiecznik.

Wampir j膮 zignorowa艂. Patrzy艂 na Jace'a.

Pami臋tam, jak tamtej nocy wdar艂e艣 si臋 do Dumort, szuka艂e艣 swojego przyjaciela. —Wskaza艂 na Simona. - Dlatego kiedy znalaz艂em go w hotelu, przynios艂em tutaj, zamiast pozwoli膰, 偶eby inni wyssali go do ostatniej kropli. W艂ama艂 si臋, wi臋c by艂 dla nas uczciw膮 zdobycz膮. Aleja zachowa艂em go przy 偶yciu, bo nie chc臋 wojny z Nefilim.

W艂ama艂 si臋? — powt贸rzy艂a z niedowierzaniem Clary. — Simoii nigdy nie zrobi艂by czego艣 tak g艂upiego i szalonego.

Ale zrobi艂 — zapewni艂 Raphael. - Ba艂 si臋, 偶e staje si臋 jednym z nas. Chcia艂 wiedzie膰, czy mo偶na odwr贸ci膰 ten proces. Mo偶e pami臋tasz, 偶e kiedy by艂 szczurem, a ty po niego do nas przysz艂a艣, ugryz艂 mnie w palec.

Godne uznania - skomentowa艂 Jace.

Mo偶e - mrukn膮艂 Raphael. - W ka偶dym razie spr贸bowa艂 mojej krwi. A wiecie, jak przekazujemy sobie nawzajem moc. Przez krew.

Przez krew. Clary przypomnia艂a sobie, jak Simon wybieg艂 do 艂azienki w czasie filmu o wampirach, jak krzywi艂 si臋 w blasku s艂o艅ca w McCarren Park.

My艣la艂, 偶e zmienia si臋 w jednego z was -powiedzia艂a. - Poszed艂 do hotelu, 偶eby si臋 przekona膰, czy to prawda.

Tak - potwierdzi艂 Raphael. - Najgorsze jest to, 偶e gdyby nic nie zrobi艂, jego objawy z czasem by znikn臋艂y. A teraz... - Wskaza艂 na bezw艂adne cia艂o.

Co teraz? — zapyta艂a Isabelle. — Umrze?

I zmartwychwstanie. B臋dzie wampirem.

艢wiecznik wypad艂 z r膮k Isabelle, jej oczy si臋 rozszerzy艂y. Co?

Jace chwyci艂 prowizoryczn膮 bro艅, zanim uderzy艂a w pod艂og臋, Kiedy odwr贸ci艂 si臋 do Raphaela, jego wzrok by艂 pos臋pny.

K艂amiesz.

Zaczekaj, to sam si臋 przekonasz - odpar艂 Raphael. -Umrze i wstanie jako Nocne Dziecko. Przyszed艂em tutaj r贸wnie偶 z t臋go powodu. Simon nale偶y teraz do mnie. — W jego g艂osie nie by艂o siadu ani smutku, ani rado艣ci, ale Clary nie mog艂a si臋 nie zastanawia膰, czy jednak nie cieszy si臋 w duchu z takiego obrotu wydarze艅.

— Nic nie mo偶na zrobi膰? Nie ma sposobu, 偶eby odwr贸ci膰 ten proces? — zapyta艂a z panik膮 w g艂osie Isabelle.

Clary zdziwi艂a si臋, 偶e akurat tych dwoje —Jace i Isabelle, kt贸rzy nie kochali Simona tak jak ona — pr贸buje o niego walczy膰. Ale by膰 mo偶e przemawiali w jej imieniu dlatego, 偶e ona nie mog艂a wykrztusi膰 s艂owa.

Nie m贸wi艂am do ciebie. - Clary nie spojrza艂a na wampira. — Nawet o tym nie my艣l, Jace. Nawet o tym nie my艣l.

W ciszy, kt贸ra zapad艂a po jej s艂owach, by艂o s艂ycha膰 przyspieszony oddech Isabelle. Raphael oczywi艣cie nie oddycha艂 wcale. Jace waha艂 si臋 przez chwil臋, a potem zapyta艂:

— A czego chcia艂by dla siebie Simon?

Clary gwa艂townie unios艂a g艂ow臋. Na widok Jace'a, kt贸ry trzy ma w r臋ce tr贸jramienny 艣wiecznik, przez g艂ow臋 przemkn膮艂 jej obraz lichtarza wbitego w pier艣 Simona i tryskaj膮cej z niej fontanny krwi.

Odejd藕! - krzykn臋艂a tak g艂o艣no, 偶e ludzie id膮cy w oddali ulica obejrzeli si臋 sp艂oszeni.

Jace zblad艂 a偶 po korzonki w艂os贸w. Na zupe艂nie bia艂ej twarzy jego oczy wygl膮da艂y jak z艂ote dyski, ogromne i nieludzkie.

Clary, nie s膮dzisz...

W tym momencie Simon raptownie zaczerpn膮艂 tchu i wygi膮艂 si臋 w 艂uk w jej obj臋ciach. Clary znowu krzykn臋艂a i przytuli艂a go mocniej.

Oczy mia艂 du偶e, niewidz膮ce i przera偶one. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, i ona nie by艂a pewna, czy pr贸buje dotkn膮膰 jej twarzy, czyj膮 odepchn膮膰.

To ja — powiedzia艂a, delikatnie k艂ad膮c j ego r臋k臋 z powrotem na piersi, splataj膮c palce z jego palcami. - Simon, to ja, Clary. - Kiedy spojrza艂a w d贸艂, zobaczy艂a, 偶e jej d艂onie s膮 mokre od krwi, kt贸ra przesi膮k艂a przez jego koszul臋, i od 艂ez, kt贸re ciek艂y jej po warzy. — Kocham ci臋. Zacisn膮艂 r臋ce na jej d艂oniach, wyda艂 ostatnie, chrapliwe tchnienie i przesta艂 oddycha膰.

***

Kocham ci臋. Kocham ci臋. Kocham ci臋. Ostatnie s艂owa skierowane do Simona rozbrzmiewa艂y echem w uszach Clary, kiedy znieruchomia艂 w jej obj臋ciach. Isabelle m贸wi艂a jej co艣 do ucha, ale ona s艂ysza艂a tylko g艂o艣ny szum, jakby toczy艂a si臋 ku niej fala przyp艂ywu. Patrzy艂a, jak Isabelle na pr贸偶no usi艂uje oderwa膰 jej d艂onie od r膮k Simona. By艂a zdziwiona. Nie czu艂a, 偶eby 艣ciska艂a je a偶 tak mocno.

W ko艅cu Isabelle si臋 podda艂a. Wyprostowa艂a si臋, odwr贸ci艂a do Raphaela i zacz臋艂a co艣 do niego gniewnie krzycze膰. W po艂owie tyrady Clary wr贸ci艂 s艂uch, jakby kto艣 nagle w艂膮czy艂 radio

...i co teraz mamy zrobi膰?

Pogrzeba膰 go - odpar艂 wampir. 艢wiecznik zadr偶a艂 w d艂oni Jace'a. — To nie jest zabawne.

Bo wcale nie 偶artuj臋 - powiedzia艂 Raphael spokojnie. - W艂a艣nie tak z nami jest. Umieramy, grzebie si臋 nas, a my potem sami powstajemy z grobu i w ten spos贸b rodzimy si臋 na nowo. Isabelle skrzywi艂a si臋 z odraz膮.

Nie potrafi艂abym tego zrobi膰.

Niekt贸rzy nie potrafi膮 - przyzna艂 Raphael. - Je艣li nie ma nikogo, kto by im pom贸g艂 si臋 odkopa膰, zostaj膮 pod ziemi膮 uwi臋zieni jak szczury.

Z gard艂a Clary wyrwa艂 si臋 zd艂awiony szloch, bardziej przypominaj膮cy skowyt.

Nie pochowam go w ziemi - o艣wiadczy艂a.

Wi臋c pozostanie w takim stanie, w jakim jest teraz - ostrzeg艂 Raphael. - Martwy, ale nie ca艂kiem. Nigdy si臋 nie przebudzi.

Wszyscy teraz patrzyli na ni膮. Isabelle i Jace tak, jakby wstrzymywali oddech, czekaj膮c na jej odpowied藕, Raphael oboj臋tnie, niemal ze znudzeniem.

Nie wszed艂e艣 do Instytutu, bo nie mo偶esz, tak? -zapyta艂a Clary. - Bo to jest 艣wi臋ta ziemia.

Niezupe艂nie... - zacz膮艂 Jace, jednak Raphael przerwa艂 mu gestem.

— Musz臋 was uprzedzi膰, 偶e nie ma du偶o czasu. Im d艂u偶ej zwlekamy z w艂o偶eniem go do grobu, tym mniej jest prawdopodobne to, 偶e b臋dzie w stanie si臋 odkopa膰.

Clary spojrza艂a na Simona. Gdyby nie krwawe rany na nagiej sk贸rze, naprawd臋 wygl膮da艂by tak, jakby spa艂.

Mo偶emy go pogrzeba膰 - zadecydowa艂a. - Ale na 偶ydowskim cmentarzu. I chc臋 tam by膰, kiedy si臋 obudzi. Oczy Raphaela zab艂ys艂y.

To nie b臋dzie przyjemne.

Chod藕my. — Clary zacisn臋艂a usta. — Zosta艂o tylko kilka godzin do 艣witu.

10

艁ADNE I SPOKOJNE MIEJSCE

Cmentarz znajdowa艂 si臋 na obrze偶ach Queens, gdzie bloki mieszkalne ust臋powa艂y miejsca szeregom wiktoria艅skich dom贸w pomalowanych na pastelowe kolory: r贸偶owy, bia艂y i niebieski. Ulice by艂y szerokie i opustosza艂e, aleja prowadz膮ca do cmentarza nieo艣wietlona, nie licz膮c jednej latarni. Troch臋 czasu zaj臋艂o im otwarcie bramy stelarni i kolejn膮 chwil臋 znalezienie ustronnego zak膮tka na gr贸b. Clary, Jace'a i Isabelle chroni艂 czar. ale nie by艂o sposobu, 偶eby ukry膰 Raphaela albo cia艂a Simona W ko艅cu wybrali szczyt niskiego pag贸rka, os艂oni臋tego g臋stym rz臋dem drzew od drogi, kt贸ra bieg艂a w dole.

Pozosta艂e zbocza wzniesienia by艂y usiane nagrobkami, z kt贸rych wiele wie艅czy艂a Gwiazda Dawida. G艂adkie i bia艂e jak mleko, l艣ni艂y w blasku ksi臋偶yca. W oddali po艂yskiwa艂o jezioro o lekko zmarszczonej powierzchni. 艁adne miejsce, pomy艣la艂a Clary. W sam raz, 偶eby przyj艣膰, z艂o偶y膰 kwiaty na grobie i posiedzie膰 chwil臋, wspominaj膮c zmar艂ego. Ale co innego w nocy pod os艂on膮 ciemno艣ci grzeba膰 przyjaciela w p艂ytkim grobie, bez, trumny czy mszy.

Cierpia艂? - zapyta艂a Raphaela. Wampir przerwa艂 kopanie i opar艂 si臋 o r膮czk臋 艂opaty jak grabarz. „Hamleta".

Co?

Simon. Cierpia艂?

Nie. Wykrwawienie to nie jest taka z艂a 艣mier膰 — odpar艂 Raphael. -To przyjemne, jak zasypianie. Ugryzienie dzia艂a jak narkotyk.

Clary zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie. Przez chwil臋 my艣la艂a, 偶e zemdleje.

Chod藕 — wyrwa艂 j 膮 z zamy艣lenia g艂os Jace'a. — Nie musisz na to patrze膰.

Wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. Za nim sta艂a Isabelle z batem w r臋ce. Owini臋te w koc cia艂o Simona le偶a艂o na ziemi, u st贸p Clary, jakby go strzeg艂a.

Chc臋 tutaj by膰, kiedy si臋 obudzi — o艣wiadczy艂a z uporem.

Wiem. Zaraz wr贸cimy.

Kiedy si臋 nie poruszy艂a, wzi膮艂 j膮 za rami臋 i poprowadzi艂 w d贸艂 zbocza. Tu偶 nad pierwsz膮 lini膮 grob贸w znajdowa艂y si臋 g艂azy. Jace usiad艂 na jednym z nich i zapia艂 kurtk臋. By艂o zadziwiaj膮co zadziwiaj膮co jak na t臋 por臋 roku. Clary widzia艂a sw贸j oddech zmieniaj膮cy si臋 w par臋.

Usiad艂a na kamieniu obok Jace'a i spojrza艂a na jezioro. S艂ysza艂a rytmiczny stuk 艂opaty uderzaj膮cej w ziemi臋. Raphael nie by艂 cz艂owiekiem. Pracowa艂 szybko. Gr贸b nie musia艂 by膰 g艂臋boki a wykopanie go nie powinno zaj膮膰 du偶o czasu.

B贸l przeszy艂 wn臋trzno艣ci Clary. Zgi臋艂a si臋 wp贸艂. Niedobrze mi.

Wiem. Dlatego ci臋 stamt膮d zabra艂em. Wygl膮da艂a艣, jakby艣 mia艂a zwymiotowa膰 na stopy Raphaela. Clary j臋kn臋艂a cicho.

Nie twoja.

— Masz racj臋 To nasza wina. Jace odwr贸ci艂 si臋 do niej.

— Jak na to wpad艂a艣? — zapyta艂 z irytacj膮. Przez chwil臋 patrzy艂a na niego w milczeniu.

Przyda艂by mi si臋 fryzjer. Jego w艂osy - koloru bia艂ego z艂ota w blasku ksi臋偶yca - podwija艂y si臋 na ko艅cach, wyra藕nie za d艂ugie. Blizny na twarzy i szyi wygl膮da艂y jak narysowane metalicznym atramentem. Jest pi臋kny, pomy艣la艂a z 偶alem. Ani jeden rys, kszta艂t ko艣ci policzkowych, szcz臋ki czy ust, nie 艣wiadczy艂 o wi臋zach krwi 艂膮cz膮cych go z ni膮 czy z Jocelyn. Jace nie by艂 podobny nawet do Valentine'a

— Dlaczego tak na mnie patrzysz?

Chcia艂a rzuci膰 mu si臋 w ramiona i wybuchn膮膰 szlochem, a jednocze艣nie mia艂a ochot臋 st艂uc go pi臋艣ciami.

— Gdyby nie to, co si臋 wydarzy艂o w Jasnym Dworze, Simon by 偶y艂 — powiedzia艂a.

Jace schyli艂 si臋, wyrwa艂 k臋p臋 trawy razem z grudkami ziemi i cisn膮艂 j膮 na bok.

— Kr贸lowa nas zmusi艂a. Nie zrobili艣my tego dla zabawy ani 偶eby go zrani膰. Poza tym, jeste艣 moj膮 siostr膮 — doda艂 z cieniem u艣miechu na ustach. Nie m贸w tak...

Jak? „Siostro"? - Jace pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Kiedy by艂em dzieckiem, odkry艂em, 偶e gdy dostatecznie cz臋sto powtarza si臋 jakie艣 s艂owo, traci ono swoje znaczenie. Le偶a艂em w 艂贸偶ku i powtarza艂em r贸偶ne wyrazy: „cukier", „lustro", „szept", „ciemno艣膰". „Siostra", jeste艣 moj膮 siostr膮.

Nie ma znaczenia, ile razy to powt贸rzysz, bo nadal to b臋dzie prawda.

I nie ma znaczenia, 偶e mi tego zabronisz, bo to i tak b臋dzie prawda.

Jace! Przynios艂em krew. Tak jak prosi艂e艣. — Alec, lekko zdyszany po biegu, wr臋czy艂 mu czarn膮 plastikow膮 torb臋.

Za nim kroczy艂 Magnus, wysoki, chudy i gro藕ny w d艂ugim sk贸rzanym p艂aszczu, kt贸ry powiewa艂 na wietrze jak skrzyd艂a nietoperza.

Jace otworzy艂 torb臋, zajrza艂 do 艣rodka i si臋 skrzywi艂.

Sam nie wiem, czy pyta膰, sk膮d to masz.

Ze sklepu mi臋snego na Greenpoincie — odpar艂 Magnus. — To zwierz臋ca. Usuwaj膮 j膮 z mi臋sa, 偶eby by艂o koszerne.

Krew to krew - skwitowa艂 Jace, wstaj膮c z g艂azu. Spojrza艂 Na Clary i zawaha艂 si臋. - Kiedy Raphael m贸wi艂, 偶e to nie b臋dzie przyjemny widok, nie k艂ama艂. Mo偶esz tutaj zosta膰. Przy艣l臋 Isabelle, 偶eby z tob膮 zaczeka艂a. Clary unios艂a g艂ow臋. W 艣wietle ksi臋偶yca ga艂臋zie drzew rzuca艂y i cienie na jej twarz.

Widzia艂e艣 kiedy艣, jak wampir wstaj e z grobu?

Nie, ale...

Wi臋c tak naprawd臋 nie wiesz, jak to wygl膮da, prawda? — Wsta艂a z kamienia. P艂aszcz Isabelle opad艂 wok贸艂 niej szeleszcz膮cymi fa艂dami. — Chc臋 przy tym by膰. Musz臋.

W mroku widzia艂a tylko fragment jego twarzy, ale zdawa艂o si臋 jej, 偶e dostrzega na niej... podziw.

Wiem, 偶e nie ma sensu m贸wi膰 ci, co mo偶esz robi膰

— stwierdzi艂 Jace. - Chod藕my.

Gdy dotarli na polank臋, Raphael w艂a艣nie uklepywa艂 du偶y prostok膮t ziemi. Magnus i Alec, kt贸rzy szli w pewnej odleg艂o艣ci za nimi, chyba si臋 o cos k艂贸cili. Cia艂o Simona znikn臋艂o Isabelle siedzia艂a na ziemi, z batem zwini臋tym na kolanu Dr偶a艂a.

Jezu, jaki zi膮b! - Clary szczelniej otuli艂a si臋 p艂aszczem. Stara艂a si臋 nie my艣le膰 o tym, 偶e jego brzeg jest poplamiony krwi膮 Simona. Aksamit by艂 ciep艂y. — Zupe艂nie, jakby w ci膮gu jednej nocy przysz艂a zima.

— S艂owo wydawa艂o si臋 niew艂a艣ciwe, zbyt przyjazne. Kojarzy艂o si臋 z 偶贸艂tymi kurczaczkami.

Tak. - W tym momencie Raphael dostrzeg艂 Magnusa i przez jego twarz przemkn膮艂 wyraz zdziwienia. — Wysoki Czarownik. Nie spodziewa艂em si臋 ciebie tutaj.

By艂em ciekaw - odpar艂 Magnus. Jego kocie oczy b艂ys艂y. - Nigdy nie widzia艂em zmartwychwstania Nocnego Dziecka i Raphael zerkn膮艂 na Jace'a, kt贸ry opiera艂 si臋 o pie艅 drzewa.

— Obracasz si臋 w znakomitym towarzystwie, Nocny 艁owco — skomentowa艂.

M贸wisz o sobie? - odparowa艂 Jace, wyg艂adzaj膮c ziemie; czubkiem buta. - To mi wygl膮da na che艂pliwo艣膰.

— Mo偶e mia艂 na my艣li mnie - odezwa艂 si臋 Alec. Tak rzadko 偶artowa艂, 偶e wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni. Widz膮c na sobie ich wzrok, u艣miechn膮艂 si臋 niepewnie. — Przepraszam, to nerwy.

Niepotrzebnie przepraszasz—rzek艂 Magnus, si臋gaj膮c do jego ramienia. Alec szybko si臋 odsun膮艂. Czarownik opu艣ci艂 r臋k臋.

— Co teraz robimy? — zapyta艂a Clary, obejmuj膮c si臋 r臋koma. Ch艂贸d wciska艂 si臋 we wszystkie pory jej cia艂a. Z pewno艣ci膮 by艂o zbyt zimno jak na p贸藕ne lato.

Raphael zauwa偶y艂 ten gest i u艣miechn膮艂 si臋 nieznacznie.

Przy zmartwychwstaniu zawsze jest zimno -powiedzia艂. -呕eby si臋 wyklu膰, piskl臋 czerpie si艂臋 i energi臋 z otaczaj膮cych je 偶ywych istot. Clary zmierzy艂a go wzrokiem.

Ty si臋 nie trz臋siesz.

Ja nie 偶yj臋. - Odsun膮艂 si臋 od grobu i skin膮艂 na pozosta艂ych, 偶eby zrobili to samo. — Zr贸bcie miejsce. Simon nie da rady si臋 podnie艣膰, je艣li wszyscy b臋dziemy nad nim sta膰.

Cofn臋li si臋 pospiesznie. Isabelle chwyci艂a Clary za 艂okie膰. Mia艂a zbiela艂e wargi.

— Co si臋 dzieje? — zapyta艂a Clary.

Mo偶e trzeba pozwoli膰 mu odej艣膰... - zacz臋艂a Isabelle.

— Czyli umrze膰. — Clary wyszarpn臋艂a rami臋 z jej u艣cisku. — Lepiej, 偶eby wszyscy, kt贸rzy nie s膮 tacy jak ty, byli martwi. Tak uwa偶asz, prawda?

Isabelle zrobi艂a nieszcz臋艣liw膮 min臋. Janie...

Po polanie przebieg艂 d藕wi臋k niepodobny do 偶adnego, jakie Clary w 偶yciu s艂ysza艂a. Co艣 w rodzaju dudni膮cego rytmu, kt贸ry dochodzi艂 z g艂臋bi ziemi, jakby nagle g艂o艣niej zacz臋艂o bi膰 serce 艣wiata. Co si臋 dzieje?

W tym momencie ziemia wybrzuszy艂a si臋 i unios艂a pod jej nogami. Clary opad艂a na kolana. Gr贸b zafalowa艂 jak powierzchnia niespokojnego oceanu. Gdy si臋 otworzy艂, z ma艂ego przypominaj膮cego mrowisko wy艂oni艂a si臋 r臋ka z rozpostartymi palcami.

Simon! - Clary pr贸bowa艂a do niego podbiec, ale Raphael z艂apa艂 j膮 od ty艂u.

— Pu艣膰 mnie! — Zacz臋艂a si臋 szarpa膰, ale u艣cisk wampira by艂 stalowy. — Nie widzisz, 偶e on potrzebuje pomocy?

Powinien zrobi膰 to sam. - Raphael nadal j膮 wi臋zi艂. - Tak jest najlepiej.

— To tw贸j spos贸b, a nie m贸j!

Clary w ko艅cu mu si臋 wyrwa艂a i rzuci艂a przed siebie, ale chwil臋 p贸藕niej polecia艂a do ty艂u, kiedy uni贸s艂 si臋 pod ni膮 grunt. Z napr臋dce wykopanego grobu wydostawa艂 si臋 skulony stw贸r drapi膮c brudnymi pazurami ziemi臋. Nagie ramiona mia艂 umazane krwi膮. Wygramoli艂 si臋 na powierzchni臋, podpe艂z艂 kilka krok贸w i upad艂.

— Simon — wyszepta艂a Clary.

Bo oczywi艣cie to by艂 Simon, a nie 偶aden stw贸r. D藕wign臋li si臋 na nogi i podbieg艂a do niego, zapadaj膮c si臋 w rozkopanej ziemi.

— Clary! — krzykn膮艂 Jace. — Co robisz?

Potkn臋艂a si臋, gdy jej stopa wpad艂a w do艂ek. Wyl膮dowa艂a na kolanach obok Simona, kt贸ry nadal le偶a艂 bez ruchu, jakby na prawd臋 by艂 martwy. Zgubi艂 okulary, w艂osy mia艂 brudne i po sklejane grudami ziemi, jego T-shirt by艂 podarty, a pod nim widnia艂a krew.

Simon. - Clary dotkn臋艂a jego ramienia. - Jeste艣... Jego cia艂o st臋偶a艂o pod jej dotykiem, wszystkie mi臋艣nie si臋 napi臋艂y, zrobi艂y twarde jak 偶elazo.

— Wszystko w porz膮dku? — zapyta艂a.

Gidy odwr贸ci艂 g艂ow臋, zobaczy艂a jego oczy. By艂y puste, bez 偶ycia. Zerwa艂 si臋 z krzykiem, skoczy艂 na ni膮 b艂yskawicznie jak atakuj膮cy w膮偶 i powali艂 j膮 na ziemi臋.

Simon! - zawo艂a艂a, ale on najwyra藕niej nie s艂ysza艂. Twarz mia艂 wykrzywion膮 i zniekszta艂con膮, kiedy zamajaczy艂 nad ni膮 z obna偶onymi k艂ami. Bia艂e i ostre, l艣ni艂y w blasku ksi臋偶yca. Przera偶ona Clary kopn臋艂a go, ale Simon chwyci艂 j膮 za ramiona i przydusi艂 do ziemi. R臋ce mia艂 zakrwawione, paznokcie po艂amane, ale by艂 niewiarygodnie silny. 艢cisn膮艂 j膮 mocno, pochyli艂 si臋...

I pofrun膮艂 do ty艂u, jakby nic nie wa偶y艂. Clary zerwa艂a si臋, dysz膮c, i zobaczy艂a ponur膮 twarz Raphaela,

M贸wi艂em ci, 偶eby艣 trzyma艂a si臋 od niego z daleka -powiedzia艂, kl臋kaj膮c przy Simonie, kt贸ry le偶a艂 skulony par臋 metr贸w dalej i dygota艂.

Clary z sykiem wci膮gn臋艂a powietrze. Zabrzmia艂o to jak szloch.

On mnie nie poznaje.

Poznaje, ale jest g艂odny. — Raphael obejrza艂 si臋 przez rami臋. - Potrzebuje krwi.

Jace, kt贸ry, blady na twarzy, sta艂 nad grobem jak wmurowany, zrobi艂 krok do przodu i bez s艂owa poda艂 mu plastikow膮 torb臋, jakby sk艂ada艂 ofiar臋. Raphael chwyci艂 j膮 i rozerwa艂. Ze 艣rodka wypad艂o kilka przezroczystych woreczk贸w z czerwonym p艂ynem. Szepcz膮c co艣, wampir rozpru艂 jeden ostrymi paznokciami, przy okazji spryskuj膮c krwi膮 prz贸d koszuli, i tak ju偶 pobrudzonej ziemi膮.

Simon chyba wyczu艂 pokarm, bo zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek i j臋kn膮艂 偶a艂o艣nie. Nadal si臋 trz膮s艂. Ora艂 paznokciami ziemi臋, wywracaj膮c oczyma. Raphael szybko podsun膮艂 mu woreczek z krwi膮 i troch臋 szkar艂atnej cieczy kapn臋艂o na twarz Simona.

— Masz, pisklaku — powiedzia艂 niemal pieszczotliwym g艂osem. - Pij. Pij.

Simon, kt贸ry od dziesi膮tego roku 偶ycia by艂 wegetarianinem pi艂 tylko ekologiczne mleko i mdla艂 na widok igie艂, wyrwa艂 woreczek z chudej r臋ki Raphaela i przystawi艂 go do ust. Poch艂on膮艂 krew kilkoma haustami i z j臋kiem odrzuci艂 pusty pojemnik Starszy wampir natychmiast wcisn膮艂 mu do r臋ki drugi.

— Nie pij za szybko — ostrzeg艂. — Zemdli ci臋. Simon oczywi艣cie zlekcewa偶y艂 rad臋. Uda艂o mu si臋

bez mocy otworzy膰 drugi woreczek. Wychyli艂 go 艂apczywie, z zamkni臋tymi oczami. Krew 艣cieka艂a z k膮cik贸w jego ust na szyje, brudzi艂a r臋ce.

Raphael odwr贸ci艂 si臋, spojrza艂 na Clary i pozosta艂ych. Wszyscy mieli na twarzy identyczne miny: przera偶enia i odrazy.

Nast臋pny posi艂ek nie b臋dzie ju偶 tak wygl膮da艂 -uspokoi艂 ich wampir.

Clary odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a chwiejnym krokiem przez polank臋. S艂ysza艂a, 偶e Jace j膮 wo艂a, ale si臋 nie zatrzyma艂a. Kiedy dotar艂a do drzew, zacz臋艂a biec. W po艂owie zbocza poczu艂a, ze 偶o艂膮dek podchodzi jej do gard艂a. Opad艂a na kolana i zwymiotowa艂a. Kiedy dosz艂a do siebie, odpe艂z艂a kawa艂ek dalej i wyci膮gn臋艂a si臋 na ziemi. Prawdopodobnie le偶a艂a na czyim艣 grobie, ale jako艣 nie robi艂o to na niej wra偶enia. Przytuli艂a rozpalon膮 twarz do ch艂odnej trawy i pomy艣la艂a, po raz pierwszy w 偶yciu, 偶e mo偶e jednak martwi wcale nie s膮 takimi pechowcami.

11

DYM I STAL

Oddzia艂 intensywnej terapii Beth Hospital zawsze kojarzy艂 si臋 Clary z Antarktyk膮 znan膮 jej z fotografii. Zimny i obcy, ca艂y w bieli i szaro艣ciach z bladoniebieskimi akcentami. 艢ciany pokoju by艂y bia艂e, rurki wij膮ce si臋 wok贸艂 g艂owy jej matki i rz臋dy pikaj膮cych urz膮dze艅 szare, koc naci膮gni臋ty na pier艣 niebieski, twarz blada. Rude w艂osy Jocelyn kontrastowa艂y ze 艣nie偶n膮 biel膮 poduszki niczym jaskrawa flaga zatkni臋ta na biegunie.

Clary zastanawia艂a si臋, gdzie i jak Luk臋 zdoby艂 pieni膮dze na op艂acenie izolatki. Pewnie mog艂aby go o to zapyta膰, kiedy wr贸ci z brzydkiej ma艂ej kafejki mieszcz膮cej si臋 na trzecim pi臋trze szpitala. Kawa z automatu wygl膮da艂a jak smo艂a i podobnie smakowa艂a, ale Luk臋 najwyra藕niej uzale偶ni艂 si臋 od tego 艣wi艅stwa.

Metalowe nogi krzes艂a stoj膮cego przy 艂贸偶ku zazgrzyta艂y, gdy Clary je odsun臋艂a i usiad艂a, wyg艂adzaj膮c sp贸dnic臋. Kiedy przychodzi艂a w odwiedziny, ze zdenerwowania zasycha艂o jej w ustach, jakby co艣 nabroi艂a i teraz czeka艂y j膮 k艂opoty. Mo偶e dzia艂o sie tak dlatego, 偶e podobn膮 twarz, bez wyrazu i 偶ycia, widywa艂a tylko wtedy, gdy matka by艂a bliska wybuchu gniewu.

— Mamo — powiedzia艂a cicho, ujmuj膮c jej lew膮 d艂o艅. Sk贸ra, zawsze szorstka, spierzchni臋ta, pobrudzona farbami i terpentyn膮, przypomina艂a w dotyku kor臋 drzewa. Clary poczu艂a twarda, gul臋 w gardle. - Mamo, ja... -Odchrz膮kn臋艂a. - Luk臋 m贸wi, 偶e mnie s艂yszysz. Nie wiem, czy to prawda. Tak czy inaczej, musz臋 z tob膮 porozmawia膰. Nie szkodzi, je艣li mi nie odpowiesz. Pos艂uchaj, chodzi o to, 偶e... — Prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i spojrza艂a za okno.

Ponad ceglanym murem wznosz膮cym si臋 naprzeciwko szpitala by艂o wida膰 skrawek b艂臋kitnego nieba. — Chodzi o Simona. Co艣 mu si臋 sta艂o. Z mojej winy.

Kiedy z powrotem spojrza艂a na twarz matki, opowie艣膰 sama pop艂yn臋艂a z jej ust. O poznaniu Jace'a i innych Nocnych 艁owc贸w, o poszukiwaniu Kielicha Anio艂a, o zdradzie Hodge'a i bitwie w Renwick, o tym, jak si臋 dowiedzia艂a, 偶e Valentine jest ojcem jej i Jace'a. I o ostatnich wydarzeniach: nocnej wizycie w Cichym Mie艣cie,

0 Mieczu Anio艂a, o nienawi艣ci Inkwizytorki do Jace'a, o kobiecie ze srebrnymi w艂osami. Nast臋pnie opowiedzia艂a matce o Jasnym Dworze, o 偶膮daniu kr贸lowej, o tym, co si臋 p贸藕niej sta艂o z Simonem. Czu艂a w gardle piek膮ce 艂zy, ale m贸wienie sprawia艂o jej ulg臋, cho膰 zrzuca艂a ci臋偶ar z serca przed kim艣, kto prawdopodobnie jej nie s艂ysza艂.

— Tak wi臋c wszystko schrzani艂am. Pami臋tam, jak m贸wi艂a艣, 偶e cz艂owiek dojrzewa wtedy, gdy spogl膮da wstecz

1 chce zmieni膰 r贸偶ne rzeczy. To chyba oznacza, 偶e w艂a艣nie dorastam. Tylko 偶e...My艣la艂am, 偶e przy tym b臋dziesz. —

Wytar艂a 艂zy i w tym momencie us艂ysza艂a za sob膮 chrz膮kni臋cie.

Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e w drzwiach stoi Luk臋 ze styropianowym kubkiem w r臋ce. W blasku szpitalnych 艣wietl贸wek wygl膮da艂 na zm臋czonego. We w艂osach mia艂 siwizn臋, niebieska flanelowa koszula by艂a wymi臋ta.

Jak d艂ugo tu stoisz? — zapyta艂a.

Nied艂ugo. Przynios艂em ci kaw臋. — Poda艂 jej kubek, ale Clary si臋 skrzywi艂a.

Nienawidz臋 tego paskudztwa. Smakuje jak trampek.

Luk臋 si臋 u艣miechn膮艂.

— Sk膮d wiesz, jak smakuj 膮 trampki?

Po prostu wiem. — Clary nachyli艂a si臋 i cmokn臋艂a ch艂odny policzek Jocelyn. — Do widzenia, mamo.

Niebieska furgonetka sta艂a na betonowym parkingu przed szpitalem. Dopiero kiedy wjechali na FDR Drive, Luk臋 powiedzia艂:

— S艂ysza艂em, co m贸wi艂a艣 w szpitalu.

Tak my艣la艂am, 偶e pods艂uchujesz. — M贸wi艂a bez gniewu. Nie mia艂a nic do ukrycia przed Lukiem.

Ta historia z Simonem to nie twoja wina.

Jego s艂owa odbija艂y si臋 od niewidzialnej 艣ciany, kt贸ra j膮 otacza艂a. Podobnie jak od muru, kt贸ry wyczarowa艂 Hodge, kiedy wyda艂 j膮 Valentine'owi, ale tym razem nic nie s艂ysza艂a ani nie czu艂a przez t臋 barier臋. By艂a odr臋twia艂a, niczym zamro偶ona w lodzie.

S艂yszysz mnie, Clary?

Mi艂o, 偶e tak m贸wisz, ale to oczywi艣cie moja wina. Wszystko, co si臋 przydarzy艂o Simonowi, to moja wina.

Bo by艂 na ciebie z艂y i dlatego pojecha艂 do Dumort? Nie pojecha艂 do hotelu dlatego, 偶e by艂 z艂y na ciebie, Clary. S艂ysza艂em ju偶 wcze艣niej o podobnych sytuacjach. Tak si臋 dzieje z tymi, kt贸rzy s膮 na p贸艂 przemienieni. I tak pchn膮艂by go tam impuls, kt贸remu nie potrafi艂by si臋 oprze膰.

Bo mia艂 w sobie krew Raphaela. Ale nic by si臋 nie sta艂o, gdyby nie ja. Gdybym nie zaprowadzi艂a go na przyj臋cie u Magnusa...

— My艣la艂a艣, 偶e tam b臋dzie bezpiecznie. Nie nara偶a艂a艣 go na 偶adne niebezpiecze艅stwo, kt贸re i tobie by nie grozi艂o. Nie mo偶esz si臋 tak zadr臋cza膰. — Luk臋 skr臋ci艂 na Most Brookly艅ski. Pod nimi przesuwa艂a si臋 srebrzystoszara wst臋ga. -To nie ma sensu.

Clary osun臋艂a si臋 na siedzeniu, schowa艂a d艂onie w r臋kawy dzianinowej zielonej bluzy. Brzegi kaptura by艂y postrz臋pione, we艂na 艂askota艂a j膮 w policzki.

Pos艂uchaj - m贸wi艂 dalej Luk臋. - Przez ca艂e lata, odk膮d go znam, Simon zawsze chcia艂 by膰 tylko w jednym miejscu i robi艂 wszystko, 偶eby si臋 tam znale藕膰.

— Gdzie?

Przy tobie. Pami臋tasz, jak spad艂a艣 z drzewa na farmie, kiedy mia艂a艣 dziesi臋膰 lat, i z艂ama艂a艣 sobie r臋k臋? Pami臋tasz, jak si臋 upar艂, 偶eby jecha膰 karetk膮 do szpitala razem z tob膮? Kopa艂 i wrzeszcza艂, a偶 mu pozwolili.

艢mia艂e艣 si臋 wtedy - przypomnia艂a sobie Clary. - A mama uderzy艂a ci臋 w rami臋.

Trudno by艂o si臋 nie 艣mia膰. Taka determinacja w wieku dziesi臋ciu lat to rzecz warta zobaczenia. Simon by艂 jak pit buli.

Gdyby pit bulle nosi艂y okulary i by艂y uczulone na py艂ki.

Nie da si臋 wyceni膰 takiej lojalno艣ci - stwierdzi艂 Luk臋 powa偶niejszym tonem.

Wiem. I dlatego czuj臋 si臋 jeszcze gorzej.

Clary, m贸wi臋 ci, 偶e on sam podejmowa艂 decyzje. Winisz siebie za to, kim jeste艣. A to niczyja wina i nic nie mo偶esz zmieni膰. Powiedzia艂a艣 mu prawd臋, a on sam zadecydowa艂, co chce z tym zrobi膰. Ka偶dy z nas ma wyb贸r. Nikt nie ma prawa nam go odbiera膰. Nawet z mi艂o艣ci.

Ale w艂a艣nie o to chodzi. Kiedy kogo艣 kochasz, nie masz wyboru. — Dobrze pami臋ta艂a, jak 艣cisn臋艂o si臋 jej serce, kiedy zadzwoni艂a Isabelle i powiedzia艂a, 偶e Jace znikn膮艂. Wypad艂a z domu bez chwili wahania. - Mi艂o艣膰 odbiera ci mo偶liwo艣膰 wyboru.

— To du偶o lepsze ni偶 alternatywa. Luk臋 skierowa艂, si臋 w stron臋 Flatbush. Clary nic nie odpowiedzia艂a. Patrzy艂a t臋po przez okno. Rejony tu偶 za mostem nie nale偶a艂y do naj艂adniejszych cz臋艣ci Brooklynu. Po obu stronach ulicy ci膮gn臋艂y si臋 brzydkie biurowce i warsztaty samochodowe. Normalnie nie cierpia艂a tych okolic, ale teraz otoczenie pasowa艂o do jej nastroju.

Mia艂a艣 wie艣ci od...? - zacz膮艂 Luk臋. Najwyra藕niej doszed艂 do wniosku, 偶e pora zmieni膰 temat.

Od Simona? Tak, wiesz, 偶e tak.

W艂a艣ciwie zamierza艂em powiedzie膰 „Jace'a".

A. - Jace kilka razy nagrywa艂 si臋 na jej kom贸rk臋. Ona nie odbiera艂a ani nie oddzwania艂a. By艂a to kara za to, co przytrafi艂o si臋 Simonowi. Najgorsza kara, jak膮 mog艂a dla siebie wymy艣li膰. - Nie.

Mo偶e chcia艂aby艣 si臋 dowiedzie膰, czy u niego wszystko w porz膮dku. - Luk臋 m贸wi艂 ostro偶nym, neutralnym tonem. - Prawdopodobnie prze偶ywa kiepskie chwile, zwa偶ywszy...

My艣la艂am, 偶e zapyta艂e艣 o niego Magnusa. S艂ysza艂am, jak z nim rozmawia艂e艣 o Valentinie i tej ca艂ej historii z konwersj膮 Miecza Anio艂a. Na pewno by ci powiedzia艂, gdyby z Jace'em co艣 by艂o nie tak.

Magnus mo偶e mnie informowa膰 o jego zdrowiu fizycznym. Natomiast je艣li chodzi o stan psychiczny...

Zapomnij. Nie zadzwoni臋 do Jace'a. - Clary us艂ysza艂a we w艂asnym g艂osie ch艂贸d, kt贸ry j膮 sam膮 zaskoczy艂. - Teraz bardziej interesuje mnie zdrowie psychiczne Simona.

Luk臋 westchn膮艂.

— Je艣li nie umie pogodzi膰 si臋 ze swoim stanem, mo偶e po winien...

Oczywi艣cie, 偶e nie umie! - Clary 艂ypn臋艂a na niego oskar偶y cielsko, ale Luk臋, skupiony na drodze, nie zauwa偶y艂 jej spojrzenia. - Akurat wy wszyscy powinni艣cie rozumie膰, jak to jest...

Obudzi膰 si臋 pewnego dnia potworem? - W g艂osie Lukc'u nie by艂o goryczy, tylko znu偶enie. — Masz racj臋. Ja rozumiem I je艣li Simon zechce kiedy艣 ze mn膮 porozmawia膰, ch臋tnie mu to powiem. Poradzi sobie, nawet je艣li teraz uwa偶a, 偶e nie.

Clary zmarszczy艂a brwi. Za nimi zachodzi艂o s艂o艅ce, tak ze lusterko wsteczne ja艣nia艂o jak z艂oto. Od tego blasku a偶 piek艂y j膮 oczy.

— To nie to samo. Ty przynajmniej zawsze wiedzia艂e艣 o istnieniu wilko艂ak贸w. Zanim on komu艣 wyzna, 偶e jest wampirem, musi tego kogo艣 najpierw przekona膰, 偶e wampiry w og贸le istniej膮.

Luk臋 chcia艂 chyba co艣 powiedzie膰, ale si臋 rozmy艣li艂.

To prawda. - Byli ju偶 w Williamsburgu, jechali prawie pust膮 Kent Avenue. Po jej obu stronach wznosi艂y si臋 magazyny. — Ale mam co艣 dla niego. Jest w schowku na r臋kawiczki. Tak na wszelki wypadek...

Clary otworzy艂a schowek i wyj臋艂a z niego cienk膮 broszurk膮 z rodzaju tych, jakie le偶膮 w poczekalniach szpitali. Zmarszczy艂a brwi.

— „Jak ujawni膰 si臋 przed rodzicami" — przeczyta艂a na g艂os. - Luk臋, nie b膮d藕 艣mieszny. Simon nie jest gejem, tylko wampirem.

Wiem, ale. ulotka radzi, jak wyzna膰 rodzicom trudne prawdy, o kt贸rych by膰 mo偶e oni nie chc膮 us艂ysze膰. M贸g艂by przystosowa膰 jeden z tekst贸w albo og贸lnie skorzysta膰 z rad...

Luk臋! - rzuci艂a Clary tak ostrym tonem, 偶e zatrzyma艂 furgonetk臋 z g艂o艣nym zgrzytem hamulc贸w.

Znajdowali si臋 pod jego domem. Po lewej stronie l艣ni艂a East River, niebo by艂o poci臋te pasami koloru sadzy o r贸偶nych odcieniach. Na frontowym ganku siedzia艂a ciemna posta膰.

Luk臋 zmru偶y艂 oczy. Cho膰 w wilczej postaci mia艂 doskona艂y wzrok, jako cz艂owiek by艂 kr贸tkowidzem. Czy to...?

Simon. Tak. - Clary pozna艂a go po sylwetce. - Lepiej p贸jd臋 z nim porozmawia膰.

Jasne. Tymczasem ja... za艂atwi臋 swoje sprawy. Mam par臋 rzeczy do kupienia.

Jakich rzeczy?

Luk臋 machn膮艂 r臋k膮.

Jedzenie. Wr贸c臋 za p贸艂 godziny. Ale nie sied藕cie na dworze. Wejd藕cie do domu i zamknijcie dobrze drzwi. Wiesz, 偶e tak zrobi臋.

Clary przez chwil臋 patrzy艂a za furgonetk膮, a potem ruszy艂a w stron臋 ganku. Serce jej dudni艂o. Kilka razy rozmawia艂a z Simonem przez telefon, ale nie widzia艂a go od tamtego strasznego poranka, kiedy jeszcze po ciemku przynie艣li go, zamroczonego i umazanego krwi膮, do Lukc'a, 偶eby si臋 umy艂, zanim wr贸ci do domu. Pomy艣la艂a wtedy, 偶e powinien i艣膰 do Instytutu, ale oczywi艣cie to by艂o niemo偶liwe. Wiedzia艂a, 偶e Simon ju偶 nigdy nie zobaczy wn臋trza ko艣cio艂a czy synagogi. Wtedy szed艂 艣cie偶k膮 do swoich frontowych drzwi, z przygarbionymi ramionami, jakby si臋 opiera艂 silnemu wiatrowi. Kiedy 艣wiat艂o na ganku zapali艂o si臋 automatycznie, Simon drgn膮艂 gwa艂townie, jakby to by艂 blask s艂o艅ca. Obserwuj膮ca go Clary zacz臋艂a cicho p艂aka膰 na tylnym siedzeniu furgonetki. 艁zy kapa艂y na czarny Znak na jej przedramieniu.

Clary - wyszepta艂 Jace i si臋gn膮艂 po jej r臋k臋, ale ona odsun臋艂a si臋 raptownie jak Simon przed 艣wiat艂em.

Postanowi艂a, 偶e nigdy wi臋cej go nie dotknie. Nigdy. To mia艂u by膰 jej kara za to, co zrobi艂a Simonowi.

Teraz, kiedy sz艂a po schodach, w ustach jej zasch艂o, czu艂a ucisk w gardle, ale zabroni艂a sobie p艂aka膰. P艂acz tylko pogoi szy艂by spraw臋.

Simon siedzia艂 w cieniu na ganku i j膮 obserwowa艂. Widzia艂a blask jego oczu w ciemno艣ci. Zastanawia艂a si臋, czy wcze艣niej by艂y takie b艂yszcz膮ce. Nie pami臋ta艂a. — Simon?

Wsta艂 p艂ynnym, wdzi臋cznym mchem, od kt贸rego przeszed艂 j膮 dreszcz. Tego jednego zawsze Simonowi brakowa艂o. Gracji I by艂o w nim co艣 jeszcze...

— Przepraszam, je艣li ci臋 wystraszy艂em. — M贸wi艂 niemal oficjalnym tonem, jakby byli sobie obcy.

Wszystko w porz膮dku, to tylko... D艂ugo ju偶 tu

jeste艣?

Nie. Mog臋 wychodzi膰 dopiero po zmierzchu, pami臋tasz?

Wczoraj przypadkiem wystawi艂em r臋k臋 za okno i omal nie zw臋gli艂o mi palc贸w. Na szcz臋艣cie, rany szybko si臋 na mnie goj膮.

Clary wygrzeba艂a klucz z kieszeni i otworzy艂a drzwi.

— Luk臋 powiedzia艂, 偶eby艣my weszli do 艣rodka.

Bo w ciemno艣ci czaj膮 si臋 r贸偶ne brzydkie stwory - doda艂 Simon, id膮c za ni膮.

Salon wype艂nia艂o ciep艂e 偶贸艂te 艣wiat艂o. Clary zamkn臋艂a drzwi i zasun臋艂a zasuwy. Na haku przy drzwiach nadal wisia艂 granatowy p艂aszcz Isabelle. Zamierza艂a odda膰 go do pralni, 偶eby usuni臋to plamy krwi, ale jeszcze nie mia艂a okazji. Patrzy艂a na niego przez chwil臋, zbieraj膮c si臋 na odwag臋, a potem spojrza艂a na Simona.

Sia艂 na 艣rodku pokoju, z r臋kami w kieszeniach kurtki. Mia艂 na sobie d偶insy i wystrz臋piony T-shirt z napisem „I Love New York", kt贸ry kiedy艣 nale偶a艂 do jego ojca. Wszystko to by艂o w nim znajome, ale on sam wydawa艂 si臋 obcy.

Okulary — powiedzia艂a, dopiero teraz u艣wiadamiaj膮c sobie, w czym rzecz. —Nie nosisz ich.

Widzia艂a艣 kiedy艣 wampira w okularach?

No, nie, ale...

Ju偶 ich nie potrzebuj臋. Doskona艂y wzrok to bonus ca艂ej tej sytuacji. - Simon opad艂 na kanap臋.

Clary usiad艂a obok niego, ale niezbyt blisko. Dopiero teraz zobaczy艂a, jak膮 przyjaciel ma blad膮 sk贸r臋.

Tu偶 pod powierzchnia wyra藕nie odznacza艂a si臋 niebieska siateczka 偶y艂. Oczy bez okular贸w by艂y du偶e i ciemne, rz臋sy wygl膮da艂y jak poci膮gni臋te czarnym tuszem.

Oczywi艣cie nadal musz臋 je nosi膰 w domu, ze wzgl臋du na matk臋. Zamierzam jej powiedzie膰, 偶e przechodz臋 na szk艂a kontaktowe.

Musisz jej powiedzie膰 i kropka - stwierdzi艂a Clary z przekonaniem, kt贸rego wcale nie czu艂a. — Nie mo偶esz wiecznie ukrywa膰... swojego stanu.

Mog臋 spr贸bowa膰. — Simon przeczesa艂 d艂oni膮 ciemne w艂osy i skrzywi艂 usta. — Clary, co ja mam zrobi膰? Mama wci膮偶 przynosi mi jedzenie, a ja musz臋 wyrzuca膰 je przez okno. Nie wychodz臋 od dw贸ch dni, ale nie wiem, jak d艂ugo jeszcze mog臋 udawa膰, 偶e mam gryp臋. W ko艅cu wezwie lekarza i co wtedy? Moje serce nie bije. Doktor jej powie, 偶e nie 偶yj臋.

Albo opisze tw贸j przypadek jako medyczny cud.

To nie jest zabawne.

Wiem, j a tylko pr贸buj 臋...

Wci膮偶 my艣l臋 o krwi - poskar偶y艂 si臋 Simon. - 艢ni臋 o niej. Budz臋 si臋, my艣l膮c o niej. Wkr贸tce zaczn臋 pisa膰 mroczne wiersze na jej temat.

Nie masz ju偶 tych buteleczek, kt贸re da艂 ci Magnus?

Mam. W mini lod贸wce. Ale zosta艂y mi tylko trzy. -Z przej臋cia Simon m贸wi艂 cienkim g艂osem. — Co b臋dzie, kiedy si臋 sko艅cz膮?

Nie martw si臋, zdob臋dziemy nast臋pne - uspokoi艂a go Clare, cho膰 wcale nie by艂a tego pewna. Zawsze mog艂a zwr贸ci膰 si臋; do lokalnego dostawcy krwi jagni臋cej zaprzyja藕nionego z Magimsem, ale ca艂a ta sprawa przyprawia艂a j膮 o md艂o艣ci. - Pos艂uchaj Simon. Luk臋 uwa偶a, 偶e powiniene艣 powiedzie膰 mamie prawd臋 Nie mo偶esz tego wiecznie przed ni膮 ukrywa膰.

Mog臋, cholera, spr贸bowa膰. — Sp贸jrz na Luke'a — nie ust臋powa艂a Clary. — Nadal mo偶e prowadzi膰 normalne 偶ycie.

A co z nami? Chcesz mie膰 ch艂opaka wampira? -Simon za艣mia艂 si臋 gorzko. - Wyobra偶am sobie wiele romantyczny piknik贸w. Ty pijesz dziewicz膮 pi艅a colad臋, a ja krew dziewicy.

Pomy艣l, 偶e jeste艣 niepe艂nosprawny - poradzi艂a Clary.

— Po prostu musisz nauczy膰 si臋 z tym 偶y膰. Jak wielu ludzi.

— Nie wiem, czy jeszcze jestem cz艂owiekiem. Dla mnie tak. Zreszt膮 bycie cz艂owiekiem jest

przereklamowane.

Dobrze chocia偶, 偶e Jace ju偶 nie mo偶e nazywa膰 mnie Przyziemnym. Co tam masz? - zapyta艂, patrz膮c na ulotk臋 zwini臋t膮 w jej r臋ce.

— To? „Jak ujawni膰 si臋 przed rodzicami". Simon wytrzeszczy艂 oczy.

Chcesz mi co艣 powiedzie膰? To nie dla mnie, tylko dla ciebie. - Poda艂a mu broszurk臋.

Ja nie musz臋 ujawnia膰 si臋 matce — powiedzia艂 Simon. — Ona ju偶 uwa偶a mnie za geja, bo nie interesuj臋 si臋 sportem i nie mia艂em jeszcze 偶adnej dziewczyny na powa偶nie. W ka偶dym razie takiej, o kt贸rej by wiedzia艂a.

Ale musisz ujawni膰 si臋 jako wampir - stwierdzi艂a Clary. — Luke uwa偶a, 偶e m贸g艂by艣 wykorzysta膰 jeden z proponowanych tutaj tekst贸w, tylko 偶e zamiast „gej" u偶y艂by艣 s艂owa...

Rozumiem, rozumiem. - Simon otworzy艂 broszurk臋. -. Zr贸bmy pr贸b臋. — Odchrz膮kn膮艂. — Mamo, musz臋 ci co艣 powiedzie膰. Jestem wampirem. Wiem, 偶e mo偶esz mie膰 uprzedzenia wobec wampir贸w. Wiem, 偶e mo偶e nie podoba膰 ci si臋 my艣l, 偶e jestem jednym z nich. Ale zapewniam ci臋, 偶e oni s膮 tacy sami jak ty i ja. No, dobrze. Mo偶liwe, 偶e bardziej tacy jak ja ni偶 ty.

Simon!

Dobrze, dobrze. Po pierwsze, musisz zrozumie膰, 偶e jestem ta sama osob膮 co zawsze. Bycie wampirem nie jest we mnie najwa偶niejsz膮 rzecz膮. To tylko cz臋艣膰 mnie. Po drugie, powinna艣 wiedzie膰, 偶e to nie jest kwestia wyboru.

Taki si臋 urodzi艂em. - Simon zerkn膮艂 na ni膮 znad broszurki. -Przepraszam, ponownie narodzi艂em si臋 taki.

Clary westchn臋艂a.

Wcale si臋 nie starasz.

Przynajmniej mog臋 j膮 pocieszy膰, 偶e pogrzebali艣cie mnie na 偶ydowskim cmentarzu. - Simon od艂o偶y艂 broszurk臋.

- Mo偶e by zacz膮膰 od czego艣 艂atwiejszego... Powiem siostrze.

P贸jd臋 z tob膮, je艣li chcesz. Mo偶e pomog臋 im zrozumie膰.

Spojrza艂 na ni膮 zaskoczony, a ona pod mask膮 gorzkiego humoru dostrzeg艂a strach. Zrobi艂aby艣 to?

Ja... - Dalsze s艂owa zag艂uszy艂 nag艂y pisk opon i brz臋k t艂uk膮cego si臋 szk艂a.

Oboje zerwali si臋 z kanapy i podbiegli do okna. Clary odsun臋艂a zas艂on臋.

Pickup Luke'a sta艂 na trawie, silnik pracowa艂, na chodniku i by艂y widoczne 艣lady opon. Jeden reflektor si臋 艣wieci艂, drugi by艂 rozbity, na kracie widnia艂a ciemna plama. Pod przednimi ko艂ami le偶a艂o co艣 skulonego, bia艂ego i nieruchomego. Czy偶by Luk臋 kogo艣 przejecha艂? Clary poczu艂a ucisk w gardle. Niecierpliwym gestem przesun臋艂a d艂oni膮 po oczach, 偶eby zetrze膰 z nich czar jak brud z szyby. Nie! Istota pod ko艂ami furgonetki nie by艂a cz艂owiekiem. G艂adka, bia艂a, podobna do larwy, wi艂a si臋 jak robak przyszpilony do deski.

Drzwi od strony kierowcy otworzy艂y si臋 gwa艂townie i ze 艣rodka wyskoczy艂 Luk臋. Nie zwracaj膮c uwagi na ranne stworzenie, pop臋dzi艂 przez trawnik w stron臋 ganku. Ukucn膮艂 nad jak膮艣 skulon膮 postaci膮: ludzk膮, niedu偶膮 o jasnych w艂osach zaplecionymi w warkoczyki...

To ta dziewczyna wilko艂ak, Maia - stwierdzi艂 Simon ze zdumieniem. — Co si臋 sta艂o?

— Nie wiem.

Clary chwyci艂a stel臋 z p贸艂ki na ksi膮偶ki. Razem z Simonem zbiegli po schodach. Tymczasem Luk臋 podni贸s艂 Mai臋 z ziemi i delikatnie opar艂 j膮 o bok ganku. Prz贸d jej koszuli by艂 rozdarty, z rany na ramieniu ciek艂a krew.

Simon zatrzyma艂 si臋 w p贸艂 kroku. Clary omal na niego nic wpad艂a. Krzykn臋艂a cicho i pos艂a艂a mu gniewne spojrzenie, zanim zrozumia艂a. Krew. Ba艂 si臋 na ni膮 patrze膰.

Nic jej nie jest - powiedzia艂 Luk臋, kiedy dziewczyna j臋kn臋艂a.

Lekko klepn膮艂 j膮 w policzek, a ona zatrzepota艂a powiekami.

Maia, s艂yszysz mnie?

Kiwn臋艂a g艂ow膮, jeszcze oszo艂omiona.

Luke? - wyszepta艂a. - Co si臋 sta艂o? - Skrzywi艂a si臋. - Moje ramie...

Zanios臋 ci臋 do 艣rodka. Clary, Simon, chod藕cie.

Luk wzi膮艂 dziewczyn臋 na r臋ce. By艂 zadziwiaj膮co silny jak na kogo艣 kto pracuje w ksi臋garni. Kiedy艣 Clary my艣la艂a, 偶e to od wina ci臋偶kich pude艂 z ksi膮偶kami. Teraz ju偶 zna艂a prawdziwa przyczyn臋.

Po艂o偶y艂 Mai臋 na kanapie obitej wystrz臋pionym zielonym aksamitem. Wys艂a艂 Simona po koc, a Clary do kuchni po mokry r臋cznik. Po powrocie do salonu, Clary zasta艂a Mai臋 oparta o poduszk臋. Zarumieniona i rozgor膮czkowana, opowiada艂a Lukowi, co si臋 sta艂o.

Sz艂am przez trawnik, kiedy... poczu艂am jaki艣 zapach. Czego艣 zgni艂ego, jakby 艣mieci. Odwr贸ci艂am si臋 i wtedy co艣 mnie uderzy艂o...

Co? - zapyta艂a Clary, podaj膮c r臋cznik Luk臋'owi. Maia zmarszczy艂a brwi.

Nie widzia艂am. Uderzy艂o mnie, a ja pr贸bowa艂am to kopne, ale by艂o zbyt szybkie...

Widzia艂em go - powiedzia艂 Luk臋 beznami臋tnym tonem. -Akurat podje偶d偶a艂em pod dom i zobaczy艂em, 偶e idziesz przez trawnik. A potem zauwa偶y艂em za tob膮 cie艅. Krzykn膮艂em przez okno, ale mnie nie us艂ysza艂a艣. Potem to co艣 ci臋 powali艂o na ziemi臋.

Co? - powt贸rzy艂a Clary.

Demon Drevak - odpar艂 Luk臋 ponurym g艂osem. - S膮 艣lepe Kieruj膮 si臋 w臋chem. Wjecha艂em na trawnik i uderzy艂em go samochodem.

Clary wyjrza艂a przez okno. Istota, kt贸ra niedawno wi艂a si臋, pod ko艂ami furgonetki, znikn臋艂a. Nic dziwnego. Umieraj膮c, demony zawsze wraca艂y do swojego wymiaru.

— Dlaczego zaatakowa艂 Mai臋? - I nagle przysz艂a jej do g艂owy pewna my艣l. — My艣lisz, 偶e to Valentine? Potrzebowa艂 krwi wilko艂aka do swojego rytua艂u? Ostatnim razem mu przeszkodzono,

Nie s膮dz臋 - powiedzia艂 Luk臋 ku jej zaskoczeniu. - Drevaki nie s膮 pijawkami i zdecydowanie nie mog艂yby dokona膰 takie jatki, jak膮 widzia艂a艣 w Cichym Mie艣cie. Przewa偶nie s艂u偶膮 jako szpiedzy i pos艂a艅cy. My艣l臋, 偶e Maia po prostu wesz艂a mu w drog臋. — Spojrza艂 na dziewczyn臋, kt贸ra le偶a艂a z zamkni臋tymi oczami i poj臋kiwa艂a cicho. — Mo偶esz podci膮gn膮膰 r臋kaw, 偶ebym m贸g艂 obejrze膰 twoj膮 r臋k臋?

Maia przygryz艂a warg臋 i kiwn臋艂a g艂ow膮. Na jej ramieniu widnia艂a d艂uga, czerwona, poszarpana rana, otoczona zaschni臋t膮 krwi膮. Clary z sykiem wci膮gn臋艂a powietrze, kiedy zobaczy艂a, ze wok贸艂 niej stercz膮 wbite w sk贸r臋 cienkie czarne igie艂ki.

Maia spojrza艂a na swoj膮 r臋k臋 z wyra藕nym przera偶eniem.

— Co to jest?

Drevaki nie maj膮 z臋b贸w, tylko truj膮ce kolce -wyja艣ni艂 Luk臋. - Niekt贸re u艂ama艂y si臋 i zosta艂y w twoim ciele.

Z臋by Mai zacz臋艂y dzwoni膰. Trucizna? Umr臋?

Nie, je艣li szybko zadzia艂amy - uspokoi艂 j 膮 Luk臋. — Wyci膮gn臋 je, ale to b臋dzie bola艂o. Wytrzymasz? Maia skrzywi艂a si臋, ale kiwn臋艂a g艂ow膮. Tylko je wyjmij.

— Co wyj膮膰? — zapyta艂 Simon, wchodz膮c do pokoju ze zrolowanym kocem. Rzuci艂 go na pod艂og臋, kiedy zobaczy艂 ramie,- Mai, i cofn膮艂 si臋 o krok.

Co to jest?

Mdli ci臋 na widok krwi, Przyziemny? - rzuci艂a Maia z krzywym u艣mieszkiem i sykn臋艂a. - Au, to boli... Wiem -powiedzia艂 Luk臋, delikatnie owijaj膮c r臋cznikiem

Zza pasa wyj膮艂 n贸偶 o cienkim ostrzu. Maia zacisn臋艂a powieki. R贸b, co musisz - wykrztusi艂a cienkim g艂osikiem. -Ale... nie chc臋, 偶eby oni patrzyli.

Rozumiem. — Luk臋 odwr贸ci艂 si臋 do Clary i Simona.

— Id藕cie oboje do kuchni. Zadzwo艅cie do Instytutu. Wyja艣nijcie, co si臋 sta艂o, i ka偶cie im kogo艣 przys艂a膰. Braci ju偶 nie ma, wi臋c najlepiej kogo艣 z medycznym przeszkoleniem albo czarownika. - Widz膮c, 偶e Simon i Clary s膮 sparali偶owani widokiem no偶a i powoli fioletowiej膮cego ramienia Mai, dorzuci艂 ostrzejszym tonem:

— Ruszcie si臋!

Tym razem go pos艂uchali.

12

WROGIE SNY

Simon patrzy艂 na Clary, kt贸ra opiera艂a si臋 o lod贸wk臋 i przygryza艂a warg臋 jak zawsze, kiedy by艂a zdenerwowana. Cz臋sto zapomina艂, jaka jest drobna i krucha, ale w takich sytuacjach jak ta - kiedy pragn膮艂 j膮 obj膮膰 - powstrzymywa艂a go my艣l, 偶e 艣ciskaj膮c zbyt mocno, m贸g艂by zrobi膰 jej krzywd臋, zw艂aszcza teraz, kiedy jeszcze dobrze nie zna艂 w艂asnej si艂y.

Dlatego z mdl膮cym uczuciem niepokoju obserwowa艂 - bo nie potrafi艂 odwr贸ci膰 wzroku - jak Jace, kt贸ry najwyra藕niej nice mia艂 tego rodzaju rozterek, bierze Clary w ramiona, ca艂uje ja i tuli do siebie z tak膮 si艂膮, jakby chcia艂, 偶eby oboje stopili sie w jedn膮 osob臋.

Oczywi艣cie Clary, jako Nocny 艁owca, wcale nie by艂a taka s艂aba, jak si臋 wydawa艂o Simonowi, ale to, co ich 艂膮czy艂o, nadal by艂o ulotne jak migotliwy p艂omie艅 艣wiecy, delikatne jak skorupka jaja. I wiedzia艂, 偶e je艣li si臋 roztrzaska, nigdy nie da sie tego naprawi膰.

- Simon. - Jej g艂os sprowadzi艂 go z powrotem na ziemi臋. - S艂uchasz mnie?

- Co? Tak. Oczywi艣cie.

Zrobi艂 skupion膮 min臋 i opar艂 si臋 o zlew, ale natychmiast rozproszy艂 go ciekn膮cy kran. Ka偶da srebrna kropla, idealna, w kszta艂cie 艂zy, l艣ni艂a, zanim spad艂a. Wzrok wampir贸w to dziwna rzecz, pomy艣la艂 Simon. Jego uwag臋 przykuwa艂y najdziwniejsze rzeczy - skrzenie si臋 wody, gwia藕dziste p臋kni臋cia na chodniku, kolorowa plama oleju na szosie - jakby nigdy wcze艣niej ich nie widzia艂.

- Simon! — powt贸rzy艂a Clary z irytacj膮. Simon zobaczy艂, 偶e podaje mu co艣 r贸偶owego i metalicznego. Swoj膮 now膮 kom贸rke. - M贸wi艂am, 偶eby艣 zadzwoni艂 do Jace'a.

Natychmiast si臋 skoncentrowa艂.

- Ja? Przecie偶 on mnie nienawidzi.

- Nieprawda - powiedzia艂a Clary, ale Simon widzia艂 po jej oczach, 偶e nie do ko艅ca w to wierzy. —Tak czy inaczej, nie chc臋 z nim rozmawia膰. Prosz臋.

- Dobrze. — Wzi膮艂 od niej telefon i odszuka艂 numer. - Co mam mu powiedzie膰?

- Wyja艣nij, co si臋 sta艂o. On b臋dzie wiedzia艂, co robi膰.

Jace odebra艂 po trzecim sygnale, zdyszany.

- Clary, wszystko w porz膮dku?

Simon dopiero po chwili u艣wiadomi艂 sobie, czyj numer wy艣wietli艂 si臋 na ekranie Nocnego 艁owcy. Zawaha艂 si臋. W g艂osie Jace'a pobrzmiewa艂a nuta, kt贸rej nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂. Niepok贸j i troska pozbawione sarkazmu. Czy tak rozmawia艂 z Clary, kiedy byli sami? Zerkn膮艂 na ni膮 ukradkiem. Obserwowa艂a go wielkimi zielonymi oczami, obgryzaj膮c paznokie膰.

- Clary - powt贸rzy艂 Jace. - My艣la艂em, 偶e mnie unikasz...

Simona zala艂a fala gniewu. „Jeste艣 jej bratem", chcia艂 krzykn膮膰. „Ona do ciebie nie nale偶y. Nie masz prawa m贸wi膰 tak...tak... Jakby艣 mia艂 z艂amane serce". To by艂o w艂a艣ciwe okre艣leni Cho膰 nie s膮dzi艂, 偶eby Jace mia艂 serce, kt贸re mo偶na z艂ama膰.

- I s艂usznie - odezwa艂 si臋 w ko艅cu zimnym g艂osem. - Nadal ci臋 unika. Tu Simon.

Po drugiej stronie zapad艂a cisza. Trwa艂a tak d艂ugo, 偶e Simon zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy Jace nie rzuci艂 telefonu.

- Halo?

— Jestem. — G艂os Jace'a by艂 ch艂odny i szorstki, znikn臋艂a z niego ca艂a wra偶liwo艣膰. —Je艣li dzwonisz, 偶eby pogada膰, musisz by膰 bardziej samotny, ni偶 my艣la艂em.

- Wierz mi, 偶e nie zadzwoni艂bym do ciebie, gdybym n mia艂 wyb贸r. Robi臋 to ze wzgl臋du na Clary.

— Wszystko z ni膮 dobrze? - G艂os Jace'a nadal brzmia艂 jak szelest jesiennych li艣ci powleczonych warstewk膮 lodu, ale wy czuwa艂o si臋 w nim napi臋cie. —Je艣li co艣 si臋 jej sta艂o...

— Nic jej nie jest. — Simon stara艂 si臋 zapanowa膰 nad gniewem

W skr贸cie przedstawi艂 ostatnie wydarzenia i opisa艂 stan Mai.

Jace zaczeka艂, a偶 on sko艅czy relacj臋, po czym wyda艂 seri臋 kr贸tkich polece艅. Simon s艂ucha艂 oszo艂omiony. Przy艂apa艂 si臋 nawet na tym, 偶e kiwa g艂ow膮, zanim sobie u艣wiadomi艂, 偶e tamten go nie widzi. Pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale us艂ysza艂 tylko cisz臋. Jace si臋 roz艂膮czy艂. Simon zamkn膮艂 telefon i odda艂 go Clary.

— Ju偶 jedzie.

— Teraz?

- Teraz. B臋d膮 z nim Magnus i Alec.

- Magnus? - powt贸rzy艂a Clary ze zdziwieniem. - Ach, oczywi艣cie. Przecie偶 Jace jest u Magnusa. My艣la艂am, 偶e w Instytucie. Ja...

Przerwa艂 jej ostry krzyk dobiegaj膮cy z salonu. Oczy Clary sie, rozszerzy艂y, Simon poczu艂, 偶e je偶膮 mu si臋 w艂oski na karku.

- W porz膮dku - powiedzia艂 uspokajaj膮cym tonem. - Luk臋 nie zrobi krzywdy Mai.

- Robi jej krzywd臋, ale nie ma wyj艣cia. — Clary potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Ostatnio wci膮偶 tak jest, 偶e nie ma 偶adnego wyboru - S艂ysz膮c kolejny krzyk, chwyci艂a za brzeg zlewu, jakby sama poczu艂a b贸l. - Nienawidz臋 tego! Nienawidz臋 tego wszystkiego! Ciag艂ego strachu, wiecznego napi臋cia, zastanawiania si臋, kto tym razem zostanie ranny. Chcia艂abym, 偶eby wszystko by艂o jak dawniej!

- Ale to niemo偶liwe - powiedzia艂 Simon. -Ty przynajmniej mo偶esz nadal chodzi膰 w 艣wietle dziennym.

Clary spojrza艂a na niego du偶ymi, pociemnia艂ymi oczami.

- Simon, nie chcia艂am...

- Wiem. - Mia艂 wra偶enie, jakby co艣 chwyci艂o go za gard艂o. -P贸jde zobaczy膰, jak im idzie.

Przez chwil臋 my艣la艂, 偶e Clary p贸jdzie za nim, ale ona nawet nie zaprotestowa艂a, kiedy zamkn膮艂 za sob膮 drzwi kuchni.

W salonie pali艂y si臋 wszystkie 艣wiat艂a. Maia le偶a艂a na kanapie, szara na twarzy, przykryta kocem. Przy prawym ramieniu trzyma艂a r臋cznik przesi膮kni臋ty krwi膮. Oczy mia艂a zamkni臋te.

- Gdzie Luk臋? - zapyta艂 Simon i skrzywi艂 si臋, s艂ysz膮c w艂asny ton: szorstki, natarczywy.

Maia wygl膮da艂a okropnie, oczy mia艂a zapadni臋te i podkr膮偶one, usta zaci艣ni臋te z b贸lu. Zamruga艂a.

- Simon - wyszepta艂a. - Luk臋 wyszed艂, 偶eby przestawi膰 furgonetk臋 z trawnika. Martwi艂 si臋 o s膮siad贸w.

Simon wyjrza艂 przez okno. Zobaczy艂 reflektory omiataj膮ce dum, kiedy Luk臋 wyjecha艂 na podjazd.

- A co z tob膮? - zapyta艂. - Wyj膮艂 wszystkie kolce? '

Maia kiwn臋艂a g艂owa

— Jestem taka zm臋czona. I chce mi si臋 pi膰. — Wargi spierzchni臋te.

- Przynios臋 ci wody.

Na komodzie przy stole jadalnym sta艂a karafka z woda. Simon nala艂 pe艂n膮 szklank臋 letniego p艂ynu i zani贸s艂 j膮 Mai. Troch臋 wody si臋 rozla艂o, kiedy dr偶膮c膮 r臋k膮 bra艂a od niego naczynie. Unios艂a g艂ow臋 i ju偶 mia艂a co艣 powiedzie膰 - pewnie „dzi臋kuj" kiedy ich palce si臋 zetkn臋艂y i Maia zabra艂a r臋k臋 tak gwa艂townie, 偶e szklanka polecia艂a 艂ukiem, uderzy艂a w brzeg stolika do kawy i roztrzaska艂a si臋 w drobny mak.

- Maia? Dobrze si臋 czujesz?

Cofn臋艂a si臋 przed nim, przyciskaj膮c plecy do oparcia kanapy i obna偶aj膮c z臋by. Jej oczy zrobi艂y si臋 jasno偶贸艂te, z gard艂a doby艂a si臋 ciche warczenie, jak u osaczonego psa.

— Maia? — powt贸rzy艂 wstrz膮艣ni臋ty Simon.

- Wampir! — warkn臋艂a.

Uderzy艂a go tak mocno, 偶e jego g艂owa odskoczy艂a do ty艂u.

- Maia...

- My艣la艂am, 偶e jeste艣 cz艂owiekiem. Ale ty jeste艣 potworem. Pijawk膮.

- Jestem cz艂owiekiem, to znaczy, by艂em. Zmieni艂em si臋 kilka dni temu. - Kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie i mia艂 md艂o艣ci. - Ty te偶...

— Nie por贸wnuj mnie do siebie! — Usiad艂a z trudem, nadal wpatruj膮c si臋 w niego 偶贸艂tymi oczami, 艂ypi膮c na niego z odraz膮. - Ja nadal jestem cz艂owiekiem i 偶yj臋. A ty jeste艣 martw膮 istot膮, kt贸ra 偶ywi si臋 krwi膮.

— Zwierz臋c膮 krwi膮...

- Tylko dlatego, 偶e nie mo偶esz zdoby膰 ludzkiej, bo Nocni 艁owcy spaliliby ci臋 偶ywcem...

- Maia... - W jego g艂osie brzmia艂y jednocze艣nie w艣ciek艂o艣膰 i b艂aganie.

Zrobi艂 krok w jej stron臋. Paznokcie, raptem d艂ugie jak pazury, rozdar艂y mu policzek, a偶 zatoczy艂 si臋 do ty艂u, przyciskaj膮c r臋k臋 do twarzy. Po jego policzku pociek艂a krew, kapn臋艂a na usta. Gdy Simon poczu艂 jej s艂onawy smak, zaburcza艂o mu w 偶o艂膮dku.

Maia kuca艂a teraz na oparciu kanapy, wczepiona pazurami zielony aksamit. Z jej gard艂a wydobywa艂 si臋 g艂uchy pomruk. D艂ugie uszy p艂asko przylega艂y do g艂owy. Obna偶y艂a ostre z臋by, i nie cienkie jak u niego, tylko psie, mocne i bia艂e. Odrzuci艂a zakrwawiony r臋cznik, kt贸ry przyciska艂a do ramienia. W miejscach, sk膮d Luk臋 usun膮艂 kolce, Simon zobaczy艂 dziurki, a w nich wzbieraj膮c膮 krew...

Poczu艂, 偶e wyrastaj膮 mu k艂y. Cz臋艣膰 jego chcia艂a walczy膰, pokona膰 przeciwniczk臋, przebi膰 z臋bami sk贸r臋 i ch艂epta膰 gor膮c膮 krew. Reszta mia艂a ochot臋 krzycze膰. Zrobi艂 krok do ty艂u, potem nast臋pny, trzymaj膮c przed sob膮 wyci膮gni臋te w obronnym ge艣cie r臋ce.

W chwili gdy Maia szykowa艂a si臋 do skoku, drzwi kuchenne otworzy艂y si臋 gwa艂townie i do salonu wpad艂a Clary. Wskoczy艂a na stolik do kawy, l膮duj膮c na nim lekko jak kot. W r臋ce trzyma艂a co艣, co zab艂ys艂o bia艂o-srebrnym blaskiem, kiedy unios艂a rami臋. Sztylet ze 艣wistem przeci膮艂 powietrze, o w艂os min膮艂 twarz Mai i wbi艂 si臋 a偶 po r臋koje艣膰 w zielone obicie kanapy. Maia zacz臋艂a si臋 szarpa膰, ale ostrze przyszpili艂o jej r臋kaw do sofy.

***

Clary wyrwa艂a n贸偶 z oparcia kanapy. Nale偶a艂 do Luk臋'a. Kiedy otworzy艂a drzwi kuchni i zobaczy艂a, co si臋 dzieje w salonie, pop臋dzi艂a po bro艅, kt贸r膮 Luk臋 trzyma艂 w swoim gabinecie Maia by艂a os艂abiona i chora, ale na tyle rozw艣cieczona, zeby zabi膰. I Clary nie w膮tpi艂a, 偶e jest do tego zdolna.

— Co jest z wami, do diab艂a? — Us艂ysza艂a swoje s艂owa, jakby dochodz膮ce z oddali. Zdumia艂 j膮 stalowy ton w艂asnego g艂osu

Wilko艂aki, wampiry... oboje jeste艣cie Podziemnymi.

— Wilko艂aki nie krzywdz膮 ludzi ani siebie nawzajem - odparowa艂a Maia. — Wampiry to mordercy. Przedwczoraj jeden zabi艂 ch艂opca w „Ksi臋偶ycu 艁owcy"...

— To nie by艂 wampir. Gdyby艣cie umieli powstrzyma膰 si臋 przed obwinianiem siebie nawzajem o wszystkie z艂e rzeczy, kt贸re dziej膮 si臋 w Podziemnym 艢wiecie, mo偶e Nefilim zacz臋liby traktowa膰 was powa偶nie i rzeczywi艣cie co艣 z tym zrobili. — Odwr贸ci艂a si臋 do Simona. Krwawe ci臋cia na jego policzku ju偶 zaczyna艂y Si goi膰. — Wszystko w porz膮dku?

— Tak. — G艂os Simona by艂 ledwo s艂yszalny. — Nic mi nie jest

Clary dostrzeg艂a cierpienie w jego oczach i przez chwil臋 walczy艂a z pokus膮, 偶eby obrzuci膰 Mai臋 stekiem nie cenzuralnych wyzwisk. Zmierzy艂a j膮 wzrokiem.

— Masz szcz臋艣cie, 偶e Simon nie jest taki zajad艂y jak ty, bo inaczej poskar偶y艂abym si臋 Clave, a wtedy za twoje zachowanie zap艂aci艂oby ca艂e stado.

Maia si臋 zje偶y艂a.

— Nic nie rozumiesz. Wampiry s膮 tym, czym s膮, bo skazi艂a je demoniczna si艂a...

- Podobnie jak likantropy! Tyle wiem.

- Na tym polega problem. Demoniczna energia nas zmienia, mo偶esz to nazwa膰 chorob膮 albo jak chcesz, ale musisz wiedzie膰, 偶e demony, kt贸re stworzy艂y wampiry, i te, kt贸re stworzy艂y wilko艂aki, pochodz膮 z gatunk贸w tocz膮cych ze sob膮 wojn臋. I teraz my te ich nienawi艣膰 mamy we krwi. Wilko艂ak i wampir nigdy nie zostan膮 przyjaci贸艂mi. — Spojrza艂a na Simona. W jej oczach jarzy艂 sie gniew. —Wkr贸tce zaczniesz mnie nienawidzi膰. Luke'a

znienawidzisz. Nie b臋dziesz m贸g艂 nic na to poradzi膰,

- Znienawidz臋 Luk臋'a?

Simion poblad艂, ale zanim Clary zd膮偶y艂a doda膰 mu otuchy, fronow臋 drzwi otworzy艂y si臋 z hukiem. To jednak nie by艂 Luk臋, tylko Jace. Ca艂y ubrany na czarno, z dwoma serafickimi no偶ami za pasem. Tu偶 za nim sta艂 Alec, a obok niego Magnus w d艂ugiej pelerynie, kt贸ra wygl膮da艂a jak udekorowana pokruszonym szk艂em.

Jace natychmiast skierowa艂 z艂ote oczy na Clary. Je艣li s膮dzi艂a, ze bedzie skruszony, zmieszany albo zawstydzony tym, co si臋 sta艂o, to bardzo si臋 pomyli艂a. By艂 po prostu z艂y.

- Co ty wyprawiasz? — rzuci艂 ostrym, zirytowanym tonem.

- Clary spojrza艂a na siebie. Nadal sta艂a na stoliku do kawy, z nozem w r臋ce. Zwalczy艂a impuls, 偶eby schowa膰 go za plecami.

- Zdarzy艂 si臋 pewien incydent, ale ju偶 za艂atwi艂am spraw臋.

- Naprawd臋? - G艂os Jace'a ocieka艂 sarkazmem. — Czy ty w og贸le wiesz, jak pos艂ugiwa膰 si臋 no偶em, Clarisso? Nie robi膮c dziury w sobie albo w niewinnych, postronnych osobach?

- Nikogo nie zrani艂am — wycedzi艂a Clary.

- D藕gn臋艂a kanap臋 - powiedzia艂a Maia s艂abym g艂osem, zamykaj膮c oczy.

Na policzkach mia艂a wypieki od gor膮czki i z w艣ciek艂o艣ci, ale poza tym jej twarz by艂a zatrwa偶aj膮co blada.

- Chyba si臋 jej pogarsza - stwierdzi艂 zaniepokojony Simon.

Magnus odchrz膮kn膮艂 i rzuci艂 z rozdra偶nieniem:

- Zejd藕 mi z drogi, Przyziemny. - Odgarn膮艂 peleryn臋 do ty艂u i ruszy艂 przez pok贸j do kanapy, na kt贸rej le偶a艂a ranna. — Domy艣lam si臋, 偶e to moja pacjentka? - Popatrzy艂 na ni膮 przez rz臋sy sklejone brokatem.

Maia odpowiedzia艂a mu ma艂o przytomnym spojrzeniem,

- Magnus Bane - przedstawi艂 si臋 艂agodnym tonem, wyciagj膮膰 r臋ce, na kt贸rych iskrzy艂y si臋 pier艣cienie. - Jestem czarownikiem, kt贸ry ma ci臋 wyleczy膰. Nie uprzedzili ci臋, 偶e przyjd膮?

- Wiem, kim jeste艣, ale... — Maia wygl膮da艂a na oszo艂omiona. -Wygl膮dasz tak... tak... b艂yszcz膮co.

Alec zakaszla艂 g艂o艣no, maskuj膮c 艣miech. Tymczasem chude d艂onie Magnusa tka艂y migotliw膮 niebiesk膮 zas艂on臋 magii wok贸艂 dziewczyny.

- Gdzie jest Luk臋? - zapyta艂 Jace.

- Na zewn膮trz - odpar艂 Simon. - Przestawia furgonetk臋.

Nocni 艁owcy wymienili spojrzenia.

— Zabawne - powiedzia艂 Jace, cho膰 wcale nie wydawa艂 rozbawiony. - Nie widzieli艣my go, id膮c do schod贸w.

W piersi Clary powoli kie艂kowa艂 cienki p臋d strachu.

- A jego furgonetk臋?

— Ja j膮 widzia艂em — odpar艂 Alec. - Sta艂a na podje藕dzie. 艢wiat艂a by艂y wy艂膮czone.

W tym momencie nawet Magnus, skupiony na Mai, podni贸s艂 wzrok. Przez sie膰 czaru, kt贸r膮 otoczy艂 siebie i dziewczyne jego rysy by艂y zamazane i niewyra藕ne, jakby oddziela艂a ich kurtyna wody.

- Wcale mi si臋 to nie podoba - stwierdzi艂 przyt艂umionym g艂osem. — Drevaki zwykle chodz膮 stadami. Jace ju偶 si臋ga艂 po jeden z serafickich no偶y.

- P贸jd臋 sprawdzi膰. Alec, zosta艅 tutaj i pilnuj domu.

Clary zeskoczy艂a ze stolika.

- Id臋 z tob膮.

- Nie -Jace ruszy艂 do drzwi, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie,

Claryy przyspieszy艂a i stan臋艂a mi臋dzy nim a drzwiami.

- Zaczekaj.

Przez chwil臋 my艣la艂a, 偶e Jace odepchnie j膮 i p贸jdzie dalej, ale zatrzyma艂 si臋 tu偶 przed ni膮, tak blisko, 偶e kiedy si臋 odezwa艂, jego oddech poruszy艂 jej w艂osy,

- Uderz臋 ci臋, je艣li b臋d臋 musia艂, Clarisso.

- Przesta艅 mnie tak nazywa膰.

- Clary - powiedzia艂 cicho.

Spos贸b, w jaki wym贸wi艂 jej imi臋, sprawi艂, 偶e przeszed艂 j膮 dreszcz. Z艂oto w jego oczach nabra艂o metalicznego po艂ysku. Clary zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, jak to by by艂o, gdyby rzeczywi艣cie si臋 na ni膮 rzuci艂, powali艂 j膮 na ziemi臋, chwyci艂 za nadgarstkiki. Na sam膮 my艣l do jej policzk贸w nap艂yn臋艂a gor膮ca krew.

- On jest moim wujkiem, a nie twoim... — Brakowa艂o jej tchu.

Przez twarz Jace'a przemkn膮艂 wyraz rozbawienia.

- Ka偶dy tw贸j wujek jest r贸wnie偶 moim, siostro — zauwa偶y艂. — Zreszt膮 Luk臋 nie jest spokrewniony z 偶adnym z nas.

- Jace...

- Poza tym nie mam czasu, 偶eby zrobi膰 ci Znak. A ty jeste艣 uzbrojona tylko w ten n贸偶, kt贸ry nie przyda si臋 w starciu z demonami.

Clary wbi艂a sztylet w 艣cian臋 obok drzwi. Nagrodzi艂a j膮 zaskoczona mina Jace'a.

- I co z tego? Ty masz dwa serafickie no偶e. Daj mi jeden.

- Och, na lito艣膰... - Obok nich pojawi艂 si臋 Simon, z r臋kami w kieszeniach, z oczami p艂on膮cymi jak w臋gle w bia艂ej twarzy. — Ja p贸jd臋.

- Simon, nie... - zacz臋艂a Clary.

- Nie zamierzam traci膰 czasu na pogaduszki i flirty, kiedyy nie wiemy, co si臋 sta艂o z Lukiem. - Pokaza艂 jej gestem, 偶eby odsun臋艂a si臋 od drzwi.

Jace zacisn膮艂 usta.

- Wszyscy idziemy - postanowi艂.

Ku zaskoczeniu Clary wyj膮艂 zza pasa seraficki n贸偶 i go jej, m贸wi膮c:

- Bierz.

- Jakie nosi imi臋? - zapyta艂a, odsuwaj膮c si臋 od drzwi.

- Nakir.

Zimny wiatr wiej膮cy od East River przenikn膮艂 jej cienk膮 koszul臋 na wskro艣, gdy tylko wysz艂a na ganek. Kurtk臋 zostawi艂a w kuchni.

- Luk臋! - zawo艂a艂a. - Luk臋!

Furgonetka sta艂a na podje藕dzie, drzwi by艂y otwarte, wn臋trze wype艂nia艂 s艂aby blask lampki podsufitowej. Jace zmarszczy艂 brwi.

- Kluczyki s膮 w stacyjce. Silnik pracuje na ja艂owym biegu.

Simon zamkn膮艂 frontowe drzwi.

- Sk膮d wiesz?

- S艂ysz臋. - Jace zmierzy艂 go wzrokiem. - Ty te偶 by艣 m贸g艂, gdyby艣 si臋 postara艂, pijawko. - Zbieg艂 ze schod贸w, 艣miej膮c si臋 cicho.

- Chyba „Przyziemny" bardziej mi si臋 podoba艂o ni偶 „pijawka" - mrukn膮艂 Simon.

- Je艣li chodzi o Jace'a, nie mo偶esz sobie wybra膰 obra藕liwszego przezwiska. - Clary pogrzeba艂a w kieszeni d偶ins贸w i wyj臋艂a z niej ch艂odny, g艂adki kamyk. Spomi臋dzy palc贸w uniesionej r臋ki zacz膮艂 prze艣wieca膰 blask, jakby ukry艂a w d艂oni male艅kie s艂o艅ce. - Chod藕.

Jace mia艂 racj臋. Silnik pickupa pracowa艂. Clary poczu艂a zapach spalin. Serce jej zamar艂o. Luk臋 nigdy nie zostawi艂by otwartych samochodu i kluczyk贸w w stacyjce. Musia艂o si臋 co艣 sta膰.

Jace okr膮偶y艂 furgonetk臋, marszcz膮c brwi.

- Po艣wie膰 mi. — Ukl膮k艂 i zacz膮艂 maca膰 wok贸艂 siebie. Po chwili z wewn臋trznej kieszeni wyj膮艂 g艂adki kawa艂ek metalu, ca艂y pokryty delikatnymi runami. Sensor. Przesun膮艂 nim po trawie, Urz膮dzenie wyda艂o seri臋 g艂o艣nych trzask贸w, jak licznik Geigera, oszala艂. - Silna demoniczna obecno艣膰. Odbieram mocne sygna艂y.

- 艢lady demona, kt贸ry zaatakowa艂 Mai臋? - spyta艂 Simon.

- S膮 zbyt silne. Musia艂 tu dzisiaj by膰 wi臋cej ni偶 jeden demon. - Jace si臋 wyprostowa艂. — Powinni艣cie wr贸ci膰 do 艣rodka. Przy艣lijcie Aleca. On ma wi臋ksze do艣wiadczenie.

- Jace... - Clary znowu poczu艂a z艂o艣膰.

Urwa艂a raptownie. Po drugiej stronie ulicy, na kamienistym, wybetonowanym brzegu East River dostrzeg艂a jaki艣 ruch. I posta膰 zbyt wyd艂u偶on膮 i zbyt szybk膮 jak na cz艂owieka...

- Sp贸jrzcie! - Pokaza艂a r臋k膮. - Tam, nad wod膮!

Jace pod膮偶y艂 za jej wzrokiem i z sykiem wci膮gn膮艂 powietrze. Nastepnie pu艣ci艂 si臋 biegiem przez Kent Street i dalej przez pas trawy i krzak贸w granicz膮cy z nabrze偶em. Czarodziejskie 艣wiatou podskakiwa艂o, kiedy Clary p臋dzi艂a za nim, o艣wietlaj膮c przyl膮dkowe fragmenty brzegu: tu k臋p臋 wodorost贸w, tam kawa艂ek rumu, o kt贸ry omal si臋 nie potkn臋艂a, stos 艣mieci, pot艂uczone szklo i nad sam膮 wod膮... nieruchom膮 posta膰.

To by艂 Luk臋. Clary od razu go rozpozna艂a, cho膰 kuca艂y nad nim dwa ciemne, zgarbione stwory. Le偶a艂 na plecach, tak blisko wody, 偶e przez jedn膮 straszn膮 chwil臋 zastanawia艂a si臋, czy istoty nie pr贸buj膮 go utopi膰. Gdy nagle si臋 cofn臋艂y, sycz膮c

okr膮g艂ymi ustami pozbawionymi warg, zobaczy艂a, 偶e jego g艂owa spoczywa na 偶wirowym brzegu rzeki. Twarz mia艂 zwiotcza艂a i szar膮.

- Demony Raum — wyszepta艂 Jace.

Simon wytrzeszczy艂 oczy.

- Te same, kt贸re zaatakowa艂y Mai臋?

- Nie. Te s膮 du偶o gorsze. Wy zosta艅cie tutaj. - Jace uni贸s艂 seraficki n贸偶 i krzykn膮艂: — Israfiel!

Gdy ostrze zap艂on臋艂o jasnym 艣wiat艂em, rzuci艂 si臋 na najbli偶szego demona. W blasku serafickiego no偶a ukaza艂 si臋 nieprzyjemny widok: trupio blada sk贸ra pokryta 艂uskami, czarna dziura zamiast ust, wy艂upiaste, 偶abie oczy. Ramiona ko艅czy艂y sie mackami w miejscu, gdzie powinny by膰 d艂onie. Stw贸r machn膮艂 nimi jak biczami, atakuj膮c przeciwnika z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮.

Ale Jace by艂 szybszy. Rozleg艂 si臋 nieprzyjemny d藕wi臋k, kiedy Israfiel trafi艂 demona w nadgarstek i uci臋ta ko艅czyna pofrun臋艂a w niebo. Kawa艂ek macki spad艂 tu偶 pod nogi Clary, nadal si臋 wij膮c. By艂 szaro-bia艂y, zako艅czony przyssawkami czerwonymi od krwi. W 艣rodku ka偶dej z nich znajdowa艂o si臋 skupisko ma艂ych z臋b贸w ostrych jak ig艂y.

Simon wyda艂 odg艂os, jakby si臋 d艂awi艂. Clary doskonale go rozumia艂a. Z odraz膮 kopn臋艂a paskudztwo, a偶 potoczy艂o si臋 po brudnej trawie. Tymczasem Jace powali艂 rannego demona ma ziemi臋 i teraz tarzali si臋 razem po kamienistym brzegu. Blask serafickiego no偶a przecina艂 rzek臋 艣wietlistymi 艂ukami, kiedy Jace wi艂 si臋, robi膮c uniki przed pozosta艂ymi mackami stwora. I przed czarn膮 posok膮, kt贸ra tryska艂a z uci臋tego nadgarstka. Clary zawaha艂a si臋, czy biec do Luke'a, czy na pomoc Jace'owi? W tym momencie us艂ysza艂a okrzyk Simona:

- Clary, uwa偶aj!

Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e prosto na ni膮 p臋dzi drugi demon.

***

Nie mia艂a czasu, 偶eby si臋gn膮膰 po seraficki n贸偶 zatkni臋ty za pasek i zawo艂a膰 jego imi臋, nawet gdyby je sobie przypomnia艂a. Zd膮偶y艂a jedynie wysun膮膰 przed siebie r臋ce, gdy demon na ni膮 wpad艂 z takim impetem, 偶e polecia艂a do ty艂u. Upad艂a z krzykiem, bole艣nie uderzaj膮c ramieniem o nier贸wny grunt. Jedna sliska macka chwyci艂a j膮 za r臋k臋 i 艣cisn臋艂a mocno, druga otoczy艂a jej szyj臋.

Clary z艂apa艂a gi臋tk膮 ko艅czyn臋 i rozpaczliwie pr贸bowa艂a oderwac j膮 od gard艂a. Brakowa艂o jej powietrza, p艂uca pali艂y. Kopne艂a na o艣lep...

I nagle ucisk zel偶a艂. Clary ze 艣wistem zaczerpn臋艂a tchu i podnios艂a si臋 do kl臋ku. Demon by艂 w p贸艂przysiadzie, gapi艂 si臋 ni膮 czarnymi oczami pozbawionymi 藕renic. Szykowa艂 si臋 do koku? Chwyci艂a za n贸偶 i wykrztusi艂a: „Nakir". Z jej palc贸w wystrzeli艂a w艂贸cznia 艣wiat艂a. Clary nigdy wcze艣niej nie trzyma艂a w rece serafickiej broni. R臋koje艣膰 dr偶a艂a i wibrowa艂a jak 偶ywa.

- Nakir! — krzykn臋艂a Clary, wstaj膮c chwiejnie na nogi, z nozem wycelowanym w demona Raum.

Ku jej zaskoczeniu stw贸r uskoczy艂 do ty艂u, wymachuj膮c mackami, zupe艂nie jakby si臋 jej ba艂. Simon bieg艂 w jej stron臋, 艣ciskaj膮c /wr臋ce co艣, co wygl膮da艂o jak stalowa rura. Za nim Jace d藕wiga艂 si臋 na kolana, ale Clary nie widzia艂a jego przeciwnika - mo偶e go zabi艂? Natomiast z otwartych ust drugiego Rauma wydobywa艂 ii; d藕wi臋k przypominaj膮cy pohukiwanie wielkiej sowy. Nagle demon odwr贸ci艂 si臋, pop臋dzi艂 na brzeg i wskoczy艂 do rzeki.

W g贸r臋 trysn臋艂a ciemna fontanna, a on sam znikn膮艂 pod bez 艣ladu, tak 偶e nawet b膮belki nie wskazywa艂y na jego obecno艣ci.

W tej samej chwili dotar艂 do niej Jace, umazany krwi膮 demona, zdyszany.

— Co... si臋 sta艂o? — wysapa艂, zgi臋ty wp贸艂.

— Nie wiem. Rzuci艂 si臋 na mnie. Pr贸bowa艂am z nim walczy膰 ale by艂 zbyt szybki, a potem po prostu uciek艂. Jakby zobaczy艂 co艣, co go wystraszy艂o.

— Wszystko w porz膮dku? — Simon zatrzyma艂 si臋 przed nimi raptownie. Nie dysza艂 — w og贸le nie oddycha艂 — ale by艂 zaniepokojony. W r臋ce 艣ciska艂 kawa艂ek grubej rury.

— Sk膮d to wzi膮艂e艣? — zapyta艂 Jace.

- Oderwa艂em od s艂upa telefonicznego. — Simon zrobi艂 zaskoczon膮 min臋. — Pod wp艂ywem adrenaliny chyba mo偶na dokonac wszystkiego.

— Albo kiedy ma si臋 si艂臋 przekl臋tego - dorzuci艂 Jace.-------------------------------

— Och, zamknijcie si臋 obaj — zbeszta艂a ich Clary, przecisn臋艂a si臋 mi臋dzy nimi i ruszy艂a na brzeg rzeki. — Zapomnieli艣cie o Luke'u?

Luk臋 nada艂 by艂 nieprzytomny, ale oddycha艂. Blady jak wcze艣niej Maia, mia艂 rozdarty r臋kaw koszuli. Kiedy Clary delikatnie odsun臋艂a materia艂 sztywny od krwi, zobaczy艂a na ramieniu .skupisko okr膮g艂ych czerwonych ranek w miejscu, gdzie trafi艂a go macka demona. Z ka偶dej s膮czy艂a si臋 krew zmieszana z czarnym p艂ynem.

— Musimy zanie艣膰 go do domu.

Magnus czeka艂 na nich na ganku, kiedy Simon i Jace wnosili Luke'a po schodach. W 艂贸偶ku gospodarza spa艂a Maia, wi臋c po艂o偶yli rannego na zwolnionej przez ni膮 kanapie i pozwolili, 偶eby zaj膮艂 si臋 nim czarownik.

- Nic mu nie b臋dzie? — zapyta艂a Clary, pochylona nad sof膮. Mi臋dzy d艂o艅mi Magnusa zamigota艂 wyczarowany przez niego niebieski ogie艅.

- Nic. Trucizna Raum贸w jest troch臋 bardziej z艂o偶ona ni偶 Drevak贸w, ale poradz臋 sobie z ni膮. — Czarownik niecierpliwie machna艂 r臋k膮. — W ka偶dym razie, je艣li si臋 cofniesz i pozwolisz n pracowa膰.

Clary niech臋tnie opad艂a na fotel. 呕eby nie patrze膰 na zszarza twarz Luke'a i jego zapadni臋te oczy, rozejrza艂a si臋 po salonie. Nocni 艁owcy stali przy oknie, z g艂owami blisko siebie. Jace zapewne opowiada艂 Alecowi, co si臋 sta艂o nad rzek膮. Simon z me obecna min膮 opiera艂 si臋 o 艣cian臋 przy drzwiach kuchennych, pogr膮偶ony w my艣lach. Clary stwierdzi艂a, 偶e przyjaciel wygl膮da jednocze艣nie znajomo i obco. Bez okular贸w jego oczy wydawa艂y si臋 dwa razy wi臋ksze i raczej czarne ni偶 br膮zowe. Cera by艂a blada i g艂adka jak marmur, z wyra藕nymi 偶y艂ami na skroniach ko艣ciach policzkowych. Nawet w艂osy, kontrastuj膮ce z bia艂膮 sk贸r膮, wydawa艂y si臋 ciemniejsze. Patrz膮c na t艂um pobratymc贸w Raphaela w hotelu Dumort, Clary dziwi艂a si臋, dlaczego nie ma brzydkich wampir贸w. Wtedy pomy艣la艂a, 偶e mo偶e istnieje zasada, 偶eby nie atakowa膰 ludzi ma艂o atrakcyjnych fizycznie, ale teraz przysz艂o jej do g艂owy, 偶e do tej transformacji przyczynia sie, sam wampiryzm, wyg艂adzaj膮c plamist膮 cer臋, dodaj膮c blasku oczom i w艂osom. Mo偶e uroda wynika艂a z ewolucyjnego przystosowania; dobry wygl膮d pomaga艂 wampirom w zwabianiu ofiar.

Nagle Clary zauwa偶y艂a, 偶e Simon patrzy na ni膮 wielkimi, ciemnymi oczami. Wyrwana z rozmy艣la艅, zobaczy艂a, 偶e Magnus wstaje. Niebieskie 艣wiat艂o zgas艂o. Luk臋 nadal mia艂 zamkni臋te oczy, ale z jego twarzy znikn膮艂 brzydki szarawy kolor, oddech sia艂 si臋 g艂臋boki i r贸wnomierny.

- Jest zdrowy! - wykrzykn臋艂a Clary.

Wszyscy trzej podbiegli do kanapy. Simon uj膮艂 d艂o艅 Clary a ona splot艂a palce z jego palcami, zadowolona z tego gestu.

- Prze偶yje? - zapyta艂 Simon. - Na pewno?

Magnus usiad艂 na por臋czy najbli偶szego fotela. Wygl膮da艂 wyczerpanego. Twarz mia艂 艣ci膮gni臋t膮, szaraw膮.

- Na pewno. Jestem Wysokim Czarownikiem Brooklynu i wiem, co robi臋. - Przesun膮艂 wzrok na Jace'a, kt贸ry akurat powiedzia艂 co艣 do Aleca tak cicho, 偶e nikt wi臋cej go nie us艂ysza艂.

- Co mi przypomina, 偶e tak naprawd臋 nie rozumiem, dlaczego wzywacie mnie do ka偶dego g艂upstwa, typu wro艣ni臋ty paznokie膰. M贸j czas jest cenny. Wielu pomniejszych czarownik贸w ch臋tnie by dla was popracowa艂o za du偶o ni偶sz膮 stawk臋.

Clary wytrzeszczy艂a oczy. Nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂a u Manusa takiego tonu.

- Chcesz wzi膮膰 od nas pieni膮dze? Przecie偶 Luk臋 to przyjaciel

Bane wyj膮艂 z kieszeni koszuli cienkiego niebieskiego papierosa.

- Nie m贸j - powiedzia艂. - Spotka艂em go zaledwie kilka razy kiedy razem z twoj膮 matk膮 przyprowadzali ci臋 do mnie na od艣wie偶enie czaru zapomnienia. - Przypali艂 papierosa

wielobarwnym p艂omieniem, kt贸ry buchn膮艂 z jego palca. - My艣la艂a艣, ze pomagam wam z dobroci serca? Czy偶bym by艂 jedynym czarownikiem, kt贸rego znacie?

Jace s艂ucha艂 jego przemowy z w艣ciek艂o艣ci膮 p艂on膮c膮 w bursztynowych oczach.

- Nie, ale jeste艣 jedynym znanym nam czarownikiem, kt贸ry umawia si臋 z naszym przyjacielem - wypali艂.

Przez chwil臋 wszyscy tylko si臋 na niego gapili: Alec z przera偶eniem, Magnus ze zdumieniem i gniewem, Clary i Simon z zaskoczeniem.

- Dlaczego m贸wisz takie rzeczy? - zapyta艂 w ko艅cu Alec dr偶膮cym g艂osem.

- Jakie? — zdziwi艂 si臋 Jace.

- 呕e umawiam si臋... 偶e my... to nieprawda. - Alec bez powodzenia stara艂 si臋 nad sob膮 zapanowa膰.

Jace popatrzy艂 na niego spokojnie.

- Nie powiedzia艂em, 偶e Magnus umawia si臋 z tob膮. Ale zabawne, 偶e wiedzia艂e艣, co mam na my艣li, prawda?

- Nie spotykamy si臋 - powt贸rzy艂 Alec.

-- Naprawd臋? - odezwa艂 si臋 Bane. - Wi臋c po prostu wobec wszystkich zachowujesz si臋 przyja藕nie, tak?

- Magnus. - Alec spojrza艂 na niego b艂agalnie.

Lecz czarownik najwyra藕niej mia艂 do艣膰 tej rozmowy. Skrzy偶owa艂 r臋ce na piersi i zamilk艂, obserwuj膮c scen臋 spod przymkni臋tych powiek.

Alec przeni贸s艂 wzrok na Jace'a.

- Ty nie... To znaczy, chyba nie my艣lisz, 偶e...

Jace ze zdumieniem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie rozumiem, po co zadajesz sobie tyle trudu, 偶eby ukry膰 przede mn膮 swoje kontakty z Magnusem, skoro prawda wcale by mi nie przeszkadza艂a.

Je艣li jego s艂owa mia艂y stanowi膰 pocieszenie, nie spe艂ni艂y swojego zadania. Alec poszarza艂 na twarzy i nic nie odpowiedzia艂.

Jace zwr贸ci艂 si臋 do Magnusa.

- Pom贸偶 mi go przekona膰, 偶e naprawd臋 nic mnie to nie obchodzi.

- My艣l臋, 偶e akurat w tej kwestii on ci wierzy - rzek艂 cicho czarownik.

- Wi臋c nie... - Na twarzy Jace'a malowa艂a si臋 wyra藕na konsternacja.

Clary zauwa偶y艂a, 偶e Magnusa a偶 korci, 偶eby mu odpowiedzie膰. Powodowana wsp贸艂czuciem dla Aleca, zabra艂a d艂on z Simona i rzuci艂a ostrym tonem:

- Jace, wystarczy.

— Co si臋 dzieje?

Clary odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e Luk臋 siedzi na kanapie i krzywi si臋 z b贸lu, ale poza tym wygl膮da ca艂kiem zdrowo.

- Luk臋! - Podbieg艂a do sofy, 偶eby go u艣ciska膰, ale si臋 rozmy艣li艂a, widz膮c, 偶e on trzyma si臋 za rami臋. — Pami臋tasz, co si臋 sta艂o?

— Niezupe艂nie. — Luk臋 przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy. - Ostatnie, co pami臋tani, to to, 偶e wychodzi艂em do furgonetki. Potem co艣 uderzy艂o mnie w rami臋. Pami臋tam straszny b贸l. Chyba musia艂em zemdle膰. Nast臋pna rzecz to pi臋cioro wrzeszcz膮cych ludzi,

O co chodzi?

— O nic — odpowiedzieli zgodnym ch贸rem Clary, Simoi

Alec, Magnus i Jace, po raz pierwszy i zapewne ostatni w historii.

Mimo wyczerpania Luk臋 uni贸s艂 brwi.

— Rozumiem — b膮kn膮艂 tylko.

***

Poniewa偶 g艂贸wn膮 sypialni臋 nadal zajmowa艂a Maia, Luke o艣wiadczy艂, 偶e na kanapie b臋dzie mu wygodnie. Clary chcia艂a odst膮pi膰 mu 艂贸偶ko w swoim pokoju, ale odm贸wi艂 zdecydowanie. Podda艂a si臋 wi臋c i posz艂a po prze艣cierad艂a i koce. W艂a艣nie si臋ga艂a na najwy偶sz膮 p贸艂k臋 szafy, kiedy wyczu艂a za plecami czyjas obecno艣膰. Odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i upu艣ci艂a po艣ciel.

— Przepraszam, 偶e ci臋 wystraszy艂em — powiedzia艂 Jace.

- Nie szkodzi.

- W艂a艣ciwie wcale nie jest mi przykro — wyzna艂 Jace. — To naj偶ywsza reakcja, jak膮 widzia艂em u ciebie od wielu dni.

- Nie widzieli艣my si臋 od wielu dni.

- A czyja to wina? Zdzwoni艂em do ciebie. Nie odbiera艂a艣 telefonu. W dodatku nie mog艂em ci臋 odwiedzi膰. By艂em w wi臋zieniem gdyby艣 zapomnia艂a.

- Niezupe艂nie w wi臋zieniu. - Clary sili艂a si臋 na lekki ton. -Masz Magnusa, kt贸ry dotrzymuje ci towarzystwa. I „Gilligan's Island".

Na to Jace niedwuznacznie okre艣li艂, co mo偶e ze sob膮 zrobi膰 obsada serialu.

Clary westchn臋艂a.

- Nie powiniene艣 wyj艣膰 z Magnusem?

Skrzywi艂 usta, a w jego oczach pojawi艂 si臋 b贸l.

- Nie mo偶esz si臋 doczeka膰, 偶eby si臋 mnie pozby膰? — zapyta艂.

~ Nie. - Przycisn臋艂a do siebie nar臋cze koc贸w, wpatruj膮c si臋 w jego r臋ce, bo nie mog艂a spojrze膰 mu w oczy. Smuk艂e palce mia艂 pokryte bliznami i pi臋kne, z ledwo widoczn膮 bia艂膮 obrak膮 ja艣niejszej sk贸ry na palcu wskazuj膮cym, gdzie wcze艣niej nosi艂 pier艣cie艅 Morgenstern贸w. Pragnienie, 偶eby go dotkn膮膰, by艂o tak silne, 偶e mia艂a ochot臋 rzuci膰 po艣ciel i krzycze膰. — Nie to chodzi. Nie nienawidz臋 ci臋, Jace.

- Ja te偶 ci臋 nie nienawidz臋.

Spojrza艂a na niego z ulg膮.

- Ciesz臋 si臋, 偶e to s艂ysz臋.

- Chcia艂bym ci臋 nienawidzi膰. - M贸wi艂 lekkim tonem, ale na ustach b艂膮ka艂 si臋 niepewny p贸艂u艣miech, a w oczach czai艂 sie 偶al. — Chc臋 ci臋 nienawidzi膰. Pr贸buj臋 ci臋 nienawidzi膰. By艂oby wiele 艂atwiej, gdybym ci臋 nienawidzi艂. Czasami my艣l臋, 偶e ci臋 nienawidz臋, a potem ci臋 spotykam i...

Clary zdr臋twia艂y r臋ce od d藕wigania po艣cieli.

- I co?

- A jak my艣lisz? - Jace potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Dlaczego mia艂bym ci opowiada膰, jak si臋 czuj臋, skoro ty nic mi nie m贸wi To jest jak bicie g艂ow膮 w mur, tyle 偶e gdybym rzeczywi艣cie g艂ow膮 w mur, zawsze m贸g艂bym przesta膰.

— My艣lisz, 偶e dla mnie to 艂atwe? — Tak mocno dr偶a艂y jej usta 偶e z trudem formu艂owa艂a s艂owa. - My艣lisz...

- Clary?

Simon, kt贸ry bezszelestnie pojawi艂 si臋 w korytarzu, tak ja wystraszy艂, 偶e znowu upu艣ci艂a koce. Odwr贸ci艂a si臋, ale do艣膰 szybko, 偶eby ukry膰 wyraz twarzy i wiele m贸wi膮ce l艣ni膰 w oczach.

— Rozumiem — powiedzia艂 po d艂u偶szej pauzie. — Wybacz ze przeszkodzi艂em. - Znikn膮艂 z powrotem w salonie, a Clary patrzy艂a za nim przez migotliw膮 kurtyn臋 艂ez.

— A niech to! - Odwr贸ci艂a si臋 do Jace'a i wybuch艂a: - Co z tob膮?! Dlaczego musisz wszystko niszczy膰?! — Wcisn臋艂a mu koce i pobieg艂a za Simonem.

Zd膮偶y艂 ju偶 wyj艣膰 z domu. Dogoni艂a go na ganku. Drzwi zamkn臋艂y si臋 za ni膮 z trzaskiem.

— Simon! Gdzie idziesz?

Odwr贸ci艂 si臋 niech臋tnie.

— Do domu. Ju偶 p贸藕no. Nie chc臋 tu utkn膮膰, kiedy wzejdzie s艂o艅ce.

Poniewa偶 do wschodu pozosta艂o jeszcze kilka godzin, Clry uzna艂a to za kiepsk膮 wym贸wk臋.

- Wiesz, 偶e mo偶esz tu zosta膰 przez ca艂y dzie艅, je艣li chcesz unikn膮膰 spotkania z mam膮. M贸g艂by艣 spa膰 w moim pokoju...

— Nie s膮dz臋, 偶eby to by艂 dobry pomys艂.

- Dlaczego? Nie rozumiem, dlaczego musisz i艣膰.

U艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- Wiesz, jakie jest najgorsze uczucie, kt贸re potrafi臋 sobie wyobrazi膰? — zapyta艂.

- Nie.

- Nie ufa膰 osobie, kt贸r膮 si臋 kocha najbardziej na 艣wiecie.

Clary po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego przedramieniu. Nie odsun膮艂 si臋, ale r贸wnie偶 nie zareagowa艂 na jej gest.

- Masz na my艣li...

- Tak. Mia艂em na my艣li ciebie.

- Ale przecie偶 mo偶esz mi ufa膰.

- Tak s膮dzi艂em. Teraz jednak odnosz臋 wra偶enie, 偶e wolisz raczej usycha膰 z t臋sknoty za kim艣, kogo nie mo偶esz mie膰, zamiast zwi膮za膰 si臋 z kim艣, kto jest dost臋pny.

Nie by艂o sensu d艂u偶ej udawa膰.

- Daj mi czas — poprosi艂a Clary. — Po prostu potrzebuj臋 troch臋 czasu, 偶eby si臋 z tym wszystkim upora膰.

- Nie powiesz, 偶e si臋 myl臋? - Jego oczy by艂y bardzo du偶e i czarne w mroku panuj膮cym na ganku. — Nie tym razem.

- Nie tym razem. Przykro mi.

- Niepotrzebnie. — Odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 do schod贸w. — Przynajmniej to jedno jest prawd膮.

Cokolwiek jest warta ta prawda. Clary wcisn臋艂a r臋ce w kieszenie i patrzy艂a, jak Simon znika w ciemno艣ci.

***

Okaza艂o si臋, 偶e Bane i Jace jednak nie wyszli. Czarownik postanowi艂 zosta膰 jeszcze kilka godzin, by si臋 upewni膰, 偶e Maia i Luk臋 dochodz膮 do siebie. Po kilku minutach wymuszonej rozmowy ze znudzonym Magnusem, podczas gdy Jace j膮 ignorowa艂, siedz膮c przy pianinie i pilnie studiuj膮c jakie艣 nuty, Clary postanowi艂a wcze艣niej i艣膰 do 艂贸偶ka.

Niestety, sen nie przychodzi艂. S艂ysza艂a przez 艣ciany ciche d藕wi臋ki pianina, ale nie to nie dawa艂o jej spa膰. My艣la艂a o Simonie wracaj膮cym do domu, kt贸ry ju偶 nie by艂 jego domem, o rozpaczy w g艂osie Jace'a, kiedy m贸wi艂 „Chc臋 ci臋 nienawidzi膰", o Magusie si臋, kt贸ry nie powiedzia艂 mu, 偶e Alec ukrywa swoje kontakty z czarownikiem, bo nadal kocha Jace'a. My艣la艂a o satysfakcji, jak膮 sprawi艂oby Bane'owi wyjawienie prawdy, i o tym, 偶e jednak si臋 pohamowa艂 i pozwoli艂 Alecowi nadal k艂ama膰 i udawa膰, bo w艂a艣nie tego chcia艂 jego m艂ody przyjaciel, a Magnusowi na mm zale偶a艂o. Mo偶e kr贸lowa Jasnego Dworu mia艂a racj臋, twierdz膮c, 偶e mi艂o艣膰 czyni cz艂owieka k艂amc膮.

13

ZAST臉P ZBUNTOWANYCH ANIO艁脫W

„Gaspard de la nuit" sk艂ada si臋 z trzech cz臋艣ci. Jace zagra艂 pierwsz膮, wsta艂 od pianina, poszed艂 do kuchni i z telefonu Luke'a odby艂 jedn膮 rozmow臋. Potem wr贸ci艂 do instrumentu i utworu Ravela.

By艂 w po艂owie trzeciej cz臋艣ci, kiedy zobaczy艂 艣wiat艂o prze­suwaj膮ce si臋 po trawniku. Chwil臋 p贸藕niej zgas艂o i za oknem z powrotem zapad艂a ciemno艣膰, ale Jace ju偶 si臋ga艂 po kurtk臋.

Cicho zamkn膮艂 za sob膮 frontowe drzwi i zbieg艂 po schodach. Na 艣cie偶ce sta艂 motocykl z pracuj膮cym silnikiem. Mia艂 dziwny, organiczny wygl膮d: rury oplata艂y jego karoseri臋 jak grube liny, reflektor, teraz zgaszony, przypomina艂 l艣ni膮ce oko. W pewnym sensie wydawa艂 si臋 r贸wnie 偶ywy jak w艂a艣ciciel, kt贸ry opiera艂 si臋

0 niego i zaciekawiony patrzy艂 na Nocnego 艁owc臋. Mia艂 na so­bie br膮zow膮 sk贸rzan膮 kurtk臋, ciemne kr臋cone w艂osy opada艂y mu na ko艂nierz i na zmru偶one oczy. U艣miecha艂 si臋 szeroko, po­kazuj膮c ostre bia艂e z臋by. W rzeczywisto艣ci i ch艂opak, i motor byli r贸wnie martwi. Funkcjonowali dzi臋ki demonicznej energii, i to tylko w nocy.

- Raphael — rzuci艂 Jace zamiast powitania.

— Przyprowadzi艂em go, tak jak prosi艂e艣.

— Mam - przyzna艂 Jace, okr膮偶aj膮c maszyn臋, 偶eby si臋 jej przyjrze膰 ze wszystkich stron. - Ale jest na dachu Instytutu, a ja teraz nie mog臋 si臋 tam dosta膰.

Raphael zachichota艂.

Wampir pochyli艂 si臋 i splun膮艂 na ziemi臋.

—Oskar偶aj膮 nas o morderstwa — rzuci艂 z gniewem. - O 艣mier膰 wilko艂aka, faerie, nawet czarownika, cho膰 m贸wi艂em im, 偶e nic pijemy krwi czarownik贸w. Jest gorzka i wyczynia dziwne rzeczy z tymi, kt贸rzy j膮 konsumuj膮.

—M贸wi艂e艣 to Maryse?

—Maryse. — Oczy Raphaela rozb艂ys艂y — Nie m贸g艂bym z ni膮 rozmawia膰, nawet gdybym chcia艂. Wszystkie decyzje podejmuje teraz Inkwizytorka wszystkie pytania i pro艣by przechodz膮 przez ni膮. To kiepska sytuacja, przyjacielu, bardzo kiepska.

—I ty mi to m贸wisz. Poza tym nie jeste艣my przyjaci贸艂mi. Zgodzi艂em si臋 nie ujawnia膰 Clave historii z Simonem, bo potrzebuj臋 twojej pomocy, a nie dlatego, 偶e ci臋 lubi臋.

Raphael u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. Jego bia艂e z臋by b艂ysn臋艂y w ciemno艣ci.

- Lubisz mnie. - Przekrzywi艂 g艂ow臋. -To dziwne. My艣la艂em, 偶e jeste艣 inny, odk膮d znalaz艂e艣 si臋 w nie艂asce Clave. Przesta艂e艣 by膰 ich ulubionym synem. S膮dzi艂em, 偶e stracisz troch臋 ze swojej arogancji. Ale ty nic si臋 nie zmieni艂e艣.

Wierz臋 w konsekwencj臋 - odpar艂 Jace. — Po偶yczysz mi motor czy nie?

Domy艣lam si臋, 偶e nie zamierzasz podwie藕膰 mnie do domu? - Raphael odsun膮艂 si臋 od maszyny. Na jego szyi b艂yszcza艂 zloty 艂a艅cuszek.

- Nie. - Jace wsiad艂 na siode艂ko. - Ale mo偶esz spa膰 w piwnicy pod domem, je艣li obawiasz si臋 wschodu s艂o艅ca.

- Hm. - Wampir si臋 zamy艣li艂. By艂 kilka cali ni偶szy od Jace'a i cho膰 wygl膮da艂 od niego m艂odziej, oczy mia艂 du偶o starsze. —

Wiec jeste艣my kwita, je艣li chodzi o Simona Nocny 艁owco? Jace w艂膮czy艂 silnik.

- Nigdy nie b臋dziemy kwita, pijawko, ale przynajmniej to jaki艣 pocz膮tek.

Nie je藕dzi艂 motocyklem, odk膮d zmieni艂a si臋 pogoda. Zaskoczy艂 go lodowaty wiatr od rzeki, przeszywaj膮cy cienk膮 kurtk臋 i d偶insy dziesi膮tkami ostrych igie艂ek. Jace zadr偶a艂. Dobrze, 偶e przynajmniej w艂o偶y艂 sk贸rzane r臋kawice.

艢wiat wydawa艂 si臋 pozbawiony koloru. Rzeka mia艂a barw臋 siali, niebo by艂o go艂臋bio szare, horyzont wygl膮da艂 jak gruba linia namalowana czarn膮 farb膮. Wzd艂u偶 prz臋se艂 Most贸w Williams-Imrg i Manhatta艅skiego mruga艂y 艣wiate艂ka. Powietrze pachnia­艂o 艣niegiem, zima mia艂a przyj艣膰 dopiero za par臋 miesi臋cy.

Ostatnim razem lecia艂 nad rzek膮 z Clary. Obejmowa艂a go, wczepia艂a d艂onie w jego kurtk臋. Wtedy nie by艂o mu zimno.

Wykona艂 ostry skr臋t i poczu艂, 偶e motocykl gwa艂townie si臋 przechyla. Zdawa艂o mu si臋, 偶e widzi w艂asny cie艅 mkn膮cy po wodzie. Kiedy si臋 wyprostowa艂, zobaczy艂 statek o czarnych me­talowych burtach, nieoznaczony i prawie nieo艣wietlony; jego dzi贸b niczym w膮skie ostrze przeszywa艂 rzek臋. Przypomina艂 mu rekina, smuk艂ego, szybkiego i 艣miertelnie gro藕nego.

Zahamowa艂 i ostro偶nie zacz膮艂 si臋 opuszcza膰 w d贸艂, bezd藕wi臋cznie jak li艣膰 niesiony podmuchem wiatru. Nie czu艂, 偶e spada. Mia艂 wra偶enie, 偶e to raczej statek unosi mu si臋 na spotkanie na wst臋puj膮cym pr膮dzie powietrza. Ko艂a dotkn臋艂y pok艂adu. Jace p艂ynnie zatrzyma艂 maszyn臋. Nie musia艂 wy艂膮cza膰 silnika. Gdy tylko wsta艂 z siode艂ka, jego dudnienie samo przesz艂o w warkot, potem w pomruk i wreszcie ucich艂o. Kiedy Jace si臋 obejrza艂, motor wygl膮da艂, jakby 艂ypa艂 na niego jak nieszcz臋艣liwy pies, kt贸remu kazano zosta膰 na miejscu.

U艣miechn膮艂 si臋 i powiedzia艂:

- Wr贸c臋 do ciebie. Musz臋 najpierw co艣 sprawdzi膰 na 艂odzi.

Mia艂 du偶o do sprawdzenia. Stan膮艂 przy lewej burcie. Wszystko na statku by艂o pomalowane na czarno: burty, dek, otaczaj膮cy go metalowy reling, Zaciemniono nawet okna w d艂ugiej, w膮skiej kabinie. 艁贸d藕 okaza艂a si臋 wi臋ksza, ni偶 s膮dzi艂: mia艂a co najmniej d艂ugo艣膰 boiska pi艂karskiego. Nie przypomina艂a 偶adnego ze statk贸w, kt贸re widzia艂 do tej pory. Za du偶a na jacht, za ma艂a na okr臋t, a w dodatku ca艂a czarna. Ciekawe, sk膮d ojciec j膮 wzi膮艂.

Jace wolno ruszy艂 przez pok艂ad. Chmury si臋 rozesz艂y, na niebie zab艂ys艂y gwiazdy, bardzo jasne. Po obu stronach widzia艂 rozjarzone miasto, jakby sta艂 w pustym, w膮skim tunelu utworzonym ze 艣wiat艂a. W ciszy jego kroki dudni艂y g艂o艣no. Jace chyba jeszcze nigdy nie przebywa艂 w miejscu, kt贸re wydawa艂oby si臋 tak ca艂kowicie opuszczone. Zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy Valentine w og贸le tutaj jest.

Na rufie zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 na rzek臋 wcinaj膮c膮 si臋 mi臋dzy Mahnattan a Long Island. By艂a wzburzona, szare fale srebrzy艂y si臋 na szczytach, wia艂 silny, sta艂y wiatr z rodzaju tych, kt贸re two­rz膮 si臋 tylko nad wod膮. Gdy Jace roz艂o偶y艂 r臋ce, wicher rozwia艂 po艂y jego kurtki jak skrzyd艂a, smagn膮艂 twarz w艂osami, zak艂u艂 w oczy a偶 do 艂ez.

Na terenie rodowej posiad艂o艣ci w Idrisie znajdowa艂o si臋 jezio­ro. Ojciec nauczy艂 go tam p艂ywa膰 pod 偶aglami, nauczy艂 j臋zyka wiatru i wody, fal i powietrza. M贸wi艂, 偶e wszyscy m臋偶czy藕ni powinni umie膰 偶eglowa膰. Rzadko u偶ywa艂 okre艣lenia „wszy­scy m臋偶czy藕ni" zamiast „wszyscy Nocni 艁owcy". Przypomina艂 w ten spos贸b, 偶e niezale偶nie od tego, kim b臋dzie Jace, zawsze pozostanie cz艂onkiem ludzkiej rasy.

Odwr贸ci艂 si臋 z piek膮cymi oczami i zobaczy艂 drzwi mi臋dzy dwoma zaczernionymi oknami kabiny. Podszed艂 do nich szybko i chwyci艂 za klamk臋. Zamkni臋te. Stel膮 wyry艂 na metalu seri臋 run贸w. Zawiasy zaskrzypia艂y, sypi膮c czerwonymi p艂atkami rdzy. Jace zanurkowa艂 do 艣rodka i znalaz艂 si臋 na s艂abo o艣wietlonej klatce schodowej, przesyconej zapachem korozji i st臋chlizny. Gdy zrobi艂 krok do przodu, drzwi zamkn臋艂y si臋 za nim z hu­kiem, pogr膮偶aj膮c go w ciemno艣ci.

Zakl膮艂, szukaj膮c w kieszeni magicznego kamienia. R臋kawicz­ki nagle zrobi艂y si臋 niewygodne, palce mia艂 sztywne z zimna. Powietrze by艂o lodowate. Jace zadr偶a艂, nie tylko z powodu tem­peratury. W艂oski na jego karku si臋 zje偶y艂y, wszystkie nerwy dy­gota艂y z napi臋cia. Co艣 by艂o nie tak.

Uni贸s艂 runiczny kamie艅. Czarodziejskie 艣wiat艂o, kt贸re rozb艂y­s艂o w mroku, wycisn臋艂o mu 艂zy z oczu. Po chwili zobaczy艂 przed sob膮 niewyra藕n膮 posta膰 dziewczyny z r臋kami splecionymi na piersi. Jej w艂osy odcina艂y si臋 czerwieni膮 na tle czarnego metalu. R臋ka tak mu si臋 trz臋s艂a, 偶e magiczny blask kamienia skaka艂 po mrocznym wn臋trzu chaotycznie jak stado 艣wietlik贸w.

- Clary?

Patrzy艂a na niego, blada na twarzy, z dr偶膮cymi wargami. Pytania uwi臋z艂y mu w gardle. Co ona tutaj robi? Jak dosta艂a si臋 na statek? Ogarn臋艂o go przera偶enie, jakiego jeszcze nigdy w 偶yciu czu艂. Co艣 by艂o nie w porz膮dku z Clary. W chwili kiedy zrobi艂 krok do przodu, odj臋艂a r臋ce od piersi i wyci膮gn臋艂a je do niego. By艂y lepkie od krwi. Na jej bia艂ej sukni widnia艂a du偶a szkar艂atna plama.

Nagle Clary si臋 zachwia艂a, a on chwyci艂 j膮 jedn膮 r臋k膮. Omal nie upu艣ci艂 czarodziejskiego 艣wiat艂a, kiedy wspar艂a si臋 na nim ca艂ym ci臋偶arem. Poczu艂 bicie jej serca mu艣ni臋cie mi臋kkich w艂o­s贸w na brodzie, tak dobrze mu znane. Ale jej zapach by艂 inny Aromat kwiatowego myd艂a i czystej bawe艂ny, kt贸ry kojarzy艂 mu si臋 z Clary, zast膮pi艂a wo艅 krwi i metalu. Jej g艂owa opad艂a do ty艂u, oczy wywr贸ci艂y si臋 do g贸ry bia艂kami. 艁omocz膮ce serce zwolni艂o... zatrzyma艂o si臋...

- Nie! - Potrz膮sn膮艂 ni膮 tak mocno, 偶e jej g艂owa zsun臋艂a si臋 bezw艂adnie z jego ramienia. - Clary! Obud藕 si臋!

Po drugim potrz膮艣ni臋ciu zamruga艂a. Jace'a zala艂a fala ulgi. Oczy Clary otworzy艂y si臋, ale ju偶 nie by艂y zielone, tylko m臋t­ne i po艂yskuj膮ce biel膮 tak jaskraw膮 jak reflektory na ciemnej drodze. Jego g艂ow臋 wype艂ni艂 jazgotliwy ha艂as. Widzia艂em ju偶 te oczy, pomy艣la艂, a potem ogarn臋艂a go ciemno艣膰, przynosz膮c ze sob膮 cisz臋.

W mroku by艂y dziury, kropki 艣wiat艂a na czarnym tle. Jace zacisn膮艂 powieki, staraj膮c si臋 uspokoi膰. W ustach mia艂 smak miedzi, czu艂, 偶e le偶y na zimnej metalowej powierzchni i 偶e przez ubranie ws膮cza si臋 w jego cia艂o ch艂贸d. Odliczy艂 w my艣lach wstecz od stu do jednego, a偶 jego oddech sta艂 si臋 wolniejszy. I wtedy znowu otworzy艂 oczy.

Nadal otacza艂a go ciemno艣膰, ale - teraz zmieni艂a si臋 w zna­jome nocne niebo usiane gwiazdami. Le偶a艂 na pok艂adzie stat­ku w cieniu Mostu Brookly艅skiego, kt贸ry majaczy艂 nad ruf膮 niczym szara g贸ra z metalu i kamienia. J臋kn膮艂, uni贸s艂 si臋 na 艂okciach 艂... zamar艂, kiedy ujrza艂 pochylaj膮cy si臋 nad nim cie艅, wyra藕nie ludzki.

- Dosta艂e艣 paskudny cios w g艂ow臋 - us艂ysza艂 g艂os, kt贸ry prze艣ladowa艂 go w nocnych koszmarach. - Jak si臋 czujesz?

Jace usiad艂 i natychmiast tego po偶a艂owa艂, bo 偶o艂膮dek pod­szed艂 mu do gard艂a. Dobrze, 偶e nic nie jad艂 w ci膮gu ostatnich dziesi臋ciu godzin. Na pewno by teraz zwymiotowa艂, a tak tylko do ust nap艂yn臋艂a mu kwa艣na 艣lina.

- 艢wietnie.

Valentine si臋 u艣miechn膮艂. Siedz膮c na stosie pustych, sp艂asz­czonych pude艂, w eleganckim szarym garniturze i krawacie, wy­gl膮da艂 tak samo, jak wtedy, gdy zasiada艂 za mahoniowym biur­kiem w posiad艂o艣ci Wayland贸w w Idrisie.

- A teraz nast臋pne oczywiste pytanie. Jak mnie znalaz艂e艣?

- Torturowa艂em jednego z twoich Raum贸w - odpar艂 Jace. -To ty mnie nauczy艂e艣, gdzie maj膮 serca. Zagrozi艂em mu i wtedy mi powiedzia艂... c贸偶, nie s膮 zbyt bystre, ale uda艂o mu si臋 wyduka膰, 偶e przyby艂 ze statku na rzece. Rozejrza艂em si臋 i zobaczy艂em cie艅 twojej 艂odzi na wodzie. Wyjawi艂 mi r贸wnie偶, 偶e to ty go wezwa艂e艣, ale tego ju偶 sam si臋 domy艣li艂em.

- Rozumiem. — Jace odni贸s艂 wra偶enie, 偶e Valentine skrywa u艣miech. — Nast臋pnym razem powiniene艣 przynajmniej uprze­dzi膰 mnie o swojej wizycie. Oszcz臋dzi艂by艣 sobie nieprzyjemne go spotkania z moimi stra偶nikami.

- Stra偶nikami? - Jace opar艂 si臋 o zimn膮 metalow膮 por臋cz i zaczerpn膮艂 kilka haust贸w czystego, ch艂odnego powietrza. — Masz na my艣li demony? Wykorzysta艂e艣 Mecz, 偶eby je wezwa膰.

- Nie przecz臋 - przyzna艂 Valentine. — Bestie Luciana rozbi艂y moj膮 armi臋 Wykl臋tych, a ja nie mia艂em czasu ani ochoty, 偶eby tworzy膰 kolejn膮. Teraz zdoby艂em Mecz Anio艂a wi臋c ju偶 ich nie potrzebuj臋. Mam innych.

Jace pomy艣la艂 o Clary, zakrwawionej, umieraj膮cej w jego ra­mionach. Dotkn膮艂 r臋k膮 czo艂a. By艂o ch艂odne w miejscu, gdzie opiera艂 je o reling.

- Ta istota na schodach - powiedzia艂. - To nie by艂a Clary, prawda?

- Clary? — Valentine by艂 lekko zaskoczony. — To w艂a艣nie j 膮 zobaczy艂e艣?

- A dlaczego nie? - Jace sili艂 si臋 na nonszalancj臋.

Nie mia艂 nic przeciwko sekretom — w艂asnym i cudzym — ale swoje uczucia do Clary m贸g艂 znie艣膰 tylko nie przygl膮daj膮c si臋 im zbyt dok艂adnie. Niestety, mia艂 do czynienia z Valentine'em. Ojciec wszystko uwa偶nie obserwowa艂 i analizowa艂, 偶eby m贸c to potem odpowiednio wykorzysta膰. Przypomina艂 tym Jace'owi kr贸low膮 Jasnego Dworu: ch艂odn膮, gro藕n膮 wyrachowan膮.

- Na schodach spotka艂e艣 Demona Strachu - wyja艣ni艂 Valentine. — Agramon przybiera posta膰, kt贸ra najbardziej ci臋 przera偶a. Karmi si臋 twoim przera偶eniem, a potem ci臋 zabija, o ile jeszcze 偶yjesz. Wi臋kszo艣膰 ludzi umiera wcze艣niej ze strachu. Nale偶y ci pogratulowa膰, 偶e wytrzyma艂e艣 tak d艂ugo.

- A wi臋c tak zgin膮艂 - powiedzia艂 Jace. - Kto?

- Czarownik. Elias. Mia艂 szesna艣cie lat. Ale to wiedzia艂e艣, prawda? Rytua艂 Piekielnej Konwersji...

Valentine si臋 roze艣mia艂.

- Pos艂a艂em Drevaki, 偶eby obserwowa艂y dom Luciana i meldowa艂y mi o wszystkim - odpar艂 Valentine. ~ Lucian zabi艂 jednego z nich, ale kiedy drugi doni贸s艂 mi o obecno艣ci m艂odej likantropki...

- Nas艂a艂e艣 na ni膮 Raumy. -Jace poczu艂 si臋 nagle bardzo zm臋­czony. - Luk臋 j膮 lubi, a ty chcia艂e艣 go zrani膰. - Po kr贸tkiej pau­zie doda艂: — To jest pod艂e, nawet jak na ciebie.

W oczach ojca zapali艂a si臋 iskra gniewu, ale zaraz zgas艂a. Valentine odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i rykn膮艂 艣miechem.

- Podziwiam tw贸j up贸r. Przypomina mi m贸j w艂asny. - Wsta艂 z pude艂 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do Jace'a. - Chod藕. Przejdziemy si臋 po pok艂adzie. Chc臋 ci co艣 pokaza膰.

Jace chcia艂 odtr膮ci膰 jego r臋k臋, ale tak bola艂a go g艂owa, 偶e nie by艂 pewien, czy zdo艂a podnie艣膰 si臋 samodzielnie. Poza tym lepiej by艂o nie dra偶ni膰 ojca. Cho膰 Valentine pochwali艂 go za buntowniczo艣膰, w rzeczywisto艣ci nigdy nie tolerowa艂 niepos艂usze艅stwa. Jego d艂o艅 by艂a sucha i ch艂odna, u艣cisk dziwnie krzepi膮cy. Kiedy Jace wsta艂, Valentine wyj膮艂 z kieszeni stel臋.

— Pozw贸l, 偶e zajm臋 si臋 twoimi ranami.

Jace cofn膮艂 si臋... po kr贸tkiej chwili wahania, kt贸r膮 ojciec na pewno zauwa偶y艂.

- Nie chc臋 twojej pomocy. Valentine schowa艂 stel臋.

— Jak sobie 偶yczysz.

Ruszy艂 przez pok艂ad. Jace dogoni艂 go po kilku krokach. Zna艂 ojca na tyle dobrze, by wiedzie膰, 偶e nigdy si臋 nie obejrzy, 偶eby sprawdzi膰, czy syn za nim idzie, ale b臋dzie tego oczekiwa艂. Mia艂 racj臋. Kiedy zbli偶y艂 si臋 do Valentine'a, ten ju偶 zacz膮艂 m贸wi膰. R臋ce trzyma艂 splecione za plecami, porusza艂 si臋 z niewymuszona gracj膮 niezwyk艂膮 u takiego postawnego, barczystego m臋偶czyzny. Id膮c, lekko si臋 pochyla艂, jakby stawia艂 op贸r silnemu wiatrowi.

- O ile dobrze pami臋tam, znasz Raj utracony Mltona?

— Zmusi艂e艣 mnie do przeczytania go tylko jakie艣 dziesi臋膰 c/y

pi臋tna艣cie razy - odpar艂 Jace. - Lepiej rz膮dzi膰 w piekle ni偶 s艂u偶y膰 w niebie, et cetera.

— Niekt贸rzy m贸wi膮 偶e sam Mlton by艂 po stronie diab艂a. Jego Szatan z pewno艣ci膮 jest bardziej interesuj膮c膮 postaci膮 ni偶 B贸g.

Dotarli prawie do dziobu statku. Tam Valentine zatrzyma艂 si臋 i opar艂 o por臋cz. Jace stan膮艂 obok niego.

Min臋li mosty na East River i kierowali si臋 na otwarte wody mi臋dzy Staten Island a Manhattanem. 艢wiat艂a dzielnicy finan­sowej migota艂y na wodzie jak czarodziejska po艣wiata. Niebo by艂o przypr贸szone diamentowym py艂em, rzeka ukrywa艂a swoje sekrety pod l艣ni膮c膮 czarn膮 tafl膮, tu i 贸wdzie przeci臋t膮 srebrnym b艂yskiem, kt贸ry m贸g艂 by膰 ogonem ryby... albo syreny. Moje miasto, pomy艣la艂 Jace, ale te s艂owa wci膮偶 przywodzi艂y mu na my艣l Alicante i jego kryszta艂owe wie偶e, a nie drapacze Man­hattanu.

- Dlaczego si臋 tutaj zjawi艂e艣, Jonathanie? - odezwa艂 si臋 po chwili Valentine. - Po tym, jak ci臋 zobaczy艂em w Mie艣cie Ko艣ci, zastanawia艂em si臋, czy twoja nienawi艣膰 do mnie jest nieprzejed­nana. Prawie machn膮艂em na ciebie r臋k膮.

Jak zawsze m贸wi艂 spokojnym tonem, ale by艂o w nim co艣... Mo偶e nie wra偶liwo艣膰, ale co najmniej szczera ciekawo艣膰, jakby odkry艂, 偶e syn jest w stanie go zaskoczy膰.

Jace spojrza艂 na wod臋.

- Kr贸lowa Jasnego Dworu chcia艂a, 偶ebym zada艂 ci jedno py­tanie. Jaka krew p艂ynie w moich 偶y艂ach?

Po twarzy Valentine'a przemkn膮艂 wyraz zaskoczenia, niczym d艂o艅 zmazuj膮ca wszelkie inne uczucia.

- Rozmawia艂e艣 z kr贸low膮? Jace nie odpowiedzia艂.

- A twoja siostra? — zapyta艂 Valentine. — Co z Clariss膮?

„Dlaczego musisz wszystko niszczy膰?".

- Te偶 nie jest ze mnie zbyt zadowolona. - Jace si臋 zawaha艂. Pami臋tam, co powiedzia艂e艣 w Mie艣cie Ko艣ci. 呕e nigdy nie mia艂e艣 okazji wyzna膰 mi prawdy. Nie wierz臋 ci. Chc臋, 偶eby艣 to wiedzia艂. Ale pomy艣la艂em, 偶e dam ci szans臋, 偶eby艣 wyja艣ni艂, dlaczego.

—Musisz zapyta膰 o wi臋cej kwestii, Jonathanie. — W g艂osie ojca pobrzmiewa艂a nuta, kt贸ra zaniepokoi艂a Jace'a: pokora, kt贸ra temperowa艂a dum臋 Valentine'a tak, jak ogie艅 hartuje stal. Jest wiele „dlaczego".

—Dlaczego zabi艂e艣 Cichych Braci? Dlaczego zabra艂e艣 Mcez? Co planujesz? Dlaczego Kielich Anio艂a ci nie wystarczy艂?

Jace powstrzyma艂 si臋 przed zadaniem kolejnych pyta艅: Dla czego zostawi艂e艣 mnie po raz drugi? Dlaczego powiedzia艂e艣, - ju偶 nie jestem twoim synem, a potem po mnie wr贸ci艂e艣?

—Wiesz, czego chc臋. Clave jest tak beznadziejne zdeprawowane, 偶e trzeba je zniszczy膰 i odbudowa膰 na nowo. Trzeba uwolni膰 Idris od wp艂yw贸w zdegenerowanej rasy, uchroni膰 Ziemi膮 przed demonicznym zagro偶eniem.

—W艂a艣nie, demoniczne zagro偶enie. —Jace si臋 rozejrza艂, jakby s膮dzi艂, 偶e skrada si臋 ku niemu czarny cie艅 Agramona. - My艣la艂em, 偶e nienawidzisz demon贸w, a ty wykorzystujesz ich jako s艂ugi. Po偶eraczy, Drevaki, Agramona. S膮 twoimi stra偶nikami, lokaja­mi, kucharzami, o ile wiem.

Valentine zacz膮艂 b臋bni膰 palcami po relingu.

- Nie jestem przyjacielem demon贸w — o艣wiadczy艂. — Jestem Nefilim, cho膰 uwa偶am Przymierze za bezu偶yteczne, a Prawo za u艂omne. Cz艂owiek nie musi zgadza膰 si臋 ze swoim rz膮dem, 偶eby by膰 patriot膮, prawda? Trzeba prawdziwego patrioty, 偶eby wyrazi膰 sprzeciw, powiedzie膰, 偶e bardziej kocha si臋 sw贸j kraj, ni偶 dba si臋 o w艂asne miejsce w porz膮dku spo艂ecznym. Zosta艂em ukarany za sw贸j wyb贸r, oszkalowany, zmuszony do ukrywania si臋, wygna­ny z Idrisu. Ale jestem i zawsze b臋d臋 Nefilim. Nie mog臋 zmieni膰 krwi w moich 偶y艂ach, nawet gdybym chcia艂. A nie chc臋.

A ja chc臋. Jace pomy艣la艂 o Clary. Spojrza艂 w ciemn膮 wod臋. Wiedzia艂 jednak, 偶e nie umia艂by zrezygnowa膰 z polowania, za­bijania, poczucia w艂asnej si艂y i zr臋czno艣ci. By艂 wojownikiem. Nie potrafi艂 robi膰 nic innego.

- A ty? - zapyta艂 Valentine.

Jace szybko odwr贸ci艂 wzrok, zastanawiaj膮c si臋, czy ojciec potrafi czyta膰 w jego twarzy. Przez wiele lat mieszkali tylko we dw贸ch. Kiedy艣 zna艂 rysy ojca lepiej ni偶 swoje. Valentine by艂 je­dyn膮 osob膮, przed kt贸r膮 Jace nie potrafi艂 ukry膰 w艂asnych uczu膰. A w ka偶dym razie pierwsz膮 tak膮 osob膮. Czasami mia艂 wra偶enie, 偶e Clary jest w stanie przejrze膰 go na wskro艣, jakby by艂 ze szk艂a.

- Nie - powiedzia艂. - Nie chc臋. —Na zawsze Nocny 艁owca?

— Przecie偶 tak mnie wychowa艂e艣.

- I dobrze - rzek艂 Valentine. - W艂a艣nie to chcia艂em us艂y­sze膰. - Opar艂 si臋 o por臋cz i spojrza艂 w nocne niebo. W jego srebrzystobia艂ych w艂osach by艂y nitki siwizny. Jace dopiero teraz je zauwa偶y艂. - To jest wojna. Pytanie brzmi: po czyjej stronic b臋dziesz walczy艂?

—My艣la艂em, 偶e jeste艣my po tej samej stronie. Przeciwko de­monicznym 艣wiatom.

— Gdyby tak by艂o. Nie rozumiesz, 偶e gdyby Clave le偶a艂o na sercu dobro tego 艣wiata, gdybym uwa偶a艂, 偶e si臋 staraj膮, po co mia艂bym z nimi walczy膰, na Anio艂a? Jaki mia艂bym pow贸d?

W艂adz臋, pomy艣la艂 Jace, ale nie powiedzia艂 tego na g艂os. Ju偶. sam nie by艂 pewien, co m贸wi膰, a tym bardziej, w co wierzy膰.

- Je艣li Clave b臋dzie dalej tak post臋powa膰, demony dostrzegan膮 jego s艂abo艣膰 i zaatakuj膮— stwierdzi艂 Valentine. - A oni, wiecznie zaj臋ci kokietowaniem zdegenerowanych ras, nie b臋d膮 w stanic z nimi walczy膰. Demony zniszcz膮 wszystko i nic nie zostanie.

Zdegenerowane rasy. Te znajome s艂owa przypomina艂y Jace'owi dzieci艅stwo, kt贸re pod pewnymi wzgl臋dami nie by艂o takie z艂e. Kiedy my艣la艂 o ojcu i Idrisie, pojawia艂y si臋 te same zamazane wspomnienia gor膮cego s艂o艅ca, wypalaj膮cego zielone trawniki przed ich wiejsk膮 posiad艂o艣ci膮 i pot臋偶nego m臋偶czyzny, kt贸ry bierze go na r臋ce i zanosi do domu. Musia艂 by膰 wtedy bar­dzo ma艂y, ale nigdy nie zapomnia艂 woni 艣wie偶o skoszonej trawy, w艂os贸w ojca kt贸re w s艂o艅cu tworzy艂y bia艂膮 aureol臋 wok贸艂 jego g艂owy, ani poczucia bezpiecze艅stwa.

— Luk臋 nie jest degeneratem — o艣wiadczy艂 Jace.

— Lucian jest inny. Kiedy艣 by艂 Nocnym 艁owc膮. — Valentine m贸wi艂 beznami臋tnym tonem. - Nie chodzi o konkretnych Pod ziemnych, Jonathanie, tylko o przetrwanie ka偶dej 偶ywej istoty na tej planecie. Anio艂 nie wybra艂 Nefilim bez powodu. Jeste艣my najlepsi i dlatego mamy ocali膰 ludzko艣膰. Niemal dor贸wnujemy bogom, wi臋c musimy wykorzysta膰 swoj膮 moc, 偶eby uratowa膰 艣wiat przed zniszczeniem, niezale偶nie od koszt贸w.

Jace opar艂 si臋 o por臋cz. Czubki palc贸w mia艂 zdr臋twia艂e z zim­na, lodowaty wiatr przewiewa艂 go na wskro艣, ale oczami wy­obra藕ni widzia艂 zielone wzg贸rza, niebiesk膮 wod臋 i rezydencj臋 Wayland贸w o kamiennych 艣cianach koloru miodu.

- Kiedy Szatan kusi艂 Adama i Ew臋, powiedzia艂: „B臋dziecie jak B贸g". I z tego powodu zostali wyp臋dzeni z raju. — Valentine zrobi艂 pauz臋, a potem si臋 roze艣mia艂. - Teraz rozumiesz, dlaczego ci臋 potrzebuj臋, Jonathanie? Chronisz mnie przed grzechem pychy.

- S膮 inne rodzaje grzech贸w. — Jace wyprostowa艂 si臋 i odwr贸­ci艂 do ojca. - Nie odpowiedzia艂e艣 na moje pytanie o demony. W jaki spos贸b usprawiedliwisz konszachty z nimi? Zamierzasz wys艂a膰 je przeciwko Clave?

- Oczywi艣cie, 偶e tak - odpar艂 bez wahania Valentine, nie zastanawiaj膮c si臋 nad tym, czy m膮drze jest wyjawia膰 swoje plany komu艣, kto mo偶e podzieli膰 si臋 nimi z wrogiem. Nic nie mog艂o wstrz膮sn膮膰 Jace'em bardziej ni偶 u艣wiadomienie sobie, jak bardzo pewny sukcesu jest jego ojciec. — Clave nie ust膮pi przed rozumem, tylko przed si艂膮. Pr贸bowa艂em stworzy膰 armi臋 z Wykl臋tych. Za pomoc膮 Kielicha m贸g艂bym uformowa膰 woj­sko z nowych Nocnych 艁owc贸w, ale to by zaj臋艂o ca艂e lata. Nie mam tyle czasu. Ludzka rasa nie mam czasu. Dzi臋ki Mieczowi mog臋 wezwa膰 legiony pos艂usznych demon贸w. B臋d膮 mi s艂u偶y膰 jako narz臋dzia zrobi膮 wszystko, co im rozka偶臋. A kiedy osi膮gn臋 cel, ka偶臋 im zniszczy膰 siebie nawzajem, a one mnie pos艂ucha j膮. — Jego g艂os by艂 pozbawiony emocji.

Jace tak mocno 艣cisn膮艂 reling, 偶e zabola艂y go palce.

— Nie zabijesz wszystkich Nocnych 艁owc贸w, kt贸rzy ci si臋 przeciwstawi膮. To by艂oby morderstwo.

- Nie b臋d臋 musia艂. Kiedy Clave zobaczy wojsko, kt贸re prze­ciwko niemu wy艣l臋, od razu si臋 podda. Oni nie s膮 samob贸jcami.

I s膮 w艣r贸d nich tacy, kt贸rzy mnie popieraj膮. - W g艂osie Valentine'a nie by艂o arogancji, tylko spokojna pewno艣膰. —Ujawni膮 si臋, kiedy przyjdzie pora.

- My艣l臋, 偶e nie doceniasz Clave. — Jace sili艂 si臋 na spokojny ton. — Nie rozumiesz, jak bardzo ci臋 nienawidz膮.

-Nienawi艣膰 staje si臋 niczym, kiedy stawk膮 jest przetrwa­nie. - Valentine pow臋drowa艂 r臋k膮 do l艣ni膮cej r臋koje艣ci Mecz膮 zatkni臋tego za pas. — Ale nie wierz mi na s艂owo. M贸wi艂em, ze chc臋 ci co艣 pokaza膰. Patrz.

Wyci膮gn膮艂 Mecz z pochwy. Jace widzia艂 Maellartacha na 艣cianie pawilonu M贸wi膮cych Gwiazd w Mie艣cie Ko艣ci, ale nigdy nie przygl膮da艂 mu si臋 z bliska. Miecz Anio艂a. Wykuty z ciemnego srebra o przyt艂umionym po艂ysku. 艢wiat艂o przesuwa艂o si臋 po klindze, jakby by艂a zrobiona z wody. R臋koje艣膰 jarzy艂a si臋 ognisto r贸偶owym blaskiem.

Jace si臋 zawaha艂. —Janie...

—We藕 go. - Valentine wcisn膮艂 mu bro艅 do r臋ki.

W chwili, kiedy palce Jace'a zamkn臋艂y si臋 wok贸艂 uchwytu, w g贸r臋 g艂owni pomkn臋艂a w艂贸cznia 艣wiat艂a. Jace szybko zerkn膮艂 na ojca, ale twarz Valentine'a pozosta艂a bez wyrazu.

B贸l przeszy艂 rami臋 i pier艣 Jace'a. Mecz nie by艂 ci臋偶ki, ale jak by ci膮gn膮艂 go do do艂u, przez statek, przez zielone wody oceanu, przez kruch膮 pow艂ok臋 ziemi. Jace'owi wydawa艂o si臋, 偶e z jego p艂uc zosta艂o wyssane powietrze. Uni贸s艂 g艂ow臋, rozejrza艂 si臋...

Zobaczy艂, 偶e noc wok贸艂 niego si臋 zmieni艂a. Na niebie wisia艂a migotliwa sie膰 z cienkich z艂otych drut贸w. Prze艣wieca艂y przez ni膮 gwiazdy, jasne jak 艂ebki gwo藕dzi wbitych w czer艅. Jace zobaczy艂 krzywizn臋 globu, kt贸ry nagle usun膮艂 si臋 spod niego. Porazi艂a go uroda kosmosu. Raptem nocne niebo p臋k艂o jak szk艂o i spo­mi臋dzy od艂amk贸w wypad艂a horda ciemnych postaci. Garbate, powykr臋cane, kar艂owate, bez twarzy, wydawa艂y z siebie bezg艂o艣­ny krzyk, kt贸ry przeszywa艂 wn臋trze jego czaszki. Owia艂 go lo­dowaty wiatr, kiedy obok przemkn臋艂y sze艣ciono偶ne konie. Ich podkowy krzesa艂y czerwone iskry na pok艂adzie statku. Je藕d藕c贸w nie da艂o si臋 opisa膰. Kr膮偶膮ce w g贸rze bezokie istoty o sk贸rzastych skrzyd艂ach wrzeszcza艂y i plu艂y zielonym jadem. Jace przechyli艂 si臋 przez reling i zwymiotowa艂 gwa艂townie, nie wypuszczaj膮c Miecza z r臋ki. Pod nim morze kot艂owa艂o si臋 od de­mon贸w niczym truj膮ca zupa. Kolczaste stwory o krwistych oczach wielko艣ci spodk贸w walczy艂y za偶arcie ze sk艂臋bion膮 mas膮 艣liskich czarnych macek, kt贸re wci膮ga艂y je pod wod臋. Syrena schwytana przez dziesi臋cionogiego paj膮ka krzykn臋艂a rozpaczliwie, gdy ten wbi艂 k艂y w jej ogon; jego czerwone oczy b艂yszcza艂y jak koraliki. Mecz wypad艂 r臋ki Jace'a i z brz臋kiem uderzy艂 o pok艂ad. Obrazy nagle znikn臋艂y, zapad艂a cisza. Jace wisia艂 na por臋czy, z os艂u­pieniem wpatruj膮c si臋 w morze. By艂o puste, jego powierzchnia falowa艂a, lekko zmarszczona przez wiatr.

— Co to by艂o? — wychrypia艂 Jace. Gard艂o mia艂 jak podrapane papierem 艣ciernym. Dzikim wzrokiem spojrza艂 na ojca, kt贸ry schyli艂 si臋 po Miecz Anio艂a. - Demony, kt贸re ju偶 wezwa艂e艣?

— Nie. — Valentine wsun膮艂 Maellartacha do pochwy. — To s膮 demony, kt贸re do granic tego 艣wiata przyci膮gn膮艂 Miecz. Zako­twiczy艂em statek w tym miejscu, bo tutaj os艂ona jest najs艂absza.

Zobaczy艂e艣 armi臋 czekaj膮c膮 na moje wezwanie. — Zmierzy艂 syna powa偶nym wzrokiem. — Nadal uwa偶asz, 偶e Clave nie skapituluje?

Jace zamkn膮艂 oczy i powiedzia艂:

— Nie wszyscy, nie Lightwoodowie...

— M贸g艂by艣 ich przekona膰. Je艣li staniesz przy mnie, przysi臋gam, 偶e nie spotka ich nic z艂ego.

Ciemno艣膰 pod powiekami Jace'a przybra艂a czerwon膮 barw臋. Przed oczami stan臋艂y mu zgliszcza starego domu Valentine'a, zw臋glone ko艣ci dziadk贸w, kt贸rych nigdy nie pozna艂. Potem uj­rza艂 inne twarze. Aleca. Isabelle. Maksa. Clary.

—Ju偶 do艣膰 ich skrzywdzi艂em — wyszepta艂. - Nic wi臋cej nic mo偶e im si臋 sta膰. Nic.

—Oczywi艣cie. Rozumiem. Uwa偶asz, 偶e ca艂e z艂o, kt贸re spot­ka艂o twoich przyjaci贸艂 i rodzin臋, to twoja wina.

Jace ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e ojciec rzeczywi艣cie rozu­mie, 偶e uchwyci艂 to, czego nikt inny nie potrafi艂 dostrzec.

— Bo to jest moja wina.

— Masz racj臋. Jest.

Jace spojrza艂 na ojca w os艂upieniu pomieszanym z ulg膮 i prze­ra偶eniem. Nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e Valentine si臋 z nim zgadza. - Tak?

— Te krzywdy oczywi艣cie nie by艂y zamierzone, ale pod tym wzgl臋dem jeste艣 podobny do mnie. Zatruwamy i niszczymy wszystko, co kochamy. I istnieje po temu pow贸d.

- Jaki?

Valentine spojrza艂 w niebo.

— Jeste艣my przeznaczeni do wy偶szych cel贸w, ty i j a. Ziemskie sprawy tylko nas rozpraszaj膮. Je艣li pozwalamy, 偶eby zepchn臋艂y nas z kursu, ponosimy zas艂u偶on膮 kar臋.

- I kara spotyka te偶 wszystkich, na kt贸rych nam zale偶y?

- Los nigdy nie jest sprawiedliwy. Porwa艂 ci臋 pr膮d du偶o sil­niejszy od ciebie. Jonathanie. Walczysz z nim, ale utoniesz i ra­zem z tob膮 r贸wnie偶 ci, kt贸rych pr贸bujesz uratowa膰. P艂y艅 z nim, a przetrwasz.

—Dzieci Lightwood贸w te偶 znajd膮 si臋 pod moj膮 ochron膮. —Luk臋 — powiedzia艂 cicho Jace. Valentine si臋 zawaha艂.

- Wszyscy twoi przyjaciele b臋d膮 chronieni — zapewni艂 w ko艅­cu. - Dlaczego nie potrafisz mi uwierzy膰, Jonathanie? Tylko w taki spos贸b mo偶esz ich uratowa膰. Przysi臋gam.

Jace zamkn膮艂 oczy. Ch艂贸d jesieni walczy艂 w nim ze Wspo­mnieniem lata.

- Ju偶 podj膮艂e艣 decyzj臋? - zapyta艂 Valentine. W jego g艂osie pobrzmiewa艂y stanowczo艣膰 i ponaglenie.

Jace otworzy艂 oczy. Przez chwil臋 nic nie widzia艂, o艣lepiony przez blask gwiazd.

- Tak, ojcze. Podj膮艂em decyzj臋.

CZ臉艢膯 TRZECIA: DZIE艃 GNIEWU

14

NIEUSTRASZONY

Kiedy Clary si臋 obudzi艂a, przez okna wpada艂o 艣wiat艂o i co艣 mocno k艂u艂o j膮 w lewy policzek. Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e r贸g szkicowniku wpija si臋 w jej twarz. Na po艣cieli widnia艂a czar­na plama w miejscu, gdzie, zasypiaj膮c, wypu艣ci艂a z r臋ki o艂贸wek. Usiad艂a z j臋kiem, rozmasowa艂a policzek i wsta艂a z 艂贸偶ka.

W 艂azience by艂y 艣lady wskazuj膮ce na to, co dzia艂o si臋 ostatniej nocy: zakrwawione r臋czniki wepchni臋te do kosza na bielizn臋, plamy zaschni臋tej krwi na umywalce. Clary zadr偶a艂a na ten widok. Wesz艂a pod prysznic z grejpfrutowym 偶elem do mycia, zdecydowana usun膮膰 z cia艂a ci膮gle 偶ywe uczucie niepokoju.

Potem otuli艂a si臋 jednym ze szlafrok贸w Luke'a, wilgotne w艂osy owin臋艂a r臋cznikiem i otworzy艂a drzwi 艂azienki. Po drugiej stro­nie zobaczy艂a Magnusa. W艂osy, poprzedniego dnia nastroszone i posypane brokatem, teraz by艂y przyklapni臋te z jednej strony.

— Dlaczego prysznic zabiera dziewczynom tyle czasu? — rzu­ci艂 z irytacj膮. - 艢miertelniczki, Nocne 艁owczynie, czarodziejki, wszystkie jeste艣cie takie same. Stercz膮c tutaj, nie robi臋 si臋 m艂odszy.

Clary odsun臋艂a si臋, 偶eby go przepu艣ci膰.

Clary przewr贸ci艂a oczami. Czarownik ze niecierpliwieniem machn膮艂 r臋k膮.

- Zabieraj si臋 st膮d, ma艂a. Musz臋 wej艣膰. Moje w艂osy to ruina.

- Nie zu偶yj ca艂ego 偶elu do mycia — uprzedzi艂a go Clary. —Jest drogi.

W kuchni znalaz艂a filtry i w艂膮czy艂a ekspres. Znajome perkotanie i cudowny aromat z艂agodzi艂y uczucie niepokoju. Dop贸ki istnia艂a na 艣wiecie kaw膮 co z艂ego mog艂o si臋 wydarzy膰?

Nast臋pnie posz艂a do sypialni, 偶eby si臋 ubra膰. Dziesi臋膰 minut p贸藕niej, w d偶insach i swetrze w niebiesko-zielone pasy, by艂a ju偶 w salonie i potrz膮sa艂a 艣pi膮cym Lukiem. Usiad艂 z j臋kiem. W艂osy mia艂 potargane, twarz pomi臋t膮 od snu.

- Jak si臋 czujesz? - zapyta艂a, podaj膮c mu wyszczerbiony ku bek z paruj膮c膮 kaw膮.

- Lepiej. — Spojrza艂 na swoj膮 podart膮 zakrwawion膮 koszul臋. — Gdzie Maia?

- 艢pi w twoim pokoju, nie pami臋tasz? Sam go jej odst膮pi­艂e艣. — Clary usiad艂a na por臋czy kanapy.

Luk臋 przetar艂 podkr膮偶one oczy.

- Drevaki?

- Nie - odpar艂a Clary z niech臋ci膮. - Jace nazywa艂 je Raumami.

-To nie tak. - Clary pokr臋ci艂a g艂ow膮. - My...

- Co po prostu? — Mai膮 w tym samym ubraniu co wieczo­rem i w za du偶ej flanelowej koszuli Luke'a narzuconej na T-shirt, przesz艂a sztywnym krokiem przez pok贸j i ostro偶nie usiad艂a na krze艣le. - To kawa tak pachnie? - zapyta艂a z nadziej膮 w g艂osie, marszcz膮c nos.

Szczerze m贸wi膮c, pomy艣la艂a Clary, to niesprawiedliwe, 偶eby likantropka by艂a taka 艂adna i apetyczna. Powinna by膰 wielka, ow艂osiona, z kosmatymi uszami. I w艂a艣nie dlatego, doda艂a w du­chu, nie mam 偶adnych przyjaci贸艂ek i sp臋dzani ca艂y wolny czas z Simonem. Musz臋 nad sob膮 popracowa膰. Wsta艂a z por臋czy kanapy.

- Przynie艣膰 ci?

- Jasne. — Maia energicznie pokiwa艂a g艂ow膮. — Z mlekiem i cukrem! — zawo艂a艂a za ni膮. Kiedy Clary wr贸ci艂a z kuchni z pa­ruj膮cym kubkiem w r臋ce, dziewczyna zmarszczy艂a brwi. - Nie pami臋tam, co si臋 wydarzy艂o ostatniej nocy, ale co艣 mnie dr臋czy w zwi膮zku z Simonem...

- Pr贸bowa艂a艣 go zabi膰 - powiedzia艂a Clary, siadaj膮c z powro­tem na por臋czy kanapy. - Mo偶e o to chodzi.

Maia zblad艂a.

- Zapomnia艂am. On jest teraz wampirem. Nie chcia艂am zrobi膰 mu krzywdy. Ja po prostu...

- Tak? - Clary unios艂a brwi. - Co?

Maia odstawi艂a kubek na st贸艂. Jej twarz przybra艂a ciemno­czerwony kolor.

- Mo偶e si臋 po艂o偶ysz — zaproponowa艂 Magnus. - To pomaga kiedy do kogo艣 dociera straszna prawda.

Oczy Mai nape艂ni艂y si臋 艂zami. Clary z konsternacj膮 spojrza艂a na czarownika i zobaczy艂a, 偶e on r贸wnie偶 wygl膮da na poruszo­nego. Przenios艂a wzrok na Luke'a i sykn臋艂a:

- Zr贸b co艣.

Magnus potrafi艂 leczy膰 艣miertelne rany cia艂a niebieskim og­niem, ale to Luk臋 o niebo lepiej radzi艂 sobie z p艂acz膮cymi dziew­czynami. Zacz膮艂 od zrzucenia z siebie koca, ale zanim wsta艂, frontowe drzwi otworzy艂y si臋 z hukiem. Po chwili do salonu wkroczy艂 Jace, a za nim Alec z bia艂ym kartonowym pude艂kiem w r臋ce. Magnus pospiesznie zdj膮艂 r臋cznik z g艂owy i rzuci艂 go za fotel. Bez 偶elu i brokatu jego w艂osy by艂y ciemne i proste, si臋ga­j膮ce po艂owy plec贸w.

Jak zawsze wzrok Clary natychmiast pobieg艂 ku Jace'owi. Nic nie mog艂a na to poradzi膰. Dobrze chocia偶, 偶e nikt inny nie zau­wa偶y艂 jej spojrzenia. Jace wygl膮da艂 na spi臋tego i czujnego, ale zarazem by艂 wyra藕nie zm臋czony. Oczy mia艂 podkr膮偶one. Przesu­n膮艂 oboj臋tnym wzrokiem po Clary i zatrzyma艂 go na Mai, kt贸ra nadal p艂aka艂a bezg艂o艣nie i chyba nawet nie s艂ysza艂a, jak weszli.

- Wszyscy s膮 w dobrym nastroju, jak widz臋 - zauwa偶y艂. - A jak morale?

Maia wytar艂a oczy.

— Wyczerpa艂y?

- Tak. - Magnus by艂 wyra藕nie roze藕lony. - Nawet Wysoki Czarownik Brooklynu nie ma niewyczerpanej energii. Jestem tylko cz艂owiekiem. No, p贸艂cz艂owiekiem.

- Ale chyba wiedzia艂e艣, 偶e zabrak艂o ci si艂 - odezwa艂 si臋 Luk臋 艂agodnym tonem. - Prawda?

— Tak i dlatego kaza艂em temu ma艂emu draniowi przysi膮c, 偶e zostanie w domu. — Magnus spiorunowa艂 Jace'a wzrokiem. —Te raz wiem, ile s膮 warte os艂awione przysi臋gi Nocnych 艁owc贸w.

—Powiniene艣 by艂 wiedzie膰, 偶e liczy si臋 tylko przysi臋ga na Anio艂a — stwierdzi艂 Jace.

- To prawda - popar艂 go Alec. Odezwa艂 si臋 po raz pierwszy, odk膮d przyszed艂.

— Oczywi艣cie, 偶e prawda. — Jace si臋gn膮艂 po nietkni臋ty kubek Mai, poci膮gn膮艂 艂yk kawy i skrzywi艂 si臋. — Cukier.

— Gdzie by艂e艣 przez ca艂膮 noc? — zapyta艂 Magnus cierpkim tonem. — Z Alekiem?

— Nie mog艂em zasn膮膰, wi臋c poszed艂em na spacer — odpar艂 Jace. — Wracaj膮c, natkn膮艂em si臋 na tego smutasa snuj膮cego si臋 po ganku. — Wskaza艂 na przyjaciela.

Magnus si臋 rozpromieni艂.

— Siedzia艂e艣 tam przez ca艂膮 noc? — zapyta艂 Aleca.

— Nie. Poszed艂em do domu, a potem wr贸ci艂em. Zobacz, 偶e mam inne ubranie.

Wszyscy na niego spojrzeli. Alec mia艂 na sobie ciemny sweter i d偶insy, czyli dok艂adnie to samo co poprzedniego dnia. Mimo to Clary postanowi艂a rozstrzygn膮膰 w膮tpliwo艣ci na jego korzy艣膰.

- Co jest w pude艂ku? - zainteresowa艂a si臋 nagle.

- A, to. — Alec si臋gn膮艂 po karton i postawi艂 go na stoliku do kawy. — P膮czki. Kto艣 chce si臋 pocz臋stowa膰?

Okaza艂o si臋, 偶e chc膮 wszyscy. Jace wzi膮艂 od razu dwa. Po wy­piciu kawy, kt贸r膮 przynios艂a mu Clary, Luk臋 wygl膮da艂 jak nowo narodzony. Usiad艂 i odchyli艂 si臋 na oparcie kanapy.

- Jest jedna rzecz, kt贸rej nie rozumiem — powiedzia艂.

- Tylko jedna? — natychmiast podchwyci艂 Jace. — To jeste艣 lepszy od nas.

- Wy dwoje wy szli艣cie za mn膮, kiedy nie wraca艂em do domu — rzek艂 Luk臋, patrz膮c na Clary i Jace'a.

— Troje - sprostowa艂a Clary. - Simon poszed艂 z nami.

— Dobrze, troje. By艂y dwa demony, ale Clary twierdzi, 偶e nie zabili艣cie 偶adnego. Wi臋c co si臋 sta艂o?

— Zabi艂bym swojego, gdyby nie uciek艂 — odpar艂 Jace.

- To mog艂am by膰 ja — przerwa艂a mu Clary. — My艣l臋, 偶e to ja go wystraszy艂am.

Magnus zamruga艂.

- Czy w艂a艣nie nie powiedzia艂em...

- Nie mia艂am na my艣li tego, 偶e go wystraszy艂am, bo jestem taka przera偶aj膮ca. Podejrzewam, 偶e chodzi艂o o to. —Unios艂a r臋k臋, pokazuj膮c wszystkim Znak na przedramieniu.

W salonie zapad艂a cisza. Jace szybko odwr贸ci艂 wzrok, Alec zamruga艂, Luk臋 zrobi艂 zdziwion膮 min臋.

- Nigdy wcze艣niej nie widzia艂em takiego - o艣wiadczy艂 w ko艅­cu. — Kto艣 go zna?

- Nie — przyzna艂 Magnus. - Ale nie podoba mi si臋.

- .. .艂 kr贸lowa powiedzia艂a, 偶e jeste艣my eksperymentem? 呕e Valentine uczyni艂 nas innymi, wyj膮tkowymi? Ja podobno mam dar s艂贸w, kt贸re nie mog膮 by膰 wypowiedziane, a ty dar Anio艂a.

- Nonsensy faerie.

- Faerie nie k艂ami膮. S艂owa kt贸re nie mog膮 by膰 wypowiedziane... czyli Znaki. Ka偶dy ma inne znaczenie, ale trzeba je narysowa膰, a nie wym贸wi膰. - Clary nie zwa偶a艂a na pow膮tpiewaj膮ce spojrzenie Jace'a. - Pyta艂e艣 mnie, jak si臋 dosta艂am do twojej celi w Cichym Mie艣cie? Odpowiedzia艂am ci, 偶e po prostu u偶y艂am Znaku otwarcia...

Jace pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nikt nie potrafi tworzy膰 nowych run贸w...

Spojrza艂a na niego, zaskoczona. Jego niebieskoszare oczy by艂y zm臋czone, zapadni臋te, ale malowa艂 si臋 w nich taki sam spok贸j i si艂a jak wtedy, gdy mia艂a sze艣膰 lat, a Luk臋 obieca艂 jej na placu zabaw w Prospect Park, 偶e b臋dzie sta艂 na dole i z艂apie j膮, gdyby spad艂a z drabinek.

- Dobrze. Zaraz wracam.

呕eby dosta膰 si臋 do pokoju go艣cinnego, musia艂a przej艣膰 przez kuchni臋. Tam zasta艂a Mai臋 siedz膮c膮 na sto艂ku przysu­ni臋tym do lady. Dziewczyna wygl膮da艂a 偶a艂o艣nie. Na jej widok wsta艂a.

Maia wyra藕nie si臋 speszy艂a.

- Zgadza si臋, ale... nie musz臋 przyspiesza膰 tego procesu.

- Wyja艣niaj to Simonowi, a nie mnie.

Twarz Mai obla艂 rumieniec.

- W膮tpi臋, czy zechce ze mn膮 rozmawia膰.

- Mo偶e zechce. Potrafi wybacza膰. Maia spojrza艂a na ni膮 uwa偶nym wzrokiem.

- Nie pomy艣l, 偶e jestem w艣cibsk膮 ale czy wy dwoje chodzicie ze sob膮?

Clary poczu艂a, 偶e te偶 si臋 rumieni, i w duchu podzi臋kowa艂a swoim piegom, 偶e przynajmniej troch臋 to maskuj膮.

- Dlaczego ci臋 to interesuje? Maia wzruszy艂a ramionami.

- Kiedy pierwszy raz go spotka艂am, m贸wi艂 o tobie jako o najlepszej przyjaci贸艂ce, ale za drugim razem nazwa艂 ci臋 swoj膮 dziewczyn膮. Zastanawia艂am si臋, czy ze sob膮 zerwali艣cie i teraz znowu jeste艣cie razem.

- Co艣 w tym rodzaju. Najpierw byli艣my przyjaci贸艂mi. To d艂uga historia.

- Rozumiem. — Rumieniec znikn膮艂 z twarzy Mai i wr贸ci艂 na ni膮 u艣mieszek twardej dziewczyny. - C贸偶, jeste艣 szcz臋艣ciar膮. Nawet je艣li zmieni艂 si臋 w wampira. Jako Nocny 艁owca musisz by膰 przyzwyczajona do najdziwniejszych rzeczy, wi臋c pewnie ci臋 to nie odstrasza.

-. Odstrasza — powiedzia艂a Clary tonem ostrzejszym, ni偶 za­mierza艂a. - Ja to nie Jace. U艣miech Mai sta艂 si臋 szerszy.

- Nikt nim nie jest. I mam wra偶enie, 偶e on o tym wie. — Co to mia艂o znaczy膰?

— No, wiesz, Jace przypomina mi mojego dawnego ch艂opa­ka. Niekt贸rzy faceci patrz膮 na ciebie, jakby chcieli seksu. Jace patrzy na ciebie, jakby艣cie ju偶 uprawiali seks, by艂o 艣wietnie, a teraz jeste艣cie tylko przyjaci贸艂mi... cho膰 ty chcesz czego艣 wi臋­cej. To doprowadza dziewczyny do szale艅stwa. Wiesz, o co mi chodzi?

Tak, pomy艣la艂a Clary.

- Nie - powiedzia艂a.

- I chyba nie powinna艣, skoro jeste艣 jego siostr膮. Musisz uwierzy膰 mi na s艂owo.

- Musz臋 i艣膰. - Clary ju偶 wychodzi艂a z kuchni, kiedy co艣 przy sz艂o jej do g艂owy. Odwr贸ci艂a si臋. - Co si臋 z nim sta艂o?

Maia zamruga艂a.

- A, to on zmieni艂 mnie w wilko艂aka.

— Ju偶 mam — oznajmi艂a Clary, wchodz膮c do salonu ze szkicownikiem w jednej r臋ce i pude艂kiem kolorowych o艂贸wk贸w w drugiej.

Wysun臋艂a krzes艂o spod sto艂u i usiad艂a, k艂ad膮c blok przed sob膮. Poczu艂a si臋, jakby zdawa艂a egzamin do szko艂y plastycznej: „Narysuj to jab艂ko".

- Co mam zrobi膰?

—A jak my艣lisz? — Jace nadal siedzia艂, lekko zgarbiony, na taborecie przy pianinie. Wygl膮da艂, jakby nie spa艂 przez ca艂膮 noc. Alec sta艂 za nim, oparty o instrument, pewnie dlatego, 偶eby by膰 jak najdalej od Magnusa.

—Jace, wystarczy — odezwa艂 si臋 Luk臋. Wyra藕nie by艂 jeszcze os艂abiony. - Clary, powiedzia艂a艣, 偶e umiesz rysowa膰 nowe runy?

—Powiedzia艂am, 偶e tak mi si臋 wydaje.

— Chcia艂bym, 偶eby艣 spr贸bowa艂a.

- Teraz?

Luk臋 u艣miechn膮艂 si臋 s艂abo.

— Chyba 偶e masz jakie艣 inne plany.

Clary znalaz艂a czyst膮 stron臋 w szkicowniku i pomy艣la艂a, 偶e jeszcze nigdy papier nie wydawa艂 si臋 jej taki pusty. Wyczuwa艂a napi臋cie w pokoju. Wszyscy na ni膮 patrzyli: Magnus ze swoj膮 odwieczn膮 kontrolowan膮 ciekawo艣ci膮, Alec bardziej zaabsor­bowany w艂asnymi problemami, Luk臋 z nadziej膮, Jace z zimn膮, przera偶aj膮c膮 oboj臋tno艣ci膮. Ciekawe, czy kiedy艣 rzeczywi艣cie uda mu si臋 j 膮 znienawidzi膰.

Od艂o偶y艂a o艂贸wek.

— Nawet nie wiem, jakie runy ju偶 istniej膮. Przyda艂oby si臋 s艂owo albo poj臋cie, 偶eby do niego narysowa膰 Znak.

-Trudno jest zapami臋ta膰 ka偶dy... - zacz膮艂 Alec, ale Jace mu przerwa艂.

- A mo偶e „nieustraszony"? — podsun膮艂 cicho ku zaskoczeniu Clary. '

Clary spojrza艂a na Luke'a, a on wzruszy艂 ramionami.

- Dobrze.

Clary wyj臋艂a z pude艂ka szary o艂贸wek i przytkn臋艂a go do papie­ru. Pomy艣la艂a o formach, liniach i zawijasach, o starych znakach w Szarej Ksi臋dze, idealnych, zbyt doskona艂ych, 偶eby mo偶na je wym贸wi膰. W jej g艂owie rozleg艂 si臋 cichy g艂os: „Kim jeste艣, by s膮dzi膰, 偶e potrafisz m贸wi膰 j臋zykiem niebios?".

O艂贸wek drgn膮艂. Clary by艂a prawie pewna, 偶e to nie ona nim poruszy艂a. Sam zacz膮艂 艣lizga膰 si臋 po papierze, kre艣l膮c pojedyn­cz膮 lini臋. Jej serce zabi艂o mocniej. Pomy艣la艂a o matce, siedz膮cej w zadumie przed p艂贸tnem, tworz膮cej w艂asn膮 wizj臋 艣wiata tuszem i farb膮 olejn膮. Kim jestem? C贸rk膮 Jocelyn Fray. Clary przy艂apa艂a si臋 na tym, 偶e powtarza szeptem jedno s艂owo: „Nieustraszony, nieustraszony". O艂贸wek przesun膮艂 si臋 w g贸r臋, ale teraz to ona nim wodzi艂a, a nie on kierowa艂 jej r臋k膮. Kiedy sko艅czy艂a, przez chwil臋 z zachwytem patrzy艂a na swoje dzie艂o.

Znak nieustraszono艣ci sk艂ada艂 si臋 z wielu zygzakowatych linii, by艂 艣mia艂y i aerodynamiczny jak orze艂. Clary wyrwa艂a kartk臋 ze szkicownika i unios艂a j膮.

- Patrzcie - powiedzia艂a.

Nagrodzi艂a j膮 zaskoczona mina Luke'a - a wi臋c jednak jej nie wierzy艂 - i lekko rozszerzone oczy Jace'a.

- Super - powiedzia艂 Alec.

Jace wsta艂 z taboretu, przeszed艂 przez pok贸j i wyj膮艂 jej kartk臋 r臋ki.

- Ale czy to dzia艂a?

Clary nie by艂a pewna, czy Jace naprawd臋 chce us艂ysze膰 odpowied藕, czy po prostu jest z艂o艣liwy.

- O co ci chodzi?

Luk臋 wsta艂 z kanapy.

- Nie - powiedzia艂. - Ty ca艂y czas si臋 zachowujesz, jakby艣 nigdy nie s艂ysza艂 s艂owa „strach". Nie wiem, jak mogliby艣my na twoim przyk艂adzie si臋 przekona膰, czy Znak dzia艂a.

Alec st艂umi艂 parskni臋cie. Jace u艣miechn膮艂 si臋 cierpko, nie-przyja藕nie.

Luk臋 pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Wypr贸bujcie go na mnie - nieoczekiwanie zaoferowa艂 si臋 Alec. - Przyda艂oby mi si臋 troch臋 nieustraszono艣ci. - Zdj膮艂 kurtk臋 i rzuci艂 j膮 na taboret przy pianinie. Przeszed艂 przez pok贸j i stan膮艂 przed Jace'em. - Zr贸b to.

Jace zerkn膮艂 na Clary.

- A mo偶e uwa偶asz, 偶e ty powinna艣?

Alec spe艂ni艂 polecenie. Jego przedrami臋 ju偶 oplata艂 jeden, sta­艂y Znak, zapewniaj膮cy idealn膮 r贸wnowag臋. Wszyscy pochylili si臋 w napi臋ciu, nawet Magnus, kiedy Jace starannie odwzorowywa艂 linie Znaku nieustraszono艣ci na r臋ce przyjaciela, tu偶 pod istniej膮cym wzorem. Alec si臋 krzywi艂, kiedy stela kre艣li艂a piek膮c膮 艣cie偶k臋 na jego sk贸rze. Kiedy Jace sko艅czy艂, schowa艂 stel臋 do kieszeni i przez chwil臋 podziwia艂 swoje dzie艂o.

Przynajmniej 艂adnie wygl膮da - stwierdzi艂. - A czy dzia艂a... Alec dotkn膮艂 nowego Znaku i podni贸s艂 wzrok, 偶eby spraw­dzi膰, czy wszyscy obecni w pokoju na niego patrz膮.

- Jak si臋 czujesz? Zauwa偶y艂e艣 jak膮艣 r贸偶nic臋? Alec zastanawia艂 si臋 przez chwil臋.

- W艂a艣ciwie nie.

Jace wyrzuci艂 r臋ce w g贸r臋.

- Wi臋c nie dzia艂a.

- Niekoniecznie - odezwa艂 si臋 Luk臋. - Po prostu nic go jesz­cze nie aktywowa艂o. Mo偶e tutaj nie ma nic, czego Alec by si臋 ba艂.

- Buu! - wykrzykn膮艂 Magnus. Jace u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Masz tu jakie艣 paj膮ki? - spyta艂a Clary, zwracaj膮c si臋 do Luke'a.

Pan domu zrobi艂 ura偶on膮 min臋.

- Ale si臋 nie boj臋.

Clary nie zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, bo zabrz臋cza艂 dzwonek u drzwi. Spojrza艂a na Luke'a, unosz膮c brwi.

- Simon?

Gdy otworzy艂 drzwi, a偶 zesztywnia艂 z zaskoczenia. Clary us艂ysza艂a znajomy, ostry g艂os i chwil臋 p贸藕niej do salonu wpad艂y Maryse i Isabelle Lightwood, a tu偶 za nimi szara, gro藕na po­sta膰. Inkwizytorka. Towarzyszy艂 im wysoki, krzepki m臋偶czyzna o ciemnych w艂osach i oliwkowej cerze, z g臋st膮 czarn膮 brod膮. Cho膰 wtedy by艂 du偶o m艂odszy, Clary rozpozna艂a go ze starej fotografii, kt贸r膮 kiedy艣 pokaza艂 jej Hodge. Robert Lightwood, ojciec Aleca i Isabelle.

Magnus gwa艂townie uni贸s艂 g艂ow臋. Jace wyra藕nie zblad艂, ale poza tym nie okaza艂 偶adnych emocji. Alec... Alec przeni贸s艂 wzrok z siostry na matk臋 i ojca, a potem na Magnusa. Jego jas­noniebieskie oczy pociemnia艂y. Zrobi艂 krok do przodu i stan膮艂 przed rodzicami.

Na widok syna Maryse zareagowa艂a z op贸藕nieniem: -Alec, co ty tutaj robisz, u licha? Chyba jasno da艂am do z zrozumienia...

- Mamo, tato... - M贸wi艂 zdecydowanym, ale 艂agodnym to­nem. — Jest co艣, co musz臋 wam powiedzie膰. — U艣miechn膮艂 si臋 do rodzic贸w. — Spotykam si臋 z kim艣.

Robert Lightwood spojrza艂 na syna z lekk膮 irytacj膮. -Alec, to nie pora...

- Owszem. To wa偶ne. Nie tylko spotykam si臋 z kim艣... — S艂o­wa wyp艂ywa艂y z jego ust, podczas gdy rodzice patrzyli na nie­go z konsternacj膮 a Isabelle i Magnus z niemal identycznym zdumieniem. - Spotykam si臋 z Podziemnym. Spotykam si臋 z czar...

Magnus ledwo dostrzegalnie pstrykn膮艂 palcami. Powietrze wok贸艂 Aleca zamigota艂o, a on sam wywr贸ci艂 oczyma i osun膮艂 si臋 na pod艂og臋 jak 艣ci臋te drzewo.

- Alec! - krzykn臋艂a Maryse i przytkn臋艂a d艂onie do ust. Isabelle, stoj膮ca najbli偶ej, ukl臋k艂a nad bratem. Tymczasem

Alec ju偶 zaczyna艂 si臋 rusza膰. Zamruga艂 i otworzy艂 oczy.

- Co... co... dlaczego le偶臋 na pod艂odze?

- Dobre pytanie. — Siostra spiorunowa艂a go wzrokiem. — Co to by艂o?

- Co? - Alec usiad艂, trzymaj膮c si臋 za g艂ow臋. Przez jego twarz przemkn膮艂 wyraz niepokoju. - Zaczekaj. Czy co艣 powiedzia艂em? Zanim zemdla艂em?

Jace prychn膮艂.

Magnus spojrza艂 na niego jak na idiot臋.

-Alec bredzi - stwierdzi艂. - Skutki uboczne dzia艂ania de­monicznych toksyn. Bardzo niefortunne, ale wkr贸tce b臋dzie dobrze.

- Demonicznych toksyn? - G艂os Maryse by艂 piskliwy. - Nikt nie meldowa艂 w Instytucie o ataku demon贸w? Co tutaj si臋 dzieje

, Lucian? To tw贸j dom, prawda? Dobrze wiesz, 偶e gdyby na st膮pi艂 atak demon贸w, powiniene艣 o nim zameldowa膰...

Mam nazwisko — wyrwa艂o si臋 Magnusowi, ale kiedy so­bie u艣wiadomi艂, 偶e lepiej nie przerywa膰 Inkwizytorce, doda艂 pospiesznie: - Zreszt膮, to nieistotne. Najlepiej o wszystkim za­pomnijmy.

—Znam twoje nazwisko, Magnusie Bane — rzek艂a Inkwizytorka. - Ju偶 raz zaniedba艂e艣 obowi膮zki. Nie dostaniesz nast臋pnej szansy.

—Zaniedba艂em obowi膮zki? — Czarownik zmarszczy艂 brwi. Przyprowadzaj膮c tutaj ch艂opaka? W umowie, kt贸r膮 podpisa艂em, nie by艂o ani s艂owa o tym, 偶e nie mog臋 zabiera膰 go ze sob膮 wedle mojego uznania.

—To nie twoja wina — powiedzia艂a Inkwizytorka. — Nie twoje zaniedbanie, 偶e widzia艂 si臋 z ojcem zesz艂ej nocy.

W pokoju zapad艂a cisza. Alec wsta艂 z pod艂ogi i odszuka艂 wzrokiem Jace'a, ale przyjaciel na niego nie patrzy艂. Jego twarz by艂a mask膮.

— To niedorzeczne — obruszy艂 si臋 Luk臋. Rzadko bywa艂 taki

rozgniewany. - Jace nawet nie wie, gdzie jest Valentine. Prosz臋 przesta膰 go n臋ka膰.

- N臋kanie jest w艂a艣nie tym, czym si臋 zajmuj臋, Podziemny -o艣wiadczy艂a Inkwizytorka. - To moja praca. — Odwr贸ci艂a si臋 do Jace'a. - Powiedz prawd臋, ch艂opcze. Tak b臋dzie du偶o 艂atwiej.

Jace uni贸s艂 brod臋.

—Nie musz臋 nic m贸wi膰.

—Dlaczego nie, skoro jeste艣 niewinny? Powiedz nam, gdzie naprawd臋 by艂e艣 w nocy. Opowiedz nam o ma艂ej 艂odzi Valentine'a

Clary wytrzeszczy艂a oczy. „Poszed艂em na spacer". Mo偶e na­prawd臋 tak by艂o. Ale jej serce i 偶o艂膮dek m贸wi艂y co艣 innego. „Wiesz, jakie jest najgorsze uczucie?", zapyta艂 j膮 kiedy艣 Simon. „Nie ufa膰 osobie, kt贸r膮 si臋 kocha najbardziej na 艣wiecie".

Kiedy Jace milcza艂, Robert Lightwood przem贸wi艂 g艂臋bokim basem:

Jace nie odpowiedzia艂. Twarz mia艂 nieprzeniknion膮. Inkwizytorka sprawia艂a wra偶enie, jakby upaja艂a si臋 atmosfer膮 wyczekiwania panuj膮c膮 w pok贸ju.

- Si臋gnij do kieszeni kurtki — poleci艂a. — Wyjmij przedmiot, kt贸ry nosisz przy sobie, odk膮d opu艣ci艂e艣 Instytut.

Jace powoli zrobi艂 to, co mu kaza艂a. Kiedy wyj膮艂 r臋k臋 z kieszeni, Clary rozpozna艂a l艣ni膮cy niebiesko-szary fragment lustra. Kawa艂ek Bramy.

- Daj mi to. - Inkwizytorka wyrwa艂a mu od艂amek z r臋ki. Jace si臋 skrzywi艂. Brzeg szk艂a przeci膮艂 mu sk贸r臋. Na d艂oni

pojawi艂a si臋 krew. Maryse j臋kn臋艂a, ale si臋 nie poruszy艂a.

- Cz臋艣膰 Bramy - odpar艂a Inkwizytorka. — Kiedy lustro zosta­艂o rozbite, zachowa艂 si臋 w nim obraz ostatniego celu. - Obr贸ci艂a kawa艂ek szk艂a w d艂ugich, paj臋czych palcach. — W tym wypadku wiejskiej posiad艂o艣ci Wayland贸w.

W od艂amku Clary widzia艂a skrawek b艂臋kitnego nieba. Zasta­nawia艂a si臋, czy w Idrisie kiedykolwiek pada.

Gwa艂townym ruchem, kontrastuj膮cym ze spokojnym tonem, Inkwizytorka rzuci艂a szk艂o na ziemi臋. Fragment lustra roztrzas­ka艂 si臋 w drobny mak. Jace z sykiem wci膮gn膮艂 powietrze, ale nie ruszy艂 si臋 z miejsca.

Inkwizytorka w艂o偶y艂a szare r臋kawiczki i ukl臋k艂a w艣r贸d szcz膮t­k贸w Bramy. Przesia艂a je w d艂oniach, a偶 znalaz艂a to, czego szuka­艂a: cienki kawa艂ek papieru.

Wsta艂a trzymaj膮c go w g贸rze, tak 偶eby wszyscy mogli zoba­czy膰 Znak narysowany atramentem.

- Oznaczy艂am ten 艣wistek Znakiem tropi膮cym i wsun臋艂am mi臋dzy od艂amek lustra a jego ty艂. — Spojrza艂a na Jace'a. - Nie r贸b sobie wyrzut贸w, 偶e go nie zauwa偶y艂e艣. G艂owy starsze i m膮­drzejsze od twojej zosta艂y przechytrzone przez Clave.

- Szpiegowa艂a mnie pani — rzuci艂 z gniewem Jace. — Tak po st臋puje Clave? Narusza prywatno艣膰 Nocnych 艁owc贸w, 偶eby...

- Uwa偶aj, co m贸wisz. Nie tylko ty z艂ama艂e艣 Prawo. - Ch艂od­ne spojrzenie Inkwizytorki omiot艂o pok贸j. - Uwalniaj膮c ci臋 z Cichego Miasta, a potem spod kontroli czarownika, twoi przyjaciele zrobili to samo.

— Jace nie jest naszym przyjacielem, tylko bratem — o艣wiad­czy艂a Isabelle.

—Na twoim miejscu uwa偶a艂abym na s艂owa, Isabelle Light­wood — ostrzeg艂a j膮 Inkwizytorka. — Mo偶na by uzna膰 ci臋 za wsp贸lniczk臋 i pozbawi膰 Znak贸w.

—Wsp贸lniczk臋? — Ku zaskoczeniu wszystkich to Robert Lightwood wstawi艂 si臋 za c贸rk膮. - Dziewczyna po prostu pr贸bo wa艂a uchroni膰 nasz膮 rodzin臋 przed rozbiciem. Na lito艣膰 bosk膮 Imogen, to s膮 tylko dzieci...

— Dzieci? — Herondale skierowa艂a na niego lodowaty wzrok. — Tak jak wy byli艣cie dzie膰mi, kiedy Kr膮g uknu艂 zniszczenie Clave?

Tak jak m贸j syn by艂 dzieckiem, kiedy... — Urwa艂a raptownie, od­zyskuj膮c panowanie nad sob膮.

- Wi臋c jednak chodzi o Stephena - powiedzia艂 Luk臋 z czym艣 w rodzaju wsp贸艂czucia w g艂osie. — Imogen...

Twarz Inkwizytorki wykrzywi艂 grymas gniewu.

- Nie chodzi o Stephena! Chodzi o Prawo! Maryse splot艂a szczup艂e palce.

- A Jace? - zapyta艂a. - Co z nim b臋dzie?

- Jutro wr贸ci ze mn膮 do Idrisu. Sami zrezygnowali艣cie z prawa, 偶eby dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej.

- Jak pani mo偶e go tam zabiera膰? - oburzy艂a si臋 Clary. - Kie­dy wr贸ci?

—Clary, nie — rzuci艂 Jace b艂agalnym tonem, ale nie pos艂ucha艂a. —To nie Jace jest problemem, tylko Valentine!

- Daj spok贸j! Dla twojego w艂asnego dobra, daj spok贸j! Clary drgn臋艂a, jakby j膮 uderzy艂. Nigdy na ni膮 nie krzycza艂

w ten spos贸b, nawet kiedy zaci膮gn臋艂a go do pokoju szpitalnego matki. Ale widz膮c wyraz jego twarzy, gdy dostrzeg艂 jej reakcj臋, po偶a艂owa艂a, 偶e jednak nad sob膮 nie zapanowa艂a.

Nie zd膮偶y艂a jednak nic wi臋cej doda膰, bo Luk臋 po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej ramieniu i rzek艂 g艂osem tak powa偶nym, jak w tamt膮 noc, kiedy opowiedzia艂 jej histori臋 swojego 偶ycia:

— Skoro ch艂opiec poszed艂 do Valentine'a, wiedz膮c dobrzej膮 kim on jest ojcem, to oznacza, 偶e my go zawiedli艣my, a nie 偶e on zawi贸d艂 nas.

— Daruj sobie t臋 sofistyk臋, Lucian — rzuci艂a z ironi膮 Inkwizy­torka. - Zrobi艂e艣 si臋 mi臋kki jak Przyziemny.

- Ona ma racj臋 - odezwa艂 si臋 Alec. Siedzia艂 na brzegu kana­py, ze skrzy偶owanymi r臋koma i zaci艣ni臋tymi ustami. — Jace nas ok艂ama艂. Nie ma na to usprawiedliwienia.

Jace os艂upia艂. By艂 tak pewien lojalno艣ci przyjaciela, 偶e Clary wcale mu si臋 nie dziwi艂a. Nawet Isabelle spojrza艂a na brata z przera偶eniem.

— Alec, jak mo偶esz tak m贸wi膰?

— Prawo to Prawo, Izzy — odpar艂 Alec, nie patrz膮c na sio­str臋. - Nie wolno go omija膰.

Isabelle krzykn臋艂a cicho z w艣ciek艂o艣ci i zdumienia. Wybieg艂a z domu i z hukiem zatrzasn臋艂a za sob膮 drzwi. Maryse zrobi艂a ruch, jakby zamierza艂a pobiec za c贸rk膮 ale ma偶 j膮 powstrzyma艂, m贸wi膮c co艣 do niej cicho.

- S膮dz臋, 偶e to znak, 偶ebym j a te偶 sobie poszed艂 — stwierdzi艂

Magnus, wstaj膮c z krzes艂a. Clary zauwa偶y艂a, 偶e unika patrzenia na Aleca. — Powiedzia艂bym, 偶e mi艂o by艂o was spotka膰, ale nie lubi臋 k艂ama膰. I szczerze m贸wi膮c, im p贸藕niej zobacz臋 was nast臋p­nym razem, tym lepiej.

Alec wpatrywa艂 si臋 w pod艂og臋, kiedy Magnus wychodzi艂 z sa­lonu, zmierzaj膮c do frontowych drzwi. Zamkn膮艂 je za sob膮 z hu­kiem.

- Dwoje mniej — skomentowa艂 Jace. — Kto nast臋pny?

- Wystarczy - uci臋艂a Inkwizytorka. - Podaj mi r臋ce. Kiedy Jace spe艂ni艂 polecenie, wyj臋艂a stel臋 z ukrytej kieszeni

i nakre艣li艂a Znak na nadgarstkach. Kiedy si臋 cofn臋艂a, jego r臋ce by艂y skrzy偶owane i zwi膮zane czym艣, co wygl膮da艂o jak obr臋cz z p艂omieni. Clary krzykn臋艂a.

- Co pani robi? To go boli...

A je艣li chodzi o ciebie - powiedzia艂a Inkwizytorka zwraca­j膮c si臋 do Clary, cho膰 do tej pory ledwo j膮 dostrzega艂a. — Mia艂a艣 szcz臋艣cie, 偶e zosta艂a艣 wychowana przez Jocelyn i unikn臋艂a艣 oj­cowskiego pi臋tna. Niemniej jednak, b臋d臋 mia艂a na ciebie oko. Luk臋 zacisn膮艂 d艂o艅 na ramieniu Clary.

Inkwizytorka m贸wi艂a niemal z rozbawieniem. Wszyscy inni obecni w pokoju sprawiali wra偶enie wstrz膮艣ni臋tych. Z wyj膮tkiem Jace'a, kt贸ry obna偶y艂 z臋by, jakby warcza艂, cho膰 Clary w膮tpi艂a, czy zdawa艂 sobie z tego spraw臋. Wygl膮da艂 jak lew w klatce.

- Chod藕, Jonathanie — powiedzia艂a Inkwizytorka — Id藕 prze­de mn膮. Je艣li spr贸bujesz ucieka膰, wbij臋 ci n贸偶 mi臋dzy 艂opatki.

Jace przez chwil臋 mocowa艂 si臋 z ga艂k膮 u drzwi, pr贸buj膮c j膮 obr贸ci膰 sp臋tanymi r臋kami. Clary zacisn臋艂a z臋by, 偶eby nie krzyk­n膮膰. Po chwili wszyscy opu艣cili dom: Jace, Inkwizytorka i Lightwoodowie z Alekiem nadal wbijaj膮cym wzrok w pod艂og臋. Clary i Luk臋 zostali sami w salonie, pogr膮偶eni w milczeniu pe艂nym niedowierzania.

15

Z膭B W臉呕A

- Co robimy... - zacz臋艂a Clary w chwili, kiedy drzwi zamkn臋­艂y si臋 za Lightwoodami.

Luk臋 obj膮艂 g艂ow臋 r臋kami, jakby chroni艂 j膮 przed p臋kni臋ciem na p贸艂.

- Kawy — wyj臋cza艂. — Potrzebuj 臋 kawy.

Clary posz艂a za nim do kuchni. Luk臋 nala艂 sobie kawy, usiad艂 przy kuchennym stole i z roztargnieniem przeczesa艂 r臋k膮 w艂osy. —Jest 藕le — powiedzia艂. — Bardzo 藕le.

—Tak s膮dzisz? — Clary nie mog艂a teraz nawet my艣le膰 o kawie. Nerwy mia艂a napi臋te jak struny. - Co si臋 stanie, je艣li zabior膮 go do Idrisu?

— Proces przed Clave. Pewnie uznaj膮 go za winnego. Wymie­rz膮 kar臋. Jest m艂ody, wi臋c mog膮 pozbawi膰 go Znak贸w, a nie wykl膮膰.

— Co to znaczy?

Luk臋 nie patrzy艂 jej w oczy.

- To znaczy, 偶e wyrzuc膮 go z Clave, przestanie by膰 Nocnym 艁owc膮. B臋dzie zwyk艂ym Przyziemnym.

- Ale przecie偶 to go zabije. Naprawd臋. On wola艂by umrze膰. —My艣lisz, 偶e o tym nie wiem? - Luk臋 dopi艂 kaw臋 i z ponur膮

min膮 odstawi艂 pusty kubek. — Dla Clave nie ma to znaczenia. Nie mog膮 dopa艣膰 Valentine'a, wi臋c ukarz膮 jego syna. —A co ze mn膮? Jestem jego c贸rk膮.

— Ale nie nale偶ysz do ich 艣wiata, natomiast Jace tak. Nie by­艂oby 藕le, gdyby艣 na jaki艣 czas si臋 przyczai艂a. Chcia艂bym pojecha膰 na farm臋...

- Nie mo偶emy tak po prostu zostawi膰 Jace'a! — Clary by艂a wstrz膮艣ni臋ta. — Nigdzie nie jad臋.

— Oczywi艣cie, 偶e nie. — Luk臋 zby艂 jej protest machni臋ciem r臋ki. - Powiedzia艂em, 偶e bym chcia艂, a nie, 偶e jedziemy. Nasuwa si臋 pytanie, co zrobi Imogen, skoro ju偶 wie, gdzie jest Valentine. Grozi nam wojna.

— Mo偶e nawet zabi膰 Valentine'a. Nic mnie to nie obchodzi. Ja tylko chc臋, 偶eby Jace wr贸ci艂.

— To mo偶e nie by膰 艂atwe — ostrzeg艂 j膮 Luk臋. — Zwa偶ywszy na to, 偶e Jace rzeczywi艣cie zrobi艂 to, o co jest oskar偶ony.

—My艣lisz, 偶e zabi艂 Cichych Braci? — oburzy艂a si臋 Clary. — My艣lisz...

- Nie. Nie uwa偶am, 偶e zabi艂 Cichych Braci. Wiem, 偶e zrobi艂 to, co widzia艂a Imogen: poszed艂 zobaczy膰 si臋 z ojcem.

Nagle Clary co艣 sobie przypomnia艂a.

- Co mia艂e艣 na my艣li, m贸wi膮c, 偶e to my go zawiedli艣my, a nie na odwr贸t? Czy to znaczy, 偶e go nie winisz?

- Tak 艂 nie. — Luk臋 wygl膮da艂 na znu偶onego. — Post膮pi艂 bardzo g艂upio. Valentine'owi nie mo偶na ufa膰. Ale kiedy Lightwoodowie odwr贸cili si臋 do niego plecami, czego si臋 spodziewali? Jest jeszcze dzieckiem, nadal potrzebuje rodzic贸w. Je艣li oni go nie chc膮 szuka sobie kogo艣' innego.

— Pomy艣la艂am, 偶e mo偶e szuka艂 ciebie. Luk臋 zrobi艂 smutn膮 min臋.

- Ja te偶 tak s膮dzi艂em, Clary. Tak s膮dzi艂em.

Maia s艂ysza艂a s艂abe g艂osy dochodz膮ce z kuchni. Ju偶 przestali wrzeszcze膰 w salonie. Pora si臋 wynosi膰. Z艂o偶y艂a li艣cik, kt贸ry napisa艂a w po艣piechu, zostawi艂a go na 艂贸偶ku Luke'a i podesz艂a do okna. Mocowa艂a si臋 z nim przez dwadzie艣cia minut, w ko艅cu je otworzy艂a do 艣rodka wpad艂o ch艂odne powietrze to jeden z tych wczesnojesiennych dni, kiedy niebo wydaje si臋 niemo偶liwie b艂臋kitne i odleg艂e, a w powietrzu czu膰 s艂aby zapach dymu.

Maia wesz艂a na parapet i spojrza艂a w d贸艂. Przed Przemian kr臋ci艂oby si臋 jej w g艂owie ze strachu przed wysoko艣ci膮 ale i pomy艣la艂a przelotnie o swoim zranionym ramieniu i skoczy艂a. Wyl膮dowa艂a w przysiadzie na pop臋kanym betonie na pot 1 w ku. Wyprostowa艂a si臋 szybko i obejrza艂a na dom, ale nikt stan膮艂 w oknie i nie zawo艂a艂, 偶eby wraca艂a.

Poczu艂a lekkie uk艂ucie rozczarowania. I tak nie zwracali mnie zbytniej uwagi, kiedy by艂am w domu, stwierdzi艂a, wdrapuj膮c si臋 na wysok膮 siatk臋, kt贸ra oddziela艂a podw贸rze Luke'a od uliczki. Dlaczego wi臋c mieliby zauwa偶y膰, 偶e znikn臋艂am. Jedyna osob膮, kt贸ra traktowa艂a mnie powa偶nie, by艂 Simon.

Skrzywi艂a si臋 na my艣l o Simonie. Zeskoczy艂a po drugiej stronie ogrodzenia i pobieg艂a ulic膮 do Kent Avenue. Powiedzia艂a Clary ze nie pami臋ta nocnych wydarze艅, ale to nie by艂a prawda pami臋ta艂a wyraz twarzy Simona, kiedy gwa艂townie si臋 przed nim cofn臋艂a. Najdziwniejsze, 偶e w tamtym momencie nadal wygl膮da艂 na cz艂owieka bardziej ludzkiego ni偶 wszyscy, kt贸rych zna艂a

Przeci臋艂a jezdni臋, 偶eby nie przechodzi膰 przed domem Luk臋'a. Ulica by艂a niemal opustosza艂a. Mieszka艅cy Brooklynu jeszcze spali w ten p贸藕ny niedzielny ranek. Maia skierowa艂a si臋 do metra przy Bedford Avenue. Nadal my艣la艂a o Simonie, co przyprawia艂o ja o b贸l 偶o艂膮dka. By艂 pierwsz膮 osob膮 od lat, kt贸rej chcia艂a zaufa膰, a przez niego sta艂o si臋 to niemo偶liwe.

„ To dlaczego teraz idziesz, 偶eby si臋 z nim zobaczy膰?" - us艂ysza艂a szept w g艂owie i jak zwykle by艂 to g艂os Daniela. „Zamknij si臋". powiedzia艂a mu twardo. „Nawet je艣li nie mo偶emy zosta膰 przyjaci贸艂mi, jestem mu winna co najmniej przeprosiny". Kto艣 si臋 roze艣mia艂. D藕wi臋k odbi艂 si臋 echem od mur贸w wysokiej fabryki znajduj膮cej si臋 po jej lewej stronie. Serce Mai nagle 艣cisn膮艂 strach. Obr贸ci艂a si臋, ale ulica za ni膮 by艂a pusta. Brzegiem rzeki sz艂a stara kobieta z psami, ale znajdowa艂a si臋 za daleko, 偶eby us艂ysze膰 krzyk.

Maia przyspieszy艂a kroku. By艂a w stanie wyprzedzi膰 w marszu wi臋kszo艣膰 ludzi, nie m贸wi膮c o pokonaniu ich w biegu. Nawet z r臋k膮 kt贸ra bola艂a j膮 tak, jakby kto艣 uderzy艂 w ni膮 m艂otem, nie musia艂a obawia膰 si臋 rabusia czy gwa艂ciciela. Gdy kr贸tko przybyciu do miasta sz艂a pewnej nocy przez Central Park, . dw贸ch nastolatk贸w uzbrojonych w no偶e pr贸bowa艂o j膮 obrabowa膰 i tylko Bat powstrzyma艂 j膮 przed zabiciem ich obu.

Sk膮d zatem to uczucie paniki?

Obejrza艂a si臋 za siebie. Staruszka znikn臋艂a. Ca艂a Kent by艂a pusta. Przed ni膮 wznosi艂a si臋 opuszczona fabryka s艂odyczy

-Jeste艣 Valentine? - wyszepta艂a. - My艣la艂am, 偶e... Nadepn膮艂 jej r臋k臋. Ca艂e rami臋 przeszy艂 silny b贸l. Maia krzykn臋艂a. —Zada艂em ci pytanie. Ile masz lat?

—Ile mam lat? — B贸l w r臋ce, zmieszany z dusz膮cym smrodem 艣mieci, przyprawi艂 j膮 o md艂o艣ci. - Pieprz si臋.

Mi臋dzy jego palcami pojawi艂 si臋 promie艅 艣wiat艂a. Valentine ci膮艂 nim przez jej twarz tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂a si臋 uchyli膰. Odruchowo dotkn臋艂a piek膮cego policzka i wyczu艂a krew pod palcami.

- Ile masz lat? — powt贸rzy艂 Valentine.

- Pi臋tna艣cie.

Poczu艂a raczej ni偶 zobaczy艂a, 偶e Valentine si臋 u艣miecha.

- Doskonale.

Po powrocie do Instytutu Inkwizytorka oddzieli艂a Jace'a od Lightwood贸w i zaprowadzi艂a go do sali treningowej. Ujrzawszy swoje odbicie w wysokich lustrach biegn膮cych wzd艂u偶 艣cian, Jace prze偶y艂 wstrz膮s. Nie widzia艂 siebie od wielu dni, a ostat­nia noc by艂a naprawd臋 kiepska. Oczy mia艂 podkr膮偶one, koszul臋 ubrudzon膮 zaschni臋t膮 krwi膮 i b艂otem z East River, twarz 艣ci膮g­ni臋t膮 i zm臋czon膮.

- Podziwiasz siebie? - G艂os Inkwizytorki wdar艂 si臋 w jego rozmy艣lania. - Nie b臋dziesz wygl膮da艂 tak 艂adnie, kiedy Clave z tob膮 sko艅czy.

— Zdaje si臋, 偶e ma pani obsesj臋 na punkcie mojego wygl膮­du. - Jace z ulg膮 odwr贸ci艂 si臋 od lustra. - Czy to dlatego, 偶e pani膮 poci膮gam?

— Powstrzymaj si臋 od niesmacznych uwag. - Z szarej sakwy wisz膮cej u pasa Inkwizytorka wyj臋艂a cztery d艂ugie anielskie no偶e. — M贸g艂by艣 by膰 moim synem.

— Stephenem. — Jace przypomnia艂 sobie s艂owa Luk臋'a. — Tak mia艂 na imi臋, prawda?

Inkwizytorka odwr贸ci艂a si臋 tak gwa艂townie, 偶e ostrza a偶 zawi­browa艂y od jej gniewu.

— Nie wa偶 si臋 nigdy wymawia膰 tego imienia.

Przez chwil臋 Jace zastanawia艂 si臋, czy naprawd臋 mog艂aby go zabi膰. Nic nie powiedzia艂, a tymczasem kobieta si臋 opanowa艂a.

— Sta艅 na 艣rodku pokoju, prosz臋. — Nie patrz膮c na niego,

wskaza艂a miejsce czubkiem no偶a.

Bez s艂owa spe艂ni艂 polecenie. Cho膰 stara艂 si臋 nie patrze膰 w lustra, k膮tem oka widzia艂 odbicie swoje i Imogen Herondale. A w艂a艣ciwie wiele odbi膰, jakby w sali treningowej sta艂o mn贸­stwo Inkwizytorek gro偶膮cych mn贸stwu Jace'贸w.

Spojrza艂 na swoje sp臋tane r臋ce. Bolesne napi臋cie w nad­garstkach i ramionach zmieni艂o si臋 w silny, przeszywaj膮cy b贸l. Jace nawet nie mrugn膮艂, kiedy Inkwizytorka spojrza艂a na jeden z no偶y, wym贸wi艂a jego imi臋, Jophiel, i wbi艂a ostrze w drewniane deski pod艂ogi u swoich st贸p. Gdy min臋艂a chwila i nic si臋 nie wydarzy艂o, Jace nie wytrzyma艂.

—Bum? Co艣 mia艂o si臋 sta膰?

—Zamknij si臋 — rzuci艂a kr贸tko Inkwizytorka. — I zosta艅 tam, gdzie jeste艣.

Jace obserwowa艂 z rosn膮c膮 ciekawo艣ci膮, jak Imogen Herondale przechodzi na jego drug膮 stron臋, wypowiada imi臋 Harahel i wbija drugi miecz w pod艂og臋.

Przy trzecim no偶u - Sandalfonie - zrozumia艂, co robi Inkwi­zytorka. Pierwsze ostrze zosta艂o umieszczone na po艂udnie od niego, nast臋pne na wsch贸d, kolejne na p贸艂noc. Razem wytycza­艂y strony 艣wiata. Jace pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰, co to mo偶e oznacza膰, ale nic nie wymy艣li艂. By艂 to jaki艣 rytua艂 Clave, ale on nigdy si臋 o takim nie uczy艂. Gdy Inkwizytorka unios艂a ostatni n贸偶, Taharial, d艂onie mia艂 spocone i piek膮ce w miejscu, gdzie ociera艂y si臋 o siebie.

Imogen Herondale wyprostowa艂a si臋, najwyra藕niej zadowo­lona z siebie.

—Dobrze!

—Co dobrze? — zapyta艂 Jace, ale uciszy艂a go gestem r臋ki. —Jeszcze jedno, Jonathanie.

Podesz艂a do ostrza wbitego od po艂udnia i ukl臋k艂a przed nim. Wyj臋艂a stel臋 i narysowa艂a tu偶 przy ostrzu pojedynczy Znak. Kiedy wsta艂a, w sali rozbrzmia艂 wysoki, delikatny, przyjemny ton, jakby kto艣 poruszy艂 dzwoneczkiem. Z czterech anielskich no偶y buchn臋艂o tak o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂o, 偶e Jace odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zmru偶y艂 oczy. Gdy otworzy艂 je chwil臋 p贸藕niej, zobaczy艂, 偶e stoi w klatce, kt贸rej boki wygl膮daj膮 jak utkane z w艂贸kien 艣wiat艂a. Porusza艂y si臋 jak kurtyny pod艣wietlonego deszczu.

Inkwizytorka by艂a teraz zamazan膮 postaci膮 za jarz膮c膮 si臋 艣cia­n膮. Kiedy Jace krzykn膮艂, nawet jego g艂os wyda艂 si臋 dr偶膮cy i g艂u­chy, jakby wo艂a艂 do niej przez wod臋.

— Co to jest? Co pani zrobi艂a?

Imogen Herondale si臋 roze艣mia艂a.

Jace z w艣ciek艂o艣ci膮 zrobi艂 krok do przodu, potem drugi. Gdy musn膮艂 ramieniem ja艣niej膮c膮 艣cian臋, przeszy艂 go pr膮d, jakby dotkn膮艂 p艂otu pod napi臋ciem. Run膮艂 na pod艂og臋, bo nie m贸g艂 z艂agodzi膰 r臋kami upadku.

Inkwizytorka znowu si臋 za艣mia艂a.

- Je艣li spr贸bujesz uciec, czeka ci臋 co艣 wi臋cej ni偶 kolejny wstrz膮s. Clave nazywa t臋 kar臋 Konfiguracj膮 Malachi. Tych 艣cian nie mo偶na sforsowa膰, dop贸ki serafickie no偶e pozostaj膮 tam, gdzie s膮. Nie robi艂abym tego na twoim miejscu - ostrzeg艂a, kie­dy Jace ukl膮k艂 i pr贸bowa艂 si臋gn膮膰 do najbli偶szego no偶a. — Do­tknij ostrza, a zginiesz.

- Ale pani mo偶e ich dotyka膰 - zauwa偶y艂 z nienawi艣ci膮 w g艂o­sie Jace.

— Ja mog臋, ty nie.

Jace wsta艂. Przez 艣wietlist膮 kurtyn臋 zobaczy艂, 偶e Inkwizytorka odwraca si臋 do wyj艣cia.

—Ale moje r臋ce... — Spojrza艂 na swoje sp臋tane nadgarstki. Metal wrzyna艂 si臋 w sk贸r臋 jak 偶r膮cy kwas. Wok贸艂 ognistych kaj­danek tworzy艂y si臋 krwawe pr臋gi.

—Powiniene艣 by艂 pomy艣le膰 o tym, zanim poszed艂e艣 zobaczy膰 si臋 z Valentine'em.

- Jako艣 nie boj臋 si臋 zemsty Rady. Nie mog膮 by膰 gorsi od pani.

— Nie staniesz przed Rad膮 — oznajmi艂a Inkwizytorka. W jej g艂osie by艂 spok贸j, kt贸ry nie spodoba艂 si臋 Jace'owi.

- Jak to nie stan臋 przed Rad膮? M贸wi艂a pani, 偶e jutro zabiera mnie do Idrisu.

— Nie. Zamierzam odda膰 ci臋 ojcu.

Wstrz膮s wywo艂any jej s艂owami omal nie zwali艂 go z n贸g.

Jace wytrzeszczy艂 oczy.

Jace pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Macie niew艂a艣ciwego faceta. Chyba zdaje sobie pani z tego spraw臋?

Przez twarz Imogen Herondale przemkn膮艂 wyraz irytacji. -S膮dzi艂am, 偶e da艂e艣 ju偶 sobie spok贸j z tym udawaniem nie­winno艣ci, Jonathanie.

- Nie mia艂em na my艣li siebie, tylko swojego ojca.

Po raz pierwszy, odk膮d j膮 pozna艂, Inkwizytorka wygl膮da艂a na zdezorientowan膮.

- Nie rozumiem, o czym m贸wisz.

- Ojciec nie wymieni mnie na Dary Anio艂a. - S艂owa Jace'a by艂y gorzkie, ale ton rzeczowy. - Pr臋dzej pozwoli, 偶eby艣cie zabili mnie na jego oczach, nim odda wam Kielich i Mecz.

Inkwizytorka pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie rozumiesz — powiedzia艂a z zagadkow膮 nut膮 urazy

w g艂osie. - Dzieci nigdy nie rozumiej膮. Mi艂o艣ci rodzicielskiej nie mo偶na por贸wna膰 z niczym. 呕adna nie jest tak wszechmoc na. 呕aden ojciec, nawet Valentine, nie po艣wi臋ci艂by syna dla ka­wa艂ka metalu, niewa偶ne jak pot臋偶nego.

Widz臋, 偶e jednak jeste艣 synem swojego ojca. Nie chcesz, 偶eby straci艂 Dary Anio艂a. Dla ciebie r贸wnie偶 by艂aby to utrata w艂adzy. Nie chcesz prze偶y膰 偶ycia jako okryty ha艅b膮 syn prze­st臋pcy, wi臋c powiesz wszystko, 偶eby zachwia膰 moj膮 decyzj膮. Ale mnie nie oszukasz.

—Prosz臋 pos艂ucha膰. — Jace stara艂 si臋 m贸wi膰 spokojnie, cho膰 serce mu wali艂o m艂otem. Musia艂a mu uwierzy膰. - Wiem, 偶e pani mnie nienawidzi. Wiem, 偶e uwa偶a mnie pani za takiego samego k艂amc臋 jak m贸j ojciec. Ale teraz powiem pani prawd臋. Valentine wierzy w to, co robi. Pani uwa偶a, 偶e jest z艂y. Nato­miast on jest przekonany, 偶e ma racj臋. S膮dzi, 偶e wykonuje dzie艂o Bo偶e. Nie zrezygnuje z tego dla mnie. 艢ledzi艂a mnie pani, wi臋c musia艂a pani s艂ysze膰, co m贸wi艂...

—Tylko widzia艂am, jak z nim rozmawiasz — powiedzia艂a In­kwizytorka. - Nic nie s艂ysza艂am.

Jace zakl膮艂 pod nosem.

- Prosz臋 pos艂ucha膰, z艂o偶臋 ka偶d膮 przysi臋g臋, jak膮 pani zechce, by udowodni膰, 偶e nie k艂ami臋. Valentine u偶ywa Miecza i Kieli­cha, 偶eby wzywa膰 demony. Im wi臋cej czasu straci pani na mnie, tym wi臋cej on go zyska, 偶eby stworzy膰 armi臋. Gdy ju偶 pani zro­zumie, 偶e m贸j ojciec nigdy nie dobije targu, nie b臋dziecie mieli szansy go pokona膰...

Inkwizytorka prychn臋艂a ze zniecierpliwieniem.

- Jestem zm臋czona twoimi k艂amstwami.

Jace wstrzyma艂 oddech, kiedy odwr贸ci艂a si臋 do niego plecami i ruszy艂a do drzwi.

- Prosz臋! — krzykn膮艂.

Imogen Herondale zatrzyma艂a si臋 przy drzwiach i obejrza艂a. Jace widzia艂 tylko kanciasty zarys jej twarzy, ostry podbr贸dek, ciemne zag艂臋bienia na skroniach. Szare ubranie stapia艂o si臋 z cieniami zalegaj膮cymi sal臋, przez co wygl膮da艂a jak bezcielesna czaszka unosz膮ca si臋 w powietrzu.

—Nie my艣l, 偶e zale偶y mi na tym, 偶eby odda膰 ci臋 ojcu — powie dzia艂a. - Valentine Morgenstern na to nie zas艂uguje. —A na co zas艂uguje?

- Z臋by trzyma膰 w ramionach martwe cia艂o swojego dziecka. Zobaczy膰 martwego syna i zrozumie膰, 偶e nic nie mo偶e zrobi膰. Nie ma 偶adnego czaru, 偶adnego zakl臋cia, 偶adnego targu z pie­k艂em, dzi臋ki kt贸remu go odzyska... - Urwa艂a. - Powinien sam si臋 przekona膰 - doda艂a szeptem i pchn臋艂a drzwi.

Kiedy zamkn臋艂y si臋 za ni膮 z trzaskiem, Jace patrzy艂 na nie w oszo艂omieniu, z p艂on膮cymi nadgarstkami.

Clary od艂o偶y艂a s艂uchawk臋, marszcz膮c brwi. — Nikt nie odbiera.

—Do kogo pr贸bowa艂a艣 zadzwoni膰? Do Simona?

Luk臋 pi艂 ju偶 pi膮ty kubek kawy i Clary zaczyna艂a si臋 o niego martwi膰. Czy mo偶na zatru膰 si臋 kofein膮? Nie wygl膮da艂o na to, 偶eby grozi艂 mu atak serca czy co艣 w tym rodzaju, ale id膮c do sto艂u, ukradkiem wy艂膮czy艂a ekspres, tak na wszelki wypadek.

- Nie. Nie chc臋 budzi膰 go w dzie艅, cho膰 powiedzia艂, 偶e mu to nie przeszkadza, dop贸ki nie musi ogl膮da膰 艣wiat艂a s艂onecznego.

-Wi臋c...

- Dzwoni艂am do Isabelle, 偶eby si臋 dowiedzie膰, co z Jace'em.

- Nie odebra艂a?

- Nie. - Clary zaburcza艂o w 偶o艂膮dku. Podesz艂a do lod贸wki, wyj臋艂a z niej jogurt brzoskwiniowy i zacz臋艂a je艣膰 go mechanicz­nie, nie czuj膮c smaku. W po艂owie pojemni czka nagle sobie co艣 przypomnia艂a. — Maia. Powinni艣my sprawdzi膰, czy wszystko u niej w porz膮dku. - Odstawi艂a jogurt. - P贸jd臋 do niej.

Luk臋 pos艂a艂 jej krzywy u艣miech i wyszed艂 do przedpokoju. Po kilku minutach wr贸ci艂 zdziwiony.

- Po prostu wymkn臋艂a si臋 z domu. Zostawi艂a to. — Cisn膮艂 na st贸艂 z艂o偶on膮 kartk臋 papieru.

Clary podnios艂a j膮 i przeczyta艂a, marszcz膮c brwi:

Przepraszam za wszystko. Posz艂am naprawi膰 par臋 rzeczy. Dzi臋ki za to, co dla mnie zrobili艣cie. Maia.

- „Naprawi膰 par臋 rzeczy"? O co jej chodzi艂o? Luk臋 westchn膮艂.

- Mia艂em nadziej臋, 偶e ty b臋dziesz wiedzia艂a. —Martwisz si臋?

- Raumy s膮 jak psy my艣liwskie — powiedzia艂 Luk臋.— Znaj duj膮 ludzi i przyprowadzaj膮 ich do tego, kto je wezwa艂. Ten demon nadal mo偶e jej szuka膰.

- Aha - mrukn臋艂a Clary. - Domy艣lam si臋, 偶e posz艂a do Simona.

Luk臋 spojrza艂 na ni膮 zaskoczony.

- Wydaj膮 si臋 sobie bliscy w pewnym sensie. Zadzwoni臋 do niego.

Simon odebra艂 po trzecim sygnale. Mia艂 zaspany g艂os. - Halo?

- To ja.

Odwr贸ci艂a si臋 od Luk臋'a, g艂贸wnie z nawyku, nie mia艂a bo­wiem przed nim sekret贸w.

- Jest kto艣 jeszcze w domu opr贸cz ciebie?

- Nie, mama w pracy, a Rebecca na wyk艂adach. Naprawd臋 my艣lisz, 偶e Maia zamierza mnie odwiedzi膰?

- Zadzwo艅 do nas, je艣li si臋 pojawi...

- Clary - przerwa艂 jej Simon - zaczekaj chwil臋. Chyba kto艣 pr贸buje w艂ama膰 si臋 do mojego domu.

Jace obserwowa艂 zadziwiaj膮c膮 srebrn膮 kurtyn臋 wok贸艂 nie­go. Zacz臋艂y mu dr臋twie膰 palce, co, jak podejrzewa艂, by艂o z艂ym znakiem, ale nie potrafi艂 si臋 tym przej膮膰. Zastanawia艂 si臋, czy Lightwoodowie wiedz膮, 偶e on tutaj jest, albo czy b臋d膮 mieli przykr膮 niespodziank臋, kiedy przypadkiem wejd膮 do sali trenin­gowej. Ale nie, Inkwizytorka nie by艂a taka niedba艂a. Prawdo­podobnie uprzedzi艂a wszystkich, 偶e pok贸j jest niedost臋pny do czasu, kiedy zrobi z wi臋藕niem to, co uzna za stosowne. Chyba powinien by膰 z艂y, nawet wystraszony, ale czu艂 tylko oboj臋tno艣膰. Nic nie wydawa艂o mu si臋 realne: ani Clave, ani Przymierze, ani Prawo, ani nawet jego ojciec.

Kiedy tak le偶a艂 na plecach i gapi艂 si臋 w sufit, nagle us艂ysza艂 ci­che kroki. Usiad艂 i omi贸t艂 wzrokiem sal臋. Za 艣wietlist膮 kurtyn膮 deszczu dostrzeg艂 ciemn膮 posta膰. To musia艂a by膰 Inkwizytorka. Wr贸ci艂a, 偶eby jeszcze troch臋 go podr臋czy膰. Przygotowa艂 si臋 na to... i serce mu drgn臋艂o na widok ciemnych w艂os贸w i znajomej twarzy.

Mo偶e jednak na czym艣 mu jeszcze zale偶a艂o. -Alec?

- To ja. - Przyjaciel ukl膮k艂 po drugiej stronie migocz膮cej 艣ciany.

Jace widzia艂 go wyra藕nie, ale jego rysy rozmazywa艂y si臋, kiedy srebrny deszcz falowa艂. Zupe艂nie jakby patrzy艂 na niego przez czyst膮 wod臋 zmarszczon膮 przez wiatr.

Mo偶na dosta膰 md艂o艣ci, pomy艣la艂.

— Co to jest, w imi臋 Anio艂a? — Alec wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby

do

tkn膮膰 dziwnej 艣ciany.

— Oczywi艣cie, 偶e nie. Przecie偶 jestem niebezpiecznym przest臋pc膮. - Jace us艂ysza艂 cierpki ton w swoim g艂osie, a kiedy zobaczy艂, 偶e Alec si臋 wzdryga, przez chwil臋 czu艂 z艂o艣liw膮 satysfakcj臋.

-W艂a艣ciwie nie nazwa艂a ci臋 przest臋pc膮...

- Nie, jestem tylko bardzo niegrzecznym ch艂opcem. Robi臋 r贸偶ne z艂e rzeczy. M臋cz臋 koty. Wykonuj臋 brzydkie gesty przy zakonnicach.

- Nie 偶artuj sobie. To powa偶na sprawa. Co, u licha, sobie my艣la艂e艣, kiedy poszed艂e艣 zobaczy膰 si臋 z Valentine'em. Serio, wyt艂umacz mi, co chodzi艂o ci po g艂owie?

Jace'owi przysz艂o na my艣l kilka ci臋tych odpowiedzi, ale stwierdzi艂, 偶e nie ma ochoty popisywa膰 si臋 dowcipem. By艂 na to zbyt zm臋czony.

- Pomy艣la艂em, 偶e jest moim ojcem.

Alec zrobi艂 tak膮 min臋, jakby liczy艂 w my艣lach do dziesi臋ciu, 偶eby zachowa膰 cierpliwo艣膰. - Jace...

Jace gwa艂townie uni贸s艂 g艂ow臋.

- Robi艂 takie rzeczy! By艂 w Kr臋gu razem z moim ojcem! Twoja matka te偶! Nasi rodzice byli tacy sami. Jedyna r贸偶nica polega na tym, 偶e twoi dali si臋 z艂apa膰 i ukara膰, a Valentine nie!

Twarz Aleca st臋偶a艂a.

- Jedyna r贸偶nica? - powt贸rzy艂.

Jace spojrza艂 na swoje r臋ce. P艂on膮ce kajdanki nie powinny by膰 tak d艂ugo u偶ywane. Krwawe pr臋gi pod nimi by艂y coraz wi臋ksze.

- Po prostu nie rozumiem, jak mog艂e艣 chcie膰 si臋 z nim zobaczy膰 po tym, co zrobi艂 tobie, a nie w og贸le - wyja艣ni艂 Alec.

Jace nie odpowiedzia艂.

- Przez te wszystkie lata pozwala艂 ci my艣le膰, 偶e nie 偶yje. Mo偶e

nie pami臋tasz, jak by艂o, kiedy mia艂e艣 dziesi臋膰 lat, ale ja tak. Kto艣, kto ci臋 kocha, nie m贸g艂by zrobi膰 czego艣 takiego.

- Je艣li on przysi臋gnie na Anio艂a, 偶e co艣 zrobi, dotrzyma s艂owa. Znam go.

- Pod warunkiem, 偶e go poprzesz przeciwko Clave. Jace kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Musia艂 by膰 bardzo wkurzony, kiedy odm贸wi艂e艣 - zauwa偶y艂 Alec.

Jace oderwa艂 wzrok od swoich krwawi膮cych nadgarstk贸w i spojrza艂 na przyjaciela. -Co?

Jace bardzo wolno pokiwa艂 g艂ow膮.

Alec zrobi艂 zdziwion膮 min臋.

- Chyba nie s膮dzi艂e艣, 偶e m贸wi艂em to powa偶nie? Po prostu chcia艂em, 偶eby Inkwizytorka mi zaufa艂a i nie obserwowa艂a mnie przez ca艂y czas, tak jak obserwuje Izzy i Maksa. Wie, 偶e oni s膮 po twojej stronie.

-A ty? Jeste艣 po mojej stronie? - Jace us艂ysza艂 napi臋cie w swoim g艂osie i niemal przerazi艂o go to, ile znaczy dla niego odpowied藕 Aleca.

Alec pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- To nie to. Wyczuwam jak膮艣 zastarza艂膮 nienawi艣膰.

Jace ju偶 mia艂 odpowiedzie膰, kiedy nagle zacz臋艂y bi膰 dzwony katedry. W sali treningowej ich d藕wi臋k by艂 bardzo dono艣ny. Jace spojrza艂 w g贸r臋. Niemal si臋 spodziewa艂, 偶e zobaczy Hugona zata­czaj膮cego powolne kr臋gi mi臋dzy drewnianymi krokwiami a 艂u­kowatym kamiennym sklepieniem. By艂o to ulubione miejsce kruka Hodge'a. Kiedy艣 Jace s膮dzi艂, 偶e ptak lubi wbija膰 pazury w mi臋kkie drewno, ale teraz zrozumia艂, 偶e mia艂 tam doskona艂y punkt obserwacyjny.

- Luk臋 wspomnia艂, 偶e Inkwizytorka mia艂a syna o imieniu Stephen. Zdaje si臋, 偶e pr贸buje go pom艣ci膰. Gdy j膮 o niego za pyta艂em, wkurzy艂a si臋. My艣l臋, 偶e on mo偶e mie膰 co艣 wsp贸lnego z jej nienawi艣ci膮 do mnie.

Dzwony umilk艂y.

-I mam jecha膰 a偶 na Brooklyn? Pos艂uchaj, st膮d nie da si臋 wymkn膮膰...

- Simon! - Clary gwa艂townie odwr贸ci艂a si臋 do Luk臋'a, 艣ci­skaj膮c telefon. - M贸wi, 偶e kto艣 pr贸buje w艂ama膰 si臋 do jego domu.

- Powiedz mu, 偶eby ucieka艂.

- Nie mog臋 wyj艣膰 - przypomnia艂 Simon z napi臋ciem w g艂o­sie. - Chyba 偶e chc臋 sp艂on膮膰.

— S艂ysza艂e艣? Zamknij si臋 w pokoju. — S艂ysza艂em.

Z telefonu dobieg艂 d藕wi臋k szurania, a potem g艂o艣ny stuk.

P臋dzili ulic膮 a poniewa偶 nabrze偶e Brooklynu nie by艂o w naj­lepszym stanie, Clary gwa艂townie nabiera艂a powietrza za ka偶­dym razem, kiedy trafiali na wyb贸j.

-To dobrze, prawda? - Clary odwr贸ci艂a si臋 do Luke'a. -M贸wi, 偶e teraz nic nie s艂yszy. Mo偶e sobie poszli.

- Mo偶e. - W g艂osie Luke'a brzmia艂o pow膮tpiewanie. Znaj dowali si臋 teraz na autostradzie i kierowali w stron臋 dzielnicy Simona. - Zatrzymaj go przy telefonie.

- Co robisz, Simon?

Simon odebra艂 natychmiast.

- Przepraszam. Yossarian mnie podrapa艂 i upu艣ci艂em telefon. Clary poczu艂a ucisk w gardle.

- Najwa偶niejsze, 偶e nic ci nie jest i...

W s艂uchawce rozleg艂 si臋 taki ha艂as, jakby pot臋偶na fala rozbi艂a si臋 o brzeg. Clary gwa艂townie odsun臋艂a kom贸rk臋 od ucha.

- Simon! - krzykn臋艂a. - Simon, s艂yszysz mnie?

Z drugiej strony dobieg艂y stuki, 艂oskot, a potem wysokie, przera藕liwe miauczenie... Yossarian? Chwil臋 p贸藕niej jaki艣 ci臋偶ki przedmiot run膮艂 na pod艂og臋.

- Simon? - wyszepta艂a Clary.

Rozleg艂o si臋 klikni臋cie, a potem us艂ysza艂a znajomy g艂os, wy­ra藕nie rozbawiony, przeci膮gaj膮cy samog艂oski.

- Clarissa. Powinienem si臋 domy艣li膰, 偶e to ty jeste艣 na linii.

Clary zacisn臋艂a powieki, 偶o艂膮dek podszed艂 jej do gard艂a jak na kolejce g贸rskiej w czasie pierwszego zjazdu. —Valentine.

— Chcia艂a艣 powiedzie膰 „ojcze". Ubolewam nad tym nowo czesnym zwyczajem zwracania si臋 do rodzic贸w po imieniu.

— W艂a艣ciwie mam ochot臋 zwraca膰 si臋 do ciebie du偶o bar­dziej niecenzuralnymi wyrazami ni偶 po imieniu - odburkn臋艂a Clary. - Gdzie jest Simon?

— Masz na my艣li tego wampira? W膮tpliwe towarzystwo dla dziewczyny z dobrej rodziny Nocnych 艁owc贸w, nie s膮dzisz? Oczekuj臋, 偶e od tej pory b臋d臋 mia艂 wp艂yw na wyb贸r twoich przyjaci贸艂.

— Co zrobi艂e艣 Simonowi?

- Nic - odpar艂 weso艂o Valentine. - Jeszcze.

I roz艂膮czy艂 si臋.

Kiedy Alec wr贸ci艂 do sali treningowej, Jace le偶a艂 na pod艂odze i wyobra偶a艂 sobie rz臋dy ta艅cz膮cych dziewczyn, 偶eby zapomnie膰 o b贸lu w nadgarstkach. Niestety, metoda nie dzia艂a艂a.

- Co robisz? - zapyta艂 Alec, kl臋kaj膮c tu偶 przy migotliwej 艣cia­nie wi臋zienia.

Jace bez powodzenia usi艂owa艂 przekona膰 siebie, 偶e kiedy艣 takie pytania, zadawane ca艂kiem serio, uwa偶a艂 za mi艂e, a nie irytuj膮ce.

- A tak, przysz艂o mi do g艂owy, 偶e polez臋 sobie na pod艂odze i troch臋 powij臋 si臋 z b贸lu — odburkn膮艂. — To mnie relaksuje.

- Naprawd臋? A... jeste艣 sarkastyczny. To chyba dobry znak. Mo偶e usi膮dziesz? Spr贸buj臋 przecisn膮膰 co艣 przez 艣cian臋.

Jace usiad艂 tak szybko, 偶e zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. - Alec, nie...

Ale przyjaciel ju偶 popchn膮艂 co艣 obur膮cz jak pi艂k臋. Czerwona kula przedar艂a si臋 przez migotliw膮 kurtyn臋 i delikatnie stukn臋艂a Jace'a w kolano.

- Dobra dziewczyna — skomentowa艂 Jace.

- Co to jest?

- Wzi膮艂em to z biurka w bibliotece. Widzia艂em, jak rodzice go u偶ywali do zdejmowania p臋t. My艣l臋, 偶e to Znak otwieraj膮cy. Warto spr贸bowa膰...

Urwa艂, kiedy Jace niezdarnie uj膮艂 kr膮偶ek w dwa palce. W chwili, kiedy dysk dotkn膮艂 niebieskich p艂omieni, kajdanki zamigota艂y i znikn臋艂y.

- Dzi臋ki. - Jace rozmasowa艂 nadgarstki. Na ka偶dym mia艂 pr臋g臋 z otartej, krwawi膮cej rany. Powoli zaczyna艂 czu膰 koniusz­ki palc贸w. - To nie pilnik ukryty w urodzinowym cie艣cie, ale przynajmniej nie odpadn膮 mi r臋ce.

Za faluj膮c膮 kurtyn膮 jego twarz by艂a wyd艂u偶ona i zniekszta艂­cona, ale Alecowi si臋 zdawa艂o, 偶e dostrzega na niej wyraz niepo­koju. A mo偶e naprawd臋 Jace si臋 martwi艂?

- Wiesz, kiedy rozmawia艂em z Isabelle, przysz艂o mi co艣 do g艂owy. Powiedzia艂em jej, 偶eby nie pr贸bowa艂a wyskoczy膰 przez okno, bo si臋 zabije.

Jace pokiwa艂 g艂ow膮.

- Braterska rada.

- Ale potem zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy w twoim wypadku nie by艂oby inaczej. Widzia艂em, jak dokonujesz r贸偶nych rzeczy, niewiele r贸偶ni膮cych si臋 od latania. Widzia艂em, jak spadasz z trze­ciego pi臋tra i l膮dujesz jak kot, wskakujesz z ziemi na dach...

Jace wytrzeszczy艂 oczy.

Jace zadar艂 g艂ow臋. Krokwie znajdowa艂y si臋 tak wysoko, 偶e gin臋艂y w cieniach.

- Chyba oszala艂e艣.

- Niewykluczone - zgodzi艂 si臋 Alec. - Albo po prostu wiem, co potrafisz. - Wzruszy艂 ramionami. - M贸g艂by艣 przynajmniej spr贸bowa膰.

Jace spojrza艂 na jego otwart膮, szczer膮 twarz i spokojne niebie­skie oczy. Jest szalony, pomy艣la艂. To prawd膮 偶e Jace w wirze wal­ki robi艂 zdumiewaj膮ce rzeczy, jak oni wszyscy. Krew Nocnych 艁owc贸w, lata szkolenia... ale nawet on nie da艂by rady skoczy膰 trzydzie艣ci st贸p w g贸r臋.

„Sk膮d wiesz, 偶e nie da艂by艣 rady, skoro nigdy nie pr贸bowa­艂e艣?" — rozleg艂 si臋 cichy g艂os w jego g艂owie.

G艂os Clary. Pomy艣la艂 o jej runach, o Cichym Mie艣cie i kaj­danach, kt贸re p臋k艂y i spad艂y mu z r膮k. W ich 偶y艂ach p艂yn臋艂a ta sama krew. Skoro Clary potrafi艂a robi膰 rzeczy, kt贸re wydawa艂y si臋 niemo偶liwe...

Z oci膮ganiem wsta艂 z pod艂ogi i rozejrza艂 si臋 po sali. Przez kurtyn臋 srebrnego ognia, kt贸ra go otacza艂a, widzia艂 ogromne lustra i bro艅 wisz膮c膮 na 艣cianach. Schyli艂 si臋 po nadjedzone jab艂­ko, przez chwil臋 patrzy艂 na nie w zamy艣leniu, a nast臋pnie wzi膮艂 zamach i rzuci艂 nim najmocniej, jak zdo艂a艂. Owoc z impetem uderzy艂 w migotliw膮 艣cian臋 i znikn膮艂 bez 艣ladu w rozb艂ysku nie­bieskich p艂omieni.

Jace us艂ysza艂 cichy okrzyk Aleca. Wi臋c jednak Inkwizytorka nie przesadza艂a. Zgin膮艂by, gdyby pr贸bowa艂 wydosta膰 si臋 z wi臋­zienia.

- Jace, nie wiem... — Alec nagle zacz膮艂 si臋 waha膰.

- Zamknij si臋 i nie patrz na mnie - zbeszta艂 go Jace. — To nie pomaga.

Nie us艂ysza艂 odpowiedzi, bo powoli obraca艂 si臋 w miejscu, ze wzrokiem wbitym w krokwie. Uaktywni艂y si臋 runy zapewnia­j膮ce mu doskona艂y wzrok, belki sta艂y si臋 wyra藕niejsze. Widzia艂 teraz wszystkie s臋ki, s艂oje i ciemne plamy. Ale krokwie nadal by艂y solidne. Od setek lat podpiera艂y dach Instytutu. Mog艂y wytrzyma膰 ci臋偶ar nastolatka. Jace rozlu藕ni艂 d艂onie, zrobi艂 kilka g艂臋bokich, kontrolowanych oddech贸w, tak jak nauczy艂 go ojciec. Wyobrazi艂 sobie, jak podskakuje, szybuje, z 艂atwo艣ci膮 艂apie si臋 belki i ko艂ysze na niej. By艂 lekki, szybki jak strza艂a przecinaj膮ca powietrze, niepowstrzymany. To b臋dzie 艂atwe, powiedzia艂 sobie w duchu. 艁atwe.

- Jestem strza艂膮 Valentine'a - wyszepta艂. - Czy on o tym wie, czy nie.

I skoczy艂.

16

SERCE Z KAMIENIA

Clary wcisn臋艂a klawisz ponownego wybierania, ale od razu w艂膮czy艂a si臋 poczta g艂osowa. Gor膮ce 艂zy sp艂yn臋艂y po jej policzkach. Cisn臋艂a telefonem o desk臋 rozdzielcz膮.

Cholera, cholera...

Ju偶 prawie jeste艣my na miejscu — uspokoi艂 j膮 Luk臋. Nawet nie zauwa偶y艂a kiedy zjechali z autostrady. Zatrzymali si臋 pod domem Simona, drewnianym, jednorodzinnym, pomalowanym na weso艂y czerwony kolor. Clary wyskoczy艂a z furgonetki i pop臋dzi艂a 艣cie偶k膮 zanim Luk臋 zd膮偶y艂 zaci膮gn膮膰 r臋czny hamulec. S艂ysza艂a, jak j膮 wo艂a ale nie zatrzyma艂a si臋, tylko wbieg艂a po schodach i zab臋bni艂a do drzwi.

Wyj臋艂a z plecaka p臋k kluczy, znalaz艂a w艂a艣ciwy, wsun臋艂a go do zamka. Otworzy艂a drzwi i ostro偶nie wesz艂a do holu. Luk臋 pod膮偶a艂 za ni膮. Zajrzeli przez pierwsze drzwi po lewej stronie. Kuchnia wygl膮da艂a tak jak zawsze, od starannie wysprz膮tanej lady po magnesy na lod贸wce i zlew, przy kt贸rym poca艂owa艂a si臋 z Simonem zaledwie kilka dni temu. S艂o艅ce, kt贸re wpada艂o przez okna, nape艂nia艂o pomieszczenie jasno偶贸艂tym blaskiem

Blaskiem, kt贸ry m贸g艂 spopieli膰 Simona.

Jego pok贸j znajdowa艂 si臋 na ko艅cu korytarza. Drzwi uchylone, ale przez szczelin臋 Clary widzia艂a tylko ciemno艣膰. Wyj臋艂a stel臋 z kieszeni i 艣cisn臋艂a j膮 mocno. Wiedzia艂a, nie jest prawdziwa bro艅, ale trzymaj膮c j膮 w r臋ce, czu艂a si臋 niej.

W pokoju z zaci膮gni臋tymi czarnymi zas艂onami panowa艂 mrok. Jedyne o艣wietlenie pochodzi艂o od cyfrowego zegara stoj膮cego na nocnej szafce. Kiedy Luk臋 si臋gn膮艂 do kontaktu, w艂膮czy膰 艣wiat艂o, co艣 wyskoczy艂o na niego w ciemno艣ci, sycz膮c prychaj膮c i warcz膮c jak demon.

Clary krzykn臋艂a, a Luk臋 chwyci艂 j膮 za ramiona i brutalnie odepchn膮艂 na bok, tak 偶e potkn臋艂a si臋 i omal nie upad艂a, odzyska艂a r贸wnowag臋, zobaczy艂a, 偶e zaskoczony Luk臋 trzyma w r臋kach wyrywaj膮cego si臋, naje偶onego, bia艂ego kota, przypomina艂 kulk臋 bawe艂ny z pazurami.

— Yossarian! — zawo艂a艂a.

Luk臋 pu艣ci艂 zwierz臋, a ono natychmiast 艣mign臋艂o miedzy jego nogami i wypad艂o na korytarz. - G艂upi kot - mrukn臋艂a Clary.

— To nie jego wina. Koty mnie nie lubi膮. Luk臋 ponownie si臋gn膮艂 do kontaktu.

Gdy zapali艂o si臋 艣wiat艂o, Clary g艂o艣no wci膮gn臋艂a powietrze W pokoju panowa艂 porz膮dek, wszystko sta艂o na swoim miejscu nawet dywan nie by艂 przekrzywiony. 艁贸偶ko zakrywa艂a staram z艂o偶ona kapa. To czar?

Prawdopodobnie nie. Raczej zwyk艂a magia. -Luk臋 przeszed艂 przez pok贸j, rozgl膮daj膮c si臋 uwa偶nie.

Kiedy odsun膮艂 zas艂on臋, Clary zobaczy艂a, 偶e co艣 b艂yszczy na dywanie u jego st贸p.

Zaczekaj - powiedzia艂a, schylaj膮c si臋 po 贸w przedmiot. T o by艂a srebrna kom贸rka Simona, powgniatana i z oderwan膮 antenk膮. Clary otworzy艂a j膮 z mocno bij膮cym sercem. Mimo p臋kni臋cia biegn膮cego przez ca艂y ekran by艂 na nim wy艣wietlony tekst: Teraz mam wszystkich.

Oszo艂omiona Clary opad艂a na 艂贸偶ko. Poczu艂a, 偶e Luk臋 wyjmuje jej telefon z r臋ki. Z sykiem wci膮gn膮艂 powietrze, kiedy odczyta艂 wiadomo艣膰.

Co to znaczy: „Teraz mam wszystkich"? — zapyta艂a Clary. Luk臋 po艂o偶y艂 kom贸rk臋 na biurku i przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy.

Obawiam si臋, 偶e Valentine porwa艂 nie tylko Simona, ale r贸wnie偶 Mai臋. I to oznacza, 偶e ma wszystko, czego potrzebuje do Rytua艂u Konwersji, Clary wytrzeszczy艂a oczy.

Twierdzisz, 偶e nie chodzi o mnie ani o ciebie? Nas zapewne uwa偶a za bonus, ale nie jeste艣my jego g艂贸wnym celem. Jest nim zmiana charakteru Miecza Anio艂a. I do tego potrzebuje...

Krwi dzieci Podziemnych. Ale Maia i Simon nie s膮 dzie膰mi tylko nastolatkami.

Kiedy zosta艂 stworzony czar, kt贸ry zwraca Miecz Anio艂a ku ciemno艣ci, nie istnia艂o jeszcze poj臋cie „nastolatek". Nocny 艁owca staje si臋 doros艂ym, kiedy ko艅czy osiemna艣cie lat. Wcze艣niej jest dzieckiem. Je艣li chodzi o cele Valentine'a, Maia i Simon to dzieci. On zdoby艂 ju偶 krew faerie i czarownika. Potrzebowa艂 jeszcze wilko艂aka i wampira.

Clary nagle zabrak艂o tchu, jak po ciosie w brzuch.

- Wi臋c dlaczego nic nie zrobili艣my? Dlaczego nie pomy艣leli艣my, 偶eby ich jako艣 ochroni膰?

- Do tej pory Valentine kierowa艂 si臋 wygod膮. Wybiera艂 dost臋pne ofiary. Czarownika zatrudni艂 pod pretekstem wezwania demona. Faerie te偶 jest do艣膰 prosto znale藕膰 w parku, je艣li siewie, gdzie patrze膰. A „Ksi臋偶yc 艁owcy" to idealne miejsce, 偶eby dopa艣膰 wilko艂aka. Pod tym wzgl臋dem si臋 nie zmieni艂. Nie lubi niepotrzebnie nara偶a膰 si臋 na niebezpiecze艅stwa i k艂opoty...

— Jace — przerwa艂a mu Clary. — Co z nim?

- My艣l臋, 偶e to o niego mu chodzi. Jace musia艂 zesz艂ej nocy zrobi膰 na 艂odzi co艣, co naprawd臋 wkurzy艂o Valentine'a, tak ze porzuci艂 sw贸j stary plan i u艂o偶y艂 nowy.

Luk臋 wygl膮da艂 na zaskoczonego.

- Dlaczego my艣lisz, 偶e zmiana plan贸w Valentine'a ma wsp贸lnego z twoim bratem?

- Bo tylko Jace potrafi tak bardzo kogo艣 wkurzy膰 - odpar艂a z pos臋pn膮 min膮 Clary.

- Isabelle! - Alec zab臋bni艂 pi臋艣ciami w drzwi pokoju siostry. —Isabelle, otw贸rz. Wiem, 偶e tam jeste艣.

Drzwi uchyli艂y si臋 odrobin臋. Alec zajrza艂 do 艣rodka ale nikogo nie zobaczy艂 po drugiej stronie.

Ja te偶 nie chc臋 z tob膮 rozmawia膰 — o艣wiadczy艂 Max i chcia艂 zamkn膮膰 drzwi, jednak Alec b艂yskawicznie wsun膮艂 nog臋 w szpar臋.

Nie zmuszaj mnie, 偶ebym ci臋 przewr贸ci艂, Max. Nie zrobisz tego. — Ch艂opiec z ca艂ej si艂y napar艂 na drzwi.

Nie, ale mog臋 p贸j艣膰 po rodzic贸w, a mam wra偶enie, 偶e Isabelle tego nie chce. Prawd膮 Izzy?

Och, na lito艣膰 bosk膮— rzuci艂a siostra w艣ciek艂ym tonem. — Dobrze, Max, Wpu艣膰 go.

Brat odsun膮艂 si臋, a Alec wcisn膮艂 si臋 do pokoju i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Isabelle kl臋cza艂a na parapecie, ze z艂otym batem owini臋tym wok贸艂 lewego ramienia. Mia艂a na sobie str贸j do polowania: w膮skie czarne spodnie, obcis艂膮 koszul臋 ze srebrzystym, ledwo widocznym wzorem z run贸w, buty do kolan zapinane na klamerki. Wiatr wpadaj膮cy przez otwarte okno rozwiewa艂 jej d艂ugie w艂osy. Gdy spiorunowa艂a Aleca wzrokiem, przez chwil臋 przypomina艂a mu Hugona, czarnego kruka Hodge'a. Co ty, do diab艂a, wyprawiasz?! - krzykn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 Alec, id膮c przez pok贸j. — Pr贸bujesz si臋 zabi膰?

Bat wystrzeli艂 jak w膮偶 i owin膮艂 si臋 wok贸艂 jego kostek. Alec stan膮艂 w miejscu. Wiedzia艂, 偶e jeden ruch nadgarstka Isabelle wystarczy, 偶eby zrobi艂 fiko艂ka i wyl膮dowa艂 na twardej pod艂odze.

Nie podchod藕 do mnie, Alexandrze Lightwood — ostrzeg艂a go siostra gniewnym tonem. - Nie jestem teraz wobec ciebie 偶yczliwie usposobion膮

Isabelle...

Jak mog艂e艣 odwr贸ci膰 si臋 od Jace'a? Po tym wszystkim, co przeszed艂? A sk艂ada艂e艣 przysi臋g臋, 偶e b臋dziecie si臋 nawzajem strzec...

Nie, je艣li to oznacza艂oby z艂amanie Prawa — przypomnia艂 jej Alec.

- Prawo! - warkn臋艂a Isabelle. - Istniej膮 wa偶niejsze rzeczy ni偶 zasady Clave. Prawo rodziny. Jace jest twoj膮 rodzin膮.

- Prawo rodziny? — prychn膮艂 Alec. — Nigdy o nim im sza艂em. —Wiedzia艂, 偶e powinien si臋 broni膰, ale trudno mu by艂o uwolni膰 si臋 od d艂ugoletniego nawyku poprawiania m艂odszego rodze艅stwa. - Czy偶by dlatego, 偶e w艂a艣nie je wymy艣li艂a艣?

Isabelle wykona艂a lekki ruch nadgarstkiem. Alec run膮艂 na pod艂og臋, ale na szcz臋艣cie zamortyzowa艂 upadek r臋kami. Natychmiast przetoczy艂 si臋 na plecy i zobaczy艂, 偶e stoj膮 nad nim oboje: siostra i brat.

- Co mamy z nim zrobi膰, Maxwell? — zapyta艂a Isabelle. -Zostawi膰 tutaj zwi膮zanego, a偶 znajd膮 go rodzice?

Alec b艂yskawicznie si臋gn膮艂 po n贸偶 i ci膮艂 nim bat owini臋ty wok贸艂 kostek. Gdy drut z elektrum p臋k艂 z trzaskiem, on zerwa艂 si臋 na nogi w chwili, gdy Isabelle odchyla艂a rami臋 do ty艂u.

W tym momencie od drzwi dobieg艂 cichy 艣miech.

- No dobrze, ju偶 do艣膰 go wym臋czyli艣cie. Isabelle wytrzeszczy艂a oczy.

- Jace!

- We w艂asnej osobie. - Jace wszed艂 do pokoju i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. - Nie ma potrzeby, 偶eby艣cie ze sob膮 walczyli... ,- Skrzywi艂 si臋, kiedy podbieg艂 Max, z rado艣ci膮 wykrzykuj膮c jego imi臋. — Ostro偶nie. — 艁agodnie odsun膮艂 ch艂opca. — Nie jestem teraz w najlepszej formie.

- Widz臋 — powiedzia艂a Isabelle, przygl膮daj膮c mu si臋 z niepokojem. Nadgarstki mia艂 zakrwawione, jasne w艂osy przyklei艂y si臋 , do karku i czo艂a, twarz i r臋ce by艂y pobrudzone ziemi膮. - Inkwizytorka zrobi艂a ci krzywd臋?

- Niezbyt wielk膮. - Jace spojrza艂 na Aleca. - Po prostu zamkn臋艂a mnie w galerii broni. Alec pom贸g艂 mi si臋 wydosta膰.

Isabelle opu艣ci艂a r臋k臋 z batem. Alce, to prawda?

Tak. - Jej brat z ostentacj膮 otrzepa艂 kurz z ubrania. — Nie m贸g艂 si臋 oprze膰, 偶eby nie doda膰: - A nie m贸wi艂em? Powiniene艣 by艂 nam powiedzie膰. A ty powinna艣 mie膰 troch臋 wiary we mnie...

Do艣膰 — przewal im Jace. — Nie ma czasu na k艂贸tnie. Isabelle, jak膮 masz tutaj bro艅? Banda偶e?

Banda偶e? - Isabelle od艂o偶y艂a bat i wyj臋艂a stel臋 z szuflady. - Mog臋 ci narysowa膰 iratze... Jace pokaza艂 jej nadgarstki.

Irtitze by艂by dobry na siniaki, ale na oparzenia od run贸w nie pomo偶e. - W jasnym 艣wietle sypialni pr臋gi wygl膮da艂y jeszcze gorzej: czarne, zakrwawione, s膮cz膮ce si臋, miejscami pop臋kane -1 b臋d臋 potrzebowa艂 jakiej艣 broni, zanim...

Isabelle zblad艂a na ten widok, ale szybko dosz艂a do siebie i zarz膮dzi艂a:

Najpierw banda偶e, bro艅 p贸藕niej. - Od艂o偶y艂a stel臋 na komod臋 i zagoni艂a Jace'a do 艂azienki, bior膮c ze sob膮 koszyk ze 艣rodkami opatrunkowymi. Alec obserwowa艂 ich przez uchylone drzwi. Jace opiera艂 si臋 o umywalk臋, jego siostra czy艣ci艂a mu rany i owi膮zywa艂a je bia艂膮 gaz膮. - Dobrze, a teraz zdejmij koszul臋.

Wiedzia艂em, 偶e musisz co艣 z tego mie膰. Juce zrzuci艂 kurtk臋 i, krzywi膮c si臋, 艣ci膮gn膮艂 przez g艂ow臋 T-shirt. Sk贸r臋 mia艂 bladoz艂ot膮 mi臋艣nie twarde, r臋ce oplecione czarnymi runami. Przyziemny m贸g艂by pomy艣le膰, 偶e liczne bia艂e blizny na jego ramionach to pozosta艂o艣ci starych, 藕le wykonanych run贸w, ale wszyscy Nocni 艁owcy mieli podobne. By艂y odznakami honorowymi, a nie skazami. Widz膮c, 偶e Alec obserwuje go przez drzwi, Jace poprosi艂:

— Mo偶esz mi przynie艣膰 telefon?

— Jest na komodzie — doda艂a Isabelle.

I dalej rozmawia艂a z Jace'em przyciszonym g艂osem. Alct ich nie s艂ysza艂, ale podejrzewa艂, 偶e nie chc膮 wystraszy膰 Maksa.

- Nie ma go tutaj! - krzykn膮艂 Alec.

Isabelle zakl臋艂a z irytacj膮, kre艣l膮c iratze na plecach Jace'a, Cholera! Zostawi艂am go w kuchni. Nie chc臋 tam i艣膰, bo Inkwizytorka mo偶e si臋 gdzie艣 kr臋ci膰.

— Ja p贸jd臋 — zaoferowa艂 si臋 Max. - Mnie nie b臋dzie si臋 czepia膰. Jestem za m艂ody.

- Ja my艣l臋 - mrukn臋艂a Isabelle i zaraz spyta艂a podejrzliwym tonem: - Po co ci kom贸rka, Alec?

- Po prostu jest mi potrzebna — odburkn膮艂 brat ze zniecierpliwieniem. — Izzy...

- Je艣li chcesz napisa膰 do Magnusa: „Jeste艣 super", zabijecie

- Kto to jest Magnus? — zainteresowa艂 si臋 Max.

- Ale przecie偶 czarownicy s膮 藕li. — Max by艂 wyra藕nie zbity z tropu.

- W艂a艣nie — powiedzia艂a Isabelle.

- Nic nie rozumiem, ale p贸jd臋 po telefon - o艣wiadczy艂 ch艂opiec. — Zaraz wracam.

Tymczasem Jace ubra艂 si臋, wr贸ci艂 do sypialni i zacz膮艂 szuka膰, broni, grzebi膮c w stosach rzeczy porozrzucanych po ca艂ej pod艂odze.

- Jaki mamy plan? - spyta艂a Isabelle. - Wszyscy si臋 st膮d wynosimy? Inkwizytorka si臋 wkurzy, kiedy odkryje, 偶e ci臋 nie ma.

Bardziej si臋 wkurzy, kiedy Valentine odrzuci jej propozycje. - Jace w skr贸cie przedstawi艂 jej zamiar Inkwizytorki. — Jedyny problem polega na tym, 偶e on nigdy na co艣 takiego nie p贸jdzie.

Je... jedyny problem? - Isabelle by艂a tak w艣ciek艂a, 偶e niemal si臋 j膮ka艂a, czego nie robi艂a, odk膮d sko艅czy艂a sze艣膰 lat.

Ona nie mo偶e tego zrobi膰! Nie mo偶e odda膰 ci臋 psychopacie! Jeste艣 cz艂onkiem Clave! Naszym bratem!

Inkwizytorka tak nie uwa偶a.

Nie obchodzi mnie, co ona uwa偶a. Jest okropn膮 j臋dz膮 i trzeba j膮 powstrzyma膰.

Kiedy stwierdzi, 偶e jej plan ma powa偶n膮 wad臋, mo偶e 艂atwiej b臋dzie j膮 przekona膰 - powiedzia艂 Jace. - Ale ja nie zamierzam tego sprawdza膰. Wynosz臋 si臋 st膮d.

To nie b臋dzie 艂atwe — zauwa偶y艂 Alec. — Inkwizytorka zrobi艂a instytutu prawdziwe wi臋zienie, lepsze ni偶 pentagram. Wiesz, ze na dole s膮 stra偶nicy? Wezwa艂a po艂ow臋 Conclave.

Musi mie膰 o mnie wysokie mniemanie — skwitowa艂 Jace, rozrzucaj膮c stos czasopism.

I mo偶e si臋 nie myli. - Isabelle popatrzy艂a na niego w zamy艣leniu. - Naprawd臋 uwolni艂e艣 si臋 z Konfiguracji Malachi, Skacz膮c trzydzie艣ci st贸p w g贸r臋? Zrobi艂 to, Alec?

Tak - potwierdzi艂 brat. — Nigdy czego艣 takiego nie widzia艂em.

A ja nie widzia艂em nigdy czego艣 takiego. — Jace podni贸s艂 z pod艂ogi dziesi臋ciocalowy sztylet. Na jego ostry czubek by艂 nadziany r贸偶owy biustonosz.

Isabelle zdj臋艂a go gwa艂townym szarpni臋ciem, z naburmuszon膮 i min膮.

Ale jak to zrobi艂e艣? - spyta艂a. - Wiesz?

— Skoczy艂em. — Jace wyci膮gn膮艂 spod 艂贸偶ka dwa dyski o brzegach ostrych jak brzytwy. By艂y pokryte kurzem i szar膮 sier艣ci膮 .Zdmuchn膮艂 j膮 i powiedzia艂: - Czakramy. Super. Zw艂aszcza je艣li spotkam demony z powa偶n膮 alergi膮 na kocie futro.

Isabelle uderzy艂a go biustonoszem. —Nie odpowiedzia艂e艣 mi!

—Bo nie wiem, Izzy. — Jace wsta艂 z pod艂ogi. — Mo偶e kr贸lowa Jasnego Dworu m贸wi艂a prawd臋 i rzeczywi艣cie mam moce o kt贸rych nic nie wiem, bo jeszcze ich nie wypr贸bowa艂em? Clary z pewno艣ci膮 je ma.

—Naprawd臋? — Isabelle zmarszczy艂a czo艂o.

- Jace... czy ten tw贸j motocykl nadal stoi na dachu? -zapyta艂 nagle Alec.

—Mo偶liwe. Ale jest dzie艅, wi臋c nie b臋dzie z niego po偶ytku

—Poza tym nie zmie艣cimy si臋 na nim wszyscy — zauwa偶y艂a Isabelle.

Jace wsun膮艂 za pas czakramy i dziesi臋ciocalowy sztylet. Kilka anielskich no偶y trafi艂o do kieszeni kurtki.

— To nieistotne, bo nie idziesz ze mn膮 -powiedzia艂. Isabelle prychn臋艂a.

- Nie rozumiem, co masz na my艣li. Nie jeste艣my... - Urwa艂a w p贸艂 zdania, bo do pokoju wpad艂 zdyszany m艂odszy brat z jej r贸偶ow膮 kom贸rk膮 w r臋ce. — Max, jeste艣 bohaterem. — Wyrwa艂a mu telefon z r臋ki i spojrza艂a na Jace'a. -Wr贸cimy do tego za chwil臋. Do kogo dzwonimy? Do Clary?

— Ja zadzwoni臋... — zacz膮艂 Alec.

— Nie. — Isabelle odepchn臋艂a jego r臋k臋. — Ona mnie lubi bardziej. - Wybra艂a numer i przy艂o偶y艂a kom贸rk臋 do ucha. -Clary? Tu Isabelle. Ja... Co?! - Nagle zblad艂a i na jej twarzy pojawi艂 si臋 wyraz os艂upienia. —Jak to mo偶liwe? Ale dlaczego...

- O co chodzi? - Jace w dw贸ch krokach znalaz艂 si臋 przy niej - Co si臋 sta艂o? Clary...

Isabelle odsun臋艂a telefon od ucha. Kostki mia艂a zbiela艂e. Valentine porwa艂 Simona i Mai臋, 偶eby doko艅czy膰 rytua艂.

Jace wyj膮艂 jej telefon z r臋ki i rzuci艂 kr贸tko do s艂uchawki:

Jedz do Instytutu, ale nie wchod藕 do 艣rodka. Poczekaj na mnie na zewn膮trz. — Zako艅czy艂 rozmow臋 i poda艂 kom贸rk臋 Alecowi - Dzwo艅 do Magnusa. Powiedz mu, 偶eby spotka艂 si臋 z nim na nabrze偶u Brooklynu. Mo偶e wybra膰 miejsce, ale najlepiej odludne. B臋dziemy potrzebowali jego pomocy, 偶eby dosta膰 si臋 statek Valentine'a. My? - Isabelle wyra藕nie si臋 o偶ywi艂a. Mugnus, Luk臋 i ja — rozczarowa艂 j 膮 Jace. — Wy dwoje zostaniecie tutaj i zajmiecie si臋 Inkwizytorka Je艣li Valentine nie wype艂ni swojej cz臋艣ci umowy, b臋dziecie musieli j膮 przekona膰, 偶eby wys艂a艂a przeciwko niemu ca艂e Conclave.

A jak zamierzasz si臋 st膮d wydosta膰? — spyta艂 Alec.

Jace u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

Patrz — powiedzia艂 i wskoczy艂 na okno. Isabelle krzykn臋艂a, ale Jace ju偶 wychodzi艂 na zewn臋trzny parapet. Przez chwil臋 na nim balansowa艂, a potem znikn膮艂. Alec podbieg艂 do okna i wyjrza艂 przez nie, przera偶ony, ale zobaczy艂 tylko ogr贸d Instytutu daleko w dole, zbr膮zowia艂y i pusty, oraz w膮sk膮 艣cie偶k臋 prowadz膮c膮 do frontowych drzwi. Na Dziewi臋膰dziesi膮tej Sz贸stej nie by艂o 偶adnych krzycz膮cych przechodni贸w, 偶adnych ostro hamuj膮cych samochod贸w. Zupe艂nie j aby Jace rozp艂yn膮艂 si臋 w powietrzu.

Obudzi艂 go monotonny, uporczywy d藕wi臋k. By艂 to powtarzaj膮cy si臋 chlupot wody uderzaj膮cej o cos' solidnego — jakby le偶a艂 na dnie basenu, kt贸ry szybko si臋 nape艂nia艂 i opr贸偶nia艂. W ustach mia艂 smak metalu, powietrze te偶 pachnia艂o metalom Czu艂 piek膮cy b贸l w lewej r臋ce. Z j臋kiem otworzy艂 oczy.

Zobaczy艂, 偶e le偶y na twardej, nier贸wnej metalowej pod pod艂odze, pomalowanej na brzydki zielonoszary kolor. 艢ciany by艂y z takiego samego zielonego metalu. W jednej z nich znajdowa艂o si臋 pojedyncze, wysoko umieszczone, okr膮g艂e okno, przez kt贸re wpada艂a odrobina 艣wiat艂a, ale to wystarczy艂o. Jego r臋ka le偶a艂a w plamie s艂o艅ca - palce mia艂 czerwone i pokryte p臋cherzami.

Po chwili zorientowa艂 si臋, 偶e nie jest sam w pomieszczeniu,, Akurat w ciemno艣ci widzia艂 doskonale. Naprzeciwko niego z r臋kami przykutymi do du偶ej rury, siedzia艂a Maia. Ubranie mia艂a podarte, na lewym policzku wielki siniak, z jednej strony g艂owy warkoczyki wyrwane razem ze sk贸r膮 w艂osy sklejone krwi膮. Kiedy usiad艂, wytrzeszczy艂a oczy i zacz臋艂a p艂aka膰.

— My艣la艂am... 偶e... nie 偶yjesz - wykrztusi艂a, szlochaj膮c.

— Bo nie 偶yj臋 — powiedzia艂 Simon, patrz膮c na swoj膮 r臋k臋. Oczach jego oczach p臋cherze znika艂y, b贸l ust臋powa艂, sk贸ra odzyskiwa艂a normalny kolor.

- Wiem, ale my艣la艂am, 偶e naprawd臋 nie 偶yjesz. - Maia pr贸bowa艂a si臋gn膮膰 do twarzy sp臋tanymi r臋kami.

Simon przesun膮艂 si臋 w jej stron臋, ale co艣 raptownie go zatrzyma艂o. Na kostce mia艂 kajdanki przymocowane do grubego metalowego 艂a艅cucha wpuszczonego w pod艂og臋. Valentine pomy艣la艂 o wszystkim.

— Nie p艂acz — powiedzia艂 Simon i natychmiast po偶a艂owa艂 swoich s艂贸w. Sytuacja by艂a nieweso艂a. - Nic mi nie jest.

-To jest ten Valentine, prawda? Ten, o kt贸rym wszyscy m贸­wi膮. Kt贸ry wywo艂a艂 Powstanie.

Simon nie m贸g艂 si臋 z ni膮 nie zgodzi膰.

- Wi臋c ty nie wi... — Maia urwa艂a w p贸艂 s艂owa. — S艂uchaj, wiem, 偶e to dziwnie zabrzmi, ale kiedy Valentine po ciebie przyszed艂, by艂 z nim kto艣, kogo kiedy艣 zna艂e艣, a kto ju偶 nie 偶yje? Duch?

Simon potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, zdumiony.

- Nie. A co? Maia si臋 zawaha艂a.

- Widzia艂am mojego brata. Jego ducha. My艣l臋, 偶e to halucynacja wywo艂ana przez Valentine'a.

- C贸偶, na mnie nie wypr贸bowa艂 takiej sztuczki. Rozmawia艂em akurat przez telefon z Clary. Pami臋tam, 偶e rzuci艂em aparat, Kiedy napastnik na mnie skoczy艂... - Simon wzruszy艂 ramionami. -To wszystko.

jeden z wampir贸w podni贸s艂 Gregga i po prostu rozerwa艂 go na p贸艂... — Jej g艂os zrobi艂 si臋 piskliwy. Zakry艂a r臋k膮 usta. — Na p贸艂. Wszystkie wn臋trzno艣ci wypad艂y. A potem zacz臋li je艣膰.

Simona ogarn臋艂y md艂o艣ci. Ale by艂 niemal zadowolony, 偶e od tej historii zrobi艂o mu si臋 niedobrze, a nie, 偶e zg艂odnia艂.

Ja bym tego nie zrobi艂 - powiedzia艂. - Lubi臋 wilko艂aki. Lubi臋 Luk臋'a...

Wiem. Tylko 偶e kiedy ci臋 pozna艂am, wydawa艂e艣 si臋 taki ludzki. Przypomnia艂e艣 mi, jaka by艂am kiedy艣. Maia, nadal jeste艣 cz艂owiekiem. Nie jestem.

Pod tymi wzgl臋dami, kt贸re si臋 licz膮, jeste艣. Tak jak ja. Maia pr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰, ale Simon widzia艂, 偶e mu

nie uwierzy艂a, i wcale si臋 jej nie dziwi艂. Nie by艂 pewien, czy sam obie wierzy.

***

Niebo zaci膮gn臋艂o si臋 ci臋偶kimi chmurami i przybra艂o spi偶ow膮 barw臋. W szarym 艣wietle Instytut wygl膮da艂 jak ociosane g贸rskie zbocz臋. Pochy艂y dach z 艂upku l艣ni艂 jak nie wypolerowane srebro. Clary zdawa艂o si臋, 偶e w cieniu przy frontowych drzwiach widzi jaki艣 ruch, ale nie mog艂a mie膰 pewno艣ci, bo patrzy艂a przez brud­n膮 szyb臋 furgonetki Luke'a zaparkowanej przecznic臋 dalej.

Siedzia艂 rozparty na siedzeniu, z g艂ow膮 odchylon膮 do ty艂u, i wygl膮da艂 na wyczerpanego. Jego szcz臋k臋 i policzki pokrywa艂a srebrnoszara szczecina, pod oczami mia艂 cienie.

Noce sp臋dzane w szpitalu, atak demon贸w, a teraz to, z niepokojem pomy艣la艂a Clary. Ju偶 rozumia艂a, dlaczego on i jej matka uciekali przed takim 偶yciem. Ona te偶 najch臋tniej gdzie艣 by si臋 teraz ukry艂a.

Clary wyt臋偶y艂a wzrok, ale nic nie zauwa偶y艂a. — Masz na my艣li tych ludzi w drzwiach?

- Nie. Stra偶nicy byli tam ju偶 wcze艣niej. Sp贸jrz na dach. -I pokaza艂 r臋k膮.

Clary przycisn臋艂a twarz do szyby. Zobaczy艂a tylko g膮szcz gotyckich wie偶yczek i iglic, rze藕bionych anio艂贸w i 艂uk贸w. Ju偶 mia艂a powiedzie膰 z irytacj膮 偶e nic nie widzi, kiedy jej uwag臋 przyku艂 jaki艣 ruch. W艣r贸d tych pinakli, 艣migaj膮c od jednego do drugiego przemieszcza艂a si臋 smuk艂a, ciemna posta膰. W pewnym momencie opad艂a p艂asko na bardzo spadzisty dach i zacz臋艂a si臋 z niego zsuwa膰. W艂osy tego kogo艣 l艣ni艂y w szarym 艣wietle jak mosi膮dz...

Jace.

Clary bez chwili zastanowienia wyskoczy艂a z furgonetki i pop臋dzi艂a ulic膮 w stron臋 ko艣cio艂a. Luk臋 co艣 za ni膮 krzycza艂. Wielka budowla wznosi艂a si臋 setki st贸p nad ziemi臋, niczym strome kamienne urwisko. Jace znajdowa艂 si臋 teraz na brzegu dachu i patrzy艂 w d贸艂. To niemo偶liwe, on tego nie zrobi, nie. A potni zrobi艂 krok w powietrze, tak spokojnie, jakby schodzi艂 z ganku Clary krzykn臋艂a g艂o艣no, kiedy run膮艂 w d贸艂 jak kamie艅...

I wyl膮dowa艂 lekko na stopach tu偶 przed ni膮. Clary wytrzeszczy艂a oczy i rozdziawi艂a usta, kiedy wsta艂 z p艂ytkiego przysiadu i u艣miechn膮艂 si臋 do niej szeroko.

- Gdybym powiedzia艂, 偶e w艂a艣nie do was wpad艂em, pewnie uzna艂aby艣 to za oklepany 偶art.

- Jak... jak to... jak to zrobi艂e艣? - wykrztusi艂a Clary. Zbiera艂o si臋 jej na md艂o艣ci.

Zauwa偶y艂a, 偶e Luk臋 wysiada z furgonetki i patrzy gdzie艣 za ni膮. Obejrza艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e od strony frontowych drzwi biegn膮 ku nim dwaj stra偶nicy. Jednym z nich by艂 Malik, drugim kobieta o srebrnych w艂osach.

- Cholera.

Jace z艂apa艂 j膮 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 za sob膮. Pop臋dzili w stron臋 furgonetki i wskoczyli do kabiny. Luk臋 w艂膮czy艂 silnik i ruszy艂, cho膰 drzwi od strony pasa偶era jeszcze nie by艂y zamkni臋te. Jace si臋gn膮艂 obok Clary i je zatrzasn膮艂. Pickup gwa艂townie wymin膮艂 Nocnych 艁owc贸w. Malik trzyma艂 w r臋ce co艣, co wygl膮da艂o na n贸偶 do rzucania. Celowa艂 w jedn膮 z opon. Jace zakl膮艂 pod no­cni, szukaj膮c w kieszeni jakiej艣 broni. Stra偶nik wzi膮艂 zamach, ostrze zal艣ni艂o... i w tym momencie srebrnow艂osa kobieta dopad艂a do niego i chwyci艂a go za r臋k臋. Malik pr贸bowa艂 j膮 odtr膮ci膰. Clary odwr贸ci艂a si臋 na siedzeniu, ale furgonetka przy pe艂nej szybko艣ci w艂a艣nie skr臋ci艂a za r贸g i w艂膮czy艂a si臋 w ruch uliczny na York Avenue. Instytut szybko zostawa艂 w tyle.

Maia zapad艂a w niespokojn膮 drzemk臋, oparta o rur臋, z kurtk膮 Simona na ramionach. Simon obserwowa艂, jak blask wpadaj膮cy przez 艣wietlik przesuwa si臋 po ich celi, i bez powodzenia pr贸bowa艂 obliczy膰 czas. Zwykle u偶ywa艂 kom贸rki jako zegarka ale teraz nie mia艂 jej przy sobie. To jednak; nie by艂o jego najwi臋kszym zmartwieniem. W ustach mu zasch艂o i bola艂o go gard艂o. By艂 g艂odny i spragniony jak jeszcze nigdy w 偶yciu. Wszystko to razem sk艂ada艂o si臋 na cos w rodzaju wyrafinowanej tortury. A wiedzia艂, 偶e b臋dzie jeszcze gorzej.

Potrzebowa艂 krwi. Na my艣l o woreczkach ukrytych w przeno艣nej lod贸wce przy 艂贸偶ku jego 偶y艂y zap艂on臋艂y niczym gor膮ce srebrne druty biegn膮ce tu偶 pod sk贸r膮.

- Simon? - Maia sennie unios艂a g艂ow臋. Na policzku ma艂a bia艂e wgniecenia w miejscu, gdzie opiera艂a si臋 o rur臋.

Ale kr膮偶enie szybko jej wraca艂o i biel zmieni艂a si臋 wr贸偶 oczach Simona. Krew. Przesun膮艂 suchym j臋zykiem po spierzchni臋tych wargach.

-Tak?

- Jak d艂ugo spa艂am?

-Trzy godziny. Mo偶e cztery. Pewnie jest ju偶 popo艂udnie.

- O, dzi臋ki, 偶e trzyma艂e艣 wart臋.

Nie trzyma艂 warty. Czu艂 si臋 lekko zawstydzony, kiedy m贸wi艂:

- Oczywi艣cie, nie ma problemu.

a on poczu艂 w ustach smak krwi. Zaburcza艂o mu w 偶o艂膮dku.

- Dzi臋ki.

Gdy Maia si臋 pochyli艂a, kurtka spad艂a jej z ramion.

- Dosi臋gniesz? - zapyta艂a, wyci膮gaj膮c r臋k臋.

艁a艅cuch przymocowany do kostki zagrzechota艂, kiedy Simon pr贸bowa艂 si臋gn膮膰 jak najdalej. Maia u艣miechn臋艂a si臋, gdy koniuszki ich palc贸w si臋 zetkn臋艂y...

-Jaka wzruszaj膮ca scena!

Simon gwa艂townie uni贸s艂 g艂ow臋. G艂os, kt贸ry rozleg艂 si臋 w ciemno艣ci, by艂 ch艂odny, kulturalny, z lekkim, trudnym do okre艣lenia obcym akcentem. Maia gwa艂townie cofn臋艂a r臋k臋. Ko­lory znikn臋艂y z jej twarzy, kiedy zobaczy艂a m臋偶czyzn臋 stoj膮cego w drzwiach. Nadszed艂 tak cicho, 偶e 偶adne z nich go nie us艂ysza艂o.

Simon nic nie powiedzia艂, tylko wpatrywa艂 si臋 w ich prze­艣ladowc臋. Wi臋c to by艂 ojciec Clary i Jace'a. Z koron膮 srebrno-bia艂ych w艂os贸w i p艂on膮cymi czarnymi oczami nie przypomnia艂 偶adnego z nich, ale wydatne ko艣ci policzkowe i kszta艂t oczu przy­wodzi艂y na my艣l Clary, a leniwa arogancja w ruchach i sposobie bycia — Jace'a. By艂 wysokim m臋偶czyzn膮 barczystym, o mocnej budowie, kt贸rej nie odziedziczy艂o 偶adne z jego dzieci. Wszed艂 do celi bezszelestnie jak kot, mimo 偶e arsena艂, kt贸ry mia艂 przy dobie, wystarczy艂by dla ca艂ego plutonu. Jego pier艣 przecina艂y

grube czarne bandolety ze srebrnymi sprz膮czkami, zza plec贸w wystawa艂 srebrny miecz o szerokiej r臋koje艣ci. Za kolejny sk贸rza­ny pas opasuj膮cy go w talii by艂 zatkni臋ty zestaw no偶y, sztylet贸w

i w膮skich l艣ni膮cych ostrzy podobnych do wielkich igie艂.

- Wstawaj! - rozkaza艂 Simonowi. - Sta艅 plecami do 艣ciany. Simon uni贸s艂 g艂ow臋. Widzia艂, 偶e Maia go obserwuje, blada

i przestraszona. W nag艂ym przyp艂ywie opieku艅czych uczu膰 postanowi艂, 偶e obroni j膮 przed Valentine'em, nawet gdyby to mia艂a by膰 ostatnia rzecz, kt贸r膮 zrobi.

— A wi臋c jest pan ojcem Clary — powiedzia艂. — Bez obrazy, ale rozumiem, dlaczego ona pana nienawidzi.

Twarz Valentine'a pozosta艂a oboj臋tna, niemal kamienna. Jego usta ledwo si臋 poruszy艂y, kiedy zapyta艂: —Dlaczego?

—Bo wida膰, 偶e jest pan psychopat膮.

Tym razem Valentine si臋 u艣miechn膮艂. By艂 to u艣miech, kt贸ry nie z艂agodzi艂 jego rys贸w, nie rozja艣ni艂 oczu ani twarzy, a jedynie lekko wykrzywi艂 usta. Potem Nocny 艁owca uni贸s艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰, a Simon cofn膮艂 si臋 odruchowo. Jednak Valentine nie zada艂 mu ciosu, tylko rozprostowa艂 palce; na 艣rodku jego 艣rodku jego szerokiej d艂oni co艣 b艂yszcza艂o. Odwr贸ci艂 si臋 do Mai, pochyli艂 g艂ow臋 dmuchn膮艂 na ni膮 proszkiem w groteskowej parodii ca艂usa. Py艂 osiad艂 na niej jak r贸j po艂yskuj膮cych os.

Maia wrzasn臋艂a i zacz臋艂a si臋 dziko miota膰. Jej krzyk przeplata艂 si臋 ze szlochem.

— Co jej zrobi艂e艣?! — rykn膮艂 Simon, zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi. Skoczy艂 na Valentine'a, ale 艂a艅cuch szarpn膮艂 go do ty艂u - Co zrobi艂e艣?!

U艣miech Valentine'a sta艂 si臋 szerszy.

— Srebrny proszek — wyja艣ni艂. - Parzy likantropy. Maia przesta艂a si臋 rzuca膰 i, le偶膮c skulona na pod艂odze w

pozycji embrionalnej, cicho p艂aka艂a. Krew ciek艂a z paskudnych czerwonych ran na jej d艂oniach i ramionach. Simonowi 偶o艂膮dek podszed艂 do gard艂a. Zrobi艂o mu si臋 tak s艂abo, 偶e opar艂 si臋 plecami o 艣cian臋.

— Ty draniu! — wybuchn膮艂, podczas gdy Valentine leniwie strzepywa艂 resztki proszku z r臋ki. - To tylko dziewczyna, nie zamierza艂a zrobi膰 ci krzywdy, jest przykuta 艂a艅cuchem, na...

G艂os uwi膮z艂 mu w krtani. Gard艂o zapiek艂o go 偶ywym ogniem.

Valentine si臋 roze艣mia艂.

- „Na lito艣膰 bosk膮"? To zamierza艂e艣 powiedzie膰?

Simon milcza艂. Valentine si臋gn膮艂 za plecy i wyci膮gn膮艂 z pochwy ci臋偶ki srebrny Miecz. 艢wiat艂o zata艅czy艂o na jego klindze jak woda sp艂ywaj膮ca po srebrnej 艣cianie, jak odbite promienie s艂o艅ca. Od tego blasku Simona zabola艂y oczy. Odwr贸ci艂 g艂ow臋.

- Ostrze Anio艂a ci臋 pali, tak jak d艂awi ci臋 imi臋 Bo偶e - rzek艂 Valentine ch艂odnym g艂osem, ostrym jak kryszta艂. — Powiadaj膮 偶e ten, kto ginie od Miecza, osi膮ga bramy nieba. W takim razie, upiorze, wy艣wiadczam ci przys艂ug臋. — Czubkiem klingi dotkn膮艂 gard艂a Simona. Jego oczy mia艂y barw臋 czarnej wody i nie by艂o w nich nic: ani gniewu, ani wsp贸艂czucia, ani nienawi艣ci. Tylko pustk膮 jak w 艣wie偶o wykopanym grobie. —Jakie艣 ostatnie s艂owo?

Simon wiedzia艂, co powinien wyrecytowa膰. „Stima Yisrael, ado-nai eloheinu, adonai echad". „S艂uchaj, Izraelu! Pan jest Bogiem naszym. Pan jedynie!". Ale kiedy spr贸bowa艂 wym贸wi膰 te s艂owa piek膮cy b贸l przeszy艂 jego gard艂o.

- Clary - wyszepta艂 tylko.

Przez twarz Valentine'a przemkn膮艂 dziwny wyraz, jakby imi臋 i c贸rki w ustach wampira wzbudzi艂o w nim gniew. Wykona艂 b艂ys­kawiczny ruch nadgarstkiem i jednym, g艂adkim ci臋ciem rozp艂ata艂 Mieczem szyj臋 Simona.

17

NA WSCH脫D OD EDENU

— Jak to zrobi艂e艣? — ponownie zapyta艂a Clary, kiedy furgonetka p臋dzi艂a w stron臋 przedmie艣膰.

— Chodzi ci o to, jak dosta艂em si臋 na dach? - Jace z p贸艂przymkni臋tymi oczami, opieraj膮c g艂ow臋 o ty艂 siedzenia. Nadgarstki mia艂 zabanda偶owane, na linii w艂os贸w widnia艂y plamki zaschni臋tej krwi. - Najpierw wyszed艂em przez okno i wspi膮艂em si臋 po murze na g贸r臋. Ozdobne gargulce to uchwyty dla r膮k. Chcia艂bym przy okazji zauwa偶y膰, 偶e motocykla ju偶 nie ma tam, gdzie go zostawi艂em. Za艂o偶臋 si臋 Inkwizytorka wzi臋艂a go na przeja偶d偶k臋 po Hoboken.

— Chodzi mi o to, jak to zrobi艂e艣, 偶e si臋 nie zabi艂e艣, skacz膮c z dachu katedry — powiedzia艂a Clary.

— Nie wiem. - Kiedy uni贸s艂 d艂o艅, 偶eby potrze膰 oczy, musn膮艂 j膮 ramieniem. — A ty jak stworzy艂a艣 tamten Znak?

— Te偶 nie wiem — przyzna艂a Clary. — Kr贸lowa Jasnego Dworu chyba mia艂a racj臋. Valentine... On nam to zrobi艂. - Zerkn臋艂a ma Luke'a, kt贸ry udawa艂, 偶e jest zaj臋ty skr臋tem w lewo. — Prawda?

Nie pora teraz o tym rozmawia膰 - stwierdzi艂 Luk臋. -Jace, masz na my艣li jaki艣 konkretny cel czy po prostu chcesz uciec jak najdalej od Instytutu?

Valentine zabra艂 Mai臋 i Simona na 艂贸d藕, 偶eby dokona膰 rytua艂u. B臋dzie chcia艂 to zrobi膰 jak najszybciej. - Jace skubn膮艂 banda偶. - Musz臋 si臋 tam dosta膰 i go powstrzyma膰.

Nie — uci膮艂 Luk臋 ostrym tonem.

W porz膮dku, musimy si臋 tam dosta膰 i go powstrzyma膰. Nie zawioz臋 ci臋 na statek. To zbyt niebezpieczne. Widzia艂e艣, co w艂a艣nie zrobi艂em, i martwisz si臋 o

mnie? -rzuci艂 z niedowierzaniem Jace. Tak, martwi臋 si臋 o ciebie.

Jest ma艂o czasu. Kiedy m贸j ojciec zabije twoich przyjaci贸艂, wezwie armi臋 demon贸w, kt贸rej nawet nie potrafisz sobie wyobrazi膰. Wtedy ju偶 nie da si臋 go powstrzyma膰.

Wtedy Clave...

Inkwizytorka nic nie zrobi — przerwa艂 mu Jace. - Odci臋艂a Lighwood贸w od Clave. Nie chcia艂a zadzwoni膰 po posi艂ki, nawet kiedy jej powiedzia艂em, co planuje Valentine. Ma obsesj臋 na punkcie swojego szalonego planu. - Jakiego planu? - spyta艂a Clary. - Chcia艂a odda膰 mnie ojcu w zamian za Dary Anio艂a. -W g艂osie Jace'a brzmia艂a gorycz. — Ostrzeg艂em j膮, 偶e Valentine nigdy na to nie p贸jdzie, ale mi nie uwierzy艂a. — Za艣mia艂 si臋 ironicznie. - Isabelle i Alec po wiedz膮 jej, co si臋 sta艂o z Simonem i Mai膮 aleja raczej si臋 nie 艂udz臋. Inkwizytorka nie ma do mnie zaufania, je艣li chodzi o Valentine'a, i na pewno nie zrezygnuje swojego ukochanego planu tylko po to, 偶eby uratowa膰 dwoje Podziemnych.

偶eby dosta膰 si臋 na inn膮 艂贸d藕 - przerwa艂 jej Luk臋. - Nie jestem pewien, czy nawet Jace potrafi chodzi膰 po wodzie.

W tym momencie zadzwoni艂 telefon Clary. To by艂a wiadomo艣膰 od Isabelle.

— To adres. — Clary zmarszczy艂a brwi. — Przy nabrze偶u. Jace zerkn膮艂 jej przez rami臋.

—Tam w艂a艣nie musimy pojecha膰, 偶eby spotka膰 si臋 z Magnusem. - Odczyta艂 adres na g艂os, a Luk臋 wykona艂 gwa艂towny skr臋t i ruszy艂 na po艂udnie. — Statek chroni膮 czary. Wcze艣niej uda艂o mi si臋 na niego dosta膰, bo ojciec tego chcia艂. Tym razem nie zechce. Potrzebujemy czarownika. —Nie podoba mi si臋 ten pomys艂-stwierdzi艂 Luk臋, b臋bni膮c palcami po kierownicy. — P贸jd臋 sam, a wy zostaniecie z Magnusem

Oczy Jace'a zab艂ys艂y.

Bo Valentine wys艂uguje si臋 demonem strachu — wyja艣ni艂 Jace. — W ten w艂a艣nie spos贸b zabi艂 Cichych Braci, czarownika, wilko艂aka w zau艂ku za „Ksi臋偶ycem 艁owcy" i prawdopodobnie dziecko faerie w parku. Dlatego Bracia mieli taki wyraz przera偶enia na twarzach. Dos艂ownie umarli z strachu.

— Ale krew...

- P贸藕niej spu艣ci艂 z nich krew. A w zau艂ku przeszkodzi艂 mu jeden z likantrop贸w i dlatego teraz potrzebuje Mai. -Jace przeczesa艂 r臋k膮 w艂osy. — Nikt nie jest w stanie pokona膰 demona strachu. On dostaje si臋 do twojej g艂owy i niszczy umys艂.

- Agramon — powiedzia艂 Luk臋 i umilk艂, patrz膮c przez przedni膮 szyb臋. Twarz mia艂 szar膮 i 艣ci膮gni臋t膮.

- Tak w艂a艣nie nazywa艂 go Valentine.

- On nie jest zwyk艂ym demonem strachu, tylko tym Demonem Strachu. Jak Valentine go zmusi艂, 偶eby wykonywa艂 j ego rozkazy? Nawet czarownik mia艂by k艂opoty z ujarzmieniem Wielkiego Demona, a poza pentagramem... - Luk臋 pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Tak w艂a艣nie zgina艂 tamten m艂ody czarownik, prawda? Wzywaj膮c Agramona?

Jace potwierdzi艂 i kr贸tko obja艣ni艂 sztuczk臋, kt贸r膮 Valentine zastosowa艂 wobec Eliasa.

Zjechali z mostu na Brooklyn i toczyli si臋 Yan Brunt Street, miedzy wysokimi ceglanymi fabrykami o oknach zabitych de­skami i drzwiach zamkni臋tych na k艂贸dki. W oddali mi臋dzy budynkami by艂o wida膰 nabrze偶e.

- A je艣li tym razem co艣 popsuj臋?

Jace odwr贸ci艂 g艂ow臋 i na chwil臋 ich oczy si臋 spotka艂y.

- Nie popsujesz — rzek艂 z przekonaniem.

***

Jeste艣 pewna, 偶e to ten adres? - spyta艂 Luk臋, zatrzyma艂 furgonetk臋. - Magnusa nie ma.

Dojechali do du偶ej fabryki, kt贸ra wygl膮da艂a jak zniszczon膮 przez wielki po偶ar. Zosta艂y z niej go艂e ceglane 艣ciany, z kt贸rych stercza艂y metalowe pr臋ty, pogi臋te i osmalone. W oddali Clary widzia艂a dzielnic臋 finansow膮 dolnego Manhattanu, a na lewo od niej ciemny zarys Governors Island.

- Przyjedzie, skoro tak powiedzia艂 Alecowi -stwierdzi艂a z przekonaniem.

Wysiedli z furgonetki. Cho膰 fabryka sta艂a przy ulicy, wzd艂u偶 kt贸rej ci膮gn臋艂y si臋 podobne budynki, panowa艂a na niej cisza nie tylko w niedziele. Nie by艂o tutaj 偶adnych ludzi, 偶adnych ha艂as贸w - cofaj膮cych ci臋偶ar贸wek, pokrzykiwa艅 - kojarz膮cych si臋 z dzielnicami przemys艂owymi. Wia艂a ch艂odna bryza od rzeki krzycza艂y mewy. Clary naci膮gn臋艂a kaptur na g艂ow臋 i zapi臋艂a suwak kurtk臋.

Luk臋 trzasn膮艂 drzwiami furgonetki i te偶 zapi膮艂 flanelow膮 kurtk臋. Bez s艂owa poda艂 Clary swoje grube we艂niane r臋kawiczki, na ni膮 za du偶e, ale przynajmniej ciep艂e. Ponownie si臋 rozejrza艂.

- Gdzie Jace? - spyta艂a.

Luk臋 pokaza艂 r臋k膮. Jace kl臋cza艂 nad wod膮 - ciemna posta膰 ze z艂ot膮 czupryn膮 jedynym kolorowym akcentem na tle szarego nieba i br膮zowej rzeki.

Ruszy艂 w stron臋 rzeki, a Clary pod膮偶y艂a za nim. Fabryka sta艂a ty艂em do nabrze偶a, wzd艂u偶 niej ci膮gn臋艂a si臋 szeroka 偶wirowa pla偶a. P艂ytka woda chlupota艂a o ska艂y pokryte wodorostami. Wok贸艂 czarnego 艣ladu po ognisku le偶a艂y kawa艂ki drewna, wsz臋­dzie wala艂y si臋 zardzewia艂e puszki i butelki. Jace zdj膮艂 kurtk臋 stan膮艂 na skraju wody. Wrzuci艂 do niej co艣 ma艂ego i bia艂ego. Tajemniczy przedmiot wpad艂 z pluskiem do rzeki i znikn膮艂.

- Co robisz? - zapyta艂a Clary.

Jace si臋 odwr贸ci艂. Wiatr cisn膮艂 mu w艂osy na twarz.

- Wysy艂am wiadomo艣膰.

Ponad jego ramieniem Clary zauwa偶y艂a 偶e z szarej wody wy­nurza si臋 l艣ni膮ca macka - jakby 偶ywy kawa艂ek wodorostu - 艣ci­skaj膮ca co艣 bia艂ego. Chwil臋 p贸藕niej znikn臋艂a.

- Do kogo?

Jace 艂ypn膮艂 na ni膮 z ukosa.

- Do nikogo.

Ruszy艂 przez kamienist膮 pla偶臋 do miejsca, gdzie zostawi艂 kurtk臋. Le偶a艂y na niej trzy d艂ugie no偶e. Za pas mia艂 zatkni臋te ! ostre metalowe dyski.

Przesun膮艂 palcami po matowych, bia艂o szarych klingach, cze­kaj膮cych na imiona.

- Nie mia艂em okazji p贸j艣膰 do zbrojowni, wi臋c to jest ca艂a bro艅, jak膮 mamy. Mo偶emy si臋 przygotowa膰, zanim pojawi si臋 Magnus. - Wzi膮艂 do r臋ki pierwszy n贸偶 i powiedzia艂: - Abrariel. - Seraficki n贸偶 zamigota艂 i zmieni艂 kolor. Jace poda艂 go Luke'owi.

-Ja dzi臋kuj臋. - Luk臋 podci膮gn膮艂 kurtk臋 i pokaza艂 kind偶a艂 zatkni臋ty za pasek.

Jace poda艂 Abrariela Clary, a ona w milczeniu przyj臋艂a bro艅, ciep艂膮 w dotyku, jakby wibrowa艂o w niej tajemne 偶ycie.

- Camael. - Drugi n贸偶, kt贸remu Jace nada艂 imi臋, zadr偶a艂 i poja艣nia艂. Na koniec ochrzci艂 trzeci: - Talantes.

— U偶y艂e艣 kiedy艣 imienia Razjel? - zapyta艂a Clary, kiedy Jace wsun膮艂 bro艅 za pas i w艂o偶y艂 z powrotem kurtk臋.

— Nigdy. Tego si臋 nie robi.

Skierowa艂 wzrok na ulic臋, wypatruj膮c Magnusa. Clary wyczu艂a jego niepok贸j, ale zanim zd膮偶y艂a co艣 powiedzie膰, zabrz臋cza艂 jej telefon. Otworzy艂a go i bez s艂owa poda艂a Jace'owi, a on odczyta艂 wiadomo艣膰, unosz膮c brwi.

— Inkwizytorka da艂a Valentine'owi czas do wieczora, 偶eby zdecydowa艂 si臋, czy chce mnie, czy Dary Anio艂a — oznajmi艂. - Ona i Maryse k艂贸ci艂y si臋 przez wiele godzin, wi臋c jeszcze nie zauwa偶y艂a, 偶e mnie nie ma.

Gdy oddawa艂 jej kom贸rk臋, ich palce si臋 zetkn臋艂y. Clary szybko cofn臋艂a d艂o艅, cho膰 mia艂a na niej grub膮 r臋kawic臋. Zobaczy艂a, 偶e po jego twarzy przemyka cie艅, ale Jace nic nie powiedzia艂, tylko odwr贸ci艂 si臋 do Luke'a i spyta艂 z zaskakuj膮c膮 gwa艂towno艣ci膮:

—Syn Inkwizytorki umar艂? Dlatego taka jest?

Luk臋 westchn膮艂 i wsun膮艂 r臋ce do kieszeni kurtki.

—Jak si臋 tego domy艣li艂e艣?

Ze sposobu, w jaki reaguje, kiedy kto艣 wypowiada jego imi臋. Tylko wtedy okazuje jakie艣 ludzkie uczucia.

Luk臋 wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc. Podsun膮艂 okulary na czo艂o i zmru偶y艂 oczy przed ostrym wiatrem wiej膮cym od rzeki.

— Inkwizytorka jest taka z wielu powod贸w. Stephen to tylko jeden z nich.

— Dziwne - stwierdzi艂 Jace. - Nie wygl膮da na kogo艣, kto lubi dzieci.

— Nie cudze — powiedzia艂 Luk臋. — Co innego w艂asne. Stephen by艂 jej z艂otym ch艂opcem. Prawd臋 m贸wi膮c, podziwiali go i lubili wszyscy, kt贸rzy go znali. Nale偶a艂 do ludzi, kt贸rzy s膮 dobrzy we

wszystkim, zawsze mili, ale nie nudni, przystojni, ale nie tak, 偶eby inni ich nienawidzili. No c贸偶, mo偶e troch臋 go nienawidzili艣my.

- Po tym, jak si臋 o偶eni艂.

ale on si臋 od niej odci膮艂. Nie chcia艂 rozmawia膰 ani z ni膮, ani ze swoim ojcem. By艂 zauroczony Valentine'em. Chodzi艂 za nim wsz臋dzie jak cie艅. — Luk臋 zrobi艂 pauz臋. — Rzecz w tym, 偶e Valentine uwa偶a艂, 偶e 偶ona Stephena nie jest dla niego odpowiednia. Dla kogo艣, kto ma by膰 zast臋pc膮 przyw贸dcy Kr臋gu. Ona mia艂a... niepo偶膮dane koneksje rodzinne. — B贸l w g艂osie Luke'a zaskoczy艂 Clary. Czy偶by a偶 tak bardzo zale偶a艂o mu na tych ludziach? - Valentine zmusi艂 Stephena, 偶eby rozwi贸d艂 si臋 z Amatis i o偶eni艂 powt贸rnie. Jego drug膮 偶on膮 zosta艂a bardzo m艂oda dziewczyna, zaledwie osiemnastoletnia, o imieniu Celin臋. Ona te偶 by艂a pod wielkim wp艂ywem Valentine'a, robi艂a wszystko, co jej kaza艂. Po­tem Stephen zgin膮艂 w czasie ataku Kr臋gu na kryj贸wk臋 wampi­r贸w. Celin臋 si臋 zabi艂a, kiedy si臋 o tym dowiedzia艂a. By艂a wtedy w 贸smym miesi膮cu ci膮偶y. Ojciec Stephena umar艂 na atak serca. W ten spos贸b Imogen straci艂a ca艂膮 rodzin臋. Nie mog艂a nawet pochowa膰 proch贸w synowej i wnuka w Mie艣cie Ko艣ci, bo Celin臋 pope艂ni艂a samob贸jstwo. Zosta艂a pogrzebana na rozstaju dr贸g poza Alicante. Imogen jako艣 prze偶y艂a te nieszcz臋艣cia . ale... zmieni艂a si臋 w l贸d. Kiedy w czasie Powstania zginaj Inkwizytor, jej zaproponowano to stanowisko, wi臋c wr贸ci艂a z Londynu do Idrisu. Nigdy wi臋cej nie wspomnia艂a s艂owem o Stephenie. Teraz, ju偶 wiecie, dlaczego tak bardzo nienawidzi Valentine'a.

- Bo m贸j ojciec zatruwa wszystko, czego si臋 dotknie? — podsun膮艂 z gorycz膮 Jace.

- Bo tw贸j ojciec, mimo wszystkich swoich grzech贸w, nadal ma syna, a ona nie. Poza tym obwinia go o 艣mier膰 Stephena. —I ma racj臋 — stwierdzi艂 Jace. — To by艂a jego wina.

—Niezupe艂nie. Da艂 Stephenowi wyb贸r, ale Stephen sam podj膮艂 decyzj臋. Valentine ma wiele na sumieniu, ale nigdy nikogo nie szanta偶owa艂 ani nie zmusza艂, 偶eby wst膮pi艂 do Kr臋gu. Zale偶a艂o mu na prawdziwych wyznawcach. Odpowiedzialno艣膰 za wybory Stephena spoczywa na nim samym.

- Wolna wola - zauwa偶y艂a Clary.

— Jaka tam wolna! — obruszy艂 si臋 Jace. - Valentine... —Da艂 ci wyb贸r, prawda? - przypomnia艂 Luk臋. - Kiedy przyszed艂e艣 si臋 z nim zobaczy膰. Chcia艂, 偶eby艣 zosta艂 i przy艂膮czy艂 si臋 do niego?

— Tak. - Jace spojrza艂 w stron臋 Governors Island.

Clary widzia艂a rzek臋 odbijaj膮c膮 si臋 w jego oczach. Mia艂y bar­w臋 stali, jakby szara woda wyp艂uka艂a z nich ca艂e z艂oto.

— A ty powiedzia艂e艣 „nie" - doko艅czy艂 Luk臋.

Jace 艂ypn膮艂 na niego spode 艂ba i burkn膮艂:

— Wola艂bym by膰 mniej przewidywalny.

Luk臋 odwr贸ci艂 si臋, jakby chcia艂 ukry膰 u艣miech.

- Kto艣 idzie.

Rzeczywi艣cie zbli偶a艂 si臋 do nich kto艣 bardzo wysoki, o czar­nych w艂osach powiewaj膮cych na wietrze.

- Magnus — powiedzia艂a Clary. — Ale wygl膮da... jako艣 inaczej...

Kiedy czarownik do nich podszed艂, zobaczy艂a 偶e jego w艂osy, zwykle nastroszone, posypane brokatem i b艂yszcz膮ce jak kula dyskotekowa, s膮 g艂adkie i okalaj膮 jego twarz jak czarny jedwab. T臋czowe sk贸rzane spodnie zamieni艂 na ciemny staromodny garnitur i czarny p艂aszcz z l艣ni膮cymi srebrnymi guzikami. Jego kocie oczy jarzy艂y si臋 bursztynem i zieleni膮.

Obaj poszli w stron臋 fabryki. Kiedy Clary zrobi艂a ruch, jakby chcia艂a i艣膰 za nimi, Jace chwyci艂 j膮 za rami臋.

- Zaczekaj. Chc臋 z tob膮 chwil臋 porozmawia膰.

Clary odprowadzi艂a wzrokiem Magnusa i Luke'a. Stanowi­li dziwn膮 par臋, wysoki czarownik w d艂ugim czarnym p艂aszczu i ni偶szy, mocniej zbudowany m臋偶czyzna w d偶insach i flanelowej kurtce, ale obaj byli Podziemnymi, uwi臋zionymi w tej samej przestrzeni mi臋dzy zwyk艂ym a nadnaturalnym 艣wiatem.

- Ziemia do Clary! Gdzie jeste艣?

Odwr贸ci艂a si臋 do Jace'a. S艂o艅ce zachodzi艂o za jego plecami nad rzek膮, tak 偶e jego twarz znajdowa艂a si臋 w cieniu, a w艂osy wygl膮da艂y jak z艂ota aureola.

„Jeste艣 w niej, 偶yjesz w mojej g艂owie przez ca艂y czas", chcia艂a powiedzie膰, ale zamiast tego spyta艂a:

— O czym chcia艂e艣 ze mn膮 porozmawia膰?

Jace opu艣ci艂 r臋k臋.

- Chc臋, 偶eby艣 mi narysowa艂a Znak nieustraszono艣ci, zanim wr贸ci Luk臋.

— Dlaczego zanim wr贸ci?

- Bo powie, 偶e to z艂y pomys艂. Ale to jedyna szansa, by pokona膰 Agramona. Luk臋., nie spotka艂 go, nie wie, jaki on jest. Ja wiem.

Clary przyjrza艂a si臋 twarzy Jace'a. - Jaki?

Jego oczy pozosta艂y nieprzeniknione.

— Widzisz to, czego boisz si臋 najbardziej na 艣wiecie.

Sk贸ra w tym miejscu mia艂a bledszy odcie艅 z艂ota ni偶 na r臋­kach i twarzy i by艂a g艂adka tam, gdzie nie pokrywa艂y jej blizny.

Clary przy艂o偶y艂a czubek steli do ramienia Jace'a i poczu艂a, 偶e jego mi臋艣nie si臋 napinaj膮.

Jace odwr贸ci艂 si臋 i w艂o偶y艂 koszulk臋.

- Dzi臋ki. - S艂o艅ce p艂on臋艂o nisko nad horyzontem, barwi膮c niebo na kolor krwi i r贸偶, zmieniaj膮c rzek臋 w p艂ynne z艂oto, 艂agodz膮c brzydot臋 miejskiego pustkowia, kt贸re ich otacza艂o. — A ty?

- „I rzek艂 Pan do niego: Nie! Ktokolwiek by zabi艂 Kaina, siedmiokrotn膮 pomst臋 poniesie. Po艂o偶y艂 te偶 Pan na Kainie znak, aby go nikt nie zabija艂, kto go spotka".

Clary obejrza艂a si臋, 艣ci膮gaj膮c r臋kaw. Na ustach obserwuj膮cego ich Magnusa b艂膮ka艂 si臋 lekki u艣mieszek. Czarny p艂aszcz unosi艂 sio wok贸艂 niego na wiej膮cym od rzeki wietrze.

- Ale Kain nie by艂 jednym z anio艂贸w - zauwa偶y艂a Clary. Czy nie zabi艂 swojego brata?

— A czy my nie planujemy zabi膰 naszego ojca? — wtr膮ci艂 Jace

— To co innego — stwierdzi艂a Clary, nie zd膮偶y艂a jednak wyt艂umaczy膰, na czym polega r贸偶nic膮 bo w tym momencie furgonetka wjecha艂a na pla偶臋, pryskaj膮c 偶wirem spod k贸艂. Luk臋 wychyli艂 si臋 przez okno.

— Jak膮 艂贸d藕? — Magnus si臋 za艣mia艂, wskakuj膮c do kabiny i siadaj膮c obok Luk臋'a. Wskaza艂 kciukiem za siebie. - Wy dwoje usi膮d藕cie z ty艂u.

Jace wdrapa艂 si臋 na ty艂 furgonetki i schyli艂 si臋, 偶e pom贸c siostrze. Kiedy Clary usadowi艂a si臋 na zapasowym kole, zobaczy艂a namalowany na metalowej pod艂odze czarny pentagram otoczony ko艂em. Jego ramiona by艂y udekorowane skomplikowanymi zawijasami, niepodobnymi do run贸w, kt贸re zna艂a. Patrz膮c na nie, mia艂o si臋 takie wra偶enie jak wtedy, gdy cz艂owiek pr贸buje zrozumie膰 osob臋 m贸wi膮c膮 j臋zykiem podobnym do angielskiego.

Luk臋 wychyli艂 si臋 do nich przez okno.

-Wiecie, 偶e wcale mi si臋 to nie podoba! - krzykn膮艂. Wiatr zag艂usza艂 jego g艂os. - Clary, zostaniesz w samochodzie z Magnusem. Jace i ja p贸jdziemy na statek. Rozumiesz?

Clary kiwn臋艂a g艂ow膮 i skuli艂a si臋 w k膮cie furgonetki. Jace usiad艂 obok niej, zapieraj膮c si臋 stopami o pod艂og臋.

— B臋dzie ciekawie.

— Co... - zacz臋艂a Clary, ale w tym momencie furgonetka ruszy艂a

W pierwszej chwili buksowa艂a ko艂ami na 偶wirze, po czym gwa艂townie wyrwa艂a do przodu, prosto w p艂ycizn臋 na brzegu i rzeki. Clary polecia艂a na szyb臋 oddzielaj膮c膮 ty艂 pickupa od kierowcy i pasa偶era. Czy偶by Luk臋 zamierza艂 ich wszystkich potopi膰? Zobaczy艂a, 偶e szoferka jest pe艂na o艣lepiaj膮cych niebieskich kolumn 艣wiat艂膮 kt贸re wi艂y si臋 i skr臋ca艂y. Samoch贸d podskakiwa艂, jakby jecha艂 po wybojach albo drewnianych balach. Po chwili ruszyli g艂adko naprz贸d, niemal sun膮c po wodzie.

Clary ukl臋k艂a i wyjrza艂a przez boczne okienko furgonetki.

P艂yn臋li... nie, jechali po ciemnej wodzie. Opony ledwo mus­ka艂y powierzchni臋 rzeki, wywo艂uj膮c drobne fale, kt贸rym cza­sami towarzyszy艂a fontanna niebieskich iskier wyczarowanych przez Magnusa. Panowa艂a cisza, nie licz膮c cichego pomruku silnika i krzyk贸w mew w g贸rze. Clary spojrza艂a na Jace'a. Od­powiedzia艂 jej szerokim u艣miechem.

- Chyba powinni艣my wej艣膰 - stwierdzi艂a Isabelle, przyciska j膮 ucho do drzwi biblioteki. Skin臋艂a na Aleca, 偶eby podszed艂 bli偶ej. — S艂yszysz co艣?

Brat stan膮艂 obok niej, uwa偶aj膮c, 偶eby nie upu艣ci膰 telefonu. Magnus obieca艂, 偶e zadzwoni, je艣li b臋dzie mia艂 jakie艣 wie艣ci. Do tej pory nie zadzwoni艂.

-Nie.

- W艂a艣nie. Przestali na siebie wrzeszcze膰. - Ciemne oczy Isa­belle zal艣ni艂y. - Teraz czekaj 膮 na Valentine'a.

Alec odsun膮艂 si臋 od drzwi i podszed艂 do najbli偶szego okna korytarzu. Niebo mia艂o kolor w臋gla do po艂owy zanurzonego w rubinowych popio艂ach.

- S艂o艅ce zachodzi. Isabelle si臋gn臋艂a do klamki. —Chod藕my.

—Zaczekaj...

- Nie chc臋, 偶eby nas ok艂ama艂a na temat tego, co powiedzia艂 Valentine — o艣wiadczy艂a Isabelle. —Albo co si臋 dzieje. Poza tym. chc臋 go zobaczy膰. Ojca Jace'a. A ty nie?

Alec wr贸ci艂 pod drzwi biblioteki.

- Tak, ale to nie jest dobry pomys艂, bo...

Siostra nacisn臋艂a klamk臋 i szeroko otworzy艂a drzwi. Z u艣mie­chem obejrza艂a si臋 przez rami臋 i wesz艂a do 艣rodka. Alec zakl膮艂 pod nosem i pod膮偶y艂 za ni膮.

Jego matka i Inkwizytorka sta艂y naprzeciwko siebie przy dw贸ch ko艅cach wielkiego biurka jak bokserzy w naro偶nikach. Policzki Maryse by艂y jasnoczerwone, w艂osy rozsypane wok贸艂 twarzy. Isabelle pos艂a艂a bratu spojrzenie, jakby m贸wi艂a: „Mo偶e jednak nie powinni艣my wchodzi膰. Mama wygl膮da na w艣ciek艂膮".

Z drugiej strony, je艣li Maryse wygl膮da艂a na w艣ciek艂膮 Inkwizytorka sprawia艂a wra偶enie bliskiej ob艂臋du. Kiedy drzwi biblioteki stan臋艂y otworem, odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie, z wykrzywionymi ustami.

- Maryse! — Inkwizytorka podnios艂a g艂os. — Mam do艣膰 ciebie i twoich dzieci, nieletnich przest臋pc贸w...

- Imogen - powt贸rzy艂a Maryse. W jej g艂osie brzmia艂 ton. kt贸ry sprawi艂, 偶e nawet Inkwizytorka obejrza艂a si臋 za siebie.

Powietrze przy mosi臋偶nym globusie migota艂o jak woda. Za­cz膮艂 si臋 w nim formowa膰 kszta艂t, jakby kto艣 k艂ad艂 czarn膮 farb臋 na bia艂e p艂贸tno. Po chwili przybra艂 posta膰 m臋偶czyzny o szero­kich barach. Obraz za bardzo drga艂, 偶eby Alec m贸g艂 zobaczy膰 wi臋cej szczeg贸艂贸w opr贸cz tych, 偶e intruz jest wysoki i ma szop臋 w艂os贸w koloru soli.

- Valentine. — Inkwizytorka wygl膮da艂a na zaskoczon膮.

Alec pomy艣la艂, 偶e przecie偶 musia艂a si臋 go spodziewa膰.

Powietrze przy globusie zamigota艂o jeszcze mocniej i m臋偶czy­zna wyszed艂 z niego jak z wody. Mia艂 imponuj膮c膮 postur臋: po­nad sze艣膰 st贸p wzrostu, szerok膮 klatk臋 piersiow膮 i silne, pot臋偶ne ramiona z wyra藕nie zarysowanymi mi臋艣niami. Jego twarz by艂a prawie tr贸jk膮tna, zw臋偶aj膮ca si臋 do ostrego podbr贸dka. M贸g艂 uchodzi膰 za przystojnego, lecz Alec stwierdzi艂, 偶e jest zupe艂nie niepodobny do Jace'a, bladoz艂otego efeba. Ponad jego lewym ramieniem stercza艂a r臋koje艣膰 Miecza Anio艂a. Nie musia艂 by膰 uzbrojony, bo nie pojawi艂 si臋 tutaj fizycznie, a zatem wzi膮艂 go ze sob膮 偶eby zirytowa膰 Inkwizytork臋.

- Imogen — powiedzia艂 Valentine. Jego ciemne oczy patrzy艂y na ni膮 z wyrazem zadowolenia i rozbawienia. (Spojrzenie zu­pe艂nie jak u Jace'a, pomy艣la艂 Alec). - Maryse, moja Maryse, tyle czasu.

Pani Lightwood prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i o艣wiadczy艂a:

- Nie jestem twoj膮 Maryse, Valentine.

- A to zapewne s膮 twoje dzieci - m贸wi艂 dalej Morgenstern, jakby gospodyni wcale si臋 nie odezwa艂a. Pod jego spojrzeniem Aleca przebieg艂 dreszcz, jakby co艣 podra偶ni艂o mu nerwy. Ojciec Jace'a wypowiada艂 zwyczajne s艂owa ale w jego oczach malowa艂 si臋 gro藕ny, drapie偶ny wyraz, tak 偶e Alec mia艂 ochot臋 wyj艣膰 przed siostr臋 i zas艂oni膰 j膮 sob膮. — Podobne do ciebie.

- Zostaw moje dzieci w spokoju, Valentinie - za偶膮da艂a Maryse, sil膮c si臋 na spokojny ton.

— To niesprawiedliwe, bo ty mojego dziecka nie zostawi艂a艣 w spokoju. — Morgenstern odwr贸ci艂 si臋 do Inkwizytorki. - Dosta艂em twoj膮 wiadomo艣膰. To wszystko, na co ci臋 sta膰?

Imogen Herondale zamruga艂a powoli, jak jaszczurka. —Mam nadziej臋, 偶e moja propozycja jest jasna. —M贸j syn w zamian za Dary Anio艂a, zgadza si臋? Inaczej go zabijesz.

- Zabij e go?! - z przera偶eniem wykrzykn臋艂a Isabelle. - Mamo!

— Zamilcz, Isabelle! — sykn臋艂a Maryse. Inkwizytorka pos艂a艂a m艂odym Lightwoodom jadowite

spojrzenie spod przymru偶onych powiek i rzek艂a: —Dobrze zrozumia艂e艣 warunki, Morgenstern. — Moja odpowied藕 brzmi: nie.

- Nie? - Inkwizytorka mia艂a tak膮 min臋, jakby stan臋艂a na twardym gruncie, kt贸ry teraz zapad艂 si臋 pod jej nogami. - Nie blefuj, Valentinie. Bo zrobi臋 tak, jak zapowiedzia艂am.

—O, w to nie w膮tpi臋, Imogen. Zawsze by艂a艣 kobiet膮 zdeterminowan膮 i bezlitosn膮. Rozpoznaj臋 w tobie te cechy, bo sam je posiadam.

—Nie jestem taka jak ty. Przestrzegam Prawa...

—Nawet je艣li nakazuje ci ono zabi膰 kilkunastoletniego ch艂opca, 偶eby ukara膰 jego ojca? Nie chodzi o Prawo, Imogen, Chodzi o to, 偶e mnie nienawidzisz i obwiniasz o 艣mier膰 swoje go syna, a to, co robisz teraz, jest twoim sposobem na odp艂acenie mi. Ale ja nie zrezygnuj臋 z Dar贸w Anio艂a, nawet dla Jonathana.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 Inkwizytorka tylko na niego patrzy艂a.

— Ale to tw贸j syn — powiedzia艂a w ko艅cu. — Twoje dziecko.

- Dzieci dokonuj膮 w艂asnych wybor贸w - odpar艂 Valentine. -To jest co艣, czego ty nigdy nie zrozumiesz. Zaproponowa艂em Jonathanowi bezpiecze艅stwo, je艣li ze mn膮 zostanie, a on je odrzuci艂 i wr贸ci艂 do Instytutu. Teraz ty zem艣cisz si臋 na nim, o czym go zreszt膮 uprzedza艂em. Jeste艣 bardzo przewidywaln膮 Imogen.

Inkwizytorka nie zwr贸ci艂a uwagi na obelg臋.

- Clave b臋dzie si臋 domaga膰 jego 艣mierci, je艣li nie oddasz mi Dar贸w Anio艂a — ostrzeg艂a. — Nie zdo艂am ich powstrzyma膰.

ty艂u. - Jeste艣...

- Isabelle! - Brat zakry艂 jej usta r臋k膮. Valentine pos艂a艂 im rozbawione spojrzenie.

-Ty... zaproponowa艂e艣 mu... - Inkwizytorka zaczyna艂a przy­pomina膰 robota o przepalonych obwodach. —A on odm贸wi艂? — Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Przecie偶 to tw贸j szpieg... twoja bro艅...

- Tak my艣la艂a艣? - W g艂osie Valentine'a brzmia艂o szczere zdzi­wienie. — Nie interesuje mnie szpiegowanie sekret贸w Clave. In­teresuje mnie tylko zniszczenie go. I 偶eby osi膮gn膮膰 ten cel, mam w swoim arsenale du偶o pot臋偶niejsz膮 bro艅 ni偶 ch艂opiec.

- Ale...

Morgenstern cofn膮艂 si臋 z wyrazem najwy偶szej odrazy na twarzy i znikn膮艂.

***

Niebo liza艂y ostatnie j臋zory gasn膮cego ognia, woda przybra艂a barw臋 偶elaza. Clary zadr偶a艂a i otuli艂a si臋 kurtk膮.

- Zimno ci?

Jace sta艂 z ty艂u furgonetki i patrzy艂 na 艣lad, kt贸ry zostawia艂a za sob膮 na wodzie: dwie bia艂e linie piany. Teraz podszed艂 i usiad艂 obok Clary, opieraj膮c si臋 plecami o tylne okno kabiny, niemal ca艂kiem zasnutej niebieskawym dymem. —A tobie nie?

—Nie. — Zdj膮艂 kurtk臋 i poda艂 j膮 Clary.

W艂o偶y艂a j膮 rozkoszuj膮c si臋 mi臋kko艣ci膮 sk贸ry. Kurtka by艂a na ni膮 za du偶a, ale ciep艂a i wygodna. —Zostaniesz w furgonetce, tak jak kaza艂 Luk臋? —A mam wyb贸r? — W dos艂ownym sensie nie.

Zdj臋艂a r臋kawiczk臋 i wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋. Jace uj膮艂 ja i 艣cisn膮艂 mocno. Clary spojrza艂a na ich splecione palce, jej drobne, o kwadratowych czubkach, jego d艂ugie i szczup艂e.

— Znajdziesz Simona — powiedzia艂a. — Wiem, 偶e znajdziesz.

- Clary. - Granatowa woda odbija艂a si臋 w jego oczach. - On mo偶e by膰... to znaczy, on mo偶e...

— Nie. — W jej g艂osie nie by艂o cienia w膮tpliwo艣ci. — B臋dzie ca艂y i zdrowy. Na pewno.

Jace wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc. W jego oczach co艣 zal艣ni艂o, jakby 艂zy. Ale to nie by艂y 艂zy, tylko refleksy.

- Chc臋 ci臋 o co艣 zapyta膰 — powiedzia艂. — Wcze艣niej si臋 ba艂em. Ale teraz nie boj臋 si臋 niczego.

Uj膮艂 jej policzek. Jego d艂o艅 by艂a ciep艂a na ch艂odnej sk贸rze i Clary stwierdzi艂a, 偶e jej strach te偶 znikn膮艂, jakby Jace mia艂 w艂adz臋 nad Znakiem nieustraszono艣ci i m贸g艂 dotykiem przek膮­si膰 jej jego moc. Unios艂a podbr贸dek i rozchyli艂a wargi w ocze­kiwaniu... Musn膮艂 je lekko ustami jak pi贸rkiem, a potem si臋 odsun膮艂. Jego oczy nagle si臋 rozszerzy艂y, a ona zobaczy艂a w nich czarn膮 艣cian臋, wymazuj膮c膮 z艂oty kolor: cie艅 statku.

Jace z cichym okrzykiem zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. Clary wsta艂a niezdarnie w jego ci臋偶kiej sk贸rzanej kurtce. W blasku niebieskich iskier lec膮cych z okien szoferki zobaczy艂a, 偶e burta statku jest zrobiona z falistego czarnego metalu, 偶e otaczaj膮 u g贸ry 偶elazna por臋cz, a na pok艂ad biegnie w膮ska drabinka. Od lodzi bucha艂y fale zimna, jak mro藕ne powietrze od g贸ry lodo­wej. Kiedy Jace co艣 do niej zawo艂a艂, jego oddech zmieni艂 si臋 w k艂臋bki pary, a s艂owa zag艂uszy艂 nag艂y ryk pot臋偶nego silnika.

Clary zmarszczy艂a brwi.

- Co m贸wi艂e艣?

Jace wsun膮艂 d艂o艅 pod jej kurtk臋, tak 偶e musn膮艂 palcami nag膮 sk贸r臋. Clary krzykn臋艂a zaskoczon膮 a on wyj膮艂 zza paska seraficki n贸偶, kt贸ry wcze艣niej od niego dosta艂a, i wcisn膮艂 go jej do r臋ki.

Clary dopiero po chwili spostrzeg艂a wielkie, niezdarne pta­ki, kt贸re ju偶 kiedy艣 widzia艂a. Jeden za drugim spada艂y z relingu i lecia艂y wzd艂u偶 burty jak kamienie, a potem wyr贸wnywa艂y lot i kierowa艂y si臋 prosto na dryfuj膮c膮 na wodzie furgonetk臋.

Kiedy podlecia艂y bli偶ej, Clary zobaczy艂a, 偶e to wcale nie s膮 ptaki, tylko brzydkie fruwaj膮ce istoty podobne do pterodaktyli, z szerokimi, sk贸rzastymi skrzyd艂ami i ko艣cistymi tr贸jk膮tnymi g艂owami. Ich paszcze by艂y naje偶one 偶艂obkowanymi, ostrymi z臋bami — rz臋dami z臋b贸w — pazury l艣ni艂y jak brzytwy.

Jace wdrapa艂 si臋 na dach kabiny z p艂on膮cym Telantesem w r臋ce. Kiedy dotar艂y do niego pierwsze lataj膮ce stwory, zamachn膮艂 si臋 no偶em. Trafi艂 jednego z demon贸w, odcinaj膮c mu wierzch czaszki, tak jak 艣cina si臋 czubek jajka. Istota upiornie zaskrzecza艂a i przewr贸ci艂a si臋 na bok, rozpaczliwie machaj膮 skrzyd艂ami. Kiedy wpad艂a do rzeki, woda zawrza艂a.

Drugi demon uderzy艂 w mask臋 furgonetki, 偶艂obi膮c pazurami d艂ugie bruzdy w metalu. Gdy rzuci艂 si臋 na przedni膮 szyb臋, pojawi艂a si臋 na niej sie膰 paj臋czynowych p臋kni臋膰. Clary krzykn臋艂a do Luk臋'a, ale kolejny stw贸r zanurkowa艂 na ni膮 ze stalowego nieba jak strza艂a. Gwa艂townym ruchem odci膮gn臋艂a r臋kaw kurtki Jace'膮 pokazuj膮c Znak chroni膮cy. Demon wyda艂 przera藕liwy skrzek, podobnie jak pierwszy, i zacz膮艂 macha膰 skrzyd艂ami do ty艂u... ale ju偶 by艂o za p贸藕no. Clary zobaczy艂a 偶e demon nie ma oczu, tylko i wg艂臋bienia po obu stronach czaszki. Kiedy wbi艂a mu Abrarid.i w pier艣, rozpad艂 si臋, zostawiaj膮c po sobie smug臋 czarnego dymu

- Dobra robota - pochwali艂 j膮 Jace.

Zeskoczy艂 z dachu szoferki, 偶eby rozprawi膰 si臋 z kolejnym nadlatuj膮cym wrogiem. R臋koje艣膰 jego sztyletu by艂a 艣liska od czarnej krwi.

- Co to za stwory? - wysapa艂a Clary.

Zatoczy艂a Abrarielem szerokim 艂uk, trafiaj膮c w pier艣 kolej­nego demona. Ten, z g艂o艣nym krakaniem uderzy艂 j膮 skrzyd艂em Zako艅czone grzbietem z ko艣ci ostrych jak no偶e, rozpru艂o r臋kaw kurtki Jace'a na ca艂ej d艂ugo艣ci.

- Moja kurtka! - krzykn膮艂 Jace z w艣ciek艂o艣ci膮 i zaatakowa艂 stwora, kiedy ten pr贸bowa艂 si臋 wzbi膰 w g贸r臋. Przeszy艂 ostrzem jego grzbiet. Demon wrzasn膮艂 i znikn膮艂. - Bardzo j膮 lubi艂em.

Clary odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie, kiedy w jej uszy wwierci艂 si臋 zgrzyt metalu. Dwa lataj膮ce demony wbi艂y pazury w dach kabiny i pr贸bowa艂y go oderwa膰. Luk臋 sta艂 na masce i ci膮艂 na­pastnik贸w kind偶a艂em. Jeden run膮艂 z furgonetki i znikn膮艂, zanim uderzy艂 w wod臋. Drugi wzbi艂 si臋 w powietrze, z dachem w pazu­rach. Skrzecz膮c triumfalnie, polecia艂 w stron臋 statku.

Przez chwil臋 niebo by艂o czyste. Clary podbieg艂a do szoferki i zajrza艂a do 艣rodka. Czarownik p贸艂le偶a艂 na siedzeniu, z szar膮 i warz膮, ale w p贸艂mroku nie mog艂a stwierdzi膰, w jakim jest stanie.

- Clary! - krzykn膮艂 Luk臋, by艂o ju偶 jednak za p贸藕no. 呕adne z nich nie zauwa偶y艂o stwora, kt贸ry przywar艂 do boku

furgonetki. Teraz pofrun膮艂 w g贸r臋 i g艂臋boko wbi艂 pazury w ty艂 kurtki Clary. Nast臋pnie z triumfalnym, przeci膮g艂ym wyciem wzbi艂 si臋 w powietrze, trzymaj膮c w szponach bezradn膮 zdobycz.

- Clary! - wrzasn膮艂 Luk臋 i podbieg艂 na brzeg maski. Tam si臋 zatrzyma艂 i spojrza艂 z rozpacz膮 na malej膮c膮 skrzydlat膮 posta膰 obci膮偶on膮 艂upem.

- Nie zabije jej - uspokoi艂 go Jace, zeskakuj膮c z dachu kabiny. — Zaniesie j膮 swojemu panu.

Jaka艣 nuta w jego g艂osie zmrozi艂a Luk臋'owi krew w 偶y艂ach Odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na ch艂opca.

-Ale...

Nie doko艅czy艂, bo Jace p艂ynnym ruchem skoczy艂 z furgonetki do brudnej rzeki i pop艂yn膮艂 w stron臋 艂odzi. Silnymi ruchami zagarnia艂 wod臋, a偶 tworzy艂a si臋 na niej piana.

Luk臋 odwr贸ci艂 si臋 do Magnusa, kt贸rego blada twarz by艂a ledwo widoczna za pop臋kan膮 przedni膮 szyb膮. Uni贸s艂 r臋k臋 i wydawa艂o mu si臋, 偶e czarownik kiwa g艂ow膮 w odpowiedzi.

Schowa艂 kind偶a艂 za pas i da艂 nurka do rzeki.

////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////

***

Alec pu艣ci艂 Isabelle, spodziewaj膮c si臋, 偶e siostra zacznie wrzeszcze膰 w chwili, kiedy on zabierze r臋k臋 z jej ust. Nie zrobi艂a tego. Sta艂a w milczeniu i patrzy艂a na Inkwizytork臋, kt贸ra, kredowobia艂a na twarzy, lekko si臋 zachwia艂a.

— Imogen — powiedzia艂a Maryse. W j ej g艂osie nie by艂o nawet 艣ladu gniewu ani 偶adnej innej emocji.

Inkwizytorka chyba jej nie us艂ysza艂a. Bezw艂adnie opad艂a na stary fotel Hodge'a.

— M贸j Bo偶e - powiedzia艂a. - Co ja zrobi艂am? Pani Lightwood zerkn臋艂a na c贸rk臋.

— Sprowad藕 ojca.

Isabelle, wystraszona jak nigdy, skin臋艂a g艂ow膮 i wymkn臋艂a sie z pokoju.

Maryse podesz艂a do Inkwizytorki i spojrza艂a na ni膮 z g贸ry.

— Odda艂a艣 zwyci臋stwo Valenune'owi — powiedzia艂a. — W艂a艣nie to zrobi艂a艣.

| Jace'a. Nie chcia艂a艣, 偶eby Clave zaanga偶owa艂o si臋 w t臋 spraw臋, bo to by pokrzy偶owa艂o twoje plany. Zale偶a艂o ci, 偶eby Valentine cierpia艂, tak jak on tobie kaza艂 cierpie膰. Chcia艂a艣 mu pokaza膰, i te mo偶esz zabi膰 jego syna, tak jak on zabi艂 twojego. Chcia艂a艣 go upokorzy膰. -Tak.

— Ale Valentine'a nie da si臋 upokorzy膰. Od razu mog艂am ci臋 o tym uprzedzi膰. Nigdy nie mia艂a艣 nad nim w艂adzy. On tylko udawa艂, 偶e rozwa偶a twoj膮 propozycj臋, by zyska膰 absolutn膮 pewno艣膰, 偶e nie wezwiemy posi艂k贸w z Idrisu. A teraz jest ju偶 za p贸藕no.

Inkwizytorka unios艂a na ni膮 udr臋czony wzrok. W艂osy wysu­n臋艂y si臋 z jej koka i opada艂y lu藕nymi kosmykami wok贸艂 twarzy. Wygl膮da艂a prawie na za艂aman膮, ale Alec wcale nie czerpa艂 przy­jemno艣ci z tego widoku. Zmrozi艂y go s艂owa matki: „Za p贸藕no".

— Nie, Maryse - powiedzia艂a Inkwizytorka. - Jeszcze mo偶emy...

— Co mo偶emy? Zadzwoni膰 do Clave? Oni potrzebowaliby wielu dni, 偶eby tu dotrze膰. Je艣li chcemy stawi膰 czo艂o Valentine'owi..., a B贸g wie, 偶e nie mamy innego wyj艣cia...

- Musimy zrobi膰 to teraz - przerwa艂 jej g艂臋boki g艂os. W progu sta艂 z ponur膮 min膮 Robert Lightwood.

Alec spojrza艂 na ojca. Min臋艂y lata, odk膮d widzia艂 go w pe艂­nym rynsztunku. Ostatnio zajmowa艂 si臋 g艂贸wnie administra­cj膮, kierowaniem Conclave, sprawami Podziemnych. Widz膮c go teraz w ci臋偶kiej, ciemnej zbroi, z mieczem na plecach, Alec przypomnia艂 sobie, jak w dzieci艅stwie ojciec wydawa艂 mu si臋 najsilniejszym, najwi臋kszym i najbardziej gro藕nym m臋偶czyzn膮 na 艣wiecie. I nadal by艂 onie艣mielaj膮cy. Syn pr贸bowa艂 teraz pod­chwyci膰 jego wzrok, ale Robert patrzy艂 na Maryse.

- Conclave ju偶 jest gotowe - oznajmi艂. - 艁odzie w porcie.

- Nie ma nas wystarczaj膮co du偶o... nie mo偶emy... - zaprote­stowa艂a Inkwizytorka

Lightwood j膮 zignorowa艂. Nawet nie oderwa艂 wzroku od 偶ony, —Powinni艣my wkr贸tce rusza膰. - W jego tonie by艂 respekt kt贸rego w nim brakowa艂o, kiedy zwraca艂 si臋 do Inkwizytorki. —A Clave? — spr贸bowa艂a znowu Imogen Herondale. — Trzeba ich poinformowa膰.

Maryse przesun臋艂a telefon po biurku w jej stron臋.

-Ty do nich zadzwo艅. Powiedz im, co zrobi艂a艣. To twoje zadanie.

Inkwizytorka bez s艂owa wpatrywa艂a si臋 w aparat, trzymaj膮 r臋k臋 na ustach.

Nim Alec zacz膮艂 jej wsp贸艂czu膰, drzwi znowu si臋 otworzy艂y i do biblioteki wpad艂a Isabelle w stroju Nocnego 艁owcy, z d艂u­gim z艂otym batem w jednej r臋ce i drewnian膮 naginat膮 w drugiej, Spojrza艂a na brata, marszcz膮c brwi.

- Id藕 si臋 przygotowa膰 - powiedzia艂a. — P艂yniemy na statek Valentine'a.

Alec nic nie m贸g艂 poradzi膰 na to, 偶e k膮cik jego ust uni贸s艂 si臋 lekko. Jego siostra zawsze by艂a taka zdeterminowana.

- To dla mnie? — zapyta艂, wskazuj膮c naginat臋.

Isabelle cofn臋艂a j膮 gwa艂townym ruchem.

- We藕 swoj膮!

Niekt贸re rzeczy nigdy si臋 nie zmieniaj膮, pomy艣la艂 Alec i ruszy艂 do drzwi. Nagle poczu艂 na ramieniu czyj膮艣 d艂o艅. Odwr贸ci艂 nie zaskoczony.

To by艂 ojciec. Patrzy艂 na syna i cho膰 si臋 nie u艣miecha艂, na jego pobru偶d偶onej i zm臋czonej twarzy malowa艂 si臋 wyraz dumy.

-Je艣li potrzebujesz broni, Alexandrze, w przedpokoju jest moja guisarme. Gdyby艣 chcia艂 jej u偶y膰.

Alec prze艂kn膮艂 艣lin臋 i kiwn膮艂 g艂ow膮, ale zanim zd膮偶y艂 podzi臋­kowa膰, us艂ysza艂 za sob膮 g艂os Isabelle:

- Prosz臋, mamo.

Odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e siostra wr臋cza naginat臋 matce. Maryse wzi臋艂a bro艅 i na pr贸b臋 zamachn臋艂a si臋 ni膮 z du偶膮 wpraw膮.

- Dzi臋kuj臋, Isabelle - powiedzia艂a i b艂yskawicznym ruchem wycelowa艂a ostrze w serce Inkwizytorki.

Imogen Herondale spojrza艂a na ni膮 pustymi oczami roztrzas­kanego pos膮gu. — Chcesz mnie zabi膰, Maryse? Maryse Lightwood sykn臋艂a przez z臋by:

- Nie. Potrzebujemy ka偶dego Nocnego 艁owcy, kt贸ry jest w mie艣cie, 艂膮cznie z tob膮. Wstawaj, Imogen, i przygotuj si臋 t艂o bitwy. Od tej pory ja tutaj wydaj臋 rozkazy. — U艣miechn臋艂a si臋,- pos臋pnie. - A pierwsz膮 rzecz膮, kt贸r膮 zamierzam zrobi膰, jest uwolnienie mojego syna z przekl臋tej Konfiguracji Malachi.

Alec patrzy艂 na ni膮 z dum膮. Przemawiaj膮c tak, wygl膮da艂a wspaniale, jak prawdziwa wojowniczka i Nocna 艁owczyni. Jej twarz p艂on臋艂a s艂uszn膮 furi膮.

Nie podoba艂o mu si臋, 偶e musi zepsu膰 t臋 chwil臋, ale wkr贸tce i tak sami odkryj膮, 偶e Jace znikn膮艂. Lepiej, 偶eby kto艣 z艂agodzi艂 szok.

Odchrz膮kn膮艂.

- W艂a艣ciwie powinni艣cie co艣 wiedzie膰...

18

WIDOCZNA CIEMNO艢膯

Clary zawsze nienawidzi艂a kolejek g贸rskich, nie znosi艂a tego uczucia, kiedy 偶o艂膮dek podchodzi do gard艂a w chwili, gdy wagonik opada. Porwana z furgonetki i uniesiona w powietrze jak mysz w szponach jastrz臋bia poczu艂a si臋 dziesi臋膰 razy gorzej. Krzykn臋艂a g艂o艣no, kiedy z wielk膮 szybko艣ci膮 poszybowali w g贸r臋. Gdy spojrza艂a w d贸艂, zobaczy艂a jak jest wysoko, i u艣wiadomi艂a sobie, co si臋 stanie, je艣li lataj膮cy demon j 膮 wypu艣ci.

Natychmiast umilk艂a. Pickup wygl膮da艂 jak zabawka dryfuj膮ca na falach. Wok贸艂 niej wirowa艂o miasto, rozmazane p艂aszczyzny niezliczonych 艣wiate艂ek. Mo偶e doceni艂aby widok, gdyby nie by艂o tak strasznie. Demon przechyli艂 si臋 i zanurkowa艂, tak 偶e raptem zacz臋艂a spada膰. Kiedy wyobrazi艂a sobie, 偶e z wysoko艣ci setek st贸p uderza w lodowat膮 wod臋, zacisn臋艂a powieki ale spadanie w ca艂kowitej ciemno艣ci okaza艂o si臋 jeszcze gorsze. Otworzy艂a oczy i ujrza艂a, 偶e czarny pok艂ad statku przybli偶a SIE, ku niej jak r臋k膮 偶eby zgarn膮膰 j膮 z nieba. Krzykn臋艂a po raz drugi, gdy lecieli ku ciemnemu prostok膮towi wyci臋temu w metalowej powierzchni. Teraz znajdowali si臋 wewn膮trz statku.

Demon zwolni艂. Clary widzia艂a pok艂ady otoczone relingami i fragmenty jakiej艣 zdezelowanej maszynerii. Wsz臋dzie le偶a艂y porzucone cz臋艣ci i narz臋dzia. O艣wietlenie elektryczne nie dzia­艂a艂o, ale wszystko przenika艂a s艂aba po艣wiata. Valentine zasila艂 statek jak膮艣 tajemnicz膮 energi膮.

A ona wysysa艂a z otoczenia ca艂e ciep艂o. Lodowate powietrze a偶 szczypa艂o Clary w twarz. Tymczasem demon dotar艂 na sam d贸艂 statku i pofrun膮艂 d艂ugim mrocznym korytarzem, wlok膮c j膮 bezceremonialnie. Kiedy skr臋ci艂 za r贸g, uderzy艂a kolanem w rur臋. Jej nog臋 przeszy艂 b贸l. Gdy krzykn臋艂a us艂ysza艂a nad sob膮 skrzekliwy 艣miech. Nagle demon wypu艣ci艂 j膮 ze szpon贸w, a ona zacz臋艂a spada膰. Obracaj膮c si臋 w powietrzu, pr贸bowa艂a podkuli膰 pod siebie r臋ce i kolana. Omal jej si臋 uda艂o. Z impetem run臋艂a na ziemi臋 i przetoczy艂a si臋 w bok, oszo艂omiona.

Le偶a艂a na twardej metalowej powierzchni, w p贸艂mroku. Prawdopodobnie kiedy艣 by艂a to 艂adownia - o g艂adkich 艣cia­nach i bez drzwi. Wysoko w g贸rze widnia艂 kwadratowy otw贸r, przez kt贸ry wpada艂a do 艣rodka odrobina 艣wiat艂a. Clary czu艂a b贸l w ca艂ym ciele, jak w jednym wielki siniaku. Nagle us艂ysza艂a szept:

- Clary?

Z trudem przekr臋ci艂a si臋 na bok. Obok niej ukl膮k艂 jaki艣 cie艅. Kiedy jej oczy przyzwyczai艂y si臋 do ciemno艣ci, zobaczy­艂a ma艂膮 posta膰, w艂osy splecione w warkoczyki, ciemnobr膮zowe oczy. Maia.

- Clary, to ty?

Usiad艂a, nie zwa偶aj膮c na przeszywaj膮cy b贸l w plecach.

- Maia. O, Bo偶e. Maia! — Popatrzy艂a na dziewczyn臋, a na­st臋pnie rozejrza艂a si臋 gor膮czkowo. W pomieszczeniu znajdowa艂y si臋 tylko one dwie. - Gdzie on jest? Gdzie Simon?

Maia przygryz艂a warg臋. Nadgarstki mia艂a zakrwawione, twarz ze 艣ladami zaschni臋tych 艂ez.

— Clary, tak mi przykro — powiedzia艂a cichym, zachrypni臋­tym g艂osem. - Simon nie 偶yje.

Mokry i zmarzni臋ty na ko艣膰 Jace opad艂 na pok艂ad statku, Woda 艣cieka艂a mu z w艂os贸w i ubrania. Spojrza艂 w wygwie偶d偶one nocne niebo, dysz膮c ci臋偶ko. Wspi臋cie si臋 po rozchybotanej 偶elaznej drabince, 藕le przy艣rubowanej do metalowej burty, okaza艂o si臋 nie艂atwym zadaniem, zw艂aszcza gdy si臋 mia艂o 艣liskie r臋ce, a mokre ubranie ci膮gn臋艂o w d贸艂 jak o艂owiane ci臋偶arki.

Gdyby nie Znak nieustraszono艣ci, Jace pewnie martwi艂by si臋 偶e jeden z lataj膮cych demon贸w porwie go z drabinki, jak ptak robaka z ga艂臋zi. Na szcz臋艣cie, wszystkie wr贸ci艂y na statek, gdy tylko z艂apa艂y Clary. Jace nie mia艂 poj臋cia dlaczego, ale ju偶 daw­no zrezygnowa艂 z pr贸b zrozumienia dzia艂a艅 ojca.

Na tle nieba zarysowa艂a si臋 nad nim ludzka g艂owa. To by艂 Luk臋, kt贸ry w艂a艣nie wgramoli艂 si臋 po drabince. Z trudem pokona艂 reling i zeskoczy艂 po jego drugiej stronie.

- Wszystko w porz膮dku? - spyta艂.

-Tak. - Jace wsta艂 i si臋 rozejrza艂. Ca艂y dr偶a艂. Na 艂odzi by艂o lodowato, zimniej ni偶 w wodzie, a nie mia艂 kurtki. — Gdzie艣 tu s膮 drzwi prowadz膮ce do 艣rodka. Ostatnim razem je znalaz艂em. Musimy po prostu obej艣膰 pok艂ad.

Luk臋 ruszy艂 przed siebie, ale Jace wysun膮艂 si臋 przed niego, m贸wi膮c:

- Ja p贸jd臋 pierwszy.

Luk臋 spojrza艂 na niego ze zdziwieniem, ale bez s艂owa ruszy艂 za Jace'em w stron臋 zaokr膮glonego dziobu statku. S艂yszeli tylko dobiegaj膮cy z do艂u chlupot wody o burty. —Co powiedzia艂 tw贸j ojciec, kiedy si臋 z nim widzia艂e艣? — za­pyta艂 Luk臋. — Co ci obieca艂?

—No, wiesz, to co zwykle. Bilety na Knicks贸w do ko艅ca 偶ycia.

- Jace m贸wi艂 lekkim tonem, ale wspomnienie gryz艂o go bardziej ni偶 przejmuj膮ce zimno. - Przyrzek艂, 偶e je艣li opuszcz臋 Clave i wr贸c臋 z nim do Idrisu, ani mnie, ani nikomu, na kim mi zale偶y, nie stanie si臋 偶adna krzywda.

- My艣lisz... - Luk臋 si臋 zawaha艂. - My艣lisz, 偶e zrobi艂by krzyw­d臋 Clary, 偶eby si臋 na tobie odegra膰?

Gdy dotarli na dzi贸b, Jace dostrzeg艂 w oddali Statu臋 Wolno­艣ci, s艂up jasnego 艣wiat艂a.

Jace powi贸d艂 spojrzeniem za jego wzrokiem i wytrzeszczy艂 oczy.

W pok艂adzie po zachodniej stronie statku zia艂a czarna dziura, jakby w metalu wyci臋to prostok膮t. Wylewa艂o si臋 z niej ciemne mrowie potwor贸w. Jace wr贸ci艂 pami臋ci膮 do poprzedniej nocy, kiedy sta艂 w tym miejscu, z Mieczem Anio艂a w r臋ce, i obser­wowa艂 z przera偶eniem, jak niebo i morze roj膮 si臋 od straszyde艂. Teraz te koszmarne istoty, ca艂a armia demon贸w, pojawi艂y si臋 tu偶 przed nim: bia艂e Raumy, rogate Oni o zielonych cia艂ach i wiel­kich ustach, smuk艂e czarne Kuri, paj膮kowate stwory o o艣miu odn贸偶ach zako艅czonych szczypcami i k艂ach, kt贸re stercza艂y z oczodo艂贸w i ocieka艂y jadem...

Jace nie potrafi艂 ich zliczy膰. Wyj膮艂 zza pasa Camaela. Bia艂y blask o艣wietli艂 pok艂ad. Demony zasycza艂y na jego widok, ale 偶aden si臋 nie cofn膮艂. Znak nieustraszono艣ci zacz膮艂 parzy膰 sk贸r臋 Jace'a. Ciekawe, ile demon贸w zdo艂a艂by zabi膰, nim znak si臋 wypali.

To by艂a prawda. Falanga Moloch贸w, buchaj膮cych p艂omieniami z pustych oczodo艂贸w, zablokowa艂a im drog臋 ucieczki. Luku zakl膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮.

Luk臋 odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i warkn膮艂, obna偶aj膮c ostre, psie k艂y. Uszy te偶 mu si臋 wyd艂u偶y艂y.

- Ty... - Urwa艂 raptownie, bo skoczy艂 na niego Moloch z wy ci膮gni臋tymi pazurami.

Kiedy potw贸r mija艂 Jace'a, ten od niechcenia d藕gn膮艂 go no 偶em w plecy. Demon z wyciem zatoczy艂 si臋 na Luk臋'a, a on chwyci艂 go za szponiast膮 艂ap臋 i cisn膮艂 przez reling.

- Znak nieustraszono艣ci, tak? - zapyta艂. Jego oczy jarzy艂y si臋; bursztynowym blaskiem.

Z do艂u dobieg艂 g艂o艣ny plusk.

- Istotnie — przyzna艂 Jace.

Bia艂y p艂omie艅 serafickiego ostrza przeci膮艂 powietrze. Na po k艂ad pad艂y dwa Drevaki. Za nimi nadci膮ga艂y dziesi膮tki innych, skacz膮c i wyci膮gaj膮c macki zako艅czone ig艂ami.

- Nastolatki! - prychn膮艂 Luk臋, jakby to by艂o najbrzydsze s艂o­wo, jakie zna艂, i rzuci艂 si臋 na atakuj膮c膮 hord臋.

- Nie 偶yje? - Clary wytrzeszczy艂a oczy, jakby Maia m贸wi艂a w nieznanym j臋zyku. - To niemo偶liwe.

Dziewczyna nie odpowiedzia艂a tylko popatrzy艂a na ni膮 smut­nymi, ciemnymi oczami.

Clary wsta艂a z pod艂ogi. Zniszczona kurtka Jace'a, rozorana na plecach ostrymi pazurami, ci膮偶y艂a jej na ramionach. Zrzuci艂a j膮 niecierpliwym gestem. Jace b臋dzie z艂y, pomy艣la艂a. Powinnam kupi膰 mu now膮. Powinnam...

Odetchn臋艂a g艂臋boko. S艂ysza艂a tylko w艂asne dudni膮ce serce, ale nawet ten d藕wi臋k wydawa艂 si臋 odleg艂y.

- Co si臋 wydarzy艂o? - zapyta艂a. Maia nadal kl臋cza艂a na pod艂odze.

- Valentine nas porwa艂 i przyku艂 艂a艅cuchami w jakim艣 ciem­nym pomieszczeniu. Po jakim艣 czasie zjawi艂 si臋 z mieczem, d艂u­gim i jasnym, kt贸ry jakby 艣wieci艂 w艂asnym blaskiem. Dmuchn膮艂 na mnie srebrnym proszkiem, 偶ebym nie mog艂a z nim wal­czy膰, a potem poder偶n膮艂 Simonowi gard艂o. — Jej g艂os przeszed艂 w szept. — P贸藕niej przeci膮艂 mu nadgarstki i zebra艂 jego krew do misek. Zabrali je jego diabelscy s艂udzy, a on zostawi艂 Simona jak bezu偶yteczn膮 zabawk臋, z kt贸rej wypru艂 wn臋trzno艣ci. Krzycza­艂am... ale wiedzia艂am, 偶e on nie 偶yje. Potem jeden z demon贸w przyni贸s艂 mnie tutaj.

Clary tak mocno przyciska艂a wierzch d艂oni do ust, 偶e poczu艂a w nich s艂ony smak krwi. Rozwia艂a si臋 mg艂a zasnuwaj膮ca jej umys艂.

— Musimy si臋 st膮d wydosta膰.

Wbi艂a czubek steli w 艣cian臋 i zacz臋艂a rysowa膰. Linie sp艂ywa艂y z jej r臋ki, czarne, jak skre艣lone w臋glem, gor膮ce jak jej w艣ciek艂o艣膰. Gdy w ko艅cu si臋 cofn臋艂a, oddychaj膮c ci臋偶ko, zobaczy艂; 偶e Maia patrzy na ni膮 ze zdumieniem.

— Dziewczyno, co ty zrobi艂a艣? — wykrztusi艂a likantropka.

Clary nie by艂a pewna. 艢ciana wygl膮da艂a tak, jakby dziewczy­na chlusn臋艂a na ni膮 wiadrem kwasu. Metal wok贸艂 Znaku topi艂 si臋 jak lody w upalny dzie艅. Odsun臋艂a si臋 jeszcze o krok i patrzy艂a na powstaj膮c膮 dziur臋. Teraz mia艂a wielko艣膰 du偶ego psa. Za ni膮 by艂o wida膰 stalowe pr臋ty i inne metalowe wn臋trzno艣ci statku. W ko艅cu otw贸r przesta艂 si臋 powi臋ksza膰, ale jego brzegi nadal sycza艂y. Maia zrobi艂a krok do przodu i odepchn臋艂a r臋k臋 Clary, kt贸ra pr贸bowa艂a j膮 zatrzyma膰, m贸wi膮c:

— Zaczekaj. Stopiony metal... mo偶e by膰 toksyczny. Maia prychn臋艂a.

— Jestem z New Jersey. Urodzi艂am si臋 w toksycznym otoczeniu. - Zajrza艂a do dziury. - Po drugiej stronie jest metalowy pomost. Id臋. - Odwr贸ci艂a si臋, wsun臋艂a w otw贸r najpierw stopy, potem ca艂e nogi i zacz臋艂a wolno pe艂zn膮膰 ty艂em. — Auu! Ramiona mi uwi臋z艂y. Popchniesz mnie? — Wyci膮gn臋艂a r臋ce.

Clary chwyci艂a j膮 za barki i mocno nacisn臋艂a. Maia zbiela艂a na twarzy, potem poczerwienia艂a... i nagle wyskoczy艂a z dziury jak korek od szampana. Z drugiej strony dobieg艂 krzyk, a po nim g艂uche stukni臋cie.

Clary z niepokojem wsadzi艂a g艂ow臋 w otw贸r.

— Nic ci nie jest?

Maia le偶a艂a kilka st贸p ni偶ej na w膮skim pomo艣cie. Przetoczy艂a si臋 wolno na plecy i usiad艂a, krzywi膮c si臋 z b贸lu.

Kiedy Clary schyli艂a si臋, 偶eby wej艣膰 do dziury, stela wbi艂a si臋 jej w brzuch. Ba艂a si臋 upadku, ale jeszcze bardziej czekania w 艂a­downi na to, co si臋 stanie. Wsun臋艂a stopy w otw贸r i...

Kto艣 chwyci艂 j膮 za ty艂 koszuli i poci膮gn膮艂 do g贸ry. Stela wy­pad艂a jej zza paska i z grzechotem uderzy艂a o pod艂og臋. Clary krzykn臋艂a. Brzeg swetra wpi艂 jej si臋 w szyj臋, tak 偶e zacz臋艂a si臋 d艂awi膰. Chwil臋 p贸藕niej, uwolniona, run臋艂a na ziemi臋, uderza­j膮c kolanami w metalow膮 posadzk臋. Kaszl膮c, przetoczy艂a si臋 na plecy. Wiedzia艂a, co zobaczy.

Nad ni膮 sta艂 Valentine. W jednej r臋ce trzyma艂 seraficki n贸偶, ja艣niej膮cy ostrym bia艂ym 艣wiat艂em. Drug膮 r臋k臋, kt贸r膮 wcze艣niej z艂apa艂 j膮 za koszul臋, mia艂 zaci艣ni臋t膮 w pi臋艣膰. Jego rze藕biona, bia­艂a twarz zastyg艂a w szyderczym u艣mieszku.

- Nieodrodna c贸rka swojej matki — powiedzia艂. - Co tym razem wyprawiasz, Clarisso?

Clary ukl臋k艂a z trudem. W ustach czu艂a smak krwi z rozci臋tej wargi. Kiedy spojrza艂a na Valentine'a, tl膮cy si臋 gniew rozkwit艂 w jej piersi jak truj膮cy kwiat. Ten cz艂owiek, jej ojciec, zabi艂 Si­mona i zostawi艂 go martwego na pod艂odze jak 艣mie膰. S膮dzi艂a, 偶e wie, co to znaczy nienawidzi膰. Myli艂a si臋. Dopiero teraz poczu艂a nienawi艣膰.

- Gdzie likantropka? - spyta艂 Valentine, marszcz膮c brwi. Clary pochyli艂a si臋 i splun臋艂a krwi膮 na jego buty. Valentine

cofn膮艂 si臋 z okrzykiem zaskoczenia i odrazy, unosz膮c n贸偶. Przez moment widzia艂a niepohamowan膮 furi臋 w jego oczach i pomy艣la艂a, 偶e naprawd臋 j膮 zabije, kl臋cz膮c膮 u jego st贸p.

Lecz on powoli opu艣ci艂 bro艅. Min膮艂 j膮 bez s艂owa i zajrza艂 w otw贸r. Clary przeczesa艂a wzrokiem pod艂og臋. Gdy zobaczy艂a stel臋 Jocelyn, si臋gn臋艂a po ni膮 wstrzymuj膮c oddech...

W tym momencie Valentine si臋 obejrza艂. Jednym krokiem znalaz艂 si臋 przy niej i kopn膮艂 stel臋 poza jej zasi臋g. Instrument polecia艂 tu偶 nad pod艂og膮 i wypad艂 przez dziur臋 w 艣cianie. Clary przymkn臋艂a oczy. Czu艂a si臋 tak, jakby straci艂a matk臋.

- Demony znajd膮 twoj膮 przyjaci贸艂k臋 - powiedzia艂 Valentine, wsuwaj膮c seraficki n贸偶 do pochwy przy pasie. — Ona nie ma dok膮d uciec. Podobnie jak 偶adne z was. Wstawaj, Clarisso.

Clary d藕wign臋艂a si臋 powoli, obola艂a po upadku. Krzykn臋艂a cicho, kiedy ojciec chwyci艂 j膮 za ramiona i obr贸ci艂 plecami do siebie. Zagwizda艂. By艂 to wysoki, ostry, nieprzyjemny d藕wi臋k Clary wyczu艂a podmuch i us艂ysza艂a 艂opot sk贸rzastych skrzyde艂. Pr贸bowa艂a si臋 wyrwa膰, ale Morgenstern by艂 zbyt silny. Skrzyd艂a otoczy艂y ich, chwil臋 potem oboje zostali uniesieni w powietrze Valentine trzyma艂 j膮 w ramionach jak prawdziwy ojciec.

Jace pomy艣la艂, 偶e on i Luk臋 ju偶 powinni by膰 martwi. Sam nie wiedzia艂, dlaczego jeszcze 偶yj膮. Pok艂ad statku by艂 艣liski od krwi, On te偶 ca艂y si臋 klei艂 od posoki, 艂膮cznie z w艂osami. Oczy piek艂y go od potu. Na prawym ramieniu mia艂 g艂臋bokie ci臋cie, lecz nie zyska艂 ani chwili czasu, 偶eby narysowa膰 Znak uzdrawiaj膮cy. Kie­dy unosi艂 r臋k臋, jego bok przeszywa艂 piek膮cy b贸l.

Uda艂o si臋 im wcisn膮膰 we wn臋k臋 w metalowej burcie statku i z tego schronienia odpierali ataki diabelskich istot. Jace wy­korzysta艂 oba czakramy, tak 偶e zosta艂 mu tylko seraficki n贸偶 i sztylet, kt贸ry wzi膮艂 od Isabelle. Tak uzbrojony nie stan膮艂by do walki z nawet kilkoma demonami, a teraz musia艂 walczy膰 z ca艂膮 hord膮. Powinien by膰 przera偶ony, ale nie czu艂 prawie nic... tylko odraz臋 do stwor贸w, kt贸re nie nale偶a艂y do tego 艣wiata, i w艣ciek艂o艣膰 na Valentine'a, kt贸ry je wezwa艂. Wiedzia艂, 偶e ten brak strachu nie jest dobr膮 rzecz膮. Nie ba艂 si臋 nawet tego, 偶e traci krew.

Gdy paj膮kowata istota pop臋dzi艂a w jego stron臋, skrzecz膮c i tryskaj膮c 偶贸艂tym jadem, uchyli艂 si臋, ale nie do艣膰 szybko, tak 偶e kilka kropel spryska艂o jego koszul臋. Trucizna zasycza艂a w偶eraj膮c si臋 w materia艂. Jace poczu艂 szczypanie, jakby kilkana艣cie ma艂ych roz偶arzonych igie艂ek wbi艂o si臋 w jego sk贸r臋.

Przeciwnik wypu艣ci艂 kolejny 艣mierciono艣ny strumie艅. Jace znowu zrobi艂 unik i tym razem jad trafi艂 Oni, kt贸ry zachodzi艂 go z boku. Demon wrzasn膮艂 z b贸lu i rzuci艂 si臋 na paj膮ka z wyci膮g­ni臋tymi pazurami. Obaj sczepili si臋 i potoczyli po pok艂adzie.

Inni napastnicy odskoczyli od truj膮cej ka艂u偶y, kt贸ra utworzy­艂a barier臋 mi臋dzy nimi a Nocnymi 艁owcami. Jace wykorzysta艂 chwil臋 spokoju i odwr贸ci艂 si臋 do swojego towarzysza. Z trudem rozpozna艂 Luke'a — uszy mia艂 wilcze, spiczaste, z臋by obna偶one, zako艅czone pazurami d艂onie czarne od posoki.

- Powinni艣my pobiec do reling贸w. - G艂os Luke'a przypo­mnia艂 warczenie. - Uciec ze statku. Nie damy rady zabi膰 ich wszystkich. Mo偶e Magnus...

- Nie uwa偶am, 偶eby sz艂o nam tak 藕le. - Jace zakr臋ci艂 serafickim no偶em, co okaza艂o si臋 z艂ym pomys艂em. D艂o艅 mia艂 mokra od krwi, tak 偶e bro艅 omal nie wy艣lizn臋艂a mu si臋 z r臋ki.

- Zwa偶ywszy na okoliczno艣ci.

Luk臋 zn贸w wyda艂 d藕wi臋k, kt贸ry m贸g艂 by膰 warkni臋ciem albo 艣miechem, albo jednym i drugim. W tym momencie co艣 wiel­kiego i bezkszta艂tnego spad艂o z nieba, zwalaj膮c ich obu z n贸g.

Jace run膮艂 twardo na pok艂ad. Seraficki n贸偶 wylecia艂 mu z r臋ki, potoczy艂 si臋 po metalowej powierzchni i wypad艂 za burt臋. Ch艂opak zakl膮艂 i wsta艂 chwiejnie.

Istot膮, kt贸ra na nich wyl膮dowa艂a, by艂 Oni, niezwykle du偶y jak na ten gatunek, a w dodatku wyj膮tkowo sprytny, skoro po my艣la艂 o tym, 偶eby wdrapa膰 si臋 na dach nadbud贸wki i skoczy膰 na nich z g贸ry. Teraz siedzia艂 na Luke'u i ci膮艂 go ostrymi k艂am i, kt贸re wyrasta艂y mu z czo艂a. Luk臋 broni艂 si臋 najlepiej, jak potrafi艂, w艂asnymi pazurami, ale ca艂y by艂 zbroczony krwi膮. Kind偶a艂 le偶a艂 kawa艂ek dalej. Wilko艂ak si臋gn膮艂 po bro艅, ale przeciwnik chwyci艂 jego nog臋 w paj臋cze odn贸偶a i opu艣ci艂 j膮 na swoje kolano jak ga艂膮藕. Jace us艂ysza艂 trzask ko艣ci i krzyk Luk臋'a.

Skoczy艂 po kind偶a艂, zerwa艂 si臋, wbi艂 go w szyj臋 Oni i po­ci膮gn膮艂 z tak膮 si艂膮, 偶e uci膮艂 mu g艂ow臋. Demon zachwia艂 si臋 do przodu, z kikuta trysn臋艂a czarna ciecz. Chwil臋 p贸藕niej znikn膮艂. Sztylet z brz臋kiem uderzy艂 o pok艂ad tu偶 obok w艂a艣ciciela.

Jace podbieg艂 do Luke'a i ukl膮k艂 przy nim.

-Twoja noga...

Luk臋 rozejrza艂 si臋 z ponur膮 min膮. Oni nie 偶y艂, ale jego 艣mier膰 nie posz艂a na marne. Inne demony, zach臋cone jego przyk艂adem.

wdrapywa艂y si臋 na dach nadbud贸wki. W przy膰mionym blasku ksi臋偶yca, Jace nie potrafi艂 oceni膰, ile ich jest. Dziesi膮tki? Setki? Przy pewnej liczbie dok艂adno艣膰 przestawa艂a mie膰 znaczenie.

Luk臋 zacisn膮艂 d艂o艅 na r臋koje艣ci kind偶a艂u.

- Nie do艣膰 szybko - powiedzia艂.

Jace wyci膮gn膮艂 zza pasa sztylet Isabelle, swoj膮 ostatni膮 bro艅, kt贸ra nagle wyda艂a mu si臋 偶a艂o艣nie ma艂a. Nie poczu艂 strachu, tylko smutek. Zobaczy艂 Aleca i Isabelle, jakby stali przed nim z u艣miechami na twarzach, a potem Clary, wyci膮gaj膮c膮 do niego r臋k膮.

Wsta艂 w chwili, kiedy demony skoczy艂y z dachu ca艂膮 fal膮, odcinaj膮c blask ksi臋偶yca. Przesun膮艂 si臋, 偶eby zas艂oni膰 Luk臋'a, ale to nic nie da艂o. Napastnicy otoczyli ich ze wszystkich stron. Jeden wyr贸s艂 tu偶 przed nim, szkielet o wysoko艣ci sze艣ciu st贸p, szczerz膮cy po艂amane z臋by. Na jego gnij膮cych ko艣ciach wisia艂y strz臋py kolorowych tybeta艅skich flag modlitewnych. W ko艣ci­stej r臋ce 艣ciska艂 katan臋, co by艂o o tyle niezwyk艂e, 偶e wi臋kszo艣膰 demon贸w nie mia艂a broni. Ostrze pokryte demonicznymi ru­nami by艂o d艂u偶sze od r臋ki Jace'a, zakrzywione, ostre i 艣miertel­nie gro藕ne.

Jace rzuci艂 sztyletem. N贸偶 utkn膮艂 mi臋dzy 偶ebrami przeciwni­ka, ale demon nawet tego nie zauwa偶y艂. Kroczy艂 dalej, niepo­wstrzymany jak 艣mier膰. Powietrze wok贸艂 niego cuchn臋艂o groba­mi. Szkieletowa r臋ka unios艂a katan臋...

W ciemno艣ci tu偶 przed Jace'em 艣mign膮艂 szary cie艅, poruszaj膮cy si臋 z wpraw膮 i precyzj膮. Katana 艣wisn臋艂a w powietrzu, metal zazgrzyta艂 o metal, niewyra藕ny napastnik odparowa艂 pchni臋­cie i sam zada艂 cios w g贸r臋 z tak膮 szybko艣ci膮, 偶e Jace ledwo go dostrzeg艂. Ko艣ciotrup run膮艂 do ty艂u i znikn膮艂 w chwili, kiedy czaszka roztrzaska艂a si臋 w drobny mak. Wok贸艂 siebie Jace us艂ysza艂 wrzaski demon贸w, wyj膮cych z b贸lu i strachu. Okr臋ci艂 si臋 i zobaczy艂 dziesi膮tki postaci, ludzkich postaci. Przybysze wdrapywali si臋 na relingi, zeskakiwali na pok艂ad i p臋dzili prosi n na roj膮ce si臋 demony. Byli uzbrojeni w 艣wietliste miecze, nosili czarne obcis艂e stroje...

— Malik? To ty? M臋偶czyzna sk艂oni艂 g艂ow臋 i rzek艂:

— Przepraszam za to, co by艂o wcze艣niej. Wykonywa艂em rozkazy.

Jace ju偶 mia艂 powiedzie膰 Malikowi, 偶e w艂a艣nie ocali艂 mu 偶ycie, co a偶 nadto rekompensowa艂o pr贸by zatrzymania go w Instytucie, ale w tym momencie rzuci艂a si臋 na nich gromada wymachuj膮cych mackami Raum贸w. Malik przyj膮艂 szar偶臋 bojowym okrzykiem i serafickim no偶em ja艣niej膮cym jak gwiazda. Jace ju偶 mia艂 go wesprze膰, kiedy czyja艣 r臋ka chwyci艂a go za rami臋 i od ci膮gn臋艂a na bok.

To by艂 Nocny 艁owca, ca艂y w czerni, z kapturem nasuni臋tym na twarz.

— Chod藕 ze mn膮.

To by艂a Inkwizytorka.

Mimo szybko艣ci, z jak膮 mkn臋li w powietrzu, Clary kopn臋­艂aby Valentine'a, ale, niestety, trzyma艂 j膮 tak mocno, jakby jego ramiona by艂y 偶elaznymi obr臋czami. Stopy wprawdzie mia艂a wolne i wierzga艂a nimi zawzi臋cie, ale nie mog艂a go trafi膰.

Krzykn臋艂a, kiedy demon nagle si臋 przechyli艂 i skr臋ci艂. Valentine si臋 roze艣mia艂. Przez w膮ski, metalowy tunel wlecieli do du偶o wi臋kszego wn臋trza. Stw贸r postawi艂 ich 艂agodnie na pod艂odze.

Ku zaskoczeniu Clary Valentine te偶 uwolni艂 ja z u艣cisku. Od­skoczy艂a od niego i a偶 si臋 zatoczy艂a. Rozejrza艂a si臋 z niepokojem. Kiedy艣 zapewne by艂a tutaj maszynownia. Urz膮dzenia odsuni臋to pod 艣ciany, tak 偶e powsta艂a du偶a, kwadratowa, wolna przestrze艅. Pod艂oga by艂a z grubego czarnego metalu. Na 艣rodku sta艂y cztery misy, dostatecznie du偶e, 偶eby mo偶na w nich wyk膮pa膰 psa. Wn臋trza pierwszych dw贸ch pokrywa艂y rdzawe plamy. Trzecia by艂a pe艂na ciemnoczerwonej cieczy, czwarta pusta.

Za misami sta艂a metalowa szafka, na kt贸r膮 narzucono ciemne p艂贸tno. Kiedy Clary si臋 zbli偶y艂a, zobaczy艂a, 偶e na tkaninie le偶y wr臋bmy miecz promieniuj膮cy czarnym blaskiem, niemal bra­kiem 艣wiat艂a, widoczn膮 ciemno艣ci膮.

Odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na Valentine'a, kt贸ry obserwowa艂 ja, w milczeniu.

i na pewno ci臋偶ki. Zastanawia艂a si臋, czy zdo艂a艂aby go podnie艣膰... a nawet gdyby tak, to czy da艂aby rad臋 si臋 nim zamachn膮膰? - To nadal by艂 Simon.

- Dobrze chocia偶, 偶e to przyznajesz...

- Sam powinienem by艂 go zabi膰. Pokaza艂bym, 偶e mi na nim zale偶y.

Clary potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. —Ale nie zale偶a艂o. Nigdy na nikim ci nie zale偶a艂o. Nawet na mojej matce. Nawet na Jasie. Oni po prostu byli twoj膮 w艂asno艣ci膮.

—Ale czy nie tym w艂a艣nie jest mi艂o艣膰, Clarisso? Posiadaniem na w艂asno艣膰? „Ja nale偶臋 do mojego mi艂ego, a m贸j mi艂y nale偶y do mnie", jak m贸wi Pie艣艅 nad Pie艣niami.

- Nie cytuj Biblii. Nie s膮dz臋, 偶eby艣 j膮 rozumia艂. - Sta艂a teraz bardzo blisko szafki, r臋koje艣膰 Miecza mia艂a w zasi臋gu. Ukradkiem wytar艂a o d偶insy spocone d艂onie. — Nie jest tak, 偶e kto艣 nale偶y do ciebie, chodzi o to, 偶e ty oddajesz si臋 komu艣. W膮tpi臋, czy kiedykolwiek co艣 komu艣 da艂e艣. Mo偶e z wyj膮tkiem koszmar贸w.

- Odda膰 siebie komu艣? - Blady u艣mieszek nie znika艂 z ust Valentine'a. — Tak jak ty odda艂a艣 si臋 Jonathanowi?

Jej r臋k膮 unosz膮ca si臋 ku Mieczowi, zamkn臋艂a si臋 w pi臋艣膰. Clary przycisn臋艂a j膮 do piersi, z niedowierzaniem wpatruj膮c si臋 w ojca. -Co?

- My艣lisz, 偶e nie zauwa偶y艂em, jak wy dwoje na siebie patrzycie? Jak on wymawia twoje imi臋? Mo偶esz uwa偶asz, 偶e nie potrafi臋 nic czu膰, ale to nie znaczy, 偶e nie dostrzegam uczu膰 w innych.

Ton Valentine'a by艂 ch艂odny, ka偶de s艂owo niczym kawa艂ek lodu wwierca艂o si臋 w jej uszy. - S膮dz臋, 偶e mo偶emy o to wini膰 tylko siebie, twoja matka i ja. Trzymali艣my was dwoje tak d艂ugo z dala od siebie, 偶e nigdy nie nabrali艣cie do siebie niech臋ci, kt贸ra by艂a­by bardziej naturalna mi臋dzy rodze艅stwem.

— Nie wiem, co masz na my艣li.

- Chyba wyrazi艂em si臋 jasno. - Valentine wyszed艂 z kr臋gu 艣wiat艂a, tak 偶e jego twarz znalaz艂a si臋 w cieniu. — Widzia艂em Jonathana po tym, jak zobaczy艂 demona strachu. Agramon ukaza艂 mu si臋 jako ty. To mi powiedzia艂o wszystko, co musia艂em wiedzie膰. Najwi臋kszym l臋kiem w 偶yciu Jonathana jest mi艂o艣膰, kt贸r膮 czuje do swojej siostry.

***

- Nie robi臋 tego, co mi si臋 ka偶e - o艣wiadczy艂 Jace. - Ale m贸g艂bym zrobi膰, gdyby mnie pani 艂adnie poprosi艂a.

Inkwizytorka mia艂a tak膮 min臋, jakby chcia艂a przewr贸ci膰 oczami, ale zapomnia艂a, jak to si臋 robi.

Inkwizytorka po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego ramieniu.

U艣cisk ko艣cistej r臋ki Inkwizytorki by艂 zaskakuj膮co silny.

— Teraz.

Pchn臋艂a go, a on zrobi艂 krok do ty艂u, zbyt zaskoczony, 偶eby zareagowa膰. Po kolejnym kroku znale藕li si臋 w niszy. Inkwizytorka pu艣ci艂a Jace'a, si臋gn臋艂a mi臋dzy fa艂dy p艂aszcza i wyj臋艂a dwa serafickie no偶e. Szeptem wym贸wi艂a ich imiona, a potem kilka s艂贸w, kt贸rych Jace nie zna艂, i wbi艂a je w pok艂ad po jego obu bo bokach. Buchn臋艂o od nich bia艂e 艣wiat艂o o niebieskim zabarwieniu, kt贸re odgrodzi艂o oboje od reszty statku.

— Jace.

Nie widzia艂 bitwy tocz膮cej si臋 za 艣cian膮 blasku, ale s艂ysza艂 jej odg艂osy, krzyki i wycie demon贸w. Gdyby odwr贸ci艂 g艂ow臋, dostrzeg艂by iskrz膮c膮 si臋 wod臋. Ko艂ysa艂o si臋 na niej oko艂o tuzina 艂odzi, smuk艂ych trimaran贸w u偶ywanych na jeziorach Idrisu. 艁odzi Nocnych 艁owc贸w.

- S膮 tutaj i nie zostan膮 ukarani. - Inkwizytorka nadal patrzy艂a na niego badawczym wzrokiem. - Nie rozumiem Valentine'a.

Jak ojciec mo偶e godzi膰 si臋 na 艣mier膰 swojego dziecka, jedynego syna...

- Tak. - Jace'a rozbola艂a g艂owa. Wola艂by, 偶eby Inkwizytorka zamilk艂a albo 偶eby zaatakowa艂y ich demony. - To rzeczywi艣cie zagadka.

-Chyba 偶e...

Popatrzy艂 na ni膮 zaskoczony.

- Chyba 偶e co?

D藕gn臋艂a go palcem w rami臋.

- Sk膮d to masz?

Jace spojrza艂 w d贸艂 i zobaczy艂, 偶e trucizna paj膮kowatego de­mona wy偶ar艂a dziur臋 w koszuli, tak 偶e spora cz臋艣膰 jego lewego ramienia by艂a teraz obna偶ona.

Inkwizytorka wypu艣ci艂a z sykiem powietrze.

-To niemo偶liwe - wyszepta艂a. -Ty nie mo偶esz by膰...

- Czym nie mog臋 by膰?

W g艂osie Imogen Herondale zabrzmia艂a niepewno艣膰:

- Przez te wszystkie lata, kiedy dorasta艂e艣, naprawd臋 my艣la­艂e艣, 偶e jeste艣 synem Michaela Waylarida...?

Jace'a ogarn臋艂a z艂o艣膰, spot臋gowana uk艂uciem rozczarowania.

- Na Anio艂a, wyci膮gn臋艂a mnie pani z bitwy, 偶eby znowu zada­wa膰 te same cholerne pytania? Nie uwierzy艂a mi pani za pierwszym razem i nadal nie wierzy. Nigdy mi pani nie uwierzy, cho膰 wszystko, co m贸wi艂em, jest prawd膮. - Wskaza艂 palcem na to, co dzia艂o si臋 po drugiej stronie 艣wietlnego muru. — Powinienem by膰 tam i walczy膰. Dlaczego mnie pani tutaj zatrzymuje? 呕eby po tym, jak wszystko si臋 sko艅czy, je艣li kto艣 z nas prze偶yje, mog艂a pani i艣膰 do Clave i powiedzie膰, 偶e nie walczy艂em po waszej stronie przeciwko ojcu? Niez艂a pr贸ba. Inkwizytorka zblad艂a jeszcze bardziej.

Herondale drgn臋艂a, z p贸艂otwartymi ustami, jakby zamierza艂a co艣 powiedzie膰. Ale Jace nie chcia艂 tego us艂ysze膰. Ruszy艂 przed siebie, omal nie zwalaj膮c jej z n贸g, i kopn膮艂 jeden z serafickich no偶y wbitych w pok艂ad. Bro艅 si臋 przewr贸ci艂a, ja艣niej膮ca 艣ciana znikn臋艂a.

Za ni膮 panowa艂 chaos. Ciemne postacie 艣miga艂y w t臋 i z powrotem po pok艂adzie, demony gramoli艂y si臋 przez le偶膮ce cia艂a, powietrze wype艂nia艂 dym i wrzaski. Jace wyt臋偶y艂 wzrok, 偶eby dostrzec kogo艣 znajomego w tym k艂臋bowisku. Gdzie by艂 Alec i Isabelle?

— Jace! - Inkwizytorka pobieg艂a za nim z twarz膮 艣ci膮gni臋t膮 strachem. - Jace, nie masz broni, we藕 przynajmniej...

Urwa艂a, kiedy z ciemno艣ci tu偶 przed Jace'em wy艂oni艂 si臋 demon, jak g贸ra lodowa przed dziobem statku. To nie by艂 ten, kt贸rego widzia艂 wcze艣niej tej nocy. Ten mia艂 偶贸艂te 艣lepia, pomarszczony pysk, zr臋czne r臋ce wielkiej ma艂py i d艂ugi ogon skorpiona. Zasycza艂 przez po艂amane z臋by przypominaj膮ce ig艂y. Nim Jace zd膮偶y艂 zrobi膰 unik, ogon wystrzeli艂 do przodu z szyb­ko艣ci膮 atakuj膮cej kobry. Kolec jadowy celowa艂 prosto w jego twarz...

I po raz drugi tej nocy mi臋dzy nim a 艣mierci膮 wyr贸s艂 cie艅.

Inkwizytorka doby艂a no偶a o d艂ugim ostrzu i zas艂oni艂a go w艂asnym cia艂em. 呕膮d艂o skorpiona wbi艂o si臋 w jej pier艣.

Imogen Herondale krzykn臋艂a, ale utrzyma艂a si臋 na nogach. Ogon demona odchyli艂 si臋 do ty艂u, gotowy do nast臋pnego ciosu, jednak Inkwizytorka zd膮偶y艂a rzuci膰 no偶em. Celnie. Gdy bro艅 wbi艂a si臋 w gard艂o demona, runy wyryte na jego ostrzu zaja艣­nia艂y. Z sykiem, jakby powietrze ucieka艂o z przebitego balonu, potw贸r zgi膮艂 si臋 wp贸艂, bij膮c ogonem o pok艂ad, i znikn膮艂.

Inkwizytorka upad艂a. Jace ukl膮k艂, wzi膮艂 j膮 za rami臋 i przewr贸­ci艂 na plecy. Na przedzie jej szarej bluzki rozlewa艂a si臋 czerwona plama. Twarz by艂a zwiotcza艂a i 偶贸艂ta, jakby kobieta ju偶 nie 偶y艂a.

- Inkwizytorko? - Jace nie potrafi艂 wym贸wi膰 jej imienia, na wet teraz.

Zamruga艂a i z ogromnym wysi艂kiem skin臋艂a 偶eby si臋 do niej zbli偶y艂. Jace pochyli艂 si臋 i us艂ysza艂 jej szept, ostatnie tchnienie.

- Co? — spyta艂 ze zdumieniem. — Co to znaczy?

Nie by艂o odpowiedzi. Inkwizytorka opad艂a na pok艂ad, jej oczy by艂y szeroko otwarte i nieruchome, usta wykrzywia艂 gry­mas podobny do u艣miechu.

Jace usiad艂 na pi臋tach, odr臋twia艂y i oszo艂omiony. Imogen He­rondale nie 偶y艂a. Przez niego.

Nag艂e kto艣 chwyci艂 go za ty艂 kurtki i d藕wign膮艂 na nogi. Jace si臋gn膮艂 r臋k膮 do pasa i u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jest bez broni. Ale kiedy si臋 odwr贸ci艂, zobaczy艂 znajome niebieskie oczy, wpatruj膮­ce si臋 w niego z niedowierzaniem.

- 呕yjesz - powiedzia艂 Alec i w tym jednym kr贸tkim s艂owie zawar艂 ca艂e bogactwo uczu膰.

Na jego twarzy malowa艂a si臋 ulga r贸wnie wielka jak wyczer­panie. Mimo ch艂odu czarne w艂osy klei艂y si臋 do policzk贸w i czo­艂a. Ubranie by艂o poplamione krwi膮, r臋kaw kurtki poszarpany i rozci臋ty. W jednej r臋ce Alec 艣ciska艂 zakrwawion膮 guisarme, w drugiej ko艂nierz przyjaciela.

- Najwyra藕niej - powiedzia艂 Jace. - Ale to nie potrwa d艂ugo, je艣li nie dasz mi jakiej艣 broni.

Alec pu艣ci艂 go, rozejrza艂 si臋 szybko i wyj膮艂 zza pasa seraficki miecz.

- Masz. Nazywa si臋 Samandiriel.

Ledwo Jace wzi膮艂 bro艅 do r臋ki, ruszy艂 prosto ku nim 艣redniej wielko艣ci Drevak, wrzeszcz膮c zajadle. Jace uni贸s艂 Samandiriela, ale przyjaciel go uprzedzi艂 i ciosem guisarme rozprawi艂 si臋 z napastnikiem.

—艁adna bro艅 — stwierdzi艂 Jace, lecz Alec nie patrzy艂 na niego, tylko na szar膮 posta膰 le偶膮c膮 na pok艂adzie. —To Inkwizytorka? Czy ona...?

- Nie 偶yje - potwierdzi艂 Jace.

- Iz Bogiem — rzuci艂 Alec zawzi臋tym tonem. —Jak to si臋 sta艂o?

Jace ju偶 mia艂 odpowiedzie膰, kiedy przerwa艂 mu g艂o艣ny okrzyk; -Alec! Jace!

Przez dym bieg艂a w ich stron臋 Isabelle. Ma艂a na sobie do pasowan膮 kurtk臋, umazan膮 偶贸艂taw膮 posok膮, na nadgarstkami i kostkach z艂ote 艂a艅cuszki z runicznymi amuletami, w r臋ce bat z elektrum.

- Jace, my艣leli艣my... — zacz臋艂a wyci膮gaj膮c do niego r臋ce.

- Nie. -Jace odruchowo cofn膮艂 si臋 przed jej u艣ciskiem. -Jestem ca艂y zakrwawiony. Nie dotykaj mnie.

Na twarzy dziewczyny odmalowa艂a si臋 uraza.

- Wszyscy ci臋 szukali艣my. Mama i tata...

- Isabelle! — krzykn膮艂 Jace, ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Wielki paj膮k uni贸s艂 si臋 za ni膮 i trysn膮艂 偶贸艂t膮 trucizn膮 z k艂贸w.

Isabelle krzykn臋艂a ale z imponuj膮c膮 szybko艣ci膮 strzeli艂a z bata, przecinaj膮c demona na p贸艂. Stw贸r run膮艂 na pok艂ad w dw贸ch kawa艂kach i znikn膮艂.

Jace przyskoczy艂 do Isabelle w chwili, kiedy zatoczy艂a si臋 do przodu. Bat wysun膮艂 si臋 jej z r臋ki, ale Jace j膮 z艂apa艂 i niezdarnie przytuli艂 do siebie. Jad demona rozla艂 si臋 g艂贸wnie po kurtce, ale par臋 kropel spad艂o na szyj臋. W tych miejscach sk贸ra zacz臋艂a si臋 pali膰 z sykiem. Isabelle, kt贸ra nigdy nie okazywa艂a b贸lu, j臋kn臋艂a cicho.

Alec rzuci艂 bro艅 i pospieszy艂 siostrze na pomoc. Wzi膮艂 j膮 z ra­mion Jace'a i delikatnie u艂o偶y艂 na pok艂adzie. Ukl膮k艂 obok niej ze stel膮 w r臋ce i spojrza艂 na przyjaciela.

- Odpieraj ataki.

Jace nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od Isabelle. Krew sp艂ywa艂a po jej szyi na kurtk臋 i w艂osy.

—Ale ona zawsze... — Na twarzy Aleca pojawi艂 si臋 prze strach. - Za tob膮... dwa...

Jace odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 dwa demony: Po偶eracza o ciele aligatora, ze 偶艂obkowanymi z臋bami i ogonem skorpiona zwi­ni臋tym nad grzbietem, i Drevaka, kt贸rego blady tu艂贸w robaka l艣ni艂 w blasku ksi臋偶yca. Us艂ysza艂, 偶e za nim Alec z sykiem wci膮ga powietrze, i cisn膮艂 Samandirielem. Bro艅 zakre艣li艂a w powietrzu srebrzysty 艂uk i przeci臋艂a ogon Po偶eracza tu偶 pod 偶膮d艂em.

Ranny demon zawy艂. Drevak odwr贸ci艂 si臋 zdezorientowany i woreczek z trucizn膮 trafi艂 prosto w jego pysk. Torebka p臋k艂a wyla艂 si臋 z niej jad. Drevaka wyda艂 z siebie przera藕liwy wrzask i zwali艂 si臋 na pok艂ad z g艂ow膮 wy偶art膮 prawie do ko艣ci. Chwili; p贸藕niej znikn膮艂. Po偶eracz, z krwi膮 tryskaj膮c膮 z kikuta ogona, powl贸k艂 si臋 jeszcze kilka krok贸w przed siebie i te偶 rozp艂yn膮艂 si臋 bez 艣ladu.

Jace schyli艂 si臋 i ostro偶nie podni贸s艂 Samandiriela. W miejscu, gdzie rozla艂a si臋 trucizn膮 pok艂ad sycza艂, w metalu pojawia艂y si臋 ma艂e dziurki.

— Musimy j 膮 st膮d zabra膰 — powiedzia艂 Alec, trzymaj膮c za rami臋 blad膮 ale stoj膮c膮 prawie o w艂asnych si艂ach Isabelle.

- Dobrze. Ty to zr贸b. Ja zajm臋 si臋 tym. —Czym? — spyta艂 ze zdziwieniem Alec. —Tym — powt贸rzy艂 Jace, pokazuj膮c r臋k膮.

Przez dym i p艂omienie sz艂o w ich stron臋 co艣 ogromnego, przygarbionego i masywnego. Co najmniej pi臋膰 razy wi臋kszego od innych demon贸w znajduj膮cych si臋 na statku. Mia艂o pancer­ne cielsko i liczne odn贸偶a zako艅czone ostrymi, chitynowymi pazurami. Do tego stopy s艂onia, du偶e i p艂askie, g艂ow臋 gigantycz­nego komara z kilkoma parami owadzich oczu i d艂ug膮 czerwo­n膮 tr膮b膮.

Alec gwa艂townie zaczerpn膮艂 tchu. —Co to jest, do diab艂a? Jace milcza艂 przez chwil臋. — Du偶y - stwierdzi艂 w ko艅cu. — Bardzo. - Jace...

Spojrza艂 na Aleca, potem na Isabelle. Wewn臋trzny g艂os m贸wi艂 mu, 偶e by膰 mo偶e widzi ich po raz ostatni, ale wcale si臋 nie ba艂, nie o siebie. Chcia艂 powiedzie膰 im co艣 na po偶egnanie, na przyk艂ad, 偶e ich kocha i ka偶de z nich jest dla niego warte wi臋cej ni偶 tysi膮c Dar贸w Anio艂a. Ale takie s艂owa nie chcia艂y przej艣膰 mu przez gard艂o.

- Alec, zaprowad藕 Isabelle do drabinki albo wszyscy zginiemy. — Jedynie na tyle si臋 zdoby艂.

Przyjaciel przez chwil臋 patrzy艂 mu w oczy, a nast臋pnie skin膮艂 g艂ow膮 i poci膮gn膮艂 siostr臋, mimo jej protest贸w, w stron臋 relingu. Pom贸g艂 jej przej艣膰 przez por臋cz. Jace odetchn膮艂 z ulg膮, kiedy Isabelle zacz臋艂a schodzi膰 po drabince. Teraz ty, Alec, pomy艣la艂. Id藕 ju偶.

Tak si臋 nie sta艂o. Isabelle, teraz ju偶 niewidoczna, krzykn臋艂a g艂o艣no, kiedy jej brat zeskoczy艂 z relingu na pok艂ad. Jego guisarme le偶a艂a tam, gdzie j膮 upu艣ci艂. Podni贸s艂 j膮 teraz i ruszy艂 w stron臋 Jace'a, 偶eby stawi膰 czo艂o zbli偶aj膮cemu si臋 demonowi.

Jednak potw贸r wykona艂 nag艂y zwrot i ruszy艂 prosto na niego. Jace rzuci艂 si臋, 偶eby zas艂oni膰 przyjaciela, ale metalowy pok艂ad prze偶arty przez trucizn臋 za艂ama艂 si臋 pod jego ci臋偶arem. Stopa wpad艂a mu w dziur臋, on sam upad艂 z impetem.

W tym samym momencie demon zaatakowa艂. Alec wykona艂 pchni臋cie guisarme i zatopi艂 jej ostry czubek w cielsku napastnika. Stw贸r wyda艂 z siebie dziwnie ludzki wrzask, z rany trysn臋艂a czarna krew. Alec cofn膮艂 si臋 i si臋gn膮艂 po nast臋pn膮 bro艅, ale demon machn膮艂 pazurzast膮 ko艅czyn膮, powali艂 go na ziemi臋 i owin膮艂 tr膮b膮.

Gdzie艣 krzykn臋艂a Isabelle. Jace rozpaczliwie pr贸bowa艂 wy­ci膮gn膮膰 nog臋 z dziury. Ostre brzegi metalu rozora艂y jego sk贸r臋, gdy w ko艅cu uwolni艂 si臋 szarpni臋ciem i wsta艂 chwiejnie.

Uni贸s艂 Samandiriela. Z serafickiego ostrza buchn臋艂o 艣wiat艂o, jasne jak spadaj膮ca gwiazda. Demon cofn膮艂 si臋 z cichym sykiem. Przez chwil臋 Jace my艣la艂, 偶e pu艣ci Aleca ale stw贸r z zadziwiaj膮ca szybko艣ci膮 odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u i z wielk膮 si艂膮 cisn膮艂 swoja zdobycz w powietrze. Alec run膮艂 na pok艂ad 艣liski od krwi, zacz膮艂 po nim sun膮膰 i z ochryp艂ym krzykiem wylecia艂 za burt臋.

Isabelle zawo艂a艂a imi臋 brata. Jej krzyki by艂y jak szpikulce wbijane w uszy Jace'a. Samandiriel nadal p艂on膮艂 jasnym blaskiem w jego r臋ce, o艣wietlaj膮c demona, kt贸ry teraz kroczy艂 prosto na niego. Jego owadzie oczy jarzy艂y si臋 drapie偶nie, ale Jace widzia艂 tylko Aleca wypadaj膮cego za burt臋 i ton膮cego w ciemnej wodzie. Zdawa艂o mu si臋, 偶e czuje s艂on膮 wod臋 w ustach. Albo krew. Demon by艂 tu偶-tu偶. Jace zamachn膮艂 si臋 i rzuci艂 no偶em, demon wrzasn膮艂 piskliwie. I nagle ze zgrzytem p臋kaj膮cego metalu pok艂ad usun膮艂 si臋 spod st贸p Jace'a, a on sam run膮艂 w ciemno艣膰.

19

DIES IRAE

-Jestem prawdziwym ojcem. Ta sama krew, kt贸ra p艂ynie w moich 偶y艂ach, p艂ynie r贸wnie偶 w twoich.

Przez chwil臋 by艂a pewna, 偶e widzi cie艅 zaskoczenia na jego twarzy, ale w jego g艂osie pobrzmiewa艂a tylko ironia.

- Czy偶by? Naprawd臋 my艣lisz, 偶e Lucian tylko z przyja藕ni znosi艂 to wszystko: milczenie, ukrywanie si臋, ucieczki, sekrety kt贸rych sam do ko艅ca nie zna艂? W twoim wieku niewiele wiesz o ludziach, Clary, a jeszcze mniej o m臋偶czyznach.

O, nie. Tylko nie to. - Przysun膮艂 si臋 do niej o krok. - Uwa­偶asz tak, bo patrzysz na mnie i na to, co robi臋, przez pryzmat swojego rozumienia 艣wiata. Przyziemni tworz膮 mi臋dzy sob膮 rozr贸偶nienia, kt贸re wydaj膮 si臋 艣mieszne Nocnym 艁owcom. Opieraj膮 je na rasie, religii, narodowo艣ci i dziesi膮tkach drobnych, nieistotnych rzeczy. Przyziemnym wydaj膮 si臋 one logiczne, bo cho膰 sami nie widz膮 ani nie uznaj膮 istnienia 艢wiata Cieni, gdzie艣 tam jednak w ich pami臋ci jest pogrzebana prastara wiedz膮 偶e na ziemi chodz膮 inne istoty, kt贸rych celem jest zadawanie krzywd i niszczenie. Poniewa偶 demoniczne zagro偶enie jest niewidoczne dla Przyziemnych, musz膮 przypisywa膰 je sobie nawzajem. Twarz, wroga nak艂adaj膮 na twarz s膮siada i w ten spos贸b prowadz膮 do tragedii ci膮gn膮cych si臋 przez ca艂e pokolenia. - Zrobi艂 nast臋pny krok w jej stron臋, a Clary cofn臋艂a si臋 odruchowo, a偶 dotkn臋艂a szafki. - Ja nie jestem taki. Znam prawd臋. Przyziemni widz膮 jak przez szk艂o, natomiast Nocni 艁owcy dostrzegaj膮 to, co niewidoczne. Znamy z艂o i wiemy, 偶e cho膰 istnieje w艣r贸d nas, nie nale偶y do tego 艣wiata. Nie wolno pozwoli膰, 偶eby zapu艣ci艂o tutaj korzenie, wyros艂o jak truj膮cy kwiat, kt贸ry zdusi wszelkie 偶ycie. Clary chcia艂a si臋gn膮膰 po Miecz i rzuci膰 si臋 na Valentine'a, ale jego s艂owa ni膮 wstrz膮sn臋艂y. M贸wi艂 takim spokojnym, suge­stywnym tonem, a ona wcale nie uwa偶a艂a, 偶e mo偶na pozwoli膰 demonom obr贸ci膰 ziemi臋 w popi贸艂, tak jak wiele innych 艣wia­t贸w. Jednak...

—Luk臋 nie jest demonem — powiedzia艂a. —S膮dz臋, Clarisso, 偶e masz niewielkie do艣wiadczenie, je艣li chodzi o demony. Spotka艂a艣 kilku Podziemnych, kt贸rzy wydali ci si臋 dobrzy, i teraz patrzysz na 艣wiat przez pryzmat ich dobroci. Demony s膮 dla ciebie strasznymi istotami, kt贸re wyskakuj膮 z ciemno艣ci, 偶eby atakowa膰 i zabija膰. I s膮 takimi istotami. Ale istniej膮 r贸wnie偶 demony o wiele subtelniej sze i bardziej dyskret­ne, kt贸re chodz膮 w艣r贸d ludzi nierozpoznane, nie napotykaj膮c przeszk贸d. Ale robi膮 tak potworne rzeczy, 偶e ich bardziej bestial­scy pobratymcy wydaj膮 si臋 w por贸wnaniu z nimi 艂agodni jak baranki. 呕y艂 w Londynie pewien demon, kt贸ry udawa艂 pot臋偶­nego finansist臋. Nigdy nie by艂 sam, wi臋c nie mog艂em go dopa艣膰 i zabi膰, cho膰 wiedzia艂em, kim jest. Kaza艂 swoim s艂ugom sprowa­dza膰 zwierz臋ta i dzieci... wszystko co ma艂e i bezbronne...

- Przesta艅. - Clary zas艂oni艂a uszy r臋kami. - Nie chc臋 tego s艂ucha膰.

Mimo to g艂os Valentine'a rozbrzmiewa艂 w jej g艂owie nieub艂a­ganie, st艂umiony, ale nadal s艂yszalny.

- Zjada艂 je powoli przez wielu dni. Mia艂 swoje sposoby, 偶eby utrzyma膰 je przy 偶yciu w trakcie najgorszych tortur. Je艣li potra­fisz sobie wyobrazi膰 dziecko, kt贸re pr贸buje do ciebie dope艂zn膮膰, cho膰 po艂ow臋 cia艂a ma oderwan膮...

— To ty roztrzaska艂e艣 te 艣ciany — wyszepta艂a Clary. -Wci膮gn膮艂e艣 mnie w to wszystko. Nikt inny, tylko ty.

- A szk艂o, kt贸re ci臋 skaleczy艂o, b贸l, krew? O to r贸wnie偶 mnie obwiniasz? To nie ja zamkn膮艂em ci臋 w wi臋zieniu.

— Przesta艅 wreszcie m贸wi膰!

Clary dzwoni艂o w g艂owie. Chcia艂a krzykn膮膰: „Porwa艂e艣 moja matk臋 to jest twoja wina!". Ale zacz臋艂a rozumie膰, co Luk臋 mia艂 na my艣li, kiedy ostrzeg艂, 偶e nie mo偶na spiera膰 si臋 z Valentine'em, Tak ni膮 manipulowa艂, 偶e nie zgadzaj膮c si臋 z nim, mia艂a poczucie, 偶e broni demon贸w, kt贸re przegryzaj膮 dzieci na p贸艂. Zastanawia艂a si臋, jak Jace wytrzyma艂 przez te wszystkie 艂at膮 kiedy 偶y艂 w cieniu wymagaj膮cego i dominuj膮cego ojca. Chyba ju偶 wiedzia艂a sk膮d si臋 wzi臋艂a arogancja Jace'a i jego pozorny ch艂贸d emocjonalny.

Brzeg szafki wpija艂 si臋 jej w nogi. Od ch艂odu, kt贸ry bil od Miecza, je偶y艂y si臋 jej w艂osy na karku.

—Czego chcesz ode mnie? — zapyta艂a.

—A dlaczego s膮dzisz, 偶e czego艣 od ciebie chc臋?

- Bo inaczej by艣 ze mn膮 nie rozmawia艂. Uderzy艂by艣 mnie w g艂ow臋 i czeka艂 na... na nast臋pny etap.

— Nast臋pny etap jest taki, 偶e twoi przyjaciele, Nocni 艁owcy znajd膮 ci臋, a ja im powiem, 偶e je艣li chc膮 odzyska膰 ci臋 偶yw膮 musz膮 mi odda膰 likantropk臋. Nadal potrzebuj臋 jej krwi. — Nigdy nie przehandluj膮 Mai za mnie!

- I tu si臋 mylisz — stwierdzi艂 Valentine. — Wiedz膮, jak膮 war­to艣膰 ma Podziemna, a jak膮 dziecko Nocnych 艁owc贸w. Dobij膮 targu. Takie jest Prawo Clave. —Prawo?

—W艂a艣nie — odpar艂 Valentine. — Teraz rozumiesz? Nie ma a偶 takich r贸偶nic mi臋dzy mn膮 a Clave, mi臋dzy mn膮 a Jonathanem, czy nawet mi臋dzy mn膮 a tob膮, Clarisso. My tylko nie zgadzamy si臋 co do metod. - U艣miechn膮艂 si臋 i ostatnim krokiem pokona艂 dziel膮c膮 ich odleg艂o艣膰.

Clary b艂yskawicznym ruchem si臋gn臋艂a za siebie i chwyci艂a Miecz Anio艂a. By艂 ci臋偶ki, jak si臋 spodziewa艂a tak 偶e omal go nie upu艣ci艂a. Unios艂a go z trudem i wycelowa艂a ostrze w Valentine'a.

Upadek zako艅czy艂 si臋 raptownie, kiedy Jace uderzy艂 w tward膮 metalow膮 powierzchni臋 z tak膮 si艂膮 偶e zadzwoni艂y mu z臋by. Za­kaszla艂 i poczu艂 smak krwi w ustach. D藕wign膮艂 si臋 z trudem.

Sta艂 na metalowej k艂adce pomalowanej na ciemnozielono, w wielkiej i pe艂nej ech stalowej komorze o ciemnych, p贸艂okr膮g­艂ych 艣cianach. Patrz膮c w g贸r臋, dojrza艂 przez otw贸r w kad艂ubie ma艂y skrawek rozgwie偶d偶onego nieba.

Wn臋trze statku by艂o labiryntem pomost贸w i drabinek, kt贸re krzy偶owa艂y si臋 ze sob膮 i prowadzi艂y donik膮d. Panowa艂o tu lodo­wate zimno, tak 偶e jego oddech zamienia艂 si臋 w bia艂e ob艂oczki pary. I by艂o bardzo ma艂o 艣wiat艂a. Jace si臋gn膮艂 do kieszeni po czarodziejski kamie艅 runiczny.

Jego bia艂y blask rozja艣ni艂 mrok. K艂adka by艂a d艂uga i ko艅czy艂a si臋 drabink膮 prowadz膮c膮 na ni偶szy poziom. Kiedy Jace ruszy艂 w jej stron臋, co艣 zal艣ni艂o pod jego nogami.

Stela. Schyli艂 si臋 po ni膮 i rozejrza艂 odruchowo, jakby w ka偶dej chwili kto艣 m贸g艂 zmaterializowa膰 si臋 w ciemno艣ci. Sk膮d, do diab艂a, wzi臋艂a si臋 tutaj stela Nocnego 艁owcy? Gdy j膮 rozpozna艂 przeszy艂 go b贸l. Clary.

Cisz臋 nagle zak艂贸ci艂 cichy 艣miech. Jace okr臋ci艂 si臋, wsuwaj膮c stel臋 za pas. W po艣wiacie magicznego kamienia zobaczy艂 ciemn膮 posta膰 stoj膮c膮 na ko艅cu pomostu. Jej twarz by艂a ukryta w cieniu.

— Kto tam jest?! — zawo艂a艂.

Nie otrzyma艂 odpowiedzi, a jedynie odni贸s艂 wra偶enie, ze kto艣 si臋 z niego 艣mieje. Instynktownie pow臋drowa艂 d艂oni膮 do pas膮 ale okaza艂o si臋, 偶e kiedy spada艂, wypu艣ci艂 seraficki n贸偶. Nie mia艂 偶adnej broni.

Ale czego zawsze uczy艂 go ojciec? U偶yte w艂a艣ciwie, prawie wszystko mo偶e by膰 broni膮. Ruszy艂 wolno w stron臋 postaci zwracaj膮c uwag臋 na r贸偶ne szczeg贸艂y otoczenia. Rozpor膮 kt贸rej m贸g艂 si臋 chwyci膰, by si臋 rozko艂ysa膰 i wymierzy膰 kopniaka. Kawa艂ek u艂amanego metalu, na kt贸ry m贸g艂 nadzia膰 przeciwnika. Wszystkie te my艣li przebieg艂y mu przez g艂ow臋 w u艂amku sekundy, zanim nieznajomy odwr贸ci艂 si臋 i w czarodziejskim zal艣ni艂y jego bia艂e w艂osy. Jace stan膮艂 jak wryty.

- Ojcze? To ty?

Pierwsz膮 rzecz膮 kt贸r膮 sobie u艣wiadomi艂 Alec, by艂o lodowate zimno. Drug膮 to, 偶e brakuje mu tchu. Pr贸bowa艂 zaczerpn膮膰 powietrza i jego cia艂o wpad艂o w drgawki. Usiad艂 gwa艂towanie wyplu艂 strumie艅 brudnej, gorzkiej wody, zacz膮艂 si臋 krztusi膰 i kaszle膰.

Wreszcie m贸g艂 oddycha膰, ale mia艂 wra偶enie, 偶e jego p艂uca p艂on膮. Rozejrza艂 si臋, dysz膮c ci臋偶ko. Znajdowa艂 si臋 na platformie z blachy falistej... nie, to by艂 ty艂 furgonetki. Pickupa dryfuj膮cego na 艣rodku rzeki. Naprzeciwko siedzia艂 Magnus Bane i patrzy艂 na niego bursztynowymi kocimi oczami, kt贸re jarzy艂y si臋 w ciemno艣ci.

— Co... co si臋 sta艂o? — zapyta艂, szcz臋kaj膮c z臋bami.

— Pr贸bowa艂e艣 wypi膰 East River — odpar艂 Bane, a Alec zoba­czy艂, 偶e jego ubranie te偶 jest mokre i przyklejone do cia艂a jak druga sk贸ra. - Wyci膮gn膮艂em ci臋.

Alecowi dudni艂o w g艂owie. Pomaca艂 pas, ale nie znalaz艂 steli. Pr贸bowa艂 odtworzy膰 w pami臋ci ostatnie wydarzenia: statek opa­nowany przez demony, pod stopami wsz臋dzie krew, atakuj膮ce stwory...

— Isabelle! Schodzi艂a po drabince...

z powrotem na statek albo co艣 w tym rodzaju? I wyleczy膰 mnie, skoro ju偶 zacz膮艂e艣?

Magnus opar艂 si臋 z powrotem o bok furgonetki. W blasku gwiazd jego oczy by艂y zielonoz艂ote i b艂yszcza艂y jak klejnoty.

Alec poczu艂 ucisk w gardle; nie m贸g艂 wydoby膰 ani s艂owa. Wci膮偶 mu si臋 to przytrafia艂o w obecno艣ci Magnusa. Gdy tylko chcia艂 powiedzie膰 co艣 wa偶nego albo prawdziwego, w gardle ros艂a mu gula.

- Musz臋 wr贸ci膰 na statek - o艣wiadczy艂 w ko艅cu.

—Pom贸g艂bym ci, ale nie mog臋. — Bane sprawia艂 wra偶enie zbyt zm臋czonego, 偶eby si臋 gniewa膰. — Usuni臋cie czar贸w os艂aniaj膮cych statek, bardzo silnych, demonicznego pochodzenia by艂o ci臋偶kim zadaniem. W dodatku, kiedy wpad艂e艣 do wody musia艂em szybko rzuci膰 czar na furgonetk臋, 偶eby nie zaton臋艂a kiedy strac臋 przytomno艣膰, a to jest tylko kwesti膮 czasu, Alec,- Przesun膮艂 d艂oni膮 po oczach. — Ale zd膮偶ysz jeszcze doprowadzi膰 samoch贸d z powrotem na l膮d.

—Ja... nie wiedzia艂em.

Alec spojrza艂 na Magnusa, kt贸ry liczy艂 sobie trzysta lat. zawsze wygl膮da艂 tak, jakby przesta艂 si臋 starze膰 jako dwudziestolatek. Teraz wok贸艂 jego oczu i ust zarysowa艂y si臋 wyra藕ne zmarszczki. W艂osy opad艂y mu na czo艂o, przygarbione plecy by艂y charakterystyczn膮 dla niego niedba艂膮 postaw膮, tylko 艣wiadectwem wyczerpania.

Alec wyci膮gn膮艂 r臋ce. By艂y blade w blasku ksi臋偶yca, pomarszczone od wody, poznaczone dziesi膮tkami srebrnych blizn. Magnus spojrza艂 na nie z lekkim zdziwieniem.

- We藕 moj膮 si艂臋 - zaproponowa艂 Alec. - 呕eby艣 m贸g艂 dali funkcjonowa膰.

Czarownik si臋 nie poruszy艂.

- S膮dzi艂em, 偶e musisz wraca膰 na statek - powiedzia艂.

- Musz臋 walczy膰, ale przecie偶 ty te偶 to robisz, prawda? Bierzesz udzia艂 w walce, tak samo jak Nocni 艁owcy na statku. Mo偶esz zaczerpn膮膰 ode mnie troch臋 si艂y, s艂ysza艂em, 偶e czarownicy to potrafi膮 wi臋c ci j膮 daj臋. We藕 j膮. Jest twoja.

Valentine si臋 u艣miechn膮艂. Mia艂 na sobie czarn膮 zbroj臋 i r臋ka­wice, kt贸re l艣ni艂y jak pancerze czarnych insekt贸w.

Morgenstern nie przesta艂 si臋 u艣miecha膰.

Jace zacisn膮艂 d艂onie w pi臋艣ci, by ojciec nie zobaczy艂, 偶e dr偶膮.

- Chc臋 j膮 zobaczy膰.

- Naprawd臋? Akurat teraz? - Valentine spojrza艂 w g贸r臋, jakby m贸g艂 przebi膰 wzrokiem kad艂ub statku i zobaczy膰 rze藕 trwaj膮c膮 na pok艂adzie. - S膮dzi艂bym raczej, 偶e b臋dziesz chcia艂 walczy膰 ra­zem ze swoimi przyjaci贸艂mi. Szkoda, 偶e ich wysi艂ki zdadz膮 si臋 na nic.

- Tego nie wiesz.

- Wiem. Na ka偶dego z nich mog臋 wezwa膰 tysi膮c demon贸w, i Nawet najlepsi Nefilim nie poradz膮 sobie z tak膮 przewag膮 li­czebn膮. Jak biedna Imogen.

Jace wzi膮艂 g艂臋boki wdech. Czu艂, 偶e jego serce dudni, jakby chcia艂o wyskoczy膰 mu z piersi.

- Gdyby nie ty, w og贸le by si臋 tu nie zjawili. My艣leli, 偶e ra­tuj膮 ciebie. Gdyby chodzi艂o tylko o dw贸jk臋 Podziemnych, nie zawracaliby sobie g艂owy.

Jace prawie o nich zapomnia艂.

- Simon i Maia...

- Nie 偶yj膮. Oboje. - Ton Valentine'a by艂 niedba艂y. - Ilu jeszcze musi zgin膮膰, zanim dotrze do ciebie prawda?

Jace mia艂 wra偶enie, 偶e jego g艂ow臋 wype艂nia k艂臋bi膮cy si臋 dym Rami臋 pali艂o go 偶ywym ogniem.

- Ju偶 odbyli艣my podobn膮 rozmow臋. Mylisz si臋, ojcze. Moz臋 masz racj臋 co do demon贸w, a nawet co do Clave, ale to nie jest spos贸b...

- Chodzi艂o mi o to, kiedy zrozumiesz, 偶e jeste艣 taki jak ja? - przerwa艂 mu Valentine.

Mimo zimna Jace zacz膮艂 si臋 poci膰. - Co?

- Ty i ja jeste艣my do siebie podobni. Sam mi powiedzia艂e艣, 偶e wychowa艂em ci臋 na swoj膮 kopi臋. Masz moj膮 arogancj臋. Masz moj膮 odwag臋. I t臋 cech臋, kt贸ra powoduje, 偶e inni bez wahania oddaj膮 za ciebie 偶ycie.

Co艣 d藕wi臋cza艂o w umy艣le Jace'a. Jakby o czym艣 zapomnia艂. R臋ka piek艂a go coraz bardziej.

-Nie!

- Jeste艣 taki jak ja. Nic dziwnego, prawda? Jeste艣my ojcem i synem, dlaczego nie mieliby艣my by膰 podobni?

- Nie! - Jace chwyci艂 za znajduj膮cy si臋 tu偶 obok niego skr臋­cony metalowy pr臋t, a ten p臋k艂 z g艂o艣nym trzaskiem. U艂amany koniec by艂 ostry i nier贸wny. - Nie jestem taki jak ty! - wykrzyk­n膮艂 i wbi艂 dr膮g w pier艣 ojca.

Valentine otworzy艂 usta i zatoczy艂 si臋 do ty艂u. Przez chwil臋 Jace by艂 w stanie tylko si臋 gapi膰 i my艣le膰 gor膮czkowo: Pomyli­艂em si臋, to naprawd臋 on. A potem Valentine zapad艂 si臋 w sobie i rozsypa艂, jakby jego cia艂o by艂o z piasku. Powietrze wype艂ni艂 od贸r spalenizny, popi贸艂 rozwia艂 si臋 w ch艂odnym powietrzu.

Jace dotkn膮艂 ramienia. Sk贸ra w miejscu, gdzie spali艂 si臋 Znak nieustraszono艣ci, by艂a gor膮ca.

- Agramon — wyszepta艂 i osun膮艂 si臋 na kolana.

Tylko chwil臋 kl臋cza艂 na pomo艣cie, podczas gdy jego dudni膮­cy puls si臋 uspokaja艂, ale dla niego trwa艂o to ca艂膮 wieczno艣膰. Kiedy wreszcie wsta艂, nogi mia艂 zesztywnia艂e z zimna, czubki palc贸w sine. W powietrzu nadal unosi艂 si臋 sw膮d, cho膰 nie by艂o 艣ladu Agramona.

艢ciskaj膮c w r臋ce u艂amany kawa艂ek pr臋ta, Jace ruszy艂 do dra­binki w drugim ko艅cu k艂adki. Wysi艂ek, kt贸rego wymaga艂o od niego zej艣cie w d贸艂, gdy mia艂 woln膮 tylko jedn膮 r臋k臋, rozja艣ni艂 mu w g艂owie. Zeskoczy艂 z ostatniego szczebla i znalaz艂 si臋 na ni偶szym, w膮skim pomo艣cie biegn膮cym wzd艂u偶 boku du偶ej me­talowej komory. Po 艣cianach pi臋艂y si臋 dziesi膮tki innych k艂adek, rury i wszelkiego rodzaju maszyneria. Z rur dochodzi艂y dudni膮­ce d藕wi臋ki, od czasu do czasu kt贸ra艣 wypuszcza艂a z hukiem co艣, co wygl膮da艂o jak para, ale Jace'owi nadal dokucza艂 przenikliwy zi膮b.

Niez艂e miejsce sobie znalaz艂e艣, ojcze, pomy艣la艂. Puste, przemys艂owe wn臋trze nie pasowa艂o do Valentine'a, kt贸ry przywi膮zywa艂 wag臋 do tego, z jakiego kryszta艂u s膮 jego karafki. Jace rozejrza艂 si臋 po labiryncie. Nie wiedzia艂, w kt贸r膮 stron臋 p贸j艣膰. Ruszy艂 do nast臋pnej drabinki i zauwa偶y艂 ciemnoczerwon膮 plam臋 na metalowej pod艂odze.

Dotkn膮艂 jej czubkiem buta. Krew, jeszcze wilgotna, lepka. 艢wie偶a. Jego puls przyspieszy艂. Troch臋 dalej na pomo艣cie zauwa偶y艂 nast臋pn膮 plam臋 i jeszcze jedn膮 niczym 艣lad z okruszk贸w chleba.

Gdy za nim pod膮偶y艂, jego kroki dudni艂y g艂o艣no na stalowej k艂adce. Czerwone plamy uk艂ada艂y si臋 w dziwny wz贸r. Nie jakby rozegra艂a si臋 tutaj walka, ale jakby niesiono t臋dy kogo艣 rannego.

W ko艅cu dotar艂 do drzwi z czarnego metalu, poznaczone go wg艂臋bieniami i rysami. Wok贸艂 ga艂ki widnia艂 krwawy odcisk. Jace mocniej 艣cisn膮艂 pr臋t i pchn膮艂 drzwi.

Uderzy艂a go fala jeszcze zimniejszego powietrza, od kt贸rego zapar艂o mu dech. Pomieszczenie by艂o puste, nie licz膮c metalowej rury biegn膮cej wzd艂u偶 jednej 艣ciany i czego艣, co le偶a艂o w k膮cie i wygl膮da艂o jak stos work贸w. Kiedy Jace ostro偶nie ruszy艂 przed siebie, w odrobinie 艣wiat艂a, kt贸re wpada艂o przez wysoko osadzony bulaj, zobaczy艂, 偶e to wcale nie s膮 艣mieci, tylko cia艂o.

Jego serce zacz臋艂o wali膰 m艂otem.

Metalowa pod艂oga lepi艂a si臋 od krwi. Buty odrywa艂y si臋 ot) niej z nieprzyjemnym ss膮cym d藕wi臋kiem. Ukl膮k艂 przy nieru­chomej postaci. By艂 to ch艂opiec o ciemnych w艂osach, w d偶in­sach i zakrwawionym T-shircie.

Jace wzi膮艂 go za rami臋 i przewr贸ci艂 na plecy. Cia艂o by艂o bez­w艂adne, jak pozbawione ko艣ci, br膮zowe oczy skierowane w g贸r臋, niewidz膮ce. Jace'owi oddech uwi膮z艂 w krtani, gdy pozna艂 Simona.

Bia艂y jak papier, na szyi mia艂 paskudn膮 ran臋, na obu nadgarst­kach ci臋cia o nier贸wnych brzegach.

Jace opad艂 przy nim na kolana. Pomy艣la艂 o Clary, ojej b贸lu, o tym, jak mocno 艣ciska艂a jego r臋ce. „Poszukaj Simona. Wiem, 偶e go znajdziesz".

I znalaz艂. Ale za p贸藕no.

Kiedy mia艂 dziesi臋膰 lat, ojciec wyja艣ni艂 mu wszystkie sposoby zabijania wampir贸w. Przebij ko艂kiem, odetnij g艂ow臋, podpal, 偶eby p艂on臋艂y jak b艂臋dne ognie. Pozw贸l, 偶eby s艂o艅ce spali艂o je na popi贸艂. Albo je wykrwaw. One potrzebuj膮 krwi, 偶eby prze偶y膰, krew jest dla nich tym, czym benzyna dla samochodu. Patrz膮c na poszarpan膮 ran臋 na gardle Simona, nietrudno by艂o odgad­n膮膰, co zrobi艂 Valentine.

Jace wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby zamkn膮膰 oczy Simona. Je艣li Clary zobaczy go martwego, lepiej, 偶eby nie widzia艂a go w takim sta­nie. Przesun膮艂 r臋k臋 w d贸艂 na ko艂nierz koszuli, 偶eby j 膮 podci膮g­n膮膰 i zakry膰 ran臋.

Simon si臋 poruszy艂. Zamruga艂 i wywr贸ci艂 oczyma. Obna偶y艂 czubki k艂贸w, charcz膮c. Oddech zasycza艂 w jego rozp艂atanym gardle.

Jace'a ogarn臋艂y md艂o艣ci, jego r臋ka zacisn臋艂a si臋 na ko艂nierzu Simona. On nie jest martwy. Ale, na Boga, musia艂 strasznie cier­pie膰. A Jace nie m贸g艂 go uzdrowi膰 bez...

Bez krwi. Pu艣ci艂 koszul臋 Simona i z臋bami podci膮gn膮艂 prawy r臋kaw. Nier贸wnym ko艅cem pr臋ta zrobi艂 d艂ugie naci臋cie wzd艂u偶 nadgarstka. Potem wypu艣ci艂 go z r膮k. Metal uderzy艂 z brz臋kiem o metalow膮 pod艂og臋. Powietrze wype艂ni艂 ostry zapach miedzi.

Jace spojrza艂 na nieruchome cia艂o. Uni贸s艂 r臋k臋 nad twarz膮 Simona, tak 偶eby krew sk膮py wa艂a mu po palcach do jego ust. Nie widz膮c 偶adnej reakcji, pochyli艂 si臋 nad nim i przycisn膮艂 krwawi膮cy nadgarstek do warg nieprzytomnego ch艂opaka. Jego oddech tworzy艂 bia艂e ob艂oczki w lodowatym powietrzu.

- Pij, idioto - wyszepta艂. - Pij.

Przez chwil臋 nic si臋 nie dzia艂o. Potem Simon mocniej zacisn膮艂 powieki, a Jace poczu艂 ostre uk艂ucie w nadgarstku, a potem co艣 w rodzaju ssania. Wampir podni贸s艂 praw膮 r臋k臋 i zacisn膮艂 j;| na przedramieniu Jace'a, tu偶 nad 艂okciem. Wygi膮艂 plecy w hak. Nacisk stawa艂 si臋 coraz mocniejszy, w miar臋 jak k艂y zag艂臋bia艂y si臋 w ciele Nocnego 艁owcy. Jego rami臋 przeszy艂 b贸l.

- W porz膮dku - powiedzia艂 Jace. - Wystarczy. Ciemnobr膮zowe t臋cz贸wki spojrza艂y na niego przytomnie, na policzki wr贸ci艂y kolory, usta si臋 lekko rozchyli艂y, ods艂aniaj膮c bia艂e k艂y poplamione krwi膮.

- Simon?

Wampir zerwa艂 si臋 z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮. Odtr膮ci艂 Jace'a w bok, rzuci艂 si臋 na niego jak b艂yskawica i wbi艂 mu z臋by w szyj臋. Jace uderzy艂 g艂ow膮 w metalow膮 pod艂og臋, a偶 zadzwoni艂o mu w uszach. Pr贸bowa艂 si臋 wyrwa膰, ale r臋ce Simona, kt贸re go przyszpili艂y, by艂y jak 偶elazne obr臋cze.

B贸l, w pierwszej chwili ostry, przeszed艂 w 艂agodne pieczenie, podobne jak przy kre艣leniu run贸w stel膮, i momentami nawet przyjemne. Po 偶y艂ach Jace'a rozla艂o si臋 senne uczucie spokoju, jego mi臋艣nie si臋 rozlu藕ni艂y. R臋ce, kt贸re usi艂owa艂y odepchn膮膰 napastnika, teraz zacz臋艂y go przyci膮ga膰. Jace czu艂, 偶e jego serce bije coraz wolniej. Na skraju jego pola widzenia pojawi艂a si臋 migotliwa ciemno艣膰, pi臋kna i dziwna. Zamkn膮艂 oczy...

Silny b贸l przeszy艂 mu szyj臋. Jace gwa艂townie zaczerpn膮艂 tchu i rozwar艂 powieki. Simon siedzia艂 na nim i wpatrywa艂 si臋 w nie­go, zakrywaj膮c r臋k膮 usta. Jego rany znikn臋艂y, prz贸d koszuli pla­mi艂a 艣wie偶a krew.

Jace znowu wyra藕nie poczu艂 siniaki na ramionach, ci臋cie na nadgarstku, rozorane gard艂o. Ju偶 nie s艂ysza艂 bicia w艂asnego ser­ca, ale wiedzia艂, 偶e ono trzepocze w jego piersi.

Simon odj膮艂 d艂o艅 od ust. K艂y znikn臋艂y.

Simon popatrzy艂 na niego i wyda艂 z siebie zd艂awiony d藕wi臋k. Stoczy艂 si臋 z Jace'a, opad艂 na kolana, zgi膮艂 si臋 wp贸艂. Jace wi­dzia艂 na jego szyi ciemn膮 siateczk臋 naczy艅 pod bia艂膮 sk贸r膮 rozga艂臋ziaj膮ce si臋 niebieskie i fioletowe linie. 呕y艂y wype艂nione krwi膮

Moj膮 krwi膮 Jace usiad艂 i si臋gn膮艂 po stel臋. Przesuni臋cie ni膮 po ramieniu wymaga艂o tyle si艂y co wleczenie o艂owianej rury po boisku pi艂karskim. Kiedy sko艅czy艂 rysowa膰 iratze, opar艂 g艂ow臋

0 艣cian臋, oddychaj膮c ci臋偶ko. Znak uzdrawiaj膮cy zaczyna艂 dzia­艂a膰, b贸l powoli ust臋powa艂. Moja krew w jego 偶y艂ach.

- Przepraszam — powiedzia艂 Simon. — Tak mi przykro.

Gdy Jace poczu艂 si臋 lepiej, wsta艂 ostro偶nie, spodziewaj膮c si臋 zawrot贸w g艂owy, ale okaza艂o si臋, 偶e jest tylko troch臋 os艂abiony

1 zm臋czony. Simon nadal kl臋cza艂, patrz膮c na swoje r臋ce. Jace chwyci艂 go za ty艂 koszuli i podni贸s艂 z ziemi.

- Nie przepraszaj, tylko si臋 rusz. Nie mo偶emy traci膰 czasu. Valentine ma Clary.

W chwili kiedy zamkn臋艂a d艂o艅 na r臋koje艣ci Maellartacha, palce jej zdr臋twia艂y, a w g贸r臋 ramienia pow臋drowa艂o lodowate zimno. Zaskoczona, gwa艂townie wci膮gn臋艂a powietrze i mocniej 艣cisn臋艂a Miecz, ale wy艣lizn膮艂 jej si臋 z r臋ki i z brz臋kiem upad艂 na pod艂og臋 u jej st贸p.

Nie widzia艂a, 偶eby Valentine wykona艂 jaki艣 ruch, ale chwil臋 p贸藕niej sta艂 przed ni膮 trzymaj膮c Mecz. Na jej r臋ce pojawi艂a si臋. czerwona, zaogniona pr臋ga.

- Naprawd臋 my艣la艂a艣, 偶e pozwol臋 ci u偶y膰 broni? - odezwa艂 si臋 Valentine, kr臋c膮c g艂ow膮 z niezadowoleniem. - Nie zrozumia艂a艣 ani s艂owa z tego, co m贸wi艂em? Zdaje si臋, 偶e z dwojga moich dzieci tylko jedno jest w stanie poj膮膰 prawd臋.

Clary zacisn臋艂a poparzon膮 d艂o艅 w pi臋艣膰, niemal z rado艣ci膮 witaj膮c b贸l.

—Je艣li masz na my艣li Jace'a, on te偶 ci臋 nienawidzi. Valentine uni贸s艂 Mecz i wycelowa艂 go w obojczyk Clary. —Wystarczy — rzuci艂 kr贸tko.

Czubek klingi by艂 ostry. Kiedy Clary wzi臋艂a g艂臋bszy oddech, przeci膮艂 jej sk贸r臋. Stru偶ka krwi sp艂yn臋艂a na pier艣. Pod dotykiem Mecz膮 ch艂贸d rozla艂 si臋 po jej 偶y艂ach, jakby wstrzykni臋to w nie drobinki lodu. Znowu zdr臋twia艂y j ej d艂onie.

-Jeste艣 zepsuta przez wychowanie - stwierdzi艂 Valentine - Twoja matka zawsze by艂a upart膮 kobiet膮. Mi臋dzy innymi to kocha艂em w niej na pocz膮tku. My艣la艂em, 偶e wytrwa przy swoich idea艂ach.

To dziwne, pomy艣la艂a Clary z dziwn膮 oboj臋tno艣ci膮 mimo przera偶enia, 偶e kiedy wcze艣niej widzia艂a ojca w Renwicku , w obecno艣ci Jace'a ujawni艂a si臋 jego charyzma. Natomiast teraz nie zadawa艂 sobie trudu, 偶eby zrobi膰 na niej wra偶enie, a bez tej powierzchownej patyny czaru wydawa艂 si臋... pusty. Jak wydr膮偶ony pos膮g, w kt贸rego oczach jest tylko ciemno艣膰.

- Powiedz mi, Clarisso, czy twoja matka kiedykolwiek o mnie m贸wi艂a?

-Twierdzi艂a, 偶e m贸j ojciec nie 偶yje. - Nie m贸w nic wi臋cej, ostrzeg艂a sam膮 siebie, ale by艂a pewna, 偶e Valentine wyczyta艂 reszt臋 odpowiedzi w jej oczach: Szkoda, 偶e to nieprawda.

- A nigdy ci nie u艣wiadomi艂a, 偶e jeste艣 inna? Wyj膮tkowa? Clary prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i czubek miecza wbi艂 si臋 troch臋 g艂臋biej

w sk贸r臋.

- Nigdy mi nie powiedzia艂a, 偶e jestem Nocnym 艁owc膮.

- Wiesz, dlaczego twoja matka mnie zostawi艂a? - zapyta艂 Valentine, patrz膮c na ni膮 wzd艂u偶 ostrza.

艁zy zapiek艂y Clary w gardle. Wyda艂a z siebie zd艂awiony d藕wi臋k.

Zimno by艂o tak intensywne, 偶e Clary nawet nie by艂a w stanie dr偶e膰. Zupe艂nie jakby Miecz zmienia艂 j膮 w bry艂臋 lodu.

- Nigdy mi tego nie powiedzia艂a — wyszepta艂a. — A Jace nie jest potworem. Ja te偶 nie.

- Nie m贸wi艂em o...

W艂az nad ich g艂owami otworzy艂 si臋 z 艂oskotem i z g贸ry sko­czy艂y dwie ciemne postaci. Clary z zaskoczeniem i ogromn膮 ulg膮 stwierdzi艂a, 偶e pierwsz膮 z nich jest Jace, lec膮cy jak strza艂a. Lekko i pewnie wyl膮dowa艂 tu偶 za Valentine'em. W d艂oni 艣ciska艂 zakrwawiony stalowy pr臋t z u艂amanym czubkiem.

Drugi cz艂owiek zeskoczy艂 na pod艂og臋 obok Jace'膮 z tak膮 sam膮 lekko艣ci膮, ale bez jego gracji. Clary ujrza艂a smuk艂ego ch艂opca o ciemnych w艂osach i pomy艣la艂a: Alec. Dopiero kiedy si臋 wy­prostowa艂, zapomnia艂a o Mieczu, o b贸lu, o wszystkim.

- Simon!

Ich wzrok spotka艂 si臋 na chwil臋. Clary mia艂a nadziej臋, 偶e z jej twarzy wyczyta艂 niewys艂owion膮 ulg臋. 艁zy, kt贸re od dawna zbie­ra艂y si臋 w oczach, pociek艂y jej po policzkach. Nie podnios艂a r臋ki, 偶eby je wytrze膰.

Valentine odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 za siebie. Przez jego twarz przemkn膮艂 wyraz najszczerszego zdumienia.

Gdy tylko odj膮艂 bro艅 od gard艂a Clary, l贸d si臋 stopi艂, zabiera­j膮c ze sob膮 ca艂膮 jej si艂臋. Opad艂a na kolana. Kiedy unios艂a r臋ce, 偶eby wytrze膰 艂zy, zobaczy艂a, 偶e koniuszki palc贸w ma bia艂e, pra­wie odmro偶one.

Jace popatrzy艂 na ni膮 ze zgroz膮 i przeni贸s艂 wzrok na ojca.

Ku zaskoczeniu Clary Jace zblad艂, jakby s艂owa ojca nim wstrz膮sn臋艂y.

Surowe rysy twarzy Valentine'a stwardnia艂y jeszcze bardziej. Wydawa艂o si臋, 偶e ko艣ci zaraz przebij膮 sk贸r臋.

Z w艂asnej woli da艂e艣 wampirowi napi膰 si臋 swojej krwi? Jace waha艂 si臋 przez chwil臋. Zerkn膮艂 na Simona, kt贸ry wpa­trywa艂 si臋 w Valentine'a z g艂臋bok膮 nienawi艣ci膮.

- Tak — odpar艂 ostro偶nie.

Valentine si臋 roze艣mia艂.

- Chcia艂bym zobaczy膰, jak pr贸bujesz, pijawko. Kiedy do­tknie ci臋 Miecz Anio艂a, sp艂oniesz.

Clary zobaczy艂a, 偶e Jace biegnie wzrokiem do Miecza, a po­tem do niej. W jego oczach dostrzeg艂a niewypowiedziane py­tanie.

- Nie zdoby艂 krwi Mai, wi臋c nie doko艅czy艂 Rytua艂u Kon­wersji... - powiedzia艂a szybko.

Valentine spojrza艂 na ni膮 z u艣miechem i ledwo dostrzegalnie poruszy艂 Mieczem. Clary poczu艂a silne uderzenie, jakby ogrom­na fala 艣ci臋艂a j膮 z n贸g, wci膮gn臋艂a pod wod臋 i wyrzuci艂a w powie­trze. Potoczy艂a si臋 po pod艂odze i z impetem uderzy艂a w grod藕. Tam znieruchomia艂a, skulona, bez tchu, obola艂a.

Simon rzuci艂 si臋 w jej stron臋, ale kiedy Valentine zamachn膮艂 si臋 Mieczem Anio艂a, wyros艂a przed nim ognista kurtyna, tak 偶e musia艂 si臋 cofn膮膰 przed pal膮cym 偶arem.

Clary d藕wign臋艂a si臋 na 艂okciach. W ustach mia艂a krew, 艣wiat wok贸艂 wirowa艂, a jej si臋 zdawa艂o, 偶e zaraz zemdleje. Surowo na­kaza艂a sobie zachowa膰 przytomno艣膰.

Ogie艅 zgas艂, ale Simon nadal kuca艂 na pod艂odze, oszo艂omio­ny. Valentine przeni贸s艂 wzrok na syna i rzek艂:

— Je艣li teraz go zabijesz, jeszcze mo偶esz naprawi膰 to, co zrobi艂e艣.

Jace ze spokojem odwzajemni艂 spojrzenie ojca.

—Zabi艂e艣 Demona Strachu, a nie chcesz zabi膰 jednego wam­pira, nawet na m贸j rozkaz?

— Jest wampirem, to prawda, ale ma na imi臋 Simon - odpar艂 Jace, twardo patrz膮c na ojca.

Valentine zatrzyma艂 si臋 przed nim z broni膮 w r臋ce. Mecz Anio艂a p艂on膮艂 ostrym czarnym blaskiem.

— Domy艣lam si臋, 偶e nie zmieni艂e艣 zdania? To, co mi powiedzia艂e艣 na statku, by艂o twoim ostatnim s艂owem? A mo偶e 偶a艂ujesz, 偶e mnie nie pos艂ucha艂e艣?

Jace wolno pokr臋ci艂 g艂ow膮. W r臋ce nadal 艣ciska艂 u艂amany pr臋t, ale drug膮 si臋gn膮艂 za pas. Nie spuszcza艂 oczu z ojca, tak 偶e Clary nie by艂a pewna, czy Valentine widzi, co robi jego syn. Mia艂a nadziej臋, 偶e nie.

Tak, 偶a艂uj臋, 偶e ci臋 nie pos艂ucha艂em - powiedzia艂 Jace. Nie! Serce Clary podskoczy艂o. Czy偶by uwa偶a艂, to jedyny spo­s贸b, 偶eby uratowa膰 j膮 i Simona?

Twarz Valentine'a z艂agodnia艂a.

-Jonathanie...

-1 zmierzam zrobi膰 to ponownie. Teraz.

Wykona艂 b艂yskawiczny ruch r臋k膮. Co艣 poszybowa艂o w stron臋 Clary, upad艂o kilka cali od niej z metalicznym brz臋kiem i poto­czy艂o si臋 po pod艂odze.

To by艂a stela jej matki.

Valentine zacz膮艂 si臋 艣mia膰.

- Stela? Jace, to jaki艣 偶art? A mo偶e wreszcie...

Clary nie us艂ysza艂a reszty zdania. Unios艂a si臋 odrobin臋 i syk­n臋艂a kiedy b贸l przeszy艂 jej g艂ow臋. Do oczu nap艂yn臋艂y 艂zy, wzrok si臋 zamaza艂. Wyci膮gn臋艂a dr偶膮c膮 r臋k臋 po stel臋. A kiedy jej do­tkn臋艂a us艂ysza艂a g艂os, tak wyra藕ny, jakby matka sta艂a obok niej. „We藕 j膮, Clary, i u偶yj. Wiesz, co robi膰".

Kurczowo zacisn臋艂a palce na steli i usiad艂a, nie zwa偶aj膮c na fal臋 b贸lu, kt贸ra przetoczy艂a si臋 przez jej g艂ow臋 i plecy. By艂a Noc­nym 艁owc膮, a z b贸lem mo偶na 偶y膰. Us艂ysza艂a jak Valentine wy­krzykuje jej imi臋, a potem jego zbli偶aj膮ce si臋 kroki... I wbi艂a stel臋 w grod藕 z tak膮 si艂膮, 偶e kiedy jej czubek dotkn膮艂 metalu, rozleg艂 si臋 syk, jakby co艣 si臋 pali艂o.

Zacz臋艂a rysowa膰 i jak zawsze w takich momentach ca艂y 艣wiat znikn膮艂. Zosta艂a tylko ona, stela i metalowa 艣ciana. Przypo­mnia艂a sobie, jak sta艂a pod cel膮 w Mie艣cie Ko艣ci i szepta艂a: „Ot­w贸rzcie si臋. Otwierajcie si臋, otwierajcie!". Stworzenie Znaku, kt贸ry zerwa艂 wi臋zy Jace'膮 wymaga艂o od niej ca艂ej si艂y, ale w ten wk艂ada艂a jej sto razy wi臋cej. R臋ce j膮 pali艂y. Krzykn臋艂a, ci膮gn膮 stel臋 w d贸艂 po grodzi, kre艣l膮c na niej grub膮 lini臋, czarn膮 jak w臋giel. Otw贸rz si臋.

W艂o偶y艂a w Znak ca艂膮 swoj膮 frustracj臋, ca艂e rozczarowanie, ca艂膮 w艣ciek艂o艣膰. Otw贸rz si臋. Ca艂膮 mi艂o艣膰 i ulg臋, 偶e Simon 偶yje, ca艂膮 nadziej臋, 偶e oni wszyscy si臋 uratuj膮. Otw贸rz si臋!

Nadal 艣ciskaj膮c stel臋, opu艣ci艂a r臋k臋 na kolana. Przez chwil膮 w pomieszczeniu panowa艂a cisza, kiedy wszyscy - Jace, Valentine, nawet Simon — gapili si臋 na Znak p艂on膮cy na metalowej 艣cianie.

Pierwszy odezwa艂 si臋 Simon, zwracaj膮c do Jace'a:

— Co to znaczy?

Ale to Valentine mu odpowiedzia艂, nie odrywaj膮c wzroku od grodzi. Na twarzy mia艂 wyraz... niezupe艂nie taki, jakiego spodziewa艂a si臋 Clary: mieszanin臋 triumfu i przera偶enia, rozpaczy i zachwytu.

Zgrzyt metalu zag艂uszy艂 jego s艂owa. 艢ciana z solidnej stali wy gi臋艂a si臋 i zadr偶a艂a. W powietrzu zacz臋艂y fruwa膰 nity, do 艣rodka trysn臋艂y strumienie wody.

Valentine co艣 krzycza艂, ale jego s艂owa zgin臋艂y w艣r贸d 艂oskotu, kiedy wszystkie gwo藕dzie i 艣ruby spajaj膮ce statek wypad艂y z miejsc zamocowania.

Clary pr贸bowa艂a podbiec do Simona i Jace'a, ale w tym momencie przez coraz wi臋ksz膮 dziur臋 w 艣cianie wla艂a si臋 kolejna fala lodowatej wody i 艣ci臋艂a j膮 z n贸g. Gdzie艣 tam Jace wo艂a艂 jej imi臋, g艂o艣no i z rozpacz膮, przekrzykuj膮c potworny ha艂as. Ona tylko raz zd膮偶y艂a go zawo艂a膰 i przez poszarpany otw贸r w meta­lowej grodzi wypad艂a ze statku.

Obraca艂a si臋 i miota艂a w czarnej rzece, ogarni臋ta panicznym strachem przed niezmierzon膮 g艂臋bin膮, przed milionami ton wody, kt贸re na ni膮 napiera艂y ze wszystkich stron, wyciska艂y po­wietrze z p臋kaj膮cych p艂uc. Nie wiedzia艂a, gdzie jest g贸ra, a gdzie d贸艂, w kt贸r膮 stron臋 p艂yn膮膰. Wci膮gn臋艂a du偶y haust brudnej wody i pod jej powiekami eksplodowa艂y gwiazdy. Szum w uszach ust膮pi艂 miejsca wysokiemu, s艂odkiemu 艣piewowi. Umieram, stwierdzi艂a ze zdumieniem. I raptem z rzeki wychyn臋艂a para bia艂ych r膮k. Obj臋艂y j膮 i przyci膮gn臋艂y. Zobaczy艂a jeszcze d艂ugie, dryfuj膮ce w艂osy i pomy艣la艂a: mamo, ale zanim ujrza艂a twarz Jo­celyn, ciemno艣膰 zamkn臋艂a jej oczy.

Clary odzyska艂a przytomno艣膰 i us艂ysza艂a wok贸艂 siebie g艂osy. W oczy razi艂o j膮 艣wiat艂o. Le偶a艂a na plecach na blaszanej pod艂o­dze furgonetki Luke'a. W g贸rze ko艂ysa艂o si臋 czarno-szare niebo. Czu艂a zapach rzeki, dymu i krwi. Nad ni膮, niczym balony na sznurkach, unosi艂y si臋 bia艂e twarze. Sta艂y si臋 wyra藕niejsze, kiedy zamruga艂a.

Luk臋 i Simon. Obaj patrzyli na ni膮 z trosk膮 i niepokojem. Przez chwil臋 wydawa艂o si臋 jej, 偶e Luk臋 raptem posiwia艂, ale po­tem stwierdzi艂a, 偶e jego w艂osy s膮 pokryte popio艂em. Ich ubrania i sk贸r臋 pokrywa艂a czarna ma藕.

Clary zakaszla艂a i poczu艂a w ustach popi贸艂. —Gdzie Jace?

—On... — Simon pobieg艂 wzrokiem do Luke'a.

Clary 艣cisn臋艂o si臋 serce.

Niebo by艂o zasnute czarnym i szkar艂atnym dymem, jakby p艂on臋艂o.

Zapiek艂o j膮 przedrami臋, a chwil臋 potem zacz臋艂o si臋 jej roz­ja艣nia膰 w g艂owie. Podnios艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e siedzi na mokrej desce na tyle furgonetki, a pod ni膮 chlupocze kilka cali wody zmieszanej z popio艂em, sypi膮cym si臋 z nieba jak drobna m偶awka.

Clary spojrza艂a na uzdrawiaj膮cy Znak, kt贸ry Jace narysowa艂 na wewn臋trznej stronie jej przedramienia. Szybko odzyskiwa艂a si艂y, jakby wt艂oczy艂 w jej 偶y艂y zastrzyk energii.

Jace przesun膮艂 palcami po narysowanym przez siebie iratze i cofn膮艂 r臋k臋. Jego d艂o艅 by艂a zimna i mokra jak jej sk贸ra. Ca艂y by艂 przemoczony, 艂膮cznie z w艂osami, ubranie klei艂o si臋 do cia艂a.

Clary mia艂a w ustach kwa艣ny smak, jakby poliza艂a popielniczk臋.

- Co si臋 sta艂o? Wybuch艂 po偶ar?

Jace zerkn膮艂 na Luke'a, kt贸ry wpatrywa艂 si臋 w faluj膮c膮 czarno szar膮 rzek臋. Tu i 贸wdzie na wodzie ko艂ysa艂y si臋 ma艂e 艂odzie, ale nigdzie nie by艂o 艣ladu statku Valentine'a.

- Tak. Statek sp艂on膮艂 doszcz臋tnie. Nic z niego nie zosta艂o. —Gdzie s膮 wszyscy? — Clary przesun臋艂a wzrok na Simona, kt贸ry jako jedyny z nich by艂 suchy. Jego blada sk贸ra mia艂a lekko zielonkawe zabarwienie, jakby mia艂 md艂o艣ci albo gor膮czk臋. -Gdzie Isabelle i Alec?

—Na jednej z 艂odzi Nocnych 艁owc贸w. Wszystko z nimi w porz膮dku.

Clary popatrzy艂a na niego uwa偶nie. Zaniepokoi艂 j膮 ton jego g艂osu.

- Przepraszam - powiedzia艂a. - To moja wina. Gdybym nie...

- Gdyby艣 nie zrobi艂a tego, co zrobi艂a艣, Valentine zabi艂by wszystkich na statku - przerwa艂 jej gwa艂townie Jace. - Tylko dzi臋ki tobie nie dosz艂o do masakry.

Clary wytrzeszczy艂a oczy.

- Masz na my艣li Znak?

- Doszcz臋tnie zniszczy艂a艣 statek - powiedzia艂 Luk臋. - Wszystkie 艣ruby, nity, spawy, gwo藕dzie, wszystko, co trzyma艂o go wkupi臋, po prostu p臋k艂o. Ca艂o艣膰 rozpad艂a si臋 na kawa艂ki, 艂膮cznic

ze zbiornikami paliwa. Ledwo zd膮偶yli艣my wskoczy膰 do rzeki, zanim wybuch艂 po偶ar. To, co zrobi艂a艣... jeszcze nikt czego艣 takiego nie widzia艂.

- Aha — b膮kn臋艂a Clary. — Czy kto艣... zosta艂 przeze mnie ranny? —Sporo demon贸w uton臋艂o razem ze statkiem — odpar艂 Jace. -Ale nie ucierpia艂 偶aden z Nocnych 艁owc贸w.

—Bo potrafi膮 p艂ywa膰?

— Bo zostali uratowani. Nixie wyci膮gn臋艂y nas z wody. Clary przypomnia艂a sobie r臋ce wysuwaj膮ce si臋 z rzeki i s艂odki

艣piew. A wi臋c to wcale nie by艂a jej matka.

— Masz na my艣li wodne faerie?

— 艁odzie Nocnych 艁owc贸w zaczynaj 膮 odp艂ywa膰 — oznajmi艂 Simon, patrz膮c na rzek臋. - Chyba zabrali wszystkich.

— Prawda. - Luk臋 rozprostowa艂 plecy. - Pora rusza膰. Przeszed艂 wolno do kabiny i po chwili silnik zacz膮艂 pracowa膰,

a furgonetka sun膮膰 po wodzie. Krople tryskaj膮ce w g贸r臋 spod k贸艂 przybiera艂y szaroniebiesk膮 barw臋 ja艣niej膮cego nieba.

Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e po ostatnich przygodach uwa偶asz, 偶e to dziwne - skomentowa艂 Jace, ale w jego tonie nie by艂o z艂o艣liwo艣ci ani irytacji. Wydawa艂 si臋 jedynie bardzo, bardzo zm臋czony.

- Co b臋dzie z Lightwoodami? - zapyta艂a Clary. - Po tym wszystkim, co si臋 sta艂o... Clave...

Jace wzruszy艂 ramionami.

- Clave dzia艂a po swojemu. Nie mam poj臋cia, co zrobi膮. Ale na pewno b臋d膮 bardzo zainteresowani tob膮. I tym, co potrafisz.

Simon wyda艂 z siebie zd艂awiony d藕wi臋k. Z pocz膮tku Clary my艣la艂a, 偶e to wyraz protestu, ale kiedy uwa偶niej mu si臋 przyj­rza艂a, zobaczy艂a 偶e jeszcze bardziej zzielenia艂.

- Co si臋 dzieje, Simon?

- Nie. Jace rzuci艂 mnie na dryfuj膮cy kawa艂ek metalu. Clary zerkn臋艂a przez rami臋 na Jace'a. Teraz widzia艂a go troch臋

wyra藕niej. Ciemno艣膰 z wolna si臋 rozprasza艂a.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a. - My艣lisz... Jace uni贸s艂 brwi.

-Co my艣l臋?

- 呕e Valentine uton膮艂?

- Clave zawsze idzie do przodu - odpar艂 Jace. - Tylko to po trafi. — Odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do wschodniego horyzontu. — S艂o艅ce wstaje.

Simon zesztywnia艂. Clary popatrzy艂a na niego najpierw ze zdziwieniem, a potem z przera偶eniem. Odwr贸ci艂a si臋 i stwierdzi艂a, 偶e wschodni horyzont przybiera krwisty odcie艅. Dostrzeg艂a brzeg tarczy s艂onecznej barwi膮cy wod臋 wok贸艂 nich na nic ziemskie odcienie zieleni, szkar艂atu i z艂ota.

—Me! —wyszepta艂a

Jace spojrza艂 na ni膮 zaskoczony, a nast臋pnie przeni贸s艂 wzrok na Simona, kt贸ry siedzia艂 bez ruchu i wpatrywa艂 si臋 we wschodz膮ce s艂o艅ce jak mysz w kota. Wsta艂 szybko, ruszy艂 w stron臋; kabiny i powiedzia艂 co艣 cicho do kierowcy. Luk臋 obejrza艂 s i c na ni膮 i na Simona, a potem spojrza艂 na Jace'a i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Chyba wcisn膮艂 peda艂 gazu, bo furgonetka nagle wyrwa艂a do przodu. Clary chwyci艂a si臋 bocznej 艣ciany, 偶eby utrzyma膰 r贸wnowag臋. Jace krzykn膮艂 do Luk臋'膮 偶e musi by膰 jaki艣 spos贸b, 偶eby to cholerstwo jecha艂o szybciej, ale ona wiedzia艂a, 偶e nigdy nic prze艣cign膮 艣witu.

-Trzeba co艣 zrobi膰 - powiedzia艂a do Simona. Nie mog艂a uwierzy膰, 偶e w ci膮gu nieca艂ych pi臋ciu minut jej ogromna ulga zmieni艂a si臋 w przera偶enie. - Mogliby艣my zakry膰 ci臋 ubraniami...

Simon nadal wpatrywa艂 si臋 w s艂o艅ce, zielony na twarzy.

Przytuli艂a si臋 do niego, staraj膮c si臋 zakry膰 jak najwi臋cej jego cia艂a swoim. Wiedzia艂a jednak, 偶e to bezcelowe, bo kiedy padn膮 na niego promienie s艂o艅ca, Simon sp艂onie.

Siedzieli przez chwil臋 w ca艂kowitej ciszy, spleceni ramionami. Clary czu艂a, 偶e jego pier艣 unosi si臋 i opada. To by艂 nawyk, a nie konieczno艣膰. Jej przyjaciel nie musia艂 oddycha膰, ale mimo to m贸g艂 umrze膰.

W tym momencie Jace co艣 krzykn膮艂. Clary podnios艂a wzrok i zobaczy艂a, 偶e niebo por贸偶owia艂o, jakby do czystej wody kto艣 wla艂 farb臋. Simon znieruchomia艂.

- Kocham ci臋 - powiedzia艂. - Nigdy nikogo nie kocha艂em opr贸cz ciebie.

Z艂ote nici, kt贸re przeszy艂y r贸偶owe niebo, wygl膮da艂y jak 偶y艂y na drogim marmurze. Woda wok贸艂 nich zap艂on臋艂a czerwonym blaskiem. Simon zesztywnia艂 i odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u. Jego oczy przybra艂y z艂ot膮 barw臋, na sk贸rze pojawi艂y si臋 czarne linie, ni­czym p臋kni臋cia na roztrzaskanym pos膮gu.

- Simon! - krzykn臋艂a Clary.

Usi艂owa艂a zas艂oni膰 go w艂asnym cia艂em, ale kto艣 odci膮gn膮艂 j膮 do ty艂u. To Jace chwyci艂 j膮 za ramiona. Pr贸bowa艂a si臋 wyrwa膰, ale trzyma艂 mocno i m贸wi艂 jej co艣 do ucha. Zrozumia艂a go do­piero po d艂u偶szej chwili:

- Clary, popatrz.

- Nie. - Zakry艂a r臋kami twarz. Poczu艂a na d艂oniach zapach st臋ch艂ej wody z dna furgonetki. By艂a s艂ona jak 艂zy. - Nie chc臋 patrze膰. Nie chc臋...

- Clary. - Jace chwyci艂 j膮 za nadgarstki i oderwa艂 jej r臋ce od twarzy. Blask 艣witu zak艂u艂 j膮 w oczy. - Sp贸jrz.

Spojrza艂a. I us艂ysza艂a w艂asny 艣wiszcz膮cy oddech w p艂ucach, kiedy gwa艂townie zaczerpn臋艂a tchu. Simon siedzia艂 na tyle fur­gonetki, w snopie 艣wiat艂a, i patrzy艂 na siebie z rozdziawionymi ustami. S艂o艅ce ta艅czy艂o za nim na wodzie, ko艅c贸wki jego w艂o­s贸w l艣ni艂y jak z艂oto. Nie spali艂 si臋 na popi贸艂, tylko siedzia艂 spo­kojnie w dziennym blasku, a blada sk贸ra jego twarzy, ramion i d艂oni by艂a nietkni臋ta, bez skazy.

Nad Instytutem zapada艂a noc. S艂aby czerwony blask zachodu pada艂 przez okna sypialni na stos rzeczy le偶膮cych na 艂贸偶ku, stos du偶o mniejszy, ni偶 Jace si臋 spodziewa艂. Siedem lat 偶ycia i jedynie tyle przez ten czas zgromadzi艂: p贸艂 worka ubra艅, kupk臋 ksi膮偶ek i troch臋 broni.

Zastanawia艂 si臋 wcze艣niej, czy odchodz膮c, powinien zabra膰 te par臋 drobiazg贸w, kt贸re uratowa艂 z rodzinnej posiad艂o艣ci w Idrisie. Magnus odda艂 mu srebrny pier艣cie艅 Valentine'a, ale on ju偶 nie mia艂 ochoty go nosi膰. Powiesi艂 go na 艂a艅cuszku na szyi. W ko艅cu postanowi艂 zabra膰 wszystko. Nie by艂o sensu zo­stawia膰 tutaj niczego.

Pakowa艂 do worka ubrania, kiedy rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. Podszed艂 do nich, spodziewaj膮c si臋 Aleca albo Isabelle.

Zobaczy艂 Maryse. Ma艂a na sobie surow膮 czarn膮 sukni臋, w艂o­sy 艣ci膮gni臋te do ty艂u. Wygl膮da艂a starzej, ni偶 j膮 zapami臋ta艂. Dwie g艂臋bokie zmarszczki bieg艂y od k膮cik贸w ust do brody. Tylko oczy mia艂y 偶ywszy kolor.

- Mog臋 wej艣膰? - zapyta艂a.

Jace spakowa艂 buty.

Pani Lightwood zblad艂a.

Jace przesta艂 si臋 pakowa膰.

- Nie wiem, gdzie jest moje miejsce.

- Z rodzin膮. - Maryse ostro偶nie zrobi艂a krok do przodu. -Z nami.

-Wyrzuci艂a艣 mnie. - Jace us艂ysza艂 tward膮 nut臋 we w艂as­nym g艂osie. - Przepraszam - doda艂 艂agodniejszym tonem. - Za wszystko, co si臋 wydarzy艂o. Ale wtedy nie chcia艂a艣 mnie tutaj widzie膰, wi臋c nie s膮dz臋, 偶eby艣 chcia艂a teraz. Robert b臋dzie chory jeszcze przez jaki艣 czas. Musisz si臋 nim opiekowa膰. Ja tylko bym przeszkadza艂.

- Przeszkadza艂? - z niedowierzaniem powt贸rzy艂a Maryse. - Robert chce ci臋 zobaczy膰, Jace...

- W膮tpi臋.

— Ba艂a艣 si臋 mnie?

Pani Lightwood skin臋艂a g艂ow膮.

— No, tak, teraz czuj臋 si臋 du偶o lepiej — rzuci艂 kwa艣no Jace. Maryse wzi臋艂a g艂臋boki wdech.

— My艣la艂am, 偶e z艂amiesz mi serce, tak jak Valentine - wyzna­艂a. - By艂e艣 pierwsz膮 istot膮 spoza mojej rodziny, kt贸r膮 po nim pokocha艂am. I by艂e艣 tylko dzieckiem...

— My艣la艂a艣, 偶e jestem kim艣 innym.

— Nie. Zawsze wiedzia艂am, kim jeste艣. Odk膮d pierwszy raz ci臋 zobaczy艂am, gdy w wieku dziesi臋ciu lat wysiad艂e艣 ze stat­ku, kt贸ry przyp艂yn膮艂 z Idrisu, wkroczy艂e艣 do mojego serca, tak jak moje dzieci, kiedy si臋 urodzi艂y. - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Nie rozumiesz. Nigdy nie by艂e艣 rodzicem. Nigdy nie kocha艂e艣 tak, jak kocha si臋 swoje dzieci. I nikt nie potrafi rozgniewa膰 ci臋 tak jak one.

- Nie chc臋 twojej wdzi臋czno艣ci - przerwa艂 jej Jace i wr贸ci艂 do pakowania. Zasun膮艂 suwak.

- Ala claire fontaine men allentpromener.

Jace si臋 odwr贸ci艂.

- Co?

- Ilya longtemps 膮ueje faime. Jamaisje ne foublierai. To stara francuska ballada, kt贸r膮 kiedy艣 艣piewa艂am Alecowi i Isabelle. Ta, o kt贸r膮 mnie pyta艂e艣.

W pokoju robi艂o si臋 coraz ciemniej. W p贸艂mroku Maryse wygl膮da艂a niemal tak jak wtedy, kiedy Jace mia艂 dziesi臋膰 lat, jakby nie zmieni艂a si臋 wcale przez ostatnie siedem. By艂a suro­wa, zmartwiona, niespokojna i... pe艂na nadziei. Nie zna艂 innej matki.

- Myli艂e艣 si臋, m贸wi膮c, 偶e nigdy ci jej nie 艣piewa艂am. Po pro­stu nigdy mnie nie s艂ysza艂e艣.

Jace bez s艂owa si臋gn膮艂 po worek, rozpi膮艂 suwak i wysypa艂 swo­je rzeczy na 艂贸偶ko.

EPILOG

— Clary! — Matka Simona rozpromieni艂a si臋 na widok dziewczyny stoj膮cej w drzwiach. — Nie widzia艂am ci臋 od wiek贸w. Ju偶 zaczyna艂am si臋 martwi膰, 偶e ty i Simon si臋 pok艂贸cili艣cie.

— O, nie. Po prostu nie czu艂am si臋 dobrze, to wszystko. Nawet magiczny Znak uzdrawiaj膮cy nie dokona cudu. Clary

nie by艂a zaskoczona, kiedy rano po bitwie obudzi艂a si臋 z potwor­nym b贸lem g艂owy i gor膮czk膮. Uzna艂a, 偶e to przezi臋bienie — kto by go nie z艂apa艂 po kilku nocnych godzinach marzni臋cia na rzece w mokrym ubraniu? — ale Magnus stwierdzi艂, 偶e najpraw­dopodobniej przeforsowa艂a si臋, tworz膮c Znak, kt贸ry zniszczy艂 statek Valentine'a.

Matka Simona zacmoka艂a ze wsp贸艂czuciem.

-Tego samego wirusa z艂apa艂 Simon w zesz艂ym tygodniu. Ledwo m贸g艂 wsta膰 z 艂贸偶ka.

-Ale teraz ju偶 mu lepiej, prawda? - Clary wiedzia艂a, 偶e tak jest, ale nie mia艂a nic przeciwko temu, 偶eby znowu us艂ysze膰 te krzepi膮ce s艂owa.

-Jest zdrowy. Chyba siedzi w ogrodzie. B臋dzie szcz臋艣liwy, kiedy ci臋 zobaczy.

Szeregowe domy z czerwonej ceg艂y na ulicy Simona by艂y oddzielone 艂adnymi, bia艂ymi p艂otkami z kutego 偶elaza, w kt贸­rych znajdowa艂y si臋 furtki prowadz膮ce do ma艂ych ogr贸dk贸w na ty艂ach. Mimo b艂臋kitnego nieba i s艂onecznej pogody panowa艂 ch艂贸d. Clary czu艂a zapach 艣niegu w powietrzu.

Zamkn臋艂a za sob膮 furtk臋 i posz艂a szuka膰 Simona. Rzeczywi­艣cie znalaz艂a go w ogrodzie, wyci膮gni臋tego na plastikowym le­偶aku, z otwartym komiksem na kolanach. Od艂o偶y艂 go na widok Clary, usiad艂 i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Hej, dziecino.

- Dziecino? — Clary przysiad艂a obok niego na le偶aku. — 呕artujesz sobie ze mnie?

- Tylko chcia艂em wypr贸bowa膰 to s艂owo.

Clary nachyli艂a si臋 i poca艂owa艂a go w usta. Kiedy si臋 odsun臋­艂a, Simon nadal mia艂 palce wplecione w jej w艂osy, ale jego wzrok by艂 zamy艣lony.

- Ciesz臋 si臋, 偶e przysz艂a艣 - powiedzia艂.

- Ja te偶. Przysz艂abym wcze艣niej, ale...

- By艂a艣 chora, wiem.

Sp臋dzi艂a tydzie艅 na kanapie Luk臋'a, opatulona kocem. Pisa艂a SMS-y do przyjaciela i ogl膮da艂a powt贸rki „CSI". Podoba艂 si臋 jej 艣wiat, w kt贸rym ka偶da zagadka zostaje rozwi膮zana naukowymi metodami.

- Ju偶 mi lepiej. — Zadr偶a艂a i mocniej otuli艂a si臋 bia艂ym kardiganem. - Dlaczego siedzisz na dworze przy takiej pogodzie? Nie marzniesz?

Simon pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie czuj臋 ciep艂a ani zimna. Poza tym... - wykrzywi艂 usta w u艣miechu — chc臋 sp臋dza膰 jak najwi臋cej czasu na s艂o艅cu. Nadal jestem senny w ci膮gu dnia, ale walcz臋 z tym.

Clary dotkn臋艂a policzka Simona wierzchem d艂oni. Jego twarz by艂a nagrzana od s艂o艅ca, ale pod sk贸r膮 zimna.

- Ale wszystko inne si臋 nie zmieni艂o?

- Masz na my艣li to, 偶e nadal jestem wampirem? Tak. Zdaje

si臋, 偶e tak. Nadal mam ochot臋 na krew, serce mi nie bije. B臋d臋 musia艂 unika膰 lekarzy, ale poniewa偶 wampiry nie choruj膮... -Wzruszy艂 ramionami.

- Rozmawia艂e艣 z Raphaelem? On nadal nie ma poj臋cia, dla czego mo偶esz wychodzi膰 na s艂o艅ce?

—Najmniejszego. Zdaje si臋, 偶e jest z tego powodu wkurzony. — Simon 艂ypn膮艂 na ni膮 sennym wzrokiem, jakby by艂a druga rano, a nie po po艂udniu. — My艣l臋, 偶e to si臋 k艂贸ci z jego wyob­ra偶eniami o w艂a艣ciwym porz膮dku rzeczy. Poza tym b臋dzie mia艂 k艂opot z wyci膮gni臋ciem mnie gdzie艣 w nocy, skoro jestem zde­terminowany, 偶eby w艂贸czy膰 si臋 za dnia. —Mo偶na by s膮dzi膰, 偶e powinien by膰 zachwycony.

- Wampiry nie lubi膮 zmian. S膮 tradycjonalistami. - U艣miech­n膮艂 si臋, a Clary pomy艣la艂a, 偶e on nigdy si臋 nie zmieni. Kiedy ja sko艅cz臋 pi臋膰dziesi膮t albo sze艣膰dziesi膮t lat, on nadal b臋dzie wy­gl膮da艂 na szesna艣cie. Nie by艂a to mi艂a my艣l. — W ka偶dym razie moja kariera muzyczna na tym skorzysta. Je艣li wierzy膰 w histo­rie Anne Rice, wampiry s膮 wielkimi gwiazdami rocka.

—Nie jestem pewna, czy ta informacja jest wiarygodna. Simon wyci膮gn膮艂 si臋 na le偶aku. —A co jest? Poza tob膮 oczywi艣cie?

- Wiarygodne? Tak o mnie my艣lisz? — zapyta艂a z udawan膮 uraz膮 Clary. — Niezbyt to romantyczne.

Po twarzy Simona przemkn膮艂 cie艅 Clary...

- O co chodzi? - Si臋gn臋艂a po jego r臋k臋. - M贸wisz g艂osem od z艂ych wie艣ci.

Odwr贸ci艂 wzrok.

— Tak. Ale s膮dz臋, 偶e nie powinni艣my si臋 wi臋cej widywa膰.

Clary omal nie spad艂a z le偶aka.

— To z powodu demon贸w? Bo zmieni艂e艣 si臋 w wampira? M贸wi艂a coraz wy偶szym tonem. - Wiem, 偶e ostatnio dzia艂y si臋 zwariowane rzeczy, ale mog臋 trzyma膰 ci臋 z daleka od tego wszyst­kiego. Mog臋...

Simon si臋 skrzywi艂.

— Zaczynasz popiskiwa膰 jak delfin, wiesz? Przesta艅.

Clary umilk艂a.

- Chc臋, 偶eby艣my nadal byli przyjaci贸艂mi - powiedzia艂 Si­mon. - Chodzi mi o to, 偶e nie jestem pewien co do tej drugiej kwestii.

— Drugiej kwestii?

Zarumieni艂 si臋. Clary nie wiedzia艂a, 偶e wampiry mog膮 si臋 rumieni膰. Wygl膮da艂o to niepokoj膮co przy jego bladej cerze.

- Chodzenia ze sob膮.

Clary milcza艂a przez d艂u偶sz膮 chwil臋, szukaj膮c s艂贸w.

- Dobrze, 偶e nie powiedzia艂e艣 „ca艂owania". Ba艂am si臋, 偶e tak to nazwiesz.

Simon popatrzy艂 na ich splecione r臋ce.

W por贸wnaniu z jego palcami jej by艂y ma艂e, a sk贸ra o odcie艅 ciemniejsza. Z roztargnieniem pog艂aska艂 kciukiem jej kostki. —Nigdy bym tak tego nie nazwa艂.

—My艣la艂am, 偶e tego w艂a艣nie chcesz - powiedzia艂a Clary. -M贸wi艂e艣...

Spojrza艂 na ni膮 spod ciemnych rz臋s.

Simon si臋 zawaha艂.

— Mo偶e kiedy艣 m贸g艂bym...

— Mo偶e ja mog艂abym ci臋 kiedy艣 pokocha膰.

- Je艣li tak si臋 stanie, przyjd藕 i mi powiedz. Wiesz, gdzie mnie znale藕膰.

Jej z臋by szcz臋ka艂y coraz mocniej.

Przytuli艂a g艂ow臋 do jego g艂owy i zamkn臋艂a oczy. Mimo wszyst­ko to nadal by艂 Simon, pachnia艂 jak on, myd艂em do prania.

- Ja sama nie wiem, jaka ona jest.

- Ale ja wiem.

Nowy pickup Luk臋'a sta艂 przy kraw臋偶niku, z silnikiem pra­cuj膮cym na ja艂owym biegu, kiedy Clary wysz艂a z domu Simona i zamkn臋艂a za sob膮 furtk臋.

— Podrzuci艂e艣 mnie, ale nie musia艂e艣 odbiera膰 — powiedzia艂a,

wsiadaj膮c do kabiny. Mo偶na by艂o si臋 spodziewa膰, 偶e Luk臋 wy mieni star膮, zniszczon膮 furgonetk臋 na now膮 identyczn膮.

— Wybacz m贸j rodzicielski strach — odpar艂 Luk臋, podaj膮c jej kaw臋 w papierowym kubku. Clary spr贸bowa艂a 艂yk; bez mleka i z mn贸stwem cukru, tak jak lubi艂a. — Ostatnio robi臋 si臋 troch臋 nerwowy, kiedy nie mam ci臋 w zasi臋gu wzroku.

— Tak? — Clary mocno trzyma艂a kubek, 偶eby nie rozla膰 kawy,

kiedy podskakiwali na wyboistej drodze. — My艣lisz, 偶e jak d艂ugo to potrwa?

Luk臋 si臋 zamy艣li艂.

— Nied艂ugo. Pi臋膰, mo偶e sze艣膰 lat.

przed trzydziestk膮.

Luk臋 zerkn膮艂 na ni膮 z ukosa.

— Ty i Simon...?

Machn臋艂a r臋k膮, w kt贸rej nie trzyma艂a kubka.

— Jedziesz do szpitala? — Pozna艂a to po j ego napi臋ciu, kt贸rego

偶arty nie zdo艂a艂y zamaskowa膰. — Pojad臋 z tob膮.

Gdy wjechali na most, Clary spojrza艂a na rzek臋. Nigdy nie nudzi艂 si臋 jej ten widok. W膮ski pas w kanionie mur贸w Manhat­tanu i Brooklynu, l艣ni膮cy w s艂o艅cu jak folia aluminiowa. O dzi­wo, nigdy nie pr贸bowa艂a go narysowa膰. Kiedy艣 zapyta艂a matk臋, dlaczego w艂asna c贸rka ani razu nie pos艂u偶y艂a jej jako modelka. „Maluj膮c co艣, pr贸bujesz to schwyta膰 na zawsze", odpowiedzia艂a Jocelyn, siedz膮c na pod艂odze. Z p臋dzla kapa艂 na jej d偶insy kad­mowy b艂臋kit. „Je艣li naprawd臋 co艣 kochasz, nie starasz si臋 zatrzy­ma膰 tego na zawsze. Musisz temu czemu艣 pozwoli膰 si臋 zmienia膰". Aleja nienawidz臋 zmian. Clary wzi臋艂a g艂臋boki wdech. — Valentine powiedzia艂 mi na statku co艣 o... —Nic dobrego nie mo偶e zaczyna膰 si臋 od s艂贸w: „Valentine po wiedzia艂" - stwierdzi艂 Luk臋.

— Chodzi艂o o mnie i moj膮 mam臋. Powiedzia艂, 偶e jeste艣 w niej zakochany.

Utkn臋li w korku na mo艣cie. Clary s艂ysza艂a 艂oskot przeje偶d偶a­j膮cego poci膮gu linii Q.

- My艣lisz, 偶e to prawda? - zapyta艂 Luk臋 po d艂u偶szym milczeniu.

- Hm. — Wyczuwaj膮c napi臋cie w powietrzu, Clary starannie dobiera艂a s艂owa. — Nie wiem. On m贸wi艂 ju偶 to wcze艣niej, aleja uzna艂am, 偶e robi tak z nienawi艣ci. Tym razem zacz臋艂am si臋 zastanawia膰 i... u艣wiadomi艂am sobie, 偶e zawsze jeste艣 obok, 偶e by艂e艣 dla mnie jak tata, 偶e praktycznie mieszkali艣my latem na farmie, a poza tym nigdy nie widzia艂am, 偶eby艣cie, ty czy mama, umawiali si臋 z kim艣 innym. Pomy艣la艂am, 偶e mo偶e...

- Co pomy艣la艂a艣?

- 呕e mo偶e byli艣cie ze sob膮 przez ca艂y ten czas, ale nie chcieli艣cie si臋 przede mn膮 przyzna膰. Mo偶e my艣leli艣cie, 偶e jestem za m艂oda, 偶eby to zrozumie膰. Mo偶e bali艣cie si臋, 偶e zaczn臋 pyta膰 o ojca. Ale ju偶 nie jestem za m艂oda, 偶eby zrozumie膰. Mo偶esz mi powiedzie膰 wszystko.

- Mo偶e nie wszystko. — W furgonetce tocz膮cej si臋 wolno do przodu znowu zapad艂a cisza. Luk臋 mru偶y艂 oczy przed s艂o艅cem, palcami b臋bni艂 po kierownicy. W ko艅cu rzek艂: - Masz racj臋. Jestem zakochany w twojej matce.

-To 艣wietnie - ucieszy艂a si臋 Clary, sil膮c si臋 na entuzjazm, cho膰 przera偶a艂a j膮 my艣l o zakochanych ludziach w wieku jej mamy i Luk臋'a.

— Prawd臋 m贸wi膮c, nie - odpar艂 Luk臋, wciskaj膮c peda艂 gazu, tak 偶e furgonetka wystrzeli艂a do przodu.

— Dlaczego?

Luk臋 westchn膮艂 i ze znu偶eniem potar艂 szczecin臋 na brodzie.

— Bo zawsze by艂 niew艂a艣ciwy moment.

— To mama wym贸wka i dobrze o tym wiesz.

Luk臋 wyda艂 z siebie co艣 pomi臋dzy chichotem a chrz膮kni臋­ciem wyra偶aj膮cym irytacj臋.

— Mo偶e, ale to prawda. Kiedy sobie u艣wiadomi艂em, co czuj臋

do Jocelyn, mia艂em tyle samo lat, co ty teraz. Szesna艣cie. I wszy­scy wtedy poznali艣my Valentine'a. Nie by艂em dla niego 偶adnym rywalem. Nawet si臋 cieszy艂em, 偶e skoro ona mnie nie chce, b臋­dzie z kim艣, kto naprawd臋 na ni膮 zas艂uguje. - Jego g艂os zrobi艂 si臋 twardy. - Kiedy zrozumia艂em, jak bardzo si臋 myli艂em, by艂o ju偶 za p贸藕no. Gdy razem uciekli艣my z Idrisu, zaproponowa艂em, 偶e si臋 z ni膮 o偶eni臋. Powiedzia艂em, 偶e nie ma znaczenia, kto jest ojcem jej dziecka, bo wychowam je jak w艂asne. Jocelyn pomy艣­la艂a, 偶e po prostu si臋 nad ni膮 lituj臋. Nie mog艂em jej przekona膰, 偶e my艣l臋 przede wszystkim o sobie. O艣wiadczy艂a, 偶e nie chce by膰 dla mnie ci臋偶arem i nie mo偶e mnie prosi膰 o tak wiele. I zo­stawi艂a mnie w Pary偶u. Wr贸ci艂em do Idrisu, ale wci膮偶 by艂em niespokojny, nigdy szcz臋艣liwy. Zawsze czego艣 mi brakowa艂o. Brakowa艂o mi Jocelyn. Wyobra偶a艂em sobie, 偶e ona gdzie艣 tam potrzebuje mojej pomocy, 偶e wo艂a mnie, ale ja jej nie s艂ysz臋. W ko艅cu pojecha艂em jej szuka膰.

- Pami臋tam, 偶e by艂a szcz臋艣liwa - odezwa艂a si臋 cicho Clary. -Kiedy j 膮 znalaz艂e艣.

-1 tak, i nie. Ucieszy艂a si臋 na m贸j widok, ale jednocze艣nie symbolizowa艂em dla niej ca艂y 艣wiat, od kt贸rego uciek艂a. Nie chcia艂a by膰 jego cz臋艣ci膮. Zgodzi艂a si臋, 偶ebym zosta艂, kiedy jej obieca艂em, 偶e zrezygnuj臋 z wszelkich wi臋zi ze stadem, z Clave, z Idrisem, ze wszystkim. Zaproponowa艂em, 偶e wprowadz臋 si臋 do was, ale Jocelyn uzna艂a, 偶e moje transformacje by艂yby zbyt trudne do ukrycia przed tob膮 a ja musia艂em si臋 z ni膮 zgodzi膰. Kupi艂em ksi臋garni臋, przybra艂em nowe nazwisko i udawa艂em, 偶e Lucian Graymark nie 偶yje. I na dobr膮 spraw臋 tak w艂a艣nie by艂o.

z takim przekonaniem m贸wi艂a, 偶e nie chce mie膰 nic wsp贸lnego z Clave i Podziemnym 艢wiatem, a ja mimo udawania jestem likantropem. 呕yw膮 pami膮tk膮. Jocelyn nie 偶yczy艂a sobie, 偶eby艣 pozna艂a prawd臋. Wiesz, 偶e nigdy nie zgadza艂em si臋 na wyprawy do Magnusa, kt贸ry wymazywa艂 twoje wspomnienia i Wzrok, ale ona tego chcia艂a, a ja nie pr贸bowa艂em jej powstrzyma膰, bo wtedy by mnie odprawi艂a. I by艂o wykluczone, 偶eby zgodzi艂a si臋 za mnie wyj艣膰, pozwoli艂a na to, 偶ebym by艂 twoim ojcem i ca艂y czas ukrywa艂 prawd臋. To by wszystko zepsu艂o, zburzy艂o te kru­che 艣ciany, kt贸re tak usilnie stara艂a si臋 zbudowa膰 mi臋dzy sob膮 a 艢wiatem Cieni. Nie mog艂em jej tego zrobi膰. Wi臋c milcza艂em.

- To znaczy, 偶e nigdy jej nie powiedzia艂e艣, co czujesz?

-Twoja matka nie jest g艂upia, Clary. - Luk臋 m贸wi艂 spokoj­nym g艂osem, ale by艂o w nim s艂ycha膰 napi臋cie. - Musia艂a wie­dzie膰. Proponowa艂em, 偶e si臋 z ni膮 o偶eni臋. Cho膰 zawsze uprzej­mie odmawia艂a mog臋 tylko przypuszcza膰, 偶e ona wie, co do niej czuj臋, ale zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e sama mnie nie kocha.

Clary milcza艂a.

- W porz膮dku - rzek艂 Luk臋, sil膮c si臋 na lekki ton. - Pogodzi­艂em si臋 z tym dawno temu.

W Clary drga艂y nerwy, i to raczej nie od kofeiny.

- O艣wiadczy艂e艣 si臋 jej, ale czy wyzna艂e艣, 偶e j膮 kochasz? Nie wydaje mi si臋.

Luk臋 milcza艂.

- Trzeba by艂o powiedzie膰 prawd臋. Uwa偶am, 偶e mylisz si臋 co do jej uczu膰.

-Nie, Clary. - Luk臋 m贸wi艂 zdecydowanym g艂osem. Wy­starczy.

- Pami臋tam, jak kiedy艣 j膮 zapyta艂am, dlaczego nie chodzi na randki. - Clary zignorowa艂a jego karc膮cy ton. - Powiedzia艂a, 偶e ju偶 odda艂a komu艣 serce. S膮dzi艂am, 偶e m贸wi o moim tacie, ale teraz... nie jestem taka pewna.

Luk臋 zrobi艂 zaskoczon膮 min臋.

Tym razem cisza trwa艂a do chwili, kiedy zjechali z mostu na Orchard Street, pe艂n膮 sklep贸w i restauracji, nad kt贸rymi wisia­艂y szyldy z pi臋knymi chi艅skimi znakami namalowanymi z艂ot膮 i czerwon膮 farb膮.

- Tak, mia艂em do艣膰 - odpar艂 Luk臋. - Kiedy艣 my艣la艂em, 偶e to, co 艂膮czy mnie z twoj膮 matk膮 i z tob膮, jest lepsze ni偶 nic. Ale skoro nie mo偶esz powiedzie膰 prawdy ludziom, na kt贸rych naj­bardziej ci zale偶y, w rezultacie samego siebie te偶 oszukujesz.

Clary us艂ysza艂a chrz臋st. Spojrza艂a w d贸艂 i zobaczy艂a 偶e zgniot艂a pusty papierowy kubek w nierozpoznawaln膮 kul臋.

- P贸藕niej si臋 tam spotkamy - powiedzia艂a Clary. - Najpierw musz臋 co艣 za艂atwi膰.

Dolny poziom Instytutu by艂 pe艂en 艣wiat艂a s艂onecznego i jas­nych drobinek kurzu. Clary pobieg艂a w膮skim przej艣ciem mi臋­dzy 艂awkami i wcisn臋艂a guzik od windy.

- No jed藕, jed藕. Szybciej...

Z艂ote drzwi otworzy艂y si臋 ze skrzypieniem. W 艣rodku sta艂 Jace. Jego oczy rozszerzy艂y si臋 na jej widok.

- Obci膮艂e艣 w艂osy.

Na twarz nie opada艂y mu ju偶 d艂ugie l艣ni膮ce pasma - zosta艂y starannie i r贸wno przyci臋te. Jace wygl膮da艂 bardziej cywilizo­wanie, nawet troch臋 doro艣lej. Ubranie r贸wnie偶 by艂o porz膮dne: ciemnoniebieski sweter i d偶insy. Co艣 srebrnego b艂yszcza艂o na jego szyi.

- Tak, Maryse mnie ostrzyg艂a. - Drzwi windy zacz臋艂y si臋 za­myka膰. Zatrzyma艂 je r臋k膮. - Masz jak膮艣 spraw臋 w Instytucie?

Clary pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Po prostu chcia艂am z tob膮 porozmawia膰.

- Aha. - Z lekko zaskoczon膮 min膮 wysiad艂 z windy i pozwo­li艂, 偶eby drzwi zamkn臋艂y si臋 za nim z trzaskiem. — W艂a艣nie bieg­艂em do Taki po jedzenie. Nikt jako艣 nie ma ochoty gotowa膰... —Rozumiem.

—Mo偶emy tam porozmawia膰. — Jace ruszy艂 do drzwi, ale po kilku krokach przystan膮艂 i obejrza艂 si臋 na ni膮.

艢wiat艂o dw贸ch lichtarzy, mi臋dzy kt贸rymi stan膮艂, nadawa艂o z艂ote zabarwienie jego w艂osom i sk贸rze. Wygl膮da艂 jak anio艂. Clary 艣cisn臋艂o si臋 serce.

- Idziesz czy nie? — warkn膮艂 wcale nie po anielsku.

- Tak, id臋.

W drodze do Taki Clary stara艂a si臋 unika膰 temat贸w zwi膮za­nych z ni膮 i Jace'em. Zamiast tego spyta艂a, co u Isabelle, Aleca i Maksa.

Jace si臋 zawaha艂. Gdy przecinali Pierwsz膮 Alej臋, dmuchn膮艂 na nich ch艂odny wiatr. Niebo by艂o bezchmurne i b艂臋kitne, idealny nowojorski jesienny dzie艅.

Clary westchn臋艂a.

- Przyziemnych. To zamierza艂e艣 powiedzie膰, tak?

- Tak - przyzna艂. - Czasami nawet mnie trudno jest pami臋­ta膰, kim naprawd臋 jeste艣.

Zatrzymali si臋 przed budynkiem z zapadni臋tym dachem. Iryft, kt贸ry strzeg艂 drzwi wej艣ciowych, spojrza艂 na nich podej­rzliwymi, czerwonymi oczami.

- Jestem Clary.

Jace spojrza艂 na ni膮 z ukosa i od niechcenia odgarn膮] w艂osy, kt贸re wiatr cisn膮艂 jej na twarz. -Wiem.

W prawie pustej restauracji zaj臋li naro偶ny boks. Kaelie, kel­nerka pixie, opiera艂a si臋 o kontuar i leniwie porusza艂a niebiesko-bia艂ymi skrzyd艂ami. Ona i Jace kiedy艣 chodzili ze sob膮. Drugi boks zajmowa艂a para wilko艂ak贸w. Jedli surowe kawa艂ki jagni臋ciny i k艂贸cili si臋 o to, kto wygra艂by pojedynek: Dumbledore z ksi膮偶ek o Harrym Potterze czy Magnus Bane.

Kiedy Jace studiowa艂 menu, Clary mia艂a okazj臋 mu si臋 przyj­rze膰. „Nigdy na ciebie nie patrz臋", powiedzia艂a mu kiedy艣. To by艂a prawda, a przynajmniej nie obserwowa艂a go w taki spos贸b, jakby chcia艂a okiem artystki. Zawsze rozprasza艂y j膮 detale: zarys policzka, podwini臋te rz臋sy, kszta艂t ust.

— Gapisz si臋 na mnie — stwierdzi艂 Jace, nie podnosz膮c wzroku znad karty. — Dlaczego? Co艣 ze mn膮 nie tak?

Clary uratowa艂o przybycie Kaelie. Zauwa偶y艂a 偶e o艂贸wek kel­nerki to srebrzysta ga艂膮zka brzozy. Pixie spojrza艂a na ni膮 niebie­skimi oczami bez bia艂ek i 藕renic.

-Ju偶 wiesz, na co masz ochot臋?

Clary zam贸wi艂a kilka przypadkowych pozycji z menu. Jace poprosi艂 o talerz frytek batat贸w i kilka da艅 na wynos. Kaelie odesz艂a zostawiaj膮c za sob膮 s艂aby zapach kwiat贸w.

— Domy艣lam si臋, 偶e nie...

— 呕e nie ma po nim 艣ladu? Nie ma. Chyba gdzie艣 si臋 przy czai艂 do czasu, kiedy b臋dzie m贸g艂 doko艅czy膰 to, co zacz膮艂. Po­tem... - Jace wzruszy艂 ramionami.

— Co potem?

— To ciekawe. — Jego ton by艂 nienaturalnie ostry — Bo za ka偶dym razem, kiedy dzwoni艂em, Luk臋 m贸wi艂, 偶e jeste艣 chora. Domy艣li艂em si臋, 偶e mnie unikasz. Znowu.

— Nie unika艂am. - Clary raptem odnios艂a wra偶enie, 偶e mi臋dzy nimi jest mn贸stwo wolnej przestrzeni, cho膰 boks nie by艂 du偶y, a oni nie siedzieli daleko od siebie. — My艣la艂am o tobie przez ca艂y czas.

Jace wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋 nad stolikiem. Kiedy Clary j膮 uj臋艂a, poczu艂a wielk膮 ulg臋.

— Ja te偶 o tobie my艣la艂em.

Jego u艣cisk by艂 ciep艂y, koj膮cy. Clary przypomnia艂a sobie, jak w Renwick wyj臋艂a z jego d艂oni zakrwawiony od艂amek szk艂a Bra­my — jedyn膮 rzecz, kt贸ra zosta艂a z jego dawnego 偶ycia — a on wzi膮艂 j 膮 w ramiona.

— Naprawd臋 by艂am chora. Przysi臋gam. Omal nie umar艂am wtedy na statku, przecie偶 wiesz.

Pu艣ci艂 jej r臋k臋, ale patrzy艂 na ni膮 z tak膮 intensywno艣ci膮 jakby chcia艂 zapami臋ta膰 jej twarz.

— Wiem. Za ka偶dym razem, kiedy prawie umierasz, ja te偶 umieram.

S艂owa Jace'a sprawi艂y, 偶e jej serce zabi艂o mocniej, jakby wypi­艂a wielki haust czystej kofeiny.

-Jace, przysz艂am ci powiedzie膰, 偶e...

—Zaczekaj. — Uni贸s艂 r臋ce. — Pozw贸l, 偶e najpierw ci臋 prze prosz臋.

—Przeprosisz? Za co?

— Za to, 偶e ci臋 nie s艂ucha艂em. - Przeczesa艂 w艂osy palcami i wtedy zauwa偶y艂a ma艂膮 cienk膮 blizn臋 na jego szyi. Wcze艣niej jej tam nie by艂o. — Wci膮偶 mi m贸wi艂a艣, 偶e nie mog臋 dosta膰 od ciebie tego, na czym mi zale偶a艂o, a ja ci臋 nie s艂ucha艂em i wci膮偶 naciska艂em. Po prostu ci臋 pragn膮艂em i nie obchodzi艂o mnie, co inni maj膮 do powiedzenia na ten temat. Nawet ty.

W ustach nagle jej zasch艂o, ale zanim zd膮偶y艂a co艣 odpowie­dzie膰, zjawi艂a si臋 Kaelie z pe艂n膮 tac膮. Dopiero teraz Clary zoba­czy艂a, co zam贸wi艂a. Zielony koktajl mleczny, co艣, co wygl膮da艂o jak surowy hamburger, i talerz nale艣nik贸w polanych czekolad膮. Co prawda, wyb贸r da艅 艂 tak nie mia艂 znaczenia. Jej 偶o艂膮dek by艂 tak 艣ci艣ni臋ty, 偶e nie mog艂a nawet my艣le膰 o jedzeniu.

— Jace, nie zrobi艂e艣 nic z艂ego. Ty...

A Clary raptem nasz艂o pewne wspomnienie. Mia艂a wtedy cztery lata i p艂aka艂a, kiedy na pla偶y zerwa艂 si臋 wiatr i zniszczy艂 zamek z piasku, kt贸ry zbudowa艂a. Matka pocieszy艂a j膮, 偶e mo偶e wznie艣膰 nast臋pny, ale nie ukoi艂a w ten spos贸b jej 偶alu, bo to, co Clary uwa偶a艂a za sta艂e i pewne, okaza艂o si臋 kruche i mog艂o w ka偶dej chwili znikn膮膰 przy byle podmuchu.

- S艂usznie zauwa偶y艂a艣, 偶e nie 偶yjemy i nie kochamy w pr贸偶ni. S膮 wok贸艂 nas ludzie, kt贸rym na nas zale偶y i kt贸rych mo偶emy zrani膰 albo nawet zniszczy膰 swoim post臋powaniem. Byliby艣my tak samolubni jak Valentine.

Wym贸wi艂 imi臋 ojca takim tonem, 偶e Clary poczu艂a si臋 tak, jakby drzwi uderzy艂y j膮 w twarz.

Od tej chwili b臋d臋 tylko twoim bratem - o艣wiadczy艂 Jace, patrz膮c na ni膮 z nadziej膮 i oczekiwaniem, 偶e b臋dzie zadowolon膮 a ona chcia艂a krzykn膮膰, 偶eby przesta艂, bo roztrzaskuje jej serce na kawa艂ki. „ Tego w艂a艣nie chcia艂a艣, prawda?

Min臋艂o du偶o czasu, zanim odpowiedzia艂a, a kiedy to zrobi艂a, jej g艂os brzmia艂 jak echo, dochodz膮ce z bardzo daleka.

Tak. - Us艂ysza艂a szum fal w uszach, oczy piek艂y j膮 jak od piasku albo s艂onej wody. - W艂a艣nie tego chcia艂am.

Clary wchodzi艂a odr臋twia艂a po szerokich schodach, kt贸re pro­wadzi艂y do du偶ych szklanych drzwi Beth Israel. W pewnym sensie by艂a zadowolona, 偶e jest tutaj. Najbardziej ze wszystkiego prag­n臋艂a rzuci膰 si臋 w ramiona matki i rozp艂aka膰, nawet je艣li nie mog艂a jej wyja艣ni膰, dlaczego tak rozpacza.. A z braku takiej mo偶liwo艣ci siedzenie przy jej 艂贸偶ku i cichy p艂acz te偶 by艂y jakim艣 wyj艣ciem.

w Taki trzyma艂a si臋 ca艂kiem nie藕le, nawet u艣ciska艂a Jace'a na po偶egnanie. Rozklei艂a si臋 dopiero, kiedy wsiad艂a do metra. W pewnym momencie stwierdzi艂a, 偶e ryczy z powod贸w, z jakich do tej pory nie p艂aka艂a: Jace'a, Simona, Luke'a, matki i nawet Valentine a. Bucza艂a tak g艂o艣no, 偶e m臋偶czyzna siedz膮cy naprze­ciwko poda艂 jej chusteczk臋, a ona wrzasn臋艂a: „Na co si臋 gapisz, pacanie?!", bo tak si臋 robi艂o w Nowym Jorku. I od razu poczu艂a si臋 troch臋 lepiej.

Kiedy dotar艂a na szczyt schod贸w, zobaczy艂a, 偶e stoi tam jaka艣 kobieta. Ma艂a na sobie d艂ugi, ciemny p艂aszcz narzucony na sukni臋 niepodobn膮 do tych, jakie widuje si臋 na ulicach Manhat­tanu. P艂aszcz by艂 z ciemnego aksamitu, obszerny kaptur zas艂a­nia艂 twarz nieznajomej. Clary rozejrza艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e 偶adna z os贸b znajduj膮cych si臋 w pobli偶u nie zwraca uwagi na osobliw膮 zjaw臋. Zatem czar dzia艂a艂.

Wesz艂a na ostatni stopie艅 i zatrzyma艂a si臋 przed kobiet膮. Na­wet nie widzia艂a jej twarzy.

- Prosz臋 pos艂ucha膰, je艣li przysz艂a pani tutaj, 偶eby si臋 ze mn膮 zobaczy膰, prosz臋 mi powiedzie膰, o co chodzi. Nie jestem teraz w nastroju do czar贸w i tajemnic.

Zauwa偶y艂a, 偶e ludzie zerkaj膮 na stukni臋t膮 dziewczyn臋, kt贸ra m贸wi do siebie. Zwalczy艂a impuls, 偶eby pokaza膰 im j臋zyk.

- Dobrze.

G艂os by艂 艂agodny, dziwnie znajomy. Gdy nieznajoma odrzu­ci艂a kaptur z g艂owy, na ramiona sp艂yn臋艂y srebrne w艂osy. To by艂a kobieta, kt贸r膮 Clary widzia艂a na dziedzi艅cu Marble Cemetery, ta sama, kt贸ra uratowa艂a ich w Instytucie przed Malikiem. Z bliska Clary zobaczy艂a, 偶e jej twarz jest kanciasta, o zbyt ostrych rysach, 偶eby uzna膰 j膮 za 艂adn膮, ale oczy maj膮 intensywn膮 orzechow膮 barw臋.

- Mam na imi臋 Madeleine. Madeleine Bellefleur. -1 czego pani ode mnie chce?

Kobieta... Madeleine, zawaha艂a si臋.

- Zna艂am Jocelyn, twoj膮 matk臋 - oznajmi艂a - By艂y艣my przy­jaci贸艂kami w Idrisie.

— Nie mo偶e pani si臋 z ni膮 zobaczy膰 — uprzedzi艂a Clary. — 呕adnych odwiedzaj膮cych opr贸cz rodziny, dop贸ki jej stan si臋 nie poprawi. —Ale si臋 nie poprawi.

Clary poczu艂a si臋 tak, jakby j膮 spoliczkowano.

-Co?

- Przykro mi - rzek艂a Madeleine. - Nie chcia艂am ci臋 zde­nerwowa膰. Po prostu wiem, co jest Jocelyn, i 偶aden przyziemny szpital nie mo偶e dla niej teraz nic zrobi膰. To, co jej si臋 sta艂o... ona sama to sobie zrobi艂a, Clarisso.

- Nie. Nie rozumie pani. Valentine...

— Zrobi艂a to, zanim dopad艂 j膮 Valentine. 呕eby nie m贸g艂 wy­doby膰 z niej 偶adnych informacji. Tak to zaplanowa艂a. To by艂a tajemnica, kt贸r膮 podzieli艂a si臋 tylko z jedn膮 osob膮 i tylko tej osobie wyjawi艂a jak odwr贸ci膰 czar. T膮osob膮jestemja.

SPIS TRE艢CI

Prolog - Dym i diamenty……………………………………………………….1

Cz臋艣膰 pierwsza: Sezon w piekle……………………………………………....3

1: Strza艂a Valentine'a…………………………………………………………..3

2: „Ksi臋偶yc 艁owcy”……………………………………………………………10

3: Inkwizytor…………………………………………………………………....21

4: Kuku艂ka w gnie藕dzie………………………………………………………....25

5: Grzechy ojc贸w………………………………………………………………..34

6: Miasto Popio艂贸w……………………………………………………………...42

7: Mecz Anio艂a…………………………………………………………………..46

Cz臋艣膰 druga: Bramy Piek艂a................................................................................49

8: Jasny Dw贸r……………………………………………………………………49

9: 艢mier膰 nie b臋dzie mia艂a w艂adzy……………………………………………...66

10: 艁adne i spokojne miejsce…………………………………………………….75

11: Dym i stal…………………………………………………………………….79

12: Wrogie sny…………………………………………………………………...85

13: Zast臋p zbuntowanych anio艂贸w………………………………………………96

Cz臋艣膰 trzecia: Dzie艅 gniewu…………………………………………………...103

14: Nieustraszony………………………………………………………………..103

15: Z膮b w臋偶a………………...…………………………………………………..111

16: Serce z kamienia…………………………………………………………….121

17: Na wsch贸d od Edenu………………………………………………………..128

18: Widoczna ciemno艣膰…………………………………………………………139

19: Dies Irae……………………………………………………………………..148

Epilog……………………………………………………………………………160



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moore Ulysses Miasto popio艂u
miasto popiolow
Miasto Popio艂贸w Prolog
russel j s miasto aniolow LGOKXXMPXNY45JBANXGKZ6PWD6OZOPSQWG4QDQQ
J S Russel Miasto Aniolow
J S Russel Miasto Anio艂贸w
Mistyczne miasto Bo偶e od stworzenia anio艂贸w do stworzenia 艣wiata
Russell J S Miasto Anio艂贸w
Miasto upad艂ych anio艂贸w opis rozdzia艂贸w
Miasto upad艂ych anio艂贸w Cassandra Clare ebook
Russel Miasto Aniolow
Miasto upad艂ych anio艂贸w perspekt Jace a
Bednarczuk Babiarz popiol z biomasy
KRUS Wies Miasto
Rawenna miasto i gmina w p贸艂nocnych W艂oszech
Ma艂gorzata Ustupska Miasto Cz艂uch贸w
Miasto i gmina Muszyna

wi臋cej podobnych podstron