Grz臋dowicz Klub玸olutnej Karty Kredytowej


KLUB ABSOLUTNEJ KARTY KREDYTOWEJ

- Tym razem, w mord臋, jeste艣 za艂atwiony, Zi臋ba - powiedzia艂 Zi臋ba, po czym zjecha艂 na pobocze autostrady i opar艂 czo艂o o kierownic臋. Siedzia艂 tak przez chwil臋, s艂uchaj膮c b臋bnienia uporczywego pa藕dziernikowego deszczu o dach i rytmicznego st臋kania wycieraczek. Przeje偶d偶aj膮ce z rzadka samochody mija艂y jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potr膮ca艂y lekko karoseri臋 podmuchami czo艂owymi, a Zi臋ba le偶a艂 na kierownicy, zastanawiaj膮c si臋, dlaczego nie mo偶e si臋 rozp艂aka膰. W ko艅cu po raz pierszy od dawna, by艂 nareszcie zupe艂nie sam.

Do tej pory, od kilku a mo偶e kilkunastu miesi臋cy, nia艂 wra偶enie, 偶e gdyby m贸g艂 cho膰 na chwil臋 przesta膰 udawa膰 偶e panuje nad sytuacj膮, to by mu pomog艂o. Wci膮偶 mia艂 takie uczucie, jakby w jego g艂owie znajdowa艂 si臋 przegrzany kocio艂 parowy. U艣miecha艂 si臋 do ludzi, reagowa艂 rzeczowo, kiedy mu t艂umaczyli dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi obj膮膰 r贸wnie偶 jego, cierpliwie znosi艂 za艂amania i l臋ki Jolki, nie reagowa艂 na zrz臋dzenie matki i spokojnie patrzy艂 jak wskaz贸wka w臋druje po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezent贸w od losu jak ostatnio i po prostu eksploduje jak parostatek na Nilu. Gdzie艣 tam ko艅czy si臋 ludzka wytrzyma艂o艣膰, a potem po prostu przechodzisz na drug膮 stron臋 granicy. R贸偶nie mo偶e by膰. Mo偶e wariatkowo? Mo偶e zacz膮膰 rabowa膰, albo strzela膰 do ludzi? A mo偶e po prostu poszuka膰 sobie jakiej艣 linki i ga艂臋zi?

- Jestem nieudany - powiedzia艂 w stron臋 d藕wigni zmiany bieg贸w. - Stanowi臋 felerny egzemplarz. Odpad jaki艣, czy co艣.

Cz艂owiek powinien mie膰 do艣膰 oleju w g艂owie, 偶eby znale藕膰 dobr膮 prac臋. Powinien umie膰 zdoby膰 mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcie膰 mie膰 dzieci, powinien sko艅czy膰 studia i m贸c planowa膰 przysz艂o艣膰. Powinien do cholery, umie膰 si臋 dogada膰 z w艂asn膮 偶on膮. S臋k w tym, 偶e to nie s膮 偶adne cuda. Wszyscy to umiej膮. Nie m贸wimy tu o milionach dolar贸w, ani mi臋dzynarodowej karierze. M贸wimy o przetrwaniu.

Chcia艂bym by膰 normalny.

Nadal nie m贸g艂 si臋 rozp艂aka膰 i to by艂o dziwne. Czyta艂, 偶e to pomaga. Kobiety na przyk艂ad mog膮 i mi臋dzy innymi dlatego 偶yj膮 d艂u偶ej. A zatem powinien, cho膰by dla higieny. Najwyra藕niej si臋 oduczy艂. I dobrze.

Wrzuci艂 jedynk臋 i wtoczy艂 garbusa na najwolniejszy, prawy pas, przeznaczony dla ci臋偶ar贸wek, maluch贸w i 偶yciowych rozbitk贸w podr贸偶uj膮cych po kraju wrakami. Nie mia艂 najmniejszego poj臋cia, dok膮d w艂a艣ciwie jedzie. Wybra艂 Gda艅sk膮 E-77 bo by艂a 艂adna i kojarzy艂a mu si臋 mi艂o, beztrosko i jako艣 wakacyjnie. Najwyra藕niej nie je藕d藕i艂 ni膮 nigdy w pa藕dzierniku. Teraz, w艣r贸d mg艂y, si膮pi膮cego deszczu i zapadaj膮cego niczym brudna kurtyna zmroku, wygl膮da艂a jak autostrada prosto do piek艂a. Pracowicie wrzucaj膮c biegi dobrn膮艂 do osiemdziesi膮tki i par艂 naprz贸d s艂uchaj膮c 艂omotania zawor贸w upodabniaj膮cych silnik volkswagena do diesla rybackiego kutra.

Przyda艂aby si臋 jaka艣 muzyka. Jaki艣 sm臋tny blues dla przegranych, kt贸ry zapewni艂by jego ucieczce odpowiedni podk艂ad. Bardzo mu tego brakowa艂o. Niestety samochodowy radiomagnetofon kosztuje pi臋膰 milion贸w jak obszy艂. Nie ma z tym dyskusji.

Oczywi艣cie, wsz臋dzie spotkasz facet贸w, kt贸rzy popukaj膮 si臋 w czo艂o, twierdz膮c, 偶e mo偶na to mie膰 za p贸艂tora ba艅ki, razem z g艂o艣nikami i monta偶em. Tylko, 偶e to dotyczy wy艂膮cznie t y c h facet贸w. Gdyby Zi臋ba nawet mia艂 kiedykolwiek tyle pieni臋dzy, co zwa偶ywszy okoliczno艣ci raczej nie by艂o mo偶liwe, to i tak nie trafi艂by ani w odpowiednie miejsce, albo odpowiedni czas, albo na odpowiednich ludzi. Tak to ju偶 by艂o. Ze wzystkim. By膰 mo偶e da艂by sobie wm贸wi膰 偶e ma nieodpowiednie nastawienie, albo 偶e wszystko si臋 wyr贸wnuje, albo 偶e 偶ycie w og贸le jest ci臋偶kie, gdyby nie mia艂 tylu znajomych. Zna艂 ich na wylot i wiedzia艂 doskonale, 偶e nie jest od nich g艂upszy, ani mniej pracowity, ani gorszy. Startowali mniej wi臋cej z tego samego poziomu, a teraz by艂a mi臋dzy nimi przepa艣膰. Tamci r贸wnie偶 mieli rodziny, mieli mieszkania, przyzwoite samochody, prac臋, dzi臋ki kt贸rej nie tylko podtrzymywali funkcje biologiczne, ale pozwalali sobie na zbytki i gromadzili oszcz臋dno艣ci i wszystko to osi膮gali mniej wi臋cej po艂ow膮 tego wysi艂ku, kt贸ry Zi臋ba wk艂ada艂 w stanie w miejscu. Zupe艂nie jakby pcha艂 si臋 pod pr膮d na ruchomych schodach. Nie rozumia艂 tego. Inni jako艣 mogli sterowa膰 swoim 偶yciem i nie napotykali na tego rodzaju obiektywne trudno艣ci, na kt贸re Zi臋ba nadziewa艂 si臋 przy nawet najg艂upszej sprawie.

Najprostsze rzeczy zamienia艂y si臋 w problemy nie do przebycia, je偶eli tylko on si臋 za nie zabra艂 i naprawd臋 nie by艂o w tym jego winy. Tu nie chodzi艂o o negatywne nastawienie, brak wiary we w艂asne si艂y, ani 偶adne inne psychologiczne sztuczki, o kt贸rych pisze si臋 w magazynach dla kobiet. Zi臋ba ze wszystkich si艂 my艣la艂 pozytywnie, przygotowywa艂 si臋 drobiazgowo, a potem jego papiery gin臋艂y, ludzie na kt贸rych liczy艂 odmawiali mu pomocy, w przepisach pojawia艂y si臋 rozmaite kruczki i interpretacje zawsze na jego niekorzy艣膰, urz臋dnicy pa艂ali do niego gwa艂town膮 nienawi艣ci膮 od pierwszego wejrzenia i tak dalej. Mia艂 w sobie co艣, co zamyka艂o wszystkie drzwi, nawet je偶eli dla ka偶dego innego by艂y otwarte na o艣cie偶.

Nauczy艂 si臋, 偶e absolutnie wszystko zale偶a艂o od przypadku. Oczywiscie, na jakims etapie wa偶ne by艂y twoje zdolno艣ci, pracowito艣膰, albo inwencja tw贸rcza, ale 偶eby w og贸le do tego dosz艂o, musia艂 mie膰 miejsce jaki艣 korzystny zbieg okoliczno艣ci. Kiedy by艂 czas zarabiania za granic膮, ka偶dy kto chcia艂 jecha膰, musia艂 najpierw mie膰 paszport, jakie艣 pieni膮dze na bilet i cokolwiek, cho膰by najlichszy punkt zaczepienia na miejscu.

Oczywi艣cie, 偶eby dosta膰 wiz臋, trzeba by艂o mie膰 te偶 od kogo艣 zaproszenie i jaki艣 namiar na ewentualn膮 prac臋. No i ka偶dy mia艂 kogo艣 takiego, a je偶eli nie, to istnia艂a jeszcze przyjacielska samopomoc. W przypadku Zi臋by nie by艂o o tym mowy. Rodzina udawa艂a 偶e nie wie o co chodzi, a przyjaciele zmieniali temat. Kiedy inni potrzebowali mieszka艅, ka偶dy mia艂 jak膮艣 s臋dziw膮 babci臋, ciotk臋, albo wujka, kt贸rzy byli tak mili, by na czas odkorkowa膰 i zaopatrzy膰 potomka w stosowny zapis testamentowy. Inni otrzymywali posag, albo co艣 w tym rodzaju i mieszkali.

Zi臋ba mia艂 trzypokojowe piek艂o na ziemi dzielone z 偶on膮, tr贸jk膮 dzieci i swoimi rodzicami.

Kiedy inni szukali pracy, zawsze dociera艂y do nich pog艂oski o jakim艣 wolnym miejscu, zawsze korzystniejszym ni偶 poprzednie i to zanim zacz臋li si臋 na dobre martwi膰.

A teraz sam straci艂 prac臋. Marn膮, bo marn膮, ale zawsze. Co gorsza, doskonale wiedzia艂 co b臋dzie dalej. Dojedzie na sam膮 kraw臋d藕 galicyjskiej n臋dzy, a potem po gigantycznych wysi艂kach uzyska prawo do jakiej艣 beznadziejnej har贸wki za psie pieni膮dze, a wszyscy b臋d膮 mu robili nies艂ychan膮 艂ask臋. Mia艂 do艣膰. A na domiar tego wszystkiego, jeszcze by艂 odpowiedzialny za dzieci. Nie by艂 w stanie pouk艂ada膰 w艂asnego 偶ycia, a tu jeszcze mia艂 kogo艣 wychowa膰 i utrzyma膰.

Jolka oczywi艣cie wpadnie w histeri臋. Za艂amie si臋 kompletnie i zamieni mu 偶ycie w neurotyczne przedpiekle. Rodzice b臋d膮 triumfowa膰. Gdyby zosta艂 lekarzem, tak, jak sobie 偶yczyli, to nie by艂oby tego wszystkiego.

Akurat. Nie do艣膰, 偶e robi艂o mu si臋 niedobrze na sam膮 my艣l o krwi, to pami臋膰 mia艂 jak j臋tka. Nienawidzi艂 nawet zapachu szpitala, ale liczy艂o si臋 to, 偶e oni byli lekarzami. Tradycje rodzinne i ca艂e to pieprzenie.

Garbus zacz膮艂 jako艣 dziwnie dygota膰 i Zi臋ba stwierdzi艂, 偶e wydobywa z biednego pojazdu ca艂e dziewi臋膰dziesi膮t kilometr贸w na godzin臋. Na sam膮 my艣l o tym wszystkim, wcisn膮艂 nie艣wiadomie gaz do deski. Makabra.

Ucieka艂. Robi艂 dok艂adnie to, co poradzi艂 mu Stefan.

Siedzieli w jego kawalerce, urz膮dzonej ze specyficznym smakiem 艣wiadomego samotnika. Zi臋ba na sk贸rzanym fotelu, ze szklank膮 whisky, a Stefan za swoim biurkiem. Stefan zawsze mia艂 dobre alkohole, wolny czas, pogod臋 ducha i przyjaci贸艂k臋 na podor臋dziu.

By艂 te偶 op臋ta艅czo 偶yczliwy ludziom.

- Spierdalaj - powiedzia艂 znienacka, wys艂uchawszy ca艂ej historii i wype艂ni艂 pok贸j k艂臋bami prince alberta. Zi臋ba skamienia艂.- To znaczy nie st膮d, tylko w og贸le. We藕 troch臋 kasy z tej twojej odprawy, zatankuj chrz膮szcza i wypierdalaj gdzie pieprz ro艣nie. Na tydzie艅. Po pierwsze, jeste艣 tak wymaltretowany, 偶e musisz odpocz膮膰, bo si臋 wyko艅czysz. Po drugie musisz naprawd臋 powa偶nie zebra膰 my艣li, a nie masz na to 偶adnej szansy w tym ko艂chozie pe艂nym wariat贸w. Jed藕 gdziekolwiek. Nad morze, albo w g贸ry. Jest po sezonie, wynajmiesz pok贸j za grosze. Przemy艣l wszystko, u艂贸偶 jaki艣 gryplan.

-Jolka mnie nie pu艣ci - powiedzia艂 ponuro Zi臋ba. - dla ciebie wszystko jest takie proste. Ja mam dzieci. Nie mog臋 wyda膰 na siebie kilku balon贸w, je偶eli jestem bezrobotny. Co b臋dzie dalej?

- Kretyn! - wrzasn膮艂 Stefan. - Przecie偶 zarobi艂e艣 te pieni膮dze g艂upku, a nie ukrad艂e艣. Ja st膮d widz臋,偶e wygl膮dasz jak trzy 膰wierci do 艣mmierci, a nie chce mi si臋 specjalnie na ciebie patrze膰. Je偶eli Jolka nie rozumie takich prostych rzeczy, to j膮 ok艂am. I tak jej jeszcze nie m贸wi艂e艣, prawda?

- Nie.

- To powiesz po powrocie. Odpoczniesz, to 艂atwiej b臋dziesz m贸g艂 to znie艣膰. Jak na ciebie patrz臋, to nie mog臋 zrozumie膰 po co ludzie si臋 偶eni膮. Kobieta powinna ci臋 wspiera膰, a nie do艂owa膰.

- Zrozum j膮. Prawie osiem lat takiej wegetacji, bez domu, bez przysz艂o艣ci. Poza tym, kiedy kobieta jest matk膮, to liczy si臋 dla niej tylko przetrwanie. 呕adnego ryzyka i 偶adnych zb臋dnych wydatk贸w. Zw艂aszcza w takiej sytuacji.

- Jezu, jakie g艂upoty. Jed藕! Jed藕 do lasu, czy co艣. Jed藕, zanim ci kompletnie odbije.

Zrobi艂 jak mu radzono. Ze艂ga艂 co艣 o jakim艣 sympozjum, spakowa艂 torb臋 i pojecha艂, sam nie wiedz膮c dok膮d i czuj膮c si臋 potwornie. Jednak z ka偶dym kilometrem odepchni臋tym 艂ysiej膮cymi oponami volkswagena, czu艂 si臋 lepiej. Podobno do艣wiadczaj膮 tego marynarze wyruszaj膮cy w d艂ugie rejsy; l膮dowe k艂opoty zostaj膮 na l膮dzie i cz艂owiek z ka偶d膮 chwil膮 staje si臋 l偶ejszy. Dobrze by艂o tak jecha膰 samemu, bez wrzask贸w dzieci wype艂niaj膮cych samoch贸d, bez roz偶alonego na 艣wiat milczenia Joli, bez tego ca艂ego

nieszcz臋艣cia na ko艂ach w kt贸re zamienia艂y si臋 wszystkie wsp贸lne wyjazdy. Czu艂 si臋 prawie tak, jakby by艂 panem swojego 偶ycia. Przynajmniej normalni ludzie musz膮 si臋 tak czu膰. On sam ju偶 nie pami臋ta艂, jak to jest. Jola zasz艂a w pierwsz膮 ci膮偶臋, kiedy byli na drugim roku studi贸w.

To tyle, je偶eli chodzi o panowanie nad w艂asnym 偶yciem.

Okaza艂o si臋, 偶e znowu doda艂 gazu.

Min膮艂 most w Modlinie i jecha艂 dalej, jakby na p贸艂nocy le偶a艂o rozwi膮zanie jego problem贸w. Kawa艂ek za mostem przypali艂 sobie marsa i zauwa偶y艂, 偶e wskaz贸wka poziomu paliwa opad艂a prawie do zera. Nie by艂o rady. Nie mia艂 du偶o pieniedzy, ale kto chce ucieka膰, musi mie膰 benzyn臋. Tak m贸wi pierwsze prawo zmotoryzowanego uciekiniera.

Stacja benzynowa Neste' wygl膮da艂a szykownie i niestosownie, niczym kosmiczny l膮downik na bagnie. Pastelowe, przeszklone budyneczki a偶 zaprasza艂y do 艣rodka. Zi臋ba zatankowa艂 za dwie艣cie i postanowi艂 si臋 napi膰 kawy. W przyp艂ywie jakiej艣 desperackiej

rozrzutno艣ci kupi艂 jeszcze paczk臋 golden贸w i nala艂 sobie kawy ze szklanego dzbanka stoj膮cego w ekspresie przy d艂ugiej ladzie z syntetycznego marmuru. Zrezygnowa艂 z kanapek, kie艂basek i pizzy, natomiast usiad艂 sobie w tym skandynawskim wn臋trzu, przy drewnianym stoliczku i zapali艂 papierosa, patrz膮c na deszcz

Poczu艂 si臋 dobrze, siedz膮c w tym wn臋trzu nie z tej bajki, pij膮c sobie kaw臋 za ca艂e dwana艣cie tysi臋cy, nie u偶eraj膮c si臋 z nikim, nie tocz膮c 偶adnej ma艂偶e艅skiej gierki, nie spiesz膮c si臋, bo kto艣tam nie mo偶e za d艂ugo zostawa膰 z dzie膰mi, tylko po prostu sobie siedz膮c. Tak dobrze, jakby by艂 zupe艂nie kim艣 innym. Tak dobrze, 偶e nie mia艂 nawet ochoty op艂akiwa膰 swojego schrzanionego 偶ycia.

Dziewczyna usiad艂a przy stoliku na przeciwko Zi臋by. Nawet nie potrafi艂by jej opisa膰: brunetka, bardzo smag艂a karnacja niczym u Cyganki, czarne oczy w kszta艂cie migda艂贸w, kasztanowe w艂osy upi臋te w niedba艂y, puszysty kok, wypuk艂e ko艣ci policzkowe - to pasowa艂oby do tysi臋cy kobiet, nawet gdyby doda膰, 偶e by艂a pi臋kna.

Mia艂a zestaw podstawowych element贸w urody 艣r贸dziemnomorskiej, ale u艂o偶onych w niepowtarzalny uk艂ad. Bardzo oryginalna twarz.

Nic z tych rzeczy. Ju偶 nigdy. Naprawd臋 nie przypuszcza艂 偶e widok 艂adnej dziewczyny z d艂ugimi nogami mo偶e by膰 tak tragiczny. Sprawia艂a mu b贸l.

M艂ody, sympatyczny facet w lotniczej kurtce z br膮zowej sk贸ry, o kt贸rej Zi臋ba m贸g艂 tylko pomarzy膰, usiad艂 obok dziewczyny, stawiaj膮c na stoliku tack臋 z hamburgerami.

Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 i nadstawi艂a usta do przelotnego poca艂unku. Zi臋ba mia艂 nadziej臋, 偶e potem zabior膮 si臋 do jedzenia, ale oczywi艣cie natychmiast zacz臋li si臋 艂asi膰. Facet powiedzia艂 co艣 sciszonym g艂osem i dziewczyna zachichota艂a. Roztaczali wok贸艂 atmosfer臋 takiej s艂odkiej sielanki, 偶e a偶 si臋 niedobrze robi艂o.

Zi臋ba mia艂 czasami wra偶enie, kt贸re mog艂o by膰 po prostu produktem jego rozbuchanej wyobra藕ni, 偶e wystarczy mu przelotny kontakt z kim艣, by poczu膰 co艣, mo偶e zapach, mo偶e jak膮艣 aur臋 kt贸ra pozwala艂a wiedzie膰 o cz艂owieku niemal wszystko. Czasem wyprzedza艂 go na 艣wiat艂ach jaki艣 samoch贸d, za szyb膮 przez sekund臋 majaczy艂a twarz kierowcy, a Zi臋ba wiedzia艂 jaki kolor maj膮 meble w mieszkaniu faceta, czu艂 atmosfer臋 jego domu, smak ulubionych potraw. Albo przynajmniej tak mu si臋 wydawa艂o.

Niemniej, uczucie by艂o przyjemne.

Tym razem by艂o podobnie. Wystarczy艂o na nich spojrze膰 i czu艂o si臋 atmosfer臋 tego ich m艂odego ma艂偶e艅stwa, widzia艂o przytuln膮 prostot臋 ich kawalerki: drewno, tropikalne ro艣liny, len, sk贸ra i s艂oma.

Wiedzia艂, 偶e oboje pracuj膮, 偶e nie maj膮 dzieci, a ka偶d膮 woln膮 chwil臋 po艣wi臋caj膮 uprawiaj膮c kosztowne, przyjemne sporty. Narty, 偶agle, windsurfing. Urzadzaj膮 kolacyjki przy 艣wiecach i pieprz膮 si臋 bez przerwy jak sus艂y: w 艂贸偶ku, na dywanie, w kuchni, 艂azience.

Byli takimi cholernymi, rozpieszczonymi powodzeniem dzieciakami, 偶e a偶 go piek艂o w do艂ku z zazdro艣ci. Jemu i Joli nigdy nie by艂o to dane. Nigdy nie mieszkali sami, nigdy nie byli u siebie, a kiedy si臋 pobierali, pierwsze dziecko by艂o ju偶 w drodze. W jednej chwili byli dzie膰mi, a w nast臋pnej rodzicami uginaj膮cymi si臋 pod ci臋偶arem obowi膮zk贸w i powinno艣ci. M艂odo艣膰 by艂a dla kogo艣 innego, na przyk艂ad dla tych tu dzieciak贸w, kt贸rzy byli starsi co najmniej o kilka lat, a mimo to wci膮偶 cieszyli si臋 swobod膮.

Kawa przesta艂a mu smakowa膰. Wbi艂 wzrok w st贸艂 i zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem, czuj膮c si臋 stary i przegrany.

Jak膮艣 godzin臋 p贸藕niej zorientowa艂 si臋, ze pope艂ni艂 b艂膮d. Mi艂o by艂o tak jecha膰 bez celu, ale gdzie艣 musia艂 si臋 zatrzyma膰. Chcia艂 wynaj膮膰 jaki艣 domek kempingowy na Mazurach, ale robi艂o si臋 ciemno, a po nocy nie mia艂 na to 偶adnych szans. Zanosi艂o si臋 na nocleg w samochodzie i powr贸t do domu jutro, za to z ci臋偶k膮 gryp膮. Bardzo mi艂a perspektywa.

Drugi b艂膮d pope艂ni艂 skr臋caj膮c z autostrady na wsch贸d, gdzie艣, za Waplewem. Chodzi艂o o te Mazury, ale tym sposobem znalaz艂 si臋 na bocznych drogach i nadzieje na nocleg spad艂y do zera.

Garbus toczy艂 si臋 ciemnymi drogami, w艣r贸d las贸w i op艂otk贸w, a Zi臋ba wlepia艂 oczy w mrok rozcinany reflektorami, usi艂uj膮c wypatrzy膰 cokolwiek.

Znalaz艂 dwa o艣rodki wczasowe, puste i ciemne, po czym odjecha艂 oszczekiwany przez chude psy i zegnany pustymi spojrzeniami lekko zawianych cieci贸w. Co gorsza, nie mia艂 poj臋cia gdzie jest. Skr臋ci艂 tyle razy, 偶e atlas stanowi艂 lektur臋 nudn膮 i bezwarto艣ciow膮.

Pierwsza tablica sta艂a na poboczu i wygl膮da艂a podejrzanie porz膮dnie. Mia艂a nawet w艂asne o艣wietlenie. W krainie zardzewia艂ej siatki, zbutwia艂ych desek, zapyzia艂ych szyb i dzikich las贸w taki ostentacyjny totem lepszego 艣wiata zapiera艂 dech w piersiach.

Zi臋ba przystan膮艂 i przeczyta艂 napis MOTEL "SARGASSO" 0,5 km a pod spodem krzepi膮ce "czynne ca艂y rok". Ruszy艂, maj膮c nadziej臋, ze b臋dzie go sta膰 na nocleg. Teraz, kiedy znalaz艂 jakie艣 rozwi膮zanie, nagle poczu艂 dawno zapomniany smak przygody.

Nast臋pne p贸艂 kilometra przejecha艂 powoli, w艣r贸d mg艂y wype艂zaj膮cej z lasu, przepatruj膮c uwa偶nie pobocza.

Szyld ko艂ysa艂 si臋 na dw贸ch 艂a艅cuchach wskazuj膮c stylizowan膮 strza艂k膮 na boczn膮 dr贸偶k臋, odchodz膮c膮 w las od szosy, wysypan膮 jasnym 偶wirem.

"Sargasso". Podoba艂a mu si臋 ta nazwa. Co艣 w sam raz dla rozbitka.

呕wirowa dr贸偶ka prowadzi艂a przez ciemny, sosnowy las, ociekaj膮cy deszczem, pachn膮cy igliwiem i mokrymi grzybami. Od bardzo dawna nie by艂 w lesie. Pomy艣la艂, 偶e je偶eli b臋dzie m贸g艂 si臋 tu zatrzyma膰, to jutro p贸jdzie na spacer. Oczywi艣cie, zaraz trzeba b臋dzie ruszy膰 dalej. Nie by艂o mowy o kilku dniach w motelu.

Reflektory o艣wietli艂y jaskrawo bia艂膮 bram臋 zamykaj膮c膮 drog臋, z odblaskowym znakiem stopu przymocowanym po艣rodku. By艂a zamkni臋ta.

Zaczynaj膮 si臋 schody" - pomysla艂 Zi臋ba i w tym momencie nad bram膮 zap艂on膮艂 halogenowy reflektorek, rozbrzmia艂 mi艂y, tr贸jtonowy gong i krata mi臋kko odsun臋艂a si臋 w bok, nikn膮c gdzie艣 w krzakach. Czary.

Motel przywodzi艂 na my艣l programy telewizyjne o miliardowych aferach, albo seriale z 偶ycia wy偶szych sfer. M贸g艂by przypomina膰 du偶膮, urokliw膮 le艣nicz贸wk臋, gdyby ka偶dy, nawet najg艂upszy szczeg贸艂 nie by艂 tak elegancki i zbytkowny.

W 艣rodku by艂o jasno, ciep艂o i przytulnie, cho膰 przepych wn臋trza by艂 ostentacyjny i nuworyszowski. Boazerie, sk贸ra, mosi膮dz - styl my艣liwski za ci臋偶kie pieni膮dze.

- "To jakie艣 nieporozumienie" - pomy艣la艂 sp艂oszony Zi臋ba, ociekaj膮c na wytworn膮 terakot臋 i czuj膮c si臋 jak w臋drowny dziad. "Posiedz臋 w kawiarni przy herbacie, albo mo偶e m贸g艂bym si臋 zdrzemn膮膰 na fotelu, albo w gara偶u, albo mo偶e jednak sobie p贸jd臋."

Ogromny, t艂usty kot perski uplasowany dekoracyjnie na czarnym, szorstkim futrze dzika podni贸s艂 na osob臋 i baga偶 Zi臋by spojrzenie pe艂ne arystokratycznej pogardy, po czym powr贸ci艂 do przeranej drzemki.

Ca艂膮 szeroko艣膰 kontuaru recepcji okupowa艂a grupka ha艂a艣liwie szcz臋艣liwych Anglik贸w. Zastawili pod艂og臋 sakwoja偶ami i sztucerami w futera艂ach, trzech podrywa艂o recepcjonistk臋, b艂aznuj膮c niczym w臋drowny cyrk Monty Pythona, za艣 dw贸ch poszturchiwa艂o si臋 w udawanej b贸jce.

Pi臋ciu wyluzowanych Angoli na wakacjach. Nie przeszkadza艂o im nietaktownie bogate wn臋trze, nie bali si臋 wraca膰 do domu, nie znajdowali si臋 na wira偶u 偶ycia od lat. Byli tak ostentacyjnie normalni, 偶e a偶 si臋 niedobrze robi艂o.

-S艂ucham? - recepcjonistka zaszczyci艂a Zi臋b臋 b艂臋kitnym spojrzeniem.("Niestety, jestem 偶onaty")

- Ile b臋dzie kosztowa艂 wolny pok贸j?

- Jest pan sam? ("Tak, i czuj臋 si臋 taki samotny")

- Tak, na jedn膮 noc. ("Ale ca艂膮, 艣licznotko")

- Trzysta pi臋膰dziesi膮t ze 艣niadaniem.

Zap艂aci艂 z g贸ry, czuj膮c, jakby wydziera艂 sobie serce, dosta艂 klucz i ruszy艂 po drewnianych schodach na g贸r臋, a jaki艣 ma艂y cz艂owieczek w jego g艂owie obrzuca艂 go wyzwiskami, 偶膮da艂, by natychmiast odebra艂 pieni膮dze, opamieta艂 si臋 i wraca艂 do domu.

Panie i panowie! Oto pan Zi臋ba, kt贸ry na codzie艅 przez pi臋膰 minut wybiera pomi臋dzy dwoma paczkami 偶贸艂tego sera, posiada jedn膮 par臋 ca艂ych spodni, a bilet do kina od lat stanowi dla niego niedo艣cig艂y luksus. W艂a艣nie zap艂aci艂 sto dwadzie艣cia z艂otych za pok贸j - witamy na dnie. Ciekawe, co jego dzieci jedz膮 dzi艣 na kolacj臋 - czekamy na telefony od pa艅stwa!

"Oszala艂em"- pomy艣la艂 ze zgroz膮 - "nareszcie". Otworzy艂 drzwi, 偶egnany oskar偶ycielskimi spojrzeniami wypchanych koz艂贸w, saren i jeleni i wszed艂 do 艣rodka. Pok贸j by艂 do艣膰 bezosobowy, jak to pok贸j w hotelu. Tapczan, szafka nocna, kom贸dka z ma艂ym, japo艅skim telewizorkiem, stolik, krzes艂o, szafka nocna z lampk膮 i telefonem, tacka ze szklankami, drewniany stojak na strzelby obok szafy, w male艅kim korytarzyku. Wszelkie sprz臋ty wykona艂 kto艣 natchniony my艣listwem i jazd膮 konn膮, niemniej, Zi臋ba by艂 zachwycony. Sam p臋dzi艂 偶ycie w ciasnym, zagraconym i pe艂nym zgie艂ku pokoju, zmienionym w dwie klitki za pomoc膮 paskudnej meblo艣cianki.

Zamkn膮艂 za sob膮 drzwi i po艂o偶y艂 torb臋 na pod艂odze. Zdj膮艂 przemoczon膮 kurtk臋, a potem usiad艂 na brzegu tapczanu i spojrza艂 na facjatowe okienko wbudowane w pochy艂y dach, s艂uchaj膮c deszczu, siek膮cego r贸wno sosnowy las. Zupe艂nie nagle poczu艂 przyp艂yw zimnej w艣ciek艂o艣ci i dzikiego buntu, kt贸ry od dawna wrza艂 mu gdzie艣 pod czaszk膮. Zostanie tu.

Pieprzy膰 to wszystko.

Pieprzy膰 odpowiedzialno艣膰 i poczucie winy.

Nie b臋dzie szuka艂 偶adnego kempingowego osrodka, ani poddasza u wiejskiej gospodyni. Zostanie tak d艂ugo, na jak d艂ugo wystarczy mu pieniedzy, my艣la艂, odkrywaj膮c w przedpokoju miniaturowa lod贸wk臋. Oznacza艂o to najwy偶ej dwa, trzy dni, ale co tam. I tak niczego by przez ten tydzie艅 nie wymysli艂.

- Trzy dni - powiedzia艂 stanowczo, oszo艂omiony wstrz膮saj膮co nowobogack膮 艂azienk膮, z wypolerowanymi mosi臋偶nymi kranami i czarno z艂ot膮 glazur膮. Trzy dni, a potem wr贸ci do domu i przynajmniej bedzie mia艂 co wspomina膰. B臋dzie odpoczywa艂, 艂azi艂 po lesie, ogl膮da艂 telewizj臋, siedzia艂 w barze i udawa艂 kogo艣 innego. A potem, kiedy bedzie mu sie wydawa艂o, 偶e ju偶 d艂uzej nie wytrzyma, przypomni sobie trzy dni z 偶ycia normalnego cz艂owieka.

Odkr臋ci艂 oprawione w mosi膮dz porcelanowe kurki i s艂uchaj膮c przytulnego plusku wody lej膮cej si臋 do wanny zdj膮艂 przemoczon膮 kurtk臋 i powiesi艂 j膮 w przedpokoju. Rozpi膮艂 torb臋 i roz艂o偶y艂 sw贸j skromny dobytek na p贸艂kach w szafie. Zadomawia艂 si臋.

Sp臋dzi艂 prawie godzin臋 mocz膮c sie w gor膮cej wodzie, patrz膮c na czysty bia艂y sufit i rozkoszuj膮c si臋 cisz膮. Nikt nie wrzeszcza艂, nikt si臋 nie k艂贸ci艂 i nikt nie dobija艂 si臋 do drzwi. M贸g艂by tak le偶e膰 ca艂y dzie艅. Ukryty przed 艣wiatem, poza zasi臋giem telefon贸w, pretensji, wezwa艅 i obowi膮zk贸w kt贸rym nie mozna sprosta膰.

Nie zdo艂a艂 ca艂kowicie odpocz膮膰, ale co艣 z panuj膮cej w pokoju ciszy, troch臋 sennego spokoju deszczowego, jesiennego wieczoru przenikn臋艂o do jego zmaltretowanego m贸zgu. Kiedy wsta艂 z wanny i ubra艂 si臋, mia艂 ochot臋 porusza膰 si臋 mi臋kko i cicho, m贸wi膰 szeptem, a najch臋tniej milcze膰. Do tej pory, od dawna rozpiera艂a go potrzeba wrzeszczenia a偶 do zachrypni臋cia, albo puszczenia si臋 panicznym sprintem wprost przed siebie. Teraz czu艂 sie, jakby kto艣 wymieni艂 mu filtry w m贸zgu na nowe i czyste.

Zmieni艂 koszul臋, wypali艂 papierosa i postanowi艂 p贸j艣膰 na kolacj臋. Uda艂o mu si臋 wej艣膰 w rol臋 i sta膰 si臋 na chwil臋 tym innym, bardziej udanym cz艂owiekiem, bo nie uciek艂 na widok krochmalonych bia艂ych obrus贸w, 艣wiecznik贸w i snuj膮cych si臋 jak widma kelner贸w w my艣liwskich marynarkach. Przy stolikach siedzia艂o najwy偶ej kilkana艣cie os贸b. Anglicy wyg艂upiali si臋 i r偶eli jak ogiery, ale teraz poczu艂 do nich lekk膮 sympati臋.

Znalaz艂 sobie dyskretny stolik pod 艣cian膮, z premedytacj膮 roz艂o偶y艂 serwetk臋 niszcz膮c zaprasowane kwietne origami i otworzy艂 kart臋 da艅. Trzeba przyzna膰 偶e ceny by艂y zaporowe i Zi臋ba mimo swojego nowego wcielenia na chwil臋 straci艂 rezon.

Przez jaki艣 czas nieprzytomnie wodzi艂 wzrokiem po cenach szukaj膮c panicznie czego艣 dwucyfrowego, przelicza艂 stare z艂ot贸wki na nowe i odwrotnie, myl膮c si臋 za ka偶dym razem, wreszcie znalaz艂 w艣r贸d zak膮sek jakie艣 kie艂baski "Darz b贸r" i zam贸wi艂, do艂o偶ywszy sobie jeszcze herbat臋. Mimo najgorszych obaw, kelner wcale nie by艂 wynios艂y i nie dawa艂 niczego do zrozumienia. Przeciwnie, zachowywa艂 si臋 przyjacielsko jak terapeuta i przez pi臋膰 minut opowiada艂 Zi臋bie o pieczonym na li艣ciach chrzanu tutejszym wiejskim chlebie, od kt贸rego zagraniczniacy uzale偶niali si臋 jak od kokainy i kupowali na drog臋 ca艂e bochny.

Kie艂baski by艂y pono膰 z dzika, pono膰 pieczone na w臋glach i rzeczywi艣cie smaczne. Zjad艂, ale dalej by艂 g艂odny. Kupi艂 jeszcze ma艂膮 butelk臋 coca - coli w cenie dwulitrowej butli, pi臋膰dziesi膮tk臋 wyborowej i zamkn膮艂 tym samym bud偶et na ten dzie艅.

Piekielnie s艂odka cola pozwoli艂a oszuka膰 g艂贸d, wi臋c siedzia艂 pal膮c papierosy, s膮cz膮c homeopatyczne ilo艣ci w贸dki i obserwuj膮c innych go艣ci. Bardzo by艂 ciekaw, pod jakim wzgl臋dem jest od nich gorszy.

Anglicy, wiadomo. Urodzili si臋 w odpowiedniejszym miejscu i wszystko za艂atwi艂a za nich historia. Robili swoje za godziw膮 zap艂at臋, a pogarda do w艂asnego kraju nie by艂a w艣r贸d nich modna.

Przy innym stoliku siedzieli sobie trzej panowie, nosz膮cy krawaty do my艣liwskich kurtek odznaczaj膮cy si臋 t膮 szczeg贸ln膮 elegancj膮, kt贸ra ka偶e wybiera膰 si臋 do lasu w lakierkach i zak艂ada膰 spodnie od dresu, do bia艂ej koszuli. Rozmawiali po rosyjsku i wznosili toasty.

"Je偶eli zaczn膮 艣piewa膰 co艣 bardzo smutnego i p艂aka膰, to znaczy, 偶e w艂a艣nie kogo艣 zakopali w lesie" - pomy艣la艂 Zi臋ba. - "To jest jednak charakter narodowy. Przynajmniej wiadomo, sk膮d maj膮 fors臋."

W pobli偶u kominka, po drugiej stronie sali przy d艂ugim stole, biesiadowa艂 ha艂a艣liwie kilkuosobowe, mieszane towarzystwo nale偶膮ce do m艂odego polskiego biznesu. Nikt nie mia艂 wi臋cej ni偶 czterdzie艣ci lat, nosili flanelowe, ocieplane kurtki w czarnoczerwon膮 krat臋, albo maskujacy przyodziewek z ameryka艅skiego demobilu, wszystko kosztowne i nowiutkie. Wr贸cili najwyra偶niej z polowania i obstawili kominek sztucerami i dubelt贸wkami, ale na stole kr贸lowa艂y telefony kom贸rkowe i papiery w plastikowych ok艂adkach. Japiszony. Ciekawe, czy kt贸ry艣 umie strzela膰.

Posiedzia艂 jeszcze troch臋, ale w ko艅cu zabrak艂o coli i trzeba by艂o i艣膰. Zreszt膮, nie by艂o to takie z艂e. Mia艂 pok贸j jak marzenie, m贸g艂 ogl膮da膰 telewizj臋, albo s艂ucha膰 deszczu, albo

spa膰 do syta i nikt nie bedzie niczego od niego chcia艂.

Notes le偶a艂 na nocnej szafce, obok popielniczki i telefonu.

Zi臋ba nie musia艂 si臋 nawet specjalnie zastanawia膰, 偶eby stwierdzi膰, 偶e to nie jego. To by艂o wida膰. Nie mia艂 notesu oprawionego w czarn膮, mi臋kko wyprawion膮 sk贸r臋 i nigdy nie b臋dzie mia艂. Podni贸s艂 go bezwiednie, a wtedy okaza艂o si臋 偶e to nie notes, tylko ksi膮偶eczka. Wydrukowana na cieniutkiej bibu艂ce, okr膮g艂膮, czyteln膮 czcionk膮, ale drobniutk膮, jak maczek. Modlitewnik? W艂asno艣膰 hotelu? Mo偶e poprzedni go艣膰 zostawi艂?

Nonsens.

Zajrza艂 na pierwsz膮 stron臋 i w u艂amku sekundy po偶egna艂 si臋 z logik膮. Jak cios w potylic臋. Jak nag艂e wej艣cie w cie艅.

"W艁ASNO艢C PANA ARTURA ZI臉BY"

Drukiem. T膮 sam膮 czcionk膮, kt贸r膮 wydrukowano ca艂膮 ksi膮偶eczk臋. Nie by艂 to 偶aden r臋czny, czy maszynowy dopisek. Napis powsta艂 na tej samej bibu艂ce i w tym samym momencie, kiedy produkowano ca艂o艣膰. Od艂o偶y艂 notes powoli na stolik i zdj膮艂 s艂uchawk臋 telefonu. Porusza艂 si臋 jak we 艣nie, albo wysokiej gor膮czce. Nie mysla艂. W jego m贸zgu panowa艂a g艂ucha, watowana cisza. Wdusi艂 zero.

-Dzwoni臋 z pokoju trzydziesci osiem. Czy przysz艂a do mnie jaka艣 przesy艂ka?

- Zaraz, trzydzie艣ci osiem...nie, przykro mi, nie by艂o zadnej poczty. Jezeli co艣 przyjdzie, to zadzwonimy, albo recepcjonista powie panu przy okazji. Staramy sie nie zak艂贸ca膰 go艣ciom wypoczynku.

- Czy maj膮 pa艅stwo jaki艣 sw贸j folder, chcia艂bym poleci膰 znajomym.

- To bardzo mi艂o z pa艅skiej strony, foldery s膮 w recepcji.

- Dzi臋kuj臋, powiedzia艂 mechanicznie i od艂o偶y艂 ostro偶nie s艂uchawk臋. Si臋gn膮艂 po ksi膮偶eczk臋, ale ba艂 si臋 otworzy膰. Materia艂 reklamowy? Wygra艂es jedna z nagr贸d, wsr贸d kt贸rych jest pi臋膰 miliard贸w, albo gipsowe krasnale, ale musisz tylko kupi膰 nasz komplet garnk贸w w cenie samochodu? A mo偶e to 偶art? Nie ma si臋 co oszukiwa膰. Nie by艂o do niego 偶adnych przesy艂ek. Kto艣 go wytropi艂 w tej le艣nej g艂uszy, w motelu, w kt贸rym zatrzyma艂 si臋

przypadkiem, nawet nie wiedz膮c gdzie jest. Kto艣 go dopad艂 i czego艣 chcia艂.

Zupe艂nie spokojnie dopu艣ci艂 do 艣wiadomosci, 偶e dzieje si臋 co艣 niemo偶liwego. Tak po prostu.

Otworzy艂 ksi膮偶eczk臋.

To nie jest 偶aden 偶art, przyjacielu, loteria reklamowa ani folder hotelowy. Nie musisz si臋 niczego obawia膰. Nie jeste艣my 偶adn膮 mafi膮, urz臋dem, czy sekt膮. Wiemy, 偶e potrzebujesz pomocy i w艂a艣nie chcemy ci jej udzieli膰. Bez zadnych warunk贸w i jakichkolwiek koszt贸w z twojej strony."

- Akurat - powiedzia艂 ponuro Zi臋ba. - Nie ma niczego za darmo, z wyj膮tkiem przyn臋ty. Tego akurat, to si臋 dobrze nauczy艂em.

Oczywi艣cie, nie ma niczego za darmo, ale akurat w tym przypadku, ty juz swoje zap艂aci艂e艣. Tym razem nie kupujesz niczego, tylko odbierasz zaleg艂膮 pensj臋. Czy nigdy nie mia艂e艣 wra偶enia, 偶e z twoim 偶yciem co艣 jest nie w porz膮dku?"

- Mowa - powiedzia艂 Zi臋ba. Poczu艂 rodz膮cy si臋 gdzie艣 w 艣rodku histeryczny chichocik. Robi艂o si臋 coraz dziwniej. Zaczyna艂 czu膰 ciarki na plecach i g艂owie.

"Tysi膮ce razy szuka艂e艣 odpowiedzi, zadawa艂e艣 retoryczne pytania, szuka艂e艣 przyczyny w sobie i na zewn膮trz. Modli艂e艣 si臋 i cierpia艂e艣. Pracowa艂e艣 i stara艂e艣 si臋, ale zawsze mia艂e艣 do czynienia ze znacznie twardszym materia艂em ni偶 inni. Oni rze藕bili swoje 偶ycie w glinie, a ty w granicie. Tylko, 偶e go艂ymi r臋kami nie mozna rze藕bi膰 granitu. My chcemy da膰 ci d艂uto."

- Kurwa - wyszepta艂 Zi臋ba i z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. - Co tu si臋 dzieje? Co to, kurwa jest?

"To jest pomoc dla ciebie. Usi艂ujesz gra膰 blotkami, bo takie karty przypad艂y ci w udziale, a my chcemy to zmieni膰. Chcemy, 偶eby艣 od tej pory mia艂 asa"

Zi臋ba cisn膮艂 ksi膮偶eczk臋 na tapczan i wsta艂. Trz臋s艂y mu si臋 r臋ce kiedy zapala艂 papierosa i trz臋s艂y si臋 kiedy wcisn膮艂 je do kieszeni koszuli i zacz膮艂 chodzi膰 po pokoju. Nosi艂o go. Okno i las szumi膮cy ulew膮, nocny stolik z telefonem i lampk膮. I z t膮 piekieln膮 ksi膮偶eczk膮. Chodzi艂. Okno, stolik. Obraz na 艣cianie: mg艂a, szuwary, stadko kaczek na szarym niebie, br膮zowe wy偶艂y i dw贸ch facet贸w w br膮zowo p艂owych kurtkach z jesiennym kamufla偶em. Strzelby.

Jezu. Ta ksi膮偶ka z nim gada艂a. Naprawd臋. On sobie my艣la艂, a tam sta艂y jak w贸艂 odpowiedzi. Chodzi艂. Okno, 艂贸偶ko.

Przeczesa艂 palcami w艂osy, wy艂ama艂 z trzaskiem k艂ykcie. Chodzi艂. Lodowate dreszcze czu艂 ju偶 na plecach i g艂owie pod w艂osami. Stawa艂y mu d臋ba. Oszala艂em. M贸g艂by tak chodzi膰 ca艂膮 noc.

Chryste.

A gdzie艣 w g艂臋bi jego duszy pomalutku kie艂kowa艂a nadzieja. Ta nie艣mia艂a, ale 偶ywotna jak kot nadzieja wszystkich strace艅c贸w, kt贸ra kaze im wstawa膰 rano, i przyj膮膰 kolejne ciosy, kt贸ra szepce cichutko, 偶e tym razem b臋dzie inaczej, 偶e kiedy艣 wszystko si臋 zmieni, kt贸ra pcha ich w 艂apy kolejnego nieszcz臋艣cia, kt贸ra daje 偶er wszystkim cwaniakom. M贸wi ci: to ju偶! Uda艂o si臋, 艂ap okazj臋! I kupuj膮 fa艂szywe akcje, losy na loteri臋 i tombakowe pier艣cionki. Bo nie ma 偶adnych okazji, nigdy nic si臋 nie zmieni, a przed twoim okienkiem nigdy nie wstanie s艂o艅ce. Bo nale偶ysz do przegranych. Wygrywa si臋 albo przy ka偶dej okazji, albo wcale.

Usiad艂 i otworzy艂 ksi膮偶eczk臋. Na nadziej臋 nie ma rady. Rozprzestrzenia si臋 jak po偶ar.

“Wcale tak nie musi by膰. Niekt贸rzy powiedz膮 ci, 偶e wszystko si臋 r贸wnowa偶y, ale to nieprawda. K艂ami膮. Powinno si臋 r贸wnowa偶y膰, ale jest inaczej. Powiedz膮 ci, 偶e tracisz jedno, a zyskujesz drugie. Ich zdaniem, to 偶e masz dzieci, r贸wnowa偶y to, 偶e nie masz im co da膰 je艣膰. W rzeczywisto艣ci, jeste艣 zaprzeczeniem r贸wnowagi. Jeste艣 anomali膮. Mo偶esz nam wierzy膰, to ma znaczenie. Jeste艣 zaprzeczeniem statystyki i chodz膮c膮 ofiar膮 chaosu. My chcemy przywr贸ci膰 r贸wnowag臋 i dlatego wyci膮gamy do ciebie r臋k臋. Oczywi艣cie, nie jeste艣 jedynym takim przypadkiem. Jeste艣 tylko ma艂ym krokiem na drodze do harmonii, ale ka偶dy krok jest r贸wnie wa偶ny. 呕adnego nie mo偶na omin膮膰. I nie chodzi tylko o twoje szcz臋艣cie, kt贸rego zosta艂e艣 pozbawiony. Tw贸j przypadek nie wytr膮ci 艣wiata z r贸wnowagi, ale sumuje si臋 z innymi i wtedy umieraj膮 ludzie. 艢wiat to naczynia po艂膮czone, a wojna, fanatyzm, szale艅stwo, mord, pow贸d藕 i susza, to tylko r贸偶ne twarze tego samego chaosu, kt贸ry w艂ada twoim 偶yciem. Dlatego nie b贸j si臋 i chwy膰 wyci膮gni臋t膮 do ciebie r臋k臋".

- Dobrze, ale co mam robi膰? - jekn膮艂 Zi臋ba. Do tej pory my艣la艂, 偶e jest po prostu ma艂ym, nieszcz臋艣liwym cz艂owieczkiem, kt贸ry opad艂 z si艂, a tu okazuje si臋, 偶e jest chodz膮c膮 apokalips膮.

- Tw贸j przypadek, jest na szcz臋艣cie bardzo prosty. Jeste艣 po prostu zablokowany. Nie mo偶esz wyrwa膰 si臋 z marazmu i wywalczy膰 sobie satysfakcjonuj膮cej egzystencji, poniewa偶 zawsze stan膮 ci na drodze okoliczno艣ci, kt贸re zapewni膮 ci niepowodzenie. To bardzo silna anomalia, ale prosta do zwalczenia. Wystarczy tylko jeden czynnik, a 艣ciana, kt贸ra ci臋 przyt艂acza, runie. Musisz mie膰 pieni膮dze."

- A to ci nowina.

"Na razie, nie mo偶esz ich sam zdoby膰. Na tym w艂a艣nie polega zaburzenie. Nie zarobisz ich ani nie ukradniesz. Nie zdob臋dziesz niczego, co ma jak膮kolwiek warto艣膰. Im mocniej b臋dziesz si臋 stara艂, tym silniejszy napotkasz op贸r. Bed膮 ci si臋 przydarza艂y rzeczy granicz膮ce z cudem, zreszt膮 do艣wiadczy艂e艣 tego ju偶 nadto. Znasz to doskonale, jeste艣 ekspertem od niekorzystnych zbieg贸w okoliczno艣ci. Chaos jest oszcz臋dny. Twoja anomalia koncentruje si臋 na pieni膮dzach, poniewa偶 to w zupe艂no艣ci wystarczy. Mo偶na wynie艣膰, lub pogr膮偶y膰 cz艂owieka, wy艂膮cznie za pomoc膮 pieni臋dzy. Mo偶na rozbija膰 ma艂偶e艅stwa, dr臋czy膰 dzieci, albo mordowa膰, wy艂膮cznie za pomoc膮 przep艂ywu pieni臋dzy. Mo偶na zaburza膰 r贸wnowag臋 i wywo艂ywa膰 chaos. Dlatego musimy da膰 ci bro艅 do r臋ki. Dajemy ci co艣 co sprawi, 偶e nigdy nie b臋dziesz ju偶 mia艂 k艂opot贸w z pieni臋dzmi. Kiedy przeczytasz t臋 instrukcj臋 do ko艅ca, na ok艂adce znajdziesz w kieszonce Absolutn膮 Kart臋 Kredytow膮. To nie jest karta 偶adnego banku. To uniwersalny ekwiwalent pieni臋dzy. M贸g艂by wygl膮da膰 jakkolwiek, ale ta forma, b臋dzie dla ciebie najwygodniejsza w u偶yciu."

Nawet nie mia艂 si艂y si臋 smia膰. Obmaca艂 ksi膮偶eczk臋 i obejrza艂 ok艂adki, ale nie znalaz艂 niczego. Dobre sobie.

"Karta nale偶y wy艂膮cznie do ciebie. Nie mo偶na ci jej ukra艣膰, nie mo偶esz jej zgubi膰, ani straci膰 w inny spos贸b. Je偶eli z jakiegokolwiek powodu nie b臋dziesz m贸g艂 jej znale藕膰, nast臋pnego dnia pojawi si臋 ona w zasi臋gu twojej r臋ki.

Zasi臋g jej dzia艂ania nie jest niczym ograniczony. Gdziekolwiek na 艣wiecie by艣 si臋 nie znalaz艂, je偶eli ludzie sprzedaj膮 tam i kupuj膮, karta b臋dzie dzia艂a艂a. Wystarczy j膮 pokaza膰 zamiast zap艂aty. Je偶eli w tym miejscu honoruj膮 jakiekolwiek karty kredytowe, zachowaj膮 si臋 tak, jakby艣 u偶y艂 w艂a艣nie takiej karty. Je偶eli nie, obejrz膮 j膮 i zwr贸c膮 ci - kupiony w艂a艣nie towar b臋dzie nale偶a艂 do ciebie."

- Kpiny - powiedzia艂 oszo艂omiony Zi臋ba. - Przecie偶 to po prostu kradzie偶.

"To nie jest kradzie偶, poniewa偶 sprzedawca oddaje ci towar dobrowolnie i tylko do takiej sumy, na jak膮 go sta膰. Wz贸r na karcie powoduje, 偶e oddaje ci towar za darmo na takiej samej zasadzie, na jakiej sam wzi膮艂by go sobie do domu, podarowa艂 komu艣, albo poni贸s艂 koszta reklamy. Ograniczeniem jest wysoko艣膰 rachunku, poniewa偶 nie mo偶esz za pomoc膮 tej karty zrujnowa膰 nikogo, albo wp臋dzi膰 go w k艂opoty finansowe. Odda ci tyle ile b臋dzie m贸g艂. Najlepiej Karta b臋dzie dzia艂a艂a wobec przedstawicieli naprawd臋 du偶ych firm. Jej dzia艂anie przenosi si臋 w g贸r臋 hierarchii s艂u偶bowej, nawet wobec tych, kt贸rzy jej nie widzieli. Mimo to, widz膮c tw贸j rachunek bez najmniejszych w膮tpliwo艣ci potraktuj膮 go tak samo, jak rozliczenie czyjej艣 delegacji, koszta reprezentacyjne, albo co艣 podobnego.

Je偶eli sprzedawca nie b臋dzie w stanie zrezygnowa膰 z zap艂aty za swoje towary czy us艂ugi, po prostu grzecznie ci odm贸wi. Nie b臋dzie 偶adnej sensacji, ani skandalu. Ale - wy艂膮cznie wtedy, gdy naprawd臋 nie b臋dzie m贸g艂 sobie na to pozwoli膰. Karta wyzwala w ludziach altruizm wobec twojej osoby, niezaleznie od indywidualnego sk膮pstwa, czy zapobiegliwo艣ci."

- Rany boskie, zwariowa艂em - jekn膮艂 ol艣niony nagle Zi臋ba. - Naprawd臋 zwariowa艂em, to wszystko s膮 moje urojenia. To dlatego wydaje mi si臋, 偶e ta ksi膮偶ka ze mn膮 gada. Jestem 艣wirem.

Wsta艂 i znowu zacz膮艂 chodzi膰. Mimo 偶e powiedzia艂 to na g艂os, wcale nie uwierzy艂. To by艂oby zbyt proste. Wszystko co widzia艂 za oknem by艂o zbyt realne. I jego w膮tpliwo艣ci i szum

deszczu za oknem i dotyk wilgotnych d偶ins贸w na udach i zapach tego pokoju. Czu艂, 偶e nie zwariowa艂. Przynajmniej jeszcze nie. Chodzi艂, a tymczasem nadzieja bra艂a si臋 za niego na dobre. Czu艂 narastaj膮ce stopniowo, g艂usz膮ce strach podniecenie. Czu艂, 偶e w zasi臋gu jego r臋ki mo偶e znale藕膰 si臋 klucz do innego 艣wiata. Takiego, w kt贸rym Zi臋ba jest zupe艂nie kim艣 innym. M贸g艂 wywo艂a膰 zmian臋. Sprawi膰, by jego 偶ycie przesta艂o p艂yn膮膰 ustalonym torem. Jednocze艣nie przera偶a艂o go to - magiczna karta, zast臋puj膮ca pieni膮dze? Jaka艣 tajemnicza ksi膮偶eczka, list od ludzi, kt贸rzy chc膮 przywr贸ci膰 艣wiatu r贸wnowag臋? I czy to wszystko naprawd臋 by艂o takie proste? Czy rzeczywi艣cie wystarczy troch臋 forsy, 偶eby naprawi膰 jego ma艂偶e艅stwo, uspokoi膰 znerwicowan膮 psychik臋, pozwoli膰 mu odzyska膰 godno艣膰, pogodzi膰 si臋 z tym, 偶e ju偶 na zawsze zosta艂 ojcem?

Po namy艣le doszed艂 do wniosku, 偶e tak. W艂a艣ciwie wszystkie jego problemy bra艂y si臋 z braku pieni臋dzy i na nim polega艂y. Taka karta rzeczywi艣cie uniezale偶ni艂aby go od kaprys贸w losu i sprawi艂aby, 偶e z jego 偶ycia znikn膮艂by strach. Oczywi艣cie, pod warunkiem, 偶e to nie jest jaki艣 niesamowity dowcip. W ko艅cu jego w膮tpliwo艣ci mo偶na by艂o przewidzie膰, w ko艅cu wr贸偶bici jako艣 to robi膮. Taka karta... No, ale na razie nie by艂o 偶adnej karty.

Wprawdzie napisali "po przeczytaniu instrukcji", a on jeszcze nie przeczyta艂...do diab艂a z tym!

-Zap艂acisz - powiedzia艂 ten gderliwy, ma艂y staruszek w jego g艂owie. - Nie ma niczego za darmo. Zap艂acisz za to i to z procentami.

Straszliwe podejrzenie narodzi艂o si臋 tam, gdzie mieszka艂 jego strach - gdzie艣 pod splotem s艂onecznym i pop艂yn臋艂o w g贸r臋. By艂o tak absurdalne, ze przez chwil臋 stara艂 si臋 tego nie dopuszcza膰 do 艣wiadomo艣ci, ale by艂o za p贸藕no. Wiedzia艂.

- Szatan - powiedzia艂 dr偶膮cym g艂osem w kierunku ksi膮偶eczki. Wcale nie wyda艂o mu si臋 to 艣mieszne. To nie by艂a 偶adna przeno艣nia. Normalny, najprawdziwszy, kurwa diabe艂 prosto z cuchn膮cej otch艂ani piek艂a wyci膮gn膮艂 艂apy po jego dusz臋. Dygoc膮cymi r臋kami podni贸s艂 instrukcj臋. W pierwszej chwili chcia艂 j膮 cisn膮膰 przez okno, ale otworzy艂. Musia艂 wiedzie膰, co b臋dzie dalej. Diabe艂 - to mog艂o wiele t艂umaczy膰. Pojawienie si臋 ksi膮偶ki, jej niewiarygodne mo偶liwo艣ci, karta, przecie偶 to najprawdziwsze kuszenie. Co powinien zrobi膰? Jak na z艂o艣膰, do spanikowanego m贸zgu przysz艂y mu tylko "Mistrz i Ma艂gorzata" Bu艂hakowa, oraz posta膰 Marcina Kabata z "Igraszek z diab艂em".

Nawet nie pami臋ta艂 偶adnej modlitwy.

- Apage satanas - wymamrota艂 dr偶膮cym g艂osem, jednak maj膮c poczucie, 偶e robi z siebie durnia. Nakre艣li艂 nad ksi膮偶eczk膮 dygoc膮cy znak krzy偶a i zajrza艂 do 艣rodka.

" To bardzo wa偶ny moment. Chwila, kt贸ra musia艂a nadej艣膰. Twoje watpliwo艣ci s膮 najzupe艂niej zrozumia艂e, dlatego trzeba to powiedzie膰 wyra藕nie: to nie ma nic wsp贸lnego z piek艂em, ani 偶adnymi si艂ami ciemno艣ci. Nie chcemy twojej duszy.

Pomy艣l: staramy si臋 raczej zmniejszy膰 oddzia艂ywanie chaosu, a nie zwi臋ksza膰. Chcemy raczej ocali膰 twoj膮 dusz臋 - jezeli pozostaniesz w obecnym stanie, to ile czasu up艂ynie zanim si臋 pogr膮偶ysz? Uciekniesz, pozostawiajac 偶on臋 i dzieci na pastw臋 losu? Pope艂nisz samob贸jstwo? Zaczniesz kra艣膰, albo popadniesz w alkocholizm? Jeszcze jedno: mo偶esz przyj膮膰 kart臋, albo j膮 odrzuci膰, zale偶y to wy艂膮cznie od ciebie. Nie chcemy niczego w zamian.

Powiedzmy wyra藕nie jeszcze jedn膮 rzecz: nie rozmawiasz w tej chwili r贸wnie偶 z Bogiem. Kategorie religijne nie pomog膮 ci w zrozumieniu tej sytuacji. Nale偶y j膮 rozumie膰 wy艂膮cznie jako pr贸b臋 przywr贸cenia r贸wnowagi.

Tak naprawd臋, nie rozmawiasz w tej chwili z nikim. Po prostu czytasz instrukcj臋 Absolutnej Karty Kredytowej. Nie staraj si臋 tego zrozumie膰, po prostu przyjmij do wiadomo艣ci. A teraz, prosz臋, odm贸w z nami kr贸tk膮 modlitw臋. "

Na nast臋pnej stronie znajdowa艂 si臋 precyzyjnie wydrukowany 艣wi臋ty obrazek, chyba replika jakiego艣 klasycznego obrazu, a obok kilka modlitw. Przeczyta艂 je na g艂os, tak sko艂owany, 偶e sam ju偶 nie wiedzia艂, czy to jest odpowied藕 na jego w膮tpliwo艣ci, czy nie. Najwyra藕niej mia艂 do czynienia z jak膮艣 inn膮 si艂膮, nie maj膮c膮 nic wsp贸lnego z religi膮. Czy szatan mo偶e drukowa膰 modlitwy? Czy B贸g ofiarowuje wybranym karty kredytowe? Mo偶e zadzwoni膰 do Kurii?

Zapali艂 papierosa i czyta艂 dalej, mimo 偶e by艂o mu troch臋 niedobrze. Chyba z nerw贸w.

Dalszy ci膮g ju偶 zupe艂nie przypomina艂 instrukcj臋 przys艂an膮 z banku. Tajemniczy autor t艂umaczy艂 jak u偶ywa膰 karty, jak kupowa膰, a jak podejmowa膰 w bankach got贸wk臋 i sk膮d ona si臋 bierze. Wszystko by艂o pomy艣lane tak, by pod艂膮czy膰 Zi臋b臋 do gigantycznego krwiobiegu koszt贸w w艂asnych, koszt贸w reprezentacyjnych, promocji i reklamy, ulg podatkowych i innych magicznych sztuczek ksi臋gowo艣ci. Mia艂 偶ywi膰 si臋 okruchami podbieranymi mo偶nym tego 艣wiata, a nie krzywdzi膰 maluczkich. Wygl膮da艂o to na robot臋 jakiego艣 kosmicznego Robin Hooda. Wreszcie napi臋cie ust膮pi艂o ekscytacji i Zi臋ba dosta艂 monstrualnego ataku histerycznego 艣miechu. Ca艂e napi臋cie ostatnich lat i godzin zesz艂o z niego na raz, wi臋c skr臋ca艂 si臋 ze 艣miechu na dywanie, rechota艂, kwicza艂, wy艂 i chichota艂, a偶 lekko zsika艂 si臋 w spodnie i le偶a艂 bezsilnie jak ryba na pla偶y, w mokrej bieli藕nie, z obola艂膮 przepon膮 i szcz臋k膮 chwytaj膮c spazmatycznie oddech i pokwikuj膮c s艂abo od czasu do czasu.

Wsta艂 z dywanu, otar艂 za艂zawione oczy, zmieni艂 bielizn臋, potem op艂uka艂 twarz zimmn膮 wod膮 i wypi艂 duszkiem ma艂膮 butelk臋 wody mineralnej znalezion膮 w lod贸wce.

Po tym ataku poczu艂, 偶e doszed艂 do kresu wytrzyma艂o艣ci. Po prostu przesta艂 si臋 ju偶 denerwowa膰, ekscytowa膰 i zastanawia膰. Zadzia艂a艂y bezpieczniki. Cz艂owiek zawsze si臋 zastanawia, co stanie si臋 z jego m贸zgiem kiedy zetknie si臋 z czym艣 przekraczaj膮cym granice wytrzyma艂o艣ci. Tymczasem, czasem nic si臋 nie dzieje - jest tak, jakby艣 podkr臋ci艂 potencjomentr. Pstryk - i ha艂as opada do zno艣nego poziomu.

艢luzy zosta艂y zamkni臋te i teraz czu艂 po prostu podniecenie. Zapali艂 nastepnego goldena i si臋gn膮艂 po instrukcj臋. Czyta艂 jak szalony, mimo, 偶e czu艂 ju偶 piasek pod powiekami. Nawet d艂onie przesta艂y mu dr偶e膰. W艂a艣ciwie ju偶 si臋 zdecydowa艂. W ko艅cu, uczciwie rzecz bior膮c, niczego ju偶 nie ryzykowa艂. W ko艅cu du偶o gorzej ju偶 nie mog艂o by膰.

Wisz膮ce na scianie japo艅skie pude艂ko, b臋d膮ce skrzy偶owaniem budzika i termometru pokazywa艂o dwudziest膮 drug膮 trzydzie艣ci dwie, oraz dziewi臋膰 stopni na zewn膮trz i dwadzie艣cia pi臋膰 wewn膮trz, kiedy sko艅czy艂 lektur臋.

Czu艂 si臋 ju偶 tylko zm臋czony. Przewr贸ci艂 ostatni膮 kartk臋 i wtedy dostrzeg艂 ledwo widoczne naci臋cie na czarnej sk贸rze ok艂adki. Wystawa艂 z niego male艅ki ro偶ek bia艂ego plastyku. Nie zauwa偶y艂 tego przedtem, zreszta ca艂kiem mo偶liwe, 偶e w og贸le wtedy tego nie by艂o. Rozchyli艂 naci臋cie i wtedy po raz pierwszy zobaczy艂 Absolutn膮 Kart臋 Kredytow膮.

Rzeczywi艣cie wygl膮da艂a jak karta kredytowa. Zacz臋艂y si臋 ju偶 pojawia膰 w Polsce i Zi臋ba kilka razy mia艂 je w r臋ku, cho膰 oczywi艣cie nigdy nie u偶ywa艂.

By艂a prostok膮tna, chyba plastykowa, wzd艂u偶 g贸rnej kraw臋dzi wyt艂oczone by艂o imi臋 i nazwisko Zi臋by, oraz jaki艣 numer kodowy, prawdopodobnie kamufla偶. Natomiast ornament niewatpliwie mia艂 znaczenie. Zi臋ba spojrza艂 na niego tylko raz - i uwierzy艂 natychmiast. Uwierzy艂 we wszystko: w dzia艂anie karty, w potyczk臋 mi臋dzy harmoni膮 i chaosem, w kt贸rej by艂 pionkiem, w rozmow臋 z Instrukcj膮, we wszystko. Przeczyta艂 o wp艂ywie tego wzoru na innych ludzi i otym, 偶e dla niego b臋dzie to tylko ciesz膮cy oko abstrakcyjny ornament, ale na co艣 takiego nie by艂 przygotowany. W sumie troch臋 to przypomina艂o ruchomy hologram, przedstawiaj膮cy kalejdoskopow膮 platanin臋 barwnych linii, ale ten motyw urzeka艂, ci膮gn膮艂 wzrok coraz g艂臋biej i g艂臋biej, w jak膮艣 t臋czow膮 otch艂a艅, gdzie wszystko znajdowa艂o si臋 w doskona艂ym spokoju i r贸wnowadze. Nie w martwym bezruchu, ale w艂a艣nie r贸wnowadze. Nie mo偶na by艂o oderwa膰 od niego wzroku, znajduj膮c coraz to nowe g艂臋bie i nowe kszta艂ty.

W g艂owie hucza艂o mu od mn贸stwa rad i informacji. Wiedzia艂, jak post臋powa膰 z urz臋dem podatkowym, jak si臋 zachowywa膰 w bankach i sklepach. Mia艂 w r臋ku kart臋 z mieni膮cym sie t臋czowym rysunkiem, brzemienn膮 potencjalnym bogactwem i dopiero teraz zacz膮艂 si臋 ba膰 naprawd臋. Nie czaj膮cych si臋 wok贸艂 tajemniczych si艂 rz膮dz膮cych losem, nie tego 偶e sta艂 na polu bitwy jakiej艣 nieludzkiej gry pomi臋dzy 偶ywio艂ami, ale tego, ze to wszystko oka偶e si臋 z艂ud膮, albo 偶artem. Karta ne b臋dzie dzia艂a艂a.

By膰 mo偶e nie ma 偶adnej karty, jest tylko przedwcze艣nie posiwia艂y dwudziestopi臋ciolatek siedz膮cy w male艅kim pokoju hotelowym i wpatruj膮cy si臋 z g艂upawym u艣miechem w swoje puste palce.

M贸g艂 to sprawdzi膰 bardzo 艂atwo. Wystarczy艂o zej艣膰 na d贸艂 do restauracji i zam贸wi膰 zaleg艂膮 kolacj臋. Wystarczy艂o tylko u偶y膰 karty. Nic prostszego. A mimo to siedzia艂 nadal w pokoju.

Dawno nie ba艂 si臋 a偶 tak, mimo 偶e przez ostatnie miesi膮ce doskonale pozna艂 smak strachu. Nie tylko zwyczajnego, nerwicowego l臋ku, ale prawdziwego, czarnego strachu, kt贸ry odbiera w艂adz臋 w nogach i umy艣le.

Wsta艂. Wiedzia艂, 偶e je艣li si臋 natychmiast nie ruszy, ten strach nigdy go nie opu艣ci.

- Czy honorujecie pa艅stwo karty kredytowe? - Trafi艂 na tego samego kelnera, z poci膮g艂膮, pobru偶d偶on膮 twarz膮 i dobrodusznymi, siwymi w膮sami.

- Tak, visa, master card, american express...

- A t臋..? - Po艂o偶y艂 kart臋 na stole, prosto na bia艂y obrus, czuj膮c w gardle bicie serca, tak dok艂adnie, jakby je po艂kn膮艂. Kelner spojrza艂 na kart臋 odruchowo, po czym drgn膮艂 i spojrza艂 dok艂adniej. Potem wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i podni贸s艂 j膮 do oczu.

- Wie pan, nie mam poj臋cia. Pozwoli pan, 偶e zapytam szefa.

Czeka艂. Straszne to by艂o czekanie. Zawsze tak by艂o. On czeka艂, a kto艣 decydowa艂. A potem przychodzili i og艂aszali wyrok. Rodzice, nauczyciele, wyk艂adowcy, lekarze. W t臋, albo we w t臋.

Najcz臋艣ciej we w t臋.

Kelner wyszed艂 z zaplecza i ruszy艂 wolnym krokiem w jego stron臋. Czu艂o si臋 co艣 niedobrego w tym jego wolnym kroku i stanowczym spokoju. Nie u艣miecha艂 si臋, nie rusza艂 energicznie, by odebra膰 zam贸wienie bogatego-klienta-z-kart膮.

Masywny Rosjanin z gro藕nym, gruzi艅skim obliczem wychyli艂 si臋 do ty艂u w stron臋 kelnera i powiedzia艂 co艣. Ten przystan膮艂 i nachyli艂 si臋 do go艣cia, jednak co chwil臋 zerka艂 na Zi臋b臋 twardym, zimnym wzrokiem.

Niedosz艂y milioner czu艂 ju偶 tylko ulg臋. To efekt szoku. W艣ciek艂o艣膰, rozczarowanie, 偶al i poni偶enie czeka艂y ju偶 w kolejce. Jednak w tej chwili chcia艂 ju偶 tylko, 偶eby to si臋 sko艅czy艂o.

Kelner podszed艂 do stolika i szurn膮艂 kart臋 po obrusie.

U艣miechn膮艂 si臋.

- Honorujemy te karty. Co pan zamawia?

Nast臋pnego dnia, po lekkim 艣niadaniu ( p艂atki kukurydziane, twaro偶ek ze szczypiorkiem, w臋dzona szynka z dzika, gor膮ce rogaliki, mas艂o, d偶em figowy, kawa ze 艣mietank膮, sok z mango), Zi臋ba zosta艂 w swoim pokoju. Sp臋dzi艂 ranek z d艂ugopisem w r臋ku, kre艣l膮c plany na hotelowej papeterii. Spisywa艂 listy zakup贸w i problem贸w kt贸rym wystarczy艂o tylko zapcha膰 g臋by pieni臋dzmi, by przeistoczy艂y si臋 z koszmaru w proste sprawy do za艂atwienia.

Wygl膮da艂o na to, 偶e samo znalezienie i kupienie mieszkania urz膮dzenie go i wyposa偶enie, a nie bra艂 pod uwag臋 jakich艣 niesamowitych luksus贸w, tylko przyzwoity, przeci臋tny standart, wype艂ni mu najbli偶szych kilka miesi臋cy. Zanosi艂o si臋 na to, 偶e b臋d膮 to bardzo mi艂e miesi膮ce, poniewa偶 odkry艂 w sobie jeszcze jedno: umia艂 si臋 cieszy膰. W膮tpi艂, by podczas wczorajszej kolacji m贸g艂 znale藕膰 kogo艣, komu sprawia艂aby podobn膮 przyjemno艣膰.

Urz膮dzi艂 sobie trzydniowe wakacje, podczas kt贸rych uczciwie odpracowa艂 wszystko, co tylko Motel "Sargasso" oferowa艂 w swoim folderze. Bilard, saun臋, lekcje jazdy konnej. Przez par臋 godzin obija艂 pi艂eczk膮 艣cian臋 na tartanowym korcie, nie bacz膮c na lodowat膮 m偶awk臋 i ci臋偶ki, przemoczony dres. Sp臋dzi艂 wiecz贸r w barze kosztuj膮c wszystkich nieznanych sobie alkoholi i dw贸ch kelner贸w odnios艂o go do pokoju. Strzela艂 do rzutk贸w, zmarnowa艂 mn贸stwo amunicji, ale po trzech godzinach uda艂o mu si臋 dwukrotnie rozstrzela膰 gliniany talerzyk i zarobi膰 na ironiczne brawa od obs艂ugi.

Wieczorem, czwartego dnia zadzwoni艂 do 偶ony. Jola mia艂a z艂amany, lodowaty g艂os jak zwykle. Jak zwykle by艂a zm臋czona i nie dawa艂a sobie rady z dw贸jk膮 dwuletnich bli藕ni膮t i zbuntowanym trzylatkiem. Mia艂a ju偶 wszystkiego do艣膰. Chcia艂a tylko wiedzie膰, kiedy Zi臋ba b臋dzie w domu i pomo偶e, kiedy b臋d膮 jakie艣 pieni膮dze, cho膰 w艂a艣ciwie z tonu g艂osu wynika艂o, 偶e straci艂a ju偶 nadziej臋 na cokolwiek i w艂a艣ciwie jest jej wszystko jedno.

Zrobi艂o mu si臋 jej potwornie 偶al.

- Jolu艣, poczekaj, to jest bardzo wa偶ne. Za艂atwiam kontrakt na ogromna sum臋. B臋d臋 mia艂 prowizj臋, to jest naprawd臋 kupa forsy...Nie, robi臋 to na w艂asn膮 r臋k臋, nie przez firm臋. Tam nic nie wiedz膮...poczekaj, m贸wi臋, 偶e po艣rednicz臋 w kontrakcie. Prowizja...nie wiem jeszcze, ale kupa forsy. Kasa. Je偶eli wszystko p贸jdzie dobrze, to kupimy mieszkanie, mo偶e nawet otworz臋 w艂asny interes...nie wyg艂upiam si臋 i jestem trze藕wy...nie wiem dok艂adnie kiedy, za kilka dni. Nie, nie mog臋 rozmawia膰, wyszed艂em na chwil臋 z rozm贸w. P贸藕niej ci wszystko opowiem...musz臋 lecie膰...pa.

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 z ci臋zkim sercem i obola艂ym sumieniem. Biedna Jola...tam w tle przez ca艂y czas s艂ycha膰 by艂o wrzeszcz膮ce pandemonium i r贸wny, ostry jazgot Pani Ordynator Zi臋bowej, kt贸ra jak zwykle wymaga艂a dla siebie ca艂ej uwagi, bo niniejszym mia艂a co艣 do zakomunikowania i guzik j膮 obchodzi艂o, czy akurat rozmawiasz przez telefon, przewijasz niemowl臋, czy musisz wyj艣膰.

To nic, kochanie, jeszcze tylko kilka dni, a potem b臋dziesz wreszcie we w艂asnym domu, gdzie nikt nie b臋dzie na ciebie wrzeszcza艂, nikt nie rzuci ci w twarz mokrych pieluch, nikt nie b臋dzie ci臋 cz臋stowa艂 z艂o艣liwo艣ciami, ani uwa偶a艂 za "osob臋 nieodpowiedni膮". Ju偶 nigdy nie b臋dziesz p艂aka膰 na sam widok rachunku, ani sprzedawa膰 ostatniej bi偶uterii, 偶eby dzieci mia艂y cho膰 jedn膮 rzecz od ciebie. Teraz ci to wynagrodz臋.

* * *

-S艂ysza艂em w 偶yciu r贸偶ne rzeczy - powiedzia艂 powoli Stefan. - Widzia艂em na w艂asne oczy, jak jeden polityk 艂azi艂 po ogniu boso, widzia艂em ducha i raz nad Sahar膮 widzia艂em autentyczne UFO. W Indiach widzia艂em, jak faceci masowo przebijali si臋 hakami i ig艂ami, a偶 wygl膮dali jak je偶e, ale nie krwawili. Ale takiej bzdury...

Siedzieli w mieszkaniu Stefana, urz膮dzonym ze specyficznym smakiem samotnika. Zi臋ba na sk贸rzanym fotelu, z kieliszkiem rumu Havana club w r臋ku, a Stefan za swoim biurkiem. Zi臋ba obraca艂 delikatnie palcami stopk臋 kieliszka, zerkaj膮c k膮tem oka na tarcz臋 swojego tytanowego Tag Heuera. Czeka艂 na reakcj臋 przyjaciela. Nadal lubi艂 to jego mieszkanie, w kt贸rym kiedy艣, (miesi膮c temu? Przed dwudziestu laty?) znajdowa艂 jedyny, kr贸tkotrwa艂y azyl. Teraz wydawa艂o mu si臋 nieco klaustrofobiczne i ciasne, meble by艂y zagracone, a 艣ciany b艂aga艂y o now膮 warstw臋 bia艂ej farby. Jako艣 dot膮d tego nie zauwa偶y艂.

- Wchodzisz w sp贸艂k臋? - zapyta艂.

- S艂uchaj, to jest osobna sprawa. Ja jestem wolny strzelec i nie lubi臋 si臋 wi膮za膰, ale to brzmi nie藕le. Rzeczywi艣cie s膮 pomys艂y na kapitalne reporta偶e, kt贸rych nikomu nie chce si臋 robi膰 i moje wej艣cia w kilku telewizjach wystarcz膮, 偶eby takie rzeczy sprzeda膰. Je偶eli obiecasz mi 偶e nigdy nie padnie taki argument, 偶e to ty podpisujesz rachunki, wi臋c jako producent b臋dziesz decydowa艂 o wszystkim, je偶eli b臋dziesz si臋 chcia艂 ode mnie uczy膰, nie ma sprawy. Zaryzykuj臋. Ale w terenie ja dowodz臋. Czekaj, o tym zawsze mo偶emy pogada膰, tamto jest wa偶niejsze. Musz臋 wiedzie膰 sk膮d masz fors臋. Albo mi ufasz, albo nici z tego. Buchn膮艂e艣 jakim艣 mafiosom?

- Stefan, czy ja ci臋 kiedykolwiek w 偶yciu ok艂ama艂em?

- Owszem, pami臋tasz Edyt臋?

- Nie wyg艂upiaj si臋, mieli艣my po siedemna艣cie lat, a ja spa艂em z ni膮 raz, przez pomy艂k臋 w艂a艣ciwie, poza tym to by艂 incydent, a ja 艂ga艂em wy艂膮cznie po to, 偶eby ochroni膰 tw贸j zwi膮zek, durniu jeden. Sk膮d mia艂em wiedzie膰, 偶e ta idiotka ci臋 rzuci? Czy kiedykolwiek potem ci臋 ok艂ama艂em?

- Nobra...Tracisz prac臋. M贸wi臋 ci: jed藕 odpocz膮膰 i zabra膰 my艣li. Jedziesz. Po tygodniu wracasz Range Roverem, wynajmujesz 偶onie i dzieciom apartament w "Merkurym", kupujesz pi臋ciopokojowe mieszkanie, remontujesz je, kupujesz dzieciom wymarzone zabawki, ubierasz Jolk臋 jak Michelle Pfeiffer na wr臋czanie Oskara...

- Sama si臋 tak ubra艂a - przerwa艂 Zi臋ba.

- W porz膮dku, lotnicza kurtka z barankiem, to te偶 nie jest szczyt gustu, je偶eli chcesz wiedzie膰. A potem przychodzisz tu z butelk膮 zupe艂nie niesamowitego kuba艅skiego rumu, kt贸ry musia艂e艣 sprowadzi膰 z Czech, i paczk膮 Amphory Scotch Whisky, kt贸rej nie pali艂em od o艣miu lat, 偶eby opowiedzie膰 mi jak膮艣 taoistyczn膮 histori臋 o walce harmonii z chaosem, o tym, 偶e tw贸j pech jest przyczyn膮 wojny w Bo艣ni i 偶e si艂y Ying podarowa艂y ci magiczny plastik zast臋puj膮cy pieni膮dze? Chcesz w mord臋?

Zi臋ba wyci膮gn膮艂 z wewn臋trznej kieszeni portfel, z portfela kart臋 i rzuci艂 na st贸艂. Stefan od艂o偶y艂 na chwil臋 fajk臋 i podni贸s艂 plastykowy prostok膮t do 艣wiat艂a.

- Nobra...- wymrucza艂 w brod臋. - Wygl膮da na autentyczn膮 kart臋 kredytow膮, jakkolwiek nieznanej firmy. Tu jest nazwisko, numery, ten kiczowaty obrazek wygl膮da na hologram, ca艂kiem 艂adny, tylko dlaczego nie ma 偶adnego banku? 艁adna. No, 艂adna cholera.

- Czy ten nocny na parterze jest otwarty?

- Otwarty.

- No, to si臋 zbieraj - idziemy na d贸艂 po coca-col臋 i cytryn臋 do rumu.

-To niczego nie dowodzi - upiera艂 si臋 Stefan, kiedy wr贸cili na g贸r臋. Mog艂e艣 jej zap艂aci膰 wcze艣niej, a zreszt膮 tam honoruj膮 karty kredytowe - mogli nie zauwa偶y膰, 偶e ta jest jaka艣 lewa. Zi臋ba znieruchomia艂 na chwil臋 z kurtk膮 d艂oni, po czym zn贸w wydoby艂 kart臋 i wr臋czy艂 os艂upia艂emu Stefanowi.

- Przyjrzyj si臋 dobrze - powiedzia艂. Stefan popatrzy艂 na rysunek, potem na Zi臋b臋. Bawi艂 si臋 przez chwil臋 kart膮 nachylaj膮c j膮 w r贸偶nych kierunkach i obserwuj膮c wz贸r.

- Po偶ycz mi pi臋膰 milion贸w - wypali艂 znienacka Zi臋ba. Stefan zamy艣li艂 si臋, pykn膮艂 z fajki, po czym spojrza艂 machinalnie na art臋 i westchn膮艂.

-To jest co艣 o czym chcia艂em ci powiedzie膰 - wyzna艂 ponuro - Troch臋 mi g艂upio. Czyta艂em ostatnio taki artyku艂, dosy膰 zabawny, by艂a tam lista uniwersalnych rad dla d偶entelmena. Po prostu dla jaj, ale jedna rzecz da艂a mi do my艣lenia...No dobra. Postanowi艂em, 偶e nie b臋d臋 ci ju偶 po偶ycza艂 pieni臋dzy.

Zi臋ba podni贸s艂 ze zdumieniem brwi. Tego si臋 nie spodziewa艂.

- Doszed艂em do wniosku, 偶e je偶eli przyjaciel naprawd臋 potrzebuje pieni臋dzy, to nie powinno si臋 po偶ycza膰 - potem musi ci odda膰, nie zawsze mo偶e, i to jest niezr臋czna sytuacja. Dlatego dam ci te pi臋膰 milion贸w. Nie chc臋, 偶eby艣 oddawa艂, rozumiesz? Zreszt膮, g艂upio mi, ze do tej pory ci po偶ycza艂em, a ty by艂e艣 w takim do艂ku. Masz rodzin臋 na utrzymaniu, a ja - u艣miechn膮艂 si臋 - jako艣 przebiduj臋 za te dwadzie艣cia pi臋膰 w tym miesi膮cu.

Si臋gn膮艂 do kieszeni d偶ins贸w, wyci膮gn膮艂 ma艂y portfelik i nim Zi臋ba zd膮偶y艂 zaprotestowa膰, odliczy艂 dziesi臋膰 sztywnych, nowiutkich banknot贸w.

- Stefan opanuj si臋, przecie偶 to by艂 tylko test. No, zabieraj to kretynie, chcia艂em ci tylko pokaza膰, 偶e karta dzia艂a.

- Rozumiem, co chcesz powiedzie膰, ale to g艂upie - przecie偶 dla mnie wystarczy, a ty masz rodzin臋 na utrzymaniu...

- Stefan, ty durniu, nie potrzebuj臋 偶adnych pieni臋dzy! - rykn膮艂 Zi臋ba. - Nie potrzebuj臋, rozumiesz? Jestem bogaty. 呕yj臋 poza ca艂膮 t膮 paranoj膮 - mam wszystko za darmo. Wszystko czego potrzebuj臋 i wi臋cej. Pieni膮dze to dla mnie teraz obrazki - 艂apiesz? Potrzebuj臋 koszul臋 - id臋 do sklepu i bior臋 sobie koszul臋. Jak膮 chc臋, a nie na jak膮 mnie sta膰. Pokazuj臋 ludziom kart臋 i koniec. Chc臋 buty, bior臋 buty. A jak potrzebuj臋 pieni臋dzy, id臋 do banku i prosz臋 o pieni膮dze. Schowasz wreszcie t臋 sa艂at臋 i nalejesz w贸dki? Obud藕 si臋!

- No nie wiem...- powiedzia艂 Stefan. - Ja naprawd臋 czyta艂em taki artyku艂 i tak sobie pomy艣la艂em...karta...to jaka艣 paranoja. Skol! - Podni贸s艂 kieliszek, zakr臋ci艂 bursztynowym p艂ynem w 艣rodku i jednym ruchem wla艂 go do gard艂a. Mlasn膮艂 i stukn膮艂 kieliszkiem w matowy, czarny stolik.

Zi臋ba te偶 wypi艂 i szybko sp艂uka艂 col膮 karmelowy smak trzciny cukrowej.

- Za Afryk臋, bracie - powiedzia艂. - Za Himalaje, Zanzibar, Chiny i R贸w Maria艅ski. Za wszystkie cuda, kt贸re mo偶emy sfilmowa膰 i pokaza膰 ludziom. Za ca艂y pieprzony, kolorowy 艣wiat.

A potem, kiedy sko艅czy艂 si臋 rum Havana Club i Zi臋ba z wysi艂kiem zam贸wi艂 sobie taks贸wk臋, Stefan odprowadzi艂 go do windy i podaj膮c r臋k臋 na po偶egnanie, wsun膮艂 mu w d艂o艅 dziesi臋膰, z艂o偶onych pi臋膰dziesi臋cioz艂otowych banknot贸w.

* * *

Przez nast臋pne p贸艂 roku Zi臋ba zr贸s艂 si臋 z kart膮 i przyzwyczai艂. Sta艂a si臋 przed艂u偶eniem jego cia艂a i wcale nie chodzi艂o po prostu o pieni膮dze. Karta zapewnia艂a mu nieznane dot膮d poczucie bezpiecze艅stwa. Pieni膮dze nie daj膮 szcz臋艣cia. W porz膮dku. Ale mog膮 od niego skutecznie odgrodzi膰. O inne rzeczy, takie kt贸rych nie trzeba kupowa膰, m贸g艂 si臋 zatroszczy膰 sam. Teraz to wiedzia艂.Ca艂y 艣wiat kr臋ci艂 si臋 wok贸艂 nich - mog艂y 艂ama膰 i zmienia膰 ludzi, czyli dokonywa膰 wi臋cej, ni偶 jakakolwiek resocjalizacja, albo wychowanie, mog艂y wynosi膰 na szczyty tych, kt贸rzy w przeciwnym razie nigdy by si臋 na nich nie znale藕li, mog艂y te偶 pogr膮偶a膰 warto艣ciowych i zamienia膰 ich w n臋dzarzy. Miliardy gin臋艂y, oddawa艂y innym cia艂o i umys艂, cierpia艂y i skazywa艂y si臋 na niewolnicz膮 prac臋 do ko艅ca 偶ycia; wy艂膮cznie z powodu pieni臋dzy. 艢wiat 偶y艂 fors膮, a Zi臋by to nie dotyczy艂o. 呕y艂 sobie spokojnie, bezpiecznie os艂oni臋ty ma艂ym, prostok膮tnym kawa艂kiem plastyku. Nie przejmowa艂 si臋 inflacj膮, zasi艂kami, op艂atami, podatkami, czynszami i c艂ami. Niczym, co zaprz膮ta艂o po艂ow臋 energii wszystkich innych. Wszystkich poza nim.

Nikomu poza Stefanem nie powiedzia艂 o karcie. Nawet Joli. Zreszt膮, tak z zewn膮trz nie by艂o w tym niczego magicznego, ani niesamowitego, poza faktem, ze si臋 wzbogaci艂. U偶ywa艂 niejednej karty, mia艂 firm臋, gra艂 te偶 na gie艂dzie, ale raczej dla pozoru, wi臋c nie by艂o szansy, 偶eby ktokolwiek zauwa偶y艂 co艣 niezwyk艂ego, zw艂aszcza, 偶e dba艂, by jego standart nie odbiega艂 zbyt daleko od przeci臋tnego.

Wsp贸lpraca ze Stefanem uk艂ada艂a si臋 jak najlepiej. Wynaj臋li biuro, zatrudnili sekretark臋, ksi臋gowego, kamerzyst臋 i d藕wi臋kowca. Zi臋ba nafaszerowa艂 konto firmy po brzegi bankowymi pieni臋dzmi i robota ruszy艂a.

Najlepsze by艂o to, 偶e wcale nie musia艂 pracowa膰. Ale pewnego, pi臋knego, letniego przedpo艂udnia stwierdzi艂 nagle, 偶e t臋po gapi si臋 na program dla m艂odych matek i ze oszaleje, je偶eli nie znajdzie sobie jakiego艣 zaj臋cia. Przedtem nigdy by w to nie uwierzy艂.

Przedtem by艂 zwyk艂ym Jasiem Odbij-kart膮. Wstawa艂 zawsze o tej samej porze, zawsze niewyspany, zawsze z p艂aczliwym przekle艅stwem na ustach. Dop贸ki mia艂 prac臋, szed艂 do pracy. Wype艂nia艂 druki i umowy, przepisywa艂 korespondencj臋, telefonowa艂 i wype艂nia艂 polecenia. Zawsze odwala艂 nudn膮 stron臋 przedsi臋wzi臋膰, kt贸re obmy艣li艂 kto艣 inny, nigdy nie wiedzia艂 po co to robi i nie widzia艂 efekt贸w. Kiedy rozmy艣la艂 o tym swoim poprzednim 偶yciu, nie by艂 w stanie rozr贸偶ni膰 poszczeg贸lnych dni, ani miesi臋cy. Wszystko skoncentrowa艂o si臋 i zamaza艂o, jakby 偶ycie stanowi艂o tylko ma艂膮, gorzk膮 pigu艂k臋, kt贸r膮 nale偶a艂o za偶y膰 i umrze膰. Nie mia艂 poj臋cia, jak m贸g艂 to znosi膰. Szczeg贸艂y zatar艂y si臋, znik艂y dni i twarze, a jedynymi wspomnieniami by艂y strach i czekanie. Ba艂 si臋 codziennie, takim beznadziejnym, mdl膮cym strachem bez ko艅ca i jasnej przyczyny. Ba艂 si臋 偶e go wyrzuc膮, 偶e go opieprz膮, ba艂 si臋 urz臋d贸w, ba艂 si臋 rodzic贸w, ba艂 si臋 Joli, ba艂 si臋 rachunk贸w i ba艂 si臋 ka偶dego dnia.

Czekanie by艂o nawet gorsze. Przychodzi艂 do pracy i czeka艂, a偶 b臋dzie m贸g艂 wyj艣膰. Zaklina艂 wzrokiem wskaz贸wki, rysowa艂 na ma艂ych karteczkach odcinki czasu i odznacza艂 na nich ile ju偶 odsiedzia艂, a ile jeszcze mu zosta艂o. Potem wraca艂 wreszcie do domu i nieodmiennie okazywa艂o si臋, 偶e nie by艂o si臋 o co ubiega膰. W domu czeka艂a wiecznie ponura pani Ordynator, ci膮g艂e fochy i awantury, zapracowany i stale 艣pi膮cy ojciec, rozkojarzone i agresywne dzieci i zdruzgotana, gasn膮ca w oczach Jola. Bezustanny t艂ok, ba艂agan i bieda. Czeka艂 na weekendy, ale by艂y tak urocze, 偶e w poniedzia艂ek z ulg膮 szed艂 do pracy. 呕eby znowu czeka膰.

Teraz pracowa艂 jak szatan i sprawia艂o mu to ogromn膮 przyjemno艣膰. Po raz pierwszy w 偶yciu robi艂 co艣 naprawd臋. Wymy艣la艂 filmy i reporta偶e. Przygotowywa艂 researching, umawia艂 ludzi na wywiady, organizowa艂 prac臋 ekipy, uczy艂 si臋 pos艂ugiwa膰 kamer膮, sto艂em mikserskim i zestawem playbacku. Ani przez chwil臋 nie mia艂 wra偶enia ze pracuje. Wszystko go cieszy艂o, i wszystko by艂o naprawd臋. Ca艂y ogromny, barwny 艣wiat o kt贸rego istnieniu nie mia艂 poj臋cia. Oczywi艣cie wiedzia艂, 偶e gdzie艣 tam istnieje dzika przyroda, politycy, Wielkie Wstrz膮saj膮ce Wydarzenia, mafia sekty religijne, i inne niesamowite, gwa艂towne przejawy 偶ycia, ale wszystko to wydawa艂o mu si臋 nierealne. Realne by艂o zapyzia艂e biuro, z oknem wychodz膮cym na szare podw贸rko zastawione gara偶ami i magazynami. Realne by艂o zat艂oczone, brudne mieszkanko, k艂贸tnie i zaleg艂e rachunki. Realny by艂 strach i tarcza zegarka.

A teraz to wszystko min臋艂o. By艂 wsp贸艂w艂a艣cicielem firmy i wszystko wok贸艂 niego i ludzie i przedmioty, by艂y takie jak zadecydowa艂. Dawny 艣wiat powraca艂 tylko czasem, w 艣rodku nocy, a wtedy budzi艂 si臋 nagle, 艣ciskaj膮c w przepoconej d艂oni plastykow膮, magiczn膮 kart臋, kt贸ra pojawia艂a si臋 tam nie wiadomo sk膮d.

* * *

Kasinda p艂on臋艂a, podpalona przez w艂asnych mieszka艅c贸w. P艂on臋艂y stosy opon, ropa w beczkach, stosy 艣mieci. Cuchn膮ca na codzie艅 odpadkami, zgnilizn膮 i n臋dz膮 dzielnica Betebele dzi艣 rozsiewa艂a zapach t艂ustego, gryz膮cego dymu. To by艂 ogie艅 gniewu. Rozw艣cieczeni Hotha ta艅czyli wok贸艂 ognisk, wymachuj膮c maczetami, kijami i zaimprowizowanymi w艂贸czniami z pr臋t贸w zbrojeniowych, wybijaj膮c z matematyczn膮 precyzj膮 frenetyczny rytm afryka艅skiej furii, b臋bni膮c w blaszane 艣ciany sza艂as贸w, beczki i wypalone karoserie starych samochod贸w. Hotha chcieli wolno艣ci, 偶eby zabija膰 Batussi, Watou i bia艂ych. Batussi pojawiali si臋 w Betebele rzadko, a od kilku dni tylko przelatywali jej w膮skimi uliczkami w poobijanych landroverach rozpryskuj膮c b艂otniste ka艂u偶e, p艂osz膮c kury, psy i dzieci. Jedyni Batussi w Betebele nosili stare, natowskie he艂my i trzymali w d艂oniach karabiny Ka艂asznikowa. Starali si臋 na razie nie zadra偶nia膰 i tylko czasem, gdy okrzyki Hotha i grad kamieni na serio zagra偶a艂 atrolowi, kt贸ry艣 unosi艂 si臋 z drewnianej 艂awki, przytrzymuj膮c jedn膮 r臋k膮 wspornik贸w i pru艂 rozpra偶one niebo nad Betebele kr贸tkim og艂uszaj膮cym 艣ciegiem rosyjskich pocisk贸w, albo lekkim ruchem posy艂a艂 ta艅cz膮cym tekturow膮 tulejk臋 granatu 艂zawi膮cego.

Hotha chcieli zabija膰, bo od kilku dni sami byli zabijani.

Uk艂ad od lat by艂 czysty. Hotha w miastach i na urz臋dach, Watou na wsi, a Batussi w wojsku. Tak by艂o dobrze, bo Hotha i Watou zawsze toczyli wojn臋. Ale teraz r贸wnowaga upad艂a bo Watou mieli prezydenta i wzi臋li do r膮k maczety. Purpurowa, dziwnie jaskrawa krew czarnych, chlusn臋艂a na drogi, wyschni臋t膮 traw臋 i rudy, afryka艅ski py艂. Zabijano kobiety, 偶eby nie rodzi艂y nowych Hotha, dzieci, 偶eby nie 艣ni艂y o zem艣cie, i m臋偶czyzn, 偶eby nie 偶yli.

A Batussi patrzyli na to oboj臋tnie spod g艂臋bokich, stalowych he艂m贸w i przeje偶d偶ali w brudno偶贸艂tych landroverach. Dlatego zap艂on膮艂 ogie艅 gniewu i dlatego s艂up t艂ustego dymu podni贸s艂 si臋 nad Betebele i po艂o偶y艂 daleko na p贸艂nocny zach贸d, docieraj膮c a偶 tutaj, na przedzieraj膮c膮 si臋 przez d偶ungl臋 drog臋 z misji Mapatano, gdzie na poboczu i w korycie strumienia le偶a艂o trzystu osiemdziesi臋ciu czterech ludzi z plemienia Hotha. Smr贸d ogni Betebele miesza艂 si臋 z ci臋偶kim, ostrym odorem 艣mierci.

Zi臋ba sta艂 na 艣rodku szosy kalibruj膮c oporny tr贸jn贸g Betacama, kiedy nagle dotar艂o do niego, 偶e jest oto na swoim miejscu i osi膮gn膮艂 szcz臋艣cie. Dolina nale偶a艂a do much, kt贸re pcha艂y si臋 do ust i oczu wzbiwszy si臋 z popielatych, wykr臋conych cia艂 Hotha, zar膮banych dwa dni temu, Dan Crusting rzyga艂 na asfalt whisky i stekiem z antylopy, opieraj膮c si臋 o Range rovera NBC i usi艂uj膮c nie opryska膰 spodni, a smr贸d nag艂ej 艣mierci oblepia艂 w艂osy i ubrania.

Ustawi艂 tr贸jn贸g, wyprostowa艂 si臋, a potem zsun膮艂 nieskuteczn膮 mask臋 przeciwpy艂ow膮 na szyj臋 i zapali艂 Lucky Strike'a. Krzycki kl臋cza艂 nad swoj膮 magiczn膮 skrzynk膮 i nie odwraca艂 oczu od potencjometr贸w, celuj膮c przed siebie puchat膮 pa艂膮 mikrofonu kierunkowego. Nie chcia艂 niczego widzie膰. Chcia艂 by膰 tylko uszami 艣wiata, a d藕wi臋ki na drodze z misji Mapatano nie by艂y takie straszne. Krzycki rejestrowa艂 tylko przeci膮g艂y grzmot miliard贸w niebieskich, t艂ustych much, k艂臋bi膮cych si臋 w rozpalonym, drgaj膮cym powietrzu, obojetne milczenie ludzi w bia艂ych kaskach czerwonego krzy偶a 艂aduj膮cych trupy na ci臋偶ar贸wk臋 i wrzask papug.

- Dobra, daj par臋 zbli偶e艅 ci臋偶ar贸wki i panoram臋 drogi. Nie r贸b zbyt ostentacyjnie tych 偶o艂nierzy, bo si臋 wkurz膮. Ten ma艂y i tak si臋 ca艂y czas gapi, jakby艣 mu koz臋 wydoi艂 - powiedzia艂 Zieba w stron臋 kamerzysty. Osiecki zarzuci艂 kamer臋 na rami臋 i splun膮艂.

-Kurwa, jak ja nienawidz臋 headline'贸w. Zawsze to samo. Skurwysyny na d偶ipie i martwe dzieciaki. Bo艣nia, Gaza, Czeczenia, pieprz臋 to wszystko. Czy tych ludzi pogi臋艂o? Co si臋 dzieje?

-Jeszcze komentarz Stefana i spieprzamy st膮d - uspokoi艂 go Zi臋ba. "Afryka" - pomy艣la艂. -"Nie taka jak膮 sobie wymarzy艂em, ale jednak Afryka. To jest jedno z najgorszych miejsc na Ziemi, prawdziwe pogranicze piek艂a, ale nadal jest o wiele lepsze ni偶 tamto biuro i tamto podw贸rko." Wiedzia艂, 偶e powinien tu by膰, bo kto艣 musi te偶 pokazywa膰 t臋 now膮 twarz Afryki. Wykr臋con膮 odwiecznym, plemiennym gniewem, z ogniem mordu p艂on膮cym w oczach. Kto艣 musi pokazywa膰 ludzi, kt贸rzy celowo zara偶aj膮 si臋 AIDS, bo biali kochaj膮 AIDS i cz艂owiek, kt贸ry jest na to chory mo偶e dosta膰 koc i torb臋 fasoli, paczk臋 herbaty i woreczek cukru. A przecie偶 liczy si臋 to co teraz, liczy si臋 koc dzisiaj i fasola na kilka dni, a na AIDS umiera si臋 za kilka lat. Za kilka lat mo偶na by膰 martwym sto razy, bo tu jest Afryka. Tu s膮 setki chor贸b, o wiele mniej abstrakcyjnych ni偶 jaki艣 AIDS, takich kt贸re zabijaj膮 w dwa tygodnie, mo偶na dosta膰 w g艂ow臋 maczet膮, mo偶na zosta膰 zastrzelonym, mo偶na umrze膰 z g艂odu i pragnienia. Za kilka lat, to znaczy za ca艂膮 wieczno艣膰.

Kiedy wracali brudnym, popielatym volvo wynaj臋tym w "Majesticu" w Kasindzie, nie by艂o ju偶 trup贸w i p艂on膮cych check-point贸w, tylko prawdziwa Afryka. Busz, czarne kobiety z pakunkami na g艂owach, owini臋te wzorzystymi chustami, ma艂py na drzewach i chude krowy z gigantycznymi rogami.

- Jest pomys艂 - powiedzia艂 Zi臋ba przerywaj膮c grobowe milczenie wsp贸lnik贸w. - Widzieli艣cie "This is America", albo "Shocking Asia"?

- No i? - zapyta艂 niech臋tnie Orzechowski.

- A gdyby zrobi膰 taki serial o Afryce?

- By艂o - powiedzieli r贸wnocze艣nie Stefan i Krzycki. Volvo zata艅czy艂o na wybojach.

- Co to znaczy "by艂o" - 偶achn膮艂 si臋 Zi臋ba. - Co艣 tam by艂o, ale nie tak. Tu jest znacznie wi臋cej materia艂u ni偶 mog艂oby "by膰" tu jest samo mi臋cho; wystarczy na sto takich film贸w. Zobaczcie: - usadowi艂 si臋 wygodnie na siedzeniu i zapali艂 papierosa.- Kiedy pokazuje si臋 Afryk臋, to na dwa sposoby. Albo to co my robili艣my dzisiaj, czyli wojna, karabiny i zamieszki, ewentualnie w stron臋 n臋dzy, czyli chude dzieci z muchami na twarzy, 偶ywe szkielety, choroby i dzielnych ch艂opc贸w z Ameryki, co to rozdaj膮 m膮k臋, albo robi膮 wszystkim zastrzyki. Albo z kolei pe艂na egzotyka: antylopy, s艂onie i ta艅cz膮cy Masajowie. Tam-tamy, Serengeti i ca艂y ten staff. A dziwki w Kasindzie? A afryka艅skie dyskoteki? A szamani juju w miastach? A te ca艂e bandy popieprzonych bia艂ych obie偶y艣wiat贸w? A ci politycy nie-z-tej-planety, jak cho膰by nasz tutejszy Jeane Baptist Kobutu? Ma艂o?

- Nie wiem - powiedzia艂 z namys艂em Orzechowski. - To ty jeste艣 tu szefem, ale moim zdaniem sam researching na co艣 takiego, to s膮 lata roboty.

- Ale..! - zaoponowa艂 Zi臋ba. -Taki researching mo偶esz zrobi膰 nie wychodz膮c z "Majestica". Ka偶dy dzieciak w Betebele za pi臋膰dziesi膮t szyling贸w poka偶e ci numery, od kt贸rych Europejczykom ga艂y wyjd膮 z orbit. Tutaj materia艂y s膮 na ka偶dym rogu.

- Mo偶e - powiedzia艂 Stefan. - Ale to jest pomys艂 na serial, albo pe艂en metra偶. Kto to kupi? Polska telewizja na pewno nie. - Za drogie.

- Discovery - zacz膮艂 wylicza膰 Zi臋ba. - BBC, mo偶e NBC. RaI Uno...

- A masz tam wej艣cia?

- W Discovery mam. Ty zreszt膮 te偶 - Chambers - ten producent. W Tokyo 12 te偶. Przez londy艅skie biuro i tego, jak mu tam Ma艂acipa...

Mawashita. No dobra, ale ja musz臋 co艣 zje艣膰 i wypi膰 na ten temat. Pogadamy wieczorem w hotelu.

* * *

Restauracja hotelu "Majestic" w Kasindzie kojarzy艂a si臋 Zi臋bie z ostatnimi dniami panowania Batisty na Kubie. Ostentacyjny, kolonialny przepych, palmy, kelnerzy, tancerki i orgia nieco przykurzonego luksusu a zza okien nie tak zn贸w odleg艂e terkoty Ka艂asznikow贸w w Betebele. Ochrona parkingu chodzi艂a z 艂ukami, 偶eby nie budzi膰 go艣ci, a za murem ogrodu sta艂 policyjny w贸z pancerny. Tylko patrze膰, jak zg艂odnia艂y t艂um zwali si臋 tutaj t艂uk膮c szk艂o, przewracaj膮c Livingstonie w donicach i str膮caj膮c na arabskie dywany misy z p艂ywaj膮cymi w nich kompozycjami z orchidei.

Zi臋ba zam贸wi艂 tylko melona z du艅sk膮 szynk膮 i wod臋 sodow膮 z puszki, natomiast Orzechowski kaczk臋 z truflami i sa艂atk臋 z jarzyn, Stefan stek z antylopy gnu, Krzycki jak膮艣 dziwaczn膮 ryb臋 z pieca, z afryka艅skimi warzywami. Ekipa odbija艂a sobie lata g艂odowych diet polskiej telawizji i Zi臋ba nie mia艂 nic przeciwko temu. Przez p贸艂 roku niespodziewanego bogactwa zd膮偶y艂 zobaczy膰 tylu dupk贸w marnuj膮cych znakomite warunki, 偶e czu艂 si臋 zaszczycony, mog膮c je zapewni膰 tym, kt贸rzy je doceniali i zas艂ugiwali na to. Podobn膮 rado艣膰 odczuwa艂 p艂ac膮c im kr贸lewskie stawki i niespodziewanie okaza艂o si臋, 偶e je偶eli zamarzy sobie reporta偶 z piek艂a, to b臋dzie tam mia艂 ekip臋. Tak po prostu.

- To jest Evaryst Matabele - powiedzia艂 Stefan po angielsku. Zi臋ba podni贸s艂 wzrok z nad talerza i spojrza艂 wprost w przenikliwe, orzechowe oczy szczup艂ego, intelektualnego Murzyna ubranego w konserwatywny, ciemny garnitur, z kolorowymi paciorkami nanizanymi na d艂ugie w艂osy.

- Dzie艅 dobry, siadaj z nami - powiedzia艂 przyja藕nie Zi臋ba.

- Matabele jest szamanem - doda艂 Stefan po polsku. - Nowoczesnym szamanem. Trzy j臋zyki, oficjalne biuro w Kasindzie, komputer i te rzeczy.

- Komputer to nie do juju. Mam consulting bureau. Magia to powa偶ne sprawa, komputer - zabawka - powiedzia艂 raptem po polsku Matabele. Wszyscy skamienieli. - Ja studiowa艂em Czecinie - doda艂 szaman i nala艂 sobie wody. Przeczeka艂 ryk 艣miechu, najwyra藕niej zadowolony z efektu.

- No, 艂adnie. Tego nie wiedzia艂em - wyst臋ka艂 Stefan i otar艂 艂zy rado艣ci. - Chodzi o to, 偶e ten... Szczecinianin zna 艣rodkow膮 Afryk臋 jak w艂asn膮 kiesze艅. Tak, 偶e ten, zastanawia艂em si臋 nad tym co m贸wi艂e艣 i my艣l臋 偶e masz swojego przewodnika.

- Gar*on, comme ca va' - wrzasn膮艂 rado艣nie Zi臋ba. - Le whisky!

Podali sobie r臋ce - Matabele 艣ciska艂 d艂o艅 po afryka艅sku, w niepoj臋ty spos贸b pstrykaj膮c twoimi palcami, gdy d艂onie si臋 roz艂膮cza艂y. Kiedy jednak przysz艂a kolej na Zi臋b臋, d艂o艅 Murzyna drgn臋艂a, jakby mi臋dzy ich opuszkami skoczy艂a iskra. Skurcz strachu przebieg艂 po jego twarzy i znikn膮艂, po czym wszystko wr贸ci艂o do normy. Szaman usiad艂 i udawa艂 偶e s艂ucha Stefana, ale nie spuszcza艂 badawczego wzroku z Zi臋by.

* * *

"Wygra艂em" - pomy艣la艂 Zi臋ba pewnej zimnej, pustynnej nocy p贸艂 roku p贸藕niej. - "Nakopa艂em diab艂u i wygra艂em swoje 偶ycie. Z niewielk膮 pomoc膮 moich przyjaci贸艂. Warto by艂o i guzik mnie obchodzi, 偶e teraz zdycham". _Z miejsca w kt贸rym siedzia艂, widzia艂 czarne sylwetki landrover贸w na tle po偶aru zachodz膮cego s艂o艅ca, po艂yskuj膮ce metalicznie kopu艂y namiot贸w, p艂omie艅 gazowej kuchenki malowa艂 na niebiesko twarze siedz膮cych wok贸艂 ludzi.

W pierwszym landroverze siad艂a pompa paliwowa. Jecha艂 sto czterdzie艣ci kilometr贸w na holu i wszystyko by艂o dobrze, gdyby nie to, 偶e w drugim zatar艂 si臋 silnik. Albo posz艂a uszczelka pod g艂owic膮. Albo jedno i drugie. Niewa偶ne. Byli uziemieni. Na amen. Gdzie艣 pomi臋dzy oaz膮 Sitachwe, a Nwatle na 艣rodku pieprzonej Kalahari. Wody zabraknie jutro.

Orzechowski nie poddawa艂 si臋 nigdy. Od pi臋ciu godzin majstrowa艂 przy silniku, usi艂uj膮c prze艂o偶y膰 pomp臋 z jednego wozu do drugiego. Kt贸ra cz臋艣膰 w silniku jest pomp膮 - wydedukowa艂. W 偶yciu nie widzia艂 silnika landrovera z bliska. Brakowa艂o narz臋dzi. Nie by艂o instrukcji. Pracowa艂 za du偶ym kluczem nasadkowym, z艂amanymi kombinerkami i scyzorykiem. Poci膮艂 r臋ce i upapra艂 je smarem. Je偶eli wyjd膮 z tego ca艂o, dostanie zaka偶enia.

Afryka.

Zi臋ba by艂 spokojny. Taka 艣mier膰 nie wzbudza paniki. Jest jaka艣 prozaiczna i ma艂o gwa艂towna. Ot, awaria samochodu. Kiedy艣 mia艂 samoch贸d, kt贸ry potrzebowa艂 oddzia艂u intensywnej terapii raz na miesi膮c i doskonale zna艂 to uczucie bezsilnej w艣ciek艂o艣ci na op贸r materii. W pierwszej chwili, jako艣 nie dotar艂o do nich co si臋 dzieje. Kalahari by艂a tylko plam膮 na mapie, brudno偶贸艂t膮 plam膮 na kt贸rej zaznaczono niebieskie malutkie p贸艂kola z napisem Kwai, albo Lekuru, oznaczaj膮ce oazy, do kt贸rych drog臋 mierzy艂o si臋 w godzinach. M贸wi艂o si臋: dwie艣cie kilometr贸w? Wieczorem b臋dziemy w Sitachwe. Potem nag艂e przej艣cie od beztroskiej podr贸偶y, w kt贸rej jedynym problemem by艂 kurz zalepiaj膮cy usta i parz膮cy upa艂 pra偶膮cy karoseri臋, do nag艂ego, martwego bezruchu. Silnik zani贸s艂 si臋 dychawicznym kaszlem, potem rozlega艂o si臋 pi艂uj膮ce nerwy wizgotanie rozrusznika, a potem g艂ucha, pustynna cisza. Pierwsze s臋py kre艣l膮ce kr臋gi na rozpalonym, sinym b艂臋kicie, a potem siadaj膮ce bezczelnie wok贸艂 woz贸w, niczym fa艂szywi 偶a艂obnicy. Odleg艂o艣ci nagle rozros艂y si臋, sto kilometr贸w nagle zrobi艂o si臋 dystansem nie do przebycia, zw艂aszcza w ci臋偶kim terenie, zw艂aszcza z resztkami wody, zw艂aszcza na Kalahari. Kto艣 z ekipy, nawet nie zauwa偶y艂 kto, rozp艂aka艂 si臋 ze z艂o艣ci, ale Stefan powiedzia艂 tylko 艂agodnie: nie marnuj wody. Nikt nie histeryzowa艂 i nie k艂贸ci艂 si臋 - Zi臋ba by艂 z nich dumny. Roz艂o偶yli ob贸z, zebrali zapasy wody. Wykopali w piasku i kamieniach rowek w kszta艂cie du偶ego F i W. "F" oznacza w mi臋dzynarodowym kodzie sygna艂贸w "potrzebna 偶ywno艣膰 i woda" a "W" - "potrzebny mechanik". Wieczorem polali rowek rop膮 i podpalili.

Poci臋li na kawa艂ki nylonowe torby z baga偶y i przykryli nimi do艂ki w piasku, obci膮偶aj膮c brzegi i k艂ad膮c na 艣rodku ka偶dej niedu偶y kamyczek. Pod sp贸d pod艂o偶yli puste puszki i manierki. Kiedy wstanie s艂o艅ce, w do艂ku skropli si臋 para wodna z powietrza. Osi膮dzie na folii i zacznie skapywa膰 do puszki. B臋dzie kilka 艂yk贸w wody. Teoretycznie. Wi臋cej nie mo偶na by艂o zrobi膰. Pozostawa艂a nadzieja, modlitwa i juju.

Ta ostatnia by艂a ma艂o krzepi膮ca, zwa偶ywszy, 偶e Matabele, przede wszystkim wydoby艂 sw贸j telefon kom贸rkowy i ze smutkiem pokaza艂 stan 艂adowania akumulatora. Nie mia艂 dost臋pu do wtyczki od tygodnia. To tyle, je偶eli idzie o voodoo.

Orzechowski mozoli艂 si臋 z pomp膮, przy艣wiecaj膮c sobie miniaturow膮 latark膮 trzyman膮 w z臋bach jak cygaro, rozwalone kombinerki 艣lizga艂y si臋 na zapieczonych 艣rubach.

Beznadziejne.

-Krzysiu, daj spok贸j, ju偶 ciemno - powiedzia艂 Krzycki. - Nic dzisiaj nie zwojujesz.

Stefan z t臋pym uporem studiowa艂 postrz臋pion膮 map臋 drogow膮, jakby pr贸bowa艂 przyci膮gn膮膰 oaz臋 wzrokiem. Przycisn膮艂 j膮 masywnym, szwajcarskim no偶em wengera i wyci膮gn膮艂 busol臋. Ig艂a kr臋ci艂a si臋 w k贸艂ko. Stefan zd臋bia艂 i potrz膮sn膮艂 kompasem. Latarka Orzechowskiego zacz臋艂a 艣wieci膰 na 偶贸艂to, a potem zgas艂a.

- Co si臋, kurwa dzieje? - warkn膮艂 Orzechowski. - Za艂o偶y艂em nowiutkie Energizery w Johannesburgu!

Gazowa kuchenka zacz臋艂a pyka膰 i migota膰.

Zi臋ba w艂o偶y艂 skr臋ta mi臋dzy wyschni臋te wargi i pstrykn膮艂 pokrywk膮 zapalniczki. Zapalniczka Zippo jest tak prosta, 偶e w艂a艣ciwie niezawodna. Przestanie dzia艂a膰 je偶eli zabraknie benzyny kt贸r膮 nas膮cza si臋 schowany wewn膮trz k艂臋bek bawe艂ny, spalisz knot, albo zetrzesz kamie艅. Nie przeszkadza jej wiatr, piasek, ani 艣nieg. Ale nie dzia艂a艂a. Mia艂a benzyn臋, mia艂a nowiutki, firmowy kamie艅, knot by艂 w porz膮dku. Nie chcia艂a pali膰. Z艂o艣liwo艣膰 rzeczy martwych. Zdarza艂o si臋. Kiedy艣, rujnowa艂o mu to 偶ycie, bo by艂o kosztowne. Musia艂e艣 zd膮偶y膰 na okre艣lon膮 godzin臋, a tu pada艂 samoch贸d, p臋ka艂y sznur贸wki w jedynych butach., zamykali kioski z biletami, ucieka艂y autobusy. Potem, si臋ga艂 po prostu do kieszeni, wysy艂a艂 samoch贸d do naprawy, wynajmowa艂 nowy, albo dzwoni艂 po taksowk臋. Zak艂ada艂 inne buty. Wtedy mia艂 ju偶 swoj膮 kart臋. By艂 bogaty. "Bogatemu, diabe艂 dzieci ko艂ysze".

A teraz co? Mo偶e kto艣 chce forsy?

- Wyrzu膰 to! - Matabele wychyn膮艂 z mroku jak cie艅.

- Dlaczego? Zupe艂nie dobra zapalniczka.

- Nie zapalniczka. Nie udawaj debilu. Masz co艣, co jest jego.

- "Debila" si臋 m贸wi. Co mam, co jest czyje?

- Umoya Omube'. Masz co艣, co on chce. Po prostu wyrzu膰. On sobie znajdzie i zostawi nas w spokoju. Samoch贸d zapali. Pojedziemy. B臋dziemy 偶yli. Ja wiem.

- Ewar, co ci jest? Co ty pieprzysz?

- Pomy艣l. Ja wiem. Masz co艣 co jest jego. Umoya Omube'. Zabije wszystkich, jak mu nie oddasz. Masz jaki艣, jak si臋 m贸wi... nasibu... fetysz. Dobry fetysz. On pomaga艂. Ale teraz Umoya Omube' go chce. trzeba odda膰.

- Ewar, po艂贸偶 si臋. Musz臋 pomy艣le膰.

Matabele odwr贸ci艂 si臋 i potykaj膮c si臋 w艣r贸d kamieni zeszed艂 do obozowiska.

Zi臋ba posiedzia艂 jeszcze chwil臋, kilka razy bezsilnie zgrzytn膮艂 k贸艂kiem zapalniczki i poszed艂 za nim. Otworzy艂 tylne drzwi landrovera i przez chwil臋 przewraca艂 nabite, wojskowe wory z ubraniami, aluminiowe walizki sprz臋tu, a偶 wreszcie natrafi艂 na d艂ug膮, brezentow膮 torb臋. 艢wisn膮艂 suwakiem, i wydoby艂 ze 艣rodka poobijanego Rugera M - 14. Pierestrojka swoj膮 drog膮, Mandela m贸g艂 sobie by膰 prezydentem, ale je偶eli jeste艣 bia艂y, to nadal mo偶esz kupi膰 bro艅 bez zb臋dnych pyta艅. Nawet, je偶eli wygl膮dasz jak Europeen.

- Na polowanie? - zapyta艂 Stefan. Le偶膮c w 艣piworze wygl膮da艂 jak sarkastyczna g膮sienica.

- Rozejrz臋 si臋 - powiedzia艂 Zi臋ba grzebi膮c w torbie w poszukiwaniu magazynk贸w.- Nie b贸j si臋, nie strac臋 kuchenki z oczu.

- Lada chwila zga艣nie.

- Przecie偶 nie zgubi臋 si臋 na tej stolnicy.

- Kurwa, co to jest? - Orzechowski wyjada艂 co艣 palcami z p艂askiej puszki. Oliwa kapa艂a mu z d艂oni.

- W臋dzone ma艂偶e.

- Co? Jem w臋dzone ma艂偶e? Co to w og贸le jest? Raut w "Bristolu"? Kto bierze ma艂偶e w pustyni臋?

- S膮 l偶ejsze od homar贸w - warkn膮艂 Krzycki. - I nie 偶ryj tego paluchami. Wywraca mi si臋 wszystko, jak na ciebie patrz臋. Ju偶 bym wola艂, 偶eby艣 to jad艂 grzebieniem. Smar ma na 艂apach i je tak. Jezu.

Zi臋ba wsun膮艂 pi臋tnastostrza艂owy magazynek w obsad臋 itrzasn膮艂 suwad艂em, s艂ysz膮c jak drobny piach chrz臋艣ci na spr臋偶ynie i podajniku.

- Ma艂偶e pomagaj膮 w臋drowcom pami臋ta膰 o kobietach - rzuci艂 Orzechowskiemu na odchodnym. - Dlatego je zabieramy.

Pustynia wch艂on臋艂a go zimnym mrokiem, ale nie by艂o ca艂kowicie ciemno. Nigdy nie przypuszcza艂, 偶e ksi臋偶yc daje tyle 艣wiat艂a. Nawet nie uszed艂 daleko, kiedy zobaczy艂 艣lady. Wyra藕nie odci艣ni臋te 艣lady w膮skich, podkutych but贸w. Potem zobaczy艂 sylwetk臋 wysokiego, karykaturalnie chudego m臋偶czyzny w 艂opoc膮cym d艂ugim p艂aszczu i kapeluszu. By艂o to tak nag艂e, 偶e w jednej chwili Zi臋ba spoci艂 si臋 jak mysz. Przera偶one serce t艂uk艂o si臋 bole艣nie o 偶ebra. Facet sta艂 na tle nieba, widoczny ca艂kiem wyra藕nie i nie by艂 ska艂膮 ani cieniem, a jego p艂aszcz 艂opota艂. Patrzy艂 na obozowisko i pe艂gaj膮c膮 niebieskimi p艂omykami kuchenk臋, a potem rozpostar艂 nagle r臋ce jednym, gwa艂townym wyrzutem, a偶 go odgi臋艂o do ty艂u, zadzieraj膮c twarz ku niebu. Kuchenka zgas艂a. Bi艂o od niego co艣 strasznego i odra偶aj膮cego zarazem, co kojarzy艂o si臋 dusznym trupim odorem w letnie popo艂udnie, brz臋czeniem t艂ustych much, gnij膮c膮 beznadziej膮 slums贸w i brudnym, bezmy艣lnym okrucie艅stwem.

Zi臋ba patrzy艂 na niego, zapomniawszy o kurczowo 艣ciskanym w d艂oniach karabinie, czuj膮c wyra藕nie, jak w艂osy wstaj膮 mu jeden po drugim, d艂ugim pasem przez ca艂膮 g艂ow臋, a偶 je偶膮 si臋 nawet te mikroskopijne w艂oski na karku i wzd艂u偶 kr臋gos艂upa. M臋偶czyzna sta艂 tam nadal i wygl膮da艂 troch臋 jak szalony egzekutor prawa, z jakiego艣 czarnego westernu, na kt贸rym wszyscy s膮 podli i brudni, a troch臋 jak zeszmat艂awiony kaznodzieja jakiej艣 podejrzanej sekty. Zi臋ba przem贸g艂 wreszcie o艂owian膮 sztywno艣膰 mi臋艣ni i podni贸s艂 rugera do ramienia.

"To on" - pomy艣la艂 w pop艂ochu. - "Pieprzony Umoya Omube', czy jak go tam zwa膰. Skurwysyn z piek艂a rodem, kt贸ry nie chce si臋 ode mnie odczepi膰." Nie potrafi艂 sobie wyt艂umaczy膰, sk膮d to przekonanie, w ko艅cu m贸g艂 to by膰 dowolny w艂贸cz臋ga, bia艂y, czy czarny, ubrany w jakie艣 pow艂贸czyste szmaty i kapelusz. Nic nadzwyczajnego na pustyni. "Nie trafi臋 go, je偶eli na mnie spojrzy"- pomy艣la艂 panicznie. Wiedzia艂, 偶e nie wytrzyma jego wzroku. Facet by艂 straszny ju偶 z daleka i bokiem, i nie polega艂o to na wygl膮dzie.

Ukl膮k艂 na ziemi, opieraj膮c kolano ca艂ym ci臋偶arem na ostrym kamieniu, sykn膮艂 i straci艂 rownowag臋. Szurn膮艂 odprysk gdzie艣 w bok i poderwa艂 kolb臋 do ramienia, ale m臋偶czyzny ju偶 nie by艂o.

Znikn膮艂. Ska艂a nadal bod艂a nocne niebo, z ksi臋偶ycem w tle, ale by艂a pusta. Zi臋ba wsta艂 powoli i kciukiem przewr贸ci艂 skrzyde艂ko bezpiecznika. Ciche, stalowe klikni臋cie zabrzmia艂o niemal og艂uszaj膮co.

- Strzelanie nic nie pomo偶e. - Szept. Ostry, sycz膮cy - po polsku. Tu偶 przy uchu. - S膮 rzeczy, do kt贸rych nie mo偶na strzela膰.

Kuca艂 na skale tu偶 obok, z r臋kami splecionymi pomi臋dzy kolanami, twarz膮 zas艂oni臋t膮 do po艂owy rondem kapelusza. Tylne, rozci臋te po艂y p艂aszcza 艂opota艂y mi臋kko, jak mu艣lin, wznosz膮c si臋 za jego plecami niczym skrzyd艂a i nadaj膮c mu straszny, na po艂y ptasi wygl膮d. Zi臋ba wyda艂 z siebie wyschni臋t膮 karykatur臋 krzyku, ni to pisk ni to skrzek, i lekko zmoczy艂 si臋 w spodnie.

- Nie marnuj wody - sykn膮艂 nieznajomy. Nawet jego g艂os brzmia艂 dziwnie, jakby wydawa艂a go ptasia krta艅. Troch臋 jak gruchanie go艂臋bia, z cieniem ledwo zrozumia艂ych s艂贸w ukrytych gdzie艣 pod spodem.

Zi臋ba poderwa艂 karabin do biodra i nacisn膮艂 spust. Prosto w korpus. Dwa metry. Nie mo偶na nie trafi膰. Rozleg艂 si臋 metaliczny, ja艂owy trzask. Zakl膮艂 i szarpn膮艂 suwad艂em wyrzucaj膮c na piach nab贸j ze zbit膮 sp艂onk膮. Nast臋pny pocisk przekr臋ci艂 si臋 w podajniku i zablokowa艂 komor臋.

- To nic nie da - za艣wiergota艂 m臋偶czyzna. - Przecie偶 nie zastrzelisz anio艂a str贸偶a?

- Spierdalaj! - mia艂kn膮艂 偶a艂o艣nie Zi臋ba przez suche nagle gard艂o. - Nic ode mnie nie dostaniesz, kutasie.

- No, no, co za j臋zyk. Ca艂e szcz臋艣cie 偶e jeste艣my w Namibii, nikogo nie zgorszysz. Ja tylko chc臋, 偶eby wszystko wr贸ci艂o na swoje miejsca. Masz co艣, na co nie zas艂ugujesz. Na wszystko trzeba zapracowa膰. Nie czyta艂e艣 bajek Ezopa? Ka偶dy ma swoje miejsce. Twoje jest w艣r贸d szarych ludzi, kt贸rzy w chwale obracaj膮 sw贸j kierat i nie maj膮 innych niedo艣cig艂ych marze艅 ponad to, 偶eby wystarczy艂o do pierwszego. To bardzo prosty handel: oddaj kart臋 i b臋dziesz 偶y艂. Tak, jak nale偶y.

Zi臋ba przez ca艂y czas mocowa艂 si臋 z zamkiem karabinu, usi艂uj膮c usun膮膰 zgi臋ty nab贸j. W艣ciek艂o艣膰 zwyci臋偶y艂a przera偶enie. Nareszcie mia艂 wroga. Istot臋, kt贸ra spieprzy艂a mu 偶ycie. Jeden strza艂. Z takiej odleg艂o艣ci wystarczy. Umoja umoj膮, a nab贸j o.3o winchestera, swoj膮 drog膮. M臋偶czyzna wsta艂, wolnym, niepowstrzymanym ruchem, jakby kuca艂 na r贸wnym gruncie, a nie na spiczastym kamieniu. Wsta艂, r臋ce na boki. Wsta艂 podnosz膮c g艂ow臋, powoli rozk艂adaj膮c r臋ce. Cie艅 kapelusza ze艣lizgn膮艂 si臋 z jego twarzy, ods艂aniaj膮c ma艂e, zniekszta艂cone usta i nos przypominaj膮cy haczykowaty dzi贸b. Jego twarz wygl膮da艂a tak obco i strasznie, 偶e w pierwszej pe艂nej pop艂ochu chwili nie m贸g艂 jej rozpozna膰 jako ludzkiej. Ma艂e, 偶贸艂te oczy z dziwacznymi 偶renicami, przypomina艂y oczy sowy. Bia艂ej sowy, z ludzk膮 twarz膮.

- No i jak ? - zapyta艂 Umoya Omube' jego usta by艂y sam膮 drapie偶no艣ci膮. Jego oczy by艂y hipnotyzuj膮ce, jak lufy dwururki. Wszystko b臋dzie dobrze, tylko oddaj kart臋. Oddaj kart臋, a te straszne oczy odejd膮, oddaj kart臋, a Umoya Omube' zostawi ci臋 w spokoju. Oddaj kart臋, a nie b臋dziesz musia艂 umiera膰 w m臋czarniach, oddaj kart臋 i wracaj do swojego marnego 偶ycia, wracaj do biura.

- Nie! - rykn膮艂 Zi臋ba strasznym g艂osem i szarpn膮艂 zamek z nadludzk膮 si艂膮. Zgnieciony nab贸j wykozio艂kowa艂 przez okno wyrzutowe, a na jego miejsce g艂adko wjecha艂 nast臋pny.

- Wybra艂e艣 - za艣wiergota艂 m臋偶czyzna, odwr贸ci艂 si臋 plecami i odszed艂. Pieprzy膰 westerny i te wszystkie nie-strzela-si臋-w-plecy. Zi臋ba poderwa艂 ci臋偶k膮 kolb臋 do ramienia i poci膮gn膮艂 za spust. Ruger hukn膮艂 og艂uszaj膮co, a widziany przez rozb艂ysk pomara艅czowego ognia Umoya Omube' roz艂o偶y艂 szeroko ramiona i rozlecia艂 si臋 nagle bez艂adn膮 chmur膮 czarnych strz臋p贸w, stadem ma艂ych ptak贸w, kt贸re znik艂y po艣r贸d pustynnej nocy.

W dali, tam gdzie wystrzeli艂, zap艂on臋艂y 艣wiat艂a samochodu. Pot臋偶ny, prawy reflektor i kilka umieszczonych na dachu halogen贸w, p艂on膮cych jako艣 asymetrycznie, prawdopodobnie cz臋艣膰 艣wietlnego relingu mia艂a poprzepalane 偶ar贸wki. Poobijany, zakurzony GMC truck wy艂oni艂 si臋 z mroku prosto na Zi臋b臋, kt贸ry sta艂 bezradnie, z dymi膮cym M-14 w r臋ku, i kompletn膮 pustk膮 w g艂owie. Ludzie. Ratunek.

Do obozowiska zeszed艂 z rozbitymi ustami, pe艂nymi s艂onometalicznej krwi i r臋koma na karku. Ekipa sta艂a ju偶 zgoniona w przera偶on膮 gromadk臋, przez o艣miu, czy dziewi臋ciu Murzyn贸w, z g艂owami okr臋conymi kraciastymi arafatkami, w najprzer贸偶niejszych, roboczych 艂achach, kt贸rzy absolutnie nie wygl膮dali na ekip臋 ratunkow膮. Byli uzbrojeni.

Przewodzi艂 im niski, kr臋py facet, czarny jak telefon, z kr臋giem szczeciniastego zarostu wok贸艂 ust. Na g艂owie nosi艂 zielone, kuba艅skie kepi i gogle w gumowych oprawkach. M贸wi艂 gard艂owym, obcym narzeczem, brzmi膮cym inaczej ni偶 Suahili, z kt贸rym Zi臋ba zd膮偶y艂 si臋 ju偶 os艂ucha膰. Jedno s艂owo brzmia艂o zrozumiale i strasznie, jak wyrok. S艂owo, kt贸re powtarza艂o si臋 prawie w ka偶dym zdaniu przyw贸dcy: Afrikaans.

Zi臋ba spojrza艂 na landrovery ekipy, wynaj臋te w Johannesburgu, beznadziejnie 艣wiec膮ce po艂udniowoafryka艅skimi tablicami rejestracyjnymi.

Afrikaans. Afrykanerzy. Obywatele Republiki Po艂udniowej Afryki. Biali, na 艣rodku pustyni, z samochodami prosto z RPA. Bez wzgl臋du na to, do jakiej organizacji nale偶eli ci faceci, o ile w og贸le do jakiej艣 nale偶eli, byli czarni. To mog艂o oznacza膰 tylko jedno. 艢mier膰.

Jeden z boj贸wkarzy odda艂 koledze swojego galila i energicznie wskoczy艂 na skrzyni臋 pick-upa, po czym kopniakami zepchn膮艂 z niej kilkana艣cie opon samochodowych. Zi臋ba poczu艂, jak jego cia艂o zamienia si臋 w l贸d. Patrzy艂 nieruchomymi oczami, prosto z o艂owianej twarzy, jak tocz膮 te opony w ich stron臋, jak tamten zeskakuje z paki samochodu, trzymaj膮c w r臋kach dwa chlupocz膮ce kanistry z benzyn膮.

Krzycki osun膮艂 si臋 na ziemi臋 w martwej ciszy, mi臋kko, jak puszczona z r臋ki kurtka, z drgaj膮cymi powiekami, pod kt贸rymi b艂yska艂y bia艂ka wywr贸conych oczu.

-Chryste...呕ywe pochodnie...- wymamrota艂 Stefan gasn膮cym g艂osem.

To bardzo popularna w 艣rodkowej Afryce metoda walki politycznej. Bierze si臋 go艣cia o odmiennych pogl膮dach, albo w niew艂a艣ciwym T-shircie i nabija na niego trzy, cztery, stare opony. Opony nie bardzo chc膮 przej艣膰 przez ramiona, wi臋c trzeba je nabi膰 na si艂臋, zdzieraj膮c sk贸r臋 i kalecz膮c elikwenta drutami wy艂a偶膮cymi z osnowy. Napi臋ta opona bardzo skutecznie kr臋puje ruchy, znacznie lepiej ni偶 kaftan bezpiecze艅stwa. Nie mo偶na jej w艂a艣ciwie zdj膮膰, trzeba by rozci膮膰. Mia偶d偶y ci ramiona i klatk臋 piersiow膮, niczym sploty gumowej anakondy. Nie mo偶esz oddycha膰. Nast臋pnie bierze si臋 kanister benzyny i wylewa delikwentowi na g艂ow臋. Benzyna zlepia ci w艂osy, gryzie w czy i dostaje si臋 do ust. Krztusisz si臋 i prychasz cuchn膮cym paliwem, ca艂a sk贸ra momentalnie wysycha i piecze, gdzie艣 pod warstw膮 zimnej, paruj膮cej cieczy. Ubranie nasi膮ka, a偶 po skarpetki. Gazolina chlupocze ci w butach. 呕re w oczy, ale w tej chwili ju偶 nie zwa偶asz na to, poniewa偶 jeste艣 oszala艂ym z paniki zwierz臋ciem. Wrzeszczysz na ca艂e gard艂o, okropnym, nieludzkim rykiem, od kt贸rego siwiej膮 drzewa, a B贸g m贸g艂by oszale膰. Wyjesz nie zwracaj膮c uwagi na p艂yn dostaj膮cy si臋 do ust, pal膮cy w wytrzeszczone oczy, kt贸rych nie m贸g艂by艣 zamkn膮膰 za 偶adne skarby 艣wiata, bo straci艂by艣 najlepsz膮 cz臋艣膰 widowiska. Oto tw贸j przeciwnik polityczny odstawia kanister i zrywa wieche膰 偶贸艂tej, wyschni臋tej trawy. W Afryce ca艂a trawa jest 偶贸艂ta i wyschni臋ta.

W tej chwili tw贸j adwersarz skr臋ca wieche膰 w solidny powr贸z, na tyle gruby, by pali艂 si臋 przyzwoicie i nie zgas艂 od razu, a zarazem by by艂 dostatecznie sztywny - nie chce si臋 przecie偶 poparzy膰. W tym klimacie nic nie goi si臋 porz膮dnie i od razu si臋 paprze. A ju偶 szczeg贸lnie oparzenia. Jest zbyt zaj臋ty, 偶eby s艂ucha膰 twojego wrzasku i nale偶ycie go doceni膰.

Potem wyci膮ga zapalniczk臋, zwyk艂膮, banaln膮 jednoraz贸wk臋 Bic'a i w tym momencie staje si臋 twoim Bogiem. Uwielbiasz go. Zrobi艂by艣 dla niego absolutnie wszystko. Wszystko. Oczywi艣cie, nawet nie za to, 偶eby uwolni艂 ci臋 od opon i pozwoli艂 zmy膰 benzyn臋. Nawet 艂askawo艣膰 boskich istot ma swoje granice. Zrobisz wszystko tylko za to, 偶eby normalnie rozwali艂 ci 艂eb maczet膮. G艂upota ludzi, kt贸rzy wyj膮 i uciekaj膮 przed czym艣 tak schludnym i niemal bezbolesnym, jak kilka kul z ka艂asznikowa, wydaje ci si臋 niepoj臋ta. Fakt, 偶e zas艂u偶y艂e艣 na 艣mier膰 jest dla ciebie oczywisty i naturalny - w ko艅cu popiera艂e艣 tego diab艂a Mobutu. W ko艅cu, za艂o偶y艂e艣 absolutnie nieodpowiedni膮 koszulk臋. W ko艅cu urodzi艂e艣 si臋 w zupe艂nie niedopuszczalnym plemieniu. B艂agasz tylko, 偶eby normalnie zad藕ga艂 ci臋 pr臋tem zbrojeniowym. 呕eby zastrzeli艂 jak cz艂owieka z zardzewia艂ego FN-Fala. 呕eby zwyczajnie udusi艂 drutem.

A potem, tw贸j chuderlawy b贸g, ubrany w podarte tenis贸wki, brudne, worowate szorty i dziuraw膮 podkoszulk臋 podpala wieche膰.

Tw贸j wrzask zmienia si臋 o oktaw臋. Teraz wyjesz wy偶ej, ni偶 ci si臋 to wydaje mo偶liwe. Twoje mo偶liwo艣ci s膮 ograniczone. Mo偶esz dziko szarpa膰 g艂ow膮 na wszystkie strony. Mo偶esz si臋 przewroci膰 i miota膰, mo偶esz pr贸bowa膰 si臋 turla膰, w ko艅cu masz na sobie opony. Mo偶esz, je偶eli jeste艣 naprawd臋 twardy i zosta艂o ci a偶 tyle rozs膮dku, spr贸bowa膰 rozwali膰 sobie g艂ow臋 o tward膮, afryka艅sk膮 ziemi臋. Niestety, opona nadziana na twoje barki stanowi doskona艂y, elastyczny ochraniacz.

A potem ci臋 podpalaj膮.

Boj贸wkarz z kanistrami postawi艂 pojemniki na ziemi i spojrza艂 na zwalone wok贸艂 opony. Krzycki le偶a艂 na ziemi z podci膮gni臋tymi kolanami i rozrzuconymi na boki r臋koma.

-Jezu, tylko nie to...

-Zdrowa艣 mario, 艂aski艣 pe艂na...

-To niemo偶liwe, Stefan powiedz im, ze jeste艣my Polakami, na rany Chrystusa, oni my艣l膮 偶e my z RPA.

- Zamknij si臋, kurwa, to jeszcze gorzej, Polak zastrzeli艂 im jakiego艣 komunist臋...spal膮 nas, Chryste przenaj艣wi臋tszy spal膮 nas...

- ...b艂ogos艂awiony owoc 偶ywota Twojego, Jezus...Jezus...nie pami臋tam dalej, o Bo偶e, nie przypomn臋 sobie.

- Chc臋 moj膮 kamer臋! Chc臋 umrze膰 jak dziennikarz, gdzie moja kamera...

- Stul pysk, spal膮 nas, o Bo偶e spal膮 nas...

Orzechowski mia艂 czterdzie艣ci osiem lat. By艂 przystojnym m臋偶czyzn膮, z siwymi skroniami i siwymi w膮sami. Nie by艂 偶onaty, a jako kamerzysta pracowa艂 od zawsze. Nigdy si臋 nie poddawa艂. Prawdopodobnie dotar艂a do niego banalna prawda o przewadze kuli nad po偶eraj膮cym cia艂o benzynowym p艂omieniem i czar, kt贸ry ka偶e ludziom pokornie drepta膰 na miejsce ka藕ni, w nadziei, 偶e to wszystko nie jest naprawd臋, 偶e to jaki艣 偶art, 偶e oprawcy doceni膮 to, 偶e jeste艣 grzeczny, ten czar przesta艂 dla niego istnie膰.

Przesta艂 bredzi膰 o swojej kamerze, rozepchn膮艂 stoj膮cych z boku i skoczy艂 na stoj膮cego najbli偶ej partyzanta, chwytaj膮c za luf臋 jego stare Uzi z dorobion膮 drewnian膮 kolb膮. tamten wrzasn膮艂 co艣 piskliwie, 艣miertelnie zaskoczony i szarpn膮艂 si臋 rozpaczliwie. Orzechowski uczepi艂 si臋 Uzi i jego kurtki niczym zbawczej burty na 艣rodku Atlantyku. Czarny pr贸bowa艂 uderzy膰 kamerzyst臋 kolb膮 Uzi, pr贸bowa艂 kopn膮膰 go kolanem w podbrzusze, ale by艂 na to za lekki i za chudy. Przez chwil臋 szarpali si臋 jak dzieci wyrywaj膮ce sobie zabawk臋, a potem dow贸dca wyj膮艂 pistolet i podszed艂 do nich zamierzaj膮c przy艂o偶y膰 Polakowi spluw臋 do g艂owy zako艅czy膰 t臋 niesmaczn膮 scen臋 jednym strza艂em, ale Orzechowski z艂apa艂 r贸wnowag臋 i zakr臋ci艂 partyzantem, os艂aniajac si臋 nim od dow贸dcy i jego pistoletu. Pozostali boj贸wkarze wrzeszczeli op臋ta艅czo wymachuj膮c karabinami, ale nikt nie m贸g艂 znale藕膰 pozycji do czystego strza艂u. Up艂yn臋艂o kilkana艣cie sekund idiotycznej, atowej sytuacji, wreszcie kt贸ry艣 z partyzant贸w zaszed艂 Orzechowskiego od ty艂u i zdzieli艂 kolb膮 w bok g艂owy.

Czarni zacz臋li wrzeszcze膰. By艂a to zwyczajna, chaotyczna awantura, bez 艂adu i sk艂adu. Orzechowski zwali艂 si臋 na ziemi臋, ale zaraz podci膮gn膮艂 nogi i wsta艂. Chwiejnie, z p艂ywaj膮cymi na wszystkie strony oczami i strumieniem krwi tocz膮cym si臋 po policzku, ale wsta艂. Wcale nie jest tak 艂atwo pozbawi膰 cz艂owieka przytomno艣ci. Nie tak, jak pokazuj膮 na filmach.

Zi臋ba dygota艂. Trz膮s艂 si臋 jak osika, lata艂y mu z臋by, dygota艂y kolana i absolutnie nie m贸g艂 nad tym zapanowa膰. O takim strachu m贸wi si臋 "zwierz臋cy", ale chyba tylko ludzie mog膮 ba膰 si臋 a偶 tak. To by艂 inny strach ni偶 ten, ktory kiedy艣 dr膮偶y艂 go na codzie艅. Dziki, niezrozumia艂y, si臋gaj膮cy jakich艣 prastarych instynkt贸w. Ba艂 si臋 tym bardziej, 偶e wiedzia艂, i偶 musi ruszy膰 si臋 z miejsca i zrobi膰 co艣, bo tylko on mo偶e to przerwa膰. Ruszy si臋 z miejsca i wtedy go zastrzel膮. Je偶eli natomiast zrobi to, na co ma najwi臋ksz膮 ochot臋, zwinie si臋 w k艂臋bek i zemdleje, albo ucieknie w katatoni臋, wtedy ich spal膮. la rozrywki. Wcale nie w jakiej艣 wielkiej wojnie, nie z jakich艣 wa偶kich powod贸w, tylko po prostu z nud贸w. W imi臋 Umoya Omube, dla kt贸rego nawet 艣mier膰 by艂a niska, przyziemna, przypadkowa i g艂upia. Musi podej艣膰. Nie ma si臋 nad czym zastanawia膰, bo wtedy si臋 nie zdecyduje. Jak przed skokiem do lodowatej wody. Cztery, trzy, dwa, jeden...ju偶.

Sekundy rozci膮gn臋艂y si臋 pomi臋dzy przera偶onymi, g艂uchymi uderzeniami serca, kt贸re brzmia艂y w jego uszach niczym pogrzebowy dzwon. Prze艂ama艂 dygoc膮ce, sztywne mi臋艣nie i post膮pi艂

krok naprz贸d. Nikt nie zwr贸ci艂 na niego uwagi, byli zaj臋ci Orzechowskim, kt贸ry znowu le偶a艂 na ziemi. Zi臋ba ostro偶nie podni贸s艂 nog臋 i przest膮pi艂 nad le偶膮cym nadal bez czucia Krzyckim. Z uchylonych ust d藕wi臋kowca wyciek艂a odrobina 艣liny i wsi膮k艂a ciemn膮 plamk膮 w pustynny py艂 obok policzka. Zi臋ba zrobi艂 nast臋pny krok. Przecisn膮艂 si臋 pomi臋dzy stoj膮cymi bezradnie kolegami i wyszed艂 na pust膮 przestrze艅, pomi臋dzy je艅cami a rozkrzyczanym kr臋giem napastnik贸w, zalan膮 ostrym blaskiem reflektor贸w samochodowych.

Dostrzegli go. Krzyk, niezrozumia艂y, w bantu. Ostrze偶enie, albo rozkaz. Jeszcze jeden krok. Trzask suwad艂a. Podw贸jny, metaliczny klekot naboju wje偶d偶aj膮cego do komory nabojowej. Uniwersalne, ostatnie ostrze偶enie, zrozumia艂e ponad wszystkimi j臋zykami. Zignorowa艂 je, wyra藕nie widz膮c jak ogarnia go hucz膮ca ciemno艣膰. Pozosta艂o mu tylko centrum pola widzenia, odrobina 艣wiat艂a, gdzie widnia艂a twarz przyw贸dcy. Ciemnobr膮zowa, b艂yszcz膮ca od potu, z upiornie jasnymi bia艂kami, czarny, szczeciniasty zarost, zupe艂nie inny ni偶 u bia艂ych, otacza艂 mu usta i k艂臋bi艂 si臋 jak ostry mech na podbr贸dku. Drobne kropelki potu zatrzymywa艂y sie w tym zaro艣cie i l艣ni艂y jak kryszta艂ki. Rozd臋te w艣ciekle szerokie nozdrza, nadawa艂y mu wyraz niepohamowanej furii. Jeszcze jeden krok. Zaraz umr臋. Teraz si臋gn膮膰 do kieszeni. Bardzo powoli, 偶eby nie wywo艂a膰 gwa艂townej reakcji. Nag艂ego gradu gor膮cych, twardych pocisk贸w, kt贸re w sekund臋 zamieni膮 go w r膮bank臋. Nie by艂o potrzeby. Zacz膮艂 unosi膰 oporn膮, drewnian膮 r臋k臋, do kieszeni koszuli, kiedy poczu艂 delikatny, pojawiajacy si臋 stopniowo nacisk na spocone wn臋trze d艂oni, ostr膮, sztywn膮 kraw臋d藕 karty. Dow贸dca wrzeszcza艂, pluj膮c 艣lin膮, a Zi臋ba wyci膮gn膮艂 kart臋 w jego stron臋. Prosto pod oczy.

Murzyn nie zareagowa艂. Pchn膮艂 Zieb臋 w rami臋, odrzucaj膮c go do ty艂u i wyrwa艂 mu kart臋 z d艂oni. Nie patrzy艂 na ni膮.

NIE PATRZY艁 NA NI膭.

Musia艂 na ni膮 spojrze膰, ale w og贸le go nie interesowa艂a.

Podni贸s艂 pistolet, poobijanego webleya, pami臋taj膮cego jeszcze Tobruk i przytkn膮艂 Zi臋bie luf臋 do czo艂a. Na samym 艣rodku. Trzask bezpiecznika zabrzmia艂 og艂uszaj膮co, jak odg艂os z艂amanej ko艣ci.

A potem ciekawo艣膰 zwyci臋偶y艂a i m臋偶czyzna spojrza艂 na trzymany w d艂oni kawa艂ek plastyku. Przelotnie, jednym okiem. Wystarczy艂o. Zimny, parz膮co metaliczny nacisk lufy ust膮pi艂. Bandyta zamruga艂 oczami i lekko rzuci艂 g艂ow膮, jakby razi艂o go 艣wiat艂o. A potem wlepi艂 wzrok w rysunek, nachylaj膮c kart臋 w r贸偶ne strony.

- P艂ac臋 ci - powiedzia艂 Zi臋ba po polsku, z trudem zmuszaj膮c skurczone, wyschni臋te gard艂o do wysi艂ku. Krew wali艂a mu w t臋tnicach szyjnych z tak膮 si艂膮, jakby po艂kn膮艂 w艂asne serce. - Zabierz nas do oazy. No Afrikaans. Bolando. Polonia - improwizowa艂 z wysi艂kiem, u艣miechaj膮c si臋 jaby mia艂 na twarzy glinian膮 mask臋. - Fuck apartheid.

Murzyn opu艣ci艂 bezradnie r臋k臋 z pistoletem. Spogl膮da艂 to na Zi臋b臋, to na kart臋 z uniesionymi brwiami i zmarszczonym czo艂em, na ktorym malowa艂 si臋 ci臋偶ki umys艂owy wysi艂ek.

Poland? - spojrza艂 na kart臋, najwyra藕niej usi艂uj膮c zebra膰 my艣li. - Walesa? Walesa good, Walesa-mandela.

-Yes - wyj膮ka艂 Zi臋ba og艂upia艂ym tonem. Te偶 co艣. Murzyn schowa艂 webleya do kabury, nast臋pnie jako艣 niepewnie odda艂 Zi臋bie kart臋 i nagle trzepn膮艂 go po przyjacielsku w rami臋.

Zi臋ba nie widzia艂 ju偶, jak szef wrzeszczy do swoich ludzi, pokazuj膮c na zdezorientowan膮 ekip臋 stoj膮c膮 z podniesionymi r臋kami, ani jak Murzyni nagle opuszczaj膮 bro艅 i 艣miej膮 si臋 podnosz膮c z ziemi zmaltretowanego kamerzyst臋 i otrzepuj膮 go z py艂u oblepiaj膮cego ubrania. Zemdla艂.

- Mia艂 ptasi膮 twarz? - zapyta艂 Stefan.

- Albo mask臋, czy jaki艣 rysunek na twarzy. Nie jestem pewien. By艂o ciemno. Wygl膮da艂 potwornie. Siedzia艂 na kamieniu, a w艂a艣ciwie kuca艂, jako艣 tak dziwnie. M贸wi艂 do mnie po polsku.

- Bia艂y?

- Chyba nie. Trudno powiedzie膰, m贸wi艂em ci - nie widzia艂em dok艂adnie, ale raczej wygl膮da艂 na czarnego, o ile w og贸le by艂 cz艂owiekiem.

- A kim?

- Nie wiem. Strzeli艂em do niego, a wtedy znikn膮艂.

- Gdyby艣 strzeli艂 sekund臋 wcze艣niej, trafi艂by艣 tego czarnego Janosika w sam 艣rodek twarzy. Akurat zjechali z wydmy i odstrzeli艂e艣 im tylko reflektor z dachu. Wtedy sto kart by nie pomog艂o.

-Jezu, i tak mieli艣my fart. Mogli nas spali膰. - Krzycki nie s艂ysza艂 dok艂adnie o czym m贸wili, g臋sty od piachu pustynny wiatr zag艂usza艂 wszystko. Landrover ko艂ysa艂 si臋 na holu za p贸艂ci臋偶ar贸wk膮 niedosz艂ych oprawc贸w i toczy艂 w stron臋 oazy Sitachwe. D偶wi臋kowiec pochyli艂 si臋 w stron臋 Stefana i Zi臋by siedz膮cych z przodu. Wszystkim trz臋s艂y si臋 r臋ce i czuli si臋 s艂abi jak niemowl臋ta, wi臋c Krzycki nie zwr贸ci艂 uwagi, 偶e nikt nie podtrzymuje rozmowy. Odreagowywa艂 s艂ownym katarem; to o farcie i spaleniu m贸wi艂 ju偶 siedemnasty raz. Zi臋ba milcza艂, bo przeczuwa艂 najgorsze. Umoya Omube' przegra艂 potyczk臋, ale wojna trwa艂a. Co teraz? Meteoryt? Piorun z jasnego nieba? Katastrofa samolotu? Czeka艂o go teraz 偶ycie z r臋k膮 na kaburze, sprawdzanie ka偶dego krzes艂a i zagl膮danie w ka偶dy ciemny k膮t. To nic.

G艂upstwo, w por贸wnaniu z 偶yciem, kt贸re toczy艂, kiedy jeszcze by艂 zablokowany. A mo偶e krokodyl? Dziurawa 艂贸dka?

Nie wydarzy艂o si臋 nic z tych rzeczy.

* * *

- Oczywi艣cie, musimy jeszcze przeprowadzi膰 kilka bada艅 - powiedzia艂 doktor r贸wnym, nienaturalnie spokojnym g艂osem. Wszystko w porz膮dku, jeste艣 w bardzo dobrych r臋kach, pan profesor jest najlepszym specjalist膮, a to jest bardzo droga, prywatna klinika. - Jednak chcia艂bym rozmawia膰 z pa艅sk膮 偶on膮.

Uczucie w pierwszej chwili by艂o takie, jak wtedy, gdy na 艣rodku Kalahari, spotka艂 twarz膮 w twarz swoje przeznaczenie, jak wtedy, gdy kilka przeznaczonych na jego 艣mierteln膮 koszul臋 opon r膮bn臋艂o z 艂omotem o rudy piach pustyni. Jak wtedy, gdy w Sarajewie sta艂 si臋 osobistym celem bo艣niackiego snajpera. Jak wtedy, nad Kongo, gdy nagle stan膮艂 silnik przedpotopowej cessny i samolocik zacz膮艂 zsuwa膰 si臋 po powietrznym zboczu, prosto w wodospad Kirinyaga. To jest jak chlu艣ni臋cie wrz膮tkiem w twarz, l贸d we wn臋trzno艣ciach i cierpn膮ca nagle sk贸ra. To jest ta chwila, gdy rozum ju偶 wie, a dusza jeszcze wci膮偶 ma nadziej臋. Chwila, gdy lekarz nie chce ju偶 z tob膮 rozmawia膰, chce natomiast rozmawia膰 z twoj膮 偶on膮, bo przesta艂e艣 ju偶 by膰 cz艂owiekiem.

Sta艂e艣 si臋 mi臋sem na stole operacyjnym, kt贸re patroszy si臋,

faszeruje odczynnikami, przewozi jak pakunek. Mi臋so nie ma prawa do godno艣ci, ani do 偶ycia. Ma le偶e膰 na swojej p贸艂ce i biernie czeka膰 na nast臋pny zabieg.

Wyda艂o mu si臋, 偶e powinien us艂ysze膰 drwi膮cy syk dalekiego, zuluskiego demona, kt贸ry teraz wydawa艂 si臋 odleg艂y i niesko艅czenie egzotyczny. 艢mier膰 z r臋ki przedstawicieli zbuntowanego Bantustanu, albo od kuli snajpera, wyda艂a si臋 nagle poci膮gaj膮ca, ale by艂o za p贸藕no. Zosta艂 szpitalnym mi臋sem. Przedmiotem ci臋偶kiej, niewdzi臋cznej pracy piel臋gniarek.

- Wola艂bym, 偶eby pan najpierw rozmawia艂 ze mn膮. Jestem doros艂y.

- Na razie, nie ma jeszcze nic pewnego...

- Mojej 偶onie mia艂 pan co艣 do powiedzenia, profesorze. P艂ac臋 panu do艣膰, 偶eby us艂ysze膰 par臋 szczerych s艂贸w.

- No tak... Oczywi艣cie to jeszcze nic pewnego, ale ma pan bardzo wysoki opad, ponad dziewi臋膰dziesi膮t, opuchni臋te w臋z艂y ch艂onne, ci膮g艂y stan podgor膮czkowy, suchy kaszel, odpluwa pan krwi膮, silne b贸le no i rentgen i tomograf...S艂owem, nie ma pan 偶adnej afryka艅skiej choroby. Wylkuczyli艣my AIDS, ebol臋, T-70, d偶um臋 i inne. Obawiam si臋, 偶e ma pan nowotw贸r p艂uc. Wszystko wskazuje na to, 偶e nieoperowalny. Przykro mi.

Przykro mu. Pewnie. Jemu jest przykro, a ja umieram.

Umieram. Nie chcia艂em umrze膰 na pustyni, wi臋c umr臋 na szpitalnym 艂贸偶ku, odarty z godno艣ci, nagi, obesrany i skowycz膮cy z b贸lu.

Mo偶ecie sobie wsadzi膰 wszystkich najlepszych specjalist贸w w dup臋. Rak p艂uc to wyrok i doskonale o tym wiecie. Bo偶e, moje p艂uca gnij膮. 艢mier膰.

Dalej by艂o jak w podr臋czniku. Najpierw bunt. W艣ciek艂a awantura z Bogiem, piana na ustach, histeria. Narkotyki u艣mierzaj膮ce b贸l. W贸dka. Potem rozpacz. Czarne, cuchn膮ce grobem dni, pe艂ne 艂ez, b贸lu i rozdzieraj膮cego smutku. Ci膮gn膮ce si臋 w niesko艅czono艣膰, rozdarte gdzie艣 pomi臋dzy ucieczk膮, a kolejnymi, bolesnymi i obrzydliwymi zabiegami. Potem oboj臋tno艣膰 i g艂ucha, depresyjna bezradno艣膰. A potem nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej ucieka膰 przed szpitalem.

Rzeczywi艣cie zosta艂 mi臋sem. Gapi艂 si臋 z rezygnacj膮 w sufit, s艂uchaj膮c krok贸w na korytarzu, bezcenne, ostatnie dni ucieka艂y mu w niezno艣nych, rozwlek艂ych godzinach pomi臋dzy atakami w艣ciek艂ego b贸lu, kt贸re zamienia艂y go w k膮saj膮ce zwierz臋.

Odwiedziny by艂y potworne, niczym jaka艣 rozci膮gni臋ta w niesko艅czono艣膰 stypa. Rodzice robili mu wyrzuty 偶e pali艂 i polecali wci膮偶 nowych znajomych lekarzy. Dzieci nudzi艂y si臋 i wyg艂upia艂y. By艂y chodz膮c膮 esencj膮 偶ycia i na ich widok krwawi艂o mu serce. Jola by艂a 艣liczna jak nigdy, chcia艂o mu si臋 wy膰 na jej widok. Chodzi艂a po 艣wiecie i by艂a cz艂owiekiem. On by艂 mi臋sem. bez prawa do seksu, bez prawa do mi艂o艣ci i 偶ycia. Umiera艂.

Umieranie by艂o nudne i bolesne. Nie m贸g艂 nawet ogl膮da膰 telewizji, bo absolutnie wszystko co pokazywa艂a, b臋dzie 偶y艂o i trwa艂o nadal, kiedy jego ju偶 nie b臋dzie. Wola艂 ju偶 udawa膰, 偶e ca艂y 艣wiat odejdzie razem z nim.

Stopniowo sta艂 si臋 zombie. Chodz膮cym, 偶ywym trupem.

Przypomina艂 szkielet. Cuchn膮艂 trupem. Rozpada艂 si臋. Po korytarzu chodzi艂 tak samo jak inne 偶ywe trupy, tocz膮c stojak z kropl贸wk膮, ostro偶nie, jakby obawia艂 si臋, 偶e przegni艂e kawa艂ki cia艂a odpadn膮 mu od ko艣ci.

Szpitalna noc by艂a najgorsza. Zw艂aszcza w zwyk艂ym, miejskim szpitalu, do ktorego przenie艣li go, pod opiek臋 kolejnej medycznej s艂awy. Bardziej przyda艂by mu si臋 dobry balsamiarz. W tym nowym szpitalu, wszystko by艂o stare, brzydkie i zniszczone. 艢ciany, 艂贸偶ka, talerze, kafelki i piel臋gniarki. Le偶a艂 na zapadni臋tym, pikowanym materacu pokrytym plastykow膮 foli膮, kt贸ra odparza艂a mu sk贸r臋 i patrzy艂 przez namiot tlenowy na t艂ust膮 plam臋 na 艣cianie. W nosie mia艂 kropl贸wk臋, drug膮 w przedramieniu, cewnik na przyrodzeniu i czujniki przylepione brudnym plastrem do zapadni臋tej klatki piersiowej. Ju偶 nawet nie oddycha艂 jak cz艂owiek. Le偶a艂 w p贸艂mroku, sine 艣wiat艂o jarzeni贸wek z korytarza, pada艂o mu na twarz, przez grub膮 foli臋 namiotu, s艂ucha艂 elektronicznego pikania w艂asnego organizmu i wzbudzaj膮cego echa pod sufitem ch贸ralnego chichotu piel臋gniarek.

Nienawidzi艂 ich. Traktowa艂y go jak przedmiot, albo jak niedorozwini臋tego. Upokarza艂y przy ka偶dej okazji. Ka偶de mycie i defekacja by艂y koszmarem. By艂 mi臋sem. Patrzy艂 na t艂ust膮 plam臋 na 艣cianie.

Plama by艂a du偶a, rozga艂臋ziona i okaza艂a. Z rozmazanymi zaciekami i kroplami. 呕贸艂tobr膮zowa, na brudno偶贸艂tej scianie. By艂a to najwa偶niejsza plama na 艣wiecie, poniewa偶 stanowi艂a jego jedyny widok i zarazem by艂 to ostatni widok jaki zobaczy i zabierze pod powiekami na tamten 艣wiat. Czasem wygl膮da艂a jak drzewo, pokryte li艣膰mi, powykr臋cane i kar艂owate, 艣wietne drzewo na szubienic臋, rosn膮ce na jakim艣 ponurym odludziu. Kiedy indziej przypomina艂a galopuj膮cego konia z rozwian膮 grzyw膮, z szale艅stwem w oczach i z agonalnie wyszczerzonymi z臋bami. Po kilkunastu dniach, plama, jak to zwykle bywa z plamami, je艣li wpatruje si臋 w nie zbyt d艂ugo, pokaza艂a twarz.

Prawie ka偶da plama, przypadkowy uk艂ad li艣ci, 艣wiat艂a i

cienia, ukrywa twarz. Twarze z profilu, twarze o rysach wymalowanych g艂臋bokim cieniem, jak na przekontrastowanym zdj臋ciu, twarze szydercze, twarze groteskowe, twarze karykaturalne. Tak funkcjonuje m贸zg. Jest tak zaprogramowany na rozpoznawanie twarzy, 偶e niechybnie rozpozna je w ka偶dym przypadkowym kszta艂cie, je偶eli nie ma innych bod藕c贸w. M贸zg Zi臋by nie mia艂.

Twarz jego plamy by艂a wyj膮tkowo paskudna. Lisia, chytra i wredna. W艂osy zaczesane do ty艂u i nab艂yszczone brylantyn膮.

M臋偶czyzna w nieokre艣lonym wieku, raczej m艂ody, w typie alfonsa. Owalne, czarne okularki, usta jak 艣lad ci臋cia brzytw膮, rozci膮gni臋te w szyderczym u艣miechu. Twarz nosi艂a znamiona psychopatycznego okrucie艅stwa. Patrzyli na siebie godzinami przez gruby plastik namiotu tlenowego i Zi臋ba zacz膮艂 go nienawidzie膰 z ca艂ych si艂. By艂 zupe艂nie pewien, 偶e nie jest to twarz, kt贸r膮 chcia艂by zabra膰 ze sob膮 na tamten 艣wiat, razem z konaj膮cym koniem i schn膮cym drzewem, ale nie mia艂 wyj艣cia.

M臋偶czyzna patrzy艂 pogardliwie ze 艣ciany na jego rozwlek艂膮 agoni臋 i u艣miecha艂 si臋 z pogardliw膮 wy偶szo艣ci膮, zabarwion膮 satysfakcj膮. Bolesna, nieko艅cz膮ca si臋 szpitalna noc p艂yn臋艂a w ciszy, przerywanej tylko kaszlem, chrapaniem i popiskiwaniem aparatury. Piel臋gniarki pochla艂y si臋, albo po prostu posz艂y spa膰 i nareszcie ucich艂y. B贸l przycich艂 i by艂oby prawie zno艣nie, gdyby nie hipnotyczny wzrok ucieszonego z艂o艣liwie skurwiela na 艣cianie.

Chcia艂 odwr贸ci膰 wzrok, mimo i偶 wiedzia艂, 偶e mo偶e zobaczy膰 tylko poobijan膮, blaszan膮 szafk臋 i szklank臋 z cienk膮 herbat膮. Wszystko by艂o lepsze, od tego spojrzenia. Chcia艂 patrze膰 na cokolwiek innego, ale nie m贸g艂. Usi艂owa艂 zobaczy膰 konia, albo drzewo i te偶 nie m贸g艂. Usi艂owa艂 przywo艂a膰 przed oczy p艂on膮ce kr贸lewskimi barwami pejza偶e Afryki, albo kryszta艂owe wie偶e Tokio, ale to wszystko gdzie艣 przepad艂o, zrobi艂o si臋 nierealne, szare i sypkie jak popi贸艂.Cz艂owiek na 艣cianie zrobi艂 si臋 jeszcze wyrazistszy, impresjonistyczny portret zmieni艂 si臋 w zdj臋cie, a wizerunek r贸s艂, pot臋偶nia艂 i pulsowa艂 hipnotycznie, w艣r贸d mieni膮cej si臋 mg艂y, kt贸ra wype艂ni艂a wszystko inne.

Zi臋ba le偶a艂 bezsilnie, zaciskaj膮c suche jak ga艂臋zie pi臋艣ci i patrzy艂. Nawet nie zauwa偶y艂, jak 艣wiat zmieni艂 si臋 wok贸艂 niego. Zmiana nadesz艂a p艂ynnie i powoli, niczym kie艂kowanie trawy, jak ruch ziarenek piasku w klepsydrze.

To by艂 nadal ten sam szpitalny pok贸j, sprz臋ty by艂y te same, parawan zawieszony na poobijanych rurkach, kt贸rym oddziela si臋 偶ywe trupy od 艣wiata 偶ywych, szafka ze szklank膮 herbaty, stojak z monitorami, 艣ciana z plam膮. Ale wszystko wygl膮da艂o inaczej, jakby widzia艂 tylko odbicie przedmiot贸w w jakim艣 bli藕niaczym, martwym 艣wiecie, gdzie przebywa tylko mroczna strona wszystkiego. Twarz ze 艣ciany kr贸lowa艂a nad tym wszystkim, ja艣niej膮c niczym cudowne objawienie z piek艂a rodem.

A potem twarz zrobi艂a si臋 przestrzenna, niczym p艂askorze藕ba. Zi臋ba szarpn膮艂 si臋 na 艂贸偶ku, a monitor odpowiedzia艂 nag艂膮 kakofoni膮 popiskiwa艅, rysuj膮c na ekranach z臋bate, alarmowe linie. Pojawi艂 si臋 nos, ostry jak p艂etwa rekina, pokryty 艂uszcz膮cym si臋 tynkiem, ale realny, z zawini臋tymi skrzyde艂kami, niczym rozd臋te ko艅skie chrapy, w膮skie usta przeci臋艂y poci膮g艂膮 twarz, z艂o艣liwy u艣mieszek sta艂 si臋 jeszcze gorszy. Potem ze 艣ciany wychyn臋艂a spiczasta grdyka, tynk wybrzuszy艂 si臋 obrysowuj膮c tors, barki, r臋ce i nogi obute w szpiczaste buty.

Zi臋ba le偶a艂 oniemia艂y z przera偶enia, nie mog膮c si臋 poruszy膰, wrzasn膮膰, uciec ani zemdle膰. Niewiarygodne, ale nawet cz艂owieka kt贸ry zosta艂 ju偶 skazany i kt贸ry ju偶 zrozumia艂, 偶e jedyne co go jeszcze spotka w 偶yciu jest agonia i 艣mier膰, mo偶na doprowadzi膰 do takiego przera偶enia, 偶e nie b臋dzie m贸g艂 wytrzyma膰 we w艂asnym ciele. Jego nemezis nadal wynurza艂o si臋 ze 艣ciany, przebijaj膮c cia艂em tynk i farb臋 niczym powierzchni臋 wody, a Zi臋ba ze wszystkich si艂 usi艂owa艂 zemdle膰. Albo przynajmniej umrze膰, je偶eli nie mo偶na inaczej. Po raz pierwszy 艣mier膰 wyda艂a mu si臋 stosunkowo najbezpieczniejszym wyj艣ciem. Okaza艂o si臋, 偶e mo偶e go czeka膰 co艣 znacznie gorszego.

Cz艂owiek ze 艣ciany wy艂oni艂 si臋 w ca艂ej okaza艂o艣ci. Zi臋ba dygoc膮c malarycznie uczyni艂 heroiczny wysi艂ek usi艂uj膮c wsta膰, po czym rozkaszla艂 si臋 bolesnym, 艣wiszcz膮cym kaszlem, kt贸ry powali艂 go z powrotem na przepocon膮 poduszk臋.

Tamten post膮pi艂 ze zgrzytem obcas贸w i stan膮艂 nad Zi臋b膮, po czym jednym ruchem zdar艂 z niego namiot tlenowy.

-No i jak si臋 dzi艣 czujemy? - zapyta艂. W tym momencie Zi臋ba zdecydowanie powinien zemdle膰, ale nie wiedzia艂 jak. Cz艂owiek ze 艣ciany rzuci艂 na ziemi臋 namiot tlenowy, zamieniony w strz臋p bezu偶ytecznego, grubego plastyku, sztuczne p艂uco rozsycza艂o si臋 spazmatycznym oddechem, tlen sycza艂 jadowicie, nape艂niaj膮c powietrze metalicznym zapachem. Wska藕niki rozwy艂y si臋 elektronicznym alarmem. Zi臋ba podrygiwa艂 na 艂贸偶ku, kaszl膮c i dusz膮c si臋, a Cz艂owiek ze 艣ciany przechadza艂 si臋 po pokoju niczym makabryczna karykatura lekarza. Nawet mia艂 na sobie brudny, bia艂y kitel, jakby przyszed艂 w odwiedziny, albo na obch贸d. Zdar艂 z oparcia 艂贸偶ka kart臋 chorobow膮 i przestudiowa艂 j膮, cmokaj膮c z uznaniem, a potem podni贸s艂 wzrok na siniej膮cego Zi臋b臋.

- Prze艣liczne - powiedzia艂. - Uwielbiam szpitale i dobrze pomy艣lane choroby. A to - pomacha艂 blaszan膮 ramk膮 z wpi臋tymi kartkami - jest majstersztyk. Taka genetyczna bomba zegarowa. -

Przysiad艂 na 艂贸偶ku Zi臋by i tchn膮艂 mu prosto w twarz trupim odorem. - Z偶era ci臋 od 艣rodka i jest wpisana w struktur臋 ka偶dej kom贸rki. Rozprzestrzenia si臋 jak po偶ar, albo jak szale艅stwo. Szale艅stwo te偶 jest wspania艂e. C贸偶 to, dusimy si臋? - Wyci膮gn膮艂 do Zi臋by szponiast膮, chud膮 d艂o艅, zgarn膮艂 w wi膮zk臋 wszystkie przewody i wyszarpn膮艂 je p臋kiem. Monitor zani贸s艂 si臋 spazmatycznym piskiem. Cz艂owiek ze 艣ciany wsta艂 i zdzieli艂 go pi臋艣ci膮. Aparat zamilk艂. Zi臋ba wypr臋偶y艂 si臋 i znieruchomia艂.

- No nie - powiedzia艂 z niesmakiem Cz艂owiek ze 艣ciany. - Jeszcze nie sko艅czyli艣my rozmowy, poza tym przyszed艂em po ciebie, wi臋c nie wyjdziesz chyba tak sam, bez po偶egnania. Tak si臋 nie traktuje go艣ci.

Przycisn膮艂 dwa palce do ust, jakby chcia艂 pob艂ogos艂awi膰, po czym nagle zwin膮艂 usta w pogardliwym grymasie i plasn膮艂 Zi臋b臋 tymi palcami w czo艂o. Chory szarpn膮艂 si臋 niczym pora偶ony pr膮dem i usiad艂 gwa艂townie na 艂贸偶ku. Przez chwil臋 oddycha艂 ci臋偶ko, przycisn膮wszy d艂o艅 do mostka, po czym nagle znieruchomia艂. Jego oddech sta艂 si臋 wolniejszy i jakby ostro偶ny. Zniekszta艂cona chorob膮 twarz przybra艂a wyraz niedowierzania.

- Mam spraw臋 - wyja艣ni艂 Cz艂owiek ze 艣ciany. - I wola艂bym, 偶eby艣 nie przeszkadza艂 w rozmowie tym swoim rozsypuj膮cym si臋 organizmem. Jak si臋 oddycha?

- Kim...- wyrz臋zi艂 s艂abo Zi臋ba.

- To nie jest moja pierwsza taka rozmowa, wi臋c nie b臋d臋 odpowiada艂 na banalne pytania. Nie jeste艣my w kinie.

Przekr臋ci艂 si臋 nagle na 艂贸偶ku, przerzucaj膮c nad Zi臋b膮 chud膮 nog臋, kowbojski trzewik b艂ysn膮艂 okuciem i 艂uskowat膮 w臋偶ow膮 sk贸r膮, po czym siad艂 mu na klatce piersiowej i chwyci艂 za gard艂o.

To jest zaszczyt rozmawia膰 ze mn膮, ty durny kutasie - sykn膮艂 Cz艂owiek ze 艣ciany. - Rzadko si臋 do tego zni偶am, 偶eby rozmawia膰 z Niskim gatunkiem. Znam wszystkie twoje pytania i odpowiedzi, dlatego to jest takie nudne. - Obliza艂 lubie偶nie wargi i zachichota艂. Jego twarz z bliska wydawa艂a si臋 zupe艂nie realna, wida膰 by艂o drobne w艂oski na policzkach, nie mia艂 normalnego zarostu, i w艂a艣ciwie wygl膮da艂 troch臋 jak dziewczyna. Hermafrodytyczny, szalony demon ze 艣ciany. Zupe艂nie jakby s艂ysz膮c jego my艣li, 艣ci膮gn膮艂 okulary ukazuj膮c czarne jak w臋giel t臋cz贸wki i l艣ni膮ce o艣lepiaj膮co, prawie fioletowe od bieli bia艂ka. Poprawi艂 w艂osy i spojrza艂 zalotnie, wszystko wystudiowanymi, damskimi ruchami.

- A teraz pos艂uchaj. Wszystko toczy si臋 wed艂ug planu. Jest wymy艣lone genialnie i zaplanowane. Ten 艣wiat jest stuprocentowo materialistyczny, rozumiesz? Nauka i statystyka. Poza tym nic. Nic, rozumiesz? 呕adnej nadziei. To czego nie rozumiesz, albo co si臋 nie zdarza statystycznie, nie istnieje, gnojku! Medycyna, fizyka, matematyka i statystyka. Tego si臋 masz trzyma膰, ogolony pawianie! To jest tw贸j 艣wiat! To czego nie ma, jest moje! Taki by艂 uk艂ad od zawsze i nie b臋dziesz tego zmienia艂. Nie ma cud贸w, nie ma piek艂a, nie ma nieba, nie ma mnie, a przede wszystkim nie ma 偶adnych, pieprzonych, magicznych kart. Ani 偶adnego, cholernego, mistycznego przywracania r贸wnowagi. Nie ma. Je偶eli ci nie idzie, to wy艂膮cznie dlatego, 偶e jeste艣 pieprzonym nieudacznikiem. Zerem. Kalekim psychologicznie tworem. Mierzw膮. Detrytusem. Nie umiesz zarabia膰 szmalu, wi臋c nie b臋dziesz go mia艂 - 艣cisn膮艂 policzki Zi臋by w dzi贸bek, i potrz膮sn膮艂. - Nie zas艂ugujesz na niego, jasne? Nie umiesz, wi臋c zdychasz - tak m贸wi膮 nauki przyrodnicze. Gnij膮ce resztki maj膮 opada膰 na dno i tworzy膰 mu艂. 呕aden gn贸j nie b臋dzie mi si臋 pcha艂 pod pr膮d przemiany materii, wymachuj膮c pieprzonymi cudami.

-Jeste艣 pieprzon膮 halucynacj膮 - powiedzia艂 Zi臋ba s艂abym, wyschni臋tym g艂osem, niczym szelest li艣ci pod nogami listopadowych 偶a艂obnik贸w.

- Nareszcie - ucieszy艂 si臋 Cz艂owiek ze 艣ciany. - Zaczynasz 艂apa膰 o co chodzi. Daj mi kart臋 i 艣wiat wr贸ci na swoje miejsce.

Halucynacje pozostan膮 halucynacjami, cuda wr贸c膮 do bajek i -parskn膮艂 - Biblii. Mo偶esz nawet jeszcze po偶y膰. Zako艅czmy t臋 scen臋 i pozw贸lmy jej zosta膰 koszmarem, kt贸ry zblednie rano. No, dawaj kart臋 i przejd藕my do "A rano okaza艂o si臋, 偶e to wszystko by艂o tylko z艂ym snem". No i jak ?

- Apage satanas - j臋kn膮艂 Zi臋ba. - Ego te exorciso...

- O偶esz ty w dup臋... - zdenerwowa艂 si臋 Cz艂owiek ze 艣ciany. - Za kogo ty si臋 uwa偶asz? - Ksi臋dza Cebul臋? Nie b臋dziemy w ten spos贸b rozmawiali! Jeszcze raz. - Zlaz艂 z Zi臋by, chwyci艂 go gar艣ci膮 za przepocon膮 koszul臋 od pi偶amy i szarpni臋ciem postawi艂 na nogi. Chory rozkrzy偶owa艂 odruchowo r臋ce, przekonany, 偶e za chwil臋 poleci bezw艂adnie na szare, szpitalne linoleum, ale zdo艂a艂 utzryma膰 si臋 w pionie, pomimo mi臋kn膮cych gwa艂townie kolan. Jako艣 nic go nie bola艂o i pozostawa艂 dziwnie spokojny - zupe艂nie jakby dosta艂 solidn膮 porcj臋 trankwilizatora. Wszystko wydawa艂o mu si臋 jakie艣 odleg艂e, banalne i nie budz膮ce emocji. Rozmawia艂 z demonem, a mo偶e z diab艂em, a mo偶e po prostu mia艂 halucynacje - i co z tego? A bo to ma艂o dziwnych rzeczy na 艣wiecie?

Cz艂owiek ze 艣ciany przycisn膮艂 kciuk do jego czo艂a i wydawa艂o si臋, 偶e to z tego kciuka p艂yn臋艂a ca艂a oboj臋tno艣膰 na otaczaj膮cy go koszmar i ca艂a si艂a, kt贸ra utrzymywa艂a go na nogach. Kciuk by艂 twardy, suchy i zimny niczym martwa jaszczurka.

- Zaczynamy od pocz膮tku - powiedzia艂 Cz艂owiek ze 艣ciany. - Czy ja jestem?

- Nie - powiedzia艂 obojetnie Zi臋ba. Nag艂y paroksyzm doskonale znanego b贸lu zwin膮艂 go w u艂amku sekundy w k艂臋bek wyj膮cego cierpienia. Rozleg艂 si臋 trzask i pomi臋dzy jego czo艂em a przyci艣ni臋tym do niego kciukiem rozkwit艂 nagle krzaczasty rozb艂ysk fioletowego wy艂adowania, kt贸ry cisn膮艂 Zi臋b臋 plecami o 艣cian臋. Run膮艂 na pod艂og臋 rozbijaj膮c sobie policzek o por臋cz 艂贸偶ka. Jaki艣 aparat run膮艂 ze stela偶a, z pustym, blaszanym 艂omotem obudowy.

- Z艂a odpowied藕 - powiedzia艂 surowo Cz艂owiek ze 艣ciany. - Majaczysz, a nie rozmawiasz. Nie my艣lisz. A ja musz臋 z tob膮 porozmawia膰.

Zi臋ba skr臋ca艂 si臋 przez chwil臋 bezradnie w bezsilnym b贸lu, a potem nagle obudzi艂 si臋. Le偶a艂 na zimnej pod艂odze, chory, umieraj膮cy, przekl臋ty i opuszczony przez wszystkich. Przed nim sta艂 potw贸r, swiat nie mia艂 sensu i nie rz膮dzi艂 si臋 偶adnymi prawami i nie by艂o nadziei. Jego m贸zg dopu艣ci艂 do siebie to wszystko tylko na sekund臋, po czym zapad艂 si臋 sam w sobie w kolaps katatonii. Na placu boju pozosta艂o tylko jego wewn臋trzne dziecko i Zi臋ba mia艂 w tej chwili cztery lata. Zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek pod 艣cian膮 i z martwym wzrokiem wbitym w papierki i k艂臋bki kurzu zalegaj膮ce pod 艂贸偶kiem, rozp艂aka艂 si臋.

- Ech, ludzie, ludzie - powiedzia艂 Cz艂owiek ze 艣ciany z politowaniem. - Gdyby by艂o w was tyle si艂y, ile mie艣ci si臋 cierpienia, to byliby艣cie r贸wni bogom. Wspania艂e. Najwspanialsze zabawki, jakie mo偶na sobie wyobrazi膰. Tyle b贸lu. Widz臋, 偶e tu si臋 nie dogadamy.- Skin膮艂 d艂oni膮 i Zi臋ba ockn膮艂 si臋 z katatonii tak gwa艂townie, jakby pneumatyczna kamizelka wyrzuci艂a go na powierzchni臋 rzeczywisto艣ci. Przesta艂 p艂aka膰, natomiast zaczerpn膮艂 ze 艣wistem powietrza i zacz膮艂 dygota膰.

- Zapraszam - powiedzia艂 Cz艂owiek ze 艣ciany, odwr贸ci艂 si臋 ze zgrzytem obcas贸w i pchn膮艂 przeszklone, poobijane drzwi na korytarz. Zi臋ba wsta艂 jak zombie i poszed艂 za nim. Nie wiedzia艂, dlaczego.

Szpitalny korytarz wygl膮da艂 dziwnie i obco, mimo, 偶e wszystkie sprz臋ty, a nawet nalepki na 艣cianach by艂y takie same. Panowa艂a g艂ucha, nienormalna cisza. Wydawa艂o si臋, 偶e s膮 tu sami. Rozlega艂 si臋 tylko ostry, stalowy zgrzyt obcas贸w Cz艂owieka ze 艣ciany i 艣wiszcz膮cy ci臋偶ko oddech Zi臋by.

W ma艂ym pokoiku, za uchylonymi drzwiami siedzia艂 samotny piel臋gniarz, przysypiaj膮cy przed szumi膮cym srebrzy艣cie telewizorem. Cz艂owiek ze 艣ciany, zatrzyma艂 si臋 spogl膮daj膮c na piel臋gniarza z drapie偶nym, z艂o艣liwym u艣miechem, kt贸ry przeci膮艂 mu twarz z臋batym V. Pchn膮艂 przeszklone drzwi i wszed艂 do 艣rodka. Piel臋gniarz nie zareagowa艂. Nadal siedzia艂 na niewygodnym, metalowym krze艣le, z wyci膮gni臋tymi daleko nogami, walczy艂 z opadaj膮c膮 g艂ow膮 i wywracaj膮cymi si臋 w ty艂 oczami, siedzia艂 i gapi艂 si臋 w sycz膮cy pustk膮 ekran, kt贸rego nie mia艂 si艂y wy艂膮czy膰. Zi臋ba chcia艂 ze wszystkich si艂 ostrzec go, ale nie m贸g艂 wydoby膰 g艂osu. M臋偶czyzna na krze艣le wygl膮da艂 jako艣 nierzeczywi艣cie, jak cie艅, albo mo偶e widmo i trudno powiedzie膰, na czym to polega艂o.

Cz艂owiek ze sciany wykona艂 d艂oni膮 jaki艣 skomplikowany ruch, niczym iluzjonista i nagle mi臋dzy jego palcami zal艣ni艂a fryzjerska brzytwa. Zawachlowa艂 przed twarz膮 piel臋gniarza, ale ten nie zareagowa艂. Nadal walczy艂 z hormonem snu kr膮偶膮cym w jego 偶y艂ach. Up艂yn臋艂a mo偶e minuta i nagle piel臋gniarz przegra艂 z kretesem. Dok艂adnie w chwili, gdy zapad艂 w sen, sta艂 si臋 nagle wyrazisty i realny, jakby przep艂yn膮艂 mi臋kko do 艣wiata, w kt贸rym przebywali Zi臋ba i Cz艂owiek ze 艣ciany i w kt贸rym opustosza艂y szpital p艂yn膮艂 mi臋kko, w gwi偶d偶膮cej, migotliwej ciszy.

Wtedy zobaczy艂 nachylon膮 nad sob膮 twarz zab贸jcy, 艣wiec膮c膮 ultrafioletowymi bia艂kami i studzienn膮 czerni膮 t臋cz贸wek. Zobaczy艂 u艣miech rekina. Zobaczy艂 szponiast膮 d艂o艅 z polakierowanymi paznokciami, kt贸ra chwyci艂a go za w艂osy szarpi膮c twarz ku g贸rze, zobaczy艂 ostrze starej, fryzjerskiej brzytwy, kt贸ra rozmaza艂a si臋 w 艣wietle jarzeni贸wek w rt臋ciowy p贸艂ksi臋偶yc i zanurzy艂a na chwil臋 w jego gardle. Cz艂owiek ze 艣ciany pu艣ci艂 jego w艂osy i odskoczy艂. Fontanna czarnej krwi strzeli艂a na 艣ciany kantorka, na sycz膮cy ksi臋偶ycowym blaskiem ekran ma艂ego telewizora, na seledynowe, olejne lamperie i postrz臋piony plakat antynikotynowy. Piel臋gniarz zerwa艂 si臋 zaciskaj膮c palce na 艣liskiej, tryskaj膮cej krwi膮 kraw臋dzi rany i wyda艂 z siebie bulgotliwy syk. Po艣lizgn膮艂 si臋 we w艂asnej krwi, run膮艂 na pod艂og臋 i - znikn膮艂.

- Obudzi艂 si臋 - powiedzia艂 Cz艂owiek ze 艣ciany oblizuj膮c ostrze. - Szkoda.

Piel臋gniarz znowu siedzia艂 na krzese艂ku, potrz膮saj膮c z niedowierzaniem g艂ow膮 i znowu by艂 nierzeczywisty.

- Jutro zacznie si臋 藕le czu膰 - powiedzia艂 z satysfakcj膮 Cz艂owiek ze 艣ciany chowaj膮c brzytw臋. - Najdalej za dwa tygodnie p贸jdzie do lekarza i us艂yszy co艣 nowego. A by艂 pewien, 偶e jemu si臋 to nie przydarzy, bo nigdy nie pali艂. Co za tupet. Chod藕my.

Schowa艂 brzytw臋 i ruszy艂 dalej korytarzem gruchoc膮c obcasami, a Zi臋ba bezwolnie podrepta艂 za nim. Nie wiedzia艂 dlaczego. Musia艂.

Cz艂owiek ze 艣ciany pchn膮艂 kolejne wahad艂owe drzwi, tym razem na schody i ruszy艂 w d贸艂. Zi臋ba maszerowa艂, usi艂uj膮c zebra膰 my艣li.

Schodzili w d贸艂 i w d贸艂, pi臋tro za pi臋trem, mijaj膮c strza艂ki wyj艣cia awaryjnego i prymitywne graffiti nabazgrane na tynku grubym pisakiem.

Gdzie艣 w oddali zahurgota艂a winda, ale poza tym, panowa艂a g艂ucha, nienormalna cisza. Cz艂owiek ze 艣ciany pchn膮艂 kolejne, wahad艂owe drzwi i pomaszerowa艂 piwnicznym korytarzem, wyklejonym pod艂ymi, bia艂ymi kaflami. Pod 艣cian膮 sta艂y metalowe w贸zki, przypominaj膮ce sto艂y, albo mo偶e sto艂y przypominaj膮ce w贸zki, pod sufitem ze 艣piewnym brz臋kiem zapala艂y si臋 艣wietl贸wki. Gdzie艣 za 艣cian膮 szumia艂o jakie艣 urz膮dzenie.

Korytarz zamyka艂y pot臋偶ne, metalowe drzwi, zaopatrzone w rygle i uszczelki, ale id膮cy przodem Cz艂owiek ze 艣ciany nie zawraca艂 sobie nimi g艂owy. Maszerowa艂 niepowstrzymanie, tak jakby drzwi w og贸le nie by艂o. Co艣 szcz臋kn臋艂o i ci臋偶ka, wielowarstwowa p艂yta wysun臋艂a si臋 sama na dociskowych zawiasach, po czym odchyli艂a mi臋kko, wypuszczaj膮c k艂臋by mro藕nej mg艂y, cuchn膮cej ostro czym艣 chemicznym i zgnilizn膮. Weszli do 艣rodka, prosto w cuchn膮ce zimno i ciemno艣膰. 艢liska, kafelkowa posadzka parzy艂a w stopy, kant metalowego sto艂u dziabn膮艂 Zi臋b臋 bole艣nie w biodro, a potem roz艣wiergotany rz膮d 艣wietl贸wek zapali艂 l艣ni膮ce kreski na szklanych oczach zalegaj膮cych sto艂y sinych i sztywnych z zimna trup贸w. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci. To nie by艂 sen.

Cz艂owiek ze 艣ciany odwr贸ci艂 si臋 i raptem grzmotn膮艂 d艂oni膮 w klatk臋 piersiow膮 najbli偶szych zw艂ok. Rozleg艂 si臋 pusty, drewniany d藕wi臋k, a w powietrze uni贸s艂 si臋 ob艂ok jakiego艣 py艂u.

- No, co艣 taki sztywny? - hukn膮艂 weso艂o na Zi臋b臋. - Przywitaj si臋 z kolegami!

Zi臋ba spojrza艂 na niego z jakim艣 dystansem i prychn膮艂 pogardliwie. Tamten odwr贸ci艂 si臋 i zapar艂 d艂o艅mi o kafelkow膮 艣cian臋, jakby chcia艂 j膮 odepchn膮膰. 艢ciana p臋k艂a pionowo, wzd艂u偶 szarej, cementowej fugi dziel膮cej p艂ytki, wpuszczaj膮c do 艣rodka szczelin臋 o艣lepiaj膮cego, sinego 艣wiat艂a. P臋kni臋cie rozjecha艂o si臋 na boki, obrysowuj膮c kszta艂t rzymskiej jedynki, a potem fragmenty 艣ciany obr贸ci艂y si臋 niczym dwuskrzyd艂owe wierzeje. Cz艂owiek ze 艣ciany wst膮pi艂 w roz艣wietlon膮 czelu艣膰, a Zi臋ba bezwolnie podrepta艂 za nim, os艂aniaj膮c oczy od blasku.

艢wiat艂o przesta艂o razi膰, gdy tylko znalaz艂 si臋 po tamtej stronie. Po tamtej stronie czego? 艢ciany?! Nie wiedzia艂 i nie zastanawia艂 si臋 ju偶. By膰 mo偶e znajdowa艂 si臋 po tamtej stronie 艣wiat艂a, mo偶e po tamtej stronie rzeczywisto艣ci, wiedzia艂 tylko, 偶e jest po Tamtej Stronie. Wszystkiego.

Sta艂 na kamiennej posadzce, otoczony nierzeczywist膮, 艣wietlist膮 mg艂膮, Cz艂owiek ze 艣ciany gdzie艣 znikn膮艂, a Zi臋ba po raz pierwszy zdo艂a艂 jako tako zebra膰 my艣li. Przynajmniej na tyle, by pr贸bowa膰 rozumowa膰 i zastanawia膰 si臋, ignoruj膮c brak zwi膮zku tego, co do艣wiadcza艂, z realnym 艣wiatem.

Mg艂a zacz臋艂a ust臋powa膰, sk艂臋bi艂a si臋 tylko kilkana艣cie centymetr贸w nad posadzk膮, g臋sta jak mleko. Wok贸艂 wznosi艂y si臋 obro艣ni臋te skomplikowanymi reliefami kolumny, spotykaj膮ce si臋 gdzie艣 wysoko i splataj膮ce w odwr贸cone kielichy palmowego sklepienia. Katedra. Cz艂owiek ze 艣ciany 艂omota艂 podeszwami maszeruj膮c pomi臋dzy rz臋dami kamiennych 艂awek, wydawa艂 si臋 wi臋kszy i pot臋偶niejszy ni偶 przed chwil膮, a po艂y czarnego p艂aszcza mi臋kko falowa艂y za jego plecami niczym peleryna. Nie zauwa偶y艂, sk膮d wzia艂 si臋 ten czarny p艂aszcz.

Zi臋ba bywa艂 w prawdziwych 艣redniowiecznych katedrach i dobrze zapami臋ta艂 atmosfer臋 surowej, nieomal nadludzkiej mistyki, kt贸ra je przenika艂a. Jak膮艣 surow膮 magi臋 promieniuj膮c膮 z ka偶dego ornamentu i odblask pot臋gi wisz膮cy gdzie艣 pod sufitem. Teraz te偶 sta艂 w katedrze, ale katedrze b臋d膮cej ostatecznym blu藕nierstwem. Nie wiedzia艂 na czym to polega艂o, ale odczu艂 to natychmiast, tak jak poczu艂 wilgotny smr贸d gnij膮cych li艣ci i zw臋glonego zepsutego mi臋sa, kt贸ry unosz膮cy si臋 w powietrzu, niczym parodia kadzid艂a.

Ruszy艂 przed siebie, prosto przej艣ciem pomi臋dzy 艂awkami, w 艣lad za Cz艂owiekiem ze 艣ciany, kt贸ry dotar艂 ju偶 na 艣rodek i ca艂y czas pot臋偶nia艂, r贸s艂 i wype艂nia艂 si臋 groz膮.

Zi臋ba podni贸s艂 oczy na wype艂niaj膮cy frontow膮 艣cian臋 偶ywy poruszaj膮cy si臋 witra偶, przedstawiaj膮cy p艂on膮cych na stosie, wij膮cych si臋 ludzi w otoczeniu t艂umu o twarzach rodem z Boscha. Stwierdzi艂, 偶e mo偶e my艣le膰 w miar臋 logicznie. Cz艂owiek ze 艣ciany, che艂pi膮c si臋 pot臋g膮 - przesadzi艂. Zamiast ostatecznie zastraszy膰, pokaza艂, 偶e musi negocjowa膰. By艂 pot臋偶ny - w艂ada艂 wydarzeniami losowymi, nowotworami, 艣mierci膮 i, przynajmniej cz臋艣ciowo, 偶yciem po 艣mierci. M贸g艂 zgnie艣膰 Zi臋b臋 jednym palcem jak komara - wi臋c dlaczego tego nie robi艂? Po co by艂y te wszystkie demonstracje, dziwne 艣wiaty za 艣cian膮, psychodeliczne katedry? Doprowadzi艂 go na sam膮 kraw臋d藕 艣mierci, wystarczy艂o, 偶eby nie zrobi艂 nic wi臋cej. Genetyczny po偶ar trawi膮cy bezlito艣nie cia艂o Zi臋by dokona艂by reszty. To wszystko mog艂o oznacza膰 tylko jedno: Cz艂owiek ze 艣ciany musia艂 si臋 z Zi臋b膮 dogada膰. Chcia艂 karty - ale nie m贸g艂 jej odebra膰 si艂膮. Nie m贸g艂 te偶, z jakiego艣 powodu, pozwoli膰 Zi臋bie umrze膰. Najwyra藕niej nie rozwi膮zywa艂o to problemu. A to, z kolei oznacza艂o, 偶e sytuacja nie by艂a beznadziejna. M贸g艂 si臋 z tego jeszcze wywik艂a膰, o ile zdo艂a zachowa膰 rozs膮dek i przytomno艣膰 umys艂u. Po prostu musia艂 zahandlowa膰 z diab艂em. Jak ten ch艂opek z bajki podsuwaj膮cy Z艂emu stalowe kulki zamiast orzech贸w. Tylko tyle. Oszuka膰 potwora, kt贸ry trzyma艂 w r臋ku 偶ycie i 艣mier膰. Kt贸ry lepi艂 po tamtej stronie 艣wiat艂a katedry z wij膮cych si臋 i drgaj膮cych w m臋czarniach wychud艂ych jak szkielety ludzi. Dla zabawy. Albo z jakiego艣 innego powodu. Spojrza艂 na kolumn臋 kt贸ra z bliska okaza艂a si臋 opleciona woskowo偶贸艂tymi cia艂ami, na sklejone czym艣 szklistym twarze, r臋ce i ryflowane 偶ebrami gotycko zapad艂e klatki piersiowe, drgaj膮ce w rytm rozpaczliwych oddech贸w, na b艂yskaj膮ce rozpaczliwie wyblak艂e oczy, kt贸re patrzy艂y na niego b艂agalnie, us艂ysza艂 wibruj膮cy w cuchn膮cym powietrzu ch贸ralny, bezg艂o艣ny j臋k, niczym g艂os jakich艣 ultrad藕wi臋kowych organ贸w. Oszuka膰 potwora.

Teraz, stoj膮c przed nim twarz膮 w twarz, nie wierzy艂. Tego nie mo偶na dokona膰. Mo偶na opowiada膰 teoretycznie, 偶e da si臋 zniszczy膰 czo艂g granatem, albo butelk膮 z benzyn膮. Mo偶na my艣le膰, 偶e mo偶na oszuka膰 demona. A potem trzeba stan膮膰 na wprost rozp臋dzonej, pi臋膰dziesi臋ciotonowej maszyny, zobaczy膰 rw膮ce dar艅 i miel膮ce bruk stalowe pazury trak贸w, solidne spawy na zetkni臋ciach pancernych p艂yt, przes艂oni臋te pancernym szk艂em wizjery tripleks贸w, lufy pok艂adowych dzia艂ek, tunel studwudziestomilimetrowej armaty, ogie艅 rzygaj膮cy z rur wydechowych, us艂ysze膰 ryk turbiny i poczu膰 偶e si臋 zbli偶a. A potem spojrze膰 na metalow膮 puszk臋 wype艂nion膮 materia艂em wybuchowym we w艂asnym r臋ku. Pokona膰 potwora. Oszuka膰 demona. Zatrzyma膰 czo艂g.

Mia艂 tego dokona膰 Zi臋ba. Zm臋czony, chory cz艂owiek, kt贸remu nic w 偶yciu si臋 nie uda艂o. Przekl臋ty w ko艂ysce. Pozostawiony na pastw臋 demon贸w, w 艣wiecie, kt贸ry okaza艂 si臋 tylko dekoracj膮.

_ Zawsze macie wyb贸r _ zadudni艂 pod sklepieniem g艂os Cz艂owieka Ze 艢ciany. _ Zawsze go dostajecie, pr臋dzej czy p贸藕niej. Mo偶esz wr贸ci膰 na g贸r臋, albo zej艣膰 ze mn膮 na d贸艂. Mam dla ciebie miejsce. Ale 偶eby wyj艣膰, musisz pozostawi膰 Kart臋. Wyjd藕 i 偶yj. Zejd藕 i trwaj dla mnie. Tw贸j wyb贸r.

_ Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e nie k艂amiesz?_ spyta艂 Zi臋ba desperacko.

_ Zawsze k艂ami臋 _ sykn膮艂 Cz艂owiek Ze 艢ciany. _ Tak偶e kiedy m贸wi臋, 偶e zawsze k艂ami臋. Filozofia to cudowna rzecz. Taka u偶yteczna.

_ Nie mo偶esz mnie zabra膰, kiedy mam kart臋.

_ Przekonaj si臋. Jest moja - sam ci j膮 da艂em.

_ K艂amiesz.

_ Zawsze k艂ami臋.

_ P艂ac臋 ci _ powiedzia艂 Zi臋ba, twardo, jakby rzuca艂 egzorcyzm.

_ Nie jeste艣 w sklepie. Oddaj Kart臋 i b臋dziesz m贸g艂 wyj艣膰.

_ Nie wierz臋 ci.

_ Nie musisz, ale musisz wybra膰. Zreszt膮 - co mo偶esz straci膰?

Karta pojawi艂a si臋 w jego d艂oni. Czu艂 delikatny, ostry nacisk jej kraw臋dzi, ciep艂膮, lekko 艣lisk膮 powierzchni臋. Jego karta. Jego talizman. Jego obrona przed 艣wiatem.

_ Nie uznaj臋 ci臋. Nie uznaj臋 twojej w艂adzy. Nie jestem po twojej stronie. Chc臋 tylko, 偶eby艣 przesta艂 mnie dr臋czy膰. Zostaw mnie w spokoju, zostaw moj膮 rodzin臋 i przyjaci贸艂. Dot膮d wszystko obraca艂o si臋 przeciwko mnie. Nie mog艂em niczego osi膮gn膮膰, nie mog艂em niczego zapracowa膰. Ka偶da szansa by艂a mi odbierana - to twoja robota. To nie jest 偶aden cholerny pakt. Nie prosi艂em o t臋 kart臋. Je偶eli ci j膮 oddam, nie istniej臋 dla ciebie. Nie oddaj臋 ci duszy, nie oddaj臋 ci niczego, tylko kart臋. Ty zostawiasz mnie w spokoju - chc臋 by膰 zdrowy i 偶y膰 jak inni ludzie - pracowa膰, przegrywa膰 i wygrywa膰. Dot膮d tylko przegrywa艂em. Tylko, 偶e ci nie wierz臋. Zawsze k艂amiesz.

_ Prawda zale偶y od punktu widzenia. _ G艂os Cz艂owieka Ze 艢ciany dobiega艂 gdzie艣 zza niego. Zi臋ba odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 swojego Prze艣ladowc臋 stoj膮cego na drodze do wyj艣cia. Jego twarz nikn臋艂a w czarnym kapturze i by艂a plam膮 w mroku. Migotliwe, krwawe 艣wiat艂o liza艂o tylko zarysy szcz臋ki i policzk贸w kiedy m贸wi艂. _ Mo偶na na to te偶 patrze膰 tak: oddasz mi kart臋, a ja rozedr臋 ci臋 na strz臋py - po prostu dla zabawy. Tylko po co? Bardzej prawdopodobne, 偶e wyjdziesz st膮d i obudzisz si臋 w swojej gescheissen po艣cieli, zdr贸w jak p艂otka. Pourquoi? A dlatego, 偶e ja odzyskam moj膮 kart臋 i b臋d臋 zadowolony. W granicach swoich mo偶liwo艣ci. Zastan贸w si臋 raczej nad tym, co b臋dzie, je偶eli nie oddasz mi karty. Przemy艣l to sobie starannie. Przeanalizuj sytuacj臋, w kt贸rej si臋 znajdujemy.

Zapad艂a cisza. Sycza艂y kaganki w kt贸rych p艂on膮艂 krwawy, kopc膮cy ogie艅, powietrzem p艂yn膮艂 zwielokrotniony echem bezg艂o艣ny lament.

No dobra, pomy艣la艂 Zi臋ba. Potraktujmy to jak parti臋 szach贸w. Sprowad藕my do ludzkich proporcji. Ja mam w r臋ku odbezpieczony granat, on, powiedzmy, pistolet. Sto pistolet贸w. Armat臋. Laser. W dwie strony si臋 nie rozejdziemy, bo on mnie tak nie pu艣ci. To co mam, jednak jako艣 mu zagra偶a, albo przynajmniej przeszkadza. Powiedzmy, 偶e jednak nie oddam karty. 呕e zdetonuj臋 granat. B臋dzie po mnie. Ju偶 w艂a艣ciwie jest po mnie. Jemu zadzwoni w uszach i nie dostanie tego, czego chce. A mnie nie b臋dzie. Albo, co jeszcze gorsze, znajd臋 si臋 w jego w艂adzy. Tutaj. W tej potwornej katedrze. Nie ma nic innego. Nie ma 偶adnej innej strony. Bo, je偶eli jest, to dlaczego nie interweniuje? Gdzie m贸j Anio艂 str贸偶 - w kamizelce kuloodpornej i z automatem? Gdzie jest B贸g? Przecie偶 ja tu jestem sam. Ca艂e 偶ycie by艂em sam. Tylko ja i on. M贸j kat. Wi臋c co mog臋 zrobi膰? Orzechy na 偶elazne kulki. Tylko tyle. Ocali膰 moje orzechy... Je偶eli oddam mu kart臋, to mo偶e p贸jdzie na moje 偶膮dania. Co mu zale偶y. Je偶eli nie oddam - trup. Je偶eli oddam...

Nagle go ol艣ni艂o. Jak uderzenie pioruna. Omal si臋 nie roze艣mia艂 - przecie偶 偶adna karta nie by艂a mu ju偶 potrzebna. I tak jej nie u偶ywa艂. Pieni膮dze? M贸g艂 je zarabia膰 i zarabia艂. Zreszt膮 wierzy艂 ju偶 w siebie i wiedzia艂 偶e poradzi sobie i bez pieni臋dzy. Ju偶 stworzy艂 swoj膮 szans臋 i wykorzysta艂 j膮 . Naprawi艂 swoje 偶ycie i m贸g艂 je ci膮gn膮膰 sam. Mia艂 przed sob膮 cel, mia艂 rodzin臋 kt贸r膮 kocha艂, mia艂 swoj膮 firm臋, kt贸r膮 kocha艂 i miejsce na ziemi, kt贸rego nikt mu ju偶 nie odbierze. Karta pomog艂a mu stworzy膰 to miejsce, pomog艂a zmusi膰 艣wiat, 偶eby pozwoli艂 mu 偶y膰, ale ju偶 nie by艂a potrzebna. By艂a tyle warta, co gar艣膰 偶elaznych kulek. Wygra艂.

_ Powiedzmy, 偶e oddam _ wci膮偶 wygl膮da艂 na przera偶onego, wi臋c specjalnie nie musia艂 gra膰. _ Ozdrowisz mnie?

_ Powiedzmy, 偶e ci to obiecam - uwierzysz mi?

_ To mi wi臋cej daje, ni偶 zatrzymanie karty _ powiedzia艂 Zi臋ba niebywale chytrze. Z pomi臋dzy jego palc贸w s膮czy艂 si臋 fosforyczny, b艂臋kitny blask. Wysun膮艂 kart臋, 艣wiec膮c膮 jak jarzeni贸wka. Trzyma艂 j膮 mi臋dzy kciukiem i palcem wskazuj膮cym, niczym atutowego asa. Asa zwyci臋stwa. Tamten wyci膮gn膮艂 z szerokiego, jak utkanego z mroku r臋kawa d艂o艅, kt贸ra nie by艂a ju偶 smuk艂膮, dziewcz臋c膮 d艂oni膮, ale w臋藕last膮 ko艅czyn膮 starca. Tylko lakier na paznokciach pozosta艂 taki sam.

Zi臋ba poczu艂, 偶e 艣wiat stan膮艂 w miejscu, 偶e zatrzyma艂 si臋 werk kosmosu. Stan臋艂y monstrualne z臋batki, usta艂o wiekuiste tykanie. Ca艂e jego 偶ycie i czas i przestrze艅, zbieg艂o si臋 w tym jednym miejscu i czasie. W punkcie. Puncie krytycznym.

Poda艂 tamtemu kart臋. Suche, artretyczne palce zacisn臋艂y si臋 na drugim ko艅cu rozjarzonego prostok膮ta, lekko zapachnia艂o spalenizn膮, w powietrze uciek艂y drobne smu偶ki dymu. Zi臋ba poczu艂, 偶e tamten ci膮gnie. Lekko, nie tak jakby chcia艂 wyrwa膰, ale jakby badawczo. Wystarczy艂o rozsun膮膰 lekko palce, odrobin臋, u艂amek milimetra. Rozlu藕ni膰 kurczowy nacisk na plastykow膮 powierzchni臋. Ostatnia mo偶liwo艣膰 wycofania. Ostatnia sekunda przed ostatecznym krokiem. Czas wci膮偶 sta艂 w miejscu. Poczu艂 kropl臋 potu tocz膮c膮 si臋 po policzku jak 艂za. Wystarczy艂o tylko pu艣ci膰.

I pu艣ci艂.

Nic si臋 nie sta艂o.

A potem buchn膮艂 krzyk. Kr贸tki, przera藕liwy krzyk miliona garde艂.

I cisza.

Werk kosmosu zaskrzypia艂 i ruszy艂. Ruszy艂y z臋batki, zako艂ysa艂y si臋 krzywiki, zacz臋艂y obraca膰 si臋 ko艂a, najpierw najwi臋ksze, wielko艣ci galaktyk, a偶 do najmniejszych jak atomowe orbitale, jak spiny elektron贸w. Werk kosmosu ruszy艂.

W zupe艂nie inn膮 stron臋.

Cz艂owiek ze 艣ciany po艂o偶y艂 kart臋 delikatnie na czytniku, przycisn膮艂 kalk膮, czerwon膮 jak krew w 艣wietle p艂omieni i fachowo szurgn膮艂 suwad艂em. B艂臋kitny blask karty zgas艂. Znik艂y cienie na 艂ukach, przyporach i maswerkach. W nawy wpe艂z艂 wieczny mrok.

_ Potwierdzenie otrzyma pan poczt膮 _ sykn膮艂. Jego oczy p艂on臋艂y czerwieni膮 w mrocznej jamie kaptura. _ Przez chwil臋, trzyma艂e艣 w r臋ku ca艂y 艣wiat _ doda艂. _ Jakie to uczucie?

Usun膮艂 si臋 Zi臋bie z drogi i wyci膮gn膮艂 skryt膮 w skrzydle 艂opoc膮cego powoli jak stara paj臋czyna r臋kawa, d艂o艅 w stron臋 drzwi.

_ Wygra艂e艣. Nie b臋d臋 si臋 ju偶 tob膮 zajmowa艂.Teraz odejd藕.

Zi臋ba ruszy艂 ku g贸rze. Do 艣wiat艂a.

鈭 鈭 鈭

Sta艂 na ulicy i wystawia艂 twarz do marcowego s艂o艅ca, kt贸re prze艣witywa艂o pomi臋dzy poszarpanymi, stalowymi chmurami. Sta艂 przed szpitalem, kt贸ry opuszcza艂 o w艂asnych si艂ach. 呕y艂. M贸g艂 oddycha膰. M贸g艂 chodzi膰. 呕y艂. Nigdy nie przypuszcza艂, 偶e samo 偶ycie, samo biologiczne funkcjonowanie mo偶na czu膰. Czu艂 je. Czu艂 je ca艂ym sob膮. Wdycha艂 powietrze i wydycha艂 dwutlenek w臋gla. Jego p艂uca pracowa艂y. Jego serce bi艂o i t艂oczy艂o przez 偶y艂y czyst膮 krew, a nie trucizn臋. Pracowa艂 jego 偶o艂膮dek i organy wewn臋trzne. Dzia艂a艂y jego jelita, i penis i m贸zg i mi臋艣nie. All systems ready. Zi臋ba 偶y艂 i by艂 zdrowy.

Patrzy艂 na 艣wiat i podziwia艂 偶ycie. Czu艂 jego pulsowanie w cia艂ku pierwszego, odwa偶nego skowronka, kt贸ry pikowa艂 w niebo, po kt贸rym sun臋艂y z op臋ta艅cz膮 pr臋dko艣ci膮 chmury, niczym strz臋py szarych p艂aszczy, czu艂 bij膮ce serca i dzia艂aj膮ce baterie 偶ycia w cia艂ach kierowc贸w karetek, jedna po drugiej wpadaj膮cych oszala艂膮 kawalkad膮 na podjazd szpitala i zawodz膮cych ch贸rem syren. Czu艂, jak pulsuje 偶ycie we wszystkich stworzeniach, poruszaj膮cych si臋 wok贸艂 niego, oddychaj膮cych, pompuj膮cych krew, wsz臋dzie wok贸艂, na ziemi, w powietrzu, pod ziemi膮. P艂awi艂 si臋 w oceanie 偶ycia.

By艂 jak pijany, pozbawiony mo偶liwo艣ci oceniania, obserwacji i krytycyzmu. Na to jeszcze by艂 czas. Na razie kontemplowa艂 偶ycie i 艣wiat. Proste pi臋kno s艂o艅ca, b艂yskaj膮cego pomi臋dzy dzikim gonem chmur i maluj膮cego t臋czowe b艂yski na kryszta艂ach t艂uczonego szk艂a. Pyszne fraktale t艂ustego dymu wznosz膮ce si臋 z pomi臋dzy budynk贸w. Fale zimnego, przesi膮kni臋tego rop膮 i zgnilizn膮 wiatru.

Ulice by艂y puste i w zasi臋gu wzroku nie by艂o nie tylko taks贸wek, ale w og贸le 偶adnego samochodu. Pewnie jakie艣 艣wi臋ta. Wiatr goni艂 po asfalcie tysi膮ce lu藕nych kartek papieru, niczym przero艣ni臋te konfetti. Najbli偶ej mia艂 do firmy. Poszed艂 piechot膮, rozkoszuj膮c si臋 kazdym krokiem.

Willa w kt贸rej mieli biuro, sta艂a w otoczeniu bezlistnych drzew, na cichej, uliczce, gdzie pod drzewami przetrwa艂y jeszcze 艂achy skrystalizowanego, brudnego 艣niegu. Furtka by艂a otwarta, kto艣 wybebeszy艂 stalow膮 kaset臋 elektronicznego zamka. Obiektyw kamery zwisa艂 na p臋ku 艣wiat艂owod贸w, niczym wy艂upione oko, ale ten widok wyda艂 si臋 Zi臋bie raczej zabawny.

Chuligani, pomy艣la艂 dobrotliwie. Po swi臋tach si臋 naprawi.

Drzwi te偶 by艂y otwarte, ale w 艣rodku nikogo nie by艂o. Ciemnozielona terakota na pod艂odze, zosta艂a pokryta sympatycznym, jasnobr膮zowym wzorem podeszew, g艂臋boko 偶艂obionych, wojskowych but贸w.

Tak jest nawet 艂adniej, pomy艣la艂 Zi臋ba.

Szyby studia ud藕wi臋kowienia zmieni艂y si臋 w zaspy kryszta艂k贸w sekuritu, ktore chrz臋艣ci艂y mu pod nogami. Min膮艂 wybebeszone pulpity i zawalone elektronicznym gruzem stanowisko makintosha. Pod 艣cian膮, na pod艂odze, za wywr贸conym fotelem siedzia艂 Stefan, patrz膮c t臋po przed siebie. Podni贸s艂 g艂ow臋, pokazuj膮c zabarwion膮 z jednej strony na rudo siw膮 brod臋. Na policzkach mia艂 zaschni臋te, rozmazane smugi zakrzep艂ej krwi.

_ Ja 偶yj臋 _ powiedzia艂 Zi臋ba. _ Stefan, ja 偶yj臋!

Stefan podni贸s艂 si臋 i obj膮艂 go szerokim, przyjacelskim gestem. Zi臋ba poklepa艂 go po plecach. I wtedy Stefan nagle rozp艂aka艂 si臋.

_ ...Wszystko b臋dzie dobrze _ papla艂 Zi臋ba. _ Studio si臋 naprawi... to przecie偶 nic takiego... tylko sprz臋t. Ja 偶yj臋, Stefan. wszyscy 偶yjemy. We藕miemy kamery i pojedziemy. Gdzie艣 gdzie si臋 dzieje... Poka偶emy ludziom jaki 艣wiat jest pi臋kny... poka偶emy jeszcze tyle ciekawych rzeczy, Stefan. Zabior臋 z nami Krystynk臋, sfilmujemy wszystkie cuda 艣wiata... mam tyle pomys艂贸w...

_ Co chcesz sfilmowa膰? _ krzykn膮艂 nagle Stefan przez 艂zy. _ Co chcesz pokaza膰? _ Wyrwa艂 si臋 Zi臋bie i wyszarpn膮艂 z pod艂ogi pomi臋t膮 wst臋g臋 komputerowej sk艂adanki. Wydruk serwisu informacyjnego _ To?! P艂on膮cy Watykan? Sze艣膰 tysi臋cy trup贸w w Rzymie? Bonn zatrute sarinem? Cztery miliony trup贸w na ulicach? Mo偶e Milicj臋 Post臋pu pacyfikuj膮c膮 Los Angeles? Mo偶e siedemset samospale艅 na Times Square? Albo 偶ywe pochodnie wzd艂u偶 drogi do Moskwy? A mo偶e osiem tysi臋cy ukrzy偶owanych na stadionie Jankes贸w? A mo偶e chcesz pokaza膰 Warszawskie ulice? Rzezie na Pradze? A mo偶e Brygady Eutanazyjne szukaj膮ce chrze艣cijan? Albo mo偶e oddzia艂y Nowego Oficjum pal膮ce heretyk贸w? Nie zauwa偶y艂e艣, 偶e 艣wiat oszala艂? Komu chcesz jeszcze pokazywa膰... cuda...? To koniec, Zi臋ba, uciekaj st膮d. Ratuj dzieci i 偶on臋 i uciekajcie. Trzymajcie si臋 z dala od miast. I nie ufaj nikomu. Ani Oficjum, ani Katolickiej Armii Wolno艣ci, ani Akcji Socjalistycznej. Nikt nie pozosta艂 normalny. Uciekaj!

Zi臋ba popatrzy艂 na niego i wyszed艂 na ulic臋. By艂 zdrowy. M贸g艂 oddycha膰. M贸g艂 偶y膰. Skorupa szcz臋艣cia opad艂a z niego nagle, ale nadal nic nie rozumia艂. Szed艂 jak automat i patrzy艂.

Znik艂y reklamy. Idiotyczne, uliczne planszety p艂on臋艂y, albo straszy艂y chmurami dziur po pociskach. Nie wszystkie sklepy rozbito i spl膮drowano, ale ze wszystkich zerwano reklamy. Slogany, infantylne, kolorowe plakaty, wesolutkie reklamowe maskotki le偶a艂y w zw臋glonych stosach na rogu ulicy. Nie my艣la艂. Rejestrowa艂 obrazy jak 偶ywa kamera. Jak ostatni dziennikarz 艣wiata nagrywaj膮cy relacj臋 na S膮d Ostateczny.

Zbli偶enie. T艂um. Wszyscy w workach, z wyci臋ciami na r臋ce i g艂owy. Fioletowe z zimna stopy depc膮 lodow膮 kasz臋. Kobiety maj膮 ogolone g艂owy i r贸偶a艅ce. W ogie艅 lec膮 ksi膮偶ki. Zwijaj膮 si臋 kolorowe ok艂adki, p艂on膮ce kartki lec膮 z wiatrem jak czarne motyle. Panorama. Ch贸r s艂贸w, bez 艂adu i sk艂adu, nad g艂owami rozp臋dzony dziki gon o艂owianych chmur.

Ci臋cie.

Wypalony szkielet ko艣ci艂o艂a, na ocala艂ej 艣cianie czarny napis szprejem “PENITENTIAGITE”, na schodach martwy cz艂owiek w sutannie, z rozprutym brzuchem. Z pogorzeliska wznosi si臋 ku niebu 偶elazna d艂o艅 przebita hufnalem.

Ci臋cie.

W rozbitym seks shopie le偶膮 cia艂a, u艂o偶one r贸wno, rz臋dem. Szczup艂a dziewczyna nachyla si臋 nad podbrzuszem jednego z le偶acych, jak chirurg. R臋ce i skalpel ma do 艂okci schlapane krwi膮. Na 艣cianie napis: M臉SKIE SZOWINISTYCZNE 艢WINIE.

Ci臋cie.

Dziewczyna le偶y wepchni臋ta w stos 艣mieci, nogi rozrzucono szeroko, sztywno, w szklanych oczach dziki gon chmur. Gdzie艣 daleko pruje cisz臋 samote staccato ka艂asznikowa.

Ci臋cie.

Sze艣ciu m艂odych ludzi idzie ca艂膮 szeroko艣ci膮 ulicy, d艂ugie koszule, na piersi pacyfy wyci臋te z blachy, na ogolonych wysoko czo艂ach zielony napis “GAJA”. Jeden z nich wyci膮ga prosto w kamer臋 kij do baseballu.

_ Masz sk贸rzane buty, bracie. Ile zwierz膮t musia艂o za nie odda膰 偶ycie, faszysto?

Ci臋cie. Koniec relacji.

Zi臋ba ockn膮艂 si臋, si臋gaj膮c do kieszeni. “P艂ac臋 ci” Karta dzia艂a艂a zawsze. Ka偶demu mo偶na zap艂aci膰.

Nie mia艂 ju偶 karty. Odda艂 j膮.

Wojownik Gai opar艂 pa艂k臋 na ramieniu i obliza艂 wargi. Zi臋ba wyj膮艂 r臋k臋 z kieszeni i spojrza艂. Nie mia艂 karty. Mia艂 tylko gar艣膰 偶elaznych kulek.

KONIEC

Toru艅 97-08-18



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grz臋dowicz Jaros艂aw Klub absolutnej karty kredytowej
Grz臋dowicz Jaros艂aw Klub Absolutnej Karty Kredytowej
Karty kredytowe
Budzik Versa wielko艣膰 karty kredytowej instrukcja EN
KARTY KREDYTOWE
Rosjanie ukradli karty kredytowe Przewo藕nika
WZ脫R WYPOWIEDZENIA KARTY KREDYTOWEJ GE MONEY?NK
Karty kredytowe(1)
Skaner wielko艣ci karty kredytowej, PAMI臉TNIK
Wypowiedzenie umowy karty kredytowej, wypowiedzenie umowy o kart臋 kredytow膮
Karty kredytowe
Budzik Versa wielko艣膰 karty kredytowej instrukcja EN
Budzik Versa wielko艣膰 karty kredytowej instrukcja EN
Ewidencja korzystania z karty kredytowej2
Regulamin wydawania i u偶ywania karty kredytowej Inteligo obowi膮zuje od
Aparat fotograficzny rozmiar贸w karty kredytowej
splata salda karty kredytowej
Rosjanie ukradli karty kredytowe Przewo藕nika
Karty kredytowe

wi臋cej podobnych podstron