Binder Pam Swatka


Pam Binder

Swatka


1


Swatka. Kathleen MacKenzie nie miała dzisiaj ochoty na jej odwiedziny.

Romantyczne dźwięki kobzy przepływały przez ulice Edynburga, jakby chciały przypomnieć Kathleen, że nie powinna przejmować się takimi sprawami. Usiadła na wyłożonym miękkim pledem parapecie i wyjrzała na ulicę. Do cukierni zbliżała się Harriet Maclaren, miej­scowa swatka. Kathleen głęboko westchnęła. Ta miła staruszka ciągle się jej naprzykrzała. Gdy Kathleen znowu wyjrzała przez okno, zobaczyła, że poranne słońce oblało ciepłym światłem wiekowe miasto, które potrafiło zmierzyć się z przyszłością, nie wypierając się przeszłości. Właśnie tradycja swatania ludzi należała do licznych starodawnych zwyczajów, które zachowały się w Edynburgu, a za które Kathleen

Tak kochała to miasto.

W jej cukierni roznosił się zapach cynamonu, czekolady


i palonego cukru. Kathleen uśmiechnęła się. Wszystko jest już gotowe. Piekła od brzasku i teraz pozostałojej tylko czekać na klientów. Pierwsza będzie Harriet, ale to dobrze. Kathleen zazwyczaj udawało się zbyć staruszkę i przewidywała, że tym razem też szybko się jej pozbędzie.

W końcu musi zajmować się cukiernia, i nie ma czasu na nic innego.

Ojciec Kathleen zginaj w katastrofie lotniczej, a po śmierci matki osierocona dziewczyna sama zajęła się prowadzeniem rodzinnego interesu, który istniał juz od czasów królowej szkockiej, Marii. Kathleen położyła na kolanach książkę. Powieść zatytułowana Na zawsze Am-ber, napisana przez Kathleen Winsor, była ulubioną lekturą matki Kathleen, więc i ona czytała ją na okrągło; dzięki temu czuła się mniej samotna. Obydwie z matką uwielbiały powieści historyczne. Matka zmarła przed trzema laty, niecały tydzień po tym, jak Kathleen ukoń­czyła studia na edynburskim uniwersytecie. W oczach Kathleen zebrały się łzy. Nikt nie był zdziwiony, ze matka czekała, aż córka ukończy studia. Znajomi mówili, że wszystko, co robiła, było sporo wcześniej zaplanowane, i dodawali, że teraz z pewnością przeprowadza reorganizację w niebie. Kathleen otarła łzy spojrzała na czarną tablicę i spisaną kredą listę rzeczy do zrobienia. Uśmiechnęła się. Sporządzanie takich list to następna cecha łącząca ją z matką. Kathleen odziedzi­czyła też kilka cech po ojcu. Na przykład zielone oczy i lekki szkocki akcent. Lubiła tę kombinację.

Zerknęła na stary zegar stojący dumnie u wejścia do cukierni. Zbliżała się dziewiąta. Czas się z parapetu i poszła odstawić książkę na półkę. Wyprostowała długą do kostek wzorzystą spódnicę, obciągnęła bluzeczkę. Ich styl pasował do trochę osobliwego wnętrza cukierni. Kathleen ubierała się w ten sposób z przyzwycza­jenia, ale ostatnio także ze względu na swój nastrój.

Otrząsnęła się z dziwacznego przeczucia, że Edynburg, to pradawne miasto, coraz bardziej zaraza ją swoją at­mosferą. Przeszła do drzwi wejściowych i otworzyła je. Cukiernia nazywała się Kathleen, na cześć kobiet, które w tej rodzinie od pokoleń nosiły to imię. Powietrze wpływające przez uchylone okno wydymało lekko koron­kowe firanki. Śnieżnobiałe, tak jak wykrochmalone obrusy pokrywające stoliki. Cukiernia znajdowała się nieopodal pałacu Holyrood, letniej rezydencji królowej i popularnej atrakcji turystycznej. Zegar biciem obwieścił pełną godzinę. W tym samym momencie rozległ się aksamitny dźwięk dzwoneczka. Drzwi otworzyły się i Kathleen uśmiechem powitała wiosenny dzień i swoją pierwszą klientkę.

- Dzień dobry, Harriet.

- Dobry, dobry, dziewczyno. - Staruszka przyciskała do obfitego biustu płócienną torbę. Uśmiech wyrzeźbił wokół jej oczu siateczkę zmarszczek.- Przyniosłam zdjęcia nowych kandydatów i chcę ci je pokazać - Sama je zrobiłam. To o wiele lepsze niż opowiadanie, jak je zrobiłam. To o wiele lepsze niż opowiadanie, jak wyglądają. Zresztą wszyscy są przystojni i odpowiedzialni. Niektórzy nawet bardzo przyjemni dla oka- Mrugnęła. - Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Kathleen przeszła za sięgający pasa kontuar, gdzie za szklaną taflą leżały placuszki z owocowym nadzieniem. -Tak, tak, Harriet, wiem doskonale, o co ci chodzi, ale moja odpowiedź brzmi tak samo jak ta, którą dałam ci podczas twojej ostatniej wizyty. Od śmierci matki. Sama muszę prowadzić cukiernię. Jest szczyt sezonu turystycz­nego, i nie mam czasu na myślenie o romansach. A ty pewnego dnia natkniesz się na kogoś, komu nie spodoba się, że robisz mu zdjęcia.
Harriet potrząsnęła głową.

- Nigdy do tego nie dojdzie, dziewczyno. Interesują mnie tylko mężczyźni wyglądający sympatycznie ale ty jak zawsze zmieniłaś temat.

Harriet przeszła do pobliskiego stolika stojącego przy oknie. Usiadła, torbę postawiła obok siebie i za­częła w niej szperać. Wreszcie wyciągnęła stosik zdjęć.

- Jak dawno sięgnę pamięcią, powtarzasz to samo. Twoja matka też tak mówiła. - Staruszka uniosła brwi. - Dopóki nie znalazłam jej partnera.

Kathleen roześmiała się. Harriet lubiła przypisywać sobie połączenie wszystkich dobrych małżeństw w Edynburgu. A przecież matka opowiadała Kathleen, że poznała ojca przypadkowo. Ale też nigdy nie spierała się o to z Harriet, a Kathleen tym bardziej nie zamierzała tego czynić. Uśmiechnęła się, po czym wróciła do rzeczywistości.

Harriet pomachała jakimś zdjęciem. - Chłopak nazywa się Liam Campbell. Przystojny i solidny. Kathleen obwiązała pas koronkowym fartuchem. Czekała, aż staruszka powie, że Liam jest łagodny jak baranek, więc jest dla niej wspaniałą partią. Otrząsnęła się z tej myśli. Sama nie wiedziała, jakiego typu mężczyznę by chciała, wiec skąd miałaby to wiedzieć Harriet?

Dzwoneczki przy drzwiach odezwały się ponownie Kathleen spojrzała w tamtą stronę. To był jej Amerykanin. Wytarła dłonie w fartuch, czując, ze nagle jej serce zaczyna bić nieco szybciej. Dobrze się prezentował. Zresztą jak zawsze.

Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę lotniczą, sprane dżinsy, a pod pachą niósł długą, wąską paczkę. Jak zazwyczaj, rozmawiał przez telefon komórkowy i wyda­wało się, że nie widzi nikogo i niczego dookoła. Raz podsłuchała, jak mówił, że zatrzymał się w hotelu Balmoral. To jeden z najelegantszych i najdroższych hoteli w Edynburgu. Wprawdzie Amerykanin nosił sprane dżin­sy, ale przeczucie mówiło Kathleen, że ma on w portfelu złote karty kredytowe.

Przez ostatnie dwa tygodnie nieznajomy codziennie przychodził do jej cukierni zaraz po otwarciu i zamawiał zawsze to samo: kubek czarnej kawy i zwykły placuszek bez nadzienia. Kawę lubił pić z papierowego kubka, który J mógł zabrać ze sobą, jeśli się spieszył. Placek podawała mu na talerzyku.

Kathleen sięgnęła po dzbanek, po czym nalała gorącą kawę do kubka. Placek położyła na porcelanowym talerzu, ręcznie malowanym w żółte różyczki. Czekała. Przycisnęła dłonie do brzucha, starając się zignorować niezrozumiały ucisk. Bardzo ją denerwował ten jej niewytłumaczalny niepokój. Dobrze, że Amerykanin wkrótce wyjeżdża, pomyślała.

Zatrzymał się przy ladzie i sięgnął do kieszeni kurtki po portfel.

- Hej, Bob, zaczekaj chwile. - Odłożył telefon na blat i wyjął pieniądze Funty. Uśmiechnął się. - Tym razem pamiętałem. Kathleen roześmiała się, przypominając sobie ich wczo­rajszą rozmowę.

- Nie przeszkadza mi wymienianie waszych amerykańskich dolarów.

Mężczyzna zniżył głos.

- Wiem, ale pani zawsze pamięta, co zamawiam, więc ja mogłem przynajmniej przynieść odpowiednią walutę.

Położył portfel na kontuarze i podał jej pieniądze. Musnął przy tym delikatnie palcami jej dłoń. Kathleen lekko zadrżała. Amerykanin pachniał tak, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Serce jej zabiło. Nieomal prze­stała oddychać.

Głos w telefonie przeszył powietrze.

- Hej, Duncan, jesteś tam?

Amerykanin wyprostował się i podniósł telefon.

- Jestem, jestem. Podaj mi jeszcze raz wszystkie szczegóły. Położył talerzyk na papierowym kubku i przeszedł do stolika stojącego w odległym rogu cukierni.

Kathleen wolno wypuściła powietrze. Przyglądała się jak mężczyzna rozrywa placek i wkłada kęs do ust.

Słysząc trzask aparatu fotograficznego, drgnęła i spojrzała w kierunku Harriet, która właśnie z uśmiechem odkładała aparat skinięciem ręki dała znać Kathleen, żeby do niej podeszła.

Kathleen usiadła naprzeciwko staruszki, mówiąc sobie w duchu, że nie grzeszy ona subtelnością. Ta tymczasem schowała aparat do torby.

- Kim jest ten wysoki, ciemnowłosy, przystojny chłopak?

Kathleen uciszyła ją syknięciem.

- Usłyszy cię.

Harriet potrząsnęła głową.

- Raczej niemożliwe, skoro tak bardzo zajęty jest rozmową przez telefon. - Mrugnęła. - Ale ten chłopak na ciebie patrzy. I nic dziwnego. Jesteś tak samo chuda jak twoja matka, niech spoczywa w pokoju.

Kathleen złożyła dłonie i oparła na kolanach, zmieszana wątpliwym komplementem, lecz mimo to zadowolona, że jeszcze coś łączy ją z matką.

- Dziękuję, ale to chyba nieprawda, że on się mną interesuje. Wszedł i usiadł przy stoliku. Prawie nie rozmawialiśmy. I tak jest codziennie. Przychodzi tylko na kawę z plackiem, dodała w duchu.

Harriet schowała zdjęcia do torby i znowu zaczęła w niej grzebać.

- No nie wiem. Przez lata nabyłam w tych sprawach pewnej intuicji, ale teraz młodzi są zawsze zajęci. Wiesz, co mówią starzy ludzie? Jeśli nie znajdziesz czasu na miłość, ona znajdzie go za ciebie.

Poszperała w torbie i w końcu wyciągnęła z niej złotą broszkę z dużym czerwonym kamieniem.

- Nazywa się Ogień Smoka i należała do pewnego feudalnego lorda. Kazał ją zrobić w prezencie dla kobiety, która nigdy nie miała być jego. Ten klejnot nie jest przeznaczony dla ciebie, będzie za to idealny dla dziewczyny mieszkającej niedaleko stąd. — Schowała broszkę z powrotem do torby, jednak nadal czegoś w niej szukała.

Kathleen pochyliła się i zajrzała do torby. Leżało w niej mnóstwo biżuterii pomieszanej z fotografiami kobiet i mężczyzn.

Harriet uśmiechnęła się.

Kamienie pobłyskiwały w słońcu, zdając się przeczyć stwierdzeniu staruszki.

Zatrzeszczały nogi odsuwanego krzesła. Kathleen obe­jrzała się i zobaczyła, że Amerykanin wychodzi.

Wstał i przeszedł do kuchni za ladą, żeby odstawić pusty talerz do zlewu. To właśnie ten prosty gest Ame­rykanina zwrócił uwagę Kathleen, kiedy po raz pierwszy się u niej zjawił. Nie wymagała, aby klienci sprzątali po sobie, jednak ta niewymuszona pomoc nieznajomego zrobiła na niej duże wrażenie. Różnił się tym od innych jej klientów.

Wychodząc, posłał jej uśmiech. Na ulicy skręcił w stru­nę pałacu.

Kathleen odetchnęła głęboko, starając się ukryć uczucie zawodu.

- Nie wiem, skąd ten pomysł, że on się mną interesuje. Jak już powiedziałam, przychodzi tu tylko na kawę.

Harriet odchyliła lekko firankę i wyjrzała przez okno.

- To, dlaczego wyrzucił ją właśnie do kosza na śmieci? Kathleen popatrzyła za okno. Rzeczywiście, Amery­kanin wyrzucił kubek.

Kathleen chciała dodać, że Amerykanin w żądnym wypadku nie jest partią dla niej. W najlepszym razie nadawał się na idealny temat marzenia sennego. Zawahała się. No, może dwóch albo trzech snów.

Zawiesiła łańcuszek na szyi i przeszła za ladę. Zamarła. Amerykanin zostawił portfel. Podniosła go i ruszyła do drzwi,

Harriet skinęła głową.

- No, no, co my tam mamy? -Jej głos był całkowicie pozbawiony emocji, ale oczy pobłyskiwały sprytem. - Będziesz musiała go zwrócić chłopakowi. I pamiętaj, to tak jak z klejnotem Darnleya, wszystko na tym świecie
ma swoją parę.

Kathleen wsunęła portfel do kieszeni spódnicy. - A co z klientami?

Staruszka rozejrzała się po ciastkarni.

-Nikogo tu nie ma, dziewczyno. Idź, idź szybo, zanim będzie za późno. I nie martw się o nic. - Zamilkła.

- Zaczekaj, dziewczyno. Prawie bym zapomniała. - Sięgnęła do torby i wyciągnęła pęczek wrzosów. Podała go Kathleen. - Daj to Callumowi w pałacu. Lubi przypinać go do kurtki.

Kathleen uśmiechnęła się i energicznym krokiem opuś­ciła cukiernię.

- Nie spiesz się, Kathleen MacKenzie! - Zawołała za nią Harriet. - Pamiętaj, jeśli nie znajdziesz czasu na miłość, ona znajdzie go dla ciebie.,

Duncan MacGreggor wyrzucił kubek do śmietnika. Nie pozwolił sobie na ostatnie spojrzenie w stronę ciast­karni. Jej właścicielka ostatnio zbyt często zaprzątała mu myśli. Słyszał, jak jeden z klientów zwrócił się do niej po imieniu. Kathleen, doskonale do niej pasuje. Przywo­dziło mu na myśl zamki i rycerskie turnieje. Jej wygląd tylko dopełniał te fantazje. Miała zielone oczy i lśniące krucze włosy. I na dodatek mówiła z miękkim szkockim akcentem, więc miał ochotę słuchać jej przez cały dzień. Podejrzewał, że byłby zauroczony, nawet gdyby czytała mu słownik.

Nie po raz pierwszy żałował, że musi już wyjeżdżać. Kilka lat temu nie byt taki refleksyjny, ale ostatnio ciągle mu czegoś brakowało. Poza tym nie miał czasu nikogo poznać. Przynajmniej nie w ten sposób, w jaki chciał poznać Kathleen.

Przeczesał ręką włosy, jakby pragnął usunąć z głowy wizerunek kobiety. Zatrzymał się przed wystawa sklepu na Royal Mile leżącej po drodze do pałacu Holyrood. Na wystawie zobaczył replikę szkockiego miecza. Takiego samego, jaki niósł właśnie pod pachą. Tyle, że jego był prawdziwy. Kosztował fortunę, ale był wart każdego centa.

Jako nastolatek Duncan często uciekał ze szkoły i jechał rowerem na pseudośredniowieczny jarmark w Carnation w stanie Washington. Już jako dziesięciolatek był silnie zbudowany, toteż zazwyczaj udawało mu się namówić któregoś z uczestników jarmarku, żeby pozwolił mu poćwiczyć walkę mieczem.

Dobrze pamiętał swoją pierwszą turniejową potyczkę i okrzyki tłumów. Piękna dama załamywała dłonie, bła­gając go, by ją uratował. Wtedy naprawdę pragnął żyć w średniowieczu, gdzie, by zyskać miano bohatera, wy­starczyło tylko ratować damy z opresji.

Może właśnie z tego powodu wymyślił dla swojej firmy Vision Quest tyle gier opartych na mitach arturiańskich. Pogrążał się w świecie, w którym dobro zwyciężało zło. Ostatnio jednak jego inwencja mocno przygasła.

Rozejrzał się wokół. Szare budynki wydawały się stapiać z niebem. Początek dnia był pogodny, ale teraz deszczowe chmury zaczynały przysłaniać słońce. Przypomniał sobie, że między Seattle i Edynburgiem w Szkocji jest osiem godzin różnicy. A więc teraz w Seattle mija siedemnasta, obliczył i wystukał na telefonie bezpośredni numer do kierownika działu fuzji i zakupów w Vision Quest.

- Tu John Forseith - usłyszał.

Duncan uśmiechnął się do siebie. Ten facet zawsze mówi tak, jakby usta miał pełne galaretki.

- John, przekazałem Bobowi szczegóły, a teraz idę na spotkanie z Robertsonem. Uparł się, że podpisanie kon­traktu musi nastąpić w pałacu. Na otarcie łez niosę mu jeden z moich mieczy.

Duncan spokojnie wysłuchał gratulacji. Po chwili John krzyknął coś do ludzi znajdujących się obok niego i Dun­can usłyszał wiwaty radości. Chciałby czuć takie samo zadowolenie, ale dla niego kontrakt był tylko jeszcze jednym przejęciem następnej upadającej firmy. Tak na­prawdę to tęsknił za tworzeniem nowych postaci i wy­myślaniem gier, lecz już dawno nie wpadł mu do głowy żaden ciekawy pomysł. Może jego wyobraźnia już się wyczerpała.

John wrócił do słuchawki.

Duncan zakończył rozmowę i schował telefon do kieszeni kurtki. Minął żelazną bramę i przeszedł przez opuszczony dziedziniec pałacu. Było jeszcze za wczesnie na turystów. Jednak za jakąś godzinę dziedziniec będzie huczał od ludzi. Duncan żałował, że umówił się tak wcześnie. Lubił być otoczony tłumem.

Drzwi otworzył mu odźwierny ubrany w zielony pli­sowany kilt i granatowy blezer.

Poszedł za Callumem do pokoju, który został zamieniony na windę. Nie zdziwiło go to, bo w starych domach małe pokoje i wnęki często przerabiano na łazienki lub windy.

Callum wcisnął guzik w ścianie. Rozległ się nieprzy­jemny zgrzyt i drzwi windy rozsunęły się. Odźwierny potrząsnął z dezaprobatą patrząsnął głową.

- Skrzypi ostatnio jak szkocka zjawa. No, ale nie ma się czego obawiać. Zawiezie pana tam, dokąd chce pan dotrzeć.

Duncan zrobił krok w stronę obitego ciemnymi panelami wnętrza.
Callum wciąż trzymał drzwi otwarte. Duncan oparł miecz o tylną ścianę.

Dziewczyna była zaczerwieniona z pośpiechu. Włosy miała w nieładzie, kilka kosmyków wymknęło się z koń­skiego ogona, w który zawsze się czesała. Duncan pomyś­lał, że jeśli to w ogóle możliwe, Kathleen wygląda jeszcze piękniej niż przed chwilą w cukierni.

Zatrzymała się i podała Callumowi bukiecik wrzosu.

- Harriet prosiła, żebym ci to dała.

Odźwierny uniósł wiązankę do nosa.

- Ach, najsłodszy zapach na świecie. - Uśmiechnął się. - Kathleen, czy poznałaś Duncana MacGreggora? Przybył do nas z bardzo daleka, bo aż z Ameryki.

Kathleen skinęła głową. Formalnie nie, ale to z jego powodu tak naprawdę się tu znalazłam.

Minęła Calluma, weszła do windy i podała Ameryka­ninowi portfel.

Światła zamigotały i nagle winda nabrała tempa. Duncan oparł się o ścianę.

- Co się dzieje?

Miecz osunął się na podłogę, a Kathleen, straciwszy równowagę, runęła do przodu. Duncan pochwycił ją i przycisnął do siebie. Miał wrażenie, że winda znowu przyspiesza i że on także zaraz straci równowagę. Roz­stawił więc szeroko nogi, myśląc tylko o tym by Kathleen nie zrobiła sobie krzywdy przy ewentualnym upadku.

2

Winda zatrzymała się nagle i w tym samym momencie zgasło światło. Kathleen leżała na Duncanie, który do­chodził w duchu do wniosku, że nawet jeśli śni, to wcale nie chce się obudzić. Czuł na sobie ciało Kathleen i zapach jej włosów, przypominający łąkę po letnim deszczu.

Przełknął ciężko ślinę i położył dłoń na jej karku. Pragnął tej kobiety od chwili, gdy uśmiechnęła się do niego w cukierni przed dwoma tygodniami. Zapytała, czy chce filiżankę kawy. Nigdy za bardzo nie przepadał za tym napojem, ale tego dnia z chęcią wypiłby nawet cały dzbanek.

Jej pierś unosiła się i opadała. Była tak, blisko, że jej ciepły oddech pieścił jego twarz. Zapragnął ja pocałować. Miał wrażenie, że nagle między nimi pojawiła się tajem­nicza i niewidzialna nić. Uniósł lekko głowę i delikatnie musnął wargi dziewczyny. Cały zadrżał, jakby rażony prądem. Ten krótki pocałunek był niczym pierwszy w jego życiu. Kathleen rozchyliła usta, więc pocałował ją jeszcze raz, już namiętniej. Nagle oderwała się od niego.

- Nie wiem, dlaczego ja... - Nabrała powietrza, po czym powoli je wypuściła. - Sądzisz, że niebezpieczeństwo już minęło?

Usiadł. Miał zamiar powiedzieć, że, jego zdaniem, to dopiero początek. Ciszę przerwały głośne okrzyki. Kathleen wstała.

- Co to było?

Duncan też się podniósł. Rad był, że może oderwać myśli od Kathleen i jej ust.

Hałas docierał do nich zza drzwi windy. Krzyk kogoś zagniewanego mieszał się z łkaniem kobiety błagającej o litość.

W głosie Kathleen zabrzmiał niepokój.

- Ktoś powinien pomóc tej biednej kobiecie.

Duncanem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Sama awaria windy to nic wielkiego, ale biorąc pod uwagę brak światła i kobiece krzyki, sytuacja zaczynała wyglądać podejrzanie.

Przypomniał sobie, że kiedy przed dwoma tygodniami przyleciał na Heathrow, poinformowano go, że ekspres do Londynu nie odjedzie, ponieważ istnieje podejrzenie, że podłożono w nim bombę. Przeczesał dłonią włosy. - Może pałac został zaatakowany? To niemożliwe - obruszyła się Kathleen. -To letnia rezydencja królowej i ma doskonałą ochronę. Tutejsza straż należy do najlepszych. Poza tym mamy maj, a królewska rodzina zjeżdża do Edynburga dopiero w lipcu. Sugerujesz, że terroryści będą czekali do ich przyjazdu?

Duncan chciał się podnieść, ale przez panujące ciem­ności zupełnie stracił orientację; nie wiedział, w którą stronę jest odwrócony i gdzie znajdują się drzwi windy.

- Musimy się stąd jakoś wydostać. Zaczniemy szukać
w przeciwnych kierunkach.

Było tak ciemno, że nie widział nawet zarysu postaci Kathleen. Martwił się, że jeśli do windy nie dochodzi światło, powietrze także może mieć do niej utrudniony dostęp.

Kathleen podniosła głos.

- Zdaje się, że znalazłam drzwi.

Ruszył w jej kierunku, zatrzymujcie się tuż za nią. Poczuł, że odwróciła głowę w jego stronę. Teraz po­winien myśleć przede wszystkim o wyswobodzeniu się, tymczasem pragnął przyciągnąć Kathleen do siebie i po­całować bardzo mocno. Postanowił jednak zachować zdrowy rozsądek, wiedząc, że w tym małym pomieszczeniu nie wytrzymają długo bez powietrza.

Wyciągnął rękę w stronę ściany. Napotkał dłoń Kathleen i już razem wiedli rękami po obrysie drzwi, aż natknęli się na cienką szczelinę. Dobrze im się pracowało] w zespole. Nie musiał nic mówić, a mimo to Kathleen jakby wyczuwała, czego od niej oczekuje.

Wetknął palce w szczelinę. Był wysportowany, bo dużo ćwiczył na siłowni, jednak obawiał się, że nie starczy mu sił, by rozepchnąć drzwi. Zebrał się w sobie i pchał podwoje w przeciwnych kierunkach. Otworzyły się z hukiem. Wyszedł na zewnątrz, ale coś się nie zgadzało. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad swoim odczuciem, bo widok, który go powitał, zaparł mu dech w piersi.

Pokój obity ciemną boazerią oświetlały tylko świece stojące w świecznikach. Trzy kobiety tuliły się do siebie. Siedziały na wyściełanej złoto-purpurowym plu­szem sofie. Poszedł za ich spojrzeniem. Pół tuzina mężczyzn dźgało sztyletami pozbawione życia ciało przewieszone przez stół. Krew ściekała na podłogę; pryskając na potłuczone naczynia i rozsypane resztki jedzenia.

Duncan wyczuł, że podobnie jak i on Kathleen nie uważa, żeby to, co widzą, było przedstawieniem. Pospiesznie rozpakował miecz, który przyniósł ze sobą jako prezent dla Robertsona. Upominek miał osłodzić nieco cios wywołany utratą firmy, teraz jednak musiał unurzać go we krwi.

- Nie wiem, co się dzieje, ale nie wygląda to na grę. Krew wydaje się prawdziwa. Zostań tu.

Istniało przynajmniej tysiąc powodów, dla których sam powinien był posłuchać własnej rady, ale wiedział też, że nic go nie powstrzyma. Ktoś znalazł się w tarapatach to wystarczyło, nawet jeśli w grę wchodziło ryzyko utraty zdrowia, a nawet życia.

Runął do środka izby. Chwycił za ramię mężczyznę, który ponownie zamierzał ugodzić ciało sztyletem, zacisnął pięść i walnął go w szczękę. Przeciwnik padł na podłogę. Duncanowi nagle zaświtała myśl, że ma przeciwko sobie zbyt wielu wrogów, zignorował jednak podszepty rozsądku. Ponownie ruszył do ataku, choć nie miał żadnego planu działania. Pozostali mężczyźni znieruchomieli. Duncan ucieszył się, że wreszcie zwrócili na niego uwagę.

Osobnik ubrany w krótki czarny paltocik i obcisłe spodnie wepchnął zakrwawiony sztylet za pas.

- Nauczę cie nie wtrącać się w sprawy, które ciebie nie dotyczą. Wyciągnął miecz i rzucił się na przybysza.

Duncan zasłonił się mieczem. Uszy wypełnił mu zgrzyt ostrzy. Ramię zadrżało od uderzenia. To się dzieje naprawdę, zrozumiał. To nie jest żadne przedstawienie. Walczył, by się utrzymać na nogach, by nie stracić pozycji. Próbował nie myśleć o niesamowitości sytuacji, chcąc zachować jasność umysłu.

Usłyszał, że Kathleen wykrzykuje jego imię.

Następny osobnik dołączył do towarzysza i zamachnął się mieczem. Na szczęście Duncan zdążył odskoczyć i uniknąć ciosu.

Z korytarza dobiegły go głośne okrzyki i tupanie. Mężczyzna, z którym walczył, odskoczył i pobiegł do towarzyszy. Wpadając jeden na drugiego, wycofali się do krańca pokoju i znikli na wąskiej klatce scho­dowej.

Zapadła cisza.

Duncan schował miecz i ukucnął przy zakrwawionym ciele. Szukał pulsu, lecz go nie znalazł.

Najwyższa z kobiet podbiegła do zabitego. Miała na sobie długą złotą suknię i sznur pereł na szyi. I była w zaawansowanej ciąży. Jej dwie towarzyszki stały za nią i załamywały dłonie, cicho popłakując. Ciężarna kobieta uniosła głowę zmarłego, a po jej policzkach popłynęły łzy. Nie zwracała uwagi na to, że krew plami jej suknię i rozlewa się kałużą po ciemnej posadzce.

Duncan zdusił wzbierające mdłości. Wiedział, że leżący i przed nim mężczyzna został brutalnie zamordowany, lecz nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Wyprostował się, Kathleen? Gdzie ona jest?

Odwrócił się i zobaczył, że stoi w drzwiach pomieszczenia, które wcześniej uważał za windę. Jej twarz była biała niczym kreda.

Duncan podszedł do niej i sięgnął po jej rękę.

- Musimy się stąd wydostać.

Złapała go za ramię,

- Tu się dzieje coś bardzo dziwnego. Nie umiem tego wyjaśnić. -Zniżyła głos. - Wzory na ścianach są jakieś inne, choć skądś znajome. I coś jeszcze. - Drżały jej ręce, jakby była w gorączce. - Portrety przedstawiające niektóre z obecnych tu osób wiszą w pałacowej galerii. To zabrzmi jak szaleństwo, ale zdaje się, że byliśmy właśnie świad­kami zabójstwa Riccia. Przyjaźnił się z Marią, królową szkocką. Jej mąż, lord Darnley, był zazdrosny o ich przyjaźń, więc wraz z kompanami zamordował Riccia na oczach żony. - Masz rację- To rzeczywiście brzmi jak szaleństwo. A teraz chodźmy stąd.

W tym momencie do pokoju wpadli jacyś mężczyźni ubrani w ciemnogranatowe i niebieskie kilty. Podbiegli do Duncana i otoczyli go, mierząc mu w pierś czubkami mieczy.

Pierwszy, mężczyzna o płomieniście rudej brodzie, odezwał się, a raczej zaryczał..

- Kim jesteście?

Duncan podczas swojej wizyty w Edynburgu nie słyszał jeszcze tak mocnego akcentu. Przykucnięta kobieta uniosła głowę.

- Lordzie Hepburn, proszę go tak nie traktować. To on nas uratował. Nie traćcie czasu na przepytywanie go to tamtych trzeba ścigać i ukarać- - Znowu przycisnęła do piersi głowę zamordowanego. - Wiem, kto kryje się za
tym zdradliwym występkiem i ta osoba mi zapłaci.

Mężczyzna, do którego zwracała się mianem lorda, pokłonił się nisko.

- Tak, wasza wysokość - Wyciągnął dłoń i pomógł jej wstać. Odwrócił się do Duncana. - Ja i tak się dowiem, w jaki sposób znalazłeś się w prywatnych pokojach jej wysokości. Kathleen dotknęła ramienia Duncana, jakby chciała powstrzymać go przed udzielaniem odpowiedzi.

Teraz ona nisko się pokłoniła. Mówiła z wyraźniejszym niż zazwyczaj akcentem.

niej.

Przerwała mu i dała znak, żeby także się pokłonił.

- Tak, tak, mężu, naprawdę zabłądziliśmy. I dlatego upraszamy waszą wysokość o wybaczenie.

Duncan w zdumieniu uniósł brwi.

- O czym ty mówisz?

Kathleen zignorowała go zwróciła się do lorda Hepburna:

- Jesteśmy nowymi kucharzami. Musieliśmy gdzieś źle skręcić.

Lord Hepburn schował miecz.

- Nie przypominam sobie, żebyśmy przyjmowali nową służbę.

Królowa Maria położyła dłoń na brzuchu.

- Jesteś zbyt podejrzliwy, milordzie.

Pokłonił się jej.

- To dlatego, pani, że ponad wszystko stawiam wasze bezpieczeństwo.

Przez twarz kobiety przemknął lekki uśmiech.

-Wierzymy, że tak jest. A teraz dopilnujcie, aby ci dwoje znaleźli ciepły kąt do spania i jakieś odpowiednie odzienie, bo to, które mają na sobie, nie nadaje się. W zachodnim skrzydle znajdziecie mnóstwo pustych
komnat. Godzina jest późna. Jutro będzie wystarczająco
dużo czasu, żeby zapoznać ich z kuchnią. - Tak jest, wasza wysokość. Stanie się wedle twojej woli.

Królowa wstała i powoli odeszła do przyległego pokoju. Jej dwie towarzyszki skinęły głowami i podążyły za nią. Kiedy zniknęły, lord Hepburn odwrócił się do Kathleen i Duncana.

- Królowa może sobie wierzyć w waszą bajeczkę, ale ja wam nie wierzę. Niemniej uczynię tak, jak prosiła. Wiedzcie wszak jedno: będę was obserwował. - Gestem dłoni kazał im iść za sobą po oświetlonym pochodniami korytarzu.

Duncan jedną ręką chwycił miecz, drugą objął Kathleen w pasie. Pochylił się do niej.

Przyciągnął ją bliżej do siebie. Pomyślał, że podobnie jak on musiała się czuć bohaterka Alicji w krainie czarów, kiedy ześliznęła się do króliczej nory.

Kathleen zadrżała, gdy lord Hepburn otworzył drzwi do ciemnego i zimnego pomieszczenia, pokazu­jąc, że mają do niego wejść. Sam skierował się do kominka i rzucił drwa na żar, przywracając gasnący ogień do życia. W dalekim rogu komnaty stało łóżko, a na jej środku wielki stół. Na nim stał porcelanowy dzban i wielka misa.

- To będzie wasza sypialnia - wycedził przez zęby lord Hepburn. Kathleen przyglądała się Duncanowi, który podszedł do łoża, aby je przetestować. Uniósł koce i materac. Zamiast sprężyn ujrzał sieć lin. Spojrzał na lorda Hepburna i uśmiechnął się.

- Wygodne.

Hepburn mruknął coś gniewnie pod nosem, po czyni wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Kathleen stała nieruchomo.

- A więc postaraj się. Chcę ci zwrócić uwagę, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, że nie znajdujemy się w Kansas.

Roześmiał się.

- Przed chwilą porównywałem tę sytuację do położenia bohaterki Alicji w kramie czarów, ale może być też Dorotka w krainie Oz.

Kathleen nie uśmiechnęła się. Sytuacja była poważna.

- Jak ci się udaje zachować spokój?

Wzruszył ramionami.

- Mam porywczą naturę, ale reaguję tylko wtedy, gdy mnie ktoś prowokuje.

To by tłumaczyło twoją próbę uratowania Riccia, a irytowało ją, że Duncan jest taki spokojny, ale w jakiś sposób jego postawa podtrzymywała ją na duchu, - To nie dzieje się naprawdę. Wyszłam przecież tylko na kilka minut. Zostawiłam sklep pod opieką Harriet. Pewnie zastanawia się, gdzie jestem. - No właśnie, sam się nad tym zastanawiam. Masz jakiś pomysł?

Skrzyżowała ręce na piersi.

- Ty naprawdę nie masz pojęcia, gdzie się znajdu­jemy, co?

Jego nieustanne żarty odpędzały nieco ciemne chmury, które opadły na nią, gdy zdała sobie sprawę, co im się przytrafiło. Postanowiła mówić otwarcie, bez owijania w bawełnę.

Wyprostowała się.

- Pewnego lata oprowadzałam po pałacu wycieczki. Do najbardziej popularnych należał okres rządów królowej szkockiej, Marii. Dowiedziałam się wtedy wielu cieka­wych rzeczy, których nie znajdzie się w podręcznikach
szkolnych. Jakie potrawy lubiła i że lord Hepburn się w niej kochał. Tamte czasy były bardzo niebezpieczne dla kobiet, nawet dla królowej. - Kathleen zamilkła. - Duncan, cofnęliśmy się do epoki, w której kobiety się
nie liczą. Dlatego właśnie przedstawiłam cię jako swojego
męża.

Podszedł i objął ją.

- Dobrze zrobiłaś.

Odsunęła się, żeby spojrzeć mu w oczy. Widniała w nich ukryta moc i czułość. Dotyk jego ramion sprawiał, że mniej się bała.

Uśmiechnęła się.

- Wierzysz mi?

Uniósł brew.

obecność?

Powoli pokiwał głową.

Ogień zaskrzypiał i wypluł z siebie mały kawałek, tlącego się drewienka, które przez chwilę migotało złotym blaskiem, a potem zgasło. Duncan wpatrywał się w nie, po czym podszedł i podniósł. Ukląkł i wrzucił je z po­wrotem do ognia.

- W jednej z moich pierwszych gier umieściłem pewną postać o imieniu Sebaston. Sebaston utknął w ró­wnorzędnym wszechświecie. Zadanie było proste. Nale­żało zniszczyć za pomocą ognia ścianę oddzielającą go
od jego świata. Ogień znajdował się na pierwszym poziomie, a ściana na dziesiątym. Sebaston musiał umieścić ogień w pojemniku i zanieść go na dziesiąty poziom.

Kathleen nabrała powietrza.

- To rzeczywiście dość proste zadanie. - Zastanawiała się, dlaczego opowiada jej o grze w momencie, gdy ich życie zostało wywrócone do góry nogami. - Mów dalej.

Dorzucił drew do ognia.

- Każdy poziom był tak pomyślany, że ogień gasł, jeśli Sebaston nie wybrał odpowiedniego pojemnika.
Sięgnął po żelazny pogrzebacz stojący obok paleniska i wzruszył nim żar. - Chcę wierzyć, że sprowadził nas tu jakiś logiczny mechanizm. My musimy tylko znaleźć klucz. Mamy podobny problem, przed którym stal Sebaston.

Wstał i otrzepał dłonie. Spojrzał w stronę okna i prze-czesał ręką włosy.

- Jakby tego wszystkiego było mało, wygląda na to, ze straciliśmy także większość dnia. Na zewnątrz jest ciemno. Chodźmy spać a rozwiązaniem zagadki zajmiemy się z rana. Położę się na podłodze.

Kathleen odetchnęła ciężko.

Skinęła głową, pragnąc szybko zmienić temat.

- Czy w naszym świecie zostawiłeś jakieś osoby,które będą za tobą tęskniły, jeśli nie wrócisz?

Odsunął z jej twarzy kosmyk włosów i skrzywił się.

- Akcjonariuszy. Jeśli okaże się, że zaginałem, ceny
moich akcji spadną.

Kathleen nie mogła uwierzyć, że znajomi Duncana będą martwili się tylko o jego akcje. Jakby nie cenili go za nic innego, tylko za zyski, jakich może im przysporzyć.

Ona, zwłaszcza po scenie, w której tak rycersko bronił Riccia, czuła do niego wiele sympatii. Chyba Harriet miała rację. Ciemnooki Amerykanin rzeczywiście bardzo się jej podobał. I to uczucie się pogłębiało.

Odchrząknęła. Może mi wyjaśnisz, gdzie nauczyłeś się posługiwać mieczem?

Wzruszył ramionami. - Na średniowiecznych festynach organizowanych w okolicy, w której mieszkałem. Lepsze to niż szkoła.

-Ja też mówię poważnie. Bardzo chciałabym zajmo­wać się różnymi rzeczami, ale najpierw muszę spłacić rachunki.

Duncan ściągnął kurtkę i rzucił ja, na podłogę, po czym padł na łóżko.

Znowu odchrząknęła. Chciała o czymś rozmawiać nawet o bzdurach, żeby rozjaśnić umysł i uspokoić nerwy.

- Jeśli mamy żyć razem, nawet przez krótki czas, musimy Ustalić jakieś zasady. Nie chcę potykać się o twoje ubrania za każdym razem, kiedy wejdę do pokoju. Uśmiechnął się.

- Nigdy nie byłem bardzo zorganizowany, za to ty chyba tak. Niech no zgadnę, używasz oznakowanych kolorami wieszaków.

Ogień zaskrzypiał wesoło i rozświetlił się ciepłym blaskiem. Kathleen, patrząc na leżącego Duncana, od którego biła siła i pewność, czuła dziwny niepokój. Nic potrafiąc pohamować fantazji, wyobrażała sobie siebie leżącą obok niego.

- A co złego widzisz w systematyczności? Może tobie też by się przydała. - Wiedziała, że jej wypowiedź za­ brzmiała zbyt ostro, ale nie potrafiła się opanować.

Potrząsnął głową.

- Mnie? W czym? To pewnie ty zaczynasz dzień od spisania planu.

Aż zatupała ze złości, w ostatniej chwili połykając okrzyk, że wcale nie robi planów z rana, tylko poprzed­niego dnia. To duża różnica.

- Nie pozwolę, żebyś budził we mnie poczucie winy za to, że jestem osobą zorganizowaną. Właśnie dzięki temu moja cukiernia dobrze prosperuje.

Duncan zsunął się na brzeg łóżka i usiadł.

- Masz rację. W biznesie talent organizatorski Jest niczym skarb. Właśnie dlatego wynajmuję ludzi takich jak ty.

- Co masz na myśli, mówiąc: ludzi takich jak ja? No wiesz, zorganizowanych, ostrożnych, metodycznych. — Jeśli dodasz, że też nudnych, przebiję cię twoim własnym mieczem. Poza tym znam mężczyzn takich jak ty. Nieodpowiedzialnych ryzykantów. Pewnie należysz do tego typu osób, co to skaczą ze skarpy, nie sprawdzając nawet wcześniej, czy w dole znajduje się woda. - Ostatnie słowa prawie wykrzyczała, czując zarazem, że robi jej się gorąco. Za gorąco. Duncan nic przestawał się do niej uśmiechać. - Znasz mnie lepiej, niż myślałem. Czy wiesz także, po której stronie lubie spać? - W duchu przyznał Kathleen rację. Kiedyś, w czasie pobytu na Hawajach, rzeczywiście zdarzyło mu się skoczyć ze skarpy i dopiero po skoku z ulgą stwierdził, że ma pod sobą głębokie wody laguny. To doświadczenie powinno było go obudzić, tak się jednak nie stało. No, ale przecież przeżył.

- Nie bądź śmieszny - Możemy zwinąć koce i położyć je miedzy nas.

Spojrzał na nią wymownie, jakby chciał powiedzieć, że nawet betonowa ściana nie powstrzymałaby go od myślenia o niej, ale uznał, że nie jest to najlepsza pora na tego typu wynurzenia. Powinien się kontrolować. Widział, że Kathleen jest na niego zła. Zapewne był ostatnią osobą, z która chciałaby utknąć w tym miejscu. Jej twarz lśniła w blasku ognia. Przełknął ślinę. Czekała go najdłuższa noc w życiu.

3

Kathleen przerzuciła rękę przez pierś mężczyzny i przysunęła się bliżej. Czuła pod palcami jego serce, bijące w tym samym rytmie, co jej. Leżała na miękkim łóżku, otulona szczelnie kocami, i marzyła, żeby nigdy się nie obudzić.

Jednak coś w jej śnie ją niepokoiło. Zaczął się od tego, że za pomocą windy została wraz z Amerykaninem przeniesiona do szesnastego wieku. Jakież to dziwne, Zawsze myślała, że najpiękniejsze sny to te, których akcja toczy się na jakiejś tropikalnej wyspie, gdzie kochankowie, owiewani aromatyczną bryzą, wylegują się na plaży spleceni w miłosnych uściskach.

Odgłos stukotu końskich kopyt o kocie łby w jednej sekundzie przywrócił jej pamięć i wyrwał z marzeń. Puls zabił mocniej. Spojrzała na przeciwległą ścianę obitą materiałem. Przez drewniane okiennice do pokoju wsączało się światło słoneczne. To nie sen. Uniosła się na łokciu i z niedowierzaniem stwierdziła, że leży obok Duncana MacGreggora.

Serce Kathleen zabiło tak mocno, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej.

Duncan, nadal pogrążony we śnie, najpierw podrapał się, a potem sięgnął po nią. Przyciągnął do siebie i po­gładził po szyi. Kathleen zapragnęła wtulić się w niego mocno i jeszcze raz poczuć dotyk jego ust,

Odsunęła się. Co się z nią dzieje? Nigdy przedtem nie myślała tak wiele o żadnym mężczyźnie. To pewnie przez tę sytuację. Musi się skupić. Musi znaleźć drogę powrotną do ich czasów. Coś jej jednak mówiło, że jest to zadanie o wiele trudniejsze niż wydostanie się z bezludnej wyspy.

Potrząsnęła lekko Duncanem.

- Duncan, proszę, obudź się. - Podniosła głos. - Dun­canie MacGreggor.

Przekręcił się na plecy, potarł oczy, po czym bardzo wolno je otworzył. Zerknął na nią, wciągnął powietrze i natychmiast usiadł.

- Kto?- Jeszcze raz przetarł oczy i rozejrzał się.
Szerzej otworzył oczy. - Do diaska, to nie był sen.

Potrząsnęła głową.

- Nie, nie był.

- Jaka szkoda. Jego część była bardzo przyjemna. Nie chciałem się obudzić.

Kathleen ogarnał niepokój. Czyżby w nocy zaszło coś, czego nie pamięta?

Dotknął lekko jej twarzy.

Nie martw się, nic się nie stało. Westchnęła. Nie wiedziała, czy z ulgi, czy z żalu.

- Zdaje się, że wczoraj zrobiliśmy między nami barierę
Odrzucił koc i opuścił stopy na podłogę.

- Zgadza się, ale ogień zgasł i w pokoju zrobiło się
tak lodowato jak na morzu arktyczny m. Drżałaś z zimna
zresztą ja także. Okryłem nas kocami, zakładając, że mi
to wybaczysz, ponieważ uratowałem nas przed zamarznięciem. - Uśmiechnął się. - Czy wiesz, że kiedy jest zimno, sinieją ci usta?

Kathleen też się uśmiechnęła.

- To był znak dla mojej mamy, że powinnam wracać
z dworu do domu. Kiedy marzłam, moje usta przybierały
barwę wiosennego nieba.

Odwrócił się i spojrzał na nią.

- Hm, zawsze lubiłem niebieski kolor.

Ta uwaga była miła, ale Kathleen wiedziała, że Duncan żartuje, pragnąc sprawić, by ich sytuacja nie wydawała się tak bardzo przygnębiająca.

Wstał i stęknął, w ostatniej chwili połykając siarczyste przekleństwo.

- Podłoga jest jak lód. Rozpalę ogień. Lepiej myślę
kiedy jest mi ciepło. Musimy znaleźć sposób, żeby się
stąd wydostać. Może powinniśmy, nie zwracając niczyjej
uwagi, obejść cały zamek.

Potarł ramię, podbiegł do paleniska i zaczął dmuchać na ledwo tlący się żar. W twarz poleciała mu chmura kurzu.

Kathleen zakryła dłonią usta, zduszając śmiech.

Ocierając twarz z sadzy, Duncan powoli się odwrócił.

-To nie jest śmieszne. Zagryzła usta, by nie powiedzieć głośno, że powinien dmuchać trochę słabiej, przecież i tak nie posłuchałby

jej rady.

Ześliznęła się z łóżka. Aż podkurczyła stopy, kiedy dotknęła nimi posadzki. Duncan miał rację. Podłoga była jak bryła lodu. Kathleen podbiegła do paleniska i przykuc­nęła obok towarzysza.

Urwał kawałek koszuli i przyłożył do żarzącego się węgla.

Dziewczyna pochyliła się i dmuchnęła delikatnie na gasnący żar. Zabłysł bursztynową czerwienią, Iskrą zajęła materiał.

Duncan dodał suchych gałązek, które leżały obok paleniska, po czym urwał jeszcze jeden kawałek koszuli.

Ogień zaskrzypiał i powrócił do życia.

Duncan oparł się na piętach.

- Tworzymy zgraną drużynę.

Skinęła głową i podążyła za jego spojrzeniem. Rzeczywiście tak było. Mały ognik oblizywał kawałek drewna i stawał się coraz silniejszy. Wyciągnęła ręce do ciepłą.

Jej towarzysz wstał i wytarł dłonie o dżinsy.

- Możesz popilnować ognia? Muszę odszukać pomieszczenię, które w tym wieku uchodzi za łazienkę. Zo­staniesz tu sama na chwilę?

Uśmiechnęła się.

- Chyba dam sobie radę.

Odpowiedział jej ciepłym spojrzeniem. - Zdaje się, że dasz sobie radę prawie ze wszyst­kim. W naszej sytuacji większość ludzi dawno by już oszalała.

Jego słowa mimo wszystkich obaw napełniły ją na­dzieją.

Duncan podszedł do drzwi i otworzył je. W przedsionku stała pulchna kobieta ubrana w czerwono-żółtą spódnicę i lnianą bluzkę. Przez ramię miała przewieszone jakieś ubrania.

Kathleen z wolna się podniosła. Udało im się wywieść w pole królową Marię i lorda Hepburna, ale ten test będzie trudniejszy. Patrząc na odzienie kobiety, domyśliła się, że to pałacowa służąca. Ludzie pracy są bardzo spostrzegawczy. Niewiele uchodzi ich uwagi.

Kobieta skłoniła się przed Duncanem.

Służąca weszła do środka i położyła ubrania na łóżku.

- Mam na imię Marta. Pani małżonek jest bardzo opiekuńczy. Chyba nie chciał mnie tu wpuścić. Podobają mi się tacy mężczyźni. - Zamilkła na chwilę. - Tylko jakoś tak dziwnie mówi, jeśli pani nie urażam. Skąd pochodzi?

Kathleen zdawała sobie sprawę, że kobieta ją testuje. Uśmiechała się wprawdzie, ale jej intencje były oczywiste. Chciała dowiedzieć się czegoś o obcych, którzy poprzed­niego wieczoru wpadli do komnaty królowej. Kathleen zastanawiała się nad miejscem, którego służąca mogłaby nie znać.

W końcu podała nazwę pierwszego egzotycznego kraju, jaki przyszedł jej na myśl, modląc się, aby nie okazało się, że Marta tam była.

- Egipt. Mój mąż pochodzi z Egiptu.
Kobieta powoli pokręciła głową.

- Słyszałam o takiej krajnie, ale nigdy nie opuszczałam
Szkocji. Mówiono mi, że Egipt to dziwne miejsce. Pełno
tam pięknych przedmiotów. Daleko stąd. Nic dziwnego,
że pani mąż mówi z akcentem, którego nie poznaję.
Rozejrzała się po komnacie.

- Zrobiliście dobre wrażenie na jej wysokości i kazała wam przydzielić piękną komnatę. Słyszałam, co zrobił wasz małżonek. Cały zamek aż
wrze. Czy nadal pragniecie pracować w kuchni, a może
teraz mierzycie wyżej? .

Kathleen doskonale wiedziała, co Marta ma na myśli i o co toczy się gra, ale ona i Duncan byli sami w szes­nastym wieku i nie potrzebowali wrogów. Jeśli Marta pomyśli, że chcą wykorzystać sytuację, wieść o tym zaraz się rozniesie. Lepiej już zjednać sobie służącą, niż liczyć na niepewne poparcie królowej. Poza tym Kathleen nie wiedziała, jak długo tu zostaną, a była pewna, że Maria wkrótce po urodzeniu syna znajdzie się w Tower. Tak, o wiele bezpieczniej będzie postawić na ciężką, prace i trzymać głowę nisko, dopóki nie znajdą drogi powrotu. Wstała.

- Nie pragnę być nikim innym, niż jestem. To znaczy kucharką. Na twarz Marty wypłynął szeroki uśmiech.

Marta skinęła głową.

- Oczywiście. Macie szczęście, bo garderoba znajduje
się zaraz za kotarą, w tej komnacie.

Kathleen uśmiechnęła się do siebie. Duncan szuka łazienki, która jest tuż pod nosem. Podeszła do ściany wskazanej przez służącą i rozsunęła poły kotary. Wstrzy­mała oddech, bojąc się zbyt głęboko oddychać.

„Garderoba" była, najprościej ujmując, dziurą w podwyższeniu, stojącym na środku alkowy. W średniowieczu, o czym Kathleen wiedziała, hydraulika znajdowała się jeszcze, co najmniej w powijakach, choć niektóre pałace i domostwa były lepiej wyposażone od innych. To zależało od tego, jak bardzo światowi byli architekci danej budowli, Co do tej, nie ulegało wątpliwości, że projektant poprzestał na najprostszym rozwiązaniu.

Przysłuchując się zachwytom kucharki nad garderobą i faktem, że goście dostali komnatę wyposażoną w takie dobrodziejstwo, Kathleen postanowiła, że jeśli uda jej się wrócić do własnych czasów, już nigdy nie będzie narze­kała na swoją łazienkę. Ani na to, że jest za mała, ani na ciśnienie wody w prysznicu, często trudne do przewidzenia. W szesnastym wieku za prysznic posłużyć mog­łoby jedynie wiadro pełne wody, no i ktoś do polewania. Pomyślała o Duncanie w tej roli i zaczerwieniła się. Zaczęła splatać włosy w warkocz. Nie rozumiała, co się z nią działo. Kiedy tylko Duncan przychodził jej na myśl, wyobraźnia natychmiast wymykała się jej spod kontroli.

Kathleen wyprostowała spódnicę, starając się zarazem wziąć głęboki wdech. W ściśle zasznurowanym staniku czuła się jak w pułapce, ale i tak była wdzięczna losowi. Nie należąc do klasy uprzywilejowanej, nie musiała nosić gorsetu. Stanik wystarczająco ją ściskał.

Przyspieszyła, aby dotrzymać kroku Marcie.

Szła za służącą przez oświetlone pochodniami korytarze i przez komnaty, w których królowa przyjmowała wizytujących ją dygnitarzy, Uśmiechnęła się do siebie. Tę sarną drogę pokonywały wycieczki oprowadzane przez przewodnika. Żałowała teraz, że kiedy sama była przewodnikiem; nie zwracała większej uwagi na wyposażenie wnętrz. Niemniej dostrzegała wyraźne różnice. Meble lśniły nowością. Materiały, którymi obito ściany, miały żywe kolory. Zerknęła w stronę okna. Ogród wyglądał prawie tak jak w jej czasach.

Zatrzymała się. Na zewnętrz dostrzegła Duncana, roz­mawiającego z lordem Hepbufnem.

Marta złapała ją za ramię i pociągnęła za sobą.

- Chodź, dziewczyno. Czeka nas huk roboty.
Kathleen wskazała okno.

Kathleen obejrzała się przez ramię. Duncan wraz z lor­dem Hepburnem znikneli jej z widoku. Musi ostrzec Duncana, żeby w nic się nie wdawał. Jest Amerykaninem i zapewne słabo zna angielską i szkocką historię.

Na razie podążała schodami za Martą. Gdy znalazły się w kuchni o pobielonych ścianach, okazało się, że praca wrze tu już na dobre. Powietrze było gorące i prze­sycone zapachem pieczonego chleba. Przy palenisku siedział chłopiec. Mógł mieć jakieś dziesięć, jedenaście lat. Powoli okręcał różno, na którym piekł się świniak. Tłuszcz z sykiem kapał na ogień. Z dębowych belek zwieszały się sznury suszonego czosnku oraz wiązanki kopru i rozmarynu. Marta od razu przeszła do długiego stołu pokrytego mąką.

- Nasza królowa uwielbia słodycze, i to wykwintne.
Zdaje się. Że ostatnio nawet bardziej niż kiedykolwiek.
Nieustannie wspomina francuską kuchnię. Może ty po­-
trafisz upiec ciasto, które by jej zasmakowało,

Kathleen zakasała rękawy. To było zadanie dla niej. Wprawdzie od jej epoki oddzielało ją czterysta lat, ale przecież składniki ciast nie zmieniły się przez ten okres. Poza tym wiedziała, jakie ciasta królowa lubi najbardziej. Rozejrzała się dokoła. Postanowiła przeszukać spiżarnię i sprawdzić, czy znajdzie w niej potrzebne składniki. Wspaniale. Wzięła mąkę, cukier i misę, po czym wróciła do stołu i zabrała się do rozrabiania ciasta.

Nagłe otworzyły się drzwi i wszedł ubrany w czerwono-czarny kilt Duncan z naręczem drewna. Służba kuchenna natychmiast oderwała się od swoich zajęć. Oczy wszyst­kich spoczęły na przybyszu.

Marta pochyliła się do Kathleen i szepnęła;

- Zdaje się, że twój mąż nie zgodził się na dołączenie
do straży. Został parobkiem. Ale nie martw się. - Puściła
oko do Kathleen. - Jeszcze nie widziałam mężczyzny, któremu tak dobrze w kilcie.

Kathleen oparła się o stół. Jej nogi przypominały rozgoto­wane spaghetti. Żyła w Szkocji i widok mężczyzn w stroju narodowym nie był dla niej nowością. Jej reakcja z pewnoś­cią miała związek z gorącem panującym w kuchni. Odepchnęła się od stołu i postanowiła szybko czymś się zająć. Odkroiła kawałek ciepłego chleba i ignorując spojrzenia kuchcików, podeszła do Duncana. Wydawał się w ogóle nie dostrzegać zainteresowania, jakie wzbudziło jego wejście. Podała mu chleb.

Odłożył drwa i sięgnął po niego, a potem nadgryzł,

- Dobry wybór.

Kathleen zareagowała na pochwałę jak uczennica. Zarumieniła się.

- Kto ci dał kilt?

Duncan najpierw pochylił się do niej, co natychmiast odnotowało jej serce, a potem oparł się o ścianę.

- Lord Hepburn. Dobrze się stało, że jako dziecko
brałem udział w tych średniowiecznych turniejach. Inaczej
nigdy bym się nie domyślił, jak coś takiego się wkłada. -
Wyprostował się i poprawił spódniczkę. — To cholerstwo
jest drapiące, zwłaszcza, gdy nie ma się nic pod spodem.
Co gorsza, Hepburn bardzo długo nie mógł znaleźć butów
pasujących na moje olbrzymie stopy.

Kathleen znowu się zaczerwieniła, dziękując losowi, że może swoje zmieszanie zrzucić na gorąco bijące z pobliskiego pieca. A tak naprawdę zakłopotała się, ponieważ przypomniała sobie rozmowę starszych kobiet porównujących wielkość stóp mężczyzny do wielkości jego.- Przełknęła ślinę, próbując pomyśleć o czymś innym.

Powinna skupić się tylko na powrocie, a nie marzyć o dyrdymałach, nawet jeśli stoi przed nią tak pociągająco wyglądający mężczyzna jak Duncan, Była realistką. Szesnasty wiek to niebezpieczne czasy, nawet, jeśli się w nich żyło od urodzenia i znało zasady. Dla nich | jednak pobyt w tej epoce oznaczał śmiertelne zagro­żenie.

Ona także oparła się o ścianę, bp nagle odniosła wrażenie, że posadzka pod jej stopami zaczyna wi­rować.

- Dobrze się czujesz? - wyrwał ją z rozmyślań Duncan.
Skinęła głową.

Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypieniem, wpusz­czając do środka promień słońca. Do kuchni weszły dwie dziewczyny i zabrały się do obierania jabłek do placka. Zrobiło się tłoczno. Kathleen nie chciała, by ich pod­słuchano.

Gestem dała znak, by Duncan poszedł za nią na drugą stronę pieca.

- Marta była zdziwiona, że nie dołączyłeś do straży
Hepburna,

Duncan skończył jeść i zabrał się do układania drewna obok ceglanego pieca.

- Proponował mi to, ale odmówiłem. Pomyślałem, że pod jego czujnym okiem nie będę miał okazji się roze­jrzeć. - Uśmiechnął się. - Zdaje się, że rzadko, kto mu odmawia. Porządnie się wkurzył. - Wzruszył ramiona­mi. - Ale ja tak zawsze działam na ludzi.

- Sam to powiedziałeś - Pragnęła dodać, że w niej wzbudza zupełnie inne emocje.

Rozmowy dokoła jakby ucichły. Kathleen podejrze­wała, że służba nastawiła uszu, bo dosłyszała, że roz­mawiają o lordzie Hepburme. Dotknęła ramienia Duncana.

- Może powinniśmy odłożyć tę rozmowę na później -zaproponowała. - Tymczasem staraj się schodzić Hepburnowi z drogi. To niebezpieczny człowiek.

Duncan wyciągnął dłoń do jej włosów i przesunął za ucho jeden niesforny kosmyk. Zadrżała, walcząc z chęcią przytulenia się do niego. Uśmiechnął się.

- Pewnie nie mylisz się co do wpływów Hepburna.
Ty tu jesteś ekspertem. Ale lepiej będzie, jeśli się dowiesz
czegoś na mój temat Trzymanie się z daleka od kłopotów
nigdy nie należało do moich mocnych stron. Ojciec
twierdził, że otworzyłem własną firmę tylko dlatego, że
nie potrafię się nikomu podporządkować.

Kathleen nagle wyobraziła sobie dwunastoletniego chłopca siedzącego pod gabinetem dyrektora szkoły. Szkoda, że go wtedy nie znała. Uśmiechnęła się.

- A czy twój ojciec nie miał racji?
Skinął głową.

- Tak, raczej tak. To jasne, że sprawiałem mu mnóstwo
kłopotów, a przecież sam mnie wychowywał, po tym jak
matka umarła na raka.

Kathleen usłyszała w jego głosie nutkę tęsknoty. Wiedziała, co się czuje, kiedy traci się kogoś, kogo się Kochało. Sięgnęła po jego dłoń.

Ktoś nagle upuścił coś na ziemię - rozległ się huk i głośne wyrzekanie Marty. Kathleen odwróciła się do Duncana.

wszędzie służbę, przeszedł do drzwi. Kathleen uśmiech­nęła się do siebie. Ona była wzorową studentką i nigdy nie opierała się zwierzchnikom. Kiedyś nawet pewna nauczycielka z liceum napisała jej w dzienniczku, że powinna przeżyć w czasie wakacji jakąś niezwykłą przygodę, zrobić coś niebywałego. Kathleen, pragnąc zadowolić nauczycielkę, zapytała matkę, co to powin­no być. Mimo różnic w ich charakterach, potrafiła jednak wyobrazić sobie Duncana w młodości. Zapewne było mu trudno bez matczynej ciepłej opieki. Może, dlatego regularnie wysiadywał pod gabinetem dyrektora szkoły.

Zobaczyła, że zatrzymał się i uśmiechnął do chłopca kręcącego, rożnem. Pochylił się i coś do niego szepnął, Potem wyprostował się i przeszedł do drzwi. Zanim wyszedł, odwrócił się i pomachał do niej, po czym Zniknął na schodach prowadzących na podwórze.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, wróciła do spiżarni. Próbowała przypomnieć sobie, co robiła przed przyjściem Duncana, ale w głowie miała pustkę. Nagle pamięć jej wróciła. Przygotowywała przecież deser dla królowej.

Podeszła do niej Marta z tacą suszonego łososia. Odstawiła ją i wskazała na chłopca przy rożnie.

- Twój mąż zrobił duże wrażenie na moim wnuku. Ludzie zazwyczaj traktują go tak, jakby był muchą na ścianie. Z Duncana kiedyś będzie dobry ojciec. Masz szczęście.

Kathleen wsadziła dłonie w lepkie ciasto, przełożyła je z misy na posypany mąka stół i zaczęła je wyrabiać.

- Co cię martwi, dziewczyno?

Kathleen nie przestawała ugniatać ciasta, starając się zarazem przestać myśleć o szorstkim kilcie Duncana. Potrząsnęła głową.

- Wszystko jest dobrze, Marto. Po prostu uważam,
żeby nic nie pomieszać.

Starsza kobieta poklepała ją po ramieniu.

- Nie martw się, dziewczyno. Wystarczy, że twój deser będzie słodki, a królowej na pewno będzie sma­kował.

Kathleen skinęła głową i rozwałkowała ciasto na cienki placek. Nie miała na myśli deseru.

4

Zapadał już wieczór, a w kuchni bielone piece nadal buchały gorącem. Nad paleniskiem postawiono świece, które rzucały na ściany podłużne cienię. Kathleen splątała ostatnie chatki, a Marta, podśpiewując, kończyła wycierać talerze i odstawiać je do kredensu.

Posiłek okazał się sukcesem. Królowa oświadczyła, że nigdy jeszcze nie jadła tak smacznego deseru. Kathleen uśmiechała się tajemniczo, bo tylko ona wiedziała, że sekret tkwił w znalezionej w spiżarni czekoladzie, którą nadziała ciasto.

Marta wytarła ręce w fartuch i spojrzała w stronę okna, Sapnęła, po czym machnięciem ręki przywołała Kathleen do siebie.

Pokazała palcem na podwórze.

- To mój wnuk, Jeremy, i twój mąż.

Kathleen wyjrzała przez okno. Duncan siedział na kamiennej ławce, a nad nim paliła się pochodnia osadzona w ścianie. Wziął jeremy'ego na kolana i zamaszystymi ruchami rysował coś na pergaminie. Oczy przyglądającego mu się chłopca były okrągłe jak spodki. Kathleen zgadła, że Duncan szkicuje konia.

Po chwili podał Jeremy'emu kawałek węgla i wskazał na papier, zachęcający chłopca do wypróbowania swoich sił. Mały wybuchnął śmiechem.

Marta odsunęła się od okna i rogiem fartucha wytarła kącik oka.

- Po raz pierwszy od śmierci matki słyszałam jego śmiech. Bardzo cierpiał po jej stracie.

Kathleen przyglądała się Jeremy'emu, który pochylił się nad pergaminem i mozolił przy rysunku. Uśmiechnęła się. Pomyślała, że akcjonariusze Duncana z pewnością nie mają pojęcia o jego stosunku do dzieci.

Marta, pociągając nosem, poklepała ją po dłoni.

- Pilnuj tego swojego męża. Jest w nim coś, czego nie widzi się na samym początku.

- Tak, sama zaczynam to dostrzegać.

To dobrze. Czasami ludzie nie doceniają się nawzajem. - Kucharka wetknęła pod czepeczek pasmo siwych włosów i podeszła do drzwi, ale jeszcze się odwróciła. - Dobrze się dzisiaj spisałaś; królowa była bardzo zadowolona. Teraz jak najszybciej połóż się spać. Jutro znów zaczynamy z samego rana.

Kathleen skinęła głową na zgodę, po czym podeszła do długiego stołu i przykryła leżące na nim ciasto wilgotną ściereczką.

- Resztę bochenków przygotuję jutro, ale przed wyjściem posprzątam jeszcze kuchnię.

Marta uśmiechnęła się.

- Jesteś dobrą kucharką. Dobraliście się z mężem, To
szczęście, że zawitaliście do naszego pałacu. Dziękuję
za to losowi.

Odwróciła się i zniknęła na schodach, jej ostatnie słowa wzbudziły w Kathleen niepokój. Czyżby Marta czegoś się domyślała. Nie, to niemożliwe. Przecież, nawet oni nie wiedzą, w jaki sposób przenieśli się w czasie.

Wyprostowała się. Chyba po prostu jest zmęczona. Była przyzwyczajona do spędzania w kuchni długich godzin, ale u siebie mogła przynajmniej nastawić stoper i napić się w spokoju herbaty. W szesnastym wieku nie wolno jej było opuścić stanowiska, dopóki wszyscy nie zostali nakarmieni. A w olbrzymim pałacu trwało to cały dzień.

Postanowiła uformować jeszcze kilka bochenków chle­ba. Rozmarzyła się i ugniotła ciasto, nadając mu kształt serca. Odsunęła się i uśmiechnęła sama do siebie,

- Hm, nieźle.

Na kamiennych schodach rozległ się odgłos kroków. Spojrzała w tamtym kierunku. To był Duncan.

Pospiesznie zebrała ciasto i zbiła je w kulę.

Uśmiechała się, kiedy wchodząc, pochylił się, by uniknąć uderzenia głową w niską powałę.

- Miałem nadzieję, że cię tu znajdę.

Na te słowa serce Kathleen zabiło mocniej.

- Przygotowuję się do jutrzejszego dnia.

Duncan podszedł do niej i usiadł na brzegu stołu. Urwał kawałek ciasta i wsadził do ust.

- Niezłe.

- Będzie lepsze po upieczeniu. Wzruszył ramionami i sięgnął po następny kawałek.

- Teraz też jest smaczne.

Kathleen z uwagą podzieliła ciasto na trzy części Uformowała z nich długie paski.

- Miło z twojej strony, że zainteresowałeś się chłopcem.

Wzruszył ramionami.

- Tak naprawdę to chciałem go czymś zająć, bo pakował się w kłopoty. Kiedy rozmawialiśmy, wydało mi się, że zamierza zepchnąć świniaka do ognia. Świniak by się zmarnował, a on straciłby pracę i dostał karę.

- Jesteś bardzo spostrzegawczy. - Kathleen zlepiła końce ciasta ze sobą. Tym razem kształt bochenków nie był już tak fantazyjny jak poprzednio.

i sięgnęła po pozostałe w misie ciasto.

Bo sam bym tego próbował. - Uśmiechnął się. - I z tym samym rezultatem. Na całe szczęście mój opiekun w szkole zauważył u mnie trzy rzeczy. Po pierwsze, zrozumiał, że się nudzę; po drugie, dowiedział się, że lubię komputery, a po trzecie, że umiem rysować. Potem wykorzystałem to wszystko w swojej firmie. Czasami wystarczy, że obok znajdzie się ktoś, kto uświadomi ci stojące przed tobą możliwości. To właśnie starałem się pokazać Jeremy'emu. - Mało, komu chciałoby się tak wysilać.

- O mnie nie zapomniano, więc uznałem, że mam
dług do spłacenia i kiedy tylko się da, powinienem
oddawać przysługę.

Kathleen położyła uformowane bochenki na drewnianej łopacie. Duncan, nie proszony, otworzył przed nią piec. Kiedy układała ciasto na żeliwnych półkach, owiało ją gorące powietrze. Przy zamykaniu drzwiczek pieca otarła się niechcący o ramię Duncana. Zadrżała.

Nie mogła już dłużej się oszukiwać. Amerykanin ją pociągał, i to od chwili, gdy pierwszy raz pojawił się w jej ciastkarni. To mężczyzna, o którym marzą kobiety; wysoki, ciemnowłosy, muskularny. Ale jest w nim coś więcej niż tylko fizyczna atrakcyjność. Co chwila od­krywał przed nią nową cechę swojej osobowości i każda była bardziej interesująca od poprzedniej. Zdała sobie sprawę, że pragnie dobrze go poznać.

Odwróciła się.

- Opowiedz mi więcej o swojej pracy.

Podrapał się po karku. Vision Quest była początkowo firmą komputerową produkującą gry przyjazne dzieciom. Jednak z czasem zmieniła się w krwiożerczą korporację. Duncan wolałby opowiedzieć Kathleen, że, na przykład, brał udział w ratowaniu zagrożonych unicestwieniem części globu lub, że odkrył lekarstwo na raka. Wprawdzie w przeszłości nie obchodziło go, co ludzie myślą na temat jego pracy, ale to się zmieniło, odkąd spotkał Kathleen. Podszedł do paleniska i dorzucił drew do ognia. Wpa­trywał się w polana, aż przybrały kolor bursztynowo-krwistej czerwiem.

Otrzepał ręce. Postanowił powiedzieć prawdę, nawet za cenę zawodu w oczach Kathleen. Może nawet tak będzie lepiej.

- Skupuję firmy, które mają kłopoty finansowe, na
czym zyskuje moja firma. Vision Quest - Wsiał i resztę wyrzucił już z siebie bez zająknięcia. - Dokonujemy reorganizacji, co zazwyczaj wiąże się ze zwalnianiem, co najmniej części starych pracowników.

- Odnoszę wrażenie, że nie traktujesz tej działalności
jako czegoś, co jest godne pochwały.

Spojrzał na nią. Nie oceniała go jak większość ludzi. Pytała tylko, czy tym właśnie chce się zajmować w życiu. Kilka kosmyków wyrwało się jej z warkocza, a na nosie miała mąkę. Wyglądała przeuroczo.

Uśmiechnęła się.

- To zresztą nie moja sprawa - mruknęła.

Duncan, przyglądając się jej, uzmysłowił sobie, że Kathleen posiada dar rozświetlania pomieszczenia, w któ­rym się znajduje. Chciał, żeby jego sprawy były także jej sprawami. Ogarnęło go silne pragnienie wzięcia jej w ramiona i pocałowania.

Potrząsnął głową i odchrząknął.

- Część mojej pracy nadal mnie ekscytuje, a przynaj­mniej tak było kiedy wymyślałem gry. Nie lubię zwalniać ludzi, ale prawda jest taka, że muszę zdobywać inne firmy, jeśli chcę, żeby moja przetrwała. Kiedyś potrafiłem zainspirować programistów nowymi pomysłami. Jednak straciłem ten dar. Tak, więc nie pozostaje mi nic innego tylko robić to, co jeszcze mi się udaje.

- To mi trochę przypomina utratę weny u pisarza. Skinął głową.

- Dobre porównanie. Wygląda na to, że wyczer­pałem już zasoby wyobraźni. Miałem cichą nadzieję, że może podróż do Szkocji, krainy będącej kopalnią legend, jakoś mi pomoże, jak na razie nic się nie
zmieniło.

Kathleen uśmiechnęła się.

- Mam wrażenie, że za bardzo się starasz. Przypo­minasz mi mnie samą, kiedy uparłam się, że muszę wprowadzić do cukierni nowy produkt. Im bardziej próbowałam, tym mniej miałam ochotę cokolwiek piec.
Najlepsze przepisy wymyślam wtedy, gdy jestem zajęta
czymś zupełnie niezwiązanym z wypiekami. Próbowałeś
chyba mojej ostatniej nowości, którą wprowadziłam
kilka dni temu?

Duncan oderwał się od ściany. Doskonale rozumiał, co Kathleen chce osiągnąć. Stara się go rozweselić i wzbudzić w nim natchnienie. Nieraz próbowano mu w życiu juz radzić i to na różne sposoby. Umiał je rozpoznawać i często złościł się, że ktoś stara się nim manipulować Tym razem jednak nic chciał uronić ani jednego słowa. Podszedł do Kathleen. Było mu miło, że tak się nim przejęła, tym bardziej te do tej pory rzadko, kto poświęcał mu tyle uwagi.

Spojrzał na jej umazany mąką nos. Miał wielką ochotę go wytrzeć, jednak wolał kontynuować rozmowę.

- Dziękuję. Tak, rzeczywiście wróciłeś. Pomysł na te
placki przyszedł mi do głowy podczas przeglądania
starych zdjęć, które zrobiła mi mama, kiedy bawiłam się
na śniegu. Miałam wtedy trzy albo cztery lata. Podniosłam
głowę do nieba. Miałam otwarte usta i zamknięte oczy.
Łapałam płatki śniegu. Wyglądały jak cukier puder.
Właśnie wtedy wpadł mi do głowy ten pomysł; cynamo­nowe placki z płatków śniegu.

- Jesteś niesamowita. Muszę spróbować twojego spo­sobu. - Pochylił się. - A na nosie masz trochę mąki. Roześmiała się.

- To mi się często zdarza. - Wytarła nos wierzchem
dłoni. Jednak zamiast pozbyć się białego proszku, roz­mazała go na reszcie twarzy.

Duncan zaśmiał się, pochwycił garść mąki i podrzucił ją w powietrze. Opadała niczym śnieg, klejąc się do włosów i ramion Kathleen.

- Co robisz? - zapytała zdziwiona, ale też rozbawiona.
- Szukam inspiracji. - Potrząsnął głową. - Nie, jeszcze nic - Chyba potrzebujemy więcej maki. - Jesteś szalony, Duncanie MacGreggor.

Skinął głową,

- Nazywano mnie już gorzej.
Uśmiechnęła się.

- Dlaczego tylko ty masz mieć zabawę?- Sięgnęła
po mąkę i rzuciła nią w niego. Uchylił się, ale jednak
biały proszek osiadł mu na włosach.

Otworzył szeroko oczy.

Nagle położyła mu ręce na ramionach i sama go pocałowała.

Jej odwaga spodobała mu się. Pochylił się i przycisnął usta do jej warg. Miała smak maki, cukru i kobiety. Wtuliła się w niego.

Ale nagle się oderwała.

- Mój chleb.
Sięgnęła po ścierkę i otworzyła drzwiczki pieca. Z wnę­trza buchnęło czarnym dymem.

Gdybym całował cię wystarczająco namiętnie, nie zwróciłabyś uwagi na nic, nawet na pędzący na ciebie pociąg, a co dopiero mówić o przypalonym chlebie.

Obejrzała się przez ramię.

- Nie wygłupiaj się i podaj mi łopatę. Muszę sprawdzić, co da się jeszcze uratować.

Mnie lepiej by zrobiło wiadro zimnej wody. - Podał jej łopatę.

Roześmiała się, a wtedy bochenki zsunęły się z łopaty na ziemię. Jeden potoczył się pod stół.

Duncan ukląkł.

- Znalazłem go. - Podniósł chleb i otrzepał. - Dobry jak nowy.

Kathleen zsunęła resztę bochenków na stół.

- Ten się nie nadaje. - Popatrzyła po innych. - No, nie są
przypalone. Może w piecu było coś jeszcze i to się spaliło.

Pochylił się.

Skinął głową i potarł nosem o jej szyję. Tak pięknie pachniała. Jęknęła.

Roześmiała się, wyrywając mu się z objęć. - Naprawdę musimy posprzątać. Skinął głową i sięgnął po ścierkę przewieszoną przez krzesło.

- Masz rację. Mąka jest wszędzie. Nawet na twoim
ubraniu. - Otrzepał przód sukni, muskając palcami jej piersi.

Kathleen uniosła głowę i pocałowała go. Duncanowi nagle zrobiło się straszliwie gorąco.

- Ty też cały jesteś w mące - szepnęła słodko.
Powoli czubkami palców otarła mu twarz. Potem otrze­pała jego ramiona, koszulę, przód kiltu.

- Duncan.

Jęknął. Uwielbiał, kiedy wymawiała jego imię.

Jestem gotów ustanowić światowy rekord szybkości, nie zwróciłabyś uwagi na nic, nawet na pędzący na ciebie pociąg, a co dopiero mówić o przypalonym chlebie. Kuchnia lśniła czystością. Po bitwie na mąkę nie było już Śladu, nie licząc białych plam pozostałych na ich ubraniach. Kathleen patrzyła na Duncana odstawiającego szczotki pod ścianę. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie wyraz rozbawienia w jego oczach i to, jak czuła się wolna, posypując mu głowę mąką. Sprawił, te poczuła się pożądana i swawolna.

Teraz, gdy się do niej zbliżał, jej serce biło jak oszalałe. Była szczęśliwa tylko z tego powodu, że ma go przy sobie.

Roześmiała się, pozwalając mu wyprowadzić się z kuch­ni po schodach prowadzących do ich pokoju. Chwile, które spędzali w swoim towarzystwie, wydawały się zaczarowane. Kathleen jeszcze nigdy nie miała wrażenia takiej wolności ani takiej swobody w wypowiadaniu lub robieniu tego, co akurat przyszło jej na myśl, Duncan postrzegał życie jako przygodę i potrafił się nim cieszyć.

Patrząc wstecz na miniony dzień, Kathleen uznała, że był cudowny. Momentami nawet zapominała, że ona i Duncan nie żyją w czasach, w których się znaleźli. Zerknęła na niego. Ciekawa była, o czym myśli i czy szuka drogi powrotu. Na razie jeszcze nic na ten temat nie wspominał. Bardzo chciała wracać, jednak w chwilach, gdy trzymał ją w objęciach, najchętniej nie zmieniałaby niczego. Nawet epoki.

Dotarli do korytarza. Przez okno wlewały się do niego i kładły na posadzkę jasnymi smugami promienie księżyca, zupełnie jakby wskazywały im drogę. Duncan dotknął jej ramienia, a potem przyciągnął ją do siebie. Na twarzy miał jeszcze resztki mąki.

Otarła mu policzek.

- Nadal jesteś brudny - wyszeptała.

Kiedy się do niej pochylał, światło księżyca odbijało mu się w oczach.

- Ty też, ale mam słabość do wszystkiego, co smakuje jak placki.

Uśmiechnęła się.

- A więc to tylko moje wypieki zwabiły cię do ciastkarni?

Skinął głową. - Zajmowałem się tym dzisiaj. Zaniosłem drewno do pokoju królowej. W ramach odwdzięczenia się za to, że próbowałem uratować Riccia, udzieliła mi specjalnego pozwolenia, tak wiec mogę swobodnie wchodzić na jej pokoje. A ponieważ wszyscy mają mnie za zwykłego służącego, nikt prawie nie zwracał na mnie uwagi.- Uniósł brew. - Byłem zdziwiony, że tak bardzo mi to przeszkadzało. Nikt nigdy mnie nie ignorował. Nawet nauczyciele nie zostawiali mnie bez nadzoru, bojąc się, że wykręcę jakiś numer. No a moi podwładni to już inna
para kaloszy. Spijają, mi z ust każde słowo.

Życie Kathleen wyglądało zupełnie inaczej. W prze­ciwieństwie do Duncana dużo czasu spędzała sama. Uznała jednak, że nie należy zazdrościć takiej przeszłości ani jej, ani jemu. Ścisnęła mu rękę.

- Co zobaczyłeś w komnacie królowej?

Potrząsnął głową, jakby chciał odświeżyć pamięć.

- Wszedłem do windy i rozejrzałem się. Jej ściany są pokryte ciemnymi panelami. Na każdym wyryty jest herb jakiejś rodziny. To ta sama winda, którą przyjechaliśmy, ale nigdzie nie znalazłem kontrolki z przyciskami ani żadnej dźwigni. Zdaje się, że wracamy do punktu wyjścia.

Kathleen słuchała go, zastanawiając się zarazem, jaki efekt na bieg historii może wywrzeć ich obecność w tym miejscu. Nie chciała być odpowiedzialna za ewentualne zmiany.

Nabrała głęboko powietrza.

- Masz jakieś inne pomysły?

Na drewnianej posadzce zabrzmiały czyjeś kroki.
Duncan wyprostował się. - Strażnik obchodzi swój posterunek - powiedział szeptem. - Podsłuchałem, jak mówili, że wolą, żeby o tej godzinie cała służba znajdowała się już w swoich poko­jach. Tu wszyscy są tacy podejrzliwi. Jeśli ktoś znajduje się nie tam, gdzie być powinien, natychmiast rozpętuje się prawdziwe piekło. Lepiej się ukryjmy.

Pociągnął Kathleen za jedną z kotar zwisających ze ścian. Przytulona do niego, czuła ruch jego klatki piersiowej. Powinna być zawiedziona na wieść, że nie udało mu, się odnaleźć drogi powrotu, ale nie chciała jeszcze wracać.

Ktoś przeszedł obok nich. Odgłos kroków stopniowo się oddalał. W końcu zapałała taka cisza, że Kathleen mogła usłyszeć bicie własnego serca. Wyjrzała zza kotary. Nigdzie nie dostrzegła strażnika. Mogli wyjść.

Poszła za Duncanem do ich komnaty.

Panowały w niej ciemności i było lodowato zimno. Na kominku paliła się jedna świeca. Ogień wygasi w ciągu dnia i tylko kilka polan lekko się jeszcze jarzyło. Drew­niane okiennice były szeroko otwarte, wpuszczając do środka chłodne nocne powietrze.

Duncan pospiesznie je zamknął. Potem zajął się ogniem. Kathleen, przyglądając mu się, rozcierała zgrabiałe dłonie. Podobało jej się, że tak się stara o przytulność w ich małej izbie. Uśmiechnęła się. Było tu i tak przyjemnie i nie miało to nic wspólnego z temperaturą otoczenia. Matka powiedziała jej kiedyś, że dopiero gdy jest się z właściwą osobą, dom staje się prawdziwym domem. Kathleen nigdy dotąd nie potrafiła zrozumieć jej słów.

Podeszła do komody stojącej przy oknie i zaczęła szukać świec. Przyszło jej na myśl, że jeśli zapali ich dużo wytworzą tyle ciepła, że ogień nie będzie już potrzebny. Wyciągnęła jedną z szuflad komody. Były w niej świece. Wzięła je ze sobą i wróciła do kominka. Duncanowi udało się bardziej wzniecić ogień. Buzował wesoło i zaczynał emanować ciepłem Kathleen czuła je, a może to bliskość Duncana tak ją rozgrzewała? Uśmiechnęła się.

Ukucnęła i zapaliła świece. Kilka ustawiła na okapie nad paleniskiem,

resztę na stole obok łóżka i na parapecie okna. Ich blask w połączeniu z ogniem napełnił pomiesz­czenie romantycznym bursztynowym Światłem. Rozejrzała się po pokoju, który wyglądał teraz jak komnata z baśni.

- To piękne.

Duncan wstał i podszedł do niej.

- Tak, piękniejsze niż cokolwiek. - Wziął ją w ramiona
i wyszeptał jej imię: - Kathleen.

Zamknęła oczy. Jego głos był dla niej pieszczotą. Przypomniała sobie dzień, w którym po raz pierwszy zjawił się w jej cukierni i zamówił kawę. Zastanawiała się wtedy, jak by to było znaleźć się w jego ramionach.

Ujął jej twarz.

- Kathleen, pragnę się z tobą kochać. Wiem, że nie
znamy się długo...

Położyła mu palec na ustach.

- Ja też tego pragnę.

Przyciągnął ją bliżej i pocałował, budząc w niej dreszcz. Potem wziął na ręce, jakby była piórkiem. Objęła go za szyje, a on niósł ją do łóżka. Położył ja na nim delikatnie. Jego pocałunki stały się bardziej namiętne.

Zawahał się, a potem zerwał z siebie koszulę i rzucił ją na podłogę.

Kathleen roześmiała się, próbując skoncentrować się na ciemnych oczach Duncana, a nie na jego opalone gołej piersi.

pozbyć się odzienia.

Usiadła na brzegu łóżka i odwiązała rękawy sukni. Potem zdjęła kamizelkę. Duncan wykorzystał okazję i pocałował odsłonięte ciało nad piersiami. To ją tak rozkojażało, ze plątały jej się palce. Gdy pocałował ją w kark, na chwilę wstrzymała oddech. Miała na sobie zbyt dużo ubrań, stanowczo za dużo. Próbowała odsznurować stanik. Duncan nie pomagał, a tylko przeszkadzał.

Całował ją po brodzie, piersiach, tak, że przechodziły ją gorące dreszcze. Z trudem oddychała. Sznurówki stanika były zbyt mocno związane, Im silniej za nie pociągała, tym bardziej się zaciskały.

- Sprytnie. - Zagryzła usta, żeby się nie roześmiać na
głos, i oparła się o niego. Udał, że traci równowagę, i upadł na podłogę na stos ubrań. Odwinął z pasa tartan i wyciągnął do niej ramiona.

- Chodź tu. Tu jest więcej miejsca.

Niech to, był goły i... gotowy. Skoncentrowała się na rozsupłaniu węzła. Uspokój się, powtarzała sobie w duchu. Widziałaś już nagich mężczyzn. No, może nie tak wielu, ale przecież to nie nowość. Wszyscy mają to samo. Zerknęła na Duncana i natychmiast się zaczerwieniła. No, może niektórzy mają trochę więcej od innych.

Odchrząknęła.

- Nie mogę rozwiązać stanika.

Ukląkł przy niej.

- Pomogę ci. - Pogładził ją po piersiach, aż jej zaparło
dech. Pochylił się, złapał końce sznurówek w usta i prze­gryzł je zębami.

Westchnęła.

Pomógł jej pozbyć się stanika, potem zsunął z ramion lniane ramiączka koszuli. Całował jej gołą skórę, a ona gładziła go po karku.

Powoli przełożył koszulę przez głowę Kathleen, wciągnął powietrze, a potem wyszeptał:

- Ho, ho, ja śnię i nie chcę się obudzić.

W kominku polana zajęły się już na dobre. Biło od nich gorąco. Kathleen zapragnęła, by ta urzekająca chwila nigdy się nie kończyła.

Kiedy Duncan znowu pocałował Kathleen, poczuła się tak, jakby wzbijała się na niewidzialnych falach ciepłego powietrza. Nigdy nie zaznała takiego stanu. Nikt nigdy nie wzniósł jej na takie wyżyny.

Duncan objął ją w pasie i przyciągnął do siebie.

Wstrzymała oddech, czując dotyk jego nagiego ciała. Wtuliła się w nie. Lekko gładziła silne ramiona słysząc, ze Duncan z jękiem wypowiada jej imię.

Pocałował ją. Był delikatny i nie spieszył się, jakby noc miała trwać całą wieczność. Pieścił ją powolnymi ruchami, łagodnie muskając dłonią jej piersi.

Kathleen miała wrażenie, że za chwilę spłonie. Wbiła się w jego usta z pożądaniem.

Otoczona ramionami Duncana, czująć jego siłę i namiętność, odpływała w zaczarowaną krainę. Kiedy znalazł się w niej, przestała w ogóle myśleć. Istniała tylko ta chwila i oni, razem na zawsze.

6

Kathleen siedziała na brzegu łóżka i drżącymi rękami wciągała przez głowę lnianą, koszulę. Miękki materiał przypomniał jej dotyk dłoni Duncana.

Obejrzała się przez ramię. Spał głęboko, oddychając równomiernie. Jej oddech nie był tak spokojny. Nie mogła zasnąć, bo rozpierała ją energia. Wstała i podeszła do okna. Długa świeca stojąca nad kominkiem oświetlała jej drogę.

Kathleen objęła się rękami w pasie. Wszystko zdarzyło się tak szybko. Znowu spojrzała na Duncana. Tak jak powiedziała Harriet, miło jest na niego popatrzeć. I rze­czywiście, początkowo Kathleen widziała w nim przede wszystkim przystojnego mężczyznę, lecz teraz jej uczucia nie opierały się tylko na fizycznym zauroczeniu.

Pragnęła dowiedzieć się o nim wszystkiego. Z przyjem­nością wysłuchała opowieści o jego dzieciństwie, o tym, jak dorastał i jaki wtedy był. Ciekawiło ją, jakie lubi potrawy, kolory. Wspaniale potraktował Jeremy'ego ale czy pragnie mieć własne dzieci? Zatrzymała się przy kamiennym parapecie i chwyciła się go. Jej marzenia wkraczały na niebezpieczne tory. Może lepiej byłoby, gdyby czuła do Duncana tylko ślepe pożądanie.

Przełknęła ślinę i otworzyła drewniane okiennice. Bezchmurne niebo zasypane było gwiazdami. Wiosenna bryza przyniosła zapach wrzosu. Chłodne powietrze mile owiewało jej rozgrzane ciało. Musi szybko wracać do domu albo na zawsze straci serce.

Usłyszała za sobą ciche kroki. Duncan stanął za nią i położył ręce na jej ramionach, a potem odwrócił ją do siebie.

- Nie możesz spać?

Potrząsnęła głową.

Duncan ziewnął i potarł oczy,

- To brzmi logicznie. Założyłbym się o połowę wartości mojej firmy, że odpowiedź znajduje się w windzie. - Przeczesał dłonią włosy. - Ale lepiej mi się myśli, kiedy nie jestem zaspany. Może zajmiemy się rym problemem
z rana?

Kathleen skinęła głową i przywołała na usta uśmiech. Zdała sobie sprawę, że zależy jej na Duncanie, a powrót do ich czasów może oznaczać, że go utraci. Jeśli im się uda wrócić, ten uroczy moment skończy się, a ona powróci do monotonii swojej dotychczasowej egzystencji.

Duncan wróci do swojego życia, ona do swojego. Może jednak powinna przestać tak czarno myśleć

i zacząć postrzegać świat tak, jak robi to Duncan. Żyć chwilą. Powinna cieszyć się czasem, który mają jeszcze ze sobą spędzić. Pocałowała go i szepnęła:

Uśmiechnął się.

pamiętała o zmart­wieniach.

Przez otwarte okno do pokoju wpadały słoneczne promienie. Kathleen przeciągnęła się i spojrzała na Duncana.

Miał otwarte oczy i uśmiechał się do niej.

Oparł się na łokciu i wzruszył ramionami. - W porządku. Żartowałem, tylko powiedz, kto to jest ten Fred? Przekręciła się na bok. Nie pamiętała swoich wczorajszych czarnych myśli. W tej chwili, leżąc obok Duncana, czuła ciepło i spokój. Domyślała się po błysku w jego oczach, że się wygłupia. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak ciężkie zadanie mieli jego rodzice i nauczyciele, próbując go upilnować. Pociągnęła za włosy porastające jego pierś.

- Nie znam żadnego Freda. Zmyślasz, a poza tym ja
nie mówię przez sen.

Uniósł brwi.

Wyciągnął rękę do wisiorka zwisającego miedzy jej piersiami. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Kathleen, czy w twoim życiu istnieje jakiś Fred albo John?

Przysunęła się i delikatnie cmoknęła go w usta.

- Nie umawiałam się na randki w czasie studiów, ale i
po śmierci matki i odkąd prowadzę cukiernię, nie mam
na to czasu.

Zostawił medalion i ujął jej twarz.

- Wiem, że zabrzmi to egoistycznie, ale cieszę się, że nie ma faceta, który czeka niecierpliwie na twój powrót. - Zmrużył oczy w uśmiechu. -Musiałbym wyzwać go na pojedynek.

Roześmiała się.

- A co z tobą? Gdybyś mówił przez sen, jakie imiona
byś wymieniał? - Pytanie zadała lekkim tonem, ale oczekiwanie na odpowiedź wydawało jej się trwać wieczność. Miała nadzieję, że w życiu Duncana nie ma nikogo specjalnego.

- Usłyszałabyś tylko swoje imię. - Pocałował ją, a potem rozłożył się na łóżku. - Nikt na mnie nie czeka Kathleen. Mówiłem prawdę, kiedy powiedziałem, że tęsknić za mną będą tylko moi akcjonariusze. Myślę, że kobiety, z którymi się umawiałem, widziały na moim czole napis: Ten facet nie jest godny zaufania.

Zdziwiła się, bo ona w głębi duszy wiedziała, że jeśli Duncan postanowi oddać komuś serce, to na całe życie. To odczucie było tak silne, że aż zadrżała. Odsunęła mu włosy z czoła.

- Nie widzę żadnego napisu.

Pocałował jej dłoń.

- Bo może go tam nie ma. Masz na mnie dziwny
wpływ, Kathleen MacKenzie. - Pocałował ja, w czubek nosa. - A teraz opowiedz mi o tym medalionie. Wygląda jak klejnot rodzinny. Chcę się dowiedzieć o tobie wszyst­kiego. Dotknęła wisiorka.

- Tak naprawdę dostałam go tego dnia, gdy przenieś­liśmy się w czasie.

Duncan wygiął brew.

Ho, ho, nie wiedziałem, że takie osoby jeszcze istnieją. - Roześmiał się. - Niektórzy moi koledzy nigdy nie pojawiliby się w Szkocji, wiedząc, ze taka Harriet tu mieszka. Dobra jest?

Kathleen zawahała się i popatrzyła na niego. To dziwne. Wiesz, wcześniej o tym nie pomyślałam. Ale każda para, którą skojarzyła, nadal jest tak samo szczęśliwa i zakochana jak na początku związku.

Duncan sięgnął do włosów Kathleen i założył za ucho jeden kosmyk.

- Od jak dawna się tym zajmuje?

Uśmiechnęła się, szczęśliwa, że czuje jego dotyk.

Duncan kciukiem otarł łzy spływające jej po policzkach.

Na policzki spłynęły świeże łzy. Otarła je.

- Och, nie wiem, co mnie naszło. Nigdy dotąd przed nikim tak się nie rozklejałam.

Przycisnął ją do siebie.

- Cieszę się, że wybrałaś mnie. Chcesz dalej rozmawiać o rodzicach?

Pokręciła głową.

- Może kiedy indziej.

Skinął głową.

- Mogę poczekać. Opowiedz mi coś więcej tej swatce. Zdaje się, że to kobieta z charakterem.

Kathleen otarła oczy.

- Właśnie Harriet dała mi ten wisiorek. To kopia broszki zrobionej na cześć małżeństwa lorda Darneya z Marią Szkocką. Kiedy Harriet mi go dawała, powiedziała, że jak ten klejnot. Tak wszystko na świecie ma swoją parę.

Duncan wyprostował się.

- Interesujące. Nie sądzisz, że to dziwne? Podarowała ci coś, co ma związek z królową Marią i Darnleyem, a potem my, ni stąd, ni zowąd, znajdujemy się w ich świecie?

Kathleen popatrzyła na niego.

- No teraz, kiedy to zauważyłeś, ja też widzę wyraźny zbieg okoliczności. Coś w tym musi być. Kiedy ktoś znajduje sobie partnera, nie czuje się już samotny. Może ten klejnot, aby stać się całością, potrzebuje innego?

Duncan skinął głową. - Albo powinien wrócić na swoje miejsce. - Zamilkł.
- Musimy odnaleźć oryginał broszy,

- Wydaje mi się, ze najbardziej prawdopodobne miej­sce, w którym powinniśmy szukać, to sypialnia królowej. Ale ona jest dobrze strzeżona. Nikt nie może tam wejść bez zgody Marii.

Pod oknem rozległo się pianie koguta. Kathleen drgnęła. - Lepiej się

pospieszę. Marta pewnie już czeka na mnie w kuchni. Nie chcę, żeby zaczęła coś podejrzewać. Musimy zajmować się naszymi obowiązkami, jakby nic się nie działo. Ty zgłoś się do lorda Hepburna.

Skinął głową i pocałował ją.

- Wolałbym zostać z tobą w łóżku, ale zdaje się, że tutejsza służba nic ma prawa prosić o dzień wolny:

Roześmiała się.

- Szybko się uczysz.

Nagle spoważniał.

- Im więcej myślę o tym klejnocie Darnleya, tym bardziej mi się wydaje, że może być kluczem do naszej zagadki. Dzisiaj wieczorem, kiedy wszyscy pójdą spać, zakradniemy się do sypialni królowej.

- Chyba żartujesz.

- Jestem śmiertelnie poważny.

Ścisnęła mu dłoń.

- Lord Hepburn bardzo strzeże Marii. I nie tylko dlatego, że jest jego królową. On ją potajemnie kocha. Nie podobało mu się, że tak nagle pojawiliśmy się w jej jadalni. Nie wiem, co by zrobił, gdyby przyłapał nas w sypialni. To zbyt niebezpieczne.

Kathleen przyglądała się, jak przeciąga przez głowę podartą koszulę i wkłada kilt. Wiedziała, że stara się ją uspokoić, lecz tym razem zdołał tylko zwiększyć jej obawy.

- Może powinniśmy jeszcze raz przemyśleć nasz plan.
Pocałował ją w ucho.

- Później. Teraz mam na głowie ważniejsze sprawy.
Pochylił się do jej ust Zatopiony w namiętnym pocałun­ku, zapomniał o medalionie i swatce.

7

W pałacu panowała cisza tak idealną, że Kathleen zdawało się, że zaraz usłyszy myśli Duncana. Szła za nim po ciemnym korytarzu do komnat królowej, zastanawiając się, czy nadal uważa, że poszukiwanie klejnotu Darnleya to rzeczywiście dobry pomysł. Miała, co do tego wątpliwości, ale z drugiej strony nie widziała, jakim innym tropem mogliby pójść. Jeżeli wisior, który podarowała jej Harriet, jest podobny do klejnotu Darnleya, to ten klejnot musi być kluczem, dzięki któremu zdołają wrócić do swoich czasów.

Wszystko to prawda, ale jeśli lord Hepburn znowu ich przyłapie, to już się nie wywiną. Tego była pewna. W tym momencie dotarli do celu i zatrzymali się.

Duncan zapytał szeptem:

- Jesteś pewna, że nie ma tu strażników?
Skinęła głową.

- Wszyscy są z królową w sali audiencyjnej. Przybyli
jacyś dygnitarze z dworu Elżbiety. Pchnął drzwi, które otworzyły się ze skrzypieniem.

- Zastanawiałem się, czy powinniśmy ją ostrzec, że jej przyrodnia siostra pewnego dnia umieści ją w Tower. - Nie wolno nam zmieniać biega historii. Pewnych wydarzeń zresztą nie da się zmienić. Tak przynajmniej brzmi teoria jednego z moich profesorów z uniwer­sytetu.

Duncan przeszedł do paleniska i wziął świeczkę stojącą nad kominkiem. Gdy ją zapalił, po koronacie rozlało się światło.

- Masz rację. Ja też coś takiego słyszałem. Praw­dopodobnie nie moglibyśmy zmienić historii, nawet, gdy ­byśmy tego chcieli.

Jego słowa podtrzymały ją na duchu. Historia ob­fitowała w tragiczne wydarzenia i Kathleen bardzo prag­nęłaby je zmienić, ale nie była pewna, czy ta zmiana wyszłaby światu na lepsze, czy na gorsze. Może ludzie uczyli się na popełnionych błędach i przez to stawali się lepsi. Przynajmniej miała nadzieję, że tak jest. Rozejrzała się. W świetle

gwiazd pokój sprawiał takie wrażenie, jakby był zaklęty. Bogate,

przetykane złotymi nićmi draperie pokrywały całe ściany; wokół łoża

zwisały pluszowe królowej czerwone zasłony.

- Jakie to piękne. Zawsze marzyłam, żeby spędzić noc
w tej komnacie, ale nie wpuszczano do niej nikogo, a poza tym wszystko wydawało się takie stare i kruche, że aż strach było czegokolwiek dotknąć.

Duncan podszedł i objął Kathleen.

- Mam pomysł. - Wziął ją za rękę. - Wypróbujmy to łóżko. Może tym razem nie spadniemy na podłogę. Kathleen uśmiechnęła się na wspomnienie ich wczoraj­szej namiętnej nocy. Rzeczywiście

wylądowali na pod­łodze, spleceni w uściskach i roześmiani.

- No dobrze, pewnie masz rację. Ale naprawdę czasami powinnaś poddać się impulsowi. - Pocałował ją w czubek nosa. - W Balmore mam ogromne łóżko. Tam wystarczy nam miejsca- - Mrugnął do niej. - I jest też obsługa pokojowa.

Zmusiła się do uśmiechu. Mówił z takim przekonaniem o tym, że czeka ich wspólna przyszłość. Ona jednak przypuszczała, że nie będzie jej łatwo dopasować się do jego stylu życia. Duncan lubi iść tam, dokąd droga go prowadzi, natomiast ona nigdy nie rusza się z miejsca, jeśli wcześniej nie przestudiuje dokładnie mapy.

Otrząsnęła się z ponurych myśli i skoncentrowała na ich zadaniu. Przeszła do ręcznie rzeźbionej komody i zaczęła ją przeszukiwać. W środku znalazła jedwabne wstążki i bieliznę. Nic więcej.

Duncan zajrzał za draperie,

- Czy obiło ci się kiedykolwiek o uszy, że w sypialni
królowej znajdowała się ukryta komnata?

- Nie jestem pewna. Myślisz, że właśnie w takim miejscu trzyma medalion od Darnleya? Wzruszył ramionami.

- Jeśli jest tak drogocenny, jak mówisz, ja z pewnością nakryłbym go w miejscu w którym mógłbym go oglądać, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota. Szukam takiego pomieszczenia. Daj mi znać, jeśli ty coś znajdziesz.

Kathleen podeszła do szafy stojącej w rogu pokoju. Wisiały w niej satynowe i welwetowe suknie. Szukała w środka ukrytego guzika, dźwigni. Nagle dotknęła jakiejś gałki i podekscytowana nacisnęła na nią mocniej. Wyskoczyła tajemna szuflada.

Wyściełał ją niebieski aksamit, na którym leżała róż­norodna biżuteria: kolczyki, bransolety, naszyjniki. Pobłyskiwały w świetle świecy. Rubiny, szafiry, brylanty. Wszystko, czego mogłaby pragnąć cudownie ubrana królowa. Wszystko, lecz nie klejnot Darnleya.

Kathleen z wyrazem zawodu na twarzy wsunęła szuf­ladę na miejsce. Gdzie jeszcze królowa mogła ukryć wisior?

Spojrzała w stronę loża. Czy Maria wsadziłaby drogi klejnot pod materac? Kathleen przypomniała sobie baśń o księżniczce na ziarnku grochu. Uśmiechnęła się. To tylko baśń, ale cóż, warto spróbować.

- Duncan, sprawdzę pod materacem. Przydałaby mi
się pomoc.

Podszedł z drugiej strony łóżka. Kathleen wsunęła rękę pod miękki materac. Duncan zajrzał pod łóżko i kichnął;.

- Czy w tych czasach nikt nie dba o ścieranie kurzu?
Kathleen spojrzała na niego z naganą.

- Ciszej, bo ktoś nas usłyszy. - Uśmiechnęła się. -
A odpowiadając na twoje pytanie, to sądzę, że nie.

Wstał.

- Niczego nie znalazłem. A ty? - Pokręciła głową.

- Wracam do szukania za draperiami.

Skinęła głową, patrząc, jak odchodzi w róg pokoju. Wyczuwała, że choć stara się żartować, to podobnie jak ona martwi się, że nie znajda, klejnotu.

Wytarta ręce w fartuch i skoncentrowała się, Musieli coś przeoczyć. Matka Kathleen często nosiła ozdobne spinki i zazwyczaj zapominała odpiąć je od ubrania. Szukała ich potem w szkatułce z biżuterią, po czym przypominała sobie, ze nadal są przy bluzce lub żakiecie. Czyżby odpowiedź była aż tak prosta?

Może służki królowej także zapomniały zdjąć wisior z sukni swojej pani. Trudno w to uwierzyć, ale warto spróbować.

Kathleen wróciła do szafy i znowu otworzyła drzwi Przejrzała po kolei każdą suknię.

Duncan wyszedł zza draperii i podszedł do niej.

Ja też nie miałam więcej szczęścia, - Mówiąc to, dotknęła palcami jakiegoś metalowego przedmiotu. Po­chyliła się nad nim i zobaczyła migoczące w świetlej świecy kolorowe klejnoty zatopione w złotej broszy. Odpięła ją i podniosła do światła. Ściągnęła z szyi wisior i porównała z tym, który zdjęła z sukni. Duncan zagwizdał i pokręcił głową.

- Różnią się tylko rozmiarem, a poza tym są iden­tyczne. Musi istnieć między nimi jakiś związek.

Kathleen uśmiechnęła się.

Z korytarza doszły ich czyjeś głosy. Kathleen pospiesz­nie zawiesiła wisior na szyi, a broszkę zacisnęła w dłoni. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Ona i Duncan znaleźli się w pułapce.

Pchnął ją pospiesznie za kotarę przy oknie.

- Schowaj się tu. Odciągnę ich uwagę, a kiedy wyjdą
wymkniesz się. Spotkamy się w windzie.

Potrząsnęła głową.

- Razem stawimy im czoło. Jak przedtem.

Duncan położył dłoń na jej ramieniu.

- Kathleen, proszę. Lord Hepburn wypuścił nas za pierwszym razem; po raz drugi nie będzie taki wielkoduszny. Zrób to dla mnie.

-Duncan, nie podoba mi się twój plan. Poza tym nawet nie wiemy, czy to właśnie klejnot Darnleya jest tym, czego szukaliśmy.

Pocałował ją w usta.

- Musi być. Tylko to ma sens. - Zasunął kotarę.
Kathleen otoczyła ciemność. Zacisnęła dłonie w pięści, żeby nie drżały, i usłyszała, że drzwi się otwierają. Przez komnatę przeleciały zdławione okrzyki. Między innymi rozpoznała głos lorda Hepburna. Domyślała się, że to­warzyszy mu, co najmniej trzech strażników. -Duncanie MacGreggor, znowu się zgubiłeś? Na całe
szczęście dostrzegliśmy światło dochodzące z komnaty
królowej, inaczej dalej bez przeszkód byś tu myszkował.

Duncan odpowiedział nienaturalnie głośno. Kathleen domyśliła się, że chce, żeby go słyszała.

Rozległ się głos innego mężczyzny. - Poruszona jest też pościel na łożu.

- To jasne. MacGreggor próbował okraść jej wyso­kość'. - Wrzasnął Hepburn. Duncan mu przerwał.

Kathleen usłyszała, że Duncan przeklina pod nosem. Przewróciło się krzesło lub stół, rozległ się dźwięk tłu­czonego szkła. Odgłosy świadczyły o tym, że toczy się walka.

Zacisnęła dłoń na klejnocie, którego ostry róg przeciął jej skórę. Duncan miał rację. Ona teraz jest jego ostatnią deską ratunku. Oparła się o ścianę, bo naglę zmiękły jej nogi. Rozległ się hałas, jakby kogoś ciągnięto po podłodze. Powoli osunęła się na ziemię, a po policzkach spływały jej łzy. Dowie się, dokąd go zabrali. Musi tylko poczekać, aż straż opuści pokój, a potem pójdzie za nimi tom, dokąd zabierają Duncana.

Usłyszawszy trzask zamykanych drzwi, natychmiast się podniosła. Wetknęła klejnot za stanik. Następny odgłos zmroził jej krew.

Ktoś od zewnątrz zamykał drzwi na klucz. Znalazła się w pułapce. Rozsunęła kotarę.

Musi być jakaś inna droga wyjścia. Może jednak powinna była pozostać przy Duncanie. Przynajmniej teraz byliby razem. Potrząsnęła głową. To nieprawda. Nie trzyma się kobiety i mężczyzny w jednej celi. Nigdy więcej by go nie zobaczyła. Nie może do tego dopuścić. Musi znaleźć drogę ucieczki.

Podbiegła do okna. Od kamiennego podwórza dzieliły ją trzy piętra. W najlepszym razie połamałaby nogi. Odwróciła się od okna i zaczęła nerwowo krążyć po komnacie.

Nagle przystanęła. Oczywiście. Musi związać ze sobą prześcieradła i zejść po nich jak po Unie. Widziała to na filmach. Bohaterom zawsze się udawało. No, prawie zawsze. Tylko żeby jakiś strażnik jej nie zobaczył.

Podeszła do łóżka i podniosła wierzchnią narzutę. W tej samej chwili zaskrzypiał zamek u drzwi, Kathleen zamarła. Czując, że serce ma w gardle, wsunęła się pod łóżko. Leżące tam kłęby kurzu natychmiast znalazły się w jej ustach. Duncan miał rację. W szesnastym wieku nikt specjalnie nie przejmował się czystością. Zakryła usta ręką, żeby nie kichnąć. Gdy drzwi otworzyły się, wstrzymała oddech. Sekundy mijały. Wreszcie na drewnianej posadzce rozległy się kroki. Młody męski głos wypowiedział jej imię.

- Kathleen, to ja, Jeremy MacDougal. Widziałem, jak
tu wchodziłaś z Duncanem.

Kathleen wypuściła powietrze i wygrzebała się spod łóżka. Nigdy jeszcze nie była taka szczęśliwa na czyjś widok. Podbiegła do chłopca i przytuliła go do siebie.

- Jeremy, dzięki Bogu. - Ukucnęła i złapała go zaramiona. - Lord Hepburn zabrał Duncana. Czy wiesz dokąd?

Jeremy uśmiechnął się przebiegle, pokazując pustkę pozostałą po dwóch przednich zębach.

— Tak, sprawdziłem, zanim, tu przyszedłem. Sprytnie, prawda?

Skinęła głową.

- Bardzo sprytnie. Musimy ratować Duncana. Pomo­żesz mi?

Chłopiec zachmurzył się-

- Pilnuje go wielu strażników. Masz jakiś plan?
Kathleen powoli się podniosła.

- Nie, jeszcze nie, ale chodźmy stąd, zanim pojawi się tu królowa albo lord Hepburn, Nie pomożemy Duncanowi, jeśli nas też złapią.

Zamknęła za sobą drzwi. Potrzebowała pewnego planu ucieczki. Jednak układanie takich planów nie leżało w jej naturze. Tylko raz próbowała uciec z lekcji i oczywiście od razu ją przyłapano. Z pewnością nie miała w tej dziedzinie doświadczenia. Patrzyła na Jeremy'ego idącego przed nią bez słowa. Spojrzał na nią przez ramię i uśmiechnął się, Ten uśmiech sprawił, te nagle cała sytuacja przestała wydawać się taka ponura. Kathleen wiedziała, że nie może zapytać o radę Duncana - siedział w celi - ale miała Jeremy'ego. Mogła się założyć, że ten młody człowiek, tak jak Duncan, dokładnie wie, jak zaplanować ucieczkę.

W każdym razie miała nadzieję, że się nie myli.

8

K.athleen weszła do kuchni za Jeremym, po czym zatrzymała się, żeby przyzwyczaić wzrok do nagiego światła. Po drodze odrzuciła wiele planów uratowania Duncana. Na koniec została przy tym, który, zdaniem Jeremy'ego, mógł się powieść.

Przy zimnym piecu siedziała Marta i zaciskała nerwowo dłonie. Kiedy weszli, natychmiast wstała.

- Martwiłam się o was. Jeremy przyniósł wiado­mość, że lord Hepburn zabrał Duncana. Dlaczego lord to zrobił?

Jeremy podszedł do drewnianej beczki, stojącej przy ścianie, podniósł wieko i wyciągnął czerwone jabłko.

-Lord Hepburn twierdzi, że Duncan jest złodziejem. Przyłapał go w sypialni królowej.

Kathleen podeszła do kobiety i położyła dłoń na jej ramieniu, starając się w ten sposób trochę ją uspokoić. Nie chciała, żeby Marta wpadła w histerię, bo nic było na to teraz czasu. Muszą myśleć jasno. Odchrząknęła.

- Marto, ułożyłam pewien plan wyswobodzenia Dun­cana, ale będę potrzebowała twojej pomocy.

Oczy kucharki zaokrągliły się.

się z pełnymi ustami.

- Słyszałem, jak strażnicy rozmawiali ze sobą - Lord
Hepburn planuje większość z nich wysłać do zamku.
Jeśli chcecie uwolnić Duncana, najlepiej zrobić to
teraz.

Marta złożyła ręce na piersi.

- Dlaczego lord Hepburn chce zostawić pałac bez
ochrony? To nie ma sensu. I kto będzie strzegł królowej,
jeśli jego ludzie pojadą na drugą stronę miasta?

Jeremy skończył jabłko, a potem wyrzucił ogryzek do paleniska.

- Mówili coś o tym, że na królową już czas. Nic z tego
nie rozumiem.

Kathleen Ścisnęła rękę kucharki.

- Może królowa zaczęła rodzić?
Marta powoli pokiwała głową.

- Trochę za wcześnie, ale to możliwe po tym zamie­szaniu z Ricciem.

Kathleen chodziła tam i z powrotem wzdłuż długiego kuchennego stołu. Ta informacja nie mogła się pojawić w bardziej odpowiednim momencie. To oznaczało, że jej plan miał szansę powodzenia. Odwróciła się do Marty.

- Nie mamy wiele czasu, ale jeśli się postaramy, może
się nam udać. Najpierw musimy rozpalić ogień. Także
w piecach. Następnie…

Marta jej przerwała.

- Zwolnij, dziewczyno. Jeremy i ja z chęcią pomożemy
ci uwolnić tego twojego chłopa. Był miły dla mojego
wnuka, choć wszyscy inni go ignorują. Ale najpierw
musisz wziąć głęboki wdech i wyjaśnić nam, na czym
polega twój plan.

Kathleen spojrzała w stronę otwartego okna. Do świtu zostało tylko kilka godzin. Miała nadzieję, że to im wystarczy. Usiadła na ławce koło Marty 1 Jeremy'ego. Wiedziała, że pomagając jej, narażą się na niebezpieczeń­stwo, postanowiła więc, że kiedy już przekaże im szcze­góły, pozostawi im możliwość wyboru. Zrozumie, jeśli nie będą chcieli ryzykować życia dla ludzi, których dopiero co poznali.

Kathleen krążyła po kuchni oblanej siwym światłem wpadającym przez okno. Jeremy spał koło paleniska, Marta szykowała strawę dla strażników.

Na podwórzu odezwał się kogut. Kathleen przestraszyła się i tak drgnęła, że aż musiała przytrzymać się rogu stołu. Przez całą noc starała się ulepszyć plan ratowania Duncana. Przebrała się w ubranie, w którym zjawiła się w szesnastym wieku, i nakazała Marcie schować odzież Duncana, żeby już na niego czekała.

Mocniej zacisnęła dłoń na rogu stołu. Nawet nie wie­działa, czy Duncan jeszcze żyje. W bardzo krótkim czasie stał się dla mej ważniejszy od wszystkich innych spraw, nawet od własnego powrotu do dawnego życia. Przed świtem postanowiła, że bez niego nie wróci,

Marta zdjęła z rożna bażanta i położyła go na cynowej tacy. Powietrze przesiąkło silnym aromatem.

- Nie martw się, dziewczyno.

Kathleen czuła się tak, jakby w gardle miała wielką, grudę, która zaraz ją udusi.

Kathleen wsunęła dłoń w fałdy długiej sukienki. Gdzieś kiedyś usłyszała, że lepszy słaby plan niż żaden. Miała nadzieję, że taka jest prawda, bo ich pomysł na ratowanie Duncana miał tyle dziur co sito.

Jeremy przeciągnął się i usiadł.

- Która godzina?

Marta podeszła do wnuka i poczochrała go po włosach.

- Jeszcze nie, chłopcze, ale wkrótce.

Kathleen pochwyciła drewnianą łopatę i wyciągnęła z pieca bochenki chleba. Odwróciła się i zsunęła je na stół.

Ja też, dziewczyno, ale przyda nam się jego zręcz­ność. - Słyszę, że mówicie o mnie za moimi plecami. Jestem
tak samo odważny jak każdy mężczyzna. I jestem wam
potrzebny.

Marta powoli pokiwała głową.

- Chłopak mówi prawdę. Nic mamy nikogo innego.
Jeremy wspiął się na stołek o trzech nogach,

- Uważam, że powinienem przebić strażnika mieczem
Duncana.

Kathleen spojrzała na niego. Nie miał jeszcze skoń­czonych dziesięciu lat a miecz, o którym mówił, był dłuższy od niego. A jednak podejrzewała, że chłopiec i tak porwałby się na to zadanie. Duncan okazał mu serce i tym zdobył sobie jego lojalność. Nie chciała osłabiać determinacji chłopca, bo był kluczową postacią w ich planie, ale bardzo ją martwiło, że zmuszona jest narażać go na niebezpieczeństwo. Modliła się, żeby Marta po wszystkim zdołała ukryć wnuka.

Uśmiechnęła się.

- Nie potrzebujesz miecza Duncana. Twoje zadanie
jest o wiele ważniejsze.

Skinął głową i wyprostował się.

Kathleen sięgnęła po nóż, chcąc pokroić świeżo upie­czony chleb. Był miękki, więc ciężko się go kroiło, ale nie miała czasu czekać, aż wystygnie. Jeśli chcą pomyślnie zrealizować plan, muszą wprowadzić go w życie przed powrotem królowej. Wtedy też pojawi się towarzyszący jej lord Hepburn, który zajmie się wymierzeniem kary Duncanowi.

Kathleen zadrżała. Teraz żałowała, że w czasie studiów zwiedziła komnatę tortur w edynburskim zamku. Dokładnie ją pamiętała i pamiętała narzędzia tortur. Więźniowie tara przebywający zazwyczaj umierali z wycieńczenia, a jeśli nawet któremuś udało się przeżyć, to do końca życia pozostawał kaleka,.

Spojrzała na Martę. Drżącymi rękami układała posy­pane pietruszką parujące ziemniaki wokół gorącego bażan­ta. Pomimo jej wcześniejszych odważnych wypowiedzi, ona także doskonale rozumiała, co im grozi. Uwolnienie Duncana stanowiło tylko niewielka część planu. Chodziło przede wszystkim o to, by zrobić to tak, aby nikt nie łączył z tą ucieczką ani jej, ani jej wnuka. Mieli wiele do stracenia.

Przez okno do kuchni wpłynęło zimne powietrze, a wraz z nim światło poranka. Kathleen żałowała, że jej nastrój nie może zmienić się tak szybko, jak szybko zmienił się wygląd kuchni. Mieszkańcy pałacu wkrótce się obudzą, a więc mieli coraz mniej czasu.

Podeszła do Marty.

Marta poklepała Kathleen po ramieniu.

- Tyle razy powtarzaliśmy poszczególne kroki, że
chyba będę je recytowała nawet we śnie. Teraz trzeba
czekać końca. - Staruszka uścisnęła dziewczynę. - Uwa­żaj na siebie.

Kathleen ucałowała ją w policzek.

- Dziękuję ci. Nigdy nie zapomnę twojej dobroci.
Kucharka odchrząknęła.

- Bzdura. Mówisz tak, jakbyśmy się miały więcej nie zobaczyć. A teraz idź już, bo stracę nad sobą pano­wanie. Jeremy cię nie zawiedzie. Talenty, które zdo­był, zanim go do siebie przyjęłam, dzisiaj mu się przy­dadzą.

Kathleen przełknęła łzy. Podniosła tacę z parującą strawą i wąskimi schodami zeszła do pomieszczeń poło­żonych pod kuchnią. Tam właśnie trzymano więźniów przed przetransportowaniem ich do lochów edynburskiego zamku.

Kamienne ściany były wilgotne i zimne. Kathleen miała wrażenie, że zaraz na nią spadną. Powietrze prze­siąkło nieprzyjemnym zapachem zgnilizny. Po jej stopach przemknęło jakieś zwierzę. Zadrżała, mocniej zaciskając dłonie na tacy. W słabym świetle pochodni zobaczyła wpatrujące się w nią czerwone oczy.

Szczur.

Drżąc, ruszyła dalej korytarzem. Śmierdziało tu nie-miłosiernie, ale wiedziała, że to podziemie jest sto razy lepsze od lochów w zamku.

Wychudzony strażnik wstał, widząc, że się zbliża. Z paska zwisał mu pęk kluczy. Miał rzadką brodę i wąskie, błyszące oczka przypominające ślepia szczura. To porównanie wprawiło Kathleen w niepokój.

Odezwał się, a raczej warknął, jakby miał pełne usta.

- Co przyniosłaś?

Miała ochotę rzucić tacę prosto w paskudną twarz strażnika, gdyż jego wygląd i sposób mówienia potwier­dziły jej najgorsze obawy. Jednak, zamiast poddać się uczuciu lęku, poczuła przypływ determinacji. Duncan musi zostać uwolniony przed powrotem lorda Hepburna. Kiedy się odezwała, jej głos drżał. To była pierwsza część planu i to ta najbardziej krytyczna.

- Przygotowałam posiłek dla męża. Chyba nie za­
bronisz mi go nakarmić.

Twarz strażnika spochmurniała.

- To żarcie jest za dobre dla kogoś takiego jak on.
Nawet jeśli miałby to być jego ostatni posiłek - sarknął. - A słyszałem, że na to się zanosi. - Wyciągnął rękę do tacy. - Dopilnuję, żeby się nie zmarnowało.

Postawił tacę na drewnianym stole obok krzesła. Usiadł i oderwał udo bażanta. Kiedy je nadgryzł, po ręce spłynął mu tłuszcz.

- Będziesz tak stała i patrzyła, jak jem?

Kathleen złożyła ręce z nadzieją, że wygląda dostatecz­nie żałośnie. Prawie nie musiała udawać.

- Proszę, pozwól mi zobaczyć się z mężem.
Wzruszył ramionami i machnął głową.

- Możesz go zobaczyć przez kraty. Pogadaj z nim jeśli chcesz. Chodzi przez cały czas tam i z powrotem. Pewnie już wydeptał ścieżkę w kamieniu.

Wbrew słowom strażnika w celi panowała cisza. Żad­nych odgłosów kroków. Może Duncan usłyszał ich roz­mowę. Kathleen poszła w kierunku, który wskazał straż­nik. Stanęła przed drzwiami, w których znajdował się mały okratowany otwór, lecz nie mogła w ciemności dostrzec twarzy Duncana.

Plan musi się udać. To jest ostatnia szansa.

Duncan wyszeptał coś i pochwycił kraty.

- Co ty tutaj robisz? Masz klejnot Darnleya. Powinnaś już być w domu. Dotknęła jego ręki.

Nie dostrzegła jego uśmiechu.

- Jeszcze nad tym pracuję.

Strażnik głośno beknął, po czym krzyknął do Kathleen:

- Pospiesz się, kobieto! - Sięgnął po wino i wypił
potężny łyk.

- Duncan, przygotuj się na wszystko- wyszeptała i pocałowała go w usta. Oddał jej pospiesznie pocałunek, jakby czuł, ze to ostatni w życiu. Kathleen przełknęła gorące łzy cisnące się jej do gardła.

Nagle podziemia wypełnił przeraźliwy wrzask. Kath­leen rozpoznała głos Jeremy'ego. Rozpoczynała się na­stępna część planu, Na kamiennych schodach rozległy się kroki, a potem jakieś krzyki.

Strażnik wstał i wytarł zatłuszczone usta.

- Kto tam idzie?

W ciemnym korytarzu, jak wystrzelony z procy, pojawił się Jeremy. Miał szeroko otwarte oczy i machał w powietrzu rękami. Biegł prosto na strażnika. Zanim ten zdążyć cokolwiek zrobić, chłopak wpadł na niego, Strażnik stracił równowagę i cofnął się. Próbował pozbyć się natręta, ale Jeremy przywarł do niego jak plaster miodu. Zaczęli się okręcać w dzikim tańcu.

- Co się dzieje? - szeptem zapytał Duncan.

- Zaczyna się. - Kathleen ruszyła w stronę strażnika i krzyczącego chłopca. Zatrzymała się w pewnej od nich odległości i czekała. W pewnej chwili Jeremy otarł się o nią i wcisnął jej w ręce pęk kluczy. Naprawdę miał talent. Mimo że przyglądała się scenie uważnie, nic widziała, kiedy chłopak zdołał wyciągnąć klucze zza pasa strażnika. Wróciła do drzwi celi. Zabawa w kotka i myszkę w końcu rozzłościła strażnika. Wrzasnął do chłopaka, żeby stanął w miejscu. Kathleen wiedziała, że Jeremy się nie uspokoi, dopóki ona nie zrobi swojego.

Wsadziła klucz do dziurki i przekręciła go powoli. Zamek zazgrzytał. Zamarła, przerażona, że strażnik mógł to usłyszeć. Odetchnęła z ulgą. Był zbyt zajęty odrywa­niem od siebie chłopca.

Gestem kazała Duncanowi czekać i odeszła w stronę Jeremy'ego. Zgodnie z planem klucze musiały trafić z powrotem do strażnika, żeby myślał, że przez cały czas miał je przy sobie. Kathleen nic chciała, by za ucieczkę obwiniono Jeremy'ego. Jeszcze raz na schodach rozległy się kroki. Pojawiła się Marta. Miała poczerwieniałą od biegu twarz i wywijała nad głową drewnianą łyżką. Potrząsnęła nią przed nosem strażnika.

- Znalazłeś chłopaka? No to ja mu teraz dam, co mu
się należy! Zjadł wszystkie moje ciastka z jagodami.
Dobrze, że przyłapaliście tego złodziejaszka.

Strażnik mocno zaciskał ręce na ramionach chłopca.

- Trzymaj go ode mnie z daleka, bo sam złoję mu skórę.
Jeremy wyrwał się z uścisku i pobiegł do Kathleen,

która szybko wsadziła mu klucze w rękę. Chłopak złapał je i znowu ruszył do strażnika, a ten zamachnął się, chcąc go pochwycić. Jeremy umknął przed nim.

- Nie złapiesz mnie. - Przebiegł obok strażnika, ale
odbił w bok, bo zobaczył Martę podnoszącą, groźnie
łyżkę. Pochwycił z tacy bażanta i runął na schody.

Strażnik zawył.

- Nie dam się wystrychnąć na dudka! - odkrzyknął
strażnik i ruszył wraz z Martą za złodziejem.

Kathleen czekała, aż znikną jej z widoku, Jeremy i Marta dobrze odegrali swoje role. Na podwórzu czekał na chłopca koń, który miał go zawieźć do rodziny Marthy. Tam będzie bezpieczny i otoczony najlepszą opieką.

Odwróciła się do Duncana i otworzyła drzwi.

- Marny mało czasu,
Złapał ją w ramiona.

- Jesteś niesamowita, ale przecież mówiłem ci żebyś
się ratowała i nie czekała na mnie.

Pomimo grożącego im nadal niebezpieczeństwa, Kath­leen odczuła ulgę. Uśmiechnęła się do Duncana i po­chwyciła jego dłoń.

- Z tyłu są schody, które prowadzą do korytarza za
jadalnią królowej. Te, którymi uciekł lord Darnley z kom­
panami po zamordowaniu Riccia.

Duncan ujął jej twarz i spojrzał z powagą prosto w oczy.

- Kiedy odkryją, że uciekłem, rozpoczną poszukiwania. Zabiją nas oboje. Jeremy też jest w niebezpieczeń­stwie.

Potrząsnęła głową.

- Nie jest. Później ci wszystko wyjaśnię, ale teraz musimy się spieszyć.

Odwróciła się i ruszyła w stronę schodów. Starała się zwalczyć ogarniającą ją falę strachu. Duncan miał rację. Kiedy okaże się, ze więzień uciekł, lord Hepburn każe ich pojmać, a nawet od razu zabić. Zadrżała, ale otworzyła drzwi prowadzące na schody. Nie może teraz o tym myśleć; mają jeszcze wiele do zrobienia, zanim powrócą do swoich czasów.

9

Duncan złapał dłoń Kathleen i wysuwając się na przód, pierwszy stanął na nierównych kamiennych scho­dach. Drogę oświetlał sobie pochodnią. Jeśli czekało ich niebezpieczeństwo, chciał pierwszy stawić mu czoło.

Delikatnie uścisnął ciepłą dłoń dziewczyny i ogarnęła go fala czułości. Nigdy jeszcze nie czuł nic podobnego do żadnej kobiety. Nigdy też nie pozwalał, by któraś stała się mu tak bliska. Obawiał się, że jeśli się do jakiejś zbliży, będzie próbowała ograniczać jego wolność. Jednak przy Kathleen czuł się bardziej wolny niż kiedykolwiek dotąd. Miał wrażenie, że mógłby walczyć nawet z zie­jącym ogniem smokiem.

Kiedy znaleźli się na piętrze, pchnął lekko drzwi. Przed nimi rozpostarł się ciemny korytarz.

Kathleen minęła Duncana.

Wyciągnął do niej rękę, ale była szybsza.

- Dokąd idziesz? - zapytał szeptem. Obejrzała się przez ramię.

- Po twoje ubranie i miecz.

Pobiegła do alkowy. Okna zasłaniały ciężkie długie kotary. Gdy dziewczyna rozsunęła je, Duncan zobaczył dużą dębową skrzynię.

Kathleen odsunęła skobel i podniosła wieko.

- Nie jestem pewna, ale żeby wrócić do naszego
wieku, musimy chyba mieć na sobie nasze ubrania.
Widziałam kiedyś film, w którym grał Christopher Reeve.
Nosił tytuł Zgubieni w czasie. Główny bohater wraz ze
swoją ukochaną zagubił się w przeszłości. Udało mu się
powrócić dopiero wtedy, gdy znalazł monetę ze swoich
czasów.

Rzuciła Duncanowi jego ubranie.

Gdy Duncan się przebierał, Kathleen sięgnęła do skrzyni i wyjęła jego miecz.

- Ale ciężki.

Zapiął spodnie i wyciągnął dłoń po broń. Oparł miecz o ścianę, po czym włożył podkoszulek i skórzaną kurtkę-

W tym momencie od schodów dobiegły ich czyjeś okrzyki.

Do alkowy wpadło dwóch strażników, którzy od razu rzucili się na parę uciekinierów. Duncan pchnął Kathleen za siebie i chwycił miecz.

Idź do windy. Zaraz do ciebie dołączę. - Nie - odpowiedziała stanowczo. - Odejdziemy razem albo wcale.

Zacisnął dłoń na rękojeści.

- W takim razie, moja damo, zabieram się do walki.

Strażnicy biegli w jego stronę z oczami pałającymi wściekłością. Nie ulegało wątpliwości, że zamierzają zabić i jego, i Kathleen. Ale Duncan nie przestraszył się. Postano­wił nie pozbawiać ich życia... chyba że będzie zmuszony,

Szybszy z mężczyzn wydał z siebie wojenny okrzyk, po czym podniósł miecz. Duncan zablokował atak. Powie­trze przeszył zgrzyt stali uderzającej o stal. Duncan okręcił się, widząc, że szarżuje na niego drugi strażnik. Słyszał, że nadbiegają następni wartownicy.

Ugodził pierwszego z atakujących bokiem miecza. Mężczyzna odsunął się. Drugi krzyknął. Duncan rzucił się do przodu i ugodził go w ramię. Z rany trysnęła krew. Mężczyzną stanął, nie wiedząc, co robić. Duncan wykorzystał okazję i zadał mu cios pięścią w szczękę. Przeciwnik padł na podłogę jak kłoda.

Duncan pochwycił Kathleen za rękę.

- Uciekajmy!

Biegli do jadalni królowej, mijając miejsce, w którym zginął Riccio. - To tam! - krzyknęła Kathleen. Mały pokój wydawał się zapraszać ich do siebie.

- Pokaż mi klejnot Darnleya! - zawołał Duncan.
Kathleen wyciągnęła medalion z kieszeni i podała mu go.

Zdziwił się, czując, że jest zimny. Nie wiadomo dlaczego sądził, że będzie promieniował ciepłem. - W grach, które wymyślałem, odpowiedź zawsze kryła się w czymś najbardziej oczywistym.

Rozejrzał się po wyłożonym drewnianą boazerią po­koju. Na drewnianych panelach widniały rzeźbione herby największych klanów Szkocji. Nie miał pojęcia, czego powinien szukać. Odwrócił się do Kathleen, która wodziła dłońmi po panelach.

Potrząsnął głową.

- Musi istnieć jakiś związek miedzy medalionem
a tym pokojem. Myślę, że jesteśmy blisko, ale zdaje
się, że brakuje nam jednej części do zakończenia ukła­danki.

Kathleen zatrzymała się. - Wiem.

- Jeśli uda nam się wrócić, chcę, żebyś pojechała ze
mną do Stanów. Będzie ci się tam podobało. Mam dom
nad jeziorem Washington, łódź...

Dotknęła jego ramienia.

- Mój dom i moja ciastkarnia są tutaj, w Szkocji. Ta
ciastkarnia należy do naszej rodziny od pokoleń. Nie
umiałabym jej sprzedać. Ale nie zobaczymy naszych
domów, jeśli nie znajdziemy drogi powrotu.

Z niechęcią powrócił do poszukiwań. Czuł się tak, jakby miedzy nimi nagle wyrosła niewidzialna bariera. Nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, że Kathleen mogłaby nie chcieć opuścić Szkocji. W końcu był w stanie zaoferować jej wszystko, co można kupić za pieniądze. Otrząsnął się z ponurych myśli. Kathleen ma rację. Najpierw muszą wrócić. Palcami dotknął wgłębienia w panelu, którego Wzór przypominał kształt klejnotu. Wgłębienie znajdowało się pośrodku herbu królowej.

Serce zaczęło mu szybciej bić. Wetknął klejnot we wgłębienie. Pasował doskonałe.

Odsunął się od ściany i zerknął w stronę Kathleen.

- A teraz co? Może powinniśmy wypowiedzieć jakieś
zaklęcie?

Uśmiechnęła się.

- Nie znam żadnych. Zaklęcia to pewnie domena Harriet
Ta kobieta jest kimś innym, niż wszyscy sądzą. Pierwsze, co
zrobię po powrocie, to zapylam ją, w jaki sposób cofnęła nas
w czasie. Mnie przychodzi do głowy tylko powiedzonko
z dzieciństwa: czary-mary, hokus-pokus...

Winda drgnęła i nagle drzwi do niej zamknęły się. Duncan wziął Kathleen w ramiona.

Odwrócił ją twarzą do siebie i lekko pocałował w usta. - Nie obchodzi mnie, gdzie jestem, póki mam cię przy sobie.

Winda ruszyła z miejsca. Duncan mocno przytulił Kathleen.

Drzwi do windy otwierały się powoli. Do małego pomieszczenia nagle wlało się światło. Błysk z flesza aparatu fotograficznego oślepił Duncana.

Wrócili do swoich czasów.

Obejrzał się na Kathleen. Jest obok niego i tylko to się liczy. Callum wyciągnął do nich rękę.

- Wyglądacie zupełnie nieźle. No, ale przecież tkwicie
w tej windzie dopiero od wczoraj. - Pochylił się i podniósł
z podłogi klejnot Darnleya, po czym wsunął go do
kieszeni. Puścił do nich oczko. - Dopilnuję, żeby trafił
na swoje miejsce.

Kathleen wstała i otrzepała spódnicę. Szeroko otworzyła oczy.

- Od wczoraj? Ależ to niemożliwe. To trwało dłużej.
Jestem pewna.

Callum uniósł brwi.

- Czas często płata nam figle. Rządzi się własnymi
zasadami. To przynajmniej zawsze powtarza mi Harriet,
ta swatką,

Duncan objął Kathleen w pasie i razem opuścili windę. Uśmiechnął się.

- Callum, nie uwierzysz, gdzie byliśmy. To była
najbardziej ekscytująca...

Callum położył palec na ustach, tak jakby chciał go uciszyć.

- O tak, chłopcze, uwierzyłbym. - Skinął głową w stro­
nę dziennikarzy. - Ale czy na pewno chcesz się dzielić
swoimi rewelacjami z nimi? Ściągnęła ich tu wieść, że
bogaty Amerykanin utknął w windzie na całą dobę. To
wszystko.

Duncan poczuł się tak, jakby ściany pałacu zamykały się nad nim.

- A wiec ty wiesz?
- Tak.

Błysnął flesz, ponownie oślepiając Duncana, Może to tylko sen. Może uderzył się w głową. Tak, to pewnie to. Ale w takim razie, dlaczego Callum tak dziwnie się zachowuje i skąd pochodzi klejnot Darnleya?

Ludzie tłoczyli się wokół niego, oddzielając go od Kathleen.

Pożałował tych słów zaraz po ich wypowiedzeniu. Zabrzmiały jak próba wymigania się. Wyraz twarzy Kathleen świadczył o tym, że tak właśnie je odebrała. Do diaska, nie to miał na myśli. Patrzył, jak się od niego odwraca, ale nie wiedział, jak ją zatrzymać.

Callum, przekrzykując szum rozmów, zawołał:

- Zebraliście już państwo informacje! A teraz żegnam,
bo za chwilę zabraknie nam tu powietrza!

Duncan odwrócił się do niego.

- Muszę wyprowadzić reporterów, żeby się nie pogu­bili. Przemyśl to, co powiedziałem.

Do Duncana podszedł mężczyzna ubrany w pomięty bawełniany garnitur. Był to pan Robertson, z którym miał się spotkać poprzedniego dnia. Robertson zmarszczył czoło.

- Jak wyście to przetrwali? Zamknięci w windzie
przez tyle czasu? Masz podartą koszulę, ale poza tym
wyglądasz dobrze. Chyba odpowiadało ci towarzystwo
tej szczupłej dziewczyny.

Robertson nie czekał na odpowiedź. Słowa wypadały mu z ust, jakby po prostu uwielbiał dźwięk własnego

głosu. Wskazał na miecz leżący na podłodze windy.

- Widzę, że przyniosłeś jeden okaz ze swojej kolekcji.
Wygląda na autentyczny. Jest na nim nawet sztuczna
krew. Interesujące.

Duncan spojrzał na miecz. W tej chwili pojął, ze nic z tego, co przeżył, nie było snem.

- To nie jest kopia. Został zrobiony w szesnastym
wieku. A krew jest prawdziwa.

Robertson odchrząknął.

- Interesujące. - Podrapał się po karku. - Ludzie
z twojego biura dzwonili do mnie co pół godziny od
chwili, kiedy stwierdziliśmy, że utknąłeś w tej przeklętej
windzie.

Jakby na potwierdzenie odezwała się komórka Duncana.

Sięgnął po nią do kieszeni na piersiach. Telefon znowu działał, jakby chciał przypomnieć, ze jego właściciel wrócił do prawdziwego życia. Głos po drugiej stronie należał do Johna Forseitha.

Robertson machnął głową,

- Może odbierzesz na górze? Tam jest bardziej kąmeralnie, a poza tym będziemy mogli wreszcie dobić naszego targu. - Roześmiał się. - Ale tym razem pój­dziemy schodami.

Duncan skinął głową, jednak zanim się poruszył, spo­jrzał w stronę drzwi, za którymi kilka minut temu zniknęła Kathleen. Zniknęła z jego życia tak samo nagle, jak się w nim pojawiła. Może tak jest lepiej. W końcu maja. swoje firmy i muszą o nich pamiętać,

- Robertson, poczekaj. Zapomniałem zabrać miecz.

Wrócił do windy. Kiedy zaciskał dłoń na rękojeści, przyszło mu do głowy, że w szesnastym wieku było dokładnie tak, jak sobie to wyobrażał, gdy w młodości brał udział w rycerskich turniejach. Same intrygi i sen­sacje. Znalazł nawet damę swego serca. Szkoda tylko, ze ta bajka musi się już skończyć.

Usłyszał jakiś zgrzyt, jakby ktoś włączył windę. Popa­trzył na panel kontrolny. Świeciły się wszystkie przyciski. Podłoga zatrzęsła się i drzwi się zatrzasnęły.

Kathleen spojrzała przez ramię. Od Duncana od­dzielali ją dziennikarze i zaciekawieni turyści. Ponad rozmowami i licznymi pytaniami usłyszała sygnał tele­fonu, jego telefonu.

Widziała, że wyjmuje go z kieszeni kurtki i odpowiada. Poczuła się tak, jakby świat rozpadał się na dwoje. Szybko wrócił do swojego życia. Teraz czas na nią. Ona też musi wracać do siebie. Odwróciła się i wyszła na osnute mgłą uliczki Edyn­burga. Gdzieś z oddali dochodziły dźwięki kobzy, turyści tłoczyli się przed pałacem w kolejce za biletami do wejścia. Jeszcze raz obejrzała się przez ramię. Nie zo­baczyła już Duncana. Prawdopodobnie kończy ubijać interes, w związku z którym zjawił się w Edynburgu. Wszystko znowu jest takie, jak było wcześniej.

Nie, nie do końca. Ona się zmieniła. Przeżyła naj­bardziej fantastyczną przygodę swego życia i zako­chała się w ciemnowłosym księciu. I nawet gdyby wcześniej wiedziała, ze ów książę złamie jej serce, nie zawahałaby się ponownie wsiąść do windy, W koń­cu szczęśliwe zakończenia zdarzają się tylko w ba­śniach.

Callum wykrzyknął jej imię. Odwróciła się i zobaczyła, że biegnie w jej stronę.

Zatrzymał się przed nią zdyszany, z poczerwieniałą od biegu twarzą.

- Kathleen, zdarzyło się coś strasznego. Próbowałem
do tego nie dopuścić, ale wszystko działo się tak szybko.

Kathleen położyła mu dłoń na ramieniu.

Kathleen poczuła, że brakuje jej tchu. Nie przypusz­czała, że Duncan postanowi wyjechać tak szybko. Pewnie złapał taksówkę na lotnisko. Mógł się przynajmniej przed­tem pożegnać.

Przełknęła łzy.

- Pewnie spieszył się do firmy.
Callum potrząsnął głową.

- Nie, dziewczyno. Nie mówię o Stanach. - Callum
zniżył głos, - Duncan wrócił do szesnastego wieku. Kathleen miała wrażenie, że ziemia pod jej stopami robi się miękka. Musiała pochwycić się ramienia Calluma, żeby nie upaść. To niemożliwe. Wzięta głęboki oddech, by zmusić się do rozsądnego myślenia.

- Przez chwilę myślałam, że powiedziałeś, że Duncan powrócił do szesnastego wieku. Ale to przecież nie­możliwe.

Callum energicznie kiwał głową.

- Dokładnie to powiedziałem, dziewczyno.

10

Przez następne kilka dni Kathleen żyła jak w goryczce. Nikt nie mógł odnaleźć Harriet; jakby zapadła się pod powierzchnie ziemi. Ekipa remontowa zdołała otworzyć drzwi windy, ale nie znaleziono w niej Duncana.

Kathleen, walcząc z niepokojem, chodziła tam i z po­wrotem po zatłoczonej cukierni. Gdzie on jest?

Przez firankę przedarło się do wewnątrz poranne słońce, oblewając cukiernię ciepłą łuną. Szum rozmów mieszał się ze stukaniem łyżeczek o spodki. Kiedy rozniosła się wieść, że Kathleen spędziła noc w windzie z przystojnym Amerykaninem, jej cukiernia stała się nagle nadzwyczaj

popularna. Jednak Kathleen po raz pierwszy w życiu nie cieszyła się z napływu klienteli. Pragnęła tylko szukać Duncana. Ale jak to słusznie zauważył Callum, nie można szukać kogoś, kto utknął w szesnastym wieku.

Kathleen zamknęła dłoń na wisiorku od Harriet. Jeśli Duncan wrócił do szesnastego wieku, nie ulega wątpliwości, ze spotkał się tam z czekającym na niego lordem Hepburnem. Zamknęła oczy, starając się odegnać od siebie wizję Duncana osadzonego w lochach. Dlaczego wrócił do windy?

Musiała oderwać się od tych czarnych myśli. Callum przyrzekł, że da jej znać, kiedy tylko natknie się na Harriet... albo Duncana.

Sięgnęła po glinianą misę i wymieszała w niej mleko z mąką. Może zdoła przetrwać dzień, jeśli zajmie się wymyślaniem nowych przepisów. Trzymając misę jedną ręką, drugą energicznie mieszała ciasto. Po chwili krę­cenia uszczknęła kawałek masy. Była bez smaku. Czegoś jej brakowało. Dosypała sporą porcję czekoladowych wiórków.

Rozejrzała się po cukierni. Przy stolikach siedziały pary popijające kawę lub herbatę i zajadające ciasteczka. Tego dnia utarg był wyśmienity. Szczyt sezonu turystycznego, no i ta plotka o niej i Amerykaninie. Odniosła sukces, ale w ogóle jej to nie obchodziło.

Usłyszała dzwoneczki przy drzwiach. Spojrzała w ich, stronę z nadzieją, że to Callum, jednak weszła parą ubrana w śmieszne spodnie, obładowana torbami na zakupy.

Kathleen wsypała wiórki do ciasta i odstawiła misę bo para podeszła do lady. Przyjęła od niech zamówienie, placki z jeżynami i dwie filiżanki gorącej kawy, po czym przyglądała się, jak dwójka klientów odchodzi do stoją­cego w rogu stolika. Wróciła do ucierania ciasta.

Dzwoneczki przy drzwiach odezwały się ponownie.

To była Harriet.

Kathleen upuściła misę, która uderzając o podłogę rozbiła się na tysiące kawałków. Ignorując klejącą się maź i zaciekawione spojrzenia klientów. Kathleen rzuciła się w stronę staruszki.

Harriet minęła Kathleen i usiadła przy oknie. Za­brzęczała zawartość torby, którą rzuciła na stolik. Staruszka westchnęła.

- Przykro mi, że nie mogłam was przywitać po waszym
powrocie, ale ciężko pracowałam. Ostatnia para, którą
kojarzyłam, bardzo się opierała. Chyba jestem już za stara
do tej roboty. Jeszcze z nimi nie skończyłam. Możesz
sobie wyobrazić, że tamta panna nie chce przyjąć ode
mnie broszki?

Kathleen usiadła naprzeciwko staruszki, która trajkotała tak jak zawsze. Ale dziewczyna nie dała się zwieść. Musi odnaleźć Duncana.

Pochyliła się.

- Nie słyszałaś mnie? Duncan zaginął. Nie wrócił ze
mną. - Zamilkła na chwilę. - No, wrócił, ale potem
znowu odjechał. Co zrobimy?

Odezwał się telefon wiszący na ścianie, Kathleen zignorowała go. Nic się nie Uczy, tylko odnalezienie Duncana. Miała nadzieję, że jeszcze żyje.

Harriet położyła rękę na jej dłoni.

- Nie odbierzesz, dziewczyno?

- Jeśli to coś ważnego, zadzwonią jeszcze raz. Widząc, że Harriet w ogóle nie przejęła się wieścią o Duncanie, Kathleen postanowiła mocniej nacisnąć na staruszkę. Chciała dowiedzieć się od niej, w jaki sposób winda przenosi ludzi w przeszłość. Może wtedy będzie mogła pomóc Duncanowi.

- Są rzeczy ważniejsze niż odpowiadanie na telefon -
rzuciła szeptem. - Muszę się dowiedzieć, w jaki sposób
wysłaliście nas do szesnastego wieku.

Harriet potarła czoło.

- Ojej, ale to pokolenie jest kłopotliwe. Kiedyś ludzie
po prostu cieszyli się, że się spotkali. - Uniosła brwi. —
Ale nie wy. Wy chcecie wiedzieć jak i dlaczego. Twoja
matka nie zadawala mi takich pytań:.

Kathleen zacisnęła dłonie, żeby nie udusić staruszki. Zastanawiała się, czy umyślnie unika odpowiedzi na jej pytanie.

- Nie chcę rozmawiać o moich rodzicach; proszę, powiedz mi, jak cofnęłaś mnie i Duncana w czasie?

Harriet zamrugała.

Harriet potrząsnęła głową.

- To nieważne, odpowiedz mi na pytanie.
Marnowały cenny czas, ale tylko Harriet mogła pomóc

Kathleen odnaleźć Duncana. Dziewczyna postanowiła zachować spokój.

- To skomplikowane. Było tam mnóstwo ludzi. Duncan musiał załatwić swoje sprawy, a ja chciałam sprawdzić, co z cukiernią. Harriet zmarszczyła czoło.

- Nic nie jest ważniejsze od miłości. - Odchyliła
się na krześle. - Powiedz mi, dziewczyno, czy gdybym
odnalazła Duncana, nadal stawiałabyś swoją cukiernie
przed nim?

Kathleen poczuła łzy w oczach. Potrząsnęła głową,

- Nie, oczywiście, że nie. Proszę, Harriet, pomóż mi
go uratować. Boję się, że lord Hepburn go uwięził i że go...

Staruszka poklepała ją po dłoni.

Odezwały się dzwoneczki przy drzwiach. Stał w nich Duncan. Wydawał się jakiś większy, niż gdy go widziała ostatnio. Oczywiście rozmawiał przez komórkę.

Harriet zakaszlała, pochwyciła torbę ze zdjęciami i wstała.

- No, no, zrobiłam dla tej pary tyle, ile mogłam. Teraz
już pójdę. Mam dużo pracy, bardzo dużo.

Odeszła do drzwi, ale zatrzymała się przy Duncanie. Poklepała go po ramieniu i zanim znikła, szepnęła mu coś do ucha.

Kathleen chrząknięciem przeczyściła gardło. Nie miała pojęcia, co Harriet powiedziała do Duncana, ale co­kolwiek to było, wywołało uśmiech na jego twarzy. Wydawało się, że zbliża się do Kathleen w zwolnionym tempie. Patrzyła mu w oczy starając się zachować równy oddech. Żyje.

Dotarł do stolika i wsadził komórkę do kieszeni kurtki.

Uśmiechnął się. - Cześć.

Wstała tak gwałtownie, że przewróciła krzesło,

- Co znaczy to cześć? Gdzie byłeś? Callum i ja odchodziliśmy od zmysłów. Myślałam, że nie żyjesz, żelord Hepburn cię zabił. Wzruszył ramionami.

- Próbował, ale jakoś w końcu się porozumieliśmy.
Opowiem ci o wszystkim przy obiedzie.

Kathleen czuła każdy nerw. Nie wiedziała, czy ma się Duncanowi rzucić na szyje, czy raczej walnąć filiżanką w głowę. Oparta ręce na biodrach.

- Martwiłam się o ciebie. Nie spałam przez trzy dni
i przypalałam wszystko, czego tylko się dotknęłam. A ty
spokojnie tu sobie stoisz i opowiadasz, że doszliście
z lordem Hepburnem do porozumienia? Straszliwie się
o ciebie bałam. A w ogóle, jak do tego doszło, że znowu
cofnąłeś się w czasie?

Potarł kark.

- Harriet wspominała coś o moich priorytetach i o tym,
że się nad nimi nie zastanowiłem.

Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że zaczynało jej brakować tchu. Przez ostatnie dni przekonała się, ze go kocha. Wiedziała, że to bezsensowne. Nie znają się zbyt długo. Przeżywała jeszcze raz każdą chwilę, którą ze sobą spędzili. Przecież, miłość potrzebuje czasu, by wzrastać, tłumaczyła sobie. Jak może się decydować na budowanie z kimś życia po tak krótkiej znajomości? Ale mimo tych obaw znała odpowiedź. Musiała tylko usłyszeć ją od niego. Najpierw jednak chciała coś zrobić. Podniosła głos, tak żeby przekrzyczeć szum rozmów.

- Bardzo państwa przepraszam, ale muszę zamknąć
cukiernię, więc proszę, abyście wszyscy wyszli.

Patrzyła, jak klienci, poszeptując coś do siebie, zbierają swoje rzeczy i przechodzą do drzwi. Nie ulegało wąt­pliwości, ze uznali, iż właścicielka cukierni straciła rozum. W rzeczywistości było całkiem odwrotnie. Kathleen wreszcie zrozumiała, co w jej życiu jest najważniejsze.

Po wyjściu ostatniego klienta przeszła do lady. Wie­działa, że Duncan za nią pójdzie. Sięgnęła po dzbanek z kawą i odwróciła się do niego.

- Kawy?
Potrząsnął głową.

- Nie lubię.

Poczuła przyspieszenie pulsu.

- W takim razie, dlaczego zamawiałeś ją za każdym
razem, kiedy tu przychodziłeś?

- Chyba to oczywiste.

Starała się zignorować walenie w piersiach. W myślach nakazywała sobie zachować spokój. Duncan nie wypo­wiedział jeszcze odpowiednich słów. Sięgnęła do lady z plackami.

A więc już prawie powiedział.

Odezwała się jego komórka. Wyjął ją z kieszeni, podniósł przykrywkę dzbanka i wrzucił telefon do kawy.
Uśmiechnął się.

— Nigdy jej nie lubiłem. Zawsze dzwoni w najmniej
odpowiednich momentach, tak jak teraz.

Serce Kathleen biło już jak oszalałe. Na to właśnie czekała; aż powie, że jest ważniejsza od jego firmy.

W oczach Duncana widziała miłość; tę samą, która przepełniała i jej serce. Znała już prawdę, ale chciała ją usłyszeć. Uśmiechnęła się.

- Dlaczego to zrobiłeś? Mógł dzwonić ktoś ważny.
Sięgnął po jej dłoń.

- Wczoraj po powrocie postanowiłem sprzedać firmę.
Kiedy tylko podjąłem tę decyzję, do głowy zaczęły mi
przychodzić pomysły na nowe gry, ale nawet wtedy
przede wszystkim myślałem o tobie. Dzwoniłem do ciebie, lecz nie odbierałaś.

Obszedł ladę i wziął Kathleen w ramiona,

- Kocham cię, Kathleen. Myślę, że zakochałem się
w tobie już wtedy, kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłem,
tylko sobie tego nie uświadamiałem. To ty jesteś ważna.
Wszystko inne to iluzja. Postanowiłem zacząć od początkuj
i tym razem zrobić to dobrze, - Zamilkł. - Z tobą. Co
o tym myślisz?

Pocałowała go lekko w usta i szepnęła: Kocham, cię, Duncanie MacGreggor, i podoba mi się twój plan. Jak powiedziałaby Harriet, mamy po swojej stronie cały świat.













Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Binder Pam Swatka (poprawione)
Binder Pam Swatka
Binder Pam Swatka
06-02 PAM - Połączenie z Waszą Radą Światła, CAŁE MNÓSTWO TEKSTU
07-02 PAM-Dostęp do Waszego Makro-Ducha i do Waszej Świadomości, ezoteryka
b, 1 STUDIA - Informatyka Politechnika Koszalińska, muniol, I rok, pam - egz, 1 koło
08-02 PAM-Podążanie drogą Świętego serca, ezoteryka
08 08 PAM Otwarcie Galaktycznej Bramy Nieskończoności
dermatologia pam
04-12 PAM-Dostęp do portali i Miast ze Światła, ezoteryka
08-05 PAM-Czy jesteście gotowi, ezoteryka
pam oper
05-11 PAM-Radosne serce w świecie chaosu, ezoteryka

więcej podobnych podstron