Smith Guy N Fobia


Guy N. Smith

Fobia

Przełożył Przemysław Panek

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

GDAŃSK 1992

Tytuł oryginału Phobia

Redaktor Małgorzata Paszkowska

Opracowanie graficzne Phantom Press International

Ilustracja Marcin Konczakowski

Copyright Guy Smith Associates 1990 © Copyright for the Polish edition

by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

GDAŃSK 1992

PRINTED IN GREAT BRITAIN

Wydanie I

ISBN 83-7075-074-5

Frankowi Norulakowi

— przyjacielowi i wielbicielowi

tę książkę poświęcam

Dom budził w niej grozę, mimo że przebywała w nim wielokrotnie i do dziś nie

wydawał się takim. Nawet jeszcze pięć minut temu nie robił takiego wrażenia.

Dopiero teraz, całkiem nagle.

Leah Strike poczuła, że przechodzi ją dreszcz. Na dworze było jednak ciepło i

grzało przyjemne letnie słońce. Pod bawełnianą sukienką poczuła ciarki. Za

każdym razem, gdy wstrząsał nią kolejny dreszcz, na jej ciele natychmiast

pojawiała się gęsia skóra. Przez chwilę chciała zawrócić i uciec. W końcu

jednak, z niemałym wysiłkiem, opanowała się.

Lecz dziwne uczucie nie znikało. Wciąż czaiło się gdzieś w zakamarkach jej

umysłu. Wydawało się, że jest to raczej niepokój niż strach. Rodzaj

niewyrażalnego poruszenia. Zrobiło się jej niedobrze i obawiała się, że

zemdleje, więc usiadła na niskim murku i pochyliła do przodu. Wciąż jednak nie

opuszczały jej natrętne, niepokojące myśli. Prawie ze strachem spoglądała na dom

stojący po przeciwnej stronie ulicy.

Była wysoką blondynką. Mogła być atrakcyjna, gdyby nie jej zdecydowana niechęć

do używania kosmetyków. Miała 35 lat i dobry makijaż mógłby ukryć kilka

zmarszczek biegnących przez jej twarz. Wizyta u fryzjera pomogłaby tchnąć nieco

życia w opadające na kołnierz długie kosmyki włosów. Nawet niewielki uśmiech

dodałby jej uroku. Śmiała się jednak rzadko. Życie stawało się dla niej powoli

kieratem codziennych, rutynowych obowiązków gotowania, sprzątania i prania dla

męża i trojga dzieci. Wymagająca posłuszeństwa, bezcelowa rola żony i matki w

monotonnym życiu rodzinnym odcisnęła na niej swe piętno.

Zmrużyła oczy w jasnym popołudniowym słońcu, zmuszając się, aby spojrzeć jeszcze

raz na drugą stronę. Na ulicy stała wysoka furgonetka, służąca do przeprowadzek,

która częściowo przesłaniała dom numer trzynaście. Do tej pory nie wierzyła w

przesądy. Znów zadrżała.

Był to typowy dom szeregowy, jakich wiele można było spotkać w południowych

dzielnicach Londynu. Nie różnił się niczym od co najmniej pięćdziesięciu

podobnych domów, stojących po obu stronach ulicy. Wszystkie takie same jak przy

następnej przecznicy. Każdy przylegał do swego poprzednika i tworzyły razem

jeden ciąg. Były w zupełnie przyzwoitym stanie, mimo że zostały wybudowane

jeszcze przed wojną, aby zaspokoić zapotrzebowanie istniejące wówczas wśród

ludności, której wciąż przybywało. W 1935 roku taki dom kosztował siedemset

pięćdziesiąt funtów, w 1989 — sto dwadzieścia pięć tysięcy. Wyglądały jak

identyczne, poustawiane w rzędzie pudełka. Nie miały żadnych dodatkowych

pomieszczeń, z wyjątkiem przybudówki z półokrągłymi oknami. Podłoga pokryta była

kamienną posadzką. Nie było tu nic, co pozwoliłoby wywyższać się właścicielom

takiej posesji nad swymi sąsiadami. Wszystko było identyczne. Każdy z tych

domków posiadał na zewnątrz niewielki, prawie jak chusteczka do nosa, skrawek

ogródka. Przed frontowymi drzwiami znajdował się niewielki klomb. Panowały brud

i ciasnota. Niechlujne otoczenie i sam dom, budzący klau-strofobiczny lęk, nie

były zachęcające. „Wszystko zależy od tego, czego oczekuje się od życia —

pomyślała Leah. — Zawsze można gdzieś mieszkać." Nowy nabytek szybko nabiera

wartości w oczach właściciela, toteż zaczęła przekonywać się, że nie zrobiła

złego interesu. Poza tym planowali, że za rok lub dwa postarają się zmienić

mieszkanie. John obiecał jej to. Na razie musieli jednak oswoić się z tym

miejscem.

Dom w Chiswick był bardzo podobny, prawie identyczny. Niewątpliwie był

nowocześniejszy, jasny, przewiewny, ale za to ciaśniejszy. Leah przypomniała

sobie plac zabaw, na który często spoglądała, porośnięty zaniedbaną i bujną

trawą, zasypany bezładnie porozrzucanymi śmieciami. Każdy szczegół był tam

brzydki i nieprzyjemny dla oka, ale nie przerażający i budzący grozę, tak jak

tu.

Leah cieszyłaby się, gdyby mogła zostać tam i pomieszkać jeszcze przez rok albo

dwa. Było to jednak niemożliwe. Nie mieli wyboru; bank udzielał kredytu tylko w

przypadku naty-

8

chmiastowej przeprowadzki. Spłata kredytu była dla nich poważnym obciążeniem,

mimo że podniosły im się zarobki. John mówił, że należy patrzeć w przyszłość i

myśleć rozwojowo. Być może nawet sam wierzył w to, co mówił. Być płatnikiem

dużych kredytów oznaczało zwykle wysoki status materialny. W przypadku Johna i

Leah Strike były to jednak tylko pozory. Zresztą i tak nikt z ich znajomych nie

zwróciłby na to szczególnej uwagi i nie pomyślałby o nich jak o bogaczach. Banki

londyńskie były duże i zinstytucjonalizowane, nie tak jak te prowincjonalne,

gdzie można było wyrobić sobie pozycję, biorąc udział w kilku lekcjach golfa,-

organi-zowanych przez miejscowy klub. Bank nie pozwolił Johnowi nawet na dzień

zwłoki przy opuszczaniu poprzedniego mieszkania. Wszystkie obowiązki spadły więc

na Leah. Całą odpowiedzialność za przeprowadzkę złożyła jednak na robotników.

„Jeśli coś nie będzie się podobało Johnowi, to już sam przestawi to sobie

później — pomyślała.— Niech wreszcie sam zajmie się tymi przeklętymi sprawami."

Poczuła się lepiej. Przytrzymując się ściany, wstała i utrzymała się o własnych

siłach. Dom wyglądał, jak gdyby był zupełnie opuszczony i wymarły. Nic

nadzwyczajnego. To chyba odrapane ściany i źle położona farba robiły niedobre

wrażenie.

Leah pomyślała, że jej obawy są zupełnie bezpodstawne i wszystko, o czym do tej

pory myślała, jest tylko wytworem zmęczonej stresem wyobraźni i umysłu, który,

wyczerpany nagłym wstrząsem, nie mógł przystosować się do nowego miejsca.

Powinna teraz wejść do środka i zobaczyć, co dzieje się z dziećmi.

Jej córeczka Sara ustawiała w swej nowej sypialni przedmioty i meble. Na jej

piegowatej twarzy malował się wyraz zacietrzewienia i determinacji. Jak na swoje

trzynaście lat była nad wiek dojrzałą dziewczynką. Dwa tygodnie temu kupiła

sobie swój pierwszy stanik i była z tego powodu bardzo dumna. Leah zauważyła

niedawno, że jej córka używa tuszu i szminki, której odcień był zbyt ciemny,

sprawiając, iż dziewczynka wyglądała na przedwcześnie dojrzałą. Mimo wszystko

matka nie zamierzała robić jej z tego powodu

awantury. Przynajmniej jeszcze nie teraz. John powiedział, że ich córka powinna

się malować i używać kosmetyków, ponieważ jej rówieśniczki w szkole dawno to

robią. „Jeśli będziemy usiłowali nakłonić ją, aby robiła inaczej, będzie czuła

się gorsza od swych koleżanek." Leah obserwowała dorastające szybko w

dzisiejszych czasach młode dziewczęta, które wyglądały mocno ponad swój

rzeczywisty wiek. To właśnie dlatego tak wiele z nich wpadało w kłopoty. Leah

czuła się winna i w żaden sposób nie mogła się od tego uczucia uwolnić. Zaszła w

ciążę przed ślubem. Teraz zamierzała wyznać to swej córce. Trudno było nawet

winić o to Johna. Aby począć dziecko, potrzeba dwojga ludzi.

— Wszystko w porządku, Saro? — Głos matki był zmęczony i napięty, jakby miała do

powiedzenia coś niesłychanie ważnego.

— Tak, mamo.

— Gdzie są chłopcy?

— Chyba w ogrodzie.

O Boże! Ogród wyglądał jak sterta śmieci. Leah stała w drzwiach balkonowych i

patrzyła przez nie na ogród. Miał przypuszczalnie dwadzieścia na dziesięć

metrów. Można było pomyśleć, że poprzedni właściciele mieli sporo kłopotu z

utrzymaniem tego skrawka ziemi w porządku.

Sam bawił się piłką wśród zwalonych stert gruzu i chwastów. Kopał swą nową

zabawkę, którą kupił za własne oszczędności odłożone z kieszonkowego. Piłka

odbijała się od rachitycznego płotu, a wtedy dziewięcioletni chłopiec zawracał

jej bieg kopniakiem, aby znów uderzała o sypiące się ogrodzenie, którego

poszczególne części jęczały i zgrzytały niemiłosiernie. Mały Ben ruszył za

piłką, mrucząc pod nosem z zadowolenia, ale Sam natychmiast zaczął okładać go

pięściami, przyciskając do rozpadającej się, starej ogrodowej altany. Ben

piszczał przeraźliwie, zły i wystraszony.

— Sam! — Leah krzyknęła z całej siły. Jej głos zabrzmiał ostro, przenikliwie,

prawie histerycznie.

— Słucham, mamo? — Sam podniósł piłkę z ziemi i trzymał ją blisko

rozcapierzonych rąk swego młodszego brata.

10

— Sam, daj mu się też pobawić.

— Przecież daję.

— Nieprawda. Robisz wszystko, aby nie mógł złapać piłki. Ben krzyczał z

wściekłości, podskakując i rzucając się na ziemię, po czym zaczął płakać.

— Najlepiej będzie, jeśli wrócicie do domu, obaj.

„O Boże! Oni znów się kłócą — pomyślała zdesperowana. — Może rzeczywiście lepiej

zostawić ich w ogrodzie. Jeśli już mają się kłócić, to niech to robią na

dworze."

— Kończcie zabawę. Zaraz będzie herbata.

— Nie jestem głodny, mamo.

Leah westchnęła. Nie łatwo było oderwać chłopców od zabawy.

— Na sąsiedniej ulicy jest sklep rybny i frytkarnia. Może chcecie zjeść do

herbaty trochę frytek?

— O, tak!!! — Sam wpadł na pomysł. — Chciałbym ciastko rybne, mamo. Proszę.

— Dobrze, ale dopiero za jakieś dwadzieścia minut. Leah zręcznie rozładowała

sytuację. Nawet Ben przestał płakać.

— A teraz chodźcie się umyć. Sam, jesteś strasznie umorusany. Bena też nie

ominie kąpiel. Później porozmawiamy o frytkach.

„I jeśli John , gdy wróci do domu, będzie miał ochotę pójść po porcję również

dla siebie."

Entuzjazm Bena dla frytek skończył się po zjedzeniu pierwszych sześciu. Rzucił

wtedy jedną z nich w Sama.

— Ben, przestań! — Leah starała się nie krzyczeć i powstrzymać chęć wymierzenia

swemu trzyletniemu synowi solidnego klapsa, gdy ten z rozmysłem rzucił na

podłogę kilka frytek. Chłopczyk był przemęczony. Pomyślała, że prawdopodobnie

nie będzie mógł zasnąć w nowym miejscu i znajdzie się w nocy między nią a

Johnem, a na koniec pewnie zmoczy łóżko do granic przyzwoitości.

— Ben, dlaczego nie bawisz się swoimi klockami?

— Nie chce mi się.

11

Było to akurat na rękę Leah, gdyż nie pamiętała ani trochę, w który karton

zapakowała klocki swego syna.

— Dobrze, możecie zejść na dół, tylko bez żadnych bijatyk. Słyszeliście? Sam?

Chłopcy działali jej na nerwy. Przez ostatni tydzień, to jest od czasu, gdy

skończyły się zajęcia w szkole, nie robili nic innego, jak tylko kłócili się ze

sobą i bili. Sam powinien wiedzieć, że nie należy bić słabszych. Stawał się

powoli osiłkiem wyżywającym się na swym młodszym bracie.

— Dobrze, mamo.

— Jeśli tylko zobaczę, że się bijecie, pójdziecie prosto do łóżka. Obaj!

Słyszeliście?

Skinęli głowami, ale Leah wiedziała, że nie zmusi malców do posłuszeństwa.

Wysłanie ich do łóżek nie było wyjściem — zaczęliby okładać się pięściami w

sypialni na piętrze.

Sara przebywała wciąż w swym pokoju, prawdopodobnie przypinając niebieskimi

pinezkami do wszystkich ścian plakaty i fotografie znanych zespołów i

piosenkarzy. Leah stwierdziła, że nic nie jest w stanie polepszyć wyglądu tego

pokoju i ozdobić go. Graftonowie musieli żyć jak świnie i z pewnością byli

szczęśliwi, doprowadzając to miejsce do stanu ruiny. Tylko dlatego John mógł

utargować cały tysiąc u dzielnicowego agenta mieszkaniowego. Leah była

zadowolona, że nie miała okazji nigdy spotkać się z poprzednimi lokatorami domu

pod numerem trzynastym.

Chłopcy byli na zewnątrz i bawili się piłką. Przez chwilę wydawało się, że Sam

był całkiem zadowolony, pozwalając Benowi kopać swoją piłkę. Gdyby nie różnica

wieku, obaj chłopcy mogliby uchodzić za bliźniaków. Mieli ciemną, oliwkową skórę

Johna i tak jak on czarne pokręcone włosy i silną, zgrabną budowę. Byli

przystojni jak ich ojciec. Nie było wątpliwości, że w przyszłości będą zaliczać

bez trudu dziewczyny, tak jak robił to ich ojciec. Leah stwierdziła to z

niesmakiem.

Usłyszała zbliżający się i zatrzymujący pod domem samochód. Podeszła do okna.

Jasnoczerwony suzuki manewrował na ulicy. Jego lśniąca karoseria połyskiwała w

świetle zacho-

12

dzącego słońca jak nawoskowana skorupa żółwia. Kierowca próbował wcisnąć się w

niewielką przestrzeń, aby zaparkować. Zatrzymał się dosłownie cal od stojącego

za nim zielonego golfa i wyłączył silnik. John był w domu.

— O! —John Strike przyjrzał się stojącemu na podłodze rzędowi kartonów i

skrzynek. — Wszystko w porządku?

— Myślę, że tak. — Leah wyczuła w głosie męża nutkę krytycyzmu. Kartony nie były

jeszcze rozpakowane. — Nie wiedziałam... Ostatnią naszą przeprowadzką zajmowałeś

się sam.

— To potrwa najwyżej dzień albo dwa. — Rozejrzał się wokół, szukając wieszaka na

swoją marynarkę, która zwisała mu luźno na ramieniu. W końcu ułożył ją na jednym

z kartonów.

— O Boże! Co za ruch! Pierwszy i ostatni raz jadę do pracy dżipem. Nie zrobiłem

dziś nic poza tym, że pojechałem do Chiswick po resztę rzeczy. Jest coś do

zjedzenia?

W ogrodzie Sam i Ben rozpoczęli właśnie następną kłótnię.

Na szczęście dzieci spały. Zanim oboje z Johnem położyli się do łóżka, Leah

jeszcze raz sprawdziła, czy wszystko jest w porządku. Pokój Sary przypominał

sklep z płytami. Zdjęcia „Police" i Michaela Jacksona zasłaniały postrzępioną,

brudną i ponadgryzaną przez robaki tapetę. Sam zaczął właśnie rozwieszać plakaty

słynnych piłkarzy, wyrwane ze środkowych stron magazynów piłkarskich. Jutro

będzie musiała znaleźć coś do przyklejenia dla Bena, aby nie czuł się gorszy.

Delikatnie zamknęła drzwi małej sypialni i stąpając na palcach, odeszła po

cichu.

John był już w łóżku. Siedział, czytając egzemplarz „Today", pogrążony w swym

ulubionym cyklu artykułów o człowieku, który zrobił milion, zaczynając od zera.

Trzymał swego dżipa przed domem i polerował go co weekend. Do biura zaś chodził

w grubej marynarce, niezależnie od tego, czy świeciło słońce, czy też padał

deszcz. Zimą ubierał się w zielone stare futro. „Jeśli dorobisz się swojego

pierwszego miliona i będziesz pracował w banku, będziesz wkrótce wyglą-

13

dał tak samo." W tym okropnym fantazjowaniu przypominał małego chłopca.

Próbowała nie zwracać uwagi na jego podniecenie, odsuwając na bok kołdrę i

układając się obok. Szybko odwróciła twarz w drugą stronę. Miała nadzieję, że tę

noc spędzi spokojnie.

Poczuła jak jego szczupłe palce zaczynają dotykać jej pośladków, unosząc ku

górze jej lekką, nylonową piżamę. Dręczyło ją teraz to samo poczucie winy,

którego doznawała dużo wcześniej. „Przecież Sara właśnie dorasta i wkrótce będę

musiała ją ostrzec, aby nie zrobiła tego samego błędu, co jej matka." Leah czuła

się teraz jak hipokrytka.

Leżała wtedy na tylnym siedzeniu starej cortiny Johna. To było trzynaście lat

temu. Była dziewicą aż do swych dwudziestych pierwszych urodzin. Zresztą nawet i

później na samą myśl o tym ogarniało ją przerażenie. Zgoda — była staromodna;

wszyscy wokół niej sypiali ze sobą. Ona była jednak wyjątkiem. Pozwoliła na to

tylko Johnowi, ponieważ dziewczyny szalały za nim. Gdyby wtedy nie zdecydowała

się, inne z pewnością skorzystałyby z okazji. Dziwne, ten pierwszy raz sprawił

jej tak wiele przyjemności, że prawie nie mogła się doczekać następnego.

Nalegała, aby John za każdym razem używał prezerwatywy. Mimo to każdą miesiączkę

przyjmowała z ulgą i odprężeniem. Pamiętała jeszcze koszmary i lęki, gdy okres

opóźnił się o kilka dni. Minęły dwa miesiące, nim opanowała ją namiętność, nim

zaznała pierwszych orgazmów. Wkrótce zaręczyli się i ustalili wstępną datę

ślubu. Miał się odbyć sześć miesięcy później. I wtedy zaczął się prawdziwy

koszmar.

Było zupełnie tak jak dzisiejszej nocy, w ciemności przepełnionej desperacją

Johna, który zdecydowanie wchodził w Leah. O Boże! Musiała być zwykłą idiotką,

pozwalając kochać się ze sobą Johnowi bez prezerwatywy. Do momentu gdy zgodziła

się na wszystko, John pieścił swym giętkim językiem dolne partie jej ciała, tam

gdzie było ono miękkie, ciepłe i wilgotne. W końcu przekonał ją, że okres

skończył się jej dopiero kilka dni temu i na pewno nic się nie stanie, jeśli nie

użyją prezerwatywy.

14

Krzyczała i jęczała głośno, gdy obnażone szorstkie ciało Johna wdzierało się w

nią, dążąc do zaspokojenia. „Nie! John, proszę! O, tak, pragnę cię także!" Nie

miała żadnego wyboru. Wiła się i rzucała aż do chwili, gdy John zaczynał

szczytować i zaspokajał się. Dokładnie tak jak dzisiejszej nocy.

Natychmiast ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że zaszła właśnie w ciążę. Leżała

tak w ciemności małżeńskiej sypialni z jego ciepłym nasieniem w swych

wnętrznościach. Była prawie pewna, że czuje ruchy dziecka w swym łonie. W końcu

jednak pomyślała, że to nie mogło zdarzyć się tej nocy.

I wtedy usłyszała płacz Bena. Poderwana paniką, w jednym momencie wysunęła się z

objęć Johna i zaczęła szukać po omacku włącznika światła. Obciągając nylonową

piżamę, podbiegła do drzwi. Miała wrażenie , że coś ciepłego i mokrego parzy jej

stopy. I wtedy poczucie winy zamieniło się w przerażenie. Poczuła to samo dziwne

i niesamowite uczucie skręcające jelita, które przyprawiło ją o mdłości kilka

godzin temu na ulicy. Z jej gardła wyrwał się krzyk.

Ben stał na podłodze zdała od swego łóżka w swej czerwo-no-białej, wygniecionej

i przepoconej piżamie. Jego oczy były zamknięte, jakby wciąż jeszcze spał. Twarz

przybrała nienaturalny zielonkawy odcień. Mógł to być zwiastun nagłej

niestrawności. Jego czarne kręcone włosy, które zwykle stały prawie pionowo,

sztywne i proste jak pole wyschniętej kukurydzy, teraz leżały płasko na głowie,

przesiąknięte potem.

Leah już prawie chciała go złapać, gdy John chwycił ją za ramię i odciągnął

gwałtownie do tyłu.

— Nie dotykaj go! —jego głos zdradzał przerażenie. Nie kontrolował drżenia

palców, którymi ściskał Leah.

Stała tak zupełnie bezradna, patrząc na opanowane przez strach dziecko. Ben

poruszał chaotycznie wargami i bełkotał coś niezrozumiałego, śliniąc się

obficie. Nagle otworzył oczy, mrugając szybko powiekami, i rozejrzał się

przestraszony wkoło. Wydawało się, że nie zauważał w ogóle swoich rodziców, bo w

pewnym momencie krzyknął głośno. Leah nie wahała się dłużej, tylko szybko

zagarnęła go ręką i przytuliła mocno do siebie.

15

— Musiał mieć zły sen — mruknął John.

— Co się stało, kochanie? — Leah podniosła Bena z ziemi i wzięła na ręce. Czując

bliskość matki, chłopczyk rozluźnił się i zaczął płakać. — Powiedz mamusi, co

się wydarzyło?

Twarz małego Bena wyrażała pustkę i zakłopotanie. Bał się, ale nie był w stanie

określić przyczyn swego przerażenia. Bełkotał coś niezrozumiałego, wskazując w

kierunku otwartych drzwi swej sypialni. Gdy próbowali zawrócić go do pokoju,

szamotał się i stawiał opór.

—Niech już lepiej śpi z nami — rzuciła Leah, niosąc syna do swej własnej

sypialni.

Słyszała, jak John sprawdza pusty dziecinny pokój. Za chwilę wrócił do żony.

—Wszystko w porządku, tam nic nie ma.—W jego głosie

słychać było ulgę.

— A cóż takiego mógłbyś tam zobaczyć?—spytała Leah, kładąc Bena na środku łóżka,

głaszcząc i układając jego potargane włosy.

Ben wracał do równowagi; przestał płakać i na jego policzkach pojawiły się słabe

rumieńce.

— Nic, oczywiście nic. — John nie był do końca przekonany. —Myślałem tylko...

Tak, może coś zwyczajnego przestraszyło Bena. To wszystko przez to nowe

otoczenie. Miał jakiś zły sen i przebudził się. Może powinniśmy skontaktować się

jutro z lekarzem, żeby dał mu jakiś środek nasenny. No, ale nie ma się czym

przejmować. Takie rzeczy zdarzają się dzieciom.

Leah zgasiła światło. Trzymała Bena blisko przy sobie, aż usłyszała jego miarowy

i spokojny oddech. Pomyślała, że od razu trzeba było wziąć go do ich łóżka.

Zaoszczędziłoby to zarówno jej, jak i dziecku niepotrzebnych emocji.

Czuła, że leży na mokrej części prześcieradła, ale bojąc się znów obudzić małego

Bena, nie ośmieliła się poruszyć.

16

Minęło sporo czasu, zanim Leah ogarnął niespokojny, płytki sen. Leżała skurczona

na skraju łóżka z zaciśniętymi na swej piżamie drobnymi palcami Bena.

W pewnym momencie dotarło do niej, że odczuwa jakiś fizyczny dyskomfort. Nie

było to odrętwienie czy sztywność spowodowana niewygodną pozycją. Przebudziła

się, ponieważ odczuła nagłą i nieodpartą potrzebę wyjścia do toalety. Zerknęła w

kierunku stojącego na nocnej szafce budzika — było już po trzeciej. Czuła, że

nie da rady wstrzymać się do czasu, gdy trzeba będzie wstać.

Delikatnie uwolniła się z uścisku małego Bena i wysunęła z łóżka. Nie było

potrzeby włączania światła; szła po omacku. Na chwilę zatrzymała się, aby

przypomnieć sobie drogę do łazienki. Klepki parkietu skrzypiały pod jej gołymi

stopami. Gdy wracała, zauważyła, że ze szpary pomiędzy drzwiami do pokoju Sary a

podłogą wydobywa się smuga światła.

Jej zdziwienie szybko zamieniło się w niespokojne przeczucie. Może z Sara dzieje

się coś niedobrego? Może krzyki Bena zaalarmowały ją? Leah zerknęła na drzwi od

pokoju Sama i odetchnęła z ulgą. Było tam ciemno. Skierowała się w kierunku

pokoju swej córki i przystanęła nasłuchując. Cisza. Słyszała jedynie łomot w

swych własnych uszach. Złapała za klamkę, nacisnęła ją powoli i pchnęła drzwi,

uchylając je na kilka centymetrów.

Sara leżała wśród pogniecionej i poskręcanej pościeli. Miała niespokojny sen;

rzucała się i cicho pojękiwała. Jej oczy były zamknięte, a twarz przerażająco

blada. Wyglądała na chorą. Leah weszła do pokoju i zbliżyła się do łóżka.

Położyła na czole córki dłoń i (tak jak nakazywał jej instynkt macierzyński)

wyczekiwała w napięciu nienaturalnego ciepła, które mogłoby być oznaką gorączki.

Sara otworzyła z przerażeniem oczy i natychmiast wtuliła się z powrotem w

poduszkę. Dopiero po chwili odetchnęła z ulgą, rozpoznając swą matkę.

17

— Saro, czy wszystko w porządku?

—Tak, mamo. — Sara toczyła zdziwionymi i przestraszonymi oczami po pokoju. — Nic

mi nie jest.

— Nie wyglądasz na zdrową.

—Nic mi nie jest. — Dziewczynka zdenerwowała się. Zaczęła być arogancka.

— Dlaczego więc miałaś zapalone światło? — nie ustępowała matka.

— Ja... Nie mogłam długo zasnąć. Czytałam.

„Kłamstwo — pomyślała Leah. — Sara nigdy nie umiała dobrze kłamać."

Rozejrzała się wokół. Nigdzie nie było śladu książki ani czasopisma.

— No, dobrze, idź więc spać. Ja wyłączę światło za ciebie.

— Nie! — wrzasnęła dziewczynka, siadając gwałtownie na łóżku. W jej niebieskich

oczach bez trudu dostrzec można było przerażenie.

— Więc co się stało? — Leah przysiadła na brzegu łóżka, przysłaniając wstydliwie

i jakby z poczuciem winy zmoczony fragment swej nocnej koszuli. — Jesteś

przerażona i zupełnie rostrojona, kochanie. No, już. Powiedz, co się stało.

— Naprawdę nic mi nie jest, mamo... — Zawahała się. — A co stało się Benowi?

— Miał zły sen. Przypuszczam, że jest trochę rozkojarzo-ny przez to nowe

mieszkanie... Tak jak ty zresztą.

— Ja... Ja nie jestem rozkojarzona. „O Boże! Duma i zawziętość nastolatków nigdy

nie pomagają w takich sytuacjach."

— Więc chyba mogę wyłączyć światło?

— Nie, proszę.

Leah wzięła głęboki oddech i powoli zaczęła wypuszczać powietrze. W ich

małżeńskim łóżku nie było już więcej miejsca. Leah mogłaby spać razem z Sara;

gniotłyby się obie okropnie, ale nie sprawiłoby to więcej kłopotu, niż trzymanie

między sobą a Johnem małego Bena. Sara z pewnością odrzuciłaby jednak taką

propozycję. Nie było co do tego żadnych wątpliwości.

18

— Dobrze, w takim razie zostawię ci zapalone światło. Zawołaj mnie, jeśli

będziesz mnie potrzebować.

Leah wyszła z pokoju swej córki, zostawiając za sobą lekko nie domknięte drzwi.

Gdy znalazła się już na półpiętrze, znów poczuła ów dziwny, niespodziewany

strach, którego doświadczała już wcześniej. Był to jakby nie wyjaśniony,

dziecięcy lęk przed czymś, co czai się w ciemności i może w każdej chwili

wyskoczyć z jakiegoś zakamarka. Gdy jednak wśliznęła się do łóżka i przytuliła

do śpiącego Bena, strach minął.

Wtedy jednak zrozumiała, czego obawiała się Sara.

John Strike wsiadł do metra na podziemnym dworcu Bal-ham. Wagony wypełnione były

ludźmi spieszącymi do porannych zajęć. John przewiesił przez ramię marynarkę,

uświadamiając sobie, że powinien był ją zostawić w domu. Meteorolodzy

przewidywali, że fala upałów będzie jeszcze trwała aż do weekendu. Ale

marynarka—to był rodzaj munduru, oznaka człowieka, który próbował stworzyć

wrażenie luźnego, prowincjonalnego stylu życia w wielkim mieście. Trzeba

przyznać, że było to zaraźliwe jak epidemia. Mężczyzna stojący w bocznym

przejściu ubrał nawet płaszcz. Jego spocona twarz błyszczała jak gładko

wypolerowana powierzchnia. W tej samej ręce, którą trzymał się poręczy, tkwił

ilustrowany egzemplarz „Financial Times". To była gra, w którą grali już

wszyscy.

John wysiadł na przystanku Tottenham Court Road i zaczął iść dalej pieszo. Nagle

ruch zamarł. Z tłumu pojazdów wyłoniła się karetka pogotowia. Z daleka widać

było jej niebieskie, błyskające, niespokojnie światło ostrzegawcze. „Wraca, czy

jedzie dopiero do poszkodowanego — snuł przypuszczenia John. — Wypadek drogowy,

a może atak serca?" W śródmieściu życie i śmierć ocierały się o siebie każdego

dnia i nikogo to nie dziwiło. Każdy musiał dbać o własne interesy, tak jak

wszyscy pozostali. To, co działo się z innymi, nie obchodziło nikogo ani trochę.

19

John wciąż nie mógł się nacieszyć awansem, który niedawno otrzymał. Został

kontrolerem bankowym wyższego szczebla. To była typowa praca biurowa: zespół

czterdziestu dwóch ludzi zajmował się wszystkimi bieżącymi sprawami, a John był

odpowiedzialny za ich pomyłki i niedokładnie wykonaną pracę. Zajmował ważne i

widoczne stanowisko, w rzeczywistości jednak musiał na swym posterunku sprawnie

i szybko pilnować wszystkich interesów. Jego autoryzowany podpis weryfikował

wszystko, co podano mu do zatwierdzenia. Jeśli sprawy szły dobrze, nie było

żadnych kłopotów. W przeciwnym wypadku natychmiast wyleciałby z pracy. Po

prostu, płatny kozioł ofiarny, zausznik szefa.

Większość zespołu stanowiły młode dziewczęta, przeważnie dwudziestolatki,

zarabiające pieniądze na drobne wydatki i rzeczy osobiste. Na utrzymanie i

spłatę rat pracowali ich mężowie. Była to dla nich całkiem wygodna praca, dopóki

nie znużyła ich rutyna codziennych obowiązków lub nie zaszły w ciążę. Mężczyźni

grali o wyższą stawkę: mogli awansować, o ile tylko właściwie wykorzystywali swe

atuty, a ich twarze miały miły wyraz. Do następnej grupy zaliczali się

nowicjusze, absolwenci uniwersytetu. Z nimi było gorzej, twierdził John.

Cholernie przemądrzali, gdy chodziło o ich własne dobro, błyskotliwi, jeśli

sprawy dotyczyły teorii czy abstrakcyjnych systemów. Wystarczyło jednak dać im

do rozwiązania jakieś zwykłe, rutynowe zadanie praktyczne, aby resztę dnia

spędzili, biedząc się nad nim i partacząc je do reszty.

Od czasu do czasu John spoglądał na drzwi do gabinetu szefa i z ulgą stwierdzał,

że są wciąż zamknięte. Kenton był obrzydliwym draniem i.cały zespół bał się go

okropnie. Maty, łysawy i krępy człowieczek, wciąż zerkał swoim wyniosłym

spojrzeniem, a wyraz jego twarzy zdawał się mówić jakby za niego: „To ja jestem

szefem, ja jestem Bogiem, nie zapominajcie o tym." Był sarkastyczny. Jeśli tylko

ktoś wszedł mu w drogę, usuwał go lub degradował. Bez przerwy starał się

wytworzyć w biurze atmosferę strachu i niepokoju, nawet jeśli

20

siedział zamknięty w pokoju, ustalając z klientem sprawę przekroczonych

rachunków.

John często łapał się na tym, że kierował swój wzrok w stronę umieszczonej na

bankowym kontuarze tabliczki z numerem 3. Kobieta, która tam siedziała, miała

ciemne krótkie włosy, kształtną figurę i spódniczkę z rozcięciem, które za

każdym razem, gdy pochylała się, aby wyjąć z szuflady rezerwę pieniędzy,

odsłaniało sporą część jej nie obciśniętych pończochami ud. Identyfikator

informował, że nazywa się Ruth Ford i jest mężatką. Przyglądał się jej od

niechcenia, leniwie wodząc wzrokiem. Jednak już wcześniej zauważył, że

podniecała go.

Gdy wracał wieczorem do domu metrem, jego myśli znów zwróciły się w jej stronę.

Leah dręczył ból głowy. To był jeden z tych, które zaczynają się zwykle

natrętnym ćmieniem pomiędzy oczami i stają się coraz bardziej dokuczliwe, aż do

momentu, gdy nie można już wytrzymać. Leah modliła się tylko, aby nie zamienił

się on w migrenę. Nie miała jej od ponad roku. Teraz ból głowy spowodowało

niewątpliwie zmęczenie po bezsennej nocy i kłopoty z dziećmi. „Najważniejsze, że

pierwszą noc w nowym domu masz już za sobą — pocieszała się. — Jest już po

wszystkim. Po wszystkim."

Cały ranek spędziła na rozpakowywaniu kartonów i szukaniu miejsc na to wszystko,

co się w nich znajdowało. Nie było wątpliwości, że zawartość wszystkich pakunków

trzeba będzie jeszcze poprzekładać. Mimo to Leah umieściła niektóre rzeczy w

trudno dostępnych miejscach, a puste kartony wyrzuciła do stojącego na zewnątrz

metalowego pojemnika na śmieci. Pomyślała, że ten pojemnik jest rzeczywiście

niezbędny. W domu nietrudno jest szybko stworzyć specjalną kolekcję odpadków i

niepotrzebnych przedmiotów. John zawsze nakłaniał ją do powtórnego przeglądania

przeznaczonych do wyrzucenia rzeczy. Nie zdarzyło się jeszcze, aby nie znalazł

czegoś, co, jak twierdził, mogłoby mu się przydać.

21

„Dobrze. Jeśli chce tak bardzo zbierać rupiecie, to proszę— pomyślała. — Nie

będę wszczynać kłótni na ten temat."

Leah z pewną niechęcią doszła do wniosku, że dom mógłby być całkiem przyjemny.

Poprzedni właściciele, ale na pewno nie Graftonowie, dokonali zmian na rzecz

uczynienia go przestronniejszym i wygodniejszym. Dwa pokoje zostały połączone

przez usunięcie ich wspólnej ściany, a kuchnia tak powiększona, aby można w niej

było urządzić jadalnię. Były też drzwi balkonowe z widokiem na ogród znajdujący

się z tyłu domu, schludnie obsadzony trawnikami i krzakami róż. Wszędzie stały

kratownice podtrzymujące rośliny. Kilka warstw farby mogłoby przywrócić im

dawny, całkiem miły wygląd. Oczywiście, John musiałby także poświęcić jeden

weekend na przycięcie trawy. Można by też, w wybranym przedtem miejscu, wyłożyć

ziemię kawałkami darni, aby Ben i Sam mogli grać tam w piłkę i toczyć swe

bijatyki.

Sam właśnie znalazł sobie kolegę dwa domy dalej i poszedł się tam bawić. Jeśli

będzie miał trochę szczęścia, to zostanie tam na herbatę. Ben natomiast spał na

piętrze, nadrabiając zaległości ostatniej ciężkiej nocy. Sara siedziała w swym

pokoju, kończąc zaczętą tydzień temu akwarelę, na której uwieczniała swój

poprzedni dom w Chiswick. „Może to tęsknota i nostalgia za tamtym miejscem" —

pomyślała Leah. Tak czy inaczej, taka sytuacja nie miała precedensu. Spokój i

cisza w czasie letnich wakacji — to mogło się już nigdy więcej nie powtórzyć.

Leah walczyła z pokusą, aby pójść na piętro do sypialni i położyć się na

godzinkę. Pomyślała, że nawet mogłaby sobie na to pozwolić, ale najpierw musi

pozmywać naczynia po śniadaniu i przygotować jakiś posiłek na wieczór. John z

pewnością nie doceniłby kolejnej zakończonej sukcesem wyprawy do frytkami.

„Sałata i pizza z lodówki — zadecydowała Leah. — Coś miłego, odświeżającego i

łatwego do przygotowania. Ale najpierw naczynia!"

Gdy poodkręcała krany, wylewając na brudne naczynia płyn do mycia, zastanawiała

się, dlaczego ten, kto projekto-

22

wał lub urządzał kuchnię, nie umieścił zlewu pod oknem. Byłby to przecież układ

o wiele przyjemniejszy dla przytłoczonej codzienną porcją nudnego zmywania

gospodyni. Za oknem widoczny był wyraźnie niewielki płot, w który można by się

ewentualnie wpatrywać. Bardziej interesującym przedmiotem była chyba jednak

gładka, pomalowana na jeden kolor ściana. W tej sytuacji jedyne, co pozostało

Leah do zrobienia, to ustawić na parapecie karmnik, aby obserwować pożywiającą

się w zimowe miesiące niewielką społeczność miejscowych ptaków. Żaden szczegół

za oknem nie był w stanie przerwać monotonii.

Próbowała nie myśleć o wypadkach ostatniej nocy, ale czuła, że jej się to nie

uda. I nie chodziło wcale o Bena czy Sarę albo o jej dziecinne wręcz lęki. W jej

myślach dominował John. Ostatnio budził w niej odrazę. Wydawało jej się, że tacy

są wszyscy mężczyźni, choć nie wiedziała na ten temat wiele, ponieważ nigdy nie

była z żadnym innym mężczyzną, a w każdym razie nigdy nie miała żadnych

poważniejszych przygód. Wszystko, czego chciał John, zaczynało się i kończyło na

seksie. Nie miała wątpliwości, że gdyby nie pozwalała mu na to, znalazłby sobie

inną kobietę i z nią zażywał rozkoszy, jak to się już zdarzyło.

Nie opuszczała go tylko ze względu na dzieci, stawiając się w roli swego rodzaju

męczennicy—małżeński seks w obronie rodzinnej harmonii. Gdzieś jednak

przebiegały granice takiego poświęcenia. Tak. One na pewno gdzieś musiały być.

Leah nie zapomni nigdy, jak John kupił aparat fotograficzny Polaroid. Mówił, że

będzie można zrobić dzieciom parę fajnych zdjęć i rzeczywiście robił to, ale

tylko na początku.

Sara miała wtedy osiem lat, a więc musiało to być jakieś pięć lat temu. Byli

całą rodziną na wakacjach w Północnej Walii i mieszkali w wynajętym domku.

Przyjemne otoczenie i atmosfera całkowicie odprężającego wypoczynku sprawiły, że

Leah nabrała ochoty na seks. Dzieci spały już łóżkach, John i Leah położyli się

dla odpoczynku. Dziwne, ale Leah przejęła inicjatywę i zaczęła całować Johna

tam, gdzie najbardziej mu to odpowiadało. Sama była zaskoczona swoim

23

zachowaniem. Ale chwila niezwykłego uniesienia trwała do momentu, w którym jej

mąż schylił się pod łóżko i wyciągnął spod niego przygotowany już do zdjęć

aparat.

Leah osłupiała. John nakłaniał ją, aby rozchyliła szeroko nogi i pozwoliła mu

zrobić zdjęcie pomiędzy jej udami. I to nie wszystko! John chciał, aby

rozchyliła dla niego to najbardziej wstydliwe miejsce! Potem wymyślił coś

jeszcze lepszego: „Najpierw ja zrobię zdjęcie tobie, a potem ty pstrykniesz mi.

Pobawimy się jak bezwstydne dzieciaki ze szkoły, kiedy obnażają się gdzieś za

węglarką na przerwie śniadaniowej". Leah jednak stanowczo odmówiła, naciągając

na siebie prześcieradło, aby osłonić swe nagie ciało. Ten epizod popsuł resztę

wakacji.

Tak więc teraz, gdy John miał ochotę na łóżko, Leah po prostu się zmuszała. Tak

było prawie każdej nocy. Gdy jednak John nie nalegał, martwiła się, że używa

sobie gdzieś na boku. Czuła to i dlatego myślała, że gdy dzieci dorosną,

prawdopodobnie opuści męża. Teraz jednak była to tylko myśl, która dodawała jej

otuchy.

Zaczęła zmywać naczynia i ustawiać je na kratce suszarki.

Nagle usztywniła ciało i poczuła, że jej oddech staje się coraz szybszy, a puls

rośnie. Gorący dotąd strumień wody stał się teraz zimny jak lód, sprawiając, że

jej ręce pokryły się gęsią skórką. Obraz rzeczywistości stawał się coraz

bardziej niewyraźny i do tego stopnia zamazany, że podrapaną i pokrytą płatami

starej, odpadającej farby ścianę tuż nad zlewem widziała jak przez mgłę.

Uchwyciła się blatu. Gdyby nie to, z pewnością by upadła. Jej wyschnięte usta

gotowe były do krzyku, struny głosowe odmówiły jednak posłuszeństwa. Nie dający

się wyrazić strach ogarniał ją coraz mocniej, przeszywając okropnym zimnem całe

ciało.

Ktoś musiał ją obserwować...

Znała to uczucie dobrze, ale nigdy nie było ono tak silne, przerażające i

zniewalające jak teraz. Przypominało jej to wrażenie, jakie miewała podczas

opalania się na tarasie, kiedy była jeszcze nastolatką. Miała na sobie tylko

bikini i wie-

24

działa dobrze, że Mr Morre obserwuje każdy jej ruch, zerkając z lubieżnym

zaciekawieniem przez swój żywopłot. Teraz było to jednak tysiąc razy gorsze.

Ktoś był na zewnątrz, prawdopodobnie w ogrodzie, i obserwował ją. Poruszyła

głową tylko o cal. Wysiliła się, aby spojrzeć, lecz sprawiło to, że poczuła ból.

Jej wizja była zupełnie rozmazana, gdyż pot zalewał jej oczy, które szczypały ją

okropnie. Sterty gruzu i zarośla chwastów nie mogły stanowić dobrej kryjówki.

Chyba że ktoś czaił się w starej szopie. „To niemożliwe — analizowała sytuację

Leah. — Jest przecież zamknięta, a zamek zastaliśmy zupełnie zardzewiały. John

mówił, że będzie musiał go otworzyć siłą i wstawić nowy. Więc gdzie?... Nie

ruszaj się, nie daj im zorientować się, że wiesz, że jesteś obserwowana" —

powtarzała sobie. Drżała na całym ciele. Miała wrażenie, że nogi uginają się pod

nią i za chwilę upadnie na podłogę. Talerz drgnął w suszarce, przesuwając się

lekko w dół, uderzając cichutko o pozostałe i przechylając je pod niebezpiecznym

kątem. Za chwilę mógł przewrócić pozostałe naczynia jak kostki domina.

Leah poczuła pragnienie ucieczki. Chciała najzwyczajniej rzucić się do tyłu

przez korytarz, prosto na ulicę, trzasnąć drzwiami i zostawić dzieci na łasce...

„Nie, nie mogłabym zostawić ich tak na zawsze. Ale nie chcę też na to patrzeć.

Jeśli ktokolwiek mnie obserwuje, to na pewno nie ma go w ogrodzie. Musi być...

musi być tutaj. Inna możliwość nie istnieje"

Usłyszała czyjś ruch. Rodzaj szurania przypominający powłóczenie bosymi nogami

po kuchennej posadzce. Nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Trzymając

się kuchennego kontuaru, jakby zależeć od tego miało jej życie, oddychała

głęboko, próbując się uspokoić. Wiedziała, że tajemniczy obserwator jest

dokładnie tuż za nią. Nie więcej niż metr. W każdej chwili mógł wyciągnąć rękę i

dotknąć jej. Słyszała oddech intruza, jakby z trudem przeciskający się przez

wypełnione śluzem nozdrza. Zrobił następny krok, szurając nogami. Teraz musiał

być dokładnie za nią.

25

Rozluźniła się nieco, próbując wydać okrzyk ze zduszonych przerażeniem płuc.

I wtedy spadły talerze. Leciały z brzękiem, rozbijając się gwałtownie o podłogę.

Wypadały z suszarki jak lawina, podskakując i zmieniając się w białą masę

okruchów leżących teraz u stóp Leah. Przerwały ten dziwny czar, który opanował

kobietę, nie pozwalając jej ruszyć się z miejsca.

W końcu Leah nie wytrzymała i krzyknęła najgłośniej, jak tylko potrafiła.

Obróciła się gwałtownie i z furią nastąpiła na leżącą tuż przy jej sandałach

rozbitą skorupę talerza. Pośliznęła się, z pewnością by upadła, gdyby

instynktownie nie złapała się stołu.

I wtedy Ben zaczął płakać. Stał tuż za nią ubrany tylko w spodnie od swej

piżamy, którą zmoczył podczas swej dziennej drzemki. Krzyczał przeraźliwie. Jego

oczy drgały dziko ze strachu. Chłopczyk musiał być w szoku.

Leah chwyciła go mocno w objęcia. Oboje nie mogli powstrzymać łkania, które

towarzyszyło opadającemu przerażeniu, przechodzącemu powoli w ulgę i odprężenie.

Drżeli oboje, trzymając się kurczowo. W końcu Leah, cały czas uspokajając syna,

zaniosła go z powrotem na górę, do sypialni, i położyła się razem z nim w jednym

łóżku. ,

Wciąż jednak drżała, wiedząc, że tam, w kuchni, musiał być jeszcze ktoś oprócz

stojącego za nią Bena. Ktoś obcy, nieznany musiał ją obserwować. Tak samo

zresztą jak wczorajszego popołudnia, gdy stała po przeciwnej stronie ulicy,

oglądając dom. Tak samo jak ostatniej nocy na ciemnym półpiętrze i w pokoju

Sary.

Ktoś albo coś złowieszczego i niesamowitego.

John Strike siedział za kierownicą morrisa minor. Był spięty. Zwolnił do

dwudziestu pięciu mil na godzinę i zredukował bieg na dwójkę. Stan nerwowego

rozdrażnienia graniczył już prawie z przerażeniem, co sprawiało, że pocił się

obficie. Z uwagą obserwował wąską, jednopasmową drogę. Jechał tak blisko

pobocza, że listowie wysoko pnącego się żywopłotu ocierało o bok samochodu.

Gałązki głogu chłostały przednią szybę pojazdu, jakby próbując ponaglać go,

rozzłoszczone niewielką prędkością.

Zawsze czuł się niepewnie na bocznych drogach. Dokuczał mu wtedy jakiś

specyficzny rodzaj strachu. Powodowała to niewątpliwie słaba widoczność, wąskie,

niebezpieczne zakręty i nieuwaga innych kierowców. Właśnie znalazł się tuż za

traktorem ciągnącym przyczepę. Maszyna właśnie wyco-rywała się na odcinku

kilkuset metrów, aby wjechać do bramy. Traktory były jedynie utrudnieniem — nie

stanowiły dla niego bezpośredniego zagrożenia. Jeśli jednak doszłoby do

spotkania z pędzącym z przeciwka samochodem, John nie miałby najmniejszych

szans. Na jezdni leżał rozrzucony żwir. Pozostałość po piasku, którym zimą

posypywano drogi. Rada miejska nakazała umieścić wzdłuż jezdni całe hałdy

piachu, które zalegały teraz bezładnie. Gdyby John musiał gwałtownie hamować,

pojechałby po takiej nawierzchni jak na łyżwach. Przy odrobinie szczęścia-mogło

się to skończyć tylko utrąceniem wstecznego lusterka. Drobiazg, ale zawsze

strata czasu. Każdy kierowca załatwiał takie naprawy we własnym zakresie, nie

angażując ubezpieczalni w obawie przed stratą premii za bezwypadkową jazdę.

To była chyba jedyna dobra strona życia na prowincji, która nie podlegała

dyskusji. Życie na odludziu wydaje się idyllą, dopóki nie doświadczy się samemu

jej ujemnych stron. Kępy pokrzyw i krowia pietruszka rosły gęsto na wysokich

skarpach wzdłuż całej autostrady.

27

Jechał gdzieś, sam nawet nie pamiętał gdzie. Chciał tylko wydostać się wreszcie

z sieci bocznych, wiejskich dróg, jechać razem ze świetnymi, wspaniałymi autami,

wyposażonymi w lśniące zderzaki. Tam w porę można było dostrzec

niebezpieczeństwa, które czaiły się wszędzie. Do tego jednak każdy musiał się

przyzwyczaić i żyć z tym. Zwykły, codzienny hazard. „O Boże! Jak długo jeszcze

to potrwa?" — pomyślał.

Gładka nawierzchnia skończyła się. Na jezdni pojawiły się głębokie wyrwy,

wypełnione wodą z obfitej ulewy, która przeszła dzisiejszego poranka. Stary

morris pruł swym mocnym przodem szlak przez masy wody. Zawieszenie jęczało,

protestując przeciw takiemu traktowaniu. Zwolnił do piętnastu mil na godzinę,

kiedy samochód pokonywał „okrakiem" mały parów w asfalcie. Koła po jednej

stronie samochodu opadły i ześlizgnęły się do obniżenia, podrywając do góry

fontanny zmieszanej z błotem deszczówki.

Johnowi wyschło w ustach. Mokra od potu koszula lepiła mu się do ciała. Czuł

słabość, jakby zwiastun nadchodzącej choroby. „O Boże! Przecież ten kawałek tak

zwanej «drogi» musi się niedługo skończyć. Inaczej doprowadzi mnie do grobu —

narzekał w myślach John. — Będę musiał chyba zawrócić i poszukać innej trasy.

Ale dokąji jechać? Skup się lepiej na kierownicy" — poradził sam sobie.

I wtedy zobaczył zbliżający się w jego kierunku samochód. W tym ułamku sekundy,

który wydawał mu się całą wiecznością, jego przemęczony mózg z niesłychaną

wrażliwością, graniczącą prawie z bólem, odbierał każdy szczegół tej sytuacji.

Jakby ktoś przykładał mu w odpowiednich miejscach pod czaszką ostry, rozgrzany

do czerwoności metal. Jasnoniebieski ford eskort. Miał tylko połowę tablicy

rejestracyjnej. Jej pozostałość zwisała luźno na swym zawieszeniu. Na przedniej

szybie widniała jaskrawozielona naklejka z imieniem kierowcy — Mick. Z tyłu na

szybie kołysała się szaleńczo, jak powieszony i drgający w ostatnich konwulsjach

morderca, niewielka lalka. Za szybą zobaczył twarz młodego chłopca o ciemnych

włosach. Jego młodzieńcze rysy wykrzywiły się, wyrażając przerażenie i niewiarę

w to, co

28

miało się wydarzyć. Strach znalazł ujście w bezgłośnych pretensjach i

przekleństwach, które wyrzucał z siebie młody kierowca.

John starał się zahamować, zmniejszyć prędkość. Żwir strzelał spod kół,

uderzając z siłą w karoserię jak grad kuł nieprzyjacielskiego karabinu. Samochód

orał pobocze, które stanowiła tu stroma skarpa. Pasy bezpieczeństwa natychmiast

napięły się na piersi Johna. Był w pułapce, przytrzymywany i unieruchomiony

pasami. Czekał na uderzenie.

Metal wygiął się natychmiast po zderzeniu, a szyba, pękając na drobne

kawałeczki, wystrzeliła z oprawy jak fontanna. John otępiał zupełnie. Mógł

obserwować dalszy rozwój wypadków. Wpatrywał się w to, co działo się na jezdni,

licząc, że wkrótce jego skołatany umysł zacznie normalnie pracować.

Kierowca forda nie zapiął pasów bezpieczeństwa. Mimo to impet uderzenia nie

wyrzucił go do przodu. Maska jego samochodu była całkowicie zmiażdżona.

Zardzewiała karoseria została zgnieciona przez przednią część morrisa, szyba zaś

wyskoczyła z ram, pękając na ostre, sporej wielkości kawały, które siłą

zderzenia zostały wbite w pogięte fragmenty samochodu Johna, w pustym miejscu po

stłuczonej właśnie szybie. Głowa chłopca wystawała z tej poszarpanej i

nieregularnej dziury, zwisając bezwładnie wewnątrz morrisa.

John wpatrywał się w okropne, zalane krwią rysy młodzieńca, który znajdował się

niecały metr od niego. Chłopak leżał bezwładnie. Przytrzymywał go ostry fragment

pękniętej szyby, tkwiący mocno w jego szyi. Szkło przecięło jego gardło i krew

tryskała obficie z otwartych tętnic. Drgały jeszcze mięśnie i struny głosowe,

gdy próbował krzyczeć. Pchane z płuc ku górze ostatnimi, przedśmiertnymi

wysiłkami powietrze rzęziło i furkotało w rozerwanej tchawicy, rozpylając

wydobywającą się obficie krew. Zamiast krzyku wydawał z siebie tylko głuche

jęknięcia, drżąc i prężąc się za każdym razem. Umierał.

Krew zalewała wszystko. Straszliwy strumień chlusnął na Johna. Jego koszula była

całkowicie przesiąknięta ciepłą jeszcze krwią. Teraz krzyczał z całych sił,

chcąc uwolnić się z

29

pasów. Próbował drżącymi, śliskimi palcami ściągnąć z siebie przytrzymujący go

pas. Ostra i poszarpana krawędź szyby nadal tkwiła w szyi chłopca. Wrzynała się

coraz głębiej, gdy ten obciążał ją siłą bezwładu własnego ciała. John słyszał,

jak chrzęści kość, widział, jak szkło przecina z łatwością mięśnie i ścięgna.

Wreszcie wyswobodził się, lecz natychmiast uległ panice, siłując się z

zablokowanymi drzwiami. Jak się domyślał, musiały utkwić w miękkiej ziemi, gdy

samochód zarył w poboczu tuż przed zderzeniem. Znalazł jednak w rozwalonej

kompletnie karoserii otwór, przez który mógłby się prześliznąć. Ruszył więc,

drąc ubranie o wystające fragmenty ostrego i poszarpanego metalu. Nie dbał

jednak teraz o takie drobiazgi. Zaczepił o korbkę do podnoszenia szyby i rozdarł

spodnie je. Krew wciąż zalewała wszystko.

Upadł niedaleko i zaczął czołgać się jak najdalej od samochodu. Po raz pierwszy

od dłuższego czasu jego umysł zaczynał pracować normalnie. Uświadomił sobie

szybko, że silniki obu samochodów wciąż pracują na wolnych obrotach. „Benzyna

może się zaraz zapalić i eksplodować — pomyślał. — Uciekaj! Nie możesz mu

pomóc."

Klęcząc na jezdni, widział zwrócone na siebie, jakby w proszącym wyrazie, oczy

chłopca. „Nie zostawiaj mnie tu, ty draniu!"

John gwałtownie odwrócił wzrok i omal nie zwymiotował. Wiedział, że chłopak już

nie żyje i pomoc nie ma żadnego sensu. Mimo wszystko chciał coś zrobić,

przynajmniej przysłać ambulans po ciało.

Nagle zatrzymał się, dokładnie sprawdzając swoje ciało. „Boże! Chyba muszę być

ranny" — pomyślał.

Był cały we krwi. Jego koszula i porozdzierane spodnie były nią dokładnie

przesiąknięte. Wysychała szybko w promieniach słońca. Szukał na sobie ran, ale

nie mógł znaleźć. Próbował tłumaczyć sobie, że krew pochodzi od tego biedaka w

eskorcie i prawie w to uwierzył. Ruszył przed siebie utykając.

Był oszołomiony, a dzienne światło oślepiało go. Nie wiedział, dokąd idzie.

Trzymał się szosy, mijając jeden zakręt za

30

drugim. Wysokie żywopłoty sprawiały, że nie można było dostrzec żadnych

charakterystycznych elementów krajobrazu. „Na pewno wkoło muszą być same farmy"

— pomyślał. Ale wzdłuż drogi nie napotkał żadnej furtki, bramy czy odsłoniętego

pola. Szedł tak, aż zaczęło mu brakować tchu. Przystanął więc, aby odpocząć.

„Nie musisz się spieszyć — powtarzał sobie. — Temu facetowi z escorta i tak nic

nie pomoże. Na pewno jest już martwy."

Przez moment poczuł, że ogarnia go strach, i zaczął nasłuchiwać, czy zza

najbliższego zakrętu nie wypadnie na niego pędzący samochód. Z tego miejsca nie

było dokąd uciekać.

Zegarek stanął, toteż John nie mógł określić czasu. Słońce było jeszcze dość

wysoko na niebie. Musiały, jak przypuszczał, upłynąć ze cztery godziny od

momentu, gdy jego podróż przerwał wypadek. Walcząc wciąż z chęcią położenia się

gdzieś i zaśnięcia, kulejąc przemieszczał się powoli wzdłuż szosy. W pewnym

momencie upadł wyczerpany. Sprawiło mu wiele kłopotu powtórne przybranie

pionowej pozycji. Kompletnie stracił poczucie kierunku. Wiedział jednak, że

jeśli będzie się trzymał określonej strony, na pewno dokądś dotrze.

W jakiś czas potem (wydawało mu się, że godziny upływają jak dni albo nawet

tygodnie) pokonał następny zakręt i jego oczom ukazał się przerażający widok.

Chciał uciec z tego miejsca, by uniknąć kolejnej serii koszmarów. Zasłonił oczy

ręką, próbując nie patrzeć. Każdemu spojrzeniu towarzyszyło coraz większe

przerażenie.

Bez trudu rozpoznał w stercie zmiażdżonego i pogiętego metalu szczątki swego

morrisa i forda escorta. Złom. Silniki już nie pracowały—prawdopodobnie

wyczerpały cały zapas paliwa. Wszystko wyglądało tak jak w chwili, gdy opuścił

miejsce wypadku. No, może nie całkiem.

Strzaskana szyba przecięła do końca szyję chłopca, tak że głowa musiała wpaść do

wnętrza morrisa. Tocząc się jak piłka, znalazła sobie drogę przez nie domknięte

drzwi i wypadła na jezdnię. Leżała na asfalcie pionowo. Wyglądało to tak, jakby

pracownik drogowy stał w wykopanej przez siebie

31

dziurze i rozglądał się wokoło. Dzikie oczy zdawały wpatrywać się w Johna,

przeklinając go: „Zostawiłeś mnie draniu, pozwoliłeś mi umrzeć."

Krew zdążyła już wyschnąć i na oko trudno było odróżnić ją od rdzy. Wokół unosił

się zapach, którego John nie był w stanie rozpoznać. Wiedział jednak ponad

wszelką wątpliwość, że jest to zapach śmierci. Stał tam w zupełnej ciszy —

główny bohater smutnego finału. „Tamten jest nieżywy, a ty nie ruszysz się stąd

nawet na krok" — pomyślał.

Nie było ucieczki. Dokądkolwiek by poszedł, blisko czy daleko, ta droga

doprowadziłaby go zawsze do miejsca okropnego wypadku. John odwrócił się,

odszedł parę kroków i usiadł na stromym skraju drogi.

Dużo później usłyszał niski dźwięk zbliżającego się samochodu. Przez długą

chwilę nie mógł pojąć, co się dzieje. Początkowo myślał, że buczy mu w uszach

albo że słyszy pszczołę polującą gdzieś w kępie krowiej pietruszki. Po chwili

nasłuchiwania przekonał się jednak, że jest to na pewno samochód. Odgłos zbliżał

się — auto jechało na pełnych obrotach i nie zwalniało na zakrętach, przez cały

czas nabierając prędkości.

Nadzieja Johna obróciła się w strach nakazujący mu wdrapać się na wysoką skarpę,

tworzącą pobocze. Trawa porastająca pochyłość była mokra i jego stopy ślizgały

się na niej. Po kilku nieudanych próbach osunął się do tyłu, skręcając przy

okazji nogę w kostce. Leżąc na zniszczonym przez mrozy asfalcie, wlókł się

naprzód jak wyrzucony przez morze ranny krab, próbujący dogonić cofający się

odpływ. John klął, gdyż zniszczone samochody blokowały mu drogę, a do tego za

nimi nie było już żadnego odwrotu. Rozwścieczony uderzał w metal skrwawionymi

pięściami, które odbijały się bezsilnie. Łkał przerażony i ogarnięty

zwątpieniem. Zmusił się, aby jeszcze raz spojrzeć na odciętą od korpusu głowę.

Obróciła się w jego stronę i wpatrując się swymi śmiertelnie dzikimi oczami,

zdawała kpić i naigrawać z niego: „Nie ma ucieczki. Tak jak poprzednio."

32

Zbliżający się samochód umilkł gdzieś przed najbliższym zakrętem. John otrząsnął

się i krzyknął.

Krzyczał tak do chwili, gdy potrząsany przez Leah ocknął się.

— Obudź się! — W jej głosie słychać było niepokój. — Wszystko w porządku, John?

— Co...?—Dopiero po chwili zorientował się, że znajduje się w ciemnym pokoju i

że słyszy głos własnej żony.

— Miałeś zły sen — mówiła szeptem, obawiając się, że dzieci mogą się zbudzić.

John wiedział jednak, że było to zbyt realne jak na sen. Przesunął rękami po

nagim ciele. Dłonie ślizgały się po skórze pokrytej potem. Albo krwią. Poczuł,

że jego usta są zupełnie suche, a podniebienie ma kwaśny posmak. W jego

nozdrzach zalegał dziwny zapach. „Smród śmierci" — pomyślał. Mógł nawet wyczuć

zapach zdartych na asafalcie opon. Chciał połączyć ze sobą wszystkie te

wrażenia, lecz nie przychodziło mu to łatwo. Nie mógł odnaleźć drogi do swej

własnej rzeczywistości. Każda myśl zawracała go na miejsce wypadku.

Leah gwałtownie pociągnęła za włącznik nocnej lampy. Oślepiające światło

sprawiło, że John natychmiast zamknął oczy.

— Nie, ja nie chcę na to patrzeć!

„Jesteś nieznośny jak dziecko."—Już prawie chciała wymówić te słowa, w porę

jednak powstrzymała się. „Ma na pewno zły sen, który jeszcze się nie skończył" —

pomyślała.

— Co się stało? — zapytała.

— Ja... — John urwał na moment. Nie chciał już o tym myśleć. Nie przeżyłby

jeszcze raz tego koszmaru. — Nic, nic istotnego—dokończył, zdając sobie przy tym

sprawę, że jest obolały.

— Czy mam zrobić filiżankę herbaty?

— Nie...—John potrząsnął głową. — Wyłącz tylko światło.

Lampa zgasła i oboje zaczęli rozmawiać w ciemności. Czuł, jak Leah drży

przytulona do niego całym ciałem. „Cholera, czuję się teraz jeszcze gorzej, niż

we śnie — pomyślał.

33

—To był tylko sen, to musiał być(sen. W przeciwnym wypadku nie byłbym w swoim

własnym łóżku." Czuł swoje ciało. Czuł je z całą pewnością. Bolało go. Może

właśnie w tamtych miejscach byty siniaki? Gorzej było z jego głową. Skronie

ciążyły mu okropnie. Przypomniał sobie, że na dole jest trochę aspiryny.

Czekał, aż oddech Leah stanie się miarowy. Nie chciał już więcej pytań. Gdy

podniósł się z łóżka, uświadomił sobie, że drżą mu nogi.

„To był tylko zły sen" — powtarzał i tłumaczył sobie, tak jak kiedyś, gdy będąc

jeszcze dzieckiem, bardzo przestraszył się czegoś. Teraz jednak było o wiele

gorzej. Zastanawiał się, dlaczego śnił mu się właśnie taki sen. Przecież nigdy

nie miał morrisa minor. Tylko raz w życiu jeździł wąskimi drogami, będąc na

wakacjach w Devon i Kornwalii. Spędził wtedy pół godziny, tkwiąc w korku

spowodowanym przez blokujący drogę autobus. „Nigdy jednak coś takiego nie mogło

mi się przydarzyć na wiejskiej drodze. Nigdy nie miałem czołowego zderzenia z

żadnym samochodem. O Boże! To paranoja — pomyślał. — A może to właśnie jest

logiczne? Główna droga, samochody jadą z dużą prędkością, ciężarówki z

przeciwka, doganiam tych przed sobą, źle oceniam odległość. Albo jezdnia jest

mokra i ta sama ciężarówka z ogromną naczepą... Dosyć! Pięć tysięcy osób ginie

rocznie na drogach. Decyduje ślepy los. Nie musisz dalej próbować"—myślał John.

Czytał gdzieś artykuł, w którym znajdowała się statystyka, dowodząca, że

większość wypadków drogowych ma miejsce podczas krótkich wyjazdów za miasto.

Wyszedł na półpiętro. Zamknął za sobą drzwi od sypialni i oparł się plecami o

ścianę. Czuł się słabo. „Może powinienem zrezygnować, rzucić kierownicę i

sprzedać dżipa?—zastanowił się. — Przecież tak naprawdę nie potrzebujemy

samochodu. Wystarczy, że będzie po prostu stał na ulicy jako symbol wysokiego

standardu życia. Możemy przecież jeździć na wakacje autobusem."

John znów zaczął rozmyślać o ciągłym losowaniu, które toczy się na jezdni i

podczas którego wyciąga się jako los

34

własną śmierć. Przypomniał sobie relacje telewizyjne z ostatniego tygodnia,

które wróciły do niego z niezwykłą, przerażającą wyrazistością tu, w

ciemnościach półpiętra jego własnego domu. „Autobus z pięćdziesięcioma czterema

osobami... Cysterna pędząca przez pas zieleni, rozdzielający jezdnię... Czołowe

zderzenie... Siedemnastu zabitych, dwudziestu czterech rannych..." John prawie

krzyknął.

Uczucie słabości powoli ustępowało. Ruszył niemrawo w kierunku schodów, aby za

chwilę zatrzymać się powtórnie.

Zauważył, że w pokoju Sary pali się światło. Czytała do późna albo źle się

czuła.

Dziewczynka otworzyła oczy w momencie, gdy zaglądał do jej pokoju. Jego wzrok

przykuło dziwne, na wpół przerażone spojrzenie córki. Po chwili powiedziała

niskim głosem:

— Nie wyglądasz najlepiej, tatusiu.

— Boli mnie głowa. — Oparł się o drzwi. — Co robisz o tej porze przy zapalonym

świetle?

— Mama powiedziała, że mogę spać przy zapalonej lampce. Możesz sam ją o to

zapytać, jeśli mi nie wierzysz.

„Uparta — pomyślał John. — Buntuje się i nie ma najmniejszego zamiaru wyłączyć

światła."

—Już dobrze—powiedział. „Nie będę jej pytał, czy miała jakieś koszmary. Nie chcę

nic wiedzieć na ten temat."

Wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Aspiryna dawała kwaśny posmak, który czuł na podniebieniu. Siedział w kuchni

wypełnionej bladym światłem świetlówki. Ćmiący, dokuczliwy ból głowy nie

pozwalał mu się uspokoić. Po chwili wrócił na górę. Leah na szczęście spała.

Wciąż nie mógł się otrząsnąć z koszmarnego snu. Nic nie znaczące szczegóły,

facet, którego nie widział nigdy przedtem, co zresztą wcale go nie obchodziło.

Wiedział tylko, że każdego dnia giną na drogach ludzie. „Dopóki nie przytrafi

się to komuś, kogo osobiście znasz, nie będzie to dla ciebie żadną przestrogą.

Po prostu zwykła statystyka. W każdej chwili ofiarą możesz być jednak ty..."

35

John leżał w swej sypialni, wciąż drżąc na całym ciele. Znów siedział za

kierownicą. Tym razem był to dżip. Czuł jakąś niechęć do prowadzenia samochodu.

Wolał trzymać się z dala od wąskich uliczek i autostrad. W takim razie Londyn.

Potrójny rząd pojazdów stoi na światłach. Teraz pali się czerwone. Żółte — sznur

samochodów powoli rusza, aby na zielonym pomknąć przez skrzyżowanie. Ktoś

przejechał na czerwonym świetle — wóz policyjny albo ambulans, może auto

wojskowe z kierowcą, który wyrwał się na miasto. Żadnych szans.

John podskoczył tak, jak czynią to zwykle ludzie, którzy spadają we śnie ze

schodów. Różnica polegała tylko na tym, że nie śnił, ale był w pełni świadomy.

Oblizał wargi i poczuł, jak jego oddech staje się coraz płytszy. Za każdym razem

oddychanie sprawiało mu wysiłek. O spaniu nie było mowy.

Próbował myśleć o innych rzeczach. Ruth Ford — kasjerka w banku. Teraz jednak

nie był nawet w stanie się podniecić.

Może było to ostrzeżenie, małe spojrzenie w przyszłość? „Właśnie w taki sposób

zginiesz, Johnie Strike" — zdawał się mu szeptać jakiś przerażający wewnętrzny

głos. Śmierć była więc pewna. Pogodził się nawet z jej nieuchronnością, mając

jednak nadzieję, że nastąpi ona nie jutro ani w następnym tygodniu czy nawet

roku, ale dopiero w odległej przyszłości, na starość, gdy już dawno nie będzie

pamiętał o dzisiejszej nocy albo nie będzie dbał o takie rzeczy, ponieważ życie

nie będzie już w stanie zaoferować mu nic przyjemnego.

Być może był chory umysłowo lub stres doprowadził go do nerwowego załamania. Nie

wierzył w to jednak, gdyż nigdy nie poddawał się tak łatwo psychicznym

obciążeniom.

Znów opuścił dom. Bez żadnego konkretnego powodu znalazł się na ulicy

przedmieścia. Auta zaparkowane były po jednej stronie. Jechał powoli —

piętnaście mil na godzinę— w obawie, że jeden z zaparkowanych samochodów może

nagle wepchnąć się przed niego. Wpatrywał się, czy za kierownicą któregoś z aut

nie zauważy postaci kierowcy. Za późno!

Ktoś biegł. John nie zauważył wcześniej odbijającej się po asfalcie piłki. Z

całej siły nadepnął hamulec, stając prawie na

36

nim. Usłyszał pisk opon i poczuł słabe uderzenie o karoserię. Wtedy przednie

koło przejechało po czymś. Natychmiast wyskoczył z auta i rzucił się w kierunku

leżącego i nie zdradzającego żadnych oznak życia skrwawionego kształtu. Nastąpił

na czerwoną piłkarską czapeczkę, której kolor odpowiadał doskonale rozlanej na

asfalcie krwi. John załkał. Odchylił bezwładne ciało chłopca, rozpoznając

okaleczoną i zniekształconą twarz. Wtedy zaczął krzyczeć, jak w ataku histerii.

To był Ben.

John Strike bał się potem zasnąć. Nie spał, gdy szare palce świtu wśliznęły się

do sypialni. Cokolwiek działo się z nim, wiedział, że nie wróży to niczego

dobrego.

Około siedemnastej trzydzieści Cellar Winę Bar był zwykle wypełniony po brzegi.

Pracownicy biur udawali się tam, aby przed powrotem do domu znaleźć po pracy

odrobinę relaksu. Można tam było spotkać zarządzających przedsiębiorstwami

dyrektorów, którzy kończyli właśnie lunch ze swymi klientami, albo wypić

pożegnalnego drinka z kolegą, który od poniedziałku zacznie pracę w innym

biurze. W piątkowe wieczory był tu zawsze duży ruch, panowała atmosfera radości

i zadowolenia, połączonego z ulgą i odprężeniem po kolejnym wypełnionym stresami

i obowiązkami, ale szczęśliwie zakończonym tygodniu pracy.

John Strike nie spieszył się z opuszczeniem banku. Większość żeńskiego personelu

wyszła z biura półtorej godziny temu. Kenton był w swoim pokoju. Przez matową

szybę widać było zarys jego przygarbionej nad papierami sylwetki. Mocno zajęty

pisał przy swoim biurku, zapewne zaznaczając na przekroczonych rachunkach

bankowych, aby zostały jeszcze raz przepisane na maszynie i wypełnione w

poniedziałek. Ale równie dobrze mógł to być prywatny list. Nikt poza samym

Kentonem dokładnie nie wiedział, co się dzieje we wnętrzu tej świątyni

biurowości. I tak naprawdę nikogo to nie interesowało.

W biurze po rozgardiaszu pracowitego dnia panowała cisza i spokój. Kosze na

śmieci wypełnione były po brzegi zużytymi papierami, segregatory leżały

porzucone niedbale na półkach. To były oznaki pośpiechu, w jakim pracownicy

opuszczali to nudne i przepełnione monotonią miejsce. Pracowali pięć dni, aby

cieszyć się życiem i odpoczywać przez dwa następne. Pozostanie w pustym biurze

po godzinach pracy nie przynosiło żadnego zysku. Chyba że miało się specjalny

powód. John Strike miał właśnie taki powód.

Zajął się sortowaniem sterty listów czekających na załatwienie i kart z

rozkładem zajęć na przyszły tydzień. Chciał zabić czas, sprawiając przy tym

wrażenie mocno zajętego, na

38

wypadek gdyby Kenton wyszedł ze swego gabinetu. Szef lubił, gdy zespół

pozostawał w biurze po piątej. Oczywiście, nie chodziło o ich zysk, ale o

zapamiętanie, ile czasu pracowali po godzinach, aby potem można było potrącić im

z rocznej premii resortowej odpowiednie sumy. Księgowi nie musieli jednak

zostawać po godzinach; to kłóciło się z ich zawodowym statusem. Tak czy inaczej,

nawet gdyby im się to przytrafiło, pracodawca musiałby wypłacić nadgodziny. Mimo

to John potrzebował pretekstu, aby zostać w biurze dłużej i aby zastanowiło to

szefa.

Było piętnaście minut po piątej. John szurnął głośno ostatnim stosem listów i

umieścił go starannie w drucianym koszyczku. Schował długopis. Do wyjścia do

baru Cellar zostało mu niecałe dziesięć minut. Dobrze to wszystko ustalił.

Jeszcze tylko jeden szybki telefon. John, oczekując na zgłoszenie się wybranego

numeru, z napięciem obserwował zarys postaci szefa. Ale łysa głowa wciąż była

pochylona, a grube, pulchne palce skrobały coś w papierach. Kilka razy w

przeciągu tego czasu John odczuwał napięcie. Miał poczucie winy. Wiedział

jednak, że podczas rozmowy z Leah nie będzie kontrolowany.

—Cześć, kochanie.—Starał się, aby jego głos brzmiał jak głos człowieka

zdenerwowanego błahym utrudnieniem, urzędnika, któremu szef w ostatniej chwili

zlecił jakieś zadanie. — Obawiam się, że będę dziś trochę później w domu. Obiad

z klientem. — John zniżył głos, obawiając się, aby w tym momencie ze swego

pokoju nie wyszedł nagle Kenton. — Wszystko na mojej głowie. Wiesz, jak to jest.

— O której wrócisz? — W jej głosie nie było ani rozczarowania, ani podejrzenia.

Po prostu zwykłe, rutynowe pytanie żony.

— Trudno mi dokładnie powiedzieć. Chyba późno, może nawet koło północy. Nie

umiem przewidzieć, służbowe spotkania w interesach mają różny przebieg. Nie

czekaj na mnie.

— Dobrze.

— Jak tam, wszyscy mają się dobrze?

39

— Tak. Sam bawi się z tymi dziećmi z dołu ulicy. Sara maluje. Ben jest trochę

zmęczony i odpoczywa. Może jest trochę chory, ale wydaje mi się, że to nic

poważnego.

— W takim razie do zobaczenia. — Położył słuchawkę, hamując pośpiech. Chciał od

razu chwycić swą marynarkę i wyskoczyć z biura. Teraz wszystko miał już

załatwione. Był umówiony, posiadał do tego alibi. Czuł się tylko nieco

podenerwowany. Zasadnicza część planu była dopiero przed nim.

Gdy pokonywał krótki dystans, dzielący biuro i winiarnię, opanowały go wszystkie

możliwe rodzaje lęków. „Przecież Ruth może wcale nie być w barze — pomyślał. —

Mogła bardzo szybko rozmyślić się i nie przyjść na spotkanie. Poza tym ktoś z

biura może nas zobaczyć razem. Już dobrze, zapomnij o tym i graj, jak się da —

powiedział sobie stanowczo. — Ona powinna tam być. Przecież setki ludzi, którzy

pracują w biurach, zanim pójdą do domu, piją razem w piątkowe popołudnie drinka.

Ruth była w środku, więc wszystko w porządku. Siedziała przy stoliku w rogu. W

dyskretnym, słabym świetle wyglądała cudownie. John kupił przy barze dwie

szklanki wina i dołączył do niej. Podczas pierwszego spotkania księgowego i

kasjerki z banku początkowa nieporęczność była do przewidzenia. John obawiał

się, że jego zaproszenie może być źle zrozumiane albo też naiwnie

zinterpretowane. Musiał więc zachowywać się bardzo ostrożnie. Startował z

pozycji zaufania i autorytetu. Wystarczyła mu krótka pogawędka, gdy Ruth

przyniosła kilka dokumentów do podpisu, aby zorientować się, że jej mąż jest

poza domem, na kursie organizowanym przez firmę, i będzie przebywał na nim

jeszcze trzy tygodnie łącznie z weekendami. Bardzo szybko zgodziła spotkać się z

nim po pracy. Mimo to John nie był jeszcze do końca pewny swego. Wciąż badał

grunt. Ale po drugiej szklance wina wszelkie wątpliwości i obawy znikty.

— Może zjedlibyśmy coś oryginalnego. Niedaleko stąd jest dobra restauracja

indyjska.

— O tak, to mi odpowiada. — Uśmiechnęła się, ale to nie przekonało do końca

Johna. — O której musisz być w domu?

40

— O której mi wygodnie — odpowiedział, a ona zaśmiała się.

Nie byli jeszcze w połowie posiłku, gdy Ruth ujawniła kilka informacji na temat

swojego męża.

—Keith jest maniakiem pracy. — W jej głosie była gorycz i rozdrażnienie. —

Wyszłam za mąż nie za człowieka, ale za jego zawód i służbowy samochód. Po całym

tygodniu pracy spędza weekend, grzebiąc się w stertach papierów. Przerywa tylko,

gdy musi coś zjeść albo obejrzeć w telewizji mecz piłki nożnej. Ja wykorzystuję

to od lat. Czasem wychodzę gdzieś z moją przyjaciółką Jenny. To naprawdę nuda i

strata czasu być mężatką. Myślałam już o tym, aby go zostawić, ale jestem chyba

zbyt leniwa. Może któregoś dnia wreszcie się zdecyduję.

To były dobre oznaki. Johna nie zaskoczyło wcale, gdy odmówiła kawy i

zaproponowała, aby napili się jej u niej w domu.

Dom Ruth był podobny do tego, w którym mieszkała rodzina Strike'ów, tylko

mniejszy — jeden pokój z przodu, jadalnia i kuchnia urządzone z tyłu. John

stwierdził jednak, że było tu bardziej przytulnie. W tym mieszkaniu po prostu

nie było nic niesamowitego i przerażającego. Wyraźny kontrast w stosunku do domu

numer trzynaście. Po raz pierwszy od momentu zmiany mieszkania John poczuł się

swobodnie i mógł się odprężyć. Wspomnienie okropnego snu i dręczących go w

następstwie lęków znikło gdzieś. Prawie zapomniał o tym. Prawie, ale

niezupełnie.

Siedzieli oboje na sofie. Nie zaprotestowała, gdy John pochylił się ku niej, aby

ją pocałować. Czuł, jak jej ciało drży leciutko. Ich języki muskały się, badając

wzajemnie. Był już pewien, że Ruth dobrze zrozumiała jego intencje.

— Twoja żona będzie się niepokoić. Nie wie przecież, że tu jesteś.

John odniósł wrażenie, że dziewczyna chce już w ten sposób zakończyć spotkanie.

„Pocałunek i kilka pieszczot, to wszystko, co możesz dostać. Dziękuję za mile

spędzony wieczór. Bardzo mi się podobało."

— Nie czeka na mnie. — Zaśmiał się. Nie był przygotowany do rozmów na temat

Leah. Było jeszcze za wcześnie.

41

Ruth zaczęła go znów całować i John znów pomyślał, że wszystko jest na

najlepszej drodze.

Serce zabiło mu dziko i gwałtownie, gdy przesunął dłonią po jej jędrnej piersi,

ukrytej pod sukienką. Przycisnęła się do niego z całych sił, wpijając ustami w

jego usta i jęcząc cichutko, gdy rozpinał guziki jej ubrania. Wtedy uwolniła się

z jego objęć i wyszeptała:

— Na górze będzie nam wygodniej...

W małżeńskiej sypialni stały dwa łóżka przykryte jedną dużą kołdrą. Łukowate

okno, komoda pochodząca zapewne ze sklepu z używanymi meblami. W tym pokoju

także było bardzo przytulnie. John miał ochotę zostać na noc.

Ruth była w łazience. „Skrzętnie wykorzystuje swój czas** — pomyślał. Rozebrał

się, złożył swoje rzeczy na stojącym obok krześle i wśliznął się pod kołdrę. To

przedłużające się oczekiwanie sprawiało, że opanował go niepokój, a jego

podniecenie opadło. I wtedy usłyszał, jak jej bose stopy uderzają szybko o

parkiet półpiętra.

Miała na sobie długą nocną koszulę i wydawało się, że jest nieco zdenerwowana.

Sprawdzała, czy kotary są szczelnie zasłonięte. Jeszcze chwila wahania... i

wśliznęła się do łóżka, dołączając do Johna i obsypując go pocałunkami.

Pomyślał, że gdyby nie popchnął jej i nie przycisnął do poduszek, mogłaby

sięgnąć do wyłącznika nocnej lampki.

Pozwoliła mu, aby ściągnął jej przez głowę nocną koszulę. John sycił się

widokiem jej pięknych małych piersi i różowych sutków, które sterczały napięte.

Odrzucił na bok kołdrę i oglądał całe jej gibkie i zgrabne ciało: gładki, płaski

brzuch, uda ściśnięte mocno razem, tak by nie pozwolić mu zajrzeć tam, gdzie

łączyły się z przepysznymi biodrami.

— Tak się boję, nie mogę się przełamać — wyszeptała i zamknęła oczy. — Już tak

zostałam wychowana.

Jej słowa podnieciły Johna do granic wytrzymałości. To było o wiele bardziej

podniecające niż dziwki, które popisując się przed nim, rozchylały lubieżnie

nogi, zapraszając, aby spojrzał. Ruth była seksowna na swój własny sposób i do

tego była... kochana. To stwierdzenie sprawiło, że zmartwił się

42

trochę i przestraszył, czując na sobie lekki dreszcz. I wtedy zobaczył bliznę.

Początkowo myślał, że jest to ślad po odbytej w dzieciństwie operacji wyrostka

robaczkowego. Blizna była jednak zbyt rozległa i znajdowała się zbyt wysoko.

Wpatrywał się w to miejsce ze zdziwieniem, dopóki nie usłyszał słów Ruth:

— To ślad po wypadku samochodowym. Miałam wtedy 19 lat.

Mózg Johna zawirował, a przed oczami zobaczył mgłę. Czuł, że jest spięty i lekko

osłabiony. „O, nie! Boże!"

— To obrzydliwe, prawda? — powiedziała Ruth, jakby upewniając się. Na jej twarz

wystąpił rumieniec wstydu. — Keith mówi, że to bardzo nieprzyjemna

niespodzianka.

— Nie... wcale nie. — John z trudem wymawiał słowa, próbując odegnać od siebie

ten niewyrażalny lęk, który właśnie zaczynał wyłaniać się z zakamarków jego

umysłu jak przerażający, powiększający się zwój. — Ja... ja myślę... Myślę, że

jest to bardzo podniecające.

Wtedy zaczął całować jej szyję, pieścić leciutko językiem sterczące sutki,

podążając coraz niżej i pozostawiając na miękkiej skórze jej prężącego się i

wyginającego pod wpływem pieszczot ciała błyszczący ślad śliny. Okrążył pępek i

dalej podążał w dół. Jej uda zaczęły rozchylać się powoli, gotowe na przyjęcie

Johna.

Włosy na jej łonie były starannie przystrzyżone, toteż ciepłe różowe ciało

wystawało z nich napięte i całkowicie obnażone, zapraszając do pocałunku w to

miękkie, cudowne miejsce. Ruth drgnęła — przeszedł ją dreszcz rozkoszy, zaczęte

wić się i prężyć. John smakował powoli słodycz jej ciała, czując jego rozkoszną

woń. Wiedział, że nie może już dłużej czekać.

Łóżko jęczało pod ich miotającymi się ciałami. Ruth straciła jakiekolwiek opory.

Przyciskała się do niego z całych sił, obejmując go swymi długimi nogami, jakby

w obawie, że mógłby nagle i niespodziewanie wysunąć się z niej. W miarę jak

zbliżał się orgazm, coraz głośniej jęczała i krzyczała z rozkoszy, popędzając

Johna. Gdy wreszcie oboje zatracili się w

ekstazie, a podniecenie doszło do szczytu i opadło, John usłyszał jej szept:

— Och, John, kocham cię!

W chwilę potem oboje objęci i przytuleni leżeli jakby w innej rzeczywistości, w

której pojęcia żony i męża nie istnieją. Całowali się czule. Ogień namiętności

wypalił się do małego, tlącego się i błyskającego w ciemności ogarka.

— Muszę wracać do domu.—John sięgnął po swoje rzeczy.

— Naprawdę musisz? — Ruth była bliska płaczu.

— Obawiam się, że tak — odpowiedział John, wciągając przez głowę koszulę. — Ale

wrócę.

— Kiedy?

— Najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu

wieczorem. Zresztą zobaczymy się w biurze w poniedziałek.

Pocałował ją i zszedł na dół. Po chwili był już na ulicy, na której po obu

stronach stały zaparkowane samochody. Pomarańczowe światła uliczne odbijały się

w ich karoseriach. Pomyślał, że to mogła być jego ulica, a za jego plecami jego

dom—numer trzynasty. Były bardzo podobne. Ale nie takie same. Inni byli ludzie i

budynki. Johna przeszedł dreszcz. Chciał, aby podobieństwo obu tych miejsc nie

było jedynym powodem, dla którego nie musiałby wracać do domu pod numerem

trzynastym.

John Strike zatrzymał się na końcu Schooner Street i cofnął, jak dziecko

dręczone poczuciem winy po spędzeniu całego dnia na wagarach i bojące się wrócić

do domu, by poddać się przesłuchaniom, które niechybnie groziły poważnymi

konsekwencjami. „Gdzie byłeś? Co robiłeś przez cały ten czas?"

Zdrada nie była jednak dla niego niczym nowym. O każdej nocy spędzonej poza

domem zapominał już następnego ranka. Żadnych kłopotów, zawikłanych sytuacji i

konsekwencji. Myślał, że dzisiejsza noc będzie podobna do tamtych. I na pewno

stałoby się tak, gdyby nie zabrnął zbyt dale-

44

ko. Teraz było to już jednak faktem. Związek fizyczny stał się, zupełnie

niespodziewanie, czymś więcej. „Jestem chyba zmęczony — pomyślał. — Ale dziś w

nocy będę musiał podjąć decyzję. Na razie jednak odłożę to na później." Natrętne

myśli nie chciały go mimo wszystko opuścić.

Nagle ciepło letniej nocy przeszło w chłód. John otulił się dokładnie swoją

marynarką, ściągając ramionami jej kołnierz ku górze. Tak zawsze się dzieje, gdy

tu, na początku jego własnej ulicy, kończy się poczucie ciepła i spokoju. Od

numeru trzynastego wiało chłodem. Dom był nieprzyjemny i odrażający.

John przeszedł na chodnik po przeciwnej stronie ulicy i szedł powoli,

odmierzając kroki. Liczył domy, gdyż w ciemności nie mógł odczytać numerów

umieszczonych na drzwiach wejściowych: siedem... dziewięć... jedenaście...

trzynaście. Zatrzymał się, kuląc i pochylając odruchowo.

Okna, jak puste oczodoły, dostrzegły go w posępnym mroku, przyglądając mu się z

nie wróżącą nic dobrego złośliwością. W bladym świetle ulicznych lamp, które

nadawało rzeczywistości niesamowitych i przerażających kształtów, drzwi

wejściowe przypominały bezzębne usta, z których cuchnie okropnym fetorem. John

czuł te zapachy, wiedział już, że ten dom nie jest niczym innym, jak tylko

potwornym gniazdem, wylęgarnią zła, w której rodziły się straszliwe koszmary,

nocne lęki i obsesje.

Wiedział też, że jego myśli nie nadają się, aby ująć je w słowa. Czy ktoś

uwierzyłby w takie brednie? Zaśmiał się tylko niskim, nienaturalnym śmiechem,

który przypominał bardziej skomlenie, i zaczął przechodzić na drugą stronę

ulicy. Czuł słabość w nogach. Przeszło mu przez myśl, że nie będzie w stanie

wejść do domu, jednak odważył się. Stojąc na ganku, chwilę grzebał w

kieszeniach, szukając kluczy, po czym zabrał się do otwierania drzwi. Klucze

brzękały złowieszczo, uderzając o siebie.

Poczucie winy, które czuł teraz John, było bardzo silne. Tak jak niegdyś, kiedy

był jeszcze nastolatkiem i przesiadywał gdzieś do późna z dziewczyną, gdy

tymczasem jego rodzi-

45

ce, leżąc już w łóżkach, nasłuchiwali, czy ich syn nie wraca do domu. Zapalone

światło zwiastowało niechybną awanturę, pytania, oskarżenia: „Gdzie byłeś do tej

pory? Przecież bary są zamykane o jedenastej." Pewnego razu musiał ukryć głęboko

w koszu na śmieci swe majtki, bojąc się, że matka zacznie oglądać je w

poszukiwaniu kompromitujących plam. Czuł teraz ten sam rodzaj przerażenia, tylko

z jakichś niejasnych powodów o wiele silniejszy.

Może Leah śpi. Nie musi się tłumaczyć, zrobił to kilka godzin temu. „Chciałaś,

aby twój mąż awansował i aby podniósł się nam standard życia, to teraz musisz

się przygotować na pracę po godzinach i późne powroty" — przygotowywał

mimowolnie sprytne wymówki. Nie musiał zresztą tłumaczyć się szczegółowo. Arkana

bankowości pozostawały dla Leah tajemnicą. Chciał zrzucić w korytarzu buty,

pozostawiając je tak, jakby upadły na podłogę, ale nie zrobił tego. Był zbyt

niespokojny.

Szedł na palcach, sprawdzając każdy stopień, aby nie zaskrzypieć nagle w

panującej wokół ciszy. Nie chciał budzić dzieci. Gdy znalazł się na półpiętrze,

zorientował się, że jest wciąż w swojej błyszczącej marynarce. Stał w miejscu,

wsłuchując się w bicie własnego serca. Było mu zimno i nie mógł powstrzymać

szczękania zębami.

Miał wrażenie, że czas zatrzymał się i zawisł w ciemnej pustce. Jakby cały dom

czekał na coś, co ma się właśnie wydarzyć.

Nagle tą okropną ciszą wstrząsnął krzyk, wypełniając sobą cały dom.

Przeszywające powietrze dziecięce wrzaski sprawiły, że John zatoczył się do

tyłu, przykrywając uszy rękami . Nie zdało się to jednak na nic. Głos wyrażał

ból i strach. Gdzieś w ciemności John usłyszał bieganinę — tupot bosych stóp.

Ostre światło oślepiło go. Miał wrażenie, że ludzie biegają we wszystkich

kierunkach. Leah pchnęła go od tyłu, nie zwracając na niego uwagi. Sara z

dzikimi, przerażonymi oczami stała w drzwiach swej oświetlonej teraz sypialni.

46

Sam, bojąc się wyjść, zerkał dookoła zza swych drzwi, gotowy w każdej chwili je

zatrzasnąć.

John był bezradnym obserwatorem wypadków. Chciał pomóc, ale nie wiedział, jak.

Był zupełnie bezsilny i przerażony tym, co się właśnie stało.

Leah stała z tyłu, na półpiętrze, trzymając w ramionach małego Bena. Włosy

dziecka były całkiem mokre, jakby zostały przed chwilą umyte. Jego piżama

przylegała ściśle do ciała, zmoczona przez chłopca pod wpływem jakichś lęków.

Trzymał się kurczowo matki i płakał.

— A więc jesteś wreszcie. Wkradasz się do własnego domu w środku nocy jak

złodziej. — W głosie Leah była pogarda i podejrzenie. Zignorowała go, okazując w

ten sposób całkowitą dezaprobatę. Pocałowała Bena i zaniosła do własnej

sypialni, pytając po drodze: — Powiedz mamusi, co się stało?

John ruszył za nimi, zdjął swoją marynarkę i przewiesił ją przez ramię. Stał w

drzwiach sypialni, obserwując swą żonę, która ściągała z Bena mokrą piżamę.

Potem ułożyła go w łóżku i sama również wśliznęła się pod kołdrę. Matczyne

uspokojenia i pieszczoty szybko zatamowały potok łez. Ben ukrył twarz w

objęciach matki. Leah mówiła coś, lecz John nie bardzo zrozumiał, co. Był tak

zakłopotany, że nie docierały do niego jej słowa.

Rozebrał się, pozostawiając ubranie w tym samym miejscu, w którym je zrzucił, i

wśliznął się do łóżka. Leah wciąż trzymała w objęciach swego syna. Nie

potrzebowała teraz męża. John miał jednak nadzieję, że wyłączy światło.

Ben zasnął w jej ramionach. John obserwował, jak Leah układa go delikatnie w

łóżku między nimi i okrywa.

— Miał kolejny koszmar. Znów śpiąc chodził, a raczej biegał po mieszkaniu.

Gdybym nie wyskoczyła z pokoju, w chwili kiedy usłyszałam, jak krzyczy, spadłby

ze schodów. Zaraz po tobie!

John przełknął ślinę.

— Chyba wiem, co mu dokucza.

47

— Cokolwiek to jest, chłopiec śnił kolejny okropny sen. Wyciągnęłam to do niego.

Opowiedział mi.

— O! Ale nie mów mi, nie chcę tego słuchać.

— Śniło mu się, że wpadł pod samochód. Ty przejechałeś go dżipem.

Leah z ulgą powitała kolejny poniedziałkowy poranek. Weekend był okropny, pełen

klaustrofobicznych lęków. Pewnie nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego. Po

prostu atmosfera towarzysząca kłopotom z dziećmi, spowodowanym bez wątpienia

przeniesieniem się do tego przygnębiającego domu. No i jeszcze John.

Leah próbowała samą siebie przekonać, że po prostu pił ostro podczas piątkowej

nocy. Czuła wyraźnie odór alkoholu w jego oddechu. Wiedziała jednak, że

przyczyna była poważniejsza. W grę na pewno wchodziła inna kobieta. Już raz

zdarzyło mu się coś podobnego. Przymknęła wtedy na to oko, udając, że nic o tym

nie wie. Tym razem jednak John zachowywał się inaczej — musiało nim to bardziej

poruszyć. Od czasu swej nocnej eskapady nie wchodził jej w drogę i trzymał się z

daleka. Miał winę wypisaną na twarzy.

Zajął się porządkowaniem ogrodu, poświęcając temu zajęciu prawie całą sobotę.

Wywiózł do kontenera stojącego przed domem kilka taczek wyładowanych po brzegi

śmieciami i rupieciami. Uporządkował niewielki skrawek ziemi za domem i zaczął

nawet kopać wzdłuż płotu rów pod graniczny murek. Potem poszedł do sklepu,

powracając z całym naręczem ziół i przypraw, które porozwieszał w kuchni. Leah

nie była zachwycona — opadające szczątki roślin zanieczyszczały tylko kuchenny

blat, a martwe liście zatrzymywały kurz i dawały schronienie pająkom i innym

wstrętnym robakom. Leah nie używała ziół do celów kulinarnych; było z tym zbyt

wiele kłopotu. Musiałaby się zdrowo namęczyć, zanim udałoby się jej zemleć

przyprawy na proszek. Tak jednak wyglądała w wykonaniu Johna większość prób

stworzenia odpowiednich wyobrażeń o sobie, razem z suzuki, śmieszną błyszczącą

marynarką i pomalowaną na zielono klatką schodową. Prowincjonalny ziemianin

żyjący w południowym Londynie. Stąd był już tylko jeden mały krok do chłopca,

który przebrał się, aby pobawić się w kowboja.

49

W niedzielę cała rodzina spala do późna. Potem John zabrał wszystkich do

restauracji na lunch. W ciągu całego weekendu było to chyba jedyne sensowne

zadośćuczynienie z jego strony. Nie pamiętała nawet, w jaki sposób spędzili

resztę dnia. John polerował chyba swego dżipa, a ona leżała i odpoczywała na

górze.

Jeśli chodzi o Bena, to nie miał on nawrotów tych upiornych koszmarów. Matka

wiedziała jednak, że jego biedny dziecięcy umysł trawiony jest wciąż przez

chorobę. Chłopczyk nie chciał w ogóle wychodzić z domu na jedną stronę ulicy,

której bał się i unikał.

„Wreszcie znów jest poniedziałek. Dzięki Bogu!" — pomyślała.

Tego dnia John wyszedł do pracy bardzo wcześnie — nie było go w domu już przed

ósmą. Robił wrażenie, jakby chciał uciec, śpiesząc się z wyjściem, zanim żona

zacznie mu zadawać pytania. Zadzwoni pewnie później, żeby powiedzieć, że kolejny

wieczór ma zajęty: „Przepraszam, kochanie, nie czekaj na mnie." Pomyślała, że

wtedy mu odpowie: „Nie czekam. Teraz, kiedy rżniesz tamtą, dasz mi w końcu

spokój. To chyba jedyna pociecha."

Leah miała zamiar opuścić swego męża. Podjęła tę decyzję kilka lat temu. Mogła

wrócić do rodziców i zabrać ze sobą dzieci. Zwlekała z tym jednak — zostałaby

wtedy tą, która przegrała; musiałaby oddać swój dom obcej kobiecie.

— Co będziemy dzisiaj robili, mamo? — Sam kończył właśnie jeść porcję swych

płatków pszennych. Ben zajęty był składaniem laminowanego ruchomego blatu

kuchennego bufetu.

— Pójdziemy na zakupy — odpowiedziała.

— Oj, nie, mamo! —jęknął, naśladując Bena. — Chciałem iść do Jeremiego i bawić

się z nim.

— Nie, nie pójdziesz.

— Dlaczego, mamo?

— Ponieważ muszę wyjść na kilka godzin i nie zostawię cię samego. Poza tym mama

Jeremiego musi już być zmęczo-

50

na twoimi ciągłymi wizytami. Jeremi może tu przyjść któregoś dnia i bawić się z

tobą u nas.

.Jeszcze jedno dziecko i jeszcze jedna przyjemność, jakbym ich miała i bez tego

mało" — pomyślała.

— Zapraszałem go, ale nie chciał przyjść.

— Dlaczego nie? W zasadzie nie interesuje mnie to, ale powiedz.

— On nie lubi tego domu.

— Coś takiego! — Leah poczuła szpilki wzdłuż kręgosłupa. — To nonsens. Pewnie

nawet nigdy nie był tu w środku.

— Był, kiedy mieszkał tu Timothy Grafion. Bawili się razem. Jeremi mówi, że ten

dom nawiedzają upiory. Po każdej wizycie męczyły go złe sny. Zapytaj go sama,

jeśli nie wierzysz.

Leah oparła się całym ciężarem o zlew. Złe sny, koszmary. To samo działo się z

Benem. I Johnem. Być może to samo gnębiło Sarę, która nie chciała się przyznać i

ukrywała swoje problemy, śpiąc przy zapalonym świetle.

—Jeremi jest niemądry. — Próbowała nadać swemu głosowi ton oburzenia. — Mam

wrażenie, że traktuje nas jak gorszych od siebie. A czy rzeczywiście Timothy

Grafion miał także koszmary?—spytała, lecz w tej samej chwili pomyślała: „O

Chryste, nie powinnam go pyląc o takie rzeczy."

— Nie wiem, nie mówił o tym. Mamo, czy naprawdę muszę iść z tobą do sklepu?

— Tak, Sam. Ben i Sara także pójdą z nami. Teraz idź i zmień te brudne dżinsy. W

twojej szafie wisi kilka par zupełnie czystych.

Po opuszczeniu domu poczuli ulgę, jaka przychodzi zwykle po kilkudniowej

migrenie, gdy minie ból. Leah trzymała Bena za rękę. Nawet nie proteslował,

irzymającsię tylko jak najdalej od krawężnika. Sam wlókł się za nimi napuszony.

Miał właśnie jeden ze swoich humorów i starał się być tak uciążliwym, jak tylko

było to możliwe. Sara szła kilka jardów z przodu. Leah zauważyła, że ma na

ustach szminkę. Z całą pewnością przeznaczała całe swoje „kieszonkowe" na zakup

51

kosmetyków. John aprobował to jednak, toteż Leah uznała, że jakakolwiek uwaga

byłaby bezcelowa.

Mimo że nie było jeszcze jedenastej, już panował upał. Ben ściskał z całej siły

rękę swej matki, drapiąc jej skórę. Biedne dziecko! Na samą myśl o jego nocnych

koszmarach robiło jej się zimno. To nie mogło stać się naprawdę. Leah

postanowiła, że dopilnuje tego. Po prostu nie będzie pozwalała mu bawić się na

ulicy, mimo że czyni to wiele dzieci.

Aby dostać się do dużego supermarketu, musieli przejść przez jezdnię. Wciąż

jednak ulicą jechały samochody. Po obu stronach zaparkowane były dostawcze

furgonetki. Leah obserwowała dokładnie przejście dla pieszych, które mieli za

chwilę przekroczyć. Żebrał się tam spory tłumek ludzi spieszących do sklepu i

czekających, aż czerwone światło zatrzyma sznur pędzących samochodów . Ludzie

weszli na jezdnię jeszcze na czerwonym świetle. Prawie w tym samym momencie

zapaliło się zielone. Niektórzy cofnęli się przed nadjeżdżającymi szybko

samochodami. Leach nie spieszyła się. Rozejrzała się wokoło i zawołała Sama, aby

złapał ją za rękę. Sara była już na przejściu.

Paru młodzieńców wygłupiało się obok, używając wulgarnych wyrazów, jednak Leah

nie zwracała na nich uwagi, mając nadzieję, że nawet jeśli przekleństwa

docierają do małego Bena, to i tak chłopczyk ich nie rozumie. Sam stał tuż za

nią, na szczęście, wśród grupki kobiet pchających wózki na zakupy. Stary

mężczyzna, z pewnością włóczęga grzebiący w śmietnikach w poszukiwaniu

niedopałków, przez cały czas mruczał coś do siebie. „Powinien trafić do jakiegoś

domu i otrzymać opiekę" — pomyślała Leah. Był brudny i śmierdział.

Rozległ się sygnał ostrzegawczy. Samochody zatrzymały się. Młodzieńcy pobiegli

przez ulicę do przodu — jak przypuszczała Leah — na małą złodziejską wyprawę do

sklepu. Jakaś starsza kobieta opóźniała posuwanie się całej grupy. Leah ścisnęła

mocniej rękę Bena, jeszcze raz sprawdzając, gdzie jest Sam. „Do diabła z tymi

światłami. Jeśli nie pobiegnę, nie zdążę przejść na drugą stronę."

52

Sara była już na przeciwległym chodniku. Leah przyciągnęła do siebie Bena dla

bezpieczeństwa i złapałaby również Sama, gdyby się nie ociągał.

Silniki nabierały obrotów, opony piszczały, gdy któryś z kierowców puścił zbyt

wcześnie sprzęgło.

Wtedy nastąpiło słabe, głuche uderzenie i dał się słyszeć pisk opon. Wszyscy

dokoła zaczęli krzyczeć.

Po chwili, gdy przechodnie obrócili się do tyłu i zorientowali, co się stało,

nastąpiła cisza. Wpatrywali się z niewiarą w zbitą kupkę krwawych strzępków,

leżących pod przekrzywionym zderzakiem transportowej furgonetki. Śmiertelnie

blady kierowca ściskał nienaturalnie mocno kierownicę, jakby próbując

wytłumaczyć sobie, że to nie mogło stać się naprawdę, a jeśli już się stało,

odpowiedzialny był samochód jadący przed nim. Ludzie — jak wampiry — skupili się

na chodniku po jednej stronie ulicy, zbijając się dla bezpieczeństwa w jedną

gromadę. Pochylali i wyciągali głowy, próbując zapewnić sobie lepszy widok. To

była śmierć. Cokolwiek leżało na asfalcie, nie mogło być już żywe — zmiażdżona

czaszka, mnóstwo sterczących ostrych kości, szara wydzielina zmieszana z

czerwoną krwią. Wszystko spłaszczone tak, że z trudem można było rozpoznać w tym

ludzkie szczątki, po których przejechało koło ciężkiego samochodu.

Obserwatorzy spoglądali jeden na drugiego, zastanawiając się nad tym, co

właściwie zaszło. Ktoś podszedł do zwłok, próbując udzielić pomocy. A może to

była kobieta? Reszta tłumu unikała zbyt bliskiego kontaktu z ofiarą. Gapie

zorientowali się, że wkrótce przyjedzie karetka, może nawet już jechała. Wciąż

stali i wpatrywali się w zmasakrowane ciało. Tłum stawał się coraz większy.

Młodzieńcy wrócili i przepychali się niegrzecznie, aby lepiej widzieć.

Leah była zamroczona. Tylko dlatego, że otaczali ją inni, nie upadła natychmiast

na jezdnię. Jej wilgotna dłoń wysunęła się z uścisku małej ręki Bena. Poczuła,

że robi jej się słabo i zbiera na wymioty. Przez ułamek sekundy zapomniała o

tym, co się stało, aby po chwili odzyskać świadomość. Wtedy przez jej głowę

przeszła ta fatalna myśl i uginające się

53

pod nią kolana nagle wyprostowały się. Jej własny głos, odbijające się echem w

jej mózgu słowa, które wypowiedziała kilka nocy temu, powróciły z okropną

wyrazistością: „Śnił, że przejechałeś go dżipem."

— O Boże! Moje dziecko!!!

Pchając i roztrącając ze swej drogi gapiów, krzyczała i biegła do przodu. Oczy

wszystkich skierowały się na nią, lecz Leah widziała tylko stos szczątków

zmasakrowanego ludzkiego ciała. Przepychała się z trudem, aby być jak najbliżej.

Zaczęła dotykać zmiażdżonych członków, próbując połączyć razem poprzecinane

kawałki ludzkiego ciała. Łkała nieświadoma fetoru pochodzącego od nie mytego

dawno ciała i przesiąkniętej nim, porozdzieranej odzieży. Mózg trupa jak śliski

żabi skrzek przylepiał się do jej drżących palców, obmacujących chaotycznie

ciepłe jeszcze szczątki.

— Moje dziecko! Oddajcie mi moje dziecko!!!

Słyszała dzwoniące jej w uszach krzyki Bena, dziękując Bogu, że dziecko wciąż

jeszcze żyje. Było to niemożliwe, ale Leah była tego pewna. Wtedy ostry,

falujący i odbijający się echem dźwięk zagłuszył wszystko. Rozpoznała w

zbliżającym się pojeździe ambulans i zaczęła chaotycznie krzyczeć, poganiając

sanitariuszy:

— Ratujcie moje dziecko, póki jeszcze czas!

Ktoś złapał ją, próbując odciągnąć do tyłu. Kopała i walczyła, wyszarpując się z

uścisku. Gdy zobaczyła umundurowanego sanitariusza, wskazała tylko palcem na

leżące na asfalcie ciało, nie mogąc wydobyć z siebie ani jednego słowa.

—Proszę pani... Może ktoś z państwa zajmie się tą panią? „Powstrzymaj ją. Zrób z

nią cokolwiek, tylko zabierz ją od nas" — zdawał się krzyczeć milczący tłum.

— Moje dziecko! — wrzasnęła Leah. Uwolniła jedną rękę i wskazała na krwawą masę

leżącą na jezdni. — Czy jesteście szaleni?! Moje dziecko umiera! Ratujcie je!

Dwóch mężczyzn wymieniło porozumiewawcze spojrzenia.

—Pewnie to jej ojciec albo dziadek—mruknął jeden z nich. Przechodnie wciąż

gromadzili się wokół miejsca wypadku, stale powiększając krąg zdziwionych i

zaciekawionych

54

twarzy. Śmierć jest zawsze ekscytująca, tym razem miała jednak dodatkowy posmak.

Jeden z młodzieńców powiedział coś, na co reszta ryknęła w odpowiedzi gromkim

śmiechem.

— Policja zaraz tu będzie — rzekł kierowca ambulansu.

Wątpił, czy zdołają dłużej powstrzymać rozhisteryzowaną kobietę. Gdyby nie ona,

ich zadanie byłoby już wykonane. Szeroka szufla i czarny plastikowy worek —

jedyne przydatne w tym wypadku narzędzia. To był włóczęga, jeden z tych, którzy

kręcą się po High Street przez wiele dni i śpią w piwnicach i podziemiach. To

musiał być on. Nikt inny nie mógł mieć tak brudnych ubrań. Gdyby tylko jeszcze

ten tłum odpieprzył się od nich. Ale gapie stali uparcie. Zbierają się zawsze

wokół każdego wypadku. Hieny w ludzkim ciele.

Leah ogarnęła czerwona mgła. Karmazynowe plamy i pasy wirowały jej przed oczami.

Walczyła z tym obezwładniającym uczuciem, bo była pewna, że jeśli się podda, Ben

umrze. Wydawało się jej, że ci ludzie wokół niej są zaślepieni i nie

przypuszczają nawet, że jej dziecko cudownie ocalało i wciąż jeszcze żyje.

Słyszała, jak woła ją po imieniu. „O moje biedne maleństwo!" Zdobyła się na

ostateczny wysiłek, aby uwolnić się z ograniczającego jej swobodę uścisku.

Zaczęła kopać trzymającego ją mężczyznę i obracać do tyłu głowę, aby go ugryźć.

— Mamo! — Płacz był teraz zupełnie wyraźny, rozlegał się tuż za nią.

To był Ben. Stał teraz dokładnie naprzeciw niej, z wyciągniętymi rączkami. Na

jego śmiertelnie bladą, zalaną łzami twarz wystąpiły czerwone plamy.

Po raz kolejny Leah zrobiło się ciemno przed oczami i straciła na moment kontakt

ze światem. Jednak po chwili obraz rzeczywistości powrócił, ale koszmarnie

wykrzywiony. Czuła się jak podczas zwiedzania gabinetu luster w wesołym

miasteczku. Głowa Bena była wydłużona i nienaturalnie szeroka. Jego nogi stawały

się raz dłuższe, raz krótsze. Na stopie miał brudną krótką skarpetkę.

Natychmiast podbiegł do niej, łapiąc matkę za jedno ramię i drapiąc ją w mocnym

uścisku. Leah jęknęła z bólu. Ben skrył głowę, wtulając się w

55

matkę. Pocierał swymi ciemnymi kręconymi włosami o jej pierś. Czuła go,

wiedziała, że nie mogło to być złudzenie. Teraz wypominała sobie w myślach tę

niepotrzebną chwilę szaleńczego zatracenia się w nieszczęściu. Nie mogła pojąć,

jak to się stało. Powoli przychodziło odprężenie. Nawet nie poczuła się głupio,

gdy trzymające ją ręce zwolniły uścisk i gdy usłyszała rozlegające się wokoło

złośliwe śmiechy łobuzów, którzy rozkoszowali się swą okrutną uciechą.

— To wszystko wydaje się jakąś okropną pomyłką. — Leah usłyszała swój własny

głos, klękając i sprawdzając swego syna. Strząsnęła z ubrania resztki mózgu

starca, które przypominały smużki śluzu, zostawiane przez ślimaki na werandzie.

— Dobrze się czujesz, mamo? — To był Sam, trochę zakłopotany i przestraszony.

Sara trzymała go za rękę. Leah skinęła głową.

— Tak, wszystko w porządku. Myślę... — Nie dokończyła jednak. Nie śmiała wyrazić

swych myśli słowami. To była jakaś sztuczka umysłu, jakieś makabryczne

przywidzenie, spowodowane koszmarnym snem Bena. Teraz wracała jednak do

rzeczywistości. Była już bezpieczna. Na szczęście.

— Myślę, że powinna się pani udać na kontrolę do szpitala — powiedział wyższy

sanitariusz, z ulgą przypatrując się nadjeżdżającemu samochodowi policyjnemu.

Ruch stawał się coraz większy. Nim załadowano w końcu zwłoki do worka, sznur

pojazdów sięgał już do Streatham.

— Nie, dziękuję, nic mi nie jest. — Leah wcale nie czuła się dobrze.

Sanitariusze nie próbowali jednak zastąpić jej drogi powrotnej na chodnik.

Trójka dzieci trzymała się jej kurczowo w obawie, że może im być zabrana.

To jednak nie był tylko sen.

Wszyscy byli już bezpieczni w domu pod numerem trzynastym przy Schooner Street.

Leah nie mogła sobie przypomnieć drogi powrotnej. Świadomość wróciła do niej

dopiero tu, w kuchni, gdy Sara przygotowała czajnik herbaty i dała

56

Benowi sok pomarańczowy. Sam oglądał ostatni numer „Match", ale Leah była

przekonana, że do chłopca nie dociera sens jego zawartości.

Leah powstrzymywała się, aby nie zapytać jeszcze raz Bena, czy dobrze się czuje.

Na pewno nie czuł się najlepiej. Był zszokowany. Leah postanowiła nie

przypominać mu wydarzenia dzisiejszego poranka. Wypadek zrobił na niej straszne

wrażenie. Ben był najbliżej, stało się to dosłownie na jego oczach i na pewno

musiał być to dla niego silny wstrząs. Leah zdała sobie sprawę, że wydarzenie to

pozostawi u jej syna niezatarte piętno. Sara zmieniła mu poplamione krwią i

zbryzgane resztkami mózgu ubranie, które natychmiast znalazło się w pralce.

Chłopiec ubrał się w swoje sportowe ubranie do gry w piłkę, pasujące do jego

piżamy.

Leah zerknęła na zegar wbudowany w kuchenkę elektryczną. Była 15.35. Siedzieli w

domu już godzinę. Pozostawała jeszcze cała reszta dnia, z którą trzeba było coś

zrobić.

— Przygotuję coś do zjedzenia. — Leah próbowała przywrócić atmosferę

normalności. — Może w takim razie... Nie, nie będziemy nigdzie wychodzić. Już

nigdy.

„Co za głupoty opowiadam" — pomyślała.

— Może co? — Sam spojrzał na matkę, unosząc do góry głowę.

— Nic. Kto jest za tym, abyśmy zjedli grzanki z fasolą?

— Nie jesteśmy głodni — rozległ się znany jej dobrze chór całej rodziny, zawsze

ten sam, gdy dzieci były zajęte zabawą. Ale dzisiaj powód był inny: wszyscy

siedzieli wokół stołu, odprężając się po fatalnym wypadku na przejściu dla

pieszych.

— Dobrze. — Westchnęła, wstając z trudem z krzesła. — Nie jesteście głodni i ja

też nie jestem głodna. Dziwne, ten człowiek był włóczęgą. Był stary, chory i

bezdomny. Miał chyba z osiemdziesiąt lat. Mógł umrzeć, śpiąc dzisiejszej nocy.

Zupełnie inaczej jest, gdy umiera ktoś młody, prawda?

Jej własne słowa sprawiły, że poczuła skurcz mięśni brzucha. Wyciągnęła ręce w

stronę Bena, aby przytulić go i objąć. Nic mu nie było, wciąż przebywał blisko

niej. „O Boże,

57

spraw, aby to był sen. Abym, gdy obudzę się, nie stwierdziła, że to stało się

naprawdę."

—Mamo, dlaczego podbiegłaś do tego staruszka?—Sam zadał pytanie, które ją także

dręczyło.

— Chciałam mu udzielić pomocy. — Leah zadygotała od środka, przyłapując się na

kłamstwie. Wiedziała przecież, że w normalnych okolicznościach nie podeszłaby

tak blisko.

— To było bardzo odważne, mamo.

Słowa Sama sprawiły, że poczuła się jeszcze gorzej.

— Powinniśmy o tym jak najszybciej zapomnieć. — Wstała, chwiejąc się lekko. —

Potrzebujemy dobrego wypoczynku. Poleniuchujemy trochę z tyłu, w ogrodzie. Saro,

weź z kredensu, tam gdzie suszą się rzeczy, ręcznik, na którym będziesz się

mogła położyć. Zrobimy to, co robiliśmy nad morzem: będziemy się opalać.

— Ja chcę zrobić zamek z piasku. — Ben odezwał się po raz pierwszy od czasu

powrotu do domu.

— Dobrze. — Na twarzy Leah pojawił się słaby uśmiech. — Chodź i weź swoją

plażową łopatkę. Będziesz mógł kopać, tam gdzie tatuś podczas ostatniego

weekendu usypał kopiec. — Przeklęła w myślach Johna: „Niech tylko spróbuje

kręcić nosem."

Dzieci zachowywały się cicho i spokojnie, czego zresztą Leah się spodziewała.

Miała nadzieję, że taki odpoczynek w słońcu pomoże wszystkim. Sara wróciła

jednak do swego pokoju. Sam wlepiał do albumu zdjęcia gwiazd futbolu, a Ben

siedział na krześle, obserwując matkę, która przygotowywała wieczorny posiłek.

Nie spodziewała się, że John będzie pościł, skoro oni nie jedzą.

Ziemniaki były już obrane i gotowały się. Befsztyki, które wyjęła wcześniej z

lodówki, właśnie rozmrażały się. Mdliło ją na ich widok. „Skrwawione mięso, tak

jak na przejściu dla pieszych... Dość! — Skarciła się. — Jest za grube. John nie

lubi zbyt grubych befsztyków." Postanowiła je trochę okroić,

58

zanim zostaną przypieczone. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak wielu ludzi

przechodzi na wegetarianizm.

Spoglądanie na krew sprawiało, że robiło się jej niedobrze. Zawsze była wrażliwa

na widok krwi i nie mogła oglądać żadnego z programów Jonathana Millera, które

pokazywano kilka lat temu. Wiedziała, że gdyby nie okropny strach o jej syna,

który mógł leżeć po tą furgonetką, na pewno zemdlałaby. Podświadomie musiała

uruchomić rezerwy swych sił. Umysł ludzki jest tak złożony, że trudno go pojąć.

Na blacie stał wykonany z wypolerowanego drewna, trójkątny uchwyt do noży.

Tkwiło w nim sześć noży różnych rozmiarów. Wybrała największy, próbując ostrze

kciukiem. Mruknęła niezadowolona. Był tępy. Poszperała chwilę w szufladzie, nim

znalazła stare kółko do ostrzenia noży, które należało jeszcze do jej matki, i

zaczęła ostrzyć nóż. Ostry, przenikliwy dźwięk sprawiał, że zgrzytała zębami.

Przypominał gwałtowne pociągnięcie paznokciem po samochodowym lakierze. W końcu

nóż był ostry jak brzytwa.

Leah znów zobaczyła w myślach zmiażdżony korpus włóczęgi i wzdrygnęła się. To

nie był Ben. Ta myśl nie martwiła jej więcej — chłopcu nic się nie stało i

prawdopodobnie stać się nie mogło, gdyż cały czas trzymała go za rękę. Tamto

ciało już więcej nie robiło na niej wrażenia — to był człowiek z marginesu.

Nigdy przedtem nie widziała kogoś takiego . Brudny starzec. Jego wygląd mógłby

wpłynąć na wielkich tego świata, aby zmniejszyli podatki do realnych rozmiarów.

Krew! Zobaczyła ją teraz tak samo wyraźnie jak wtedy. Gęsta i jasna, rozlana

wielką plamą na asfalcie, rozchlapana na masce furgonetki, przenikająca całe

okaleczone straszliwie ciało, wsiąkająca w brudne, zawszawione ubranie. Leah

czuła ten zapach, ten smak podobny do kwaśno-stalowych tabletek, które musiała

brać po urodzeniu Sary. Próbowała wypluć go z ust.

— Mamo, przestań pluć! „Zamknij się, smarkaczu."

— Tak, tak, Ben. Przepraszam.

— Mówiłaś, że to nieładnie pluć, mamo.

59

— Tak, to prawda. — Wzięła głębszy oddech i zamknęła oczy. Nie mogła się jednak

wyzwolić od widoku krwi, który wciąż tkwił pod jej zamkniętymi powiekami. Nie

mogła usunąć ze swych nozdrzy tego okropnego zapachu, nie mogła pozbyć się

obrzydliwego smaku, który czuła w ustach.

— Co się stało, mamo?—Ben stawał się znów niespokojny.

— Nic, kochanie. Jestem zmęczona. — Z trudem otwierając oczy i zmuszając się do

patrzenia na mięso, wzięła do ręki befsztyk. — A teraz popatrz, jak mamusia

odkroi cały ten obrzydliwy tłuszcz.

—To jest krew! — Ben pochylił się do przodu, wskazując palcem.— Zupełnie tak

jak...

— Tak, wiemy wszystko na ten temat. — Chciała dać mu klapsa, ale to nie

pomogłoby w niczym. — Teraz...

— Mamo?

— Tak?

— Czy krowy krwawią, gdy się je zabija?

„Co za głupie pytania zadają te dzieci!" — Obruszyła się Leah. — Sądzę, że tak.

Przecież dobrze wiesz, że tak jest!

Nóż był ostry i łatwo wchodził w warstwę tłuszczu. Zbyt łatwo. Odwróciła się do

tyłu i zerknęła na Bena. I wtedy po raz drugi tego dnia krzyknęła histerycznie.

Krew.

Trysnęła do góry i zbryzgując najbliższy ośmiokątny wzór na suficie, uderzyła

strumieniem w poprzek ściany. Natychmiast zaczęły po niej spływać powoli cztery

oddzielne strużki, które mogły połączyć się z obfitym strumieniem spływającym po

kuchennym blacie. Kręcąc się raz w jedną, raz w drugą stronę, Leah próbowała

zatamować kciukiem wypływającą gwałtownie z rany w nadgarstku krew. Sprawiało to

jednak tylko, że tryskała w trzech różnych kierunkach — ludzki rozpylacz

ogrodowy, zostawiający na wszystkim, na co natrafi, doskonale cienką warstewkę

czerwonej cieczy.

Ku jej przerażeniu zszokowana twarz Bena pokryła się momentalnie niezliczoną

ilością czerwonych plamek, jakby chłopiec zachorował gwałtownie na różyczkę.

Nakrapiana na czerwono buzia miała wampiryczny wyraz. Gdy krzyczał

60

głośno przerażony, wydawało się, że krew wydobywa się z jego otwartych ust.

Leah krzyczała, Ben krzyczał. Stali tak spanikowani wciąż na przeciw siebie,

wrzeszcząc głośno jedno na drugie.

Sara zbiegła na dół i stanęła w wejściu do kuchni. Upuściła pędzel, który

trzymała w ręku. Potoczył się, podskakując i znacząc na kuchennej posadzce

czerwony ślad. Usta Sary otwierały się właśnie, aby dołączyć swój udział do

ogólnego wrzasku, ale w ostatniej chwili dziewczynka powstrzymała się. Przecież

jeszcze dziś, kilka godzin temu była świadkiem śmierci. Zwykły domowy wypadek

nie powinien doprowadzić jej do paniki.

Sara dojrzała jak na swoje trzynaście lat, podbiegła do zlewu, chwytając i

łącząc ze sobą dwa małe zmywaki, aby zrobić z nich opatrunek i zatamować

uściskiem krwotok. Pracowała szybko trzęsącymi się palcami. Posadziła matkę na

krześle.

— Tutaj. — Przywołała skinieniem Sama, który stał w drzwiach kuchni. — Chodź i

pomóż mamie przytrzymać to w tym miejscu. Mocno! O, tak. Pilnuj, a ja tymczasem

zadzwonię po pogotowie.

Sara rozmawiała przez telefon, a Leah zaczęła wąchać powietrze. Czuła jedynie

zapach krwi. „Co wezwać? — myślała gorączkowo. — Policję, pogotowie czy straż?

Straż!" Nagle wydało się jej, że lęk przed krwią jest niczym wobec jeszcze

okropniejszej obsesji ognia. Nie zwracała już uwagi na swój krwotok. Prawie

śmiała się z niego, jak z własnego kiepskiego dowcipu. Teraz jednak myśl o ogniu

dokuczała jej o wiele silniej. Sara wciąż rozmawiała, ale Leah nie słuchała.

Pomyślała, że musi nakłonić Johna, aby zainstalował w domu czujnik

przeciwpożarowy. W ich starym domu, nad schodami było zainstalowane takie

urządzenie. Założyli je dla świętego spokoju. Leah nie reagowała nawet, gdy

przypadkowo zaczynało pracować. Grzanka przypalająca się w testerze wystarczała,

aby uruchomić czuły mechanizm.

Leah pamiętała jeszcze komin i piec w domu, w którym mieszkała jako mała

dziewczynka. Miała wtedy około ośmiu

61

lat i od tamtego czasu nie myślała o takich rzeczach. Teraz przypomniało jej

się, jak czasem ogień zaczynał ryczeć w otwartych dzwiczkach pieca, tak że komin

przypominał głodnego smoka. Jej matka wypychała ją wtedy do ogrodu i dzwoniła,

aby wezwać oddział straży pożarnej. Drabiny i strażackie węże były bardzo

intrygujące dla małego dziecka. Strażacy wchodzili na dach i wlewali do komina

spienioną wodę, która wypływała na dole, w kuchni, razem z syczącą parą i

sadzami. Później matka spędzała resztę dnia na porządkowaniu kuchni. Tę przygodę

Leah opisała następnego tygodnia w wypracowaniu o angielskich strażakach. Ale

dopiero po dwudziestu latach ten epizod wywarł na niej pełne wrażenie. Dym nie

może zabić! Ale dym oznacza ogień! Prawie każdego dnia słyszała o jakimś

tragicznym pożarze, jak na przykład o tych dzieciach, które spłonęły w

płomieniach uwięzione w sypialni na piętrze, gdzie iskierka z papierosa zatliła

się na wypełnionej pianką sofie...

Pomyślała, że powinna sprawdzić kozetkę we frontowym pokoju, po prostu dla

pewności. Instynktownie wykonała wysiłek, aby podnieść się, lecz Sam pchnął ją z

powrotem na krzesło, przytrzymując opatrunek ze zmywaków.

— Dobrze się czujesz, mamo?

—Tak. Wszystko w porządku.—Rana nie była poważna, Leah poczuła się jednak nieco

słabo. — Sam, chciałabym, żebyś zrobił coś dla mnie.

— Co, mamo?

— Sprawdź... Sprawdź, czy na piętrze wszystko jest w porządku.

Nastąpiła chwila żenującej ciszy.

— Ale po co?

— Ja... Nie jestem pewna. Idź i sprawdź, jesteś przecież dobrym chłopcem.

— Nie mogę, muszę to trzymać.

— Więc niech Ben pójdzie.

—Ja nie chcę, mamusiu. — Jego mała dłoń odnalazła rękę matki i ścisnęła ją

prosząco.—Nie chcę cię zostawić, mamusiu.

62

Właśnie wtedy wróciła do pokoju Sara.

—Wysłali ambulans, mamo. Będą tu tak szybko, jak tylko to możliwe.

— Ale ja przecież nie zostawię was...

— Poradzimy sobie.

Leah poczuła, że jej paniczny, chorobliwy lęk powraca. „Tu bez wątpienia czuć

smród. Ale teraz to nie jest krew — myślała Leah — to zapach spalenizny, jakby

przypalało się ubranie suszące się na elektrycznym piecyku."

— Saro, czy coś się pali?

— Nic nie czuję.

— Idź i sprawdź, proszę.

Leah słuchała kroków swej córki, rozlegających się we frontowym pokoju, potem

znowu w korytarzu na dole i wreszcie tupiących na piętrze. Słychać było, jak

dziewczynka otwiera i zamyka drzwi, sprawdzając wszystkie pomieszczenia, i jak

mija półpiętro, schodząc na dół.

— Nie, mamo, nic się nie pali.

— O Boże! — Leah nie zdołała ukryć swej ulgi. Zdała sobie sprawę, że jest zlana

potem.

I wtedy usłyszała, że pod jej dom zajeżdża ambulans.

Ruth Ford szybko pozbyła się wątpliwości i oporów. John uznał (nie bez

zadowolenia), że stało się to głównie za jego sprawą.

Teraz już chętnie kochała się z nim, mimo że było to dopiero ich trzecie

spotkanie. Dzisiejszej nocy odwiedzili inny bar—zawsze istniało pewne ryzyko

napotkania w Cellar kogoś z pracy. Trzy przystanki metrem i pięć minut drogi

piechotą. Nie uszli nawet pięćdziesięciu metrów, gdy Ruth zatrzymała go. Jej

usta przylgnęły gwałtownie do jego warg w zapamiętałym pocałunku. John próbował

taktownie przerwać tę scenę.

— Potrzebuję tego—wyszeptała. — Nie mogę czekać...

Nie czekała długo. Znów znaleźli się w jej mieszkaniu. Gdy John rozebrał się,

wyobraził sobie, co stałoby się, gdyby Keith przyszedł na noc. Postanowił

jednak, że będzie o tym myślał dopiero, gdy zajdzie konieczność. Obiecał sobie,

że nie wróci dziś zbyt późno do domu. To, co stało się wczoraj, solidnie

wstrząsnęło całą rodziną. Leah miała na nadgarstku cztery szwy. John kupił Sarze

małą lampkę nocną na baterie, aby spróbowała znów spać przy zgaszonym świetle.

Jedynie Sam nie był dotknięty tymi dziwnymi lękami, które rozwijały się u

pozostałych członków rodziny. John także nie myślał o wypadkach samochodowych od

kilku ostatnich dni.

Leżał na łóżku nagi i podniecony, czekając, aż Ruth wróci z łazienki. Słyszał

jej pośpieszne kroki, gdy sunęła w nocnej koszuli przez półpiętro.

— Przepraszam, że musiałeś czekać. Sprawdziłam, czy story są szczelnie

zasunięte—powiedziała i weszła do łóżka.

— Hej! — Zaśmiał się. — Chcę zobaczyć cię nagą.

— Już prawie widzisz. — Zaczerwieniła się, gdy jego ramię nie pozwoliło jej

unieść kołdry i wśliznąć się pod nią.

— W mroku ulicznych lamp — odpowiedział. — Chciałbym cię zobaczyć zupełnie nagą.

Ruth wydęła usta.

64

— Następnym razem.

— Nie, teraz!

— Moje ciało nie będzie ci się podobało.

— Myślę, że jest wspaniałe.

— No, dobrze. Niech będzie.—Z pewnym oporem ściągnęła z siebie nocną koszulę,

rzucając ją na podłogę. Stała nieśmiało, zakłopotana. — Czuję się jak

striptizerka. — Zachichotała.

— Bo nią jesteś.

Zauważył, jak jej ręce przesuwają się coraz niżej, wstydliwie tworząc jakby

figowy listek. Pozwolił jej wśliznąć się do łóżka.

Jej usta były ciepłe. Ich języki dotykały się. Ruth chętnie pozwalała, aby

całował jej wysmukłe i szczupłe ciało coraz niżej w dół.

— Chcę, żebyś ty mnie teraz całowała. — Uklęknął, oczekując jej inicjatywy.

Nadeszła jego kolej na wyjęczenie swej rozkoszy. Jeśli nie robiła tego nigdy

przedtem, to pierwszy raz wypadł doskonale.

Zegar w radiu stojącym na nocnym stoliku wskazywał właśnie wpół do dziesiątej.

Gdy uwolnili się z miłosnego uścisku, Ruth przytuliła się do niego mocno, nie

chcąc, aby dokądkolwiek odchodził, mimo że oboje byli już wyczerpani.

— Mówiłem ci, że dziś chciałbym wyjść wcześniej. — Starał się, by w jego głosie

nie słychać było irytacji. — Wiesz przecież, że mamy kłopoty w domu.

— Wiem — odparła, a w jej głosie było autentyczne współczucie. — Ale jest coś, o

czym muszę ci powiedzieć.

John był odprężony. Półmrok sypialni ukrył jego zdziwiony wyraz twarzy. Nie

mogła przecież być w ciąży, ponieważ John miał podwiązane chirurgicznie

nasieniowody. W takim razie co?

— Kocham cię, John.

Nie był zdziwiony tym wyznaniem.

— I ja ciebie kocham, Ruth—odpowiedział od razu. Zaraz jednak pomyślał, że mógł

wstrzymać się z tym. Posunęli

65

się i tak bardzo daleko jak na trzy spotkania, lecz on nie myślał jeszcze

poważnie o trwałym związku.

—Mam zamiar powiedzieć to Keithowi, gdy przyjdzie do domu—wyszeptała.

Serce Johna zabiło nerwowo.

— Powinniśmy chyba porozmawiać. — Ubierał się bardziej pospiesznie niż zwykle. —

Może w środę wieczorem? Pójdziemy coś zjeść do Joe Allena?

—Dobrze.—Ruth wstała z łóżka i objęła Johna. Ich usta ścierały się w uścisku,

jej palce badały go, odnajdywały na nowo. Niewiele brakowało, a mogłaby zrobić

to jeszcze raz, nawet gdyby nie mógł. Nagły i niespodziewany biurowy romans

zaczynał gwałtownie przybierać zupełnie inny charakter. Komplikacje majaczyły

groźnie na horyzoncie.

Stało się to, gdy wychodził z podziemnej stacji metra Bal-ham. Poczuł w piersi

ostry, szarpiący ból. Nie było to bardzo bolesne, ale uciążliwe i denerwujące.

Trwało może trzy sekundy i znikło. Zwolnił kroku zaniepokojony. Czytał o bólach

w klatce piersiowej, lecz nigdy mu się coś takiego nie przytrafiło. Oczywiście,

mógł to być skurcz, ból mięśnia. Miał przecież za sobą solidny wysiłek fizyczny

przy porządkowaniu ogródka. Tak, to musiało być to — przekonał sam siebie,

jeszcze zanim skręcił w Schooner Street i pozbył się niepokojącej myśli.

Gdy wchodził do domu, znów zaczęły dręczyć go obawy. Prawie spodziewał się

ujrzeć krzyczącego i biegnącego przez półpiętro Bena. Ale chłopczyk był

bezpieczny w małżeńskiej sypialni, śpiąc wtulony w matkę. Pokój Sama był ciemny,

ale u Sary paliło się światło. John pomyślał, że jest ono trochę za jasne jak na

tę słabą nocną lampkę, którą kupił jej niedawno. Nie zamierzał jednak tego

sprawdzać.

Leah spała albo udawała, że śpi. John nie zastanawiał się, jak było naprawdę.

Zwalniało go to od wysłuchiwania wymówek. Kłamstwo nie jest łatwe. Ryzykuje się

omyłką, zwłaszcza gdy jest się zmęczonym. Był wdzięczny, że jego żona położyła

się spać wcześniej.

66

Rozebrał się tak szybko, jak tylko było to możliwe, i położył swe rzeczy na

krześle. Własna nagość wywołała u Johna poczucie winy — zdradził przecież swą

żonę. Leżała teraz obok jego splamionego zdradą ciała. Ben był jednak barierą

pomiędzy nimi i John był mu za to w jakiś sposób wdzięczny.

Wciąż nie był pewny, czy Leah śpi. W zasadzie nie miało to znaczenia. Wyciągnął

się, czując psychiczne i fizyczne zmęczenie. W pewnej chwili zorientował się, że

coś nie pozwala mu całkowicie się odprężyć. Jego myśli biegły od Ruth do Leah i

znowu do Ruth... Pomyślał, że mógłby doprowadzić się do erekcji, ale wtedy znów

zabolało go w piersiach.

Tym razem ból był ostrzejszy niż poprzednio, bardzo silny i dotkliwy. Trwał

trzy, może cztery sekundy. Nocne ciemności dodatkowo sprawiły, że był dużo

bardziej przerażający.

Czyżby było to ostrzeżenie, zwiastun ataku serca? Pot perlił się na całym jego

ciele. Pomyślał o zejściu na dół i zrobieniu sobie herbaty albo czegoś

mocniejszego. Ale, tak czy inaczej, to nie rozwiązałoby zagadki jego

dolegliwości.

Jakiś czas temu czytał artukuł na temat chorób serca. Autor za zasadniczy

czynnik uznał dziedziczność. Pot na Johnie stawał się coraz chłodniejszy. Jego

ojciec umarł na atak serca, który ściął go na ulicy. Miał wtedy jednak

siedemdziesiąt dwa lata. Wiek nie był decydującym czynnikiem. Ale co z tym

facetem z seminarium nauczycielskiego? John nie mógł sobie przypomnieć, jak

nazywał się ten człowiek. Nie mógł jednak mieć więcej niż dwadzieścia trzy lata.

Szedł do domu w piątkowe popołudnie i wydawało się, że jest całkiem zdrowy.

Zmarł w sobotni poranek, a ciało jego poddano kremacji w czwartek.

Pot był już zimny jak lód. Johnem wstrząsnął dreszcz.

Jego ból z całą pewnością był pochodzenia mięśniowego. Mógł nadwerężyć klatkę

piersiową, gdy podnosił w biurze ciężkie segregatory z aktami. Robił to

codziennie. Trochę inna pozycja, może nagle szarpnięcie, gdy za bardzo

koncentrował się, aby poruszyć ciężar. Tak, bóle w piersi mogą być spowodowane

co najmniej pięćdziesięcioma czynnikami. Zupełnie jak...

67

Rak płuc.

Jego usta stały się nagle suche, a na podniebieniu poczuł cierpki smak, tak jak

w czasach, gdy palił papierosy (dużo papierosów—pięćdziesiąt dziennie).

Zmniejszył tę ilość do dwudziestu, gdy dostał pierwszego ataku bronchitu, potem

do dziesięciu, gdy nastąpił drugi, i w końcu poddał się jakoś koło ostatniej

Wielkanocy. Wypocił się przez cały Wielki Post i postanowił, że już nigdy nie

tknie papierosa. Przypuszczalnie jego organizm wydalał nikotynę przez trzy lata,

jak sobie teraz przypominał. „A ile czasu na rozwinięcie się potrzebuje rak?" —

zastanowił się i przeszył go dreszcz.

Henley, szef kasy w poprzednim miejscu pracy Johna, zmarł na raka płuc w ciągu

niecałego roku po przejściu na emeryturę. John widział go teraz w myślach:

krępy, łysy, palący za bankowym kontuarem jednego papierosa za drugim, wbrew

wszelkim przepisom. Ale Henley był instytucją, prawem sam dla siebie. I nawet

szef odpowiadał na jego temat wymijająco. Każdego ranka podczas drogi do pracy

zatrzymywał się przed budkami, w których sprzedawano gazety. Zawsze kupował to

samo — „Guardian", dwadzieścia papierosów i szczyptę mocnego fajkowego tytoniu.

Palił przez caty dzień, wybierając tylko pomiędzy fajką i papierosami. Gdy

przebywał w banku, zawsze unosiła się nad nim chmura gęstego dymu. W

dzisiejszych czasach nazywają to biernym paleniem. To mógł być zasiew, z którego

powstał rak płuc u Johna.

John pamiętał, że na trzy dni przed śmiercią Henleya poszedł odwiedzić go w

szpitalu. Był do tego stopnia wynędzniały i wyczerpany chorobą, że wyglądał jak

szkielet. Jego skóra miała upiorny kolor białego pergaminu. Wciąż poka-sływał,

plując krwią i flegmą do spluwaczki, którą z trudem utrzymywał.

„O Boże, proszę, nie chcę tak wegetować. Wolałbym raczej wylew, nagłą śmierć

albo coś innego. Na przykład czołowe zdarzenie..." Zwinął się gwałtownie. A więc

ta myśl nie opuściła jeszcze jego umysłu i wciąż napawała go przerażeniem. Tak.

Czuł, że w ten sposób właśnie zginie. Wyobraził

68

sobie siebie za kierownicą suzuki, jadącego drogą z morderczymi zakrętami,

wzdłuż której cały czas ciągnie się podwójna biała linia. Trzyma się blisko

lewej strony. Za nim jadą inne samochody. Z przodu pusto, dopóki nie dogania

furgonetki, która blokuje go przez najbliższe pół mili.

Szarpie gwałtownie kierownicą w lewo, próbująazjechać z drogi. Nie ma jednak

miejsca na ten manewr. Tylko ta wysoka skarpa, taka sama jak... „O Boże! To nie

jest żaden cholerny sen!" Napiął się, oczekując uderzenia, i wyprostował na

siedzeniu. Miotał przekleństwa, wyczekując następnego kłującego bólu w

piersiach.

Po chwili było już po wszystkim. John trząsł się i drżał przerażony. Musiał

zejść na dół, lecz nie po to, aby zrobić sobie herbaty czy napić się scotcha,

ale dlatego że jeśli zostałby tu, wszystko odbyłoby się jeszcze raz i jeszcze

raz...

Teraz nie miał już wątpliwości, że Sara miała zapalone światło. Zdecydowanie

było ono zbyt jasne jak na nocną lampkę, ale któż mógł mieć o to pretensje do

biednego dziecka? Świetlówka w kuchni długo migotała i błyskała, nim zapaliła

się na dobre. John pomyślał, że będzie musiał pamiętać o nowym starterze, który

powinien jutro wymienić. Doczesne problemy, tak jak ten, pomagały uczynić życie

bardziej znośnym.

Wciąż nagi usiadł na krześle przy stole, wpatrując się w ścianę i zauważając na

niej plamy krwi, na które do tej pory nie zwrócił uwagi. To nie był sen, ale

jawa. Okropna rzeczywistość.

Z całych sił próbował powstrzymać ból, zastanawiając się, czy jego klatka

piersiowa może eksplodować przy następnym ataku. Czekał, aż to nastąpi. Zupełnie

jak w chińskiej torturze wodnej.

Leah nie spała, gdy usłyszała swego męża wchodzącego do domu. Tym razem był

wcześniej niż poprzednio. Być może miał ze swoją nową dziewczyną kłótnię,

kimkolwiek by ona nie była. Tłumaczyła to sobie, pragnąc, aby jej myśli były

69

prawdą. Zawsze mogła to być inna kobieta. Udawała, że śpi szczególnie ze względu

na Bena. Nie chciała budzić dziecka. Jego lęki mogłyby nagle powrócić. Nie

chciała też przedzierać się przez siatkę kłamstw, pytając Johna, gdzie i z kim

był dzisiejszego wieczoru, i udając potem, że wierzy w jego zmyślone odpowiedzi.

Wszystko to nie miało sensu.

John był przemęczony, rzucał się i wiercił. Dobrze mu tak! Nie poruszyła się

nawet, gdy zerwał się gwałtownie i usiadł na łóżku. Jej jedynym zmartwieniem

była tylko myśl, czy nie obudzi to Bena. Chłopiec poruszył się, jęknął i zapadł

z powrotem w głęboki sen. John wstał z łóżka. Wsłuchiwała się w jego oddalające

się kroki, przypuszczając, że wychodzi do łazienki. Zdziwiła się jednak,

słysząc, że zszedł na dół. Odetchnęła z ulgą, gdy nie wrócił za chwilę. Ich

małżeństwo waliło się i Leah chciała, aby skończyło się tu i teraz. Nie chodziło

tylko o niewierność Johna, pomimo że był to wystarczający powód. Było coś, co

grało jej na nerwach. Te wyschnięte zioła zawieszone w kuchni; sposób, w jaki

John próbował podtrzymać wśród sąsiadów swój pozytywny obraz. Ale on nie

wiedział nawet, że może to drażnić jego żonę.

Słuchała właśnie rytmicznego oddechu Bena, gdy po raz pierwszy do jej uszu

dotarł dźwięk, jakby coś dokładnie nad nią biegało po suficie—wielki, nadęty

pająk z odrażającymi nogami. Och! Gdyby tylko nie chodziło o Bena, natychmiast

zapaliłaby światło. Wsłuchiwała się, słysząc bicie własnego serca, które stawało

się coraz szybsze i szybsze. Wtedy dźwięk rozległ się po raz kolejny. Wiedziała

już, że musi to być mysz, która biega po poddaszu.

Oczywiście, mogła tam być mysz, a mogły być i szczury. Następnego dnia, gdy

tylko się wprowadzili, przyniosła drabinkę i spojrzała przez szparę,

spodziewając się, że może tam znaleźć świetne miejsce na domowy składzik. Gdy

jednak jej latarka wydobyła z mroku brud, kurz i mnóstwo pajęczyn, natychmiast

opuściła drzwi w podłodze strychu. Wszędzie biegły kable. Instalację założono w

piracki sposób — tania robota wykonana przez Grafionów albo nawet poprzednich

lokatorów. Było to niebezpieczne. Małe gryzonie

70

chętnie zajmowały się kablami, przegryzając izolację. Leah zaczęła wąchać

powietrze, starając się wychwycić zapach dymu. Na razie nic się nie paliło.

„Nie martw się — tłumaczyła sobie. — To wszystko wisi tak najprawdopodobniej od

dziesięciu lat albo i dłużej. Zupełnie jak hałda żużlu w Aberfan, grożąca

każdego roku lawiną, która zapewne któregoś dnia w końcu runie. Życie w obliczu

niebezpieczeństwa — możesz mieć tylko nadzieję, że to się nie stanie. Ale

pewnego dnia albo pewnej nocy to się staje.

Tupot ustał. Teraz zastąpił go inny dźwięk, którego Leah z początku nie mogła

rozpoznać. Był to rodzaj grzechotania, chrupania, które towarzyszy zwykle

miażdżeniu w ustach płatków kukurydzianych. Gryzienie!

Leah odniosła wrażenie, że jej żołądek zwija się w kłębek. Natychmiast poczuła

gwałtowną potrzebę wyjścia do toalety. „Oto sposób, w jaki natura odciąża ciało,

przygotowując je do ucieczki" — pomyślała. Jej ramię objęło Bena, gotowe

pochwycić go w każdej chwili i unieść do góry ze sobą. Musi jeszcze tylko

ostrzec pozostałą dwójkę swych dzieci. Będzie walić w drzwi ich sypialni,

upewniając się, czy z niej wyszli, uciekając przed kłębymi gęstego, czarnego

dymu, który będzie podążał za nimi. Wtedy przez korytarz, na ulicę. Potem na

przeciwległy chodnik, aby przystanąć i czując na drżącym ciele mokre od potu

ubranie, obserwować, jak płomienie liżą okna i jak pod wpływem gorąca pęka

szkło.

Zorientowała się, że ani przez chwilę nie pomyślała o Johnie.

Odgłosy gryzienia nie ucichły. Zwierzęta musiały już nieźle nadwerężyć izolację.

Leah pomyślała, że nie ma innego sposobu na powstrzymanie gryzoni jak tylko

wstanie z łóżka i walenie w sufit. Był jednak zbyt wysoko. „Pomóż sobie

wieszakiem" — pomyślała. Ale to nie był dobry sposób. Myszy przestaną tylko na

jakiś czas. Potem, gdy mieszkańcy domu zasną, będą kontynuowały swą żarłoczną

ucztę. Jedynym sposobem byłoby zabicie tych szkodników. Należało położyć nieco

trucizny albo wstawić kilka łapek przez kwa-

71

dratowy otwór w suficie nad półpiętrem. Mogło być już jednak na to za późno;

odsłonięte przewody mogły zapalić się w każdej chwili.

Wiedziała, że nie zaśnie. Nawet nie śmiałaby. Wolała leżeć, próbując wyczuć w

porę pierwsze kłęby dymu, które przeniknęłyby do sypialni. Zapomniała powiedzieć

Johno-wi, aby zamontował czujnik przeciwpożarowy. Nagle wróciło do niej

wspomnienie wypadku w kuchni, odsuwając myśl o pożarze. Pomyślała nawet, żeby

iść zaraz na dół i powiedzieć o tym mężowi. Nie miała jednak ochoty na rozmowę z

nim. Po co, u licha, zszedł na dół? A może stało się coś złego?

Leah musiała wyjść do toalety. Ból pęcherza był nie do zniesienia.

Ostrożnie uwolniła swe ramię spod Bena i prześliznęła się w poprzek łóżka na

jego przeciwległy brzeg. „Czy nic mu się nie stanie, jeśli go zostawię?" Nie

czuła, aby cokolwiek się paliło. Wychodziła zresztą tylko na chwilę.

Gdy wracała do swej sypialni, pomyślała, że sprawdzi pozostałą dwójkę. Mogła z

dala posłyszeć chrapanie Sama. Otworzyła drzwi pokoju Sary i weszła do środka

oślepiona niespodziewanym jasnym światłem elektrycznym. Dziewczynka nie spała.

Siedziała na łóżku i niczego nie czytała, patrząc prosto przed siebie.

— Co się stało, Saro?

— Nic, mamo.

— Dlaczego nie używasz swojej lampki nocnej?

— Nie lubię jej, jest za jasna. Nie! — Wrzask Sary powstrzymał dłoń Leah na cal

od wyłącznika światła.—Proszę.

—Kochanie, jesteś przestraszona?—Leah weszła do pokoju, siadając na brzegu

łóżka.

Sara skinęła głową. Była bliska płaczu. Jej buntowniczość zniknęła gdzieś i była

teraz tylko maąa, bardzo przestraszoną dziewczynką.

— Nie mogę wytrzymać przy zgaszonym świetle.

— Przecież spałaś w ciemności przez całe życie.

— Tak, ale nie w tym domu!

72

— Wiem, co czujesz. — Dłoń Leah odnalazła rękę swej córki i ścisnęła ją z troską

i czułością. — To jest zimny, nieprzyjemny dom, ale może uda się nam go trochę

zmienić, gdy tylko inaczej go urządzimy i...

— Tego miejsca nic nie zmieni. — Sara pod wpływem strachu wypowiadała słowa w

pośpiechu. — Tutaj jest tak, jakby... jakby ktoś ciągle mnie obserwował.

Leah poczuła mrowienie idące po całym kręgosłupie. Czuła na sobie wciąż czyjeś

oczy. Wrogie, niewidzialne, przyglądające się jej w każdym momencie.

— Czy nie możemy się stąd wyprowadzić? — Prośba wyrażała desperację dziecka

znajdującego się na granicy wywołanego strachem obłędu. — Nigdy nie będę mogła

zasnąć w tym domu. Wiem o tym.

— Porozmawiam o tym z tatusiem.

— Kiedy?

— Jutro. Obiecuję.

— Ale przecież nie będziesz mogła z nim porozmawiać, ponieważ on wychodzi do

pracy, zanim jeszcze wstajemy, a wraca, gdy leżymy już w łóżkach.

„Dzieci są bardzo spostrzegawcze" — pomyślała Leah. Miała nadzieję, że

dziewczynka nie będzie roztrząsać nieobecności Johna. Leah gotowa była na

kłamstwo, byleby tylko uchronić dzieci od smutnej prawdy.

— Tatuś poszedł na dół — powiedziała po przerwie Sara. — Prawie godzinę temu, i

nie wrócił na górę. Czy nie możesz iść teraz do niego i porozmawiać o zamianie

mieszkania? Proszę.

— Dobrze. — Leah wstała. — Ale w tym czasie zrób mi przysługę...

— O co chodzi, mamo?

— Och, nic ważnego. Zapomnij o tym.

„Zwróć uwagę, czy nie czuć gdzieś dymu..."—chciała powiedzieć. Dzieci myślały,

że ich matka oszalała, gdy Leah wysłała Sarę na piętro, rzekomo z jakiegoś

ważnego powodu. Byli dostatecznie mocno przerażeni i nie było powodu straszyć

ich jeszcze bardziej.

73

— Pójdę i porozmawiam zaraz z tatusiem — zakończyła.

John siedział przy kuchennym stole, patrząc przed siebie. Był rozebrany. Kiedy

indziej i w innej kuchni wyglądałoby to zabawnie, ale nie tu, pod numerem

trzynastym przy Scho-oner Street. Tu było to po prostu przerażające.

— John?

Rozejrzał się wokoło, nie wykazując najmniejszego zdziwienia na jej widok. Nie

mówił nic.

— John, co się, u diabła, dzieje? Wyczytała w jego oczach poczucie winy. Nie

zeszła tu jednak, aby rozmawiać na temat jego małżeńskiej niewierności.

— Nie mogę spać — odpowiedział słabym głosem i opuścił wzrok.

— Tak jak my wszyscy w tym domu. — Jej głos był ostry, oskarżający. To właśnie

John nalegał, aby kupić ten dom, Jednak sprawiedliwie rozpatrując całą kwestię,

nic nie zapowiadało żadnych kłopotów. Dopóki się nie wprowadzili.

— Myślę, John, że w tym domu jest coś złego.

—To znaczy, co takiego?—John robił wrażenie zmęczonego i nie zainteresowanego.

— To znaczy, że w tym domu straszy!

— Oszalałaś — odparł. Jednak próba utrzymania sceptycyzmu szybko upadła.

Rozejrzał się po kuchni, jakby spodziewając się zobaczyć coś, co czai się gdzieś

w rogu. Ale światło świetlówki nie pozostawiało najmniejszego ciemnego miejsca,

w którym mogłoby się cokolwiek schować.

— Nie, nie jestem szalona. Myślę, że ty jesteś dokładnie tak samo przerażony,

jak my wszyscy. — Usiadła przy stole naprzeciw niego. — Te okropne, obłąkańcze

sny. Miałam je ja, miał Ben, Sara ma je także, ale próbuje to ukryć. I wiem,

cholernie dobrze to wiem, że ty też masz koszmarne sny i nie próbuj temu

zaprzeczać. Jesteś biały jak prześcieradło i piekielnie przerażony. I co na to

powiesz?

— Mam bóle w piersiach.

„Teraz, kiedy sprawy przybrały taki obrót, nawet szuka współczucia" — pomyślała.

74

— W takim razie idź do lekarza. — Nie zamierzała pocieszać go ani ulżyć jego

cierpieniu. — Zeszłam na dół właśnie po to, aby powiedzieć ci, że mamy już

wszyscy dość i nie wytrzymamy dłużej.

— Więc?

— Chcemy wyprowadzić się stąd. Sprzedać dom i znaleźć inny. Czyż jest w tej

sytuacji coś niezrozumiałego w moim żądaniu?

— To jest niemożliwe.

— Dlaczego?

— Ponieważ jesteśmy zadłużeni po uszy w banku i nigdy nie otrzymamy za ten dom

swojej ceny. — W jego głosie była ewidentna rozpacz. Leah wiedziała, że mówi

prawdę. Jej nadzieje upadły.

— Bank po prostu nie przyznałby nam nowego kredytu. Rozwiążą całą umowę —

odparła.

— Wiem, ale my nigdy nie znajdziemy kupca. Jesteśmy związani z tym miejscem.

— Nie szukalibyśmy kupca w Londynie.

—Nigdzie nie znajdziemy chętnych. Dostaliśmy ten dom, ponieważ... nikt inny nie

kupiłby go.

— O Boże! — Ukryła twarz w rękach. — I w końcu my spróbowaliśmy!

— Kenton pasowałby do tego domu.

— Ten drań Kenton nie musi tu mieszkać. Wystawmy dom na sprzedaż, John, i

zobaczymy, co się stanie.

— Dobrze. — Skinął głową. — Skoro nalegasz. Nie zorientowałem się do czasu, gdy

można było jeszcze coś zrobić. Żaden agent dzielnicowy w Londynie nie opuści

ceny wyjściowej tylko dlatego, że popadasz w nędzę. Tamten nie mógł uwierzyć

swemu szczęściu, gdy powiedziałem, że kupię dom, jeśli dużo opuści. Powinienem

był się od razu połapać. Cóż jednak złego dzieje się tutaj, poza tym dręczącym

nas uczuciem, że nie wynieśliśmy się, dopóki nie było jeszcze na to za późno?

Wydaje się, że nasi poprzednicy odczuli to od razu, w przeciwnym wypadku dom nie

pozostałby wolny. Dobiliśmy targu i zaczęliśmy nową inwestycję, opierając się

75

tylko na pozorach. To będzie jednak cholerne obciążenie, jeśli nie uda się nam

pozbyć tego domu.

— Ale obiecujesz, że spróbujesz?

— Tak. — Odsunął z szurnięciem krzesło do tyłu i wstał. — Tak, zacznę działać.

— Jesteśmy już wszyscy wymęczeni — przypomniała mu.

Nagle przez jej umysł przemknęła niepokojąca myśl. Wszyscy mieli tego samego

rodzaju okropne przeżycia , z wyjątkiem Sama.

To wszystko było nie do zniesienia.

— Myślę, że powinieneś pójść do lekarza. — Leah wstała wcześniej od swego męża,

zeszła na dół, aby zrobić herbatę. Postawiła kubek z parującym napojem na nocnym

stoliku, tuż przy szklance z sokiem pomarańczowym przeznaczonym dla Bena, na

wypadek gdyby się obudził.

— Nic mi nie będzie — jęknął John, przymykając oczy. Wydawało mu się, że jego

głowa za chwilę pęknie i otworzy się. Poprosił Leah, aby zasłoniła okno

kotarami, bo zaczęły go razić pierwsze promienie wczesnego porannego słońca.

Dolegliwości, które towarzyszyły mu ostatniej nocy, powracały. Gdy próbował

zlokalizować źródło przerażającego go bólu, natychmiast czuł w piersi skurcz i

ucisk. Naduszając mięśnie klatki piersiowej, celowo zadawał sobie cierpienie,

aby sprawdzić dokładnie, gdzie umiejscowił się ból. Brał głęboki oddech i

wypuszczał powoli powietrze, próbując nie myśleć o nadjeżdżających z przeciwka

samochodach. Jego czoło było mokre od potu. Miał migrenę, ale nie było w tym nic

dziwnego.

— Właśnie, że już coś ci jest.—Leah czuła, że tym razem (co się rzadko zdarzało)

miała nad nim przewagę. — Wyglądasz jak śmierć.

Śmierć.

—Muszę iść do biura. — Powodem była oczywiście Ruth. — Do diabła z tym. Dopiero

co zacząłem pracę. Nie chciałbym zarobić sobie na reputację kogoś, kto choruje

co pięć minut. — Przypomniał sobie teraz minione czasy, gdy zaczynał dopiero

karierę jako młody urzędnik, podlegający tyranizującemu cały zespół szefowi. W

drugim tygodniu pracy dostał ataku grypy. Ten drań Dillon wydzwaniał wtedy do

Johna, bynajmniej nie po to, aby dowiedzieć się o stanie zdrowia swego

pracownika, ale by zmusić go do szybkiego powrotu do biurka. W rezultacie John

wrócił do pracy zbyt szybko i trzeciego dnia po powrocie dostał nawrotu choroby.

Żadnego współczucia ze strony szefa. Tylko uwaga: „Jeśli

77

zabierze to zbyt wiele czasu, twoja przyszłość może być niepewna". Kenton był

człowiekiem tego samego pokroju. John jęknął głośno i pomyślał: „Daj mi dziesięć

minut, a wyzdrowieję".

—Nie pójdziesz dzisiaj do banku.—Leah była świadoma pewnej sadystycznej

satysfakcji, jaką sprawiało jej mówienie do Johna w ten sposób.

Był zbyt chory i słaby, aby zaprzeczać. Do tego dołączał się stres, ponieważ dom

ciążył na bankowej hipotece, a John nie był w stanie powiedzieć im dzisiaj, że

chce wystawić go na sprzedaż.

— Zadzwonię o dziewiątej do biura i powiem, że jesteś chory. To wszystko.

John nawet nie odpowiedział, wiedząc, że jego opór byłby daremny. Chciał tylko

spać. „Boże, proszę, nie chcę mieć już żadnych koszmarów."

Zupełnie nie wiedział, jak długo spał. Zasłony były zaciągnięte i gdy zerkał

zezem przez szparki między opuchniętymi od snu powiekami, słoneczne światło nie

raziło go tak mocno jak zwykle. Tam, gdzie leżał, prześcieradło było wilgotne —

przesunął się na jego suchą część. Bena nie było już w łóżku, a Leah nie dawała

żadnego znaku swojej obecności. John pomyślał, że zapewne zabrała gdzieś dzieci,

aby nie przeszkadzały mu krzykiem i piskami. „Zupełnie jak kierowca, który

następnego dnia po wypadku siada ponownie za kółko—pomyślał John.—Nie! Nie myśl

więcej o wypadkach drogowych. Z pewnością jednak nadejdzie taki czas, że wszyscy

będą musieli wyjść na ulicę. Jak na taki uraz, dzieciaki wracają do siebie

nadzwyczaj dobrze."

John pomyślał o Ruth, ale nie w seksualny sposób. Nie był w nastroju

sprzyjającym erotycznemu podnieceniu. Do diabła! Pozwolił, aby ich znajomość

wymknęła mu się spod kontroli. „Jeśli ona rzeczywiście zakocha się w tobie, to

możesz mieć kłopoty." Zakończenie tego związku w zbyt gwałtowny sposób mogło

obrócić się przeciwko niemu. Ruth mogłaby wtedy wydzwaniać do jego żony albo

kręcić się wokół domu. A gdyby powiedziała mężowi, on sam mógłby to

78

zacząć robić. „Chryste! To nie jest takie proste!" Istniały też inne sposoby

przerywania takich związków—delikatny proces ograniczania spotkań mógł sprawić,

że Ruth poczułaby się tym zmęczona. Na to jednak nie było czasu. Mogła już

zadzwonić do Keitha i wszystko mu wyznać. Z pewnością poszłoby jej to zupełnie

łatwo. Nie miała wiele do stracenia.

Niebawem przełożeni w banku mogli sobie wyrobić mętny obraz romansu między

księgowym a kasjerką i przenieść ich do różnych działów. Taki obrót spraw

kompletnie zniszczyłby karierę Johna. Gdyby został przeniesiony do innego

działu, nawet afrykański telegraf wychwyciłby uwagi jego nowych kolegów:

„Popatrzcie na tego gościa. To on rżnął dziewczyny swego personelu." Tak

naprawdę jednak nie chodziło o kobiety pracujące w kasach. Liczba pracownków

szybko przewyższy zapotrzebowanie na pracę, a przecież oboje nie są wieczni.

Wciąż bolała go głowa. Teraz jednak w zupełnie inny sposób niż poprzednio.

Ćmiący, pulsujący ból między oczami rozszerzał swój zasięg i przechodził na

czaszkę, grożąc jej rozerwaniem.

John miał wiele rzeczy do przemyślenia. Powinien wystawić dom na sprzedaż, tak

jak nalegała Leah, ale miał wewnętrzne przekonanie, że nikt go nie kupi. Tak,

dom był upiorny, ale tylko wtedy, gdy pozwalało się w ten sposób reagować swojej

psychice, dokładnie tak, jak robili to oni. Wszystko musiało być zbiegiem

niekorzystnych okoliczności.

Bóle w piersi ustąpiły. „Wybierz pośredni wariant — powiedział sobie w myślach

John. — Wystaw dom na sprzedaż i jeśli nie będzie na niego chętnych... Cóż,

wtedy wszyscy będziemy musieli dalej tu mieszkać.

Na dole ktoś zaczął krzyczeć.

Leah odetchnęła z ulgą, gdyż krzyk nie trwał długo — ucichł prawie natychmiast.

John nie poszedł ani do banku, ani do swojej panienki, jeśli miał jakąś na boku.

Był przemęczony, ale to była już jego własna sprawa. Typ „A", jak okre-

79

siały takich ludzi środki masowego przekazu. Podstarzałe cudowne dziecko,

próbujące złapać dwie sroki za ogon. Tak po prostu określano snobów.

Dzieci jadły śniadanie w kuchni. Wszystko wyglądało tak normalnie, jakby nigdy

nic się nie wydarzyło. Ben zajadał łyżką swe płatki pszenne, wkładając je do ust

z rzadko spotykanym zadowoleniem. Prawdopodobnie dlatego, że nie jadł nic od

wczoraj. Sara żuła głośno miisli, próbując przekonać Sama, że powinien jeść

bardziej zdrowe pożywienie. Dostawcy naturalnych pokarmów skupili się na

dzieciach — najbardziej łatwowiernych odbiorcach programów telewizyjnych. Na

Samie nie robiło to jednak wrażenia.

— Dzieci... — Leah przesadnie ściszyła głos. Chciałabym, abyście bawiły się dziś

po cichu, ponieważ tatuś jest chory i potrzebuje snu.

— A co mu jest? — Sam musiał zadać to pytanie.

— On... Pracował zbyt ciężko. Ostatnio do późna zostawał w biurze.

Odetchnęła. Czuła, że chłopcy w końcu jej uwierzyli. Jeśli chodzi o Sarę, nie

była do końca pewna.

— Chcielibyście gdzieś wyjść? — zapytała Leah z animuszem w głosie.

„Przypuszczam, że nie; nie po tym, co wydarzyło się wczoraj."

— Nie, dziękuję. — Odpowiedź Sary była zdecydowana i twarda. — Mam trochę rzeczy

do zrobienia.

—Nie.—Ben zbryzgął stół nie przeżutymi do końca płatkami. Udawał albo

rzeczywiście pamiętał jeszcze wczorajsze wypadki.

— Ani ja — dodał Sam, nie podając jednak powodu.

—Bardzo dobrze. Ale pamiętajcie, że nie wolno wam robić hałasu. Sam możesz iść i

bawić się z Jeremim. Weź ze sobą Bena.

— Mówiłaś, że spędzam tam zbyt wiele czasu, a poza tym Jeremi nie lubi Bena.

Mówi, że on jest dzieciuch. „Nic nie wskórasz z tymi dziećmi" — pomyślała.

—Jeśli będziecie się kłócić i bić to... skroję wam skórę. — Zabrzmiało to

banalnie i mało groźnie. — Saro, później bę-

80

de musiała wyskoczyć do sklepu. Zostawię tych dwóch urwisów pod twoją opieką.

Uważaj, aby nie rozbrykali się za bardzo i nie obudzili ojca.

— Dobrze. — Sara skinęła głową, nie patrząc na matkę. Mogła teraz iść na górę do

swego pokoju, rysować i malować, nie zwracając uwagi na swych młodszych braci,

co zresztą zawsze robiła w podobnych sytuacjach.

Leah zaczęła zbierać ze stołu miski po kaszy, aby wstawić je do zlewu. Potem

odkręciła kran. Sara skierowała się w stronę schodów. Sam wyszedł przed dom. Nie

było wątpliwości co do tego, że całymi godzinami mógłby kopać swą źle

napompowaną piłkę wokół nie uporządkowanego ogrodu. Leah kątem oka obserwowała

Bena, który najwyraźniej nie miał najmniejszej ochoty nigdzie wychodzić.

Prawdopodobnie opanowywał go jeden z nastrojów, który sprawiał, że chłopczyk nie

opuszczał matki przez cały poranek. Może powinna nakłonić go, aby poszedł z nią

do sklepu na rogu. Musiała kupić parę niezbędnych artykułów. Tylko tyle, ile

potrzeba było, aby przeżyć do czasu, gdy znów odważą się skierować w stronę

jakiegoś dużego supermarketu.

Krótko po dziewiątej Leah zadzwoniła do banku. Usłyszała w słuchawce żeński głos

i poinformowała urzędniczkę, że John jest chory i nie będzie go dzisiaj w pracy.

To, jak uznała, wystarczyło. Nie miała zamiaru wchodzić w szczegóły.

Z całą świadomością zajęła się czymkolwiek, po prostu dla zabicia czasu. Miękka

piłka uderzała w ogrodzenie z drażniącą regularnością. Leah dręczyło jednak co

innego. Dała Benowi książeczkę do kolorowania i kilka miękkich kredek

świecowych. Wydawało się, że chłopczyk ma obsesję na punkcie czerwieni. Nie

mówił nic i robił wrażenie kompletnie zastraszonego. Biedne dziecko. Wszystko

wskazywało na to, że dzisiejszy dzień będzie dla nich wszystkich trudny.

Leah chciała zadzwonić do dzielnicowego agenta mieszkaniowego, aby wreszcie

położyć kres wspólnym męczarniom. Prawdopodobnie przyszliby prosto do domu,

nalegając na wymierzanie każdego pokoju. To nie byłoby w porządku

81

wobec Johna. Ale czy on liczył się z nią kiedykolwiek? Poza tym jeden dzień nie

robił żadnej różnicy. Czy jednak na pewno?

Sam strzelał do bramki, którą tworzyła połać ogrodzenia z połamanymi i

pękniętymi deskami. Jedna z nich wychyliła się w kierunku chłopca, jak

przygotowany do robinsonady bramkarz. Sam musiał trafić piłką pomiędzy nią a

zaimprowizowane słupki. Dziś jednak piłka nie odbijała się dobrze od ogrodzenia.

Wymagała pompowania. Pompka była jednak zamknięta na klucz w dżipie. Ojciec miał

klucze w kieszeni. Sam nie mógł o nie teraz poprosić. Piłka była zbyt miękka i

nie nadawała się do zabawy. Chłopiec kopnął ją zdegustowany i ruszył ospale

przez mały ogród w kierunku jego przeciwległego krańca, gdzie tworząc mały

gąszcz, rosły wysuszone i zbrązowiałe od słońca chwasty.

I tam zobaczył gada.

Poczuł, że wnętrze jego ciała przeszywa lodowaty chłód. Nagły skurcz żołądka

zagroził zwróceniem pszennych płatków. Coś stanęło mu w gardle, blokując

tchawicę. Spocił się gwałtownie. Stał nieruchomo, a jego oczy wybałuszone były z

przerażenia.

Przypomniało mu się to miejsce, gdzie paliło się tylko słabe, przyciemnione

światło i panował przerażający zielonkawy mrok, w którym pobłyskiwały tylko

złowieszczo łuski oślizłych złośliwych stworzeń. Wpatrywały się w przybyszów

przez szkło swych cel, nienawidząc tej ludzkiej wizyty, która zakłócała ich

spokój. Mały chłopiec stukał w grubą taflę wskazującym palcem, gdy złośliwy wąż

gwałtownie rzucił się w kierunku szyby, niewiarygodnie szybko przemieszczając

swe ciało. Zwierzę zionęło nienawiścią. Jego jadowity język wysuwał się i wsuwał

w lekko uchylonym pysku z ogromną prędkością. Pozostałe robiły wrażenie

wypchanych eksponatów; jedynie ich oczy poruszały się złowrogo. Obrzydliwe,

podobne do ropuchy ciągnęły swe korpusy po ograniczonej szybami sztucznej

dżungli... Jednak najgorsze były aligatory. Dopiero co wykluły się; piszczały i

wchodziły na siebie, rzucając się na betonowym stromym brzegu, aby choć

spróbować zatopić swe ostre zęby w ludzkim mięsie. Za każdym

82

razem ześlizgiwały się jednak do wody, machając szaleńczo swymi ogonami i

próbując od nowa i od nowa...

Obsesja odwetu i głód ludzkiego mięsa były pożywką dla ich szaleństwa. Matka, na

wpół zanurzona w wodzie, leżała w najdalszym kącie basenu, robiąc wrażenie

nieświadomej tego wszystkiego, co działo się wokół niej. Prawie tak, jakby sama

dopiero wykluła się z jaja. Ludzie śmiali się, wychylając przez barierkę, i

drażnili zwierzęta, szydząc z nich. Ktoś rzucił brudną, kruszącą się kromkę

chleba. Aligatory zignorowały jednak wpadający pomiędzy nie poczęstunek. Zaczęły

oddalać się od brzegu. Ktoś gwiżdżąc przechylił się mocniej przez balustradę i

zaczął uderzać o beton kijkiem. Jeden z młodych aligatorów, nie biorąc pod uwagę

nierównych szans, wyskoczył z wody i uchwycił się ryzykownie jednego z końców

kija. Kiedy rozwarł szeroko szczęki, wyglądał, jakby chciał wykrzyczeć swą

nienawiść do obserwatorów.

Tego dnia w tłumie zwiedzających znalazł się także Sam Strike. Odwrócił się do

tyłu i pociągając matkę za sukienkę, powiedział:

— Mamo, nie. Chodźmy stąd!

Jego przerażenie i niechęć sięgały szczytu; płakał histerycznie. Strachu nie

wywołały tylko aligatory leżące w nieruchomej wodzie, ale wszystkie zimnokrwiste

stworzenia zamieszkujące terraria. Lęki chłopca zaczęły się już w momencie, gdy

wszedł do zoo. Zacisnął mocno oczy, aby nie patrzeć na to, co go otaczało.

Uchwycił się z całej siły ręki Leah. Ben spał, trzymając się jej ramion. Sara

nie ruszała się z miejsca; znudzona ziewała wciąż w dusznym pomieszczeniu,

którego wystrój miał imitować puszczę Amazonki. Teraz, już do reszty

przestraszony, Sam próbował uwolnić się spod macierzyńskiej opieki i pobiec w

kierunku wyjścia, które wskazywał wiszący nad nim neon.

— Sam, nie bądź niemądry. — Leah była zmęczona, ale i zdecydowana, aby dzieci

nie zmarnowały pieniędzy za bilet i należycie wykorzystały okazję. Wejście do

terrarium kosztowało dwa funty.—Przecież one nie mogą cię ugryźć, nie mogą ci

nic zrobić.

83

— Ten może.

Sam wpatrywał się prawie jak zahipnotyzowany w małego aligatora, który

utrzymywał się wciąż na pochyłym betonowym brzegu, otaczającym cały basen, jak

małpka zabawka dyndającą na kiju. Nie była to jednak ani prawdziwa małpa, ani

też zabawka. To był dziki ludojad.

I wtedy jego małe oczka spotkały się z oczami Sama, tak jakby zwierzę,

obrzucając złośliwym spojrzeniem cały tłum, wybrało właśnie jego. Cały czas

piszcząc, rozdziawił pysk, z którego ściekała woda zmieszana z mułem i śliną.

Zdawał się mówić: „Zaraz cię dostanę, chłopaczku!**

Sam zaczął krzyczeć, ale jego wrzaski zagłuszył hałas, jaki czynili oglądający.

Gdyby ten wijący się demon zdołał wdrapać się na występ, mógłby dopaść Sama.

Otaczająca basen siatka nie zatrzymałaby go—prześliznąłby się przez nią. Pożerał

Sama wzrokiem, jakby jego obwiniał za znęcanie się.

Mało brakowało, a udałoby mu się go dosięgnąć (jego korpus w połowie był już na

górze), jednak chłopiec z kijem wyciągnął się i szturchnął małego aligatora,

strącając go z powrotem do wody. Sam po raz ostatni spojrzał w małe przenikliwe

oczy gada. Aligator nie spuścił z niego wzroku. „Dostanę cię któregoś dnia,

chłopcze!" Oderwał się od betonu, wpadając w wir stłamszonych w jednej gromadzie

jego braci i sióstr.

Sam nie zapomniał tego wypadku i przez kilka tygodni bał się siedzieć na muszli

klozetowej w obawie przed tym, że aligator dotrze do niego przez przewód

kanalizacyjny i zatopi swe okropne zęby w jego pośladkach. Bał się kąpieli,

kałuż na ulicy i studzienek burzowych, gdy tylko usłyszał w nich dudniącą i

szumiącą gdzieś głęboko wodę. Nawet jeszcze dwa lata później na wszelki wypadek

omijał stawy i rzeki. „Dopadnę cię któregoś dnia, chłopcze!**

I teraz to samo szczenię aligatora wytropiło go w końcu i znalazło się tu, w

jego własnym ogrodzie.

Nie podrósł. Jeśli w ogóle zmienił się, to tylko stał się mniejszy. Dziwny

wybryk natury prawdopodobnie wzrost jego był hamowany ograniczeniami

zoologicznego basenu.

84

Nic nie stracił jednak na swej śmiertelnej zaciekłości. Oszalały od blisko dwóch

lat z nienawiści, przetrwał w kamiennej dżungli, do której uciekł. Żył w

ściekach, studzienkach kanalizacyjnych i stawach, żywiąc się robactwem i

odpadkami, polując i węsząc. Teraz ta nieomylna siła przyprowadziła go tu, do

domu chłopca, którego szukał.

Przesunął się do przodu na kilka centymetrów. Usadowił się na kępie zbrązowiałej

trawy i obserwował Sama. Jego oczy mieniły się i błyszczały w jasnym słonecznym

świetle to czerwono, to zielono. Ruszył. Zatrzymał się. Znów ruszył. Złośliwy.

Chłopiec obejrzał się za siebie. Płot w najdalszym kącie ogrodu był rachityczny

i nie nadawał się do wspinaczki. Nie było dokąd uciekać. Sam mógł już przełykać—

skurcz gardła przeszedł. W tym miejscu ogród zwężał się. Gad usadowił się przed

chłopcem na strategicznej pozycji, zostawiając po drugiej stronie jedynie metr

wolnej przestrzeni. Sam mógł tylko rzucić się tam na oślep. Pomyślał o tej

możliwości, ale nie odważył się. Nogi osłabły mu i dygotały — mógłby się

pośliznąć. Przypomniał sobie, jak zwinnie potrafił się poruszać. Mógł sunąć jak

szczur. Ale teraz... Nie, teraz nie mógłby tego zrobić.

Stworzenie przesunęło się o następne kilka centymetrów i znów przysiadło. Jego

oczy nie przestawały wpatrywać się w oczy Sama, pysk był otwarty, zęby

wyszczerzone. „Mówiłem ci, że przyjdę do ciebie, chłopcze.**

Sam rozejrzał się wokół w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Nie było nic, co

mogłoby za nią posłużyć. Tylko przebita piłka. W dręczącej ciszy ogrodu Sam

słyszał, jak syczy uchodzące z niej powietrze. Poruszył ustami, nie wydając

jednak najdrobniejszego dźwięku. „Mylisz się — próbował powiedzieć.—To nie mnie

chciałeś odszukać. Nie chciałem ci nic zrobić... wtedy w zoo. To nie ja

szturchałem cię i wrzucałem do wody. Proszę, uwierz mi."

„Kłamiesz!"

Chłopiec zauważył, że zwierzę znów się poruszyło, teraz jakby z większym

rozmysłem, jak kot, który próbuje bawić

85

się ze swą ofiarą, lecz stale zbliża się do niej, by w końcu zadać śmiertelny

cios. Sam wysilił się, aby krzyknąć przez swe zaciśnięte gardło, lecz wydał z

siebie tylko dźwięk podobny do rechotu żaby. Zdesperowany spróbował jeszcze raz.

Wrzask okropnego przerażenia wstrząsnął ciszą przedmieścia, zawisając w

powietrzu.

Gad zatrzymał się jakieś czterdzieści centymetrów od chłopca. Nie spieszył się;

Sam nie miał odwrotu. Aligator przyglądał mu się badawczo, szacując zdobycz i

wybierając odsłonięte fragmenty ciała, w które mógłby zatopić swe ostre zęby.

Rozkoszował się tą chwilą, napinając i przygotowując do skoku.

— Sam!

Chłopiec jak przez mgłę zobaczył swego ojca. John Stri-ke, boso, ubrany tylko w

żółte spodnie od piżamy, posuwał się niepewnie i chwiejnie po rozsypanych

kawałkach gruzu. Był blady z przerażenia. Gdy zobaczył chłopca, odetchnął z

ulgą—jego syn był wciąż żywy i cały.

Sam chciał go ostrzec, ale szeptał tylko słowa bez związku, wskazując drżącym

palcem na gada. Leah stała tuż za swym mężem, a Sara, przytrzymując Bena,

patrzyła przez okno balkonowe. Z ust Sama spływała ślina, a jego oczy pod

wpływem przerażenia drgały dziko, gdy ujrzał zbliżającego się ojca, teraz

znajdującego się o metr od niebezpiecznego, jadowitego gada.

—Aligator!!! — Sam w urwanym okrzyku wyrzucił z siebie tylko jedno słowo i

uskoczył do tyłu, na ogrodzenie. Poczuł, że zachwiało się, grożąc zawaleniem.

I wtedy zobaczył, jak jego ojciec pochylił się i wyprostował, trzymając między

kciukiem i palcem wskazującym wijącego się aligatora. Uniósł ramię ku górze,

przyglądając się stworzeniu i śmiejąc histerycznie. Sam pomyślał, że za chwilę

zemdleje. Znów przed oczami pojawiła się mgła z czerwonymi plamkami i smugami. W

każdej chwili mały aligator mógł się wykręcić z uścisku i zatopić swoje zęby w

ciele ojca, rzucić mu się do gardła.

— To tylko traszka!

86

Sam już prawie mdlał, gdy słowa ojca dotarły do jego skołowanego umysłu. Zanim

zapadł się w ciemność, w ostatnim przebłysku świadomości zobaczył, jak ręka ojca

odchyla się do tyłu, rozluźnia uścisk na długim ogonie i wyrzuca stworzenie

wysoko w powietrze. Kręcąc się i wirując, osiągnęło najwyższy punkt i zaczęło

spadać. Sam obserwował tę scenę swym gasnącym wzrokiem, dopóki jaszczurka nie

opadła za okalające ich ogród ogrodzenie. Miał wrażenie, że słyszał, jak

zadudniła na równo przyciętej trawie sąsiedztwa, i runął do przodu, padając

prosto w otwarte ramiona swego ojca.

8

Zadziwiające, ale w ciągu godziny Sam wrócił do normy. Było prawie południe i

cała rodzina siedziała w kuchni, sącząc napoje chłodzące. Drzwi balkonowe

pozostały otwarte — byłoby głupotą poważnie traktować lęki chłopca i nawet

przypuszczać, że coś niebezpiecznego znajduje się w ogrodzie.

— Traszka! — John usiłował się śmiać. — Myślę, że miała przynajmniej grzebień,

ale nie jestem teraz pewny. Są raczej rzadkie, szczególnie w Londynie.

Oczekiwałem raczej czegoś, co ma około funta i daje się złapać podczas wycieczki

na wieś. No, ale już po wszystkim.

Sam skinął głową. Był dostatecznie duży, aby poczuć się głupio. Mimo wszystko

nie miał ochoty iść bawić się do ogrodu aż do czasu, gdy tato uporządkuje go i

nie będzie tam skrawka ziemi porośniętego wysokimi chwastami, w których... coś

mogło się kryć.

John zdał sobie sprawę, że minął mu ból głowy. Być może był to tylko szok

spowodowany porannymi wydarzeniami. Tak czy inaczej, czuł się lekko senny i

dręczyły go wyrzuty, że spędził dzień na chorowaniu.

— Myślę, że powinniśmy wszyscy wyjść na powietrze — odezwała się Leah.

Zastanawiała się, czy nie zaproponować, by coś zjedli, bo jeśli jej przejdzie

apetyt, nikt nie wpadnie na pomysł, aby zrobić sobie coś do zjedzenia. Wciąż

drżała lekko. Sara wróciła na górę do swego malowania, a Ben rozrzucił na

podłodze klocki. Leah wciąż jednak odczuwała potrzebę wyjścia do sklepu.

— Sądzę, że powinienem pójść do biura — powiedział John.

— W żadnym wypadku. Nie jesteś jeszcze w wystarczająco dobrym stanie. Dzięki

Bogu jest poprawa — rzekła, dodając w myślach: „Dzisiejszą noc twoja ukochana

będzie musiała sobie podarować". — Może poszlibyśmy do miasta albo do Tower,

albo gdziekolwiek. Tylko nie do zoo.

88

— Czy ktoś ma ochotę wybrać się na basen?—John mówił tak głośno, że nawet Sara

mogła usłyszeć go na piętrze. Basen był całkiem blisko, przyjemny i spokojny.

John nie musiałby nawet uruchamiać suzuki.

— Tak! — krzyknął nagle z entuzjazmem Ben.

— To mi odpowiada. — Sam spojrzał ku górze. — Nie byliśmy na basenie od tygodni.

Jakie tu są baseny?

— Musimy sami poszukać. — Leah uśmiechnęła się, słysząc na schodach kroki idącej

na dół Sary. Oczywiście pomysł pójścia na pływalnię znalazł uznanie wśród

wszystkich członków rodziny. Leah nie była jednak zadowolona. Pomyślała, że

zostawi ich wszystkich na basenie i pójdzie po zakupy. „Wszystko w porządku.

Pływanie to jest to!"

John był zadowolony z tego, że Leah nie było z nimi na basenie. Nawet na to nie

liczył. Umiała pływać kilkoma stylami, ale woda jej nie interesowała.

Najchętniej siadała na jednej z ławek okalających basen i przypominała mu o

przerwach, które powinien robić „o jeden ruch wcześniej".

Zakupy zajęły jej dobrą godzinę i rodzina nie była jeszcze gotowa, gdy przyszła

po nich na basen. Oczywiście, wodna aktywność Johna była ograniczona. Większość

czasu spędził z Benem na płytszej części basenu, mimo że mógł całkowicie zaufać

Samowi i zostawić malucha pod opieką starszego brata, aby tymczasem samemu

nacieszyć się przez kilka minut porządnym pływaniem. Mimo wszystko była to miła

odmiana w codzienych obowiązkach biurowych i zawodowej rutynie. „O Boże! —

pomyślał. — Mam nadzieję, że nikt z banku nie zobaczy mnie tutaj."

John był zdziwiony tłokiem, który panował na basenie. Tego dnia było tam mnóstwo

ludzi—głównie młodych, prawdopodobnie nie mogących znaleźć zatrudnienia.

Próbowali się w ten sposób choćby na chwilę oderwać od życiowych realiów. Było

głośno; wrzaski odbijały się w przestrzennej hali basenu. Ktoś krzyczał wrzucany

do wody, ktoś inny

89

śmiał się głośno. John pomyślał, że w tym miejscu powinien szczególnie uważać na

Bena.

Sam robił wrażenie, jakby zapomniał o swoim urazie. Oddzielił się od ojca i

brata, pływając wśród innych.

Kilku młodzieńców zabawiało się hałaśliwie i ordynarnie z kilkunastoletnią

dziewczyną. Matka uchwyciła się barierki, trzymając małego chłopca. Zabawa dla

całej rodziny. Ben ciągnięty przez ojca za rękę chętnie kładł się na wodzie.

— Dobra, stary, teraz daj mi odpocząć.—John zaśmiał się, w zamieszaniu tracąc

równowagę. — Chyba już czas, żeby...

I wtedy zobaczył w wodzie ciało.

Otaczający go zgiełk wydawał się docierać do niego jakby spod ziemi. Poczuł się

gwałtownie odizolowany od reszty pływających w basenie osób. Ben wciąż ciągnął

go i szarpał, skory do zabawy. John czuł ostry zapach chloru, drażniący go mocno

w gardle. Wytężył się, próbując odwrócić, chłopiec jednak przytrzymywał go w

miejscu. Wpatrując się w zielonka-woniebieską głębię, był przekonany, że się

myli. To musiało być jakieś zawirowanie wody albo ktoś się wygłupiał.

Ale wszystko wskazywało jednak na to, że rzeczywiście na dnie basenu leży

ludzkie ciało.

John zobaczył teraz zupełnie wyraźnie — mężczyzna ubrany w ciemny, stary,

wytarty i brudny płaszcz i pofałdowane ciemnoniebieskie spodnie, okrywające

chude, jakby zupełnie pozbawione mięśni nogi. Na stopach wciąż tkwiły buty.

John nie chciał widzieć twarzy mężczyzny. Jednak coś nieodpartego, jakby

chorobliwa ciekawość, nakazało mu spojrzeć. „O Boże!"

To był stary człowiek. Miał osiemdziesiąt, może więcej lat. Na głowie tkwiły

resztki cienkich siwych włosów, które falowały i unosiły się w wodzie jak

wodorosty na morskim dnie. Jego wychudzona twarz miała ostre, orle rysy i

zapadnięte policzki. Napuchnięte oczy wystąpiły z oczodołów. Wydawało się, że

należą raczej do martwej ryby niż do człowieka. Martwe, ale wciąż patrzące.

90

To było niemożliwe! Johnowi wyschło w ustach i poczuł, że słabną mu nogi —

zobaczył, jak z sinych, rozwartych bezwładnie ust wydobywały się i natychmiast

podążały ku powierzchni bąble powietrza. Gdy wydobył się z nich z bulgotem

jeszcze jeden bąbel, John zauważył, że wargi poruszają się, jakby formułując

słowa. Wyraźnie coś mówiły! Nie, to było niemożliwe, w chwili gdy powietrze

właśnie opuściło ciało.

Nagle uwagę Johna przykuły oczy trupa. Sparaliżowany przerażeniem zauważył, że

poruszają się, jakby właśnie odpadła z nich katarakta. Równocześnie usta

rozciągnęły się w złośliwym i zarazem lubieżnym grymasie. Znów coś mówiły.

Wtedy ramię uniosło się, jeden z palców zaciśniętej w pięść dłoni wyprostował

się i zakrzywił na kształt haka, zaczynając skinieniem przywoływać Johna. Nie

było mowy o pomyłce. Trup zdawał się zapraszać go, aby przyłączył się do niego

pod wodą i w pewnej chwili John poczuł, że coś pcha go, by posłuchać tego

wezwania. To był przerażający moment. Jego bose stopy przesunęły się naprzód o

pół kroku, zanim nie zatrzymał się i nie cofnął. „Nie, nie mam zamiaru tam iść"

— otrząsnął się.

— Tatusiu, popływajmy w wodzie.

„Dzięki Bogu Ben nic nie zuważył" — pomyślał John. Możliwe, że malec był zbyt

niski, aby zobaczyć trupa sponad powierzchni wody.

— Poczekaj, Ben.

— Dlaczego, tato?

Jego mózg, nie mogący sobie poradzić z kłopotliwą sytuacją, musiał teraz szybko

przedstawić jakiś powód, by uspokoić chłopca. Nie było to proste. „Za zimna

woda? Nie mam dziś ochoty na pływanie? — Szukał w pamięci dobrych wykrętów. — Za

bardzo czuć chlor?"

—Nie czuję się najlepiej.—To akurat było zgodne z prawdą.

— Jeszcze raz, tatusiu!

— Tak, jeszcze raz. — John wciąż obserwował pływające poniżej zwłoki. Gdyby nie

wiadomo było, że utonął, robiłby

91

wrażenie człowieka, który umarł z głodu. Teraz najzwyczajniej w świecie drwił z

niego. Był odrażający.

John usłyszał śmiech i odgłosy chlapaniny. Dziewczyna odzyskała od swych

dręczycieli swój kostium kąpielowy, próbując teraz z nich ściągnąć majtki. Nie

zauważali martwego mężczyzny, pływającego w basenie. John był zaszokowany, gdy

sobie uświadomił, że nikt inny nie dostrzega topielca.

— Ja chcę do wody, tato!

— Zamknij się — rzekł ostro John, choć wiedział, że chłopiec nie ponosił

najmniejszej winy za to, co się działo. „Tu gdzieś powinien być ratownik. Jego

obowiązkiem jest wydobyć ciało z wody i udzielić pierwszej pomocy." John prawie

podskoczył na samą myśl o tym.

Szukał ratownika, aż dostrzegł go na przeciwległym brzegu basenu — wysoka

postać, ubrana w jasnoniebieski dres. Zagadywało go kilka dziewcząt. John był

zły, klął po cichu. „Ten drań nie robi tego, za co mu płacą! Człowiek utonął w

basenie, a on nawet nie zauważył."

—Hej! — John krzyknął, lecz zagłuszył go rozlegający się wokoło hałas.

Ben szarpnął go za ramię zniecierpliwiony.

— Tato, kiedy wreszcie będziemy mogli wejść do wody.

— Później. — Było wątpliwe, czy w całym tym zgiełku chłopiec usłyszał ojca. —

Najpierw muszę porozmawiać z tamtym człowiekiem.

Ben stał się nieposłuszny. Zaparł się piętami, jakby przeciągał z ojcem linę, i

zaczął płakać. Nie wiedział, co leży pod powierzchnią wody. John zatrzymał się,

podniósł mocującego się z nim syna i skierował do wyjścia. Rzucił jeszcze tylko

ostatnie spojrzenie na trupa spoczywającego na dnie basenu. Jego rysy były teraz

okropnie wykrzywione, wargi poruszały się, jakby miotały przekleństwa. Palce

zacisnęły się w pięść, którą rozwścieczony topielec potrząsał, grożąc Johno-wi

Strike'owi, który nie posłuchał go i odrzucił zaproszenie do śmierci.

92

John z trudem przeciskał się przez tłum. „Ignoranci! — pomyślał. — Nie mogą się

choć trochę przesunąć, aby pozwolić mi przejść. Jakby byli w zmowie z tym

trupem."

Mało brakowało, a pośliznąłby się po raz kolejny. Z trudem powstrzymywał chęć

ucieczki biegiem. „Cokolwiek masz zamiar zrobić, nie oglądaj się za siebie. Idź!

Gdzie, do diabła, jest ten ratownik? Pewnie siedzi w swoim kantorku i rżnie się

z tymi ciziami" — stwierdził. Był zfy, rozglądał się wkoło, nie spoglądając

jednak w dół na wodę. Jakaś matka z dziećmi wcisnęła się dla bezpieczeństwa w

sam róg basenu. Wciąż darły się, ochlapując wzajemnie. „O Boże! Czy wszyscy ci

ludzie oślepli? Przecież ktoś na pewno musiał zobaczyć to samo co ja" —

zastanawiał się John. Jednak najwyraźniej wciąż nikt oprócz niego nie widział

leżącego na dnie basenu topielca.

John dostrzegł ratownika. Klęczał na brzegu basenu, krzycząc do kogoś

znajdującego się w wodzie. Wtedy John spojrzał i spiął się. „O mój Jezu.

Znaleźli go. Teraz wyciągną ciało z wody."

Pływak w czerwonych slipkach, facet o dość delikatnej budowie, nabrał powietrza

i pokonując siłę wyporu własnego ciała, zszedł pod wodę, chwycił postać w

czarnym płaszczu i wyciągnął ją z wody. Potem, podtrzymując wyciągniętego

człowieka tak, aby jego głowa wystawała ponad powierzchnię, zaczął brnąć w

kierunku drabinki. „Szkoda czasu — pomyślał John. — On już nie żyje."

Mężczyzna uchwycił się poręczy i wyciągnął jakoś ciało na betonowe obrzeże

basenu . Potem sam wdrapał się po drabince. Ratownik stał z tyłu, śmiejąc się i

nie czyniąc najmniejszych wysiłków, aby pomóc.

— Tatusiu, co się stało temu panu?

Jak wytłumaczyć trzylatkowi, że człowiek wpadł do wody i utonął? Wypadek na

przejściu dla pieszych mógł być jeszcze dla malca żywym wspomnieniem. John

zdecydował, że nie można obciążać dziecka widokiem jeszcze jednej gwałtownej

śmierci.

— Czy możemy już pływać, tato?

93

— Nie! — Znów krzyknął. Naszła go okropna myśl: „Gdzie jest Sam, gdzie jest

Sara?"

John zaczął obwiniać się i dręczyć, że pozwolił im bawić się bez kontroli, że

nie zatroszczył się o nich. Byli w basenie, gdy...

— Tato!

Ulga, jaką poczuł John, widząc nadchodzących w jego kierunku Sama i Sarę,

sprawiła, że poczuł się słabo i zebrało mu się na wymioty. Sara i Sam dygotali

lekko, ociekając wodą.

— Dobrze się czujecie? Nic się wam nie stało?

— Nie, wszystko w porządku. — Sara spojrzała na ojca i Bena, zauważając, że nie

są wcale mokrzy. — Nie byliście jeszcze w wodzie?

John potrząsnął głową, nie ufając swym słowom, próbując ustawić się w ten

sposób, aby dzieci nie widziały okropnej sceny.

— Myślę, że powinniśmy już iść. — Cały czas przytrzymywał mocno Bena.

—Byliśmy tu dopiero kilka minut.—Sara była nastawiona do propozycji ojca

sceptycznie. — Oglądaliśmy akcję ratunkową.

— Akcję ratunkową?

— Tak. Dokładnie za tobą.

„Nie patrz," John chciał zaoszczędzić im okropnego widoku. Dzisiejszy poranek

był dostatecznie wyczerpujący. Sara w dalszym ciągu spała przy zapalonym

świetle. Ostatnią rzeczą, którą chciałaby zobaczyć, byłyby zwłoki starca,

któremu z ust wydobywają się bąble powietrza i który porusza zabiedzonymi,

odrażającymi wargami.

Pomoc spóźniła się. Dołączyli do otaczającego miejsce zdarzenia kręgu

obserwatorów. John obrócił twarz. Pływak pochylił się nad ciałem, odchylił głowę

i przytknął usta do warg topielca. „Pocałunek życia, tylko że zbyt późny."

Przyciągając do siebie Bena, krzyknął na Sama i Sarę, aby odeszli.

— Co ci jest, tato? — Sara odsłoniła w uśmiechu rząd zębów.

94

— On... Ten człowiek nie żyje. Ten facet już nic nie pomoże, jest za późno.

Myślałem...

—Uspokój się, tato. — Sara podeszła do niego i położyła palce na jego obnażonym

ramieniu, czując teraz, że jej ojciec jest naprawdę poruszony.—To nie był

człowiek, wiesz?

— To nie był człowiek?—John próbował zrozumieć całą tę sytuację, usłyszawszy

słowa swej córki. Przecież to musiał był człowiek, widział go na dnie basenu.

Odrażający staruch, prawdopodobnie włóczęga. Taki sam jak ten, który zginął na

przejściu dla pieszych, zgodnie z opisem Leah. Nikt nie mógł go przeoczyć. To

nie była jednak pociecha dla tych, którzy akurat w tym czasie znaleźli się w

pobliżu.

—Ależ oczywiście, że to nie był człowiek.—Sam wyszedł z tłumu. — Widziałem już

kiedyś coś takiego. Mieli to przygotowane do specjalnych ćwiczeń ratunkowych.

Ubrali w stare ciuchy, żeby wyglądało jak człowiek. To kukła.

John Strike wciąż czuł się słabo i chciało mu się wymiotować. Nie było to jednak

podobne do tego, co działo się z nim dzisiejszego poranka. Wtedy była to czysto

fizyczna dolegliwość i nie mógł się z tym pogodzić. Teraz było zupełnie inaczej

— przerażenie ścisnęło mu żołądek i groziło wypchnięciem zawartości albo w górę,

albo w dół. Albo w obu kierunkach na raz.

Dzieci zachowywały się jak zwykle, szczebiocząc i piszcząc. Sara wzięła Bena do

wody, chlapiąc się z nim w płytkiej części basenu do czasu przyjścia Leah. John

ubierał się ukradkiem, licząc na to, że rodzina nie będzie pamiętała o tym, że

nie był w wodzie. Nic nie mogło go przekonać, aby wszedł z powrotem do basenu.

To nie wyglądało jednak na imitującą żywego człowieka kukłę. Zrobiło na Johnie

silne wrażenie i poruszyło nim do głębi. Pomyłka była jednak oczywista, choć

John był wciąż przekonany, że nikt nie mógłby popełnić takiego błędu. Nikt

oprócz kogoś, kto doświadczył, jak działa na człowieka przebywanie w domu nr 13

przy Schooner Street. Lęki, halucy-

95

nacje. Można to było uznać za przyczynę. Chyba nie pozostawało nic innego. To po

prostu musiały być następstwa coraz wyraźniejszego chorobliwego lęku przed

wszystkim. To z pewnością ten lęk sprawił, że zobaczył w wodzie odrażający

korpus starca i od tego momentu zaczął obawiać się wody, choć wiedział, że to

było całkiem bezpodstawne. Nauczył się pływać, gdy miał osiem lat. Gdy skończył

dziewięć, zrobił już duże postępy. Nim opuścił szkołę, zdobył swój życiowy

medal. Zawsze korzystał z okazji i odwiedzał baseny, gdy tylko się dało. Teraz

jednak opanował go niewyrażalny lęk przed wodą.

Idąc za innymi, skręcił w Schooner Street. Ujrzał numer trzynasty. Dom był w

zasadzie identyczny w konstrukcji jak pozostałe bliźniacze budynki. John jednak

natychmiast go rozpoznawał i na jego widok kulił się ze strachu. Dom patrzył na

niego tępymi oczami okien, tak jak postać w basenie przyglądająca się mu z

uporem. Wykrzywiał się na swój sposób, dmuchając lodowatym powietrzem, niosącym

w cieple popołudniowego słońca obrzydliwy fetor stęchlizny. Wydawało się, że

przywołuje Johna do siebie.

Zło przeżarło cztery ściany tego budynku. Złośliwy niewidzialny rak toczył dom i

jego mieszkańców. W dzień wylęgała się tam nienawiść, w nocy lęk, od którego nie

było ucieczki, który mącił i niszczył umysły.

John wiedział, że muszą opuścić to miejsce, zanim będzie za późno.

Kuchnia w mieszkaniu państwa Johnsonów była w mniemaniu Leah wizją, jak będzie

wyglądać to pomieszczenie w ich własnym mieszkaniu, jeśli (a było to w zasadzie

pewne) urządzać ją będzie John. Miała nadzieję, że nie będzie to jednak w domu

numer trzynaście, który właśnie tego dnia został wystawiony na sprzedaż.

W kuchni oczywiście wisiały zioła. Leah musiała się schylić, aby ominąć kiść

mięty zawieszonej u belki nad wejściem. Drewniane poprzeczki służyły jedynie do

ozdoby. Przemyślnie umieszczone sprawiały jednak wrażenie, że podtrzymują

następną kondygnację. Były wykonane z polakierowanego drzewa sosnowego.

Nieregularny wzór imitował ich wiekowy rodowód.

Zwisały z nich ozdoby: niedawno odnowiony stary pistolet, służący zapewne do

pojedynków, przyczepiony do pułapki na małe zwierzęta, końska podkowa i mosiężna

ozdoba. Żaden z tych rekwizytów swoim stylem nie pasował do drugiego (takie

zresztą było założenie). Podobnie jak sosnowa boazeria, walijski wyszukany

sposób ubierania się, dębowy wieszak na talerze, ustawione w kompozycji słoje z

korkowymi pokrywkami — prawdopodobnie wypełnione sproszkowanymi ziołami, aby

gospodyni nie musiała mleć tych zawieszonych u sufitu. Leah pociągnęła nosem i

poczuła słaby zapach czosnku.

Parter, pozbawiony zupełnie pokoi i podzielony tylko przepierzeniami,

przypominał nowoczesne biuro. Utrzymany w złym guście, robił tak samo niedobre

wrażenie, jak codzienna scena parkowania przed domem nowego BMW. Po prostu

snobizm. John wciąż się w to bawił.

Janet Johnson miała nadwagę i nawet jej dwuczęściowy Ralph Lauren nie był w

stanie ukryć niekształtnej, wylewającej się talii i dużych pośladków. Mięsiste

policzki i grube wargi nadawały jej ponury wygląd, co było jednak mylące. Była

miło usposobiona i życzliwa, choć uśmiechała się rzad-

97

ko. Zbyt pochłonięta własnym życiem nie zwracała uwagi na innych. Atrakcyjna i

pomimo wszystko pewna swej wartości, umiejętnie używała kosmetyków i korzystała

z usług drogich fryzjerów. Leah wątpiła jednak, czy jest ona naturalną

blondynką. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia.

Janet postawiła na nie polerowanym stole dwa gliniane kubki z parującą kawą i

usiadła naprzeciw Leah.

— Bardzo się cieszę, że Sam przychodzi do nas bawić się z Jeremim. Byłabym

zadowolona, gdyby Ben tak samo przychodził tu i czuł się swobodnie. Jeremi nie

spotyka się ze swoimi kolegami ze szkoły podczas wakacji. To jest szkoła, w

której przebywają bez przerwy cały rok, nie wracając do domu.

— To bardzo oryginalne. — Leah walczyła z zakradającym się podstępnie do jej

świadomości poczuciem niższości. Próbowała się usprawiedliwić we własnych

oczach: „Nasza dwójka chodzi do zwykłej dziennej szkoły. Ben, gdy będzie

dostatecznie duży, też tam będzie chodził." — Ale obawiam się, że mogą mieć

trudności — dodała.

— To nie całkiem tak wygląda, jak się pani wydaje. — Janet Johnson zapaliła

papierosa.—Rzeczywiście, mam zamiar przenieść Jeremiego do Hampton Court w tym

tygodniu i myślę, że pani postąpi ze swoją trójką podobnie. Nauka dla dzieci,

spokój i wolność dla matek. — Pozwoliła sobie na jeden z nielicznych uśmiechów.

Leah, błądząc wzrokiem, dostrzegła położony na krześle sprzęt do gry w tenisa.

Przypuszczała, że jest często używany.

— Ostatnio nie mam pojęcia, co się dzieje z Brianem. Przez kilka dni nie

widziałam go na oczy — ciągnęła Janet. —To jest kara, jaką musi ponosić żona

maklera giełdowego. Ale pani nie zna podobnych problemów, nieprawdaż?

—Nie—odpowiedziała współczująco.—Jako żona bankiera, czuję się jednak podobnie.

— „Nawet jeśli John jest tylko księgowym, kontrolerem oddziału, to na razie

niech nazywa się to, że jest bankierem."

— Państwa dom mógłby być całkiem przyjemny, gdyby trochę go urządzić.

Potrzebujecie dobrego architekta

98

wnętrz. Ot, cała tajemnica. Oczywiście Brian ma w tej branży wielu znajomych.

— Właśnie... — Leah wyrzucała z siebie słowa w pośpiechu spowodowanym

zakłopotaniem i onieśmieleniem. — Wystawiliśmy dom na sprzedaż.

— Och, nie! Co za kłopot. Przecież niedawno wprowadziliście się. Kochanie, tak

mi przykro. Jeremi także się zmartwi, gdy mu o tym powiem. Ale teraz musicie

uzyskać akceptację tej decyzji w banku, przyśpieszyć bieg spraw i wyprowadzić

się, czy będzie się wam to podobało czy też nie.

—Widzi pani, tak naprawdę... źle się czujemy w tym domu.

— Ależ, moja droga, dom jest taki, jakim go sobie sami stworzymy. Można go tanio

kupić, a resztę należy urządzić według własnego uznania. Zresztą zdradzę pani

pewien sekret. — Zniżyła głos, który przybrał odcień zwyczajowego zaufania.

Janet doskonale znała i wyczuwała podobne sytuacje. — Urządzenie tego mieszkania

wcale nie kosztowałoby tyle, ile mogłaby pani sądzić. Znajomości — oto sposób

załatwiania spraw. Niech pani porozmawia ze swoim mężem (byłoby cudownie spotkać

się z nim któregoś dnia) i zaproponuje mu krótką pogawędkę z jakimś architektem,

który zalega w banku z rachunkami na dużą sumę i jest na bankowej hipotece.

Przecież to żaden problem.—Janet mrugnęła porozumiewawczo. — Niech pani nie

uznaje się za pokonaną. Wiem, że na razie jest tam pozornie okropny bałagan, ale

przecież potencjalnie to bardzo ładny dom. — Znów wróciła do szeptu.—Powinna

pani zobaczyć nasz dom zaraz potem, gdy wprowadziliśmy się do niego. Brakowało

tylko chlewa. Pokażę pani wszystko, zanim się wyprowadzicie.

—A dlaczego Graftonowie wynieśli się stamtąd?—Leah miała nadzieję, że sąsiadka

nie zauważy drżenia jej głosu. Przecież odwiedziła ją (pomijając oczywiście

usprawiedliwienie codziennych przedłużających się wizyt Sama) właśnie po to, aby

dowiedzieć się czegoś na ten temat.

— Och! Naprawdę trudno mi powiedzieć. —Janet machnęła ręką. — Nie przyglądałam

im się zbyt wiele. Chłopiec przychodził tu podczas wakacji. Był miły. Dobre

towarzy-

99

stwo dla Jeremiego. Myślę, że nie dawali sobie rady. Mam na myśli finanse.

Grafion (nie pamiętam jego imienia) był tylko urzędnikiem i udawało mu się

zarobić jedynie na minimum utrzymania. Przypuszczam, że sprzedali dom, gdy dały

im się we znaki długi.

— Syn nie mówił nigdy, dlaczego opuścili to mieszkanie? — Leah poczuła, że

dostaje gęsiej skóry. „No, już. Powiedz mi wreszcie prawdę.'*

— Och! Jeremi ma romantyczne usposobienie i bardzo bujną wyobraźnię. — rzekła

Janet, jednocześnie powstrzymując ziewanie.—Sama pani wie, jakie są dzieci.

Straszydła pod schodami i tym podobne brednie. Dzięki Bogu wysłaliśmy Jeremiego

do szkółki przygotowawczej, gdzie zrobili z niego człowieka. Chłopak Grafionów

próbował w ten sposób przedstawić sytuację, jakoby jego rodzice także czegoś się

obawiali, ale to było chyba tylko usprawiedliwienie ich nerwowości. I wtedy

właśnie opuścili ten dom. Od tego czasu nie słyszałam o nich żadnej wieści. A

chcielibyśmy, żeby było inaczej — dodała. — To straszna szkoda, że państwo także

chcecie się wyprowadzić, skoro nie musicie. A teraz, proszę, niech pani pójdzie

ze mną i obejrzy resztę naszego domu. Gwarantuję, że zmieni pani zdanie.

Było po piątej, gdy Leah wraz z dziećmi powróciła w końcu do domu. Gdy otworzyła

drzwi, usłyszała dzwoniący telefon. Wiedziała, jeszcze zanim podniosła

słuchawkę, że dzwoni John, aby powiadomić ją o „obciążeniu" jakimś późnym

spotkaniem. Westchnęła. Powrót do normalności. Jeśli byłby jednak umówiony z

agentem mieszkaniowym w sprawie sprzedaży domu, byłoby to pewnym pocieszeniem.

W pewnym sensie Ruth Ford była dla Johna ucieczką. Zastanawiał się nad tym,

pozostając w biurze i kończąc zwykłe, rutynowe zajęcia. Chociaż raz Kenton

wyszedł z biura wcześniej i było to po dzisiejszym dniu prawdziwe odprężenie dla

Johna. Jeden z takich właśnie dni — używając po-

100

pularnego powiedzenia — który zawierał mieszankę stresu, frustracji i kłopotów.

Dzień nie zaczął się pomyślnie. Szef zjadliwie i sarkastycznie odnosił się do

nieobecności Johna. „Panie Strike, jutro usuniemy kilka z tych małych nie

ubezpieczonych rachunków, które zostały przekroczone. Proszę wysłać też kilka

listów. Oczywiście, jeśli zamierza pan jutro przyjść do pracy." Potem Kenton

popisał się jeszcze jedną bezczelną insynuacją: „To dobrze, jeśli pańska żona

rzeczywiście zamierza sprzedać dom i gdzieś się przenieść. Może mieszkanie

bliżej banku ułatwi panu codzienną obecność w pracy. Przypuszczam, że

podróżowanie metrem jest bardziej wyczerpujące i sprzyja migrenom albo innym

dolegliwościom, obojętne jak je pan nazwie."

John podczas swej godzinnej przerwy na lunch zatelefonował do Lester & Co i do

Estate Agents & Yaluers. Nie spodobałoby to się Kentonowi, który nie życzył

sobie, by członkowie jego zespołu (nawet księgowi) załatwiali w czasie pracy

prywatne telefony na koszt banku.

— Tak, jestem zdecydowany wystawić dom przy Scho-oner Street 13 na sprzedaż —

powiedział John urzędnikowi, który najwyraźniej wątpił w to, co słyszał.—Tak

właśnie postanowiłem. — John westchnął głęboko. — Chcę go sprzedać! Moja żona

jest dzisiaj w domu, jeśli panowie chcecie wymierzyć mieszkanie i ustalić

szczegóły.

— Nie sądzę, aby było to potrzebne. — Druga strona przejawiała zupełny brak

entuzjazmu. — Mamy kopie broszury, którą wykonaliśmy przy ostatniej okazji. Czy

jakieś szczególne powody skłaniają pana do sprzedaży?

— Właściwie nic konkretnego... — rzekł i dodał po cichu: „To jest cholerne,

okropne miejsce i tylko dzięki łasce Boga wszyscy jesteśmy zdrowi". — Myślę, że

możemy opuścić tysiąc na pokrycie kosztów.

— Spróbujemy, ale własności prywatnej nie sprzedaje się teraz tak szybko, jak

kilka miesięcy temu.

„Co za bezczelne kłamstwo—pomyślał John.—Przecież wiesz tak samo dobrze jak i

ja, że dom pójdzie. Stracisz tylko

101

na papierkowej robocie. Jeszcze wczoraj Financial Times podawał, że stawki za

własność prywatną wzrosły w Londynie o dwadzieścia pięć procent." W końcu jednak

dom został wystawiony na sprzedaż. „Dobre posunięcie. Nie mogłem zrobić niczego

więcej."

Pozostała tylko sprawa zorganizowania tej nocy spotkania z Ruth.

John zaczął się podniecać już w winiarni, gdy po wszystkim, co wydarzyło się

tego dnia, nadeszło wreszcie ekscytujące odprężenie. Od razu oderwał się od

rzeczywistości, pomagając sobie przy tym czerwonym winem., Jutro jest już

następny, zupełnie inny dzień, musisz żyć tą chwilą, tym popołudniem, tą nocą" —

pomyślał John z uczuciem błogiego zapomnienia.

—Powiedziałam Keithowi...—Ruth westchnęła, a jej ręka odnalazła pod stołem dłoń

Johna i ścisnęła ją.

— O Boże! — John drgnął całkowicie zaszokowany i wyprostował się na krześle.

— Zaskoczony? — Ruth zmrużyła oczy. — Czy zmartwiony?

— I jedno, i drugie. Oboje będziemy mieli kłopoty, jeśli twój mąż nas przyłapie.

— Nie obawiaj się. — Roześmiała się. — Napisałam mu. Powinien dostać list

najwcześniej jutro.

—Aha!

„Więc jeszcze nie tym razem — pomyślał. — Liczy się więc tylko dzisiejsza noc.

Zanosi się na niezłe kłopoty. Ale właściwie dlaczego się obawiasz?" — uspokajał

siebie.

Ta noc różniła się jednak od poprzednich. Ruth zrzuciła wreszcie z siebie ciężar

dręczących jej umysł wyrzutów. Jej mąż wiedział już o wszystkim. Napisała i

wysłała do niego list Fakt, że nie otrzymał go jeszcze, nie miał teraz żadnego

znaczenia. Kości zostały rzucone.

Tym razem Ruth nie siedziała długo w łazience. John leżał w łóżku całkowicie

podniecony i napięty. Gdy przyszła do

102

pokoju, zaczął ściągać z niej nocną koszulę. Była wciąż lekko zawstydzona, ale

poczucie winy opuściło ją zupełnie. List był podstawą do rozwodu, o ile tylko

Keith będzie nim zainteresowany. Reszta była tylko kwestią ustalenia szczegółów.

Klęknęła na łóżku tuż obok Johna, jęcząc przeciągle z rozkoszy, gdy zaczął

dotykać ją i pieścić. Jego palce wśliznęły się w jej wilgotne i ciepłe ciało,

pocierając coraz szybciej i mocniej, aż cała zaczęła drżeć i poruszać się

niespokojnie. Wtedy położyła się na nim i rozkładając uda w szerokim rozkroku,

przywarła całym ciałem do swego kochanka.

Jej poprzednie opory znikły. Oparła się rękami o jego ramiona — jak dżokej

sprawdzający możliwości nowego wierzchowca, i zaczęła poruszać się. Najpierw

powoli, stępa, potem szybciej, kłusując, i wreszcie przeszła do pełnego galopu,

przytrzymując się ramion mężczyzny, który wierzgał i wił się pod nią, o mało nie

zrzucając jej z siebie.

John wiedział, że nie jest w stanie się powstrzymać. Tym jedynym razem

inicjatywa nie należała do niego. Namiętność rosła, pożądanie coraz bardziej

ogarniało cały umysł i ciało, rozkosz zdawała się być nie do wytrzymania. W

końcu przeszedł go dreszcz poprzedzający nadejście orgazmu.

Wijąc się i prężąc w miłosnych konwulsjach, jeździec i koń opadli na posłanie.

Leżące bezładnie na pościeli i wciąż jeszcze pulsujące ciała drżały. Ekstaza

sięgnęła szczytu i zaczynała teraz powoli opadać.

Leżeli tak przez dłuższy czas w ciemnym pokoju, sam na sam z własnymi myślami,

jak gdyby bali się zadawać i odpowiadać na pytania.

— John? — Drżący głos Ruth przerwał gwałtownie ciszę.

— Tak.

— Kochasz mnie, czy nie?

— Tak. — Mówił prawdę. Dawno przemyślał tę sprawę. Był to na pewno dość

skomplikowany rodzaj miłości, uzależnionej od życia rodzinnego i zawodowego.

Sytuacja rozwijała się, nie można jednak było jej pozostawić w takiej formie,

choć mogło to być najlepsze rozwiązanie, pod warunkiem, że byłoby możliwe. —

Tak, na pewno. — John musiał sam

103

się upewnić. Teraz nie było już miejsca na połowiczne rozwiązania. To był

związek, bez którego nie mógł żyć.

—Boże.—W jej głosie była ulga. — W takim razie cieszę się, że napisałam ten

list. Będziemy musieli sprzedać dom, a połowę mojego udziału przeznaczymy na

nasze nowe mieszkanie.

— O Chryste! Tylko nie to!

— Coś nie w porządku? — Teraz w jej głosie pojawił się niepokój.

— Drobiazg. — Oblizał wargi. — Żona, trójka dzieci, kredyt i pozycja w banku,

którą najprawdopodobniej bym stracił. Być może degradacja i przeniesienie do

innego zespołu. W efekcie sczeznę wśród tłumu bezbarwnych, bełkoczących

urzędników. Nie myślałaś nigdy o tym?

— Nie jestem tego warta?

„Ty mała samolubna dziwko!" — pomyślał John i instynktownie odsunął się od niej.

Nie zdążył. Ruth schwyciła go za nadgarstki i zacisnęła na nich swe dłonie.

Powstrzymywał z trudem chęć wyrwania się z jej uścisku.

— Chcesz mnie wyrolować? Zniszczyłeś moje małżeństwo! — Była rozczarowana i

wściekła.

— Tego przecież nie powiedziałem. To zabierze trochę czasu. Muszę pewne rzeczy

ustalić i załatwić.

— Zwodzisz mnie i trzymasz w niepewności. Wszystko, co masz teraz do zrobienia,

to powiedzieć o nas swojej żonie i wynieść się od niej jak najprędzej. To chyba

całkiem proste, jak mi się wydaje. Ja już to zrobiłam.

„Tak, nie pytając mnie przedtem."—John poczuł, że ma ochotę na papierosa, mimo

że nie palił od trzech lat.

— Coś z tym zrobię — odpowiedział i zaczął szukać po omacku swoich rzeczy. —

Zastanów się, przecież kocham cię i...

— Jeśli mnie kochasz, zrobisz to, o co cię proszę. — Zła i rozżalona Ruth była

bliska łez.

— Mówiłem ci, że postaram się coś z tym zrobić.

— Potrzebuję cię, John. — Teraz prosiła go. Płakała.

104

—Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć—John nagle wpadł na pomysł, jak załagodzić

trudną sytuację — to ci powiem, że dzisiaj wystawiłem dom na sprzedaż. —

Usłyszał, jak Ruth wstrzymała oddech. — Nie musisz pytać mnie, dlaczego.

Zrobiłem to dla ciebie. —John zupełnie nieświadomie zrobił pierwszy krok na

kompletnie nieznanej ścieżce.

Usłyszał ciche pstryknięcie kontaktu i oślepił go strumień jasnego światła.

Natychmiast zobaczył Ruth — piękną, zalaną łzami dziewczynę. Jej zmysłowość i

ponętny wdzięk zastąpiła teraz niewinność. Ten widok był dla Johna przykry,

ranił go. Poczuł, jak coś ścisnęło mu żołądek. Położył się w poprzek łóżka i

pocałował Ruth, tak jak często całował Leah po kończącej się płaczem sprzeczce.

Pocałunek przebaczenia i pojednania. Teraz następne pociągnięcia należały już do

niego.

— Nie martw się, zostaw to mi — mruknął. — Do zobaczenia rano.

John znów odbywał tę samą, nudną podróż powrotną. Tym razem nie zauważył jednak

tego. W metrze było pusto. Gdzieniegdzie tylko siedział pasażer. Jakiś

młodzieniec zwymiotował na podłogę, a najbliżej siedzący, elegancko ubrany

biznesmen, zmienił z tego powodu miejsce. W przeciwnym końcu wagonu para

nastolatków całowała się, zapominając o wszystkich. Potem John pojechał w górę

ruchomymi schodami, przemknął obok biletera, który nie patrzył w jego stronę,

aby wreszcie wyjść na zewnątrz w niespodziewany chłód letniej nocy.

John postawił kołnierz swej marynarki i przytrzymał go ramionami, śpiesząc się

na przejściu dla pieszych. Źle oświetlone boczne ulice doprowadziłyby go

najszybciej do Schooner Street, gdyby wiedział, kiedy skręcić w prawo, a potem w

lewo. Zwolnił kroku, w końcu zatrzymał się.

Nagle poczuł ponaglającą go potrzebę zawrócenia bez jakiegokolwiek celu. Powodem

nie była Leah ani tym bardziej Ruth. Były one w tym momencie tylko niewiele

znaczącymi

105

postaciami. Sprawa była znacznie poważniejsza i groźniejsza — triskaidekafobia —

lęk cyfry 13, lęk domu numer 13 przy Schooner Street.

To uczucie prawie zawróciło go. Jak ostrzeżenie: „Uciekaj, póki jeszcze możesz."

Gdyby nie chodziło o dzieci, posłuchałby instynktu i prawdopodobnie wrócił do

Ruth. Nie tylko ze względu na jej miłość, na jej ciało, ale dlatego, że ona

dawała bezpieczeństwo.

Szedł dalej, powłócząc nogami i podążając za postaciami przechodniów, którzy

zmierzali gdzieś późną nocą. Zazdrościł im.

Był już na Schooner Street. Stał na końcu przeciwległego chodnika i z niechęcią

myślał o przekroczeniu jezdni. Próbował nie patrzeć na dom, czując, że budynek

przygląda mu się. Pod woskowaną marynarką poczuł dreszcz. Znów wydawało mu się,

że mury i okna są żywą twarzą o rysach obłąkanego starca z zapadniętymi

policzkami i wybałuszonymi martwymi oczami, które jednak wciąż patrzą. Usta

zaczynały bełkotać, wydając z siebie zupełnie bezgłośny rozkaz, którego John nie

mógł nie posłuchać. Starzec z basenu znów mu się ukazał, przyzywając go.

Gdy John usiłował otworzyć właśnie drzwi i z brzękiem przekręcał klucz w yale,

dobiegł go płacz Bena. W kuchni i na drugim końcu przedpokoju paliło się

światło. Zegar wiszący na ścianie wskazywał dziesięć po pierwszej.

Przerażony samą myślą o tym, co mógłby zastać, przeszedł pospiesznie korytarz i

stanął w drzwiach.

Leah siedziała w dużym bujanym fotelu, trzymając Bena na kolanach. Jego blada i

mokra od łez twarz skierowała się teraz w stronę ojca. Leah milczała, jednak jej

zachowanie wskazywało na to, że jest zła i przestraszona. Oskarżała go. „Byłeś z

inną kobietą, opuszczając rodzinę. Zostawiłeś nas na łaskę tego okropnego,

przerażającego domu."

— Wystawiłem dom na sprzedaż — odezwał się głośno. Zaraz potem zapytał: — Co się

stało?

— Ben nie chce iść na górę — odparła.

106

— I to wszystko? Nie tak dawno mieliśmy podobne problemy. Mały nie chciał iść do

łóżka i zmoczył się. Znowu spał z nami, gdy...

—Teraz to zupełnie co innego! — Jej głos był stanowczy, lecz słychać w nim było

strach. — Zaczęło się o wiele wcześniej, zaraz po herbacie, jeszcze po południu.

Nie chciał w ogóle wejść na piętro, żeby przynieść swoje klocki. Próbowałam go

nakłonić, ale krzyczał, że chce być na dole. No i w końcu dałam za wygraną.

Dlatego tu jesteśmy.

— Tam na górze nic nie ma.

„O Boże, co za cholerny kłamca ze mnie — pomyślał. — Ale co innego mogłem

powiedzieć?"

—To nie całkiem tak.—Leah westchnęła.—Teraz dzieje się coś zupełnie innego. Ben

zdecydowanie odmówił nawet spania w naszym łóżku. Wszystko jest inaczej niż do

tej pory. W każdym bądź razie nie jest to dokładnie to samo. Mały zaczął się

nagle bać wysokości.

— Dzisiaj wystawiłem dom na sprzedaż — rzekł John, licząc na to, że Ben

zrozumie. Wiedział jednak, że nawet jeśli chłopiec pojąłby, o co chodzi, tej

nocy nie zrobiłoby to żadnej różnicy.

— Ustawiłam we frontowym pokoju otomanę. — Leah przekazała Johnowi drżące ze

strachu dziecko. — Będę spała na dole razem z nim. Ty możesz spać, gdzie ci się

podoba. Lubisz to robić.

John poczuł przykre wibracje płynące ze wszystkich ścian; nieprzyjemne,

odpychające zimno. Po tylu ostrzeżeniach dom stawał się miejscem, w którym

przebywali z konieczności, oczekując z niecierpliwością momentu przeprowadzki.

To miejsce wytrącało ich z równowagi, prawdopodobnie tak samo jak Grafionów i

innych jeszcze przed nimi. To było miejsce zamieszkiwane przez jakieś zło — coś

albo ktoś wolał być pozostawiony w samotności.

Wiedzieli, że jeśli wkrótce nie opuszczą domu, może wydarzyć się coś okropnego.

107

10

— Mamo, nie możemy się zgubić w labiryncie, prawda?

—W labiryncie, kochanie.—Leah zauważyła nerwowość Bena i bladość jego cery,

które były niewątpliwie efektem nie przespanej dobrze nocy. — Nie, oczywiście,

że nie zgubimy się. Tam jest żywopłot, tak jak w dużym ogrodzie. No i poza tym

będziemy tam wszyscy: Sam, Sara, pani Johnson i Jeremi. — uspokajała go, myśląc

jednocześnie: „Nie będzie też tam żadnej wysokości. Ani jaszczurek. Będzie

jasno, więc nikt nie będzie się bał ciemności. Nic nie zaprószy ognia, nie

będzie krwi ani innych podobnych rzeczy. Och, Chryste! Co za ulga. Wreszcie

opuścimy to miejsce."—A teraz idź i przynieś swoje czyste spodnie z łóżka na

górze... Albo nie, ja pójdę sama.

Tym razem Ben nie podreptał za swoją mamą, gdy wbiegała po schodach. Chwyciła

ubranie i zbiegła na dół. Zatrzymała się w korytarzu, z lękiem oglądając za

siebie. „Boże, nie możemy przecież ciągle tak żyć."

— Sara, Sam, pospieszcie się i bądźcie gotowi! Musimy być u Johnsonów około wpół

do jedenastej, a jest już dwadzieścia po.

Sara nie chciała iść, zasłaniając się wszystkimi rodzajami wymówek. Była pilnym

i pracowitym dzieckiem, które wolało spędzić cały dzień na malowaniu i

rysowaniu. Leah stwierdziła, że utalentowane dzieci mogą być o wiele bardziej

kłopotliwe niż dzieci przeciętne. Ale dzisiaj wszyscy wychodzą. Bez wyjątków.

Trójka dzieci czekała w korytarzu. Leah wróciła do kuchni po swoją torebkę.

Dokręciła jeden z kapiących nad zlewem kranów, podniosła leżący na ziemi papier

po słodyczach i wrzuciła go do otwieranego nogą kosza na śmieci. Jedna z szuflad

w komodzie była nie domknięta, więc Leah dopchnęła ją. Obrzuciła wzrokiem

pomieszczenie, upewniając się, czy coś jeszcze nie wymaga poprawek.

— Pośpieszmy się, mamo.

108

— Już idę...

Zatrzymała się, czując, że gwałtownie słabnie, i przytrzymała się szybko

składanej części śniadaniowego blatu. Kuchnia zawirowała jej przed oczami, za

chwilę jednak wszystko wróciło do normy. Poczuła, że na czoło wystąpiły jej

krople potu, a całe ciało pokryło się gęsią skórką. Wtedy ogarnęło ją

przerażenie; okropne, niewyrażalne uczucie, które zmusiło ją niemal do krzyku.

„Ktoś mnie obserwuje!" Duch musiał być tym razem tak blisko, że Leah odniosła

wrażenie, jakby czaił się tuż za nią. Gdy jednak obróciła się i rozejrzała

wokół, nie zauważyła nikogo. Kuchnia była pusta. „Znowu głupiejesz, wyobrażasz

sobie nie wiadomo co" — mówiła do siebie.

Wydawało jej się, że słyszy kogoś oddychającego słabym, rzężącym głosem, a w

płucach gulgocze mu i chrapie flegma. Oczekiwała ataku kaszlu, ale nic podobnego

się nie nastąpiło. Panowała kompletna cisza, tylko dzieci poruszały się w

korytarzu.

— Mamo, chodź!

Otworzyła usta, aby odpowiedzieć, i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że

nigdzie nie wyjdzie. Nie było siły, która by ją zmusiła do opuszczenia tego

domu, w którym za każdym sprzętem, w każdym zakamarku czaił się strach.

Agorafobia.

Od razu rozpoznała objawy, nawet mimo paniki, którą poczuła w pierwszym

momencie. Poddała się im, gdyż wiedziała, że walka jest próżnym wysiłkiem. W

domu była bezpieczna. Bzdura! Mimo wszystko nie mogła także stanąć twarzą w

twarz ze światem, który rozciągał się tuż za frontowymi drzwiami.

— Mamo! — To Sara wołała lekko już zniecierpliwiona. Dziewczynka zaczynała się

niepokoić. Namówiona do towarzystwa, teraz sama denerwowała się na zwlekającą

matkę.

— Saro... Przyjdź tu na chwilę, proszę. „Nie wolno mi alarmować innych —

pomyślała. — W szczególności Bena."

109

Wydawało jej się, że ściany kuchni zsuwają się do środka i pomieszczenie staje

się coraz mniejsze. Więzienna cela, z której nie ma ucieczki.

Leah usłyszała kroki. Sara szła szybko i nerwowo przez korytarz. Nie chcąc, aby

córka zauważyła jej dziwne zachowanie i wyraz twarzy, nie obracała się do tyłu.

— Mamo, jak długo masz jeszcze zamiar tu być?

— Ja... Ja nie mogę iść z wami, Saro. Cisza. Leah słyszała tyłko przyśpieszony,

gwałtowny oddech zdenerwowanej dziewczynki.

— Dlaczego nie chcesz z nami iść, mamo?

— Nie czuję się najlepiej.

— Och! Może więc zostanę i zaopiekuję się tobą?

— Nie. Chcę, abyście stąd poszli, gdziekolwiek. Tam gdzie jest bezpiecznie. Chcę

zostać sama i nie przekonuj m-nie, proszę. Teraz chcę tylko, abyś zabrała Sama i

Bena do Johnsonów i wyjaśniła pani Johnson, że źle się poczułam. Zapytaj ją, czy

nie zechciałaby zabrać was wszystkich ze sobą. Chłopcy mają być grzeczni,

słyszałaś? Żadnych kłótni i bijatyk. Chcę, żebyś ich pilnowała. Nie spuszczaj

ich z oka nawet na chwilę. Moja torebka jest na stole weź z niej dziesięć funtów

na zapłacenie wszystkiego.

— Dobrze.—W głosie Sary była ponura i posępna zgoda. Leah usłyszała tylko

pstryknięcie sprzączki w swojej torebce z imitowanej skóry krokodyla.

—Mamusiu!—krzyknął nagle Ben. Usłyszała, jak wpada do kuchni i podbiega do niej.

— Mamusiu, ja nigdzie nie pójdę bez ciebie! Chcę zostać z tobą!

„O Boże! Tylko tego teraz potrzebowałam!**

— Ben, posłuchaj mnie. — Przycisnęła go do siebie i przestała całować w czoło.

Kuchnia znów zaczęła wirować jej przed oczami. — Mamusia źle się dzisiaj czuje.

Chyba zaraz się położę do łóżka na cały dzień. Proszę cię więc, idź razem z Sara

i Samem. Będzie też Jeremi. Będzie ci się podobało. Ani się obejrzysz, a trzeba

już będzie wracać do domu, a wtedy mamusia już się na pewno lepiej poczuje i

tatuś wróci z pracy. — Istniały niewielkie szansę na to, że jedno i drugie

stanie się prawdą. Leah musiała być jednak teraz optymistką. — No, już biegaj,

proszę.

—Nie chcę! — Ben zaczął płakać. Sara złapała go za rękę i wyciągnęła z kuchni.

„Boże! Tylko bez humorów, nie zniosę tego!** — pomyślała Leah.

Drzwi wejściowe zamknęły się i na chwilę odetchnęła z ulgą. „Nie byłabym

zdziwiona, gdyby za pięć minut cała moja gromadka znalazła się tu z powrotem —

pomyślała.—Janet może nie podołać dodatkowej trójce dzieci. Nie umie się

obchodzić z maluchami. Dlatego wysłali Jeremiego do szkoły z internatem.** Leah

osunęła się na krzesło i zamknęła oczy. Wciąż czuła obecność jakiejś dziwnej

istoty, czuła na sobie czyjeś niewidzialne oczy, które śledziły każdy ruch,

jakby... Jakby na coś czekały!

Zegar umieszczony w kuchence tykał głośno, jak bomba zegarowa, która ma niebawem

detonować. Leah pociła się obficie, co sprawiało, że zaczynało jej być powoli

zimno. Wstrząsały nią dreszcze. Uniosła głowę i spojrzała na zegar — była

dziesiąta trzydzieści pięć. Janet Johnson najwyraźniej zgodziła się zabrać ze

sobą wszystkie dzieci do Hampton Court. Leah odczuła chwilową ulgę, gdyż jej lęk

powoli ustępował. Teraz była sam na sam z kimś albo czymś, co przebywało w tym

okropnym, upiornym domu. To wszystko było tak głupie, że brakowało słów!

Leah wstała z krzesła i ruszyła w kierunku korytarza. Przez cały czas, odkąd

wprowadzili się, pragnęła opuścić to miejsce. Teraz jednak bała się wyjść na

zewnątrz. Dobrze. Było jednak coś, co przemawiało za tym, aby...

Jej stopy poruszały się, drżąc w niepewnym pośpiechu, co sprawiało, że potykała

się, idąc korytarzem w kierunku drzwi wejściowych. Wszystko, czego teraz

pragnęła, to chwycić się zasuwki yale, przesunąć ją, wyskoczyć na zewnątrz,

zatrzasnąć za sobą drzwi i machnąć ręką na to, że nie miała ze sobą swoich

kluczy. Zostały w torebce, w kuchni. Leah nie wróciła jednak po nie. „Żeby tylko

wydostać się na zewnątrz — mówiła sobie. — Uwolnić się od tego miejsca.**

111

Była nie więcej niż metr od drzwi, gdy nagle poczuła się, jakby trafiła na

niewidzialną barierę. Wzdrygnęła się i odskoczyła z płaczem. Znów z całą mocą

powrócił lęk. „Tam za drzwiami jest na pewno coś przerażającego. Nie wiem co,

ale nie chcę mieć z tym do czynienia."

Niewątpliwie jednak wewnątrz domu było coś równie okropnego.

„Wyjdę przez balkon i wtedy pobiegnę przez ogród — zadecydowała.—Tak czy inaczej

będę w końcu na otwartym powietrzu, w słońcu." Przestraszywszy się kuchni po raz

kolejny, zatrzymała się zbita z tropu, zdając sobie nagle sprawę, że to rzadko

używane wyjście przez balkon nie różni się niczym od drzwi wejściowych i tak

samo stanowi nieprzekraczalną barierę, trzymającą ją w tym ohydnym piekle.

Nie próbowała nawet przekroczyć drzwi balkonowych, stojąc tylko i przyglądając

się im. Zobaczyła w szybie swe odbicie — żałosna, prawie nierozpoznawalna,

skurczona postać. Nasłuchiwała codziennych odgłosów, dobiegających zwykle do

niej z zewnątrz. Teraz jednak słyszała tylko przerażającą ciszę. Nawet zegar

przestał tykać. Drgnęła, zobaczywszy, że wskazówki wciąż wskazują dziesiątą

trzydzieści pięć. Nie poruszyły się od ... Właśnie, od kiedy? Na pewno od czasu,

gdy wyszły dzieci. Kiedy to było? Jak dawno temu? Dwadzieścia minut? A może

godzinę albo parę godzin? Le-ah chciała krzyczeć — czas zatrzymał się, odcinając

ją od świata i zamykając w upiornej pustce.

Błądziła przerażonymi oczami po pokoju. Nie wydawał się już pomniejszony i

skurczony. Oddech Leah stał się teraz płytki. Zaczęła świadomie wciągać głęboko

powietrze. Wydychała je na siłę. „Bez paniki. Uległam panice." Zdawała sobie z

tego sprawę.

Chciała wejść na piętro. Nawet gdyby nie udało się jej uciec, mogłaby chociaż

wyjrzeć na zewnątrz, zobaczyć przejeżdżające samochody, przechodzących ulicą

ludzi. Normalny, zwykły świat. Mogłaby być obserwatorem, jak skazaniec

odnajdujący sens życia w oglądaniu rozmarzonym wzrokiem świata za kratą.

112

Musiała przytrzymywać się poręczy i wciągać na górę stopień po stopniu. Te same

schody tak przestraszyły Bena ostatniej nocy. Leah nie bała się jednak

wysokości.

Gdy dotarła wreszcie na półpiętro, zrobiła przerwę. Okna dużej sypialni

wychodziły na główną ulicę. Mogła spróbować. Drzwi nie stanowiły teraz żadnej

przeszkody i uchyliły się do wewnątrz pod jej dotknięciem. Zostawiła je otwarte.

Stojąc w łukowatym oknie, spoglądała na dół. Po obu stronach ulicy były

zaparkowane samochody. Suzuki lśnił w promieniach porannego słońca — oczywiście,

jeżeli to był ranek. Świat ciszy, w którym nic się nie poruszało, nie

przejeżdżały samochody, przechodnie nie spieszyli do sklepów —ulica była pusta.

Tak bardzo pragnęła, aby ktoś wyszedł ze swojego domu, aby przejechał ulicą

jakiś samochód. Nic jednak się nie działo. Gdy tak patrzyła w dół na to wymarłe

miejsce, znów ogarnął ją strach. Zawróciła. Wiedziała, że w pozostałych

sypialniach z tyłu domu będzie tak samo. Była opuszczona i uwięziona.

Nagle poczuła, że ma ochotę walić pięściami w ścianę i wykrzyczeć swój strach.

Puls stał się naraz szybszy i jej skronie zaczęły pulsować, co sprawiło, że

zaczęła ją boleć głowa. „Spróbuj pomyśleć racjonalnie — tłumaczyła sobie. — Nie

mogę. To wszystko, co się tu dzieje, jest irracjonalne."

Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Jeśli nie pomoże, to przynajmniej pozwoli

jej zrobić coś pozytywnego. Telefon znajdował się na korytarzu. Był to jej

jedyny kontakt ze światem. O ile na drugim końcu linii ktoś podniesie słuchawkę.

Nawet jeśli telefon działał, Leah mogła nie otrzymać odpowiedzi.

Wydawało jej się, że droga powrotna na dół trwała całą wieczność. Było to

bardziej uciążliwe, niż wspinaczka na górę. Wreszcie dotarła do telefonu i

drżącą ręką sięgnęła po słuchawkę. Była prawie pewna, że nie będzie działał.

Myliła się jednak.

Nie mogła przypomnieć sobie numeru do banku, w którym pracował John. Musiała go

odnaleźć w książce telefonicznej. Było to dla niej zadanie prawie niemożliwe do

wyko-

113

nania. Stronice wyślizgiwały się jej z palców, druk był zbyt maty, aby mogła go

odczytać. Wreszcie odnalazła właściwy numer. Naciskała guziki jak małe dziecko,

usiłujące uchwycić rączką kolorowe drewniane klocki. W końcu pojawił się sygnał

oczekiwania. Nawet nie spodziewała się tego. Czekała. Nikt się jednak nie

zgłaszał, na pewno dlatego że...

Ktoś się zgłosił. Leah usłuszała w słuchawce dziewczęcy głos, brzmiący dość

oschle, jakby kobieta była skoncentrowana na czymś innym i nie słuchała z uwagą.

Najważniejsze jednak, że był to właściwy numer.

— Chciałabym rozmawiać z panem Strikiem. Nastąpiła długa przerwa. Potem głos

dziewczyny znów pojawił się w słuchawce.

— Obawiam się, że jest zajęty. Czy ktoś inny mógłby pani czymś służyć?

— Nie. Myślę, że nie. Czy mogłaby pani poprosić go, aby oddzwonił. Mówi żona.

— Oczywiście, przekażę. Czy pan Strike zna pani numer?

„Głupia dziwka" — pomyślała Leah, odkładając słuchawkę na widełki, i odetchnęła

krótkim, przyduszonym oddechem. Była prawie w euforii. Wreszcie udało się jej z

kimś porozmawiać. Tam na zewnątrz byli ludzie. John mógł od-dzwonić. Kiedy? Nie

wiedziała, ale mogła czekać tu przy telefonie przez cały czas, żeby odebrać go,

gdy tylko zadzwoni.

Wrażenie, że jest obserwowana, nasiliło się teraz. Rozejrzała się, lecz wokoło

nikogo nie było. Czuła jednak w tym niewidzialnym spojrzeniu nienawiść, gniew i

skierowaną na nią złośliwość. Cokolwiek to było, Leah w końcu zbuntowała się.

— A niech cię szlag! — krzyknęła. Nie mogła dłużej znieść dręczącej ją ciszy.

Krzyczała do czterech ścian, które byty teraz tak blisko, jak nigdy przedtem, i

wydawało się, że chcą zmiażdżyć ją, jak miażdży się jabłko w prasie do

wyciskania soku. „Zobaczcie, co nam zrobiliście. Czy my zrobiliśmy wam cokolwiek

złego? Przecież chcemy się stąd wynieść. Rozumiecie? Chcemy się stąd wynieść,

kiedy tylko będziecie chcieli!"

114

Po jej spontanicznym wybuchu dojmujące uczucie nakierowanego na nią żalu i

złości zdało się stracić na sile. Wiedziała jednak, że tajemnicza niewidzialna

postać wciąż jest w pobliżu.

I wtedy zadzwonił telefon: ostro, przenikliwie i niespodziewanie, jakby w

przedśmiertnym wrzasku. Wydawało się, że nawet martwy przedmiot wyczuwa upiorną

atmosferę tego domu.

Leah chwyciła gwałtownie słuchawkę.

— Halo, John?

— Tu Lester & Co. Dzień dobry pani.

—Ach! — Leah rozczarowała się trochę, lecz mimo wszystko cieszyła się, że może z

kimś porozmawiać.

— Znaleźliśmy osobę zainteresowaną kupnem pani własności. Czy obejrzenie domu

jest możliwe?

— Och, tak. Oczywiście, bardzo proszę. Urzędnik dzwonił i nalegał, aby zaraz

przyjść i obejrzeć dom.

—To wspaniale! — Leah znów poczuła nadzieję i stwierdziła, że już wcale nie

zależy jej na telefonicznej rozmowie z Johnem. — Będę w domu przez resztę dnia.

— W takim razie wszystko w porządku. — Wyglądało na to, że urzędnik spieszył

się. — Jeśli kupiec się zdecyduje, proszę skierować go do naszego biura.

Leah oparła się o ścianę, patrząc znów na frontowe drzwi. Wciąż odczuwała tę

niezrozumiałą, nieprzekraczalną barierę. Gdyby jednak musiała, poszłaby na górę

i rzuciła oczekiwanemu gościowi klucze z góry, przez okno.

Nie chciała wracać do kuchni. Wolała zostać w tym miejscu i mieć w zasięgu

wzroku drzwi swojego więzienia, czekając, nasłuchując kroków i głosu dzwonka

przy furtce. Napięła się w oczekiwaniu.

Aż podskoczyła, gdy ciszę przerwał ostry dźwięk telefonu. Nie potrzebowała już

tego, ale podniosła słuchawkę. Dzwonił John.

— Jakieś problemy? — Jego głos był napięty.

Leah zaklęła w duchu. Przecież nie dzwoniłaby, gdyby nie miała kłopotów. Był tak

samo głupi, jak ta dziewczyna, która odebrała jej telefon przed chwilą. A może

nie było to wcale przed chwilą?

—Nie. — Starała się, aby jej głos brzmiał naturalnie i był lekko podekscytowany.

— Chciałam ci tylko powiedzieć, że zaraz przyjdzie do nas człowiek, który chce

obejrzeć dom.

—Aha, rozumiem. W takim razie to wszystko, co chciałaś mi powiedzieć?

— Myślałam, że chciałbyś o tym wiedzieć.—Ambicja nie pozwalała jej powiedzieć

prawdy.

— Ludzie zawsze oglądają wystawioną na sprzedaż własność — rzekł obojętnie.

„Może jest rozczarowany, że ktoś tak szybko mógłby kupić dom?" — pomyślała.

— Pozwól mu się rozejrzeć. Porozmawiamy wieczorem. Jestem teraz cholernie zajęty

— zakończył.

—Drań! — Leah rzuciła słuchawkę. „Gdybym go potrzebowała, tak jak jeszcze chwilę

temu, odpowiedziałby mi tak samo: Porozmawiamy później. Wieczorem. Najpierw

muszę zerżnąć moją kochankę"

Znów czekała na dzwonek u drzwi. Wciąż czuła się obserwowana. Obróciła się

gwałtownie, mając wrażenie, że znów słyszy ten chrapliwy oddech. „A może to mysz

gryzie na strychu przewody?" Dom mógłby stanąć w płomieniach. Wiedziała jednak,

że nawet nie próbowałaby się z niego wydostać. Nie było dla niej ucieczki. „Och,

pośpiesz się, potrzebuję cię."

Znów uświadomiła sobie, że straciła poczucie czasu. Zegar w kuchence stanął.

Wiedziała, że na górze w sypialni pozostało jej jeszcze radio z budzikiem. Nie

poszła tam jednak po raz kolejny. Właściwie mogła zadzwonić do zegarynki, ale

nie zrobiła tego — upływ czasu nie powiązany z żadnymi faktami nie miał

znaczenia.

Wyczerpana, opadła tuż przy telefonie na krzesło z prostym oparciem. Czekała.

116

Gdy wreszcie dzwonek u drzwi zadzwonił, przyjęła to z nieoczekiwanym spokojem.

Wysiliła się, by wstać i podejść do drzwi. I wtedy poczuła nagle ulgę. Nie

dlatego jednak, że przybył wreszcie oczekiwany gość... Uświadomiła sobie, że już

nie jest skrępowana tymi niewidzialnymi więzami. Mogła swobodnie wyjść na ulicę,

kiedy tylko chciała. Było to odczucie podobne do wrażenia, jakie ma osłabiony

chorobą człowiek, który odkrył, że gorączka opuściła go, gdy spał. Pozostała

tylko słabość.

Przekręciła zamek i pchnęła drzwi, otwierając je na oścież i wpatrując się z

niedowierzaniem w przybysza.

— W labiryncie było bardzo fajnie, mamo. — Ben wpadł do środka i chwycił się jej

ramion.

— Było nieźle — dodał Sam, mijając ich i wchodząc na schody.

— Czujesz się już lepiej, mamo? — zapytała Sara. — Nie wyglądasz zbyt dobrze.

— Teraz już wszystko w porządku — odparła oszołomiona Leah, zastanawiając się,

czy powrót jej dzieci jest realny, czy też jest tylko przywidzeniem, które

niechybnie doprowadziłoby jej skołatany umysł do granic wytrzymałości. — Jestem

tylko trochę zmęczona. Gdybyś mogła iść do kuchni i zrobić parę kanapek, byłabym

ci wdzięczna. Tatuś będzie wkrótce w domu. Poza tym oczekuję kogoś, kto chce

obejrzeć dom.

— Chłopcy byli bardzo grzeczni, nie kłócili się wcale. — opowiadała Sara,

wchodząc do kuchni. — Och, ależ tu jest gorąco. Chyba nie miałaś przez cały

dzień zamkniętych drzwi balkonowych, mamo?

Była godzina osiemnasta. Zegar w kuchence znów pracował normalnie, dogonił czas

i ustawił się sam. Leah przeszedł dreszcz. Wszystko wracało do normalności.

Jeżeli w ogóle można było mówić o normalności w mieszkaniu przy Scho-oner Street

13.

Gdy John wrócił do domu, było już po dziewiątej i Ben spał na sofie we frontowym

pokoju. Wrócił później, niż się spodziewała, ale nawet nie robiła mu wymówek.

117

— Daleko zaszliście? Był zainteresowany? — spytał.

—W ogóle nie przyszedł—odpowiedziała i dodała w myśli: „I wcale go nie

oczekiwałam."

To nie miało znaczenia. Dziwne zjawiska nasilały się tu z dnia na dzień.

Strike'owie i urzędnicy tracili tylko czas. Nikt nie miał zamiaru kupić tego

domu.

11

Dla Leah istniał tylko jeden rodzaj lęku, który przewyższał swym działaniem

wszystkie pozostałe, dręczące w tym okropnym domu całą rodzinę. Nie chodziło tu

o mysz na strychu, która nocą podgryzała wciąż elektryczne przewody, choć z

pewnością niebawem mógł wybuchnąć z tego powodu pożar. Nie chodziło nawet o

wszechobecnego niewidzialnego obserwatora, który nie odstępował jej na krok i

którego oddech słyszała w chwilach rzadko panującej ciszy. Nie była też powodem

jej niepokojów obawa, że znów mogła zaciąć się jednym z ostrych kuchennych noży

i spryskać tętniczą krwią wszystkie ściany łącznie z sufitem. Nie chodziło też o

niewytłumaczalny lęk przed wyjściem na zewnątrz, który, jak się jej wydawało,

czasami powracał. Było to o wiele bardziej prozaiczne, niż wszystkie inne lęki,

za to tysiąc razy bardziej przerażające.

Telefon.

Niewielki martwy potwór, skulony i przycupnięty w kucki na stoliku w korytarzu,

gotowy do krzyku bez żadnego ostrzeżenia, wtedy gdy najmniej się tego

spodziewała. Ostatnio zachowywał się o wiele spokojniej. Nie dzwonił już od

dwóch dni. Czekał. Tak jak wszystko w domu przy Schooner Street 13.

Sierpień dobiegał końca i ilustrowany kalendarz, wiszący na kuchennej ścianie,

pokazywał już wrzesień — obrazek przedstawiający brązowe liście kasztanowca.

Sam i Sara poszli do swojej nowej szkoły i wydawało się, że zaaklimatyzowali się

tam bez większych problemów. Ben przebywał z nią w domu. Był znudzony, gdyż nie

miał się z kim kłócić. Tydzień temu Leah nakłoniła go delikatnie, aby poszedł na

piętro. Wyperswadowała mu także spanie razem z nią w łóżku. Przez ostatnie trzy

noce John wracał do domu późno. Leah zwątpiła już zupełnie. Zastanawiała się,

czy go nie opuścić i nie wrócić do domu swych rodziców w Walii, zabierając ze

sobą dzieci. Najważniejsze jednak było teraz

119

uwolnienie się od tego okropnego mieszkania. Gdy to wreszcie dojdzie do skutku,

będzie mogła podjąć jakąś stanowczą decyzję. Obecnie znajdowała się w stanie

pewnego rodzaju uśpienia. Nie próbowała się tylko oszukiwać, że wszystko jest w

porządku, ponieważ tak nie było. Trochę wytchnienia, nic więcej.

Zajęła się przyrządzaniem kolacji; pocięte w plasterki mięso z supermarketu

(dzięki temu nie musiała używać noża), przygotowane do gotowania, zapakowane w

folię ziemniaki, mrożona fasola. Nic puszkowanego, bo puszki po otwarciu

zostawiały ostre, poszarpane krawędzie. Nie chciała w niczym pomagać swym lękom,

do czasu gdy się wyniesie z tego miejsca. Wtedy wszystko się zmieni.

Ben usnął na krześle, a jego książka z obrazkami leżała na podłodze tuż przy

jego stopach . Radio grało cicho. Gdyby nie to, musiałaby znosić tę okropną

ciszę, w której znów mogła usłyszeć tajemniczy, odrażający oddech. Wciąż

rozglądała się wkoło, sprawdzając, co dzieje się z Benem, i upewniając się, czy

nie stoi za nią okropny intruz.

Pod wpływem impulsu podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała na korytarz,

spoglądając na telefon. Czuła, że niebawem zadzwoni — była tego pewna. Mogło to

nastąpić za pięć minut, jak równie dobrze za godzinę. Nasłuchując spinała się w

sobie przygotowana na pierwszy gwałtowny odgłos dzwonka. Chciała, żeby się to

wreszcie stało. Chciała też — modliła się o to — aby potem w mieszkaniu

zapanowała cisza.

„Telefon jest przekleństwem i błogosławieństwem jednocześnie — pomyślała. —

Musisz się zgodzić zarówno na dobro jak i na zło. Nie można od tego uciec. Jeśli

nawet pozbę-dziesz się telefonu, a ktoś będzie potrzebował cię na przykład w

niebezpieczeństwie, i tak prześlą złe wieści jakąś inną drogą, lecz oczywiście

także przez telefon. Czy będzie to sąsiad pukający w twoje drzwi, czy policjant

przynoszący złe wieści — telefon zawsze cię odnajdzie. Nie ma przed nim

ucieczki."

Tylko jeden telefon od urzędnika dzielnicowego w ciągu trzech tygodni. Nie do

wiary. Spodziewany wcześniej nabyw-

120

ca w ogóle nie przyszedł. Leah w zasadzie nie oczekiwała go. Ale Craigowie byli

całkiem realnymi kupcami. Typowa para w średnim wieku. Po załatwieniu wstępnych

formalności pośrednicy wyznaczyli datę oględzin na piętnastą trzydzieści w

środę. Craigowie przyszli punktualnie, prawie co do minuty. Było to dwa tygodnie

temu.

On był ubrany w ciemny garnitur, jasnobrązowy nieprzemakalny płaszcz i

wypolerowane buty i trzymał w ręce biurowy parasol. Ona miała upięte z tyłu

głowy siwe włosy, ciemnoczerwoną szminkę na ustach i pustą torbę na zakupy.

„Mały relaks na drodze do sklepu — pomyślała Leah. — Przerwana monotonia

całotygodniowej rutyny." Nie mogła zrozumieć, dlaczego chcą się wprowadzić do

dzielnicy w południowym Londynie. Nie zastanawiała się jednak nad tym.

Obchodziło ją tylko to, czy kupią dom.

— Chciałbym obejrzeć parter i ogród, kochanie. — Z pewnością mąż podejmował

większość decyzji. — Ty idź na górę i razem z panią Strike obejrzyj sypialnię.

Prowadząc panią Craig po schodach na górę, Leah czuła niepokój. Wysłała dzieci

na dwór, gdzieś do Johnsonów, uporządkowała wszystkie ich porozrzucane zabawki.

Pomimo to miała złe przeczucie, zupełnie tak jak tego dnia, gdy siedziała na

murku w pobliżu ulicy i obserwowała pracowników przedsiębiorstwa

przeprowadzkowego, wnoszących do mieszkania meble. Chwilowe uczucie słabości

natychmiast jednak zniknęło. Obejrzała się na panią Craig. Kobieta była

pochłonięta oglądaniem nowej tapety, którą być może zamierzała zerwać i zamienić

czymś bardziej odpowiadającym jej gustom. „Do diabła z tym! Kupcie tylko ten

dom, a potem możecie tu robić, co wam się żywnie podoba!" — pomyślała Leah.

— To jest główna sypialnia... — Leah zorientowała się nagle, że jej towarzyszka

nie idzie za nią przez półpiętro. Zamiast tego weszła do pokoju Sama. „Ależ

proszę bardzo." Cisza. Leah mogła usłyszeć nawet tykanie zegara w korytarzu.

Pani Craig zatrzymała się, studiując jakiś szczegół w małym pokoju sypialnym.

Jej mąż był prawdopodobnie na zew-

121

nątrz, w ogrodzie. Chwilowy zbieg momentów ciszy nadał sytuacji przerażający

wyraz. Leah zakręciła się wkoło i nagle znów usłyszała rzężący oddech. Był teraz

cichy i słaby; mógł być gdzieś na schodach albo nawet w pokoju Sary. Nie można

było jednak dokładnie stwierdzić, skąd pochodzi. Obserwator jednak znów tu był,

ponieważ ktoś oglądał jego własność. Pani Craig wyszła z pokoju w pośpiechu,

omal się nie przewracając się. Nie mogła oddychać i najwyraźniej próbowała coś

ukryć. Jaskrawoczerwona szminka na jej poruszających się nerwowo ustach odcinała

się od bladości jej starczych rysów.

— Myślę... Myślę, że widziałam już wszystko, co chciałam zobaczyć, pani Strike.

— Przytrzymała się szczytu poręczy i stało się jasne, że chce zejść na dół. — Ja

tylko... tylko dam znać mężowi, jeśli pani nie będzie miała nic przeciwko. —

Trzęsąc się schodziła po schodach, uczepiona sosnowej poręczy. — George! George,

jesteś tam?

Leah usłyszała George'a Craiga wchodzącego właśnie przez balkonowe drzwi. „Co

tam się mogło, u diabła, stać?"

— George, myślę, że widziałam już wszystko, o co mi chodziło. Możemy już iść?

Craig spojrzał na żonę zdziwiony i zakłopotany.

— Nie byłaś tu zbyt długo. Kuchnia jest bardzo ładna i przestronna, ogród na

tyle duży, że z powodzeniem mnie zadowoli. Idź zobaczyć, a ja tymczasem obejrzę

piętro.

—Nie, kochanie.—Jej naleganie graniczyło prawie z paniką. — Naprawdę nie sądzę,

aby to mieszkanie było tym, czego szukamy. — Kierowała się nerwowo i niepewnie w

kierunku drzwi wejściowych. — Bardzo dziękujemy, pani Strike, i przepraszamy, że

zabraliśmy tyle czasu.

„Całe dwie minuty" — pomyślała z goryczą Leah.

— Przepraszam... Czy może... może coś nie podobało się pani w tym mieszkaniu? —

„No, już. Na miłość boską, powiedz mi, co to było!"

— Ależ skąd. — Zwyczajowa grzeczność po raz kolejny dała o sobie znać. Leah

trzymała drzwi wejściowe otwarte. — Nic, naprawdę nic. To jest po prostu cudowny

dom, pro-

122

szę pani. Chodzi o to, że nie jest to mieszkanie, jakiego szukamy. Byłoby

niegrzeczne z naszej strony, gdybyśmy dalej zabierali pani czas. Bardzo

dziękujemy za umożliwienie obejrzenia go. Jestem pewna, że nie będzie pani miała

żadnych kłopotów ze sprzedażą tak miłego domu. Do widzenia pani.

„Pani Craig widziała albo czuła coś" — pomyślała Leah i to stwierdzenie nie

zdziwiło jej wcale. Jednak gdy ona po raz pierwszy oglądała ten dom razem z

Johnem, nie zauważyła niczego podejrzanego. Po prostu było brudno i nieporząd-

nie. Nie zauważyła niczego, co dałoby pretekst do dużego obniżenia ceny

wyjściowej.

Od czasu wizyty Craigów nikt jednak nie przyszedł oglądać domu, który był z

pewnością najdziwniejszym domem w Londynie. Tu nie było tak, jak w małym

miasteczku czy wiosce, gdzie chodzą pogłoski upiększane przez miejscowych

plotkarzy. W metropolii domy były po prostu domami i miały swoją wysoką cenę. A

jednak nikt się nie zjawiał.

Nagle zadzwonił telefon. Leah spodziewała się tego przez całe popołudnie.

Stała obok aparatu, ściskając spoconą dłonią słuchawkę i bojąc się ją podnieść.

Żałowała, że telefon przed odebraniem nie pokazywał w jakiś sposób rodzaju

informacji, jaką ma do przekazania: dobre wieści, obojętne, złe. Mogło to być na

przykład światło neonowe, ukazujące rodzaj wiadomości, aby można się było w porę

przygotować. To było głupie. Minęło jednak kilka sekund, nim zdobyła się na

odwagę i podniosła słuchawkę.

— Leah, to ty?

Leah od razu rozpoznała głos matki. Zaniepokoiło ją jednak jego brzmienie. Matka

dzwoniła do niej rzadko i do tego tylko po osiemnastej, korzystając z najniższej

stawki.

— Co się stało, mamo? — Czuła, że coś z pewnością musiało się wydarzyć.

— Z twoim ojcem jest niedobrze.

— Och! — Chwyciła się stolika, czując nagle mdłości. — Ale co... co się stało?

123

— Gdy wstał dziś rano, pomyślałam, że nie wygląda dobrze. Bardzo długo siedział

w łazience. Kiedy wyszedł... O Boże! Musiałabyś zobaczyć tę krew!

Ściana, na którą patrzyła Leah, zawirowała jej przed oczami. Znów stanęła jej

przed oczami tryskająca z jej nadgarstka, spryskująca wszystko dookoła krew.

Leah zrobiło się słabo.

— Nie było z nim tak źle — ciągnęła już nieco spokojniej matka — ale wtedy

dostałam prawie szoku. Twój ojciec próbował się ogolić i wyrządził sobie małą

krzywdę. Wezwałam więc lekarza. Pamiętasz doktora Jamesa? Tak... Powiedział, że

ojciec miał mały wylew, ale nie ma się czym martwić; musi tylko wypocząć.

Myślałam, że mogłabyś przyjechać na kilka dni?

„Nie ma się czym przejmować... Po prostu zaciął się... Lekki wylew."

Wypuszczając powoli powietrze z płuc, Leah próbowała nie wyobrażać sobie krwi.

„Lekki wylew. Wielu ludziom przytrafia się to po sześćdziesiątce — tłumaczyła

sobie. — Czasami powraca po dziesięciu, dwudziestu latach. Inni mają silny

nawrót wkrótce po pierwszym. Pierwszy jest jednak zawsze ostrzeżeniem."

— Nie wiem... — Leah miała* przed sobą trudną decyzję. Problem stanowiły dzieci.

— Naprawdę jestem ci aż tak potrzebna, mamo? — spytała i jednocześnie pomyślała,

jak bardzo chciałaby wyjechać z tego domu choć na kilka dni.

— Tak, naprawdę bardzo cię potrzebuję — rzekła matka błagalnym tonem. — Teraz,

kiedy ojciec nie może mi pomóc, mam bardzo dużo pracy. Chciałabym, żeby ktoś

został z nim, gdy będę szła po zakupy. To potrwa tylko kilka dni. Doktor

powiedział, że ojciec w przyszłym tygodniu wstanie z łóżka i będzie mógł

chodzić.

— W porządku.—Leah wciąż się trzęsła.—Ustalę tylko coś i oddzwonię około

dziewiątej. Wtedy powiem ci, co postanowiłam.

— Kto to był, mamusiu? — Ben stał w drzwiach kuchni, trąc swe zaspane oczy.

— Chciałbyś pojechać nad morze i zostać u dziadków przez kilka dni?

124

— O, tak! Mamusiu, kiedy pojedziemy? A czy Sam i Sara też pojadą?

—Sam i Sara nie mogą jechać z nami ze względu na szkołę. — To było jasne. —

Pójdę zapytać się pani Johnson, czy pomoże mi przez kilka dni. Twój tatuś będzie

musiał każdego wieczoru wracać do domu o wiele wcześniej niż zwykle—

powiedziała.

„Wreszcie będzie musiał zająć się trochę dziećmi."—Leah poczuła satysfakcję.

Mogła w ten sposób popsuć mu plany.

Janet Johnson była zadowolona, że zdołała nakłonić Briana, aby po narodzinach

Jeremiego pozwolił sobie podwiązać nasieniowody. W przeciwnym wypadku ich każdy

codzienny posiłek wyglądałby tak jak tego dnia — dodatkowe dwie porcje i

podwójne zmywanie, Dzięki Bogu, Leah zabrała ze sobą przynajmniej Bena.

„Oczywiście, każdy pomoże w kłopotach — powiedziała sobie Janet. — Byle nie

trwały one zbyt długo." Leah zamierzała wrócić w poniedziałek. Być może

skorzysta z okazji i wyciśnie jeszcze jeden dzień dodatkowo. W takim razie wróci

we wtorek. John mógł się opiekować dziećmi podczas weekendu, więc tak naprawdę

chodziło tylko o dzień dzisiejszy — piątek. Wystarczyło, że poradzi sobie z nimi

tylko gdzieś do ósmej. John powiedział, że do tej pory będzie już w domu. Tym

razem nie jest tak źle. Może po powrocie Leah uda się ją namówić, aby wzięła na

parę dni Jeremiego. Czasami dzieci były nieznośnym ciężarem.

— Wyskoczę na chwilę i rozejrzę się, czy wszystko jest w porządku. Włączę

zmywarkę — oświadczyła, gdy Sam, Sara i Jeremi siedzieli przy stole. — Tylko na

pięć minut.

Strike'owie nie poczynili wielkich postępów w urządzaniu swego mieszkania w domu

numer trzynaście. Janet pomyślała o tym, wkładając klucz do zamka w drzwiach

wejściowych. „Porządek w ogrodzie, trochę przystrojone wnętrze i to wszystko.

Powinni teraz wziąć architekta, żeby urządził od nowa to miejsce. Ten dom wymaga

kompletne-

125

go usunięcia starych sprzętów, tapet i podłóg. Trzeba wszystko wyburzyć i

odbudować na nowo. Wygląda to strasznie staromodnie. Może nie mieli tyle

pieniędzy, na ile wyglądali?" Miała świetną okazję, aby rozejrzeć się i

powęszyć, co też jej sąsiedzi mają naprawdę. Wkrótce będzie wiedziała z całą

pewnością.

W chwili, gdy wchodziła do środka, odniosła wrażenie, że coś jest nie tak,

zostawiła więc za sobą otwarte drzwi—drogę ewentualnej ucieczki, na wypadek

gdyby jej potrzebowała.

Było to tylko wrażenie i Janet modliła się po cichu, aby się myliła. Nie miała

pewności, dopóki w pewnej chwili nie spojrzała w kierunku kuchni. Drzwi

balkonowe były szeroko otwarte, szyba zbita. „O Boże! Bandyci! Włamywacze!" O

mało nie krzyknęła.

Stojąc tak, doświadczała uczucia kompletnej bezradności. Zobaczyła telefon i

przeszło jej przez myśl, że powinna natychmiast zadzwonić pod numer 999. Chciała

krzyczeć, lecz pomyślała, że to nie ma sensu. Zobaczyła zdewastowaną kuchnię,

poprzewracane kredensy, potłuczone na podłodze szkło, pozrywane i porozsypywane

zioła. Była już pewna, że byli tam złodzieje.

Zauważyła, że szlak zniszczenia wiedzie do korytarza i kończy się właśnie w

miejscu, gdzie stała, tuż pod schodami. Dookoła leżały fragmenty i całe płaty

strzaskanego sosnowego drewna. Dranie musieli zniszczyć nawet poręcz i drewnianą

barierkę razem z jej szczeblami.

Spojrzała ku górze i zobaczyła dyndające nad nią stopy w wymiętych niebieskich

skarpetkach. Na jednej nodze tkwił wytarty, postrzępiony adidas. Drugi but spadł

z nogi. Stopa kołysała się lekko tam i z powro...

Janet zaczęła skomleć z przerażenia, gdy przeniosła wzrok dalej w górę i

zauważyła poplamione krwią dżinsy i podarty podkoszulek. W końcu zobaczyła głowę

— złamany szczebel poręczy, jak wielka drzazga, przebił na wylot gardło i

podtrzymywał w jakiś dziwny sposób ciało poniżej półpie-tra, z którego musiało

zapewne spaść. Ramiona zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, a przekręcona twarz, pod

maską za-

126

schniętej i skrzepłej krwi, świadczyła o straszliwej agonii. Drewno trzeszczało

pod ciężarem zwisającego na nim ciała, które zdawało się czekać na kogoś, kto

przyjdzie i zdejmie swój łup.

Krew była wszędzie. Nie zauważyła jej do tej pory. Tętnica szyjna spryskała

wszystko wokół — ściany, sufit. Krew opadała kroplami na podłogę i wysychała.

Drewno trzeszczało i skrzypiało, pękając powoli. Ciało przechylało się, osuwając

co chwila o kilka cali w dół, wciąż jednak zawieszone, jak gdyby ktoś opuszczał

je delikatnie na parter. Zniszczona poręcz znów zaczęła skrzypieć...

Wtedy Janet Johnson wybiegła na ulicę z histerycznym krzykiem.

12

Dla Johna Strike'a był to fatalny wieczór. Wszystko zaczęło się od telefonu,

który zadzwonił, gdy John wychodził już z banku. Wyraźnie wstrząśnięty Brian

Johnson wyjaśnił mu, co znalazła w jego domu żona, gdy weszła tam, aby

sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Oczywiście John-sonowie pomogli, na ile

mogli. Przygotowali nawet dla Sama i Sary w jednym z wolnych pokoi posłanie, aby

dzieci mogły się tam położyć w śpiworach. Ale tylko na tę noc.

Gdy John przyjechał do domu, policja była już na miejscu. Faceci z wydziału

kryminalnego. Lekko oficjalny inspektor, który wypytując Johna przez ponad

godzinę, sugerował, że bankier nie jest całkiem poza kręgiem podejrzanych. Na

koniec zapytał go, czy znalazłby dla niego czas jeszcze dziś w nocy. Pracownicy

zakładu medycyny sądowej musieli wykonać niezbędne ekspertyzy, co mogło zająć

sporą część następnego dnia. Do tego czasu zabroniono komukolwiek przebywać w

tym domu.

Martwy mężczyzna (co niechętnie wyjawił policjant) był trzy razy oskarżany o

grabież i dwukrotnie o gwałt. Aktualnie znajdował się na wolności wypuszczony z

więzienia za kaucją. Przebywał tam, odbywając karę za włamanie. Tak więc nikt go

specjalnie nie żałował. Właściwe dochodzenie musiało być jednak przeprowadzone w

zwykły sposób.

John mógłby pozostać na noc u Ruth, najpierw jednak musiał zadzwonić do Leah.

Nie wyglądało to na łatwe zadanie.

— Jak się czuje ojciec? — zaczął delikatnie. Nie dbał ani trochę o swojego

teścia, opryskliwego, starego drania, który uważał, że nie ma na świecie

mężczyzny godnego jej córlci.

— Dużo lepiej — rzekła Leah, co oznaczało jedynie, że nie jest tak chory, jak na

samym początku. — Ma tylko mały niedowład ramienia. Lekarz powiedział jednak, że

władza wróci w nim za kilka tygodni i jeśli ojciec będzie się zachowywał

spokojnie, przeżyje następne dwadzieścia lat. I co tam słychać...

128

John opowiedział jej o tym, co się wydarzyło, oszczędzając drastycznych

szczegółów. Kolejny krwotok, zbryzgujący wszystkie ściany, wystarczył, aby

skłonić każdego do opuszczenia tego domu. Nawet Johna.

— O Boże! —jęknęła. John wyobraził sobie jej blednącą pod wpływem szoku twarz. —

John, ja nie będę mogła tam wrócić!

— Nie zamierzam cię o to prosić.

— Nigdy nie pozwolę na to, aby nasze dzieci musiały choćby jeszcze raz

przekroczyć próg tego domu. Nigdy! To jest pechowe miejsce. Tam czai się coś

przerażającego i złego. Tam straszy...

—Tak, skłonny jestem się z tobą zgodzić. Jednak teraz, w tej sytuacji

proponuję... — John przemyślał wszystko dokładnie, gdy przeszedł mu szok. Leah i

Ben zostaliby w Walii u swoich dziadków, a Sama i Sarę jutro John wsadzi do

pociągu. Dołączą na jakiś czas do matki. Szkoła w Londynie nie będzie robiła

problemów. A zresztą do diabła ze szkołą! On oczywiście zostanie w mieście, ze

względu na pracę i ze względu na Ruth. Sytuacja obracała się nawet na jego

korzyść. Stare przysłowie sprawdzało się: nie ma tego złego...

— Wydaje się, że jest to jedyne możliwe wyjście. — Leah zgodziła się jednak na

to niechętnie. — Czy nie możesz trochę przycisnąć agentów, aby prędzej sprzedali

dom?

— Będzie to pierwsza rzecz, jaką zrobię jutro rano — obiecał. „O Boże! Im

szybciej będę miał Schooner Street 13 z głowy, tym lepiej!"

— Nadzwyczajna sprawiedliwość. — Ruth przyjęła wiadomość z filozoficznym

spokojem. Jej zadowolenie, gdy spojrzała na stojącą w holu walizkę Johna, wzięło

górę nad innymi uczuciami. — Gość, oskarżony o włamanie i przemoc, spada ze

schodów, łamiąc kark. Społeczeństwo uwolniło się od jeszcze jednej pijawki. Mogę

sobie wyobrazić, jaki to musiał być dla ciebie szok, skoro stało się to w twoim

domu. Jakby wybrał sobie to mieszkanie, aby ulec właśnie tam fatalnemu

wypadkowi.

129

Teraz jednak oznaczało to dla niej tylko to, że będą przez jakiś czas razem.

Jej mąż z niechęcią przyjął wiadomość, że ich małżeństwo należy uznać za

skończone. Oczekiwała kłótni, argumentów, próśb. Jednak przyjął jej list

spokojnie. Przypuszczała, że także miał kogoś na boku. Chociaż nie, to nie było

do niego podobne. On raczej właśnie oczekiwał nadchodzącej wolności. Dom

zostanie sprzedany, w odpowiednim czasie nastąpi rozwód.

— Kiedy zamierzasz powiedzieć o nas swojej żonie? — zapytała Ruth, gdy oboje

wchodzili po schodach.

— Gdy sprzedamy dom — odpowiedział. — Oczywiście, nie mogę jej obarczyć tym

wszystkim teraz, gdy dzieją się te okropieństwa. Mam zamiar ostro porozmawiać

jutro z agentami mieszkaniowymi. O Chryste, jeśli oni nie potrafią sprzedać domu

w Londynie, w takim razie nie potrafią sprzedać niczego.

Wyjątkowe w tej sytuacji było tylko to, że sprawa dotyczyła numeru 13 przy

Schooner Street.

John doświadczył teraz zupełnie nieoczekiwanego uczucia euforii. Być może było

to normalne odprężenie po opuszczeniu mieszkania przy Schooner Street, połączone

ze świadomością, że dzisiejszej nocy nie będzie musiał wymyślać usprawiedliwień

i alibi tłumaczących jego późny powrót do domu. W ogóle nie zamierzał wracać do

tamtego domu. To będzie jego pierwsza cała noc spędzona z Ruth. Podniecił się,

zanim nawet zdążył się rozebrać.

Stał, pozwalając jej gładzić się, rozpinając jej bluzkę i ściągając spódniczkę.

Całował swą kochankę namiętnie, gniotąc jej obnażone pośladki i popychając ją

lekko i powoli w kierunku łóżka. Po raz kolejny jego język przesuwał się dobrze

znanym szlakiem w dół, trącając perwersyjnie napięte, sterczące sutki, badając

zagłębienie pępka. Trójkątne owłosienie pomiędzy jej udami było podniecające w

dotyku. Rozchyliła nogi, napięta i gotowa na przyjęcie go.

— Pocałuj mnie tam, John... proszę—jęknęła.

130

Miękkie, wilgotne ciepło i smak kosmetycznego talku sprawiły, że poczuł się

pijany z rozkoszy i zapragnął czegoś więcej niż tylko zwykłej gry miłosnej w

wypełnionym półmrokiem pokoju. Wyprostował się nagle i powiedział:

— Poczekaj chwilę.

Ruth patrzyła dzikimi oczami, jak podchodzi do walizki stojącej w rogu sypialni.

Słyszała, jak pstryknęły leciutko zamki, jak szeleszczą ubrania, gdy John szukał

czegoś w pośpiechu. Wreszcie mruknął z zadowoleniem, gdy odnalazł poszukiwany

przedmiot.

— Co to jest? — zapytała z niepokojem. To, co trzymał w ręku, przypominało

aparat fotograficzny.

— Polaroid. — John obserwował ją bacznie, czekając na reakcję.—Ludzie kupują to,

żeby robić frywolne fotografie. Natychmiastowe wywołanie, bez ryzyka, że jakiś

zboczeniec będzie się tym podniecał w laboratorium.

— Aha! — Ruth poczuła się lekko zdenerwowana i spięta, nie wykonała jednak

najdrobniejszego ruchu, aby zewrzeć rozchylone uda. — Rozumiem.

— Nie masz nic przeciwko, co?

Zamknęła oczy. Nie miała. Wystarczyła tylko sama myśl o tym, aby doznała orgazmu

tu i teraz.

— Nie, nie mam. — Zatrzymała się jednak, by nie dodać: „Jeśli ty naprawdę

chcesz." Ruth pragnęła przede wszystkim Johna. Bardzo go pragnęła.

Leżał na łóżku pomiędzy jej rozchylonymi i wyciągniętymi udami, z aparatem

ustawionym blisko tej pulsującej i przyprawiającej o dreszcze części ciała.

Chciała, żeby patrzył tam, żeby dotykał tego miejsca, żeby sfotografował je, a

potem...

Jaskrawe światło oślepiło ją na moment. Po chwili jej wzrok wrócił do normy.

John klęczał, trzymając aparat za pasek i odliczając. Pociągnął za wystający

biały skrawek papieru i ściągnął z gotowego zdjęcia czworokątny kawałek

materiału, po czym pochylił się nad nim, studiując je uważnie.

— Doskonałe. — Odetchnął. — Absolutnie doskonałe.

Ruth przyglądała się fotografii, oglądając każdy szczegół, coraz bardziej

podniecona.

— Zrobisz mi przysługę? — zapytał John, a jego głos drżał lekko.

— Tak. — Padła jej natychmiastowa odpowiedź. Wyciągnęła rękę po aparat. Właśnie

teraz bardziej niż wszystkiego innego w świecie pragnęła sfotografować tę

erekcję, zatrzymać jej obraz w jakimś ukrytym miejscu, z którego będzie go mogła

wyciągać w sekrecie i podniecać się nim, robiąc sama ze sobą te rzeczy, które

robiła podczas ostatnich kilku lat jej nieudanego małżeństwa.

John Strike znalazł się z powrotem w domu pod numerem trzynastym, ponieważ miał

do załatwienia sprawy, które obciążały jego umysł przez caty dzień. Odczuwał w

swym własnym domu osobliwą obcość, pewnie nie mniejszą niż ten włamywacz.

Próbował nie patrzeć na połamaną poręcz i spryskane krwią ściany. Mniej więcej

za godzinę będzie mógł wyjść i wrócić do Ruth.

Sam i Sara pojechali rano do Walii. John wziął wolny dzień i odwiózł ich do

Euston, aby tam wsadzić do pociągu. Przed nimi była długa podróż. Najpierw

pośpiesznym do Wolverhampton, potem osobowym do Aberystwyth z przesiadką w

Machynlleth na pociąg do Barmouth. Leah mogłaby wyjść im na spotkanie. Zrobiła

tak, o czym John dowiedział się, gdy zadzwonił do niej, by upewnić się, czy

dzieci przybyły na miejsce godzinę temu.

— Gdzie teraz mieszkasz, John?—To było nieuniknione pytanie.

—W domu. Ale tylko na razie. Jest tu sporo do zrobienia. Jeśli chcemy go

sprzedać, trzeba tu zrobić przede wszystkim porządek.

— Nie sprzedamy go. — Jej glos wyrażał przygnębienie. Nie wierzyła mu.

— Sprzedamy. Obiecałem ci przecież.

132

John zamierzał jednak sprzedać dom w zupełnie inny sposób, niż to sobie

wyobrażała Leah. Planował to przez caty dzień w tym okropnym, przygnębiającym

miejscu, w którym panował chłód i wilgoć, bo wyłączono ogrzewanie. Jesień

zapowiadała już swe nadejście. Na zewnątrz było prawie ciemno. Mżyło. Johna

przeszył dreszcz.

Leah miała oczywiście rację. Nie znalazł się nikt, kto chciałby kupić dom numer

trzynaście przy Schooner Street. Agent dzielnicowy nie powiedział tego wprost,

ale John wyczuwał to w jego głosie. Być może dostrzegł coś, co czaiło się tu.

Może miał dziwne, budzące lęk przeczucia. Może wreszcie odczuwał ten sam strach

i niechęć do wrogich, upiornych murów tego budynku. Panująca tu atmosfera nie

była zachęcająca i mogła nawet w jakiś dziwny sposób zamanifestować się w

broszurze informacyjnej. Niesamowity charakter tej posesji można było odczuć już

po przeczytaniu opisu własności: „Nadający się do renowacji". Innymi słowy,

wymagał nakładu pracy. Jak tysiące innych przedwojennych domów, przeznaczonych

na sprzedaż.

Dwóch kupców w ciągu sześciu tygodni: gość, który nie przyszedł na umówione

oględziny i para, która w zasadzie uciekła stąd w popłochu. Nikt więcej nie

przyszedł. John już zrezygnował. Dlatego właśnie dziś w nocy zamierzał

zrealizować swój plan.

Dziwne uczucie było tej nocy silniejsze niż przedtem. Bez wątpienia musiał tu

przebywać ktoś jeszcze oprócz Johna. Ktoś, kogo jednak nie można było zobaczyć.

John miał wrażenie, że słyszy czyjś oddech, gdy jednak zatrzymał się, aby

dokładniej posłuchać, zaległa cisza. Ta cisza zdawała się jednak żyć i poruszać

wokół niego.

John chodził po domu ostrożnie, instynktownie rozglądając się wokół. Pozbierał

kawałki połamanej poręczy, które leżały na korytarzu, uzyskując całe naręcze

świetnie przesuszonego drzewa sosnowego. „Wiem, że mi się przyglądasz— pomyślał.

— Może nawet domyślasz się, co chcę zrobić. Ale nie zatrzymasz mnie."

133

„Już raz zatrzymałem włamywacza, który chciał zbeszcze-ścić mój dom..."

Mokry od potu, mimo panującego w mieszkaniu zimna, wszedł do frontowego pokoju.

Był tam stary, lecz wciąż czynny kominek — rozdziawiona paszcza poniżej

brzydkiego wykafelkowanego gzymsu, pokryta wciąż grubą warstwą zeszłorocznej

sadzy. Nie był używany, ale czynny. Jego zaletą było to, że nie rzucał się w

oczy.

Zgniótł gazetę i wepchnął ją pod stary żeliwny ruszt, kładąc na nim bezładnie

patyki, w sposób, w jaki robił to będąc jeszcze chłopcem. W domu, gdzie

mieszkała jego rodzina, był otwarty piec kuchenny. Taki stos drewna powinien z

pewnością wystarczyć. Dołożył jeszcze trochę gazet, wypełniając nimi palenisko i

układając z nich ścieżkę, która prowadziła przez pokój ku taniej kanapie. Z całą

pewnością była wypełniona pianką i to była dodatkowa korzyść.

John wyprostował się i odszedł do tyłu, aby obejrzeć swe dzieło. Zdawał sobie

sprawę z tego, że drży. Powodem nie był dom. Przerażał go cały ten szalony plan.

Budynek pod numerem trzynastym nie będzie sprzedany, więc nie miał wyboru. Albo

musiał dalej żyć w nim z powiększającą się wciąż listą lęków, które stawały się

okropną rzeczywistością, albo... uwolnić się raz na zawsze od tego domu. Ogień

był oczywistym rozwiązaniem. Po prostu wypadek. Prawdopodobnie nikt nie byłby w

stanie dowieść, że stało się inaczej. Chociaż, kto wie?

Nawet w Londynie ludzie powodują pożary. Oczywiście, takie bez dymu. Powinien

był nabyć małą paczuszkę Phurna-citu. Drzewo było niewskazanym paliwem, gdyż

dawało dym i mocny zapach. Musiał jednak użyć drewna na rozpałkę.

Wciąż było cholernie zimno. „Nie mogę włączyć teraz centralnego ogrzewania,

spalę więc trochę rupieci" — mówił sam do siebie John. Brzmiało to z pozoru

zupełnie słusznie. Dla niego. „Do diabła! Jeśli nie podpalę tego teraz, to już

nigdy tego nie zrobię. No, już zapalaj i zabieraj się stąd jak najszybciej.

Jutro rano w banku dostaniesz wiadomość: «Mamy dla pana niepomyślne wieści.

Ostatniej nocy spło-

134

nął doszczętnie pański dom. Nie powinien pan pozostawiać bez nadzoru otwartego

ognia»."

Nie byłoby to jednak przestępstwo, tylko po prostu okropna niedbałość. Biuro

ubezpieczeniowe będzie musiało wy-bulić pieniądze, aczkolwiek z pewnością zrobi

to niechętnie.

Teraz tylko potrzebował jednej zapałki. Przypomniało mu to pewną starą reklamę

telewizyjną, której tytułu nie pamiętał.

Zapałki były w kuchni na półce nad kuchenką. Szybko obrócił się w stronę kuchni

i zachwiał. Przez chwilę miał wrażenie, że o mało co nie wpadłby na kogoś.

Zduszone przekleństwo zgasło na jego ustach. Był spocony, drżał. Prawie wbiegł

do kuchni, spodziewając się, że przeoczy pudełko z zapałkami, albo będzie ono

puste. Nic z tych rzeczy. Złapał je w pośpiechu i potrząsnął. Wewnątrz

zagrzechotały zapałki. „Pierdolę cię! Teraz oberwiesz, ty draniu! — pomyślał. —

Trochę cię popiekę w twoim własnym piekle!"

Znalazł się z powrotem we frontowym pokoju. Trzymając pudełko z zapałkami w

jednej ręce, drugą wysunął szufladę komody i zaczął szperać w niej w

poszukiwaniu odpowiednio małego kawałka drewna. I wtedy u wejściowych drzwi

rozległ się dzwonek.

Ślepy strach nakazywał mu natychmiast uciekać przez tylne drzwi balkonowe i

wspiąć na rachityczne ogrodzenie. Jednak zamiast tego stał w tym samym miejscu,

trzymając częściowo otwarte pudełko, przestraszony i z poczuciem winy. „W

porządku, złapaliście mnie. Tak, chciałem podpalić ten dom."

Z trudem wziął się w garść. „Kto to może być? — John obawiał się bezpośredniej

konfrontacji z nieznanym gościem. — Policja? Możliwe. A może domokrążca? Też

możliwe, ale mało prawdopodobne. Johnsonowie? Nie, oni nie kręcą się tu, zresztą

zawsze dzwonią — to typowe dla nowobogackich."

Dzwonek odezwał się po raz drugi, teraz bardziej stanowczo — trzy razy pod rząd.

135

„Dobrze, idę" Zamknął pudełko z zapałkami i położył je na belce nad kominkiem.

Zatrzymał się, aby podnieść z podłogi pogniecione gazety, które wypadły z

kominka na dywan. Wepchnął je z powrotem do paleniska. „Myślałem właśnie, żeby

rozpalić ogień, tylko na tyle, aby się ogrzać, do czasu, nim nie skończę" —

obmyślał wytłumaczenie.

Johnowi wydało się, że słyszał, jak ktoś bierze głęboki oddech i chichocze w

korytarzu. Popędził do drzwi, ale nie zobaczył tam nikogo. Ktoś na ganku znów

nacisnął dzwonek. „Ja mu pokażę!" Szarpnął gwałtownie drzwiami, otwierając je i

wpatrując się zdziwiony i zaszokowany w stojącą przed nim dziewczynę. Jej

płaszcz i ciemne włosy były mokre od mżawki.

— Ruth!

—John, dobrze się czujesz? — Uśmiech na jej twarzy natychmiast zamienił się w

wyraz troski. Wyciągnęła do niego ręce i przycisnęła się do jego ciała,

zamykając za sobą drzwi.

— Wszystko w porządku.

— Nie wygląda na to. — Przyjrzała się mu z bliska. — Tak naprawdę, to jesteś

chyba chory. — Jej rysy ułożyły się w łagodnym wyrazie współczucia. — Na pewno

ciągle po tym, co tu się stało. Swoją drogą, mogłeś znaleźć dziś chwilę czasu i

zadzwonić do mnie. Gdy nie zjawiłeś się u mnie o ósmej, pomyślałam, że lepiej

będzie, jeśli przyjdę i zobaczę, co się z tobą dzieje. Uznałam to miejsce za

właściwy początek poszukiwań.

— Mogłaś zadzwonić.

— Próbowałam się do ciebie dodzwonić od szóstej! John poczuł, jak po plecach

spływa mu lodowaty pot.

— Och! Widocznie telefon musi być niesprawny. Nie sprawdzałem go. — „I nie mam

zamiaru robić tego teraz."

— Chciałeś napalić? — Ruth weszła za nim do pokoju, spoglądając na stos

zgniecionych i podartych starych papierów, które znów zaczynały się rozwijać i

wypadać z paleniska.

— Tak. — John był gwałtowny, mimo że nie zamierzał takim być. Jego napięcie

znalazło ujście w tej monosylabicz-

136

nej odpwiedzi. „Pilnuj lepiej swoich własnych cholernych spraw." — Przepraszam,

ten dom działa mi na nerwy. Właśnie zamierzałem spalić trochę klarnetów.

Centralne ogrzewanie się zepsuło.

„Do diabła, przez cały ten czas mógłbym spokojnie rozpalać ogień." Ruth wciąż

szła za nim jak cień. Szukał jakiegoś pretekstu, który choć przez chwilę

pozwoliłby mu zostać samemu, aby mógł zapalić jedną zapałkę. „Wiesz co? —

planował fortel John. — Idź już do metra, ja skończę i zaraz po tobie pojadę

następną kolejką. — Nie, to nie był dobry sposób. Mogłaby zapytać dlaczego i od

razu stałby się podejrzany. Pomyślał więc, że może tak: — Powiem ci coś.

Zamierzam spalić ten dom i obciążyć kosztami towarzystwo ubezpieczeniowe. Wiem,

że ty nie wsadziłabyś mnie do więzienia." Tak, ona nie wsadziłaby go do

więzienia. Do tej pory wszystko na to wskazywało. Mimo to coś między nimi nie

grało i to niekoniecznie z powodu Leah. A więc było to o wiele bardziej

niebezpieczne.

„Przyjdę tu jutro wieczorem i wtedy rozpalę ogień" — zadecydował.

Instynktownie napiął się, bo odniósł wrażenie, że znów usłyszał charczące w

czyichś płucach powietrze. W kuchni? Na schodach? Obrócił się gwałtownie do

tyłu.

— Jesteś strasznie impulsywny, John. Chyba coś nie tak z twoimi nerwami; są

napięte do ostateczności.

— Tak, w tym domu... Tu nigdy nie będzie już tak, jak przedtem.

— Wydaje mi się, że tu jest coś złowieszczego i niesamowitego. — Przycisnęła się

do niego mocniej. — Nie sądzę, abym mogła spędzić tu noc. Tu jest tak... tak,

jakby kręcił się wkoło ktoś, kogo nie możesz zobaczyć.

John poczuł, jak robi mu się zimno.

—Chodźmy—rzekł. Wyprowadził ją na korytarz, odwracając swój wzrok tak, aby nie

musiał znów patrzeć na te zbryzgane krwią ściany. — Dzisiejszego wieczoru nie

mam tu już nic do zrobienia. Mogę wpaść tu jutro po pracy. Jeśli

137

tak zrobię, będziesz wiedziała, gdzie poszedłem. I nie włócz się za mną. Przyjdę

do ciebie, gdy tylko skończę.

John czuł się pokonany. „Nie, przecież tylko pokrzyżowały mi się plany" —

tłumaczył sobie. To tylko niewielka zwłoka. Przemyśli to jeszcze do jutra.

Drzwi trzasnęły za nimi; dźwięk odbił się echem w korytarzu — jakby zawarły się

wrota grobowca za jego ostatnim rezydentem.

Gdy wyszli z domu i byli już na chodniku, John usłyszał śmiech. Jedna tylko

drwiąca salwa śmiechu — został pokonany. Dźwięk^dzwonił mu w mózgu, przynosząc

znów wizje śmierci, które zmusiły go do głośnego krzyku. Przez jego umysł, jak w

kalejdoskopie, przebiegały okropne obrazy. Wypadek drogowy, straszliwie

okaleczona głowa, wystająca z morrisa, wijący się z bólu i przeklinający trup na

dnie basenu. I wtedy zobaczył pod kołami suzuki zmiażdżone ciało dziecka.

Wiedział, że jest to Ben.

Gdy tylko natrętne myśli opuściły go, przestał się przejmować. Tym razem było to

jednak coś więcej niż fobia. To była przepowiednia śmierci.

Ale czyjej?

13

— To wszystko nie działa teraz najlepiej na twojego ojca; zwłaszcza w jego

obecnym stanie. — Matka Leah weszła do gościnnej sypialni tuż przed ósmą,

rozsunęła zakrywające okno kotary ruchem wyrażającym złość i zniecierpliwienie i

stanęła naprzeciw swej córki, opierając ręce na brzegu łóżka.

Leah przeciągnęła się i uniosła na łokciach. Ben wciąż spał głęboko.

Marjorie Bourne była delikatnie zbudowaną sześć-dziesięciopięcioletnią kobietą.

Jej mąż był od niej starszy o pięć lat. Dokuczający jej atretyzm sprawiał, że

lekko utykała. Miała ostre, wyraziste rysy, a na jej twarzy malował się grymas

ciągłego niezadowolenia, towarzyszący zwykle jej złemu porannemu nastrojowi.

Przez pierwsze dwie godziny po przebudzeniu, nim nie rozruszały się jej

zesztywniałe nogi, nie mogła sobie znaleźć miejsca.

„Opieka nad George'em jest już wystarczająco uciążliwa

— pomyślała. — Wciąż trzeba mu mówić, jak się ma zachowywać." Nie zwracała uwagi

na Leah i Bena, jednak pozostała dwójka dzieci zajmujących mały pokoik od strony

morza zakłócała spokój i ciszę, której tak bardzo pragnęła. Za ich sprawą życie

stało się nieznośne. Zaraz przyszła jej do głowy następna myśl: „John też może

się tu zjawić i nawet nie będzie mu przeszkadzała moja obecność!"

Nie lubiła swojego zięcia, odkąd go pierwszy raz zobaczyła, a już zupełnie

straciła dla niego sympatię, gdy wpędził Leah w kłopoty. Nigdy mu tego nie

wybaczyła.

— Może chcesz, abyśmy w takim razie wrócili do domu?

— rzuciła poirytowana Leah. Uświadomiła sobie, że gdyby rozstała się z Johnem,

nie mogłaby mieszkać razem ze swoimi rodzicami. Matka już próbowała zniechęcić

ją do pobytu w jej domu, mimo że sama ją prosiła o przyjazd. Cokolwiek działo

się wokół niej, zawsze musiała postawić na swoim, nawet jeśli było to wbrew

komuś, kto robił jej przysługę.

139

— Nie. — Marjorie Bourne zerknęła na swą córkę zaniepokojona. —Nie możesz

przecież wrócić do tego strasznego domu. Myślę, że twój mąż powinien powziąć

jakieś kroki, aby znaleźć dla was jakieś inne mieszkanie. — Mówiąc o Johnie,

unikała używania jego imienia. Występował zawsze jako „twój mąż" albo (jeśli

była szczególnie rozdrażniona) „ten człowiek".

— Prosiłaś, żebym przyjechała i została na kilka dni. Zrobiłam więc to, mimo że

nie było to dla mnie wygodne. — Leah próbowała wywołać u swej matki poczucie

winy, wiedząc jednak, że ten fortel nigdy nie przynosił zadowalających

rezultatów. — Przecież to nie moja wina, że do naszego domu włamał się złodziej

i został na miejscu zabity. Sam i Sara nie mogli zostać bez opieki, więc John

zrobił to, co zrobiłby na jego miejscu każdy — przysłał dzieci tutaj.

— Jak długo macie zamiar zostać?

— Nie wiem. Tydzień, może dwa. Będziemy musieli coś zaimprowizować. Dzieci są

teraz zbyt przestraszone, aby mogły z powrotem wrócić na Schooner Street.

Będziemy musieli znaleźć jakieś inne mieszkanie i wynająć je, jeśli będzie to

konieczne.

Leah zaczęła zastanawiać się, gdzie mógł teraz przebywać John. Jeśli wciąż

mieszka pod numerem trzynastym, nie odbiera w ogóle telefonów. Jednak jest

bardziej prawdopodobne, że żyjąc na kocią łapę z jakąś flądrą, korzysta teraz z

sytuacji.

Matka Leah nawet nie przypuszczała, że mąż jej córki mógłby dopuścić się czegoś

podobnego. Pomimo niechęci do Johna, uważała, że małżeństwo jest węzłem

dozgonnym i trwa siew nim na dobre i na złe. Nigdy nie uznałaby rozwodu.

— Twój ojciec... Obawiam się o niego.

— Nie możesz, mamo, winić za to dzieci. Zachowywały się wyjątkowo grzecznie.

— Ale dzieci sprawiają, że w domu panuje atmosfera niepokoju. Jest<za głośno. To

drażni twojego ojca.

— Do wczoraj nie było tego widać. Wydawało się, że jest zadowolony i cieszy się

z ich obecności.

140

— Twój ojciec jest w stanie wiele znieść.

To była prawda. Najlepszy dowód, że tolerował swoją żonę przez czterdzieści

jeden lat! Leah westchnęła. Znała zbyt dobrze uwagi swej matki: „Musisz trzymać

dzieci z dala od twojego ojca, bo działają mu na nerwy."

— Zabiorę je lada dzień.

Leah usłyszała, jak wiatr uderzał w okno. Nie padało jednak. Pogoda typowa dla

nadmorskich miejscowości — zimno i huczący, porywisty wiatr.

— Nie chcę cię wyrzucać z domu. „Może i nie chcesz, ale my i tak się

wyniesiemy"—pomyślała Leah.

— Niedługo zabiorę gdzieś dzieci. — „Bóg jeden wie, gdzie" — Byłoby dobrze,

gdyby przespały się z godzinę. Powinny dobrze wypocząć. I ja także.

— Też chętnie przespałabym się, gdybym nie musiała posprzątać domu. — Marjorie

nie była w stanie wyzwolić się od rutynowych obowiązków, do których

przyzwyczaiła się, gdy jej dom służył jako pensjonat. Śniadanie o dziewiątej, o

dziesiątej wszyscy opuszczają swoje pokoje i nie wracają do nich aż do

szesnastej trzydzieści. Teraz jej córka i wnuki byli w jej domu gośćmi, więc w

tej sytuacji stare prawa powróciły ze zdwojoną siłą.

— Obudzę resztę i zrobię im jakieś śniadanie — dodała.

Leah opuściła nogi na ppdłogę, obserwując, jak jej matka wychodzi z pokoju.

Niewątpliwie, jeśli nie opanuje się i nie zwolni tempa życia, będzie w tym domu

następną osobą, która dostanie wylewu. Leah westchnęła i ruszyła przez pół-

piętro w kierunku łazienki.

Chciała zatelefonować do Johna, ale rozmyśliła się. Gdyby miał dla niej jakieś

wiadomości, zadzwoniłby sam. Zresztą teraz był ostatnią osobą, z którą chciała

rozmawiać.

Wydawało się, że dzieci wyczuwają atmosferę panującą w wielkiej kuchni, jedząc w

kompletnej ciszy swoje płatki kukurydziane i grzanki. Babcia budziła w nich

niekłamany respekt. Zerkały nerwowo w kierunku zlewu, przy którym zmywała

gliniane naczynia po właśnie zakończonym posiłku.

141

— Cześć, dziadku! — przerwał ciszę Ben. Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku

George'a Bourne'a, który pojawił się w drzwiach, ubrany w tartanowy szlafrok,

przykrywający jego rozpiętą piżamę.

Był krępym, łysym mężczyzną. Jego czerstwa zwykle cera zbladła pod wpływem

choroby, jednak jego grube usta wciąż uśmiechały się promiennie do wnucząt, a

oczy błyskały wesoło zza szkieł okularów w grubych oprawach.

— Dzień dobry, dzieci. Jak się macie dzisiejszego poranka?

— W porządku — odpowiedział Sam.

— Dziś wyjeżdżamy! — wrzasnął Ben.

— George! — krzyknęła Marjorie. Okrzyk zdziwienia, wywołanego pojawieniem się

jej męża o tak wczesnej porze w kuchni, graniczył prawie z histerią. — George,

powinieneś odpoczywać w łóżku!

— Mam już dość leżenia w tym przeklętym łóżku — zabrzmiała jego jowialna

odpowiedź. — Jeśli mam umrzeć, to umrę tu, na dole, a nie jak jakiś cholerny

inwalida przykuty do łóżka.

— Uważaj, co mówisz. Dzieci słuchają — rzuciła ostro Marjorie.

— Nie mają chyba zamiaru wyjeżdżać w takim dniu jak dzisiejszy. — George nie

wierzył w słowa Bena. — Dostaną przecież zapalenia płuc! No, mamusiu, rozpal im

w salonie ogień.

Nazywał swoją żonę „mamusią" od tak dawna, jak tylko Leah była w stanie sięgnąć

pamięcią. Teraz jednak wydawało się, że jest to oznaką małżeństwa pozbawionego

namiętności, które, zdaniem Leah, trwało już za długo.

— Zahartują się. — Leah próbowała załagodzić sytuację. —: Dłuższy spacer po

Marinę Paradę dobrze im zrobi. Potem znajdziemy coś pod dachem.

Ale gdzie? Było już po sezonie. Nawet salony z automatami do gry były już

zamknięte. Nie pójdą też na basen ani do zoo, nawet gdyby było ono w pobliżu.

Może przejażdżka bryczką, jeśli znajdą jakąś na chodzie? Nad tym można się było

zastanowić. Musieliby wsiąść w autobus do Harlech al-

142

bo Portmadoc. Najważniejsze jednak było, aby opuścili ten dom.

Dwadzieścia minut później, ubrani w kurtki Barbour zaopatrzone w wodoodporne

kaptury, wychodzili z domu. Jedynie Ben, który nie chciał założyć kaptura, miał

na głowie biało-czerwony spiczasty kapelusik Arsenał. Wiatr był silny; wiał od

morza, podnosząc i miotając w poprzek szosy tumanami drobnego piasku. Potężne

fale, zwieńczone białymi bałwanami i buchające mgłą rozpylonej wody, rozbijały

się o falochron. Część nadbrzeżnej promenady była zalana. Leah musiała odwrócić

głowę, aby wziąć oddech.

Nabrzeże było puste. Stało tam tylko kilka zaparkowanych samochodów. W oddali

jakiś mężczyzna spacerował z psem. Ben niósł swą nową piłkę, którą John kupił mu

zamiast starej, przebitej. Malec nalegał, aby mógł ją nieść. Leah nie zabraniała

mu tego, ponieważ ostatnią rzeczą, której pragnęła, było urządzanie scen w

obecności jej matki. „Znowu próba dla moich nerwów. Przez najbliższe dziesięć

minut!" — westchnęła do siebie. Dzisiaj nie było jednak najmniejszej szansy, aby

chłopcy zdołali gdziekolwiek pobawić się piłką.

Leah postanowiła skierować się ku zabudowaniom portowego miasteczka. „Być może

tam będzie łatwiej o jakieś schronienie, zresztą do centrum jest tylko kilka

minut drogi pieszo." Wokół było pusto, panowała atmosfera wyludnienia. Kioski z

rybami i innymi morskimi potrawami stały zamknięte i porzucone do następnego

sezonu. Nawet portowa kawiarenka była nieczynna.

Leah skierowała się w stronę wiaty znajdującej się na wysokości przystani. Była

to betonowa konstrukcja o trzech ścianach, której tył przystosowany był do

panujących tutaj wiatrów. Wyposażona w ławkę stanowiła latem, w dni surowej

morskiej pogody, schronienie dla starszych — niewielka kryjówka, pozwalająca

dosłownie wziąć tylko głębszy oddech i zaplanować następny krok. Po przeciwnej

stronie drogi znajdowała się przystań łodzi ratunkowych. Także zamknięta.

143

— Co teraz będziemy robić, mamusiu? — zapytał Sam.

— Za chwilkę pójdziemy do miasteczka i napijemy się czegoś.

Pierwsza z nie kończących się kolejek kawy i coca-coli, które pije się dla

zabicia czasu.

— Nie chcę pić. — Ben był znudzony. Nie mogła mieć do niego pretensji. Zanosiło

się na to, że mają przed sobą ciężki dzień.

— Być może wiatr przestanie wiać i słońce wyjdzie zza chmur — powiedziała Leah.

Wiedziała jednak, że tak się nie stanie. Prognozy na najbliższych kilka dni były

niepomyślne. Wkrótce zacznie padać.

— Chcę grać w piłkę. — Ben zaczął odbijać swą piłkę, trafiając prosto w kałużę i

zbryzgując wodą wnętrze ich schronienia.

— Nie wolno. Przestań odbijać piłkę, zmoczysz wszystkich!

Spojrzał na nią buntowniczo. Piłka unosiła się na powierzchni wody, dryfując w

kierunku stóp chłopca, aby w końcu oprzeć się o nie. Noga chłopca odchyliła się

do tyłu, malec zawahał się i kopnął piłkę z największą siłą, na jaką stać było

trzylatka. Gdy mokra piłka uderzyła o ścianę, cały schronik zalała fontanna

wody. Zabawka odbiła się, zawirowała i potoczyła przez jezdnię w kierunku

przystani. Zanim Leah zdążyła złapać swego syna, malec puścił się w pogoń za

piłką.

W takiej chwili każda matka staje się czujna i ulega obawie. Kiedy jednak

przeczucia stają się faktem, jest kompletnie zdezorientowana. W ciągu jednej

fatalnej sekundy, podczas której Ben wybiegł spod zadaszenia i znalazł się poza

zasięgiem jej wzroku, Leah poczuła, że jest kompletnie sparaliżowana strachem i

nie może wykonać żadnego ruchu. Ani Sam, ani Sara też nie byli w stanie niczego

zrobić. Leah zerwała się w końcu z miejsca i zaczęła biec.

Zobaczyła Bena. Był już po przeciwnej stronie ulicy. Piłka uderzyła o drzwi

hangaru i toczyła się z powrotem po pochyłości. Ben chciał w nieporadny,

dziecięcy sposób złapać swą

144

zabawkę, lecz wymknęła mu się z szeroko rozłożonych rąk i potoczyła dalej,

nabierając szybkości.

— Ben... Stój!!! Ben, gdzie jesteś?!

W tej chwili ogarnęła ją panika i poczuła się zupełnie bezsilna. Chciała

krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. Ben, nie widząc nadjeżdżającego

samochodu, dreptał za swą piłką.

Przerażonej Leah wydało się, że z jakichś nieznanych powodów nadjechał John.

Zobaczyła zbliżającego się dżipa — czerwony suzuki, który w pierwszym momencie

mógł się wydawać ich samochodem, gdyby nie był tak ochlapany błotem i prowadzony

z dużą prędkością. Twarz kierowcy ukryta była w cieniu, ale Leah wiedziała już,

że to nie był jej mąż.

Wreszcie zdołała krzyknąć, jednak było już za późno. Chciała rzucić się na

jezdnię. „Niech przejedzie mnie — przebiegło jej przez myśl — tylko nie

dziecko." Zdążyła jednak zrobić zaledwie jeden krok w kierunku krawężnika, gdy

suzuki znalazł się na jej wysokości, minął ją i zaczął gwałtownie hamować.

Usłyszała pisk opon, a potem jej oczom ukazał się wpadający w poślizg samochód,

który obracał się wokół własnej osi. W końcu dotarł do niej odgłos uderzenia

i... miażdżonego ciała. Mimo że próbowała zasłonić uszy rękoma, dosłyszała

okropny dźwięk zablokowanych kół, ślizgających się po mokrym asfalcie. Coś

pękło, złamało się i rozpadło na drobne kawałki. Wmawiała sobie, że musi to być

z pewnością ta głupia piłka, którą samochód rozerwał właśnie na strzępy, a Ben

stoi po przeciwnej stronie ulicy. Prawie w to uwierzyła.

Wtedy jednak dostrzegła zachlapaną błotem czapeczkę futbolową i krew na drodze.

Natychmiast zebrał się wokół tłumek gapiów. Leah musiała wywalczyć sobie

przejście. Ktoś złapał ją za rękaw, lecz wyszarpnęła się. „Na miłość boską,

pozwólcie mi dojść do mojego dziecka!"

Nie zwracając uwagi na krew, przycisnęła do siebie zmiażdżone zwłoki, brudząc

się szarą substancją, wydobywającą się ze strzaskanej czaszki. Ofiara była

kompletnie nierozpo-znawalna. Ale nie dla Leah.

145

Mętna nadzieja przeniknęła jej oszalały umysł. Smród nie mytego od dawna ciała,

brudne poszarpane ubranie. Jej histeryczny krzyk oznajmiał teraz ulgę. Odwróciła

się do tłumu, który zniknął gdzieś w tajemniczy sposób. Pozostały tylko trzy

osoby: Sam, Sara i wymiotujący kierowca.

— Wszystko w porządku! — krzyczała do nich Leah. — Mówię wam, że wszystko jest w

porządku! To tylko włóczęga. Tak jak wtedy...

I rzeczywiście wszystko było tak jak wtedy.

Tylko że tym razem był to Ben.

14

— Pora wstawać. — Ruth Ford trąciła delikatnie Johna, stawiając na nocnym

stoliku kubek z herbatą. — Jest już prawie siódma, a koło ósmej musimy przecież

złapać metro.

— Co...? — John przeciągnął się, otworzył oczy i mrugając powiekami, czekał, aż

powróci do niego utracony na czas snu obraz rzeczywistości. Po chwili odzyskał

jasność umysłu i jęknął w duchu. Przed nim stała Ruth, która ubiegłej nocy

powstrzymała go od podpalenia domu przy Schooner Street 13.

— Dzisiaj jest środa i musimy iść do pracy.

Ruth miała na sobie swoją różową podomkę. John, sądząc po jej mokrych włosach,

stwierdził, że musiała przed chwilą brać kąpiel.

— Nigdzie dziś nie pójdę... — Znów zamknął oczy.

— Źle się czujesz, John? — spytała, nachylając się nad nim. W jej głosie wyczuł

autentyczą troskę.

— Nie. — John zrobił przerwę, aby dać sobie czas do namysłu. — Mam... mam

migrenę. Czy mogłabyś zasunąć kotary?

Ruth podeszła szybko do okna, aby spełnić jego prośbę. Po zasunięciu kotar

ponury mrok deszczowego jesiennego poranka pogłębił się jeszcze bardziej.

— Tak mi przykro. Lepiej powiadomię bank...

— Nie, nie rób tego!

— Och, rzeczywiście. Zapomniałam. Zadzwonisz potem?

— Myślę, że tak. Ale nie martw się o mnie, kochanie. Będę tu cały czas aż do

twojego powrotu.

— Dobrze. — Ruth poszła w kierunku drzwi. — Może sama zadzwonię później, żeby

się dowiedzieć, jak się czujesz.

—Nie, proszę, nie rób tego. —John pomyślał, że migreny są wygodnym wykrętem, bo

cierpiący nie powinien być niepokojony, za to ulgę przynosi mu pozostawienie go

w kompletnym spokoju. — Przejdzie mi pewnie, gdy będzie czas na lunch. W moim

przypadku nie potrwa dłużej niż dwanaście godzin.

147

— Jak chcesz. — Poszła do łazienki, żeby się ubrać. — O nic się nie martw, będę

w domu około szóstej wieczorem.

O ósmej dziesięć cały dom należał do Johna. Był wolny i miał alibi, w razie

gdyby było mu potrzebne. Teraz nie było pośpiechu. Leżał w łóżku. O spaniu nie

było jednak mowy; w ogóle nie mógł się odprężyć. Wiedział, co musi zrobić. Nie

chciał jednak zawalić całej sprawy przez nerwy i pośpiech. Miał osiem godzin,

aby dokończyć to, co zaczął ostatniej nocy.

Około dziewiątej podniósł się, wykąpał i ubrał. Zrobił sobie kubek kawy i usiadł

w kuchni, aby przemyśleć szczegóły. Dzisiaj nikt nie mógł go zatrzymać.

Tuż przed dziesiątą wyszedł z domu. Jesienny poranek powitał go chłoszczącymi

strugami deszczu. Jeśli dopisze mu szczęście, wróci tu około południa.

Było to tak, jakby ktoś puścił mu jeszcze raz stary film. Stał na chodniku po

przeciwnej stronie ulicy, patrząc na dom numer trzynaście przy Schooner Street.

Budynek zdawał się przybierać wyraz żywej istoty, której rysy układały się w

złośliwym grymasie, a oczy widziały i rozpoznawały Johna. „Ach więc znów tu

przyszedłeś. Ale to nie wyjdzie ci na dobre, Johnie Strike'u!"

— Ty draniu! — John był zły. Wzbierała w nim złość. Powtarzał sobie, że nie ma

powodów do obaw. Był środek dnia i nic nie mogło mu się stać.

Włamywacz zginął jednak po południu.

„Zabierze mi to jakieś dwie minuty — stwierdził. — Mogę zostawić drzwi wejściowe

otwarte, na wypadek gdybym musiał uciekać."

Stał na ulicy wciąż jeszcze niezdecydowany. Ktoś mógł go zobaczyć, rozpoznać.

„Tak, panie oficerze, widziałem pana Strike'a w pobliżu jego... "

Dziesiąta czterdzieści.

Z postawionym kapturem swej nieprzemakalnej kurtki John przeszedł na drugą

stronę ulicy. W zasięgu wzroku nie było nikogo, stały tylko samochody

zaparkowane po obu

148

stronach ulicy. Suzuki wyglądało żałośnie, jakby już nigdy więcej nie miało

ruszyć. Pomyślał, że będzie chyba musiał przyjechać po nie jutro, bo

natychmiastowy powrót tym samym samochodem mógłby wzbudzić podejrzenia.

Spojrzał na dom Johnsonów. Wyglądało na to, że nie ma w nim nikogo. Brian był

zapewne już od trzech godzin w mieście, Jeremi przebywał w swojej szkole z

internatem, a Janet tkwiła jeszcze w łóżku. Leniwa krowa. John pomyślał, że

prawdopodobnie ma wibrator. Niewątpliwie należała do gatunku kobiet, które

każdego ranka walą się same plastikowym penisem, wmawiając sobie, że mają całą

armię kochanków. Jeszcze jeden fantastyczny pomysł, aby uzupełnić snobistyczny

obraz własnej osoby, który próbowała stworzyć.

Gdy John pchnął i otworzył drzwi wejściowe, poczuł obecność czegoś, co czaiło

się w każdym zakamarku tego domu. Wydawało mu się, że ktoś idzie za nim przez

korytarz, ciągnąc za sobą podmuch śmierdzącego powietrza, i że czyjeś lepkie

palce dotykają jego twarzy i rąk. Myślał, że cokolwiek to było, jeszcze dziś

zostanie zniszczone, spalone na popiół w swym własnym ohydnym legowisku.

Pogniecione gazety rozwinęły się i powypadały z kominka, układając się dokładnie

tak samo jak poprzednio, zanim nie uległ panice i nie wepchnął ich do paleniska,

gdy u wejściowych drzwi zadzwonił dzwonek. Teraz znów leżały na parkiecie i na

wypełnionej pianką kanapie.

Potrzebował tylko jednej zapałki.

Pudełko z zapałkami było na półce nad kominkiem. Wziął je do ręki, potrząsnął

nim i usłyszał znajome grzechotanie. „Wystarczy sekunda i już mnie tu nie będzie

— pomyślał. — A potem wrócę i stanę w tym samym miejscu po drugiej stronie

ulicy, ale wszystko wokół będzie wyglądało zupełnie inaczej, ponieważ ten dom

będzie tylko stertą czarnych zgliszczy, obsypanych popiołem z tego pogrzebowego

stosu. Cokolwiek tu żyje, zginie.

Nagle John wyraźnie usłyszał dochodzący z kuchni dźwięk: szybki, gwałtownie

nabierany oddech. Ogarnął go

149

strach. „O Jezu! To jest okropne!" Jednak poczucie dumy i zadowolenia z samego

siebie było silniejsze od strachu.

— Słyszysz mnie, draniu?! — krzyknął.

Żadnej odpowiedzi. Zupełna cisza. Teraz już nic nie mogło go zatrzymać.

Otworzył pudełko z zapałkami, wyjmując przy pomocy kciuka i palca wskazującego

jedną z zapałek. Trzymał ją tuż przed draską. Johnowi przypominało to mierzenie

z pistoletu — jakby trzymał palec na spuście, nie naciskając go jednak, tylko

rozkoszując się swą władzą. „Wkrótce umrzesz. Nie chcę jednak, aby nastąpiło to

zbyt szybko, bo mam ochotę cię jeszcze podręczyć."

John zaczął wyobrażać sobie ogień; zajmujące się papiery, które zaczynają palić

się i trzeszczeć cicho, lizane przez płomienie, jęzor ognia wdzierający się do

starego komina, dym wracający kłębami do pokoju, ponieważ przewód kominowy

zapchany jest przez sadzę, której nigdy nie usuwano. Oczami wyobraźni widział,

jak zgłodniałe płomienie szaleją w kominku, szukają większych kawałków papieru,

skacząc od jednego skrawka do drugiego. Przypalają kanapę, zostawiając na niej

czarny ślad spalenizny. Ogień sunie z sykiem w górę, w kierunku sufitu, zupełnie

jak w propagandowych filmach ostrzegających przed niebezpieczeństwem zapalenia

się łatwopalnych mebli. Pożar ogarnia już przedpokój; pomarańczowe piekło

rozwija się wściekle we wszystkich kierunkach. Okna trzeszczą już ogarnięte

płomieniami, dym wydobywa się na ulicę. W tym momencie mogłoby być już za późno.

Wozy strażackie blokują ulicę. Snoby z zaparkowanych BMW przeszkadzają

strażakom, którzy niemal na wyścigi zalewają pianą już i tak stracony dom. „Nie

zdołamy uratować już numeru trzynastego, ale możemy zatrzymać płomienie

rozszerzające się na sąsiednie domy."

Strażacy zakładają aparaty tlenowe, aby wejść do płonącego domu i upewnić się,

czy nikt nie pozostał tam uwięziony. Wycofują się jednak zmuszeni do odwrotu

przez gorąco, pewni, że ktoś, a raczej coś, pozostało w środku. Wsłuchują

150

się, wyławiając spomiędzy odgłosów syczącej piany i trzasków czyjeś rzężące

wrzaski, z odgłosem chrapiącej i furko-czącej w zniszczonych płucach flegmy.

John był świadomy jego obecności, która przyprawiała go o mdłości. Tak jak i

wcześniej, czuł nawet jego zapach. Otaczało go rzeczywiste zło; oblapywało go i

czepiało się, próbując go zatrzymać. John walczył z nim; z wysiłkiem poruszał

palcami. Wreszcie potarł zapałką o brzeg pudełka. Wystarczyła tylko jedna.

I wtedy u drzwi zadzwonił dzwonek.

„Jasna cholera. Nie wierzę... Coś mi to przypomina. To jakby znów ten sam stary

film. Nie zmienisz tego. Na zewnątrz będzie stała Ruth Ford w mokrym od

porannego deszczu ubraniu. Na jej twarzy ulga odprężenia — odnalazła go. Powie:

Och, John! Tak się martwiłam, gdy po powrocie do domu nie zastałam cię.

Wiedziałam, że tu jesteś."

Tak samo jak poprzednim razem zebrał papiery i wepchnął je do kominka — mogły

znowu wypaść, korzystając z następnej okazji.

John szedł do drzwi, słysząc wciąż podążający za nim odgłos chrapliwego śmiechu.

Zatrzymał się na moment, aby zebrać siły, po czym otworzył drzwi.

— Ruth, ja...

To nie była jednak Ruth. Był to umundurowany oficer policji. Jego kolega

siedział za kierownicą służbowego samochodu, próbując zawrócić i wjechać na

miejsce po przeciwnej stronie ulicy. Było więc jasne, że mają zamiar zabawić tu

przez dłuższy czas.

John cofnął się. O mało nie upuścił pudełka z zapałkami, gdy próbując je chować,

nie trafił ręką w kieszeń przeciwdeszczowej wiatrówki. „O Boże żywy! Oni

wiedzą!"

— Pan Strike? Czy pan John Strike? Skinął głową, przełykając w poczuciu winy

ślinę. Próbował podpalić dom i okraść towarzystwo ubezpieczeniowe.

— Obawiam się, że mamy dla pana niepomyślne wieści. Czy mógłbym wejść do pokoju?

— „Do tego, w którym pró-

151

bowałeś rozniecić ogień, aby spalić dom" — dopowiedział sobie w myślach John.

Sam usadowił się w fotelu, policjant zaś usiadł na piankowej kanapie. Papiery

rozwijały się z cichym szelestem i układały się, jakby były specjalnie

trenowane.

— Pański syn, proszę pana... — Oficer zrobił się blady, jego dolna warga drżała.

Nowicjusz. Sierżant wysłał go do czarnej roboty, sam zaś parkował w tym czasie

samochód. — Pański syn został dzisiaj wczesnym rankiem przejechany w Barmouth.

Obawiam się, że... — Teraz miało nastąpić słowo, przy którym wszystkich

opuszczała odwaga. — Nie żyje.

Informacja ta jednak nie od razu dotarła do Johna Stri-ke'a. Słuchał jedynie

słów policjanta, zajęty tymi przeklętymi papierami, które układały się,

udowadniając jego winę, poświadczając zbrodnię jeszcze przed jej dokonaniem.

Szeleściły coraz głośniej i głośniej, jakby próbując zwrócić na siebie uwagę

policjanta: „Panie oficerze, proszę spojrzeć — oto jak wszystko miało się

odbyć." Ale policjant nie patrzył nigdzie indziej, jak tylko w śmiertelnie bladą

twarz Johna Strike'a.

— Zginął na miejscu. Pańska żona przebywa pod opieką rodziców. Panie Strike, czy

mam wezwać lekarza?

Pokój zaczął wirować. Podłoga uniosła się, potem zaczęły wirować ściany. Smugi

przesuwały się przed oczami Johna coraz szybciej i szybciej, aż obraz pokoju

stał się zupełnie zamazany, a rysy umundurowanego policjanta nierozpozna-walne.

Mógł to być teraz ów starzec ubrany w granatowy płaszcz, wypowiadający

bezgłośnie jakieś słowa.

Wtedy dla Johna Strike'a wszystko stało się czarne.

Gdy zaczęło się ściemniać, deszcz zelżał, zamieniając się w intensywną mżawkę.

Schooner Street była teraz wilgotna. Błyszczała w światłach przejeżdżających

szybko aut, rozpryskujących tumany wody. Tak na przedmieściach wygląda szczyt

ruchu ulicznego. Przypada około dwudziestej trzeciej trzydzieści. Potem zamiera,

ograniczając się jedynie do nie-

152

regularnych wędrówek przechodniów spieszących do domu. Ostatnia fala powrotów

przechodzi około północy, a potem tylko czasami słychać pojedyncze pośpieszne

kroki.

Sweter Mike'a Gilsona podczas półmilowej wędrówki z indyjskiej restauracji

kompletnie nasiąknął mżawką. Mokre dżinsy lepiły mu się do nóg, krępując ruchy.

Erekcja wzmagała tylko dyskomfort.

Był wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną. Przytrzymywał swym silnym ramieniem

dziewczynę, która tuliła się do jego boku, opóźniając ich marsz. Przechylał

głowę i całował jej mokre jasne włosy.

Traccy była ładna, ale nie był to jedyny powód, dla którego Mikę umawiał się z

nią przez wszystkie wieczory zeszłego tygodnia z wyjątkiem niedzieli, kiedy to

jej rodzice nalegali, by towarzyszyła im w wizycie u krewnych. Jej bliscy mieli

pieniądze, a ona sama miała pracę za osiemdziesiąt funtów tygodniowo w jednym z

barów kawowych, gdzie zresztą Mark zagadnął do niej po raz pierwszy. Dla

bezrobotnego była to duża suma. Dzisiejszego wieczoru za posiłek zapłaciła

Tracey, podobnie jak podczas pięciu ostatnich spotkań. Dzisiejszej nocy Mikę

chciał czegoś więcej. Czuł silne pożądanie.

Miała osiemnaście lat i była dziewicą. Zawsze mówiła prawdę i jak na panujące w

dzisiejszych czasach warunki była niewinna. Mikę szukał jakiegoś zaciemnionego

ganku, gdzie mogliby się pieścić i całować, a on mógłby jeszcze raz spróbować

swego szczęścia. Dwie noce temu pozwoliła mu, aby włożył rękę pod jej bluzę i

nie sprzeciwiała się specjalnie, gdy dotykał jej piersi. Ostatniej nocy Mikę

poczynił kolejny krok. Nie stawiała większego oporu, gdy ta sama ręka znalazła

drogę pod jej spódniczką. Dziewczyna nie była chętna do rozchylenia swych nóg,

tak aby mógł między nie włożyć rękę. Jednak czubek jego palca doszedł

dostatecznie daleko, by poczuć wilgoć. Była podniecona. Mimo to nie mógł posunąć

się ani odrobinę dalej. „Pracuj nad tym, stary." Samo myślenie o tym

przyspieszało Mike'owi oddech.

x 153

Nie opodal stał dom. W oknach nie było świateł; na wpół otwarta furtka

wyglądała, jakby oczekiwała gości. „No, stary, wejdź tam i spróbuj szczęścia."

— Dzisiaj nie wolno mi wrócić późno do domu — powiedziała Traccy, gdy popchnął

ją lekko w kierunku ganku. Cień okrył swym płaszczem ich połączone w miłosnym

uścisku ciała.

— Nie będziesz późno. — Całował ją, przyciskając do siebie. Jego męskość

wciskała się między jej mocno zwarte uda.

Teraz Mikę posunął się najdalej od czasu, gdy spotkali się po raz pierwszy.

Rozpiął jej płaszcz i ściągnął bluzę. Jej sutki sterczały w miseczkach stanika

ostro jak ćwieki. Potem wcisnął dłoń pod jej bawełnianą sukienkę i zaczął nią

pocierać niedostępne miejsce pomiędzy naprężonymi udami. Poczuł, że jej krocze

wilgotnieje. Dziewczyna wciąż jednak starała się utrzymać jego niecierpliwe

palce na dystans, choć jej bielizna była już mokra, co było budzącym nadzieje

zwiastunem. Mikę szturchał i popychał ją, poruszając rytmicznie biodrami. Gdyby

nie przyciskał jej mocno do siebie, przewróciłaby się z pewnością do tyłu.

— Chciałabym iść do domu. — Nagle jej głos stał się szorstki i stanowczy.

Nastąpiła chwila nieprzyjemnego napięcia. Sprawiło to jednak, że wydała się

Mikowi jeszcze bardziej podniecająca. Pożądał jej z całych sił. Jego napinający

się i pulsujący penis wciąż drżał.

— Niedługo pójdziesz — rzekł. Postanowił, że ta dziewczyna dzisiejszej nocy

będzie jego. Myślał o tym przez cały dzień. Teraz prowadziło to już do obsesji.

Wspomnienie tego postanowienia ponaglało go, potęgując jego żądzę. Był teraz

jakby zamknięty w pustce, z dala od reszty świata, gdzie nikt nie był w stanie

usłyszeć krzyków dziewczyny.

Opuścił rękę, odnalazł zamek rozporka i rozpiął go, wyciągając gruby i napięty

kształt, który pchał do przodu naprzeciw jej niechętnych palców. Próbowała

opierać się, ale Mikę zmuszał ją, pocierając jej własnymi palcami przesuwającą

się po sterczącym członku ciepłą i wilgotną skórę.

154

— Nie! — To była pełna przerażenia prośba. — Proszę cię, Mikę. Ja nie chcę.

—Ale ja chcę! — Zaśmiał się jakby nie swoim głosem. — Spójrz, tylko cię dotknę.

Wejdę w ciebie nie dalej niż mój palec.

Traccy zaczęła się szamotać, lecz chłopak odnalazł gumkę jej majtek i pociągnął

mocno. Rozległ się odgłos darcia. Teraz już prawie ją miał. Między wciąż

ściśniętymi i nie dopuszczającymi go udami czuł jedwabiste włosy. Dyszał ciężko.

Czuł w biodrach i lędźwiach rosnące napięcie. Nie mógł dłużej wytrzymać. Dreszcz

rozkoszy zapowiadający orgazm dopełnił desperacji.

„Bierz ją!"

Ten szept mógł powstać w jego opanowanym żądzą umyśle albo pochodzić z ciszy

wilgotnej jesiennej nocy. Nalegający i podjudzający, popędzał go jak ukryty w

głębokim cieniu obserwator ze zniecierpliwieniem czekający, by stać się

świadkiem całego aktu.

Silne palce Mike'a rozchyliły uda dziewczyny, pchając się w głąb i odnajdując

miękkie, ciepłe wejście, do tej pory zwarte i niedostępne. Traccy broniła się,

próbując odepchnąć chłopaka. Wpiła w jego twarz swe drobne, zakończone ostrymi

poznokciami palce, lecz on, owładnięty pożądaniem, nie zwracał na to uwagi. Z

całych sił przycisnął się i wszedł w nią gwałtownie. Narastająca żądza ogarnęła

go całkowicie.

Gdzieś w ciemności usłyszał cichy śmiech, zignorował go jednak, przyciskając

Traccy do chropowatego muru, drżąc, prężąc się i jęcząc. Zwijał się, zawodząc

głośno, czerpiąc z niej rozkosz.

Jego esktaza była jednak krótkotrwała. Szybko ustąpiła miejsca przerażeniu,

które poczuł, gdy dziewczyna zaczęła histerycznie krzyczeć. Natychmiast

oprzytomniał i uświadomił sobie, co zrobił i jakie to może mieć konsekwencje.

Zaczął się usprawiedliwiać, błagając o wybaczenie, ale dziewczyna nie słyszała

go. Wrzeszczała okropnie, zawodząc i wo-

155

łajać o pomoc, zrozpaczona, że utraciła dziewictwo. Jej płacz odbijał się echem

w ciemnym ganku, nabierając jeszcze siły.

Wśród tych krzyków (mimo sięgającego szczytu przerażenia i paniki) Mikę usłyszał

znów chrapliwy szept: „Ucisz ją!"

Ponownie stracił nad sobą kontrolę. Ręce zaczęły poruszać się mimowolnie. Palce

objęły jej smukłą szyję i zacisnęły

się na niej.

— Zamknij się, dziwko!

Jej krzyki zamieniły się teraz w stłamszony i przyduszony

bełkot. Jej ramiona poruszały się chaotycznie, okładając Mikę^ uderzeniami jak

cepy. Bała się, ale i również nienawidziła. Nie było przebaczenia, nie było

ustępstw.

Jego ręce zaciskały się coraz mocniej, aż z jej ust przestał wydobywać się

urywany, charczący szept i zapanowała cisza. Oczy dziewczyny wyszły na wierzch i

napuchły jak mający za chwilę pęknąć bąbel powietrza. Nie patrzyły już jednak.

Przestała stawiać opór i zawisła bezwładnie w jego uścisku jak niewymiarowa

gałgankowa lalka. Gdy zabrał rękę, osunęła się i upadła u jego stóp.

Chwilę wpatrywał się w skuloną postać, po czym trącił ją

nogą. Przewróciła się na wznak, uderzając głucho o ścianę i obracając się w jego

kierunku, jakby chciała na niego spojrzeć. Jej martwe ciało ułożyło się w

nieprzyzwoitej pozie: uda rozchyliły się szeroko, jakby zapraszała, aby jeszcze

raz skorzystał z jej wdzięków, teraz, gdy była już martwa.

Rozejrzał się dookoła, wypatrując w ciemności kogoś, do kogo mógł należeć

tajemniczy dopingujący go głos. Być może teraz zaproponowałby pomoc. Nie wyczuł

jednak niczego, oprócz przesiąkniętego wilgocią zimna jesiennej nocy, które

przenikało go dotkliwie.

Wtedy chłopak zaczął na oślep uciekać, pozostawiając za

sobą ganek okropnego domu — świadka morderstwa. Na drzwiach widniał numer

trzynaście.

156

15

Dom numer trzynaście przy ulicy Schooner Street był dla Dona Lestera źródłem

poważnych kłopotów. Ulga w chwili, gdy rodzina Strike'ów kupiła ten dom, okazała

się krótkotrwała. Teraz chcieli go sprzedać. I to szybko. Dlaczego?

Don pozostał w biurze, mimo że pozostała część personelu dawno je opuściła.

Studiował fotokopię broszury informacyjnej domu. Musiał istnieć jakiś powód, dla

którego nikt nie chciał go kupić i mieszkać w nim, a jeśli już to zrobił, to

natychmiast wystawiał dom na sprzedaż, nie bawiąc tam dłużej niż miesiąc.

Don mógł oczywiście odmówić pośrednictwa i odesłać Strike'ów do nowych,

pirackich agencji, zwalając problemy na innych. Nie szedł jednak nigdy na

łatwiznę, a poza tym żył cudzymi problemami. To, że w Hampstead jakaś posesja

wystawiona była właśnie na sprzedaż z ceną wywoławczą miliona funtów, a decyzja

w tej sprawie należała do niego, nie miało teraz znaczenia. To była po prostu

rutynowa robota. Tego typu mieszkania sprzedawały się same, a Don obiecał sobie,

że nie spocznie, dopóki kontrakty w sprawie sprzedaży domu przy Schooner Street

13 nie zostaną wymienione po raz kolejny. Wtedy dopiero będzie z siebie w pełni

zadowolony. I z pewnością nie przyjmie tej sprawy po raz drugi.

Postanowił, że będzie musiał dokładnie zbadać sprawę tego kłopotliwego domu.

Don Lester miał trzydzieści dwa lata, był drobnej budowy. Każdy jego ruch był

zdecydowany i stanowczy, nawet jeśli zdejmował ze swego długopisu plastikowy

kapturek, aby podpisać czek swym zamaszystym, ozdobnym podpisem. Nosił

astygmatyczne okulary, kosztowny, szyty na zamówienie w Savile Rów garnitur i

jeździł jaguarem XJS. Mieszkał w Balham. Był tytanem pracy — poświęcał jej

siedem dni w tygodniu. Jego jedynym wypoczynkiem była partia tenisa w niedzielne

przedpołudnie i dwutygodniowy pobyt na nartach w styczniu. Milionerem został

kilka tygodni przed swy-

157

mi trzydziestymi urodzinami. Za cel postawił sobie dorobienie się drugiego

miliona jeszcze przed trzydziestym piątym rokiem życia. Tak więc, logicznie

rzecz biorąc, powinien był zignorować problem budynku przy Schooner Street 13.

Sprawa tego domu drażniła go jednak. Był fachowcem i jego poczucie obowiązku nie

zniosłoby takiej porażki. Poza tym nie załatwiona sprawa nie była najlepszą

reklamą dla jego firmy. „Do licha z tym! — pomyślał. — Zajmę się tą sprawą

osobiście i do końca tygodnia dom powinien być sprzedany. Jeśli będzie trzeba,

rzucę wszystkie inne zajęcia."

Sprawdził metodycznie wszystkie szczegóły, analizując dokładnie każdy detal.

Cena wydawała się przystępna, zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę ostatnie

podwyżki cen prywatnych własności w Londynie. W tej sytuacji nie było potrzeby

obniżania ceny wyjściowej. W innych warunkach nawet nakłaniałby sprzedawcę, aby

podbił cenę o następne trzy tysiące.

Opinie rzeczoznawców nie były zachwycające. Mimo to pod numerem trzynastym,

oprócz panującego wszędzie brudu, nie stwierdzono większych usterek budowlanych.

Podczas oglądania rzucał się w oczy tylko bałagan, który panował tam, zanim domu

nie przejęli następni bogaci właściciele. Zresztą to nie było ważne. Miesiąc

temu sprzedał dom numer pięćdziesiąt dwa za sto dwadzieścia pięć tysięcy funtów

i to był interes, na którym można było nieźle zarobić.

Budynek był doskonale położony, jeśli chodzi o dojazdy do śródmieścia —

zlokalizowany w pobliżu tak zwanej „Południowej bramy". „Sprzedawanie domów

polega jedynie na zaaranżowaniu spotkania między kupującym i sprzedającym i

wyciągnięciu z tej transakcji odpowiednich zysków. Ale nie tym razem" —

pomyślał.

Problem więc musiał istnieć w samym domu. Don nie był jeszcze w środku, widział

tylko posesję z ulicy, gdy wracał do domu. Dlatego też następnym krokiem miała

być osobista inspekcja.

Spojrzał na zegarek. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści Zastanawiał się, czy

Strike'owie będą w domu. Do diabła z nimi! Jeśli jego wizyta będzie dla nich

niewygodna to trudno.

158

Powinni pogodzić się z tym, o ile zależy im na szybkiej sprzedaży. Jeśli nie

zastanie ich w domu, ma drugi klucz. Nie było to zbyt eleganckie myszkować po

czyimś domu, w którym wciąż jeszcze ktoś mieszka, ale do diabla z tym jeszcze

raz!

Miał nadzieję, że nie zajmie mu to zbyt wiele czasu, tym bardziej że było mu to

po drodze. Pomyślał, że mógłby zadzwonić do Melanii i powiadomić ją, że wróci

później. Zdecydował jednak, że tego nie zrobi. „W końcu zaczniesz się

usprawiedliwiać z każdego ruchu, jak pociągnięty do odpowiedzialności zwykły

urzędnik biurowy, który pracuje od dziewiątej do siedemnastej — pomyślał. — W

ten sposób nie zarobisz swojego drugiego miliona."

Numer trzynasty nie był oświetlony. W pobliżu znajdowało się wystarczająco duże

jak na jaguara miejsce do zaparkowania. Don znalazł jeszcze jedno trochę dalej i

wprawnie zaparkował na nim samochód. Ulewa przeszła w mżawkę. Don wzruszył

ramionami w swej przeciwdeszczowej kurtce i podążył pewnym i zamaszystym krokiem

w dół ulicy, trzymając w ręku zapasowy klucz. Zadzwonił tylko raz, czując, że

nie ma tam nikogo. Śmiało wszedł do środka.

„O Boże! Co za okropny bałagan!" Don cofnął się o krok i w słabym świetle

korytarza ujrzał złamaną poręcz i zbryz-gane krwią ściany. Pomyślał, że

Strike'owie mogliby już uporządkować mieszkanie i naprawić szkody. Żaden klient

nie kupi tej posesji, jeśli zobaczy ją w takim stanie. Don chciał już zgasić

światło i wyjść, gdy uświadomił sobie, że problem tkwi gdzie indziej. Włamanie

miało miejsce dzień albo dwa dni temu i z całą pewnością policja poprosiła

Strike'ów, aby nie porządkowali jeszcze swego domu. Pomyślał, że lepiej będzie,

jeśli obejrzy jego pozostałą część.

„Co za głupiec tu urzędował?" Don Lester wpatrywał się ze zdumieniem w stertę

zgniecionych gazet, z których część wystawała z kominka, a część leżała na

parkiecie. „Chyba nie myślał o podpaleniu?"

Rozejrzał się po kuchni. „Oto ślad uzdolnień Johna Stri-ke'a. To one z pewnością

sprawiły, że przyciągnął do domu te dekoracje i wykonał inne roboty. To

zwyczajny snobizm!"

159

Jeszcze zanim wszedł na piętro, zaczął odczuwać niepokój. Stojąc w największej

sypialni, czuł się, jakby nie był sam. Obejrzał się za siebie, opierając pokusie

spojrzenia w kierunku szafy, w której mógł się ktoś ukryć. Powiedział sobie, że

widział już wszystko, co trzeba. Mógł tylko poradzić Stri-ke'om, aby

uporządkowali dom i naprawili zniszczone sprzęty. I to było już chyba wszystko.

Ale czy na pewno?

Donowi zakręciło się w głowie i zachwiał się. Był mokry od potu — prawdopodobnie

wynik przepracowania i zmęczenia. Wiedział, że należy do grupy osobowości typu A

— ludzi najbardziej podatnych na atak serca. Była to gwałtowna myśl,

przerażająca go do głębi. „O Boże! Postępujące bóle w klatce piersiowej..." Stał

tak, czekając, aż zamienią się w atak. Ostatnio wiele czytał w gazetach na temat

ludzi, którzy pracują siedem dni w tygodniu, utrzymują się w dobrej kondycji,

stosują właściwą dietę i gasną jak płomyczek. Tak jak on!

Na półpiętrze Don musiał uchwycić się połamanej poręczy.

„W tym miejscu włamywacz runął przez balustradę i spadł na dół — przypominał

sobie agent — aby nadziać się na złamany szczebel. Wisiał tak dotąd, aż

odnaleziono jego zwłoki. W tym czasie zbryzgał ściany i sufit krwią. Musiał czuć

się tak samo jak ja teraz!"

Don musiał uczepić się wątlej poręczy — w przeciwnym wypadku na pewno by upadł.

Rozpoznawał już objawy, przynajmniej część z nich. Lęk wysokości. Ostatnim razem

doświadczał go, będąc na narciarskim urlopie w Szwajcarii, podczas wchodzenia na

Jungfrau. Wysokość nigdy przedtem nie sprawiała mu kłopotu. Wtedy było jednak

inaczej. „Mogę po prostu spaść!" — ta myśl sprawiła, że poczuł się zupełnie

oszołomiony i skołowaciały. Jego oddech stał się płytki; zapragnął nagle usiąść

na ziemi i złapać się czegoś. Zupełnie tak jak teraz...

Osunął się na podłogę i uchwycił mocno podstawy nienaruszonych jeszcze szczebli

balustrady, uwieszającsię na nich w żałosnej, rozpaczliwej pozie. Jeszcze raz

poczuł, że ktoś go

160

obserwuje i chichocze. „Zamknij się, draniu!" — pomyślał bezwiednie.

To było przerażające.

„Nie czuję się dobrze." Było to zupełnie logiczne wyjaśnienie. Wydawało się, że

pokryte parkietem półpiętro zaczyna się unosić, potem opadać. Don zastanawiał

się, jak najprościej dostać się na dół. Postanowił, że zrobi to tak, jak miał w

zwyczaju, gdy był dwuletnim dzieckiem, zanim jeszcze nauczył się chodzić. Zaczął

ześlizgiwać się po schodach na siedząco, cały czas przytrzymując się poręczy.

„Najpierw stopy... Powoli. I nie patrz w dół, cokolwiek będziesz robił" —

powtarzał sobie.

Był to bardzo powolny sposób poruszania się. Don zdawał sobie sprawę, że drży i

jest przerażony. Nie miał wątpliwości, że ktoś wciąż go obserwuje.

Miał wrażenie, że upłynęły całe godziny, gdy wreszcie usiadł na ostatnim, dolnym

stopniu. „Nie mogę natychmiast wstać. Muszę odpocząć — pomyślał. — Wkrótce

powinienem się poczuć lepiej."

Lęk wysokości ustąpił i Don wstał, trzęsąc się na całym ciele. Może jednak

poradziłby Strike'om, aby sprzedażą domu zajęli się urzędnicy z pirackich

agencji? Ale przede wszystkim chciał jak najszybciej opuścić ten cholerny dom.

Zrobił dwa, może trzy kroki w kierunku drzwi wejściowych i zatrzymał się

gwałtownie. Pomyślał, że wyjście z tego domu w nocy będzie tak samo

przerażające, jak dziwne sensacje, których doznawał na piętrze. Nagle odniósł

wrażenie, ze między nim a frontowymi drzwiami istnieje jakaś niewidzialna

bariera. Nie mógł wyjść na zewnątrz. Był uwięziony!

Przebywał w zaniedbanym, odrażającym więzieniu, którego ściany poplamione były

krwią, a więźniowie byli skazańcami, obserwowanymi przez ukrytego kata. Wyrok

śmierci został wydany.

— Przecież to jakaś cholerna bzdura! — powiedział do siebie na głos, aby

wesprzeć się na duchu. W jego głosie słychać było jednak przerażenie.

161

Telefon! Jedna rozmowa i byłby bezpieczny. Ktoś mógłby przyjść tu i wybawić go.

Postąpił w kierunku aparatu, lecz natychmiast powstrzymał się. „Nie, nie mogę

tego zrobić." Nie mógł nawet zadzwonić do Melanii, gdyż podważyłoby to jego

męski autorytet. Zresztą każdy , ktokolwiek by to nie był, mógł narazić go na

śmieszność, a jego reputacja mogła zostać wystawiona na ciężką próbę. „Pozwólcie

mi tylko wyjść za te cholerne drzwi!"

Z wysiłkiem, walcząc przez całą drogę z ogarniającą go słabością, zbliżył się do

wyjścia i oparł o pokrytą podrapanym i odpadającym lakierem ścianę. Nie mógł

jednak w żaden sposób otworzyć drzwi. Pocił się i panikował w duchu. Nie mógł

wyjść na zewnątrz, ale myśl o tym, aby zawrócić i pójść na górę była jeszcze

bardziej przerażająca. Z całą pewnością pozostanie w tym domu doprowadziłoby go

do obłędu jeszcze przed wschodem słońca.

Wtedy usłyszał czyjeś kroki. Rozbrzmiewały na zewnątrz, kierując się w jego

kierunku od strony ulicy. Usłyszał skrzypnięcie metalowej furtki i niskie

stłumione głosy. Wiedział, że ktoś musi być na ganku.

„Strike'owie! To na pewno oni! Wrócili z jakiegoś wieczornego wypadu. Dzięki

Bogu!" Całkowicie odprężony Don Lester przygotowywał w myślach skrót swojej

wymówki: „Tak bardzo mi przykro, że musiałem wtargnąć do państwa domu, ale

otrzymaliśmy telefon od ewentualnego nabywcy i w obliczu nietypowych i

wyjątkowych problemów związanych z tym domem, pomyślałem, że powinienem obejrzeć

to miejsce. Nie śmiałem tak ważnej sprawy odkładać do rana, więc posłużyłem się

drugim kluczem. Muszą państwo uporządkować cały ten bałagan, wezwać stolarza,

aby naprawił poręcz, umyć ściany, tak aby mieszkanie budziło zaufanie. Trudno

będzie wam je sprzedać, jeśli tego nie zrobicie." Pomyślał, że brzmi to

wiarygodnie, a jeśli jego twarz będzie przy tym blada i będzie wyglądał

nieporządnie, to dlatego, że ma za sobą szesnastogodzinny dzień pracy.

Wyczekiwał. „O Boże! O czym oni mogą tam pieprzyć?" Prawdopodobnie nie mogli

znaleźć swojego klucza. Don nie

162

mógł jednak otworzyć drzwi i wpuścić ich do środka. Nie zauważył, że światło w

korytarzu było zgaszone. Poczuł następną ogarniającą go falę strachu. Wtedy

uświadomił sobie, że musi pochylić się i sięgnąć do włącznika. „Pośpiesz się. I

ani sekundy dłużej!"

Usłyszał szelest ubrań — Strike'owie wywracali pewnie swe kieszenie w

poszukiwaniu tych przeklętych kluczy. Ich głosy były zbyt przytłumione, aby Don

mógł cokolwiek zrozumieć.

Wciąż czekał. Coś było nie w porządku, nie wiedział jednak co. Odgłosy ruchów

brzmiały jak szamotanina, przechodząc nagle w krzyk — ostre, urywane wrzaski,

które odrzuciły Dona od drzwi. Usłyszał wtedy szorstki głos rozgniewanego

mężczyzny:

— Zamknij się, dziwko!

Krzyk zamienił się w zdławiony bełkot, po czym ucichł i nastąpiło głuche

uderzenie, jakby ktoś upadł na ziemię. Don znów usłyszał kroki, teraz

pośpieszne, oddalające się w kierunku ulicy. Nastąpiła okropna cisza, w której

słychać było jedynie czyjś oddech. Miał wrażenie, że dźwięk ten dochodzi gdzieś

z wnętrza domu, co jednak było niemożliwe, gdyż drzwi wejściowe były wciąż

zamknięte.

Don Lester skulił się w ciemnościach korytarza, przytulając się znów do zimnej,

wilgotnej ściany. Bał się uciekać i bał się pozostać. To był początek powolnego

procesu, który prowadził do szaleństwa. Poddał się i zrezygnował z otworzenia

drzwi wejściowych, ponieważ za nimi musiało znajdować się coś jeszcze bardziej

przerażającego. Przyciągnął do siebie telefon, ale nie był w stanie wykręcić

numeru, ponieważ jego palce nie reagowały na polecenia mózgu ogarniętego

szaleństwem. Słuchawka kołysała się na swym spiralnym kablu, uderzając o ścianę.

Jakiś czas potem Don znów usłyszał na zewnątrz jakieś poruszenie; ludzie na

ganku, zbliżające się, coraz donośniej-sze głosy. Odeszli, potem znowu przyszli.

Tym razem byli jednak bardziej zdecydowani. Ktoś próbował się włamać, używając

ostrego, chroboczącego narzędzia, które włożył do

163

zamka, waląc w drzwi. Stolarka trzeszczała pod naporem, w

końcu ustąpiła.

Don Lester zobaczył na tle oświetlonej ulicy ciemne kontury kilku postaci. Byli

to umundurowani policjanci. Na głowach mieli płaskie czapki. W ostrym świetle

elektrycznych latarek ujrzeli skulonego za małym stolikiem człowieka,

przyglądającego się im przez rozchylone palce.

—Tu jesteś, draniu — mruknął policjant, zbliżając się do siedzącego w kucki i

skulonego ze strachu agenta. — No, co jest grane, stary?

— Ja... Ja chciałbym... wyjść na zewnątrz. — Don wymawiał słowa, jąkając się.

Upadł przed policjantem, gdy pozostali przyciągnęli go do niego.

— Następny włamywacz i morderca-zboczeniec do załatwienia. — Policjant złapał go

zdecydowanym, stanowczym ruchem. — Lepiej zabierzmy go na komisariat. Na razie

pod zarzutem nielegalnego wejścia do cudzego domu. Wtedy zobaczymy, co powiedzą

nam eksperci z sądówki.

Don Lester nie stawiał najmniejszego oporu, gdy dwóch policjantów zawlokło go do

czekającego na zewnątrz samochodu, pobłyskującego swym niebieskim ostrzegawczym

światłem. Został wepchnięty na tylne siedzenie. Zaraz za nim wśliznął się

policjant. Coś ciężkiego i zimnego owinęło się wokół jego nadgarstka i zamknęło

z głośnym trzaskiem. Kajdanki przykuły go do policjanta.

Jego przerażenie zaczynało powoli opadać. Odprężenie towarzyszące opuszczeniu

domu pod numerem trzynastym przyniosło dreszcze i nudności. „Zabierzcie mnie,

proszę... — pomyślał. — Zróbcie ze mną, co chcecie, tylko nie zostawiajcie mnie

w tym domu!"

Nie oznakowana policyjna furgonetka zatrzymała się za nimi, gotowa do zabrania

ciała Traccy, potrzebnego ekspertom do skompletowania materiału wstępnego

postępowania śledczego.

164

16

John Strike jechał prosto do Balham, zatrzymując się tylko raz, aby zatankować

suzuki. Skierował się powoli na drogę Ml, potem na M6 i M54, cały czas jadąc po

mokrej jezdni. Oczy bolały go ze zmęczenia i zgryzoty. Jego smutek brał chwilami

górę nad strachem, lecz później znów przeważał lęk. Szczerze nienawidził tego

domu, za wszystko, co za jego przyczyną stało się z nim i z jego rodziną. Mógł

się teraz zemścić i przyrzekł sobie, że tak uczyni. Do tej pory wciąż coś

stawało mu na przeszkodzie. Pech, po prostu zwykły pech, który w końcu musiał go

jednak opuścić. Najpierw trzeba było uporządkować wiele ważnych spraw. Gdy mijał

Dolgel-lau, wziął się w garść i przygotował na oczekujące go ciężkie chwile.

Kenton okazał się na tyle współczujący, na ile tylko w kwestiach pozasłużbowych

spraw pozwalał jego apodyktyczny charakter. „Niech pan lepiej weźmie dwa

tygodnie z przysługującego panu corocznego urlopu i uporządkuje swoje sprawy"—

zaproponował łaskawie szef. John mógłby dyskutować na temat przysługującego mu i

tak urlopu. Jednak w tej chwili było dostatecznie wiele spraw nie podlegających

dyskusji, za to wymagających szybkiego załatwienia.

Leah znajdowała się pod ścisłą kontrolą i opieką swojej rodziny. Mimo to, gdy

otwierała mu drzwi nadmorskiego domu jej rodziców, nie potrafiła ukryć

dręczącego ją smutku.

— To ty chciałeś kupić ten dom. Kosztował nas życie naszego syna. Doprowadził

nas tu, do domu moich rodziców, doprowadził Bena pod koła tego... samochodu. —

Próbowała nie patrzeć w stronę dżipa zaparkowanego na częściowo zalanej wodą

Marinę Paradę.

Sam i Sara spali na górze. George Bourne postarzał się o całe dziesięć lat od

czasu, gdy John widział go po raz ostatni, podczas świąt Bożego Narodzenia.

Spojrzenie Marjorie było także wrogie i przykre: „To twoja wina, Johnie

Strike'u.

165

Wpędziłeś moją córkę w kłopoty. Gdyby nie ty, to dziecko mogłoby żyć."

— Lepiej wejdź — powiedziała suchym, zachrypniętym od zmartwień głosem.

John nie śmiał nawet myśleć o pogrzebie. Zastanawiał się czy będzie w stanie

znieść tę uroczystość. Ben odszedł bezpowrotnie. Zaakceptowanie tej sytuacji i

przystosowanie się do niej na dłuższy czas graniczyło prawie z niemożliwością.

Siedzieli tak wszyscy we frontowym pokoju, a deszcz i sztorm chłostały okienne

szyby. Nikt nie rozmawiał, gdyż wszystko było już powiedziane. John podczas

swojej nieobecności został obwiniony. Teraz w dalszym ciągu oskarżali go w

ciszy.

Wtedy u drzwi wejściowych zadzwonił dzwonek.

— To policja. — Marjorie Bourne wróciła do pokoju. — Do ciebie.

„Co mam teraz zrobić?" — pomyślał John.

Sierżant z Wydziału Spraw Kryminalnych wezwał Johna, aby poinformować go, że na

ganku jego domu dokonano ostatniej nocy gwałtu i morderstwa, a poza tym policja

znalazła w korytarzu bełkoczącego Dona Lestera. Dzielnicowy agent został

zwolniony. Nie miał nic wspólnego ze zbrodnią. Może po przesłuchaniu odzyska

zmysły.

—Rozumiemy pańskie problemy, panie Strike.—To był chyba pierwszy od dłuższego

czasu wyraz sympatii, z jakim spotkał się John. — Kiedy jednak wróci pan do

Londynu, nasi chłopcy chcieliby z panem porozmawiać. Nic pilnego. Po prostu w

pańskim mieszkaniu w ciągu krótkiego czasu miały miejsce dwa zgony.

— Chcę, żeby Ben był pochowany w Londynie. — Zachowanie Leah spowodowane szokiem

było momentami dziwnie stanowcze. Przebłysk uporu. — Właśnie tam. Myślałeś, że

chcę, aby kremacja odbywała się w Walii. Nie możemy przecież opuścić Londynu ze

względu na twoją pracę w banku. Nieprawdaż?

— Dobrze. Załatwię to. — John skinął głową zdziwiony. — Będę musiał wrócić

pojutrze.

166

Miał do załatwienia bardzo ważną sprawę. Tym razem numer trzynasty i to coś,

cokolwiek mieszkało w nim, drogo zapłaci za wszystko, co się wydarzyło —

przysiągł sobie John. Próbował nie myśleć o Ruth. Było coś jeszcze, czego musiał

się podjąć później.

Gdy John znalazł się znów na drodze prowadzącej go z powrotem do Londynu, poczuł

odprężenie, głównie z powodu Marjorie Bourne. Ta krowa nie zakopała wojennego

topora nawet w tak poważnej chwili jak ta. Nie chodziło tu o to, co powiedziała,

ani tym bardziej o to, czego nie powiedziała. Po prostu czasami zachowywała się

tak, jakby John w ogóle nie istniał. Być może, dręczona przez zgryzotę, szukała

ukojenia we wrogim zachowaniu wobec swojego zięcia.

Deszcz przestał padać. Był jasny, słoneczny dzień po pierwszym jesiennym

przymrozku. Wreszcie drogi były suche. John nie musiał już walczyć z wodą

rozpryskiwaną nieustannie z kałuż przez samochody.

Suzuki dawał mu poczucie siły. Czuł się w nim niepokonany. Surowy wygląd

samochodu miał przydawać męskości. W rzeczywistości były to tylko pozory,

ponieważ samochód Johna miał tylko ośmiusetcentymetrowy silnik i w drogowym

karambolu mógłby zostać tak samo łatwo zmiażdżony, jak każdy inny pojazd.

Johnowi pozostawało albo puścić od czasu do czasu wodze fantazji, albo trzymać

swój samochód zaparkowany przed swoim domem na jednej z ulic przedmieścia.

Ruch był niewielki, mógł jednak wzmóc się później na Ml, co zresztą było regułą.

Zabawne, ale przez ostatnich kilka dni jego lęki nie sprawiały mu kłopotów,

zupełnie jakby istota z Schooner Street była teraz usatysfakcjonowana. Wyraźnie

wszystko, co działo się do tej pory, było ostrzeżeniem i John widocznie musiał

je zlekceważyć. Zignorował ostatnią przepowiednię śmierci i Ben zapłacił za to

najwyższą cenę.

167

Musiał się za to zemścić! Dom przetrwał dwie próby podpalenia, ale nie uchroni

się przed trzecią. John pomyślał, że jeśli zajdzie taka potrzeba, zsunie meble

na stos i podpali je wszystkie. Do diabła z tym, jeśli nawet odkryją, że zrobił

to naumyślnie. „Gdy twój syn jest już w trumnie, nie dbaj o nic więcej. Poza

zemstą."

John pałał gniewem. Wiedział jednak, że jego determinacja nie wpływa pozytywnie

na zdolność koncentracji w trakcie jazdy. W pewnym momencie zdał sobie sprawę,

że w każdej chwili może dostać ataku serca, osunąć się na kierownicę i zjechać

autem na rozdzielający szosę pas zieleni.

Zdjął nogę z gazu. Furgonetka zatrąbiła na niego, gdy gwałtownie zjechał na

szybki pas. Przestraszył się. Mogła go przecież potrącić!

Samochody jadące przed nim zaczęły raptownie hamować, zbliżając się do siebie. W

końcu wszyscy zwolnili i zatrzymali się. John niedawno czytał gdzieś, że

większość wypadków drogowych ma miejsce w dzień, przy dobrej, suchej pogodzie,

kiedy widzialność jest zupełnie dobra. Zupełnie tak jak dzisiaj na drodze M54,

gdzie ruch nie stwarzał większego zagrożenia. Wszystko sprowadzało się do tego,

że jakiś głupi drań uciął sobie drzemkę, tracąc na sekundę koncentrację, co

wystarczyło już, aby stuknął go jadący za nim samochód. A może miał nagły zator

mózgu albo...

Wydarzył się tam wypadek.

John pozwolił toczyć się samochodowi aż do zupełnego zatrzymania. Silnik dżipa

pracował równo na wolnych obrotach. Stojąca bezpośrednio przed nim wysoka

furgonetka zasłaniała mu widoczność. John nie miał pojęcia, jak długi może być

stojący przed nim sznur pojazdów. Spoglądając w boczne lusterko, widział

hamujące i zatrzymujące się za nim inne samochody i ciężarówki. Wystarczyło

tylko, że jakiś głupek nie zauważy ich w porę i uderzy w samochody. John

zdenerwował się własnymi myślami i poczuł, że na czoło występuje mu pot.

Wszyscy kierowcy wyłączyli silniki. Wyglądało na to, że oczekiwanie się

przedłuży. Nie było żadnego pośpiechu.

168

John również postanowił zaczekać — nie musiał być nigdzie na czas.

Kierowca furgonetki wysiadł z szoferki i poszedł do przodu, aby obejrzeć, co

spowodowało opóźnienie. John drgnął, kiedy usłyszał syreny, które wyły jak duchy

obwieszczające śmierć. Przed oczami mignął mu samochód policyjnego patrolu, za

którym śpieszył jadący nierównym poboczem ambulans. Usłyszał, jak oba wozy

zwalniają i zatrzymują się gdzieś niedaleko z przodu.

John postanowił nie opuszczać swego auta. Zdjął jedynie przytrzymujący go pas

bezpieczeństwa, aby móc siedzieć swobodniej. Uchylił też drzwi, ponieważ

padające prosto na samochód promienie jesiennego słońca grzały niemiłosiernie.

Wystawił z samochodu stopy i postawił je na asfalcie. Jego nogi były sztywne i

skurczone, wymagały rozprostowania, ale John wcale nie musiał w tym celu pójść w

kierunku miejsca wypadku. Zrobił to jednak.

Doszedł tam, zanim sobie uświadomił, dokąd idzie. Jego oczom ukazała się góra

zgniecionego i pogiętego metalu. Niemożliwe było stwierdzenie, ile aut wzięło

udział w tej katastrofie. Przegubowa ciężarówka wbiła się w samochody jadące tuż

przed nią, miażdżąc je jak parowy walec. Zbite szkło leżało wszędzie. Szczątki

zniszczonych samochodów rozsypały się na trzy najbliższe pasy. Krew wyciekała

spomiędzy poskręcanych siłą uderzenia fragmentów karoserii. Kapała powoli i

równomiernie.

Ludzie krzyczeli. Brocząca krwią ręka przeciskała się gwałtownie przez resztki

strzaskanego okna. Czyjeś ciało leżało na jezdni — jakaś dziewczyna, której

pozornie nie dosięgła siła uderzenia. Zgrabna nastolatka. Jej nogi spoczywały na

asfalcie rozchylone szeroko. Jakby chciała powiedzieć: „Choć, zerżnij mnie!"

John wzdrygnął się. Chciał spojrzeć w przeciwnym kierunku, ale okazało się, że

jest to niemożliwe. Padł ofiarą jakiejś makabrycznej hipnozy. Czuł, jak piecze

go i pali w gardle żółć, gdy zaczął wymiotować. „O Chryste Panie! Nie wierzę!"

169

Nienawidził siebie tak samo, jak nienawidził tłumu gapiów, którzy nie kwapili

się, aby pomóc. Przyglądali się tylko, ciesząc oczy okropną rzezią. Policjanci

krzyczeli do wszystkich, aby się rozeszli. Zbyt jednak zajęci innym sprawami,

nie byli w stanie uzyskać posłuchu i rozgonić tłumu. Na miejsce wypadku

przybywało coraz więcej karetek. Nadjechały też dwie drużyny strażackie

wyposażone w sprzęt do cięcia metalu, sanitariusze, służby medyczne i policja z

czarnymi plastikowymi workami. Wokół rozlegał się przenikliwy, przykry dźwięk

szufel skrobiących po chropowatym asfalcie. Z boku jakiś policjant —

najwyraźniej nowicjusz — wymiotował. Wszędzie rozlegały się krzyki rannych i

umierających uwięzionych we wrakach.

Martwa dziewczyna była już na noszach. Koc, jak odświętna szata, okrywał jej

ciało, leżące z godnością w ostatecznym majestacie śmierci. Przyrządy do cięcia

metalu zaczynały już torować sobie drogę przez masy zmiażdżonego i zgniecionego

metalu. Strażakom towarzyszył lekarz, trzymając w ręku gotową do użycia

strzykawkę.

Nogi Johna Strike'a gwałtownie osłabły i zagroziły ugięciem się pod ciężarem

jego ciała. Zerknął w dół, zastanawiając się, czy jego buty nie są przylepione

do asfaltu, który w promieniach silnego jesiennego słońca zaczynał się miejscami

topić. „Chciałbym stąd odejść, ale nie mogę!"

— Proszę przejść na jedną stronę. — W głosie policjanta była pogarda. Popchnął

Johna ręką, co sprawiło, że zatoczył się, omal nie upadając. Podtrzymał się na

karoserii forda es-corta —jednego z nie uszkodzonych samochodów. Jego kierowca

zdołał zatrzymać się dosłownie o kilka centymetrów od hamującej przed nim

gwałtownie ciężarówki. Miał szczęście. Rozglądał się wokół z dumą, sycąc wzrok

nieszczęściem innych kierowców.

Gdy John zobaczył, jak wynoszono z katastrofy dziecko, prawie krzyknął.

Chłopczyk nie mógł mieć więcej niż trzy lata. Drobna postać w podartym,

zakrwawionym stroju piłkarskim. Barwy Arsenału pasowały do koloru krwi. John

zobaczył, jak chłopczyk odchyla głowę, aby pozbyć się z ust wy-

170

miocin. Chciał podbiec i sprawdzić, czy nie jest to Ben. To musiał być Ben. Gdy

jednak zrobił krok, znowu zachwiał się i upadł, i nagle uświadomił sobie, że Ben

nie żył od dwóch dni. „O Jezu! Ale przecież równie dobrze mógł to być Ben! Ten

chłopiec wyglądał zupełnie tak samo." John stchórzył przed oglądaniem zwłok

swojego syna w kostnicy, ale teraz los zdawał się o to upomnieć.

Tłum stawał się coraz większy. Gapie popychali się wzajemnie i ponaglali. Ci,

którzy stali z tyłu , stawali na czubkach palców i wyciągali mocno szyje,

próbując cokolwiek zobaczyć.

John próbował oddalić się stamtąd na czworakach. „No, ruszajcie się, dranie, i

pozwólcie mi przejść!"

I wtedy zobaczył starca. Załoga ratunkowa dostała się do niego, przecinając

blachy zmiażdżonych samochodów, i wyciągnęła go na drogę. Miał połamane kończyny

i pewne było, że miał także obrażenia wewnętrzne. Nie wydawało się jednak, aby

odczuwał ból. Zwisając na ramionach ratowników, wyglądał jak strach na wróble w

postrzępionym ubraniu. Podarty ciemnogranatowy płaszcz, wytarte, rozczłapane

buty poniżej białych jak szkielet kostek. W małej, wyschniętej i skurczonej

twarzy tkwiły głęboko zapadnięte oczy, które wodziły po gapiach dotąd, aż

odnalazły Johna i zatrzymały się na nim. Trup, widząc go, wymawiał starczymi,

wynędzniałymi ustami obrzydliwe przekleństwa.

To znowu był on. W umyśle Johna Strike'a nie było co do tego najmniejszych

wątpliwości. Ten sam zły, obdarty staruch, który wypuszczał bąble powietrza,

leżąc na dnie basenu. Zwiastun śmierci. Widmo, które nocą nawiedzało jego sny, a

w dzień czaiło się w ciemnych zakamarkach jego umysłu.

John skulił się i przykucnął, skomląc ze strachu. Zaczął uciekać na czworakach

jak ranny krab . W uszach dzwonił mu jeszcze śmiech starca. John wyczuwał jego

zapach — zjełczały odór nie mytego ciała, odzianego w cuchnące łachmany.

Nienawiść i złośliwość żyły w ciele trupa i emanowały z pokurczonej postaci,

skierowane prosto na Johna, jakby to

171

właśnie on siedział za kierownicą niefortunnego dżipa i był winien śmierci Bena.

Wreszcie John przedostał się na czworakach przez łaś nóg gapiów, którzy deptali

po nim, nie zauważając jego obecności. Skupiali się w małych grupkach, w których

czuli się bezpieczniej. Przyciągnięty przez nieodparty zapach śmierci i krwi

gęsty tłum ludzkich hien, sycących swe wygłodniałe oczy widokiem drogowego

pobojowiska, wciąż się powiększał.

W końcu John uwolnił się od nich. Mógł już stanąć na własnych nogach, mimo że

wciąż jeszcze się zataczał. Próbował biec, kołysząc się na boki. Zobaczył

suzuki. Karoseria lśniła w słońcu. Trzymał się jednak z dala od samochodu. „Nie!

Tylko nie ten szkarłatny potwór czyhający na dzieci!"

Obrócił się przerażony. Mimo że tłum stawał się coraz większy, Johnem nikt się

nie interesował. Nikt poza jedną martwą, a pomimo to żyjącą postacią, którą

przed chwilą wyniesiono z plątaniny wraków, która prześladowała go, mimo że jej

ciało było zmiażdżone i połamane. John czuł na sobie tę niezwykłą zniewalającą

siłę, z którą walczył i którą próbował od siebie odpędzić, aby nie zdołała

jeszcze raz przeniknąć jego umysłu i doprowadzić do obłędu. Uległ panice, gdyż

tym razem odczucie skupionego na nim potwornego zła i nienawiści było o wiele

silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Jak bestia, uciekająca przed pościgiem

swych prześladowców, John biegł, wytężając wszystkie siły. Mógłby tak biec bez

końca.

Trawiaste zbocze skłaniało się stromo w dół, przechodząc w znajdujące się

poniżej zaorane pole. Stopy Johna ślizgały się po mokrej trawie, toteż większą

część drogi pokonał, zsuwając się po pochyłości. Gdy podniósł się, zauważył

rozciągające się przed nim ogrodzenie z drutu kolczastego. Gdy forsował je

okrakiem, podarł i zniszczył spodnie. Usłyszał tylko suchy, ostry odgłos

darcia... i już był wolny! Buty zapadały się w świeżo zoranej ziemi. Musiał

stąpać ponad bruzdami, stawiając kroki na zwałach odrzuconej przez pług ziemi.

Błoto przylepiało się grudami do butów i każdy następny

172

krok stawał się coraz trudniejszy. Musiał od czasu do czasu zatrzymywać się, aby

usunąć oblepiającą buty ziemię. Po chwili jego skarpetki były kompletnie

przesiąknięte mokrym błotem, a buty zrujnowane. Ale cóż to znaczyło w porównaniu

z tym demonem, który stanął na jego drodze?

Miał wrażenie, jakby jego klatka piersiowa uwięziona była w zaciskającej się

powoli i systematycznie stalowej obręczy. John z trudem łapał powietrze. Wciąż

czuł na podniebieniu kwaśny smak wymiocin . Był już prawie w połowie drogi przez

duże, świeżo zaorane pole. Przysłonił oczy i zobaczył tuż za odległym żywopłotem

niewielki zagajnik — zielone świerki i srebrne brzozy, przyprószone delikatnymi

jesiennym kolorami. Dobre miejsce schronienia. Tam mógł się ukryć. Czuł, że ten

lasek był jego przeznaczeniem, końcem jego udręki. Łatwiej i szybciej byłoby

obejść pole dookoła, wzdłuż ogrodzenia i żywopłotu, stąpając po trawie zamiast

po ziemi, lecz teraz było już za późno, żeby zawrócić.

Mimo że zabrnął już tak daleko, wciąż opierał się pokusie spojrzenia za siebie.

Był zmęczony. Zdrowy rozsądek, który zaczął odzyskiwać, nakazywał mu zatrzymać

się na krótki odpoczynek. Pomyślał, że byłby to nonsens, gdyby uległ dziecięcym

lękom. Po śmierci Bena ten wielki wypadek drogowy stał się punktem przełomowym,

prowadzącym Johna do śmiesznych lęków przed duchami. Człowiek z dna basenu

(zresztą była to tylko kukła) nie mógłby się tu znaleźć. To samo odnosiło się do

tej okropnej kreatury — złośliwego starca, który nie mógłby go przecież gonić ze

złamanymi nogami. Szok i panika sprawiły, że John zaczął uciekać. Powinien teraz

zawrócić, poczekać, aż droga zostanie uporządkowana, i skierować się z powrotem

na południe.

Oddychał już z większą łatwością. Poczuł się głupio na myśl o tym, że ktoś

mógłby być świadkiem jego ucieczki, lecz miał nadzieję, że wszyscy byli zbyt

zajęci przyglądaniem się katastrofie.

To, co było według Johna niemożliwe, stało się jednak rzeczywistością. Stąpając

ciężko ponad bruzdami, nadchodziło bezlitosne, karzące przeznaczenie.

173

Stary był jakieś dwieście metrów za nim. Potrząsał złączonymi w jakiś nie

wyjaśniony sposób członkami. Prawie zginał się wpół, gdy goniąc zawzięcie swoją

ofiarę, przeskakiwał ze skiby na skibę. Najgorsze było jednak to, że postać

ścigającego była tak zdecydowana i wytrwała, że nie było wątpliwości co do jej

morderczych zamiarów.

John próbował podpalić jego dom...

Znów potknął się i upadł na twarz. Jego ciało protestowało, zignorował jednak

przeszywający się ból w piersiach i łapiące go za łydki skurcze. Nie było już

czasu, aby strząsać z butów błoto. Czuł się, jak postać z filmów rysunkowych dla

dzieci, wyposażona w niewymiarowe stopy. Przeskakiwał ponad wysokimi skibami

ziemi, tracąc jednak prędkość i kontakt z podłożem. Prześladowca był już nie

więcej niż sto pięćdziesiąt metrów za nim i wciąż się zbliżał. Pochylił głowę,

kryjąc rysy swej twarzy. Były zbyt przerażające, aby ktokolwiek mógł na nie

spojrzeć.

John prawie krzyknął z ulgą, gdy zobaczył niewielkie drzewko nie więcej jak

dwadzieścia metrów przed sobą. Mógłby na nie wejść. Ale co wtedy? Pozostawała

tylko przerażająca gra w chowanego. Widział już starca, który rozdziera darń w

poszukiwaniu swej ofiary, który węszy jego zapach zawalonymi śluzem nozdrzami,

słyszał charczącą w psujących się i gnijących płucach flegmę. Bał się, że łomot

jego serca mógłby znów wskazać upiornemu prześladowcy miejsce kryjówki. Na

szczęście w tym końcu pola nie było ogrodzenia z drutu kolczastego, jedynie

żywopłot z pnącego się głogu, który w oddzielał tym miejscu zagajnik od pola.

John przecisnął się przez otwór, wymykając się złośliwym cierniom, które darły

mu ubranie i drapały skórę. Wciąż na czworakach przeszedł przez maleńką aleję z

rododendronów. Listowie, które rozpościerało się nad jego głową, nie dopuszczało

słonecznego światła, sprawiając, że panował tam mrok. Cienie budziły lęk. Było

wilgotno i unosił się zapach mokrej ziemi, przypominający woń cmentarnej gliny.

John doszedł do pustego miejsca między drzewami. Rosły tu tylko zbrązowiałe

paprocie dziko rosnąca wierzbówka.

174

Pochylił się i wyciągnął na ziemi swe zbolałe ciało. Leżał tak w ściółce i

nasłuchiwał.

Mógł słyszeć podążającego za nim prześladowcę, bo robił on dużo hałasu. Konary

rododendronu zaczepiały i zatrzymywały przygarbioną postać, aby odskoczyć

gwałtownie, gdy starzec przechodził. Stopy chlapały w miękkiej, mokrej ziemi.

Gdy wynurzył się z liściastego tunelu i wyprostował, John usłyszał, jak

zatrzeszczały jego kości. Zaczął rozglądać się wokół i oglądać spłaszczoną

trawę, której ślad prowadził do niewielkiej polanki.

John poddał się. Skapitulował. Był już kompletnie wyczerpany fizycznie i prawie

załamany psychicznie. Ucieczka była ostatecznością. Jego próba zniszczenia zła,

które jak rak toczyło dom na przedmieściu, nie powiodła się. Teraz obróciło się

to przeciwko niemu i po uporczywej gonitwie dopadło go w tym odległym lesie.

Oprócz odgłosu ciężkiego oddechu, nic nie zakłócało panującej wokół ciszy. Było

pewne, że starzec wkrótce odkryje miejsce, w którym leżał John. Podejmując

wielki wysiłek, mógłby jeszcze zerwać się i pobiec w poszukiwaniu lepszej

kryjówki. Teraz John miał okazję przekonać się, co czuje zwierzę, gdy legnie w

swej kryjówce, a serce pęka mu ze strachu w oczekiwaniu końca. „Proszę, niech

tylko stanie się to szybko."

Znów usłyszał ruchy. Teraz byty wolne i rozważne. Rozległ się szelest wysokiej

trawy i wyschniętych liści, które opadły z gałęzi na ziemię. Prześladowca szukał

go, nieustannie zbliżając się.

Ale ostatnia iskra nienawiści tliła się jeszcze w przerażonym umyśle Johna

Strike'a. Wciąż czuł chęć zemsty na tym potwornym upiorze, który pochodził chyba

z samego dna piekła. Był miernej postury. Nawet w stanie zupełnego wyczerpania

John mógłby dać mu radę, powalając go i przyciskając do ziemi. Palce Johna

zgięty się i zakrzywiły na samą myśl o tym, że mógłby nimi objąć ten wychudły,

mizerny kark i ściskać go tak, aż zapadnięte oczy wypłyną ze swoich oczodołów i

pękną jak balony, aż ze starczych, cienkich ust wysu-

175

nie się purpurowy, napuchnięty język, a zrujnowane płuca uduszą się własną

flegmą. Potem tylko patykowate ręce i nogi będą drgać i walić w obłąkaniu jak

cepy, zanim nie opadną bezwładnie wzdłuż wychudłego ciała. A wtedy powietrze w

tej leśnej krainie wypełni mdlący zapach śmierci.

John leżał, przyciskając twarz do mokrej ziemi. Jego oczy były mocno zaciśnięte.

Odczuwał teraz wyraźnie bliskość starucha. Wiedział, że zostanie odnaleziony.

„Leż tutaj. Może sobie pójdzie" — pomyślał John jak dziecko, które kucnęło,

chowając się pod pościelą, usłyszawszy pośród głębokiej nocy skrzypnięcie

parkietu. „Jesteś jak struś — skarcił siebie. — Myślisz, że jeśli nie widzisz,

nie jesteś widziany."

Nieomal krzyknął, gdy czyjaś ręka trąciła go w kark. Drgnął, natychmiast

zaczynając grzebać ziemię pod sobą, jakby próbując w ten sposób przekopać sobie

drogę ucieczki. Obracając głowę i spoglądając ku górze, ujrzał ten okropny

granat, ciemny jak pogrzebowy strój, który nagle przestał mu się wydawać tak

postrzępiony. Był jedynie pobrudzony błotem. John wodził w górę i w dół oczami,

przyglądając się postaci.

—. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pójdzie pan ze mną. — W stanowczym głosie

policjanta wyczuwało się sympatię. — Tam jest bardzo źle. — Obrócił głowę do

tyłu, wskazując gestem kierunek. — To chyba najgorszy wypadek, jaki kiedykolwiek

widziałem. Wystarczy, żeby nawet silnego człowieka wyprowadzić z równowagi.

Najlepiej pan zrobi, jeśli przed dalszą drogą zobaczy się pan z lekarzem. Po

prostu dla bezpieczeństwa, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.

17

John przerwał swą powrotną podróż do Londynu. Właściwie było mu to na rękę.

Lekarz, który badał go w szpitalu, surowo odradził mu dłuższą podróż, a

szczególnie prowadzenie samochodu przez następne czterdzieści osiem godzin.

Przepisał mu też leki uspokajające, które John wyrzucił do kosza na śmieci, aby

zaraz potem wsiąść do swojego suzuki i wrócić do Barmouth.

Na szczęście ani Leah, ani jej rodzice nie domagali się dłuższych wyjaśnień.

— Utknąłem w zbiorowym karambolu — powiedział im John i to wystarczyło. — Z

przyjemnością prześpię się dzisiejszej nocy na sofie.

Miejscowi agenci zakładu pogrzebowego czynili już odpowiednie przygotowania,

współpracując z firmą z Londynu, gdzie miał być pochowany Ben. Ciało miało być

zabrane następnego dnia, a dzień później miał pojechać za nim John i reszta

rodziny. George Bourne nalegał, aby mógł być obecny na pogrzebie wnuka.

Oznaczało to, że Marjorie również przybędzie na uroczystość. Najbardziej

przerażające było to, że czekał ich wszystkich pobyt w domu numer trzynaście,

ponieważ nie mieli żadnego innego mieszkania, poza hotelem, którego jednak nikt

nie zaproponował.

Cokolwiek zamieszkiwało pod numerem trzynastym, było piekielnie przebiegłe i

chytre. Cały czas o jeden ruch szybsze od Johna, który wciąż jeszcze siedział

zły w ciemnym frontowym pokoju, gdy wyszła już z niego cała rodzina. Po drugie:

to „coś" już przedtem pokrzyżowało jego plan podpalenia domu, a teraz dokonało

tego po raz drugi. Rzeź na szosie (siedmiu zabitych, czterech poważnie rannych)

tylko po to, by uniemożliwić mu powrót i następną próbę podpalenia tego

piekielnego domu! Ale John wiedział też, że do czasu pogrzebu, duch da mu

spokój.

Przez cały dzień nikt nie chciał jeść ani rozmawiać. Siedzieli w domu, nie

robiąc nic, pozostawieni sam na sam ze

177

swoim żalem i zgryzotą. W końcu John zabrał Sama i Sarę na spacer do przystani.

W napięciu obserwował każdy ich ruch. „Nie podchodźcie tak blisko wody.

Trzymajcie się z dala od jezdni!" Spodnie miał wilgotne od morskiej wody.

Bezkresny szary mrok, nadchodzący od morza, wyglądał jak nieprzenikniony całun.

John słyszał gdzieś opinię, że pogrzeby są swego rodzaju terapią. Narastający

smutek osiąga swój szczyt, po czym człowiek staje się otępiały i zostając sam,

już nie odczuwa tak silnie bólu. Ale teraz nie mogło tak być. W każdym bądź

razie — nie dla niego. Poza wszystkim pozostawała mu teraz jeszcze zemsta. Tylko

ta myśl podtrzymywała go na duchu. Zastanawiał się jednak, co będzie potem.

Bourne'owie zdecydowali, że pojadą pociągiem, zabierając ze sobą dzieci. Tak

jakby chcieli w ten sposób powiedzieć: „Robimy tak, ponieważ nie lubimy cię,

Johnie Strike'u. Pomysł wepchnięcia nas do tego dżipa na kilka godzin razem z

tobą jest po prostu nie do przyjęcia." Johnowi było to na rękę, więc gdy w

ostatniej chwili Leah zadecydowała, że również pojedzie pociągiem, John nie

próbował nakłaniać jej, aby zmieniła zdanie. Dla niego najważniejsze było, że

ruszał z kwadratu l drogami M54, M6, Ml i może tym razem uda mu się dotrzeć do

celu.

Przybył do Londynu z takim zapasem czasu, że mógł odebrać z dworca resztę

rodziny. Jeszcze jeden przygnębiający dzień. Teraz jednak było sporo rzeczy do

zrobienia — przygotowania do pogrzebu i tego co nastąpi po nim. Po uroczystości

mieli przyjść do nich Johnsonowie, co wiązało się z wydaniem małego przyjęcia:

herbata, ciastka — głupie, nie mające żadnego znaczenia gesty, które dawały

jednak jakieś zajęcie.

Stolarz naprawił połamaną poręcz i za dodatkowe dziesięć funtów wymył poplamione

krwią ściany korytarza. Leah wraz z matką sprzątały dom, podczas gdy George

zasiadł w saloniku, paląc swoją fajkę. Sam i Sara kręcili się gdzieś w pobliżu

domu Johnsonów, prawdopodobnie chcąc zostać tam na noc

178

Dom wydawał się dziwnie spokojny. John złapał się na nasłuchiwaniu podejrzanych

wibracji, lecz nic nie był w stanie wyłowić z ciszy. Może tajemnicza istota była

już usatysfakcjonowana i przeniosła się gdzie indziej. Nie, to na pewno nie był

jeszcze koniec. John był o tym przekonany. Próbował nie myśleć, co zrobi, gdy

jego prześladowca przejrzy jego zamiary.

Udział rodziny w uroczystościach pogrzebowych był niewielki. W ławkach z przodu

kościoła siedziało stłoczone jedenaście osób, które wpatrywały się w malutką,

żałosną trumnę. Jedynie John i Johnsonowie nie okazywali smutku. John

podtrzymywał Leah za ramię, ale wydawało się, że oszołomiona kobieta, zatopiona

w swych myślach, jest całkiem nieświadoma obecności swego męża. Dla grabarzy i

księdza był to tylko kolejny pogrzeb. Ból i smutek także mają swoją cenę. Słowa,

padające podczas ceremonii, zdawały się nie docierać do nikogo. Dwóch hymnów i

dwudziestego trzeciego psalmu nikt nie zaśpiewał. Wszystko zakończyło się w

niespełna pół godziny i rodzina została odprowadzona do samochodów. Nikt nie

słyszał nawet zgrzytu łopat i odgłosu cmentarnej ziemi uderzającej o

wypolerowane wieko dębowej trumny. Tak więc koniec.

Dziwna istota zamieszkująca dom numer trzynaście była znów obecna. John poczuł

to od razu, gdy przekraczał próg domu — chłód, którego nie mogło przezwyciężyć

centralne ogrzewanie. Czające się w każdym zakamarku, nieuchwytne stworzenie

odprowadziło go do toalety. Znów zapanowała wszechogarniająca atmosfera

rosnącego napięcia, jakby w oczekiwaniu na coś, co ma się niebawem wydarzyć.

Zupełnie niespodziewanie John zorientował się, że na dworze jest ciemno.

Brytyjski czas letni przestał obowiązywać w zeszłym tygodniu. Przyzwyczajenie

się do wizji długich zimowych wieczorów wymagało nieco czasu. Johnsonowie poszli

już. Zdecydowali, że zatrzymają u siebie na noc Sama i Sarę. W domu pozostała

Leah, jej rodzice i John. Zanosiło się na bardzo długą noc.

179

Siedzieli wszyscy w saloniku, pogrążonym w gęstej chmurze dymu z fajki George'a

i papierosów Briana Johnsona. Leah płakała, co rozczuliło również jej matkę.

George właśnie próbował je pocieszyć, gdy John otworzył drzwi.

Gdyby nie było już tak późno, John z pewnością znowu wyszedłby z domu. Jego

uczucia stanowiły niezdrową mieszankę smutku, lęku i niechęci do swej teściowej.

Nawet w takim dniu jak ten przyglądała mu się charakterystycznym dla niej

spojrzeniem pełnym wyrzutów. „Nigdy nie przebaczę ci, że moja córka zaszła z

tobą w ciążę jeszcze przed ślubem. Nigdy nie nakłaniałabym jej, aby za ciebie

wyszła, gdyby nie chodziło o przyzwoitość i jej dobre imię."

Wszyscy patrzyli na niego. Nieproszony gość.

— Musimy się z tym pogodzić. — George Bourne wstał. Wydawało się, że niepewnie

stoi na nogach. Mówił, trzymając w ustach ciężką fajkę, która groziła

wypchnięciem jego sztucznej szczęki. Na kwadratowej niemal brodzie pojawiła się

strużka śliny zmieszanej ż resztkami tytoniu i nikotyny.

—Sądzę...—ze względu na utrzymywaną z trudem w ustach fajkę mówił powoli,

niezdarnie wymawiając słowa i plując przy tym obficie. — Sądzę, że Leah jest

dostatecznie młoda, aby mieć jeszcze jedno dziecko.

— George! — Marjorie wymówiła imię swego męża groźnie i ze złością, jakby w jej

słowach był jad. — George, jak możesz w ogóle mówić o takich rzeczach. — Jej

opinia była oczywista. Nie chciała, aby w ogóle „ten człowiek" kiedykolwiek

dotykał jej córki.

George wzdrygnął się, co było widoczne. Fajka wysunęła mu się z ust, lecz zdołał

ją przytrzymać. Popiół posypał się po kamizelce. Był zakłopotany; słowa żony

uderzyły go jak cios zadany ręką.

— To nie ważne, mamo. Wszystko w porządku. — Leah próbowała załagodzić sytuację.

— Ojciec nie miał nic złego na myśli, wiem, co chciał powiedzieć...

—Ja także wiem. — Marjorie Bourne zakręciła się wokół swego męża i przez chwilę

wydawało się, że chce go uderzyć.

— George, jak możesz być tak gruboskórny? — Spojrzała

180

teraz na swojego zięcia, jakby chciała mu powiedzieć: „Ech, wy mężczyźni, każdy

z was w interesie swojej obrzydliwej żądzy jest gotów poprzeć drugiego."

Przez chwilę wydawało się, że wszystko utkwiło w jednym miejscu. Upływ czasu,

gdy tak siedzieli w pokoju, utrwalał smutek i wzajemną niechęć. Jakby wciąż od

nowa puszczano ten sam film.

John chciał wyjść z pokoju, lecz wtedy poczuł, że coś wpycha go do niego z

powrotem. Nie widział tego, lecz gdy jego ciało przeniknęło przejmujące zimno,

już wiedział, co to jest. Gdyby mógł krzyknąć i ostrzec innych, z pewnością by

to zrobił, niezależnie od tego, czy to zdało się na coś. Właśnie w tym pokoju

dotknęła go śmierć.

Gniew Marjorie nieoczekiwanie powrócił na jej oblicze. Tym razem jego ostrze

skierowane było wprost na jej męża i zięcia, a może nawet i na córkę. Ten atak

sprawił, że i tak blada dotąd cera George'a stała się teraz śmiertelnie biała.

— Przeżyłeś, George. Jednak tak bardzo bym chciała, abyś to ty był na miejscu

Bena. — Wydawało się, że natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów, bo

próbowała odwołać je poruszającymi się niemymi ustami. Było już jednak za późno.

Słowa zostały wypowiedziane.

George zachwiał się na nogach. Ciężka fajka wyśliznęła się z jego ust. Wpatrywał

się wybałuszonymi oczami w swą rodzinę. Uniósł rękę, jakby chciał złapać się za

część swego ciała, którą ogarnął nagły i dokuczliwy ból, po czym opuścił ją

jednak. Zatoczywszy się, usiłował jeszcze zachować równowagę, ale siły opuściły

jego nogi i z łomotem runął na bok, uderzając głową o kant kominka i zrzucając

przy okazji z rusztu lawinę zgniecionych gazet.

— George! O Boże!

Gazety zakryły zmienione rysy twarzy papierowym całunem. Masywna ludzka postać

leżała martwa na podłodze.

Marjorie cofnęła się gwałtownie; Leah wydawała się być przykuta do swojego

krzesła. Jedynie John nie czuł przerażenia. Ruszył naprzód, uklęknął przy

nieruchomej postaci i

181

odrzucił na bok papiery. Nawet w tej okropnej chwili pomyślał, że mógłby nimi

podpalić ten dom.

Uderzył go zapach stęchlizny. Śmierdzące powietrze sprawiło, że John poczuł

nudności. Mógł to być podmuch wiatru w kominie, który zagarnął obrzydliwe opary.

John wiedział jednak, że przyczyna była inna. Gdy niewidzialna istota skierowała

się ku otwartym drzwiom i wyszła na korytarz, John poczuł, jak z siłą otarła się

o niego. Śmierć przyszła i odeszła.

W pokoju słychać było bełkot przerażonych i spanikowanych kobiet, skierowany do

Johna, który w pewnej chwili sam usłyszał swój własny głos:

— Obawiam się, że nie żyje. Niech ktoś zadzwoni po lekarza.

Wciąż klęczał, gdyż było to łatwiejsze niż stanie, wyjaśnianie i pocieszanie.

Usłyszał, jak w korytarzu Leah rozmawia przez telefon. Marjorie poszła razem z

nią, gdyż bała się zostać w pokoju. Potem obie kobiety przeszły do kuchni, aby

tam przez dłuższy czas oczekiwać na przybycie lekarza. Obie byty zdrętwiałe i

wstrząśnięte. Ich przerażone oczy nie byty zdolne do płaczu. Siedzaty tak,

trzymając się za ręce, zjednoczone w nieszczęściu po stracie najbliższej osoby.

Upłynęło pół godziny, nim przyjechał lekarz — młody i wyniosły, który musiał

niedawno ukończyć akademię medyczną. Śpieszył się tylko do żywych. Martwi mogli

poczekać. Po pobieżnym badaniu ciała zadzwonił po pracowników zakładu

pogrzebowego, aby zabrali ciało.

W godzinę później George Bourne został zabrany. Powiedziano im, że będą go

jeszcze mogli obejrzeć w kostnicy, jeśli będą chcieli.

— Chcę, żeby kremacja odbyła się w domu — rzekła Marjorie Bourne z godnym uwagi

spokojem i opanowaniem, gdy wysączyła drugą filiżankę mocnej herbaty. — George

chciał tego. Nienawidził Londynu, a teraz nie mógłby nawet wrócić do domu. —

Spojrzała na Johna. Jej oczy znów go oskarżały.

182

Gdyby George pozostał w domu, byłby teraz żywy. — Nie znoszę tego domu.

Marjorie nie znosiła wielu rzeczy. Jednak jej nowa i najświeższa niechęć

sprawiała, że po plecach Johna tam i z powrotem przebiegał dreszcz. Oczywiście,

nie znosiła tego domu, ponieważ właśnie w nim umarł jej mąż. Innych powodów nie

było.

— Pojadę jutro z mamą do domu — powiedziała Leah. — Będzie lepiej, jeśli Sam i

Sara pojadą z nami. Jeśli jesteś zbyt zajęty, pojadę pociągiem.

— Będę musiał wkrótce pójść do pracy. — Nie przyznał się, że wziął dwutygodniowy

urlop. Z ulgą przyjął wiadomość, że jego rodzina opuszcza dom, ponieważ miał tu

do wykonania swój plan. „Nie myśl o tym" — przeszło mu przez myśl. Ukradkiem

zerknął za siebie, jakby w obawie, że jego myśli mogą być podsłuchane.

— Mogę zostać tam przez jakiś czas — powiedziała Leah z nutką złośliwości w

głosie. — Zobaczę, czy uda się umieścić dzieci w jakiejś szkole w Walii.

— W porządku. — John miał nadzieję, że w jego głosie nikt nie zauważy

odprężenia. — Spiszę się dobrze. Po prostu przycisnę trochę Lest... tych

agentów, aby dom został jak najszybciej sprzedany.

Nikt nie był tu bezpieczny. Nawet agenci mieszkaniowi. To miejsce było jak

potwór, który rzuca się ze wściekłością na wszystkich, którzy znajdą się w jego

zasięgu.

Rano Leah, jej matka i dwójka dzieci wyszli na pociąg z Euston, który przybywał

do Londynu o dziewiątej czterdzieści. Powinni być w Barmouth około czternastej

trzydzieści. John wrócił na Schooner Street i zdołał zaparkować suzuki na pustym

miejscu, dokładnie na przeciw wejścia do domu, na wypadek gdyby został zmuszony

do szybkiego odjazdu.

Niebo przejaśniło się i zza chmur wyjrzało słońce. Zanosiło się na piękny

jesienny dzień. Myśli Johna zwróciły się znów w stronę stosu gazet i podpałki

leżącej na palenisku.

183

Noc była najodpowiedniejszą porą. W dzień dym mógłby być za wcześnie zauważony.

Nim płomienie ogarnęłyby dom, ktoś mógłby podnieść alarm. Oznaczałoby to, że

musiałby spędzić cały dzień gdzie indziej. I wtedy przypomniał sobie Ruth Ford.

Oczywiście mogła być w banku, ale John miał przecież klucze do jej domu. Tam

właśnie postanowił się udać.

Pojechał metrem i tuż przed dziesiątą znalazł się na miejscu. Włożył klucz do

zamka. Nie dzwonił, bo był pewien, że nie zastanie jej wewnątrz.

Jego syn i teść nie żyli. W takiej chwili powinien być ze swoją rodziną, a on

zamiast tego zakradał się do swojej kochanki. Sam uważał to za zboczenie.

Wywoływało to w nim poczucie winy, lecz jednocześnie podniecało go.

Znów odniósł wrażenie, że dom nie jest pusty. Stawało się to już dokuczliwym

przyzwyczajeniem, które wciąż się nasilało. Próbował je zignorować. Ukradkiem

wśliznął się po schodach na górę. Gdy dotarł na piętro, dziwne odczucie nie

opuściło go. Ktoś był w domu. John słyszał jego oddech i jęki. „O Jezu! Nie!"

Zawrócił, rzucając się prawie do ucieczki.

Z miejsca, w którym stał, przez na wpół otwarte drzwi widać było część sypialni.

Zobaczył Ruth. Nie mógł być to nikt inny. Rzucała głową raz w jedną, raz w drugą

stronę. Miała zamknięte oczy. Jęczała głośno, miotając się w gwałtownych

konwulsjach , jakby właśnie została postrzelona w brzuch. Wijąc się, rzucała

całym swym obnażonym ciałem. Kopała na wszystkie strony nogami, zrzucając na

podłogę kołdrę, tarzając się na łóżku. Jedna jej ręka była przyciśnięta do

pachwiny, druga poruszała się szaleńczo między jej rozchylonymi szeroko i

drgającymi dziko nogami.

„Prawdopodobnie wyrostek robaczkowy" — pomyślał John. Cokolwiek jednak dolegało

Ruth, dręczył ją okropny ból. Widocznie to przeznaczenie przysłało go tutaj w

chwili, gdy był najbardziej potrzebny. Pomyślał, że musi do niej iść, a potem

zadzwonić po karetkę.

184

Gdy przestąpił próg, wiedział już, co się stało. Zorientował się bardzo szybko.

Chciał krzyczeć głośno z ulgi, a jednocześnie poczuł wzbierające w nim

podniecenie i erekcję.

Ruth otworzyła nagle oczy, mrugając powiekami. Jej ciało na chwilę zesztywniało

— była zaszokowana obecnością intruza w swej sypialni. Z zakłopotaniem przestała

nagle poruszać swymi smukłymi palcami w miękkim różowym źródle rozkoszy. Była

jednak zbyt blisko ekstazy, aby mogła ją porzucić. Orgazm zaczął nią wstrząsać

jak początek małego trzęsienia ziemi.

Jeszcze zanim Ruth zdążyła zupełnie zatracić się w rozkoszy, John dołączył do

niej, rzucając niedbale swe ubranie na podłogę. Wszedł w nią głęboko, z całą

siłą, tak że drapała go paznokciami po plecach.

To była chwila odprężenia i wytchnienia od smutku i strachu. Dom przy Schooner

Street musiał czekać, aż jego właściciel będzie gotów. Pozostało już tylko parę

godzin.

18

Ruth leżała na łóżku, zerkając na ubierającego się Johna. W jego zachowaniu było

coś zdecydowanie dziwnego. Coś więcej niż tylko niepokój i skrytość, z jakimi

unikał jej wzroku. Ruth wyczuła, że jej kochanek wychodzi gdzieś, gdzie jej

obecność jest niewskazana.

W ciągu kilku dni stracił syna i teścia. Jak wpłynie to na jego małżeństwo? Czy

będzie to ostateczny cios? A może wspólny smutek połączy go z żoną? Wydawało

się, że John ma poczucie winy z tego powodu, że jest w tym momencie z Ruth.

Rozmawiali tylko przez tę ostatnią godzinę, każde pogrążone w swych własnych

myślach. Nie poszła do pracy ze zwykłego kaprysu. Jej obciążony problemami umysł

nie był w stanie poradzić sobie z rutynową pracą w banku. Zadzwoniła tam,

podając błahe usprawiedliwienie i wróciła do łóżka. Leżąc w swej sypialni,

zaczęła myśleć o Johnie Strike'u i w pewnej chwili zaczęło ogarniać ją

podniecenie. Nie była w stanie powstrzymać się od pokusy masturbacji. I wtedy,

właśnie gdy wstrząsał nią orgazm, John wszedł do jej sypialni. Była teraz

czwarta po południu. Spędzili w swych ramionach prawie cały dzień, ale John

nagle uwolnił się z jej objęć i sięgnął po swe rzeczy.

— Niedługo wrócę. — Wciąż unikał jej badawczego spojrzenia, patrząc w dół, na

podłogę.

— Dokąd idziesz?

— Do domu. Muszę stamtąd zabrać parę rzeczy. Przyprowadzę tu dżipa, gdy skończę.

— Pójdę z tobą. — Ruth wyskoczyła z łóżka.

— Nie! — To było coś więcej niż odmowa. To był surowy rozkaz. — Nie pójdziesz,

ponieważ sobie tego nie życzę.

— Dlaczego? — Zniecierpliwiła się. Postanowiła nie dać się zbyć tak łatwo.

— Ponieważ... — Zawahał się. — Ten dom jest zły. Przez niego umierają ludzie.

Nie chcę więcej ryzykować.

186

— Chcę iść z tobą. — Zabrzmiało to opryskliwie.

— Nie! — Zacisnął usta. Zaczynał już być zły. — Nie pozwolę ci. Zastanów się,

przecież będę z powrotem za kilka godzin.

Ruth westchnęła i niechętnie skinęła głową.

—Jeśli rzeczywiście jest tam niebezpiecznie, nie chcę, żebyś tam szedł sam.

To nie był powód. Ruth była podejrzliwa. Może chciał zadzwonić do swojej żony w

Walii — przepraszający telefon proszący o wybaczenie. A może chodziło o jakąś

inną kobietę? Ruth była pewna, że chciał zrobić coś złego i dlatego nie życzył

sobie jej towarzystwa.

— Nie siedź tam dłużej niż to będzie konieczne. Proszę cię, John.

Po chwili usłyszała, jak drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nim i natychmiast

zaczęła szybko się ubierać. Jej palce drżały w pośpiechu.

Zmierzch zamienił się w zupełną ciemność, gdy John wyszedł z podziemnego dworca

metra. Znów zaczęło padać. Z ciemnego nieba spływała gęsta mżawka. Jesień

panowała już wszechwładnie, mocząc chodniki i roztaczając wokół smutną, ponurą

atmosferę. John zasunął zamek swej kurtki. Śpieszył się. Chciał zrobić to, co

miał do zrobienia, i mieć to już za sobą. Znów w jego umyśle pojawiło się dziwne

i tajemnicze przeczucie. Coś mogło się stać. Coś, czego nie można było

przewidzieć, mogło po raz kolejny przeszkodzić mu w przyłożeniu do sterty

pogniecionych gazet palącej się zapałki. O, nie! Tym razem nie mógł do tego

dopuścić, nawet gdyby miał trafić do więzienia jako podpalacz. Tym razem nie

nastąpi żadna zwłoka w egzekucji na niewidzialnej i potwornej istocie,

zamieszkującej dom numer trzynaście.

Minął lewą stroną mały plac i pozostało mu tylko przejść jeszcze przez jedną

ulicę. Sznur pojazdów zatrzymał go, zmuszając do czekania. W końcu John musiał

przebiec jezd-

187

nie między nadjeżdżającymi samochodami. Trąbity klaksony. John drżał, było mu

słabo.

Z przeciwnej strony ulicy dom wyglądał posępnie i ponuro. Nie zdołało to jednak

powstrzymać Johna. Otwierając drzwi wejściowe, próbował nie myśleć o włamywaczu

nadzianym na złamany szczebel poręczy i o spryskanych jego krwią ścianach, o

dziewczynie zgwałconej i uduszonej na ganku ani o Lesterze, który zwariował i

wciąż przebywał na kuracji elektrowstrząsowej. I o Benie...

Pozostawił drzwi częściowo otwarte. Podskoczył przestraszony, gdy nagle

zadzwonił telefon. „Nie, nie zamierzam ci odpowiadać" — pomyślał. Było to tak,

jakby czekał na ten telefon cały dzień, aby teraz wyładować na nim swoją

nienawiść.

Można było zignorować ten przykry dla ucha przeciągły dźwięk. Wibrował mu w

głowie, powodując mdłości. John zmuszał się do myślenia. Nie, nie było tu nic,

czego by potrzebował i co powinno być zabrane. Wszystko znajdowało się w

walizkach, w domu Ruth. Nie było tu też nic, co nie mogłoby być zwrócone przez

ubezpieczalnię w ramach odszkodowania. Nie było więc żadnego powodu, aby

cokolwiek stąd zabierać.

„Zamknij się, łajdaku!" Wydawało się, że odgłos telefonu staje się histeryczny,

coraz głośniejszy i głośniejszy. „To wszystko dzieje się w twojej wyobraźni —

wmawiał sobie John — No, jazda, rozpal wreszcie ten ogień."

Zapałki wciąż leżały na brzegu kominka. Wysypały się na podłogę, gdy John

otworzył pudełko z niewłaściwej strony. Nie miało to jednak żadnego znaczenia,

gdyż potrzebował tylko jednej jedynej zapałki. Dopiero po kilku sekundach

uświadomił sobie, że telefon przestał dzwonić, a to, co jeszcze słyszał, było

jedynie echem, które brzmiało w jego własnym umyśle. Po chwili i ono umilkło.

„Dobrze wiesz, że tym razem jesteś cholernie rozdygotany" — pomyślał John.

Pociągnął zapałką po brzegu pudełka. Nigdy nie zapalały się za pierwszym razem.

Na pewno? Główka zapałki strzeliła z trzaskiem niewielkim płomyczkiem i zgasła.

Zaklął. Wy-

trząsnął z pudełka następną. Kula papieru zaczęła szeleścić i rozwijać się,

jakby coś ukryło się w jej wnętrzu. Może mysz. Wyglądało to tak, jakby ta istota

znała każdy jego zamysł. Ale nawet jeśli wiedziała, co John zamierza, było już

za późno.

„Nie! Do cholery, nie wierzę w to!" John prawie wypuścił z palców zapałkę, gdy

powietrze przepełniło się upiornym chłodem, towarzyszącym zawsze obecności

ducha. Słyszał nawet, jak otwierają się wejściowe drzwi, jak piszczą zawiasy.

Ktoś wszedł do przedpokoju!

John wytężył wszystkie zmysły, bał się jednak pójść tam i rozejrzeć, obawiając

się tego, co mógłby zobaczyć. Czy byłby to ten wychudzony starzec w wytartym,

postrzępionym i pogryzionym przez mole, ciemnogranatowym płaszczu, wymawiający

bezgłośnie jakieś okropieństwa? A może policjant?

John zawahał się. Zapałka zatrzymała się w powietrzu przed następnym

pociągnięciem. I wtedy rozległ się głos:

— John?

Rozpoznając kobiecy głos, John poczuł najpierw ulgę, a potem gniew. „Boże

miłosierny! Co ona tu robi, do cholery!"

— Ach, więc tutaj jesteś! — Ruth była zupełnie blada. Wpatrywała się w niego,

stojąc w drzwiach. Widziała w jego ręku zapałki, widziała wysypujące się z

paleniska papiery, których korowód prowadził w kierunku kanapy wypełnionej

łatwopalną pianką.

— To ty... — syknął John, hamując chęć uderzenia jej. — Co ty tu robisz, do

diabla?!

— Ja... — zająknęła się i po chwili wahania dorzuciła: — Nie ufam ci. Dlatego tu

jestem.

— Zobacz! — Potrząsnął w gniewie pudełkiem zapałek, zfy, że ktoś mu przeszkadza.

— Mówiłem ci, że nie chcę, abyś tu przyszła razem ze mną! Nie możesz tego

zrozumieć?! — Zbliżył swą twarz do jej twarzy.

Ruth była przestraszona tym, co wyczytała w oczach swego kochanka — obsesja,

mania. Wzdrygnęła się i odsunęła zaszokowana. Nigdy dotąd nie potrafiła sobie

wyobrazić go

189

takiego. To nie był John Strike. W jego ciele zagnieździł się demon.

— Wyjdź stąd i czekaj w samochodzie — syknął. — No, ruszaj się, ty głupia krowo!

Może ci potem wytłumaczę. — „Kiedy wymyślę odpowiednią historię — pomyślał. —

Nie ufaj jej."

Ruth odwróciła się i skierowała w stronę korytarza. Wybiegła z domu przez

otwarte drzwi. Gdy John słyszał jej oddalające się kroki, przez głowę przeszła

mu myśl, że suzuki jest zamknięty. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż

John zamierzał zabawić w tym domu jeszcze tylko chwilę. Tylko tyle, aby zapalić

jedną zapałkę.

Siarczana główka zabłysnęła jasnopomarańczowym płomieniem, który wydawał się

przyniesiony przez przeciąg z otwartych drzwi. Światło oślepiło Johna. Znów

poczuł przejmujące do szpiku kości zimno i tę dziwną, przerażającą obecność,

która znów pojawiła się, zakleszczając nagle na jego szyi swe lodowate palce, w

ostatniej, desperackiej próbie powstrzymania go przed podpaleniem domu. Walcząc

z tym przemożnym doznaniem i przeklinając je, z trudem opuścił rękę i zbliżył

palącą się zapałkę do najbliższego papieru. Wysilał się, aby utrzymać płomień w

pobliżu podpałki, mimo że niewidzialna istota silą starała się odciągnąć go od

paleniska.

Widział, jak gazeta staje się coraz bardziej brązowa i w końcu czernieje. „O

Chryste! Jest mokra! Będzie się cholernie źle palić!" Wtedy płomień objął

skrawek papieru, sunąc wzdłuż krawędzi gazety i zagarniając coraz większą jej

połać. Idące od niego ciepło rozproszyło przejmujący wszystko chłód. Ogień

oświetlił pokój swoim blaskiem.

John stał tak, wpatrując się w płomienie szalejące w kominku, które trzeszcząc

zajmowały coraz większe fragmenty papieru. Płonące kule pogniecionych gazet lada

chwila powinny wypaść z paleniska, aby zapalić papierowy szlak. Dym kłębił się i

wydobywał z kominka. Komin był z pewnością zapchany. John odszedł jeszcze

kawałek i dalej wpatrywał się piekącymi od dymu oczami w swe dzieło. Gdy gryzący

dym dotarł z jego nozdrzy do gardła, poddał się atakowi kaszlu.

190

„Nie odchodź. Patrz! — podpowiadał mu jakiś głos. — Zostań tutaj, aby spłonąć na

popiół, tak jak George Bourne, który pojutrze będzie spalony w krematorium."

John z trudem przemógł się, aby uciec, walcząc z niezrozumiałą chęcią pozostania

w tym domu. Słysząc wciąż okropny histeryczny śmiech, z wysiłkiem stawiał kroki,

przechodząc przez korytarz w kierunku otwartych częściowo drzwi. „Drań, musiał

wiedzieć, po co to robię — myślał John. — Jego prywatne piekło pójdzie teraz z

dymem i będzie musiał znaleźć sobie jakieś inne miejsce wiecznej męczarni."

Jeszcze jedno desperackie szarpnięcie i John znalazł się na ganku. Potykając

się, krzyczał i łkał głośno ze strachu. Wydawało mu się w pewnej chwili, że

nadepnął na ludzkie ciało—na wpół rozebraną dziewczynę, która leżała skulona w

rogu. W rzeczywistości ganek był jednak pusty.

Wciąż towarzyszył mu śmiech. Bełkot obłąkańca. Don Lester krzyczał za nim,

błagając o pomoc w wydostaniu się z upiornego domu. A może był to ten włamywacz,

który umierał, zwisając wbity na złamany szczebel poręczy? John nie śmiał

obrócić głowy, aby spojrzeć za siebie. Odnalazł jakoś kluczyki i ostatnim

wysiłkiem zdołał otworzyć drzwi. Gdy tylko usiadł za kierownicą, przypomniał

sobie o Ruth.

Poszukał jej wzrokiem, lecz najwyraźniej jej tam nie było. Ulica była pusta,

nawet bardziej pusta niż w zwykły wieczór, gdy zmęczeni przechodnie wracają do

domów po ciężkim dniu, spędzonym w śródmieściu. Nie było nikogo.

John uruchomił silnik i dodał gazu na wolnych obrotach. Ruth prawdopodobnie

poszła do domu. Teraz było mu to na rękę, ponieważ dawało czas na wymyślenie

prawdopodobnego wyjaśnienia. Wyjechał na drogę, czując jeszcze słabość,

następującą zwykle po odprężeniu.

„W końcu ci przyłożyłem, ty skurwielu! — pomyślał. — Teraz będziesz się smażył.

To za Bena!"

Mikę Gilson uległ panice, gdy zgwałcił i udusił Traccy. Nie mógł uwierzyć w to,

co zrobił. W końcu jednak pogodził

191

się z okropną świadomością swej zbrodni. Uciekł. Szedł teraz szybko. Bał się

biec, aby przechodnie przemykający się późną nocą pod ścianami budynków nie

zerknęli przypadkiem na niego i nie rozpoznali w świetle ulicznych lamp. Szukał

schronienia w mrocznych i obskurnych zakamarkach przedmieścia, włączając się w

gromadę narkotyzujących się i popijających denaturat wyrzutków społecznych,

którzy nawet specjalnie nie przyglądali mu się, traktując jako jednego z nich.

Spędził na tułaniu się noc i dzień.

Zapadł z wyczerpania w głęboki sen, nieświadomy rozlegających się wokół odgłosów

kroków. Jego drzemki nie był w stanie zakłócić nawet odgłos rzępolenia na

gitarze jakiegoś wędrownego grajka i niski głos, który śpiewał fałszując w kółko

tę samą piosenkę. Jego głęboki sen został w końcu przerwany przez marzenie

erotyczne.

To nie była Traccy. Tak jakby nawet jego podśwadomość przyjęła, że dziewczyny

już nie ma na tym świecie, i postać ze snu nie obciążała jego sumienia. To była

zupełnie inna dziewczyna. Nie mógł dostrzec rysów jej twarzy, nie był zresztą

tym zainteresowany, jakkolwiek mogłyby one być piękne. Ale jej smukłe ciało,

sposób, w jaki jęczała z rozkoszy i w jaki poruszała zmysłowo i nieprzyzwoicie

udami, trąc jego krocze, rozpinając rozporek, podniecały go do granic

wytrzymałości. Gdy rozpięła zamek jego spodni, uderzyła go lekko i prowokująco w

obnażone miejsce. Śmiała się przyzwalająco, gdy rozpinał jej skąpe ubranie.

Pożądała go i chciała, aby teraz on przejął inicjatywę, ale to z jakichś

przyczyn denerwowało go. Chciał, aby opierała mu się i broniła. Chciał posiąść

ją wbrew jej woli. Uderzyć w miękką szyję i zbliżyć do niej ręce, które

natychmiast zacisnęłyby się, ucinając krzyk przerażenia, który nie zdążyłby się

nawet wydobyć z gardła. Czuć drżące chaotycznie i prężące się delikatne ciało,

gdy on będzie wpychał się gwałtownie między jej pośladki...

192

I wtedy obudził się (dosłownie na sekundę przed nadchodzącą nieuchronnie

rozkoszą) zgłodniały kobiety, której nigdy nie widział. Czuł tylko, że musi iść

i szukać jej.

Polujący drapieżnik znów pojawił się na swym terytorium. Czuł nieodpartą chęć

połączenia się z kobietą. Dominowała jednak chęć zabijania. Wyczulony na każdy

dźwięk, każdy zapach, kroczył wśród gruzów rozciągających się na skrawku

nieużytków. Słyszał głosy, śmiechy i krzyki.

Wsłuchiwał się w zbliżające kroki. Jedne były cięższe i sprawiły, że cofnął się

i ukrył w mroku. Obserwował sylwetki zbliżających się osób, wiedząc, że nie są

dla niego najbardziej pożądanym łupem. Dobrze wiedział, czego chce,

powstrzymywał jedynie swoją niecierpliwość. Wszyscy używali tego skrótu do metra

i pojawienie się odpowiedniej osoby było tylko kwestią czasu.

Nagle jego wytężony słuch podchwycił stuk lekkich, damskich bucików, które

uderzały o chodnik w pośpiechu. Gil-son wiedział już, że jego oczekiwanie

dobiegło końca. Wychylił się z ukrycia, aby sprawdzić, czy w zasięgu wzroku nie

ma nikogo oprócz niego i spieszącej się gdzieś zgrabnej dziewczyny w zapinanej

na zamek kurtce błyskawiczny. Miała postawiony kaptur, toteż nie było widać

rysów jej twarzy. Nie miało to jednak żadnego znaczenia.

Ruth Ford była zarówno przerażona, jak i zła. John Strike bardzo zmienił się w

ciągu kilku godzin. Z trudem rozpoznawała go w człowieku, którego widziała w tym

okropnym domu.

Wstrząśnięta wybiegła stamtąd w jesienną deszczową noc, oglądając się za siebie

w obawie, że goni ją John. Na szczęście nie było go jednak w pobliżu. Jego oczy!

Od miesięcy, może nawet od lat widziała je w snach, zanim mogła w nie spojrzeć

naprawdę. Teraz jednak błyskała w nich furia i odbijało się jakieś dzikie

przerażenie. „To człowiek opętany — pomyślała. — Szaleniec, który może mnie

zabić. Pożerająca go wściekłość jest dostatecznie silna, aby się tego dopu-

193

ścil" Przypomniała sobie teraz tę biedną dziewczynę, którą zgwałconą i uduszoną

znaleziono na ganku domu numer trzynaście przy Schooner Street...

Za nic w świecie nie zamierzała czekać przy jego samochodzie. Teraz

najważniejsze było, aby zachowała w stosunku do Johna tak duży dystans, jak

tylko będzie to możliwe. Niewiarygodne, że był on księgowym w banku, w którym

pracowała. Cywilizowany szef, cieszący się uznaniem i respektem całego zespołu.

Człowiek, z którym w końcu poszła do łóżka. Ta myśl sprawiała jej największy

ból. Do tego jeszcze każdego dnia pojawiały się w gazetach artykuły o łagodnie

usposobionych ojcach rodzin, którzy z nie wyjaśnionych i nie dających się

przewidzieć przyczyn mordują swe żony i zarzynają z zimną krwią swe dzieci. Mózg

i osobowość zaczynają źle funkcjonować, wpędzając takich ludzi w zabójcze manie.

Znów zatrzymała się na końcu ulicy i sprawdziła, czy nikt za nią nie idzie. W

zasięgu wzroku nie było jednak nikogo. Pierś falowała jej gwałtownie, więc

zwolniła. Szła szybkim marszem. Pomyślała, że być może to śmierć syna wywołała u

Johna tę zmianę. Zrobiło jej się go żal, ale ani odrobinę nie zmniejszyło to jej

przerażenia, bo (jakkolwiek miały się sprawy) w grę wchodziło jej życie, więc to

co zaszło między nimi wcześniej, nie miało teraz żadnego znaczenia.

Zastanawiała się, czy wracać do domu. Bez wątpienia John zjawi się tam wcześniej

czy później, a to może być niebezpieczne. Myślała, czy nie zatrzymać się gdzieś

na noc. Jej przyjaciółka Margaret prosiła ją często, aby przyszła do niej i

została na dłużej. Jej mąż porzucił ją, aby żyć z inną kobietą. „Och, Boże!

Wszyscy ci mężczyźni są do siebie tak cholernie podobni!"

Ruth postanowiła, że zadzwoni do niej. Telefon, umieszczony w podziemnej stacji

metra, był dosłownie o krok. Umysł Ruth opanowała teraz kolejna myśl. „Co, do

diabła, John robił z tymi zapałkami. Wyglądało na to, że chce podpalić ten stos

pogniecionych papierów w kominku. To nie miało żadnego sensu, skoro właśnie

zamierzał wyjść i za-

194

mknąć dom. Ale cóż tam, jego motywacje mogły się zmieniać z minuty na minutę."

Ruth była w stanie łatwo dostrzec drogę znajdującą się po przeciwnej stronie

pasa nie używanego, zawalonego gruzem terenu. Chodnik graniczył tu z wysoką

ścianą, prowadzącą w dół do stacji metra. „Sto metrów, może mniej" — szacowała

odległość Ruth.

Do tego miejsca nie docierało światło ulicznych lamp, ale dopóki można było

dostrzec świecącą z przodu następną latarnię, nie miało to większego znaczenia.

Ruth zaczęła się teraz spieszyć. I wtedy nagle zastąpił jej drogę mężczyzna.

W pierwszej chwili pomyślała, że jest to John Strike, który przewidział cel jej

drogi i używając skrótu, wyszedł jej naprzeciw. Jednak ten mężczyzna był mocniej

zbudowany i wyższy od niego. Zanim zdołała cokolwiek zrobić, silna ręka

odnalazła jej szyję, tłumiąc jej wrzask, nim zdążył się wydobyć z rozchylonych

ust, i Ruth została wciągnięta w głęboki cień.

Napastnik przycisnął ją do ziemi, zdarł z niej ubranie i zaczął obmacywać nagie

ciało. Mrok litościwie zaoszczędził jej widoku hańby, gdy szalony nieznajomy

zaczynał wyładowywać ciele swą obrzydliwą, niepohamowaną żądzę na jej obnażonym.

„Ruth z pewnością poszła do siebie" — stwierdził John. Teraz był już z dala od

domu przy Schooner Street, gdzie ogień z pewnością palił się już na dobre. Po

raz pierwszy od długiego czasu poczuł się odprężony. Pozostał tylko ból i smutek

po śmierci Bena. Wiedział, że ten smutek już nigdy go nie opuści i nawet czas

nie zdoła nigdy uleczyć tej rany. Będzie musiał nauczyć się z tym żyć.

Najpierw przyszło mu do głowy, że wróci do Ruth i poczeka tam na nią, jeśli

jeszcze nie przyjechała. Ta cała sytuacja musiała być w jakiś sposób

rozładowana. Zrezygnował z wymyślania jakiejś mniej czy bardziej prawdopodobnej

historii. Ruth przeczytałaby w gazetach, że dom pod numerem trzynastym

doszczętnie spłonął, i wszystko stałoby się jasne.

195

Gdyby wtajemniczył ją w całą tę mroczną sprawę, z pewnością nie wydałaby go,

lecz przypuszczał, że nieuchronnie doprowadziłoby to go do małżeństwa z nią, a

co najmniej do konkubinatu.

John w rzeczywistości nie był przestępcą. Oczywiście, mógł wystąpić z

roszczeniami wobec zakładu ubezpieczeniowego i żądać odszkodowania, ale zyskałby

tylko tyle, że mógłby kupić nowy dom, w przypadku gdyby nikt nie kupił

poprzedniego. Nie stałby się żadnym finansowym potentatem i nie byłoby to ze

szkodą dla agentów ubezpieczeniowych. Tak czy inaczej, mają z tego wielki zysk.

To nie było odnalezienie w ścieku portmonetki jakiejś staruszki, zabranie sobie

pieniędzy i pozostawienie jej w nędzy.

John próbował pozbyć w drodze się jakichkolwiek wyrzutów sumienia i gdy

zajeżdżał przed dom Ruth, prawie mu się to udało.

Natychmiast zorientował się, że nie ma jej jeszcze w mieszkaniu. Wnioskował o

tym na podstawie zgaszonych świateł. Dotarło do niego poczucie pustki.

Przypominało to uczucie, jakiego doznawał, stojąc przed numerem trzynastym.

Przeczucie, dotyk śmierci...

„Nie, nie tutaj" — opanował się John. Była to spóźniona reakcja na to, co było w

jego domu, gdzie działy się z nim podobne rzeczy. Roześmiał się głośno w

ciemności, ponieważ wiedział , że z domu pod numerem trzynastym nie mogło już

wiele pozostać. A nawet gdyby jeszcze stał, to z pewnością nie znalazłby się

nikt, kto mógłby go uratować.

Stojąc tak w sztucznym pomarańczowym świetle latarni, wśród listopadowej nocy,

wyobraził sobie scenę, która musiała się teraz z pewnością rozgrywać pod jego

domem. Niemal czuł piekielne ciepło, bijące od ognia.

Wozy strażackie blokują wjazd na ulicę tuż przy rzędzie zaparkowanych

samochodów. Mieszkańcy zostają wyciągnięci z łóżek, żeby poprzestawiać swoje

samochody. Dom wygląda jak lampion przygotowany na święto Haloween. Płomienie

ukazują się we wszystkich miejscach jak oczy płonące nienawiścią w sczerniałych

oczodołach. Rozszerzone

196

nozdrza wyrzucają na zewnątrz gęsty dym. Wykrzywione usta, z pomarańczowym

jęzorem ognia, jęczą z bólu. Zamieszkująca ten dom śmierć ginie w płomieniach.

Tłum, zgromadzony na chodniku, wciąż spychany jest do tyłu przez policjantów.

Drabiny ustawione przy najwyższych oknach. Strażacy, wyposażeni w aparaty

tlenowe, próbują upewnić się, czy nikt nie pozostał wewnątrz. Ktoś pozostał i

będzie tam musiał umrzeć, ale o tym wiedział tylko John Strike. Wtedy strażacy,

odepchnięci przez gorąco, wracają na ulicę, aby skierować w to pogorzelisko

sikawki i węże, pozwalając, aby dom spłonął, ale by płomienie nie przedostały

się na pozostałe budynki. Musieli poświęcić numer trzynasty, bo nie było innego

wyboru.

Tak wielką pokusą było wrócić tam i zmieszać się z tłumem gapiów jako nieznany

przechodzień. Duch mógł wiedzieć, że John tam jest i z tego względu byłoby to

tego warte. John mógłby wreszcie do woli drwić z niego i szydzić. I patrzeć, jak

umiera.

Zadecydował, że nie wejdzie do Ruth. Niecierpliwił się teraz, straciwszy swą

wcześniejszą gwałtowność. Miał nadzieję, że Ruth zrozumie go. Chciał ją zobaczyć

i wytłumaczyć się.

Chodził tam i z powrotem po mokrym, błyszczącym chodniku, przyglądając się

dokładnie każdej zbliżającej się postaci. Wszystkie były jednak albo zbyt

wysokie, albo zbyt niskie lub miały inny sposób chodzenia. Albo zamiast kobiet

byli to mężczyźni. Nienawidził każdej z tych mijających go postaci, bo żadna z

nich nie była tą, na którą czekał.

Światła na dolnych piętrach domów zapalały się, aby za chwilę zgasnąć,

zastąpione przez światła na piętrze. Potem na całej ulicy zapanowała kompletna

ciemność i w żadnym oknie nie paliło się nawet najmniejsze światło. Ulica spała.

Zerknął na swój zegarek. Była pierwsza trzydzieści. Wtedy zorientował się, że

musiało się stać coś bardzo złego. Wiedział już prawie na pewno, że tego

wieczoru Ruth nie przyjdzie do domu.

O drugiej w nocy myśli Johna znów skierowały się w stronę domu na Schooner

Street — Ruth mogła tam wciąż być i

197

czekać na niego. Zadrżał na samą myśl, która mogłaby okazać się prawdopodobna:

Ruth, znów zwabiona w jakiś sposób do tego przeklętego domu, mogła zostać tam

uwięziona w pułapce płomieni albo wpaść pod koła jakiegoś samochodu, tak jak

Ben, albo zginąć na szynach metra.

Prowadzenie samochodu nie było łatwe w tych warunkach. John stracił zdolność

koncentracji. Jechał powoli i ostrożnie wzdłuż zaparkowanych po obu stronach

ulicy samochodów, gdyż nie był pewien, czy szerokość jego samochodu pozwoli mu

bezpiecznie przejechać pomiędzy nimi. W pewnym momencie zgubił drogę i pojechał

w złym kierunku. Minęło dziesięć minut, zanim znów odnalazł właściwą ulicę. W

końcu rozpoznał zakończenie Schooner Street.

Pomyślał, że będzie musiał zaparkować auto na sąsiedniej ulicy, gdyż z pewnością

pod jego domem będą stały wozy strażackie, a tłum będzie dwa lub trzy razy

większy niż zwykle. Z pewnością nie będzie można podjechać bliżej.

Zatrzymał i zaparkował samochód. Wysiadł i stanął obok, nasłuchując odgłosów

płomieni wydostających się z płonącego budynku, syku płynów przy zetknięciu z

ogniem, głosów służb porządkowych, odciągających tłum na bezpieczną odległość.

Już niemal widział niebieskie, migoczące światła wozów strażackich, które

odbijały się niepokojącym, zwiastującym zawsze nieszczęście, refleksem na

mokrych dachach sąsiednich domów . Ale zamiast tego wszystkiego John zastał

tylko głęboką ciszę.

Pewnie było po wszystkim. Numer trzynasty przestał istnieć — spłonął

doszczętnie. Został tylko popiół i zgliszcza. John wciągnął nosem wilgotne nocne

powietrze, z nadzieją, że wyczuje w nim smród palącego się domu, kwaśną woń

świeżych popiołów. Ale panował tu tylko zapach podmiejskiej dzielnicy Londynu —

zapach samochodowych spalin.

Zmusił się, aby pójść w stronę miejsca, gdzie Fanthrope Road łączyła się ze

Schooner Street. Przez chwilę nie chciał patrzeć przed siebie. Znów miał

uczucie, jak gdyby był obserwowany przez ukryte i utkwione w niego oczy.

198

Spoglądając z przerażeniem kątem oka, zaczął odliczać numery kolejnych domów:

„7... 9... 11... 113!!!"

Dom wyglądał tak samo jak przedtem i nie różnił się niczym od chwili, gdy John

widział go po raz ostatni. Był ciemny i odpychający. Tym jednak razem na jego

poczerniałej murowanej twarzy, tam gdzie zdawał się znajdować pusty oczodół,

John bez wątpienia dostrzegł złośliwe mrugnięcie. „Nie, to niemożliwe!"

Spoglądając to w jedną, to w drugą stronę ulicy, John próbował dostrzec

upragniony przez niego tłum żądnych sensacji i krwi gapiów, strażackie wozy.

Tyle sił kosztowało go podpalenie tego domu. Nie udało się. Jakby zapalił tylko

jedną nic nie znaczącą zapałkę.

Dom numer trzynaście nie spłonął, a zamieszkujące w nim zło wciąż trawiło stare

ściany...

19

— Widzę, że John nie kwapi się, aby zadzwonić. — W głosie Marjorie Bourne był

zjadliwy krytycyzm. Był on bardziej udawany niż autentyczny. Marjorie

potrzebowała kozła ofiarnego, na którego mogłaby zwalić winę za obecność dzieci

w jej domu, za śmierć Georga i w ogóle za wszystko.

—Jest zajęty sprzedażą domu. — Leah miała nadzieję, że wymyśli wkrótce jakiś

lepszy powód.

— Hę! Przecież na pewno zlecił to agentom mieszkaniowym. W takich sytuacjach nie

pozostaje nic innego do zrobienia, jak tylko przekazać własność w ich ręce. A

poza tym, widziałam w zeszłym tygodniu w telewizji program o londyńskich domach.

Sprzedają się po prostu same. Często mieszkanie nie stoi puste więcej niż jeden

dzień.

— Z naszym domem będzie trudniej — rzuciła Leah. — Nie zauważyłaś tego do tej

pory? Marjorie wydęła wargi.

— Czy już nie czas, aby Sam i Sara poszli do swych łóżek? Jest już po

dziewiątej, a jutro... jutro mamy dużo do zrobienia. —Nie chciała wspominać o

kremacji. Nie dotykała tego tematu, posługując się tylko niejasnymi omówieniami.

— Niebawem powinni pójść do łóżek. — Leah była zmęczona. Wciąż nasłuchiwała, czy

w korytarzu nie zadzwoni telefon. Chciała, aby zadzwonił i żeby rozmówcą był

John. — Sam zaraz będzie się kąpał. Pójdę mu powiedzieć i włączę piecyk, mamo.

— Myślę... że jest czymś zajęty.

— Kto? Sam? — Leah spojrzała zdziwiona znad magazynu kucharskiego, który

zamierzała właśnie czytać.

—Nie. — Zachowanie Marjorie wyrażało niechęć i potępienie. — Ten twój mężczyzna.

.— On ma na imię John, mamo. O Chryste! Tylko nie zaczynaj zaraz używać tych

swoich cholernych argumentów.

—Tak... To wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane— ciągnęła dalej Marjorie. —

Nawet nie zamierza pojawić się

200

na jutrzejszej uroczystości, co jest z jego strony bardzo niegrzeczne. To po

prostu zniewaga wobec mojego George'a. I do tego trudno mu nawet zadzwonić.

Myślę, Leah, że on ma po cichu jakąś kobietę.

Leah napięła się. Czasopismo zsunęło jej się z kolan i upadło na podłogę z

trzaskiem. Leah pomyślała, że jej matka musiała chyba mieć jakieś zdolności

telepatyczne, lecz zaraz odrzuciła tę myśl. „Nie, jest tylko obrzydliwa. Myśli

tak, jak myślą podobni obrzydliwi ludzie. Tak jak ja myślę!"

— Nie puściłabym mu tego w niepamięć, kochanie.

—Jestem pewna, że John nie mógłby tego zrobić.—Wiedziała jednak, że mógłby i

prawdopodobnie miał właśnie teraz jakiś romans. „Nigdy nie poniżę się jednak,

aby się na to zgadzać—stwierdziła Leah.—Rozwód z powodu braku porozumienia

sprawi ulgę nam obojgu."

— Myślę, że mógłby. — Starsza kobieta była zacietrzewiona. Miała już pod ręką

gotowy argument. — Poza tym wszystkim, to on wpędził cię w kłopoty. Pomyśl,

Leah, mężczyzna, który zrobi... to przed ślubem, będzie zdolny zrobić coś

podobnego z inną kobietą za plecami swojej żony.

— Mamo, przecież ja też to robiłam tak samo jak i on... Nie był przecież sam,

wiesz o tym dobrze. Czy nie powinnyśmy przerwać już tej śmiesznej dyskusji?

Jestem już zbyt zmęczona, aby cię przekonywać.

— To jest śmieszne?

— Tak, właśnie tak.

—Śmieszne jest to, że w Barmouth nie ma krematorium, a najbliższe jest gdzieś w

Colwyn Bay albo w Bangor , ale tamto z pewnych względów nie nadaje się do

naszych celów. Tak więc musimy jechać aż do Shrewsbury. Pytam cię więc: co ty na

to, że jeśli to nie będzie wbrew woli George'a, zamierzam kremować go tu, w

mieście. W zasadzie bardziej by mi to odpowiadało, ale...

— Zrób tak, jak życzył sobie tego ojciec. — Leah poczuła napływające ponownie do

oczu łzy. — To będzie długa podróż, około stu pięćdziesięciu mil jazdy. Ale

zrobimy tak.

201

Jestem bardzo wdzięczna twojej sąsiadce, że zgodziła się zaopiekować dziećmi.

— Czułam, że najlepsza będzie pani Jones. — Marjorie pociągnęła nosem. — Gdyby

twój mąż był tutaj i gdyby nie chciał zaraz jechać do... do... do Shrewsbury,

mógłby zostać z dziećmi.

„Tak, nie ma go tu, ale jestem pewna, że pani Jones nic nie podejrzewa" —

powiedziała do siebie Leah.

— Naprawdę, już najwyższa pora, aby dzieci były w łóżkach. Sam ma tylko dziewięć

lat i...

—Mamo, jestem w pełni świadoma, ile lat ma Sam. Zaraz pójdę i przypomnę mu, co

powinien teraz zrobić.

Gdzieś z górnego piętra dobiegł do nich głos Sary, zły i narzekający:

— Sam, czy mógłbyś się już wykąpać? Chciałabym też wziąć kąpiel i to zaraz po

tobie. Nie mam zamiaru czekać na ciebie całą noc!

— Sam, pora się wykąpać i iść do łóżka. — Leah była w połowie drogi na piętro,

gdy zorientowała się, że dzieje się coś złego. Sam stał na półpiętrze, ubrany

tylko w dół swej piżamy. Drzwi od łazienki były otwarte i buchała przez nie

para. Leah słyszała, jak z szumem leje się woda. — Sam, co się tu dzieje? Proszę

natychmiast do wanny!

— Nie! — Na jego twarzy malowało się coś więcej niż tylko dziecięce

nieposłuszeństwo. To było coś, co graniczyło z przerażeniem. — Nie, mamo! Ja nie

chcę się kąpać!

— Musisz, niezależnie od tego, czy to lubisz czy nie. Nie kąpałeś się przecież

od czasu...

— Nie! Proszę, — Z jego ust wyrwał się prawie krzyk. Odwrócił się i rzucił w

kierunku sypialni. Sara stała w otwartych drzwiach swojego pokoju, a jej rysy

zapłonęły gniewem.

—Sam! — Leah złapała go za ramię, czując teraz, że chłopiec drży. — Sam, co się

stało? Chodź tu, możesz mi przecież wszystko opowiedzieć.

— Ja... — Wciąż próbował wyrwać się z objęć matki i uciec. Leah trzymała go

jednak mocno, choć delikatnie. —

202

Mamo, ja się boję... Ja się boję wody, tak jak tatuś tamtego dnia na basenie!

„O Boże! A więc to dlatego John nie chciał wtedy bawić się z dziećmi w basenie.

Był przestraszony. Teraz wszystko jasne."

— W kąpieli nie ma niczego, czego można by się bać, Sam. Choć pójdziemy tam

oboje i zobaczymy, co się stało.

— Nie!!! — Tym razem był to zdecydowany krzyk. Wrzask, który graniczył z napadem

histerii.

— Dobrze. W takim razie ja pójdę i zobaczę, czego się tak przestraszyłeś.

Gdy Leah wchodziła do wypełnionej kłębami pary łazienki, usłyszała z dołu

skrzeczący głos swej matki, która próbowała dowiedzieć się przyczyn całego tego

rozgardiaszu. „Na miłość boską! Mamo, tylko tu nie przychodź! — pomyślała Leah.

— Mam już dość problemów."

W łazience nie było jednak nic, co mogłoby budzić strach. Tego zresztą Leah się

spodziewała. Zakręciła krany. Stała w wirujących kłębach pary, czując jak

nasiąka nimi jej ubranie. Mogłaby teraz wyobrazić sobie wszelkie niesamowite i

tajemnicze kształty, jakie tylko chciała.

— Tutaj nic nie ma. — Gdy wychodziła z łazienki na piętro, Sam był już w swojej

sypialni, założywszy na siebie górę od swej piżamy, jakby zabezpieczając się w

ten sposób przed czekającą go ewentualnie kąpielą. — Jeśli jesteś zbyt zmęczony,

aby się kąpać, pójdziesz prosto do łóżka. Masz zasnąć w ciągu pięciu minut.

Słyszałeś?

— Tak, mamo. — Z prawdziwą ulgą podbiegł do łóżka i zaczął wyciągać pościel.

— Mamo?

— Słucham — rzekła, myśląc jednocześnie: „O co znowu chodzi?"

— Czy mogę spać przy zapalonym świetle?

— Nie widzę potrzeby — odparła.

— A Sara może. Śpi tak od miesięcy.

— Sam... — Leah zauważyła, jak blady był jej syn i w jaki sposób toczył po

pokoju wystraszonymi oczami, zupełnie

203

jakby przypuszczał, że ktoś mógł się tam kryć. — Czy... przestraszyłeś się

czegoś? Wiesz, że nie jesteśmy już w domu. Tutaj nie ma się czego bać.

— Wiem. — Podniósł głowę. Jego dolna warga drżała. — Ale... Jest tak, jakbyśmy

trochę... jakbyśmy wszystko to zabrali ze sobą. Wiesz, co mam na myśli.

Oto słowa dziecka! Wiedziała, co Sam ma na myśli, czuła to na sobie. Tak

zaczynało się szaleństwo i Leah nie zamierzała temu w niczym pomagać.

— Kładź się spać. Jeśli chcesz, możesz zostawić światło zapalone.

— Co się stało? — Marjorie stała na dole schodów.

— Nic, mamo. Zupełnie nic. Dziecięca paplanina. — rzekła, dodając w duchu:

„Której nie byłabyś w stanie zrozumieć" — Myślę, że dzisiaj wszyscy powinniśmy

pójść wcześniej spać.

Była już jedenasta, gdy Leah, cicho stąpając, weszła do sypialni. Stanęła

zdumiona, kiedy oślepiło ją światło. Jeszcze bardziej zaskoczyła ją obecność w

jej łóżku Sary.

— Czy mogę z tobą spać, mamo? — spytała nerwowo dziewczynka. W jej głosie była

gorąca prośba.

—Myślę, że tak—odpowiedziała szeptem Leah, żeby nie dosłyszała jej z dołu

Marjorie.—A teraz powiedz mi, co cię trapi?

— Z tobą szybciej zasnę, mamo.

Leah nie miała zamiaru dłużej wypytywać swej córki, wiedząc, że odpowiedź będzie

podobna do tego, co powiedział jej Sam. Opuszczenie domu przy Schooner Street 13

nie rozwiązało ich problemów, bo wyglądało na to, że swoje fobie zabrali ze

sobą, nie rozstając się z nimi ani na chwilę. „O Jezu! Jak się od tego uwolnić?"

— myślała.

— Dlaczego dziadziuś nie może być pochowany jak dziadek Strike?

— Ponieważ sam zażyczył sobie, aby po śmierci go poddano kremacji.

204

— Ja nie chcę, żeby ze mną to zrobiono, wiesz, mamo? Nie mogłabym znieść, gdyby

mnie palono. Nawet gdybym była już martwa.

Leah poczuła, że jest spięta. Mięśnie brzucha ścisnęły się odruchowo, gdy

przypomniała sobie mysz gryzącą na strychu domu w Londynie kable elektryczne, co

mogło w każdej chwili stać się przyczyną pożaru. Mogło spalić ich żywcem!

— Nie będziesz skremowana, kochanie. Ani ja. A teraz obie powinnyśmy pójść spać,

nie sądzisz?

Leah nie uczyniła najmniejszego ruchu, aby wyłączyć światło. Wiedziała też, że

nie zrobi tego jej córka. Nawet tu, trzysta mil od Londynu, ciemność była wciąż

przerażającą otchłanią.

Leah obudziła się przed szóstą. Zeszła na dół, aby zrobić sobie filiżankę

herbaty.

Włączyła elektryczny czajnik i pod wpływem wewnętrznego impulsu weszła do

przedpokoju i podniosła słuchawkę. Nie oczekiwała wcale, że zastanie w domu

Johna. Musiała jednak spróbować ze względu na to, co powiedziała jej ostatniej

nocy matka.

Po drugiej stronie dzwonił telefon, lecz nikt, oczywiście, nie podnosił

słuchawki. Leah liczyła sygnały: 11... 12...

Opanowało ją dziwne uczucie: chciała odłożyć słuchawkę na widełki, lecz nie

miała siły, aby to zrobić. Zupełnie tak jak Jego dnia, gdy stwierdziła, że z

jakichś niewytłumaczalnych przyczyn jest uwięziona w swym własnym domu. Wydawało

się, że kabel telefoniczny połączył ją ze złośliwą istotą, zamieszkującą stary

dom, która teraz siłą przytrzymywała Leah przy telefonie.

Uwięziona przy telefonie, niezdolna do wyrwania się z tej niesamowitej i

tajemniczej pułapki, zmuszała się do słuchania brzmiącego teraz złowieszczo

sygnału. Demoniczna istota znów z niej zadrwiła. Leah wiedziała, że po drugiej

stronie nikt nie podniesie słuchawki i nie będzie z nią rozmawiał.

205

Nie potrzebował tego. „Nie uciekniesz, gdziekolwiek się udasz!"

— Leah, do kogo dzwonisz? — Narzekający i strofujący głos matki podziałał jak

sprytna sztuczka. Coś jakby przeskoczyło we wnętrzu Leah (jakby zerwała się

stara, wytarta lina) i rzuciło ją do przodu. Słuchawka wyśliznęła się jej z

palców i uderzyła o ścianę, zawisając na napiętym sznurze telefonicznym,

huśtając się tam i z powrotem. Przez chwilę jej umysł był zupełnie pusty. Matka

mówiła coś, lecz Leah nie rozumiała jej słów.

—Martwisz się o niego, prawda?—zapytała kpiąco Mar-jorie Bourne.

Leah obróciła się powoli i ujrzała wynędzniałą i strapioną twarz swojej matki, z

podkrążonymi ciemno oczami i cienkimi ustami, które ułożyły się w wyraz wyrzutu

i udręki. Ubrana była na czarno, w pogrzebowe ubranie. Nawet jej siwe włosy

przykrywał czarny żałobny kapelusz.

— Teraz nie chcę cię przekonywać, mamo.

— Nie ma go w domu. A nie mówiłam?! W takim razie odłóż już tę słuchawkę.

„Nie, nie chcę nawet tego dotykać. Znów może mnie uwięzić. Znów ta bezradność."

Starsza kobieta podeszła do Leah od tyłu, złapała huśtającą się słuchawkę i

odłożyła ją na widełki, przerywając ten okropny monotonny dźwięk.

— Zostawiłam w kuchni czajnik z wrzącą wodą, mamo.

Kuchnia pełna była pary, jak gdyby woda gotowała się od kilku minut. Nie mogło

to jednak trwać dłużej niż dwadzieścia sekund. „Mamy jeszcze mnóstwo czasu —

próbowała się przekonać Leah. — Taksówki nie będzie tu przed dziewiątą."

Było dwadzieścia po dziewiątej, gdy przed dom zajechała taksówka, stara

londyńska taryfa, rejestrowana bardzo dawno. Młody kierowca ubrany był w krótką

sportową kurtkę z kapturem i w dżinsy. Morska mgła zmniejszała widoczność

206

do mniej niż do stu metrów. Było mokro i wilgotno. Jesienny, depresyjny dzień.

Gdy jechali przez Dolgelau, ruch był niewielki. Mgła rzedła, to znów zaczynała

gęstnieć, gdy zaczynali pokonywać stromy podjazd Dinas-Mawddwy. Kierowca

zredukował bieg z trójki na dwójkę. Silnik zająknął się, ale po chwili wszedł w

obroty i zaczął pracować normalnie.

Leah ogarnęło nagłe przerażenie na myśl o tym, że mogliby spaść. Sprawiło, że

zaczęła się nerwowo rozglądać i patrzeć za okno w nieprzeniknioną biel mgły.

Przypominało jej to parę w łazience. Mogła sobie teraz wyobrazić wszelkie

możliwe rodzaje kształtów i postaci, które unosiły się w powietrzu i przesuwały

płynnymi ruchami, łącząc się w formy, to znów rozpadając, aby na ich miejsce

weszły inne, jeszcze bardziej przerażające okropieństwa. Zerknęła na swoją

matkę. Marjorie Bourne siedziała z pochyloną głową i zamkniętymi oczami. Mogła

spać albo smucić się w ciszy. Nie było potrzeby jej przeszkadzać.

„Ładnie jechał ten kierowca" — pomyślała Leah, gdy o godzinie dziesiątej

czterdzieści dotarli do Welshpool. Obsługa krematorium zamówiona była na godzinę

jedenastą i pracownicy nie mogli czekać, ponieważ tego dnia terminarz

następujących kolejno po sobie pogrzebów był bardzo napięty. Śmierć była

chłodnym, przeliczalnym interesem.

Kaplica miała charakter publicznej poczekalni. Była pusta. Znalazły się tam

tylko Marjorie, Leah i trzech grabarzy. Ksiądz w pośpiechu wymawiał słowa

modlitwy, gdyż on także był tego dnia bardzo obciążony. Trumna była przerażająca

w swojej prostocie. Po prostu pudełko ze złożonym w nim ciałem. Mąż Marjorie,

ojciec Leah.

Przyglądała się uważnie swojej matce. Trzymała się dobrze i nie załamywała. Na

razie.

„Popiół z popiołem, ziemia z ziemią"

Znów rozległy się pośpiesznie wypowiadane słowa, które jednak uderzyły Leah z

siłą ciosu zadanego pięścią. Usłyszała nagle ostry, chrapliwy odgłos. Nie miała

pojęcia, skąd mógł dochodzić. Czyżby to jej ojciec nie umarł i próbował teraz

zwrócić uwagę obecnych na swoją trumnę?

207

„Wypuśćcie mnie...**

Leah poczuła lekki zawrót głowy.

A może to mysz podgryzająca elektryczne przewody, aby zaprószyć ogień. Aby

spalić ciało...

Poczuła teraz ogarniającą ją falę paniki. Musiała uchwycić się mocno ławki

stojącej z przodu i usiąść na niej. Nie po to, aby uchronić się przed upadkiem,

ale by powstrzymać się przed ucieczką, aby krzycząc nie wybiec z żałobnej

kaplicy prosto we mgłę spowijającą wszystko białym całunem. Czuła w nozdrzach

słaby zapach spalenizny.

Marjorie stała z pochyloną głową. Zasłony zaczęły się powoli zasuwać wokół

trumny, a Leah wciąż musiała walczyć z nieodpartą chęcią rzucenia się do

wyjścia.

Wydostający się zapach był coraz silniejszy — zjełczały smród, zapach palącego

się ludzkiego ciała. „Nie, to tylko wytwór mojego umysłu — wmawiała sobie Leah —

tak jak wszystko przedtem."

Kiedy jednak przecięła sobie nadgarstek, krew była prawdziwa. Tak samo krew Bena

— szkarłatna gęsta masa na asfalcie.

Dym zaczynał ją dławić. Walczyła o każdy oddech. Rozejrzała się, szukając

wzrokiem grabarzy. Szli o własnych siłach w kierunku drzwi. „Idź za nimi" —

pomyślała. Marjorie jednak osunęła się na kolana, schowała twarz w dłoniach i

zaczęła łkać.

„Mamo, musimy stąd wyjść, nim nie będzie za późno" — chciała powiedzieć Leah.

Szare kłęby, które mogły być zarówno mgłą, jak i dymem, zaczynały dostawać się

przez otwarte drzwi kaplicy do jej wnętrza i wypełniać całe pomieszczenie.

„Spalą ciało teraz, czy później?" — zastanawiała się Leah.

— MamO! — Jej głos wydostał się z ust jak zachrypnięty szept, zduszony płacz

przerażenia. Marjorie podniosła głowę. Jej twarz była czerwona, zmoczona łzami.

Wytrzeszczała podkrążone od zmęczenia oczy, aby uchwycić ostrość przesuwających

się przed nią obrazów.

— Spalą mojego George'a... — powiedziała.

208

„O Boże! Tam pali się przecież teraz ciała! Nie mogłaś wyczuć zapachu?" —

pomniała.

Jej ręka puściła ławkę, odnalazła dłoń matki i ścisnęła ja mocno. Podnosząc z

trudem osłabioną i zszokowaną kobietę z klęczek, Leah zaczęła ciągnąć ją w

kierunku drzwi wyjściowych.

I wtedy szarość wypełniająca kaplicę przeszła w zupełną ciemność, a dym

zgęstniał tak, że Leah nie mogła już oddychać. Nagle nogi odmówiły jej

posłuszeństwa. Nie była już w stanie ani biec, ani bronić się przed upadkiem.

Ciągnąc za sobą matkęrrunęła w czarną, rozwartą przed nią otchłań.

20

John Strike siedział na przypalonej nieco kanapie, wpatrując się w stertę

zwęglonych papierów, zalegających w kominku. Nie wierzył w to, co się stało. W

końcu jednak musiał pogodzić się z rzeczywistością. Powinien już dawno

zorientować się, że nie istnieje żaden sposób na spalenie tego domu. Mógłby

jeszcze oblać go benzyną i wtedy podpalić, ale z pewnością ten przeklęty dom w

jakiś niewytłumaczalny sposób przetrwałby i tak. Jego niewidzialny i demoniczny

lokator ochraniał swą siedzibę przed każdą próbą unicestwienia, jakiej

podejmował się John. Była to jakby niezwyciężona twierdza, w której schroniło

się zło, niezniszczalny bastion sił ciemności.

Było popołudnie i Johnowi wydawało się, że minęły lata od czasu, gdy wrócił spod

domu Riith Ford, gdzie oczekiwał jej nadejścia. Nie wróciła. Jednak na krótko

przed świtem nadjechała policja. Boże! Ta złośliwa i pałająca nienawiścią siła

ukarała go za próbę zniszczenia. Zgwałcona i uduszona Ruth została znaleziona

kilkaset metrów od Schooner Street. „Pewien mężczyzna pomagał policji w

poszukiwaniach" — podawał w porannym wydaniu Standard. To zabójstwo miało

związek z dziewczyną znalezioną na jego własnym ganku. Ale to nie zaoszczędziło

Johnowi długiego przesłuchania.

„Jak długo znał pan panią Ford, panie Strike? Co was łączyło? Dlaczego pani Ford

była w pańskim domu?"

„Ponieważ rżnąłem ją od tygodni, a ona nie mogła sobie odmówić, aby mnie nie

zadręczać nawet w moim własnym domu — pomyślał John. — Nie prosiłem jej, aby tam

przychodziła. Do tego kazałem się jej zabierać stamtąd. Kazałem jej iść prosto

na śmierć."

Zorientował się, że teraz wszystko wyjdzie na jaw. Leah dowie się tego, czego

bez wątpienia już się domyślała. Ken-ton odmówi mu powrotu do pracy w banku,

przeniesie go i zdegraduje, aby uniknąć złej opinii. Umieści winowajcę w

210

tłumie jednakowych, szarych urzędników zajmujących drugoplanowe stanowiska.

Można było utrzymywać damską obsługę kas, która nie była wcale koniecznością,

ale nie można było pozwolić na kalanie dobrego imienia bankierskiego zawodu.

Policja pozwoliła Johnowi wyjść w porze lunchu. Wrócił do domu, pod numer

trzynasty. Usiadł w pokoju, oglądając jak w transie swe zakończone niepomyślnie

przygotowania. Gazety spaliły się — wszystko w porządku — zwęgliły się i

rozpadły na drobne, leciutkie płatki. Sofa jednak się nie zajęła, jak to rzekomo

miało się stać zgodnie z podawanymi do publicznej wiadomości ostrzeżeniami.

Przypaliła się tylko nieco, to wszystko. Parkiet trochę poczerniał w miejscach,

gdzie dotknęły go płomienie. Płyn do mycia podłóg mógłby przywrócić go do

poprzedniego stanu. Wystarczyłoby jednak odpowiednie przestawienie mebli, tak

aby ukryć przypalone miejsca. Sufit został tylko lekko okopcony dymem ze

spalających się papierów.

Ruth nie żyła. Teraz Leah nie wróci do niego, a wizja otrzymania pracy była

fikcją. Pomyślał, aby jeszcze raz podłożyć ogień i czekać, aż płomienie zajmą

dom. Ale to i tak by się nie udało. Jakieś dziwne zjawiska wciąż stawały mu na

przeszkodzie.

Zorientował się, że już nie męczy go strach, bo jakoś zobojętniał na wszystko.

Zaczął rozważać teoretycznie możliwość samobójstwa. W łazience na piętrze były

tabletki para-cetamolu; osiem wystarczało, aby pozbawić się życia. Nie obawiał

się śmierci. Samobójstwo było jednak zbyt kłopotliwe. Zdecydował jednak, że

jeśli będzie musiało się to stać, nie będzie się uchylał. Wizje wypadków

samochodowych czy lęku przed wodą przestały go już przerażać.

Zemsta była jedynym silnym pragnieniem, które żyło w jego udręczonym umyśle.

— Ty draniu! — mówił głośno, nasłuchując odpowiedzi. Nic jednak się nie działo.

Nie słyszał ciężkiego, mozolnego oddechu, dobiegającego zwykle z kuchni czy z

korytarza. Prawdopodobnie bezlitosna istota była teraz usatysfakcjonowana.

Zabiła przecież jego syna, kochankę i teścia.

John wiedział jednak, że upiór wciąż tu przebywa, nawet wtedy, gdy nie może go

usłyszeć. Było zbyt wiele powodów do przypuszczeń, że wciąż tu jest.

Musiała istnieć jakaś przyczyna, która spowodowała to wszystko, co wydarzyło się

do tej pory. John zastanawiał się, dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej.

Usiadł. Zabójstwa, strach, lęki, które zmusiły Strike'ów do wyniesienia się z

domu, musiały mieć jakieś źródło. Ale dlaczego właśnie tak potoczyły się ich

losy? Jeśli powodem był duch, to czyj?

John traktował go jako uosobienie zła. Jak daleko wstecz sięgał jego wpływ? Z

pewnością musiał zamieszkać tu jeszcze przed Grafionami, gdyż ci wyprowadzili

się w z tego domu niedługo po wprowadzeniu się. John musiał się tego dowiedzieć.

Oczywiście, że wszystkie problemy zaczęły się, odkąd kupili ten upiorny dom,

który bank wziął jako asekurację jego kredytu.

— Wrócę tu! — krzyknął ku górze, w kierunku schodów, idąc do drzwi wejściowych.

— A kiedy wrócę, będę już wiedział, kim jesteś!

Znalazł się na ulicy przepełnionej szarością jesiennego popołudnia. Śpieszył

się, zdążając do stacji metra, ponieważ bank zamykano o piętnastej trzydzieści.

Bank zatłoczony był przez interesantów śpieszących na ostatnią minutę. Przy

drzwiach stał umundurowany portier, który miał zamknąć drzwi dokładnie o

piętnastej trzydzieści. John podszedł do bocznego kontuaru i zadzwonił

dzwonkiem. Z pewną ulgą dostrzegł, że w pokoju Kentona nie pali się światło.

Szef prawdopodobnie był na jakimś spóźnionym, połączonym z lunchem, spotkaniu z

klientem. John mógł jednak natknąć się na swojego przełożonego później. Teraz

jednak czekały go o wiele ważniejsze rzeczy, którym musiał poświęcić nieco

uwagi.

—Witam, panie Strike! — To Jack Armstrong, szef działu papierów wartościowych,

który za rok miał przejść na emeryturę. Sumienny i drobiazgowy, nigdy nie

wywyższał się nad pozostałymi pracownikami z racji swego wysokiego stanowiska.

Zajmował się swoją pracą od blisko dwudziestu lat

212

Był formalistą, ale mimo to nie okazał zdziwienia, widząc nie ogolonego,

ubranego w przypadkowe i pogniecione ubranie księgowego. „Z całą pewnością —

pomyślał John — ten facet, tak czy inaczej, nie powstrzyma się później od

komentarzy."

— Czym mogę panu służyć?

— Chciałbym obejrzeć swoje akta. Przepraszam, że przychodzę na ostatnią chwilę.

Obawiam się też, że nie będę mógł panu zostawić za nie pokwitowania, ale nie

chcę ich stąd zabierać.

— Chwileczkę. — Armstrong odwrócił się i odszedł. Pięć minut później wrócił z

grubą postrzępioną kopertą. — Proszę zadzwonić, gdy pan skończy.

John usiadł za blatem przeznaczonym dla interesantów i zaczął fachowym okiem

przerzucać dokumenty. Przerzucił fragmenty uwag napisanych prawniczym żargonem,

potem zaczął analizować pozycje od jego nazwiska wstecz. Grafto-nowie.

Smithowie. Rok 1952 — Jorgensenowie mieszkali niespełna rok. Potem wiele

nazwisk. Nikt nie zatrzymał się tam na dłużej. Wilkinsonowie 1948-49. Joseph

Nason 1928-47. To musiało być to , czego szukał. John wepchnął dokumenty z

powrotem do koperty i znów zadzwonił.

— Skończone, panie Strike? — Armstrong był uczynny. Całkowicie obojętny i

nieporuszony na tle swego zespołu, który pracował gorączkowo, aby jak

najszybciej skończyć pracę, nie wykazywał najmniejszego pośpiechu.

— Jack — John zawsze mówił do niego, używając jego pierwszego imienia, choć nie

spotykało się to z wzajemnością — nie wiesz przypadkiem czegoś na temat Josepha

Na-sona, który mieszkał w moim domu do 1947 roku? A może ktoś wie jeszcze o

jakiejś innej osobie z tego domu? Musi być jakiś punkt wyjścia.

— Obawiam się, że nie pomogę panu, panie Strike. — Armstrong wydawał się

szczerze zasmucony tym, że nie może pomóc. — Ale niech pan pozwoli mi się przez

chwilę zastanowić. Schooner Street... Zaraz, pan Denby mieszkał przy Schooner

Street. Chyba pod numerem piętnastym, o ile

213

pamięć mnie nie myli. Mieszkał tam od czasu wojny aż gdzieś do 1968 roku, kiedy

przeszedł na emeryturę. John poczuł, jak puls zaczyna mu bić coraz szybciej.

— A kim był pan Denby, Jack?

— George Denby był szefem tego działu. Odszedł na emeryturę właśnie wtedy, gdy

ja zaczynałem tu pracę.

— Ale teraz nie mieszka już na Schooner Street? — Od czasu, gdy Denby przeszedł

na emeryturę, minęło dwadzieścia lat i oznaczało to, że gość musiał mieć teraz

około osiemdziesiątki. O ile jeszcze żył. John poczuł, że pierwsza fala jego

euforii zaczyna opadać.

— Och, nie. Denby opuścił Londyn wkrótce po przejściu na emeryturę i wyjechał,

aby zamieszkać w Hastings. A dlaczego pytasz?

— On mógłby mi pomóc. Jeśli jeszcze żyje.

— Oczywiście, że żyje. Wszystko w porządku. — Arm-strong uśmiechnął się lekko. —

W każdym razie żył jeszcze w ostatnie święta Bożego Narodzenia. Każdego roku

przysyła tu do biura na gwiazdkę kartkę świąteczną, mimo że nikt oprócz mnie nie

wie, kim on jest. Jeśli chwilę poczekasz, znajdę dla ciebie jego adres.

John wrócił do domu z adresem George'a Denby'ego. Próbował odszukać numer jego

telefonu w książce telefonicznej. Na obszarze Hastings nie było jednak numeru

Denby-'ego. Nie był ujęty w spisie telefonów.

—Wiem, kim jesteś, Josephie Nasonie. —John przestraszył się własnego głosu. To

stwierdzenie, które zabrzmiało jak okrzyk tryumfu bliski manii, odbiło się echem

w pustyni domu i powróciło do Johna. — Do tego zamierzam jeszcze odkryć,

dlaczego dręczyłeś wszystkich, którzy tu mieszkali.

Oznaczało to, że John będzie musiał pojechać do Hastings. Najlepiej jutro. Teraz

nie dbał już wcale o to, że zostanie w tym domu na noc.

Telefon zadzwonił dosłownie kilka sekund po tym, jak John odszedł od niego.

—Pan Strike? Tu Lester & Co. — Z pewnością nie był to Don Lester, który miał

szansę resztę życia spędzić w szpitalu

214

dla psychicznie chorych. Młody urzędnik wykonywał tylko rutynowe czynności i

wydawało się, że się śpieszy. — Mamy dla pana ewentualnego kupca. Pan Matheson.

Czy będzie mógł zadzwonić jutro i przyjść obejrzeć dom?

„O Chryste! Nason znów pcha mi kij w szprychy. To jest sztuczka, która ma

zatrzymać mnie w Londynie i uniemożliwić wyjazd do Hastings!" — uświadomił sobie

od razu John. Poczuł, jak na szyi występuje mu gęsia skóra. Rozejrzał się wokół,

wiedząc jednak, że nie zobaczy nikogo. Czuł tylko tę tajemniczą i przerażającą

obecność jakiejś niewidzialnej istoty. Nason wrócił. O ile w ogóle kiedykolwiek

opuszczał swą siedzibę.

— Jutro będę musiał wyjechać, ale jeśli pan Matheson będzie miał czas później,

po południu, z pewnością zdążę wrócić. Albo po prostu przyślijcie kogoś, kto go

oprowadzi — odparł John i dodał w myśli: „Żebyś mógł zarobić swoją parszywą

dolę."

—Niestety, nie mamy nikogo, kto mógłby się tym zająć, ale poproszę pana

Mathesona, aby mimo wszystko zadzwoni

Pięć minut później telefon zadzwonił powtórnie. Tym razem była to Leah.

— Przyjeżdżamy jutro do domu, John. — Poznał po głosie, że jest zmęczona i

wyczerpana. Matka prawdopodobnie działała jej na nerwy, zrzędząc i narzekając na

przebywające w jej domu dzieci.

— O... to dobrze... — Wcale nie było to dobre, ale Leah przyjeżdżała i nie było

na to rady.

— Wracamy pociągiem. Powinniśmy być w domu około drugiej.

— Nie powinienem być dużo później od was. Mniej więcej o tej porze ma przyjść

jakiś facet, żeby obejrzeć dom. Pozwól mu wejść do środka.

— W porządku.—John usłyszał w głosie swej żony nagłą ulgę.—Ale niezależnie od

tego, czy kupi on dom czy też nie, dzieci i ja zamierzamy znaleźć jakieś inne

mieszkanie. Rozumiesz? Naprawdę nie mogę dłużej nie posyłać ich do szkoły. Sara

ma w przyszłym roku próbne egzaminy.

215

A więc Leah i dzieci jechały już do domu. Gdyby nie tragiczna śmierć Bena, można

by było powiedzieć, że życie znów wracało do nudnej i monotonnej rutyny. Ruth

nie będzie już jego rozrywką. Gdyby nie paląca go żądza zemsty na tym

tajemniczym Josephie Nasonie, John nie trudziłby się podróżą do Hastings.

Wszystko jednak wskazywało na to, że, tak czy inaczej, traci on czas.

21

George Denby miał osiemdziesiąt trzy lata. Oznajmiał to Johnowi trzy razy w

ciągu dziesięciu minut. Do tego małego domku nad brzegiem morza przenieśli się

wraz z żoną w 1969 roku. W1970 jego najdroższa Elizabeth zmarła. Przyczyną jej

zgonu nie była przeprowadzka. Już trzy lata wcześniej cierpiała na raka.

Dzisiaj, przy pomocy środków, jakimi dysponuje nowoczesna medycyna, lekarze

mogliby powstrzymywać rozwój choroby na kilka lat.

John przybył do Hastings tuż po południu i znalazł dom George'a Denby'ego w

niespełna dwadzieścia minut. Była to typowa posesja emeryta — rodzaj miejsca, w

którym można było umrzeć z nudów, jeśli nie miało się hobby. John był pewien, że

emerytowany bankier niedługo wyłoży mu w detalach wszystkie swoje prywatne

sprawy.

Denby był niski i krępy. Jego głowę pokrywały cienkie, siwe, oklapnięte włosy.

Lekarze radzili mu—jak wynikało z jego opowiadania — aby poddał się operacji

wszczepienia sztucznego stawu biodrowego.

— Ale jakie ma to, proszę pana, znaczenie, gdy już trzynaście lat temu

przekroczyło się naznaczony człowiekowi wiek? — rzekł staruszek. — Może gdyby

żyła jeszcze Elizabeth, sprawiłoby to jakąś różnicę.—Uśmiechnął się. Odnajdywał

sens w życiu z dnia na dzień.

W jakiś sposób sztuczna szczęka starego mężczyzny była w stanie przytrzymać

ogromną fajkę wykonaną z poczerniałego wrzosowego drzewa. Denby palił ją bez

przerwy, przez cały dzień. Charakterystyczny zapach aromatycznego słodkiego

tytoniu przepełniał cały dom.

— Napije się pan sherry? — Denby otworzył barek w rogu pokoju i wyciągnął z

niego butelkę bristol cream i dwa kieliszki. — Koledzy z pracy podarowali mi ten

barek jako prezent z okazji przejścia na emeryturę. Dali mi jeszcze to. —Denby

wskazał na chińskiego leoparda, który przysiadł na szczycie mebla.—To były dobre

czasy. Ach, gdyby można je

217

było wrócić. Znów miałbym moją Elizabeth, nieprawdaż? Ale, byłbym zapomniał,

mówił pan, że także pracuje w banku? — Staruszek nagle zapałał entuzjazmem.

Bezgranicznie związany ze swoim zawodem, odnalazł właśnie kogoś, z kim można

było podzielić się swymi wspomnieniami. Sącząc swą sherry, rozlał jej trochę,

ale wydawało się, że tego nie zauważył. — Sądzę, że w dzisiejszych czasach nie

podobałoby mi się w banku. Wszystko skomputeryzowane, zbyt bezosobowe. Klient to

tylko nazwisko, albo raczej — zaśmiał się, jednocześnie krztusząc napojem i

kaszląc — to tylko numer. Nie myślę jednak o powrocie do przeszłości. Ale... Pan

mówił, że pracuje w banku, nieprawdaż, panie...

— Strike. John Strike. Tak. Jestem pracownikiem banku, księgowym w dziale, w

którym kiedyś pan pracował.

— Tak? Wielkie nieba! Ależ to zabawne! — Denby wyjął z ust fajkę, aby wziąć łyk

sherry. — Teraz jest to prawdziwy zbieg okoliczności, nieprawdaż? Rzeczywiście,

będziemy sobie mieli wiele do powiedzenia.

— Muszę jeszcze dodać, że podobnie jak pan niegdyś, mieszkam na Schooner Street.

— John postanowił podjąć ten wątek, nim Denby znów zacznie roztrząsać zalety

pracy w banku. Teraz chodziło wyłącznie o numer trzynasty.

—Coś takiego! No, nie!—Fajka wypadła z ust staruszka, skwiercząc złowieszczo,

gdy próbował ja ponownie zapalić. — To naprawdę nie do wiary. Mieszkałem pod

numerem piętnastym, wie pan? Ten z drzewem przy furtce. Teraz pewnie bardzo

urosło? Albo ktoś je ściął. Mieszka tam ponoć mnóstwo nobów, jak wynika z tego,

co czytałem w gazetach.

— Snobów—poprawił go John. — Ale pana drzewo dalej rośnie w tym samym miejscu.

Miałem nawet z tym trochę kłopotu, ponieważ strączki spadały na naszą stronę, a

dzieci mogłyby się nimi otruć. Proszę mi jednak powiedzieć, czy znał pan

człowieka o nazwisku Nason, który musiał być wówczas pana sąsiadem?

— Joseph Nason? — Denby wyjął z ust fajkę i skinął głową. — Ach, tak, pamiętam

Josepha. Był klientem naszego banku jeszcze na długo przed wojną. To był zamożny

czło-

218

wiek. Jego majątek wart był fortunę. Nason był jednak zbyt skąpy, aby go

wykorzystać. Przeznaczył w końcu to wszystko na cele charytatywne, nie pamiętam

już, kiedy to było. Pan nie mógł go znać, ponieważ zmarł jeszcze przed pana

narodzinami.

— Niech mi pan o nim coś opowie. — John pochylił się do przodu z zaciekawieniem.

— Dziwny gość. — Denby wytrząsał ze swej fajki resztki tytoniu, uderzając nią o

brzeg popielniczki, aby po chwili zacząć ją powtórnie nabijać. — Stał się z

czasem dziwakiem. Myślę, że to na skutek wojny. Naloty, potem bomby latające —

wystarczy, aby zwariować, szczególnie jeśli mieszkało się samemu, tak jak Nason.

Wiedziałem, że Elizabeth bała się go śmiertelnie. Było to głupie i bezpodstawne,

ponieważ nigdy nie widywaliśmy go z dnia na dzień i do tego był on zupełnie

nieszkodliwy. Gdy wojna chyliła się ku końcowi, zaczął żyć jak pustelnik, w

zupełnym odosobnieniu. Nie zauważaliśmy tego przez jakiś czas. Jednak pewnego

dnia, tuż po świętach Bożego Narodzenia, zwróciłem Elizabeth uwagę, że nie

widzieliśmy go od trzech tygodni, a z jego komina też nie wydobywał się przez

ten czas najmniejszy dym. Powiedziałem więc, że pójdę tam, pokręcę się i

sprawdzę, czy wszystko jest w porządku.

John doświadczył w tym momencie wszystkich dobrze sobie znanych rodzajów ciarków

w kręgosłupie.

— Sporo czasu zajęło mi pukanie, nim wyciągnąłem go z domu. — Bankier w końcu

włożył między wargi fajkę i z wyrazem oczekiwania na zbliżającą się przyjemność

zaciągnął się i dmuchnął gęstą chmurą słodko pachnącego dymu. — W końcu otworzył

drzwi na kilka cali, zerkając ze strachem na zewnątrz. Mogę się panu przyznać,

że przeżyłem wtedy największy szok mojego życia. Z trudem rozpoznałem Nasona.

Zmizerniał w sposób przerażający. Wyglądał po prostu jak szkielet. Był ubrany w

swój płaszcz, a na jego głowie tkwił kapelusz, ponieważ nie palił w piecu. I to

nie dlatego, że nie miał opału — dodał Denby—ale dlatego, że był śmiertelnie

przerażony tym, że mógłby podpalić dom z powodu zapcha-

219

nego komina albo rozżarzonego kawałka węgla, który mógłby wypaść z paleniska.

Mówię panu, był bliski zamarznięcia, ale mimo to nie ryzykował zapalenia ognia.

Głodził się także... ponieważ bał się wyjść z domu i kupić sobie jedzenie.

Hipotermia, agorafobia. Ale to był tylko początek.

— O mój Boże!

— A tak. Byłem tam w środku tylko raz, jakiś tydzień przed znalezieniem Nasona

martwego. Do dzisiaj mam w pamięci każdy detal. Nigdy nie opowiedziałem

Elizabeth o tym, co tam zobaczyłem. Mogłoby to przestraszyć ją do tego stopnia,

że postradałaby zmysły. Poszedłem tam i zaniosłem staremu trochę jedzenia. Nie

zapłacił mi za to nigdy, ale mniejsza o to. Robiąc to, miałem tylko nadzieję, że

przedłużę jego nieszczęsny żywot o tydzień albo dwa. Gdy przyszedłem tam

zjedzeniem, zaprosił mnie do środka. Potem czasami, gdy dokuczało mi biodro i

leżałem, nie mogąc zasnąć, obudziwszy się w środku nocy, wspominałem to

popołudnie. Nason bał się dosłownie wszystkiego. W całym domu porozstawiał

pułapki na myszy i szczury. Bał się nawet najmniejszych stworzeń, bezbronnych i

nieszkodliwych owadów. Śmierdział okropnie, jakby nie brał kąpieli od lat. Bał

się wody, uwierzy pan? Bał się, że utonie w kąpieli. Gdy wręczyłem mu bochenek

chleba, który przyniosłem, oderwał natychmiast kawał i wypchał nim sobie usta.

Zapytałem go, czy nie ma zwykłego noża do chleba. Odpowiedział mi, że nie.

Wyrzucił go do kosza na śmieci, a razem z nim wszystkie pozostałe noże kuchenne.

I nie tylko noże, ale wszystkie ostre przedmioty, którymi można było się zaciąć.

A to dlatego, że bał się widoku krwi i był śmiertelnie przerażony każdym

krwawieniem.

Wtedy odkryłem też, że Nason nie wchodzi w ogóle na piętro. Nie stawiał swych

nóg na stopniach schodów w obawie, że może z nich spaść i skręcić sobie kark.

Był przekonany, że nawet wejście na pierwszy stopień przyprawi go o zawrót

głowy. Yertigo. Zdaje się, że tak się to nazywa.

220

— A czy dręczył go także lęk przed samochodami? — Głos Johna Strike'a był teraz

trzęsącym się szeptem. Musiał się tego dowiedzieć.

—Tak, tego też się bał. Przypuszczam, że męczyły go wszystkie odmiany

agorafobii. Bał się wyjść na ulicę, bo mógłby go potrącić jakiś samochód.

Powiedział mi, że brał kiedyś udział w wypadku samochodowym. Kierowca, z którym

jechał, zginął. Kierowca drugiego samochodu został wypchnięty do przodu, a

rozbita szyba przecięła mu gardło. Panie Strike, pan jest biały jak

prześcieradło, czy wszystko w porządku? Może zechciałby się pan napić? Może

szklaneczkę whisky?

— Nie, dziękuję. Nic mi nie jest. — John przemógł się i uśmiechnął głupkowato

swymi drżącymi wargami. — Ale niech pan dalej opowiada, panie Denby.

— Tak, oczywiście. W końcu Nason zmarł. — Denby ssał swą fajkę. — Długo, długo

potem czułem się w jakiś sposób winny. Powinienem był zrobić dla niego coś

więcej. Dostarczyć mu jedzenie, przekonać, aby rozpalił ogień i ogrzał swoje

mieszkanie. Gdybym zdołał wyciągnąć go z tego domu, zabrałbym go do siebie,

nawet takiego brudnego i śmierdzącego. Niestety, nikt nie był w stanie zmusić go

do wyjścia za drzwi jego mieszkania. Pewnego dnia nie otworzył mi drzwi.

Pokręciłem się w pobliżu, ale nie usłyszałem żadnych oznak jego obecności.

Wezwałem więc natychmiast policję. Policjant wybił okno i poprosił mnie, abym

wszedł do środka razem z nim. W kuchni na podłodze leżał martwy Joseph Nason.

Nie żył od kilku dni. O Boże! To był okropny widok. To naprawdę mną wstrząsnęło.

Wszędzie stały łapki na myszy i szczury grasujące na poddaszu. Tak... wyglądało

to tak, jakby stworzenia chciały się na nim zemścić. Pełzały po jego martwym

ciele, wślizgiwały się w rękawy ubrania i nogawki, plątały się w jego włosach,

nadgryzały i jadły jego ciało, wpełza-jąc do ust, drapiąc pazurami po jego na

wpół zamkniętych oczach. Był prawie nierozpoznawalny; tak zdążyły zniekształcić

jego ciało gryzonie.

— Jak wyglądał Nason? — John bał się zapytać, musiał mieć jednak pewność.

Wiedział już prawie wszystko.

221

— Był trupio blady, krótko mówiąc. Oczy miał zapadnięte głęboko w oczodołach,

ciało chude, wymizerowane. Po prostu szkielet. Nigdy nie rozstawał się ze swym

wyświechtanym i zatłuszczonym filcowym kapeluszem i ciemnogranatowym płaszczem.

Wcale nie zdejmował tego ubrania. Czy pan na pewno dobrze się czuje, panie

Strike? Myślę, że powinien pan naprawdę wypić szklaneczkę whisky.

Było już po trzeciej, gdy John opuścił dom pana Denby. Spodziewał się większości

tego, co usłyszał, mając jednak nadzieję, że mógł się mylić. Teraz jednak był

zaszokowany, ponieważ jego przypuszczenia okazały się nadzwyczaj trafne.

Upewnienie się co do źródła swych lęków sprawiło, że stały się one tysiąckroć

bardziej dotkliwe, niż przedtem, ponieważ nie było już żadnych wątpliwości co do

przerażającej zgodności faktów. Pod numerem trzynastym od lat czaił się Nason —

samotnik, ofiara ł więzień własnych lęków i fobii, które przenikały stęchłą

atmosferę zamkniętego domu i które narodziły się powtórnie tym silniejsze, że

kiedyś już żyły, manifestując swą obecność. Powinny być unieszkodliwione, zanim

zaczęli ginąć ludzie.

John zastanawiał się nad odprawieniem w tym przeklętym domu egzorcyzmów. Czy

będzie to możliwe? Czy odniesie skutek? Czy jest na to czas?

A może John powinien po prostu opuścić dom i zostawić problemy komuś innemu?

Nie. Miał z Nasonem własne porachunki

Wiatr miotał się, szarpiąc Johnem i rzucając go prawie na jezdnię. Mężczyzna z

trudem utrzymywał równowagę, obracając twarz w bok, aby wziąć oddech. Słona

morska woda, niesiona przez wiatr, szczypała go w twarz. Po drugiej stronie

ulicy jakaś kobieta trzymała kurczowo parasol, którego stelaż wiatr wygiął do

góry. Nad jego głową ścigały się chmury, łącząc się w różne formy. Rozpętało się

prawdziwe piekło morskiej wichury, napierającej z siłą huraganu.

Pociąg do Londynu był opóźniony o pół godziny z powodu poprzewracanych w poprzek

linii kolejowej drzew, jak podawało biuro informacji za pośrednictwem megafonów.

222

„I tak nie ma to znaczenia—pomyślał John—o której wrócę do domu. Leah już na

pewno tam będzie i, tak czy owak, nie będzie to łatwe spotkanie." John

potrzebował teraz czasu, aby w spokoju pomyśleć o Nasonie.

Opóźnienie powiększyło się i osiągnęło prawie dwie godziny. Było po ósmej, gdy

John wrócił do Londynu. Jego wzrok przykuł plakat informacyjny: UWAGA! ZBLIŻA

SIĘ ATAK HURAGANU! John zatrzymał się i kupił ostatnie wydanie popołudniówki, na

wpół zawstydzony, że pozwala sobą manipulować ludziom z Fleet Street. Nagłówki

były dla gazet najlepszą reklamą: „Zniszczenia powstałe w wyniku

październikowego huraganu, który miał miejsce w 1987 roku, nie zostały usunięte

w całości do dziś."

Prasowi piraci szybko łapali się intratnych zajęć i w każdej chwili mogli

pojawić się ich następcy.

„Huragan, który tak niedawno siał spustoszenie na wschodnim wybrzeżu Ameryki,

powodując straty wartości kilku milionów dolarów, pochłonął dwadzieścia dwie

ofiary, skierował się ku Wielkiej Brytanii. Oto dzisiejsze ostrzeżenie

meteorologów: Na południowych wybrzeżach Anglii wichura osiągnęła prędkość 75

m/h i w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin wrośnie do 100 m/h.

Przewiduje się, że centrum huraganu przesunie się nad rejon południowo-

wschodniej Anglii, gdzie mogą nastąpić poważne uszkodzenia wszelkiego typu

konstrukcji. Organizacje motoryzacyjne ostrzegają mieszkańców zagrożonych

obszarów i proszą o powstrzymanie się od używania samochodów bez poważnej

potrzeby. Most Severn Bridge został już zamknięty dla pojazdów o dużej

wysokości."

John drgnął, gdy zauważył podtytuł umieszczony na dole pierwszej stronicy:

ZABÓJCA SEKSUALNY STANIE PRZED SĄDEM. Mógł to być jeden z tuzina aresztowanych

codziennie zboczeńców, ale John wiedział, że tak nie jest. Poczuł w brzuchu

nagły nerwowy skurcz i w jednej chwili zapomniał o nadciągającym huraganie.

„Człowiek, który został dziś oskarżony o morderstwo Traccy Wilson i Ruth Ford,

stanie jutrzejszego ranka przed sądem."

223

„Tylko notatka, nic więcej. Jasne. Dziewanny są gwałcone i mordowane prawie

każdego dnia, natomiast huragan jest wciąż sensacją — pomyślał John. — To może

cię wzruszyć. Twój płot w ogrodzie mógłby zostać przewrócony podmuchem wichury

albo dachówki mogłyby spaść z dachu. Nie dbaj o jakiegoś biednego nędzarza,

który śpi półgoły i skulony gdzieś na śmietniku. To nie twój problem, po co się

martwić?"

Zapalone w oknach upiornego domu światło sprawiało niesamowite wrażenie. Rodzaj

zawieszenia broni. Z pewnych powodów John wolał ciemność i miejsca zacienione —

wiedział, z czym ma do czynienia.

Gdy przechodził przez ulicę, znów poczuł narastający strach, który ponaglał go,

by zawrócić i uciec jak najdalej. Nawet teraz, kiedy wciąż miał jeszcze czas.

Przeczucie śmierci przyszło do niego wraz z ostrym jesiennym wiatrem, który

niósł ze sobą drwiący i upiorny chichot. Teraz był on bardziej wyrazisty niż

kiedykolwiek. Teraz nie były to już lęki, bo John zrozumiał je i wiedział,

dlaczego dręczyły go, mógł więc w jakiś sposób sobie z nimi radzić. Były zresztą

tylko wymysłem. Jednak to, co działo się z nim teraz, było rzeczywiste i

przerażające.

Wiedział już bez żadnych wątpliwości, że mężczyzna, który ponad czterdzieści lat

temu zmarł w tym domu, jest teraz w jego wnętrzu.

I czeka na niego.

Na chwiejących się nogach, walcząc z wiatrem i nawet wbrew siłom, które chciały

powstrzymać go od wejścia do jego własnego domu, John dotarł wreszcie do ganku.

Przykucnął i skulił się w miejscu gdzie została brutalnie zamordowana

kilkunastoletnia dziewczyna. Przez chwilę miał wrażenie, że słyszy jej krzyk i

płacz, ale to tylko wiatr wył w nagich gałęziach drzew i w wystających częściach

budynku. Martwe liście, leżące na stercie, zaszeleściły i niesione podmuchem

wiatru zawirowały wokół jego stóp.

Usłyszał dochodzące z wnętrza głosy. Byty stłumione, nie-rozpoznawalne. Być może

krzyczały, aby go ostrzec, ale jego klucz obracał się już w zamku...

224

22

— Mamo, czy naprawdę musimy jechać do domu? — zapytała Sara.

— Tak, obawiam się, że musimy.—Leah starała się uniknąć pytającego spojrzenia

córki, aby dziewczynka nie dostrzegła jej własnego niepokoju.

— Ale nie chodzi tylko o szkołę, prawda?

— Nie, nie tylko. — Leah westchnęła. — Ale to jest tylko jedna z przyczyn. Nie

możesz już sobie więcej pozwolić na opuszczanie lekcji, jeśli w przyszłym roku

czekają cię egzaminy. Poza tym obawiam się, że babcia nie chce, abyśmy zostali

tu na dłużej. — Było to jednak tylko pół prawdy. Mar-jorie Bourne chciała, aby

Leah wysłała dzieci do Londynu, pod opiekę Johna. Pomijając to, że była to

zupełnie bezpodstawna prośba, Leah nie chciała, aby jej syn i córka przebywali w

domu na Schooner Street bez niej. Leah i jej matka były z tego powodu bliskie

kłótni. Starsza kobieta była uparta. Nie chciała dłużej trzymać w swoim w domu

dzieci, ponieważ działały jej na nerwy.

— Nie lubię już babci — mruknął Sam.

— Ciii... Nie wolno ci mówić takich rzeczy. Ona mogłaby to usłyszeć.

Było to jednak niemożliwe, ponieważ Marjorie Bourne wciąż spędzała noce na dole,

we frontowym pokoju. Śmierć George'a była dla niej prawdziwym wstrząsem i Leah

czuła się winna, że właśnie teraz opuszcza matkę. Ale jeśli nie była

przygotowana na tolerowanie Sama i Sary, to w takim razie wszyscy pojadą do

domu.

— Gdy zginął Ben, nie robiła takiego zamieszania — odparł ponuro Sam. — Nie chcę

tutaj zostać, ale nie mam też zamiaru wracać do domu.

— Nie zostaniemy tam dłużej niż jedną noc. Najwyżej dwie, obiecuję ci —

powiedziała z determinacją Leah. — Tylko tyle, ile potrzeba będzie, aby znaleźć

jakieś inne mieszkanie. Prawdopodobnie wynajmę coś. — „Jeśli w ogóle

225

coś znajdę" — pomyślała Leah. Z pewnością lepiej już było spać pod mostami, niż

w tym przeklętym domu, w którym mieszkała śmierć.

Szalejąca w nocy wichura zaczynała się znów nasilać. Potężne fale rozbijały się

o falochron, częściowo zalewając Marinę Paradę. Leah słyszała je, gdy obudziła

się tuż po szóstej. Jęknęła. Zabawne, jak pogoda rządzi nastrojami. Jeśli dzień

jest słoneczny, możesz stawić czoła wszystkiemu, jeśli jest ciemno, a niebo

zasłonięte szarymi chmurami, wpadasz w depresję. Leah usłyszała, że coś

podskakuje i ześlizguje się ponad jej głową, gdzieś na dachu, a potem spada na

urządzony na tarasie ogródek. Dachówka! A więc to naprawdę był sztorm!

Pociąg jechał zgodnie z rozkładem — byli w Shrewsbury o jedenastej i wszystko

wskazywało na to, że o jedenastej czterdzieści pociąg przybędzie do Euston.

Ostatni etap. W Londynie będą około drugiej. Leah przypomniała sobie wzmiankę

swego męża o potencjalnym kupcu, mającym rzekomo przyjść obejrzeć ich dom.

Pomyślała, że to musiał być jakiś żart, bo przecież ten gość nie mógł się niczym

różnić od pozostałych kupców. Kimkolwiek on był, mógł najwyżej rozejrzeć się i

szybko uciec jak przestraszony królik albo w ogóle się nie pojawić. Leah była

nastawiona do tej sprawy obojętnie. Jeśli kupiec przyjdzie, oprowadzi go po

domu. Niezależnie jednak od tego, czy kupi posesję czy nie, Leah nie kiwnie już

w tej sprawie palcem, ponieważ nie zostanie tam ani chwili dłużej. Nawet gdyby

tylko miała poczekać na inspekcję i notariusza w celu ustalenia szczegółów

transakcji. Zanim dokona się sprzedaży, mogą upłynąć miesiące. Niezależnie od

wyprowadzki chciała znaleźć inne mieszkanie.

Jedna noc mogła być wystarczająco uciążliwa. Dla bezpieczeństwa będą musieli

spać w jednym pokoju, albo raczej spędzić noc razem, ponieważ nikt pewnie nie

będzie mógł zasnąć w tym domu.

Złapała się na tym, że obwinia własną matkę, prawie jej nienawidząc. Gdyby nie

Marjorie Bourne, nie byłaby skazana na zabieranie dzieci z powrotem do tego

okropnego do-

226

mu. Jej matka była rozgoryczona; obwiniała Leah za to, że zaszła w ciążę jeszcze

przed ślubem. W ten sposób karała swą córkę. Leah wyczuwała niechęć swojej matki

skierowaną ku Sarze, której matka przedtem nie ujawniała. Sara była dla niej

najlepszym dowodem i efektem miłości uprawianej przed małżeństwem. Leah

stwierdziła, że jej matka nie przeżyje długo swego męża i ze zdziwieniem

zauważyła, że ta myśl nie sprawia jej przykrości.

Plakaty ostrzegały przed atakiem huraganu. Wiatr dmuchał już gwałtownymi

podmuchami wzdłuż ulicy. Kawałki tektury, zużyte worki, które nie zostały

zebrane i wyrzucone, oraz wszystkie możliwe rodzaje śmieci zalegały wielkimi

stertami w miejscach, gdzie nie mogły ich dosięgnąć podmuchy wichury. Przestało

padać. Wysuszony piasek i kurz, unoszony wiatrem, kłuły Leah w oczy.

Pół godziny później Leah i jej dzieci wysiedli z pociągu na dworcu Balham i

walcząc z wichurą, zaczęli iść do domu. Na jezdni leżał rozbity i zgnieciony

metalowy komin. Popękane dachówki można było znaleźć wszędzie. Meteorolodzy

ostrzegali jednak, że właściwe uderzenie huraganu nie dotarło jeszcze do Anglii.

— Co tu się, u diabła, działo? — Leah wpatrywała się ze zdumieniem w przypalony

parkiet, okopcony sufit i pełne zwęglonych papierów palenisko, które zastali po

wejściu do domu.

— Sądzę, że tatuś chciał rozpalić ogień — odparła Sara.

— Cholerny głupiec! Mógł puścić z dymem cały dom! Teraz będzie musiał zapłacić

za nowy parkiet. Nie dbam już o to, czy zrobi to czy nie. Pojutrze już nas tu

nie będzie.

Wszyscy podskoczyli, gdy u drzwi wejściowych rozległ się dzwonek.

—To ten człowiek, który chciał przyjść i rozejrzeć się. — Leah spojrzała na

powstałe w wyniku ognia zniszczenia i zrobiła kwaśną minę. Nie było czasu, aby

uprzątnąć cały ten bałagan. — Dobrze. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wpuszczę

go do środka.

227

Pan Matheson zrobił na Leah wrażenie zmęczonego urzędnika — bez wątpienia stary

kawaler, chodzący własnymi drogami i niechętny wszelkim zmianom. Był nie

najgorzej ubrany, lecz jego ciemny płaszcz wyglądał na wysłużony, a połysk jego

butów nie zdołał ukryć cienkiej starej skóry. Miał siwe włosy i ostre rysy

twarzy. Każdy uśmiech okupiony był wysiłkiem. Był chory i powolny. Nie nadawał

się do towarzystwa. Jego oczy rzucały niecierpliwe spojrzenia, rejestrując każdy

detal. Pocierający wciąż rękami, był swego rodzaju żywą karykaturą skąpca lub

dotkniętego biedą pracownika biurowego z ubiegłego stulecia. Być może nie znosił

kobiet. Leah sądziła tak na podstawie dystansu, jaki wobec niej zachowywał.

— Oprowadzę pana po domu.—Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że Sam i Sara nie

będą tłoczyć się za nią, jak mieli to w zwyczaju robić, gdy byli jeszcze bardzo

mali. — Obawiam się, że mój mąż zrobił raczej głupstwo, próbując rozpalić ogień.

Oczywiście, naszym obowiązkiem jest wymienić uszkodzony parkiet lub obniżyć cenę

domu o koszta naprawy, zależnie od pana woli. Teraz obejrzymy kuchnię, a potem

zaprowadzę pana na piętro.

Matheson robił wrażenie, jakby nic do niego nie docierało. Jego zachowanie

graniczyło już prawie z niegrzecznością. Wpatrywał się w Leah z uwagą, próbując

znienacka zerknąć na Sama i Sarę, którzy kulili się i chowali za matkę jak

wstydliwe maluchy. Gość obserwował każdy ruch Leah. Sama jego obecność była już

denerwująca. Nie zadał jeszcze żadnego pytania. Kaszel zadudnił głośnym

charkotem w jego płucach. Leah pomyślała, że jest albo namiętnym palaczem, albo

ma bronchit. Albo i jedno, i drugie.

Był strasznie chudy i wyglądał na chorego.

— Mogę pana zapewnić, że jest to bardzo komfortowe i dogodnie usytuowane

mieszkanie. — Leah mówiła dalej, aby przerwać okropną ciszę. „Gadam, jak agent

mieszkaniowy — uświadomiła sobie. — Zupełnie jak Lester. A on siedzi sobie

pewnie teraz w głównym biurze.** — Dwadzieścia minut metrem do centrum.

228

— Mamo, jest mi zimno — poskarżyła się Sara szeptem. Wstrząsały nią dreszcze.

—Tak. Tatuś musiał zapomnieć włączyć centralne ogrzewanie. — „Bo był gdzieś poza

domem z jakąś dziwką — dodała w myśli — albo zepsuło się i dlatego próbował

napalić w kominku, ryzykując spaleniem domu.**—Pójdę na chwilę na dół i włączę

ogrzewanie.

Ale gość nie wykazywał pośpiechu. Pochylił się, oglądając i sprawdzając

interesujące go szczegóły. Był tym tak pochłonięty, że prawie wcale nie zwracał

uwagi na obecność gospodarzy. A na dworze wiatr uderzał o szyby z coraz większą

prędkością, grzeehocząc i stukając okiennymi ramami

— Gdy pan skończy, zejdziemy z powrotem na dół, panie Matheson.—Leah mówiła tak

uniżonym tonem, że gardziła sobą. „Zobacz, jak cholernie mamy tu zimno — miała

ochotę powiedzieć. — I do czego ci nasza ślubna fotografia?**

Co za zachowanie! Musiał nawet i to wziąć do ręki, dokładnie oglądając przez

dłuższą chwilę. Zdjęcie przewróciło s^> gdy odstawił je na toaletkę. Nie

zatroszczył się jednak, aby postawić je z powrotem. Stukał swymi długimi

kościstymi palcami w szczotkę do włosów z kości słoniowej, aby za chwilę odłożyć

ją na miejsce.

— Zejdę na dół i włączę kaloryfery, panie Matheson. Dzieciom robi się zimno.

Właśnie wróciliśmy z... wakacji.

— Ach... tak. — Obrócił się w jej kierunku. Leah miała wrażenie, że gość ma

trudności z dobraniem ostrości. Jego oczy przyglądały się im jakby zza

katarakty. — Proszę kontynuować, pani Strike. Niech się pani mną nie przejmuje.

„Czy zejdziesz wreszcie, do cholery, na dół?!" Leah napięła się, czując

gwałtowną obawę. „Dobrze, pójdę, gdy skończysz.**

Prawie uciekła z sypialni. Sam uczepił się jej sukienki, a Sara ściskała nerwowo

dłoń matki. Dzieci śpieszyły się i ciągnęły ze sobą matkę.

I wtedy Leah usłyszała, jak w zamku wejściowych drzwi kręci się klucz.

229

— Hej! Co się z wami dzieje? — John Strike stanął w korytarzu. Natychmiast

ujrzał na twarzach swej żony i dzieci strach i autentyczną ulgę na jego widok.

„O Chryste! Cóż znowu złego dzieje się w tym domu?"

— Przyszedł pan Matheson — wyrzuciła z siebie Leah, a potem zniżyła głos.—Jest

na górze. Przygląda się wszystkiemu i wtyka nos, gdzie tylko się da.

—Tak długo, jak kupuje dom...—głos Johna załamał się. Poczuł teraz przemożne

napięcie, które mocą dorównywało chyba narastającej na zewnątrz wichurze.

Atmosfera była przepełniona i naładowana złem, panowało wilgotne zimno, czuć

było smród zgnilizny. Pusty od kilku dni dom wciąż działał na nich swą

nadprzyrodzoną mocą.

— Jak długo już tu jest?

— Około...—Leah chciała powiedzieć: kwadrans, ale nie byłoby to zgodne z prawdą,

ponieważ całą rodziną byli już tu od wpół do czwartej, a teraz było już zupełnie

ciemno. — Która jest godzina?

John spojrzał na swój zegarek.

— Wpół do siódmej.

Matheson był w domu od trzech godzin!

— John, boję się! — Leah zaczęła skomleć ze strachu i rzuciła się ku swemu

mężowi. Sam i Sara też uczepili się ojca. W tej okropnej chwili, w obliczu

przerażenia, wszystkie winy zostały zapomniane i przebaczone.

— Idzie tu... — mruknął John, gdy z piętra dobiegł do nich odgłos powolnych

kroków i skrzypienie podłogi. John wzdrygnął się, próbując wepchnąć za siebie

Leah i dzieci, wystawiając swe ciało jak tarczę na wypadek jakichkolwiek

wydarzeń, które w ciągu najbliższych kilku sekund mogły się rozegrać na

schodach. Usłyszał wyraźnie zbliżające się kroki, poczuł nienawiść i złość

przybysza, posłyszał rzężący kaszel — ponury rechot śmiertelnego śmiechu. O mało

nie krzyknął, widząc człowieka, który podawał się za Mathesona.

Opis George'a Denby'ego z przerażającą dokładnością pasował do wyglądu postaci,

która ukazała się na szczycie schodów.

230

Chudy, wynędzniały, oczy zapadnięte głęboko w swej oprawie. Wyświechtany, tłusty

od brudu kapelusz, wciśnięty był mocno na głowę. Postrzępiony ciemnogranatowy

płaszcz opadał prawie na wysokość kostek. Orle starcze rysy były częściowo

ukryte w cieniu rzucanym przez rondo kapelusza. Stał tak na szczycie schodów,

ściągając cienkie usta w drwiącym i chytrym grymasie, jakby wyczuwał strach

stojących poniżej ludzi. Zacierał swe chude kościste ręce z sadystyczną

satysfakcją. Nie było wątpliwości, że w rysach jego twarzy kryje się czysta

nienawiść.

— Joseph Nason!— krzyknął John.

— A więc znasz mnie? — Skrzeczący głos przypominał Johnowi odgłos melodii

odtwarzanej ze zdartej płyty. Urywany, jadowity rechot.

— Znam cię! — Nagle gniew Johna wziął górę nad przerażeniem. Przed nim stał

człowiek, który był odpowiedzialny za cierpienia, obłęd, za śmierć jego syna i

teścia.—Na Boga! Nason! Masz wiele do wytłumaczenia!

— Wróciłem tu jedynie po to, co mi się należy. — Głowa Nasona wysunęła się do

przodu, a jego oczy wydawały się błyskać gniewem. — To jest mój dom, a wy

skradliście mi go. To nie wszystko. Próbowałeś go spalić. Wynoście się teraz

stąd, inaczej będziecie żałować.

Sam i Sara pochlipywali z przerażenia, Leah próbowała powstrzymać krzyk. Nagle

gniew Johna wymknął mu się spod kontroli i eksplodował w ataku wściekłości.

Przypomniał mu się obraz Bena — drobna bezwładna postać, zmiażdżona i

pokrwawiona. Czerwona futbolowa czapeczka, leżąca żałośnie na asfalcie. Ze

zdławionym krzykiem furii John odepchnął od siebie swych bliskich i podbiegł do

schodów.

— Teraz cię dopadnę! —wrzasnął. — Zapłacisz za to, co zrobiłeś mojej rodzinie!

Sara zaczęła krzyczeć. John poczuł na sobie jej mocny uścisk.

— Tato, nie idź tam, nie idź! Wróć!

231

Leah złapała go za ramię, kompletnie biała i drżąca z przerażenia, podobnie jak

Sam. Wszyscy troje próbowali zatrzymać ojca przy sobie, gdy tymczasem stojący

ponad nimi Joseph Nason śmiał się potwornie. John strząsnął ich z siebie i

odepchnął, podbiegając do schodów.

— Kurwa, zabiję cię! — syknął i zaczął wchodzić na schody.

Przeskoczył od razu dwa stopnie i był już w połowie drogi, gdy poczuł na sobie

silne, przejmujące dotknięcie niewidzialnej dłoni. Było to tak, jakby jego stopy

stawały się coraz bardziej ciężkie . Poruszanie nimi sprawiało mu poważny

wysiłek, wciąż jednak był w stanie je przesuwać. Nagle wszystko wokół, z

wyjątkiem samego Johna, spowolniało. Przypominało to rodzaj powtórki w

zwolnionym tempie, tak jakby życie toczyło się poza czasem swym własnym leniwym

tokiem. Smród, który dotarł teraz do jego nozdrzy, był nie do wytrzymania. Odór

stęchlizny, gnijącego powietrza, pomieszany z zapachem nie mytego ciała i

cuchnących ubrań. Było tak zimno, że John słyszał, jak dzwonią mu zęby. Zupełnie

jak dobiegający z dystansu odgłos karabinu maszynowego.

Tuż przed Johnem, kilka stopni nad nim, stał Joseph Nason. Triumfował. Jego

twarz przestała dłużej kryć się w cieniu. Wynędzniały i chudy, prawie jak

szkielet, rozchylił swe starcze sine usta, ukazując rząd sczerniałych nierównych

zębów, których pokruszone kikuty sterczały na tle prawie niebieskich warg. Po

zniszczonej i pomarszczonej starczej brodzie ciekła ślina. Nie poruszał się—

wiedział, że jest niezwyciężony, że jest poza zasięgiem zemsty zwykłego

śmiertelnika.

John zaczął się obficie pocić. Gdyby nie uchwycił się w porę poręczy, mógłby

przewrócić się do tyłu. Zupełnie jak tamten włamywacz. W każdej sekundzie

obciążona stolarka mogła trzasnąć, a złamany szczebel przebić mu gardło.

Zawisłby tu, nawleczony na wielką drzazgę, zbryzgując krwią ściany i sufit.

Poczuł, jak drewniana balustrada zaczyna ustępować pod jego ciężarem.

Gdzieś — brzmiało to, jakby działo się bardzo daleko — słyszał wciąż krzyk Leah

i histeryczny płacz dzieci. Zrobiło mu się ciemno przed oczami; wzrok odmówił mu

poshiszeń-

232

stwa. Nie widział już dokładnie Nasona. Był w stanie rozróżnić tylko zarys

postaci, która mogłaby być wystawionym przez ogrodnika strachem na wróble. Czuł

jednak jego obecność, jego obrzydliwą siłę i złośliwość. To było właśnie zło,

które mieszkało w tym domu od czterdziestu lat.

Rozległ się trzask, odgłos pękającego drewna. Poręcz zaczynała się łamać. John

poddał się sile ciężkości. Zawrót głowy pozbawił go równowagi. Czuł się zupełnie

tak, jak podczas upadku w jakimś okropnym śnie. Mógłby nagle drgnąć i obudzić

się, stwierdzając, że jest bezpieczny, że leży w swym własnym łóżku. Wiedział

jednak, że było to niemożliwe, ponieważ to, co działo się wokół niego, nie było

snem.

Gdy runął do tyłu, wydało mu się, że jego stopy stały się teraz nienaturalnie

lekkie. Miał wrażenie, że wisi zawieszony, jakby udało się mu oprzeć prawom

Newtona. Być może, mógłby się unieść pod sufit, jak czasami zdarzało mu się to w

snach — rodzaj uwolnienia jego ciała astralnego.

Upadł, machając rękami w powietrzu, jakby próbował się go uchwycić. Nabierał

prędkości. Jedno ostatnie spojrzenie na Nasona. Jego ramię podniesione było ku

górze — jak przy faszystowskim powitaniu. Flegma charczała, gdy śmiał się

triumfując. I wtedy świat Johna Strike'a zaczął wirować, kręcić się coraz

szybciej i szybciej.

Poczuł, jak uderza o podłogę korytarza, ześlizguje się ze schodów i wali w

krzesło. Ból nie był tak silny, jak się tego spodziewał. Leżąc na podłodze i

łapiąc z trudem oddech, spoglądał na majaczące nad nim twarze żony i dzieci. Ich

ręce badały go z troską, szukając złamanych kości.

— Nic mi nie jest — mruknął, czekając, aż uspokoją się wirujące ściany i

wszystko wróci do normy. Był wstrząśnięty. Wiedział jednak, że nie jest poważnie

ranny. Spojrzał na schody, lecz nie ujrzał już tam nikogo. T^lko Sara, Leah i

Sam pochylali się nad nim, przerażeni i zatroskani jego stanem.

Podniósł się z wysiłkiem. Szok minął. Chwiejąc się znów skierował ku schodom.

— John, wracaj!

233

— Muszę, muszę mieć pewność! — Zaczął wspinać się po stopniach. Tym razem żadna

niewidzialna bariera nie przeszkadzała mu w poruszaniu się.

Na górze nie było nikogo, lecz John musiał sprawdzić każdy pokój, zapalając

światło i pozostawiając je już włączone. W pewnym momencie coś błysnęło —

prawdopodobnie burza towarzysząca szalejącej na zewnątrz wichurze. Na myśl o

tym, że musieliby spędzić w tym domu noc bez elektryczności, przeszedł go

dreszcz. Wyobraził sobie migoczące świece i ich słabe światło, rzucające

niesamowite i przerażające cienie. Wrócił na dół, przytrzymując się poręczy,

sprawdzając jej stan.

— Poszedł. — Nie oczekiwał wcale, że rodzina uwierzy w jego słowa. Nie był

pewien, czy sam w to wierzy. Wyjątek stanowił tu zadziwiająco zgodny opis

George'a Denby'ego. Samotność, w której żył Joseph Nason, zrodziła wszystkie

fobie i lęki, które zamieszkały w tym przeklętym domu. Tak silne, że człowiek,

którego dręczyły, powstał ze swej grobowej pustelni

— John, nie możemy tu zostać ani chwili dłużej. — Leah trzymała dzieci blisko

przy sobie. — Musimy wynieść się stąd, zanim dotknie nas jakaś następna okropna

tragedia.

—Ja muszę zostać—wypowiedział te słowa zmęczonym, ale zdecydowanym głosem.—Nie

mogę stąd uciec. Wiem o tym.

—Ale nie możesz też z tym walczyć, cokolwiek to jest! — zaprotestowała z

histerią w głosie Leah. — Rób, co chcesz, ale ja zabieram dzieci w jakieś

bezpieczne miejsce.

Nagle na kilka sekund przygasły wszystkie światła. Po chwili mieszkanie znów

rozjaśniło się elektrycznym blaskiem. Sara krzyknęła.

— Dobrze, idźcie.—John podniósł przewrócone krzesło i wyciągnął się na nim. Nie

było sensu przytaczać opowieści emerytowanego bankiera. W każdym razie nie

teraz. — Zatrzymajcie się w jakimś hotelu albo gdziekolwiek. Zadzwoń do mnie i

daj znać, gdzie jesteście. Dołączę do was później. Teraz mam tu coś do

załatwienia.

To było jednak niewykonalne zadanie, czyste szaleństwo. Nikt nie mógł zniszczyć

czegoś, co już nie istnieje. John pró-

234

bował i wciąż przegrywał. Lecz musiał istnieć jakiś sposób. A zresztą nawet

gdyby go nie było, John nie mógł uciec. Ze względu na Bena, ze względu na Ruth.

Żądza zemsty była zbyt silna.

Wszystkie potworne i niesamowite zjawiska, które miały miejsce pod dachem tego

przeklętego domu, nie wyprowadziły go z równowagi, tak jak stało się to z

Grafionami i wszystkimi innymi, którzy mieszkali tu przedtem. Klęska była dla

Johha równoznaczna z poniżeniem. Nie mógłby żyć ze świadomością, że stchórzył i

uciekł w takiej chwili. Musiał zostać tu, gdyż gdzie indziej życie nie miało mu

już nic do zaproponowania.

Usłyszał jak drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Leah i dziećmi.

Wtedy zgasły światła.

23

Drzwi otworzyły się do wewnątrz, gdy nacisnęła klamkę. Z całej siły przytrzymała

je, aby nie trzasnęły o ścianę przedpokoju. Wyjący i gwiżdżący wiatr porywał i

tłumił wychodzące z jej ust słowa, kiedy wołała Sama i Sarę, aby wyszli na

zewnątrz. Przytrzymując drzwi, wyciągała z mieszkania uczepione jej w

przerażeniu dzieci i popychała je w kierunku ganku. Zamykając drzwi, pociągnęła

je tak mocno, że klamka prawie wyśliznęła się jej z uścisku. Chwilę jeszcze

mocowała się z nimi, aby w końcu usłyszeć szczęk zaskakującego yale.

Wszyscy troje trzymali się razem, przytuleni do siebie. Leah nie miała pojęcia,

dokąd mają iść. Pierwszy napotkany tani nocleg ze śniadaniem powinien na razie

wystarczyć.

Huragan wszędzie wyrządzał szkody. Kominy i dachówki spadały, odbijając się od

gzymsów i rynien, spadając wprost na ulicę, wgniatając dachy zaparkowanych tu

samochodów, rozbijając szyby. W przepełnionej pomarańczowym światłem ulicznych

latarń wichrowej apokalipsie drzewa, przyciskane podmuchem huraganu, pochylały

się prawie do ziemi.

— Patrzcie! — krzyknął Sam i wskazał na wyrwane z korzeniami drzewo, które rosło

przed posesją numer piętnaście. Upadając rozerwało i przygniotło do ziemi

plecione z gałązek i słabych prętów ogrodzenie. Stos gruzu uniemożliwiał im

przejście na chodnik. Gałęzie drzew prężyły się jak członki żywej złośliwej

istoty, która swymi niezliczonymi ramionami, jakby z premedytacją, chłostała

każdego, kto znalazł się w jej zasięgu.

— Musimy przez to przejść! — wrzasnęła Leah, Wątpliwe jednak było, czy pozostała

dwójka słyszy ją. — Złapię się gałęzi!

Gdy ruszyła, usłyszała wrzask Sary i obróciła się. Dziewczynka wskazywała na róg

ganku, ciemne zagłębienie, gdzie coś poruszało się, falując i wijąc—jakiś

nieokreślony kształt, miotający się w agonalnych konwulsjach., Ach, Boże!

Przecież to ta dziewczyna, która została tu zgwałcona i uduszona!"

236

Nie była to jednak dziewczyna, ale stos szeleszczących śmieci i odpadków, który

pod wpływem wiatru raz stawał się dłuższy i wyższy, jakby nadymając się, raz

kurczył, zbijając w małą przysadzistą stertę. Na pierwszy rzut oka, w

przydymionym świetle ulicznych lamp, robiło to przerażające wrażenie.

— To tylko śmieci! — krzyknęła wprost do ucha Sary. Przyciągnęła do siebie

dzieci, łapiąc Sama za rękę.—A teraz chodźmy!

Miotana wiatrem gałąź uderzyła Leah w twarz, sprawiając, że kobieta rozpłakała

się z bólu, próbując ją odepchnąć od siebie. Przeszłała przez pień okrakiem.

Drzewo poruszało się, grożąc uderzeniem. Sam przeszedł pierwszy, czołgając się

na brzuchu, aż wreszcie dotarł do chodnika po przeciwnej stronie ulicy. Potem

przedostała się Sara, drąc sobie sukienkę. Rozerwany strzęp materiału łopotał za

nią jak dziwaczny ogon.

Wtedy cała trójka znalazła się na jakiejś dużej stercie, zalegającej na

chodniku. Coś upadło i rozbiło się nie opodal, rozrzucając odłamki we wszystkich

kierunkach—dachówka pękła na drobne kawałki jak eksplodujący szrapnel. Znana im

dobrze ulica stała się teraz wrogim i makabrycznym miejscem, w którym człowiek

musiał walczyć, aby przetrwać.

Leah trzymała dzieci blisko siebie, próbując zasłonić je ciałem. Przewrócony

samochód blokował przejście przez chodnik, tak więc cała rodzina musiała go

obejść, przechodząc przez zasypaną śmieciami jezdnię. Zbite i zmielone na pył

szkło samochodowej szyby chrzęściło i strzelało pod ich stopami.

I wtedy bez żadnego ostrzeżenia wszystko zatonęło w głębokiej ciemności.

Sam i Sara skomleli ze strachu przytuleni do matki. Było jasne, że nie opuszczą

jej. Leah pomyślała o poszukaniu odpowiedniej kryjówki w jednym z sąsiednich

domów, zdecydowała jednak, że tak nie zrobi. Naprawdę bezpieczni będą tylko pod

ziemią — tam wichura nie mogła się dostać. Leah przeszła na chodnik, trzymając

szeroko wyciągnięte do przodu ręce, aby wykryć w mroku przeszkodę, która mogłaby

im

237

stanąć na drodze. Za chwilę skręcili w lewo, uszli kilkaset metrów, potem

przeszli na drugą stronę ulicy, obeszli brzegiem nieużytki, przeszli przez

następną ulicę i znaleźli się w pobliżu wejścia do podziemnego dworca metra.

Mijali przechodniów. Wydawało się, że mieszkańcy tego gęsto zaludnionego

przedmieścia gdzieś uciekają. „To śmieszne" — pomyślała Leah. Wszyscy szukali

schronienia w swych słabych domach. Tak czyniono podczas ataku huraganu pół

wieku temu.

Przeklinała swą matkę — mogli być teraz bezpieczni, z dala od szalejącej

wichury, a zamiast tego kryli się jak zbiegowie we wrogim, budzącym grozę

mieście.

Podziemna stacja metra była zamknięta! Leah walczyła z desperacją. Gdyby tylko o

nią chodziło, mogłaby położyć się tu i umrzeć przy zamkniętych drzwiach dworca.

Umundurowany kontroler z parafinową lampką machał ręką, nakazując odejście

każdemu, kto szukał bezpiecznego schronienia pod ziemią. Obojętny i bezlitosny

wykrzykiwał jakieś słowa. Wichura jednak zagłuszała je natychmiast

W sklepowej oficynie znaleźli kryjówkę i mogli pozwolić sobie na krótki

wypoczynek. Minął ich samochód, który zaraz potem zahamował i tyłem zjechał na

brzeg jezdni. W jego światłach Leah dostrzegła furgonetkę stojącą po tej samej

stronie ulicy. Może kierowca umarł wewnątrz, a może po prostu zostawił swój

samochód — nie dbała zresztą o to. Przede wszystkim miała na uwadze

bezpieczeństwo swoich dzieci. „Do diabła! Jesteś przecież matką! — pomyślała. —

I niech szlag traf! ciebie, Johnie Nasonie, czy jak się tam nazywasz!"

O powrocie do domu przy Schooner Street nie było mowy. W żadnym wypadku nie

mogli tego zrobić. Leah wolała już ten przeklęty huragan niż mieszkające w

tamtym domu zło. Zastanawiała się nad schronieniem na posterunku policji. Nie

miała jednak pojęcia, gdzie się znajduje. Gdzieś jednak musiał być. Przyciskając

się do sklepowych wystaw, podążali w kierunku głównej ulicy. Przed nimi

znajdowało się przejście dla pieszych z wyłączoną sygnalizacją. „Nie przy-

238

glądaj się tak, bo jeszcze zobaczysz światła" — powiedziała sobie. Przez chwilę

miała wrażenie, że słyszy krzyk przyniesiony przez wiatr.

Budka telefoniczna! Jej wyciągnięta ręka dotknęła ścianki małego pomieszczenia.

Na szczęście cienka szyba zachowała się w całości. Leah mogła zadzwonić po

pomoc. Sam i Sara mocowali się z ciężkimi drzwiami. W końcu otworzyli je i

wśliznęli się do środka. Leah szperała po kieszeniach, szukając monety.

Odnalazła otwór w automacie i próbowała odszukać w ciemności klawisz dziewiąty.

Zlokalizowała go w tym samym momencie, gdy uświadomiła sobie, że aparat jest

głuchy. „Z całą pewnością — pomyślała — w całym Londynie nie ma sprawnego

telefonu."

— Mamo, co my teraz zrobimy?

Próbowała wymyśleć jakąś odpowiedź, jakieś pozbawione znaczenia słowa, mając

słabą nadzieję, że uda się jej w ten sposób uspokoić swe dzieci. Zupełnie nie

wiedziała, co dalej mają robić.

I wtedy nagle znów zapaliły się uliczne lampy.

Było mroczno i niesamowicie. Słaby blask latarń jakby drwił z trójki błąkających

się wygnańców, ukazując im przygnębiające i budzące grozę krajobrazy

zdewastowanego miasta. Zawalony dach, który runął lawiną na ulicę, zasypane

parkujące tu samochody. Wystawy sklepowe gotowe na...

Nagle z pomiędzy upiornych kształtów porozbijanych samochodów i powybijanych

witryn sklepowych wyłoniły się —jakby prowadzone nieomylnie bladym światłem

ulicznych lamp — postacie złodziei; przebiegające chyłkiem sylwetki ludzkich

hien.

— Bądźcie cicho.—Leah mówiła szeptem, mimo że zbliżający się motłoch nie

usłyszałby jej, nawet gdyby krzyczała. Stłoczeni w niewielkim szklanym

pomieszczeniu, ufając, że nie zostaną zauważeni, zawodzili głośno ze strachu.

Snop światła latarki odnalazł ich i oślepił. „Nie, proszę, oszczędźcie moje

dzieci!"

Postacie, których twarze ukryte za latarkami były niewidoczne w ciemnościach,

dostrzegły Leah. Tłum złoczyńców

239

ujrzał swoje bezbronne ofiary, uwięzione w szklanej celi, i ruszył ku nim. Leah

próbowała trzymać drzwi zamknięte, był to jednak opór jedynie symboliczny.

Gąszcz pożądliwych rąk —jak macki—wynurzył się z ciemności Jakby przewrócone

drzewo nagle ożyło i podeszło do niej.

Wyciągnęli Leah z budki przez otwarte siłą drzwi. Sam i Sara krzyczeli, ale

matka nie widziała ich. Wysilała się jeszcze przez chwilę, walcząc z

napastnikami. W końcu jednak poddała się. Zamknęła oczy, gdy zdzierano z niej

ubranie. „Nie! Oszczędźcie moje dzieci!"

Wiedziała jednak, że nie oszczędzą nikogo, korzystając z tego, że nocna burza

ukryje ich obrzydliwe czyny. Ktoś złapał ją za ręce, wykręcił je do tyłu i

przytrzymał w żelaznym uścisku. Leah myślała, że pękną. Ktoś inny szarpnął za

jej nogi, rozchylając je tak szeroko, że groziło to wyrwaniem ze stawów. Jedynie

głowa była nieskrępowana i Leah obróciła ją, próbując odnaleźć w mroku swe

dzieci. Nie dawały jednak żadnego znaku życia. Wokół niej tłoczyły się ludzkie

postacie, niczym szczury, które wypełzły na żer.

Nagle wydawało się, że cały świat eksplodował. Rumor i trzask był silniejszy i

głośniejszy niż huragan. Pocisk przeleciał i znalazł swój cel. Leah poczuła, że

łamiący niemal kości uścisk zaczął się rozluźniać i jest już wolna od człowieka,

który ordynarnie wbił się w nią z całych sił. Opadła do tyłu. To było miękkie

lądowanie. Leżała na asfalcie, spoglądając ku górze z daremną nadzieją.

Zmielone na pył szkło — jak morska mgła — migotało i iskrzyło się w świetle

ulicznych lamp, które odsłaniało dziwaczny krajobraz zdewastowanego miasta.

Budynki znikły gdzieś poza kręgiem światła, rzucanym przez latarnie, wyrastając

tam, gdzie przedtem znajdowała się powierzchnia asfaltu. Ponad nią stał ten

potwór, dla którego jego wspólnicy przytrzymywali Leah, aby zmusić ją do

ordynarnej kopulacji. Teraz chwiał się niepewnie na nogach.

Przerażone oczy Leah powędrowały ku górze, zaczynając od obnażonych

nieprzyzwoicie ud. Mężczyzna był częściowo rozebrany. Jego włosy na klatce

piersiowej przesiąknięte by-

240

ły krwią. Na grubej szyi... ponad jego szyją nie było już nic! Tylko nierówno

ucięty kikut, który wyrzucał z wielką szybkością ogromne ilości ciemnej cieczy.

Dziwaczna fontanna na środku kałuży krwi. Stał tak, jak pozbawiony głowy

kurczak, który trzyma się pionowo dzięki napiętym jeszcze nerwom. Mord w

rzcźniczej szopie!

Otumaniona i zdrętwiała Leah czołgała się wśród osuwających się kostek bruku i

ludzkich korpusów. Czuła zapach śmierci, gorzkawy metaliczny posmak krwi. Nie

zwracała jednak na to uwagi, dziękując Bogu, że została ocalona, aby móc szukać

swych dzieci.

Czołgając się wśród gruzów, próbując w nich grzebać, cofając co chwila palce z

ciał, które nie były ciałami jej krewnych, wołała swoje dzieci, łkając ze

strachu i zgryzoty.

Próbowała stanąć, lecz co chwila przewracała się na boki. Skaleczyła się czymś w

rękę, ale była tego prawie nieświadoma. Wciągnęła się na grubą, znajdującą się

ponad nią belkę, podnosząc z ziemi całe ciało. Zorientowała się, że podczas

drugiego upadku stało się coś przerażającego.

Latarnie mignęły słabo i zgasły, jakby przez kilka sekund walczyły o życie.

Jedna okrutna chwila, w której sztuczne światło oświetliło ulicę, wystarczyła

Leah, aby dostrzec swe okropne okaleczenie. Krzyknęła straszliwym, histerycznym

wrzaskiem, gdy jej oczy natknęły się na krwawiące kikuty ud, i podążając za

śladem gęstej, galaretowatej krwi, odnalazły w półmroku odcięte nogi, które

wciąż jeszcze drżały jak rzucone w kałuży krwi węgorze.

Egipskie ciemności powróciły. Gdzieś na dnie niewyobrażalnej otchłani Leah

pomyślała, że słyszy Sama i Sarę, którzy ją wołają.

24

John stał w ciemnościach, oszołomiony i zmieszany. Brak prądu był okolicznością,

której nie brał pod uwagę do chwili, gdy kilka minut temu światło błysnęło i

zamigotało po raz ostatni. Nigdy nie bał się ciemności, nawet kiedy był małym

chłopcem. Teraz jednak, gdy został sam na sam z Josephem Nasonem, było to

przerażającym i upiornym utrudnieniem.

Próbował wsłuchiwać się w dobiegające go odgłosy. Wszystko jednak, co zdołał

usłyszeć, to szalejąca na zewnątrz wichura. Dachówki spadały kaskadą z dachu.

Gdzieś niedaleko runęło drzewo — prawdopodobnie korsykańska sosna, rosnąca w

jednym z ogrodów umieszczonych na zapleczu domów — stwierdził John. Trzask i

łoskot walącego się pnia poprzedził uderzenie, które wstrząsnęło konstrukcją

domu. Ale to już nie było jego zmartwieniem.

Nason wciąż przebywał gdzieś w pobliżu. John nie miał co do tego żadnych

wątpliwości. Mógł wyczuć jego obecność w zimnym/wywołującym mdłości powietrzu,

mógł poczuć lepki dotyk jego lodowatych palców. Szybko puszczały go, gdy

gwałtownie odwracał się. Nason bawił się nim, próbując zniechęcić go i osłabić.

John chyłkiem prześliznął się do kuchni i zaczął po omacku przeszukiwać szafki,

aż odnalazł pudełko świec. Zastanawiał się, czy zdoła zapalić świecę pierwszą

zapałką, czy też knot będzie tak samo oporny, jak pokój frontowy, w którym

próbował wzniecić pożar. Pociągnął zapałką po brzegu pudełka. Z pewnym oporem

nawoskowany knot zapalił się. Jego żółte, niesamowite światło rzucało dziwaczny,

przybierający niezliczoną ilość fantastycznych kształtów cień. Trzęsącymi się ze

strachu palcami zapalił jeszcze dwie świece, zlepił je razem, umieszczając na

spodku, i postawił w strategicznym punkcie kuchni. Potem jeszcze jedną w

przedpokoju. — Jej płomień migotał w przeciągu, który przedostawał się przez

szparę pod drzwiami wejściowymi. Z pewnością niedługo zgaśnie.

242

W pewnym sensie światło świec nie wpływało na Johna najlepiej, budząc wiele

skojarzeń i wyobrażeń najróżniejszych rzeczy i sytuacji. Cienie zmieniały

kształty, gdy zaczynał im się dokładniej przyglądać, wpełzaty ukradkiem za niego

i natychmiast uciekały, gdy odwracał się, wciąż poruszając niespokojnie. To był

zupełnie inny, nieznany mu nowy wymiar rzeczywistości. Podobnie jak Nason.

Wichura osiągnęła z pewnością swoje apogeum. Na piętrze coś spadło, potem

potoczyło się po podłodze. Na pewno jedna z ozdób stojących na toaletce. Ale

przecież wiatr nie miał do niej żadnego dostępu!

Leah nie zadzwoniła. John z szokiem uświadomił to sobie nagle. Wyszła z dziećmi

bardzo dawno. Obliczył, że minęły dwie godziny. Zaczął nasłuchiwać telefonu.

Była już jedenasta, a aparat wciąż nie dzwonił. „Może ma trudności ze

znalezieniem odpowiedniej kwatery? — zastanawiał się John.

— Powrót z Walii w takiej chwili był cholerną głupotą. Ta krowa Marjorie zrobiła

mi to na złość! — Był tego pewien.

— Powiedziała: Idź do domu, Leah, i zobacz, co robi tam twój mężczyzna.**

Wichura szalała teraz z jeszcze większą siłą niż kiedykolwiek. Na piętrze

grzechotała i trzeszczała okienna rama. Wiatr mógł ją w każdej chwili wyrwać z

zawiasów. Dachówki wciąż spadały z dachu, ześlizgując się i odbijając od

wystających części domu, rozbijając na chodniku. John usłyszał w pewnej chwili

metaliczne, głośniejsze od pozostałych uderzenie. Jedna z dachówek uderzyła w

zaparkowany pod domem samochód. Mógł mieć tylko nadzieję, że nie był to jego

suzuki.

Leah nie zamierzała zadzwonić. Było już po północy i pewnie odłożyła to do rana.

„A może telefon jest zepsuty?**

— zastanawiał się John, odprężając się nagle, gdy uświadomił sobie, że przecież

może nie mieć od niej żadnej wieści z powodu bardzo błahej i prozaicznej

przyczyny. Prawie wbiegł do przedpokoju. Świeca pryskała iskrami, nieomal

gasnąc. John podniósł gwałtownie słuchawkę, ale nie usły-

243

szał nic innego jak tylko ciągty sygnał. „Nieczynny, dzięki Bogu!"

Nastąpiło to wtedy, gdy płomień świecy pochylił się i przygasł. Światło

dobiegało teraz jedynie z kuchni, w przedpokoju zaś panował nieziemski blask.

„Lepiej będzie, jeśli tam wrócę" — pomyślał.

— Tatusiu!

John poczuł, jak krew zamarza mu w żyłach. Wydawało się, że płacz dochodzi z

piętra. Gdy rozpoznał, do kogo należy głos, ogarnął go przejmujący lodowaty

chłód. Przypominało mu to krzyk przerażenia, który wydawał z siebie Ben, gdy

budził się, obawiając ciemności. W każdej chwili mógł wybiec ze swego pokoju na

wpół śpiący, wpadając z rozpędem na schody. John musiał go szybko zatrzymać;

mógł przecież upaść i... Ale przecież to nie był głos Bena.

To był Sam!

Nim zdołał się pohamować, był już przy schodach. To nie mógł być Sam, ponieważ

zabrała go Leah i zaszyli się gdzieś w bezpiecznym miejscu. To była sztuczka,

która miała zwabić go na górę, żeby lęk wysokości znów doprowadził go do upadku.

Tym razem mógł skręcić sobie kark na dobre.

— Nie uda ci się mnie ogłupić, Nason! — John wrzasnął ze złością, ale wichura

zagłuszyła jego słowa. Pocił się obficie, a koszula lepiła mu się do ciała. —

Wyjdź stamtąd, Nason, i stań ze mną twarzą w twarz! Nason!

Ale odpowiedział mu tylko wiatr, uderzając jakby ze złością w znajdujące się

ponad nim okno.

„Ktoś tam płacze?" John nasłuchiwał z wysiłkiem, ale dźwięk znikł. W pewnej

okropnej chwili miał wrażenie, że to Leah. Wrócił do kuchni.

Był zmęczony, nawet więcej — był wyczerpany. Miał za sobą dwie nie przespane

noce. „Nic nie osiągniesz, zostając tutaj — powtarzał sobie. — Nason nie żyje,

więc nie możesz mu nic zrobić. Pozostała ci jutrzejsza noc, potem następna.

Załamiesz się prędzej niż on. Pomyśl logicznie. On chce pozbyć się ciebie,

ponieważ mieszkasz w jego domu. A przecież chcesz stąd pójść, więc w czym

problem?"

244

Problem polegał na tym, że Nason nie chciał, aby dom sprzedano po raz kolejny

nowemu właścicielowi. Chciał na zawsze pozostać jego jedynym i wyłącznym

właścicielem.

„Ale ja nie mam zamiaru spłacać kredytu za jakiegoś cholernego ducha."

Rozległ się płacz. To był głos Sary — nie było co do tego żadnych wątpliwości —

głośny i wyraźny, w przerwach ciszy pomiędzy podmuchami wiatru. Nie mógł

zrozumieć, co mówi, nie miał jednak wątpliwości, że dziewczynka jest przerażona

i coś ją boli. Zobaczył ją na szczycie schodów.

— Już idę, kochanie.

Rzucił się biegiem przez korytarz i zatrzymał gwałtownie. „Znów mnie oszukał —

pomyślał. — Muszę mieć jednak pewność." Blask świec padł na ścianę ograniczającą

z jednej strony schody i odbił na pokrytej farbą płaszczyźnie wzór poręczy,

który przypominał nienaturalnie wielkie więzienne kraty. Wydawało się, że jeden

ze szczebli jest złamany i coś tkwi zawieszone na nim — lekko huśtające się

ciało.

John prawie krzyknął. Gdy jednak przyjrzał się uważniej, zauważył, że w rzędzie

podtrzymujących poręcz szczebli nie było najmniejszej przerwy. Nikt też tam nie

wisiał. Złudzenie wywołane przez niesamowite światło świec. Następna sztuczka

Nasona.

— Ty podły skurwielu! — John krzyknął w kierunku schodów. Odpowiedział mu głośny

huk, a potem brzęk tłuczonego szkła. Okno zostało w końcu wybite.

John doszedł do wniosku, że pozostawanie w tym miejscu nie miało już większego

sensu. Stał tak, nie zyskując nawet szansy zemsty, nie zyskując niczego. Oddalał

się coraz bardziej od chwili, w której miał opuścić ten dom i sprzedać go. „W

takim razie idź! Tam są drzwi, tchórzu!"

Spodziewał się tej agorafobicznej bariery. Jeszcze zanim się na nią natknął,

miał jej przeczucie. Było to podobne do przypadkowego dotknięcia elektrycznego

ogrodzenia dla bydła — raz dotknął czegoś takiego kilka lat temu na wsi. Było to

bolesne i budziło strach, ale nie robiło większej

245

krzywdy. Trzeba było tylko uważać, czy znowu nie jest się w pobliżu

elektrycznego pastucha.

Wiedział, że sytuacja wymaga, aby zachowywać się podobnie, jak pasąca się krowa,

która wie, gdzie przebiega ogrodzenie. Cofnął się i oblizał wyschnięte wargi.

Jedno było pewne — nie opuści tego domu dzisiejszej nocy; tylne drzwi ogrodowe

mogły także stanowić dla niego barierę. Nawet sprawdzanie tego byłoby stratą

czasu. Nason był w stanie wykonać każdą sztuczkę.

—Zobacz...—John odezwał się drżącym głosem.—Dlaczego nie mówiliśmy o tym? Jestem

gotów wyjść, jeśli mi na to pozwolisz. I nie będę chciał wrócić.

Żadnej odpowiedzi. Tylko huragan ponawiający swe wysiłki przy kolejnej próbie

zerwania dachu, jakby chciał dostać się do Johna. Nason nie musiał robić już

niczego więcej; teraz on dyktował warunki, jak zawsze zresztą.

„Powinniśmy byli opuścić to mieszkanie na samym początku — uświadomił sobie

John. — Gdybyśmy to zrobili, Ben i Ruth żyliby teraz. George także." Nie był

pewny, czy upiór oszczędziłby także włamywacza i tę biedną dziewczynę, która

została uduszona na ganku, ponieważ ich los nie zależał już od niego. Teraz było

już jednak za późno.

Ktoś przechadzał się po dużej sypialni na piętrze, dokładnie nad głową Johna.

Powolne, wlokące się kroki. Potem przerwa. Nagle coś spadło na podłogę. John

przypuszczał, że to ich ślubna fotografia. Musiała znów go zaintrygować i może

zniszczył ją rozmyślnie. Kroki nie rozległy się powtórnie.

Do świtu było jeszcze tyle czasu! Nason znęcał się nad Johnem na jego własne

życzenie; wybrał go sobie, jak kowboj wybiera ze stada młodego byczka.

Niektórych zabijał, innych zmuszał do opuszczenia domu . Z Johnem bawił się,

doprowadzając go powoli do szaleństwa. „Nie pozwolę na to! Ben już nie żyje,

Leah i dwójka małych są bezpieczni. Jeśli słyszałem głosy, to była to tylko

sztuczka, złudzenie" — powtarzał sobie John.

Skądś dobiegł go odgłos lejącej się wody. To musiało być w łazience—odkręcone

krany. „Tak, wszystko się zgadza—

246

pomyślał—nie pójdę na górę ich zakręcić. Jeśli woda zaleje łazienkę i zawali się

z tego powodu sufit, to niech to szlag! Ubezpieczalnia zapłaci za szkody. Dach

będzie ich, tak czy inaczej, kosztował fortunę. Ja nie dam nawet..."

Nagle zaskoczył go znienacka i kompletnie opanował dziwny lęk. Pierwszą reakcją

Johna było zdziwienie. Zupełnie tak jak tamtego dnia na basenie. W jednej chwili

wszystko było w porządku, w następnej znalazł się na krawędzi ślepej paniki.

Znów poczuł zapach chloru, kłujący go w tylnej części gardła. Oddychał z trudem.

Łapał powietrze, jakby... tonął.

Dom zaczynała zalewać powódź. Woda mogła ściekać po schodach, a John nie byłby w

stanie uciec, ponieważ nie mógłby otworzyć drzwi. Gdyby poziom wody podniósł

się, mógłby wspiąć się na krzesło, potem stanąć na stole. W końcu jednak woda

mogła sięgnąć do sufitu. Utonąłby jak szczur w klatce-pułapce, która została

zanurzona w rzece. Nie było ucieczki. Głupie, ale prawdziwe.

Łazienka była zalana wodą, która już się z niej wylewała. John słyszał, jak

chlupocze na linoleum. Miał ochotę krzyczeć i błagać swego dręczyciela o litość.

Słowa nie przychodziły mu łatwo. Wgramolił się na kuchenną szafkę, co i tak nie

uratowałoby go, przedłużając jedynie mękę.

Wydawało się, że huragan skoncentrował wszystkie swe siły na domu numer

trzynaście. Szalał w otwartym oknie, dewastował sypialnię, spychając do jednego

rogu wszystkie meble, aby za chwilę miażdżyć je i trzaskać nimi z furią.

Przerwał obronę tej podmiejskiej fortecy i wtargnął do niej. Gdzieś w całym tym

zgiełku John usłyszał Leah, która krzyczała okropnie, że nie ma już nóg.

Woda była naprawdę, burza była naprawdę, ale wszystko inne było tylko sztuczką

Josepha Nasona. John spojrzał ku górze i zobaczył zaczynającą przesączać się

przez sufit wodę. W każdej chwili mieszkanie mogło być zalane. Ześliznął się z

szafek okalających zlew, przeszedł przez przedpokój i powtórnie zapalił świeczkę

stojącą przy telefonie. Teraz wi-

247

dział na ścianie plamy krwi. To nie były tylko cienie. Ten stolarz nie spisał

się najlepiej, myjąc ściany.

Leah wciąż krzyczała gdzieś poza domem, wszystko to jednak mogło być złudzeniem

rodzącym się w jego własnym umyśle. Jego żona znów krzyczała, ponieważ zagubiła

wśród wichury swe dzieci. Było to śmieszne, ponieważ wszyscy troje z pewnością

tulili się teraz i grzali wzajemnie w jakiejś brudnej i ciemnej sypialni

hotelowej. Chciałby być z nimi.

Śmieszne, ale nie słyszał już wody. Ktoś musiał zakręcić krany. Zapewne Nason.

John usiadł na krześle i czekał. Nie pozostało mu już nic innego do zrobienia.

Wiatr wzmógł się z nową siłą, jakby przerwa służyła zebraniu całej mocy na

ostatni atak. Na dachu nie mogło już pozostać wiele dachówek. Zanosiło się na

to, że niebawem następne okno w sypialni wyleci ze swej ramy.

Nagle zapaliło się światło. Jeszcze przed chwilą świece rzucały niesamowity

blask, a teraz mieszkanie zalewała oślepiająca jasność. Żarówki zamigotały i

zgasły ponownie, aby po chwili znów się zapalić, lecz z o wiele mniejszą mocą.

Rzucały słabe żółtawe światło. Mimo to były jednak lepsze od świec.

John sprawdził telefon, był on jednak wciąż nieczynny. Poszedł do kuchni. Sufit

jeszcze trzymał. Przypominał teraz dno przebitego zbiornika—w najdalszym rogu z

monotonną równomiernością kapały krople wody. John nie poszedł jednak na górę,

aby sprawdzić, co się tam stało. Nie ruszył się z miejsca.

Jego uwagę przykuł pośpieszny tupot drobnych nóg — odwrócił się gwałtownie.

Zobaczył szary włochaty kształt, który przemieszczał się w poprzek korytarza, w

kierunku dużego pokoju. Potem następny i następny; wciąż przybywało większych

lub mniejszych zwierząt. Szczury i myszy!

Ogarnęła go nagła zmiana uczuć. Wspiął się z powrotem na rząd szafek okalających

zlewozmywak. Bez wątpienia zwierzęta musiały zejść ze strychu, wypędzone ze swej

kryjówki przez huragan. Opuszczały tonący statek, pozostawiając na nim ludzi,

którzy zostaną jeszcze na pokładzie, gdy wszystko pójdzie na dno.

248

Słyszał je w sąsiednim pokoju, piszczały przerażone, biegając tam i z powrotem.

Przez korytarz sunęło całe stado, aby dołączyć do reszty. Dopóki trzymały się z

dala od kuchni, John był bezpieczny.

Światło paliło się coraz słabiej. Fluorescencyjny pasek, który znajdował się nad

jego głową, przypominał teraz Joh-nowi rozgrzaną do czerwoności lutownicę. Nie

mógł nic zrobić . Mógł jedynie czekać na świt. Wiedział jednak, że nawet dzienne

światło nie byłoby dla niego wybawieniem.

Jego myśli zwróciły się w stronę Ruth. Było mu przykro. To uczucie różniło się

jednak od chorobliwego smutku, który pozostał po stracie Bena. Po prostu jeszcze

jeden romans. W końcu mógłby się skończyć na niczym. Ale odpowiedzialność za jej

śmierć spoczywała na nim, w takim stopniu, jakby to on sam ją udusił. W końcu to

on spowodował, że przyszła do tego domu, w którym mieszkało zło.

Johnowi zrobiło się nagle żal Nasona—biednego, samotnego starca, którego zabiły

jego własne fobie. To przecież nie była jego wina—był ofiarą swego lęku, ofiarą

społeczeństwa, w którym żył, i otaczającej go rzeczywistości. Denby próbował mu

pomóc, zrobił, co mógł, ale było już za późno. Inni wiedzieli o nim, ale

ignorowali go, ponieważ nie była to ich sprawa. Nie było też pracowników opieki

społecznej, którzy zajmowali się ludźmi samotnymi.

„A ja jestem tak samo podły, jak cała reszta — pomyślał John. — Wszystko, czego

chcę, to zemsta, choć nie przyniesie mi ona niczego dobrego. Nie wróci mi Bena

ani Ruth."

Coś poruszyło się w pobliżu. John poczuł to raczej, niż usłyszał. W korytarzu

zrobiło się jeszcze ciemniej. Napinając się instynktownie, John przylgnął

plecami do ściany, podciągając ku górze nogi na wypadek, gdyby zaroiły się wokół

nich szczury. Nagle z ciemności wyłoniła się zmaterializowana postać —

przygarbiony starzec w długim wytartym płaszczu i w kapeluszu. Stał w drzwiach i

przyglądał się mu.

John Strike nie miał wątpliwości, że Nason przybył na ostateczną próbę sił.

249

24

Nawet ciemność nie zdołała ukryć nędznego ciała, które podobnie jak twarz, było

wychudzone i pomarszczone ze starości. Oczy, osadzone głęboko w czarnych

oczodołach, bacznie lustrowały otoczenie. W nosie, który stanowiły dwie

czerniące się ponad wykrzywionymi ustami dziury, świszczał śluz. Odeszła jednak

z tego upiornego oblicza nienawiść, którą John dotąd widział. Zamiast arogancji

i buntu postać starca wyrażała teraz słabość i rezygnację. Z przygarbionych

ramion i pochylonej postawy biło przygnębienie i żałość.

—A więc wreszcie się ukazałeś, Nason—powiedział niewzruszony John. — A może

powinienem cię nazywać Mat-heson?

— Próbowałeś mnie wyrzucić z mojego domu. — Jego głos brzmiał jak suchy,

chrapliwy, jęczący szept. — Inni opuścili to miejsce, ale ty chciałeś mnie

zniszczyć. Nawet próbowałeś spalić ten dom, którego jestem pełnoprawnym

właścicielem. Ukradłeś mi go!

„Boże, czy można nawet próbować wyjaśniać coś człowiekowi, który już nie żyje?"

— Kupiłem go, Nason. Tak jak inni. Nie potrafisz tego zrozumieć?

— To jest mój dom! — Jego opryskliwość graniczyła z płaczem przepełnionym

poczuciem klęski.—Nie widzisz, że mieszkam tu? A ty pozwoliłeś znów rozmnażać

się szczurom i myszom! Zniszczyłeś wszystko. Gdybyś wyniósł się stąd w porę,

tamci ludzie nie zginęliby.

— Zabiłeś mojego syna! — John musiał pohamowywać swój gniew. Nagle ta istota,

ten duch, który przerażał go samą swoją obecnością od miesięcy, przestał być

straszny. Odrażający, bezwzględny, złośliwy — tak, ale nie przerażający.

Wszystko, czego można było się bać, było tym, co Joseph Nason stworzył.

250

— Dlaczego więc nie odszedłeś? — Ramiona, podobne do kończyn szkieletu,

próbowały rozłożyć się w geście rezygnacji, lecz za słabe opadły z powrotem. —

Idź więc teraz.

— Nie mogę. Nie mogę przejść przez drzwi tego domu, tak jak ty. Twoja agorafobia

dopadła mnie także.

—Nie byłem na zewnątrz od wielu lat. — Nason wydawał się kurczyć. — Tam panuje

śmierć w wielu formach, tak jak i teraz w tym domu. Robactwo roznosi zarazy,

woda może cię zalać. Wejdziesz na schody — możesz spaść i skręcić kark. Wszędzie

są noże, którymi możesz się zaciąć i wykrwawić na śmierć. Zabezpieczyłem swój

dom jedynie przed pożarem, abym nie spłonął żywcem.

Wichura szalała, rzucając wszystkie swe siły na budynek, jakby była zdecydowawna

zniszczyć tę płodną w lęki ziemię. Nastąpił brzęk, potem odgłos bitego szkła i

kolejne okno zostało wyrwane przez wichurę. Śmieci i resztki suchych liści

uderzały z szelestem o drzwi wejściowe, próbując dostać się do wewnątrz. Złamana

gałąź waliła w drzwi balkonowe.

Tumult myszy i szczurów rozległ się w przedpokoju. Gryzonie przeniosły się w

panice do drugiego pokoju. Joseph Nason krzyknął sapiąc i wydawało się, że

kurczy się, podczas gdy jego kościste ramiona wciąż coraz bardziej się garbiły.

— Teraz nawet mój własny dom zostanie zniszczony! Ale ja nie opuszczę go. Nie

mogę. Zupełnie tak jak ty, mój przyjacielu!

Sufit w kuchni osunął się o następne parę centymetrów. Woda sączyła się przez

pęknięcia, kapiąc powoli. Dom mógł w każdej chwili runąć.

— Może powinniśmy spróbować wyjść stąd razem. — John zsunął się z kredensu,

omijając strumyk cieknącej wody.

— Nie! Żyłem tutaj i tutaj chcę umrzeć.

John poczuł lekki zapach spalenizny. Mógł on pochodzić od palących się świec.

Jedna z nich—stojąca w korytarzu— została zgaszona przez lodowaty podmuch,

wiejący od schodów. Zgaszony knot wciąż żarzył się jeszcze. John pomyślał, że to

na pewno on jest przyczyną niepokojącego zapachu.

251

Nagle gwałtowny dźwięk przerwał tok jego myśli, sprawiając, że skoczył do drzwi.

Kuchenny sufit zawalił się pod ciężarem wody, która uderzyła o podłogę, wznosząc

się ku górze z grzywą brudnej piany. Zagarnęła ze sobą krzesło i stół. Gdy

dosięgnęła Johna i zalała go, mężczyzna pochylił się i zanurkował, zmierzając w

kierunku drzwi. Woda rzuciła go na kolana, uderzyła nim o drzwi wejściowe i

zawróciła. Wszędzie unosiły się śmieci, sprzęty i... o zgrozo! Szczury pływały i

ratując się przed utonięciem, wspinały się po meblach, jak marynarze z tonącego

statku wdrapujący się na tratwy.

John usłyszał krzyk—wrzask strachu, który nie mógł się wyrwać z ludzkich płuc.

Ten dźwięk pochodził spoza świata żywych. John uklęknął i obejrzał się. Światło

w kuchni zgasło. Pozostał tylko blask z korytarza. Ale to wystarczyło Joh-nowi,

aby ujrzeć Nasona, który uczepiony poręczy na wysokości trzeciego stopnia

przemieszczał się przerażony w górę, ponieważ nie pozostała mu żadna inna droga

ucieczki. Jego rysy wyrażały piekielne męki. Ciało nie podlegające doczesnym

troskom wiło się w okropnym bólu. Jego ropiejący mózg znajdował się już poza

granicą wytrzymałości.

Szczury i myszy były wszędzie. Niektóre unosiły się bezwładnie, niesione przez

wodę brzuchami do góry, utopione przez nagłą powódź. Tłoczyły się przy schodach,

ochlapywa-ne chlupoczącą wodą. Jednak nawet groźba wodnej śmierci nie mogła

skierować ich ku górze. W żaden sposób nie ryzykował minięcia stojącego ponad

nimi stworzenia, podobnego do trupa.

John chwiał się na nogach. Oparł się o ścianę. Telefon zwisał na swym kablu.

Stół, na którym John stał jeszcze przed chwilą, unoszony przez wodę, odpływał

gdzieś w mrok. Szczury próbowały wdrapać się na ciepłego i wznoszącego się ponad

powódź mężczyznę, lecz John krzycząc, ze strachu, strącał je z siebie

natychmiast. Brudna lodowata woda otaczała go ze wszystkich stron. Osiągnęła już

swój poziom, burząc się brudną pianą i szumowinami. „Być może zbiornik na

strychu pękł — pomyślał John — albo zaczęło się w łazience." Zalanie mieszkania

— szkoda, za którą ubezpie-

252

czalnia powinna wypłacić odszkodowanie razem ze stratami powstałymi w wyniku

huraganu. Nikt nie zginął, poza gryzoniami. John nie mógłby utonąćVNie było

powodu do paniki.

Nason jednak był ogarnięty przerażeniem. Przytrzymywał się kurczowo poręczy.

Teraz, gdy jego długotrwałe lęki przed wodą stały się rzeczywistością, jego

starcze zniszczone rysy przyoblekły się w okropną maskę strachu. Pod nim

popiskiwały z przerażenia uratowane szczury, spychając go tam, gdzie

uniemożliwiał mu ucieczkę lęk wysokości. Wił się, owładnięty przez fobie. Mógł

spaść i utonąć lub zostać zagryziony przez padlinożerców. Mógł też spłonąć,

ponieważ z piętra szarą smugą zaczął spływać dym.

— Dom się pali! — John nie był pewny, czy Nason krzyknął, czy dał znać gestami.

Czy naprawdę usłyszał go, czy też wszystko to działo się w jego umyśle? Teraz

jednak nie miało to większego znaczenia, ponieważ usłyszał pierwsze trzaski

liżących drewno płomieni i ryk huraganu, który ostatecznie wdarł się do

zrujnowanego domu.

Groteskowy zwój czarnego, gęstego dymu przeniknął z piętra.

Przyczyną pożaru była wichura — jak stwierdził John. Zerwanie elektrycznych

przewodów na strychu i powódź. Możliwe, że przewody zostały nadgryzione przez

szkodniki, jako rodzaj pewnego, zgodnego z przeznaczeniem, przygotowania do tej

okropnej nocy.

John słyszał wiatr, który zdawał się wyć i zawodzić z rozkoszy, ciesząc się ze

zwycięstwa i doprowadzając płomienie do wściekłej orgii.

Zerknął do tyłu, na drzwi. To była jedyna droga ucieczki jaka mu jeszcze

pozostała. Wystarczyło tylko wystawić za próg stopę. Wszystko, co musiał teraz

zrobić, ograniczało się do przełamania tej niewidzialnej bariery, która

przytrzymywała go jak więźnia przez całą noc. Ruszył z miejsca, rozpryskując

nogami wodę. Poczuł, że martwe szczury zaczynają rzucać się na niego, trzęsąc

swymi napuchniętymi od wilgoci ciałami. Usłyszał krzyk Nasona, po którym

nastąpiły bezładne i nie mające związku błagalne prośby, aby nie zostawiać

253

go samego w miejscu, w którym przez pół wieku pragnął samotności

Pół metra od drzwi John poczuł, że nie może iść dalej. Coś zagradzało mu drogę.

Wiedział, że byłoby to niewidoczne nawet w pełnym świetle. Wszystko działo się w

jego umyśle . Mimo wszystko nie pozwalało mu to iść dalej. Wiedział, że mógłby

podejść do drzwi, dotknąć je, może nawet otworzyć, ale z pewnością nie mógłby

przez nie przejść.

Stało się to, czego się spodziewał. Był już na to przygotowany wewnętrznie.

Wiedział, że w rzeczywistości to autosugestia. Nie przeklinał i nie walił

pięściami w drzwi — nie było sensu. Kręcił się w kółko i kaszlał, gdy do jego

płuc docierać zaczął ostry, gryzący dym. Poziom wody pozostawał nie zmieniony.

John mógł jedynie patrzeć i myśleć o chwili, w której Na-son zmarł. Wtedy

zobaczył go przez zadymione powietrze. Siedział na schodach uczepiony obiema

rękami poręczy. Jego głowa opadła na piersi. T^lko on—jeden stary człowiek — był

za to wszystko odpowiedzialny. John w końcu nie mógł go jednak za to

nienawidzić. To była ich wina, nie Na-sona. Ich — to znaczy wszystkich

pozostałych mieszkających wówczas na Schooner Street. Tacy sami jak Johnsonowie.

Nie zmienili się przez pięćdziesiąt lat. Sensem ich życia było stwarzanie

pozorów i poniżające lekceważenie wszystkich pozostałych. W końcu ktoś musiał za

to zapłacić. Strike'owie mieli pecha.

John wiedział, że Leah, Sam i Sara nie żyją. Od pewnego czasu delikatnie i

stopniowo docierała do niego ta dziwna świadomość tego. Nie mógłby powiedzieć,

skąd wie, że żadne z nich nie uszło cało. Ale był tego pewien.

I to była następna przyczyna, z powodu której nie próbował ucieczki.

Wlókł powoli swe nogi przez wodę, która unosiła się przed nim, płaszcząc

niewielką falą, aby odbić się od przeciwległej ściany i powrócić. Trącał zdechłe

gryzonie, gdy wlokły się za nim unoszone bezwładnie zmąconą wodą. Zatrzymał się

i spojrzał tam, gdzie przy schodach gromadziło się

254

całe stado szczurów. Teraz już ich nie było. Odeszły. Może odkryły gdzieś drogę

ucieczki.

John usiadł obok Nasona. Zerknął w bok na ledwie tylko majaczący w dymie zarys

przygarbionej sylwetki starca. Czuł jego obecność, gdy jednak chciał potrząsnąć

jego łokciem, natrafił na pustkę. Prawdopodobnie nigdy go tam nie było.

John czuł teraz gorąco. W każdej chwili—wiedział o tym — płomienie mogły się

przedrzeć na dół z piętra i z rykiem, który przytłumiłby hałas huraganu, i

przesunąć się w dół schodami. John słyszał, jak na dachu zawalają się krokwie,

uwalniając lawinę pozostałych tam dachówek.

Oddychanie stało się teraz prawie niemożliwe. Dym dopadł go wcześniej niż

płomienie. Pomyślał, że jego kremacja nie będzie się niczym różniła od

całopalenia George'a Bour-ne'a, ponieważ John będzie już martwy.

Rzucił jedno ostatnie spojrzenie na Josepha Nasona, jednak obok nie było już

nikogo. W końcu wszyscy go opuścili, nawet szczury i myszy. Czterdzieści lat

temu stary człowiek został tu pozostawiony, aby umrzeć w samotności, podczas gdy

na zewnątrz toczyło się wartko beztroskie życie.

Rozpoczynał się kolejny cykl.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Guy N Zew krabów
Smith Guy N Odwet
Smith Guy Smiertelny lot
Smith Guy N Wyspa
Smith Guy Trzesawisko
Smith Guy N Noc krabów
Smith Guy Szatan
Smith Guy N Las
Smith Guy N Cmentarne hieny
SmitH Guy N Krwawa bogini
Smith Guy Kajmany
Smith Guy Trzęsawisko 1 Trzęsawisko
Smith Guy N Śmiertelny lot
Smith Guy N Sabat 02 Krwawa bogini
Smith Guy Kajmany
Smith Guy N Śmiertelny lot
Smith Guy Smiertelny lot
Smith Guy Trzęsawisko 2 Wędrująca śmierć
Smith Guy N Trzesawisko 2 Wedrujaca Smierc scr

więcej podobnych podstron