Lorca㩳erico Garc铆a MOJA JASNOW艁OSA PRZYJACI脫艁KA


Lorca Federico Garc铆a

Moja jasnow艂osa przyjaci贸艂ka

W miasteczku mieszka艂a pewna jasnow艂osa dziewczynka o cerze ogorza艂ej od s艂o艅ca. Jej usta by艂y krwistoczerwone i mia艂y ksi臋偶ycowy poblask, a w jej male艅kich oczkach b艂yska艂y punkciki z艂ota i zieleni. D艂ugie warkocze si臋ga艂y jej niemal偶e do kostek. Chodzi艂a w czerwonej sukience, we w艂osy wpina艂a sobie kwiatek, a r臋ce mia艂a pop臋kane od prania ubra艅 swego rodze艅stwa w rowach na Vedze... Jej ojciec roznosi艂 gazety i mia艂 reumatyzm od wilgoci panuj膮cej w domu, a matka, cho膰 trzydziestoletnia, wygl膮da艂a na lat pi臋膰dziesi膮t z powodu wielu zmartwie艅 i z powodu swojej p艂odno艣ci.

Biedna dziewczynka musia艂a matkowa膰 braciom, bo przecie偶 matka wci膮偶 mia艂a co艣 do roboty. Ach, trzeba by艂o widzie膰 t臋 ma艂膮, siedz膮c膮 blisko paleniska z najm艂odszym oseskiem w ramionach.

— No — m贸wi艂a — nie p艂acz ju偶. Przyjdzie mama i da ci possa膰.

Dzieci膮tko, wci膮偶 z otwartymi ustami, k膮sa艂o j膮 w pier艣, spragnione mleka, a ona, 艣miej膮c si臋, s艂odko mrucza艂a:

— Ty 艂akomczuszku. Czy nie widzisz, 偶e ja nie mam pe艂nych piersi? Nie widzisz, 偶e jestem jeszcze malutka?

Dziecko jednak zaczyna艂o przera藕liwie piszcze膰, wi臋c przestraszona i smutna dawa艂a oseskowi palec, ten ssa艂 przez chwil臋 daremnie i znowu wybucha艂 p艂aczem... Przychodzi艂a matka i bior膮c w ramiona w膮tlutkie dzieci膮tko o 偶贸艂tawej cerze, wyci膮ga艂a sw膮 pr贸偶n膮, pomarszczon膮 pier艣 i dawa艂a mu possa膰... Ma艂y p艂aka艂 jednak jeszcze dono艣niej, bo nie znajdowa艂 s艂odkiego napoju 偶ycia...

Wtedy dziewczynka sz艂a do mojego domu i b艂aga艂a, zaklinaj膮c si臋 na Boga, by mamka, kt贸ra karmi艂a mego brata, przysz艂a i da艂a nieco ich dzieci膮tku, bo inaczej, chyba umrze z g艂odu. Moja matka kaza艂a jej natychmiast i艣膰 i gdy ta przysz艂a, bra艂a ma艂ego na kolana i dawa艂a mu mleka ze swej bia艂ej piersi. U艣miecha艂a si臋 do niego, cho膰 mia艂a 艂zy w oczach. Poniewa偶 cz臋sto si臋 tak dzia艂o, zaprzyja藕ni艂em si臋 z jasnow艂os膮 dziewczynk膮 i zachodzi艂em popo艂udniami do ich domu, by zanie艣膰 im troch臋 pieni臋dzy od mej matki, by popatrze膰 sobie na 藕r贸de艂ko, jakie mieli na podw贸rzu i 偶eby pozbiera膰 bia艂ych kamyczk贸w kryj膮cych si臋 pod lustrem wody...

By艂o mi tak strasznie 偶al tego ubogiego i zaniedbanego domostwa. Pod艂oga nie by艂a tam nawet klepiskiem. Ot, troch臋 wysypanej ziemi, a zamiast dachu, rozpadaj膮ca si臋 strzecha. Jedynymi meblami, jakie posiadali by艂 rozk艂adany st贸艂, kilka chwiejnych krzese艂, zardzewia艂y kaganek i wielki obraz 艢wi臋tej Marii Dziewicy stoj膮cej w艣r贸d siwych ob艂ok贸w, kt贸ry wilgo膰, grzyb i kurz zamieni艂y w groteskowy bohomaz....

Kiedy przychodzi艂em do tej pieczary n臋dzy i zacno艣ci, matka, z rozwianymi w艂osami, podnosi艂a si臋 poma艂u, niczym duch, ociera艂a sobie usta i ca艂owa艂a mnie z l臋kiem... Ta m臋czennica 偶ycia i pracy, mia艂a niesamowit膮 delikatno艣膰 w g艂osie i spojrzenie tak pe艂ne s艂odyczy, 偶e trzeba by chyba by艂o by膰 w艣ciek艂ym psem, by jej nie wsp贸艂czu膰 i nie p艂aka膰 nad jej kalwari膮... Ta kobieta, kt贸ra w swych wn臋trzno艣ciach strzeg艂a tylu istot po to, by je wyda膰 na 艣wiat, a potem widzie膰 jak umieraj膮 z g艂odu, ta 艣wi臋ta, wyniszczona przez m臋偶a i po艣wi臋caj膮ca si臋 dla swych dzieci, by艂a taka pe艂na godno艣ci i rezygnacji zarazem, 偶e staj膮c z ni膮 twarz膮 w twarz, czu艂em l臋k przed jej postaci膮 i mi艂o艣膰 wzgl臋dem jej 偶ycia z艂o偶onego tylko z b贸lu...

Cz臋sto m贸wi艂a mi:

— Dziecko, nie przychod藕 jutro, bo b臋dziemy pra膰 ubrania.

I nie szed艂em. Co za straszliwa, milcz膮ca tragedia! Nie mog艂em p贸j艣膰, bo tamte by艂y nagie i trz臋s艂y si臋 z zimna, pior膮c swe rzeczy, jedyne jakie mia艂y...

Dlatego, kiedy wr贸ciwszy do domu widzia艂em kufer pe艂en pachn膮cych ubra艅, czu艂em jaki艣 niepok贸j i zimny ci臋偶ar w sercu... Ze wszystkich owoc贸w i smako艂yk贸w, kt贸re przynoszono do domu, spor膮 cz臋艣膰 zanosi艂em mej przyjaci贸艂ce, a ona by艂a wtedy a偶 sztywna ze wstydu i nie bra艂a niczego, dop贸ki matka nie kaza艂a jej wzi膮膰...

Jeden z jej braci go艂ymi r臋koma rozrywa艂 ropuchy i otumania艂 tytoniem jaszczurki, by im potem odci膮膰 ogon, co mnie napawa艂o strachem...

Zawsze chcia艂em i艣膰 do jej domu, 偶eby sobie porozmawia膰 i 偶eby mi poopowiada艂a r贸偶nych rzeczy o piekle, poniewa偶 cz臋sto bywa艂a w domu ksi臋dza i nieraz widzia艂a obrazki z pot臋pionymi w艣r贸d p艂omieni... Ale jej matka napawa艂a mnie takim l臋kiem i smutkiem, 偶e szed艂em tam tylko wtedy, gdy mia艂em im zanie艣膰 jedzenie, albo gdy zabiera艂a mnie ze sob膮 mamka mojego brata.

Chocia偶 min臋艂o ju偶 tyle czasu, cho膰 tyle rzeczy przep艂ywa dzi艣 przez m膮 dusz臋, w moim sercu nigdy nie zatrze si臋 posta膰 tamtej matki. Te jej ko艣ci stercz膮ce przez sk贸r臋 i przez ubranie, jej spojrzenie, gdzie艣 w przestrze艅, przede wszystkim jej spojrzenie b臋d臋 pami臋ta艂 zawsze, bo to by艂a pierwsza tragiczna wizja biedy, jak膮 zobaczy艂em... W Andaluzji, w przepi臋knych wioskach, pe艂nych cudnej woni i d藕wi臋k贸w, wszystkie biedne kobiety umieraj膮 z tego samego powodu: przez dawanie 偶ycia i coraz to nowego 偶ycia. Biedne wiejskie obej艣cia s膮 gniazdami cierpienia i wstydu. Nikt nie ma odwagi by prosi膰 o to, czego potrzebuje. Nikt, przez godno艣膰, nie wa偶y si臋 prosi膰 o chleb. Ja m贸wi臋 to wprost, poniewa偶 wychowa艂em si臋 po艣r贸d tylu 偶y膰 przepe艂nionych b贸lem. I protestuj臋 przeciwko zaniedbaniu cz艂owieka pracuj膮cego na wsi. Bo czuj臋 jego b贸l i moja dusza nape艂nia si臋 gorycz膮...

Ile偶 razy, ile偶 razy widzia艂em pogrzeb jakiej艣 matki i dziecka, kt贸re le偶a艂o w jej nogach, gdy oboje umarli z g艂odu, z n臋dzy, z braku pomocy... Ile偶 dzieci opuszczonych umiera z biedy... Pogrzeby, w kt贸rych zawsze ciekawi艂y mnie jasne skrzynie, koronki i kwiaty, dzi艣 przypominam sobie z przera偶eniem, i ze smutkiem zamykam oczy, bo przecie偶, w tym zimnym ciele, kt贸偶 wie, jakie serce si臋 kry艂o? Tyle dzieci umiera na wsiach, jedne z braku jedzenia, inne — z nadmiaru pracy... Te wszystkie smutne wspomnienia nawiedzaj膮 mnie, kiedy my艣l臋 o domu mej jasnow艂osej przyjaci贸艂ki, w kt贸rym ka偶dego roku jedno dziecko si臋 rodzi艂o, a inne umiera艂o...

Mamka i ja szli艣my tam nie raz. Siada艂em wtedy z moj膮 przyjaci贸艂k膮 na progu. Ona trzyma艂a w ramionach swojego brata, ja swojego, i rozmawiali艣my o r贸偶nych rzeczach. Pewnego dnia, gdy tak siedzieli艣my grzej膮c si臋 w promieniach s艂o艅ca, moja przyjaci贸艂ka przypomnia艂a sobie swojego zmar艂ego niedawno braciszka i powiedzia艂a w zamy艣leniu:

— Patrz... Umrze膰... Po c贸偶 zgrzeszyli Adam i Ewa?

— Ale — odpowiedzia艂em, nie znaj膮c jeszcze tej 艣wi臋tej historii — co zrobili Adam i Ewa?

— No, zjedli jab艂ko dobra i z艂a, kt贸re ros艂o na rajskiej jab艂oni, a B贸g im wcze艣niej powiedzia艂, 偶eby nie jedli. — odpowiedzia艂a moja przyjaci贸艂ka, bardzo dumna i zadowolona, 偶e wie wi臋cej ode mnie.

I, dlaczego je zjedli? — zapyta艂em ze zdziwieniem.

— W膮偶 kaza艂 je zje艣膰 Ewie, a Ewa kaza艂a Adamowi.

— Ale g艂upcy — pomy艣la艂em. — Dali si臋 oszuka膰... Ale s艂uchaj, Luisa, czy oni nie bali si臋 偶mii?

— No sk膮d! — powiedzia艂a dziewczynka. — Nie mog艂a zrobi膰 im nic z艂ego, bo w tamtych czasach 偶mije, tygrysy, leopardy, mr贸wkojady (te stworzenia zna艂a moja przyjaci贸艂ka ze szkolnej ksi膮偶ki) by艂y jak male艅kie pieski, i nikt nie umiera艂, i nie by艂o ani zimno ani gor膮co, i nie by艂o g艂odu, i mo偶na by艂o fruwa膰 w powietrzu, i wskoczy膰 do studni nie topi膮c si臋, i mo偶na z niej by艂o wybiec w g贸r臋 po 艣cianie!

— Ale 艣wietnie! — wykrzykn膮艂em z entuzjazmem. — M贸g艂bym wtedy zje艣膰 tyle czekolady ile zechc臋, k膮pa膰 si臋 w rzece bez strachu, i moja babcia by nie umar艂a...

— No w艂a艣nie tak, w艂a艣nie tak.

— Ale, — zapyta艂em dalej, — dlaczego zgrzeszyli? Dlaczego zjedli tamto jab艂ko?

— Bo tak im kaza艂 w膮偶. — odrzek艂a bardzo stanowczo dziewczynka.

Tamtego wieczoru poczu艂em niesko艅czony smutek i szalone pragnienie aby 偶y膰 wiecznie. Tamtego wieczoru bardzo du偶o my艣la艂em o 艣mierci i o tych okropno艣ciach, 偶e cz艂owieka pochowaj膮 i 偶e go zjedz膮 robaki. Tamtego wieczoru moje dzieci臋ce serce chcia艂o przekl膮膰 Boga i m贸wi艂o: — Jak膮 r贸偶nice robi艂o Bogu, 偶e zjedli albo nie? B贸g musi by膰 bardzo z艂y, skoro za tak膮 b艂ahostk臋 skaza艂 ich na prac臋 i na 艣mier膰... „B贸g jest niesko艅czenie dobry” — m贸wi艂a moja matka. — Ale, jak to mo偶liwe? — my艣la艂em sobie. I wspomina艂em zaraz ksi膮偶k臋, kt贸r膮 mieli艣my w domu, w kt贸rej by艂a ilustracja przedstawiaj膮ca wygnanie z raju. Przypomina艂em sobie oblicze Przedwiecznego Ojca, w艣r贸d ob艂ok贸w i piorun贸w, i m贸wi艂em sam do siebie z wyrzutem, ale i z wewn臋trznym l臋kiem: — Jaki偶 z艂y musi by膰, skoro wygania ich za zjedzenie jakiego艣 jab艂ka... — I litowa艂em si臋 nad tym nieszcz臋snym m臋偶czyzn膮 i kobiet膮, kt贸rzy uciekali nadzy, smagani biczem z ognia. I dodawa艂em: — To przez nich jeste艣my tacy i musimy umrze膰!— i czuj膮c 偶al, nienawidzi艂em wtedy Ewy i Adama...

P贸藕niej otworzy艂y si臋 moje oczy na Prawd臋, zrozumia艂em czym jest grzech i pokocha艂em Boga... I przebaczy艂em Ewie i Adamowi. Potem, kiedy zazna艂em wielu cierpie艅, zdj臋艂a mnie niesko艅czona lito艣膰 nad t膮 par膮 wygna艅c贸w z raju na ziemi...

Moj膮 jasnow艂os膮 przyjaci贸艂k臋 widzia艂em niedawno... i prawie, 偶e wybuchn膮艂em p艂aczem, bo w jej oczach jest ju偶 to spojrzenie, kt贸re mia艂a jej matka.

Sz艂a z dwojgiem dzieci. Jedno, jeszcze przy piersi, drugie, sz艂o trzymaj膮c j膮 za r臋k臋. Ach, moja jasnow艂osa przyjaci贸艂ko! B臋dziesz tak膮 jak twoja matka. I twoje c贸rki b臋d膮 takie jak ty.

I gdy o tym my艣l臋, popadam w duchowy chaos.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
moja najlepsza przyjaci贸艂ka - anoreksja, psychologia i psychiatria
Moja by艂a przyjaci贸艂ka
Federico Garc铆a Lorca
Energia przyjazna cz艂owiekowi oraz 艣rodowisku, MOJA FIZYCZKA
Federico Garc铆a Lorca LIBRO? POEMAS
Moja przyja藕艅
Rand Suzanne Moja przyjaciolka RPP032
Rand Suzanne Moja przyjaci贸艂ka
Rand Suzanne Moja przyjaci贸艂ka
0032 Rand Suzanne Moja przyjaci贸艂ka
Bo teraz wiem, 偶e moja przyjaci贸艂ka anoreksja mnie zniszczy艂a
Rand Suzanne Moja przyjaciolka
Garc铆a Lorca, Federico Romancero gitano

wi臋cej podobnych podstron