Mołdawia 04 – Relacja z wyprawy


Mołdawia 2004 - Relacja z wyprawy

Nasza wyprawa w pigułce :

Uczestnicy : Izabela Zielińska i Cezary Golik

Termin : 5 lipiec - 14 lipiec 2004 roku (10 dni)

Koszt na głowę : 75 USD   (ubezpieczenie, przewodnik, mapa, żarcie do plecaka i wydatki po drodze)

Trasa : Katowice - Przemyśl - Medyka/Szegini - Lwów - Czerniowce - Chocim - Kamieniec Podolski- Mamałyga/Criva - Bielce - Orheiul Vechi - Branesti - Kiszyniów - Bendery (Thigina) - Tyraspol - Pierwomajsk/Kuczuran - Wasiliwka - Odessa - Biełgorod nad Dniestrem (Akerman) - Odessa - Mościska II - Szegini/Medyka - Przemyśl - Katowice

 Polska - Ukraina - Mołdawia - (Republika Naddniestrzańska) - Ukraina - Polska

Autor strony : Cezary Golik  

1. Pociągiem osobowym przez Polskę do Lwowa

Tym razem jedziemy do Mołdawii. Miała być rok temu, miała być na wiosnę, ale gdy 28 maja 2004 roku zniesiono wizy nie było już na co czekać. Raz dwa powrzucaliśmy łachy do walizek, do tego skserowany rozdział o Mołdawii z przewodnika LP „Romania & Moldova” (click) 25 kB oraz Pascal „Ukraina” kupiony na Allegro (click) 19 kB. Nie zapomnieliśmy o kiełbaskach „Krakus” i fasolce po bretońsku w słoiku o masie netto 300 g za 2,58 PLZ, która jest sztandarowym produktem własnym sieci supermarketów Ruchan - to na dno plecaka. Aha, jeszcze paszport, trochę USD i mBankowe ubezpieczenie podróżne na 8 dni za 16 PLZ. Od decyzji do wyjazdu tylko 48 h. Zatem można wchodzić w bloki startowe, które - jak zawsze - znajdują się dla mnie na dworcu kolejowym w Katowicach. Zaczyna się pierwszy z 10 dni wyprawy „Mołdawia2004”.

Tak więc kupujemy bilet na osobowy z Katowic do Przemyśla za 26,50 PLZ - tutaj pierwszy scan na chwili wieczną pamiątkę (click) 30 kB. Z reklamówką pełną bananów w zębach lecimy na peron - najtańsze i najlepsze banany w Polsce są w budach na parterze katowickiego dworca; poza tym to także najbrzydszy dworzec w tym kraju. O 9.42 odpalamy do Tarnowa, gdzie docieramy po 3 godzinach. Parę minut na przesiadkę i kolejnym osobowym już prosto do Przemyśla. Pogoda za oknem się psuje, najpierw czarne chmury, potem - w Dębicy i Rzeszowie - już ulewa na całego. Nieładnie zaczyna się ta podróż. Pasażerowie wsiadają i wysiadają, jedni wracają z roboty do domów, a wyelegantowana młodzież jedzie chyba z egzaminów na uczelni, żałobnicy z pogrzebu oczywiście na czarno, a my do Mołdawii. Fajnie tak popatrzeć i pomyśleć. Przemyśl wita nas widokiem ładnych pagórków, na których to miasto jest rozłożone, potem most na Sanie i już dworzec. Godzina 15.57 - pierwszy etap podróży i 323 km za nami. Fotka na peronie i szybko opuszczamy ładny dworzec. Przechodzimy przejściem podziemnym pod peronami na - położony po drugiej ich stronie - dworzec PKS. Wychodzimy schodami na górę i od razu trafiamy na tablicę z napisem : „Minibus ekspresowy Przemyśl - Medyka : 2 złote”. Wkładamy kierowcy monetę w łapę i już siedzimy w tym ekspresowym (ponoć) bolidzie. Jeszcze chwila, aż zbierze się komplet pasażerów i lecimy do Medyki (14 km). Fakt, było szybko - 15 minut. Medyka to ładna wiocha, polecam szczególnie drewniany kościółek z tablicą upamiętniającą wizytę Karola Wojtyły jeszcze jako kardynała oraz coś, co wygląda jak dawny folwark. Postój minibusów i terminal graniczny dla pieszych dzieli może 200 m. Najpierw musimy wymienić złotówki na ukraińskie hrywny (UAH). Kantorów na granicy nie brakuje, ale kursy sporo się różnią - warto pochodzić i pooglądać. Najlepszy, jaki znaleźliśmy, to 1 UAH za 0,80 PLZ. Tutaj kwitek z kantoru (click) 17 kB. Ukraińska kasa wygląda tak (click). Dobra, mamy wszystko - pora ruszać. Ustawiamy się w kolejce do okienka, parę minut i koleś wbija nam pierwszy stempelek do książeczki z orłem na okładce (click) 13 kB. Potem idzie się chodnikiem ogrodzonym metalową siatką 200-300 m do budy ukraińskiej odprawy granicznej. Dziwne, ale Ukrainiec na nasz widok się ucieszył, gdyż widocznie stanowiliśmy pewną osobliwość wśród masy handlarzy. Z ojcowską cierpliwością wytłumaczył nam, jak wypisywać imigracyjną kartę, po czym jej połowę oderwał, a drugą nam zostawił byśmy oddali przy wyjeździe z Ukrainy. Na koniec stempel do paszportu (click) 15 kB. Jesteśmy na Ukrainie. No prawie, bo na końcu jeszcze jakiś koleś z kolejnego okienka krzyczy, że musimy wykupić ubezpieczenie („strachowanje”), ale po chwili sam podpowiada, że jeśli nie chcemy, to możemy oświadczyć, że jesteśmy studentami. W takim razie mówię mu, że „jesteśmy studentami” i na tym kończy się nasza znajomość z tym gościem.

Teraz to już naprawdę Ukraina. Zegarki + 1 h. Kolejne 200 m dalej znajduje się przystanek autobusowy. Obok niego, na słupie oświetleniowym, wisi tablica z rozkładem jazdy minibusu („marszrutki”) nr 297 do Lwowa (click) 56 kB. Mamy trochę czasu, więc rozkładamy toboły i robimy żarcie. Czekamy. Wreszcie nadciąga. Trochę mała, a konsumentów sporo. Trzeba walczyć o to, by wleźć do środka. Udało się - sporo ludzi zostało na przystanku. Przejazd do Lwowa kosztuje 7,50 UAH płatne kierowcy do łapy. Przed nami 80 km i 1 h 15 minut jazdy. Ja siedzę na samym tyle, nad prawym kołem - na łbie mam plecak, a nogi na namiocie. Iza nie ma lepiej. Marszrutka pędzi do Lwowa. Może po 5 kilometrach nagle „buum !”, kierowca kręci w desperacji kierownicą, auto na moment zjeżdża na lewą stronę jezdni, potem wraca na prawe pobocze. Zbladłem. Zatrzymało się. Kierowca powiedział tylko „Job twoju mać”. To była opona, akurat tylna prawa, czyli ta, na której w zasadzie ja siedziałem. Dlaczego wszyscy załoganci patrzą z wyrzutem na moje 105 kg ? No cóż, pozostaje tylko udawać głupiego - wysilać się nie trzeba. Wyłazimy na zewnątrz i obserwujemy procedurę zmiany koła. Kierowca szybko uporał się z zadaniem i pojechaliśmy dalej. Już bez problemów. Kocimi łbami brukowanych ulic Lwowa podjechaliśmy pod dworzec kolejowy. Jest 20.55. Ciemno naokoło, latarnie uliczne nie działają - wiadomo, kryzys. W dworcowej kasie sprawnie kupujemy bilety na pociąg nr 604 do Czerniowców na następny dzień. Cena 17 UAH za plackartę i 22 UAH za kupe - bilet wygląda tak (click) 38 kB. Rozkład jazdy ukraińskich kolei na www.poezda.net. Teraz trzeba już tylko znaleźć spanie. Wyciągam z plecaka Pascala „Ukraina” i otwieram stronę z mapą miasta. Iza dokłada swój plan Lwowa i ruszamy. Ciemno jak wiadomo gdzie, ale humor nam dopisuje. Idziemy w kierunku starówki - Opery i Katedry. Mamy namiar na Polkę o imieniu Stefania, która za 6 USD oferuje turystom noclegi (jej adres : ul. Teatralna 7/2b). Z dworca do centrum nie dalej jak 2 km. Robi się ładniej, nawet latarnie świecą. Na chwilę zatrzymujemy się przy fontannie pod Operą. Ulica Teatralna jest 200-300 m dalej, a nr 7 akurat dokładnie naprzeciw Katedry (dosłownie 10 m od niej). Paskudna kamienica, ciemna brama i tabliczka „7”. Wchodzimy na drugie piętro, w lewo i pukamy do drzwi z napisem „2b”. Wyłazi Stefania. Miła babka, nocleg załatwiony. Powiedziała, że sama miejsc nie ma, ale zadzwoni po siostrę i spać będziemy u niej. Nam pasuje. Stefania bardzo się ucieszyła, że jest znana w polskim Internecie. Powiedziała też, że normalnie sama by nas zaprowadziła do siostry, ale ostatnio zafarbowała włosy i trochę się wstydzi wyłazić na ulicę. Muszę przyznać, że oceniła efekt na swojej głowie z pełnym obiektywizmem. Wspólną fotkę nie zaszkodziło zrobić. Siostra przyszła pół godziny później i poprowadziła nas ciemnymi ulicami do siebie. Na starówce akurat rozpoczął się pokaz sztucznych ogni, które wybuchając - nad tonącym w ciemnościach miastem - prezentowały się wyjątkowo okazale. Chata bardzo wygodna. Mamy cały pokój, kibel i dostęp do kuchni. Cena : 6 USD od osoby. Pasuje. Kolacja i oglądanie TVN, w którym Edward Miszczak siedział w kolejnej „Celi”, zakończyły ten dzień.

2. Jeden dzień we Lwowie

Wstajemy o 9 rano. Ryzykując życie bierzemy prysznic. Widzieliście kiedyś łazienkowy piecyk gazowy, w którym płomień pojawia się także na rurze pod palnikiem ? Po śniadaniu zostawiamy plecaki gospodyni i ruszamy na miasto. Mamy czas do wieczora, bo o 21.40 wsiadamy w pociąg do Czerniowców. Bardzo ładny poranek zapowiada udane zwiedzanie. Na początek plac przed Operą, ławka i czytanie przewodnika celem ustalenia planu zwiedzania. Opera oficjalnie nazywa się Teatrem Miejskim, a za 5 UAH można wejść do środka i zobaczyć piękną widownię, złote loże i malowaną kurtynę (click) 26 kB. Na chwilę siadamy na miejscu dla VIPów i przyglądamy się próbie orkiestry. Potem jeszcze ładniejsza Katedra (katolicka) i jej the best, czyli usytuowana na zewnątrz Kaplica Boimów. Przelatujemy wzdłuż frontonów wszystkich 44 kamieniczek na Rynku. Tam też odwiedzamy zabytkową aptekę i piękne patio jednej z kamienic, gdzie bilet wstępu kosztuje tylko 0,25 UAH (click) 17 kB. Trzeba zobaczyć Katedrę Wołoską, ale najciekawszym - moim zdaniem - zabytkiem na starym mieście jest Katedra Ormiańska. W środku oszczędna w formie, ale atmosfera blasku świec, odbijającego się na oszczędnie zdobionych ścianach, nie do zapomnienia. Ktoś nam potem powiedział, że mieliśmy spore szczęście, gdyż udało nam się trafić na moment, gdy można było wejść do środka, bo Katedra ta zwykle jest zamknięta na głucho. Rzeczywiście warto było tam zajrzeć. Nie będę pisał o tym, co i jak zwiedzać we Lwowie, bo od tego są przewodniki. W nich jednak nie napisano, że miasto jest dzisiaj niestety strasznie zabiedzone - z pięknych kamieniczek odpadają tynki, dziury w ulicach, a ludzie jacyś tacy smutni. Między tym wszystkim przechadzają się, przywiezione przez autobusy Neoplan, „sentymentalne” wycieczki polskiej szarańczy turystycznej z aparatami cyfrowymi. Nostalgiczna, niezwykła atmosfera miasta. Zaglądamy na pchli targ i na wesele w Katedrze Gruzińskiej. Później wspinamy się na Wzgórze Zamkowe, by popatrzeć na to wszystko z góry. Na koniec zostawiamy miejsce najciekawsze - Cmentarz Łyczakowski. Ktoś na ulicy mówi, że trzeba jechać tramwajem nr 7. Wsiadamy do takiego - bilet u konduktora kosztuje 0,50 UAH (click) 12 kB. Jeden z pasażerów upewnia Izę w tym, że to właściwy tramwaj (ona nic nie kuma po rosyjsku, a tym bardziej po ukraińsku). Jedziemy, jedziemy i ... pętla. Konduktorka zapytana o Cmentarz Łyczakowski tarza się ze śmiechu po podłodze (?). Gdy już się uspokoiła, stwierdziła, że trzeba było jechać w przeciwną stronę i że nie musimy płacić za kolejny bilet. Dziadek, który powiedział, że to „dobry” tramwaj zdążył wyparować. 45 minut zajął nam przejazd w drugą stronę pod sam Cmentarz. Przystanek jest dosłownie 20 metrów od wejścia. Trzeba kupić bilet za symboliczną hrywnę (click) 17 kB. Dobrze, że to miejsce zostawiliśmy na sam koniec. Prawdziwe muzeum. Pięknie rzeźbione nagrobki, niezwykle bujna zieleń i cisza stanowią o jego istocie. Iza prowadzi, bo była tu kilka lat wcześniej. Odnajdujemy grób Marii Konopnickiej oraz Gabrieli Zapolskiej. Chodzimy, oglądamy, zwiedzamy i słuchamy śpiewu ptaków. Stare miasto i jego zabytki są super, ale Cmentarz Łyczakowski przebija wszystko. Jego częścią, w zasadzie wydzieloną kwaterą, jest Cmentarz Orląt Lwowskich. To miejsce wygląda inaczej. Proste, białe nagrobki w równych rzędach i wojskowy porządek. W jego centrum mała kaplica. Zagaduje nas pracownik cmentarza. Mężczyzna opowiedział nam kilka ciekawostek z historii cmentarza, o których z przewodnika dowiedzieć się nie sposób. Pokazał kilka ciekawych miejsc i poprosił o wpis w księdze pamiątkowej wystawionej dla odwiedzających. Dziękujemy pięknie i powoli wracamy do centrum, bo do odjazdu pociągu jeszcze tylko 3 godziny. Tramwajem nr 7 wracamy pod Operę - znowu bilet u konduktora za 0,50 UAH (click) 12 kB. Piechotą, obok gmachu Sejmu Galicyjskiego i Uniwersytetu oraz przez Park Iwana Franko, wracamy na kwaterę. Kiepska kolacja, plecak na ramię i jazda na dworzec kolejowy. Nasz pociąg już stoi na peronie. Jego wysoki numer (nr 604) oznacza z jednej strony niską cenę biletu, ale także niski standard. Przed wejściem kontrola biletów. Tu jeszcze raz scan (click) 38 kB. Wagon plackarty typowy, ale niestety bardzo wysłużony. Nieotwierające się okna to norma, ale brak samowaru obok „szoferki” prowadnika to przesada. Zajmujemy dolne miejsca (bo są najlepsze), a plecaki chowamy do skrzyń pod nimi. Punkt 21.40 pociąg rusza. Na niczym skończył się mój patrol przez wagony w poszukiwaniu działającego samowaru - wymontowali je we wszystkich. Granda po prostu . Lwów i Czerniowce dzieli tylko 339 km, ale z uwagi na stan torów przejazd zajmuje 11 godzin. Materac oczywiście darmo, a pościel kosztuje 7 UAH. No nic, pora spać.

3. Czerniowce i Chocim

Planowo o 8.42 pociąg dojeżdża do Czerniowców. Ładny dworzec położony pomiędzy górkami. Taki inny od naszego krajobraz. Kilka fotek. Na ławce przed budynkiem stacji robimy sobie śniadanie. Pogoda przyjemna, będzie fajny dzień. Jemy i patrzymy jak dwaj taksówkarze z pobliskiego postoju biorą się za łby. Ja kibicuje temu grubemu; Iza twierdzi, że chudy i żylasty nie jest bez szans. Rozdzielili ich, a nam nikt nie wyjaśnił o co poszło. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy do centrum. Mogliśmy autobusem (0,40 UAH), ale nam zachciało się spaceru. Szybko też ta ochota odeszła, gdyż okazało się, że ulica, która tam prowadzi, wspina się bardzo ostro pod górę. Jakoś się dowlekliśmy. Walizki zostawiamy w zaprzyjaźnionym zakładzie krawieckim i idziemy zobaczyć co się da. Czas zatrzymał się dla tego miasta pół wieku temu. Kto pamięta, że to właśnie w Czerniowcach Rumuni internowali polski rząd i Prezydenta we wrześniu 1939 roku ? Wydawało mi się właśnie, że czas zatrzymał się dla tego miasta wtedy. Zobaczyliśmy cerkiewkę, do drugiej i większej nas nie wpuszczono z uwagi na nazbyt wyuzdany strój (moje krótkie spodenki), a na koniec synagogę, gdzie rabi opowiedział nam o czerniowieckich Żydach wczoraj i dziś (dziś głównie w USA). Przy okazji znowu wyszło, że mapki z przewodnika Pascala nie nadają się do niczego. Kupiliśmy w kiosku mapę samochodową Ukrainy i Mołdawii za 3,90 UAH (click) 21 kB. No i to tyle w Czerniowcach.

Po odpoczynku na ryneczku odebraliśmy od krawca plecaki i ruszyliśmy z buta na wylot z miasta. Kolejny cel to Chocim i tamtejsza twierdza. Po 3 km spacerku nadal nie było dogodnego miejsca do stopowania. Docieramy przypadkiem do postoju minibusów obsługujących trasę do miasteczka Nowosielce przy granicy z Mołdawią. Za 2 UAH od osoby podjeżdżamy 25 km w tym kierunku, aż do rozwidlenia dróg do tych Nowosielców oraz na Chocim i Kamieniec Podolski. Stąd do Mołdawii już bardzo blisko, ale tam pojedziemy dopiero następnego dnia. Ustawiamy się na poboczu i czekamy. Ruch słaby, jest czas pooglądać krajobrazy. Właśnie jakoś tak to sobie wyobrażałem. Same pola, pola, gdzieś na horyzoncie las, tu i tam jakaś chałupa. Czuje się przestrzeń. Po takich polach gonił się Zagłoba z Bohunem, po jaką cholerę hetmani innym razem ciągnęli tu polskie wojska ? Tak się akurat zastanawiałem, gdy udało nam się zatrzymać wojskową sanitarkę. Jedziemy prosto do Chocimia oglądać twierdzę. 35 km pokonaliśmy raz dwa. Wysiadamy pod mleczarnią, nieopodal coś, co przesadnie nazwano „salonem meblowym”. Chocim to kompletne zadupie. Główna droga, która prowadzi do Kamieńca Podolskiego i dalej do Chmielnickiego, omija miasto obwodnicą, a my idziemy prosto przez centrum nad Dniestr, do twierdzy. Wioski na Ukrainie są osobliwe same w sobie, a jeszcze bardziej sposób prowadzenia przez nie instalacji gazowych - te żółte rury 2 m nad ziemią mnie naprawdę zafascynowały (click) 81 kB. Droga do twierdzy jest solidnie oznakowana - nie sposób nie trafić. Przed wejściem do muzeum parking, sklepik z żarciem i kasa biletowa. Bilety 3 UAH pełen i 1,50 UAH ulgowy. Znowu nikt nie sprawdza, czy rzeczywiście jesteśmy studentami - tutaj scan mojego biletu ulgowego (click) 19 kB. Plecaki zostawiamy spotkanemu pijakowi, który twierdził, że jego babka była Polką i że będzie bronił ich jak ojczyzny. Twierdza Chocim robi wrażenie. Wyrasta ze skarpy na urwistym brzegu Dniestru. Gdzieś tu chyba nasi walczyli z Turczynem prawie 400 lat wcześniej. Robi wrażenie. Po zwodzonym moście wchodzi się w obręb murów zamku, potem można na nie wejść, można też popatrzeć z wieży na rzekę, która leniwie płynie ze 100 metrów niżej. Ładny widok, wart kilku fotek. Poza tym w środku twierdzy raczej pusto. Wracamy do pijaka po walizki - facet nie zawiódł. Zakładamy plecaki i nie spiesząc się schodzimy ze skarpy nad sam brzeg Dniestru. Plaża kamienisto-błotna, niezbyt dobra do kąpieli. Mimo to spróbowałem, ale szybko mi się odechciało. Woda wprawdzie ciepła, ale z miejsca zapadłem się do kolan w błoto. Zamiast pływania był podwieczorek z widokiem na Podole po drugiej stronie rzeki, bo po tej była ponoć Bukowina. Opcje były dwie - albo nocleg w namiocie nad Dniestrem albo atak na oddalony o około 25 km Kamieniec Podolski. Jako, że godzina była dosyć wczesna (16-17) postanowiliśmy ruszyć przed siebie. Malowniczą ścieżką, która prowadziła po brzegu, brodząc w zbożu, przez pola, przeszliśmy dobre 3 kilometry do mostu przez który przechodziła droga z Czerniowców do Kamieńca Podolskiego. Ustawiliśmy się tuż przed wjazdem na niego (obok tablicy „Rjeka Dniestr” - tam jest dobre pobocze) i rozpoczęliśmy procedurę stopowania. Przed nami kolejne przygody.

4. U biskupa w Kamieńcu Podolskim

Długo nam nie zeszło. Po 5 minutach już mieliśmy Kamaza pełnego pustaków prosto do celu. Jazda jak jazda, za to widok na Kamieniec - z górki na kilka kilometrów przed miastem - pocztówkowy. Wyskakujemy w centrum. W zasadzie było to „nowe” centrum - socrealne budynki i szerokie ulice. Mamy namiary na dwa „katoliczeskie kostioły” - kto czytał poprzednie relacje, ten wie, że tam najlepiej się śpi. Spróbujemy. Po rozpytaniu ludzi już wiemy, że jeden to katedra diecezjalna na starówce, a drugi to zwykła parafia, gdzieś na nieciekawym blokowisku. Bierzemy katedrę (ulica Franciszkańska 2). Stare miasto mieści się na skalnej „wyspie”, którą tworzy - głębokie na 50 metrów - przeurocze zakole rzeki Smotryczy. Z resztą miasta starówkę łączy most o ekscentrycznej nazwie oraz formie (Most Nowego Planu) - polecam wychylić się za balustradę i popatrzeć na dno rzecznego jaru. Starówka trochę zabiedzona, na pewno zaś ciekawa. Katedrę widać z daleka - trudno nie trafić. Iza zostaje z plecakami przed bramą, ja idę szukać księdza dobrodzieja. Szybko okazuje się, że cała kadra koloratkowa pochodzi z Polski. Najpierw trafiam na zakonnicę - ta oczywiście „szychą” tam nie była, więc proszę o prowadzenie na gabinety proboszcza. On akurat w terenie - dogląda remontu katedry. No nic, swój problem mogłem mu zreferować gdziekolwiek. Ksiądz też Polak. Mówię, że jestem z „dziewczyną”, on : „żona ?”, ja : „nie, konkubina”, on : „ooo ... siostro, osobne pokoje”. No i mamy spanie na plebanii, a w zasadzie w domu biskupa. Zgodnie z wyrokiem w separacji łoża. Aha, na odchodne ksiądz rzucił jeszcze, że nazajutrz o 8 msza. Lokal luksusowy : prysznice, bicze wodne i takie tam. Szybko robimy check in i lecimy na miasto, żeby zobaczyć jeszcze cokolwiek i wrócić przed zamknięciem furty o 22.00. Wiele nie udało się zwiedzić - następnego dnia będzie solidniej. Kolacja w kuchni księdza wypadła tego wieczora całkiem właściwie - to wtedy padła fasolka po bretońsku kupiona w Ruchanie. Ten dzień możemy zaliczyć do udanych.

Wstajemy o 7 rano. To nie jest pora dla normalnego człowieka. Dżinsy w kant i o 8 na mszę, bo jak nas poinformowano : „goście parafii zawsze biorą w niej udział”. Mszę odprawił sam biskup kamieniecki. Frekwencja taka : biskup, proboszcz, dwie zakonnice i my. W sumie fajnie było. Potem czas na zwiedzanie. Sama katedra już ciekawa. Po zdobyciu miasta przez Turków w 1672 roku - kiedy to Kettling i Wołodyjowski, z inspiracji tego pierwszego, zmienili stan skupienia - do katedry dobudowano minaret, a w środku mimbar. Przewodnik wyjaśnia, że kiedy Kamieniec wracał do Polski w 1699 roku, jednym z warunków pokoju w Karłowicach było ich zachowanie. Problem minaretu poniekąd rozwiązano stawiając na jego szczycie miedzianą figurę Najświętszej Panienki. No i dziś można oglądać to dziwo. Przez Tryumfalne Wrota - wzniesione w 1781 roku z okazji wizyty króla Stasia - wychodzimy z terenu katedry „na miasto”. Nas najbardziej interesuje oczywiście twierdza. Jest niecały kilometr dalej. Spodziewałem się czegoś bardziej okazałego. Myślałem, że będzie jeszcze bardziej efektowna niż ta w Chocimiu. No cóż, jest taka sobie - w Chocimiu ładniej. Wjazd 2 UAH lub ulgowy za 1 UAH (click) 24 kB. Będziemy zwiedzać ma się rozumieć. A z nami wycieczka hałaśliwych Ping Pongów tj. turystów z Japonii. Po przekroczeniu bramy niestety stwierdzamy, że w środku niewiele jest ciekawego. Można przejść się po murach i zajrzeć do jednej, czy dwóch wież. Można też wejść do lochów, gdzie niechybnie zastrzeli każdego Tatarzyn (pojedziecie - zobaczycie). Poza tym to trzeba się jak najszybciej zbierać, żeby się nie rozczarować. W Chocimiu było o wiele ciekawiej. Czas zatem iśc dalej. Schodzimy z mostu prowadzącego do twierdzy pionowymi schodami na sam dół wąwozu Smotryczy, którym następnie idziemy aż pod Most Nowego Planu. Ten pomysł mogę polecić z czystym sumieniem. Dno wąwozu warte jest spaceru. Jeszcze chwila na pozostałe atrakcje strasznie zabiedzonej starówki i można ruszać dalej. Odbieramy plecaki z plebanii, dziękujemy zakonnicy i prosimy o przekazanie tego samego proboszczowi. Czas na Mołdawię.

5. Granica ukraińsko-mołdawska

Około godziny zajmuje przejście ze starówki na wylot z miasta w kierunku południowym. Na szczęscie na Ukrainie nie ma kłopotu z autostopem. Po 15 minutach łapiemy furę do Chocimia. No i znowu jedziemy tą samą drogą (tyle, że tym razem w drugą stronę), przejeżdżamy most na Dniestrze i mijamy pobocze, gdzie dzień wcześniej stopowaliśmy. Uprzejmy kierowca przewozi nas przez cały Chocim na dworzec autobusowy po południowej stronie miasta. Tuż za dworcem (obok kapliczki) odbija podrzędna droga w kierunku przejścia granicznego z Mołdawią w miejscowości Mamałyga (około 25 km od Chocimia). Stoimy i czekamy. Po chwili zatrzymuje się minibus - kierowca mówi żeby wsiadać. W środu 50 skrzynek z chlebem. Jedziemy przez kolejne wiochy. Wymijamy stada krów przechodzące przez szosę oraz dziadków w kaloszach i kapeluszach pędzących swoimi rowerami wzdłuż pobocza. Do tego bezkres otaczających nas pól widzianych przez zabrudzone szyby furgonetki. W połowie drogi do granicy leży miejscowość Jariwka. Tam kierowca nas wysadził i zażądał kosmicznej opłaty. Kłótnia. Stoimy i łapiemy kolejnego stopa - slado portfela bez zmian. Mija godzina, potem druga. Na tym zadupiu nic nie jeździ ! Za to widoki wspaniałe. Ciepło, lekki wiatr i atmosfera wakacji. Nie zależy nam na niczym. Obok typowy postradziecki przystanek autobusowy ozdobiony mozaiką wykonaną z małych kawałków szkła w socrealistycznym tonie. Chłop pędzący krowę informuje, że może za godzinę, a może za dwie, będzie autobus. Dobre. Zatrzymuje się jakieś auto, a z niego wysiada trójka odświętnie ubranych ludzi. Okazuje się, że jadą autostopem z Chocimia na urodziny do jednej z pobliskich wiosek. Teraz czekamy na okazję już w piątkę. Na szczęście po chwili łapiemy rozpadającą się Ładę. W środku wyelegantowany koleś i panna - facet postanowił zrobić na niej wrażenie i okazać autostopowiczom serce. Oświadczył, że zabierze nas, gdzie tylko zechcemy. No to na granicę do Mamałygi proszę ! Siedzimy na tylnym siedzeniu przywaleni plecakami. Niewiele rozumieliśmy z rozmowy kierowcy z tą dziewczyną, bo mówili po mołdawsku, ale tyle mogę powiedzieć, że “bajerowanie” panienki w każdym języku jest podobne. Z piskiem opon zajeżdżamy pod szlaban. To już granica. Kierowca nawet się z nami nie pożegnał - tak był zaaferowany podrywem, który uskuteczniał. Nieważne.

Chwilę odpoczywamy w cieniu na poboczu. Dochodziła godzina 18, ale gorąc był jeszcze okrutny. Po chwili postanawiamy ruszać. Od razu zatrzymuje nas mundurowy oświadczając, że innostrańcy granicę przekraczać tu mogą tylko na maszynie (odpoczywając w cieniu widzieliśmy wcześniej, że kiloro miejscowych po prostu przeszło ją na piechotę, więc myśleliśmy, że my też możemy). No to klops. Trzeba łapać stopa. Problem w tym, że ruch samochodów przez granicę żaden. Za to sporo aut osobowych i minibusów dowozi ludzi do samego szlabanu, a następnie zawraca - tyle, że ich pasażarowie mogą przekraczać tu granicę, a my nie. Siedzimy i jemy krówki. Nic cholera się nie dzieje. Żołnierz uprzejmie informuje, że wieczorem będzie jechał autobus do Kiszyniowa to się zabierzemy - powiedział tak : “waspokojnis towariszcz turista !”. Wreszcie pod szlaban podjeżdża czarne BMW na mołdawskich blachach - w środku “Mafiozo” w czarnej skórze, z łysym i opalonym łbem oraz okularami przeciwsłonecznymi na czole. Do tego - na siedzeniu obok - wymalowana, anorektyczna panna z niezwykłymi tipsami długości 10 cm zamontowymi chyba na cyjanopan. To nasza szansa. Idę się zapytać, czy weźmie nas na “salon” (po rosyjsku to wnętrze samochodu). Popatrzał badawczo i zapytał skąd jesteśmy. Gdy dowiedział się, że z Polski, to się zgodził - zgodził się dlatego, że babcia jego kobiety (tej z siedzenia obok) była Polką. Plecaki do bagażnika, a my na skóry w klimatyzowanym “salonie” jego BMW. Podjeżdżamy na ukraińską odprawę. Mafiozo z dodatkiem zostali szybko odprawieni, z nami gorzej. Zleciała się cała zmiana celników i żołnierzy żeby oglądąć “trzepanie” Polaków - nudno im było, na tej granicy nic się przecież nie dzieje. Mafiozo denerwuje się i chce nas wysadzać, bo zabieramy mu cenny czas i jeszcze możemy kłopoty na głowę ściągnąć. Jego panna nalega, aby nie zostawiał Polaków. Chcąc nie chcąc zgodził się i ustawił z boku, aby oglądać całą akcję. Dają nam deklaracje celne po polsku (!) i każą wypisywać co mamy. W tym czasie baba w mundurze grzebie w naszych plecakach. Wpisaliśmy w te formularze skrupulatnie nazwę i ilość każdej waluty, jaką przy sobie mieliśmy (było trochę złotówek, dolarów, euro, hrywien, lei rumuńskich), jednocześnie zaznaczając haczykami (“v”), że nie mamy materiałów rozszczepialnych, ani ikon z XIX w. Ten z mundurowych, który trzymał w ręku nasze paszporty powiedział, że nie mamy stempli tranzytowych. A co to za gówno - pytam się go uprzejmie ? Okazuje się, że każdy kto przejeżdża Ukrainę tranzytem musi przy wjeździe zadeklarować do jakiego państwa się udaje i jakim przejściem opuści Ukrainę. Gdy to zrobi, to obok normalnego stempla granicznego przybijany jest drugi z napisem “Tranzyt” i wpisanymi długopisem nazwą docelowego kraju i przejścia granicznego. No faktycznie nie wiedzieliśmy, że coś takiego trzeba mieć. Ten od paszportów - z rozbrajającą szczerością - stawia nas przed wyborem : albo wracamy do Polski przez Szegini, albo płacimy “sztraf” (mandat) w wysokości 53 USD (po przeliczeniu z hrywien). Wygląda na to, że jesteśmy w dupie. Po chwili dorzuca jeszcze, że nie jest dla nas uprzejmy, bo nasi celnicy traktują Ukraińców “kak sabaki” - tu cytat. Rzeczywiście jesteśmy w dupie. Pozostali mundurowi mu wtórują. Pomyślałem sobie, że mamy poważne kłopoty. Patrzę na Izę, a ta się uśmiecha, bo nic po rosyjsku nie rozumie. To w sumie fakt z tymi stosunkami na naszej wschodniej granicy, ale wcale nie chciałem z tego powodu wracać do domu, ani płacić 53 USD sztrafu. Ten od paszportów schował się w budce. To chyba znak, że mam iść za nim. Idę zagadać. Na osobności ciekawa rozmowa. Musiałem skurczybyka przepraszać za to, że w 1018 roku Bolesław Chrobry zdobył Kijów, potem utwierdzać go w przekonaniu, że Bohdan Chmilenicki słusznie podniósł powstanie przeciwko polskim okupantom, a na koniec wytłumaczyć, że naprawdę nie mamy kasy na łapówkę dla niego, bo jesteśmy “biednymi studentami na wakacjach”, chociaż już dawno pracujemy. On kręcił łbem trochę ogłupiały, potem rzucił we mnie paszportami i powiedział “paszoł won !”. Otwieram paszporty...uff, są stemple wyjazdowe (click) 14 kB. Kawał drania. Wracam do auta. Mafiozo wita mnie pytaniem : “Wsio, charaszo ?”. Mówię, że charaszo. Wsiadamy do auta i ruszamy. Iza ciągle nic nie kuma z tego co się działo. Jeszcze jeden żołnierz sprawdza stemple w paszportach i podnosi szlaban. Opuszczamy Ukrainę. Może 100 m dalej odprawa mołdawska. Tutaj pełna kultura. Przyszła kobieta w śmiesznym mundurze i zabrała paszporty do baraku. Czekamy. Mafiozo pyta się ile musiałem dać łapówki. Odpowiadam, że jakoś obeszło się bez tego. Mafiozo mówi, że nie wierzy, bo “Dlinnyj” (“Długi”) nikomu nie przepuści. Dobre kurde. Wraca kobieta z paszportami. W środku wbite stemple wjazdowe informujące o tym, że to przejście nazywa się Criva (click) 15 kB. Jeszcze jedna kontrola przy szlabanie i jesteśmy w Mołdawii ! Mafiozo ciągle powtarza, że przez nas jest spóźniony i musi się spieszyć. W sumie to poczciwe z niego chłopisko. 4litrowe BMW pędzi przez Mołdawię. Muchy rozpieprzają się o przednią szybę. Pierwsze spojrzenia na ten kraj. Szeroka droga bez namalowanych pasów, po bokach jeden rząd drzew z każdej strony, a za nimi morze pól uprawnych. Co kilka kilometrów, prostopadle od głównej drogi (raz w lewo, raz w prawo), odchodzą mniejsze prowadzące do widocznych na horyzoncie wiosek. Ciekawe jest to, że te wioski nie leżą przy głównej trasie, tylko właśnie o 2-3 km dalej. Mafiozo zauważył nasze zainteresowanie tym faktem i sam potwierdził, że w Polsce to inaczej wygląda. Potem zaczął się chwalić, że był w Krakowie, Poznaniu i jeszcze w kilku innych miastach, gdzie ma „samych dobrych przyjaciół”. Nie pytałem, czy w Wołominie lub Pruszkowie też. Na drodze zupełnie pusto. Chociaż godzina była może 19, a pogoda znakomita, to na dystansie 100 km widzieliśmy nie więcej jak 20 samochodów. Mafiozo powiedział, że to normalne w Mołdawii. W jedynym chyba miasteczku, przez które przejeżdżaliśmy i które wyglądało na zupełnie wymarłe, zatrzymała nas policja do kontroli. Do Mafioza odnosili się z wyraźnym respektem, a odnośnie nas ograniczyli się jedynie to miłego poinformowania, że mamy 3 dni na dopełnienie obowiązku meldunkowego w Mołdawii. Czarne BMW szybko pokonało 120 km z granicy do Bielc (mołdawska nazwa Bălti). Mafiozo wysadził nas na obwodnicy, a sam spiesznie ruszył do Kiszyniowa.

6. Mołdawia - Bielce

Kilka kilometrów dalej widać było gęstą zabudowę centrum miasta. Nadchodził już wieczór i wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć ze znalezieniem noclegu. Miałem adres koścoła katolickiego (Str. Hotinului nr 39), w którym proboszczem miał być Polak. Postanowiliśmy poprosić go o nocleg. Niedaleko miejsca, gdzie nas wysadzono był postój minibusów. Tyle, że my nie mieliśmy lokalnej waluty. Niedaleko też dostrzegłem bar i z braku lepszych pomysłów postanowiłem pójść spróbować wymienić tam trochę dolarów lub hrywien na mołdawskie leje. Iza została z plecakami na drodze. Zanim wszedłem do środka przechwyciły mnie dwie moczymordy, które kłóciły się przy stoliku pod parasolem nad jednym kuflem piwa. Pytają się czego potrzebuję. Tłumaczę im o co mi chodzi. Wtedy jeden pyta się skąd jestem - ja na to, że z Polski. “Rodaku kochany, mój nadroższy !” - skoczył tedy na mnie i uwiesił mi się czule na szyji. Potem było jeszcze sporo uścisków, aż musiałem krajana na obczyźnie cucić, bo omdlał z tej egzaltacji. Momentalnie skończyła się kłótnia między nimi o ten kufel piwa, który przypadł nikomu innemu, jak właśnie mnie. Ja uprzejmie podziękowałem i poprosiłem tylko o pomoc w wymianie kasy na minibus. O wymianie mowy być nie mogło. “Rodak” stwierdził, że mi i mojej pani funduje przejazd do centrum i w tym celu wyasygnował 3 leje (1/4 USD) na bilety dla nas. Chciałem się jakoś gościowi odwdzięczyć i wręczyłem mu na pamiątkę kilka drobnych polskich monet, które akurat miałem w kieszeni. Popłakał się ze szczęscia. I widzicie taką miałem pierwszą - jakże miłą - przygodę w Mołdawii.

Wsiadamy z Izą do minibusu. Cena przejazdu rzeczywiście 1,5 leja od osoby. Kierowcę po rosyjsku proszę o podwiezienie pod “katoliczeskij kostioł”. Skumał o co mi chodzi. Jedziemy sobie przez miasto. Bloki z wielkiej płyty lub z białych cegieł (nie wyższe jak 4 piętra), sporo reklam i ludzi na ulicach. Kierowca wysadza nas przy jakimś skwerze i pokazuje kierunek, w którym musimy iść. Pytając się jeszcze kilku ludzi trafiamy pod kościół. Tutaj rada : najlepiej pytać się o Hotel „Basarabia” - kościół jest 100 m dalej. Mały i ładny, w stylu przypomina świątynie ormiańskie. Opieramy plecaki o ścianę i idziemy szukać księdza dobrodzieja. Niestety klamka stawiła bierny opór. Rozglądamy się wokoło szukając czegoś, co by wyglądało na parafię, ale nic nie widać. Obok kościoła dostrzegliśmy za to kobietę, która plewiła mały kwietnik. Zapytaliśy się jej o to, gdzie można znaleźć księdza i wytłumaczyliśmy o co nam chodzi. Powiedziała, że jest parafianką i postara się nam pomóc. Zaprowadziła nas do sąsiedniego bloku i okazała “Starszej Pani” tam mieszkającej z prośbą o kontakt z księdzem. Potem była rozmowa dla nas niezrozumiała, z której tylko tyle wywnioskowaliśmy, iż Starsza Pani uznała, że nasza sprawa nie dojrzała do tego, by księdzu zawracać dupę. Pomocna parafianka wróciła i oznajmiła nam, że jednak nie zginiemy w Bielcach, bo zapraszna nas do domu na nocleg. Pomogliśmy Nataszy - bo tak miała na imię - dokończyć plewienie grządki i ruszyliśmy przez miasto do jej domu. Blokowisko typowe chyba dla całego byłego Sojuza. Bloki - całe obwieszone antenami satelitarnymi i suszącym się praniem na sznurkach - owszem stoją, ale najwyraźniej zapomniano o chodnikach (zamiast nich kałuże), trawnikach, ławkach, placach zabaw dla dzieci i całej infrastrukturze socjalnej. Klatka schodowa też średnio czysta. Gdy zobaczyłem wsyp na śmieci (bardzo charkaterystyczny), to zrozumiałem dlaczego ten blok wydawał mi się taki znajomy - w dokładnie takim samym typie mieścił się hostel, w którym spałem w Ułan Bator w Mongolii. Natasza i jej rodzinka przyjęli nas po królewsku. Było oglądanie fotek rodzinnych i zajebista kolacja, na której my zajadaliśmy się czymś, co przypominało suchy bigos z grzankami (kto wie, jak to się nazywa niech da znać), a nasi gospodarze przywiezionymi z Polski kiełbaskami “Krakus” z plecakowych zapasów Izy. Na koniec zadzwonił proboszcz z kościoła, który już dowiedział się o naszym przybyciu i zaprosił na poranną mszę. Tak się zakończył nasz pierwszy dzień w Mołdawii.

Dlaczego poranne msze muszą być tak wcześnie ? Wstajemy przed siódmą i punkt ósma meldujemy się z Nataszą w kościele. Msza bardzo kameralna. Może kilkanaście osób, wśród nich Starsza Pani, którą poznaliśmy dzień wcześniej, a która okazała się być w tej chwili zakonnicą. Msza półgodzinna; po mołdawsku, rosyjsku i po polsku. Po jej zakończeniu poznaliśmy księdza Jacka Pucia - proboszcza. Ksiądz powiedział, że musimy być nieźle walnięci, skoro przyjechaliśmy tutaj autostopem. Chwilę sympatycznej rozmowy na pewno zapamiętamy. Przed kościołem żegnamy się z Nataszą, która idzie do pracy, a my lecimy załatwić meldunek w Mołdawii. Ładny ciepły poranek. Pod pachą mamy przewodnik, który niestety Bielce traktuje jedynie kilkoma zdaniami. Można się z niego dowiedzieć jedynie tego, że jest to miasto przemysłowe, z liczbą mieszkańców 186 000, co daje mu 4 miejsce w kraju - i tyle, nic więcej. Nie ma mapki, nie ma żadnych informacji o tym, co można tutaj zobaczyć. Musimy sobie radzić sami. Mijamy Hotel „Basarabia” i wchodzimy na duży rynek. Naokoło bloki, jedną stronę placu zamyka duży dom towarowy, a drugą Kino “Patria”. Do tego kilka bud, w których sprzedaje się kasety i płyty CD z muzyką, kilka stranganów z artykułami spożywczymi i bezmiar płyt chodnikowych, którymi plac jest wyłożony. Jest tu także kantor. Walutą w Mołdawii jes lei mołdawski (MDL). Kursy walut : 1 USD = 11,90 MDL, 1 Euro = 14,40 MDL, 1 UAH = 2,20 MDL. Wymieniamy trochę kasy. A tutaj kwitek na pamiątkę chwili (click) 19 kB. Mołdawska forsa wygląda tak (click). Idziemy sobie dalej pytając się ludzi o biuro paszportowe (po rosyjsku spokojnie można się dogadać). Szeroki deptak prowadzi w kierunku budowanego właśnie nowego kościoła katolickiego i Placu Stefana Wielkiego. Na placu okazały pomnik faceta, po jego drugiej stronie ładna cerkiew. Szkoda, że przewodnik nic nie mógł podpowiedzieć o historii tych miejsc. Idziemy dalej pytając się o to biuro paszportowe. Mieści się ono w 4piętrowym bloku z wielkiej płyty wyglądającym jak typowy polski hotel robotniczy z lat PRLu. Podaję adres : Str. Nicolaev nr 5. Tabliczka na drzwiach informuje, że ta instytucja nazywa się “Sectia Evidenta Si Documentare a Populatiei”, a druga, że otwarte od 8.00 do 14.00 w dni powszednie, a w soboty od 9.00 do 14.00. Wchodzimy do środka. Masa ludzi w ciasnych korytarzach, którzy albo składają podania o wydanie paszportu, albo je właśnie odbierają. Uprzejmie pukam do jednego pokoju i pytam się grubej baby (znaczy się urzędniczki) o to, jak się sprawy mają. Wytłumaczyła nawet przejrzyście. Każdy, kto przyjeżdża do Mołdawii musi się zameldować w ciągu 3 dni. Aby to zrobić trzeba stawić do takiego właśnie urzędu z Mołdawianinem, który będzie chciał nas zameldować u siebie. Oczywiście zarówno Mołdawianin, jak i “przybysz” muszą mieć przy sobie paszporty (w Mołdawii paszport równocześnie jest tym, czym u nas dowód osobisty). No to mamy problem. Skąd weźmiemy Mołdawianina ? Stoimy z Izą przed tym urzędem i dumamy. Trzeba działać. Idę zagadać z dwoma chłopami, którzy stali na schodach przy wejściu do budynku. Jak wytłumaczyć obcemu facetowi w Mołdawii, żeby nas u siebie zameldował ? Użyłem chyba słów należących do 20 języków oraz rozbudowanego zestawu gestów mimiczno-ręcznych. Szczęście, że facet był po porannym kielichu, bo by chyba nie pokumał. Ważne, że się zgodził. Teraz można ruszać w bój z mołdawską biurokracją. Najpierw pokój nr 8, gdzie mieści się kasa - tu płaci się po 41 MDL od jednej meldowanej osoby. Potem - z kwitkiem z kasy (click) 17 kB - pokój nr 12, gdzie wprowadza się własną osobę w pamięć komputera. Zeszło nam tam pół godziny, bo akurat wysiadło cyber-łącze z Kiszyniowem. Wreszcie - z wydrukiem z komputera i kwitem z kasy - idzie się do pokoju nr 4, gdzie baba wydaje to (click) 30 kB. “To” jest właściwym potwierdzeniem meldunku na osobnej kartce - do paszportu nic nie wpisują. Meldunek standardowo wydają na 3 miesiące, bo dłużej w Mołdawii bez wizy przebywać nie można. No i sprawa z głowy. Dziękujemy naszemu łaskawcy i idziemy na miasto. Zaglądamy na bazar, gdzie - poza plastykowymi wiadrami i siatką ogrodzeniową - można kupić głównie chałwę (15 - 20 MDL/kg). Chałwę trzeba koniecznie spróbować, bo to lokalny specjał. Znowu jesteśmy na głównym placu. Szybko okazuje się, że w zasadzie wszystko w tym mieście już widzieliśmy. Tak naprawdę w Bielcach nie ma nic szczególnie ciekawego, ale ciekawa jest sama atmosfera zwykłej mołdawskiej powszedności. Lądujemy jeszcze na hamburgerze za 5 MDL i betonowej pizzy z mikrofali za 8,50 MDL. No i powolutku zbieramy się w dalszą drogę. Wracamy do domu Nataszy po plecaki. Gospodyni już wróciła z pracy i zrobiła nam super obiad. Żal się nam żeganać, ale musimy jechać dalej. Natasza odprowadza nas na dworzec autobusowy. Po drodze jednak jeszcze dwie atrakcje. Najpierw Muzeum Miejskie (Strada Păci nr nieustalony, otwarte 9.00-17.00). To w zasadzie jedna sala ze skromną wystawą etnograficzną : stroje ludowe, drewniane sprzęty AGD, którym gwarancja wygasła pewnie przed rokiem 1900 i trochę fotek. Nic specjalnego, za to miła pani kustosz stwierdziła, że dla nas darmo. Na tej samej ulicy pod nr 31 mieści się Dom Polski - siedziba organizacji polonijnej w Bielcach. Natasza dzwoni do drzwi i mówi, że przybywają turyści z Polski z wizytacją. Budynek nowoczesny i bardzo ładny. Oprowadzono nas po komnatach, pokazano różne różności, bibliotekę, a na koniec zaopatrzono w kilka numerów lokalnego czasopisma polskiego o tytule “Jutrzenka” - tutaj okładka jednego (click) 36 kB. No teraz czas już na dworzec autobusowy. Z centrum jest tam około 2 km.

7. Orheiul Vechi - największa atrakcja Mołdawii

Bielce, dworzec autobusowy, godzina 15.30. Wybór autobusów spory. Gdyby ktoś chciał pojechać do Neapolu to też coś się znajdzie. Naszym celem jest największa atrakcja turystyczna Mołdawii, czyli klasztor Orheiul Vechi (po rosyjsku Staryj Orgiejew), kilkanaście kilometrów od miasta Orhei (na mapach oznaczony jako miejscowość Trebujeni). Przewodnik pisany przez anglosasów można wsadzić sobie ... na przykład do kieszeni, a potem samemu sprawdzić, jak tam dojechać. Tak więc jedynym sposobem jest znalezienie autobusu, który jedzie do Kiszyniowa, ale nie trasą bezpośrednią, lecz przez miasto Orhei. Najbliższy kurs o 16.20. Bilet kosztował 15,50 MDL (click) 12 kB. Zaglądam z potrzeby do dworcowego sracza. Bossem była tam stara baba w ortalionowym fartuchu i butko-kapciach z materiału z wycięciem na palce (podobny model nosiły jeszcze w latach 80tych sprzedawczynie ze sklepów PSS “Społem”) i przetrzymująca w tym sraczu, w akwarium umieszczonym na parapecie okna, rybki kolorowe sztuk 2. Sam zaś kibel to szereg “starterów” oddzielonych od siebie murkiem sięgającym mi na wysokość nieco ponad pas. Gdy człowiek tam siedzi (kuca w zasadzie), to widzi głowę sąsiada wystającą z sąsiedniego „boksu” ponad murek. Barbarzyństwo samo w sobie. Na dodatek trzeba rękoma trzymać wahadłowe drzwiczki z tendencją do otwierania się na zewnątrz. W tym czasie babcia kiblowa łazi wzdłuż szeregu sraczy i wali pałą po drzwiach ponaglając “skoriej, skoriej !”. Straszna trauma za 1 MDL (w tym 20 cm papieru). Wracam do Izy i Nataszy. Autobus już stoi. Dziwna rejestracja. Przyglądam się, a to blacha z Republiki Naddniestrzańskiej z małą czerwoną flagą i poprzecznym zielonym pasem (click) 11 kB. Fajnie, za dwa lub trzy dni zajrzymy to tego “państwa”. Autobus jedzie do Tyraspola (stolica Naddniestrza) przez Orhei i Kiszyniów. Żegnamy się z Nataszą i Bielcami. Kierowcy mówimy, gdzie chcemy jechać, on odpowiada, że wysadzi nas we właściwym miejscu.

Wyjeżdżamy z Bielc. W Mołdawii nie ma lasów, są tylko pola. Mijamy kolejne wioski, stada pasących się krów i kompanie lub nawet bataliony, przechodzącyh przez szosę, kaczek. Mijamy ruiny upadłych “PGRów”, szosa dziurawa. Co jakiś czas wioska i przystanek autobusowy wyłożony mozaiką z małych kolorowych szkiełek. Ludzie wsiadają i wysiadają. Za oknem ładny gorący dzień, gdzieś w Mołdawii. Mijamy Orhei (80 km od Bielc) i wjeżdżamy na szeroką drogę szybkiego ruchu do Kiszyniowa. Jeszcze kilkanaście kilometrów w kierunku stolicy i autobus zatrzymuje się w szczerym polu. Kierowca pokazuje, że to koniec jazdy, a my mamy jechać 15 km drogą w bok. Zostajemy na poboczu, obok przystanek z mozaiką. Drogowskaz informuje, że ten zjazd prowadzi do miejscowości “Ivancea 5 km”. Przechodzimy przez jezdnię i ustawiamy się na zjeździe w interesującym nas kierunku. Obok tablica z napisem “Complexul Muzeal Orheiul Vechi” wskazuje, gdzie mamy jechać. Parę minut czekania i mamy marszrutkę. Na dźwięk słów “Orheiul Vechi” kierowca kiwa potakująco głową. Jedziemy przez naprawdę wielkie zadupie, ta boczna droga prowadzi chyba na koniec mołdawskiego świata. Furgonetka kończy jazdę we wsi Branesti, chyba tylko dlatego, że tutaj kończy się sama droga. Szofer z uśmiechem mówi, że od turystów kasy nie bierze, bo dawno ich tutaj nie widział. Mały placyk do zawracania, sklep spożywczy i ... wieeelkie więzienie. W sklepie chcieliśmy kupić kilka potrzebych drobiazgów do żarcia, ale były tylko konserwy rybne i chleb za 2,50 MDL. Sprzedawczyni powiedziała, że do klasztoru jeszcze 4 km i trzeba iść piechotą albo łapać stopa do wiochy Butuceni. Z placyku, na którym wysiedliśmy, droga prowadziła pod górkę wzdłuż muru więzienia. Widać było pawilony zbudowane z pustaków (o tynku zapomnieli), szeregi zakratowanych okien, wydeptany spacerniak i wielki, zardzewiały zbiornik na wodę zrobiony z cysterny kolejowej. Z wieżyczki obserwował nas zaciekawiony strażnik z kałachem. Nawet pomachał. Gdy kończy się mur droga skręca w lewo - też trzeba skręcić. Tak nakazuje zrobić tablica informacyjna wskazująca kierunek do “Complexul Istorico Cultural Orheiul Vechi”. Idziemy sobie wysadzaną drzewami drogą przez pola (jak zawsze w Mołdawii), zbliża się wieczór i wieje zimny wiatr. Z daleka widać małą żółtą cerkiewkę w głębokim jarze. Czyżby to było to ? Dochodzimy do krawędzi - głebokiego na 100 metrów - kanionu wyżłobionego przez rzekę o nazwie Răut. Widać, że opływa ona zbocza dwóch gór - dlatego koryto rzeki przyjmuje tu kształ jakby litery “S”. Droga prowadzi w dół. Tam mała restauracja i budynek dyrekcji kompleksu muzealnego. Cisza i spokój - zero ludzi. Knajpa już zamknięta, podobnie jak dyrekcja muzeum. Przechodzimy mostkiem przez rzekę i wspinamy się na urwiste zbocze góry. Na szczycie widać cerkiewkę. Idziemy skalną granią, po jednej stronie na dnie urwiska płynie rzeczka, a po drugiej, daleko u dołu, mała wioska Butuceni. Wieczorne słońce pięknie odbija się od kopuł cerkiewki. Spod niej samej roztacza się widok na całą okolicę i mołdawskie pola. Odludzie zupełne. W cerkwi akurat remont i tylko rusztowania. Nie bardzo było co oglądać. Wychodzimy na zewnątrz. Czerwona tarcza słońca chowa się za jedną z gór. Dzisiaj już nie zdążymy zwiedzić tego, co tutaj najważniejsze, czyli podziemnego, średniowiecznego klasztoru. Ze skalnej grani zwiewa nas zimny wiatr. Schodzimy na sam dół doliny, nad rzekę, gdzie mamy zamiar rozbić namiot. Zanim tam dotarliśmy słońce zdążyło się już zupełnie schować okrywając dno kanionu cieniem. Zrobiło się strasznie zimno, chociaż do zmroku została jeszcze godzina. Na łące, nad samą rzeką, znajdując dogodne miejsce między krowimi plackami, postawiliśmy budkę Alpinusa (to nie reklama), która towarzyszyła mi wiernie we wszystkich podróżach. Przy blasku niebieskiego płomienia z epigazu i w towarzystwie gorącej herbaty mogliśmy oglądać gwiaździste niebo nad Mołdawią oraz światła samolotów schodzących do lądowania w Kiszyniowie. Zrobiło się zimno jak jasna cholera, a ja postanowiłem z domu zabrać lekki śpiwór one kilo, zamiast porządnego puchowego. Ale urlop i tak zajebisty.

Bardzo wcześnie rano budzi nas słońce. Wyłażę na zewnątrz i widzę Mołdawię, czyli pola, krowy i przyrodę. Nasz namiot - zgodnie z oczekiwaniami - ciągle stał na dnie kanionu. Obok rzeka Răut, za nią skalna ściana, a na jej szczycie cerkiewka. W niemalże pionowym urwisku widać było prostokątne otwory wykutych okien z podziemnego klasztoru i taras, na którym stał mnich z długą siwą brodą. Najwyraźniej patrzał na nas. Po śniadaniu zebraliśmy budkę i ruszyliśmy jeszcze raz na szczyt góry. Dyrekcja kompleksu muzealnego tym razem otwarta - na tablicy napisano, że godziny pracy muzeum to 9.00 - 17.00, a bilety kosztują 3 MDL lub 1 MDL ulgowy dla studentów. Kasa natomiast była zamknięta. Plecaki zostawiamy w restauracji (mieści się też tam hotel, ale nie znam cen) i idziemy na górę. Znowu wdrapujemy się skalną granią w kierunku cerkiewki. Może 100 m przed nią stoi samotna dzwonnica, a u jej podstawy znajdują się drzwi prowadzące do wnętrza podziemnego klasztoru. Uderzamy kilka razy koładką, a potem sami je otwieramy. Przed nami długi, ciemny i prowadzący w dół korytarz. Na jego końcu blask świec. Schodzimy. Nagle pojawia się mnich. To ten, którego widziałem znad rzeki, jak stał na tarasie. Mówi, że też mnie poznaje. Brązowy habit i długa siwa broda. Cały klasztor to dziś już tylko dwie sale. Pierwsza, rozświetlona świecami, to kaplica z pięknym złoconym ołtarzem. Druga zaś cała tonie w ciemności i jest bardzo surowa - mieściły się tam celki mnichów, z których dziś zostało ledwie kilka. Mnich oprowadzał, opowiadał i pokazywał. Na koniec zaprosił nas na taras, z którego roztacza się - zapierający dech w piersiach - widok na okolicę. 50 metrów poniżej płynie rzeka. Mnich powiedział, że niegdyś taras był przejściem do dalszej części klasztoru, ale z biegiem lat rzeka, podmywając skałę, sama zabrała ile chciała. Do tego jeszcze trzęsienie ziemi w 1973 roku. No i zostało z klasztoru to, co zostało + 4 tylko mnichów. Pięknie dziękujemy i ruszamy ku dalszym przygodom. Polecam to miejsce.

Wracamy do restauracji i odbieramy plecaki. Chcemy wrócić do Branesti, a potem pojechać dalej do Kiszyniowa (55 km od Orheiul Vechi), zatrzymując się w miejscowości Cricova, gdzie mieszczą się podziemne piwnice z winami, których korytarze liczą ponoć 80 km. Taki jest plan, oczywiście - jak zawsze - weźmie w łeb. Pojedziemy stopem, zresztą na tym odludziu i tak nic innego nie jeździ. Plecaki na ramię i startujemy z restauracji. Na parkingu przed nią facet w garniturze dłubie pod maską Łady model 2107 (tak na marginesie, to chyba najbardziej popularne auto na terenach byłego ZSRR - wszedzie ich pełno). Samochód w stanie agonalnym. Pytamy się, czy nas czasem nie mógłby podrzucić do Branesti. Odpowiada, że chętnie. Mamy włazić do środka i poczekać aż skończy reperować swojego bolida. Po paru minutach kierowca zamknął maskę, wsiadł do środka, wytarł łapy w szmatę i ruszył. Potem powiedział, że od 25 lat jest dyrektorem ZK Branesti. W czasie jazdy puchł z dumy opowiadając o swoim pierdlu, który liczy sobie 1200 pensjonariuszy i jest drugim co do surowości po Centralnym Państwowym Więzieniu w Kiszyniowie. Potem jeszcze dorzucił, że Mołdawia przyjęła już cywilizowane standardy i nie ma kary śmierci - miałem wrażenie, że nie bardzo mu to jednak pasowało. Zapytany zatem, czy w jego ciupie siedzą dożywotnicy spuścił wzrok i odparł, że niestety ci siedzą w Kiszyniowie, a u niego tylko tacy, co mają wyroki do 30 lat. Odniosłem też wrażenie, że facet był absolutnie przeświadczony o tym, że to jego pierdel jest najlepszy w kraju i że niesłusznie władze go krzywdzą niepozwalając trzymać u siebie najgroźnieszych bandytów Mołdawii. Dojeżdżamy do Branesti (to tylko 4 km od klasztoru). Rozpadająca się Łada „Dyrektora” majestatycznie jedzie wzdłuż murów więzienia. Patrzymy jak strażnicy prężą się na wieżyczkach. Dyrektor gospodarskim okiem patrzy na swe włości i dalej opowiada. Myślałem, że wysadzi nas na placyku przed więzieniem, na który dzień wcześniej przyjechaliśmy marszrutką, ale gdy się dowiedział, że naszym następnym punktem miały być piwnice z winami w Cricovie stwierdził, że ma tu coś ciekawszego. No i zamiast nas wysadzić wiezie dalej. Pytany gdzie, odpowiada, że niespodzianka. Kilometr czy dwa za więzieniem dojeżdżamy do wielkiej metalowej bramy. Strażnik z karabinem, rozpoznawszy auto Dyrektora, z ukłonem otwiera bramę. Za nią biegają faceci w pasiakach pakując kartonowe pudła na ciężarówkę. Wszystkiego pilnują mundurowi z karabinami. Ogłupiałem. Dyrektor wyjaśnia, że piwnice w Cricovie to nic - tu są lepsze, a w dodatku będziemy mogli zobaczyć, jak skazani z jego ZK zarabiają na swoje utrzymanie. Okazuje się, że jesteśmy w prywatnej “winnicy”, którą prowadzi znajomy Dyrektora, a któremu on użycza podopiecznych. Dosłownie obóz koncentracyjny. Podjeżdżamy pod budynek administracyjny. Wychodzimy z samochodu. Na balkon budynku wylazł wielki, gruby facet w garniturze bez krawatu i radośnie przywitał znajomego. Dyrektor poleciał po schodach na balkon, gdzie obaj wyściskali się jak “niedźwiadki” (jak Breżniew z Jaruzelskim na lotnisku). Stoimy i patrzymy - trochę nam głupio. „Grubas” patrzy na nas z balkonu. Dyrektor coś mu szepta do ucha. Wyraźnie widać, że do Grubasa odnosi się z szacunkiem i uniżeniem. Dyrektor wrócił do nas i powiedział, że jego przyjacielowi jest miło gościć nas w “winnicy” i że zaprasza nas na wycieczkę po podziemiach. Dyrektor schował się w budynku, a po chwili przyszedł do nas gość, który przedstawił się jako „Główny Technolog” i powiedział, ze polecono mu oprowadzić nas po podziemiach. Wchodzimy do tunelu. Przy wejściu odpoczywa sobie w cieniu ogromny i baaardzo drogi czarny mercedes - zapewne własność Grubasa. Od samego wejścia czuć kwaśny winny posmak. Główny Technolog mówił dużo i ciekawie. Piwnice to tunele dawnego kamieniołomu, które liczą sobie wprawdzie tylko 6 km i 2 kondygnacje (w Cricovie 80 km), ale to mało ważne, bo wina mają tu lepsze. Tunel o łukowatym sklepieniu wysokim na 4 m, szerokości może 6 m i o wyasfaltowanej podłodze z namalowanymi pasami - wszystko po to, by mogły do środka wjeżdżać ciężarówki. Skalne ściany całe pokryte pleśnią. Główny Technolog każe przejechać palcem po skale i polizać. Smakuje jak wino ! Przechodzimy przez kolejne sale. Za szklanymi szybami sterylenie czystych pomieszczeń widzimy biegających pracowników w białych kitlach. Wszędzie nowoczesna aparatura z błyszczącej stali nierdzewnej oraz kolorowe migające lampki na pulpitach sterujących. Główny Technolog z dumą mówi, że ten sprzęt za miliony USD sprowadzono “z Italii”. Cała ta podziemna fabryka wygląda jak sceneria akcji z filmu o Jamesie Bondzie. Biegają, ponaglani przez strażników, więźniowie Dyrektora nosząc kartony z butelkami wina. Kurde, gdzie my trafiliśmy ? Wycieczka się kończy - opiekun wyprowadza nas na powierzchnię. Pokazuje jeszcze biura handlowe, w których eleganckie paniusie siedzą przy komputerach i mini-wystawę 100 typów butelek, w które rozlewane są ich wina. Potem mówi, że cała produkcja idzie na teren byłego ZSRR, a na Zachód prawie nic. Zdjęciem z Głównym Technologiem kończymy wycieczkę. Spotykamy Dyrektora, który z trudem pakuje do auta skrzynkę pełną butelek z winem - to prezent od właściciela winnicy, który czule macha nam na pożegnanie tłustą łapką z balkonu. Brama się otwiera i wyjeżdżamy z prywatnego folwarku Grubasa i Dyrektora. Odczucia mamy mieszane, za to wrażenia spore.

8. Jeden dzień w Kiszyniowie

Dyrektor wysadza nas przy bramie do pierdla. Tuż obok - wspomniany już dwukrotnie - placyk, na który dzień wcześniej przyjechaliśmy marszrutką. Baba w sklepie spożywczym ta sama. Mówi, że być może będzie ”kiedyś” marszrutka do drogi szybkiego ruchu Orhei - Kiszyniów (to 15 km od Branesti). Możemy poczekać, ale możemy też w tym czasie połapać stopa. Cricovą odpuszczamy i jedziemy prosto do Kiszynyniowa - jeśli tylko będzie czym. Mija godzina we wsi. A my ciągle na poboczu. Gorący dzień. Nic nie przejachało. Nie ma stopa, ani marszrutki. Z górki, na której staliśmy, roztaczał się dobry widok na całe więzienie. Akurat mieli tam obiad, więc Iza wyjęła z plecaka polskie suchary i tak umilaliśmy sobie czas w oczekiwaniu na jakiekolwiek auto. Wreszcie zatrzymałem Ładę (oczywiście model 2107). Kierowca gotów nas podrzucić do drogi na Kiszyniów, ale za kasę. Stargowaliśmy do 5 MDL od osoby - pół dolara. Facet przejechał przez 5 wiosek w każdej pakując kolejnych “płatnych autostopowiczów”. Przy “autostradzie” wysadził nas wszystkich. Znany nam z dnia wczorajszego przystanek autobusowy z mozaiką. Po chwili Iza łapie marszrutkę do Kiszyniowa (40 km). Cena 10 MDL. Jedziemy sobie spokojnie. Droga nowczesna i szeroka, samochodów sporo, a na poboczu liczne billboardy. Kiszyniów wita nas widokiem bloków i budynkiem cyrku identycznego w formie, jak ten z centrum Ułan Bator. Na dworcu autobusowym straszny tłok. Ludzie przeciskają się między gęsto zaparkowanymi maszynami. Spotykamy kierowcę furgonetki, który dzień wcześniej za friko dowiózł nas pod więzienie w Branesti. W zasadzie nie wiemy, gdzie idziemy. Jakiś bazar, na którym baby sprzedają suszone ryby, a faceci zestawy aktywacyjne mołdawskiej sieci GSM „MoldCell”. Mamy adres kościoła, do którego skierował nas proboszcz z Bielc (Str. Mitropolit Dosoftei nr 85). Pytamy jednego, potem drugiego przechodnia - nikt nic nie wie. Wreszcie ktoś nam tłumaczy, że musimy szukać siedziby Prezydenta Mołdawii (nazywają ją “Białym Domem”), a kościół jest dokładnie na tyłach Pałacu Prezydenckiego. Jakoś trafiamy. Grzecznie pukamy - otwiera zakonnica. Mówi, że mamy czekać na ławce na proboszcza, który ma za chwilę przyjechać. Wreszcie pojawia się i przedstawia jako ksiądz Stanisław (Polak oczywiście). Powołując się na znajomości w Bielcach prosimy o nocleg na jedną noc. Ksiądz Stanisław okazał się być bardzo życzyliwym człowiekiem i nie odmówił pomocy. Stwierdził, że w plebanii przy kościele spać nie możemy, bo to rezydencja samego biskupa (w całej Mołdawii jest ponoć biskup i tylko 16 księży), ale załatwi nam nocleg w innej kościelnej instytucji. Po chwili wrócił i wręczył nam karteczkę z adresem pod który mieliśmy się udać. Po Białym Domem wsiadamy w trolejbus, którym za 0,75 MDL (czyli 75 bani) przejeżdżamy przez niemające końca blokowiska, aż do ostatniego przystanku na peryferiach miasta. Tutaj bilet trolejbusowy do wglądu (click) 12 kB. Na szczęście ksiądz wszystko dobrze rozpisał i na miejsce trafiliśmy bez trudu. Brama z domofonem i tabliczka informująca, że to seminarium ! Ala jaja. Ktoś otwiera - już wiedzą, że mamy przyjechać. Uzgadniamy, że zostawimy plecaki w komórce i pojedziemy zwiedzać miasto, a wieczorem wrócimy na nocleg. Zabieramy kilka potrzebych drobiazgów i startujemy na zwiedzanie Kiszyniowa - mamy na wszystko może 6 godzin. Tym samym trolejbusem, za tą samą kasę, znowu jedziemy przez miasto (click) 12 kB. Prawie godzinę zajęło dotarcie pod dworzec kolejowy. Na skwerku przed nim wyjmujemy przewodnik i ustalamy trasę zwiedzania. Akurat rozdział o Kiszyniowie jest całkiem obszerny (jest też dobra mapka), więc nie będziemy błądzić po omacku. Najpierw jednak sam dworzec kolejowy, na którym chcemy rozpoznać połączenia do Benderów lub Tyraspola na dzień następny. Dworzec mały, ale bardzo ładny i zadbany. U nas takiego ze świecą szukać. Nam pasuje o 8.17 rano do Benderów. Tutaj rozkład jazdy mołdawskich kolei www.railway.md. Czas zwiedzać. Idziemy główną ulicą miasta - Bulwarem Stefana Wielkiego. Najpierw mijamy Hotel Kiszyniów pod którym stoi monumentaly pomnik. Zdjęcie tego pomnika zdobi tytułową kartę rozdziału o Mołdawii i Naddniestrzu w przewodniku LP, więc robimy sobie pod nim fotkę. Idziemy dalej do centrum miasta. Zabudowa ładna, bulwar wysadzany drzewami. Na każdym kroku banki, kantory i salony sprzedaży telefonów komórkowych. Chyba centralnym punktem Kiszyniowa jest Park Katedralny, a w nim prawosławna Katedra i Łuk Triumfalny. Naokoło drzewka, alejki i ławki, na których odpoczywają ludzie. Masa dzieciarni jeździ na rowerach i łyżworolkach po gładkich płytach placu przed Katedrą. Sielanka. Siadamy sobie na ławeczce i czytamy przewodnik planując dalszą trasę po mieście. Nagle jakieś krzyki. Sfora bezpańskich psów zaatakowała przechodnia, gryzą go, skaczą na niego, gość się przewrócił. Ktoś odpędził psy, facet wstaje, po nodze płynie krew, policjanci z patrolu siedzą na ławce obok nas, liżą lody i się śmieją. Idziemy dalej. Po przeciwnej stronie ulicy Park Stefana Wielkiego z pomnikiem jego samego. Oddalamy się od centrum. Na górce stoi Wieża Wodna, na szczycie której znajduje się taras widokowy - niestety już zamknięta (czynna od 10.00 do 16.00 każdego dnia za wyjątkiem piątku). Z góry schodzi się kilkaset metrów długimi schodami nad Jezioro Valea, naokoło którego wytyczono alejkę obsadzaną drzewami. Można wypożyczyć rowery wodne i naszpikować śrutem mordę Lenina na strzelnicy. Ładne, spokojne i miłe miejsce. Obchodzimy dużym łukiem centrum Kiszyniowa. Nieco dalej kolejny park z monumentalym Pomnikiem Zwycięstwa (rzecz jasna nad Hitlerem w 1945 roku) i palącym się zniczem. Tuż obok cmentarz sowieckich żołnierzy i ekspozycja sprzętu wojskowego pod gołym niebem. Niestety był wieczór i muzeum już zamknięte (wg tablicy otwarte od 9.00 do 19.00, wjazd 1 MDL). Stróż akurat wylazł z barakowozu z zamiarem oblania moczem jego koła. Poczekaliśmy aż skończy i zagwizdaliśmy. Gdy podszedł do płotu mogliśmy mu wytłumaczyć, że nie pragniemy niczego innego, jak tylko zwiedzić jego muzeum. Zgodził się i otworzył furtkę. 15 minut wystarczy na wszystko - ja lubię takie sprawy, więc szczerze polecam to miejsce. Akurat po przeciwnej stronie ulicy mieści się nic innego, jak Główne Państwowe Więzienie Republiki Mołodwy. Czyli ten pierdel, w przedmiocie którego głos zabrał spotkany przez nas Dyrektor ZK Branesti. Widok standardowy. Wysoki mur z wieżyczkami, pawilony z zakratowanymi oknami i stojące na ulicy panny, które komunikowały się na migi z osadzonymi tam ukochanymi. W Polsce wygląda to tak samo. Potem jeszcze główna arena piłkarska tego kraju, czyli Stadion Republiki i kończymy zwiedzanie pod stacją kolejową. Zrobiliśmy na piechotę przynajmniej 8 km zataczając wiekie koło po mieście. Wyczerpaliśmy wszystkie interesujące nas miejsca opisane w przewodniku i z czystym sercem mogliśmy wleźć w trolejbus, który zawiózł nas na nocleg do seminarium (click) 12 kB. Wieczorem była impreza z alumnami i konsumpcja kiełbasy “Śląskiej”, którą Iza cudem znalazła na dnie plecaka. Udostępniono nam superkomfortowy pokój z aneksem kuchennym i prysznicem. Dobrym ludziom, których spotkaliśmy Kiszyniowie z tego miejsca : bardzo dziękuję.

9. Republika Naddniestrzańska - kraj, którego nie ma

No i mamy kolejny dzień wyprawy. Dzisiaj chyba największa atrakcja tego wyjazdu - wizyta w Republice Naddniestrzańskiej - czyli w kraju, którego tak naprawdę nie ma. Naddniestrze w kolorze żółtym - tutaj mapka (click) 45 kB. Wstajemy po 6 rano i sprawnie pakujemy walizki. Wszyscy klerycy jeszcze śpią. Miły stróż żegna nas serdecznie życząc bezpiecznej podróży. Dochodzi 7 rano. Przechodzimy te kilkaset metrów do pętli trolejbusu, którym chcemy dojechać do dworca kolejowego. Wiemy z dnia wczorajszego, że kiszyniowskie trolejbusy to nie demony prędkości, więc na przejazd przez miasto rezerwujemy całą godzinę. Bilet oczywiście za 0,75 MDL (click) 12 kB. Cholerne pudło przejechało samo siebie, a pod dworzec w ponad godzinę (a to może 5 km). Pieprzone uliczne korki Kiszynowa o poranku zapamiętam na zawsze. Biegniemy przez park z przystanku na dworzec. Dworcowy zegar pokazuje 8.10, a pociąg do Benderów (po mołdawsku Thigina) w Republice Naddniestrzańskiej odjeżdża o 8.17. Może zdążymy - jeśli nie będzie już więcej komplikacji. Dworzec mają tutaj bardzo ładny, ale gdzie jest kasa biletowa komunikacji wewnątrzkrajowej ? Ktoś pokazuje, że na zewnątrz budynku. Biegamy, szukamy, a minuty uciekają. Rzeczywiście jest. Na szczęście kolejki nie było. Bilety kosztowały po 6,50 MDL (kupić je można tylko w dniu odjazdu pociągu). Gdy je mieliśmy w ręku, po sprawdzeniu na bramce przez “stacjonarną” konduktorkę, zostaliśmy wpuszczeni na wydzielony peron dla pociągów podmiejskich. Ten peron to chyba jakiś żart. Na oko długi na 500 - 600 m, a gdzieś tam daleko, na samym końcu, stał nasz pociąg. Kto tu koorwa wymyślił ? Biegniemy...jeszcze 300 m, jeszcze 200, 100, 50 m. Duuupa...syrena lokomotywy i pociąg rusza. Mija nas, a maszynista wrednie się uśmiecha. Na zegarku równo 8.17, ale mógł skurczybyk poczekać te 20 s. On to zrobił specjalnie ! Do wejścia zostało nam 50 metrów. Jaki jak byłem wtedy wkurzony. Usiadłem na krawędzi peronu i na nic już więcej nie miałem ochoty. Pociąg powolutku pojechał w kierunku Benderów, mijając budynek stacji kolejowej. Tylko w Mołdawii mogli wymyślić peron oddalony o pół kilometra od stacji kolejowej i pociąg, który ruszając przejeżdża przez peron przy samej stacji niezatrzymując się na nim. Wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale dobrze się stało, że nie zdążyliśmy na ten pociąg (o tym potem) - ale gdyby mi to wtedy ktoś powiedział, to dostałby w pysk No nic, następny pociąg dopiero o 13.30, więc trzeba nam autobusu. Tutaj jeszcze raz rozkład jazdy kolei mołdawskich www.railway.md. Na domiar złego napatoczył się gliniarz o surowej gębie i zażądał dokumentów. Interesowało go jedynie to, czy mamy registrancję - mieliśmy, więc przepadła mu okazja na łapówkę i na tym zakończył legitymowanie. Tu registrancja jeszcze raz (click) 30 kB. Smutnym krokiem wracamy przez park na przystanek trolejbusów. Maszyny różnych linii przyjeżdżają co chwila, ktoś wskazuje właściwą i po 10 minutach wysiadamy w pobliżu dworca autobusowego (tego samego, na który dzień wcześniej przyjechaliśmy z klasztoru). Tutaj jeszcze raz na pamiątkę kiszyniowski bilet trolejbusowy (click) 12 kB. Przed dworcem śniadanie w postaci dużych i gorących pierożoków “z miasem” za 2,5 MDL/sztuka. Jest 9.30. Autobusy do Tyraspola (stolicy Republiki Naddniestrzańskiej) przez Bendery odjeżdżają średnio co godzinę. Są też marszrutki i taryfy prywatne. Autobus oczywiście tańszy. Najbliższy odjazd o 10.00. Bilety kupuje się bez najmniejszego problemu w kasie. Cena do Benderów 11,50 MDL (click) 16 kB. Autobus to oczywiście zdezelowane poniemieckie pudło. Obsługa puściła jakiś radziecki film i ruszyliśmy. Do celu tylko 60 km, więc zająć to miało może godzinę. Najpierw jednak trzeba przebić się przez ogromne korki w pobliżu dworca autobusowego. Potem autobus - już sprawnie - pomykał szerokim prospektem na południe. Mijamy Południową Bramę, czyli bloki mieszkalne o ciekawej formie stojące po dwóch stronach drogi wylotowej z Kiszyniowa w kierunku na Odessę - to taki symbol stolicy Mołdawii. Tutaj fotka, którą znalazłem w necie - pasuje jak ulał, bo nawet widać autobus (click) 44 kB. A potem już tylko parę kilometrów do Republiki Naddniestrzańskiej.

Republika Naddniestrzańska to samozwańczy twór państwopodobny powstały w wyniku wojny domowej na przełomie lat 1991-1992. “Pridniestrowje” (bo tak to się nazywa w lokalnej mowie) zamieszkałe jest głównie przez ludność rosyjską i ukraińską, która nie chcąc uznać zależności od Mołdawii, walczyła zbrojnie z rządowymi siłami z Kiszyniowa. Kres walkom położyła intrwencja wojsk rosyjskich, które w zasadzie wsparły separatystów. Koniec końcem dzisiaj stan jest taki, że żaden kraj nie uznaje Republiki Naddniestrzańskiej, której terytorium formalnoprawnie należy do Mołdawii, a która w praktyce jest samodzielnym państwem. Stan ten jest dosyć osobliwy. Jest granica między Mołdawią a Naddniestrzem, ale na żadnej mapie jej nie znajdziecie (bo na nich Nadniestrze jest częścią Mołdawii), a rząd w Kiszyniowie nie utrzymuje na tej granicy swoich posterunków, gdyż nie może tego robić, kiedy nie przyjmuje do wiadomości (oficjalnie) istnienia Pridniestrowia. Tyraspol emituje własne pieniądze, które są warte “nic”. Wreszcie mieszkańcy Naddniestrza otrzymują własne paszporty, ale jako, że nikt tego państwa nie uznaje, to nie można na ich podstawie przekroczyć żadnej granicy. Żaden to problem, bo Mołdawia uznaje mieszkańców Nadniestrza za swoich obywateli i wydaje im własne paszporty - z czego oni skawpliwie korzystają. Mają tam własnego prezydenta, rząd, wojsko, policję, koleje, tablice rejestracyjne i wszystko inne, co niezbędne by wyglądać jak samodzielny kraj. Naprawdę wszystko tam na głowie stoi. No i właśnie dlatego jedziemy do Republiki Naddniestrzańskiej - kraju, którego nie ma.

Nasz autobus cały czas przemierza mołdawskie pola w kierunku Benderów. Na kilka kilometrów przed miastem granica. Jak już wspomniałem odprawy mołdawskiej nie ma. Za to do autobusu wchodzi rosyjski żołnierz (wojska rosyjskie z mandatu ONZ pełnią rolę rozjemców w Naddniestrzu), by - z wyraźną obojętnością i absolutnie pobieżnie - sprawdzić dokumenty pasażerów. Na chwilę zatrzymał się przy nas zdziwiony tym, co robią tutaj Polacy. Potem wpada się w łapy naddniestrzańskich służb granicznych. No to po kolei. Na poboczu niewielki pawilon z powiewającą nad nim czerwoną flagą z zielonym pasem. Teraz uwaga - bardzo ważne ! Każdy obcokrajowiec bezwzględnie musi dopełnić obowiązku meldunkowego na terenie Naddniestrza - uchybienie w tym zakresie grozi sporymi kłopotami (ponoć mandat wynosi 750 USD), a trzeba Wam wiedzieć, że w razie problemów polska ambasada w Kiszyniowe za bardzo pomóc nie może (w Naddniestrzu nie ma naszego przedstawicielstwa, bo ich nie uznajemy). Sprawy meldunkowe można załatwić w tym pawilonie na granicy. Kierowca autobusu próbował nam wmówić, że żadnych papierów załatwiać nie musimy i że żadnych problemów nie będziemy mieli, ale my wiedzieliśmy, że jemu zależy na czasie i nie chce mu się czekać aż wszystko załatwimy. Absolutnie nie można wierzyć takim “dobrym radom”. Kierowca i wszyscy pasażerowie, nie bardzo chcąc, musieli jednak poczekać aż załatwimy swoje. W pawilonie granicznym są dwa okienka : w jednym załatwia się meldunek na więcej niż jeden dzień (wypisuje się specjalną kartę imigracyjną i płaci za każdą dobę pobytu w Naddniestrzu 14 MDL z groszami), a w drugim kupuje się “kupon tranzytowy” uprawniający do pobytu w Pridniestrowiu jedną dobę (taki kupon kosztuje jedyne 5,19 MDL). Tutaj też trzeba wypełnić jeden kwitek, ale nie stanowi to żadnego problemu, choć chwilę zajmuje. Naddniestrzański mundurowy (uniform dosyć osobliwy) był całkiem uprzejmy, ale bardziej od nas interesowały go nasze paszporty. Oglądał, wertował i w końcu zapytał się : “czy na ten paszport można wjechać do Jewropejskiego Sojuza (UE) ?”. Odpowiedziałem, że w zasadzie to my już w tym Sojuzie niestety jesteśmy. Smutno się zrobiło poczciwemu chłopisku za szybą. Z kuponem w ręku wracamy do autobusu (żadnych stempli do paszportu nie dają). Kierowca strasznie zły, pasażarowie też poddenerwowani.

Z granicy do centrum Benderów jeszcze 3 - 4 km. Same bloki z wielkiej płyty, wszędzie pasiaste naddniestrzańskie flagi, potem twierdza na skarpie, rzeka Dniestr (Bendery leżą na jej lewym brzegu) i mały dworzec autobusowy. Wyłazimy i wyjmujemy plecaki z bagażnika. Kiedy autobus odjechał mogliśmy zobaczyć duży napis “Bendery” na frontonie dworca i oczywiście wielką flagę. Witamy w Republice Naddniestrzańskiej ! Dochodzi południe - czasu za dużo nie mamy. Najpierw rozpoznajemy wieczorne połączenia autobusowe do Odessy przez Tyraspol - jest spory wybór (przez cały dzień średnio co godzinę). Aby móc zwiedzać musimy pozbyć się plecaków. W holu dworca są automatyczne skrytki, ale 100 litrowy nie wejdzie. Obok dworca jest za to publiczny szalet, a jego Pani Prezes (jak kto woli Pisuardessa) dała się namówić na przechowanie nam tobołów w swojej kanciapie. Tak więc można ruszać na miasto. W przewodniku LP znaleźć można krótki rozdział o Naddniestrzu i jedną stronę poświęconą Benderom (jest też dobra mapka). Nie zginiemy. Idziemy szeroką Aleją Sowiecką w kierunku centrum. Mołdawia nie jest krajem bogatym, ale Naddniestrze jest zupełnie zabiedzone. Naokoło strasznie odrapane bloki z białej cegły, dziura w asfalcie za dziurą, ludzie jakby wyjęci z CCCP. Dosyć szary widok. Ten obraz rozweselają wszechobecne reklamy, zagraniczne auta (wszystkie strasznie zakurzone) i wesoła muzyka dochodząca ze straganów na bazarze. Turystów raczej nie da się uświadczyć. Do tego na każdym zakręcie kantory wymiany walut - poznacie po swojskim “Exchange”. No właśnie trzeba wymienić kasę na lokalną walutę, bo żadna inna tutaj nie działa. W obiegu mają tu “rubla nadniestrzańskiego” - nazwiemy go sobie w skrócie “RND” - który dzieli się na 100 kopiejek. Kursy walut : 1 USD = 7,90 RND, 1 Euro = 10,50 RND, a 1 MDL = 0,60 RND. Naddniestrzańska forsa wygląda tak (click). Z kasą zaglądamy na zadaszony Bazar Kołchoźników - zaopatrzenie dobre, ale nas interesuje tylko chleb (1,5 RND) i szybka ucieczka z tego miejsca, bo śmierdzi tam jełczejącym serem. Ktoś kiedyś napisał, że na widokówkach z Naddniestrza mogłyby być saturatory z wodą gazowaną. Rzeczywiście nie trudno na nie trafić. Wygląda to zawsze tak samo. Saturator kształtem i wielkością przypominający lodówkę, kobieta siedząca na stołku obok niego i dwie szklanki - z jednej klient właśnie pije, a w tym czasie druga jest myta przez babę obsługującą maszynę. Szklanka wody z bąbelkami kosztuje O,40 RND, a wersja z sokiem 0,50 RND. Tutaj pocztówka z Naddniestrza (click) 29 kB. Potem chyba największa atrakcja turystyczna miasta - Sobór Preobrażeński. Duży i okazały, ale w środku raczej skromnie. Jest w tym mieście wyczuwalna tęsknota za “tamtymi” czasami. Wielki pomnik Lenina i kilka innych nawiązujących do niego klimatem. Ale i tak socrealnym “the best of” jest mozaika w poczekalni dworca autobusowego. Idziemy przez ładny park mijając neoklasycystyczny gmach Kina im. Gorkiego. Dochodzimy do stacji kolejowej. To tutaj mieliśmy rano przyjechać pociągiem. Przyjazd autobusem ma jednak pewną zaletę. Tylko bowiem na przejściu samochodowym można załatwić sprawy meldunkowe, a gdy się przyjedzie pociągiem, to trzeba szukać odpowiedniego urzędu w mieście (przewodnik podaje, że meldunku nie można zrobić w Benderach, ale tylko w położonym 12 km dalej Tyraspolu - w Wydziale Paszportowym ul. Róży Luksemburg nr 2, a jeśli pobyt ma być dłuższy niż 3 dni, to także w OWIRze ul. Pereulok Rajewskaja nr 10). Budynek dworca podobny w stylu do wszystkich tutaj. Wydaje się raczej mały w stosunku do placu przy którym go zbudowano. Tuż obok Muzeum Kolejnictwa mieszczące się w kilku wagonach doczepionych do lokomotywy ustawionej na wydzielonej bocznicy. Zaglądamy do środka. Wjazd kosztuje śmiesznego jednego rubla naddniestrzańskiego. Dwie znudzone staruszki stanowią obsługę muzeum. W jednym wagonie taka sobie ekspozycja ilustrująca historię kolejnictwa na tych terenach, w drugim wszystko na temat wojny z Mołdawią w 1991 roku i „wielkim sukcesie Naddniestrza”. Staruszka pyta się mnie, czy wiem co to za wojna ? Coś tam wiedziałem. Staruszka stwierdziła, że jestem “maładioc” (to chyba znaczy “zuch” albo coś takiego). Wtedy podekscytowanym głosem zaczęła mi opowiadać o tym, jak “Kiszyniów napadł na ich ziemię” i jak przez “kilkadziesiąt dni mężnie bronili się przed Kiszyniowem”. Ciekawe, nie mówiła “Mołdawia” tylko “Kiszyniów”. Serdecznie ją pożegnaliśmy. W budynku dworca dziwnie. Pusto, cicho, zero pasażerów. Jest za to zakład fryzjerski i kibel urządzony w dawnej łazience z wanną (?!). Przechodzimy tory i idziemy dalej w kierunku Dniestru. Na skarpie nad rzeką twierdza - zwiedzać nie można, gdyż dzisiaj stacjonują tam rosyjskie wojska. Dochodzimy do rzeki. Nad samym brzegiem znajduje się miejsce do którego wszyscy nas kierowali. To pomnik poświęcony bohaterom wojny domowej z “Kiszyniowem”. Pomnik stanowi transporter opancerzony - w kolorze zielonym i ze śladami po pociskach - z zatkniętą obok wieżyczki czerowną flagą z zielonym pasem. Do tego palący się znicz i kwiaty. Pomnik stoi na skarpie ponad rzeką, tuż obok sławny most spinający dwa brzegi Naddniestrza (w zasadzie to dwa mosty : kolejowy i samochodowy). Przy moście posterunek rosyjskich żołnierzy w niebieskich ONZowskich beretach. Idziemy chodnikiem na środek przęsła zrobić kilka fotek. Ledwie przyłożyłem aparat do oka, a już podleciał sowiecki sołdat i zaczęła się awantura. Już chciał zabierać aparat, ale zrozumiał zapewne, że jesteśmy jakimiś przybłędami turystycznymi i odpuścił. Pod mostem ładna plaża i masa kąpiących się ludzi - my też tak chcemy. W zasadzie to wszystko już w tym mieście zwiedziliśmy (2 h na całe Bendery wystarczą), więc mogliśmy zafundowac sobie kąpiel. Z mostu na dworzec autobusowy jest 300 m. Odebraliśmy ze sracza bagaże i wróciliśmy na most, przeszliśmy na drugą stronę rzeki i po skarpie w dół na plażę. Zajebiście ciepła woda, fajne piaszczyste dno i widok z rzeki na most po którym przechadzał się znany nam już rosyjski żołnierz. Po plażowaniu wdrapaliśmy się z powrotem na górę i wróciliśmy na dworzec autobusowy. Teraz pora na Tyraspol.

Z dworca autobusowego co kwadrans odjeżdżają tam marszrutki (cena 2,50 RND), można też trolejbusem nr 19, którego pętla mieści się przy samym moście (w tym przypadku bilet kosztuje 0,50 RND). Obydwa miasta dzieli 12 km. Po drodze mijamy bardzo nowoczesny stadion piłkarski w budowie - w zestawieniu z tym krajem to co najmniej dziwne. Tyraspol. Jest godzina 16. Z marszrutki wyłazimy na “małym dworcu autobusowym” (obsługuje marszrutki i miejskie autobusy). Prowadzeni przez miejscowych przechodzimy 1 km do dworca kolejowego i położonego przy nim “dużego dworca autobusowego” (obsługuje autobusy dalekobieżne). Musimy jeszcze tego dnia opuścić Naddniestrze, więc najważniejszą sprawą jest załatwienie biletów na autobus, którym pojedziemy na Ukrainę w stronę Odessy. Autobusy w tym kierunku odjeżdżają mniej więcej co godzinę, od rana do wieczora, ale za namową kasjerki (kasa mieści się wewnątrz dworca kolejowego) kupujemy bilety na autobus, który zaczyna jazdę w Tyraspolu, bo większość to autobusy przelotowe z Kiszyniowa do Odessy, a te czasami - z braku wolnych miejsc - w Traspolu nie zabierają pasażerów. Tak więc kupujemy bilet do Odessy za 11,90 RND (click) 17 kB. Odjazd za 2 godziny, więc ze zwiedzaniem miasta musimy się spieszyć. Plecaki zostawiamy handlarkom ze straganu położonego przy placu dworcowym i lecimy do centrum. Prowadzi tam ulica Lenina. Najpierw okropnie zapuszczony park Kirowa z jego monumentem. Potem jednakowo socrealistyczne kwartały ulic. Wielki Plac Konstytucji z pomnikiem Kutuzowa oraz Pałac Prezydencki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że czas się tu zatrzymał. Tu i tam odlana z brązu głowa Lenina na cokole albo czerwona pięcioramienna gwiazda. Jak byłem w ZSRR w 1988 roku było tak samo. Trudno uwierzyć, że są jeszcze w Europie takie miejsca. Na ulicach dziwnie mało ludzi, choć przecież był to ładny i ciepły letni wieczór. Trochę nam żal opuszczać ten komunistyczny skansen, ale czasu już więcej nie mamy, bo musimy się spieszyć na autobus do Odessy.

Ostatni autobus z Tyraspola (a nie przelotowy z Kiszyniowa) do Odessy odjeżdża o 18.45. My mieliśmy zamiar dojechać nim tylko do pierwszej wioski na Ukrainie i tam przenocować w namiocie, gdyż nie chcieliśmy wjeżdżać wieczorem do Odessy spodziewając się trudności w znalezieniu noclegu. Z mapy wybraliśmy wiochę Wasiliwkę, ale kasowy system komputerowy pozwalał kupić bilet jedynie prosto do Odessy. Nieważne. Za bilet do Odessy zapłaciliśmy zatem 11,90 RND (click) 17 kB. Stary Ikarus oczywiście musiał się spóźnić. Kierowca sprawdził bilety i niechętnie otworzył bagażnik dla naszych plecaków, ja zaś uprzedziłem go, że chcemy wysiąść w tej Wasiliwce. Przyjął to bez emocji. Ruszamy, pasażerów ledwie kilku. Z Tyraspola do granicy z Ukrainą w Pierwomajsku (od drugiej strony to przejście nazywa się Kuczuran) jest tylko 30 km. Oczywiście główną atrakcją było nas dwoje. Naddniestrzańskiego mundurowego interesowało tylko to, czy mamy talon tranzytowy. Sprawdził paszporty, zabrał ten kwitek i wyszedł z autobusu (żadnego stempla do paszportu nie wbijają). Podniósł się szlaban pomalowany w czerwono-zielone pasy i opuściliśmy Republikę Naddniestrzańską - kraj, którego nie ma. Przed nami ukraiński terminal. Odprawa pod znakiem tryzbuba skupiła się głównie na nas. Wyjęli nasze plecaki z bagażnika i zaprosili do budynku. To wyglądało jak nadchodzące kłopoty rodem z Mamałygi. Potem wszystko dokładnie przeszukali, a nas potraktowali wykrywaczem materiałów promienitwórczych w kształcie suszarki do włosów. Żołnierz w wielkiej okrągłej czapce zapytał się, czy mówimy po ukraińsku, czy po rosyjsku. Wybieramy rosyjski. Potem seria zagadek dziwnie zmierzających do pytania zasadniczego. A co macie zamiar robić w Wasiliwce ? A więc drań kierowca już nas sprzedał. Rzeczywiście wiocha wygląda na mapie na straszne zadupie i musiała go ta informacja od kierowcy mocno zainteresować. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że mamy zamiar nocować tam w pałatce, bo nie chcemy wjeżdżać w nocy do Odessy. W tym momencie do rozmowy włączył się celnik - dużo milszy od tamtego żołnierza - stwierdzając “macie charoszyje pałatki w Polszy”, a potem wręczył nam deklaracje celne w języku rosyjskim przepraszając za to, że nie mają po polsku, gdyż “właśnie się skończyły”. Macie pojęcie - “właśnie się skończyły” - tak jakby tu masa Polaków zaglądała ?! Wypełniliśmy je dokładnie pomni doświadczeń z granicy ukraińsko-mołdawskiej w Mamałydze. Na tym - na szczęście - odprawa się skończyła. Tym razem poprosiliśmy wyraźnie o przybicie obok stempla granicznego pieczątki tranzytowej ze wskazaniem, że będziemy opuszczać Ukrainę przejściem w Szegini. Pogranicznik dopisał na stemplu długopisem, że na ten “tranzyt” mamy 3 dni. Wygląda to tak (click) 33 kB. Z granicy w Kuczuran do Odessy jest 70 km, do Wasiliwki około 40 km. Za oknami autobusu już ciemna noc. Ruch na drodze spory. W kierunku Odessy podąża sznur czerwonych świateł, z naprzeciwka nadjeżdżają białe światła. Kierowca wysadził nas w tej Wasiliwce pytając się co będziemy tu robić. Autobus odjechał. Całkiem spora miejscowość. Z drogi do pierwszych domów było może 200 metrów. Na poboczu wąski pas krzaków, a za nimi już tylko bezmiar typowowielkich ukraińskich pól uprawnych. Niewiele można było zobaczyć, bo ciemno było jak cholera. Z braku wyboru rozbiliśmy namiot za tymi krzakami ledwie parę metrów od ruchliwej trasy i poszliśmy spać. To był ciekawy dzień.

10. Odessa i Akarman

No i mamy ranek. Już po ósmej budzi nas słońce. Wyłażę z namiotu i widzę zaorane pole aż po horyzont. Obok cmentarz, a po drugiej stronie Wasiliwka z małą złotą kopułą cerkiewki. Ruch na drodze spory. Zbieramy budkę i ustawiamy się na poboczu. Po chwili zatrzymuje się Łada 2107, a z niej wybiega za potrzebą mundurowy. Odlał się za krzakami, za którymi jeszcze przed chwilą stał nasz namiot i wracając do auta pomachał do nas ręką na znak, że mamy się zabierać z nim. W środku okazało się, że był to pogranicznik z Kuczuran wracający do domu z nocnej zmiany. Powiedział, że pamięta nas z granicy i dlatego postanowił nam pomóc w dotarciu do Odessy. Miły gość. Do miasta tylko 30 km. Wysadza nas na obwodnicy. Tuż obok duży punkt kontrolny “GAI” i kilku znudzonych milicjantów z wielkimi pałkami w czarno-białe pasy. Nieco dalej - warta fotki - tablica z napisem “Odessa” i przystanek autobusowy. Ktoś wsadza nas w autobus, którym za 1,5 UAH dojeżdżamy niemalże pod sam dworzec kolejowy w centrum Odessy. Dochodzi południe. Budynek naprawdę okazały, na dachu maszt, a na nim wielka niebiesko-żółta flaga Ukrainy wspaniale rozwinięta na wietrze. W pierwszej kolejności musimy kupić bilety na pociąg do domu. To zawsze warto robić w tym kraju z wyprzedzeniem. Codziennie o 21.10 odjeżdża pociąg nr 108 do Przemyśla (rozkład jazdy na www.poezda.net), ale takie bezpośrednie połączenie byłoby za drogie. Lepiej kupić bilet do ostatniej stacji na Ukrainie, czyli do stacji o nazwie Mościska II (to tylko 7 km od granicy Szegini/Medyka). Bilet bezpośredni do Przemyśla kosztuje 120 UAH, a do Mościsk tylko 47 UAH. Oszczędnośc ogromna, choć te dwie stacje dzieli jedynie 20 km. Z takim założeniem idę do kasy (oczywiście trzeba z paszportem). Tam od razu odsyłają mnie do spec-okienka dla innostrańców. W zasadzie to osobne pomieszczenie, w którym kupujących zupełnie nie ma i można przycupnąć w głebokim skórzanym fotelu. Miła pani sprawnie wystawiła bilety, ale za te wygody do każdego doliczyła po 6 UAH. Przy okazji wyszło na jaw, że ten pociąg prowadzi jedynie wagony kupe. Tutaj scan kupionego za 47 UAH biletu (click) 36 kB, a tutaj kwitek dodatkowej opłaty 6 UAH za wystawienie biletu w “kasie dla VIPów” (click) 25 kB. Udało się, bo w momencie kupowania było jeszcze tylko 6 wolnych miejsc. Wracam do Izy. Mamy 30 godzin na Odessę. Teraz musimy załatwić nocleg. Pod dworcem masa kobiet oferujących kwatery prywatne (poznać je można po trzymanych przez nie w rękach kartonach z napisem “komnaty”, “kwartiry” - zresztą baby same dopadną każdego, kto wygląda na turystę). Cena u wszystkich w zasadzie taka sama - 20 UAH od osoby za noc - ale nie wszystkie są zainteresowane w tym, aby przyjmować kogoś tylko na jedną noc. Pewna starsza kobieta jednak się zgodziła. Kilka przystanków tramwajem i jesteśmy na miejscu. Skromy pokoik w starej kamienicy, ale jest rzecz najważniejsza - prysznic. Nic więcej nam nie trzeba. Babcia zostawiła nam klucz, a sama pojechała do córki, bo jak się okazało, to jej własne mieszkanie, które wynajmuje turystom by dorobić do 60 UAH emerytury na miesiąc za 45 lat pracy. Smutne, ale prawdziwe.

Do jednej ręki przewodnik, do drugiej aparat i ruszamy na miasto. Oczywiście przede wszystkim chcemy zobaczyć sławne Schody Przymorskie. Akurat z naszej kwatery tam niedaleko. Idziemy równie znanym Bulwarem Przymorskim po wysokim brzegu ponad portem. Z daleka widać Pomnik A.E. Richelieu (pierwszego burmistrza Odessy) - wiemy, że tuż obok niego schodzą do morza Schody. Dziwne, ale gdy już stanęliśmy na samym ich szczycie odczucia mieliśmy jednakowe - mocno zawiedzone. Schody są szerokie i długie, ale jakieś takie “zwyczajne”, a na dodatek przy samym ich końcu przechodzi ulica, po której jeżdżą ciężarówki, a zaraz za nią jest wiadukt prowadzący do portu. Uczucia mieliśmy naprawdę mieszane - myślałem, że będzie to wszystko wyglądać bardziej “romantycznie”. To w końcu kulimnacyjny punkt tego wyjazdu. Oczywiście schodzimy na sam dół po wszystkich 192 stopniach i robimy kilka fotek. Potem spacer nabrzeżem portowym, gdzie główną atrakcją jest mała, nowoczesna w formie cerkiewka i przycumowane wielkie statki wycieczkowe. Trochę pokręciliśmy się po pięknych, wysadzanych drzewami, ulicach starówki podziwiając 200letnią zabudowę Odessy. Za portem jest wielki, ale zapuszczony, Park im. Szewczenki i sławna plaża Łanżeron. Tutaj atmosfera jest bardziej wyluzowana. Plaża jak plaża : smażalnie ryb, knajpy, budy z pamiątkami i wszystko inne, co w takim miejscu musi być. Siedzimy na piachu i patrzymy w morze. Szkoda wracać do domu, ale nasza podróż się kończy. Nadchodzi wieczór. Nad miastem zaczynają się zbierać chmury, więc trzeba wracać na kwaterę. Ten dzień kończy oberwanie chmury i walka z wdzierającą się do mieszkania babci wodą.

Rano pogoda znowu wakacyjna. Na dziś organizaorzy wyprawy zaplanowali wycieczkę fakultatywną do twierdzy w Biełgorodzie nad Dniestrem (inna nazwa Akerman) oraz kąpiel w Morzu Czarnym. Czas mamy do 21.10, bo wtedy odjeżdża nasz pociąg do domu. Idziemy na dworzec kolejowy. Po jego prawej stronie (patrząc od frontu) znajduje się postój minibusów - nam trzeba marszrutkę nr 560, która jeździ do tego Akermanu. Odjazd następuje, gdy zbierze się komplet pasażerów - my czekaliśmy może 10 minut. Cena 7 UAH za 1 h i 15 minut jazdy do odległego o 80 km Biełgorodu. Najpierw przebijamy się przez przemysłowe przedmieścia Odessy, potem pola z morzem po lewej i Liman Dniestrowy, czyli zatoka poprzez którą Dniestr uchodzi do Morza Czarnego, po prawej. Marszrutka kończy jazdę pod dworcem kolejowym w Akermanie. Typowospokojna atmosfera miejscowości letniskowej. Z pomocą Pascala trafiamy do twierdzy. W zasadzie to do jej ruin, które mieszczą się na skarpie ponad lustrem Limanu Dniestrowego. Bilet wstępu absurdalnie tani : tylko 1 UAH, a ulgowy połowę tego (click) 20 kB. W środku niestety pusto - całą twierdzę stanowią mury ją okalające. Za to widok z góry na Liman zajebisty. 15 minut na te ruiny w zupełności wystarczy. Nie spiesząc się wracamy przez miasto na dworzec kolejowy. Teraz trzeba nam plaży i morza. Marszrutką nr 560 za 2 UAH wracamy 20 km w kierunku Odessy do miejscowości Zatoka. To malutka i typowa turystyczna wioska położona na wąskiej, piaszczystej mierzei - po jednej stronie morze, po drugiej Liman Dniestrowy. Kupujemy litr kwasu chlebowego oraz pierożki i tak wyposażeni atakujemy plażę. Wszysko bardzo właściwe : czysty piasek i ciepłe morze, z którego wypełzały zastępy krabów wielkich jak ruskie czołgi. Dwie godziny na czarnomorskiej plaży w zasadzie zakończyły wyprawę “Moławia2004”.

11. Ostatnia doba wyprawy “Mołdawia 2004”

Z wypadu do Akermanu i Zatoki wróciliśmy około 16.30. Autobus za 5 UAH dowiózł nas pod dworzec kolejowy w Odessie. Piechotą 2 km do naszego lokalu. Przedsiębiorcza babucha zdążyła w czasie naszej nieobecnosći zainstalować nowych letników, więc nam nie pozostało już nic innego, jak tylko zbierać walizki. Na szczęście mogliśmy wziąć prysznic i spłukać morską sól przed drogą powrotną. Kiedy dziękowaliśmy gospodyni za gościnę w zasadzie rozpoczęła się nasza droga powrotna do domu. Nie spieszcząc się przeszliśmy przez miasto na dworzec kolejowy. Nad Odessą zbierały się ciężkie deszczowe chmury. Pięknie wyglądała wielka ukraińska flaga powiewająca na maszcie ponad dachem odesskiego dworca na tle złowrogiego granatowego niebia. Za ostanie hrywny kupiliśmy sobie trochę krewetek, które w tych stronach najwyraźniej zastępują słonecznik. Wypluwając hitynowe pancerzyki wprost do kosza na śmieci i zagryzając je pierożkami z kartoszką mogliśmy podsumować wyprawę. Rozpadało się. Pociąg nr 108 z Odessy do Przemyśla odjeżdża o 21.10. Kilkanaście minut wcześniej stawiliśmy się na peronie. Kontrola biletów przez prowadnicę oczywiście przed wagonem. Tutaj jeszcze raz scan mojego biletu z Odessy do stacji Mościska II (click) 36 kB. Wagon typu kupe jest naprawdę wygodny - zamykany przedział z czterema długimi i miękkimi łóżkami (w plackarcie nie są ani takie, ani takie) + prawo do jednej darmowej herbaty (click) 18 kB. Punktulanie o 21.10 pociąg ruszył. Przez okna na korytarzu, po których spływał obficie deszcz, mogliśmy pożegnać się z tym miastem. Jak zawsze żal wracać do domu. Towarzystwo w przedziale mieliśmy absolutnie nieokreślone : 2 facetów - jeden łysy, a drugi o zupełnie amorficznej gębie. Nie udało nam się nawiązać kontaktu z nimi, więc trudno cokolwiek napisać. Odessę i stacje Mościska II dzielą dokładnie 823 km. Po przepisowej herbacie, wobec braku werbalnego kontaktu z współpasażerami, nie pozostało nic innego, jak pójść spać. Aha, pościel w ukraińskich pociągach koszuje 7 UAH, ale my wybraliśmy własne śpiwory. Pociąg cały czas jechał naprawdę szybko, za oknami niewiele było widać, a koja w kupe jest bardzo wygodna - zasnąłem. Obudziłem się na przedmieściach Lwowa, przed 9 rano. Dwa indywidua już opuściły przedział. Po chwili pociąg wjechał na stację. 24 minuty postoju. Można wyjść na peron i pooglądąć - robiącą wrażenie - konstrukcję hali dworca, którą zbudowała przed wojną firma “L. Zieleniewski” z Krakowa (takie logo można znaleźć na metalowych filarach podtrzymujących dach). Potem jeszcze 1,5 h jazdy i 78 km do Mościsk (tu o 10.57). Za oknami widok podobny prawie do niczego, więc postanowiłem zjeść zółty ser. Budynek stacji w tych Mościskach II podobny natomiast do wszystkich innych stacji granicznych - jak zawsze za duży na tą ilość pociągów (kilka na dzień), jakie obsługuje. Chociaż wszyscy chyba pasażerowie jechali do Przemyśla, to wszyscy wysiedli w Mościskach - nikt nie miał zamiaru płacić chorendalnej kwoty za przejazd tym pociągiem przez granicę. Stąd do Medyki tylko 7 km, a do Przemyśla 20 km. Problem w tym, że stacja Mościska II to kompletne odludzie (znamienne jest to "II”, które sugeruje, że do centrum miasta musi być “kawałek”). Wokoło stacji tylko budynki infrastruktury kolejowej i las - nic więcej. Ktoś pokazuje, gdzie mamy iść. Po 3 kilometrach, całkiem przyjemnego spaceru w letnie przedpołudnie, dochodzimy do drogi Lwów - Szegini/Medyka - Przemyśl. Stopujemy. Tak się przypadkowo złożyło, że po chwili zatrzymaliśmy marszrutkę nr 297 jadącą ze Lwowa na granicę. 5 km do Szegini pokonaliśmy w kilka minut płacąc po 1 UAH od osoby. No i znowu tutaj jesteśmy. Idziemy na piesze przejście. Najpierw baba siedząca na stołku i kwestująca o 1 hrywnę tytułem nie wiadomo czego. Nie chciało mi się z nią kłócić, więc dałem za co ona odwdzięczyła się kwitem (click) 22 kB. Potem kilka minut w kolejce do ukraińskiej odprawy i stempelek (click) 13 kB. Przy odprawie polskiej gorzej - kolejka większa. Głównie ukraińskie handlarki. Nad ich głowami nadgorliwie wywieszona flaga z unijnymi gwiazkami dotrzymuje towarzystwa biało-czerwonej. Żal było patrzeć, jak polscy celnicy w towarzystwie palantów z SG, upokarzali Ukraińców. Naprawdę kontrolę graniczną można przeprowadzić kulturalniej, a tak samo chamstwo i buta w imię obrony polskiego “dobrobytu” przed ukraińską dywersją alkoholowo-tytoniową. Nas potraktowali przyzwoicie. Tutaj stempel (click) 16 kB. Jesteśmy w Polsce. Zegarki przestawiamy - 1 h. Nieco po 11 rano. Jeszcze fotka na pamiątkę i wsiadamy do busika, który za 2 PLZ przewiezie każdego chętnego pod stację kolejową w Przemyślu. Jesteśmy na miejscu. Prawie południe. Bilet na osobowy do Katowic za 26,50 PLZ (click) 34 kB i lody włoskie po 3 PLZ. Iza gdzieś poszła, a ja usiadłem na krawężniku przed dworcem i zająłem się owym lodem. Dosiadł się menel. Adorowani przez jego moczowo-kałowy eter skupiliśmy się na rzeczach ważnych : ja na swoim lodzie, a on na rozprawianiu o tym, że kiedyś w ziemi przemyskiej było lepiej oraz na piciu mojej oranżady. O 12.44 wystartowaliśmy osobowym z Przemyśla. Z górnego pokładu piętrowego wagonu widok na pola i lasy wschodniej Polski potrafi być uroczy, a gdy przypadkiem zachowa się korba do otwierania okna, jazda w gorący dzień potrafi być całkiem fajna. W Tarnowie kilka minut na przesiadkę i kolejny pociąg do Krakowa. Tam biegiem z peronu na peron i zółto-niebieska larwa wiezie nas do Dąbrowy Górniczej-Ząbkowic. To już ostatnia przesiadka i jeszcze jeden osobowy z Częstochowy do Katowic. No i to już koniec wyprawy. Zegar na dworcu kolejowym w Katowicach wskazuje godzinę 20.27. Przystanek - tramwaj - przystanek - dom. Tak się skończyła operacja turystyczna “Mołdawia2004” - tylko 10 dni, a przygód sporo.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
04 relacjeid 5178 Nieznany (2)
FRANCUSKI słówka 20.04.2012 relacje międzyludzkie, rodzina
Microsoft PowerPoint 04 algebra relacji i rachunek relacyjny
moldawia2004-relacja-1, instrukcje, Turystyka
JS 04 Operatory Artytmetyczne i Relacji, Programowanie, instrukcje - teoria
04 Logika predykatów świat indywiduów, zbiorów i relacjiid 5072
FRANCUSKI słówka 20 04 2012 relacje międzyludzkie, rodzina
Milewski Dariusz Między patronatem a współpracą Relacja Jana Zamoyskiego i hospodara mołdawskiego J
Z Spieralski W sprawie rzekomej wyprawy Kazimierza Wielkiego do Mołdawii
Wykład 04
04 22 PAROTITE EPIDEMICA
04 Zabezpieczenia silnikówid 5252 ppt
Wyklad 04
Wyklad 04 2014 2015

więcej podobnych podstron