Smith Wilbur Saga Rodu簂lantyne'ow 3 Placz Aniola


Powie艣ci Wilbura Smitha

w Wydawnictwie Amber

Saga rodu Cour艂eney贸w

Gdy poluje lew

Odg艂os gromu

Brama Chaki

P艂ongcy brzeg

Prawo miecza

P艂omienie gniewu

Pora umierania

Z艂oty lis

Saga rodu Ballan艂yne'贸w

Lot soko艂a

Twardzi ludzie

P艂acz anio艂a

w przygotowaniu

Lampart poluje w ciemno艣ci

P艁ACZ ANIO艁A

Ksi膮偶nica Pomorska

Prze艂o偶yli 0禄 o o o 贸 贸 贸禄贸>' 9 9 5" l

JAROS艁AW BIELAS TOMASZ OLJASZ

SREBRNA

SERIA

Tytu艂 orygina艂u THE ANGELS WEEP

Autor ilustracji KEYIN TWEDDELL

Projekt graficzny ok艂adki ZBIGNIEW DOWGIA艁艁O

Redakcja merytoryczna EWA PIOTRKOWICZ

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta JAD WIGA PILLER

Copyright 漏 Wilbur Smith 1982

Autor zastrzega swoje prawa moralne.

Wszystkie prawa zastrze偶one.

Pierwsze wydanie 1982 pod tytu艂em „The Angels Weep" opublikowane przez William Heinemann Ltd.

part of Reed Consumer Books Limited, Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB

For the Polish edition Copyrigllt 漏 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-899-X

r鈩.

dKsi膮偶k臋 t臋 dedykuj臋 mojej ukochanej 偶onie Danielle Antoinette

ddLecz cz艂owiek, cz艂owiek dumny, ustrojony W przemijaj膮c膮 i niewielk膮 w艂adz臋, Zapominaj膮c o tym, co jedynie Wie bez w膮tpienia — o swym kruchym losie — Jak rozw艣cieczona ma艂pa takie harce Wyprawia stoj膮c przed obliczem Niebios, 呕e anio艂owie p艂acz膮.

Miarka za miark臋 William Szekspir

Przek艂ad Macieja Slomczy艅skiego

CZ臉艢膯 PIERWSZA

Na kraw臋dzi lasu pojawili si臋 trzej je藕d藕cy. Jechali z zapa艂em, kt贸rego nie mog艂y ostudzi膰 nawet d艂ugie, mecz膮ce tygodnie nieprzerwanych poszukiwa艅.

艢ci膮gn臋li cugle, zatrzymali si臋 w r贸wnym rz臋dzie i spojrzeli w d贸艂, w kierunku nast臋pnej p艂ytkiej doliny. Mi臋kkie k艂osy traw o pi臋knym blador贸偶owym kolorze ta艅czy艂y poruszane s艂abymi podmuchami wiatru, a stado antylop szab艂orogich pas膮cych si臋 na dnie doliny wydawa艂o si臋 p艂yn膮膰 w k艂臋bach wiruj膮cej, r贸偶owej mg艂y.

Mi臋dzy nimi znajdowa艂 si臋 wielki byk b臋d膮cy przewodnikiem stada. Mia艂 prawie czterna艣cie d艂oni* wysoko艣ci w k艂臋bie. Jego at艂asowy grzbiet pokrywa艂a sier艣膰 czarna jak futro pantery, a brzuch i zawi艂y rysunek na pysku by艂y jaskrawobia艂e. Ogromne pr膮偶kowane rogi, zakrzywione niczym bu艂at Saladyna, niemal dotyka艂y zadu zwierz臋cia, a jego szyja dumnie wygina艂a si臋 jak u ogiera pe艂nej krwi arabskiej. Ju偶 dawno wytrzebiona w swoim dawnym 艣rodowisku na po艂udniowym kra艅cu kontynentu, owa najszlachetniejsza z afryka艅skich antylop sta艂a si臋 dla Ralpha Ballantyne'a symbolem tej pi臋knej i dzikiej krainy po艂o偶onej mi臋dzy rzekami Limpopo i Zambezi.

Ogromny czarny byk popatrzy艂 aroganckim wzrokiem na je藕d藕c贸w stoj膮cych na kraw臋dzi zbocza, potem parskn膮艂 i wyzywaj膮co podrzuci艂 g艂ow臋. Uderzaj膮c kopytami w kamienist膮 ziemi臋, poprowadzi艂 galopuj膮ce stado samic pod g贸r臋 i znikn膮艂 na szczycie przeciwleg艂ego stoku, a obserwuj膮cy je m臋偶czy藕ni stali nieruchomo, zauroczeni ich majestatyczno艣ci膮 i pi臋knem. Pierwszy ockn膮艂 si臋 Ralph Ballantyne, poruszy艂 si臋 na siodle i odwr贸ci艂 do ojca.

— Przypominasz sobie to miejsce, tato? — zapyta艂.

— Up艂yn臋艂o ju偶 ponad trzydzie艣ci lat — odpowiedzia艂 cicho Zouga

d艂o艅 = 4 cale (l cal = 2,54 cm)

11

Ballantyne, g艂臋bokie zamy艣lenie zmarszczy艂o mu czo艂o — trzydzie艣ci latj a poza tym zachorowa艂em wtedy na malari臋. — Odwr贸ci艂 g艂ow臋 do trzeciego! z nich — niskiego, pomarszczonego Hotentota, kt贸ry ju偶 w贸wczas by艂 jego towarzyszem i s艂u偶膮cym. — Co o tym my艣lisz, Janie Cheroot?

Hotentot zdj膮艂 z g艂owy zniszczon膮 wojskow膮 czapk臋 i pog艂adzi艂 d艂oni膮 drobne kuleczki mi臋kkich, 艣nie偶nobia艂ych w艂os贸w.

— Mo偶e...

— Mo偶e to wszystko by艂o tylko wizj膮 wywo艂an膮 przez gor膮czk臋 — Ralph przerwa艂 mu obcesowo.

Grymas na przystojnej twarzy ojca pog艂臋bi艂 si臋, a bia艂a jak porcelana blizna na policzku zar贸偶owi艂a si臋 nagle. Jan Cheroot obserwowa艂 ich i u艣miecha艂 si臋 — kiedy ci dwaj byli razem, potrafili dostarczy膰 lepszej rozrywki ni偶 walcz膮ce koguty.

— A niech ci臋 — warkn膮艂 Zouga. — Mo偶e wr贸cisz i dotrzymasz towarzystwa kobietom, synu. — Wyci膮gn膮艂 z kieszeni cienki 艂a艅cuszek i potrz膮sn膮艂 nim Ralphowi przed nosem. — Widzisz — powiedzia艂 — oto dow贸d.

Na ko艅cu 艂a艅cuszka wisia艂 niewielki p臋k kluczy i inne drobiazgi — z艂ota piecz臋膰, ma艂a figurka 艣w. Krzysztofa, obcinacz do cygar i nieregularna bry艂ka kwarcu wielko艣ci dorodnej jagody. Ta ostatnia by艂a pokryta siateczk膮 偶y艂ek i przypomina艂a drobnokrystaliczny, niebieski marmur, a w jej wn臋trza tkwi艂 okruch b艂yszcz膮cego metalu.

— Z艂oto — rzek艂 Zouga. — Dojrza艂e i czekaj膮ce na 偶niwa! Ralph u艣miechn膮艂 si臋 arogancko do ojca. By艂 znudzony wielotygodniow膮 w臋dr贸wk膮 i bezowocnym poszukiwaniem.

— Zawsze podejrzewa艂em, i偶 znalaz艂e艣 to na jakim艣 straganie podczas Wielkiej Parady w Kapsztadzie i 偶e to i tak tylko tombak.

Blizna na policzku ojca sta艂a si臋 ciemnoczerwona, a Ralph roze艣mia艂 si臋 rado艣nie i 艣cisn膮艂 Zoug臋 za rami臋.

— Tato, czy gdybym tak uwa偶a艂, po艣wi臋ci艂bym tyle swojego drogocennego czasu? A co z budow膮 linii kolejowej i tuzinem innych obowi膮zk贸w? ; Przecie偶 powinienem by膰 teraz w Johannesburgu albo w Kimberley.

Delikatnie poklepa艂 go po ramieniu, u艣miech na jego twarzy nie wyra偶a艂 ju偶 kpiny. j

— To tutaj, obaj o tym wiemy. Mo偶e nawet w tej chwili stoimy na l z艂otono艣nej skale, a mo偶e znajdziemy j膮 ju偶 za nast臋pnym pasmem wzg贸rz. M贸wi艂 dalej, a blizna na twarzy Zougi blad艂a powoli. :

— Chodzi tylko o to, 偶eby j膮 odnale藕膰. Mo偶emy potkn膮膰 si臋 o ni膮 w ci膮gu najbli偶szej godziny lub b艂膮dzi膰 przez nast臋pne dziesi臋膰 lat.

Obserwuj膮c ojca i syna, Jan Cheroot poczu艂 si臋 nagle nieco rozczarowany. [ Kiedy艣 widzia艂jak walczyk', ale to zdarzy艂o si臋 dawno temu. Teraz Ralph by艂 doros艂ym m臋偶czyzn膮, mia艂 prawie trzydzie艣ci lat i przywyk艂 do kierowania setkami nieokrzesanych m臋偶czyzn, kt贸rych zatrudnia艂 w swojej firmie przewozowej czy na placach bud贸w. Radzi艂 sobie z nimi za pomoc膮 j臋zyka,

but贸w i pi臋艣ci. By艂 postawny, brutalny i wynios艂y jak kogut. Jan Cheroot mia艂 jednak wra偶enie, 偶e stare psisko potrafi艂oby jeszcze wytarza膰 szczeniaka w b艂ocie. Nie bez powodu Matabelowie nadali, wci膮偶 szybkiemu i szczup艂emu, Zoudze Ballantyne'owi imi臋 Bakela — Pi臋艣膰. Tak, Jan Cheroot pomy艣la艂 z 偶alem, chcia艂oby si臋 jeszcze raz zobaczy膰 tych dw贸ch w akcji. Mo偶e innym razem, bo emocje zacz臋艂y ju偶 stygn膮膰 i obu m臋偶czyzn, pochylonych ku sobie, zn贸w poch艂on臋艂a rzeczowa rozmowa. Wygl膮dali teraz jak bracia — podobie艅stwo istnia艂o oczywiste, jednak Zouga wydawa艂 si臋 zbyt m艂ody jak na ojca Ralpha. Jego sk贸ra by艂a zbyt jasna i widnia艂 na niej nawet 艣lad zmarszczek, oczy zbyt bystre i 偶ywe, a delikatne srebrne pasemka w z艂ocistej brodzie mog艂y by膰 jedynie efektem dzia艂ania pal膮cego, afryka艅skiego s艂o艅ca.

— Szkoda, 偶e nie zdo艂a艂e艣 okre艣li膰 pozycji s艂o艅ca, wszystkie inne obserwacje, kt贸re zrobi艂e艣, by艂y takie dok艂adne — narzeka艂 Ralph. — Uda艂o mi si臋 dotrze膰 do ka偶dej z zostawionych wtedy przez ciebie kryj贸wek z ko艣ci膮 s艂oniow膮.

— W tym czasie rozpocz臋艂a si臋 pora deszczowa. — Zouga potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Na Boga, ale wtedy la艂o! Przez tydzie艅 nie by艂o wida膰 s艂o艅ca. Rzeki wyst臋powa艂y z brzeg贸w, wi臋c musieli艣my zatacza膰 ko艂a, 偶eby znale藕膰 jaki艣 br贸d... — urwa艂 nagle i wzi膮艂 cugle do lewej r臋ki. — Opowiada艂em ci ju偶 o tym setki razy. Jed藕my dalej — zaproponowa艂 cicho i wszyscy pok艂usowali w d贸艂 zbocza. Zouga pochyla艂 si臋 w siodle, wypatruj膮c na ziemi okruch贸w z艂otono艣nej ska艂y albo obraca艂 si臋 wolno, badaj膮c lini臋 horyzontu i staraj膮c si臋 rozpozna膰 kszta艂ty g贸rskich szczyt贸w lub niewyra藕nych kopu艂 odleg艂ych wzg贸rz zarysowanych na tle afryka艅skiego nieba, po kt贸rym wysoko i spokojnie p艂yn臋艂y zapowiadaj膮ce 艂adn膮 pogod臋 srebrne cumulusy.

— Mo偶emy oprze膰 si臋 tylko na jednym — na po艂o偶eniu ruin Wielkiego Zimbabwe — m贸wi艂 Zouga. — Wyruszyli艣my stamt膮d i szli艣my na zach贸d przez osiem dni.

— Dziewi臋膰 — poprawi艂 go Jan Cheroot. — Umkn膮艂 ci jeden dzie艅, kiedy umar艂 Matthew. Mia艂e艣 gor膮czk臋. Musia艂em ci臋 nia艅czy膰 jak dziecko, a poza tym targali艣my jeszcze to przekl臋te kamienne ptaszysko.

— Prawdopodobnie nie robili艣my wi臋cej ni偶 kilkana艣cie kilometr贸w dziennie — Zouga nie zwraca艂 na niego uwagi. — Osiem dni marszu, to b臋dzie ponad sto kilometr贸w.

— A Wielkie Zimbabwe jest tam, na wsch贸d od nas. — Wje偶d偶ali w艂a艣nie na zbocze po drugiej stronie doliny, Ralph 艣ci膮gn膮艂 cugle. — To Wartownik. — Wskaza艂 odleg艂e, skaliste wzg贸rze, kt贸rego szczyt przypomina艂 gotuj膮cego si臋 do skoku lwa. — Ruiny s膮 zaraz za nim, nigdy nie zapomnia艂bym tego widoku.

Zar贸wno dla ojca jak i syna zburzone miasto mia艂o szczeg贸lne znaczenie. To w艂a艣nie tam, pomi臋dzy pot臋偶nymi kamiennymi 艣cianami Zouga i Jan Cheroolznaje藕li prastare pos膮gi ptak贸w, kiedy艣 otoczone religijn膮 czci膮, przez mieszka艅c贸w miasta. Pomimo choroby i innych

trudno艣ci, zwi膮zanych z d艂ug膮 wypraw膮 znad Zambezi, Zouga upar艂 si臋, 偶e musi zabra膰 ze sob膮 jeden z pos膮g贸w.

Wiele lat p贸藕niej przysz艂a kolej na Ralpha. Maj膮c za przewodnika dziennik ojca i jego drobiazgowe pomiary dokonywane przy pomocy sekstansu, uda艂o mu si臋 odnale藕膰 opuszczon膮 cytadel臋. Zignorowa艂 kr贸lewskie postanowienie o nietykalno艣ci 艣wi臋tych miejsc i wywi贸z艂 pozosta艂e pos膮gi, mimo 偶e graniczne impi Lobenguli — 贸wczesnego kr贸la Matabe-l贸w — depta艂y mu po pi臋tach. Zatem wszyscy trzej dok艂adnie poznali to nawiedzane przez duchy, niepokoj膮ce miasto, a teraz stali patrz膮c na odleg艂e wzg贸rza, w艣r贸d kt贸rych znajdowa艂y si臋 ruiny i milczeli pogr膮偶eni we w艂asnych my艣lach.

— Ci膮gle zastanawiam si臋, kim byli ludzie, kt贸rzy zbudowali Zimbab-we — powiedzia艂 w ko艅cu Ralph — i co si臋 z nimi sta艂o. — Nie oczekiwa艂 odpowiedzi, a w jego g艂osie by艂o s艂ycha膰 nie pasuj膮cy do niego, marzycielski ton. — Mo偶e to g贸rnicy kr贸lowej Saby. A mo偶e owo miejsce to biblijny Ofir. Ciekawe, czy zanosili wydobyte z艂oto Salomonowi.

— Pewnie nigdy si臋 tego nie dowiemy. — Zouga otrz膮sn膮艂 si臋 z zamy艣lenia. — Ale na pewno z艂oto by艂o dla nich r贸wnie cenne jak dla nas. Na dziedzi艅cu Wielkiego Zimbabwe znalaz艂em z艂ote blaszki, koraliki i sztaby. Miejsce, w kt贸rym Jan Cheroot i ja badali艣my g贸rnicze szyby, nie mo偶e znajdowa膰 si臋 dalej jak kilka kilometr贸w st膮d. Le偶a艂y tam r贸wnie偶 ha艂dy wydobytej i czekaj膮cej na rozbicie ska艂y z艂otono艣nej. — Zouga spojrza艂 na Hotentota. — Rozpoznajesz tu co艣?

Jan Cheroot zastanawia艂 si臋, a jego chochlikowata twarz marszczy艂a si臋 niczym wysychaj膮ca na s艂o艅cu 艣liwka. — Mo偶e za nast臋pnym pasmem — zamrucza艂 ponuro i ca艂e trio zjecha艂o do doliny, kt贸ra wygl膮da艂a jak setka innych, jakie min臋li w ci膮gu ostatnich tygodni.

Syn pod膮偶a艂 kilkana艣cie krok贸w przed ojcem, jego ko艅 cwa艂owa艂 lekko. Okr膮偶ali w艂a艣nie g臋ste krzaki dzikiego hebanowca, kiedy Ralph nagle stan膮艂 na strzemionach, zerwa艂 z g艂owy kapelusz i pomacha艂 nim wysoko.

— Jaa hou! — krzykn膮艂. — Ju偶 was tu nie ma.

Zoudze mign臋艂y teraz przed oczami z艂ociste zwierz臋ta uciekaj膮ce p艂ynnymi ruchami po przeciwleg艂ym zboczu.

— S膮 trzy! — W g艂osie Ralpha wyra藕nie by艂o s艂ycha膰 podniecenie i wstr臋t. — Janie, zago艅 je w lewo! Tato, nie pozw贸l im przedosta膰 si臋 do w膮wozu!

艁atwo艣膰 wydawania rozkaz贸w by艂a czym艣 zupe艂nie naturalnym dla Ralpha Ballantyne'a i r贸wnie naturalnie jego polecenia zosta艂y przyj臋te przez pozosta艂ych dw贸ch m臋偶czyzn. 呕aden z nich nie sprzeciwia艂 si臋 pomys艂owi zabicia tych pi臋knych, dostojnych zwierz膮t, kt贸re Ralph wyp艂oszy艂 z zaro艣li. By艂 w艂a艣cicielem dwustu woz贸w, ka偶dy za艣 posiada艂 zaprz臋g sk艂adaj膮cy si臋 z szesnastu wo艂贸w. King's Lynn — posiad艂o艣膰 Zougi, utworzona z ziem, jakie Brytyjskie Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie rozparcelowa艂o w艣r贸d ochotnik贸w, kt贸rzy rozgromili armi臋 matabelskiego kr贸la, zajmowa艂a obszar

wielu tysi臋cy ar贸w, a pas艂o si臋 na niej najlepsze byd艂o wybrane z rozp艂odowych stad Matabel贸w i rasowe byki sprowadzone z Kapsztadu oraz Anglii.

Zar贸wno ojciec, jak i syn byli hodowcami byd艂a, obaj te偶 ponosili ogromne straty z powodu lw贸w, kt贸rych stada sta艂y si臋 utrapieniem tej pi臋knej ziemi na p贸艂noc od rzek Limpopo i Shashi. Zbyt cz臋sto s艂uchali w nocy pe艂nego przera偶enia ryku swoich drogocennych, ukochanych zwierz膮t, a rano odnajdywali ich rozszarpane cia艂a. Dla obu lwy sta艂y si臋 najgorszymi szkodnikami, a teraz nadarza艂a si臋 rzadka okazja rozprawienia si臋 z jednym ze stad.

Ralph wyci膮gn膮艂 z pokrowca, znajduj膮cego si臋 pod jego lewym kolanem, wielostrza艂owy winchester, kasztanowaty wa艂ach, kt贸rego dosiada艂, ruszy艂 galopem za wielkimi, 偶贸艂tymi kotami. Samiec uciek艂 pierwszy i Ralph widzia艂 go tylko przez chwil臋. Mia艂 siod艂owato wygi臋ty grzbiet, wypuk艂y brzuch. Jego g臋sta, czarna grzywa falowa艂a majestatycznie, kiedy zwierz臋 wbiega艂o na ci臋偶kich 艂apach w zaro艣la. Starsza lwica szybko pogna艂a za nim. By艂a wychud艂a, a na jej ciele znajdowa艂o si臋 wiele blizn po ranach, kt贸re odnios艂a podczas tysi臋cy polowa艅. M艂odsza lwica, nieprzywyk艂a do ludzi, okaza艂a si臋 odwa偶na i ciekawa jak kotka. Na kremowoz艂otym brzuchu widnia艂y jeszcze c臋tki niczym u ma艂ego lwi膮tka. Samica odwr贸ci艂a si臋 na skraju zaro艣li i rykn臋艂a na zbli偶aj膮cych si臋 je藕d藕c贸w. Jej uszy przylega艂y p艂asko do g艂owy, r贸偶owy j臋zyk zwisa艂 mi臋dzy k艂ami, a sztywne, bia艂e w膮sy stercza艂y jak kolce je偶ozwierza.

Ralph pu艣ci艂 cugle, ko艅 zareagowa艂 natychmiast zatrzymuj膮c si臋 w miejscu i nieruchomiej膮c, aby umo偶liwi膰 oddanie strza艂u. Tylko strzy偶enie uszami zdradza艂o jego podniecenie.

Je藕dziec podrzuci艂 winchester i strzeli艂, gdy tylko kolba karabinu dotkn臋艂a jego ramienia. Lwica westchn臋艂a g艂o艣no, kiedy kula, wycelowana w serce, wdziera艂a si臋 w wn臋trzno艣ci, potem skoczy艂a do g贸ry i rykn臋艂a przera藕liwie. Nast臋pnie run臋艂a na ziemi臋, przewr贸ci艂a si臋 na grzbiet i zacz臋艂a drze膰 zaro艣la wysuni臋tymi, 偶贸艂tymi pazurami, a偶 w ko艅cu szarpane konwulsjami cia艂o uspokoi艂o si臋 w mi臋kkich ramionach 艣mierci.

Ralph wprowadzi艂 nast臋pn膮 kul臋 do komory nabojowej i zebra艂 cugle. Wa艂ach ruszy艂 gwa艂townie do przodu.

Po prawej stronie Zouga, pochylaj膮c si臋 do przodu w siodle, wje偶d偶a艂 na zbocze w膮wozu. W tej samej chwili druga lwica wyskoczy艂a naprzeciwko niego na otwart膮 przestrze艅. Bieg艂a w kierunku g艂臋bokiego, zaro艣ni臋tego krzakami w膮wozu. Zouga strzeli艂 do niej w pe艂nym galopie. Ralph zobaczy艂 fontann臋 kurzu pod brzuchem zwierz臋cia.

— Pud艂o. Ojciec si臋 starzeje — pomy艣la艂 i gwa艂townie zatrzyma艂 konia. Zanim zd膮偶y艂 wypali膰, Zouga odda艂 kolejny strza艂, a lwica upad艂a i potoczy艂a si臋 jak 偶贸艂ta kula po kamienistej ziemi. Kula trafi艂a w szyj臋 w pobli偶u ucha.

— Brawo! — za艣mia艂 si臋 syn, po czym wbi艂 obcasy w boki wa艂acha i razem z ojcem ruszyli na szczyt zbocza.

— Gdzie jest Jan Cheroot? — krzykn膮艂 Zouga i, jakby w odpowiedzi,

huk wystrza艂u doszed艂 z lasu po ich lewej stronie. Natychmiast pojechali w tamtym kierunku.

— Widzisz go? — zawo艂a艂 Ralph.

Rosn膮ce przed nimi krzaki stawa艂y si臋 coraz g臋stsze, kiedy przeje偶d偶ali, cierniste ga艂臋zie bi艂y ich po udach. Us艂yszeli nast臋pny strza艂, a zaraz po nim w艣ciek艂y, og艂uszaj膮cy ryk lwa mieszaj膮cy si臋 z przera偶onym, piskliwym g艂osem Jana Cheroota.

— Musimy mu pom贸c! — wrzasn膮艂 Zouga, kiedy uda艂o im si臋 przedrze膰 przez zwarte zaro艣la.

Na wprost znajdowa艂 si臋 niemal parkowy zagajnik z traw膮 rosn膮c膮 mi臋dzy wysokimi drzewami o p艂askich szczytach. Jan Cheroot by艂 niespe艂na sto metr贸w przed nimi, jecha艂 wzd艂u偶 kraw臋dzi zbocza, ogl膮daj膮c si臋 przez rami臋. Jego twarz przypomina艂a bia艂膮 mask臋 z ogromnymi, przera偶onymi oczyma. Ju偶 wcze艣niej musia艂 zgubi膰 kapelusz i strzelb臋. Ch艂osta艂 konia po szyi i zadzie, mimo 偶e zwierz臋 znajdowa艂o si臋 ju偶 w pe艂nym, niekontrolowanym galopie.

Lew by艂 kilkana艣cie krok贸w za nimi, ale z ka偶dym spr臋偶ystym skokiem zbli偶a艂 si臋 tak szybko, jakby ko艅 sta艂 zupe艂nie nieruchomo. Jego boki b艂yszcza艂y od pokrywaj膮cej je 艣wie偶ej krwi. Zosta艂 trafiony w brzuch, ale rana nie zatrzyma艂a go ani nawet nie spowolni艂a jego szar偶y. Wr臋cz przeciwnie, b贸l rozw艣cieczy艂 lwa jeszcze bardziej, a wydobywaj膮ce si臋 z gard艂a zwierz臋cia ryki przypomina艂y grzmoty.

Ralph chcia艂 zboczy膰 z drogi, aby przyj艣膰 z pomoc膮 Hotentotowi i zaj膮膰 lepsz膮 pozycj臋 do oddania strza艂u w kierunku lwa. Jednak w tej samej chwili kot rzuci艂 si臋 na zad konia, wbijaj膮c w pociemnia艂膮 od potu sk贸r臋 d艂ugie, zakrzywione pazury, kt贸re zostawi艂y 艣lady w postaci g艂臋bokich, r贸wnoleg艂ych ran, a wyp艂ywaj膮ca z nich krew mia艂a pi臋kn膮, karmazynow膮 barw臋.

Ko艅 zar偶a艂 i wierzgn膮艂 tylnymi nogami, uderzaj膮c lwa w klatk臋 piersiow膮. Zwierz przewr贸ci艂 si臋, ale ju偶 po chwili odzyska艂 r贸wnowag臋. Szybko znalaz艂 si臋 u boku biegn膮cego konia i przygotowywa艂 si臋 do nast臋pnego ataku.

— Skacz, Janie! — zawo艂a艂 Ralph. Lew by艂 zbyt blisko, 偶eby do niego strzeli膰. — Skacz, do cholery! — Ale Jan Cheroot wydawa艂 si臋 nie s艂ysze膰. Sparali偶owany strachem, trzyma艂 si臋 kurczowo rozwianej ko艅skiej grzywy.

Lew wzbi艂 si臋 lekko w powietrze i usiad艂 na zadzie konia jak ogromny, 偶贸艂ty ptak, mia偶d偶膮c Jana zakrwawionym, pot臋偶nym cielskiem. Wydawa艂o si臋, 偶e ko艅, je藕dziec i lew zapadli si臋 nagle pod ziemi臋. Jedynie wiruj膮ca chmura kurzu wskazywa艂a miejsce, w kt贸rym byli jeszcze przed chwil膮. Kiedy Ralph zbli偶a艂 si臋 do kraw臋dzi zbocza, gdzie znikn臋li, og艂uszaj膮ce ryki rozw艣cieczonego zwierz臋cia i wrzaski przera偶onego Jana Cheroota przybiera艂y na sile.

Trzymaj膮c w r臋ce winchestera, Ralph uwolni艂 stopy ze strzemion i zeskoczy艂 z siod艂a, pozwalaj膮c, aby si艂a rozp臋du wyrzuci艂a go a偶 na skraj g艂臋bokiego rowu o niemal pionowych 艣cianach; na dnie zobaczy艂 pl膮tanin臋 kot艂uj膮cych si臋 cia艂.

d— Ten diabe艂 mnie zaraz zagryzie! — krzycza艂 Jan. Ralph dostrzeg艂 go przyci艣ni臋tego koniem, kt贸ry podczas upadku musia艂 z艂ama膰 sobie kark i le偶a艂 teraz z nienaturalnie wykr臋con膮 g艂ow膮. Lew uparcie dar艂 siod艂o i ko艅skie 艣cierwo, pr贸buj膮c dosta膰 si臋 do Cheroota.

— Nie ruszaj si臋 — Ralph krzykn膮艂 do Jana. — Pozw贸l mi wycelowa膰!

Jednak lew r贸wnie偶 go us艂ysza艂. Zostawi艂 konia i wdrapywa艂 si臋 na strom膮 艣cian臋 rowu z 艂atwo艣ci膮 kota wspinaj膮cego si臋 na drzewo. Odpycha艂 si臋 muskularnymi nogami, a jego jasno偶贸艂te 艣lepia wpatrywa艂y si臋 w cz艂owieka, kt贸ry sta艂 na kraw臋dzi g艂臋bokiej dziury.

Ralph przykl臋kn膮艂 i wymierzy艂 w szerok膮, z艂ocist膮 klatk臋 piersiow膮. Przed oczami mia艂 szeroko otwart膮 paszcz臋 i bia艂e jak wypolerowana ko艣膰 s艂oniowa, d艂ugie k艂y. Og艂uszaj膮cy ryk wydobywaj膮cy si臋 z lwiego gard艂a wdziera艂 si臋 do uszu. Czu艂 przesi膮kni臋ty zapachem gnij膮cego mi臋sa oddech, a kropelki gor膮cej 艣liny opryska艂y mu policzki i czo艂o.

Strzeli艂, za艂adowa艂 i zn贸w wypali艂, tak szybko, 偶e mia艂o si臋 wra偶enie, i偶 rozleg艂 si臋 tylko jeden, przeci膮g艂y huk. Lew wygi膮艂 si臋 do ty艂u, przez d艂ug膮 chwil臋 wisia艂 nieruchomo, trzymaj膮c si臋 pionowej 艣ciany rowu, a potem run膮艂 na martwego konia.

Na dnie rowu nic si臋 nie porusza艂o, a cisza, kt贸ra nagle zapad艂a, by艂a bardziej przejmuj膮ca ni偶 poprzedzaj膮cy j膮 rozdzieraj膮cy ryk.

— Janie, nic ci si臋 nie sta艂o? — zawo艂a艂 Ralph z zaniepokojeniem w g艂osie. Hotentot nie dawa艂 znaku 偶ycia, przygnieciony trupami konia i lwa.

— Janie Cheroot, s艂yszysz mnie?

— Martwi nie s艂ysz膮 — odpowiedzia艂 mu g艂uchy, grobowy szept. — To ju偶 koniec, wreszcie dopadli starego Jana Cheroota.

— Wy艂a藕 stamt膮d — powiedzia艂 zdecydowanym g艂osem Zouga Ballan-tyne, kt贸ry w艂a艣nie stan膮艂 obok syna. — Nie ma czasu na wyg艂upy.

Ralph rzuci艂 Janowi zw贸j konopnej liny i razem z ojcem wyci膮gn臋li na powierzchni臋 Cheroota oraz siod艂o zabitego konia.

Jan Cheroot wpad艂 w g艂臋boki, w膮ski r贸w ci膮gn膮cy si臋 wzd艂u偶 kraw臋dzi zbocza. W niekt贸rych miejscach mia艂 ze sze艣膰 metr贸w g艂臋boko艣ci, ale nigdzie wi臋cej ni偶 oko艂o dw贸ch metr贸w szeroko艣ci. Wype艂nia艂a go bujna ro艣linno艣膰, g艂贸wnie pn膮cza. 呕aden z nich nie mia艂 jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e d贸艂 zosta艂 wykopany przez cz艂owieka.

— Ta linia oznacza kraw臋d藕 z艂otono艣nej ska艂y — zgadywa艂 Zouga, id膮c wzd艂u偶 rowu — 贸wcze艣ni g贸rnicy po prostu wydobywali tu, nie zadaj膮c sobie trudu, by zasypa膰 wyrobisko.

— W jaki spos贸b kruszyli ska艂臋? — zapyta艂 Ralph. — Jest przecie偶 twarda jak marmur.

— Prawdopodobnie rozpalali na niej ogniska, a gdy si臋 rozgrza艂a, polewali j膮 wod膮. Nag艂a zmiana temperatury powodowa艂a gwa艂towne kurczenie i p臋kanie ska艂y.

17

— Wygl膮da na to, 偶e wydobyli st膮d nawet najmniejsze ziarenka kruszcu, a dla nas nie zosta艂o ju偶 nic. Zouga skin膮艂 g艂ow膮.

— Najpierw pracowali tutaj, a kiedy wydobyli wszystko z cz臋艣ci wystaj膮cej ponad powierzchni臋, zacz臋li kopa膰 szyby wzd艂u偶 wyrobiska, aby zn贸w dosta膰 si臋 do z艂otodajnej 偶y艂y. — Odwr贸ci艂 si臋 do Jana Cheroota i zapyta艂: — Poznajesz ten teren? — Widz膮c, 偶e Hotentot waha si臋 jeszcze, wskaza艂 palcem dno doliny. — Moczary i drzewa tekowe, widzisz?

— Tak, tak. — Jan klasn膮艂 w d艂onie, a jego oczy b艂ysn臋艂y rado艣nie. — To jest miejsce, w kt贸rym zabi艂e艣 tego ogromnego s艂onia, jego k艂y s膮 teraz na werandzie w King's Lynn.

— Ha艂da musi znajdowa膰 si臋 zaraz przed nami. — Zouga podbieg艂 do przodu.

Znalaz艂 poro艣ni臋ty traw膮, niski kopiec, ukl臋kn膮艂 na nim i zacz膮艂 wybiera膰 okruchy bia艂ego kwarcu spomi臋dzy g臋stych korzeni. Ka偶dy z kawa艂k贸w dok艂adnie ogl膮da艂, a po chwili odrzuca艂. Tylko niekt贸re 艣lini艂 j臋zykiem i podnosi艂 do s艂o艅ca, staraj膮c si臋 dostrzec blask uwi臋zionego w nich metalu, potem marszczy艂 brwi i, rozczarowany, potrz膮sa艂 g艂ow膮.

W ko艅cu wsta艂 i otrzepa艂 d艂onie o bryczesy.

— To czysty kwarc, 贸wcze艣ni poszukiwacze na pewno ju偶 przesortowali t臋 ha艂d臋. Je艣li chcemy zobaczy膰 z艂oto, musimy odnale藕膰 stare szyby. Ze szczytu usypiska Zouga szybko rozpozna艂 teren.

— Mniej wi臋cej tam po艂o偶y艂em s艂onia — wskaza艂 palcem miejsce, a Jan Cheroot, jakby na potwierdzenie tego, znalaz艂 w trawie ogromn膮 ko艣膰 udow膮, wysuszon膮, bia艂膮 jak kreda i dopiero teraz, po trzydziestu latach, zaczynaj膮c膮 si臋 kruszy膰.

— To by艂 ojciec wszystkich s艂oni — powiedzia艂 z szacunkiem Cheroot. — Ju偶 nigdy nie b臋dzie drugiego takiego. Przyprowadzi艂 nas tutaj, a kiedy go zastrzeli艂e艣, upad艂 w艂a艣nie w tym miejscu, jakby chcia艂 je dla nas przeznaczy膰.

Zouga wykona艂 膰wier膰 obrotu i zn贸w wskaza艂 co艣 palcem.

— Szyby, w kt贸rych pogrzebali艣my starego Matthew, powinny by膰 tam.

Ralph przypomnia艂 sobie opis polowania na s艂onie, zamieszczony w g艂o艣nej ksi膮偶ce ojca zatytu艂owanej Odyseja my艣liwego. Czarny s艂u偶膮cy nie ucieka艂 przed atakiem wielkiego s艂onia, sta艂 i czeka艂, aby poda膰 Zoudze nast臋pn膮 strzelb臋, p艂ac膮c 偶yciem za 偶ycie swojego pana. Syn rozumia艂 wi臋c wszystko i milcza艂, kiedy ojciec kl臋ka艂 obok sterty kamieni, pod kt贸r膮 znajdowa艂o si臋 cia艂o wiernego s艂ugi.

Po chwili Zouga wsta艂, otrzepa艂 kolana i powiedzia艂:

— To by艂 dobry cz艂owiek.

— Ale gdyby by艂 m膮dry, wybra艂by sobie inne miejsce na gr贸b — mrukn膮艂 Ralph. — Tkwi teraz jak korek w samym 艣rodku z艂o偶a. B臋dziemy musieli go wykopa膰.

Zouga zmarszczy艂 brwi.

— Niech tu zostanie. Wzd艂u偶 偶y艂y jest jeszcze wiele szyb贸w. — Odwr贸ci艂

18

si臋 i odszed艂, a syn i s艂u偶膮cy pod膮偶yli za nim. Niespe艂na sto metr贸w dalej zn贸w si臋 zatrzyma艂. — Jest! — krzykn膮艂 z zadowoleniem. — Drugi szyb, zrobiono ich w sumie cztery.

Ten r贸wnie偶 by艂 zasypany okruchami ska艂. Ralph zdj膮艂 marynark臋, opar艂 karabin o pie艅 najbli偶szego drzewa i zszed艂 do p艂ytkiego zag艂臋bienia. Tam pochyli艂 si臋, aby zajrze膰 do w膮skiego, zablokowanego kamieniami wej艣cia.

— Spr贸bujmy dosta膰 si臋 do 艣rodka.

Pracowali przez p贸艂 godziny, obluzowywali g艂azy za pomoc膮 grubej ga艂臋zi, a potem odrzucali je na bok, a偶 w ko艅cu uda艂o im si臋 ods艂oni膰 wlot do szybu, tak w膮ski, 偶e tylko dziecko mog艂oby si臋 przecisn膮膰. Ukl臋kn臋li i zajrzeli do wewn膮trz. Nie byli w stanie okre艣li膰 g艂臋boko艣ci szybu. Panowa艂y tam nieprzeniknione ciemno艣ci i cuchn臋艂o st臋chlizn膮, grzybem, nietoperzami i zgnilizn膮.

Ralph i Zouga zagl膮dali do 艣rodka z pe艂n膮 grozy fascynacj膮.

— M贸wi si臋, 偶e u偶ywali do pracy niewolnik贸w: dzieci albo Buszmen贸w — powiedzia艂 Zouga. — 呕aden doros艂y m臋偶czyzna... — urwa艂, a potem nast膮pi艂a chwila oznaczaj膮cej zamy艣lenie ciszy. Nast臋pnie spojrzeli na siebie i u艣miechn臋li si臋, po czym ich g艂owy odwr贸ci艂y si臋 zgodnie w kierunku Jana Cheroota.

— Nigdy! — zaoponowa艂 Hotentot zdecydowanie. — Jestem schorowanym, starym cz艂owiekiem. Nigdy! Mo偶ecie mnie nawet zabi膰!

Ralph szuka艂 w torbie 艣wieczki. W tym czasie Zouga szybko po艂膮czy艂 trzy zwoje lin, u偶ywanych do p臋tania koni, a s艂uga obserwowa艂 ich przygotowania jak skazaniec patrz膮cy na budow臋 szubienicy.

— Przez dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat, od dnia, w kt贸rym si臋 urodzi艂em, m贸wi艂e艣 mi o swojej odwadze i m臋stwie — przypomnia艂 mu Ralph, po艂o偶ywszy r臋k臋 na jego ramieniu i prowadz膮c go w kierunku wej艣cia do szybu.

— Mo偶e troch臋 przesadzi艂em — przyzna艂 Jan Cheroot, kiedy Zouga zawi膮zywa艂 mu lin臋 pod pachami i opasywa艂 w膮skie biodra sk贸rzan膮 torb膮.

— Ty, kt贸ry walczy艂e艣 z dzikimi plemionami, polowa艂e艣 na s艂onie i lwy, czego mia艂by艣 si臋 obawia膰 w tej ma艂ej dziurze? Paru wstrz膮s贸w, odrobiny ciemno艣ci i duch贸w zmar艂ych?

— Mo偶e przesadzi艂em wi臋cej ni偶 troch臋 — Jan szepn膮艂 ochryple.

— Przecie偶 nie jeste艣 tch贸rzem, prawda?

— Tak — przytakiwa艂 偶arliwie. — Jestem tch贸rzem, a to nie jest miejsce dla takiego jak ja.

Ralph przyci膮gn膮艂 s艂ug臋 do siebie — Cheroot wyrywa艂 si臋 niczym wisz膮ca na haczyku ryba — podni贸s艂 go bez wi臋kszego wysi艂ku i opu艣ci艂 do wn臋trza szybu. Jego protesty cich艂y powoli w miar臋, jak Ralph wypuszcza艂 powr贸z z r膮k.

Opu艣ci艂 ju偶 Hotentota na g艂臋boko艣膰 niemal osiemnastu metr贸w, kiedy nagle ust膮pi艂o napr臋偶enie liny.

— Cheroot! — zawo艂a艂 Zouga w g艂膮b szybu.

<' 10

— Ma艂a jaskinia. — S艂owa by艂y przyt艂umione i zniekszta艂cone przez echo. — Ska艂a jest czarna od sadzy.

— Ogniska. Niewolnik贸w ca艂e 偶ycie trzymano na dole — zgadywa艂 Zouga — i nigdy nie widzieli blasku s艂o艅ca. — Potem zn贸w podni贸s艂 g艂os. — Co艣 jeszcze?

— Liny, plecione liny i sk贸rzane wiadra podobne do tych, kt贸rych u偶ywali艣my w kopalni diament贸w w New Rush... — urwa艂 i krzykn膮艂 ze zdziwienia. — Rozpadaj膮 si臋 kiedy ich dotykam, teraz to ju偶 tylko py艂. — Us艂yszeli kaszel wywo艂any wznieconym kurzem, a g艂os Cheroota sta艂 si臋 niski i nosowy. — 呕elazne narz臋dzia, co艣 w rodzaju topor贸w — zn贸w wrzasn膮艂, tym razem przera偶ony. — W imi臋 wielkiego w臋偶a, tu s膮 trupy, ludzkie ko艣ci. Wychodz臋, wyci膮gnijcie mnie st膮d!

Na dnie w膮skiego szybu Ralph widzia艂 s艂abe, migotaj膮ce 艣wiate艂ko.

— Jest tam jaki艣 tunel odchodz膮cy od jaskini?

— Wyci膮gnijcie mnie st膮d.

— Widzisz jaki艣 tunel?

— Tak, wyci膮gniecie mnie teraz?

— Nie, dop贸ki nie p贸jdziesz do ko艅ca korytarza.

— Czy wy艣cie oszaleli? Musia艂bym si臋 tam chyba wczo艂ga膰.

— We藕 jeden z tych 偶elaznych topor贸w i odr膮b kawa艂ek ska艂y.

— Nie. Tego ju偶 za wiele. Dalej nie p贸jd臋, tego miejsca strzeg膮 duchy zmar艂ych.

— Doskonale — Ralph zawo艂a艂 w g艂膮b szybu — w takim razie zaraz zrzuc臋 ci na g艂ow臋 koniec liny.

— Nie zrobisz tego!

— A potem zasypi臋 wej艣cie kamieniami.

— Id臋 — Jan Cheroot by艂 zdesperowany, a lina zn贸w zacz臋艂a w艣lizgiwa膰 si臋 do szybu, jak w膮偶 do swojego gniazda.

Ralph i Zouga siedzieli po turecku obok wej艣cia, pal膮c wsp贸lnie jedno cygaro.

— Na pewno zamkn臋li niewolnik贸w w szybie, kiedy opuszczali kopalni臋. W tamtych czasach niewolnicy byli bardzo cenni. Dowodzi to wi臋c tego, 偶e do ko艅ca prowadzili wydobycie i wycofali si臋 st膮d w wielkim po艣piechu. — Zouga zamilk艂, podni贸s艂 g艂ow臋 i nas艂uchiwa艂 przez chwil臋, a us艂yszawszy odleg艂e stukanie metalowego topora w kamienn膮 艣cian臋, powiedzia艂: — Aha, Jan Cheroot dotar艂 ju偶 do wyrobiska.

Jednak min臋艂o jeszcze du偶o czasu, zanim zn贸w zobaczyli migotaj膮ce 艣wiate艂ko na dnie szybu i dosz艂y do nich 偶a艂osne b艂agania Jana Cheroota.

— Prosz臋, panie Ralphie, zrobi艂em co chcieli艣cie. Wypu艣cicie mnie teraz? Prosz臋.

Ralph stan膮艂 okrakiem nad wlotem i wci膮ga艂 lin臋. Mi臋艣nie ramion na przemian rozci膮ga艂y si臋 i kurczy艂y pod r臋kawami cienkiej bawe艂nianej koszuli. Kiedy sko艅czy艂, oddycha艂 wci膮偶 spokojnie i miarowo, a na czole nie pojawi艂a si臋 ani jedna kropelka potu.

20

d— No wi臋c, Janie, co znalaz艂e艣?

Cheroot by艂 ca艂y pokryty jasnym kurzem, w kt贸rym sp艂ywaj膮cy pot utworzy艂 b艂otniste strumyki, i przesi膮kni臋ty zapachem 艂ajna nietoperzy oraz st臋chlizny. Dr偶膮cymi jeszcze ze strachu r臋koma otworzy艂 przypi臋t膮 do pasa torb臋.

— Oto, co znalaz艂em — powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem i poda艂 Zoudze kawa艂ek odr膮banej ska艂y.

Przyni贸s艂 kryszta艂, b艂yszcz膮cy jak l贸d, zabarwiony na niebiesko i poprzecinany drobniutkimi 偶y艂kami, z kt贸rych cz臋艣膰 powsta艂a na skutek uderze艅 topora. Fragmenty roztrzaskanej bry艂ki kwarcu spaja艂a substancja, wype艂niaj膮ca ka偶de p臋kni臋cie i ka偶d膮 rys臋 w ukrytej pod ziemi膮 skale. Tym spoiwem by艂a cienka warstwa jasnego, kowalnego metalu, b艂yszcz膮cego w s艂o艅cu, gdy Zouga po艣lini艂 kryszta艂 koniuszkiem j臋zyka.

— Na Boga, Ralph, sp贸jrz na to!

Syn wzi膮艂 bry艂k臋 z r膮k ojca z szacunkiem cz艂owieka przyjmuj膮cego sakrament.

— Z艂oto! — szepn膮艂, a metal obdarzy艂 go tym cudownym u艣miechem, kt贸ry zniewala艂 cz艂owieka niemal od chwili, kiedy ten po raz pierwszy stan膮艂 na dw贸ch nogach.

— Z艂oto! — powt贸rzy艂.

Blask tego drogocennego metalu kaza艂 ojcu oraz synowi przemierza膰 wzd艂u偶 i wszerz ca艂y kontynent, wraz z innymi poszukiwaczami prowadzi膰 krwawe wojny; pom贸g艂 zniszczy膰 niegdy艣 dumny nar贸d i doprowadzi膰 murzy艅skiego kr贸la do samotnej 艣mierci.

Ich przyw贸dc膮 by艂 schorowany cz艂owiek obdarzony wielk膮 wizj膮. Dzi臋ki niemu zdobyli ogromny kraj, kt贸ry teraz nosi艂 imi臋 tego giganta, Rodezja, i zmusili t臋 ziemi臋 do oddania im wszystkich swoich bogactw. Zdobyli rozleg艂e pastwiska i pi臋kne 艂a艅cuchy g贸rskie, bezkresne lasy i wspania艂e drewno, stada dorodnego byd艂a i legiony silnych, czarnych m臋偶czyzn, kt贸rzy za symboliczne wynagrodzenie oferowali pomoc w roz-grabianiu ich w艂asnej ziemi. W ko艅cu znale藕li si臋 w posiadaniu najwi臋kszego skarbu.

— Z艂oto — po raz kolejny powt贸rzy艂 Ralph.

Powbijali ko艂ki wzd艂u偶 zbocza. Zrobili je z drzew akacjowych i wbili w tward膮 ziemi臋 siekierami. Potem usypali kamienne kopce, aby oznaczy膰 rogi ka偶dej z dzia艂ek.

Na mocy porozumienia zawartego w Forcie Yictoria, kt贸re obaj podpisali, udzia艂 w wojnie przeciwko Lobenguli uprawnia艂 ich do dziesi臋ciu dzia艂ek na z艂otono艣nych terenach. Nie odnosi艂o si臋 to oczywi艣cie do Jana Cheroota. Mimo 偶e strzela艂 do matabelskich amadoda nad rzekami Shangani i Bembesi z r贸wnie wielkim zapa艂em jak jego panowie, by艂 kolorowy i, jako taki, nie m贸g艂 by膰 brany pod uwag臋 przy podziale 艂up贸w.

Opr贸cz zysk贸w, do kt贸rych uprawnia艂o Zoug臋 i Ralpha wspomniane porozumienie, obaj wykupili ogromne po艂acie ziemi od rozrzutnych i rozpustnych 偶o艂nierzy z oddzia艂贸w Jamesona; niekt贸rzy sprzedali w艂asne dzia艂ki za cen臋 butelki whisky. Dzi臋ki temu Ballantyne'owie mogli uzna膰 je za swoje i oznaczy膰 ca艂e zbocze oraz wi臋kszo艣膰 przylegaj膮cego do niego dna doliny.

To by艂a ci臋偶ka praca, ale bardzo pilna, poniewa偶 inni poszukiwacze ju偶 zaczynali depta膰 im po pi臋tach, a jeden z nich prawdopodobnie szed艂 ich 艣ladami. Harowali w upalnym s艂o艅cu, a potem przy blasku ksi臋偶yca, a偶 w ko艅cu zm臋czenie zmusi艂o ich do porzucenia narz臋dzi i odpoczynku. Dopiero po czterech dniach, oznaczywszy ca艂e z艂o偶e, z zadowoleniem i ulg膮 zako艅czyli prac臋. Miedzy ogrodzonymi dzia艂kami nie by艂o najmniejszej przerwy, w kt贸r膮 m贸g艂by si臋 jeszcze kto艣 wcisn膮膰.

— Janie Cheroot, zosta艂a nam tylko jedna butelka whisky — j臋kn膮艂 Zouga i rozprostowa艂 przygarbione plecy — ale dzi艣 pozwol臋 ci nala膰 sobie kropelk臋.

Z rozbawieniem obserwowali wysi艂ek, z jakim Cheroot pr贸bowa艂 wla膰 jeszcze jedn膮 kropl臋 do nape艂nionego ju偶 po brzegi kubka. Zupe艂nie nie zwr贸ci艂 uwagi na lini臋 wyznaczaj膮c膮 jego codzienn膮 porcj臋 grogu, a kiedy naczynie by艂o ju偶 pe艂ne, nie mog膮c zaufa膰 w艂asnym r臋kom, postawi艂 je na ziemi i wypi艂 pierwszy 艂yk na czworakach, jak pies.

Ralph zabra艂 mu butelk臋 i ponurym wzrokiem oceni艂 resztki trunku, po czym nala艂 odrobin臋 ojcu i sobie.

— Za Kopalni臋 Harknessa — Zouga wzni贸s艂 toast.

— Dlaczego chcesz j膮 tak nazwa膰? — zapyta艂 syn, kiedy opu艣ci艂 kubek i wytar艂 w膮sy zewn臋trzn膮 stron膮 d艂oni.

— Stary Tom Harkness da艂 mi map臋, dzi臋ki kt贸rej tu dotar艂em — odpowiedzia艂 ojciec.

— Mogliby艣my wymy艣li膰 lepsz膮 nazw臋.

— Mo偶e, ale ja chc臋 j膮 nazwa膰 w艂a艣nie tak.

— Mam nadziej臋, 偶e wydobyte tu z艂oto b臋dzie r贸wnie dobre — Ralph da艂 za wygran膮, a widz膮c, 偶e Jan Cheroot w艂a艣nie opr贸偶ni艂 sw贸j kubek, czym pr臋dzej postawi艂 butelk臋 z whisky poza jego zasi臋giem. — Ciesz臋 si臋, 偶e zn贸w robimy co艣 razem, tato. — Opar艂 si臋 wygodnie o siod艂o.

— Tak — Zouga odpar艂 cicho — min臋艂o ju偶 zbyt wiele czasu, odk膮d pracowali艣my razem w New Rush.

— Znam tylko jednego faceta, kt贸ry potrafi艂by uruchomi膰 t臋 kopalni臋. Jest doskona艂y, najlepszy w ca艂ym Witwatersrand. A ja sam dopilnuj臋, 偶eby maszyny dotar艂y tu jeszcze przed pocz膮tkiem pory deszczowej.

Zawarli nieformaln膮 umow臋, kt贸ra zobowi膮za艂a Ralpha do sprowadzenia ludzi i sprz臋tu oraz zapewnienia funduszy potrzebnych do uruchomienia Kopalni Harknessa, je艣li Zouga odnajdzie drog臋 do opuszczonych szyb贸w. Ralph ju偶 bardzo wzbogaci艂 si臋. Niekt贸rzy m贸wili nawet, 偶e zosta艂 milionerem, co jednak ojciec uwa偶a艂 za ma艂o prawdopodobne. Zdawa艂 sobie oczywi艣cie spraw臋 z tego, 偶e jego syn by艂 w艂a艣cicielem firmy, zapewniaj膮cej transport

22

i zaopatrzenie podczas wojny z Matabelami, za co otrzyma艂 ogromn膮 sum臋 pieni臋dzy, i to nie w got贸wce, ale w akcjach Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego pana Rhodesa. Podobnie jak Zouga, wykupi艂 wiele koncesji gruntowych od rozrzutnych awanturnik贸w, z kt贸rych w ogromnej cz臋艣ci sk艂ada艂y si臋 si艂y militarne Towarzystwa, p艂ac膮c im przywiezion膮 przez jego w艂asne wozy whisky. W ten spos贸b, nale偶膮ce do niego Rodezyjskie Towarzystwo Ziemskie posiada艂o wi臋cej grunt贸w ni偶 Zouga.

Ralph czerpa艂 r贸wnie偶 zyski z obrotu akcjami Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego. Kiedy kolumna wojska dotar艂a do Fortu Salisbury, sprzeda艂 na londy艅skiej gie艂dzie po trzy funty i pi臋tna艣cie szyling贸w akcje, kt贸rych cena emisji wynosi艂a jeden funt. P贸藕niej, gdy nadzieje i optymizm pionier贸w wygasa艂y wolno na wypalonych s艂o艅cem pastwiskach oraz ja艂owych, nie kryj膮cych w sobie 偶adnych z艂贸偶, ziemiach Maszony, Rhodes i Jameson za艣 potajemnie planowali wojn臋 przeciwko kr贸lowi Matabel贸w, Ralph odkupi艂 akcje po osiem szyling贸w. A kiedy wojska wmaszerowa艂y do p艂on膮cego jeszcze kraalu Lobenguli w GuBulawayo i Towarzystwo wesz艂o w posiadanie wszystkich ziem matabelskiego kr贸la, cena akcji wzros艂a do o艣miu funt贸w.

Teraz, s艂uchaj膮c syna m贸wi膮cego z t膮 zara藕liw膮 energi膮 i si艂膮, kt贸rych nie mog艂a st臋pi膰 nawet ci臋偶ka, wielodniowa praca przy wyznaczaniu dzia艂ek, Zouga my艣la艂 r贸wnie偶 o tym, 偶e Ralph przeprowadzi艂 lini臋 telegraficzn膮 z Kimberley do Fortu Salisbury, o tym, 偶e jego ludzie w艂a艣nie budowali lini臋 kolejow膮 do Bulawayo, a jego dwie艣cie woz贸w rozwozi艂o towary do ponad stu, nale偶膮cych do niego faktorii porozrzucanych po Beczuanie, Matabele i Maszonie, o tym, 偶e Ralph zosta艂 wsp贸艂w艂a艣cicielem kopalni z艂ota, kt贸ra mog艂a okaza膰 si臋 r贸wnie zasobna jak z艂o偶a regionu Witwatersrand.

Zouga u艣miecha艂 si臋 do siebie, s艂uchaj膮c s艂贸w Ralpha i nagle pomy艣la艂: „Do diab艂a, przecie偶 oni mog膮 mie膰 racj臋, ten szczeniak mo偶e ju偶 by膰 milionerem." Jego duma wymiesza艂a si臋 z zazdro艣ci膮. R贸wnie偶 ci臋偶ko pracowa艂 i walczy艂 z trudno艣ciami, kt贸rych wspomnienie wci膮偶 wywo艂ywa艂o u niego dreszcze, a to przynios艂o mu znacznie mniejsze korzy艣ci. Poza znalezion膮 w艂a艣nie 偶y艂膮 z艂ota, wszystko co osi膮gn膮艂 w ci膮gu wielu lat mozolnej pracy to King's Lynn i Louise. Potem zn贸w u艣miechn膮艂 si臋 do siebie. Posiadaj膮c te dwie rzeczy, by艂 bogatszy nawet od samego pana Rhodesa.

Zouga westchn膮艂, naci膮gn膮艂 kapelusz na czo艂o i zasn膮艂, maj膮c przed oczami wyobra藕ni ukochan膮 twarz Louise. Niemniej jednak siedz膮cy po drugiej stronie ogniska Ralph m贸wi艂 dalej, bardziej do siebie ni偶 do ojca, roztaczaj膮c coraz to nowsze wizje bogactwa i w艂adzy.

Droga powrotna do obozu trwa艂a ca艂e dwa dni. Znajdowali si臋 jeszcze niespe艂na kilometr od woz贸w, kiedy zostali wypatrzeni i radosna gromada s艂u偶膮cych, dzieci, ps贸w oraz 偶on wybieg艂a im na spotkanie.

Ralph pomkn膮艂 do przodu, nisko pochyli艂 si臋 w siodle, aby porwa膰 Cathy w ramiona i posadzi膰 obok siebie. Zrobi艂 to tak gwa艂townie, 偶e w艂osy zas艂oni艂y jej twarz, a dziewczyna krzycza艂a co tchu, dop贸ki nie zamkn膮艂 jej ust zmys艂owym poca艂unkiem. W tym czasie ma艂y Jonathan ta艅czy艂 niecierpliwie wok贸艂 konia wo艂aj膮c: — Ja te偶! Podnie艣 mnie, tato!

Nawet gdy w ko艅cu zdo艂a艂 oderwa膰 usta, Ralph mocno przyciska艂 偶on臋 do siebie; jego sztywne, ciemne w膮sy 艂askota艂y j膮 w ucho, kiedy szepta艂: — Jak tylko dojedziemy do namiotu, moja najdro偶sza, poddamy ten nowy materac bardzo ci臋偶kiej pr贸bie.

Cathy zaczerwieni艂a si臋 jeszcze bardziej i uderzy艂a go w policzek, klaps by艂 jednak bardzo lekki, czu艂y. Ralph roze艣mia艂 si臋, schyli艂, jedn膮 r臋k膮 podni贸s艂 i posadzi艂 Jonathana na ko艅skim zadzie.

Ch艂opiec obj膮艂 ojca w pasie i zapyta艂 piskliwym g艂osem:

— Znalaz艂e艣 z艂oto, tato?

— Ca艂膮 ton臋.

— Zastrzeli艂e艣 jakie艣 lwy?

— Setk臋.

— A zabi艂e艣 jakich艣 Matabel贸w?

— Ju偶 po sezonie. — Ralph roze艣mia艂 si臋 znowu i zmierzwi艂 ciemne w艂osy syna.

— Nie mo偶na pyta膰 o takie rzeczy, ty ma艂y krwiopijczy bezbo偶niku — natychmiast zbeszta艂a go Cathy.

Louise i m艂odsza od niej kobieta z dzieckiem sz艂y znacznie spokojniejszym krokiem, lekko st膮paj膮c po pylistej drodze. Louise mia艂a zwi膮zane z ty艂u w艂osy, kt贸re ods艂ania艂y wysokie czo艂o i zwisa艂y w postaci grubego warkocza si臋gaj膮cego do pasa. Taki spos贸b uczesania podkre艣la艂 jej wysokie haki brwiowe i wydatne ko艣ci policzkowe.

Oczy zn贸w by艂y innego koloru. Zoug臋 zawsze fascynowa艂o obserwowanie zmian nastroju 偶ony, odbitych w tych ogromnych, lekko sko艣nych oczach. Teraz przybra艂y delikatn膮, jasnoniebiesk膮 barw臋 — kolor rado艣ci. Zatrzyma艂a si臋 u g艂owy konia. Zouga zsiad艂 z jego grzbietu, podni贸s艂 kapelusz i przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 jej uwa偶nie, a nast臋pnie powiedzia艂:

— Min臋艂o przecie偶 tak niewiele czasu, a ja ju偶 zapomnia艂em, jaka jeste艣 pi臋kna.

— Wcale nie tak ma艂o — zaprzeczy艂a. — Ka偶da chwila bez ciebie wydaje si臋 trwa膰 wiecznie.

To by艂 bardzo dobrze zagospodarowany ob贸z, g艂贸wnie dlatego, 偶e Ralph i Cathy nie mieli 偶adnego innego domu. Jak Cyganie przenosili si臋 tam, gdzie zbiory najobfitsze. Cztery wyprz臋gni臋te wozy sta艂y pod roz艂o偶ystymi figowcami na brzegu rzeki. Rozbite namioty wykonano z nowego, 艣nie偶nobia艂ego p艂贸tna, a jeden z nich, nieco na uboczu, spe艂nia艂 funkcje 艂azienki. Znajdowa艂a si臋 w nim cynkowana wanna 偶eliwna, w kt贸rej mo偶na wyci膮gn膮膰 si臋 wygodnie. Jedynym obowi膮zkiem specjalnego s艂u偶膮cego by艂o pilnowanie czterdziestogalonowego kot艂a z wod膮 oraz dostarczanie w dzie艅 i w nocy

24

nieograniczonych ilo艣ci wrz膮tku. Troch臋 dalej w innym ma艂ym namiocie mie艣ci艂a si臋 toaleta z desk膮 ozdobion膮 przez Cathy malunkami amork贸w i bukiet贸w r贸偶, a obok — oznaka prawdziwego luksusu — kolorowe arkusiki pachn膮cego papieru umieszczone w pude艂eczku z drewna sanda艂owego.

Na ka偶dym 艂贸偶ku by艂y materace wypchane ko艅skim w艂osiem, a w namiocie jadalnym znajdowa艂y si臋 d艂ugi st贸艂 i wygodne p艂贸cienne krzes艂a. Mieli r贸wnie偶 p艂贸cienne naczynia do ch艂odzenia szampana oraz lemoniady, os艂oni臋te moskitierami szafki najedzenie i trzydziestu s艂u偶膮cych — do r膮bania drewna i pilnowania ognisk; prania i prasowania, dzi臋ki czemu panie mog艂y codziennie wk艂ada膰 艣wie偶e ubrania; innych do 艣cielenia 艂贸偶ek i zamiatania li艣ci, kt贸re spad艂y mi臋dzy namiotami, a potem polewania ca艂ego placu wod膮, aby nie dopu艣ci膰 do powstania kurzu; s艂u偶膮cych do gotowania i podawania posi艂k贸w; s艂u偶膮cych do zapalania lamp i zawi膮zywania wej艣膰 do namiot贸w, kiedy zapada艂 zmrok; jednego s艂u偶膮cego, kt贸ry karmi艂 panicza Jonathana, k膮pa艂 go, nosi艂 na barana i 艣piewa艂, gdy ch艂opiec by艂 rozdra偶niony; i jednego do opr贸偶niania wiadra stoj膮cego w malowanej latrynie, kiedy tylko zadzwoni艂 ma艂y dzwoneczek.

Ralph wjecha艂 przez bram臋 w wysokiej palisadzie z ciernistych krzew贸w, otaczaj膮cej ca艂y ob贸z, chroni膮cej w ten spos贸b przed nocnymi wizytami lw贸w. 呕ona i syn wci膮偶 siedzieli na siodle — Cathy przed, a Jonathan za nim.

Z zadowoleniem rozejrza艂 si臋 po obozie i u艣cisn膮艂 Cathy w pasie.

— Na Boga, jak dobrze by膰 w domu, wzi膮膰 gor膮c膮 k膮piel, a ty, Katie, umyjesz mi plecy. — Urwa艂 i krzykn膮艂 z zaskoczenia. — A niech to, kobieto! Mog艂a艣 mnie uprzedzi膰!

— Nie pozwoli艂e艣 mi przecie偶 — zaprotestowa艂a.

Na ko艅cu rz臋du woz贸w sta艂 kryty pojazd na amortyzowanych ko艂ach i z oknami, w kt贸rych znajdowa艂y si臋 chroni膮ce przed gor膮cem okiennice z tekowego drewna. Ca艂y w贸z pomalowano na ch艂odny, zielony kolor, kt贸ry po ci臋偶kiej podr贸偶y by艂 przys艂oni臋ty py艂em i zaschni臋tym b艂otem. Drzwi zosta艂y udekorowane p艂atkami z艂ota, a ko艂a w膮skimi paskami tego samego metalu. Ca艂e wn臋trze wyko艅czono b艂yszcz膮c膮, zielon膮 sk贸r膮. Na dachu sta艂y, przypi臋te grubymi pasami, sk贸rzane kufry z mosi臋偶nymi okuciami, a ponad wozem widnia艂y, dok艂adnie dobrane pod wzgl臋dem wielko艣ci i koloru, wielkie, bia艂e mu艂y jedz膮ce 艣wie偶膮 traw臋, kt贸r膮 s艂u偶膮cy 艣ci臋li nad brzegiem rzeki.

— Jak to si臋 sta艂o, 偶e ,jego wysoko艣膰" nas tu odnalaz艂? — zapyta艂 Ralph, pomagaj膮c 偶onie zsi膮艣膰 z konia. Nie musia艂 pyta膰, kim by艂 go艣膰, poniewa偶 jego okaza艂y ekwipa偶 znano na ca艂ym Czarnym Kontynencie.

— Obozujemy przecie偶 niespe艂na dwa kilometry od g艂贸wnej drogi z po艂udnia — Cathy zauwa偶y艂a zgry藕liwie, — Musia艂by by膰 艣lepy, 偶eby nas nie spostrzec.

— Wygl膮da na to, 偶e przywi贸z艂 ze sob膮 ca艂y orszak — mrukn膮艂 Ralph. W zagrodzie, razem z zaprz臋gowymi mu艂ami, pas艂y si臋 dwa tuziny koni pe艂nej krwi.

— Wszystkie konie i wszyscy ludzie Jego kr贸lewskiej wysoko艣ci" — zgodzi艂a si臋 Cathy. W tej samej chwili przez bram臋 w palisadzie wbieg艂 Zouga, w takim samym stopniu podniecony niezapowiedzian膮 wizyt膮, jak Ralph zirytowany.

— Louise powiedzia艂a mi, 偶e przerwa艂 podr贸偶 tylko po to, 偶eby ze mn膮 porozmawia膰.

— Nie ka偶 mu ju偶 wi臋c czeka膰, tato — syn u艣miechn膮艂 si臋 sardonicznie. Dziwne, 偶e wszyscy ludzie, nawet tak wynio艣li i opanowani jak major Zouga Ballantyne, poddawali si臋 dziwnej sile emanuj膮cej od ich go艣cia. Ralph by艂 dumny, 偶e jemu uda艂o si臋 jej przeciwstawi膰, cho膰 czasami wymaga艂o to 艣wiadomego wysi艂ku.

Zouga szed艂 drugimi krokami wzd艂u偶 rz臋du woz贸w w kierunku wewn臋trznej palisady. Louise pod膮偶a艂a obok niego, czasami podbiegaj膮c, aby dotrzyma膰 mu kroku. Ralph celowo zwleka艂, podziwia艂 pi臋kne figurki zwierz膮t, kt贸re Jonathan ulepi艂 z gliny rzecznej i ustawi艂, oczekuj膮c pochwa艂 od ojca.

— 艢liczne hipcie, Jon-Jon! Nie hipcie? Aaa, rozumiem, odpad艂y im rogi, prawda? W takim razie, s膮 to najpi臋kniejsze i najgrubsze bezrogie kudu, jakie widzia艂em.

Cathy w ko艅cu szarpn臋艂a go za rami臋.

— Wiesz, 偶e chce rozmawia膰 r贸wnie偶 z tob膮, Ralph — ponagli艂a go. Ten posadzi艂 sobie Jonathana na ramieniu, a woln膮 r臋k膮 obj膮艂 偶on臋, doskonale zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, 偶e taka manifestacja rodzinnego szcz臋艣cia rozdra偶ni go艣cia, po czym wolno wkroczyli do obozu przez wej艣cie w wewn臋trznej palisadzie.

P艂贸cienne 艣ciany namiotu jadalnego zosta艂y podniesione, aby wpu艣ci膰 troch臋 艣wie偶ego, popo艂udniowego powietrza. Przy d艂ugim stole siedzia艂o p贸艂 tuzina m臋偶czyzn. W samym 艣rodku tej grupy znajdowa艂a si臋 korpulentna posta膰 ubrana w dok艂adnie zapi臋t膮, 藕le dopasowan膮 marynark臋 z drogiego angielskiego materia艂u. Cz艂owiek mia艂 rozwi膮zany krawat, a umieszczony na nim herb starego oksfordzkiego college'u pokry艂a warstewka kurzu, kt贸ry osiad艂 podczas d艂ugiej podr贸偶y z Kimberley, miasta utrzymuj膮cego si臋 z wydobycia diament贸w.

Nawet Ralph, kt贸rego uczucia do tego zniedo艂臋偶nie艂ego „kolosa" zawsze pozostawa艂y ambiwalentne — 艂膮czy艂y wrogo艣膰 ze wstrzemi臋藕liwym podziwem — by艂 zaskoczony ogromnymi zmianami, jakie zasz艂y w ci膮gu zaledwie kilku lat. Pulchne policzki przybysza zwisa艂y ci臋偶ko, cera przybra艂a sinoczerwony, niezdrowy kolor. Mia艂 tylko czterdzie艣ci lat, a wygl膮da艂 na pi臋tna艣cie wi臋cej. W膮sy i baki z jasnych sta艂y si臋 ju偶 matowosrebrne. Tylko niebieskie oczy zachowa艂y si艂臋 i wizjonerski blask.

— Jak si臋 masz, Ralph? — Wysoki, czysty g艂os zupe艂nie nie pasowa艂 do jego ogromnego cia艂a.

— Dzie艅 dobry, panie Rhodes — odpowiedzia艂 Ralph, jakby mimo sobie zdj膮艂 syna z ramienia i postawi艂 delikatnie na ziemi. Ch艂opiec uciek艂 natychmiast.

26

— A jak id膮 prace przy budowie mojej linii kolejowej, podczas gdy ty bawisz tutaj?

— Szybciej ni偶 zak艂ada plan i znacznie poni偶ej przewidywanych koszt贸w — Ralph odpar艂 s艂abo zamaskowane upomnienie, niewielkim wysi艂kiem uwolni艂 si臋 od hipnotyzuj膮cego wzroku niebieskich oczu Rhodesa i spojrza艂 na otaczaj膮cych go ludzi.

Po prawej stronie sta艂 cie艅 tego wielkiego cz艂owieka. Niski, w膮ski w ramionach i ubrany tak elegancko, jak niechlujnie nosi艂 si臋 jego pan. Mia艂 sztywn膮, ale do艣膰 pospolit膮 twarz nauczyciela i rzadkie, wiotkie w艂osy. Jedynie 偶ywe, zach艂anne oczy przeczy艂y pierwszemu wra偶eniu.

— Jameson — Ralph ch艂odno skin膮艂 g艂ow膮 w jego kierunku. Celowo nie zwr贸ci艂 si臋 do niego — doktorze Leander Starr Jameson, ani w bardziej poufa艂y spos贸b — doktorze Jim.

— M艂ody Ballantyne — Jameson lekko podkre艣li艂 zdrobnia艂膮 form臋, nadaj膮c jej poni偶aj膮cy ton. Od samego pocz膮tku ich wrogo艣膰 by艂a instynktowna i obustronna.

Po lewej stronie Rhodesa sta艂 m艂odszy cz艂owiek o wyprostowanych plecach i szerokich ramionach. Mia艂 偶yw膮, 艂adn膮 twarz i przyjacielski u艣miech, kt贸ry ods艂ania艂 bia艂e, r贸wne z臋by.

— Cze艣膰, Ralph. — Mocno u艣cisn膮艂 mu d艂o艅. M贸wi艂 z przyjemnym ameryka艅skim akcentem.

— Harry, rozmawiali艣my o tobie dzi艣 rano. — Ralph nie potrafi艂 ukry膰 ogromnego zadowolenia. Spojrza艂 na ojca. — Tato, to jest Harry Mellow, najlepszy in偶ynier w Afryce.

Zouga skin膮艂 g艂ow膮.

— My si臋 ju偶 znamy. — Ojciec i syn wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

Ralph pragn膮艂, 偶eby w艂a艣nie ten m艂ody Amerykanin uruchomi艂 wydobycie w Kopalni Harknessa i kierowa艂 nim. Niewielkie mia艂o dla niego znaczenie to, 偶e Harry Mellow, jak wi臋kszo艣膰 m艂odych, inteligentnych i obiecuj膮cych kawaler贸w na po艂udniu Afryki, pracowa艂 ju偶 dla Cecila Johna Rhodesa. Wiedzia艂, 偶e b臋dzie musia艂 znale藕膰 jak膮艣 przyn臋t臋.

— Koniecznie chcia艂bym z tob膮 porozmawia膰 — powiedzia艂 cicho i odwr贸ci艂 si臋 do innego m艂odego m臋偶czyzny, siedz膮cego na ko艅cu sto艂u.

— Jordan — zawo艂a艂. — Na Boga, jak mi艂o ci臋 znowu zobaczy膰.

Bracia podeszli do siebie i u艣cisn臋li si臋. Ralph nawet nie pr贸bowa艂 kry膰 swojego wzruszenia, wszyscy przecie偶 uwielbiali Jordana. Kochali go nie tylko za urod臋 i doskona艂e maniery, ale r贸wnie偶 za wiele zdolno艣ci, ciep艂o i prawdziwe zainteresowanie, kt贸rymi darzy艂 wszystkich otaczaj膮cych go ludzi.

— Ralph, mam ci tak wiele do opowiedzenia i o tyle rzeczy chcia艂bym zapyta膰. — Jego rado艣膰 by艂a r贸wnie wielka jak rado艣膰 brata.

— P贸藕niej, Jordanie — Rhodes przerwa艂 im obcesowo. Nie lubi艂, kiedy mu przeszkadzano. Gestem kaza艂 ch艂opakowi wr贸ci膰 na miejsce i ten

natychmiast wykona艂 polecenie. Zosta艂 jego prywatnym sekretarzem jako dziewi臋tnastolatek i pos艂usze艅stwo panu sta艂o si臋 cz臋艣ci膮 natury Jordana.

Go艣膰 spojrza艂 na Cathy i Louise.

— Panie, jestem przekonany, i偶 nasza rozmowa wyda si臋 wam bardzo nudna, zapewne macie wiele pilniejszych obowi膮zk贸w.

Cathy zerkn臋艂a na m臋偶a, zobaczy艂a, 偶e bardzo zirytowa艂 si臋 naturaln膮 dla Rhodesa pewno艣ci膮 siebie, z jak膮 ten podporz膮dkowa艂 sobie ca艂y ob贸z. Ukradkiem 艣cisn臋艂a mu d艂o艅, aby go uspokoi膰. Ralph opanowa艂 si臋 troch臋, nie m贸g艂 pozwoli膰 sobie na niepos艂usze艅stwo. Nie by艂 co prawda na 偶o艂dzie u Rhodesa, ale kontrakt na budow臋 linii kolejowej i stu dr贸g zale偶a艂 w艂a艣nie od tego cz艂owieka.

Nast臋pnie Cathy spojrza艂a na Louise. Ona r贸wnie偶 poczu艂a si臋 dotkni臋ta s艂owami przybysza. W jej oczach pojawi艂a si臋 niebieska iskierka, a piegowate policzki obla艂 ledwo widoczny rumieniec, uda艂o jej si臋 jednak zachowa膰 spokojny i ch艂odny ton g艂osu.

— Oczywi艣cie ma pan racj臋, panie Rhodes. Prosz臋 nam wybaczy膰, ale rzeczywi艣cie musimy ju偶 i艣膰 — odpowiedzia艂a za siebie i Cathy.

Wiadomo by艂o powszechnie, 偶e Rhodes nie czu艂 si臋 najlepiej w obecno艣ci kobiet. Nigdy ich nie najmowa艂, a w ca艂ej jego okaza艂ej rezydencji w Groote Schuur na Przyl膮dku Dobrej Nadziei nie mo偶na by znale藕膰 ani jednego obrazu czy rze藕by, przedstawiaj膮cej kobiet臋. Nigdy r贸wnie偶 nie zatrudni艂by blisko w艂asnej osoby 偶onatego m臋偶czyzny, a natychmiast zwalnia艂 nawet najbardziej zaufanego pracownika, kt贸ry na sta艂e zwi膮za艂 si臋 z kobiet膮. „Nie da si臋 pogodzi膰 wype艂niania zachcianek 偶ony z prac膮 dla mnie" — wyja艣nia艂, wyrzucaj膮c winowajc臋 z posady.

Teraz Rhodes skin膮艂 na Ralpha.

— Siadaj tutaj, b臋d臋 ci臋 st膮d dobrze widzia艂 — wyda艂 polecenie, po czym natychmiast odwr贸ci艂 si臋 do Zougi i zacz膮艂 zasypywa膰 go pytaniami, kt贸re ci臋艂y jak uderzenia bykowcem. Jednak uwaga, z jak膮 s艂ucha艂 odpowiedzi Ballantyne'a 艣wiadczy艂a o tym, i偶 darzy艂 go wielkim szacunkiem. Znali si臋 od pocz膮tk贸w istnienia kopalni diament贸w na Wzg贸rzu Colesberg, p贸藕niej przemianowanemu na Kimberley na cze艣膰 ministra do spraw kolonii, kt贸ry w艂膮czy艂 je do dominium Jej Kr贸lewskiej Wysoko艣ci.

Tam w艂a艣nie znajdowa艂a si臋 dzia艂ka, kt贸ra wyda艂a z siebie wspania艂y „diament Ballantyne'a", jednak teraz jego dawne dzia艂ki nale偶a艂y do Rhodesa, podobnie jak wszystkie inne na tym terenie. Potem Rhodes zatrudni艂 Zoug臋 jako swojego przedstawiciela w kroalu Lobenguli — kr贸la Matabel贸w, poniewa偶 p艂ynnie m贸wi艂 j臋zykiem tego plemienia. Kiedy doktor Jameson prowadzi艂 b艂yskawiczn膮 i zwyci臋sk膮 wypraw臋 przeciwko w艂adcy, Zouga pe艂ni艂 funkcj臋 oficera, a po ucieczce kr贸la, jako pierwszy wkroczy艂 do p艂on膮cego kraalu GuBulawayo.

Po 艣mierci Lobenguli, Rhodes mianowa艂 Zoug臋 „kuratorem wszelkich d贸br wroga", powierzaj膮c mu zadanie zebrania nale偶膮cych do Matabel贸w

stad byd艂a i rozprowadzenie zwierz膮t, jako 艂upu, w艣r贸d ochotnik贸w Jamesona i cz艂onk贸w Towarzystwa.

Potem mia艂 zamiar przyzna膰 Zoudze tytu艂 g艂贸wnego pe艂nomocnika rz膮dowego do spraw tubylc贸w, ten wola艂 jednak osi膮艣膰 na sta艂e z 偶on膮 w swojej posiad艂o艣ci—w King's Lynn, a urz膮d obj膮艂 genera艂 Mungo St. John. Niemniej jednak Zouga nadal by艂 cz艂onkiem rady nadzorczej Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego, a Rhodes ufa艂 mu tak, jak zaledwie garstce ludzi.

— Matabele jest w okresie wzmo偶onego rozwoju, panie Rhodes — relacjonowa艂 Zouga. — Bulawayo to prawie miasto, ma w艂asn膮 szko艂臋 i szpital. W Matabele przebywa ju偶 ponad sze艣膰set kobiet i dzieci, najlepszy znak, 偶e osadnicy zamierzaj膮 zosta膰 tam na sta艂e. Wszystkie koncesje gruntowe zosta艂y przyznane, a na niekt贸rych farmach ju偶 rozpocz臋to prace. Przygnane z Kapsztadu byd艂o szybko przystosowuje si臋 do miejscowych warunk贸w i zaczyna krzy偶owa膰 z byd艂em zdobytym od Matabel贸w.

— A z艂o偶a surowc贸w mineralnych?

— Zarejestrowano ju偶 ponad dziesi臋膰 tysi臋cy dzia艂ek, sam te偶 widzia艂em kilka innych doskona艂ych miejsc. — Zouga zawaha艂 si臋, spojrza艂 na Ralpha, a kiedy ten skin膮艂 g艂ow膮, zn贸w odwr贸ci艂 si臋 do Rhodesa. — W ci膮gu kilku ostatnich dni syn i ja odnale藕li艣my oraz oznaczyli艣my star膮 kopalni臋, na kt贸r膮 natkn膮艂em si臋 jeszcze w latach sze艣膰dziesi膮tych.

— Kopalnia Harknessa. — Rhodes ci臋偶ko opu艣ci艂 g艂ow臋. Jego pami臋膰 nadal by艂a w doskona艂ym stanie. — Pami臋tam opis, kt贸ry zamie艣ci艂e艣 w Odysei my艣liwego. Pobra艂e艣 teraz jakie艣 pr贸bki?

W odpowiedzi Zouga po艂o偶y艂 przed nim na stole tuzin bry艂ek kwarcu. Uwi臋zione w nich z艂oto b艂ysn臋艂o jasno, a stoj膮cy wok贸艂 sto艂u m臋偶czy藕ni zafascynowani pochylili si臋. Rhodes obraca艂 jedn膮 z pr贸bek w du偶ych, pokrytych drobnymi plamkami d艂oniach, po czym poda艂 j膮 ameryka艅skiemu in偶ynierowi.

— Co o tym s膮dzisz, Harry?

— Jakie艣 pi臋tna艣cie uncji na ton臋 — powiedzia艂 cicho Mellow. — Mo偶e si臋 nawet okaza膰, 偶e jest w niej zbyt du偶o z艂ota, jak w Nome czy Klondike. — Amerykanin spojrza艂 na Ralpha. — G艂臋boko si臋ga 偶y艂a?

Ten potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Nie wiem, szyby s膮 zbyt w膮skie, 偶eby dosta膰 si臋 do przodka.

— To oczywi艣cie ska艂a kwarcowa, a nie zlepieniec jak ten, kt贸ry wyst臋puje w Witwatersrandzie — mrucza艂 Harry Mellow.

Konglomerat z艂otono艣ny, o jakim m贸wi艂, tworzy艂 si臋 z osad贸w zalegaj膮cych na dnach starych jezior. Nie by艂 tak bogaty w z艂oto jak ta bry艂ka kwarcu, ale mia艂 wiele metr贸w g艂臋boko艣ci i rozci膮ga艂 si臋 na ca艂ym obszarze zajmowanym niegdy艣 przez jezioro. Taki pok艂ad mo偶na eksploatowa膰 ponad sto lat bez gro藕by wyczerpania zasob贸w.

— W tym jest zbyt du偶o z艂ota — powt贸rzy艂 pieszcz膮c w d艂oniach pr贸bk臋 ska艂y. — To prawie niemo偶liwe, 偶eby 偶y艂a mia艂a wi臋cej ni偶 kilka centymetr贸w grubo艣ci.

— A je艣li ma? — zapyta艂 szorstko Rhodes. Amerykanin u艣miechn膮艂 si臋.

— Wtedy b臋dzie pan kontrolowa艂 nie tylko niemal wszystkie kopalnie diament贸w, ale r贸wnie偶 wi臋kszo艣膰 z艂ota wydobywanego na ca艂ym 艣wiecie.

Te s艂owa przypomnia艂y Ralphowi, 偶e Brytyjskie Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie mia艂o prawo do pi臋膰dziesi臋ciu procent zysk贸w, pochodz膮cych z wydobycia z艂ota w Matabele. Zn贸w poczu艂 narastaj膮c膮 w nim z艂o艣膰. Rhodes i jego wszechobecne Towarzystwo jak o艣miornica t艂amsi艂o wysi艂ki mniej znacz膮cych ludzi.

— Czy pozwoli pan Harry'emu pojecha膰 tam ze mn膮 na kilka dni w celu bli偶szego zbadania biegu 偶y艂y? — zapyta艂. Zdenerwowanie sprawi艂o, 偶e pro艣ba zabrzmia艂a nieco za szorstko. Go艣膰 podni贸s艂 szybko rozczochran膮 g艂ow臋, a bladoniebieskie oczy wydawa艂y si臋 przeszywa膰 艣mia艂ka na wylot. Po chwili przytakn膮艂 i zako艅czy艂 temat odwr贸ceniem oczu w kierunku Zougi oraz zadaniem mu kolejnego pytania.

— A matabelscy indunowie, jak si臋 sprawuj膮? Tym razem Zouga zawaha艂 si臋.

— Maj膮 pewne pretensje, panie Rhodes.

— Tak? — Na jego opuchni臋tej twarzy pojawi艂o si臋 gro藕ne spojrzenie.

— Sprawa byd艂a jest oczywi艣cie g艂贸wnym 藕r贸d艂em konflikt贸w — powiedzia艂 cicho Zouga, a Rhodes przerwa艂 mu obcesowo.

— Schwytali艣my mniej ni偶 sto dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy sztuk, z czego zwr贸cili艣my im czterdzie艣ci tysi臋cy.

Rozm贸wca nie przypomina艂, 偶e nast膮pi艂o to dopiero po z艂o偶eniu oficjalnego protestu przez Robyn St. John, siostr臋 Zougi. By艂a misjonark膮 i lekark膮 mieszkaj膮c膮 w misji Khami, a przed 艣mierci膮 Lobenguli r贸wnie偶 jego najbli偶sz膮 przyjaci贸艂k膮 i doradczyni膮.

— Czterdzie艣ci tysi臋cy sztuk byd艂a, Ballantyne! Gest 艣wiadcz膮cy o ogromnej hojno艣ci Towarzystwa! —powt贸rzy艂 Rhodes, nie doda艂 jednak, 偶e zwrotu dokonano tylko po to, 偶eby zapobiec kl臋sce g艂odu, kt贸ra mog艂aby zdziesi膮tkowa膰 Matabel贸w, a przed kt贸r膮 przestrzeg艂a go Robyn. Masowe wymieranie podbitego narodu sprowokowa艂oby interwencj臋 rz膮du brytyjskiego, prawdopodobnie zako艅czon膮 odebraniem Towarzystwu Rhodesa wszelkich praw, dzi臋ki kt贸rym panowa艂o niepodzielnie w ca艂ym Matabele i Maszonie. „Trudno to nazwa膰 przejawem mi艂o艣ci bli藕niego" — pomy艣la艂 Ralph zgry藕liwie.

— Kiedy oddali艣my byd艂o indunom, zosta艂o nam mniej ni偶 osiemdziesi膮t pi臋膰 tysi臋cy sztuk. Towarzystwo ledwie zdo艂a艂o wynagrodzi膰 sobie poniesione podczas wojny straty.

— Indunowie uwa偶aj膮 jednak, 偶e zwr贸cono im same najgorsze sztuki. Stare, ja艂owe krowy i skar艂owacia艂e byki.

— Do cholery, Ballantyne, ochotnicy zas艂u偶yli sobie na pierwsze艅stwo przy wyborze zwierz膮t. Nic dziwnego, 偶e wybrali najlepsze. — Wyrzuci艂 w jego kierunku zaci艣ni臋t膮 w pi臋艣膰 lew膮 d艂o艅, a palec wskazuj膮cy jak lufa rewolweru by艂 wycelowany w serce Zougi.

d— Indunowie tego nie rozumiej膮 — ten odpowiedzia艂.

— Powinni przynajmniej zrozumie膰, 偶e s膮 podbitym narodem, ich losy za艣 zale偶膮 teraz od dobrej woli zwyci臋zc贸w. Oni nie zawracali sobie g艂owy podbijanymi plemionami, kiedy panoszyli si臋 prawie po ca艂ym kontynencie. Na po艂udnie od rzeki Limpopo Mzilikazi wyr偶n膮艂 milion bezbronnych ludzi, a Lobengula — jego syn nazywa艂 mniejsze plemiona swoimi psami i w zale偶no艣ci od kaprysu skazywa艂 je na 艣mier膰 lub niewolnictwo. Nie powinni wi臋c skomle膰, gdy sami spr贸bowali, jak gorzko smakuje pora偶ka.

Przytakn膮艂 mu nawet tak wra偶liwy na wszystko Jordan.

— Jednym z powod贸w naszego wkroczenia do GuBulawayo by艂a ch臋膰 ochrony Maszon贸w przed hipiestwem ze strony Lobenguli — powiedzia艂 cicho.

— Stwierdzi艂em tylko, 偶e maj膮 pewne pretensje — zauwa偶y艂 Zouga. — Nie m贸wi艂em, 偶e s膮 usprawiedliwione.

— No wi臋c na co jeszcze narzekaj膮? — zapyta艂 Rhodes.

— Na policj臋. M艂odzi Matabelowie, kt贸rych zwerbowa艂 i uzbroi艂 genera艂 St. John, panosz膮 si臋 w kraalach, odbieraj膮 indunom w艂adz臋, wybieraj膮 sobie naj艂adniejsze dziewczyny...

— Lepsze to ni偶 zbrojne powstanie pod wodz膮 indun贸w. — Rhodes zn贸w przerwa艂 mu w p贸艂 zdania. —Prosz臋 pomy艣le膰, dwadzie艣cia tysi臋cy uzbrojonych wojownik贸w pod rozkazami Babiaana, Gandaga i Bazo. Nie, St. John s艂usznie ograniczy艂 w艂adz臋 indun贸w. Jego obowi膮zkiem, jako pe艂nomocnika do spraw tubylc贸w, by艂o zadbanie o to, by nie od偶y艂a ju偶 w艣r贸d Matabel贸w tradycja walki.

— Szczeg贸lnie w 艣wietle wydarze艅 zaistnia艂ych na po艂udnie od miejsca, w kt贸rym si臋 w艂a艣nie znajdujemy. — Doktor Leander Starr Jameson odezwa艂 si臋 po raz pierwszy, a Rhodes szybko skierowa艂 ku niemu oczy.

— Nie wydaje mi si臋, 偶eby to by艂a odpowiednia chwila na rozmow臋 o tym, doktorze Jim.

— Dlaczego nie? Wszyscy tu obecni to godni zaufania, dyskretni ludzie. Ka偶dy jest w r贸wnym stopniu zaanga偶owany w spraw臋 budowania imperium, a w tej g艂uszy nikt nie mo偶e nas pods艂ucha膰. Nie potrafi臋 wyobrazi膰 sobie lepszego miejsca ani czasu na wyja艣nienie, dlaczego trzeba wzmocni膰 policj臋 Towarzystwa, uzbroi膰 i wyszkoli膰 mo偶liwie najlepiej.

Instynktownie Rhodes spojrza艂- na Ralpha, kt贸ry uni贸s艂 jedn膮 brew w cynicznym i lekko wyzywaj膮cym ge艣cie.

— Nie, doktorze Jim — odpar艂 zdecydowanie. — Na to b臋dzie czas kiedy indziej. — Jameson wzruszy艂 ramionami i usun膮艂 si臋, a go艣膰 zwr贸ci艂 si臋 do Jordana. — S艂o艅ce ju偶 zachodzi — powiedzia艂. Sekretarz pos艂usznie wsta艂 i poszed艂 nape艂ni膰 kieliszki. Picie whisky o zachodzie s艂o艅ca ju偶 sta艂o si臋 tradycyjnym sposobem ko艅czenia dnia na pomoc od rzeki Limpopo.

B艂yszcz膮ce per艂y Krzy偶a Po艂udnia wisia艂y nad obozem, przy膰miewaj膮c: blask innych, mniejszych gwiazd i o艣wietlaj膮c nagie kopu艂y granitowych wzg贸rz bladym 艣wiat艂em. Ralph szed艂 w艂a艣nie do namiotu. Odziedziczy艂 po ojcu mocn膮 g艂ow臋, wi臋c jego kroki by艂y wci膮偶 miarowe i r贸wne. Czu艂 si臋 pijany, lecz nie od whisky, ale w艂asnych my艣li.

W艣lizgn膮艂 si臋 do ciemnego namiotu i usiad艂 na brzegu 艂贸偶ka. Dotkn膮艂 policzka Cathy.

— Nie 艣pi臋 — powiedzia艂a cicho. — Kt贸ra godzina?

— Ju偶 po p贸艂nocy.

— Co ci臋 tam tak d艂ugo zatrzyma艂o? — szepta艂a nie chc膮c obudzi膰 Jonathana, kt贸ry spa艂 obok, oddzielony tylko p艂贸cienn膮 zas艂on膮.

— Marzenia i przechwa艂ki ludzi odurzonych w艂adz膮 oraz w艂asnymi sukcesami. — U艣miechn膮艂 si臋 i po ciemku zdj膮艂 buty. — Ja r贸wnie偶 nie by艂em gorszy. — Wsta艂, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 spodnie. — Co my艣lisz o Harrym Mellowie? — niespodziewanie zmieni艂 temat.

— Tym Amerykaninie? Jest bardzo... — Cathy zawaha艂a si臋. — To znaczy sprawia wra偶enie bardzo sympatycznego i m臋skiego.

— Atrakcyjny? — pyta艂 dalej Ralph. — Taki, kt贸remu 偶adna m艂oda kobieta nie zdo艂a si臋 oprze膰?

— Wiesz, 偶e nie to chcia艂am powiedzie膰 — zaprotestowa艂a Cathy zdecydowanie.

— Pewnie, 偶e nie — za艣mia艂 si臋, a potem poca艂owa艂 j膮, jednocze艣nie k艂ad膮c r臋k臋 na jednej z jej okr膮g艂ych piersi, kt贸ra przez cienk膮 bawe艂n臋 koszuli nocnej wydawa艂a si臋 twarda jak dojrzewaj膮cy melon. Cathy pr贸bowa艂a si臋 broni膰, lecz gdy Ralph przycisn膮艂 j膮 mocniej do siebie, przesta艂a si臋 opiera膰 i po chwili obj臋艂a go za szyj臋.

— Pachniesz potem, cygarami i whisky.

— Przepraszam.

— Nie ma za co, podoba mi si臋 to — zamrucza艂a.

— Daj mi zdj膮膰 koszul臋.

— Nie, sama chc臋 to zrobi膰. Du偶o p贸藕niej Ralph le偶a艂 na plecach, a Cathy przytula艂a si臋 do jego nagiego torsu.

— Mo偶e zaprosiliby艣my tutaj twoje siostry z Khami — zapyta艂 nagle. — Odpowiadaj膮 im obozowe warunki, przede wszystkim za艣 na pewno chcia艂yby odpocz膮膰 od matki.

— Sama przecie偶 chcia艂am zaprosi膰 bli藕niaczki — odpowiedzia艂a sennym g艂osem. — To ty twierdzi艂e艣, 偶e s膮 zbyt... nieposkromione.

— Prawd臋 m贸wi膮c powiedzia艂em tylko, 偶e s膮 zbyt ha艂a艣liwe i niesforne — poprawi艂 j膮, Cathy podnios艂a g艂ow臋 i na niego spojrza艂a.

— Zmieni艂em zdanie. — Pomy艣la艂a nad tym przez chwil臋, 艣wiadoma tego, 偶e m膮偶 zawsze mia艂 dobre uzasadnienie dla nawet najbardziej nierozs膮dnych propozygi.

— Ten Amerykanin — wykrzykn臋艂a tak g艂o艣no, 偶e 艣pi膮cy za p艂贸cienn膮

zas艂on膮 Jonathan poruszy艂 si臋 niespokojnie i zakwili艂. Natychmiast zni偶y艂a g艂os do szeptu. — Nikomu nie pozwol臋 wykorzystywa膰 moich si贸str, nawet tobie.

Przycisn膮艂 jej g艂ow臋 do swojej klatki piersiowej.

— To ju偶 doros艂e kobiety. Ile maj膮 lat?

— Osiemna艣cie. — Zmarszczy艂a nos, poniewa偶 艂askota艂y j膮 jego wilgotne, kr臋c膮ce si臋 w艂oski na piersiach. — Ale, Ralph...

— Eee, stare panny.

— To przecie偶 moje siostry, nie mo偶esz ich wykorzystywa膰.

— W Khami nigdy nie uda im si臋 pozna膰 przyzwoitych ch艂opak贸w. Wszyscy boj膮 si臋 twojej matki.

— Jeste艣 okropny, Ralphie Ballantyne.

— A mam ci pokaza膰, jaki wstr臋tny potrafi臋 by膰?

— Bardzo prosz臋 — powiedzia艂a po chwili i zachichota艂a cicho.

— Pewnego dnia pojad臋 z tob膮 — stwierdzi艂 Jonathan. — Prawda, tato?

— I to ju偶 ca艂kiem nied艂ugo — zgodzi艂 si臋 Ralph i zmierzwi艂 ciemne, kr臋c膮ce si臋 w艂osy ch艂opca. — Teraz jednak zaopiekuj si臋 mam膮, Jon-Jon.

Jonathan przytakn膮艂 skinieniem g艂owy. Mia艂 blad膮, skupion膮 twarz, a w oczach b艂yszcza艂y uparcie powstrzymywane 艂zy.

— Obiecujesz? — Ralph 艣cisn膮艂 ciep艂e cia艂ko siedz膮cego mu na kolanach dziecka. Potem pochyli艂 si臋 na siodle i postawi艂 synka obok Cathy. Jonathan, kt贸ry nie si臋ga艂 jej nawet do pasa, wzi膮艂 matk臋 m臋偶nie za r臋k臋.

— Obiecuj臋, tato — powiedzia艂 i g艂o艣no prze艂kn膮艂 艣lin臋 patrz膮c na ojca siedz膮cego wysoko na koniu.

Ralph musn膮艂 opuszkami palc贸w policzek 偶ony.

— Kocham ci臋 — wyzna艂a cicho.

— Moja pi臋kna Katie. — Nie by艂o w tym stwierdzeniu odrobiny przesady. Pierwsze promienie s艂o艅ca zmieni艂y jej w艂osy w b艂yszcz膮c膮 aureol臋, a ca艂a posta膰 wydawa艂a si臋 anielsko spokojna.

Ralph spi膮艂 konia ostrogami i odjecha艂. Harry Mellow ruszy艂 za nim natychmiast. Dosiada艂 pi臋knego, kasztanowatego konia czystej krwi, pochodz膮cego z prywatnej stajni pana Rhodesa. Na kraw臋dzi lasu obaj m臋偶czy藕ni obejrzeli si臋 za siebie. Kobieta i dziecko wci膮偶 stali nieruchomo przy wej艣ciu w palisadzie.

— Ty to masz szcz臋艣cie — powiedzia艂 Harry.

— Bez dobrej 偶ony cz艂owiek nie ma tera藕niejszo艣ci, a bez syna przysz艂o艣ci — zgodzi艂 si臋 Ralph.

Mimo 偶e szcz膮tki lw贸w zosta艂y ju偶 obrane z mi臋sa, ko艣ci rozniesione po kamienistym wzg贸rzu, s臋py wci膮偶 siedzia艂y na szczytach okolicznych drzew. Aby m贸c wznie艣膰 si臋 w powietrze, musia艂y najpierw strawi膰 zawarto艣膰 swoich

pe艂nych brzuch贸w. To w艂a艣nie ciemne kszta艂ty ich cia艂 zarysowane na tle l pogodnego, zimowego nieba, doprowadzi艂y Ralpha i Harry'ego do dzia艂ek] wchodz膮cych w sk艂ad Kopalni Harknessa.

— Wygl膮da ca艂kiem obiecuj膮co — Mellow wyda艂 ostro偶n膮 opinie, kiedyl wieczorem siedzieli przy ognisku. — 呕y艂a styka si臋 z rdzenn膮 ska艂膮 i mo偶ei si臋ga膰 naprawd臋 g艂臋boko, a — jak stwierdzili艣my — sama cz臋艣膰 nadziemna l ci膮gnie si臋 ponad trzy kilometry. Jutro zaznacz臋 miejsca, w kt贸rych trzeba* zrobi膰 odwierty.

— Tu wsz臋dzie jest pe艂no z艂ota — powiedzia艂 Ralph. — To przed艂u偶enie j 偶y艂 Witwatersrandu, P艂lgrims Rest i z艂otono艣nych p贸l Tati... — urwa艂 na chwil臋. — Wiem jednak, 偶e masz pewien szczeg贸lny dar. Powiadaj膮, i偶] potrafisz wyw膮cha膰 z艂oto z odleg艂o艣ci kilkudziesi臋ciu kilometr贸w.

Harry lekcewa偶膮co machn膮艂 kubkiem z kaw膮, jakby chcia艂 odgoni膰] us艂yszany w艂a艣nie komplement, lecz Ralph m贸wi艂 dalej.

— A ja mam wozy i kapita艂 na uruchomienie oraz rozwijanie dobrze; prosperuj膮cego interesu. Lubi臋 ci臋, Harry, my艣l臋, 偶e dobrze by nam si臋 | pracowa艂o. Na pocz膮tku Kopalnia Harknessa, a potem, kto wie, mo偶e ca艂y ten cholerny kraj.

Mellow chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale towarzysz uciszy艂 go, k艂ad膮c mu r臋k臋 l na ramieniu.

— Ten kontynent to skrzynia pe艂na skarb贸w. Pola diamentowe Kimberley i i z艂otono艣ne 偶y艂y Witwatersrandu, jedne obok drugich. Diamenty i z艂oto w jednym worku. Kto by uwierzy艂?

— Ralph. — Harry potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Ju偶 zdecydowa艂em. Pracuj臋 dla Rhodesa.

Ralph westchn膮艂 i przez pe艂n膮 minut臋 wpatrywa艂 si臋 w p艂omienie ogniska. Potem zapali艂 cygaro i zn贸w zacz膮艂 nak艂ania膰 Harry'ego w charakterystyczny dla siebie, przekonuj膮cy, lekko przymilny spos贸b. Godzin臋 p贸藕niej, kiedy zawija艂 si臋 w koc, powt贸rzy艂 propozycj臋.

— U Rhodesa nigdy nie staniesz si臋 samodzielny. Zawsze b臋dziesz s艂u偶膮cym.

— Ty te偶 pracujesz dla niego, Ralph.

— Zawar艂em z nim kontrakt, Harry, ale zysk lub strata nale偶膮 do mnie. Nie odda艂em mu swojej duszy.

— A ja tak — zachichota艂 Harry.

— Zosta艅my wsp贸lnikami, Harry. Poczuj, co to znaczy licytowa膰 w艂asne karty, kalkulowa膰 ryzyko i wydawa膰 polecenia. 呕ycie to gra, Harry, istnieje tylko jeden spos贸b na wygran膮 — i艣膰 na ca艂o艣膰.

— Jestem cz艂owiekiem Rhodesa.

— Kiedy przyjdzie czas, znowu porozmawiamy — powiedzia艂 Ballantyne i naci膮gn膮艂 koc na g艂ow臋. W ci膮gu kilku minut jego oddech sta艂 si臋 wolny i regularny.

Rano Harry oznaczy艂 miejsca na odwierty stosami kamieni, a obserwuj膮cy go Ralph zauwa偶y艂, 偶e w bardzo pomys艂owy spos贸b by艂y one umiejscowione

t A

dw pewnej odleg艂o艣ci od 偶y艂y, aby wiert艂a natkn臋艂y si臋 na ni膮 dopiero na do艣膰 du偶ej g艂臋boko艣ci. Mellow sko艅czy艂 prac臋 jeszcze przed po艂udniem, kiedy siod艂ali konie, Ralph dokona艂 szybkich oblicze艅 i zda艂 sobie spraw臋, 偶e siostry Cathy przyjad膮 do obozu dopiero dwa dni po nich.

— Skoro ju偶 jeste艣my tak daleko, mo偶e powinni艣my przed powrotem pojecha膰 troch臋 dalej na wsch贸d. B贸g jeden wie, co znajdziemy — jeszcze wi臋cej z艂ota, diamenty. — Zauwa偶ywszy, 偶e Harry waha si臋, doda艂: — Rhodes i tak wyruszy艂 ju偶 do Bulawayo. B臋dzie tam co najmniej miesi膮c, nawet nie zauwa偶y, 偶e ci臋 nie ma.

Mellow pomy艣la艂 przez chwil臋, a potem u艣miechn膮艂 si臋 jak ucze艅, kt贸ry zamiast do szko艂y chce i艣膰 do sadu kra艣膰 jab艂ka.

— Jed藕my! — powiedzia艂.

Poruszali si臋 bardzo wolno. Zatrzymywali si臋 przy ka偶dym korycie rzecznym, zsiadali z koni i zabierali si臋 do przep艂ukiwania 偶wiru z dna sadzawek, kt贸re utworzy艂y si臋 po wyschni臋ciu rzeki. Pobierali pr贸bki podziemnych ska艂, kt贸rym uda艂o si臋 przebi膰 na powierzchni臋. Szukali kryj贸wek mr贸wkojad贸w i je偶ozwierzy oraz gniazd termit贸w, aby sprawdzi膰, jakiego rodzaju ziarenka i okruchy zwierz臋ta przynios艂y spod powierzchni ziemi.

Trzeciego dnia Harry stwierdzi艂:

— Mamy ju偶 tuzin pi臋knych okaz贸w. Szczeg贸lnie podobaj膮 mi si臋 te kryszta艂y berylu, to doskona艂y znak, 偶e w pobli偶u s膮 z艂o偶a szmaragd贸w.

Jego entuzjazm r贸s艂 z ka偶dym przejechanym kilometrem, byli ju偶 jednak tak daleko, 偶e nawet Ralph zacz膮艂 zdawa膰 sobie spraw臋 z tego, i偶 powinni wraca膰. Znajdowali si臋 pi臋膰 dni drogi od obozu, sko艅czy艂a im si臋 偶ywno艣膰, kawa i cukier, a poza tym Cathy na pewno zacz臋艂a si臋 denerwowa膰.

Rzucili jeszcze ostatnie spojrzenie na kraj, kt贸ry, przynajmniej na razie, pozostanie nie zbadany.

— Tu jest pi臋knie — powiedzia艂 Harry. — Nigdy wcze艣niej nie widzia艂em r贸wnie cudownego widoku. Jak nazywaj膮 si臋 te wzg贸rza?

— To po艂udniowy koniec Matopos.

— S艂ysza艂em, jak pan Rhodes co艣 o nich m贸wi艂. Czy to nie s膮 艣wi臋te wzg贸rza Matabel贸w?

Ralph przytakn膮艂 skinieniem g艂owy.

— Je艣li wierzy艂bym w czary... — urwa艂 i za艣mia艂 si臋 zawstydzony. — Co艣 w nich jest.

Na niebie pojawi艂y si臋 pierwsze promienie zachodz膮cego s艂o艅ca, kt贸re zabarwi艂y g艂adkie stoki odleg艂ych wzniesie艅 na r贸偶owo, a chmury spowijaj膮ce szczyty — na kolory ko艣ci s艂oniowej i popio艂u.

— W艣r贸d tych wzg贸rz znajduje si臋 jaskinia, tam kiedy艣 mieszka艂a czarownica opiekuj膮ca si臋 plemionami." M贸j ojciec i jego ludzie zniszczyli grot臋 na pocz膮tku wojny z Lobengul膮.

— S艂ysza艂em o tym, ju偶 prawie sta艂o si臋 legend膮.

— To prawda. M贸wi si臋... — Ralph przez chwil臋 z zadum膮 przypatrywa艂

si臋 wysokim, strzelistym wzg贸rzom. — To nie s膮 chmury, Harry—powiedzia艂 w ko艅cu — lecz dym, a przecie偶 w Matopos nie ma 偶adnych kradli. Mo偶e po偶ar, ale nie wydaje mi si臋, 藕r贸d艂o dymu jest za w膮skie.

— Wi臋c sk膮d bierze si臋 ta smuga?

— W艂a艣nie tego musimy si臋 dowiedzie膰 — odpowiedzia艂. Zanim Harry zd膮偶y艂 zaprotestowa膰, on ju偶 wskoczy艂 na konia i cwa艂owa艂 poprzez r贸wnin臋 poro艣ni臋t膮 jasn膮, zimow膮 traw膮 w kierunku wysokiego granitowego waha.

Matabelski wojownik siedzia艂 powy偶ej ludzi, kt贸rzy krz膮tali si臋 wok贸艂 glinianych piec贸w. Znajdowa艂 si臋 w sk膮pym cieniu, jaki rzuca艂o w膮t艂e, poskr臋cane drzewo. Jego spalona s艂o艅cem sk贸ra przybra艂a kolor hebanowego drewna i l艣ni艂a zdrowiem jak sier艣膰 wy艣cigowego konia pe艂nej krwi. Szpeci艂y j膮 jedynie dawno zabli藕nione rany postrza艂owe na klatce piersiowej i plecach.

Wojownik by艂 ubrany tylko w sp贸dniczk臋 i peleryn臋 z wyprawionej sk贸ry. Nie mia艂 na sobie wojennych grzechotek, ani insygni贸w dow贸dcy, a g艂owy nie zdobi艂y pi贸ra marabuta. Nie by艂 r贸wnie偶 uzbrojony, poniewa偶 biali ludzie spalili ich d艂ugie, obci膮gni臋te grub膮 sk贸r膮 tarcze i wywie藕li na wozach assegaie o szerokich stalowych ostrzach. Odebrali im r贸wnie偶 karabiny marki Martini-Henry, kt贸rymi Towarzystwo zap艂aci艂o Lobenguli za przyznanie koncesji na ca艂e bogactwo ukryte pod powierzchni膮 tej ziemi.

Na g艂owie widnia艂a opaska induny zrobiona z 偶ywicy i gliny, kt贸ra od ci膮g艂ego u偶ywania ju偶 sczernia艂a i stwardnia艂a jak 偶elazo. Insygnium, kt贸re g艂osi艂o wszem i wobec, 偶e nosz膮cy je wojownik by艂 kiedy艣 cz艂onkiem Kr贸lewskiej Rady Lobenguli, ostatniego kr贸la Matabel贸w. Ten gliniany pier艣cie艅 艣wiadczy艂 o tym, i偶 w 偶y艂ach wojownika p艂yn臋艂a kr贸lewska krew — krew ksi膮偶膮t Kuma艂o wywodz膮cych si臋 z Zululandu, miejsca po艂o偶onego dobrze ponad tysi膮c kilometr贸w na po艂udnie.

Dziadkiem tego cz艂owieka by艂 Mzilikazi, ten kt贸ry pokona艂 tyrana Chak臋 i poprowadzi艂 sw贸j lud na pomoc. Mzilikazi, niewiele znacz膮cy w贸dz, kt贸ry podczas marszu na pomoc zabi艂 milion ludzi i w ten spos贸b zosta艂 pot臋偶nym w艂adc膮, r贸wnie silnym i okrutnym jak Chaka. Mzilikazi, ten kt贸ry przywi贸d艂 tutaj sw贸j nar贸d, uda艂 si臋 na wzg贸rza Matopos i jako pierwszy wys艂ucha艂 przepowiedni Umlimo — czarownicy oraz wyroczni.

Lobengula — syn Mzilikaziego, kt贸ry zasiad艂 na tronie po 艣mierci starego kr贸la — by艂 wujem tego m艂odego m臋偶czyzny. To w艂a艣nie Lobengula nada艂 mu tytu艂 induny i mianowa艂 dow贸dc膮 jednego z bardziej elitarnych impi. Teraz jednak Lobengula ju偶 nie 偶y艂, a na brzegach rzeki Shangani karabiny maszynowe rozgromi艂y niegdy艣 waleczne impi. Te same karabiny, kt贸re pozostawi艂y g艂臋bokie blizny na tu艂owiu m臋偶czyzny.

Mia艂 na uni臋 Bazo, co znaczy — „top贸r", jednak ludzie cz臋艣ciej nazywali go „W臋drowcem". Ca艂y dzie艅 przesiedzia艂 pod tym drzewem, patrz膮c jak kowale odprawiaj膮 swoje obrz臋dy. Narodziny 偶elaza stanowi艂y tajemnic臋 dla

36

wszystkich z wyj膮tkiem adept贸w sztuki wytapiania tego metalu. Nie byli Matabelami, nale偶eli do starszego plemienia — staro偶ytnego ludu, kt贸rego pochodzenie w pewien spos贸b wi膮za艂o si臋 z nawiedzanymi przez duchy ruinami Wielkiego Zimbabwe.

Mimo 偶e nowi, biali panowie i ich kr贸lowa mieszkaj膮ca za oceanem twierdzili, i偶 Matabelom nie wolno ju偶 mie膰 amaholi — niewolnik贸w, to jednak ci kowale z plemienia Rozwi nadal byli „psami" Matabel贸w i wykonywali polecenia wojowniczych pan贸w.

Dziesi臋ciu najstarszych i najbardziej do艣wiadczonych kowali wybra艂o rud臋, naradzaj膮c si臋 nad ka偶dym jej kawa艂kiem jak pr贸偶ne dziewcz臋ta przebieraj膮ce w ceramicznych paciorkach na straganie. Zwracali uwag臋 na kolor i wag臋 rudy, w ten spos贸b oceniaj膮c jej czysto艣膰 i jako艣膰 zawartego w niej metalu. Potem na kamiennych kowad艂ach rozbili wybrane kawa艂ki, aby nada膰 im odpowiedni膮 wielko艣膰. Podczas gdy ci pracowali z zaanga偶owaniem i w ca艂kowitym skupieniu, ich uczniowie 艣cinali pnie drzew i wypalali z nich w臋giel drzewny w specjalnie przygotowanych zag艂臋bieniach. Kontrolowali szybko艣膰 procesu przysypuj膮c do艂y warstwami ziemi, a w ko艅cu ugasili pal膮ce si臋 k艂ody wod膮 przyniesion膮 w glinianych naczyniach. Tymczasem inna grupa uczni贸w uda艂a si臋 do kopalni wapna, sk膮d przywioz艂a okruchy potrzebnej substancji w sk贸rzanych workach, przypi臋tych do grzbiet贸w wo艂贸w. Mistrzowie z konieczno艣ci zaaprobowali jako艣膰 w臋gla drzewnego i wapna, wi臋c mo偶na by艂o rozpocz膮膰 budow臋 glinianych piec贸w.

Ka偶dy piec mia艂 kszta艂t tu艂owia kobiety w bardzo zaawansowanej ci膮偶y — wielki brzuch, w kt贸rym b臋d膮 u艂o偶one warstwy rudy 偶elaza, w臋gla drzewnego i wapna. W dolnej cz臋艣ci znajdowa艂o si臋 艂ono — kr贸tkie gliniane uda, mi臋dzy nimi otw贸r, do kt贸rego zostanie wprowadzony wylot sk贸rzanego miechu.

Kiedy wszystko by艂o ju偶 gotowe, mistrz ceremonii 艣ci膮艂 g艂ow臋 ofiarnemu kogutowi, a potem, 艣piewaj膮c pie艣艅 do ducha 偶elaza, przemaszerowa艂 wzd艂u偶 linii piec贸w, ochlapuj膮c ka偶dy z nich gor膮c膮 krwi膮.

Bazo patrzy艂 zafascynowanym wzrokiem, gdy przez symboliczne wargi sromowe wprowadzano ogie艅 do piec贸w — magiczny moment zap艂odnienia, po kt贸rym rozleg艂 si臋 radosny okrzyk zgromadzonych kowali. Nast臋pnie uczniowie zacz臋li d膮膰 w sk贸rzane miechy, jednocze艣nie 艣piewaj膮c hymny, maj膮ce zapewni膰 pomy艣lno艣膰 wytopu oraz nada膰 ich pracy sta艂y rytm. Kiedy wyczerpani czeladnicy opuszczali swoje stanowiska, na ich miejsca natychmiast zjawiali si臋 inni, aby nawet na chwil臋 miechy nie przestawa艂y t艂oczy膰 powietrza do wn臋trza piec贸w.

Nad miejscem wytopu wisia艂a mgie艂ka dymu. Wznosi艂a si臋 ponad nagimi szczytami wzg贸rz, jak kropelki wody nad spokojn膮 tafl膮 morza w s艂oneczny dzie艅. Nadszed艂 w ko艅cu czas na spust sur贸wki. Mistrz ceremonii wyci膮gn膮) glinian膮 zatyczk臋 z pierwszego pieca, b艂yszcz膮cy strumie艅 stopionego metalu wytrysn膮艂 z 艂ona pieca i z ust zgromadzonych kowali wyrwa艂 si臋 dzi臋kczynny okrzyk.

Bazo poczu艂 ogromne podniecenie i zdumienie. Podobnie jak wtedy, gdy w jednej z jaski艅 w艣r贸d tych samych wzg贸rz by艂 艣wiadkiem narodzin swojego pierworodnego syna.

— Narodziny grot贸w — szepn膮艂 g艂o艣no. W wyobra藕ni s艂ysza艂 ju偶 uderzenia m艂ot贸w i syk zanurzanego w wodzie metalu.

Z zadumy wyrwa艂 go dotyk czyjej艣 r臋ki, spojrza艂 na stoj膮c膮 nad nim kobiet臋 i u艣miechn膮艂 si臋. Mia艂a na sobie sk贸rzan膮 sp贸dniczk臋 udekorowan膮 paciorkami, tak膮 jakie nosi艂y m臋偶atki, jednak na g艂adkich ramionach i nogach nie zauwa偶y艂 偶adnych bransoletek ani pier艣cieni.

Sta艂a prosto, jej cia艂o by艂o j臋drne, a nagie piersi symetryczne i doskonale pasuj膮ce do figury. Mimo 偶e wykarmi艂a ju偶 dorodnego ch艂opca, nawet odrobin臋 nie wyci膮gn臋艂y si臋. Brzuch pozosta艂 wkl臋s艂y jak u charta, a sk贸ra g艂adka i napi臋ta niczym na b臋bnie. Mia艂a d艂ug膮, pe艂n膮 wdzi臋ku szyj臋, prosty i w膮ski nos oraz lekko sko艣ne oczy osadzone ponad egipskimi ko艣膰mi policzkowymi. Jej twarz przypomina艂a oblicze pos膮gu strzeg膮cego grobowca jakiego艣 dawno zmar艂ego faraona.

— Tanase — powiedzia艂 Bazo — nast臋pny tysi膮c grot贸w. — Potem dostrzeg艂 u niej zaniepokojenie, urwa艂, a po chwili zapyta艂: — Co si臋 sta艂o?

— Biali je藕d藕cy — odpowiedzia艂a. — Dw贸ch, jad膮 od strony las贸w na po艂udniu. Bardzo im si臋 spieszy.

Bazo podni贸s艂 si臋 zwinnie jak lampart, kt贸rego sp艂oszyli zbli偶aj膮cy si臋 my艣liwi. Dopiero teraz da艂o si臋 zobaczy膰, jak bardzo by艂 wysoki i dobrze zbudowany. Chwyci艂 wisz膮cy na szyi r贸g i zad膮艂, wydobywaj膮c pojedynczy, ostry d藕wi臋k. Natychmiast ucich艂y g艂osy i usta艂a krz膮tanina wok贸艂 piec贸w, a mistrz ca艂ej ceremonii podbieg艂 do niego.

— Ile czasu potrzeba, aby spu艣ci膰 reszt臋 wytopu i zniszczy膰 piece? — zapyta艂 Bazo.

— Dwa dni, panie — odpowiedzia艂 kowal i dygn膮艂 z szacunkiem. Mia艂 przekrwione od dymu oczy, a jego 艣nie偶nobia艂e, siwe w艂osy sta艂y si臋 brudno偶贸艂te.

— Daj臋 wam czas do 艣witu.

— Ale偶 panie!

— Mo偶ecie pracowa膰 ca艂膮 noc, ale musicie zas艂oni膰 ogniska, 偶eby nie by艂y widoczne z r贸wniny. — Odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 w kierunku grupy dwudziestu m臋偶czyzn, stoj膮cych na stromym zboczu pod granitowym szczytem wzg贸rza.

Podobnie jak Bazo, byli ubrani jedynie w proste sk贸rzane sp贸dniczki. Ich cia艂a jednak zahartowa艂y si臋 od wojen i ci膮g艂ych 膰wicze艅, a kiedy podnie艣li si臋, aby powita膰 swojego indun臋, w ich postawie mo偶na by艂o dostrzec charakterystyczn膮 dla wojownik贸w zuchwa艂o艣膰. Bez w膮tpliwo艣ci nale偶eli do Matabel贸w, a nie amaholi.

— Za mn膮! — Bazo wyda艂 rozkaz i poprowadzi艂 ich truchtem wzd艂u偶 podstawy wzg贸rza, gdzie znajdowa艂a si臋 w膮ska jaskinia. Odgarn膮艂 zwisaj膮ce pn膮cza, odnalaz艂 wej艣cie i wszed艂 do mrocznego wn臋trza. Pieczara mia艂a tylko dziesi臋膰 krok贸w d艂ugo艣ci, a na ko艅cu znajdowa艂a si臋 sterta g艂az贸w.

38

Gestem r臋ki kaza艂 dw贸m wojownikom podej艣膰 do 艣ciany jaskini i odsun膮膰 kamienie. Za nimi, w zag艂臋bieniu odbi艂 si臋 s艂aby blask wypolerowanego metalu, podobny do po艂ysku 艂usek 艣pi膮cego w臋偶a. Kiedy Bazo wychodzi艂, promienie zachodz膮cego s艂o艅ca wdar艂y si臋 g艂臋boko do groty i o艣wietli艂y ukryty arsena艂. Dzidy powi膮zano rzemieniami, po dziesi臋膰 w ka偶dym p臋ku.

Dwaj wojownicy wyj臋li jeden, rozci臋li paski i szybko podawali bro艅 wzd艂u偶 linii czekaj膮cych m臋偶czyzn, dop贸ki wszyscy nie zostali uzbrojeni. Bazo podni贸s艂 dzid臋, aby oceni膰 jej ci臋偶ar. Drzewce wykonano z wyg艂adzonego, czerwonego drewna mkusi, nazywanego krwawym drzewem. R臋cznie wykuty grot mia艂 szeroko艣膰 d艂oni Bazo i d艂ugo艣膰 jego przedramienia. By艂 tak ostry, 偶e mo偶na by z 艂atwo艣ci膮 zgoli膰 nim w艂oski rosn膮ce po zewn臋trznej stronie r臋ki.

Do tej pory wydawa艂o mu si臋, 偶e jest bezbronny, niemal nagi, ale teraz, kiedy czu艂 znajomy ci臋偶ar, zn贸w by艂 m臋偶czyzn膮. Gestem kaza艂 ludziom zas艂oni膰 g艂azami zag艂臋bienie, w kt贸rym znajdowa艂y si臋 dzidy, a potem poprowadzi艂 ich 艣cie偶k膮 na g贸r臋. Na szczycie czeka艂a Tanase. Sta艂a na p贸艂ce skalnej, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 widok na trawiast膮 r贸wnin臋 oraz znajduj膮ce si臋 za ni膮, spowite promieniami wieczornego s艂o艅ca lasy.

— Tam — wskaza艂a.

Dwa konie poruszaj膮ce si臋 spokojnym cwa艂em dotar艂y do st贸p wzg贸rz i sz艂y wzd艂u偶 pasma. Je藕d藕cy przygl膮dali si臋 g艂azom u艂o偶onym na g艂adkich granitowych powierzchniach, pr贸buj膮c znale藕膰 dogodn膮 drog臋.

Do doliny prowadzi艂y tylko dwa szlaki, oba w膮skie i strome, a cz臋sto zw臋偶a艂y si臋 jeszcze bardziej, dzi臋ki czemu z 艂atwo艣ci膮 mo偶na by艂o strzec dost臋pu do miejsca, gdzie pracowali kowale. Bazo spojrza艂 za siebie. Ju偶 prawie znikn膮艂 dym, wydobywaj膮cy si臋 z piec贸w, jedynie kilka jasnych wst膮偶eczek wi艂o si臋 na tle szarych granitowych ska艂. Do rana nie b臋dzie ju偶 偶adnego 艣ladu, kt贸ry pom贸g艂by ciekawskim je藕d藕com dotrze膰 do tajemnego miejsca. Jednak do zapadni臋cia zmroku zosta艂a jeszcze godzina, mo偶e mniej, poniewa偶 tutaj, w Afryce, powy偶ej rzeki limpopo noc nadchodzi zaskakuj膮co szybko.

— Musimy ich jako艣 wygoni膰, dop贸ki nie 艣ciemni si臋 — powiedzia艂 Bazo. — Trzeba ich zawr贸ci膰, zanim znajd膮 drog臋.

— A je艣li nie zechc膮 wycofa膰 si臋? — spyta艂a Tanase cicho. W odpowiedzi m臋偶czyzna zmieni艂 jedynie spos贸b trzymania dzidy, po czym gwa艂townie poci膮gn膮艂 kobiet臋 do ty艂u, poniewa偶 je藕d藕cy stan臋li, a jeden z nich, wy偶szy i lepiej zbudowany, obserwowa艂 zbocze przez lornetk臋.

— Gdzie jest m贸j syn? — zapyta艂 Bazo.

— W jaskini — wyja艣ni艂a Tanase.

— Wiesz, co robi膰, je艣li... — nie musia艂 ko艅czy膰, poniewa偶 od razu przytakn臋艂a skini臋ciem g艂owy.

— Wiem — powiedzia艂a cicho, a Bazo odwr贸ci艂 si臋 od niej i z dwudziestoma uzbrojonymi amadoda zszed艂 ze stromego zbocza.

Zatrzymali si臋 w miejscu, w kt贸rym dr贸偶ka zw臋偶a艂a si臋 znacznie. Nie

musia艂 nic m贸wi膰. Wystarczy艂o, 偶e wykona艂 gest woln膮 r臋k膮, a jego ludzie natychmiast znikn臋li w zakamarkach mi臋dzy ogromnymi g艂azami po obu i stronach 艣cie偶ki. W ci膮gu kilku sekund nie by艂o po nich nawet najmniejszego ; 艣ladu. Bazo od艂ama艂 ga艂膮藕 jednego ze skar艂owacia艂ych drzew i pobieg艂 j z powrotem wzd艂u偶 dr贸偶ki, zacieraj膮c wszelkie 艣lady, mog膮ce zwr贸ci膰 uwag臋 je藕d藕c贸w. Potem po艂o偶y艂 dzid臋 na wysoko艣ci ramienia, na skalnej p贸艂ce obok ! 艣cie偶ki i przykry艂 zielon膮 ga艂臋zi膮. W ten spos贸b 艂atwo odnajdzie bro艅, je艣li b臋dzie musia艂 wprowadzi膰 bia艂ych ludzi w zastawion膮 zasadzk臋.

— Spr贸buj臋 ich zawr贸ci膰, a je偶eli mi si臋 nie uda, poczekajcie, a偶 dotr膮 do tego miejsca — zawo艂a艂 do ukrytych wojownik贸w. — I postarajcie si臋 zrobi膰 to szybko.

Jego ludzie ustawili si臋 w rz臋dy d艂ugo艣ci dwustu krok贸w po obu stronach przej艣cia, jednak najwi臋cej czyha艂o ich tutaj, na zakr臋cie. Dobra zasadzka musi by膰 rozleg艂a: je艣li ofiara przedrze si臋 przez pierwsz膮 lini臋 wojownik贸w, wpadnie w r臋ce innych. To by艂a w艂a艣nie taka pu艂apka, zastawiona na w膮skiej, stromej 艣cie偶ce, gdzie ko艅 nie m贸g艂by szybko zawr贸ci膰 ani nawet przebiec pe艂nym galopem. Bazo pokiwa艂 g艂ow膮 zadowolony, a potem bez dzidy i tarczy zbieg艂 ze zbocza, podskakuj膮c zwinnie jak kozica.

— Za p贸艂 godziny b臋dzie ju偶 ciemno — zawo艂a艂 Harry Mellow. — Powinni艣my rozejrze膰 si臋 za miejscem na ob贸z.

— Tu gdzie艣 ci膮gnie si臋 艣cie偶ka. — Ralph jecha艂 z pi臋艣ci膮 opart膮 na biodrze i filcowym kapeluszem zsuni臋tym na ty艂 g艂owy, rozgl膮daj膮c si臋 po stromych zboczach.

— Co ty w艂a艣ciwie chcesz tam znale藕膰?

— Sam nie wiem i w艂a艣nie dlatego koniecznie musz臋 si臋 tam dosta膰. — Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i u艣miechn膮艂 si臋 艂obuzersko, W tej samej chwili jego ko艅 sp艂oszy艂 si臋 nagle. Ralph by艂 tak zaskoczony, 偶e noga wypad艂a mu ze strzemienia i musia艂 chwyci膰 si臋 艂臋gu, aby nie spa艣膰 z siod艂a. Przytomnie jednak krzykn膮艂 do Harry'ego:

— Os艂aniaj mnie!

Woln膮 r臋k膮 pr贸bowa艂 wyci膮gn膮膰 winchestera ze sk贸rzanego pokrowca pod kolanem. Nie m贸g艂 go jednak wydoby膰, poniewa偶 sp艂oszony ko艅 wierzga艂 kopytami. Ralph mia艂 艣wiadomo艣膰 tego, 偶e zas艂ania Harry'emu pole ostrza艂u i 偶e jest teraz zupe艂nie bezbronny. Kl膮艂 siarczy艣cie oczekuj膮c, 偶e zaraz rzuci si臋 na niego wataha wojownik贸w.

Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e by艂 tam tylko jeden cz艂owiek i do tego nie uzbrojony. Ralph zn贸w krzykn膮艂 do Harry'ego, tym g艂o艣niej, 偶e us艂ysza艂 ju偶 szcz臋k zamka 艂adowanego przez Amerykanina karabinu.

— Nie strzelaj!

Ko艅 ponownie stan膮艂 d臋ba, ale teraz Ralph uspokoi艂 go, a potem spojrza艂 na wysokiego czarnego cz艂owieka, kt贸ry tak cicho i nieoczekiwanie wyszed艂 ze szczeliny w pop臋kanym granitowym bloku.

40

d— Kim jeste艣? — zapyta艂 chrypliwym g艂osem. Nadal czu艂 przera偶enie, kt贸re skr臋ci艂o mu wn臋trzno艣ci w tward膮 kul臋 i pompowa艂o do 偶y艂 ogromne ilo艣ci krwi. — A niech ci臋, prawie ci臋 zabi艂em. — Wiedzia艂, 偶e cz艂owiek mo偶e go nie rozumie膰, wi臋c p艂ynnie powt贸rzy艂 pytanie w j臋zyku Matabel贸w — sindebele. — Kim jeste艣?

Wysoki m臋偶czyzna w sk贸rzanej pelerynie sk艂oni艂 lekko g艂ow臋, jego cia艂o pozosta艂o jednak zupe艂nie nieruchome, a r臋ce wisia艂y bezw艂adnie.

— Dziwne pytanie — powiedzia艂 powa偶nie — je艣li zadaje je brat bratu.

Ralph przyjrza艂 mu si臋 uwa偶nie. Zwr贸ci艂 uwag臋 na opask臋 induny zdobi膮c膮 jego czo艂o i wychudzon膮 twarz poprzecinan膮 g艂臋bokimi zmarszczkami, kt贸re mog艂o wy偶艂obi膰 tylko jakie艣 ogromne cierpienie, b贸l lub choroba. G艂臋boko poruszony patrzy艂 na wyniszczone oblicze stoj膮cego przed nim m臋偶czyzny, ale by艂o w nim co艣 jeszcze, te gniewne, ciemne oczy i znajomy, g艂臋boki g艂os, jednak tak zmieniony, 偶e nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, sk膮d go zna.

— Henshaw — m臋偶czyzna odezwa艂 si臋 znowu, nazywaj膮c Ralpha tak, jak nazywali go Matabelowie. — Henshaw, Sokole, nie poznajesz mnie? Czy偶by tych kilka kr贸tkich lat zmieni艂o nas tak bardzo?

Ralph potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem i wydusi艂 zdziwionym g艂osem:

— Bazo, to przecie偶 nie ty, na pewno nie ty. Przecie偶 zgin膮艂e艣 razem ze swoim impi nad Shangani. — Wyrzuci艂 nogi ze strzemion i zeskoczy艂 z siod艂a. — A jednak to ty! — powiedzia艂 i pobieg艂 u艣cisn膮膰 matabelskiego wojownika. — M贸j bracie, m贸j czarny bracie — w g艂osie by艂o s艂ycha膰 ogromn膮 rado艣膰.

Bazo nie odwzajemni艂 u艣cisku, jego r臋ce wisia艂y nieruchomo. Po chwili Ralph odsun膮艂 si臋.

— Wtedy nad Shangani, kiedy umilk艂y karabiny, zostawi艂em swoje wozy i poszed艂em na pole bitwy. Tam byli twoi wojownicy, Krety ryj膮ce pod wzg贸rzem. — T臋 nazw臋 sam kr贸l Lobengula nada艂 impi Bazo, Izimwkuzane Ezembintaba. —Pozna艂em ich po czerwonych tarczach, pi贸ropuszach z pi贸r marabuta i opaskach ze sk贸r kret贸w. Oni tam byli, Bazo, le偶eli na sobie jak li艣cie, kt贸re opad艂y z drzew. Szuka艂em ci臋, przewraca艂em cia艂a martwych wojownik贸w, aby zobaczy膰 ich twarze, ale zgin臋艂o ich tak wielu.

— Tak wielu — zgodzi艂 si臋 Bazo spokojnie, jedynie szkliste oczy zdradza艂y jego prawdziwe uczucia.

— A mia艂em ma艂o czasu, 偶eby ci臋 odnale藕膰 — Ralph wyja艣ni艂 cicho. — Musia艂em uwa偶a膰, niekt贸rzy z twoich ludzi byli fanisa flle. — To stara sztuczka Zulus贸w, udawanie martwego na polu bitwy i czekanie, a偶 wrogowie nadejd膮, aby policzy膰 i ograbi膰 trupy. — Nie chcia艂em, 偶eby kt贸ry艣 wbi艂 mi w plecy assegai. Potem wszyscy ruszyli艣my w kierunku kr贸lewskiego kraalu. Musia艂em z nimi i艣膰.

— By艂em tam — powiedzia艂 Bazo i odsun膮艂 sk贸rzan膮 peleryn臋. Ralph zobaczy艂 ukryte pod ni膮 blizny, po czym opu艣ci艂 wzrok, przybysz za艣 zas艂oni艂 tors. — Le偶a艂em mi臋dzy trupami.

41

— A teraz? — zapyta艂 Ralph. — Co robisz, kiedy to wszystko ju偶 si臋| sko艅czy艂o?

— A co czyni wojownik, gdy wojna si臋 ko艅czy, impi s膮 pokonane i rozbrojone, a kr贸l nie 偶yje? — Bazo wzruszy艂 ramionami. — Teraz wybieram dziki mi贸d. — Podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na ledwie widoczne na tle ciemniej膮cego nieba wst臋gi dymu. — Wa艣nie odymia艂em bar膰 i was zobaczy艂em.

— Aaa! — Ralph pokiwa艂 g艂ow膮. — W艂a艣nie ten dym nas tu sprowadzi艂.

— W takim razie by艂 to szcz臋艣liwy dym, m贸j bracie.

— Ci膮gle nazywasz mnie bratem? — zdziwi艂 si臋 Ralph. — Przecie偶 mog艂em wystrzeli膰 kule, kt贸re... — nie doko艅czy艂, tylko zn贸w spojrza艂 na jego pier艣.

— 呕adnego cz艂owieka nie mo偶na wini膰 za to, co robi podczas bitwy — odpowiedzia艂 Bazo. — Je艣li tamtego dnia nam uda艂oby si臋 dotrze膰 do waszego obozu — wzruszy艂 ramionami — ty m贸g艂by艣 mie膰 teraz takie same blizny.

— Bazo — gestem r臋ki Ralph kaza艂 Harry'emu podjecha膰 do nich — to jest Harry Mellow — cz艂owiek, kt贸ry rozumie tajemnice ziemi, kt贸ry potrafi znale藕膰 z艂oto i 偶elazo.

— Nkosi, pozdrawiam ci臋. — Bazo powiedzia艂 powa偶nie. Nazwa艂 go „panem" i ani na chwil臋 nie okaza艂 g艂臋bokiej z艂o艣ci. Jego kr贸l zosta艂 zabity, a nar贸d zniszczony z powodu dziwnej pasji bia艂ego cz艂owieka do tego przekl臋tego, 偶贸艂tego metalu.

— Bazo i ja dorastali艣my razem na polach diamentowych Kimberley. Nigdy nie mia艂em bli偶szego przyjaciela — szybko wyja艣ni艂 Ralph, po czym zwr贸ci艂 si臋 do wojownika. — Mamy troch臋 jedzenia, ch臋tnie podzielimy si臋 z tob膮. — Zauwa偶y艂, 偶e wzrok Bazo kieruje si臋 w inn膮 stron臋. — Zosta艅 z nami. Mamy sobie tyle do powiedzenia.

— Nie mog臋, na wzg贸rzach zostali moja kobieta i syn — odpowiedzia艂.

— Przyprowad藕 ich tu — powiedzia艂 Ralph. — Pospiesz si臋, 偶eby艣cie zd膮偶yli przed zapadni臋ciem zmroku.

Bazo uprzedzi艂 wojownik贸w o swoim nadej艣ciu, na艣laduj膮c wieczorny krzyk kuropatwy. Jeden z jego ludzi wyszed艂 na 艣cie偶k臋.

— Zatrzymam bia艂ych u st贸p wzg贸rza—powiedzia艂 Bazo cicho. — Mo偶e nawet uda mi si臋 sprawi膰, 偶e odjad膮 st膮d uspokojeni i w og贸le nie b臋d膮 szuka膰 doliny. Mimo wszystko, powiedz kowalom, 偶e do jutra rana musz膮 zgasi膰 piece, na niebie nie mo偶e widnie膰 艣lad dymu.

Poleci艂 jeszcze ukry膰 wyko艅czone dzidy i 艣wie偶o wytopiony metal oraz zatrze膰 艣lady na 艣cie偶kach. Kaza艂 kowalom wycofa膰 si臋 w g艂膮b wzg贸rz, a matabelskim stra偶nikom bezpiecznie ich tam doprowadzi膰. — Wyrusz臋 za wami, jak tylko odejd膮 biali. Czekajcie na mnie na szczycie 艢lepej Ma艂py.

— Nkosi. — Pozdrowili go i znikn臋li cicho jak poluj膮ce w nocy lamparty.

42

Bazo poszed艂 w przeciwnym kierunku i dotar艂 do skalistego szczytu. Tym razem nie musia艂 nikogo wo艂a膰, Tanase ju偶 przyby艂a gotowa do drogi, na r臋kach trzyma艂a dziecko, na g艂owie nios艂a zrolowane maty do spania i sk贸rzany worek z ziarnem przewieszony przez rami臋.

— To Henshaw — powiedzia艂. Z jej gard艂a wydoby艂 si臋 d藕wi臋k przypominaj膮cy syk w臋偶a. Nie widzia艂 wyrazu twarzy 偶ony, ale domy艣la艂 si臋, co m贸g艂by zobaczy膰.

— To syn tego bia艂ego psa, kt贸ry zbezcze艣ci艂 艣wi臋te miejsca.

— To m贸j przyjaciel — zaznaczy艂 Bazo.

— Z艂o偶y艂e艣 przysi臋g臋 — przypomnia艂a mu zapalczywie. — Jak mo偶esz m贸wi膰, 偶e bia艂y cz艂owiek jest twoim przyjacielem.

— Wtedy nim by艂.

— Pami臋tasz wizj臋, kt贸r膮 mia艂am, zanim ojciec tego cz艂owieka odebra艂 mi m贸j dar?

— Tanase — zignorowa艂 pytanie — musimy do niego zej艣膰. Je艣li ujrzy moj膮 偶on臋 i syna, nie b臋dzie nic podejrzewa艂. Uwierzy, 偶e rzeczywi艣cie wybieramy mi贸d dzikich pszcz贸艂. Chod藕 ze mn膮. — Ruszy艂 艣cie偶k膮 w d贸艂, Tanase sz艂a tu偶 za nim. Zni偶y艂a g艂os do szeptu, Bazo rozumia艂 ka偶de wypowiadane przez ni膮 s艂owo, ale nie ogl膮da艂 si臋 za siebie, tylko s艂ucha艂.

— Pami臋tasz moj膮 wizj臋, Bazo? Ostrzega艂am ci臋 tego samego dnia, kiedy po raz pierwszy spotka艂am cz艂owieka, kt贸rego nazywasz Soko艂em. Zanim narodzi艂 si臋 tw贸j syn, gdy nie odebrano mi jeszcze dziewictwa, zanim biali je藕d藕cy przyjechali z tr贸jno偶nymi karabinami, kt贸re 艣miej膮 si臋 jak rzeczne demony mieszkaj膮ce mi臋dzy ska艂ami przy wodospadzie na Zambezi. Ostrzega艂am ci臋 przed nim wtedy, kiedy ty nazywa艂e艣 go „bratem" i „przyjacielem".

— Pami臋tam — m贸wi艂 r贸wnie cicho jak ona.

— W mojej wizji widzia艂am ci臋 wysoko na drzewie, Bazo.

— Tak — szepn膮艂, id膮c dalej i nawet na ni膮 nie spogl膮daj膮c. Zabobonny strach zmieni艂 mu barw臋 g艂osu. Pi臋kna 偶ona by艂a przecie偶 kiedy艣 uczennic膮 op臋tanego czarownika, zwanego Pemb膮. Bazo zdoby艂 jego twierdz臋, odci膮艂 mu g艂ow臋 i zabra艂 Tanase jako nagrod臋 wojenn膮, jednak bardzo szybko duchy upomnia艂y si臋 o t臋 kobiet臋.

W przeddzie艅 艣lubu, kiedy Tanase mia艂a zosta膰 pierwsz膮 偶on膮 Bazo, ze Wzg贸rz Matopos przyszed艂 po ni膮 czarownik. Bazo nie m贸g艂 nic zrobi膰, poniewa偶 jego przysz艂a 偶ona by艂a c贸rk膮 duch贸w ciemno艣ci, a Wzg贸rza —jej przeznaczeniem.

— To by艂a tak realistyczna wizja, 偶e a偶 si臋 rozp艂aka艂am — przypomnia艂a Tanase.

W jaskini ukrytej na Wzg贸rzach Matopos zst膮pi艂a na ni膮 moc duch贸w i Tanase zosta艂a wyroczni膮 zwan膮 Umlimo. To ona przepowiedzia艂a Lobenguli jego tragiczny koniec. To ona przewidzia艂a nadej艣cie bia艂ych ludzi razem z ich cudownymi urz膮dzeniami, kt贸re potrafi艂y zamieni膰 noc w dzie艅 i lustrami, kt贸re 艣wieci艂y jak gwiazdy zawieszone na wzg贸rzach i przekazywa艂y

wiadomo艣ci poprzez ogromne obszary r贸wnin. Nikt nie w膮tpi艂, 偶e mia艂aj kiedy艣 moc wyroczni, 偶e potrafi艂a wejrze膰 w przysz艂e losy Matabel贸w.

Ten dar mo偶na by艂o zniszczy膰, pozbawiaj膮c Tanase dziewictwa. M贸wi艂al o tym Bazo, b艂aga艂a, by uwolni艂 j膮 od ci臋偶aru owej mocy, ale on, chc膮c by膰l pos艂usznym prawom i zwyczajom Matabel贸w, sprzeciwia艂 si臋, a偶 w ko艅cuj czarownicy z Matopos odebrali mu kobiet臋.

Na pocz膮tku wojny od armii bia艂ych od艂膮czy艂a si臋 ma艂a grupka; tworzylil j膮 najbardziej twardzi i okrutni ludzie, kt贸rymi dowodzi艂 Bakela — Pi臋艣膰, niej mniej twardy i okrutny ni偶 jego 偶o艂nierze. Szybko dotarli na Wzg贸rza, jechali j wzd艂u偶 szlaku, odkrytego przez Bakel臋 jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰 lat wcze艣niej l i odnale藕li jaskini臋 Umlimo. Bakela zna艂 warto艣膰 wyroczni; wiedzia艂, 偶e j Matabelowie uwa偶ali niewiast臋 za 艣wi臋t膮, a zniszczenie jej mocy b臋dzie! tragedi膮 ca艂ego narodu. 呕o艂nierze zastrzelili stra偶nik贸w jaskini i wdarli si臋 do I 艣rodka. Dw贸ch z nich znalaz艂o pi臋kn膮 i m艂od膮 Tanase w najg艂臋bszych j zakamarkach groty. Zgwa艂cili j膮 odbieraj膮c to, co kiedy艣 sama chcia艂a j zaofiarowa膰 Bazo. Parzyli si臋 z ni膮, dop贸ki dziewicza krew nie spryska艂a) pod艂ogi jaskini, a krzyki nie przywo艂a艂y Bakeli.

Pi臋艣ciami i butami przegoni艂 swoich ludzi, kiedy zostali sami, spojrza艂 na j zakrwawione cia艂o Tanase. Wsp贸艂czucie pokona艂o tego twardego i okrutnego cz艂owieka. Mimo 偶e przyjecha艂 tu tylko po to, 偶eby zabi膰 Umlimo, bestialskie zachowanie kawalerzyst贸w os艂abi艂o jego postanowienie i zmusi艂o do zado艣膰-1 uczynienia.

Bakela musia艂 wiedzie膰, 偶e razem z dziewictwem Tanase straci艂a moc, poniewa偶 powiedzia艂:

— Ty, kt贸ra by艂a艣 Umlimo, ju偶 ni膮 nie jeste艣. — Dokona艂 jej zniszczenia j nie u偶ywaj膮c karabinu ani no偶a, odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂 z ciemnej jaskini, j darowuj膮c kobiecie 偶ycie w zamian za cnot臋 i utrat臋 magicznych si艂.

Opowiada艂a o tym Bazo wiele razy, a on zdawa艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e j mg艂a czasu zasnu艂a si臋 przed jej oczyma i nie pozwala艂a ju偶 zagl膮da膰 : w przysz艂o艣膰. Nikt nie m贸g艂 jednak zaprzeczy膰 temu, i偶 kiedy艣 偶ona mia艂a moc Widzenia.

Wzdrygn膮艂 si臋, jakby nagle poczu艂 zaciskaj膮ce si臋 na szyi palce ducha. Tanase m贸wi艂a dalej:

— P艂aka艂am, Bazo, m贸j panie, widz膮c ci臋 tam, wysoko na drzewie, a kiedy ja p艂aka艂am, cz艂owiek, kt贸rego nazywasz Henshaw, Sok贸艂 patrzy艂 na ciebie i... u艣miecha艂 si臋!

Jedli zimn膮 konserw臋 wo艂ow膮. Wybierali mi臋so ostrzami no偶y my艣liwskich i przekazywali sobie puszki z r膮k do r膮k. Nie mieli kawy, wi臋c popijali ca艂膮 t臋 kleist膮 pack臋 ciep艂膮 od s艂o艅ca wod膮 z pokrytych filcem butelek. Potem Ralph podzieli艂 si臋 z Harrym i Bazo resztk膮 swoich cygar. Zapalili je wyci膮gni臋tymi z ogniska ga艂膮zkami i przez d艂ugi czas zaci膮gali si臋 w zupe艂nym milczeniu.

44

Gdzie艣 niedaleko zawy艂a hiena, zwabi艂y j膮 ognisko i zapach jedzenia. Troch臋 dalej, na r贸wninie polowa艂y lwy, nie rycza艂y przed atakiem, tylko kaszla艂y gard艂owo, aby nie straci膰 kontaktu z innymi zwierz臋tami w stadzie.

Tanase z dzieckiem na kolanach siedzia艂a prawie poza zasi臋giem 艣wiat艂a ogniska. By艂a oddalona od m臋偶czyzn, kt贸rzy zupe艂nie nie zwracali na ni膮 uwagi. Gdyby okazywali zainteresowanie, Bazo m贸g艂by poczu膰 si臋 obra偶ony, jednak teraz Ralph wyj膮艂 cygaro z ust i spojrza艂 w jej kierunku.

— Jak ma na imi臋 tw贸j syn? — zapyta艂, a Bazo waha艂 si臋 przez chwil臋, zanim odpowiedzia艂.

— Nazywa si臋 Tungata Zebiwe.

Ralph zmarszczy艂 czo艂o, ale uda艂o mu si臋 powstrzyma膰 ostre s艂owa, kt贸re cisn臋艂y mu si臋 na usta. Powiedzia艂 tylko:

— 艁adny ch艂opak.

Bazo wyci膮gn膮艂 r臋ce w kierunku syna, Tanase jednak nie chcia艂a go pu艣ci膰.

— Niech do mnie przyjdzie — warkn膮艂 ostrym tonem, a kobieta niech臋tnie pozwoli艂a rozespanemu dziecku podej艣膰 do ojca i wtuli膰 si臋 w jego ramiona.

Ch艂opiec mia艂 sk贸r臋 o pi臋knym, ciemnoczekoladowym kolorze, mi臋kkie ciemne w艂osy, okr膮g艂y brzuszek i puco艂owate r膮czki. Z wyj膮tkiem bransoletek z miedzianego drutu na nadgarstkach, by艂 zupe艂nie nagi. Przygl膮da艂 si臋 Ralphowi zaspanymi, sowimi oczyma.

— Tungata Zebiwe — Ballantyne powt贸rzy艂 jego imi臋, po czym pochyli艂 si臋 i lekko uderzy艂 go w g艂贸wk臋. Malec nie pr贸bowa艂 odsuwa膰 si臋, nie okazywa艂 偶adnych oznak zdenerwowania. Natomiast siedz膮ca samotnie Tanase sykn臋艂a cicho i wyci膮gn臋艂a r臋k臋, jakby chcia艂a przygarn膮膰 synka do siebie.

— „Szukaj膮cy tego, co zosta艂o skradzione" — Ralph przet艂umaczy艂 imi臋 dziecka i spojrza艂 w ciemne oczy jego matki. — Szukanie sprawiedliwo艣ci — to wielki obowi膮zek, a spoczywa na barkach kogo艣 tak ma艂ego — powiedzia艂 cicho. — Chcieliby艣cie, aby pom艣ci艂 wszelkie niesprawiedliwo艣ci pope艂nione przed jego narodzinami?

Wydawa艂o si臋, 偶e zupe艂nie zmieni艂 temat, kiedy doda艂:

— Bazo, czy pami臋tasz dzie艅, w kt贸rym si臋 poznali艣my? Ty by艂e艣 偶贸艂todziobem wys艂anym przez ojca i jego brata — kr贸la Lobengul臋 do pracy na polach diamentowych. Ja by艂em wtedy jeszcze m艂odszy i bardziej niedo艣wiadczony. Pami臋tam, 偶e m贸j ojciec znalaz艂 ci臋 gdzie艣 na stepie i natychmiast zaproponowa艂 prac臋, 偶eby nie podkupili ci臋 inni poszukiwacze.

Kiedy Bazo u艣miechn膮艂 si臋, zmarszczki cierpienia i smutku, kt贸re szpeci艂y jego twarz, wydawa艂y si臋 znika膰. Przez chwil臋 zn贸w by艂 niewinnym, beztroskim m艂odzie艅cem.

— Dopiero p贸藕niej dowiedzia艂em si臋, 偶e Lobengula pos艂a艂 ciebie i tysi膮ce innych m艂odych m臋偶czyzn, aby艣cie przynie艣li z powrotem tyle diament贸w, ile uda wam si臋 ukra艣膰. — Za艣miali si臋 obaj, w 艣miechu Bazo d藕wi臋cza艂y jeszcze szcz膮tki m艂odzie艅czej weso艂o艣ci.

— Kr贸l na pewno ukry艂 gdzie艣 wielki skarb. Jamesonowi jednak nie uda艂o si臋 odnale藕膰 tych diament贸w po zdobyciu GuBulawayo.

— A pami臋tasz Scipio, naszego soko艂a? — zapyta艂 Bazo.

— Albo tego ogromnego paj膮ka, dzi臋ki kt贸remu zarobili艣my nasze pierwsze z艂ote suwereny? — doko艅czy艂 Ralph. Wspominali wsp贸ln膮 prac臋 w kopalni diament贸w i dzikie rozrywki, pozwalaj膮ce im zapomnie膰 o monotonnej, ci臋偶kiej har贸wce.

Nie znaj膮cy j臋zyka Matabel贸w Harry Mellow wsun膮艂 si臋 ca艂y pod koc i zasn膮艂. Tanase siedzia艂a nieruchomo jak pi臋kna hebanowa rze藕ba. Nie u艣miecha艂a si臋 nawet, kiedy rozmawiaj膮cy m臋偶czy藕ni wybuchali 艣miechem, ale jej oczy uwa偶nie obserwowa艂y ruchy ich warg.

Ralph zn贸w zmieni艂 temat.

— Ja te偶 mam syna — powiedzia艂. — Urodzi艂 si臋 jeszcze przed wojn膮, wi臋c jest starszy od twojego o rok, albo dwa.

艢miech ucich艂 natychmiast i mimo 偶e twarz Bazo nie drgn臋艂a, w jego oczach by艂o wida膰 zaniepokojenie.

— Mogliby zosta膰 przyjaci贸艂mi, tak jak my — zauwa偶y艂 Ralph. Tanase spojrza艂a na syna opieku艅czym wzrokiem, a Bazo nic nie odpowiedzia艂.

— Zn贸w mogliby艣my razem pracowa膰—m贸wi艂 dalej Ralph. —Wkr贸tce w tamtym lesie uruchomi臋 wielk膮 kopalni臋 z艂ota i b臋dzie mi potrzebny t induna, kt贸ry pokieruje setkami pracownik贸w.

— Ja jestem wojownikiem — zaznaczy艂 Bazo — przesta艂em ju偶 by膰j robotnikiem w kopalni.

— 艢wiat si臋 zmienia, Bazo — odpar艂 cicho Ralph. — W Matabele niej ma ju偶 wojownik贸w. Tarcze zosta艂y spalone, a ostrza dzid po艂amane. Nikt] nie ma ju偶 czerwonych z w艣ciek艂o艣ci oczu, poniewa偶 sko艅czy艂y si臋 wojny. Teraz oczy s膮 bia艂e i przez tysi膮c lat na tej ziemi b臋dzie panowa艂 pok贸j.

Bazo nic nie m贸wi艂.

— Chod藕 ze mn膮, Bazo. We藕 ze sob膮 syna, 偶eby zdoby艂 umiej臋tno艣ci bia艂ego cz艂owieka. Pewnego dnia nauczy si臋 czyta膰 i pisa膰, stanie si臋 kim艣 znacz膮cym, a nie tylko zbieraczem dzikiego miodu. Zapomnij o tym smutnym imieniu, kt贸re mu nada艂e艣, i znajd藕 inne, weselsze. Przyprowad藕 go, 偶eby pozna艂 mojego syna, i niech razem ciesz膮 si臋 t膮 pi臋kn膮 ziemi膮, niech zostan膮 bra膰mi, tak jak my.

Bazo westchn膮艂.

— Mo偶e masz racj臋, Henshaw. Impi rozproszy艂y si臋, a dawni wojownic pracuj膮 teraz przy budowie dr贸g pana Lodzi. — Matabelowie zawsze mieli艂 trudno艣ci z wymawianiem „r", dlatego te偶 w ich ustach nazwisko Rhodesj brzmia艂o jak Lodzi, Bazo m贸wi艂 za艣 o systemie pracy przymusowej wprowa- ] dzonym przez pe艂nomocnika rz膮dowego do spraw tubylc贸w — genera艂a i Mungo St. Johna. Zn贸w westchn膮艂. — Je艣li cz艂owiek musi pracowa膰, lepiej 偶eby czyni艂 to godnie i dla kogo艣, kogo szanuje. Kiedy zaczynasz szuka膰 j swojego z艂ota, Henshaw?

— Zaraz po porze deszczowej, ale jed藕 ze mn膮 ju偶 teraz. Zabierz 偶on臋 i syna...

Bazo podni贸s艂 r臋k臋, aby go uciszy膰.

— Kiedy sko艅czy si臋 pora deszczowa i przejd膮 wielkie burze, znowu porozmawiamy, Henshaw — powiedzia艂 cicho, a Tanase skin臋艂a g艂ow膮 i po raz pierwszy u艣miechn臋艂a si臋. Wiedzia艂a, 偶e m膮偶 ma racj臋, pr贸buj膮c zwie艣膰 i uspokoi膰 Ralpha mglistymi obietnicami. Jaki艣 szczeg贸lny zmys艂 podpowiada艂 jej, 偶e mimo szczerego spojrzenia jego zielonych oczu i niemal dziecinnego u艣miechu na twarzy, ten m艂ody bia艂y cz艂owiek by艂 jeszcze bardziej niebezpieczny ni偶 Bakela, jego ojciec.

— Kiedy przejd膮 wielkie burze — obieca艂 Bazo. W tym stwierdzeniu kry艂o si臋 jeszcze jedno znaczenie. Wielka burza by艂a tym, do czego Matabe-lowie w艂a艣nie si臋 przygotowywali.

— Jest jeszcze kilka spraw, kt贸re musz臋 za艂atwi膰, ale gdy tylko to zrobi臋, odnajd臋 ci臋 — zapewni艂.

Bazo szed艂 w膮sk膮, strom膮 艣cie偶k膮 wij膮c膮 si臋 mi臋dzy granitowymi ska艂ami. Kilkana艣cie krok贸w za nim pod膮偶a艂a Tanase. Na g艂owie nios艂a zrolowane maty do spania i 偶elazny garnek; sz艂a lekkim, niemal p艂ynnym krokiem, aby przenoszony 艂adunek nie straci艂 r贸wnowagi. Ch艂opiec podskakiwa艂 ko艂o niej, 艣piewaj膮c piskliwym g艂osikiem jak膮艣 dzieci臋c膮 piosenk臋. Z艂owr贸偶bny nastr贸j w dolinie wydawa艂 si臋 zupe艂nie nie robi膰 na nim wra偶enia. Rosn膮ce po obu stronach krzaki by艂y cierniste i g臋ste. Panowa艂a przyt艂aczaj膮ca cisza, nie rozlega艂 si臋 艣piew ptak贸w ani szelest li艣ci.

Bazo przeprawi艂 si臋 przez w膮ski strumyczek, kt贸ry przecina艂 艣cie偶k臋, przeskakuj膮c lekko z kamienia na kamie艅. Po drugiej stronie zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 na Tanase. Nabra艂a troch臋 ch艂odnej wody w z艂o偶one r臋ce i poda艂a j膮 ch艂opcu. Potem ruszyli dalej.

Dr贸偶ka ko艅czy艂a si臋 pionow膮 艣cian膮 g艂adkiego granitu. Bazo stan膮艂 i podpar艂 si臋 lekkim oszczepem. Jedynie ten rodzaj broni m贸g艂 posiada膰 czarny, aby obroni膰 siebie i rodzin臋 przed drapie偶nikami; by艂a delikatna, lekka i zupe艂nie nie przypomina艂a wyposa偶onych w szerokie groty, wojennych dzid.

Spojrza艂 na granitow膮 艣cian臋. Na wyst臋pie skalnym, pod samym szczytem znajdowa艂a si臋 stra偶nica, z kt贸rej dobieg艂 dr偶膮cy, starczy g艂os.

— Kto o艣miela si臋 narusza膰 tajemne przej艣cie?

Bazo podni贸s艂 g艂ow臋 i rykn膮艂 odpowied藕, a echo odbi艂o j膮 kilka razy od kamiennych blok贸w.

— Bazo, syn Gandanga, Induna z kr贸lewskiego rodu Kuma艂o.

Potem, nie czekaj膮c nawet na odzew, przeszed艂 przez granitowy portal. Znajduj膮cy si臋 za nim korytarz by艂 tak w膮ski, 偶e z trudem mogliby si臋 w nim zmie艣ci膰 id膮cy obok siebie dwaj m臋偶czy藕ni. Pod jego bosymi stopami znajdowa艂 si臋 czysty bia艂y piasek wymieszany z okruchami miki, kt贸ra

b艂yszcza艂a i chrz臋艣ci艂a jak cukier, kiedy po niej st膮pa艂. Korytarz wi艂 si臋 jak w膮偶, a potem gwa艂townie wpada艂 do rozleg艂ej doliny wype艂nionej bujn膮 ro艣linno艣ci膮 i rozci臋tej szumi膮cym strumykiem.

By艂a okr膮g艂a, mia艂a mniej wi臋cej p贸艂tora kilometra 艣rednicy. Ze wszystkich stron otacza艂y j膮 wysokie skalne wzniesienia, a na 艣rodku znajdowa艂a si臋 male艅ka wioska. Kiedy Tanase dotar艂a do ko艅ca przej艣cia i stan臋艂a obok Bazo, oboje spojrzeli nie na osad臋, ale na przeciwleg艂膮 艣cian臋 doliny.

Znajduj膮ce si臋 u jej st贸p wej艣cie do jaskini wyszczerza艂o si臋 na nich jak bezz臋bne usta. Nic nie m贸wili przez wiele minut, oboje patrzyli na 艣wi臋t膮 grot臋, a wspomnienia k艂臋bi艂y im si臋 w g艂owach. W tej jaskini Tanase przesz艂a inicjacj臋, kt贸ra zmieni艂a j膮 w Umlimo. P贸藕niej w tym samym miejscu, na kamienistej pod艂odze pieczary zosta艂a zgwa艂cona, straci艂a swoj膮 moc i zn贸w sta艂a si臋 zwyk艂膮 kobiet膮.

Teraz kto艣 inny zaj膮艂 dawne miejsce Tanase i zosta艂 duchowym przyw贸dc膮 narodu. Moc Umlimo nigdy nie ginie, jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Tak dzieje si臋 ju偶 od niepami臋tnych czas贸w, od kiedy wybudowano mury Wielkiego Zimbabwe.

— Jeste艣 gotowa? — zapyta艂 w ko艅cu Bazo.

— Tak, panie — odpowiedzia艂a i oboje ruszyli w kierunku wioski. Zanim jednak do niej dotarli, natkn臋li si臋 na dziwaczny poch贸d jakich艣 stworze艅. Niekt贸re sz艂y na czworakach i skowycza艂y jak zwierz臋ta. By艂y w艣r贸d nich pomarszczone staruchy z pustymi, wysuszonymi piersiami, kt贸re obija艂y im si臋 o brzuchy; ma艂e dziewczynki z twarzami bez wyrazu; starcy ze zdeformowanymi ko艅czynami; szczupli m艂odzie艅cy o pi臋knych, muskularnych cia艂ach i ob艂膮kanych oczach, kt贸rymi nieustannie przewracali. Wszyscy byli obwieszeni p臋cherzami lw贸w i krokodyli, sk贸rami pyton贸w i ptak贸w oraz czaszkami i z臋bami ma艂p, ludzi, zwierz膮t. Otoczyli przybysz贸w, ta艅czyli wok贸艂 nich, j臋czeli i spogl膮dali z ukosa. Bazo poczu艂 obrzydzenie, podni贸s艂 i posadzi艂 syna na ramieniu, aby nie mog艂y dosi臋gn膮膰 go ich w艣cibskie r臋ce.

Tanase nie zwraca艂a na nich najmniejszej uwagi, ci ludzie stanowili przecie偶 kiedy艣 jej 艣wit臋. Kiedy jedna z tych okropnych czarownic podpe艂z艂a i zacz臋艂a liza膰 jej bose stopy, ona sta艂a spokojnie z oboj臋tnym wyrazem twarzy. Ta艅cz膮c i 艣piewaj膮c, stra偶nicy Umlimo zaprowadzili dwoje w臋drowc贸w do wioski, a potem znikn臋li, chowaj膮c si臋 w krytych strzech膮 chatach.

Nie zostali jednak zupe艂nie sami. Na 艣rodku wioski sta艂a setenghi, konstrukcja sk艂adaj膮ca si臋 ze s艂omianego dachu opartego na bia艂ych palach. W jej cieniu siedzieli ludzie, jednak zupe艂nie r贸偶ni od mot艂ochu, kt贸ry powita艂 ich u wej艣cia do osady.

Ka偶dy z tych m臋偶czyzn siedzia艂 na niskim, rze藕bionym sto艂ku. Mimo 偶e jedni byli grubi, a inni chudzi, wszystkich otacza艂a wyczuwalna aura godno艣ci i w艂adzy. Niekt贸rzy mieli siwe w艂osy i brody oraz pomarszczone twarze, a inni znajdowali si臋 jeszcze w kwiecie wieku, lecz wszyscy nosili na g艂owach proste pier艣cienie z 偶ywicy oraz gliny.

48

Tutaj w dolinie Umlimo zgromadzili si臋 ci, kt贸rzy kiedy艣 byli przyw贸dcami tnatabelskiego narodu, ci kt贸rzy kiedy艣 stali na czele walecznych impi, gdy te ustawia艂y si臋 w szyku „walcz膮cego byka", otaczali wroga jego „rogami" i mia偶d偶yli „piersi膮". Najstarsi pami臋tali jeszcze exodus z po艂udnia, kiedy Matabelowie uciekali przed Burami; jako m艂odzie艅cy walczyli pod rozkazami samego Mzilikaziego i nadal z dum膮 nosili przyznane przez niego chwasty z ogon贸w dzikich zwierz膮t.

Wszyscy z nich zasiadali w Radzie kr贸la Lobenguli — syna wielkiego Mzilikaziego — i byli na Wzg贸rzach Indun贸w tamtego dnia, gdy w艂adca stan膮艂 przed zebranym wojskiem i spojrza艂 na wsch贸d, sk膮d nadci膮ga艂a kolumna woz贸w oraz bia艂ych 偶o艂nierzy. Kiedy Lobengula d藕wign膮艂 swoje ogromne cielsko i utrzymuj膮c si臋 niepewnie na zniekszta艂conych od artretyzmu nogach, cisn膮艂 symboliczn膮 dzid臋 w naje藕d藕c贸w, kt贸rzy znajdowali si臋 jeszcze za lini膮 horyzontu, z ich garde艂 wyrwa艂o si臋 kr贸lewskie pozdrowienie Bayete! To w艂a艣nie ci indunowie paradowali wtedy ze swoimi wojownikami, 艣piewali hymny swoich regiment贸w i pie艣ni pochwalne na cze艣膰 kr贸la, pozdrawiali go po raz ostatni, a potem odeszli w kierunku obozu bia艂ych, gdzie czeka艂y ju偶 na nich karabiny maszynowe.

W 艣rodku, mi臋dzy zebranymi indunami zajmowali miejsca trzej m臋偶czy藕ni — trzej 偶yj膮cy jeszcze synowie Mzilikaziego. Somabula, najstarszy, siedz膮cy po lewej stronie, by艂 zwyci臋zc膮 setek zaciek艂ych bitew i wojownikiem, kt贸rego imi臋 nosi艂y pi臋kne Lasy Somabuli. Po prawej siedzia艂 Babiaan, m膮dry i odwa偶ny. Jego ramiona oraz tors pokrywa艂o wiele, przynosz膮cych zaszczyt blizn. Na spotkanie w臋drowcom wyszed艂 jednak m臋偶czyzna siedz膮cy w 艣rodku.

— Gandangu, ojcze, pozdrawiam ci臋, a moje serce 艣piewa z rado艣ci — zawo艂a艂 Bazo.

— Pozdrawiam ci臋, m贸j synu — odpowiedzia艂 Gandang. Ogromna rado艣膰 rozpogodzi艂a powa偶ne oblicze, a kiedy Bazo ukl臋kn膮艂 przed nim, pob艂ogos艂awi艂 go dotykaj膮c r臋k膮 jego g艂owy, po czym pom贸g艂 mu wsta膰.

— Baba! — Tanase z szacunkiem zas艂oni艂a r臋koma twarz, Gandang aprobuj膮co skin膮艂 g艂ow膮, wycofa艂a si臋 wi臋c cicho do najbli偶szej chaty, sk膮d mog艂a przys艂uchiwa膰 si臋 ich rozmowie.

Kobiety nie uczestniczy艂y w posiedzeniach Wysokiej Rady. Dawniej te, kt贸re odwa偶y艂y si臋 zbli偶y膰 do obraduj膮cych indun贸w, by艂y zabijane dzidami. Jednak Tanase posiada艂a kiedy艣 moc Umlimo, a wyrocznia nadal m贸wi艂a przez jej usta. Poza tym, 艣wiat si臋 zmienia艂 — odeszli kr贸lowie, wraz z nimi wymar艂y dawne obyczaje. Ta kobieta cieszy艂a si臋 wi臋kszym powa偶aniem ni偶 niejeden ze zgromadzonych indun贸w, jednak zostawi艂a ich samych, aby nie narusza膰 starych zwyczaj贸w.

Gandang klasn膮艂 w d艂onie, niewolnicy natychmiast przynie艣li dla Bazo taboret i gliniane naczynie z piwem. Wojownik od艣wie偶y艂 si臋 d艂ugim haustem g臋stego, spienionego napoju, po czym powita艂 zebranych w 艣cis艂ym hierarchicznym porz膮dku. Zacz膮艂 od Somabuli, a potem pozdrowi艂 m艂odszych od

niego cz艂onk贸w Rady. Smutek wype艂ni艂 mu serce, kiedy zda艂 sobie spraw臋j z tego, 偶e zosta艂o ich tylko dwudziestu sze艣ciu.

— Kamuzo, m贸j kuzynie. — Spojrza艂 na dwudziestosze艣cioletniego i jednocze艣nie najm艂odszego z indun贸w. — Pozdrawiam ci臋, najdro偶szy! przyjacielu.

P贸藕niej zrobi艂 co艣, czego nikt przed nim nie uczyni艂. Wsta艂, popatrzy艂 w dal ponad g艂owami siedz膮cych m臋偶czyzn i zacz膮艂 wita膰 nieobecnych.

— Pozdrawiam ci臋, odwa偶ny Manondo! — zawo艂a艂. — Widz臋, jak wisiszf na ga艂臋zi drzewa mkusi. Wola艂e艣 umrze膰, ni偶 偶y膰 jako niewolnik bia艂ych.

Zgromadzeni obejrzeli si臋 do ty艂u i zerkn臋li tam, gdzie pada艂 wzrok Bazo.J W ich oczach wida膰 by艂o zabobonny strach.

— Czy to ty, Ntabene? Za 偶ycie nazywali ci臋 G贸r膮 i jak g贸ra le偶a艂e艣 na f brzegu Shangani. Pozdrawiam ci臋, m臋偶ny duchu.

Zebrani wiedzieli ju偶, 偶e Bazo wzywa艂 poleg艂ych wojownik贸w do apeluj i przy艂膮czyli si臋 do powita艅.

— Sakubona, Ntabene.

— Pozdrawiam ci臋, Tambo. Twoja krew zabarwi艂a wody rzeki Bembesi.

— Sakubona, Tambo — rykn臋li indunowie Kuma艂o.

Bazo zrzuci艂 peleryn臋 i zacz膮艂 ta艅czy膰. Jego sk贸ra l艣ni艂a od potu, a blizny | po ranach postrza艂owych b艂yszcza艂y na torsie jak czarne diamenty. Za ka偶dym razem kiedy wymawia艂 imi臋 nieobecnego, podnosi艂 wysoko nog臋 i uderza艂 bos膮 stop膮 o tward膮 ziemi臋, a zgromadzenie niczym echo powtarza艂o imi臋 bohatera.

W ko艅cu Bazo opad艂 na taboret, zapad艂a przepe艂niona wojenn膮 ekstaz膮 cisza. Wszyscy wolno odwr贸cili g艂owy i spojrzeli na Somabul臋, najczcigodniejszego z nich. Stary induna podni贸s艂 si臋 i stan膮艂 naprzeciwko, a poniewa偶 by艂a to indaba o ogromnym znaczeniu, zacz膮艂 recytowa膰 histori臋 matabels-kiego narodu. Mimo 偶e wszyscy s艂yszeli j膮 ju偶 tysi膮ce razy, pochylili si臋 chciwie. Nie znali pisma, wi臋c musieli zapami臋ta膰 ka偶de s艂owo, aby przekaza膰 je swoim dzieciom i dzieciom swoich dzieci.

Wszystko zacz臋艂o si臋 w Zululandzie, tysi膮c sze艣膰set kilometr贸w na po艂udnie, kiedy m艂ody wojownik Mzilikazi przeciwstawi艂 si臋 szalonemu tyranowi — Chace i wraz ze swoim impi zbieg艂 na p贸艂noc. Somabula opowiada艂 o jego w臋dr贸wkach, o bitwach z oddzia艂ami, kt贸re wys艂a艂 za nim Chaka i o zwyci臋stwach nad ma艂ymi plemionami, kt贸re spotyka艂 po drodze. M贸wi艂 o tym, 偶e Mzilikazi w艂膮czy艂 do swoich impi m艂odych m臋偶czyzn z podbitych lud贸w, a dziewcz臋ta da艂 wojownikom za 偶ony. Pokaza艂, w jaki spos贸b z uciekiniera i buntownika, Mzilikazi przeistoczy艂 si臋 najpierw w wodza niewielkiego plemienia, a w ko艅cu w pot臋偶nego kr贸la.

Somabula wiernie zrelacjonowa艂 Mfecane — rze藕 miliona ludzi, jakiej dokona艂 Mzilikazi mi臋dzy rzekami Oranje i Limpopo. P贸藕niej przypomnia艂 o nadej艣ciu bia艂ych i nowych strategiach wojennych. Wyczarowywa艂 przed oczami s艂uchaczy stada silnych koni nios膮cych na grzbietach brodatych ludzi. Opowiada艂 o tym, jak wojownicy po raz pierwszy zobaczyli „ruchome

50

fortece" — ustawione w kwadrat i powi膮zane 艂a艅cuchami wozy z g臋stymi, ciernistymi ga艂臋ziami powk艂adanymi mi臋dzy szprychy i we wszystkie inne szpary w drewnianej barykadzie — oraz o tym, jak szeregi Matabel贸w zosta艂y rozbite i pokonane pod tymi 艣cianami z drewna i cierni.

M贸wi艂 o exodusie na pomoc, kiedy ca艂y nar贸d musia艂 ucieka膰 przed okrutnymi, brodatymi lud藕mi jad膮cymi na ko艅skich grzbietach. G艂os za艂amywa艂 mu si臋, gdy wspomina艂 masowe umieranie dzieci i starc贸w podczas tej wyczerpuj膮cej w臋dr贸wki, ale gdy opisywa艂 przepraw臋 przez Limpopo i Shashi oraz odkrycie po艂o偶onej za nimi cudownej krainy, zn贸w by艂 pe艂en rado艣ci.

Kiedy Somabula zm臋czy艂 si臋 i opad艂 ci臋偶ko na taboret, aby piwem ugasi膰 pragnienie, wsta艂 Babiaan — jego przyrodni brat — i zacz膮艂 opisywa膰 najlepszy okres w historii narodu: podb贸j i podporz膮dkowanie sobie s膮siaduj膮cych plemion, mno偶enie si臋 byd艂a, kt贸rego stada wkr贸tce zape艂ni艂y poro艣ni臋te bujn膮 traw膮 r贸wniny, pocz膮tek panowania Lobenguli — „tego, kt贸ry p臋dzi jak wiatr", wyprawy na tereny po艂o偶one setki kilometr贸w poza granicami ich pa艅stwa oraz powroty wojownik贸w z Kipami i niewolnikami. Przypomnia艂 im o tym, 偶e wojownicy ubrani w stroje wojenne paradowali przed kr贸lem, a ich poch贸d, podobnie jak wody Zambezi, wydawa艂 si臋 nie mie膰 ko艅ca; o ta艅cach dziewcz膮t na 艢wi臋cie Pierwszych Owoc贸w — ich cia艂a by艂y pokryte cienk膮 warstewk膮 b艂yszcz膮cej czerwonej gliny i ozdobione dzikimi kwiatami oraz paciorkami. M贸wi艂 o potajemnych pokazach kr贸lewskiego skarbu, kiedy 偶ony Lobenguli smarowa艂y jego ogromne cia艂o g臋stym t艂uszczem, a potem uk艂ada艂y na nim diamenty, ukradzione przez Matabel贸w pracuj膮cych w wielkich rowaph, kt贸re biali wykopali daleko na po艂udniu.

S艂uchaj膮c jego s艂贸w, indunowie widzieli oczami wyobra藕ni blask nieoszli-fowanych diament贸w; na wielkim ciele kr贸la wygl膮da艂y niczym 艂uski jakiego艣 olbrzymiego, mitycznego gada. Jak偶e pot臋偶nym by艂 wtedy w艂adc膮, jak ogromne by艂y jego stada, jak waleczni jego 偶o艂nierze i pi臋kne jego dziewcz臋ta.

Potem Somabula usiad艂, a w$ta艂 Gandang, wysoki i silny wojownik, kt贸rego szlachetno艣ci nikt nie kwestionowa艂, a odwag臋 setki razy wypr贸bowano. M贸wi艂 g艂臋bokim, d藕wi臋cznym g艂osem.

Opowiada艂 o przybyciu bia艂ych z pohidnia. Na pocz膮tku zjawi艂o si臋 niewielu i prosili o drobne rzeczy — po偶alenie na upolowanie s艂onia czy wymian臋 koralik贸w i alkoholu na mied藕 oraz ko艣膰 s艂oniow膮. Stopniowo przyje偶d偶a艂o ich coraz wi臋cej, a 偶膮dania spawa艂y si臋 coraz bardziej natarczywe i niepokoj膮ce. Chcieli naucza膰 o jakim艣 dziwnym trzyg艂owym bogu, chcieli kopa膰 do艂y i szuka膰 w ziemi 偶贸艂tego metalu, b艂yszcz膮cych kamyk贸w. G艂臋boko zaniepokojony Lobengula uda艂 si臋 na Wzg贸rza Matopos, a Umlimo ostrzeg艂a go, 偶e gdy 艣wi臋te pos膮gi ptak贸w wyfrun膮 ze swojego gniazda w Wielkim Zimbabwe, rozpocznie si臋 wielka wojna.

— Ze 艣wi臋tego miejsca skradziono kamienne soko艂y — przypomnia艂 im Gandang — a Lobengula wiedzia艂 ju偶, 偶e nie zdo艂a oprze膰 si臋 bia艂ym ludziom.

Dlatego te偶 kr贸l wybra艂 najpot臋偶niejszego spo艣r贸d bia艂ych — Lodzi,

niebieskookiego m臋偶czyzn臋, do kt贸rego nale偶a艂y wszystkie kopalnie diamen- j t贸w i by艂 on indun膮 bia艂ej kr贸lowej mieszkaj膮cej za oceanem. Pragn膮c uczyni膰 j z niego sprzymierze艅ca, Lobengula zawar艂 z nim uk艂ad: w zamian za z艂ote monety i bro艅, da艂 mu prawo do szukania i wydobywania skarb贸w, znajduj膮cych si臋 na terenie wschodniej cz臋艣ci jego dominium.

Natomiast pan Lodzi wys艂a艂 wielk膮 kolumn臋 woz贸w i uzbrojonych bia艂ych ludzi, aby zdobyli ca艂y ten teren. Smutnym g艂osem Gandang przedstawi艂 d艂ug膮 list臋 krzywd wyrz膮dzonych Matabelom, zako艅czonych zniszczeniem kr贸lewskiego kraalu w GuBulawayo oraz ucieczk膮 Lobenguli na pomoc.

Na ko艅cu opisa艂 艣mier膰 w艂adcy. Zrozpaczony i ci臋偶ko chory kr贸l poprosi艂 o podanie trucizny. Potem Gandang umie艣ci艂 jego cia艂o w jaskini, wychodz膮cej na dolin臋 Zambezi i u艂o偶y艂 wok贸艂 niego wszystkie jego rzeczy: krzes艂o, podg艂贸wek z ko艣ci s艂oniowej, maty do spania i futrzany kaross, naczynia na piwo, p贸艂miski, strzelby i tarcz臋, top贸r i dzid臋 oraz ma艂e gliniane pojemniki pe艂ne b艂yszcz膮cych diament贸w. Kiedy wszystko by艂o ju偶 zrobione, Gandang kaza艂 niewolnikom zamkn膮膰 wej艣cie do jaskini ogromnymi g艂azami, potem zabi艂 ich wszystkich, aby nikt nie wiedzia艂, gdzie znajduje si臋 cia艂o kr贸la. Nast臋pnie Gandang powi贸d艂 pokonany nar贸d z powrotem na po艂udnie i odda艂 w r臋ce zwyci臋zc贸w.

Wypowiedziawszy ostatnie s艂owa opu艣ci艂 r臋ce, a broda opad艂a mu na szerok膮, umi臋艣nion膮 klatk臋 piersiow膮. Zapanowa艂a cisza. W ko艅cu odezwa艂 si臋 indun膮 siedz膮cy w drugim rz臋dzie, w膮t艂y, bezz臋bny starzec. Dolne powieki wyd艂u偶y艂y mu tak bardzo, 偶e wida膰 by艂o znajduj膮ce si臋 pod nimi r贸偶owe cia艂o. M贸wi艂 ochryp艂ym g艂osem i mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e z trudem chwyta powietrze.

— Wybierzmy nast臋pnego kr贸la — zacz膮艂, ale Bazo przerwa艂 mu natychmiast.

— Kr贸la niewolnik贸w i je艅c贸w? — Za艣mia艂 si臋 pogardliwie. — Nie mo偶e by膰 kr贸la, dop贸ki nie b臋dzie narodu.

Stary indun膮 opad艂 na taboret i zacz膮艂 rozgl膮da膰 si臋 wok贸艂 siebie. Jego my艣li szybko pod膮偶y艂y w innym kierunku.

— Byd艂o — powiedzia艂 — zabrali nam byd艂o.

Wszyscy inni powitali jego uwag臋 wyra偶aj膮cym zgod臋 mruczeniem. Byd艂o stanowi艂o jedyne prawdziwe bogactwo; z艂oto i diamenty by艂y dobre dla bia艂ych, ale byd艂o to podstawa dobrobytu ich narodu.

— Jedno Bystre Oko odbiera indunom w艂adz臋 w kraalach i przekazuje j膮 jakim艣 przypadkowym ludziom — 偶ali艂 si臋 nast臋pny. Takie imi臋 Matabelowie nadali genera艂owi Mungo St. Johnowi, g艂贸wnemu pe艂nomocnikowi rz膮dowemu do spraw tubylc贸w.

— Policjanci powo艂ani przez Towarzystwo s膮 uzbrojeni w karabiny, a poza tym nie okazuj膮 szacunku naszym zwyczajom ani prawom. Wy艣miewaj膮 si臋 z indun贸w i starszych plemienia, zaci膮gaj膮 dziewcz臋ta w krzaki...

— Jedno Bystre Oko ka偶e wszystkim naszym amadoda — nawet tym,

52

w kt贸rych 偶y艂ach p艂ynie krew Zanzi, szanowanym wojownikom i ojcom wojownik贸w — pracowa膰 przy budowie jego dr贸g.

Po raz kolejny przedstawili d艂ug膮 litani臋 pretensji. Tylko Somabula, Babiaan, Gandang i Bazo zachowywali spok贸j oraz milczenie.

— Pan Lodzi spali艂 nasze tarcze, zabra艂 nam dzidy. Odm贸wi艂 wojownikom prawa do najazd贸w na Maszon臋, a przecie偶 ca艂y 艣wiat wie, 偶e Maszoni to nasze psy, kt贸re mo偶emy zabi膰 lub pozwoli膰 im 偶y膰, je艣li nam si臋 tak podoba.

— Jedno Bystre Oko rozbi艂 nasze tmpi, teraz nikt nie wie, kto ma prawo do wzi臋cia sobie kobiety, nikt nie wie, jakie pole nale偶y do danej wioski, a ludzie pilnuj膮 tych kilku wychud艂ych kr贸w, kt贸re zwr贸ci艂 nam pan Lodzi.

— Co mamy robi膰? — zawo艂a艂 jeden z nich, a potem sta艂o si臋 co艣 dziwnego, co nie zdarzy艂o si臋 nigdy dot膮d. Wszyscy, nawet Somabula, spojrzeli na wysokiego, m艂odego m臋偶czyzn臋, kt贸rego nazywali W臋drowcem i czekali, sami nie wiedz膮c na co.

Bazo wykona艂 gest r臋k膮, a Tanase natychmiast ukaza艂a si臋 w drzwiach chaty. By艂a ubrana tylko w prost膮 sk贸rzan膮 sukienk臋, na r臋kach nios艂a zrolowan膮 mat臋. Ukl臋kn臋艂a przed m臋偶em i rozwin臋艂a mat臋 u jego st贸p.

Ci, kt贸rzy siedzieli najbli偶ej, mogli zobaczy膰, co znajdowa艂o si臋 w 艣rodku. Bazo chwyci艂 dzid臋 obiema r臋kami i podni贸s艂 j膮 wysoko. Odbi艂y si臋 w niej promienie s艂oneczne, a wszystkim a偶 dech zapar艂o. Kszta艂t grotu zaprojektowa艂 sam kr贸l Chaka; metal wykuli i wypolerowali najlepsi kowale z plemienia Rozwi, a drzewce z mkusi zosta艂o obwi膮zane miedzianym drutem i sztywnym w艂osiem z ogona s艂onia.

— Jee! — sykn膮艂 jeden z indun贸w. Inni szybko podchwycili prawie zapomniany ju偶 bitewny okrzyk, a twarze wojownik贸w rozja艣ni艂a wojenna ekstaza.

Gandang przywo艂a艂 ich do porz膮dku. Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i okrzyk urwa艂 si臋 natychmiast.

— Jedno ostrze nie wystarczy, aby uzbroi膰 nar贸d, jedno ostrze nie zwyci臋偶y tych ma艂ych trzyno偶nych karabin贸w, kt贸re ma pan Lodzi. Bazo podni贸s艂 si臋 i stan膮艂 naprzeciwko ojca.

— We藕 to, Baba — powiedzia艂, a Gandang ze z艂o艣ci膮 potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, mimo 偶e nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od dzidy.

— Poczuj jej ci臋偶ar, przekonaj si臋, 偶e ka偶dego potrafi zamieni膰 w wojownika — nalega艂 Bazo cicho. Tym razem ojciec wyci膮gn膮艂 praw膮 r臋k臋. Jego d艂o艅 by艂a niemal sina, a palce dr偶a艂y, kiedy zaciska艂y si臋 na drzewcu.

— Mimo wszystko, to tylko jedno ostrze — powt贸rzy艂, rozkoszuj膮c si臋 widokiem trzymanej broni.

— Jest ich tysi膮c — szepn膮艂 Bazo.

— Gdzie? — zapyta艂 Somabula.

— Powiedz, gdzie — powt贸rzyli indunowie ch贸rem, a Bazo tylko pot臋gowa艂 ich ciekawo艣膰.

— Przed nastaniem pory deszczowej b臋dzie jeszcze pi臋膰 tysi臋cy wi臋cej. Kowale pracuj膮 w pi臋膰dziesi臋ciu miejscach na Wzg贸rzach.

— Gdzie? — docieka艂 Somabula. — Gdzie one s膮?

— Ukryte w jaskiniach na Wzg贸rzach.

— Dlaczego nic nam nie powiedziano? — chcia艂 wiedzie膰 Babiaan.

— Zawsze znale藕liby si臋 tacy, kt贸rzy w膮tpiliby, czy mo偶na tego dokona膰 — odpowiedzia艂 Bazo. — Znale藕liby si臋 tacy, kt贸rzy radziliby, 偶eby czeka膰 i by膰 ostro偶nym, a brakowa艂o czasu na takie rozmowy.

Gandang przytakn膮艂 skinieniem g艂owy.

— Wszyscy wiemy, 偶e on ma racj臋. Pora偶ka zamieni艂a nas w baby, potrafi膮ce tylko gada膰. Ale teraz — poda艂 dzid臋 siedz膮cemu obok m臋偶czy藕nie — przypomnijcie sobie, jak kiedy艣 tym walczyli艣cie!

— Jak mamy zebra膰 nasze impf! — zapyta艂 m臋偶czyzna przek艂adaj膮c bro艅 z r臋ki do r臋ki. — Zosta艂y przecie偶 rozbite, a wojownicy rozeszli si臋 po ca艂ym kraju.

— To b臋dzie zadanie dla ka偶dego z was. Odbudowa膰 impi i zadba膰 o to, 偶eby wojownicy byli gotowi, Medy nadejdzie czas na rozdanie dzid.

— A jak one do nas dotr膮?

— Przynios膮 je kobiety. Dzidy b臋d膮 ukryte w p臋kach s艂omy lub zawini臋te w maty.

— Gdzie zaatakujemy? Czy uderzymy prosto w serce, w wielki kraal, kt贸ry wybudowali biali ludzie na miejscu GuBulawayo?

— Nie. — W g艂osie Bazo by艂o s艂ycha膰 z艂o艣膰. — W艂a艣nie to nas zniszczy艂o. W szale艅stwie zapommeli艣my o tym, jak walczyli Chaka i Mzili-kazi, porwali艣my si臋 na najmocniejszy punkt wroga, wyszli艣my na otwart膮 przestrze艅 i ruszyli艣my prosto na ich wozy, gdzie ustawiono karabiny. — Urwa艂 i sk艂oni艂 g艂ow臋 w kierunku najstarszych indun贸w. — Wybaczcie mi, szczeniak nie powinien szczeka膰, zanim stare psy dadz膮 g艂os, poczekam na swoj膮 kolej.

— Nie jeste艣 ju偶 szczeniakiem, Bazo — powiedzia艂 Somabula. — M贸w dalej!

— Musimy by膰 jak pch艂y — rzek艂 cicho Bazo. — Musimy ukry膰 si臋 w ubraniach bia艂ego cz艂owieka i k膮sa膰 w najczulsze miejsca, a偶 doprowadzimy go do szale艅stwa. A kiedy zacznie si臋 drapa膰, przeniesiemy si臋 w inne miejsce.

— Musimy podkrada膰 si臋 noc膮 i atakowa膰 o 艣wicie, musimy czeka膰 na nich tam, gdzie teren pozwoli nam najlepiej si臋 ukry膰, a potem szczypa膰 ich w boki i pi臋ty. — Bazo nie podnosi艂 g艂osu, a wszyscy s艂uchali w ogromnym skupieniu. — Nigdy nie wolno nam biec prosto na 艣ciany obronnego obozu, gdy za艣 trzynogie karabiny zaczn膮 si臋 艣mia膰, musimy znikn膮膰 jak mg艂a o poranku.

— To nie jest wojna — zaprotestowa艂 Babiaan.

— To jest wojna, Baba — zaprzeczy艂 Bazo — nowy rodzaj wojny, jedyny spos贸b walki, w jakiej mo偶emy zwyci臋偶y膰.

— On ma racj臋 — odezwa艂 si臋 kto艣. — Tak musi by膰. Wszyscy kolejno zabierali g艂os, 偶aden z indun贸w nie spiera艂 si臋 z wizj膮 Bazo, dop贸ki zn贸w nie przysz艂a kolej na Babiaana.

54

— M贸j brat Somabula rzek艂 prawd臋, nie jeste艣 ju偶 szczeniakiem, Bazo. Ujawnij nam jeszcze tylko jedno, kiedy to wszystko si臋 zacznie?

— Tego nie potrafi臋 wam powiedzie膰.

— Wi臋c kto?

Bazo spojrza艂 na Tanase, kt贸ra wci膮偶 kl臋cza艂a u jego st贸p.

— Zebrali艣my si臋 tu z wa偶nego powodu — zaznaczy艂 Bazo. — Je艣li wszyscy wyra偶膮 zgod臋, moja 偶ona, kt贸ra sama by艂a kiedy艣 Umlimo, uda si臋 do 艣wi臋tej jaskini i wys艂ucha przepowiedni.

— Niech tam p贸jdzie natychmiast.

— Nie, Baba. — G艂owa Tanase wci膮偶 by艂a pochylona z szacunkiem. — Musimy poczeka膰, a偶 Umlimo po nas po艣le.

W niekt贸rych miejscach blizny na ciele Bazo zmieni艂y si臋 w twarde naro艣le. Kule karabin贸w maszynowych dokona艂y ogromnego spustoszenia. Jego r臋ka — na szcz臋艣cie nie ta, w kt贸rej trzyma dzid臋 — by艂a kr贸tsza i na sta艂e zdeformowana. Po d艂ugim marszu, wyczerpuj膮cych 膰wiczeniach lub m臋cz膮cych naradach, gdy musia艂 spiera膰 si臋 i przekonywa膰 innych o swoich racjach, okaleczonym cia艂em szarpa艂y konwulsje.

Kl臋cz膮ca obok Tanase widzia艂a mi臋艣nie oraz 艣ci臋gna kurcz膮ce si臋 i skr臋caj膮ce pod jego ciemn膮 sk贸r膮, jak 偶ywe czarne mamby, pr贸buj膮ce wydosta膰 si臋 z at艂asowego worka. Silnymi palcami wciera艂a mu ma艣膰 z t艂uszczu i zi贸艂 w sk贸r臋 okrywaj膮c膮 l臋d藕wie, 艂opatki i szyj臋 a偶 do podstawy czaszki. Bazo j臋kn膮艂 z b贸lu, kiedy twarde niczym ko艣ci palce Tanase dotkn臋艂y jego cia艂a, odpr臋偶a艂 si臋 jednak powoli, a jego napi臋te mi臋艣nie rozlu藕nia艂y si臋 stopniowo.

— Jeste艣 dla mnie taka dobra — zamrucza艂.

— Tylko po to si臋 urodzi艂am — odpowiedzia艂a, a Bazo westchn膮艂 i wolno pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Ty i ja urodzili艣my si臋, aby wype艂ni膰 obowi膮zek, kt贸ry jest wci膮偶 dla nas tajemnic膮. Oboje o tym wiemy. Zakry艂a mu usta d艂oni膮 i powiedzia艂a:

— Wr贸cimy do tego jutro.

Po艂o偶y艂a obie r臋ce na jego ramionach i lekko poci膮gn臋艂a go do ty艂u, aby leg艂 p艂asko na macie z trzciny, po czym zacz臋艂a masowa膰 napi臋te mi臋艣nie m臋偶owskiej klatki piersiowej i brzucha.

— Dzisiaj m贸wmy tylko o nas — rzek艂a gard艂owym g艂osem, przypominaj膮cym mruczenie lwicy nad upolowan膮 zdobycz膮. Rozkoszowa艂a si臋 si艂膮 ukryt膮 w opuszkach swoich palc贸w, a jednocze艣nie czu艂a, 偶e ogromna tkliwo艣膰 wype艂nia jej piersi. — Dzisiejszego wieczora jeste艣my ca艂ym kwiatem. — Nachyli艂a si臋 i dotkn臋艂a j臋zykiem jednej z blizn.

Bazo pr贸bowa艂 wsta膰, ale Tanase powstrzyma艂a go, naciskaj膮c lekko na j/ego klatk臋 piersiow膮, potem zrzuci艂a sukienk臋 i usiad艂a na nim okrakiem. Oboje j臋kn臋li mimowolnie. Jaki艣 nag艂y, nieprzezwyci臋偶ony sza艂 porwa艂 ich rozpalone cia艂a.

Potem po艂o偶y艂a g艂ow臋 m臋偶a na swoim 艂onie i nuci艂a mu j'ak dziecku, dop贸ki jego oddech zn贸w nie sta艂 si臋 g艂臋boki i regularny. Nawet wtedy, gdy ju偶 zamilk艂a, nie spa艂a, tylko le偶a艂a i zastanawia艂a si臋, jak to mo偶liwe, 偶e tak wielka w艣ciek艂o艣膰 i wsp贸艂czucie jednocze艣nie mog艂y nad ni膮 zapanowa膰.

— Nigdy wi臋cej nie zaznam spokoju — zda艂a sobie nagle spraw臋. — Ani on. — I zap艂aka艂a nad losem cz艂owieka, kt贸rego tak bardzo kocha艂a, a mimo wszystko, b臋dzie musia艂a odda膰 w r臋ce przeznaczenia.

Trzeciego dnia do wioski przysz艂a pos艂anniczka z jaskini Umlimo — bardzo 艂adna dziewczynka z powa偶nym wyrazem twarzy i m膮drymi oczyma. By艂a w艂a艣nie w tym wieku, kiedy z dziecka przeistacza艂a si臋 w kobiet臋. Jej sutki koloru jag贸d morwy stawa艂y si臋 coraz twardsze, a rozci臋cie mi臋dzy udami przykry艂 ju偶 delikatny meszek. Na szyi mia艂a talizman, kt贸rego znaczenie rozumia艂a tylko Tanase. By艂 to znak, 偶e pewnego dnia owo dziecko we藕mie na siebie obowi膮zki Umlimo i zamieszka w jaskini ponad wiosk膮.

Ma艂a instynktownie spojrza艂a na Tanase, kt贸ra wzrokiem oraz gestem r臋ki, znanym jedynie wtajemniczonym, wskaza艂a Somabul臋. Niezdecydowanie dziewczynki pokaza艂o, jak daleko posun臋艂a si臋 ju偶 degradacja systemu spo艂ecznego Matabel贸w. Dawniej nikt, dziecko czy doros艂y, nie mia艂by w膮tpliwo艣ci co do hierarchicznego porz膮dku indun贸w,

Kiedy Somabula podni贸s艂 si臋, aby p贸j艣膰 za pos艂anniczk膮, jego przyrodni bracia stan臋li obok niego — Babiaan po jednej stronie, Gandang po drugiej.

— Ty te偶, Bazo — powiedzia艂 Somabula. Mimo 偶e Bazo by艂 m艂odszy i sta艂 ni偶ej w hierarchii spo艂ecznej ni偶 wielu innych indun贸w, 偶aden nie 艣mia艂 odm贸wi膰 mu prawa uczestniczenia w wyprawie.

Dziewczynka wzi臋艂a Tanase za r臋k臋, jako 偶e by艂y siostrami duch贸w ciemno艣ci, i obie wprowadzi艂y m臋偶czyzn na strome zbocze. Wej艣cie do jaskini mia艂o oko艂o stu krok贸w szeroko艣ci, lecz okaza艂o si臋 bardzo niskie. Kiedy艣 umocniono je kamiennymi blokami, podobnymi do tych, z kt贸rych zbudowano Wielkie Zimbabwe, pokruszy艂y si臋 one jednak, zostawiaj膮c dziury przypominaj膮ce przerwy w uz臋bieniu starca.

Grupka zatrzyma艂a si臋 mimo woli. Indunowie zbli偶yli si臋 do siebie, jakby chcieli doda膰 sobie nawzajem otuchy. M臋偶czy藕ni, kt贸rzy stoczyli setki krwawych bitew i ruszyli na karabiny strzeg膮ce obozu bia艂ych ludzi, poczuli strach, stoj膮c naprzeciw ciemnego wej艣cia do jaskini.

Us艂yszeli g艂os wydobywaj膮cy si臋 z g艂adkiej, pokrytej porostami granitowej 艣ciany.

— Niech indunowie z rodu Kuma艂o wejd膮 do 艣wi臋tego miejsca! —-Wojownicy spojrzeli w g贸r臋, sk膮d dochodzi艂y s艂owa, jednak 偶aden z nich nif mia艂 tyle odwagi, 偶eby odpowiedzie膰.

Tylko Tanase wiedzia艂a, na czym polega „sztuka g艂os贸w", kt贸rej uczono w jaskini Umlimo. Nawet dziewczynka, znaj膮ca ju偶 wiele sztuk, zadr偶a艂a lekko. Tanase nagle zda艂a sobie spraw臋 z tego, jak wiele ta ma艂a ju偶 na

56

pewno potrafi i ilu ci臋偶kim pr贸bom j膮 poddano. U艣cisn臋艂a mocniej jej ch艂odn膮 r臋k臋 i obie wesz艂y przez zniszczony portal.

Za nimi czterej wojownicy t艂oczyli si臋 niczym zuchwa艂e dzieci, rozgl膮dali dooko艂a i potykali na nier贸wnej powierzchni. Gardziel jaskini zw臋偶a艂a si臋, a Tanase by艂a nawet zadowolona, 偶e 艣wiat艂o jest zbyt s艂abe, aby mogli dostrzec, co znajduje si臋 pod 艣cianami korytarza — ich mocne nerwy mog艂yby nie znie艣膰 widoku ogromnego cmentarzyska.

W zamierzch艂ych czasach, o kt贸rych nie wspomina nawet historia m贸wiona plemion Rozwi i Karanga, wiele pokole艅 wcze艣niej zanim Mzilikazi przyprowadzi艂 na te wzg贸rza sw贸j nar贸d, przyby艂 tutaj jaki艣 inny okrutny w贸dz. Mo偶liwe, 偶e by艂a to Manatassi — legendarna kr贸lowa, przyw贸dczyni hord bezlitosnych wojownik贸w, niszcz膮cych wszystko, co sta艂o na ich drodze; zabijali kobiety, dzieci, nawet zwierz臋ta domowe.

Przera偶one plemiona ukry艂y si臋 w dolinie. Jednak wojownicy pod膮偶yli za nimi, a zdesperowani ludzie mogli schroni膰 si臋 ju偶 tylko w jaskini. Jej kamienne sklepienie nadal by艂o pokryte sadz膮, poniewa偶 tamtego dnia napastnicy zburzyli zewn臋trzn膮 艣cian臋 groty, zamkn臋li wej艣cie zielonymi ga艂臋ziami i pod艂o偶yli ogie艅. Zgin臋艂o wtedy ca艂e plemi臋. Dym zmumifikowa艂 cia艂a, kt贸re przele偶a艂y d艂ugie wieki w stosach si臋gaj膮cych niskiego sklepienia.

Grupka posuwa艂a si臋 dalej. Przed nimi pojawi艂o si臋 s艂abe, niebieskawe 艣wiate艂ko, kt贸re stopniowo stawa艂o si臋 coraz mocniejsze, a偶 wreszcie Bazo krzykn膮艂 z przera偶enia i wskaza艂 palcem zwa艂 ludzkich szcz膮tk贸w. W niekt贸rych miejscach cienka jak pergamin sk贸ra trup贸w pop臋ka艂a, ods艂aniaj膮c ich bia艂e czaszki, a wykrzywione ramiona wydawa艂y si臋 pozdrawia膰 indun贸w id膮cych wzd艂u偶 korytarza. Mimo panuj膮cego w jaskini ch艂odu sp艂ywa艂y po nich strumienie potu, a po twarzach by艂o wida膰, 偶e zrobi艂o im si臋 niedobrze.

Kr臋ta 艣cie偶ka dobieg艂a wreszcie ko艅ca, urywaj膮c si臋 nagle ponad g艂臋bokim, naturalnie utworzonym amfiteatrem. Przez szczelin臋 w kopule sklepienia wpada艂a do 艣rodka cienka wi膮zka 艣wiat艂a s艂onecznego. Na ziemi znajdowa艂o si臋 ognisko, nad kt贸rym wi艂a si臋 ledwie widoczna wst膮偶ka niebieskiego dymu. Tanase oraz dziewczynka sprowadzi艂y indun贸w po stromych schodach na g艂adkie, piaszczyste pod艂o偶e amfiteatru, a na znak przewodniczki wszyscy czterej z ulg膮 usiedli naprzeciwko ogniska.

Tanase pu艣ci艂a r臋k臋 dziecka i zaj臋艂a miejsce z boku, za m臋偶czyznami. Dziewczynka podesz艂a do przeciwleg艂ej 艣ciany, wzi臋艂a pe艂n膮 gar艣膰 zi贸艂 z jednego ze stoj膮cych tam okr膮g艂ych glinianych naczy艅. Wrzuci艂a zio艂a do ognia. Natychmiast wystrzeli艂a z niego chmura 偶贸艂tego, gryz膮cego dymu, kt贸ra rozwiewa艂a si臋 stopniowo. Nagle indunowie krzykn臋li z przera偶enia.

Przed nimi, po drugiej stronie ogniska pojawi艂a si臋 jaka艣 groteskowa posta膰 albinosld o bia艂osrebrnej, bruzdowatej sk贸rze. O tym, 偶e by艂a to kobieta, 艣wiadczy艂y tylko ci臋偶kie, obwis艂e piersi z sutkami koloru bole艣nie poparzonego cia艂a. Wysz艂a zupe艂nie naga. Jej g臋ste ow艂osienie 艂onowe przybra艂o barw臋 bia艂膮 jak oszroniona trawa, a ponad nim wisia艂y lu藕ne wa艂ki

S7

t艂uszczu. Mia艂a niskie czo艂o i bardzo szerokie usta, co sprawia艂o, 偶e wygl膮da艂a niczym ropucha. Pozbawiona pigmentu sk贸ra na policzkach i p艂askim nosie by艂a obsiana rozdrapanymi krostami. Kl臋cza艂a na sk贸rze z zebry, z szeroko roz艂o偶onymi udami pokrytymi du偶ymi, ciemnobr膮zowymi piegami i uwa偶nie przygl膮da艂a si臋 siedz膮cym naprzeciw niej m臋偶czyznom.

— Pozdrawiam ci臋, Wybrana —powita艂 j膮 Somabula. Mimo ogromnego wysi艂ku woli nie uda艂o mu si臋 uspokoi膰 dr偶膮cego g艂osu.

Umlimo nic nie odpowiedzia艂a, a Somabula odchyli艂 si臋 do ty艂u i r贸wnie偶 zamilk艂. Dziewczynka by艂a zaj臋ta przy naczyniach, teraz jednak podesz艂a i ukl臋k艂a obok wielkiej albinoski, podaj膮c jej glinian膮 fajk臋, kt贸r膮 w艂a艣nie przygotowa艂a.

Umlimo j膮 wzi臋艂a i wsun臋艂a j膮 mi臋dzy w膮skie wargi. Dziewczynka tymczasem wyj臋艂a go艂ymi r臋kami p艂on膮cy w臋gielek z ogniska i w艂o偶y艂a go do g艂贸wki fajki. Kobieta zaci膮gn臋艂a si臋 g艂臋boko aromatycznym dymem, kt贸ry p贸藕niej wypu艣ci艂a swoim p艂askim, szerokim — niemal ma艂pim — nosem. Natychmiast ci臋偶ki, s艂odki zapach insanghu doszed艂 do czekaj膮cych m臋偶czyzn.

Poszczeg贸lne kap艂anki wchodzi艂y w trans r贸偶nymi sposobami. Zanim Tanase straci艂a swoj膮 moc, przepowiednie zst臋powa艂y na ni膮 samorzutnie, wywo艂uj膮c u niej spazmatyczne drgawki, jednocze艣nie g艂osy duch贸w pr贸bowa艂y wyrwa膰 si臋 z gard艂a. Jednak偶e osobliwa nast臋pczyni musia艂a ucieka膰 si臋 do fajki nabitej haszyszem. Wysuszone na s艂o艅cu kulki ze zmia偶d偶onych nasion i kwiat贸w ro艣liny zwanej cannabis sativa by艂y jej kluczem do 艣wiata duch贸w.

Zaci膮gn臋艂a si臋 ju偶 tuzin razy, zatrzymywa艂a dym tak d艂ugo, dop贸ki jej twarz nie zaczyna艂a puchn膮膰, a r贸偶owe 藕renice oczu nie stawa艂y si臋 szkliste. Wtedy g艂o艣no wypuszcza艂a dym i zn贸w si臋 zaci膮ga艂a. Indunowie obserwowali j膮 z tak ogromnym zaciekawieniem, 偶e nie us艂yszeli nawet cichego skrobania w pod艂og臋 jaskini. Bazo zareagowa艂 pierwszy, mimowolnie 艂api膮c ojca za rami臋. Gandang krzykn膮艂 i zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, jednak g艂os Tanase kaza艂 mu wr贸ci膰 do poprzedniej pozycji.

— Nie ruszaj si臋. To niebezpieczne — szepn臋艂a natarczywym tonem. Usiad艂 i znieruchomia艂 natychmiast.

Gdzie艣 z ciemnych zakamark贸w z ty艂u groty wysz艂o podobne do homara stworzenie i przebieg艂o przez wysypane jasnym piaskiem pod艂o偶e do miejsca, w kt贸rym siedzia艂a kobieta. Kiedy dotar艂o do Umlimo i zacz臋艂o wspina膰 si臋 na wielkie, srebrnobia艂e cia艂o, p艂omienie ognia odbija艂y si臋 w jego b艂yszcz膮cym pancerzu. Zatrzyma艂o si臋 na jej 艂onie, a paj臋cze nogi na chwil臋 wczepi艂y si臋 w bia艂e, silnie skr臋cone w艂osy, po czym zwierz臋 na nowo podj臋艂o w臋dr贸wk臋 w g贸r臋. Wspi臋艂o si臋 na wielki brzuch i zawis艂o na jednej z nagich piersi jak jaki艣 zniekszta艂cony owoc na ga艂臋zi; ruszy艂o dalej, wesz艂o na rami臋, a potem usiad艂o na szyi, poni偶ej ucha.

Umlimo zachowywa艂a spok贸j, pyka艂a wolno fajk臋, wci膮gaj膮c do p艂uc narkotyczne opary i patrzy艂a na indun贸w zaczerwienionymi oczyma, Ogromny, b艂yszcz膮cy owad wdrapa艂 si臋 na skro艅, p贸藕niej za艣 przesun膮艂 wolno na

58

艣rodek pokrytego strupami czo艂a, gdzie opad艂 do g贸ry nogami, a d艂ugi ogon wygi膮艂 si臋 nad pokrytym twardym pancerzem cia艂em.

Kobieta zacz臋艂a be艂kota膰 co艣 w jakim艣 zupe艂nie nieznanym j臋zyku, a na jej ustach pojawi艂a si臋 bia艂a piana. Skorpion siedz膮cy na jej czole poruszy艂 swoim segmentowanym odw艂okiem i z umieszczonego na ko艅cu czerwonego 偶膮d艂a wyp艂yn臋艂a kropelka jadu, kt贸ra zab艂ys艂a w przyciemnionym 艣wietle jak drogocenny kamie艅.

Umlimo zn贸w przem贸wi艂a szorstkim, ochryp艂ym g艂osem w niezrozumia艂ym dla indun贸w j臋zyku.

— Co ona powiedzia艂a? — zapyta艂 szeptem Bazo, odwracaj膮c g艂ow臋 w kierunku 偶ony. — Jakim j臋zykiem m贸wi?

— To j臋zyk wtajemniczonych — odpowiedzia艂a Tanase. — Prosi teraz duchy, 偶eby zaw艂adn臋艂y jej cia艂em.

Albinoska wolno podnios艂a r臋k臋 i zdj臋艂a skorpiona z czo艂a. Zamkn臋艂a w d艂oni jego g艂ow臋 oraz tu艂贸w, a wystaj膮cy d艂ugi ogon wi艂 si臋 w艣ciekle, ko艂ysz膮c z boku na bok. Umlimo przystawi艂a owada do piersi i pozwoli艂a mu wbi膰 sztywne 偶膮d艂o w jej r贸偶owe cia艂o. Wyraz jej twarzy nie zmieni艂 si臋 ani troch臋, a skorpion k膮sa艂 j膮 raz za razem pozostawiaj膮c ma艂e, czerwone nak艂ucia.

— On j膮 zabije! — szepn膮艂 Bazo.

— Przesta艅 — sykn臋艂a Tanase. — Ona jest inna. Jad nic jej nie zrobi, pomo偶e tylko duchom wej艣膰 do cia艂a.

Albinoska chwyci艂a skorpiona i wrzuci艂a go w p艂omienie, gdzie skurczy艂 si臋 po chwili, staj膮c si臋 ma艂膮, czarn膮 plamk膮. Nagle z gard艂a czarownicy wyrwa艂 si臋 przera藕liwy krzyk.

— Zst臋puj膮 na ni膮 duchy — szepn臋艂a Tanase.

Umlimo otworzy艂a usta, kilka b艂yszcz膮cych kropelek 艣liny potoczy艂o si臋 po brodzie. R贸偶ne g艂osy wydawa艂y si臋 walczy膰 w jej gardle, ka偶dy pr贸bowa艂 zag艂uszy膰 inne — g艂osy m臋偶czyzn, kobiet, zwierz膮t — w ko艅cu jeden zdoby艂 przewag臋, a pozosta艂e musia艂y zamilkn膮膰. By艂 to g艂os m臋偶czyzny, kt贸ry m贸wi艂 tym samym niezrozumia艂ym, mistycznym j臋zykiem, jednak Tanase przet艂umaczy艂a wszystko siedz膮cym obok niej indunom.

— Kiedy w po艂udnie s艂o艅ce zas艂oni膮 skrzyd艂a, a drzewa na wiosn臋 b臋d膮 nagie, wojownicy Matabele zaczn膮 ostrzy膰 stal swoich dzid.

Indunowie skin臋li g艂owami. Ju偶 kiedy艣 s艂yszeli t臋 przepowiedni臋, Umlimo cz臋sto si臋 powtarza艂a, w dodatku to co m贸wi艂a zawsze by艂o wieloznaczne. Us艂yszeli s艂owa, kt贸re w臋druj膮cy od wioski do wioski Bazo oraz Tanase dawno ju偶 g艂osili w艣r贸d Matabel贸w.

Prorokini chrz膮kn臋艂a i teraz wymachiwa艂a r臋kami, jakby walczy艂a z jakim艣 niewidzialnym przeciwnikiem. Jej przekrwione oczy zacz臋艂y zezowa膰 bole艣nie, a z臋by zacisn臋艂y si臋 z g艂o艣nym chrz臋stem podobnym do tego, jaki rozlega si臋, gdy pies mia偶d偶y znalezion膮 ko艣膰.

Ma艂a dziewczynka wsta艂a cicho, wysz艂a spomi臋dzy glinianych naczy艅, podesz艂a do Umlimo i obsypa艂a jej twarz szczypt膮 czerwonego proszku.

i

Przynios艂o to wyra藕n膮 ulg臋 czarownicy, kt贸rej zaci艣ni臋te szcz臋ki rozwar艂y si臋, pozwalaj膮c przem贸wi膰 nast臋pnemu g艂osowi. By艂 gard艂owy i niewyra藕ny, ledwie przypomina艂 ludzki i pos艂ugiwa艂 si臋 tym samym dziwacznym dialektem. Tanase pochyli艂a si臋, aby uchwyci膰 ka偶d膮 sylab臋, potem powt贸rzy艂a spokojnie:

— Kiedy byd艂o legnie z wykr臋conymi g艂owami i nie b臋dzie mog艂o si臋 podnie艣膰, niech wojownicy Matabele uzbroj膮 si臋 w odwag臋, poniewa偶 nadchodzi ju偶 czas zemsty.

Ta cz臋艣膰 przepowiedni r贸偶ni艂a si臋 nieco od tego, co us艂yszeli wcze艣niej. Teraz w ciszy rozwa偶ali s艂owa Umlimo, a sama prorokini upad艂a na twarz, rzucaj膮c si臋 bezw艂adnie jak pozbawiona szkieletu ryba. Albinotyczne cia艂o nieruchomia艂o powoli i wkr贸tce sprawia艂o wra偶enie martwego.

Gandang chcia艂 wsta膰, lecz Tanase powstrzyma艂a go nie znosz膮cym sprzeciwu, ostrym szeptem. Czekali. Jedynymi d藕wi臋kami, jakie rozlega艂y si臋 w jaskini, by艂y trzaskanie i szum ogniska oraz trzepotanie skrzyde艂 nietoperzy lataj膮cych wysoko pod kopu艂膮 sklepienia.

Cia艂em Umlimo szarpn膮艂 jeszcze jeden gwa艂towny spazm, kt贸ry wygi膮艂 kr臋gos艂up prorokini, ukazuj膮c jej przera偶aj膮c膮 twarz. Tym razem jednak z ust kobiety wydoby艂 si臋 mi艂y, dzieci臋cy g艂osik, a Umlimo m贸wi艂a j臋zykiem Matabel贸w, aby wszyscy mogli j膮 zrozumie膰.

— Niech burza rozpocznie si臋, kiedy bezrogie byd艂o zostanie po偶arte przez wielki krzy偶.

Opu艣ci艂a g艂ow臋, dziewczynka nakry艂a jej wyczerpane cia艂o puszystym kaross z futer szakali.

— Teraz to ju偶 koniec — powiedzia艂a Tanase. — Ju偶 nic wi臋cej nie powie.

Indunowie podnie艣li si臋 i wolno szli wzd艂u偶 ciemnego korytarza, jednak zobaczywszy przed sob膮 nik艂e 艣wiate艂ko, przyspieszyli kroku, a偶 w ko艅cu wybiegli z jaskini w tak nieprzyzwoitym po艣piechu, 偶e przez d艂u偶sz膮 chwil臋 jeden drugiemu nie m贸g艂 spojrze膰 w oczy.

Tamtej nocy, kiedy zn贸w zasiedli w setenghi na dnie doliny, Somabula powt贸rzy艂 zebranym s艂owa Umlimo, a oni kiwali g艂owami s艂uchaj膮c dw贸ch pierwszych, znajomych przepowiedni, tak jak mia艂o to miejsce ju偶 setki razy. Pr贸bowali dociec ich znaczenia, szybko jednak zgodzili si臋:

— Dowiemy si臋, gdy nadejdzie w艂a艣ciwa pora, zawsze tak si臋 dzieje. Potem Somabula powt贸rzy艂 trzeci膮 przepowiedni臋 Umlimo:

— Kiedy bezrogie byd艂o zostanie po偶arte przez wielki krzy偶.

Indunowie za偶ywali tabaki, przekazywali sobie z r膮k do r膮k naczynia z piwem i dyskutowali nad sensem wyroczni. Kiedy wszyscy zabrali ju偶 g艂os, Somabula spojrza艂 ponad ich g艂owami na Tanase, kt贸ra siedzia艂a, trzymaj膮c dziecko po4| sk贸rzan膮 peleryn膮, by chroni膰 je w ten spos贸b przed nocnym ch艂odem.

— Kobieto, jakie jest prawdziwe znaczenie tych s艂贸w? — zapyta艂. U

— Tego nie wie nawet sama Umlimo — odpowiedzia艂a Tanase. — Alq gdy nasi przodkowie po raz pierwszy zobaczyli nadje偶d偶aj膮cych z po艂udr bia艂ych ludzi, my艣leli, 偶e zwierz臋ta, na kt贸rych jechali, by艂y bezrogim byd艂em.f

— Konie? — docieka艂 Gandang.

— Mo偶e — zgodzi艂a si臋 Tanase. — Nie wolno nam jednak zapomina膰, 偶e jedno s艂owo Umlimo miewa tyle znacze艅, ile p艂awi si臋 krokodyli w rzece Limpopo.

— A czym jest krzy偶, wielki krzy偶 z przepowiedni? — zapyta艂 Bazo.

— To symbol trzyg艂owego boga bia艂ego cz艂owieka — odrzek艂 Gan-dang. — Moja najstarsza 偶ona — Juba, Go艂臋bica nosi taki znak na szyi. Da艂a go jej ta misjonarka z Khami, po tym, gdy pola艂a jej g艂ow臋 wod膮.

— Czy to mo偶liwe, 偶eby b贸g bia艂ego cz艂owieka po偶ar艂 jego konie? — pow膮tpiewa艂 Babiaan. — Powinien przecie偶 chroni膰 bia艂ych, a nie niszczy膰.

Dyskusja ci膮gn臋艂a si臋 w niesko艅czono艣膰, ognisko przygasa艂o, a ogromne sklepienie niebieskie dostojnie stawa艂o si臋 coraz ciemniejsze.

Na po艂udniu, mi臋dzy innymi cia艂ami niebieskimi, ja艣nia艂a grupa czterech gwiazd, kt贸re Matabelowie nazywali „Synami Manatassi". Wspominali kr贸low膮 Manatassi, kt贸ra udusi艂a w艂asnymi r臋kami swoich syn贸w, aby 偶aden nie m贸g艂 nigdy odebra膰 jej w艂adzy. Legenda m贸wi, 偶e dusze ch艂opc贸w 艣wiec膮 teraz na niebie, przypominaj膮c wszystkim o okrucie艅stwie ich matki.

呕aden z indun贸w nie wiedzia艂 jednak, 偶e te same gwiazdy biali ludzie nazywali Krzy偶em Po艂udnia.

Ralph Ballantyne nie mia艂 racji m贸wi膮c, 偶e kiedy on i Harry Mellow wr贸c膮 do obozu, pan Rhodes ze swoim orszakiem b臋d膮 ju偶 w drodze do Bulawayo. Wje偶d偶aj膮c przez bram臋 w palisadzie, Ralph zobaczy艂 wspania艂y pow贸z go艣cia dok艂adnie w tym samym miejscu, gdzie sta艂, gdy widzia艂 go po raz ostatni. Obok niego znajdowa艂 si臋 tuzin innych, zniszczonych od podr贸偶y pojazd贸w: wozy, dwuk贸艂ki, nawet rower, kt贸rego zdarte opony zast膮piono pasami bawolej sk贸ry.

— Pan Rhodes sprowadzi艂 ca艂y sw贸j dw贸r — wyja艣ni艂a Cathy zdenerwowanym g艂osem, kiedy oboje z m臋偶em znale藕li si臋 sami w namiocie k膮pielowym. — Urz膮dzi艂am to wszystko zbyt dobrze, on panoszy si臋 tu jak u siebie.

— Zawsze tak robi — zauwa偶y艂 Ralph filozoficznie, zdejmuj膮c z siebie cuchn膮c膮 koszul臋 i rzucaj膮c w najdalszy k膮t. — Spa艂em w tym przez pi臋膰 nocy. Trzeba j膮 b臋dzie chyba zat艂uc pa艂k膮 na 艣mier膰, zanim nada si臋 do prania.

— B膮d藕 cho膰 przez chwil臋 powa偶ny — Cathy tupn臋艂a ze z艂o艣ci. — To jest m贸j dom. Jedyny, jaki posiadam, a wiesz, co ten... Rhodes mi powiedzia艂?

— Masz wi臋cej myd艂a? — zapyta艂 Ralph, podskakuj膮c na jednej nodze i pr贸buj膮c zdj膮膰 bryczesy. — Jedna kostka mo偶e nie wystarczy膰.

— Oznajmi艂: „Pani Ballantyne, Jordan zajmie si臋 kuchni膮 podczas naszego pobytu. On wie, co mi smakuje." Co ty na to?

— Jordan to rzeczywi艣cie cholernie dobry kucharz. — Ralph wszed艂 do wanny, kucn膮艂 i a偶 sykn膮艂, kiedy jego nagie po艣ladki zetkn臋艂y si臋 z powierzchni膮 niemal wrz膮cej wody.

— Praktycznie zabroniono mi wchodzi膰 do mojej w艂asnej kuchni.

— Wskakuj! — rozkaza艂, a Cathy spojrza艂a na niego z niedowierzaniem.

— Co艣 ty powiedzia艂? — W odpowiedzi Ralph z艂apa艂 j膮 za kostki i, nie zwa偶aj膮c na protesty, wci膮gn膮艂 do wanny. Gor膮ca woda oraz mydliny chlapn臋艂y na p艂贸cienne 艣ciany namiotu. W ko艅cu pu艣ci艂 Cathy, by艂a zupe艂nie przemoczona do pasa.

— Zmoczy艂a ci si臋 sukienka — zauwa偶y艂, zadowolony z siebie — teraz nie masz wyboru, musisz j膮 zdj膮膰.

Siedzia艂a naga w cynkowanej wannie, odwr贸cona do niego plecami, z przyci膮gni臋tymi pod brod臋 kolanami i mokrymi w艂osami spi臋tymi na czubku g艂owy.

— Nawet Louise nie mog艂a d艂u偶ej znie艣膰 jego arogancji i wrogo艣ci do kobiet. Nam贸wi艂a twojego ojca, 偶eby zabra艂 j膮 do King's Lynn, wi臋c teraz sama musz臋 si臋 z nim m臋czy膰.

— Zawsze by艂a艣 odwa偶n膮 dziewczynk膮 — powiedzia艂 Ralph i pieszczotliwie pog艂adzi艂 jej g艂adkie plecy namydlon膮 flanelow膮 艣ciereczk膮.

— A teraz wszystkie lenie i paso偶yty dowiedzia艂y si臋, 偶e Rhodes jest tutaj, wi臋c 艣ci膮gaj膮 tu z ca艂ego Matabele na darmow膮 whisky.

— To bardzo hojny cz艂owiek — zgodzi艂 si臋 Ralph, delikatnie przesuwaj膮c flanel臋 po ramieniu i piersi 偶ony.

— On rozdaje twoj膮 whisky — powiedzia艂a Cathy, chwytaj膮c go za nadgarstek, zanim jeszcze 艣ciereczk膮 dotar艂a do oczywistego miejsca przeznaczenia.

— Ten to ma tupet. — Po raz pierwszy Ralph okaza艂 zainteresowanie poczynaniami Rhodesa. — B臋dziemy musieli si臋 go jak najszybciej pozby膰. W Bulawayo za butelk臋 whisky mo偶na wzi膮膰 dziesi臋膰 funt贸w. — Uda艂o si臋 mu wsun膮膰 flanel臋 jeszcze odrobin臋 ni偶ej.

— Ralph, to 艂askocze — zachichota艂a Cathy.

— Kiedy przyjad膮 twoje siostry? — Jakby nie zwraca艂 uwagi na jej protesty.

— Wys艂a艂y przodem pos艂a艅ca, powinny by膰 tutaj przed zapadni臋ciem zmroku. Ralph, oddaj mi natychmiast t臋 艣ciereczk臋!

— Przekonamy si臋, czy Rhodes jest rzeczywi艣cie taki opanowany.

— Ralph, sama potrafi臋 to zrobi膰, dzi臋kuj臋 ci serdecznie. Oddaj mi 艣ciereczk臋.

— Przekonamy si臋 r贸wnie偶, jak kochliwy jest Harry Mellow.

— Ralph, zwariowa艂e艣? Nie w wannie!

— Za jednym zamachem we藕miemy ich obu w obroty.

— Ralph, przesta艅! Przesta艅, nie w wannie!

— W ci膮gu dw贸ch godzin od przyjazdu bli藕niaczek wyrzucimy Jordana z kuchni, z Mellowa zrobimy zarz膮dc臋 Kopalni Harknessa, a Rhodesa wy艣lemy do Bulawayo.

— Ralph, kochanie, przesta艅 m贸wi膰. Nie potrafi臋 skupi膰 si臋 na dw贸ch rzeczach naraz — szepn臋艂a Cathy.

Scena przy stole w namiocie jadalnym wydawa艂a si臋 zupe艂nie nie zmieniona, jakby nikt nie poruszy艂 si臋 od wyjazdu Ralpha. Odnosi艂o si臋 wra偶enie, 偶e to nie ludzie, ale woskowe figury jak w Gabinecie Madame Tussaud. Rhodes, kt贸rego silna osobowo艣膰 zdominowa艂a wszystkich zebranych, mia艂 nawet na sobie to samo ubranie.

Zmieni艂y si臋 jedynie postacie drugoplanowe — siedz膮cy naprzeciwko sto艂u petenci. By艂a to grupka pechowych poszukiwaczy z艂ota i diament贸w oraz ubogich inicjator贸w ambitnych przedsi臋wzi臋膰, kt贸rych przyci膮gn臋艂y reputacja i fortuna Rhodesa, jak szakale i hieny zwabione do lwiej zdobyczy.

Sta艂o si臋 ju偶 zwyczajem w Matabele, 偶eby indywidualno艣膰 w艂asnej osoby zaznacza膰 ekscentrycznym nakryciem g艂owy. Dlatego te偶 Rhodes widzia艂 przed sob膮 mi臋dzy innymi szkocki czepek z pi贸rem or艂a przypi臋tym do ronda szpilk膮 z ametystem, wysok膮 czapk臋 z futra bobra ozdobion膮 zielon膮 wst膮偶k膮 i wspania艂e, haftowane meksyka艅skie sombrero. Jego w艂a艣ciciel opowiada艂 w艂a艣nie bardzo zawi艂膮 histori臋, kt贸r膮 Rhodes przerwa艂 po chwili, poniewa偶 s艂uchanie nie sprawia艂o mu tak wielkiego zadowolenia jak m贸wienie.

— Wi臋c masz ju偶 dosy膰 Afryki. Nie myl臋 si臋, prawda? Nie masz za to pieni臋dzy na powr贸t, czy tak? — zapyta艂 obcesowo.

— W艂a艣nie tak. Widzi pan, panie Rhodes, moja matka...

— Jordanie, daj temu nieszcz臋艣nikowi na bilet do domu. We藕 got贸wk臋 z mojego osobistego konta. — Lekcewa偶膮cym gestem r臋ki pozwoli艂 wdzi臋cznemu cz艂owiekowi odej艣膰 i spojrza艂 na wchodz膮cego w艂a艣nie do namiotu Ralpha.

— Harry m贸wi艂 mi, 偶e wasza wyprawa by艂a bardzo udana. Ocenia, 偶e w jednej tonie urobku znajduje si臋 trzydzie艣ci uncji z艂ota, to trzydzie艣ci razy wi臋cej ni偶 na najlepszych dzia艂kach Witwatersrandu. My艣l臋, 偶e powinni艣my otworzy膰 butelk臋 szampana. Jordanie, zosta艂o nam jeszcze troch臋 Pommery rocznik 87?

— Przynajmniej szampan nie pochodzi z mojej dostawy — wymamrota艂 cynicznie Ralph podnosz膮c kieliszek. — Za Kopalni臋 Harknessa — powt贸rzy艂 s艂owa toastu wzniesionego przez Rhodesa, wypi艂 i zwr贸ci艂 si臋 do doktora Leandera Starra Jamesona.

— O co chodzi z tymi nowymi przepisami w kopalniach? — zapyta艂. — Harry m贸wi, 偶e chcecie wprowadzi膰 ameryka艅ski system.

— A ma pan jakie艣 obiekcje? — zaatakowa艂 Jameson.

— Ten system wymy艣lili prawnicy, kt贸rzy pragn臋li zapewni膰 sobie du偶e | sta艂e dochody. Przepisy stosowane w Witwatersrandzie s膮 znacznie prostsze 1 lepiej dostosowane do panuj膮cej sytuacji. Nie wystarczy, 偶e Towarzystwo 掳grabi nas z pi臋膰dziesi臋ciu procent zysk贸w? — M贸wi膮c to Ralph zda艂 sobie spraw臋, 偶e skomplikowane ameryka艅skie przepisy b臋d膮 stanowi艂y zas艂on臋 dymn膮, za kt贸r膮 przebieg艂y Rhodes zechce poprowadzi膰 swoje nieczyste interesy.

. — Przypomnij sobie, m艂ody Ballantynie — Jameson pog艂adzi艂 w膮sy 1 Przymru偶y艂 pobo偶nie oczy. — Przypomnij sobie, do kogo nale偶y ten kraj.

Przypomnij sobie, kto poni贸s艂 koszty okupacji Maszony i sfinansowa艂 wojn臋! z Matabelami.

— Towarzystwo. — Ralph poczu艂 kolejny nap艂yw z艂o艣ci i mimowolnie zacisn膮艂 d艂onie w pi臋艣ci. — Towarzystwo, kt贸re ma w swoich r臋kach policj臋 i wymiar sprawiedliwo艣ci. A gdybym wszcz膮艂 sp贸r z Towarzystwem, kto go rozstrzygnie, chyba nie wasi s臋dziowie?

— By艂y ju偶 podobne przypadki. — G艂os Rhodesa, w przeciwie艅stwie do oczu, by艂 spokojny i ugodowy. — Brytyjskie Towarzystwo Indyjskie... Ralph nie pozwoli艂 mu doko艅czy膰.

— Rz膮d brytyjski odebra艂 w ko艅cu Indie tym piratom, Clive'owi, Hastingsowi i im podobnym, za korupcj臋 i ciemi臋偶enie tubylc贸w. Powstanie zapocz膮tkowane przez sipaj贸w to jedynie logiczny skutek ich kr贸tkowzrocznej polityki.

— Panie Ballantyne — zawsze kiedy Rhodes by艂 z艂y lub zdenerwowany, jego g艂os stawa艂 si臋 nieco piskliwy — musz臋 pana poprosi膰 o wycofanie tych uwag, s膮 obra藕liwe i historycznie nie potwierdzone.

— Wycofuj臋 wszystko. — Ralph zez艂o艣ci艂 si臋 teraz na samego siebie. Zazwyczaj by艂 na tyle opanowany, 偶e nikt nie zdo艂a艂 wyprowadzi膰 go z r贸wnowagi. Z utarczki z Rhodesem nie mog艂o wynikn膮膰 dla niego nic dobrego. U艣miechn膮艂 si臋 przyjacielsko i powiedzia艂: — Mam nadziej臋, 偶e nie b臋dziemy musieli korzysta膰 z us艂ug s膮d贸w Towarzystwa.

Rhodes odpowiedzia艂 na ten u艣miech z w艂a艣ciw膮 sobie 艂atwo艣ci膮, kiedy jednak wznosi艂 toast, w jego oczach pojawi艂 si臋 z艂owr贸偶bny b艂ysk.

— Za przynosz膮c膮 zysk kopalni臋 i owocn膮 wsp贸艂prac臋 — powiedzia艂. Tylko jedna osoba odebra艂a to jako wyzwanie.

Jordan podszed艂 do krzes艂a stoj膮cego z ty艂u namiotu, zaniepokojony. Doskonale zna艂 ich obu i obu r贸wnie gor膮co kocha艂. Ralph — jego brat sp臋dzi艂 z nim ca艂e samotne, burzliwe dzieci艅stwo, by艂 jego obro艅c膮 i pocie-szycielem w z艂ych chwilach, a w dobrych — cieszy艂 si臋 jego rado艣ciami.

Kiedy patrzy艂 teraz na niego i por贸wnywa艂 si臋 z nim, wydawa艂o mu si臋 niemo偶liwe, 偶eby bracia mogli si臋 tak r贸偶ni膰. Jordan by艂 szczup艂ym, obdarzonym wdzi臋kiem blondynem, Ralph dobrze zbudowanym, silnym brunetem; Jordan by艂 czu艂y i skromny, Ralph twardy i odwa偶ny jak sok贸艂, co zreszt膮 sugerowa艂o nadane mu przez Matabel贸w imi臋. Instynktownie Jordan przeni贸s艂 wzrok na t臋g膮 posta膰 stoj膮c膮 naprzeciwko brata, po drugiej stronie sto艂u.

Poczu艂 co艣 pot臋偶niejszego od mi艂o艣ci, jak膮艣 religijn膮 偶arliwo艣膰. Nie widzia艂 nawet zmian, jakie tych kilka kr贸tkich lat odcisn臋艂o na jego b贸stwie: ogromnej tuszy, spowodowanych niewydolno艣ci膮 kr膮偶enia sinych plam na twarzy, coraz szybciej powi臋kszaj膮cej si臋 艂ysiny i siwych w艂os贸w na skroniach. Jak kobieta, kt贸ra nie przywi膮zuje wi臋kszej wagi do wygl膮du ukochanego m臋偶czyzny, tak i Jordan potrafi艂 dostrzec to, co skrywa艂o si臋 pod oznakami cierpienia, choroby i nieub艂aganie biegn膮cych lat. Widzia艂 stalowe serce tego j cz艂owieka, 藕r贸d艂o jego ogromnej si艂y i niez艂omnej postawy.

Jordan chcia艂 krzykn膮膰, podbiec do ukochanego brata i powstrzyma膰 go od pope艂nienia straszliwego g艂upstwa. Pozna艂 ju偶, jak inni ludzie stawali si臋 wrogami Rhodesa, a p贸藕niej byli bezlito艣nie przez niego niszczeni.

Wiedzia艂 te偶, za kim si臋 opowie, je艣li taka konfrontacja b臋dzie mia艂a miejsce. Zosta艂 cz艂owiekiem Rhodesa; ponad bratersk膮 mi艂o艣ci膮 i rodzinnymi powinno艣ciami, do ko艅ca 偶ycia nim pozostanie.

Rozpaczliwie szuka艂 usprawiedliwienia, kt贸re pozwoli艂oby mu przerwa膰 napi臋cie mi臋dzy tymi najwa偶niejszymi osobami w jego 偶yciu. Pomoc nadesz艂a zza palisady — rozleg艂y si臋 krzyki s艂u偶膮cych, histeryczne szczekanie ps贸w, odg艂osy k贸艂 nadje偶d偶aj膮cych woz贸w i podniecone wrzaski kilku kobiet. Tylko Jordan obserwowa艂 twarz brata i jedynie on zauwa偶y艂 na niej chytry, 艂obuzerski wyraz.

— Wygl膮da na to, 偶e mamy wi臋cej go艣ci — powiedzia艂 Ralph.

Bli藕niaczki wesz艂y przez bram臋 w wewn臋trznej palisadzie. Jak spodziewa艂 si臋 Ralph, Yictoria pod膮偶a艂a pierwsza. Mia艂a d艂ugie, kszta艂tne nogi zarysowuj膮ce si臋 pod warstw膮 faluj膮cych, cienkich, bawe艂nianych sp贸dnic. Na przek贸r wszelkim zasadom dobrego wychowania, sz艂a boso. W jednej r臋ce nios艂a buty, a drug膮 przytrzymywa艂a Jonathana siedz膮cego okrakiem na jej biodrze i wydzieraj膮cego si臋 jak g艂odny prosiak, kt贸ry nie mo偶e znale藕膰 sutka matki.

— Yicky! Yicky, przywioz艂a艣 mi co艣?

— Ca艂usa w policzek i klapsa w ty艂ek. — Yicky za艣mia艂a si臋 i przytuli艂a ch艂opca. 艢mia艂a si臋 g艂o艣no, weso艂o i naturalnie. Mia艂a mo偶e troch臋 za du偶e usta, ale jej pi臋knie uformowane wargi by艂y czerwone i aksamitne niczym p艂atki r贸偶y, a z臋by du偶e, r贸wne i bia艂e jak porcelana. Zachwyca艂y szeroko rozstawione, zielone oczy i jedwabista, jasna sk贸ra, kt贸rej ani s艂o艅ce, ani wielkie dawki chininy nie mog艂y zeszpeci膰. Jej twarz i ramiona oplata艂y rozwiane z艂ociste w艂osy.

Przyci膮gn臋艂a uwag臋 ka偶dego z obecnych tam m臋偶czyzn, nawet pan Rhodes nie pozosta艂 oboj臋tny. Pobieg艂a jednak prosto do Ralpha, jakby nie zauwa偶y艂a nikogo innego, i zarzuci艂a mu na szyj臋 woln膮 r臋k臋. By艂a tak wysoka, 偶e wystarczy艂o, i偶 stan臋艂a na palcach i mog艂a dosi臋gn膮膰 jego ust swoimi mi臋kkimi i wilgotnymi wargami. Kiedy przycisn臋艂a gor膮ce, spr臋偶yste piersi do jego torsu, a uda do jego n贸g, po plecach przesz艂y mu ciarki. Zaskoczony, odepchn膮艂 j膮 od siebie, a jej zielone oczy jeszcze przez chwil臋 kpi艂y sobie z niego i prowokowa艂y do czego艣, czego nie m贸g艂 w pe艂ni zrozumie膰.

Potem odda艂a Jonathana Ralphowi, boso pobieg艂a na drugi koniec namiotu i rzuci艂a si臋 Jordanowi w obj臋cia.

— Najdro偶szy Jordanie, tak bardzo nam ci臋 brakowa艂o! — powiedzia艂a i zmusi艂a wystraszonego ch艂opca do weso艂ego ta艅ca wok贸艂 palisady.

Ralph zerkn膮艂 na Rhodesa, a kiedy zobaczy艂 na jego twarzy zak艂opotanie, u艣miechn膮艂 si臋 i pu艣ci艂 Jonathana, kt贸ry natychmiast pobieg艂 do Yicky, chwyci艂 j膮 kurczowo za sp贸dnic臋 i do艂膮czy艂 sw贸j piskliwy g艂os do i tak

\f,

niezno艣nego ju偶 zgie艂ku, sam natomiast poszed艂 przywita膰 si臋 z drug膮 bli藕niaczk膮.

Elizabeth okaza艂a si臋 r贸wnie wysoka jak Vicky, lecz o ciemniejszej karnacji. Jej w艂osy przybra艂y barw臋 mahoniu, a opalona sk贸ra — z艂ota jak tygrysie oczy. By艂a szczup艂a niczym tancerka, o w膮skich biodrach i ramionach, na kt贸rych opiera艂a si臋 d艂uga, 艂ab臋dzia szyja. Mia艂a mniejsze piersi ni偶 Vicky, m贸wi艂a ciszej od siostry, jej 艣miech wydawa艂 si臋 nieco bardziej gard艂owy, jednak spojrzenie i beztroski wyraz twarzy m贸wi艂y, 偶e ich w艂a艣cicielka jest 艣wiadoma swojej kobiecej mocy.

Teraz wyrwa艂a si臋 z obj臋膰 Cathy, swojej starszej siostry i podesz艂a do Ralpha.

— M贸j najdro偶szy szwagierek — powiedzia艂a. Ten spojrza艂 jej prosto w oczy i nagle przypomnia艂 sobie, 偶e mimo mniej dono艣nego g艂osu i pozornie wi臋kszej pow艣ci膮gliwo艣ci, to w艂a艣nie ona by艂a inicjatork膮 ka偶dej z pope艂nionych przez t臋 park臋 psot. Gdy si臋 lepiej przyjrza艂, zda艂 sobie spraw臋 z jej urody, mo偶e nie tak przyci膮gaj膮cej jak pi臋kno Vicky, jednak rysy twarzy i g艂臋bia z艂ocistobr膮zowych oczu Elizabeth znacznie bardziej intrygowa艂y.

Poca艂owa艂a go. Jej poca艂unek by艂 r贸wnie kr贸tki i r贸wnie nami臋tny jak obj臋cie Vicky. Odsun臋艂a si臋 i niewinnie zmru偶y艂a oczy. Ralph oderwa艂 od niej wzrok i zrezygnowany spojrza艂 na Cathy. Ci膮gle mia艂 nadziej臋, 偶e 偶ona b臋dzie wierzy艂a, i偶 unika艂 bli藕niaczek, uwa偶aj膮c je za zbyt dziecinne i niesforne.

Zdyszana i rumiana Vicky pu艣ci艂a Jonathana, po艂o偶y艂a r臋ce na biodrach 艂 zapyta艂a:

— Ralphie, czy nie masz zamiaru przedstawi膰 nas swoim go艣ciom?

— Panie Rhodes, chcia艂bym przedstawi膰 panu moje szwagierki — powiedzia艂 z satysfakcj膮 Ballantyne.

— Ach, to ten s艂awny pan Rhodes — wykrzykn臋艂a teatralnie Yicky, a w jej zielonych oczach pojawi艂y si臋 ma艂e iskierki. — To dla nas wielki zaszczyt spotka膰 tego, kt贸ry podbi艂 Matabel贸w, poniewa偶, jak mo偶e panu wiadomo, kr贸l Lobengula zosta艂 bliskim przyjacielem naszej rodziny.

— Prosz臋 wybaczy膰 mojej siostrze, panie Rhodes — Elizabeth z艂o偶y艂a g艂臋boki uk艂on i z powa偶nym wyrazem twarzy doda艂a: — Nie chcia艂a nikogo obrazi膰, ale nasi rodzice byli pierwszymi misjonarzami w Matabele, a tata po艣wi臋ci艂 偶ycie, pr贸buj膮c pom贸c Lobenguli, kiedy 艣ciga艂y go pa艅skie oddzia艂y. Moja matka... <

— M艂oda damo, doskonale mi wiadomo, kim jest pani matka —l obcesowo przerwa艂 jej Rhodes. J

— To si臋 nawet dobrze sk艂ada — Vicky wtr膮ci艂a si臋 do rozmowy. —"* Tym bardziej powinien spodoba膰 si臋 panu od niej prezent.

W艂o偶y艂a r臋k臋 do g艂臋bokiej kieszeni swojej d艂ugiej sp贸dnicy i wyj臋艂a cienk膮 ksi膮偶eczk臋. Mia艂a tekturowe ok艂adki i szorstki, matowy papier. Po艂o偶y艂a j膮 na stole przed Rhodesem, a kiedy ten przeczyta艂 tytu艂, zamkn膮艂 usta i zacisn膮艂 z臋by. Nawet Ralph przestraszy艂 si臋 troch臋. Wiedzia艂, 偶e panny

66

zrobi膮 troch臋 zamieszania, nie przypuszcza艂 jednak, 偶e spowoduj膮 wybuch ju偶 kilka minut po przyje藕dzie.

Ksi膮偶ka by艂a zatytu艂owana Kawalerzysta Hackett z Matabele, autorstwa Robyn Ballantyne, jako 偶e matka bli藕niaczek publikowa艂a pod panie艅skim nazwiskiem. W艣r贸d zebranych nie znalaz艂by si臋 chyba cz艂owiek, kt贸ry nie czyta艂 tej cienkiej ksi膮偶eczki lub przynajmniej nie s艂ysza艂 o jej tre艣ci, a gdyby Vicky rzuci艂a na st贸艂 偶yw膮 mamb臋, ich os艂upienie nie by艂oby wi臋ksze.

Ksi膮偶k臋 uznano za tak niebezpieczn膮, 偶e zwr贸ci艂o j膮 trzech szanowanych, londy艅skich wydawc贸w. W ko艅cu Robyn St. John opublikowa艂a tomik za w艂asne pieni膮dze i natychmiast sta艂 si臋 sensacj膮. W ci膮gu sze艣ciu miesi臋cy sprzedano prawie dwie艣cie tysi臋cy egzemplarzy, a recenzje ukaza艂y si臋 we wszystkich wp艂ywowych pismach zar贸wno w Anglii, jak i w koloniach.

Na pocz膮tku znajdowa艂a si臋 ciemna fotografia przedstawiaj膮ca tuzin m臋偶czyzn ubranych w mundury Towarzystwa, stoj膮cych pod roz艂o偶ystym drzewem tekowym i patrz膮cych na wisz膮ce na ga艂臋ziach cia艂a czterech p贸艂nagich Matabel贸w. Pod zdj臋ciem nie widnia艂 偶aden podpis, a twarze bia艂ych by艂y zbyt niewyra藕ne, by m贸c je rozpozna膰.

Rhodes otworzy艂 ksi膮偶k臋 i spojrza艂 na ilustracj臋.

— To matabelscy indunowie, kt贸rzy zostali ranni podczas bitwy pod Bembesi, p贸藕niej powiesili si臋, 偶eby unikn膮膰 poddania si臋 naszym si艂om — powiedzia艂 mrukliwie. — To nie s膮 ofiary jakiej艣 okropnej zbrodni, jak sugeruje ten szmat艂awy stek bzdur,

Zamkn膮艂 ksi膮偶k臋 z trzaskiem, Elizabeth za艣 wykrzykn臋艂a s艂odko:

— Och, panie Rhodes, mama b臋dzie bardzo rozczarowana, kiedy si臋 dowie, 偶e nie podoba艂a si臋 panu jej historyjka.

Opisywa艂a przygody fikcyjnej postaci — kawalerzysty Hacketta, jego udzia艂 w rzezi Matabel贸w, po艣cigu za uciekinierami, paleniu kraal贸w, rozkradaniu stad Lobenguli i gwa艂ceniu matabelskich dziewcz膮t. Potem kawalerzysta Hackett sp臋dza samotn膮 noc na wzg贸rzu, a kiedy skulony siedzi przy ognisku, podchodzi do niego tajemniczy bia艂y cz艂owiek i siada obok. Hackett zauwa偶a:

— Widz臋, 偶e ty te偶 by艂e艣 na wojnie. — Pochyla si臋 i przygl膮da stopom nieznajomego. — Na Boga! Obie! I to na wylot, nie藕le ci臋 urz膮dzili. M臋偶czyzna odpowiada:

— To sta艂o si臋 bardzo dawno temu. — Czytelnik nie ma ju偶 w膮tpliwo艣ci, kim jest 贸w nieznajomy, szczeg贸lnie przeczytawszy opis jego pi臋knych, szlachetnych rys贸w i wszystko widz膮cych, zielonych oczu. Nagle przybysz wydaje m艂odemu Hackettowi polecenie.

— Zawie藕 wiadomo艣膰 do Anglii. Jed藕 i zapytaj ten wielki nar贸d: „Gdzie jest miecz, kt贸ry wam powierzono, a za pomoc膮 kt贸rego mieli艣cie wymierza膰 sprawiedliwo艣膰 i rozdziela膰 szcz臋艣cie? Jak to si臋 sta艂o, 偶e oddali艣cie go w r臋ce ludzi, szukaj膮cych z艂ota, kt贸rych jedynym pragnieniem jest zdobycie bogactwa i kt贸rzy traktuj膮 dusze oraz cia艂a innych jak pionki w grze; ludzi, kt贸rzy przemienili miecz wielkiego narodu w narz臋dzie do wykopywania z艂ota."

Nic wi臋c dziwnego, 偶e Rhodes cisn膮艂 ksi膮偶k臋 na bok i wytar艂 r臋k臋 o klap臋 wymi臋toszonej marynarki.

— Och, panie Rhodes — powiedzia艂a Vicky z anielsk膮 twarzyczk膮 i szeroko otwartymi oczami. — Musi pan przynajmniej pozna膰 dedykacj臋. — Podnios艂a odrzucony tomik, otworzy艂a na stronie tytu艂owej i przeczyta艂a g艂o艣no: „Dla Cecila Johna Rhodesa, bez kt贸rego wysi艂k贸w ta ksi膮偶ka nie mog艂aby powsta膰."

Rhodes podni贸s艂 si臋 z godno艣ci膮.

— Ralph — powiedzia艂 cicho. — Bardzo dzi臋kuj臋 za go艣cin臋. Doktor Jim i ja musimy uda膰 si臋 w dalsz膮 drog臋 do Bulawayo. I tak sp臋dzili艣my tu ju偶 zbyt du偶o czasu. — Potem spojrza艂 na Jordana. — Mu艂y zd膮偶y艂y ju偶 dobrze wypocz膮膰. Czy dzi艣 w nocy za艣wieci ksi臋偶yc?

— Tak, bardzo jasno — odpowiedzia艂 us艂u偶nie Jordan — nie ma chmur, wi臋c droga b臋dzie dobrze o艣wietlona.

— Mo偶emy wyruszy膰 przed wieczorem?

To by艂o polecenie, wi臋c Rhodes nie czeka艂 na odpowied藕, tylko odszed艂 w kierunku swojego namiotu, a za nim, sztywnym krokiem, pod膮偶y艂 doktor. Jak tylko ci dwaj wyszli przez bram臋 w palisadzie, bli藕niaczki wybuchn臋艂y weso艂ym, dono艣nym 艣miechem.

— Mama by艂aby z ciebie dumna, Yictorio Izabelo...

— A ja nie. — G艂os Jordana przerwa艂 ich weso艂o艣膰. Ch艂opak zblad艂 i a偶 dr偶a艂 ze z艂o艣ci. — Jeste艣cie 藕le wychowane i g艂upie.

— Jordanie — j臋kn臋艂a Yicky i chwyci艂a go za r臋k臋. — Nie gniewaj si臋. Tak bardzo ci臋 kochamy.

— To prawda. Obie bardzo ci臋 kochamy. — Elizabeth wzi臋艂a go za drug膮 r臋k臋, lecz on gwa艂townie wyszarpn膮艂 obie d艂onie.

— Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, w jak niebezpieczn膮 gr臋 si臋 wpl膮ta艂y艣cie. — Odszed艂 od nich zamaszystym krokiem, lecz zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 przed Ralphem. — Ty r贸wnie偶, Ralph. — Potem jednak u艣miechn膮艂 si臋 blado, po艂o偶y艂 r臋k臋 na jego ramieniu i doda艂: — B膮d藕 ostro偶ny... ze wzgl臋du na mnie, je艣li nawet nie na siebie samego. — Po czym, jak jego pan, wyszed艂 przez bram臋 w palisadzie.

Ralph wyci膮gn膮艂 z艂oty zegarek my艣liwski z wewn臋trznej kieszeni kamizelki i ostentacyjnie sprawdzi艂 godzin臋.

— No, no — oznajmi艂 bli藕niaczkom — wyp艂oszenie nieproszonych go艣ci z obozu zabra艂o wam szesna艣cie minut. To musi by膰 chyba nawet dla was rekord. — W艂o偶y艂 zegarek do kieszeni, podszed艂 do Cathy i j膮 obj膮艂. — Katie, moja najdro偶sza, znowu mo偶esz poczu膰 si臋 jak w domu. Nie ma ju偶 nikogo obcego.

— Prawie nikogo — odezwa艂 si臋 Harry Mellow wstaj膮c z k艂ody, na kt贸rej siedzia艂 nie zauwa偶ony a偶 do tej pory, i zdejmuj膮c kapelusz. Zaskoczone bli藕niaczki popatrzy艂y na niego przez chwil臋, po czym wymieni艂y wyra偶aj膮ce ca艂kowit膮 aprobat臋 spojrzenia. Nagle zasz艂a w nich ogromna przemiana: Liza wyg艂adzi艂a sp贸dnic臋, Yicky odgarn臋艂a z twarzy

68

g臋ste w艂osy, miny obu sta艂y si臋 powa偶ne, a spos贸b zachowania bardzo wytworny.

— Czy m贸g艂by艣 przedstawi膰 nam tego m艂odego d偶entelmena, kuzynie Ralphie — powiedzia艂a Vicky w spos贸b tak dystyngowany, i偶 Ralph musia艂 spojrze膰 na ni膮, by upewni膰 si臋, 偶e rzek艂a to ta sama dziewczyna.

Kiedy ci膮gni臋ty przez mu艂y w贸z wyjecha艂 przez bram臋 w zewn臋trznej palisadzie, jeden cz艂onek 艣wity Rhodesa pozosta艂 w obozie.

— Co przekaza艂e艣 panu Rhodesowi? — zapyta艂a Cathy, kiedy stali obj臋ci, patrz膮c na w贸z jad膮cy po drodze o艣wietlonej srebrzystym 艣wiat艂em ksi臋偶yca.

— 呕e potrzebuj臋 Harry'ego jeszcze przez kilka dni, bo chcia艂bym, 偶eby mi pom贸g艂 sporz膮dzi膰 plan zagospodarowania kopalni. — Ralph zapali艂 cygaro i oboje z 偶on膮 ruszyli na spacer wok贸艂 obozu, co by艂o ich ma艂ym, codziennym rytua艂em. M贸wili wtedy o wydarzeniach mijaj膮cego dnia i dyskutowali o tym, co przyniesie nast臋pny.

— A czy to prawda? — zapyta艂a Cathy.

— Tylko cz臋艣ciowo — przyzna艂. — B臋dzie mi potrzebny d艂u偶ej ni偶 przez kilka dni — jakie艣 dziesi臋膰, dwadzie艣cia lat.

— Je艣li ci si臋 uda, do艂膮czysz do grona nielicznych, kt贸rzy przechytrzyli Rhodesa, a jemu to si臋 na pewno nie spodoba. Ralph zatrzyma艂 si臋 i powiedzia艂:

— Pos艂uchaj!

Z obozu dociera艂 do nich pomara艅czowy blask ogniska i d藕wi臋ki band偶o, na kt贸rym kto艣 gra艂 z tak ogromnym kunsztem, 偶e wydobywaj膮ca si臋 z instrumentu melodia brzmia艂a jak 艣piew jakiego艣 egzotycznego ptaka. Muzyka poszybowa艂a wysoko, a potem opad艂a gwa艂townie. Przez kilka sekund w powietrzu wibrowa艂a zupe艂na cisza, zanim zawstydzone cykady niepewnie podj臋艂y przerwany koncert. Potem rozleg艂y si臋 oklaski i radosne krzyki bli藕niaczek.

— Ten tw贸j Harry Mellow kryje w sobie niejeden talent.

— A najwa偶niejszym z nich jest ten, 偶e potrafi dostrzec z艂oty z膮b w u艣miechu faceta stoj膮cego na drugim ko艅cu boiska do gry w polo. Niemniej jednak nie mam w膮tpliwo艣ci, 偶e twoim siostrom bardziej spodobaj膮 si臋 inne jego zalety.

— Chyba powinnam po艂o偶y膰 je do 艂贸偶ek — powiedzia艂a Cathy.

— Nie b膮d藕 z艂膮, starsz膮 siostr膮 — zgani艂 j膮 Ralph. Zn贸w us艂yszeli muzyk臋, Harry Mellow 艣piewa艂 barytonem, bli藕niaczki szybko podchwyci艂y refren piosenki i pomaga艂y soli艣cie swoimi czystymi g艂osikami.

— Zostaw te biedactwa, w domu niczego im nie wolno.

— Ale to m贸j obowi膮zek — zaprotestowa艂a Cathy, sama jednak nie by艂a o tym w pe艂ni przekonana.

— Je艣li chodzi ci tylko o obowi膮zki — Ralph za艣mia艂 si臋 — to musz臋 ci przypomnie膰, kobieto, 偶e masz znacznie pilniejszy do wykonania!

Ralph wyci膮gn膮艂 si臋 wygodnie na 艂贸偶ku i obserwowa艂, jak Cathy szykuje

si臋 do p贸j艣cia spa膰. D艂ugo trwa艂o, zanim zapomnia艂a o zasadach wpajanych przez rodzic贸w-misjonarzy i pozwoli艂a mu patrze膰 na swoje cia艂o. Teraz ju偶 sprawia艂o jej to przyjemno艣膰. Przeparadowa艂a przed nim prowokacyjnie, a Ralph u艣miechn膮艂 si臋, zgasi艂 cygaro, i wyci膮gn膮艂 w kierunku 偶ony obie r臋ce.

— Chod藕 do mnie, Katie! — powiedzia艂, ona jednak odsun臋艂a si臋 zalotnie.

— Wiesz, czego chc臋?

— Nie, ale wiem, czego ja pragn臋.

— Chc臋 mie膰 dom.

— Przecie偶 masz dom.

— Murowany, z dachem pokrytym strzech膮 i prawdziwym ogrodem.

— Masz ogr贸d, najpi臋kniejszy na 艣wiecie, ci膮gnie si臋 od Limpopo a偶 do Zambezi.

— Ogr贸d pe艂en r贸偶 i geranium. — Podesz艂a do 艂贸偶ka i podnios艂a r贸g ko艂dry. — Wybudujesz mi dom, Ralph?

— Tak.

— Kiedy?

— Jak tylko sko艅czymy budow臋 tor贸w kolejowych.

Westchn臋艂a cicho. To samo obiecywa艂, jeszcze przed narodzeniem Jonathana, kiedy ci膮gn臋li lini臋 telegraficzn膮. Nie przypomina艂a mu jednak o tym, tylko w艣lizgn臋艂a si臋 pod ko艂dr臋, a jego mocne ramiona sta艂y si臋 na chwil臋 jej domem.

Wiosn膮 1896 roku, na brzegach jeziora znajduj膮cego si臋 w pobli偶u po艂udniowego ko艅ca Wielkiego Ryftu — pot臋偶nego uskoku geologicznego, kt贸ry rozci膮艂 tarcz臋 kontynentu afryka艅skiego jak uderzenie topora, mia艂o miejsce dziwne zjawisko.

Z jaj schistocera gregaria -— pustynnej szara艅czy, zagrzebanych w ziemi wok贸艂 jeziora, wyl臋g艂y si臋 ogromne ilo艣ci bezskrzyd艂ych poczwarek. Jaja zosta艂y z艂o偶one w wyj膮tkowo sprzyjaj膮cych warunkach. Nietypowe dla tej pory roku wiatry przygna艂y wielki r贸j owad贸w nad brzegi jeziora bujnie poro艣ni臋te papirusem. Tak ogromna ilo艣膰 pokarmu zwi臋kszy艂a tylko ich p艂odno艣膰. Kiedy nadszed艂 czas sk艂adania jaj, kolejny silny podmuch wichru przerzuci艂 szara艅cz臋 na teren pokryty such膮, lu藕n膮 ziemi膮 o odpowiedniej kwasowo艣ci, dzi臋ki kt贸rej jajeczka by艂y chronione przed grzybem, a umiarkowana wilgotno艣膰 — spowodowana blisko艣ci膮 jeziora — zapewni艂a elastyczno艣膰 skorupek i pomog艂a larwom wydosta膰 si臋 na zewn膮trz.

Zazwyczaj gin臋艂o do dziewi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu procent larw, w tym roku jednak z ziemi wydosta艂 si臋 taki ogrom poczwarek, i偶 nie mog艂a ich na sobie pomie艣ci膰. Mimo 偶e teren wyl臋gu zajmowa艂 kilkadziesi膮t kilometr贸w kwadratowych, owady chodzi艂y po sobie, a powierzchnia pustyni wygl膮da艂a jak jeden, monstrualnie wielki i przera偶aj膮cy organizm.

Trwaj膮ce ci膮gle pobudzenie spowodowane przez nieustanny kontakt z innymi poczwarkami wywo艂a艂o dziwne zmiany u tej ogromnej masy

70

insekt贸w. Ich kolor zmieni艂 si臋 z szarobr膮zowego na pomara艅czowoczarny. Nast膮pi艂o przyspieszenie metabolizmu, wskutek czego larwy zrobi艂y si臋 hiperaktywne i bardzo nerwowe. Odn贸偶a stawa艂y si臋 coraz d艂u偶sze i silniejsze, stadny instynkt za艣 coraz pot臋偶niejszy. Kiedy po raz ostatni wylinia艂y, a ich skrzyd艂a wysch艂y, aura zn贸w okaza艂a si臋 艂askawa. Wiatr rozwia艂 chmury, promienie pal膮cego s艂o艅ca zamieni艂y dolin臋 w piec, a ca艂y r贸j spontanicznie wzbi艂 si臋 w powietrze.

Podczas pierwszego lotu pomog艂a im wysoka temperatura ich cia艂, kt贸r膮 dodatkowo podnios艂a praca skrzyde艂. Zatrzyma艂 je dopiero wieczorny ch艂贸d, owady obsiad艂y ga艂臋zie drzew, 艂ami膮c swoim ci臋偶arem niekt贸re. Przez ca艂膮 noc posila艂y si臋 偶ar艂ocznie, a rano upa艂 kaza艂 im lecie膰 dalej. Drzewa, kt贸re zostawia艂y za sob膮, by艂y zupe艂nie ogo艂ocone z delikatnych, wiosennych li艣ci. Kiedy insekty przelatywa艂y, ich skrzyd艂a przys艂ania艂y s艂o艅ce i przykrywa艂y ziemi臋 czarnym cieniem.

Zmierza艂y na po艂udnie, dop贸ki srebrzysta wst臋ga rzeki Zambezi nie zamigota艂a niepewnie w rzucanym przez nie cieniu.

S艂o艅ce nielito艣ciwie pali艂o pobielone 艣ciany misji Khami. Dom, otoczony szerokimi, ocienionymi werandami i pokryty ciemn膮 strzech膮, by艂 oddalony troch臋 od ko艣cio艂a i innych budynk贸w, jednak wszystkie przycupn臋艂y u podn贸偶a poro艣ni臋tych lasem wzg贸rz i wygl膮da艂y jak kurczaki kryj膮ce si臋 pod kur膮, gdy na niebie kr膮偶y jastrz膮b.

Ogr贸d rozci膮ga艂 si臋 od schod贸w domu a偶 do ma艂ego strumyka. Przy domu ros艂y r贸偶e, poinsecje i floksy, klomby kwiat贸w tworzy艂y kolorowe plamy na tle pokrytej such膮, br膮zow膮 traw膮 r贸wniny; bli偶ej strumyka natomiast znajdowa艂y si臋 pola kukurydzy, kt贸rymi zajmowali si臋 pacjenci szpitala przy misji. Ju偶 wkr贸tce na czubkach zielonych 艂odyg powinny zacz膮膰 zawi膮zywa膰 si臋 kolby. Mi臋dzy rz臋dami kukurydzy ziemi臋 przykrywa艂y wielkie li艣cie dy艅. Te pola musia艂y wy偶ywi膰 setki g艂odnych os贸b: rodzin臋, s艂u偶膮cych, chorych i nawr贸conych, 艣ci膮gaj膮cych z ca艂ego Matabele do tej male艅kiej oazy nadziei i pomocy.

Wszyscy siedzieli na werandzie przy ci臋偶kim, r臋cznie heblowanym stole. Jedli lunch sk艂adaj膮cy si臋 z gor膮cego chleba kukurydzianego upieczonego w li艣ciach i maas — ch艂odnego, g臋stego kwa艣nego mleka, kt贸rym nape艂niono stoj膮cy po艣rodku sto艂u kamienny dzbanek. Zdaniem bh'藕niaczek, modlitwa dzi臋kczynna by艂a stanowczo za d艂uga w por贸wnaniu z tak skromnym posi艂kiem. Yicky zacz臋艂a si臋 niespokojnie kr臋ci膰 na krze艣le, a Elizabeth westchn臋艂a, jednak na tyle cicho, 偶eby swoim zachowaniem nie wzbudzi膰 gniewu matki.

Doktor Robyn St. John, po 艣mierci poprzedniego m臋偶a najwa偶niejsza osoba w misji, z szacunkiem podzi臋kowa艂a Wszechmog膮cemu za hojne dary, po czym wspomnia艂a, 偶e odrobina deszczu pomog艂aby zapyli膰 tworz膮ce si臋 w艂a艣nie kolby kukurydzy, zapewniaj膮c w ten spos贸b lepsze plony. Robyn

mia艂a zamkni臋te oczy i spokojny wyraz twarzy. Jej cera by艂a prawie tak samo g艂adka jak cera Yictorii, a na ciemnych w艂osach widnia艂y takie same naturalne rdzawe pasemka jak na w艂osach Elizabeth. Wiek matki zdradza艂y tylko delikatne srebrne niteczki na skroniach.

— Dobry Bo偶e — powiedzia艂a — w Swojej m膮dro艣ci pozwoli艂e艣 naszej najlepszej krowie — Maselniczce straci膰 mleko. Poddajemy si臋 Twojej woli, kt贸ra jednak przewy偶sza nasze zrozumienie. Je艣li jednak ta misja ma dalej istnie膰 i s艂awi膰 Ciebie, b臋dziemy potrzebowali mleka. — Robyn zrobi艂a przerw臋, aby s艂owa wybrzmia艂y do ko艅ca.

— Amen! — rzek艂a Juba siedz膮ca po przeciwleg艂ej stronie sto艂u.

Od kiedy nawr贸ci艂a si臋 na wiar臋 chrze艣cija艅sk膮, zacz臋艂a przykrywa膰 swoje czarne piersi wielko艣ci dorodnych arbuz贸w, zapinan膮 m臋sk膮 kamizelk膮. Na szyi, mi臋dzy koralami z pokruszonych skorupek strusich jaj i kolorowych ceramicznych paciork贸w, wisia艂 z艂oty krzy偶yk na delikatnym 艂a艅cuszku. Poza tym by艂a ubrana w tradycyjne szaty matabelskiej matrony.

Robyn otworzy艂a oczy i u艣miechn臋艂a si臋 do niej. Przyja藕ni艂y si臋 ju偶 od wielu lat — odk膮d Robyn wyrwa艂a j膮 z r膮k handlarzy niewolnikami na Kanale Mozambickim, d艂ugo zanim przysz艂y na 艣wiat dzieci, kiedy obie by艂y m艂ode i niezam臋偶ne. Jednak dopiero kilka dni przed mia偶d偶膮cym zwyci臋stwem wojsk Towarzystwa, kr贸l Lobengula pozwoli艂 Jubie na przyj臋cie wiary chrze艣cija艅skiej.

Juba, Go艂臋bica — jak偶e bardzo zmieni艂a si臋 od tamtych niepami臋tnych czas贸w. Teraz nale偶a艂a do najstarszych 偶on Gandanga, jednego z wielkich indun贸w matabelskiego narodu, brata samego w艂adcy. Urodzi艂a mu dwana艣cioro dzieci, z kt贸rych najstarszym by艂 Bazo, Top贸r. Czworo m艂odszych zgin臋艂o w bitwie nad Shangani, a gdy tylko ta okrutna wojna dobieg艂a ko艅ca, Juba wr贸ci艂a do misji Khami i Robyn.

U艣miechn臋艂a si臋 do przyjaci贸艂ki. Jej twarz przypomina艂a czarny ksi臋偶yc w pe艂ni, a l艣ni膮ca sk贸ra ciasno opina艂a grube warstwy t艂uszczu. Kiedy si臋 roze艣mia艂a, pokaza艂a idealnie bia艂e z臋by, a w oczach pojawi艂 si臋 inteligentny b艂ysk. Na kolanach, w obj臋ciach swoich ramion, masywnych jak uda m臋偶czyzny, trzyma艂a jedynego syna Robyn St. John.

Robert nie sko艅czy艂 jeszcze nawet dw贸ch lat. By艂 w膮t艂ym dzieckiem, nie odziedziczy艂 po ojcu grubych ko艣ci, mia艂 za to jego dziwne oczy z na-krapianymi na 偶贸艂to t臋cz贸wkami. Od regularnie przyjmowanych dawek chininy jego sk贸ra nabra艂a ziemistej barwy. Podobnie jak w przypadku wi臋kszo艣ci dzieci, kt贸re urodzi艂y kobiety zbli偶aj膮ce si臋 do klimakterium, by艂a w nim jaka艣 osobliwa powaga. Obserwowa艂 twarz matki, jakby rozumia艂 ka偶de wypowiadane przez ni膮 s艂owo.

Robyn zn贸w zamkn臋艂a oczy, a bli藕niaczki o偶ywione nadziej膮 na ostateczne „amen", spojrza艂y na siebie i zrezygnowane westchn臋艂y ci臋偶ko.

— Dobry Bo偶e, Ty wiesz o wielkim eksperymencie, kt贸remu jeszcze przed ko艅cem tego dnia podda si臋 Twoja s艂u偶ebnica. Jeste艣my pewni Twego zrozumienia i opieki podczas nadchodz膮cych niebezpiecznych dni.

T)

Juba zna艂a angielski na tyle dobrze, by zrozumie膰, o czym m贸wi艂a Robyn. U艣miech znik艂 z jej twarzy. Nawet bli藕niaczki by艂y tak zaniepokojone i smutne, 偶e gdy matka wypowiedzia艂a d艂ugo oczekiwane „amen", 偶adna nie si臋gn臋艂a po chleb ani mleko.

— Yictoria, Elizabeth, mo偶ecie ju偶 zaczyna膰 — Robyn musia艂a namawia膰 je do jedzenia. Dziewczynki 偶u艂y pos臋pnie drobne k臋sy.

— Dlaczego nie powiedzia艂a艣 nam wcze艣niej, 偶e chcesz to zrobi膰 dzisiaj? — odezwa艂a si臋 w ko艅cu Yicky.

— Ta m艂oda dziewczyna z kraalu Zamy to doskona艂y przypadek, godzin臋 temu dosta艂a dreszczy. Przypuszczam, 偶e jeszcze przed zmierzchem gor膮czka osi膮gnie maksimum.

— Prosz臋, mamo. — Elizabeth podbieg艂a, ukl臋kn臋艂a obok matki i obj臋艂a j膮 w talii. By艂a przera偶ona. — Prosz臋, nie r贸b tego.

— Nie b膮d藕 niem膮dra, Elizabeth — powiedzia艂a zdecydowanym tonem Robyn. — Wr贸膰 na miejsce i doko艅cz jedzenie.

— Lizzie ma racj臋. — W zielonych oczach Vicky zakr臋ci艂y si臋 艂zy. — Nie r贸b tego, mamo. To takie niebezpieczne, takie okropne.

Wyraz twarzy Robyn z艂agodnia艂 troch臋, po艂o偶y艂a w膮sk膮 lecz siln膮, br膮zow膮 r臋k臋 na g艂owie Elizabeth i rzek艂a:

— Czasami musimy czyni膰 rzeczy, kt贸re nas przera偶aj膮. W ten spos贸b B贸g sprawdza nasz膮 si艂臋 i wiar臋. — Odsun臋艂a b艂yszcz膮ce, ciemne w艂osy z czo艂a c贸rki. — Tw贸j dziadek, Fuller Ballantyne...

— Dziadek by艂 pomylony — przerwa艂a jej Vicky. — To by艂 wariat. Robyn potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

— Fuller Ballantyne sta艂 si臋 wielkim cz艂owiekiem, wizjonerem, kt贸rego odwaga nie mia艂a granic. Tylko mali, nikczemni ludzie nazywaj膮 takich ludzi wariatami. Nie wierzyli mu, nie wierz膮 i mnie, ale podobnie jak on udowodni臋, 偶e mam racj臋 — rzek艂a nieugi臋cie.

Rok wcze艣niej Robyn jako wy偶szy inspektor medyczny misji Khami przed艂o偶y艂a Brytyjskiemu Stowarzyszeniu Medycznemu prac臋 naukow膮, w kt贸rej zawar艂a wyniki dwudziestoletnich bada艅 nad tropikaln膮 malari膮.

Na pocz膮tku rozprawy wyrazi艂a g艂臋bokie uznanie dla pracy Charlesa Louisa Alphonsa Laverana, kt贸remu uda艂o si臋 pod mikroskopem wyodr臋bni膰 paso偶ytniczego pierwotniaka wywo艂uj膮cego malari臋. Potem zasugerowa艂a, 偶e pojawiaj膮ce si臋 naprzemiennie uczucie zimna i gor膮czka s膮 zwi膮zane z rozmna偶aniem si臋 zarod藕c贸w w krwi chorego.

Czcigodni cz艂onkowie Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego doskonale zdawali sobie spraw臋, i偶 maj膮 do czynienia z osob膮 znan膮 z radykalnych pogl膮d贸w. Nigdy nie zapomnieli r贸wnie偶, 偶e aby dosta膰 si臋 do szko艂y medycznej i otrzyma膰 dyplom, Robyn przebra艂a si臋 za ch艂opaka, bezczeszcz膮c w ten spos贸b „艣cis艂y rezerwat m臋sko艣ci". Pami臋tali skandal, jaki wybuch艂, kiedy w艂adze uczelni postanowi艂y, co by艂o przecie偶 uzasadnione, odebra膰 jej tytu艂. Utkwi艂a im r贸wnie偶 w pami臋ci ca艂a seria bardzo popularnych ksi膮偶ek, w tym najbardziej kontrowersyjna — Ka-

walerzysta Hackett z Matabele, ostry atak na Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie, w kt贸re Stowarzyszenie Medyczne zainwestowa艂o du偶膮 cz臋艣膰 swoich funduszy.

Oczywi艣cie szanownym cz艂onkom tego dostojnego cia艂a obce by艂y tak niskie uczucia jak zazdro艣膰 czy z艂o艣liwo艣膰. 呕aden z nich nie patrzy艂 zawistnym okiem na jej honoraria za ksi膮偶ki, a kiedy g艂oszone przez Robyn teorie dotycz膮ce chor贸b tropikalnych, poparte przez jej przyjaciela — redaktora naczelnego „Evening Standard" — Oliviera Wicksa, okaza艂y si臋 prawdziwe, wielkodusznie wycofali poprzednie zarzuty. Jednak偶e, gdy doktor Robyn St. John, wcze艣niej Codrington, z domu Ballantyne, wpada艂a w pu艂apk臋 w艂asnych przypuszcze艅, cz艂onk贸w Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego zabrak艂o w艣r贸d tych, kt贸rzy przychodzili jej z pomoc膮.

Po przeczytaniu pierwszej strony pracy Robyn na temat tropikalnej malarii byli tylko lekko zaniepokojeni. Teoria o powi膮zaniu cyklu rozwojowego zarod藕ca ze zmianami temperatury cia艂a chorego mog艂a jedynie doda膰 blasku reputacji autorki. P贸藕niej, z coraz bardziej rosn膮cym zadowoleniem, zdali sobie spraw臋, 偶e po raz kolejny Robyn mog艂a narazi膰 siebie i swoje dobre imi臋. Odk膮d Hipokrates, w pi膮tym wieku przed nasz膮 er膮, opisa艂 t臋 chorob臋, wiadomo by艂o, 偶e malari臋 powoduje wilgotne, cuchn膮ce powietrze wyst臋puj膮ce na bagnistych terenach. Robyn St. John sugerowa艂a, 偶e to rozumowanie b艂臋dne, gdy偶 choroba rozprzestrzenia si臋 przez kontakt zaka偶onej krwi z krwi膮 osoby zdrowej. Nast臋pnie w rozprawie postulowa艂a, i偶 roznosicielami zarazk贸w s膮 komary, kt贸rym najbardziej odpowiadaj膮 bagna i podmok艂e rejony, a tam z kolei najcz臋艣ciej notuje si臋 chorob臋. Jako dow贸d Robyn przedstawi艂a wyniki bada艅 mikroskopowych zawarto艣ci 偶o艂膮dka insekt贸w, gdzie znalaz艂a wywo艂uj膮cego malari臋 paso偶yta.

Cz艂onkowie Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego nie mogli powstrzyma膰 si臋 od szydzenia z jej teorii.

Doktor St. John nie powinna pozwala膰 swoim sk艂onno艣ciom do mro偶膮cych krew w 偶y艂ach opowiada艅 wkracza膰 na 艣wi臋ty teren nauk medycznych — pisa艂 jeden z bardziej 偶yczliwych krytyk贸w. — Nie istniej膮 偶adne dowody, 偶e jakakolwiek choroba mo偶e by膰 przenoszona przez krew, a uznanie komar贸w za roznosicieli zarazk贸w przypomina wiar臋 w wampiry i wilkolaki.

— Z waszego dziadka te偶 sobie kpili. — Robyn podnios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na c贸rki, na jej twarzy by艂o wida膰 si艂臋 i determinacja. — Kiedy wykaza艂 b艂臋dno艣膰 przekonania, 偶e 偶贸艂ta febra jest chorob膮 zaka藕n膮, kazano mu dostarczy膰 dowody.

Bli藕niaczki s艂ysza艂y o wyczynie dziadka ju偶 tuzin razy, a samo oczekiwanie na kolejn膮 relacj臋 wywo艂a艂o u nich md艂o艣ci.

— Poszed艂 do szpitala, w kt贸rym zebrali si臋 ci wybitni lekarze. Wzni贸s艂 toast kryszta艂ow膮 szklank膮 pe艂n膮 wymiocin pacjenta, umieraj膮cego na t臋 chorob臋, potem wypi艂 zawarto艣膰 naczynia na oczach wszystkich — opowiada艂a Robyn.

dYicky zakry艂a usta, a Elizabeth czkn臋艂a cicho i zrobi艂a si臋 trupio blada.

— Wasz dziadek by艂 odwa偶nym cz艂owiekiem, a ja jestem jego c贸rk膮 — powiedzia艂a Robyn. — Doko艅czcie teraz lunch, a po po艂udniu oczekuj臋 waszej pomocy.

Za ko艣cio艂em znajdowa艂 si臋 oddzia艂 szpitalny, kt贸ry Robyn wybudowa艂a po 艣mierci pierwszego m臋偶a. Konstrukcja przypomina艂a bardziej magazyn z niskimi, si臋gaj膮cymi pasa 艣cianami. Pokryty s艂om膮 dach opiera艂 si臋 na drewnianych palach. Kiedy by艂o gor膮co, wiatr przyjemnie ch艂odzi艂 wn臋trze, a gdy pada艂o lub robi艂o si臋 zimno, opuszczano zwisaj膮ce z dachu maty i w ten spos贸b uszczelniano ca艂膮 budowl臋.

Maty do spania le偶a艂y w rz臋dach na glinianej pod艂odze. Nikt nie stara艂 si臋 rozdziela膰 rodzin, dlatego te偶 wsp贸艂ma艂偶onkowie i dzieci mieszkali z chorymi i cierpi膮cymi. Robyn dosz艂a do wniosku, 偶e lepiej zamieni膰 oddzia艂 w t臋tni膮c膮 偶yciem ma艂膮 spo艂eczno艣膰, ni偶 pozwoli膰 pacjentom usycha膰 z t臋sknoty za bliskimi. Ten uk艂ad okaza艂 si臋 jednak tak dobry, a jedzenie na tyle smaczne, 偶e cz臋sto trudno by艂o przekona膰 wyleczonych do opuszczenia szpitala. Robyn wpad艂a w ko艅cu na pomys艂, aby wysy艂a膰 ozdrowie艅c贸w i ich rodziny do pracy na polach lub przy budowie nowych oddzia艂贸w. Ten podst臋p pozwoli艂 zredukowa膰 liczb臋 mieszka艅c贸w misji do rozmiar贸w, nad kt贸rymi mo偶na ju偶 by艂o zapanowa膰.

Laboratorium znajdowa艂o si臋 mi臋dzy ko艣cio艂em i oddzia艂em — male艅ka rotunda wzniesiona z wysuszonej na s艂o艅cu ceg艂y i wyposa偶ona w jedno okno. Ca艂e wn臋trze otacza艂y p贸艂ki i sto艂y. Na najbardziej eksponowanym miejscu sta艂 mikroskop, kupiony dzi臋ki honorarium za Kawalerzyst臋 Hacketta z Matabele, a obok le偶a艂 dziennik — gruby, oprawiony w sk贸r臋 zeszyt, w kt贸rym Robyn zapisywa艂a wszystkie obserwacje.

Przypadek: Bia艂a kobieta, obecnie w dobrym zdrowiu... — zacz臋艂a notowa膰 swoim zdecydowanym, starannym charakterem pisma. Spojrza艂a na Jub臋. Tragiczny ton i smutny wyraz twarzy Murzynki zmusi艂y j膮 do od艂o偶enia pi贸ra.

— Z艂o偶y艂a艣 przysi臋g臋 wielkiemu kr贸lowi Lobenguli, 偶e zaopiekujesz si臋 jego lud藕mi, kiedy on odejdzie. Jak b臋dziesz mog艂a dotrzyma膰 tej obietnicy, je艣li umrzesz, Nomusa? — zapyta艂a Juba w j臋zyku sindebele, zwracaj膮c si臋 do Robyn imieniem nadanym jej przez Matabel贸w: Nomusa — Dziewcz臋 Mi艂osierdzia.

— Nie umr臋, Juba — warkn臋艂a zirytowana Robyn. — I na mi艂o艣膰 bosk膮, spr贸buj si臋 u艣miechn膮膰.

— Nie powinna艣 prowokowa膰 duch贸w ciemno艣ci, Nomusa.

— Juba ma racj臋, mamo — popar艂a j膮 Vicky. — Celowo przesta艂a艣 za偶ywa膰 chinin臋, ani jednej tabletki w ci膮gu sze艣ciu tygodni, a twoje w艂asne badania wskazuj膮, 偶e niebezpiecze艅stwo zwi臋ksza si臋...

— Dosy膰! — Robyn uderzy艂a w st贸艂 otwart膮 d艂oni膮. — Nie chc臋 ju偶 掳 tym s艂ysze膰.

— Dobrze — zgodzi艂a si臋 Elizabeth. — Nie b臋dziemy przekonywa膰 ci臋 do zaniechania eksperymentu, ale czy gdyby twojemu 偶yciu zagra偶a艂o niebezpiecze艅stwo, czy powinny艣my jecha膰 do Bulawayo po genera艂a St. Johna?

— Nawet nie wa偶 si臋 o tym my艣le膰, s艂yszysz mnie, dziecko? Nie wolni wam zbli偶a膰 si臋 do tego cz艂owieka.

— Mamo, przecie偶 to tw贸j m膮偶 — powiedzia艂a Yicky.

— I ojciec Bobby'ego — szybko doda艂a Elizabeth.

— A poza tym, on ci臋 kocha — dorzuci艂a Vicky, zanim Robyn zdo艂a艂a je uciszy膰.

By艂a blada, dr偶a艂a ze z艂o艣ci i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nie potrafi艂a wydusi膰 z siebie ani jednego s艂owa. Elizabeth skwapliwie wykorzysta艂a tak dziwne dla matki milczenie.

— To taki silny...

— Elizabeth! — G艂os Robyn zabrzmia艂 jak spadaj膮cy n贸偶 gilotyny. — Wiesz, 偶e zabroni艂am rozmawia膰 o tym cz艂owieku. — Usiad艂a przy biurku, podnios艂a pi贸ro i przez d艂ug膮 minut臋 skrobanie stal贸wki by艂o jedynym s艂yszalnym d藕wi臋kiem w pokoju. Zn贸w si臋 odezwa艂a, tym razem spokojnie i rzeczowo. —W razie mojej niedyspozycji Elizabeth zajmie si臋 prowadzeniem dziennika. Chc臋, 偶eby艣 co godzina sporz膮dza艂a notatki, bez wzgl臋du na to, w jak powa偶nym b臋d臋 stanie.

— Dobrze, mamo.

— Vicky, ty zajmiesz si臋 podawaniem lekarstw, nie wcze艣niej jednak ni偶 zdob臋dziemy niezaprzeczalne dowody 艣wiadcz膮ce o regularno艣ci cyklu. Przygotowa艂am dla was list臋 instrukcji, do kt贸rych macie si臋 zastosowa膰, je艣li straci艂abym przytomno艣膰.

— Dobrze, mamo.

— A ja, Nomusa? — spyta艂a cicho Juba. — Co ja mam robi膰? Robyn u艣miechn臋艂a si臋 i po艂o偶y艂a r臋k臋 na przedramieniu Murzynki.

— Juba, musisz poj膮膰, 偶e ja nie chc臋 odwo艂ywa膰 z艂o偶onej Lobenguli obietnicy. Ten eksperyment pomo偶e mi zrozumie膰 chorob臋, kt贸ra od niepami臋tnych czas贸w wyniszcza艂a Matabel贸w i wszystkie inne plemiona afryka艅skie. Zaufaj, to b臋dzie wielki krok w kierunku uwolnienia twojego i mojego ludu od tej strasznej plagi.

— Nie mo偶na zrobi膰 tego w inny spos贸b, Nomusa?

— Obawiam si臋, 偶e nie. — Robyn pokr臋ci艂a g艂ow膮. — Zapyta艂a艣, co masz czyni膰, 偶eby mi pom贸c. Zostaniesz ze mn膮 i dodasz mi otuchy?

— Wiesz, 偶e tak — szepn臋艂a Juba i przycisn臋艂a do siebie przyjaci贸艂k臋.

^

1

Murzynka le偶a艂a na macie pod nisk膮 艣cian膮 szpitalnego oddzia艂u. Cho膰 jeszcze bardzo m艂oda, nie by艂a ju偶 dzieckiem. Jej cia艂o w pe艂ni dojrza艂o, mia艂a szerokie biodra i nabrzmia艂e sutki. Wyniszcza艂a j膮 gor膮czka, wydawa艂o si臋, 偶e sk贸ra chorej sta艂a si臋 cienka i 艂amliwa jak pergamin. Szare usta pop臋ka艂y, a oczy b艂yszcza艂y nienaturalnie.

Robyn w艂o偶y艂a pod pach臋 cierpi膮cej swoj膮 d艂o艅 i wykrzykn臋艂a:

— Jest gor膮ca niczym piec, biedaczka przechodzi w艂a艣nie przesilenie. — Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i przykry艂a dziewczyn臋 grubym, futrzanym kaross. —My艣l臋, 偶e teraz nadesz艂a najodpowiedniejsza chwila. Vicky, przytrzymasz j膮, a ty Elizabeth, przynie艣 misk臋.

Vicky chwyci艂a 艂okie膰 Murzynki, Robyn wsun臋艂a na przedrami臋 chorej sk贸rzan膮 opask臋 i 艣cisn臋艂a mocno, tak 偶e purpurowoczarne 偶y艂y w nadgarstku pacjentki nabrzmia艂y i sta艂y si臋 bardzo twarde.

— Pospiesz si臋, dziecko — matka warkn臋艂a na Elizabeth, kt贸ra natychmiast poda艂a bia艂膮 emaliowan膮 misk臋 i dr偶膮c膮 r臋k膮 艣ci膮gn臋艂a przykrywaj膮c膮 naczynie bia艂膮 chusteczk臋.

Robyn podnios艂a strzykawk臋. Mosi臋偶ny cylinder mia艂 w膮skie szklane okienko biegn膮ce przez ca艂膮 d艂ugo艣膰. Zdj臋艂a ig艂臋 ze strzykawki i jednocze艣nie, kciukiem wolnej r臋ki, masowa艂a 偶y艂y w nadgarstku dziewczyny. Nast臋pnie zdecydowanym ruchem wbi艂a ig艂臋. Niemal natychmiast znalaz艂a 偶y艂臋 i z drugiego ko艅ca ig艂y wytrysn臋艂a ciemnoczerwona krew, zachlapuj膮c glinian膮 pod艂og臋. Robyn na艂o偶y艂a strzykawk臋 na ig艂臋 i wolno wyci膮gn臋艂a t艂ok, uwa偶nie obserwuj膮c przez szybk臋 podnosz膮cy si臋 w cylindrze poziom gor膮cej krwi.

— Pobra艂am dwa centymetry sze艣cienne — powiedzia艂a, kiedy w臋druj膮ca czerwona linia dotar艂a do odpowiedniego miejsca na podzia艂ce, wybitej na mosi臋偶nym cylindrze. Robyn wyj臋艂a ig艂臋 z nadgarstka dziewczyny i zatamowa艂a wyp艂ywaj膮c膮 z ranki krew silnym uciskiem kciuka, wrzuci艂a strzykawk臋 do miski i zdj臋艂a opask臋 z przedramienia pacjentki.

— Juba — poleci艂a — daj jej teraz chininy i zosta艅 z ni膮, dop贸ki nie zacznie si臋 poci膰. — Robyn wsta艂a i posz艂a w kierunku laboratorium tak szybko, 偶e bli藕niaczki musia艂y biec, aby nad膮偶y膰 za matk膮.

Gdy tylko wesz艂y do 艣rodka, Robyn zatrzasn臋艂a drzwi.

— Musimy si臋 pospieszy膰 — zaznaczy艂a rozpinaj膮c mankiet bluzki i wysoko podci膮gaj膮c r臋kaw. — Nie mo偶emy pozwoli膰, by zgin臋艂y jakiekolwiek 偶yj膮ce w tej krwi mikroorganizmy. — Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Vicky, aby c贸rka za艂o偶y艂a jej opask臋 zaciskaj膮c膮.

— Zapami臋taj dok艂adn膮 godzin臋 — wyda艂a polecenie.

— Sz贸sta siedemna艣cie — rzek艂a stoj膮ca obok niej Elizabeth. Ze zgroz膮 patrzy艂a na fioletowe 偶y艂y na ramieniu matki, wyra藕nie widoczne pod jej blad膮 sk贸r膮.

— Spr贸buj臋 wk艂u膰 si臋 w 偶y艂臋 od艂okciow膮 — stwierdzi艂a Robyn rzeczowym tonem i wzi臋艂a 艣wie偶膮 ig艂臋 ze stoj膮cego na biurku pude艂ka.

Zacisn臋艂a z臋by i wbi艂a ig艂臋. Wolno wciska艂a j膮 coraz g艂臋biej w kierunku napuchni臋tej 偶y艂y, dop贸ki z drugiego ko艅ca ig艂y nie wytrysn臋艂a krew. Robyn chrz膮kn臋艂a z zadowoleniem i si臋gn臋艂a po nape艂nion膮 strzykawk臋.

— Mamo! — zawo艂a艂a Yicky, nie mog膮c ju偶 si臋 d艂u偶ej powstrzyma膰.

— B膮d藕 cicho, Yictorio.

Robyn za艂o偶y艂a strzykawk臋 na ig艂臋 i bez 偶adnej teatralnej przerwy czy

dramatycznych s艂贸w wstrzykn臋艂a gor膮c膮 jeszcze krew Matabelki do w艂asnej 偶y艂y.

Wyj臋艂a ig艂臋, spokojnie opu艣ci艂a r臋kaw.

— Dobrze — powiedzia艂a. — Je艣li mam racj臋 — a wiem, 偶e mam — za czterdzie艣ci osiem godzin mo偶emy spodziewa膰 si臋 pierwszego ataku.

Na p贸艂noc od Kimberley Clubu i na po艂udnie od „Hotelu Shepheard" w Kairze by艂 tylko jeden st贸艂 bilardowy o pe艂nych wymiarach. Wieziono go w kawa艂kach prawie pi臋膰set kilometr贸w z ostatniej stacji kolei 偶elaznej, za co Ralph Ballantyne za偶膮da艂 stu dwunastu funt贸w. Niemniej jednak, w艂a艣ciciel „Grand Hotelu" zarobi艂 ju偶 dziesi臋ciokrotnie wi臋cej, odk膮d ogromny blat na p臋katych tekowych nogach stan膮艂 po艣rodku hotelowego baru.

St贸艂 by艂 藕r贸d艂em dumy ka偶dego mieszka艅ca Bulawayo. W pewien spos贸b symbolizowa艂 on przej艣cie od barbarzy艅stwa do cywilizacji. Poddani kr贸lowej Yictorii posy艂ali kule z ko艣ci s艂oniowej po zielonym p艂贸tnie w tym samym miejscu, w kt贸rym jeszcze kilka lat temu poga艅ski czarny kr贸l przeprowadza艂 egzekucje i ceremonie „wyw膮chiwania" z艂ych duch贸w.

Hotelowy bar wype艂ni艂 t艂um kibic贸w, niekt贸rzy stali nawet na sto艂ach, by m贸c lepiej przyjrze膰 si臋 grze. Niemal wszyscy byli ju偶 bardzo bogaci, poniewa偶 za uczestnictwo w wojnie z Matabelami zostali wynagrodzeni koncesjami gruntowymi i dzia艂kami na z艂otono艣nych terenach. Ka偶dy z nich posiada艂 spore poro艣ni臋te bujn膮 traw膮 pastwiska, na kt贸rych trzyma艂 swoj膮 cz臋艣膰 nale偶膮cego niegdy艣 do Lobenguli byd艂a. Wielu oznaczy艂o ju偶 dzia艂ki, wbijaj膮c ko艂ki w ziemi臋, a wok贸艂 le偶a艂y widoczne go艂ym okiem i mieni膮ce si臋 w afryka艅skim s艂o艅cu grudki z艂ota.

Oczywi艣cie nie wszystkie 偶y艂y by艂y tak wjdajne, jak znaleziona przez Eda Pearsona stara kopalnia mi臋dzy rzekami Hwe Hwe i Tshibgiwe, gdzie w ka偶dej tonie urobku znajdowa艂o si臋 pi臋膰 uncji z艂ota. Harry Mellow, zgodnie z instrukcjami pana Rhodesa, zbada艂 偶y艂臋 i oceni艂 jej zasoby na dwa miliony ton, co oznacza, 偶e okaza艂a si臋 najbardziej wydajna z istniej膮cych kopalni, mo偶e z wyj膮tkiem wysuni臋tej nieco na po艂udnie Kopalni Harknessa, kt贸rej zasoby oceniono na pi臋膰 milion贸w ton, zatem ka偶da zawiera艂a niewiarygodn膮 ilo艣膰 dwudziestu uncji kruszcu.

Tylko dobry B贸g wiedzia艂, jakie jeszcze skarby kry艂a w sobie ta ziemia. Bulawayo sta艂o si臋 miastem prosperity, a jego mieszka艅cy optymistyczni i weseli. Zgromadzeni kibice robili zak艂ady i kierowali z艂o艣liwe uwagi pod adresem graczy.

Genera艂 Mungo St. John dok艂adnie natar艂 kred膮 koniuszek kija, po czym wytar艂 palce w jedwabn膮 chusteczk臋. By艂 wysokim, barczystym m臋偶czyzn膮 o w膮skich biodrach. Kiedy chodzi艂 dooko艂a sto艂u, da艂o si臋 zauwa偶y膰, 偶e oszcz臋dza艂 jedn膮 z n贸g z powodu starej rany postrza艂owej, o czym nikt nie wa偶y艂 si臋 m贸wi膰 w jego obecno艣ci.

Zdj膮艂 marynark臋. Mia艂 na sobie tylko haftowan膮 z艂ot膮 i srebrn膮 nici膮

kamizelk臋 oraz bia艂e p艂贸cienne r臋kawy, trzymaj膮ce si臋 na gumkach powy偶ej 艂okci. Na ka偶dym innym m臋偶czy藕nie tak teatralny str贸j wygl膮da艂by wyj膮tkowo ostentacyjnie, ale nie na Mungo, na nim prezentowa艂 si臋 jak cesarska purpura i gronostaje.

Zatrzyma艂 si臋 na rogu sto艂u i przyjrza艂 uk艂adowi ku艂. Jego jedyne oko b艂ysn臋艂o drapie偶nie, by艂o ciemno偶贸艂te z dziwnymi c臋tkami na t臋cz贸wce, dzi臋ki kt贸rym przypomina艂o nieco oko or艂a. Drugi, pusty oczod贸艂 przykrywa艂a czarna 艂ata, a kiedy Mungo u艣miechn膮艂 si臋 do przeciwnika, wygl膮da艂 niczym jaki艣 dystyngowany, nale偶膮cy do dobrego towarzystwa pirat.

— Karambol z uderzeniem czerwonej — powiedzia艂 spokojnie. W艣r贸d zgromadzonego t艂umu da艂o si臋 s艂ysze膰 r贸偶norodne komentarze i g艂osy, proponuj膮ce zwi臋kszone stawki zak艂ad贸w na pi臋膰 do jednego albo nawet wi臋cej. Harry Mellow roze艣mia艂 si臋 nieco dziecinnie i z艂apa艂 za g艂ow臋 z podziwu dla zuchwalstwa partnera.

Grali w „Trzy bandy", tak dalece odmienne od zwyk艂ego bilardu, jak sze艣ciometrowe, 偶yj膮ce w Zambezi, krokodyle b艂otne r贸偶ni膮 si臋 od ma艂ych gekon贸w. By艂a to miejscowa odmiana gry 艂膮cz膮ca najtrudniejsze elementy bilardu angielskiego i francuskiego. Uderzona kijem bila, zanim mog艂a popchn膮膰 inn膮 bil臋 czy wpa艣膰 do siatki, musia艂a odbi膰 si臋 od trzech band sto艂u — st膮d nazwa — a jakby tego ma艂o, gracz musia艂 wcze艣niej og艂osi膰, w jaki spos贸b zamierza zdoby膰 punkty. Ten warunek oznacza艂, 偶e je艣li gracz uzyska艂 jakie艣 punkty w efekcie niezamierzonego, czyli nie og艂oszonego wcze艣niej strza艂u, odejmowano je od og贸lnego wyniku. To by艂a twarda gra. Uczestnicy p艂acili sobie wzajemnie po pi臋膰 funt贸w za ka偶dy zdobyty punkt, co oczywi艣cie nie przeszkadza艂o im ani widzom robi膰 zak艂ad贸w na boku. Zawsze og艂oszenie strza艂u stwarza艂o okazj臋 do przyjmowania nowych zak艂ad贸w, a kiedy przy stole zjawiali si臋 gracze kalibru Harry'ego Mellowa i Mungo St. Johna, ka偶demu uderzeniu towarzyszy艂o postawionych przez r贸偶nych ludzi co najmniej tysi膮c funt贸w. G艂osy wykrzykuj膮cych wysoko艣膰 stawek oraz tych, kt贸rzy je przyjmowali, by艂y ochryp艂e z podniecenia.

Mungo St. John w艂o偶y艂 w z臋by d艂ugie, czarne cygaro, ustawi艂 na blacie sto艂u palce lewej r臋ki, po czym umie艣ci艂 kij z klonowego drewna miedzy kciukiem i palcem wskazuj膮cym. S艂ycha膰 by艂o jeszcze ostatnie z przyjmowanych zak艂ad贸w, wreszcie zapanowa艂a cisza. Powietrze zabarwi艂o si臋 na niebiesko od dymu tytoniowego, a twarze, kt贸re pochyli艂y si臋 w kierunku sto艂u, by艂y czerwone i spocone. Mungo St. John przyjrza艂 si臋 bia艂ej bili swoim jedynym okiem, a stoj膮cy po drugiej stronie sto艂u Harry Mellow wzi膮艂 g艂臋boki oddech i zatrzyma艂 tlen w p艂ucach. Je艣li St. Johnowi uda si臋 karambol, zdob臋dzie dwa punkty, a kolejne trzy za uderzenie czerwonej bili. Nie by艂a to jednak ca艂a stawka, poniewa偶 Harry postawi艂 pi臋膰dziesi膮t funt贸w na pora偶k臋 Mungo, m贸g艂 wi臋c straci膰 lub wygra膰 ponad setk臋.

Mungo St. John mia艂 powa偶n膮 min臋, jak profesor filozofii pr贸buj膮cy rozgry藕膰 zagadk臋 wszech艣wiata. Wykona艂 pr贸bne uderzenie kijem, zatrzymuj膮c jego sk贸rzany koniuszek zaledwie Mika milimetr贸w od bili. Potem

l

cofn膮艂 kij tak daleko, jak tylko m贸g艂, a kiedy mia艂 ju偶 uderzy膰, cisz臋 przerwa g艂os m艂odej kobiety.

— Generale St. John, musi pan natychmiast ze mn膮 jecha膰.

Na ca艂ym ogromnym obszarze na p贸艂noc od rzeki Shashi i na po艂udnie od Zambezi mieszka艂o zaledwie sto bia艂ych kobiet, z kt贸rych prawdopodobnie dziewi臋膰dziesi膮t by艂o m臋偶atkami, a wi臋kszo艣膰 pozosta艂ych ju偶 zar臋czona. pi臋kny g艂os przyci膮gn膮艂by uwag臋 m臋偶czyzn spaceruj膮cych po obu stronacli P贸l Elizejskich, ale w sali bilardowej „Grand Hotelu" w spragnionym kobiet Bulawayo mia艂 si艂臋 ra偶enia zbli偶on膮 do mocy ognia kartaczowego. Kelner upu艣ci艂 tac臋 z ustawionymi na niej kuflami piwa; ci臋偶ka drewniana 艂awa przewr贸ci艂a si臋 z ogromnym hukiem, kiedy siedz膮cy na niej m臋偶czy藕ni zerwali si臋 na r贸wne nogi jak zaniepokojeni stra偶nicy; pijany wo藕nica, stoj膮cy na barze, aby lepiej widzie膰 gr臋, run膮艂 teraz do ty艂u, prosto na barmana, kt贸ry instynktownie wymierzy艂 mu cios, chybi艂 i skosi艂 rz膮d stoj膮cych na p贸艂ce butelek whisky.

Tak gwa艂towny rumor poruszy艂by nawet marmurowy pos膮g Zeusa, jednak Mungo St. John g艂adko doko艅czy艂 strza艂. Spokojnie obserwowa艂 tor kuli, kt贸ra odbi艂a si臋 od przeciwleg艂ej bandy, wr贸ci艂a, odbi艂a si臋 pod k膮tem i uderzy艂a w trzeci膮 band臋, bardzo trac膮c w ten spos贸b na szybko艣ci. Toczy艂a si臋 teraz prosto na Mungo, ten podni贸s艂 lew膮 r臋k臋 i pozwoli艂 bilil przej艣膰 pod swoim nosem; popchn臋艂a inn膮 bia艂膮 bil臋 tak lekko, 偶e tal odsun臋艂a si臋 zaledwie kilka centymetr贸w w kierunku czerwonej i poca艂owa-f 艂a j膮 czule jak kochanek. Zderzenie pozbawi艂o uderzon膮 kijem bil臋 resztek p臋du, zawis艂a na chwil臋 na rogu sto艂u, po czym bezg艂o艣nie wpad艂a do siatki.

To by艂 doskona艂y strza艂, og艂oszony i wykonany, a w jego wyniku tysi膮c funt贸w zmieni艂o w艂a艣cicieli, nikt jednak si臋 nie odzywa艂, wszyscy zgromadzeni m臋偶czy藕ni, z wyj膮tkiem Mungo, w hipnotycznym transie patrzyli na drzwi. St. John wyj膮艂 bil臋 z siatki, ustawi艂 na stole, nast臋pnie zacz膮艂 naciera膰 kred膮 koniuszek kija i powiedzia艂:

— Yictorio, drogie dziecko, czasami nawet naj艂adniejsze m艂ode damy powinny zachowa膰 milczenie. — Zn贸w pochyli艂 si臋 nad sto艂em. — Wbicie czerwonej — og艂osi艂, ale widzowie byli tak zauroczeni dziewczyn膮, 偶e nie przyj臋to 偶adnego zak艂adu. Kiedy jednak Mungo przymierza艂 si臋 do wykonania strza艂u, Yictoria zn贸w si臋 odezwa艂a.

— Generale St. John, mama umiera.

Mungo gwa艂townie podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na Yicky. Potem z 艂oskotem upu艣ci艂 drewniany kij i wybieg艂 z baru.

Dziewczyna sta艂a jeszcze przez chwil臋 w drzwiach. Mia艂a popl膮tane od wiatru w艂osy i oddycha艂a ci臋偶ko, a jej piersi podnosi艂y si臋 i opada艂y prowokacyjnie pod cienk膮 bawe艂nian膮 bluzk膮. Powiod艂a oczyma po morzu przymilnie u艣miechni臋tych twarzy i zatrzyma艂a wzrok, dopiero gdy odnalaz艂a w艣r贸d t艂umu wysok膮 posta膰 Harry'ego Mellowa w ciemnych butach do jazdy konnej, bryczesach i rozpi臋tej pod szyj膮 wyp艂owia艂ej niebieskiej koszuli.

sn

Vicky obla艂a si臋 rumie艅cem, odwr贸ci艂a w kierunku wyj艣cia i wybieg艂a na zewn膮trz.

Mellow rzuci艂 barmanowi sw贸j kij i zacz膮艂 przeciska膰 si臋 przez rozczarowany t艂um. Kiedy znalaz艂 si臋 na ulicy, zobaczy艂 genera艂a wci膮偶 bez marynarki, siedz膮cego ju偶 na gniadej klaczy i pochylonego, by zamieni膰 kilka s艂贸w z Yicky.

Mungo podni贸s艂 g艂ow臋, dostrzeg艂 Harry'ego.

— Panie Mellow — zawo艂a艂 — by艂bym niezmiernie wdzi臋czny, gdyby zechcia艂 pan bezpiecznie odwie藕膰 moj膮 pasierbic臋 do domu. Musz臋 uda膰 si臋 do Khami. — Potem uderzy艂 klacz kolanami, a ta ruszy艂a galopem po pylistej ulicy.

Vicky wdrapa艂a si臋 na kozio艂 niewielkiego wozu, ci膮gni臋tego przez par臋 ma艂ych os艂贸w z oklapni臋tymi smutnie uszami. Obok niej siedzia艂a wielka, czarna kobieca posta膰.

— Panno Codrington — zawo艂a艂 natarczywie Harry. — Prosz臋 zaczeka膰. Kilkoma d艂ugimi krokami dobieg艂 do wozu i spojrza艂 na dziewczyn臋.

— Tak bardzo chcia艂em pani膮 znowu zobaczy膰.

— Panie Mellow — Yicky podnios艂a dumnie g艂ow臋 — droga do misji Khami jest bardzo dobrze oznaczona, z pewno艣ci膮 nie m贸g艂 pan zab艂膮dzi膰.

— Pani matka nie chce mnie widzie膰 w Khami, wie pani o tym cholernie dobrze.

— Prosz臋 nie u偶ywa膰 takich s艂贸w w mojej obecno艣ci, sir — powiedzia艂a Yicky przybrawszy afektowany wyraz twarzy.

— Bardzo przepraszam. Wszyscy wiedz膮 przecie偶, 偶e kiedy艣 pani matka strzeli艂a do nieproszonego go艣cia z dwururki.

— No — zgodzi艂a si臋 Yicky — to prawda, ale on by艂 jednym ze s艂ugus贸w Rhodesa, do tego mama wypali艂a z naboj贸w na ptaki, a poza tym raz spud艂owa艂a.

— Ja te偶 jestem s艂ugusem Rhodesa, do tego pani matka mog艂a za艂adowa膰 naboje na grubsz膮 zwierzyn臋, a poza tym tamto do艣wiadczenie mo偶e poprawi艂o jej umiej臋tno艣ci.

— Lubi臋 zdecydowanych m臋偶czyzn. Takich, kt贸rzy potrafi膮 zdoby膰 wszystko, co chc膮, i niech szlag trafi konsekwencje.

— C贸偶 to za s艂owa, panno Codrington?

— Do widzenia, panie Mellow. — Yicky szarpn臋艂a za lejce, a os艂y niech臋tnie ruszy艂y do przodu.

Ma艂y w贸z dotar艂 ju偶 na obrze偶a miasta, gdzie, obok murowanych budynk贸w, sta艂y podobne do sza艂as贸w chaty oraz namioty z brudnego, zniszczonego p艂贸tna. Po obu stronach drogi znajdowa艂y si臋 rz臋dy r贸wno ustawionych woz贸w, nadal za艂adowanych workami, belami materia艂u i innymi towarami przywiezionymi ze stacji kolei 偶elaznej. Yicky siedzia艂a prosto i spogl膮da艂a przed siebie, jednak ukradkiem, nieznacznie tylko otwieraj膮c usta, rzek艂a do Juby:

— Powiedz mi, jak go zobaczysz, ale niech nie wie, 偶e na niego patrzysz.

— Jedzie — o艣wiadczy艂a Juba. — P臋dzi jak gepard za gazel膮. Yicky us艂ysza艂a za sob膮 t臋tent galopuj膮cego konia i wyprostowa艂a si臋 jeszcze bardziej.

— Hau! — Juba u艣miechn臋艂a si臋 nostalgicznie. — Nami臋tno艣膰 m臋偶czyzny. M贸j m膮偶 przebieg艂 bez odpoczynku osiemdziesi膮t kilometr贸w, w tamtych czasach moja uroda doprowadza艂a m臋偶czyzn do szale艅stwa.

— Nie patrz na niego, Juba.

— Jest taki silny i porywczy. Sp艂odzi ci pi臋knych syn贸w.

— Juba! — Yicky obla艂a si臋 rumie艅cem. — Chrze艣cijanka nie powinna nawet my艣le膰 o podobnych rzeczach. Chyba powinnam kaza膰 mu, aby zawr贸ci艂. Juba wzruszy艂a ramionami i roze艣mia艂a si臋.

— W takim razie sp艂odzi swoich syn贸w innej. Widzia艂am jak patrzy艂 na Elizabeth, kiedy przyjecha艂 do Khami.

Rumieniec Yicky przybra艂 jeszcze ciemniejsz膮 barw臋.

— Jeste艣 okropna, Juba... — nie mog艂a doko艅czy膰, poniewa偶 dok艂adnie w tej samej chwili Harry Mellow na smuk艂ym ogierze zjawi艂 si臋 obok wozu i 艣ci膮gn膮艂 cugle.

— Pani ojczym prosi艂, bym si臋 ni膮 zaopiekowa艂, dlatego te偶 moim obowi膮zkiem jest szybkie odwiezienie pani do domu.

Pochyli艂 si臋 w jej kierunku i, zanim Vicky zda艂a sobie spraw臋 z jego zamiar贸w, obj膮艂 j膮 w talii, po czym krzycz膮c膮 i wierzgaj膮c膮 posadzi艂 na zadzie konia.

— Trzyma膰 si臋! — zawo艂a艂. — Mocno! — Instynktownie obj臋艂a r臋kami jego szczup艂e, umi臋艣nione cia艂o. Przestraszy艂a si臋 tego, co zrobi艂a i odchyli艂a | si臋 nieco do ty艂u. W tym samym czasie wierzchowiec gwa艂townie ruszy艂 do przodu, a Yicky o ma艂o nie spad艂a na pylist膮 drog臋. Przylgn臋艂a wi臋c 偶arliwie do Harry'ego, jednocze艣nie pr贸buj膮c oddzieli膰 swoje cia艂o i umys艂 od nieznanych dot膮d dozna艅. Odebrane wychowanie ostrzega艂o j膮, 偶e co艣, co wywo艂uje zawroty g艂owy, dziwne ciep艂o w jej 艂onie, mrowienie na ca艂ym ciele oraz odbiera oddech, musi by膰 grzeszne i niegodziwe.

Usi艂uj膮c zmieni膰 tok my艣li, zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 delikatnym w艂oskom rosn膮cym na jego szyi i mi臋kkiej, jedwabistej sk贸rze za uszami. Skutek okaza艂 si臋 jednak zupe艂nie przeciwny, poniewa偶 Yicky poczu艂a w gardle co艣 w rodzaju d艂awi膮cej tkliwo艣ci. Pragn臋艂a tylko jednego, przycisn膮膰 twarz do wyp艂owia艂ej, niebieskiej koszuli i wdycha膰 m臋sk膮 wo艅 jego cia艂a. By艂a to kombinacja zapachu stali uderzonej o krzemie艅 i pierwszych kropel deszczu wsi膮kaj膮cych w spieczon膮 s艂o艅cem ziemi臋.

Nagle Yicky zda艂a sobie spraw臋, 偶e ko艅 nadal galopuje na z艂amanie karku, w tym tempie za艣 podr贸偶 do Khami za chwil臋 dobiegnie ko艅ca.

— Zam臋czy pan wierzchowca, sir — powiedzia艂a dr偶膮cym g艂osem. Harry odwr贸ci艂 do niej g艂ow臋.

— Nic nie s艂ysz臋.

Przylgn臋艂a do niego, tak 偶e jej rozwiane w艂osy dotkn臋艂y jego policzka, a usta otar艂y si臋 o ucho Mellowa.

82

— Nie tak szybko — powt贸rzy艂a.

— Pani matka...

— ...nie jest a偶 taka chora.

— Ale oznajmi艂a pani genera艂owi St. Johnowi...

— Czy my艣li pan, 偶e ja i Juba wyjecha艂yby艣my z Khami, gdyby istnia艂o jakiekolwiek zagro偶enie?

— St. John?

— To by艂a doskona艂a okazja, 偶eby zn贸w ich po艂膮czy膰. To takie romantyczne. Dajmy im obojgu troch臋 czasu.

Mellow zebra艂 cugle. Ko艅 zwolni艂 i szed艂 teraz znacznie spokojniejszym krokiem, a Vicky, zamiast odsun膮膰 si臋 od Harry'ego, przylgn臋艂a do niego jeszcze bardziej.

— Moja matka nie rozpoznaje swoich w艂asnych uczu膰 — wyja艣ni艂a. — Lizzie i ja musimy czasami bra膰 sprawy w swoje r臋ce.

Natychmiast po偶a艂owa艂a, 偶e wymieni艂a to imi臋. R贸wnie偶 zauwa偶y艂a spos贸b, w jaki Harry patrzy艂 na Elizabeth oraz spojrzenie, jakim mu odpowiedzia艂a. Po jego wyje藕dzie z Khami, Vicky pr贸bowa艂a zawrze膰 porozumienie z siostr膮, na mocy kt贸rego ta mia艂aby nie zach臋ca膰 pana Mellowa do rzucania w jej kierunku podobnych spojrze艅. W odpowiedzi Lizzie u艣miechn臋艂a si臋 tylko i stwierdzi艂a:

— Nie s膮dzisz, 偶e powinny艣my pozwoli膰, 偶eby to on dokona艂 wyboru?

Je艣li Harry do tej pory by艂 tylko atrakcyjny, nieust臋pliwo艣膰 Elizabeth uczyni艂a go zniewalaj膮cym. Yicky jeszcze mocniej obj臋艂a Mellowa w pasie. W tej samej chwili zobaczy艂a poro艣ni臋te lasem wzg贸rza Khami majacz膮ce ponad niskimi krzewami. Poczu艂a strach, wkr贸tce Harry zn贸w ujrzy br膮zowe oczy i bujne ciemne w艂osy drugiej bli藕niaczki.

Zda艂a sobie spraw臋, 偶e po raz pierwszy w 偶yciu nikt jej teraz nie obserwuje, ani matka, ani Juba, a przede wszystkim jest poza zasi臋giem uszu siostry. To by艂o wyj膮tkowo orze藕wiaj膮ce uczucie, kt贸re w po艂膮czeniu z innymi nieznanymi doznaniami, pozwoli艂o jej zapomnie膰 o surowych zasadach wpojonych przez rodzic贸w. Nieomylna kobieca intuicja podpowiada艂a jej, 偶e mo偶e mie膰 wszystko, czego pragnie, ale tylko je艣li podejmie odwa偶ne i natychmiastowe dzia艂anie.

— To strasznie smutne i gorzkie, 偶e kobieta musi znosi膰 samotno艣膰, nawet je偶eli tak bardzo kocha.

Zamrucza艂a jak kotka, a Harry 艣ci膮gn膮艂 lejce i zwolni艂 krok konia do st臋pa.

— B贸g nie chcia艂, 偶eby kobiety by艂y samotne — szepn臋艂a i zobaczy艂a, 偶e delikatna sk贸ra za jego uszami zaczerwieni艂a si臋 lekko — m臋偶czy藕ni r贸wnie偶 nie — doda艂a, a Harry wolno odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 w jej zielone oczy.

— Tak strasznie gor膮co na tym s艂o艅cu — powiedzia艂a, nie odrywaj膮c od niego wzroku. — Chcia艂abym odpocz膮膰 przez chwil臋 w cieniu.

Zsiedli z konia. Yicky nadal sta艂a bardzo blisko Mellowa i patrzy艂a mu w oczy.

— Tu nie ma gdzie usi膮艣膰, wszystko jest pokryte kurzem/— stwierdzi艂a — mo偶e znajdziemy jakie艣 miejsce dalej od drogi. /

Wzi臋艂a go za r臋k臋 i poprowadzi艂a przez mi臋kk膮, si臋gaj膮c膮 kolan traw臋 w kierunku drzewa mimozy. Ukryci pod jej roz艂o偶ystymi ga艂臋ziami b臋d膮 zupe艂nie niewidoczni. /

Mungo St. John przejecha艂 przez prze艂臋cz; i ruszy艂 w stron臋 bia艂ych budynk贸w misji Khami. Klacz by艂a ju偶 zm臋czona, z szeroko otwartego pyska sp艂ywa艂a spieniona 艣lina i ochlapywa艂am^ buty. Elizabeth us艂ysza艂a t臋tent kopyt i wysz艂a na werand臋. Zas艂oni艂a oczy przed s艂o艅cem i spojrza艂a na wzg贸rze, a jak tylko rozpozna艂a Mungo, zbieg艂a ze schod贸w.

— Generale St. John, dzi臋ki Bogu, 偶e pan przyjecha艂. — Podbieg艂a i wzi臋艂a od niego cugle.

— Jak ona si臋 czuje? — Wyrzuci艂 stopy ze strzemion, zeskoczy艂 z siod艂a, z艂apa艂 Elizabeth za ramiona i ni膮 potrz膮sn膮艂. Mia艂 dzikie, ob艂膮kane spojrzenie.

— To tylko 偶art, Vicky i ja chcia艂y艣my, 偶eby pan przyby艂, bo mama pana potrzebuje. Nie by艂o z ni膮 tak 藕le, tylko niezbyt wysoka gor膮czka.

— Do diab艂a, dziewczyno — krzykn膮艂 Mungo — co si臋 sta艂o? Powstrzymywane dot膮d 艂zy, z g艂o艣nym szlochem sp艂yn臋艂y jej po policzkach.

— Zmieni艂a si臋, to pewnie przez krew tej dziewczyny; ona p艂onie w 艣rodku.

— We藕 si臋 w gar艣膰. — Zn贸w ni膮 potrz膮sn膮艂. — Uspok贸j si臋, Lizzie, to zupe艂nie do ciebie niepodobne.

Elizabeth prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i powiedzia艂a spokojniejszym g艂osem:

— Wstrzykn臋艂a sobie krew pacjentki chorej na malari臋.

— Murzynki? Na mi艂o艣膰 bosk膮, po co? — zapyta艂 Mungo, ale nie czeka艂 na odpowied藕. Zostawi艂 bli藕niaczk臋, wbieg艂 na werand臋 i wpad艂 do sypialni Robyn.

Zatrzyma艂 si臋. Ma艂y pokoik wype艂nia艂o powietrze przesi膮kni臋te zapachem choroby, a ciep艂o bij膮ce z le偶膮cego na w膮skim 艂贸偶ku cia艂a skropli艂o si臋 na szybie jedynego okna jak para z czajnika. Obok wyrka, niczym pies u st贸p pana, siedzia艂 syn genera艂a. Robert spojrza艂 na ojca ogromnymi, smutnymi oczyma, jego buzi臋 wykrzywi艂 blady u艣miech.

— Synu! — St. John zrobi艂 jeden krok w kierunku pos艂ania, lecz ch艂opiec zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, prze艣lizgn膮艂 pod wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 ojca i uciek艂 na zewn膮trz, tupi膮c bosymi stopami po werandzie. Przez chwil臋 Mungo chcia艂 biec za nim, lecz potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i podszed艂 do 艂贸偶ka. Nachyli艂 si臋 i przyjrza艂 wyci膮gni臋tej na nim nieruchomej postaci.

Robyn by艂a tak wyniszczona, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 przez blad膮 sk贸r臋 na policzkach prze艣witywa艂y ko艣ci. Mia艂a zamkni臋te i g艂臋boko zapadni臋te oczy. W艂osy, lekko siwiej膮ce na skroniach, wydawa艂y si臋 suche i 艂amliwe jak zimowa trawa na stepie. Nachyli艂 si臋 bardziej, 偶eby dotkn膮膰 jej czo艂a. W tej samej chwili cia艂em chorej zacz臋艂y wstrz膮sa膰 dreszcze; szcz臋ka艂a z臋bami tak g艂o艣no, 偶e mia艂o si臋 wra偶enie, i偶 zaraz pokrusz膮 si臋 niczym porcelana. Mungo

84

dotkn膮艂 jej niewiarygodnie gor膮cej sk贸ry, po czym spojrza艂 na stoj膮c膮 obok Elizabeth.

— Chinina? — zapyta艂.

— Da艂am jej wi臋cej ni偶 powinnam, od rana dosta艂a sze艣膰 i p贸艂 grama, ale nie ma 偶adnej reakcji. — Urwa艂a, nie chc膮c m贸wi膰 mu najgorszego.

— O co chodzi?

— Przed eksperymentem mama nie bra艂a lekarstwa przez sze艣膰 tygodni. Chcia艂a u艂atwi膰 chorobie dzia艂anie i udowodni膰 swoj膮 teori臋. Mungo patrzy艂 na ni膮 przera偶ony.

— A jej w艂asne obserwacje? — Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem. — Przecie偶 wywnioskowa艂a, 偶e du偶e dawki chininy po okresie nieprzyjmowania leku... — nie doko艅czy艂, jakby s艂owa same mog艂y wywo艂a膰 to, czego najbardziej si臋 obawia艂.

Elizabeth domy艣li艂a si臋, o czym m贸wi.

— Jej blado艣膰 — szepn臋艂a — zupe艂ny brak reakcji na chinin臋, tak si臋 boj臋.

Instynktownie Mungo obj膮艂 Elizabeth, kt贸ra jakby skurczy艂a si臋 w jego ramionach. Zawsze by艂 w dobrych stosunkach z bli藕niaczkami. Od pierwszego dnia w Khami, kiedy przyjecha艂 umieraj膮cy od ropiej膮cej rany postrza艂owej w nodze, dziewczynki zosta艂y jego tajnymi sojuszniczkami i zawsze ch臋tnymi do dzia艂ania wsp贸艂pracownicami. Mimo 偶e by艂y wtedy jeszcze ma艂ymi dzie膰mi, blizniaczki sta艂y si臋 tylko kolejnym dowodem jego hipnotycznego wp艂ywu na kobiety, bez wzgl臋du na ich wiek.

— Vicky i ja kusi艂y艣my los, m贸wi膮c panu, 偶e mama jest umieraj膮ca.

— Wystarczy. — Spojrza艂 na ni膮 艂agodnie. — Oddawa艂a ju偶 mocz? — A potem doda艂 grubia艅sko, jakby chcia艂 ukry膰 zmieszanie: — Sika艂a ju偶?

— Od wczoraj nie — Elizabeth pokr臋ci艂a g艂ow膮. Mungo popchn膮艂 dziewczyn臋 w kierunku drzwi.

— Musimy zmusi膰 j膮 do pobrania p艂ynu. Mam w torbie butelk臋 koniaku. Przynie艣 kilka cytryn z ogrodu, cukier i du偶y dzbanek gor膮cej wody.

St. John trzyma艂 g艂ow臋 Robyn, a bli藕niaczka pr贸bowa艂a wlewa膰 mi臋dzy jej bia艂e usta ma艂e ilo艣ci paruj膮cego napoju. Chora opiera艂a im si臋, jakby walczy艂a z dr臋cz膮cymi j膮 majakami.

Po pewnym czasie dreszcze ust膮pi艂y gwa艂townie, cia艂o zacz臋艂a wysusza膰 gor膮czka; mimo 偶e nie rozpozna艂a ani Mungo, ani Elizabeth, pi艂a zach艂annie, krztusz膮c si臋 i d艂awi膮c, podawany przez nich nap贸j. By艂a tak s艂aba, 偶e kiedy pr贸bowa艂a podnie艣膰 g艂ow臋, ta opada艂a ci臋偶ko i przekr臋ca艂a si臋 na bok. Mungo podtrzymywa艂 j膮 swoimi du偶ymi, silnymi r臋kami, kt贸re, gdy wyciera艂y ociekaj膮ce po jej brodzie kropelki p艂ynu, sta艂y si臋 dziwnie delikatne i czu艂e.

— Ile ju偶 wypi艂a? — zapyta艂.

— Ponad dwa litry — odpowiedzia艂a Lizzie, sprawdzaj膮c poziom cieczy w dzbanku.

Zapada艂 zmrok, w pokoju zrobi艂o si臋 ciemno. Elizabeth wsta艂a, z艂apa艂a si臋 za obola艂e plecy i podesz艂a do wyj艣cia. Spojrza艂a na drog臋 wiod膮c膮 przez prze艂臋cz.

— Yicky i Tuba powinny ju偶 by膰 z powrotem — powiedzia艂a. Robyn zn贸w krzykn臋艂a, wi臋c zamkn臋艂a drzwi i podbieg艂a do 艂贸偶ka.

Nagle, kiedy kl臋ka艂a obok Mungo, poczu艂a ostry, amoniakalny zapach. Odwr贸ci艂a oczy i odezwa艂a si臋 cicho:

— Musz臋 j膮 przebra膰. St. John nie wstawa艂.

— To moja 偶ona — rzek艂. — Vicky i Juba jeszcze nie wr贸ci艂y, a ty b臋dziesz potrzebowa艂a pomocy.

Elizabeth skin臋艂a g艂ow膮 i 艣ci膮gn臋艂a ko艂dr臋.

— S艂odki Jezu — szepn臋艂a.

— Tego obawiali艣my si臋 najbardziej — stwierdzi艂 Mungo cicho, jakby straci艂 ju偶 nadziej臋.

Koszula nocna sfa艂dowa艂a si臋 wok贸艂 bia艂ych, dziewcz臋cych ud Robyn. Podobnie jak cienki materac, zupe艂nie si臋 przemoczy艂a. Nie by艂 to jednak czysty, 偶贸艂ty mocz, jaki mieli nadziej臋 zobaczy膰. Patrz膮c na mokr膮 po艣ciel, Mungo przypomnia艂 sobie piosenk臋, 艣piewan膮 przez 偶o艂nierzy z kolumny Jamesona:

Czarny jak anio艂,

Czarny jak treflowy as,

Kiedy czarny b臋dzie jego mocz,

Po艂o偶ymy go na desce

I sypniemy ziemi膮 w jego twarz.

Cuchn膮ca plama by艂a czarna, czarna jak zakrzep艂a krew — wyp艂yw' z nerek, pr贸buj膮cych oczy艣ci膰 zaka偶on膮 krew kr膮偶膮c膮 w 偶y艂ach Robyn. Przyczyn膮 jej upiornej blado艣ci by艂o niszczenie czerwonych krwinek, a sama choroba przybra艂a najgro藕niejsz膮 form臋.

Oboje patrzyli z przera偶eniem na 艂贸偶ko. Na werandzie rozleg艂y si臋 czyje艣 kroki, po chwili otworzy艂y si臋 drzwi do sypialni. Na progu pojawi艂a si臋 Yictoria. Zmieniona, promieniowa艂o od niej pi臋kno kobiety, kt贸ra po raz pierwszy odkrywa magi臋 mi艂o艣ci.

— Gdzie si臋 podziewa艂a艣, Vicky? — zapyta艂a Elizabeth. Potem zauwa偶y艂a stoj膮cego za ni膮 wysokiego, m艂odego m臋偶czyzn臋. Wiedzia艂a, co oznacza艂 jego otumaniony, ale dumny wyraz twarzy. Nie by艂a oburzona ani zazdrosna, wr臋cz przeciwnie, czu艂a zadowolenie. Harry Mellow jej si臋 nie podoba艂; dra偶ni艂a si臋 tylko z siostr膮 udaj膮c, 偶e si臋 nim interesuje. Elizabeth obdarzy艂a mi艂o艣ci膮 m臋偶czyzn臋, kt贸rego nigdy nie zdo艂a zdoby膰 i ju偶 dawno pogodzi艂a si臋 z t膮 my艣l膮. Cieszy艂a si臋 szcz臋艣ciem Yicky, lecz na twarzy nadal mia艂a smutek i przygn臋bienie.

— Co si臋 sta艂o? — Z pi臋knej buzi Vicky znikn膮艂 poprzedni blask, przycisn臋艂a r臋k臋 do piersi, jakby chcia艂a powstrzyma膰 zbieraj膮ce si臋 w niej przera偶enie. — Co si臋 sta艂o, Lizzie?

— Krwiomocz — odpowiedzia艂a Elizabeth. — Mama ma krwiomocz.

\

Nie musia艂a nic wi臋cej wyja艣nia膰. Bli藕niaczki sp臋dzi艂y ca艂e swoje 偶ycie w misji i prowadzonym przez Robyn szpitalu. Wiedzia艂y, 偶e ta forma malarii jest dziwacznie wybi贸rcza/Atakowa艂a tylko bia艂ych, a z obserwacji matki wynika艂o, 偶e istnieje wsp贸艂zale偶no艣膰 miedzy wyst臋powaniem tego zjawiska i przyjmowaniem chininy, do kt贸rej dost臋p mieli prawie wy艂膮cznie biali. Robyn trafi艂a na oko艂o pi臋膰dziesi膮t takich przypadk贸w. Na pocz膮tku byli to g艂贸wnie my艣liwi i/w臋drowni kupcy, p贸藕niej kawalerzy艣ci z kolumny Jamesona, nowi osadnicy oraz poszukiwacze z艂ota, kt贸rzy zje偶d偶ali do Bulawayo.

Bli藕niaczki wiedzia艂y, 偶e z tych pi臋膰dziesi臋ciu pacjent贸w, tylko trzech pozosta艂o przy 偶yciu. Reszta spocz臋艂a na ma艂ym cmentarzu po drugiej stronie rzeki. Matka wyda艂a na siebie wyrok 艣mierci. Vicky podbieg艂a do jej 艂贸偶ka i rzuci艂a si臋 na kolana.

— Mamo — szepn臋艂a dr臋czona wyrzutami sumienia. — Powinnam by艂a tu przy tobie zosta膰.

Juba rozgrza艂a w ognisku kamienie z rzeki i zawin臋艂a w koce. U艂o偶yli je wok贸艂 Robyn, a potem przykryli j膮 czterema futrzanymi karossami. Ostatkiem si艂 pr贸bowa艂a zrzuci膰 to z siebie, lecz silne r臋ce Mungo nie pozwoli艂y 偶onie wykona膰 偶adnego gwa艂townego ruchu. Mimo gor膮czki i ciep艂a wydzielanego przez kamienie, jej sk贸ra by艂a sucha, a oczy b艂yszcza艂y jak zimny kryszta艂 g贸rski.

Dopiero p贸藕niej, kiedy s艂o艅ce dotkn臋艂o szczyt贸w drzew, a pok贸j wype艂ni艂o pomara艅czowe 艣wiat艂o, pot zacz膮艂 s膮czy膰 si臋 przez pory w sk贸rze i wycieka膰 niczym sok z mia偶d偶onej w prasie trzciny cukrowej. Na czole pojawi艂y si臋 male艅kie kropelki, kt贸re 艂膮czy艂y si臋 w wi臋ksze, po czym sp艂ywa艂y w postaci drobnych strumyk贸w i wsi膮ka艂y we w艂osy. Wp艂ywa艂y jej do oczu tak szybko, 偶e Mungo z trudem tylko nad膮偶a艂 z ich wycieraniem. Pot wsi膮ka艂 w cienki materac i stuka艂 jak deszcz w tward膮, such膮 pod艂og臋 pod 艂贸偶kiem.

Temperatura obni偶y艂a si臋 gwa艂townie, a kiedy Robyn przesta艂a si臋 poci膰, Juba i bli藕niaczki obmy艂y g膮bkami jej nagie cia艂o. By艂a odwodniona i wyczerpana, stercza艂y jej 偶ebra, a miednica zapad艂a si臋. Obchodzi艂y si臋 z matk膮 z przesadn膮 ostro偶no艣ci膮, poniewa偶 ka偶dy nag艂y ruch m贸g艂by uszkodzi膰 delikatne 艣cianki naczy艅 krwiono艣nych w nerkach i spowodowa膰 gwa艂towny krwotok, kt贸rym tak cz臋sto ko艅czy艂a si臋 choroba.

Kiedy sko艅czy艂y, zawo艂a艂y Mungo, siedz膮cego z Harrym Mellowem na werandzie. Robyn zapad艂a w 艣pi膮czk臋. St. John postawi艂 lamp臋 na pod艂odze, 偶eby 艣wiat艂o nie przeszkadza艂o chorej.

— Poprosz臋 was, je艣li nast膮pi jaka艣 zmiana. — Kaza艂 kobietom wyj艣膰, a sam usiad艂 na taborecie obok 艂贸偶ka.

W nocy stan Robyn pogarsza艂 si臋 stopniowo, a rano wygl膮da艂a, jakby jaki艣 wampir wyssa艂 z niej krew. Wiedzia艂, 偶e umiera. Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋, ale ona nawet nie drgn臋艂a.

Us艂ysza艂 czyje艣 kroki i odwr贸ci艂 g艂ow臋. W drzwiach sta艂 Robert — jego

syn. Mia艂 na sobie zniszczon膮 i po艂atan膮 koszul臋 nocn膮, by艂a za ciasna pod pachami i nie si臋ga艂a nawet do kolan. Zmierzwione w艂osy zas艂ania艂y jego blade, szerokie czo艂o. Ch艂opiec patrzy艂 na Mungo zaspanymi oczyma.

M臋偶czyzna siedzia艂 sztywno czuj膮c, 偶e je艣li si臋 poruszy, dziecko ucieknie jak przera偶one dzikie zwierz臋. W ko艅cu ma艂y spojrza艂 na twarz matki, a jego oczy nabra艂y wyrazu. Wolno, krok po kroku podszed艂 do 艂贸偶ka, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 policzka chorej. Robyn otworzy艂a oczy — szkliste i niewidz膮ce, jakby spogl膮da艂y ju偶 za zas艂on臋 ciemno艣ci.

— Mamusiu — powiedzia艂 Robert. — Mamusiu, prosz臋, nie umieraj.

Oczy Robyn b艂膮dzi艂y przez chwil臋, po czym skupi艂a si臋 na twarzy synka. Spr贸bowa艂a podnie艣膰 r臋k臋, ale uda艂o jej si臋 tylko zacisn膮膰 j膮 nieznacznie i znowu rozlu藕ni膰.

— Pos艂uchaj mnie. Je艣li umrzesz — rzek艂 Mungo szorstko, a oczy 偶ony odwr贸ci艂y si臋 w jego kierunku — je艣li umrzesz — powt贸rzy艂 dobitnie — dziecko b臋dzie moje.

Dopiero teraz go rozpozna艂a. Widzia艂 to wyra藕nie, dociera艂y do niej r贸wnie偶 s艂owa. Dostrzeg艂 w jej oczach z艂o艣膰, widzia艂, ile wysi艂ku kosztowa艂o j膮 wypowiedzenie tego jednego wyrazu.

— Nigdy!

— Wi臋c 偶yj — prowokowa艂. — 呕yj, do cholery! — I zobaczy艂, 偶e Robyn zn贸w zaczyna walczy膰.

Ch臋膰 do 偶ycia opada艂a i ros艂a zgodnie z rytmem choroby, gor膮czka nast臋powa艂a po dreszczach, d艂ugie okresy 艣pi膮czki po zalewaj膮cych potach. Od czasu do czasu dr臋czy艂y j膮 majaki, nawiedza艂y wspomnienia z przesz艂o艣ci. Czasami patrzy艂a na Mungo i widzia艂a go takim, jakim by艂 dawno temu, na pok艂adzie „Hurona" — pi臋knego klipera z Baltimore, kiedy sama mia艂a jakie艣 dwadzie艣cia lat.

— Taki przystojny — szepta艂a. — Tak diabelsko, niemo偶liwie przystojny. Potem na kr贸tko odzyskiwa艂a 艣wiadomo艣膰, lecz gor膮czka tylko wzmacnia艂a jej z艂o艣膰.

— Zabi艂e艣 go, zabi艂e艣, a on by艂 艣wi臋ty — szepta艂a g艂osem s艂abym, ale pe艂nym pasji. — On by艂 moim m臋偶em, a ty wys艂a艂e艣 go na drug膮 stron臋 rzeki, doskonale wiedz膮c, 偶e czekaj膮 tam uzbrojeni Matabelowie. Zabi艂e艣 mojego m臋偶a, tak jakby艣 sam wepchn膮艂 mu w serce ostrze dzidy.

Potem jej nastr贸j zn贸w si臋 zmienia艂.

— Czy nigdy przez ciebie nie zaznam spokoju? — b艂aga艂a tak cicho, 偶e musia艂 si臋 nachyla膰, by zrozumie膰 s艂owa. — Wiesz, 偶e nie potrafi臋 ci si臋 oprze膰, jednak wszystko, co dla mnie oznaczasz, obra偶a mnie i mojego Boga, mnie i pozbawionych przyw贸dcy ludzi, kt贸rych da艂 mi w opiek臋.

— Pij — powiedzia艂. — Musisz pi膰. — A ona odwraca艂a g艂ow臋, kiedy zbli偶a艂 dzbanek do jej ust.

Potem choroba zn贸w wraca艂a, wraz z ni膮 gor膮czka oraz utrata przytom-

88

no艣ci. Dni i noce mija艂y, zamazywa艂y si臋 w jej pami臋ci. Czasami Mijmgo budzi艂 si臋 w 艣rodku nocy, wstawa艂 zdr臋twia艂y ze zm臋czenia, i zmusza艂 Robyn do picia.

— Pij — szepta艂. — Pij, bo inaczej umrzesz.

Nast臋pnie siada艂 ci臋偶ko na krze艣le. Kiedy zn贸w si臋 ockn膮艂, by艂o ju偶 rario, a obok krzes艂a sta艂 jego syn. Jak tylko otworzy艂 oczy, ch艂opiec ucieka艂, gdy^ za艣 pr贸bowa艂 go wo艂a膰, matka sycza艂a w艣ciekle:

— Nigdy ci go nie oddam, nigdy!

Czasami w ci膮gu dnia, kiedy Robyn le偶a艂a blada i cicha, odpoczywaj膮c po niedawnym ataku choroby, Mungo m贸g艂 zdrzemn膮膰 si臋 przez kilka godzin na sienniku po艂o偶onym w odleg艂ym ko艅cu werandy, dop贸ki nie zawo艂a艂a go Juba lub kt贸ra艣 z bli藕niaczek. — Zn贸w si臋 zacz臋艂o. — Wtedy bieg艂 do 偶ony, pro艣bami oraz gro藕bami pr贸bowa艂 wyrwa膰 j膮 z letargu i zmusi膰 do ponownego podj臋cia walki.

Czasami, kiedy zm臋czony siedzia艂 na 艂贸偶ku obok Robyn, zastanawia艂 si臋 nad w艂asnym 偶yciem. Mia艂 setki du偶o 艂adniejszych od niej kobiet. By艂 艣wiadomy swojego uroku, wiedzia艂, 偶e mo偶e zdoby膰 niemal ka偶d膮 niewiast臋. Dlaczego wi臋c wybra艂 t臋, kt贸rej nigdy nie b臋dzie mia艂; t臋, kt贸ra nienawidzi艂a go r贸wnie mocno, jak on j膮 kocha艂; t臋, kt贸ra urodzi艂a mu syna pocz臋tego w nami臋tnym uniesieniu, a jednak z ca艂ym zaanga偶owaniem nie pozwala艂a mu si臋 nawet do niego zbli偶y膰. Ona by艂a t膮, kt贸ra zmusi艂a Mungo do ma艂偶e艅stwa, a jednocze艣nie stanowczo odmawia艂a wype艂niania obowi膮zk贸w 偶ony i dopuszcza艂a go do siebie tylko, gdy jak teraz sta艂a si臋 zbyt s艂aba, 偶eby protestowa膰 lub wtedy, gdy po偶膮danie bra艂o g贸r臋 nad 艣wiadomo艣ci膮.

Przypomnia艂 mu si臋 jeden z takich dni. By艂o to mniej wi臋cej miesi膮c temu. Obudzi艂 si臋 w 艣rodku nocy w swojej sypialni w domu w Bulawayo. Zobaczy艂 pal膮c膮 si臋 艣wieczk臋 i Robyn stoj膮c膮 obok jego 艂贸偶ka. Aby tu dotrze膰, jecha艂a w ciemno艣ciach przez zupe艂ne odludzie.

— Przebacz mi, Bo偶e! — szepn臋艂a, rzucaj膮c si臋 na niego w szale po偶膮dania.

O 艣wicie opu艣ci艂a go wyczerpanego i oszo艂omionego, a kiedy nast臋pnego dnia pod膮偶y艂 za ni膮 do misji Khami, wysz艂a mu na spotkanie trzymaj膮c w r臋kach karabin. Instynktownie czu艂, 偶e je艣li spr贸buje si臋 do niej zbli偶y膰, zabije go. Nigdy wcze艣niej nie widzia艂 w jej oczach tyle nienawi艣ci i pogardy dla niego i samej siebie.

Bez ko艅ca pisywa艂a do gazet, zar贸wno miejscowych, jak i angielskich, kwestionuj膮c wszystkie postanowienia, kt贸re wyda艂 jako g艂贸wny pe艂nomocnik rz膮dowy do spraw tubylc贸w. Atakowa艂a jego polityk臋, zapewniaj膮c膮 farmerom i poszukiwaczom z艂ota czarn膮 si艂臋 robocz膮. Pot臋pia艂a dzia艂alno艣膰 si艂 policyjnych, kt贸rych zadaniem by艂o utrzymanie porz膮dku w plemionach. Pewnego razu wdar艂a si臋 na zwo艂ane przez niego posiedzenie starszych. Wyg艂osi艂a przem贸wienie w j臋zyku sindebele, nazywaj膮c indun贸w „starymi babami" i „tch贸rzami", w jego obecno艣ci skrytykowa艂a ich uleg艂o艣膰 i podporz膮dkowanie si臋 w艂adzy Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅s-

kiego. Nieca艂膮 godzin臋 p贸藕niej czeka艂a na niego obok 艣cie偶ki, w g臋stych krzakach w pobli偶u rzeki, a potem nadzy niczym dzikie zwierz臋ta kochali si臋 na kocu wyci膮gni臋tym spod siod艂a.

— Jak ja ci臋 nienawidz臋, o Bo偶e, jak ja ci臋 nienawidz臋 — szepta艂a ze 艂zami w oczach, kiedy wsiad艂a na konia i jecha艂a z powrotem do Khami, nie zwa偶aj膮c na ciernie, kt贸re dar艂y sp贸dnic臋.

Jej nakazy skierowane do indun贸w jawnie nawo艂ywa艂y do rebelii i krwawej rewolucji. W swojej ksi膮偶ce Kawakrzysta Hackett z Matabele, w kt贸rej wymieni艂a Mungo z nazwiska, s艂owa w艂o偶one mu w usta i przypisane czyny by艂y jadowitym oszczerstwem. Pan Rhodes oraz inni dyrektorzy Towarzystwa nalegali, aby St. John wni贸s艂 przeciw niej oskar偶enie.

— Przeciw mojej w艂asnej 偶onie? — Spojrza艂 uko艣nie jedynym okiem i u艣miechn膮艂 si臋 ponuro. — Zrobi艂bym z siebie durnia.

Sta艂a si臋 najbardziej nieprzejednanym i bezlitosnym wrogiem, jakiego mia艂, a mimo to my艣l o jej 艣mierci sprawia艂a mu ogromny b贸l, wi臋c za ka偶dym razem, kiedy ton臋艂a w otch艂ani, on ton膮艂 razem z ni膮, ka偶da za艣 zauwa偶alna poprawa by艂a dla niego 藕r贸d艂em wielkiej rado艣ci.

Jednak gra uczu膰 i spos贸b, w jaki po艣wi臋ca艂 si臋, by j膮 ocali膰, niepokoi艂y go do g艂臋bi duszy. Ci膮gn臋艂o si臋 to przez wiele d艂ugich, m臋cz膮cych dni. Wreszcie nadszed艂 oczekiwany koniec. Elizabeth wyrwa艂a ojczyma z g艂臋bokiego snu, na kt贸ry sobie pozwoli艂. Us艂ysza艂 dr偶膮cy g艂os dziewczyny i zobaczy艂 艂zy w jej oczach.

— Ju偶 koniec, generale St. John — powiedzia艂a. Wzdrygn膮艂 si臋, jakby uderzy艂a go w twarz, po czym stan膮艂 na chwiejnych nogach. Poczu艂, i偶 艂zy nap艂ywaj膮 mu do oczu.

— To nieprawda — zaoponowa艂, lecz nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e bli藕niaczka u艣miecha si臋 zap艂akana, a w r臋kach trzyma emaliowany nocnik.

Mocz mia艂 zapach amoniaku — znikn膮艂 dziwny, gnij膮cy od贸r choroby, kolor cieczy zmieni艂 si臋 z czarnego —jak Guinness, na jasnoz艂oty — niczym Pilsner.

— Ju偶 koniec — powt贸rzy艂a Elizabeth. — Mocz jest czysty. Nic jej ju偶 nie grozi. Dzi臋ki Bogu, nic jej ju偶 nie grozi.

Jeszcze tego samego popo艂udnia Robyn czu艂a si臋 na tyle dobrze, 偶eby kaza膰 Mungo opu艣ci膰 misj臋, nast臋pnego ranka pr贸bowa艂a wsta膰 z 艂贸偶ka, by wydane polecenie wprowadzi膰 w 偶ycie.

— Nie mog臋 pozwoli膰, aby m贸j syn pozostawa艂 pod twoim zgubnym wp艂ywem przez cho膰by jeszcze jeden dzie艅.

— Robyn... — zacz膮艂, lecz ona nawet nie chcia艂a s艂ucha膰.

— Postanowi艂am nie m贸wi膰 dziecku o tobie. Nie wie, 偶e jego ojciec kiedy艣 zajmowa艂 si臋 handlem niewolnikami. Nie wie o tysi膮cach ludzi, niewinnych, afryka艅skich dzieciach, kt贸re wywioz艂e艣 do Ameryki. Nie rozumie jeszcze, 偶e to ty i tobie podobni wywo艂ali艣cie krwaw膮 wojn臋 z Matabelami, ani tego, 偶e jeste艣 narz臋dziem okrutnego ucisku. Ale je艣li nie wyjedziesz, zmieni臋 swoje postanowienie. — W g艂osie da艂o si臋 us艂ysze膰 resztki dawnej

on

si艂y, lecz Juba musia艂a podeprze膰 jej plecy. — Nakazuj臋 ci natychmiast opu艣ci膰 Khami.

Wysi艂ek by艂 tak wielki, 偶e Robyn zblad艂a i zdysza艂a si臋, a delikatne r臋ce Juby pomog艂y chorej oprze膰 si臋 z powrotem o poduszk臋. Elizabeth szepn臋艂a do genera艂a:

— Mo偶e tak by艂oby najlepiej. Zn贸w mo偶e mie膰 atak.

K膮cik ust Mungo podni贸s艂 si臋, na twarzy pojawi艂 si臋 kpi膮cy u艣miech, kt贸ry Robyn doskonale pami臋ta艂a, jednak w g艂臋bi jego oka zobaczy艂a jaki艣 den — 偶al, 偶e jest tak potwornie samotny.

— Wedle rozkaz贸w, ja艣nie pani. — Uk艂oni艂 si臋 przesadnie g艂臋boko i wyszed艂 z sypialni. 呕ona ws艂uchiwa艂a si臋 w d藕wi臋ki krok贸w, kiedy szed艂 po werandzie i schodzi艂 ze schod贸w. Dopiero teraz odepchn臋艂a Murzynk臋 i odwr贸ci艂a si臋 do bia艂ej 艣ciany.

A偶 na szczycie grzbietu g贸rskiego, gdzie 艣cie偶ka przebiega艂a przez prze艂臋cz mi臋dzy poro艣ni臋tymi g臋stym lasem wzg贸rzami, Mungo St. John 艣ci膮gn膮艂 cugle i zerkn膮艂 za siebie. Na werandzie nie by艂o nikogo. Westchn膮艂, zn贸w wzi膮艂 cugle do r膮k i spojrza艂 na drog臋 wiod膮c膮 na p贸艂noc. Nie rusza艂 jednak, zmarszczy艂 tylko brwi, podni贸s艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 w g贸r臋.

Niebo na p贸艂nocy 艣ciemnia艂o. Wygl膮da艂o to tak, jakby ci臋偶ka zas艂ona opad艂a ze艅 prosto na ziemi臋. Nie przypomina艂a ona chmury, poniewa偶 by艂a bardzo g臋sta — jak przesuwaj膮ca si臋 fala tajemniczego, czerwonego plank-tonu, kt贸r膮 widzia艂 na wodach po艂udniowego Atlantyku. Zostawia艂a po sobie tylko 艣mier膰 oraz zniszczenie.

Ogrom zjawiska pobudzi艂 jego wyobra藕ni臋. Wielkim 艂ukiem kotara wisia艂a nad po艂ow膮 horyzontu i podnosi艂a si臋 w kierunku stoj膮cego w zenicie s艂o艅ca.

Daleko na p贸艂nocy Mungo widywa艂 ogromne burze piaskowe wzniecane na Saharze przez bardzo suchy, gor膮cy wiatr — harmatan, jednak zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e w odleg艂o艣ci tysi臋cy kilometr贸w nie ma 偶adnej pustyni. Nie potrafi艂 tego zrozumie膰, a zdziwienie zmieni艂o si臋 w zaniepokojenie, kiedy dotar艂o do niego, z jak膮 szybko艣ci膮 to co艣 si臋 zbli偶a艂o.

Czarna zas艂ona dotkn臋艂a ju偶 kraw臋dzi s艂o艅ca, zmieniaj膮c emitowane przez nie 艣wiat艂o. Klacz poruszy艂a si臋 niespokojnie, stado kuropatw, kt贸re kwili艂o w trawie przy drodze, zamilk艂o nagle. Ciemna fala szybko zalewa艂a niebo, s艂o艅ce sta艂o si臋 pomara艅czowe jak tarcza rozgrzanego metalu. Na ziemi臋 pad艂 ogromny cie艅.

Wszystko ucich艂o. Umilk艂 ch贸r owad贸w w lesie, 膰wierkanie ma艂ych ptaszk贸w w zaro艣lach — d藕wi臋ki, b臋d膮ce t艂em Afryki — niezauwa偶alne, dop贸ki nie zanik艂y.

Cisza by艂a przyt艂aczaj膮ca. Klacz opu艣ci艂a g艂ow臋, a dzwonienie 艂a艅cuszka w臋dzid艂owego zabrzmia艂o zgrzytliwie g艂o艣no. Rozszerzaj膮ca si臋 kurtyna zg臋stnia艂a i pokry艂a ju偶 ca艂e niebo, rzucany przez ni膮 cie艅 pog艂臋bi艂 si臋.

Rozleg艂 si臋 jaki艣 d藕wi臋k. Niewyra藕ny, odleg艂y 艣wist, jak wiatr poruszaj膮cy bia艂y niczym cukier piach pustynnych wydm. S艂o艅ce 艣wieci艂o blado, niby dogasaj膮ce obozowe ognisko.

Syk przybiera艂 na sile, jak g艂uche echo w morskiej muszli przytkni臋tej do ucha, a 艣wiat艂o s艂o艅ca mia艂o dziwny purpurowy kolor. Mungo zadr偶a艂, mimo 偶e po艂udniowy upa艂 wydawa艂 si臋 teraz jeszcze dotkliwszy.

Dziwny 艣wiszcz膮cy d藕wi臋k szybko zmieni艂 si臋 w g艂臋bokie mruczenie, s艂o艅ce znikn臋艂o zupe艂nie. W mroku St. John widzia艂, jak chmura przemieszcza艂a si臋 nad lasem, przesuwa艂a w jego kierunku w postaci wij膮cych si臋 wst臋g.

By艂a ju偶 wok贸艂 niego. Uzbrojone w twarde skrzyd艂a owady zderza艂y si臋 bole艣nie z jego twarz膮, rani艂y mu sk贸r臋.

Zas艂oni艂 si臋 r臋koma, a przestraszona klacz stan臋艂a d臋ba i tylko dzi臋ki ogromnemu do艣wiadczeniu nie spad艂 z siod艂a. O艣lepi艂 go, oszo艂omi艂 p臋dz膮cy pr膮d skrzyde艂 wok贸艂 g艂owy. Machn膮艂 d艂oni膮 i bez trudu schwyta艂 jednego z lec膮cych owad贸w.

Okaza艂 si臋 niemal dwa razy d艂u偶szy od jego palca wskazuj膮cego, mia艂 b艂yszcz膮ce pomara艅czowe skrzyd艂a ze skomplikowanymi czarnymi wzorami, tu艂贸w okryty twardym pancerzykiem, na g艂贸wce par臋 wy艂upiastych oczu, 偶贸艂tych jak polerowany topaz, a d艂ugie, czarne nogi by艂y uzbrojone w kolce z czerwonymi ko艅c贸wkami. Owad wierzga艂 konwulsyjnie w jego r臋ce, rani膮c mu sk贸r臋 i zostawiaj膮c na niej kilka kropelek krwi.

Zmia偶d偶y艂 go, a ze 艣rodka wyp艂yn臋艂a 偶贸艂ta ciecz.

— Szara艅cza! — Zn贸w spojrza艂 na niebo, zdziwiony ich ilo艣ci膮. — Trzecia z egipskich plag — powiedzia艂 g艂o艣no, po czym odwr贸ci艂 艂eb klaczy od nadlatuj膮cych insekt贸w i pu艣ci艂 si臋 galopem w kierunku misji. Szara艅cza przemieszcza艂a si臋 szybciej ni偶 klacz, wi臋c jecha艂 w mroku, otoczony b臋bni膮cym rykiem skrzyde艂.

Chmura owad贸w by艂a tak g臋sta, 偶e tuzin razy niemal zgubi艂 szlak. Insekty siada艂y mu na plecach i chodzi艂y po nim, bole艣nie k艂uj膮c ods艂oni臋t膮 sk贸r臋. Jak tylko si臋 otrzepa艂, inne zajmowa艂y ich miejsca. Przera偶a艂a go wizja utopienia si臋 we wrz膮cym kotle 偶ywych organizm贸w.

Zamajaczy艂y przed nim budynki misji Khami. Bli藕niaczki i s艂u偶膮cy zebrali si臋 na werandzie, sparali偶owani i zadziwieni. Mungo zeskoczy艂 z siod艂a i do nich podbieg艂.

— Wyprowad藕cie na pola wszystkich, kt贸ry potrafi膮 utrzyma膰 si臋 na nogach. Niech wezm膮 miski, garnki — wszystko, co mo偶e zrobi膰 du偶o ha艂asu, i koce do machania...

Bli藕niaczki natychmiast wyrwa艂y si臋 z zamy艣lenia. Elizabeth naci膮gn臋艂a na g艂ow臋 szal i pop臋dzi艂a w kierunku ko艣cio艂a oraz szpitala, Yicky natomiast posz艂a do kuchni i wynios艂a stamt膮d mn贸stwo metalowych garnk贸w.

— Zuch dziewczyna — powiedzia艂 Mungo przytuliwszy j膮 do siebie. — Kiedy to si臋 sko艅czy, chcia艂bym porozmawia膰 o tobie i Harrym. — Wyrwa艂 jej z r膮k najwi臋ksze naczynie. — Chod藕!

Nagle niebo zn贸w sta艂o si臋 czyste, a s艂o艅ce tak jasne i o艣lepiaj膮ce, 偶e musieli zas艂ania膰 oczy.

Nie by艂o to jednak 偶adnym pocieszeniem, poniewa偶 ca艂a chmura szara艅czy opad艂a teraz na ziemi臋. Mimo 偶e niebo ujrzeli niebieskie, pola i lasy zupe艂nie i

si臋 zmieni艂y. Najwy偶sze drzewa wygl膮da艂y jak groteskowo pomalowane stogi siana — pomara艅czowoczarne, ruszaj膮ce si臋 kopce. Ga艂臋zie ko艂ysa艂y si臋 pod ci臋偶arem male艅kich cia艂, a co kilka sekund rozlega艂 si臋 g艂o艣ny trzask i jaki艣 konar spada艂 na ziemi臋. Na ich oczach pole kukurydzy zosta艂o zmia偶d偶one, a po grudach pe艂za艂y niezliczone ilo艣ci owad贸w.

Wbiegli na pola, sto ludzkich postaci, wal膮cych w metalowe garnki i machaj膮cych szarymi szpitalnymi kocami. Insekty schodzi艂y im z drogi tylko po to, by za chwil臋 usi膮艣膰 odrobin臋 dalej.

Teraz powietrze wype艂ni艂 inny d藕wi臋k — podniecone krzyki tysi膮ca ptak贸w, po偶eraj膮cych r贸j szara艅czy. By艂y to lataj膮ce wysoko stada szpak贸w w kolorze malachitowej zieleni oraz turkusowych, 偶贸艂tych, karminowych, purpurowych krasek i 偶o艂n. Inne maszerowa艂y po 偶ywym dywanie, dziobi膮c zach艂annie ruszaj膮ce si臋 owady.

Nie trwa艂o to d艂ugo, kr贸cej ni偶 godzin臋. Potem — r贸wnie gwa艂townie, jak usiad艂 — wielki r贸j spontanicznie zerwa艂 si臋 do lotu, jakby by艂 jednym, monstrualnie wielkim organizmem. Chmura zas艂oni艂a s艂o艅ce i po raz kolejny zapad艂 zmierzch, a gdy przesun臋艂a si臋 na po艂udnie, zn贸w nast膮pi艂 艣wit. Na pustym polu ludzie wydawali si臋 male艅cy i niewa偶ni, kiedy przera偶eni rozgl膮dali si臋 wok贸艂 siebie. Nie mogli rozpozna膰 w艂asnego domu.

Pole kukurydzy by艂o teraz tylko skrawkiem ja艂owej ziemi, owady zjad艂y nawet twarde 艂odygi. Rosn膮ce przy domu krzewy r贸偶 sta艂y si臋 br膮zowymi patykami. Znikn臋艂y kwiaty z brzoskwi艅 i jab艂oni w sadzie, a ich powykr臋cane, ogo艂ocone ga艂臋zie przypomina艂y o zimie, zosta艂y zniszczone nawet lasy na wzg贸rzach i g臋ste krzaki nad rzek膮 Khami.

Nie widnia艂 艣lad zieleni, ani jeden li艣膰, ani jedno 藕d藕b艂o trawy nie uchroni艂o si臋 przed atakiem roju 偶ar艂ocznych owad贸w, kt贸ry przeszed艂 przez serce Matabele.

Juba podr贸偶owa艂a tylko z dwiema kobietami. By艂 to jeden ze znak贸w, wskazuj膮cych na upadek narodu Matabel贸w. Kiedy艣, jeszcze przed wojn膮 z Towarzystwem, najstarsza 偶ona wielkiego induny z rodu Kuma艂o mia艂aby entourage z艂o偶ony z czterdziestu dam dworu i pi臋膰dziesi臋ciu uzbrojonych, ubranych w pi贸ropusze amadoda, kt贸rzy czuwaliby nad jej bezpiecze艅stwem w kraalu m臋偶a. Teraz jednak Juba sama musia艂a nie艣膰 na g艂owie w艂asn膮 mat臋 do spania, lecz mimo swojej ogromnej tuszy, porusza艂a si臋 z niezwyk艂膮 lekko艣ci膮 i gracj膮. Mia艂a wyprostowane plecy, wysoko podniesion膮 g艂ow臋.

Kiedy by艂a ju偶 daleko od misji, zdj臋艂a we艂nian膮 kamizelk臋, ale na szyi wci膮偶 wisia艂 krzy偶yk. Jej ogromne piersi ko艂ysa艂y si臋 i obija艂y z m艂odzie艅cz膮 spr臋偶ysto艣ci膮. Zosta艂y wysmarowane t艂uszczem, 艣wieci艂y wi臋c w blasku s艂o艅ca; nogi b艂yszcza艂y pod kr贸tkim fartuchem z wo艂owej sk贸ry, gdy sz艂a szybkim krokiem po pylistej drodze.

Jej towarzyszki — obie m艂ode m臋偶atki z kraalu Juby — pod膮偶a艂y za ni膮 ^ milczeniu. Nie 艣piewa艂y, nie 艣mia艂y si臋, tylko obracaj膮c g艂owy na boki, ze

zgroz膮 przygl膮da艂y si臋 otaczaj膮cej je martwej ziemi. R贸j szara艅czy przelatywa艂 r贸wnie偶 t臋dy. Na ogo艂oconych z li艣ci drzewach nie by艂o ani owad贸w, ani ptak贸w. S艂o艅ce wypali艂o ods艂oni臋t膮 ziemi臋 na py艂, kt贸ry roznosi艂y s艂abe podmuchy wiatru.

Wesz艂y na niewielkie wzniesienie, zatrzyma艂y si臋 i mimowolnie zbli偶y艂y do siebie. Tak przerazi艂y si臋 widokiem, rozci膮gaj膮cym si臋 przed nimi, 偶e nawet nie po艂o偶y艂y swoich tobo艂k贸w. Kiedy艣 by艂 to wielki kraal, w kt贸rym mieszkali wojownicy z dowodzonego przez Gandanga impi Inyanti. P贸藕niej, zgodnie z dekretem wydanym przez pe艂nomocnika do spraw tubylc贸w w Bulawayo, impi zosta艂o rozwi膮zane, wojownicy rozeszli si臋 po ca艂ym kraju, a kraal spalono. Kiedy kobiety widzia艂y go po raz ostatni, trawa zacz臋艂a ju偶 pokrywa膰 rany, teraz jednak r贸j szara艅czy zniszczy艂 j膮, ods艂aniaj膮c w ten spos贸b usypane z popio艂u okr臋gi. Przywo艂a艂y one wspomnienia o dawnej pot臋dze i nowym kraalu Gandanga, kt贸ry wydawa艂 si臋 taki ma艂y i nic nie znacz膮cy.

Znajdowa艂 si臋 oko艂o dw贸ch kilometr贸w dalej, r贸wnie偶 nad brzegiem Inyati. Wiosenne deszcze nie zd膮偶y艂y nape艂ni膰 jeszcze koryta rzeki. Piaszczyste brzegi mia艂y srebrnobia艂y kolor, wypolerowane przez wod臋 kamienie b艂yszcza艂y w s艂o艅cu jak 艂uski gad贸w. Nowy kraal wydawa艂 si臋 opuszczony, a zagrody dla byd艂a puste.

— Zn贸w zabrali byd艂o — powiedzia艂a Ruth, 艂adna, m艂oda kobieta stoj膮ca obok Juby. Nie sko艅czy艂a nawet dwudziestu lat, a mimo 偶e ju偶 od dw贸ch wiosen nosi艂a na g艂owie opask臋 m臋偶atki, nie zasz艂a jeszcze w ci膮偶臋. To skrywana obawa, i偶 mo偶e si臋 okaza膰 bezp艂odn膮, sk艂oni艂a j膮 do nawr贸cenia si臋 na wiar臋 chrze艣cija艅sk膮 — trzech bog贸w tak pot臋偶nych, jak opisywa艂a Juba, na pewno nie pozwoli艂oby, aby pozosta艂a bezdzietn膮. Nomusa ochrzci艂a j膮 niemal miesi膮c temu, zmieniaj膮c jednocze艣nie jej imi臋 z Kampu na Ruth. Nie mog艂a si臋 ju偶 doczeka膰, kiedy wr贸ci do m臋偶a —jednego z siostrze艅c贸w Gandanga — i wypr贸buje skuteczno艣膰 nowej religii.

— Nie — odpowiedzia艂a kr贸tko Juba. — Gandang z pewno艣ci膮 kaza艂 pogna膰 byd艂o na wsch贸d, na nowe pastwiska.

— A amadoda, gdzie s膮 m臋偶czy藕ni?

— Mo偶e wyruszyli za stadem.

— To praca dla ch艂opc贸w, nie dla m臋偶czyzn. Juba roze艣mia艂a si臋.

— Odk膮d Jedno Bystre Oko odebra艂 im tarcze, nasi m臋偶czy藕ni s膮 tylko mujiba.

Mujiba znaczy — ch艂opcy zajmuj膮cy si臋 pasaniem byd艂a, tacy kt贸rzy nie przeszli jeszcze inicjacji i nie zostali wojownikami. Towarzyszki Juby zawstydzi艂a prawda zawarta w jej s艂owach. Ich m臋偶czy藕ni ju偶 nie mieli broni, zabroniono im r贸wnie偶 napada膰 na inne plemiona. Pociesza艂y si臋 tylko tym, 偶e m臋偶owie byli prawdziwymi wojownikami, poniewa偶 zag艂臋bili ostrza swoich dzid w cia艂ach 偶o艂nierzy Wilsona na brzegach Shangani podczas jedynej zwyci臋skiej dla Matabel贸w bitwy. Na kogo wyrosn膮 obecni ch艂opcy, kiedy

odebrano im tradycj臋 i jej warto艣ci? Czy kiedykolwiek b臋d膮 mogli zdoby膰 na polu walki prawo, by uda膰 si臋 mi臋dzy kobiety i wzi膮膰 偶on臋? Czy mo偶e zwyczaje i prawa, kt贸rymi kierowali si臋 przez ca艂e 偶ycie, p贸jd膮 w zapomnienie? A je艣li tak, co stanie si臋 z narodem?

— Kobiety s膮 nadal tutaj. — Juba wskaza艂a rz臋dy ko艂ysz膮cych si臋 z rytmem motyk postaci.

— Obsadzaj膮 pole po raz drugi — powiedzia艂a Ruth.

— Ju偶 za p贸藕no — odrzek艂a Juba — w tym roku nie b臋dzie plon贸w, ani ta艅c贸w na 艢wi臋cie Pierwszych Owoc贸w. — Potem otrz膮sn臋艂a si臋 z zamy艣lenia i doda艂a: — Zejd藕my do nich.

Po艂o偶y艂y tobo艂ki obok jednej z p艂ytkich sadzawek, zwykle tworz膮cych si臋 mi臋dzy brzegami rzeki. Zdj臋ty fartuchy, wesz艂y do ch艂odnej, zielonej wody i zmy艂y z cia艂 pot oraz kurz. Ruth znalaz艂a, 偶贸艂te kwiatki, kt贸re przetrwa艂y atak szara艅czy i wpi臋艂a sobie we w艂osy.

Kobiety na polach zobaczy艂y je wychodz膮ce z koryta rzeki na brzeg, wybieg艂y im na spotkanie, krzycz膮c rado艣nie i przepychaj膮c si臋 wzajemnie, poniewa偶 ka偶da chcia艂a jako pierwsza z艂o偶y膰 Jubie pok艂on.

— Momewethu — wo艂a艂y, k艂aniaj膮c si臋 i z szacunkiem klaskaj膮c w d艂onie. Wzi臋ty jej tobo艂ek, a dwoje z wnucz膮t podesz艂o wstydliwie, by chwyci膰 j膮 za r臋ce. Potem, 艣piewaj膮c pie艣ni powitalne, ma艂a procesja ruszy艂a w stron臋 kroalu.

Nie wszyscy m臋偶czy藕ni poszli. Gandang siedzia艂 na swoim rze藕bionym taborecie pod ogo艂oconym z li艣ci figowcem, a Juba podbieg艂a od niego i rzuci艂a mu si臋 do n贸g.

U艣miechn膮艂 si臋 czule i kiwaniem g艂ow膮 wyrazi艂 zadowolenie z okazanego w ten spos贸b oddania, potem na znak nadzwyczajnych uczu膰 do niej, pom贸g艂 jej wsta膰 i pozwoli艂 usi膮艣膰 na macie, kt贸r膮 po艂o偶y艂a przed nim jedna z jego m艂odszych 偶on. Nast臋pnie cierpliwie czeka艂, kiedy Juba pi艂a piwo z du偶ego glinianego dzbanka, podanego jej przez inn膮 偶on臋.

Wreszcie gestem r臋ki kaza艂 偶onom i dzieciom odej艣膰, a gdy zostali sami, pochylili g艂owy i rozmawiali niczym najdro偶si sobie przyjaciele.

— Czy Nomusa czuje si臋 ju偶 dobrze? — zapyta艂 Gandang. Nie darzy艂 kobiety z misji Khami tak wielk膮 mi艂o艣ci膮 jak Juba, by艂 nawet bardzo podejrzliwy w stosunku do obcej religii, kt贸r膮 przyj臋艂a jego 偶ona. Podczas wojny, nad rzek膮 Shangani patrol Wilsona wpad艂 w r臋ce impi Gandanga. Wszyscy 偶o艂nierze zostali zabici. Mi臋dzy trupami — rozebranymi do naga przez wojownik贸w, aby rany po dzidach byty lepiej widoczne na ich bia艂ych cia艂ach — le偶a艂y zw艂oki pierwszego m臋偶a tej misjonarki. Nie mo偶e by膰 oii艂o艣ci tam, gdzie p艂yn臋艂a krew. Jednak偶e Gandang darzy艂 t臋 bia艂膮 kobiet臋 szacunkiem. Zna艂 j膮 r贸wnie d艂ugo, jak Jub臋 i obserwowa艂 jej niezmordowane wysi艂ki, by chroni膰 Matabel贸w. Sta艂a si臋 oddanym przyjacielem i doradc膮 kr贸la Lobenguli, pomog艂a tysi膮com cierpi膮cych Matabel贸w, jego zainteresowanie wi臋c nie by艂o udawane.

— Czy zrzuci艂a ju偶 z siebie z艂e duchy, kt贸re zst膮pi艂y na ni膮, kiedy wypi艂a krew tej dziewczyny?

Nieuniknione by艂o to, 偶e relacje z eksperymentu Robyn zostan膮 przekr臋cone i ostatecznie nabior膮 klimatu czar贸w.

— Ona nie wypi艂a jej krwi — Juba pr贸bowa艂a wyja艣ni膰, 偶e Robyn wstrzykn臋艂a sobie zaka偶on膮 krew dla dobra Matabel贸w, ale poniewa偶 sama do ko艅ca tego nie rozumia艂a, to co m贸wi艂a nie brzmia艂o przekonuj膮co. Zobaczywszy na twarzy Gandanga rysuj膮ce si臋 w膮tpliwo艣ci, da艂a sobie spok贸j.

— Gdzie jest Bazo, Top贸r? — zapyta艂a.

— Na wzg贸rzach razem z innymi m臋偶czyznami — wyja艣ni艂.

Wzg贸rza Matopos zawsze by艂y schronieniem dla Matabel贸w, kiedy zagra偶a艂o im niebezpiecze艅stwo. Juba pochyli艂a si臋 i ponownie zapyta艂a: — Jakie艣 k艂opoty?

W odpowiedzi Gandang wzruszy艂 ramionami i powiedzia艂:

— W obecnych czasach zawsze s膮 k艂opoty.

— A sk膮d si臋 bior膮?

— Jedno Bystre Oko przes艂a艂 wiadomo艣膰 przez swoich kanka — szakali — 偶e musimy przygotowa膰 dwustu m艂odych do pracy w nowej kopalni z艂ota na po艂udniu, nale偶膮cej do Henshawa, Soko艂a.

— Nie wys艂a艂e艣 mu ludzi?

— Powiedzia艂em jego kanka — uw艂aczaj膮ca nazwa tubylczej policji Towarzystwa, por贸wnuj膮ca ich do ma艂ych padlino偶erc贸w, kt贸re chodz膮 za lwami, licz膮c na zostawione przez nie resztki i wyra偶aj膮ca nienawi艣膰, jak膮 Matabelowie czuli do tych zdrajc贸w — 偶e biali ludzie odebrali mi tarcz臋, assegai i honor induny, dlatego te偶 straci艂em prawo do rozkazywania moim ludziom. Nie mog臋 wi臋c kaza膰 im kopa膰 do艂贸w dla bia艂ych i budowa膰 dla nich dr贸g.

— A teraz Jedno Bystre Oko jedzie tutaj?

Juba m贸wi艂a z rezygnacj膮. Doskonale zna艂a ten schemat: rozkaz, sprzeciw i konfrontacja. Widzia艂a to ju偶 wcze艣niej, robi艂o jej si臋 niedobrze na my艣l o m臋skiej dumie, wojnie, 艣mierci i kalectwie, g艂odzie i cierpieniu.

— Tak — zgodzi艂 si臋 Gandang. — Nie wszyscy kanka to zdrajcy, jeden z nich powiedzia艂, 偶e Jedno Bystre Oko jest w drodze, razem z pi臋膰dziesi臋rionia lud藕mi. Dlatego te偶 m臋偶czy藕ni poszli na wzg贸rza.

— A ty zosta艂e艣? — zapyta艂a Juba. — Sam, nieuzbrojony czekasz na Jedno Bystre Oko i pi臋膰dziesi臋ciu uzbrojonych ludzi?

— Nigdy przed nikim nie ucieka艂em — odpowiedzia艂 Gandang — nigdy, w ca艂ym moim 偶yciu.

Juba poczu艂a, 偶e duma i mi艂o艣膰 d艂awi膮 jej gard艂o, kiedy patrzy艂a przystojn膮, surow膮 twarz swojego m臋偶a i po raz pierwszy zauwa偶y艂a siw| w艂osy na jego skroniach.

— Gandangu, m贸j panie, dawne czasy ju偶 min臋艂y. Wszystko si臋 zmieni艂o Synowie Lobenguli pracuj膮 jako s艂u偶膮cy w kraalu pana Lodzi daleko po艂udniu, nad wielk膮 wod膮. Impi s膮 porozrzucane. Jest inny, 艂agodniejs b贸g — B贸g Jezus. Wszystko si臋 zmieni艂o, a my musimy dostosowa膰 si臋 nowych czas贸w.

Gandang milcza艂 przez d艂u偶sz膮 chwil臋 i patrzy艂 na drugi brzeg rzeki, jakby nie us艂ysza艂 tego, co powiedzia艂a. Potem westchn膮艂 i za偶y艂 tabaki z rogu, kt贸ry wisia艂 na rzemieniu na jego szyi. Kichn膮艂, przetar艂 oczy i spojrza艂 na ni膮.

— Twoje cia艂o jest cz臋艣ci膮 mojego cia艂a — rzek艂. — Tw贸j pierworodny syn jest moim synem. Je艣li nie ufam tobie, nie mog臋 ufa膰 sobie. Wi臋c m贸wi臋 ci, 偶e stare czasy jeszcze wr贸c膮.

— Co to znaczy, panie? — docieka艂a Juba. — Co znacz膮 twoje dziwne s艂owa?

— To s艂owa Umlimo. Przepowiedzia艂a, 偶e nasz nar贸d zn贸w b臋dzie wolny i wielki...

— Umlimo pos艂a艂a impi prosto na karabiny nad Shangani i Bembesi — Juba szepn臋艂a gorzko. — Umlimo g艂osi wojn臋, 艣mier膰 i zaraz臋. Teraz jest nowy b贸g — B贸g Jezus pokoju.

— Pokoju? — zdziwi艂 si臋 Gandang z gorycz膮. — Je艣li tak nazywa si臋 ten b贸g, biali ludzie wcale go nie s艂uchaj膮. Zapytaj Zulus贸w o pok贸j, jaki przypad艂 im w udziale pod Ulundi, zapytaj cie艅 Lobenguli o pok贸j, jaki biali przynie艣li do Matabele.

Juba nic nie odpowiedzia艂a, poniewa偶 sama nie do ko艅ca zrozumia艂a wyja艣nienia Nomusy, zrezygnowana opu艣ci艂a g艂ow臋. Po chwili, kiedy Gandang by艂 pewien, 偶e zgadza si臋 z nim, doda艂:

— Przepowiednia Umlimo sk艂ada si臋 z trzech cz臋艣ci, z kt贸rych pierwsza ju偶 si臋 sprawdzi艂a. Ciemno艣膰 w po艂udnie, skrzyd艂a szara艅czy i drzewa ogo艂ocone z li艣ci na wiosn臋. To wszystko ju偶 si臋 sta艂o, teraz musimy przygotowa膰 nasz膮 stal.

— Biali ludzie zniszczyli przecie偶 assegaie.

— Na wzg贸rzach narodzi艂a si臋 nowa stal. — Mimowolnie Gandang zni偶y艂 g艂os do szeptu. — Kowale Rozwi pal膮 w piecach dzie艅 i noc, a stopione 偶elazo p艂ynie obficie jak wody Zambezi.

Juba popatrzy艂a na niego.

— Kto tego wszystkiego dokona艂?

— Bazo, tw贸j w艂asny syn.

— Rany na jego ciele s膮 nadal bardzo 艣wie偶e.

— Ale on jest indun膮 z rodu Kuma艂o — szepn膮艂 dumnie Gandang — i wojownikiem.

— Jedynym wojownikiem — odpar艂a Juba. — Gdzie s膮 impf艂

— Przygotowuj膮 si臋 w tajemnicy, na odludziu zdobywaj膮 umiej臋tno艣ci, kt贸rych jeszcze do ko艅ca nie zapomnieli.

— Gandangu, m贸j panie, czuj臋, 偶e zn贸w p臋ka mi serce, czuj臋, i偶 艂zy zbieraj膮 si臋 w moich oczach jak letnie deszcze. Czy zawsze musi by膰 wojna?

— Jeste艣 c贸rk膮 Matabele, w twoich 偶y艂ach p艂ynie czysta krew Zanzi. Ojciec twojego ojca szed艂 za Mzilikazim, tw贸j ojciec przela艂 za niego swoj膮 krew, podobnie jak tw贸j syn — za Lobengul臋. Czy musisz zadawa膰 mi to Pytanie?

Milcza艂a wiedz膮c, 偶e nie warto spiera膰 si臋 z nim, gdy w jego oczach pojawia si臋 ten b艂ysk. Kiedy opanowywa艂o go wojenne szale艅stwo, nie by艂o miejsca na rozs膮dek.

— Juba, moja Go艂臋bico, dla ciebie te偶 b臋dzie praca, po spe艂nieniu si臋 s艂贸w Umlimo.

— Panie? — zapyta艂a.

— Kobiety musz膮 zanie艣膰 assegaie czekaj膮cym impi. Dzidy zostan膮 powi膮zane w p臋ki i zawini臋te w maty do spania oraz s艂om臋 na strzechy.

— Tak, panie — powiedzia艂a spokojnym g艂osem, opu艣ci艂a wzrok, by nie patrze膰 d艂u偶ej w jego rozognione oczy.

— Biali ludzie i ich kanka nie b臋d膮 podejrzewa膰 kobiet, pozwol膮 im przej艣膰 — m贸wi艂 dalej Gandang. — Teraz, kiedy 偶ony kr贸la nie 偶yj膮 lub rozesz艂y si臋, ty sta艂a艣 si臋 matk膮 narodu. Twoim obowi膮zkiem jest zebranie kobiet, powiedzenie im, co maj膮 zrobi膰 i dopatrzenie, by z艂o偶y艂y assegaie w r臋ce wojownik贸w w czasie przepowiedzianym przez Umlimo — gdy bezrogie byd艂o zostanie po偶arte przez krzy偶.

Juba zwleka艂a z odpowiedzi膮 obawiaj膮c si臋, 偶e mo偶e wywo艂a膰 jego gniew. Gandang musia艂 za偶膮da膰 odzewu.

— S艂ysza艂a艣 moje s艂owa, kobieto, znasz obowi膮zki wzgl臋dem swojego m臋偶a i narodu.

Juba podnios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a mu g艂臋boko w oczy.

— Wybacz mi, panie. Tym razem nie mog臋 by膰 ci pos艂uszna. Nie chc臋 przyczynia膰 si臋 do wyniszczania tego kraju, nie chc臋 ju偶 s艂ucha膰 lament贸w wd贸w i sierot. B臋dziesz musia艂 wymy艣li膰 inny spos贸b przeniesienia dzid.

Spodziewa艂a si臋 m臋偶owskiego gniewu. Zdo艂a艂aby mu zapobiec, tak jak czyni艂a ju偶 setki razy, ale zobaczy艂a w jego oczach co艣, czego nie widzia艂a nigdy przedtem. By艂a to pogarda, a ona nie wiedzia艂a jak sobie z tym poradzi膰. Kiedy Gandang wsta艂 bez s艂owa i odszed艂 w kierunku rzeki, chcia艂a biec za nim i rzuci膰 mu si臋 do st贸p, ale nagle przypomnia艂a sobie s艂owa Nomusy:

— To 艂agodny B贸g, ale pr贸by, jakim nas poddaje, s膮 bardzo trudne. Juba nie mog艂a si臋 poruszy膰. Czu艂a si臋 jak w pu艂apce mi臋dzy dworna^ 艣wiatami i dwiema powinno艣ciami, kt贸re rozdziera艂y jej dusz臋.

Juba przesiedzia艂a samotnie reszt臋 dnia pod ogo艂oconym z li艣ci figowcem. R臋ce trzyma艂a z艂o偶one na swoich wielkich, b艂yszcz膮cych piersiach i ko艂ysa艂a si臋 cicho wierz膮c, 偶e w ten spos贸b zdo艂a uciszy膰 nerwy, niczym p艂acz膮cej dziecko. Nagle zda艂a sobie spraw臋, 偶e kl臋cz膮 przed ni膮 towarzyszki podr贸偶y."! Nie wiedzia艂a, czy d艂ugo ju偶 tam by艂y. W艂asne my艣li zaabsorbowa艂y j膮 tak] bardzo, 偶e nawet nie s艂ysza艂a, jak kobiety nadesz艂y.

— Witam ci臋, Ruth — powiedzia艂a i skin臋艂a g艂ow膮 — ciebie r贸wnie偶s Imbali, m贸j Ma艂y Kwiatuszku. Dlaczego jeste艣cie takie smutne?

— M臋偶czy藕ni poszli na wzg贸rza — szepn臋艂a Ruth.

— A wasze serca za nimi — Juba u艣miechn臋艂a si臋 do nich. To by艂 czu艂y, ale smutny u艣miech, jakby przypomnia艂a sobie w艂asn膮 m艂odzie艅cz膮 nami臋tno艣膰 i 偶a艂owa艂a, 偶e te czasy ju偶 min臋艂y.

— Ka偶dej nocy podczas naszej podr贸偶y nie marzy艂am o niczym innym, tylko o moim m臋偶u — powiedzia艂a Ruth.

— I o pi臋knym synu, kt贸rego sp艂odzi — za艣mia艂a si臋 Juba. Wiedzia艂a o rozpaczliwej potrzebie dziewczyny i przekomarza艂a si臋 z ni膮 czule. — Lelesa — Uderzenie Pioruna, tw贸j m膮偶 ma odpowiednie imi臋.

Ruth zwiesi艂a g艂ow臋.

— Nie kpij sobie ze mnie, Mcunewethu — szepn臋艂a 偶a艂o艣nie i zwr贸ci艂a si臋 do Imbali.

— A ty, Ma艂y Kwiatuszku, te偶 nie masz pszczo艂y, kt贸ra po艂askota艂aby twoje p艂atki?

Dziewczyna zachichota艂a i za偶enowana zakry艂a usta.

— Je艣li nas potrzebujesz, Mamewethu — powiedzia艂a powa偶nie Ruth — zostaniemy przy tobie.

Juba trzyma艂a je przez kilka sekund w niepewno艣ci.

Jak偶e j臋drne i pi臋kne by艂y ich m艂ode cia艂a, jak偶e ch臋tne by艂y ich wielkie, ciemne oczy, jak ogromny by艂 ich g艂贸d wszystkiego, co przynosi 偶ycie. Juba zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a i klasn臋艂a w d艂onie.

— Mo偶ecie odej艣膰 — rzek艂a. — S膮 tacy, kt贸rzy potrzebuj膮 was bardziej ni偶 ja. Id藕cie na wzg贸rza do swoich m臋偶czyzn.

Dziewcz臋ta pisn臋艂y ze szcz臋艣cia i, zapomniawszy o etykiecie, u艣cisn臋艂y Jub臋 rado艣nie.

— Jeste艣 blaskiem s艂o艅ca i ksi臋偶yca — powiedzia艂y i pobieg艂y do chat, by przygotowa膰 si臋 do drogi. Juba rozweseli艂a si臋 troch臋, ale kiedy zapad艂 zmrok i 偶adna z m艂odszych 偶on nie przysz艂a, aby zaprowadzi膰 j膮 do Gandanga, jej 偶al sta艂 si臋 jeszcze bardziej niezno艣ny, p艂aka艂a samotnie, dop贸ki nie znu偶y艂 jej sen. Sny by艂y pe艂ne blasku p艂omieni i fetoru rozk艂adaj膮cych si臋 cia艂. Krzycza艂a, ale nikt jej nie s艂ysza艂 i nie przyszed艂 zbudzi膰 Juby.

Genera艂 Mungo St. John 艣ci膮gn膮艂 cugle i rozejrza艂 si臋 dooko艂a. Szara艅cza zniszczy艂a lasy, nie mia艂 si臋 gdzie ukry膰. Mog艂o to tylko utrudni膰 mu jeszcze wykonanie zadania.

Zdj膮艂 z g艂owy kapelusz i wytar艂 czo艂o. Wielkie cumulusy wisia艂y wysoko nad horyzontem, a rozgrzane powietrze dr偶a艂o ponad spieczon膮 ziemi膮. Ostro偶nie poprawi艂 czarn膮 艂at臋 na oku, odwr贸ci艂 si臋 w siodle i spojrza艂 na pod膮偶aj膮cy za nim oddzia艂 偶o艂nierzy.

By艂o ich pi臋膰dziesi臋ciu, sami Matabelowie, ale odziani w dziwaczn膮 kombinacj臋 tradycyjnych i europejskich ubra艅. Jedni mieli na sobie spodnie ze sk贸r kret贸w, a inni futrzane sp贸dniczki. Jedni byli bosi, inni mieli na nogach sk贸rzane sanda艂y, a niekt贸rzy nawet podkute, wojskowe buty. Wi臋kszo艣膰 z nich 艣wieci艂a nagimi torsami, jednak niekt贸rzy w艂o偶yli stare

marynarki lub poprzecierane koszule. Mimo to by艂 jeden element munduru, kt贸ry posiadali wszyscy — b艂yszcz膮ca, mosi臋偶na tarcza z wygrawerowanym napisem: „Policja Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego".

Wszyscy te偶 zostali uzbrojeni w nowe wielostrza艂owe winchestery i ban-doliery z amunicj膮. Po ca艂ym dniu marszu nogi zakurzy艂y si臋 im po kolana. Mungo popatrzy艂 na nich z zadowoleniem. Cho膰 nie mieli odpowiedniego umundurowania, wierzy艂, i偶 szybko艣膰, z jak膮 si臋 poruszali, zaskoczy kraale.

Czu艂 si臋 jak przed laty, kiedy 艂apa艂 niewolnik贸w na zachodnim wybrze偶u, dop贸ki Lincoln i Kr贸lewska Marynarka Wojenna nie zakaza艂a tego wielomilionowego interesu. Na Boga, to by艂y czasy. Szybki marsz, otoczenie wioski i atak z pa艂kami wal膮cymi w czarne czaszki. Mungo wyrwa艂 si臋 z zamy艣lenia. Czy to, 偶e tak cz臋sto wraca艂 do wspomnie艅, oznacza艂o nadchodz膮c膮 staro艣膰? — zastanawia艂 si臋.

— Ezra — zawo艂a艂 sier偶anta, kt贸ry, poza nim, jako jedyny jecha艂 na koniu. Siedzia艂 na siwku z siod艂owato wygi臋tym grzbietem i szorstk膮 sier艣ci膮.

Ezra by艂 ci臋偶ki, niezgrabny i mia艂 pokryty bliznami policzek — pami膮tka po wypadku w kopalni diament贸w w Kimberley. W艂a艣nie tam dosta艂 nowe imi臋 i nauczy艂 si臋 angielskiego.

— Jak daleko jeszcze do kraalu Gandanga? — zapyta艂 Mungo.

— Tak daleko — Ezra powi贸d艂 r臋k膮 po niebosk艂onie, zaznaczaj膮c 艂uk odpowiadaj膮cy przemieszczeniu s艂o艅ca w ci膮gu mniej wi臋cej dw贸ch godzin.

— Dobrze —genera艂 przytakn膮艂 skinieniem g艂owy. —Po艣lij zwiadowc贸w. Tylko 偶adnych b艂臋d贸w. Wyja艣nij im jeszcze raz, 偶e maj膮 przeprawi膰 si臋 przez Inyanti powy偶ej wioski, zatoczy膰 ko艂o i czeka膰 u podn贸偶a wzg贸rz.

— Nkosi — Ezra skin膮艂 g艂ow膮.

— Powiedz im, 偶e maj膮 z艂apa膰 ka偶dego, kto b臋dzie pr贸bowa艂 uciec z wioski.

Dra偶ni艂o go t艂umaczenie ka偶dego polecenia i po raz setny od przekroczenia Limpopo postanowi艂 nauczy膰 si臋 sindebele.

Ezra zasalutowa艂 przesadnie szerokim gestem, staraj膮c si臋 na艣ladowa膰 brytyjskich 偶o艂nierzy, kt贸rych widzia艂 przez okno swojej celi, kiedy siedzia艂 za kradzie偶 diament贸w. Odwr贸ci艂 si臋 w siodle i powt贸rzy艂 rozkazy ludziom, id膮cym za nimi.

— Powiedz im, 偶e musz膮 zaj膮膰 pozycje przed 艣witem, to znaczy zanim j my przyst膮pimy do akcji.

Mungo odpi膮艂 butelk臋 z wod膮 od 艂臋ku siod艂a i wyci膮gn膮艂 korek.

— S膮 gotowi, Nkosi — zameldowa艂 sier偶ant.

— Doskonale, sier偶ancie, niech ruszaj膮 — powiedzia艂 St. John i podni贸s艂 butelk臋 do ust.

Przez kilka sekund po obudzeniu Juba my艣la艂a, 偶e krzyki kobiet oraz i zawodzenie dzieci by艂y tylko cz臋艣ci膮 jej koszmarnego snu i naci膮gn臋艂a na ] g艂ow臋 futrzany kaross.

\r\t\

Potem rozleg艂 si臋 huk i drzwi do chaty zosta艂y wy艂amane. Kilku m臋偶czyzn wbieg艂o do ciemnego wn臋trza, a Juba obudzi艂a si臋 w pe艂ni i zrzuci艂a z siebie przykrycie. Szorstkie r臋ce chwyci艂y j膮, mimo 偶e krzycza艂a i walczy艂a, wyci膮gni臋to nag膮 na zewn膮trz. Niebo robi艂o si臋 ju偶 jasne. Policjanci do艂o偶yli do ognia, wi臋c Murzynka natychmiast rozpozna艂a bia艂ego cz艂owieka; zanim ten zd膮偶y艂 j膮 zauwa偶y膰, schroni艂a si臋 w t艂umie szlochaj膮cych i lamentuj膮cych kobiet.

Mungo St. John by艂 w艣ciek艂y, rycza艂 na swojego sier偶anta, kroczy艂 w t臋 i z powrotem po drugiej strome ogniska, uderzaj膮c pejczem o b艂yszcz膮ce wysokie buty. Mia艂 czerwon膮 ze z艂o艣ci twarz, a jego jedyne oko b艂yszcza艂o w blasku p艂omieni.

— Gdzie s膮 m臋偶czy藕ni? Chc臋 wiedzie膰, gdzie uciekli m臋偶czy藕ni!

Sier偶ant Ezra szed艂 wzd艂u偶 rz臋du p艂acz膮cych kobiet, przygl膮daj膮c si臋 ich twarzom. Zatrzyma艂 si臋 przed Jub膮. Rozpozna艂 j膮 natychmiast, jedna z grandes dames plemienia. Kiedy wyprostowa艂a si臋, mimo 偶e by艂a naga, wydawa艂a si臋 pe艂na godno艣ci i dostoje艅stwa. Oczekiwa艂a jakiej艣 oznaki szacunku, jakiego艣 gestu z jego strony, lecz zamiast tego sier偶ant z艂apa艂 j膮 za nadgarstek i wykr臋ci艂 jej r臋k臋, a ona, by unikn膮膰 b贸lu, upad艂a przed nim na kolana.

— Gdzie s膮 amadodal — sykn膮艂. — Gdzie poszli m臋偶czy藕ni? Juba z trudem powstrzyma艂a 艂zy, prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i chrapliwym g艂osem powiedzia艂a:

— To prawda, nie ma ich tu, gdy偶 z pewno艣ci膮 ci, kt贸rzy nosz膮 te ma艂e mosi臋偶ne tabliczki od pana Lodzi, nie s膮 m臋偶czyznami...

— Krowa — warkn膮艂 sier偶ant — gruba, czarna krowa — i poci膮gn膮艂 jej rami臋 do g贸ry tak, by zary艂a twarz膮 w ziemi臋.

— Wystarczy, kankal — Wrzaw臋 przeci膮艂 czyj艣 g艂os, a jego ton i si艂a wymusi艂y natychmiastow膮 cisz臋. — Zostawcie t臋 kobiet臋.

Mimowolnie sier偶ant pu艣ci艂 r臋k臋 Juby i odsun膮艂 si臋 do ty艂u, nawet Mungo St. John stan膮艂 w miejscu.

Gandang podszed艂 do nich, mimo 偶e mia艂 na sobie tylko opask臋 induny i kr贸tk膮 sp贸dniczk臋, wygl膮da艂 gro藕nie jak skradaj膮cy si臋 lew. Juba podnios艂a si臋, rozcieraj膮c jednocze艣nie nadgarstek, lecz Gandang nawet na ni膮 nie spojrza艂. Zbli偶y艂 si臋 do Mungo St. Johna i zapyta艂:

— Czego szukasz bia艂y cz艂owieku i dlaczego przychodzisz niczym z艂odziej w nocy do mojego kraa艂ul

Mungo spojrza艂 na sier偶anta, aby ten przet艂umaczy艂 us艂yszane s艂owa.

— M贸wi, 偶e jeste艣 z艂odziejem — wyja艣ni艂 Ezra, a genera艂 gwa艂townie podni贸s艂 brod臋 i spojrza艂 na Gandanga.

— Powiedz mu, 偶e doskonale wie, po co przybywam; powiedz mu, 偶e potrzebuj臋 dwustu silnych, m艂odych m臋偶czyzn.

Gandang natychmiast uciek艂 si臋 do obronnej „afryka艅skiej t臋poty". Bardzo niewielu Europejczyk贸w potrafi艂o j膮 odeprze膰, doprowadza艂a do w艣ciek艂o艣ci ludzi, kt贸rzy, jak Mungo St. John, nie znali j臋zyka i musieli

h

zdawa膰 si臋 na czasoch艂onny proces przek艂adu. S艂o艅ce by艂o ju偶 wysoko, kiedy Gandang powt贸rzy艂 pytanie, zadane niemal godzin臋 temu.

— Dlaczego on chce, by moi ludzie z nim poszli? Jest im tutaj ca艂kiem dobrze.

Mungo zacisn膮艂 mocniej pi臋艣ci.

— Wszyscy musz膮 pracowa膰 — przet艂umaczy艂 sier偶ant — tak stanowi prawo bia艂ego cz艂owieka.

— Powiedz mu — odpowiedzia艂 Gandang — 偶e prawo Matabel贸w m贸wi co innego. Kopanie w ziemi nie przynosi amadoda chwa艂y ani godno艣ci. To zaj臋cie dla kobiet i amaholi.

— Induna twierdzi, 偶e jego ludzie nie b臋d膮 pracowa膰 — sier偶ant przet艂umaczy艂 z艂o艣liwie, a Mungo poczu艂, 偶e d艂u偶ej ju偶 tego nie wytrzyma. Podszed艂 do Gandanga i uderzy艂 go pejczem w twarz.

Induna przymru偶y艂 oczy, ale nie zachwia艂 si臋 ani nie podni贸s艂 r臋ki, by dotkn膮膰 pal膮cej pr臋gi na policzku. Nie wykona艂 偶adnego ruchu, by zatamowa膰 cienk膮 stru偶k臋 krwi wyp艂ywaj膮c膮 z rozci臋tej wargi i pozwoli艂 jej skapywa膰 na sw贸j nagi tors.

— Mam teraz puste r臋ce, bia艂y cz艂owieku — powiedzia艂 szeptem, kt贸ry bardziej przeszywa艂 od krzyku — ale nie zawsze takie b臋d膮. — I odwr贸ci艂 si臋 w kierunku chaty.

— Gandang — krzykn膮艂 za nim Mungo. — Twoi ludzie zaczn膮 pracowa膰, nawet je艣li b臋d臋 musia艂 na nich polowa膰 i sku膰 艂a艅cuchami jak zwierz臋ta.

Obie kobiety, mimo ci臋偶kich tobo艂贸w na g艂owach, sz艂y lekkim, tanecznym krokiem. Nios艂y dary dla m臋偶贸w: s贸l i zmielon膮 kukurydz臋, tabak臋, paciorki i perkal na sp贸dniczki, wy艂udzony od Nomusy. Obie mia艂y dobry humor, poniewa偶 wysz艂y ju偶 ze zniszczonego przez szara艅cz臋 obszaru. Drzewa akacjowe by艂y pokryte 偶贸艂tymi kwiatami, w kt贸rych krz膮ta艂y si臋 pszczo艂y.

Przed nimi wyros艂a pierwsza z granitowych kopu艂, gdzie spodziewa艂y si臋 odnale藕膰 swoich m臋偶贸w. Przekomarza艂y si臋 weso艂o, a ich 艣miech brzmia艂 jak brz臋czenie dzwoneczk贸w i ni贸s艂 daleko po ca艂ym lesie. Obesz艂y podstaw臋 wysokiego zbocza i bez przerwy na odpoczynek wspina艂y si臋 na naturalnie utworzone schody z szarej ska艂y, wiod膮ce do g艂臋bokiego jaru, a tam zaczyna艂a si臋 ju偶 艣cie偶ka na szczyt.

Imbali sz艂a pierwsza. Kiedy przeskakiwa艂a z kamienia na kamie艅, jej okr膮g艂e po艣ladki ko艂ysa艂y si臋 pod kr贸tk膮 sp贸dniczk膮. Ruth pod膮偶a艂a zaraz za ni膮. Dziewcz臋ta skr臋ci艂y nagle i znalaz艂y si臋 mi臋dzy dwoma ogromnymi g艂azami, kt贸re stoczy艂y si臋 z g贸ry.

Imbali zatrzyma艂a si臋 tak gwa艂townie, 偶e Ruth niemal wpad艂a na towarzyszk臋, po czym sykn臋艂a przestraszona.

Po艣rodku 艣cie偶ki sta艂 m臋偶czyzna. Mimo 偶e niew膮tpliwie by艂 Matabelem, dziewcz臋ta nie widzia艂y go nigdy przedtem. Nieznajomy mia艂 na sobie niebiesk膮 koszul臋, a na jego ramieniu b艂yszcza艂a okr膮g艂a mosi臋偶na tabliczka.

W r臋ce trzyma艂 karabin. Ruth obejrza艂a si臋 za siebie i te偶 sykn臋艂a. Inny uzbrojony m臋偶czyzna wyszed艂 na 艣cie偶k臋 zza wielkich g艂az贸w i odci膮艂 im drog臋 ucieczki. U艣miecha艂 si臋, ale w u艣miechu nie by艂o nic, co mog艂oby uspokoi膰 dziewcz臋ta. Zdj臋艂y z g艂贸w tobo艂ki i przytuli艂y si臋 do siebie.

— Gdzie idziecie, kociaczki? — zapyta艂 u艣miechni臋ty kanka. — Mo偶e poszuka膰 kocura?

呕adna nic nie odpowiedzia艂a. Patrzy艂y na niego wielkimi, przera偶onymi oczyma.

— P贸jdziemy z wami. — Kanka mia艂 tak szerokie ramiona i umi臋艣nione nogi, 偶e wydawa艂 si臋 zniekszta艂cony. Mia艂 te偶 du偶e, bia艂e, podobne do ko艅skich z臋by, a u艣miech nie dosi臋ga艂 jego oczu, kt贸re pozosta艂y ma艂e, zimne i jakby martwe.

— Podnie艣cie tobo艂ki, kociaki, i zaprowad藕cie nas do waszych kot贸w. Ruth potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

— My idziemy tylko po lecznicze korzenie, nie wiemy, czego od nas chcecie.

Kanka podszed艂 bli偶ej. Krzywe nogi sprawia艂y, 偶e szed艂 nieco chwiejnym krokiem. Mocnym kopni臋ciem rozwali艂 tobo艂ek Ruth i wysypa艂 jego zawarto艣膰.

— Aaa? — u艣miechn膮艂 si臋 zimno. — Dla kogo niesiecie te podarunki, je艣li tylko zamierzacie szuka膰 mutf艂

Ruth rzuci艂a si臋 na kolana, pr贸buj膮c zebra膰 rozsypane koraliki i kukurydz臋. M臋偶czyzna po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na plecach i poklepa艂 czarn膮, b艂yszcz膮c膮 sk贸r臋.

— Mrucz, koteczku. — U艣miechn膮艂 si臋, a dziewczyna znieruchomia艂a. Kl臋cza艂a u jego st贸p z gar艣ciami pe艂nymi ziarna.

Kanka delikatnie przesun膮艂 palce w g贸r臋 i zatrzyma艂 na jej karku. Mia艂 ogromne d艂onie, powi臋kszone kostki i grube, silne palce. Kiedy zacz臋艂y zaciska膰 si臋 na szyi, Ruth zadr偶a艂a.

Kanka zerkn膮艂 na swojego towarzysza, kt贸ry nadal strzeg艂 艣cie偶ki. Obaj wymienili spojrzenia, kt贸re zauwa偶y艂a i zrozumia艂a Imbali.

— Jej m臋偶em jest bratanek Gandanga — szepn臋艂a. — Strze偶 si臋, kanka. M臋偶czyzna nawet nie zwr贸ci艂 uwagi na te s艂owa. Podni贸s艂 Ruth za szyj臋 i wykr臋ci艂 jej g艂ow臋 tak, by na niego spojrza艂a.

— Zabierz nas do miejsca, w kt贸rym ukryli si臋 wasi m臋偶czy藕ni.

Dziewczyna patrzy艂a przez kilka sekund w zupe艂nym milczeniu, po czym nagle plun臋艂a mu w twarz. Spieniona 艣lina ochlapa艂a mu policzki i sp艂yn臋艂a na brod臋.

— Kanka! — sykn臋艂a. — Zdradziecki szakal! M臋偶czyzna nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰.

— W艂a艣nie o to mi chodzi艂o — rzek艂, w艂o偶y艂 palec za pasek jej sp贸dniczki i go rozerwa艂.

Trzyma艂 j膮 za kark, a ona pr贸bowa艂a si臋 wyrwa膰 i obiema r臋kami zakrywa艂a swoje 艂ono. Kanka zerkn膮艂 na kobiece nagie cia艂o, a rytm jego 掳ddechu zmieni艂 si臋.

— Pilnuj drugiej —powiedzia艂 do towarzysza i rzuci艂 mu sw贸j winchester. Policjant z艂apa艂 karabin za kolb臋, potem popycha艂 Imbali luf膮, dop贸ki dziewczyna nie opar艂a si臋 o wysoki, granitowy g艂az.

— Na nas te偶 przyjdzie pora — zapewni艂 j膮 i odwr贸ci艂 g艂ow臋, by popatrze膰 na tamtych, jednocze艣nie trzymaj膮c Imbali przyci艣ni臋t膮 do ska艂y.

Kanka odci膮gn膮艂 Ruth zaledwie kilka krok贸w ze 艣cie偶ki, a zas艂ania艂y ich krzewy rzadkie i pozbawione li艣ci.

— M贸j m膮偶 ci臋 zabije — krzykn臋艂a. Na dr贸偶ce by艂o wszystko s艂ycha膰, nawet przyspieszony oddech m臋偶czyzny.

— Spraw przynajmniej, 偶eby okaza艂o si臋 to warte mojego 偶ycia — za艣mia艂 si臋, a potem sykn膮艂 z b贸lu. — No kotku, masz ostre pazurki. — Rozleg艂y si臋 pla艣ni臋cie d艂oni o mi臋kkie cia艂o i szamotanina, krzaki zatrz臋s艂y si臋, a ze zbocza stoczy艂y kamienie.

Policjant pilnuj膮cy Imbali pr贸bowa艂 dostrzec, co si臋 sta艂o. Oblizywa艂 rozchylone usta. Przez ga艂臋zie widzia艂 tylko niewyra藕ny ruch, potem us艂ysza艂 uderzenie cia艂a o ziemi臋, a Ruth westchn臋艂a ci臋偶ko, przygnieciona torsem kanki.

— Le偶 spokojnie, kotku — dysza艂 — bo si臋 rozz艂oszcz臋. Nie ruszaj si臋. — Nagle krzykn臋艂a. By艂 to 艣widruj膮cy krzyk, jaki wydaje z siebie umieraj膮ce zwierz臋. Kanka mrucza艂:— Tak, tak — potem prychn膮艂 jak knur przy 偶艂obie, po czym da艂o si臋 s艂ysze膰 rytmiczne post臋kiwanie.

M臋偶czyzna strzeg膮cy Imbali opar艂 zb臋dny karabin o g艂az, zszed艂 ze 艣cie偶ki, luf膮 w艂asnego winchestera odgarn膮艂 ga艂臋zie i patrzy艂. Jego twarz zdawa艂a si臋 puchn膮膰 i ciemnie膰, by艂 zupe艂nie poch艂oni臋ty tym, co widzia艂.

Imbali, zauwa偶ywszy, 偶e policjant przesta艂 zwraca膰 na ni膮 uwag臋, przesun臋艂a si臋 wzd艂u偶 granitowej 艣ciany, zatrzyma艂a si臋 na chwil臋 i zacz臋艂a ucieka膰. Dotar艂a ju偶 do zakr臋tu na 艣cie偶ce, kiedy m臋偶czyzna obejrza艂 si臋 i j膮 zobaczy艂.

— Wracaj! — zawo艂a艂.

— Co si臋 sta艂o? — zapyta艂 kanka zza krzak贸w niskim, zm臋czonym g艂osem.

— Uciek艂a.

— Z艂ap j膮 — rykn膮艂, a jego towarzysz pobieg艂 za dziewczyn膮.

Imbali by艂a pi臋膰dziesi膮t krok贸w przed nim, zbiega艂a ze zbocza lekko jak gazela. M臋偶czyzna odci膮gn膮艂 kurek winchestera, przystawi艂 kolb臋 do ramienia i nie celuj膮c strzeli艂. Fartem trafi艂 dziewczyn臋 w krzy偶, a du偶a, mi臋kka o艂owiana kula przeszy艂a jej cia艂o i wysz艂a przez brzuch. Ranna upad艂a i stoczy艂a si臋 ze stromego zbocza.

Policjant opu艣ci艂 karabin. Na jego twarzy malowa艂o si臋 niedowierzanie. Wolno, z wahaniem podszed艂 do Imbali. Le偶a艂a na plecach. Mia艂a otwarte oczy, z rany w p艂askim, m艂odym brzuchu wychodzi艂y wn臋trzno艣ci. Oczy dziewczyny spojrza艂y na niego, przez chwil臋 by艂o w nich wida膰 przera偶enie, po czym wolno sta艂y si臋 bez wyrazu.

— Nie 偶yje.

Kanka odtr膮ci艂 Ruth i zszed艂 艣cie偶k膮 w d贸艂. W krzakach zostawi艂 sp贸dniczk臋, a wok贸艂 nagich n贸g majta艂a si臋 niebieska koszula. j

Obaj patrzeli na martw膮.

— Nie chcia艂em jej zabi膰 — powiedzia艂 kanka z gor膮cym jeszcze karabinem w r臋ce.

— Nie mo偶emy pozwoli膰, by ta druga rozpowiedzia艂a, co si臋 sta艂o — odpowiedzia艂 jego towarzysz i poszed艂 na g贸r臋. Id膮c, podni贸s艂 w艂asn膮 bro艅, kt贸ra sta艂a oparta o ska艂臋. Zbieg艂 ze 艣cie偶ki i pod膮偶y艂 za cienk膮 艣cian臋 krzew贸w.

Kiedy rozleg艂 si臋 drugi strza艂, m臋偶czyzna wci膮偶 patrzy艂 w puste oczy Imbali. Wzdrygn膮艂 si臋 i podni贸s艂 g艂ow臋. Echo nios艂o huk daleko mi臋dzy wzg贸rza. Kanka wyszed艂 na dr贸偶k臋 i wyj膮艂 zu偶yt膮 艂usk臋 z komory nabojowej. Metal z brz臋kiem upad艂 na ska艂臋.

— Teraz musimy wymy艣li膰 jak膮艣 historyjk臋 dla Jednego Bystrego Oka i indun贸w — powiedzia艂 cicho i zawi膮za艂 sk贸rzan膮 sp贸dniczk臋 wok贸艂 bioder.

Cia艂a dziewcz膮t zosta艂y przywiezione do kraalu Gandanga na grzbiecie siwka sier偶anta. Ich nogi dynda艂y z jednej strony, a ramiona z drugiej. Zw艂oki by艂y zawini臋te w szary koc, jakby oprawcy wstydzili si臋 ran, kt贸re im zadali. Krew przesi膮k艂a przez we艂n臋 i zakrzep艂a w postaci czarnych plam, wok贸艂 weso艂o lata艂y metaliczne, zielone muchy.

Kiedy znale藕li si臋 po艣rodku kraalu, sier偶ant kaza艂 odci膮膰 lin臋, przytrzymuj膮c膮 nogi dziewcz膮t. Cia艂a straci艂y r贸wnowag臋 i zsun臋艂y si臋 g艂owami do przodu na tward膮 ziemi臋. Run臋艂y jak upolowana zwierzyna przywieziona przez my艣liwych.

Kobiety do tej pory milcza艂y, lecz teraz zacz臋艂y lamentowa膰 g艂o艣no, a jedna wzi臋艂a gar艣膰 wysuszonej ziemi i sypn臋艂a sobie ni膮 na w艂osy. Inne posz艂y za jej przyk艂adem, ich zawodzenie wywo艂a艂o g臋si膮 sk贸rk臋 na ramionach sier偶anta, mimo 偶e jego wyraz twarzy pozosta艂 neutralny, g艂os za艣 spokojny.

— Sam jeste艣 przyczyn膮 smutku twoich ludzi, starcze — odezwa艂 si臋 do Gandanga. — Je艣li by艂by艣 pos艂uszny s艂owom pana Lodzi i wys艂a艂 mu ludzi, co nale偶a艂o do twoich obowi膮zk贸w, te kobiety nadal by 偶y艂y i urodzi艂y pi臋knych syn贸w swoim m臋偶om.

— Jakie przest臋pstwo pope艂ni艂y? — zapyta艂 Gandang, patrz膮c jak jego 偶ona podchodzi i kl臋ka obok zakrwawionych cia艂.

— Pr贸bowa艂y zabi膰 dw贸ch z moich policjant贸w.

— Hou! — Gandang wyrazi艂 pogardliwe niedowierzanie.

— Oni z艂apali je i zmusili do zaprowadzenia do miejsca, w kt贸rym ukrywaj膮 si臋 amadoda. Podczas ostatniej nocy, kiedy moi ludzie spali, chcia艂y wbi膰 im w uszy do m贸zgu zaostrzone patyki. Na szcz臋艣cie stra偶nicy maj膮 P艂ytki sen, a gdy si臋 obudzili, one uciek艂y i moi ludzie musieli je zatrzyma膰.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 Gandang patrzy艂 na sier偶anta, jego oczy by艂y tak Przera偶aj膮ce, 偶e Ezra odwr贸ci艂 wzrok w kierunku najstarszej 偶ony, kt贸ra kl臋cza艂a obok martwych dziewcz膮t. Juba zamkn臋艂a otwarte usta Ruth, po Czym wytar艂a krzepn膮c膮 krew z jej warg i nosa.

— Tak — Gandang powiedzia艂 do Ezry. — Dobrze si臋 napatrz, szaka bia艂ego cz艂owieka i zapami臋taj to na ca艂e 偶ycie.

— 艢miesz mi grozi膰, starcze? — rzek艂 sier偶ant wyzywaj膮cym tonem.

— Wszyscy s膮 艣miertelni — Gandang wzruszy艂 ramionami — ale jedni umieraj膮 wcze艣niej i bardziej cierpi膮 ni偶 inni. — Odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂 w kierunku chaty.

Gandang siedzia艂 w chacie — sam przy ma艂ym, dymi膮cym ognisku. Nie tkn膮艂 nawet pieczonej wo艂owiny ani bia艂ych plack贸w kukurydzianych, kt贸re le偶a艂y obok niego na p贸艂misku. Patrzy艂 w p艂omienie i s艂ucha艂 zawodzenia kobiet oraz bicia w b臋bny.

Wiedzia艂, 偶e Juba przyjdzie mu powiedzie膰, kiedy cia艂a dziewcz膮t zostan膮 umyte i zawini臋te w sk贸ry 艣wie偶o zabitych wo艂贸w. O 艣wicie b臋dzie musia艂 nadzorowa膰 kopanie grobu po艣rodku zagrody dla byd艂a, wi臋c nie by艂 zaskoczony, gdy us艂ysza艂 ciche skrobanie do drzwi i zawo艂a艂, by wesz艂a.

Juba ukl臋k艂a obok niego.

— Wszystko jest ju偶 przygotowane, m臋偶u.

Skin膮艂 g艂ow膮. Oboje milczeli przez chwil臋, po czym kobieta odezwa艂a si臋:

— Kiedy cia艂a dziewcz膮t b臋d膮 sk艂adane do grobu, chcia艂abym za艣piewa膰 chrze艣cija艅sk膮 pie艣艅, kt贸rej nauczy艂a mnie Nomusa. Pochyli艂 si臋 na znak zgody, a ona m贸wi艂a dalej.

— Pragn臋 r贸wnie偶, 偶eby艣 wykopa艂 im groby w lesie, abym mog艂a postawi膰 na nich krzy偶e.

— Je艣li tak 偶yczy sobie tw贸j nowy b贸g — zgodzi艂 si臋, a potem wsta艂 i podszed艂 do swojej maty.

— Nkosi — Juba pozosta艂a na kolanach. — Panie, jest co艣 jeszcze.

— Co takiego? — Popatrzy艂 na ni膮 spojrzeniem zimnym i odleg艂ym.

— Ja i moje kobiety zaniesiemy dzidy, tak jak mi kaza艂e艣 — szepn臋艂a. — Z艂o偶y艂am przysi臋g臋, w艂o偶ywszy palec do rany w ciele Ruth. Zaniesiemy assegaie do amadoda.

Nie u艣miechn膮艂 si臋, ale jego oczy nie by艂y ju偶 tak lodowate. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do Juby, kobieta wsta艂a i do niego podesz艂a. Wzi膮艂 j膮 za d艂o艅 i zaprowadzi艂 na pos艂anie.

Bazo zszed艂 ze wzg贸rz trzy dni po pogrzebie dziewcz膮t. By艂o z nim dw贸ch m艂odych ludzi. Juba zaprowadzi艂a ich bezpo艣rednio do 艣wie偶ych grob贸w. Po chwili Bazo zostawi艂 obu m臋偶贸w, pozwalaj膮c im op艂akiwa膰 偶ony i poszed艂 do figowego drzewa, gdzie czeka艂 na niego ojciec.

Powita艂 go z szacunkiem, po czym obaj zasiedli i w milczeniu pili piwo z tego samego naczynia, a kiedy ju偶 opustosza艂o, Gandang westchn膮艂.

— To okropne.

Bazo spojrza艂 na niego bystrymi oczyma.

— Ciesz si臋, ojcze. Dzi臋kuj duchom przodk贸w —powiedzia艂—poniewa偶 da艂y nam lepszy pretekst, ni偶 mogliby艣my si臋 spodziewa膰.

— Nie rozumiem ci臋 — popatrzy艂 na syna.

— Za dwa 偶ycia — 偶ycia bez znaczenia, 偶ycia, kt贸re zosta艂yby sp臋dzone w pr贸偶nej i bezmy艣lnej frywolno艣ci — za tak niewielk膮 cen臋 uda艂o nam si臋 roznieci膰 ogie艅 w sercach ludzi. Teraz nawet najmniej odwa偶ni z naszych amadoda rw膮 si臋 do walki. Kiedy nadejdzie czas, nikt nie b臋dzie si臋 waha艂. Ciesz si臋, ojcze, z daru, kt贸ry otrzymali艣my.

— Sta艂e艣 si臋 bezwzgl臋dnym cz艂owiekiem — Gandang szepn膮艂 w ko艅cu.

— Jestem dumny, 偶e za takiego mnie uwa偶asz — odpowiedzia艂 Bazo. — Ale je艣li nie by艂bym wystarczaj膮co bezwzgl臋dny, by dobrze wype艂ni膰 zadanie, m贸j syn lub jego syn stan膮 si臋 tacy w swoim czasie.

— Nie wierzysz w przepowiedni臋 Umlimo? — zapyta艂 Gandang. — Obieca艂a nam zwyci臋stwo.

— Nie, ojcze. — Bazo potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Przemy艣l dok艂adnie jej s艂owa. Kaza艂a nam tylko spr贸bowa膰. Niczego nie przyrzek艂a. Od nas samych zale偶y czy zwyci臋偶ymy, czy poniesiemy kl臋sk臋. Dlatego te偶 musimy by膰 twardzi i nieust臋pliwi, nie wolno nam nikomu ufa膰, musimy w pe艂ni wykorzysta膰 ka偶d膮 nadarzaj膮c膮 si臋 okazj臋.

Gandang pomy艣la艂 nad tym przez chwil臋, a potem westchn膮艂 znowu.

— Kiedy艣 tak nie by艂o.

— I ju偶 nigdy tak nie b臋dzie. Wszystko si臋 zmieni艂o, Baba, a my musimy przystosowa膰 si臋 do nowych czas贸w.

— Powiedz, co jeszcze trzeba zrobi膰 — zach臋ca艂 go ojciec. — W jaki spos贸b mog臋 pom贸c.

— Ka偶 m臋偶czyznom zej艣膰 ze wzg贸rz i p贸j艣膰 do pracy u bia艂ego cz艂owieka. Zastanawia艂 si臋 nad jego pro艣b膮, nic nie m贸wi膮c.

— Musimy sta膰 si臋 pch艂ami. Musimy zamieszka膰 pod koszul膮 bia艂ego cz艂owieka tak blisko jego sk贸ry, 偶eby nie m贸g艂 nas dostrzec; tak blisko, 偶eby zapomnia艂, i偶 tam jeste艣my i w ka偶dej chwili mo偶emy go pok膮sa膰.

Skinieniem g艂owy Gandang przyzna艂 mu racj臋, jednak w jego oczach mo偶na by艂o dostrzec niezg艂臋biony 偶al.

— Bardziej podoba艂o mi si臋, kiedy walczyli艣my w „szyku byka", z „rogami", kt贸re okr膮偶a艂y przeciwnika, a w 艣rodku najbardziej zas艂u偶eni czekali, by go zmia偶d偶y膰. Podoba艂o mi si臋 „zamykanie", gdy 艣piewali艣my pie艣艅 regimentu, zabijali艣my w blasku s艂o艅ca, a nasze pi贸ropusze trzepota艂y na wietrze.

— Te czasy ju偶 nigdy nie powr贸c膮, Baba — powiedzia艂 Bazo. — W przysz艂o艣ci b臋dziemy czeka膰 w trawie jak zwini臋te 偶mije. Mo偶e rok, mo偶e dziesi臋膰, a nawet ca艂e 偶ycie, mo偶e nie do偶yjemy tej chwili, ojcze. Mo偶e dopiero dzieci naszych dzieci wyjd膮 z ukrycia i rusz膮 do walki z broni膮 inn膮 pd srebrzystej stali, kt贸r膮 ty i ja tak bardzo kochamy. Ale to my otwieramy 'd drog臋 do wielko艣ci.

Gandang zn贸w skin膮艂 g艂ow膮, w jego oczach pojawi艂 si臋 blask przypomi-naJ膮cy pierwsze promyki 艣witu.

— M贸wisz prawd臋, Bazo. Doskonale ich znasz i masz racj臋. Bia艂y cz艂owiek jest od nas lepszy pod ka偶dym wzgl臋dem, ale my jeste艣my bardziej cierpliwi. On chce, 偶eby wszystko sta艂o si臋 zaraz, a my potrafimy czeka膰.

Zamilkli obaj, siedzieli, ledwie dotykaj膮c si臋 ramionami. Ogie艅 zacz膮艂 ju偶 przygasa膰, kiedy Bazo powiedzia艂:

— Odejd臋 przed 艣witem.

— Dok膮d? — zapyta艂 Gandang.

— Na wsch贸d, do Maszony.

— Po co?

— Oni r贸wnie偶 musz膮 si臋 przygotowa膰.

— Chcesz prosi膰 o pomoc te psy, te g贸wnojady?

— Chc臋 prosi膰 o pomoc ka偶dego, kto mo偶e mi jej udzieli膰 — odpowiedzia艂 Bazo. — Tanase m贸wi, 偶e znajdziemy sprzymierze艅c贸w poza granicami naszego pa艅stwa, za wielk膮 rzek膮. M贸wi nawet o sprzymierze艅cach z kraju, w kt贸rym panuje takie zimno, 偶e wody staj膮 si臋 tam twarde i bia艂e jak s贸l.

— Jest gdzie艣 taki kraj?

— Nie wiem. Wiem tylko, 偶e musimy by膰 wdzi臋czni za ka偶d膮 pomoc, wszelkie wsparcie, niezale偶nie od tego, sk膮d b臋dzie pochodzi艂o. Ludzie pana Lodzi to twardzi, zaciekli wojownicy. Ty i ja ju偶 o tym wiemy.

Wszystkie okna wozu otwarto, a okiennice opuszczono, by pan Rhodes m贸g艂 rozmawia膰 z lud藕mi, kt贸rzy jechali po obu stronach. To arystokracja tego kraju. By艂o ich zaledwie tuzin, a nale偶a艂y do nich ogromne obszary 偶yznej ziemi, wielkie stada byd艂a i z艂o偶a minera艂贸w, pod kt贸rymi kry艂y si臋 marzenia o niezmierzonym bogactwie.

Cz艂owiek jad膮cy w luksusowym powozie, ci膮gni臋tym przez zaprz臋g z艂o偶ony z pi臋ciu bia艂ych mu艂贸w, by艂 ich przyw贸dc膮. Zdoby艂 maj膮tek i si艂臋, jakie zwykle nale偶膮 si臋 kr贸lom. Jego Towarzystwo posiada艂o teren wi臋kszy od Zjednoczonego Kr贸lestwa i Irlandii razem wzi臋tych; na mocy dekretu zarz膮dza艂 nim jak prywatn膮 posiad艂o艣ci膮. Jako w艂a艣ciciel kopal艅 produkuj膮cych dziewi臋膰dziesi膮t pi臋膰 procent diament贸w, kontrolowa艂 ich 艣wiatow膮 produkcj臋. Jego wp艂ywy na z艂otono艣nych polach Witwatersrandu nie by艂y tak wielkie, jak mog艂yby by膰, poniewa偶 przepu艣ci艂 wiele okazji nabycia dzia艂ek wzd艂u偶 偶y艂y, gdzie bogata z艂otono艣na ska艂a stercza艂a dumnie ponad otaczaj膮cy step — czarna i ostra niczym p艂etwa rekina.

— Co艣 mi m贸wi, 偶e ta 偶y艂a nie jest zbyt bogata — powiedzia艂 kiedy艣, stoj膮c na ods艂oni臋tej skale i patrz膮c na ni膮 swoimi bladoniebieskimi, rozmarzonymi oczyma. — Kiedy siedz臋 na kraw臋dzi szybu w kopalni w Kimberley, po prostu wiem, ile i jakich diament贸w b臋dzie w ka偶dym wyci膮ganym na powierzchni臋 艂adunku, a tu... — Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wr贸ci艂 do konia, odwracaj膮c si臋 plecami do stu milion贸w funt贸w w czystym z艂ocie.

W ko艅cu przyj膮艂 do wiadomo艣ci prawdziwy potencja艂 Ska艂y Spienionej Wody i mia艂 ju偶 p臋dzi膰 z powrotem, by zabra膰 to, co zosta艂o, lecz tragiczny

108

wypadek odci膮gn膮艂 jego uwag臋. Dowiedzia艂 si臋, 偶e ko艅 zrzuci艂 i powl贸k艂 jego najdro偶szego przyjaciela—przystojnego, m艂odego cz艂owieka imieniem Neville pickering, wieloletniego towarzysza oraz partnera.

Rhodes zosta艂 w Kimberley, by si臋 nim zaj膮膰, a potem, kiedy Neville zmar艂, by go op艂akiwa膰. W ci膮gu tych kilku tygodni przepu艣ci艂 wiele okazji, ale za艂o偶y艂 w obr臋bie nowo odkrytej 偶y艂y Consolidated Goldfields Company. Mimo 偶e by艂o ono niczym w por贸wnaniu z przedsi臋biorstwem „De Beers", Consolidated Mines Company lub imperium z艂ota wybudowanym przez jego odwiecznego rywala — J.B. Robinsona, pod koniec ostatniego roku finansowego wyp艂aci艂 dywidendy w wysoko艣ci stu dwudziestu pi臋ciu procent.

By艂 tak bogaty, 偶e gdy zapragn膮艂 zosta膰 pierwszym plantatorem owoc贸w w po艂udniowej Afryce, kaza艂 kupi膰 ca艂膮 dolin臋 Franschhoek.

— Panie Rhodes, to b臋dzie kosztowa艂o milion funt贸w — przekonywano

go-

— Nie prosi艂em nikogo o kalkulacje — odpowiada艂 rozdra偶niony. — Wyda艂em polecenie, macie j膮 naby膰.

Tak wygl膮da艂o jego 偶ycie prywatne, a publiczne nie mniej spektakularnie.

Zosta艂 jednym z osobistych doradc贸w kr贸lowej, dzi臋ki czemu mia艂 okazj臋 rozmawia膰 z lud藕mi, kt贸rzy sterowali najwi臋kszym imperium, jakie kiedykolwiek istnia艂o. Prawd臋 powiedziawszy, cz臋艣膰 z nich nie by艂a do niego 偶yczliwie nastawiona. Gladstone zauwa偶y艂 kiedy艣: „Wiem tylko jedno o panu Rhodesie. Zarobi艂 bardzo du偶o pieni臋dzy w niezwykle kr贸tkim czasie, a to nie nape艂nia mnie bezgranicznym zaufaniem."

Reszta angielskiej arystokracji okazywa艂a mniej krytycyzmu i, kiedykolwiek odwiedza艂 Londyn, zapraszano go na wszystkie przyj臋cia. 艢ci膮gali na nie r贸wnie偶 ksi膮偶臋ta r贸偶nej ma艣ci wiedz膮c, 偶e w Brytyjskim Towarzystwie Po艂udniowoafryka艅skim czeka jeszcze wiele dyrektorskich foteli. Imponowa艂o im r贸wnie偶 to, 偶e jedno s艂owo Rhodesa mog艂o spowodowa膰 za艂amanie gie艂dy.

Poza tym zosta艂 wybrany premierem kolonii Przyl膮dka. Mia艂 zapewniony g艂os ka偶dego angloj臋zycznego obywatela, a dzi臋ki dobrym stosunkom z Afrykanerami, r贸wnie偶 g艂osy osadnik贸w pochodzenia holenderskiego.

Teraz, kiedy ko艂ysa艂 si臋 na siedzeniu wozu — ubrany niedbale, w wygnieciony garnitur, a w臋ze艂 krawatu w tradycyjnych kolorach oksfordzkiego college'u Oriel zsun膮艂 mu si臋 troch臋 — by艂 u szczytu bogactwa, pot臋gi

1 Wp艂yw贸w.

Siedz膮cy naprzeciwko niego Jordan Ballantyne udawa艂, 偶e uwa偶nie czyta spisane przez siebie, a podyktowane przez pana Rhodesa s艂owa, jednak sPonad zeszytu obserwowa艂 swojego pana pe艂nymi troski oczyma. Mimo 偶e du偶e, p艂askie rondo kapelusza nie pozwala艂o mu dostrzec w oczach pana Rhodesa 艣lad贸w b贸lu, to jednak ich kolor nie by艂 zdrowy i cho膰 stara艂 si臋 Bi贸wi膰 najg艂o艣niej jak tylko m贸g艂, poci艂 si臋 bardziej, ni偶 usprawiedliwia艂by to Poranny ch艂贸d.

Podni贸s艂szy teraz g艂os, zawo艂a艂 tym swoim cienkim, jakby nieco rozdra偶nionym tonem:

— Ballantyne. — Ten podjecha艂 bli偶ej okna i nachyli艂 si臋 pos艂usznie.

— Powiedz mi, drogi przyjacielu — rzek艂 Rhodes. — Co to b臋dzie za budynek?

Wskaza艂 palcem fundamenty i sterty czerwonych cegie艂 le偶膮ce przy skrzy偶owaniu dw贸ch szerokich, pylistych dr贸g Bulawayo.

— Nowa synagoga — odpowiedzia艂 Zouga.

— Wi臋c moi 呕ydzi zdecydowali si臋 zosta膰! — powiedzia艂 Rhodes z u艣miechem na twarzy. Zouga przypuszcza艂, 偶e Rhodes doskonale wiedzia艂, co zostanie wzniesione w tym miejscu, ale zada艂 to pytanie, by m贸c pochwali膰 si臋 w艂asnym dowcipem. — W takim razie nic nie zagra偶a memu krajowi, Ballantyne. Oni s膮 jak ptaki, kt贸re nigdy nie zak艂adaj膮 gniazd na drzewie przeznaczonym na 艣ci臋cie.

Zouga za艣mia艂 si臋 z obowi膮zku, po czym obaj kontynuowali rozmow臋, a Ralph, jad膮cy z reszt膮 grupy, obserwowa艂 ich z takim zainteresowaniem, 偶e zapomnia艂 o damie, pod膮偶aj膮cej obok niego, a偶 ta musia艂a postuka膰 go pejczem w przedrami臋, by zwr贸ci膰 na siebie uwag臋.

— Powiedzia艂am, 偶e interesuj膮co b臋dzie zobaczy膰, co si臋 stanie, kiedy dojedziemy do Khami — powt贸rzy艂a Louise. Jecha艂a okrakiem — jedyna kobieta, jak膮 zna艂, kt贸ra w ten spos贸b dosiada艂a konia. — Mimo 偶e nosi艂a si臋gaj膮ce kostek, wielowarstwowe sp贸dnice, siedzia艂a wyj膮tkowo elegancko i pewnie. Ralph widzia艂 kiedy艣, jak wygra艂a wy艣cig z jego ojcem. Mia艂o to miejsce jeszcze w Kimberley, zanim wyruszyli na p贸艂noc i dotarli do tego kraju, jednak lata obesz艂y si臋 z ni膮 bardzo 艂agodnie. U艣miechn膮艂 si臋 do siebie, wspominaj膮c w艂asne m艂odzie艅cze zafascynowanie, kiedy po raz pierwszy ujrza艂 j膮, gdy powozi艂a bryczk臋 zaprz臋偶on膮 w dwa z艂ote konie po zat艂oczonej, g艂贸wnej ulicy Kimberley. To zdarzy艂o si臋 tak dawno i cho膰 wysz艂a za jego ojca, nada艂 darzy艂 j膮 uczuciem, kt贸re nie by艂o ani synowskie, ani wymuszone. By艂a tylko kilka lat od niego starsza, a krew Indian Czarnostopych, kr膮偶膮ca w jej 偶y艂ach, dodawa艂a urodzie Louise ponadczasowego elementu.

— Nie wyobra偶am sobie, 偶eby nawet Robyn, moja szacowna ciotka i te艣ciowa, wykorzysta艂a 艣lub swojej najm艂odszej c贸rki do osi膮gni臋cia korzy艣ci politycznych — stwierdzi艂 Ralph.

— Jeste艣 na tyle pewien, 偶e m贸g艂by艣 si臋 za艂o偶y膰, o gwine臋, powiedzmy? —• zapyta艂a Louise i u艣miechn臋艂a si臋, pokazuj膮c r贸wne, bia艂e z臋by. Ralph odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i za艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

— Da艂a艣 mi ju偶 nauczk臋. Ju偶 nigdy o nic si臋 z tob膮 nie za艂o偶臋. — Poteffl zni偶y艂 g艂os. — Poza tym a偶 tak bardzo nie ufam pow艣ci膮gliwo艣ci te艣ciowej.

— Dlaczego wi臋c pan Rhodes nalega艂, by pojecha膰 na ten 艣lub? Przecie偶 wie, czego mo偶e si臋 tam spodziewa膰.

— Po pierwsze dlatego, 偶e do niego nale偶y ziemia, na kt贸rej stoi misja Khami, a po drugie prawdopodobnie uwa偶a, i偶 panie z misji odbieraj膮 &$ bardzo cennego cz艂owieka. — Ralph podni贸s艂 g艂ow臋, wskazuj膮c pafl& m艂odego, kt贸ry jecha艂 na przedzie. Harry Mellow mia艂 kwiatek w dziurce o禄 guzika, b艂yszcz膮ce buty na nogach i u艣miech na ustach.

— Nie straci艂 go jeszcze — zauwa偶y艂a Louise.

— Wyla艂 go, kiedy tylko zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie mo偶e mu tego pomys艂u wyperswadowa膰.

— Ale to taki utalentowany geolog, m贸wi膮, 偶e potrafi wyw臋szy膰 z艂oto na kilometr.

— Rhodes nie jest zadowolony, gdy jego ludzie 偶eni膮 si臋, bez wzgl臋du na to, czy s膮 zdolni, czy te偶 nie.

— Biedny Harry, biedna Vicky, co oni teraz zrobi膮?

— Wszystko ju偶 za艂atwione — Ralph rozpromieni艂 si臋.

— Ty? — zaryzykowa艂a.

— A kt贸偶 inny?

— Powinnam by艂a si臋 domy艣li膰. Prawd臋 m贸wi膮c, wcale bym si臋 nie zdziwi艂a, gdybym si臋 dowiedzia艂a, 偶e zaaran偶owa艂e艣 ca艂膮 t臋 spraw臋 — powiedzia艂a Louise, a Ralph wygl膮da艂 jakby sprawi艂a mu swoimi s艂owami wielk膮 przykro艣膰.

— To ogromna niesprawiedliwo艣膰, mamo. — Wiedzia艂, 偶e Louise nie znosi, kiedy tak do niej m贸wi i celowo zwr贸ci艂 si臋 w ten spos贸b. Potem spojrza艂 przed siebie, a wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋 jak mina psa my艣liwskiego, kt贸ry wyczu艂 trop zwierzyny.

Go艣cie weselni wyjechali ju偶 poza miasto na szerok膮, poci臋t膮 koleinami drog臋. Z przeciwka, z po艂udnia, zmierza艂y wozy towarowe. W sumie dziesi臋膰, a ca艂a kolumna tak rozci膮gn臋艂a si臋, 偶e najodleglejsze z nich by艂y zaznaczone tylko tumanami kurzu, wznosz膮cymi si臋 ponad p艂askie szczyty drzew akacjowych. Na plandekach najbli偶szych woz贸w Louise odczyta艂a nazw臋 firmy „RHOLANDS" — skr贸t od Rhodesian Lands and Mining Co., kt贸r膮 Ralph wybra艂 na parasol dla swoich interes贸w.

— A niech mnie — zawo艂a艂 weso艂o. — Stary Isazi przyprowadzi艂 je pi臋膰 dni przed czasem. Ten ma艂y, czarny diabe艂 jest nie do pokonania. — W przepraszaj膮cym ge艣cie uchyli艂 kapelusza i powiedzia艂: — Interesy mnie wzywaj膮. Wybacz mi, mamo. — Pogalopowa艂 naprz贸d. Zatrzyma艂 si臋 przy jad膮cym na czele wozie i obj膮艂 ma艂膮 posta膰, ubran膮 w star膮 wojskow膮 marynark臋 i 艣ciskaj膮c膮 w r臋kach d艂ugi bat, kt贸ra sz艂a obok zaprz臋gu wo艂贸w.

— Co ci臋 tak d艂ugo zatrzyma艂o, Isazi? — zapyta艂. — Czy偶by艣 spotka艂 po drodze jak膮艣 艂adn膮 Matabelk臋?

Zuluski wo藕nica pr贸bowa艂 nie okazywa膰 zadowolenia, ale siateczka zmarszczek na jego twarzy 艣ci膮gn臋艂a si臋, a w oczach pojawi艂a si臋 psotna iskierka.

— Potrafi艂bym dogodzi膰 Matabelce, jej matce i wszystkim siostrom * takim samym czasie, jaki by艂by ci potrzebny, aby odprz臋gn膮膰 jednego wo艂u.

Nie by艂a to tylko deklaracja m臋sko艣ci, r贸wnie偶 niewyra藕na aluzja do zdolno艣ci Ralpha jako wo藕nicy. Isazi nauczy艂 go wszystkiego, co sam ^edz艂a艂 o powo偶eniu, jednak nadal traktowa艂 pob艂a偶liwie jak ma艂ego ch艂opca.

— Nie, Ma艂y Sokole, nie chcia艂em wyci膮ga膰 od ciebie wi臋kszej premii, Przyprowadzaj膮c wozy pi臋膰 dni przed czasem.

W ten subtelny spos贸b da艂 do zrozumienia, jakiej nagrody oczekuje przy okazji nast臋pnej wyp艂aty.

Teraz niewysoki Zulus z ci膮gle spoczywaj膮c膮 na siwej g艂owie opask膮, kt贸r膮 dosta艂 od kr贸la Cetewayo przed bitw膮 pod Ulundi, odsun膮艂 si臋 i spojrza艂 na Ralpha w spos贸b, w jaki zwykle ocenia si臋 wo艂y.

— Hau, Henshaw, ale艣 si臋 wystroi艂? — Popatrzy艂 na jego garnitur i angielskie buty, a potem na kwiat mimozy w艂o偶ony w dziurk臋 od guzika. — Nawet kwiatki jak u wdzi臋cz膮cej si臋 panienki podczas pierwszego ta艅ca. A co masz tam pod p艂aszczem? U was w rodzinie chyba Nkosikazi rodzi dzieci.

Ralph zerkn膮艂 na brzuch. Isazi przesadza艂, by艂 tam zaledwie 艣lad zb臋dnego cia艂a, tak niewielki, 偶e tydzie艅 intensywnego polowania usun膮艂by go zupe艂nie, jednak Ralph podtrzymywa艂 偶artobliwy ton rozmowy, kt贸ry obaj tak bardzo lubili.

— Przywilejem wielkiego cz艂owieka jest nosi膰 gustowne ubrania i spo偶ywa膰 wykwintne jedzenie — powiedzia艂.

— No to dalej, Ma艂y Sokole o pi臋knych pi贸rkach — Isazi potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, wyra偶aj膮c w ten spos贸b niezadowolenie. — Opychaj si臋 i baw niczym ma艂y ch艂opczyk, kiedy prawdziwi m臋偶czy藕ni pracuj膮. — Ciep艂y u艣miech przeczy艂 tonowi g艂osu, a Ralph poklepa艂 go po ramieniu.

— Nigdy nie mia艂em takiego wo藕nicy jak ty, Isazi i pewnie ju偶 nigdy takiego nie zdob臋d臋.

— Hau, Henshaw, wi臋c jednak czego艣 ci臋 nauczy艂em. Teraz przynajmniej potrafisz zauwa偶y膰 prawdziw膮 wielko艣膰 — Isazi za艣mia艂 si臋 w ko艅cu, podni贸s艂 bat i strzeli艂 g艂o艣no jak z armaty, po czym zawo艂a艂 do wo艂贸w.

— Chod藕, Fransman, ty czarny diable! Chod藕, Szatan, m贸j kochany! Pakamisa, zbieraj si臋!

Ralph wsiad艂 na konia i zjecha艂 z drogi, potem przez chwil臋 patrzy艂 na swoje za艂adowane wozy. Ka偶dy taki transport przynosi艂 mu trzy tysi膮ce funt贸w zysku, a ten ogromny kontynent przemierza艂o dla niego dwie艣cie pojazd贸w. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 ze zgroz膮, kiedy przypomnia艂 sobie stary, rozklekotany w贸z, kt贸rym wraz z Isazim po raz pierwszy wyjechali z Kimberley. Kupi艂 go za po偶yczone pieni膮dze i za艂adowa艂 towarem, nie nale偶膮cym do niego.

— D艂uga i ci臋偶ka droga — powiedzia艂 na g艂os, wbijaj膮c koniowi obcasy w boki i ruszaj膮c za oddalaj膮cym si臋 wozem Rhodesa oraz reszt膮 weselnych go艣ci.

Zn贸w znalaz艂 si臋 obok Louise, otrz膮sn臋艂a si臋 z zamy艣lenia, jakby w og贸le nie zauwa偶y艂a jego nieobecno艣ci.

— Rozmarzy艂a艣 si臋 —wysun膮艂 zarzut, a ona rozpostar艂a palce delikatnej d艂oni, przyznaj膮c si臋 do winy, po czym podnios艂a r臋k臋 jeszcze wy偶ej i wskaza艂a jaki艣 punkt na niebie.

— Sp贸jrz, Ralphie. Jaki on jest pi臋kny!

Ponad drog膮, przed wozem przefrun膮艂 ptak. By艂a to dzierzba z czarnym, b艂yszcz膮cym grzbietem i brzuszkiem tak czerwonym, 偶e w mocnym s艂o艅cu ptak wygl膮da艂 jak drogocenny rubin.

— Jakie tu wszystko jest pi臋kne — powiedzia艂a, jednocze艣nie zakre艣laj膮c r臋k膮 艂uk po horyzoncie. — Wiesz, Ralph, 偶e King's Lynn to pierwszy prawdziwy dom, jaki mia艂am? — Dopiero teraz Ralph zda艂 sobie spraw臋, i偶 ci膮gle s膮 na terenie posiad艂o艣ci jego ojca. Zouga Ballantyne zu偶y艂 ca艂y maj膮tek zarobiony w kopalni z艂ota w Kimberley na wykupienie koncesji od wiecznych w艂贸cz臋g贸w spo艣r贸d kawalerzyst贸w doktora Jamesona, kt贸rzy najechali Matabele i pokonali Lobengul臋. Ka偶dy z nich by艂 uprawniony do wybranej przez siebie dzia艂ki, a niekt贸rzy odsprzedali mu swoje prawa za cen臋 butelki whisky.

Nawet na dobrym koniu objechanie ca艂ego King's Lynn zabra艂oby trzy dni. Dom, kt贸ry Zouga wybudowa艂 dla Louise, sta艂 na jednym z widocznych w oddali wzg贸rz. Z艂ocista strzecha i wypalone ceg艂y tak dobrze miesza艂y si臋 z otaczaj膮cymi drzewami, 偶e wydawa艂o si臋, jakby tkwi艂 tam zawsze.

— Ten pi臋kny kraj b臋dzie dla nas taki dobry — szepn臋艂a, g艂os by艂 nieco matowy, a oczy przepe艂nione niemal religijn膮 rado艣ci膮. — Yicky wychodzi dzisiaj za m膮偶, jej dzieci wyrosn膮 tu na porz膮dnych ludzi. Mo偶e... —urwa艂a, w spojrzeniu Luise pojawi艂 si臋 smutek. Nadal wierzy艂a, 偶e urodzi Zoudze dziecko. Ka偶dej nocy, kiedy kocha艂 si臋 z ni膮, le偶a艂a z r臋kami z艂o偶onymi na brzuchu i zaci艣ni臋tymi udami, jakby pragn臋艂a zatrzyma膰 w sobie jego nasienie i modli艂a si臋, gdy obok niej spa艂 spokojnie. — Mo偶e... — nie chcia艂a o tym m贸wi膰, 偶eby nie zapeszy膰, wi臋c doko艅czy艂a zdanie inaczej — mo偶e Jonathan lub inny z twoich nie narodzonych jeszcze syn贸w zostanie w艂a艣cicielem King's Lynn. — Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i po艂o偶y艂a na jego przedramieniu. — Ralph, mam jakie艣 dziwne przeczucie, 偶e nasi potomkowie b臋d膮 mieszkali tu wiecznie.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej czule i dotkn膮艂 jej d艂oni. — Moja droga Louise, nawet sam pan Rhodes daje temu krajowi tylko cztery tysi膮ce lat. Czy to ci nie wystarczy?

— Oj, daj spok贸j! — Szturchn臋艂a go w rami臋. — Czy ty nigdy nie spowa偶niejesz! — Potem zjecha艂a z drogi i oddali艂a si臋 nieco od reszty.

Pod jednym z drzew akacjowych sta艂a dw贸jka matabelsldch ch艂opc贸w, obaj mieli po mniej ni偶 dziesi臋膰 lat. Nosili na sobie tylko przepaski biodrowe. Kiedy Louise wita艂a ich p艂ynnie w j臋zyku sindebele, z szacunkiem opu艣cili g艂owy. W King's Lynn zatrudniali dziesi膮tki takich mujiba, a ich praca polega艂a na zajmowaniu si臋 ogromnymi stadami byd艂a. Louise zna艂a imiona obu ch艂opc贸w, kiedy odpowiadali na powitanie, ich twarze rozja艣nia艂o szczere uwielbienie.

— Pozdrawiamy ci臋, Balela. — Imi臋, kt贸re nadali jej s艂u偶膮cy z King's Lynn znaczy艂o — „Ta, kt贸ra przynosi czyste i s艂oneczne niebo". Ch艂opcy odpowiadali na wszystkie pytania, po czym Louise si臋gn臋艂a do kieszeni w sp贸dnicy, wyj臋艂a z niej cztery cukierki i po艂o偶y艂a po dwa na ka偶dej 2 nadstawionych, r贸偶owych d艂oni.

Ch艂opcy pobiegli do swoich stad, z wypchanymi policzkami i oczami szeroko otwartymi z rozkoszy.

— Psujesz ich — zbeszta艂 j膮 Ralph, kiedy do niego wr贸ci艂a.

— To przecie偶 nasi ludzie — odpowiedzia艂a, a potem jakby z 偶alem doda艂a: — Tu biegnie granica. Nie cierpi臋 opuszcza膰 naszej posiad艂o艣ci.

Go艣cie weselni przeszli obok prostego s艂upa i znale藕li si臋 na ziemi nale偶膮cej do misji Khami. Jednak min臋艂a jeszcze godzina, zanim mu艂y wci膮gn臋艂y w贸z na strome zbocze, min臋艂y g臋ste zaro艣la i zatrzyma艂y si臋 na kr贸tki odpoczynek na p艂askim szczycie wysoko ponad ko艣cio艂em i towarzysz膮cymi mu budynkami.

Mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e na dole, w dolinie stan臋艂a ca艂a armia.

Jordan zeskoczy艂 z wozu, zdj膮艂 bawe艂niany, p艂aszcz, kt贸ry chroni艂 przed kurzem jego elegancki garnitur, pog艂adzi艂 swoje pi臋kne, z艂ociste loki i podszed艂 do brata.

— Co si臋 tam do licha dzieje, Ralph? — zapyta艂. — Nigdy bym si臋* czego艣 takiego nie spodziewa艂.

— Robyn zaprosi艂a na wesele po艂ow臋 plemienia, a druga po艂owa zaprosi艂a si臋 sama. — U艣miechn膮艂 si臋 do brata. — Niekt贸rzy musieli przej艣膰 ponad sto kilometr贸w, 偶eby tu dotrze膰. Wszyscy jej pacjenci; wszyscy nawr贸ceni, m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci, kt贸re kiedy艣 przysz艂y do niej po rad臋 lub pomoc; ci, kt贸rzy mieli okazj臋 powiedzie膰 do niej „Nomusa" — wszyscy s膮 tutaj, a z nimi rodziny i przyjaciele. To b臋dzie najwi臋ksza zabawa od ostatniego 艢wi臋ta Chawala z dziewi臋膰dziesi膮tego trzeciego roku.

— A kto ich wy偶ywi? — Jordan natychmiast przyst膮pi艂 do spraw bardziej przyziemnych.

— Robyn sta膰 na wy艂o偶enie paru funt贸w z ostatniego honorarium, a poza tym wys艂a艂em jej w prezencie pi臋膰dziesi膮t sztuk byd艂a. M贸wi si臋 r贸wnie偶, 偶e 偶ona Gandanga — stara Juba nawarzy艂a tysi膮ce litr贸w swojego s艂ynnego twala. Napchaj膮 si臋 jak pytony i b臋d膮 si臋 艣wietnie bawi膰. — Ralph lekko uderzy艂 brata pi臋艣ci膮 w rami臋. — A propos, w艂a艣nie mi si臋 przypomnia艂o, potwornie chce mi si臋 pi膰. Ruszajmy st膮d.

Po obu stronach drogi sta艂y setki 艣piewaj膮cych panien, wszystkie ozdobione koralami i kwiatami. Ich wysmarowana t艂uszczem oraz glin膮 sk贸ra b艂yszcza艂a w s艂o艅cu, jakby dziewcz臋ta by艂y pos膮gami z br膮zu. Ich kr贸tkie fartuszki trzepota艂y wok贸艂 n贸g, kiedy przytupywa艂y i ko艂ysa艂y si臋, a nagie piersi dr偶a艂y i podskakiwa艂y.

— Na Boga, Jordan, widzia艂e艣 kiedy艣 co艣 r贸wnie podniecaj膮cego? — Ralph dra偶ni艂 brata, doskonale 艣wiadom jego pow艣ci膮gliwego stosunku do kobiet. — Tamte dwie rozgrza艂yby cz艂owieka w najgorszej zimnicy, mog臋 si臋 za艂o偶y膰.

Jordan zaczerwieni艂 si臋 i szybko wr贸ci艂 do swojego pana. Dziewcz臋ta natomiast obst膮pi艂y w贸z ze wszystkich stron, zmuszaj膮c wo艂y do zwolnienia kroku.

Jedna rozpozna艂a Rhodesa.

— Lodzi! — zawo艂a艂a, a inne powt贸rzy艂y: — Lodzi! Lodzi! Potem zobaczy艂y Louise.

— Balela, pozdrawiamy ci臋. Witaj, Balela — 艣piewa艂y ko艂ysz膮c si臋 j klaskaj膮c w d艂onie. — Witaj, Ty, kt贸ra przynosisz czyste i s艂oneczne niebo. Potem rozpozna艂y Zoug臋 i zawo艂a艂y:

— Przyjd藕 w pokoju, Bakela, Pi臋艣膰. — A potem do Ralpha: — Witamy ci臋, Ma艂y Sokole, nasze oczy s膮 pe艂ne rado艣ci.

Zouga zdj膮艂 kapelusz i pomacha艂 nim w powitalnym ge艣cie.

— Na Boga — szepn膮艂 do Louise — szkoda, 偶e nie ma tu Labouchere'a i tego jego Towarzystwa Ochrony Autochton贸w.

— S膮 szcz臋艣liwi i bezpieczni jak nigdy podczas krwawych rz膮d贸w Lobenguli — zgodzi艂a si臋 — a ta ziemia b臋dzie dla nas dobra, czuj臋 to g艂臋boko w sercu.

Z grzbietu konia Ralph spojrza艂 ponad g艂owami dziewcz膮t. W witaj膮cym t艂umie znajdowa艂o si臋 bardzo niewielu m臋偶czyzn, a ci, kt贸rzy byli, stali na obrze偶ach ogromnej masy czarnych cia艂. Uwag臋 Ralpha zwr贸ci艂a jedna twarz — jedyna powa偶na w艣r贸d tak wielu u艣miechni臋tych.

— Bazo! — zawo艂a艂 i pomacha艂 r臋k膮. M艂ody induna popatrzy艂 na niego, cho膰 na jego twarzy wci膮偶 nie pojawia艂 si臋 u艣miech.

— P贸藕niej porozmawiamy — doda艂 Ralph. Pojecha艂 dalej, zmieciony przez t艂um w alejk臋 wysokich drzew obsypanych ognistopomara艅czowymi kwiatami.

Kiedy dotarli do trawnik贸w, dziewcz臋ta zatrzyma艂y si臋, poniewa偶, niepisanym prawem, to miejsce przeznaczono tylko dla bia艂ych go艣ci. Pod szerok膮, pokryt膮 strzech膮 werand膮 zebra艂o si臋 oko艂o stu os贸b. W艣r贸d nich by艂a ju偶 Cathy, gdy偶 wyruszy艂a trzy dni wcze艣niej, by pom贸c w przygotowaniach. W sukience z 偶贸艂tego mu艣linu wygl膮da艂a nadzwyczaj dobrze, na g艂owie mia艂a s艂omkowy kapelusz wielko艣ci ko艂a od wozu ob艂adowany jedwabnymi kwiatami, kt贸re Ralph sprowadzi艂 a偶 z Londynu.

Jonathan, widz膮c ojca, krzykn膮艂 g艂o艣no, lecz Cathy trzyma艂a jego r臋k臋 na tyle mocno, by nie pozwoli膰, 偶eby zosta艂 stratowany przez t艂um, kt贸ry ruszy艂 w艂a艣nie w kierunku pana m艂odego. Ralph zostawi艂 konia i przecisn膮wszy si臋 przez ci偶b臋, do nich podszed艂. Porwa艂 偶on臋 w ramiona tak gwa艂townie, 偶e niemal zrzuci艂 jej z g艂owy kapelusz. Musia艂a 艂apa膰 go w locie, po czym znieruchomia艂a z zastyg艂膮 twarz膮 jak oblicze pos膮gu.

Otworzy艂y si臋 drzwi wozu, ze 艣rodka wyskoczy艂 Jordan i roz艂o偶y艂 schodki.

— Ralph — powiedzia艂a Cathy, 艂api膮c kurczowo m臋偶a za rami臋. — To on! Co on tu robi?

Ogromna posta膰 pana Rhodesa pojawi艂a si臋 w drzwiach wozu, a wszyscy zamiM.

— Ralph, co powie na to mama? Nie mog艂e艣 go jako艣 powstrzyma膰?

— Nikt nie jest w stanie go powstrzyma膰 — szepn膮艂, nie wypuszczaj膮c Jej z ramion. — Poza tym, zapowiada si臋 lepsza zabawa ni偶 na walkach kogut贸w.

Jak tylko to powiedzia艂, Robyn St. John, zwabiona ca艂ym zamieszaniem, wysz艂a na schody. Na jej twarzy, wci膮偶 pokrytej rumie艅cem od panuj膮cego

wewn膮trz gor膮ca, by艂 obowi膮zkowy powitalny u艣miech, kt贸ry znik艂 bez 艣ladu, gdy rozpozna艂a cz艂owieka stoj膮cego w drzwiach wozu. Zastyg艂a w bezruchu i zblad艂a.

— Panie Rhodes — rzek艂a wyra藕nie w panuj膮cej ciszy. — Jestem zaszczycona, 偶e zechcia艂 pan przyby膰 do misji Khami.

Rhodes zamruga艂 oczami, jakby dosta艂 w policzek. Wszystkiego m贸g艂 si臋 spodziewa膰, tylko nie tego. Sk艂oni艂 nisko g艂ow臋, a Robyn m贸wi艂a dalej:

— Poniewa偶 odbieram to jak zes艂an膮 od Boga okazj臋, by osobi艣cie powiedzie膰 panu, 偶e nie 偶ycz臋 sobie, aby cho膰 na chwil臋 przekroczy艂 pan pr贸g mego domu.

Przybysz uk艂oni艂 si臋 z ulg膮. Nie lubi艂 sytuacji, nad kt贸rymi nie mia艂 kontroli.

— Za艂贸偶my, 偶e ma pani tak daleko si臋gaj膮ce prawa — zgodzi艂 si臋. — Jednak ta ziemia nale偶y do Towarzystwa, a ja jestem przewodnicz膮cym...

— Nie, prosz臋 pana — zaprzeczy艂a Robyn — Towarzystwo da艂o mi prawo u偶ytkowania tej w艂asno艣ci. Rhodes potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Poprosz臋 mojego administratora o wyja艣nienie owej zawi艂ej kwestii prawnej. — By艂 nim doktor Leander Starr Jameson. — Tymczasem chcia艂bym wznie艣膰 toast za szcz臋艣cie pary m艂odej.

— Zapewniam, panie Rhodes, 偶e w Khami nie otrzyma pan niczego do picia.

Skin膮艂 na Jordana, kt贸ry natychmiast wr贸ci艂 do wozu. Tam kaza艂 ubranym w liberie s艂u偶膮cym rozpakowa膰 krzes艂a i sto艂y oraz ustawi膰 je w cieniu ocala艂ych po ataku szara艅czy drzew.

Kiedy pan Rhodes i jego towarzysze usiedli, Jordan otworzy艂 pierwsz膮 butelk臋 szampana i nala艂 spieniony nap贸j do kryszta艂owego kieliszka. Robyn natomiast czym pr臋dzej wesz艂a do domu.

— Ona co艣 knuje—powiedzia艂 Ralph, pobieg艂 przez trawnik, przeskoczy艂 nisk膮 balustrad臋 werandy i wpad艂 do pokoju dok艂adnie w chwili, kiedy kobieta zdejmowa艂a znad kominka karabin.

— Ciociu Robyn, co ty robisz?

— Zmieniam drobny 艣rut na loftkowy!

— Najdro偶sza te艣ciowo, nie wolno ci tego czyni膰 — zaprotestowa艂 Ralph i zacz膮艂 powoli si臋 do niej zbli偶a膰.

— Nie wolno mi u偶ywa膰 艣rutu loftkowego? — Nie pozwala艂a mu si臋 z艂apa膰, trzyma艂a karabin na wysoko艣ci piersi i w po艣piechu zmienia艂a naboje.

— Nie mo偶esz do niego strzela膰.

— Dlaczego?

— Pomy艣l, jaki z tego wybuchnie skandal.

— Odk膮d pami臋tam, skandal i ja zawsze byli艣my najlepszymi przyjaci贸艂mi.

— No to pomy艣l o ba艂aganie — przekonywa艂.

— Zrobi臋 to na trawniku — odpowiedzia艂a. By艂 ju偶 pewny, 偶e naprawd臋 jest do tego zdolna. Rozpaczliwie szuka艂 nast臋pnego argumentu i znalaz艂.

— Sz贸ste! — zawo艂a艂, a Robyn zamar艂a w bezruchu i na niego spojrza艂a.

— Sz贸ste. „Nie zabijaj!"

— B贸g nie mia艂 na my艣li Cecila Johna Rhodesa — powiedzia艂a, jednak w jej oczach by艂o wida膰 wahanie.

— Je艣li Wszechmog膮cy dopuszcza艂by sezonowy odstrza艂, z pewno艣ci膮 zawar艂by to w przypisach — Ralph dalej wykorzystywa艂 swoj膮 przewag臋. Robyn natomiast westchn臋艂a i si臋gn臋艂a po wisz膮c膮 na 艣cianie sk贸rzan膮 torb臋.

— A teraz co robisz? — zapyta艂 podejrzliwie.

— Zn贸w wk艂adam drobny 艣rut — odrzek艂a. — B贸g nie m贸wi艂 nic o ranach postrza艂owych. — Ralph z艂apa艂 kolb臋 karabinu, a Robyn z symbolicznym tylko oporem odda艂a mu bro艅.

— Och, Ralph — szepn臋艂a. — Jak on mo偶e by膰 tak bezczelny. Szkoda, 偶e nie wolno mi kl膮膰.

— B贸g to zrozumie — zach臋ca艂 j膮 Ralph.

— A niech go diabli porw膮! — warkn臋艂a.

— Lepiej?

— Nie bardzo.

— Masz — powiedzia艂, wyci膮gaj膮c srebrn膮 piersi贸wk臋 z wewn臋trznej kieszeni.

Robyn napi艂a si臋 i zamruga艂a oczami, w kt贸rych zebra艂y si臋 wywo艂ane z艂o艣ci膮 艂zy.

— Lepiej?

— Troszeczk臋 — przyzna艂a. — Co ja mam zrobi膰, Ralph?

— Zapanowa膰 nad swoimi emocjami.

— S艂usznie. — Podnios艂a wysoko g艂ow臋 i wysz艂a na werand臋.

Jordan w艂o偶y艂 艣nie偶nobia艂y fartuch i podawa艂 szampana oraz paszteciki tym, kt贸rzy poprosili o pocz臋stunek. Weranda, na kt贸rej przed przyjazdem wozu sta艂 t艂um go艣ci, teraz by艂a zupe艂nie pusta, a wszyscy zgromadzili si臋 wok贸艂 pana Rhodesa.

— Zaczynamy gotowa膰 kie艂baski — Robyn zwr贸ci艂a si臋 do Juby. — Powiedz dziewcz臋tom, 偶eby zabra艂y si臋 do pracy.

— Przecie偶 nie by艂o jeszcze 艣lubu, Nomusa — zaprotestowa艂a Juba. — Ceremonia ma si臋 rozpocz膮膰 dopiero o pi膮tej...

— Trzeba go艣ci nakarmi膰 — powiedzia艂a Robyn. — Podamy kie艂baski, aby odci膮gn膮膰 ludzi od pasztecik贸w Jordana.

— Za艂o偶臋 si臋, 偶e szampan Rhodesa jednak ich tam zatrzyma — stwierdzi艂 Ralph. — Mo偶esz mu dor贸wna膰?

— Nie mam ani kropelki, Ralph — przyzna艂a. — Tylko piwo i brandy, ale nie szampana.

Jednym spojrzeniem przywo艂a艂 do siebie jednego z m艂odszych go艣ci. By艂 nim kierownik sklepu Ralpha w Bulawayo. Bezb艂臋dnie odczyta艂 wiadomo艣膰

in

z jego twarzy i szybko skoczy艂 po schodach na werand臋, zatrzyma艂 si臋 obok Ralpha, wys艂ucha艂 polecenia i pobieg艂 do swojego konia.

— Gdzie go wys艂a艂e艣? — zapyta艂a Robyn.

— Dzisiaj przyby艂 konw贸j moich woz贸w. Jeszcze ich nie roz艂adowali. Za kilka godzin przyjedzie tu w贸z pe艂en b膮belk贸w.

— Jak ci si臋 za to odwdzi臋cz臋, Ralph?

Przez chwil臋 rozwa偶a艂a ten problem, po czym stan臋艂a na palcach i poca艂owa艂a go prosto w usta, potem, jakby zawstydzona, uciek艂a do kuchni.

W贸z pojawi艂 si臋 na szczycie wzg贸rza w decyduj膮cym momencie. Jordan opr贸偶nia艂 ju偶 ostatnie butelki szampana, za jego plecami utworzy艂a si臋 sterta zielonego szk艂a, a go艣cie zacz臋li ju偶 odchodzi膰 w kierunku ruszt贸w, na kt贸rych Robyn piek艂a wo艂owe kie艂baski skwiercz膮ce w ob艂okach aromatycznej pary.

Isazi zatrzyma艂 pojazd naprzeciwko werandy i jak iluzjonista 艣ci膮gn膮艂 plandek臋, ukazuj膮c ca艂膮 zawarto艣膰. T艂um natychmiast opu艣ci艂 pana Rhodesa, zostawiaj膮c go samego, siedz膮cego obok swojego wozu.

Kilka minut p贸藕niej Jordan podszed艂 do brata.

— Ralph, pan Rhodes chcia艂by kupi膰 kilka skrzynek twojego najlepszego szampana.

— Nie sprzedaj臋 na sztuki. Ca艂y w贸z albo nic. — U艣miechn膮艂 si臋 dobrotliwie. — Po dwadzie艣cia funt贸w za butelk臋.

— To zdzierstwo — sykn膮艂 Jordan.

— I r贸wnie偶 jedyny dost臋pny szampan w Matabele.

— Pan Rhodes nie b臋dzie zadowolony.

— Ja za to b臋d臋 zadowolony za nas obu — zapewni艂 Ralph. — Powiedz mu, 偶e chc臋 got贸wk臋 z g贸ry.

Jordan odszed艂, by zanie艣膰 swemu panu z艂膮 wiadomo艣膰. Ralph natomiast^ podszed艂 do pana m艂odego i poklepa艂 go po ramieniu.

— B膮d藕 mi wdzi臋czny, Harry, m贸j ch艂opcze. Twoje wesele stanie sif legend膮, b臋d膮 o nim wspomina膰 nawet za sto lat. Powiedzia艂e艣 ju偶 艣licznej) Yictorii o waszym miesi膮cu po艣lubnym?

— Jeszcze nie — przyzna艂 Harry Mellow.

— M膮dra decyzja, ch艂opie. Ziemia Wankiego nie jest a偶 tak atrakcyjnal dla m艂odych m臋偶atek, jak apartament w hotelu „Mount Nelson" w Kap-| sztadzie.

— Ona to zrozumie — powiedzia艂 Harry, mimo 偶e sam chyba nie wierzy艂] w prawdziwo艣膰 w艂asnych s艂贸w.

— Oczywi艣cie — zgodzi艂 si臋 Ralph i odwr贸ci艂 si臋 do Jordana, kt贸ry j w艂a艣nie wr贸ci艂, trzymaj膮c w r臋ku czek wypisany przez Rhodesa na etykietce \ zdartej z butelki szampana.

— Jak偶e czaruj膮co stosownie — skwitowa艂 Ralph i w艂o偶y艂 czek do l kieszeni. — Wy艣l臋 Isaziego, by przyprowadzi艂 nast臋pny w贸z.

Pog艂oski o darmowym szampanie w misji Khami zamieni艂y Bulawayo j w wymar艂e miasto. Nawet barman z „Grand Hotelu" zamkn膮艂 interes!

118

i ruszy艂 ze wszystkimi na po艂udnie. S臋dziowie przerwali mecz krykieta rozgrywany na policyjnym placu 膰wiczebnym, a dwudziestu dw贸ch graczy vt flanelowych strojach utworzy艂o honorow膮 eskort臋 wozu Isaziego. Za nimi pod膮偶ali, konno lub pieszo, pozostali mieszka艅cy miasta.

Ko艣ci贸艂 misji m贸g艂 pomie艣ci膰 zaledwie niewielk膮 cz臋艣膰 zaproszonych i nie zaproszonych go艣ci. Reszta rozlewa艂a si臋 po dziedzi艅cu, cho膰 najwi臋ksze skupiska znajdowa艂y si臋 w pobli偶u oddalonych od siebie woz贸w. Ciep艂y szampan spo偶ywany w nadzwyczaj du偶ych ilo艣ciach sprawi艂, 偶e m臋偶czy藕ni stali si臋 sentymentami i ha艂a艣liwi, a wiele kobiet szlocha艂o g艂o艣no. Tak wi臋c, gdy panna m艂oda pojawi艂a si臋 w ko艅cu na werandzie, powita艂y j膮 gromkie brawa i okrzyki.

Trzymaj膮c szwagra pod rami臋 i otoczona przez siostry, Yictoria ruszy艂a utworzon膮 przez go艣ci alejk膮, kt贸ra otwiera艂a si臋 przed ni膮 na trawniku.

Wygl膮da艂a naprawd臋 bardzo 艂adnie —jej zielone oczy b艂yszcza艂y, a w艂osy o 偶ywym kolorze miedzi opada艂y na bia艂膮 at艂asow膮 sukienk臋. Kiedy wraca艂a t膮 sam膮 drog膮, tym razem wsparta na ramieniu swojego m臋偶a, by艂a prawdziwie pi臋kna.

— No dobrze — zakomunikowa艂 Ralph. — Teraz wszystko ju偶 jest zatwierdzone, mo偶emy zaczyna膰 zabaw臋.

Da艂 sygna艂 orkiestrze — po艣piesznie skompletowanemu kwartetowi, kt贸ry prowadzi艂, graj膮cy na skrzypcach, jedyny grabarz w ca艂ym Matabele. Muzycy zacz臋li gra膰 fragmenty z popularnej w owym czasie opery Gilberta i Sul艂ivana — Mikado. Na p贸艂noc od Limpopo nie by艂y dost臋pne 偶adne inne nuty, wi臋c ka偶dy z cz艂onk贸w kwartetu przedstawia艂 w艂asn膮 interpretacj臋 utworu, a go艣cie ta艅czyli walca lub polk臋, w zale偶no艣ci od upodoba艅 i ilo艣ci wypitego szampana.

O 艣wicie nast臋pnego dnia atmosfera sta艂a si臋 jeszcze bardziej gor膮ca, za ko艣cio艂em wybuch艂y pierwsze b贸jki. Ralph pogodzi艂 jednak przeciwnik贸w m贸wi膮c:

— Tak nie mo偶na, panowie, spotkali艣my si臋 tu, by si臋 cieszy膰 i okazywa膰 mi艂o艣膰 bli藕niemu. — Zanim tamci zrozumieli jego intencje, le偶eli ju偶 na plecach w wyniku kilku szybkich, precyzyjnych cios贸w. Potem troskliwie pom贸g艂 im wsta膰 i zaprowadzi艂 do najbli偶szego wozu z alkoholem.

Nad ranem kolejnego dnia zabawa by艂a w pe艂nym toku. Pa艅stwo m艂odzi, nie chc膮c straci膰 ani chwili ze swojego wesela, nie wyruszyli jeszcze w podr贸偶 po艣lubn膮, ale ta艅czyli pod drzewami. Pan Rhodes, kt贸ry sp臋dzi艂 ostatni膮 noc odpoczywaj膮c w wozie, wyszed艂 na zewn膮trz, zjad艂 na 艣niadanie jajka na bekonie, popi艂 szampanem, a czuj膮c potrzeb臋 przem贸wienia do swoich rodak贸w, wszed艂 na kozio艂 swojego wozu. M贸wi艂 z w艂a艣ciw膮 sobie elokwencj膮 i charyzm膮 zaostrzon膮 jeszcze g艂臋bok膮 wiar膮 w poruszan膮 spraw臋 oraz donios艂o艣ci膮 ca艂ego wydarzenia.

— Moi drodzy Rodezjanie — zwr贸ci艂 si臋 do s艂uchaczy, kt贸rzy odebrali to bardziej jak przejaw czu艂o艣ci Rhodesa ni偶 jego 偶膮dzy posiadania. — Dzi臋ki naszym wsp贸lnym wysi艂kom coraz bli偶szy jest dzie艅, kiedy mapa Afryki

110

zostanie pomalowana na r贸偶owo od Kapsztadu a偶 do Kairu, nasz kraj za艣 umieszczony obok Indii jako wielki diament obok b艂yszcz膮cego rubinu w koronie naszej ukochanej kr贸lowej.

Wszyscy klaskali i cieszyli si臋 — Amerykanie, Grecy, W艂osi, Irlandczycy i oczywi艣cie sami poddani „ukochanej kr贸lowej".

Robyn wytrzyma艂a p贸艂 godziny tych sentymentalnych wynurze艅, potem jednak, mimo usilnych pr贸艣b Ralpha, straci艂a kontrol臋 nad emocjami i z werandy domostwa zacz臋艂a czyta膰 w艂asne, niepublikowane wiersze:

Stoi spokojny, pogr膮偶ony w melancholii,

Dogl膮daj膮c cudzego stada na polu.

Kiedy艣 jego ojciec, teraz bia艂y cz艂owiek buduje

Sw贸j dom i dumnie wydaje polecenia.

Jego ciemne oczy nie maj膮 blasku, bierne r臋ce

Opieraj膮 si臋 na lasce, nie dzier偶膮 ju偶

B艂yszcz膮cej stali, lecz poddaj膮 si臋 ciemi臋zcy.

Jej dono艣ny, wysoki g艂os zag艂uszy艂 Rhodesa. G艂owy zebranych odwraca艂y si臋 w t臋 i z powrotem jak na meczu tenisa.

— To tylko pocz膮tek — Rhodes podni贸s艂 g艂os — wielki pocz膮tek, to prawda, ale jednak pocz膮tek. Nadal istniej膮 ciemni i aroganccy ludzie, z kt贸rych nie wszyscy s膮 czarni — nawet najbardziej t臋pi zgromadzeni zrozumieli, 偶e chodzi mu o starego Krugera, prezydenta Transwalu — i kt贸rym nale偶y da膰 mo偶liwo艣膰 schronienia si臋 pod tarcz膮 pax britannica, ale nie zmusza膰 ich do tego si艂膮.

Jego s艂uchacze zn贸w zacz臋li wiwatowa膰, wi臋c Robyn wybra艂a kolejny wiersz, o podobnie wojowniczym nastroju jak s艂owa Rhodesa, i recytowa艂a:

Drwi sobie z b贸lu, nie zwa偶a na blizny

Po niedawnych ranach, lecz poleruje na wojn臋

Swoj膮 dzid臋 i tarcz臋 ze sk贸ry bawo艂u.

Czy to buntownik? Tak, wci膮偶 trwa walka

Mi臋dzy czarnosk贸rym drapie偶c膮 i bia艂ym cz艂owiekiem.

Barbarzy艅ca? Tak, cho膰 nie mierzy on w 偶ycie

Lecz z艂em m艣ci si臋 za wyrz膮dzone mu z艂o.

Poganin? Naucz go wi臋c lepszej wiary,

Chrze艣cijaninie! Je艣li sam zas艂ugujesz na takie imi臋.

Dwa dni i dwie noce ucztowania znacznie os艂abi艂y krytycyzm s艂uchaczy, kt贸rzy gromkimi brawami nagrodzili recytacj臋 Robyn, na szcz臋艣cie jednak, nic nie rozumiej膮c.

— Niech B贸g nas chroni przed szowinizmem oraz kiepsk膮 poezj膮! —-powiedzia艂 Ralph i oddali艂 si臋 alejk膮, by nie s艂ucha膰 ju偶 g艂os贸w wsp贸艂zawodnicz膮cych orator贸w. Szed艂 przed siebie z butelk膮 szampana w jednej r臋ce

i synem siedz膮cym mu na barana. Jonathan by艂 ubrany w marynarski garnitur i s艂omkowy kapelusz. Pogania艂 ojca obcasami, jakby siedzia艂 na kucyku.

Tutaj odbywa艂y si臋 jeszcze bardziej energiczne ta艅ce ni偶 na dziedzi艅cu. M艂odzi czarni m臋偶czy藕ni skakali i przytupywali, kurz wznosi艂 si臋 do wysoko艣ci kolan, a pot sp艂ywa艂 po ich nagich plecach i torsach. Dziewcz臋ta ko艂ysa艂y biodrami, ta艅czy艂y i 艣piewa艂y, b臋bniarze wybijali frenetyczny rytm, dop贸ki nie padli z wyczerpania, wtedy inni brali od nich drewniane pa艂ki i zaczynali wali膰 w obci膮gni臋te sk贸r膮, wydr膮偶one pnie. Kiedy Jonathan na ramionach Ralpha piszcza艂 z rado艣ci, jeden z wo艂贸w zosta艂 wywleczony z zagrody. Uzbrojony w dzid臋 m臋偶czyzna wybieg艂 naprzeciw i wbi艂 mu ostrze w t臋tnic臋 szyjn膮. Rycz膮c zwierz臋 run臋艂o na ziemi臋, wierzgaj膮c spazmatycznie kopytami. Kiedy by艂o ju偶 martwe, rzucili si臋 na nie rze藕nicy, 艣ci膮gn臋li ze艅 sk贸r臋, wyj臋li najlepsze k膮ski — nerki, w膮trob臋 oraz jelita — i rzucili je, mokre jeszcze, b艂yszcz膮ce, na roz偶arzone w臋gle. Potem poci臋li reszt臋 tuszy i u艂o偶yli grube plastry mi臋sa na ruszcie ustawionym nad ogniskiem.

Na p贸艂 surowe, ociekaj膮ce t艂uszczem oraz krwistym sokiem kawa艂ki by艂y natychmiast poch艂aniane przez g艂odne usta. Jeden z kucharzy rzuci艂 Ralphowi cz臋艣膰 jelita, przypalon膮 od zbyt silnego ognia, a w 艣rodku znajdowa艂y si臋 jeszcze nie strawione resztki. Ralph ugryz艂 k臋s, zupe艂nie nie okazuj膮c obrzydzenia.

— Mushle! — powiedzia艂 do kucharza. — Dobre! Bardzo dobre! — Po czym poda艂 kawa艂ek Jonathanowi. — Jedz, Jon-Jon, b臋dziesz od tego silny. — Ch艂opiec zjad艂, g艂o艣no okazuj膮c, 偶e zgadza si臋 z opini膮 ojca.

— Mushle, to naprawd臋 tnush, tato.

Potem otoczyli ich tancerze, podskakiwali i wirowali wok贸艂, zach臋caj膮c Ralpha do przy艂膮czenia si臋. Posadzi艂 wi臋c Jonathana na p艂ocie zagrody, sk膮d synek mia艂 doskona艂y widok, a sam wszed艂 w rozbawiony t艂um i przybra艂 poz臋 tancerza Nguni. Bazo nauczy艂 go tego ta艅ca, gdy byli jeszcze wyrostkami. Ralph podni贸s艂 praw膮 nog臋 do wysoko艣ci ramienia, po czym uderzy艂 ni膮 g艂o艣no o tward膮 ziemi臋.

— Jee! Jee! — krzykn臋li inni, by zach臋ci膰 go do dalszych popis贸w.

Ralph skaka艂 i przytupywa艂, a pozostali tancerze starali mu si臋 dor贸wna膰, kobiety klaska艂y i 艣piewa艂y, siedz膮cy za艣 na p艂ocie Jonathan a偶 zawy艂 z podniecenia i dumy.

— Patrzcie na mojego tat臋!

Koszula Ralpha by艂a ju偶 przesi膮kni臋ta potem, a klatka piersiowa unosi艂a si? i opada艂a ci臋偶ko. W ko艅cu zn贸w posadzi艂 syna na barkach i obaj ruszyli dalej, witaj膮c po imieniu wszystkich znajomych w wesel膮cym si臋 t艂umie. Jedli podawane im kawa艂ki wo艂owiny i popijali g臋stym, spienionym piwem. Wreszcie, na wzniesieniu za zagrod膮, ponad tancerzami oraz biesiadnikami, Ralph odnalaz艂 cz艂owieka, kt贸rego szuka艂.

— Witam ci臋, Bazo, Toporze — powiedzia艂 siadaj膮c obok niego na le偶膮cej k艂odzie. Postawi艂 przed nim butelk臋 szampana i poda艂 mu cygaro,

kt贸re tak bardzo polubi艂, kiedy razem pracowali w kopalni diament贸w w Kimberley. Palili w milczeniu, obserwuj膮c tancerzy i biesiadnik贸w. W ko艅cu znudzi艂o to Jonathana, ch艂opiec wsta艂 i odszed艂 w poszukiwaniu ciekawszego zaj臋cia.

Napotka艂 dziecko, mniej wi臋cej rok od niego m艂odsze. Tungat臋 — syna Bazo, kt贸ry by艂 synem Gandanga, a ten synem wielkiego Mzilikaziego. Poza sznurem koralik贸w na biodrach, Murzynek by艂 zupe艂nie nagi. Po艣rodku ma艂ego, okr膮g艂ego brzuszka odznacza艂 si臋 p臋pek. Malec mia艂 silne, pulchne ko艅czyny, okr膮g艂膮 buzi臋 g艂adk膮 i b艂yszcz膮c膮, a kiedy z niezmiernym zaciekawieniem patrzy艂 na Jonathana, jego oczy sta艂y si臋 wielkie i powa偶ne.

Jonathana nie zdziwi艂o zaciekawienie ch艂opca, zachowa艂 spok贸j, gdy Tungata wyci膮ga艂 r臋k臋, by dotkn膮膰 ko艂nierza jego marynarskiego garnituru.

— Jak ma na imi臋 tw贸j syn? — zapyta艂 Bazo, obserwuj膮c dzieci badawczym wzrokiem.

— Jonathan.

— Co to imi臋 oznacza?

— Dar od Boga — wyja艣ni Ralph.

Johathan nagle zdj膮艂 kapelusz i w艂o偶y艂 go na g艂ow臋 nowo poznanemu ch艂opcu. S艂omkowy kapelusz zupe艂nie nie pasowa艂 do nagiego Murzynka z okr膮g艂ym brzuszkiem i stercz膮cym, ma艂ym cz艂onkiem. Obaj m臋偶czy藕ni u艣miechn臋li si臋 mimowolnie, widz膮c taki obrazek. Tungata za艣mia艂 si臋 weso艂o, wzi膮艂 Jonathana za r臋k臋 i wprowadzi艂 go w ta艅cz膮cy t艂um.

Ciep艂o, z jakim powita艂y si臋 dzieci, pozwoli艂o r贸wnie偶 zmniejszy膰 ch艂贸d dziel膮cy ich ojc贸w. Zacz臋li wspomina膰 wsp贸lnie sp臋dzone dzieci艅stwo. Podawali sobie butelk臋 szampana, a kiedy by艂a ju偶 pusta, Bazo klasn膮艂 w d艂onie i Tanase przynios艂a im gliniane naczynie z piwem. Nie spojrza艂a nawet na Ralpha i odesz艂a tak cicho, jak przysz艂a.

W po艂udnie wr贸ci艂a do pogr膮偶onych w rozmowie m臋偶czyzn, przyprowadzi艂a Jonathana i Tungat臋, kt贸ry wci膮偶 mia艂 na g艂owie s艂omkowy kapelusz. Ralph, zapomniawszy zupe艂nie o synu, przerazi艂 si臋, kiedy go zobaczy艂. Anielski u艣miech dziecka by艂 prawie niewidoczny spod grubej warstwy brudu i t艂uszczu. Jego garniturek sta艂 si臋 ofiar膮 wspania艂ych zabaw, kt贸re wymy艣lili z nowo poznanym koleg膮. Ko艂nierz wisia艂 na jednej nitce, na kolanach utworzy艂y si臋 wielkie dziury. W艣r贸d plam Ralph zauwa偶y艂 艣lady po krwi, b艂ocie, popiele i 艣wie偶ym krowim 艂ajnie; co do pozosta艂ych nie mia艂 ca艂kowitej pewno艣ci.

— Jezus Maria — j臋kn膮艂 — twoja matka udusi nas obu. — Natychmiast wzi膮艂 ch艂opca na r臋ce. — Kiedy si臋 teraz zobaczymy, przyjacielu? — zapyta艂.

— Wcze艣niej ni偶 ci si臋 wydaje — odpowiedzia艂 Bazo cicho. — Obieca艂em ci, 偶e gdy b臋d臋 got贸w, zn贸w zaczn臋 dla ciebie pracowa膰.

— Tak — przytakn膮艂 Ralph.

— Jestem ju偶 gotowy — powiedzia艂 Bazo.

Yictoria okaza艂a si臋 nadzwyczaj uleg艂a, kiedy Harry Mellow powiadomi艂 j膮 o zmianie plan贸w dotycz膮cych miesi膮ca po艣lubnego.

— To by艂 pomys艂 Ralpha, Chcia艂, 偶eby艣my pod膮偶yli szlakiem jednej z afryka艅skich legend, do miejsca zwanego Ziemi膮 Wankiego, po艂o偶onej w pobli偶u ogromnych wodospad贸w odkrytych przez doktora Livingstone'a na Zambezi. Yicky, wiem, jak bardzo chcia艂a艣 pojecha膰 do Kapsztadu, 偶eby po raz pierwszy zobaczy膰 morze, ale...

— Przez dwadzie艣cia lat 偶y艂am nigdy nie widz膮c morza, wi臋c poczekam jeszcze troch臋 d艂u偶ej, nic mi si臋 nie stanie. — Wzi臋艂a Harry'ego za r臋k臋. — Gdziekolwiek pojedziesz, najdro偶szy, do Ziemi Wankiego, do Kapsztadu czy na biegun p贸艂nocny, ja b臋d臋 z tob膮.

Wyprawa odby艂a si臋 w zwyk艂ym stylu Ralpha Ballantyne'a. Do przeniesienia rzeczy dw贸ch rodzin przez ogromne lasy pomocnego Matabele w kierunku rzeki Zambezi potrzebowali sze艣ciu woz贸w i czterdziestu s艂u偶膮cych. Pogoda by艂a 艂adna, tempo marszu spokojne, a okolice pe艂ne 艂ownej zwierzyny. Nowo偶e艅cy gruchali i patrzyli na siebie tak rozmarzonymi oczyma, 偶e druga para r贸wnie偶 podchwyci艂a mi艂osny nastr贸j.

— W艂a艣ciwie czyj to miesi膮c po艣lubny? — pewnego leniwego ranka Cathy szepn臋艂a Ralphowi do ucha.

— Pytania p贸藕niej — odpowiedzia艂, a ona za艣mia艂a si臋 i wtuli艂a w puchowy materac na 艂贸偶ku.

Wieczorami i w czasie posi艂k贸w trzeba by艂o si艂膮 zdejmowa膰 Jonathana z kucyka, kt贸ry da艂 mu Ralph na pi膮te urodziny. Cathy natomiast musia艂a smarowa膰 mu ma艣ci膮 odciski na po艣ladkach.

Dojechali do wioski Wankiego w ci膮gu dwudziestu dw贸ch dni i po raz pierwszy od wyjazdu z Bulawayo sielanka przenios艂a si臋 na ziemi臋.

Podczas rz膮d贸w Lobenguli, Wankie zosta艂 zdrajc膮 i banit膮. Kr贸l wys艂a艂 cztery r贸偶ne impi z rozkazem 艣ci臋cia oraz przyniesienia do GuBulawayo jego g艂owy. Wankie jednak okaza艂 si臋 r贸wnie sprytny, jak zuchwa艂y i podobnie chytry, co k艂amliwy, a wszystkie impi wr贸ci艂y z pustymi r臋kami, nara偶aj膮c si臋 na gniew kr贸la.

Po kl臋sce i 艣mierci Lobenguli, bezczelnie og艂osi艂 si臋 wodzem plemienia zamieszkuj膮cego teren miedzy rzekami Zambezi oraz Gwaai i 偶膮da艂 haraczu od wszystkich, kt贸rzy przyszli handlowa膰 lub polowa膰 na s艂onie na tym terytorium.

Wankie by艂 przystojnym, wysokim m臋偶czyzn膮 w 艣rednim wielu. Uwa偶a艂 si臋 za wodza, w taki te偶 spos贸b — bez zbytniej wylewno艣ci — przyj膮艂 od Ralpha dary w postaci koc贸w i koralik贸w. Uprzejmie zapyta艂 o zdrowie jego, tak偶e jego ojca, brata i syna, po czym przyczai艂 si臋 jak krokodyl u wodopoju, czekaj膮c na wyjawienie prawdziwej przyczyny wizyty.

— P艂on膮ce kamienie? — powt贸rzy艂 zdziwiony, przymkn膮艂 oczy i szuka艂 w pami臋ci 艣lad贸w tak dziwnej rzeczy, po czym, zupe艂nie szczerze wyjawi艂, 偶e zawsze chcia艂 zdoby膰 w贸z. Lobengula mia艂 kiedy艣 w贸z, dlatego te偶 Wankie uwa偶a艂, 偶e ka偶dy wielki w贸dz powinien posiada膰 co艣 takiego. Odwr贸ci艂 si臋 na taborecie i spojrza艂 na stoj膮ce na polanie zaprz臋gi Ralpha.

— Ta szuja ma tupet bia艂ego — powiedzia艂 Ralph do Harry'ego, kt贸ry siedzia艂 po drugiej stronie ogniska. — Taki w贸z kosztuje trzysta funt贸w.

— Ale偶 kochanie, je艣li Wankie zgodzi si臋 by膰 przewodnikiem, czy to nie b臋dzie dobry interes? — zapyta艂a Cathy przymilnie.

— Nie. Niech mnie szlag, je艣li mu si臋 poddam. Kilka koc贸w, skrzynka brandy, ale nie w贸z za takie pieni膮dze.

— Masz racj臋, Ralph — za艣mia艂 si臋 Harry. — My za t臋 cen臋 kupili艣my Long Island.

Przerwa艂o mu czyje艣 dyskretne pochrz膮kiwanie. Od ogniska, przy kt贸rym siedzieli s艂u偶膮cy i wo藕nice, szed艂 w ich kierunku Bazo.

— Henshaw — zacz膮艂, gdy Ralph zauwa偶y艂 jego obecno艣膰. — Powiedzia艂e艣, 偶e jedziemy polowa膰 na bawo艂y. Czy偶by艣 mi nie ufa艂?

— Bazo, jeste艣 dla mnie bratem.

— Czy ty ok艂amujesz swoich braci?

— Gdybym w Bulawayo wspomnia艂 o p艂on膮cych kamieniach, ruszy艂oby za nami ze sto innych woz贸w.

— Czy nie m贸wi艂em ci, 偶e prowadzi艂em moje impi przez te wzg贸rza, 艣cigaj膮c tego samego pawiana, kt贸rego teraz obsypujesz podarunkami?

— Nie m贸wi艂e艣 — odpowiedzia艂 Ralph, a Bazo szybko porzuci艂 ten temat. Nie by艂 dumny ze swojej wyprawy przeciwko Wankiemu — jedynej, kt贸ra dla induny Kret贸w nie zako艅czy艂a si臋 pe艂nym sukcesem. Wci膮偶 pami臋ta艂 偶al starego kr贸la i ju偶 chyba nigdy go nie zapomni.

— Henshaw, je艣li powiedzia艂by艣 mi wcze艣niej, nie musieliby艣my traci膰 tyle czasu i poni偶a膰 si臋, pertraktuj膮c z tym synem trzydziestu ojc贸w, z tym 艣mierdz膮cym szakalem, z tym...

Ralph wsta艂 i z艂apa艂 go za ramiona, nie pozwalaj膮c wyrazi膰 do ko艅ca co my艣li na temat ich gospodarza.

— Bazo, mo偶esz nas tam zaprowadzi膰? Czy o to ci chodzi? Zdo艂asz zaprowadzi膰 nas do kamieni, kt贸re p艂on膮? Ten skin膮艂 g艂ow膮.

— I nie b臋dzie ci臋 to kosztowa艂o tyle, co ca艂y w贸z — doda艂.

Wyjechali z lasu na o艣wietlon膮 czerwonym, porannym s艂o艅cem i spowit膮 mg艂膮 r贸wnin臋. Ogromne stado bawo艂贸w rozstepowa艂o si臋 przed nimi i zamyka艂o, jak tylko przejechali. Wielkie, czarne zwierz臋ta trzyma艂y wysoko podniesione 艂by, a ciemnoszare rogi dodawa艂y im godno艣ci. Patrzy艂y ze zdziwieniem na mijaj膮cych je ju偶 w odleg艂o艣ci kilkuset krok贸w je藕d藕c贸w, po czym spokojnie wraca艂y do skubania trawy. Podr贸偶nicy prawie nie zwracali na nie uwagi, oczy utkwili w szerokich, pokrytych bliznami plecach Bazo, kt贸ry prowadzi艂 ich w kierunku widocznej na horyzoncie linii niskich wzg贸rz.

Sp臋tali konie i zostawili je u st贸p wzniesienia, a sami wspi臋li si臋 na zbocze. Biegli prawie, a mimo to nie mogli dotrzyma膰 kroku Bazo. Czeka艂 na nich na skalnej p贸艂ce w po艂owie drogi na szczyt, w miejscu, w kt贸rym zaczyna艂a si臋 niemal pionowa 艣ciana. Bez 偶adnych dramatycznych oznajmie艅,

ruchem g艂owy wskaza艂 to, czego szukali. Ralph i Harry patrzyli, nie mog膮c wydoby膰 z siebie g艂osu, dyszeli ci臋偶ko, a ich koszule przywar艂y do mokrych od potu plec贸w.

Zbocze rozcina艂 poziomy pok艂ad o szeroko艣ci sze艣ciu metr贸w. Ci膮gn膮艂 si臋 w obu kierunkach tak daleko, jak si臋ga艂 wzrok; czarny niczym najczarniejsza noc, jednak opalizuj膮cy na zielono w promieniach porannego s艂o艅ca.

— To jedyna rzecz, jakiej brakowa艂o nam w tym kraju — powiedzia艂 cicho Ralph. — P艂on膮ce kamienie, czarne z艂oto. Teraz mamy ju偶 wszystko.

Harry Mellow podszed艂 do przodu i z czci膮 po艂o偶y艂 r臋k臋 na warstwie w臋gla, jak wierny dotykaj膮cy 艣wi臋tej relikwii.

— Nawet na wzg贸rzach Kentucky nie widzia艂em w臋gla takiej jako艣ci w tak g艂臋bokim pok艂adzie.

Nagle zerwa艂 z g艂owy kapelusz, rzuci艂 w d贸艂 zbocza i wrzasn膮艂 dziko.

— Jeste艣my bogaci! — krzycza艂. — Bogaci! Bogaci!

— Lepsze to ni偶 praca dla Rhodesa? — zapyta艂 Ralph, a Harry z艂apa艂 go za ramiona i obaj zacz臋li ta艅czy膰 rado艣nie na w膮skim wyst臋pie skalnym. Bazo natomiast opar艂 si臋 o ska艂臋 i obserwowa艂 ich z powa偶n膮 min膮.

Zbadanie i oznaczenie ca艂ego terenu, pod kt贸rym mog艂y znajdowa膰 si臋 pok艂ady w臋gla, zabra艂o im dwa tygodnie. Harry wykre艣la艂 linie za pomoc膮 teodolitu, a Bazo, Ralph i grupa robotnik贸w szli za nim, wbijaj膮c ko艂ki oraz oznaczaj膮c rogi dzia艂ek stertami kamieni.

Badaj膮c wzg贸rze, odkryli jeszcze tuzin innych miejsc, w kt贸rych g艂臋boki pok艂ad b艂yszcz膮cego w臋gla wychodzi艂 na powierzchni臋.

— W臋giel na tysi膮c lat — oceni艂 Harry. — W臋giel dla kolei i do piec贸w; w臋giel, kt贸ry da energi臋 nowemu krajowi.

Po czternastu dniach, na czele grupy wyczerpanych Matabel贸w, wr贸cili do obozu. Yictoria, pozbawiona przez dwa tygodnie swojego dopiero po艣lubionego ma艂偶onka, by艂a smutna jak wdowa, jednak ju偶 nast臋pnego dnia przy 艣niadaniu, w jej spojrzeniu widnia艂 dawny blask. Krz膮ta艂a si臋 wok贸艂 m臋偶a, dolewaj膮c mu kawy i dok艂adaj膮c w臋dzonego mi臋sa oraz jajecznicy ze strusich jaj.

Siedz膮cy na honorowym miejscu ustawionego pod drzewami sto艂u, Ralph zawo艂a艂 do Cathy:

— Otw贸rz butelk臋 szampana, Katie, moja najdro偶sza, mamy co 艣wi臋towa膰 — i podni贸s艂 nape艂niony po brzegi kubek. — Panie i panowie, wznosz臋 toast za z艂oto z Kopami Harknessa, w臋giel z Ziemi Wankiego i wydajno艣膰 obu!

Za艣miali si臋, stukn臋li kubkami i wypili toast.

— Zosta艅my tutaj na zawsze — poprosi艂a Vicky. — Jestem taka szcz臋艣liwa. Nie chc臋, 偶eby to si臋 sko艅czy艂o.

— Zabawimy tu jeszcze troch臋 — zgodzi艂 si臋 Ralph. — Powiedzia艂em doktorowi Jimowi, 偶e jedziemy polowa膰 na bawo艂y. Je艣li nie przywieziemy ca艂ego wozu sk贸r, doktorek mo偶e zauwa偶y膰, 偶e co艣 nie gra.

Ze wschodu wia艂 s艂aby wieczorny wiatr. Ralph wiedzia艂, 偶e o tej porze roku utrzyma si臋 taki przez noc, a rano, wraz ze wzrostem temperatury, wzro艣nie jego si艂a.

Wys艂a艂 dwie grupy Matabel贸w, ka偶da z nich by艂a uzbrojona w pude艂ko zapa艂ek i prowadzi艂a zaprz臋g wo艂贸w. Poruszali si臋 na wsch贸d, przed 艣witem dotarli do rzeki Gwaai. Tutaj 艣ci臋li dwa du偶e, wyschni臋te drzewa i 艂a艅cuchami przypi臋li je do zaprz臋g贸w.

Kiedy podpalili ga艂臋zie, suche konary zap艂on臋艂y jak pochodnia, a wo艂y wpad艂y w panik臋. Wo藕nice biegli obok ka偶dego z zaprz臋g贸w, prowadz膮c je w przeciwnych kierunkach i tworz膮c w ten spos贸b prostopad艂膮 do kierunku wiatru lini臋 p艂on膮cych drzew. Godzin臋 p贸藕niej by艂a to ju偶 艣ciana ognia, ci膮gn膮ca si臋 wiele kilometr贸w, zbli偶aj膮ca do d艂ugiej i szerokiej doliny, w kt贸rej sta艂y wozy Ralpha. Dym unosi艂 si臋 wysoko jak ogromna, ciemna zas艂ona.

Ju偶 przed 艣witem Ralph zrobi艂 pobudk臋 w obozie. Zarz膮dzi艂 wypalanie trawy w dolinie, aby zagrodzi膰 drog臋 zbli偶aj膮cemu si臋 偶ywio艂owi. Matabelowie podpalili traw臋 po nawietrznej stronie, a kiedy p艂omienie dociera艂y ju偶 do linii lasu, po przeciwnej stronie doliny, opadaj膮ca mg艂a pomog艂a im ugasi膰 ogie艅, zanim zaj臋艂y si臋 drzewa.

Isazi wprowadzi艂 wozy na oczernion膮, gor膮c膮 jeszcze ziemi臋 i ustawi艂 je w czworo艣cian, w 艣rodku kt贸rego zamkn膮艂 swoje drogocenne wo艂y. Teraz po raz pierwszy mieli okazj臋 odpocz膮膰 i spojrze膰 na wsch贸d. Odnosili wra偶enie, 偶e stoj膮 na ma艂ej wysepce odci臋tej od reszty 艣wiata 艣cian膮 ognia. Nawet zwykle weseli Matabelowie, spowa偶nieli nagle, wpatruj膮c si臋 w k艂臋bi膮c膮 si臋 chmur臋 dymu.

— Na wszystkim osi膮d膮 sadze — narzeka艂a Cathy. — Wszystko b臋dzie brudne.

— I nie藕le osmalone — za艣mia艂 si臋 Ralph, kiedy razem z Bazo sprawdzali zapasowe konie i wk艂adali karabiny do pokrowc贸w. Potem podszed艂 do Cathy i obj膮wszy j膮, powiedzia艂:

— Ty i Vicky macie zosta膰 przy wozach. Pod 偶adnym pozorem nie wolno wam si臋 oddala膰. Je艣li b臋dzie wam gor膮co, ochlapcie si臋 wod膮, ale nie odchod藕cie od woz贸w.

Wci膮gn膮wszy g艂臋boko powietrze poczu艂 wyra藕ny ju偶 zapach dymu. Pu艣ci艂 oko do Harry'ego, kt贸ry wci膮偶 trzyma艂 Yicky w ramionach, nie mog膮c si? z ni膮 rozsta膰.

— Postawi臋 przeciwko tobie moj膮 cz臋艣膰 Ziemi Wankiego.

— 呕adnych niem膮drych zak艂ad贸w, Ralphie Ballantyne — przerwa艂a TO禄 Vicky. — Harry musi teraz utrzyma膰 偶on臋!

— No to przynajmniej gwine臋! — Ralph obni偶y艂 warto艣膰 zak艂adu.

— Zgoda! — powiedzia艂 Harry.

U艣cisn臋li sobie d艂onie i wsiedli na konie. Bazo prowadzi艂 zapasowego wierzchowca Ralpha, z karabinem i bandolierem pe艂nym b艂yszcz膮cych mosi臋偶nych naboi zawieszonym na 艂臋ku siod艂a.

— Trzymaj si臋 blisko mnie, Bazo — powiedzia艂 Ralph i spojrza艂 na Harry'ego. Jego fory艣 z zapasowym koniem sta艂 tu偶 za nim.

— Gotowy? — zapyta艂 Ralph. Harry skin膮艂 g艂ow膮 i wszyscy czterej wyjechali z obozu.

W powietrzu unosi艂 si臋 silny, dra偶ni膮cy zapach dymu. Konie porusza艂y niespokojnie nozdrzami i kroczy艂y jak koty po gor膮cym popiele.

— Sp贸jrz na nie — w g艂osie Harry'ego by艂o s艂ycha膰 po艂膮czony z podziwem l臋k.

Stada bawo艂贸w zacz臋艂y ucieka膰 przed ogniem. Stopniowo jedno stado wymiesza艂o si臋 z nast臋pnym; ze stu zrobi艂o si臋 pi臋膰set, potem tysi膮c. Tysi膮ce zwielokrotnia艂y si臋, ucieczka stawa艂a coraz szybsza, czarne cielska zbli偶a艂y do siebie, a ziemia dr偶a艂a pod ich ci臋偶kimi kopytami. Co kilka minut kt贸ry艣 z byk贸w — zwierz臋 tak czarne i masywne, 偶e mia艂o si臋 wra偶enie, i偶 jest wyrze藕bione z jednego kawa艂ka ska艂y — zatrzymywa艂 si臋 i odwraca艂 ogromny 艂eb uzbrojony w wygi臋te, szeroko roz艂o偶one rogi. Wci膮ga艂 powietrze w wilgotne nozdrza, mruga艂 oczami, poczuwszy ostry zapach dymu, i bieg艂 oci臋偶ale dalej; pod膮偶aj膮ce za nim krowy r贸wnie偶 by艂y zaniepokojone, a zdezorientowane ciel臋ta rycza艂y i przyciska艂y si臋 do bok贸w matek.

Ogromne zwierz臋ta, z kt贸rych najwi臋ksze wa偶y艂y p贸艂torej tony, porusza艂y si臋 w zbitej masie, frontem o szeroko艣ci ponad kilometra. Samce —przewodnicy stad dotar艂y ju偶 do kraw臋dzi lasu i zacz臋艂y wybiega膰 na otwart膮 przestrze艅 doliny, natomiast st艂oczone stada by艂y jeszcze schowane pomi臋dzy pniami drzew.

Ralph zsun膮艂 na oczy kapelusz, a nos i usta zas艂oni艂 szalikiem.

— Harry, przyjacielu, ka偶dy po tej stronie woz贸w — zakre艣li艂 r臋k膮 szeroki 艂uk —jest m贸j. Po tamtej stronie — tw贸j.

— I gwinea dla tego, kt贸ry ustrzeli wi臋cej — zgodzi艂 si臋 Harry. Za艂adowa艂 karabin, z dzikim india艅skim okrzykiem wbi艂 obcasy w boki konia, po czym ruszy艂 prosto na biegn膮ce w jego kierunku zwierz臋.

Ralph nadal jecha艂 st臋pa. Delikatnie, by nie sp艂oszy膰 ich przedwcze艣nie, skr臋ci艂 w kierunku nacieraj膮cych stad. Pozwalaj膮c im skoncentrowa膰 si臋 na szalej膮cym za nimi 偶ywio艂em, podszed艂 je naprawd臋 blisko. Teraz dostrzeg艂 ogromnego byka p臋dz膮cego w pierwszym rz臋dzie. Podni贸s艂 karabin i wycelowa艂 w szyj臋 zwierz臋cia.

Huk wystrza艂u zosta艂 zag艂uszony przez 艂oskot kopyt oraz ryk ciel膮t, Jednak byk upad艂 nosem do ziemi, przekozio艂kowa艂 i run膮艂 ci臋偶ko na bok. Potem zawierzga艂 jeszcze kilkakrotnie i zawy艂 ponuro jak syrena mgielna w 艣nie偶nej zadymce. Sp艂oszone stada ruszy艂y na niego pe艂nym galopem.

Ralph prowadzi艂 konia tylko za pomoc膮 n贸g, w ten spos贸b m贸g艂 swobodnie 艂adowa膰 i strzela膰. Przedziera艂 si臋 przez morze czarnych zwierz膮t; czasami by艂 tak blisko, 偶e lufa karabinu znajdowa艂a si臋 zaledwie kilka centymetr贸w od ogromnego cielska, a wylatuj膮ca z niej kula, g艂adko jak lancet, zag艂臋bia艂a si臋 w grubej, czarnej sk贸rze. Po ka偶dym wystrzale pada艂o Strzela艂, dop贸ki kurek nie uderzy艂 w pust膮 komor臋 nabojow膮.

Za艂adowa艂 do magazynka kolejne kule, nie odrywaj膮c nawet kolby od ramienia, ani oka od celownika.

Lufa sta艂a si臋 ju偶 nieprawdopodobnie gor膮ca. Dotkliwie odczuwa艂 te zmagania, kolba wbija艂a mu si臋 w rami臋, a obtarty palec wskazuj膮cy prawej r臋ki zacz膮艂 krwawi膰. Wok贸艂 panowa艂 tak niezno艣ny zgie艂k, 偶e strza艂y wydawa艂y si臋 tylko cichymi pukni臋ciami, a ryk galopuj膮cych zwierz膮t by艂 jakby odleg艂y i nierzeczywisty. Nic nie widzia艂, poniewa偶 wszystko spowi艂a g臋sta chmura py艂u, a kiedy wjecha艂 do lasu, widoczno艣膰 pogorszy艂 r贸wnie偶 panuj膮cy tam p贸艂mrok. Z podbr贸dka, wargi i czo艂a lecia艂a mu krew, poniewa偶 uderza艂y go w twarz kamienie, wyskakuj膮ce spod kopyt p臋dz膮cych przed nim zwierz膮t. Nadal 艂adowa艂, strzela艂 i zn贸w 艂adowa艂. Ju偶 dawno przesta艂 liczy膰 zabite przez siebie sztuki, a nieprzebrane stada wci膮偶 przesuwa艂y si臋 po obu stronach jego konia.

Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e ca艂y bandolier ju偶 opustosza艂 — zu偶y艂 dok艂adnie sto naboi. Wyci膮gn膮艂 nast臋pny z torby przy siodle. Instynktownie schyli艂 si臋, przeje偶d偶aj膮c pod d艂ug膮 ga艂臋zi膮, kiedy si臋 podni贸s艂, zobaczy艂 galopuj膮cego przed nim ogromnego byka.

Wydawa艂 si臋 Ralphowi samym kr贸lem bawo艂贸w, jego rogi rozros艂y si臋 szerzej ni偶 ramiona cz艂owieka, by艂 pot臋偶ny jak granitowe g艂azy na Matopos i tak stary, 偶e ko艅ce rog贸w st臋pi艂y si臋 i zaokr膮gli艂y. Zad oraz grzbiet by艂y 艂yse i szare ze staro艣ci, a w fa艂dach sk贸ry, po obu stronach wielkich j膮der gnie藕dzi艂y si臋 nieprawdopodobne ilo艣ci kleszczy.

Ko艅 Ralpha, ju偶 bardzo zm臋czony, nie potrafi艂 dogoni膰 uciekaj膮cego zwierz臋cia. Kopyta bawo艂u zag艂臋bia艂y si臋 w mi臋kkiej ziemi pod ogromnym ci臋偶arem cia艂a. Ralph stan膮wszy na strzemionach wycelowa艂 w kr臋gos艂up byka, tu偶 obok drugiego, zako艅czonego k臋pk膮 w艂os贸w ogona.

Kiedy oddawa艂 strza艂, ga艂膮藕 uderzy艂a go w rami臋, kula za艣 trafi艂a w czarny, okr膮g艂y zad i zwierz臋 zachwia艂o si臋 nagle, po jego tylnych nogach pop艂yn臋艂a krew. Ralph pogania艂 i tak wyko艅czonego ju偶 konia, jednak z chmury kurzu wy艂oni艂 si臋 przed nimi pie艅; aby go unikn膮膰, je藕dziec musia艂 gwa艂townie zatrzyma膰 wierzchowca. Obtar艂 sobie kolano o kor臋 drzewa, a byk znikn膮艂 w uciekaj膮cym stadzie.

— Niech leci — zawo艂a艂 Ralph. Nie mia艂by najmniejszej szansy odnalezienie go w takiej mnogo艣ci zwierz膮t. Do rozgrzanych kom贸r naboje wych wprowadzi艂 nast臋pne dwie kule. Zastrzeli艂 krow臋 o l艣ni膮cej, czerwone sier艣ci, chwil臋 p贸藕niej po艂o偶y艂 bardzo m艂ode jeszcze ciel臋.

Karabin by艂 ju偶 pusty, wi臋c zacz膮艂 go za艂adowywa膰. Sw膮 uwag臋 ca艂kowici^ skupi艂 na tym zadaniu, jednak jaki艣 instynkt kaza艂 mu spojrze膰 w g贸r臋.

Ranny byk wr贸ci艂, by teraz na niego zapolowa膰.

Wy艂oni艂 si臋 z mroku jak czarna lawina. Przebija艂 si臋 przez rzeH uciekaj膮cych zwierz膮t. Mia艂 wysoko podniesion膮 g艂ow臋, pysk mokry i b艂ys cz膮cy, a z drgaj膮cych nozdrzy zwisa艂y dwie d艂ugie nici 艣luzu. Pylista zie rozpryskiwa艂a si臋 pod ci臋偶kimi kopytami.

— Ruszaj, przyjacielu! — zawo艂a艂 Ralph, spinaj膮c zm臋czonego koni*

aby uciec szar偶uj膮cemu bawo艂owi, i jednocze艣nie wpychaj膮c kule do magazynka.

Byk by艂 ju偶 przy nich. Ralph wypali艂 w jego ogromn膮 g艂ow臋 wiedz膮c, 偶e nie b臋dzie mia艂 czasu na oddanie nast臋pnego strza艂u. Si艂a uderzenia kuli odrzuci艂a 艂eb zwierz臋cia, od艂upuj膮c jednak zaledwie kawa艂ek ciemnoszarego rogu. Potem baw贸艂 zwolni艂 i opu艣ci艂 g艂ow臋. Znajdowa艂 si臋 tak blisko, 偶e Ralph m贸g艂by dotkn膮膰 w艂ochatej sk贸ry mi臋dzy jego 艂opatkami. Je藕dziec wyszarpn膮艂 stop臋 ze strzemiona i wysoko podni贸s艂 nog臋. W tym samym czasie byk wbi艂 wielkie rogi w bok konia. T臋py koniec czarnego rogu wcisn膮艂 si臋 w klatk臋 piersiow膮 wierzchowca, tam gdzie jeszcze przed chwil膮 znajdowa艂o si臋 kolano cz艂owieka.

Ralph us艂ysza艂 odg艂os 艂amanych ko艣ci, a powietrze z p艂uc ogiera wydoby艂o si臋 w postaci 艣wiszcz膮cego wrzasku. Nagle ko艅 i je藕dziec znale藕li si臋 w g贸rze. Ralph zeskoczy艂 z jego grzbietu i upad艂 na bok. Karabin wylecia艂 mu z r膮k. Przez kilka drogocennych sekund nie m贸g艂 si臋 poruszy膰, od uderzenia mia艂 zupe艂nie zdr臋twia艂膮 nog臋.

Baw贸艂 sta艂 na rozkraczonych nogach nad powalonym koniem, z nisko pochylon膮 g艂ow膮, a po jego masywnym, umi臋艣nionym ciele sp艂ywa艂a krew. Teraz wbi艂 rogi w mi臋kki brzuch wierzchowca i rozp艂ata艂 go jak ryb臋. Pulchne mokre wn臋trzno艣ci, b艂yszcz膮ce niczym gotowane spaghetti, okr臋ci艂y si臋 wok贸艂 t臋pych rog贸w. Byk potrz膮sn膮艂 艂bem i wyci膮gn膮艂 je z otwartego brzucha. Ko艅 wierzgn膮艂 jeszcze raz kopytami, a po chwili znieruchomia艂.

Ci膮gn膮c za sob膮 praw膮 nog臋, Ralph doczo艂ga艂 si臋 do pnia tekowego drzewa.

— Bazo! — krzykn膮艂. — Przynie艣 karabin! Przyprowad藕 konia! Bazo!

G艂os dr偶a艂 mu ze strachu. Byk zostawi艂 martwe zwierz臋 i ruszy艂 w jego kierunku. Ralph s艂ysza艂, jak racice zag艂臋biaj膮 si臋 w piaszczystej ziemi, s艂ysza艂 chrapliwy oddech, czu艂 cuchn膮cy zapach bawo艂u. Wsta艂 i skacz膮c na jednej nodze, pr贸bowa艂 dotrze膰 do nast臋pnego drzewa. Wiedzia艂, 偶e nie ma szans. Odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do rozw艣cieczonego zwierz臋cia.

By艂o tak blisko, 偶e Ralph dostrzeg艂 mokr膮 smug臋 艂ez biegn膮c膮 z k膮cik贸w ma艂ych, przekrwionych 艣lepi po czarnych, w艂ochatych policzkach i r贸偶owo-szary j臋zyk zwisaj膮cy z pyska. Baw贸艂 opu艣ci艂 g艂ow臋, by nadzia膰 na rogi i rozp艂ata膰 cz艂owieka tak, jak przed chwil膮 uczyni艂 z jego koniem. Jednak w tej samej chwili odezwa艂 si臋 inny g艂os i zawo艂a艂 w j臋zyku sindebele:

—- Hau! Ty brzydszy od 艣mierci! — Byk zatrzyma艂 si臋 i odwr贸ci艂 w jego kierunku, nie ruszaj膮c z miejsca przednich n贸g. — Chod藕, ty kl膮two czarownicy!

Bazo pr贸bowa艂 odwr贸ci膰 uwag臋 byka od Ralpha. Wy艂oni艂 si臋 z g臋stych k艂臋b贸w kurzu, na lince prowadzi艂 konia. Zakr臋ci艂 teraz przed bawo艂em, dra偶ni艂 go swoim g艂osem i wymachiwa艂 mu przed oczami peleryn膮 ze sk贸r ^a艂p. Byk zwabiony ruchem peleryny, pochyli艂 g艂ow臋 i na niego ruszy艂. Ko艅, na kt贸rym przyjecha艂 Bazo, by艂 jeszcze 艣wie偶y, wi臋c uda艂o mu si臋 unikn膮膰 zetkni臋cia z rogami zwierz臋cia.

— Henshaw, bierz — krzykn膮艂 Bazo i pu艣ci艂 link臋, pozwalaj膮c wolnemu koniowi pe艂nym galopem biec w kierunku Ralpha.

Ten ukucn膮艂 na 艣cie偶ce. Klacz dostrzeg艂a go i w ostatniej chwili pr贸bowa艂a zboczy膰 z drogi, lecz Ralphowi uda艂o si臋 rzuci膰 na ni膮 i z艂apa膰 za 艂臋k siod艂a. Przez kilka sekund jecha艂, wisz膮c na boku klaczy i dotykaj膮c nogami do ziemi. Potem nag艂ym ruchem zarzuci艂 cia艂o na jej grzbiet. Jego po艣ladki obija艂y si臋 o twarde siod艂o, nie traci艂 jednak czasu na szukanie strzemion. Wyci膮gn膮艂 z pokrowca umieszczonego pod kolanem zapasowy karabin, kaza艂 klaczy zawr贸ci膰 i prowadzi艂 j膮 prosto na wielkiego, czarnego byka.

Swoim ci臋偶kim, groteskowym krokiem zwierz臋 wci膮偶 pr贸bowa艂o dogoni膰 Bazo. Nagle na p贸艂 nagi, matabelski induna zaczepi艂 o nisk膮 ga艂膮藕, kt贸ra zrani艂a go dotkliwie w g艂ow臋 oraz rami臋.

Peleryna wypad艂a mu z r膮k i opad艂a ci臋偶ko jak przejedzona wrona. Bazo osuwa艂 si臋 z siod艂a, a w ko艅cu zawis艂 g艂ow膮 w d贸艂, niemal dotykaj膮c ziemi mi臋dzy kopytami ogiera.

Ralph znajdowa艂 si臋 z ty艂u byka, wymierzy艂 w kr臋gos艂up ukryty pod g贸r膮 czarnej sk贸ry i p臋czniej膮cych mi臋艣ni. Mechanicznym ruchem odda艂 strza艂 i wyrzuci艂 puste haski. Huk wystrza艂u zag艂uszy艂 g艂uchy d藕wi臋k przypominaj膮cy uderzenie trzepaczk膮 w dywan, z jakim o艂owiane kule zag艂臋bi艂y si臋 w ciele bawo艂u. Jedna z nich musia艂a przebi膰 mu p艂uca, poniewa偶 z obu nozdrzy trysn臋艂a spieniona krew, a dzika szar偶a zamieni艂a si臋 w kr贸tki, niezdarny k艂us.

Ralph podjecha艂 bli偶ej, zwierz臋 odwr贸ci艂o g艂ow臋 i spojrza艂o na niego oczami pe艂nymi 艂ez. Pochyli艂 si臋 i prawie dotkn膮艂 jego szerokiego czo艂a luf膮 karabinu. Si艂a wystrza艂u odrzuci艂a 艂eb zwierz臋cia do ty艂u, a po chwili byk cicho upad艂 na kolana. Potem ju偶 si臋 nie poruszy艂.

Ralph pogalopowa艂 dalej i z艂apa艂 za cugle sp艂oszonego konia Bazo. Uda艂o mu si臋 go uspokoi膰 oraz zatrzyma膰.

— Tylko Matabel je藕dzi z g艂ow膮 w strzemionach i nogami na siodle — powiedzia艂, poci膮gaj膮c przyjaciela do g贸ry.

Ostra kora ga艂臋zi zdar艂a mu sk贸r臋 z czo艂a. Ods艂oni臋te cia艂o by艂o r贸偶owe, a tocz膮ce si臋 po nim kropelki czystej limfy wygl膮da艂y jak drobne per艂y.

— Henshaw, m贸j Ma艂y Sokole — odpowiedzia艂 Bazo — wrzeszcza艂e艣 tak g艂o艣no, 偶e ju偶 my艣la艂em, 偶e tracisz dziewictwo... rogiem, od ty艂u.

Ralph wybuchn膮艂 histerycznym 艣miechem, tym silniejszym, 偶e zda艂 sobie wreszcie spraw臋 z tego, i偶 艣miertelne zagro偶enie i strach ju偶 min臋艂y. Bazo potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, aby oprzytomnie膰; jego oczy zn贸w sta艂y si臋 bystre, a u艣miech zawadiacki.

— Wracaj do kobiet, Henshaw, bo drzesz si臋 jak panienka. Oddaj ffli karabin, to wygram ten zak艂ad za ciebie.

— Najpierw spr贸buj mnie dogoni膰 — powiedzia艂 Ralph i spi膮艂 konia obcasami. Przera偶enie zmieni艂o si臋 w jakie艣 atawistyczne szale艅stwo —dzik膮;

my艣liwsk膮 pasj臋. Po chwili zn贸w by艂 miedzy galopuj膮cymi w pop艂ochu zwierz臋tami.

P艂omienie zmusi艂y ich do przerwania rzezi. Ralph i Bazo niemal zostali otoczeni przez niszcz膮ce ramiona ognia. Zd膮偶yli jednak uciec, cho膰 sier艣膰 ich koni przypali艂a si臋 nieco i cuchn臋艂a, a w koszuli Ralpha wypali艂y si臋 br膮zowe plamy. Potem z bezpiecznego miejsca obserwowali rozprzestrzeniaj膮cy si臋 po偶ar. To by艂o jak gor膮ca wichura, kt贸ra podrzuca艂a p艂on膮ce ga艂臋zie i przenosi艂a si臋 z drzewa na drzewo, przeskakuj膮c wielometrowe odleg艂o艣ci ze 艣wiszcz膮cym rykiem i atakuj膮c ka偶de nast臋pne drzewo gwa艂townie niczym pocisk z haubicy.

P艂omienie wsysa艂y powietrze, Bazo i Ralph oddychali ci臋偶ko i kaszleli, poniewa偶 dym dostawa艂 si臋 do ich p艂uc. Mieli osmalone twarze; gor膮cy 偶ar zdawa艂 si臋 wysusza膰 im ga艂ki oczne, a blask ognia o艣lepia艂 tak mocno, jakby patrzyli na s艂o艅ce.

Po pewnym czasie po偶ar przesun膮艂 si臋 na zach贸d, oni za艣 stali w milczeniu, pe艂ni powagi dla pot臋gi 偶ywio艂u i 艣wiadomi swojej bezradno艣ci w obliczu jego ogromnej si艂y.

Ziemia tak nagrza艂a si臋, 偶e dopiero nast臋pnego dnia rano przyst膮piono do 艣ci膮gania sk贸r z zabitych zwierz膮t. Cia艂a bawo艂贸w by艂y na p贸艂 upieczone, a sier艣膰 zupe艂nie spalona, jednak po stronie, na kt贸rej le偶a艂y — nienaruszona. Praca odbywa艂a si臋 w krajobrazie przypominaj膮cym wizj臋 piek艂a Hieronima Boscha — spustoszona, oczerniona ziemia, groteskowo powykr臋cane, nagie drzewa i s臋py siedz膮ce na najwy偶szych ga艂臋ziach.

Jedna grupa przekr臋ca艂a ogromne cielska i wykonywa艂a p艂ytkie naci臋cia wok贸艂 szyi, wzd艂u偶 grzbietu oraz obwis艂ego brzucha, nast臋pna przyczepia艂a zaprz臋g wo艂贸w i 艣ci膮ga艂a sk贸r臋 w jednym kawa艂ku, w ko艅cu trzecia soli艂a wilgotne jeszcze sk贸ry i rozk艂ada艂a je na s艂o艅cu.

Powietrze wype艂nia艂 przykry zapach setek rozk艂adaj膮cych si臋 cia艂, a krzyki, wycie i krakanie padlino偶erc贸w towarzyszy艂o ca艂ej scenie. Mimo 偶e znikn臋艂a ju偶 czarna kotara dymu, niebo by艂o ciemne od skrzyde艂 wron, ka艅 i majestatycznych s臋p贸w.

Wok贸艂 ka偶dego obdartego ze sk贸ry 艣cierwa z brzuchem napuchni臋tym od zbieraj膮cych si臋 gaz贸w, panoszy艂y si臋 hieny. Ma艂e, podobne do ps贸w, szakale podbiega艂y do rozk艂adaj膮cych si臋 resztek, 艂apa艂y w z臋by kawa艂ek wn臋trzno艣ci j ucieka艂y chy艂kiem. S臋py podskakiwa艂y, trzepota艂y skrzyd艂ami, wrzeszcza艂y

1 dzioba艂y si臋 wzajemnie ostrymi jak 偶elazo dziobami, jednocze艣nie pr贸buj膮c dosta膰 si臋 do wn臋trza brzucha przez powi臋kszon膮 odbytnic臋.

Pojawi艂y si臋 r贸wnie偶 bia艂o-czarne marabuty, powa偶ne niczym grabarze,

2 艂ysymi g艂owami oraz bystrymi i chciwymi oczami. Ich wola by艂y r贸wnie偶 pozbawione pi贸r — zwisa艂y pod gard艂ami jak poparzone, napuchni臋te genitalia jakiego艣 obrzydliwego albinosa. D艂ugimi, ostrymi dziobami od-dziera艂y paski mi臋sa, na kt贸rych zacz臋艂a tworzy膰 si臋 ju偶 warstewka zielonej Ple艣ni, potem podnosi艂y g艂owy do g贸ry i z pewnym wysi艂kiem wrzuca艂y kawa艂ek do i tak pe艂nego ju偶 wola.

Fetor poparzonych, rozk艂adaj膮cych si臋 cia艂 oraz przykry zapach padlino偶erc贸w dochodzi艂 r贸wnie偶 do ma艂ego ko艂a woz贸w i nie pozwala艂 kobietom zasn膮膰.

— Ralph, nie mogliby艣my jutro wyjecha膰? — szepn臋艂a Cathy.

— Dlaczego? — zapyta艂 zaspanym g艂osem. — Sama m贸wi艂a艣, 偶e ci si臋 tu podoba.

— Ju偶 nie — odpowiedzia艂a, a po chwili doda艂a: — Ralph, je艣li b臋dziecie nadal wszystko pali膰 i niszczy膰, jak d艂ugo to przetrwa?

By艂 tak zaskoczony, 偶e d藕wign膮艂 si臋 na jednym 艂okciu i na ni膮 spojrza艂.

— O czym ty m贸wisz, dziewczyno?

— Kiedy zabijecie wszystkie zwierz臋ta, to ju偶 nie b臋dzie ziemia, kt贸r膮 znam i tak bardzo kocham.

— Wszystkie? — Pokiwa艂 g艂ow膮 ze wsp贸艂czuciem, jakby rozmawia艂 z naiwnym dzieckiem. — Wszystkie? Na Boga, Katie, widzia艂a艣 te stada, s膮 niezliczone, nieograniczone. Takie nieprzebrane stada ci膮gn膮 si臋 odt膮d, a偶 do Khartoum. Mogliby艣my polowa膰 tak codziennie i nawet nie drasn臋liby艣my wierzcho艂ka tej g贸ry. Nie, Katie, nigdy ich nie przetrzebimy.

— Ile zabi艂e艣? — zapyta艂a cicho.

— Ja? Dwie艣cie czterna艣cie, trzydzie艣ci dwa wi臋cej ni偶 tw贸j szanowny szwagier. — Ralph wyci膮gn膮艂 si臋 wygodnie i po艂o偶y艂 jej g艂ow臋 na swoim torsie. — Co kosztowa艂o tego zarozumia艂ego skurczybyka gwine臋.

— Razem zabili艣cie prawie czterysta... w ci膮gu jednego dnia, Ralph. — Powiedzia艂a tak cicho, 偶e ledwie j膮 us艂ysza艂, jego g艂os natomiast zabrzmia艂 wyj膮tkowo szorstko ze zniecierpliwienia.

— Do licha, Katie, potrzebuj臋 sk贸r. Nale偶膮 do mnie i mog臋 je wzi膮膰, kiedy mi si臋 to podoba. To wszystko, co mam ci do powiedzenia. A teraz id藕 ju偶 spa膰, g艂uptasie.

Ocena Ralpha Ballantye'a dotycz膮ca liczebno艣ci bawo艂贸w by艂a co najmniej bardzo ostro偶na. Prawdopodobnie nigdy w ca艂ej historii ziemi 偶aden wielki ssak nie zamieszkiwa艂 jej powierzchni w tak wielkim skupisku. Ogromne stada czarnych zwierz膮t w臋drowa艂y po obszarze rozci膮gaj膮cym si臋 od Sudu — gdzie dzieci膮tko Nil wije si臋 mi臋dzy otch艂annymi trz臋sawiskami — na po艂udnie, poprzez rozleg艂e sawanny wschodniej i 艣rodkowej Afryki, a偶 do Zambezi i dalej do z艂ocistych polan oraz las贸w Matabele.

Prymitywne plemiona nigdy nie stanowi艂y dla nich zagro偶enia. Dla uzbrojonych w 艂uki i dzidy my艣liwych bawo艂y by艂y zbyt szybkie i za silne. Kopanie pu艂apek tak du偶ych, g艂臋bokich, by z艂apa膰 w nie te ogromne zwierz臋ta, to praca, dla kt贸rej niewielu tylko rezygnowa艂o z ta艅c贸w, picia piwa i podkradania byd艂a s膮siadom. Arabowie, kt贸rzy podr贸偶owali w g艂膮b kontynentu, r贸wnie偶 nie byli nimi zainteresowani, woleli pozyskiwa膰 ko艣膰 s艂oniow膮 lub chwyta膰 m艂ode dziewcz臋ta i silnych m艂odzie艅c贸w, aby sprzeda膰

ich na targowiskach w Malindi czy Zanzibarze. Bardzo niewielu Europejczyk贸w, wyposa偶onych w wyrafinowan膮 bro艅, zaw臋drowa艂o w te odleg艂e tereny, a pod膮偶aj膮ce za bawo艂ami lwy nie potrafi艂y zahamowa膰 ich naturalnego przyrostu.

Sawanny poczernia艂y od ogromnych, ci臋偶kich cia艂. Niekt贸re stada, z艂o偶one z dwudziestu, trzydziestu tysi臋cy sztuk, by艂y tak g臋ste, 偶e zwierz臋ta id膮ce z ty艂u przymiera艂y g艂odem, poniewa偶 pastwiska zosta艂y spustoszone przez te, pod膮偶aj膮ce z przodu. Os艂abione swoj膮 w艂asn膮 mnogo艣ci膮, okaza艂y si臋 bezbronne w obliczu nadchodz膮cej z pomocy zarazy.

Tak膮 sam膮 epidemi臋 B贸g Moj偶esza zes艂a艂 na egipskiego faraona — zaraz臋 bydl臋c膮, peste bo艅ne, chorob臋 zaka藕n膮 atakuj膮c膮 prze偶uwacze, z kt贸rych najbardziej podatne by艂y bawo艂y i byd艂o domowe. Zainfekowane sztuki s膮 o艣lepiane 艣luzem wyciekaj膮cym im z oczu. Sp艂ywaj膮ca z ich pysk贸w i nozdrzy wydzielina zara偶a inne zwierz臋ta pas膮ce si臋 na tym samym terenie nawet d艂ugo po 艣mierci nosiciela.

Post臋py choroby s膮 szybkie i nieodwracalne. Po wycieku z b艂on 艣luzowych nast臋puje ostra biegunka, kt贸ra wyniszcza ich cia艂a. A kiedy zwierz臋ta w ko艅cu padaj膮, nie maj膮c ju偶 si艂y, by si臋 podnie艣膰, konwulsje wykr臋caj膮 im g艂owy tak bardzo, 偶e pyskami dotykaj膮 swoich grzbiet贸w. W takiej w艂a艣nie pozycji umieraj膮.

Zaraza przesuwa艂a si臋 nad kontynentem z szybko艣ci膮 huraganu; w najwi臋kszych skupiskach bawo艂贸w, dziesi臋tiotysi臋czne stado tych ogromnych, rogatych zwierz膮t przestawa艂o istnie膰 mi臋dzy 艣witem i zmrokiem tego samego dnia. Le偶膮ce na sawannie 艣cierwa przylega艂y do siebie jak wyrzucona na brzeg 艂awica zatrutych sardynek. Charakterystyczny zapach choroby miesza艂 si臋 z fetorem rozk艂adaj膮cych si臋 cia艂, a ogromne stada soko艂贸w oraz sfory 偶ar艂ocznych hien nie by艂y w stanie po偶re膰 nawet setnej cz臋艣ci tego potwornego 偶niwa 艣mierci.

Wichura choroby i 艣mierci przesuwa艂a si臋 na po艂udnie, po艂ykaj膮c po drodze stada rycz膮cych zwierz膮t, a偶 dotar艂a nad Zambezi. Nawet tak szeroka bariera wartkiej wody nie mog艂a powstrzyma膰 zarazy. Przedosta艂a si臋 na drugi brzeg w pe艂nych wolach s臋p贸w i marabut贸w albo zosta艂a rozsiana po pastwiskach w postaci ptasich odchod贸w.

Huragan zn贸w si臋 zerwa艂 i przemieszcza艂 na po艂udnie — niezmiennie na po艂udnie.

Isazi, zuluski wo藕nica, zawsze budzi艂 si臋 pierwszy. 艢wiadomo艣膰 tego, 偶e on ju偶 czuwa, kiedy o po艂ow臋 od niego m艂odsi jeszcze 艣pi膮, sprawia艂a mu du偶e zadowolenie.

Wstawa艂 z maty i szed艂 do ogniska. Rano by艂a to ju偶 tylko kupka bia艂ego Py艂u, lecz Isazi zgarnia艂 osmalone resztki, dorzuca艂 troch臋 wysuszonych li艣ci Palmy, nachyla艂 si臋 nisko i rozdmuchiwa艂 ogie艅. Popi贸艂 wzlatywa艂 w powietrze, w臋gielki jarzy艂y si臋 s艂abo, ale ju偶 po chwili na li艣ciach pojawia艂 si臋 ma艂y,

weso艂y ognik. Potem zapala艂y si臋 grube ga艂臋zie, a Isazi ogrzewa艂 przez chwil臋 d艂onie, nast臋pnie opuszcza艂 ob贸z i szed艂 do swoich wo艂贸w.

Kocha艂 je tak, jak niekt贸rzy ludzie swoje dzieci czy psy. Wszystkim nada艂 imiona. Zna艂 natur臋 ka偶dego z nich, ich dobre i z艂e strony. Wiedzia艂, kt贸ry mo偶e pr贸bowa膰 wyrywa膰 si臋 z zaprz臋gu, gdy droga b臋dzie za ci臋偶ka, a 艣cie偶ka zbyt mi臋kka; wiedzia艂, kt贸re maj膮 dobre serca i kt贸re s膮 najbardziej inteligentne. Oczywi艣cie mia艂 swoich ulubie艅c贸w: ogromnego, czerwonego wo艂u, nazwanego Czarny Ksi臋偶yc z powodu jego wielkich, 艂agodnych oczu — mimo 偶e pod kopytami zapada艂 mu si臋 grunt, utrzyma艂 za艂adowany w贸z podczas przeprawy przez wezbran膮 Shashi; czy Holendra, czarno-bia艂ego, nakrapianego wo艂u, kt贸rego nauczy艂 przychodzi膰 na gwizd i prowadzi膰 inne wo艂y na miejsce w zaprz臋gu.

Isazi otworzy艂 bram臋 prowizorycznej zagrody i zagwizda艂 na Holendra. Zwierz臋 zakaszla艂o w jaki艣 dziwny, charcz膮cy spos贸b. Zdrowy w贸艂 tak nie kaszle.

Zatrzyma艂 si臋 przy wej艣ciu, nie maj膮c pewno艣ci, czy powinien wkroczy膰 dalej. Potem poczu艂 co艣, czego nie czu艂 nigdy wcze艣niej. Cho膰 by艂 to bardzo s艂aby zapach, zemdli艂o go. Pachnia艂o jak oddech 偶ebraka czy rany tr臋dowatego. Musia艂 si臋 przem贸c, by wej艣膰, pomimo okropnego fetoru i przera偶enia.

— Holender — zawo艂a艂. — Gdzie jeste艣, m贸j pi臋kny?

Us艂ysza艂 podobny do parskni臋cia d藕wi臋k, jaki wydaje z siebie zwierz臋 cierpi膮ce na biegunk臋. Isazi pogna艂 w tamtym kierunku. Mimo panuj膮cego p贸艂mroku, natychmiast rozpozna艂 nakrapianego wo艂u, le偶膮cego na ziemi.

Isazi do niego pobieg艂.

— Wsta艅 — zawo艂a艂. — Vusa, thandwa! Wsta艅, m贸j 艣liczny. W贸艂 k艂adzie si臋 tylko wtedy, gdy traci nadziej臋.

Zwierz臋 bezskutecznie pr贸bowa艂o si臋 podnie艣膰. Isazi ukl臋kn膮艂 obok i po艂o偶y艂 r臋k臋 na jego szyi. Szyja by艂a wykr臋cona do ty艂u pod nienaturalnym k膮tem, a aksamitny pysk przyci艣ni臋ty do boku. Mi臋艣nie pod b艂yszcz膮c膮 sier艣ci膮 napi臋艂y si臋 i stwardnia艂y jak 偶elazo.

Isazi pog艂adzi艂 wo艂u. Poczu艂, 偶e wysoka gor膮czka wyniszcza zwierz臋. Dotkn膮艂 jego policzka — by艂 g艂adki, wilgotny. Podni贸s艂 d艂o艅 i pow膮cha艂 palce pokryte g臋stym 艣luzem, kt贸rego zapach o ma艂o nie wywo艂a艂 u niego wymiot贸w. Wsta艂, ty艂em ruszy艂 w kierunku bramy. Potem odwr贸ci艂 si臋 i pobieg艂 do obozu.

— Henshaw — wrzasn膮艂 dziko. — Szybko, Ma艂y Sokole.

— Ogniste lilie — mrukn膮艂 Ralph Ballantyne, kiedy maszerowa艂 szybkim krokiem przez zagrod臋. Ogniste lilie to 艂adne karmazynowe kwiatki, z p艂atkami d z艂otej obw贸dce, rosn膮ce na jasnozielonych krzewach i zwabiaj膮ce wszystkie ro艣lino偶erne zwierz臋ta, kt贸re ich nie zna艂y.

— Gdzie s膮 te pastuchy? Przyprowadzi膰 mi tu tych cholernych mujiba. — Zatrzyma艂 si臋 obok wykr臋conego 艣cierwa Czarnego Ksi臋偶yca. Wyszkolony

w贸艂 jak ten jest wart z pi臋膰dziesi膮t funt贸w. Nie by艂 to jedyny martwy w贸艂, pad艂o r贸wnie偶 osiem innych, a drugie tyle jeszcze dogorywa艂o.

Isazi i pozostali wo藕nice przyprowadzili pasterzy — grupk臋 wystraszonych dzieci, z kt贸rych najstarsze zaledwie wchodzi艂o w wiek dojrzewania, najm艂odsze za艣 mia艂o dopiero dziesi臋膰 lat. Ich przyrodzenia by艂y os艂oni臋te kawa艂kami mutsha, a okr膮g艂e po艣ladki zupe艂nie nagie.

— Nie wiecie, co to s膮 ogniste lilie? — wrzeszcza艂 Ralph. — Do was nale偶y pilnowanie, 偶eby zwierz臋ta nie zjad艂y niczego truj膮cego. Wytrzaskam wasze czarne ty艂ki, 偶eby wam o tym przypomnie膰.

— Tu nie ros艂y 偶adne lilie — o艣wiadczy艂 odwa偶nie najstarszy z ch艂opc贸w, a Ralph rykn膮艂:

— Ty zarozumia艂y b臋karcie.

Trzyma艂 w r臋ku bicz ze sk贸ry hipopotama. Mia艂 dobre p贸艂tora metra d艂ugo艣ci, u podstawy by艂 grubszy od ludzkiego kciuka i zw臋偶a艂 si臋 ku ko艅cowi. Sk贸ra przybra艂a pi臋kny, bursztynowy kolor jak fajka z pianki morskiej.

—— Naucz臋 ci臋 pilnowa膰 wo艂贸w, zamiast spa膰 pod najbli偶szym drzewem.

Machn膮艂 batem, kt贸ry owin膮艂 si臋 wok贸艂 n贸g dziecka i sykn膮艂 niczym 偶mija. Ch艂opiec krzykn膮艂 z b贸lu. Ralph z艂apa艂 go za nadgarstek i trzyma艂 tak przez reszt臋 ch艂osty. Bi艂 po po艣ladkach i nogach. Potem pu艣ci艂 go i z艂apa艂 nast臋pnego mujiba. Dzieciak ta艅czy艂 w rytmie batoga i wy艂 przy ka偶dym uderzeniu.

— Dobrze — Ralph by艂 w ko艅cu zadowolony. — Zaprz臋gnijcie zdrowe wo艂y. Wynosimy si臋 st膮d.

Uda艂o im si臋 utworzy膰 tylko trzy zaprz臋gi. Ralph by艂 zmuszony zostawi膰 po艂ow臋 woz贸w za艂adowanych bawolimi sk贸rami.

Ruszyli na po艂udnie. W ci膮gu godziny pad艂 nast臋pny w贸艂, odci臋li go od reszty zaprz臋gu i po艂o偶yli obok drogi. Niespe艂na kilometr dalej — dwa kolejne. Jeszcze przed po艂udniem Ralph musia艂 porzuci膰 dwa wozy, a ten kt贸ry zosta艂, ci膮gn膮艂 znacznie zmniejszony zaprz臋g. Ju偶 dawno z艂o艣膰 Ralpha ust膮pi艂a zupe艂nej dezorientacji. Mia艂 pewno艣膰, 偶e nie by艂 to przypadek zwyk艂ego zatrucia. 呕aden z wo藕nic贸w nigdy nie widzia艂 niczego podobnego; o niczym takim nie wspomina艂a r贸wnie偶 偶adna z ogromnej ilo艣ci afryka艅skich legend.

— To tagathi — wyrazi艂 swoj膮 opini臋 Isazi. Wydawa艂o si臋, 偶e starzec skurczy艂 si臋 z 偶alu za swoimi ukochanymi wo艂ami i wygl膮da艂 teraz jak ma艂y, smutny gnom. — To jakie艣 straszne czary.

— Na Boga, Harry — Ralph wyprowadzi艂 nowego szwagra poza zasi臋g uszu kobiet. — B臋dziemy mogli m贸wi膰 o szcz臋艣ciu, je艣li dowieziemy do domu cho膰 jeden w贸z. Musimy przeprawi膰 si臋 jeszcze przez kilka rzek. Lepiej pojed藕my pierwsi i spr贸bujmy znale藕膰 dogodne miejsce do przeprawy przez 艁upane.

Rzeka znajdowa艂a si臋 przed nimi zaledwie kilka kilometr贸w. Widzieli ju偶 selen lasu ci膮gn膮cego si臋 wzd艂u偶 jej biegu. Ralph i Harry jechali obok siebie, 掳baj zdenerwowani i zaniepokojeni.

— Zostawili艣my pi臋膰 woz贸w — wymamrota艂 Ralph. — Ka偶dy wart trzysta funt贸w, nie wspominaj膮c o bydle, kt贸re straci艂em — urwa艂 i wyprostowa艂 si臋.

Wyjechali w艂a艣nie na kolejn膮 polan臋, Ralph przypatrywa艂 si臋 trzem wielkim 偶yrafom. Szczud艂owate nogi i pe艂ne wdzi臋ku, 艂ab臋dzie szyje sprawia艂y, 偶e by艂y to najdziwniej wygl膮daj膮ce ze wszystkich afryka艅skich ssak贸w. Ich ogromne oczy s膮 spokojne i smutne, a g艂owy — jednocze艣nie pi臋kne i brzydkie — ozdobione nie rogami, lecz kostnymi wyrostkami przykrytymi sk贸r膮 oraz sier艣ci膮. Poruszaj膮 si臋 wolno jak kameleony, jednak du偶y samiec mo偶e wa偶y膰 ton臋 i mie膰 ponad pi臋膰 metr贸w wysoko艣ci. S膮 zupe艂nie nieme, 偶aden b贸l czy gniew nie m贸g艂by spowodowa膰, by z garde艂 wyrwa艂 si臋 jakikolwiek d藕wi臋k. Ich serca s膮 wielkie niczym b臋bny — aby pompowa膰 krew do tak wysoko umieszczonych g艂贸w — a t臋tnice szyjne wyposa偶one w zastawki, by m贸zgi tych zwierz膮t nie wybuch艂y pod wp艂ywem ci艣nienia krwi, kiedy pochyla艂y si臋 nad wodopojem.

Zwierz臋ta sz艂y przez r贸wnin臋. Na czele byk —prawie czarny ze staro艣ci — za nim krowa, a na ko艅cu ich m艂ode o 艂adnym be偶owym kolorze.

Ciel臋 ta艅czy艂o. Ralph nigdy nie widzia艂 niczego podobnego. Ko艂ysa艂o si臋 i wykonywa艂o wolne, eleganckie piruety, jego szyja wygina艂a si臋 na jedn膮, to na drug膮 stron臋. Co kilka krok贸w zaniepokojona matka patrzy艂a na potomka, jednak ju偶 po chwili poczucie obowi膮zku zwyci臋偶a艂o nad matczyn膮 mi艂o艣ci膮 i odwraca艂a si臋, by pod膮偶y膰 za starym samcem. W ko艅cu, wolno, dostojnie, jakby nieco znu偶one, ciel臋 leg艂o na trawiastej ziemi i znieruchomia艂o. Matka zatrzyma艂a si臋, kilka minut posta艂a nad dogorywaj膮cym cia艂em swojego dziecka, po czym, zgodnie z prawem natury, zostawi艂a je i posz艂a za samcem.

Wolno, niby z oci膮ganiem, Ralph i Harry podjechali do miejsca, w kt贸rym le偶a艂o ma艂e. Dopiero teraz zauwa偶yli 艣luz wyp艂ywaj膮cy z pyska i nozdrzy zwierz臋cia oraz oblepione rzadkim ka艂em tylnie nogi. Z niedowierzaniem patrzyli na martwe ciel臋. Ralph poci膮gn膮艂 nosem.

— Ten zapach, taki sam jak wo艂贸w... — zacz膮艂 i nagle dozna艂 ol艣nienia. — Zaraza — szepn膮艂. — Harry, to jaka艣 zaraza. Zabija wszystkie zwierz臋ta. — Mimo ciemnej opalenizny cera Ralpha sta艂a si臋 wyra藕nie ziemista. — Dwie艣cie woz贸w, Harry — szepta艂 — prawie cztery tysi膮ce wo艂贸w. Je艣li to si臋 dalej rozprzestrzeni, przepadnie wszystko. — Zachwia艂 si臋 i o ma艂o nie straci艂 r贸wnowagi. — B臋d臋 sko艅czony — powiedzia艂 dr偶膮cym g艂osem, lecz ju偶 po chwili otrz膮sn膮艂 si臋 jak mokry spaniel, a zdrowy kolor wr贸ci艂 na jego przystojn膮 twarz.

— Nie b臋d臋 — rzek艂 zdecydowanym tonem. — A przynajmniej nie bez walki. — Odwr贸ci艂 si臋 do Harry'ego. — Musisz sam przywie藕膰 kobiety do Bulawayo — o艣wiadczy艂. — Bior臋 cztery najlepsze konie.

— Gdzie jedziesz? — zapyta艂 Harry.

— Do Kimberley.

— Po co?

Ralph zawr贸ci艂 konia w miejscu, jak na meczu polo i, le偶膮c na jego szyi, pogalopowa艂 w kierunku jedynego wozu, kt贸ry w艂a艣nie wyjecha艂 za nimi z lasu. Kiedy do niego dotar艂, kolejny w贸艂 upad艂 i leg艂 w rowie szarpany konwulsjami.

Nast臋pnego ranka Isazi nie poszed艂 do zagrody. Ba艂 si臋 tego, co mo偶e tam zasta膰. Bazo go zast膮pi艂.

Wszystkie zwierz臋ta pad艂y martwe. Nie prze偶y艂 ani jeden w贸艂. By艂y ju偶 zimne i sztywne — jak pos膮gi zatrzymane w ostatniej konwulsji. Bazo zadr偶a艂 i naci膮gn膮艂 na ramiona swoj膮 peleryn臋 z ma艂pich sk贸r. Dotkn膮艂 go nie poranny ch艂贸d, ale zimny palec zabobonnego strachu.

— Kiedy bydlo legnie z wykr臋conymi g艂owami i nie b臋dzie mogio si臋 podnie艣膰... — powt贸rzy艂 g艂o艣no s艂owa Umlimo, a l臋k ust膮pi艂 miejsca radosnemu przyp艂ywowi wojennych uczu膰. — To wszystko si臋 dzieje, tak jak zosta艂o przepowiedziane.

Nigdy przedtem s艂owa Wybranej nie brzmia艂y tak jednoznaczne. Powinien by艂 ju偶 wcze艣niej to zauwa偶y膰, jednak bieg wydarze艅 tak bardzo go zdezorientowa艂, 偶e dopiero teraz zda艂 sobie spraw臋 z prawdziwego znaczenia tej okropnej zarazy. Chcia艂 wyj艣膰 z zagrody i biec na po艂udnie, dzie艅 i noc, nie zatrzymuj膮c si臋, dop贸ki nie dotrze do jaskini na 艣wi臋tych wzg贸rzach.

Chcia艂 stan膮膰 przed zebranymi indunami i powiedzie膰:

— Wy, kt贸rzy w膮tpili艣cie, uwierzcie teraz w s艂owa Umlimo. Wy, kt贸rych brzuchy pe艂ne s膮 mleka i piwa, w艂贸偶cie tam teraz kamie艅.

Chcia艂 i艣膰 do kopal艅 i wsi, kt贸re budowali biali ludzie, a gdzie pracowali jego dawni wojownicy, ubrani w stare rzeczy swoich pan贸w zamiast wojennych pi贸ropuszy i trzymaj膮cy w r臋kach oskardy oraz 艂opaty zamiast srebrzystych ostrzy.

Chcia艂 ich zapyta膰:

— Pami臋tacie jeszcze pie艣艅 wojenn膮 Izimwkuzane Ezembintaba, Kret贸w Ryj膮cych Pod Wzg贸rzem? Chod藕cie wy, kt贸rzy kopiecie w brudzie bia艂ego cz艂owieka, chod藕cie prze膰wiczy膰 ze mn膮 pie艣艅 Kret贸w.

Nie nadesz艂a jeszcze na to pora, zosta艂a bowiem trzecia — ostatnia cz臋艣膰 przepowiedni Umlimo, wi臋c do tego czasu Bazo i jego wojownicy musz膮 pozosta膰 s艂u偶膮cymi bia艂ego cz艂owieka. Z pewnym wysi艂kiem ukry艂 swoj膮 barbarzy艅sk膮 rado艣膰, wk艂adaj膮c na twarz nieprzeniknion膮 mask臋 Afryki. Wyszed艂 z zagrody i podszed艂 do wozu. Bia艂e kobiety oraz dziecko spali na wozie, a Harry Mellow zawini臋ty w koc le偶a艂 pod pojazdem, gdzie nie mog艂a go zmoczy膰 opadaj膮ca rosa.

Henshaw opu艣ci艂 ich wczoraj p贸藕nym popo艂udniem, jeszcze zanim dotarli do brzegu rzeki 艁upani. Zabra艂 ze sob膮 cztery konie — najsilniejsze 1 najszybsze. Obarczy艂 Bazo zadaniem doprowadzenia wszystkich do Bula-, potem poca艂owa艂 偶on臋, syna, u艣cisn膮艂 r臋k臋 Harry'emu i pogalopowa艂

na po艂udnie w kierunku brodu na 艁upani. Prowadz膮c trzy konie na d艂ugiej linie p臋dzi艂, jakby goni艂a go sfora dzikich ps贸w.

Bazo pochyli艂 si臋, przem贸wi艂 wolno, wyra藕nie do zawini臋tej w koc postaci. Mimo 偶e z dnia na dzie艅 Harry coraz lepiej rozumia艂 sindebele, jego znajomo艣膰 j臋zyka Matabel贸w by艂a wci膮偶 na poziomie pi臋ciolatka, Bazo za艣 musia艂 mie膰 pewno艣膰, 偶e zostanie zrozumiany.

— Zdech艂y ju偶 wszystkie wo艂y. Baw贸艂 zabi艂 jednego konia, a Henshaw zabra艂 cztery.

Harry podni贸s艂 si臋 szybko i podj膮艂 decyzj臋.

— To oznacza, 偶e mamy po jednym wierzchowcu dla kobiet, Jon-Jon mo偶e jecha膰 z jedn膮 z nich. Reszta p贸jdzie piechot膮. Jak daleko jest do Bulawayo?

Bazo wymownie wzruszy艂 ramionami.

— Je艣li byliby艣my impi — pi臋膰 dni, ale w tempie bia艂ego cz艂owieka w butach...

Wygl膮dali jak uciekinierzy. Za dwoma ko艅mi szli w d艂ugim sznurze s艂u偶膮cy, kt贸rzy nie艣li na g艂owach pakunki zawieraj膮ce tylko najpotrzebniejsze rzeczy. D艂ugie sp贸dnice kr臋powa艂y kobietom ruchy, kiedy te zsiada艂y z koni, by da膰 im troch臋 odpocz膮膰. Bazo nie m贸g艂 dostosowa膰 si臋 do takiego tempa. Wyszed艂 daleko naprz贸d, a gdy by艂 ju偶 poza zasi臋giem ich wzroku i s艂uchu, zacz膮艂 ta艅czy膰 i przytupywa膰, przeszywaj膮c wyimaginowan膮 dzid膮 nieistniej膮cego wroga. Ta艅czy艂 giya — taniec wojenny i 艣piewa艂 pie艣艅 swojego dawnego impi.

Jak kret ryj膮cy w ziemi

Bazo odnalaz艂 tajemne przej艣cie...

Pierwsza zwrotka nawi膮zywa艂a do zdobycia zbudowanej na niedost臋pnej g贸rze twierdzy czarownika Pemby, kiedy to Bazo odnalaz艂 wy偶艂obiony przez podziemny strumie艅 korytarz i dosta艂 si臋 na szczyt zbocza. W艂a艣nie za ten wyczyn Lobengula przyzna艂 mu tytu艂 induny, pozwoli艂 „p贸j艣膰 mi臋dzy kobiety" i wzi膮膰 Tanase za 偶on臋.

Ta艅cz膮c samotnie w lesie, Bazo nuci艂 pozosta艂e zwrotki. Wszystkie zosta艂y u艂o偶one po jakim艣 wielkim zwyci臋stwie — wszystkie z wyj膮tkiem ostatniej. Ta by艂a jedyn膮, jaka nigdy nie zosta艂a od艣piewana przez ca艂y regiment stoj膮cy w bojowym szyku. M贸wi艂a ona o ostatniej bitwie Kret贸w; w贸wczas, pod dow贸dztwem Bazo, ruszyli na ob贸z bia艂ych nad rzek膮 Shangani. U艂o偶y艂 j膮 sam, kiedy le偶a艂 w jaskini w Matopos i, ci臋偶ko ranny, walczy艂 ze 艣mierci膮.

Dlaczego p艂aczecie, wdowy spod Shangani, Kiedy tr贸jnogie karabiny tak g艂o艣no si臋 艣miej膮? Dlaczego p艂aczecie, mali synowie Kret贸w, Kiedy wasi ojcowie wykonuj膮 wol臋 kr贸la?

l

l

Nagle przysz艂a mu do g艂owy nast臋pna zwrotka — ca艂a i doskona艂a, jakby od艣piewano j膮 ju偶 dziesi臋膰 tysi臋cy razy.

Krety ukry艂y si臋 pod ziemi膮 „Czy nie 偶yj膮?" —pytaj膮 c贸ry Maszobane. Pos艂uchajcie, dziewcz臋ta, czy nie s艂yszycie, 呕e co艣 poruszy艂o si臋 w ciemno艣ciach?

Bazo, Top贸r za艣piewa艂 drzewom, kt贸re pochyli艂y si臋 od podmuchu wschodniego wiatru, jakby uwa偶nie go s艂ucha艂y.

Ralph zatrzyma艂 si臋 w King's Lynn. Rzuci艂 cugle Janowi Cherootowi — staremu hotentockiemu my艣liwemu.

— Nap贸j je i nape艂nij worki ziarnem. Za godzin臋 wyje偶d偶am.

Potem wbieg艂 na werand臋 okaza艂ego domu, a macocha wysz艂a na powitanie. Kiedy go rozpozna艂a, konsternacja natychmiast ust膮pi艂a miejsca ogromnej rado艣ci.

— Och Raiph, ale mnie wystraszy艂e艣...

— Gdzie jest ojciec? — zapyta艂, poca艂owawszy j膮 w policzek. Wyraz twarzy Louise zmieni艂 si臋, by dor贸wna膰 jego powadze.

— W p贸艂nocnej cz臋艣ci, pi臋tnuj膮 cielaki... ale o co chodzi, Ralph? Nigdy wcze艣niej ci臋 takim nie widzia艂am. Zignorowa艂 pytanie.

— P贸艂nocna cz臋艣膰 to sze艣膰 godzin drogi. Nie mam czasu, 偶eby do niego jecha膰.

— To co艣 powa偶nego — zdecydowa艂a. — Nie m臋cz mnie d艂u偶ej, Ralph.

— Przepraszam. — Po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej ramieniu. — Jaka艣 okropna zaraza nadchodzi z pomocy. Nad Gwaai zachorowa艂y moje wo艂y. Wszystkie zdech艂y, ponad sto sztuk w ci膮gu dwunastu godzin.

Louise na niego spojrza艂a.

—- Mo偶e... — szepn臋艂a, lecz przerwa艂 jej obcesowo.

— Zabija 偶yrafy, bawo艂y, byd艂o; tylko konie na razie na to nie choruj膮. Na Boga, Louise, jad膮c tutaj widzia艂em martwe bawo艂y le偶膮ce po obu stronach drogi. Zwierz臋ta, kt贸re jeszcze dzie艅 wcze艣niej by艂y silne i zdrowe.

— Co trzeba zrobi膰, Ralph?

— Sprzeda膰 — odpowiedzia艂. — Sprzeda膰 ca艂e byd艂o za ka偶d膮 cen臋, zanim to do nas dotrze. — Odwr贸ci艂 si臋 i zawo艂a艂 do Jana: — Przynie艣 notatnik z mojej torby.

Pisa艂 wiadomo艣膰 dla ojca, a Louise zapyta艂a:

— Kiedy ostatnio jad艂e艣?

— Nie pami臋tam.

Poch艂ania艂 plastry zimnej dziczyzny z cebul膮 i ostrym serem na grubych kromkach chleba, popijaj膮c piwem i jednocze艣nie wydawa艂 polecenia.

— Nie rozmawiaj z nikim opr贸cz mojego ojca. Nikomu nie wolno ci o tym powiedzie膰. Pospiesz si臋, Janie. —Jednak Ralph od dawna siedzia艂 ju偶 w siodle, kiedy Hotentot dopiero przygotowywa艂 si臋 do drogi.

Ralph okr膮偶y艂 Bulawayo wielkim ko艂em, aby unikn膮膰 spotkania z kim艣, kto m贸g艂by go rozpozna膰 i dotrze膰 do linii telegraficznej w jakim艣 odludnym miejscu, z dala od g艂贸wnej drogi. Lini臋 zbudowali jego ludzie, wi臋c zna艂 ka偶dy odcinek, ka偶dy s艂aby punkt i wiedzia艂 jak najbardziej efektywnie odci膮膰 Bulawayo i Matabele od Kimberley oraz reszty 艣wiata.

Sp臋ta艂 konie przy jednym ze s艂up贸w, a sam wdrapa艂 si臋 na g贸r臋 do ko艣ci porcelanowych izolator贸w i zwoj贸w b艂yszcz膮cego miedzianego drutu. Zwi膮za艂 przew贸d paskiem, aby po rozci臋ciu nie spad艂 na ziemi臋. Drut rozst膮pi艂 si臋 z brz臋kiem, jednak rzemie艅 utrzyma艂 ko艅ce, a kiedy Ralph zszed艂 na d贸艂 i spojrza艂 w g贸r臋, wiedzia艂, 偶e tylko do艣wiadczony monter b臋dzie w stanie odnale藕膰 przerw臋.

Wsiad艂 na konia i spi膮艂 go obcasami. W po艂udnie dotar艂 do drogi, pod膮偶y艂 ni膮 na po艂udnie. Co godzin臋 zmienia艂 wierzchowca i jecha艂 dop贸ki nie by艂o tak ciemno, 偶e nie widzia艂 ju偶 szlaku. Sp臋ta艂 wtedy konie, po艂o偶y艂 si臋 na twardej ziemi i spa艂 jak zabity. Obudzi艂 si臋 przed 艣witem, zjad艂 kawa艂ek sera oraz kromk臋 chleba, kt贸re Louise w艂o偶y艂a mu do torby, a gdy tylko niebo na po艂udniu rozja艣ni艂o si臋 troch臋, ruszy艂 w dalsz膮 drog臋.

Przed po艂udniem zboczy艂 ze szlaku, uda艂 si臋 w kierunku linii telegraficznej ci膮gn膮cej si臋 nad p艂askim wzg贸rzem. Wiedzia艂, i偶 monterzy szukaj膮cy pierwszej przerwy mog膮 ju偶 si臋 do niej zbli偶a膰 i 偶e w Bulawayo mo偶e by膰 kto艣, kto zechce wys艂a膰 panu Rhodesowi wiadomo艣膰 o zarazie dziesi膮tkuj膮cej stada byd艂a.

Ralph przeci膮艂 lini臋 w nast臋pnych dw贸ch miejscach i pojecha艂 naprz贸d. P贸藕nym popo艂udniem jeden z koni zaniem贸g艂. By艂 zbyt zm臋czony, by galopowa膰 dalej, wi臋c Ralph zostawi艂 zwierz臋 w pobli偶u drogi. Je艣li nie dorwie go lew, mo偶e kt贸ry艣 z wo藕nic贸w rozpozna pi臋tno.

Nast臋pnego dnia, kilkadziesi膮t kilometr贸w od rzeki Shashi, spotka艂 jeden ze swoich konwoj贸w jad膮cy ze wschodu. By艂o w nim dwadzie艣cia sze艣膰 woz贸w. Ralph za偶膮da艂 koni, w zamian za kt贸re da艂 wycie艅czone zwierz臋ta i natychmiast ruszy艂 dalej. Zanim dotar艂 do stacji kolejowej, uszkodzi艂 przewody telegraficzne jeszcze dwa razy, po obu stronach rzeki.

Najpierw natkn膮艂 si臋 na w艂asnego inspektora, rudego Szkota z grup膮 Murzyn贸w. Wycinali drzewa pod lini臋 kolejow膮 i pracowali z osiem kilometr贸w przed g艂贸wnymi brygadami. Ralph nie zsiad艂 nawet z konia.

— Mac, dosta艂e艣 telegram, kt贸ry wys艂a艂em z Bulawayo? — zapyta艂, nie trac膮c czasu na powitanie.

— Nie, panie Ballantyne. — Szkot potrz膮sn膮艂 swoimi brudnymi w艂osami. — Od pi臋ciu dni nie by艂o 偶adnych wiadomo艣ci z pomocy. M贸wi膮, 偶e linia jest zerwana, najd艂u偶sze uszkodzenie, o jakim s艂ysza艂em.

— Niech to szlag — Ralph zakl膮艂 ze z艂o艣ci膮, by ukry膰 ulg臋. — Chcia艂em, 偶eby艣 zatrzyma艂 dla mnie wagon.

— Je艣li si臋 pan pospieszy, sir, to dzisiaj wraca ca艂y sznur pustych wagon贸w.

Kilka kilometr贸w dalej Ralph dotar艂 do miejsca, w kt贸rym ko艅czy艂a si臋 linia kolejowa. Przecina艂a szerok膮, p艂ask膮 r贸wnin臋 rzadko poro艣ni臋t膮 ciernistymi krzewami. Wraca tam praca wydawa艂a si臋 nie pasowa膰 do tego opuszczonego terenu na granicy pustyni Kalahari. Zielona lokomotywa wypuszcza艂a w b艂臋kitne niebo k艂臋by srebrzystej pary i wolno pcha艂a sznur platform kolejowych do ko艅ca l艣ni膮cych tor贸w. Zespo艂y czarnych m臋偶czyzn, ubranych tylko w przepaski biodrowe, ale uzbrojonych w metalowe dr膮gi, zrzuca艂y szyny z platform, a kiedy te spada艂y na ziemi臋 wzniecaj膮c k艂臋by jasnego py艂u, druga grupa podbiega艂a, podnosi艂a je i uk艂ada艂a na tekowych podk艂adach.

Inni z kolei wyr贸wnywali szyny za pomoc膮 偶elaznych klin贸w, a id膮cy na ko艅cu m臋偶czy藕ni przybijali je stalowymi gwo藕dziami. Oko艂o kilometr wcze艣niej znajdowa艂a si臋 siedziba kierownictwa — ma艂a kom贸rka zbudowana z drewna i falistej blachy, kt贸r膮 codziennie przenoszono z miejsca na miejsce. Przy biurku, zbitym ze skrzynek po skondensowanym mleku, siedzia艂 g艂贸wny in偶ynier ubrany w koszul臋 z kr贸tkimi r臋kawami.

— Ile zrobili艣cie? — zapyta艂 Ralph, stoj膮c na progu chaty.

— Sir — in偶ynier zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. By艂 nieco wy偶szy od przybysza, mia艂 mocny kark i grube, ow艂osione przedramiona, jednak ba艂 si臋 Ballantyne'a. To widnia艂o w jego oczach. Sprawi艂o te偶 Ralphowi niema艂e zadowolenie, nie stara艂 si臋 zosta膰 najpopularniejszym cz艂owiekiem w Afryce — nie mo偶na by艂o dosta膰 za to 偶adnej nagrody. — Nie spodziewali艣my si臋 pana przed ko艅cem miesi膮ca.

— Wiem. Ile zrobili艣cie?

— Mieli艣my troch臋 trudno艣ci, sir.

— Na mi艂o艣膰 bosk膮, cz艂owieku, jak偶e偶 ja zdo艂am to z ciebie wydusi膰?

— Od pocz膮tku miesi膮ca... — zawaha艂 si臋. Wiedzia艂, 偶e nie op艂aci mu si臋 ok艂amywa膰 Ralpha Ballantyne'a. — Dwadzie艣cia pi臋膰.

Ralph podszed艂 do mapy i przeanalizowa艂 cyfry. Po drodze sprawdza艂 s艂upki kilometrowe przy torach.

—- Dwadzie艣cia cztery kilometry i sze艣膰set metr贸w, to nie dwadzie艣cia Pi?膰 kilometr贸w — zaznaczy艂.

— Nie, sir. Prawie dwadzie艣cia pi臋膰.

— Czy jest pan zadowolony z takiego wyniku?

— Nie, sir.

— Ja r贸wnie偶 nie. — Ralph powiedzia艂 sobie w duchu, 偶e powinien ju偶 Przesta膰. Odt膮d a偶 do rzeki Oranje nie by艂o na to miejsce lepszego cz艂owieka.

— Dostali艣cie m贸j telegram z Bulawayo?

— Nie, panie Ballantyne. Linia zosta艂a zerwana.

— A do Kimberley?

— Ta jest czynna.

— Dobrze. Niech telegrafista nada t臋 wiadomo艣膰.

Ralph pochyli艂 si臋 nad kartk膮 papieru i napisa艂 na niej szybko.

Do Aarona Fagana, prawnika, ulica De Beers, Kimberley. Przyje偶d偶am wcze艣nie jutro, sz贸stego. Pilnie zorganizuj spotkanie z Uje偶d偶aczem Koni z Rholand.

Uje偶d偶aczem Koni nazywano Roelofa Zeederberga, g艂贸wnego rywala Ralpha w przemy艣le transportowym. Wozy Zeederberga kursowa艂y z Delagoa do Zatoki Algoa, ze z艂otono艣nych p贸l Pilgrims Rest do Witwatersrandu i Kimberley.

Kiedy telegrafista wystukiwa艂 tre艣膰 wiadomo艣ci na przyrz膮dzie zbudowanym z mosi膮dzu i drewna l臋kowego, Ralph zwr贸ci艂 si臋 do in偶yniera.

— No wi臋c jakie偶 trudno艣ci tak op贸藕ni艂y prac臋 i jak mo偶emy sobie z nimi poradzi膰?

— Najgorsze s膮 zatory na dworcu przetokowym w Kimberley.

Godzin臋 p贸藕niej zagwizda艂a lokomotywa. Wyszli na zewn膮trz, wci膮偶 spieraj膮c si臋 i planuj膮c dalsze posuni臋cia. Ralph wrzuci艂 torb臋 oraz koc na jeden z pustych wagon贸w i na dziesi臋膰 minut wstrzyma艂 odjazd poci膮gu, aby uzgodni膰 z in偶ynierem ostatnie szczeg贸艂y.

— Od dzisiaj b臋dziecie dostawa膰 szyny szybciej ni偶 zdo艂acie je uk艂ada膰 i przybija膰 — obieca艂 powa偶nym g艂osem, wskakuj膮c na platform臋 i machaj膮c na maszynist臋.

Z komina lokomotywy — w suche, pustynne powietrze — wystrzeli艂 strumie艅 pary, ko艂a parowozu obr贸ci艂y si臋, a d艂ugi sznur pustych wagon贸w ruszy艂 na po艂udnie. Ralph znalaz艂 os艂oni臋te od wiatru miejsce, po艂o偶y艂 si臋 i przykry艂 kocem. Osiem dni od rzeki 艁upani do ko艅ca linii kolejowej — na pewno pobi艂 rekord.

— Za to te偶 nie mo偶na by艂o dosta膰 nagrody — u艣miechn膮艂 si臋 do siebie, naci膮gn膮艂 kapelusz na oczy i u艂o偶y艂 si臋 wygodnie, ws艂uchuj膮c w pie艣艅 偶elaznych k贸艂. „Trzeba si臋 pospieszy膰. Trzeba si臋 pospieszy膰." A p贸藕niej, gdy zasypia艂, pie艣艅 zmieni艂a si臋 na „Byd艂o ginie, byd艂o ju偶 nie 偶yje." Tak 艣piewa艂y ko艂a wagon贸w, jednak Ralph by艂 zbyt zm臋czony, by nie spa膰.

Poci膮g wjecha艂 na dworzec przetokowy w Kimberley szesna艣cie godzin p贸藕niej. Min臋艂a w艂a艣nie czwarta rano.

Ralph zeskoczy艂 z wagonu, kiedy lokomotywa zwolni艂a przed zwrotnica.-Potem z torb膮 przewieszon膮 przez rami臋 szed艂 ulic膮 De Beers. W biurze telegrafisty pali艂o si臋 艣wiat艂o. Ralph puka艂 do drewnianych drzwi, dop贸ki zaspany telegrafista nie wyjrza艂 na niego jak sowa ze swojego gniazda.

— Chc臋 wys艂a膰 pilny telegram do Bulawayo.

— Nic z tego, bracie, linia przerwana.

1/11

— A kiedy b臋dzie czynna?

— B贸g jeden wie, jest uszkodzona od sze艣ciu dni.

. Ralph u艣miecha艂 si臋 jeszcze, kiedy wchodzi艂 do hotelu Diamentowej Lii.

Nocny recepcjonista by艂 nowy. Nie rozpozna艂 Ralpha. Zobaczy艂 wysokiego, szczup艂ego, opalonego m臋偶czyzn臋 w nieco za lu藕nym i dosy膰 brudnym ubraniu. Podczas szalonej podr贸偶y straci艂 ca艂y nadmiar t艂uszczu. Nie goli艂 si臋 od wyjazdu znad 艁upani, a cholewy jego but贸w by艂y niemal przetarte na wylot od ocierania si臋 o cierniste krzaki. Sadza z lokomotywy przyciemni艂a mu twarz i zaczerwieni艂a oczy. Recepcjonista od razu uzna艂 go za w艂贸cz臋g臋.

— Bardzo mi przykro, sir — powiedzia艂. — Nie mamy wolnych pokoi.

— Kto jest w b艂臋kitnym apartamencie? — zapyta艂 Ralph uprzejmie.

— Sir Randolph Charles — wyja艣ni艂 recepcjonista nabo偶nym tonem.

— Wywali膰 go stamt膮d — poleci艂 przybysz.

— Co prosz臋? — recepgonista spojrza艂 na niego zdziwionymi oczyma. Ralph wyci膮gn膮艂 r臋k臋, z艂apa艂 go za jedwabny krawat i przyci膮gn膮艂 do siebie.

— Wywali膰 go z mojego apartamentu — powt贸rzy艂 prosto w ucho przera偶onego cz艂owieka. — Natychmiast!

W tej samej chwili zjawi艂 si臋 inny pracownik hotelu.

— Pan Ballantyne — zawo艂a艂 g艂osem, w kt贸rym jednocze艣nie by艂o s艂ycha膰 trwog臋 i udawan膮 rado艣膰. — Pa艅ski apartament b臋dzie zaraz gotowy. — Potem sykn膮艂 do ucha zdezorientowanego kolegi. — Wyrzu膰 stamt膮d sir Charlesa, albo on zrobi to za ciebie.

B艂臋kitny apartament posiada艂 jedn膮 z niewielu 艂azienek z bie偶膮c膮 gor膮c膮 wod膮 w Kknberley. Dw贸ch czarnych s艂u偶膮cych pali艂o w bojlerze zamocowanym za oknem, a Ralph — zanurzony po brod臋 — regulowa艂 du偶ym palcem u nogi strumie艅 gor膮cej wody. W tym samym czasie goli艂 si臋 brzytw膮 na wyczucie nie u偶ywaj膮c lusterka. Wyci膮gni臋to jego kufer, odprasowano garnitury i wyglansowano buty.

Za pi臋膰 dwunasta Ralph, pachn膮cy brylantyn膮 i wod膮 kolo艅sk膮, wszed艂 do biura Aarona Fagana. Aaron by艂 szczup艂ym, przygarbionym m臋偶czyzn膮 z rzadkimi w艂osami, zaczesanymi do ty艂u i ods艂aniaj膮cymi wysokie czo艂o intelektualisty. Mia艂 garbaty nos, pe艂ne, zmys艂owe usta i bystre oczy.

Prowadzi艂 bezwzgl臋dn膮 gr臋, nikogo nie oszcz臋dza艂, jednak w jego charakterze istnia艂a lito艣ciwa 偶y艂ka, kt贸r膮 Ralph ceni艂 r贸wnie wysoko jak wszystkie inne cechy prawnika. Gdyby zna艂 zamiary Ralpha, z pewno艣ci膮 Pr贸bowa艂by go od nich odwie艣膰; p贸藕niej jednak napisa艂by dla niego umow臋, kt贸ra dok艂adnie spe艂nia艂aby wszystkie jego oczekiwania.

Nie by艂o czasu na rozwa偶ania o etyce, wi臋c kiedy ju偶 si臋 przywitali 1 Poklepali po ramionach, Ralph uprzedzi艂 pytania Aarona, m贸wi膮c:

— Przyszli ju偶? — po czym otworzy艂 drzwi do wewn臋trznego pokoju.

Roelof i Doel Zeederberg nie wstali, gdy wszed艂 do 艣rodka. Nikt r贸wnie偶 掳ie pr贸bowa艂 wyci膮ga膰 r膮k w powitalnym ge艣cie. Mieli za sob膮 zbyt wiele 掳strych, acz nie decyduj膮cych potyczek.

— No wi臋c, Ballantyne, widz臋, 偶e zn贸w zabiera mi pan czas? — W przy-ci臋偶kim akcencie Roelofa wci膮偶 pobrzmiewa艂 j臋zyk szwedzkich przodk贸w, jednak jego br膮zowe oczy by艂y ruchliwe i bystre.

— M贸j drogi Roelofie — zaprotestowa艂 Ralph —jak偶e bym 艣mia艂. Chc臋 tylko, 偶eby艣my ustalili taryf臋 na nowej trasie przez Matabele, zanim wzajemnie pozbawimy si臋 zysk贸w.

— Ja! — zgodzi艂 si臋 Doel sarkastycznie. — To doskona艂a my艣l, troch臋 jak ta, 偶e moja te艣ciowa powinna mnie kocha膰.

— .Ch臋tnie pos艂uchamy przez kilka minut. — Ton Roelofa wydawa艂 si臋 spokojny, lecz by艂o ju偶 w nim s艂ycha膰 rozbudzone zainteresowanie.

— Jeden z nas powinien wykupi膰 drugiego i ustali膰 swoje w艂asne taryfy — powiedzia艂 Ralph, a bracia spojrzeli na siebie mimowolnie. By ukry膰 zaskoczenie, Roelof si臋gn膮艂 po zapalniczk臋 i z namaszczeniem zapala艂 cygaro.

— Na pewno zastanawiacie si臋, dlaczego? — ci膮gn膮艂 Ralph. — Dlaczego Ralph Ballantyne chce si臋 wyprzeda膰? — 呕aden z braci nie zaprzecza艂, czekali cicho jak s臋py na szczytach drzew.

— Prawda jest taka, 偶e za szeroko rozwin膮艂em interesy w Matabele. Kopalnia Harknessa...

Wywo艂ane napi臋ciem zmarszczki wok贸艂 ust Roelofa wyg艂adzi艂y si臋 nieco. S艂yszeli o kopalni, na gie艂dzie w Johannesburgu m贸wi艂o si臋, 偶e jej uruchomienie b臋dzie kosztowa艂o pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy funt贸w.

— Mam trudno艣ci z realizacj膮 kontraktu dla Rhodesa — m贸wi艂 dalej Ralph. —Potrzebuj臋 got贸wki.

— My艣li pan o jakiej艣 konkretnej liczbie? — zapyta艂 Roelof i poci膮gn膮艂 cygaro.

Ralph skin膮艂 g艂ow膮 i poda艂 mu swoj膮 cen臋. Roelof zakrztusi艂 si臋 dymem, a brat uderzy艂 go mocno w plecy. Gdy odzyska艂 oddech, za艣mia艂 si臋 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Ja — powiedzia艂. — Niez艂e. Naprawd臋 niez艂e.

— Wygl膮da na to, 偶e mia艂e艣 racj臋 — zgodzi艂 si臋 Ralph. — Chyba trac臋 czas. — Odsun膮艂 krzes艂o i wsta艂.

— Niech pan usi膮dzie. — Roelof spowa偶nia艂 nagle. — Prosz臋 usi膮艣膰 i porozmawiajmy — rzek艂. Jeszcze przed up艂ywem dwudziestu czterech godzin Aaron Fagan w艂asnor臋cznie napisa艂 odpowiedni膮 umow臋.

By艂a bardzo prosta. Nabywcy uznawali za艂膮czony spis maj膮tku za pe艂ny i zgodny z rzeczywisto艣ci膮. Wyra偶ali zgod臋 na przej臋cie wszystkich istniej膮cych kontrakt贸w na transport i brali odpowiedzialno艣膰 za wszelkie przewo偶one w tym czasie dobra. Sprzedaj膮cy nie udziela艂 偶adnych gwarancji. Ca艂a kwota mia艂a by膰 zap艂acona got贸wk膮, a termin sprzeda偶y pokrywa艂 si臋 z dat? z艂o偶enia podpis贸w.

Dokument podpisano w obecno艣ci prawnik贸w, po czym obie strony> w towarzystwie swoich radc贸w prawnych, przesz艂y do pobliskiego Bank11 Kolonialnego, gdzie bez trudu zrealizowano czek firmy Zeederberg

Ralph zgarn膮艂 pliki pi臋ciofuntowych banknot贸w do torby, dotkn膮艂 ronda kapelusza i zwr贸ci艂 si臋 do braci:

— 呕ycz臋 szcz臋艣cia, panowie. — Potem wzi膮艂 Aarona Fagana pod r臋k臋 i razem poszli w kierunku hotelu Diamentowej Lii. Roelof Zeederberg pog艂adzi艂 艂ysin臋 na czubku g艂owy.

— Co艣 mnie nagle tkn臋艂o — powiedzia艂 patrz膮c na odchodz膮ce postacie.

Nast臋pnego ranka Ralph po偶egna艂 Aarona na progu jego kancelarii.

— Bracia Zeederberg dadz膮 o sobie zna膰 znacznie wcze艣niej, ni偶 si臋 spodziewasz — ostrzeg艂 go uprzejmie. — Ale postaraj si臋 nie zawraca膰 mi g艂owy ich oskar偶eniami — doda艂 i odszed艂 powolnym krokiem przez rynek, zostawiaj膮c Aarona, kt贸ry patrzy艂 za nim w zamy艣leniu.

Ralph porusza艂 si臋 wolno, p贸艂 tuzina znajomych zatrzyma艂o go, by troskliwie wypyta膰 o zdrowie, a potem otrzyma膰 potwierdzenie pog艂osek o sprzeda偶y firmy transportowej lub dowiedzie膰 si臋, czy Ralph zamierza udost臋pni膰 obcym inwestorom akcje Kopalni Harknessa.

— Prosz臋 mi da膰 zna膰, kiedy ju偶 po we藕mie pan decyzj臋.

— Je艣li m贸g艂bym tylko s艂u偶y膰 jak膮艣 pomoc膮, ca艂a przyjemno艣膰 b臋dzie po mojej stronie, panie Ballantyne.

Plotki o sze艣膰dziesi臋ciu uncjach z艂ota w ka偶dej tonie urobku z Kopalni Harknessa sprawi艂y, 偶e wszyscy chcieli zosta膰 udzia艂owcami, a pokonanie p贸艂 kilometra dziel膮cego go od biur Zrzeszenia Kopalnianego De Beers zaj臋艂o mu niemal godzin臋.

By艂 to wspania艂y gmach, 艣wi膮tynia wzniesiona ku czci diament贸w. Tarasy na wszystkich trzech kondygnacjach posiada艂y barierki z pomalowanych na bia艂o, delikatnych 偶elaznych pr臋t贸w, 艣ciany z czerwonej ceg艂y, a rogi uwydatnione obrobionymi kamiennymi blokami, w oknach widnia艂y witra偶e, drzwi za艣 zrobiono z tekowego drewna i wyposa偶ono w mosi臋偶ne okucia.

Ralph wpisa艂 si臋 do ksi膮偶ki go艣ci i w towarzystwie od藕wiernego w liberii oraz bia艂ych r臋kawiczkach uda艂 si臋 na g贸r臋 po kr臋c膮cych si臋 spiralnie schodach. Na drzwiach z tekowego drewna by艂a umieszczona mosi臋偶na tabliczka — tylko imi臋 i nazwisko, bez tytu艂u, czy stanowiska — „Jordan Ballantyne", jednak okaza艂o艣膰 pomieszczenia za ci臋偶kim wej艣ciem wiele m贸wi艂a o znaczeniu Jordana w hierarchii przedsi臋biorstwa „De Beers".

Podw贸jne okno wychodzi艂o na kopalni臋. Odkrywka ci膮gn臋艂a si臋 dobrze Ponad kilometr, a nawet ze znacznej wysoko艣ci nie mo偶na by艂o dostrzec dna wyrobiska. Wygl膮da艂o to jakby meteoryt uderzy艂 w ziemi臋 i wy偶艂obi艂 ten ogromny krater. Ka偶dego dnia stawa艂 si臋 coraz g艂臋bszy, g贸rnicy wydobyli diamenty o 艂膮cznej masie niemal dziesi臋ciu milion贸w karat贸w i wszystkie nale偶a艂y do Towarzystwa pana Rhodesa.

Ralph zerkn膮艂 jedynie na kopalni臋, w kt贸rej sp臋dzi艂 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 M艂odo艣ci, czo艂gaj膮c si臋 i drapi膮c ziemi臋 w艂asnymi paznokciami w poszukiwaniu tych kapry艣nych kamieni. Rozejrza艂 si臋 po pokoju. 艢ciany

wy艂o偶ono d臋bowymi p艂ytami o skomplikowanych wzorach, na pod艂odze le偶a艂y perskie dywany, a stoj膮ce na p贸艂kach ksi膮偶ki, oprawione w marokin, mia艂y z艂ote litery na grzbietach.

Z otwartej 艂azienki s艂ycha膰 by艂o szum lec膮cej z kranu wody, a g艂os zapyta艂:

— Kto tam?

Ralph rzuci艂 kapelusz na stojak i odwr贸ci艂 si臋 do drzwi, kiedy w艂a艣nie przechodzi艂 przez nie Jordan ubrany w koszul臋 z najdelikatniejszego irlandzkiego p艂贸tna i jedwabny krawat. Wyciera艂 si臋 r臋cznikiem z monogramem. Kiedy zobaczy艂 go艣cia, zamar艂, jednak ju偶 po chwili odrzuci艂 r臋cznik na bok i przemierzy艂 pok贸j trzema d艂ugimi krokami, krzycz膮c z rado艣ci.

Ralph pierwszy przerwa艂 braterski u艣cisk i odsun膮艂 Jordana na odleg艂o艣膰 wyci膮gni臋tych ramion, by przyjrze膰 mu si臋 dok艂adnie.

— Zawsze taki sam elegancik — dra偶ni艂 si臋 z nim i zmierzwi艂 jego g臋ste, modnie u艂o偶one z艂ociste w艂osy.

Nawet ta poufa艂o艣膰 nie mog艂a przy膰mi膰 faktu, 偶e w oczach Ralpha brat nadal pozosta艂 jednym z najprzystojniejszych m臋偶czyzn. Nie, by艂 bardziej ni偶 przystojny, on by艂 pi臋kny, a przyjemno艣膰, jak膮 sprawi艂 mu swoj膮 obecno艣ci膮 Ralph, pobudzi艂a blask jego zielonych oczu za d艂ugimi rz臋sami. Jak zawsze uj臋艂y Ralpha osobisty urok oraz 艂agodna natura jego m艂odszego brata.

— A ty — za艣mia艂 si臋 Jordan — jeste艣 taki opalony i szczup艂y, co do licha sta艂o si臋 z tym wcale okaza艂ym brzuszkiem?

— Zgubi艂em go po drodze z Matabele.

— Z Matabele! — wyraz twarzy Jordana zmieni艂 si臋 nagle. — W takim razie na pewno s艂ysza艂e艣 o tym. — Podszed艂 do biurka z obitym sk贸r膮 blatem. — Linia telegraficzna by艂a zerwana przez tydzie艅, to jest pierwsza informacja, jak膮 otrzymali艣my. Dopiero godzin臋 temu sko艅czy艂em j膮 rozkodowywa膰.

Poda艂 Ralphowi kartk臋. Tre艣膰 wiadomo艣ci napisa艂 w艂asnor臋cznie Jordan. Adresatem by艂 Jowisz, pseudonim pana Rhodesa, a nadawc膮 — genera艂 Mungo St. John, kt贸ry, podczas nieobecno艣ci doktora Jamesona, zast臋powa艂 go na stanowisku Administratora Matabele.

Potwierdzone informacje o wybuchu zarazy wyniszczaj膮cej byd艂o w p贸艂nocnym Matabele. Straty — sze艣膰dziesi膮t procent, powtarzam sze艣膰dziesi膮t procent. Weterynarz Towarzystwa stwierdzi艂 podobie艅stwo objaw贸w do „peste bovine" — epidemii, kt贸ra w 1880 nawiedzi艂a W艂ochy. Znana r贸wnie偶 jako zaraza bydl臋ca. Nie istnieje skuteczne lekarstwo. Mo偶liwe straty — 100 procent, je艣li nie uda nam si臋 zapanowa膰 nad jej rozprzestrzenianiem. Niezw艂ocznie wyda膰 polecenie zabicia i spalenia byd艂a w prowincjach centralnych, by zapobiec rozprzestrzenianiu si臋 choroby na po艂udnie.

Udaj膮c zdziwienie po przeczytaniu pierwszego akapitu, Ralph rzuci艂 okiem na reszt臋 tekstu. Niecz臋sto zdarza艂o mu si臋 pozna膰 rozkodowane meldunki Towarzystwa, a fakt, 偶e Jordan pozwoli艂 mu na to, by艂o miar膮 jego zdenerwowania.

Znajdowa艂y si臋 tam spis si艂 policyjnych, zarz膮dzenia, wykazy przyj臋tych i wydanych kwot, zam贸wienia towar贸w, preferencje zwi膮zane z wydawaniem koncesji handlowych oraz lista dzia艂ek pod wydobycie minera艂贸w, zatwierdzonych przez urz膮d w Bulawayo. Ralph odda艂 kartk臋 bratu z odpowiednio powa偶nym wyrazem twarzy.

Na samej g贸rze wykazu nowych dzia艂ek zobaczy艂 blok ponad sze艣膰dziesi臋ciu kilometr贸w kwadratowych, zarejestrowanych pod nazw膮 Przedsi臋biorstwa Wydobywczego na Ziemi Wankiego. Tak膮 w艂a艣nie nazw臋 Ralph

1 Harry Mellow uzgodnili dla swojego przedsi臋biorstwa. Ralph by艂 zadowolony. Harry z pewno艣ci膮 dowi贸z艂 ju偶 bezpiecznie kobiety i Jonathana do Bulawayo, pomy艣la艂 r贸wnie偶 o zarejestrowaniu przedsi臋biorstwa. Ralph pogratulowa艂 sobie wyboru wspornika i szwagra. Jedynym 藕r贸d艂em niepewno艣ci by艂a klauzula dodatkowa do spisu dzia艂ek:

Pozycja 198 — Przedsi臋biorstwo Wydobywcze na Ziemi Wankiego — rejestracja wstrzymana do czasu otrzymania reszty danych.

Dzia艂ki zosta艂y zarejestrowane, lecz tego faktu jeszcze nie potwierdzono, tym jednak b臋dzie zaprz膮ta艂 sobie g艂ow臋 p贸藕niej, teraz musi skupi膰 si臋 na Jordanie.

— Ta choroba, owa zaraza przesuwa si臋 prosto w kierunku stad ojca. Ca艂e 偶ycie tak ci臋偶ko pracowa艂 i zawsze mia艂 takiego pecha. Ralph, to nie mo偶e mu si臋 znowu przydarzy膰 — Jordan zamilk艂, a do g艂owy przysz艂a mu kolejna my艣l. — Ty te偶. Ile zaprz臋g贸w trzymasz w Matabele, Ralph?

— Ani jednego.

— Ani jednego? Nie rozumiem.

— Sprzeda艂em wszystkie wo艂y i wozy Zeederbergom. Jordan popatrzy艂 na niego.

— Kiedy? — zapyta艂 w ko艅cu.

— Wczoraj.

— A kiedy wyjecha艂e艣 z Bulawayo, Ralph?

— A co to ma z tym wsp贸lnego?

— Kto艣 umy艣lnie przeci膮艂 lini臋 telegraficzn膮... w czterech miejscach.

— Zdumiewaj膮ce, kt贸偶 m贸g艂by zrobi膰 co艣 takiego?

— Nawet nie 艣miem pyta膰. — Jordan potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Cho膰 po namy艣le, nie chc臋 wiedzie膰, kiedy wyjecha艂e艣 z Bulawayo, ani tego czy ojciec sprzeda艂 stada tak nagle, jak ty swoj膮 firm臋.

— Przesta艅 ju偶, Jordan, zabieram ci臋 na lunch do klubu. Butelka szampana, mam nadziej臋, pozwoli ci zapomnie膰, i偶 nale偶ysz do rodziny szubrawc贸w i 偶e pracujesz dla takiego oszusta.

Kimberley Club posiada艂 jedn膮 z najbrzydszych fasad w ca艂ym mie艣cie. Odk膮d zosta艂 wybudowany, ju偶 dwa razy go powi臋kszano, a wszystkie dobud贸wki by艂y jaskrawo widoczne. Suszone na s艂o艅cu ceg艂y styka艂y si臋

2 elementami wykonanymi z cynkowanego 偶elaza, a te z kolei z czerwonymi,

palonymi ceg艂ami. Budynek przykryto 偶elaznym, nie pomalowanym dachem, otacza艂 go bia艂y p艂ot, a frontowe drzwi ozdabia艂o weneckie okno.

Dop贸ki nie zosta艂o si臋 cz艂onkiem klubu, nie mo偶na by艂o uwa偶a膰 si臋 za pe艂noprawnego mieszka艅ca Afryki Po艂udniowej. Cz艂onkostwo tak ceniono, 偶e Barney Barnato — kt贸ry mimo swoich milion贸w, w balotowaniu niezmiennie dostawa艂 wi臋kszo艣膰 czarnych ga艂ek — zdecydowa艂 si臋 sprzeda膰 Rhodesowi swoje dzia艂ki rodz膮ce ogromne ilo艣ci diament贸w, kiedy obiecano mu, 偶e cz臋艣ci膮 umowy b臋dzie cz艂onkostwo w klubie. Nawet wtedy, trzymaj膮c pi贸ro w r臋ce, Barnato waha艂 si臋 jeszcze z podpisaniem kontraktu.

— Jak膮 mam pewno艣膰, 偶e zn贸w mnie nie wykoleguj膮, gdy tylko podpisz臋.

— M贸j drogi, zostanie pan mianowany do偶ywotnim cz艂onkiem zarz膮du klubu — zapewni艂 go Rhodes, proponuj膮c mu co艣, czemu ten pochodz膮cy z ubogiej rodziny londy艅czyk nie m贸g艂 si臋 oprze膰.

Pierwszego wieczora jako cz艂onek klubu, Barnato podszed艂 d艂ugimi krokami do baru. By艂 ubrany jak teatralny impresario. Zam贸wi艂 kolejk臋 drink贸w dla wszystkich, po czym b艂ysn膮艂 sygnetem ze wspania艂ym dziesi臋cio-karatowym diamentem, kt贸ry nosi艂 na 艣rodkowym palcu.

— Co o tym s膮dzicie, ch艂opaki.

Jeden z nich przygl膮da艂 mu si臋 przez chwil臋, po czym zauwa偶y艂:

— Strasznie gryzie si臋 z kolorem twoich paznokci, kolego. — Potem, ignoruj膮c zaoferowanego drinka, wolnym krokiem przeszed艂 do sali bilardowej, a wszyscy, z wyj膮tkiem Barneya Barnato i barmana, poszli za nim. To by艂 w艂a艣nie taki klub.

Ralph i Jordan mieli zapewnione cz艂onkostwo, gdy stan膮 si臋 pe艂noletni. Ich ojciec by艂 nie tylko cz艂onkiem-za艂o偶ycielem oraz do偶ywotnim cz艂onkiem zarz膮du, ale r贸wnie偶 posiadaczem pe艂nomocnictwa kr贸lowej i d偶entelmenem. Takie rzeczy liczy艂y si臋 w klubie bardziej ni偶 zwyk艂e bogactwo. Od藕wierny powita艂 braci po imieniu. Zanim jeszcze z艂o偶ono zam贸wienie, barman stoj膮cy za d艂ugim barem nala艂 Jordanowi r贸偶owego d偶inu z tonikiem, po czym skruszony odwr贸ci艂 si臋 do Ralpha.

— Tak rzadko pana widujemy, panie Ralphie. Czy nadal whisky Glenlivet z wod膮 i bez lodu?

Z w贸zka w sali jadalnej obaj wybrali soczyst膮 jagni臋cin臋 i posypane zielon膮 pietruszk膮 m艂ode ziemniaki. Jordan podzi臋kowa艂 za zaproponowanego przez Ralpha szampana.

— Ja jestem cz艂owiekiem pracuj膮cym — u艣miechn膮艂 si臋 — m贸j gust nie jest tak wyrafinowany jak tw贸j, jakie艣 Chateau Margaux rocznik 73 bardziej by mi odpowiada艂o.

To dwudziestoczteroletnie czerwone wino kosztowa艂o czterokrotnie wi臋cej ni偶 jakikolwiek szampan.

— Na Boga! — powiedzia艂 Ralph. — Pod t膮 miejsk膮 pow艂ok膮 kryje sif jednak prawdziwy Ballantyne.

— A ty z pewno艣ci膮 toniesz w morzu pieni臋dzy po sprzedaniu firmy-Moim braterskim obowi膮zkiem jest pom贸c ci w pozbyciu si臋 cho膰by ich cz臋艣ci.

— Pu艣ci艂em j膮 za p贸艂 ceny — zaprotestowa艂 Ralph, ale pokiwa艂 g艂ow膮, wyra偶aj膮c uznanie dla wyboru wina przez brata. Przez kilka minut jedli w milczeniu, potem Ralph podni贸s艂 kieliszek.

— Co my艣li pan Rhodes o z艂o偶ach w臋gla, kt贸re razem z Harrym znale藕li艣my i oznaczyli艣my? — zapyta艂 mimochodem udaj膮c, 偶e przygl膮da si臋 rubinowym iskierkom w kieliszku, a tak naprawd臋 obserwuj膮c reakcj臋 brata.

Zobaczy艂, 偶e k膮ciki jego ust drgaj膮 z zaskoczenia, a oczy p艂on膮 od jakiego艣 innego uczucia, kt贸rego nie zd膮偶y艂 odczyta膰, zanim zosta艂o zamaskowane. Jordan podni贸s艂 srebrnym widelcem r贸偶owy kawa艂ek jagni臋ciny, prze偶uwa艂 go wolno, po艂kn膮艂 i zapyta艂:

— W臋gla?

— Tak, w臋gla! — potwierdzi艂 Ralph. — Harry Mellow i ja oznaczyli艣my ogromne z艂o偶e wysokowarto艣ciowego w臋gla w p贸艂nocnym Matabele. Nie widzia艂e艣 akt? Czy偶by komisja nie potwierdzi艂a jeszcze rejestracji? Musia艂e艣 o tym s艂ysze膰.

— C贸偶 to za cudowne wino. — Jordan delektowa艂 si臋 zapachem. — Wspania艂y, korzenny bukiet.

— Ach, oczywi艣cie, linia telegraficzna by艂a uszkodzona. Jeszcze nie przysz艂o?

— Ralph, tak si臋 sk艂ada, 偶e dowiedzia艂em si臋 od moich szpieg贸w — powiedzia艂 ostro偶nie Jordan, a brat pochyli艂 si臋 w jego kierunku — 偶e sekretarz klubu otrzyma艂 ponad dziesi臋ciokilogramowego stiltona z Fortnums.

— Jordan. — Ralph popatrzy艂 na niego, lecz ten nawet nie podni贸s艂 g艂owy.

— Wiesz, 偶e nic nie mog臋 powiedzie膰 — szepn膮艂. Zjedli wi臋c stiltona na herbatnikach i popili portwajnem, nie figuruj膮cym w spisie win i o kt贸rego istnieniu wiedzieli tylko uprzywilejowani cz艂onkowie klubu.

W ko艅cu Jordan wyci膮gn膮艂 z艂oty zegarek z kieszeni.

— Musz臋 ju偶 wraca膰, jutro w po艂udnie wyruszamy z panem Rhodesem do Londynu. Zosta艂o nam jeszcze mn贸stwo pracy.

Kiedy jednak wyszli z klubu, Ralph wzi膮艂 brata pod rami臋 i zaprowadzi艂 go na ulic臋 De Beers, ca艂y czas opowiadaj膮c mu rodzinne plotki, by u艣pi膰 jego uwag臋. Znale藕li si臋 w ko艅cu naprzeciwko 艂adnego domku z czerwonej ceg艂y, prawie zupe艂nie zas艂oni臋tego krzewami dzikiej r贸偶y. W oknach wisia艂y firanki z falbankami, a na furtce znajdowa艂 si臋 szyld: „Francuskie krawcowe. Haute couture. Kontynentalne szwaczki. Specjalno艣ci dla wyszukanych gust贸w."

Zanim Jordan zda艂 sobie spraw臋 z zamiar贸w brata, ten nacisn膮艂 klamk臋 i wprowadzi艂 go na 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 do domu. Ralph uwa偶a艂, 偶e opr贸cz dobrego jedzenia oraz wina, towarzystwo jednej z m艂odych dam, kt贸re Diamentowa Lii wybiera艂a z tak膮 uwag膮 i gustem, by ozdobi膰 swoj膮 R贸偶an膮 Chatk臋, pomo偶e rozwi膮za膰 j臋zyk nawet tak lojalnego s艂ugi jak Jordan i nak艂oni do niedyskretnych komentarzy na temat spraw jego pana.

Jordan zrobi艂 tylko jeden krok, po czym, ze zb臋dn膮 gwa艂towno艣ci膮, wyrwa艂 si臋 z r膮k Ralpha.

— Dok膮d idziesz? — zapyta艂. Zblad艂, jakby po 艣cie偶ce u jego st贸p przemkn臋艂a w艂a艣nie mamba. — Czy wiesz, co to za miejsce?

— Wiem — przytakn膮艂 Ralph. — To jedyny burdel, o jakim s艂ysza艂em, w kt贸rym przynajmniej raz w tygodniu lekarz sprawdza wystawiony towar.

— Nie mo偶esz tam i艣膰.

— Daj spok贸j, Jordie — Ralph u艣miechn膮艂 si臋 i zn贸w wzi膮艂 go za rami臋. — To tylko ja, tw贸j brat. Nie musisz przede mn膮 udawa膰. Taki przystojny, m艂ody kawaler jak ty, na Boga, za艂o偶臋 si臋, 偶e nad ka偶dym 艂贸偶kiem wisz膮 tam tabliczki z twoim imieniem... — urwa艂, kiedy zda艂 sobie spraw臋, 偶e ch艂opak jest naprawd臋 zak艂opotany. — O co chodzi, Jordie? — Po raz pierwszy Ralph straci艂 pewno艣膰 siebie. — Chyba mi nie powiesz, 偶e jeszcze nigdy 偶adna ze szwaczek Diamentowej Lii nie podwija艂a ci mankiet贸w.

— Moja noga do tej pory nie posta艂a w tym miejscu — Jordan gwa艂townie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. By艂 blady, a jego usta dr偶a艂y. — Ty r贸wnie偶 nie powiniene艣 tam chodzi膰, Ralph. Jeste艣 w ko艅cu 偶onaty.

— Jezu, Jordie, odbi艂o ci, ch艂opie? Nawet dieta z艂o偶ona wy艂膮cznie z kawioru i szampana mo偶e si臋 z czasem znudzi膰. Kawa艂 wiejskiej szynki i dzbanek zwyk艂ego wina z jab艂ek s膮 mi艂膮 odmian膮.

— To twoja sprawa — rzuci艂 Jordan. — Proponuj臋 tylko, by艣my nie stali na ulicy przed tym... przed t膮 instytucj膮 i dyskutowali o tym.

Odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i pomaszerowa艂 chodnikiem, po chwili jednak spojrza艂 na Ralpha.

— Lepiej, 偶eby艣 zasi臋gn膮艂 rady prawnika w sprawie tego cholernego w臋gla, ni偶... — urwa艂 przera偶ony swoj膮 niedyskrecj膮, po czym po艣pieszy艂 w kierunku rynku.

Ralph zacisn膮艂 szcz臋ki, jego oczy sta艂y si臋 zimne i twarde jak szlifowane szmaragdy. Dosta艂 od Jordana to, czego chcia艂 i nie kosztowa艂o go to tyle, co jedna z panienek Diamentowej Lii. W oknie R贸偶anej Chatki podnios艂a si臋 firanka, a 艂adna, ciemnooka dziewczyna o kremowej, owalnej twarzy i mi臋kkich, czerwonych ustach u艣miechn臋艂a si臋 do niego, potrz膮saj膮c lokami i zapraszaj膮c do wej艣cia.

— Poczekaj kochanie — powiedzia艂 Ralph smutno. — Zagrzej mi miejsce, wr贸c臋 p贸藕niej.

Rozgni贸t艂 obcasem wypalone do po艂owy cygaro i poszed艂 w kierunku kancelarii Aarona Fagana.

Aaron Fagan nazywa艂 ich „sfor膮 wilk贸w".

— Rhodes trzyma ich na 艂a艅cuchach w specjalnie skonstruowanych klatkach, wypuszcza jednak czasami, by mogli posmakowa膰 ludzkiego mi臋sa.

Nie wygl膮dali szczeg贸lnie „wilczo". By艂o to czterech, elegancko ubranych m臋偶czyzn w wieku od trzydziestu do pi臋膰dziesi臋ciu kilku lat.

Aaron przedstawi艂 ka偶dego z nich oddzielnie, a potem razem.

— Ci panowie s膮 sta艂ymi radcami prawnymi przedsi臋biorstwa „De Beers". Mam chyba racj臋 s膮dz膮c, 偶e dzia艂aj膮 r贸wnie偶 w imieniu Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego?

— Zgadza si臋, panie Fagan — powiedzia艂 jeden, po czym on i jego koledzy zasiedli po przeciwnej stronie d艂ugiego sto艂u. Po艂o偶yli przed sob膮 sk贸rzane teczki z dokumentami, a potem, jak trupa aktor贸w z wodewilu, jednocze艣nie podnie艣li wzrok. Dopiero teraz Ralph dostrzeg艂 w ich oczach wilczy b艂ysk.

— W jaki spos贸b mogliby艣my pom贸c?

— M贸j klient potrzebuje wyja艣nie艅 dotycz膮cych praw wydobywczych Towarzystwa — odpowiedzia艂 Aaron, a dwie godziny p贸藕niej Ralph nadal przedziera艂 si臋 przez labirynt 偶argonu i kr臋te prawnicze 艣cie偶ki, pr贸buj膮c zrozumie膰 co艣 z prowadzonej rozmowy, a jego rozdra偶nienie stawa艂o si臋 coraz bardziej oczywiste.

Aaron poprosi艂 go o cierpliwo艣膰 i z du偶ym wysi艂kiem Ralph powstrzymywa艂 gniewne s艂owa, kt贸re cisn臋艂y mu si臋 na usta. Przesun膮艂 si臋 na brzeg krzes艂a, w umy艣lnie prostackim ge艣cie po艂o偶y艂 nogi na b艂yszcz膮cym blacie mi臋dzy roz艂o偶onymi dokumentami.

Przys艂uchiwa艂 si臋 rozmowie przez jeszcze jedn膮 godzin臋, coraz bardziej zapadaj膮c si臋 w krzes艂o i patrz膮c spode 艂ba na siedz膮cych naprzeciwko prawnik贸w. W ko艅cu Aaron Fagan spyta艂 nie艣mia艂o:

— Czy to oznacza, 偶e waszym zdaniem m贸j klient nie spe艂ni艂 warunk贸w postawionych w ust臋pie 27 B artyku艂u pi膮tego, odczytanego 艂膮cznie z ust臋pem 7 bis?

— Panie Fagan, musieliby艣my najpierw sprawdzi膰 kwesti臋 zastosowania si臋 do ust臋pu 31 — odpowiedzia艂 przyw贸dca „sfory", przyg艂adzaj膮c w膮sik i spogl膮daj膮c na swoich doradc贸w, kt贸ry zgodnie pokiwali g艂owami. — Na mocy tego ust臋pu...

Nagle Ralph poczu艂, 偶e d艂u偶ej ju偶 tego nie wytrzyma. Zdj膮艂 nogi ze sto艂u i postawi艂 je na pod艂odze z takim hukiem, 偶e czterej ubrani w szare garnitury m臋偶czy藕ni siedz膮cy po przeciwnej stronie zadr偶eli ze strachu. Jeden z nich str膮ci艂 swoj膮 teczk臋, a papiery poszybowa艂y jak pi贸ra w kurniku, gdy do 艣rodka dosta艂 si臋 ry艣.

— Mo偶liwe, 偶e nie znam r贸偶nicy mi臋dzy „zastosowaniem si臋 do ust臋pu" i otworem mi臋dzy pa艅skimi po艣ladkami — o艣wiadczy艂 Ralph g艂osem, kt贸ry sprawi艂, 偶e przyw贸dca prawnik贸w zblad艂 i skurczy艂 si臋. Jak wszyscy wykszta艂ceni ludzie, nie znosi艂 przemocy, a w艂a艣nie to dostrzeg艂 w spojrzeniu Ralpha. — Jednak potrafi臋 rozpozna膰 w贸z pe艂en ko艅skiego 艂ajna. A to, o czym panowie dyskutuj膮, jest niczym innym jak pierwszorz臋dnym ko艅skim nawozem.

— Panie Ballantyne —jeden z m艂odszych prawnik贸w okaza艂 si臋 odwa偶-niejszy od swojego szefa. — Musz臋 prosi膰 pana o zmian臋 tonu. Pa艅skie insynuacje...

— To nie s膮 偶adne insynuacje — wrzasn膮艂 Ralph. — M贸wi臋 wam tylko, 偶e jeste艣cie band膮 z艂odziei. Czy nie jest to jeszcze wystarczaj膮co jasne? Jeste艣cie bandytami, albo piratami. Co wam bardziej odpowiada?

— Prosz臋 pana... — Prawnik zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, czerwony z oburzenia. Ralph wyci膮gn膮艂 w jego kierunku r臋k臋 i z艂apa艂 go za prz贸d koszuli.

— Prosz臋 o cisz臋, kolego, teraz ja m贸wi臋 — upomnia艂 go — mam ju偶 dosy膰 dyskutowania ze z艂odziejaszkami. Chc臋 rozmawia膰 z waszym hersztem. Gdzie jest Rhodes?

Da艂 si臋 s艂ysze膰 gwizd lokomotywy stoj膮cej na dworcu przetokowym. D藕wi臋k brzmia艂 jeszcze, kiedy zapad艂a cisza po pytaniu Ralpha, a ten nagle przypomnia艂 sobie wym贸wk臋 Jordana do zako艅czenia lunchu. Pu艣ci艂 walcz膮cego prawnika tak gwa艂townie, 偶e m臋偶czyzna przewr贸ci艂 si臋 na krzes艂o.

— Aaron — zapyta艂 Ralph — kt贸ra godzina?

— Osiem po dwunastej.

— On mnie nabi艂 w butelk臋, ten chytry skurczybyk nabi艂 mnie w butelk臋! Ralph wybieg艂 z pokoju konferencyjnego.

Przed budynkiem przedsi臋biorstwa „De Beers" sta艂o p贸艂 tuzina koni. Ralph wybra艂 du偶ego, silnego, gniadosza i do niego podbieg艂. Podci膮gn膮艂 popr臋gi, odwi膮za艂 cugle i odwr贸ci艂 jego g艂ow臋 w kierunku drogi.

— Hej, ty — zawo艂a艂 od藕wierny — to ko艅 sir Randolpha.

— Powiedz sir Randolphowi, 偶e mo偶e ju偶 wr贸ci膰 do apartamentu — odkrzykn膮艂 Ralph i wskoczy艂 na siod艂o. To by艂 dobry wyb贸r, gniadosz galopowa艂 obok rusztowa艅 kopalni, przez dolin臋 mi臋dzy wysokimi ha艂dami. Ralph zobaczy艂 prywatny poci膮g Rhodesa.

Mija艂 w艂a艣nie zwrotnice na po艂udniowym ko艅cu dworca przetokowego i wyje偶d偶a艂 na otwart膮 przestrze艅. Lokomotywa ci膮gn臋艂a cztery wagony, para bucha艂a z t艂ok贸w k贸艂 przy ka偶dym obrocie. Rami臋 semafora by艂o opuszczone, a 艣wiat艂a zielone. Lokomotywa szybko nabiera艂a pr臋dko艣ci.

— Szybciej — Ralph pogania艂 gniadosza, prowadz膮c go w kierunku p艂otu z drutu kolczastego ci膮gn膮cego si臋 wzd艂u偶 tor贸w. Ko艅 zwolni艂 nieco i zacz膮艂 strzyc uszami, kiedy zauwa偶y艂 drut. Potem ruszy艂 na niego odwa偶nie. — Dobry konik. — Ralph wzni贸s艂 go r臋kami i kolanami.

Przelecieli nad p艂otem z du偶ym zapasem, wyl膮dowali 艂atwo. Mieli przed sob膮 p艂ask膮 r贸wnin臋 oraz skr臋caj膮ce tory. Ralph zamierza艂 przeci膮膰 je w艂a艣nie na zakr臋cie. Po艂o偶y艂 si臋 na grzbiecie konia, ci膮gle uwa偶aj膮c na dziury w kamienistej drodze. Poci膮g oddala艂 si臋 od nich, lecz gniadosz bieg艂 dzielnie dalej.

Potem lokomotywa zacz臋艂a wje偶d偶a膰 na wzniesienie wzg贸rz Magers-fontein, a buchanie w kotle zmieni艂o rytm i zwolni艂o. Dopadli poci膮g jakie艣 p贸艂 kilometra przed szczytem. Ralph podprowadzi艂 konia na tyle blisko, by m贸g艂 wychyli膰 si臋 z siod艂a i z艂apa膰 por臋cz tylnego balkonika ostatniego

wagonu. Wdrapa艂 si臋 na pomost i spojrza艂 do ty艂u. Gniadosz posila艂 si臋 ju偶 li艣膰mi krzew贸w rosn膮cych wzd艂u偶 tor贸w.

— Co艣 mi m贸wi艂o, 偶e jeszcze si臋 spotkamy. — Ralph odwr贸ci艂 si臋 szybko. W drzwiach wagonu sta艂 Jordan. —Przygotowa艂em nawet dla ciebie 艂贸偶ko w przedziale go艣cinnym.

— Gdzie on jest? — zapyta艂 Ralph.

— Czeka na ciebie w salonie. Z ogromnym zainteresowaniem obserwowa艂 tw贸j po艣cig. Wygra艂em dzi臋ki tobie gwine臋.

Poci膮g przeznaczono rzekomo do u偶ytku wszystkich dyrektor贸w przedsi臋biorstwa „De Beers", mimo to 偶aden z nich, z wyj膮tkiem Przewodnicz膮cego Rady Dyrektor贸w, nie okaza艂 jak dot膮d 艣mia艂o艣ci, by skorzysta膰 z przys艂uguj膮cego mu prawa.

Lokomotywa i wagony by艂y br膮zowo-z艂ote, wn臋trze za艣 tak luksusowe, jakim nieograniczone 艣rodki finansowe mog艂y go uczyni膰. W salonie znajdowa艂y si臋 perskie dywany i kryszta艂owe kandelabry, a w 艂azience armatura wykonana ze szczerego z艂ota i onyksu.

Rhodes siedzia艂 obok okna w swoim prywatnym wagonie w g艂臋bokim fotelu pokrytym ciel臋c膮 sk贸r膮. Na biurku le偶a艂y sterty papier贸w, a przy jego 艂okciu sta艂a kryszta艂owa szklaneczka z whisky. Wygl膮da艂 na zm臋czonego i chorego. Na jego twarzy by艂y purpurowe plamy, a w w膮sach i faluj膮cych w艂osach wi臋cej srebra ni偶 z艂ota. Jedynie oczy mia艂y wci膮偶 ten sam fanatyczny, niebieski kolor, a g艂os pozosta艂 wysoki i ostry.

— Prosz臋 usi膮艣膰, panie Ballantyne — powiedzia艂. — Jordanie, zr贸b bratu drinka.

Jordan postawi艂 na stoliku obok Ralpha srebrn膮 tac臋 z karafk膮, kryszta艂ow膮 szklank膮 i dzbankiem z wod膮. Pan Rhodes pochyli艂 si臋 nad le偶膮cymi na biurku papierami.

— Co jest najwi臋kszym maj膮tkiem ka偶dego kraju, Ballantyne? — zapyta艂 nagle, nie podnosz膮c nawet wzroku.

— Diamenty? — zasugerowa艂 kpi膮cym tonem Ralph i us艂ysza艂 za plecami syk Jordana.

— Ludzie — powiedzia艂 Rhodes, jakby nie dos艂ysza艂 odpowiedzi. — M艂odzi, 艣wiatli ludzie, kt贸rym wpojono wielk膮 wizj臋 w najbardziej wra偶liwym okresie ich 偶ycia. M艂odzi ludzie podobni do pana, Anglicy obdarzeni wszelkimi mo偶liwymi cnotami. — Zrobi艂 kr贸tk膮 pauz臋. — W moim testamencie zapisa艂em utworzenie serii stypendi贸w. Chcia艂bym, 偶eby pieczo艂owicie wybierano kandydat贸w i wysy艂ano ich na studia do Oksfordu. — Po faz pierwszy spojrza艂 na Ralpha. — Nie do przyj臋cia jest to, 偶eby najszlachetniejsze my艣li cz艂owieka przestawa艂y istnie膰 tylko dlatego, 偶e ten cz艂owiek umiera. Oni stan膮 si臋 moimi my艣lami. Dzi臋ki temu b臋d臋 偶y艂 wiecznie.

— Jak b臋d膮 wybierani ci ludzie? — zapyta艂 Ralph, zaintrygowany Projektem nie艣miertelno艣ci, wymy艣lonym przez „kolosa" z niewydolnym sercem.

— W艂a艣nie nad tym pracuj臋 — Rhodes u艂o偶y艂 le偶膮ce na biurku papiery. — Oczywi艣cie osi膮gni臋cia naukowe i sportowe, instynkt przyw贸dczy.

— Gdzie chce pan ich szuka膰? — Ralphowi uda艂o si臋 ju偶 opanowa膰 gniew. — W Anglii, wszystkich?

— Nie, nie. — Rhodes potrz膮sn膮艂 swoj膮 w艂ochat膮, lwi膮 g艂ow膮. — Z ka偶dego zak膮tka Imperium Brytyjskiego — z Afryki, Kanady, Australii, Nowej Zelandii, nawet z Ameryki. Co roku trzynastu stypendyst贸w z Ameryki — po jednym z ka偶dego stanu.

Ralph powstrzyma艂 u艣miech. Ten afryka艅ski „kolos", o kt贸rym Mark Twain napisa艂, 偶e „Kiedy on staje na G贸rze Sto艂owej, jego cie艅 pada na Zambezi", mia艂 bia艂e palmy w swojej ogromnej pami臋ci. Wci膮偶 wydawa艂o mu si臋, 偶e Ameryka sk艂ada si臋 z trzynastu stan贸w. Ta ma艂a niedoskona艂o艣膰 da艂a mu odwag臋 do zmierzenia si臋 z nim. Nie tkn膮艂 nawet stoj膮cej obok jego 艂okcia karafki. Znalezienie kolejnej s艂abo艣ci wymaga艂oby u偶ycia ca艂ej przebieg艂o艣ci.

— A po ludziach? — zapyta艂 Rhodes. — Co jest nast臋pnym najwi臋kszym maj膮tkiem nowego kraju? Czy, jak pan sugeruje, diamenty i z艂oto? — Zn贸w potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — To si艂a, kt贸ra wprawia w ruch lokomotywy, kt贸ra nap臋dza wyci膮gi w kopalniach, kt贸ra daje moc piecom i uruchamia wszystkie ko艂a. W臋giel.

Obaj zamilkli teraz i wpatrywali si臋 w siebie. Ralph czu艂, 偶e ka偶dy mi臋sie艅 jego cia艂a jest napr臋偶ony, a w艂oski na szyi je偶膮 si臋 w atawistycznej furii. M艂ody byk, kt贸ry po raz pierwszy chce si臋 zmierzy膰 z przewodnikiem swojego stada.

— To bardzo proste, Ralph, z艂o偶a w臋gla na Ziemi Wankiego musz膮 pozosta膰 w odpowiedzialnych r臋kach.

— W r臋kach Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego? — zapyta艂 powa偶nie Ralph.

Rhodes nie musia艂 odpowiada膰. Patrzy艂 tylko rozm贸wcy prosto w oczy.

— W jaki spos贸b zamierza mi je pan odebra膰? — Ralph przerwa艂 cisz臋.

— Nie zawaham si臋 u偶y膰 wszelkich niezb臋dnych 艣rodk贸w.

— Legalnych lub nie?

— Niech pan da spok贸j, wie pan doskonale, 偶e potrafi臋 zalegalizowa膰 wszystko w Rodezji. — Nie w Matabele, ani w Maszonie, zauwa偶y艂 Ralph, ale w Rodezji. Jego marzenie o pot臋dze by艂o pe艂ne. — Oczywi艣cie, dostanie pan odszkodowanie — ziemia, dzia艂ki na z艂otono艣nych terenach — cokolwiek zechce. Co pan wybiera, Ralph?

Ten potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Chc臋 z艂o偶a w臋gla, kt贸re sam odkry艂em i oznaczy艂em. S膮 moje. Nie oddam ich panu.

Rhodes westchn膮艂 i z艂apa艂 si臋 za grzbiet nosa.

— Doskonale, w takim razie wycofuj臋 moj膮 propozycj臋 zado艣膰uczynienia-Chcia艂bym jednak wy艂uszczy膰 panu kilka rzeczy, kt贸rych jest pan pewnie nie艣wiadomy. Mamy dw贸ch 艣wiadk贸w; pod przysi臋g膮 z艂o偶yli o艣wiadczenie,

偶e widzieli, jak przecina艂 pan druty telegrafu na po艂udnie od Bulawayo w poniedzia艂ek czwartego, o godzinie czwartej po po艂udniu.

— To k艂amcy — powiedzia艂 Ralph i odwr贸ci艂 si臋 do brata. Tylko on m贸g艂 si臋 tego domy艣li膰 i powiedzie膰 o tym Rhodesowi. Jordan siedzia艂 cicho w fotelu po drugiej stronie salonu. Jego oczy by艂y wlepione w le偶膮cy na kolanach blok do stenotypowania, a pi臋kna twarz anielsko spokojna. Ralph poczu艂 ju偶 smak zdrady na ko艅cu j臋zyka' i odwr贸ci艂 si臋 do swojego przeciwnika.

— Mo偶liwe, 偶e to k艂amstwo — zgodzi艂 si臋 spokojnie Rhodes — ale gotowi s膮 powt贸rzy膰 to pod przysi臋g膮.

— Z艂o艣liwe zniszczenie w艂asno艣ci przedsi臋biorstwa — Ralph podni贸s艂 brwi. — Czy skazuje si臋 teraz za to na 艣mier膰?

— Wci膮偶 pan nie rozumie? S膮d mo偶e uniewa偶ni膰 ka偶dy kontrakt zawarty nieuczciwie z zatajeniem istotnych informacji. Je艣li Roelof Zeederberg b臋dzie w stanie udowodni膰, 偶e kiedy podpisywa艂 umow臋, wiedzia艂 pan o zarazie bydl臋cej, kt贸ra szerzy si臋 w Rodezji (zn贸w ta nazwa) i pope艂ni艂 przest臋pstwo polegaj膮ce na zatajeniu przed nim tej informacji... — Rhodes nie doko艅czy艂. Westchn膮艂 tylko i podrapa艂 si臋 w brod臋. — Czwartego pana ojciec — major Zouga Ballantyne — sprzeda艂 pi臋膰 tysi臋cy sztuk rozp艂odowego byd艂a hodowli Gwaai, jednemu z moich w艂asnych przedsi臋wzi臋膰. Trzy dni p贸藕niej po艂owa z nich pad艂a, a reszta, zgodnie z rozporz膮dzeniem Towarzystwa, wkr贸tce b臋dzie zniszczona. Do tej pory bracia Zeederberg stracili sze艣膰dziesi膮t procent byd艂a, kt贸re im pan sprzeda艂. Zosta艂o im teraz dwie艣cie woz贸w z 艂adunkiem porzuconych na drodze z p贸艂nocy. Nie rozumie pan, 偶e kontrakty pa艅ski i ojca mo偶na uzna膰 za niewa偶ne? Obaj zostaniecie zmuszeni do zwrotu pieni臋dzy i dostaniecie za nie tysi膮ce martwych lub umieraj膮cych zwierz膮t.

Ralph zachowa艂 kamienn膮 twarz, jednak jego sk贸ra sta艂a si臋 偶贸艂ta, jakby od pi臋ciu dni cierpia艂 na 偶贸艂t膮 febr臋. Gwa艂townym ruchem nala艂 whisky do kryszta艂owej szklanki i wypi艂, krzywi膮c si臋 bole艣nie jak gdyby po艂kn膮艂 pot艂uczone szk艂o. Rhodes pozwoli艂, by temat zarazy bydl臋cej le偶a艂 mi臋dzy nimi niczym zimna 偶mija, i wydawa艂 si臋 zmierza膰 w innym kierunku.

— Mam nadziej臋, 偶e moi radcy prawni poinformowali pana o prawach poszukiwawczych i wydobywczych, jakie zosta艂y wprowadzone na terytorium nale偶膮cym do Towarzystwa. Postanowili艣my zastosowa膰 prawo ameryka艅skie zamiast transwalskiego. — Rhodes napi艂 si臋 ze swojej szklanki, a potem zacz膮艂 obraca膰 j膮 mi臋dzy palcami. Jej podstawa zostawi艂a mokre ko艂o na kosztownej w艂oskiej sk贸rze. — Jest tam kilka interesuj膮cych postanowie艅. W膮tpi臋, czy mia艂 pan okazj臋 zapozna膰 si臋 ze wszystkimi, prosz臋 wi臋c Pozwoli膰, 偶e zwr贸c臋 pa艅sk膮 uwag臋 na jedno z nich. Zgodnie z artyku艂em 23 dzia艂ka oznaczona mi臋dzy zmierzchem jednego dnia i 艣witem nast臋pnego jest Uwa偶na, a tytu艂 do niej mo偶e by膰 uniewa偶niony przez postanowienie Pe艂nomocnika rz膮dowego do spraw kopalnictwa. Wiedzia艂 pan o tym?

Ralph przytakn膮艂 skinieniem g艂owy.

i

— M贸wiono mi.

— W tej chwili na biurku Administratora le偶y o艣wiadczenie z艂o偶one pod przysi臋g膮 w obecno艣ci S臋dziego Pokoju przez niejakiego Jana Cheroota — Hotentota, s艂u偶膮cego majora Zougi Ballantyne'a — m贸wi膮ce, 偶e pewne dzia艂ki zarejestrowane na Rodezyjskie Towarzystwo Ziemskie, kt贸rego jest pan g艂贸wnym udzia艂owcem — znane jako Kopalnia Harknessa — zosta艂y oznaczone w nocy i dlatego te偶 mo偶na uzna膰 je za niewa偶ne.

Ralph gwa艂townym ruchem odstawi艂 szklank臋 na srebrn膮 tac臋, wylewaj膮c na ni膮 kilka kropel p艂ynu.

— Zanim wych艂osta pan tego biednego Hotentota, prosz臋 pozwoli膰, 偶e zapewni臋 pana, i偶 sk艂adaj膮c to o艣wiadczenie wierzy艂, 偶e dzia艂a w pa艅skim i jego pana najlepszym interesie.

Tym razem cisza trwa艂a wiele minut. Rhodes wygl膮da艂 przez okno na pozbawione drzew tereny, kt贸re pokrywa艂a zaschni臋ta, gliniasta skorupa.

Nagle zn贸w si臋 odezwa艂.

— S艂ysza艂em, 偶e naby艂 pan ju偶 jakie艣 urz膮dzenia do Kopalni Harknessa i wystawi艂 weksel na ponad trzydzie艣ci tysi臋cy funt贸w. Ma pan wi臋c przed sob膮 do艣膰 prosty wyb贸r: albo zrezygnuje z roszcze艅 do z艂贸偶 w臋gla na Ziemi Wankiego, albo straci pan nie tylko je, ale r贸wnie偶 kontrakt z Zeederbergami i Kopalni臋 Harknessa. Pozostanie pan bogaty, albo...

Ralph nic nie m贸wi艂 przez dziesi臋膰 uderze艅 swojego wal膮cego serca, po czym zapyta艂:

— Albo?

— Albo pana zniszcz臋 — odpowiedzia艂 Rhodes. Spokojnie spojrza艂 w pe艂ne nienawi艣ci oczy stoj膮cego przed nim m艂odego cz艂owieka. By艂 ju偶 przyzwyczajony zar贸wno do pochlebstw, jak i do wrogo艣ci. Takie rzeczy nie mia艂y znaczenia w por贸wnaniu z wielkim projektem jego 偶ycia. Mimo to jednak m贸g艂 pozwoli膰 sobie na ugodliwe s艂owo.

— Musi pan zrozumie膰, Ralph, 偶e nie ma w tym nic osobistego — rzek艂. — Wielce podziwiam pa艅sk膮 odwag臋 i up贸r. Tak jak powiedzia艂em wcze艣niej, to w艂a艣nie w takich m艂odych ludziach jak pan pok艂adam nadziej臋 na przysz艂o艣膰. Nie, Ralphie, nie ma w tym nic osobistego. Po prostu nie dopuszcz臋, by co艣 lub kto艣 stan膮艂 mi na drodze. Wiem, co trzeba zrobi膰 i wiem r贸wnie偶, 偶e zosta艂o bardzo niewiele czasu.

Ralph poczu艂 instynkt zabijania, kt贸ry zaw艂adn膮艂 nim w czarnym, bezbo偶nym gniewie. Wyobra偶a艂 sobie, jak jego palce zaciskaj膮 si臋 na opuchni臋tej szyi, a kciuki mia偶d偶膮 krta艅, z kt贸rej wydobywa艂 si臋 ten 艣widruj膮cy, okrutny g艂os. Zamkn膮艂 oczy i stara艂 si臋 zwalczy膰 z艂o艣膰. Zrzuci艂 j? z siebie niczym brudny p艂aszcz, a kiedy zn贸w otworzy艂 oczy, mia艂 wra偶enie, 偶e ca艂e jego 偶ycie uleg艂o nag艂ej zmianie. By艂 spokojny, d艂onie nie dr偶a艂y mu ju偶, a g艂os brzmia艂 r贸wno.

— Rozumiem — skin膮艂 g艂ow膮. — Na pa艅skim miejscu prawdopodobnie zrobi艂bym to samo. Popro艣my wi臋c Jordana o przygotowanie umowy, w kt贸rej ja i moi wsp贸lnicy zrzekniemy si臋 wszelkich praw do z艂贸偶 w臋gla na

Ziemi Wankiego na rzecz Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego, w zamian za co rzeczone Towarzystwo nieodwo艂alnie potwierdzi moje prawo do dzia艂ek znanych pod nazw膮 Kopalni Harknessa.

Rhodes skin膮艂 g艂ow膮 pochwalaj膮ce.

— Daleko pan zajdzie, m艂ody cz艂owieku. Potrafi pan walczy膰 o swoje. — Potem spojrza艂 na Jordana. — Zr贸b to! — powiedzia艂.

Lokomotywa p臋dzi艂a coraz dalej w noc. Mimo ton o艂owiu, kt贸rym obci膮偶ono osie, by zwi臋kszy膰 komfort jazdy, wagon pana Rhodesa ko艂ysa艂 si臋 rytmicznie, a podk艂ady stukota艂y zgrzytliwie pod 偶elaznymi ko艂ami.

Ralph siedzia艂 przy oknie w swoim przedziale. Na dwuosobowym 艂贸偶ku za zielon膮, at艂asow膮 zas艂on膮 le偶a艂a pierzyna z g臋siego pierza, zach臋caj膮co podwini臋ta do ty艂u. Nie chcia艂o mu si臋 jednak spa膰. Siedzia艂 w ubraniu, mimo 偶e stoj膮cy obok 艂贸偶ka zegar z poz艂acanego br膮zu wskazywa艂 ju偶 trzeci膮 nad ranem. By艂 pijany, jednak zachowa艂 jasno艣膰 umys艂u, zupe艂nie jakby gniew niwelowa艂 dzia艂anie alkoholu.

Popatrzy艂 przez okno. Pe艂nia — ksi臋偶yc wisia艂 nad purpurowymi wzg贸rzami o osobliwych kszta艂tach — a kiedy przeje偶d偶ali po 偶elaznych mostach nad wyschni臋tymi rzekami, kt贸rych, podobny do cukru, bia艂y piasek mieni艂 si臋 w 艣wietle ksi臋偶yca niczym stopione srebro, rytm k贸艂 zmienia艂 si臋 w metaliczny d藕wi臋k.

Ralph przesiedzia艂 kolacj臋 przy stole pana Rhodesa s艂uchaj膮c, jak wysokim, zgrzytliwym g艂osem opowiada o swoich dziwacznych i wielkich pomys艂ach, przeplatanych szokuj膮cymi prawdami lub wy艣wiechtanymi frazesami, kt贸re bez ustanku wylewa艂y si臋 z tego cz艂owieka o wielkim, pokracznym ciele.

Ralphowi uda艂o si臋 zapanowa膰 nad emocjami i zachowa膰 kamienn膮 twarz, zdo艂a艂 nawet przytakn膮膰 na znak zgody czy u艣miechn膮膰 si臋, us艂yszawszy jedn膮 z ci臋tych uwag Rhodesa. Wszystko to tylko dlatego, 偶e odkry艂 kolejn膮 ze s艂abo艣ci przeciwnika. Rhodes 偶y艂 w 艣wiecie tak odleg艂ym od 艣wiata innych ludzi, by艂 tak odizolowany swoim wielkim bogactwem, tak o艣lepiony przez w艂asne wizje, 偶e bodaj nie zdawa艂 sobie sprawy z tego, i偶 w艂a艣nie stworzy艂 sobie 艣miertelnego wroga. Je艣li w og贸le pomy艣la艂 o uczuciach Ralpha, to ni贸g艂 co najwy偶ej stwierdzi膰, 偶e ten pogodzi艂 si臋 ju偶 ze strat膮 w臋gla na Ziemi Wankiego oraz przyj膮艂 j膮 r贸wnie filozoficznie i bezosobowo, jak zrobi艂by to 掳n sam.

. Nawet gdyby tak by艂o, najlepsze jedzenie i szlachetne wina smakowa艂y Jak trociny. Ralph z trudem prze艂yka艂 kolejne k臋sy i dozna艂 ogromnej ulgi, kiedy w charakterystyczny dla siebie, gwa艂towny spos贸b pan Rhodes og艂osi艂 koniec posi艂ku — bez 偶adnego ostrze偶enia odsuwaj膮c krzes艂o do ty艂u 1 ^staj膮c. Dopiero teraz zatrzyma艂 si臋 i dok艂adnie przyjrza艂 twarzy Ralpha.

—- Oceniam ludzi po sposobie, w jaki stawiaj膮 czo艂o przeciwnikom — rzek艂. — Pan robi to nawet nie najgorzej, m艂ody Ballantyne.

Ralph poczu艂, 偶e zn贸w traci panowanie nad sob膮. Jednak Rhodes wyszed艂 z salonu swoim ci臋偶kim, nied藕wiedziowatym krokiem, zostawiaj膮c obu braci przy stole.

— Przepraszam, Ralph — powiedzia艂 Jordan. —Pr贸bowa艂em ci臋 ostrzec. Niepotrzebnie go prowokowa艂e艣. Nie powiniene艣 zmusza膰 mnie do wyboru mi臋dzy tob膮 i nim. Zostawi艂em butelk臋 whisky w twoim przedziale. Rano dojedziemy do wioski Matjiesfontein. Facet nazwiskiem Logan prowadzi tam pierwszorz臋dny hotel, gdzie mo偶esz zaczeka膰 do rana na poci膮g powrotny do Kimberley.

Ralph popatrzy艂 ze zdziwieniem na pust膮 butelk臋. Po takiej ilo艣ci powinien by膰 nieprzytomny. Dopiero kiedy pr贸bowa艂 si臋 podnie艣膰, nogi odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa, przewr贸ci艂 si臋 i upad艂 obok umywalki. Wsta艂 i spojrza艂 na odbicie w lustrze.

To nie by艂a twarz pijaka. Mia艂 wystaj膮ce i silne ko艣ci policzkowe, zaci艣ni臋te usta, ciemne, pe艂ne gniewu oczy. Odwr贸ci艂 si臋 od lustra i zerkn膮艂 na 艂贸偶ko. Poj膮艂, 偶e nie za艣nie, nawet teraz, gdy wypali艂y go w艣ciek艂o艣膰 i nienawi艣膰. Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e pragnie znale藕膰 w czym艣 zapomnienie. Wiedzia艂, gdzie go szuka膰. W salonie, za wysokimi, podw贸jnymi drzwiami znajdowa艂a si臋 armia butelek — najszlachetniejszych i najbardziej egzotycznych trunk贸w przywiezionych z wszystkich cywilizowanych kraj贸w — tam w艂a艣nie znajdzie zapomnienie.

Przeszed艂 przez sw贸j luksusowy przedzia艂 i po kr贸tkiej walce z zamkiem w drzwiach, wyszed艂 na korytarz. Noc by艂a zimna, a on dr偶a艂 ubrany w sam膮 koszul臋. Ruszy艂 w膮skim korytarzem w kierunku salonu. Uderzy艂 si臋 w tekow膮 艣cian臋 — najpierw jednym, p贸藕niej drugim ramieniem — i zakl膮艂 ze z艂o艣ci. Dotar艂 na pomost oddzielaj膮cy wagony, z艂apa艂 si臋 por臋czy, by nie straci膰 r贸wnowagi i wkroczy艂 na korytarz nast臋pnego wagonu, aby jak najszybciej schroni膰 si臋 przed zimnym wiatrem. Gdy tylko wszed艂, jedne z drzwi rozsun臋艂y si臋 i stan臋艂a w nich szczup艂a, wdzi臋czna posta膰.

Jordan nie zauwa偶y艂 brata. Zatrzyma艂 si臋 na progu i obejrza艂 za siebie. Wyraz jego twarzy by艂 tak 艂agodny i kochaj膮cy niczym oblicze matki, kt贸ra zostawia 艣pi膮ce dziecko. Delikatnie, z przesadn膮 ostro偶no艣ci膮, by nie spowodowa膰 najcichszego d藕wi臋ku, zasun膮艂 za sob膮 drzwi. Odwr贸ci艂 sif i stan膮艂 twarz膮 w twarz z Ralphem.

Podobnie jak brat, Jordan nie mia艂 na sobie marynarki, tylko koszul? rozpi臋t膮 do srebrnej sprz膮czki paska u bryczes贸w, a mankiet贸w nie przypi膮艂 do r臋kaw贸w, jakby w po艣piechu zarzuci艂 ubranie na siebie. Nie w艂o偶y艂 but贸w, a jego bose, kszta艂tne stopy na tle ciemnego dywanu wydawa艂y sif bardzo bia艂e.

Ralph nie zdziwi艂 si臋. M贸g艂 si臋 tego spodziewa膰. Mo偶e Jordan zg艂odnia艂, albo by艂 w toalecie. Zbyt pijany, by si臋 nad tym zastanawia膰, ju偶 mia艂 g掳 zaprosi膰, aby poszed艂 z nim poszuka膰 nast臋pnej butelki, gdy dostrzeg艂 wyra2 jego twarzy.

Natychmiast przypomnia艂 sobie wydarzenie, kt贸re mia艂o miejsce pi臋tna艣cie lat temu w chacie ich ojca przy kopalni z艂ota w Kimberley, gdzie z bratem sp臋dzili wi臋ksz膮 cz臋艣膰 m艂odo艣ci. Pewnej nocy Ralph przy艂apa艂 go pogr膮偶onego w dziecinnym akcie onanizowania si臋. Wtedy zobaczy艂 na jego pi臋knej twarzy ten sam wyraz.

Teraz r贸wnie偶 Jordan sta艂 jak sparali偶owany — sztywny, blady — i patrzy艂 na Ralpha wielkimi, przestraszonymi oczyma. Podni贸s艂 r臋k臋, jakby chcia艂 os艂oni膰 gard艂o. Nagle Ralph zrozumia艂. Cofn膮艂 si臋 przera偶ony i opar艂 o drzwi wychodz膮ce na pomost. Przylgn膮艂 do nich plecami i przez kilka d艂ugich sekund nie by艂 w stanie wyda膰 z siebie g艂osu. Bracia patrzyli na siebie. W ko艅cu Ralph odzyska艂 mow臋 i powiedzia艂 g艂osem zdyszanym, jak po wyczerpuj膮cym biegu.

— Na Boga, teraz ju偶 wiem, dlaczego nie korzystasz z us艂ug dziwek — sam jeste艣 jedn膮 z nich.

Odwr贸ci艂 si臋 i gwa艂townie otworzy艂 drzwi. Wybieg艂 na pomost, rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂 siebie niczym z艂apane w pu艂apk臋, zdezorientowane zwierz臋. Zobaczy艂 oblan膮 艣wiat艂em ksi臋偶yca ogromn膮 przestrze艅 stepu. Kopni臋ciem utworzy艂 barierk臋 balkonu, zszed艂 po schodkach i zeskoczy艂 w otch艂a艅 nocy.

Ziemia uderzy艂a go z mia偶d偶膮c膮 si艂膮. Stoczy艂 si臋 z nasypu i wpad艂 w k臋p臋 ciernistych krzak贸w, rosn膮cych wzd艂u偶 tor贸w. Kiedy podni贸s艂 g艂ow臋, czerwone 艣wiat艂a ostatniego wagonu znika艂y wolno na po艂udniu, a odleg艂o艣膰 t艂umi艂a stukot k贸艂.

Ralph wsta艂 i utykaj膮c wyszed艂 na otwart膮 przestrze艅. Kilkaset metr贸w od tor贸w zn贸w upad艂, zwymiotowa艂 wypit膮 whisky i w艂asne obrzydzenie. 艢wit mia艂 nieziemski, pomara艅czowy kolor. S艂o艅ce pr贸bowa艂o wznie艣膰 si臋 ponad czarn膮 kotar臋 wzg贸rz o p艂askich szczytach. Ralph podni贸s艂 g艂ow臋, odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 wschodz膮cego s艂o艅ca i powiedzia艂 g艂o艣no:

— Przysi臋gam, 偶e go dopadn臋. Przysi臋gam, 偶e sam zgin臋 albo zniszcz臋 tego potwora.

W tej samej chwili brzeg tarczy s艂onecznej wydosta艂 si臋 ponad wzg贸rza, a pomara艅czowe 艣wiat艂o obla艂o twarz Ralpha, jakby jaki艣 b贸g wys艂ucha艂 jego s艂贸w i ogniem przypiecz臋towa艂 zawarty pakt.

— M贸j ojciec zabi艂 w tym miejscu wielkiego s艂onia. Jego k艂y stoj膮 na grandzie w King's Lynn — rzek艂 cicho Ralph. — Ja r贸wnie偶 po艂o偶y艂em tu ^e najgorszego lwa. Dziwne, 偶e nic takiego ju偶 si臋 tu nie wydarzy.

Harry Mellow, kt贸ry w艂a艣nie dokonywa艂 pomiar贸w teodolitem, wyprostowa艂 si臋, a jego twarz przez chwil臋 pozostawa艂a bardzo powa偶na.

-— Przybyli艣my tu, aby podporz膮dkowa膰 sobie dzik膮 przyrod臋 — za-zpaczy艂. — Wkr贸tce b臋dzie tutaj g贸rowa艂a wie偶a szybowa, a je艣li z艂o偶e oka偶e f1? Wystarczaj膮co wydajne, pewnego dnia powstanie tu miasto ze szko艂ami, ko艣cio艂ami i setkami, a mo偶e i tysi膮cami rodzin. Czy nie tego obaj chcieli艣my?

Ralph pokiwa艂 g艂ow膮.

— Je艣li powiedzia艂bym nie, znaczy艂oby, 偶e mi臋kn臋. Po prostu wydaje mi si臋 to takie dziwne, kiedy to wszystko obserwuj臋.

Doliny wci膮偶 porasta艂a kwitn膮ca na r贸偶owo trawa, a wzd艂u偶 ich brzeg贸w sta艂y wysokie drzewa, kt贸rych pnie o艣wietlone promieniami s艂o艅ca mia艂y srebrzysty odcie艅. Jednak nawet teraz, kiedy na nie patrzyli, jedno zadr偶a艂o, po czym run臋艂o z og艂uszaj膮cym trzaskiem. Matabelscy drwale t艂oczyli si臋 wok贸艂 le偶膮cego olbrzyma, obcinaj膮c ga艂臋zie. Przez chwil臋 w spojrzeniu Ralpha majaczy艂 cie艅 偶alu.

— Wybra艂e艣 dobry teren — powiedzia艂, a oczy Harry'ego pod膮偶y艂y za jego wzrokiem.

— Wzg贸rze Knobs — za艣mia艂 si臋.

Kryta strzech膮 chata o glinianych 艣cianach sta艂a w miejscu, z kt贸rego nie mo偶na by艂o zobaczy膰 barak贸w czarnych robotnik贸w. Rozci膮ga艂 si臋 z niej zapieraj膮cy dech w piersiach widok na las a偶 do punktu, gdzie po艂udniowa skarpa zanurza艂a si臋 w niebieskiej przestrzeni. Z chaty wysz艂a drobna, kobieca posta膰. Na ja艂owej, czerwonej ziemi ros艂a k臋pka 偶贸艂tych tulipan贸w, kt贸r膮 Yicky chcia艂a przemieni膰 w ogr贸d. M艂oda kobieta dostrzeg艂a stoj膮cych poni偶ej m臋偶czyzn i do nich pomacha艂a.

— Na Boga, ta dziewczyna potrafi czyni膰 cuda. — Harry zdj膮艂 kapelusz, aby odpowiedzie膰 na powitanie. Jego twarz rozja艣nia艂 czu艂y, ciel臋cy u艣miech. — Tak dobrze sobie ze wszystkim radzi — nawet z kobr膮 w toalecie dzi艣 rano — po prostu j膮 zastrzeli艂a. Oczywi艣cie b臋d臋 musia艂 teraz naprawi膰 desk臋, ale jakie to ma znaczenie.

— Takie 偶ycie jej odpowiada — zauwa偶y艂 Ralph. — W mie艣cie, po dziesi臋ciu minutach zala艂aby si臋 艂zami.

— Wszystkie, tylko nie ona — stwierdzi艂 dumnie Harry.

— Dokona艂e艣 dobrego wyboru — zgodzi艂 si臋 Ralph — ale pami臋taj, 偶e nie wolno wychwala膰 w艂asnej 偶ony.

— Nie wolno? — Mellow pokr臋ci艂 g艂ow膮 ze zdziwieniem. — Ty przebrzyd艂y Angliku — powiedzia艂 i pochyli艂 si臋, przyk艂adaj膮c oko do soczewki teodolitu.

— Od艂贸偶 to na chwil臋 — Ralph uszczypn膮艂 go lekko w rami臋. — Nie po to przejecha艂em taki szmat drogi, 偶eby ogl膮da膰 tw贸j wypi臋ty ty艂ek.

— No dobrze. — Wyprostowa艂 si臋. — O czym chcesz rozmawia膰?

— Powiedz mi, jak wybra艂e艣 miejsce na szyb numer l — zapyta艂 Ralph. M臋偶czy藕ni ruszyli wzd艂u偶 doliny, a Harry wyja艣nia艂 dok艂adnie, jakie czynniki pomog艂y mu dokona膰 wyboru.

— Stare rowy s膮 pochylone pod k膮tem czterdziestu stopni, poza tym znajduj膮 si臋 tam r贸wnie偶 trzy warstwy 艂upk贸w. Przed艂u偶y艂em zasi臋g starego wyrobiska i tutaj wykonali艣my odwierty.

Eksploatacyjne odwierty to w膮skie, pionowe szyby, ka偶dy z ustawiony庐 nad nim drewnianym 偶urawiem, kt贸re ci膮gn臋艂y si臋 w prostej linii wzd艂u偶 zbocza.

— Zrobili艣my pi臋膰 odwiert贸w g艂臋boko艣ci trzydziestu metr贸w ka偶dy-

przebili艣my si臋 przez kruche warstwy i zn贸w dotarli艣my do g贸rnej warstwy 艂upk贸w...

— Na 艂upkach nie zrobimy du偶ych pieni臋dzy.

— Ale pod nimi biegnie z艂otono艣na ska艂a.

— Sk膮d wiesz?

— Wynaj膮艂e艣 mnie ze wzgl臋du na m贸j nos — za艣mia艂 si臋 Harry. — Czuj臋 to. — Prowadzi艂 Ralpha dalej. — Jak widzisz, to jedyny logiczny wyb贸r na miejsce g艂贸wnego szybu. Zamierzam przeci膮膰 ska艂臋 jeszcze raz na g艂臋boko艣ci dziewi臋膰dziesi臋ciu metr贸w, a potem b臋dziemy ju偶 mogli zacz膮膰 wydobycie.

Ma艂a grupka czarnych m臋偶czyzn oczyszcza艂a wej艣cie do szybu. Ralph rozpozna艂 najwy偶szego.

— Bazo — zawo艂a艂, a induna wyprostowa艂 si臋 i opar艂 na trzonku kilofa.

— Henshaw — przywita艂 si臋 powa偶nym tonem. — Przyszed艂e艣 popatrze膰, jak pracuj膮 prawdziwi m臋偶czy藕ni?

Umi臋艣nione cia艂o Bazo l艣ni艂o niczym mokry antracyt, a pot sp艂ywa艂 po nim w postaci wij膮cych si臋 strumyk贸w.

— Prawdziwi m臋偶czy藕ni? — zapyta艂 Ralph. — Obieca艂e艣 dwustu, a przyprowadzi艂e艣 zaledwie dwudziestu.

— Inni jeszcze czekaj膮 — zapewnia艂 Bazo. — Ale w og贸le nie przyjd膮, je艣li nie b臋d膮 mogli zabra膰 ze sob膮 swoich kobiet. Jedno Bystre Oko chce, 偶eby kobiety zosta艂y w wioskach.

— Wolno im wzi膮膰 偶ony, ile tylko zechc膮. Porozmawiam z Jednym Bystrym Okiem. Id藕 po nich. Wybierz najsilniejszych i najlepszych. Przyprowad藕 towarzyszy z impi Kret贸w i powiedz im, 偶e dobrze zap艂ac臋 oraz dam du偶o jedzenia. Powiedz im, 偶e mog膮 przyby膰 wraz ze swoimi kobietami i sp艂odzi膰 silnych syn贸w, kt贸rzy w przysz艂o艣ci b臋d膮 pracowa膰 w moich kopalniach.

— Wyrusz臋 jutro rano — postanowi艂 Bazo. — Wr贸c臋, zanim jeszcze ksi臋偶yc poka偶e rogi.

Przez chwil臋 obserwowa艂 oddalaj膮cych si臋 m臋偶czyzn. Jego twarz by艂a pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, a oczy nie zdradza艂y 偶adnych uczu膰. Potem spojrza艂 na swoich ludzi i skin膮艂 g艂ow膮.

Matabelowie splun臋li w d艂onie, podnie艣li kilofy, a Bazo za艣piewa艂 pierwszy werset pie艣ni.

Ubunyonyo bu ginye entudhla. Mole czarne mr贸wki mog膮 po偶re膰 偶yraf臋.

U艂o偶y艂 ten wers, patrz膮c na martw膮 偶yraf臋, ofiar臋 szalej膮cej zarazy. 呕adne z padlino偶erc贸w nie by艂o ju偶 w stanie cho膰by tkn膮膰 le偶膮cego 艣cierwa, z wyj膮tkiem kolonii czarnych mr贸wek, kt贸ra oczy艣ci艂a cia艂o a偶 do bia艂ych ko艣ci. Bazo zdawa艂 sobie spraw臋 ze znaczenia tego, co zobaczy艂 — w jaki spos贸b uporem mo偶na pokona膰 nawet najpot臋偶niejszego Wroga, a pozornie niewinne s艂owa pie艣ni podst臋pnie przygotowywa艂y umys艂y pracuj膮cych pod jego kierownictwem amadoda. Stoj膮cy rami臋

przy ramieniu robotnicy podnie艣li kilofy, kt贸rych kszta艂ty zarysowa艂y si臋 wyra藕nie na tle pogodnego nieba,

— Guga mzimba! — odpowiedzieli ch贸rem. — Sala nhliziyo. Cho膰 nasze cia艂a s膮 wycie艅czone, nasze serca pozostaj膮 nie zmienione. A potem razem rykn臋li:

— Jee! — i z g艂o艣nym trzaskiem wbili kilofy w tward膮 jak stal ziemi臋. Wyci膮gn臋li ostrza kilof贸w, zrobili jeden krok naprz贸d, zatrzymali si臋, a Bazo za艣piewa艂:

Ma艂e czarne mr贸wki mog膮 po偶re膰 偶yraf臋.

Zn贸w powt贸rzyli ca艂膮 operacj臋, i jeszcze raz, i jeszcze setki razy. Pot sp艂ywa艂 po ich cia艂ach, a wok贸艂 wznosi艂y si臋 ob艂oki czerwonego py艂u.

Bazo bieg艂 r贸wnym krokiem, kt贸ry nie zmienia艂 si臋 mimo stromych zboczy i g艂臋bokich dolin. Rozpiera艂a go wielka rado艣膰. Nie by艂 艣wiadomy tego, jak bardzo zm臋czy艂a go ca艂otygodniowa praca, dop贸ki zn贸w nie poczu艂 si臋 wolny. Kiedy艣, dawno temu, pracowa艂 kilofem i 艂opat膮 w kopalni w Kimberley. Wtedy Henshaw mu towarzyszy艂, a razem potrafili zamieni膰 ci臋偶k膮, nie ko艅cz膮c膮 si臋 har贸wk臋 w zabaw臋. Rozwin臋li mi臋艣nie i stali si臋 silni, jednak czuli, 偶e praca kr臋puje ich, a kiedy nie mogli ju偶 tego d艂u偶ej znie艣膰, uciekli.

Od tamtego czasu Bazo zd膮偶y艂 pozna膰 barbarzy艅sk膮 rado艣膰 i boskie szale艅stwo, jakiego doznaje si臋 w chwili, kt贸r膮 Matabelowie nazywaj膮 „zamykaniem". Ubrany w powiewaj膮cy na wietrze pi贸ropusz, walczy艂 z wrogami kr贸la i zabija艂 w blasku pal膮cego s艂o艅ca. Zdoby艂 sobie szacunek oraz powa偶anie innych. Zasiada艂 w Radzie Kr贸lewskiej z opask膮 induny na skroniach, doszed艂 nawet do czarnej rzeki i przez chwil臋 patrzy艂 na drugi brzeg, na zakazan膮 ziemi臋, kt贸r膮 ludzie nazywaj膮 艣mierci膮. Teraz pozna艂 nast臋pn膮 prawd臋 — trudniej jest cofa膰 si臋, ni偶 i艣膰 do przodu. A monotonna, ci臋偶ka praca wydawa艂a si臋 tym gorsza, 偶e poprzedza艂a j膮 tak wielka chwa艂a.

艢cie偶ka skr臋ci艂a w kierunku rzeki i znikn臋艂a w g臋stych, ciemnozielonych krzakach, jak w膮偶 w艣lizguj膮cy si臋 do swojego gniazda. Bazo wszed艂 do mrocznego tunelu i zatrzyma艂 si臋. Instynktownie si臋gn膮艂 po nieistniej膮c膮 dzid臋 przymocowan膮 rzemieniem do uchwytu r贸wnie偶 nieistniej膮cej tarczy •— trudno pozby膰 si臋 dawnych nawyk贸w. Tarcza zosta艂a spalona razem z dziesi臋cioma tysi膮cami innych, a grot rozpo艂owiony przez kowali pracuj膮cych dla Brytyjskiego Towarzystwa.

Teraz dopiero spostrzeg艂, 偶e to nie wr贸g wyszed艂 mu na spotkanie, a jeg" serce, niemal bole艣nie, zacz臋艂o wali膰 w klatk臋 偶eber.

— Pozdrawiam ci臋, panie — powita艂a go ciep艂ym g艂osem Tanase.

By艂a szczup艂a i zgrabna jak dziewczyna, kt贸r膮 schwyta艂 w twierdzy

czarownika Pemby — wci膮偶 mia艂a takie same kszta艂tne nogi, wci臋cie w talii i 艂ab臋dzi膮 szyj臋, przypominaj膮c膮 艂odyg臋 pi臋knej, czarnej lilii.

— Dlaczego odesz艂a艣 tak daleko od wioski? — zapyta艂, kiedy 偶ona us艂u偶nie kl臋kn臋艂a u jego st贸p.

— Zobaczy艂am ci臋 na drodze, Bazo, synu Gandanga.

Otworzy艂 usta, by zada膰 jej kolejne pytanie, zrezygnowa艂 jednak, gdy poczu艂 dziwne mrowienie na szyi u nasady czaszki. Nadal niepokoi艂y go pewne rzeczy w tej kobiecie, wci膮偶 odnosi艂 wra偶enie, 偶e nie straci艂a jeszcze wszystkich mocy, kt贸re naby艂a w jaskini Umlimo.

— Pozdrawiam ci臋, panie — powt贸rzy艂a Tanase. — A moje cia艂o pragnie twojego, jak g艂odny noworodek zbudzony ze snu pragnie mleka matki.

Pom贸g艂 jej wsta膰, uj膮艂 d艂o艅mi g艂ow臋 偶ony i przyjrza艂 si臋 twarzy jak pi臋knemu, rzadkiemu kwiatu znalezionemu w lesie. Wci膮偶 nie m贸g艂 si臋 przyzwyczai膰 do sposobu, w jaki wyra偶a艂a swoje po偶膮danie. Zawsze mu powtarzano, i偶 kobiecie nie przystoi m贸wi膰 ani okazywa膰 tego, 偶e akt prokreacji sprawia jej przyjemno艣膰. Powinna by膰 tylko uleg艂ym i biernym naczyniem na nasienie m臋偶a; gotowym, kiedy on jest gotowy i w przeciwie艅stwie do niego, zawsze skromnym i pow艣ci膮gliwym.

Tanase by艂a zupe艂nie inna. Ju偶 na samym pocz膮tku zadziwi艂a go i przestraszy艂a tym wszystkim, czego nauczy艂a si臋 terminuj膮c u czarownika Pemby. Strach zmieni艂 si臋 jednak w fascynacj臋, gdy kolejno wyja艣nia艂a mu, na czym polegaj膮 jej zdolno艣ci.

Mia艂a mikstury, kt贸re by艂y w stanie postawi膰 na nogi rannego i zm臋czonego po d艂ugiej bitwie wojownika. Jej palce potrafi艂y znale藕膰 na ciele m臋偶a miejsca, kt贸rych uciskanie czyni艂o go bardziej m臋skim, ni偶 jemu samemu wydawa艂o si臋 to mo偶liwe. Umia艂a pos艂ugiwa膰 si臋 swoimi wdzi臋kami z wi臋kszym kunsztem, ni偶 on walczy膰 dzid膮 i tarcz膮. By艂a zdolna porusza膰 ka偶dym pojedynczym mi臋艣niem w艂asnego cia艂a. Potrafi艂a doprowadzi膰 go do gwa艂townego wytrysku lub sprawi膰, by lewitowa艂 wysoko jak czarny ptak, szybuj膮cy na szeroko roz艂o偶onych skrzyd艂ach.

— Zbyt d艂ugo byli艣my rozdzieleni — szepn臋艂a g艂osem, kt贸ry zapar艂 mu dech w piersiach i spowodowa艂, 偶e serce zacz臋艂o jeszcze mocniej wali膰. — Wysz艂am ci na spotkanie, aby znale藕膰 si臋 z tob膮 sam na sam, by艣my mogli przez chwil臋 pozosta膰 poza zasi臋giem wzroku wie艣niak贸w oraz twojego syna. — Potem wzi臋艂a go za r臋k臋, oboje zeszli ze 艣cie偶ki. W zacisznym Miejscu zdj臋艂a sk贸rzan膮 peleryn臋 i roz艂o偶y艂a j膮 na mi臋kkim 艂o偶u z le偶膮cych li艣ci.

Kiedy burza min臋艂a, a bolesne napi臋cie opu艣ci艂o jego cia艂o, kiedy oddech zn贸w sta艂 si臋 r贸wny i g艂臋boki, a powieki opad艂y ze zm臋czenia, kt贸re nast臋puje PO akcie mi艂osnego uniesienia, Tanase pochyli艂a si臋 nad nim, podpar艂a 艂okciem i z jakim艣 pobo偶nym zdziwieniem wodzi艂a palcem po jego twarzy. Nagle powiedzia艂a cicho:

— Sayete!

Tym s艂owem wita si臋 tylko kr贸la. Bazo poruszy艂 si臋 niespokojnie i otworzy艂 szeroko oczy. Popatrzy艂 na ni膮 i od razu rozpozna艂 wyraz jej oczu. Nie

zmieni艂 go nawet ich szalony, wyczerpuj膮cy stosunek. Tanase nie by艂a 艣pi膮ca, a kr贸lewskie powitanie nie by艂o 偶artem.

— Bayete — powt贸rzy艂a. — Dlaczego niepokoi ci臋 ten d藕wi臋k, m贸j pi臋kny toporze o ostrym jak brzytwa ostrzu?

Bazo zn贸w poczu艂 na sk贸rze dziwne mrowienie, z艂y i przera偶ony.

— Nie wolno ci tak m贸wi膰, kobieto. Nie obra偶aj duch贸w g艂upi膮 babsk膮 gadanin膮.

Na jej twarzy pojawi艂 si臋 okrutny, chytry u艣miech.

— Och, Bazo, najodwa偶niejszy i najsilniejszy, dlaczego tak bardzo niepokoi ci臋 moja babska gadanina? Ty, w kt贸rego 偶y艂ach p艂ynie czysta krew Zanzi? Synu Gandanga, kt贸ry by艂 synem Mzilikaziego, czy nie marzy艂e艣 nigdy o tej ma艂ej w艂贸czni z mkusi, kiedy艣 nale偶膮cej do Lobenguli? Synu Juby, kt贸rej pradziadkiem by艂 pot臋偶ny Diniswayo, szlachetniejszy nawet od swojego protegowanego — Chaki, kt贸ry zosta艂 kr贸lem Zulus贸w, czy nie czujesz, 偶e w twoich 偶y艂ach kr膮偶y kr贸lewska krew, czy nie ka偶e ci ona si臋gn膮膰 po rzeczy, o jakich nie mia艂e艣 nawet odwagi g艂o艣no m贸wi膰?

— Jeste艣 chyba szalona, kobieto, dzikie pszczo艂y musia艂y dosta膰 si臋 do wn臋trza twojej g艂owy i doprowadzi艂y ci臋 do szale艅stwa.

Tanase jednak u艣miechn臋艂a si臋 tylko i dotkn臋艂a jego powiek mi臋kkimi, r贸偶owymi opuszkami palc贸w.

— Czy nie s艂yszysz wo艂ania wd贸w znad Shangani i Bembesi? „Nasz ojciec, Lobengula odszed艂, zosta艂y艣my sierotami i nikt nie b臋dzie nas chroni艂." Czy nie widzisz, jak Matabelowie przychodz膮 z pustymi r臋koma do czarownik贸w i b艂agaj膮: „Daj nam kr贸la. Musimy mie膰 kr贸la"?

— Babiaan — szepn膮艂 Bazo. — Somabula i Gandang. To przecie偶 bracia Lobenguli.

— To ju偶 starcy, maj膮 obwis艂e brzuchy, a z ich oczu znikn膮艂 ju偶 ognie艅.

— Tanase, nie m贸w tak.

— Bazo, m贸j m臋偶u, m贸j kr贸lu, czy nie widzisz, na kogo indunowie kieruj膮 sw贸j wzrok, gdy odbywa si臋 rada?

— To szale艅stwo. — Bazo potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Czy nie wiesz, na czyje s艂owa teraz czekaj膮; czy nie widzisz, 偶e nawet Somabula s艂ucha, kiedy m贸wi Bazo?

Po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego ustach, by nie m贸g艂 zaprotestowa膰, potem usiad艂a na nim okrakiem, a on zn贸w poczu艂 nap艂ywaj膮ce po偶膮danie.

— Bayete, synu kr贸l贸w! — zawo艂a艂a Tanase. — Bayete, ojcze kr贸l贸w, kt贸rego potomkowie b臋d膮 panowali, gdy bia艂ych ludzi poch艂onie ten saffl ocean, kt贸ry wyrzuci艂 ich na brzeg.

Bazo poczu艂 nagle, jakby Tanase wyssa艂a z niego ch臋膰 do 偶ycia, a zamiast | niej zostawi艂a dr臋cz膮ce pragnienie; ogie艅 we krwi, kt贸ry nie zga艣nie, dop贸ki nie zdob臋dzie ma艂ej w艂贸czni z krwawego drzewa — symbolu monarch贸w Nguni.

Szli obok siebie, trzymaj膮c si臋 za r臋ce, co by艂o do艣膰 niezwyk艂e, poniewa偶 偶ony Matabel贸w chodz膮 zawsze za swoimi m臋偶ami, nios膮c na g艂owach zrolowane maty do spania. Oni jednak zachowywali si臋 jak dzieci wyrwane z g艂臋bokiego snu, a kiedy dotarli do szczytu, Bazo wzi膮艂 j膮 w ramiona i przytuli艂 do torsu.

— Je艣li ja jestem toporem, ty jeste艣 kraw臋dzi膮 mojego ostrza, bo stanowisz cz臋艣膰 mnie i to najostrzejsz膮.

— Razem, m贸j panie, pokonamy wszelkie stoj膮ce nam na drodze trudno艣ci — odpowiedzia艂a, po czym wy艣lizgn臋艂a si臋 z jego obj臋膰 i otworzy艂a wisz膮cy u pasa, ozdobiony koralikami woreczek.

— Mam tu co艣, co uczyni twoje odwa偶ne serce jeszcze od wa偶niejszym, a wol臋 —jeszcze silniejsz膮. — Wyci膮gn臋艂a co艣 mi臋kkiego, szarego i w艂ochatego, stan臋艂a na palcach, by za艂o偶y膰 mu ten futrzany pasek na g艂ow臋. — No艣 贸w kawa艂ek kreciej sk贸ry na znak minionej chwa艂y, kt贸ra znowu nastanie, induno Kret贸w, kt贸re kopa艂y pod wzg贸rzem. Pewnego dnia zamienimy sk贸rk臋 na opask臋 z nakrapianego futra lamparta, ozdobion膮 pi贸rami kr贸lewskiej czapli.

Wzi臋艂a go za r臋k臋 i oboje ruszyli w d贸艂 zbocza. Nie doszli jeszcze nawet do poro艣ni臋tej traw膮 r贸wniny, gdy Bazo zn贸w si臋 zatrzyma艂, pochyli艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 przys艂uchiwa膰 si臋 niewyra藕nym, cichym trzaskom, przypominaj膮cym d藕wi臋ki, jakie wydaje gotuj膮ca si臋, g臋sta owsianka.

— Karabiny — powiedzia艂. — S膮 jeszcze daleko, ale jest ich bardzo du偶o.

— To prawda, panie — odpar艂a Tanase. — Odk膮d odszed艂e艣, karabiny nale偶膮ce do karika Jednego Bystrego Oka, trajkocz膮 jak pijane, stare baby.

— W ca艂ym kraju panuje straszliwa zaraza. — Genera艂 Mungo St. John sta艂 na glinianym kopcu termit贸w i przemawia艂 do zgromadzonego t艂umu. — Przenosi si臋 od jednego zwierz臋cia na nast臋pne, jak ogie艅 przeskakuje z jednego drzewa na drugie. Je艣li jej nie powstrzymamy, padnie ca艂e nasze byd艂o.

Stoj膮cy obok mrowiska sier偶ant Ezra g艂o艣no t艂umaczy艂 jego s艂owa, a zgromadzeni Matabelowie siedzieli po turecku naprzeciwko przemawiaj膮cego. By艂o ich niemal dwa tysi膮ce — mieszka艅cy wszystkich wiosek, jakie wybudowano wzd艂u偶 brzeg贸w Inyati, na miejscu dawnych militarnych kraali, w kt贸rych mieszkali wojownicy z impi Lobenguli.

M臋偶czy藕ni zaj臋li pierwsze rz臋dy, mieli pozbawione wyrazu twarze i skupione spojrzenia. Za nimi usiedli ch艂opcy, nie zostali jeszcze pasowani na wojownik贸w. To mujiba — pasterze, kt贸rych obowi膮zkiem by艂o piklowanie nale偶膮cych do plemienia stad. Odbywaj膮ca si臋 w艂a艣nie indaba dotyczy艂a ich w r贸wnym stopniu, jak plemienn膮 starszyzn臋. Nie znalaz艂y si臋 w艣r贸d nich kobiety, poniewa偶 dyskutowano o bydle — najwi臋kszym maj膮tku narodu.

— To wielki grzech ukrywa膰 byd艂o na wzg贸rzach, czy w lesie. Te zwierz臋ta s膮 roznosicielami nasion zarazy — wyja艣ni艂 Mungo. Poczeka艂, a偶

sier偶ant przet艂umaczy jego s艂owa i zn贸w podj膮艂. — Pan Lodzi i ja jeste艣my na was bardzo 藕li. Wymierzymy surowe kary wioskom, skrywaj膮cym byd艂o, a dodatkowo podwoimy liczb臋 m臋偶czyzn branych do pracy przymusowej; b臋dziecie pracowa膰 jak amaholi, b臋dziecie harowa膰 jak niewolnicy, je艣li spr贸bujecie nie zastosowa膰 si臋 do rozporz膮dzenia pana Lodzi. — Mungo zn贸w zrobi艂 przerw臋, zdj膮艂 czarn膮 opask臋 z oka i wytar艂 pot wyp艂ywaj膮cy spod szerokiego ronda kapelusza. Zwabione do pas膮cych si臋 w zagrodzie stad, wielkie, b艂yszcz膮ce, zielone muchy roi艂y si臋 wsz臋dzie dooko艂a, a ca艂e miejsce przepe艂nia艂 fetor krowiego 艂ajna i niedomytych ludzkich cia艂. Mungo mia艂 ju偶 dosy膰 wyja艣niania swoich dzia艂a艅 zbiorowiskom na p贸艂 nagich dzikus贸w. Powt贸rzy艂 to samo ostrze偶enie na co najmniej trzydziestu podobnych zgromadzeniach w ca艂ym Matabele. Sier偶ant sko艅czy艂 t艂umaczy膰 i z wyczekiwaniem spojrza艂 na Mungo.

Genera艂 St. John wskaza艂 byd艂o w zagrodzie, znajduj膮cej si臋 za jego plecami.

— Jak mogli艣cie si臋 przekona膰, na nic nie zda si臋 ukrywanie zwierz膮t. Policja jest w stanie wytropi膰 wszystkie stada. — Zamilk艂, z rozdra偶nieniem zmarszczy艂 czo艂o. Kto艣 z drugiego rz臋du wsta艂 i przypatrywa艂 mu si臋 bez s艂owa.

By艂 wysoki, dobrze zbudowany. Jedno rami臋 wydawa艂o si臋 zdeformowane, jakby pod nienaturalnym k膮tem 艂膮czy艂o si臋 z obojczykiem. Mia艂 cia艂o m臋偶czyzny w sile wieku, twarz natomiast przedwcze艣nie postarza艂膮, zniszczon膮 i pokryt膮 siateczk膮 g艂臋bokich zmarszczek, jakby wywo艂anych 偶alem czy b贸lem. Na jego g艂owie widnia艂a opaska induny i druga, wykonana z paska szarego futra.

— Baba, m贸j ojcze — powiedzia艂 induna. — S艂yszymy twoje s艂owa, ale jak dzieci, nic z nich nie rozumiemy.

— Co to za cz艂owiek? — Mungo zapyta艂 sier偶anta Ezr臋, a kiedy otrzyma艂 odpowied藕, przytakn膮艂 skinieniem g艂owy. — S艂ysza艂em o nim. Lubi si臋 buntowa膰. — Potem podni贸s艂 g艂os i zwr贸ci艂 si臋 do Bazo. — C贸偶 jest takiego dziwnego w tym, co m贸wi臋? Co ci臋 tak intryguje?

— M贸wisz, Baba, 偶e choroba zabije byd艂o, wi臋c zanim ona to zrobi, ty chcesz je zastrzeli膰. M贸wisz, Baba, 偶e aby ocali膰 nasze byd艂o, musisz je zabi膰.

Ciche rz臋dy Matabel贸w poruszy艂y si臋 w ko艅cu. Twarze zgromadzonych pozosta艂y jednak zupe艂nie oboj臋tne — tu kto艣 kaszln膮艂, tam poruszy艂 nogami zdr臋twia艂ymi od siedzenia w tej samej pozycji, kto艣 inny zn贸w odgoni艂 kr膮偶膮ce niezmordowanie muchy. 呕aden nie za艣mia艂 si臋, nie rzuci艂 kpi膮cego s艂owa, czy spojrzenia. Jednak by艂a to drwina i Mungo doskonale zdawa艂 sobie z tego spraw臋. Ich czarne, nieprzeniknione twarze przys艂uchiwa艂y si臋 pozornie rzeczowym pytaniom induny.

— Nie potrafimy poj膮膰 tak wielkiej m膮dro艣ci, Baba. Miej na tyle cierpliwo艣ci, by wyt艂umaczy膰 to swoim dzieciom. M贸wisz, 偶e je艣li ukryjemy nasze byd艂o, ty je odnajdziesz, skonfiskujesz i wymierzysz nam surowe kary. Jednocze艣nie m贸wisz, Baba, 偶e je艣li b臋dziemy pos艂uszni nakazom pana Lodzi i przyprowadzimy byd艂o, ty je zastrzelisz i spalisz.

dJeden ze starc贸w za偶y艂 tabaki i kichn膮艂 g艂o艣no, wywo艂uj膮c w ten spos贸b epidemi臋 kaszlu oraz kichania. Mungo wiedzia艂, 偶e w ten spos贸b zach臋cali m艂odego indun臋 do dalszych drwin.

— Baba, 艂askawy ojcze, ostrzegasz nas, i偶 podwoisz liczb臋 m臋偶czyzn branych do pracy przymusowej i 偶e b臋dziemy harowa膰 jak niewolnicy. To nast臋pna rzecz, kt贸rej nie mog臋 poj膮膰. Czy cz艂owiek pracuj膮cy przez jeden dzie艅 pod rozkazami drugiego cz艂owieka jest w mniejszym stopniu niewolnikiem ni偶 ten, kt贸ry pracuje dwa dni? Czy niewolnik nie pozostaje zawsze niewolnikiem, a osoba wolna — zawsze woln膮? Baba, prosz臋, wyja艣nij nam stopnie niewolnictwa.

Rozleg艂 si臋 cichy szmer przypominaj膮cy brz臋czenie pszcz贸艂 w ulu, i mimo 偶e usta siedz膮cych naprzeciwko Mungo Matabel贸w nie porusza艂y si臋, ich gard艂a drga艂y lekko. Zaczynali mrucze膰 — by艂 to tylko wst臋p, po kt贸rym, gdyby temu nie zapobiec, nast膮pi艂oby 艣piewne i g艂臋bokie: Jeel Jee!

— Znam de, Bazo — krzykn膮艂 Mungo St John. — S艂ysz臋 i zapami臋tuj臋 twoje s艂owa. Mo偶esz mie膰 pewno艣膰, 偶e pan Lodzi r贸wnie偶 je us艂yszy.

— Jestem zaszczycony, ma艂y ojcze, 偶e moje s艂owa dotr膮 do samego wielkiego bia艂ego ojca — pana Lodzi.

Tym razem na twarzach ludzi otaczaj膮cych Bazo pojawi艂y si臋 chytre, przebieg艂e u艣mieszki.

— Sier偶ancie — zawo艂a艂 Mungo. — Przyprowad藕cie mi tu tego cz艂owieka.

Barczysty sier偶ant z b艂yszcz膮c膮 mosi臋偶n膮 odznak膮 na ramieniu ruszy艂 w kierunku Bazo, jednak rz臋dy milcz膮cych Matabel贸w powsta艂y i otoczy艂y m艂odego indun臋 g臋stym murem. 呕aden z nich nie podni贸s艂 nawet r臋ki, jednak Ezra szamota艂 si臋, jakby poch艂ania艂 go 偶ywy, czarny, grz膮ski piasek, a kiedy dotar艂 w ko艅cu do miejsca, w kt贸rym sta艂 Bazo, induny ju偶 tam nie by艂o.

— Doskonale — powiedzia艂 powa偶nym tonem Mungo, gdy sier偶ant zda艂 przed nim raport. — Niech ucieka. Poczekam na niego jeszcze jeden dzie艅, teraz musimy wzi膮膰 si臋 do pracy. Ka偶 ludziom zaj膮膰 pozycje.

Tuzin umundurowanych czarnych policjant贸w podbieg艂o do przodu i, ze z艂o偶onymi do strza艂u karabinami, ustawi艂o si臋 w rz臋dzie, twarzami do zebranych Matabel贸w. W tym samym czasie reszta oddzia艂u wspi臋艂a si臋 na zbudowane z ga艂臋zi 艣ciany zagrody i na rozkaz wprowadzi艂a kule do kom贸r nabojowych swoich wielostrza艂owych winchester贸w.

— Zaczyna膰. — Mungo skin膮艂 g艂ow膮, po czym rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy huk pierwszej salwy.

Czarni policjanci celowali do k艂臋bi膮cej si臋 w zagrodzie masy byd艂a. Po ka偶dym strzale kt贸re艣 ze zwierz膮t podrzuca艂o wysoko rogat膮 g艂ow臋 i upada艂o, a inne natychmiast tratowa艂y le偶膮ce cia艂o. Zapach 艣wie偶ej krwi przera偶a艂 stado, kt贸re, w poszukiwaniu ucieczki, taranowa艂o wysokie 艣ciany zagrody. Ryk by艂 og艂uszaj膮cy, a od strony obserwuj膮cych wszystko Matabel贸w rozleg艂 si臋 p艂aczliwy j臋k.

Te zwierz臋ta stanowi艂y ich ca艂y maj膮tek i jedyny motyw 偶ycia. Jako dogl膮dali na stepie nowo narodzone cielaki, pomagali odgania膰 hieny

i inne drapie偶niki. Znali ka偶de z tych zwierz膮t po imieniu i darzyli je mi艂o艣ci膮, kt贸ra sprawia, 偶e pasterze rezygnuj膮 z 偶ycia osobistego i wyruszaj膮, by chroni膰 swoje stada.

W pierwszym rz臋dzie sta艂 m臋偶czyzna o nogach cienkich jak nogi marabuta i sk贸rze pokrytej g臋st膮 siateczk膮 drobnych zmarszczek. Mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e w wysuszonym ciele starca nie pozosta艂a ani jedna kropelka wody, jednak gdy patrzy艂 na policjant贸w zabijaj膮cych byd艂o, po jego zwi臋d艂ych policzkach potoczy艂y si臋 wielkie, ci臋偶kie 艂zy. Karabiny zamilk艂y dopiero o zachodzie s艂o艅ca. Ca艂膮 zagrod臋 wype艂nia艂y martwe zwierz臋ta. Le偶a艂y na sobie, jak 艣ci臋te kosami k艂osy pszenicy. 呕aden z Matabel贸w nie poruszy艂 si臋, wszyscy stali i w milczeniu obserwowali to, co si臋 sta艂o.

— Cia艂a musz膮 zosta膰 spalone. — Mungo St. John maszerowa艂 wzd艂u偶 rz臋du wojownik贸w. — Najpierw jednak trzeba je przykry膰 drewnem. Nikogo nie ominie ta praca, ani chorych, ani starych. Ka偶dy ma wzi膮膰 siekier臋 i zabra膰 si臋 do roboty, a kiedy sko艅czycie, sam pod艂o偶臋 ogie艅.

— W jakim nastroju s膮 ludzie? — cicho zapyta艂 Bazo. Odpowiedzia艂 mu Babiaan — najstarszy z tych, kt贸rzy zasiadali w Radzie Kr贸lewskiej. Wszyscy zgromadzeni w przypominaj膮cej ul chacie zauwa偶yli, 偶e jego g艂os by艂 pe艂en szacunku.

— Ich serca przepe艂nia smutek — powiedzia艂. — Od czasu 艣miercij starego kr贸la nasz nar贸d nie pogr膮偶y艂 si臋 w takiej rozpaczy jak teraz, kiedjj zabija si臋 byd艂o.

— To tak, jakby biali ludzie sami chcieli, by艣my zag艂臋bili assegaie w ic piersiach. — Bazo pokiwa艂 g艂ow膮. — Ka偶de ich okrucie艅stwo dodaje na si艂 i potwierdza przepowiedni臋 Umlimo. Czy s膮 jeszcze w艣r贸d nas tacy| kt贸rzy maj膮 w膮tpliwo艣ci?

— Nikt nie w膮tpi. Wszyscy jeste艣my gotowi — odrzek艂 Gandang. Mimc 偶e by艂 ojcem Bazo, patrzy艂 na swojego syna w oczekiwaniu potwierdzenia i odpowiedzi.

— Nie jeste艣my jeszcze gotowi — Bazo zaprzeczy艂. — Nie b臋dziem>| gotowi, dop贸ki nie wype艂ni si臋 trzecia cz臋艣膰 przepowiedni.

— Kiedy bezrogie byd艂o zostanie po偶arte przez krzy偶 — szepn膮艂 Somabu-| la. — Widzieli艣my, jak zabijano dzisiaj byd艂o, kt贸re oszcz臋dzi艂a zaraza.

— Nie o to chodzi艂o w wyroczni — odpowiedzia艂 Bazo. — Kiedy sid spe艂ni, nie b臋dziemy si臋 waha膰. Jednak do tego czasu musimy dalej prowadzi^ przygotowania. Ile mamy dzid i gdzie s膮 ukryte?

Indunowie wstawali jeden po drugim i zdawali raport przed Bazo. M贸wi艂 o liczbie wojownik贸w, gdzie si臋 znajduj膮, jak szybko s膮 w stanie ich uzbroi膰 oraz przysposobi膰 do walki.

Kiedy sko艅czyli, zgodnie ze zwyczajem Bazo poprosi艂 najstarszych o rad臋, po czym wyda艂 dow贸dcom rozkazy.

— Suku, induno impi Imbezu. Twoi ludzie przeczesz膮 tras臋 od brodu na

Malundi do kopalni Gwanda. Zabijcie wszystkich spotkanych na drodze i przetnijcie miedziane druty przy ka偶dym s艂upie. Amadoda pracuj膮cy w kopalni do艂膮cz膮 do was. W Gwanda jest dwudziestu o艣miu bia艂ych, 艂膮cznie z kobietami i rodzin膮 prowadz膮c膮 faktori臋. P贸藕niej policzcie cia艂a, by upewni膰 si臋, 偶e nikt nie uciek艂.

Suku powt贸rzy艂 dyrektywy, s艂owo po s艂owie, demonstruj膮c doskona艂膮 pami臋膰, jak膮 posiadaj膮 ci, kt贸rzy nie mog膮 polega膰 na pi艣mie. Bazo przytakn膮艂 skinieniem g艂owy i zwr贸ci艂 si臋 do nast臋pnego dow贸dcy; ten podobnie jak poprzedni, wys艂ucha艂 skierowanych do niego polece艅 i powt贸rzy艂 je dok艂adnie.

By艂o ju偶 po pomocy, kiedy wszyscy otrzymali oraz przypomnieli dyrektywy. Teraz Bazo zn贸w przem贸wi艂 do zgromadzonych.

— Podst臋p i szybko艣膰 s膮 naszymi sprzymierze艅cami. Nie wolno nam nosi膰 tarcz, poniewa偶 ch臋膰 b臋bnienia w nie — jak to robili艣my dawniej — mog艂aby okaza膰 si臋 zbyt silna. Tylko stal, cicha stal. Podczas marszu nie wolno 艣piewa膰 — lampart r贸wnie偶 nie warczy, gdy podchodzi zwierzyn臋, lecz poluje w ciemno艣ci, a wchodz膮c do zagrody dla k贸z, niczego nie oszcz臋dza, z r贸wn膮 艂atwo艣ci膮 przegryza gard艂o capowi, ko藕licy i ko藕l臋tom.

— Kobiety? — zapyta艂 smutnym g艂osem Babiaan.

— Tak samo, jak oni zastrzelili Ruth i Imbali — odpowiedzia艂 Bazo. ^ — A dzieci? — docieka艂 nast臋pny induna.

— Ma艂e, bia艂e dziewczynki dojrzej膮 i wydadz膮 na 艣wiat ma艂ych bia艂ych ch艂opc贸w, ci z kolei urosn膮 i wezm膮 w swoje r臋ce karabiny. Kiedy m膮dry cz艂owiek znajduje gniazdo mamby, nie tylko zabija w臋偶a, ale r贸wnie偶 mia偶d偶y stopami z艂o偶one przez niego jaja.

— Nikogo nie oszcz臋dzimy?

— Nie — potwierdzi艂 cicho Bazo. W jego g艂osie by艂o s艂ycha膰 co艣, co sprawi艂o, 偶e Gandang zadr偶a艂 nagle. W tej chwili w艂adza przesz艂a ze starego byka na m艂odego. Nikt nie m贸g艂 ju偶 zakwestionowa膰 faktu, 偶e Bazo sta艂 si臋 ich przyw贸dc膮.

On te偶 powiedzia艂:

— Indaba pelile! Posiedzenie sko艅czone! — Po czym indunowie kolejno oddawali mu cze艣膰 i wychodzili z chaty, a kiedy ostatni znikn膮艂 w ciemno艣ciach, kotara z kozich sk贸r odsun臋艂a si臋 i wysz艂a zza niej Tanase. Zbli偶y艂a si臋 do Bazo i szepn臋艂a:

— Jestem taka dumna, 偶e mam ochot臋 si臋 rozp艂aka膰.

To by艂a d艂uga kolumna. 艁膮cznie z kobietami i dzie膰mi liczy艂a niemal tysi膮c os贸b. Ci膮gn臋艂a si臋 ponad kilometr i wi艂a jak okaleczona 偶mija. Ludzie schodzili ze wzg贸rz. Zn贸w zlekcewa偶yli zwyczaj, mimo 偶e m臋偶czy藕ni szli na czele, byli ob艂adowani workami z ziarnem i garnkami. Dawniej nosili tylko tarcze oraz bro艅. Zgodnie z obietnic膮 dan膮 Ralphowi, Bazo prowadzi艂 ponad dwustu silnych pracownik贸w.

Za nimi pod膮偶a艂y kobiety. Wielu m臋偶贸w zabra艂o wi臋cej ni偶 jedn膮 偶on臋, niekt贸rzy nawet po cztery. Ma艂e dziewczynki d藕wiga艂y na g艂owach zrolowane maty do spania, a ich matki mia艂y przypi臋te do bioder niemowl臋ta, kt贸re podczas drogi mog艂y ssa膰 mleko z du偶ych, czarnych piersi. Juba nios艂a tak samo ci臋偶ki 艂adunek jak inne kobiety. Niemniej jednak, mimo swej ogromnej tuszy, sz艂a tak szybko, 偶e id膮ca obok niej znacznie m艂odsza kobieta musia艂a co jaki艣 czas podbiega膰, by dotrzyma膰 jej kroku.

Bazo maszerowa艂 na ty艂 kolumny. Kiedy przechodzi艂, niezam臋偶ne dziewcz臋ta ogl膮da艂y si臋 za nim ostro偶nie, by nie pospada艂y im niesione na g艂owach rzeczy. Potem zaczyna艂y szepta膰 i chichota膰 mi臋dzy sob膮. Cho膰 nie by艂 ju偶 bardzo m艂ody, a jego cia艂o pokrywa艂y blizny, otaczaj膮ca go aura w艂adzy sprawia艂a, 偶e nawet najm艂odsze i najbardziej kapry艣ne panny wci膮偶 uwa偶a艂y go za atrakcyjnego.

Bazo podszed艂 do Juby i powita艂 j膮 z szacunkiem:

— Mamewethu. G臋偶ary, kt贸re nios膮 twoje kobiety, b臋d膮 troch臋 l偶ejsze, jak przeprawimy si臋 przez rzek臋. Zostawimy trzysta dzid dla ludzi Suku. Ukryjemy je w naczyniach na proso w kom贸rce dla k贸z.

— A reszt臋? — zapyta艂a Juba.

— Zabierzemy do Kopalni Harknessa. Kryj贸wka zosta艂a ju偶 przygotowana. Stamt膮d dziewcz臋ta b臋d膮 roznosi艂y je do pobliskich wiosek.

Bazo ruszy艂 z powrotem w kierunku czo艂a kolumny, kiedy Juba go zawo艂a艂a.

— M贸j synu, jestem niespokojna, bardzo niespokojna.

— Zasmuca mnie to, matko. Co ci臋 tak niepokoi?

— Tanase powiedzia艂a mi, 偶e chcecie poca艂owa膰 bia艂ych stal膮.

— Wszystkich — zgodzi艂 si臋 Bazo.

— Nomusa, kt贸ra jest dla mnie wi臋cej ni偶 matk膮, czy ona te偶 musi umrze膰, m贸j synu? To taka szlachetna i dobra dla naszych ludzi osoba.

Bazo uj膮艂 j膮 delikatnie za rami臋 i sprowadzi艂 ze 艣cie偶ki, tak by nikt nie m贸g艂 us艂ysze膰 ich rozmowy.

— Dobro膰, o kt贸rej m贸wisz powoduje, 偶e ta kobieta sta艂a si臋 najgro藕niejsza z nich wszystkich — wyja艣ni艂. — Mi艂o艣膰, jak膮 j膮 darzysz, os艂abia nas. Je艣li powiem ci: „Oszcz臋dzimy j膮", ty natychmiast poprosisz: „Darujmy 偶ycie r贸wnie偶 jej ma艂emu synkowi, c贸rce i ich dzieciom." — Bazo potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Nie, wyjawi臋 ci prawd臋, je偶eli mieliby艣my oszcz臋dzi膰 kogokolwiek, by艂by to sam Jedno Bystre Oko.

— Jedno Bystre Oko! — zdziwi艂a si臋 Juba. — Nie rozumiem, ten cz艂owiek jest okrutny, z艂y i zupe艂nie pozbawiony wsp贸艂czucia.

— Kiedy nasi wojownicy patrz膮 na t臋 twarz i s艂ysz膮 jego g艂os, przypominaj膮 sobie wszystkie krzywdy, kt贸re rai wyrz膮dzi艂, wzmaga si臋 ich gniew i staj膮 si臋 silniejsi. Spogl膮daj膮c za艣 na Nomus臋, mi臋kn膮 i zaczynaj膮 si臋 waha膰. Ona stanie si臋 martwa jako jedna z pierwszych i sam dopilnuj臋, by uczyni艂 to cz艂owiek, kt贸rego umiej臋tno艣ciom mo偶na zaufa膰.

— M贸wisz, 偶e wszyscy musz膮? — zapyta艂a. — A ten, czy on te偶

dzginie? — Juba wskaza艂a na zbli偶aj膮cego si臋 od strony Kopalni Harknessa je藕d藕ca. By艂 jeszcze daleko, w miejscu, gdzie 艣cie偶ka wi艂a si臋 mi臋dzy roz艂o偶ystymi drzewami akacji, lecz nawet z tej odleg艂o艣ci potrafi艂a rozpozna膰 jego szerokie, silne ramiona i charakterystyczny, lekko arogancki spos贸b siedzenia na koniu. — Sp贸jrz na niego! To ty nada艂e艣 mu imi臋 — Ma艂y Sok贸艂. Cz臋sto opowiada艂e艣 mi, jak pracowali艣cie razem i jedli z tej samej miski. Rozpiera艂a ci臋 duma, kiedy m贸wi艂e艣 o sokole, kt贸rego razem z艂apali艣cie i wytresowali艣cie. — Juba zni偶y艂a g艂os. — Synu, czy zabijesz cz艂owieka, kt贸rego nazywasz bratem?

— Nie pozwol臋, by zrobi艂 to ktokolwiek inny — potwierdzi艂 Bazo. — Dokonam tego w艂asnor臋cznie, b臋d臋 mia艂 wtedy pewno艣膰, 偶e umar艂 szybko i nie cierpia艂. Potem zabij臋 jego kobiet臋 i dziecko. Nie b臋dzie ju偶 w贸wczas powrotu.

— Sta艂e艣 si臋 bezwzgl臋dny, m贸j synu — szepn臋艂a Juba ochryp艂ym g艂osem, a w jej oczach zamigota艂 cie艅 偶alu.

Bazo odwr贸ci艂 si臋 od niej i wr贸ci艂 na 艣cie偶k臋. Ralph Ballantyne zobaczy艂 go i pomacha艂 mu zdj臋tym z g艂owy kapeluszem.

— Bazo — za艣mia艂 si臋, gdy podjecha艂 bli偶ej. — Czy ja kiedy艣 naucz臋 si臋 nie w膮tpi膰 w twoje s艂owa? Przyprowadzi艂e艣 znacznie wi臋cej ni偶 obiecanych dwustu m臋偶czyzn.

Ralph Ballantyne przekroczy艂 granic臋 posiad艂o艣ci King's Lynn, ale up艂yn臋艂y jeszcze dwie godziny, zanim na horyzoncie zobaczy艂 kszta艂ty wzg贸rz, na kt贸rych sta艂 dom jego ojca.

Przeje偶d偶a艂 przez zupe艂nie opustosza艂膮 i cich膮 r贸wnin臋. Tam, gdzie zaledwie kilka miesi臋cy temu pas艂y si臋 wielokolorowe stada dorodnego byd艂a, teraz ros艂a g臋sta, zielona i nie zniszczona kopytami trawa, jakby chcia艂a przykry膰 bia艂e ko艣ci, kt贸rymi jeszcze niedawno by艂a usiana ziemia.

Tylko ostrze偶enie Ralpha uchroni艂o Zoug臋 przed zupe艂n膮 kl臋sk膮 finansow膮. Zanim zaraza dotar艂a do King's Lynn, uda艂o mu si臋 sprzeda膰 niewielk膮 cz臋艣膰 stad. Pozosta艂e zwierz臋ta pad艂y, a ich szkielety b艂yszcza艂y jak sznury pere艂 w 艣wie偶ej trawie.

Przed nim, pomi臋dzy drzewami mimozy, znajdowa艂o si臋 jedno z pastwisk ojca. Zdziwiony unosz膮cymi si臋 nad zagrod膮 k艂臋bami czerwonego py艂u, Ralph stan膮艂 na strzemionach i os艂oni艂 oczy przed s艂o艅cem. Tak膮 chmur臋 mog艂y wznieci膰 tylko kopyta zwierz膮t, a poza tym co jaki艣 czas rozlega艂o si臋 trzaskanie bata — d藕wi臋k, kt贸rego nie s艂yszano w Matabele ju偶 od wielu aiiesi臋cy.

Nawet z tej odleg艂o艣ci rozpozna艂 siedz膮ce na ogrodzeniu zagrody postacie, kt贸re wygl膮da艂y jak para wychud艂ych, starych wron.

— Janie Cheroot! — zawo艂a艂, gdy podjecha艂 bli偶ej. — Isazi! Co wy tam wyczyniacie?

U艣miechn臋li si臋 do niego i podeszli, by si臋 z nim przywita膰.

— Rany boskie! — krzykn膮艂, kiedy zda艂 sobie spraw臋 z tego, jakie zwierz臋ta znajduj膮 si臋 w zagrodzie. A偶 do tej pory by艂y spowite g臋stymi k艂臋bami py艂u. — Tak si臋 zabawiacie, gdy mnie nie ma? Isazi, czyj to wymys艂?

— Bakeli, twojego ojca. — Wyraz twarzy Isaziego natychmiast sta艂 si臋 bardzo powa偶ny. — I uwa偶am, 偶e to bardzo g艂upi pomys艂.

Zwierzaki mia艂y na ca艂ym ciele bia艂o-czarne paski i grzywy sztywne jak szczotka kominiarza.

— Zebry, na mi艂o艣膰 bosk膮! — Ralph potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — A jak wy艣cie je tu zagonili?

— Potrzeba by艂o a偶 dwana艣cie koni, 偶eby je z艂apa膰 — wyja艣ni艂 Jan Cheroot, a jego starcza, 偶贸艂ta twarz zmarszczy艂a si臋 z niezadowolenia.

— Tw贸j ojciec planuje zast膮pi膰 wo艂y tymi t臋pymi os艂ami. S膮 dzikie i nierozs膮dne jak dziewice wendyjskie. Gryz膮 oraz kopi膮, dop贸ki nie za艂o偶ysz im uprz臋偶y, po czym k艂ad膮 si臋 i za 偶adne skarby nie chc膮 ci膮gn膮膰. — Isazi splun膮艂 z obrzydzeniem.

Jawn膮 g艂upot膮 by艂a pr贸ba zniwelowania ogromnych r贸偶nic mi臋dzy zwierz臋tami dzikimi i udomowionymi w ci膮gu zaledwie kilku miesi臋cy. Wykszta艂cenie odwagi, pos艂usze艅stwa, si艂y poci膮gowych byk贸w trwa艂o ca艂e tysi膮clecia hodowli i selekcji. Pr贸b臋 Zougi mo偶na wyt艂umaczy膰 jedynie rozpaczliw膮 potrzeb膮 posiadania 艣rodk贸w transportu.

— Isazi — Ralph potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 — jak ju偶 sko艅czysz si臋 wyg艂upia膰, dam ci prawdziw膮 prac臋 w obozie na ko艅cu linii kolejowej.

— Kiedy wr贸cisz, b臋d臋 ju偶 gotowy — przyrzek艂 entuzjastycznie Isazi. — Rzyga膰 mi si臋 chce, gdy patrz臋 na te pasiaste os艂y. Ralph zwr贸ci艂 si臋 do Jana Cheroota:

— Chc臋 z tob膮 porozmawia膰, stary przyjacielu. — Po chwili ju偶 oddalili si臋 od zagrody, wi臋c zapyta艂: — Czy postawi艂e艣 krzy偶yk na dokumencie, kt贸ry m贸wi艂, 偶e Kopalni臋 Harknessa oznaczali艣my w nocy?

— Nigdy bym ci臋 przecie偶 nie zawi贸d艂 — z dum膮 o艣wiadczy艂 Jan. — Genera艂 S.t John wyja艣ni艂 mi wszystko, wi臋c postawi艂em krzy偶yk, 偶eby nikt nie m贸g艂 odebra膰 tobie, ani majorowi waszych dzia艂ek. — Dostrzeg艂 zmian臋 w wyrazie twarzy Ralpha i czym pr臋dzej upewni艂 si臋: — Dobrze zrobi艂em, prawda?

Ralph pochyli艂 si臋 w siodle i po艂o偶y艂 r臋k臋 na ko艣cistym ramieniu Cheroota.

— Przez ca艂e 偶ycie by艂e艣 moim wiernym i oddanym przyjacielem.

— Od dnia, w kt贸rym si臋 urodzi艂e艣 — rzek艂 Jan Cheroot. — Kiedy umar艂a twoja mama, karmi艂em ci臋 i trzyma艂em na kolanach.

Ralph otworzy艂 torb臋 zawieszon膮 przy siodle, a oczy starego Hotentota rozja艣ni艂y si臋, gdy w jej wn臋trzu ujrza艂y butelk臋 kapsztadzkiej whisky.

— Daj troch臋 Isaziemu — powiedzia艂 Ralph, lecz Jan mocno przycisn膮艂 flaszk臋 do piersi, jak pierworodnego syna.

— Nie b臋d臋 dzieli艂 si臋 dobrym alkoholem z tym czarnym barbarzy艅c膮 — o艣wiadczy艂 z oburzeniem, a Ralph za艣mia艂 si臋 tylko i odjecha艂 w kierunku domu w King's Lynn.

170

Zgodnie z w艂asnymi oczekiwaniami, zasta艂 tam wielki harmider i zamieszanie. Na padoku obok wielkiej, krytej strzech膮 budowli by艂y jakie艣 nie znane mu konie, a miedzy nimi starannie dobrane bia艂e mu艂y z ekwipa偶u pana Rhodesa. Jego w贸z sta艂 na podw贸rku pod drzewami, a uprz臋偶e pedantycznie u艂o偶ono na p贸艂kach w siod艂ami. Ralph poczu艂 nap艂ywaj膮cy gniew. Nienawi艣膰 pali艂a go jak tanie wino, a w gardle czu艂 jej kwa艣ny smak. prze艂kn膮艂 艣lin臋 i zsiad艂 z konia.

Dw贸ch czarnych s艂u偶膮cych podbieg艂o, by wzi膮膰 od niego wodze. Jeden z nich odpi膮艂 zrolowany koc, torb臋 i pokrowiec z karabinem, po czym pogna艂 z tym wszystkim w kierunku domu. Ralph pod膮偶y艂 za nim. By艂 dopiero na 艣rodku trawnika, kiedy na szerok膮 werand臋 wyszed艂 Zouga Ballantyne. W艂a艣nie jad艂 lunch. P艂贸cienn膮 serwet膮 zas艂oni艂 oczy przed o艣lepiaj膮cym s艂o艅cem i zawo艂a艂:

— Ralph, ch艂opcze, my艣la艂em, 偶e przyjedziesz dopiero wieczorem.

Ralph wbieg艂 po schodach i przywita艂 si臋 z ojcem. Potem Zouga wzi膮艂 go za rami臋 i wprowadzi艂 do 艣rodka. 艢ciany by艂y obwieszone zdobytymi przez Zoug臋 trofeami — d艂ugimi, skr臋conymi rogami kudu i eland, b艂yszcz膮cymi, czarnymi poro偶ami antylop szablorogiej i modrej — a podw贸jnych drzwi wiod膮cych do jadalni strzeg艂y ogromne k艂y wielkiego s艂onia, kt贸rego Zouga zastrzeli艂 w miejscu, gdzie znajdowa艂a si臋 teraz Kopalnia Harknessa. Te pot臋偶ne s艂upy ko艣ci s艂oniowej by艂y grube jak uda oty艂ej damy i tak wysokie, 偶e tylko stoj膮c na palcach, mo偶na by艂o dosi臋gn膮膰 ich szczyt贸w.

Zouga i Ralph przeszli miedzy nimi i weszli do jadalni. Panowa艂 tam lekki p贸艂mrok i przyjemny ch艂贸d, tym bardziej odczuwalny, 偶e na zewn膮trz pali艂o o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce. Pod艂og臋 i belki pod sufitem wykonano z tekowego drewna. D艂ugi st贸艂 i krzes艂a ze sk贸rzanymi siedzeniami zrobi艂 Jan Cheroot z drewna 艣ci臋tego na posiad艂o艣ci, srebra natomiast pochodzi艂y z rodzinnego domu Ballantyne'贸w w King's Lynn w Anglii —jedyna, w膮t艂a ni膰 艂膮cz膮ca te dwa, tak zupe艂nie r贸偶ne od siebie miejsca o tej samej nazwie.

Puste krzes艂o Zougi znajdowa艂o si臋 na jednym ko艅cu d艂ugiego sto艂u. Na drugim natomiast siedzia艂a znajoma, oci臋偶a艂a posta膰, kt贸ra, gdy Ralph wszed艂 do 艣rodka, podnios艂a swoj膮 rozczochran膮 g艂ow臋.

— Ach, Ralph, jak mi艂o zn贸w ci臋 zobaczy膰. — Ten by艂 zaskoczony, 偶e ani w g艂osie, ani w spojrzeniu Rhodesa nie odnalaz艂 nawet 艣ladu wrogo艣ci. Czy偶by zapomnia艂 ju偶 o k艂贸tni o kopalni臋 na Ziemi Wankiego, jakby ta nigdy nie mia艂a miejsca? Z ogromnym wysi艂kiem Ralphowi uda艂o si臋 w podobny spos贸b odpowiedzie膰 na powitanie.

— Jak si臋 pan miewa, sir? — U艣miechn膮艂 si臋 nawet, gdy 艣ciska艂 jego szerok膮 r臋k臋 z wydatnymi kostkami. Prawdopodobnie w rezultacie nieprawid艂owego kr膮偶enia, d艂o艅 by艂a zimna niczym sk贸ra gada, a gdy m贸g艂 j膮 w ko艅cu pu艣ci膰, poczu艂 prawdziw膮 ulg臋. Nie mia艂 pewno艣ci, jak d艂ugo zdo艂a ukrywa膰 swoje prawdziwe uczucia przed badawczym spojrzeniem tych hipnotyzuj膮cych oczu.

Byli tam wszyscy. Po prawej stronie Rhodesa siedzia艂 uroczy doktorek.

jfj

— M艂ody Ballantyne — powiedzia艂 zimno, podaj膮c mu r臋k臋 i nie wstaj膮c nawet z miejsca.

— Jameson! — Ralph kiwn膮艂 do niego poufale g艂ow膮, wiedz膮c doskonale, 偶e pomini臋cie tytu艂u podzia艂a mu na nerwy r贸wnie silnie, jak jego samego irytowa艂o protekcjonalne „m艂ody".

Po drugiej stronie Rhodesa siedzia艂 do艣膰 niezwyk艂y go艣膰. Po raz pierwszy Ralph zobaczy艂 w King's Lynn genera艂a Mungo St. Johna. Kiedy艣, jeszcze przed wyjazdem Ralpha z Kimberley, ten szczup艂y, szpakowaty 偶o艂nierz i jego macocha — Louise Ballantyne pozostawali ze sob膮 w za偶y艂ych stosunkach. To dzia艂o si臋 jednak wiele lat temu.

Ralph nigdy do ko艅ca nie rozumia艂, na czym opiera艂 si臋 ich zwi膮zek, ani dlaczego otacza艂a go aura skandalu. Znacz膮ce by艂o jednak to, 偶e w pokoju zabrak艂o Louise, a przy stole dla niej nakrycia. Je艣li pan Rhodes nalega艂, by St. John by艂 obecny, a Zouga Ballantyne wyrazi艂 zgod臋 na zaproszenie go, musia艂 istnie膰 ku temu jaki艣 wa偶ny pow贸d. Kiedy podawali sobie r臋ce, Mungo St. John b艂ysn膮艂 do Ralpha wilczym u艣miechem. Mimo rodzinnych nieporozumie艅, Ralph darzy艂 tego romantycznego pirata swego rodzaju podziwem i u艣miech, jakim mu odpowiedzia艂, nie by艂 wymuszony.

Ranga pozosta艂ych zgromadzonych przy stole m臋偶czyzn potwierdza艂a tylko wag臋 i znaczenie spotkania. Ralph domy艣la艂 si臋, 偶e zebranie odbywa艂o si臋 tutaj, a nie w Bulawayo, by zachowa膰 je w zupe艂nej tajemnicy. Domy艣la艂 si臋 r贸wnie偶, 偶e go艣cie zostali wybrani i zaproszeni przez pana Rhodesa, a nie ojca.

Poza Jamesonem i St. Johnem, przy stole siedzia艂 r贸wnie偶 Percy Fitzpatrick — wsp贸lnik towarzystwa wydobywczego „Corner House" i wa偶ny przedstawiciel Izby G贸rniczej Witwatersrandu, skupiaj膮cej magnat贸w wydobywczych Johannesburga. Ten pe艂en 偶ycia, czaruj膮cy m艂ody cz艂owiek o jasnej cerze, rudych w艂osach i w膮sach, w swojej karierze zawodowej zd膮偶y艂 ju偶 by膰 urz臋dnikiem bankowym, wo藕nic膮, plantatorem cytrus贸w, przewodnikiem lorda Randolpha Churchilla podczas jego wyprawy do Afryki, pisarzem i potentatem wydobywczym. Dopiero wiele lat p贸藕niej Ralph zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e wszystko, co Percy m贸wi艂 na temat nie艣miertelno艣ci wywodzi艂o si臋 z sentymentalnej ksi膮偶ki o psie imieniem Jock.

Za Fitzpatrickiem usadowi艂 si臋 Bobbie Wbite, kt贸ry na zaproszenie Rhodesa bawi艂 w艂a艣nie w Johannesburgu. By艂 to przystojny i bardzo mi艂y m艂ody arystokrata — w艂a艣nie taki typ Anglika, jaki podoba艂 si臋 panu Rhodesowi. By艂 r贸wnie偶 oficerem sztabowym i zawodowym 偶o艂nierzem, na co wskazywa艂 jego ubi贸r.

Obok niego zaj膮艂 miejsce John Willoughby — zast臋pca dow贸dcy oddzia艂u, kt贸ry zdoby艂 port Salisbury i Maszon臋 oraz uczestnik dowodzonej przez Jamesona wyprawy na Lobengul臋. Nale偶膮ce do niego Zjednoczone Przedsi臋biorstwo Willoughby'ego posiada艂o w Rodezji hektary najlepszych pastwisk, stanowi艂o konkurencj臋 dla Ralpha i jego firmy — Rholands, wi臋c icb powitanie by艂o raczej zdawkowe i ch艂odne.

Dalej siedzia艂 doktor Rutherford Harris — pierwszy sekretarz Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego i cz艂onek partii politycznej pana Rhodesa, z ramienia kt贸rej reprezentowa艂 w parlamencie kolonii Przyl膮dka okr臋g Kimberley. By艂 ma艂om贸wnym, szarym cz艂owieczkiem o z艂owr贸偶bnym spojrzeniu. Ralph nie ufa艂 mu, podobnie jak wszystkim innym s艂ugusom Rhodesa.

Teraz jego wzrok pad艂 na siedz膮cego na ko艅cu sto艂u Jordana. Waha艂 si臋 przez chwil臋, dop贸ki nie dostrzeg艂 w 艂agodnych oczach brata b艂agalnego spojrzenia. Zdawkowo u艣cisn膮艂 mu d艂o艅. Nie u艣miechn膮艂 si臋 nawet, a ton jego g艂osu by艂 zimny i bezosobowy, jakby wita艂 si臋 z odleg艂ym znajomym. Potem zaj膮艂 miejsce obok Zougi, w po艣piechu przygotowane dla niego przez s艂u偶膮cego w bia艂ej sukmanie ze szkar艂atn膮 szarf膮.

Zn贸w podj臋to o偶ywion膮 dyskusj臋, kt贸r膮 przerwa艂o niespodziewane przybycie Ralpha.

— Co powiesz o swoich tresowanych zebrach? — zapyta艂 Zoug臋.

— To desperacki krok od pocz膮tku skazany na niepowodzenie. Ale je艣li we藕miesz pod uwag臋 to, 偶e ze stu tysi臋cy sztuk byd艂a, jakie mieli艣my w Matabele, zanim wybuch艂a zaraza, zosta艂o tylko pi臋膰set, z pewno艣ci膮 stwierdzisz, i偶 nale偶a艂o spr贸bowa膰 wszystkiego.

— M贸wi si臋, 偶e zaraza wybi艂a wszystkie bawo艂y w kolonii Przyl膮dka — rzek艂 doktor Jameson. — S艂ysza艂 pan co艣 o tym, majorze?

— Straty by艂y zupe艂nie katastrofalne. Dwa tygodnie temu pojecha艂em a偶 do rzeki Pandamatenga i tam, gdzie jeszcze w zesz艂ym roku widzia艂em stada z艂o偶one z pi臋ciuset sztuk, teraz nie zosta艂o ani jedno zwierz臋. Przypuszczam, 偶e przetrwa艂y pojedyncze, szczeg贸lnie odporne okazy i mam nadziej臋, i偶 wkr贸tce zaczn膮 si臋 mno偶y膰.

Pan Rhodes nie by艂 my艣liwym; kiedy艣 powiedzia艂 nawet o swoim bracie Franku: „Tak, to mi艂y facet; poluje, 艂owi ryby — innymi s艂owy — doskona艂y przyk艂ad obiboka." Rozmowa o zwierzynie 艂ownej znudzi艂a go niemal natychmiast, wi臋c zwr贸ci艂 si臋 do Ralpha:

— Jak tam prace przy budowie linii kolejowej? Dok膮d ju偶 dotarli艣cie?

— Nadal mamy dwumiesi臋czne wyprzedzenie w stosunku do planu — odpowiedzia艂 Ralph lekko wyzywaj膮cym tonem. — Pi臋tna艣cie dni temu przeci臋li艣my granic臋 Matabele. Przypuszczam, 偶e w tej chwili robotnicy s膮 Ju偶 w pobli偶u faktorii w Plumtree.

— Doskonale. — Rhodes skin膮艂 g艂ow膮. — Ju偶 wkr贸tce twoja linia b臋dzie nam bardzo potrzebna — oznajmi艂, po czym on i doktor wymienili konspiracyjne spojrzenia.

Kiedy zjedli przygotowany przez Louise pudding z rodzynkami, orzechami 1 le艣nym miodem, Zouga kaza艂 s艂u偶膮cym odej艣膰, a sam zabra艂 si臋 do nalewania koniaku. W tym czasie Jordan pocz臋stowa艂 go艣ci cygarami, a gdy ^szyscy usiedli z powrotem na miejscach, pan Rhodes gwa艂townie zmieni艂 temat i tempo rozmowy. Ralph mia艂 pewno艣膰, 偶e zaraz dowie si臋, dlaczego Zosta艂 wezwany do King's Lynn.

— Nie ma w艣r贸d nas takiego, kt贸ry nie wiedzia艂by, 偶e celem mojego 偶ycia jest dodanie Afryki — jako nast臋pnego klejnotu — do korony naszej kr贸lowej. Pewnego dnia chcia艂bym ujrze膰 map臋 tego kontynentu, od Kapsztadu do Kairu, pomalowan膮 na czerwono. — Ton jego g艂osu, do tej pory wydawa艂o si臋 uszczypliwy i rozdra偶niony, nagle sta艂 si臋 hipnotyzuj膮cy. — My Anglosasi jeste艣my narodem wybranym, przeznacznie da艂o nam do wype艂nienia 艣wi臋t膮 misj臋 — doprowadzi膰 do pokoju na 艣wiecie, zjednoczy膰 wszystkie kraje pod jedn膮 flag膮 i odda膰 rz膮dy jednemu wielkiemu monarsze. Musimy zdoby膰 Afryk臋, ca艂膮, a potem przekaza膰 j膮 naszej kr贸lowej. Moi emisariusze wyruszyli ju偶 na pomoc, na obszar po艂o偶ony mi臋dzy rzekami Zambezi i Kongo, by poczyni膰 wst臋pne przygotowania. — Przerwa艂 i ze z艂o艣ci膮 potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Jednak zda si臋 to wszystko na nic, je艣li po艂udniowy kraniec kontynentu nie podda si臋 naszym zamys艂om.

— Republika Po艂udniowoafryka艅ska — powiedzia艂 Jameson. — Paulus Kruger i jego ma艂a bananowa republika w Transwalu. — M贸wi艂 cichym, ale przesi膮kni臋tym gorycz膮 g艂osem.

— Prosz臋 nie da膰 si臋 ponie艣膰 emocjom, doktorze Jim — upomnia艂 go Rhodes. — Przyjrzyjmy si臋 samym faktom.

— A jakie s膮 te fakty, panie Rhodes? — Zouga Ballantyne pochyli艂 si臋 w kierunku przemawiaj膮cego.

— Takie, 偶e pewien nierozgarni臋ty, stary bigot, kt贸remu wydaje si臋, 偶e zgraja niepi艣miennych holenderskich koczownik贸w, kt贸rej jest przyw贸dc膮, to nowi Izraelici, wybrani przez ich starotestamentowego Boga — ta niew膮tpliwie niezwyk艂a osoba stoi okrakiem na wielkim obszarze jednej z najbogatszych cz臋艣ci kontynentu afryka艅skiego — jak wyg艂odzony z艂y pies, trzymaj膮cy w z臋bach ko艣膰 — i warczy przy ka偶dej pr贸bie wprowadzenia post臋powych zmian.

Wszyscy milczeli us艂yszawszy tak gorzk膮 inwektyw臋, a Rhodes powi贸d艂 oczami po ich twarzach i kontynuowa艂.

— Na z艂otono艣nych polach Witwatersrandu pracuje trzydzie艣ci osiem tysi臋cy Anglik贸w; Anglik贸w, kt贸rzy zarabiaj膮 dziewi臋tna艣cie na ka偶de dwadzie艣cia funt贸w zysku, jaki wpada do kieszeni Krugera; Anglik贸w, kt贸rym ten barbarzy艅ski kraj zawdzi臋cza cywilizacj臋, a mimo tego wszystkiego Kruger odmawia im jakichkolwiek praw, na艂o偶ono na nich bezlito艣nie wysokie podatki i nie pozwolono na posiadanie przedstawicieli w parlamencie. Ich postulaty o prawo wyborcze spotykaj膮 si臋 w Yolksraadzie z pogardliwymi drwinami zgrai niedouczonych kretyn贸w. — Rhodes spojrza艂 na Fitzpatric-ka. — Czy moja ocena sytuacji jest niesprawiedliwa, Percy? Znasz tych ludzi, przebywasz z nimi codziennie. Czy moja charakterystyka transwalskieg0 Bura jest nieprawdziwa?

Percy Fitzpatrick wzruszy艂 ramionami.

— Pan Rhodes ma racj臋. Transwalski Bur r贸偶ni si臋 znacznie od swojego kapsztadzkiego kuzyna. Holendrzy mieszkaj膮cy w kolonii Przyl膮dka przej?> pewne warto艣ci angielskiego stylu 偶ycia. S膮 to teraz cywilizowani ludzie,

w przeciwie艅stwie do transwalczyk贸w, kt贸rzy na nieszcz臋艣cie nie stracili 偶adnych z cech swoich holenderskich przodk贸w i pozostali uparci, powolni, podejrzliwi, wrogo nastawieni i przebiegli. Szlag cz艂owieka trafia, kiedy im podobni m贸wi膮 nam, by艣my poszli do diab艂a, je艣li domagamy si臋 tylko prawa, jakie maj膮 wszyscy wolni ludzie — prawa do g艂osowania. Pan Rhodes, nie chc膮c, by kto艣 go uprzedzi艂, zn贸w zabra艂 g艂os.

— Kruger nie tylko obra偶a naszych obywateli, ale prowadzi r贸wnie偶 inne niebezpieczne gierki. Dyskryminuje brytyjskie towary, nak艂adaj膮c na nie surowe c艂a. Zmonopolizowa艂 ca艂y przemys艂 wydobywczy; rozda艂 wszystkie kierownicze stanowiska cz艂onkom rodziny i rz膮du. Zupe艂nie nie kryje si臋 z zamiarem uzbrojenia swoich obywateli w niemieckie karabiny i utworzenia korpusu artylerii, poza tym jawnie flirtuje z Kaiserem. — Rhodes zamilk艂 na chwil臋. — Je艣li w samym 艣rodku domini贸w naszej kr贸lowej powstanie niemiecka strefa wp艂yw贸w, na zawsze b臋dziemy musieli po偶egna膰 si臋 z marzeniami o brytyjskiej Afryce. Niemc贸w nie cechuje nasz altruizm.

— Ca艂e nasze z艂oto mia艂oby pojecha膰 do Berlina — rzek艂 cicho Ralph i natychmiast po偶a艂owa艂 swoich s艂贸w. Rhodes jednak wydawa艂 si臋 nie s艂ysze膰 tego, co powiedzia艂, i m贸wi艂 dalej.

— Jak mo偶na dyskutowa膰 z cz艂owiekiem takim jak Kruger? Jak mo偶na rozmawia膰 z cz艂owiekiem, kt贸ry nadal wierzy, 偶e ziemia jest p艂aska?

Rhodes zn贸w zacz膮艂 si臋 poci膰, mimo 偶e w pokoju panowa艂 przyjemny ch艂贸d. R臋ce trz臋s艂y mu si臋 tak bardzo, 偶e kiedy si臋ga艂 po szklank臋, przewr贸ci艂 j膮, a z艂ocisty koniak rozla艂 si臋 po blacie sto艂u. Jordan podni贸s艂 si臋 szybko i star艂 p艂yn, zanim ten zd膮偶y艂 sp艂yn膮膰 na kolana m贸wcy. Potem si臋gn膮艂 do kieszeni po srebrne pude艂eczko, wyj膮艂 z niego bia艂膮 tabletk臋 i po艂o偶y艂 na stole obok prawej d艂oni pana Rhodesa. M臋偶czyzna podni贸s艂 j膮 i, wci膮偶 dysz膮c ci臋偶ko, w艂o偶y艂 sobie pod j臋zyk. Po chwili oddech sta艂 si臋 bardziej regularny, a Rhodes m贸g艂 podj膮膰 przerwan膮 kwesti臋.

— Pojecha艂em tam, panowie. Pojecha艂em do Pretorii, by spotka膰 si臋 ^ Krugerem w jego w艂asnym domu. Przez s艂u偶膮cego wys艂a艂 mi wiadomo艣膰, 偶e tego dnia nie mo偶e si臋 ze mn膮 zobaczy膰.

Wszyscy s艂yszeli t臋 histori臋, dziwi艂o ich tylko to, 偶e Rhodes zdecydowa艂 si臋 opowiedzie膰 o tym, jak偶e uw艂aczaj膮cym dla niego, wydarzeniu. Prezydent Kruger wys艂a艂 czarnego s艂ug臋 do jednego z najbogatszych i najbardziej wp艂ywowych ludzi na 艣wiecie z nast臋puj膮c膮 wiadomo艣ci膮: „Jestem teraz zaJ?ty. Jeden z moich obywateli przyszed艂 do mnie po rad臋 w sprawie chorego wo艂u. Prosz臋 wr贸ci膰 we wtorek."

— B贸g wie — odezwa艂 si臋 doktor Jim, by przerwa膰 k艂opotliw膮 cisz臋 — 偶e Pan Rhodes zrobi艂 wszystko, co m贸g艂 uczyni膰 rozs膮dny cz艂owiek. Nara偶anie si? na dalsze zniewagi ze strony tego starego Bura przynios艂oby ujm臋 nie tylko samemu panu Rhodesowi, ale r贸wnie偶 kr贸lowej oraz Imperium. — ^oktor zamilk艂, rozejrza艂 si臋 po twarzach s艂uchaczy. Wszyscy niecierpliwie czekali na to, co teraz powie. — Musimy co艣 z tym zrobi膰.

Rhodes poruszy艂 si臋 i spojrza艂 na m艂odego oficera sztabowego wspania艂ym mundurze.

— Bobbie! — powiedzia艂, zach臋caj膮c go do zabrania g艂osu.

— Panowie, jak wam prawdopodobnie wiadomo, wr贸ci艂em niedawno z Transwalu. — Bobbie Wbite podni贸s艂 le偶膮c膮 obok jego krzes艂a sk贸rzan膮 teczk臋 i wyj膮艂 z niej plik 艣nie偶nobia艂ych kartek, kt贸re rozda艂 wszystkim siedz膮cym przy stole m臋偶czyznom.

Ralph zerkn膮艂 na sw贸j egzemplarz i poczu艂, 偶e ciarki przechodz膮 mu po plecach. Ujrza艂 rozkaz rozpocz臋cia dzia艂a艅 wojennych. Ralph by艂 tak zaskoczony, 偶e nie zauwa偶y艂 nawet, i偶 White zacz膮艂 ju偶 i przegapi艂 pierwsz膮 cz臋艣膰 jego wypowiedzi.

— Fort Pretoria jest aktualnie poddawany kompleksowemu remontowi i rozbudowie. Z tego te偶 powodu 艣ciany zosta艂y znacznie os艂abione i przez pewien czas nie b臋d膮 stanowi艂y zbyt wielkiej przeszkody nawet dla ma艂ej, ale zdeterminowanej armii. — Ralph nie m贸g艂 uwierzy膰 w to, co s艂ysza艂. — Z wyj膮tkiem korpusu artylerii, nie stacjonuj膮 tam obecnie 偶adne inne wojska. Jak wynika z dokumentu, kt贸ry macie panowie przed sob膮, system obronny Transwalu opiera si臋 na pospolitym ruszeniu i batalionach obywatelskich. Zorganizowanie ich w sprawn膮 armi臋 trwa cztery do sze艣ciu dni.

Bobbie White sko艅czy艂 sw贸j wyst臋p, a Rhodes zwr贸ci艂 si臋 do Fitzpatricka.

— Percy?

— Wiecie panowie, jak Kruger okre艣la tych z nas, dzi臋ki kt贸rych kapita艂owi rozwin膮艂 si臋 jego przemys艂 wydobywczy? Nazywa nas „Uitlan-deramf — „cudzoziemcami". Wiecie r贸wnie偶, 偶e my — cudzoziemcy — wybrali艣my swoich przedstawicieli, tak zwany „Komitet Johannesburski". Mam zaszczyt by膰 jednym z jego cz艂onk贸w i dlatego te偶 uwa偶am, 偶e mog臋 pozwoli膰 sobie na wyra偶enie opinii wszystkich Anglik贸w mieszkaj膮cych w Transwalu —urwa艂, z namaszczeniem pog艂adzi艂 w膮sy i doda艂: —Przynosz臋 dwie wiadomo艣ci. Pierwsza jest kr贸tka i prosta. „Jeste艣my zjednoczeni i zdecydowani. Mo偶ecie liczy膰 na nasze ca艂kowite poparcie i pomoc."

Siedz膮cy przy stole m臋偶czy藕ni pokiwali g艂owami, a Ralph poczu艂, 偶e z podniecenia piek膮 go policzki. To nie dziecinada, oni byli zupe艂nie powa偶ni. Planowali jeden z najbardziej zuchwa艂ych spisk贸w w historii. Z ogromnym trudem udawa艂o mu si臋 zachowa膰 powa偶ny i spokojny wyraz twarzy.

— Drug膮 wiadomo艣膰 — kontynuowa艂 Fitzpatrick — przekazuje list podpisany przez wszystkich cz艂onk贸w Komitetu, kt贸ry chcia艂bym, z waszym przyzwoleniem, odczyta膰. Jest zaadresowany do doktora Jamesona — Administratora Rodezji i brzmi jak nast臋puje:

Johannesburg Szanowny Panie

—"艂"acja w kraju sta艂a si臋 na tyle powa偶na, 偶e w niezbyt odleg艂ej przysz艂o艣ci ^odziewa膰 si臋 konfliktu mi臋dzy rz膮dem Transwalu i spo艂eczno艣ci膮 r贸w...

'

Teraz Ralph by艂 ju偶 pewien, 偶e list stanowi pr贸b臋 znalezienia pretekstu do zbrojnego powstania.

Burowie robi膮 wszystko, by pozbawi膰 nas 艣wiadomo艣ci narodowej i ukszta艂towa膰 nasz膮 to偶samo艣膰 na wz贸r obcy spo艂eczno艣ci brytyjskiej...

Si艂膮 chc膮 odebra膰 najbogatsze z istniej膮cych z艂贸偶 z艂ota. Ralph by艂 oniemia艂y.

Rz膮d Transwalu stworzy艂 klimat, kt贸ry grozi wybuchem konfliktu zbrojnego. W tej sytuacji jeste艣my zmuszeni zwr贸ci膰 si臋 do Pana, jako Anglika, o pomoc. Gwarantujemy zwrot wszelkich poniesionych koszt贸w i zapewniamy, 偶e nasz apel zosta艂 podyktowany niczym innym, jak tylko bezwzgl臋dn膮 konieczno艣ci膮.

Percy Fitzpatrick spojrza艂 na doktora Jima, po czym doda艂:

— List jest podpisany przez wszystkich cz艂onk贸w Komitetu: Leonarda, Phillipsa, brata pana Rhodesa — Francisa, Johna Haysa, Hammonda, Farrara i przeze mnie. Dokumentu nie opatrzono dat膮.

Zouga Ballantyne wolno wypu艣ci艂 powietrze. Nikt si臋 nie odzywa艂. Jordan wsta艂 i okr膮偶y艂 st贸艂, nape艂niaj膮c szklanki koniakiem z kryszta艂owej karafki. Rhodes siedzia艂 pochylony nad blatem sto艂u, podpiera艂 g艂ow臋 r臋k膮 i patrzy艂 przez okno na lini臋 odleg艂ych wzg贸rz. By艂y to Wzg贸rza Indun贸w, kiedy艣 sta艂 tam kr贸lewski kraal. Wszyscy siedz膮cy przy stole m臋偶czy藕ni czekali na Rhodesa, kt贸ry w ko艅cu westchn膮艂 ci臋偶ko i powiedzia艂:

— Zawsze wola艂em dowiedzie膰 si臋, jakiej ceny 偶膮da dany cz艂owiek i zap艂aci膰. Tutaj jednak nie mamy do czynienia z normalnym cz艂owiekiem. Niech nas B贸g chroni przed 艣wi臋tymi i fanatykami, lepiej ju偶 spotyka膰 na swojej drodze samych bandyt贸w. — Jego g艂owa odwr贸ci艂a si臋 w kierunku doktora Jamesona, a marzycielskie, niebieskie oczy na niego spojrza艂y. — Doktorze Jim — rzek艂; niewysoki doktor odsun膮艂 gwa艂townie krzes艂o do ty艂u i zamaszystym ruchem w艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni.

— B臋dziemy musieli wys艂a膰 do Johannesburga pi臋膰 tysi臋cy karabin贸w oraz milion sztuk amunicji. Ralph przerwa艂 mu i zapyta艂:

— Sk膮d je we藕miecie, a w艂a艣ciwie — we藕miemy? Nie s膮 to przecie偶 zwyczajne towary handlowe. Doktor Jim kiwn膮艂 g艂ow膮.

— Dobre pytanie, Ballantyne. Karabiny i amunicja zosta艂y ju偶 sprowadzone do Kimberley.

Ralph przymru偶y艂 oczy. Spisek by艂 ju偶 w dosy膰 zaawansowanym stadium, nawet bardziej, ni偶 wydawa艂o mu si臋 to mo偶liwe. Potem przypomnia艂 sobie Podejrzane zachowanie doktora w obozie, z kt贸rego wyruszyli na poszukiwanie Kopalni Harknessa. Pracuj膮 nad tym ju偶 od kilku miesi臋cy, musi pozna膰 szczeg贸艂y.

— Jak przewieziemy to wszystko do Johannesburga? Trzeba b臋dzie jako艣 przemyci膰, a to ca艂kiem du偶y 艂adunek...

— Ralph. — Rhodes u艣miechn膮艂 si臋 do niego. — Chyba nie my艣la艂e艣, 偶e spotkali艣my si臋 tu tylko po to, by zje艣膰 lunch. Jak ci si臋 wydaje, kto z nas jest najbardziej do艣wiadczony w transportowaniu broni? Kto zawi贸z艂 te stare karabiny dla Lobenguli? Kto nale偶y do najsprytniejszych przewo藕nik贸w na tym kontynencie?

— Ja? — Ralph by艂 nieco zaskoczony.

— Ty — potwierdzi艂 Rhodes. Ballantyne patrzy艂 na niego i nagle poczu艂, 偶e wype艂nia go dziwne podniecenie. B臋dzie w samym 艣rodku konspiracyjnych knowa艅, pozna ka偶dy szczeg贸艂. Traci艂 kontrol臋 nad rozs膮dkiem. Intuicyjnie wiedzia艂, i偶 taka okazja zdarza si臋 tylko raz w 偶yciu i 偶e b臋dzie musia艂 wycisn膮膰 z niej wszystkie mo偶liwe korzy艣ci.

— Zrobisz to, mam racj臋? — Cie艅 niepewno艣ci pojawi艂 si臋 w 艣widruj膮cych, niebieskich oczach Rhodesa.

— Oczywi艣cie — odpowiedzia艂 Ralph, ale cie艅 nie znikn膮艂. — Jestem Anglikiem, znam swoje obowi膮zki — m贸wi艂 cicho, lecz szczerze, a oczy Rhodesa rozja艣nia艂y si臋 stopniowo. Nie mia艂 podstaw, by nie wierzy膰 jego s艂owom. Potem zn贸w zwr贸ci艂 si臋 do doktora Jamesona.

— Zorganizujemy armi臋 z艂o偶on膮 z oko艂o sze艣ciuset ludzi... — powiedzia艂 Jameson i spojrza艂 na Johna Willoughby'ego i Zoug臋 Ballantyne'a — najbardziej do艣wiadczonych 偶o艂nierzy. — B臋d臋 potrzebowa艂 waszej pomocy, panowie. — Willoughby przytakn膮艂 skinieniem g艂owy, a Zouga zmarszczy艂 czo艂o i zaznaczy艂:

— Przerzucenie sze艣ciuset ludzi z Bulawayo do Johannesburga potrwa tygodnie.

— Nie wyruszymy z Bulawayo — odpar艂 zdecydowanym tonem Jameson. — Mamy zgod臋 rz膮du brytyjskiego na utrzymywanie lotnych oddzia艂贸w wojskowych w Beczuanie wzd艂u偶 budowanej na granicy z Transwalem linii kolejowej. Zadaniem wojska jest tylko ochrona linii, ale b臋dzie stacjonowa艂o w Pitsani. Mo偶emy dotrze膰 tam w ci膮gu pi臋膰dziesi臋ciu godzin szybkiej jazdy, na d艂ugo przed tym, jak Burowie zdo艂aj膮 zorganizowa膰 jakikolwiek op贸r.

Dopiero teraz Ralph zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e przedsi臋wzi臋cie by艂o wykonalne. Bior膮c pod uwag臋 legendarne ju偶 szcz臋艣cie doktora Leandera Starra Jamesona, to wszystko mog艂o si臋 uda膰. Niewykluczone, 偶e zdob臋d膮 Transwal z tak膮 sam膮 艂atwo艣ci膮, z jak膮 Lobenguli odebrali Matabele.

Na Boga, c贸偶 to by艂by za 艂up! Prywatny kraj Rhodesa — Rodezja — przyw艂aszczy艂by sobie miliard funt贸w szterling贸w w z艂ocie. Potem ju偶 wszystko sta艂oby si臋 mo偶liwe — brytyjska Afryka, ca艂y kontynent. Ralph by艂 oniemia艂y wobec ogromu ca艂ego projektu.

Zn贸w Zouga Ballantyne by艂 tym, kt贸ry stara艂 si臋 znale藕膰 w ich planie jakie艣 niedopatrzenie.

— Jakie jest stanowisko rz膮du Jej Kr贸lewskiej Wysoko艣ci? Popr膮 nas? zapyta艂. — Bez nich wszystko p贸jdzie na marne.

— W艂a艣nie wr贸ci艂em z Londynu — odpowiedzia艂 Rhodes. — Podczas mojego pobytu jad艂em obiad z ministrem do spraw kolonii — panem Josephem Chamberlainem. Jak wiadomo, to w艂a艣nie on zaszczepi艂 panom na Downing Street ducha si艂y i zdecydowania. Jest pe艂en wsp贸艂czucia dla sytuacji naszych rodak贸w w Johannesburgu, r贸wnie偶 艣wiadomy niebezpiecze艅stw zwi膮zanych z niemieck膮 interwencj膮 w po艂udniowej Afryce. Chc臋 zapewni膰, 偶e pan Chamberlain i ja rozumiemy si臋 doskonale. Na razie nie mog臋 powiedzie膰 nic wi臋cej, musicie mi panowie zaufa膰.

,Je艣li to prawda — pomy艣la艂 Ralph — szans臋 na sukces s膮 wi臋ksze ni偶 kiedykolwiek wcze艣niej. Szybki cios, prosto w serce nieprzygotowanej armii, zbrojne powstanie obywateli, apel do wielkodusznego rz膮du brytyjskiego i ostateczna aneksja."

Przys艂uchuj膮c si臋 dyskusji, Ralph szybko oblicza艂 zyski z ca艂ej operacji. Najwi臋kszym by艂o to, 偶e Brytyjskie Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie oraz De Beers Consolidated Diamond Company stan膮 si臋 najbogatszymi i najpot臋偶niejszymi przedsi臋biorstwami handlowymi na 艣wiecie. Rhodes traktowa艂 je jak swoje alter ego. Z艂o艣膰 i nienawi艣膰 wr贸ci艂y do Ralpha z tak膮 si艂膮, 偶e nie zdo艂a艂 zapanowa膰 nad dr偶eniem r膮k. Musia艂 przycisn膮膰 d艂onie mocno do ud, ale wci膮偶 nie m贸g艂 powstrzyma膰 si臋 od spogl膮dania na swojego m艂odszego brata.

Jordan patrzy艂 na pana Rhodesa z takim uwielbieniem, i偶 Ralphowi wydawa艂o si臋, 偶e siedz膮cy przy stole m臋偶czy藕ni musz膮 to widzie膰. Robi艂o mu si臋 niedobrze ze wstydu. Przesta艂 interesowa膰 si臋 ju偶 rozmow膮, wszyscy wpadli w pu艂apk臋 pot臋gi wielkiego marzenia, zastawion膮 przez obdarzonego ogromn膮 si艂膮 woli „kolosa" z rozwichrzonymi w艂osami, kt贸ry zajmowa艂 honorowe miejsce przy stole.

Tylko Zouga Ballantyne — do艣wiadczony 偶o艂nierz — wci膮偶 pr贸bowa艂 znale藕膰 jakie艣 s艂abe punkty planu.

— Doktorze Jim, czy zamierza pan zebra膰 tych sze艣ciuset ludzi tutaj, w Rodezji? — zapyta艂.

— Z uwagi na tajno艣膰 i konspiracyjno艣膰 naszych posuni臋膰 nie mo偶emy pozwoli膰 sobie na organizowanie armii w kolonii Przyl膮dka czy gdziekolwiek indziej — odpowiedzia艂 Jameson. — Je艣li jednak we藕miemy pod uwag臋 fakt, 偶e z powodu zarazy mieszka艅cy stracili prawie wszystko, liczymy na znacznie wi臋cej ni偶 sze艣ciuset m艂odych m臋偶czyzn, kt贸rzy zechc膮 zaci膮gn膮膰 si臋 do wojska, cho膰by tylko ze wzgl臋du na 偶o艂d i darmowe wy偶ywienie; a przy tym b臋d膮 to sami do艣wiadczeni 偶o艂nierze, walczyli ju偶 przecie偶 z wojownikami Lobenguli.

— Uwa偶a pan, 偶e rozs膮dnie jest pozostawi膰 kraj bez opieki jego najodwa偶niejszych ludzi?

Rhodes zmarszczy艂 czo艂o i wtr膮ci艂 si臋 do rozmowy.

— Tylko na kilka kr贸tkich miesi臋cy, poza tym i tak nie mamy si臋 kogo obawia膰.

— Nie? — zdziwi艂 si臋 Zouga. — A dziesi膮tki tysi臋cy Matabel贸w?

101

— Majorze — przerwa艂 mu Jameson — Matabelowie to teraz tylko podbity, zdezorganizowany mot艂och. Podczas mojej nieobecno艣ci funkcj臋 administratora tych ziem b臋dzie sprawowa艂 genera艂 Mungo St. John. My艣l臋, 偶e wiedz膮c, kto zajmie si臋 utrzymaniem porz膮dku, mo偶e pan zapomnie膰 o swoich obawach.

Wszyscy spojrzeli teraz na wysokiego m臋偶czyzn臋 stoj膮cego obok Jamesona. Mungo St. John wyj膮艂 z ust d艂ugie cygaro i u艣miechn膮艂 si臋, mru偶膮c jednocze艣nie swoje jedyne oko.

— Mam dwustu uzbrojonych policjant贸w, kt贸rych lojalno艣膰 jest niekwestionowana. Mam szpieg贸w w ka偶dej wi臋kszej matabelskiej wiosce, kt贸rzy poinformuj膮 mnie o wszystkich niepokoj膮cych posuni臋ciach. Nie, majorze, zapewniam pana, 偶e jedyny wr贸g, jakiego mo偶emy bra膰 pod uwag臋, to ten stary, uparty Bur w Pretorii.

— Zapewnienie 偶o艂nierza kalibru genera艂a St. Johna w zupe艂no艣ci mnie satysfakcjonuje — odpowiedzia艂 Zouga i zn贸w zwr贸ci艂 si臋 do Rhodesa. — Czy mogliby艣my om贸wi膰 teraz szczeg贸艂y utworzenia armii? Ile posiadamy pieni臋dzy do dyspozycji?

Ralph przygl膮da艂 si臋 ich twarzom i ze zdziwieniem zauwa偶y艂, 偶e jego ojciec by艂 tak samo chciwy, jak pozostali. Ka偶de s艂owo wydobywaj膮ce si臋 z ich ust, wszystko, o czym m贸wili, dotyczy艂o pieni臋dzy.

Nagle Ralph przypomnia艂 sobie 艣wit na pustyni, kiedy to ukl臋kn膮艂 i wzywaj膮c Boga na 艣wiadka, z艂o偶y艂 przysi臋g臋. Musia艂 teraz wykorzysta膰 ca艂膮 swoj膮 siln膮 wol臋, by nie spojrze膰 na Rhodesa. Wiedzia艂, 偶e tym razem nie uda艂oby mu si臋 tego przed nim ukry膰. Siedzia艂 wi臋c, wpatruj膮c si臋 w stoj膮c膮 naprzeciw kryszta艂ow膮 szklank臋 z koniakiem i pr贸buj膮c zapanowa膰 nad emocjami.

Je艣li realne by艂oby zniszczenie tego cz艂owieka, czy mo偶na by zniszczy膰 r贸wnie偶 jego Towarzystwo i pozbawi膰 je w艂adzy, praw do ziem oraz z艂贸偶 mineralnych Rodezji?

Ralph poczu艂, 偶e krew zaczyna mu szybciej kr膮偶y膰 w 偶y艂ach. Zda艂 sobie w艂a艣nie spraw臋 z tego, 偶e nadarza si臋 teraz okazja nie tylko na bezlitosn膮 zemst臋, ale r贸wnie偶 wielkie bogactwo. Je艣li spisek zawiedzie, wtedy ceny akcji wszystkich zaanga偶owanych we艅 przedsi臋biorstw wydobywaj膮cych z艂oto — Corner House Mining Group, Rand Mines, Consolidated Goldfields — p贸jd膮 w d贸艂. Bessa na gie艂dzie w Johannesburgu mog艂aby mu przynie艣膰 miliony funt贸w czystego zysku.

Ralph by艂 oniemia艂y wspania艂o艣ci膮 stoj膮cej przed nim okazji, szansy na zdobycie pot臋gi i maj膮tku, o jakim nigdy, a偶 do tej chwili, nie marzy艂. Tak zamy艣li艂 si臋, 偶e nie dos艂ysza艂 skierowanego do niego pytania. Podni贸s艂 szybko g艂ow臋 i spojrza艂 na Rhodesa.

— Pyta艂em, kiedy mo偶esz jecha膰 do Kimberley, by przygotowa膰 transport?

— Jutro — odpowiedzia艂 bez wahania.

— Wiedzia艂em, 偶e mo偶emy na tobie polega膰 — odrzek艂 Rhodes.

i

Ralph celowo zwleka艂 z wyjazdem, gdy偶 chcia艂 jako ostatni opu艣ci膰 King's Lynn.

Teraz obaj z ojcem stali na werandzie i patrzyli na k艂臋by py艂u, kt贸re spowija艂y zje偶d偶aj膮cy ze wzg贸rza w贸z pana Rhodesa. Ralph opar艂 si臋 o jeden z bia艂ych s艂up贸w podtrzymuj膮cych dach. Z艂o偶y艂 na piersiach opalone, umi臋艣nione r臋ce i mru偶y艂 oczy przed stru偶kami dymu z trzymanego w ustach cygara.

— Tato, chyba nie jeste艣 tak naiwny, by uwierzy膰 w to, co m贸wi艂 o Burach m艂ody Percy? Zouga roze艣mia艂 si臋.

— 呕e s膮 powolni, podejrzliwi, wrogo nastawieni i ca艂膮 reszt臋 tych bzdur. — Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — To doskonali je藕d藕cy i strzelcy, podbili wszystkie czarne plemiona na po艂udnie od Limpopo...

— 呕eby nie wspomnie膰 naszego w艂asnego wojska — przypomnia艂 mu Ralph. — Wzg贸rze Majuba w 1881 — genera艂 Colley i dziewi臋膰dziesi臋ciu ludzi poleg艂o na tym szczycie, a Burowie nie stracili ani jednego cz艂owieka.

— To rzeczywi艣cie 艣wietni 偶o艂nierze — przyzna艂 Zouga — ale my zadzia艂amy z zaskoczenia.

— Chyba zgodzisz si臋 tato, 偶e b臋dzie to akt mi臋dzynarodowego bandytyzmu. — Ralph wyj膮艂 z ust cygaro i strz膮sn膮艂 popi贸艂. — Nie mamy do tego 偶adnych moralnych podstaw.

Ralph patrzy艂, jak blizna na policzku Zougi stopniowo staje si臋 bia艂a niczym chi艅ska porcelana. Niezawodny wska藕nik jego nastroju.

— Nie wiem, o co tu chodzi — powiedzia艂 Zouga. Obaj jednak doskonale zdawali sobie spraw臋 z tego, 偶e nie by艂a to prawda.

— To rabunek — utrzymywa艂 Ralph. — Nie 偶adne tam drobne nieporozumienie, ale grabie偶 na wielk膮 skal臋. Zawi膮zali艣my spisek, aby przyw艂aszczy膰 sobie ca艂y kraj.

— Czy t臋 ziemi臋 r贸wnie偶 ukradli艣my Matabelom? — zapyta艂 Zouga.

— To by艂o co innego. — Ralph u艣miechn膮艂 si臋. — Matabelowie s膮 poganami i barbarzy艅cami, a tutaj planujemy obalenie chrze艣cija艅skiego rz膮du.

— Kiedy we藕miemy pod uwag臋 dobro Imperium... — Blizna Zougi z bia艂ej sta艂a si臋 purpurowa.

— Imperium, tato? — Ralph wci膮偶 si臋 u艣miecha艂. — Je艣li na ca艂ym 艣wiecie istniej膮 dwaj ludzie, kt贸rzy powinni by膰 ze sob膮 zupe艂nie szczerzy, to w艂a艣nie ty i ja. Sp贸jrz mi prosto w oczy i powiedz, 偶e jedynym zyskiem dla nas b臋dzie satysfakcja z wykonania naszej powinno艣ci dla dobra Imperium.

Zouga nie spojrza艂 na niego, tylko stwierdzi艂:

— Jestem 偶o艂nierzem...

— Tak — przerwa艂 mu Ralph. — Ale r贸wnie偶 farmerem, kt贸ry poni贸s艂 ogromne straty w wyniku zarazy. Uda艂o ci si臋 sprzeda膰 pi臋膰set sztuk byd艂a, lecz obaj wiemy, 偶e to za ma艂o. Ile masz d艂ug贸w, tato?

Po chwili wahania Zouga odpowiedzia艂 mu niech臋tnie.

i艂 i

— Trzydzie艣ci tysi臋cy funt贸w.

— Mo偶esz odda膰 te pieni膮dze?

— Nie.

— Nie, chyba 偶e zagarniemy Transwal.

Zouga nic nie odrzek艂, tylko westchn膮艂, a blizna na jego policzku zrobi艂a si臋 ja艣niejsza.

— No dobrze — powiedzia艂 Ralph. — Chcia艂em jedynie upewni膰 si臋, 偶e kto艣 jeszcze ma motywy podobne do moich.

— Chcesz wzi膮膰 w tym wszystkim udzia艂? — zapyta艂 Zouga.

— Nie martw si臋, tato. Wyjdziemy z tego, obiecuj臋. — Odepchn膮艂 si臋 od s艂upa i zawo艂a艂 na s艂u偶膮cego, by ten przyprowadzi艂 konia.

Z siod艂a spojrza艂 na ojca i po raz pierwszy zauwa偶y艂, jak bardzo zm臋czenie i staro艣膰 zmieni艂y jego, kiedy艣 tak 偶ywe, zielone oczy.

— M贸j ch艂opcze, to 偶e niekt贸rzy z nas zostan膮 wynagrodzeni za swoje wysi艂ki wcale nie oznacza, i偶 ca艂e przedsi臋wzi臋cie nie jest szlachetne. S艂u偶ymy tylko imperium, a wierni s艂udzy maj膮 prawo do odpowiedniej zap艂aty.

Ralph pochyli艂 si臋 i poklepa艂 go po ramieniu, potem zebra艂 wodze i ruszy艂 w d贸艂 wzg贸rza przez akacjowy zagajnik.

Linia kolejowa wspina艂a si臋 na skarp臋 jak ostro偶na 偶mija, cz臋sto wykorzystuj膮c dawne szlaki s艂oni, poniewa偶 te ogromne zwierz臋ta jako pierwsze znalaz艂y naj艂agodniejsze zbocza i naj艂atwiejsze przej艣cia. Daleko w dole zostawi艂a spuchni臋te baobaby i inne zdeformowane drzewa dorzecza Limpopo, lasy by艂y coraz pi臋kniejsze, powietrze — 艣wie偶sze, a woda w strumieniach — czystsza i zimniejsza.

Ob贸z Ralpha wraz z lini膮 kolejow膮 przesun膮艂 si臋 do jednej z zacisznych dolin. Znajdowa艂 si臋 tak blisko pracuj膮cych robotnik贸w, 偶e czasami dochodzi艂y tam odg艂osy m艂ot贸w wbijaj膮cych 偶elazne haki szynowe w tekowe podk艂ady. Samo miejsce posiada艂o wiele urok贸w zupe艂nego odludzia. Stado antylop szablorogich przychodzi艂o wieczorami pa艣膰 si臋 na polanie poni偶ej obozu, a o 艣wicie budzi艂y ich dochodz膮ce ze wzg贸rz krzyki pawian贸w. Jednak, by doj艣膰 do budki z telegrafem, kt贸ra znajdowa艂a si臋 tu偶 obok tor贸w, trzeba by艂o odby膰 dziesi臋ciominutowy spacer wok贸艂 poro艣ni臋tego drzewami wzg贸rza. Lokomotywa, przywo偶膮ca z Kimberley szyny i podk艂ady, dostarczy艂a r贸wnie偶 najnowszy numer „The Diamond Fields Advertiser" i inne drobiazgi potrzebne w obozie.

W razie konieczno艣ci Cathy mog艂a wezwa膰 na pomoc brygadzist臋 i jego pracownik贸w. Poza tym ob贸z by艂 strze偶ony przez dwudziestu godnych zaufania matabelskich s艂u偶膮cych i Isaziego —niewielkiego zuluskiego wo藕nic臋, kt贸ry kiedy艣 skromnie zauwa偶y艂, 偶e sam jest wart tyle co dwudziestu najodwa偶niejszych Matabel贸w. Gdyby Cathy poczu艂a si臋 samotna, lub gdyby jej si臋 nudzi艂o, Kopalnia Harknessa znajdowa艂a si臋 niespe艂na pi臋膰-

184

dziesi膮t kilometr贸w od obozu, a poza tym Harry i Yicky obiecali przyje偶d偶a膰 do niej na ka偶dy weekend.

— Nie m贸g艂bym pojecha膰 z tob膮, tato? — prosi艂 Jonathan. — Pomaga艂bym ci, naprawd臋.

Ralph posadzi艂 go sobie na kolanach.

— Jeden z nas musi tu zosta膰, by zaopiekowa膰 si臋 mam膮 — wyja艣ni艂. — Wiesz, 偶e tylko tobie mog臋 zaufa膰.

— J膮 r贸wnie偶 zabraliby艣my — zaproponowa艂 z zapa艂em Jonathan, a Ralph wyobrazi艂 sobie 偶on臋 i dziecko zagubionych w wirze zbrojnego powstania, barykady na ulicach oraz oddzia艂y Bur贸w pustosz膮ce ca艂y kraj.

— To doskona艂y pomys艂, Jon-Jon — zgodzi艂 si臋 — ale co z dzidziusiem? Co si臋 stanie, je艣li bocian przyleci, kiedy nikogo tutaj nie b臋dzie i nikt nie podpisze pokwitowania na odbi贸r twojej siostrzyczki?

Jonathan mia艂 nachmurzon膮 min臋. Ju偶 teraz czu艂 ogromn膮 niech臋膰 do tej jeszcze nie istniej膮cej, lecz wszechobecnej ma艂ej kobietki. Wydawa艂a si臋 przeszkod膮 w realizacji ka偶dego interesuj膮cego planu. Rodzicom udawa艂o si臋 wtr膮ci膰 s艂贸wko o jego najdro偶szej siostrzyczce do niemal ka偶dej rozmowy, a czas, kt贸ry do tej pory Cathy po艣wi臋ca艂a paniczowi Jonathanowi, teraz sp臋dza艂a robi膮c na drutach, szyj膮c lub po prostu siedz膮c i u艣miechaj膮c si臋 do siebie. Ju偶 nie je藕dzi艂a z nim na poranne i wieczorne przeja偶d偶ki konne, nie urz膮dzali r贸wnie偶 ha艂a艣liwych zabaw, kt贸re kiedy艣 sprawia艂y mu tyle rado艣ci. Ch艂opiec pyta艂 nawet Isaziego, czy mo偶liwe by艂oby jeszcze wys艂anie wiadomo艣ci do bociana, 偶e si臋 rozmy艣lili i aby nie zawraca艂 ju偶 sobie g艂owy. Isazi nie zach臋ca艂 go do tego kroku, jednak偶e obieca艂, i偶 skonsultuje si臋 w jego imieniu z miejscowym szamanem.

Po kolejnej konfrontacji z t膮 wszechobecn膮 os贸bk膮, Jonathan skapitulowa艂 w niezbyt pi臋knym stylu.

— A pojad臋 z tob膮, gdy moja siostrzyczka ju偶 tu b臋dzie i ona zajmie si臋 mam膮?

— Co艣 ci powiem, zrobimy inaczej. Chcia艂by艣 mo偶e pop艂yn膮膰 wielkim okr臋tem przez ocean? — Ta propozycja spodoba艂a si臋 mu od razu, twarzyczka za艣 rozweseli艂a si臋 natychmiast.

— A b臋d臋 m贸g艂 sterowa膰? — zapyta艂.

— Jestem przekonany, 偶e kapitan zgodzi si臋, by艣 mu pomaga艂. — Ralph roze艣mia艂 si臋. — Kiedy przyp艂yniemy do Londynu, zamieszkamy w ogromnym hotelu i kupimy mn贸stwo prezent贸w dla mamy.

Cathy od艂o偶y艂a rob贸tk臋 i na niego spojrza艂a.

— A dla mnie? — docieka艂 Jonathan. — Czy dla mnie r贸wnie偶 kupimy mn贸stwo prezent贸w?

— Dla ciebie i dla twojej siostrzyczki — zgodzi艂 si臋 Ralph. — Po powrocie pojedziemy do Johannesburga i kupimy du偶y dom z b艂yszcz膮cymi 偶yrandolami oraz marmurowymi pod艂ogami.

— I stajni膮 dla mojego kucyka. — Jonathan klasn膮艂 w d艂onie.

— I bud膮 dla Chaki. — Ralph zmierzwi艂 mu w艂osy. — A ty p贸jdziesz do 艣licznej szko艂y razem z wieloma innymi ma艂ymi kolegami. — U艣miech Jonathana zblad艂 troch臋; mo偶liwe, 偶e ta ostatnia propozycja nie by艂a a偶 tak kusz膮ca jak poprzednie. Ralph postawi艂 ch艂opca na pod艂odze, klepn膮艂 go lekko w ty艂ek i powiedzia艂: — Teraz id藕, poca艂uj mam臋 na dobranoc i popro艣, 偶eby po艂o偶y艂a ci臋 spa膰.

Cathy przybieg艂a czym pr臋dzej z namiotu synka, cho膰 ze wzgl臋du na ci膮偶臋 porusza艂a si臋 do艣膰 wolno i niezgrabnie. Ralph wci膮偶 siedzia艂 przy ognisku, na sk艂adanym p艂贸ciennym krze艣le, z nogami wyci膮gni臋tymi w kierunku ognia i szklank膮 whisky w r臋ce. 呕ona stan臋艂a za nim, obj臋艂a go r臋kami za szyj臋, przycisn臋艂a usta do jego policzka i zapyta艂a: — Czy to prawda, czy tylko sobie ze mnie 偶artujesz?

— Zachowa艂a艣 si臋 dzielnie i odwa偶nie ju偶 wystarczaj膮co d艂ugo. Chc臋 kupi膰 ci dom, o jakim nie 艣mia艂a艣 nawet marzy膰.

— Z 偶yrandolami?

— I powozem, kt贸rym b臋dziesz je藕dzi艂a do opery.

— Nawet nie wiem, czy lubi臋 oper臋. Nigdy nie ogl膮da艂am 偶adnego przedstawienia.

— Przekonamy si臋 w Londynie.

— Ralph, jestem taka szcz臋艣liwa. Chyba si臋 zaraz rozp艂acz臋. Ale dlaczego akurat teraz? Co si臋 sta艂o, 偶e tak nagle przyszed艂 ci do g艂owy ten pomys艂?

— Przed Bo偶ym Narodzeniem zdarzy si臋 co艣, co zupe艂nie zmieni nasze 偶ycie. B臋dziemy bogaci.

— My艣la艂am, 偶e ju偶 jeste艣my.

— Chodzi艂o mi o to, 偶e naprawd臋 wzbogacimy si臋. Tak jak Robinson czy Rhodes.

— Mo偶esz mi wyja艣ni膰, co to znaczy?

— Nie — odpowiedzia艂 kr贸tko. — Sama dowiesz si臋 ju偶 za kilka tygodni, tu偶 przed Bo偶ym Narodzeniem.

— Kochany — westchn臋艂a. — A偶 tak d艂ugo ci臋 nie b臋dzie, wiesz, jak bardzo za tob膮 t臋skni臋.

— No to nie tra膰my ju偶 drogocennego czasu. — Wsta艂, podni贸s艂 j膮 i zani贸s艂 ostro偶nie do namiotu usytuowanego pod roz艂o偶ystym figowcem.

Rano Cathy i Jonathan patrzyli na Ralpha, stoj膮cego na pomo艣cie wielkiej, zielonej lokomotywy. 呕ona trzyma艂a go za r臋k臋, jakby pragn臋艂a zapobiec ich kolejnej roz艂膮ce.

— Mam wra偶enie, 偶e zawsze si臋 tylko 偶egnamy. — Musia艂a podnie艣膰 g艂os, by przekrzycze膰 syk pary z cylindr贸w i ryk ognia w palenisku.

— To ju偶 ostatni raz — obieca艂 Ralph.

Jaki by艂 przystojny i radosny. Cathy poczu艂a, 偶e jej serce zaczyna szybciej bi膰, jakby chcia艂o wyrwa膰 si臋 z piersi.

— Wr贸膰 do mnie, gdy tylko b臋dziesz m贸g艂.

— Wr贸c臋 najszybciej, jak to b臋dzie mo偶liwe. — Maszynista poci膮gn膮艂 za mosi臋偶ny uchwyt, a przejmuj膮cy gwizd zag艂uszy艂 ostatnie s艂owa Ralpha.

— Co? Co powiedzia艂e艣? — Cathy bieg艂a ci臋偶kim krokiem obok tocz膮cej si臋 wolno po 偶elaznych torach lokomotywy.

— Nie zgub listu — powt贸rzy艂.

— Nie martw si臋, nie zgubi臋 — obieca艂a. Wysi艂ek okaza艂 si臋 zbyt du偶y, nie mog艂a ju偶 dalej biec, zatrzyma艂a si臋 i macha艂a bia艂膮, koronkow膮 chusteczk膮, dop贸ki poci膮g nie znikn膮艂 za wzg贸rzem, a ostatni, 偶a艂osny gwizd nie zamilk艂 w powietrzu. Potem odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a w kierunku dwuk贸艂ki i Isaziego. Jonathan wyrwa艂 r臋k臋 z jej d艂oni, pobieg艂 do przodu i wdrapa艂 si臋 na kozio艂.

— Mog臋 powozi膰, Isazi? — b艂aga艂. Cathy by艂a z艂a na to, 偶e uczucia ch艂opca tak szybko si臋 zmieniaj膮 — smutny i osamotniony, a za chwil臋 ju偶 tryska rado艣ci膮 na my艣l o trzymaniu lejcy.

Jak tylko usiad艂a na sk贸rzanej kanapie w dwuk贸艂ce, wsun臋艂a r臋k臋 do kieszeni fartucha, by sprawdzi膰, czy nie wypad艂a koperta, kt贸r膮 da艂 jej Ralph. Wyci膮gn臋艂a j膮 i odczyta艂a napisane na niej polecenie: Otw贸rz dopiero po otrzymaniu mojego telegramu.

Ju偶 mia艂a w艂o偶y膰 list z powrotem do kieszeni, potem ugryz艂a si臋 bole艣nie w warg臋, pr贸buj膮c odp臋dzi膰 pokus臋, a w ko艅cu paznokciem otworzy艂a kopert臋 i wyj臋艂a z艂o偶on膮 na p贸艂 kartk臋 papieru.

Natychmiast po otrzymaniu mojego telegramu, wy艣lij wiadomo艣膰

o nast臋puj膮cej tre艣ci:

Do majora Zougj Ballantyne'a.

Dow贸dztwo Rodezyjskiego Regimentu Konnego

w Pitsani Beczuana:

PA艃SKA 呕ONA — PANI LOUISE BALLANTYNE

JEST CI臉呕KO CHORA. PROSZ臉 NATYCHMIAST

WR脫CI膯 DO KING'S LYNN.

Cathy przeczyta艂a instrukcje dwa razy i nagle poczu艂a 艣miertelny strach.

— M贸j kochany wariacie, w co ty si臋 pakujesz — szepn臋艂a. Jonathan tymczasem, ku swojej ogromnej rado艣ci, prowadzi艂 konie wzd艂u偶 tor贸w w kierunku obozu.

Warsztaty kopalni z艂ota Simmer and Jack znajdowa艂y si臋 poni偶ej stoj膮cej na szczycie zbocza wie偶y szybowej. W dolinie i na 艂agodnych, niskich wzg贸rzach rozci膮ga艂 si臋 Johannesburg. Dach oraz 艣ciany warsztatu zrobiono z falistej blachy, na betonowej pod艂odze sta艂y czarne ka艂u偶e rozlanego oleju silnikowego. Wewn膮trz by艂o gor膮co jak w piecu, poranne s艂o艅ce, widoczne Przez podw贸jne, rozsuwane drzwi warsztatu, 艣wieci艂o o艣lepiaj膮cym blaskiem.

— Zamknijcie drzwi — rozkaza艂 Ralph Ballantyne, a dw贸ch z niewielkiej grupy m臋偶czyzn posz艂o zmaga膰 si臋 z ci臋偶k膮 konstrukcj膮 z drewna i 偶elaza.

Kiedy zdyszani i spoceni zasun臋li j膮 w ko艅cu, wewn膮trz zrobi艂o si臋 mroczno jak w gotyckiej katedrze, a w bia艂ych smugach s艂onecznego 艣wiat艂a, wpadaj膮cego przez szpary w blaszanych 艣cianach, ta艅czy艂y drobinki kurzu.

Na 艣rodku betonowej pod艂ogi sta艂 rz膮d pi臋膰dziesi臋ciu 偶贸艂tych du偶ych beczek z olejem silnikowym.

Ralph zdj膮艂 be偶ow膮 p艂贸cienn膮 marynark臋, rozwi膮za艂 krawat, podwin膮艂 r臋kawy koszuli. Z najbli偶szego sto艂u wzi膮艂 m艂ot oraz d艂uto i zacz膮艂 rozcina膰 pokryw臋 jednej z beczek. Pozostali czterej m臋偶czy藕ni podeszli bli偶ej, by lepiej widzie膰. Odg艂osy uderzania m艂otem odbija艂y si臋 echem po d艂ugim warsztacie. 呕贸艂ta farba odpryskiwa艂a spod d艂uta i spada艂a na pod艂og臋 w postaci delikatnych p艂atk贸w, a ods艂oni臋ty metal b艂yszcza艂 jak nowo wybite szylingi.

W ko艅cu Ralph podwa偶y艂 na p贸艂 rozci臋te deko i odchyli艂 je do ty艂u. W s艂abym 艣wietle olej wydawa艂 si臋 g臋sty, lepki, czarny niczym w臋giel. Ralph zanurzy艂 w nim r臋k臋 i wyci膮gn膮艂 zawini臋t膮 w cerat臋, ociekaj膮c膮 olejem pod艂u偶n膮 paczk臋. Zani贸s艂 j膮 na st贸艂, d艂utem rozerwa艂 sznurek i rozwin膮艂 cerat臋.

— Najnowszy model karabin贸w marki Lee Metford z zamkiem ryglowym, strzelaj膮cych z nowych bezdymnych 艂adunk贸w kordytowych. Na ca艂ym 艣wiecie nie ma lepszej broni.

Karabin w臋drowa艂 z r膮k do r膮k, a kiedy dotar艂 do Percy Fitzpatricka, ten zagrzechota艂 ryglem, otwieraj膮c i zamykaj膮c go szybko.

— Ile?

— Pi臋膰dziesi膮t beczek, po dziesi臋膰 w ka偶dej — wyja艣ni艂 Ballantyne.

— A reszta? — zapyta艂 Frank Rhodes. By艂 tak niepodobny do swojego m艂odszego brata, jak Ralph do Jordana. Wysoki, szczup艂y m臋偶czyzna z g艂臋boko osadzonymi oczyma, wystaj膮cymi ko艣膰mi policzkowymi i wydatnym czo艂em.

— Mog臋 dostarcza膰 taki 艂adunek co siedem dni przez najbli偶sze pi臋膰 tygodni — odpowiedzia艂 Ralph, wycieraj膮c r臋k臋 w k艂臋bek paku艂.

— Nie mo偶na szybciej?

— A zd膮偶yliby艣cie je wtedy wyczy艣ci膰 i rozprowadzi膰? — odparowa艂 i nie czekaj膮c na odzew, zwr贸ci艂 si臋 do Johna Haysa Hammonda — ameryka艅skiego in偶yniera, kt贸remu ufa艂 du偶o bardziej ni偶 zniewie艣cia艂emu Frankowi.

— Podj臋li艣cie ju偶 decyzje co do ostatecznego planu dzia艂a艅? — docieka艂. — Kiedy wr贸c臋 do Kimberley, pan Rhodes b臋dzie mnie o to wypytywa艂.

— Najpierw chcemy zaj膮膰 Fort Pretoria i arsena艂 — odpowiedzia艂 Hays Hammond, po czym wdali si臋 w dyskusj臋. Ralph zadawa艂 drobiazgowe pytania i robi艂 notatki na paczce papieros贸w. W ko艅cu kiwn膮艂 g艂ow膮, schowa艂 papierosy do kieszeni, a Frank Rhodes zapyta艂:

— S膮 jakie艣 wie艣ci z Bulawayo?

— Jameson zebra艂 ju偶 ludzi, ponad sze艣ciuset. Maj膮 konie i s膮 uzbrojeni-B臋dzie got贸w do wymarszu na po艂udnie do Pitsani ostatniego dnia miesi膮ca. Tak brzmia艂 jego najnowszy meldunek. — Ralph w艂o偶y艂 marynark臋. — Lepiej, 偶eby nie widzieli nas razem.

Zatrzyma艂 si臋 jeszcze, by u艣cisn膮膰 wszystkim d艂onie, a kiedy 偶egna艂 si臋 z pu艂kownikiem Frankiem Rhodesem, nie m贸g艂 powstrzyma膰 si臋 i doda艂:

— Lepiej by艂oby r贸wnie偶, gdyby ograniczy艂 pan do minimum wysy艂ane przez telegraf wiadomo艣ci. Szyfr, kt贸rego pan u偶ywa — te aluzje do fikcyjnej kopalni z艂ota, jak膮 pan niby zak艂ada, mog膮 wzbudzi膰 podejrzenia nawet najmniej bystrych szpieg贸w transwalskiej policji, a wiemy na pewno, 偶e w johannesburskim biurze telegraficznym pracuje jeden z ich agent贸w.

— Prosz臋 pana, nikt nie wysy艂a艂 偶adnych zb臋dnych informacji — odpowiedzia艂 ch艂odnym g艂osem Frank.

— Wi臋c jak pan ocenia swoje ostatnie dzie艂o? „Czy sze艣ciuset akcjonariuszy z p贸艂nocy jest ju偶 gotowych do podj臋cia obligacji?" — Ralph na艣ladowa艂 jego afektowany, staropanie艅ski spos贸b m贸wienia, potem skin膮wszy g艂ow膮 na po偶egnanie wyszed艂 na zewn膮trz. Wsiad艂 na konia i odjecha艂 w kierunku centrum miasta.

Spojrzenie matki wystarczy艂o, by Elizabeth podnios艂a si臋 i zacz臋艂a zbiera膰 talerze po zupie.

— Nie sko艅czy艂e艣, Bobby — powiedzia艂a do brata.

— Nie jestem g艂odny, Lizzie — odrzek艂 ch艂opiec. — Ta zupa jako艣 dziwnie smakuje.

— Zawsze znajdziesz pow贸d, 偶eby nie je艣膰, paniczu Robercie — zgani艂a go Elizabeth. — Nic dziwnego, 偶e艣 taki chudy. Nigdy nie wyro艣niesz na silnego m臋偶czyzn臋 jak tw贸j tata.

— Dosy膰, Elizabeth — przerwa艂a jej Robyn. — Zostaw go, je艣li nie ma apetytu. Wiesz, 偶e nie czuje si臋 najlepiej. — Ze stert膮 talerzy w jednej r臋ce

1 lamp膮 naftow膮 w drugiej Elizabeth posz艂a do krytej strzech膮 chaty, w kt贸rej znajdowa艂a si臋 kuchnia.

— Pora ju偶, 偶eby wysz艂a za m膮偶 — Juba smutno pokr臋ci艂a g艂ow膮. — Potrzebny jej m臋偶czyzna w 艂贸偶ku i dziecko przy piersi.

— Nie m贸w takich bzdur, Juba — warkn臋艂a Robyn. — P贸藕niej b臋dzie niia艂a na to czas. Jest mi tu potrzebna, nie mog臋 pozwoli膰 jej odej艣膰. Pracuje jak wykwalifikowana lekarka.

— M臋偶czy藕ni przychodz膮 z Bulawayo jeden za drugim, a ona odsy艂a ich

2 powrotem — ci膮gn臋艂a Juba, nie zwracaj膮c uwagi na zakazy.

— To rozs膮dna i powa偶na dziewczyna — zgodzi艂a si臋 Robyn.

— To smutna dziewczyna, kt贸r膮 co艣 trapi.

— Och Juba, nie ka偶da kobieta chce sp臋dzi膰 偶ycie w roli s艂u偶膮cej jakiego艣 M臋偶czyzny — zadrwi艂a sobie z niej Robyn.

— Czy pami臋tasz, kiedy by艂a m艂odsza — ci膮gn臋艂a nie zra偶ona Murzynka. — Jak偶e wtedy radowa艂a si臋, b艂yszcza艂a niczym kropelka porannej rosy.

— Wydoro艣la艂a.

— My艣la艂am, 偶e to ten wysoki, m艂ody poszukiwacz kamieni zza morza, kt贸ry zabra艂 od nas Vicky — Juba pokr臋ci艂a g艂ow膮 — ale to nie on. 艢mia艂a

si臋 na 艣lubie siostry wcale nie 艣miechem dziewczyny, kt贸ra straci艂a ukochanego. To co艣 innego — o艣wiadczy艂a powa偶nym tonem Juba — lub kto艣 inny. Robyn mia艂a ju偶 zg艂osi膰 kolejny sprzeciw, gdy na zewn膮trz, w ciemno艣ciach rozleg艂 si臋 ch贸r podnieconych g艂os贸w. Zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi i zawo艂a艂a:

— Co si臋 tam dzieje, Elizabeth?

P艂omyk lampy przelecia艂 nad podw贸rkiem, o艣wietlaj膮c biegn膮ce stopy c贸rki.

— Mamo! Mamo! Chod藕 szybko! — Lizzie wbieg艂a do 艣rodka.

— Opanuj si臋, dziewczyno. — Robyn chwyci艂a j膮 za rami臋, potrz膮sn臋艂a gwa艂townie.

Elizabeth wzi臋艂a g艂臋boki oddech i powiedzia艂a:

— Stary Moj偶esz przyszed艂 z wioski — m贸wi, 偶e widzia艂 偶o艂nierzy, setki 偶o艂nierzy, przeje偶d偶ali obok ko艣cio艂a.

— Juba, przynie艣 p艂aszcz Bobby'ego. — Robyn wyj臋艂a zza drzwi lask臋 i we艂nian膮 chust臋. — Elizabeth, daj mi lamp臋!

Matka prowadzi艂a ich w kierunku ko艣cio艂a. Szli ma艂膮, zwart膮 grup膮 wzd艂u偶 drogi, przy kt贸rej ros艂y roz艂o偶yste drzewa. Bobby owini臋ty w we艂niany p艂aszcz siedzia艂 na r臋kach u Juby. Zanim jeszcze dotarli do 艣wi膮tyni, zauwa偶yli wiele innych postaci, kt贸re r贸wnie偶 bieg艂y w tym samym kierunku.

— Wychodz膮 ze szpitala — powiedzia艂a z oburzeniem Juba. — A jutro zn贸w b臋d膮 chorzy.

— Nie powstrzymasz ich — westchn臋艂a Elizabeth. — Ciekawo艣膰 to pierwszy stopie艅 do piek艂a. — A potem krzykn臋艂a: — Tam s膮! Moj偶esz mia艂 racj臋. Patrzcie!

Gwiazdy 艣wieci艂y na tyle jasno, 偶e mo偶na by艂o dostrzec kolumn臋 je藕d藕c贸w wyje偶d偶aj膮cych z w膮skiego przesmyku mi臋dzy wzg贸rzami na drog臋. Jechali dw贸jkami oddalonymi od siebie o jedn膮 d艂ugo艣膰. Ale panowa艂a zbytnia ciemno艣膰, by zobaczy膰 ich twarze ukryte pod szerokimi rondami kapeluszy. Ponad ramieniem ka偶dego z m臋偶czyzn wystawa艂a, jak palec oskar偶yciela, lufa karabinu. Gruba warstwa piasku wycisza艂a uderzenia kopyt, rozlega艂o si臋 tylko skrzypienie sk贸rzanych siode艂, a gdy konie potrz膮sa艂y g艂owami, r贸wnie偶 pobrz臋kiwanie 艂a艅cuszk贸w w臋dzid艂owych.

Panuj膮ca cisza nie pasowa艂a do takiej mnogo艣ci. Nie wydawano 偶adnych rozkaz贸w, obserwuj膮cy 偶o艂nierzy ludzie nie o艣mielili si臋 rozmawia膰 g艂o艣no. Kolumna dotar艂a ju偶 do rozwidlenia drogi i skr臋ci艂a w lewo, na po艂udnie.

— Kim oni s膮? — zapyta艂a Juba dr偶膮cym ze strachu g艂osem. — Wygl膮daj膮 niczym duchy.

— To nie duchy — powiedzia艂a stanowczym tonem Robyn — lecz o艂owiane 偶o艂nierzyki Jamesona, jego nowy Rodezyjski Regiment Konny.

— Dlaczego wybrali star膮 tras臋? — wyszepta艂a Elizabeth, podobnie jak Juba, b臋d膮ca pod wra偶eniem niezwyk艂ej ciszy. — I dlaczego jad膮 w nocy?

— To mi 艣mierdzi Jamesonem... oraz jego panem. — Robyn podesz艂a do kraw臋dzi drogi, podnios艂a lamp臋 i zawo艂a艂a g艂o艣no: — Dok膮d jedziecie? Odpowiedzia艂 jej czyj艣 niski g艂os:

— Tu i tam, paniusiu, 偶eby zobaczy膰, jak to daleko. — Potem by艂o s艂ycha膰 st艂umiony chichot kilku 偶o艂nierzy. Bez zatrzymania przesuwali si臋 dalej.

W 艣rodku kolumny znajdowa艂o si臋 siedem woz贸w transportowych. Ci膮gn臋艂y je mu艂y, poniewa偶 zaraza nie oszcz臋dzi艂a ani jednego wo艂u. Za wozami jecha艂o osiem dwuk贸艂ek, pod kt贸rych plandekami ukryto karabiny maszynowe marki Maxim, a za nimi trzy lekkie armatki polowe, pami臋taj膮ce jeszcze zwyci臋sk膮 wypraw臋 Jamesona na Bulawayo. Ty艂 kolumny, podobnie jak jej czo艂o, sk艂ada艂 si臋 z pod膮偶aj膮cych dw贸jkami 偶o艂nierzy.

Przejazd kolumny trwa艂 niemal dwadzie艣cia minut. Zaleg艂a zupe艂na cisza, a o je藕d藕cach przypomina艂 tylko wci膮偶 unosz膮cy si臋 py艂. Pacjenci ze szpitala jeden po drugim znikali mi臋dzy drzewami. Jedynie ma艂a grupka w milczeniu wci膮偶 sta艂a przy drodze i czeka艂a, a偶 Robyn da znak do powrotu.

— Mamusiu, zimno mi — zakwili艂 w ko艅cu Bobby, wyrywaj膮c j膮 z zamy艣lenia.

— Ciekawe co teraz knuj膮? — powiedzia艂a cicho, jakby do siebie 艂 poprowadzi艂a ich na wzg贸rza ku domowi.

— Fasola pewnie zupe艂nie wystyg艂a — narzeka艂a Elizabeth, biegn膮c czym pr臋dzej do kuchni, gdy Juba i Robyn wchodzi艂y po schodach na werand臋.

Juba postawi艂a Bobby'ego na pod艂odze, a ch艂opiec natychmiast pogna艂 do ciep艂ej jadalni. Chcia艂a ju偶 zrobi膰 to samo, lecz Robyn powstrzyma艂a j膮, k艂ad膮c d艂o艅 na jej ramieniu. Obie kobiety sta艂y razem otoczone wzajemn膮 mi艂o艣ci膮 i zrozumieniem, patrzy艂y w kierunku, w kt贸rym pojechali milcz膮cy 偶o艂nierze.

— Jakie to pi臋kne! — szepn臋艂a Robyn. — Zawsze my艣l臋 o gwiazdach jak o swoich przyjacio艂ach. S膮 takie sta艂e, dzisiaj wydaj膮 si臋 r贸wnie偶 bardzo bliskie. — Podnios艂a r臋k臋, jakby chcia艂a zerwa膰 je z niebosk艂onu. — To gwiazdozbi贸r Oriona, tam za艣 — Byka.

— A dalej — czterej Synowie Manatassi — powiedzia艂a Juba — jej biedne zamordowane dzieci.

— Te same gwiazdy — Robyn przytuli艂a si臋 mocniej do Juby — te same gwiazdy 艣wiec膮 nad g艂owami nas wszystkich, mimo 偶e znamy je pod innymi nazwami. Wy nazywacie te cztery jasne gwiazdy Synami Manatassi, a my m贸wimy na nie — Krzy偶 Po艂udnia.

Poczu艂a, 偶e Juba zadr偶a艂a nagle, i zapyta艂a pe艂nym troski g艂osem:

— Co si臋 sta艂o, moja ma艂a go艂膮beczko?

— Bobby mia艂 racj臋 — szepn臋艂a Juba. — Jest zimno, chod藕my do 艣rodka. — Ani razu nie odezwa艂a si臋 podczas kolacji, a kiedy Elizabeth zabra艂a ch艂opca do jego sypialni, rzek艂a: — Nomusa, musz臋 i艣膰 do wioski.

— Juba, przecie偶 dopiero co stamt膮d wr贸ci艂a艣. O co chodzi?

— Moje serce mi m贸wi, Nomusa, 偶e m贸j m膮偶 bardzo mnie potrzebuje.

— Q m臋偶czy藕ni — stwierdzi艂a gorzkim tonem Robyn. — 呕ycie by艂oby 0 tyle 艂atwiejsze, gdyby kobiety rz膮dzi艂y 艣wiatem.

— To znak — szepn臋艂a Tanase, przyciskaj膮c syna do piersi. Blask p艂on膮cego po艣rodku chaty ma艂ego ogniska o艣wietla艂 jej twarz, jednocze艣nie rzucaj膮c g艂臋bokie cienie na oczy, kt贸re wygl膮da艂y jak puste oczodo艂y czaszki. — Znaczenie przepowiedni Umlimo staje si臋 jasne dopiero wtedy, kiedy zapowiadane wydarzenia staj膮 si臋 faktem.

— W po艂udnie skrzyd艂a owad贸w zas艂oni艂y s艂o艅ce — przypomnia艂 Bazo — i byd艂o leg艂o z wykr臋conymi g艂owami, a teraz...

— A teraz krzy偶 po偶ar艂 bezrogie byd艂o — 偶o艂nierze jechali noc膮 na po艂udnie. To trzeci i ostatni znak, na kt贸ry czekali艣my — Tanase powiedzia艂a rado艣nie. — Duchy naszych przodk贸w wzywaj膮 nas do dzia艂ania. Czas czekania si臋 sko艅czy艂.

— Matko, duchy wybra艂y ciebie, by艣 wyja艣ni艂a znaczenie trzeciej cz臋艣ci przepowiedni. Gdyby nie ty, nigdy nie dowiedzieliby艣my si臋, jak biali ludzie nazywaj膮 te cztery jasne gwiazdy. Teraz duchy maj膮 dla ciebie nast臋pne zadanie. Tylko ty jedna wiesz, ile os贸b znajduje si臋 w misji Khami.

Juba spojrza艂a na m臋偶a. Jej usta dr偶a艂y, a w oczach pojawi艂y si臋 艂zy. Gandang skin膮艂 g艂ow膮, by zacz臋艂a m贸wi膰.

— Nomusa — szepn臋艂a. — Nomusa, kt贸ra jest dla mnie wi臋cej ni偶 matk膮 i siostr膮. Nomusa, kt贸ra przeci臋艂a 艂a艅cuch, jakim by艂am zwi膮zana na statku niewolniczym.

— Spr贸buj o tym wszystkim zapomnie膰 — poradzi艂a Tanase. — Nie ma teraz miejsca na wspomnienia. Powiedz, kto jeszcze przebywa w misji.

— Elizabeth, moja kochana, smutna Lizzie i Bobby, kt贸rego nosi艂am na r臋kach.

— Kto jeszcze? — nalega艂a Tanase.

— Ju偶 nikt wi臋cej — szepn臋艂a Juba. Bazo spojrza艂 na ojca.

— S膮 twoi, wszyscy w misji Khami. Wiesz, co trzeba zrobi膰. Gandang przytakn膮艂 skinieniem g艂owy, a Bazo zwr贸ci艂 si臋 do matki.

— Powiedz mi, kochana matko — m贸wi艂 ciep艂ym, spokojnym g艂osem — powiedz mi o Bakeli i jego kobiecie. Wiesz co艣 o nich?

— W zesz艂ym tygodniu by艂 w tym du偶ym domu w King's Lynn — on i Balela — „Ta, kt贸ra przynosi czyste i s艂oneczne niebo."

Bazo zwr贸ci艂 si臋 do jednego z indun贸w, siedz膮cych w rz臋dzie za Gan-dangjem.

— Suku!

Ten podni贸s艂 si臋 i przykl臋kn膮艂 na jedno kolano.

— Baba? — zapyta艂.

— Bakela i jego kobieta s膮 twoi — rzek艂 Bazo — a kiedy wype艂nisz to zadanie, zajmij si臋 g贸rnikami na Wzg贸rzach Hartley. Jest tam trzech m臋偶czyzn i kobieta z czterema szczeniakami.

— Nkosi Nkulu — przyj膮艂 rozkaz. Nikt nie protestowa艂, kiedy powiedzia艂 do Bazo „Nkosi Nkulu!" — „Kr贸lu!"

— Matko, gdzie jest Henshaw i jego kobieta, c贸rka Nomusy?

— Trzy dni temu Nomusa dosta艂a od niej list. S膮 w obozie na ko艅cu linii kolejowej — ona i jej synek. Drugie dziecko ma si臋 narodzi膰 mniej wi臋cej w czasie 艢wi臋ta Chawala. Pisa艂a o swojej rado艣ci oraz szcz臋艣ciu.

— A Henshaw? — Bazo wypytywa艂 cierpliwie. — Gdzie podziewa si臋 Henshaw?

— W li艣cie napisa艂a, 偶e jest z ni膮 — 藕r贸d艂o jej rado艣ci. Mo偶liwe, 偶e nadal s膮 razem.

— Sam si臋 nimi zajm臋 — powiedzia艂 Bazo. — A tak偶e pi臋cioma bia艂ymi, kt贸rzy pracuj膮 przy budowie tor贸w. Potem p贸jdziemy po dw贸ch m臋偶czyzn, kobiet臋 i troje dzieci z Kopalni Antylopy. — Cichym g艂osem wydawa艂 dyrektywy swoim dow贸dcom. Ka偶dy dosta艂 jak膮艣 farm臋 lub stoj膮c膮 na uboczu kopalni臋 艂膮cznie z wykazem spodziewanych ofiar. Wszystkie rzeczne brody mia艂y by膰 strze偶one, linie telegrafu zerwane, a policjanci genera艂a St. Johna zabici. Wojownicy musieli zlikwidowa膰 wszelkie spotkane po drodze osoby i zabra膰 ich bro艅. Nast臋pnie zwr贸ci艂 si臋 do kobiet.

— Tanase, ty dopilnujesz, 偶eby kobiety oraz dzieci bezpiecznie dotar艂y na Wzg贸rza Matopos. Dopilnuj r贸wnie偶, by zamieszka艂y w ma艂ych, odizolowanych od siebie grupkach, mujiba za艣 obserwowali ze szczyt贸w wzg贸rz, czy nie nadchodz膮 biali. Niech kobiety przygotowuj膮 wywary i muti dla rannych.

— Nkosi Nkulu — odpowiada艂a Tanase po ka偶dym poleceniu i patrzy艂a na niego, staraj膮c si臋 nie okazywa膰 dumy i ogromnej rado艣ci, jaka j膮 przepe艂nia艂a. „Kr贸lu!", m贸wi艂a do niego, tak jak wszyscy inni indunowie.

Sko艅czy艂 ju偶, a zgromadzeni czekali na co艣 jeszcze. W chacie panowa艂a grobowa cisza. W czarnych, jakby wyrze藕bionych w mahoniu, twarzach b艂yszcza艂y jedynie bia艂ka oczu. Bazo odezwa艂 si臋 wreszcie.

— Zgodnie z tradycj膮 w noc Chawala synowie i c贸ry Maszobane, Mzilikaziego i Lobenguli powinni obchodzi膰 艢wi臋to Pierwszych Owoc贸w. W tym roku jednak nie b臋dzie 偶adnych plon贸w, zniszczy艂a je szara艅cza. W tym roku r贸wnie偶 m艂odzi wojownicy nie b臋d膮 mogli zabi膰 go艂ymi r臋koma czarnego byka, poniewa偶 wyr臋czy艂a ich ju偶 zaraza.

Bazo wolno powi贸d艂 oczyma po otaczaj膮cych go twarzach.

— Niech wiec wszystko rozpocznie si臋 w noc Chawala. Niech rozp臋ta si臋 burza. Niech oczy stan膮 si臋 czerwone. Niech wojownicy Matabele rusz膮 do ataku!

— Jee! — zamrucza艂 Suku w drugim rz臋dzie indun贸w. — Jee! — stary Babiaan powt贸rzy艂 wojenny okrzyk. Po chwili ju偶 wszyscy ko艂ysali si臋, 2 napr臋偶onych garde艂 wyrywa艂a si臋 pie艣艅, a oczy nabieg艂y krwi膮.

Transport amunicji okaza艂 si臋 niezwykle czasoch艂onny, tym bardziej 偶e

m贸g艂 polega膰 tylko na dwudziestu zaufanych ludziach. W ka偶dej 偶elaznej skrzyni ze strza艂k膮 i literami „W.D." wyt艂oczonymi na ^ieku znajdowa艂o si臋 dziesi臋膰 tysi臋cy sztuk amunicji. Paki zamkni臋to prostymi

klamrami, kt贸re mo偶na by艂o rozwali膰 kolb膮 karabinu. Armia brytyjska zawsze uczy艂a si臋 na w艂asnych b艂臋dach. Tego nauczy艂a si臋 na Isandhlwana — Wzg贸rzu Ma艂ej R臋ki — na granicy Zululandu, kiedy lord Chelmsford zostawi艂 w obozie tysi膮c 偶o艂nierzy, a sam z lotn膮 kolumn膮 wyruszy艂, by sprowadzi膰 zuluskich indun贸w na pole walki. Unikaj膮c kontaktu z kolumn膮, indunowie wr贸cili i zaatakowali ob贸z. Kiedy impi przekroczy艂y lini臋 posterunk贸w stra偶niczych, kwatermistrzowie zdali sobie spraw臋 z tego, 偶e Chelmsford zabra艂 klucze do skrzy艅 z amunicj膮. Isazi — zuluski wo藕nica Ralpha — przekaza艂 mu dok艂adny opis starcia.

— Darli je siekierami, bagnetami, go艂ymi r臋koma. Kl臋li, krzyczeli z w艣ciek艂o艣ci i bezsilno艣ci. Podeszli艣my bli偶ej, a oni pr贸bowali broni膰 si臋 jeszcze swoimi nie na艂adowanymi karabinami. — Oczy Isaziego zamgli艂y si臋 nieco jak oczy starca, kt贸ry wspomina swoj膮 pierwsz膮 mi艂o艣膰. — M贸wi臋 ci, Ma艂y Sokole, okazali si臋 naprawd臋 odwa偶nymi lud藕mi, a nasze dzidy wykona艂y pi臋kn膮 prac臋.

Nikt nie mia艂 pewno艣ci, ilu Anglik贸w poleg艂o na Wzg贸rzu Ma艂ej R臋ki, poniewa偶 ponowne odebranie Zulusom tego terenu zabra艂o Chelmsfordowi niemal ca艂y rok. By艂a to jedna z najwi臋kszych tragedii w historii brytyjskiej armii, a natychmiast po tym wydarzeniu Ministerstwo Wojny zmieni艂o wz贸r opakowa艅 na amunicj臋.

Fakt, 偶e za艂adowano j膮 w nowe skrzynie, w pewnym stopniu 艣wiadczy艂 o tym, jak g艂臋bokie zrozumienie panowa艂o miedzy panem Rhodesem i brytyjskim sekretarzem kolonialnym. Niemniej jednak ogromne pojemniki musia艂y zosta膰 otwarte, a amunicja zawini臋ta w woskowany papier. Sto sztuk w ka偶dej paczce, kt贸re p贸藕niej nale偶a艂o szczelnie zawin膮膰 w cienkie arkusze blachy cynowej i w艂o偶y膰 do beczek z olejem. By艂o to wyj膮tkowo uci膮偶liwe zadanie, wi臋c Ralph wydawa艂 si臋 szczerze zadowolony, kiedy m贸g艂 uciec na kilka godzin z warsztat贸w De Beers Consolidated Mines Company, gdzie ca艂y proces mia艂 miejsce.

Aaron Fagan czeka艂 na niego w biurze. Nie zdj膮艂 p艂aszcza, a w r臋ku trzyma艂 melonik.

— Stajesz si臋 bardzo tajemniczy, Ralph — orzek艂. — Nie mog艂e艣 przynajmniej powiedzie膰 mi, czego si臋 spodziewasz?

— Wkr贸tce sam si臋 dowiesz — obieca艂 Ballantyne i wzi膮艂 cygaro do ust. — Chc臋 tylko wiedzie膰, czy mo偶na temu cz艂owiekowi zaufa膰 i czy jest dyskretny.

— To najstarszy syn mojej w艂asnej siostry — Aaron 偶achn膮艂 si臋. Ralph spokojnie zapali艂 cygaro.

— Doskonale, a potrafi trzyma膰 j臋zyk za z臋bami?

— Da艂bym za niego g艂ow臋.

— Mo偶liwe, 偶e b臋dziesz musia艂 — powiedzia艂 sucho Ralph. — Chod藕my wi臋c zobaczy膰 ten idea艂.

Dawid Silver by艂 oty艂ym, m艂odym cz艂owiekiem o r贸偶owej cerze. Na nosie nosi艂 binokle w z艂otych oprawkach, jego w艂osy b艂yszcza艂y od nadmiaru

brylantyny, a przedzia艂ek po艣rodku g艂owy przypomina艂 ogromn膮 blizn臋. Z szacunkiem przytakiwa艂 „wujkowi Aaronowi" i do艂o偶y艂 wszelkich stara艅, by obaj jego go艣cie siedzieli wygodnie, by obaj mieli obok siebie popielniczki i fili偶anki z herbat膮, krzes艂a za艣 ustawi艂 tak, 偶eby wpadaj膮ce przez okna promienie s艂o艅ca o艣wietla艂y ich, lecz nie razi艂y w oczy.

— To jeden z najdro偶szych gatunk贸w herbaty — zauwa偶y艂 skromnie, zasiadaj膮c za biurkiem. Potem po艂o偶y艂 przed sob膮 d艂onie, w afektowany spos贸b zacisn膮艂 usta i wyczekuj膮co spojrza艂 na Ralpha.

Kiedy ten wyja艣nia艂, na czym polega jego sprawa, Dawid Silver cmoka艂 cicho oraz kiwa艂 g艂ow膮 jak chi艅ska lalka.

— Panie Ballantyne — powiedzia艂, nie przestaj膮c kiwa膰 g艂ow膮 — my brokerzy — rozpostar艂 ramiona — w naszym 偶argonie nazywamy to „skracaniem pozycji" lub „kr贸tk膮 sprzeda偶膮". Jest to do艣膰 cz臋sto zawierana transakcja.

Aaron Fagan popatrzy艂 przepraszaj膮co na Ralpha. — Dawidzie, my艣l臋, 偶e pan Ballantyne wie...

— Nie, nie — zaprotestowa艂 Ralph — prosz臋 pozwoli膰, aby pan Silver m贸wi艂. Jestem pewien, 偶e to, co powie, b臋dzie bardzo pouczaj膮ce. — Mia艂 powa偶ny wyraz twarzy, ale bardzo rozbawione oczy. Dawid Silver nie zauwa偶y艂 ironii i gorliwie wyja艣nia艂 dalej.

— To kr贸tkotrwa艂y kontrakt spekulacyjny. Zawsze przypominam o tym moim klientom, kt贸rzy chc膮 zawrze膰 takowy. Szczerze m贸wi膮c, panie Ballantyne, ja nie popieram spekulacji na gie艂dzie. W takim miejscu kapita艂 powinien by膰 inwestowany w legalne przedsi臋wzi臋cia. Gra na gie艂dzie to nie wy艣cigi konne.

— Bardzo szlachetna my艣l — zgodzi艂 si臋 Ralph.

— Ciesz臋 si臋, 偶e pan te偶 tak s膮dzi. — Dawid Silver wyd膮艂 policzki. — Wracaj膮c jednak do sprawy kr贸tkiej sprzeda偶y udzia艂贸w. Polega na tym, 偶e klient oferuje akcje danej firmy — kt贸rych nie posiada — po cenie ni偶szej od aktualnego kursu, zobowi膮zuj膮c si臋 dostarczy膰 je w p贸藕niejszym terminie, zazwyczaj jeden do trzech miesi臋cy.

— Tak — przytakn膮艂 Ralph. — My艣l臋, 偶e rozumiem.

— Oczywi艣cie sprzedaj膮cy akcje liczy na to, 偶e ich cena spadnie znacznie, zanim b臋dzie musia艂 przekaza膰 je nabywcy. Z tego punktu widzenia im wi臋ksza jest obni偶ka warto艣ci, tym wi臋kszy zysk sprzedaj膮cego.

— Aaa! 艁atwy spos贸b na du偶e pieni膮dze — zauwa偶y艂 Ralph.

— Z drugiej jednak strony — pulchna twarz Dawida Silvera nagle sta艂a si臋 powa偶na — je艣li cena akcji wzros艂aby, sprzedaj膮cy poni贸s艂by znaczne straty, poniewa偶 by艂by zmuszony kupi膰 udzia艂y po wy偶szej cenie, by dostarczy膰 je nabywcy. Naturalnie dostanie za nie uprzednio uzgodnion膮 sum臋.

— Naturalnie.

— Rozumie pan ju偶, dlaczego pr贸buj臋 odwodzi膰 moich klient贸w od tego rodzaju transakcji.

195

— Pa艅ski wuj zapewnia艂 mnie, 偶e jest pan bardzo rozwa偶nym cz艂owiekiem.

Dawid Silver by艂 wyra藕nie z siebie zadowolony.

— Panie Ballantyne, my艣l臋, 偶e powinien pan wiedzie膰, i偶 na gie艂dzie panuje bardzo optymistyczny nastr贸j. S艂ysza艂em pog艂oski, 偶e przedsi臋biorstwa z Witwatersrandu w tym kwartale odnotuj膮 du偶e zyski. Moim zdaniem trzeba teraz kupowa膰 akcje, a nie wyzbywa膰 si臋 ich.

— Panie Silver, jestem okropnym pesymist膮.

— No dobrze. — Dawid Silver westchn膮艂 z wy偶szo艣ci膮 osoby, kt贸ra przyzwyczai艂a si臋 ju偶 do przekory prostych ludzi. — Czy mo偶e mi pan teraz zdradzi膰, panie Ballantyne, co dok艂adnie ma pan na my艣li?

— Chc臋 w ten spos贸b sprzeda膰 akcje dw贸ch firm — wyjawi艂 Ralph. — Consolidated Goldfields i Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego.

Silver spowa偶nia艂 nagle.

— Wybra艂 pan najsilniejsze firmy na rynku, to przedsi臋biorstwa pana Rhodesa. Proponuje pan jak膮艣 konkretn膮 sum臋, panie Ballantyne? Najmniejsza ilo艣膰, jak膮 mo偶na sprzeda膰, to sto akcji.

— Dwie艣cie tysi臋cy — powiedzia艂 spokojnie Ralph.

— Dwie艣cie tysi臋cy funt贸w! — wykrztusi艂 rozm贸wca.

— Akcji — poprawi艂 go Ralph.

— Panie Ballantyne. — Silver by艂 blady. — B.T.P. stoj膮 po dwana艣cie funt贸w, a Consolidated — po osiem. Je艣li sprzeda pan dwie艣cie tysi臋cy akcji... to b臋dzie transakcja warta dwa miliony funt贸w.

— Nie, nie! — Ralph potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — 殴le mnie pan zrozumia艂.

— I dzi臋ki za to Bogu naj艣wi臋tszemu. — Pulchne policzki Dawida Silvera zar贸偶owi艂y si臋 troch臋.

— Nie mia艂em na my艣li dwustu tysi臋cy akcji w sumie, ale po dwie艣cie tysi臋cy ka偶dej firmy, czyli cztery miliony funt贸w.

Broker zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i przez chwil臋 odnosi艂o si臋 wra偶enie, 偶e zaraz wybiegnie z pokoju.

— Ale — wyj膮ka艂 — ale... — Nie potrafi艂 jednak znale藕膰 偶adnego powodu do sprzeciwu. Wyd膮艂 usta jak nad膮sane dziecko, a jego binokle zasz艂y mg艂膮.

— Prosz臋 usi膮艣膰 — powiedzia艂 艂agodnie Ralph. Silver opad艂 ci臋偶ko na krzes艂o.

— B臋d臋 musia艂 poprosi膰 pana o wp艂at臋 zaliczki — odezwa艂 si臋 z ogromnym wysi艂kiem.

— Ile pan potrzebuje?

— Czterdzie艣ci tysi臋cy funt贸w.

Ralph otworzy艂 ksi膮偶eczk臋 czekow膮 i wzi膮艂 ze stojaka jedno z pi贸r Silvera. Skrzypienie stal贸wki by艂o jedynym d藕wi臋kiem s艂yszalnym w ma艂yrfl, dusznym pokoju. Ballantyne sko艅czy艂, wyprostowa艂 si臋 i powachlowa艂 czekiem, by wysuszy膰 atrament.

— Jeszcze jedno — zaznaczy艂. — Nikt poza nami trzema nie mo偶e si臋 dowiedzie膰, 偶e ja jestem zleceniodawc膮 tej transakcji.

— Daj臋 g艂ow臋.

— Albo w艂asne j膮dra — ostrzeg艂 go Ralph, podaj膮c czek. U艣miecha艂 si臋, ale jego zielone oczy patrzy艂y tak zimno, 偶e Silver zadr偶a艂 i poczu艂 ostry b贸l w swoich zagro偶onym spodniach.

By艂 to typowy dom Bur贸w, stoj膮cy na skalistym wzg贸rzu powy偶ej poro艣ni臋tej faluj膮c膮 traw膮 r贸wniny. Dach pokryto cynkowan膮 blach膮 falist膮, kt贸ra zaczyna艂a ju偶 miejscami rdzewie膰. Budowl臋 opasa艂a szeroka weranda, a ze 艣cian z艂uszcza艂a si臋 odbarwiona bia艂a farba. Za domem, na rachitycznej wie偶y, tkwi艂 wiatrak. Jego ramiona poruszane podmuchami suchego, pylistego wiatru obraca艂y si臋 na tle bladego, bezchmurnego nieba. Po ka偶dym mozolnym obrocie na okr膮g艂膮 betonow膮 rynn臋, znajduj膮c膮 si臋 obok drzwi, wylewa艂a si臋 niewielka ilo艣膰 zielonej wody.

Nie by艂o wida膰 nawet 艣lad贸w ogrodu czy trawnika. Tuzin chuderlawych, nakrapianych kur grzeba艂o w ja艂owej, wypalonej s艂o艅cem ziemi lub siedzia艂o pos臋pnie na rozwalaj膮cym si臋 wozie oraz innych zniszczonych sprz臋tach, zdobi膮cych podw贸rze ka偶dego domostwa Bur贸w. Nie opodal r贸s艂 australijski eukaliptus, a kora zwisa艂a ze srebrnego pnia jak sk贸ra liniej膮cego w臋偶a. W jego sk膮pym cieniu sta艂o osiem ci臋偶kich koni.

Kiedy Ralph zeskoczy艂 z siod艂a, wyskoczy艂a na niego sfora ujadaj膮cych ps贸w. Rozgoni艂 je kilkoma kopni臋ciami i uderzeniami bata ze sk贸ry hipopotama.

— U kom 'n bietjie laat, meneer. — Na werand臋 wyszed艂 jaki艣 cz艂owiek. By艂 ubrany w koszul臋 i wisz膮ce na szelkach spodnie, spod kt贸rych wystawa艂y go艂e kostki. Na nogach mia艂 tylko proste buty z grubej sk贸ry.

— Jammer — Ralph przeprosi艂 za sp贸藕nienie, u偶ywaj膮c uproszczonej formy holenderskiego, kt贸r膮 Burowie nazywali taal — j臋zyk.

M臋偶czyzna otworzy艂 przed nim drzwi, a Ralph wszed艂 do pozbawionego okien salonu. Pachnia艂o tu st臋ch艂ym dymem i popio艂em z wygaszonego kominka. Na pod艂odze roz艂o偶ono plecione maty oraz zwierz臋ce sk贸ry. Po艣rodku pokoju sta艂 ci臋偶ki drewniany st贸艂. Na 艣cianie, naprzeciwko kominka wisia艂a haftowana makatka z dziesi臋cioma przykazaniami. Jedyna ksi膮偶ka le偶a艂a otwarta na blacie sto艂u. By艂a to ogromna Biblia w sk贸rzanej oprawie i z mosi臋偶nymi okuciami.

Przy stole, na sk贸rzanych krzes艂ach siedzia艂o o艣miu m臋偶czyzn. Kiedy Ralph wkroczy艂 do 艣rodka, jednocze艣nie na niego spojrzeli. Ka偶dy z nich mia艂 ponad pi臋膰dziesi膮t lat. Burowie cenili sobie zdobyte z wiekiem do艣wiadczenie i m膮dro艣膰. Wi臋kszo艣膰 z nich nosi艂a brody, a wszyscy mieli na sobie bardzo stare ubrania. Osobnik, kt贸ry powita艂 go艣cia, wszed艂 za nim i bez s艂owa wskaza艂 puste krzes艂o. Ralph zaj膮艂 je, a brodate g艂owy odwr贸ci艂y si臋 ku siedz膮cemu w ko艅cu sto艂u m臋偶czy藕nie.

By艂 pot臋偶ny i brzydki jak buldog albo ogromny antropoid, o pomarszczonej twarzy i sk贸rze spalonej od bezlitosnego, afryka艅skiego s艂o艅ca. Jego cera przebarwi艂a si臋 i pokry艂a brodawkami oraz plamami wskazuj膮cymi na pocz膮tki raka sk贸ry. Jedna powieka opada艂a mu znacznie, co sprawia艂o, 偶e wygl膮da艂 do艣膰 podejrzanie. Br膮zowe oczy r贸wnie偶 ucierpia艂y od pal膮cego s艂o艅ca i unosz膮cego si臋 w powietrzu py艂u; by艂y ci膮gle zaczerwienione, obola艂e. Nazywali go Oom Paul — Wujek Paul i darzyli czci膮 prawie r贸wnie wielk膮 jak ich starotestamentowego Boga.

Paul Kruger zacz膮艂 g艂o艣no czyta膰 fragment z le偶膮cej przed nim Biblii. Czyni艂 to wolno i wodzi艂 palcem po tek艣cie. Nie mia艂 kciuka — trzydzie艣ci lat temu zosta艂 odstrzelony przez rozerwan膮 wybuchem luf臋. Jego g艂os by艂 dudni膮cym bosso profundo.

Tylko 偶e mocny jest, kt贸ry mieszka w tej ziemi, a miasta s膮 obwarowane, bardzo wielkie; widzieli艣my tam tak偶e potomk贸w Anaka... Kaleb uspokaja艂 lud wzburzony na Moj偶esza, m贸wi膮c: Gdy wyruszymy na ni膮, to j膮 zdob臋dziemy, gdy偶 j膮 przemo偶emy, *

Ralph przygl膮da艂 mu si臋 uwa偶nie, studiuj膮c jego ogromne cielsko — ramiona tak szerokie, 偶e szpetna g艂owa wydawa艂a si臋 siedzie膰 na nich jak zmokni臋ty ptak na g贸rskim szczycie. Patrzy艂 na niego i my艣la艂 o legendzie, kt贸ra otacza艂a tego dziwnego cz艂owieka.

Paul Kruger mia艂 dziewi臋膰 lat, kiedy jego ojciec i wujowie za艂adowali swoje wozy i wyruszyli na pomoc, aby wydosta膰 si臋 z brytyjskiego terytorium. Prowadzi艂a ich pami臋膰 o dawnych bohaterach powieszonych przez Anglik贸w na Slachters Nek. Krugerowie uciekali od brytyjskich s膮d贸w i prawa, kt贸re kaza艂o im zwr贸ci膰 wolno艣膰 niewolnikom; od s臋dzi贸w, kt贸rzy nie m贸wili ich j臋zykiem; od podatk贸w na艂o偶onych na ziemi臋, kt贸ra by艂a ich w艂asno艣ci膮 i od obcego wojska, kt贸re, za niep艂acenie tych偶e podatk贸w, odbiera艂o im ukochane stada.

By艂 1835 rok. Paul Kruger sta艂 si臋 m臋偶czyzn膮 w wieku, gdy inni ch艂opcy bawi膮 si臋 wci膮偶 latawcami i graj膮 marmurowymi kulkami. Ka偶dego dnia dostawa艂 jeden nab贸j i porcj臋 prochu, po czym wysy艂ano go, by zdoby艂 mi臋so dla ca艂ej rodziny. Je艣li mu si臋 nie uda艂o, dostawa艂 od ojca lanie. Z konieczno艣ci sta艂 si臋 doskona艂ym strzelcem.

Do jego obowi膮zk贸w nale偶a艂o r贸wnie偶 wyszukiwanie wody i pastwisk, a potem doprowadzanie tam ca艂ej kolumny. By艂 bardzo dobrym je藕d藕cem, jak ma艂o kto pozna艂 step oraz zwyczaje stad wielokolorowego byd艂a i owiec, kt贸re stanowi艂y maj膮tek rodziny. Niczym matabelski mujiba zna艂 wszystkie zwierz臋ta po imieniu i z odleg艂o艣ci kilometra potrafi艂 rozpozna膰 w stadzie chor膮 sztuk臋.

* Biblia — Nowy Przek艂ad — Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne -Warszawa

Kiedy Mzilikazi — matabelski kr贸l — pos艂a艂 swoje impi na niewielk膮 karawan臋, ma艂y Paul atakowa艂 u boku innych m臋偶czyzn. Wewn膮trz okr膮g艂ej barykady utworzonej z woz贸w walczy艂o trzydziestu trzech Bur贸w. Pojazdy 艣ci艣le po艂膮czono 艂a艅cuchami z zaprz臋g贸w, a szpary mi臋dzy ko艂ami pozatykano ga艂臋ziami.

Matabelscy amadoda byli niezliczeni. Nacierali na nich, nuc膮c g艂臋bokie, d藕wi臋czne „Jee!". Burowie odpierali atak bez przerwy przez sze艣膰 godzin, a gdy zacz臋艂o im brakowa膰 ku艂, ich kobiety w samym 艣rodku bitwy topi艂y i odlewa艂y o艂贸w. Matabelowie w ko艅cu wycofali si臋, le偶膮ce wok贸艂 woz贸w sterty trup贸w si臋ga艂y w niekt贸rych miejscach do pasa, ma艂y Paul za艣 sta艂 si臋 m臋偶czyzn膮, poniewa偶 zabi艂 cz艂owieka — wielu ludzi.

Dziwne, 偶e pierwszego lwa zastrzeli艂 dopiero cztery lata p贸藕niej. Pos艂a艂 mu kul臋 prosto w serce, kiedy zwierz臋 rzuci艂o si臋 z ty艂u na jego konia. Potrafi艂 r贸wnie偶 przetestowa膰 wierzchowca, galopuj膮c po bardzo kamienistym i pag贸rkowatym terenie. Je艣li si臋 przewr贸ci艂, m艂ody Paulus spada艂 jak kot na cztery 艂apy, kr臋ci艂 g艂ow膮 z niezadowoleniem i odchodzi艂. Poluj膮c na bawo艂y, siada艂 przodem do ko艅skiego zadu, by celniej strzela膰, kiedy te ogromne zwierz臋ta goni艂y jego ogiera. Tak niezwyk艂y spos贸b siedzenia w najmniejszym stopniu nie przeszkadza艂 mu kontrolowa膰 konia, a poza tym umia艂 tak szybko i g艂adko odwr贸ci膰 si臋, 偶e p臋dz膮ce w pe艂nym galopie zwierz臋 nawet nie zmienia艂o kroku.

Mniej wi臋cej w tym samym czasie okaza艂o si臋 tak偶e, 偶e posiada nadprzyrodzone zdolno艣ci. Przed polowaniem potrafi艂 wprowadzi膰 si臋 w trans i opisa膰 teren oraz zamieszkuj膮c膮 go zwierzyn臋.

— Godzin臋 drogi st膮d znajduje si臋 ma艂a, b艂otnista sadzawka, a wok贸艂 stado os艂贸w nubijskich. Do wodopoju zbli偶a si臋 r贸wnie偶 pi臋膰 t艂ustych eland. Ponad bojarem, na wzg贸rzu, pod roz艂o偶ystym drzewem akacjowym odpoczywaj膮 lwy, 'n on swart maanhaar, stary samiec i dwie lwice. Dalej w dolinie — trzy 偶yrafy. — My艣liwi znajdowali zwierz臋ta lub 艣lady, kt贸re zostawi艂y, dok艂adnie tam, gdzie opisa艂 m艂ody Paul.

Kiedy mia艂 szesna艣cie lat, by艂 ju偶 uprawniony, jak doros艂y m臋偶czyzna, do dw贸ch farm, ka偶da o powierzchni mniej wi臋cej czterech hektar贸w. By艂y to pierwsze posiad艂o艣ci z ogromnego obszaru, jaki zdo艂a艂 naby膰, czasem wymieniaj膮c p艂ug lub worek cukru na tyle hektar贸w doskona艂ych pastwisk.

Jako dwudziestolatek zaj膮艂 fotel burmistrza miasta. Ju偶 sam fakt, 偶e w tak m艂odym wieku zosta艂 wybrany na to wa偶ne stanowisko przez ludzi, kt贸rzy ponad wszystko cenili sobie do艣wiadczenie 偶yciowe, 艣wiadczy o tym, 偶e uwa偶ano go za osob臋 niezwyk艂膮. Mniej wi臋cej w tym samym czasie, biegn膮c, wygra艂 wy艣cig na dystansie ponad kilometra z je藕d藕cem na doskona艂ym koniu. P贸藕niej, podczas bitwy z wodzem Sekukuni, przyw贸dc臋 Bur贸w postrzelono w g艂ow臋 i stoczy艂 si臋 ze szczytu wzg贸rza. Genera艂 by艂 oty艂ym m臋偶czyzn膮 — ponad sto dwadzie艣cia kilogram贸w wagi — jednak Paul Kruger pop臋dzi艂 za nim, odnalaz艂 cia艂o i w ogniu muszkiet贸w ludzi Sekukuni zani贸s艂 je na szczyt.

199

Z czasem wyruszy艂, by poj膮膰 za 偶un臋 swoj膮 wybrank臋, na przeszkodzie stan臋艂a mu wezbrana rzeka Vaal. W jej spienionych wodach p艂yn臋艂y 艣cierwa dzikich zwierz膮t i byd艂a. Mimo ostrze偶e艅, nie zdj膮wszy nawet but贸w, zmusi艂 konia do wej艣cia do wody i przeprawi艂 si臋 na drugi brzeg. Wezbrana rzeka nie powstrzyma艂aby takiego cz艂owieka jak Kruger.

Kiedy podbi艂 Moshesha i Mzilikaziego oraz wszystkie inne wojownicze plemiona na po艂udnie od rzeki Limpopo; kiedy spali艂 misj臋 doktora Dawida Livingstone'a, podejrzewaj膮c go o dostarczanie Murzynom broni; kiedy zwyci臋偶y艂 nawet nad w艂asnymi rodakami — rebelianckimi Burami z Wolnego Pa艅stwa Oranje, zosta艂 zwierzchnikiem si艂 zbrojnych, a potem prezydentem Republiki Po艂udniowoafryka艅skiej.

W艂a艣nie ten nieposkromiony, odwa偶ny, silny, brzydki, uparty, pobo偶ny i swarliwy stary cz艂owiek, posiadaj膮cy ogromn膮 fortun臋 oraz wielkie stada byd艂a, podni贸s艂 teraz g艂ow臋 znad Biblii i zako艅czy艂 czytanie prostym zaleceniem.

— L臋kajcie si臋 Boga i nie ufajcie Anglikom — powiedzia艂 i zamkn膮艂 Bibli臋. Potem, wci膮偶 nie odrywaj膮c swoich nabieg艂ych krwi膮 oczu od twarzy Ralpha, rykn膮艂 z niespodziewan膮 si艂膮:

— Wnie艣膰 kaw臋! — Czarna pokoj贸wka wesz艂a do 艣rodka, nios膮c blaszan膮 tac臋 z ustawionymi na niej paruj膮cymi kubkami. Siedz膮cy przy stole m臋偶czy藕ni cz臋stowali si臋 nawzajem czarnym tytoniem i nabijali fajki, uwa偶nie obserwuj膮c Ralpha. Kiedy g臋sty, niebieski dym zacz膮艂 unosi膰 si臋 w powietrzu, Kruger zn贸w si臋 odezwa艂.

— Chcia艂 si臋 pan ze mn膮 zobaczy膰, mijn heerl

— W cztery oczy — odpowiedzia艂 Ralph.

— Ufam tym ludziom.

— Dobrze.

M贸wili j臋zykiem taal Ralph wiedzia艂, 偶e Kruger nie藕le zna angielski, wiedzia艂 jednak r贸wnie偶, 偶e dla zasady nie b臋dzie chcia艂 si臋 nim pos艂ugiwa膰. Ralph nauczy艂 si臋 taal w kopalni diament贸w. By艂 to najprostszy ze wszystkich europejskich j臋zyk贸w, kt贸ry bardzo dobrze odpowiada艂 potrzebom spo艂eczno艣ci zwyk艂ych my艣liwych i farmer贸w, cho膰 nawet oni przy okazji politycznych dyskusji oraz uroczysto艣ci religijnych uciekali si臋 do wznios艂o艣ci klasycznej odmiany holenderskiego.

— Nazywam si臋 Ballantyne.

— Wiem, kim pan jest. Pa艅skim ojcem jest 艂owca s艂oni. M贸wi膮, 偶e to silny m臋偶czyzna i uczciwy, ale pan — w tonie g艂osu starca zabrzmia艂a pogarda — pan nale偶y do tego ba艂wochwalcy, Rhodesa. — Mimo 偶e Ralph stara艂 si臋 zaprzeczy膰, on ci膮gn膮艂 dalej: — Prosz臋 nie s膮dzi膰, 偶e nie s艂ysza艂em jego blu藕nierstw. Wiem, 偶e kiedy go zapytano, czy wierzy w istnienie Boga, odpowiedzia艂 — tutaj Kruger pos艂u偶y艂 si臋 swoj膮 nie najlepsz膮 angielszczyzn膮 — „Daj臋 Bogu pi臋膰dziesi臋cioprocentow膮 szans臋 istnienia". — Wolno pokr臋ci艂 g艂ow膮. — Pewnego dnia za to zap艂aci, albowiem B贸g rzek艂: „Nie wzywaj imienia Pana swego nadaremno".

onn

— A mo偶e dzie艅 zap艂aty ju偶 nadszed艂 — powiedzia艂 cicho Ralph. — I mo偶e w艂a艣nie pan jest wybranym przez Boga narz臋dziem.

— Pan r贸wnie偶 ma czelno艣膰 blu藕ni膰? — zapyta艂 ostrym tonem starzec.

— Nie. — Ralph potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Przyby艂em, by odda膰 blu藕nierc臋 w pa艅skie r臋ce — wyjawi艂 i po艂o偶y艂 na stole kopert臋, po czym przesun膮艂 j膮 w kierunku prezydenta.

— Oto spis broni, kt贸ra potajemnie zosta艂a sprowadzona do Johannes-burga oraz wykaz miejsc, gdzie j膮 ukryto. Nazwiska rebeliant贸w, liczebno艣膰 wojsk zgromadzonych na granicy w Pitsani; trasa, jak膮 zamierzaj膮 przeby膰, by dotrze膰 do buntownik贸w w Johannesburgu i data rozpocz臋cia dzia艂a艅 zbrojnych.

Wszyscy siedz膮cy przy stole m臋偶czy藕ni oniemieli, jedynie starzec dalej spokojnie pyka艂 fajk臋 i nawet najmniejszym ruchem nie pokaza艂, 偶e ma ochot臋 si臋gn膮膰 po kopert臋.

— Dlaczego pan do mnie z tym przychodzi?

— Uwa偶am, 偶e moim obowi膮zkiem jest ostrzec s膮siada, kiedy widz臋, 偶e z艂odziej zamiarza w艂ama膰 si臋 do jego domu.

Kruger wyj膮艂 fajk臋 z ust i wyla艂 z cybucha na pod艂og臋 kilka kropel g臋stej, 偶贸艂tej cieczy.

— Jeste艣my s膮siadami — wyja艣ni艂 Ralph. — Jeste艣my bia艂ymi lud藕mi mieszkaj膮cymi w Afryce. 艁膮czy nas wsp贸lne przeznaczenie. Mamy wielu wrog贸w i pewnego dnia mo偶emy by膰 zmuszeni do tego, by razem przeciw nim walczy膰.

Fajka Krugera zabulgota艂a cicho. Przez pe艂ne dwie minuty nikt si臋 nie odzywa艂, w ko艅cu Ralph zn贸w przerwa艂 cisz臋.

— No dobrze — powiedzia艂. — Je艣li Rhodes zostanie pokonany, zarobi臋 na tym mas臋 pieni臋dzy.

Kruger westchn膮艂 i skin膮艂 g艂ow膮.

— Nareszcie panu wierz臋, oto prawdziwe angielskie usprawiedliwienie zdrady. — Potem wzi膮艂 kopert臋 do swojej br膮zowej, pokrytej naro艣lami, starczej r臋ki i rzek艂 cicho: — Do widzenia, mijn heer.

Cathy zn贸w zacz臋艂a malowa膰. Kiedy urodzi艂 si臋 Jon-Jon, musia艂a na pewien czas od艂o偶y膰 p臋dzle. Tym razem jednak postanowi艂a zaj膮膰 si臋 czym艣 powa偶niejszym ni偶 tylko rodzinne portreciki i 艂adne krajobrazy.

Tworzy艂a studia drzew Rodezji i mia艂a ju偶 znaczny zbi贸r swoich dzie艂. Najpierw malowa艂a ca艂e drzewo — przygotowuj膮c oko艂o dwudziestu prac typowych okaz贸w, zanim zdecydowa艂a si臋 na reprezentatywny przyk艂ad — potem do g艂贸wnego obrazu dodawa艂a bardzo wierne rysunki li艣ci, kwiat贸w i owoc贸w wykonane akwarel膮, a w ko艅cu robi艂a odciski prawdziwych li艣ci i kwiat贸w, zbiera艂a nasiona, sporz膮dza艂a bardzo dok艂adny opis ro艣liny.

Bardzo szybko zda艂a sobie spraw臋 z w艂asnej niewiedzy, wi臋c napisa艂a do

Kapsztadu i Londynu z pro艣b膮 o przys艂anie ksi膮偶ek oraz Systema Naturae Linneusza. Z ich pomoc膮 mia艂a ambicj臋 zosta膰 kompetentnym botanikiem. Do tej pory wyr贸偶ni艂a ju偶 osiem gatunk贸w drzew, kt贸re nie zosta艂y wcze艣niej opisane. Jedno z nich nazwa艂a „Terminalia Ralphii" na cze艣膰 Ralpha, inne natomiast na cze艣膰 Jonathana, poniewa偶 wspi膮艂 si臋 na najwy偶sze ga艂臋zie, by zerwa膰 zdobi膮ce je pi臋kne r贸偶owe kwiatki.

Kiedy, bez wi臋kszych nadziei, wys艂a艂a niekt贸re z zebranych okaz贸w i teczk臋 z rysunkami do sir Josepha Hookera do londy艅skiego ogrodu botanicznego w Kew Gardens, otrzyma艂a od niego bardzo 偶yczliwy list, w kt贸rym wyrazi艂 on uznanie dla poziomu jej pracy i potwierdzi艂 klasyfikacj臋 nowych gatunk贸w. Do listu zosta艂 do艂膮czony egzemplarz jego Genera Plantarum z dedykacj膮 dla „badaczki dziw贸w natury". By艂 to r贸wnie偶 pocz膮tek wieloletniej i fascynuj膮cej korespondencji. Z 艂atwo艣ci膮 mog艂a po艂膮czy膰 swoje nowe hobby z ornitologicznymi zainteresowaniami Jon-Jona, pomog艂o jej ono r贸wnie偶 zaj膮膰 si臋 czym艣 podczas nieobecno艣ci Ralpha. Teraz jednak mia艂a spore trudno艣ci z nad膮偶aniem za synkiem — z powodu ogromnego brzucha porusza艂a si臋 bardzo niezdarnie i na pewien czas musia艂a zapomnie膰 o chodzeniu po g贸rach czy wspinaniu si臋 na ska艂y.

Tego ranka pracowali w jednym z wysoko po艂o偶onych w膮woz贸w powy偶ej obozu, gdzie wcze艣niej znale藕li pi臋kne, roz艂o偶yste drzewo z dziwacznymi, przypominaj膮cymi kandelabry skupiskami owoc贸w na najwy偶szych konarach. Jonathan wisia艂 wysoko nad ziemi膮, pr贸buj膮c zerwa膰 jedn膮 z obwieszonych owocami ga艂臋zi. Nagle Cathy us艂ysza艂a jakie艣 odg艂osy dochodz膮ce z g臋stych zaro艣li, kt贸re zamyka艂y wej艣cie do w膮wozu. Szybko zapi臋艂a bluzk臋 i opu艣ci艂a sp贸dnic臋 —w os艂oni臋tej dolinie mi臋dzy wzg贸rzami panowa艂 uci膮偶liwy skwar, wi臋c Cathy siedzia艂a na brzegu strumienia, mocz膮c nogi w przyjemnie ch艂odnej wodzie.

— Kto to? — zawo艂a艂a, a po chwili na strome zbocze wbieg艂 spocony telegrafista.

By艂 to niewysoki, 艂ysy cz艂owieczek o wy艂upiastych oczach, by艂 on r贸wnie偶 jednym z najbardziej zagorza艂ych wielbicieli Cathy. Nadej艣cie telegramu oznacza艂o dla niego mo偶liwo艣膰 opuszczenia stanowiska pracy, by odszuka膰 adresatk臋. Kiedy czyta艂a depesz臋, on sta艂 obok, trzymaj膮c w r臋kach kapelusz i patrzy艂 na ni膮 z uwielbieniem.

Miejsca zarezerwowane na „Union Castle" wyp艂ywaj膮cy z Kapsztadu do Londynu 20 marca stop otw贸rz kopert臋 i dok艂adnie wykonaj polecenia stop wkr贸tce wracam kocham ci臋 Ralph.

— Wy艣le pan dla mnie telegram, panie Braithwaite? M

— Oczywi艣cie, pani Ballantyne, z ogromn膮 przyjemno艣ci膮. ** Ma艂y cz艂owieczek zaczerwieni艂 si臋 jak dziewczyna i nie艣mia艂o spu艣ci艂 oczy-Na kartce ze szkicownika Cathy napisa艂a wiadomo艣膰 do Zougi Ballafl-

tyne'a, wzywaj膮c膮 go do powrotu do King's Lynn. Pan Braithwaite przycisn膮艂 z艂o偶ony arkusik niczym relikwi臋 do wkl臋s艂ej klatki piersiowej i powiedzia艂:

— Weso艂ych 艣wi膮t, pani Ballantyne.

Cathy zadr偶a艂a. Dni mija艂y tak szybko, 偶e nawet nie spostrzeg艂a, i偶 rok 1895 mia艂 si臋 ju偶 ku ko艅cowi. Nagle przerazi艂a j膮 my艣l o samotnych 艣wi臋tach w zupe艂nej g艂uszy, nast臋pnych 艣wi臋tach bez Ralpha.

— Weso艂ych 艣wi膮t, panie Braithwaite — odwzajemni艂a, maj膮c nadziej臋, 偶e telegrafista odejdzie, zanim ona si臋 rozp艂acze. Z powodu ci膮偶y by艂a taka s艂aba i 艂atwo dawa艂a si臋 ponie艣膰 emocjom — gdyby tak Ralph m贸g艂 wr贸ci膰. Gdyby tak...

Pitsani to nie miasto, ani nawet wioska. Znajdowa艂a si臋 tam jedynie faktoria stoj膮ca samotnie na kraw臋dzi pustyni Kalahari, kt贸ra ci膮gn臋艂a si臋 hen na zach贸d. Do granicy z Transwalem pozosta艂o zaledwie kilka kilometr贸w, jednak 偶aden p艂ot czy tabliczka nie wskazywa艂y na jej istnienie. Teren by艂 tak p艂aski, a krzewy na tyle niskie, 偶e jad膮cy na koniu cz艂owiek z du偶ej odleg艂o艣ci dostrzeg艂 faktori臋 i dr偶膮ce w rozgrzanym powietrzu kszta艂ty bia艂ych namiot贸w stacjonuj膮cego wojska.

Je藕dziec nielito艣ciwie pogania艂 wierzchowca przez prawie pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w od stacji kolejowej w Mafeking. Mii do przekazania bardzo piln膮 wiadomo艣膰. Nie spe艂nia艂 on roli pos艂a艅ca pokoju, poniewa偶 by艂 偶o艂nierzem i cz艂owiekiem czynu. Nazywa艂 si臋 kapitan Maurice Heany — przystojny m臋偶czyzna o ciemnych w艂osach i bystrym spojrzeniu. S艂u偶y艂 w si艂ach policyjnych Beczuany, a podczas wojny z Matabelami dowodzi艂 oddzia艂em kawalerzyst贸w. Sta艂 si臋 soko艂em, kt贸ry jak go艂膮b przynosi wiadomo艣ci. Wartownicy zauwa偶yli tumany kurzu, gdy je藕dziec znajdowa艂 si臋 jeszcze od nich ponad trzy kilometry.

Kiedy Heany wjecha艂 na teren obozu, starsi oficerowie ju偶 czekali u wej艣cia do namiotu dow贸dcy. Na spotkanie wyszed艂 sam doktor Jameson, u艣cisn膮艂 mu d艂o艅 i wprowadzi艂 do namiotu, kt贸ry izolowa艂 ich od ciekawskich spojrze艅. Zouga Ballantyne nala艂 toniku do szklanki z d偶inem i poda艂 j膮 przybyszowi m贸wi膮c:

— Przykro mi, Maurice, to nie Kimberley Club, niestety, nie mamy lodu.

— Z lodem, czy bez, ratujesz mi w ten spos贸b 偶ycie.

Znali si臋 bardzo dobrze. Maurice Heany zosta艂 jednym ze wsp贸lnik贸w Ralpha Ballantyne'a i Harry'ego Johnstona, kiedy ci zawarli umow臋 na sprowadzenie do Maszony pierwszej kolumny europejskich pionier贸w.

Heany wypi艂 drinka i wytar艂 usta, po czym spojrza艂 na Johna Willough-Vego. By艂 w rozterce, poniewa偶 nie wiedzia艂, do kogo powinien si臋 teraz zwr贸ci膰 — mimo 偶e Willoughby pe艂ni艂 funkcj臋 dow贸dcy regimentu, * Zouga Ballantyne jego zast臋pcy i cho膰 doktor oficjalnie wyst臋powa艂 tylko jako cywilny obserwator, wszyscy wiedzieli, kto podejmuje ostateczne decyzje.

Jameson pom贸g艂 mu wybrn膮膰 z trudnej sytuacji, m贸wi膮c po prostu: H

— No dalej, jakie wie艣ci przywozisz?

— Niezbyt dobre, doktorze Jim. Pan Rhodes jest przekonany, 偶e powinien pan zosta膰 tutaj, dop贸ki Komitet nie zajmie Johannesburga.

— A kiedy偶 to nast膮pi? — zapyta艂 gorzko Jameson. — Sp贸jrz tylko. — Podni贸s艂 ze sto艂u plik telegram贸w. — Co kilka godzin przychodzi inna wiadomo艣膰, napisana tym idiotycznym szyfrem Franka Rhodesa. Prosz臋, ta nadesz艂a wczoraj. — Jameson odczyta艂 g艂o艣no: Koniecznie trzeba wstrzyma膰 otwarcie przedsi臋biorstwa, dop贸ki nie zostanie uzgodniony projekt nag艂贸wka na papierze firmowym. — Z obrzydzeniem rzuci艂 depesz臋 na st贸艂. — Ta ca艂a 艣mieszna gadanina dotycz膮ca flagi. Do cholery, je艣li nie robimy tego dla brytyjskiego sztandaru, to niby dla czego innego?

— To troch臋 jak nie艣mia艂a panna m艂oda, kt贸ra po ustaleniu terminu 艣lubu z niepokojem obserwuje nieub艂agane zbli偶anie si臋 daty uroczysto艣ci. — Zouga Ballantyne u艣miechn膮艂 si臋. — Musimy pami臋ta膰, 偶e nasi przyjaciele z Komitetu Johannesburskiego s膮 bardziej przyzwyczajeni do transakcji gie艂dowych i spekulacji finansowych ni偶 do machania szablami. Mo偶liwe, 偶e niczym czerwieni膮cym si臋 ze wstydu dziewicom potrzeba im troch臋 uzasadnienia prawnego.

— Ma pan zupe艂n膮 racj臋 — zgodzi艂 si臋 Jameson. — Mimo to jednak, Rhodes nalega, by to w艂a艣nie oni wykonali pierwszy krok.

— Jest jeszcze co艣, o czym powinni艣cie wiedzie膰 — z wahaniem wtr膮ci艂 Heaney. — Wygl膮da na to, 偶e panowie z Pretorii s膮 艣wiadomi tego, i偶 co艣 si臋 szykuje. M贸wi si臋 nawet, 偶e jest w艣r贸d nas zdrajca.

— Niewiarygodne — rzuci艂 Zouga.

— Zgadzam si臋, Ballantyne — odrzek艂 doktor Jim. — Niewykluczone, 偶e Kruger zainteresowa艂 si臋 tymi cholernymi, dziecinnymi telegramami Franka Rhodesa.

— Wszystko jedno, panowie. Wa偶ne jest to, i偶 Burowie zaczynaj膮 si臋 przygotowywa膰. Mo偶e nawet zwo艂ali swoje komanda w prowincjach Rusten-burg i Zeerust.

— Je艣li dzieje si臋 tak, jak pan sugeruje — odezwa艂 si臋 cicho Zouga — mamy do wyboru: albo wyruszy膰 natychmiast, albo wr贸ci膰 do domu.

Doktor Jameson nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej usiedzie膰, zerwa艂 si臋 z krzes艂a i zacz膮艂 przemierza膰 namiot drobnymi, sztywnymi krokami. Patrzyli na niego w milczeniu, w ko艅cu zatrzyma艂 si臋 przy wej艣ciu i spojrza艂 na wsch贸d, w kierunku linii horyzontu, za kt贸r膮 znajdowa艂a si臋 czekaj膮ca na nich nagroda — z艂otono艣ne pola Witwatersrandu. Kiedy odwr贸ci艂 si臋 do zebranych, wiedzieli, 偶e ju偶 podj膮艂 decyzj臋.

— Id臋 — powiedzia艂.

— Tak my艣la艂em — odrzek艂 Zouga.

— A ty? — zapyta艂 cicho Jameson.

— Id臋 z tob膮 — odpowiedzia艂 Zouga.

— Tak my艣la艂em — zaznaczy艂 Jameson i spojrza艂 na Willoughby'ego, kt贸ry r贸wnie偶 przytakn膮艂.

— Doskonale! Johnny, poinformuj ludzi. Chcia艂bym porozmawia膰 z nimi, zanim wyruszymy. Zouga, dopilnuj, by zerwano lini臋 telegraficzn膮. Ju偶 nigdy nie chc臋 widzie膰 tych idiotycznych, zaszyfrowanych telegram贸w. Je艣li Frankie ma mi co艣 jeszcze do przekazania, powie mi to osobi艣cie, kiedy dotrzemy do Johannesburga.

— Maj膮 Jamesona! — Wo艂anie zabrzmia艂o w艣r贸d 艣ciszonych rozm贸w w Kimberley Clubie, jak okrzyk wojenny Huna u wr贸t Rzymu.

Nast膮pi艂a natychmiastowa i przyt艂aczaj膮ca konsternacja. Cz艂onkowie klubu wybiegli z baru i st艂oczyli si臋 wok贸艂 herolda, wype艂niaj膮c ca艂y marmurowy hali. Pozostali wyszli z czytelni, ustawili si臋 wzd艂u偶 por臋czy schod贸w i wo艂ali do zgromadzonych os贸b, by dowiedzie膰 si臋, o co chodzi. W jadalni kto艣 wpad艂 na w贸zek kelnerski, zrzucaj膮c z niego piecze艅 i ziemniaki w mundurkach, kt贸re potoczy艂y si臋 po pod艂odze jak oddzia艂 piechoty.

Cz艂owiek, kt贸ry przyni贸s艂 wiadomo艣膰, zajmowa艂 si臋 skupem diament贸w. By艂 tak poruszony, 偶e zapomnia艂 zdj膮膰 z g艂owy sw贸j s艂omkowy kapelusz. Tego rodzaju uchybienie zwykle zas艂ugiwa艂o na nagan臋.

Sta艂 teraz po艣rodku hallu, z kapeluszem na g艂owie i w okularach, zsuwaj膮cych si臋 z jego purpurowego nosa. Trzyma艂 w r臋kach najnowszy numer „The Diamond Fields Advertiser", tak 艣wie偶y, 偶e farba drukarska brudzi艂a mu palce.

Jameson wywiesi! bia艂膮 flag臋 pod Doornkop — odczytywa艂 fragment artyku艂u — po starciu, w kt贸rym zgin臋艂o szesnastu 艂udzi. Doktorze Jameson, mam zaszczyt pana pozna膰. Genera艂 Cronje przyjmuje pa艅sk膮 kapitulacj臋.

Ralph Ballantyne nie opu艣ci艂 swojego miejsca przy stole, mimo 偶e jego go艣cie razem z innymi pobiegli do hallu. Gestem kaza艂 zdezorientowanemu kelnerowi nape艂ni膰 kieliszek, po czym, wci膮偶 czekaj膮c na powr贸t go艣ci, na艂o偶y艂 sobie jeszcze jedn膮 艂y偶k臋 sole bonne femme. Na czele szed艂 Aaron Fagan, wygl膮dali jak wracaj膮ca z cmentarza grupa 偶a艂obnik贸w.

— Burowie jakby na nich czekali...

— Doktor Jim wszed艂 prosto na nich...

— Co on, do licha, sobie my艣la艂? Usiedli i natychmiast si臋gn臋li po kieliszki.

— Mia艂 sze艣ciuset sze艣膰dziesi臋ciu ludzi i bro艅. Na Boga, to wszystko by艂o Wcze艣niej zaplanowane.

— B臋dzie o czym opowiada膰.

— I spadnie kilka g艂贸w. Nie mam co do tego 偶adnych w膮tpliwo艣ci.

— W ko艅cu powin臋艂a si臋 noga doktorowi J艂mowi.

— Ralph, tw贸j ojciec jest w艣r贸d je艅c贸w — powiedzia艂 Aaron, podnosz膮c g艂ow臋 znad artyku艂u.

Dopiero teraz Ralph okaza艂 zaniepokojenie.

— To niemo偶liwe. — Wyrwa艂 gazet臋 Aaronowi i patrzy艂 na ni膮 z niedowierzaniem.

— Co si臋 sta艂o? — mamrota艂. — O Bo偶e, co si臋 sta艂o? W hallu zn贸w by艂o s艂ycha膰 czyje艣 wo艂anie.

— Kruger aresztowa艂 wszystkich cz艂onk贸w Komitetu Johannesbursldego. Obieca艂, 偶e stan膮 oni przed s膮dem i dostan膮 do偶ywocie.

— Kopalnie z艂ota! — powiedzia艂 kto艣 wyra藕nie w ciszy, kt贸ra nast膮pi艂a po fali tragicznych wiadomo艣ci. Zgromadzeni instynktownie podnie艣li g艂owy i spojrzeli na zegar, wisz膮cy nad wej艣ciem do jadalni. Za dwadzie艣cia druga. O drugiej otwierano gie艂d臋. Zn贸w powsta艂o zamieszanie. Tym razem wszyscy skierowali si臋 do wyj艣cia. Na chodniku jedni pr贸bowali przywo艂a膰 swoje powozy, a inni szybkim krokiem ruszyli w kierunku gie艂dy.

Klub by艂 niemal pusty, pozosta艂o nie wi臋cej jak dziesi臋膰 os贸b. Aaron i Ralph siedzieli sami przy swoim stole. Ralph wci膮偶 trzyma艂 w r臋ce list臋 je艅c贸w.

— Nie mog臋 w to uwierzy膰 — szepta艂.

— To katastrofa — zgodzi艂 si臋 Aaron. — Co op臋ta艂o tego Jamesona.

Wydawa艂o si臋, 偶e wszystko najgorsze ju偶 si臋 wydarzy艂o, nic nie by艂o ju偶 w stanie dor贸wna膰 okropno艣ciom, o jakich przed chwil膮 us艂yszeli. W tej chwili jednak w drzwiach jadalni pojawi艂 si臋 sekretarz klubu.

— Panowie — powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem — mam jeszcze gorsze wiadomo艣ci. Przed chwil膮 nadszed艂 telegram. Pan Rhodes zrezygnowa艂 ze stanowiska premiera kolonii Przyl膮dka. Prosi r贸wnie偶 o odwo艂anie go ze stanowiska przewodnicz膮cego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego, „De Beers" i Consolidated Goldfields.

— Rhodes — szepn膮艂 Aaron. — On by艂 w to zamieszany. To spisek. B贸g tylko jeden wie, jakie b臋d膮 tego ostateczne konsekwencje i kogo Rhodes poci膮gnie za sob膮.

— Zam贸wmy lepiej karafk臋 portwajnu — powiedzia艂 Ralph, odsuwaj膮c talerz. — Nie jestem ju偶 g艂odny.

Pomy艣la艂 o ojcu siedz膮cym w burskim wi臋zieniu i nagle wyobrazi艂 go sobie w bia艂ej koszuli, z r臋kami zwi膮zanymi z ty艂u, opartego o bia艂膮 艣cian? i spokojnymi, zielonymi oczyma patrz膮cego na pluton egzekucyjny. Zrobi艂o mu si臋 niedobrze, a rzadki gatunek portwajnu mia艂 dla niego smak chininy. Odstawi艂 kieliszek.

— Ralph. — Aaron przygl膮da艂 mu si臋 uwa偶nie. — Ta kr贸tka sprzeda偶 akcji Towarzystwa i Consolidated... twoja pozycja jest wci膮偶 otwarta.

— Zamkn膮艂em wszystkie pa艅skie transakcje — oznajmi艂 Dawid Silver. -7 Uda艂o mi si臋 sprzeda膰 pa艅skie udzia艂y w B.T .P. za 艣rednio troch臋 powy偶ej siedmiu funt贸w, co daje panu — po zap艂aceniu prowizji i podatku — cztery

funty zysku na ka偶dej akcji. Na Consolidated Goldfields wyszed艂 pan nawet jeszcze lepiej. Ich akcje najbardziej ucierpia艂y na za艂amaniu gie艂dy — z o艣miu funt贸w, kiedy zacz膮艂 pan je sprzedawa膰, spad艂y do prawie dw贸ch, gdy wydawa艂o si臋, 偶e w odwecie Kruger zajmie kopalnie z艂ota w Witwaters-randzie. — Dawid Silver zamilk艂 i popatrzy艂 z szacunkiem na Ralpha. — To posuni臋cie stanie si臋 legend膮 na gie艂dzie, panie Ballantyne. Takie ogromne ryzyko. — Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z podziwem. — Co za odwaga! Co za wyczucie!

— Co za szcz臋艣cie! — powiedzia艂 zniecierpliwiony Ralph. — Ma pan dla mnie czek?

— Tak. — Silver po艂o偶y艂 sobie na kolanach czarn膮, sk贸rzan膮 akt贸wk臋, otworzy艂 j膮 i wyj膮艂 ze 艣rodka 艣nie偶nobia艂膮 kopert臋 ze szkar艂atn膮 woskow膮 piecz臋ci膮.

— Jest kontrasygnowany i gwarantowany przez m贸j bank. — Dawid nabo偶nie przesun膮艂 kopert臋 po biurku wujka Aarona. — Opiewa na sum臋 — wzi膮艂 g艂臋SObloki oddech —jednego miliona pi臋膰dziesi臋ciu o艣miu funt贸w, o艣miu szyling贸w i sze艣ciu pens贸w. Po czeku, kt贸ry Rhodes wystawi艂 Barneyowi Barnato za jego dzia艂ki, jest to czek opiewaj膮cy na najwy偶sz膮 kwot臋 wystawiony w Afryce, na po艂udnie od r贸wnika. Co pan na to powie, panie Ballantyne?

Ten spojrza艂 na siedz膮cego za biurkiem Aarona.

— Wiesz, co trzeba zrobi膰. Dopilnuj tylko, 偶eby nikt nie dowiedzia艂 si臋, 偶e to by艂y moje akcje.

— Rozumiem. — Prawnik przytakn膮艂 skini臋ciem g艂owy, a Ralph natychmiast zmieni艂 temat.

— Nadesz艂a ju偶 odpowied藕 na m贸j telegram? 呕ona zwykle odpisywa艂a szybciej. — Poniewa偶 Aaron by艂 ich starym przyjacielem i kocha艂 Cathy jak wszyscy z licznego grona jej wielbicieli, Ralph pozwoli艂 sobie m贸wi膰 dalej. — Za dwa miesi膮ce b臋dzie rodzi膰. Teraz, kiedy uspokoi艂o si臋 nieco po tej nieszcz臋snej wyprawie Jamesona i nie grozi nam ju偶 wojna, musz臋 j膮 tu sprowadzi膰. Tylko tutaj mo偶na zapewni膰 jej odpowiedni膮 opiek臋 medyczn膮.

— Wy艣l臋 mojego sekretarza do biura telegrafisty. — Aaron wsta艂 2 krzes艂a, podszed艂 do drzwi pokoju sekretarza i poprosi艂 go o wykonanie polecenia. Potem spojrza艂 na siostrze艅ca. — Czy masz co艣 jeszcze, Dawidzie? — Broker wpatrywa艂 si臋 w Ballantyne'a pe艂nym uwielbienia wzrokiem. Dopiero teraz poruszy艂 si臋 i zacz膮艂 w po艣piechu zbiera膰 papiery i wpycha膰 je do akt贸wki. Potem podszed艂 do Ralpha i poda艂 mu swoj膮 mi臋kk膮, bia艂膮 d艂o艅.

— Nie jestem w stanie wyrazi膰, jak wielkim zaszczytem by艂a dla mnie Praca dla pana. Je艣li m贸g艂bym co艣 jeszcze zrobi膰... Aaron musia艂 prawie wyprosi膰 go za drzwi.

— Biedny Dawid — powiedzia艂, wracaj膮c na swoje miejsce przy biurku. — Sta艂e艣 si臋 jego pierwszym milionerem. To jak woda, kt贸ra wprawia * nich m艂y艅skie ko艂o ka偶dego m艂odego brokera.

— Co z moim ojcem? — zapyta艂 powa偶nym tonem Ballantyne.

— Bardzo mi przykro, Ralph, nic wi臋cej nie mo偶emy uczyni膰. Z Jame-sonem i innymi zostanie przewieziony do Anglii, a potem umieszczony w wi臋zieniu Wormwood Scrubs do czasu rozprawy. — Aaron wyj膮艂 kartk臋 z le偶膮cej na biurku sterty papier贸w.

Oni, wraz z innymi osobami, w miesi膮cu grudniu 1895 roku na terenie domini贸w Jej Kr贸lewskiej Wysoko艣ci przygotowywali wypraw臋 wojskow膮 przeciwko dominiom przyjacielsko nastawionego pa艅stwa — Republiki Po艂udniowoafryka艅skiej, co jest niezgodne z ustaleniami wydanego w 1870 roku aktu o si艂ach zbrojnych stacjonuj膮cych na terytoriach obcych pa艅stw.

Od艂o偶y艂 dokument i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Nikt nic tu nie poradzi.

— Co si臋 z nimi stanie? Czy grozi im za to kara 艣mierci?

— Ale偶 nie, Ralph, jestem przekonany, 偶e do tego nie dojdzie.

Ralph usiad艂 wygodnie na krze艣le i smutnymi oczyma popatrzy艂 przez okno. Po raz setny obwinia艂 si臋 za to, 偶e nie przewidzia艂, i偶 Jameson mo偶e kaza膰 zerwa膰 lini臋 telegraficzn膮 przed wymarszem na Johannesburg. Telegram z nieprawdziw膮 wiadomo艣ci膮 o chorobie Louise, kt贸ry wys艂a艂a Cathy, nigdy do niego nie dotar艂 i Zouga wraz z innymi wpad艂 w r臋ce czekaj膮cych na nich burskich oddzia艂贸w.

Nagle co艣 wyrwa艂o go z zamy艣lenia. Do pokoju wszed艂 sekretarz Aarona. Ralph spojrza艂 na niego z wyczekiwaniem.

— Nadesz艂a odpowied藕 od mojej 偶ony? — zapyta艂, lecz m臋偶czyzna pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Jest mi bardzo przykro, sir, ale nie — zawaha艂 si臋, a Ralph go ponagli艂.

— No wi臋c, o co chodzi? Wydu艣 pan w ko艅cu z siebie.

— Wygl膮da na to, 偶e wszystkie po艂膮czenia telegraficzne z Rodezj膮 nie dzia艂aj膮 od poniedzia艂ku.

— Aaa, wi臋c dlatego.

— Nie, panie Ballantyne, to nie wszystko. Dostali艣my wiadomo艣膰 z Tati, z rodezyjskiej granicy. Dzi艣 rano przedar艂 si臋 przez ni膮 pewien cz艂owiek. — Urz臋dnik g艂o艣no prze艂kn膮) 艣lin臋. — Wygl膮da na to, 偶e tylko on jeden ocala艂.

— Ocala艂? — Ralph spojrza艂 na niego z niedowierzaniem. — Co to znaczy? O czym pan w og贸le m贸wi?

— Matabelowie powstali. Morduj膮 wszystkich bia艂ych w Rodezji —m臋偶czyzn, kobiety, dzieci — wyrzynaj膮 wszystkich!

— Mamusiu, nie ma Douglasa ani Sussa. Nie ma nikogo, kto m贸g艂by ffl1 zrobi膰 艣niadanie. — Jon-Jon wkroczy艂 do namiotu, kiedy Cathy szczotkowa艂a w艂osy i uk艂ada艂a je w grube warkocze.

— Wo艂a艂e艣 ich?

— Wo艂a艂em.

— Powiedz kt贸remu艣 ze stajennych, by ich przyprowadzi艂, kochanie.

— Stajennych te偶 nie ma.

— No dobrze, chod藕, przygotujemy ci 艣niadanie.

Wysz艂a na zewn膮trz. Poranne niebo przybra艂o pi臋kny ciemnor贸偶owy kolor z pomara艅czowym odcieniem na wschodzie. Dochodz膮cy spo艣r贸d drzew 艣piew ptak贸w brzmia艂 jak pobrz臋kiwanie srebrnych dzwoneczk贸w. Ognisko wygas艂o ju偶 i by艂o teraz tylko kupk膮 szarego popio艂u.

— Dorzu膰 troch臋 drewna, Jon-Jon — poleci艂a Cathy, a sama wesz艂a do chaty, w kt贸rej znajdowa艂a si臋 kuchnia. Ze z艂o艣ci zmarszczy艂a brwi. Nikogo tam nie zasta艂a. Wzi臋艂a z p贸艂ki jak膮艣 puszk臋, po czym spojrza艂a w kierunku wej艣cia.

— Aaa, Isazi — powiedzia艂a. — Gdzie s膮 pozostali s艂u偶膮cy?

— Kto wie, gdzie mo偶e si臋 schowa膰 matabelski pies, kiedy go potrzebuj膮? — zapyta艂 pogardliwym tonem Isazi. — Pewnie przez ca艂膮 noc ta艅czyli i pili piwo, a teraz ich g艂owy sta艂y si臋 tak ci臋偶kie, 偶e nie mog膮 ich podnie艣膰.

— B臋dziesz musia艂 mi pomaga膰 — stwierdzi艂a — dop贸ki nie wr贸ci kucharz.

Po 艣niadaniu Cathy zn贸w zawo艂a艂a Isaziego.

— Zjawi艂 si臋 ju偶 kt贸ry艣 z nich?

— Jeszcze nie, Nkosikazi.

— Chc臋 pojecha膰 na stacj臋. Mam nadziej臋, 偶e czeka tam telegram od Henshawa. Zaprz臋gniesz konie do dwuk贸艂ki, Isazi?

Dopiero teraz zauwa偶y艂a zaniepokojenie na pomarszczonej twarzy Zulusa.

— O co chodzi?

— Konie te偶 znikn臋艂y. Zagroda jest pusta.

— No to gdzie one mog膮 by膰?

— Mo偶e mujiba wyprowadzili je wcze艣niej. P贸jd臋 ich poszuka膰.

— Nie ma potrzeby. — Cathy potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. — Do budki telegrafisty nie jest przecie偶 daleko. Spacer dobrze mi zrobi. — Potem zawo艂a艂a do Jonathana. — Przynie艣 mi m贸j czepek, Jon-Jon.

— Nkosikazi, to chyba nie najlepszy pomys艂, ten ma艂y...

— Oj, daj ju偶 spok贸j — Cathy skarci艂a go czule i wzi臋艂a synka za r臋k臋. — Je艣li odnajdziesz konie, m贸g艂by艣 po nas przyjecha膰. — Potem, ko艂ysz膮c trzymanym za wst膮偶k臋 czepkiem i z Jonathanem podskakuj膮cym u jej boku, posz艂a wzd艂u偶 艣cie偶ki, kt贸ra wiod艂a wok贸艂 poro艣ni臋tego lasem wzg贸rza do stacji kolejowej.

Ch艂opiec pierwszy zauwa偶y艂, 偶e nie by艂o s艂ycha膰 charakterystycznych uderze艅 m艂ot贸w w 偶elazne haki szynowe.

— Jest tak cicho, mamo. — Stan臋li, by pos艂ucha膰.

— Przecie偶 dzi艣 nie pi膮tek — Cathy my艣la艂a g艂o艣no. — Pan Mac nie p艂aci dzisiaj robotnikom. — Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, ale nie wzbudzi艂o to w niej wi臋kszego zaniepokojenia. — Dziwne — powiedzia艂a i poszli dalej.

Zatrzymali si臋, dopiero kiedy wyszli zza wzg贸rza. Cathy os艂oni艂a oczy

tn膮

czepkiem i spojrza艂a przed siebie. Tory kolejowe bieg艂y na po艂udnie jak jedwabiste nici paj臋czej sieci, jednak u st贸p wzniesienia, na kt贸rym stali urywa艂y si臋 nagle. Tu偶 obok znajdowa艂y si臋 sterta l臋kowych podk艂ad贸w i niewielki stos szyn. Poci膮g dostawczy mia艂 przyjecha膰 tego popo艂udnia z Kimberley, by uzupe艂ni膰 zapas materia艂贸w. M艂oty i 艂opaly by艂y ustawione w r贸wne koz艂y, tam gdzie poprzedniego wieczora zostawili je robotnicy. Przy torach nie widnia艂y 偶adne ludzkie postaci.

— To jeszcze dziwniejsze — powiedzia艂a Cathy.

— Gdzie jest pan Henderson, mamo? — zapyta艂 Jonathan nienaturalnie przyciszonym g艂osem. — Gdzie s膮 pan Mac i pan Braithwaite?

— Nie wiem. Pewnie jeszcze w swoich namiotach.

Namioty brygadzisty, in偶yniera i zarz膮dc贸w rozbito tu偶 za budk膮, w kt贸rej znajdowa艂 si臋 telegraf. Ani przy niej, ani pomi臋dzy p艂贸ciennymi piramidami nie by艂o wida膰 偶adnych oznak 偶ycia, z wyj膮tkiem wrony, siedz膮cej na wierzcho艂ku jednego z namiot贸w. Dobieg艂o ich niewyra藕ne krakanie, ptak rozpostar艂 skrzyd艂a i ci臋偶ko sfrun膮艂 na ziemi臋.

— Gdzie s膮 robolnicy? — zakwili艂 Jonathan, a Cathy zadr偶a艂a, nagle.

— Nie wiem, kochanie. — Jej g艂os za艂ama艂 si臋. Odchrz膮kn臋艂a i doda艂a: — Zejdziemy na d贸艂 i dowiemy si臋. — Dopiero teraz zauwa偶y艂a, 偶e przez ca艂y czas m贸wi艂a dziwnie g艂o艣no.

Jonathan przywar艂 do jej n贸g.

— Mamusiu, boj臋 si臋.

— Nie b膮d藕 g艂uptasem — powiedzia艂a ostrym tonem, wzi臋艂a ch艂opca za r臋k臋 i ruszy艂a zboczem.

Zanim dotarli do budki telegrafisty, szli ju偶 tak szybko, jak tylko pozwala艂 na to wyra藕nie zaokr膮glony brzuch Cathy.

— Poczekaj tutaj. — Zupe艂nie nie wiedzia艂a, co kaza艂o jej zostawi膰 Jonathana, ale na werand臋 wola艂a wej艣膰 sama.

Drzwi do budki by艂y uchylone. Pchn臋艂a je, by otworzy膰 szerzej.

Pan Brailhwaite siedzia艂 przy swoim stole z twarz膮 zwr贸con膮 w kierunku wej艣cia. Patrzy艂 na ni膮 bladymi, szeroko otwartymi oczyma.

— Panie Braithwaite — powiedzia艂a, a w tej samej chwili w powietrze wzbi艂 si臋 r贸j du偶ych, niebieskich, metalicznych much, kt贸re obsiad艂y prz贸d jego koszuli. Dopiero teraz Cathy spostrzeg艂a, 偶e w brzuchu m臋偶czyzny by艂a wielka, czerwona dziura, a wn臋trzno艣ci zwisa艂y mu mi臋dzy kolanami, tworz膮c spl膮tany zw贸j na pod艂odze pod biurkiem.

Cofn臋艂a si臋. Mia艂a nogi jak z waty, a w oczach zobaczy艂a czarne cienie niczym skrzyd艂a nietoperzy o zachodzie s艂o艅ca. Jedna z niebieskich much usiad艂a jej na policzku, za chwil臋 ospale zacz臋艂a skrada膰 si臋 w kierunku k膮cika ust.

Cathy pochyli艂a si臋 wolno i zwymiotowa艂a gwa艂townie, a zjedzone niedawno 艣niadanie rozprysn臋艂o si臋 na drewnianej pod艂odze mi臋dzy jej stopami. Wycofywa艂a si臋 wolno, pr贸buj膮c zetrze膰 z ust resztki wymiocin. Niemal potkn臋艂a si臋 na schodach, po czym usiad艂a ci臋偶ko. Jonathan podbieg艂 do niej natychmiast.

— Co si臋 sta艂o, mamusiu?

— Musisz by膰 teraz bardzo odwa偶nym ch艂opcem — szepn臋艂a.

— Jeste艣 chora, mamusiu? — zaniepokojony uj膮艂 j膮 za rami臋.

Cathy zda艂a sobie w艂a艣nie spraw臋 z tego, kto m贸g艂 dokona膰 tak potwornego okaleczenia telegrafisty. Matabelowie zawsze wyjmowali wn臋trzno艣ci ze zw艂ok swoich ofiar. Ten rytua艂 uwalnia艂 ducha martwego cz艂owieka i pozwala艂 mu uda膰 si臋 do krainy zmar艂ych. Gdyby duch pozosta艂 w ciele, den ofiary nawiedza艂by p贸藕niej zab贸jc臋.

Brzuch pana Braithwaite'a zosta艂 rozci臋ty ostrym jak brzytwa grotem matabelskiej dzidy, a jego gor膮ce wn臋trzno艣ci zosta艂y p贸藕niej wyci膮gni臋te na wierzch niczym z wypatroszonego kurczaka. Ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, by艂o to dzie艂o Matabel贸w.

— Gdzie jest pan Henderson, mamo? — zapyta艂 piskliwym g艂osem Jon-Jon. — P贸jd臋 do jego namiotu.

Wysoki, t臋gi in偶ynier nale偶a艂 do jednego z najlepszych przyjaci贸艂 Jonathana.

Cathy z艂apa艂a go za rami臋.

— Nie, Jon-Jon, nie id藕 tam.

— Dlaczego?

Wrona odwa偶y艂a si臋 w ko艅cu podej艣膰 do namiotu in偶yniera i po chwili znikn臋艂a w 艣rodku. Cathy doskonale wiedzia艂a, co j膮 tam przyci膮gn臋艂o.

— B膮d藕 cicho, Jon-Jon — prosi艂a Cathy. — Pozw贸l mamie pomy艣le膰.

S艂u偶膮cy, podobnie jak pracuj膮cy przy uk艂adaniu tor贸w Matabelowie musieli wiedzie膰 o tym, 偶e w okolicy grasuje banda wojownik贸w. Kto艣 ich ostrzeg艂 i rozproszyli si臋 w por臋. Nagle przysz艂a jej do g艂owy przera偶aj膮ca my艣l. A mo偶e s艂u偶膮cy sami byli cz艂onkami tej bandy. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Nie, nie oni. To z pewno艣ci膮 jaka艣 ma艂a grupka renegat贸w, jej ludzie przecie偶 nie posun臋liby si臋 do tego.

Na pewno uderzyli o 艣wicie, to ich ulubiona pora. Henderson i brygadzista nie opu艣cili jeszcze swoich namiot贸w, tylko Braithwaite tkwi艂 ju偶 przy telegrafie. Telegraf— Cathy o偶ywi艂a si臋 nagle — to jedyny spos贸b skontaktowania si臋 ze 艣wiatem.

— Jon-Jon, zosta艅 tutaj — powiedzia艂a, a sama zn贸w podesz艂a do drzwi budki.

Uda艂o jej si臋 opanowa膰 nerwy, po czym zajrza艂a do 艣rodka, pr贸buj膮c nie patrze膰 na siedz膮cego na krze艣le cz艂owieka. Jeden szybki rzut okiem Wystarczy艂. Telegraf zerwano ze 艣ciany i roztrzaskano na kawa艂ki. Cathy Wycofa艂a si臋 i opar艂a o metalow膮 艣cian臋 obok wej艣cia. Obj臋艂a brzuch obiema r臋kami i pr贸bowa艂a zmusi膰 si臋 do racjonalnego my艣lenia.

— Wojownicy uderzyli na rozbite na ko艅cu budowanej linii kolejowej flamioty, nast臋pnie ukryli si臋 w lesie—potem przypomnia艂a sobie o s艂u偶膮cych. To prawda, schowali si臋 w buszu, ale tylko po to, by zataczaj膮c ko艂a, zbli偶y膰 si臋 do obozu. Przera偶ona rozejrza艂a si臋 wok贸艂 siebie spodziewaj膮c si臋, 偶e

w ka偶dej chwili z g臋stych zaro艣li mo偶e wy艂oni膰 si臋 dru偶yna czarnych wojownik贸w.

Poci膮g z Kimberley mia艂 przyjecha膰 dopiero p贸藕nym popo艂udniem, mniej wi臋cej za dziesi臋膰 godzin, a ona i Jonathan byli zupe艂nie sami. Cathy ukl臋k艂a, wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋 i bardzo mocno przytuli艂a go do siebie. Dopiero teraz u艣wiadomi艂a sobie, 偶e ch艂opiec zagl膮da przez otwarte drzwi do wn臋trza budki.

— Pan Braithwaite nie 偶yje! — powiedzia艂 rzeczowo. Si艂膮 odwr贸ci艂a mu g艂ow臋. — Nas nie zabij膮, prawda, mamo?

— Och, Jon-Jon.

— Potrzebna jest nam bro艅. Ja ju偶 umiem strzela膰, tato mnie nauczy艂.

Bro艅 — Cathy spojrza艂a w kierunku namiot贸w. Wiedzia艂a, 偶e nie b臋dzie mia艂a odwagi, by wej艣膰 do kt贸regokolwiek. Dok艂adnie zdawa艂a sobie spraw臋 z tego, jaki widok tam zastanie.

Nagle pad艂 na ni膮 czyj艣 cie艅. Krzykn臋艂a.

— Nkosikazi, to ja.

Isazi zszed艂 ze wzg贸rza bezszelestnie jak pantera.

— Konie znikn臋艂y — powiedzia艂, a Cathy gestem kaza艂a mu zajrze膰 do budki.

Wyraz jego twarzy nie zmieni艂 si臋 zupe艂nie.

— Wi臋c — rzek艂 cicho — matabelskie szakale mog膮 jeszcze k膮sa膰.

— Namioty — szepn臋艂a Cathy. — Sprawd藕, czy zostawili jak膮艣 bro艅.

Zamaszystym, m艂odzie艅czym krokiem Isazi pod膮偶a艂 od jednego namiotu do drugiego, wsadzaj膮c g艂ow臋 do ka偶dego z nich, a kiedy wr贸ci艂, przyni贸s艂 ze sob膮 tylko assegai ze z艂amanym drzewcem.

— Ten wysoki walczy艂 naprawd臋 dzielnie. 呕y艂 jeszcze, mimo 偶e wrony wy偶era艂y ju偶 wn臋trzno艣ci z jego rozp艂atanego brzucha. Nie m贸g艂 m贸wi膰, ale patrzy艂 na mnie, gdy przywraca艂em mu spok贸j. Karabin贸w nie by艂o, Matabelowie musieli je zabra膰.

— W obozie zosta艂y karabiny — wymamrota艂a Cathy.

— Chod藕, Nkosikazi — podni贸s艂 j膮 delikatnie, a Jonathan po m臋sku wzi膮艂 matk臋 za drug膮 r臋k臋, cho膰 sam nie si臋ga艂 jej nawet do 艂okcia.

Zanim jeszcze dotarli do g臋stych zaro艣li na kraw臋dzi lasu, Cathy dosta艂a pierwszych boli. Podtrzymywali j膮 ca艂y czas. Jonathan zupe艂nie nie wiedzia艂, co si臋 dzieje, dostrzeg艂 tylko, 偶e Isazi jest bardzo powa偶ny i, co by艂o do艣膰 niezwyk艂e, nic nie m贸wi.

— Ju偶 dobrze — Cathy wyprostowa艂a si臋 i pr贸bowa艂a odgarn膮膰 z czo艂a d艂ugie kosmyki przesi膮kni臋tych potem w艂os贸w.

Wolno posuwali si臋 dalej. Isazi uwa偶nie obserwowa艂 las po obu stronach 艣cie偶ki, usi艂uj膮c wy艂owi膰 jakiekolwiek 艣lady wskazuj膮ce na obecno艣膰 wojownik贸w. W r臋ce 艣ciska艂 z艂aman膮 dzid臋, w ka偶dej chwili gotowy do obrony.

Cathy sykn臋艂a i zachwia艂a si臋. Zn贸w powr贸ci艂y b贸le. Tym razem nie uda艂o im si臋 jej utrzyma膰, ci臋偶ko osun臋艂a si臋 na ziemi臋. Kiedy b贸le ust膮pi艂y, spojrza艂a na Isaziego.

— S膮 zbyt cz臋sto. To si臋 ju偶 zaczyna. Nie musia艂 nic odpowiada膰.

— Zabierz Jonathana do Kopalni Harknessa.

— Nkosikazi, poci膮g...

— Poci膮g b臋dzie za p贸藕no. Musicie i艣膰.

— Nkosikazi, a co stanie si臋 z tob膮?

— Bez konia nigdy nie zdo艂am dotrze膰 do kopalni. To za daleko. Nie wolno wam traci膰 czasu, tu chodzi o 偶ycie ch艂opca. Isazi nie rusza艂 si臋.

— Mo偶esz go ocali膰, ocalisz wtedy r贸wnie偶 cz臋艣膰 mnie. Je艣li tu zostaniecie, wszyscy zginiemy. Id藕cie. Szybko!

Isazi chcia艂 chwyci膰 Jonathana za r臋k臋, lecz ten cofn膮艂 j膮 gwa艂townie.

— Nie zostawi臋 mamusi — krzycza艂 histerycznie. — Tatu艣 powiedzia艂, 偶ebym si臋 ni膮 zaopiekowa艂.

Cathy wzi臋艂a si臋 w gar艣膰 i zrobi艂a co艣, co okaza艂o si臋 najtrudniejszym zadaniem jej m艂odego 偶ycia. Uderzy艂a Jonathana w twarz, z ca艂ej si艂y, z jednej i z drugiej strony. Ch艂opiec zachwia艂 si臋 i o ma艂o nie przewr贸ci艂. Na jego bladych policzkach pojawi艂y si臋 szkar艂atne pr臋gi. Nigdy wcze艣niej nie uderzy艂a go w twarz.

— Zr贸b, jak ci m贸wi臋 — wrzasn臋艂a na niego z ca艂ych si艂.

— Id藕 z Isazim, w tej chwili.

Zulus wzi膮艂 ch艂opca na r臋ce i jeszcze przez chwil臋 popatrzy艂 na Cathy.

— Masz serce lwicy. Oddaj臋 ci cze艣膰, Nkosikazi — powiedzia艂 i odszed艂 g艂臋biej w las. Kilka sekund p贸藕niej on i Jonathan znikn臋li jej zupe艂nie z oczu i dopiero wtedy przesta艂a kontrolowa膰 swoje emocje, a cia艂em Cathy zacz膮艂 szarpa膰 spazmatyczny szloch.

Stwierdzi艂a, 偶e samotno艣膰 to najgorsza rzecz w 偶yciu. My艣la艂a o Ralphie; nigdy nie kocha艂a, ani nie pragn臋艂a go tak bardzo jak teraz. S膮dzi艂a, 偶e wykorzysta艂a ostatnie ziarenko odwagi, by uderzy膰 swoje dziecko i odes艂a膰 w nieznane, maj膮c nadziej臋, 偶e mo偶e uda mu si臋 prze偶y膰. By艂aby szcz臋艣liwa zostaj膮c tutaj, kl臋cz膮c na piachu i czekaj膮c na nadej艣cie oprawc贸w.

Potem jednak odnalaz艂a w sobie si艂臋, aby wsta膰 i i艣膰 wolno dalej. Ze szczytu wzg贸rza popatrzy艂a na ob贸z. Sprawia艂 wra偶enie takiego spokojnego i uporz膮dkowanego. Dom. Dym unosi艂 si臋 nad ogniskiem jak jasnoszare pi贸rko. Wydawa艂o si臋, 偶e je艣li Cathy zdo艂a dotrze膰 do namiotu, b臋dzie bezpieczna.

Nie przebrn臋艂a jeszcze nawet dziesi臋ciu metr贸w, gdy nagle poczu艂a, 偶e co艣 p臋ka jej w 艣rodku, po czym po nogach sp艂yn臋艂a gor膮ca ciecz. Sz艂a dalej — mokra i brudna sp贸dnica kr臋powa艂a jej ruchy — tylko dzi臋ki ogromnemu uporowi dotar艂a do namiotu.

Wewn膮trz by艂o tak ch艂odno i ciemno jak w ko艣ciele. Nie potrafi艂a ju偶 usta膰. Upad艂a. Na czworakach podesz艂a do skrzyni stoj膮cej u st贸p 艂贸偶ka. Odgarn臋艂a w艂osy z oczu i opar艂a si臋 o ni膮.

Pokrywa okaza艂a si臋 tak ci臋偶ka, 偶e Cathy z ledwo艣ci膮 j膮 podnios艂a.

Pistolet zosta艂 schowany pod haftowanymi bia艂ymi narzutami, kt贸re gromadzi艂a do domu, jaki mia艂 wybudowa膰 dla niej Ralph. By艂 to du偶y wojskowy rewolwer marki Webley. Strzela艂a z niego tylko raz. Ralph podtrzymywa艂 jej wtedy r臋k臋 i zabezpiecza艂 nadgarstek przed szarpni臋ciem.

Teraz potrzebowa艂a obu r膮k, aby wyci膮gn膮膰 go spod rzeczy. Zbyt zm臋czy艂a si臋, by wdrapa膰 si臋 na 艂贸偶ko. Usiad艂a opieraj膮c si臋 o skrzynie, wyci膮gn臋艂a przed siebie nogi i u艂o偶y艂a je p艂asko na pod艂odze, a na udach po艂o偶y艂a sobie pistolet.

Musia艂a zasn膮膰, bo nagle zbudzi艂o j膮 szuranie bosych st贸p. Rozejrza艂a si臋 wok贸艂 siebie. Na bia艂ym p艂贸tnie namiotu zobaczy艂a cie艅 jakiego艣 cz艂owieka. Podnios艂a pistolet i wycelowa艂a w wej艣cie. Rewolwer chwia艂 si臋 niepewnie w jej r臋kach. Cie艅 przesun膮艂 si臋 w kierunku wej艣cia i po chwili do 艣rodka wszed艂 m臋偶czyzna.

— Dzi臋ki Bogu. — Cathy po艂o偶y艂a bro艅 na udach. — Dzi臋ki Bogu, 偶e to ty — szepn臋艂a i bezw艂adnie opu艣ci艂a g艂ow臋. G臋ste w艂osy rozst膮pi艂y si臋, ukazuj膮c bia艂膮 sk贸r臋 tu偶 u nasady czaszki. Bazo spojrza艂 na delikatn膮 szyj臋 dziewczyny i zobaczy艂 pulsuj膮c膮 pod sk贸r膮 t臋tnic臋.

By艂 ubrany w sp贸dniczk臋 z ogon贸w cywet, a na g艂ow臋 w艂o偶y艂 opask臋 z krecich sk贸r — bez pi贸r ani chwast贸w. Mia艂 bose stopy. W lewej r臋ce trzyma艂 assegai o szerokim ostrzu, w prawej maczug臋, przypominaj膮c膮 buzdygan 艣redniowiecznego rycerza. Trzonek, prawie metrowej d艂ugo艣ci, wykonano z wyg艂adzonego rogu nosoro偶ca, a na czubku tkwi艂a ci臋偶ka drewniana kula, nabita r臋cznie wykutymi 偶elaznymi gwo藕dziami.

Ca艂膮 si艂膮 swoich szerokich ramion machn膮艂 maczug膮 i uderzy艂 ni膮 w pulsuj膮c膮 pod sk贸r膮 t臋tnic臋 u nasady czaszki Cathy.

Dw贸ch wojownik贸w wesz艂o teraz do namiotu. Stan臋li po obu stronach Bazo. Wci膮偶 mieli szkliste, jakby ob艂膮kane od zabijania oczy. Oni r贸wnie偶 nosili na g艂owach opaski z krecich sk贸r. Spojrzeli na martw膮 kobiet臋. Jeden z nich zmieni艂 spos贸b trzymania dzidy i przygotowa艂 si臋 do wykonania ci臋cia.

— Duch kobiety musi ulecie膰 — powiedzia艂,

— Zr贸b to! — rozkaza艂 Bazo, a wojownik pochyli艂 si臋 i szybko, z du偶膮 wpraw膮 wykona艂 polecenie.

— W niej jest jeszcze jedno 偶ycie — rzek艂. — Patrzcie! Jeszcze si臋 rusza.

— Dobij je — warkn膮艂 Bazo i wyszed艂 z namiotu.

— Odnajd藕cie ch艂opca — zwr贸ci艂 si臋 do czekaj膮cych na niego na zewn膮trz ludzi. — Odnajd藕cie tego bia艂ego szczeniaka.

Maszynista by艂 przera偶ony. Zatrzymali si臋 na kilka minut przy faktorii stoj膮cej przy bocznicy w Plumtree, widzieli cia艂a w艂a艣ciciela i pozosta艂ych cz艂onk贸w jego rodziny, le偶膮ce na dziedzi艅cu.

Ralph wepchn膮艂 mu mi臋dzy 艂opatki luf臋 karabinu i si艂膮 odprowadzi艂 z powrotem do kabiny. Zmusi艂 go, by jecha艂 dalej na p贸艂noc, jeszcze g艂臋biej, do samego serca Matabele.

Tras臋 ze stacji prze艂adunkowej w Kimberley przebyli z otwartym gwizdkiem. Ralph zast膮pi艂 palacza i przez ca艂膮 drog臋 monotonnie wrzuca艂 do pieca du偶e bry艂ki w臋gla. Pot sp艂ywa艂 mu po nagim torsie, a czarny py艂 osiada艂 na jego ramionach i twarzy. D艂onie by艂y mokre i obola艂e od 艣wie偶ych odcisk贸w.

Do ostatniej stacji przybyli niemal dwie godziny przed rekordowym czasem. Kiedy wyje偶d偶ali zza zakr臋tu mi臋dzy wzg贸rzami, zobaczyli blaszany dach budki telegrafisty. Ralph odrzuci艂 szufl臋 na bok i wspi膮艂 si臋 na kabin臋, by lepiej widzie膰.

Serce ze szcz臋艣cia zacz臋艂o mu mocniej bi膰. Obok budki i wok贸艂 namiot贸w co艣 si臋 porusza艂o — nadal wi臋c istnia艂o tam 偶ycie. Nagle jego serce jakby zamar艂o. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e poruszaj膮ce si臋 kszta艂ty s膮 podobne do ps贸w.

Hieny by艂y tak zaj臋te wyrywaniem sobie wyci膮gni臋tych z namiot贸w kawa艂k贸w mi臋sa, 偶e nawet nie zauwa偶y艂y zbli偶aj膮cej si臋 z ogromnym ha艂asem lokomotywy. Rozpierzch艂y si臋 dopiero wtedy, kiedy Ralph do nich strzeli艂. Zanim opr贸偶ni艂 magazynek, po艂o偶y艂 p贸艂 tuzina tych ohydnych zwierz膮t. Pobieg艂 do budki, potem do namiot贸w, a nast臋pnie wr贸ci艂 do lokomotywy. Ani maszynista, ani palacz nie odwa偶yli si臋 wyj艣膰 z kabiny.

— Panie Ballantyne, te krwiopijcze czarne dzikusy mog膮 tu wr贸ci膰 w ka偶dej chwili.

— Zaczekajcie! — krzykn膮艂 Ralph i wspi膮艂 si臋 na wagon do przewo偶enia byd艂a, kt贸ry znajdowa艂 si臋 za w臋giark膮. Wyrwa艂 zatyczki, a drzwi opad艂y z hukiem, tworz膮c k艂adk臋.

Wyprowadzi艂 konie z wagonu. Cztery —jeden ju偶 osiod艂any — najlepsze wierzchowce, jakie uda艂o mu si臋 znale藕膰. Nie wypuszczaj膮c nawet z r臋ki karabinu, podci膮gn膮艂 popr臋g i natychmiast wskoczy艂 na siod艂o.

— Nie mam zamiaru tutaj tkwi膰 — wrzasn膮艂 maszynista. — Chryste Panie, te czarnuchy to zwierz臋ta — rozumiesz? — zwierz臋ta.

— Je艣li moja 偶ona i syn s膮 w pobli偶u, musz臋 ich st膮d wydosta膰. Daj mi tylko godzin臋 — prosi艂 Ralph.

— Nie postoj臋 tu nawet minuty. Wracam. — Maszynista potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— No to id藕 do diab艂a — odpowiedzia艂 mu Ralph i ruszy艂 galopem w kierunku obozu, ci膮gn膮c za sob膮 pozosta艂e konie.

My艣la艂 o tym, 偶e chyba powinien pos艂ucha膰 Aarona Fagana i wzi膮膰 ze sob膮 kilka os贸b. Wiedzia艂 jednak, 偶e nie mo偶e traci膰 czasu na szukanie ludzi, kt贸rzy zgodziliby si臋 z nim pojecha膰. Kimberley opu艣ci艂 p贸艂 godziny po otrzymaniu telegramu z Tati — zd膮偶y艂 tylko zabra膰 ze sob膮 bro艅, zapakowa膰 amunicj臋 i przeprowadzi膰 konie ze stajni Aarona do stacji prze艂adunkowej.

Zanim wy艂oni艂 si臋 zza wzg贸rza, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 przez rami臋. Lokomotywa zmierza艂a ju偶 na po艂udnie. Zda艂 sobie teraz spraw臋, 偶e mo偶e by膰 jedynym 偶ywym bia艂ym cz艂owiekiem w Matabele.

Ralph wjecha艂 do obozu. Ju偶 tutaj byli. Wszystko spl膮drowano. Namiot Jonathana zawali艂 si臋, jego ubrania porozrzucano i wdeptano w ziemi臋.

— Cathy — wo艂a艂, zsiadaj膮c z konia. — Jon-Jon! Gdzie jeste艣cie?

Pod jego stopami zaszele艣ci艂 papier, Ralph spojrza艂 na ziemi臋. Teczka禄 z pracami 偶ony le偶a艂a rozwalona, a rysunki, z kt贸rych by艂a taka dumna •—-pogniecione i podarte. Podni贸s艂 jeden z nich. Przedstawia艂 on pi臋kne, ciemnoszkar艂atne kwiaty kigelia africana — afryka艅skiego drzewa kie艂basianego. Pr贸bowa艂 wyg艂adzi膰 pognieciony papier, lecz po chwili zda艂 sobie spraw臋 z bezsensowno艣ci swojego gestu.

Pobieg艂 do namiotu i wszed艂 do 艣rodka.

Cathy le偶a艂a na plecach, a obok — jej nie narodzone dziecko. Obieca艂a Ralphowi dziewczynk臋 i dotrzyma艂a obietnicy.

Ukl臋kn膮艂 przy niej i pr贸bowa艂 podnie艣膰 g艂ow臋 偶ony, lecz cia艂o ju偶 zesztywnia艂o jak marmurowy pos膮g. Kiedy j膮 d藕wign膮艂, zauwa偶y艂 wielkie wgniecienie u podstawy czaszki Cathy.

Ralph cofn膮艂 si臋 i wybieg艂 z namiotu.

— Jonathan — wo艂a艂. — Jon-Jon! Gdzie jeste艣? Biega艂 po obozie jak ob艂膮kany.

— Jonathan! Jonathan!

Upewniwszy si臋, 偶e ch艂opca nie ma w pobli偶u, pogna艂 do lasu, kt贸ry znajdowa艂 si臋 na zboczu wzg贸rza.

— Jonathan! To ja, tw贸j tatu艣. Gdzie jeste艣, kochanie?

Mimo ogromnego b贸lu i cierpienia by艂 艣wiadom tego, 偶e jego wo艂anie mo偶e sprowadzi膰 amadoda, podobnie jak beczenie k贸z mo偶e zwabi膰 lamparta i nagle ca艂ym sercem zapragn膮艂, 偶eby tak si臋 sta艂o.

— Chod藕cie! — wrzasn膮艂. — Chod藕cie i mnie te偶 zabijcie! — Zatrzyma艂 si臋 i strzeli艂 w powietrze, a potem ws艂uchiwa艂 si臋 w echo, nios膮ce huk wystrza艂u po ca艂ej dolinie.

Nie mia艂 ju偶 si艂 d艂u偶ej biec i krzycze膰. Zdyszany usiad艂 przy pniu jednego z drzew.

— Jonathan — powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem. — Gdzie jeste艣, m贸j kochany?

Wolno odwr贸ci艂 si臋 i zszed艂 ze wzg贸rza. Porusza艂 si臋 jak zm臋czony 偶yciem starzec.

Gdy dotar艂 do kraw臋dzi obozu, stan膮艂 i spojrza艂 na co艣, co le偶a艂o w trawie. Pochyli艂 si臋, podni贸s艂 i dok艂adnie obejrza艂 znaleziony przedmiot. By艂a to opaska z mi臋kkiej kreciej sk贸ry. Zacisn膮艂 j膮 w d艂oni tak mocno, 偶e jego kostki sta艂y si臋 zupe艂nie bia艂e.

Nie wypuszczaj膮c z r臋ki znalezionego kawa艂ka futra, wszed艂 do obozu, by pogrzeba膰 zostawione przez Matabel贸w cia艂a.

Zbudzi艂o Robyn ciche drapanie w okiennic臋 sypialni. Podnios艂a si? i podpar艂a 艂okciem

— Kto tam? — zawo艂a艂a.

— To ja, Nomuso.

— Juba, moja go艂膮beczko, nie spodziewa艂am si臋 ciebie.

Wsta艂a z 艂贸偶ka, podesz艂a do okna i otworzy艂a okiennice. By艂a jasna, ksi臋偶ycowa noc. Juba sta艂a skulona pod parapetem.

— Zimno ci? — Robyn wzi臋艂a j膮 za r臋k臋. — Przezi臋bisz si臋. Wejd藕 szybko do 艣rodka. Przynios臋 ci koc.

— Nomusa, zaczekaj. — Juba chwyci艂a jej nadgarstek. — Musz臋 i艣膰.

— Przecie偶 dopiero co przysz艂a艣.

— Nikt nie mo偶e si臋 dowiedzie膰, 偶e tu by艂am. Prosz臋, nie m贸w o tym nikomu, Nomusa.

— 脫 co chodzi? Ca艂a si臋 trz臋siesz...

— Pos艂uchaj, Nomusa. Nie mog臋 ci臋 tak zostawi膰 — jeste艣 moj膮 matk膮, siostr膮 i przyjaci贸艂k膮 — nie mog臋 ci臋 tak zostawi膰.

— Juba...

— Nic nie m贸w. Pos艂uchaj mnie przez chwil臋 — prosi艂a. — Mam tak ma艂o czasu.

Dopiero teraz Robyn zda艂a sobie spraw臋 z tego, 偶e Juba nie dr偶a艂a z zimna. Jej wielkim cia艂em targa艂 wywo艂any strachem spazmatyczny szloch.

— Musicie ucieka膰: ty, Elizabeth i ma艂y Bobby. Niczego ze sob膮 nie zabierajcie, uciekajcie natychmiast. Biegnijcie do Bulawayo, mo偶e tam b臋dziecie bezpieczni. To jedyna szansa.

— Nie rozumiem ci臋, Juba. Co to za brednie?

— Oni ju偶 tu id膮, Nomusa. Ju偶 id膮. Prosz臋, po艣piesz si臋 — powiedzia艂a i posz艂a. Mimo swojej ogromnej tuszy porusza艂a si臋 nadzwyczaj cicho i szybko. Zanim Robyn znalaz艂a szal i wybieg艂a na werand臋, nie by艂o po Jubie 艣ladu.

Ruszy艂a wi臋c w kierunku szpitala, wo艂aj膮c z rosn膮c膮 irytacj膮.

— Juba, wr贸膰 tutaj! S艂yszysz mnie? Nie znios臋 wi臋cej tych twoich niedorzeczno艣ci!

Zatrzyma艂a si臋 na rozstaju dr贸g ko艂o ko艣cio艂a nie wiedz膮c, w kt贸r膮 stron臋 pobiec.

— Juba! Gdzie jeste艣?

Cisz臋 zak艂贸ca艂o tylko zawodzenie szakala stoj膮cego na zboczu wzg贸rza powy偶ej misji. Ze szczytu wzniesienia, tam gdzie droga prowadz膮ca do Bulawayo przekracza艂a lini臋 wzg贸rz, odpowiada艂o mu wycie innego.

— Juba!

Ognisko obok szpitala wygas艂o ju偶 prawie, Robyn podesz艂a wiec do niego i po艂o偶y艂a na roz偶arzonym jeszcze popiele kilka kawa艂k贸w drewna. Panowa艂a nienaturalna cisza. Drewno rozpali艂o si臋 szybko. W 艣wietle p艂omieni Robyn wkroczy艂a na schody najbli偶szego ze szpitalnych pomieszcze艅.

Maty do spania by艂y r贸wno u艂o偶one w pojedynczych rz臋dach pod 艣cianami. W chacie nie zasta艂a nikogo, znikn臋li nawet najci臋偶ej chorzy. Kto艣 musia艂 ich wynie艣膰, poniewa偶 niekt贸rzy z nich nie zdo艂aliby nawet podnie艣膰 si臋 z 艂贸偶ek.

Robyn okry艂a ramiona szalem.

— Biedacy — powiedzia艂a g艂o艣no. — Znowu przestraszyli si臋 jakich艣 czar贸w, nied艂ugo zaczn膮 ucieka膰 przed w艂asnymi cieniami.

Odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a do domu. W pokoju Elizabeth pali艂o si臋 艣wiat艂o, a kiedy wchodzi艂a po schodach na werand臋, otworzy艂y si臋 drzwi.

— Mamo, to ty?

— Co robisz, Lizzie?

— Wydawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysza艂am jakie艣 g艂osy.

Robyn zawaha艂a si臋, nie chcia艂a niepokoi膰 Elizabeth. Z drugiej jednak strony wiedzia艂a, 偶e c贸rka jest rozs膮dnym dzieckiem i nie powinna wpa艣膰 w histeri臋 z powodu matabelskich przes膮d贸w.

— Juba tu by艂a. Znowu obawiaj膮 si臋 czar贸w.

— Co m贸wi艂a?

— Tylko tyle, 偶e powinni艣my i艣膰 do Bulawayo, by unikn膮膰 jakiego艣 niebezpiecze艅stwa.

Elizabeth wysz艂a na werand臋, ubrana w koszul臋 nocn膮, a w r臋ce nios艂a 艣wiec臋.

— Juba chrze艣cijanka, nie wierzy w czary — odezwa艂a si臋 przej臋tym g艂osem. — M贸wi艂a co艣 jeszcze?

— Nie — Robyn ziewn臋艂a. — Wracam do 艂贸偶ka. — Ruszy艂a w kierunku swojej sypialni, lecz po chwili zatrzyma艂a si臋. — Aha, wszyscy inni te偶 gdzie艣 uciekli. Szpital jest zupe艂nie pusty. To najbardziej mnie dra偶ni.

— Mamo, my艣l臋, 偶e nale偶y pos艂ucha膰 Juby.

— Co przez to rozumiesz?

— S膮dz臋, 偶e natychmiast trzeba uda膰 si臋 do Bulawayo.

— Elizabeth, mia艂am o tobie lepsze zdanie.

— Mam jakie艣 dziwne przeczucie. Mo偶e powinni艣my i艣膰. Mo偶e grozi nam prawdziwe niebezpiecze艅stwo.

— To jest m贸j dom. Tw贸j ojciec i ja zbudowali艣my go w艂asnymi r臋kami. Nie istnieje na ziemi si艂a, kt贸ra zmusi艂aby mnie do opuszczenia tego miejsca — powiedzia艂a zdecydowanym tonem Robyn. — A teraz do 艂贸偶ka. Czeka nas jutro pracowity dzie艅.

Siedzieli w d艂ugich, rz臋dach na trawie poni偶ej szczyt贸w wzg贸rz. Wszyscy milczeli. Gandang chodzi艂 wzd艂u偶 szereg贸w wojownik贸w, czasami zatrzymuj膮c si臋, by zamieni膰 s艂owo z kt贸rym艣 ze starych przyjaci贸艂 i powspomina膰 „oczekiwanie" przed jak膮艣 bitw膮.

Dziwnie by艂o siedzie膰 na go艂ej ziemi podczas „oczekiwania". Dawniej siedzieli na swoich d艂ugich, nakrapianych tarczach z twardej jak 偶elazo wo艂owej sk贸ry. Siedzieli na nich nie dla wygody, ale by ukry膰 je przed czujnym okiem wroga, dop贸ki nie nadszed艂 czas na zadanie ciosu; siedzieli na nich r贸wnie偶 dlatego, 偶eby co bardziej zapalczywi, m艂odzi wojownicy zaw艂adni臋ci 艣wi臋tym szale艅stwem, nie zacz臋li b臋bni膰 w nie dzidami, daj膮c w ten spos贸b ostrze偶enie czekaj膮cym impi.

Dziwnie by艂o r贸wnie偶 nie przywdzia膰 pe艂nego stroju impi Inyanti: pi贸ra, chwasty z krowich ogon贸w, wojenne grzechotki na kostkach i nadgarstkach

oraz wysoki pi贸ropusz, kt贸ry zamienia艂 zwyk艂ego cz艂owieka w olbrzyma. Teraz ubrali si臋 jak neofici, jak ch艂opcy przed inicjacj膮; mieli tylko sp贸dniczki na biodrach, jednak blizny na ich cia艂ach i ogie艅 w oczach zadawa艂y temu wra偶eniu k艂am.

Gandang zn贸w poczu艂 dum臋. Tego uczucia nie spodziewa艂 si臋 ju偶 w swoim 偶yciu do艣wiadczy膰. Kocha艂 ich, kocha艂 ich zawzi臋to艣膰 oraz m臋stwo, a mimo 偶e jego twarz pozostawa艂a cicha i bez wyrazu, ta ogromna mi艂o艣膰 odbija艂a si臋 w oczach.

Zauwa偶yli to i odwzajemnili z jeszcze wi臋ksz膮 si艂膮.

— Baba! — wo艂ali do niego swoimi g艂臋bokimi g艂osami. — Ojcze, wydawa艂o nam si臋, 偶e ju偶 nigdy nie b臋dziemy walczy膰 u twego boku. Ojcze, ci z twoich syn贸w, kt贸rzy dzi艣 zgin膮, pozostan膮 na zawsze m艂odzi.

Us艂yszeli wycie szakala dobiegaj膮ce ze szczytu wzg贸rza, a po chwili na to \vo艂anie odpowiedzia艂 inny. Impi przyczai艂o si臋 na wzg贸rzach Khami jak zwini臋ta mamba, cierpliwa, czujna i gotowa do ataku.

Na niebie pojawi艂a si臋 czerwona po艣wiata. Fa艂szywy poranek, a potem nast臋powa艂a jeszcze ciemniejsza noc — czas, kt贸ry amadoda potrafili tak dobrze wykorzysta膰.

Poruszyli si臋 bezszelestnie i postawili drzewca swoich dzid mi臋dzy stopami. Byli gotowi do przyj臋cia rozkazu o tre艣ci:

— Powsta艅cie, moje dzieci. Nasta艂a pora w艂贸czni.

Tym razem jednak rozkaz nie nadchodzi艂, a prawdziwy poranek obla艂 niebo czerwonym 艣wiat艂em. Amadoda patrzyli po sobie.

Jeden z indun贸w — wojownik, kt贸ry zdoby艂 sobie uznanie Gandanga podczas dziesi膮tk贸w bitew — podszed艂 do siedz膮cego samotnie wodza i przem贸wi艂 w imieniu wszystkich.

— Baba, twoje dzieci s膮 zdezorientowane. Powiedz nam, dlaczego czekamy.

— Przyjacielu, czy wasze dzidy s膮 a偶 tak bardzo spragnione krwi niewinnych dzieci i kobiet, 偶e nie mog膮 poczeka膰 na godniejsz膮 zwierzyn臋?

— Mo偶emy czeka膰 tak d艂ugo, jak nam rozka偶esz, Baba, cho膰 nie jest to 艂atwe.

— Przyjacielu, chc臋 schwyta膰 lamparta, daj膮c mu za przyn臋t臋 艂agodn膮 koz臋 — odpowiedzia艂 Gandang i opu艣ci艂 g艂ow臋.

S艂o艅ce by艂o coraz wy偶ej, jego z艂oty blask obla艂 wierzcho艂ki drzew i szczyty wzg贸rz, Gandang jednak nadal si臋 nie porusza艂, a milcz膮cy wojownicy czekali ukryci w wysokiej trawie.

Kt贸ry艣 z m艂odych szepn膮艂 do drugiego.

— Ju偶 dawno rozpocz臋艂a si臋 burza. Wszyscy nasi bracia ruszyli do walki. B?d膮 si臋 z nas 艣miali, kiedy si臋 dowiedz膮, 偶e my w tym czasie siedzieli艣my w trawie na wzg贸rzu.

Jeden ze starszych m臋偶czyzn sykn膮艂 na niego z wyrzutem i wojownik zamilk艂, jednak nieco dalej jaki艣 inny m艂odzian poruszy艂 si臋, a jego dzida stukn臋艂a w bro艅 s膮siada. Gandang nie podni贸s艂 nawet g艂owy.

219

Potem ze szczytu wzg贸rza dobieg艂o ich wo艂anie frankolina. — Kuaali! Kuaali! — Ostry, przejmuj膮cy krzyk by艂 do艣膰 charakterystycznym d藕wi臋kiem na afryka艅skim stepie i tylko kto艣 obdarzony doskona艂ym s艂uchem m贸g艂by zauwa偶y膰, 偶e ten brzmi jako艣 dziwnie.

Gandang wsta艂.

— Nadchodzi lampart — powiedzia艂 cicho i podszed艂 do stanowiska obserwacyjnego, z kt贸rego rozci膮ga艂 si臋 widok na drog臋 wiod膮c膮 do Bulawayo. Stoj膮cy tam stra偶nik bez s艂owa wskazywa艂 co艣 drzewcem dzidy.

Drog膮 jecha艂 otwarty pow贸z i oddzia艂 偶o艂nierzy. Gandang przeliczy艂 ich szybko. Jedenastu, zmierzali prosto na Wzg贸rza Khami. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci co do tego, kto pod膮偶a na czele. Nawet z tej odleg艂o艣ci potrafi艂 dostrzec jego masywn膮 posta膰, czujny spos贸b trzymania g艂owy i d艂ugie strzemiona.

— Hau! Jedno Bystre Oko! — powita艂 go cicho Gandang. — Wiele miesi臋cy czeka艂em na to spotkanie.

Genera艂 Mungo St. John zosta艂 obudzony w 艣rodku nocy. Ubrany w koszul臋 nocn膮, wys艂ucha艂 histerycznej relacji czarnego s艂u偶膮cego, kt贸remu uda艂o si臋 uciec z faktorii w Ten-mile Drift. By艂a to opowie艣膰 o krwawej rzezi i paleniu domostw, a oddech przytaczaj膮cego j膮 cz艂owieka pachnia艂 dobr膮 kapsztadzk膮 whisky.

— On jest pijany — powiedzia艂 apatycznie Mungo. — Zabierzcie go st膮d i spu艣cie mu porz膮dne lanie.

Pierwszy bia艂y cz艂owiek dotar艂 do miasta trzy godziny przed 艣witem. Mia艂 k艂ut膮 ram臋 w udzie i z艂amane w dw贸ch miejscach rami臋. Zdrow膮 r臋k膮 kurczowo trzyma艂 si臋 ko艅skiej grzywy.

— Matabelowie powstali! — krzycza艂. — Pal膮 farmy... — doda艂 jeszcze, zanim martwy osun膮艂 si臋 z siod艂a.

Jeszcze przed nastaniem dnia na rynku ustawiono barykad臋 z pi臋膰dziesi臋ciu woz贸w. Pozbawieni wo艂贸w mieszka艅cy musieli sami je tam przyci膮gn膮膰. Kobiety oraz dzieci z ca艂ego miasta ukry艂y si臋 we wn臋trzu reduty i zaj臋li przygotowywaniem banda偶y, przepakowywaniem amunicji, pieczeniem chleba. Z m臋偶czyzn, kt贸rych z jakiego艣 powodu doktor Jameson nie zabra艂 ze sob膮 do Transwalu, napr臋dce utworzono oddzia艂y wojskowe i wyposa偶ono ich w bro艅.

W ca艂ym tym zamieszaniu Mungo St. John zarekwirowa艂 szybki, otwarty w贸z z czarnym wo藕nic膮, wybra艂 mo偶liwie najlepszy oddzia艂 je藕d藕c贸w i, korzystaj膮c z uprawnie艅 tymczasowego Administratora, wyda艂 rozkaz:

— Za mn膮!

Teraz 艣ci膮gn膮艂 cugle na szczycie wzg贸rza, powy偶ej misji Khami, w miejscu, w kt贸rym droga stawa艂a si臋 bardzo w膮ska, a wysoka, 偶贸艂ta trawa i las tworzy艂y 艣cian臋 po jej obu stronach. Os艂oniwszy przed s艂o艅cem swoje jedyne oko, spojrza艂 w d贸艂.

— Dzi臋ki Bogu! — szepn膮艂. S艂omiany dach misji, kt贸ry spodziewa艂 si?

ujrze膰 w p艂omieniach i spowity k艂臋bami dymu, sta艂 spokojnie w zacisznej, zielonej dolinie.

Konie by艂y spocone, zdyszane po wyczerpuj膮cej wspinaczce. W贸z nadal znajdowa艂 si臋 jakie艣 dwie艣cie metr贸w za reszt膮 kolumny, a gdy tylko wjecha艂 na szczyt, nie pozwalaj膮c mu艂om nawet na chwil臋 odpoczynku, Mungo krzykn膮艂:

— Oddzia艂, naprz贸d! — i ruszy艂 w d贸艂 zbocza., prowadz膮c za sob膮 grup臋 偶o艂nierzy.

Robyn St. John wysz艂a z krytej strzech膮 ma艂ej rotundy, w kt贸rej znajdowa艂o si臋 laboratorium. Rozpoznawszy jad膮cego na czele kolumny cz艂owieka, po艂o偶y艂a r臋ce nr swoich w膮skich, jakby ch艂opi臋cych biodrach i dumnie podnios艂a g艂ow臋.

— Jak mam rozumie膰 pa艅skie naj艣cie, sir? — zapyta艂a.

— Droga pani, Matabelowie zorganizowali powstanie. Morduj膮 kobiety i dzieci, pal膮 domostwa.

Robyn cofn臋艂a si臋 nieco, jakby chcia艂a zas艂oni膰 Roberta, kt贸ry w艂a艣nie pojawi艂 si臋 za jej plecami i kurczowo uczepi艂 sp贸dnicy.

— Przyby艂em, by zabra膰 pani dzieci w bezpieczne miejsce.

— Matabelowie s膮 moimi przyjaci贸艂mi — powiedzia艂a. — Z ich strony niczego nie musz臋 si臋 obawia膰. To jest m贸j dom i nie zamierzam go opu艣ci膰.

— Nie mam czasu na wdawanie si臋 z pani膮 w dyskusje — rzek艂 powa偶nie, po czym stan膮艂 w strzemionach.

— Elizabeth! — zawo艂a艂, a dziewczyna niemal natychmiast wysz艂a na werand臋. — Matabelowie powstali. Wszystkim nam zagra偶a 艣miertelne niebezpiecze艅stwo. Masz dwie minuty na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy.

— Nie zwracaj na niego uwagi, Elizabeth — krzykn臋艂a ze z艂o艣ci膮 Robyn. — Zostajemy tutaj.

Zanim zda艂a sobie spraw臋 z jego zamiar贸w, Mungo spi膮wszy konia ostrogami, ruszy艂 prosto na drzwi laboratorium, potem wychyli艂 si臋 g艂臋boko, z艂apa艂 Robyn w talii i zarzuci艂 na siod艂o. Krzycza艂a, wierzga艂a z w艣ciek艂o艣ci膮 nogami, a genera艂 podprowadzi艂 wierzchowca do otwartego wozu i jedn膮 r臋k膮 wpakowa艂 j膮 na mi臋kk膮 stert臋 le偶膮cych na siedzeniu ubra艅.

— Je艣li spr贸buje pani st膮d wyj艣膰, nie zawaham si臋 jej zwi膮za膰, co niew膮tpliwie b臋dzie uchybia艂o pani godno艣ci.

— Nigdy ci tego nie wybacz臋 — sykn臋艂a przez bia艂e ze z艂o艣ci usta, siedzia艂a jednak, 偶e Mungo naprawd臋 by艂 got贸w do wprowadzenia gro藕by ^ 偶ycie.

— Robert — zwr贸ci艂 si臋 do syna — id藕 do matki. Natychmiast! Ch艂opiec podbieg艂 do wozu i wdrapa艂 si臋 do 艣rodka.

— Elizabeth! — zn贸w zawo艂a艂 Mungo. — Szybciej, dziecko. Nasze 偶ycie zale偶y teraz od po艣piechu.

Dziewczyna z tobo艂kiem na ramieniu wybieg艂a na werand臋.

—— Dobrze si臋 spisa艂a艣! — St. John u艣miechn膮艂 si臋 do niej. By艂a taka

艂adna, odwa偶na i zr贸wnowa偶ona. Zsiad艂 z konia, by pom贸c jej wej艣膰 do wozu, po czym zn贸w wskoczy艂 na siod艂o.

— Oddzia艂, naprz贸d marsz! K艂usem! — wyda艂 rozkaz i kolumna wytoczy艂a si臋 z podw贸rka.

Pow贸z znajdowa艂 si臋 z ty艂u kolumny. Przed nim jecha艂o dziesi臋ciu 偶o艂nierzy, a na samym czele — Mungo St. John. Jakby na przek贸r w艂asnej woli Elizabeth czu艂a przyjemne podniecenie. To takie inne od monotonnego 偶ycia, jakie wiod艂a w misji — uzbrojeni 偶o艂nierze, ich skupione twarze, strach przed nieznanym i romantyczny, wierny m膮偶, kt贸ry zmierza przez dolin臋 艣mierci, by ocali膰 swoj膮 ukochan膮 偶on臋. Z jak膮 lekko艣ci膮 siedzia艂 na koniu, jak偶e szlachetnie i m臋sko wygl膮da艂, jak偶e zuchwa艂y by艂 jego u艣miech, kiedy odwr贸ci艂 si臋, aby spojrze膰 na w贸z — tylko jeden m臋偶czyzna m贸g艂 mu dor贸wna膰. Gdyby to Ralph Ballantyne przyby艂, by ocali膰 Lizzie! Ju偶 sam膮 my艣l膮 grzeszy艂a, porzuci艂a j膮 czym pr臋dzej, dla zaj臋cia za艣 uwagi spojrza艂a w d贸艂 zbocza.

— Och, mamo! — krzykn臋艂a i zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi, wskazuj膮c palcem znajduj膮cy si臋 w dolinie punkt. — Patrz!

Misja p艂on臋艂a. Strzecha ko艣cio艂a sta艂a w ogniu. Dom by艂 spowity k艂臋bami dymu. Widzieli biegn膮ce po 艣cie偶ce ma艂e, czarne ludzkie postacie, z kt贸rych ka偶da nios艂a pochodni臋 z wyschni臋tej trawy. Jedna z nich zatrzyma艂a si臋 i rzuci艂a swoj膮 pochodni臋 na dach szpitala.

— Moje ksi膮偶ki — szepn臋艂a Robyn. — Wszystkie dokumenty. Dzie艂o ca艂ego mojego 偶ycia.

— Nie patrz, mamo. — Elizabeth usiad艂a ci臋偶ko ko艂o niej i przytuli艂a j膮 do siebie jak zagubione dziecko.

Ma艂a kolumna dotar艂a na szczyt wzg贸rza. Bez chwili odpoczynku zm臋czone konie ruszy艂y w d贸艂 zbocza. Nagle po obu stronach drogi z wysokiej trawy wyros艂y dwa rz臋dy Matabel贸w. Ich pie艣艅 wojenna wzmaga艂a si臋 niczym ryk lawiny, kt贸ra nabiera rozp臋du, schodz膮c ze stromego stoku.

Ca艂膮 drog臋 偶o艂nierze jechali z odbezpieczonymi karabinami, jednak atak Matabel贸w by艂 tak niespodziewany, 偶e uda艂o im si臋 odda膰 tylko po jednym strzale. Nie zrobi艂o to 偶adnego wra偶enia na zalewaj膮cej ich czarnej fali-Przera偶one konie r偶a艂y i wierzga艂y kopytami, a je藕d藕c贸w 艣ci膮gano z siode艂 i wielokrotnie przeszywano dzidami. Wojownicy chodzili po cia艂ach swoich ofiar, warcz膮c oraz wyj膮c jak psy rozdzieraj膮ce 艣cierwo upolowanego lisa.

Jeden z wysokich, dobrze zbudowanych napastnik贸w z艂apa艂 czarnego wo藕nic臋 za nog臋, po czym 艣ci膮gn膮艂 z koz艂a; gdy ten by艂 w powietrzu, inny nadzia艂 go na szerokie, srebrzyste ostrze dzidy.

Tylko Mungo St. John, kt贸ry znajdowa艂 si臋 pi臋膰 d艂ugo艣ci przed reszt膮 kolumny, przebi艂 si臋 przez pier艣cie艅 wojownik贸w. Kt贸ry艣 z Matabel贸w raz zdo艂a艂 ugodzi膰 go w bok. Krew sp艂ywa艂a genera艂owi po nogawce spodni, bucie i skapywa艂a z obcasa.

Siedzia艂 wyprostowany, spogl膮daj膮c przez rami臋 do ty艂u. Patrzy艂 ponad g艂owami atakuj膮cych, prosto w oczy Robyn. Trwa艂o to tylko chwil臋, potefli

zawr贸ci艂 konia i wjecha艂 prosto w czarn膮 mas臋. Strzeli艂 w twarz cz艂owieka, kt贸ry pr贸bowa艂 schwyci膰 g艂ow臋 jego konia, w tym samym czasie jednak inny wepchn膮艂 mu ostrze g艂臋boko pod pach臋. Mungo j臋kn膮艂, ale dalej pogania艂 wierzchowca w kierunku wozu.

— Jestem tutaj! — wo艂a艂 do Robyn. — Nic si臋 nie b贸j, moja najdro偶sza. — Teraz jednak kt贸ry艣 z wojownik贸w wbi艂 mu assegai w brzuch. St. John zgi膮艂 si臋 w p贸艂. Ko艅, ugodzony prosto w serce, run膮艂 ci臋偶ko na ziemi臋. Wydawa艂o si臋, 偶e to ju偶 koniec, jednak Mungo zdo艂a艂 si臋 podnie艣膰 i stan膮膰 na rozkraczonych nogach, trzymaj膮c w r臋kach pistolet. Czarna 艂atka spad艂a mu z oka, a pusty oczod贸艂 patrzy艂 tak demonicznie, 偶e wojownicy odsun臋li si臋. Z jego brzucha i klatki piersiowej wystawa艂y drzewca dzid, z g艂臋bokich ran sp艂ywa艂y strumienie ciemnoczerwonej krwi.

Gandang wyszed艂 naprz贸d. Zapad艂a zupe艂na cisza. Przez kilka d艂ugich sekund obaj m臋偶czy藕ni stali naprzeciwko siebie. Mungo pr贸bowa艂 podnie艣膰 rewolwer, jednak si艂y opu艣ci艂y go ju偶 zupe艂nie. Wtedy Gandang wepchn膮艂 srebrzysty grot w sam 艣rodek klatki piersiowej genera艂a, a po chwili ten sam grot wysun膮艂 si臋 z plec贸w ofiary.

Gandang stan膮艂 nad cia艂em Mungo, opar艂 nog臋 o jego tors i wyci膮gn膮艂 dzid臋. Rozleg艂o si臋 g艂o艣ne cmokni臋cie przypominaj膮ce d藕wi臋k, jaki wydaje but wyci膮gany z g臋stego b艂ota. Potem nast膮pi艂a absolutna cisza, bardziej przera偶aj膮ca nawet od poprzedzaj膮cej j膮 pie艣ni bojowej i krzyk贸w umieraj膮cych ludzi.

W贸z wydawa艂 si臋 ton膮膰 w oceanie czarnych wojownik贸w, przykrywaj膮cym r贸wnie偶 cia艂a martwych 偶o艂nierzy. Amadoda otoczyli le偶膮cego na plecach Mungo. Z jego nieruchomej twarzy nadal mo偶na by艂o odczyta膰 w艣ciek艂o艣膰 i b贸l. Jego jedyne oko wpatrywa艂o si臋 we wroga, kt贸rego nie m贸g艂 ju偶 zobaczy膰.

Pojedynczo m臋偶czy藕ni podnosili g艂owy, kieruj膮c wzrok w stron臋 otwartego wozu i siedz膮cych na nim, skulonych kobiet oraz dziecka. Nawet w powietrzu czu艂o si臋 zagro偶enie; torsy, ramiona i twarze wojownik贸w by艂y pochlapane krwi膮, jakby jak膮艣 okropn膮 wojenn膮 farb膮, a ich oczy ob艂膮kane i szkliste. Szeregi napastnik贸w zako艂ysa艂y si臋 jak trawa na prerii, gdy wieje s艂aby wietrzyk. Gdzie艣 z ty艂u pojedynczy g艂os zacz膮艂 intonowa膰 wojenn膮 pie艣艅, jednak zanim podchwycili j膮 inni, Robyn St. John podnios艂a si臋 i spojrza艂a ia nich z g贸ry. Zn贸w zapanowa艂a cisza.

Robyn pochyliwszy si臋, wzi臋艂a do r膮k lejce. Matabelowie obserwowali kobiet臋, jednak 偶aden nie drgn膮艂. Robyn 艣ci膮gn臋艂a lejce, mu艂y za艣 wolno ruszy艂y do przodu.

Gandang — syn Mzilikaziego, najstarszy induna plemienia Matabel贸w — zszed艂 z drogi, a za jego plecami rozst膮pi艂y si臋 rz臋dy amadoda. Mu艂y przesz艂y Przez utworzon膮 w ten spos贸b alejk臋, st膮paj膮c ostro偶nie mi臋dzy trupami ko艂nierzy. Robyn kurczowo trzyma艂a lejce i patrzy艂a prosto przed siebie. Tylko raz, kiedy przeje偶d偶ali obok cia艂a Mungo, zerkn臋艂a w d贸艂, lecz ^tychmiast podnios艂a wzrok.

W贸z wolno sun膮艂 ze wzg贸rza; kiedy Elizabeth obejrza艂a si臋 za siebie, droga by艂a zupe艂nie pusta.

— Ju偶 poszli, mamo — szepn臋艂a i dopiero teraz zda艂a sobie spraw臋 z tego, 偶e cia艂em Robyn szarpie spazmatyczny szloch.

Elizabeth po艂o偶y艂a r臋k臋 na jej ramionach, a matka z ulg膮 opar艂a si臋 o c贸rk臋.

— To by艂 wyj膮tkowo pod艂y cz艂owiek, ale — o Bo偶e, wybacz mi —ja go tak bardzo kocha艂am — szepn臋艂a, po czym wyprostowa艂a si臋 i 艣ci膮gn臋艂a mu艂y lejcami.

Ralph jecha艂 noc膮. Wybra艂 trudniejsz膮 艣cie偶k臋 wiod膮c膮 przez wzg贸rza, zamiast szerokiej, g艂贸wnej drogi, kt贸r膮 je藕dzi艂y wozy transportowe. Zapasowe konie ob艂adowa艂 偶ywno艣ci膮 i kocami, znalezionymi w obozie na ko艅cu budowanej linii kolejowej. Teren by艂 nier贸wny, kamienisty, a Ralph prowadzi艂 swoje wierzchowce st臋pa, tak by nie zm臋czy膰 ich przed ewentualnym wysi艂kiem, kt贸ry m贸g艂 czeka膰 je p贸藕niej.

Na jego udach le偶a艂 nabity oraz odbezpieczony karabin. Mniej wi臋cej co p贸艂 godziny zatrzymywa艂 konia i oddawa艂 trzy pojedyncze strza艂y w gwie藕dziste niebo. Trzy strza艂y, uniwersalny sygna艂 przywo艂awczy. Kiedy echo milk艂o, nas艂uchiwa艂 uwa偶nie, przekr臋caj膮c wolno g艂ow臋, by wy艂apa膰 d藕wi臋ki dobiegaj膮ce ze wszystkich kierunk贸w. Potem wo艂a艂 rozpaczliwie:

— Jonathan! Jonathan!

Nast臋pnie rusza艂 dalej, a gdy nadszed艂 艣wit, napoi艂 zwierz臋ta w strumieniu i pozwoli艂 im pa艣膰 si臋 przez kilka godzin. On w tym czasie siedzia艂 na kopcu termit贸w, jad艂 herbatniki oraz konserw臋 z wo艂owiny, pilnowa艂 swoich koni i nas艂uchiwa艂.

Jakie to dziwne, 偶e tyle d藕wi臋k贸w buszu mo偶e przypomina膰 wo艂anie ludzkiego dziecka, gdy pragnie sieje us艂ysze膰. Us艂yszawszy smutne zawodzenie frankolina, zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, jego serce wali艂o jak oszala艂e. Niepokoi艂o go nawet piszczenie surykatek, czy lament wiatru w koronach drzew.

Jeszcze przed po艂udniem osiod艂a艂 konie i pod膮偶y艂 dalej. Cho膰 za dnia istnia艂o wi臋ksze niebezpiecze艅stwo natkni臋cia si臋 na matabelski patrol, nie powstrzyma艂o go to jednak od dalszych poszukiwa艅. Mia艂 nawet wra偶enie, 偶e chcia艂by, aby tak si臋 sta艂o. G艂臋boko w jego duszy znajdowa艂o si臋 miejsce, o kt贸rego istnieniu wcze艣niej nawet nie wiedzia艂. Teraz dopiero m贸g艂 je dok艂adnie zbada膰. Odnalaz艂 w nim tyle nienawi艣ci i z艂o艣ci, 偶e sam nie wierzy艂, i偶 jest zdolny do takich uczu膰. Kiedy jecha艂 przez pi臋kne lasy o艣wietlone promieniami czystego s艂o艅ca, zda艂 sobie spraw臋, 偶e wydaje si臋 sam dla siebie obcy; a偶 do tego dnia nie orientowa艂 si臋, kim jest, teraz jednak zaczyna艂 &$ tego dowiadywa膰.

Zatrzyma艂 konia na wysokim, ods艂oni臋tym szczycie, gdzie czujne oczy Matabel贸w natychmiast zauwa偶y艂yby jego zarysowan膮 na tle bezchmurnego nieba sylwetk臋, i rozmy艣lnie odda艂 kolejne trzy pojedyncze strza艂y.

dna jego sygna艂 nie odpowiedzia艂a ani jedna dru偶yna wojownik贸w, nienawi艣膰 i z艂o艣膰 Ralpha sta艂y si臋 jeszcze silniejsze.

Godzin臋 po po艂udniu wspi膮艂 si臋 na wzg贸rze, na kt贸rym wiele lat temu Zouga zabi艂 swojego najwi臋kszego s艂onia, i spojrza艂 w d贸艂, w kierunku Kopalni Harknessa.

Wszystkie budynki spalono. Dom, kt贸ry Harry wybudowa艂 dla Vicky, sta艂 nadal. Jego puste okna wygl膮da艂y jak oczy czaszki, belki dachowe by艂y oczernione, a kilka z nich zawali艂o si臋 pod ci臋偶arem zw臋glonej s艂omy. Ogrody zosta艂y podeptane, a na trawnikach porozrzucano przedmioty, kiedy艣 nale偶膮ce do dwojga m艂odych os贸b — mosi臋偶ne 艂贸偶ko z rozdartym materacem i otwarte skrzynie z wianem Yicky, kt贸rych zawarto艣膰 poniewiera艂a si臋 po trawie.

Stoj膮ce troch臋 dalej w dolinie sklep oraz biuro r贸wnie偶 spalono. Sterty towar贸w tli艂y si臋 jeszcze, powietrze przepe艂nia艂 zapach pal膮cej si臋 gumy i sk贸ry. Miesza艂 si臋 z nim r贸wnie偶 inny zapach — przypominaj膮cy sma偶膮c膮 si臋 t艂ust膮 wieprzowin臋. Zrobi艂o mu si臋 niedobrze. Po raz pierwszy Ralph poczu艂 wo艅 piek膮cego si臋 ludzkiego mi臋sa.

Na drzewach otaczaj膮cych pogorzelisko tkwi艂y zgarbione s臋py. By艂y ich setki — od du偶ych czarnych ptak贸w z 艂ysymi, czerwonymi g艂owami do znacznie mniejszych, br膮zowych o d艂ugich szyjach pokrytych ohydnym, we艂nistym puchem. Pomi臋dzy s臋pami siedzia艂y marabuty i wrony, a po niebie szybowa艂y ma艂e, czarne kanie. Tylko wyj膮tkowo obfita uczta mog艂aby przyci膮gn膮膰 tak liczne zgromadzenie.

Ralph zjecha艂 ze zbocza i niemal natychmiast natkn膮艂 si臋 na pierwsze cia艂a. Matabelscy wojownicy — pomy艣la艂 ponuro — doczo艂gali si臋 a偶 tutaj, dopiero wtedy wykrwawili si臋 na 艣mier膰. Harry Mellow opiera艂 im si臋 znacznie d艂u偶ej ni偶 robotnicy buduj膮cy lini臋 kolejow膮.

— Mam nadziej臋, 偶e po艂o偶y艂 z tysi膮c tych czarnych rze藕nik贸w — my艣la艂 g艂o艣no Ralph, jad膮c ostro偶nie z gotowym do oddania strza艂u karabinem.

Zatrzyma艂 si臋 za sklepem. Sp臋ta艂 konie tak, by m贸g艂 艂atwo rozwi膮za膰 w臋z艂y i jak najszybciej uciec. Wok贸艂 dostrzeg艂 jeszcze wi臋cej cia艂 Matabel贸w, le偶膮cych mi臋dzy ich w艂asnymi po艂amanymi dzidami. Trzy czy cztery trupy znajdowa艂y si臋 wewn膮trz spalonego sklepu, a p艂omienie zmieni艂y je w czarne, bezkszta艂tne kopce. Popi贸艂 by艂 wci膮偶 gor膮cy, a powietrze przepe艂nia艂 silny zapach wieprzowiny.

Trzymaj膮c karabin z艂o偶ony do strza艂u, Ralph szed艂 ostro偶nie w kierunku rogu budynku. Trzepotanie skrzyde艂 i wrzaski s臋p贸w zag艂uszy艂yby ka偶dy d藕wi臋k, jaki m贸g艂 spowodowa膰. By艂 gotowy do odparcia ewentualnego ataku bojownik贸w, kt贸rzy mo偶e si臋 gdzie艣 na niego zaczaili. Przygotowa艂 si臋 r贸wnie偶 na znalezienie okaleczonych cia艂 Harry'ego i 艣licznej, ma艂ej Vicky. Pochowanie jego najbli偶szych uodporni艂o go na wszelkie okropie艅stwa, jakie spodziewa艂 si臋 tutaj znale藕膰.

Dotar艂 do budynku, zdj膮艂 kapelusz i ostro偶nie wyjrza艂 zza rogu.

Spalony sklep i wej艣cie do szybu numer l dzieli艂o ze dwie艣cie metr贸w

otwartej przestrzeni. Ca艂y ten teren przykrywa艂y sterty trup贸w. Niekt贸re z cia艂 by艂y powykr臋cane niby rze藕by przedstawiaj膮ce cierpienie; inne le偶a艂y pojedynczo, jakby odpoczywa艂y w embrionalnej pozycji. Wi臋kszo艣膰 zosta艂a ju偶 poszarpana dziobami ptak贸w i z臋bami szakali, inne natomiast wci膮偶 wala艂y si臋 nienaruszone.

Rozci膮gaj膮cy si臋 widok sprawi艂 Ralphowi gorzk膮 przyjemno艣膰.

— Brawo, Harry, m贸j ch艂opcze — szepn膮艂.

Mia艂 ju偶 wyj艣膰 z ukrycia, gdy nagle us艂ysza艂 zgrzytliwy 艣wist przelatuj膮cej kuli. Cofn膮艂 si臋 i ukry艂 za 艣cian膮, jednocze艣nie potrz膮saj膮c g艂ow膮, by uwolni膰 si臋 od niezno艣nego dzwonienia w uszach. Kula 艣mign臋艂a tu偶 ko艂o jego g艂owy. Jak na Matabela to ca艂kiem niez艂y wynik, oni byli wyj膮tkowo s艂abymi strzelcami.

Zachowa艂 si臋 nieostro偶nie. Jego uwag臋 przyci膮gn臋艂y sterty martwych wojownik贸w. Wydawa艂o mu si臋, 偶e impi wykona艂y swoje krwawe zadanie i ruszy艂y dalej — bardzo nierozwa偶ne za艂o偶enie.

Ukucn膮艂 i na czworakach przebieg艂 wzd艂u偶 艣ciany za budynek. Matabe-lowie uwielbiali tworzy膰 zaciskaj膮c膮 si臋 wok贸艂 ofiary p臋tl臋; je艣li byli z przodu, to wkr贸tce pojawi膮 si臋 r贸wnie偶 z ty艂u — wy艂oni膮 si臋 spomi臋dzy rosn膮cych tam drzew.

Dotar艂 do koni, rozwi膮za艂 im p臋ta i wprowadzi艂 je po gor膮cym jeszcze popiele do wn臋trza spalonego sklepu. Z torby wyj膮艂 nowy bandolier z amunicj膮 i przewiesi艂 go sobie przez rami臋. Z dwoma skrzy偶owanymi na piersiach szerokimi pasami wygl膮da艂 jak meksyka艅ski bandyta.

— Dobra, czarne skurczybyki, spalimy troch臋 prochu — wymamrota艂 pod nosem.

W jednym rogu 艣ciana zawali艂a si臋. Niewypalona, produkowana w Kim-berley ceg艂a nie potrafi艂a wytrzyma膰 tak wysokiej temperatury. Utworzona w ten spos贸b dziura by艂a nier贸wna, dzi臋ki czemu stanowi艂a doskona艂膮 kryj贸wk臋, tym lepsz膮, 偶e nienaruszona tylna 艣ciana nie wpuszcza艂a do 艣rodka 艣wiat艂a, kt贸re mog艂oby zdradzi膰 jego obecno艣膰. Ostro偶nie wystawi艂 g艂ow臋 i rozejrza艂 si臋 po terenie. Matabelowie doskonale ukryli si臋, prawdopodobnie w krzakach powy偶ej szybu kopalni.

Potem ze zdziwieniem zda艂 sobie spraw臋, 偶e wej艣cie do sztolni zabarykadowano drewnianymi belkami.

Schowali si臋 w sztolni — uzna艂. Wiedzia艂, 偶e nie mia艂o to najmniejszego sensu, jednak jego przypuszczenia zosta艂y natychmiast potwierdzone. W g艂臋bi szybu, za barykad膮 dostrzeg艂 poruszaj膮cy si臋 cie艅, a po chwili tu偶 pod jego nosem przelecia艂a nast臋pna kula, drasn臋艂a kraw臋d藕 艣ciany i sypn臋艂a mu w twarz czerwonym py艂em.

Pochyli艂 si臋 natychmiast, przetar艂 艂zawi膮ce oczy. Potem wzi膮wszy g艂臋boki oddech, zawo艂a艂:

— Harry! Harry Mellow!

Odpowiedzia艂a mu cisza, zamilk艂y nawet zaniepokojone nag艂ym hukiem s臋py i szakale.

— Harry, to ja, Ralph.

Us艂ysza艂 niewyra藕ne wo艂anie. B艂yskawicznie wyskoczy艂 przez dziur臋 w 艣cianie i pobieg艂 w kierunku sztolni. Harry Mellow p臋dzi艂 mu naprzeciw, przeskakiwa艂 sterty martwych Matabel贸w, a jego twarz rozja艣nia艂 szeroki u艣miech. Spotkali si臋 w po艂owie drogi i rzucili sobie w ramiona. Bez s艂owa poklepywali si臋 po plecach. Zanim jeszcze by艂 w stanie cokolwiek powiedzie膰, Ralph spojrza艂 ponad ramieniem wysokiego Amerykanina.

Zza prostej barykady wy艂oni艂y si臋 r贸wnie偶 inne postacie. Vicky by艂a ubrana w m臋skie bryczesy i koszul臋, w r臋kach trzyma艂a karabin, a z艂ociste w艂osy, spl膮tane opada艂y na ramiona. U jej boku szed艂 Isazi — niski zuluski wo藕nica, przed nimi za艣 co tchu bieg艂o ma艂e dziecko. Mia艂o wykrzywion膮 z wysi艂ku twarz i szeroko wymachiwa艂o r臋kami.

Ralph porwa艂 ch艂opca w ramiona i przytuli艂 go do piersi, przyciskaj膮c sw贸j zapadni臋ty, nieogolony policzek do aksamitnej sk贸ry ma艂ego.

— Jonathan — powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem, ale nie potrafi艂 wydusi膰 z siebie ju偶 nic wi臋cej. Ciep艂e cia艂o synka oraz s艂odki, mleczny zapach jego potu sprawia艂y mu niemo偶liwy do zniesienia b贸l.

— Tatusiu —Jon-Jon oderwa艂 blad膮, przera偶on膮 twarzyczk臋 od policzka ojca. — Nie mog艂em zaopiekowa膰 si臋 mam膮. Nie pozwoli艂a mi.

— Wiem, Jon-Jon — szepn膮艂 Ralph. — Zrobi艂e艣 wszystko, co by艂o w twojej mocy.

Rozp艂aka艂 si臋. Jego cia艂em wstrz膮sa艂 suchy, urywany szloch m臋偶czyzny doprowadzonego do najdalszych granic mi艂o艣ci.

Ralph, mimo 偶e nie chcia艂 rozstawa膰 si臋 z dzieckiem nawet na chwil臋, kaza艂 Jonathanowi, aby ten pom贸g艂 Isaziemu przy karmieniu koni. Potem wprowadzi艂 Vicky i Harry'ego do sztolni i tam, w mrocznym tunelu, gdzie nie mogli zobaczy膰 jego twarzy, powiedzia艂:

— Cathy nie 偶yje.

— Jak? — Harry przerwa艂 cisz臋. — W jaki spos贸b umar艂a?

— Odwa偶nie — odpowiedzia艂 Ralph. — Bardzo odwa偶nie. Nie chc臋 o tym m贸wi膰.

Harry przytuli艂 Yicky do siebie i pozwoli艂 jej si臋 wyp艂aka膰, a kiedy uspokoi艂a si臋 nieco, Ralph m贸wi艂 dalej.

— Nie mo偶emy tu zosta膰. Mamy do wyboru stacj臋 kolejow膮, albo Bulawayo.

— Bulawayo mo偶e by膰 ju偶 spalone i spl膮drowane — zauwa偶y艂 Harry.

— A na drodze do linii kolejowej mo偶emy natkn膮膰 si臋 na matabelskie impi — zaznaczy艂 Ralph. — Jednak je艣li Vicky spr贸buje dotrze膰 do stacji, 掳na i Jon-Jon b臋d膮 mogli pojecha膰 na po艂udnie pierwszym poci膮giem, kt贸ry si? tu przedostanie.

— A potem? — zapyta艂 Harry. — Co potem?

— Wybieram si臋 do Bulawayo. Je艣li jeszcze si臋 broni膮, potrzebuj膮 ludzi.

— Yicky? — Harry obj膮艂 偶on臋.

— Moja matka i reszta rodziny s膮 w Bulawayo. Tam si臋 urodzi艂am, nie chc臋 st膮d ucieka膰. — Kciukami obtar艂a z policzk贸w 艂zy. — Jad臋 z wami.

Ralph skin膮艂 g艂ow膮. By艂by bardzo zdziwiony, gdyby wola艂a uda膰 si臋 na po艂udnie.

— Wyruszymy jak tylko co艣 zjemy.

Zmierzali na p贸艂noc drog膮, z kt贸rej korzysta艂y pojazdy transportowe. Okaza艂 si臋 to wyj膮tkowo przygn臋biaj膮cy szlak. Rozsypuj膮ce si臋 wozy porzucone podczas zarazy by艂y r贸wnie regularne jak kamienie milowe. Plandeki przegni艂y i podar艂y si臋, 艂adunki rozgrabiono i porozrzucano po trawie — roztrzaskane skrzynie, rdzewiej膮ce puszki. W zaprz臋gach kilku woz贸w wci膮偶 znajdowa艂y si臋 zmumifikowane szcz膮tki wo艂贸w. Le偶a艂y tam, gdzie upad艂y i mia艂y wykr臋cone do ty艂u g艂owy od konwulsji, kt贸re je zabi艂y.

P贸藕niej natkn臋li si臋 na 艣wie偶sze 艣lady 偶niwa 艣mierci. Po艣rodku drogi rozwali艂 si臋 jeden z woz贸w osobowych Zeederberg贸w. Mu艂y zosta艂y zabite dzidami, a na ga艂臋ziach drzew wisia艂y wypatroszone zw艂oki wo藕nicy i pasa偶er贸w.

Przy brodzie na rzece Inyati sta艂y tylko osmalone 艣ciany faktorii. Nagie cia艂a 偶ony greckiego sklepikarza oraz jej trzech c贸rek u艂o偶ono w r贸wnym rz臋dzie przed sklepem, w ich krocza za艣 wepchni臋to trzonki maczug. Cia艂o samego sklepikarza mia艂o odci臋t膮 g艂ow臋, a jego tu艂贸w wrzucono do ognia. G艂owa, nabita na assegai, stercza艂a na 艣rodku drogi, 艂ypi膮c na nich niewidz膮cymi oczyma. Ralph zakry艂 twarz Jon-Jona p艂aszczem i tuli艂 go do siebie, kiedy przeje偶d偶ali obok tego makabrycznego miejsca.

Ralph wys艂a艂 Isaziego na zwiady nad rzek臋. Okaza艂o si臋, 偶e br贸d by艂 strze偶ony. Zbili si臋 w ma艂膮 grupk臋 i pu艣cili galopem prosto na zaskoczonych Matabel贸w. Uda艂o im si臋 zabi膰 czterech z dwunastu biegn膮cych po bro艅 amadoda i w chmurze kurzu oraz dymu wyjechali na przeciwleg艂y brzeg. Nie 艣cigano ich, jednak Ralph obawiaj膮c si臋, 偶e wojownicy mog膮 ruszy膰 ich 艣ladem, zawr贸ci艂 i z gotowym do strza艂u karabinem ukry艂 si臋 przy drodze.

Przez ca艂膮 noc trzyma艂 Jonathana na kolanach. Co kilka minut budzi艂y go koszmarne sny, w kt贸rych Cathy krzycza艂a i b艂aga艂a o lito艣膰. O 艣wicie zauwa偶y艂, 偶e nie zdaj膮c sobie nawet z tego sprawy, wyj膮艂 z kieszeni marynarki opask臋 z kreciej sk贸ry i zacisn膮艂 j膮 w pi臋艣ci. W艂o偶ywszy opask臋 z powrotem do kieszeni, zapi膮艂 klapk臋, jakby by艂o tam co艣 rzadkiego, drogocennego.

Przez ca艂y dzie艅 jechali dalej na pomoc. Mijali ma艂e, prowadzone przez pojedynczych ludzi kopalnie z艂ota oraz domy, w kt贸rych ci ludzie i ich rodziny zacz臋li ju偶 tworzy膰 dla siebie cywilizowane warunki po艣rodku zupe艂nej g艂uszy. Niekt贸rzy nie spodziewali si臋 偶adnego zagro偶enia. Wci膮偶 byli ubrani w resztki koszul nocnych. Jaki艣 ma艂y ch艂opiec 艣ciska艂 nawet swojego misia. Matka wyci膮ga艂a do synka r臋k臋, jednak jej zimne, sztywne palce nie mog艂y ju偶 dosi臋gn膮膰 jego oblepionych ziemi膮 lok贸w.

Za 偶ycie innych Matabelowie musieli zap艂aci膰 bardzo wysok膮 cen臋. Trupy wojownik贸w le偶a艂y rozrzucone wok贸艂 spalonych dom贸w jak wylatuj膮ce spod

pi艂y trociny. Przy jednej z chat znale藕li wy艂膮cznie martwych amadoda, nie by艂o tam 偶adnych bia艂ych cia艂. Widzieli tylko prowadz膮ce na pomoc 艣lady koni i wozu.

— Andersenowie. Uda艂o im si臋 uciec — powiedzia艂 Ralph. — Z Bo偶膮 pomoc膮 powinni ju偶 by膰 w Bulawayo.

Vicky chcia艂a pojecha膰 drog膮 wiod膮c膮 obok misji Khami, jednak Ralph sprzeciwi艂 si臋.

— Je艣li udali si臋 tam, to ju偶 i tak za p贸藕no. Widzia艂a艣 wystarczaj膮co du偶o. Je偶eli w og贸le uda艂o im si臋 uciec, mo偶emy znale藕膰 ich tylko w Bulawayo.

Do miasta dotarli wczesnym rankiem trzeciego dnia. Barykady otworzy艂y si臋 przed nimi i pozwoli艂y im wjecha膰 do g艂贸wnego obozu obronnego utworzonego z ustawionych na rynku woz贸w. Mieszka艅cy otoczyli konie i zasypywali nowo przyby艂ych ludzi setkami pyta艅.

— Czy nadchodz膮 偶o艂nierze?

— Kiedy przyjd膮 nam z pomoc膮 偶o艂nierze?

— Widzieli艣cie gdzie艣 mojego brata? Pracowa艂 w Kopalni Antylopy...

— Macie jakie艣 wiadomo艣ci?

Yicky rozp艂aka艂a si臋 po raz pierwszy od opuszczenia Kopalni Harknessa, kiedy zobaczy艂a Robyn, stoj膮c膮 na jednym z ustawionych na rynku woz贸w. Elizabeth zeskoczy艂a z wozu i przepchn臋艂a si臋 przez t艂um do Ralpha.

— Cathy? — zapyta艂a.

Ralph pokr臋ci艂 g艂ow膮 i po chwili ujrza艂 odbicie w艂asnego smutku w jej ciemnobr膮zowych oczach. Elizabeth wyci膮gn臋艂a r臋ce i zdj臋艂a Jon-Jona z siod艂a.

— Zajm臋 si臋 nim, Ralph — powiedzia艂a cicho.

Ca艂a rodzina zamieszka艂a w g艂贸wnym obozie obronnym; w wozie, kt贸ry, dzi臋ki Robyn i Louise, sta艂 si臋 ciasnym, ale ca艂kiem przyzwoitym domem.

Louise i Jan Cheroot przyprowadzili ten pojazd z King's Lynn ju偶 pierwszego dnia powstania. Jeden z pozosta艂ych przy 偶yciu ludzi po ataku na Kopalni臋 Yictorii przejecha艂 obok ich posiad艂o艣ci, wykrzykuj膮c ledwie zrozumia艂e ostrze偶enia.

Louise i ma艂y Hotentot, ju偶 i tak zaniepokojeni znikni臋ciem robotnik贸w oraz s艂u偶膮cych, za艂adowali na w贸z najpotrzebniejsze rzeczy — puszkowan膮 偶ywno艣膰, koce, amunicj臋 — i wyruszyli do Bulawayo. Jan Cheroot powozi艂, a Louise siedzia艂a na szczycie ca艂ego 艂adunku, z karabinem w r臋kach. Dwa razy z do艣膰 du偶ej odleg艂o艣ci widzieli ma艂e dru偶yny wojownik贸w, jednak kilka ostrzegawczych strza艂贸w pozwoli艂o im dotrze膰 bezpiecznie do celu.

Rodzina nie musia艂a liczy膰 na dobre serce mieszka艅c贸w miasta, w przeciwie艅stwie do innych, kt贸rzy przyjechali do Bulawayo tylko ze zm臋czonym koniem i pustym karabinem.

Obok wozu, pod p艂贸ciennym namiotem Robyn za艂o偶y艂a ma艂膮 przychodni臋, a Komitet Obronny poprosi艂 j膮 o sprawowanie kontroli nad zdrowiem i higien膮 przebywaj膮cych w obozie. Louise natomiast zaj臋艂a si臋 innymi

kobietami w obozie, utworzy艂a system, zgodnie z kt贸rym wszystkie zapasy 偶ywno艣ci i inne podstawowe rzeczy zosta艂y zebrane, a potem rozdzielane potrzebuj膮cym, znalaz艂a zast臋pcze matki dla p贸艂 tuzina sierot, zorganizowa艂a r贸wnie偶 lekcje 艂adowania karabin贸w i obchodzenia si臋 z broni膮 dla kobiet, kt贸re nie posiad艂y jeszcze tych umiej臋tno艣ci.

Ralph pozwoli艂, by Yicky poinformowa艂a matk臋 o 艣mierci Cathy. Pozostawi艂 Jon-Jona pod opiek膮 Elizabeth, a sam uda艂 si臋 na spotkanie z cz艂onkiem Komitetu Obronnego na drug膮 stron臋 obozu.

Wr贸ci艂 do wozu dopiero po zmroku. Pomimo okropnych strat, jakie ponios艂y niemal wszystkie zebrane w mie艣cie rodziny i zagro偶enia ze strony zbieraj膮cych si臋 tu偶 przy 艣cianach obozu matabelskich impi, panowa艂 tam do艣膰 radosny nastr贸j. Krzyki dzieci bawi膮cych si臋 mi臋dzy wozami w chowanego, weso艂e d藕wi臋ki koncertyny, 艣miech kobiet, radosny blask ognisk przypomina艂y organizowane w weselszych czasach pikniki.

Elizabeth wyk膮pa艂a Jonathana oraz Roberta. Ch艂opcy mieli teraz lekko zar贸偶owione cia艂ka i pachn臋li karbolowym myd艂em. Jedli obiad, a ona opowiada艂a im historyjk臋 tak ciekaw膮, 偶e ich oczy sta艂y si臋 wielkie jak marmurowe kulki do gry.

Ralph u艣miechn膮艂 si臋 do niej czule, potem skinieniem g艂owy przywo艂a艂 do siebie Harry'ego.

Obaj m臋偶czy藕ni przechadzali si臋 po obozie pozornie niedba艂ym krokiem. Szli, trzymaj膮c pochylone ku sobie g艂owy i rozmawiali cicho.

— Komitet Obronny zrobi艂 ju偶 kawa艂 dobrej roboty. Przeprowadzili spis ludno艣ci. Wynika z niego, 偶e w obozie znajduje si臋 ponad sze艣膰set kobiet i dzieci oraz ponad dziewieciuset m臋偶czyzn. Obrona miasta powinna nam si臋 powie艣膰, nikt jednak dotychczas nie pomy艣la艂 o niczym innym z wyj膮tkiem obrony. Byli szczerze zachwyceni faktem, 偶e ich sytuacja jest znana w Kimberley i Kapsztadzie. To ja przekaza艂em im pierwsze wiadomo艣ci od czasu wybuchu powstania — Ralph zaci膮gn膮艂 si臋 cygarem — a poza tym wydaje im si臋, 偶e idzie nam z pomoc膮 co najmniej kilka oddzia艂贸w kawalerii. Obaj wiemy, 偶e to nieprawda.

— Sprowadzenie tu wojska zajmie wiele miesi臋cy.

— Jameson i jego oficerowie s膮 ju偶 w drodze do Anglii. Tam stan膮 przed s膮dem. Rhodes zosta艂 wezwany do z艂o偶enia wyja艣nie艅. — Ballantyne potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Mara jeszcze gorsze wie艣ci. Maszoni poszli za przyk艂adem Matabel贸w i r贸wnie偶 zorganizowali powstanie.

— Dobry Bo偶e. — Harry zatrzyma艂 si臋 nagle i uj膮艂 Ralpha ze rami臋. —-Na ca艂ym terytorium? Wszyscy w tym samym czasie? To musia艂o by膰 ju偶 od dawna skrupulatnie zaplanowane.

— W dolinie Mazoe i w okolicach Fortu Salisbury mia艂y miejsce powa偶ne starcia.

— Ralph, ile os贸b zamordowa艂y ju偶 te dzikusy?

— Nikt tego nie wie. Na tym terenie s膮 setki porozrzucanych farm i kopal艅. Musimy za艂o偶y膰, 偶e co najmniej pi臋膰set os贸b straci艂o 偶ycie w tej wojnie.

Ruszyli dalej i przez chwil臋 szli w zupe艂nym milczeniu. Raz zatrzymali ich wartownicy, ale natychmiast rozpoznali Ralpha.

— S艂yszeli艣my, 偶e si臋 pan przedar艂, panie Ballantyne. Czy nadchodz膮 偶o艂nierze?

— Czy nadchodz膮 偶o艂nierze? — powt贸rzy艂 pod nosem Ralph, gdy stra偶nicy odeszli ju偶 od nich. — Wszyscy o to pytaj膮: od cz艂onk贸w Komitetu Obronnego do zwyk艂ych mieszczan i farmer贸w. — Dotarli do przeciwleg艂ego kra艅ca obozu, Ralph porozmawia艂 chwil臋 ze stoj膮cymi tam wartownikami.

— W porz膮dku, panie Ballantyne, ale niech pan ma oczy szeroko otwarte. Te 偶膮dne krwi dzikusy s膮 wsz臋dzie.

Ralph i Harry wyszli przez bram臋 do miasta. By艂o zupe艂nie opuszczone. Wszyscy przeprowadzili si臋 do g艂贸wnego obozu na rynku. Kryte strzech膮, otynkowane domy sta艂y ciemne i ciche. M臋偶czy藕ni szli 艣rodkiem szerokiej, pylistej drogi a偶 do miejsca, w kt贸rym po obu stronach nie widnia艂y ju偶 偶adne zabudowania. Zatrzymali si臋 i przez jaki艣 czas patrzyli na otaczaj膮cy miasto step.

— Pos艂uchaj! — powiedzia艂 Ballantyne. W pobli偶u strumienia Umguza odezwa艂 si臋 zwierzak, a po chwili na jego wo艂anie odpowiedzia艂 inny, ukryty w cieniu akacjowego zagajnika.

— Szakal — stwierdzi艂 Harry, a Ralph pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Matabelowie!

— Zaatakuj膮 miasto?

Ralph nie zareagowa艂 od razu. Wpatrywa艂 si臋 w step, 艣ciskaj膮c w d艂oni kawa艂ek kreciej sk贸rki.

— Jest tam prawdopodobnie ze dwadzie艣cia tysi臋cy wojownik贸w. Zamkn臋li nas tu jak w klatce. Pr臋dzej czy p贸藕niej, kiedy dotr膮 tu pozosta艂e impi i wojownicy nabior膮 odwagi, przyjd膮 — przyjd膮 na d艂ugo przed tym, zanim zdo艂aj膮 przedrze膰 si臋 tu nasi.

— Jakie s膮 nasze szans臋?

Ralph owin膮艂 pasek br膮zowego futerka wok贸艂 palca.

— Mamy cztery maximy, ale mamy r贸wnie偶 ponad sze艣膰set kobiet i dzieci, a z ponad dziewi臋ciuset m臋偶czyzn po艂owa nie jest w stanie utrzyma膰 karabinu. Siedzenie w obozie i czekanie nie jest najlepszym sposobem obrony Bulawayo.

Ralph odwr贸ci艂 si臋 i obaj ruszyli w drog臋 powrotn膮.

— Chcieli, 偶ebym przy艂膮czy艂 si臋 do Komitetu, a ja im odpowiedzia艂em, 偶e nie podobaj膮 mi si臋 obl臋偶enia.

— Co zamierzasz zrobi膰, Ralph?

— Chc臋 stworzy膰 ma艂膮 grupk臋 ludzi. Takich, kt贸rzy znaj膮 plemi臋 i teren; takich, kt贸rzy celnie strzelaj膮 i znaj膮 sindebele tak dobrze, by mo偶na ich pomyli膰 z Matabelami. P贸jdziemy na Wzg贸rza Matopos, zaczniemy zabija膰 Matabel贸w.

Isazi przyprowadzi艂 czternastu ludzi. Byli to zuluscy wo藕nice z przedsi臋biorstwa Zeederberg贸w. Z powodu zarazy wszyscy utkn臋li w Bulawayo.

— Wiem, 偶e potraficie powozi膰 zaprz臋giem z艂o偶onym z osiemnastu wo艂贸w — Ralph zwr贸ci艂 si臋 do siedz膮cych wok贸艂 ogniska m臋偶czyzn, kt贸rzy przekazywali sobie z r膮k do r膮k przyniesion膮 przez niego czerwon膮 puszk臋 tytoniu. — Wiem r贸wnie偶, 偶e ka偶dy z was potrafi przy jednym posiedzeniu zje艣膰 tyle kukurydzianej owsianki sadza, ile sam wa偶y, a p贸藕niej wypi膰 tak膮 ilo艣膰 piwa, jaka wystarczy艂aby do zamroczenia nosoro偶ca. Nie wiem tylko, czy potraficie walczy膰.

Isazi odpowiedzia艂 za wszystkich, tonem, kt贸rym zazwyczaj przemawia si臋 do niezbyt rozgarni臋tego dziecka.

— Jeste艣my Zulusami — powiedzia艂 i by艂a to wystarczaj膮ca riposta.

Jan Cheroot przyprowadzi艂 jeszcze sze艣ciu. Podobnie jak on, wszyscy byli p贸艂-Buszmenami i p贸艂-Hotentotami.

— Ten nazywa si臋 Grootboom, Wielkie Drzewo. — Ralph pomy艣la艂, 偶e wskazany cz艂owiek bardziej przypomina rosn膮cy na pustyni krzak — ciemny, wyschni臋ty i ciernisty. — By艂 kapralem w forcie w Kapsztadzie. To m贸j bratanek.

— Dlaczego wyjecha艂 z Kapsztadu? Cheroot spowa偶nia艂 nieco.

— Wpl膮ta艂 si臋 w sp贸r o pewn膮 dam臋. Jakiemu艣 cz艂owiekowi poder偶ni臋to gard艂o, a mojego najdro偶szego bratanka oskar偶ono o dokonanie tego pod艂ego czynu.

— Zrobi艂 to?

— Oczywi艣cie, 偶e tak. Pos艂uguje si臋 no偶em najlepiej ze wszystkich... po mnie, ma si臋 rozumie膰 — o艣wiadczy艂 skromnie Jan.

— Dlaczego chcesz zabija膰 Matabel贸w? — Ralph zapyta艂 w j臋zyku sindebek, Hotentot za艣 odpowiedzia艂 mu p艂ynnie w tym samym j臋zyku.

— Bo jest to zaj臋cie, kt贸re rozumiem i lubi臋.

Ralph skin膮wszy g艂ow膮, odwr贸ci艂 si臋 do nast臋pnego cz艂owieka.

— Mo偶liwe, 偶e ten jest jeszcze bli偶ej ze mn膮 spokrewniony — przedstawi艂 go Jan Cheroot. — Ma na imi臋 Taas, a jego matka by艂a prawdziw膮 pi臋kno艣ci膮. Prowadzi艂a kiedy艣 bardzo popularny szynk u st贸p Signal HiU, powy偶ej kapsztadzkich dok贸w. Przez pewien czas byli艣my nawet bardzo bliskimi przyjaci贸艂mi. Ta dama posiada艂a jednak do艣膰 wielu bliskich przyjaci贸艂.

Potencjalny rekrut mia艂 taki sam p艂aski nos i wysokie ko艣ci policzkowe, orientalne oczy i g艂adk膮 sk贸r臋 jak Jan Cheroot. Je艣li by艂 jednym z jego nie艣lubnych dzieci, sp臋dzi艂 dzieci艅stwo w s艂ynnych kapsztadzkich dokach, to pewnie z niego niez艂y 偶o艂nierz. Ralph skina} g艂ow膮.

— Pi臋膰 szyling贸w dziennie — powiedzia艂. — I darmowa trumna, je艣li z艂api膮 was Matabelowie.

Jameson zabra艂 ze sob膮 na po艂udnie wiele setek koni, a Matabe艂owie oczy艣cili farmy ze wszystkich trzymanych tam zwierz膮t. Maurice Gifford wzi膮艂 stu sze艣膰dziesi臋ciu je藕d藕c贸w do Gwandy, by i艣膰 na odsiecz ludziom, kt贸rzy mog膮 broni膰 si臋 jeszcze na odci臋tych od reszty 艣wiata farmach. Wi臋kszo艣膰 pozostawionych koni kapitan George Grey wykorzysta艂 do utworzenia oddzia艂u kawalerii. Ralph przyprowadzi艂 ze sob膮 cztery doskona艂e wierzchowce. Po znacznie zawy偶onej cenie kupi艂 jeszcze sze艣膰 — zap艂aci艂 sto funt贸w za konia, kt贸rego na rynku w Kimberley przy dobrym dniu mo偶na by sprzeda膰 za najwy偶ej pi臋tna艣cie — nie by艂o jednak 偶adnych innych. Niespokojne my艣li nie pozwala艂y mu zasn膮膰. Le偶a艂 pod wozem, na g贸rze, pod p艂贸cienn膮 plandek膮, spali ch艂opcy, Louise, Robyn i jej c贸rki.

Ralph mia艂 zamkni臋te oczy. 艢pi膮cy obok niego Harry Mellow oddycha艂 r贸wno i g艂臋boko, t艂umi膮c swoim spokojnym oddechem wszelkie szmery. Nagle Ralph zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e w pobli偶u znajduje si臋 kto艣 jeszcze. Najpierw poczu艂 dziwny zapach — dym z ogniska, wyprawione sk贸ry i wo艅 t艂uszczu, kt贸rym matabelscy wojownicy namaszczaj膮 swoje cia艂a.

Ralph wsun膮艂 praw膮 d艂o艅 pod siod艂o, u偶ywa艂 je jako poduszki, a jego palce dotkn臋艂y rze藕bionej kolby pistoletu.

— Henshaw — szepn膮艂 nieznany mu g艂os. Ralph zarzuci艂 lew膮 r臋k臋 wok贸艂 grubej, masywnej szyi, jednocze艣nie wbijaj膮c luf臋 mi臋dzy 偶ebra nieznajomego.

— Szybko — sykn膮艂 — m贸w kim jeste艣, zanim ci臋 zastrzel臋.

— Uprzedzali mnie, 偶e艣 szybki i silny. — Cz艂owiek pos艂ugiwa艂 si臋 j臋zykiem s艂ndebele. — Teraz wiem, 偶e m贸wili prawd臋.

— Kim jeste艣?

— Przyprowadzi艂em ludzi i mog臋 obieca膰 dostarczenie koni. Ca艂y czas szeptali.

— Dlaczego skradasz si臋 jak z艂odziej?

— Bo jestem Matabelem. Biali mnie zabij膮, je艣li mnie tu znajd膮. Przyszed艂em, by zaprowadzi膰 ci臋 do tych ludzi.

Ralph uwolni艂 go ostro偶nie, si臋gn膮艂 po buty.

Wyszli z obozu i przemkn臋li si臋 przez ciche, wyludnione miasto. Ballantyne odezwa艂 si臋 jeszcze tylko raz.

— Wiesz, 偶e zginiesz, je艣li to podst臋p.

— Wiem — odpowiedzia艂 Matabel.

By艂 r贸wnie wysoki jak Ralph, ale lepiej od niego zbudowany, a kiedy odwr贸ci艂 si臋, 艣wiat艂o ksi臋偶yca ukaza艂o b艂yszcz膮c膮 blizn臋 na policzku pod Prawym okiem.

Na podw贸rku przed jednym z ostatnich dom贸w miasta, wychodz膮cym niemal na otwarty step, jednak ogrodzonym murem, kt贸ry wzni贸s艂 jaki艣 dumny ze swojego domu cz艂owiek, aby chroni膰 sw贸j ogr贸d, siedzia艂o dwunastu amadoda. Jedni mieli na sobie tradycyjne, futrzane sp贸dniczki, a inni stare, zniszczone europejskie ubrania.

— Kim s膮 ci ludzie? — zapyta艂 Ralph. — Kim ty jeste艣?

— Jestem Ezra, sier偶ant Ezra. By艂em sier偶antem Jednego Bystrego Oka, kt贸rego zabito na Wzg贸rzach Khami. Oni s膮 funkcjonariuszami policji Towarzystwa.

— Policja Towarzystwa zosta艂a rozwi膮zana — zauwa偶y艂 Ralph.

— To prawda, pozbawiono nas karabin贸w. Powiedzieli, 偶e nam nie ufaj膮, gdy偶 mo偶emy przy艂膮czy膰 si臋 do rebeliant贸w.

— A nie zrobicie tego? — w膮tpi艂 Ballantyne. — M贸wi si臋, 偶e setki policjant贸w zabra艂y ze sob膮 bro艅 i przesz艂y na drug膮 stron臋.

— Nie, nawet gdyby艣my chcieli. — Ezra potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — S艂ysza艂e艣 o zamordowaniu dw贸ch matabelskich dziewcz膮t nad rzek膮 Inyati. Jedna mia艂a na imi臋 Ruth, a druga — Ma艂y Kwiatuszek, Imbali,

Ralph zmarszczy艂 czo艂o.

— Tak, przypominam sobie.

— Zrobili to ci ludzie, a ja by艂em ich sier偶antem. Induna o imieniu Gandang chce, aby przyprowadzono nas do niego 偶ywcem i by m贸g艂 by膰 艣wiadkiem naszej 艣mierci.

— Potrzebni mi ludzie, kt贸rzy potrafi膮 zabija膰 matabelskie kobiety z r贸wn膮 艂atwo艣ci膮, jak zabijaj膮 nasze — powiedzia艂 Ralph. — A co z ko艅mi?

— Wiem gdzie Matabelowie trzymaj膮 konie, kt贸re zdobyli w Essexvale.

D艂ugo przed wybiciem godziny policyjnej Jan Cheroot i jego ludzie wymkn臋li si臋 z g艂贸wnego obozu, a zanim Ralph i Harry Mellow przeszli g艂贸wn膮 ulic膮, jakby chcieli zaczerpn膮膰 艣wie偶ego powietrza przed kolacj膮, wszyscy czekali w otoczonym murem ogrodzie na granicy miasta.

Sier偶ant Ezra przyni贸s艂 dzidy, maczugi i tradycyjne, matabelskie sp贸dniczki, Jan Cheroot za艣 wzi膮艂 ze sob膮 du偶y, czarny garnek g臋stego smarowid艂a z wo艂owego t艂uszczu i sadzy. Ralph, Harry, tak偶e wszyscy Hotentoci rozebrali si臋 do naga i wysmarowali nawzajem zje艂cza艂ym czernid艂em, szczeg贸lnie dok艂adnie wcieraj膮c je za uszami, w zgi臋ciach r膮k, n贸g oraz pod oczami, gdzie bia艂a sk贸ra mog艂a by膰 najbardziej widoczna.

Zanim dzwon na anglika艅skim ko艣ciele wybi艂 godzin臋 policyjn膮, wszyscy ubrali si臋 w stroje matabelskich amadoda. Ralph i Harry przykryli w艂osy pi贸ropuszami z pi贸r czarnego tkacza. Isazi i Jan Cheroot w艂o偶yli sk贸rzane buty na ko艅skie kopyta, a Ballantyne w tym czasie wyda艂 jeszcze ostatnie rozkazy w j臋zyku sindebele — j臋zyku, kt贸rego b臋d膮 u偶ywa膰 przez ca艂y czas trwania wyprawy.

Wyruszyli miedzy zachodem s艂o艅ca i wschodem ksi臋偶yca, kiedy w mie艣cie zapanowa艂y zupe艂ne ciemno艣ci. Grube sk贸rzane obuwie t艂umi艂o stukanie ko艅skich kopyt, a ludzie Ezry, poniewa偶 byli bosi, biegli niemal bezg艂o艣nie. Po godzinie, na rozkaz Ralpha, Matabelowie chwycili si臋 strzemion i zawi艣li na nich — po dw贸ch na ka偶dym koniu. Tempo marszu nigdy nie by艂o wolniejsze od cwa艂u. Jechali na po艂udniowy wsch贸d, a偶 w ko艅cu na rozja艣nionym bladym 艣wiat艂em ksi臋偶yca niebie zobaczyli zarys Wzg贸rz Matopos.

Kilka minut po p贸艂nocy Ezra powiedzia艂:

— To tutaj!

Ralph stan膮艂 na strzemionach i podni贸s艂 praw膮 r臋k臋. Kolumna zbi艂a si臋 w zwart膮 grupk臋, je藕d藕cy zsiedli z koni, domniemany b臋kart Cheroota wzi膮艂 cugle, a sam Jan sprawdzi艂 uzbrojenie swoich ludzi.

— Ustawi臋 ich tak, by pada艂o na nich 艣wiat艂o z ogniska — szepn膮艂 do niego Ralph. — Czekaj na m贸j sygna艂.

Potem u艣miechn膮艂 si臋 do Isaziego. Jego z臋by b艂ysn臋艂y na tle l艣ni膮cej, czarnej twarzy.

— Nie bierzemy je艅c贸w. Trzymaj si臋 blisko, ale nie zas艂aniaj Cherootowi celu.

— Henshaw, chc臋 i艣膰 z tob膮 — powiedzia艂 w j臋zyku sindebek Harry Mellow.

— Strzelasz du偶o lepiej ni偶 m贸wisz. Id藕 z Janem — odpowiedzia艂 w tym samym j臋zyku Ralph.

Wyda艂 kolejny rozkaz, a wszyscy wyj臋li ze sk贸rzanych toreb bia艂e naszyjniki z krowich ogon贸w. Dzi臋ki nim b臋d膮 si臋 mogli 艂atwiej rozpozna膰 i nie pozabija膰 nawzajem podczas bitwy. Tylko Ralph do艂o偶y艂 do swojego stroju jeszcze jedn膮 ozdob臋. Z wisz膮cej u pasa torby wyj膮艂 pasek kreciej sk贸rki, zawi膮za艂 go sobie wok贸艂 ramienia, potem podni贸s艂 ci臋偶k膮 dzid臋 oraz maczug臋 i skin膮艂 do Ezry.

— Prowad藕!

Kolumna Matabel贸w wbieg艂a na zbocze wzg贸rza. Dotarli do szczytu i zobaczyli czerwony blask pal膮cych si臋 w dolinie ognisk. Ralph wyprzedzi艂 Ezr臋, stan膮艂 na czele szeregu, potem wzi膮艂 g艂臋boki oddech i zacz膮艂 艣piewa膰.

Podnie艣 kamie艅, pod kt贸rym 艣pi w膮偶.

Podnie艣 kamie艅 i uwolnij Mamb臋,

Mamba Maszobane ma srebrzyste z臋by ze stali.

By艂a to jedna z pie艣ni wojennych impi Insukamini. Biegn膮cy za nim Matabelowie podchwycili refren i od艣piewali go swoimi g艂臋bokimi g艂osami. Echo odbija艂o si臋 o g贸ry i obudzi艂o znajduj膮cy si臋 w dolinie ob贸z. Nagie postacie podnosi艂y si臋 z mat i dorzuca艂y drewna do ognisk. Czerwony blask o艣wietli艂 od spodu korony akacjowych drzew, kt贸re utworzy艂y nad ich g艂owami baldachim podobny do cyrkowego namiotu.

Wed艂ug przypuszcze艅 Ezry koni mia艂o pilnowa膰 oko艂o czterdziestu amadoda, jednak ju偶 teraz wok贸艂 ognisk zebra艂o si臋 znacznie wi臋cej, a wci膮偶 do obozu przychodzili nast臋pni — wartownicy z rozrzuconych w pobli偶u posterunk贸w, aby sprawdzi膰, co spowodowa艂o takie zamieszanie. To wszystko zosta艂o jednak zaplanowane. Ralph chcia艂 unikn膮膰 maruder贸w. Wszyscy dusz膮 by膰 w jednym miejscu, tak by jego strzelcy mieli 艂atwy cel, a jedna kula si艂臋 ra偶enia trzech czy czterech. Ralph wkroczy艂 na teren obozu.

— Kto tutaj dowodzi? — rykn膮艂. — Niech dow贸dca podejdzie do mnie

i wys艂ucha s艂贸w, kt贸re przynosz臋 od Gandanga. — Z tego, co Robyn powiedzia艂a mu o masakrze na Wzg贸rzach Khami, wiedzia艂, 偶e stary induna jest jednym z przyw贸dc贸w powstania, jego imi臋 wywo艂a艂o efekt, na jaki liczy艂.

— Jestem Mazui. — Z t艂umu wyst膮pi艂 jaki艣 wojownik. — Oczekuj臋 s艂贸w Gandanga, syna Mzilikaziego.

— Konie nie s膮 ju偶 bezpieczne tutaj. Biali ludzie dowiedzieli si臋, gdzie je trzymamy. O wschodzie s艂o艅ca zabierzemy zwierz臋ta dalej na wzg贸rza — powiedzia艂 Ralph — do miejsca, kt贸re wam wska偶臋.

— Tak si臋 stanie.

— Gdzie s膮 konie?

— W zagrodzie. Pilnuj膮 ich moi amadoda i strzeg膮 przed lwami.

— Sprowad藕 tu wszystkich wartownik贸w — rozkaza艂 Ralph, a dow贸dca przekaza艂 polecenie swoim podw艂adnym, po czym gorliwie zwr贸ci艂 si臋 do przybysza.

— S膮 jakie艣 wie艣ci?

— Odby艂a si臋 wielka bitwa. — Ralph relacjonowa艂 wymy艣lone przez siebie starcie: rzuca艂 si臋, krzycza艂, raz za razem przeszywa艂 dzid膮 niewidocznego wroga. — Tak otoczyli艣my je藕d藕c贸w, a tak i tak ich zabijali艣my... — Przyprowadzeni przez niego Matabelowie wyrzuciwszy z siebie d艂ugo wstrzymywane „Jee" razem z nim skakali i przybierali gro藕ne pozy.

S艂uchacze byli zachwyceni, zaczynali przytupywa膰, ko艂ysa膰 si臋 z Ralphem i jego Matabelami. Z obrze偶y obozu nadeszli wartownicy. Zgromadzili si臋 ju偶 wszyscy, z cieni nie wy艂ania艂y si臋 偶adne inne czarne postacie. Ballantyne oceni艂 ich liczebno艣膰 na sto, mo偶e sto dwudzie艣cia os贸b, nie wi臋cej. On mia艂 tylko czterdzie艣ci, ale zwerbowani przez Cheroota Hotentoci byli pierwszorz臋dnymi strzelcami, a Harry Mellow sam wart tyle, co pi臋ciu zwyk艂ych ludzi.

Ze zbocza najbli偶szego wzg贸rza dobieg艂o ich wo艂anie kozod贸ja. Rozleg艂a si臋 melodyjna, wibruj膮ca pie艣艅, kt贸ra brzmia艂a jak „Dobry Bo偶e, zbaw nas". Ralph czeka艂 w艂a艣nie na ten sygna艂. By艂 zadowolony z tego, 偶e Jan Cheroot tak dok艂adnie wype艂nia jego rozkazy. Ze stoku strzelcy b臋d膮 dok艂adnie widzieli postacie wszystkich amadoda o艣wietlone jasnym blaskiem ogniska.

Wci膮偶 ta艅cz膮c, podskakuj膮c i przytupuj膮c, Ralph oddali艂 si臋 od najbli偶szego Matabela na odleg艂o艣膰 dwudziestu krok贸w, po czym gwa艂townie rozpostar艂 ramiona i zako艅czy艂 taniec. Sta艂 tak przez kilka sekund zupe艂nie nieruchomo, dzikimi oczyma wpatruj膮c si臋 w zgromadzonych amadoda. 呕aden z nich nie 艣mia艂 poruszy膰 si臋 ani odezwa膰.

Ralph wolno podni贸s艂 r臋ce. Jego cia艂o b艂yszcza艂o od t艂uszczu, a wszystkie mi臋艣nie klatki piersiowej i ramion by艂y dumnie napr臋偶one. Sp贸dniczka z ogon贸w cywet zas艂ania艂a uda, bia艂y ko艂nierz za艣 z krowich ogon贸w wok贸艂 szyi, jak amulet chroni艂 go przed 艣mierci膮, kt贸ra czai艂a si臋 w ciemno艣ciach. Jego czarn膮 twarz wykrzywia艂 dziki grymas, a widzowie stali nieruchomo niczym zahipnotyzowani. Taniec i 艣piew spe艂ni艂y swoj膮 rol臋. Przyci膮gn臋艂y uwag臋 amadoda oraz zag艂uszy艂y wszelkie d藕wi臋ki, jakie mogli spowodowa膰 zajmuj膮cy pozycje wok贸艂 obozu Zulusi i Hotentoci.

Teraz Ralph zawy艂, jakby op臋ta艂y go demony, potem opu艣ci艂 ramiona — by艂 to sygna艂, na kt贸ry czekali Harry i Jan Cheroot.

Huk zmasowanego ognia rozdar艂 zas艂on臋 nocy. Strzelcy mieli 艂atwy cel, lufy karabin贸w niemal dotyka艂y masy czarnych, nagich cia艂. Jedna kula przeszywa艂a 偶o艂膮dek, p艂uca i kr臋gos艂up, k艂ad膮c czterech ludzi, a zatrzymywa艂a si臋 dopiero wtedy, kiedy trafia艂a na ko艣膰 udow膮 czy twarde ko艣ci miednicy.

Atak by艂 tak nieoczekiwany, 偶e przez kilka pierwszych sekund wojownicy stali nieruchomo, dopiero potem zacz臋li ucieka膰. Do tej pory wi臋cej ni偶 po艂owa z nich ju偶 pad艂a martwa; wielu z tych, kt贸rzy trzymali si臋 jeszcze na nogach, zosta艂o rannych. Biegli prosto na Zulus贸w Isaziego spi臋trzaj膮c si臋 przed nimi jak woda na tamie. Ralph s艂ysza艂 wielokrotnie powtarzany zuluski okrzyk „Ngidla! Zjad艂em!" i j臋ki umieraj膮cych ludzi.

W ko艅cu napadni臋ci oprzytomnieli, w zwartym szyku zacz臋li napiera膰 na w膮sk膮 lini臋 Zulus贸w. Ralph czeka艂 na ten moment. Poprowadzi艂 teraz swoich Matabel贸w na ty艂 szpaleru atakuj膮cych wojownik贸w i rzuci艂 ich na nagie, nieos艂oni臋te plecy szamocz膮cych si臋 ludzi.

Wiele lat temu, kiedy jako ch艂opcy pracowali w kopami z艂ota"w Kimberley, Ralph nauczy艂 si臋 od Bazo sztuki pos艂ugiwania si臋 dzid膮. Potrafi艂 walczy膰 r贸wnie dobrze, jak wszyscy inni Matabelowie, z kt贸rymi pracowa艂. Jednak 膰wiczenie cios贸w i wbicie szerokiego, srebrzystego ostrza w ludzkie cia艂o, to dwie r贸偶ne rzeczy.

Nie by艂 przygotowany na to, co mo偶e poczu膰, kiedy trzymana w r臋ce dzida ugrz臋藕nie w kim艣, kiedy ostrze zgrzytnie, natkn膮wszy si臋 na ko艣膰, ofiara zacznie wi膰 si臋 i rzuca膰 z b贸lu, a drzewce b臋dzie wyrywa膰 mu si臋 z d艂oni. Tak jak uczy艂 go Bazo, Ralph przekr臋ci艂 szpikulec, by spowodowa膰 wi臋ksze uszkodzenie tkanek, po czym wyci膮gn膮艂 dzid臋, a jego twarz, piersi i prawe rami臋 obla艂 strumie艅 gor膮cej krwi.

Przest膮pi艂 cz艂owieka, kt贸ry run膮艂 przed nim na ziemi臋, i zn贸w zanurzy艂 ostrze w czyim艣 ciele. Zapach krwi oraz krzyki wprawi艂y go w trans, kt贸ry poprawi艂 mu wzrok i spowolni艂 mikrosekundy 艣miertelnej walki. Ralph spostrzeg艂 skierowane przeciwko niemu ostrze, z dziecinn膮 艂atwo艣ci膮 odepchn膮艂 je na bok, nast臋pnie wbi艂 grot w艂asnej dzidy w splot, utworzony przez obojczyki u podstawy szyi. Oddech Matabela zagwizda艂 na jego rozdartych strunach g艂osowych. Cz艂owiek upu艣ci艂 swoj膮 bro艅 i obiema r臋kami chwyci艂 drzewce Ralpha. Ten wyci膮gn膮艂 je, a ostry jak brzytwa grot rozci膮艂 a偶 do ko艣ci palce ofiary. Matabel otworzy艂 nie czuj膮ce d艂onie i upad艂 na kolana.

Ralph przeskoczywszy go przygotowa艂 si臋 do zadania nast臋pnego ciosu.

— Henshaw! — jaki艣 g艂os krzykn膮艂 mu prosto w twarz. — To ja! — Ballantyne zobaczy艂 naszyjnik z bia艂ych krowich ogon贸w i wstrzyma艂 uderzenie; dwie linie atakuj膮cych spotka艂y si臋.

— Ju偶 koniec — powiedzia艂 zdyszanym g艂osem Isazi, a Ralph rozejrza艂 si臋 wok贸艂 siebie ze zdziwieniem. To wszystko sta艂o si臋 tak szybko. Potrz膮sn膮艂 S艂owa, by zrzuci膰 z niej zimne kleszcze wojennego transu, kt贸re j膮 trzyma艂y.

Wszyscy le偶eli ju偶 na ziemi, niekt贸rzy wci膮偶 wili si臋 z b贸lu i j臋czeli.

— Isazi, wyko艅cz ich! — rozkaza艂 Ralph. Po chwili obserwowa艂 ju偶, jak Zulus wykonuje swoje zadanie: przechodzi od cia艂a do cia艂a, sprawdza puls poni偶ej ucha ofiary, a je艣li wci膮偶 jest wyczuwalny, ucisza go szybkim ciosem.

— Ralph. — Na czele zuluskich wo藕nic贸w na zbocze wdrapywa艂 si臋 Harry. — Na Boga, ale to by艂a...

— Nie po angielsku — sykn膮艂 Ralph, potem podni贸s艂 g艂os i powiedzia艂: — Teraz zabierzemy konie. Przynie艣cie uzdy oraz liny.

W zagrodzie znajdowa艂y si臋 pi臋膰dziesi膮t trzy wierzchowce. Wi臋kszo艣膰 z nich mia艂a pi臋tno Towarzystwa. Ka偶dy z Zulus贸w i Matabel贸w wybra艂 sobie konia, a pozosta艂e zwierz臋ta zosta艂y przywi膮zane do d艂ugich powroz贸w.

Zulusi przeczesali ca艂y teren, zbieraj膮c nadaj膮ce si臋 jeszcze do u偶ytku karabiny i wrzucaj膮c maczugi, przestarza艂膮 bro艅 do ognia. 艁upy, kt贸re znale藕li: sztu膰ce, naczynia kuchenne, europejskie ubrania 艣wiadczy艂y o tym, 偶e rozgromione przed chwil膮 impi bra艂o udzia艂 w pierwszym i najbardziej okrutnym etapie powstania, grabi膮c dobytek mordowanych ludzi. Przedmioty te r贸wnie偶 spalono. Godzin臋 po oddaniu pierwszego strza艂u kolumna wraca艂a do miasta. Tym razem wszyscy jechali na koniach, a pozosta艂e zwierz臋ta sz艂y za nimi przywi膮zane do lin.

Wczesnym 艣witem pojawili si臋 na g艂贸wnej ulicy Bulawayo. Jad膮cy na czele Ralph i Harry zdrapali ju偶 z twarzy wi臋kszo艣膰 czernid艂a, ale by przez pomy艂k臋 nie ostrzelali ich wartownicy, Ballantyne powiewa艂 flag膮 zrobion膮 z bia艂ego podkoszulka Mellowa.

Mieszka艅cy obozu wstali z 艂贸偶ek i wyszli na zewn膮trz, aby zobaczy膰, co si臋 sta艂o. Kiedy zdali sobie spraw臋 z tego, 偶e ma艂a kawalkada, kt贸ra wje偶d偶a艂a na rynek, zapowiada艂a zemst臋 za pope艂nione przez Matabel贸w okrucie艅stwa, powitalne okrzyki zmieni艂y si臋 w histeryczn膮 rado艣膰.

Vicky i Elizabeth podawa艂y im 艣niadanie, Ralph i Harry za艣 przyjmowali nie ko艅cz膮cy si臋 poch贸d wielbicieli — wd贸w, kt贸rych m臋偶owie polegli od matabelskich dzid i kt贸re w podzi臋ce przynosi艂y p贸艂 tuzina jajek lub 艣wie偶o upieczony placek; ma艂ych ch艂opc贸w, chc膮cych tylko popatrze膰 na bohater贸w i gorliwych m艂odych m臋偶czyzn, kt贸rzy pytali: „Czy tutaj mo偶na si臋 zapisa膰 do oddzia艂u Ballantyne'a?"

Przedstawieniu towarzyszy艂y radosne okrzyki. Siedz膮ce w pierwszym rz臋dzie dzieci klaska艂y w r膮czki, kiedy pa艂ka grzmoci艂a drewnian膮 g艂贸w? i groteskowy garb Puncha, a dzwoneczki przy czapce kuk艂y pobrz臋kiwa艂y weso艂o.

Jon-Jon odwa偶nie sprzeciwia艂 si臋 opinii pozosta艂ych widz贸w. Jego twarz by艂a czerwona jak haczykowaty nos Puncha i wykrzywiona ze z艂o艣ci.

— Oddaj jej! — krzycza艂, wymachuj膮c r膮czkami. — To tylko dziewczyn^

— M贸wi jak prawdziwy Ballantyne — za艣mia艂 si臋 Ralph, jednocze艣ni6 powstrzymuj膮c syna przed przy艂膮czeniem si臋 do b贸jki w obronie tyranizowanego cz艂owieka.

Elizabeth z Robertem na kolanach siedzia艂a za Jon-Jonem. Blada buzia dziecka by艂a smutna, a ch艂opiec z zapa艂em ssa艂 kciuk jak stary gnom swoj膮 fajk臋. Twarz Elizabeth z kolei rozja艣nia艂a dzieci臋ca rado艣膰, policzki p艂on臋艂y, a oczy rozgorza艂y, kiedy zach臋ca艂a 偶on臋 Puncha do dalszych wybryk贸w.

B艂yszcz膮cy kosmyk wysun膮艂 si臋 spod spinki i le偶a艂 na delikatnej, aksamitnej sk贸rze skroni. W艂osy owin臋艂y si臋 wok贸艂 r贸偶owego ucha, tak cieniutkiego i delikatnego, 偶e promienie s艂o艅ca przebija艂y przez nie, jakby zosta艂o zrobione z jakiego艣 szlachetnego gatunku porcelany. To samo s艂o艅ce sprawia艂o, 偶e w grubych, ciemnych w艂osach pojawia艂y si臋 iskierki.

To w艂a艣nie one odci膮gn臋艂y uwag臋 Ralpha od marionetek. Patrzy艂 na Lizzie ponad g艂ow膮 Jonathana. Jej 艣miech by艂 gard艂owy, naturalny i nieskr臋powany. Ballantyne u艣miechn膮艂 si臋 do niej. Odwr贸ci艂a si臋 i przez kilka sekund Ralph spogl膮da艂 jej prosto w oczy. Wygl膮da艂y jak g艂臋bokie naczynia pe艂ne gor膮cego miodu. Wydawa艂o mu si臋, 偶e jego wzrok si臋ga tak g艂臋boko, i偶 jest w stanie dostrzec okruchy uwi臋zionego tam z艂ota. Elizabeth opu艣ci艂a ciemne zas艂ony rz臋s i po chwili spojrza艂a na male艅k膮 scen臋. Nie 艣mia艂a si臋 ju偶 jednak, jej usta dr偶a艂y, a twarz zaczerwieni艂a si臋 nagle.

Ralph poczu艂 si臋 winny, czym pr臋dzej wi臋c odwr贸ci艂 wzrok w kierunku bij膮cych si臋 i k艂贸c膮cych marionetek. Ku ogromnej uciesze Jonathana, na ko艅cu przedstawienia 偶ona Puncha zosta艂a odprowadzona przez policjanta, a zza kolorowej zas艂ony wyszed艂 sklepowy ksi臋gowy i uk艂oni艂 si臋 zgromadzonym.

— Wygl膮da zupe艂nie jak Kipling — szepn臋艂a Elizabeth — w dodatku ma dok艂adnie tak samo 偶膮dn膮 krwi wyobra藕ni臋.

Ralph by艂 jej wdzi臋czny za to, 偶e z tak膮 艂atwo艣ci膮 potrafi艂a znale藕膰 wyt艂umaczenie dla do艣膰 niezr臋cznej sytuacji. Podni贸s艂 ch艂opc贸w, posadzi艂 ich sobie na ramionach i ruszyli za rozchodz膮cymi si臋 ju偶 widzami.

Jonathan 艣wiergota艂 niczym stado szpak贸w. Wyja艣nia艂 Bobby'emu wszystkie subtelne elementy przedstawienia, kt贸rych inteligencja mniejsza od jego nie pozwala艂a zauwa偶y膰. Tylko doro艣li nic nie m贸wili.

Kiedy dotarli do wozu, Ballantyne postawi艂 ch艂opc贸w na ziemi i pozwoli艂 im odej艣膰. Elizabeth wolno ruszy艂a za nimi, a gdy us艂ysza艂a s艂owa Ralpha, zatrzyma艂a si臋.

— Nie wiem, co bym zrobi艂 bez ciebie... by艂a艣 dla mnie tak cudownie dobra — zawaha艂 si臋. — Bez Cathy... — Zobaczy艂 b贸l w jej oczach i zamilk艂. — Chcia艂em ci tylko podzi臋kowa膰 — doda艂.

— Nie musisz mi dzi臋kowa膰, Ralph — odpowiedzia艂a cicho. — Je艣li 掳?dziesz czegokolwiek potrzebowa艂, zawsze ci pomog臋. — Pragn臋艂a jeszcze c掳艣 powiedzie膰, ale g艂os jej si臋 za艂ama艂, odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i wesz艂a za ch艂opcami do wozu.

Na etykietce z konserwy wo艂owej Ralph wypisa艂 czek na dwadzie艣cia funt贸w. Za tak wyg贸rowan膮 cen臋 kupi艂 tylko jedn膮 butelk臋 whisky, po czym zani贸s艂 j膮 za pazuch膮 p艂aszcza do ogniska, przy kt贸rym z dala od swoich ludzi siedzieli Isazi, Jan Cheroot oraz sier偶ant Ezra.

M臋偶czy藕ni wyrzuciwszy fusy po kawie z emaliowanych kubk贸w nadstawili je, by Ralph nala艂 whisky. Potem s膮czyli j膮 w milczeniu, wpatruj膮c si臋 w p艂omienie ogniska i czekaj膮c, a偶 alkohol rozp艂ynie si臋 po ich cia艂ach.

W ko艅cu Ralph skin膮艂 do sier偶anta Ezry, a Matabel zacz膮艂 cicho m贸wi膰.

— Gandang i jego 艂mpi nadal czekaj膮 na Wzg贸rzach Khami. Tysi膮c dwie艣cie os贸b, wszyscy to czystej krwi wojownicy. U st贸p Wzg贸rz Indun贸w stacjonuje Babiaan i jego sze艣ciuset ludzi. Mog膮 dotrze膰 tutaj w ci膮gu godziny... — Ezra szybko poda艂 pozycje impi, nazwiska dowodz膮cych nimi indun贸w, jak r贸wnie偶 nastr贸j i krewko艣膰 wojownik贸w.

— A Bazo i jego Krety? — Ralph spyta艂 w ko艅cu o to, co interesowa艂o go najbardziej.

Ezra wzruszy艂 ramionami.

— Nic o nich nie wiemy. Pos艂a艂em moich najlepszych zwiadowc贸w, by ich odnale藕li, ale nikt nie zna kryj贸wki.

— Gdzie teraz uderzymy? — spyta艂 Ralph, wpatruj膮c si臋 w p艂omienie ogniska. — Na Babiaana, a mo偶e na Zam臋 i jego tysi膮c wojownik贸w okupuj膮cych drog臋 wiod膮c膮 do Mangiwe?

Isazi zakaszla艂 sztucznie, a kiedy Ralph spojrza艂 na niego, powiedzia艂:

— Zesz艂ej nocy siedzia艂em przy jednym z ognisk w obozie Babiaana, jad艂em mi臋so z jego lud藕mi i s艂ucha艂em ich rozm贸w. M贸wili o naszym ataku na ob贸z, w kt贸rym trzymali konie. Indunowie nakazali im, by byli nieufni wobec wszystkich obcych, nawet gdyby ci nosili futra i pi贸ropusze wojownik贸w. Nie mo偶emy powt贸rzy膰 tej samej sztuczki.

Jan Cheroot i Ezra mrukn臋li na znak zgody, po czym ma艂y Hotentot odwr贸ci艂 sw贸j kubek dnem do g贸ry, by udowodni膰, 偶e jest ju偶 pusty, potem za艣 spojrza艂 znacz膮co na stoj膮c膮 miedzy nogami Ralpha butelk臋. Ten rozla艂 nast臋pn膮 kolejk臋, a gdy wzi膮艂 naczynie w d艂onie i poczu艂 ostry zapach alkoholu, jego my艣li wr贸ci艂y do popo艂udnia — do 艣miechu malc贸w oraz pi臋knej dziewczyny, kt贸rej w艂osy p艂on臋艂y w blasku s艂o艅ca.

Jego g艂os zabrzmia艂 szorstko, nieprzyjemnie.

— Ich kobiety i dzieci — powiedzia艂. — Na pewno ukrywaj膮 a? w jaskiniach oraz dolinach Matopos. Odnajd藕cie je!

W strumieniu pluska艂o si臋 pi臋ciu ma艂ych ch艂opc贸w. Wszyscy zupe艂ni6 nadzy, a ich nogi by艂y po kolana oblepione b艂yszcz膮c膮, 偶贸艂t膮 glin膮. 艢miali si? i sprzeczali weso艂o, kiedy zaostrzonymi palikami wykopywali glin臋 i wrzucaU j膮 do uplecionych z trzciny koszyk贸w.

Tungata Zebiwe, „Szukaj膮cy tego, co zosta艂o skradzione" pierwszy wdrapa艂 si臋 na brzeg strumienia, zataszczy艂 sw贸j kosz w cieniste miejsce*

usiad艂 po turecku i zabra艂 si臋 do pracy. Inni r贸wnie偶 wgramolili si臋 na brzeg i przy艂膮czyli do niego.

Tungata wzi膮wszy gar艣膰 gliny, rozwa艂kowa艂 j膮 mi臋dzy r贸偶owymi d艂o艅mi na grub膮, mi臋kk膮 kie艂bask臋. Potem umiej臋tnie uformowa艂 z niej garbaty grzbiet i mocne nogi. Figurk臋 po艂o偶y艂 ostro偶nie na kawa艂ku wyschni臋tej kory. Teraz zabra艂 si臋 do lepienia g艂owy z rogami, kt贸re zrobi艂 z cierni, i oczami z okruch贸w kryszta艂u g贸rskiego. Gotow膮 przytwierdzi艂 do szyi, wysuwaj膮c koniuszek j臋zyka, kiedy stara艂 si臋 osadzi膰 j膮 pod dumnym k膮tem. Potem odchyli艂 si臋 do ty艂u i krytycznym wzrokiem przyjrza艂 si臋 figurce.

— Inkunzi Nkulu! — nazwa艂 swoje dzie艂o. — Wielki Byk!

Zadowolony, umie艣ci艂 gliniane zwierz臋 na kawa艂ku kory i po艂o偶y艂 na s艂o艅cu, by wysch艂o. Wr贸ciwszy szybko zabra艂 si臋 do lepienia kr贸w oraz ciel膮t, kt贸re b臋d膮 stanowi艂y jego stado. Na艣miewa艂 si臋 z figurek, ulepionych przez innych ch艂opc贸w, por贸wnywa艂 je ze swoim wspania艂ym bykiem i u艣miecha艂 si臋 zuchwale, wys艂uchuj膮c z艂o艣liwych uwag.

Tanase przysz艂a 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 przez g臋ste, nadrzeczne zaro艣la, wiedziona odg艂osami weso艂ej dzieci臋cej zabawy. Obserwowa艂a ich zza krzak贸w, nie chc膮c przerywa膰 tej magicznej chwili.

Wojna, smutek, zmagania z trudno艣ciami spowodowa艂y, 偶e 艣miech i rado艣膰 zosta艂y zapomniane. Potrzebne okaza艂y si臋 odporno艣膰 i spos贸b widzenia dziecka, by przypomnie膰 jej o tym, co by艂o kiedy艣, a mo偶e by膰 zn贸w. Poczu艂a ogromn膮 mi艂o艣膰, po kt贸rej natychmiast pojawi艂 si臋 niejasny strach. Pragn臋艂a pobiec do syna i wzi膮膰 go w ramiona, przytuli膰 do piersi i chroni膰 przed sama nie wiedzia艂a czym.

Tungata spojrzawszy na zaro艣la spostrzeg艂 j膮, po chwili podszed艂 do niej, nios膮c dumnie glinianego byka.

— Zobacz, co zrobi艂em.

— Jest pi臋kny.

— To dla ciebie, Umame, zrobi艂em go dla ciebie. Tanase wzi臋艂a podarunek.

— To pi臋kny byk i sp艂odzi wiele ciel膮t — powiedzia艂a, a w jej oczach pojawi艂y si臋 艂zy. Nie chcia艂a, by ch艂opiec je zauwa偶y艂.

— Zmyj glin臋 z n贸g i r膮k — powiedzia艂a. — Musimy i艣膰 do jaskini.

Tungata podskakiwa艂 weso艂o, jego cia艂o by艂o wci膮偶 mokre od rzecznej wody/sk贸ra za艣 b艂yszcza艂a jak aksamit. 艢mia艂 si臋, kiedy Tanase postawiwszy sobie na g艂owie glinianego byka sz艂a wyprostowana, ko艂ysz膮c biodrami i staraj膮c si臋, by figurka nie spad艂a na ziemi臋.

Dotarli do podn贸偶a urwiska. Nie by艂a to prawdziwa jaskinia, tylko d艂ugi, niski nawis 艣ciany skalnej. Nie oni pierwsi skorzystali z go艣cinno艣ci tego miejsca. Sufit pokrywa艂y sadze z niezliczonej ilo艣ci ognisk, a tyln膮 艣cian臋 ozdobi艂y malowid艂a i p艂askorze藕by wykonane przez Buszmen贸w, kt贸rzy polowali na tych terenach, d艂ugo zanim Mzilikazi przyprowadzi艂 na te Wzg贸rza swoje impi. Na owych wspania艂ych obrazach przedstawiono nosoro偶-

ce, 偶yrafy, gazele oraz ma艂e postacie uzbrojone w 艂uki i nienaturalnej wielko艣ci genitalia.

Mieszka艂o tu teraz niemal pi臋膰set os贸b. Do tej jednej z bezpiecznych kryj贸wek plemienia wysy艂ano kobiety i dzieci, gdy Matabelom grozi艂a wojna lub jakakolwiek inna katastrofa. Mimo 偶e dolina by艂a w膮ska i mia艂a strome zbocza, prowadzi艂o z niej pi臋膰 dr贸g ewakuacyjnych — p臋kni臋膰 w granitowym bloku lub ukrytych 艣cie偶ek, wiod膮cych na szczyt urwiska — dzi臋ki nim wrogowie nie mogli osaczy膰 ich na dnie doliny.

Ze strumienia czerpali czyst膮, 艣wie偶膮 wod臋 do picia; trzydzie艣ci mlecznych kr贸w, kt贸re prze偶y艂y zaraz臋, dostarcza艂o im maas, kwa艣nego mleka —jednego z podstawowych sk艂adnik贸w plemiennej diety. Kiedy przyszli, by tu zamieszka膰, ka偶da z kobiet przynios艂a na g艂owie worek ziarna. Szara艅cza znacznie uszczupli艂a zbiory, ale przy dobrej organizacji powinni przetrwa膰 przez wiele miesi臋cy.

Kobiety siedzia艂y w jaskini, zaj臋te swoj膮 prac膮. Jedne rozciera艂y ziarno w mo藕dzierzach zrobionych z wydr膮偶onych pni drzew — obiema r臋kami podnosi艂y ci臋偶kie drewniane t艂uczki, po czym upuszcza艂y je na dno naczynia, klaska艂y w d艂onie i chwyta艂y trzonki, by d藕wign膮膰 je gotowe do nast臋pnego uderzenia. Inne plot艂y z 艂yka maty do spania, wyprawia艂y sk贸ry dzikich zwierz膮t lub nanizywa艂y na sznurki ceramiczne koraliki. Ponad nimi snu艂a si臋 niebieska mgie艂ka dymu z ognisk, a ca艂膮 jaskini臋 wype艂nia艂o ciche brz臋czenie kobiecych g艂os贸w, przeplatane gaworzeniem i kwileniem nagich, czarnych niemowl膮t, kt贸re chodzi艂y na czworakach po pod艂odze jaskini lub wisia艂y jak t艂uste pijawki na piersiach swoich matek.

Juba siedzia艂a w k膮cie i zdradza艂a swoim dw贸m c贸rkom oraz nowo po艣lubionej 偶onie jednego z syn贸w tajemnice warzenia piwa. Ziarno sorgo zosta艂o wcze艣niej namoczone, wi臋c zacz臋艂o ju偶 kie艂kowa膰. Nadesz艂a w ko艅cu pora na suszenie i rozcieranie dro偶d偶y. By艂o to zaj臋cie tak poch艂aniaj膮ce, 偶e Juba nie zdawa艂a sobie sprawy z obecno艣ci pierwszej synowej i najstarszego wnuka, dop贸ki Tanase nie pochyli艂a si臋 nad ni膮. Juba odchyli艂a g艂ow臋, a twarz rozja艣ni艂 szeroki u艣miech.

— Matko — Tanase ukl臋k艂a z szacunkiem obok. — Musz臋 z tob膮 porozmawia膰.

Juba pr贸bowa艂a wsta膰, ale ogromna tusza nie pozwoli艂a jej na to. C贸rki wzi臋艂y j膮 pod pachy i podnios艂y z du偶ym wysi艂kiem. Kiedy stan臋艂a ju偶 na w艂asnych nogach, przemieszcza艂a si臋 zadziwiaj膮co zwinnie. Chwyci艂a Tungat臋 na r臋ce i ruszy艂a po 艣cie偶ce. Tanase sz艂a u jej boku.

— Bazo po mnie pos艂a艂 — zacz臋艂a. — W艣r贸d indun贸w zapanowa艂a niezgoda; Bazo chce, bym pomog艂a wyja艣ni膰 s艂owa Umlimo. Wewn臋trzne spory mog膮 spowodowa膰 to, 偶e ca艂a nasza walka p贸jdzie na marne i stracimy wszystko, co z takim trudem do tej pory zdobyli艣my.

— W takim razie musisz i艣膰, moje dziecko.

— Tak, i to bardzo szybko, dlatego te偶 nie mog臋 zabra膰 ze sob膮 Tungaty-

— Tutaj jest bezpieczny, zaopiekuj臋 si臋 nim. Kiedy chcesz wyruszy膰?

— Natychmiast.

Juba westchn臋艂a i kiwn臋艂a g艂ow膮.

— Niech wi臋c tak si臋 stanie.

Tanase pog艂aska艂a ch艂opca po policzku.

— B膮d藕 grzeczny — powiedzia艂a cicho i jak cie艅 znikn臋艂a za zakr臋tem w膮skiej 艣cie偶ki.

Tanase przesz艂a przez monumentalny granitowy portal, kt贸ry strzeg艂 wej艣cia do doliny Umlimo. Jedynymi towarzyszami jej podr贸偶y by艂y wspomnienia. Nie najlepsi to kompani, jednak Tanase trzyma艂a wysoko podniesion膮 g艂ow臋, porusza艂a si臋 wdzi臋cznie, zwinnie i 艂agodnie ko艂ysa艂a biodrami.

Jak tylko dotar艂a do znajduj膮cej si臋 na dnie doliny ma艂ej wioski, jej wra偶liwe zmys艂y wyczu艂y napi臋cie oraz z艂o, kt贸re wisia艂y nad tym miejscem niczym niezdrowy miazmat nad mokrad艂ami. Bazo r贸wnie偶 by艂 wzburzony. Zauwa偶y艂a to natychmiast, gdy ukl臋k艂a przed nim, by powita膰 go z nale偶nym m臋偶owi szacunkiem. Doskonale wiedzia艂a, co oznaczaj膮 mocno zaci艣ni臋te szcz臋ki i b艂yszcz膮ce oczy.

Dostrzeg艂a r贸wnie偶, 偶e indunowie podzielili si臋 na dwie grupy. Po jednej stronie siedzieli starsi, a po drugiej — zgromadzeni wok贸艂 Bazo — uparci, waleczni m艂odzie艅cy. Tanase wsta艂a, podesz艂a do drugiej grupy i ukl臋k艂a przed Gandangiem oraz jego bra膰mi — Somabul膮 i Babiaanem.

— Pozdrawiam ci臋, moje dziecko — smutnym g艂osem Gandang odpowiedzia艂 na jej powitanie i od razu przeszed艂 do prawdziwej przyczyny, dla kt贸rej zosta艂a tutaj wezwana.

— Chcemy, by艣 wyja艣ni艂a nam znaczenie ostatniej przepowiedni Umlimo.

— M贸j panie i ojcze, ja ju偶 straci艂am moc... Gandang niecierpliwie machn膮艂 r臋k膮.

— Rozumiesz wi臋cej ni偶 ktokolwiek inny. Wys艂uchaj s艂贸w Umlimo i wyja艣nij je nam.

Tanase z szacunkiem pochyli艂a g艂ow臋 i przekr臋ci艂a j膮 lekko tak, by k膮cikiem oka widzie膰 Bazo.

— Umlimo powiedzia艂a tak: Tylko niem膮dry my艣liwy zastawia wyj艣cie z jaskini, z kt贸rej pragnie wydosta膰 si臋 ranny lampart. — Gandang powt贸rzy艂 wyroczni臋, a jego bracia zgodnie pokiwali g艂owami.

Tanase przymkn臋艂a oczy i jeszcze odrobin臋 przekr臋ci艂a g艂ow臋. Teraz widzia艂a praw膮 r臋k臋 Bazo spoczywaj膮c膮 na jego udzie. Kiedy艣 nauczy艂a go podstaw j臋zyka migowego, kt贸rego u偶ywali czarownicy. Jego palec wskazuj膮cy dotkn膮艂 zgi臋cia kciuka. To by艂o polecenie.

— Zachowaj milczenie! — m贸wi艂 znak. — Nic nie m贸w! — Tanase wykona艂a gest, oznaczaj膮cy zrozumienie i zastosowanie si臋 do dyrektywy, po czym podnios艂a g艂ow臋.

— Czy to wszystko, panie? — zapyta艂a Gandanga.

— Nie — odrzek艂. — Umlimo przem贸wi艂a po raz drugi i powiedzia艂a:

Gor膮cy wiatr z p贸艂nocy wypali na polu chwasty, a potem b臋dzie mo偶na zasia膰 nowe ziarno. Poczekajcie na wiatr z p贸艂nocy. — Wszyscy indunowie pochylili si臋 z zaciekawieniem, a Gandang nalega艂: — Wyja艣nij nam znaczenie tych przepowiedni.

— Sens s艂贸w Umlimo nigdy nie jest jasny. Musz臋 si臋 nad nimi zastanowi膰.

— Kiedy b臋dziesz mog艂a nam je wyja艣ni膰?

— Wtedy, gdy sama znajd臋 odpowied藕.

— Jutro rano? — Gandang nie dawa艂 za wygran膮.

— Mo偶e.

— Sp臋dzisz wi臋c noc sama, by nic nie zak艂贸ca艂o ci spokoju — zadecydowa艂.

— A m贸j m膮偶? — spyta艂a niepewnie Tanase.

— Sama — powt贸rzy艂 Gandang zdecydowanym tonem. — A przy drzwiach postawimy stra偶nika.

Jej chaty pilnowa艂 m艂ody wojownik. Nie by艂 nawet jeszcze 偶onaty, wi臋c tym 艂atwiej zwiod艂a go swoimi sztuczkami. Kiedy przyni贸s艂 jej misk臋 z jedzeniem, u艣miechn臋艂a si臋 w taki spos贸b, 偶e m艂odzieniec stan膮艂 w wej艣ciu i nie zdo艂a艂 zrobi膰 kroku dalej. A kiedy poda艂a mu wybrany specjalnie dla niego k膮sek, wyjrza艂 pe艂nymi winy oczyma na zewn膮trz, po czym podszed艂 do niej i wzi膮艂 zaoferowany przysmak.

Smako艂yk mia艂 do艣膰 dziwny, gorzki smak, lecz wojownik nie chc膮c jej urazi膰, przemkn膮艂 go po m臋sku. U艣miech kobiety obiecywa艂 rzeczy, o kt贸rych wcze艣niej nie 艣mia艂 nawet marzy膰, lecz gdy pr贸bowa艂 odpowiedzie膰 na prowokacyjne uwagi, z jego gard艂a wydosta艂 si臋 niezrozumia艂y be艂kot i opanowa艂o biedaka tak ogromne zm臋czenie, 偶e na chwil臋 musia艂 przymkn膮膰 oczy.

Tanase zakorkowa艂a butelk臋, kt贸r膮 ukry艂a w d艂oni, cicho przest膮pi艂a 艣pi膮cego stra偶nika i wysz艂a z chaty. Dotar艂a do strumienia, zagwizda艂a i natychmiast zjawi艂 si臋 przy niej Bazo.

— Powiedz mi, panie — szepn臋艂a — czego ode mnie 偶膮dasz.

Kiedy wr贸ci艂a, wartownik spa艂 jeszcze g艂臋boko. Posadzi艂a m艂odzie艅ca w drzwiach i po艂o偶y艂a mu na kolanach dzid臋. Rano rozboli go g艂owa, ale nie b臋dzie zbyt ch臋tnie opowiada艂 indunom, w jaki spos贸b sp臋dzi艂 noc.

— G艂臋boko zastanawia艂am si臋 nad s艂owami Umlimo — m贸wi艂a Tanase, kl臋cz膮c przed indunami — i odczyta艂am znaczenie przypowie艣ci o niem膮drym my艣liwym, kt贸ry waha si臋 przy wej艣ciu do jaskini.

Gandang domy艣li艂 si臋 ci膮gu dalszego jej odpowiedzi i zmarszczy艂 brwi, lecz Tanase spokojnie kontynuowa艂a.

— Czy偶 dobry my艣liwy nie wszed艂by odwa偶nie do jaskini, w kt贸rej czai si臋 zwierz臋, aby je zabi膰? — Jeden ze starszych indun贸w sykn膮艂 ze z艂o艣ci i zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

— Ja uwa偶am, 偶e Umlimo chcia艂a nam powiedzie膰, by艣my otworzyli

drog臋 na po艂udnie i pozwolili bia艂ym ludziom, wraz z ich kobietami i ca艂ym dobytkiem, opu艣ci膰 t臋 ziemi臋 na zawsze — zawo艂a艂, a Bazo natychmiast podni贸s艂 si臋 i przed nim stan膮艂.

— Biali nigdy st膮d nie odejd膮. Jedynym sposobem, by si臋 ich pozby膰, jest zabicie i pogrzebanie tych ludzi. — Siedz膮cy wok贸艂 niego m艂odzi indunowie rykn臋li g艂o艣no, daj膮c tym samym do zrozumienia, 偶e zgadzaj膮 si臋 z jego s艂owami, lecz Bazo podni贸s艂 r臋k臋, aby uciszy膰 wojownik贸w.

— Je艣li otworzycie drog臋 na po艂udnie, z pewno艣ci膮 zostanie wykorzystana... przez 偶o艂nierzy, kt贸rzy nadejd膮 tu ze swoimi ma艂ymi tr贸jno偶nymi karabinami.

Odezwa艂y si臋 podniecone g艂osy wyra偶aj膮ce zar贸wno zaprzeczenie, jak i poparcie.

— M贸wi臋 wam, 偶e to my jeste艣my gor膮cym wiatrem z p贸艂nocy, kt贸ry przepowiedzia艂a Umlimo; to my wypalimy chwasty...

Okrzyki zag艂uszaj膮c jego s艂owa potwierdzi艂y tylko to, jak bardzo opinie przyw贸dc贸w narodu by艂y podzielone. Tradycja i zwyczaje okaza艂y si臋 jednak wci膮偶 bardzo silne, gdy wi臋c Gandang podni贸s艂 si臋, nawet najbardziej rozjuszeni oraz bitni m艂odzie艅cy zamilkli nagle.

— .Musimy da膰 bia艂ym ludzipm i ich kobietom szans臋 ucieczki. Otworzymy drog臋 i pozwolimy im przej艣膰, a potem b臋dziemy cierpliwie czeka膰 na gor膮cy wiatr — cudowny wiatr z pomocy, kt贸ry wymiecie st膮d naszych wrog贸w...

Bazo jako jedyny nie ukucn膮艂, gdy odezwa艂 si臋 jeden ze starszych indun贸w, a teraz zrobi艂 co艣, co nie zdarzy艂o si臋 jeszcze nigdy — przerwa艂 swojemu ojcu, a jego g艂os by艂 pe艂en pogardy.

— Ty ju偶 da艂e艣 im wystarczaj膮co du偶o szans —powiedzia艂. —Pozwoli艂e艣 uciec tej kobiecie z Khami i jej wszystkim szczeni臋tom. Chc臋 ci zada膰 tylko jedno pytanie, ojcze, czy twoja propozycja to akt dobroci, czy tch贸rzostwa?

Wszyscy s艂uchacze oniemieli. Je艣li syn mo偶e m贸wi膰 w ten spos贸b do w艂asnego ojca, to znaczy, 偶e 艣wiat, w kt贸rym kiedy艣 偶yli, kt贸ry znali i rozumieli, przesta艂 istnie膰. Gandang spojrza艂 na Bazo, oddziela艂a ich niewielka przestrze艅, lecz nagle sta艂a si臋 przepa艣ci膮 nie do pokonania. Cho膰 wci膮偶 by艂 wysoki i trzyma艂 si臋 prosto, w jego oczach widnia艂 smutek tak ogromny, 偶e mia艂o si臋 wra偶enie, i偶 Gandang jest r贸wnie stary jak otaczaj膮ce dolin臋 granitowe ska艂y.

— Nie jeste艣 ju偶 moim synem — powiedzia艂.

— A ty nie jeste艣 ju偶 moim ojcem — odrzek艂 Bazo, odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i dumnym krokiem wyszed艂 z chaty. Najpierw Tanase, a potem jeden po drugim m艂odzi indunowie podnosili si臋 i wychodzili na zewn膮trz.

Zwiadowca nadjecha艂 pe艂nym galopem. Zatrzyma艂 konia tak gwa艂townie, 偶e zwierz臋 a偶 stan臋艂o d臋ba i zar偶a艂o, gdy w臋dzid艂o wbi艂o mu si臋 w szcz臋ki. — Sir, drog膮 zbli偶a si臋 do nas du偶a grupa rebeliant贸w — zawo艂a艂.

— Doskonale, kawalerzysto. — Maurice Gifford, oficer dowodz膮cy szwadronami B i D, przyj膮艂 meldunek, dotykaj膮c r臋k膮 ronda swojego kapelusza. — Jed藕cie naprz贸d i ich obserwujcie. — Potem odwr贸ci艂 si臋 na siodle. — Kapitanie Dawson, pod tamtymi drzewami ustawimy ob贸z obronny z woz贸w, nasz maxim b臋dzie mia艂 stamt膮d doskona艂y zasi臋g. Zabior臋 ze sob膮 pi臋膰dziesi臋ciu ludzi, spr贸bujemy zaj膮膰 wroga przez jaki艣 czas.

Mieli naprawd臋 zadziwiaj膮ce szcz臋艣cie, 偶e natkn臋li si臋 na grup臋 rebeliant贸w tak blisko Bulawayo. Po wielu tygodniach poszukiwa艅, Giffordowi i jego stu sze艣膰dziesi臋ciu je藕d藕com uda艂o si臋 zebra膰 mniej wi臋cej trzydzie艣ci os贸b, kt贸re prze偶y艂y pierwsz膮 cz臋艣膰 powstania w swoich odci臋tych od reszty 艣wiata faktoriach i ma艂ych wioskach. Jak dot膮d jednak nie mieli okazji, by zmierzy膰 si臋 z Matabelami. Gifford zostawi艂 Dawsona, aby ten przygotowa艂 ob贸z, a sam na czele najlepszych pi臋膰dziesi臋ciu 偶o艂nierzy ruszy艂 drog膮 w kierunku Bulawayo.

By艂 najm艂odszym synem hrabiego, przystojnym arystokrat膮 i m艂odszym oficerem w s艂awnym pu艂ku gwardzist贸w. Spotka艂o go wielkie szcz臋艣cie, 偶e sp臋dzany w Afryce urlop urozmaici艂o mu powstanie tubylc贸w. Maurice Gifford cieszy艂 si臋 opini膮 „cholernie gorliwego faceta, kt贸ry z pewno艣ci膮 daleko zajdzie".

艢ci膮gn膮艂 cugle na szczycie wzniesienia, po czym podni贸s艂 r臋k臋, by zatrzyma膰 oddzia艂.

— Tam s膮 — zawo艂a艂 zwiadowca.

Gifford przetar艂 szk艂a lornetki 偶贸艂tym, jedwabnym szalikiem i przystawi艂 j膮 do oczu.

— Wszyscy jad膮 konno — powiedzia艂. — I do tego maj膮 ca艂kiem niez艂e konie — doda艂. — Ale wygl膮daj膮 na band臋 偶膮dnych krwi oprych贸w.

Zbli偶aj膮cy si臋 je藕d藕cy znajdowali si臋 od nich niespe艂na kilometr. By艂a to zgraja ubranych w sp贸dniczki i pi贸ropusze m臋偶czyzn, wyposa偶onych we wsp贸艂czesn膮 oraz prymitywn膮 bro艅.

— Oddzia艂, rozwin膮膰 szyk, na lewo i prawo zachod藕 — dow贸dca wyda艂 rozkaz. — Sier偶ancie, zaatakujemy, gdy wjad膮 na zbocze, spr贸bujemy podprowadzi膰 ich w zasi臋g ognia maxima i od艂膮czymy si臋.

— Bardzo pana przepraszam, sir — be艂kota艂 sier偶ant — ale czy przypadkiem na ich czele nie jedzie bia艂y cz艂owiek?

Gifford podni贸s艂 lornetk臋 i spojrza艂 przez ni膮 po raz drugi. — Do diab艂a, rzeczywi艣cie! — wymamrota艂. — Ale facet ma na sobie futra i ca艂膮 t臋 reszt臋.

Przybysz pomacha艂 im r臋k膮 na powitanie i podjecha艂 do stoj膮cego na czele oddzia艂u oficera.

— Dzie艅 dobry, czy nie jest pan przypadkiem Maurice'em Giffordem?

— Owszem — ten odpar艂 ch艂odno. — A kim pan jest, je艣li wolno mi zapyta膰?

— Nazywam si臋 Ballantyne, Ralph Ballantyne — u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. — A ci panowie — kciukiem wskaza艂 pod膮偶aj膮cych za nim je藕d藕c贸w —• to m贸j oddzia艂.

Maurice Gifford spojrza艂 na nich z obrzydzeniem. Nie mo偶na by艂o nawet okre艣li膰 ich pochodzenia, poniewa偶 wszyscy wysmarowali si臋 t艂uszczem oraz glin膮 i mieli na sobie stare, zniszczone europejskie ubrania lub tradycyjne tnatabelskie stroje. Tylko cz艂owiek, kt贸ry przedstawi艂 si臋 jako Ballantyne, nie pomalowa艂 twarzy, prawdopodobnie dlatego, by nie sprowokowa膰 ataku zbli偶aj膮cego si臋 wojska. Mo偶na jednak przypuszcza膰, 偶e gdy tylko dostanie to, czego chce, do艂膮czy do swoich ludzi i te偶 poma偶e sobie twarz. Bez ogr贸dek powiedzia艂 r贸wnie偶, czego oczekuje.

— Rekwizycja, panie Gifford — rzek艂, podaj膮c oficerowi z艂o偶one, zapiecz臋towane pismo.

Dow贸dca 艣ci膮gn膮艂 z臋bami r臋kawiczk臋, po czym si臋gn膮艂 po list i z艂ama艂 piecz臋膰.

— Nie mog臋 odda膰 panu maxima — wykrzykn膮艂. — Mam obowi膮zek chroni膰 powierzonych mojej opiece cywil贸w.

— Znajduje si臋 pan zaledwie kilka kilometr贸w od Bulawayo. Droga jest czysta, przed chwil膮 j膮 przeczesali艣my. Pa艅skim cywilom nie zagra偶a 偶adne niebezpiecze艅stwo.

— Ale... — zacz膮艂 Gifford.

— Dokument o rekwizycji podpisa艂 pu艂kownik William Napier, g艂贸wnodowodz膮cy wszystkich wojsk bior膮cych udzia艂 w t艂umieniu powstania. Proponuj臋, by porozmawia艂 pan z nim, kiedy dotrze pan do Bulawayo. — Ralph nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰. — Nam si臋 troch臋 艣pieszy. Uwolnimy pana jedynie od maxima i nie b臋dziemy d艂u偶ej niepokoi膰.

Gifford zgni贸t艂 trzymane w r臋ce pisma, spojrza艂 bezsilnie na Ralpha, po czym szybko zmieni艂 temat.

— Pan i pa艅scy ludzie macie na sobie umundurowanie wroga — oskar偶y艂. — To niezgodne z ustaleniami konwencji wojennej.

— Niech pan powie o tym indunom, Gifford, szczeg贸lnie tym, kt贸rzy maj膮 na sumieniu torturowanie i mordowanie cywil贸w.

— Nie ma potrzeby, by Anglik zni偶a艂 si臋 do poziomu dzikus贸w, przeciw kt贸rym walczy — rzek艂 g贸rnolotnie oficer. — Mia艂em zaszczyt pozna膰 pa艅skiego ojca, majora Zoug臋 Ballantyne'a. To prawdziwy d偶entelmen. Jestem ciekaw, co on by powiedzia艂 na pa艅skie zachowanie.

— M贸j ojciec i reszta konspirator贸w, z kt贸rych wszyscy to angielscy d偶entelmeni, stan臋li niedawno przed s膮dem pod zarzutem przygotowywania dzia艂a艅 wojennych przeciwko przyjaznemu nam krajowi. Mimo to przy najbli偶szej okazji poprosz臋 go o skomentowanie mojego zachowania. Teraz jednak pozwol臋 sobie po偶egna膰 pana i powt贸rzy膰 pro艣b臋 o przekazanie nam maxima.

Karabin maszynowy, tr贸jn贸g oraz pude艂ka z amunicj膮 zosta艂y zdj臋te z wozu i za艂adowane na trzy juczne konie.

— Jak uda艂o ci si臋 przekona膰 Napiera, by odda艂 nam jeden ze swoich drogocennych maxim贸w? — zapyta艂 Harry Mellow, mocuj膮c sk贸rzanymi pasami nowe baga偶e.

947

— Odrobina magii — Ralph pu艣ci艂 do niego oko. — Pi贸ro pos艂u偶y艂o mi za czarodziejsk膮 pa艂eczk臋...

— Sfa艂szowa艂e艣 dokument — Harry wlepi艂 w niego oczy. — Zastrzel膮 ci臋.

— Najpierw b臋d膮 musieli mnie z艂apa膰. — Ralph odwr贸ci艂 si臋 i zawo艂a艂 do swoich 偶o艂nierzy: — Oddzia艂, na ko艅! St臋pa, naprz贸d!

Niew膮tpliwie to czarownik. Zasuszony, ma艂y cz艂owieczek, niewiele wy偶szy od Tungaty czy kt贸regokolwiek z jego koleg贸w, za to przepi臋knie wymalowany — jego twarz, piersi by艂y pokryte purpurowymi, czarnymi i bia艂ymi zygzakami.

Kiedy wyszed艂 z krzak贸w rosn膮cych wzd艂u偶 strumienia w tajemnej dolinie, dzieci znieruchomia艂y ze strachu. Jednak zanim odzyska艂y panowanie nad swoimi ko艅czynami i zacz臋艂y ucieka膰, ma艂a, wymalowana posta膰 wyrzuci艂a z siebie taki potok okrzyk贸w oraz mrukni臋膰, przypominaj膮cych odg艂osy konia, or艂a i pawiana, jednocze艣nie podskakuj膮c i wymachuj膮c r臋kami, 偶e strach szybko zmieni艂 si臋 w zainteresowanie.

Potem z wisz膮cego na plecach worka tajemniczy przybysz wydoby艂 ogromnego, cukrowego lizaka i g艂o艣no go ssa艂. Dzieci, kt贸re od wielu tygodni nie mia艂y w ustach nic s艂odkiego, podesz艂y bli偶ej przygl膮daj膮c si臋 starcowi b艂yszcz膮cymi, ciemnymi oczyma. Czarownik poda艂 bry艂k臋 cukru Tungacie, ch艂opiec zrobi艂 krok naprz贸d, chwyci艂 j膮 i szybko odsun膮艂 si臋 do ty艂u. Starzec za艣mia艂 si臋 w tak zara藕liwy spos贸b, 偶e dzieci r贸wnie偶 zacz臋艂y si臋 艣mia膰 i podchodzi膰 do niego, wyci膮gaj膮c r膮czki po lizaki. Otoczony grupk膮 rozradowanych, klaskaj膮cych w r膮czki malc贸w, pod膮偶a艂 艣cie偶k膮 w kierunku jaskini.

Kobiety uspokojone odg艂osami radosnych dzieci, wysz艂y na zewn膮trz i otoczy艂y czarownika, przypatruj膮c mu si臋 i chichocz膮c. Najodwa偶niejsze z nich pyta艂y:

— Kim jeste艣?

— Sk膮d idziesz?

— Co niesiesz w tym worku?

W odpowiedzi na ostatnie pytanie, go艣膰 wyj膮艂 z worka gar艣膰 kolorowych wst膮偶eczek, a najm艂odsze kobiety piszcz膮c ze szcz臋艣cia zawi膮zywa艂y je sobie na nadgarstkach i szyjach.

— Przynosz臋 wam podarunki i dobre nowiny. — Czarownik zachichota艂. — Sp贸jrzcie!

Wyci膮gn膮艂 z worka metalowe grzebienie, ma艂e, okr膮g艂e lustereczka, w ko艅cu pude艂ko, z kt贸rego wydobywa艂a si臋 muzyka. Kobiety by艂y zauroczone.

— Podarunki i dobre nowiny — 艣piewa艂 czarownik.

— Jakie nowiny? Jakie? — wo艂a艂y kobiety.

— Duchy naszych przodk贸w przysz艂y nam z pomoc膮. Zes艂a艂y boski wiatr, kt贸ry po偶ar艂 bia艂ych ludzi, tak jak zaraza po偶ar艂a byd艂o. Wszyscy biali ludzie nie 偶yj膮!

— Amakiwa nie 偶yj膮!

— Zostawili po sobie te cudowne dary. W Bulawayo nie ma ju偶 bia艂ych, jest za to du偶o rzeczy, kt贸re ka偶dy mo偶e sobie wzi膮膰. Ile tylko zdo艂acie unie艣膰. Ale pospieszcie si臋, bo wszyscy Matabelowie ju偶 tam wyruszyli. Nic nie zostanie dla tych, kt贸rzy si臋 sp贸藕ni膮. Sp贸jrzcie, sp贸jrzcie tylko na ten pi臋kny materia艂, tam s膮 takich tysi膮ce. Kto chce guziki albo ostre no偶e, niech idzie za mn膮! — 艣piewa艂 czarownik. — Wojna ju偶 si臋 sko艅czy艂a! Biali s膮 martwi! Matabelowie zwyci臋偶yli. Kto chce i艣膰 za mn膮?

— Prowad藕 nas, ojcze — b艂aga艂y go. — P贸jdziemy za tob膮.

Wci膮偶 wydobywaj膮c nowe 艣wiecide艂ka z przepastnego wora, ruszy艂 艣cie偶k膮 w kierunku wyj艣cia z w膮skiej doliny. P艂贸ciennymi pasami kobiety przywi膮za艂y sobie do plec贸w najm艂odsze dzieci, przywo艂a艂y starsze i posz艂y za czarownikiem.

— Chod藕cie za mn膮, ludzie Maszobane! — wo艂a艂. — Wr贸ci艂y czasy waszej pot臋gi. Spe艂ni艂a si臋 przepowiednia Umlimo. 艢wi臋ty wiatr z p贸艂nocy przep臋dzi艂 st膮d amakiwa.

Tungata, podniecony i,wystraszony, 偶e mo偶e nie zd膮偶y膰, pobieg艂 do jaskini. Zobaczy艂 siedz膮c膮 pod kamienn膮 艣cian膮 posta膰.

— Babciu — zawo艂a艂 piskliwym g艂osem. — Czarownik ma dla nas pi臋kne rzeczy. Musimy si臋 po艣pieszy膰!

Od tysi膮cleci strumie艅 偶艂obi艂 wij膮cy si臋, w膮ski korytarz prowadz膮cy na dno w膮wozu. Po obu stronach sta艂y wysokie, granitowe urwiska, na kt贸rych pojawi艂y si臋 偶贸艂te i pomara艅czowe porosty. Woda wyp艂ywa艂a stamt膮d w postaci spienionego potoku, kt贸ry uspokaja艂 si臋 w po艂o偶onej nieco ni偶ej, szerszej dolinie.

T臋 porasta艂a 艣wie偶a trawa koloru dojrzewaj膮cej pszenicy. 艢cie偶ka wiod艂a brzegiem rw膮cej rzeczki, potem nachylenie stawa艂o si臋 coraz 艂agodniejsze, a dr贸偶ka wpada艂a do cichej doliny. Woda deszczowa poci臋艂a 艣ciany doliny g艂臋bokimi 偶lebami, z kt贸rych jeden sta艂 si臋 doskona艂ym miejscem na maxima.

Ralph kaza艂 dw贸m swoim 偶o艂nierzom umie艣ci膰 go tak, by lufa nieznacznie tylko wystawa艂a na zewn膮trz. W ustawionych za karabinem pod艂u偶nych pud艂ach znajdowa艂o si臋 dwie艣cie sztuk amunicji. Harry Mellow obci膮艂 kilka ga艂臋zi do zamaskowania maxima, a Ralph zmierzy艂 krokami odleg艂o艣膰 od karabinu do 艣cie偶ki, nast臋pnie tu偶 przy samej dr贸偶ce, u艂o偶y艂 ma艂y kopiec z kamieni.

Wr贸ci艂 na zbocze i powiedzia艂 do Harry'ego:

— Ustaw celownik na trzysta metr贸w.

Potem przeszed艂 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 偶lebu, wydaj膮c rozkazy i prosz膮c ka偶dego o powt贸rzenie, by zapobiec jakimkolwiek nieporozumieniom.

— Pierwsze strza艂y z maxima padn膮, kiedy Jan Cheroot dotrze do kopca. P贸藕niej otw贸rzcie ogie艅 na ty艂 kolumny i stopniowo przesuwajcie go do przodu.

Sier偶ant Ezra skin膮艂 g艂ow膮, wprowadzi艂 nab贸j do komory winchestera. Przymru偶y艂 oczy i obserwuj膮c ko艂ysanie si臋 trawy oraz wystawiaj膮c twarz w kierunku wiatru, stara艂 si臋 okre艣li膰, jakie b臋dzie odchylenie linii pocisku. Potem opar艂 艂okie膰 o ziemi臋, a do kolby karabinu przy艂o偶y艂 sw贸j oszpecony wieloma bliznami policzek.

Ralph wr贸ci艂 do miejsca, w kt贸rym Harry przygotowywa艂 maxima. Przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie, gdy Mellow podkr臋ca艂 艣rub臋, aby ustawi膰 luf臋 na zasi臋g trzystu metr贸w, po czym odwr贸ci艂 karabin w lewo i w prawo, by upewni膰 si臋, 偶e nic nie blokuje osi.

— 艁aduj — Ballantyne wyda艂 rozkaz. Taas w艂o偶y艂 do otwartego zamka mosi臋偶n膮 ko艅c贸wk臋 ta艣my. Harry poci膮gn膮艂 r膮czk臋 rygla, ca艂y mechanizm brz臋kn膮艂 g艂o艣no. Potem zn贸w podni贸s艂 i opu艣ci艂 r膮czk臋, ta艣ma przesun臋艂a si臋, a pierwszy nab贸j g艂adko w艣lizgn膮艂 si臋 do komory.

— Gotowe! — Harry spojrza艂 na Ralpha.

— Teraz musimy troch臋 poczeka膰.

Ralph otworzy艂 przypasan膮 na wysoko艣ci bioder torb臋, wyj膮艂 z niej pasek br膮zowej, kreciej sk贸ry i zawi膮za艂 go sobie na r臋ce powy偶ej 艂okcia.

Czekali w pe艂nym s艂o艅cu, kt贸re pali艂o ich wysmarowane t艂uszczem, nagie plecy. Przez zatkane pory wolno zacz膮艂 s膮czy膰 si臋 pot, a zwabione do niego muchy weso艂o nad nimi kr膮偶y艂y. S艂o艅ce stan臋艂o w zenicie i niebawem zacz臋艂o osuwa膰 si臋 po przeciwnej stronie nieba.

Nagle Ralph podni贸s艂 g艂ow臋, strzelcy za艣 le偶膮cy wzd艂u偶 kraw臋dzi 偶lebu poruszyli si臋 niespokojnie. Us艂yszeli dobiegaj膮ce z du偶ej odleg艂o艣ci echo wielu rozm贸w, kt贸re odbija艂o si臋 od strzeg膮cych wej艣cia do w膮wozu skalnych 艣cian. Potem us艂yszeli radosny 艣piew dzieci; d藕wi臋k, kt贸ry r贸s艂 z ka偶dym podmuchem wiatru i za ka偶dym zakr臋tem korytarza.

Pojawi艂a si臋 rozta艅czona, niewysoka posta膰. Dziwaczny, czerwono--czarno-bia艂y wz贸r przykrywa艂 p艂ask膮, podobn膮 do pyska mopsa twarz Jana Cheroota, ale nic nie by艂o w stanie zamaskowa膰 jego spr臋偶ystego kroku i ptasiego sposobu trzymania g艂owy.

Szed艂 艣cie偶k膮 w kierunku u艂o偶onego z kamieni kopca, a za nim sun臋艂a kolumna matabelskich kobiet oraz dzieci. Tak bardzo im si臋 spieszy艂o, 偶e t艂oczyli si臋 po troje czy czworo w jednym rz臋dzie i przepychali wzajemnie, by dotrzyma膰 kroku czarownikowi, kt贸ry ich prowadzi艂.

— Wi臋cej ni偶 si臋 spodziewa艂em — szepn膮艂 Ralph, lecz Harry nawet na niego nie spojrza艂. Czarne mazid艂o dok艂adnie przykrywa艂o jego blad膮 twarz, jednak w oczach ze skupieniem patrz膮cych przez celownik maxima by艂o wida膰 ogromne napi臋cie.

D艂ugi sznur Matabel贸w wci膮偶 wy艂ania艂 si臋 z w膮wozu, mimo 偶e Jan Cheroot zr贸wna艂 si臋 ju偶 prawie z usypanym kopcem.

— Got贸w — wycedzi艂 Ralph.

Cheroot doszed艂 do kupy kamieni i nagle znikn膮艂, jakby otworzy艂a si臋 pod nim zapadnia.

— Teraz! — powiedzia艂 Ralph.

呕aden ze strzelc贸w nie poruszy艂 si臋, wszyscy byli wpatrzeni w id膮cych 艣cie偶k膮 ludzi.

— Teraz! — powt贸rzy艂.

Kobiety i dzieci pod膮偶aj膮ce na czele kolumny zatrzyma艂y si臋, zdziwione tak nag艂ym znikni臋ciem czarownika, a ci, kt贸rzy szli z ty艂a, wpadli na pierwsze rz臋dy.

— Otw贸rz ogie艅! — rozkaza艂 Ralph.

— Nie mog臋 — szepn膮艂 Harry. Siedzia艂 za karabinem z obiema d艂o艅mi kurczowo zaci艣ni臋tymi na uchwytach maxima.

— Niech ci臋 szlag! — warkn膮艂 zniecierpliwionym g艂osem Ballantyne. — Oni rozp艂atali brzuch Cathy i wyrwali z jej 艂ona moj膮 c贸reczk臋. Zabij ich, do cholery!

— Nie mog臋. — G艂os Harry'ego za艂ama艂 si臋, a Ralph z艂apa艂 go za ramiona i poci膮gn膮艂 do ty艂u.

Zaj膮艂 jego miejsce za karabinem, palcami wskazuj膮cymi odblokowa艂 bezpiecznik i oboma kciukami wcisn膮艂 przycisk spustu. Maxim rozpocz膮艂 swoj膮 piekieln膮 pie艣艅, z komory nabojowej za艣 wytrysn膮艂 strumie艅 b艂yszcz膮cych 艂usek.

Patrz膮c przez chmur臋 niebieskiego dymu, Ralph obraca艂 karabin z lewej na praw膮, ostrzeliwuj膮c 艣cie偶k臋 od wej艣cia do w膮wozu po kamienny kopiec. Odezwa艂y si臋 r贸wnie偶 winchestery, a ryk broni zag艂usza艂 niemal — cho膰 nie ca艂kiem — dochodz膮ce z dna doliny d藕wi臋ki.

Juba nie by艂a w stanie dotrzyma膰 kroku m艂odszym kobietom ani biegn膮cym dzieciom. Ona i poganiaj膮cy j膮 gorliwie Tungata zostawali coraz bardziej w tyle.

— Sp贸藕nimy si臋, babciu. Musimy si臋 po艣pieszy膰.

Jeszcze zanim dotarli do gardzieli doliny, Juba sapa艂a ju偶 ci臋偶ko, s艂ania艂a si臋 na nogach, przed oczami widzia艂a czarne plamy, a wa艂ki t艂uszczu na jej bokach ko艂ysa艂y si臋 przy ka偶dym kroku.

— Musz臋 odpocz膮膰 — szepn臋艂a, siadaj膮c ci臋偶ko na skraju 艣cie偶ki. Wszyscy maruderzy przechodzili ko艂o niej, 艣miej膮c si臋 i 偶artuj膮c sobie z jej tuszy.

— Matko, mo偶e chcia艂aby艣, 偶ebym ci臋 troch臋 poni贸s艂 na barana? Tungata czeka艂, przeskakuj膮c z nogi na nog臋 i ze zniecierpliwienia za艂amuj膮c r臋ce.

— Babciu, jeszcze tylko troszk臋...

Kiedy czarne plamy znikn臋艂y jej sprzed oczu, Juba skin臋艂a g艂ow膮 na Tungat臋, a ch艂opiec, wk艂adaj膮c w to ca艂膮 swoj膮 si艂臋, wzi膮艂 j膮 za d艂onie i pom贸g艂 wsta膰.

Teraz znale藕li si臋 ju偶 na samym ko艅cu kolumny, daleko z przodu s艂yszeli weso艂y 艣miech oraz roz艣piewane g艂osy, wzmocnione w kamiennym tunelu. Tungata wybieg艂 naprz贸d, lecz po chwili, przywo艂any poczuciem obowi膮zku, Wr贸ci艂 do Juby.

— Babciu, prosz臋 ci臋, prosz臋!

Musia艂a odpoczywa膰 jeszcze dwa razy. Zostali ju偶 zupe艂nie sami. Promienie s艂o艅ca nie dociera艂y do dna g艂臋bokiego w膮wozu, a unosz膮ce si臋 w powietrzu kropelki zimnej wody z p艂yn膮cego nie opodal wartkiego strumienia ostudzi艂y nawet zapa艂 Tungaty.

Wyszli zza zakr臋tu i wyjrzeli przez wysoki granitowy portal na zalan膮 s艂o艅cem, szerok膮, trawiast膮 dolin臋.

— Tam s膮! — zawo艂a艂 z ulg膮 Tungata.

Wiod膮ca przez dolin臋 艣cie偶ka by艂a pe艂na ludzi, lecz — podobnie jak kolumna mr贸wek, kt贸re napotka艂y na swojej drodze niemo偶liw膮 do przej艣cia przeszkod臋 — czo艂o korowodu k艂臋bi艂o si臋 i kot艂owa艂o.

— Po艣piesz si臋, babciu, mo偶emy ich jeszcze dogoni膰!

Juba ruszy艂a ci臋偶kim krokiem w kierunku o艣wietlonej ciep艂ym blaskiem s艂o艅ca doliny.

W tej samej chwili us艂ysza艂a d藕wi臋k, przypominaj膮cy trzepotanie skrzyde艂, zupe艂nie jakby w jej czaszce siedzia艂 uwi臋ziony ptak. My艣la艂a, 偶e to jeden z objaw贸w zm臋czenia, lecz nagle zobaczy艂a, i偶 stoj膮ce daleko przed ni膮 ludzkie postacie zaczynaj膮 przewraca膰 si臋, k艂臋bi膰 i gotowa膰 jak drobinki kurzu w powietrznym wirze.

Mimo 偶e nigdy tego nie s艂ysza艂a, z opowiada艅 wojownik贸w, kt贸rzy walczyli nad Shangani i Bembesi, wiedzia艂a o tr贸jnogich karabinach, kt贸re 艣miej膮 si臋 niczym „stare baby". Poczu艂a ogromny przyp艂yw energii, wzi臋艂a Tungat臋 na r臋ce i jak wielka s艂onica pobieg艂a z powrotem przez kamienny korytarz.

Ralph Ballantyne siedzia艂 na brzegu obozowego 艂贸偶ka. Na odwr贸conej do g贸ry dnem skrzynce po herbacie, kt贸ra s艂u偶y艂a jako st贸艂, sta艂a zapalona 艣wieca, nape艂niona do po艂owy butelka whisky, a obok niej emaliowany kubek.

Ralph marszczy艂 czo艂o, pr贸buj膮c odczyta膰 cokolwiek z trzymanego przed oczyma dziennika. Upi艂 si臋. Jeszcze godzin臋 temu butelka by艂a pe艂na. Podni贸s艂 kubek i opr贸偶ni艂 go, potem zn贸w postawi艂 na prymitywnym stole i nape艂ni艂 alkoholem. Kilka kropli wyla艂o si臋 na pust膮 kartk臋 dziennika. Wytar艂 je kciukiem, a nast臋pnie z pijackim zaciekawieniem przygl膮da艂 si臋 pozostawionej przez nie mokrej plamce. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, podni贸s艂 pi贸ro, zanurzy艂 je w ka艂amarzu, po czym dok艂adnie wytar艂 ze stal贸wki nadmiar atramentu.

Pisa艂 bardzo pracowicie, kiedy za艣 stal贸wka dotar艂a do plamki po rozlanej whisky, atrament rozszed艂 si臋 po papierze w postaci du偶ego, jasnoniebieskiego kleksa. Zez艂o艣ci艂o go to niezmiernie, rzuci艂 pi贸ro i rozmy艣-| lnie nape艂ni艂 kubek po same brzegi. Wypi艂 wszystko, dwukrotnie tylko robi膮c! przerw臋 na nabranie powietrza, a gdy naczynie by艂o puste, w艂o偶y艂 je mi臋dzyj kolana i zwiesi艂 g艂ow臋.

Dopiero po d艂u偶szej chwili i z widocznym wysi艂kiem uda艂o mu si臋 j?

podnie艣膰 i zmusi膰 do przeczytania tego, co napisa艂. Sylabizowa艂 wyrazy, poruszaj膮c ustami jak pierwszak zmagaj膮cy si臋 z czytank膮.

— Wojna zmienia nas w potwory.

Zn贸w si臋gn膮艂 po butelk臋, lecz potr膮ci艂 j膮 przez nieuwag臋, a z艂ocisty alkohol rozla艂 si臋 po blacie prostego sto艂u. Wyci膮gn膮艂 si臋 na 艂贸偶ku, zamkn膮艂 oczy i zakry艂 je ramieniem.

Elizabeth po艂o偶y艂a ch艂opc贸w spa膰, a sama ostro偶nie, by nie zbudzi膰 matki, w艣lizgn臋艂a si臋 do swojego 艂贸偶ka. Ralph nie jad艂 obiadu z reszt膮 rodziny, nawet kiedy Jonathan poszed艂, by go zawo艂a膰, odes艂a艂 syna z powrotem.

Lizzie le偶a艂a na boku pod we艂nianym kocem i wygl膮da艂a na zewn膮trz przez wej艣cie w p艂贸ciennej plandece wozu. U Ralpha wci膮偶 pali艂a si臋 艣wieca, mimo 偶e w namiocie, w kt贸rym mieszkali Harry i Yicky, ju偶 od godziny by艂o ciemno. Zamkn臋艂a oczy, pr贸bowa艂a zmusi膰 si臋 do snu, wierci艂a si臋 jednak bardzo niespokojnie, a偶 艣pi膮ca obok niej Robyn westchn臋艂a rozdra偶niona i odwr贸ci艂a si臋 na drugi bok. Elizabeth otworzy艂a oczy, wyjrza艂a ukradkiem przez szczelin臋 w plandece. W namiocie Ralpha nadal migota艂 p艂omie艅 艣wiecy. ,

Delikatnie, obserwuj膮c ca艂y czas matk臋, wysun臋艂a si臋 spod koca. Wzi臋艂a le偶膮cy na pokrywie skrzyni szal i po cichu zesz艂a na ziemi臋. Potem okrywszy nim ramiona, usiad艂a na dyszlu wozu. Dzieli艂a j膮 teraz od matki tylko cienka, p艂贸cienna 艣ciana. Dok艂adnie s艂ysza艂a rytm oddechu Robyn. Wiedzia艂a, kiedy ta zapad艂a w g艂臋boki sen, poniewa偶 jej oddech sta艂 si臋 bardziej gard艂owy i spokojny.

Noc by艂a ciep艂a, w obozie panowa艂a niemal zupe艂na cisza; gdzie艣 tylko zapiszcza艂o jakie艣 nieszcz臋艣liwe szczeni臋, a pe艂na pier艣 matki szybko uciszy艂a kwilenie g艂odnego dziecka. Dw贸ch stra偶nik贸w spotka艂o si臋 na rogu obozu. Rozmawiali przez chwil臋, po czym rozeszli si臋 w przeciwnych kierunkach.

W namiocie wci膮偶 pali艂a si臋 艣wieca, cho膰 min臋艂a ju偶 chyba p贸艂noc. P艂omie艅 wabi艂 Lizn臋 do siebie jak 膰m臋. Wsta艂a i podesz艂a do wej艣cia. Gcho, jakby ukradkiem, w艣lizgn臋艂a si臋 do 艣rodka.

Ralph le偶a艂 na plecach na metalowym 艂贸偶ku, jego obute nogi sta艂y na ziemi, rami臋 za艣 zakrywa艂o mu twarz. Jego oddech przypomina艂 ciche kwilenie. Knot 艣wiecy ton膮艂 ju偶 w ka艂u偶y roztopionego wosku, a ca艂e pomieszczenie wype艂nia艂 ostry zapach rozlanej whisky. Elizabeth podesz艂a do sto艂u i postawi艂a przewr贸con膮 butelk臋. Jej uwag臋 przyci膮gn膮艂 otwarty dziennik, odczyta艂a napisane ko艣lawymi literami zdanie: „Wojna zmienia nas w potwory."

Natychmiast zamkn臋艂a oprawiony w sk贸r臋 dziennik. Spojrza艂a na cz艂owieka, kt贸ry zapisa艂 ten pe艂en b贸lu krzyk w艂asnego serca. Chcia艂a Wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i dotkn膮膰 jego nieogolonego policzka, zamiast tego jednak Podkasa艂a sp贸dnic臋 i, jakby zabiera艂a si臋 do pracy, ukucn臋艂a obok 艂贸偶ka. Rozpi臋艂a 艣pi膮cemu buty, potem, przytrzymuj膮c kolanami, 艣ci膮gn臋艂a mu je ze st贸p. Ralph wybe艂kota艂 co艣 i odwr贸ci艂 si臋 na bok. Elizabeth delikatnie

podnios艂a mu nogi i po艂o偶y艂a na 艂贸偶ko. Ralph zn贸w co艣 mrukn膮艂 i zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek.

— Du偶e dziecko — szepn臋艂a, u艣miechn膮wszy si臋 do siebie. Nie mog膮c si臋 ju偶 d艂u偶ej powstrzyma膰, odgarn臋艂a z czo艂a Ralpha kosmyk ciemnych w艂os贸w. Jego sk贸ra by艂a gor膮ca i mokra od potu. Elizabeth pog艂adzi艂a go po policzku. Sztywny, kilkudniowy zarost 艂askota艂 j膮 w d艂o艅. Nagle odsun臋艂a r臋k臋 i naci膮gn臋艂a na niego zwini臋ty w nogach 艂贸偶ka koc.

Pochyli艂a si臋, by przykry膰 po sam膮 szyj臋, lecz w tej samej chwili Ralph zn贸w si臋 odwr贸ci艂 i zanim zd膮偶y艂a uskoczy膰, jego silna r臋ka z艂apa艂a j膮, Elizabeth straci艂a r贸wnowag臋 i upad艂a na niego, a ci臋偶kie rami臋 kurczowo przyciska艂o j膮 do torsu.

Le偶a艂a nieruchomo, serce bi艂o jej jak szalone. Po chwili u艣cisk os艂ab艂 nieco, a ona delikatnie pr贸bowa艂a si臋 oswobodzi膰. Kiedy tylko si臋 poruszy艂a, rami臋 zacisn臋艂o si臋 wok贸艂 niej z tak膮 si艂膮, 偶e przez chwil臋 nie mog艂a z艂apa膰 oddechu.

Ralph wybe艂kota艂 co艣 i po艂o偶y艂 swoj膮 drug膮 r臋k臋 na jej udzie. Nie 艣mia艂a si臋 poruszy膰. Wiedzia艂a, 偶e nie jest w stanie wyrwa膰 si臋 z jego obj臋膰. Nigdy nie my艣la艂a, 偶e Ralph mo偶e by膰 taki mocny. W ramionach tego m臋偶czyzny czu艂a si臋 bezsilna jak niemowl臋, zupe艂nie podporz膮dkowana jego woli. Ciep艂o jego cia艂a przesi膮kn臋艂o jej koszul臋. Poczu艂a, 偶e r臋ka Ralpha zaczyna w臋drowa膰 w g贸r臋, a potem moment, w kt贸rym odzyska艂 艣wiadomo艣膰.

R臋ka dotar艂a do nasady jej czaszki, po czym delikatnym, lecz zdecydowanym ruchem przyci膮gn臋艂a g艂ow臋 kobiety do jego twarzy i w tej samej chwili Elizabeth poczu艂a na swoich ustach wilgotne, gor膮ce wargi. Mia艂y smak whisky i czego艣 jeszcze — smak m臋偶czyzny.

Nami臋tnie wtuli艂a usta w te wargi. Zmys艂y wirowa艂y jak p艂on膮ce ko艂a za jej zamkni臋tymi powiekami. Lizzie kr臋ci艂o si臋 w g艂owie tak bardzo, i偶 dopiero po d艂u偶szej chwili zda艂a sobie spraw臋, 偶e Ralph podwin膮艂 jej koszul臋, a jego gor膮ce i twarde palce w艣lizgn臋艂y si臋 w szczelin臋 mi臋dzy kobiecymi po艣ladkami.

O偶ywi艂a si臋; chcia艂a si臋 uwolni膰 i uciec od m臋czarni, jakie zadawa艂y owe zr臋czne palce oraz jej w艂asna nieodparta 偶膮dza. Ralph powstrzyma艂 j膮 z 艂atwo艣ci膮, przyciska艂 usta do jej szyi i m贸wi艂 ochryp艂ym g艂osem.

— Cathy! — powiedzia艂. — Moja Katie! Tak bardzo za tob膮 t臋skni艂em! Elizabeth przesta艂a si臋 broni膰. Le偶a艂a na nim zupe艂nie nieruchomo, jakby by艂a martwa. Nie walczy艂a ju偶, nie oddycha艂a nawet.

— Katie! — Jego palce rozpaczliwie szuka艂y 偶ony.

Obudzi艂 si臋 ju偶 zupe艂nie. M臋skie r臋ce w臋drowa艂y po ciele Elizabeth, a偶 w ko艅cu dotar艂y do jej twarzy. Ralph podni贸s艂 g艂ow臋 kobiety i przygl膮da艂 si? jej przez d艂u偶sz膮 chwil臋, nic nie rozumiej膮c. Nagle Elizabeth dostrzeg艂a w jego zielonych oczach jak膮艣 zmian臋.

— Nie Cathy? — szepn膮艂.

Lizzie delikatnie wyswobodzi艂a si臋 z obj臋膰, wsta艂a z 艂贸偶ka.

— Nie Cathy — odpowiedzia艂a cicho. — Cathy ju偶 nie ma, Ralph. Pochyli艂a si臋 nad ton膮c膮 w ka艂u偶y wosku 艣wiec膮, os艂oni艂a j膮 od

d艂oni膮 i zdmuchn臋艂a. Potem zn贸w si臋 wyprostowa艂a, rozpi臋艂a koszul臋 nocn膮 i pozwoli艂a jej opa艣膰 na pod艂og臋. Nast臋pnie podesz艂a do 艂贸偶ka, po艂o偶y艂a si臋 obok Ralpha, wzi臋艂a jego r臋k臋 i umie艣ci艂a j膮 tam, gdzie znajdowa艂a si臋 przedtem.

— Nie Cathy — szepn臋艂a. — Dzisiaj to Elizabeth. Dzisiaj i ju偶 na zawsze. — A potem przycisn臋艂a usta do jego warg.

A kiedy w ko艅cu poczu艂a Ralpha we wszystkich spragnionych m臋偶czyzny cz臋艣ciach swojego cia艂a, jej rado艣膰 by艂a tak wielka, i偶 mia艂a wra偶enie, 偶e zaraz zmia偶d偶y jej dusz臋.

— Kocham ci臋. Zawsze ci臋 kocha艂am i zawsze ci臋 b臋d臋 kocha膰 — szepta艂a.

Jordan Ballantyne sta艂 razem z ojcem na peronie stacji kolejowej w Kapsztadzie. Kiedy si臋 偶egnali, zawsze byli sztywni i zak艂opotani.

— Nie zapomnij przekaza膰 Louise moich — Jordan zastanawia艂 si臋 nad wyborem s艂贸w — moich najgor臋tszych wyraz贸w pami臋ci.

— Jestem pewien, 偶e b臋dzie zadowolona — powiedzia艂 Zouga. — Od tak dawna jej nie widzia艂em... — urwa艂.

Ich roz艂膮ka przeci膮gn臋艂a si臋 ponad d艂ugie miesi膮ce procesu, kt贸ry toczy艂 si臋 przed S膮dem Najwy偶szym Imperium Brytyjskiego. S臋dziemu baronowi Pollockowi uda艂o si臋 nak艂oni膰 niech臋tn膮 pocz膮tkowo 艂aw臋 przysi臋g艂ych do wydania, wed艂ug niego, jedynego s艂usznego wyroku.

— Zgodnie z przedstawionymi dowodami winy i na podstawie odpowiedzi, jakie pad艂y na postawione pytania, uwa偶am, 偶e wyrok powinien brzmie膰 „winny" w stosunku do wszystkich oskar偶onych. — I dopi膮艂 swego.

— Wyrok s膮du brzmi jak nast臋puje: Leander Starr Jameson i John Willoughby zostaj膮 skazani na pi臋tna艣cie miesi臋cy pozbawienia wolno艣ci bez ci臋偶kich rob贸t, major Zouga Ballantyne na trzy miesi膮ce pozbawienia wolno艣ci bez ci臋偶kich rob贸t.

Zouga odsiedzia艂 cztery tygodnie w Halloway, po czym umorzono reszt臋 jego kary i zosta艂 zwolniony. Pierwsz膮 rzecz膮, jakiej si臋 dowiedzia艂 by艂o to, 偶e w Rodezji i Matabele wybuch艂o powstanie oraz 偶e Bulawayo jest obl臋偶one.

Podr贸偶 przez Atlantyk by艂a dla niego potworn膮 m臋k膮. Zupe艂nie nie wiedzia艂, co dzieje si臋 z Louise, a jego wyobra藕nia, karmiona opowie艣ciami o potwornych zbrodniach pope艂nianych przez Matabel贸w, podsuwa艂a mu najgorsze my艣li. Dopiero kiedy dzi艣 rano statek pocztowy „Union Castle" zawin膮艂 do portu w Kapsztadzie, dowiedzia艂 si臋, 偶e jego obawy by艂y bezpodstawne.

— Jest w Bulawayo, nic jej nie grozi — Jordan odpowiedzia艂 na pierwsze Pytanie ojca. Zouga, przepe艂niony rado艣ci膮, obj膮艂 swojego najm艂odszego syna i powtarza艂 bez ustanku:

— Bogu niech b臋d膮 dzi臋ki! Bogu niech b臋d膮 dzi臋ki! Podczas lunchu, kt贸ry zjedli razem w hotelu „Mount Nelson", Jordan Przekaza艂 ojcu ostatnie wiadomo艣ci z pomocy.

— Wydaje si臋, 偶e Napierowi i Komitetowi Obronnemu uda艂o si臋 opanowa膰 sytuacj臋. Wszyscy, kt贸rzy wyszli ca艂o z pierwszego etapu powstania, s膮 ju偶 w Bulawayo. Grey, Selous i Ralph wraz ze swoimi oddzia艂ami stoczyli wiele zwyci臋skich i krwawych potyczek, a rebelianci trzymaj膮 si臋 w bezpiecznej odleg艂o艣ci od miasta.

— Oczywi艣cie Matabelowie maj膮 kontrol臋 nad ca艂ym terytorium z wyj膮tkiem naszych oboz贸w w Bulawayo, Gwelo i Belingwe. Mog膮 zrobi膰, co im si臋 podoba, jednak — nie wiadomo dlaczego — wydaje si臋, 偶e nie zablokowali drogi wiod膮cej do brod贸w na po艂udniu. Je艣li uda ci si臋 dotrze膰 do Kimberley i do艂膮czy膰 do kolumny Spreckleya, powiniene艣 by膰 w Bulawayo przed ko艅cem miesi膮ca — a pan Rhodes i ja wyruszymy tam, gdy tylko b臋dzie to mo偶liwe.

— Spreckley zabiera jedynie najpotrzebniejsze rzeczy i kilkuset m臋偶czyzn, by wzmocni膰 si艂y obronne miasta, dop贸ki nie dotr膮 tam oddzia艂y armii brytyjskiej. Jak ci prawdopodobnie wiadomo, genera艂-major sir Frederick Carrington zosta艂 wybrany na g艂贸wnodowodz膮cego, a pan Rhodes i ja zabierzemy si臋 z jego lud藕mi. Nie mam 偶adnych w膮tpliwo艣ci co do tego, i偶 ju偶 wkr贸tce rebelianci dostan膮 si臋 w nasze r臋ce.

Jordan prowadzi艂 monolog podczas ca艂ego posi艂ku, przede wszystkim po to, by ukry膰 zak艂opotanie spowodowane szeptami i spojrzeniami innych go艣ci, kt贸rzy udawali zgorszonych obecno艣ci膮 jednego z „korsarzy" Jamesona. Zouga nie zwraca艂 uwagi na zamieszanie, kt贸re powodowa艂, spokojnie jad艂 lunch i oddawa艂 si臋 rozmowie z Jordanem. Nagle podszed艂 do nich m艂ody dziennikarz z kapsztadzkiego „Timesa", nios膮c pod pach膮 notatnik.

— Czy m贸g艂bym prosi膰 pana o komentarz na temat wyj膮tkowo 艂agodnego wyroku, jaki wyda艂 s膮d w pa艅skiej sprawie?

Dopiero teraz Zouga podni贸s艂 g艂ow臋 — mia艂 powa偶ny wyraz twarzy.

— Ju偶 wkr贸tce za to, czego my pr贸bowali艣my dokona膰, b臋d膮 rozdawa膰 medale i tytu艂y szlacheckie — powiedzia艂 cicho. — Czy b臋dzie pan teraz tak uprzejmy, by pozwoli膰 nam doko艅czy膰 lunch?

Na stacji Jordan do艂o偶y艂 wszelkich stara艅, aby kufer Zougi znalaz艂 si臋 w wagonie oraz by ojciec jecha艂 przodem do kierunku jazdy poci膮gu. Kiedy us艂yszeli gwizdek konduktora, spojrzeli na siebie.

— Pan Rhodes poprosi艂 mnie, bym zapyta艂, czy nadal zechcesz reprezentowa膰 go w Bulawayo.

— Powiedz panu Rhodesowi, 偶e jestem zaszczycony tym, 偶e wci膮偶 darzy mnie tak ogromnym zaufaniem.

U艣cisn臋li sobie dloni^ po czym Zouga wszed艂 na stopnie wagonu.

— Je艣li spotkasz si臋 z Raiphem...

— Tak? — zapyta艂 Zouga.

e, nic — Jordan pokr臋ci艂 g艂ow膮. — Szcz臋艣liwej podr贸偶y, tato.

przez ok*io i studiowa艂 oddalaj膮c膮 si臋 sylwetk臋 S^na' B^ Przystojnym m艂odym m臋偶czyzn膮, wysokim. 掳wanynv, tma艂 na sobie gustowny, szary, trzycz臋艣cio\vy

garnitur. Zouga zauwa偶y艂 jednak co艣, co zupe艂nie nie pasowa艂o do Jordana _ wyraz twarzy zagubionego dziecka — a wok贸艂 ca艂ej jego postaci wyczu艂 aur臋 niepewno艣ci oraz g艂臋bokiego smutku.

_ Bzdura — powiedzia艂 do siebie Zouga, schowa艂 g艂ow臋 i zamkn膮艂 okno. Lokomotywa szybko nabiera艂a pr臋dko艣ci na otaczaj膮cych Kapsztad r贸wninach i przygotowywa艂a si臋 do ataku na g贸ry, kt贸re strzeg艂y dost臋pu do afryka艅skiej tarczy kontynentalnej.

Jordan Ballantyne cwa艂owa艂 w kierunku otoczonego d臋bami i piniami ogromnego bia艂ego domu, kt贸ry znajdowa艂 si臋 u st贸p g贸ry o p艂askim szczycie. M臋czy艂o go poczucie winy. Ju偶 nawet nie pami臋ta艂, kiedy po raz ostatni m贸g艂 sobie pozwoli膰 na zaniedbywanie obowi膮zk贸w przez ca艂y dzie艅. Rok temu by艂oby to dla niego zupe艂nie nie do pomy艣lenia. Codziennie, nawet w soboty i niedziele, pan Rhodes chcia艂 go mie膰 blisko siebie.

Ta zmiana pog艂臋bia艂a tylko jego poczucie winy. Nie musia艂 przecie偶 sp臋dza膰 ca艂ego dnia z ojcem — od momentu, w kt贸rym statek pocztowy wp艂yn膮艂 do portu a偶 do chwili, kiedy zd膮偶aj膮cy na p贸艂noc poci膮g wyjecha艂 spod oszklonej kopu艂y kapsztadzkiej stacji kolejowej. M贸g艂 wr贸ci膰 du偶o wcze艣niej, ale nie by艂 w stanie wydusi膰 od Rhodesa odmowy na jego wyjazd, a tym samym potwierdzenia tego, 偶e jest wci膮偶 dla niego niezb臋dny.

_ Pob膮d藕 z ojcem przez kilka dni, Jordanie. Arnold z pewno艣ci膮 poradzi sobie ze wszystkim. — Rhodes nawet nie spojrza艂 znad gazety, kt贸ra dopiero co nadesz艂a z Londynu.

_ A nowa wersja dwudziestej si贸dmej klauzuli pa艅skiego testamentu? _ Jordan pr贸bowa艂 go sprowokowa膰, ale otrzyma艂 tylko odpowied藕, kt贸rej najbardziej si臋 obawia艂.

_ Zostaw to Arnoldowi. Ju偶 czas, 偶eby i on dowiedzia艂 si臋 czego艣 na temat stypendi贸w. A poza tym, dzi臋ki temu b臋dzie mia艂 okazj臋 skorzysta膰 ze swojej nowej maszyny do pisania.

Dziecinna rado艣膰, jak膮 sprawia艂o Rhodesowi obserwowanie, jak tre艣膰 jego list贸w jest elegancko i czysto wystukiwana na bia艂ym papierze, by艂a dla Jordana kolejnym 藕r贸d艂em niepokoju. On sam nie nauczy艂 si臋 jeszcze pisa膰 na klawiaturze tej ha艂a艣liwej maszyny, g艂贸wnie dlatego, 偶e Arnold zazdro艣nie nie pozwala艂 nikomu si臋 do niej dotkn膮膰. Jordan zam贸wi艂 podobn膮 dla siebie, ale mia艂a ona nadej艣膰 z Nowego Jorku i m贸g艂 spodziewa膰 si臋 jej najwcze艣niej za kilka miesi臋cy.

Jordan zatrzyma艂 du偶ego, b艂yszcz膮cego gniadosza u st贸p tylnej werandy Groote Schuur. Zsiad艂 z konia, rzuci艂 lejce s艂u偶膮cemu i szybkim krokiem pod膮偶y艂 do 艣rodka. Wspi膮艂 si臋 tylnymi schodami na drugie pi臋tro. Kierowa艂 si臋 do swojego pokoju, po drodze rozpinaj膮c koszul臋. Wszed艂 do 艣rodka i zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi.

Nala艂 wody z dzbanka do miski i ochlapa艂 twarz. Potem wytar艂 si臋 mi臋kkim, bia艂ym r臋cznikiem i od艂o偶y艂 go na bok. Nast臋pnie wzi膮艂 szczotk臋

17 —

Anio艂a

257

i pog艂adzi艂 ni膮 swoje z艂ociste w艂osy. Ju偶 mia艂 odej艣膰 od lustra, by poszuka膰 艣wie偶ej koszuli, gdy nagle zatrzyma艂 si臋 i z uwag膮 patrzy艂 na w艂asnej odbicie. Wolno przybli偶y艂 twarz do lustra, dotkn膮艂 jej opuszkami palc贸w. W k膮cikach oczu pojawi艂y si臋 kurze 艂apki. Rozci膮gn膮艂 sk贸r臋 palcami, ale zmarszczki nie znik艂y. Obr贸ci艂 lekko g艂ow臋, a wpadaj膮ce przez okno 艣wiat艂o uwypukli艂o jego worki pod oczami.

— Wida膰 je tylko pod takim k膮tem — pomy艣la艂, po czym d艂oni膮 przyg艂adzi艂 w艂osy. Pomi臋dzy rzedniej膮cymi kosmykami ju偶 bardzo wyra藕nie by艂o wida膰 sk贸r臋.

Szybko zmierzwi艂 w艂osy. Chcia艂 si臋 odwr贸ci膰, lecz lustro zauroczy艂o go w jaki艣 magiczny spos贸b. U艣miechn膮艂 si臋 — wygl膮da艂o to, jakby wykrzywi艂 twarz unosz膮c g贸rn膮 warg臋. G贸rny, lewy kie艂 by艂 du偶o ciemniejszy ni偶 miesi膮c temu, kiedy to dentysta usun膮艂 mu nerw. Nagle Jordan poczu艂, 偶e jego serce wype艂nia zimna, przenikliwa rozpacz.

— Za niespe艂na dwa tygodnie sko艅cz臋 trzydzie艣ci lat. O Bo偶e, starzej臋 si臋, b臋d臋 stary i brzydki. Jak ja mog臋 si臋 jeszcze komukolwiek podoba膰?

Z trudem powstrzymuj膮c nap艂ywaj膮ce mu do oczu 艂zy, odwr贸ci艂 si臋 od tafli okrutnego lustra.

W swoim gabinecie na obci膮gni臋tym marokinem blacie biurka znalaz艂 przyci艣ni臋ty srebrnym ka艂amarzem list.

Przyjd藕 do mnie, jak tylko b臋dziesz m贸g艂. C.J.R.

Informacja zosta艂a napisana dobrze mu znanym, do艣膰 niezgrabnym charakterem pisma. Serce zabi艂o mu mocniej. Wzi膮艂 notatnik i zapuka艂 do drzwi 艂膮cz膮cych jego pok贸j z gabinetem Rhodesa.

— Wejd藕! — powiedzia艂 piskliwy g艂os.

— Dobry wiecz贸r, panie Rhodes, chcia艂 si臋 pan ze mn膮 widzie膰?

Ten nie odpowiedzia艂 od razu. By艂 zaj臋ty poprawianiem napisanego na maszynie tekstu — skre艣la艂 pojedyncze s艂owa i nadpisywa艂 nad nimi inne, zmienia艂 przecinki na 艣redniki — a kiedy on pracowa艂, Jordan przygl膮da艂 si臋 jego twarzy.

Zmiany nast臋powa艂y zaskakuj膮co szybko. Sta艂 si臋 ju偶 niemal zupe艂nie szary, worki pod jego oczami mia艂y g艂臋boki, purpurowy kolor. Poka藕ny podbr贸dek wisia艂 jak podgardle wo艂u. Powieki zaczerwieni艂y si臋, a mesjanis-tyczny niebieski kolor oczu zblak艂 i rozmy艂 si臋 nieco. I wszystko to w ci膮gu zaledwie sze艣ciu miesi臋cy od niefortunnej wyprawy Jamesona. Nagle my艣li Jordana wr贸ci艂y do dnia, w kt贸rym przysz艂y pierwsze wiadomo艣ci o kl臋sce. Zani贸s艂 mu je do tego samego gabinetu.

By艂y to trzy telegramy. Jeden, od Jamesona, wys艂any na adres biura Rhodesa w Kapsztadzie, a nie do jego rezydencji w Groote Schuur, dlatego te偶 przele偶a艂 ca艂y weekend w skrzynce pocztowej opuszczonego budynku. Zaczyna艂 si臋 tak: Jako 偶e nie otrzyma艂em odpowiedzi odmownej...

Nast臋pny telegram wys艂a艂 pan Boyes, urz臋dnik maj膮cy w艂adz臋 s臋dziowsk膮

w Mafekingu. Jeden z jego fragment贸w brzmia艂 tak: Pu艂kownik Grey i oddzia艂y policji wyruszy艂y, by pom贸c doktorowi Jamesonowi...

Ostatni telegram by艂 od komisarza policji z Kimberley. Uwa偶am, i卤 moim obowi膮zkiem jest poinformowanie pana o tym, 偶e doktor Jameson na czele grupy uzbrojonych ludzi przekroczy艂 granic臋 z Transwalem.

Pan Rhodes odczytywa艂 telegramy, a potem kolejno odk艂ada艂 je na biurko.

— Wydawa艂o mi si臋, 偶e go powstrzyma艂em — mrucza艂 pod nosem. —-My艣la艂em, 偶e zrozumia艂, i偶 musimy poczeka膰.

Zanim jeszcze sko艅czy艂 czyta膰, zrobi艂 si臋 blady niczym wosk ze 艣wieczki, jego cia艂o za艣 wydawa艂o si臋 wisie膰 na ko艣ciach jak niewyro艣ni臋te ciasto.

— Biedny stary Jameson — szepn膮艂 w ko艅cu. — Byli艣my przyjaci贸艂mi przez dwadzie艣cia lat, a teraz on pr贸buje mnie zniszczy膰. — Rhodes opar艂 艂okcie o blat biurka, w d艂onie wtuli艂 twarz. Siedzia艂 tak przez wiele minut, po czym powiedzia艂: — No, Jordanie, dopiero teraz przekonam si臋, kim s膮 moi prawdziwi przyjaciele.

Przez nast臋pnych pi臋膰 nocy pan Rhodes nie zmru偶y艂 oka. Chodzi艂 w t臋 i z powrotem po gabinecie. Jordan le偶膮c w swoim pokoju, ws艂uchiwa艂 si臋 w rytm jego ci臋偶kich krok贸w. Nast臋pnie, na d艂ugo przed 艣witem, Rhodes dzwoni艂 po niego i razem przez d艂ugie godziny je藕dzili po zboczach G贸ry Sto艂owej, po czym wracali do wielkiego, bia艂ego domu, by bezradnie patrze膰, jak dzie艂o jego ca艂ego 偶ycia legnie w gruzach, a przyjaciele opuszczaj膮 go jeden po drugim.

Potem pojawi艂 si臋 Arnold i zacz膮艂 pracowa膰 jako asystent Jordana. Oficjalnie by艂 drugim sekretarzem, lecz Jordan obarczy艂 go wszystkimi najbardziej przyziemnymi sprawami zwi膮zanymi z prowadzeniem ogromnego domu. Towarzyszy艂 im podczas podr贸偶y do Londynu, a p贸藕niej w drodze powrotnej przez Kana艂 Sueski, Beir臋 i Salisbury by艂o ju偶 wida膰, 偶e bardzo si臋 Rhodesowi spodoba艂.

Teraz Arnold sta艂 obok jego biurka, poda艂 mu kartk臋 z napisanym na maszynie tekstem, poczeka艂, a偶 Rhodes naniesie swoje poprawki, po czym w艂o偶y艂 mu do r膮k kolejn膮 kartk臋. Jordan poczu艂 ogromn膮 zazdro艣膰, kiedy, zreszt膮 nie po raz pierwszy, zauwa偶y艂, 偶e Arnold ma delikatne, arystokratyczne rysy, kt贸re tak bardzo podoba艂y si臋 panu Rhodesowi. By艂 skromny, szczery, a gdy si臋 艣mia艂, ca艂e jego cia艂o wydawa艂o si臋 艣wieci膰 jakim艣 dziwnym, wewn臋trznym blaskiem. Studiowa艂 w Oksfordzie, w tym samym college'u co Rhodes i coraz bardziej oczywiste sta艂o si臋 to, 偶e jego pracodawca jest zadowolony z jego obecno艣ci, tak jak dawniej by艂 kontent z obecno艣ci Jordana.

Ten czeka艂 przy drzwiach. Mia艂 wra偶enie, 偶e im przeszkadza — jakby okaza艂 si臋 zupe艂nie niepotrzebny w miejscu, kt贸re jeszcze do niedawna uwa偶a艂 za sw贸j dom. Rhodes poda艂 Arnoldowi ostatni膮 kartk臋 i spojrza艂 na Jordana.

— Aaa, dobrze, 偶e jeste艣 — powiedzia艂. — Chcia艂em ci臋 uprzedzi膰, 偶e zamierzam przybli偶y膰 dat臋 mojego wyjazdu do Bulawayo. Uwa偶am, 偶e moi Rodezjanie potrzebuj膮 mnie ju偶 teraz. Musz臋 do nich jecha膰.

250

— Zaraz si臋 tym zajm臋 — odpowiedzia艂 Jordan. — Zdecydowa艂 si臋 pan ju偶 na jaki艣 konkretny dzie艅?

— Przysz艂y poniedzia艂ek.

— Do Kimberley pojedziemy ekspresem. Mam racj臋?

— Ty nie jedziesz ze mn膮 — rzek艂 obcesowym tonem Rhodes.

— Nie rozumiem, panie Rhodes. —Jordan z niedowierzaniem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Od moich pracownik贸w wymagam absolutnej lojalno艣ci i szczero艣ci.

— Tak, panie Rhodes, wiem o tym. — Jordan przytakn膮艂 skinieniem g艂owy, po chwili na jego twarzy pojawi艂 si臋 wyraz niepewno艣ci i niedowierzania. — Czy sugeruje pan, 偶e kiedykolwiek by艂em wobec pana nielojalny lub nieszczery?

— Przynie艣 teczk臋, Arnoldzie — Rhodes wyda艂 polecenie, a gdy jego nowy sekretarz zbli偶y艂 si臋 do niego z tekturow膮 teczk膮, doda艂: —Zanie艣 mu j膮.

Bezg艂o艣nie Arnold przeszed艂 po grubym dywanie i poda艂 teczk臋 Jordanowi. Kiedy po ni膮 si臋ga艂, Jordan po raz pierwszy zauwa偶y艂 w oczach swojego wsp贸艂pracownika co艣 innego ni偶 otwarto艣膰 oraz przyjazne zainteresowanie. To by艂o jak b艂ysk triumfu i znik艂o tak szybko, 偶e mo偶e w og贸le nie pojawi艂o si臋, jednak Jordan poczu艂 si臋 zupe艂nie bezbronny w obliczu 艣miertelnego zagro偶enia.

Po艂o偶y艂 teczk臋 na stole i j膮 otworzy艂. Znajdowa艂o si臋 w niej mniej wi臋cej pi臋膰dziesi膮t kartek. W wi臋kszo艣ci maszynopis贸w, a wszystkie mia艂y u g贸ry napis: „Kopia orygina艂u".

By艂y tam polecenia brokerskie na sprzeda偶 i kupno akcji „De Beers" i Consolidated Goldfields. Transakcje opiewa艂y na ogromne sumy, rz臋du milion贸w szterling贸w. Firma brokerska nazywa艂a si臋 Silver and Co. Jordan nic o nich nie s艂ysza艂, mimo 偶e podobno prowadzili interesy w Johannesburgu, Kimberley i Londynie.

By艂y tam kopie wyci膮g贸w z sze艣ciu bank贸w, z sze艣ciu r贸偶nych miejsc, w kt贸rych Silver and Co. mieli swoje biura. Niekt贸re pozycje na wyci膮gach podkre艣lono czerwonym atramentem: „Przelew na konto przedsi臋biorstwa Rholands — 86321 funt贸w 7 szyling贸w i 9 pens贸w. Przelew na konto przedsi臋biorstwa Rholands — 146821 funt贸w 9 szyling贸w i 11 pens贸w."

Zdziwi艂a go nazwa firmy. To by艂o przedsi臋biorstwo Ralpha, i mimo 偶e nie wiedzia艂 dlaczego, poczu艂 si臋 jeszcze bardziej zagro偶ony.

— Nie rozumiem, co to ma ze mn膮 wsp贸lnego. — Spojrza艂 na Rhodesa.

— Tw贸j brat przezornie sprzeda艂 akcje przedsi臋biorstw, kt贸re najbardziej ucierpia艂y z powodu niepowodzenia wyprawy Jamesona.

— Wydawa艂oby si臋... — Jordan zaczai niepewnie, lecz Rhodes przerwa艂 mu w p贸艂 s艂owa.

— Wydawa艂oby si臋, 偶e mia艂 z tego ponad milion funt贸w zysku, a jego agenci nie藕le si臋 napracowali, by ukry膰 te machinacje.

— Panie Rhodes, dlaczego pan mi to m贸wi i dlaczego m贸wi pan do mnie takim tonem? To m贸j brat, ale ja nie mog臋 bra膰 odpowiedzialno艣ci...

Rhodes podni贸s艂 r臋k臋, by go uciszy膰.

— Nikt ci臋 jeszcze o nic nie oskar偶y艂. Gorliwo艣膰, z jak膮 chcesz si臋 usprawiedliwia膰, jest doprawdy niestosowna.

Nast臋pnie otworzy艂 oprawiony w sk贸r臋 egzemplarz 呕ywot贸w Plutarcha, kt贸ry le偶a艂 na rogu biurka. Mi臋dzy stronami ksi膮偶ki znajdowa艂y si臋 trzy kartki papieru listowego. Rhodes wyj膮艂 je i poda艂 pierwsz膮 Jordanowi.

— Poznajesz?

Jordan poczu艂, 偶e si臋 czerwieni. By艂 na siebie w艣ciek艂y, 偶e w og贸le napisa艂 ten list. Zrobi艂 to tej nocy, kiedy w poci膮gu jad膮cym z Kimberley Ralph odkry艂 jego tajemnic臋.

— To kopia prywatnego listu, kt贸ry napisa艂em do mojego brata... — Nie by艂 w stanie podnie艣膰 g艂owy, by spojrze膰 Rhodesowi w oczy. — Nie wiem, co we mnie wst膮pi艂o, 偶e zatrzyma艂em t臋 kopi臋.

Spojrza艂 na jeden z akapit贸w, nie m贸g艂 powstrzyma膰 si臋 od przeczytania w艂asnych s艂贸w.

Zrobi艂bym wszystko, by przekona膰 ci臋 o moich uczuciach, poniewa偶 dopiero teraz, kiedy wydaje si臋, 偶e utraci艂em twoj膮 mi艂o艣膰, przekona艂em si臋, jak wiele ona dla mnie znaczy艂a.

Zaborczo 艣ciska艂 kartk臋 w d艂oni.

— To prywatny i bardzo osobisty list — powiedzia艂 niskim g艂osem, dr偶膮cym ze wstydu i gniewu. — Z wyj膮tkiem mojego brata, do kt贸rego jest adresowany, nikt nie ma prawa go czyta膰.

— Nie wypierasz si臋 wi臋c, 偶e jeste艣 jego autorem?

— Nie mia艂oby to wi臋kszego sensu.

— To prawda — zgodzi艂 si臋 Rhodes i poda艂 mu nast臋pn膮 kartk臋.

Jordan czyta艂 list z coraz wi臋kszym zdziwieniem. Charakter pisma by艂 jego, ale s艂owa nie. Tak naturalnie 艂膮czy艂y si臋 z tym, co zosta艂o napisane na poprzedniej stronie, 偶e zacz膮艂 nawet w膮tpi膰 w niezawodno艣膰 swojej pami臋ci. W艂a艣nie dowiedzia艂 si臋, i偶 wyrazi艂 zgod臋 na przekazanie Ralphowi tajnych informacji dotycz膮cych wyprawy na Transwal.

Zgadzam si臋, 偶e planowana interwencja zbrojna 艂amie wszelkie zasady prawa mi臋dzynarodowego, dlatego te偶, jak i z powodu moralnego d艂ugu, kt贸ry na mnie ci膮偶y, postanowi艂em udzieli膰 ci wsparcia.

Dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e styl, jakim ten fragment spreparowano, nie by艂 jego. Ca艂膮 stron臋 umiej臋tnie podrobiono. Bez s艂owa potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— O tym, 偶e wasz spisek si臋 uda艂, wiemy z bogatych plon贸w, jakie zebra艂 tw贸j brat — powiedzia艂 Rhodes. Mia艂 zm臋czony g艂os cz艂owieka, kt贸rego zdradzono tyle razy, 偶e ka偶de nast臋pne oszustwo ju偶 nawet go nie rani. — Moje gratulacje, Jordan.

— Sk膮d to wzi臋li艣cie? — 艢ciska艂 kartk臋 w dr偶膮cej d艂oni. — Sk膮d...? —

Urwa艂 i spojrza艂 na Arnolda. Na twarzy wsp贸艂pracownika nie widnia艂 ju偶 ani 艣lad triumfu. Arnold by艂 zaniepokojony, powa偶ny — i niezno艣nie przystojny.

— Rozumiem — powiedzia艂 Jordan. — To oczywi艣cie fa艂szerstwo. Rhodes niecierpliwie machn膮艂 r臋k膮.

— Doprawdy Jordanie, kt贸偶 zadawa艂by sobie trud i podrabia艂 wyci膮gi bankowe, kt贸re z 艂atwo艣ci膮 mo偶na sprawdzi膰.

— Nie wyci膮gi, list.

— Powiedzia艂e艣 przecie偶, 偶e sam go napisa艂e艣.

— Ale nie t臋 stron臋, nie t臋...

Rhodes ju偶 go nie s艂ucha艂, a jego oczy sta艂y si臋 zimne, pozbawione uczu膰.

— Poprosz臋 ksi臋gowego, by przyjecha艂 z miasta, sprawdzi艂 ksi臋gi i przeprowadzi艂 z tob膮 inwentaryzacj臋. Oczywi艣cie przeka偶esz klucze Arnoldowi. I najszybciej jak to b臋dzie mo偶liwe, ka偶臋 ksi臋gowemu wypisa膰 ci czek na sum臋, stanowi膮c膮 r贸wnowarto艣膰 trzymiesi臋cznej pensji. By艂bym r贸wnie偶 wdzi臋czny, gdyby艣 m贸g艂 wyprowadzi膰 si臋 z budynku i zabra膰 ze sob膮 osobiste rzeczy jeszcze przed moim powrotem z Rodezji.

— Panie Rhodes...

— Nie mamy ju偶 o czym m贸wi膰.

Pan Rhodes i ca艂y jego orszak pojechali ekspresem do Kimberley trzy tygodnie temu. Wa艣nie tyle czasu zabra艂o Jordanowi uporanie si臋 z inwentaryzacj膮 i zako艅czenie ksi膮g.

Od tamtej rozmowy Rhodes nie zamieni艂 z Jordanem ani s艂owa. Arnold przekazywa艂 mu jego polecenia, a Jordan mia艂 na tyle godno艣ci, by powstrzyma膰 si臋 od obrzucania rywala bezcelowymi zarzutami. Widzia艂 Rhodesa tylko trzykrotnie: dwa razy, kiedy wraca艂 z d艂ugich, bezcelowych przeja偶d偶ek i raz, kiedy wsiada艂 do wozu i odje偶d偶a艂 na stacj臋 kolejow膮.

Teraz, podobnie jak przez ostatnie trzy tygodnie, Jordan by艂 sam w wielkim, opuszczonym budynku. S艂u偶膮cym pozwoli艂 wcze艣niej wyj艣膰 i osobi艣cie sprawdzi艂 kuchni臋 oraz tyln膮 cz臋艣膰 domu, zanim pozamyka艂 drzwi. Wolno kroczy艂 korytarzami i obiema r臋kami trzyma艂 przed sob膮 lamp臋. Mia艂 na sobie jedwabny, chi艅ski szlafrok, kt贸ry dosta艂 od pana Rhodesa na dwudzieste pi膮te urodziny. Czu艂 si臋 jak drzewo po przej艣ciu po偶aru — wypalone i jeszcze tl膮ce si臋 w 艣rodku.

Wybra艂 si臋 na po偶egnaln膮 przechadzk臋 po domu. W jego g艂owie k艂臋bi艂y si臋 wspomnienia. By艂 tu od samego pocz膮tku. Godzinami przys艂uchiwa艂 si臋 rozmowom Herberta Bakera i pana Rhodesa, notowa艂 ich propozycje dotycz膮ce renowacji starego budynku i wystroju wn臋trza, a zach臋cany przez swojego pracodawc臋, czasami r贸wnie偶 m贸g艂 sam co艣 zaproponowa膰.

To w艂a艣nie on wybra艂 motyw dla domu — stylizowane podobizny kamiennego soko艂a z ruin Wielkiego Zimbabwe. Ten ptak stanowi艂 cz臋艣膰 偶ycia Jordana. Pierwszy pos膮g przywi贸z艂 ze staro偶ytnej 艣wi膮tyni Zouga Ballantyne. By艂 to jeden z siedmiu identycznych, jakie tam odnalaz艂. Uda艂o

mu si臋 przytransportowa膰 tylko jeden. Wybra艂 najlepiej zachowany egzemplarz, a reszt臋 zostawi艂 w 艣wi膮tyni.

Niemal trzydzie艣ci lat p贸藕niej Ralph, korzystaj膮c z notatek i narysowanej przez ojca mapy, wr贸ci艂 do Wielkiego Zimbabwe. Znalaz艂 pozosta艂e sze艣膰 pos膮g贸w dok艂adnie tam, gdzie z艂o偶y艂 je Zouga. Ralph jednak lepiej si臋 przygotowa艂. Za艂adowa艂 je na wo艂y i, mimo pr贸buj膮cych go zatrzyma膰 Matabel贸w, przedosta艂 si臋 przez rzek臋 艢hashi i uciek艂 na po艂udnie. W Kapsztadzie grupa biznesmen贸w, na kt贸rej czele sta艂 multimilioner Barney Barnato, za znaczn膮 sum臋 odkupi艂a od niego figury i przekaza艂a je kapsztadzkiemu Muzeum Afryki Wschodniej. Jordan odwiedzi艂 kiedy艣 to muzeum, przez godzin臋 wpatrywa艂 si臋 w pos膮gi jak zahipnotyzowany.

Jednak to ten pierwszy, przywieziony przez ojca mia艂 na niego najwi臋kszy wp艂yw. Kiedy Jordan by艂 ma艂y i wraz z ojcem, matk膮 oraz bratem w臋drowali po rozleg艂ych afryka艅skich stepach, pos膮g je藕dzi艂 z nimi, s艂u偶膮c za obci膮偶enie tylnej osi k贸艂 ich wozu. Jonathan przespa艂 obok ptaka co najmniej tysi膮c nocy, a duch kamiennego soko艂a przenikn膮艂 go, zaw艂adn膮艂 jego dusz膮.

Kiedy Zouga przyprowadzi艂 rodzin臋 na pola diamentowe w Kimberley, figura zosta艂a zdj臋ta z wozu i umieszczona pod roz艂o偶ystym drzewem akacjowym, kt贸re sta艂o si臋 symbolem ich ostatniego obozu. A gdy matka Jordana, Aletta Ballantyne, zachorowa艂a, po pewnym czasie za艣 podda艂a si臋 chorobie, pos膮g zaj膮艂 w jego 偶yciu jeszcze wa偶niejsze miejsce.

Nazwa艂 ptaka Panes — imieniem bogini Indian z Ameryki P贸艂nocnej. P贸藕niej chciwie zg艂臋bia艂 wiedz臋 dotycz膮c膮 tej wielkiej bogini, szczeg贸艂owo wy艂o偶on膮 przez Frazera w Z艂otej Ga艂臋zi — studium magii oraz religii antycznych. Dowiedzia艂 si臋, 偶e Panes by艂a pi臋kn膮 kobiet膮, kt贸r膮 zabrano w g贸ry. Dorastaj膮cy Jonathan zacz膮艂 uosabia膰 j膮 i pos膮g ptaka ze swoj膮 nie偶yj膮c膮 matk膮. Wymy艣li艂 modlitw臋 do Panes, a w nocy, gdy pozostali cz艂onkowie jego rodziny spali, wychodzi艂 z 艂贸偶ka, aby z艂o偶y膰 bogini ofiar臋 z jedzenia, kt贸re chowa艂 przy posi艂kach oraz by odprawia膰 swoje w艂asne rytua艂y.

Zouga, ze wzgl臋d贸w finansowych, by艂 zmuszony sprzeda膰 pos膮g panu Rhodesowi. W贸wczas ch艂opiec wpad艂 w rozpacz. Wkr贸tce jednak mo偶liwo艣膰 pracy u Rhodesa i pod膮偶ania za rze藕b膮 wype艂ni艂a pustk臋 jego bytu nie jednym, lecz dwoma b贸stwami: bogini膮 Panes oraz panem Rhodesem. Nawet kiedy sta艂 si臋 doros艂ym m臋偶czyzn膮, kamienny sok贸艂 wci膮偶 zajmowa艂 wa偶ne miejsce w jego 艣wiadomo艣ci, mimo 偶e Jordan ju偶 bardzo rzadko wraca艂 do swoich dziecinnych rytua艂贸w.

Teraz jego 偶ycie straci艂o sens. Szed艂 na ostatnie spotkanie z pos膮giem. Wolno schodzi艂 po g艂贸wnych schodach, a id膮c g艂adzi艂 pionowe s艂upki wspieraj膮ce por臋cz, kt贸re by艂y wiernymi kopiami rze藕by antycznego ptaka.

Pod艂og臋 w hallu wy艂o偶ono bia艂ymi i czarnymi marmurowymi p艂ytkami tworz膮cymi wz贸r szachownicy. Ci臋偶kie drzwi wej艣ciowe, wykonane z drewna tokowego, mia艂y b艂yszcz膮ce mosi臋偶ne okucia. Lampa, niesiona przez Jordana, rzuca艂a na marmurow膮 pod艂og臋 groteskowo zniekszta艂cone cienie. Na 艣rodku

hallu znajdowa艂 si臋 ci臋偶ki st贸艂, na kt贸rym le偶a艂y srebrne tace na karty wizytowe i listy. Pomi臋dzy nimi sta艂 wazon z suchymi ga艂臋ziami srebrzana, kt贸re Jordan u艂o偶y艂 w艂asnymi r臋koma.

Jordan postawi艂 porcelanow膮 lamp臋 na stole jak rytualne 艣wiat艂o na poga艅skim o艂tarzu. Odsun膮艂 si臋 nieco i wolno podni贸s艂 g艂ow臋. Kamienny sok贸艂 z Zimbabwe tkwi艂 wysoko w swojej niszy, strzeg膮c wej艣cia do Groote Schuur. Kiedy si臋 na艅 patrzy艂o, nie spos贸b by艂o w膮tpi膰 w magiczn膮 aur臋, jaka otacza艂a figur臋. Wydawa艂o si臋, 偶e modlitwy staro偶ytnych kap艂an贸w wci膮偶 drgaj膮 w powietrzu, 偶e cienie na marmurowej pod艂odze to krew ofiar i 偶e przepowiednie Umlimo — Wybranej staro偶ytnych duch贸w — obdarzy艂y pos膮g niezale偶nym 偶yciem.

Zouga Ballantyne pozna艂 proroctwo z ust samej Umlimo, a potem zapisa艂 je w swoim dzienniku. Jordan czyta艂 te s艂owa setki razy, potrafi艂 powt贸rzy膰 z pami臋ci i uczyni艂 je cz臋艣ci膮 swojego w艂asnego rytua艂u.

Dop贸ki nie wr贸c膮, w kr贸lestwach Mambos i Monomatapa nie b臋dzie pokoju. Bia艂y orze艂 b臋dzie walczy艂 z czarnym bykiem, dop贸ki kamienne soko艂y nie wr贸c膮 do swoich gniazd.

Spojrza艂 na dumn膮, okrutn膮 g艂ow臋 ptaka, na niewidz膮ce oczy skierowane na p贸艂noc, gdzie znajdowa艂a si臋 ziemia plemion Mambos oraz Monomatapa, a kt贸r膮 teraz ludzie nazywali Rodezj膮 i gdzie po raz kolejny bia艂y orze艂 oraz czarny byk walczy艂y na 艣mier膰 i 偶ycie. Jordan czu艂 si臋 zupe艂nie bezsilny, jakby wpad艂 w sid艂a przeznaczenia i nie m贸g艂 si臋 z nich wydosta膰.

— Zmi艂uj si臋 nade mn膮, wielka Panes — powiedzia艂, rzucaj膮c si臋 na kolana. — Nie mog臋 st膮d odej艣膰. Nie mog臋 opu艣ci膰 ani ciebie, ani jego. Nie mam dok膮d p贸j艣膰.

W 艣wietle lampy jego twarz wydawa艂a si臋 mie膰 bladozielony odcie艅, niby wyrze藕biona z g贸rskiego lodowca. Podni贸s艂 ze sto艂u porcelanow膮 lamp臋 i trzyma艂 j膮 obiema r臋kami wysoko nad g艂ow膮.

— Wybacz mi, wielka Panes — szepn膮艂, po czym cisn膮艂 lamp膮 w wy艂o偶on膮 drewnem 艣cian臋.

Korytarz pogr膮偶y艂 si臋 w ciemno艣ciach, jednak ju偶 za chwil臋 na ka艂u偶y rozlanego oleju pojawi艂 si臋 niebieski ognik. Nagle p艂omie艅 buchn膮艂 z niespodziewan膮 moc膮 i przeni贸s艂 si臋 na d艂ugie, aksamitne kotary, kt贸re zas艂ania艂y okna.

Jordan wci膮偶 kl臋cza艂 przed kamiennym pos膮giem. Zacz膮艂 kaszle膰, kiedy owin臋艂y si臋 wok贸艂 niego pierwsze wst臋gi dymu. By艂 zdziwiony, 偶e gdy ust膮pi艂o pal膮ce k艂ucie w p艂ucach, prawie nie czu艂 ju偶 b贸lu. Stoj膮cy wysoko pos膮g wolno znika艂 z oczu Jordana, poniewa偶 zas艂ania艂y mu go 艂zy oraz g臋ste k艂臋by dymu.

Ogie艅 hucza艂 g艂o艣no, wspinaj膮c si臋 po drewnianych 艣cianach, wysoko a偶 do sufitu. Jedna z ci臋偶kich zas艂on opad艂a i rozpostar艂a si臋 jak skrzyd艂a ogromnego s臋pa. Gruba aksamitna kotara przykry艂a kl臋cz膮c膮 posta膰 i przycisn臋艂a j膮 do marmurowej pod艂ogi.

Jordan nie broni艂 si臋 nawet, kiedy g贸ra aksamitu zamienia艂a si臋 w stos kremacyjny, a p艂omienie podskakiwa艂y weso艂o, by dosi臋gn膮膰 umieszczonego w niszy kamiennego soko艂a.

— Bazo wr贸ci艂 wreszcie od Umlimo — powiedzia艂 cicho Isazi. Ralph nie by艂 w stanie zapanowa膰 nad swoimi emocjami. — Jeste艣 pewien? — zapyta艂 podnieconym g艂osem, a Isazi przytakn膮艂 spokojnie.

— Siedzia艂em przy obozowych ogniskach jego impi, widzia艂em b艂yszcz膮ce na piersiach Bazo blizny, na w艂asne uszy s艂ysza艂em, jak przemawia艂 do amadoda i przygotowywa艂 wojownik贸w do czekaj膮cej ich bitwy.

— Gdzie on ukry艂 si臋, Isazi? Powiedz mi, gdzie mog臋 go znale藕膰.

— On nie jest sam. — Isazi nie chcia艂 psu膰 dramatyzmu swojej relacji i zbyt wcze艣nie wyjawia膰 fakt贸w. — Przebywa tam z nim ta czarownica, jego kobieta. Je艣li Bazo jest waleczny, to ta kobieta, Tanase, ulubienica duch贸w ciemno艣ci, jest okrutna, bezlitosna i 偶膮dna krwi, a gdy amadoda patrz膮 na jej pi臋kno, dr偶膮 jakby by艂a nieopisanie brzydka.

— Gdzie oni ukrywaj膮 si臋? — powt贸rzy艂 Ralph.

— S膮 z nim r贸wnie偶 najbardziej bitni indunowie, Zama i Kamuza. Oni r贸wnie偶 przyprowadzili swoich amadoda — trzy tysi膮ce najlepszych, najm臋偶-niejszych wojownik贸w. Z Bazo i Tanase na czele, te impi s膮 niebezpieczne jak ranny lew, jak stary baw贸艂, kt贸ry zakrada si臋 na nieuwa偶nego my艣liwego.

— Niech ci臋 szlag, Isazi, czekamy ju偶 wystarczaj膮co d艂ugo — warkn膮艂 na niego Ralph. — Powiedz mi gdzie on jest.

Isazi by艂 wyra藕nie niepocieszony. Za偶y艂 tabaki. 艁zy nap艂yn臋艂y mu do oczu, kichn膮艂 z rozkosz膮 i grzbietem d艂oni wytar艂 nos.

— S膮 z nim r贸wnie偶 Gandang, Babiaan i Somabula. — Isazi podj膮艂 dok艂adnie tam, gdzie Ralph tak prostacko mu przerwa艂. — S艂ysza艂em, jak amadoda m贸wili o indabie, kt贸ra odby艂a si臋 wiele tygodni temu w dolinie Umlimo. M贸wili, 偶e starzy indunowie postanowili zaczeka膰 na ingerencj臋 duch贸w, a zanim ona nast膮pi, zostawi膰 drog臋 na po艂udnie otwart膮, by biali ludzie mogli opu艣ci膰 Matabele.

Z udawan膮 rezygnacj膮 Ralph powiedzia艂:

— Nie 艣piesz si臋 z tym, co masz mi do przekazania. Wspomnij ka偶dy najmniejszy szczeg贸艂.

Isazi powa偶nie skina) g艂ow膮, lecz jego ciemne oczy zab艂ys艂y weso艂o i musia艂 przycisn膮膰 brod臋 do piersi, aby powstrzyma膰 si臋 od 艣miechu.

— Brzuchy starych indun贸w stygn膮, wspominaj膮 bitw臋 nad Shangani i Bembesi. Ich szpiedzy donosz膮, 偶e obozu w Bulawayo strzeg膮 tr贸jnogie karabiny. M贸wi臋 ci, Henshaw, Bazo jest g艂ow膮 w臋偶a. Odetnij j膮, a ca艂e cia艂o umrze. — Isazi filozoficznie pokiwa艂 g艂ow膮.

— Powiesz mi teraz, m贸j nieustraszony i m膮dry stary przyjacielu, gdzie ukrywa si臋 Bazo?

Isazi zn贸w skin膮艂, pokazuj膮c w ten spos贸b zadowolenie ze zmiany tonu.

— Jest bardzo blisko — rzek艂. — Nawet mniej ni偶 dwie godziny marszu st膮d. On i jego trzy tysi膮ce canadoda stacjonuj膮 w Dolinie K贸z. Ralph spojrza艂 na ksi臋偶yc, kt贸ry wisia艂 nisko na niebie.

— Za cztery dni n贸w — powiedzia艂 cicho. — Je艣li Bazo chce dopa艣膰 nas tutaj, zrobi to pod os艂on膮 nocy.

— Trzy tysi膮ce ludzi — zauwa偶y艂 Harry Mellow. — A nas zaledwie pi臋膰dziesi臋ciu.

— Trzy tysi膮ce. Krety, Insukamini i P艂ywacy. — Sier偶ant Ezra potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Isazi ma racj臋, to najlepsi i najm臋偶niejsi z wojownik贸w.

— Rozprawimy si臋 z nimi — stwierdzi艂 spokojnie Ralph. — Rozprawimy si臋 z nimi w Dolinie K贸z. Zaatakujemy za dwa dni, a tak tego dokonamy...

Bazo, syn Gandanga, kt贸ry wypar艂 si臋 swojego ojca i zbuntowa艂 przeciw indunom rodu Kuma艂o, chodzi艂 od jednego ogniska do drugiego, a towarzyszy艂a mu szczup艂a, pe艂na wdzi臋ku posta膰 jego kobiety — Tanase.

Doszed艂 do ogniska i stan膮艂 obok. P艂omienie o艣wietla艂y go od do艂u, a jego oczodo艂y wygl膮da艂y jak czarne, g艂臋bokie otwory, w kt贸rych znajdowa艂y si臋 b艂yszcz膮ce niczym 艂uski jadowitego w臋偶a oczy. Blask ognia ukaza艂 z okrutn膮 dok艂adno艣ci膮 ka偶d膮 zmarszczk臋, jak膮 cierpienie wyry艂o na jego twarzy. Mia艂 na g艂owie prost膮 opask臋 z kreciej sk贸ry; nie potrzebowa艂 pi贸r czapli ani rajskiego ptaka, by zaznaczy膰 swoje dostoje艅stwo. 艢wiat艂o pob艂yskiwa艂o na jego muskularnej klatce piersiowej, a blizny by艂y jedynymi insygniami, jakie nosi艂.

Pi臋kno Tanase sta艂o si臋 tym bardziej wyraziste, 偶e zestawione ze zniszczonym wygl膮dem m臋偶a. Jej nagie piersi wyra藕nie nie pasowa艂y do wojennej rady, lecz pod czarn膮, aksamitn膮 sk贸r膮 by艂y twarde jak mi臋艣nie wojownika, a du偶e, ciemne sutki wygl膮da艂y niczym guzy po艣rodku wojennej tarczy.

Kiedy Bazo odezwa艂 si臋, ona spojrza艂a na niego z dum膮.

— Musicie dokona膰 wyboru — powiedzia艂. — Mo偶ecie pozosta膰 psami bia艂ego cz艂owieka. Mo偶ecie pozosta膰 amaholi, najni偶szymi z niewolnik贸w, albo zn贸w sta膰 si臋 canadoda.

M贸wi艂 spokojnie, nie podnosi艂 g艂osu, jednak jego s艂owa dociera艂y do najwy偶szych cz臋艣ci naturalnego kamiennego amfiteatru i zgromadzonej w nim masy czarnych wojownik贸w, kt贸rzy poruszali si臋 niespokojnie i wzdychali g艂o艣no.

— Wyb贸r nale偶y do was, ale trzeba decydowa膰 si臋 szybko. Dzi艣 rano przybiegli z po艂udnia kurierzy. — Bazo zamilk艂 na chwil臋, s艂uchacze za艣 pochylili si臋 do przodu. By艂o ich trzy tysi膮ce, jednak wszyscy czekali na jego nast臋pne s艂owa, a mis臋 amfiteatru wype艂ni艂a zupe艂na cisza.

— S艂yszeli艣cie t臋 tch贸rzliw膮 propozycj臋, by otworzy膰 drog臋 na po艂udnie i pozwoli膰 bia艂ym ludziom zapakowa膰 wozy, zabra膰 kobiety i odej艣膰 pokornie t w kierunku morza. — Wci膮偶 panowa艂a cisza. I

i

— Ci, kt贸rzy tak my艣leli, nie mieli racji, teraz s膮 na to dowody. Lodzi jest ju偶 w drodze — powiedzia艂 Bazo, a wojownicy westchn臋li jak wiatr nad sawann膮.

— Lodzi jest w drodze — powt贸rzy艂 Bazo — razem z nim 偶o艂nierze i karabiny. Zbieraj膮 si臋 w艂a艣nie na ko艅cu tej 偶elaznej drogi, kt贸r膮 buduje Henshaw. Niebawem wyrusz膮 drog膮, kt贸r膮 specjalnie dla nich otworzyli艣my: zanim nowy ksi臋偶yc osi膮gnie po艂ow臋 swoich rozmiar贸w, dotr膮 ju偶 do miasta i zamieni膮 nas wszystkich w amaholi. Wy, wasi synowie oraz ich synowie b臋d膮 harowa膰 w kopalniach bia艂ego cz艂owieka i wypasa膰 jego byd艂o.

Rozleg艂 si臋 g艂o艣ny ryk, jakby gdzie艣 w pobli偶u ukry艂 si臋 rozdra偶niony lampart. Bazo podni贸s艂 r臋k臋, by uciszy膰 wojownik贸w.

— Tak si臋 jednak nie stanie. Umlimo obieca艂a nam, 偶e ta ziemia zn贸w b臋dzie do nas nale偶a艂a, ale my musimy do tego doprowadzi膰. Bogowie nie patrz膮 艂askawym okiem na tych, kt贸rzy czekaj膮, a偶 dojrza艂e owoce same spadn膮 z drzew prosto w ich otwarte usta. Moje dzieci, musimy potrz膮sn膮膰 tym drzewem.

— Jee! — wykrzykn膮艂 jeden g艂os, lecz ju偶 po chwili wojenna pie艣艅 z ogromn膮 si艂膮 wzbi艂a si臋 w kierunku czarnego nieba.

— Jee! — 艣piewa艂 r贸wnie偶 Bazo, tupi膮c praw膮 nog膮 i przeszywaj膮c powietrze swoj膮 srebrzyst膮 dzid膮 o szerokim ostrzu.

Tanase sta艂a nieruchomo niczym hebanowa rze藕ba, jednak jej usta rozchyli艂y si臋 nieco, a ogromne, lekko sko艣ne oczy b艂yszcza艂y w 艣wietle ogniska jak dwa ma艂e ksi臋偶yce.

W ko艅cu Bazo zn贸w podni贸s艂 r臋k臋, gdy zapad艂a cisza, rzek艂:

— Tak b臋dzie. — Wojownicy ws艂uchiwali si臋 w ka偶de wypowiadane przez niego s艂owo. —Najpierw zaatakujemy ob贸z w Bulawayo. Matabelowie zawsze ruszali na wroga kilka minut przez nastaniem 艣witu. — Zgromadzeni zamruczeli cicho, przyznaj膮c mu w ten spos贸b racj臋. — Ale biali wiedz膮 ju偶, 偶e walczymy w艂a艣nie tak — kontynuowa艂 Bazo. — Codziennie, kiedy budzi si臋 dzie艅, 偶o艂nierze staj膮 przy swoich karabinach i czekaj膮, a偶 lampart wpadnie w zastawion膮 przez nich pu艂apk臋. „Matabelowie zawsze nadchodz膮 przed 艣witem", m贸wi膮 jeden drugiemu. „Zawsze!", m贸wi膮, ale tym razem b臋dzie inaczej, moje dzieci.

Bazo zamilk艂 i uwa偶nie przyjrza艂 si臋 twarzom siedz膮cych w pierwszym rz臋dzie m臋偶czyzn.

— Tym razem zaatakujemy przed pomoc膮, kiedy na wschodzie uka偶e si臋 bia艂a gwiazda.

Tkwi膮c w zbitej masie na p贸艂nagich cia艂, dotykaj膮c ramionami sk贸ry wojownik贸w, z pi贸ropuszem na g艂owie, grub膮 warstw膮 sadzy i t艂uszczu na ciele oraz twarzy, Ralph Ballantyne s艂ucha艂 wydawanych przez Bazo rozkaz贸w.

— W tym roku wiatr zerwie si臋 o wschodzie bia艂ej gwiazdy. B臋dzie wia艂 ze wschodu, a my nadejdziemy razem z nim. Ka偶dy z was we藕mie ze sob膮 p臋k s艂omy i zielonych li艣ci z drzew msasa — powiedzia艂 Bazo. Ralph poczu艂

mrowienie w samych koniuszkach palc贸w. „Zas艂ona dymna — pomy艣la艂. — To element taktyki marynarki wojennej!"

— Jak tylko zerwie si臋 wiatr, rozpalimy ogromne ognisko — m贸wca natychmiast potwierdzi艂 jego przypuszczenia. — Ka偶dy z was dorzuci do ognia sw贸j p臋k s艂omy. P贸jdziemy naprz贸d pod os艂on膮 nocy i dymu, kt贸ry o艣lepi strzelc贸w. Nawet wystrzeliwanie w niebo rakiet nic im nie pomo偶e.

Ralph wyobrazi艂 sobie wojownik贸w, wy艂aniaj膮cych si臋 z nieprzeniknionych k艂臋b贸w dymu; niewidocznych, .dop贸ki nie znajd膮 si臋 tak blisko, 偶e b臋d膮 mogli dzidami dosi臋gn膮膰 broni膮cych si臋 ludzi; wspinaj膮cych si臋 na 艣cian臋 ze 艣ci艣le ustawionych woz贸w i przekradaj膮cych si臋 mi臋dzy ko艂ami. Trzy tysi膮ce napastnik贸w — nawet gdyby ob贸z postawiono w stan gotowo艣ci, prawie nie by艂oby szans na zatrzymanie tak ogromnej masy ludzi. W g臋stym dymie maximy sta艂yby si臋 prawie bezu偶yteczne, za to wyposa偶one w szerokie ostrza matabelskie dzidy spisywa艂yby si臋 doskonale.

Przypomnia艂 sobie jak wygl膮da艂o cia艂o Cathy, a wyobra藕nia natychmiast podsun臋艂a mu obraz okaleczonych szcz膮tk贸w Jonathana i Elizabeth. Gniew doda艂 mu si艂, pozwoli艂 odwa偶nie spojrze膰 w d贸艂 amfiteatru na zniszczon膮 twarz heroicznej postaci, kt贸ra ze szczeg贸艂ami omawia艂a plan przeprowadzenia akcji.

— Nie mo偶emy pozwoli膰, by umkn膮艂 nam cho膰by jeden z nich. Je艣li zabijemy wszystkich, Lodzi nie b臋dzie mia艂 po co ci膮gn膮膰 tu swoich wojsk. A je艣li mimo wszystko przyjdzie, zastanie tylko trupy, spalone domy i wymierzone w niego srebrzyste ostrza.

Ralph krzycza艂 wraz z innymi amadoda i 艣piewa艂 wojenn膮 pie艣艅, z dzikimi od gniewu oczyma, a jego twarz by艂a wykrzywiona jak oblicza siedz膮cych wok贸艂 niego wojownik贸w.

— Indaba zako艅czona — powiedzia艂 w ko艅cu Bazo. — Id藕cie teraz spa膰 i odpocznijcie przed jutrzejszym dniem. Kiedy wstaniecie o wschodzie s艂o艅ca, niech waszym pierwszym zadaniem b臋dzie naci臋cie takiej ilo艣ci suchej trawy i zielonych li艣ci, ile tylko potraficie unie艣膰.

Ralph Ballantyne le偶a艂 na uplecionej z trzciny macie, przykryty futrzanym kaross i ws艂uchiwa艂 si臋 w d藕wi臋ki k艂ad膮cego si臋 spa膰 obozu. Widzia艂 bledn膮ce 艣wiat艂o ognisk, s艂ysza艂 cichn膮ce szepty oraz g艂臋bokie i coraz bardziej regularne oddechy wojownik贸w.

W tym miejscu Dolina K贸z stawa艂a si臋 w膮sk膮, skalist膮 prze艂臋c poro艣ni臋t膮 g臋stymi krzakami. Impimusia艂y wi臋c zosta膰 rozdzielone, a wojow| nicy spali w mniej wi臋cej pi臋膰dziesi臋cioosobowych grupkach na ka偶de z ma艂ych polanek, nakrytych baldachimem z koron wysokich drzew.

Wraz z powolnym wypalaniem si臋 ognisk zapada艂a z艂owr贸偶bna cieml no艣膰. Ralph zaciskaj膮c palce na drzewcu dzidy, czeka艂 na odpowiedni^ chwil臋.

Nadesz艂a w ko艅cu, zrzuci艂 z siebie kaross i na czworakach podszed艂 do le偶膮cego najbli偶ej wojownika. Jego palce dotkn臋艂y ramienia 艣pi膮cego cz艂owieka. Ten obudzi艂 si臋 natychmiast i usiad艂 przera偶ony.

— Kto to? — zapyta艂 niskim, gard艂owym g艂osem, a Ralph wepchn膮艂 mu w brzuch ostrze.

Napadni臋ty krzykn膮艂. Jego krzyk odbi艂 si臋 od kamiennych 艣cian w膮wozu i rozci膮艂 spowijaj膮c膮 wszystko cisz臋. Ralph wo艂a艂 razem z nim.

— Diab艂y! Diab艂y mnie zabijaj膮! — Odwr贸ci艂 si臋 i d藕gn膮艂 nast臋pnego wojownika. Rani艂 go, a ten wrzasn膮艂 z przera偶enia i b贸lu.

— Tutaj s膮 diab艂y!

Przy pi臋膰dziesi臋ciu innych ogniskach w dolinie cz艂onkowie oddzia艂u Ballantyne'a zadawali ciosy i darli si臋 razem z Ralphem.

— Bro艅cie si臋, zaatakowa艂y nas diab艂y.

— Tagati! Czary! Strze偶cie si臋 czarownic!

— Zabi膰 czarownice!

— Czary! Bro艅cie si臋!

— Uciekajcie! Uciekajcie! Diab艂y s膮 mi臋dzy nami.

J臋ki umieraj膮cych ludzi i ostrze偶enia wykrzykiwane przez wojownik贸w, kt贸rzy stan臋li twarz膮 w twarz z legionami samego diab艂a, obudzi艂y trzy tysi膮ce m臋偶czyzn. Ka偶dy z nich od wczesnego dzieci艅stwa by艂 karmiony opowiadaniami o z艂ych czarownikach. Otacza艂a ich o艣lepiaj膮ca, niemal dusz膮ca ciemno艣膰. Chwytali za bro艅 i, wyj膮c ze strachu, rzucali si臋 do walki, a towarzysze, kt贸rych ranili, odpowiadali im r贸wnie przera偶onymi wrzaskami i pr贸bami odparowania ataku.

— Jestem ranny. Bro艅cie si臋 przed diab艂ami! Aaa, zabijaj膮 mnie duchy ciemno艣ci!

— W tej dolinie straszy.

— Diab艂y nas wszystkich zabij膮!

— Uciekajcie! Uciekajcie!

U wej艣cia do doliny rozleg艂 si臋 tak pot臋偶ny ryk, 偶e m贸g艂 to by膰 jedynie g艂os w艂adcy wszystkich demon贸w — Tokoloshe. By艂 to d藕wi臋k, kt贸ry wyprowadza艂 zatrwo偶onych ludzi poza najodleglejsze granice rozs膮dku i wi贸d艂 do kr贸lestwa ciemnych mocy.

Ralph porusza艂 si臋 na czworakach, unikaj膮c w ten spos贸b 艣miertelnych cios贸w. W s艂abym 艣wietle gwiazd widzia艂 sylwetki uciekaj膮cych ludzi, a kiedy wbija艂 assegai, celowa艂 w ich brzuchy i pachwiny, tak by okaleczeni do艂膮czyli swoje krzyki do og贸lnego wrzasku.

U wlotu do w膮wozu Harry zn贸w w艂膮czy艂 syren臋 przeciwmgieln膮. Jej wycie miesza艂o si臋 z pokrzykiwaniem ludzi, wspinaj膮cych si臋 na zbocza i pr贸buj膮cych wydosta膰 si臋 na otwarty step.

Ralph szed艂 naprz贸d, staraj膮c si臋 wy艂owi膰 jeden g艂os spo艣r贸d tysi臋cy innych. W ci膮gu kilku pierwszych minut uciek艂y setki wojownik贸w. Rozpierzchli si臋 we wszystkich kierunkach — ci, kt贸rzy bez mrugni臋cia okiem naszyliby prosto na dymi膮ce lufy maxim贸w, teraz zachowywali si臋 jak

wystraszone dzieci. Krzyki uciekaj膮cych m臋偶czyzn milk艂y powoli, a Ralph us艂ysza艂 w ko艅cu g艂os, na kt贸ry czeka艂.

— St贸jcie — rycza艂. — St贸jcie, to nie s膮 demony. — Skrada艂 si臋 w kierunku miejsca, sk膮d dobiega艂o wo艂anie.

Zobaczy艂 przed sob膮 ognisko, a poniewa偶 do艂o偶ono 艣wie偶ego drewna, rozpozna艂 stoj膮ce obok niego postacie. Wyniszczonego m臋偶czyzn臋 o szerokich ramionach i szczup艂膮 kobiet臋.

— To sztuczki bia艂ego cz艂owieka — krzycza艂a znajduj膮ca si臋 przy swoim panu kobieta. — Zaczekajcie, moje dzieci.

Ralph zerwa艂 si臋 i ruszy艂 w ich kierunku przez g臋ste krzaki.

— Nkosi — wo艂a艂. Nie musia艂 obawia膰 si臋, 偶e rozpoznaj膮 jego g艂os. Kurz, zm臋czenie i ci膮g艂e napi臋cie spowodowa艂y> 偶e sta艂 si臋 chrapliwy i przyt艂umiony. — Bazo, m贸j panie, jestem z tob膮! Razem sprzeciwimy si臋 zdradzie.

— M贸j dzielny przyjaciel! — Bazo powita艂 go z ulg膮, gdy Ralph wy艂oni艂 si臋 z ciemno艣ci. — Ustawmy si臋 ty艂em do siebie i utw贸rzmy ko艂o, w kt贸rym ka偶dy b臋dzie os艂ania艂 pozosta艂ych i wo艂ajmy innych dzielnych wojownik贸w, by si臋 do nas przy艂膮czyli.

Bazo ustawi艂 si臋 plecami do przybysza i przyci膮gn膮艂 do siebie swoj膮 kobiet臋 — Tanase. To w艂a艣nie ona spojrza艂a do ty艂u i rozpozna艂a wroga.

— To Henshaw — wrzasn臋艂a, lecz by艂o ju偶 za p贸藕no. Zanim Bazo zd膮偶y艂 si臋 odwr贸ci膰 do Ralpha, ten zmieni艂 spos贸b trzymania dzidy i wbi艂 jej ostrze, jak rze藕niczy top贸r, w ty艂 jego n贸g, tu偶 powy偶ej kostek. 艢ci臋gna Achillesa rozesz艂y si臋 niemal bezg艂o艣nie, a Bazo upad艂 na kolana — bezbronny niczym przyszpilony do sto艂u owad.

Ralph chwyci艂 Tanase za nadgarstek, odci膮gn膮艂 j膮 poza zasi臋g rzucanego przez ognisko 艣wiat艂a i pchn膮艂 na ziemi臋. Bez trudu zerwa艂 jej kr贸tk膮, sk贸rzan膮 sp贸dniczk臋 i przy艂o偶y艂 grot do kobiecego 艂ona.

— Bazo — szepn膮艂. — Wrzu膰 dzid臋 do ognia, bo inaczej otworz臋 brzuch twojej kobiety, tak jak ty uczyni艂e艣 z moj膮.

W s艂abym jeszcze 艣wietle budz膮cego si臋 dnia 偶o艂nierze z oddzia艂u Ballantyne'a przesuwali si臋 szerokim szpalerem, wyka艅czaj膮c rannych Mata-bel贸w. Kiedy pracowali, Ralph pos艂a艂 Jana Cheroota po liny. S艂u偶膮cy wr贸ci艂 po kilku minutach, prowadz膮c konie, do kt贸rych siode艂 by艂y przymocowane ci臋偶kie zwoje nowej konopnej liny.

— Matabelowie uciekli na wzg贸rza — zameldowa艂 powa偶nym g艂osem. —; Odnalezienie si臋 i utworzenie nowych oddzia艂贸w zajmie im co najmniej tydzie艅.

— Nie b臋dziemy czekali a偶 tak d艂ugo.

Ralph wzi膮艂 pow贸z i zacz膮艂 robi膰 w臋z艂y. 呕o艂nierze podchodzili do niego, wycierali groty swoich dzid k臋pami suchej trawy i wracali do pracy. Sier偶ant Ezra powiedzia艂: M

— Stracili艣my czterech ludzi, ale znale藕li艣my Kamuz臋 — indun臋 P艂ywak贸w i doliczyli艣my si臋 dwustu cia艂.

— Przygotujcie si臋 do powrotu — rozkaza艂 Ralph. — To, co zosta艂o do zrobienia, nie zabierze du偶o czasu.

Bazo siedzia艂 przy dogasaj膮cym ognisku. Mia艂 zwi膮zane z ty艂u r臋ce i wyci膮gni臋te przed siebie nogi. Nie panowa艂 nad swoimi stopami, kt贸re drga艂y bezwiednie jak wyrzucone na brzeg ryby, a z g艂臋bokich ran nad pi臋tami wolno s膮czy艂a si臋 rzadka krew.

Obok niego siedzia艂a Tanase. By艂a zupe艂nie naga i, podobnie jak on, mia艂a zwi膮zane z ty艂u r臋ce.

Sier偶ant Ezra spojrzawszy na jej cia艂o, rzek艂:

— Pracowali艣my ci臋偶ko przez ca艂膮 noc. Zas艂u偶yli艣my na troch臋 rozrywki. Pozw贸l mi i moim kanka zabra膰 j膮 na chwil臋 w krzaki.

Ralph nie odpowiedzia艂 mu nawet, tylko zwr贸ci艂 si臋 do Jana Cheroota:

— Przyprowad藕 konie.

Tanase odezwa艂a si臋 do niego, nie otwieraj膮c ust — tak jak robi膮 to wtajemniczeni.

— Po co im te liny, panie? Dlaczego nas nie zastrzelili?

— Tak post臋puj膮 biali. W ten spos贸b okazuj膮 swoj膮 najg艂臋bsz膮 pogard臋. Strzelaj膮 do wrog贸w, do kt贸rych czuj膮 szacunek, a dla bandyt贸w u偶ywaj膮 sznur贸w.

— Panie, tego dnia, kiedy po raz pierwszy spotka艂am cz艂owieka, kt贸rego nazywasz Henshaw, ujrza艂am ci臋 we 艣nie. Wisia艂e艣 na drzewie, a on sta艂 na dole i u艣miecha艂 si臋 — szepta艂a Tanase. — To dziwne, 偶e w tym 艣nie nie widzia艂am siebie.

— Ju偶 s膮 gotowi — powiedzia艂 Bazo i odwr贸ci艂 do niej g艂ow臋. — Moje r臋ce zwi膮zano, wi臋c obejmuj臋 ci臋 sercem. By艂a艣 nigdy nie wysychaj膮cym 藕r贸d艂em mojego 偶ycia.

— Obejmuj臋 ci臋, m贸j m臋偶u. Obejmuj臋 ci臋, Bazo, kt贸ry b臋dziesz ojcem kr贸l贸w.

Patrzy艂a na jego wyniszczon膮, jednocze艣nie pi臋kn膮 i brzydk膮 twarz i nie opu艣ci艂a oczu, kiedy Ralph podszed艂 do nich, po czym ochryp艂ym, zm臋czonym g艂osem powiedzia艂:

— Daj臋 wam lepsz膮 艣mier膰 ni偶 ta, kt贸r膮 wy zgotowali艣cie moim ukochanym.

JJny mia艂y r贸偶n膮 d艂ugo艣膰, dlatego te偶 Tanase wisia艂a nieznacznie ni偶ej od swojego pana. Podeszwy jej nagich st贸p, umieszczonych na wysoko艣ci g艂owy ros艂ego m臋偶czyzny, zrobi艂y si臋 niemal bia艂e, a palce skierowane prostopadle do ziemi przypomina艂y palce ta艅cz膮cej dziewczynki. Jej d艂uga, 艂ab臋dzia szyja by艂a wykr臋cona na bok i mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e Tanase wci膮偶 s艂ucha s艂贸w swojego pana.

Napuchni臋ta twarz Bazo odwr贸ci艂a si臋 w kierunku 偶贸艂tego, porannego

nieba. Oblicze Ralpha r贸wnie偶 skierowa艂o si臋 w g贸r臋, kiedy ten sta艂 na ko艅cu Doliny K贸z i patrzy艂 na cia艂a, wisz膮ce na wysokim akacjowym drzewie.

Tanase nie mia艂a racji tylko pod jednym wzgl臋dem — Ralph Ballantyne nie u艣miecha艂 si臋.

Tak wi臋c pan Lodzi przyjecha艂, a razem z nim przybyli genera艂-major Carrington, major Robert Stephenson oraz kolumna 偶o艂nierzy i karabiny. Kobiety, dzieci wita艂y ich weso艂ymi piosenkami i bukietami polnych kwiat贸w.

Najstarsi indunowie z rodu Kuma艂o — zdradzeni przez Umlimo, niepewni, sk艂贸ceni i wystraszeni — wycofywali si臋 ze swoimi impi poza najbli偶sze s膮siedztwo Bulawayo.

Wojska brytyjskie przeczesywa艂y doliny i ogromne obszary r贸wninne. 呕o艂nierze palili opuszczone wioski, nie zebrane plony. Ostrzeliwali wzg贸rza, na kt贸rych, jak przypuszczali, ukrywali si臋 Matabelowie. 艢cigali po lasach nieuchwytne czarne cienie, a ich konie pada艂y z wycie艅czenia. Maximy strzela艂y bez przerwy, dop贸ki nie zagotowa艂a si臋 woda w ch艂odnicach, jednak odleg艂o艣膰 do celu wynosi艂a oko艂o dziewi臋ciuset metr贸w, sam cel za艣 porusza艂 si臋 szybko jak zaj膮c.

Tygodnie ci膮gn臋艂y si臋 i stopniowo zamienia艂y w miesi膮ce. 呕o艂nierze pr贸bowali g艂odem zmusi膰 Matabel贸w do regularnej bitwy, jednak indunom uda艂o si臋 przedosta膰 na Wzg贸rza Matopos, a bia艂ym zabrak艂o odwagi, by ich tam 艣ciga膰.

Czasami wojownicy zdo艂ali z艂apa膰 jaki艣 niewielki patrol czy samotnego cz艂owieka. Kiedy艣 nawet wpad艂 im w r臋ce legendarny Frederick Selous — 艂owca s艂oni i podr贸偶nik. Zsiad艂 z siod艂a, aby strzeli膰 do jednego z uciekaj膮cych rebeliant贸w, kiedy jaka艣 zab艂膮kana kula drasn臋艂a jego konia, a zazwyczaj przyk艂adnie spokojne zwierz臋 wyrwa艂o si臋 i uciek艂o. Dopiero teraz Selous zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e reszta zwiadowc贸w zosta艂a w tyle i 偶e Matabelowie doskonale wiedz膮 o jego po艂o偶eniu. Wojownicy wr贸ciwszy rzucili si臋 za nim w po艣cig jak psy za zaj膮cem.

Bosi, lekko uzbrojeni amadoda byli coraz bli偶ej, w ko艅cu odpi臋li przymocowane rzemieniami dzidy i zacz臋li 艣piewa膰 swoj膮 monotonn膮 pie艣艅 wojenn膮. W tym momencie przyby艂 mu na ratunek porucznik Windley. Wyrzuci艂 stop臋 z lewego strzemiona, Selous z艂apa艂 si臋 wisz膮cego sk贸rzanego pasa i ko艅 pogalopowa艂 z dwoma je藕d藕cami w kierunku nadchodz膮cego patrolu.

Innym razem wi臋ksze szcz臋艣cie mieli 偶o艂nierze. Udawa艂o im si臋 wtedy zaskoczy膰 grup臋 wojownik贸w, kiedy ci posilali si臋 nad rzek膮, czy w g臋stych zaro艣lach, a potem powywiesza膰 ich na najbli偶szym drzewie, kt贸re utrzyma艂oby ich ci臋偶ar.

By艂a to ci膮gn膮ca si臋 w niesko艅czono艣膰, niczego nie rozwi膮zuj膮ca wojna. Prowadz膮cy j膮 dow贸dcy nie nale偶eli do biznesmen贸w i nie zawracali sobie g艂owy kosztami. Rachunek za pierwsze trzy miesi膮ce dzia艂a艅 wojennych

opiewa艂 na sum臋 jednego miliona funt贸w, czyli pi臋膰 tysi臋cy za g艂ow臋 ka偶dego zabitego Matabela. Rachunek zap艂aci艂 pan Cecil John Rhodes i jego Brytyjskie Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie.

Na Wzg贸rzach Matopos indunowie umierali z g艂odu, a w Bulawayo pan Rhodes nieuchronnie zbli偶a艂 si臋 do bankructwa.

Trzej je藕d藕cy zachowywali mi臋dzy sob膮 do艣膰 du偶e odst臋py, dzi臋ki czemu mogli si臋 wzajemnie os艂ania膰. Trzymali si臋 blisko 艣rodka drogi, a ich karabiny by艂y na艂adowane, odbezpieczone i z艂o偶one do strza艂u.

Jan Cheroot wyjecha艂 pi臋膰dziesi膮t metr贸w naprz贸d. Uwa偶nie obserwowa艂 rosn膮ce po obu stronach g臋ste krzaki, jego ma艂a, siwa g艂owa niezmordowanie obraca艂a si臋 z boku na bok. Za nim pod膮偶a艂a Louise Ballantyne. Po d艂ugich miesi膮cach skrywania si臋 w obozie w Bulawayo, ka偶da chwila sp臋dzona poza miastem sprawia艂a jej ogromn膮 rado艣膰. Jecha艂a okrakiem, z gracj膮 urodzonej amazonki. Z zielonej czapeczki stercza艂o pi贸ro, a Luise co kilka minut czujnie odwraca艂a si臋 do ty艂u, jej usta rozchyla艂y si臋 w radosnym u艣miechu. Nie przyzwyczai艂a si臋 jeszcze do tego, 偶e odzyska艂a Zoug臋, wi臋c od czasu do czasu spogl膮da艂a za siebie, aby si臋 upewni膰.

Zouga znajdowa艂 si臋 pi臋膰dziesi膮t metr贸w za ni膮. Kiedy odpowiedzia艂 na u艣miech, Louise poczu艂a nag艂y ucisk w sercu. Mia艂 wyprostowane plecy, a szerokie rondo kapelusza zas艂ania艂o mu jedno oko. S艂o艅ce oz艂oci艂o ju偶 jego blad膮 od czasu sp臋dzonego w wi臋ziennej celi sk贸r臋, d艂uga broda za艣 sprawia艂a, 偶e wygl膮da艂 jak wiking.

W takim rozci膮gni臋tym szyku sun臋li przez poro艣ni臋te traw膮 r贸wniny, ku zboczu pierwszego wzniesienia. Kiedy dotarli do szczytu, Jan Cheroot stan膮艂 na strzemionach i zawo艂a艂 z ulg膮. Louise oraz Zouga nie mogli si臋 ju偶 d艂u偶ej powstrzyma膰, podjechawszy bli偶ej, stan臋li obok niego.

— Dzi臋ki ci, Bo偶e — szepn臋艂a Louise i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Zougi.

— To cud — powiedzia艂 cicho i u艣cisn膮艂 jej d艂o艅.

Zobaczyli przed sob膮 wygrzewaj膮c膮 si臋 na s艂o艅cu strzech臋 domu w King's Lynn. Wydawa艂o im si臋, 偶e jest to najpi臋kniejszy widok, jaki kiedykolwiek widzieli.

— Nietkni臋ty. — Louise z niedowierzaniem kr臋ci艂a g艂ow膮.

— To pewnie jedyny w Matabele, kt贸ry nie zosta艂 spalony.

— M贸j najdro偶szy — zawo艂a艂a nagle — wr贸膰my do naszego domu.

Zouga kaza艂 jej zaczeka膰 przy schodach prowadz膮cych na szerok膮 werand臋. Mia艂a zosta膰 w siodle, z gotowym do strza艂u karabinem i trzyma膰 cugle ich koni, podczas gdy Zouga z Janem Cheroot sprawdzali, czy wewn膮trz nie ukryli si臋 Matabelowie.

Kiedy Zouga wyszed艂 na werand臋, trzyma艂 bro艅 w opuszczonej r臋ce i u艣miecha艂 si臋 do Luise.

— Dom jest pusty!

273

Pom贸g艂 jej zsi膮艣膰. Jan odprowadzi艂 konie, by nakarmi膰 je przywiezionym ziarnem, a Zouga i Louise trzymaj膮c si臋 za r臋ce, weszli na schody.

Ogromne s艂oniowe k艂y wci膮偶 zdobi艂y drzwi do jadalni. Przechodz膮c, Zouga pog艂adzi艂 jeden z nich.

— Te twoje przes膮dy — Louise u艣miechn臋艂a si臋 pob艂a偶liwie.

— Te k艂y strzeg膮 naszego domu — zauwa偶y艂 i oboje weszli do 艣rodka.

Dom spl膮drowano, ale oczywi艣cie spodziewali si臋 tego. Ksi膮偶ki, zrzucone z p贸艂ek, le偶a艂y na pod艂odze. Niekt贸re mia艂y po艂amane grzbiety, inne zosta艂y pogryzione przez szczury, lecz nie brakowa艂o ani jednej.

Zouga podni贸s艂 swoje dzienniki, jedwabnym szalikiem star艂 z nich kurz. By艂o ich ju偶 tuzin, 艣wiadectwo jego 偶ycia, kartki pokryte drobnym pismem, szczeg贸艂owymi rysunkami oraz mapami.

— Chyba p臋k艂oby mi serce, gdybym je straci艂 — powiedzia艂 cicho, ostro偶nie uk艂adaj膮c dzienniki na stole i g艂adz膮c ich czerwone, marokinowe ok艂adki. Srebra le偶a艂y na pod艂odze w jadalni, niekt贸re podeptane, lecz wi臋kszo艣膰 nienaruszona. Srebro nie przedstawia艂o dla Matabel贸w 偶adnej warto艣ci.

Chodzili po domu — po pokojach, kt贸re bez jakiego艣 jednolitego planu Zouga dobudowywa艂 do pierwotnej konstrukcji — i w艣r贸d 艣mieci odnajdywali bezcenne skarby: srebrny grzebie艅, kt贸ry Zouga kupi艂 jej na pierwsz膮 wsp贸lnie sp臋dzon膮 gwiazdk臋, diamentowe spinki do mankiet贸w, kt贸re podarowa艂a mu na urodziny. Da艂a mu je po raz kolejny, stan臋艂a na palcach i nadstawi艂a usta, czekaj膮c na poca艂unek.

Na p贸艂kach w kuchni wci膮偶 sta艂y szklanki i talerze, cho膰 wszystkie garnki i no偶e zosta艂y rozkradzione, a drzwi do spi偶arni wyrwane z zawias贸w.

— Mo偶na to z 艂atwo艣ci膮 naprawi膰 — powiedzia艂 Zouga. — Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e mieli艣my tyle szcz臋艣cia.

Louise wysz艂a z kuchni, zobaczy艂a cztery czerwone kury, grzebi膮ce w wysuszonej ziemi. Zawo艂a艂a Jana Cheroota i poprosi艂a go o kilka gar艣ci ziarna. Kiedy je zach臋ci艂a, kury natychmiast przybieg艂y do niej, ha艂a艣liwie machaj膮c skrzyd艂ami.

Szyby w oknie g艂贸wnej sypialni wybito, a dzikie ptaki wesz艂y do 艣rodka, rozsiad艂y si臋 na krokwiach pod sufitem. Narzuta by艂a poplamiona ich odchodami, ale przykryta ni膮 po艣ciel pozosta艂a sucha i czysta.

Zouga obj膮艂 Luise w talii, 艣cisn膮艂 mocno i spojrza艂 jej w oczy, na jego twarzy pojawi艂 si臋 wyraz, kt贸ry zd膮偶y艂a ju偶 doskonale pozna膰.

— Jest pan nikczemnikiem, majorze Ballantyne — powiedzia艂a — p掳za tym w oknach nie ma zas艂on.

— Na szcz臋艣cie mamy jeszcze okiennice — odpowiedzia艂 i poszed艂 Je zamkn膮膰, a Louise podwin膮wszy r贸g koca, odpi臋艂a g贸rny guzik bluzki-Zouga wr贸ci艂 szybko i pom贸g艂 jej z pozosta艂ymi.

Godzin臋 p贸藕niej, kiedy zn贸w pojawili si臋 na werandzie, zobaczy" ustawiony st贸艂 i krzes艂a oraz rozpakowany koszyk z prowiantem, kt贸ry przywie藕li z Bulawayo. Jedli paszteciki, pili wino, a Jan us艂ugiwa艂 &

i zabawia艂 ich anegdotami oraz wspomnieniami wyczyn贸w oddzia艂u Ballan-tyne'a.

— Nie by艂o nam r贸wnych — o艣wiadczy艂 skromnie. — Oddzia艂 Ballan-tyne'a! Dali艣my si臋 Matabelom we znaki.

— Nie m贸wmy o wojnie — prosi艂a Louise.

Jednak Zouga zapyta艂 jeszcze z dobrotliwym sarkazmem:

— Co si臋 sta艂o z twoimi bohaterami? Wojna wci膮偶 trwa i potrzeba nam takich jak ty?

— Pan Ralph si臋 zmieni艂—powiedzia艂 smutno Jan Cheroot. — O tak. — Strzeli艂 palcami. — Odk膮d z艂apali艣my Bazo w Dolinie K贸z, wojna przesta艂a go interesowa膰. Nie wyruszy艂 ju偶 nigdzie ze swoim oddzia艂em, a przed up艂ywem tygodnia wr贸ci艂 do linii kolejowej i zabra艂 si臋 do pracy. M贸wi si臋 nawet, 偶e jeszcze przed 艣wi臋tami do Bulawayo dotrze pierwszy poci膮g.

— Dosy膰! — powiedzia艂a zdecydowanym tonem Louise. — To nasz pierwszy dzie艅 w King's Lynn od ponad roku. Nie chc臋 rozmawia膰 o wojnie. Nalej wina, Janie, sobie te偶 mo偶esz troch臋 wzi膮膰. — Potem zwr贸ci艂a si臋 do Zougi. — Kochanie, nie mogliby艣my wyjecha膰 z Bulawayo i wr贸ci膰 tutaj?

Zouga pokr臋ci艂 g艂ow膮 z 偶alem.

— Przykro mi, najdro偶sza. To zbyt du偶e ryzyko. Powstanie nadal trwa, a ten budynek stoi na zupe艂nym odludziu...

Nagle us艂yszeli dobiegaj膮ce z ty艂u domu gdakanie i krzyki podnieconego ptactwa. Zouga zamilk艂, zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. Si臋gn膮艂 po oparty o 艣cian臋 karabin i powiedzia艂 cichym, lecz zdecydowanym g艂osem:

— Janie, id藕 wok贸艂 stajni. Ja wyjd臋 z drugiej strony. — A potem do Louise: — Zaczekaj tu, je艣li us艂yszysz strza艂, biegnij po konie.

Zouga doszed艂 ju偶 do rogu budynku, gdy cisz臋 zn贸w przerwa艂o gdakanie i trzepotanie skrzyd艂ami. Skr臋ci艂, ruszy艂 wzd艂u偶 pobielonej 艣ciany, kt贸ra otacza艂a zagrod臋 dla kur. Dobieg艂 do furtki i przywar艂 do 艣ciany. W艣r贸d krzyk贸w ptactwa us艂ysza艂 ludzki g艂os:

— Trzymaj j膮! Nie pozw贸l, 偶eby ci uciek艂a!

Niemal w tej samej chwili przez furtk臋 wyskoczy艂a na pomaga posta膰. W ka偶dej r臋ce nios艂a wyrywaj膮cego si臋 kurczaka. Obwis艂e, nagie piersi Matabelki obija艂y jej si臋 o 偶ebra. Zouga wbi艂 kolb臋 karabinu mi臋dzy jej 艂opatki, kobieta upad艂a, a on przycisn膮艂 j膮 nog膮.

Obok drzwi kuchennych sta艂 Jan Cheroot. W jednej d艂oni trzyma艂 bro艅, a w drugiej chudego, nagiego czarnego ch艂opca.

— Mam mu ukr臋ci膰 艂eb? — zapyta艂 Cheroot.

— Nie jeste艣 ju偶 偶o艂nierzem oddzia艂u Ballantyne'a — odpowiedzia艂 Zouga. — Nie puszczaj go tylko, ale nie zr贸b mu krzywdy. — Teraz odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na swoj膮 zdobycz.

By艂a to stara Matabelka, doprowadzona niemal do granicy g艂odu. Kiedy艣 piusia艂a by膰 postawn膮, t臋g膮 kobiet膮, ale teraz jej sk贸ra marszczy艂a si臋 i wisia艂a lu藕no na wyniszczonym ciele. Piersi, zapewne dawniej wielkie jak Arbuzy i j臋drne od wype艂niaj膮cego je t艂uszczu, teraz dynda艂y niczym puste

worki, si臋gaj膮c jej niemal do p臋pka. Zouga chwyci艂 j膮 za nadgarstek podni贸s艂 i podprowadzi艂 do drzwi kuchennych.

Jan Cheroot nadal trzyma艂 ch艂opca. Zouga przyjrza艂 mu si臋 teraz przez chwil臋. Dziecko r贸wnie偶 by艂o chude jak szkielet, na sk贸rze odznacza艂y mu si臋 wszystkie 偶ebra i kr臋gi. Mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e g艂owa malca jest zbyt ogromna w stosunku do jego cia艂a, a oczy za du偶e do g艂owy.

— Ten ma艂y dra艅 przymiera g艂odem — powiedzia艂 Zouga.

— W ten spos贸b te偶 mo偶na ich wyko艅czy膰 — zgodzi艂 si臋 Jan Cheroot. W tym momencie z kuchni wysz艂a Louise. Wci膮偶 艣ciska艂a gotowy do strza艂u karabin, a kiedy zobaczy艂a Matabelk臋, u艣miech rozja艣ni艂 jej twarz.

— Juba — powiedzia艂a — czy to ty?

— Balela — p艂aczliwym g艂osem odpowiedzia艂a kobieta — my艣la艂am, 偶e ju偶 nigdy nie ujrz臋 blasku twojego oblicza.

— A niech to — rzuci艂 Zouga — upolowali艣my ca艂kiem niez艂膮 zwierzyn臋, Janie. To najstarsza 偶ona wielkiego induny Gandanga, a ten szczeniak to pewnie jego wnuk! Zupe艂nie ich nie pozna艂em, ledwie trzymaj膮 si臋 na nogach.

Tungata Zebiwe siedzia艂 na ko艣cistych kolanach babki i jad艂 cicho, w skupieniu, jak umieraj膮ce z g艂odu zwierz臋. Spa艂aszowa艂 wszystkie paszteciki z koszyka, a potem r贸wnie偶 okruchy, jakie zostawi艂 Zouga. Louise przeszuka艂a kieszenie przypi臋tej do siod艂a torby i znalaz艂a pogniecion膮 puszk臋 z wo艂owin膮. Ch艂opiec wcina艂 r贸wnie偶 to, obiema r膮czkami wpychaj膮c do ust t艂uste, po偶ywne mi臋so.

— No 艂adnie — powiedzia艂 cierpko Jan Cheroot — najpierw go utucz膮, a p贸藕niej trzeba go b臋dzie zastrzeli膰 — po czym odszed艂, by osiod艂a膰 konie i przygotowa膰 je do drogi powrotnej do Bulawayo.

— Juba, Go艂臋bico — zapyta艂a Louise — czy wszystkie dzieci tak wygl膮daj膮?

— Nie mamy co je艣膰 — Juba skin臋艂a g艂ow膮. — Wszystkie dzieci wygl膮daj膮 tak jak on, a wiele najm艂odszych ju偶 zmar艂o.

— Juba, czy nie nadszed艂 czas, aby艣my my, kobiety, po艂o偶y艂y kres szale艅stwu naszych m臋偶czyzn, zanim umr膮 wszystkie dzieci?

— To prawda, Balela — zgodzi艂a si臋 Juba. — Ten czas nadszed艂 ju偶 bardzo dawno temu.

— Kim jest ta kobieta? — Pan Rhodes m贸wi艂 piskliwym g艂osem, kt贸ry zawsze zdradza艂 jego podenerwowanie. Spojrza艂 na Zoug臋. Mia艂 wy艂upiaste oczy i wydawa艂o si臋, 偶e co艣 wypycha je z wn臋trza czaszki.

— To najstarsza 偶ona Gandanga.

— Gandanga? Czy to ten, kt贸rego impi wyr偶n臋艂o wszystkich 偶o艂nierzy z patrolu Wilsona nad Shangani?

— By艂 przyrodnim bratem Lobenguli. Obok Babiaana i Somabuli jest najstarszym z indun贸w.

— Chyba nie zaszkodzi z nim porozmawia膰. — Rhodes wzruszy艂

ramionami. — Przeci膮ganie tej wojny zniszczy nas wszystkich. Niech ta kobieta przeka偶e indwom, 偶eby z艂o偶yli bro艅 i przyszli do Bulawayo.

— Przykro mi, panie Rhodes — powiedzia艂 Zouga. — Nie zrobi膮 tego. Na wzg贸rzach odby艂a si臋 indaba. Wypowiedzieli si臋 wszyscy indunowie i zgodzili si臋 tylko na jedno.

— Na co, Ballantyne?

— Na to, 偶eby pan do nich poszed艂.

— Ja? Osobi艣cie? — zapyta艂 cicho Rhodes.

— „B臋dziemy rozmawia膰 wy艂膮cznie z panem Lodzi. Wolno mu ze sob膮 przyprowadzi膰 tylko trzech ludzi, ale 偶aden z nich nie mo偶e mie膰 broni. Je艣li przynios膮 karabiny, zabijemy ich natychmiast." — Zouga powt贸rzy艂 przyniesion膮 przez Jub臋 wiadomo艣膰, a pan Rhodes przymkn膮艂 oczy i zas艂oni艂 je d艂oni膮. Potem wysapa艂 co艣 ci臋偶ko, Zouga za艣 musia艂 nachyli膰 si臋, by us艂ysze膰 jego s艂owa.

— Zda膰 si臋 na ich 艂ask臋? — zastanawia艂 si臋. — Sam, nieuzbrojony i zupe艂nie zdany na ich 艂ask臋?

Rhodes opu艣ci艂 r臋k臋 i wsta艂. Ci臋偶kim krokiem podszed艂 do wyj艣cia, z艂o偶y艂 r臋ce z ty艂u i stan膮艂 na obcasach. Na zewn膮trz namiotu panowa艂o suche, gor膮ce po艂udnie, tr膮bka oznajmia艂a zbli偶anie si臋 jakiego艣 oddzia艂u, a odleg艂y stukot kopyt oznajmia艂, 偶e z obozu wyje偶d偶a kolejny patrol.

Rhodes odwr贸ci艂 si臋 do Zougi.

— Mo偶emy im zaufa膰? — zapyta艂.

— Musimy im zaufa膰, panie Rhodes.

Zostawili konie w um贸wionym miejscu, w jednej z tysi臋cy dolin mi臋dzy granitowymi wzg贸rzami. Zouga prowadzi艂. Szed艂 kr臋t膮, w膮sk膮 艣cie偶k膮 miedzy g臋stymi krzakami, zatrzymywa艂 si臋 co kilka krok贸w i spogl膮da艂 na id膮c膮 za nim nied藕wiedziowat膮 posta膰.

Kiedy dr贸偶ka zacz臋艂a si臋 wspina膰 na zbocze, Zouga stan膮艂 i poczeka艂, a偶 Rhodes odzyska oddech. Jego twarz mia艂a siny odcie艅 i poci艂 si臋 bardzo silnie, jednak ju偶 po kilku minutach, zniecierpliwiony, kaza艂 Zoudze rusza膰 dalej.

Za Rhodesem pod膮偶ali dwaj pozostali ludzie, na zabranie kt贸rych pozwolili mu indunowie. Jeden by艂 dziennikarzem — Rhodes za bardzo lubi艂 popularno艣膰 i nie straci艂by 偶adnej okazji, by zn贸w pojawi膰 si臋 na pierwszych stronach gazet — a drugi lekarzem — zdawa艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e dzidy Matabel贸w nie s膮 jedynym zagra偶aj膮cym mu niebezpiecze艅stwem.

Gor膮ce powietrze drga艂o nad granitowymi powierzchniami jak nad rozgrzan膮 do czerwono艣ci p艂yt膮 pieca. Cisza wydawa艂a si臋 tak g臋sta, 偶e mo偶na jej by艂o dotkn膮膰, a nag艂e, ostre krzyki ptak贸w podkre艣la艂y jeszcze jej intensywno艣膰.

Zouga zobaczy艂 drgaj膮c膮 ga艂膮zk臋, mimo 偶e powietrze w dolinie by艂o zupe艂nie nieruchome. Szed艂 dalej, r贸wnym krokiem, jakby prowadzi艂 wart臋

977

honorow膮 na wojskowym pogrzebie. 艢cie偶ka skr臋ca艂a nagle i znika艂a w pionowej szczelinie w granitowym zboczu. Zouga zatrzyma艂 si臋.

Rhodes dotar艂 do niego, opar艂 si臋 ramieniem o rozgrzan膮 ska艂臋 i jedwabn膮 chusteczk膮 wytar艂 twarz oraz szyj臋. Przez kilka drugich minut nie m贸g艂 nic powiedzie膰, a potem wysapa艂:

— My艣li pan, 偶e przyjd膮?

Gdzie艣 w dolinie odezwa艂 si臋 drozd. Zouga pochyli艂 g艂ow臋, by ws艂ucha膰 si臋 w melodi臋 d藕wi臋ku.

— Oni ju偶 przyszli tutaj. Wzg贸rza s膮 pe艂ne Matabel贸w — powiedzia艂 i spojrza艂 na twarz Rhodesa, by odnale藕膰 w jego b艂臋kitnych oczach 艣lady strachu, a kiedy zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e go tam nie znajdzie, doda艂 cicho, niemal wstydliwie: — Jest pan odwa偶nym cz艂owiekiem, sir.

— Raczej pragmatykiem, Ballantyne. — U艣miech wykrzywi艂 spuchni臋t膮, wyniszczon膮 twarz Rhodesa. — Zawsze lepiej jest porozmawia膰 ni偶 walczy膰.

— Mam nadziej臋, 偶e Matabelowie s膮 takiego samego zdania. — Zouga r贸wnie偶 si臋 u艣miechn膮艂 i wsun膮艂 si臋 do pionowej szczeliny w granitowej 艣cianie. Szybko przeszli przez mroczny tunel i zn贸w wyszli na s艂o艅ce, a przed nimi widnia艂a ogromna, kamienna misa. By艂a otoczona wysokim wa艂em z okruch贸w skalnych oraz pozbawiona jakiejkolwiek ro艣linno艣ci.

Zouga spojrzawszy na okr膮g艂膮 dolin臋, poczu艂, 偶e budzi si臋 jego 偶o艂nierski instynkt.

— To pu艂apka — powiedzia艂 — naturalna pu艂apka, z kt贸rej nie ma wyj艣cia.

— Zejd藕my tam — zdecydowa艂 Rhodes.

Po艣rodku misy znajdowa艂 si臋 kopiec termit贸w, wysoka konstrukcja z twardej, 偶贸艂tej gliny, do kt贸rej ma艂a grupka m臋偶czyzn instynktownie skierowa艂a swoje kroki.

— Mogliby艣my tu troch臋 odpocz膮膰 — wysapa艂 Rhodes i ci臋偶ko usiad艂 na kopcu. Pozostali cz艂onkowie wyprawy przycupn臋li po jego obu stronach — tylko Zouga nie mia艂 ochoty odpocz膮膰.

To by艂o serce Wzg贸rz Matopos, 艣wi臋tych wzg贸rz Matabel贸w. Ich twierdza, w kt贸rej czuj膮 si臋 odwa偶ni i bezkarni. Na szale艅stwo zakrawa艂o przyj艣cie tu bez broni i oddanie si臋 na 艂ask臋 najokrutniejszego plemienia tego dzikiego kontynentu. Zouga ze z艂o偶onymi z ty艂u r臋koma odwraca艂 si臋 wolno na obcasach, badawczo obserwuj膮c granitow膮 艣cian臋. Nie wykona艂 jeszcze pe艂nego obrotu, kiedy powiedzia艂 cicho:

— Panowie, oto ci, na kt贸rych czekamy.

Bez najcichszego szmeru, bez jednej komendy, wojownicy podnie艣li si臋 i utworzyli 偶ywy pier艣cie艅 wok贸艂 艣cian kamiennej misy — niezliczona ilo艣膰 ludzi ustawionych rami臋 przy ramieniu, w wielu d艂ugich, zamykaj膮cych si臋 szeregach. Pojawi艂y si臋 ich tysi膮ce, jednak cisza by艂a tak uporczywa, jakby przybysze osaczeni na dnie okr膮g艂ej doliny mieli zapchane woskowin膮 uszy.

— Nie ruszajcie si臋, panowie — ostrzeg艂 ich Zouga. Czekali w blasku

pal膮cego s艂o艅ca. Teraz nie odzywa艂 si臋 ju偶 偶aden ptak, a wiatr nie porusza艂 pi贸ropuszami ani sp贸dniczkami wojownik贸w.

W ko艅cu szeregi rozst膮pi艂y si臋, w utworzonym przej艣ciu pojawi艂a si臋 ma艂a grupa ludzi. Po chwili ruszy艂a 艣cie偶k膮 w d贸艂 zbocza. Nadchodzili ksi膮偶臋ta Kuma艂o, w kt贸rych 偶y艂ach p艂yn臋艂a kr贸lewska krew Zanzi.

Wszyscy byli ju偶 starzy, mieli siwe g艂owy i brody, i wychudli jak bezpa艅skie psy. Ich mi臋艣nie sta艂y si臋 obwis艂e, przez sk贸r臋 za艣 przebija艂y starcze ko艣ci. Niekt贸rzy z nich byli ranni, a ich rany by艂y zakryte przesi膮kni臋tymi krwi膮 banda偶ami, natomiast twarze i ko艅czyny innych a偶 opuch艂y z g艂odu.

Prowadzi艂 ich Gandang, krok za nim szli jego przyrodni bracia — Babiaan i Somabula, za nimi z kolei pozostali synowie Maszobane. Wszyscy nie艣li dzidy wyposa偶one w szerokie, srebrzyste groty oraz wysokie tarcze, od kt贸rych pochodzi艂a nazwa ich plemienia: Matabele — Ludzie z Drugimi Tarczami.

Dziesi臋膰 krok贸w przed Zoug膮, Gandang zatrzyma艂 si臋 i postawi艂 tarcz臋 na ziemi. Obaj m臋偶czy藕ni spojrzeli sobie g艂臋boko w oczy i pomy艣leli o dniu, w kt贸rym, ponad trzydzie艣ci lat temu, spotkali si臋 po raz pierwszy.

— Pozdrawiam ci臋, Gandangu, synu Mzilikaziego — odezwa艂 si臋 wreszcie Zouga.

— Pozdrawiam ci臋, Bakela, ty kt贸ry uderzasz pi臋艣ci膮. Schowany za plecami Zougi, pan Rhodes powiedzia艂 cicho:

— Zapytaj go, czy b臋dzie wojna, czy pok贸j.

Zouga nie spu艣ci艂 oczu z twarzy wysokiego, chudego induny.

— Czy wasze oczy wci膮偶 s膮 czerwone? — zapyta艂. Gandang odpowiedzia艂 dono艣nym g艂osem, tak by us艂yszeli go wszyscy zgromadzeni na szczycie wojownicy.

— Powiedz panu Lodzi, 偶e nasze oczy s膮 bia艂e — odpar艂, po czym pochyli艂 si臋 i po艂o偶y艂 na ziemi u swoich st贸p tarcz臋 oraz assegai.

Dwaj Matabelowie, ubrani tylko w opaski biodrowe, pchali 偶elazny w贸zek po w膮skich torach. Kiedy dotarli do ich ko艅ca, jeden z nich wyci膮gn膮艂 zatyczk臋 blokuj膮c膮, a 偶elazna skrzynia przekr臋ci艂a si臋, wsypuj膮c swoj膮 zawarto艣膰 do komina zsypowego. Z hukiem okruchy kwarcowej ska艂y przelecia艂y przez 偶elazn膮 dysz臋 i upad艂y na sito. Rzuci艂o si臋 teraz na nie tuzin Matabel贸w, kt贸rzy zacz臋li rozbija膰 je dziesi臋ciofuntowymi m艂otami, tak by kamienie przelecia艂y przez sito na ubij ark臋.

T艂uczki by艂y wykonane z 偶eliwa; sycz膮ca para wprawia艂a je w monotonny ruch, a rozgnieciona przez nie ruda nabiera艂a konsystencji talku. Nieprzerwany strumie艅 wody sp艂ukiwa艂 proszek i przez drewniane rynny doprowadza艂 na ustawione pod niskimi dachami sto艂y.

Przy stole numer l sta艂 Harry Mellow. Uwa偶nie obserwowa艂, jak b艂otnista ciecz rozp艂ywa si臋 po blacie pokrytym grub膮 miedzian膮 blach膮. Mimo艣rodowe krzywki delikatnie miesza艂y rozwodnion膮 rud臋, dzi臋ki czemu mo偶na by艂o

mie膰 pewno艣膰, 偶e ka偶da drobinka sproszkowanej ska艂y dotknie miedzianej powierzchni. Blat by艂 pochylony, wi臋c bezwarto艣ciowe b艂oto swobodnie sp艂ywa艂o na ziemi臋. Harry przekr臋ci艂 zaw贸r, kieruj膮c strumie艅 b艂ota na st贸艂 numer 2, nast臋pnie opu艣ci艂 d藕wigni臋, a krzywki przesta艂y si臋 obraca膰.

Spojrza艂 na obserwuj膮cych go z pow膮tpiewaniem Ralpha i Yicky, po czym podni贸s艂 zakrzywiony do g贸ry kciuk, by zapewni膰 ich, 偶e wie, co robi — og艂uszaj膮cy huk ubijarki uniemo偶liwia艂 tu jakakolwiek rozmow臋 — i zn贸w pochyli艂 si臋 nad sto艂em. Miedziany blat pokry艂a gruba warstwa rt臋ci. Harry zacz膮艂 zdrapywa膰 j膮 drewnian膮 szpachelk膮 i zgarnia膰 w ci臋偶k膮, czarn膮 kul臋. Jedn膮 z wyj膮tkowych w艂a艣ciwo艣ci rt臋ci jest jej zdolno艣膰 do wy艂apywania drobinek z艂ota, tak jak bibu艂a wsysa rozlany atrament.

Kiedy sko艅czy艂, kula by艂a dwa razy wi臋ksza od pi艂ki do baseballu, wa偶y艂a prawie dwa kilogramy. Podni贸s艂 j膮 obiema r臋kami i zani贸s艂 do krytej strzech膮 rotundy, w kt贸rej mie艣ci艂y si臋 laboratorium oraz rafineria Kopalni Harknessa. Ralph i Yicky pospieszyli za nim, po chwili r贸wnie偶 znikn臋li w drzwiach ciasnego laboratorium.

Wszyscy troje z fascynacj膮 patrzyli na ustawion膮 nad palnikiem retort臋. Znajduj膮cy si臋 w jej wn臋trzu amalgamat stawa艂 si臋 coraz rzadszy, a po pewnym czasie zacz膮艂 wrze膰.

— Odparowujemy teraz rt臋膰 — wyja艣ni艂 Harry Mellow — potem zn贸w j膮 skroplimy, a w retorcie zostanie nam to.

Wrz膮ca srebrzysta ciecz zmniejszy艂a swoj膮 obj臋to艣膰 i zmienia艂a kolor. Spostrzegli czerwono偶贸艂ty blask; blask, urzekaj膮cy ludzi ju偶 od ponad sze艣ciu tysi臋cy lat.

— Sp贸jrzcie! — Yicky zacz臋艂a rado艣nie klaska膰 w d艂onie i potrz膮sa膰 swoimi lokami, a jej oczy zdawa艂y si臋 ja艣nie膰 blaskiem drogocennej cieczy, w kt贸r膮 si臋 wpatrywa艂a. Wyparowa艂y ju偶 resztki rt臋ci, na dnie naczynia zosta艂a b艂yszcz膮ca ka艂u偶a czystego z艂ota.

— Z艂oto — powiedzia艂 Ralph Ballantyne. — Pierwsze z艂oto z Kopalni Harknessa. — Odrzuciwszy do ty艂u g艂ow臋, roze艣mia艂 si臋 na ca艂e gard艂o. Yicky i Harry patrzyli na niego ze zdziwieniem. Nie widzieli, 偶eby si臋 艣mia艂 od czasu, kiedy wyjechali z Bulawayo; a gdy tak na niego spogl膮dali, on z艂apa艂 ich za r臋ce i wyprowadzi艂 na s艂o艅ce.

Ta艅czyli w k贸艂ku. Obaj m臋偶czy藕ni wrzeszczeli z rado艣ci, wyli jak szakale. Matabelowie zostawili robot臋 i przygl膮dali si臋 im, pocz膮tkowo ze zdziwieniem, a potem z 偶yczliwym zrozumieniem.

Yicky pierwsza od艂膮czy艂a si臋 od weso艂o podskakuj膮cej grupki. Dysz膮c i obiema r臋kami trzymaj膮c si臋 za ci臋偶arny brzuch, powiedzia艂a:

— Jeste艣cie szaleni! Szaleni! Obaj! I kocham was za to!

W stosunku jeden do jednego po艂膮czono wykopan膮 na brzegach Khami glin臋 rzeczn膮 i 偶贸艂t膮 glin臋 z kopc贸w tennit贸w, kt贸re podziemnymi korytarzami wynios艂y j膮 na powierzchni臋, a ich 艣lina poprawi艂a jej kleisto艣膰. Oba rodzaje

gliny zosta艂y wymieszane w p艂ytkim rowie obok studni; tej samej studni, kt贸r膮 wiele lat temu wykopali Ralph i pierwszy m膮偶 Robyn — Clinton Codrington.

Dw贸ch nawr贸conych przez Robyn Matabel贸w wyci膮ga艂o ze studni pe艂ne wiadra wody, wlewa艂o ich zawarto艣膰 do rowu, nast臋pnych dw贸ch wrzuca艂o 艂opatami glin臋, a grupka nagich matabelskich dzieci, z Robertem St. Johnem na czele, bawi艂a si臋 艣wietnie, taplaj膮c si臋 w b艂ocie i doprowadzaj膮c glin臋 do odpowiedniej konsystencji. Robyn St. John pomaga艂a nak艂ada膰 glin臋 do drewnianych, prostok膮tnych form, grupa ch艂opc贸w oraz dziewcz膮t odnosi艂a je na 艂膮k臋, potem ostro偶nie k艂ad艂a mokre ceg艂y na mi臋kkim sianie i wraca艂a z pustymi formami po nowy 艂adunek gliny.

W d艂ugich rz臋dach na s艂o艅cu suszy艂y si臋 ju偶 tysi膮ce 偶贸艂tych cegie艂. Z oblicze艅 Robyn wynika艂o, 偶e na sam ko艣ci贸艂 potrzeba im oko艂o dwudziestu tysi臋cy cegie艂. Potem oczywi艣cie b臋d膮 musieli 艣ci膮膰 i wysuszy膰 drewno oraz przygotowa膰 s艂om臋 do pokrycia dachu.

Robyn wyprostowa艂a obola艂e plecy i po艂o偶y艂a na biodrach utyt艂ane 偶贸艂tym b艂otem r臋ce. Kosmyk siwiej膮cych w艂os贸w uciek艂 jej spod zawi膮zanej na g艂owie chustki. Mia艂a ubrudzone b艂otem policzek i szyj臋, a sp艂ywaj膮ce jej po twarzy strumyki potu sp艂ukiwa艂y glin臋, zostawiaj膮c brudne 艣lady na ko艂nierzyku bluzki.

Spojrza艂a na spalony szkielet dawnej misji; zw臋glone krokwie zapad艂y si臋, ulewne deszcze za艣 zamieni艂y 艣ciany z niewypalonych cegie艂 w bezkszta艂tne pag贸rki. B臋d膮 musieli od nowa k艂a艣膰 wszystkie ceg艂y. Perspektywa ci臋偶kiej pracy sprawi艂a, 偶e Robyn St. John zn贸w poczu艂a si臋 silna jak m艂oda lekarka, kt贸ra czterdzie艣ci lat temu po raz pierwszy postawi艂a stop臋 na tej ziemi.

— Niech si臋 stanie wed艂ug s艂owa twego, Panie — powiedzia艂a g艂o艣no, a stoj膮ca obok niej m艂oda Matabelka zawo艂a艂a weso艂o: — Amen, Nomusa!

Robyn u艣miechn臋艂a si臋 do niej, ju偶 mia艂a zabra膰 si臋 do nape艂niania form, kiedy drgn臋艂a nagle, przys艂oni艂a oczy, podwin臋艂a sp贸dnic臋 i jak m艂oda dziewczyna pobieg艂a w kierunku rzeki.

— Juba — zawo艂a艂a. — Gdzie by艂a艣? Tak d艂ugo na ciebie czeka艂am. Juba po艂o偶y艂a na ziemi ci臋偶ki tobo艂ek, kt贸ry nios艂a na g艂owie i oci臋偶ale ruszy艂a w kierunku Robyn.

— Nomusa! — Przyciska艂a j膮 do siebie i p艂aka艂a. Sp艂ywaj膮ce po jej policzkach ogromne 艂zy miesza艂y si臋 z potem oraz glin膮, kt贸re oblepia艂y twarz Robyn.

— Przesta艅 p艂aka膰, niem膮dra kobieto — skarci艂a j膮 Robyn — bo ja te偶 zaraz zaczn臋. Sp贸jrz tylko na siebie! Sk贸ra i ko艣ci, trzeba ci臋 b臋dzie dobrze nakarmi膰. A to kto?.

Nie艣mia艂o podszed艂 do nich czarny ch艂opiec ubrany tylko w brudn膮 przepask臋 biodrow膮.

— To m贸j wnuk. Tungata Zebiwe.

— Nie pozna艂am go, tak bardzo wyr贸s艂.

— Nomusa, przyprowadzi艂am wnuka, by艣 nauczy艂a go pisa膰 i czyta膰.

— Najpierw musimy wybra膰 dla niego cywilizowane imi臋. Nazwiemy ch艂opca Gideon i zapomnimy o tym potwornym, m艣ciwym imieniu, kt贸re nosi艂 do tej pory.

— Gideon — powt贸rzy艂a Juba. — Gideon Kuma艂o. A nauczysz go pisa膰?

— Mamy du偶o pilniejszej pracy — powiedzia艂a zdecydowanym tonem Robyn. — Gideon mo偶e pom贸c innym dzieciom w mieszaniu gliny, a ty mog艂aby艣 nak艂ada膰 j膮 do form. Musimy zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku, Juba, zbudowa膰 wszystko od nowa.

— Podziwiam ogrom Wzg贸rz Matopos, dlatego pragn臋 by膰 tam pochowany; na wzg贸rzu, kt贸re zwyk艂em odwiedza膰 i kt贸re nazwa艂em „Widok na 艣wiat"; chc臋 by膰 pochowany w wyci臋tym w litej skale zag艂臋bieniu, przykrytym mosi臋偶n膮 tablic膮 z napisem: „Tu spoczywa CECIL JOHN RHODES".

Tak wi臋c kiedy stan臋艂o jego schorowane serce, pan Rhodes po raz ostatni uda艂 si臋 w podr贸偶 do Bulawayo. Trumna jecha艂a w specjalnym wagonie udekorowanym purpur膮 i czerni膮, a w ka偶dym mie艣cie ci, kt贸rych nazywa艂 „moi Rodezjanie", przynosili wie艅ce i uk艂adali je przy trumnie. Z Bulawayo, dok膮d si臋ga艂y ju偶 po艂o偶one przez Ralpha tory, na wozie do transportu broni trumna zosta艂a przewieziona na Wzg贸rza Matopos, potem czarne wo艂y mozolnie wci膮gn臋艂y j膮 na szczyt wybranej przez Rhodesa, granitowej kopu艂y.

Nad otwartym grobem sta艂 d藕wig z blokiem i 艂a艅cuchem, a wok贸艂 niego g臋sty t艂um ludzi: eleganccy d偶entelmeni, umundurowani oficerowie, damy z czarnymi wst膮偶kami przy kapeluszach. Znacznie dalej rozci膮ga艂o si臋 ogromne morze p贸艂nagich Matabel贸w, dwadzie艣cia tysi臋cy ludzi przysz艂o zobaczy膰, jak pan Lodzi b臋dzie sk艂adany do ziemi. Na ich czele stali ci, kt贸rzy na tych samych wzg贸rzach zawarli z nim uk艂ad pokojowy — Gandang, Babiaan i Somabula.

Przy samym grobie stali ludzie, kt贸rzy przej臋li ich w艂adz臋: administ-ratorowie Towarzystwa — Milton i Lawley — oraz cz艂onkowie pierwszej Rady Rodezji. W艣r贸d nich byli r贸wnie偶 Ralph Ballantyne i jego m艂oda 偶ona.

Wisz膮ca na 艂a艅cuchach trumna zosta艂a opuszczona do grobowca, a biskup odczyta艂 napisan膮 przez Rudyarda Kiplinga mow臋 pogrzebow膮.

Jego wol膮 by艂o patrze膰

Na zbudowany przez siebie 艣wiat,

Na granitowe wzg贸rza

I sk膮pane w s艂o艅cu wielkie przestrzenie.

Gdy 艣mier膰 rzuci mu wyzwanie,

Tutaj cierpliwie siedzia艂 b臋dzie

I czeka艂 na ludzkie nogi, |j

Chodz膮ce po wytyczonych przez niego 艣cie偶kach. M

Kiedy ci臋偶ka mosi臋偶na p艂yta przykry艂a gr贸b, Gandang wyst膮pi艂 przed szeregi Matabel贸w i podni贸s艂 r臋k臋.

— Ojciec nie 偶yje — zawo艂a艂, po czym rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy ryk jak grzmot tropikalnej burzy.

— Bayete! — rykn臋li zgodnie. — Bayete!

By艂o to pozdrowienie nale偶ne tylko kr贸lowi i do tej pory 偶aden bia艂y nie zosta艂 w taki spos贸b uhonorowany.

呕a艂obnicy rozchodzili si臋 wolno. Matabelowie odp艂ywali jak dym i znikali w dolinach swoich 艣wi臋tych wzg贸rz, a biali ruszyli 艣cie偶k膮, kt贸ra wiod艂a w d贸艂 granitowej kopu艂y. Ralph pom贸g艂 Elizabeth przest膮pi膰 le偶膮cy na dr贸偶ce g艂az, a potem si臋 do niej u艣miechn膮艂.

— Ten cz艂owiek by艂 draniem, a ty za nim p艂aczesz — dra偶ni艂 si臋.

— To by艂o takie wzruszaj膮ce. — Elizabeth otar艂a oczy. — Kiedy Gandang, no wiesz...

— Tak. Rhodes og艂upi艂 wszystkich, nawet tych, kt贸rym zabra艂 wolno艣膰. Dobrze, 偶e pochowali go w litej skale i przywalili ci臋偶k膮 metalow膮 p艂yt膮, inaczej m贸g艂by przekupi膰 diab艂a i wyle藕膰 stamt膮d w ostatniej chwili.

Ralph skr臋ci艂 gwa艂townie i zszed艂 ze 艣cie偶ki, kt贸r膮 pod膮偶a艂 t艂um 偶a艂obnik贸w.

— Powiedzia艂em Isaziemu, 偶eby postawi艂 w贸z po drugiej stronie wzg贸rza. Unikniemy w ten spos贸b korka.

Granitow膮 ska艂臋 pokrywa艂a pomara艅czowa warstwa porost贸w. Ma艂e jaszczurki umyka艂y przed ich stopami i chowa艂y si臋 w w膮skich szczelinach, a potem patrzy艂y na nich z zainteresowaniem. Ralph zatrzyma艂 si臋 przy kar艂owatym drzewie, kt贸re zapu艣ci艂o korzenie w jednej ze szczelin w kamiennej kopule, po czym odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na szczyt.

— W ko艅cu doczeka艂em si臋 艣mierci Rhodesa, jednak jego Towarzystwo wci膮偶 sprawuje nad nami kontrol臋. Mam jeszcze du偶o pracy do zrobienia; pracy, mog膮cej zaj膮膰 reszt臋 mojego 偶ycia.

Zadr偶a艂 nagle, mimo 偶e s艂o艅ce pali艂o nielito艣ciwie.

— Co si臋 sta艂o, m贸j najdro偶szy? — zapyta艂a zaniepokojona Elizabeth.

— Nic — odpowiedzia艂. — Mo偶e w艂a艣nie przeszed艂em nad w艂asnym grobem. — Potem za艣mia艂 si臋: — Chod藕my ju偶, bo inaczej Jon-Jon doprowadzi biednego Isaziego do sza艂u.

Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i zaprowadzi艂 do ustawionego w cieniu drzew wozu. Jeszcze zanim dotarli na miejsce, us艂yszeli piskliwy g艂osik Jonathana zasypuj膮cego zuluskiego wo藕nic臋 setkami pyta艅, z kt贸rych ka偶de ko艅czy艂o si臋 natr臋tnym:

— Uthini, Isazi? Jak my艣lisz, Isazi? I cierpliwe odpowiedzi:

— Eh-heh, Bawu. Tak, tak, Ma艂y B膮czku.

CZ臉艢膯 DRUGA

Landrover skr臋ci艂 w czarn膮, zakurzon膮 drog臋. Gdy tylko na ni膮 wjecha艂, spod tylnych k贸艂 zerwa艂a si臋 chmura jasnego kurzu. By艂 to dosy膰 wys艂u偶ony pojazd, lakier na nim zosta艂 porysowany ga艂臋ziami i cierniami do samego metalu. Kamienie i 艂upki oderwa艂y kawa艂ki gumy z poszarpanych k贸艂.

Boczne szyby zsuni臋to, zdj臋to te偶 dach. Pop臋kana przednia szyba le偶a艂a na masce, aby wiatr m贸g艂 wia膰 po twarzach dw贸ch m臋偶czyzn, kt贸rzy siedzieli na przednich siedzeniach. Za ich g艂owami wida膰 by艂o stojak na karabiny. Na wide艂kach prezentowa艂a si臋 imponuj膮ca kolekcja broni: dwa p贸艂automatyczne karabiny FN, pokryte ciemnobr膮zow膮 i zielon膮 farb膮, kr贸tki karabin maszynowy uzi z zapasowym d艂ugim magazynkiem, gotowym do natychmiastowego u偶ycia oraz — nadal schowany w p艂贸ciennym pokrowcu — ci臋偶ki kolt „Grand African", kt贸rego nab贸j kalibru 458 magnum zwali艂by z n贸g samca s艂onia. U g贸ry stojaka wisia艂y chlebaki z zapasowymi uchwytami i magazynkami oraz wilgotna, p艂贸cienna butelka na wod臋. Podskakiwa艂y harmonijnie z ka偶dym wstrz膮sem landrovera.

Craig Mellow prowadzi艂, dociskaj膮c do ko艅ca peda艂 gazu. Mimo 偶e samoch贸d hucza艂 i trz膮s艂 si臋, nikomu nie dawa艂 zajrze膰 do silnika. Wskaz贸wka pr臋dko艣ciomierza dosz艂a do ko艅ca tarczy. Istnia艂 tylko jeden spos贸b unikni臋cia zasadzki: nale偶a艂o jecha膰 na pe艂nej pr臋dko艣ci. Przedrzyj si臋 przez ni膮 jak najszybciej, pami臋taj膮c o tym, 偶e zwykle ma d艂ugo艣膰 przynajmniej p贸艂 kilometra. Nawet przy stu pi臋膰dziesi臋ciu kilometrach na godzin臋 oznacza to, 偶e samoch贸d przez dwana艣cie sekund b臋dzie znajdowa艂 si臋 pod obstrza艂em. W ci膮gu takiego czasu dobry strzelec z ka艂asznikowem mo偶e zu偶y膰 trzy magazynki po trzydzie艣ci naboj贸w ka偶dy.

Tak, jedynym wyj艣ciem by艂a szybka jazda, ale mina to ju偶 zupe艂nie inna para kaloszy. Je艣li trafi艂by艣 na jedn膮 z ich milusi艅skich z dziesi臋cioma kilogramami plastiku, to ty i tw贸j w贸z polecieliby艣cie w g贸r臋 na wysoko艣膰 kilkunastu metr贸w, a kr臋gos艂up przebi艂by ci czaszk臋.

Dlatego, chocia偶 Craig rozsiad艂 si臋 wygodnie na twardym sk贸rzanym

fotelu, uwa偶nie przypatrywa艂 si臋 rozci膮gaj膮cej si臋 przed nim drodze. Dzie艅 zbli偶a艂 si臋 do ko艅ca, zd膮偶y艂o przejecha膰 t臋dy ju偶 wiele samochod贸w, wiec kierowa艂 ku szlakom diamentowym przez tumany kurzu. Jednocze艣nie wypatrywa艂 ka偶dej podejrzanej k臋pki "trawy, starej paczki papieros贸w, lub nawet kr膮偶ka krowiego 艂ajna, kt贸ry zdradzi艂by ukryty d贸艂. Oczywi艣cie, w takiej odleg艂o艣ci od Bulawayo bardziej zagra偶a艂by mu jaki艣 pijany kierowca ni偶 terrory艣ci, ale nale偶a艂o wyrabia膰 w sobie nawyk.

Craig spojrza艂 przelotnie na pasa偶era i wskaza艂 kciukiem za siebie. M臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 i si臋gn膮艂 r臋k膮 do zimnego pude艂ka z ty艂u samochodu. Wyj膮艂 z niego dwie pokryte szronem puszki piwa. Tymczasem Craig ponownie zaj膮艂 si臋 obserwowaniem drogi.

MeUow mia艂 dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat. Zmierzwiona strzecha ciemnych w艂os贸w, spadaj膮ca a偶 na czo艂o, szczere, niewinne spojrzenie piwnych oczu i skrzywienie szerokich, delikatnych ust powodowa艂y, 偶e sprawia艂 wra偶enie ma艂ego ch艂opca, kt贸ry boi si臋, 偶e w ka偶dej chwili mo偶e spa艣膰 na niego niezas艂u偶ona kara. Ale nadal nosi艂 na ramieniu koszuli khaki zielon膮 odznak臋 stra偶nika Parku Narodowego z wydzia艂u ochrony 艣rodowiska.

Siedz膮cy obok niego Samson Kuma艂o otworzy艂 puszki. Mia艂 na sobie taki sam mundur, ale by艂 wysokim Matabelem o inteligentnym czole i g艂adko ogolonych policzkach. Odchyli艂 si臋 na bok, kiedy z puszek trysn臋艂a fontanna piany. Poda艂 jedn膮 Craigowi, a drug膮 zatrzyma艂 dla siebie. Mellow podni贸s艂 swoj膮, jakby wznosi艂 toast i poci膮gn膮艂 haust, po czym obtar艂 bia艂y osad z g贸rnej wargi i skierowa艂 landrovera na poskr臋can膮 drog臋, wiod膮c膮 ku wzg贸rzom Khami.

Zanim dotarli do szczytu, Craig wrzuci艂 pust膮 puszk臋 do plastikowej torby na odpadki, kt贸ra by艂a przymocowana do tablicy rozdzielczej, po czym zwolni艂, szukaj膮c bocznej dr贸偶ki.

W po偶贸艂k艂ej trawie kry艂a si臋 ma艂a wyblak艂a tabliczka.

MISJA ANGLIKA艃SKA KHAMI Mieszkania personelu. Nie ma przejazdu.

Craig prawie rok nie jecha艂 t膮 drog膮 i niewiele brakowa艂o, by omin膮艂 tabliczk臋.

— To tutaj! — ostrzeg艂 go Samson i skr臋ci艂 ostro w drugorz臋dn膮 艣cie偶kf' Prowadzi艂a przez las, a potem w艣r贸d d艂ugiej, prostej alei drzew spathodea, wiod膮cej do wioski zamieszka艂ej przez personel. Pnie by艂y grubsze ni偶 tu艂owie m臋偶czyzny, a ich ga艂臋zie 艂膮czy艂y si臋 nad g艂owami ludzi. Przed nim1 na ko艅cu alei znajdowa艂 si臋 bielony, niski mur z zardzewia艂膮 偶elazn膮 bram$-Trudno by艂o go zobaczy膰 poprzez zas艂on臋 drzew i wysokiej trawy. Craig skr臋ci艂 na pobocze i wy艂膮czy艂 silnik.

— Dlaczego si臋 tu zatrzymujemy? — zapyta艂 Samson.

Sami zawsze rozmawiali po angielsku; mieli r贸wnie偶 zasad臋, 偶e je艣li kto艣

towarzyszy艂 im, u偶ywali j臋zyka sindebele; podobnie je艣li byli tylko we dw贸ch, Samson m贸wi艂 do swego przyjaciela Craig, natomiast w innym wypadku — Nkosi lub Mambo. Zawarli takie ciche porozumienie, poniewa偶 w tym n臋kanym wojn膮 kraju dla wielu p艂ynna angielszczyzna Sama oznacza艂aby, 偶e jest on jednym z „zuchwalc贸w z misji". Swobod臋 i ciep艂o w stosunkach miedzy tymi dwoma lud藕mi uznano by za dow贸d tego, 偶e Craig nale偶y do wielbicieli kaffir贸w*, kt贸rych lojalno艣膰 by艂a bardzo w膮tpliwa.

— Dlaczego zatrzymujemy si臋 przy starym cmentarzu? — powt贸rzy艂 Samson.

— Wszystko przez to piwo. — Craig wygramoli艂 si臋 z samochodu i stan膮艂 w rozkroku. — Musz臋 sobie ul偶y膰.

Wysika艂 si臋 przy zniszczonym przednim kole, po czym usiad艂 na niskim murze cmentarnym i macha艂 d艂ugimi, go艂ymi i opalonymi na br膮zowo nogami. Mia艂 na sobie spodenki khaki i d艂ugie, zamszowe buty. Nie nosi艂 skarpetek, poniewa偶 kolczaste nasiona traw wbija艂y si臋 w we艂n臋.

Craig spojrza艂 na dachy dom贸w misji Khami, kt贸ra le偶a艂a poni偶ej wzg贸rz poro艣ni臋tych drzewami. Niekt贸re ze starszych zabudowa艅, pochodz膮ce z ko艅ca XIX wieku, kryte by艂y strzech膮, chocia偶 now膮 szko艂臋 i szpital pokrywa艂a czerwona dach贸wka. Natomiast dachy stoj膮cych obok siebie tanich domk贸w wykonano z nie pomalowanego eternitu. Tworzy艂y one brzydk膮, szar膮 ha艂d臋 obok wspania艂ych zielonych, nawadnianych p贸l. Obra偶a艂y poczucie pi臋kna Craiga, wi臋c odwr贸ci艂 od nich wzrok.

— Chod藕my, Sam, trzeba t艂uc si臋 dalej tym gratem... — przerwa艂 i 艣ci膮gn膮艂 brwi. — Co ty, do diab艂a, robisz?

Samson wszed艂 na cmentarz przez 偶elazn膮 bram臋 i beztrosko oddawa艂 mocz na jeden z nagrobk贸w.

— Jezu, Sam, to profanacja.

— Stary zwyczaj rodzinny. — Samson otrz膮sn膮艂 si臋 i zapi膮艂 rozporek. — Nauczy艂 mnie tego dziadek Gi-^eon — wyja艣ni艂, po czym powiedzia艂 w j臋zyku sindebele. — Polewanie wod膮, aby kwiatek r贸s艂 znowu.

— A co to, do diab艂a, ma znaczy膰?

— Cz艂owiek, kt贸ry tu le偶y, zabi艂 dziewczyn臋 z plemienia Matabele o imieniu Lnbali, czyli Kwiat — rzek艂 Samson. — M贸j dziadek zawsze odlewa si臋 na tym grobie, kiedy t臋dy przechodzi.

* Kafiir — pochodzi od arabskiego s艂owa oznaczaj膮cego „niewierny". W XIX wieku odnosi艂o si臋 ono do cz艂onk贸w plemion po艂udniowoafryka艅skich. U偶ywano go bez 偶adnych negatywnych konotacji w stosunku do polityk贸w, wybitnych pisarzy, misjonarzy oraz obro艅c贸w autochton贸w. Obecnie u偶ycie tego s艂owa 艣wiadczy o uprzedzeniach rasowych m贸wi膮cego.

Szok zast膮pi艂a ciekawo艣膰. Craig przerzuci艂 nogi przez mur i podszed艂 do swego przyjaciela.

— Po艣wiecone pami臋ci Genera艂a Mungo St. Johna, zabitego w czasie powstania Matabel贸w w 1896 roku.

Craig odczyta艂 napis na g艂os.

Nie ma wi臋kszej mi艂o艣ci, ni偶 kiedy cz艂owiek oddaje swoje 偶ycie za bli藕niego swego. Nieustraszony 偶eglarz, dzielny 偶o艂nierz, wierny m膮偶 i oddany ojciec. W g艂臋bokim 偶alu i smutku 偶egnamy Ciebie 偶ona Robyn i syn Robert

Craig odsun膮艂 w艂osy, kt贸re opad艂y mu na oczy.

— S膮dz膮c po tych pochwa艂ach, niez艂y musia艂 by膰 z niego go艣膰.

— To by艂 cholerny morderca... on w艂a艣nie — na tyle, na ile m贸g艂 to zrobi膰 jeden cz艂owiek — doprowadzi艂 do wybuchu tego powstania.

— Naprawd臋?

Craig podszed艂 do nast臋pnego grobu i odczyta艂 napis.

Tu spoczywa DOKTOR ROBYN ST. JOHN z domu BALLANTYNE

Za艂o偶ycielka misji Khami

Zmar艂a 16 kwietnia 1931 w wieku 94 lat

Ca艂e 偶ycie po艣wi臋ci艂a艣 ofiarnej s艂u偶bie dla innych

Spojrza艂 na Samsona.

— Wiesz, kim ona by艂a?

— M贸j dziadek m贸wi o niej Nomusa, czyli Dziewcz臋 Mi艂osierdzia. Nale偶a艂a do najpi臋kniejszych z ludzi, jacy kiedykolwiek 偶yli.

— O niej te偶 nigdy nie s艂ysza艂em.

— Powiniene艣, to twoja prapraprababka.

— Nigdy specjalnie nie zajmowa艂em si臋 histori膮 mojej rodziny. Matka i ojciec byli kuzynami, to wszystko, co wiem. Mellowowie i Ballantyne'owie wiele pokole艅 temu... nigdy nic z tego nie rozumia艂em.

— „Cz艂owiek bez przesz艂o艣ci to cz艂owiek bez przysz艂o艣ci" — zacytowa艂 Samson.

— Wiesz co, Sam, czasami mnie wkurzasz — Craig u艣miechn膮艂 si臋 do niego. — Na wszystko masz gotow膮 odpowied藕.

Szed艂 dalej w艣r贸d starych grob贸w. Niekt贸re nagrobki by艂y 艂adnie wykonane, przedstawia艂y go艂臋bie lub grupy anio艂贸w pogr膮偶onych w 偶alu. Sta艂y na nich wyblak艂e sztuczne kwiaty w kulistych wazonach z czystego szk艂a. Inne przykryto prostymi betonowymi p艂ytami, na kt贸rych napisy tak si臋 zatar艂y, 偶e sta艂y si臋 prawie nieczytelne. Craig odczyta艂 te, kt贸re m贸g艂.

ROBERT ST. JOHN

呕y艂 lat 54 Syn Mungo i Robyn

JUBA KUMA艁O

呕y艂a lat 83 Le膰, ma艂y Go艂膮bku

Zatrzyma艂 si臋, gdy zobaczy艂 swoje nazwisko.

YICTORIA MELLOW z domu CODR1NGTON

Zmar艂a 8 kwietnia 1936 roku w wieku 63 lat

C贸rka Clintona i Robyn, 偶ona Harolda

— Hej, Sam, je艣li nie pomyli艂e艣 si臋 co do tamtych, to tu musi le偶e膰 moja praprababka.

W p臋kni臋ciu p艂yty ros艂a k臋pka trawy, wi臋c Craig pochyli艂 si臋 i j膮 wyrwa艂. Kiedy to robi艂, poczu艂 jak膮艣 wi臋藕 ze szcz膮tkami osoby, kt贸ra spoczywa艂a w ziemi. 艢mia艂a si臋, kocha艂a i da艂a 偶ycie, dzi臋ki kt贸remu on m贸g艂 istnie膰.

— Cze艣膰, babciu — szepn膮艂. — Ciekawe, jaka naprawd臋 by艂a艣?

— Craig, jest prawie pierwsza — przeszkodzi艂 mu Sam.

— Ju偶 id臋. — Ale zosta艂 jeszcze chwil臋, przyci膮ga艂a go niezwyk艂a dla niego nostalgia. — Zapytam Bawu — zdecydowa艂 i wr贸ci艂 do landrovera.

Zatrzymali si臋 znowu przy pierwszej chatce we wsi. Niewielkie podw贸rko by艂o 艣wie偶o zagrabione; na werandzie .Y>s艂y petunie w skrzynkach.

— Pos艂uchaj, Sam — zacz膮艂 niezr臋cznie Craig. — Nie wiem, co masz zamiar teraz zrobi膰. Mo偶esz wst膮pi膰 do policji, tak jak ja. Mogliby艣my znowu pracowa膰 razem.

— Mo偶e — Sam zgodzi艂 si臋 bez przekonania.

— Albo porozmawiam z Bawu, 偶eby za艂atwi艂 ci prac臋 w King's Lynn.

— Jako urz臋dnik w dziale wynagrodze艅? — zapyta艂 Sam.

— No tak, wiem — Craig podrapa艂 si臋 za uchem. — Ale to te偶 co艣.

— Pomy艣l臋 o tym — mrukn膮艂 Murzyn.

— Do diab艂a, g艂upio si臋 czuj臋, ale wiesz przecie偶, 偶e nie musia艂e艣 odchodzi膰 ze mn膮. Mog艂e艣 zosta膰 w wydziale.

— Nie po tym, co tobie zrobili — potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Dzi臋ki, Sam.

Przez chwil臋 siedzieli w milczeniu, potem Sam wysiad艂 i wyci膮gn膮艂 torb臋 z ty艂u samochodu.

— Wpadn臋 do ciebie, jak tylko dostan臋 prac臋. Razem co艣 wymy艣limy — obieca艂 Craig. — Zosta艅my w kontakcie.

— Jasne. — Sam wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Kr贸tko u艣cisn臋li sobie d艂onie.

— Hamba gashle, id藕 w pokoju — powiedzia艂 Sam.

— Shala gashle, zosta艅 w pokoju.

Craig w艂膮czy艂 silnik i wr贸ci艂 t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 przybyli. Kiedy jecha艂 w艣r贸d drzew spathodea, spojrza艂 w lusterko. Sam sta艂 na 艣rodku drogi z torb膮 na ramieniu i patrzy艂 za odje偶d偶aj膮cym samochodem. Craig poczu艂 w piersi pustk臋, jakby poni贸s艂 jak膮艣 wielk膮 strat臋. Byli razem tak d艂ugo.

— Na pewno co艣 wymy艣l臋 — powt贸rzy艂 z determinacj膮.

Zwolni艂 na szczycie wzg贸rza, jak robi艂 to zawsze przewiduj膮c, 偶e za chwil臋 zobaczy obej艣cie, ale kiedy w ko艅cu ukazywa艂o si臋, by艂 nim troch臋 rozczarowany.

Bawu usun膮艂 s艂omian膮 艣cian臋 i zast膮pi艂 j膮 pofa艂dowan膮 p艂yt膮 azbestow膮. Oczywi艣cie, by艂o to konieczne. Rakieta RPG-7 wpad艂a tu przez 艣cian臋 i ca艂y budynek wylecia艂 w powietrze jak sk艂ad dynamitu. Mimo to Craigowi nie podoba艂a si臋 ta zmiana, 偶a艂owa艂 te偶 pi臋knych drzew jacaranda. Posadzi艂 je dziadek Bawu, stary Zouga Ballantyne, kt贸ry zbudowa艂 King's Lynn w latach dziewi臋膰dziesi膮tych XIX wieku. Wiosn膮 drobny deszcz niebieskich p艂atk贸w kwiat贸w pokrywa艂 trawniki. Drzewa zosta艂y wyci臋te, aby obok domu zap艂on臋艂o drugie ognisko, kt贸re zapobieg艂o rozprzestrzenianiu si臋 ognia w niew艂a艣ciw膮 stron臋. Na ich miejscu sta艂o teraz wysokie ogrodzenie z siatki i drutu kolczastego.

Craig wjecha艂 w p艂ytkie obni偶enie terenu poni偶ej g艂贸wnego budynku i skierowa艂 si臋 ku kompleksowi biur, magazyn贸w i warsztat贸w, gdzie naprawia si臋 traktory. Znajdowa艂y si臋 one w samym 艣rodku zajmuj膮cej ogromny obszar farmy. Zanim przejecha艂 po艂ow臋 drogi, ko艣cista posta膰 pojawi艂a si臋 u wej艣cia do warsztatu i stan臋艂a z r臋kami na biodrach, przygl膮daj膮c si臋 nadje偶d偶aj膮cemu samochodowi.

— Cze艣膰, dziadku. — Craig wysiad艂 z landrovera, a staruszek zmarszczy艂 si臋, aby ukry膰 swoje zadowolenie.

— Ile razy mam ci powtarza膰: „Nie nazywaj mnie tak!" Chcesz, 偶eby ludzie pomy艣leli, 偶e jestem stary? — Jonathan Ballantyne mia艂 sk贸r臋 spalon膮 na s艂o艅cu tak, 偶e wygl膮da艂a jak p艂aty suszonego mi臋sa, ciemne pasy suszonej dziczyzny, tego rodezyjskiego specja艂u.

Wydawa艂o si臋, 偶e gdyby go kto艣 skaleczy艂, pola艂aby si臋 nie krew, lecz posypa艂by si臋 kurz, ale w jego zielonych oczach, wci膮偶 jeszcze jasnych, nadal b艂yska艂a iskra, a g臋ste bia艂e w艂osy spada艂y a偶 na ko艂nierz. By艂a to jedna z jego obsesji. My艂 je codziennie i czesa艂 srebrnymi szczotkami, le偶膮cymi na stoliku ko艂o 艂贸偶ka.

— Przepraszam, Bawu. — Craig u偶ywa艂 jego imienia, kt贸re nadali mu Matabele, a znaczy艂o B膮k. Chwyci艂 d艂o艅 starego cz艂owieka — same ko艣ci, pokryte ch艂odn膮, such膮 sk贸r膮, ale jej u艣cisk by艂 zadziwiaj膮co silny.

— A wi臋c znowu ci臋 wywalili — zarzuci艂 mu Jonathan. Chocia偶 mia艂 sztuczne z臋by, pasowa艂y jak ula艂 do pomarszczonej twarzy. Stara艂 si臋, 偶eby b艂yska艂y biel膮 i harmonizowa艂y z w艂osami i srebrzystymi w膮sami. Jeszcze jedna obsesja.

— Odszed艂em stamt膮d — zaprzeczy艂 Craig.

— Wyrzucili ci臋.

— No, prawie — przyzna艂. — Ale zmusi艂em ich do tego. Odszed艂em.

Craig wcale nie dziwi艂 si臋, 偶e Jonathan s艂ysza艂 ju偶 o jego ostatnim niepowodzeniu. Nikt nie wiedzia艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮, ile staruszek mia艂 lat, niekt贸rzy uwa偶ali nawet, 偶e liczy艂 setk臋, ale wed艂ug Craiga — raczej osiemdziesi膮t z hakiem; nikt nie m贸g艂 tego rozgry藕膰.

— Podwie藕 mnie do domu. — Jonathan lekko wskoczy艂 na miejsce dla pasa偶era i z widoczn膮 przyjemno艣ci膮 zacz膮艂 pokazywa膰 nowo艣ci w systemie obronnym obej艣cia.

— Umie艣ci艂em jeszcze dwadzie艣cia claymor贸w na trawniku przed domem. — Miny Claymore Jonathana sk艂ada艂y si臋 z dziesi臋ciu kilogram贸w materia艂贸w wybuchowych umieszczonych wewn膮trz b臋bna z kawa艂k贸w 偶elaza, zawieszonego na rurze w kszta艂cie tr贸jnogu.

Jonathan cierpia艂 na chroniczn膮 bezsenno艣膰, a Craig wyobra偶a艂 sobie dziwacznego starca, kt贸ry ca艂e noce sp臋dza艂 siedz膮c pe艂en napi臋cia w koszuli nocnej z palcem na przycisku i modl膮c si臋, aby jaki艣 terrorysta znalaz艂 si臋 na zaminowanym polu. Wojna doda艂a mu dwadzie艣cia lat 偶ycia. Czu艂 si臋 tak wspaniale, jak wtedy, gdy po pierwszej bitwie w Somme zosta艂 odznaczony krzy偶em, gdy偶 pewnego pi臋knego jesiennego ranka trafi艂 granatami w trzy stanowiska z broni膮 maszynow膮 Niemc贸w. W g艂臋bi duszy Craig wierzy艂, 偶e pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 wpajano wszystkim partyzantom ZIPRA *, by艂 rozkaz, by trzymali si臋 tak daleko, jak to tylko mo偶liwe, od King's Lynn i zwariowanego staruszka. .

Kiedy wjechali przez bram臋 w ogrodzeniu'! otoczy艂o ich stado rottweiler贸w oraz doberman贸w, Jonathan obja艣ni艂 mu, na czym polega艂y ostatnie udoskonalenia w jego planie bitwy.

— Je艣li nadeszliby od strony kopca, pozwol臋 im wej艣膰 na pole minowe i ostrzelam ogniem flankowym...

Wci膮偶 jeszcze wyja艣nia艂 i gestykulowa艂, gdy wchodzili po schodach na szerok膮 werand臋. Na koniec doda艂 ponuro i tajemniczo:

— W艂a艣nie wynalaz艂em tajn膮 bro艅. Mam zamiar przetestowa膰 j膮 jutro rano. Mo偶esz to zobaczy膰.

— Bardzo ch臋tnie, Bawu — Craig podzi臋kowa艂 mu z pow膮tpiewaniem. Podczas ostatniej pr贸by, kt贸r膮 przeprowadza艂 Jonathan, wylecia艂y szyby z kuchni, a kucharz z plemienia Matabele odni贸s艂 obra偶enia. Craig poszed艂 za dziadkiem w g艂膮b ocienionej werandy. 艢cian臋 pokrywa艂y trofea my艣liwskie: rogi bawo艂贸w, antylop kudu i eland, a po obu stronach szklanych drzwi, prowadz膮cych do starej jadalni, obecnie biblioteki, sta艂y olbrzymie k艂y s艂oni, tak d艂ugie i zakr臋cone, 偶e ich ko艅ce prawie styka艂y si臋 na wysoko艣ci sufitu nad wej艣ciem.

* ZIPRA — Zimbabwe People's Revolutionary Anny (Ludowa Armia Rewolucyjna Zimbabwe).

Przechodz膮c Jonathan z roztargnienia potr膮ci艂 jednego z nich. Na grubym zagi臋ciu wida膰 by艂o plamk臋, kt贸r膮 przez ca艂e lata polerowa艂 palcami, a偶 b艂yszcza艂a.

— Nalej nam ginu, m贸j ch艂opcze — poleci艂. Przesta艂 pi膰 whisky w dniu, gdy rz膮d Harolda Wilsona na艂o偶y艂 sankcje na Rodezj臋. By艂 to osobisty odwet Bawu, maj膮cy na celu zniszczenie gospodarki Wysp Brytyjskich.

— Na Boga, sama woda — j臋kn膮艂, gdy spr贸bowa艂 mikstury, a Craig pos艂usznie wzi膮艂 jego szklank臋 i podszed艂 do barku, by doda膰 nieco ginu.

— No, troch臋 lepiej — Jonathan zaj膮艂 miejsce za biurkiem i postawi艂 kryszta艂ow膮 szklanic臋 z czas贸w Stuart贸w na samym 艣rodku ksi臋gi bie偶膮cej w mosi臋偶nych ramkach.

— A teraz — rzek艂 — opowiedz mi, co si臋 sta艂o tym razem. — Utkwi艂 swe jasnozielone oczy w Craigu.

— No c贸偶, Bawu, to d艂uga historia. Nie chc臋 ci臋 zanudza膰. — Craig usiad艂 wygodnie w fotelu i nagle zainteresowa艂 si臋 umeblowaniem pokoju, kt贸ry zna艂 od dziecka. Odczytywa艂 tytu艂y na grzbietach stoj膮cych na p贸艂kach ksi膮偶ek w sk贸rzanej oprawie. Przygl膮da艂 si臋 licznym b艂臋kitnym jedwabnym rozetom — trofeom, zdobytym przez byki z King's Lynn na wszystkich pokazach na po艂udnie od rzeki Zambezi.

— Powiedzie膰 ci, co s艂ysza艂em? Obi艂o mi si臋 o uszy, 偶e odm贸wi艂e艣 pos艂usze艅stwa swemu prawowitemu prze艂o偶onemu, a mianowicie g艂贸wnemu stra偶nikowi Parku Narodowego i zastosowa艂e艣 przemoc wobec tego zacnego cz艂owieka, m贸wi膮c dok艂adnie — waln膮艂e艣 go pi臋艣ci膮 w 艂eb. W ten spos贸b da艂e艣 mu pow贸d, by m贸g艂 ci臋 wyrzuci膰, o co prawdopodobnie stara艂 si臋, odk膮d zjawi艂e艣 si臋 w Parku.

— Te opowie艣ci s膮 przesadzone.

— Tylko mi si臋 tu nie u艣miechaj jak ma艂y ch艂opiec, m艂ody cz艂owieku. Tu nie chodzi o lekkomy艣lno艣膰 — rzek艂 surowo Jonathan. — Odm贸wi艂e艣 wzi臋cia udzia艂u w wybijaniu s艂oni, tak czy nie?

— Uczestniczy艂e艣 kiedy艣 w odstrzale najs艂abszych s艂oni, Jon-Jon? — zapyta艂 cicho Craig. U偶ywa艂 tego zdrobnienia imienia dziadka tylko w chwilach wielkiej szczero艣ci. — Samolot zwiadowczy znajduje odpowiednie stado, powiedzmy pi臋膰dziesi膮t sztuk, jeste艣my na nie naprowadzani przez radio. Ostatni odcinek, ponad kilometr, pokonujemy pieszo, w szalonym tempie. Stajemy w pobli偶u zwierzyny, jakie艣 dziesi臋膰 krok贸w od stada i mamy je jak na d艂oni. Strzelamy do nich nabojami kalibru 458. Rzecz polega na tym, 偶e wybieramy stare samice, poniewa偶 m艂odsze zwierz臋ta kochaj膮 i szanuj膮 je tak bardzo, 偶e ich nie opuszcz膮. Najpierw zabijamy je strza艂ami w g艂ow臋, dzi臋ki czemu, oczywi艣cie, mamy mn贸stwo czasu, aby upora膰 si臋 z pozosta艂ymi. Jeste艣my w tym ju偶 nie藕li. Za艂atwiamy je tak szybko, 偶e potem sterty musz膮 by膰 usuwane przez traktory. W ten spos贸b zostaj膮 nam jeszcze m艂ode. To bardzo interesuj膮ce: patrze膰, jak ma艂y s艂o艅 usi艂uje d藕wign膮膰 martw膮 matk臋 na nogi za pomoc膮 male艅kiej tr膮by.

— To trzeba robi膰—powiedzia艂 cicho Jonathan. — Parki s膮 przepe艂nione tysi膮cami zwierz膮t.

Ale Craig zdawa艂 si臋 go nie s艂ucha膰.

— Je艣li osierocone s艂onie s膮 zbyt m艂ode, aby mog艂y przetrwa膰, tak偶e je zabijamy, a te w odpowiednim wieku okr膮偶amy, po czym sprzedajemy mi艂emu staruszkowi, kt贸ry zabiera zwierz臋ta od nas i odsprzedaje ogrodom zoologicznym w Tokio albo Amsterdamie. Tam b臋d膮 sta膰 za kratami, z 艂a艅cuchami na nogach i je艣膰 orzeszki, kt贸re rzuc膮 im tury艣ci.

— To trzeba robi膰 — powt贸rzy艂 Jonathan.

— Bra艂 艂ap贸wki od handlarzy zwierz臋tami — powiedzia艂 Craig. — Dlatego zostawiali艣my przy 偶yciu tak m艂ode s艂onie, 偶e ich szansa na prze偶ycie wynosi艂a najwy偶ej pi臋膰dziesi膮t procent. Dlatego szukali艣my stad, kt贸rych znaczn膮 cz臋艣膰 stanowi艂y m艂ode. Smarowali mu 艂ap臋.

— Komu? Tomkinsowi, g艂贸wnemu stra偶nikowi? — zawo艂a艂 Jonathan.

— Tak. — Craig podni贸s艂 si臋 i wzi膮艂 szklanki, aby je ponownie nape艂ni膰.

— Masz na to dow贸d?

— Oczywi艣cie, 偶e nie — odpowiedzia艂 zirytowany. — Gdybym mia艂, poszed艂bym z tym od razu do ministra.

— A wi臋c po prostu odm贸wi艂e艣 wzi臋cia udzia艂u w odstrzale. Craig opad艂 z powrotem na fotel i rozrzuci艂 d艂ugie, go艂e nogi. W艂osy opad艂y mu na oczy.

— To jeszcze nie wszystko. Kradn膮 k艂y ubitych s艂oni. Powinni艣my zostawia膰 du偶e samce, ale Tomkins kaza艂 nam strzela膰 do wszystkiego, co ma dobre k艂y. One potem znikaj膮.

— Na to pewnie r贸wnie偶 nie masz powodu? — zapyta艂 oschle dziadek.

— Widzia艂em helikoptery, kt贸re po nie przylatywa艂y.

— Spisa艂e艣 numery rejestracyjne?

— By艂y zas艂oni臋te — Craig pokr臋ci艂 g艂ow膮 — ale to wojskowa maszyna, zorganizowany gang.

— A wi臋c da艂e艣 Tomkinsonowi w g臋b臋?

— To wygl膮da艂o wspaniale—powiedzia艂 Craig z rozmarzeniem. — Upad艂 na kolana i pr贸bowa艂 znale藕膰 swoje z臋by, kt贸re le偶a艂y porozrzucane po ca艂ej pod艂odze w biurze. Nie mam poj臋cia, co chcia艂 z nimi zrobi膰.

— Craig, m贸j ch艂opcze, co przez to osi膮gn膮艂e艣? My艣lisz, 偶e w ten spos贸b ich powstrzymasz, nawet je艣li twoje podejrzenia s膮 uzasadnione?

— Nie, ale od razu lepiej si臋 poczu艂em. Te s艂onie s膮 prawie jak ludzie. Strasznie je polubi艂em.

Przez chwil臋 obaj milczeli, potem Jonathan westchn膮艂.

— Kt贸ra to ju偶 praca, Craig?

— Nie liczy艂em, Bawu.

— Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e kto艣, w kogo 偶y艂ach p艂ynie krew Ballantyne'贸w, mo偶e by膰 tak nieambitny i pozbawiony talent贸w. Chryste, ch艂opcze, my, Ballantyne'owie zawsze wygrywamy, sp贸jrz na Douglasa, Rolanda...

— Jestem Mellow, tylko w po艂owie Ballantyne.

— No tak, my艣l臋, 偶e to wyja艣nia spraw臋. Tw贸j dziadek przepu艣ci艂 udzia艂y w Kopalni Harknessa, wi臋c o偶eni艂 si臋 z moj膮 Jean, niemal jako biedak. Dobry Bo偶e, dzisiaj te akcje by艂yby warte dziesi臋膰 milion贸w.

— To zdarzy艂o si臋 w czasie wielkiego kryzysu w latach trzydziestych, mn贸stwo ludzi traci艂o wtedy fortuny.

— Ale nie Ballantyne'owie. Craig wzruszy艂 ramionami.

— Nie, Ballantyne'owie podwoili w贸wczas maj膮tek.

— My zawsze wygrywamy — powt贸rzy艂 Jonathan. — Ale co teraz z tob膮 b臋dzie. Znasz moj膮 zasad臋, nie dostaniesz ode mnie ani centa.

— Tak, znam twoj膮 zasad臋, Jon-Jon.

— Chcesz znowu tu pracowa膰? Ostatnio nie bardzo ci wysz艂o, no nie?

— Jeste艣 okropnym starym draniem — rzek艂 z u艣miechem Craig. — Kochani ci臋, ale wola艂bym pracowa膰 dla Idi Amina ni偶 znowu dla ciebie.

Jonathan by艂 z siebie bardzo zadowolony. Stara艂 si臋 wydawa膰 twardym, bezwzgl臋dnym i gotowym na wszystko. To kolejna jego obsesja. Czu艂by si臋 bardzo ura偶ony, je艣li ktokolwiek stwierdzi艂by, 偶e jest on wyrozumia艂y i szczodry. Przesy艂a艂 anonimowo ogromne sumy organizacjom charytatywnym, niezale偶nie od tego, czy by艂y warte tych pieni臋dzy i jednocze艣nie grozi艂 straszliw膮 zemst膮 ka偶demu, kto ujawni艂by jego to偶samo艣膰.

— To co zamierzasz zrobi膰?

— No c贸偶, na s艂u偶bie pa艅stwowej sta艂em si臋 fachowcem od broni, a policja w艂a艣nie potrzebuje zbrojmistrza. I tak b臋d臋 zmobilizowany, wi臋c zaskocz臋 ich i sam si臋 zg艂osz臋.

— Do policji — powt贸rzy艂 w zadumie Jonathan. — Tego przynajmniej nie pr贸bowa艂e艣. Przygotuj mi jeszcze drinka.

Kiedy Craig nalewa艂 ginu i tonika, staruszek przybra艂 sw贸j najsro偶szy wyraz twarzy, aby skry膰 zak艂opotanie i mrukn膮艂:

— S艂uchaj, ch艂opcze, je艣li naprawd臋 masz ma艂o pieni臋dzy, nagn臋 tym razem zasad臋 i po偶ycz臋 ci na przetrwanie. Ale to tylko po偶yczka.

— To bardzo mi艂e z twojej strony, ale zasada to zasada.

— Ja je tworz臋, wi臋c i 艂ami臋 — dziadek spojrza艂 na niego. — Ile potrzebujesz?

— Pami臋tasz te stare ksi膮偶ki, kt贸re chcia艂e艣 ode mnie dosta膰? — zapyta艂 cicho Craig, stawiaj膮c przed Jonathanem szklank臋. W oczach starca pojawi艂 si臋 przebieg艂y b艂ysk, kt贸ry na pr贸偶no stara艂 si臋 ukry膰.

— Jakie ksi膮偶ki? — W jego niewinnym g艂osie co艣 si臋 kry艂o.

— Stare dzienniki.

— Ach, te! — Wbrew sobie Jonathan rzuci艂 okiem na p贸艂ki za biurkiem, na kt贸rych dumnie prezentowa艂a si臋 kolekcja rodzinnych dziennik贸w. Obejmowa艂y okres ponad stu lat, od przybycia jego dziadka, Zougi Ballan-tyne'a, do Afryki w 1860 roku do 艣mierci ojca Jonathana, sir Ralpha Ballantyne'a, w 1929 roku, ale brakowa艂o kilku rocznik贸w, trzech tom贸w.

Trafi艂y do tej cz臋艣ci rodziny, do kt贸rej nale偶a艂 Craig, poprzez starego Harry'ego Mellowa, wsp贸艂pracownika i najlepszego przyjaciela sir Ralpha. Z jakim艣 dziwnym, niezrozumia艂ym uporem Craig opiera艂 si臋 zakusom i pochlebstwom dziadka, maj膮cym na celu zagarniecie tych ksi膮g. Prawdopodobnie dzia艂o si臋 tak dlatego, 偶e by艂 to male艅ki haczyk na Jonathana, odk膮d znalaz艂y si臋 one w posiadaniu Craiga, gdy sko艅czy艂 dwadzie艣cia jeden lat. Nale偶a艂y do jedynych cennych przedmiot贸w, kt贸re otrzyma艂 po ojcu.

— Tak, te — skin膮艂 g艂ow膮. — My艣la艂em, 偶e m贸g艂bym ci je odst膮pi膰.

— Musia艂o ci臋 nie藕le przycisn膮膰. — Staruszek stara艂 si臋, aby jego rado艣膰 nie by艂a widoczna.

— Bardziej ni偶 zwykle — przyzna艂 Craig.

— Marnujesz...

— Bawu, ju偶 to przerabiali艣my — przerwa艂 mu po艣piesznie. — Chcesz je?

— Ile? — Jonathan zapyta艂 podejrzliwie.

— Ostatnio dawa艂e艣 mi po tysi膮c za ka偶d膮.

— Musia艂em by膰 za mi臋kki.

— Od tamtej pory inflacja wynios艂a sto procent...

Jonathan uwielbia艂 si臋 targowa膰. Wzmacnia艂o to jego wyobra偶enie o sobie jako bezwzgl臋dnym i twardym facecie. Craig ocenia艂 posiad艂o艣ci dziadka na dziesi臋膰 milion贸w. By艂 w艂a艣cicielem King's Lynn i czterech innych farm. Do niego nale偶a艂a Kopalnia Harknessa, z kt贸rej po osiemdziesi臋ciu latach wci膮偶 wydobywano pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy uncji z艂ota rocznie; ponadto mia艂 aktywa poza okupowanym krajem, roztropnie ukryte przez lata w Johannesburgu, Londynie i Nowym Jorku. Dziesi臋膰 milion贸w to bardzo skromne oszacowanie, pomy艣la艂 Craig i zacz膮艂 kramarzy膰 tak o^ro jak staruszek.

W ko艅cu uzgodnili sum臋, a dziadek gdera艂, 偶e ksi膮偶ki by艂y warte tylko jej po艂ow臋.

— S膮 jeszcze dwa warunki, Bawu.

Jonathan natychmiast znowu zrobi艂 si臋 podejrzliwy.

— Po pierwsze, przeka偶esz mi je w testamencie — wszystkie dzienniki Zougi Ballantyne'a i sir Ralpha.

— Roland i Douglas...

— Dostan膮 King's Lynn, kopalni臋 i ca艂膮 reszt臋, tak mi m贸wi艂e艣.

— No tak, cholera — mrukn膮艂. — Nie wyrzuc膮 wszystkiego przez okno, a ty by艣 to zrobi艂.

— Niech to sobie wezm膮 — Craig u艣miechn膮艂 si臋 swobodnie. — Ale ja chc臋 dzienniki.

— Jaki jest drugi warunek? — dopytywa艂 si臋 Jonathan.

— Chc臋 mie膰 teraz do nich dost臋p.

— Nie rozumiem.

— Pragn臋 czyta膰 je, kiedy tylko b臋d臋 mia艂 ochot臋.

— Co, do diab艂a, Craig, nigdy ci臋 nie obchodzi艂y. W膮tpi臋 nawet, czy przeczyta艂e艣 te trzy, kt贸re s膮 u ciebie.

— Przejrza艂em — przyzna艂 z zak艂opotaniem.

— I?

— Dzi艣 rano by艂em w misji Khami, na starym cmentarzu. Jest tam gr贸b Y艂ctorii Mellow...

Jonathan skin膮艂 g艂ow膮.

— To ciocia Vicky, 偶ona Harry'ego, m贸w dalej.

— Mia艂em takie dziwne uczucie, kiedy tam sta艂em. Jakby mnie wzywa艂a. — Craig skubn膮艂 gruby kosmyk w艂os贸w nad oczami. Nie m贸g艂 teraz patrze膰 na dziadka. — I nagle zapragn膮艂em dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o niej i innych.

Przez chwil臋 obaj milczeli, potem Jonathan kiwn膮艂 g艂ow膮.

— Dobrze, m贸j ch艂opcze, przyjmuj臋 twoje warunki. Pewnego dnia oba komplety b臋d膮 twoje, do tego czasu mo偶esz je czyta膰, kiedy tylko zechcesz.

Staruszek rzadko bywa艂 tak zadowolony. Po trzydziestu latach stara艅 zebra艂 ca艂膮 kolekcj臋, a je艣li ch艂opak rzeczywi艣cie zamierza艂 przeczyta膰 dzienniki, to znalaz艂 dla nich odpowiednie miejsce. B贸g wie, ani Douglas, ani Roland nie byli nimi zainteresowani, a tymczasem dzi臋ki dziennikom Craig mo偶e cz臋艣ciej zajrzy do King's Lynn. Wypisa艂 czek i do偶y艂 zamaszysty podpis. Mellow poszed艂 do landrovera i wyci膮gn膮艂 trzy oprawione w sk贸r臋 r臋kopisy, kt贸re le偶a艂y na spodzie du偶ej torby.

— Pewnie wszystko wydasz na 艂贸d藕 — powiedzia艂 z wyrzutem Jonathan, wychodz膮c na werand臋.

— Cz臋艣膰 — przyzna艂 Craig. Po艂o偶y艂 ksi膮偶ki przed staruszkiem.

— Jeste艣 marzycielem. — Jonathan zostawi艂 czek na biurku.

— Czasami wol臋 marzenia od rzeczywisto艣ci — Craig rzuci艂 okiem na cyfry i w艂o偶y艂 r贸偶owy papier do kieszeni w koszuli.

— To tw贸j problem.

— Bawu, je艣li zaczniesz prawi膰 mi kazania, w tej chwili pojad臋 do miasta. Dziadek podni贸s艂 obie r臋ce pokazuj膮c, 偶e si臋 poddaje.

— W porz膮dku — zachichota艂. — W twoim pokoju nic si臋 nie zmieni艂o od wyjazdu, je偶eli chcesz go zaj膮膰.

— W poniedzia艂ek jestem um贸wiony na rozmow臋 z oficerem do spraw rekrutacji w policji, ale zostan臋 na weekend, je艣li tak b臋dzie w porz膮dku?

— Zadzwoni臋 do Trevora dzi艣 po po艂udniu i za艂atwi臋 ci to. Trevor Pennington by艂 zast臋pc膮 komisarza policji. Jonathan uwa偶a艂, 偶e zaczyna膰 trzeba z pewnego poziomu.

— Wola艂bym, 偶eby艣 tego nie robi艂, Jon-Jon.

— Nie b膮d藕 g艂upi — 偶achn膮艂 si臋. — Musisz nauczy膰 si臋 wykorzystywa膰 ka偶d膮 okazj臋, m贸j ch艂opcze, takie jest 偶ycie.

Wzi膮艂 do r臋ki pierwszy z trzech tom贸w i 艂apczywie b臋bni艂 po nim s wykrzywionymi, br膮zowymi palcami.

— A teraz mo偶esz zostawi膰 mnie samego — poleci艂. Roz艂o偶y艂 okulary j w drucianej oprawie i w艂o偶y艂 je na nos.

— W Queen's Lynn graj膮 w tenisa. Zobaczymy si臋 na drinku o zachodzie j s艂o艅ca.

Stoj膮c w drzwiach Craig obejrza艂 si臋, ale Jonathan Ballantyne pochyli艂 si臋 ju偶 nad ksi膮偶k膮. Notatki, napisane po偶贸艂k艂ym, wyblak艂ym atramentem przenios艂y go do krainy dzieci艅stwa.

Queen's Lynn mia艂o wsp贸ln膮 ponad dziesi臋ciokilometrow膮 granic臋 z King's Lynn, ale by艂a to ju偶 odr臋bna farma. Dziadek do艂膮czy艂 j膮 do swoich posiad艂o艣ci w czasach wielkiego kryzysu lat trzydziestych, p艂ac膮c za ni膮 pi臋膰 procent jej rzeczywistej warto艣ci. Teraz stanowi艂o wschodni膮 cz臋艣膰 Rholands Ranching Company.

Mieszka艂 tu jedyny 偶yj膮cy syn Jonathana, Douglas Ballantyne z 偶on膮 Yalerie. Pe艂ni艂 funkcj臋 dyrektora zar贸wno Rholands Company, jak i Kopalni Harknessa. Zajmowa艂 r贸wnie偶 stanowisko ministra rolnictwa w rz膮dzie lana Smitha, kt贸ry powsta艂 po jednostronnym og艂oszeniu niepodleg艂o艣ci przez Rodezj臋 w 1965 roku. Prawdopodobnie za艂atwia艂 teraz jak膮艣 tajn膮 spraw臋 z polecenia premiera lub te偶 w艂asne interesy.

Kiedy艣 Douglas Ballantyne powiedzia艂 Craigowi szczerze, co o nim my艣li.

— W g艂臋bi duszy jeste艣 cholernym hippisem. Powiniene艣 obci膮膰 w艂osy i zaj膮膰 si臋 sob膮, nie mo偶esz ca艂e 偶ycie obija膰 si臋 i liczy膰 na to, 偶e Bawu i reszta rodziny zawsze b臋dzie si臋 o ciebie martwi膰.

To wspomnienie wywo艂a艂o kwa艣n膮 min臋 na twarzy Craiga, kiedy przeje偶d偶a艂 obok rze藕ni w Queen's Lynn i czu艂 amoniakalny zapach krowich odchod贸w.

Ogromne zwierz臋ta rasy afryka艅skiej mia艂y ciemnoczerwon膮 sk贸r臋, byki mia艂y garby i podgardla si臋gaj膮ce niemal do ziemi. Dzi臋ki tej hodowli rodezyjska wo艂owina cieszy艂a si臋 prawie tak膮 reputacj膮, jak marmurkowate mi臋so z Kobe. Jako minister rolnictwa Douglc^ Ballantyne z obowi膮zku dba艂, by — pomimo sankcji — 艣wiat nie by艂 pozbawiony tego specja艂u. Trafia艂 on na sto艂y w wielkich restauracjach ca艂ego globu poprzez Johannes-burg i Kapsztad, gdzie z konieczno艣ci zmieniano nazw臋 mi臋sa, ale koneserzy rozpoznawali je i pytali o nie u偶ywaj膮c jego nom de guerre; prawdopodobnie ich zmys艂 smaku pobudza艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e jedz膮 owoc zakazany. Tyto艅, nikiel, mied藕 i z艂oto z Rodezji eksportowano t膮 sam膮 drog膮; a wraca艂y ni膮 benzyna i olej nap臋dowy. Przeci臋tny niezorientowany safandu艂a m贸wi艂 tylko: „Dzi臋kuj臋, Afryko Po艂udniowa."

Za tymi budynkami i sektorem weterynaryjnym znajdowa艂y si臋 — r贸wnie偶 strze偶one przez ogrodzenie z siatki i drutu kolczastego — zielone trawniki, zagony kwitn膮cych krzew贸w oraz p艂on膮ce drzewa „Duma Indii" z ogrod贸w w Queen's Lynn. Okna zas艂oni臋te by艂y os艂onami przeciwko granatom, a s艂u偶ba przed zachodem s艂o艅ca zatrzaskiwa艂a kuloodporne okiennice w swych pokojach, jednak偶e tu urz膮dzenia zabezpieczaj膮ce zamontowano bez tego zapa艂u, kt贸rym wykaza艂 si臋 Bawu w King's Lynn. Dobrze wpasowa艂y si臋 w robi膮ce wra偶enie otoczenie.

Wspania艂y stary dom wygl膮da艂 tak, jakim go Craig zapami臋ta艂 z czas贸w

przed wojn膮: jasnoczerwona ceg艂a i szerokie, ch艂odne werandy. Pokryte kwiatami drzewa jacarandy ros艂y wzd艂u偶 podjazdu i wygl膮da艂y jak otulony mg艂膮 pas eterycznego b艂臋kitu. Pod nimi sta艂o ponad dwadzie艣cia samochod贸w: mercedes贸w, cadillac贸w i BMW. Kolory karoserii zlewa艂y si臋 z czerwonym kurzem Matabele. Craig ukry艂 szacownego landrovera za czerwonymi i purpurowymi pn膮czami tropikalnymi, aby nie wprowadza膰 dysonansu w sobot臋 w Queen's Lynn. Z nawyku przerzuci艂 przez rami臋 karabin i zbli偶y艂 si臋 do domu.

Od strony rezydencji dosz艂y go g艂osy szczebiocz膮cych weso艂o dzieci oraz 艂agodne besztanie murzy艅skich nia艅, z kt贸rymi miesza艂o si臋 ostre „pok! pok!" dochodz膮ce z kort贸w.

Craig zatrzyma艂 si臋 przed tarasowo rozplanowanymi trawnikami. Dzieci wysypa艂y si臋 na zielon膮 traw臋, przewraca艂y i gania艂y wko艂o jak szczeni臋ta. W pobli偶u 偶贸艂tych glinianych kort贸w ich rodzice roz艂o偶yli si臋 na kocach lub siedzieli przy ocienionych bia艂ych stolikach, pod parasolami w jaskrawych kolorach. Byli to br膮zowi m艂odzi m臋偶czy藕ni i kobiety w bia艂ych strojach do gry w tenisa. Popijali herbat臋 lub piwo z d艂ugich, oszronionych kufli i dawali ordynarne rady zawodnikom na korcie. Jedynym nie pasuj膮cym elementem by艂 tutaj szereg pistolet贸w maszynowych i karabin贸w samoczynnych obok serwisu do herbaty i kremowych plack贸w.

Kto艣 pozna艂 Craiga i zawo艂a艂:

— Cze艣膰, Craig, kop臋 lat!

Inni machali do niego, ale w ruchach widnia艂a protekcjonalno艣膰, z kt贸r膮 zwracali si臋 do biednego krewnego. Do tych rodzin nale偶a艂y ogromne posiad艂o艣ci, by艂 to zamkni臋ty klub zamo偶nych, kt贸rego pe艂noprawnym cz艂onkiem — mimo ca艂ej ich 艂askawo艣ci — Craig nigdy nie m贸g艂by zosta膰.

Yalerie Ballantyne przysz艂a si臋 z nim przywita膰. W膮ska w biodrach, w kr贸tkiej sp贸dniczce wygl膮da艂a niezwykle dziewcz臋co.

— Craig, jeste艣 chudy jak patyk.

Zawsze budzi艂 macierzy艅skie instynkty w ka偶dej kobiecie, kt贸ra mia艂a wi臋cej ni偶 osiem, a mniej ni偶 osiemdziesi膮t lat.

— Cze艣膰, ciociu Val.

Poda艂a mu g艂adki policzek, pachn膮cy fio艂kami. Mimo swej eteryczno艣ci, zosta艂a przewodnicz膮c膮 Instytutu Kobiet, udziela艂a si臋 w komitetach w kilkunastu szko艂ach, organizacjach charytatywnych i szpitalach, by艂a doskona艂膮 pani膮 domu.

— Wujek Douglas jest w Salisbury. Smithy wezwa艂 go wczoraj. B臋dzie 偶a艂owa艂, 偶e si臋 z tob膮 nie spotka艂. — Wzi臋艂a go pod r臋k臋. — Jak tam departament ochrony 艣rodowiska?

— Pewnie poradzi sobie beze mnie.

— Och, nie, Craig, znowu!

— Obawiam si臋, 偶e tak, ciociu Val. — Nie mia艂 w tej chwili zbytniej ochoty na dyskutowanie problem贸w swej kariery zawodowej.

— Czy mog臋 ci臋 przeprosi膰 i przynie艣膰 sobie piwa?

Przy sk艂adanym stoliku, kt贸ry s艂u偶y艂 za barek, sta艂a grupka m臋偶czyzn. Rozst膮pili si臋, aby go przepu艣ci膰, ale nie przestali rozmawia膰 o ostatnim ataku rodezyjskich si艂 bezpiecze艅stwa na Mozambik.

— M贸wi臋 ci, kiedy wpadli艣my do obozu, jedzenie nadal gotowa艂o si臋 na ogniskach, ale oni uciekli. Z艂apali艣my kilku maruder贸w, inni zostali ostrze偶eni.

— Bili ma racj臋, wiem to od pu艂kownika wywiadu. Nie poda艂 偶adnych nazwisk, ale w s艂u偶bach jest jaki艣 przeciek. Zdrajca siedzi na samej g贸rze, terrory艣ci s膮 ostrzegani do dwunastu godzin przed akcjami.

— Nie postrzelali艣my sobie od sierpnia. Wtedy za艂atwili艣my sze艣ciuset.

Wieczne dyskusje o wojnie nudzi艂y Craiga. Popija艂 piwo i przygl膮da艂 si臋 zawodnikom na najbli偶szym korcie.

Gra艂y pary mieszane, w tej chwili w艂a艣nie zamieniali si臋 na strony.

Roland Ballantyne podszed艂 do siatki, r臋k臋 trzyma艂 na talii partnerki. 艢mia艂 si臋, a jego z臋by by艂y zadziwiaj膮co bia艂e i r贸wne na tle ciemnej opalenizny twarzy. Jego oczy l艣ni艂y charakterystyczn膮 dla Ballantyne'贸w zielon膮 barw膮, jak creme de menthe w kryszta艂owej szklance. W艂osy mia艂 kr贸tkie, ale g臋ste i kr臋cone, wyblak艂y na s艂o艅cu tak, 偶e z艂oci艂y si臋 niczym mi贸d.

Porusza艂 si臋 niby lampart, leniwie i p艂ynnie. Doskona艂a forma fizyczna stanowi艂a warunek wst臋pny przyj臋cia kogokolwiek do Scouts. Mi臋艣nie jego ramion i nagich n贸g, b艂yszcz膮ce w s艂o艅cu, mog艂y s艂u偶y膰 za wz贸r. By艂 tylko rok starszy od Craiga, ale pewno艣膰 siebie sprawia艂a, 偶e w por贸wnaniu z nim Mellow zawsze czu艂 si臋 niezr臋cznym 偶贸艂todziobem. Pewnego razu s艂ysza艂, 偶e dziewczyna, kt贸r膮 podziwia艂, m艂oda dama zwykle zblazowana i nienaturalnie oboj臋tna, m贸wi艂a o Rolandzie jako o najwspanialszym macho.

Roland zobaczy艂 go i pomacha艂 rakiet膮.

— Nie b膮d藕 legat, wezwij Craiga! — zawo艂a艂 do niego z drugiej strony kortu, po czym powiedzia艂 co艣 do dziewczyny, ale tego go艣膰 nie m贸g艂 ju偶 us艂ysze膰. Za艣mia艂a si臋 i spojrza艂a na Craiga.

Mellow poczu艂 u艣cisk w 偶o艂膮dku, co艣 utkwi艂o w nim g艂臋boko jak kamie艅 wrzucony do stawu. Patrzy艂 na ni膮 sparali偶owany, nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od jej twarzy. Przesta艂a si臋 艣mia膰 i jeszcze przez chwil臋 zatrzyma艂a na nim wzrok. Wyrwa艂a si臋 z u艣cisku Rolanda i podesz艂a do linii ko艅cowej kortu. Lekko podbija艂a pi艂k臋 rakiet膮, a Craig by艂 pewien, 偶e jej policzki zabarwi艂y si臋 troszeczk臋 ciemniejszym odcieniem r贸偶u, ni偶 podczas gry.

Wci膮偶 gapi艂 si臋 na dziewczyn臋. To najdoskonalsza istota, jak膮 kiedykolwiek widzia艂. Wysoka, si臋ga艂a Rolandowi do ramienia, a mia艂 sto osiemdziesi膮t pi臋膰 centymetr贸w. Jej kr贸tko 艣ci臋te w艂osy uk艂ada艂y si臋 w l艣ni膮ce pukle, kt贸re pod wp艂ywem s艂o艅ca zmienia艂y kolor, od wypolerowanego, mieni膮cego si臋 obsydianu do pe艂nego, ciemnego po艂ysku butelki starego burgunda w blasku 艣wiec.

Twarz mia艂a nieco kwadratow膮. Ostra Unia bieg艂a ku dolnej szcz臋ce, lecz usta by艂y szerokie, czu艂e i zabawne, oczy za艣 du偶e i tak sko艣ne, 偶e wydawa艂o

si臋, i偶 ma niewielkiego zeza. Dzi臋ki nim sprawia艂a wra偶enie istoty kruchej, ale spojrza艂a na Rolanda wzrokiem z艂o艣liwym i kpiarskim.

— Roznie艣my ich, partnerze — zawo艂a艂a, a jej g艂os wywo艂a艂 g臋si膮 sk贸rk臋 u Craiga. Odwr贸ci艂a od niego ramiona i biodra, podrzuci艂a wysoko 偶贸艂t膮 pi艂k臋, staj膮c jednocze艣nie na palcach i wzi臋艂a mocny zamach. Rakieta drgn臋艂a, a pi艂ka pomkn臋艂a nisko nad siatk膮, po czym wzbi艂a chmurk臋 kredy ze 艣rodkowej linii. Dziewczyna szybko przesz艂a na drug膮 stron臋 eleganckim krokiem i odbi艂a powracaj膮c膮 pi艂k臋 z woleja. Umie艣ci艂a j膮 w rogu i spojrza艂a na Craiga.

— Wal! — zawo艂a艂 i stwierdzi艂, 偶e jego g艂os zabrzmia艂 oboj臋tnie. W k膮ciku jej ust pojawi艂 si臋 u艣miech zadowolenia.

Pochyli艂a si臋, aby podnie艣膰 pi艂k臋. Plecami zwr贸ci艂a si臋 do Craiga, stopy lekko rozstawi艂a. Mia艂a d艂ugie, zgrabne nogi, a kiedy jej plisowana sp贸dniczka zawin臋艂a si臋, zobaczy艂 cienkie, koronkowe majtki, opinaj膮ce tak 艂adne, j臋drne i symetryczne po艣ladki, 偶e przypomnia艂y mu si臋 ostrygi l艣ni膮ce w s艂o艅cu na pustyni Kalahari.

Opu艣ci艂 oczy z poczuciem winy zabawiaj膮cego si臋 w艂a艣nie w podgl膮dacza. Poczu艂 si臋 nagle lekko, nie wiedzia艂, dlaczego zabrak艂o mu tchu. Z trudem powstrzymywa艂 si臋, by nie wr贸ci膰 spojrzeniem na kort, ale serce wali艂o mu, jakby dopiero co uko艅czy艂 bieg prze艂ajowy. Zdawa艂o mu si臋, 偶e rozmowy wok贸艂 niego odbywaj膮 si臋 w jakim艣 obcym j臋zyku i docieraj膮 do niego przez uszkodzony nadajnik. To wszystko nie mia艂o sensu.

Min臋艂o chyba wiele godzin, kiedy muskularne rami臋 obj臋艂o go i us艂ysza艂 przy uchu g艂os Rolanda.

— 艢wietnie wygl膮dasz, m贸j ch艂opcze. W ko艅cu Craig rozejrza艂 si臋 dooko艂a.

— Terrory艣ci jeszcze ci臋 nie dorwali, Roly?

— Nie ma mowy, m贸j ma艂y — Roland u艣cisn膮艂 go. — Pozw贸l, przedstawi臋 ci臋 dziewczynie, kt贸ra mnie kocha. — Tylko Ballantyne m贸g艂 sprawi膰, 偶e taka uwaga brzmia艂a dowcipnie i wyszukanie. — To jest Robaczek. Robaczku, m贸j ulubiony kuzyn, znany maniak seksualny.

— Robaczek? — Craig spojrza艂 w te dziwnie sko艣ne oczy. — Nie pasuje do ciebie. — Stwierdzi艂, 偶e nie by艂y czarne, lecz ciemnoniebieskie.

— Janin臋 — powiedzia艂a. — Janin臋 Carpenter. — Wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋. By艂a szczup艂a, ciep艂a i wilgotna po meczu. Nie chcia艂 jej pu艣ci膰.

— Ostrzega艂em ci臋 — za艣mia艂 si臋 Roland. — Przesta艅 naprzykrza膰 si臋 tej dziewczynie i zagraj ze mn膮 seta, m贸j ma艂y.

— Nie mam stroju.

— Potrzebujesz tylko but贸w. Nosimy jednakowy rozmiar, po艣l臋 s艂u偶膮cego po zapasow膮 par臋.

Craig nie gra艂 w tenisa przesz艂o rok. Wydawa艂o mu si臋, 偶e ubranie czyni cuda. Nigdy jeszcze nie spisywa艂 si臋 tak dobrze. Pi艂ka odbija艂a si臋 od w艂a艣ciwego miejsca rakiety szybko i precyzyjnie, jakby w og贸le w ni膮 nie

trafia艂. Polecia艂a szerokim 艂ukiem i spad艂a na lini臋 ko艅cow膮, niczym przyci膮gana przez magnes.

Bez wysi艂ku odbiera艂 pi艂ki Rolanda; tak obni偶y艂 ich lot, 偶e przeciwnik musia艂 wygina膰 si臋 we wszystkie strony na 艣rodku kortu. Jego asy serwisowe trafia艂y w sam膮 lini臋, odbija艂 bezb艂臋dnie takie podania, kt贸re normalnie odpuszcza艂by sobie. Potem podbieg艂 do siatki i odparowa艂 najlepsze uderzenie Rolanda z forhendu.

By艂 zachwycony gr膮. Czu艂 si臋 takim silnym i niezwyci臋偶onym, 偶e nie zauwa偶y艂 nawet, i偶 swobodny potok 偶art贸w Rolanda wysech艂 ju偶 dawno... a偶 wygra艂 kolejnego gema, a Roly powiedzia艂: „Pi臋膰 do zera."

Co艣, co s艂ycha膰 by艂o w tonie jego g艂osu, dotar艂o wreszcie do Craiga. Po raz pierwszy odk膮d rozpocz臋li gr臋, przyjrza艂 si臋 twarzy partnera. By艂a czerwona, spuchni臋ta i brzydka. Szcz臋ki zacisn膮艂 tak mocno, 偶e poni偶ej uszu pojawi艂y si臋 zgrubienia mi臋艣ni. Oczy mia艂 morderczo zielone, wygl膮da艂 niebezpiecznie jak ranny lampart.

Kiedy zmieniali si臋 na strony, Craig rozejrza艂 si臋 i stwierdzi艂, 偶e ich gra wzbudzi艂a zainteresowanie wszystkich na kortach. Nawet starsze panie opu艣ci艂y stoliki z herbat膮 i podesz艂y do ogrodzenia. Zobaczy艂 cioci臋 Val, kt贸ra u艣miecha艂a si臋 nieznacznie i nerwowo. Na podstawie bolesnych do艣wiadcze艅 potrafi艂a rozpozna膰 nastr贸j, jaki ogarn膮艂 teraz jej syna. Zauwa偶y艂 kpi膮ce u艣mieszki na twarzach m臋偶czyzn. Roland zdoby艂 niebiesk膮 odznak? za gr臋 w tenisa w Oksfordzie i przez trzy lata z rz臋du by艂 mistrzem Matabele w grze pojedynczej. Bawili si臋 r贸wnie dobrze, jak Craig do tego momentu.

Nagle przerazi艂 si臋 swojego sukcesu. Nigdy w niczym nie pokona艂 Rolanda, w 偶adnym wsp贸艂zawodnictwie, nawet w „Monopolu" czy rzucaniu strza艂kami do tarczy; ani razu przez dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat. Jego nogi przesta艂y by膰 tak zwinne i szybkie, sta艂 na linii i znowu by艂 d艂ugonogim chudym ch艂opcem, ubranym w wyblak艂e szorty khaki i znoszone tenis贸wki, bez skarpetek. Przygn臋biony prze艂kn膮艂 g艂o艣no 艣lin臋, odgarn膮艂 w艂osy znad oczu i stan膮艂 w rozkroku, aby odebra膰 serwis.

Po drugiej stronie siatki pr臋偶y艂a si臋 atletyczna sylwetka Rolanda Ballan-tyne'a. Prze艣lizgn膮艂 si臋 wzrokiem po kuzynie, widzia艂 tylko przeciwnika, co艣, co nale偶a艂o zniszczy膰.

— My, Ballantyne'owie, zawsze wygrywamy — powiedzia艂 kiedy艣 Ba-wu. — Mamy instynkt niszczycieli.

Mimo 偶e by艂o to niemo偶liwe, Roland wydawa艂 si臋 jeszcze wi臋kszym, a potem zaserwowa艂. Craig ruszy艂 w lewo, ale zorientowa艂 si臋, 偶e si臋 pomyli艂 i pr贸bowa艂 zmieni膰 kierunek. Drugie nogi zapl膮ta艂y mu si臋 i run膮艂 na 偶贸艂ta muraw臋. Podni贸s艂 si臋, odszuka艂 rakiet臋 i przeszed艂 na drug膮 po艂ow臋 swojego pola. Na kolanie pojawi艂a si臋 krwawa plama. Nast臋pny serwis Rolanda by艂 nie do przyj臋cia, rakieta Craiga nawet nie musn臋艂a pi艂ki.

Kiedy nadesz艂a jego kolej, jedn膮 pi艂k臋 pos艂a艂 w siatk臋, a nast臋pn膮 za lini臋. Przeciwnik prze艂amywa艂 serwisy trzy razy po kolei. Gra wygl膮da艂a tak ju偶 do ko艅ca.

— Pi艂ka meczowa — zaznaczy艂 Roland. Znowu si臋 u艣miecha艂, przystojny i rozradowany odbija艂 pi艂k臋 przy nodze i wyprostowa艂 si臋, aby zaserwowa膰 po raz ostatni. Craig znowu poczu艂 to uczucie rozpaczy kogo艣, kto od urodzenia zawsze przegrywa艂.

Spojrza艂 poza kort. Janin臋 Carpenter patrzy艂a wprost na niego i zanim u艣miechn臋艂a si臋 zach臋caj膮co, zobaczy艂 lito艣膰 w jej niebieskich oczach. Rozz艂o艣ci艂o go to.

Z pasj膮 odebra艂 serwis, trzymaj膮c rakiet臋 obur膮cz i pos艂a艂 pi艂k臋 w r贸g, ale natychmiast powr贸ci艂a, uderzona r贸wnie silnie. Odbi艂 z forhendu, lecz Roland z u艣miechem odes艂a艂 j膮 z powrotem. Craig znowu odebra艂 doskonale i Ballantyne musia艂 lobowa膰. Spad艂a z wysoka wprost na Craiga, kt贸ry sta艂 pod ni膮 na pewnych nogach, lecz pe艂en nieprzejednanej z艂o艣ci. W艂o偶y艂 w uderzenie ca艂膮 si艂臋 i rozpacz. By艂o to jego najwspanialsze zagranie. Nic lepszego nie m贸g艂 ju偶 z siebie wykrzesa膰. Roland dosi臋gn膮! pi艂ki, zanim poszybowa艂a w g贸r臋 i nada艂 jej tak myl膮cy tor, 偶e przelecia艂a obok prawego biodra Craiga, kiedy nie m贸g艂 jeszcze odzyska膰 r贸wnowagi po pot臋偶nym uderzeniu.

Roland roze艣mia艂 si臋 i lekko przeskoczy艂 przez siatk臋.

— Nie藕le, m贸j ch艂opcze. — Obj膮艂 go protekcjonalnie ramieniem. — Nast臋pnym razem nie dam ci ju偶 for贸w na pocz膮tku — stwierdzi艂. Zeszli razem z kortu.

Ci, kt贸rzy kilka minut wcze艣niej z rado艣ci膮 czekali na upokorzenie Rolanda, teraz otoczyli go potulnie ko艂em.

— Dobrze gra艂e艣, Roly.

— 艢wietnie.

Craig opu艣ci艂 ich cichaczem. Wzi膮艂 jeden z czystych bia艂ych r臋cznik贸w, wytar艂 kark i twarz. Usi艂owa艂 nie wygl膮da膰 tak 偶a艂o艣nie, jak si臋 czu艂 i poszed艂 do opuszczonego baru. Z wanienki z pokruszonym lodem wy艂owi艂 butelk臋 piwa. Napi艂 si臋 troch臋. By艂o tak cierpkie, a偶 zakr臋ci艂o mu si臋 przed oczami. Przez 艂zy zobaczy艂 nagle, 偶e obok stoi Janin臋 Carpenter.

— Mog艂e艣 wygra膰 — powiedzia艂a cicho. — Ale po prostu podda艂e艣 si臋.

— Takie jest ju偶 moje 偶ycie. — Stara艂 si臋, aby to zabrzmia艂o weso艂o i dowcipnie, jakby m贸wi艂 Roland, ale wysz艂o, i偶 u偶ala艂 si臋 nad sob膮.

Zdawa艂o si臋, 偶e Janin臋 chce co艣 jeszcze doda膰, lecz potrz膮sn臋艂a tylko g艂ow膮 i odesz艂a.

Craig wzi膮艂 prysznic u Rolanda. Kiedy wyszed艂 z r臋cznikiem okr臋conym wok贸艂 talii, kuzyn sta艂 przed lustrem i poprawia艂 beret koloru kasztanowego, z mosi臋偶n膮 blaszk膮 przyszyt膮 z lewej strony. Przedstawia艂a ona okrutn膮 ludzk膮 g艂ow臋 z czo艂em i p艂askim, szerokim nosem goryla. Oczy rozbieg艂y si臋 艣miesznie, a j臋zyk stercza艂 pomi臋dzy negroidalnymi ustami. Przypomina艂o to figurk臋 Maorys贸w, wyobra偶aj膮c膮 bo偶ka wojny.

— Kiedy staruszek pradziadek Ralph organizowa艂 Scouts — oddzia艂

podczas powstania — Roland wyja艣ni艂 kiedy艣 Craigowi — jednym z jego najs艂ynniejszych wyczyn贸w by艂o pochwycenie przyw贸dcy powsta艅c贸w i powieszenie na akacji. Uznali艣my to za nasze god艂o: g艂ow臋 powieszonego Bazo. Jak ci si臋 podoba?

— Urocze — Craig wyrazi艂 swoje zdanie. — Zawsze mia艂e艣 taki wyborny gust, Roly.

Roland wpad艂 na pomys艂 odtworzenia formacji trzy lata temu, kiedy sporadyczne potyczki przerodzi艂y si臋 w bezlitosny, wyniszczaj膮cy konflikt. Pocz膮tkowo chcia艂 zebra膰 m艂odych bia艂ych Rodezyjczyk贸w, m贸wi膮cych p艂ynnie w j臋zyku sindebele i wzmocni膰 ich m艂odymi Matabelami, pracuj膮cymi u bia艂ych od urodzenia — lud藕mi, kt贸rych lojalno艣膰 nie ulega艂a kwestii. Zamierza艂 wyszkoli膰 bia艂ych i czarnych, aby utworzyli elitarne oddzia艂y uderzeniowe, z 艂atwo艣ci膮 przemieszczaj膮ce si臋 przez tereny tubylc贸w. Weszliby pomi臋dzy farmer贸w, m贸wili ich j臋zykiem i rozumieli zwyczaje; w razie potrzeby mogliby udawa膰 niewinnych wojownik贸w z oddzia艂贸w terroryst贸w ZIPRA. Potrafiliby stan膮膰 z wrogiem oko w oko lub spa艣膰 na niego z g贸ry i zupe艂nie zaskoczy膰.

Poszed艂 z tym pomys艂em do genera艂a Petera Wallsa ze Sztabu Po艂膮czonych Si艂 Zbrojnych. Oczywi艣cie, Bawu swoim zwyczajem wykona艂 telefon, aby przetrze膰 mu drog臋, a wujek Douglas szepn膮艂 s艂贸wko Smithy'emu podczas posiedzenia gabinetu. Dali Rolandowi woln膮 r臋k臋 i w ten spos贸b oddzia艂 Ballantyne'a odrodzi艂 si臋 po siedemdziesi臋ciu latach od rozwi膮zania.

W ci膮gu nast臋pnych trzech lat sta艂 si臋 legend膮. Sze艣ciuset ludzi, kt贸rym oficjalnie przypisywano dwa tysi膮ce pokonanych rebeliant贸w; kt贸rzy wdarli si臋 pi臋膰set kilometr贸w w g艂膮b Zambii, aby uderzy膰 na baz臋 szkoleniow膮 ZIPRA; kt贸rzy siadywali przy ogniskach tubylc贸w i s艂uchali paplania kobiet o wyprawach w g贸ry z koszami ziarna dla terroryst贸w; ludzi, kt贸rzy zastawiaj膮 pu艂apki i pilnuj膮 ich przez pi臋膰 dni z rz臋du, zakopuj膮c swoje ekskrementy obok siebie, czekaj膮c cierpliwie i nieporuszenie jak lampart przy wodopoju na nast臋pn膮 ofiar臋.

Roland odwr贸ci艂 si臋 od lustra, gdy Craig wszed艂 do sypialni. Na naramiennikach Ballantyne mia艂 gwiazdki pu艂kownika, a na pier艣 do 艣wie偶o odprasowanej koszuli khaki przypi膮艂 srebrny krzy偶.

— We藕 sobie, co chcesz, ch艂opcze — zach臋ci艂. Craig podszed艂 do wbudowanej w 艣cian臋 szafy i wybra艂 par臋 flanelowych spodni i bia艂y sweter do gry w krykieta, z barwami Oriel Clubu wok贸艂 szyi. Znowu, jak dawniej, nosi艂 rzeczy wyrzucone przez Rolanda, zawsze by艂 o rok do ty艂u wzgl臋dem niego.

— Mama m贸wi, 偶e ci臋 wywalili.

— Tak. — G艂os Craiga zosta艂 st艂umiony przez sweter, kt贸ry w艂a艣nie wk艂ada艂 na siebie.

— Mo偶esz mie膰 kwater臋 w oddziale.

— Roly, nie jestem zachwycony perspektyw膮 owijania struny z fortepianu wok贸艂 czyjej艣 szyi i odrywania g艂owy cz艂owiekowi.

— Nie robimy tego codziennie — Roland u艣miechn膮艂 si臋. — Osobi艣cie wol臋 n贸偶, mo偶na go u偶ywa膰 do krojenia suszonego mi臋sa, je艣li chwilowo nie podcina si臋 garde艂. Ale powa偶nie, ch艂opcze, m贸g艂by艣 nam si臋 przyda膰. M贸wisz w ich j臋zyku jak tubylec i naprawd臋 dobrze wysadzasz r贸偶ne rzeczy w powietrze. Brakuje nam spec贸w od wybuch贸w.

— Kiedy odszed艂em z King's Lynn, z艂o偶y艂em przysi臋g臋, 偶e nigdy nie b臋d臋 pracowa艂 dla nikogo z rodziny.

— Scouts to nie rodzina.

— Scouts to ty, Roly.

— M贸g艂bym oficjalnie wr臋czy膰 ci wezwanie.

— Nic by z tego nie wysz艂o.

— Tak — zgodzi艂 si臋 Roland. — Zawsze by艂e艣 uparty jak nie wiem co. No c贸偶, je艣li zmienisz zdanie, daj mi zna膰.

Wypchn膮艂 palcem papierosa z paczki. Wyszed艂 do po艂owy, dalej wyci膮gn膮艂 go ustami.

— Co my艣lisz o Robaczku? — Papieros macha艂 si臋 z boku na bok, kiedy Roly zada艂 pytanie. Przystawi艂 do niego z艂ot膮 zapalniczk臋 firmy Ronson.

— Jest w porz膮dku — zaznaczy艂 ostro偶nie Craig.

— Tylko w porz膮dku? — zaprotestowa艂 Roland. — Mo偶e wspania艂a, niesamowita, cudowna, nadzwyczajna... odrobina poezji nie zaszkodzi, m贸wisz o kobiecie, kt贸r膮 kocham.

— Numer dziesi臋膰 tysi臋cy dziesi膮ty na li艣cie tych, kt贸re kocha艂e艣 — poprawi艂 Craig.

— Wolnego, m贸j ch艂opcze, z t膮 mam zamiar si臋 o偶eni膰. Craig poczu艂, jak jego cia艂o ogarnia ch艂贸d i odwr贸ci艂 si臋, aby uczesa膰 przed lustrem mokre w艂osy.

— S艂ysza艂e艣, co powiedzia艂em? Mam zamiar si臋 z ni膮 o偶eni膰.

— Czy ona o tym wie?

— Chc臋, 偶eby do tego dojrza艂a, zanim to wyjawi臋.

— Nie zamierzasz jej zapyta膰?

— Roly o艣wiadcza, nie za艣 o艣wiadcza si臋. Powiniene艣 rzec: „Gratuluj臋, mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz szcz臋艣liwy."

— Gratuluj臋, mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz szcz臋艣liwy.

— No w艂a艣nie. Chod藕my, postawi臋 ci drinka.

Poszli drugim korytarzem, kt贸ry dzieli艂 dom na dwie po艂owy. Zanim dotarli do werandy, w hallu odezwa艂 si臋 telefon i rozleg艂 g艂os cioci Val:

— Zaraz go znajd臋, prosz臋 si臋 nie roz艂膮cza膰. — Po czym zawo艂a艂a g艂o艣niej: — Roland, m贸j drogi, Gepard do ciebie. Gepard to kryptonim bazy Scouts.

— Id臋, mamo. — Roly wszed艂 do hallu i Craig us艂ysza艂 s艂owa:

— Ballantyne. — A po chwili: — Jeste艣cie pewni, 偶e to on? Jezu, wreszcie szansa, na kt贸r膮 czekali艣my. Jak szybko mo偶ecie dostarczy膰 tu helikopter? Ju偶 jest w drodze? 艢wietnie! Rozepnijcie wok贸艂 tego miejsca siatk臋, ale beze mnie nie wchod藕cie. Sam chc臋 dosta膰 t臋 dziecink臋.

ddWr贸ci艂 na korytarz, by艂 ca艂kowicie odmieniony. Jego spojrzenie sta艂o si臋 teraz takie, jak na korcie: zimne, niebezpieczne i bezlitosne.

— Czy m贸g艂by艣 odwie藕膰 Robaczka do miasta, ch艂opcze? Czeka nas drobna potyczka.

— Zaopiekuj臋 si臋 ni膮.

Roland wyszed艂 na werand臋. Ostatni go艣cie opuszczali korty i rozchodzili si臋 do samochod贸w, zabieraj膮c po drodze nianie i dzieci, 偶egnaj膮c si臋 g艂o艣no i zapraszaj膮c na najbli偶szy tydzie艅. Kiedy艣 takie spotkanie nie sko艅czy艂oby si臋 przed pomoc膮, ale teraz nikt nie podr贸偶owa艂 po czwartej po po艂udniu, w nowej godzinie duch贸w.

Janin臋 Carpenter 艣mia艂a si臋 w艂a艣nie i 艣ciska艂a d艂onie pary, mieszkaj膮cej na s膮siedniej farmie.

— Przyjad臋 z przyjemno艣ci膮 — powiedzia艂a, po czym rozejrza艂a si臋 i zobaczy艂a wyraz twarzy Rolanda. Natychmiast do niego podesz艂a.

— Co si臋 sta艂o?

— Zaczyna si臋. M贸j kuzyn si臋 tob膮 zajmie. Zadzwoni臋.

Uwa偶nie przygl膮da艂 si臋 niebu, ju偶 by艂 odleg艂y, nie nale偶a艂 do tego 艣wiata. Us艂yszeli szum 艣migie艂 helikoptera, po czym maszyna wynurzy艂a si臋 zza wzg贸rza. Pokrywa艂a j膮 matowa, br膮zowa farba; przy w艂azie stali dwaj Scouts, jeden bia艂y i Murzyn. Obaj byli w pe艂nym rynsztunku bojowym.

Roland pobieg艂 przez trawnik. Zanim 艣mig艂owiec wyl膮dowa艂, on wskoczy艂 do 艣rodka, podtrzymywany przez sier偶anta z plemienia Matabele i w艣lizgn膮艂 si臋 do kabiny. Gdy maszyna podnios艂a si臋 i odlecia艂a, przechylaj膮c si臋 nad wzg贸rzem, Craig pochwyci艂 ostatnie spojrzenie Rolanda. Zamieni艂 ju偶 beret na mi臋kk膮 czapk臋, a sier偶ant pomaga艂 mu w艂o偶y膰 koszul臋.

— Roly powiedzia艂, 偶ebym odwi贸z艂 ci臋 do domu. Rozumiem, 偶e mieszkasz w Bulawayo? — zapyta艂 Craig, kiedy helikopter ju偶 znikn膮艂, a odg艂os 艣migie艂 zanika艂. Wydawa艂o si臋, 偶e dziewczyna z trudem kieruje na niego swoj膮 uwag臋.

— Tak, w Bulawayo, dzi臋kuj臋.

— Nie zd膮偶ymy ju偶 dzisiaj przed godzin膮 zasadzek. Mia艂em zamiar zatrzyma膰 si臋 u dziadka.

— Bawu?

— Znasz go?

— Nie, ale ch臋tnie bym pozna艂a. Roland zam臋cza艂 mnie opowie艣ciami o staruszku. My艣lisz, 偶e znalaz艂oby si臋 tam 艂贸偶ko i dla mnie?

— W King's Lynn s膮 dwadzie艣cia dwa 艂贸偶ka.

Usadowi艂a si臋 obok niego w starym landroverze. Na wietrze jej w艂osy rozwiewa艂y si臋 niesfornie.

— Dlaczego nazywa ci臋 Robaczkiem? — Craig musia艂 podnie艣膰 g艂os, aby przekrzycze膰 warkot silnika.

— Jestem entomologiem — zawo艂a艂a w odpowiedzi. — Wiesz, chrab膮szcze i tak dalej.

— A gdzie pracujesz? — Ch艂odne popo艂udniowe powietrze op艂ywa艂o jej bluz臋, wida膰 by艂o, 偶e nie nosi stanika. Piersi mia艂a ma艂e i kszta艂tne, na zimnie

107

sutki stercza艂y wypr臋偶one, takie ma艂e ciemne grudki pod cienkim materia艂em. Nie m贸g艂 si臋 nie gapi膰.

— W muzeum. Czy wiesz, 偶e zgromadzili艣my najwspanialsz膮 kolekcj臋 tropikalnych i subtropikalnych owad贸w niewymar艂ych gatunk贸w, bogatsz膮 ni偶 Muzeum im. Smitha czy Muzeum Historii Naturalnej w Kensington?

— Nie藕le.

— Przepraszam, czasem bywam nudziar膮.

— Nigdy.

U艣miechn臋艂a si臋 z wdzi臋czno艣ci膮, ale zmieni艂a temat.

— Od jak dawna znasz Rolanda?

— Od dwudziestu dziewi臋ciu lat.

— Ile masz lat?

— Dwadzie艣cia dziewi臋膰.

— Opowiedz mi o nim.

— Co mo偶na powiedzie膰 o kim艣, kto jest doskona艂y?

— Postaraj si臋 — zach臋ci艂a.

— Najlepszy ch艂opak w Michaelhouse. Kapitan dru偶yny rugby i krykieta. Stypendium Rhodesa do Oksfordu, stypendysta Oriela. Niebieskie odznaki za wio艣larstwo i krykieta, p贸艂-niebieskie za tenis, pu艂kownik Scouts, srebrny krzy偶 za m臋stwo, dziedzic fortuny wartej ponad dwadzie艣cia milion贸w. No, wszyscy to wiedz膮. — Craig wzruszy艂 ramionami.

— Nie lubisz go — zarzuci艂a mu.

— Kocham — rzek艂. — Na sw贸j zabawny spos贸b.

— Nie chcesz ju偶 o nim rozmawia膰.

— Wola艂bym o tobie.

— To mi odpowiada, co chcia艂by艣 wiedzie膰? Pragn膮艂 sprawi膰, 偶eby znowu si臋 u艣miechn臋艂a.

— Zacznij od chwili narodzin i niczego nie pomijaj.

— Urodzi艂am si臋 w ma艂ej wiosce w Yorkshire, m贸j ojciec jest tam weterynarzem.

— Kiedy? Powiedzia艂em, 偶eby艣 niczego nie opuszcza艂a. Zmru偶y艂a figlarnie oczy.

— Jak tutaj m贸wi si臋 o jakiej艣 nieokre艣lonej dacie... przed zaraz膮 bydl臋c膮.

— To by艂o w latach dziewi臋膰dziesi膮tych ubieg艂ego wieku.

— Ju偶 dobrze — znowu si臋 u艣miechn臋艂a. — Urodzi艂am si臋 jaki艣 czas po zarazie.

To dzia艂a艂o, stwierdzi艂 Craig. Lubi艂a go. U艣miecha艂a si臋 teraz ch臋tniej, 偶artowali lekko i niewymuszenie. Mo偶e to tylko wyobra藕nia, ale wydawa艂o mu si臋, 偶e zauwa偶y艂 w jej ruchach 艣wiadomo艣膰 tego, i偶 oddzia艂uje na niego seksualnie: spos贸b, w jaki trzyma艂a g艂ow臋 i porusza艂a cia艂em... nagle pomy艣la艂 o Rolandzie i poczu艂, jak w jego uczucia w艣lizguje si臋 rozpacz.

dJonathan Ballantyne wyszed艂 na werand臋 w King's Lynn. Rzuci艂 na dziewczyn臋 spojrzenie i od razu zacz膮艂 gra膰 rol臋 po偶膮dliwego rozpustnika. Poca艂owa艂 j膮 w r臋k臋.

— Jeste艣 najpi臋kniejsz膮 m艂od膮 dam膮, jak膮 ten m艂odzian tu przyprowadzi艂. Jaka艣 szczypta perwersji w tonie dziadka kaza艂a Craigowi zaprzeczy膰.

— To przyjaci贸艂ka Rolanda, Bawu.

— A — staruszek skin膮艂 g艂ow膮. — Powinienem si臋 domy艣li膰. Za wysoka klasa jak na tw贸j gust, ch艂opcze.

Ma艂偶e艅stwo Craiga trwa艂o niewiele d艂u偶ej ni偶 praca na ka偶dej z posad, zaledwie nieco ponad rok. Bawu nie podoba艂 si臋 wyb贸r Craiga, m贸wi艂 mu o tym przed i po 艣lubie, przed i po rozwodzie... i przy ka偶dej nadarzaj膮cej si臋 sposobno艣ci.

— Dzi臋kuj臋, panie Ballantyne. — Janin臋 spojrza艂a spod przymru偶onych oczu.

— Mo偶esz do mnie m贸wi膰 Bawu. — By艂 to najwi臋kszy komplement dla kobiety od Jonathana. Poda艂 jej rami臋 i doda艂:

— Chod藕 zobaczy膰 miny, moja droga.

By艂 to jeszcze jeden dow贸d sympatii Bawu. Craig patrzy艂, jak odeszli na obch贸d umocnie艅 obronnych.

— Pochowa艂 na tym wzg贸rzu trzy 偶ony — mrukn膮艂 ponuro. — A wci膮偶 jest napalony jak stary kozio艂.

Obudzi艂 si臋, gdy zatrzeszcza艂y zawiasy w drzwiach jego sypialni i rozleg艂 si臋 krzyk Jonathana Ballantyne'a.

— Masz zamiar przespa膰 ca艂y dzie艅? Ju偶 wp贸艂 do pi膮tej.

— Tylko dlatego, 偶e nie sypiasz od dwudziestu lat, Bawu.

— Daj spok贸j jadaczce, ch艂opcze, dzi艣 jest wielki dzie艅. Przyprowad藕 t臋 babk臋 Rolanda, idziemy wszyscy wypr贸bowa膰 moj膮 tajn膮 bro艅.

— Przed 艣niadaniem? — zaprotestowa艂 Craig, ale staruszek, podekscytowany jak ma艂e dziecko z powodu pikniku, ju偶 si臋 oddali艂.

Znajdowa艂o si臋 to w rozs膮dnej odleg艂o艣ci od najbli偶szego budynku. Kucharz grozi艂, 偶e odejdzie, je艣li Bawu przeprowadzi jeszcze jeden eksperyment w pobli偶u kuchni. Sta艂o na brzegu pola dojrzewaj膮cej kukurydzy. Wok贸艂 urz膮dzenia zgromadzi艂a si臋 grupka robotnik贸w, kierowc贸w ci膮gnik贸w i urz臋dnik贸w.

— Co to, u licha, jest? — zdziwi艂a si臋 Janin臋, kiedy szli ku tym ludziom przez zaorane pole. Zanim kto艣 zd膮偶y艂 odpowiedzie膰, jaka艣 posta膰 w brudnym niebieskim kitlu od艂膮czy艂a si臋 od t艂umu i pospieszy艂a w ich stron臋.

— Panie Craig, dzi臋ki Bogu, 偶e pan jest tutaj. Musi go pan powstrzyma膰.

— Nie b膮d藕 zmursza艂ym starym idiot膮, Okky — rozkaza艂 Jonathan. Od dwudziestu lat Okky van Rensburg by艂 g艂贸wnym mechanikiem w King's Lynn. Za jego plecami Bawu twierdzi艂, 偶e Okky jest w stanie rozebra膰 traktor i z艂o偶y膰 z niego cadillaca, a z cz臋艣ci zapasowych — dwa rolls-royce'y.

Przedstawia艂 sob膮 muskularn膮, wiecznie brudn膮 karykatur臋 cz艂owieka. Zignorowa艂 nakaz milczenia, wydany przez Jonathana.

— Bawu si臋 zabije, je艣li nikt go nie powstrzyma — wykr臋ci艂 偶a艂o艣nie pokryte bliznami, poczernia艂e r臋ce.

Ale Bawu zacz膮艂 ju偶 wk艂ada膰 he艂m i zapina艂 pasek pod brod膮. Ten sam he艂m, kt贸ry nosi艂 tego dnia w 1916 roku, kiedy zosta艂 odznaczony Krzy偶em Wojennym; wgi臋cie w boku pochodzi艂o od niemieckiego szrapnela. W jego oczach pojawi艂 si臋 szata艅ski b艂ysk, gdy zbli偶y艂 si臋 do swego potwornego pojazdu.

— Okky przerobi艂 trzytonow膮 ci臋偶ar贸wk臋 Forda — wyja艣ni艂 Janin臋. — Podni贸s艂 podwozie. Karoseria wisia艂a wysoko w powietrzu, jakby sta艂a na szczud艂ach, opony by艂y straszliwie zniszczone. — Umie艣膰 tu reflektory — wskaza艂 na ci臋偶kie stalowe p艂yty w kszta艂cie litery V, kt贸re znajdowa艂y si臋 pod szoferk膮. Mog艂y podwoi膰 si艂臋 uderzenia bomby. — Szoferka jest wyposa偶ona w pewne urz膮dzenia. — Karoseria wygl膮da艂a jak czo艂g Tygrys, ze stalowymi w艂azami, szpar膮 dla kierowcy i otworami strzelniczymi dla ci臋偶kich karabin贸w maszynowych Browninga. — Ale sp贸jrz tylko, co mamy na g贸rze! — Na pierwszy rzut oka mo偶na by to wzi膮膰 za wie偶yczk臋 w atomowej 艂odzi podwodnej, a Okky wci膮偶 za艂amywa艂 r臋ce.

— On ma dwadzie艣cia galwanizowanych stalowych rur, pe艂nych materia艂贸w wybuchowych. W ka偶dej s膮 艂o偶yska kulkowe o wadze oko艂o pi臋tnastu kilogram贸w.

— Na Boga, Bawu. — Nawet Craiga ogarn臋艂o przera偶enie. — To cholerstwo wybuchnie!

— Powk艂ada艂 to do blok贸w z betonu — narzeka艂 Okky. — Wycelowa艂 je niczym dzia艂a na okr臋cie admira艂a Nelsona. Po dziesi臋膰 z ka偶dej strony.

— Dwudziestodzia艂owy ford — Craig szepn膮艂 ze zgroz膮.

— Gdy wpadn臋 w zasadzk臋, po prostu nacisn臋 guzik i — bum, morze kilogram贸w 艂o偶ysk kulkowych poleci w tych drani — Jonathan by艂 szczerze zachwycony. — Podmuch winoro艣li, jak mawia艂 stary Bonaparte.

— Wysadzi si臋 w powietrze — j臋cza艂 Okky.

— Och, przesta艅 zachowywa膰 si臋 niby stara baba — rzek艂 do niego Jonathan. — I podsad藕 mnie.

— Bawu, tym razem naprawd臋 zgadzam si臋 z Okkym. — Craig pr贸bowa艂 go powstrzyma膰, ale staruszek wspi膮艂 si臋 po stalowej drabince zwinnie jak koczkodan. Przy w艂azie zatrzyma艂 si臋 i stan膮艂 w dramatycznej pozie niczym dow贸dca dywizji pancernej.

— Wystrzel臋 najpierw z jednej burty, z prawej. — Jego oczy zatrzyma艂y si臋 teraz na Janin臋. — Czy chcia艂aby艣 by膰 moim drugim pilotem, moja droga?

— To niezwykle uprzejme z twojej strony, Bawu, ale my艣l臋, 偶e lepiej b臋d臋 widzia艂a z kana艂u nawadniaj膮cego, o tam.

— W takim razie cofnijcie si臋 wszyscy. — Jonathan wykona艂 w艂adczy gest, nakazuj膮cy im oddali膰 si臋. Murzy艅scy robotnicy i kierowcy, kt贸rzy byli 艣wiadkami poprzednich eksperyment贸w Bawu, zabrali si臋 stamt膮d jak brygada

egipskiej piechoty po wojnie sze艣ciodniowej. Niekt贸rzy nie przestali biec, gdy dotarli na szczyt wzg贸rza.

Okky dobieg艂 do rowu irygacyjnego sze艣膰 krok贸w przed Janin臋 i Craigiem. Po chwili ca艂a tr贸jka ostro偶nie wychyli艂a g艂owy. Trzysta metr贸w od nich na 艣rodku zoranego pola sta艂 dumny i samotny, groteskowy ford. Jonathan pomacha艂 weso艂o i znikn膮艂 we w艂azie.

Zakryli uszy d艂o艅mi i czekali. Nic si臋 nie wydarzy艂o.

— Stch贸rzy艂 — powiedzia艂 Craig z nadziej膮. W艂az otworzy艂 si臋 znowu. Ukaza艂a si臋 g艂owa Jonathana w he艂mie. Twarz mia艂 czerwon膮 z w艣ciek艂o艣ci.

— Okky, ty sukinsynu, roz艂膮czy艂e艣 kable — rykn膮艂. — Zwalniam ci臋, s艂yszysz? Zwalniam!

— Trzeci raz w tym tygodniu — mrukn膮艂 ponuro Okky. — Nie mog艂em wymy艣li膰 nic innego, aby go powstrzyma膰.

— Zaczekaj, moja droga — Jonathan zawo艂a艂 do Janin臋. — Za chwilk臋 je po艂膮cz臋.

— Nie przejmuj si臋 mn膮, Bawu — wykrzykn臋艂a w odpowiedzi, ale on ju偶 znikn膮艂.

Mija艂y minuty, ka偶da wydawa艂a si臋 wieczno艣ci膮. Oczekiwanie podsyca艂o w nich nadziej臋.

— Nie zadzia艂a.

— Wyci膮gnijmy go stamt膮d.

— Bawu, idziemy po ciebie — rykn膮艂 Craig z艂o偶ywszy d艂onie w tr膮bk臋. — Lepiej sied藕 spokojnie.

Podni贸s艂 si臋 powoli, w tej samej chwili uzbrojony ford znikn膮艂 w ogromnej kot艂uj膮cej si臋 chmurze dymu i kurzu. Bia艂y p艂omie艅 ogarn膮艂 pole kukurydzy, kosz膮c j膮 jak jaki艣 monstrualny kombajn. Rozleg艂a si臋 tak przera偶aj膮ca fala d藕wi臋ku, 偶e Craig straci艂 r贸wnowag臋 i wpad艂 z powrotem do rowu na ich g艂owy.

Rzucali si臋 w艣ciekle, usi艂uj膮c wydosta膰 si臋 na powierzchni臋. Gdy im si臋 to uda艂o, rozejrzeli si臋 boja藕liwie po zaoranym polu. Straszn膮 cisz臋 zak艂贸ca艂y tylko szum w uszach i oddalaj膮cy si臋 skowyt stada dzikich rottweiler贸w oraz doberman贸w staruszka, kt贸re ucieka艂y w panice ku zabudowaniom. Ug贸r przes艂ania艂a g臋sta zas艂ona niesionego wiatrem b艂臋kitnego dymu i czerwono-br膮zowego py艂u.

Wydostali si臋 z rowu i wpatrywali w kurzaw臋, lekki wiatr powoli rozwiewa艂 t臋 chmur臋. Ford by艂 przewr贸cony. Wszystkie cztery ko艂a wznosi艂y si臋 ku niebu, jakby w ge艣cie pod艂ego poddania si臋.

— Bawu! — krzykn膮艂 Craig i pop臋dzi艂 do samochodu. Z wylot贸w luf wci膮偶 s膮czy艂y si臋 oleiste girlandy dymu. Poza tym panowa艂 bezruch.

Craig otworzy艂 stalowy w艂az i wczo艂ga艂 si臋 do 艣rodka na czworakach. W ciemnym wn臋trzu 艣mierdzia艂o cierpko spalonymi plastikowymi materia艂ami wybuchowymi.

— Bawu! — Znalaz艂 go zwini臋tego w k艂臋bek na pod艂odze kabiny i od razu zorientowa艂 si臋, 偶e stary cz艂owiek by艂 w stanie agonii. Ca艂a twarz mu si臋 zmieni艂a, wydawa艂 niezrozumia艂e d藕wi臋ki.

111

Chwyci艂 dziadka w ramiona i usi艂owa艂 poci膮gn膮膰 ku wyj艣ciu, ale staruszek strz膮sn膮艂 go z siebie z desperack膮 si艂膮 i Craig w ko艅cu zrozumia艂, co on m贸wi艂.

— Moje z臋by, gdzie s膮 moje cholerne z臋by! — Znowu kl臋cza艂 i szuka艂 ich zawzi臋cie. — Nie mog膮 mnie tak zobaczy膰, znajd藕 je, ch艂opcze, znajd藕.

Craig odszuka艂 protezy pod siedzeniem kierowcy. Kiedy trafi艂y ju偶 na swoje miejsce, Jonathan wyskoczy艂 przez w艂az i stan膮艂 przed Okkym van Rensburgjem pe艂en furii.

— G贸ra by艂a za ci臋偶ka, ty stary idioto.

— Nie mo偶esz tak do mnie m贸wi膰, Bawu. Nie pracuj臋 ju偶 dla ciebie. Wyla艂e艣 mnie.

— Zatrudniam ci臋 — rykn膮艂 Jonathan. — A teraz bierz si臋 do naprawiania.

Dwudziestu spoconych, 艣piewaj膮cych Matabel贸w powoli podnios艂o forda. W ko艅cu z powrotem stan膮艂 na ko艂ach.

— Wygl膮da jak banan — zauwa偶y艂 Okky z nieskrywan膮 satysfakcj膮. — Odrzut twoich armat spowodowa艂, 偶e zgi膮艂 si臋 prawie dwa razy. Nigdy nie da si臋 wyprostowa膰 podwozia.

— Jest tylko jeden spos贸b — stwierdzi艂 Jonathan i znowu zacz膮艂 zapina膰 pasek he艂mu.

— Co masz zamiar zrobi膰, Jon-Jon? — Craig zapyta艂 z niepokojem.

— Wystrzeli膰 z drugiej burty, oczywi艣cie — rzek艂 staruszek z zawzi臋to艣ci膮 w g艂osie. — Dzi臋ki temu si臋 wyprostuje.

Ale Craig chwyci艂 go za jedn膮 r臋k臋, Okky za drug膮, a Janin臋 m贸wi艂a do niego, pr贸buj膮c uspokoi膰, gdy poprowadzili go do landrovera.

— Wyobra偶asz sobie, co by si臋 sta艂o, gdyby Bawu si臋ga艂 po zapalniczk臋 i nacisn膮艂 niew艂a艣ciwy przycisk, sun膮c g艂贸wn膮 ulic膮 — zarechota艂 Craig. — I gdyby ten z艂om podjecha艂 pod ratusz.

呕artowali sobie z tego przez ca艂膮 drog臋 do miasta. Kiedy przeje偶d偶ali obok wspania艂ych 艂膮k nale偶膮cych do ogrod贸w miejskich, Craig rzuci艂 od niechcenia.

— Niedzielne popo艂udnie w Bulawayo... mo偶na za艂ama膰 si臋 nerwowo, tak tam weso艂o. Mo偶e przyrz膮dz臋 dla ciebie jedn膮 z moich s艂ynnych kolacji na jachcie i uratuj臋 ci臋 od tego.

— Jacht? — Janin臋 natychmiast si臋 zainteresowa艂a. — Tutaj? Kilkaset kilometr贸w od najbli偶szej s艂onej wody?

— Nic wi臋cej nie powiem — o艣wiadczy艂 Craig. — Albo pojedziesz ze mn膮, albo do ko艅ca 偶ycia b臋dzie ci臋 z偶era膰 niezaspokojona ciekawo艣膰.

— To gorsze ni偶 艣mier膰 — przytakn臋艂a. — W dodatku zawsze dobrze 偶eglowa艂am. Jedziemy!

Wybra艂 drog臋 wiod膮c膮 do lotniska, ale zanim wydostali si臋 z obszaru zabudowanego, skr臋ci艂 ku jednej ze starszych cz臋艣ci miasta. Pomi臋dzy dwoma wal膮cymi si臋 domkami znajdowa艂a si臋 pusta parcela. Od drogi

zas艂ania艂 j膮 zielony rz膮d mangowc贸w. Craig zaparkowa艂 samoch贸d pod jednym z drzew i poprowadzi艂 dziewczyn臋 w g艂膮b zaniedbanej d偶ungli barwnych pn膮czy i akacji. Janin臋 zatrzyma艂a si臋 nagle i wykrzykn臋艂a:

— Nie 偶artowa艂e艣. To prawdziwy jacht.

— Prawdziwszych nie ma — zgodzi艂 si臋 z dum膮. — Wed艂ug projektu Lwranosa, trzyna艣cie i p贸艂 metra d艂ugo艣ci, ka偶da deska bia艂a jak lilia.

— Craig, jest pi臋kny.

— B臋dzie, kiedy sko艅cz臋.

Stateczek sta艂 w drewnianej ko艂ysce, drewniane belki wspiera艂y go z bok贸w. D艂ugi kil i skorupa, kt贸r膮 mo偶na by zwodowa膰 na oceanie, unios艂y pok艂ad i reling na wysoko艣膰 czterech i p贸艂 metra ponad g艂ow臋 Janin臋, kiedy podbieg艂a do jachtu.

— Jak mam si臋 tam dosta膰?

— Z drugiej strony jest drabinka. Wdrapa艂a si臋 na pok艂ad i zawo艂a艂a:

— Jak on si臋 nazywa?

— Jeszcze si臋 nie nazywa. Wszed艂 za ni膮 do kokpitu.

— Kiedy b臋dziesz wodowa艂 jacht, Craig?

— B贸g wie — u艣miechn膮艂 si臋. — Jest jeszcze przy nim mn贸stwo roboty, a za ka偶dym razem, kiedy ko艅cz膮 mi si臋 pieni膮dze, zaczyna si臋 niszcz膮cy bezruch.

M贸wi膮c w艂o偶y艂 klucz do zamka. Gdy tylko drzwi si臋 otworzy艂y, Janin臋 od razu w艣lizgn臋艂a si臋 do 艣rodka.

— Przytulnie.

— Tu w艂a艣nie mieszkam. — Zszed艂 za ni膮 do salonu i rzuci艂 torb臋 na pod艂og臋. — Pod pok艂adem ju偶 sko艅czy艂em. Kuchnia jest tam. Dwie kajuty, w ka偶dej po dwie koje, prysznic i chemiczna toaleta.

— Pi臋kny — powt贸rzy艂a Janin臋, przesuwaj膮c palcami po lakierowanej stolarce. Potem wypr贸bowa艂a 艂贸偶ko.

— Przynajmniej nie musz臋 p艂aci膰 czynszu.

— Co trzeba jeszcze zrobi膰?

— Silnik, d藕wig, olinowanie, 偶agle... to wszystko szacuj臋 na jakie艣 dwadzie艣cia tysi臋cy. Ale wydusi艂em z Bawu ju偶 prawie po艂ow臋 tej sumy. — O艣wietli艂 gazow膮 ch艂odziark臋, po czym wybra艂 kaset臋 i w艂o偶y艂 j膮 do magnetofonu.

Janin臋 przez chwil臋 s艂ucha艂a s膮cz膮cej si臋 muzyki fortepianowej i powiedzia艂a:

— Ludwig van B., oczywi艣cie?

— Naturalnie, kt贸偶 by inny?

Dalej m贸wi艂a ju偶 z nieco mniejsz膮 pewno艣ci膮:

— Sonata Patetyczna!

— O, 艣wietnie. — U艣miechn膮艂 si臋, gdy w jednej z szafek znalaz艂 butelk臋 bia艂ego wina. — A kto gra?

117

— Daj spok贸j.

— No, spr贸buj.

— Kentner?

— Nie藕le, ale to Pressler.

Zrobi艂a grymas, aby pokaza膰, 偶e jest jej wstyd. Wyci膮gn膮艂 korek i nape艂ni艂 lampki jasnoz艂otym winem.

— To dla ciebie, dziecino. Spr贸bowa艂a i stwierdzi艂a:

— Mmm! Dobre!

— Kolacja! — Craig z powrotem zanurkowa艂 do szafki. — Ry偶 i puszki. Ziemniaki i cebule maj膮 trzy miesi膮ce, ju偶 rosn膮 na nich kie艂ki.

— Makrobiotyki. Dobra dieta. Mog臋 pom贸c?

Krz膮tali si臋 razem w ma艂ej kuchni. Kr臋c膮c si臋 po niewielkim pomieszczeniu, niechc膮cy ocierali si臋 o siebie. Pachnia艂a aromatyzowanym myd艂em, a kiedy spojrza艂 z g贸ry na jej g艂ow臋, zobaczy艂 tak g臋ste i b艂yszcz膮ce kr臋cone w艂osy, 偶e z trudem opanowa艂 si臋 i nie zanurzy艂 w nich twarzy. Zamiast tego poszed艂 szuka膰 kolejnej butelki wina. Potem wybra艂 cztery puszki, w艂o偶y艂 ich zawarto艣膰 do garnka, posieka艂 cebul臋 i doda艂 przypraw臋 curry. Poda艂 z ry偶em.

— Wyborne — o艣wiadczy艂a Janin臋. — Jak to si臋 nazywa?

— Nie zadawaj k艂opotliwych pyta艅.

— Kiedy ju偶 jacht b臋dzie na wodzie, dok膮d pop艂yniesz? Craig si臋gn膮艂 ponad jej g艂ow膮 i zdj膮艂 z p贸艂ki map臋 oraz przewodnik po| Oceanie Indyjskim.

— Dobra. — Pokaza艂 jakie艣 miejsce na mapie. — Stoimy na kotwicy tu,j w zacisznej zatoczce na Seszelach. Gdy wyjrzysz przez iluminator, zobaczys palmy i pla偶e bielsze ni偶 cukier. Woda pod nami jest tak czysta, 偶e wydaje si臋, jakby艣my p艂ywali w powietrzu.

Janin臋 wyjrza艂a przez iluminator.

— Wiesz co, masz racj臋. Widz臋 palmy i s艂ysz臋 gitary.

Po jedzeniu odsun臋li naczynia i zag艂臋bili si臋 w ksi膮偶ki, mapy.

— Dok膮d potem? Co powiesz na greckie wyspy?

— To zbyt turystyczne — pokr臋ci艂a g艂ow膮.

— Australia i Wielka Rafa Koralowa?

— Piknie! — na艣ladowa艂a australijski akcent. — Mog臋 zdj膮膰 g贸r臋, kole艣?^

— Nawet wszystko, je艣li chcesz.

— Niegrzeczny ch艂opiec.

Jej policzki rozgorza艂y od wina, oczy zacz臋艂y si臋 艣wieci膰. Poklepa艂a delikatnie po twarzy i wiedzia艂, 偶e m贸g艂by j膮 poca艂owa膰, ale zanim si? poruszy艂, powiedzia艂a:

— Roland m贸wi艂 mi, 偶e jeste艣 marzycielem.

Na d藕wi臋k tego imienia natychmiast zastyg艂 w bezruchu. Poczu艂 ch艂膰 w piersi i nag艂膮 z艂o艣膰 na ni膮, gdy偶 popsu艂a nastr贸j tej chwili. Chcia艂 zrani<j dziewczyn臋 tak, jak ona w艂a艣nie jego zrani艂a.

— 艢pisz z nim? — zapyta艂, a Janin臋 zachwia艂a si臋 i spojrza艂a oburzona. Zmru偶y艂a oczy jak kot, brzegi jej nozdrzy pobiela艂y z w艣ciek艂o艣ci.

— Co powiedzia艂e艣?

Przekora nie pozwoli艂a mu zawr贸ci膰 znad przepa艣ci i j膮 przekroczy艂,

— Pyta艂em, czy z nim 艣pisz.

— Na pewno chcesz wiedzie膰?

— Tak.

— W porz膮dku, odpowied藕 brzmi: tak i to jest cholernie cudowne.

— Ju偶 dobrze — odpowiedzia艂 偶a艂o艣nie.

— A teraz odwie藕 mnie do domu, prosz臋.

Jechali w ca艂kowitym milczeniu, przerywanym tylko jej lapidarnymi wskaz贸wkami. Kiedy zaparkowa艂 przed trzypi臋trowym blokiem mieszkalnym, zobaczy艂, 偶e nazywa艂 si臋 on „Beau Yallon", tak samo jak pla偶a na Seszelach, o kt贸rej marzyli.

Wysiad艂a z landrovera.

— Dzi臋kuj臋 za podwiezienie — powiedzia艂a i oddali艂a si臋 chodnikiem ku wej艣ciu do budynku.

Zanim do niego dotar艂a, odwr贸ci艂a si臋 i podesz艂a z powrotem do samochodu.

— Czy wiesz, 偶e jeste艣 zepsutym ma艂ym ch艂opcem? — zapyta艂a. — I rezygnujesz ze wszystkiego, tak jak wtedy na korcie.

Tym razem znikn臋艂a za drzwiami wej艣ciowymi nie odwracaj膮c si臋 ju偶 wi臋cej.

Craig wr贸ci艂 na jacht, od艂o偶y艂 ksi膮偶ki i mapy, potem pozmywa艂 naczynia, wytar艂 je i poustawia艂. Przypomnia艂 sobie, 偶e w jednej z szafek mia艂 jeszcze butelk臋 ginu, ale nie m贸g艂 jej znale藕膰. Nie zosta艂a ju偶 ani odrobina wina. Usiad艂 w salonie, gazowe 艣wiat艂o sycza艂o cicho nad jego g艂ow膮. Poczu艂 si臋 odr臋twia艂y i pusty. Nie by艂o sensu i艣膰 do koi. Wiedzia艂, 偶e nie u艣nie.

Si臋gn膮艂 do torby. Na samym wierzchu le偶a艂 oprawiony w sk贸r臋 dziennik, kt贸ry po偶yczy艂 mu Jonathan. Pochodzi艂 z roku 1860. Napisa艂 go Zouga Ballantyne, prapradziadek Craiga.

Po chwili Craig nie czu艂 si臋 ju偶 odr臋twia艂y i pusty, poniewa偶 znajdowa艂 si臋 w nadbud贸wce d艂ugiego statku, kt贸ry p艂yn膮艂 na po艂udnie po zielonych wodach Atlantyku ku zaczarowanemu kontynentowi.

Samson Kuma艂o sta艂 na 艣rodku zakurzonej drogi i patrzy艂, jak zniszczony stary landrover oddala si臋 z rykiem alej膮 drzew spathodea. Kiedy skr臋ci艂 ko艂o starego cmentarza i znikn膮艂, Murzyn podni贸s艂 swoj膮 torb臋 i otworzy艂 furtk臋 wiod膮c膮 do domku z palik贸w. Obszed艂 budynek i zatrzyma艂 si臋 na ganku z ty艂u domu.

Jego dziadek, Gideon Kuma艂o, siedzia艂 na prostym, kuchennym krze艣le. Lask臋 w kszta艂cie w臋偶a trzyma艂 pomi臋dzy stopami, obie d艂onie po艂o偶y艂 na jej g艂贸wce. Spa艂, tkwi膮c na niewygodnym krze艣le w gor膮cym blasku s艂o艅ca.

315

— Tylko w ten spos贸b mog臋 si臋 zagrza膰 — powiedzia艂 kiedy艣 Samsonowi.

W艂osy mia艂 bia艂e i puszyste jak we艂na. Ma艂a kozia br贸dka na ko艅cu podbr贸dka dr偶a艂a przy ka偶dym cichym wydechu. Jego sk贸ra zdawa艂a si臋 tak cienka i delikatna, 偶e mog艂aby si臋 rozedrze膰 niczym stary pergamin, przybra艂a nawet ten sam, ciemnobursztynowy kolor. Na pokrywaj膮c膮 j膮 siatk臋 zmarszczek pada艂y bezpo艣rednio promienie s艂oneczne.

Uwa偶aj膮c, aby nie zas艂oni膰 staruszkowi 艣wiat艂a, Samson wszed艂 po schodach, postawi艂 torb臋 i usiad艂 przed nim na por臋czy. Przygl膮da艂 si臋 jego twarzy i znowu poczu艂 d艂awi膮c膮 mi艂o艣膰. By艂o to co艣 znacznie wi臋kszego ni偶 szacunek, jaki ch艂opcy z plemienia Matabele uczeni s膮 okazywa膰 starszym, wi臋kszego ni偶 uczucia nale偶ne cz艂onkom rodziny, poniewa偶 tych dw贸ch ludzi 艂膮czy艂a niemal mistyczna wi臋藕.

Przez prawie sze艣膰dziesi膮t lat Gideon Kuma艂o by艂 zast臋pc膮 dyrektora szko艂y w misji Khami. Tysi膮ce murzy艅skich ch艂opc贸w i dziewcz膮t wyros艂o pod jego opiek膮, a艂e nikt nie mia艂 dla niego takiego znaczenia, jak wnuk.

Nagle staruszek poruszy艂 si臋 i otworzy艂 oczy. By艂y mlecznobia艂e i niewi-dz膮ce jak u szczeniaka tu偶 po urodzeniu. Pochyli艂 g艂ow臋 nas艂uchuj膮c. Samson wstrzyma艂 oddech boj膮c si臋, 偶e Gideon w ko艅cu straci艂 kontakt z rzeczywisto艣ci膮. To, 偶e zachowa艂 go do tej pory, graniczy艂o z cudem. Stary cz艂owiek powoli przekr臋ci艂 g艂ow臋 na drug膮 stron臋 i znowu si臋 ws艂ucha艂. Samson zobaczy艂, 偶e jego nozdrza poruszy艂y si臋 lekko, gdy wci膮ga艂 powietrze.

— Czy to ty? — zapyta艂 zm臋czonym g艂osem, przypominaj膮cym skrzypienie nie naoliwionych drzwi. — Tak, to ty, Yundla. — Zaj膮c zawsze odgrywa艂 wa偶n膮 rol臋 w folklorze afryka艅skim, od niego pochodzi艂a legenda kr贸lika Br'er, kt贸rego niewolnicy zabrali ze sob膮 do Ameryki. Gideon nada艂 imi臋 tego ma艂ego, zwinnego zwierz臋cia Samsonowi. — Tak, to ty, m贸j ma艂y Zaj膮cu.

— Baba! — Samson wypu艣ci艂 powietrze z piersi i ukl膮k艂 przed dziadkiem na jedno kolano. Staruszek po omacku si臋gn膮艂 po jego g艂ow臋 i j膮 pie艣ci艂.

— Nigdy st膮d nie wyje偶d偶a艂e艣 — zaznaczy艂. — Zawsze mieszkasz w moim sercu.

Samson pomy艣la艂, 偶e zad艂awi si臋, je艣li spr贸buje co艣 powiedzie膰. W milczeniu si臋gn膮艂 po cienkie, delikatne d艂onie starca i przycisn膮艂 je do ust.

— Napijmy si臋 herbaty — mrukn膮艂 Gideon. — Tylko ty potrafisz zaparzy膰 tak, by mi smakowa艂a.

Staruszek lubi艂 s艂odycze, wi臋c Samson wsypa艂 do emaliowanego kubka sze艣膰 czubatych 艂y偶eczek br膮zowego cukru i nala艂 wrz膮tku z blaszanego imbryka. Gideon wzi膮艂 kubek w obie d艂onie i g艂o艣no poci膮gn膮艂 艂yk, u艣miechn膮艂 si臋 i skin膮艂 g艂ow膮.

— A teraz wyznaj mi, ma艂y Zaj膮cu, co si臋 z tob膮 sta艂o? Czuj臋 w tobie co艣 dziwnego, niepewno艣膰 jak u cz艂owieka, kt贸ry zgubi艂 sw膮 drog臋 i chce j膮 odnale藕膰.

S艂ucha艂, gdy Samson m贸wi艂, pij膮c herbat臋 i kiwaj膮c g艂ow膮. Kiedy wnuk j sko艅czy艂, rzek艂:

— Czas ju偶, aby艣 wr贸ci艂 do misji i zacz膮艂 uczy膰. Powiedzia艂e艣 mi kiedy艣,!

偶e nie mo偶esz naucza膰 m艂odych ludzi o 偶yciu, dop贸ki sam nie zdob臋dziesz wiedzy. Czy ju偶 to uczyni艂e艣?

— Nie wiem, Baba. Czego mog臋 ich nauczy膰? 呕e 艣mier膰 panuje w tym kraju, a 偶ycie warte jest tyle, co jedna kulka?

— Czy zawsze b臋dziesz mia艂 w膮tpliwo艣ci, m贸j drogi wnuku, czy nieustannie musisz szuka膰 pyta艅, na kt贸re brakuje odpowiedzi? Je艣li kto艣 w膮tpi we wszystko, to niczego nie dokona. Na tym 艣wiecie ci s膮 silni, kt贸rzy wierz膮 w swe racje.

— W takim razie pewnie nigdy nie b臋d臋 silny, dziadku.

Wypili ca艂膮 herbat臋 i Samson nastawi艂 nast臋pny garnek. Nawet melancholia tej rozmowy nie za膰mi艂a przyjemno艣ci, jak膮 obaj czerpali z bycia razem. Rozkoszowali si臋 t膮 sytuacj膮, a偶 w ko艅cu Gideon zapyta艂:

— Kt贸ra godzina?

— Po czwartej.

— Constance ko艅czy prac臋 o pi膮tej. Czy p贸jdziesz po ni膮 do szpitala?

Samson przebra艂 si臋 w d偶insy i lekk膮, niebiesk膮 koszul臋. Zostawi艂 staruszka samego na ganku. Zszed艂 ze wzg贸rza. Przy bramie w ogrodzeniu zabezpieczaj膮cym szpital umundurowani stra偶nicy go przeszukali. Potem pod膮偶y艂 na oddzia艂 pooperacyjny. Na zewn膮trz rekonwalescenci w niebieskich szlafrokach le偶eli na trawie i wygrzewali si臋 w s艂o艅cu. Wielu z nich nie mia艂o r臋ki albo nogi, poniewa偶 do szpitala w Khami trafiali ranni, kt贸rzy natkn臋li si臋 na miny lub w inny spos贸b ucierpieli przez wojn臋. Wszyscy pacjenci byli Murzynami. W tym szpitalu mogli przebywa膰 tylko Afryka艅czycy.

Przy recepcji w hallu g艂贸wnym rozpozna艂y go dwie piel臋gniarki z plemienia Matabele i zacz臋艂y do niego weso艂o szczebiota膰. Samson wypyta艂 je troch臋 o plotki z misji, o to, kto si臋 z kim pobra艂, komu urodzi艂o si臋 dziecko, kto umar艂, kto si臋 w kim podkochiwa艂 — w tej ma艂ej spo艂eczno艣ci wszyscy wiedzieli takie rzeczy. Przerwa艂 mu ostry, w艂adczy g艂os.

— Samson, Samson Kuma艂o!

Odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 dyrektork臋 szpitala, kt贸ra sz艂a ku niemu szybkim krokiem z drugiego ko艅ca korytarza.

Doktor Leila St. John mia艂a na sobie bia艂y fartuch z rz臋dem d艂ugopis贸w wetkni臋tych w kiesze艅 na piersi, na szyi wisia艂 stetoskop. Pod rozpi臋tym fartuchem wida膰 by艂o karmazynowy sweter i d艂ug膮, marszczon膮 sp贸dnic臋 z bawe艂ny z india艅skim wzorem. Stopy odzia艂a w grube, zielone m臋skie skarpety i sanda艂y bez palc贸w, zapinane z boku. W艂osy, w艂贸kniste i proste, zwi膮za艂a rzemieniami tak, 偶e tworzy艂y dwa warkocze, stercz膮ce nad odstaj膮cymi uszami.

Nienaturalnie blad膮 sk贸r臋 odziedziczy艂a po ojcu, Robercie St. Johnie. Pokrywa艂y j膮 plamy po dawnym tr膮dziku. Okulary w rogowych oprawkach by艂y kwadratowe, m臋skie. W k膮ciku cienkich ust tkwi艂 papieros. Mia艂a afektowany, powa偶ny i staro艣wiecki wyraz twarzy, ale spojrzenie zielonych oczu bezpo艣rednie i 偶ywe, kiedy zatrzyma艂a si臋 przed Samsonem i pewnie u艣cisn臋艂a jego d艂o艅.

— A wi臋c marnotrawny powr贸ci艂, na pewno po to, by uciec z jedn膮 z moich najlepszych piel臋gniarek.

— Dobry wiecz贸r, doktor Leilo.

— Czy nadal jeste艣 „ch艂opcem" swojego bia艂ego osadnika? — zapyta艂a. Sp臋dzi艂a pi臋膰 lat w areszcie dla wi臋藕ni贸w politycznych w Gwelo na polecenie rz膮du Rodezji. By艂a tam w tym samym czasie, co Robert Mugabe, kt贸ry — w tej chwili na wygnaniu — dowodzi armii wyzwole艅czej Afryka艅skiego Narodowego Zwi膮zku Zimbabwe (ZANU).

— Craig Mellow to Rodezyjczyk w trzecim pokoleniu z obu stron rodziny. Jest r贸wnie偶 moim przyjacielem. Nie nale偶y do osadnik贸w.

— Samson, jeste艣 wykszta艂conym, bardzo utalentowanym cz艂owiekiem. 艢wiat wok贸艂 nas roztapia si臋 w tyglu zmian, histori臋 wykuwa si臋 teraz na kowadle wojny. Czy zgadzasz si臋 na zmarnowanie talent贸w, kt贸rymi obdarzy艂 ci臋 B贸g i chcesz pozwoli膰 innym, gorszym ludziom, by przechwycili przysz艂o艣膰, kt贸ra do ciebie nale偶y?

— Nie lubi臋 wojny, doktor Leilo. Tw贸j ojciec mnie ochrzci艂.

— To czyni膮 tylko g艂upcy, ale jak zniszczy膰 bezsensown膮 przemoc systemu kapitalistycznego? W jaki inny spos贸b zrealizowa膰 szlachetne i s艂uszne pragnienia biednych, s艂abych i politycznie uciemi臋偶onych?

Samson rozejrza艂 si臋 szybko po hallu, a ona u艣miechn臋艂a si臋.

— Nie martw si臋, przebywasz tu w艣r贸d przyjaci贸艂. Prawdziwych przyjaci贸艂. — Leila spojrza艂a na zegarek. — Musz臋 ju偶 i艣膰. Poprosz臋 Constance, 偶eby przyprowadzi艂a ci臋 na kolacj臋. Porozmawiamy jeszcze. — Odwr贸ci艂a si臋 nagle, a obcasy zdartych br膮zowych sanda艂贸w stuka艂y g艂o艣no po wy艂o偶onej p艂ytkami pod艂odze, kiedy sz艂a pospiesznie ku drzwiom obrotowym, nad kt贸rymi wisia艂a tabliczka: „Przychodnia".

Samson znalaz艂 miejsce na jednej z d艂ugich 艂awek przed tym wej艣ciem. Czeka艂 w艣r贸d chorych i chromych, kaszl膮cych i kichaj膮cych, spowitych w banda偶e i krwawi膮cych. Ostry, antyseptyczny zapach szpitala zdawa艂 si臋 przesi膮ka膰 ubranie i sk贸r臋.

Wreszcie Constance przysz艂a. Jedna z piel臋gniarek musia艂a jej powiedzie膰, gdy偶 obraca艂a g艂ow膮 z o偶ywieniem we wszystkie strony, a ciemne oczy l艣ni艂y z ekscytacji, gdy go szuka艂a. Na chwilk臋 od艂o偶y艂 przyjemno艣膰 powitania, po czym podni贸s艂 si臋.

Jej uniform by艂 艣wie偶o wykrochmalony i odprasowany, sztywny, pokryty naszywkami, czapk臋 na艂o偶y艂a krzywo.

Na piersi b艂yszcza艂y odznaki oznaczaj膮ce stopnie: piel臋gniarka asystuj膮ca przy operacjach, po艂o偶na i inne. W艂osy mocno zwi膮za艂a i zaplot艂a w skomplikowane wzory, takie u艂o偶enie wymaga艂o wielu godzin cierpliwego udoskonalania. Twarz mia艂a okr膮g艂膮 i g艂adk膮 jak ciemny ksi臋偶yc — klasyczna pi臋kno艣膰 Nguni o ogromnych, czarnych oczach i bia艂ych z臋bach, b艂yszcz膮cych w zach臋caj膮cym u艣miechu. Plecy mia艂a proste, ramiona w膮skie, lecz silne. Piersi pod bia艂ym fartuchem by艂y kszta艂tne, talia w膮ska, biodra za艣 szerokie i p艂odne. Pprusza艂a si臋 z tym szczeg贸lny^

l

wdzi臋kiem Afrykanki, jakby ta艅czy艂a w rytm muzyki, kt贸r膮 tylko ona s艂ysza艂a.

Zatrzyma艂a si臋 przed nim.

— Witam ci臋, Samsonie — powiedzia艂a cicho. Nagle zawstydzi艂a si臋 i opu艣ci艂a oczy.

— Witam ci臋, moje serce — odpowiedzia艂 tym samym tonem. Nie dotkn臋li si臋, poniewa偶 okazywanie uczu膰 w miejscu publicznym k艂贸ci艂o si臋 ze zwyczajami i oboje my艣leli o czym艣 takim z niech臋ci膮.

Poszli powoli wzg贸rzem w stron臋 domu. Mimo 偶e nie by艂a spokrewniona z Gideonem Kuma艂o, nale偶a艂a do jego ulubionych uczennic, zanim wzrok odm贸wi艂 mu pos艂usze艅stwa i zmusi艂 do odej艣cia ze szko艂y. Kiedy umar艂a jego 偶ona, Constance zamieszka艂a z nauczycielem, aby si臋 nim opiekowa膰 i zajmowa膰 domem. W艂a艣nie tam pozna艂a Samsona.

Chocia偶 papla艂a beztrosko, odk艂adaj膮c na p贸藕niej opowie艣ci o tym, co wydarzy艂o si臋 tutaj w czasie jego nieobecno艣ci, Samson wyczuwa艂 w niej jak膮艣 rezerw臋. Z wyrazem jakiego艣 przestrachu w oczach dwukrotnie obejrza艂a si臋 za siebie na drog臋.

— Co ci臋 gn臋bi? — zapyta艂, gdy zatrzymali si臋 przed bram膮 do ogrodu.

— Sk膮d wiesz... — zacz臋艂a i sama sobie odpowiedzia艂a. — Oczywi艣cie, 偶e wiesz. Wiesz o mnie wszystko.

— Co ci臋 gn臋bi?

— „Ch艂opcy" s膮 tutaj — Constance powiedzia艂a tylko tyle, a Samson poczu艂 ch艂贸d i g臋si膮 sk贸rk臋 na ramionach.

„Ch艂opcy" i „dziewcz臋ta" byli wojownikami z rewolucyjnej armii Zim-babwe.

— Tutaj? — zapyta艂. — W misji? Skin臋艂a g艂ow膮.

— Przynosz膮 wsz臋dzie niebezpiecze艅stwo i gro藕b臋 艣mierci — doda艂 gorzko.

— Samson, m贸j kochany — szepn臋艂a. — Musz臋 ci co艣 powiedzie膰. Nie mog艂am d艂u偶ej wykr臋ca膰 si臋 od spe艂nienia swego obowi膮zku. W ko艅cu si臋 do nich przy艂膮czy艂am. Jestem teraz jedn膮 z „dziewcz膮t".

Wieczorny posi艂ek zjedli w g艂贸wnym pomieszczeniu domku, kt贸re by艂o jednocze艣nie kuchni膮, jadalni膮 i salonem.

Na wyszorowanym stole Constance zamiast obrusa roz艂o偶y艂a gazet臋 „Rhodesian Herald". Zadrukowane szpalty przeplata艂y si臋 z bia艂ymi plamami, co by艂o cichym protestem redakcji wobec drako艅skich dekret贸w rz膮dowych cenzor贸w. Na 艣rodku postawi艂a du偶y garnek gotowanej kukurydzy, j臋drnej i nap臋cznia艂ej. Obok sta艂a ma艂a miseczka z flaczkami i 艂ody偶kami trzciny cukrowej. Nast臋pnie nape艂ni艂a misk臋 staruszka, postawi艂a przed nim i w艂o偶y艂a mu do d艂oni 艂y偶k臋. Przez ca艂y posi艂ek siedzia艂a blisko, troskliwie pomaga艂a mu trafia膰 r臋k膮 do ust i wyciera艂a to, co si臋 ula艂o.

W ma艂ym czarno-bia艂ym telewizorze umieszczonym na p贸艂ce na 艣cianie widzieli niewyra藕ny obraz, przedstawiaj膮cy spikera czytaj膮cego wiadomo艣ci.

— W ci膮gu ostatnich dwudziestu czterech godzin w czterech potyczkach w Maszonie i Matabele si艂y bezpiecze艅stwa zabi艂y dwudziestu sze艣ciu terroryst贸w. Ponadto szesnastu cywil贸w zgin臋艂o w czasie strzelaniny. O艣miu innych — wed艂ug naszych doniesie艅 — poleg艂o na polu minowym na drodze do Mrewa. Po艂膮czone dow贸dztwo z 偶alem zawiadamia, 偶e w akcji ponios艂o 艣mier膰 dw贸ch cz艂onk贸w si艂 bezpiecze艅stwa. S膮 to sier偶ant John Sinclair ze Scouts...

Constance wsta艂a i wy艂膮czy艂a telewizor, potem usiad艂a i na艂o偶y艂a jeszcze troch臋 kukurydzy do miski Gideona.

— Jak mecz w pi艂k臋 no偶n膮 — powiedzia艂a z gorycz膮, kt贸rej Samson nigdy u niej nie zauwa偶y艂. — Co wiecz贸r podaj膮 nam wynik. Terrory艣ci — dwa, si艂y bezpiecze艅stwa — dwadzie艣cia sze艣膰. Powinni艣my zacz膮膰 obstawia膰.

Zobaczy艂, 偶e dziewczyna p艂acze i nie przychodzi艂o mu do g艂owy, czym m贸g艂by j膮 pocieszy膰.

— Podaj膮 nazwiska bia艂ych 偶o艂nierzy, wiek, ile mieli dzieci, a ci drudzy to po prostu „terrory艣ci" lub „czarni obywatele". A przecie偶 oni te偶 maj膮 matki, ojc贸w, 偶ony i potomstwo. — Poci膮gn臋艂a nosem. — To Matabele, tak samo jak my. 艢mier膰 sta艂a si臋 taka 艂atwa, powszechna w tym kraju, ale ci, kt贸rzy nie umr膮, trafi膮 do nas — nasi ludzie, z poobrywanymi nogami i tak uszkodzonymi m贸zgami, 偶e staj膮 si臋 za艣liniaczonymi debilami.

— Wojna jest zawsze bardziej okrutna, je艣li s膮 w ni膮 wmieszane kobiety i dzieci — stwierdzi艂 Gideon s艂abym, starczym g艂osem. — Zabijamy ich kobiety, oni za艣 nasze.

Rozleg艂o si臋 ciche skrobanie do drzwi. Constance natychmiast wsta艂a i podesz艂a do wej艣cia. Zanim je otworzy艂a, wy艂膮czy艂a 艣wiat艂o elektryczne. Na zewn膮trz zapad艂a ju偶 noc, ale Samson zobaczy艂 w ciemno艣ci sylwetki dw贸ch m臋偶czyzn. W艣lizgn臋li si臋 do domu, za nimi rozleg艂 si臋 szcz臋k zamykanego zamka. Potem Constance w艂膮czy艂a 艣wiat艂o.

Dwaj ludzie stali przy 艣cianie. Samsonowi wystarczy艂o jedno spojrzenie, by odgadn膮膰, kim byli. Mieli na sobie d偶insy i drelichowe koszule, ale by艂a jaka艣 zwierz臋ca czujno艣膰 w sposobie ich poruszania si臋, w ich ruchliwych, jasnych i niespokojnych oczach.

Starszy skin膮艂 na m艂odszego, kt贸ry natychmiast poszed艂 do sypialni, przeszuka艂 szybko i wr贸ci艂, by sprawdzi膰 zas艂ony przy oknach. Musia艂 upewni膰 si臋, 偶e nie ma w nich 偶adnej szczeliny. Gdy sko艅czy艂, skin膮艂 starszemu i wymkn膮艂 si臋 przez drzwi. Drugi usiad艂 na 艂awce naprzeciwko Gideona Kuma艂o. Mia艂 przystojn膮 twarz, nieco szpiczasty, jak u Arab贸w, nos, ale sk贸r臋 prawie purpurowoczarn膮 i ogolone w艂osy.

— Towarzysz Tebe — przedstawi艂 si臋 cicho. — Jakie jest twoje imi臋, ojcze?

— Nazywam si臋 Gideon Kuma艂o. — Niewidomy starzec patrzy艂 ponad jego ramieniem, g艂ow臋 lekko przechyli艂.

— Nie takie imi臋 da艂a ci matka, inaczej zwraca艂 si臋 do ciebie ojciec. Stary cz艂owiek zacz膮艂 dr偶e膰, trzy razy pr贸bowa艂 przem贸wi膰, zanim z jeg掳 ust wydoby艂y si臋 s艂owa.

— Kim jeste艣? — wyszepta艂.

— To nieistotne — rzek艂 tamten cz艂owiek. — Chcemy si臋 dowiedzie膰, kim ty jeste艣. Powiedz mi, starcze, czy kiedykolwiek s艂ysza艂e艣 imi臋 Tungata Zebiwe? Szukaj膮cy tego, co zosta艂o skradzione — Szukaj膮cy sprawiedliwo艣ci?

Staruszek zacz膮艂 trz膮艣膰 si臋, a偶 str膮ci艂 ze sto艂u misk臋, kt贸ra z g艂o艣nym 艂oskotem spad艂a na betonow膮 pod艂og臋 u jego st贸p.

— Sk膮d znasz to imi臋? — szepn膮艂. — Sk膮d o tym wiesz?

— Ja wiem wszystko, ojcze. Znam nawet pie艣艅. Za艣piewamy j膮 razem, ty i ja.

I go艣膰 zacz膮艂 nuci膰 cichym, lecz wywo艂uj膮cym dreszcze barytonem:

Jak kret w g艂臋bi ziemi. Bazo znalaz艂 tajne przej艣cie...

By艂a to stara pie艣艅 wojenna klanu Kret贸w, wspomnienia nagle ogarn臋艂y Gideona Kuma艂o. Jak wszystkie starsze osoby, doskonale pami臋ta艂 szczeg贸艂y z okresu swego dzieci艅stwa, natomiast to, co wydarzy艂o si臋 kilka dni wcze艣niej, dociera艂o do niego jak przez mg艂臋. Przypomnia艂 sobie jaskini臋 w g贸rach Matopos i twarz ojca w blasku ogniska, kt贸rej nigdy nie m贸g艂 zapomnie膰. S艂owa pie艣ni powr贸ci艂y do niego:

Krety s膮 pod ziemi膮. Czy nie 偶yj膮? pytaj膮 c贸ry Maszobane.

Gideon zawodzi艂 zachrypni臋tym, starczym g艂osem. Z mlecznobia艂ych oczu 艣lepca wytrysn臋艂y 艂zy i pop艂yn臋艂y po policzkach niepowstrzymanym strumieniem.

S艂uchajcie, pi臋kne dziewice, czy nie s艂yszycie 呕e co艣 si臋 rusza, w ciemno艣ci?

Kiedy pie艣艅 sko艅czy艂a si臋, Gideon wyciera艂 艂zy, a go艣膰 siedzia艂 w milczeniu. Potem powiedzia艂 cicho:

— Duchy przodk贸w wzywaj膮 ci臋, towarzyszu Tungata Zebiwe.

— Jestem starym cz艂owiekiem, 艣lepym i s艂abym, nie mog臋 odpowiedzie膰 fta wezwanie.

— Wi臋c musisz wys艂a膰 kogo艣 innego — rzek艂 obcy. — Potomka Bazo, Topora i czarownicy Tanase. — Przybysz zwr贸ci艂 si臋 ku Samsonowi Kuma艂o, siedz膮cemu w ko艅cu sto艂u i spojrza艂 mu prosto w oczy.

Ten patrzy艂 na niego oboj臋tnie. Ju偶 wcze艣niej instynktownie wyczu艂, po co przyby艂 ten cz艂owiek. Niewielu Matabel贸w uko艅czy艂o uniwersytety lub taia艂o inne zalety, kt贸re z ca艂膮 pewno艣ci膮 posiada艂 Samson. Od dawna

wiedzia艂, 偶e bardzo chc膮 zaci膮gn膮膰 go do swoich szereg贸w, musia艂 wyt臋偶y膰 ca艂膮 przedsi臋biorczo艣膰, 偶eby tego unikn膮膰. Wreszcie znale藕li go, by艂 z艂y na nich i Constance. Ona sprowadzi艂a tych ludzi. Zauwa偶y艂, 偶e w czasie jedzenia niespokojnie spogl膮da艂a na drzwi. Teraz ju偶 poj膮艂, 偶e musia艂a im powiedzie膰, i偶 si臋 go spodziewa.

Poza tym poczu艂 si臋 zm臋czony i zrezygnowany. Rozumia艂, 偶e nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej si臋 opiera膰. Wiedzia艂, jakie ryzyko si臋 z tym wi膮za艂o, nie tylko dla niego. To twardzi ludzie, kt贸rych krew zahartowa艂a tak, 偶e stali si臋 niewyobra偶alnie okrutni. Rozumia艂, dlaczego przybysz rozmawia艂 najpierw z Gideonem Kuma艂o. Da艂 znak. Je艣li teraz Samson odm贸wi, starzec znajdzie si臋 w strasznym niebezpiecze艅stwie.

— Musisz wys艂a膰 kogo艣 innego.

Uk艂ad stary jak 艣wiat, 偶ycie za 偶ycie. Je偶eli Samson nie zgodzi艂by si臋 na to, zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e s臋dziwy cz艂owiek zgin膮艂by, a ca艂a sprawa i tak by si臋 na tym nie zako艅czy艂a. Chcieli, wi臋c b臋d膮 go mie膰.

— Nazywam si臋 Samson Kuma艂o — powiedzia艂. — Jestem chrze艣cijaninem, czuj臋 wstr臋t do wojny i okrucie艅stwa.

— Znamy ci臋 — odpowiedzia艂 obcy. — I wiemy, 偶e w tych czasach nie J ma miejsca na mi臋kko艣膰.

Przybysz przerwa艂, gdy drzwi uchyli艂y si臋 nieco, a drugi m臋偶czyzna, kt贸ry sta艂 na zewn膮trz na czatach, wsadzi艂 przez nie g艂ow臋 i ponagli艂:

— Kanka! Szakale! — i znikn膮艂.

Starszy podni贸s艂 si臋 natychmiast, wyci膮gn膮艂 zza pasa tokarewa kalibru 7,62 mm i jednocze艣nie wy艂膮czy艂 艣wiat艂o. W ciemno艣ci szepn膮艂 wprost do ucha Samsona:

— Przystanek autobusowy w Bulawayo. Za dwa dni o 贸smej rano. Samson us艂ysza艂, jak trzasn臋艂a klamka i zostali we tr贸jk臋. Czekali w ciemno艣ci pi臋膰 minut, potem Constance powiedzia艂a:

— Poszli.

Zapali艂a 艣wiat艂o i zacz臋艂a zbiera膰 naczynia, zdj臋艂a ze sto艂u gazet臋, kt贸ra s艂u偶y艂a za obrus.

— Nie wiem, co ostrzeg艂o „ch艂opc贸w", ale musia艂 by膰 fa艂szywy alarm. W wiosce jest spok贸j. Ani 艣ladu si艂 bezpiecze艅stwa.

呕aden z m臋偶czyzn nie zareagowa艂. Zrobi艂a im po kubku kakao.

— O dziewi膮tej jest film w telewizji, „Dzieci kolei".

— Jestem zm臋czony — stwierdzi艂 Samson. Nadal by艂 na ni膮 z艂y.

— Ja te偶 jestem zm臋czony — szepn膮艂 Gideon. Samson pom贸g艂 mu doj艣膰 do sypialni w przedniej cz臋艣ci domu. W drzwiach obejrza艂 si臋, a Constance spojrza艂a na niego tak wzruszaj膮co i kusz膮co, 偶e poczu艂, i偶 jego z艂o艣膰 s艂abnie.

Le偶a艂 w w膮skim 偶elaznym 艂贸偶ku naprzeciwko starca i w ciemno艣ci przys艂uchiwa艂 si臋 odg艂osom z kuchni. Constance zmywa艂a naczynia i przygotowywa艂a do 艣niadania. Potem drzwi do jej sypialni na ty艂ach domku zamkn臋艂y si臋.

Samson zaczeka艂, a偶 staruszek zacznie chrapa膰, po czym podni贸s艂 si臋.

cicho. Owin膮艂 nagie ramiona ostrym we艂nianym kocem, wyszed艂 z sypialni i uda艂 si臋 do Constance. Drzwi nie by艂y zamkni臋te na klucz. Pchn膮艂 je i us艂ysza艂, 偶e dziewczyna siada na 艂贸偶ku.

— To ja — powiedzia艂 cicho.

— Och, ba艂am si臋, 偶e nie przyjdziesz.

Dotkn膮艂 jej nagiej, ch艂odnej i aksamitnie mi臋kkiej sk贸ry. Chwyci艂a jego palce i poci膮gn臋艂a go ku sobie. Poczu艂, i偶 ostatnie 艣lady urazy znikaj膮.

— Przepraszam — szepn臋艂a.

— Niewa偶ne — odpowiedzia艂. — Nie mog艂em wiecznie si臋 ukrywa膰.

— Zg艂osisz si臋?

— Je艣li tego nie zrobi臋, zabior膮 mojego dziadka, a i tak b臋dzie im za ma艂o.

— To nie jest wystarczaj膮cy motyw. P贸jdziesz z tego samego powodu, z kt贸rego ja si臋 do nich przy艂膮czy艂am. Poniewa偶 musia艂am.

Jej d艂ugie, g艂adkie cia艂o by艂o zupe艂nie nagie, tak jak jego. Kiedy si臋 porusza艂a, piersi tr膮ca艂y tors i czu艂, jak ciep艂o zaczyna go ogarnia膰.

— Czy zabieraj膮 ci臋 do buszu? — zapyta艂.

— Nie. Na razie. Rozkazano mi zosta膰 tutaj. Tu ma by膰 dla mnie praca.

— Ciesz臋 si臋. — Dotkn膮艂 wargami jej szyi. W buszu szans臋 dziewczyny by艂yby niewielkie. Si艂y bezpiecze艅stwa mia艂y przewag臋 w zabijaniu trzydzie艣ci do jednego.

— S艂ysza艂am, 偶e towarzysz Tebe poda艂 ci godzin臋 i miejsce. My艣lisz, 偶e wezm膮 ci臋 do buszu?

— Nie wiem. S膮dz臋, 偶e najpierw przeszkol膮.

— To mo偶e nasza ostatnia wsp贸lna noc... — szepn臋艂a. Nie odpowiedzia艂, lecz przesun膮艂 palcem wzd艂u偶 jej kr臋gos艂upa po aksamitnym, mi臋kkim ciele a偶 do po艣ladk贸w.

— Chc臋, 偶eby艣 umie艣ci艂 syna w moim 艂onie — szepn臋艂a. — Chc臋, 偶eby艣 da艂 mi co艣, co pozwoli mi zachowa膰 nadziej臋, kiedy nie b臋dziemy razem.

— To wbrew prawu i obyczajom.

— W tym kraju istniej膮 tylko prawa broni, nie ma 偶adnych obyczaj贸w, opr贸cz tych, do kt贸rych chcemy si臋 stosowa膰. — Constance wsun臋艂a si臋 pod niego i obj臋艂a mocno. — Ale po艣r贸d tej krainy 艣mierci musimy uchroni膰 偶ycie. Daj mi dziecko, m贸j kochany, daj mi je dzisiaj, bo mo偶e nie b臋dziemy ju偶 mieli dla siebie nocy.

Samson obudzi艂 si臋, trapiony koszmarem. 艢wiat艂o zala艂o male艅ki pok贸j, przebija艂o si臋 przez wytart膮 zas艂on臋 przy jedynym oknie i rzuca艂o dziwne cienie na go艂ej bielonej 艣danie. Constance do niego przywar艂a. Jej cia艂o by艂o wci膮偶 gor膮ce i wilgotne po uprawianiu mi艂o艣ci, oczy mia艂a jeszcze zaspane. Na zewn膮trz straszliwie zniekszta艂cony g艂os wykrzykiwa艂 rozkazy.

— M贸wi do was armia rodezyjska. Wszyscy ludzie maj膮 natychmiast wyj艣膰 z dom贸w. Nie ucieka膰, nie chowa膰 si臋.

— Ubierz si臋 — powiedzia艂 Samson. — Pomo偶esz mi przy staruszku. Na chwiejnych nogach, wci膮偶 na wp贸艂 艣pi膮c, Constance podesz艂a do szafki w rogu i w艂o偶y艂a na swoje nagie cia艂o prost膮 bawe艂nian膮 koszul臋.

323

Potem boso pod膮偶y艂a za ukochanym do sypialni w przedniej cz臋艣ci domku. On mia艂 na sobie tylko szorty khaki. Pomaga艂 podnie艣膰 si臋 Gideonowi. Megafony na zewn膮trz skrzecza艂y przera藕liwie i g艂o艣no.

— Wychodzi膰 natychmiast. Niewinnym nic si臋 nie stanie. Nie ucieka膰.

Constance otuli艂a ramiona starca we艂nianym kocem. Wzi臋li go mi臋dzy siebie i poprowadzili przez pok贸j na ganek. Samson otworzy艂 zasuw臋 i wyszed艂, trzymaj膮c obie r臋ce wysoko w g贸rze, o艣lepiaj膮ce bia艂e 艣wiat艂o lampy spocz臋艂o na nim, wi臋c musia艂 d艂oni膮 zas艂oni膰 twarz.

— Przyprowad藕 dziadka.

Dziewczyna wyprowadzi艂a staruszka przed dom i stan臋li we tr贸jk臋 we wzruszaj膮cym u艣cisku. Nic nie widzieli, a od ha艂asu z megafon贸w zacz臋艂o im si臋 kr臋ci膰 w g艂owach.

— Nie ucieka膰. Nie chowa膰 si臋.

Rz膮d domk贸w dla personelu zosta艂 otoczony. Silne 艣wiat艂o bi艂o z ciemno艣ci i o艣wietla艂o ma艂e grupki rodzin nauczycieli i piel臋gniarek. Ludzie tulili si臋 do siebie ze strachu i przera偶enia, wi臋kszo艣膰 z nich mia艂a na sobie tylko cienkie pi偶amy lub po艣piesznie narzucone koce.

Z nieprzeniknionej ciemno艣ci za reflektorem wynurzy艂y si臋 sylwetki poruszaj膮ce si臋 jak pantery, czujne i drapie偶ne. Jedna przeskoczy艂a przez barierk臋 na werandzie i przywar艂a do muru, os艂aniaj膮c si臋 cia艂em Samsona przed ewentualnym niebezpiecze艅stwem gro偶膮cym zza drzwi lub z okna.

— Wy troje, nie ma tam ju偶 nikogo? — 偶o艂nierz zapyta艂 w j臋zyku sindebele. Ten szczup艂y, wygl膮daj膮cy na silnego m臋偶czyzna w polowej bluzie i czapce, twarz i r臋ce wysmarowa艂 farb膮 kamufla偶ow膮, wi臋c nie mo偶na by艂o stwierdzi膰, czy to bia艂y, czy Murzyn.

— Nie — odpowiedzia艂 Samson.

Cz艂owiek ten opar艂 karabin o biodro, luf臋 przesuwa艂 z boku na bok, 偶eby mie膰 wszystkich na muszce.

— Je艣li kto艣 jeszcze jest w 艣rodku, powiedz natychmiast, bo inaczej ta osoba zginie. ,

— Nikogo tu nie ma.

呕o艂nierz wyda艂 rozkaz i jego ludzie weszli do domu jednocze艣nie przez frontowe i tylne drzwi oraz przez okna. W kilka sekund przeszukali domek, pracuj膮c kolektywnie, kryj膮c si臋 nawzajem. Zadowoleni z tego, 偶e miejsce by艂o czyste, z powrotem rozproszyli siei w mroku i zostawili mieszka艅c贸w chatki na werandzie.

— Nie rusza膰 si臋 — wrzasn臋艂y g艂o艣niki. — Zosta膰 na miejscach.

Pu艂kownik Roland Ballantyne sta艂 pod drzewem spathodea i przyjmowa艂 kolejne raporty. Za ka偶dym razem, gdy meldowano, 偶e nikogo nie znaleziono, stawa艂 si臋 coraz bardziej w艣ciek艂y. 呕o艂nierze przynosili dobre informacje, kt贸re pachnia艂y 艣wie偶o艣ci膮. W艂a艣nie tym zapachem si臋 dotychczas kierowali. Towarzysz Tebe by艂 jednym z ich najwa偶niejszych cel贸w. To komisarz ZIPRA, kt贸ry dzia艂a艂 w Matabele ju偶 siedem miesi臋cy. Trzy razy osaczyli go

tak blisko, jak teraz. Zawsze zdarza艂o si臋 to samo. Otrzymywali wiadomo艣膰 od jednego z informator贸w lub cz艂onka Scouts dzia艂aj膮cego w cywilnym przebraniu. „Tebe widziano w takiej a takiej wiosce." Bezszelestnie zbli偶ali si臋 do niego i otaczali, metodycznie zamykaj膮c ka偶d膮 drog臋 ucieczki. Kiedy noc stawa艂a si臋 czarna i ponura, wchodzili do wioski. Raz schwytali dw贸ch jego zast臋pc贸w. Sier偶ant-major Scouts, Esau Gondele, przes艂uchiwa艂 obydwu terroryst贸w, a Roland przygl膮da艂 si臋 temu. O 艣wicie 偶aden z je艅c贸w nie m贸g艂 ju偶 usta膰 na w艂asnych nogach, ale nic nie zdradzili.

— U偶yj helikoptera — rozkaza艂 Roland.

Kr膮偶yli na du偶ej wysoko艣ci, a Gondele trzyma艂 najbardziej opornego terroryst臋 na linie, przewi膮zanej pod pachami.

— Powiedz mi, przyjacielu, gdzie mo偶emy znale藕膰 twojego towarzysza Tebe.

M臋偶czyzna podni贸s艂 g艂ow臋 i usi艂owa艂 splun膮膰 na prze艣ladowc臋, ale pr膮d powietrza, rozchodz膮cy si臋 od wirnik贸w helikoptera, rozwia艂 plwociny. Esau spojrza艂 na Rolanda, a kiedy ten skin膮艂, otworzy艂 pi臋艣膰. Terrorysta spada艂 obracaj膮c si臋 powoli w przestrzeni. Mo偶e by艂o to jego ostatnie wyzwanie, ale nie wydawa艂 偶adnego d藕wi臋ku.

Gondele wzi膮艂 si臋 do drugiego je艅ca i za艂o偶y艂 mu p臋tl臋 pod pachami. Gdy opu艣ci艂 go przez w艂az, zwi膮zane stopy wisia艂y nad z艂otymi stepami Matabele, nieszcz臋艣nik spojrza艂 do g贸ry i rzek艂:

— Powiem wam.

Ale latali p贸艂 godziny za d艂ugo. Kiedy Scouts dotarli do schronienia Tebe w Hillside, ju偶 go tam nie zastali.

Z艂o艣膰 z偶era艂a Rolanda Ballantyne'a. Tydzie艅 wcze艣niej Tebe pod艂o偶y艂 bomb臋 w supermarkecie. Zgin臋艂o przez to siedem os贸b, same kobiety i dwie dziewczynki w wieku poni偶ej dziesi臋ciu lat. Roland strasznie chcia艂 go dopa艣膰. Pragn膮艂 tego tak bardzo, 偶e gdy okaza艂o si臋, i偶 znowu im umkn膮艂, jego umys艂 przy膰mi艂o jakie艣 ci臋偶kie uczucie.

— Przyprowad藕cie informatora — rozkaza艂, a Esau Gondele powiedzia艂 co艣 cicho do nadajnika. Po kilku minutach us艂yszeli, jak landrover wje偶d偶a na wzg贸rze, przednie 艣wiat艂a przebija艂y si臋 przez g膮szcz drzew.

— Dobra. Ustawcie ludzi w szeregu.

Na poboczu drogi sta艂o oko艂o sze艣膰dziesi膮t os贸b. Naprzeciwko nich znajdowa艂y si臋 domki dla personelu. Reflektory o艣wietli艂y je bezlito艣nie. Pu艂kownik Roland Ballantyne wskoczy艂 na ty艂 landrovera i przy艂o偶y艂 megafon do ust. M贸wi艂 poprawnym j臋zykiem sindebele.

— W艣r贸d was s膮 藕li ludzie. Zostawili w waszej wiosce zapach 艣mierci. Przyszli tu, aby zaplanowa膰 zniszczenie, zabija膰 i czyni膰 kalekami was i wasze potomstwo. Powinni艣cie przyj艣膰 do nas, 偶eby艣my mogli was obroni膰. Poniewa偶 bali艣cie si臋 poprosi膰 o pomoc, 艣ci膮gn臋li艣cie na siebie jeszcze wi臋ksze nieszcz臋艣cie.

D艂ugi rz膮d Murzyn贸w, m臋偶czyzn, kobiet i dzieci ubranych tylko w koszule i pi偶amy, stal ot臋pia艂y i spokojny jak stado byd艂a. Znale藕li si臋 pomi臋dzy

325

m艂otem terroryst贸w z jednej a kowad艂em si艂 bezpiecze艅stwa z drugiej strony. Stali w bia艂ym 艣wietle reflektor贸w i s艂uchali.

— Rz膮d jest waszym ojcem. Jak dobry ojciec chce chroni膰 swoje dzieci. Ale po艣r贸d was s膮 g艂upcy. Ci, kt贸rzy konspiruj膮 ze z艂ymi, karmi膮 ich, przekazuj膮 informacje i ostrzegaj膮 przed naszym nadej艣ciem. Wiemy o tym. Wiemy, kto ich uprzedzi艂.

U st贸p Rolanda siedzia艂 na 艂awce w landroverze jaki艣 cz艂owiek, owini臋ty od st贸p do g艂贸w w p艂acht臋, tak 偶e nie mo偶na by艂o rozpozna膰 p艂ci. W kapturze wyci臋to otwory na oczy.

— Teraz wyczujemy z艂ych po zapachu, tych, kt贸rzy udzielaj膮 poparcia nios膮cym 艣mier膰 — rzek艂 Roland.

W贸z ruszy艂 wolno wzd艂u偶 rz臋du wie艣niak贸w. Gdy zr贸wnywa艂 si臋 z m臋偶czyzn膮 lub kobiet膮, 偶o艂nierz 艣wieci艂 im z bliska w twarz. Zamaskowana posta膰 wpatrywa艂a si臋 w nich poprzez otwory w materiale. Przygl膮daj膮ce si臋 ka偶demu obliczu ciemne oczy b艂yszcza艂y w odbitym 艣wietle reflektor贸w jak flesze.

Zawoalowany informator tkwi艂 nieporuszenie, kiedy samoch贸d zbli偶y艂 si臋 do miejsca, w kt贸rym Samson i Constance podtrzymywali starca.

Nie poruszaj膮c ustami Samson zapyta艂 dziewczyn臋:

— Czy jeste艣my bezpieczni, czy oni ci臋 znaj膮?

— Nie wiem — odpowiedzia艂a.

— Co mo偶emy zrobi膰...

W tej chwili landrover zr贸wnywa艂 si臋 ju偶 z nimi i Constance nie mia艂a czasu, by co艣 rzec.

Z ty艂u samochodu ciemna posta膰 po raz pierwszy drgn臋艂a. D艂ugie czarne rami臋 wychyn臋艂o spod ubrania i wskaza艂o na odwr贸con膮 g艂ow臋 Constance. Nie pad艂o ani jedno s艂owo, ale dwaj Scouts w ubraniach maskuj膮cych wyszli z ciemno艣ci i z艂apali j膮 za r臋ce.

— Constance! — Samson rzuci艂 si臋 naprz贸d i chwyci艂 dziewczyn臋. Kolba karabinu trafi艂a go w plecy na wysoko艣ci nerek, a pal膮cy b贸l rozerwa艂 kr臋gos艂up, rozsadzi艂 czaszk臋. Upad艂 na kolana.

Cierpienie zm膮ci艂o mu wzrok. Reflektor 艣wieci艂 prosto w twarz i go o艣lepia艂. Szalonym wysi艂kiem usi艂owa艂 powsta膰, ale poczu艂, 偶e muszka karabinu wciska si臋 w jego 偶o艂膮dek.

— Ciebie nie chcemy, przyjacielu. Nie wtr膮caj si臋 do czego艣, co ciebie nie dotyczy.

Scouts zabrali Constance. Sz艂a z nimi pos艂usznie. Zdawa艂a si臋 ma艂a i bezradna pomi臋dzy dwoma ros艂ymi 偶o艂nierzami w pe艂nym rynsztunku. Odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na Samsona, du偶e, 艂agodne oczy utkwi艂y w jego twarzy, a usta poruszy艂y si臋.

Na chwil臋 landrover przes艂oni艂 reflektor. Ciemno艣膰 obj臋艂a grupk臋, a kiedy po chwili znowu znale藕li si臋 w 艣wietle, dziewczyna ucieka艂a 偶o艂nierzom.

— Nie! — krzykn膮艂 przera偶ony Samson. Wiedzia艂, co si臋 za chwil臋 stanie. — St贸j, Constance, st贸j!

Porusza艂a si臋 jak 膰ma w 艣wietle, r贸偶owa koszula miga艂a pomi臋dzy drzewami. Kule rozerwa艂y wok贸艂 niej mokre bia艂e pnie. Nie by艂a ju偶 tak szybka i zwinna; jakby niegrzeczne dziecko oberwa艂o skrzyde艂ka nocnemu motylowi.

Czterej 偶o艂nierze przynie艣li jej cia艂o, ka偶dy trzyma艂 za r臋k臋 lub nog臋. G艂owa niemal dotyka艂a ziemi, krew z nozdrzy i ust sp艂ywa艂a po policzkach, g臋sta i czarna jak melasa w 艣wietle reflektora. Wrzucili j膮 na ty艂 samochodu, le偶a艂a tam ze spl膮tanymi ko艅czynami niczym gazela po polowaniu.

Samson szed艂 g艂贸wn膮 ulic膮 Bulawayo. Nadal panowa艂 nocny ch艂贸d, cienie drzew jacarandy k艂ad艂y si臋 na drodze pasami tak, 偶e wygl膮da艂a jak sk贸ra tygrysa. Z 艂atwo艣ci膮 zmiesza艂 si臋 z niespiesznie sun膮cym po chodniku t艂umem i nawet nie pr贸bowa艂 odwr贸ci膰 twarzy, gdy mija艂 na rogu przy parku policjanta, ubranego w mundur w kolorach niebieskim i khaki oraz w he艂m. Czekaj膮c na zielone 艣wiat艂o, przygl膮da艂 si臋 twarzom ludzi stoj膮cych wok贸艂 niego: oboj臋tne, nieporuszone spojrzenie Matabel贸w, oczy zas艂oni臋te dla bezpiecze艅stwa, jasne, bia艂e kobiety w 艂adnych, kolorowych sukienkach, wybieraj膮ce si臋 na zakupy z torb膮 na jednym ramieniu, a karabinem maszynowym na drugim. Na ulicach zauwa偶y艂 niewielu bia艂ych m臋偶czyzn, w wi臋kszo艣ci byli za starzy, aby s艂u偶y膰 w wojsku. Pozostali chodzili umundurowani i uzbrojeni.

Samochody, kt贸re przeje偶d偶a艂y przez skrzy偶owanie, przewa偶nie nale偶a艂y do armii. Odk膮d na Rodezj臋 na艂o偶ono sankcje ekonomiczne, przydzia艂 benzyny ograniczono do kilku litr贸w miesi臋cznie. Przybywaj膮cy do miasta farmerzy jechali dziwacznymi, minoodpornymi machinami z deflektorami i zabezpieczonymi karoseriami.

Patrz膮c na te bia艂e twarze Samson pierwszy raz od 艣mierci Constance zda艂 sobie spraw臋 z ogromu swej nienawi艣ci. Przed tym dniem by艂 odr臋twia艂y, co dzia艂a艂o znieczulaj膮co, ale to uczucie ju偶 zanika艂o.

Nie mia艂 偶adnego baga偶u, gdy偶 paczka natychmiast zwr贸ci艂aby uwag臋 i spowodowa艂a kontrol臋 osobist膮. Ubra艂 si臋 w d偶insy, koszulk臋 z kr贸tkimi r臋kawami i tenis贸wki, bez marynarki, w kt贸rej mo偶na ukry膰 bro艅. Jego twarz by艂a taka sama, jak innych Matabel贸w: oboj臋tna i zupe艂nie bez wyrazu. Uzbroi艂 si臋 tylko w nienawi艣膰.

艢wiat艂a zmieni艂y si臋, wi臋c niespiesznie przeszed艂 na drug膮 stron臋 ulicy i zmierza艂 w stron臋 przystanku. Nawet o tak wczesnej porze panowa艂 t艂ok. Ch艂opi cierpliwie stali w kolejkach, czekaj膮c na autobus, kt贸ry zabierze ich z powrotem na tereny plemienne. Wszyscy ob艂adowali si臋 zakupami: torbami jedzenia i soli, puszkami oleju lub parafiny, tobo艂kami z materia艂ami i kartonowymi pude艂kami z innymi luksusami — zapa艂kami, myd艂em i 艣wiecami. Rozsiedli si臋 pod 偶elaznymi dachami budek, rozmawiali i 艣miali si臋, 偶uj膮c pieczone kulki z kukurydzy i pij膮c coca-col臋. Niekt贸re matki karmi艂y dzieci piersi膮 lub beszta艂y swoje p臋draki.

Co kilka minut podje偶d偶a艂 autobus w brudnej chmurze spalin, wysiada艂a horda pasa偶er贸w, a ich miejsce natychmiast zajmowali ludzie z nie ko艅cz膮cych si臋 kolejek. Samson opar艂 si臋 o mur publicznej toalety. Znajdowa艂a si臋 w samym 艣rodku placu, postanowi艂 tutaj zaczeka膰.

Z pocz膮tku nie pozna艂 towarzysza Tebe. Mia艂 na sobie brudny, obszarpany niebieski kombinezon, a na plecach napis czerwonymi literami: „Rze藕nia Cohena". Niedbale pochyli艂 si臋, dzi臋ki czemu nie wida膰 by艂o, 偶e jest wysoki. Wyraz g艂upawej 偶yczliwo艣ci na twarzy sprawia艂, i偶 wydawa艂 si臋 niegro藕ny.

Min膮艂 Samsona, nawet nie patrz膮c w jego stron臋 i wszed艂 do toalety. Ten odczeka艂 kilka sekund i pod膮偶y艂 za nim. Ubikacja cuchn臋艂a dymem z taniego tytoniu i nie艣wie偶ym moczem. T艂oczy艂o si臋 tam du偶o ludzi, wi臋c Tebe otar艂 si臋 o Samsona i w艂o偶y艂 mu do r臋ki niebieski tekturowy bilet.

Samson obejrza艂 go w jednej z kabin. By艂 to bilet trzeciej klasy w jedn膮 stron臋 z Bulawayo do Wodospad贸w Wiktorii. Stan膮艂 w kolejce do w艂a艣ciwego autobusu jako pi膮ty za Tebe. Autobus przyjecha艂 op贸藕niony o trzydzie艣ci pi臋膰 minut, rozpocz臋艂o si臋 zwyczajne 艂adowanie ci臋偶kiego baga偶u na dach i przepychanie, aby zaj膮膰 lepsze miejsce.

Tebe siedzia艂 przy oknie trzy rz臋dy przed Samsonem. Nie rozgl膮da艂 si臋, kiedy przepe艂niony czerwony pojazd z trudem przeciska艂 si臋 przez pomocne przedmie艣cia. Przeje偶d偶ali alej膮 drzew jacarandy, kt贸re zasadzi艂 Cecil Rhodes. Ko艅czy艂a si臋 ona przy zwie艅czonym szczytami budynku administracji na wzg贸rzu za miastem, gdzie kiedy艣 znajdowa艂a si臋 wioska Lobenguli, kr贸la Matabel贸w. Min臋li drog臋 wiod膮c膮 na lotnisko i dojechali do pierwszego posterunku na trasie.

Ka偶dy pasa偶er musia艂 wysi膮艣膰 i pokaza膰 sw贸j baga偶. Policjanci przeszukali paczki, a potem na chybi艂 trafi艂 wybrali grup臋 ludzi do kontroli osobistej. Nie znale藕li si臋 w艣r贸d nich ani Samson, ani Tebe, pi臋tna艣cie minut p贸藕niej tobo艂y za艂adowano z powrotem i pozwolono im ruszy膰 dalej.

Jechali na pomoc, akacje i sawanna ust膮pi艂y miejsca pot臋偶nym lasom. Samson przysiad艂 na twardej 艂awce i patrzy艂 przez okno. Tebe zdawa艂 si臋 spa膰. Tu偶 przed po艂udniem dotarli do misji 艣w. Mateusza nad rzek膮 Gwaai, na skraju rezerwatu Sikumi. Wi臋kszo艣膰 pasa偶er贸w si臋gn臋艂a po baga偶e i powlok艂a si臋 pl膮tanin膮 艣cie偶ek, kt贸re wiod艂y do lasu.

— Zatrzymamy si臋 tu na godzin臋 — kierowca w mundurze powiedzia艂 do pozosta艂ych. — Mo偶ecie rozpali膰 ogie艅 i co艣 sobie ugotowa膰.

Tebe pochwyci艂 spojrzenie Samsona i odszed艂 powolnym krokiem ku sklepikowi na skrzy偶owaniu. Ch艂opak pod膮偶y艂 za nim, ale nie od razu go znalaz艂. Zobaczy艂, 偶e drzwi za lad膮 by艂y uchylone, a w艂a艣ciciel gestem zaprosi艂 przybysza do 艣rodka. Tebe czeka艂 na niego w pomieszczeniu z ty艂u sklepu, po艣r贸d toreb z kukurydz膮 i suszonych sk贸r, w艣r贸d karton贸w karbolowego myd艂a i skrzynek z zimnymi napojami. Zrzuci艂 obdarty kombinezon i przesta艂 wygl膮da膰 jak ospa艂y robotnik.

— Witam ci臋, towarzyszu Samsonie — powiedzia艂 cicho.

— To ju偶 nie jest moje imi臋 — odpar艂 Samson.

— A jak si臋 nazywasz?

— Tungata Zebiwe.

— Witam ci臋, towarzyszu Tungata — Tebe skin膮艂 g艂ow膮 z zadowoleniem. — Pracowa艂e艣 w departamencie polowa艅. Umiesz pos艂ugiwa膰 si臋 broni膮, prawda?

Nie czeka艂 na odpowied藕. Otworzy艂 jedn膮 z metalowych skrzy艅 z mielonym mi臋sem, kt贸re sta艂y przy 艣cianie. Wyj膮艂 d艂ugie zawini膮tko, owini臋te w zielon膮 torb臋 po nawozie rolniczym. Zdmuchn膮艂 sproszkowane jedzenie. Rozwi膮za艂 sznurek i poda艂 Tungacie Zebiwe karabin, kt贸ry by艂 w paczce. On rozpozna艂 go natychmiast. Na pocz膮tku wojny w buszu si艂y bezpiecze艅stwa zorganizowa艂y kampani臋, kt贸ra mia艂a nak艂oni膰 ludzi do donoszenia o broni znajduj膮cej si臋 w wioskach. U偶ywali do tego reklam w telewizji i prasie. W dalekich obszarach plemiennych zrzucali wiele ulotek, przedstawiaj膮cych ten karabin, oferowali wysokie nagrody pieni臋偶ne za informacje prowadz膮ce do wykrycia nawet pojedynczego egzemplarza.

By艂 to samoczynny ka艂asznikow kalibru 7,62 mm. Tungata wzi膮艂 go w r臋ce i stwierdzi艂, 偶e jest zaskakuj膮co ci臋偶ki, jak na swe wymiary. W przeciwie艅stwie do uzbrojenia NATO, wykonany zosta艂 nie z wyt艂aczanych komponent贸w, lecz ze stali. Kolb臋 i 艂o偶ysko zrobiono z laminowanego drewna.

— Tu s膮 magazynki. — Rodezyjczycy nazywali go „bananowym karabinem" z powodu charakterystycznych, zakrzywionych magazynk贸w. — Tak si臋 艂aduje. — Tebe zademonstrowa艂, wciskaj膮c kciukiem lekkie mosi臋偶ne naboje w otw贸r. — Spr贸buj.

Tungata od razu wiedzia艂, jak nale偶y si臋 nim pos艂ugiwa膰: w trzydzie艣ci sekund w艂o偶y艂 do drugiego magazynka trzydzie艣ci naboj贸w.

— Dobrze — Tebe skin膮艂 g艂ow膮. Okaza艂o si臋, 偶e dokona艂 m膮drego wyboru. — A teraz za艂aduj karabin. W ten spos贸b.

Wcisn膮艂 magazynek w szczelin臋 i przekr臋ci艂 do g贸ry. Us艂yszeli trzask, gdy cz臋艣ci po艂膮czy艂y si臋. W nieca艂e trzy minuty udowodni艂, dlaczego AK 47 by艂 ulubionym karabinem oddzia艂贸w partyzanckich na ca艂ym 艣wiecie. 艁atwo艣膰 obs艂ugi i solidna budowa czyni艂y go idealnym do tego zadania. Z rasistowskim u艣mieszkiem Rodezyjczycy m贸wili, 偶e to jedyny karabin odporny na kaffir贸w.

— Z臋by go zabezpieczy膰, poci膮gnij wybierak do g贸ry do samego ko艅ca. — Tebe sko艅czy艂 szkolenie. — Do do艂u — b臋dzie samopowtarzalny. Po艣rodku — samoczynny.

Pokaza艂 Tungacie dwie wygrawerowane cyrylic膮 litery.

— AB — powiedzia艂. — Rosyjski skr贸t od „automatyczny". We藕. — Wr臋czy艂 bro艅 Tungacie i patrzy艂, jak ten za艂adowa艂, podni贸s艂, a potem roz艂adowa艂 j膮 szybko i pewnie. — Tak, dobrze. Pami臋taj, jest ci臋偶ka, ale w pozycji automatu bardzo podskakuje. Musisz mocno trzyma膰.

Tebe zawin膮艂 karabin w tani, szary koc, z kt贸rego mo偶na go by艂o natychmiast wyj膮膰.

329

— W艂a艣ciciel sklepu jest jednym z nas — zaznaczy艂. — Nawet w tej chwili pakuje zapasy na autobus. Czas, 偶ebym ci wyja艣ni艂, dlaczego tu jeste艣my i dok膮d jedziemy.

Kiedy Tungata i Tebe powoli wr贸cili do autobusu, dzieci ju偶 przysz艂y, By艂o ich prawie sze艣膰dziesi臋cioro, ch艂opcy ubrani w koszule khaki i kr贸tkie spodnie, dziewcz臋ta — w niebieskie stroje gimnastyczne z zielonymi szarfami szko艂y z misji 艣w. Mateusza. 呕adne z nich nie mia艂o but贸w. Rozmawia艂y i chichota艂y rado艣nie z powodu nieoczekiwanej wycieczki, takiej rozkosznej ucieczki z nudnej szko艂y. Tebe powiedzia艂, 偶e to o艣mioklasi艣ci, czyli mieli po oko艂o pi臋tna艣cie lat. Dziewcz臋ta by艂y w okresie dojrzewania, pod szorstkimi mundurkami stercza艂y pe艂ne piersi. Na polecenie nauczyciela, m艂odego Murzyna w okularach, wszyscy pos艂usznie ustawiali si臋 w rz膮d obok zakurzonego czerwonego autobusu. Gdy tylko m臋偶czyzna zobaczy艂 Tebe, pospieszy艂 ku niemu.

— Jest tak, jak rozkaza艂e艣, towarzyszu.

— Co powiedzia艂e艣 ojcom w misji?

— 呕e to 膰wiczenia w terenie. I 偶e nie wr贸cimy przed zmrokiem, towarzyszu.

— Ka偶 dzieciom wsi膮艣膰.

— W tej chwili, towarzyszu.

Kierowca w spiczastej czapce na艂o偶onej w艂adczo na g艂ow臋 protestowa艂 przeciwko przyp艂ywowi m艂odych pasa偶er贸w bez bilet贸w, dop贸ki Tebe nie stan膮艂 za nim i nie wsadzi艂 mu tokarewa mi臋dzy 偶ebra. Wtedy zrobi艂 si臋 na twarzy szary jak popi贸艂 z wygas艂ego ogniska i zaj膮艂 swoje miejsce. Dzieci walczy艂y o siedzenia przy oknach, a potem zacz臋艂y przygl膮da膰 si臋 doros艂ym z wyczekiwaniem.

— Jedziemy na wspania艂膮 wycieczk臋 — podkre艣li艂 nauczyciel w okularach. — Musicie robi膰 wszystko, co wam ka偶emy. Rozumiecie?

— Rozumiemy — odpowiedzia艂y zgodnym ch贸rem. Tebe dotkn膮) luf膮 ramienia kierowcy.

— S艂ysz臋, towarzyszu, b臋d臋 pos艂uszny.

— Je艣li nie, to umrzesz jako pierwszy. Daj臋 ci moje s艂owo.

Tungata usiad艂 na 艂awce w samym ko艅cu autobusu, u st贸p po艂o偶y艂 zawini臋ty w koc karabin. Policzy艂 dzieci i sporz膮dzi艂 list臋. Pi臋膰dziesi臋cioro siedmioro, w tym dwadzie艣cia siedem dziewcz膮t. Zapyta艂 o nazwiska, oceni艂 inteligencj臋 ka偶dej osoby i zdolno艣ci przyw贸dcze. Przy najlepszych postawi艂 na li艣cie gwiazdki. By艂 zadowolony z tego, 偶e nauczyciel potwierdzi艂 jego wyb贸r. Wybra艂 czterech ch艂opc贸w i jedn膮 pi臋tnastolatk臋. Mia艂a na imi臋 Miriam. Szczup艂a, 艂adna, ch臋tnie si臋 u艣miecha艂a i spogl膮da艂a mi艂ym spojrzeniem. Co艣 w niej przypomina艂o mu Constance. Siedzia艂a obok niego, m贸g艂 wi臋c obserwowa膰 jej reakcje na pierwsz膮 sesj臋 indoktrynacji.

Autobus jecha艂 na p贸艂noc poprzez wspania艂y las, po g艂adkiej i prostej autostradzie, a towarzysz Tebe sta艂 obok kierowcy, zwr贸cony twarz膮 do uczni贸w.

— Jak si臋 nazywam? — zapyta艂, po czym przedstawi艂 si臋. — Towarzysz Tebe.

— Towarzysz Tebe — zawo艂ali.

— Kim jest towarzysz Tebe? Waszym przyjacielem i przyw贸dc膮.

— Towarzysz Tebe jest naszym przyjacielem i przyw贸dc膮. Pytania i odpowiedzi powtarza艂y si臋 regularnie.

— Kim jest towarzysz Tebe?

— Towarzysz Tebe jest naszym przyjacielem i przyw贸dc膮. G艂osy dzieci brzmia艂y piskliwie i zapalczywie. Po oczach wida膰 by艂o, 偶e wpadaj膮 w hipnotyczny trans.

— Czym jest rewolucja?

— Rewolucja to w艂adza dla ludu — zapiszcza艂y tak, jak na Zachodzie ich r贸wie艣nicy wrzeszcz膮 na koncertach.

— Kim jest lud?

— My jeste艣my ludem.

— Kto jest w艂adz膮?

— My jeste艣my w艂adz膮.

W ekstazie ko艂ysali si臋 na siedzeniach. Wi臋kszo艣膰 dziewcz膮t krzycza艂a ju偶 z dzik膮 rado艣ci膮.

— Kim jest towarzysz Inkunzi?

— Towarzysz Inkunzi jest ojcem rewolucji.

— Czym jest rewolucja?

— Rewolucja to w艂adza dla ludu.

Katechizm rozpocz膮艂 si臋 od nowa. Wzlecieli jeszcze wy偶ej na skrzyd艂ach politycznego fanatyzmu, mimo 偶e wydawa艂o si臋 to ju偶 niemo偶liwe.

Tungata, r贸wnie偶 dziwnie podniecony, podziwia艂 zr臋czno艣膰 i 艂atwo艣膰, z jak膮 to wszystko rozegrano. Tebe prowadzi艂 ich coraz wy偶ej, a偶 wreszcie Zebiwe stwierdzi艂, 偶e wraz z nimi wrzeszczy. By艂o to cudowne oczyszczenie z nienawi艣ci i 偶alu, kt贸re nagromadzi艂y si臋 w nim od 艣mierci Constance. Dr偶a艂 jak cz艂owiek ogarni臋ty gor膮czk膮, a kiedy autobus przechyli艂 si臋 i rzuci艂 dojrzewaj膮ce, szczup艂e cia艂o Miriam na niego, poczu艂 nag艂y i bolesny przyp艂yw podniecenia seksualnego. Niezwyk艂e, niemal religijne szale艅stwo opanowa艂o wszystkich. W ko艅cu towarzysz Tebe zaintonowa艂 pie艣艅.

— To jest pie艣艅, kt贸r膮 b臋dziecie 艣piewa膰 ruszaj膮c do walki, to hymn waszej chwa艂y, pie艣艅 rewolucji.

艢piewali s艂odkimi, dzieci臋cymi g艂osami, a dziewcz臋ta spontanicznie klaska艂y, wybijaj膮c rytm.

Karabiny s膮 na granicy

Tam le偶膮 wasi martwi ojcowie.

Karabiny s膮 nad rzek膮

P艂acz膮 wasze dzieci, urodzone w niewoli.

Krwawy ksi臋偶yc wstaje

Jak d艂ugo b臋dzie wolno艣膰 spa膰?

W

Wreszcie Tungata poczu艂, 偶e z oczu tryskaj膮 mu 艂zy i sp艂ywaj膮 piek膮cymi strumieniami po twarzy.

Karabiny s膮 w Angoli

A wiatr niesie szept.

Karabiny s膮 \v Maputo

I urodzajny plon.

Krwawy ksi臋偶yc wstaje

Jak d艂ugo b臋dzie wolno艣膰 spa膰?

Byli po tym wyczerpani i og艂uszeni, jakby przeszli przez jak膮艣 straszn膮 pr贸b臋. Towarzysz Tebe powiedzia艂 co艣 cicho do kierowcy i zboczyli z g艂贸wnej drogi w ledwie widoczn膮 dr贸偶k臋 le艣n膮. Pojazd musia艂 zwolni膰, jad膮c serpentyn膮, kt贸ra wi艂a si臋 wok贸艂 du偶ych drzew i zanurza艂a w wyschni臋te koryta rzek. Kiedy si臋 zatrzymali, ju偶 pociemnia艂o. Podr贸偶 powoli dobieg艂a ko艅ca, a wi臋kszo艣膰 dzieci usn臋艂a. Tungata przeszed艂 przez ca艂y autobus, budz膮c je i wyprowadzaj膮c na zewn膮trz.

Ch艂opc贸w wys艂ano po chrust, a dziewcz臋ta zacz臋艂y przygotowywa膰 prosty posi艂ek, na kt贸ry sk艂ada艂a si臋 kukurydza i s艂odka herbata. Tebe odwi贸d艂 Tungat臋 na bok, aby wyja艣ni膰 mu pewne sprawy.

— Wjechali艣my na obszary wyzwolone, tu nie ma ju偶 patroli Rodezyj-czyk贸w. Dalej udamy si臋 pieszo. Do wyrobisk s膮 st膮d dwa dni marszu. B臋dziesz szed艂 z ty ha kolumny i uwa偶a艂 na dezerter贸w. P贸ki nie dojdziemy do rzeki, mo偶e istnie膰 zagro偶enie ze strony niewytrwa艂ych uczni贸w. Teraz zajm臋 si臋 kierowc膮.

Tebe powi贸d艂 powolnego mu, przera偶onego m臋偶czyzn臋 z dala od obozu, otoczywszy go ramieniem. Dwadzie艣cia minut p贸藕niej wr贸ci艂 sam. W tym czasie wi臋kszo艣膰 dzieci ju偶 si臋 najad艂a i zwin臋艂a w k艂臋bki jak ma艂e pieski na nagiej ziemi obok ogniska. Miriam podesz艂a do nich nie艣mia艂o z misk膮 ciasta kukurydzianego. Obaj m臋偶czy藕ni usiedli razem i jedli. Tebe odezwa艂 si臋 maj膮c usta pe艂ne jedzenia.

— My艣lisz, 偶e to dzieci — wskaza艂 na 艣pi膮cych. — Ale oni szybko si臋 ucz膮 i wierz膮 bez zastrze偶e艅 w to, co im si臋 m贸wi. Nie wiedz膮, czym jest 艣mier膰, wi臋c nie znaj膮 strachu. S膮 pos艂uszni, a je艣li zgin膮, to nie tracimy wyszkolonego 偶o艂nierza, kt贸rego trudno zast膮pi膰 kim艣 nowym. Simbas wykorzysta艂 ich w Kongo, Yietkong wysy艂a艂 przeciwko Amerykanom; to wspania艂a gleba, na kt贸rej mo偶e rosn膮膰 rewolucja. — Wyszorowa艂 misk臋. —• Je艣li kt贸ra艣 z dziewcz膮t podoba ci si臋, mo偶esz j膮 wzi膮膰. To jeden z ich obowi膮zk贸w.

Tebe wsta艂.

— Obejmiesz wart臋 jako pierwszy. Zmieni臋 ci臋 o p贸艂nocy.

Oddali艂 si臋, wci膮偶 jeszcze 偶uj膮c, do najbli偶szego ogniska i ukl膮k艂 przy Miriam. Szepn膮艂 jej co艣 do ucha. Podnios艂a si臋 natychmiast i ufnie posz艂a za nim.

Kiedy Tungata patrolowa艂 pogr膮偶ony we 艣nie ob贸z, us艂ysza艂 zduszony p艂acz b贸lu, kt贸ry dochodzi艂 z ciemno艣ci, gdzie le偶eli Tebe i dziewczyna. Potem rozleg艂o si臋 uderzenie i p艂acz przemieni艂 si臋 w cichy szloch. Tungata przeszed艂 w drugi koniec obozu, gdzie nie musia艂 tego s艂ucha膰.

Nazajutrz zatrzyma艂 autobus na skraju rzeki. Wyj膮c z rozkoszy, ch艂opcy skoczyli do wody. Dziewcz臋ta pomog艂y zgromadzi膰 ga艂臋zie i przykry膰 nimi pojazd, aby nie mo偶na go by艂o dojrze膰 nawet z nisko lec膮cego helikoptera.

O brzasku ruszyli na pomoc. Tebe maszerowa艂 p贸艂 kilometra przed kolumn膮. Nauczyciel zosta艂 z dzie膰mi pilnuj膮c, by zachowywali ca艂kowit膮 cisz臋, jak nakaza艂 przyw贸dca. Zanim zrobili kilometr, ca艂膮 koszul臋 na plecach mia艂 mokr膮 od potu, a okulary mu zaparowa艂y. Tungata szed艂 za nimi, trzymaj膮c ka艂asznikowa w pogotowiu. Stara艂 si臋 nie wchodzi膰 na 艣cie偶k臋, lecz trzyma膰 si臋 w nier贸wnym cieniu lasu. Co kilka minut zatrzymywa艂 si臋 i nas艂uchiwa艂, a raz na godzin臋 zawraca艂 i k艂ad艂 si臋 obok 艣cie偶ki, aby upewni膰 si臋, 偶e nikt ich nie 艣ledzi.

Dawne umiej臋tno艣ci, nabyte w czasie polowa艅, nie opu艣ci艂y go. By艂 zupe艂nie spokojny i w jaki艣 dziwny spos贸b szcz臋艣liwy. Przysz艂o艣膰 sama zadba艂a o siebie. Nareszcie po艣wi臋ci艂 si臋 czemu艣. Nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci, poczucia winy z powodu zaniedbania obowi膮zk贸w; krew wojownik贸w Gandanga i Bazo bi艂a mocno w jego 偶y艂ach.

W po艂udnie zatrzymali si臋 na godzinny odpoczynek. Nie rozpalili ognia, zjedli zimne ciasto z m膮czki kukurydzianej i popili m臋tn膮 wod膮 z zag艂臋bienia po艣r贸d drzew mopani. Czu膰 j膮 by艂o moczem s艂oni, kt贸re k膮pa艂y si臋 tu w nocy. Kiedy Miriam przynios艂a Tungacie jego porcj臋, nie mog艂a spojrze膰 mu w oczy. Odchodz膮c porusza艂a si臋 ostro偶nie, jakby uwa偶a艂a na jak膮艣 ran臋.

Po po艂udniu zacz臋li schodzi膰 ku rzece Zambezi. Busz wygl膮da艂 teraz inaczej. Wielkie lasy ust膮pi艂y bardziej rozleg艂ym sawannom. Wiele znak贸w wskazywa艂o na obfito艣膰 zwierzyny 艂ownej. Kr膮偶膮c z ty艂u kolumny, Tungata przypadkiem napotka艂 star膮 antylop臋. By艂 to czarno-bia艂y samiec o wspania艂ych, zakrzywionych do ty艂u rogach. Sta艂 wypr臋偶ony, szlachetny i dumny. 呕ebiwe poczu艂 z nim jak膮艣 wi臋藕, a kiedy zwierz臋 wzi臋艂o wiatr w nozdrza i uciek艂o galopem, poczu艂 si臋 bogatszy i silniejszy.

Po pewnym czasie Tebe wstrzyma艂 kolumn臋.

— B臋dziemy i艣膰 ca艂膮 noc — powiedzia艂. — Musicie teraz odpocz膮膰. Potem naszkicowa艂 ga艂膮zk膮 na piasku plan dla Tungaty.

— To jest Zambezi, a dalej Zambia. To nasi wrogowie. Tam w艂a艣nie p贸jdziemy. Na zach贸d le偶y Botswana i obszar bez wody. Pow臋drujemy r贸wnolegle do jego granicy, ale zanim dotrzemy do Zambezi, musimy przekroczy膰 drog臋 艂膮cz膮c膮 Wodospady Wiktorii z Kazungul膮, gdzie s膮 patrole Rodezyjczyk贸w. Przetniemy jaw nocy. Za ni膮, wzd艂u偶 brzegu rzeki, Rodezyjczycy urz膮dzili kordon sanitarny, czyli pole minowe, kt贸re ma nie dopu艣ci膰, aby艣my mogli skorzysta膰 z brod贸w. Trzeba tam doj艣膰 o 艣wicie.

— W jaki spos贸b przejdziemy przez pole minowe?

— Nasi ludzie b臋d膮 czeka膰 i przeprowadz膮 nas. Teraz id藕 odpocz膮膰.

Tungata obudzi艂 si臋, gdy poczu艂 czyj膮艣 r臋k臋 na ramieniu i natychmiast sta艂 si臋 czujny.

— Dziewczyna — szepn膮艂 Tebe. — Miriam... uciek艂a.

— Czy nauczyciel jej nie zatrzyma艂?

— Powiedzia艂a mu, 偶e idzie za potrzeb膮.

— Ona nie jest wa偶na. Dajmy jej spok贸j — zaproponowa艂 Tungata.

— Ale przyk艂ad, jaki da艂a innym, jest wa偶ny. Znajd藕 艣lady — poleci艂 Tebe.

Miriam musia艂a zna膰 ten p贸艂nocno-zachodni skrawek Matabele. Zamiast zawr贸ci膰, ruszy艂a 艣mia艂o na p贸艂noc — tak, jak bieg艂 ich szlak. Najwyra藕niej liczy艂a na to, 偶e dotrze do drogi do Kazunguli za dnia i trafi na jeden z patroli Rodezyjczyk贸w.

— Jak to dobrze, 偶e za ni膮 poszli艣my — szepn膮艂 Tebe, gdy tylko odnale藕li jej trop. — Suka 艣ci膮gn臋艂aby na nas kanka w ci膮gu godziny.

Dziewczyna nie usi艂owa艂a zaciera膰 艣lad贸w. Tungata m贸g艂 za ni膮 biec. Zachowa艂 doskona艂膮 form臋 fizyczn膮, poniewa偶 pracowa艂 u boku Craiga Mellowa przy odstrzale s艂oni. Po wielokilometrowym biegu dosta艂 tylko lekkiej zadyszki. Towarzysz Tebe dotrzymywa艂 mu kroku, by艂 szybki jak lampart. Okrutne, zimne oczy wypatrywa艂y znak贸w.

Z艂apali Miriam trzy kilometry od drogi. Kiedy zobaczy艂a ich za sob膮, po prostu podda艂a si臋. Osun臋艂a si臋 na kolana i dr偶a艂a, a偶 z臋by klekota艂y jej mi臋dzy szcz臋kami. Stan臋li nad ni膮, nie zdo艂a艂a podnie艣膰 wzroku.

— Zabij j膮 — rozkaza艂 cichym g艂osem Tebe.

Tungata instynktownie przeczuwa艂, 偶e tak w艂a艣nie si臋 stanie, a mimo to mia艂 o艂owiane, lodowate serce.

— Nigdy nie wydajemy rozkazu dwa razy — powiedzia艂 Tebe i Zebiwe uj膮艂 inaczej swego ka艂asznikowa.

— Nie z karabinu — rzek艂 przyw贸dca. — Droga jest za tymi drzewami. Rodezyjczycy mog膮 tu by膰 lada chwila.

Wyj膮艂 sk艂adany n贸偶 z kieszeni i poda艂 go Tungacie. Ten opar艂 bro艅 o pie艅 drzewa i otworzy艂 n贸偶. Zobaczy艂, 偶e ko艅c贸wk臋 spi艂owano, a kiedy sprawdzi艂 palcem ostrze, stwierdzi艂, 偶e Tebe celowo st臋pi艂 je, pocieraj膮c o kamie艅. Poczu艂 z艂o艣膰 i obrzydzenie na my艣l o tym, co musia艂 zrobi膰 i w jaki spos贸b. Usi艂owa艂 ukry膰 uczucia, poniewa偶 Tebe przygl膮da艂 mu si臋 z zainteresowaniem. Rozumia艂, 偶e to by艂 test, pr贸ba na sprawdzenie okrucie艅stwa; gdyby jej nie przeszed艂, znalaz艂by si臋 w takim po艂o偶eniu, jak Miriam. Wci膮偶 z kamienn膮 twarz膮 wyci膮gn膮艂 ze spodni sk贸rzany pasek i zwi膮za艂 nim r臋ce dziewczyny.

Stan膮艂 za ni膮, 偶eby nie patrze膰 w ciemne, przera偶one oczy. Wcisn膮艂 kolano pomi臋dzy jej 艂opatki i poci膮gn膮艂 podbr贸dek do ty艂u, aby napr臋偶y艂o si臋 smuk艂e gard艂o. Spojrza艂 raz jeszcze na Tebe, 偶eby odwlec t臋 chwil臋. Ni zobaczy艂 偶adnej lito艣ci i zabra艂 si臋 do dzie艂a.

Trwa艂o to kilka minut. Ostrze by艂o uszkodzone, a ofiara walczyli w艣ciekle, a偶 wreszcie t臋tnica wytrysn臋艂a; pozwoli艂, by Miriam upad艂a twarz. Z trudem 艂apa艂 powietrze, mokry od 艣mierdz膮cego czym艣 zje艂cza potu, ale ostatnie 艣lady poprzedniego 偶ycia jako Samson Kubalo, zosta

wreszcie wypalone. W ko艅cu naprawd臋 by艂 Tungat膮 Zebiwe, Szukaj膮cym tego, co zosta艂o ukradzione — Szukaj膮cym zemsty.

Od艂ama艂 ga艂膮藕 z najbli偶szego drzewka mopani i wytar艂 d艂onie o li艣cie, potem oczy艣ci艂 ostrze, wbijaj膮c je w ziemi臋. Kiedy oddawa艂 bro艅 towarzyszowi Tebe, 艣mia艂o spojrza艂 mu w oczy i zobaczy艂 w nich b艂ysk wsp贸艂czucia oraz zrozumienia.

— Teraz nie ma ju偶 odwrotu — rzek艂 cicho Tebe. — Nareszcie jeste艣 jednym z nas.

Dotarli do drogi tu偶 po pomocy. Nauczyciel pilnowa艂 dzieci, siedz膮c w k臋pie drzew nie opodal, a Tebe i Tungat膮 sprawdzili, czy nic nie kry艂o si臋 na poboczach. Przeszli po kilometrze w obie strony, na wypadek gdyby Rodezyjczycy zastawili jak膮艣 pu艂apk臋. Kiedy przekonali si臋, 偶e nic im nie grozi艂o, przeprowadzili uczni贸w na drug膮 stron臋 w miejscu, kt贸re wybra艂 Tungat膮. Le偶a艂 tam twardy 偶wir, wiec nie zosta艂y 偶adne 艣lady. Gdy przeszli, Tungat膮 zami贸t艂 drog臋 miot艂膮 z trawy.

Do kordonu sanitarnego doszli przed 艣witem. Pole minowe mia艂o d艂ugo艣膰 ponad sze艣dziesi臋ciu kilometr贸w, szeroko艣膰 stu metr贸w. Ukryto tu trzy miliony 艂adunk贸w wybuchowych r贸偶nego typu, od claymor贸w z drucikami do plastikowych min, kt贸re potrafi艂y urwa膰 ko艅czyn臋, ale rzadko zabija艂y. Celem by艂o pozostawienie wroga z rannym, kt贸ry wymaga艂 pomocy i opieki. Taki poszkodowany i tak nigdy nie m贸g艂by ju偶 wzi膮膰 udzia艂u w walce.

Granice pola wyznacza艂y emaliowane kr膮偶ki przymocowane do s艂up贸w lub przybite do pni drzew. Wymalowano na nich czerwon膮 czaszk臋 i skrzy偶owane piszczele, umieszczono napis: „Niebezpiecze艅stwo — pole minowe". Tebe rozkaza艂 dzieciom, aby po艂o偶y艂y si臋 w g臋stej, br膮zowej trawie i przykry艂y li艣膰mi, zas艂aniaj膮c si臋 przed samolotami. Kiedy siedzieli i czekali, Tebe zacz膮艂 wyja艣nia膰 Tungacie.

— Miny s膮 u艂o偶one wed艂ug pewnego wzoru. Istnieje do niego klucz, ale trudno go odkry膰, poza tym czasami uk艂ad jest celowo naruszany. Trzeba by膰 niezwykle sprytnym i odwa偶nym, 偶eby wej艣膰 na pole i odszuka膰 schemat, dok艂adnie okre艣li膰, w kt贸rym miejscu si臋 wesz艂o i przewidzie膰, jak miny u艂o偶膮 si臋 dalej. Claymory s膮 inne i wymagaj膮 odmiennych umiej臋tno艣ci.

— Jakich?

— Zobaczysz, gdy przyjdzie nasz przewodnik. Ale ten nie zjawi艂 si臋 o 艣wicie. W po艂udnie Tebe powiedzia艂:

— Mo偶emy jedynie czeka膰. Wkroczenie samemu na pole to pewna 艣mier膰. Nie mieli jedzenia ani wody, ale nie pozwoli艂 dzieciom si臋 poruszy膰.

— I tak musz膮 si臋 tego nauczy膰 — wzruszy艂 ramionami. — Cierpliwo艣膰 to nasza bro艅.

Przewodnik dotar艂 p贸藕nym popo艂udniem. Nawet Tungat膮 nie wiedzia艂, 偶e si臋 zbli偶a艂, dop贸ki nie stan膮艂 po艣r贸d nich.

335

— Jak nas znalaz艂e艣?

— Przeszukiwa艂em drog臋, a偶 trafi艂em na miejsce, w kt贸rym j膮 przekroczyli艣cie. — Przewodnik by艂 niewiele starszy od uprowadzonych dzieci, ale mia艂 oczy starca, dla kt贸rego 偶ycie nie kryje ju偶 偶adnych tajemnic.

— Sp贸藕ni艂e艣 si臋 — zaznaczy艂 Tebe z wyrzutem.

— Przy brodzie rzeki Rodezyjczycy urz膮dzili pu艂apk臋 — przewodnik 偶achn膮艂 si臋. — Musia艂em j膮 obej艣膰.

— Kiedy b臋dziesz m贸g艂 nas przeprowadzi膰?

— Dopiero gdy utworzy si臋 rosa — po艂o偶y艂 si臋 obok Tungaty. — Rankiem.

— Wyja艣nisz mi, jaki jest uk艂ad min? — zapyta艂 Zebiwe, a ch艂opiec spojrza艂 na Tebe. Ten skin膮艂 przyzwalaj膮co.

— We藕my na przyk艂ad 偶y艂ki li艣cia mopani — zacz膮艂 przewodnik i narysowa艂 linie na piasku. M贸wi艂 prawie godzin臋, a Tungata kiwa艂 g艂ow膮 i od czasu do czasu zadawa艂 pytania.

Kiedy ch艂opiec sko艅czy艂, po艂o偶y艂 g艂ow臋 na z艂o偶onych ramionach i nie poruszy艂 si臋 a偶 do 艣witu. Wszyscy nauczyli si臋 tej sztuczki: zasypia膰 nagle i nagle si臋 budzi膰. Ci, kt贸rzy tego nie potrafili, nie wytrwali d艂ugo.

Gdy tylko zrobi艂o si臋 wystarczaj膮co jasno, przewodnik podczo艂ga艂 si臋 na skraj pola. Tungata by艂 tu偶 za nim. Ch艂opiec trzyma艂 w prawej d艂oni zaostrzon膮 szprych臋 z ko艂a rowerowego, a w drugiej p臋k 偶贸艂tych, plastikowych nitek z taniej torby na zakupy. Rozp艂aszczy艂 si臋 na ziemi, g艂ow臋 nastawi艂 nas艂uchuj膮c jak wr贸bel.

— Rosa — szepn膮艂. — Widzisz? — Tungata poruszy艂 si臋. Kilka krok贸w przed nimi nisko nad ziemi膮 wisia艂, jakby zawieszony w powietrzu, 艂a艅cuch kropel b艂yszcz膮cych niby diamenty.

Naszyjnik z rosy i pierwsze niskie promienie s艂o艅ca o艣wietla艂y drut claymora. Przewodnik zaznaczy艂 go 偶贸艂t膮 nitk膮 i zacz膮艂 sondowa膰 min臋 szprych膮. Po kilku sekundach uderzy艂 o co艣 w pulchnej, kruchej ziemi. Delikatnymi palcami usun膮艂 piasek i ukaza艂 si臋 szary, okr膮g艂y koniec miny. Ch艂opiec wsta艂 i, trzymaj膮c drut pomi臋dzy palcami stopy, sondowa艂 dalej. Pracowa艂 zadziwiaj膮co szybko i wykry艂 jeszcze trzy miny.

— Znale藕li艣my klucz — zawo艂a艂 do Tungaty, kt贸ry le偶a艂 na granicy pola. — Teraz musimy si臋 pospieszy膰, p贸ki nie wyschnie rosa.

M艂ody przewodnik 艣mia艂o poczo艂ga艂 si臋 korytarzem, do kt贸rego rozszyfrowa艂 wej艣cie. Zanim dotar艂 do niewidzialnego zakr臋tu, oznaczy艂 jeszcze dwa claymory. Tu znowu sprawdzi艂, a kiedy okaza艂o si臋, 偶e wszystko zgadza si臋 ze wzorem, ruszy艂 dalej. Otworzenie korytarza i doj艣cie do ko艅ca pola zaj臋艂o mu dwadzie艣cia sze艣膰 minut. Potem wr贸ci艂 i u艣miechn膮艂 si臋 do Tungaty.

— My艣lisz, 偶e umia艂by艣 zrobi膰 to teraz sam?

— Tak — odpowiedzia艂 Zebiwe bez cienia pr贸偶no艣ci, a pewny siebie u艣miech ch艂opca znikn膮艂.

— C贸偶, s膮dz臋, 偶e potrafi艂by艣... ale zawsze uwa偶aj na dzik膮 min臋.

dUstawiaj膮 je celowo. W 偶aden spos贸b nie mo偶na si臋 przed ni膮 obroni膰, trzeba tylko by膰 ostro偶nym.

Razem przeprowadzali dzieci na drug膮 stron臋 w grupkach po pi臋膰 os贸b, ka偶膮c im trzyma膰 si臋 za r臋ce. Przy ka偶dej minie Tungata lub przewodnik os艂aniali druty swymi stopami, aby mie膰 pewno艣膰, 偶e nikt nie dotknie ich przechodz膮c.

Tungata pod膮偶a艂 z ostatni膮 gromadk膮, od bezpiecznego ko艅ca dzieli艂o go oko艂o dwunastu krok贸w. W艂a艣nie baczy艂 na jedynego ju偶 claymora, kiedy nagle us艂yszeli warkot silnika samolotu. Nadlatywa艂 wzd艂u偶 rzeki od strony Wodospad贸w Wiktorii, ha艂as stawa艂 si臋 coraz g艂o艣niejszy. Znajdowali si臋 na otwartej przestrzeni. Kusi艂o ich, by ruszy膰 biegiem.

— Nie ruszajcie si臋 — zawo艂a艂 rozpaczliwie m艂ody przewodnik. — St贸jcie nieruchomo, kucnijcie. — Ukl臋kli wi臋c po艣rodku pola minowego, a stalowy drut z plastikowym znacznikiem przechodzi艂 Tungacie przez krocze. Dos艂ownie centymetr dzieli艂 go od natychmiastowej 艣mierci.

Warkot roznosi艂 si臋 coraz wyra藕niej. Samolot przelecia艂 nad wierzcho艂kami drzew pomi臋dzy nimi a rzek膮. By艂 to srebrny „Beechcraft". Na kad艂ubie mia艂 wypisane czarne litery: „RZPP".

— Rodezyjskie Zjednoczenie Przewo藕nik贸w Powietrznych — rozszyfrowa艂 przewodnik. — Obwo偶膮 bogate kapitalistyczne 艣winie, by mog艂y zobaczy膰 Dym, kt贸ry grzmi.

Maszyna lecia艂a tak nisko i blisko, 偶e widzieli, jak pilot rozmawia z siedz膮c膮 obok niego pasa偶erk膮, a potem skr臋ci艂 i znikn膮艂 w艣r贸d li艣ci palm, rosn膮cych nad brzegami Zambezi. Tungata powoli wyprostowa艂 si臋. Spoci艂 si臋, a偶 koszula przylgn臋艂a mu do cia艂a.

— Id藕 — powiedzia艂 do stoj膮cego obok niego dziecka. — Ale ostro偶nie.

W Wodospadach Wiktorii ca艂a rzeka przewala艂a si臋 przez urwisty stopie艅 skalny i spada艂a wzburzonymi, rozpylonymi strumieniami do le偶膮cego g艂臋boko w dole w膮wozu. St膮d pochodzi afryka艅ska nazwa Dym, kt贸ry grzmi.

Kilka kilometr贸w w g贸r臋 rzeki za t膮 niezwyk艂膮 okolic膮 zaczyna艂y si臋 brody. Przez ponad sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w, a偶 do ma艂ego posterunku granicznego w Kazunguli, woda przetacza艂a si臋 przez katarakty, po czym stawa艂a si臋 p艂ytka i leniwa. W dwunastu miejscach wo艂y mog艂y przeci膮gn膮膰 w贸z na pomocny brzeg, a cz艂owiek przej艣膰 w br贸d, je艣li mia艂 ochot臋 na spotkanie z krokodylami, z kt贸rych niekt贸re wa偶y艂y ton臋, potrafi艂y oderwa膰 nog臋 bawo艂u i po偶re膰 j膮 w ca艂o艣ci.

— Przy p艂yci藕nie jest pu艂apka — powiedzia艂 ma艂y, chudy przewodnik. — Ale nie wszyscy jej pikluj膮. Wiem, gdzie byli dzi艣 rano, lecz mogli ju偶 zmieni膰 pozycj臋. Zobaczymy.

— Id藕 z nim — rozkaza艂 Tebe, a Tungata uzna艂 to za dow贸d zaufania.

Tego ranka dowiedzia艂 si臋 od ma艂ego przewodnika, 偶e aby prze偶y膰, nale偶y u偶ywa膰 wszystkich zmys艂贸w, nie tylko s艂uchu i wzroku. Kierowali si臋 do najbli偶szego brodu. Poruszali si臋 centymetr po centymetrze, szukaj膮c

i nas艂uchuj膮c, rozgarniaj膮c g臋ste nadrzeczne zaro艣la i spl膮tane liany pod nap臋cznia艂ymi od wody pniami drzew.

Dotyk ch艂opca obudzi艂 czujno艣膰 Tungaty, po艂o偶yli si臋 obok siebie w korycie rzeki, wilgotnym i us艂anym li艣膰mi, w absolutnej ciszy, lecz napr臋偶eni niczym zwini臋te w k艂臋bek 偶mije. Dopiero po d艂u偶szej chwili Zebiwe zorientowa艂 si臋, 偶e przewodnik wci膮ga nosem powietrze. Kiedy przy艂o偶y艂 usta do ucha Tungaty, jego szept sta艂 si臋 cichy jak oddech.

— S膮 tutaj. — Delikatnie poci膮gn膮艂 go do ty艂u, a kiedy byli bezpieczni, zapyta艂:

— Wyczu艂e艣 ich po zapachu?

Tungata pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮, a ch艂opiec u艣miechn膮艂 si臋.

— Mi臋ta. Biali oficerowie nie rozumiej膮, 偶e zapach pasty do z臋b贸w pozostaje kilka dni.

Przy nast臋pnym brodzie nie by艂o nikogo. Czekali na zmrok, aby pod jego os艂on膮 przeprowadzi膰 dzieci, ka偶膮c im trzyma膰 si臋 za r臋ce i uformowa膰 偶ywy 艂a艅cuch. Na drugim brzegu przewodnik nie pozwoli艂 im odpocz膮膰. Mimo 偶e dzieci dr偶a艂y z zimna w przemoczonych ubraniach, zmusi艂 je do dalszego marszu.

— Jeste艣my ju偶 w Zambii, ale wci膮偶 zagro偶eni — ostrzeg艂. — R贸wnie tu niebezpiecznie jak na po艂udniowym brzegu. Kanka przekraczaj膮 rzek臋 kiedy chc膮, a je艣li nas wytropi膮, rusz膮 za nami w po艣cig.

Kaza艂 im maszerowa膰 ca艂膮 noc i p贸艂 nast臋pnego dnia. Dzieci pow艂贸czy艂y nogami, j臋cza艂y z g艂odu i zm臋czenia. Po po艂udniu 艣cie偶ka nieoczekiwanie wywiod艂a ich z lasu na tory kolejowe. Obok widnia艂o kilka surowych chat z p艂贸tna i 藕le oheblowanych pali. Na bocznicy sta艂y dwa wagony dla byd艂a.

— To punkt rekrutacyjny ZIPRA — wyja艣ni艂 ch艂opak. — Na razie jeste艣my bezpieczni.

Rankiem, kiedy dzieci wsiada艂y do jednego z wagon贸w, chudy przewodnik podszed艂 do Tungaty.

— Id藕 w pokoju, towarzyszu. Zawsze wyczuwam, kto prze偶yje w buszu, a kto zginie. My艣l臋, 偶e ty przetrwasz i ujrzysz, jak nasze marzenie spe艂nia si臋 w chwale. — U艣cisn臋li sobie r臋ce, uk艂adaj膮c na przemian kciuki i pozosta艂e palce razem, co by艂o oznak膮 szacunku. — S膮dz臋, 偶e si臋 jeszcze spotkamy,) towarzyszu Tungata.

Myli艂 si臋. Kilka miesi臋cy p贸藕niej Zebiwe us艂ysza艂, 偶e ma艂y, chudy! przewodnik wpad艂 w pu艂apk臋 przy brodach. Rozwalili mu p贸艂 brzucha,! a mimo to zdo艂a艂 doczo艂ga膰 si臋 do mrowiska i nie pozwoli艂 im zbli偶y膰 si臋 do! siebie, dop贸ki nie wystrzeli艂 ostatniego naboju. Wtedy wyci膮gn膮艂 zawleczk臋) granatu i przycisn膮艂 go do piersi.

Ob贸z le偶a艂 ponad trzysta kilometr贸w od Zambezi. W krytych s艂om膮l barakach mieszka艂o tysi膮c pi臋膰set rekrut贸w. Zaj臋cia prowadzili w wi臋kszo艣ci| Chi艅czycy. Instruktork膮 Tungaty zosta艂a m艂oda kobieta — Wan Lok. By艂a

niska, roz艂o偶ysta, mia艂a silne r臋ce i nogi zupe艂nie jak wie艣niaczka, twarz 偶贸艂taw膮 i bez wyrazu, oczy sko艣ne i jasne niczym u mamby. Nosi艂a czapk臋 z materia艂u i lu藕ny, bawe艂niany mundur, przypominaj膮cy pi偶am臋.

Pierwszego dnia kaza艂a im przebiec czterdzie艣ci kilometr贸w w upale, z czterdziestokilogramowymi plecakami. Ona d藕wiga艂a taki sam ci臋偶ar i ca艂y czas trzyma艂a si臋 na przedzie, przed najlepszymi biegaczami, tylko od czasu do czasu przesuwa艂a si臋 na ty艂y, aby krzykiem i kpinami nak艂oni膰 maruderow do wysi艂ku. Do popo艂udnia Tungata przesta艂 odnosi膰 si臋 do niej lekcewa偶膮co i pogardliwie.

Biegali tak codziennie, p贸藕niej trenowali z dr膮gami i poznali chi艅ski spos贸b walki z wyimaginowanym przeciwnikiem. 膯wiczyli sprawno艣膰 w pos艂ugiwaniu si臋 ka艂asznikowem, a偶 potrafili z zawi膮zanymi oczami rozk艂ada膰 i sk艂ada膰 go w pi臋tna艣cie sekund. U偶ywali te偶 granatnik贸w RPG-7 oraz granat贸w r臋cznych. Doskonalili u偶ywanie bagnet贸w i saperek. Nauczyli si臋 ukrywa膰 miny, detonowa膰 je za pomoc膮 plastikowych materia艂贸w wybuchowych w taki spos贸b, by zniszczy膰 nawet opancerzony pojazd. Dowiedzieli si臋, jak umieszcza膰 min臋 pod czarn膮 powierzchni膮 krytej asfaltem drogi, 偶艂obi膮c w nim tunel od strony kraw臋dzi. Umieli zastawia膰 pu艂apki na le艣nej 艣cie偶ce lub g艂贸wnej szosie. 膯wiczyli uciekanie przed przewa偶aj膮c膮 si艂膮 wroga i jednoczesne ostrzeliwywanie si臋, op贸藕niaj膮c po艣cig i w dodatku n臋kaj膮c nieprzyjaciela znienacka. Robili to wszystko przy dziennej racji wynosz膮cej chochl臋 kaszy kukurydzianej oraz gar艣膰 suszonej kapenty, pachn膮cej ryby z jeziora Kariba, kt贸ra przypomina艂a angielsk膮 potraw臋 ze sma偶onych ma艂ych rybek.

Zambia — kraj, kt贸ry ich przyj膮艂 — zap艂aci艂 za to wysok膮 cen臋. Linia kolejowa wiod膮ca na po艂udnie poprzez most nad Wodospadami Wiktorii zosta艂a zamkni臋ta w 1973 roku, a oddzia艂y rodezyjskie atakowa艂y i niszczy艂y mosty prowadz膮ce z Zambii do Tanzanii i Maputo, kt贸re stanowi艂y jedyne l膮dowe po艂膮czenie tego kraju z reszt膮 艣wiata. Racje oferowane partyzantom to wystawne dania w por贸wnaniu z jedzeniem przeci臋tnego mieszka艅ca Zambii.

Byli tak wyg艂odzeni, 偶e wygl膮dali jak psy my艣liwskie, i wy膰wiczeni, a偶 stali si臋 twardzi niczym 偶elazo. Po艂ow臋 ka偶dej nocy sp臋dzali na zebraniach politycznych, na nie ko艅cz膮cych si臋 艣piewach i wykrzykiwaniu zgodnych odpowiedzi wed艂ug katechizmu komisarza.

— Co to jest rewolucja?

— Rewolucja to w艂adza dla ludu.

— Kim jest lud?

— Kto jest pot臋g膮?

Po pomocy pozwalano im odej艣膰 na chwiejnych nogach do barak贸w i zasn膮膰, instruktorzy budzili ich o czwartej rano.

Po trzech tygodniach Tungat臋 zabrano do z艂owieszczo wygl膮daj膮cej pojedynczej chaty, kt贸ra sta艂a na skraju obozu. Otoczyli go komisarze polityczni i instruktorzy, rozebrali do naga i kazali „walczy膰". Obrzucali

T30

Zebiwe najbardziej plugawymi wyzwiskami, nazywaj膮c „psem rasistowskiego kapitalizmu", „kontrrewolucjonist膮" i „imperialistycznym reakcjonist膮", a on musia艂 obna偶y膰 dusz臋, podobnie jak cia艂o.

Wykrzycza艂 na g艂os swoj膮 spowied藕, powiedzia艂 im o tym, 偶e pracowa艂 dla kapitalistycznych tyran贸w, i偶 wypar艂 si臋 braci, w膮tpi艂, dopuszcza艂 do siebie reakcyjne i kontrrewolucyjne my艣li, pragn膮艂 jedzenia, snu i zawi贸d艂 zaufanie towarzyszy. Zostawili go ca艂kowicie wyczerpanego i za艂amanego na pod艂odze chaty, a potem Wan Lok uj臋艂a jego r臋k臋 i poprowadzi艂a potykaj膮cego si臋 i p艂acz膮cego z powrotem do barak贸w, niczym matka syna.

Nast臋pnego dnia pozwolono mu spa膰 d艂ugo. Kiedy si臋 obudzi艂, czu艂 si臋 silny i pogodny. Na zebraniu po po艂udniu poproszono, aby zaj膮艂 miejsce w pierwszym rz臋dzie pomi臋dzy przyw贸dcami sekcji.

Miesi膮c p贸藕niej Wan Lok wezwa艂a go do swojej chaty. Stan臋艂a przed nim, opanowana, jej posta膰 w wymi臋tym, bawe艂nianym mundurze by艂a nieco kanciasta.

— Jutro wyruszasz — powiedzia艂a i zdj臋艂a czapk臋 z g艂owy. Nigdy nie widzia艂 jej w艂os贸w. Opad艂y do pasa, g臋ste, czarne i lej膮ce si臋 jak strumie艅 surowego oleju.

— Nie zobaczysz mnie ju偶 wi臋cej — rzek艂a i rozpi臋艂a mundur. Ujrza艂 cia艂o koloru mas艂a, twarde i niezwykle silne, ale — co zaskoczy艂o i zaintrygowa艂o Tungat臋 — w艂osy 艂onowe by艂y proste, jak te na g艂owie, bez 偶adnych fal czy lok贸w. Niezwykle go to podnieci艂o.

— Chod藕 — powiedzia艂a i poprowadzi艂a go na cienki materac le偶膮cy na brudnej pod艂odze chaty.

W drodze powrotnej nie forsowali brod贸w, lecz przep艂yn臋li Zambezi w wydr膮偶onych cz贸艂nach tam, gdzie rzeka wp艂ywa艂a do ogromnego jeziora Kariba. W 艣wietle ksi臋偶yca nagie pnie zatopionych drzew przybra艂y srebrn膮 barw臋 i przypomina艂y wym臋czone ko艅czyny tr臋dowatych pod gwia藕dzistym niebem.

Kadra liczy艂a czterdzie艣ci osiem os贸b. Dowodzili nimi komisarz i dwaj m艂odzi, lecz skorzy do walki kapitanowie. Tungata zosta艂 jednym z czterech dow贸dc贸w sekcji i mia艂 pod sob膮 dziesi臋ciu ludzi. Wszyscy, nawet komisarz, nie艣li sze艣膰dziesi臋ciokilogramowy baga偶, kt贸ry wyczerpywa艂 ich tak, jakby byli garbusami w ci膮偶y. W pakach zabrak艂o miejsca na jedzenie, wi臋c 偶ywili si臋 jaszczurkami i szczurami oraz na wp贸艂 wysiedzianymi jajkami dzikich ptak贸w. Konkurowali z hienami i s臋pami, aby zdoby膰 gnij膮ce och艂apy, a nocami odwiedzali wioski i opr贸偶niali ch艂opom skrzynie z ziarnem.

Przeszli przez Wzg贸rza Chizarira i ruszyli na po艂udnie poprzez nieprzyst臋pny las i bezwodne pustkowie, a偶 dotarli do rzeki Shangani. W臋drowali wzd艂u偶 niej wci膮偶 na po艂udnie, kilka kilometr贸w od ich szlaku znajdowa艂 si臋 w lesie mopani samotny pomnik, kt贸ry sta艂 w miejscu, gdzie Allan Wilson

i jego patrol stoczy艂 ostatni膮, lecz daremn膮 bitw臋 z impi Gandanga, syna Mzilikaziego, brata ostatniego kr贸la Matabel贸w, Lobenguli.

Kiedy dotarli do ziem bia艂ych farmer贸w, przyst膮pili do dzie艂a. Na pokrytych kurzem drogach zak艂adali miny, kt贸re dot膮d nie艣li na plecach. Pozbywszy si臋 uci膮偶liwego brzemienia atakowali osamotnione gospodarstwa bia艂ych.

W jednym tygodniu uderzyli na obej艣cia czterech farmer贸w. Byli bezpieczni wiedz膮c, 偶e si艂y bezpiecze艅stwa nie pod膮偶aj膮 ju偶 za nimi nocami, aby przyby膰 z odsiecz膮 napadni臋tym. Rodezyjczycy orientowali si臋, 偶e napastnicy zaminowywali wszystkie drogi, zanim rozpoczynali akcj臋. Dlatego partyzanci mieli ca艂膮 noc, aby dokona膰 swego dzie艂a i uciec.

Ich technika by艂a ju偶 w贸wczas bardzo rozwini臋ta. O zmroku truli gospodarzowi psy i odcinali kable telefoniczne. Nast臋pnie odpalali rakiety w okna oraz drzwi i wpadali przez wy艂omy w 艣cianach. Na dw贸ch farmach powstrzyma艂a ich w艣ciek艂a obrona mieszka艅c贸w, ale pozosta艂e dwie uda艂o im si臋 spl膮drowa膰. Potworno艣ci, kt贸re po sobie zostawiali, stanowi艂y celow膮 prowokacj膮 dla ratownik贸w, nadchodz膮cych z nastaniem dnia. To, co tam znajdowali, mog艂o doprowadzi膰 si艂y bezpiecze艅stwa do sza艂u i sk艂oni膰 do ataku na czarnych w okolicznych wioskach, przez co wpadliby na ob贸z ZIPRA.

Wreszcie, po sze艣ciu tygodniach walki, gdy zacz臋艂o brakowa膰 amunicji i materia艂贸w wybuchowych, zacz臋li si臋 wycofywa膰, zastawiaj膮c po drodze pu艂apki. Pierwsz膮 porzucili po dw贸ch dniach bezowocnego oczekiwania. Ale poszcz臋艣ci艂o im si臋 przy drugiej na oddalonej polnej drodze.

Z艂apali farmera, kt贸ry spieszy艂 do szpitala z 偶on膮 cierpi膮c膮 na zapalenie otrzewnej, wynik艂e z rozlania si臋 wyrostka robaczkowego. Jecha艂y z nimi dwie nastoletnie c贸rki. Prawie uda艂o mu si臋 przedrze膰 przez zasadzk臋, ale gdy opancerzony pojazd przeje偶d偶a艂 ko艂o pozycji Tungaty, ten za nim wyskoczy艂. Z bliskiej odleg艂o艣ci trafi艂 samoch贸d rakiet膮 RPG-7 w ods艂oni臋te miejsce z ty艂u. Farmer i starsza dziewczyna zgin臋li w chwili wybuchu, ale chora 偶ona i m艂odsza c贸rka nadal 偶y艂y. Komisarz polityczny pozwoli艂 „ch艂opcom" wzi膮膰 umieraj膮ce kobiety. Ustawili si臋 w rz膮dek i wzi臋li je jeden po drugim na drodze obok roztrzaskanego pojazdu.

Kiedy Tungata nie stan膮艂 w kolejce, komisarz zbli偶y艂 si臋 do niego i 艂askawie wyja艣ni艂:

— Kiedy pszczo艂ojad prowadzi ci臋 do ula, musisz zostawi膰 mu kawa艂ek plastra. Od pocz膮tk贸w historii gwa艂t zawsze by艂 jednym z trofe贸w zwyci臋zc贸w. Sprawia, 偶e lepiej walcz膮 i doprowadza do szale艅stwa wroga.

Tej nocy opu艣cili drog臋 i wr贸cili do wzg贸rz, ku jezioru i swojemu azylowi. Scouts natkn臋li si臋 na nich nast臋pnego popo艂udnia. Zaatakowali niemal bez ostrze偶enia. Partyzanci zauwa偶yli tylko ma艂y punkt nad g艂owami, oznaczaj膮cy kr膮偶膮c膮 nad nimi „Cessn臋 210". Komisarze i kapitanowie wci膮偶 wykrzykiwali rozkazy, by ustawi膰 i uruchomi膰 perymetr, kiedy Scouts ruszyli do ataku.

Przylecieli starym, dwusilnikowym dakot膮, kt贸ry s艂u偶y艂 podczas drugiej

wojny 艣wiatowej na Pustyni Zachodniej. Mia艂 szary, matowy kad艂ub, co mia艂o popsu膰 szyki wykrywaczom podczerwieni, zamontowanym w pociskach SAM-7. Lecia艂 tak nisko, 偶e wydawa艂 si臋 rysowa膰 nier贸wn膮 powierzchni臋 skalistych szczyt贸w wzg贸rz, a gdy jego cie艅 na chwil臋 przes艂ania艂 s艂o艅ce, 偶o艂nierze wysypywali si臋 przez rozdziawiony otw贸r u spodu.

Oliwkowozielone parasole spadochron贸w otwiera艂y si臋 dopiero na kilka sekund przed zetkni臋ciem z ziemi膮. Kiedy jedwab przybiera艂 kszta艂t klosza, oni byli ju偶 na dole. Spadali na nogi, zanim spadochrony posk艂ada艂y si臋 w faluj膮ce fa艂dy, zdejmowali uprz膮偶 i biegli naprz贸d strzelaj膮c.

Komisarz oraz obaj do艣wiadczeni kapitanowie zgin臋li w ci膮gu pierwszych trzech minut. Scouts szli naprz贸d jak burza, przypieraj膮c ogarni臋tych panik膮 zielonych partyzant贸w do podn贸偶a wzg贸rza. Dzia艂aj膮c instynktownie Tungata zebra艂 wok贸艂 siebie tych, kt贸rzy byli najbli偶ej, i poprowadzi艂 ich do desperackiego kontrataku w p艂ytkim wyschni臋tym korycie rzeki, zwanym dong膮, przez co napastnicy zostali podzieleni na dwie grupy.

Us艂ysza艂, jak dow贸dca Scouts wydawa艂 ludziom komendy przez megafon.

— Zieloni i czerwoni, zosta膰 na miejscach; niebiescy, oczy艣ci膰 ten w膮w贸z. — Zniekszta艂cony g艂os odbija艂 si臋 echem we wzg贸rzach, ale Tungata go rozpozna艂. Poprzednio s艂ysza艂 go w misji Khami tej nocy, kiedy zamordowano Constance. Przywr贸ci艂o mu to spok贸j i jasno艣膰 my艣li.

Wyczeka艂 odpowiedniej chwili i wyskoczy艂 z dongi przy og艂uszaj膮cym huku karabin贸w. Jego spok贸j udzieli艂 si臋 towarzysz膮cym mu ludziom. Przeszed艂 do obrony w biegu, kt贸rej nauczy艂a go Wan Lok. Walczyli od trzech godzin, stawiali czo艂o elitarnym, zaprawionymi w boju oddzia艂om, a Tungata ca艂y czas mia艂 kontrol臋 nad swoj膮 ma艂膮 grup膮: kontratakowali, zak艂adali za sob膮 miny i zatrzymywali si臋 w ka偶dym naturalnym ukryciu, dop贸ki si臋 nie 艣ciemni艂o. Wtedy Tungata przerwa艂 walk臋 i wycofa艂 ludzi. Zosta艂o ich tylko o艣miu, w tym trzech rannych.

Siedem dni p贸藕niej, rankiem, zanim opad艂a rosa, Tungata otworzy艂 korytarz przez kordon sanitarny, sonduj膮c w ziemi bagnetem, a偶 znalaz艂 wz贸r uk艂adu min i przeprowadzi艂 ludzi. Przetrwa艂o pi臋ciu. 呕aden z rannych nie wytrzyma艂 tempa i Zebiwe osobi艣cie ich wyko艅czy艂, dzi臋ki temu nie wpadli w r臋ce po艣cigu i nie byli przes艂uchiwani przez Scouts.

W mie艣cie Livingstone na p贸艂nocnym brzegu Zambezi, le偶膮cym naprzeciwko Wodospad贸w Wiktorii, Tungata z艂o偶y艂 meldunek dow贸dztwu ZIPRA, a komisarz, z kt贸rym rozmawia艂, okaza艂 zaskoczenie.

— Ale przecie偶 zabito was wszystkich. Rodezyjczycy twierdzili tak w telewizji...

Kierowca czarnego mercedesa z chor膮giewk膮 partii na masce zabra艂 , Tungat臋 do stolicy Zambii, Lusaki. Tam wprowadzono go do spokojnego domu przy cichej ulicy.

W skromnie urz膮dzonym pokoju przy tanim, sosnowym biurku siedzia艂 jaki艣 cz艂owiek.

— Baba! — Tungata natychmiast go pozna艂. — Nkosi Nkulu! Wielki Wodzu!

M臋偶czyzna za艣mia艂 si臋 gard艂owo.

— Mo偶esz m贸wi膰 tak do mnie, gdy jeste艣my sami, ale poza tym powiniene艣 zwraca膰 si臋 towarzyszu Inkunzi.

Inkunzi w j臋zyku sindebele oznacza艂o byk. Doskonale pasowa艂o to do tego cz艂owieka. By艂 ogromny, jego klatka piersiowa przypomina艂a beczu艂k臋 na piwo, a brzuch — worek zbo偶a. Czupryn臋 mia艂 g臋st膮 i bia艂膮 — posiada艂 wszystkie cechy, kt贸re budzi艂y szacunek Matabel贸w: t臋偶yzn臋 fizyczn膮 i w艂osy oznaczaj膮ce s臋dziwy wiek oraz m膮dro艣膰.

— Obserwowa艂em ci臋 z zainteresowaniem, towarzyszu Tungata. Tak, to ja po ciebie pos艂a艂em.

— Sprawiasz mi zaszczyt, Baba.

— Ugruntowa艂e艣 moj膮 wiar臋 w ciebie.

Wielki cz艂owiek zapad艂 si臋 ni偶ej w fotelu i z艂o偶y艂 r臋ce na brzuchu. Przez chwil臋 milcza艂, przygl膮daj膮c si臋 twarzy przybysza, potem nagle zapyta艂:

— Czym jest rewolucja?

— Rewolucja to w艂adza dla ludu.

Rozbawiony bas towarzysza Inkunziego, przypominaj膮cy ryk byka, rozleg艂 si臋 znowu.

— Lud to bezmy艣lne byd艂o — za艣mia艂 si臋. — Nie wiedzieliby co zrobi膰 z w艂adz膮, je艣li kto艣 by艂by na tyle g艂upi, aby im j膮 da膰! Nie, nie! Czas, by艣 pozna艂 prawdziw膮 odpowied藕.

Przerwa艂 i ju偶 si臋 nie u艣miecha艂.

— Prawda jest taka, 偶e rewolucja to w艂adza dla wybranych. Prawda jest taka, 偶e ja stoj臋 na czele tych wybranych i ty, komisarzu towarzyszu Tungata, jeste艣 teraz jednym z nich.

Craig Ballantyne zaparkowa艂 landrovera i wy艂膮czy艂 silnik. Przekr臋ci艂 boczne lusterko i spojrza艂 w nie, aby poprawi膰 czapk臋 od munduru. Potem obejrza艂 si臋 na wytworny, nowy budynek, w kt贸rym mie艣ci艂o si臋 muzeum. Sta艂 po艣rodku ogrodu botanicznego, otacza艂y go wysokie palmy, zielone trawniki oraz jasne kwietniki z pelargoniami i groszkiem pachn膮cym.

Craig zda艂 sobie spraw臋, 偶e gra艂 na zw艂ok臋, i zacisn膮艂 z determinacj膮 z臋by. Zostawi艂 samoch贸d na parkingu i wszed艂 po frontowych schodach do muzeum.

— Dzie艅 dobry, sier偶ancie. — Dziewczyna w okienku informacji zobaczy艂a jego trzy belki na r臋kawie munduru w kolorach khaki i morskim. Wci膮偶 czu艂 si臋 troch臋 zawstydzony swoim szybkim awansem.

— Nie b膮d藕 tak cholernie g艂upi, ch艂opcze — rykn膮艂 Bawu, kiedy Craig protestowa艂 przeciwko ingerencji rodziny. — To techniczna kwestia, sier偶ancie zbrojmistrzu.

— Cze艣膰! — go艣膰 u艣miechn膮艂 si臋 do niej swoim ch艂opi臋cym u艣miechem. — Szukam panny Carpenter.

— Przykro mi, nie znam. — Dziewczyna wygl膮da艂a na zmartwion膮,] poniewa偶 musia艂a go rozczarowa膰.

— Ale ona tu pracuje — zapewni艂 Craig. — Janin臋 Carpenter.

— Och! — rozpromieni艂a si臋. — Chodzi o doktor Carpenter. Czy pana j oczekuje?

— O, jestem pewien, 偶e wie, i偶 przyjd臋 — stwierdzi艂 z przekonaniem.

— Pok贸j 211. Prosz臋 i艣膰 po schodach, potem skr臋ci膰 w lewo i przej艣膰 l przez drzwi, na kt贸rych jest napis: „Tylko dla personelu", to b臋dzie trzeci [ gabinet po prawej.

Craig otworzy艂 drzwi us艂yszawszy „prosz臋", gdy zapuka艂. By艂 to d艂ugi, l w膮ski pok贸j ze 艣wietlikami i fluoroscencyjnymi jarzeni贸wkami, a wzd艂u偶 艣cian ustawiono p艂ytkie szuflady, si臋gaj膮ce do samego sufitu; ka偶da z par膮 j mosi臋偶nych uchwyt贸w.

Janin臋 sta艂a przy d艂ugim stoliku, kt贸ry zajmowa艂 艣rodek pomieszczenia, l Mia艂a na sobie niebieskie d偶insy i we艂nian膮 koszul臋 w jasn膮 krat臋, jak膮 nosz膮 j drwale.

— Nie wiedzia艂em, 偶e nosisz okulary — powiedzia艂 Craig. Przypomina艂a j w nich m膮dr膮 sow臋. Szybkim ruchem zdj臋艂a je i schowa艂a za plecami.

— Ha! — powita艂a go. — Czego sobie 偶yczysz!

— Pos艂uchaj — rzek艂. — Po prostu musia艂em si臋 dowiedzie膰, czym l zajmuje si臋 entomolog. Mam przed oczami taki dziwaczny obraz ciebie zmagaj膮cej si臋 z muchami tse-tse i zabijaj膮cej szara艅cz臋 kijem golfowym. — Delikatnie zamkn膮艂 za sob膮 drzwi, ci膮gle m贸wi膮c, ostro偶nie zbli偶y艂 si臋 do j stolika i stan膮艂 obok niej. — No, wydaje mi si臋 to ciekawe.

Poczu艂a si臋 niczym zniewa偶ona kotka, z wypr臋偶onym grzbietem i zje偶onym | w艂osem, ale powoli uspokoi艂a si臋.

— Prze藕rocza — wyja艣ni艂a niech臋tnie. — Przygotowuj臋 slajdy do mikroskopu. — I doda艂a z nag艂膮 irytacj膮 w g艂osie: — Wiesz, masz typowe uprzedzenia ignoranta i niedoinformowanego laika. Gdy tylko kto艣 m贸wi o owadach, od razu my艣lisz o szkodnikach, takich jak szara艅cza lub o roznosicielach chor贸b, przyk艂adowo muchy tse-tse.

— Czy to 藕le?

— Owady to najliczniejsza grupa stawonog贸w, z kt贸rych wi臋kszo艣膰 jest po偶yteczna dla cz艂owieka, a szkodniki nale偶膮 do ogromnej mniejszo艣ci.

Chcia艂 wytkn膮膰 jej t臋 „ogromn膮 mniejszo艣膰" jako sprzeczno艣膰, ale zdrowy rozs膮dek chocia偶 raz wzi膮艂 w nim g贸r臋, wi臋c powiedzia艂:

— Nigdy o tym nie pomy艣la艂em. W jaki spos贸b s膮 korzystne?

— Zapylaj膮 kwiaty, oczyszczaj膮 je ze szkodnik贸w i s艂u偶膮 za pokarm...

Da艂a si臋 ponie艣膰 i ju偶 po kilku minutach zainteresowanie Craiga przesta艂o by膰 udawane. Jak ka偶dy oddany pracy specjalista, m贸wi艂a fascynuj膮co o sprawach, dotycz膮cych jej zainteresowa艅. Kiedy zda艂a sobie spraw臋, 偶e by艂 ch艂onn膮 i rozumiej膮c膮 publiczno艣ci膮, sta艂a si臋 jeszcze bardziej wymowna.

W rz臋dach p艂ytkich szuflad mie艣ci艂a si臋 kolekcja, kt贸r膮 podczas pierwszego spotkania okre艣li艂a jako najciekawsz膮 na 艣wiecie. Pokaza艂a Craigowi pod

mikroskopem male艅kie 偶uki z rodziny pi贸rkoskrzyd艂ych i por贸wna艂a z gigantycznymi afryka艅skimi 偶ukami goliatami. Zaprezentowa艂a owady o jubilerskiej wr臋cz pi臋kno艣ci i inne, obrzydliwie brzydkie. Ogl膮dali okazy przypominaj膮ce orchidee, kwiaty, pr臋ciki, kor臋 drzew i w臋偶e. By艂a w艣r贸d nich osa, pos艂uguj膮ca si臋 kamykiem, oraz mucha, kt贸ra — podobnie jak kuku艂ka — podrzuca艂a jajeczka do innych gniazd. Zobaczy艂 mr贸wki, hoduj膮ce mszyce jako mleczne krowy oraz uprawiaj膮ce grzyba, insekty, kt贸re 偶y艂y na lodowcach, i mieszkaj膮ce w morzach, a nawet larwy egzystuj膮ce w ka艂u偶ach nie poddanej obr贸bce ropy naftowej, gdzie po偶era艂y inne owady, kt贸re wpad艂y w kleist膮 ciecz.

Ogl膮dali wa偶ki o dwudziestu tysi膮cach oczu, mr贸wki kt贸re mog艂y ud藕wign膮膰 ci臋偶ar wa偶膮cy tysi膮c razy tyle, co one. M贸wi艂a mu o dziwacznych formach od偶ywiania si臋, rozmna偶ania i by艂a w takim uniesieniu, 偶e zapomnia艂a o pr贸偶no艣ci i z powrotem za艂o偶y艂a okulary w rogowych oprawkach. Wygl膮da艂a tak wspaniale, i偶 Craig chcia艂 j膮 obj膮膰.

Po dw贸ch godzinach zdj臋艂a okulary i spojrza艂a na niego wyzywaj膮co.

— No dobrze — powiedzia艂a. — A wi臋c jestem przede wszystkim zbieraczem, ale r贸wnie偶 konsultantem w departamentach rolnictwa, ochrony przyrody i zdrowia. Tym w艂a艣nie zajmuje si臋 entomolog, prosz臋 pana... a teraz, do diab艂a powiedz mi, co ty robisz?

— Ja przychodz臋 i zapraszam entomolog贸w na lunch.

— Lunch? — spojrza艂a niepewnie. — Kt贸ra godzina? Bo偶e, zmarnowa艂e艣 mi ca艂e sobotnie przedpo艂udnie!

— Steki w kszta艂cie litery T — przypochlebia艂 si臋. — W艂a艣nie dosta艂em wyp艂at臋.

— A mo偶e jem lunch z Rolym — powiedzia艂a z okrucie艅stwem.

— Roly jest w buszu.

— Sk膮d wiesz?

— Telefonowa艂em do cioci Val w Queen's Lynn, 偶eby to sprawdzi膰. Steki by艂y grube i soczyste, a piwo w oszronionych kuflach lodowato zimne. Cz臋sto wybuchali 艣miechem, a pod koniec posi艂ku Craig zapyta艂:

— Co robi膮 entomolodzy w sobotnie popo艂udnia?

— A co robi膮 sier偶anci policji? — odparowa艂a.

— Zabawiaj膮 si臋 w detektyw贸w i poszukuj膮 艣lad贸w swoich przodk贸w w dziwnych i cudownych miejscach, chcesz si臋 przy艂膮czy膰?

Wiedzia艂a ju偶 wszystko o landroverze, wi臋c w艂o偶y艂a na g艂ow臋 jedwabny szal, na nos — ciemne okulary, aby chroni膰 oczy przed wiatrem, a Craig wymieni艂 w ch艂odziarce kruszony l贸d i wstawi艂 butelki piwa. Pojechali do Rodezyjskiego iParku Narodowego Matopos, do czarodziejskich wzg贸rz, gdzie kiedy艣 w艂ada艂a Umlimo, a Matabelowie przychodzili do 艣wi膮tyni po pomoc w czasach, gdy ich plemi臋 dotyka艂y nieszcz臋艣cia. Pi臋kno tego miejsca porazi艂o Janin臋.

— Te wzg贸rza wygl膮daj膮 jak cudowne bajkowe zamki, rozrzucone wzd艂u偶 Renu.

W dolinach widzieli stada dzikich antylop r贸偶nych gatunk贸w, 艂agodnych niczym owce. Kiedy przeje偶d偶a艂 ko艂o nich samoch贸d, podnosi艂y tylko g艂owy, a potem pas艂y si臋 dalej.

Zdawa艂o im si臋, 偶e maj膮 wzg贸rza tylko dla siebie, poniewa偶 niewielu ludzi ryzykowa艂o samotn膮 wypraw臋 tymi zakurzonymi drogami do twierdzy tradycji Matabel贸w. Kiedy Craig zaparkowa艂 landrovera w cieniu lasku poni偶ej wielkiej nagiej p艂yty granitu, stary opalony stra偶nik z plemienia Matabele podszed艂 do nich i poprowadzi艂 ku bramie, na kt贸rej widnia艂 napis: „Tu spoczywaj膮 ludzie, kt贸rzy zas艂u偶yli si臋 swej ojczy藕nie."

Wspi臋li si臋 na szczyt wzg贸rza i znale藕li tam gr贸b Cecila Johna Rhodesa, otoczony kamiennymi wartownikami z granitu i przykryty ci臋偶k膮 p艂yt膮 z br膮zu.

— Niewiele o nim wiem — przyzna艂a Janin臋.

— Nie wydaje mi si臋, aby ktokolwiek du偶o o nim wiedzia艂 —powiedzia艂 Craig. — To by艂 bardzo dziwny cz艂owiek, ale w czasie pogrzebu Matabelowie po偶egnali go z honorami, nale偶nymi kr贸lom. Mia艂 jak膮艣 niesamowit膮 w艂adz臋 nad lud藕mi.

Poszli do odleg艂ego kra艅ca wzg贸rza, gdzie znajdowa艂o si臋 kwadratowe mauzoluem ze skalnych blok贸w z br膮zowym lampasem, przedstawiaj膮cym postaci bohater贸w u g贸ry.

— To Allan Wilson i jego ludzie — wyja艣ni艂 Craig. — Ekshumowano ich cia艂a z pola bitwy nad Shangani i przeniesiono tutaj.

Na p贸艂nocnej 艣cianie pomnika wypisano nazwiska poleg艂ych. Craig przejecha艂 palcem wzd艂u偶 wyrytej linii chwa艂y i zatrzyma艂 si臋 przy jednym nazwisku.

— Wielebny Clinton Codrington — przeczyta艂 na g艂os. — To m贸j prapradziad, dziwny cz艂owiek, a jego 偶ona Robyn, moja praprababka, by艂a r贸wnie偶 niezwyk艂膮 kobiet膮. Oboje za艂o偶yli misj臋 Khami. Kilka miesi臋cy po tym, jak zabili go Matabelowie, Robyn wysz艂a za dow贸dc臋 kolumny. Wype艂nienie jego rozkazu doprowadzi艂o do 艣mierci Clintona. To by艂 Amerykanin, nazywa艂 si臋 St. John. Za艂o偶臋 si臋, 偶e musieli tam nie藕le namota膰!

— Wtedy te偶 robili takie rzeczy? — zapyta艂a Janin臋. — My艣la艂am, 偶e to nowy wynalazek.

Przespacerowali si臋 zboczem i doszli do kolejnego grobu. Sta艂o nad nim zniekszta艂cone, skar艂owacia艂e drzewo msasa, kt贸re wykorzysta艂o p臋kni臋cie w granicie. Mogi艂a, podobnie jak ta na szczycie wzg贸rza, przykryta by艂a ci臋偶k膮 p艂yt膮 podniszczonego br膮zu, a napis na niej brzmia艂:

Tu spoczywa S1R RALPH BALLANTYNE

PIERWSZY PREMIER PO艁UDNIOWEJ RODEZJI

Gor膮cym sercem s艂u偶y艂 Ojczy藕nie

— Ballantyne — powiedzia艂a — na pewno przodek Roly'ego.

— Nas obu — przytakn膮艂 Craig. — Nasz pradziad, dziadek Bawu. To jest prawdziwy pow贸d, dla kt贸rego tu przyjechali艣my.

— Co o nim wiesz?

— W艂a艣ciwie sporo. W艂a艣nie sko艅czy艂em czyta膰 jego dzienniki. Niez艂y z niego go艣膰. Gdyby nie nadali mu tytu艂u szlacheckiego, prawdopodobnie musieliby go powiesi膰. Z jego w艂asnych zapisek wynika, 偶e by艂 艂ajdakiem, jakich ma艂o, ale naprawd臋 fascynuj膮cym.

— A wi臋c st膮d masz informacje — za艣mia艂a si臋. — Opowiedz mi o nim co艣 wi臋cej.

— Zabawne, sta艂 si臋 zaprzysi臋g艂ym wrogiem tego tam 艂otra — Craig wskaza艂 na gr贸b Cecila Rhodesa. — No i prosz臋, pochowano ich prawie obok siebie. Pradziad Ralph zanotowa艂 w dzienniku, 偶e odkry艂 z艂o偶a w臋gla w Wankie, ale Rhodes podst臋pnie mu je odebra艂. Poprzysi膮g艂 zniszczy膰 Rhodesa, dok艂adnie tak napisa艂! Poka偶臋 ci! I mu si臋 uda艂o. W 1923 roku sko艅czy艂o si臋 panowanie Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego Rhodesa. Rodezja Po艂udniowa sta艂a si臋 koloni膮 brytyjsk膮, staruszek sir Ralph zosta艂 premierem. Spe艂ni艂 swoj膮 gro藕b臋.

Usiedli obok siebie na kraw臋dzi mogi艂y i opowiedzia艂 jej najzabawniejsze i najciekawsze historie, kt贸re przeczyta艂 w tajnych dziennikach, s艂ucha艂a z przej臋ciem.

— To dziwne, gdy si臋 pomy艣li, 偶e oni s膮 cz臋艣ci膮 nas, a my cz臋艣ci膮 ich — szepn臋艂a. — A wszystko, co si臋 teraz dzieje, ma korzenie w tym, co oni uczynili i powiedzieli.

— Bez przesz艂o艣ci nie ma przysz艂o艣ci — Craig powt贸rzy艂 s艂owa Samsona Kuma艂o i doda艂: — To mi przypomina, 偶e mam co艣 jeszcze do zrobienia, zanim wr贸cimy do miasta.

Tym Tazem nie potrzebowa艂 ostrze偶enia, 偶e zbli偶aj膮 si臋 do ukrytego zakr臋tu, i wjecha艂 na drog臋, biegn膮c膮 obok starego cmentarza alejami drzew spathodea ku bielonym chatom misji Khami. Pierwszy z rz臋du dom贸w by艂 opuszczony. W oknach nie wisia艂y zas艂ony, a kiedy Craig wszed艂 na ganek i zajrza艂 do 艣rodka, zobaczy艂 puste pokoje.

— Kogo szukasz? — zapyta艂a Janin臋, kiedy wr贸ci艂 do landrovera.

— Przyjaciela.

— Dobrego?

— Najlepszego, jakiego kiedykolwiek spotka艂em.

Pojecha艂 dalej drog膮 przez wzg贸rze do szpitala i znowu si臋 zatrzyma艂. Zostawi艂 Janin臋 w samochodzie i wszed艂 do poczekalni. Jaka艣 kobieta w bia艂ym fartuchu szybko do niego podesz艂a. Mia艂a blad膮 twarz, gro藕nie zmarszczy艂a brwi.

— Chyba nie przyszed艂 pan, aby niepokoi膰 i straszy膰 moich ludzi — zacz臋艂a. — Tutaj policja oznacza k艂opoty.

— Przepraszam — Craig spojrza艂 na sw贸j mundur. — To prywatna sprawa. Szukam przyjaciela. Jego rodzina mieszka w pobli偶u. Samson Kuma艂o...

347

— A! — skin臋艂a g艂ow膮. — Teraz poznaj臋. Pan by艂 pracodawc膮 Sama. C贸偶, tu go nie ma.

— Nie ma? A czy wie pani, gdzie on jest?

— Nie — rzuci艂a oboj臋tnie, nie chc膮c mu pom贸c.

— Jego dziadek, Gideon...

— Nie 偶yje.

— Nie 偶yje? — Craig przerazi艂 si臋. — Jak to?

— P臋k艂o mu serce, kiedy pa艅scy ludzie zamordowali kogo艣, kto by艂 mu drogi. A teraz, je艣li nie ma pan ju偶 wi臋cej pyta艅... nie lubimy tu mundur贸w.

Dojechali do miasta p贸藕nym popo艂udniem. Craig skr臋ci艂 od razu w stron臋 jachtu, nie pytaj膮c o pozwolenie, a kiedy zaparkowa艂 pod drzewami mango, Janin臋 nic nie powiedzia艂a, tylko wysiad艂a z samochodu i posz艂a do drabinki.

Craig w艂o偶y艂 kaset臋 do magnetofonu i otworzy艂 butelk臋 wina, potem przyni贸s艂 oprawiony w sk贸r臋 dziennik, kt贸ry Bawu mu po偶yczy艂. Usiedli w salonie. Wyblak艂y atrament i rysunki w o艂贸wku zdobi膮ce marginesy bardzo spodoba艂y si臋 Janin臋, a kiedy czytali opis plagi szara艅czy w ko艅cu XIX wieku, by艂a urzeczona.

— Stary dziwak mia艂 dobre oko — przygl膮da艂a si臋 rysunkowi szara艅czy. — To m贸g艂 by膰 wykszta艂cony biolog-amator, popatrz tylko na detale.

Spojrza艂a na niego, siedzia艂 tu偶 obok. Wygl膮da艂 jak ma艂y piesek, zachwycony szczeniak. Z rozmys艂em zamkn臋艂a sk贸rzan膮 ksi臋g臋, nie odrywaj膮c od niego wzroku. Pochyli艂 si臋 ku niej, a ona nie pr贸bowa艂a si臋 odsun膮膰. Dotkn膮艂 jej warg swoimi i poczu艂, 偶e jej usta mi臋kn膮 i rozwieraj膮 si臋. Ogromne, sko艣ne oczy zamkn臋艂y si臋, a rz臋sy by艂y d艂ugie i delikatne niczym skrzyd艂a motyla.

Po drugiej chwili szepn臋艂a ochryple:

— Na mi艂o艣膰 bosk膮, nie m贸w niczego g艂upiego. Po prostu r贸b to, co w tej chwili.

Pos艂ucha艂 i dopiero ona przerwa艂a cisz臋 s艂abym g艂osem.

— Mam nadziej臋, 偶e by艂e艣 przewiduj膮cy i zbudowa艂e艣 koj臋 szerok膮 na dwie osoby.

Nadal milcza艂, lecz wzi膮艂 j膮 na r臋ce i zani贸s艂, 偶eby sama sprawdzi艂a.

— Wiesz, nie my艣la艂em, 偶e zdarzy si臋 co艣 takiego — w jego g艂osie brzmia艂 zachwyt, patrzy艂 na dziewczyn臋, opieraj膮c si臋 na jednym 艂okciu. — To by艂o takie dobre, naturalne i 艂atwe.

Przesuwa艂a palec po jego nagiej klatce, rysuj膮c ma艂e k贸艂ka wok贸艂 sutek.

— Lubi臋 ow艂osiony tors — zamrucza艂a.

— No wiesz, zawsze s膮dzi艂em, 偶e to takie powa偶ne, najpierw trzeba sk艂ada膰 przyrzeczenia, robi膰 wyznania.

— D藕wi臋ki muzyki organowej — zachichota艂a. — Je艣li wybaczysz to sformu艂owanie.

— To co innego — powiedzia艂. — S艂ysza艂em, jak chichoczesz tylko wtedy, gdy to robisz, albo zaraz potem.

— Jedynie w贸wczas mam ochot臋 na chichotanie — przytakn臋艂a i znowu zachichota艂a. — B膮d藕 tak dobry i przynie艣 lampki wina.

— A co w tym 艣miesznego? — zapyta艂 z korytarza.

— Tw贸j ty艂ek jest bia艂y i g艂adki jak u niemowlaka — nie, nie zakrywaj si臋. Kiedy polowa艂 w szafce w kuchni, zawo艂a艂a do niego z kajuty.

— Masz na kasecie Pastoralne?.

— Chyba tak.

— Pu艣膰, dobrze?

— Dlaczego?

— Powiem ci, kiedy wr贸cisz do 艂贸偶ka.

Siedzia艂a u wezg艂owia, zupe艂nie naga w pozycji lotosu. W艂o偶y艂 jedn膮 lampk臋 w jej d艂o艅, po kr贸tkiej walce z艂o偶y艂 swoje d艂ugie nogi w tak膮 sam膮 pozycj臋 i usiad艂 naprzeciw.

— Teraz mi powiedz — poprosi艂.

— Nie b膮d藕 taki niepoj臋tny, Craig... to znaczy, czy to nie jest najw艂a艣ciwszy akompaniament?

Po burzy muzyki i mi艂o艣ci, kt贸ra si臋 nad nimi przetoczy艂a, le偶eli bezradnie przytuleni do siebie, a w dzwoni膮cej ciszy, kt贸ra potem nast膮pi艂a, Janin臋 czule odgarn臋艂a wilgotne od potu w艂osy spadaj膮ce mu na oczy.

To by艂o ju偶 dla niego zbyt wiele.

— Kocham ci臋 — rzek艂 bez zastanowienia. — Bo偶e, jak ja ci臋 kocham. Odepchn臋艂a go niemal brutalnie i usiad艂a.

— Jeste艣 mi艂ym, zabawnym ch艂opcem i delikatnym, czu艂ym kochankiem, ale posiadasz jaki艣 skandaliczny dar m贸wienia g艂upich rzeczy w niew艂a艣ciwej chwili.

Rano powiedzia艂a:

— Ty zrobi艂e艣 kolacj臋, wi臋c ja przygotuj臋 艣niadanie. — Posz艂a do kuchni, ubrana tylko w jedn膮 z jego starych koszul. Musia艂a podwin膮膰 r臋kawy, a po艂y zwisa艂y za kolana.

— Jajek i bekonu masz tyle, 偶e m贸g艂by艣 otworzy膰 restauracj臋... spodziewa艂e艣 si臋 go艣cia?

— Nie spodziewa艂em si臋, ale mia艂em nadziej臋 — zawo艂a艂 spod prysznica. — Zr贸b mi 偶贸艂tkiem do g贸ry!

Po 艣niadaniu pomog艂a mu zamocowa膰 na pok艂adzie l艣ni膮ce ko艂owroty z nierdzewnej stali. Kto艣 musia艂 trzyma膰 kliny we w艂a艣ciwym miejscu, podczas gdy on nawierca艂 otwory i wk艂ada艂 rygle z drugiej strony.

— Jeste艣 bardzo zr臋czny, prawda? — zaznaczy艂a. Musieli krzycze膰 do siebie, gdy偶 pracowa艂 pod pok艂adem, ona siedzia艂a na kraw臋dzi kokpitu.

— Mi艂o, 偶e zauwa偶y艂a艣.

— Wi臋c na pewno 艣wietnie znasz si臋 na broni.

— Ca艂kiem nie藕le.

— Podejrzewam, 偶e zajmujesz si臋 naprawianiem karabin贸w, mam racj臋?

— To jeden z moich obowi膮zk贸w.

— Jak mo偶esz robi膰 co艣 takiego, bro艅 jest czym艣 tak z艂ym!

349

— To typowe uprzedzenia ignoranta i nie doinformowanego laika — obr贸ci艂 przeciwko niej jej w艂asne s艂owa. — Bro艅 palna to z jednej strony bardzo funkcjonalne i u偶yteczne narz臋dzie, a z drugiej mo偶e czasem by膰 wspania艂ym dzie艂em sztuki. Ludzie nigdy nie oszcz臋dzali swych najbardziej tw贸rczych zdolno艣ci w tej dziedzinie.

— Ale do czego jej u偶ywaj膮! — sprzeciwi艂a si臋.

— Na przyk艂ad, aby powstrzyma膰 Adolfa Hitlera przed zagazowaniem wszystkich 呕yd贸w — zauwa偶y艂.

— Daj spok贸j, Craig. Jak wykorzystuje si臋 bro艅 w tej chwili tu w buszu?

— Nie pistolety s膮 z艂e, ale ludzie, kt贸rzy po nie si臋gaj膮. To samo mo偶esz powiedzie膰 o kluczu francuskim.

Przymocowa艂 kliny i wystawi艂 g艂ow臋 przez w艂az.

— Wystarczy na dzisiaj — odpocz膮艂 dnia si贸dmego po ca艂ym swym trudzie — co powiesz na butelk臋 piwa?

Postawi艂 g艂o艣nik na kokpicie. Roz艂o偶yli si臋 na s艂o艅cu, pili piwo i s艂uchali muzyki.

— S艂uchaj, Jan, nie wiem, jak to wyrazi膰, ale nie chc臋, 偶eby艣 spotyka艂a si臋 z kim艣 innym, rozumiesz?

— Znowu zaczynasz — zmru偶y艂a oczy i zazgrzyta艂a z臋bami, jakby gryz艂a cienki l贸d. — Prosz臋 ci臋, zamknij si臋.

— Ale po tym, co zasz艂o mi臋dzy nami — dr膮偶y艂 dalej uporczywie. — My艣l臋, 偶e powinni艣my...

— Pos艂uchaj, m贸j drogi, masz do wyboru: albo znowu mnie rozw艣cieczysz, albo sprawisz, 偶e b臋d臋 chichota膰. Decyduj si臋.

W poniedzia艂ek w porze lunchu przysz艂a na komisariat. Jedli jego kanapki z szynk膮, a on pokazywa艂 jej zbrojowni臋. Wbrew sobie czu艂a si臋 zaintrygowana wystaw膮 zdobytej broni i 艣rodk贸w bojowych. Wyja艣nia艂, jak dzia艂aj膮 r贸偶ne typy min, jak mo偶na je wykry膰 i rozbroi膰.

— Kiedy dostaj膮 si臋 w r臋ce terroryst贸w — przyzna艂 — te 艣winie nios膮 to na plecach setki kilometr贸w przez busz. Spr贸buj podnie艣膰, a pojmiesz, o co mi chodzi.

W ko艅cu zabra艂 j膮 do ma艂ego pokoju na ty艂ach.

— To m贸j specjalny projekt. Nazywa si臋 T & I, czyli tropienie i identyfikacja —wskaza艂 r臋k膮 na wykresy, pokrywaj膮ce 艣ciany, i sze艣膰 pude艂ek z 艂uskami, u艂o偶onych obok warsztatu. —Po ka偶dej bitwie z terrorystami nasi zbrojownicy przeczesuj膮 teren i zbieraj膮 wszystkie 艂uski. Najpierw sprawdza si臋 odciski palc贸w. Je艣li mamy dane dotycz膮ce jakiego艣 terrorysty, mo偶emy natychmiast go zidentyfikowa膰. Je艣li przed u偶yciem szlifowa艂 kule albo je偶eli nie dysponujemy jego odciskami—i tak dowiemy si臋 dok艂adnie, z kt贸rego karabinu oddano strza艂.

Podeszli do sto艂u i pozwoli艂 jej obejrze膰 co艣 w mikroskopie.

— Iglica ka偶dego karabinu robi naci臋cie w kapiszonie naboju, a ten jest niepowtarzalny, jak linie papilarne. Mo偶emy prze艣ledzi膰 karier臋 ka偶dego terrorysty. Potrafimy precyzyjnie ocenia膰; ich liczb臋 i kt贸rzy s膮 napale艅cami.

— Napale艅cami? — spojrza艂a znad mikroskopu.

— Z ka偶dej setki terroryst贸w mniej wi臋cej dziewi臋膰dziesi臋ciu ukrywa si臋 w okolicach wioski, kt贸ra dostarcza mu jedzenia i m艂odych dziewcz膮t. Pr贸buj膮 trzyma膰 si臋 z dala od niebezpiecze艅stwa i naszych si艂. Napale艅cy s膮 inni. To tygrysy, fanatycy, mordercy, na tych wykresach rozrysowali艣my ich pierwsz膮 grup臋.

Podeszli do 艣ciany.

— Sp贸jrz na tego. Nazywamy go Pierwiosnek, gdy偶 jego iglica zostawia 艣lad, przypominaj膮cy kwiat. Jest w buszu od trzech lat. Bra艂 udzia艂 w dziewi臋膰dziesi臋ciu sze艣ciu potyczkach. To znaczy prawie co dziesi臋膰 dni, facet musi by膰 ze stali.

Craig przebieg艂 palcem po wykresie.

— Oto nast臋pny, nazywamy go Lamparcia 艁apa. Dlaczego? Zobacz na znak po jego karabinie. To nowy, pierwszy raz przebywa za rzek膮, ale napad艂 ju偶 na cztery farmy i uciek艂 z jednej zasadzki, potem natkn膮艂 si臋 na oddzia艂 Scouts Roly'ego. Niewielu prze偶y艂o, jego ch艂opcy s膮 niesamowici. Sprz膮tn臋li prawie ca艂膮 kadr臋, ale Lamparcia 艁apa walczy艂 jak stary wyga i zwia艂 z gar艣ci膮 swoich ludzi. Z raportu Roly'ego wynika, 偶e straci艂 czterech przez miny, kt贸re tamten zastawi艂 w czasie ucieczki, i sze艣ciu w samej potyczce — razem dziesi臋ciu. To najwi臋ksze straty, jakie Scouts kiedykolwiek ponie艣li w pojedynczym starciu. — Craig popuka艂 w napis na 艣cianie. — Napaleniec. Jeszcze us艂yszymy o tym kolesiu.

Janin臋 wzdrygn臋艂a si臋.

— Straszne — tyle 艣mierci i cierpienia. Kiedy to si臋 wreszcie sko艅czy?

— Zacz臋艂o si臋, gdy pierwszy cz艂owiek stan膮艂 na tylnych ko艅czynach i na pewno jutro si臋 nie sko艅czy. Porozmawiajmy lepiej o kolacji, wpadn臋 po ciebie o si贸dmej, dobrze?

Zatelefonowa艂a do zbrojowni troch臋 przed pi膮t膮.

— Craig, nie przychod藕 dzisiaj.

— Dlaczego?

— Nie b臋dzie mnie.

— Co si臋 sta艂o?

— Roly wr贸ci艂 z buszu.

Craig popracowa艂 troch臋 na dziobie jachtu, zak艂adaj膮c ko艂ki do wysuwaj膮cych si臋 p艂yt, ale kiedy zrobi艂o si臋 zbyt ciemno, zszed艂 na d贸艂 i wa艂臋sa艂 si臋 pos臋pny po kajucie. Zostawi艂a swoje ciemne okulary na stoliku przy koi, a szmink臋 na brzegu umywalki. W saloniku wci膮偶 czu膰 by艂o zapach jej perfum, dwie puste lampki po winie sta艂y w zlewie.

— Chyba si臋 upij臋 — zdecydowa艂, ale nie mia艂 toniku, a gin ze zwyk艂膮 wod膮 smakowa艂 okropnie. Wyla艂 go do zlewu i w艂膮czy艂 kaset臋 z Pastoraln膮, lecz przywo艂a艂a zbyt bolesne obrazy. Uderzy艂 w klawisz „stop".

Podni贸s艂 ze sto艂u oprawiony w sk贸r臋 dziennik sir Ralpha i przekartkowa艂. Przestudiowa艂 go ju偶 dwa razy; w weekend powinien pojecha膰 do King's Lynn, Bawu na pewno my艣la艂, 偶e przyjedzie po nast臋pny tom. Zacz膮艂 czyta膰 znowu — podzia艂a艂o to jak opium na jego samotno艣膰.

Po chwili grzeba艂 w szufladzie sto艂u nawigacyjnego, znalaz艂 zeszyt, w kt贸rym rozrysowywa艂 plany kabin i kuchni. Wyrwa艂 zu偶yte strony, pozosta艂o ponad sto czystych. Usiad艂 przy stole w saloniku z o艂贸wkiem HB z kompletu nawigacyjnego i przygl膮da艂 si臋 pierwszej pustej kartce prawie pi臋膰 minut. Potem napisa艂:

Afryka przycupn臋艂a nisko na linii horyzontu, jak lew w zasadzce, ogorza艂a i z艂ota w pierwszych promieniach s艂o艅ca, wi臋dn膮ca od zimna pr膮du Benguela. Robyn Ballantyne sta艂a przy re艂ingu i wpatrywa艂a si臋 w dal...

Craig przeczyta艂 to i poczu艂 dziwne podniecenie, co艣, czego nigdy przedtem nie do艣wiadcza艂. Naprawd臋 ujrza艂 t臋 m艂od膮 kobiet臋. Widzia艂, jak sta艂a ze 艣mia艂o podniesionym podbr贸dkiem, a wiatr igra艂 z jej w艂osami.

O艂贸wek zacz膮艂 p臋dzi膰 po papierze, niewiasta porusza艂a si臋 w jego wyobra藕ni i m贸wi艂a co艣. Przewr贸ci艂 stron臋 i pisa艂 dalej, zanim si臋 zorientowa艂, zeszyt wype艂ni艂 si臋 spiczastym pismem, a za iluminatorem nad jego g艂ow膮 wschodzi艂o s艂o艅ce.

Odk膮d tylko Janin臋 Carpenter pami臋ta艂a, w stadninie jej ojca za ambulatorium weterynaryjnym zawsze by艂y konie. Kiedy mia艂a osiem lat, ojciec zabra艂 j膮 po raz pierwszy na polowanie w okolicy. Tu偶 po dwudziestych drugich urodzinach, kilka miesi臋cy przed wyjazdem do Afryki, otrzyma艂a my艣liwskie guziki.

Roland Ballantyne da艂 jej kasztank臋, 藕rebi臋 bez 偶adnej skazy. M艂oda klacz by艂a wyczesana na taki po艂ysk, 偶e w s艂o艅cu 艣wieci艂a jak mokry, czerwony jedwab. Janin臋 cz臋sto na niej je藕dzi艂a. Okaza艂a si臋 lotna i silna, 艣wietnie si臋 obie rozumia艂y.

Roland jecha艂 na ogierze, ogromnej, czarnej bestii nazwanej Mzilikazi po starym kr贸lu. 呕y艂ki pod sk贸r膮 na barkach i brzuchu konia napr臋偶y艂y si臋 niczym w臋偶e. Wielka, czarna ki艣膰 j膮der by艂a brutalnie i przyt艂aczaj膮co m臋ska. Kiedy k艂ad艂 po sobie uszy i szczerzy艂 z臋by, b艂ona 艣luzowa w k膮cikach dzikich oczu przybiera艂a kolor czerwony. Emanowa艂 jak膮艣 arogancj膮 i gro藕b膮, kt贸re przera偶a艂y, ale jednocze艣nie ekscytowa艂y Janin臋. Ko艅 i je藕dziec stanowili dobran膮 par臋.

Roland Ballantyne mia艂 na sobie br膮zowe we艂niane bryczesy oraz d艂ugie, sztywne i b艂yszcz膮ce buty. Kr贸tkie r臋kawy pogniecionej, bia艂ej koszuli przylega艂y do g艂adkich, twardych mi臋艣ni przedramion. Janin臋 by艂a pewna, 偶e zawsze ubiera艂 si臋 na bia艂o, aby podkre艣li膰 kontrast ^jii臋dzy ubraniem a ciemn膮 opalenizn膮 na twarzy i ramionach. Uwa偶a艂a, 偶e jest nieprawdopodobnie przystojny. Domieszka okrucie艅stwa i bezwzgl臋dno艣ci sprawia艂a, 偶e wydawa艂 si臋 jeszcze bardziej atrakcyjny, czego nigdy nie osi膮gn膮艂by dzi臋ki samemu wygl膮dowi.

Ostatniej nocy, kiedy le偶eli w 艂贸偶ku w jego kawalerce, zapyta艂a:

— Ilu ludzi zabi艂e艣?

— Tylu, ilu trzeba — odpowiedzia艂 i chocia偶 nienawidzi艂a wojny, 艣mierci i cierpienia, podnieci艂o j膮 to tak, 偶e nie mog艂a si臋 opanowa膰. Potem za艣mia艂 si臋 swobodnie i rzek艂:

— Czy wiesz, 偶e jeste艣 spro艣n膮 ma艂膮 ladacznic膮? — By艂a z艂a, 偶e j膮 zrozumia艂, strasznie si臋 wstydzi艂a i tak z艂o艣ci艂a, a偶 rzuci艂a si臋 na niego z paznokciami. Powstrzyma艂 j膮 bez wysi艂ku i wci膮偶 chichocz膮c szepta艂 do ucha, w ko艅cu si臋 uspokoi艂a.

Teraz, gdy spojrza艂a na niego jad膮cego obok, poczu艂a nieopuszczaj膮cy l臋k przed nim i g臋si膮 sk贸rk臋 na r臋kach oraz twardy ucisk po偶膮dania w 偶o艂膮dku.

Dojechali na szczyt wzg贸rza i wtedy 艣ci膮gn膮艂 cugle ogiera. Ten zata艅czy艂 w ma艂ym k贸艂ku, ostro偶nie podnosz膮c podkowy i pr贸buj膮c potrze膰 pyskiem o bok klaczy, ale Roland odci膮gn膮艂 jego 艂eb i wskaza艂 r臋k膮 na horyzont, kt贸ry wyznacza艂a odleg艂a, niebieska linia.

— Wszystko, co st膮d widzisz, ka偶de 藕d藕b艂o trawy, ka偶de ziarnko piasku nale偶y do Ballantyne'贸w. Walczyli艣my o to i zdobyli艣my — jest nasze i ktokolwiek zechce nam to odebra膰, b臋dzie musia艂 najpierw mnie zabi膰. — Pomys艂, 偶eby kto艣 porwa艂 si臋 na co艣 takiego, 艣mieszy艂. Roland by艂 m艂odym bogiem, jednym z nie艣miertelnych.

Zsiad艂 i poprowadzi艂 konie do jednego z wysokich drzew msasa. Przywi膮za艂 je, po czym wyci膮gn膮艂 r臋ce i zdj膮艂 j膮 z siod艂a. Podeszli na skraj przepa艣ci i chwyci艂 Janin臋 od ty艂u, przyciskaj膮c jej plecy do swych piersi, aby mog艂a bezpiecznie patrze膰 w d贸艂.

— Tam! — powiedzia艂. — Tylko sp贸jrz.

Rozci膮ga艂 si臋 pod nimi przepi臋kny widok: rozleg艂e, z艂ote sawanny, pe艂ne wdzi臋ku drzewa, wody p艂yn膮ce ma艂ymi, czystymi strumieniami lub l艣ni膮ce jak zwierciad艂a w miejscach, gdzie wstrzymywa艂y je 艣ciany grobli, ciche stada wielkiego byd艂a, czerwonego jak urodzajna ziemia pod kopytami, a w g贸rze wznosi艂o si臋 wysokim 艂ukiem upstrzone chmurami, b艂臋kitne afryka艅skie niebo.

— Tylko kobieta mo偶e to kocha膰 tak jak ja — rzek艂. — Kobieta, kt贸ra urodzi wspania艂ych syn贸w, 偶eby cieszyli si臋 tym wszystkim i panowali, jak ja panuj臋.

Wiedzia艂a, co chcia艂 teraz powiedzie膰 i — gdy to wreszcie mia艂o nast膮pi膰 — czu艂a si臋 oszo艂omiona, niepewna. Zacz臋艂a dr偶e膰 w jego u艣cisku.

— Chc臋, 偶eby艣 ty by艂a t膮 kobiet膮 — wyzna艂 Roland Ballantyne, a ona nie mog艂a opanowa膰 p艂aczu.

Podoficerowie Scouts z艂o偶yli si臋, aby wyda膰 przyj臋cie zar臋czynowe dla swego pu艂kownika i jego wybranki.

Trzymali wszystko w Thabas Indunas. Zaproszono oficer贸w wraz z 偶onami, gdy wi臋c Roland i Janin臋 podjechali mercedesem, powita艂 ich na werandzie spory t艂um. Sier偶ant-major Gondele zaintonowa艂 weso艂膮, lecz nieharmonijn膮 wersj臋 Gdy偶 to s膮 艣wietni kumple.

353

— Cholernie si臋 ciesz臋, 偶e nie walczycie tak, jak 艣piewacie — rzek艂 Roland. — Wasze ty艂ki mia艂yby wi臋cej dziur ni偶 sito.

Okazywa艂 im ojcowsk膮 surowo艣膰 i uczucie, absolutnie pewien swojej l m臋skiej dominacji, a oni jawnie go ub贸stwiali. Janin臋 to rozumia艂a. Zdziwi艂aby si臋, gdyby by艂o inaczej. Natomiast zaskoczy艂y j膮 braterskie stosunki, panuj膮ce w艣r贸d Scouts. Fakt, 偶e mi臋dzy oficerami a zwyk艂ymi 偶o艂nierzami, Murzynami a bia艂ymi istnia艂a niemal namacalna wi臋藕, polega-1 j膮ca na zaufaniu i zgodzie.

Czu艂a, 偶e to co艣 wi臋kszego ni偶 najsilniejsze wi臋zy rodzinne, a kiedy j p贸藕niej powiedzia艂a o tym Rolandowi, odrzek艂:

— Kiedy twoje 偶ycie zale偶y od innego cz艂owieka, zaczynasz go kocha膰.

Odnosili si臋 do Janin臋 z niezwyk艂ym, niemal religijnym szacunkiem. Matabelowie nazywali j膮 Donna, a biali — Madam. Oni r贸wnie偶 natychmiast przypadli jej do gustu.

Sier偶ant-major Gondele osobi艣cie przyni贸s艂 taki gin, kt贸ry oszo艂omi艂by s艂onia i czu艂 si臋 ura偶ony, kiedy poprosi艂a o odrobin臋 wi臋cej toniku. Przestawi艂 Janin臋 swojej 偶onie. By艂a to 艂adna, pulchna c贸rka starszego wodza plemiennego Matabel贸w, „co czyni艂o j膮 czym艣 w rodzaju ksi臋偶niczki", jak wyja艣ni艂 Ballantyne. Mia艂a pi臋ciu syn贸w, dok艂adnie tylu, ile zaplanowali Janin臋 i Roly. M贸wi艂a czyst膮 angielszczyzn膮, wi臋c obie kobiety natychmiast wda艂y si臋 w pasjonuj膮c膮 rozmow臋, z kt贸rej wyrwa艂 Janin臋 dopiero g艂os, rozlegaj膮cy si臋 tu偶 u jej boku.

— Doktor Carpenter, przepraszam za sp贸藕nienie. — Wypowiedziano te s艂owa doskonale modulowanym tonem pozbawionego akcentu klasowego spikera BBC lub absolwenta Kr贸lewskiej Akademii Dramatycznej. Odwr贸ci艂a si臋, aby spojrze膰 na wytworn膮 posta膰 w mundurze podpu艂kownika lotnictwa Rodezyjskich Si艂 Zbrojnych.

— Douglas Hunt-Jeffreys — powiedzia艂 i poda艂 jej w膮sk膮, niemal kobieco delikatn膮 d艂o艅. — Przera偶a艂a mnie my艣l, 偶e nie spotkam uroczej wybranki dzielnego pu艂kownika. — Mia艂 t臋py wyraz twarzy dyletanta, a mundur — niezale偶nie od tego, 偶e doskonale skrojony — zupe艂nie nie pasowa艂 do jego w膮skich ramion. — Ca艂y pu艂k jest poruszony, odk膮d us艂yszeli艣my t臋 wspania艂膮 wiadomo艣膰.

Instynktownie czu艂a, 偶e — mimo wygl膮du i doboru s艂贸w — to nie gej. Pozna艂a po sposobie, w jaki trzyma艂 jej r臋k臋 i subtelnym spojrzeniu, niczym jedwabna suknia, jakie owin臋艂o jej cia艂o, a potem wr贸ci艂o do twarzy. Rozbudzi艂 zainteresowanie Janin臋, by艂 jak brzytwa zapakowana w aksamit. Je艣li potrzebowa艂a potwierdzenia jego heteroseksualno艣ci, mog艂a je znale藕膰 w tym, 偶e Roly prawie natychmiast zjawi艂 si臋 przy niej, kiedy tylko zobaczy艂, z kim rozmawia艂a.

— Dougje, m贸j stary pierniku — na twarzy Rolanda pojawi艂 si臋 diabelski u艣mieszek.

— Bon soir, mon brave. — Podpu艂kownik wyj膮艂 z ust cygarniczk臋 z ko艣ci s艂oniowej. — Musz臋 przyzna膰, 偶e nie s膮dzi艂em, i偶 masz tak wyborny gust.

Doktor Carpenter po prostu zachwyca. Pochwalam, m贸j drogi ch艂opcze. Naprawd臋 pochwalam.

— Dougie musi zaakceptowa膰 wszystko, co robimy — wyja艣ni艂 Ro-land. — Jest naszym 艂膮cznikiem z dow贸dztwem.

— Doktor Carpenter i ja w艂a艣nie odkryli艣my, 偶e byli艣my niemal s膮siadami, oboje uwielbiamy polowania, a pani chodzi艂a do szko艂y z moj膮 ma艂膮 siostr膮. Nie rozumiem, jak mogli艣my si臋 wcze艣niej nie spotka膰.

Niemal z niedowierzaniem Janin臋 zda艂a sobie w贸wczas spraw臋 z tego, 偶e Roland Baliantyne by艂 zazdrosny o ni膮 i tego cz艂owieka. Wzi膮艂 j膮 za rami臋 nieco powy偶ej 艂okcia i lekko naciskaj膮c odprowadzi艂.

— Wybacz nam, Douglas. Chc臋, 偶eby Robaczek pozna艂a kilka os贸b...

— Robaczek? Co艣 podobnego! — Hunt-Jeffreys potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 w os艂upieniu. — Ci mieszka艅cy kolonii to prawdziwi barbarzy艅cy. — I odszed艂 w poszukiwaniu kolejnego ginu z tonikiem.

— Nie lubisz go? — Janin臋 nie mog艂a oprze膰 si臋 pokusie, by nieco podra偶ni膰 si臋 z Rolandem.

— Jest dobry w swoim fachu — rzek艂 kr贸tko.

— My艣la艂am, 偶e to jaki艣 cwaniak.

— Perfidny Angol — odpowiedzia艂.

— Co to znaczy?

— Pieprzony Anglik.

— Tak jak ja — powiedzia艂a z u艣miechem, lecz i odrobin膮 wyrzutu. — A je艣li cofniesz si臋 troch臋, oka偶e si臋, 偶e i ty jeste艣 Angolem, Rolandzie Baliantyne.

— R贸偶nica polega na tym, 偶e my nale偶ymy do dobrych Angoli. Douglas to kutas.

— Taak? O, kurcz臋! — Roze艣miali si臋 razem.

— Jedn膮 rzecz pochwalam w pe艂ni: bezczeln膮, pewn膮 siebie nimfoma-ni臋 — rzek艂.

— W takim razie b臋dziemy si臋 doskonale zgadza膰. — Obj臋艂a jego rami臋 pojednawczo. Poprowadzi艂 j膮 ku grupie m艂odych m臋偶czyzn, kt贸rzy stali przy barku. Mieli kr贸tko obci臋te w艂osy i 艣wie偶y wygl膮d, przez co sprawiali wra偶enie student贸w przed dyplomem, tylko patrzyli oboj臋tnie, kamiennie. Przypomnia艂a sobie „oczy strzelca wyborowego" Hemingwaya.

— Nigel Taylor, Nandele Zama, Peter Sinclair — przedstawi艂 ich Roland. — Niewiele brakowa艂o, a nie zd膮偶yliby na przyj臋cie. Dwie godziny temu wr贸cili z buszu. Rano stoczyli potyczk臋 ko艂o Gwaai, dwudziestu sze艣ciu zabitych.

Janin臋 zastanowi艂a si臋, jakich s艂贸w nale偶a艂oby u偶y膰, po czym powiedzia艂a nie艣mia艂o:

— Nie藕le — zamiast „gratuluj臋". Obie wersje wydawa艂y si臋 daleko nie na miejscu, gdy komentowa艂o si臋 zabijanie. Ale uzna艂a, 偶e takie stwierdzenie wystarczy.

— B臋dzie pani jecha膰 na pu艂kowniku dzi艣 wieczorem, Donno? — zapyta艂

355

z zaciekawieniem czarnosk贸ry m艂odzieniec, a Janin臋 spojrza艂a po艣piesznie na Rolanda, czekaj膮c na wyja艣nienie. Nawet w tak rodzinnej atmosferze by艂o to raczej osobiste pytanie.

— To taka nasza tradycja — Roland u艣miechn膮艂 si臋, widz膮c jej niepewno艣膰. — O pomocy sier偶ant-major i ja zaczniemy 艣ciga膰 si臋 do g艂贸wnej bramy i z powrotem. Ksi臋偶niczka Gondele zostanie jego d偶okejem i obawiam si臋, 偶e musisz uczyni膰 mi ten zaszczyt.

— Pani nie jest tak gruba, jak ksi臋偶niczka — m艂ody Murzyn obrzuci艂 Janin臋 taksuj膮cym spojrzeniem. — Postawi臋 na pani膮 dych臋, Donno.

— O Bo偶e. Mam nadziej臋, 偶e ci臋 nie zawiedziemy.

O p贸艂nocy entuzjazm si臋gn膮艂 szczytu, takie podniecenie ogarnia m臋偶czyzn na co dzie艅 stykaj膮cych si臋 ze 艣miertelnym niebezpiecze艅stwem, kt贸rzy wiedz膮, 偶e ta wykradziona godzina rado艣ci mo偶e by膰 ich ostatni膮. Wrzucili gar艣cie banknot贸w do r膮k adiutanta, oficjalnie trzymaj膮cego zak艂ady i zgromadzili si臋 t艂umnie wok贸艂 faworyt贸w, 偶eby wspiera膰 ich ochryp艂ym krzykiem.

Ksi臋偶niczka i Janin臋 mia艂y na sobie po艅czochy, a pofa艂dowane sp贸dnice wpu艣ci艂y w majtki, jak dziewczynki na pla偶y. Sta艂y na krzes艂ach po dw贸ch stronach g艂贸wnego wej艣cia do kantyny. Wy艂o偶on膮 tarmakiem drog臋, wiod膮c膮 do bramy, o艣wietla艂y reflektory wojskowych samochod贸w zaparkowanych przy jej kraw臋dzi. Wzd艂u偶 nich ci膮gn膮艂 si臋 rz膮d ludzi, pe艂nych ginu i awanturniczego entuzjazmu.

Przy ladzie tkwili Gondele i Roland. Byli rozebrani do pasa, tylko w bryczesach i wysokich butach, u偶ywanych w d偶ungli. Esau wygl膮da艂 jak czarny olbrzym, jego wygolona g艂owa przypomina艂a kul臋 armatni膮, a ramiona pokrywa艂y grudy mi臋艣ni. Obok niego nawet Roland sprawia艂 wra偶enie ch艂opca, jego klatka, kt贸rej dawno nie widzia艂o s艂o艅ce, by艂a g艂adka i bia艂a.

— Je艣li znowu zabiegniesz mi drog臋, to urw臋 ci 艂eb — ostrzeg艂, a Esau poklepa艂 go uspokajaj膮co po ramieniu.

— Przepraszam, szefie. Nie b臋dziesz tak blisko mnie, 偶ebym musia艂 to zrobi膰.

Adiutant przyj膮艂 ostatnie zak艂ady i niepewnie wspi膮艂 si臋 na lad臋 z pistoletem w jednym r臋ku i szklank膮 w drugim.

— Zamkn膮膰 si臋 wszyscy. Po wystrzale ka偶dy z zawodnik贸w wypije butelk臋 piwa. Potem mo偶e wzi膮膰 jedn膮 z tych pi臋knych pa艅. Rozleg艂y si臋 przeci膮g艂e gwizdy i burza oklask贸w.

— Zamknijcie si臋, ludzie! — zako艂ysa艂 si臋 niepewnie na ladzie i usi艂owa艂 wygl膮da膰 powa偶nie.

— Wszyscy znamy zasady.

— Dalej, zaczynamy.

Adiutant machn膮艂 z rezygnacj膮 r臋k膮, wycelowa艂 pistolet wtoifit i poci膮gn膮艂 za spust. Zabrzmia艂 huk wystrza艂u i zgas艂a jedna z lamp. Na 艂ysin臋 adiutanta spad艂 deszcz od艂amk贸w roztrzaskanej 偶ar贸wki.

— Cholera, zapomnia艂em zmieni膰 na 艣lepe — mrukn膮艂, ale nikt nie zwraca艂 ju偶 na niego uwagi.

l

Zawodnicy odrzucili do ty艂u g艂owy i wycelowali podstawy czarnych butelek w sufit, prze艂yki pulsowa艂y regularnie, gdy la艂o si臋 w nie spienione piwo. Gondele sko艅czy艂 sekund臋 przed Rolandem, zeskoczy艂 z lady, bekn膮艂 dono艣nie i zarzuci艂 sobie piszcz膮c膮 ksi臋偶niczk臋 na ramiona. By艂 ju偶 za drzwiami, kiedy Janin臋 owin臋艂a nagie nogi wok贸艂 szyi Rolanda.

Ballantyne pogardzi艂 schodami na werandzie i przeskoczy艂 przez balustrad臋. Spadli z wysoko艣ci ponad metra i dziewczyna, do艣wiadczona w polowaniu, utrzyma艂a si臋 na jego barkach tylko dzi臋ki temu, 偶e mocno wczepi艂a si臋 we w艂osy, cudem zachowa艂a r贸wnowag臋. Zbli偶yli si臋 dwa kroki do prowadz膮cego Matabela. Trzymali si臋 tu偶 za nim, gdy biegli d艂ugim, wij膮cym si臋 podjazdem. G臋偶kie buty wali艂y w tarmak, a Roland st臋ka艂 przy ka偶dym susie. Janin臋 chwia艂a si臋 na jego ramionach. Widownia wy艂a i wiesza艂a si臋 na klaksonach ci臋偶ar贸wek tak, 偶e ha艂as by艂 i艣cie piekielny.

Dotarli do g艂贸wnej bramy, czarny wartownik pozna艂 pu艂kownika i zasalutowa艂 mu zamaszy艣cie.

— Spocznij — rzuci艂 Roland, odwracaj膮c si臋 艣ladem Gondele.

— Je艣li b臋dziesz mog艂a, str膮膰 ksi臋偶niczk臋 na ziemi臋 — sapn膮艂 do Janin臋.

— To oszustwo — zaprotestowa艂a bez tchu.

— To wojna, dziecino.

Gondele dysza艂 jak byk, bieg艂 lekko po wzg贸rzu, jego mi臋艣nie b艂yszcza艂y w 艣wietle reflektor贸w. Roland wci膮偶 sun膮艂 za nim dwa kroki. Janin臋 czu艂a, 偶e si艂a narzeczonego przenika j膮 niczym pr膮d elektryczny, ale nie tylko to spowodowa艂o, 偶e odleg艂o艣膰 mi臋dzy zawodnikami zacz臋艂a si臋 zmniejsza膰. Opanowa艂a go ta sama 偶膮dza zwyci臋stwa, kt贸r膮 widzia艂a u niego na kortach w Queen's Lynn.

W pewnej chwili pod膮偶ali ju偶 obok siebie, wyt臋偶aj膮c serca i cia艂a poza granice fizycznej wytrzyma艂o艣ci. Po zawodach woli rozpocz臋艂a si臋 pr贸ba, maj膮ca okre艣li膰, kto d艂u偶ej zniesie t臋 m臋k臋.

Janin臋 spojrza艂a na ksi臋偶niczk臋 i zobaczy艂a w jej oczach oczekiwanie na niesportowe zagranie partnerki. Obie wiedzia艂y, 偶e zasady to dopuszcza艂y, a Murzynka s艂ysza艂a, i偶 pu艂kownik kaza艂 to zrobi膰 swojej d偶okejce.

— Nie martw si臋 — zawo艂a艂a Janin臋 i w nagrod臋 otrzyma艂a przelotny u艣miech.

Obaj m臋偶czy藕ni weszli w zakr臋t rami臋 w rami臋; trawnik le偶a艂 przed nimi, Janin臋 poczu艂a, 偶e Roland w jaki艣 prawie mistyczny spos贸b zbiera w sobie si艂y, kt贸re ju偶 nie powinny istnie膰. By艂o dla niej nie do pomy艣lenia, 偶eby kto艣 m贸g艂 czyni膰 taki wysi艂ek, aby wygra膰 szczeni臋ce zawody — normalny facet nie zrobi艂by tego, zupe艂nie zdrowy psychicznie cz艂owiek nie podj膮艂by takiej pr贸by. Roland Ballantyne mia艂 w sobie jak膮艣 dziko艣膰 i szale艅stwo, kt贸re j膮 przera偶a艂y i jednocze艣nie nape艂nia艂y dum膮.

W 艣wietle reflektor贸w i po艣r贸d ryk贸w t艂umu wprost zdruzgota艂 wi臋kszego, silniejszego przeciwnika i zostawi艂 potykaj膮cego si臋 sze艣膰 krok贸w za sob膮; skoczy艂 na schody, wpad艂 przez drzwi do kantyny i postawi艂 Janin臋 na ladzie.

Przysun膮艂 nap臋cznia艂膮, czerwon膮 twarz do dziewczyny.

357

— Kaza艂em ci co艣 zrobi膰 — warkn膮艂 ochryp艂ym g艂osem. — Nigdy wi臋cej nie pr贸buj by膰 mi niepos艂uszn膮, nigdy!

W tym momencie naprawd臋 si臋 go ba艂a.

Potem podszed艂 do Esau Gonde艂e i obj膮艂 go, 艂kaj膮c ze 艣miechu i wyczerpania. Kr臋cili si臋 chwiejnie w ko艂o, pr贸buj膮c podnie艣膰 si臋 nawzajem z pod艂ogi. Adiutant wcisn膮艂 Rolandowi do r臋ki plik banknot贸w.

— Pa艅ska wygrana, sir — powiedzia艂, a ten rzuci艂 pieni膮dze na lad臋.

— Chod藕cie, ch艂opcy, pom贸偶cie mi to przepi膰 — wycharcza艂, wci膮偶 z trudem 艂api膮c oddech.

Esau 艂ykn膮艂 piwa z butelki, po czym reszt臋 zawarto艣ci wyla艂 na g艂ow臋, zwyci臋zcy.

— Przepraszam, Nkosi — rykn膮艂. — Ale zawsze chcia艂em to zrobi膰.

— To jest, moja droga, typowy wiecz贸r rodzinny Scouts. — Janin臋 l rozejrza艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e obok niej stoi Douglas Hunt-Jeffreys z cygaretk膮 j z ko艣ci s艂oniowej mi臋dzy z臋bami. — Kiedy znudzi si臋 pani ta karczemna,! rozbestwiona atmosfera, a narzeczony p贸jdzie do buszu, mo偶e stwierdzi) pani, 偶e odrobina cywilizowanego towarzystwa b臋dzie przyjemn膮 odmian膮.

— Jedyn膮 rzecz膮, kt贸ra mnie interesuje, jest pytanie, co sprawia, 偶e J uwa偶a pan, i偶 si臋 nim interesuj臋.

— To bardzo proste, moja droga.

— Pan jest impertynencki. Mog臋 powiedzie膰 o tym Rolandowi.

— Owszem — przyzna艂. — Ale ja uwielbiam ryzykowa膰. Dobranoc,] doktor Carpenter, mam nadziej臋, 偶e si臋 jeszcze spotkamy.

Wyszli z kantyny po drugiej nad ranem. Mimo du偶ej ilo艣ci wypitego! alkoholu, Roland prowadzi艂 samoch贸d tak, jak zawsze: bardzo szybko! i pewnie. Kiedy dojechali do jej mieszkania, ni贸s艂 j膮 na g贸r臋 po schodach, j pomimo cichych protest贸w:

— Obudzisz wszystkich ludzi w bloku!

— Je艣li maj膮 taki lekki sen, to poczekaj, a偶 wejdziemy. Zasypi膮 ci臋 f skargami.

Kocha艂 si臋 z ni膮, a potem od razu zapad艂 w sen. Le偶a艂a obok i przygl膮da艂a l si臋 jego twarzy, na kt贸r膮 pada艂o pomara艅czowe i czerwone 艣wiat艂o neon贸w,! znajduj膮cych si臋 na dachu warsztatu po przeciwnej stronie ulicy. Odpr臋偶ony! wydawa艂 si臋 jeszcze bardziej przystojny, ni偶 kiedy nie spal, ale nagle z艂apa艂a J si臋 na tym, 偶e my艣la艂a o Craigu, jaki by艂 zabawny i delikatny.

— Oni s膮 tacy r贸偶ni — szepn臋艂a. — A mimo to kocham ich obu, ka偶dego J na sw贸j spos贸b.

Tak si臋 martwi艂a, 偶e zasn臋艂a dopiero, gdy 艣wit zala艂 艣wiat艂a neon贸w na J zas艂onie w pokoju.

Zdawa艂o jej si臋, 偶e Roland obudzi艂 j膮 chwil臋 potem.

— 艢niadanie, dziewucho — za偶膮da艂. — 脫 dziewi膮tej mam spotkanie! w dow贸dztwie. l

Siedzieli na jej balkonie, po艣r贸d miniaturowego lasku ro艣lin doniczkowych J i jedli jajecznic臋 oraz grzyby.

— Wiem, 偶e to zwykle przywilej panny m艂odej, Robaczku, ale czy mogliby艣my wyznaczy膰 dat臋 na koniec przysz艂ego miesi膮ca?

— Tak szybko? Powiesz, dlaczego?

— Nie mog臋 zdradzi膰 ti wszystkiego, ale potem b臋dziemy przechodzili kwarantann臋 i zapewne na jaki艣 czas wypadn臋 z obiegu.

— Kwarantann臋? — od艂o偶y艂a widelec.

— Kiedy zaczynamy planowanie nowej operacji i zwi膮zane z ni膮 szkolenie, zwykle zamykamy si臋 w zupe艂nej izolacji. Ostatnio by艂o bardzo du偶o przeciek贸w. Zbyt cz臋sto nasi ch艂opcy dostawali od tych sukinsyn贸w po nosie. Zbli偶a si臋 wielka rozgrywka i wszyscy musz膮 przej艣膰 kwarantann臋 w specjalnym obozie; nikomu, nawet mnie, nie wolno utrzymywa膰 jakichkolwiek kontakt贸w ze 艣wiatem zewn臋trznym, ani z rodzicami, ani z 偶onami, a偶 do ko艅ca operacji.

— Gdzie jest ten ob贸z?

— To tajemnica, ale najbardziej b臋dzie mi odpowiada艂o, je艣li sp臋dzimy miesi膮c miodowy w Wodospadach Wiktorii, tak jak chcia艂a艣. Potem wr贸cisz stamt膮d samolotem, a ja od razu p贸jd臋 do obozu.

— Och, kochanie, to tak nagle. Trzeba za艂atwi膰 tyle spraw. Nie wiem, czy mama i tata zd膮偶膮 przyjecha膰 tu na czas.

— Zatelefonuj do nich.

— Dobrze — zgodzi艂a si臋. — Ale nie podoba mi si臋, 偶e zaraz potem mnie opu艣cisz.

— Wiem. Ale nie zawsze tak b臋dzie. — Spojrza艂 na zegarek. — Ju偶 czas. Wr贸c臋 dzisiaj troch臋 p贸藕niej, chc臋 porozmawia膰 z moim ch艂opcem. S艂ysza艂em, 偶e znowu mieszka w tej swojej 艂odzi.

Janin臋 pr贸bowa艂a ukry膰 zaskoczenie.

— Z ch艂opcem? Z Craigiem — dlaczego chcesz si臋 z nim widzie膰? Kiedy Roland poda艂 pow贸d, nie wiedzia艂a, co odpowiedzie膰. Wpatrywa艂a si臋 w niego przera偶ona i nic nie m贸wi艂a.

Zatelefonowa艂a do zbrojowni policji, gdy tylko dotar艂a do muzeum.

— Craig, chc臋 si臋 z tob膮 zobaczy膰.

— Wspaniale, przygotuj臋 kolacj臋.

— Nie, nie — natychmiast. Musisz ucieka膰. Roze艣mia艂 si臋.

— Mam t臋 robot臋 dopiero od kilku miesi臋cy. Nawet dla mnie to b臋dzie rekord.

— Powiedz im, 偶e twoja matka zachorowa艂a.

— Jestem sierot膮.

— Wiem, kochanie, ale to sprawa 偶ycia i 艣mierci.

— Jak mnie nazwa艂a艣?

— Wymkn臋艂o mi si臋.

— Powt贸rz.

— Craig, nie b膮d藕 idiot膮.

359

— Powiedz.

— Kochanie.

— Gdzie i kiedy?

— Za p贸艂 godziny przy estradzie w ogrodach i przynosz臋 z艂e wiadomo艣ci, Craig — odwiesi艂a s艂uchawk臋, zanim zd膮偶y艂 si臋 znowu odezwa膰.

Zauwa偶y艂a go pierwsza. Bieg艂 w podskokach, jak ma艂y bernardyn. Mia艂 zbyt d艂ugie nogi, a w艂osy wystawa艂y spod czapki, wyraz zmartwienia marszczy艂 mu twarz, ale kiedy zobaczy艂 j膮 siedz膮c膮 na schodach pomalowanej na bia艂o estrady, rozpogodzi艂 si臋, oczy rozb艂ys艂y ciep艂ym blaskiem, kt贸ry tego dnia by艂 dla niej zbyt trudny do zniesienia.

— Bo偶e — westchn膮艂. — Zapomnia艂em, jaka jeste艣 pi臋kna.

— Przejd藕my si臋. — Nie mog艂a spojrze膰 na niego, ale kiedy wzi膮艂 j膮 za r臋k臋, nie potrafi艂a zmusi膰 si臋, by wyrwa膰 palce z jego d艂oni.

Nie odezwali si臋, a偶 doszli do rzeki. Stali na brzegu i przygl膮dali si臋 ma艂ej dziewczynce w bia艂ej sukience z r贸偶owymi wst膮偶kami, kt贸ra karmi艂a kaczki okruchami chleba.

— Musia艂am powiadomi膰 ci臋 o tym pierwsza — rzek艂a. — By艂am ci winna przynajmniej tyle. — Poczu艂a, 偶e on nagle nieruchomieje, ale wci膮偶 nie zdo艂a艂a na niego popatrze膰, lecz nie potrafi艂a te偶 oswobodzi膰 swej d艂oni.

— Zanim powiesz cokolwiek, chc臋 powt贸rzy膰 jeszcze raz to, co m贸wi艂em poprzednio. Kocham ci臋, Jan.

— Och, Craig.

— Wierzysz mi?

Skin臋艂a g艂ow膮 i prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

— Dobrze, a teraz wyja艣nij mi, o co chodzi.

— Roland poprosi艂 mnie o r臋k臋. Jego d艂o艅 zacz臋艂a dr偶e膰.

— I zgodzi艂am si臋. A

— Dlaczego, Jan? m Wyrwa艂a wreszcie d艂o艅. 1|

— Dlaczego? — nalega艂. — Wiem, 偶e mnie kochasz. Dlaczego chcesz to zrobi膰?

— Bo jego kocham bardziej — odpowiedzia艂a wci膮偶 ze z艂o艣ci膮. — Gdyby艣 znalaz艂 si臋 na moim miejscu, za kogo by艣 wyszed艂?

— Je艣li tak stawiasz spraw臋 — zgodzi艂 si臋 — to przypuszczam, 偶e s艂usznie. — Wreszcie na niego spojrza艂a. Bardzo zblad艂. — Roly zawsze wygrywa艂. Mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz szcz臋艣liwa, Jan.

— Och, Craig, tak mi przykro.

— Tak, wiem. Mnie r贸wnie偶. Zostawmy to ju偶, dobrze? Nie zosta艂o nic do dodania.

— Owszem. On chce si臋 dzi艣 z tob膮 zobaczy膰. Poprosi ci臋, 偶eby艣 by艂 jego dru偶b膮. *

Roland Ballantyne opar艂 si臋 o brzeg sto艂u operacyjnego. Le偶a艂a na nim ogromna mapa Matabele. Rozmieszczenie si艂 bezpiecze艅stwa symbolizowa艂y 偶etony, a si艂臋 jednostek oznacza艂y ponumerowane karty, wci艣ni臋te w 偶etony jak menu. Ka偶dy oddzia艂 otrzyma艂 sw贸j kolor: Scouts mieli karmazynow膮 barw臋. Wed艂ug mapy by艂o ich dwustu pi臋膰dziesi臋ciu w koszarach w Thabas Indunas, ale opr贸cz tego w pobli偶u Gwaai wci膮偶 znajdowa艂 si臋 patrol licz膮cy oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu ludzi, kt贸ry 艣ciga艂 niedobitk贸w, uciekaj膮cych po potyczce, do kt贸rej dosz艂o dzie艅 wcze艣niej.

Po drugiej stronie sto艂u podpu艂kownik Douglas Hunt-Jeffreys uderza艂 drewnianym wska藕nikiem o wn臋trze d艂oni.

— No dobrze — skin膮艂 g艂ow膮. — To s膮 informacje przeznaczone tylko dla dow贸dc贸w. Om贸wmy wszystko od pocz膮tku.

Byli w sali jedynie we dw贸ch. Nad stalowymi drzwiami jarzy艂a si臋 czerwona lampka.

— Operacja nosi kryptonim „Baw贸艂" — powiedzia艂 Roland. — Celem jest wyeliminowanie Josiaha Inkunzi i jednego lub wszystkich dow贸dc贸w — Tebe, Chitepo, Tungaty.

— Tungata? — zapyta艂 Hunt-Jeffreys.

— Nowy — wyja艣ni艂 Roland.

— M贸w dalej, prosz臋.

— Zaskoczymy ich w azylu w Lusace, oko艂o pi臋tnastego listopada — wtedy Inkunzi powinien wr贸ci膰 z W臋gier i Niemiec Wschodnich.

— Czy wywiad poda wam informacje o jego powrocie? — docieka艂 Douglas, a kiedy Roland skin膮艂 g艂ow膮, doda艂: — Czy mo偶esz mi powiedzie膰, jakie jest twoje 藕r贸d艂o informacji?

— Nie, nawet tobie, Dougie, m贸j ch艂opcze.

— Bardzo dobrze, dop贸ki b臋dziesz pewien, 偶e Inkunzi tam jest.

— Od tej chwili nazywajmy go Bawo艂em.

— W jaki spos贸b zaatakujecie?

— Od strony l膮du. Kolumn膮 landrover贸w z oznaczeniami zambijskiej policji, wszyscy ludzie ubior膮 si臋 w mundury policyjne. Douglas uni贸s艂 brwi.

— A konwencja genewska?

— Dopuszczalny fortel wojenny — odparowa艂 Roland.

— Zastrzel膮 ci臋, jak ci臋 z艂api膮.

— I tak by to zrobili, czy mieliby艣my mundury, czy nie. Nie mo偶emy pozwoli膰, aby schwytali kogo艣 z naszych ludzi.

— Dobrze, kt贸r膮 tras膮 jedziecie?

— Z Lhingstone do Lusaki.

— B臋dziecie wlec si臋 kawa艂 drogi przez wrogie terytorium. Nasze lotnictwo zniszczy艂o mosty w Kaleya.

— Jest jeszcze przej艣cie w g贸r臋 rzeki, zaprowadzi nas tam przewodnik.

— No to poradzicie sobie z mostem, ale jak przekroczycie Zambezi?

— Poni偶ej Kazunguli s膮 brody.

— Kt贸re sprawdzili艣cie, oczywi艣cie?

— W czasie akcji symulowanej. U偶yli艣my d藕wigu i p艂ywak贸w. Samoch贸d przedosta艂 si臋 na drug膮 stron臋 w dziewi臋膰 minut. Ca艂a grupa przeprawi si臋 w nieca艂e dwie godziny. Znamy drog臋, kt贸ra doprowadzi nas do wielkiej szosy pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w na pomoc od Livingstone.

— A co z zapasami?

— Przewodnik, kt贸ry b臋dzie na nas czeka艂 w Kaleya, to bia艂y farmer. Ma paliwo na farmie i wspomo偶e nas helikopterami.

— Rozumiem, 偶e u偶yjecie 艣mig艂owc贸w do ewakuacji, je艣li zostaniecie zmuszeni do przerwania akcji. Roland skin膮艂 g艂ow膮.

— Dok艂adnie, m贸j staruszku. M贸dl si臋, 偶eby to nie by艂o konieczne.

— Przejd藕my teraz do ludzi. Ilu we藕miesz?

— Czterdziestu pi臋ciu Scouts, w tym sier偶ant-major i ja oraz dziesi臋ciu spec贸w.

— Spec贸w?

— Spodziewamy si臋 znale藕膰 dokumenty w siedzibie g艂贸wnej Bawo艂u. Mo偶e by膰 tyle, 偶e nie zdo艂amy zabra膰 ze sob膮 wszystkiego. Potrzebujemy co najmniej czterech ludzi z wywiadu, 偶eby oszacowali te papiery na miejscu: co zatrzyma膰, a co spali膰. Wybierz ich dla nas.

— A pozostali?

— Medycy. Henderson i jego pomocnik. Brali艣my ich ju偶 poprzednio.

— Dobrze, kto jeszcze?

— Spece od bomb do wykrycia pu艂apek i zastawienia naszych, kiedy b臋dziemy odchodzi膰 oraz wysadzania za nami most贸w.

— Zbrojownicy z Salisbury?

— Dw贸ch dobrych jest tutaj w Bulawayo, jeden to m贸j kuzyn.

—kwietnie, przygotuj mi list臋 nazwisk. — Douglas ostro偶nie wyj膮艂 ko艅c贸wk臋 papierosa z cygarniczki, wykruszy艂 j膮 i w艂o偶y艂 艣wie偶ego.

— A co z miejscem na ob贸z do przeprowadzenia kwarantanny? — zapyta艂. — Zastanawia艂e艣 si臋 nad tym?

— Wankie Safari Lodge ko艂o Dettvlei. Dwie godziny drogi od Zambezi, to miejsce pod specjalnym nadzorem, odk膮d porzucili艣my pas Wankie.

— Pi臋ciogwiazdkowy luksus — Scouts mi臋kn膮. — Douglas u艣miechn膮艂 | si臋 drwi膮co. — Postaram si臋 to za艂atwi膰. Zanotowa艂 co艣 sobie i podni贸s艂 g艂ow臋.

— Przejd藕my do dat. Kiedy mo偶esz by膰 gotowy?

— Pi臋tnasty listopada. To osiem tygodni na skompletowanie sprz臋tu, | prze膰wiczenie akcji...

— Pewnie ca艂kiem dobrze pasuje tu data twojego 艣lubu, prawda? — Postuka艂 w z臋by cygarniczk膮 z ko艣ci s艂oniowej i by艂 zachwycony tym, 偶e na chwil臋 wyprowadzi艂 z r贸wnowagi Rolanda Ballantyne'a.

— Czas akcji nie ma nic wsp贸lnego z moimi prywatnymi sprawami, zale偶y wy艂膮cznie od ruch贸w Bawo艂u. W ka偶dym razie m贸j 艣lub odb臋dzie si臋

tydzie艅 przed rozpocz臋ciem kwarantanny. Janin臋 i ja sp臋dzimy miesi膮c miodowy w hotelu w Wodospadach Wiktorii, kt贸ry znajduje si臋 o dwie godziny drogi od obozu w Wankie Safari Lodge. Potem ona poleci rejsowym samolotem do Bulawayo, a ja prosto z hotelu pojad臋 do obozu na kwarantann臋.

Douglas podni贸s艂 d艂o艅 obronnym gestem i u艣miechn膮艂 si臋 kpi膮co.

— S艂uchaj, nie gor膮czkuj si臋, stary. To tylko uprzejme pytanie. A propos, zaproszenie dla mnie musia艂o zapodzia膰 si臋 gdzie艣 na poczcie...

Ale Roland wr贸ci艂 ju偶 do listy i skupi艂 na niej ca艂膮 uwag臋.

Douglas Hunt-Jeffreys le偶a艂 w obszernym 艂贸偶ku w ch艂odnym pokoju z 偶aluzjami w oknie i obserwowa艂 艣pi膮c膮 obok niego nag膮 kobiet臋. Na pocz膮tku my艣la艂, 偶e nic z niej nie b臋dzie: pokryta pryszczami twarz, niepokoj膮co wpatruj膮ce si臋 oczy za okularami w rogowych oprawkach, szorstki, agresywny, niemal m臋ski spos贸b bycia, tl膮ca si臋 偶arliwo艣膰 politycznego bojownika. Ale pozbawiona bezkszta艂tnych swetr贸w i workowatych sp贸dnic, grubych, we艂nianych skarpet i surowych sk贸rzanych sanda艂贸w, mia艂a szczup艂e, blade, niemal dziewcz臋ce cia艂o o ma艂ych, j臋drnych piersiach, kt贸re bardzo przypad艂y Douglasowi do gustu. Kiedy zdj臋艂a okulary, jej oczy kr贸tkowidza sta艂y si臋 wyj膮tkowo poci膮gaj膮ce, a pod jego wprawnymi wargami i palcami rozlu藕ni艂a si臋 i tak zareagowa艂a, 偶e najpierw by艂 zaskoczony, a potem zachwycony. Stwierdzi艂, 偶e mo偶e rozbudzi膰 w niej tak膮 nami臋tno艣膰, i偶 ta kobieta znajdzie si臋 w stanie niemal katatonicznego os艂upienia i ca艂kowicie ulegnie; jej deprawacj臋 ogranicza艂o tylko bogactwo wyobra藕ni partnera.

— Przekle艅stwo pi臋knych kobiet — u艣miechn膮艂 si臋 do siebie z zadowoleniem. — Brzydkie kacz膮tka okazuj膮 si臋 najwi臋kszymi wampami.

Spotkali si臋 rankiem, a teraz dochodzi艂a ju偶 — uwa偶aj膮c, 偶eby nie obudzi膰 dziewczyny, spojrza艂 na z艂otego roleksa — druga po po艂udniu. Nawet dla Douglasa to by艂 maraton.

— Biedna owieczka jest wyczerpana. — Nagle zapragn膮艂 papierosa, ale postanowi艂 da膰 znajomej jeszcze dziesi臋膰 minut. Nie musia艂 si臋 spieszy膰. M贸g艂 sobie pozwoli膰 na to, by pole偶e膰 troch臋 i leniwie przemy艣le膰 ponownie jej spraw臋.

Jak wielu dobrych prze艂o偶onych Douglas uwa偶a艂, 偶e kontakty seksualne z agentkami, a czasami nawet z agentami, stanowi艂y efektywne narz臋dzie manipulacji, dzi臋ki kt贸remu 艂atwiej i szybciej mo偶na uzale偶ni膰 i podporz膮dkowa膰 ich sobie, co by艂o przecie偶 takie wa偶ne w jego fachu. Bez tej fizycznej d藕wigni doktor Leila St. John okaza艂aby si臋 trudnym i nieprzewidywalnym obiektem, natomiast dzi臋ki niej zosta艂a jedn膮 z najlepszych agentek, z jakimi kiedykolwiek pracowa艂.

Szcz臋艣liwym trafem Douglas Hunt-Jeffreys urodzi艂 si臋 podczas wojny w Rodezji. Jego ojciec przyby艂 do Afryki na pocz膮tku drugiej wojny

艣wiatowej, aby dowodzi膰 obozem szkoleniowym RAF-u w Gwelo. Tu pozna艂 i po艣lubi艂 miejscow膮 dziewczyn臋, a w 1941 roku przyszed艂 na 艣wiat Douglas: akuszerem by艂 wojskowy lekarz. Rodzina powr贸ci艂a do Anglii pod koniec kadencji ojca, a syn — zgodnie z rodzinn膮 tradycj膮 — rozpocz膮艂 nauk臋 w szkole w Eton i kontynuowa艂 j膮 w plac贸wce RAF-u.

Potem w jego karierze nast膮pi艂a nieoczekiwana zmiana i znalaz艂 si臋 w brytyjskim wywiadzie wojskowym. W 1964 roku, kiedy w艂adz臋 w Rodezji obj膮艂 艂an Smith i coraz g艂o艣niej m贸wi艂 o zerwaniu z Wielk膮 Brytani膮 oraz jednostronnym og艂oszeniu niepodleg艂o艣ci, nie by艂o niczym dziwnym, 偶e wywiad w艂a艣nie Douglasa wys艂a艂 do tego kraju. Wr贸ci艂 tu, przyj膮艂 z powrotem obywatelstwo i wst膮pi艂 do rodezyjskiego lotnictwa. Natychmiast zacz膮艂 si臋 wspina膰 po drabinie w艂adzy.

Obecnie pe艂ni艂 funkcj臋 koordynatora brytyjskiego wywiadu na ca艂ym tym terytorium, a doktor Leila St. John nale偶a艂a do jego rekrut贸w. Oczywi艣cie nie mia艂a poj臋cia, kto naprawd臋 by艂 pracodawc膮; jakakolwiek wzmianka o wywiadzie wojskowym, niewa偶ne jakiego kraju, sp艂oszy艂aby j膮 tak, 偶e uciek艂aby niczym przera偶ona kotka za najbli偶sze drzewo. Douglas u艣miechn膮艂 si臋 leniwie do obrazu, kt贸ry podsun臋艂a mu wyobra藕nia. Leila wierzy艂a, 偶e by艂a cz艂onkiem ma艂ej, dzielnej grupy lewicowych partyzant贸w, d膮偶膮cych do wyrwania ojczyzny za szpon贸w rasistowsko-fa-szystowskich naje藕d藕c贸w i zaprowadzenia raju w postaci marksistowskiego komunizmu.

Z drugiej strony Douglasowi i rz膮dowi zale偶a艂o na jak najszybszym rozwoju osadnictwa na tych terenach, kt贸remu nie przeciwstawia艂yby si臋 ONZ, Stany Zjednoczone, Francja i Niemcy Zachodnie oraz inni zachodnie kraje sojusznicze. Chcieli wycofa膰 si臋 z k艂opotliwej, nieuporz膮dkowanej, kosztownej sytuacji z godno艣ci膮 i po艣piechem, na jaki by艂o ich jeszcze sta膰, w艂adz臋 pozostawiaj膮c najch臋tniej tym przyw贸dcom partyzanckim, kt贸rym mieli najmniej do zarzucenia.

Oceny brytyjskiego i ameryka艅skiego wywiadu wykaza艂y, 偶e Josiah Inkunzi, mimo ekstremalnej lewicowej retoryki i pomocy wojskowej, od komunistycznych Chin oraz kraj贸w socjalistycznych, to pragmatyk. Z punktu widzenia Zachodu stanowi艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮 najmniejsze z艂o, wyeliminowanie go utorowa艂oby drog臋 hordzie naprawd臋 marksistowskich monstr贸w, kt贸re przechwyci艂yby w艂adz臋 i wepchn臋艂y powstaj膮cy nar贸d Zimbabwe w pazury wielkiego czerwonego nied藕wiedzia.

Poza tym, gdyby Rodezyjczykom uda艂o si臋 pokona膰 Inkunzi, wzmocni艂by si臋 zaprzestaj膮cy ostatnio walk rodezyjski rz膮d bia艂ych separatyst贸w, a 艂an Smith i jego gang prawicowych ministr贸w staliby si臋 jeszcze bardziej odporni na rozumne argumenty. Nie, spraw膮 najwy偶szej wagi by艂o zachowanie Josiaha przy 偶yciu za wszelk膮 cen臋. Douglas Hunt-Jeffreys po艂askota艂 delikatnie 艣pi膮c膮 kobiet臋.

— Obud藕 si臋, kotku — powiedzia艂. — Musimy porozmawia膰.

Usiad艂a, przeci膮gn臋艂a si臋, po czym j臋kn臋艂a cicho i dotkn臋艂a ostro偶nie cia艂a.

— Au — zamrucza艂a z chrypk膮. — Wszystko mnie boli, na zewn膮trz, w 艣rodku i podoba mi si臋 to.

— Zapal nam po papierosie — poleci艂. Z wpraw膮 wcisn臋艂a jednego do jego cygarniczki, przypali艂a i w艂o偶y艂a mu do ust.

— Kiedy spodziewasz si臋 nast臋pnego kuriera z Lusaki? — Wypu艣ci艂 wiruj膮cy k艂臋bek dymu, kt贸ry rozbi艂 si臋 o jej piersi jak mg艂a o szczyt wzg贸rza.

— Ju偶 jest sp贸藕niony — powiedzia艂a. — M贸wi艂am ci o Umlimo.

— A, tak — skin膮艂 g艂ow膮. — To medium.

— Ko艅cz膮 ju偶 przygotowania, 偶eby j膮 zabra膰, a z Lusaki wysy艂aj膮 jakiego艣 wysokiego urz臋dnika partyjnego, prawdopodobnie komisarza, 偶eby zaj膮艂 si臋 przewozem. Mo偶e przyby膰 w ka偶dej chwili.

— To chyba bardzo uci膮偶liwe dla takiej starej znachorki.

— Ona jest duchowym przyw贸dc膮 Matabel贸w — rzek艂a gwa艂townie Leila. — Jej obecno艣膰 przy armii partyzanckiej b臋dzie mia艂a ogromny wp艂yw na morale 偶o艂nierzy.

— Tak, rozumiem, wyja艣nia艂a艣 mi te przes膮dy. — Douglas poklepa艂 j膮 uspokajaj膮co po policzku, uciszy艂a si臋 powoli. —A wi臋c wysy艂aj膮 komisarza. To dobrze, chocia偶 zawsze dziwi臋 si臋, w jaki spos贸b przekraczaj膮 w t臋 i z powrotem granic臋, wchodz膮 do miast, opuszczaj膮 je i przemieszczaj膮 si臋 po ca艂ym kraju prawie bez k艂opot贸w.

— Dla przeci臋tnego bia艂ego czarne twarze wygl膮daj膮 tak samo — zaznaczy艂a Leila. — Nie ma 偶adnych przepustek ani paszport贸w, ka偶da wioska to baza, niemal ka偶dy Murzyn to sprzymierzeniec. Dop贸ki nie nios膮 broni lub materia艂贸w wybuchowych, mog膮 korzysta膰 z autobus贸w, poci膮g贸w i przechodzi膰 bezkarnie przez blokady na ulicach.

— Dobrze — zgodzi艂 si臋 Douglas. — Dop贸ki informacje, kt贸re mam dla ciebie, nie dotr膮 jak najpr臋dzej do Lusaki.

— Najp贸藕niej w przysz艂ym tygodniu — obieca艂a.

— Scouts planuj膮 wielk膮 akcj臋, 偶eby wyr偶n膮膰 Inkunziego i jego ludzi w azylu w Lusace.

— O Bo偶e, nie! — szepn臋艂a Leila z przera偶eniem.

— Obawiam si臋, 偶e tak si臋 stanie, je艣li go nie ostrze偶emy. A teraz szczeg贸艂y. Naucz si臋 ich na pami臋膰, prosz臋.

Ha艂a艣liwy, stary autobus jecha艂 kr臋t膮 drog膮 przez wzg贸rza, zostawiaj膮c za sob膮 d艂ugi, czarny pas wyziew贸w spalinowych, kt贸re rozwiewa艂 powoli s艂aby wiatr. Baga偶nik na dachu napakowany by艂 t艂umokami, przywi膮zanymi linkami i kawa艂kami drutu, kartonowymi pud艂ami i tanimi walizkami, gdacz膮cymi kurczakami w klatkach z kory i wygi臋tych, zielonych ga艂膮zek oraz innymi, trudniejszymi do natychmiastowej identyfikacji paczkami.

Kierowca nacisn膮艂 ostro na hamulce, kiedy zobaczy艂 przed sob膮 blokad臋, a rozmowy i 艣miechy pasa偶er贸w przerodzi艂y si臋 w pe艂ne niepokoju milczenie. Gdy tylko autobus si臋 zatrzyma艂, czarni wylali si臋 z przez przednie drzwi

i pod nadzorem uzbrojonych policjant贸w podzielili si臋 na dwie grupy, wed艂ug pici: m臋偶czy藕ni na jedn膮 stron臋, kobiety i dzieci na drug膮. Tymczasem dwaj czarni policjanci weszli do pojazdu i szukali zbieg贸w, ukrywaj膮cych si臋 pod siedzeniami oraz schowanej broni.

Towarzysz Tungata Zebiwe znajdowa艂 si臋 w t艂umie m臋偶czyzn. Mia艂 na sobie mi臋kki kapelusz, zniszczon膮 koszul臋 i kr贸tkie spodnie khaki, na nogach nosi艂 brudne tenis贸wki, z kt贸rych wystawa艂y du偶e palce. Wygl膮da艂 na typowego w臋drownego robotnika niewykwalifikowanego, tacy stanowili wi臋ksz膮 cz臋艣膰 si艂y roboczej kraju. By艂 bezpieczny w razie powierzchownej kontroli, ale nie bez powodu przypuszcza艂, 偶e ta w艂a艣nie oka偶e si臋 inna.

W ciemno艣ci przekroczy艂 Zambezi i przedosta艂 si臋 przez kordon sanitarny, po czym skierowa艂 si臋 na po艂udnie poprzez porzucony pas ziemi i dotar艂 do g艂贸wnej drogi w pobli偶u kopalni w臋gla przy Wankie. Podr贸偶owa艂 sam, otrzyma艂 podrobione dokumenty, 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e dwa dni wcze艣niej zosta艂 zwolniony z pracy w kopalni. To powinno wystarczy膰, aby przej艣膰 bez szwanku przez zwyk艂膮 kontrol臋.

Ale po dw贸ch godzinach podr贸偶y zat艂oczonym autobusem, kiedy zbli偶ali si臋 do rogatek Bulawayo, zda艂 sobie nagle spraw臋 z tego, 偶e po艣r贸d pasa偶er贸w by艂 jeszcze jeden kurier ZIPRA. Kobieta z plemienia Matabele, niespe艂na trzydziestoletnia — pozna艂 j膮 na obozie szkoleniowym w Zambii. Wygl膮da艂a jak ch艂opka i mia艂a niemowl臋 przyczepione do plec贸w na tradycyjn膮 mod艂臋. Tungata przygl膮da艂 si臋 jej ukradkiem, gdy autobus jecha艂 na po艂udnie. 艁udzi艂 si臋, 偶e dziewczyna nie ukrywa艂a przy sobie kompromituj膮cych materia艂贸w. Gdyby je mia艂a i z艂apaliby j膮 podczas kontroli, to poddaliby drobiazgowemu sprawdzaniu wszystkich pozosta艂ych pasa偶er贸w i zdj臋li r贸wnie偶 ich odciski palc贸w, a poniewa偶 Tungata pracowa艂 przedtem dla rodezyjskiego rz膮du, jego odciski znajdowa艂y si臋 w aktach policji.

Ta kobieta, mimo 偶e sojuszniczka i towarzyszka, w tej chwili stanowi艂a dla niego 艣miertelne zagro偶enie. 3y艂 to zupe艂nie niewa偶ny pionek, po prostu kurierka, kto艣 jednorazowego u偶ytku, ale co wioz艂a? Przygl膮da艂 si臋, szukaj膮c jakich艣 oznak jej stopnia i nagle jego uwag臋 przyku艂o dziecko przypi臋te do plec贸w. Poczu艂 nag艂y skurcz przera偶enia w 偶o艂膮dku i zda艂 sobie spraw臋, 偶e zdarzy艂o si臋 najgorsze. Szmuglowa艂a przesy艂k臋. Je艣li z艂apaliby t臋 kobiet臋, prawie na pewno wzi臋liby tak偶e Tungat臋.

Ustawi艂 si臋 teraz wraz z innymi m臋偶czyznami w kolejce, aby podda膰 si臋 rewizji osobistej; po drugiej stronie autobusu znajdowa艂 si臋 ogonek kobiet. Policjantki przeszukaj膮 je do samej sk贸ry. Dziewczyna sta艂a pi膮ta w rz臋dzie, potrz膮sa艂a lekko niemowl臋 艣pi膮ce na jej plecach, male艅ka g艂贸wka przewraca艂a si臋 z boku na bok. Tungata nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej czeka膰.

Nagle zacz膮艂 przepycha膰 si臋 na pocz膮tek kolejki i powiedzia艂 co艣 po艣piesznie, lecz cicho do dowodz膮cego kontrol膮 czarnego sier偶anta. Potem wskaza艂 dziewczyn臋. Zobaczy艂a wycelowany w siebie palec oskar偶yciela, rozejrza艂a si臋, wypad艂a z szeregu i zacz臋艂a ucieka膰.

— Zatrzyma膰 j膮! — zagrzmia艂 sier偶ant, biegn膮ca zgubi艂a skrawek

materia艂u, kt贸ry przytrzymywa艂 niemowl臋 i ma艂e, czarne cia艂o upad艂o na ziemi臋. Uwolniona od ci臋偶aru pop臋dzi艂a ku rosn膮cym przy drodze ciernistym krzakom. Ale blokad臋 ustawiono w taki spos贸b, aby zapobiec takim ucieczkom i dwaj policjanci podnie艣li si臋 z ukrycia na skraju buszu. Dziewczyna zawr贸ci艂a, lecz silne uderzenie kolb膮 powali艂o j膮 na ziemi臋. Ci膮gni臋ta z powrotem, wierzga艂a, kopa艂a, plu艂a i warcza艂a jak kotka; kiedy mija艂a Tungat臋, wrzasn臋艂a:

— Zdrajca! Zjemy ci臋! Szakalu, zginiesz...

Patrzy艂 na ni膮 z t臋p膮 oboj臋tno艣ci膮. Jeden z policjant贸w podni贸s艂 z ziemi nagie male艅stwo i natychmiast wykrzykn膮艂:

— Ono jest zimne. — Ostro偶nie obr贸ci艂 drobne cia艂o, r膮czki i n贸偶ki opad艂y bez 偶ycia. — Nie 偶yje! — G艂os funkcjonariusza wyra偶a艂 oburzenie. Powiedzia艂 znowu:

— Sp贸jrz! Sp贸jrz na to!

Cia艂o dziecka wypatroszono jak ryb臋. Rozci臋cie bieg艂o od krocza, poprzez brzuch i mostek a偶 do gard艂a; ran臋 zszyto sznurkiem do pakowania. Bia艂y kapitan policji z wyrazem niesmaku na twarzy rozci膮艂 szwy i jama brzuszna otworzy艂a si臋. By艂a wype艂niona br膮zowymi paczkami z materia艂ami wybuchowymi.

— W porz膮dku — kapitan wyprostowa艂 si臋. — Zatrzymajcie wszystkich. Przeprowadzimy dok艂adn膮 rewizj臋 tych drani. Potem podszed艂 do Tungaty.

— Dobra robota, przyjacielu. — Poklepa艂 go po ramieniu. — Mo偶esz za偶膮da膰 nagrody w g艂贸wnym komisariacie. Pi臋膰 tysi臋cy — nie藕le! Daj im tylko to. — Napisa艂 co艣 w notatniku i wyrwa艂 kartk臋. — Moje nazwisko i stopie艅. B臋d臋 艣wiadkiem. Jeden z naszych landrover贸w za par臋 minut pojedzie do Bulawayo — dopilnuj臋, 偶eby ci臋 podwie藕li do miasta.

Tungata potulnie podda艂 si臋 zwyczajnej kontroli stra偶nik贸w przy bramie szpitala misji Khami. Nadal by艂 ubrany w szmaty robotnika i korzysta艂 z podrobionych dokument贸w.

Jeden ze stra偶nik贸w rzuci艂 okiem na papiery.

— Na co si臋 skar偶ysz?

— Mam w臋偶a w brzuchu.

Chwyci艂 si臋 za szwankuj膮cy organ. W膮偶 w brzuchu m贸g艂 oznacza膰 wszystko — od kolki do wrzod贸w na dwunastnicy. Stra偶nik roze艣mia艂 si臋.

— Lekarze wytn膮 ci t臋 mamb臋. Id藕 do przychodni. — Wskaza艂 mu boczne wej艣cie, a Tungata gramoli艂 si臋 niezdarnie po podje藕dzie.

Murzy艅ska piel臋gniarka przy okienku rozpozna艂a go z b艂yskiem zdziwienia w oku, ale gdy wypisa艂a kart臋 choroby i wskaza艂a jedn膮 z zat艂oczonych 艂awek, mia艂a ju偶 kamienn膮 twarz. Minut臋 czy dwie p贸藕niej podnios艂a si臋 zza biurka i podesz艂a do drzwi oznaczonych tabliczk膮: „Lekarz dy偶urny". Wesz艂a i zamkn臋艂a je za sob膮.

Kiedy wr贸ci艂a, powiedzia艂a do Tungaty:

167

— Ty nast臋pny.

Z trudem przemierzy艂 korytarz i znikn膮艂 za tymi samymi drzwiami. Leila St. John rado艣nie zbli偶y艂a si臋 do niego, gdy tylko zatrzasn膮艂 wej艣cie.

— Towarzyszu komisarzu! — szepn臋艂a i go obj臋艂a. — Tak si臋 martwi艂am. — Poca艂owa艂a jego oba policzki, a kiedy odsun臋艂a si臋, Tungata zmieni艂 si臋 z t臋pego wie艣niaka w dzielnego wojownika, wysokiego i nieustraszonego.

— Macie dla mnie ubranie?

Przebra艂 si臋 szybko za parawanem i wyszed艂 zapinaj膮c bia艂y fartuch. W klapie mia艂 tabliczk臋 identyfikacyjn膮, wed艂ug kt贸rej nazywa艂 si臋 „doktor G. J. Kuma艂o", co stawia艂o go poza bezpodstawnymi podejrzeniami.

— Chcia艂bym wiedzie膰, jakie poczynili艣cie przygotowania — powiedzia艂 i usiad艂 przy biurku naprzeciwko Leili St. John.

— Umie艣ci艂am j膮 w naszym domu starc贸w p贸艂 roku temu, kiedy zwolennicy przyprowadzili staruszk臋 z rezerwatu Matopos.

— W jakim jest stanie?

— To bardzo stara kobieta — staro偶ytna, to chyba lepsze okre艣lenie. Nie widz臋 powodu, by nie wierzy膰, 偶e ma sto dwadzie艣cia lat. By艂a m艂oda, gdy rzezimieszki Rhodesa najechali na Bulawayo i polowali na kr贸la, a偶 go zabili.

— Jej stan, prosz臋.

— Cierpia艂a z powodu niedo偶ywienia, ale przepisa艂am specjaln膮 diet臋. Teraz jest du偶o silniejsza, chocia偶 nie mo偶e chodzi膰 i nie kontroluje swoich potrzeb fizjologicznych. Jako albinoska cierpi na pewien rodzaj alergii sk贸ry, lecz zaleci艂am ma艣膰 antyhistaminow膮, kt贸ra bardzo pomog艂a. S艂abnie jej s艂uch i wzrok, ale serce i inne wa偶ne organy s膮 w zadziwiaj膮co dobrym stanie jak na ten wiek. Co wi臋cej, z g艂o~v膮 wszystko w absolutnym porz膮dku. Wydaje si臋 w pe艂ni w艂adz umys艂owych.

— A wi臋c mo偶e podr贸偶owa膰? — upiera艂 si臋 Tungata.

— Bardzo chce. Wed艂ug jej w艂asnej przepowiedni musi przekroczy膰 wielkie wody, zanim zwyci臋偶y w艂贸cznia ludu.

Machn膮艂 ze zniecierpliwieniem r臋k膮, a Leila zauwa偶y艂a ten gest.

— Nie przyk艂adacie specjalnej wagi do Umlimo i jej przepowiedni, prawda, towarzyszu?

— A wy, doktorze? — zapyta艂.

— Pewnych spraw nasza nauka jeszcze nie zbada艂a. To niezwyk艂a kobieta. Nie m贸wi臋, 偶e wierz臋 we wszystko, co si臋 z ni膮 wi膮偶e, ale mam 艣wiadomo艣膰 si艂y, kt贸ra w niej tkwi.

— S膮dzimy, 偶e b臋dzie bardzo cennym narz臋dziem propagandy. Wi臋kszo艣膰 naszych ludzi jest wci膮偶 niewykszta艂cona i przes膮dna. Nadal nie odpowiedzieli艣cie na moje pytanie. Czy mo偶e podr贸偶owa膰?

— My艣l臋, 偶e tak. Przygotowa艂am medykamenty na drog臋. Wypisa艂am r贸wnie偶 za艣wiadczenia lekarskie, kt贸re powinny pozwoli膰 jej bezpiecznie przej艣膰 przez kontrole a偶 do granicy z Zambi膮. Dam jednego z moich najlepszych ordynans贸w, murzy艅skiego piel臋gniarza, 偶eby opiekowa艂 si臋 ni膮. Pojecha艂abym sama, ale za bardzo przyci膮gn臋艂abym uwag臋.

Poch艂oni臋ty my艣lami Tungata d艂ugo milcza艂. Otacza艂a go taka aura w艂adczo艣ci, 偶e Leila niemal z nie艣mia艂o艣ci膮 czeka艂a na nast臋pne s艂owa, pragn膮c na nie odpowiedzie膰 niezale偶nie od tego, czy padnie polecenie, czy pytanie.

Ale to, co powiedzia艂, nale偶a艂o po prostu rozwa偶y膰.

— Ta kobieta jest dla nas cenna zar贸wno 偶ywa, jak i martwa, a z martw膮 mniej k艂opot贸w. Rozumiem, 偶e mogliby艣cie zakonserwowa膰 jej cia艂o w for-malinie czy czym艣 takim.

Wbrew samej sobie Leila by艂a zaskoczona i przerazi艂a si臋 brakiem lito艣ci, ale jednocze艣nie ekscytowa艂o j膮 oddanie tego m臋偶czyzny sprawie.

— Modl臋 si臋, 偶eby to nie okaza艂o si臋 konieczne — szepn臋艂a wpatruj膮c si臋 w niego. Nigdy nie spotka艂a takiego cz艂owieka.

— Najpierw j膮 zobacz臋, potem zdecyduj臋 — rzek艂 cicho Tungata. — Chcia艂bym to zrobi膰 natychmiast.

Trzy dziwaczne starowiny przycupn臋艂y przed drzwiami prywatnego oddzia艂u na ostatnim pi臋trze w po艂udniowym skrzydle szpitala. Ubra艂y si臋 w wysuszone sk贸ry dzikich kot贸w, szakali i pyton贸w. Na szyjach oraz biodrach wisia艂y butelki, tykwy, zatkane rogi z suszonymi kozimi p臋cherzami, grzechotki z ko艣ci, fiolki i sk贸rzane torby, kt贸re zawiera艂y 艣wi臋to艣ci.

— To zwolenniczki — wyja艣ni艂a Leila — nie opuszcz膮 jej.

— Opuszcz膮 — rzek艂 cicho Tungata — kiedy ja tak postanowi臋.

Jedna z kobiet podskoczy艂a ku nim zawodz膮c i j臋cz膮c, wyci膮gn臋艂a r臋k臋, aby dotkn膮膰 brudnymi palcami jego stopy, a ten odtr膮ci艂 niewiast臋 nog膮 i otworzy艂 drzwi prywatnego oddzia艂u. Wszed艂, Leila pod膮偶y艂a za m臋偶czyzn膮 i zamkn臋艂a drzwi. Dotarli do ma艂ego pomieszczenia z wy艂o偶on膮 p艂ytkami pod艂og膮 i pomalowanymi na bia艂o 艣cianami. Przy pos艂aniu sta艂a ma艂a szafka, le偶a艂a na niej taca z nierdzewnej stali z lekarstwami i przyrz膮dami. 艁贸偶ko mia艂o k贸艂ka, r膮czk臋 i hamulec. Przedni膮 cz臋艣膰 podniesiono, a delikatna posta膰 widoczna spod prze艣cierad艂a by艂a nie wi臋ksza ni偶 dziecko. Wisia艂a nad ni膮 szklana kropl贸wka, od kt贸rej wi艂a si臋 przezroczysta, plastikowa rurka.

Umlimo spa艂a. Pozbawiona pigment贸w sk贸ra by艂a r贸偶owoszara, ca艂e ciemi臋 pokrywa艂y strupy. Sk贸ra na czaszce sta艂a si臋 tak cienka i delikatna, 偶e ko艣ci zdawa艂y si臋 prze艣wieca膰 jak kamyki w g贸rskich potokach przez wod臋, ale od brwi do brzegu prze艣cierad艂a pod podbr贸dkiem twarz wykrzywia艂a niewiarygodna ilo艣膰 zmarszczek, jakby by艂a reliktem z ery wielkich gad贸w. Usta mia艂a otwarte, a zastrupia艂e wargi dr偶a艂y przy ka偶dym oddechu. W wysuszonych, szarych dzi膮s艂ach tkwi艂 tylko jeden 偶贸艂ty z膮b. Otworzy艂a oczy, r贸偶owe niczym u bia艂ego kr贸lika. Zatopione g艂臋boko w fa艂dach zszarza艂ej sk贸ry p艂ywa艂y we w艂asnym, g臋stym 艣luzie.

— Witaj, Matko. — Leila podesz艂a i dotkn臋艂a starczego policzka. — Masz go艣cia — powiedzia艂a p艂ynnie w j臋zyku sindebele.

Staruszka zacharcza艂a nagle i zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰, ca艂ym cia艂em wstrz膮sa艂y konwulsje. Wpatrywa艂a si臋 w przybysza.

369

— Uspok贸j si臋, Matko — doda艂a 艂agodnie Leila. — On nie zrobi ci krzywdy.

Kobieta wyj臋艂a r臋k臋 spod prze艣cierad艂a. By艂a chuda jak szkielet, staw 艂okciowy powi臋kszony i zniekszta艂cony przez artretyzm, d艂o艅 wygl膮da艂a niby pazur, kostki pokrywa艂y grudki, a palce powykr臋ca艂y si臋. Wskaza艂a nimi Tungat臋.

— Syn kr贸l贸w — zawy艂a, a jej g艂os brzmia艂 zadziwiaj膮co czysto i silnie — ojciec kr贸l贸w. B臋dzie kr贸lem, kiedy wr贸c膮 jastrz臋bie. Bayete, Ten, kt贸ry b臋dzie kr贸lem, Bayetel — rozleg艂o si臋 kr贸lewskie pozdrowienie. Tungata zesztywnia艂 z wra偶enia. Jego sk贸ra sta艂a si臋 ciemnoszara, na czole pojawi艂y si臋 kropelki potu. Leila St. John cofa艂a si臋, a偶 opar艂a si臋 plecami o 艣cian臋. Wpatrywa艂a si臋 w kruch膮, star膮 kobiet臋, le偶膮c膮 w wysokim metalowym 艂贸偶ku. Na cienkich, pokrytych strupami wargach osiad艂a piana, r贸偶owe oczy zapad艂y si臋 w g艂膮b czaszki, a zawodz膮cy g艂os przybra艂 na sile.

— Jastrz臋bie odlecia艂y daleko. W kr贸lestwach Mambos i Monomatopas nie nastanie pok贸j a偶 do ich powrotu. Ten, kt贸ry przyniesie kamienne jastrz臋bie na ich grz臋dy, b臋dzie w艂ada艂 kr贸lestwami. — Jej g艂os przeszed艂 w pisk. — Bayete, Nkosi nkulu. Hail, Mambo. 呕yj wiecznie, Monomatopo. — Umlimo pozdrowi艂a Tungat臋 wszystkimi tytu艂ami starych w艂adc贸w, po czym upad艂a na mi臋kkie, bia艂e poduszki. Leila pospieszy艂a do niej i po艂o偶y艂a palce na przypominaj膮cym pr臋t nadgarstku.

— Wszystko w porz膮dku — powiedzia艂a po chwili i spojrza艂a na Tungat臋. — Co mam zrobi膰?

Otrz膮sn膮艂 si臋 jak cz艂owiek budz膮cy si臋 z g艂臋bokiego snu i r臋kawem bia艂ego fartucha obtar艂 z czo艂a lodowaty pot, 艣wiadcz膮cy o powodowanym przes膮dami l臋ku.

— Dobrze si臋 ni膮 opiekujcie. Pami臋tajcie, 偶eby jutro rano by艂a gotowa do podr贸偶y. Zabierzemy j膮 na pomoc za wielk膮 rzek臋 — stwierdzi艂.

Leila St. John podjecha艂a fiatem do podjazdu dla karetek przed wej艣ciem do izby przyj臋膰, gdzie mie艣ci艂 si臋 ostry dy偶ur. Zas艂oni臋ty przed wzrokiem ciekawskich Tungata w艣lizgn膮艂 si臋 przez tylne drzwi i przykucn膮艂 pomi臋dzy siedzeniami. Leila przykry艂a go narzut膮 z moheru i ruszy艂a w stron臋 g艂贸wnej bramy. Zamieni艂a kilka s艂贸w z jednym ze stra偶nik贸w, po czym skr臋ci艂a w drog臋 wiod膮c膮 do siedziby dyrekcji.

Odezwa艂a si臋 nie odwracaj膮c g艂owy i nie otwieraj膮c ust.

— Nie wida膰 艣lad贸w si艂 bezpiecze艅stwa — na razie. Wygl膮da na to, 偶e nikt nie zauwa偶y艂 waszego przybycia, ale nie b臋dziemy ryzykowa膰.

Zaparkowa艂a w gara偶u dobudowanym do starego budynku z kamienia. Wyci膮gaj膮c torb臋 podr贸偶n膮 oraz plik dokument贸w le偶膮cych na siedzeniu, upewni艂a si臋, 偶e nikt ich nie obserwuje. Ogr贸d by艂 zas艂oni臋ty od drogi i krytego strzech膮 ko艣cio艂a pn膮czami, kwitn膮cymi krzewami.

Otworzy艂a boczne wej艣cie do domu i powiedzia艂a:

— Pochylcie si臋, wejd藕cie jak najszybciej.

Wysiad艂 z samochodu i od razu ukucn膮艂. Posz艂a za nim do salonu. Zamkni臋te okiennice i zaci膮gni臋te zas艂ony sprawia艂y, 偶e w 艣rodku panowa艂 p贸艂mrok.

— Moja matka zbudowa艂a ten dom, gdy poprzedni sp艂on膮艂 podczas zamieszek w 1896 roku. Na szcz臋艣cie zabezpieczy艂a si臋 na przysz艂o艣膰.

Leila kroczy艂a po pod艂odze z desek z rodezyjskiego teku, wypolerowanej powierzchni, przykrytej sk贸rami zwierz臋cymi i r臋cznie tkanymi dywanikami w wyra藕ne wzory w kolorach czerwonym, 偶贸艂tym i niebieskim.

Wesz艂a do du偶ego kominka i odsun臋艂a czarn膮 krat臋. Na pod艂odze le偶a艂y p艂yty 艂upkowe. Pogrzebaczem podwa偶y艂a i zdj臋艂a jedn膮. Kiedy Tungata stan膮艂 przy niej, zobaczy艂, 偶e odkry艂a w ten spos贸b kwadratowy, pionowy szyb, a w jednej 艣cianie wydr膮偶one schody.

— Czy tutaj towarzysz Tebe ukrywa艂 si臋 tamtej nocy? — zapyta艂. — Kiedy Scouts, kanka, nie mogli go znale藕膰?

— Tak. Najlepiej by艂oby, gdyby艣cie teraz udali si臋 na d贸艂.

Zszed艂 zwinnie do szybu, znalaz艂 si臋 w ciemno艣ci, Leila zsun臋艂a si臋 za Tungata i zamkn臋艂a w艂az. Obmaca艂a 艣cian臋, w艂膮czy艂a 艣wiat艂o. Nieos艂oni臋ta 偶ar贸wka zapali艂a si臋 pod sufitem ma艂ej, kamiennej celi. Sta艂 tam sosnowy st贸艂, na kt贸rym zostawiono kilka podniszczonych ksi膮偶ek, pod nim schowano niski taboret, a przy 艣cianie znajdowa艂o si臋 w膮skie 艂贸偶ko. W rogu wida膰 by艂o chemiczn膮 ubikacj臋.

— Niezbyt wygodnie — powiedzia艂a przepraszaj膮co. — Ale nikt was tu nie znajdzie.

— Mieszka艂em ju偶 w mniej luksusowych warunkach — zapewni艂. — Teraz zajmijmy si臋 waszymi przygotowaniami.

Za艣wiadczenia lekarskie le偶a艂y gotowe na stole, usiad艂a na sto艂ku i zapisa艂a wymagania Tungaty dotycz膮ce transportu Umlimo.

Kiedy sko艅czy艂a, poleci艂:

— Nauczcie si臋 tego na pami臋膰, a potem zniszczcie.

— Dobrze.

Patrzy艂, jak czyta艂a list臋, p贸藕niej podnios艂a na niego spojrzenie.

— Teraz wiadomo艣膰, kt贸r膮 przeka偶ecie towarzyszowi Inkunzi — rzek艂a. — Od naszego wysoko postanowionego przyjaciela.

— S艂ucham — skin膮艂 g艂ow膮.

— Scouts, kanka, planuj膮 specjaln膮 operacj臋. Chc膮 zniszczy膰 towarzysza Inkunziego i jego ludzi. Wasze nazwisko jest wysoko na li艣cie. Wyraz twarzy Tungaty nie zmieni艂 si臋.

— Czy znacie jakie艣 szczeg贸艂y tego planu?

— Wszystkie — zapewni艂a. — Zrobi膮 tak...

M贸wi艂a powoli i rozwa偶nie prawie dziesi臋膰 minut, a on nie przerywa艂. Nawet, kiedy sko艅czy艂a, przez wiele minut milcza艂, le偶膮c na wznak na 艂贸偶ku i wpatruj膮c si臋 w 偶ar贸wk臋. Potem zobaczy艂a, 偶e mia艂 zaci艣ni臋te szcz臋ki, a jaka艣 czerwona fala dymu okry艂a jego oczy. Kiedy si臋 odezwa艂, g艂os wype艂nia艂a nienawi艣膰.

371

— Pu艂kownik Roland Ballantyne. Gdyby艣my mogli go dosta膰! Odpowiada za 艣mier膰 ponad trzech tysi臋cy naszych ludzi — on i jego kanka. W obozach wymieniaj膮 to imi臋 szeptem, jakby by艂 jakim艣 demonem. Na d藕wi臋k jego imienia nawet najodwa偶niejsi nasi ludzie zamieniaj膮 si臋 w tch贸rzy. Widzia艂em pu艂kownika i tych rze藕nik贸w przy pracy. Och, gdyby艣my go tak dorwali. — Usiad艂 i spojrza艂 na ni膮. — Mo偶e — wydusi艂 niewyra藕nie, jakby upi艂 si臋 nienawi艣ci膮 — mo偶e to jest nasza szansa.

Chwyci艂 Leil臋 za ramiona. Palce wbi艂 g艂臋boko w jej cia艂o, zadr偶a艂a i usi艂owa艂a si臋 wyrwa膰. Przytrzyma艂 j膮 bez wysi艂ku.

— Ta jego kobieta. M贸wicie, 偶e poleci z Wodospad贸w Wiktorii? Czy mo偶ecie zdoby膰 dla mnie dat臋, numer lotu, dok艂adn膮 godzin臋? Kiwn臋艂a g艂ow膮; ba艂a si臋 go teraz —jego si艂y i furii.

— Mamy kogo艣 w rezerwacji bilet贸w lotniczych — szepn臋艂a, nie pr贸buj膮c ju偶 wyswobodzi膰 si臋 z bolesnego u艣cisku. — Dowiem si臋 dla was.

— Przyn臋ta — powiedzia艂. — 艁agodna owca, kt贸ra zwabi lamparta do pu艂apki.

Przysz艂a przez kamienny szyb i przynios艂a mu jedzenie oraz picie. Czeka艂a, a偶 Tungata zje.

Chwil臋 nic nie m贸wi艂, potem nagle powr贸ci艂 do tematu Umlimo.

— Kamienne jastrz臋bie — zacz膮艂 — s艂yszeli艣cie, co powiedzia艂a staruszka? Skin臋艂a g艂ow膮, a on ci膮gn膮艂 dalej.

— Powiedzcie mi, co o tym wiecie.

— No, kamienne jastrz臋bie to god艂o na fladze. S膮 wybijane na ka偶dej monecie w kraju.

— Tak, m贸wcie dalej.

— Istniej膮 staro偶ytne rze藕by przedstawiaj膮ce te ptaki. Odkryli je w ruinach Zimbabwe pierwsi biali poszukiwacze przyg贸d i ukradli. Wed艂ug legendy Lobengula pr贸bowa艂 ochroni膰 pos膮gi, ale zabrane zosta艂y na po艂udnie.

— A gdzie s膮 teraz? — dopytywa艂 si臋 Tungata.

— Jeden zniszczono, gdy w domu Cecila Rhodesa w Groote Schuur wybuch艂 po偶ar, ale pozosta艂e... nie jestem pewna, lecz wydaje mi si臋, 偶e s膮 w Kapsztadzie w Afryce Po艂udniowej.

— A dok艂adnie?

— W tamtejszym muzeum.

Chrz膮kn膮艂 i spokojnie jad艂 dalej. Kiedy opr贸偶ni艂 misk臋 oraz kubek, odsun膮艂 je na bok i znowu zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰 dziewczynie swymi zaczerwienionymi oczami.

— S艂owa staruszki... — przerwa艂.

— Przepowiednia Umlimo — kontynuowa艂a za niego. — O tym, 偶e ten, kto zwr贸ci jastrz臋bie, b臋dzie w艂ada艂 krajem i to wy jeste艣cie tym cz艂owiekiem.

— Nikomu tego nie zdradzicie — rozumiecie mnie?

— Nikomu nie powiem — obieca艂a.

— Wiecie, 偶e je艣li to zrobicie, zabij臋 was.

— Wiem — stwierdzi艂a po prostu, wzi臋艂a misk臋, kubek i postawi艂a na tacy. Sta艂a przed nim i czeka艂a, a kiedy si臋 nie odzywa艂, zapyta艂a:

— Czy co艣 jeszcze?

Nadal patrzy艂 si臋 na ni膮, opu艣ci艂a oczy.

— Chcecie, 偶ebym zosta艂a?

— Tak — powiedzia艂, a ona odwr贸ci艂a si臋 do wy艂膮cznika.

— Zostawcie 艣wiat艂o — poleci艂. — Chc臋 zobaczy膰, jak jeste艣cie bia艂a. Za pierwszym razem krzykn臋艂a z b贸lu i strachu, za drugim — i ka偶dym nast臋pnym — w bezmy艣lnej, chaotycznej ekstazie.

Douglas Ballantyne wybra艂 dwana艣cie najdorodniejszych sztuk do zabicia ze stad z King's Lynn i Queen's Lynn. Surowe mi臋so najpierw przez trzy tygodnie wisia艂o w zimnym pomieszczeniu, a偶 sta艂o si臋 doskona艂e. Nast臋pnie w ca艂o艣ci nabijano je na ro偶en w otwartych do艂ach w ogrodach, z kt贸rych kiedy艣 wydobywano w臋giel. Pomocnicy kucharzy z Queen's Lynn pracowali na zmian臋, obracaj膮c szpikulce i polewaj膮c t艂uszczem skwiercz膮ce mi臋so po艣r贸d chmur pachn膮cego dymu.

Trzy zespo艂y gra艂y bezustannie. Dostawcy przylecieli z ca艂ym sprz臋tem z Johannesburga i otrzymali dodatkowe wynagrodzenie za przebywanie w strefie obj臋tej wojn膮. Wszystkie ogrody w promieniu kilkudziesi臋ciu kilometr贸w zosta艂y spl膮drowane w poszukiwaniu kwiat贸w, a du偶e namioty pe艂ne by艂y klomb贸w: r贸偶 i dalii w pi臋膰dziesi臋ciu p艂omiennych odcieniach.

Bawu Ballantyne wyczarterowa艂 specjalny samolot, 偶eby sprowadzi膰 napoje z Afryki Po艂udniowej: nieco ponad cztery tony win i w贸dek. Po walce z w艂asnym politycznym sumieniem zdecydowa艂 si臋 nawet zawiesi膰 osobiste sankcje przeciwko Zjednoczonemu Kr贸lestwu Wielkiej Brytanii i Irlandii na okres uroczysto艣ci weselnych i w艂膮czy艂 do dostawy sto skrzynek whisky. To jego najcenniejszy wk艂ad w przygotowania, ale by艂y te偶 inne.

Przyni贸s艂 cz臋艣膰 najwi臋kszych, ulubionych claymor贸w z umocnie艅 wok贸艂 King's Lynn i doda艂 je do dekoracji ogrod贸w w Queen's Lynn.

— Nigdy za wiele ostro偶no艣ci — wyja艣ni艂 ponuro, kiedy pytano go, po co to zrobi艂. — A je艣li w czasie ceremonii zdarzy si臋 atak terroryst贸w... — Wykona艂 ruch, jakby naciska艂 na guzik i ca艂a rodzina wzdrygn臋艂a si臋 na my艣l o tym, 偶e nad Queen's Lynn zawisn膮艂by grzyb. Musieli po艂膮czy膰 wszystkie swoje zdolno艣ci perswazji, 偶eby nak艂oni膰 go do usuni臋cia tych zabawek.

W贸wczas w艣lizgn膮艂 si臋 do kuchni i doda艂 sze艣膰 butelek brandy do mieszanki, kt贸r膮 mia艂 by膰 nas膮czony tort weselny. Na szcz臋艣cie Yalerie spr贸bowa艂a gotowego produktu i kiedy zapar艂o jej dech, nakaza艂a kucharzowi zakopa膰 ciasto i zaj膮膰 si臋 nowym wypiekiem. Odt膮d Bawu zosta艂 w nies艂awie wygnany z kuchni, a Douglas sporz膮dzi艂 wykaz dy偶ur贸w cz艂onk贸w rodziny, aby mie膰 go pod obserwacj膮 w tym wielkim dniu.

373

Craig trzyma艂 wart臋 od dziewi膮tej rano, kiedy zacz臋li przybywa膰 pierwsi z dw贸ch tysi臋cy go艣ci, do jedenastej, gdy przekaza艂 posterunek kuzynowi i zaj膮艂 si臋 innymi obowi膮zkami jako dru偶ba Rolanda. Pom贸g艂 staruszkowi ubra膰 si臋 w mundur z czas贸w wojny Kaisera. Do King's Lynn sprowadzono miejscowego krawca, aby dokona艂 przer贸bek, co przynios艂o zdumiewaj膮ce rezultaty. Bawu wygl膮da艂 elegancko i rze艣ko z paskiem od Sama Browne'a i lask膮 oraz dwoma rz臋dami kolorowych wst膮偶ek na piersi.

Craig by艂 z niego dumny, kiedy staruszek zaj膮艂 miejsce na werandzie i spogl膮da艂 na zat艂oczone trawniki, podnosz膮c lask臋 w podzi臋kowaniu za pe艂ne uczucia okrzyki: „Witaj, wujku Bawu". Przeczesywa艂 l艣ni膮ce, srebrne w膮sy i dotyka艂 czubka weso艂o przechylonej czapki.

— Niech mnie diabli, ch艂opcze — powiedzia艂. — Ca艂e to zamieszanie sprawia, 偶e znowu ogarnia mnie romantyczny nastr贸j. Nie jestem 偶onaty od niemal dwudziestu lat. Powa偶nie si臋 zastanawiam, czy nie zakr臋ci膰 si臋 jeszcze raz!

— Mo偶e wdowa Angus — podsun膮艂 Craig, czym rozw艣cieczy艂 dziadka.

— Ta stara krowa!

— Bawu, ona jest bogata i ma tylko pi臋膰dziesi膮t lat.

— No wi臋c za stara, m贸j ch艂opcze. 艁ap m艂od膮 i dobrze wytrenuj. To moje motto. — Pu艣ci艂 do niego oko. — A co powiesz o tej?

Wskaza艂 na dwudziestopi臋cioletni膮 dziewczyn臋, dwukrotnie ju偶 rozwiedzion膮, kt贸ra ubrana by艂a w niemodn膮 sp贸dniczk臋 mini i rzuca艂a wok贸艂 siebie 艣mia艂e spojrzenia.

— Mo偶esz mnie przedstawi膰. — Bawu wyda艂 wspania艂omy艣lnie pozwolenie.

— Chyba premier chce si臋 z tob膮 zobaczy膰, Bawu. — Craig rozpaczliwie szuka艂 czego艣, co odci膮gnie dziadka od tego tematu, zanim wyzywaj膮cy ty艂ek pod minisp贸dniczk膮 zostanie porz膮dnie uszczypni臋ty. Widzia艂 ju偶, jak staruszek flirtuje. Zostawi艂 Bawu, kt贸ry ze szklank膮 ginu z tonikiem w r臋ku dawa艂 艂anowi Smithowi kilka rad na temat mi臋dzynarodowej dyplomacji.

— Musisz pami臋ta膰, 偶e ci faceci, Callaghan i jego przyjaciele, to robotnicy, 艂an, m贸j ch艂opcze, nie mo偶esz ich traktowa膰 jak gentleman贸w. Nie zrozumiej膮 tego... "

A premier, wyczerpany obowi膮zkami, z jednym okiem s艂abn膮cym i cofaj膮c膮 si臋 艂ysin膮, pr贸bowa艂 ukry膰 u艣miech, kiedy kiwa艂 potakuj膮co g艂ow膮.

— Zupe艂nie s艂usznie, wujku Bawu, zapami臋tam to sobie.

Craig uzna艂, 偶e mo偶e go opu艣ci膰 na dziesi臋膰 minut, poniewa偶 g艂oszenie pogl膮d贸w przez staruszka na laburzystowski rz膮d Brytanii zajmie tyle czasu i skierowa艂 si臋 poprzez t艂um ludzi tam, gdzie z kilkoma osobami na ko艅cu werandy stali rodzice Janin臋.

Niepostrze偶enie w艂膮czy艂 si臋 w kr膮g go艣ci i k膮tem oka przygl膮da艂 si臋 matce dziewczyny.

Z dziwnym uczuciem rozpozna艂 u niej te same rysy twarzy, lini臋 szcz臋ki i wysokie czo艂o tylko nieznacznie dotkni臋te z臋bem czasu. Mia艂a identyczne

sko艣ne oczy z podobnym kocim wyrazem. Pochwyci艂a jego spojrzenie i u艣miechn臋艂a si臋.

— Jestem przyjacielem Janin臋. Nazywam si臋 Craig Mellow.

— Ach, tak, pisa艂a o panu w listach. — Jej u艣miech by艂 ciep艂y, a g艂os dalekim echem g艂osu c贸rki. Craig zacz膮艂 papla膰, nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰, a偶 powiedzia艂a cicho i ze wsp贸艂czuciem:

— M贸wi艂a, 偶e jest pan bardzo mi艂y. Tak mi przykro, naprawd臋 przykro.

— Nie rozumiem? — zesztywnia艂.

— Pan j膮 bardzo kocha, prawda?

Patrzy艂 na ni膮 rozpaczliwie, nie potrafi膮c odpowiedzie膰. Dotkn臋艂a jego ramienia ze zrozumieniem.

— Przepraszam — rzuci艂. — Roland ju偶 si臋 ubiera. Musz臋 i艣膰. — Potkn膮艂 si臋 i niemal przewr贸ci艂 na schodach werandy.

— Na Boga, m贸j ch艂opcze, gdzie艣 ty si臋 podziewa艂? My艣la艂em, 偶e zostawisz mnie samego w akcji — Ballantyne zawo艂a艂 spod prysznica. — Masz obr膮czk臋?

Stali obok siebie w altance pod 艣wie偶ymi kwiatami przed prowizorycznym o艂tarzem, r贸wnie偶 przybranym kwieciem. Roland by艂 w pe艂nym umundurowaniu: karmazynowy beret z odznak膮 Bazo, insygnia pu艂kownika na ramionach, srebrny krzy偶 za m臋stwo na piersi, bia艂e r臋kawiczki na d艂oniach oraz z艂ocona, ozdobiona kutasami szabla przy biodrze.

W prostym policyjnym mundurze Craig czu艂 si臋 niezr臋cznie i nieciekawie jak wr贸bel obok z艂otego or艂a, czy burek obok lamparta, a czekanie zdawa艂o si臋 trwa膰 wieczno艣膰. Wbrew temu wszystkiemu uczepi艂 si臋 beznadziejnej my艣li, 偶e to si臋 nie wydarzy — tylko w ten spos贸b m贸g艂 nie dopu艣ci膰 do siebie rozpaczy.

Potem nast膮pi艂o triumfalne wyj艣cie panny m艂odej, podniecony t艂um zakot艂owa艂 si臋 i zaszumia艂 po obu stronach wy艂o偶onego dywanem przej艣cia. Craig poj膮艂, 偶e jego dusza definitywnie zanurza si臋 w zimn膮, czarn膮 otch艂a艅, nie potrafi艂 zmusi膰 si臋 do tego, by rozejrze膰 si臋 woko艂o. Patrzy艂 wprost przed siebie — na ksi臋dza. Zna艂 go od dzieci艅stwa, ale teraz wydawa艂 si臋 obcy, jego twarz p艂ywa艂a i migota艂a przed oczami Craiga.

Potem poczu艂 Janin臋. Nawet poprzez zapach kwiat贸w na o艂tarzu rozpozna艂 wo艅 jej perfum i prawie zakrztusi艂 si臋 wspomnieniami, kt贸re przywo艂a艂y. Tren sukni otar艂 si臋 o jego kostk臋, ch艂opak cofn膮艂 si臋 troch臋, aby zobaczy膰 j膮 po raz ostatni.

Wspiera艂a si臋 na ramieniu ojca. Welon okrywa艂 jej w艂osy i zas艂ania艂 twarz, ale pod mi臋kkimi fa艂dami zobaczy艂 oczy, te ogromne, sko艣ne oczy, ciemny b艂臋kit tropikalnego oceanu, l艣ni膮ce delikatnie, gdy patrzy艂a na Rolanda Ballantyne'a.

— Najmilsi, zebrali艣my si臋 tu przed obliczem Boga i Ko艣cio艂a, aby po艂膮czy膰 艣wi臋tym w臋z艂em ma艂偶e艅skim tego m臋偶czyzn臋 i t臋 kobiet臋...

Teraz Craig nie m贸g艂 oderwa膰 wzroku od dziewczyny. Nigdy nie wygl膮da艂a tak cudnie. W艂o偶y艂a wianek fio艂k贸w na g艂ow臋, dok艂adnie w kolorze oczu. Wci膮偶 艂udzi艂 si臋, 偶e to si臋 nie wydarzy, i偶 co艣 temu przeszkodzi.

375

A

— Dlatego, je艣li kto艣 zna jakikolwiek pow贸d, dla kt贸rego ma艂偶e艅stwo nie mo偶e by膰 zawarte, niech wyjawi go teraz...

Chcia艂 krzykn膮膰, aby to powstrzyma膰. Pragn膮艂 wrzasn膮膰:

— Kocham j膮, ona jest moja — ale gard艂o mia艂 tak wyschni臋te i obola艂e, 偶e z trudem przechodzi艂o przez nie powietrze. Potem to si臋 sta艂o.

— Ja, Roland Morris, bior臋 sobie ciebie, Janin臋 Elizabeth, za 偶on臋 i 艣lubuj臋 ci mi艂o艣膰... — g艂os Rolanda brzmia艂 czysto i dono艣nie, wdziera艂 si臋 w dusz臋 Craiga tak g艂臋boko, jak tylko mo偶liwe. Potem nic ju偶 nie by艂o wa偶ne. Craig zdawa艂 si臋 sta膰 nieco z boku od tego wszystkiego, jakby 艣miech i rado艣膰 znajdowa艂y si臋 po drugiej stronie lustra, g艂osy dociera艂y do niego dziwnie nieme, nawet 艣wiat艂o zdawa艂o si臋 przy膰mione, jakby chmura przes艂oni艂a s艂o艅ce.

Patrzy艂 z t艂umu, jak Janin臋 wkroczy艂a na werand臋 wci膮偶 nios膮c bukiet fio艂k贸w, ubrana w niebieski kostium. Nadal szli obok siebie, ale teraz Roland postawi艂 j膮 na stole i rozleg艂y si臋 piski kobiet, kiedy zacz臋艂a, kr臋ci膰 bukietem.

W tej chwili spojrza艂a ponad g艂owami ludzi i zobaczy艂a Craiga. U艣miech nie znikn膮艂 z jej szerokich, wspania艂ych ust, ale co艣 zmieni艂o si臋 w wyrazie oczu, pojawi艂 si臋 jaki艣 cie艅, mo偶e lito艣ci, nawet 偶alu. Rzuci艂a bukiet, kt贸ry z艂apa艂a jedna z druhen, a Roland zdj膮艂 偶on臋 szybko i postawi艂 na ziemi. Trzymaj膮c si臋 za r臋ce pobiegli po 艂膮kach do helikoptera, czekaj膮cego z obracaj膮cymi si臋 ju偶 艣mig艂ami. 艢miali si臋 biegn膮c, Janin臋 przytrzymywa艂a r臋k膮 s艂omkowy kapelusz z szerokim rondem, m膮偶 za艣 pr贸bowa艂 ochroni膰 j膮 przed burz膮 konfetti, kt贸re wirowa艂y wok贸艂.

Craig nie czeka艂, a偶 maszyna ich zabierze. Pod膮偶y艂 za stajnie, gdzie zostawi艂 starego landrovera. Wr贸ci艂 na jacht. Zdj膮艂 mundur, rzuci艂 na koj臋 i w艂o偶y艂 jedwabne sportowe szorty. Poszed艂 do kuchni, wyj膮艂 z lod贸wki puszk臋 piwa. Spijaj膮c piank臋 wr贸ci艂 do saloniku. Przez ca艂e 偶ycie by艂 samotnikiem, wierzy艂, 偶e odpornym na tortury samotno艣ci, ale teraz wiedzia艂, 偶e si臋 myli艂.

Na stole le偶a艂o ju偶 z pi臋膰dziesi膮t zeszyt贸w, ka偶dy zapisany od deski do deski. Usiad艂 i wybra艂 jeden z o艂贸wk贸w, wci艣ni臋tych w stary kubek do kawy jak kolce je偶owca. Zacz膮艂 pisa膰; niszcz膮ca^m臋ka samotno艣ci powoli cofa艂a si臋 i przekszta艂ca艂a w dr臋cz膮cy, pulsuj膮cy b贸l.

Kiedy w poniedzia艂ek rano Craig wszed艂 do g艂贸wnego biura policji i skierowa艂 si臋 do zbrojowni, wezwa艂 go prze艂o偶ony.

— Mam dla ciebie podanie o przeniesienie. Zosta艂e艣 wyznaczony do zadania specjalnego.

— O co chodzi?

— Nie wiem, do diab艂a. Ja tu tylko pracuj臋. Nikt mi nic nie m贸wi, ale' musisz si臋 stawi膰 u dow贸dcy w naszym rejonie w Wankie dwudziestego 贸smego... — inspektor przerwa艂 i przygl膮da艂 si臋 twarzy Craiga. — Dobrze si臋 czujesz?

— Tak, dlaczego pytasz?

376

— Wygl膮dasz potwornie. — Zastanawia艂 si臋 przez chwil臋. — Co艣 ci powiem, je艣li wyrwiesz si臋 st膮d dwudziestego pi膮tego, b臋dziesz mia艂 kilka dni wolnych, zanim rozpoczniesz now膮 prac臋.

— Jeste艣 jedyn膮 gwiazd膮 na moim firmamencie, George — Craig u艣miechn膮艂 si臋 krzywo i pomy艣la艂: „Tego w艂a艣nie potrzebuj臋, przez trzy dni nic nie robi膰, tylko u偶ala膰 si臋 nad sob膮."

Hotel w Wodospadach Wiktorii nale偶y do najwspanialszych pami膮tek po wielkich dniach Imperium. Mury ma grube jak zamek, lecz pokryte nieskazitelnie bia艂膮 farb膮. Marmurowe pod艂ogi, szerokie schody, portyki z kolumnadami, sufity wysokie niczym w katedrze, ozdobne tynki i cicho obracaj膮ce si臋 wentylatory. Tarasy i trawniki si臋gaj膮 a偶 po skraj przepa艣ci, w kt贸rej przewala wzburzone wody wielka Zambezi.

Nad w膮wozem przerzucono delikatny stalowy ornament wygi臋tego w 艂uk mostu, w zwi膮zku z kt贸rym Cecil Rhodes rozkaza艂: „Chc臋, 偶eby krople wody z wodospad贸w zwil偶a艂y m贸j poci膮g jad膮cy na pomoc." Rozpylona woda zawsze okrywa otch艂a艅 艣nie偶nobia艂ym p艂aszczem, wyginaj膮c si臋 i za艂amuj膮c, gdy targa nim wiatr. Spadaj膮ca kaskada grzmi, przypominaj膮c odg艂osy dalekiej burzy. Kiedy David Livingstone, badacz i misjonarz, po raz pierwszy stan膮艂 nad t膮 przepa艣ci膮 i spojrza艂 w ponure, pozbawione 艣wiat艂a s艂onecznego g艂臋biny, rzek艂: „Na takie widoki musieli obraca膰 spojrzenia przelatuj膮cy anio艂owie." Apartament Lrvingstone'a, z kt贸rego mo偶na podziwia膰 ten widok, otrzyma艂 nazw臋 na jego cze艣膰.

Jeden z murzy艅skich ch艂opc贸w, nios膮cych baga偶, powiedzia艂 z dum膮 Janin臋:

— Spa艂 tutaj kr贸l Jerzy, i panienka El偶bieta, obecnie kr贸lowa, ze swoj膮 siostr膮 Ma艂gorzat膮, kiedy by艂y jeszcze ma艂ymi dziewczynkami. Roly roze艣mia艂 si臋.

— Do diab艂a, to miejsce okaza艂o si臋 dobre nawet dla kr贸la Jerzego! — Da艂 sute napiwki u艣miechni臋tym baga偶owym, po czym wystrzeli艂 korek z butelki szampana, kt贸ra czeka艂a na nich w wiaderku z lodem.

Trzymaj膮c si臋 za r臋ce szli pe艂ni zachwytu 艣cie偶k膮 wzd艂u偶 rzeki, nie艣mia艂e, c臋tkowane ma艂e antylopy uciek艂y w g臋stwin臋, koczkodany krzycza艂y na nich z wierzcho艂k贸w drzew. Pobiegli razem przez las tropikalny, pod gwa艂town膮 ulew膮 rozpylonych kropel. W艂osy Janin臋 przyklei艂y si臋 do twarzy, mokre ubrania przylega艂y do cia艂. Kiedy si臋 ca艂owali, stoj膮c na skraju wysokiego urwiska, ska艂a zadr偶a艂a pod ich stopami, a w nape艂nionym hukiem powietrzu 艣ciana spienionej wody uderzy艂a i opryska艂a im twarze.

O zachodzie s艂o艅ca kr膮偶yli jeszcze w g贸rnej cz臋艣ci biegu rzeki. W po艂udnie wypo偶yczyli ma艂y samolot, aby przelecie膰 nad zwijaj膮cymi si臋 i rozwijaj膮cymi serpentynami. Janin臋 przytuli艂a si臋 do Rolanda, czuj膮c rozkoszny zawr贸t g艂owy, gdy muskali skalist膮 kraw臋d藕 w膮wozu. Ta艅czyli tak偶e w blasku

gwiazd przy akompaniamencie afryka艅skich b臋bn贸w, a inni go艣cie, kt贸rzy rozpoznali mundur Rolanda, przygl膮dali si臋 im z dum膮 i rado艣ci膮.

— To cz艂onek Scouts — m贸wili jeden do drugiego — ci Scouts to ludzie niezwykli. — Posy艂ali wino do ich stolika w dworskiej jadalni, aby okaza膰 podziw.

Ma艂偶onkowie wylegiwali si臋 w 艂贸偶ku przez ca艂e ranki i jedli 艣niadania! w pokoju. Grali w tenisa, a Roland serwowa艂 wysoko i gra艂 z forhendu.l Le偶eli na s艂o艅cu obok wielkiego basenu, jakby wybudowano go na olimpiad臋! i nacierali si臋 nawzajem olejkiem do opalania. W sk膮pych kostiumach! k膮pielowych wygl膮dali niezwykle 艣wie偶o i zdrowo. Dla nikogo z patrz膮cych! na nich ludzi nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e to zakochani, tak bardzo byli J oczarowani sob膮, niczym przeniesieni do innego 艣wiata. Wieczorami siadali na tarasie pod parasolami koron olbrzymich drzew i popijaj膮c Pimms No z rozkosz膮 rzucali wyzwanie 艣miertelnym wrogom, kt贸rych widzieli jak na d艂oni w odleg艂ej cz臋艣ci w膮wozu. ,

Pewnego dnia dyrektor hotelu zatrzyma艂 si臋 przy ich stoliku.

— Rozumiem, 偶e opuszczacie nas jutro, pu艂kowniku Ballantyne. B臋dzie nam was brakowa艂o.

— Ale偶 nie! — Janin臋 pokr臋ci艂a ze 艣miechem g艂ow膮. — Zostajemy do dwudziestego sz贸stego.

— Jutro jest dwudziesty sz贸sty, pani Ballantyne.

Portier kaza艂 ustawi膰 baga偶e przy wej艣ciu do hotelu, a Roland p艂aci艂 rachunek. Janin臋 czeka艂a na niego pod portykiem. Nagle drgn臋艂a, gdy rozpozna艂a starego, zniszczonego landrovera, kt贸ry wjecha艂 przez otwart膮 bram臋 i zaparkowa艂 na ko艅cu placu.

Pierwsz膮 reakcj膮, kiedy przygl膮da艂a si臋, jak ch艂opak wypl膮tuje niezgrabne nogi i odsuwa w艂osy wpadaj膮ce na oczy podczas wysiadania, by艂a nag艂a z艂o艣膰.

— Przyjecha艂 tu celowo — pomy艣la艂a. — 呕eby wszystko zepsu膰. Craig szed艂 w jej stron臋 powoli z r臋kami w kieszeniach, ale zbli偶ywszy si臋 na jakie艣 dziesi臋膰 krok贸w rozpozna艂 j膮 i na pewno nie udawa艂 zmieszania.

— Jan — mrukn膮艂 ze z艂o艣ci膮. — 脫, Bo偶e, nie wiedzia艂em. Poczu艂a, 偶e z艂o艣膰 jej mija.

— Cze艣膰, m贸j drogi. Tak, to by艂a tajemnica. Do tej pory.

— Strasznie ci臋 przepraszam...

— Nie musisz — i tak wyje偶d偶amy.

— M贸j ch艂opcze — Roland pojawi艂 si臋 w drzwiach i podszed艂, aby po bratersku go u艣ciska膰. — Jeste艣 przed czasem. Jak si臋 masz?

— Wiedzia艂e艣, 偶e przyjad臋? — Craig jeszcze bardziej si臋 zmiesza艂.

— Owszem — przyzna艂 Roland — ale nie s膮dzi艂em, 偶e tak szybko. Powiniene艣 si臋 stawi膰 dwudziestego 贸smego.

— George da艂 mi kilka dni. — Od pierwszej wymiany s艂贸w nie patrzy艂 na Janin臋. — Pomy艣la艂em, 偶e sp臋dz臋 je tutaj.

l

— S艂usznie, potrzebujesz wypoczynku. Obaj troch臋 sobie tu popracujemy. Co艣 ci powiem, ch艂opcze, napijmy si臋 po jednym. Wyja艣ni臋 ci — przynajmniej cz臋艣ciowo.

— Ale偶, kochanie — wtr膮ci艂a si臋 Janin臋. — Nie mamy czasu. Ucieknie mi samolot. — Nie mog艂a znie艣膰 widoku b贸lu i zmieszania w oczach Craiga ani chwili d艂u偶ej.

— Cholera, chyba masz racj臋. — Roland spojrza艂 na zegarek. — B臋dziemy musieli z tym zaczeka膰. Pojutrze si臋 spotkamy, ch艂opcze. — W tej chwili podjecha艂 autobus z lotniska. Roland i Janin臋 byli jedynymi pasa偶erami jad膮cymi do portu.

— Kochanie, kiedy ci臋 zobacz臋?

— Nie jestem pewien, Robaczku, to zale偶y od wielu rzeczy.

— Ale chocia偶 zatelefonujesz albo napiszesz?

— Wiesz, 偶e nie mog臋.

— Wiem, ale b臋d臋 w domu, tak na wszelki wypadek.

— Chcia艂bym, 偶eby艣 zamieszka艂a w Queen's Lynn — tam teraz nale偶ysz.

— Moja praca...

— Do diab艂a z ni膮. 呕ony Ballantyne'贸w nie pracuj膮.

— No c贸偶, pu艂kowniku, ta 偶ona Ballantyne'a b臋dzie pracowa膰 a偶...

— A偶? — zapyta艂.

— Dasz mi co艣 lepszego do roboty.

— Na przyk艂ad co?

— Dziecko.

— Czy to wyzwanie?

— Och, oczywi艣cie powinien pan tak uwa偶a膰, pu艂kowniku.

Na lotnisku powita艂 ich weso艂y, awanturniczy t艂um m臋偶czyzn w mundurach, kt贸rzy przyszli zobaczy膰 odlot samolotu. Wi臋kszo艣膰 z nich zna艂a Rolanda i gorliwie proponowa艂a ma艂偶onkom drinki. Dzi臋ki temu 艂atwiej by艂o znie艣膰 ostatnie chwile. Nagle okaza艂o si臋, 偶e stoj膮 przy wyj艣ciu, a z g艂o艣nik贸w rozlega si臋 pro艣ba o zajmowanie miejsc w samolocie.

— B臋d臋 bardzo t臋skni艂a — szepn臋艂a Janin臋 — i si臋 za ciebie modli艂a. Poca艂owa艂 j膮 i przycisn膮艂 tak mocno, 偶e niemal straci艂a oddech.

— Kocham ci臋 — powiedzia艂.

— Nigdy tego nie m贸wi艂e艣.

— Nigdy — zgodzi艂 si臋. — Nikomu. A teraz id藕 ju偶, kobieto, zanim zrobi臋 co艣 g艂upiego.

By艂a ostatni膮 z nielicznych pasa偶er贸w wchodz膮cych po schodkach na wys艂u偶ony samolot marki Yiscount. Mia艂a na sobie bia艂膮 bluzk臋, sp贸dnic臋 w kolorze 偶onkili i sanda艂y na p艂askim obcasie. Na g艂ow臋 zarzuci艂a pasuj膮c膮 kolorystycznie 偶贸艂t膮 chustk臋, a przez rami臋 przewiesi艂a torebk臋. Gdy stan臋艂a na szczycie schodk贸w w drzwiach samolotu, obejrza艂a si臋, os艂aniaj膮c oczy d艂o艅mi, a kiedy dostrzeg艂a Rolanda, u艣miechn臋艂a si臋 do niego i pomacha艂a mu r臋k膮, po czym wesz艂a do 艣rodka. Drzwi zamkn臋艂y si臋, a schodki odjecha艂y. Turbinowe silniki zawy艂y i zaskoczy艂y. Srebrna maszyna z god艂em

Zimbabwe, przedstawiaj膮cym lec膮cego ptaka, zacz臋艂a ko艂owa膰 zgodnie z kierunkiem wiatru do punktu kontrolnego.

Po sprawdzeniu potoczy艂a si臋 z powrotem po pasie startowym i wspi臋艂a si臋 powoli w powietrze. Roland patrzy艂, jak samolot obiera kierunek na Bulawayo, na po艂udnie, po czym wr贸ci艂 do budynku terminalu, okaza艂 przepustk臋 stra偶nikowi przy drzwiach i wszed艂 po schodach na wie偶臋 kontroln膮.

— Co mo偶emy dla pana zrobi膰, pu艂kowniku? — powita艂 go asystent kontrolera, siedz膮cy przy tablicy planowania lot贸w.

— Czekam na helikopter z Wankie, kt贸ry mnie st膮d zabierze...

— Ach, pu艂kownik Ballantyne — tak, mamy t臋 maszyn臋. Leci od dwunastu minut. B臋dzie tu za godzin臋 i dziesi臋膰 minut.

Kiedy rozmawiali, kontroler przy ekranie prowadzi艂 cichy dialog z pilotem Yiscounta.

— Start bez przeszk贸d, mo偶ecie lecie膰. Na razie, dop贸ki nie zbli偶ycie si臋 do Bulawayo. Powodzenia! '

— Zrozumia艂em, start bez przeszk贸d, mo偶emy...

Spokojny, niemal znudzony g艂os pilota umilk艂 i przez chwil臋 s艂ycha膰 by艂o tylko szumy, potem odezwa艂 si臋 znowu przej臋ty, w g艂o艣niku rozleg艂y si臋 trzaski. Roland odwr贸ci艂 si臋 i rzuci艂 do konsolety kontrolera. Chwyci艂 krzes艂o za oparcie i przez wysokie okno wbi艂 wzrok w niebo.

Sun膮ce wysoko chmury, kt贸re zwiastowa艂y dobr膮 pogod臋, zaczyna艂y r贸偶owie膰, gdy偶 zbli偶a艂 si臋 zach贸d s艂o艅ca. Yiscounta nie by艂o ju偶 wida膰, znikn膮艂 gdzie艣 na po艂udniu. Twarz Rolanda sta艂a si臋 zaci臋ta, straszna, malowa艂y si臋 na niej z艂o艣膰 i strach, gdy przys艂uchiwa艂 si臋 g艂osowi pilota, docieraj膮cemu poprzez hurkot z g艂o艣nika.

Przeno艣ny granatnik typu ziemia-powietrze, oznaczony SAM-7, to gro藕nie wygl膮daj膮ca bro艅, kt贸rej niemal nie mo偶na odr贸偶ni膰 od pancerzownicy antyczo艂gowej typu bazjooka, u偶ywanej podczas drugiej wojny 艣wiatowej. Przypomina p贸艂torametrowy odcinek rury odp艂ywowej, ale wylot ma kszta艂t lejka. Na 艣rodku pod luf膮 znajduj膮 si臋 naramiennik, przyrz膮d celowniczy i zapalaj膮cy oraz niewielki przeno艣ny odbiornik radiowy, przymocowany do g贸rnej cz臋艣ci lufy.

Bro艅 t臋 musi obs艂ugiwa膰 dw贸ch ludzi. 艁adowniczy po prostu umieszcza pocisk w zamku, upewniwszy si臋, 偶e lotki wesz艂y w szczeliny, popycha do przodu, a偶 kraw臋d藕 dotknie zacisk贸w elektrycznych, kt贸re umocuj膮 go w pozycji gotowej do wystrzelenia. Pocisk wa偶y nieco poni偶ej dziesi臋ciu kilogram贸w. Ma typowy kszta艂t rakiety, ale na czubku nieprzezroczyste szklane oko, za kt贸rym umieszczono czujnik podczerwieni. Lotki s艂u偶膮 do sterowania, dzi臋ki czemu pocisk jest naprowadzany na ruchomy cel. Kanonier opiera luf臋 na ramieniu, zak艂ada s艂uchawki na uszy, prze艂膮cza d藕wigni臋. W s艂uchawkach rozlega si臋 wielokrotnie powtarzane ostrze偶enie, kt贸re nast臋pnie cichnie.

l

Bro艅 jest teraz na艂adowana i gotowa do u偶ycia. 呕o艂nierz szuka obiektu na zakratkowanym celowniku. Jak tylko czujnik wykrywa 藕r贸d艂o promieni podczerwieni, rozbrzmiewa ostrze偶enie, a w celowniku zapala si臋 czerwona dioda, co potwierdza, 偶e pocisk „namierzony". Wystarczy, 偶e kanonier naci艣nie spust, a 艂adunek wyruszy w nieub艂agany po艣cig za ofiar膮, steruj膮c sob膮 tak, by omin膮膰 wszelkie nier贸wno艣ci terenu.

Tungata Zebiwe trzyma艂 swoich ludzi na pozycjach przez cztery dni. Opr贸cz niego by艂o jeszcze o艣miu 偶o艂nierzy, kt贸rych wybra艂 z niezwyk艂膮 pieczo艂owito艣ci膮. Wszyscy do艣wiadczeni, wykazali si臋 odwag膮 i determinacj膮, co wi臋cej — bardzo inteligentni, zdolni do dzia艂ania na w艂asn膮 r臋k臋. Ka偶dy zosta艂 przeszkolony w pos艂ugiwaniu si臋 granatnikami SAM-7, zar贸wno jako 艂adowniczy, jak i kanonier. Wszyscy mieli, opr贸cz ka艂asznikowa, po jednym pocisku z lotkami oraz kilka granat贸w i min. Mogli przeprowadzi膰 atak, zostali do niego przygotowani.

Kierunek wiatru decydowa艂 o torze samolot贸w startuj膮cych z lotniska w Wodospadach Wiktorii. Od jego pr臋dko艣ci natomiast zale偶a艂a wysoko艣膰, z jak膮 maszyna przelatywa艂a nad poszczeg贸lnymi punktami i na ile zbacza艂a z og贸lnego kierunku z powodu przeciwnego wichru. Na szcz臋艣cie dla zamierze艅 Tungaty, p贸艂nocno-wschodnia bryza wia艂a z szybko艣ci膮 poni偶ej dwudziestu pi臋ciu kilometr贸w na godzin臋 przez ca艂e cztery dni oczekiwania.

Wybra艂 niewielkie wzg贸rze, poro艣ni臋te lasem g臋stym na tyle, by zapewni膰 im dobre ukrycie, ale nie zas艂aniaj膮cym widoku nieba. Od samego rana, zanim pojawi艂y si臋 mg艂a i tumany kurzu, Zebiwe m贸g艂 obserwowa膰 nieruchom膮, srebrn膮 chmur臋 wody nad Wodospadami Wiktorii na horyzoncie od pomocnej strony.

Ka偶dego popo艂udnia przeprowadzali pr贸bny atak. Tungata rozmieszcza艂 ich na pozycjach p贸艂 godziny przed prawdopodobnym czasem odlotu Yiscounta z lotniska w Wodospadach do Bulawayo: sze艣ciu ustawia艂o si臋 pier艣cieniem poni偶ej szczytu, aby trzyma膰 stra偶 w razie niespodziewanego ataku si艂 bezpiecze艅stwa, a nad nimi stali trzej m臋偶czy藕ni, kt贸rzy stanowili w艂a艣ciw膮 grup臋 szturmow膮.

Tungata by艂 kanonierem, a 艂adowniczy oraz jego pomocnik zostali wybrani na podstawie ostro艣ci ich s艂uchu i wzroku. Przez poprzednie trzy dni s艂yszeli turbinowe silniki ju偶 kilka minut po starcie samolotu. Skoncentrowali si臋, d藕wi臋k dochodzi艂 wyra藕ny, nakierowywa艂 spojrzenia na ma艂y punkt w kszta艂cie krzy偶a wisz膮cy na niebie.

Pierwszego dnia Yiscount przelecia艂 tu偶 nad wzg贸rzem, a Tungata mierzy艂 do niego, dop贸ki nie znikn膮艂 im z oczu i a偶 przestali go s艂ysze膰. Nazajutrz maszyna sun臋艂a mniej wi臋cej na tej samej wysoko艣ci, ale osiem kilometr贸w na wsch贸d od ich kryj贸wki, czyli prawie poza zasi臋giem wyrzutni. Sygna艂 rozlega艂 si臋 s艂aby i przerywany, a dioda jarzy艂a si臋 sporadycznie. Tungata musia艂 przyzna膰, 偶e atak prawdopodobnie nie powi贸d艂by si臋. Nast臋pnego dnia Yiscount pojawi艂 si臋 znowu od nich z pi臋膰 kilometr贸w na

wsch贸d. Strza艂 na pewno by艂by udany, wi臋c prawdopodobie艅stwo wynosi艂o dwa do jednego na ich korzy艣膰.

Czwartego dnia ustawi艂 ludzi na pozycjach pi臋tna艣cie minut wcze艣niej i sprawdzi艂 wyrzutni臋, celuj膮c w zachodz膮ce s艂o艅ce. Kiedy czujnik natrafi艂 na tak silne 藕r贸d艂o promieni podczerwonych, Tungata us艂ysza艂 wycie w s艂uchawkach. Wy艂膮czy艂 prze艂膮cznik; usiedli i czekali, wszyscy skierowali twarze ku niebu. 艁adowniczy spojrza艂 na zegarek i mrukn膮艂:

— Sp贸藕niaj膮 si臋.

Tungata sykn膮艂 na niego ze z艂o艣ci膮. Wiedzia艂, 偶e samolot si臋 sp贸藕nia艂 i ju偶 zacz臋艂y mu si臋 nasuwa膰 w膮tpliwo艣ci: lot zosta艂 prze艂o偶ony albo odwo艂any, mo偶e nawet w ich szeregach by艂 przeciek, mo偶e kanka wyruszyli ju偶 w drog臋.

— Pos艂uchajcie! — powiedzia艂 艂adowniczy, a kilka sekund p贸藕niej r贸wnie偶 us艂ysza艂 s艂aby, 艣wiszcz膮cy j臋k z p贸艂nocy.

— Przygotowa膰 si臋! — rozkaza艂, po艂o偶y艂 luf臋 na ramieniu i w艂膮czy艂 prze艂膮cznik. S艂ysza艂 ju偶 sygna艂 d藕wi臋kowy, ale sprawdzi艂 jeszcze raz.

— 艁adowa膰! — poleci艂. Poczu艂, 偶e pocisk wsuwa si臋 na miejsce i zamek staje si臋 nieco ci臋偶szy w tylnej cz臋艣ci. Kraw臋d藕 pocisku uderzy艂a o zaciski.

— Na艂adowany! — potwierdzi艂 drugi pomocnik i poklepa艂 Tungat臋 po ramieniu.

Ten uwa偶nie lustrowa艂 lew膮 i praw膮 stron臋 zbocza, upewni艂 si臋, 偶e stoi w wygodnej, stabilnej pozycji, a 艂adowniczy odezwa艂 si臋 znowu:

— Nansi! Tam! — wyci膮gn膮艂 r臋k臋 ponad jego ramieniem i wskaza艂 palcem jaki艣 punkt. Tungata powi贸d艂 za nim wzrokiem i dostrzeg艂 srebrny b艂ysk s艂o艅ca, odbijaj膮cego si臋 od wypolerowanego metalu.

— Cel namierzony! —powiedzia艂. Dwaj pomocnicy odsun臋li si臋 cicho na bok, aby unikn膮膰 uderzenia kolb膮 po wystrzale rakiety.

Male艅ka plamka szybko powi臋ksza艂a si臋. Zebiwe stwierdzi艂, 偶e samolot przeleci oko艂o kilometra na zach贸d od wzg贸rza na wysoko艣ci znacznie mniejszej, ni偶 w poprzednich dniach. Znalaz艂by si臋 w idealnej pozycji do ataku. Odszuka艂 go na celowniku, a pocisk zawy艂 po偶膮dliwie w s艂uchawkach; by艂 to z艂y d藕wi臋k, jaki wydaje stado wilk贸w poluj膮ce przy pe艂ni ksi臋偶yca. Rakieta wyczu艂a promienie podczerwieni, wydobywaj膮ce si臋 z wylot贸w silnik贸w. Dioda na celowniku w艣ciekle poczerwienia艂a, jak oko Cyklopa. Tungata nacisn膮艂 spust.

Rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy gwizd, ale prawie nie poczu艂 odrzutu na ramieniu, kiedy powietrze wysz艂o przez otw贸r z ty艂u. Na u艂amek sekundy owin臋艂a go chmura gryz膮cego dymu i wiruj膮cego kurzu. Kiedy si臋 rozwia艂a, zobaczy艂 ma艂膮, srebrn膮 rakiet臋 lec膮c膮 w g贸r臋 ku niebu, jakby jastrz膮b zerwa艂 si臋 z wyci膮gni臋tej r臋ki i wystrzeli艂 prosto po swoj膮 zdobycz. Lecia艂a z o艣lepiaj膮c膮 pr臋dko艣ci膮 i kurczy艂a si臋 w dziwny spos贸b. S艂ycha膰 by艂o tylko b臋bni膮cy huk wydobywaj膮cy si臋 z jej tylnego otworu.

Tungata wiedzia艂, 偶e zabrak艂o czasu na odpalenie drugiego pocisku. Zanim zd膮偶yliby ponownie na艂adowa膰 granatnik, maszyna znalaz艂aby si臋 ju偶

daleko poza jej zasi臋giem. Wpatrywali si臋 w male艅ki, l艣ni膮cy samolot, a sekundy zdawa艂y si臋 p艂yn膮膰 powoli jak mi贸d.

Kropla ciek艂ego srebra naruszy艂a doskona艂y kszta艂t krucyfiksu. Yiscount otworzy艂 si臋 jak dojrza艂y kokon bawe艂ny, przechyli艂 i zszed艂 z kursu, po czym znowu si臋 wyprostowa艂. W chwil臋 p贸藕niej rozleg艂 si臋 odg艂os uderzenia, kt贸ry potwierdzi艂 to, co widzieli.

Z gard艂a Tungaty wydar艂 si臋 ochryp艂y okrzyk triumfu.

Zobaczy艂, 偶e Yiscount skr臋ci艂 nieznacznie, potem nagle co艣 du偶ego i czarnego oderwa艂o si臋 z lewego skrzyd艂a i opada艂o ku ziemi. Samolot sun膮艂 dziobem ostro w d贸艂, silnik zacz膮艂 przera藕liwie wy膰.

Roland Ballantyne sta艂 na wie偶y kontrolnej i przygl膮da艂 si臋 przyjemnemu, popo艂udniowemu niebu przez zajmuj膮ce ca艂膮 艣cian臋 okno. S艂ucha艂 gor膮czkowej wymiany zda艅 pomi臋dzy kontrolerem a pilotem. Sta艂 sparali偶owany, bezradny i w艣ciek艂y.

— SOS! SOS! Tu Yiscount 782, odbieracie, wie偶a?

— Yiscount 782, jaki jest pow贸d alarmu?

— Pocisk trafi艂 w obudow臋 lewego silnika. Przesta艂 dzia艂a膰.

— Yiscount 782, pytam o wasz膮 ocen臋. Napi臋cie i strach pilota wybuch艂y.

— Do diab艂a, wie偶a. By艂em w Wietnamie. M贸wi臋 wam, to rakieta SAM. W艂膮czy艂em urz膮dzenia przeciwpo偶arowe. Nadal panujemy nad maszyn膮. Zaczynam obr贸t o 180 stopni.

— Wprowadzamy pe艂ne pogotowie, Yiscount 782. Podaj swoj膮 pozycj臋.

— Jeste艣my od was osiemdziesi膮t mil morskich — g艂os urwa艂 si臋. — O, Bo偶e! Nie ma lewego silnika. Odpad艂!

Nast膮pi艂a d艂uga cisza. Wiedzieli, 偶e pilot stara si臋 zapanowa膰 nad uszkodzonym samolotem. Prawy motor powodowa艂 przeci膮偶enie, co grozi艂o wej艣ciem w spiral臋, z kt贸rej nie by艂oby ju偶 ratunku. Utrata silnika pozbawi艂a maszyn臋 r贸wnowagi. Pilot pr贸bowa艂 jako艣 sobie z tym poradzi膰. W wie偶y kontrolnej wszyscy znieruchomieli przera偶eni. Po chwili rozleg艂y si臋 trzaski i s艂owa:

— Spadamy zbyt szybko. Nie mog臋 nic zrobi膰. Drzewa, ju偶! Za du偶o drzew. Sta艂o si臋! Matko, sta艂o si臋! Niczego wi臋cej nie us艂yszeli.

Roland rzuci艂 si臋 z powrotem do tablicy planowania lot贸w i rykn膮艂 na asystenta

— Helikoptery ratownicze!

— W obr臋bie kilkuset kilometr贸w znajduje si臋 jeden 艣mig艂owiec. W艂a艣nie teci po pana z Wankie.

— Tylko ten, na pewno?

•JO1

— Pozosta艂e wycofano do operacji specjalnej w g贸rach Vumba, tylko pa艅ski jest w tej strefie.

— Skontaktujcie mnie z pilotem — rozkaza艂 i przej膮艂 mikrofon od kontrolera, gdy ten nawi膮za艂 艂膮czno艣膰.

— M贸wi Ballantyne, stracili艣my Yiscounta z czterdziestoma sze艣cioma pasa偶erami i za艂og膮.

— Przyj膮艂em — odpowiedzia艂 pilot.

— To jedyny helikopter ratunkowy, podaj swoj膮 pozycj臋.

— Pi臋tna艣cie minut lotu od was.

— Ilu ludzi jest na pok艂adzie?

— Sier偶ant-major Gondele i dziesi臋ciu 偶o艂nierzy.

Roland planowa艂 prze膰wiczenie l膮dowania ze skokami w czasie powrotu do Wankie. Gondele i jego Scouts byli w pe艂nym rynsztunku bojowym i mieli ze sob膮 wszystkie rzeczy pu艂kownika.

— Czekam na pasie, zabierzcie mnie. B臋dzie ze mn膮 lekarz — powiedzia艂. — Tu Gepard Jeden, bez odbioru.

Janin臋 Ballantyne zajmowa艂a miejsce z boku w przedostatnim rz臋dzie. Obok siedzia艂a dziewczynka z aparatem na z臋bach i w艂osami zaplecionymi w warkocze, a jej rodzice usiedli naprzeciwko.

— Czy by艂a pani na farmie krokodyli? — zapyta艂a.

— Nie — przyzna艂a Janin臋.

— Maj膮 tam takiego wielkiego krokodyla, pi臋ciometrowej d艂ugo艣ci. Nazywaj膮 go Wielki Tatu艣 — trajkota艂a dziewczynka.

Yiscount osi膮gn膮艂 zamierzon膮 wysoko艣膰 i 艣wiate艂ka z napisem „pasy bezpiecze艅stwa" zgas艂y. Z tylnego siedzenia podnios艂a si臋 ubrana w niebieski uniform stewardesa i przesz艂a na prz贸d samolotu.

Janin臋 spojrza艂a w okienko po drugiej stronie kabiny ponad dwoma niezaj臋tymi miejscami. Zachodz膮ce niebo wygl膮da艂o jak ogromna, nap臋cznia艂a czerwona kula z w膮sikiem w postaci purpurowej chmurki. Las rozci膮ga艂 si臋 pod nimi niczym ciemnozielone morze, kt贸re si臋ga艂o daleko w ka偶d膮 stron臋. Jego monotoni臋 przerywa艂y pryszcze wzg贸rz.

— Tata kupi艂 mi koszulk臋 z Wielkim Tatusiem, ale w moim przypadku...

Rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy szcz臋k, wielka srebrna chmura przes艂oni艂a okienka, a maszyna przechyli艂a si臋 tak nagle, 偶e pasy wpi艂y si臋 w cia艂o Janin臋 a偶 do b贸lu. Stewardesa polecia艂a na sufit kabiny i z powrotem — jak zepsuta lalka — le偶a艂a wygi臋ta na jednym z pustych foteli. Pasa偶erowie zacz臋li piszcze膰, krzycze膰, dziewczynka chwyci艂a rozpaczliwie rami臋 Janin臋, wydaj膮c przera藕liwe d藕wi臋ki. Kabina przechyli艂a si臋 ostro, lecz delikatnie, kiedy samolot skr臋ca艂, nagle rzuci艂 si臋 naprz贸d i zacz膮艂 opada膰 to na jedno skrzyd艂o, to na drugie.

Pas bezpiecze艅stwa utrzymywa艂 Janin臋 na miejscu, ale czu艂a si臋, jakby oszala艂a kolejka z weso艂ego miasteczka zje偶d偶a艂a z samego nieba. Pochyli艂a

si臋 do przodu i przytuli艂a dziecko, pr贸buj膮c uciszy膰 jego przenikliwe wrzaski. Mimo 偶e g艂ow臋 rzuca艂o jej na wszystkie strony, zdo艂a艂a dojrze膰 w okienku horyzont, kt贸ry obraca艂 si臋 jak szprychy w wiruj膮cym kole. Dosta艂a od tego zawrot贸w g艂owy i md艂o艣ci. Nagle spojrza艂a na srebrne skrzyd艂o. Tam, gdzie znajdowa艂 si臋 op艂ywowy kad艂ub silnika, teraz by艂a tylko poszarpana dziura. Widzia艂a przez ni膮 puszysty dywan lasu. Oderwane skrzyd艂o wygina艂o si臋 w t臋 i z powrotem, zobaczy艂a, 偶e na g艂adkiej powierzchni metalu pojawiaj膮 si臋 zagi臋cia. W uszach jej trzeszcza艂o i skrzypia艂o z powodu nag艂ej zmiany ci艣nienia, a ciemna plama drzew p臋dzi艂a ku niej.

Oderwa艂a r臋ce ma艂ej od swojej szyi i zmusi艂a dziewczynk臋, by skuli艂a si臋 na jej kolanach.

— Zewrzyj nogi — krzykn臋艂a. — Skryj si臋 twarz膮 w d贸艂! — Sama robi艂a to samo.

Potem uderzyli i wybuch艂 og艂uszaj膮cy, rozdzieraj膮cy zgie艂k. Miota艂o ni膮 bezlito艣nie w fotelu. Upada艂a, obija艂a si臋; spadaj膮ce od艂amki o艣lepia艂y, otumania艂y, zadawa艂y b贸l.

Zdawa艂o si臋 to trwa膰 wiecznie. Dach odpad艂 i przez chwil臋 o艣lepi艂o j膮 r贸wnie偶 s艂o艅ce. Potem znikn臋艂o, a co艣 r膮bn臋艂o j膮 w gole艅. Wyra藕nie us艂ysza艂a, poprzez wszystkie inne d藕wi臋ki, jak p臋k艂a ko艣膰, a b贸l przeszy艂 kr臋gos艂up i dotar艂 b艂yskawicznie do czaszki. Rzuca艂o ni膮 na wszystkie strony, potem nast膮pi艂o jeszcze jedno uderzenie w kark i dostrzeg艂a ju偶 tylko eksploduj膮ce iskry 艣wiat艂a w czarnej, hucz膮cej pr贸偶ni.

Kiedy odzyska艂a przytomno艣膰, nadal znajdowa艂a si臋 w fotelu, ale zwisa艂a g艂ow膮 w d贸艂. Poczu艂a, 偶e krew nabieg艂a do twarzy, wzrok mia艂a m臋tny, jakby widzia艂a fatamorgan臋. Cierpia艂a, jak gdyby rozgrzany do czerwono艣ci gw贸藕d藕 wbijano jej w czo艂o m艂otem kowalskim.

Obr贸ci艂a si臋 powoli i zobaczy艂a, 偶e z艂amana noga wisia艂a przed nosem, a palec znajdowali si臋 tam, gdzie powinna by膰 pi臋ta.

— Nigdy ju偶 nie b臋d臋 chodzi膰 — pomy艣la艂a i zesztywnia艂a z przera偶enia. Si臋gn臋艂a do sprz膮czki, aby odpi膮膰 pas bezpiecze艅stwa, lecz przypomnia艂a sobie, 偶e gdy zdejmuje si臋 go tkwi膮c w takiej pozycji, bardzo 艂atwo mo偶na skr臋ci膰 sobie kark. Zaczepi艂a 艂okciem o oparcie i zwolni艂a pas. Zsun臋艂a si臋, upad艂a na biodro, a z艂amana noga podwin臋艂a si臋. B贸l by艂 zbyt silny i znowu straci艂a przytomno艣膰.

Musia艂a obudzi膰 si臋 wiele godzin p贸藕niej, gdy偶 ju偶 prawie 艣ciemni艂o si臋. Cisza j膮 przera偶a艂a. D艂u偶sz膮 chwil臋 trwa艂o, zanim u艣wiadomi艂a sobie, gdzie si臋 znajdowa艂a, widzia艂a traw臋, pnie drzew i piaszczyst膮 ziemi臋. Zrozumia艂a, 偶e kad艂ub Yiscounta zosta艂 przeci臋ty tu偶 przed jej siedzeniem, jakby wpad艂 pod gilotyn臋; jedyn膮 pozosta艂o艣ci膮 samolotu, kt贸ra przewala艂a si臋 w pobli偶u, by艂 ogon. Nad g艂ow膮 Janin臋 wisia艂o cia艂o dziewczynki, kt贸ra siedzia艂a przedtem obok. R臋ce wyci膮gn臋艂y si臋 poni偶ej g艂owy, podobnie warkocze, kt贸re prawie si臋ga艂y ziemi. Oczy mia艂a szeroko otwarte, twarz wykrzywia艂o przera偶enie, towarzysz膮ce umieraniu.

Janin臋 wyczo艂ga艂a si臋 z kad艂uba na 艂okciach. Ci膮gn膮c za sob膮 nog臋 czu艂a w ca艂ym ciele zimno i md艂o艣ci, spowodowane szokiem. Le偶膮c nadal na brzuchu wymiotowa艂a dot膮d, a偶 poczu艂a si臋 zbyt os艂ab艂a, by robi膰 cokolwiek innego, ni偶 zapa艣膰 z powrotem w ciemno艣膰. Potem w ciszy rozleg艂 si臋 d藕wi臋k, na pocz膮tku odleg艂y, ale rosn膮cy z ka偶d膮 chwil膮.

To szum 艣migie艂 helikoptera. Spojrza艂a na niebo, lecz przes艂ania艂 je las. Zrozumia艂a, 偶e ostatnie promienie s艂o艅ca znikn臋艂y i zacz臋艂a szybko zapada膰 afryka艅ska noc.

— Och, prosz臋! — krzykn臋艂a. — Tu jestem. Prosz臋, pom贸偶cie mi!

Ale odg艂os 艣mig艂owca nie stawa艂 si臋 ju偶 g艂o艣niejszy; zdawa艂o si臋, 偶e maszyna przelatywa艂a zaledwie kilkaset metr贸w od miejsca, gdzie Janin臋 le偶a艂a ukryta pod drzewami. Potem d藕wi臋ki te ucich艂y tak szybko, jak si臋 pojawi艂y i znowu zapanowa艂a cisza.

— Ogie艅 — pomy艣la艂a. — Musz臋 rozpali膰 ognisko sygnalizacyjne.

Rozejrza艂a si臋 wok贸艂 rozpaczliwie, prawie w zasi臋gu r膮k le偶a艂o cia艂o blondw艂osego ojca dziewczynki, z kt贸r膮 rozmawia艂a podczas lotu. Podczo艂ga艂a si臋 ku niemu, dotkn臋艂a jego twarzy i przesun臋艂a palcami delikatnie po powiekach. 呕adnej reakcji. Za艂ka艂a i cofn臋艂a si臋. Wzi臋艂a si臋 w gar艣膰, wr贸ci艂a, aby przeszuka膰 kieszenie m臋偶czyzny. W bocznej kieszonce marynarki znalaz艂a zapalniczk臋. Za pierwszym razem zab艂ys艂a 艂adnym, 偶贸艂tym p艂omieniem i Janin臋 za艂ka艂a znowu — tym razem z ulg膮.

Roland Ballantyne siedzia艂 w fotelu dla drugiego pilota w helikopterze i wpatrywa艂 si臋 w ziemi臋 przez wierzcho艂ki drzew, kt贸re znajdowa艂y si臋 poni偶ej. By艂o tak ciemno, 偶e trafiaj膮ce si臋 od czasu do czasu polany wygl膮da艂y jak jasne plamy na ciele tr臋dowatego. Las tworzy艂 nieostr膮 p艂aszczyzn臋 niczym bezkszta艂tny materac. Nawet przy dobrym 艣wietle szans臋 na odnalezienie wraku w g臋stwinie by艂y nik艂e. Oczywi艣cie istnia艂a mo偶liwo艣膰, 偶e cz臋艣膰 ogona lub skrzyd艂a odpad艂a i zawis艂a widoczna wysoko na konarach. Ale nie mogli na to liczy膰.

Najpierw szukali uszkodzonych wierzcho艂k贸w drzew, po艂yskuj膮cych odci臋tych ga艂臋zi lub wiele m贸wi膮cych bia艂ych plam oderwanej kory i surowego, wilgotnego drzewa. Wypatrywali ogniska sygnalizacyjnego lub dymu, czy przypadkowego odbicia ostatniego promienia s艂o艅ca w nagim metalu, ale po chwili s艂o艅ce zacz臋艂o zachodzi膰. Teraz lecieli rozpaczliwie, czekali, ale tak naprawd臋 nie wierzyli, 偶e zobacz膮 p艂omie艅, pochodni臋, czy nawet ognisko.

Roland zwr贸ci艂 si臋 do pilota i krzykn膮艂:

— 艢wiat艂a l膮dowania! W艂膮cz je!

— Przegrzej膮 si臋 i wypal膮 w ci膮gu pi臋ciu minut — zarycza艂 pilot w odpowiedzi poprzez huk maszyny. — To na nic. Roland powiedzia艂:

— Spr贸bujmy.

Pilot si臋gn膮艂 do prze艂膮cznika. Las pod nimi roz艣wietli艂 si臋 ostrym,

niebieskawobia艂ym blaskiem lamp fosforowych. Zni偶yli si臋 jeszcze bardziej ku ziemi.

Cienie pod drzewami by艂y wyra藕ne i czarne. Na jednej z polan trafili na ma艂e stado s艂oni. Zwierz臋ta wygl膮da艂y monstrualnie, nieziemsko w 艣wietle reflektor贸w, namiotowate uszy stercza艂y w powietrzu. Helikopter oddali艂 si臋 i znowu obj臋艂a je ca艂kowita ciemno艣膰.

Latali w t臋 i z powrotem dok艂adnie sprawdzaj膮c korytarz, stanowi膮cy tor lotu Yiscounta, ale mia艂 on d艂ugo艣膰 stu mil morskich, szeroko艣膰 dziesi臋ciu, wi臋c musieli zbada膰 ogromny obszar. Noc zapad艂a ju偶 na dobre. Roland spojrza艂 na luminescencyjn膮 tarcz臋 zegarka. Dziewi膮ta, min臋艂y prawie cztery godziny, odk膮d samolot znikn膮艂. Je艣li kto艣 prze偶y艂 katastrof臋, to i tak teraz ju偶 umiera艂 z zimna, przera偶enia, utraty krwi i obra偶e艅 wewn臋trznych, a tu, w kabinie helikoptera siedzia艂 lekarz z ponad dwudziestoma litrami plazmy, kocami — z szans膮 na prze偶ycie.

Roland patrzy艂 ponuro na jasny kr膮g bia艂ego 艣wiat艂a, kt贸re przesuwa艂o si臋 nad wierzcho艂kami drzew jak reflektor po scenie teatralnej. Czu艂 g艂uch膮, srog膮 rozpacz; r臋ce i nogi stawa艂y si臋 coraz bardziej odr臋twia艂e, si艂a woli coraz bardziej sparali偶owana. Wiedzia艂, 偶e 偶ona le偶a艂a tam w dole, blisko, tak bardzo blisko, a on by艂 bezradny.

Nagle uderzy艂 praw膮 pi臋艣ci膮 w metalow膮 przegrod臋 z boku fotela. Zdar艂 sobie sk贸r臋 z kostek, b贸l wstrz膮sn膮艂 r臋k膮 a偶 po rami臋. Ale stanowi艂 bodziec, w nim znowu odnalaz艂 sw贸j gniew. Zwin膮艂 d艂onie, chroni膮c w nich to uczucie, jak chroni si臋 p艂omie艅 艣wiecy na wietrze.

Siedz膮cy obok niego pilot sprawdzi艂 czas i wy艂膮czy艂 艣wiat艂a, 偶eby je sch艂odzi膰. Ciemno艣膰, kt贸ra teraz nast膮pi艂a, by艂a jeszcze intensywniejsza ni偶 poprzedzaj膮cy j膮 blask. Roland nie m贸g艂 nic zobaczy膰, z przodu migota艂y wij膮ce si臋, 艣wiec膮ce owady. Na chwil臋 musia艂 zakry膰 oczy d艂oni膮, by pozwoli膰 im odpocz膮膰 i przystosowa膰 si臋.

Dlatego nie zauwa偶y艂 male艅kiej, czerwonej iskry, kt贸ra zab艂ys艂a pomi臋dzy drzewami na u艂amek sekundy i zosta艂a w dole, gdy 艣mig艂owiec oddali艂 si臋 na dalsze poszukiwania.

Janin臋 uzbiera艂a stos suchej trawy oraz patyk贸w. U艂o偶y艂a stert臋 w kszta艂cie sto偶ka i przygotowa艂a do podpalenia. Ci臋偶ko pracowa艂a. Przemieszcza艂a si臋 powoli na po艣ladkach i r臋kach. Ci膮gn臋艂a za sob膮 z艂aman膮 nog臋 i zbiera艂a chrust z najbli偶szych krzak贸w. Za ka偶dym razem, gdy zawadzi艂a nog膮 o nier贸wno艣膰 na rozoranej ziemi, prawie mdla艂a z b贸lu.

Kiedy przygotowa艂a ju偶 ognisko, po艂o偶y艂a obok niego plastikow膮 zapalniczk臋 i opad艂a na poszycie, by odpocz膮膰. Prawie natychmiast poczu艂a ch艂贸d nocy przez cienkie ubranie i zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰. Ogromnego wysi艂ku woli wymaga艂o zmuszenie si臋 do ruchu, ale wyruszy艂a znowu w stron臋 roztrzaskanego ogona Yiscounta. Wci膮偶 pada艂o tyle 艣wiat艂a, by zobaczy膰 tor rozbijaj膮cego si臋 samolotu, kt贸ry wyznacza艂y powalone drzewa.

Na tej strasznej 艣cie偶ce le偶a艂y kawa艂ki metalu, rozwalone baga偶e i zw艂oki, chocia偶 g艂贸wnej cz臋艣ci maszyny nie by艂o nigdzie wida膰 — w艂asny ci臋偶ar musia艂 j膮 gdzie艣 popchn膮膰.

Janin臋 zawo艂a艂a jeszcze raz:

— Jest tu kto艣? Czy kto艣 偶yje? — Ale noc milcza艂a. Poczo艂ga艂a si臋 dalej.

Kiedy kad艂ub sun膮艂 ju偶 po ziemi, l偶ejsza cz臋艣膰 tylna, w kt贸rej lecia艂a Janin臋, musia艂a waln膮膰 w jakie艣 wi臋ksze drzewo, dlatego zmieni艂a kierunek. Si艂a uderzenia sprawi艂a, 偶e siedz膮cy wok贸艂 niej pasa偶erowie po艂amali sobie kr臋gos艂upy. Janin臋 prze偶y艂a tylko dlatego, 偶e pochyli艂a si臋 do przodu i wcisn臋艂a g艂ow臋 w kolana.

Dotar艂a do od艂膮czonej ko艅c贸wki ogona i unios艂a si臋, by zajrze膰 do 艣rodka, ale tak, 偶eby nie spojrze膰 na cia艂o nastoletniej dziewczynki, kt贸re wci膮偶 zwisa艂o g艂ow膮 w d贸艂 z odwr贸conego fotela. Szafki z kuchni pok艂adowej po艂ama艂y si臋 i otworzy艂y, dzi臋ki czemu w ciemno艣ci odgad艂a kszta艂ty koc贸w i puszek z jedzeniem i piciem. Centymetr po centymetrze poci膮gn臋艂a swoje ranne cia艂o ku temu miejscu. We艂niany koc, kt贸rym otuli艂a sobie ramiona, by艂 prawdziwym dobrodziejstwem. 艁apczywie wypi艂a dwie puszki gorzkiego napoju cytrynowego i szuka艂a dalej w艣r贸d rozsypanych, pomieszanych skarb贸w z szafek.

Znalaz艂a apteczk臋, za艂o偶y艂a na nog臋 艂ubki i banda偶e — tak, jak potrafi艂a. Natychmiast poczu艂a ulg臋. Zauwa偶y艂a strzykawki i tuzin ampu艂ek morfiny. Wizja pozbycia si臋 potwornego b贸lu dotkliwie kusi艂a, ale Janin臋 wiedzia艂a, 偶e zastrzyk znieczuli艂by j膮, a brak aktywno艣ci i niezdolno艣膰 do natychmiastowej reakcji by艂yby 艣miertelnym niebezpiecze艅stwem podczas d艂ugich godzin oczekiwania w ciemno艣ci. Nadal walczy艂a z sob膮, gdy znowu us艂ysza艂a helikopter.

Zbli偶a艂 si臋 bardzo szybko — upu艣ci艂a strzykawk臋 i rzuci艂a si臋 niezgrabnie ku rozwartemu otworowi w kad艂ubie. Upad艂a na zakurzon膮 ziemi臋 z wysoko艣ci prawie metra; b贸l unieruchomi艂 j膮 na chwil臋. Poprzez katusze dotar艂 do niej gwizd i pulsuj膮ce bicie 艣migie艂, kt贸re by艂o coraz g艂o艣niejsze.

Wbi艂a palce w ziemi臋 i aby przezwyci臋偶y膰 cierpienie zagryz艂a doln膮 warg臋, a偶 poczu艂a w ustach krew. Powlok艂a si臋 do sterty chrustu. Kiedy dotar艂a, s艂ysza艂a tylko huk silnik贸w 艣mig艂owca, a niebo ja艣nia艂o niebieskawobia艂ym 艣wiat艂em. Wzi臋艂a do r臋ki plastikow膮 zapalniczk臋 i przystawi艂a male艅ki p艂omie艅 do suchej trawy. Natychmiast zap艂on臋艂a.

Podnios艂a twarz do g贸ry, w blasku ogniska i lamp jej policzki b艂yszcza艂y, umazane piachem oraz zakrzep艂膮 krwi膮 z rany na g艂owie. Spod opuchni臋tych powiek p艂yn臋艂y nast臋pne 艂zy cierpienia zmieszanego z nadziej膮.

— Prosz臋 — modli艂a si臋. — Och, dobry Bo偶e, prosz臋, niech mnie znajd膮.

艢wiat艂a l膮dowania stawa艂y si臋 coraz wi臋ksze, kr臋ci艂o si臋 jej od nich w g艂owie, o艣lepia艂y... nagle zgas艂y. Ciemno艣膰 uderzy艂a j膮 jak kij golfowy. S艂ysza艂a nad sob膮 helikopter i czu艂a powiew wiatru od 艣migie艂. Przez chwilk臋 widzia艂a na niebie jego czarn膮, przypominaj膮c膮 rekina sylwetk臋... potem znikn膮艂, powoli ucich艂 te偶 d藕wi臋k obracaj膮cych si臋 艣migie艂.

dCisz臋 rozdar艂y jej w艂asne wrzaski rozpaczy.

— Wr贸膰cie! Nie mo偶ecie mnie zostawi膰! Prosz臋, wr贸膰cie!

Us艂ysza艂a w swoim g艂osie histeri臋 i wcisn臋艂a pi臋艣膰 do ust, aby j膮 zd艂awi膰, ale niekontrolowane, dzikie 艂kanie wci膮偶 wstrz膮sa艂o ca艂ym cia艂em. Nie mog艂a znie艣膰 ju偶 ch艂odu nocy, gdy偶 ogarn臋艂a j膮 zimna rozpacz.

Podczo艂ga艂a si臋 bli偶ej do ognia. Zebra艂a tylko par臋 gar艣ci patyk贸w. Nie wystarczy艂y na d艂ugo, ale weso艂e 偶贸艂te i pomara艅czowe p艂omienie da艂y odrobin臋 ciep艂a i chwilowe poczucie bezpiecze艅stwa, dzi臋ki kt贸remu zdo艂a艂a odzyska膰 panowanie nad sob膮. Za艂ka艂a jeszcze raz i przesta艂a. Opu艣ci艂a powieki, policzy艂a powoli do dziesi臋ciu. Poczu艂a, 偶e si臋 uspokaja.

Otworzy艂a oczy i po drugiej stronie ogniska zobaczy艂a p艂贸cienne buty, jakich u偶ywa艂o si臋 w d偶ungli. Powoli podnios艂a wzrok i d艂oni膮 zas艂oni艂a twarz przed ogniem. Dostrzeg艂a sylwetk臋 m臋偶czyzny, a migocz膮cy p艂omie艅 o艣wietli艂 jego twarz. Patrzy艂 na ni膮 z wyrazem oczu, kt贸rego nie poj臋艂a; mog艂o to by膰 wsp贸艂czucie.

— Och, dzi臋ki Ci, Bo偶e — szepn臋艂a. — Och, dzi臋kuj臋. — Zacz臋艂a wlec si臋 w stron臋 przybysza. — Prosz臋 mi pom贸c — j臋kn臋艂a. — Mam z艂aman膮 nog臋... prosz臋 mi pom贸c.

Tungata Zebiwe sta艂 na szczycie wzg贸rza i obserwowa艂, jak trafiony samolot spada na ziemi臋 niczym zestrzelona kaczka. Odrzuci艂 na bok pusty granatnik i podni贸s艂 obie r臋ce. Zacisn膮艂 pi臋艣ci i potrz膮sn膮艂 nimi w triumfalnym ge艣cie.

— Zrobione — rykn膮艂. — Nie 偶yj膮! — Twarz nabieg艂a mu krwi膮, przypomina艂 ogarni臋tego szale艅stwem wojownika. Oczy zasz艂y mg艂膮, jakby kto艣 dotkn膮艂 go roz偶arzonymi kawa艂kami 偶u偶lu, w艂a艣nie wyj臋tymi z pieca hutniczego.

Stoj膮cy za nim ludzie kiwali broni膮 nad g艂owami. Ich r贸wnie偶 opanowa艂 艣wi臋ty wojenny sza艂 zwyci臋zc贸w, atawistyczny instynkt, dziedziczony od praojc贸w, kt贸rzy przybierali posta膰 walcz膮cych byk贸w i nabijali wrog贸w na swe rogi.

Patrzyli — Yiscount opada艂 ku wierzcho艂kom drzew i w ostatniej chwili jakby zmieni艂 zdanie. Dzi贸b samolotu podni贸s艂 si臋, wyszed艂 z lotu nurkuj膮cego i przez kilka sekund zdawa艂 si臋 lecie膰 r贸wnolegle z ziemi膮, ale ca艂y czas szybko si臋 obni偶a艂. Po chwili dotkn膮艂 ga艂臋zi i natychmiast znikn膮艂 z pola widzenia. Jednak偶e miejsce katastrofy by艂o tak blisko, 偶e Tungata us艂ysza艂 s艂aby odg艂os uderzenia metalu w konary i poszycie.

— Sprawd藕cie to! — otrze藕wia艂. — Towarzyszu, kompas! Sprawd藕cie, pr臋dko! — Jeszcze raz oceni艂 odleg艂o艣膰, dziel膮c膮 ich od samolotu. — Oko艂o dziesi臋ciu kilometr贸w, dotrzemy tam przed 艣witem.

Pobiegli od podn贸偶a wzg贸rza zwart膮 grup膮 w postaci trzonka i grotu; po bokach znajdowali si臋 偶o艂nierze z ci臋偶kim sprz臋tem, kt贸rzy sprawdzali, czy nie natkn膮 si臋 na jak膮艣 pu艂apk臋. Poruszali si臋 szybko, truchtem. Tungata

389

prowadzi艂, co pi臋tna艣cie minut zatrzymywa艂 si臋 i kl臋ka艂 na jedno kolano, aby sprawdzi膰 na kompasie, czy pod膮偶ali we w艂a艣ciwym kierunku. Potem wstawa艂 i machaj膮c pi臋艣ci膮 nad g艂ow膮 dawa艂 znak startu. Gnali, szybcy i bezwzgl臋dni.

Kiedy zacz膮艂 zapada膰 zmrok, us艂yszeli helikopter. Tungata gestem r臋ki nakaza艂 im si臋 ukry膰. 艢mig艂owiec przelecia艂 niedaleko od nich. Zebiwe poleci艂, aby si臋 podnie艣li i biegli dziesi臋膰 minut d艂u偶ej ni偶 poprzednio.

Wezwa艂 ludzi ochraniaj膮cych skrzyd艂a i powiedzia艂:

— Jeste艣my na miejscu, samolot le偶y kilkaset metr贸w dalej.

Spojrzeli na otaczaj膮cy ich las. Wysokie, powykr臋cane kolumny pni zdawa艂y si臋 si臋ga膰 a偶 do ciemniej膮cego nieba. Przez szczelin臋 w dachu z li艣ci widzieli jasno 艣wiec膮c膮 gwiazd臋 — planet臋 Wenus.

— Rozci膮gniemy teraz szereg — stwierdzi艂 Tungata. — I przeczeszemy teren.

— Towarzyszu komisarzu, je艣li zostaniemy zbyt d艂ugo, nie dotrzemy jutro do rzeki. Kanka b臋d膮 tu o brzasku — odezwa艂 si臋 niepewnie jeden z ludzi.

— Znajdziemy wrak samolotu — rzek艂 przyw贸dca. — Nawet nie my艣lcie inaczej. Dlatego to zrobili艣my. Aby zostawi膰 艣lad dla kanka. Zajmijmy si臋 teraz szukaniem.

Poruszali si臋 po lesie jak szare wilki. Tungata pilnowa艂, by szli w szeregu i we w艂a艣ciwym kierunku — u偶ywa艂 do tego celu gwizdka, kt贸rego d藕wi臋k przypomina艂 艣piew kozodoja. Zgodnie ze wskazaniami zegarka zmierzali przez dwadzie艣cia minut na zach贸d, po czym zawr贸cili i ruszyli bezszelestnie w odwrotn膮 stron臋, nachyleni pod ci臋偶arem paczek, ale ka艂asznikowy trzymali mocno, wysoko przy piersiach.

Tungata zawraca艂 jeszcze dwa razy, szukali dok艂adnie, a minuty ucieka艂y. Min臋艂a ju偶 dziewi膮ta, nie m贸g艂 pozwoli膰 sobie na zbyt d艂ugi pobyt w rejonie katastrofy. Jego cz艂owiek mia艂 racj臋. Z pierwszym promieniem s艂o艅ca nadlec膮 m艣ciciele.

— Godzina — powiedzia艂 do siebie na g艂os. — B臋dziemy penetrowa膰 jeszcze przez godzin臋. — Ale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e odej艣cie bez zostawienia 艣wie偶ego 艣ladu dla szakali oznacza艂o rezygnacj臋 z najwa偶niejszej cz臋艣ci operacji. Musia艂 zwabi膰 Ballantyne'a i jego kanka do wybranego miejsca, w kt贸rym z 艂atwo艣ci膮 mogli si臋 z nimi rozprawi膰. Musia艂 odnale藕膰 wrak samolotu i zostawi膰 przy nim co艣, co rozw艣cieczy艂oby kanka, kaza艂oby im ruszy膰 za Tungata w po艣cig bez wzgl臋du na konsekwencje.

Potem us艂ysza艂 helikopter. By艂 jeszcze daleko, ale wyra藕nie si臋 zbli偶a艂. Na wierzcho艂kach drzew zobaczy艂 艣wiat艂a 艂adowania i da艂 sygna艂, by 偶o艂nierze ukryli si臋. 艢mig艂owiec przelecia艂 od nich p贸艂 kilometra. Jego 艣wiec膮ce oko zamaza艂o i pomiesza艂o widoczne pod drzewami cienie, kt贸re bieg艂y przez las jak duchy.

Nagle 艣wiat艂o zgas艂o, ale pozostawi艂o gor膮cy, czerwony punkt na siatk贸wce oka Tungaty. S艂uchali, jak zanika艂 艂oskot silnik贸w, po czym Zebiwe za pomoc膮 gwizdka rozkaza艂 ludziom powsta膰 i pognali dalej. Po dwustu krokach dow贸dca znowu si臋 zatrzyma艂 i wci膮gn膮艂 przejmuj膮co wilgotne, zimne powietrze pachn膮ce lasem.

l

Dym! Serce zadr偶a艂o mu w piersi. Za膰wierka艂 jak ptak — ten d藕wi臋k przepowiada艂 niebezpiecze艅stwo. Zdj膮艂 z plec贸w ci臋偶k膮 paczk臋 i ostro偶nie postawi艂 na ziemi. Nast臋pnie ruszyli naprz贸d, szybko i cicho. Przed Tungat膮 wy艂oni艂o si臋 z ciemno艣ci co艣 du偶ego i jasnego. B艂ysn膮艂 latark膮. By艂a to przednia cz臋艣膰 Yiscounta, bez skrzyde艂, ze zniszczonym kad艂ubem. Wrak le偶a艂 na boku, tak 偶e Tungat膮 m贸g艂 o艣wietli膰 przez szyb臋 kokpit. Martwi cz艂onkowie za艂ogi wci膮偶 tkwili przypi臋ci pasami do foteli. Z twarzy odp艂yn臋艂a im krew, zblad艂e, szkliste oczy mieli szeroko rozwarte.

Grupa partyzant贸w porusza艂a si臋 bezszelestnie po 艂anie, wykoszonym w lesie przez maszyn臋. Le偶a艂y na nim porozrzucane kawa艂ki samolotu, ubrania, kt贸re wypad艂y z komory baga偶owej; kartki ksi膮偶ek i gazet trzepota艂y bez celu na wietrze. Cia艂a na 艣ci贸艂ce zdawa艂y si臋 niezwykle spokojne i odpr臋偶one. Tungat膮 o艣wietli艂 latark膮 twarz jasnow艂osej kobiety w 艣rednim wieku. Run臋艂a na wznak, na ciele nie widnia艂y 偶adne uszkodzenia. Sp贸dnic臋 mia艂a skromnie obci膮gni臋t膮 poni偶ej kolan, a d艂onie spoczywa艂y po bokach. Ale z ust wylecia艂a proteza z臋bowa, co nada艂o jej wygl膮d starej baby.

Min膮艂 j膮 i poszed艂 dalej. Jego ludzie zatrzymywali si臋 co kilka krok贸w, aby przeszuka膰 ubrania martwych ludzi lub porzucon膮 torebk臋, czy neseser. Tungat膮 potrzebowa艂 kogo艣 偶ywego, a wok贸艂 niego le偶a艂y same trupy.

— Dym — szepn膮艂. — Czu艂em dym.

Na samym skraju lasu przed sob膮 zobaczy艂 ma艂y p艂omie艅, migocz膮cy i dr偶膮cy przy delikatnych podmuchach wiatru. Chwyci艂 w inny spos贸b karabin i ustawi艂 wybieracz na pozycj臋 „samopowtarzalny". Stoj膮c w cieniu dok艂adnie zlustrowa艂 ca艂y teren wok贸艂 ogniska i dopiero wtedy zbli偶y艂 si臋. Jego wysokie buty nie wydawa艂y 偶adnych d藕wi臋k贸w.

Obok ognia le偶a艂a kobieta. Mia艂a na sobie 偶贸艂t膮 koszul臋 poplamion膮 krwi膮 i brudem. G艂ow臋 z艂o偶y艂a na ramieniu. Ca艂ym cia艂em wstrz膮sa艂y spazmy. Jedna noga poni偶ej kolana zosta艂a opatrzona prowizorycznymi 艂ubkami i banda偶ami. Powoli unios艂a twarz.

W s艂abym 艣wietle, jakie rzuca艂 p艂omie艅, oczy by艂y czarne jak puste oczodo艂y czaszki, a blada sk贸ra pokryta krwi膮 i brudem, podobnie jak ubranie. Po chwili jej wzrok pad艂 na przybysza. Wtedy ze spuchni臋tych ust z trudem wydoby艂y si臋 s艂owa.

— Och, dzi臋ki Ci, Bo偶e —j臋kn臋艂a i zacz臋艂a czo艂ga膰 si臋 w stron臋 Tungaty, wlok膮c za sob膮 nog臋.

— Och, dzi臋kuj臋. Prosz臋 mi pom贸c! — g艂os by艂 tak chrapliwy i urywany, 偶e z trudem rozumia艂 s艂owa. — Mam z艂aman膮 nog臋... prosz臋, pom贸偶 mi! — wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i z艂apa艂a go za kostk臋.

— Prosz臋 — za艂ka艂a. Przykucn膮).

— Jak si臋 nazywasz? — zapyta艂 bardzo 艂agodnie. G艂os dotar艂 do niej, ale nie potrafi艂a my艣le膰 — nie mog艂a nawet przypomnie膰 sobie swojego nazwiska.

Chcia艂 wsta膰, ale wyrzuci艂a ku niemu r臋ce boj膮c si臋, 偶e znowu zostanie sama. Chwyci艂a jego palce.

— Nie odchod藕, prosz臋! Nazywam si臋... jestem Janin臋 Ballantyne.

Poklepa艂 jej d艂o艅 prawie czule i u艣miechn膮艂 si臋. Ten u艣miech wywo艂a艂 w niej niepok贸j. By艂 dziko, rado艣nie triumfuj膮cy. Wyrwa艂a r臋k臋 i ukl臋k艂a. Z przera偶eniem rozejrza艂a si臋 woko艂o. Zobaczy艂a inne ciemne postaci, kt贸re wy艂ania艂y si臋 z mroku i nad ni膮 stawa艂y. Spojrza艂a na twarze i bia艂e l艣ni膮ce z臋by, obna偶one rado艣nie, gdy si臋 pochylali. Dostrzeg艂a bro艅 w ich d艂oniach i b艂yski w oczach.

— Wy — szepn臋艂a. — To wy.

— Tak, pani Ballantyne — rzek艂 cicho Tungata. — To my. Wsta艂 i powiedzia艂 do otaczaj膮cych ich m臋偶czyzn:

— Daj臋 j膮 wam. Jest wasza. U偶ywajcie jej... ale nie zabijcie. Na nasze 偶ycie, nie zabijcie jej — chc臋 t臋 kobiet臋 tu zostawi膰 偶yw膮.

Dwaj ludzie wyszli z szeregu i chwycili Janin臋 za nadgarstki. Odci膮gn臋li od ogniska, za ogon samolotu. Pozostali towarzysze od艂o偶yli bro艅 i poszli za nimi. 艢miali si臋, k艂贸cili o kolejno艣膰. Zaczynali ju偶 zdejmowa膰 ubrania.

Z pocz膮tku wrzaski dochodz膮ce z ciemno艣ci by艂y tak przenikliwe i niezno艣ne, 偶e odwr贸ci艂 si臋 i przykucn膮艂 przy ognisku, dorzucaj膮c do niego patyk贸w, aby zaj膮膰 si臋 czym艣 innym, ale krzyki wkr贸tce przemieni艂y si臋 w ciche 艂kanie, tylko od czasu do czasu g艂o艣niejsze, lecz natychmiast t艂umione.

Trwa艂o to bardzo d艂ugo, Tungata zd膮偶y艂 opanowa膰 sw贸j pocz膮tkowy niepok贸j. Nie by艂o w tym 偶adnej nami臋tno艣ci ani po偶膮dania. Zwyk艂y akt przemocy, ekstremalna prowokacja wymierzona w 艣miertelnego wroga, czyn wojenny, nie by艂o tu mowy o wsp贸艂czuciu czy poczuciu winy — Tungata nale偶a艂 do wojownik贸w.

Jego ludzie jeden po drugim wracali do ogniska, poprawiaj膮c ubrania, dziwnie cisi i powa偶ni.

— Sko艅czone? — Zebiwe podni贸s艂 g艂ow臋, a kt贸ry艣 z nich poruszy艂 si臋 i uni贸s艂 na 艂okciu, patrz膮c pytaj膮co na swego dow贸dc臋. Ten skin膮艂.

— Tylko szybko — powiedzia艂. — Do 艣witu zosta艂o siedem godzin.

Nie wszyscy pod膮偶yli znowu za wrak samolotu, ale kiedy byli ju偶 gotowi do drogi, poszed艂 tam r贸wnie偶 Tungata.

Nagie cia艂o 偶ony Ballantyne'a le偶a艂o zwini臋te w pozycji embrionalnej. Zagryza艂a wargi, a偶 pojawi艂o si臋 偶ywe mi臋so, zawodzi艂a cicho i monotonnie.

Zebiwe ukucn膮艂 przy niej, wzi膮艂 jej twarz w r臋ce i przekr臋ci艂 tak, by m贸c spojrze膰 w oczy. O艣wietli艂 je latark膮. Patrzy艂 w oczy zranionego, przera偶onego zwierz臋cia, mo偶e przekroczy艂a ju偶 granic臋 mi臋dzy normalno艣ci膮 a szale艅stwem. Nie by艂 tego pewien, wi臋c m贸wi艂 powoli jak do op贸藕nionego w rozwoju dziecka.

— Powiedz im, 偶e nazywam si臋 Tungata Zebiwe, Ten, kt贸ry szuka tego, co skradziono — Ten, kt贸ry szuka sprawiedliwo艣ci, zemsty — rzek艂 i podni贸s艂 si臋.

Pr贸bowa艂a odturla膰 si臋 od niego, ale b贸l j膮 powstrzyma艂. Gdy zakry艂a d艂o艅mi krocze, zobaczy艂a pomi臋dzy palcami 艣wie偶膮 stru偶k臋 krwi. Odwr贸ci艂

si臋 i podni贸s艂 poplamion膮 偶贸艂t膮 sp贸dnic臋, kt贸ra wisia艂a na jakim艣 krzaku. Wracaj膮c do ogniska wetkn膮艂 j膮 do kieszeni.

— Lungela! — zawo艂a艂. — W porz膮dku, sko艅czone. Ruszamy!

O p贸艂nocy pilot krzykn膮艂 do Rolanda Ballantyne'a:

— Paliwo prawie nam si臋 wyczerpa艂o, musimy wraca膰. Przed hangarem czeka na nas tankowiec.

Przez chwil臋 Roland zdawa艂 si臋 nie rozumie膰. W zielonkawej po艣wiacie konsolety jego twarz by艂a bez wyrazu, lecz usta zacisn臋艂y si臋 w cienk膮, okrutn膮 kresk臋, a oczy wygl膮da艂y straszliwe.

— Schod藕 szybko — powiedzia艂. — I wracaj b艂yskawicznie.

Na p艂ycie lotniska sta艂 lekarz Scouts, Paul Henderson, kt贸ry mia艂 zast膮pi膰 internist臋 towarzysz膮cego pu艂kownikowi od Wodospad贸w Wiktorii. Kiedy znalaz艂 si臋 na pok艂adzie, Roland wzi膮艂 na bok sier偶anta-majora Gondele.

— Gdyby艣my tylko wiedzieli, dok膮d te dranie si臋 kieruj膮 — mrukn膮艂. — Na po艂udnie czy z powrotem ku rzece? Czy chc膮 przej艣膰 przez br贸d, a je艣li tak, to gdzie?

Esau Gondele wyczu艂, 偶e Roland pragn膮艂 po prostu porozmawia膰, powiedzie膰 cokolwiek, co pozwoli艂o mu odci膮gn膮膰 umys艂 od tych strasznych rzeczy, kt贸re czeka艂y na nich w ciemnym buszu.

— Helikopterem nie b臋dziemy mogli ich 艣ciga膰 — rzek艂. — Las jest zbyt g臋sty. Us艂yszeliby nas z odleg艂o艣ci o艣miu kilometr贸w i znikn臋li.

— Tak, 艣mig艂owiec odpada — zgodzi艂 si臋 Ballantyne. — Posiadaj膮 granatnik SAM-7. Rozsiekliby nas na niebie. Lot to samob贸jstwo —jedyny spos贸b, to znale藕膰 艣lad i goni膰 pieszo.

— Maj膮 nad nami noc przewagi, ca艂膮 noc. — Esau potrz膮sn膮艂 z pow膮tpiewaniem swoj膮 wielk膮, czarn膮, przypominaj膮c膮 kul臋 armatni膮 g艂ow膮.

— Kot musi pobawi膰 si臋 padlin膮 ptaka — rzek艂 Roland. — Istnieje szansa, 偶e jeszcze nie zacz臋li ucieka膰. Mo偶e wci膮偶 s膮 pijani krwi膮 i uda nam si臋 ich dosta膰.

— Mo偶emy startowa膰 — krzykn膮艂 pilot, gdy tankowiec odjecha艂. Pobiegli do otwartego w艂azu i wdrapali si臋 na pok艂ad. Helikopter uni贸s艂 si臋 szybko w g贸r臋 i polecia艂 nisko nad ciemnym buszem.

Rankiem nast臋pnego dnia, dziesi臋膰 minut przed pi膮t膮, kiedy s艂o艅ce nie wychyli艂o si臋 jeszcze zza horyzontu, ale by艂o ju偶 na tyle widno, 偶e da艂o si臋 odr贸偶ni膰 kszta艂ty i kolory, Roland poklepa艂 pilota po ramieniu i wskaza艂 mu jaki艣 punkt. Maszyna skr臋ci艂a ostro we wskazanym kierunku. Dostrzegli z艂aman膮 ga艂膮藕. Li艣cie od spodu wyr贸偶nia艂y si臋 jak jasny proporzec, dlatego Roland je zauwa偶y艂. Biel b艂ysn臋艂a jeszcze raz: w porannym 艣wietle ja艣nia艂 kikut od艂amanego konaru. Kr膮偶yli nad nim. Patrzyli w d贸艂 poprzez li艣ciasty baldachim; co艣 bia艂ego zatrzepota艂o w pr膮dzie powietrza id膮cym od 艣migie艂.

393

— W d贸艂! — wrzasn膮艂 Roland. Kiedy obni偶yli lot, znale藕li wrak samolotu i rzeczy ofiar katastrofy, rozwiewane bez sensu przez wiatr spowodowany przez helikopter.

— Jest polana! — Roland pokaza艂 palcem. 艢mig艂owiec ustawi艂 si臋 nad ni膮, Scouts wyskoczyli z maszyny, z wysoko艣ci kilku metr贸w spadaj膮c na ziemi臋 i od razu tworz膮c lini臋 obronn膮. Nast臋pnie pu艂kownik ustawi艂 ich do akcji: pobiegli kr贸tkimi odcinkami, przygotowani do odparcia ognia nieprzyjaciela. W kilka minut przeczesali teren.

— Kto艣 musia艂 prze偶y膰 — zawo艂a艂. — Szukajcie, kto艣 na pewno ocala艂!

Wr贸cili przez zniszczon膮 po艂a膰 lasu. W 艣wietle poranka miejsce katastrofy wygl膮da艂o naprawd臋 przera偶aj膮co. Scouts kl臋kali przy ka偶dym ciele, ale wszystkie by艂y ju偶 zimne i sztywne. 呕o艂nierze szli dalej. Roland dotar艂 do przedniej cz臋艣ci samolotu i zajrza艂 do 艣rodka przez przedni膮 szyb臋. Nic nie zrobi膮 dla za艂ogi, dop贸ki nie przyb臋d膮 plastikowe worki na cia艂a. Odwr贸ci艂 si臋, szukaj膮c rozpaczliwie kawa艂ka jasno偶贸艂tego materia艂u, w kolorze sp贸dnicy Janin臋.

— Pu艂kowniku! — Ze skraju lasu dobieg艂 do niego s艂aby krzyk. Pobieg艂 tam. Sier偶ant-major Gondele sta艂 obok roztrzaskanego ogona samolotu.

— Co jest? — zapyta艂 chrapliwym g艂osem Ballantyne, po czym j膮 zobaczy艂.

Esau okry艂 nag膮 Janin臋 niebieskim pledem znalezionym we wraku. Le偶a艂a pod nim zwini臋ta jak 艣pi膮ce dziecko, wystawa艂y tylko potargane w艂osy. Roland upad艂 na kolana i ostro偶nie uni贸s艂 brzeg koca. Jej opuchni臋te powieki pokrywa艂y purpurowe siniaki, a zamiast ust mia艂a 偶ywe mi臋so. Przez kilka sekund nie m贸g艂 偶ony pozna膰, a potem uzna艂, 偶e ona nie 偶yje. Po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej policzku — sk贸ra okaza艂a si臋 wilgotna i ciep艂a.

Otworzy艂a oczy. Zmaltretowane cia艂o by艂o usiane ranami. Spojrza艂a na niego, m臋tne, apatyczne oczy bardziej przera偶a艂y ni偶 sponiewierane cia艂o. Po chwili o偶ywi艂y si臋 — strachem. Janin臋 krzykn臋艂a, a w g艂osie brzmia艂o szale艅stwo.

— Kochanie. — Roland wzi膮艂 j膮 w ramiona, ale usi艂owa艂a mu si臋 wyrwa膰, wci膮偶 wrzeszcz膮c. W jej oczach by艂 sza艂, otworzy艂a je szeroko. Ze strup贸w na twarzy znowu pop艂yn臋艂a krew.

— Doktorze! — wrzasn膮艂 Roland. — Tu! Podw贸jn膮 dawk臋! — Tuli艂 偶on臋 z ca艂ej si艂y. Odrzuci艂a koc, naga kopa艂a na o艣lep.

Paul Henderson przybieg艂 do nich i rozdar艂 paczk臋. Nape艂ni艂 strzykawk臋, mrukn膮艂:

— Prosz臋 mocno trzyma膰! — Oczy艣ci艂 sk贸r臋. Wk艂u艂 ig艂臋 i wstrzykn膮艂 ca艂膮 zawarto艣膰 w rami臋 Janin臋. Walczy艂a i krzycza艂a jeszcze przez minut臋, po czym stopniowo uspokoi艂a si臋.

Lekarz wzi膮艂 j膮 z r膮k m臋偶a i skin膮艂 na pomocnika. M艂ody medyk pos艂usznie podni贸s艂 pled, kt贸ry zawis艂 jak parawan, a doktor Henderson po艂o偶y艂 Janin臋 na drugim kocu.

— Wynocha st膮d — rzuci艂 i zaj膮艂 si臋 badaniem.

Roland podni贸s艂 karabin i chwiejnym krokiem odszed艂 ku ogonowi Yiscounta. Opar艂 si臋 o wrak. Oddech mia艂 charcz膮cy i nier贸wny, ale powoli wyr贸wna艂 si臋. Ballantyne wyprostowa艂 si臋.

— Pu艂kowniku. — Obok niego zjawi艂 si臋 Esau Gondele. — Znale藕li艣my ich 艣lady. Wiemy, sk膮d przyszli i dok膮d poszli.

— Jak dawno temu?

— Przynajmniej pi臋膰 godzin, prawdopodobnie wi臋cej.

— B膮d藕cie gotowi do wyj艣cia. Ruszamy za nimi. — Roland odwr贸ci艂 si臋. Jeszcze przez chwil臋 musia艂 zosta膰 sam, nie panowa艂 nad sob膮.

Dwaj Scouts przybiegli truchtem z helikoptera, nios膮c plastikowe nosze.

— Pu艂kowniku! — Paul Henderson otuli艂 Janin臋 kocem, po czym wraz z pomocnikiem podni贸s艂 j膮 i umie艣ci艂 na 偶贸艂tych noszach, przymocowuj膮c pasami. Piel臋gniarz przygotowywa艂 kropl贸wk臋 z plazm膮, lekarz za艣 odprowadzi艂 Rolanda na bok.

— Mam z艂e wiadomo艣ci — rzek艂 cicho.

— Co oni jej zrobili? — zapyta艂 Ballantyne, a doktor mu powiedzia艂. Ballantyne trzyma艂 kolb臋 karabinu tak mocno, 偶e r臋ce zacz臋艂y mu dr偶e膰, a mi臋艣nie przedramienia zarysowa艂y si臋 w pr臋gi i w臋z艂y.

— Ma wewn臋trzny krwotok — ko艅czy艂 Henderson. — Musz臋 jak najszybciej zawie藕膰 j膮 na sal臋 operacyjn膮. Na odpowiedni膮 sal臋, w Bulawayo.

— We藕 helikopter — rozkaza艂 szorstko Roland.

Pobiegli z noszami do 艣mig艂owca. Piel臋gniarz uni贸s艂 wysoko kropl贸wk臋.

— Pu艂kowniku — lekarz obejrza艂 si臋. — Nadal jest przytomna. Je艣li chcesz... — Nie sko艅czy艂. Niewielka grupka czeka艂a obok maszyny, nie wiedz膮c, czy wstawi膰 nosze do 艣rodka.

Roland podszed艂 do nich z dziwn膮 niech臋ci膮. Wrogowie wykorzystali jego kobiet臋. To by艂a jedyna 艣wi臋to艣膰. Ilu? Ta my艣l sprawi艂a, 偶e si臋 zatrzyma艂. Z trudem zmusi艂 si臋 do tego, by zbli偶y膰 si臋 do noszy. Spojrza艂. Spod koca wystawa艂a tylko groteskowo spuchni臋ta twarz, wargi stanowi艂y jedn膮 czerwon膮 mas臋. W艂osy, niegdy艣 b艂yszcz膮ce, zesztywnia艂y od brudu i zakrzep艂ej krwi, ale spojrzenie mia艂a jasne. Lekarstwo zwalczy艂o ob艂臋d i teraz na niego patrzy艂a. Tylko oczy wci膮偶 by艂y tak samo b艂臋kitne.

Jej usta z b贸lem u艂o偶y艂y si臋 w jakie艣 s艂owo, ale nie wyszed艂 偶aden d藕wi臋k. Pr贸bowa艂a wym贸wi膰 imi臋 m臋偶a.

— Roland!

Nie m贸g艂 powstrzyma膰 z艂o艣ci i niech臋ci. Ilu wzi臋艂o j膮 — tuzin, mo偶e wi臋cej? By艂a jego kobiet膮, ale to zosta艂o zniszczone. Pr贸bowa艂 zwalczy膰 te uczucia, lecz poczu艂 md艂o艣ci, zimny pot wyst膮pi艂 mu na twarzy. Usi艂owa艂 zmusi膰 si臋 do tego, by pochyli膰 si臋 nad ni膮, poca艂owa膰 t臋 straszliwie sponiewieran膮 twarz, nie potrafi艂. Nie by艂 w stanie odezwa膰 si臋 ani poruszy膰; powoli przesta艂a go poznawa膰. Jej spojrzenie znowu sta艂o si臋 t臋pe i puste, potem zamkn臋艂a sine, spuchni臋te powieki i powoli odwr贸ci艂a od niego g艂ow臋.

— Zaopiekujcie si臋 ni膮—mrukn膮艂 ochryple. Wnie艣li nosze do 艣mig艂owca.

Paul Henderson obr贸ci艂 si臋 ku niemu, na jego twarzy malowa艂y si臋 偶al i bezsilna w艣ciek艂o艣膰. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Rolanda.

— Roly, to nie jej wina — rzek艂.

— Je艣li jeszcze co艣 powiesz, zabij臋 ci臋 — odezwa艂 si臋 grubym, charcz膮cym g艂osem, pe艂en obrzydzenia i nienawi艣ci.

Lekarz wdrapa艂 si臋 do maszyny. Roland da艂 sygna艂 pilotowi, znajduj膮cemu si臋 nad nim za szyb膮. Wielki, niezgrabny helikopter wzni贸s艂 si臋 z hukiem w powietrze.

— Sier偶ancie-majorze — zawo艂a艂 Ballantyne. — Odszuka膰 艣lad! — Nie odwr贸ci艂 si臋, gdy 艣mig艂owiec zawis艂 wysoko na r贸偶owym niebie, po czym odlecia艂 na po艂udnie.

Poruszali si臋 d艂ugim szeregiem tak, by — w razie zasadzki — ogon m贸g艂 okr膮偶y膰 i uderzy膰 na napastnik贸w od ty艂u, uwalniaj膮c w ten spos贸b prz贸d. Szli bardzo szybko, jak marato艅czycy. Przy takiej pr臋dko艣ci nie zdo艂ali zachowa膰 wszystkich koniecznych 艣rodk贸w ostro偶no艣ci. W pierwszej godzinie marszu Roland poleci艂 Scouts, aby porzucili pakunki. Zostawili wszystko opr贸cz odbiornika radiowego, broni, buk艂ak贸w z wod膮 i apteczek. Kaza艂 im jeszcze przyspieszy膰.

On i Esau Gondele prowadzili grup臋, zmieniaj膮c si臋 co godzin臋. Dwukrotnie gubili 艣lad na skalistym pod艂o偶u, ale odnajdywali go, gdy robili pierwsze okr膮偶enie wok贸艂 miejsca, gdzie to si臋 sta艂o. Biegli prosto jak strza艂a. Szybko odgadli, 偶e terroryst贸w by艂o dziewi臋ciu. Po dw贸ch godzinach Roland odr贸偶nia艂 ka偶dego z nich po 艣ladach. Jeden, wysoki mia艂 wr膮b w lewej pi臋cie, p艂askostopie — jego krok mia艂 ponad metr d艂ugo艣ci. Cechy wyr贸偶niaj膮ce pozosta艂ych by艂y jeszcze bardziej subtelne. Zna艂 ich i po偶膮da艂 gwa艂townie.

— Kieruj膮 si臋 w stron臋 wyrobisk — burkn膮艂 Gondele, zast臋puj膮c pu艂kownika na czele. — Powinni艣my nada膰 komunikat przez radio, 偶eby przysiali tam patrol.

— Brod贸w jest dwana艣cie na przestrzeni ponad sze艣dziesi臋ciu kilometr贸w. Tysi膮c ludzi by艂oby za ma艂o. — Roland chcia艂 mie膰 dla siebie wszystkich dziewi臋ciu. Esau spojrza艂 na niego i od razu zrozumia艂. Podj膮艂 trop. W艂a艣nie przecinali polan臋 z艂otej trawy. Uciekinierzy zostawili za sob膮 wyra藕ny 艣lad na 艂膮ce, 艂odygi wci膮偶 wygina艂y si臋 w kierunku, w kt贸rym pognali, a s艂o艅ce odbija艂o si臋 w nich z r贸偶n膮 intensywno艣ci膮. Wygl膮da艂o to jak bieg autostrad膮. Poruszali si臋 szybko i swobodnie, Gondele zobaczy艂, 偶e ro艣liny zaczynaj膮 si臋 ju偶 podnosi膰. Byli bardzo blisko, a s艂o艅ce nie stan臋艂o jeszcze w zenicie. Nadrobili przynajmniej trzy godziny.

— Mo偶emy ich dorwa膰 przed rzek膮... — pomy艣la艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 Esau Gondele i opar艂 si臋 pokusie wyd艂u偶enia kroku. Nie wolno p臋dzi膰 szybciej, krok d艂u偶szy o centymetr zachwia艂by ich wytrzyma艂o艣ci膮, natomiast w tym tempie mogli biec dzie艅 i noc.

O drugiej po po艂udniu znowu zgubili trop. Znajdowali si臋 na drugiej,

niskiej grani skalnej, na kt贸rej nie wida膰 by艂o 偶adnych znak贸w. Gdy tylko Esau straci艂 艣lad wroga, Scouts zatrzymali si臋 na miejscu i ustawili w lini臋 obronn膮. Pu艂kownik wysun膮艂 si臋 z szeregu i przykl臋kn膮艂, trzymaj膮c si臋 tak daleko od swego pomocnika, by jeden strza艂 nie m贸g艂 dosi臋gn膮膰 ich obu.

— Jak to wygl膮da? — Roland odp臋dzi艂 male艅kie owady, kt贸re pcha艂y mu si臋 do oczu i nozdrzy w poszukiwaniu wilgoci.

— My艣l臋, 偶e pobiegli prosto — stwierdzi艂 Esau.

— Je艣li maj膮 zamiar skr臋ci膰, to jest w艂a艣ciwe miejsce — odpowiedzia艂 Ballantyne i obtar艂 twarz przedramieniem, t艂usta farba zesz艂a z niej, pozostawiaj膮c brudne br膮zowe i zielone plamy.

— Je艣li znowu okr膮偶ymy to miejsce, stracimy p贸艂 godziny — zauwa偶y艂 Gondele. — Trzy kilometry.

— Gdy pobiegniemy na 艣lepo, mo偶emy straci膰 o wiele wi臋cej — nigdy ju偶 ich nie znale藕膰. — Roland rozejrza艂 si臋 w zamy艣leniu po lesie drzew mopani porastaj膮cym gra艅. — Zrobimy okr膮偶enie.

We dw贸ch zeszli w d贸艂, co — jak ostrzega艂 Gondele — kosztowa艂o ich p贸艂 godziny, lecz nie znale藕li skr贸t贸w. W linii prostej nie by艂o 偶adnych 艣lad贸w, uciekinierzy musieli skr臋ci膰.

— Pod膮偶yli grani膮, mamy szans臋 jeden do jednego, 偶e tak zrobili. Na wsch贸d nie poszli, za daleko od brod贸w, nie wierz臋 w to. Udamy si臋 na zachodni膮 cz臋艣ci膮 zbocza — zdecydowa艂 Roland. Ruszyli teraz szybciej ni偶 poprzednio, gdy偶 zd膮偶yli ju偶 odpocz膮膰 i musieli nadrobi膰 czas. Ballantyne bieg艂 dr臋czony w膮tpliwo艣ciami, a czarne ska艂y chrz臋szcza艂y mu pod butami.

Esau Gondele znajdowa艂 si臋 daleko po prawej stronie, na mi臋kszym gruncie poni偶ej grani i szuka艂 miejsca, w kt贸rym 艣cigani opu艣cili wzniesienie i skr臋cili na p贸艂noc z powrotem ku rzece —je艣li to w og贸le uczynili.

Roland nie zdo艂a艂 sprawdzi膰 tak偶e po艂udniowej cz臋艣ci grani, pas skalistego pod艂o偶a by艂 zbyt szeroki. Musia艂by podzieli膰 swoje skromne si艂y. Zlekcewa偶yli wi臋c po艂udniow膮 stron臋. Je艣li terrory艣ci zawr贸cili albo skr臋cili na wsch贸d, to ich stracili. Nie m贸g艂 znie艣膰 tej my艣li. Zacisn膮艂 z臋by a偶 do b贸lu i poczu艂, 偶e za chwil臋 p臋kn膮. Spojrza艂 na zegarek — min臋艂o czterdzie艣ci osiem minut. Przelicza艂 czas na odleg艂o艣膰, kiedy zobaczy艂 ptaki.

Cztery, dwie pary step贸wek. Lecia艂y tym szczeg贸lnym, pochy艂ym lotem, kt贸ry nie pozostawia艂 w膮tpliwo艣ci co do ich intencji.

— Lec膮 do wody — powiedzia艂 g艂o艣no, spojrza艂 na miejsce, gdzie znikn臋艂y w艣r贸d drzew i da艂 znak Esau Gondele.

By艂a to du偶a ka艂u偶a, otoczona drzewami mopani, pozosta艂o艣膰 po ostatnich deszczach. Mia艂a 艣rednic臋 dwudziestu metr贸w. W wi臋kszo艣ci wype艂nia艂 j膮 czarny mu艂, zadeptany przez stada zwierz膮t tak, 偶e przypomina艂 kit. 艢lady dziewi臋ciu ludzi odcisn臋艂y si臋 w nim niezwykle wyra藕nie, prowadzi艂y prosto do b艂otnistej mazi na 艣rodku rozlewiska, a potem na p贸艂noc ku rzece. Znowu ruszali w po艣cig, nienawi艣膰 Rolanda ponownie zap艂on臋艂a 偶ywo.

— Opr贸偶nijcie buk艂aki — rozkaza艂. Nie by艂o sensu miesza膰 resztek s艂odkiej wody z t膮 g臋st膮 ciecz膮 koloru kawy. Wypili chciwie, po czym jeden

Scout zebra艂 pojemniki i poszed艂 je nape艂ni膰. Roland nie chcia艂 ryzykowa膰 i wystawia膰 na otwart膮 przestrze艅 wi臋cej os贸b, ni偶 to konieczne.

Dochodzi艂a prawie czwarta, kiedy byli gotowi pod膮偶y膰 艣ladami zbieg贸w, a wed艂ug oceny Rolanda, dzieli艂o ich od rzeki jeszcze z szesna艣cie kilometr贸w.

— Nie mo偶emy pozwoli膰, aby przez ni膮 przeszli — rzek艂 cicho. — Od tej pory nie zatrzymamy si臋, damy z siebie wszystko.

Tempo narzuci艂 bardzo wyczerpuj膮ce, nawet dla tak 艣wietnie wyszkolonych 偶o艂nierzy. Je艣li teraz ruszyliby do walki, wr贸g rozni贸s艂by ich na strz臋py, byliby prawie bezradni przez kilka pierwszych minut, zanim doszliby do siebie. Ale dotarli do drogi ku Kazunguli bez potyczek.

呕wirowego traktu nie patrolowano co najmniej od czterech godzin. Odkryli miejsce, w kt贸rym uciekinierzy dla w艂asnego bezpiecze艅stwa przeprowadzili rekonesans i usun臋li 艣lady, 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e tu w艂a艣nie przeci臋li drog臋. Zap艂acili za to cennymi minutami. Scouts znale藕li si臋 o w艂os od rozpocz臋cia z nimi walki. Skrawek ziemi, na kt贸ry jeden z terroryst贸w odda艂 mocz, nadal by艂 jeszcze wilgotny. Piaszczysta ziemia nie mia艂a czasu, aby go wch艂on膮膰, nie zd膮偶y艂 te偶 wyparowa膰 w s艂o艅cu. Od wroga dzieli艂y ich tylko minuty. Szale艅stwem by艂oby teraz biec, ale gdy przekroczyli drog臋, Roland powt贸rzy艂:

— Wszyscy naprz贸d!

A kiedy obejrza艂 si臋 i zobaczy艂 b艂ysk w oczach Esau Gondele, doda艂 jeszcze:

— Idziesz jako drugi, ja poprowadz臋.

Pu艣ci艂 si臋 biegiem, przeskakuj膮c przez niskie, cierniste krzaki ufaj膮c, i偶 — gdyby rozpocz臋艂a si臋 potyczka — przetrwa pierwsz膮 salw臋 dzi臋ki swej pr臋dko艣ci. Wiedzia艂, 偶e nawet je艣li terrory艣ci dostan膮 go, Esau Gondele i jego ludzie doko艅cz膮 za niego dzie艂a. Wyj艣cie ca艂o nie by艂o ju偶 tak wa偶ne, liczy艂o si臋 tylko to, by dopa艣膰 wroga i zniszczy膰, jak nieprzyjaciel zniszczy艂 Janin臋.

Zobaczywszy, 偶e co艣 poruszy艂o si臋 w zaro艣lach, rzuci艂 si臋 na ziemi臋 i przeturla艂 na bok, 偶eby umkn膮膰 kulom. Chwil臋 p贸藕niej ju偶 mierzy艂 z ka艂asznikowa, odda艂 kr贸tk膮 seri臋, lekko naciskaj膮c na spust, a karabin uderzy艂 go w rami臋. Kiedy umilk艂o echo, nasta艂a absolutna cisza. Nikt nie odpowiedzia艂 ogniem, a Scouts le偶eli ukryci obok niego i r贸wnie偶 nie strzelali, poniewa偶 nie widzieli celu.

Da艂 znak Esau: „Zosta艅 i kryj mnie!", po czym podni贸s艂 si臋 i pobieg艂 naprz贸d nisko pochylony, klucz膮c i robi膮c uniki. Upad艂 na poszycie za g艂ogiem. W ciernistych ga艂臋ziach nad jego g艂ow膮 wisia艂o to, do czego strzela艂. Znowu poruszy艂o si臋 na ciep艂ym wietrze wiej膮cym od rzeki. By艂a to sp贸dnica z mi臋kkiej, delikatnej bawe艂ny, 偶贸艂ta jak jaskier, lecz wyplamiona zakrzep艂膮 krwi膮 i ziemi膮.

Roland wyci膮gn膮艂 r臋k臋, zerwa艂 materia艂 z krzewu, zwin膮艂 w d艂oni i przycisn膮艂 do twarzy. Poczu艂 zapach perfum, bardzo s艂aby, lecz nie m贸g艂 si臋 myli膰. Natychmiast znalaz艂 si臋 na nogach, p臋dzi艂 naprz贸d z ca艂ych si艂, nienawi艣膰 zmiesza艂a si臋 z sza艂em, nad kt贸rym wreszcie straci艂 panowanie.

Zobaczy艂 przed sob膮 znaki ostrzegawcze m贸wi膮ce, 偶e zbli偶a si臋 do kordonu sanitarnego. Zdawa艂o mu si臋, 偶e ma艂e, czerwone czaszki drwi膮 sobie

z niego i prowokuj膮. Nie zatrzyma艂 si臋, kiedy przebiega艂 obok nich, w tej chwili nic nie mog艂o go powstrzyma膰. Przed nim rozci膮ga艂o si臋 pole minowe. Co艣 uderzy艂o Rolanda od ty艂u w kolana i powali艂o. Zabrak艂o mu tchu, ale natychmiast desperacko spr贸bowa艂 si臋 podnie艣膰. Esau Gondele chwyci艂 go znowu, poci膮gn膮艂 ze skraju pola. Zako艂ysali si臋 obaj i zwarli w morderczym u艣cisku.

— Pu艣膰 mnie! — sapn膮艂 Roland. — Ja musz臋...

Esau uwolni艂 sw膮 praw膮 r臋k臋 i uderzy艂 desperata w twarz. Trafi艂 w policzek, a dow贸dca a偶 wstrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Cios na wp贸艂 og艂uszy艂 Ballantyne'a, wi臋c Gondele wykorzysta艂 przewag臋, wykr臋ci艂 mu przegub, przytrzymuj膮c mi臋dzy 艂opatkami i szarpn膮艂 do ty艂u. Kiedy wyszli z pola minowego, rzuci艂 Rolanda na ziemi臋 i ukl膮k艂 przy nim, przygwa偶d偶aj膮c pot臋偶nym, czarnym ramieniem.

— Ty skretynia艂y draniu, zabijesz nas wszystkich — warkn膮艂 mu prosto w twarz. — Ju偶 tam wlaz艂e艣 —jeszcze jeden krok i...

Roland patrzy艂 na niego niczego nie rozumiej膮c, jak kto艣, kto budzi si臋 z koszmarnego snu.

— Przeszli przez kordon — sykn膮艂 Esau. — Zwiali. Koniec. Nie ma ich.

— Nie — Roland pokr臋ci艂 g艂ow膮. — Nie uciekli. Daj tu radio. Nie mo偶emy pozwoli膰 im zbiec.

Z艂apa艂 cz臋stotliwo艣膰 si艂 bezpiecze艅stwa — 129,7 Mhz.

— Wszystkie jednostki, tu Gepard Jeden. Zg艂o艣cie si臋, ktokolwiek — powiedzia艂 spokojnie, ale rozpacz pobrzmiewa艂a w jego g艂osie. Nadajnik mia艂 zbyt s艂ab膮 moc, a Wodospady Wiktorii znajdowa艂y si臋 w odleg艂o艣ci niemal pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w wzd艂u偶 rzeki. Jedyn膮 odpowiedzi膮 by艂 jednostajny szum.

Przeszed艂 na cz臋stotliwo艣ci lotnictwa i spr贸bowa艂 na fali 126,9 Mhz. Nadal nie uzyska艂 odzewu, wi臋c po艂膮czy艂 si臋 z wie偶膮.

— Wie偶a, tu Gepard Jeden. Odbi贸r. Przez chwil臋 us艂ysza艂 cichy szept.

— Gepard Jeden, tu wie偶a w Wodospadach Wiktorii, nadajesz na zastrze偶onej cz臋stotliwo艣ci.

— Wie偶a, tu Scouts, jeste艣my w trakcie po艣cigu. , — Gepard Jeden, czy 艣cigacie gang, kt贸ry zestrzeli艂 Yiscounta?

— Wie偶a, potwierdzam!

— Gepard Jeden, macie nasze pe艂ne wsparcie.

— Potrzebuj臋 helikoptera, 偶eby przeni贸s艂 nas przez kordon sanitarny. Jest jaki艣 wolny?

— Odpowied藕 negatywna, Gepard Jeden. W tej chwili stoi tylko jeden samolot.

— Nie roz艂膮czaj si臋.

Roland opu艣ci艂 mikrofon i spojrza艂 na pole minowe. By艂o takie w膮skie. Mogliby przekroczy膰 je w dwadzie艣cia sekund, ale mog艂o te偶 okaza膰 si臋 Sahar膮.

•JOD

— Je艣li nas st膮d zabior膮, polecimy z Wodospad贸w i zeskoczymy na spadochronach po drugiej stronie — Esau Gondele mrukn膮艂 mu ko艂o ucha.

— To na nic. Trwa艂oby dwie godziny... — Roland przerwa艂. — Na Boga, mam! — Nacisn膮艂 w艂膮cznik mikrofonu.

— Wie偶a, tu Gepard Jeden.

— S艂ucham, Gepard Jeden.

— W hotelu w Wodospadach Wiktorii jest zbrojmistrz z policji, sier偶ant Craig Mellow. Chc臋, 偶eby zrzucono go na moj膮 pozycj臋 jak najszybciej. On otworzy nam przej艣cie. Zatelefonujcie do hotelu.

— Nie roz艂膮czaj si臋, Gepard Jeden. — Cichy szept z wie偶y umilk艂. Le偶eli w s艂o艅cu i pocili si臋, gotowa艂o si臋 w nich z gor膮ca i nienawi艣ci.

— Gepard Jeden, Mellow jest ju偶 w drodze. Zrzuci go srebrny „Beechcraft Baron". Oznakowanie RZPP. Podajcie pozycj臋 i znak rozpoznawczy.

— Wie偶a, jeste艣my przy kordonie sanitarnym, oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w w g贸r臋 rzeki od Wodospad贸w. Wystrzelimy bia艂y granat fosforyzuj膮cy.

— Zrozumia艂em, Gepard Jeden. Bia艂y sygna艂 dymny. Z powodu zagro偶enia wyrzutni膮 SAM mo偶emy wykona膰 tylko jeden przelot na niskiej wysoko艣ci. Oczekujcie zrzutu za dwadzie艣cia minut.

— Wie偶a, nied艂ugo sko艅czy si臋 艣wiat艂o dzienne, powiedzcie im, 偶eby si臋 pospieszyli, na mi艂o艣膰 bosk膮, te dranie uciekn膮.

Esau Gondele przymocowa艂 wyrzutni臋 granat贸w do swego ka艂asznikowa. Us艂yszeli s艂aby odg艂os silnik贸w samolotu, zbli偶aj膮cego si臋 do nich od strony Wodospad贸w. Roland dotkn膮艂 ramienia wsp贸艂towarzysza.

— Gotowy? — zapyta艂.

D藕wi臋k maszyny by艂 coraz g艂o艣niejszy. Roland podni贸s艂 si臋 i ukl臋kn膮艂, wpatruj膮c si臋 na wsch贸d. Zobaczy艂 srebrny b艂ysk tu偶 nad wierzcho艂kami drzew i klepn膮艂 Esau po karku.

— Teraz!

Rozleg艂 si臋 huk wystrza艂u 艣lepym nabojem, granat uni贸s艂 si臋 w g贸r臋 艂agodnym hakiem. Wylecia艂 z granicy pola minowego i skierowa艂 si臋 ku drodze do Kazunguli. Wybuch艂, nad spalonym przez s艂o艅ce buszem pojawi艂 si臋 s艂up bia艂ego dymu. Ma艂y, dwusilnikowy samolot skr臋ci艂 ku niemu przez skrzyd艂o i znowu wyr贸wna艂 lot.

Drzwi dla pasa偶er贸w odsun臋艂y si臋, u nasady skrzyd艂a ukaza艂 si臋 kwadratowy otw贸r. Przykucn臋艂a w nim znana Rolandowi ko艣cista posta膰 spowita pasami spadochronu, kt贸re przechodzi艂y przez krocze, klatk臋 i ramiona. Du偶a paczka dynda艂a nieco powy偶ej n贸g. Mia艂 na sobie kask i okulary spadochroniarza, ale nogi br膮zowe, go艂e, a stopy — w zwyk艂ych, zamszowych butach.

Maszyna zawis艂a nisko — mo偶e nawet za nisko. Roland poczu艂 niepok贸j, jego ch艂opiec nie nale偶a艂 do Scouts. Wykona艂 osiem skok贸w, 偶eby dosta膰 odznak臋 spadochroniarza, ale by艂y to standardowe 膰wiczenia. Samolot

znajdowa艂 si臋 do艣膰 nisko nad ziemi膮. Pilot nie chcia艂 ryzykowa膰 i wystawia膰 si臋 na cel rakiety SAM.

— Podle膰cie jeszcze raz — krzykn膮) Roland. — Jeste艣cie za nisko.

Skrzy偶owa艂 r臋ce nad g艂ow膮 i macha艂 do nich, 偶eby si臋 oddalili, ale w贸wczas smagana wiatrem posta膰 skoczy艂a g艂ow膮 w d贸艂 nad skrajem skrzyd艂a. Wydawa艂o si臋, 偶e ogon trafi go w plecy jak top贸r kata, a d艂uga wst臋ga linki wyzwalaj膮cej dynda艂a, wci膮偶 przyczepiona do nabieraj膮cej pr臋dko艣ci maszyny jakby by艂a p臋powin膮.

Craig spada艂 na ziemi臋 niczym kamie艅. Patrz膮c na niego Roland czu艂, 偶e co艣 艣ciska艂o mu gard艂o. Nagle jedwab wysun膮艂 si臋 z paczki i otworzy艂 z g艂o艣nym trzaskiem, niby z bicza, a Mellow wyprostowa艂 si臋. Sztywne nogi stercza艂y pod nim, prawie dotykaj膮c ziemi. Przez chwil臋 zdawa艂 si臋 zawieszony jak cz艂owiek na szubienicy, po czym run膮艂 i przetoczy艂 si臋 na plecy, ze stopami z艂膮czonymi i podniesionymi wysoko. Zrobi艂 jeszcze jeden obr贸t i ju偶 sta艂 na nogach, odcina艂 linki spadochronu, aby rozkwitaj膮cy jedwabny grzyb m贸g艂 opa艣膰 na ziemi臋.

Roland wreszcie odetchn膮艂.

— Sprowad藕cie go tu — rozkaza艂.

Dw贸ch Scouts zmusi艂o Craiga do szybkiego biegu i pochylenia si臋, chwytaj膮c przybysza pod pachy. Upad艂 obok pu艂kownika, kt贸ry przywita艂 si臋 szorstko.

— Musisz nas przeprowadzi膰, m贸j ch艂opcze, tak szybko, jak potrafisz.

— Roly, czy Janin臋 by艂a w tym Yiscountie?

— Tak, do diab艂a, a teraz marsz.

Craig otworzy艂 lekki plecak i wybiera艂 narz臋dzia: sond臋, przecinak, rolki kolorowej ta艣my, stalowe centymetry oraz kompas.

— Czy ona 偶yje? — Nie m贸g艂 patrze膰 Rolandowi w twarz, s艂uchaj膮c odpowiedzi, ale zacz膮艂 dr偶e膰, gdy ona pad艂a.

— 呕yje, lecz niewiele brakowa艂o...

— Dzi臋ki Bogu, och, dzi臋ki Bogu — szepn膮艂 Craig, a Ballantyne przyjrza艂 mu si臋 w zamy艣leniu.

— Nie wiedzia艂em o twoich uczuciach, m贸j ch艂opcze.

— Nigdy nie by艂e艣 specjalnie spostrzegawczy. — W ko艅cu Mellow spojrza艂 na niego wyzywaj膮co. — Pokocha艂em j膮 od pierwszego wejrzenia.

— Dobrze, w takim razie pragniesz dopa艣膰 tych drani tak bardzo jak ja. Otw贸rz przej艣cie, pospiesz si臋. — Da艂 znak, Scouts ruszyli szybko i po艂o偶yli si臋 z wycelowanymi karabinami na skraju pola minowego. Roland odwr贸ci艂 si臋 do Craiga.

— Got贸w?

Ten skin膮艂 g艂ow膮.

— Znasz wz贸r?

— M贸dl si臋 o to.

— No, id藕, m贸j ch艂opcze — rozkaza艂, a Craig podni贸s艂 si臋 i wszed艂 na pole. Zacz膮艂 pracowa膰 sond膮 i miark膮.

401

Roland zwalcza艂 niecierpliwo艣膰 przez nieca艂e pi臋膰 minut, potem zawo艂a艂.

— Chryste, m贸j ch艂opcze, mamy dwie godziny do zmroku — ile to potrwa?

Craig nawet si臋 nie obejrza艂. By艂 pochylony jak rolnik zbieraj膮cy ziemniaki, ostro偶nie sondowa艂 ziemi臋, pot ciek艂 mu po koszuli khaki d艂ugim, ciemnym strumieniem.

— Nie mo偶esz si臋 pospieszy膰?

Skoncentrowany niczym chirurg zak艂adaj膮cy klamr臋 na t臋tnic臋, odci膮艂 drut prowadz膮cy do wyzwalacza miny, po czym po艂o偶y艂 na ziemi barwn膮 ta艣m臋 i zrobi艂 krok do przodu. Uk艂ada艂 nitki, dzi臋ki kt贸rym mogli przej艣膰 przez labirynt.

Znowu zapu艣ci艂 sond臋 w grunt. 殴le wybra艂 rejon, w kt贸rym wszed艂 na pole: przecina艂y si臋 tam dwa wzory. Zwykle wr贸ci艂by wzd艂u偶 u艂o偶onych przez siebie kolorowych ta艣m i zacz膮艂 w innym miejscu, ale przez to straciliby cenny czas, mo偶e nawet dwadzie艣cia minut.

— Craig, dlaczego, do cholery, stoisz bezczynnie? — zawo艂a艂 Roland. — Chryste, cz艂owieku, gdzie twoje nerwy?

Mellow drgn膮艂, s艂ysz膮c to oskar偶enie. Powinien sprawdzi膰 po lewej stronie, nale偶a艂o si臋 tam spodziewa膰 miny przeciwpiechotnej, le偶膮cej pod k膮tem trzydziestu stopni w stosunku do ostatniej, kt贸r膮 znalaz艂 nie opodal, je艣li w艂a艣ciwie odczyta艂 wz贸r. Wykonanie tego zaj臋艂oby dwie minuty.

— Rusz si臋, do cholery! — glos Rolanda smagn膮艂 jak bicz. — Nie tkwij tam. No, dalej!

Craig znieruchomia艂, mia艂 szans臋 trzy do jednego na swoj膮 korzy艣膰. Zrobi艂 krok naprz贸d i ostro偶nie przeni贸s艂 ci臋偶ar cia艂a na lew膮 nog臋. Sta艂 pewnie. Post膮pi艂 jeszcze raz, stawiaj膮c praw膮 stop臋 delikatnie jak kot skradaj膮cy si臋 do ptaka. Znowu stan膮艂 pewnie. Potem lewa stopa, kropelka potu spad艂a mu z brwi do oka, zalewaj膮c je i na wp贸艂 go o艣lepiaj膮c. Mrugn膮艂 a偶 pozby艂 si臋 przeszkody i sko艅czy艂 krok. Ponownie okaza艂 si臋 bezpieczny.

Po prawej stronie powinien mie膰 teraz claymora. Nogi mu dr偶a艂y, ale ukucn膮艂. Drut — pud艂o! 殴le odszyfrowa艂 wz贸r. By艂 niczym 艣lepiec na 艣rodku pola minowego, jego 偶ycie zale偶a艂o od przypadku. Gwa艂townie skin膮艂 i z poczuciem ulgi znalaz艂 prawie niewidoczny drut dok艂adnie tam, gdzie powinien by膰. Zdawa艂o mu si臋, 偶e dr偶y z napi臋cia, jak jego nerwy. Zbli偶y艂 przecinak i prawie dotkn膮艂 przewodu, kiedy g艂os Rolanda rozleg艂 si臋 tu偶 za ramieniem.

— Nie marnuj czasu...

Mellow poruszy艂 si臋 gwa艂townie i szarpn膮艂 r臋k膮 jak najdalej od drutu. Obejrza艂 si臋. Pu艂kownik wszed艂 na pole minowe, kieruj膮c si臋 kolorowymi ta艣mami, a teraz kl臋cza艂 krok za Craigiem z ka艂asznikowem prze艂o偶onym przez udo. Twarz ukry艂 za grub膮 warstw膮 kamufla偶u, niczym pierwotny wojownik, 偶yj膮cy w innych czasach, dziki i przera偶aj膮cy.

— Posuwam si臋 tak szybko, jak mog臋. — Ch艂opak wycisn膮艂 kciukiem ci臋偶kie krople potu z brwi.

— Wcale nie — rzek艂 stanowczo Roland. — Jeste艣 tu ju偶 prawie dwadzie艣cia minut, a nie zrobi艂e艣 jeszcze dwudziestu krok贸w. 艢ciemni si臋, zanim przejdziemy na drug膮 stron臋, je偶eli b臋dziesz mia艂 cykora.

— Do diab艂a z tob膮! — szepn膮艂 ochryple zbrojmistrz.

— Tak — zach臋ci艂 dow贸dca. — W艣cieknij si臋. Wpadnij w sza艂. Craig wyci膮gn膮艂 przecinak i odci膮艂 drut. Zadr偶a艂 niby struna gitary tr膮cona paznokciem.

— O to chodzi, m贸j ch艂opcze, dalej! — g艂os Rolanda brzmia艂 niczym monotonna litania.

— Pomy艣l o tych draniach, m贸j ch艂opcze. S膮 tam, biegaj膮 jak w艣ciek艂e szakale. Wyobra藕 sobie, 偶e uciekaj膮.

Mellow szed艂 naprz贸d, z ka偶dym krokiem coraz pewniej.

— Oni zabili wszystkich ludzi w tym Yiscouncie. M臋偶czyzn, kobiety i dzieci. Wszystkich, opr贸cz niej. — Roland nie wypowiedzia艂 imienia. — Pozwolili jej 偶y膰. Ale kiedy j膮 znalaz艂em, nie mog艂a m贸wi膰, m贸j ch艂opcze. Potrafi艂a tylko wrzeszcze膰 i walczy膰, przypomina艂a dzikie zwierz臋.

Craig znieruchomia艂 i obejrza艂 si臋. Jego twarz by艂a bia艂a jak kreda.

— Nie przerywaj, m贸j ch艂opcze. Pracuj dalej.

Pochyli艂 si臋 i szybko zapu艣ci艂 sond臋. Mina przeciwpiechotna le偶a艂a tam, gdzie powinna. Wszed艂 szybko do korytarza, osch艂y, zimny szept Ballantyne'a 艣widrowa艂 mu ucho.

— Zgwa艂cili j膮, m贸j ch艂opcze, wszyscy. Z艂ama艂a sobie nog臋 w czasie wypadku, ale to drani nie powstrzyma艂o. W艂azili na ni膮 jeden po drugim niczym zwierz臋ta w czasie rui.

Craig bieg艂 niewidocznym korytarzem, licz膮c tylko kroki, nie mierz膮c ich miark膮, nie u偶ywaj膮c kompasu, by wyznaczy膰 k膮ty.

W ko艅cu pad艂 na ziemi臋 i d藕gn膮艂 sond膮, lecz g艂os Rolanda brzmia艂 tu偶 za nim.

— Kiedy sko艅czyli, zacz臋li od nowa — szepn膮艂. — Ale tym razem przewr贸cili j膮 na brzuch i brali od ty艂u, m贸j ch艂opcze...

Ten 艂ka艂 przy ka偶dym uderzeniu aparatem. Trafi艂 w os艂on臋 le偶膮cej tu偶 pod powierzchni膮 miny. Si艂a ciosu podbi艂a mu r臋k臋. Rzuci艂 sond臋 i palcami odgarn膮艂 grudy. Ukaza艂a si臋 okr膮g艂a czapa miny. Mia艂a wielko艣膰 jednej z tych starych puszek, w kt贸rych mie艣ci艂o si臋 pi臋膰dziesi膮t papieros贸w. Craig wyj膮艂 j膮, od艂o偶y艂 na bok i poszed艂 dalej. Szept Rolanda towarzyszy艂 mu bezlito艣nie.

— Zrobili jej to jeden po drugim, m贸j ch艂opcze, wszyscy opr贸cz ostatniego. Nie m贸g艂 dwa razy, wi臋c wzi膮艂 bagnet i w艂o偶y艂 go zamiast...

— Przesta艅, Roly! Na mi艂o艣膰 bosk膮, przesta艅!

— M贸wisz, 偶e j膮 kochasz, m贸j ch艂opcze, wi臋c pospiesz si臋, zr贸b to dla niej, pospiesz si臋!

Craig znalaz艂 drug膮 min臋 przeciwpiechotn膮 i wyj膮艂 z ziemi. Odturla艂 od siebie, odbija艂a si臋 i toczy艂a jak gumowa pi艂ka, zanim znikn臋艂a w k臋pie trawy. Nie eksplodowa艂a. Porusza艂 si臋 naprz贸d, drapi膮c ziemi臋 przed sob膮 palcami,

403

wbijaj膮c sond臋 z takim okrucie艅stwem, jakby przek艂uwa艂 nie grunt, lecz serce jednego z napastnik贸w. Natkn膮艂 si臋 na trzeci膮 min臋, ostatni膮 w tym kwartale.

Droga by艂a otwarta a偶 do nast臋pnego odcinka, gdzie powinny le偶e膰 dwa druty do claymor贸w. Craig skoczy艂 na r贸wne nogi i pogna艂 korytarzem; nag艂a 艣mier膰 grozi艂a mu, gdyby postawi艂 stop臋 tylko kilka centymetr贸w za daleko. 艁zy niemal zalewa艂y oczy, bieg艂 i 艂ka艂 r贸wnocze艣nie. Zatrzyma艂 si臋 na ko艅cu korytarza. Teraz tylko dwa druty i b臋d膮 za kordonem sanitarnym.

— Dobra robota, m贸j ch艂opcze — us艂ysza艂 Rolanda tu偶 za sob膮. — Dobra robota, przeprowadzi艂e艣 nas.

Mellow prze艂o偶y艂 przecinak do prawej r臋ki i zrobi艂 jeszcze jeden krok. Poczu艂, 偶e ziemia poruszy艂a si臋 pod stop膮, ugi臋艂a minimalnie, jakby nadepn膮艂 na podziemny kreci korytarz.

— Nie powinno jej tu by膰 — pomy艣la艂 z rozpacz膮, a czas zdawa艂 si臋 sta膰 w miejscu.

Us艂ysza艂 trzask sp艂onki. D藕wi臋k ten przypomina艂 otwieranie przes艂ony w aparacie fotograficznym, ale st艂umi艂a go cienka warstwa piasku.

— Dzika bomba — przemkn臋艂o mu przez my艣l, a czas nadal nie ruszy艂 z miejsca. Zd膮偶y艂 jeszcze pomy艣le膰: — To dzika bomba w uk艂adzie. — I nic si臋 nie wydarzy艂o opr贸cz tego trzasku. Pojawi艂a si臋 iskierka nadziei. — To wpadka, niewypa艂. Ale fart.

Wtedy mina wybuch艂a pod jego praw膮 stop膮. Mia艂 wra偶enie, 偶e kto艣 waln膮艂 go z ca艂ej si艂y 艂omem w pi臋t臋. Nie czu艂 b贸lu, tylko parali偶uj膮ce, szokuj膮ce grzmotni臋cie, kt贸re pobieg艂o po kr臋gos艂upie i kaza艂o zacisn膮膰 szcz臋ki; j臋zyk rozdwoi艂 mu si臋 mi臋dzy z臋bami, rozgryziony na p贸艂.

Poczu艂 jedynie og艂uszaj膮c膮 implozj臋, zderzenie fali uderzeniowej z b臋benkami w uszach, jakby kto艣 przy艂o偶y艂 mu do g艂owy dwururk臋 i poci膮gn膮艂 za oba spusty jednocze艣nie.

Nie czu艂 b贸lu, o艣lepiaj膮ca chmura kurzu i dymu zala艂a twarz, po czym! wylecia艂 w powietrze, przypominaj膮c zabawk臋 jakiego艣 grubosk贸rnego! olbrzyma i upad艂 na brzuch. Tlen uszed艂 z p艂uc, wiec charcza艂, chwytaj膮c! powietrze haustami, a usta mia艂 pe艂ne krwi z rozgryzionego j臋zyka. Oczy I piek艂y go od unosz膮cej si臋 kurzawy. Star艂 twarz i zobaczy艂 przed sob膮 oblicze! Rolanda, niewyra藕ne i migocz膮ce jak fatamorgana. Wargi pu艂kownika! porusza艂y si臋, ale Craig nie s艂ysza艂 s艂贸w. W uszach szumia艂o mu od wybuchu. [

— Wszystko w porz膮dku, Roly — powiedzia艂, jego w艂asny g艂os prawie| zagina艂 w ha艂asie po eksplozji. — Nic mi nie jest — powt贸rzy艂.

Odepchn膮) si臋 r臋kami od ziemi i przekr臋ci艂 do pozycji siedz膮cej. Lewai noga stercza艂a przed nim, wewn臋trzna cz臋艣膰 艂ydki rozerwa艂a si臋 na strz臋py i przybra艂a kolor purpurowoczarny, krew ciek艂a spod kr贸tkich spodenek khaki. Szrapnel musia艂 wej艣膰 a偶 w po艣ladki oraz doln膮 cz臋艣膰 brzucha. Craig wci膮偶 mia艂 but na lewej nodze. Spr贸bowa艂 ni膮 poruszy膰, reakcja by艂a natychmiastowa: stopa kiwa艂a si臋 uspokajaj膮co.

Lecz co艣 nie gra艂o. Chwia艂 si臋 oszo艂omiony. Uszy wci膮偶 mu p臋ka艂y, ale

poprzez to wszystko czu艂, 偶e sta艂o si臋 co艣 o wiele gorszego. Powoli do niego dotar艂o.

Brakowa艂o prawej ko艅czyny, z nogawki wystawa艂 tylko kr贸tki, gruby kikut. Gor膮cy wybuch wypali艂 艣wie偶e mi臋so na ko艅cu nogi na bia艂o — wygl膮da艂o to jakby by艂a odmro偶ona. Przygl膮da艂 si臋 temu i wiedzia艂, 偶e zawodzi go wzrok, gdy偶 czu艂, 偶e porusza 艂ydk膮, ale niczego nie dostrzeg艂.

— Roly. — Mimo huku wype艂niaj膮cego jego uszy us艂ysza艂 ton histerii w swoim g艂osie. — Roly, moja noga. Bo偶e, moja noga! Nie mam jej!

Wreszcie pojawi艂a si臋 krew. Jasne strumienie krwi wytrysn臋艂y z bia艂ego mi臋sa.

— Roly, pom贸偶 mi.

Roland stan膮艂 nad nim, stopy rozstawi艂 po bokach, odwr贸ci艂 si臋 do Craiga plecami, aby zas艂oni膰 mu doln膮 po艂ow臋 cia艂a. Wyj膮艂 apteczk臋 z p艂贸ciennego pokrowca i za艂o偶y艂 kuzynowi opask臋 zaciskaj膮c膮. Powstrzyma艂 krwotok i umie艣ci艂 opatrunek. Zrobi艂 to szybko i zwinnie, gdy偶 mia艂 w tym ogromne do艣wiadczenie. Gdy tylko sko艅czy艂, natychmiast obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 w blad膮, zakurzon膮, spocon膮 twarz rannego.

— M贸j ch艂opcze, claymory. Czy mo偶esz kontynuowa膰? Dla niej, m贸j ch艂opcze, spr贸buj!

Zbrojmistrz patrzy艂 na niego.

— M贸j ch艂opcze... dla Janin臋 — szepn膮艂 Ballantyne i go posadzi艂. — Spr贸buj! Dla niej, spr贸buj!

— Przecinak! — wymamrota艂 Craig, spogl膮daj膮c wielkimi, obola艂ymi oczami. Banda偶 na nodze nasi膮kn膮艂 krwi膮. — Znajd藕 m贸j przecinak. Roland w艂o偶y艂 mu narz臋dzie do d艂oni.

— Przewr贸膰 mnie na brzuch — powiedzia艂 Craig.

Pu艂kownik obr贸ci艂 go ostro偶nie. Mellow zacz膮艂 艣lizga膰 si臋 naprz贸d, rozgarniaj膮c 艂okciami rozoran膮 ziemi臋. Przemie艣ci艂 jedyn膮 nog臋 przez p艂ytk膮 wyrw臋 powsta艂膮 po wybuchu. Potem zatrzyma艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Kiedy przecina艂 drut, rozleg艂 si臋 d藕wi臋k, jakby kto艣 tr膮ci艂 strun臋 gitary. Mozolnie niczym okaleczony owad, zmia偶d偶ony obcasem ogrodnika, doczo艂ga艂 si臋 na skraj pola. Ostami raz wysun膮艂 przed siebie przecinak. R臋ka dr偶a艂a mu niby alkoholikowi, chwyci艂 nadgarstek, aby j膮 uspokoi膰; 艂kaj膮c z wysi艂ku zbli偶y艂 rozwarte szczypce do cienkiego jak w艂os stalowego drutu i nacisn膮艂. Rozbrzmia艂o chrupni臋cie i Craig upu艣ci艂 narz臋dzie.

— Dobra, przej艣cie wolne — sapn膮艂, a Roland wyci膮gn膮艂 rzemie艅 spod koszuli i podni贸s艂 gwizdek do ust. Zagwizda艂 raz i machn膮艂 nad g艂ow膮.

— Idziemy!

Scouts pobiegli przez pole minowe, zachowuj膮c odst臋p dziesi臋ciu krok贸w. Poruszali si臋 dok艂adnie wzd艂u偶 zygzaka, wyznaczonego przez ta艣my, kt贸re zostawi艂 Craig. Gdy dotarli do miejsca, gdzie le偶a艂, przeskakiwali nad nim lekko i znikali w buszu, automatycznie ustawiaj膮c si臋 w szyku. Dow贸dca rozmawia艂 jeszcze chwil臋 z rannym.

— Nie mog臋 sobie pozwoli膰 na to, by zostawi膰 kogo艣 z tob膮, m贸j

405

ch艂opcze. — Po艂o偶y艂 apteczk臋 przy jego g艂owie. — Tu masz morfin臋, gdyby艣 poczu艂 si臋 gorzej.

Obok by艂o co艣 jeszcze. Granat r臋czny.

— Terrory艣ci mog膮 dotrze膰 do ciebie przed nami. Nie daj im si臋. Granat jest troch臋 k艂opotliwy, ale dzia艂a. — Roland pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 Craiga w czo艂o. — Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi, m贸j ch艂opcze! — powiedzia艂, stan膮艂 na nogi, by w nast臋pnej chwili ju偶 biec.

W kilka sekund skry艂y go nadrzeczne zaro艣la, a Mellow powoli z艂o偶y艂 g艂ow臋 na ramieniu.

Wreszcie poczu艂 b贸l, kt贸ry przyszed艂 do niego jak 偶ar艂oczny lew.

Komisarz Tungata Zebiwe przykucn膮艂 w pod艂u偶nym rowie i przys艂uchiwa艂 si臋 ochryp艂emu g艂osowi z przeno艣nego radia.

— Przeszli przez pole minowe, id膮 wzd艂u偶 rzeki.

Obserwatorzy ukrywali si臋 na pomocnym brzegu Zambezi, z precyzyjnie wybranych pozycji mogli ostrzela膰 przeciwleg艂y brzeg i zalesione wysepki, rozdzielaj膮ce mielizny na szerokiej rzece.

— Ilu? — powiedzia艂 do mikrofonu Tungata.

— Jeszcze nie wiemy.

Oczywi艣cie wrogowie stan膮 si臋 tylko ruchomymi punktami w kryj膮cym si臋 w ciemno艣ci buszu i nie b臋dzie mo偶na ich policzy膰, gdy zbli偶膮 si臋, przebiegaj膮c szybko kr贸tkie odcinki. Tungata spojrza艂 w niebo, do zmroku pozosta艂a jeszcze nieca艂a godzina, zdecydowa艂 i znowu poczu艂 w膮tpliwo艣ci, kt贸re prze艣ladowa艂y go od przeprawienia si臋 jego ludzi przez br贸d trzy godziny temu.

Czy uda mu si臋 nak艂oni膰 po艣cig do przekroczenia rzeki? Je艣li nie, to zniszczenie Yiscounta i wszystkie dotychczasowe osi膮gni臋cia strac膮 wiele ze swej warto艣ci psychologicznej i propagandowej. Musia艂 sprowadzi膰 Scouts na drug膮 stron臋 Zambezi do przygotowanej zasadzki. Wzi膮艂 ze sob膮 sp贸dnic臋 tej kobiety i zostawi艂 na skraju kordonu sanitarnego w艂a艣nie w tym celu — aby ich tu 艣ci膮gn膮膰.

Zdawa艂 sobie spraw臋 z sytuacji, w jakiej byli przeciwnicy: powinni przeprawia膰 si臋 przez tak膮 naturaln膮 przeszkod臋 jak Zambezi, gdy ko艅czy艂 si臋 dzie艅 i wkroczy膰 na wrogie terytorium, maj膮c naprzeciw nieznane si艂y nieprzyjaciela, kt贸remu starczy艂o czasu, aby si臋 przygotowa膰 na odparcie ataku. Ka偶dy dow贸dca, kt贸ry rzuci艂by si臋 do takiej akcji z garstk膮 ludzi, zachowa艂by si臋 bardzo irracjonalnie. Tungata nie liczy艂 na to — m贸g艂 tylko mie膰 nadziej臋.

Wszystko zale偶a艂o od tego, kto dowodzi艂 po艣cigiem. Przyn臋ta zadzia艂a艂aby tak naprawd臋 tylko na jednego cz艂owieka: wielokrotny gwa艂t i okaleczenie kobiety, pozostawienie skrwawionej sp贸dnicy da艂oby 艣wietny efekt tylko w przypadku, gdyby to by艂 sam pu艂kownik Roland Ballantyne. Tungata spr贸bowa艂 obiektywnie oceni膰 szans臋, 偶e w艂a艣nie Ballantyne obj膮艂 dow贸dztwo.

Go艣ci艂 w hotelu w Wodospadach Wiktorii, agenci ZIPRA potwierdzili to. Kobieta powiedzia艂a, 偶e nazywa si臋 Ballantyne, Scouts byli najsilniejszym oddzia艂em, kt贸ry znajdowa艂 si臋 w pobli偶u. Z pewno艣ci膮 jako pierwsi dotarli do wraku samolotu, a z nimi pu艂kownik. Tungata musia艂 przyj膮膰, 偶e jego operacja przebiega艂a zgodnie z planem.

Pierwszym potwierdzeniem, 偶e po艣cig zbli偶y艂 si臋 ju偶 znacznie, by艂a kr贸tka kanonada z po艂udniowego brzegu, kt贸ra rozleg艂a si臋 oko艂o czwartej po po艂udniu. Ludzie Zebiwe w艂a艣nie przekroczyli br贸d. Wci膮偶 le偶eli na ziemi, mokrzy i zdyszani jak zam臋czone psy my艣liwskie, a dow贸dca z przestrachem zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e Rodezyjczycy pod膮偶ali tu偶 za nimi, mimo 偶e partyzanci wyruszyli wiele godzin wcze艣niej i biegli w szalonym tempie, kt贸re narzuci艂 komisarz. Gdyby sp臋dzili jeszcze dwadzie艣cia minut na po艂udniowej stronie, zostaliby z艂apani na skraju kordonu sanitarnego. Tungata nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, co by ich w贸wczas spotka艂o. Jego ludzie nale偶eli do najlepszych wojownik贸w ZIPRA, ale nie mogli si臋 r贸wna膰 ze Scouts. Po tamtej stronie rzeki grozi艂 im pogrom, lecz uda艂o im si臋 przekroczy膰 Zambezi i mieli zdecydowan膮 przewag臋 nad przeciwnikiem. Tungata przygotowywa艂 si臋 na przyj臋cie wrogich si艂 ca艂e dziesi臋膰 dni, przy znacznej pomocy zambijskiej armii i policji.

W odbiorniku znowu rozleg艂y si臋 trzaski, Zebiwe zbli偶y艂 usta do mikrofonu i odezwa艂 si臋 szorstko. Obserwator zni偶y艂 g艂os, jakby ba艂 si臋, 偶e dotrze do niebezpiecznych ofiar za rzek膮.

— Nie pr贸bowali si臋 przeprawi膰. Albo czekaj膮 na zmrok, albo w og贸le nie chc膮 tu przyj艣膰.

— Musz膮 przyj艣膰 — szepn膮艂 do siebie Tungata i nacisn膮艂 w艂膮cznik mikrofonu.

— Wystrzelcie rakiet臋 — rozkaza艂.

— Nie roz艂膮czam si臋! — odpowiedzia艂 obserwator, a dow贸dca obni偶y艂 mikrofon i wpatrywa艂 si臋 z wyczekiwaniem w r贸偶owopurpurowe popo艂udniowe niebo. Ryzykowa艂, ale ca艂a ta akcja by艂a wielkim ryzykiem od chwili, gdy przekroczyli Zambezi z granatnikiem SAM-7.

Rakieta sygnalizacyjna wzbi艂a si臋 ku zachodz膮cemu s艂o艅cu i wybuch艂a karmazynow膮 kul膮 ognia nad rzek膮. Tungata patrzy艂, jak powoli spada na ziemi臋. Zauwa偶y艂, 偶e wbi艂 paznokcie w d艂onie, kt贸rymi 艣ciska艂 mikrofon.

Rakieta pojawi艂a si臋 dra偶ni膮co blisko brzegu, wystrzelona zza pierwszej linii drzew po p贸艂nocnej stronie. Mog艂a przep艂oszy膰 Scouts i sk艂oni膰 do porzucenia po艣cigu, albo te偶 mie膰 taki efekt, na kt贸ry liczy艂 Zebiwe. Mogli przekona膰 si臋, 偶e byli ju偶 bardzo blisko swych ofiar i z pr臋dko艣ci膮 poluj膮cego kota pospieszy膰 za wszystkim, co im ucieka艂o.

Czeka艂, sekundy p艂yn臋艂y powoli. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, w ko艅cu dopuszczaj膮c do siebie my艣l o pora偶ce i czuj膮c, 偶e do serca zakrada mu si臋 偶al. Wtedy zatrzeszcza艂o radio, a w charcz膮cym g艂osie obserwatora wyczuwa艂o si臋 napi臋cie.

— Nadchodz膮! — powiedzia艂.

407

Tungata chwyci艂 mikrofon i przycisn膮艂 do ust.

— Wszystkie jednostki. Wstrzyma膰 ogie艅. M贸wi towarzysz Tungata. Wstrzyma膰 ogie艅.

W tym momencie musia艂 przerwa膰. Poczucie ulgi miesza艂o si臋 z obaw膮, 偶e w ostatniej chwili jaki艣 nerwowy partyzant przedwcze艣nie zdradzi, i偶 zastawili tu pu艂apk臋. Ulokowa艂 na tym terenie sze艣ciuset ludzi. Tylko pu艂k by艂 w stanie stawi膰 czo艂o oddzia艂owi kanka. Tungata widzia艂 na w艂asne oczy, jak walcz膮 i uzna艂, 偶e musi mie膰 przynajmniej dwudziestokrotn膮 przewag臋.

Zgromadzi艂 tylu ludzi, ilu chcia艂, ale w tym tak偶e kry艂o si臋 niebezpiecze艅stwo. Nie w pe艂ni ich kontrolowa艂, nie wszyscy 偶o艂nierze zostali wojownikami najwy偶szej pr贸by, pomi臋dzy nimi musia艂o by膰 wielu nerwowych, podatnych na dzia艂anie tajemniczej aury, niemal zabobonnego l臋ku, kt贸ry wi膮za艂 si臋 z legend膮 Scouts.

— Do wszystkich dow贸dc贸w — powtarza艂. — Wstrzyma膰 ogie艅. M贸wi komisarz towarzysz Tungata. Wstrzyma膰 ogie艅. —Po czym opu艣ci艂 mikrofon i ostatni raz przyjrza艂 si臋 rozci膮gaj膮cemu si臋 przed nim terenowi.

Pomocny brzeg znajdowa艂 si臋 w odleg艂o艣ci ponad kilometra. Sygnalizowa艂a go palisada wy偶szych drzew, powykr臋cane pnie wielkich figowc贸w i strzelistych mkusi', ich ga艂臋zie okrywa艂y wij膮ce si臋 liany. Jeszcze wy偶ej si臋ga艂y wytworne palmy z naje偶onymi kolcami li艣膰mi zarysowuj膮cymi si臋 na tle rumieni膮cego si臋 s艂o艅ca. Przez t臋 g臋stwin臋 nie wida膰 by艂o wody.

Linia drzew urywa艂a si臋 nagle na szerokiej, podobnej do 艂膮ki polanie, tej jednej z r贸wnin zalewanych przez Zambezi. W porze deszczowej rzeka wyst臋powa艂a z brzeg贸w, zatopiaj膮c teren i zamieniaj膮c si臋 w p艂ytk膮 lagun臋, poros艂膮 liliami wodnymi i szuwarami. Ale teraz wody wysch艂y, zaro艣la zwi臋d艂y i oklap艂y, nie mog艂y ju偶 s艂u偶y膰 za ukrycie 艣cigaj膮cemu ani 艣ciganemu.

Tungacie bardzo zale偶a艂o, aby na tym mi臋kkim pod艂o偶u nie pozostawi膰 偶adnych 艣lad贸w. Nie opodal od dziesi臋ciu dni obozowa艂 pu艂k 偶o艂nierzy, kopa艂 okopy i urz膮dza艂 miejsca dla mo藕dzierzy. Gdyby tylko jeden cz艂owiek przeszed艂 si臋 po obni偶eniu terenu, ostrzeg艂by wroga, ale uda艂o im si臋 temu zapobiec.

Jedyne 艣lady, kt贸re mo偶na tam by艂o znale藕膰, nale偶a艂y do stad dzikich bawo艂贸w, delikatnych czerwonych antylop puku oraz dziewi臋ciu os贸b — te same tropy przyprowadzi艂y tu Scouts z miejsca katastrofy Yiscounta; Tungata i jego ludzie zostawili je trzy godziny wcze艣niej. Pojawi艂y si臋 one na skraju nadrzecznych zaro艣li i wiod艂y przez 艣rodek otwartej r贸wniny ku wy偶ej po艂o偶onym, poro艣ni臋tym drzewami terenom po tej stronie rzeki.

Radio znowu si臋 odezwa艂o, a szept obserwatora ostrzeg艂:

— Przeszli ju偶 po艂ow臋 brodu.

Zebiwe wyobrazi艂 sobie szereg ciemnych g艂贸w w r贸偶owej od zachodz膮cego s艂o艅ca wodzie, kt贸re wygl膮da艂y jak koraliki na aksamitnym gorsecie.

— Ilu? — zapyta艂.

— Dwunastu.

Sprawi艂o mu to zaw贸d. Tylko tylu? Mia艂 nadziej臋, 偶e b臋dzie ich wi臋cej. Serce zabi艂o jeszcze raz, zanim zdecydowa艂 si臋 zapyta膰:

— Czy jest z nimi bia艂y oficer?

— Tylko jeden cz艂owiek z kamufla偶em na twarzy, prowadzi.

— To Ballantyne — rzek艂 do siebie Tungata. — Sam wielki szakal, to musi by膰 on.

G艂os znowu odezwa艂 si臋 z radia.

— Znikn臋li w艣r贸d drzew. Stracili艣my ich z pola widzenia.

A teraz — czy zdecyduj膮 si臋 przej艣膰 przez r贸wnin臋? Tungata spojrza艂 przez lornetk臋 na lini臋 lasu. Soczewki by艂y specjalnie gruntowane i powleczone, wykrywa艂y wszystkie promienie 艣wiat艂a, ale nawet przez nie kszta艂ty drzew i krzak贸w widzia艂 nieostre. S艂o艅ce zasz艂o, znika艂y ostatnie kolorowe 艣lady zachodu, na firmamencie pojawi艂y si臋 pierwsze gwiazdy.

— Nadal s膮 w g膮szczu. — W s艂uchawce odezwa艂 si臋 inny g艂os, bardziej ostry i g艂臋boki. By艂 to jeden z obserwator贸w z drugiej linii, ukryty na po艂udniowym kra艅cu b艂ota.

Tungata wyda艂 kolejny rozkaz.

— Ods艂oni膰 ognisko! — powiedzia艂 cicho. W kilka sekund p贸藕niej daleko od rzeki w艣r贸d drzew zaja艣nia艂 偶贸艂ty p艂omie艅 ma艂ego ogniska. Gdy patrzy艂 na nie przez lornetk臋, jaki艣 cz艂owiek przeszed艂 obok ognia, zas艂aniaj膮c na chwil臋 艣wiat艂o. By艂a to doskona艂a imitacja spokojnego obozu w lesie, gdzie niczego nie podejrzewaj膮ce, wyczerpane, lecz ufne, wreszcie bezpieczne ofiary odpoczywa艂y i przygotowywa艂y sobie posi艂ek. Ale to zbyt oczywista przyn臋ta, Tungata zastanawia艂 si臋 z niepokojem, czy nie nazbyt polega艂 na niepohamowanej w艣ciek艂o艣ci 艣cigaj膮cych.

Jego w膮tpliwo艣ci zosta艂y niemal natychmiast rozwiane. Gruby g艂os rozleg艂 si臋 w radiu:

— Wyszli zza drzew, id膮 przez polan臋.

By艂o ju偶 zbyt ciemno, aby zobaczy膰 jakie艣 kszta艂ty z takiej odleg艂o艣ci. Musia艂 zaufa膰 swoim obserwatorom. Obr贸ci艂 艣wiec膮c膮 tarcz臋 zegarka tak, by widzie膰 sekundnik. R贸wnina znajdowa艂a si臋 p贸艂tora kilometra od niego, Scouts mogliby przebiec t臋 odleg艂o艣膰 w trzy minuty.

Nie odrywaj膮c oczu od cyferblatu Tungata powiedzia艂 do mikrofonu:

— Przygotowa膰 mo藕dzierze.

— Mo藕dzierze gotowe!

Sekundnik zrobi艂 pe艂en obr贸t i zacz膮艂 nast臋pny.

— Ognia! — rozkaza艂 Zebiwe.

W lesie rozleg艂 si臋 charakterystyczny d藕wi臋k pocisk贸w mo藕dzierzowych, Tungata us艂ysza艂 je nad g艂ow膮. Nagle, gdy wznios艂y si臋 ju偶 na maksymaln膮 wysoko艣膰, wybucha艂y.

Wisia艂y w powietrzu na male艅kich spadochronach i wydziela艂y intensywne, niebieskie 艣wiat艂o. Otwarta r贸wnina by艂a o艣wietlona jak jaki艣 gigantyczny stadion sportowy. W blasku widnia艂a ma艂a grupa biegn膮cych m臋偶czyzn, a ich cienie na ziemi przypomina艂y czarne kamienie.

Biegli bardzo szybko, gdy偶 nie mieli za czym si臋 schowa膰. Mimo 偶e poruszali si臋 przygi臋ci niemal do poszycia, cia艂a formowa艂y wyra藕ne wzg贸rki. Ale prawie natychmiast zaciera艂 je kurz i grudy, kt贸re wzbijali wok贸艂 siebie. Tungata mia艂 sze艣ciuset ludzi ukrytych wok贸艂 r贸wniny. Ka偶dy z nich strzela艂 w tej chwili, a huragan ognia z broni automatycznej smaga艂 grupk臋 偶o艂nierzy na 艣rodku pustkowia.

Pociski mo藕dzierzowe, wystrzelane w lesie daleko za plecami dow贸dcy, wznosi艂y si臋 wysoko w powietrze i spada艂y na otwart膮 r贸wnin臋. Huk ich wybuch贸w by艂 ostrym kontrapunktem dla rozlegaj膮cej si臋 w tle kanonady z broni mniejszego kalibru. Pociski mo藕dzierzowe podskakiwa艂y w 艣wietle eksplozji jak blade duszki.

Nic nie mog艂o tam ocale膰. Scouts musieli ju偶 dawno zosta膰 rozerwani na strz臋py przez pociski i szrapnele, ale strza艂y wci膮偶 dudni艂y, minuta po minucie, coraz wi臋cej bomb wpada艂o w o艣lepiaj膮c膮, niebiesk膮 chmur臋 nad g艂owami.

Tungata przy艂o偶y艂 lornetk臋 do oczu i powoli rozejrza艂 si臋 po polu bitwy poprzez 艣cian臋 py艂u i dymu. Nie dostrzeg艂 偶adnych oznak 偶ycia, wreszcie zbli偶y艂 mikrofon do ust, by nakaza膰 wstrzymanie ognia. Ale zanim si臋 odezwa艂, zobaczy艂, 偶e co艣 si臋 porusza, dok艂adnie naprzeciwko niego, w odleg艂o艣ci nie wi臋kszej ni偶 dwie艣cie krok贸w: z zas艂ony dymnej wynurzyli si臋 dwaj upiorni m臋偶czy藕ni.

Biegli obok siebie, jakby brodz膮c przez bagno dymu i py艂u; w ostrym 艣wietle pocisk贸w mo藕dzierzowych wygl膮dali monstrualnie, nieludzko. Jeden z nich to ogromny Murzyn. Zgubi艂 he艂m, g艂ow臋 mia艂 okr膮g艂膮 i czarn膮 jak kula armatnia, usta otwarte niczym r贸偶owa jaskinia z rz臋dem bia艂ych z臋b贸w, a jego ryk rozlega艂 si臋 nawet poprzez huk wystrza艂贸w. Drugim m臋偶czyzn膮 by艂 bia艂y, g贸ra munduru rozerwa艂a si臋 na dwie cz臋艣ci, jasna klatka i ramiona zosta艂y ods艂oni臋te, ale twarz pokrywa艂y przera偶aj膮ce pasy ciemnozielonej i br膮zowej farby.

Obaj strzelali w biegu, zdawali si臋 odporni na burz臋 pocisk贸w, w kt贸r膮 si臋 rzucili. Tungata poczu艂 cie艅 zabobonnego l臋ku, kt贸rym tak pogardza艂.

— Zabi膰 ich! — us艂ysza艂 sw贸j w艂asny wrzask, a seria z karabinu kt贸rego艣 z przeciwnik贸w wzbi艂a chmur臋 ziemi tu偶 przed okopem.

— Celowa膰 dok艂adnie — krzykn膮艂, snajper za艣 odda艂 d艂ug膮, grzmi膮c膮 seri臋, lecz postaci pobieg艂y dalej bez szwanku.

Tungata odepchn膮艂 strzelca i sam zaj膮艂 jego miejsce. Przez kilka nie ko艅cz膮cych si臋 sekund wpatrywa艂 si臋 w celownik, minimalnie poprawiaj膮c ustawienie karabinu, po czym wypali艂.

Wysoki Murzyn rzuci艂 si臋 do ty艂u, jakby potr膮ci艂 go p臋dz膮cy samoch贸d i zdawa艂 si臋 rozpada膰 jak marionetka na wietrze, kiedy kule rozerwa艂y go na kawa艂ki. Sp艂yn膮艂 na ziemi臋 niczym roztopiony.

Drugi m臋偶czyzna gna艂 i strzela艂, wykrzykuj膮c jakie艣 bezsensowne wyzwanie. Tungata wycelowa艂 w niego karabin maszynowy. Zatrzyma艂 si臋 na u艂amek sekundy, aby mie膰 pewno艣膰, 偶e dobrze mierzy艂 i zobaczy艂 przez celownik b艂ysk bia艂ego cia艂a oraz diabolicznie wymalowan膮 twarz.

Wystrzeli艂, ci臋偶ka bro艅 zadr偶a艂a w jego r臋kach, po czym osiad艂a i umilk艂a.

Zebiwe zastyg艂 w bezruchu, sparali偶owany zabobonnym l臋kiem, gdy偶 ten cz艂owiek wci膮偶 ku niemu bieg艂. Upu艣ci艂 karabin, Tungata odstrzeli艂 mu p贸艂 ramienia, reszta zwisa艂a bezw艂adnie z boku. Nie upad艂, naciera艂 wprost na dow贸dc臋.

Komisarz zerwa艂 si臋 na nogi i wyci膮gn膮艂 tokarewa z kabury. Napastnik by艂 ju偶 prawie w okopie, dzieli艂o ich mniej ni偶 dziesi臋膰 krok贸w; Tungata wycelowa艂 z pistoletu. Strzeli艂 i zobaczy艂, jak kula uderzy艂a w sam 艣rodek nagiej piersi m臋偶czyzny. Upad艂 na kolana, nie mog膮c ju偶 biec, ale wci膮偶 pr贸bowa艂 post膮pi膰 naprz贸d, wyci膮ga艂 ku swojemu wrogowi jedyn膮 r臋k臋, a z otwartych, pe艂nych krwi ust nie wydobywa艂 si臋 偶aden d藕wi臋k.

Z takiej odleg艂o艣ci, pomimo kamufla偶u, Tungata rozpozna艂 twarz, kt贸rej nie m贸g艂 zapomnie膰 od tamtej nocy w misji Khami. Patrzyli si臋 na siebie jeszcze przez sekund臋, po czym Roland run膮艂.

Burza grzmot贸w, rozlegaj膮cych si臋 na ca艂ej r贸wninie, powoli cich艂a, a偶 w ko艅cu umilk艂a zupe艂nie. Tungata Zebiwe wyszed艂 z okopu i podszed艂 do le偶膮cego Rolanda Ballantyne'a. Przewr贸ci艂 go nog膮 na wznak i z niedowierzaniem zobaczy艂, 偶e powieki zadr偶a艂y, otworzy艂y si臋 powoli. W 艣wietle wystrza艂贸w wpatruj膮ce si臋 w niego zielone oczy kipia艂y w艣ciek艂o艣ci膮 i nienawi艣ci膮.

Przykucn膮艂 przy nim i powiedzia艂 cicho po angielsku:

— Pu艂kowniku, bardzo si臋 ciesz臋, 偶e znowu pana spotka艂em.

Potem wyprostowa艂 si臋 i przy艂o偶y艂 luf臋 tokarewa do jego skroni. Pos艂a艂 kul臋 w m贸zg Rolanda Ballantyne'a.

Oddzia艂 dla sparali偶owanych pacjent贸w szpitala im. 艢w. Egidiusza by艂 azylem, w kt贸rym Craig Mellow schroni艂 si臋 z wdzi臋czno艣ci膮.

Mia艂 wi臋cej szcz臋艣cia ni偶 niekt贸rzy z jego towarzyszy na sali. Tylko dwukrotnie odby艂 podr贸偶 zielonym korytarzem; gdy skrzypia艂y ko艂a w贸zka, na kt贸rym le偶a艂, a bezosobowe, ukryte za maskami twarze piel臋gniarek pochyla艂y si臋 nad chorym. Jecha艂 ku drzwiom obrotowym, za nimi pachnia艂o 艣rodkami znieczulaj膮cymi i odka偶aj膮cymi.

Za pierwszym razem zostawili mu pi臋knego kikuta, otoczonego poduszk膮 mi臋sa i sk贸ry, do kt贸rego chcieli przyczepi膰 sztuczn膮 nog臋. Podczas drugiej operacji usuni臋to wi臋ksze od艂amki pocisk贸w z krocza, po艣ladk贸w i dolnych cz臋艣ci plec贸w. Szukano r贸wnie偶, lecz bez powodzenia, mechanicznego uszkodzenia — przyczyny ca艂kowitego parali偶u poni偶ej pasa.

Uszkodzone cia艂o wraca艂o do zdrowia szybko, jak u m艂odego zwierz臋cia, ale noga z plastiku i nierdzewnej stali wci膮偶 sta艂a nieu偶ywana obok szafki przy 艂贸偶ku. Mi臋艣nie r膮k ros艂y dzi臋ki podci膮ganiu si臋 na 艂a艅cuchu i operowaniu w贸zkiem inwalidzkim.

Wkr贸tce znalaz艂 sobie kilka miejsc w przestronnym starym budynku i otaczaj膮cych go ogrodach. Wi臋kszo艣膰 dnia sp臋dza艂 w terapeutycznym

/iii

warsztacie, w kt贸rym pracowa艂 nie schodz膮c z w贸zka. Rozebra艂 swojego starego landrovera na cz臋艣ci, z艂o偶y艂 z powrotem silnik, skr臋ci艂 wa艂 korbowy. Potem przestawi艂 na r臋czne sterowanie, dopasowa艂 uchwyty i tak ustawi艂 siedzenie kierowcy, by m贸c bez trudu wsuwa膰 na nie i zdejmowa膰 sparali偶owan膮 doln膮 cz臋艣膰 cia艂a. Zmontowa艂 stojak na sk艂adany w贸zek obok przedniego fotela, gdzie przedtem znajdowa艂 si臋 pojemnik na bro艅.

Kiedy sko艅czy艂 z samochodem, zaj膮艂 si臋 projektowaniem i produkowaniem na jacht osprz臋tu z nierdzewnej stali i br膮zu, sp臋dzaj膮c wiele godzin przy tokarce i wyt艂aczarce. Zauwa偶y艂, 偶e kiedy mia艂 zaj臋cie, m贸g艂 pozby膰 si臋 nawiedzaj膮cych go wspomnie艅, wi臋c nie oszcz臋dza艂 si臋, ca艂kowicie koncentrowa艂 si臋 na zadaniu, tworz膮c ma艂e cuda z drewna i metalu.

Popo艂udniami czyta艂 i pisa艂, ale nigdy nie wertowa艂 gazet ani nie ogl膮da艂 telewizji w szpitalnej 艣wietlicy. Nigdy nie bra艂 udzia艂u w dyskusjach innych pacjent贸w na temat walk czy z艂o偶onych negocjacji pokojowych, kt贸re rozpocz臋艂y si臋 z wielkimi nadziejami, a zerwane zosta艂y tak zwyczajnie. W ten spos贸b Craig m贸g艂 udawa膰 przed sob膮, 偶e wilki wojny ju偶 nie poluj膮.

Tylko nocami nie panowa艂 nad pu艂apkami, zastawianymi na niego przez umys艂 i pami臋膰, znowu poci艂 si臋 ze strachu na nie ko艅cz膮cym si臋 polu minowym i srysza艂 Roly'ego, szepcz膮cego mu do ucha spro艣no艣ci. Albo widzia艂 艣wiat艂o p臋kaj膮cych pocisk贸w mo藕dzierzowych na nocnym niebie nad rzek膮 i s艂ysza艂 huk wystrza艂贸w. Potem budzi艂 si臋 z krzykiem, a obok siedzia艂a wsp贸艂czuj膮ca, zatroskana piel臋gniarka, kt贸ra akurat mia艂a dy偶ur.

— Wszystko w porz膮dku, Craig, to tylko sen. Wszystko w porz膮dku. — Ale on wiedzia艂, 偶e nie wszystko by艂o w porz膮dku, wiedzia艂, 偶e nigdy nie b臋dzie w porz膮dku.

Napisa艂a do niego ciocia Yalerie. J膮 i wujka Douglasa prze艣ladowa艂a my艣l o tym, 偶e nie odnaleziono cia艂a Rolanda. Od wywiadu si艂 bezpiecze艅stwa otrzymali przera偶aj膮c膮 wie艣膰 — podziurawione kulami zw艂oki ich syna wystawiono na widok publiczny w Zambii, partyzant贸w za艣 zach臋cano do plucia i oddawania na nie moczu, 偶eby si臋 przekonali, i偶 naprawd臋 nie 偶yje. Potem trupa wrzucono do wychodka w kt贸rym艣 z oboz贸w szkoleniowych.

Mia艂a nadziej臋, 偶e Craig rozumia艂 — ani ona, ani wujek Douglas nie czuli si臋 teraz na si艂ach, by go odwiedzi膰, ale je艣li czego艣 potrzebowa艂, powinien do nich po prostu napisa膰.

Natomiast Jonathan Ballantyne bywa艂 co pi膮tek. Przyje偶d偶a艂 swoim starym bentleyem i przywozi艂 ze sob膮 koszyk, jaki zwykle zabiera si臋 na pikniki. Zawsze znajdowa艂y si臋 w nim gin i sze艣膰 butelek toniku. Dzieli艂 si臋 tym z Craigiem w pewnym zak膮tku w dalekim ko艅cu ogrod贸w przyszpitalnych. Staruszek, podobnie jak Mellow, chcia艂 unika膰 bolesnej tera藕niejszo艣ci i razem uciekali w przesz艂o艣膰. Bawu co tydzie艅 dostarcza艂 jeden ze starych rodzinnych dziennik贸w; rozmawiali o nich bez ko艅ca, a Craig pragn膮艂 zgromadzi膰 wszystkie wspomnienia dziadka z tamtych odleg艂ych czas贸w.

Tylko dwa razy odst膮pili od wsp贸lnej zgody na niepami臋tanie i milczenie. Pewnego razu chory zapyta艂:

— Bawu, co si臋 sta艂o z Janin臋?

— Yalerie i Douglas chcieli, 偶eby zamieszka艂a z nimi w Queen's Lynn, kiedy opuszcza艂a szpital, ale nie zgodzi艂a si臋. O ile wiem, nadal pracuje w muzeum.

W nast臋pnym tygodniu Bawu zatrzyma艂 si臋, gdy mia艂 ju偶 wsiada膰 do bentleya i powiedzia艂:

— Kiedy zabili Roly'ego, po raz pierwszy zda艂em sobie spraw臋, 偶e przegramy t臋 wojn臋.

— A czy przegramy, Bawu?

— Tak — odrzek艂 starzec i odjecha艂, Craig siedzia艂 na w贸zku i patrzy艂 za nim.

Kiedy ko艅czy艂 si臋 dziesi膮ty miesi膮c pobytu w szpitalu, Mellow przeszed艂 seri臋 bada艅, kt贸ra trwa艂a cztery dni. Prze艣wietlali go, k艂uli elektrodami, badali oczy i czas reakcji na r贸偶ne bod藕ce, sprawdzali, czy na ciele nie nast膮pi艂y jakie艣 zmiany, wskazuj膮ce na niesprawno艣膰 uk艂adu nerwowego, zrobili punkcje l臋d藕wiowe, pobrali pr贸bk臋 p艂ynu rdzeniowego. Craig by艂 podenerwowany i wyczerpany. Tej nocy przy艣ni艂 mu si臋 inny koszmar. Znowu le偶a艂 na polu minowym i s艂ysza艂 Janin臋 gdzie艣 w ciemno艣ci rozci膮gaj膮cej si臋 przed nim. Robili dziewczynie to, o czym m贸wi艂 Roland, a ona wzywa艂a Craiga na pomoc. Nie m贸g艂 si臋 poruszy膰. Kiedy si臋 wreszcie obudzi艂, jego pot zebra艂 si臋 ju偶 w ciep艂aw膮 ka艂u偶臋 na czerwonym, gumowym materacu.

Nast臋pnego dnia lekarz prowadz膮cy powiedzia艂 mu:

— Wyniki bada艅 s膮 艣wietne, jeste艣my z ciebie dumni. Teraz rozpoczniemy nast臋pn膮 cz臋艣膰 terapii, po艣l臋 ci臋 do doktora Davisa.

By艂 m艂odym, bardzo energicznym cz艂owiekiem o niepokoj膮cym, otwartym spojrzeniu. Mellow od razu poczu艂 do niego niech臋膰 s膮dz膮c, 偶e b臋dzie on pr贸bowa艂 zniszczy膰 kokon spokoju, kt贸ry prawie uda艂o mu si臋 uwi膰 wok贸艂 siebie. Po dziesi臋ciu minutach przebywania w gabinecie Davisa zorientowa艂 si臋, 偶e to psychiatra.

— Pos艂uchaj, doktorku, nie jestem szurni臋ty.

— Zgoda, ale pomy艣leli艣my, 偶e mogliby艣my ci troch臋 pom贸c, Craig.

— Nic mi nie jest. Nie potrzebuj臋 pomocy.

— Nie ma 偶adnych uszkodze艅 w twoim organizmie ani uk艂adzie nerwowym, chcemy si臋 dowiedzie膰, dlaczego dolna po艂owa cia艂a nie funkcjonuje.

— S艂uchaj, oszcz臋dz臋 wam k艂opotu. Nie mog臋 rusza膰 kikutem i jedynym zdrowym kulasem, poniewa偶 wdepn膮艂em na min臋 przeciwpiechotn膮, kt贸ra rozrzuci艂a kawa艂ki moich bebech贸w po ca艂ym polu.

— Craig, taki stan nazywa si臋 nerwic膮 wojenn膮...

— Doktorze — przerwa艂 mu. — Czy chcesz powiedzie膰, 偶e nic mi nie dolega?

— Twoje cia艂o jest ju偶 ca艂kowicie wyleczone.

— 艢wietnie, tylko dlaczego nikt mi tego nie u艣wiadomi艂 wcze艣niej? Odjecha艂 na w贸zku korytarzem w stron臋 pokoju.

W pi臋膰 minut spakowa艂 ksi膮偶ki i papiery, potoczy艂 si臋 do swego l艣ni膮cego, karmazynowego landrovera, cisn膮艂 torb臋 podr贸偶n膮 na ty艂, wdrapa艂 si臋 na siedzenie kierowcy, w贸zek umie艣ci艂 w stojaku obok siebie i oddali艂 si臋 w stron臋 jachtu.

W szpitalnym warsztacie wymy艣li艂 i z艂o偶y艂 system d藕wigni r臋cznych, kt贸re umo偶liwi艂y mu samodzielne podnoszenie si臋 na pok艂ad. Teraz inne udoskonalenia na jachcie poch艂on臋艂y ca艂膮 jego energi臋 i wynalazczo艣膰. Przede wszystkim musia艂 zainstalowa膰 uchwyty, kt贸re pozwoli艂y mu porusza膰 si臋 po kokpicie i pok艂adzie. Przyszy艂 sk贸rzane 艂aty na siedzeniu spodni i 艣lizga艂 si臋 na nich, przystosowuj膮c kuchni臋 i dzi贸b, obni偶aj膮c koj臋 i przebudowuj膮c st贸艂 nawigacyjny, aby odpowiada艂y nowym wymaganiom. Pracowa艂 przy muzyce rycz膮cej z g艂o艣nik贸w, z kubkiem ginu zawsze w zasi臋gu r臋ki: muzyka i alkohol pozwala艂y przep臋dzi膰 niechciane wspomnienia.

Jacht by艂 jego fortec膮. Opuszcza艂 go tylko raz w miesi膮cu, kiedy jecha艂 do miasta po czek z policyjn膮 rent膮, uzupe艂ni膰 zapasy w spi偶arni oraz zakupi膰 odpowiedni膮 ilo艣膰 papieru.

W czasie jednego z takich wypad贸w znalaz艂 u偶ywan膮 maszyn臋 do pisania i broszurk臋 „Ucz臋 si臋 pisa膰 na maszynie". Przykr臋ci艂 karetk臋 maszyny w rogu sto艂u, gdzie by艂a bezpieczna nawet w czasie sztormu na morzu i zacz膮艂 przekszta艂ca膰 stert臋 r臋cznie zapisanych zeszyt贸w w schludny plik maszynopisu; im bardziej nabiera艂 wprawy, tym szybciej pisa艂, a偶 w ko艅cu klawisze stuka艂y w rytm muzyki.

Doktor Davis, psychiatra, wreszcie go wytropi艂. Craig zawo艂a艂 do niego z kokpitu:

— Pos艂uchaj, doktorku, teraz wiem, 偶e masz racj臋, jestem w艣ciek艂ym, morduj膮cym psychopat膮. Na twoim miejscu nie stawia艂bym stopy na tej drabinie.

Nast臋pnie zapar艂 si臋 tak, by nie straci膰 r贸wnowagi i wci膮gn膮艂 drabink臋 na g贸r臋, jakby to by艂 most zwodzony. Spuszcza艂 j膮 tylko dla Bawu. Co pi膮tek pili gin, budowali ma艂y 艣wiat fantazji i wyobra藕ni, w kt贸rym obaj mogli si臋 skry膰.

Pewnego razu dziadek przyjecha艂 we wtorek. Mellow by艂 w艂a艣nie na pok艂adzie dziobowym, wzmacnia艂 grotmaszt. Staruszek wysiad艂 z bentleya, a weso艂y okrzyk powitalny zamar艂 Craigowi na ustach. Bawu wydawa艂 si臋 pomarszczony, wyschni臋ty. Wygl膮da艂 jak kto艣 bardzo s臋dziwy i delikatny, niczym jedna z mumii z dzia艂u egiptologii British Museum. Na tylnym fotelu siedzia艂 stary kucharz z plemienia Matabele, kt贸ry s艂u偶y艂 u Bawu od czterdziestu lat. Na rozkaz staruszka Murzyn wyj膮艂 z baga偶nika dwie wielkie paki i w艂o偶y艂 je do windy towarowej.

Craig wci膮gn膮艂 je na g贸r臋 i opu艣ci艂 wind臋, aby starzec m贸g艂 ni膮 wjecha膰. W saloniku nala艂 ginu do szklanek, ale by艂 tak zawstydzony wygl膮dem dziadka, 偶e na niego nie patrzy艂.

Bawu wygl膮da艂 wreszcie na starego cz艂owieka. Oczy mia艂 kaprawe, widzia艂 nieostro. Usta tak s艂abe, 偶e m贸g艂 tylko mamrota膰 niewyra藕nie l

i siorba膰 g艂o艣no. Gin ula艂 mu si臋 z ust na koszul臋, ale on tego nawet nie zauwa偶y艂. D艂ugo siedzieli w milczeniu, staruszek kiwa艂 g艂ow膮 i chrz膮ka艂 niewyra藕nie. Nagle powiedzia艂:

— Przywioz艂em ci tw贸j spadek. — Craig zrozumia艂, 偶e w tych pakach by艂y dzienniki, o kt贸re si臋 kiedy艣 targowali. — Douglas i tak nie wiedzia艂by, co z nimi zrobi膰.

— Dzi臋kuj臋, Bawu.

— Czy m贸wi艂em ci kiedy艣, jak pan Rhodes trzyma艂 mnie na kolanach? — W niepokoj膮cy spos贸b zmieni艂 temat. Craig s艂ysza艂 t臋 histori臋 ju偶 pi臋膰dziesi膮t razy.

— Nie, nigdy. Opowiedz koniecznie, Bawu.

— No wi臋c, by艂o to w czasie wesela w misji Khami, chyba w dziewi臋膰dziesi膮tym pi膮tym albo sz贸stym. — Be艂kota艂 co艣 niezrozumiale przez dziesi臋膰 minut, a偶 w ko艅cu ca艂kiem straci艂 w膮tek i znowu umilk艂.

Craig nala艂 jeszcze ginu, a go艣膰 wpatrywa艂 si臋 w 偶ar贸wk臋. Craig nagle zobaczy艂, 偶e po wysuszonych policzkach ciek艂y 艂zy.

— Co si臋 sta艂o, Bawu — zapyta艂 z nag艂ym przestrachem. Nie m贸g艂 patrze膰 na te powoli p艂yn膮ce 艂zy b贸lu.

— Nie s艂ucha艂e艣 wiadomo艣ci? — zapyta艂 starzec.

— Wiesz, 偶e nigdy tego nie robi臋.

— Koniec, m贸j drogi, koniec. Przegrali艣my. Roly, ty, wszyscy ci m艂odzi ludzie, wszystko na nic — przegrali艣my wojn臋. Wszystko, o co walczyli nasi ojcowie, co zdobyli艣my i zbudowali艣my — stracone. Stracili艣my to wszystko przy stole w miejscu, kt贸re nazywa si臋 Lancaster House.

Ramiona Bawu dr偶a艂y lekko, 艂zy ci膮gle kapa艂y mu po policzkach. Craig powl贸k艂 si臋 przez salonik i podni贸s艂 na 艂awk臋 obok dziadka. Wzi膮艂 go za r臋k臋. By艂a chuda, lekka i sucha jak wysuszone ko艣ci mewy. Siedzieli obaj, stary i m艂ody, trzymaj膮c si臋 za d艂onie, niczym przera偶one dzieci w pustym domu.

W nast臋pny pi膮tek Craig wcze艣nie zwl贸k艂 si臋 z koi i zacz膮艂 sprz膮ta膰, spodziewaj膮c si臋 tradycyjnej wizyty Bawu. Poprzedniego dnia przygotowa艂 sze艣膰 butelek ginu, tak 偶e nie zagra偶a艂a im susza. Jedn膮 z nich rozpiecz臋towa艂 i ustawi艂 obok dwie wypolerowane na b艂ysk szklaneczki. Nast臋pnie po艂o偶y艂 pierwsze trzysta stron maszynopisu.

— To powinno rozweseli膰 staruszka. — Przez wiele miesi臋cy zbiera艂 si臋 na odwag臋, aby powiedzie膰 Jonathanowi, co zamierza艂 zrobi膰. Teraz, kiedy kto艣 mia艂 przeczyta膰 manuskrypt, Craigiem targa艂y sprzeczne uczucia; po pierwsze ba艂 si臋, 偶e ca艂a jego praca zostanie uznana za bezwarto艣ciow膮, i偶 traci艂 czas i nadzieje na co艣 o tak ma艂ej wadze; po drugie wzdraga艂 si臋 przed tym, by pozwoli膰 komu艣 wej艣膰 do swego prywatnego 艣wiata, kt贸ry stworzy艂 na tych bia艂ych kartkach papieru, nawet je艣li tym intruzem by艂 kto艣, kogo tak kocha艂, jak Bawu.

— W ka偶dym razie, kiedy艣 kto艣 musi to przeczyta膰 — pocieszy艂 si臋 i powl贸k艂 na dzi贸b.

Siedz膮c w ubikacji patrzy艂 na swoj膮 twarz, odbit膮 w lustrze nad umywalk膮. Po raz pierwszy od wielu miesi臋cy naprawd臋 si臋 sobie przyjrza艂. Nie goli艂 si臋 od tygodni, a gin pozostawi艂 pod oczami plamy w kolorze kitu. Same oczy by艂y obola艂e i prze艣ladowane strasznymi wspomnieniami, usta wykrzywi艂 jak dziecko, kt贸re si臋 zgubi艂o i w艂a艣nie mia艂o wybuchn膮膰 p艂aczem.

Ogoli艂 si臋, pu艣ci艂 prysznic i usiad艂 pod nim, delektuj膮c si臋 prawie zapomnian膮 ju偶 gor膮c膮 par膮. P贸藕niej rozczesa艂 w艂osy i przyci膮艂 je r贸wn膮 lini膮 nad brwiami. Zacz膮艂 szorowa膰 z臋by, a偶 dzi膮s艂a krwawi艂y. Znalaz艂 czyst膮, niebiesk膮 koszul臋, powl贸k艂 si臋 korytarzem i wci膮gn膮艂 na pok艂ad. Opu艣ci艂 drabink臋, znalaz艂 miejsce na s艂o艅cu; opar艂 si臋 plecami o kokpit i czeka艂 na Bawu.

Musia艂 si臋 zdrzemn膮膰, gdy偶 obudzi艂 go odg艂os samochodu, ale nie szept bentleya staruszka, lecz pulsuj膮cy d藕wi臋k silnika volkswagena. Craig nie pozna艂 szarozielonego auta, ani kierowcy, gdy ten zostawi艂 w贸z pod drzewami mango i zbli偶a艂 si臋 niepewnie do jachtu.

Dostrzeg艂 w ko艅cu przysadzist膮 posta膰 kobiety w nieokre艣lonym wieku.

W jej kroku nie by艂o poczucia dumy, kuli艂a si臋, bodaj chc膮c ukry膰 biust i p艂e膰. Sp贸dnica opina艂a szerok膮 tali臋. Niskie pantofle prawie odwraca艂y uwag臋 od wspania艂ej linii 艂ydek i pe艂nych wdzi臋ku kostek.

Sz艂a z r臋kami za艂o偶onymi na piersi, jakby marz艂a w porannym s艂o艅cu. Niczym kr贸tkowidz wpatrywa艂a si臋 przez okulary w rogowych oprawkach w 艣cie偶k臋. W艂osy mia艂a d艂ugie, proste, wisia艂y bez blasku, chyba po to, aby ukry膰 jej twarz. Stan臋艂a przed jachtem i podnios艂a wzrok na Craiga. Jej sk贸ra by艂a w fatalnym stanie, jak u nastolatki na prochach. Twarz si臋 zaokr膮gli艂a, ale wygl膮da艂a niezdrowo, blado. Kobieta zapewne du偶o czasu sp臋dzi艂a w szpitalnym 艂贸偶ku.

Zdj臋艂a okulary. Ramki pozostawi艂y ma艂e, czerwone plamki po obu stronach nosa, ale oczy — te du偶e, sko艣ne oczy kotki o dziwnym blasku, te niebieskie oczy tak ciemne, 偶e prawie czarne — dzi臋ki nim nie m贸g艂 .si臋 pomyli膰.

— Jan — szepn膮) Craig. — O, Bo偶e, Jan, czy to ty? Wykona艂a rozdzieraj膮cy serce kobiecy gest — odgarn臋艂a proste, matowe w艂osy i opu艣ci艂a powieki, stoj膮c w nie艂adnej sp贸dnicy niezgrabnie jak go艂臋bica. Ledwie us艂ysza艂 jej g艂os.

— Przepraszam, 偶e ci臋 niepokoj臋. Wiem, co musisz do mnie czu膰, ale czy mog臋 wej艣膰?

— Oczywi艣cie, Jan, prosz臋. — Powl贸k艂 si臋 do relingu i spu艣ci艂 dla niej drabink臋.

— Cze艣膰 — u艣miechn膮艂 si臋 nie艣mia艂o, kiedy wdrapa艂a si臋 na pok艂ad.

— Cze艣膰, Craig.

— Przepraszam, chcia艂bym wsta膰, ale musisz si臋 przyzwyczai膰 do tego, 偶e do mnie m贸wi si臋 z g贸ry.

— Tak — powiedzia艂a. — S艂ysza艂am.

— Chod藕my do saloniku. Czekam w艂a艣nie na Bawu. B臋dzie jak za dawnych lat. Rozejrza艂a si臋.

— W艂o偶y艂e艣 w to wiele pracy, Craig.

— Prawie sko艅czy艂em — rzek艂 z dum膮.

— Jest pi臋kny. — Janin臋 wesz艂a do saloniku, a on pod膮偶y艂 za ni膮.

— Mo偶emy zaczeka膰 na Bawu — rzek艂 Craig, wk艂adaj膮c kaset臋. Instynktownie pomin膮艂 Beethovena i wybra艂 Debussy'ego, kt贸ry brzmia艂 weselej, l偶ej. — Albo wypijmy od razu. — U艣miechn膮艂 si臋, aby ukry膰 niepok贸j. — Szczerze m贸wi膮c, musz臋 si臋 teraz napi膰.

Janin臋 nie wzi臋艂a szklaneczki do r臋ki, tylko si臋 w ni膮 wpatrywa艂a.

— Podobno nadal pracujesz w muzeum.

Skin臋艂a g艂ow膮, a Craig poczu艂 w piersiach ucisk bezsilnego wsp贸艂czucia.

— Bawu b臋dzie tu... — rozpaczliwie stara艂 si臋 co艣 wyduka膰.

— Craig, zjawi艂am si臋, 偶eby co艣 ci powiedzie膰. Rodzina mnie o to prosi艂a, chcieli, 偶eby powiadomi艂 ci臋 o tym kto艣, kogo znasz. — Podnios艂a wzrok znad ginu. — Bawu dzisiaj nie przyjedzie. Nigdy ju偶 nie przyjedzie.

Min臋艂o du偶o czasu, zanim zapyta艂 cicho:

— Kiedy to si臋 sta艂o?

— Tej nocy, w czasie snu. Na serce.

— Tak — mrukn膮艂 do siebie. — Serce. P臋k艂o... wiem.

— Pogrzeb odb臋dzie si臋 jutro w King's Lynn, po po艂udniu. Mo偶emy pojecha膰 razem, je艣li nie masz nic przeciwko?

Noc膮 zmieni艂a si臋 pogoda, zacz膮艂 wia膰 po艂udniowo-wschodni wiatr, kt贸ry przyni贸s艂 ze sob膮 drobny, zimny deszcz zwany guti.

Staruszka z艂o偶ono obok jego 偶on, dzieci i wnucz膮t na ma艂ym cmentarzu u podn贸偶a wzg贸rz. Deszcz, kt贸ry pada艂 na 艣wie偶o u艂o偶on膮, czerwon膮 ziemi臋 na grobie, sprawia艂, 偶e ziemia zdawa艂a si臋 krwawi膰, jakby otrzyma艂a 艣mierteln膮 ran臋.

Po pogrzebie Craig i Janin臋 wr贸cili do Bulawayo landroverem.

— Mieszkam w tym samym miejscu — powiedzia艂a, kiedy jechali przez park.— Czy mo偶esz mnie tam podrzuci膰?

— Je艣li zostan臋 teraz sam, upij臋 si臋 ze smutku — odrzek艂. — Nie pojecha艂aby艣 ze mn膮 na jacht, tylko na troch臋, prosz臋? — Craig us艂ysza艂 w swoim g艂osie b艂aganie.

— Nie najlepiej czuj臋 si臋 teraz w艣r贸d ludzi.

— Ja te偶 — zgodzi艂 si臋. — Ale ty i ja nie jeste艣my po prostu lud藕mi, prawda?

Zrobi艂 im kawy i przyni贸s艂 z kuchni. Usiedli naprzeciwko siebie, z trudem powstrzymywa艂 si臋, by si臋 nie przygl膮da膰 Janin臋.

— Musz臋 wygl膮da膰 koszmarnie — odezwa艂a si臋 nagle, a on nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰.

— Zawsze b臋dziesz najpi臋kniejsz膮 kobiet膮, jak膮 kiedykolwiek zna艂em.

— Craig, czy m贸wili ci, co si臋 ze mn膮 sta艂o?

— Tak, wiem o tym.

— Wi臋c na pewno zdajesz sobie spraw臋, 偶e w艂a艣ciwie nie jestem ju偶 kobiet膮. Nigdy nie b臋d臋 w stanie pozwoli膰 m臋偶czy藕nie, jakiemukolwiek m臋偶czy藕nie, aby mnie dotkn膮艂.

— Rozumiem.

— To jeden z powod贸w, dla kt贸rych nie pr贸bowa艂am si臋 z tob膮 zobaczy膰.

— Tego nie pojmuj臋.

Janin臋 znowu zamilk艂a, siedzia艂a skulona na 艂awce i obejmowa艂a si臋 tym obronnym gestem.

— Roly tak to czu艂 — wyrzuci艂a z siebie. — Kiedy oni sko艅czyli. Gdy znalaz艂 mnie ko艂o wraku i zrozumia艂, co mi zrobili, nie m贸g艂 mnie dotkn膮膰, nawet odezwa膰 si臋.

— Jan... — zacz膮艂, ale mu przerwa艂a.

— W porz膮dku, Craig. Nie opowiada艂am ci tego po to, 偶eby艣 zaprzecza艂, j lecz by艣 wiedzia艂. Ju偶 niczego nie zaoferuj臋 m臋偶czy藕nie, je艣li chodzi o te l sprawy.

— Wobec tego mog臋 ci powiedzie膰, 偶e — podobnie jak ty — ja te偶 f niczego nie mog臋 zaoferowa膰 kobiecie — w tych sprawach. W jej oczach natychmiast pojawi艂 si臋 b贸l.

— Och, Craig, m贸j biedny Craig... my艣la艂am, 偶e to tylko noga...

— Ale z drugiej strony, zaproponuj臋 przyja藕艅, opiek臋 i w艂a艣ciwie wszystko inne — u艣miechn膮艂 si臋 do niej. — Mog臋 nawet zaproponowa膰 gin z tonikiem.

— S膮dzi艂am, 偶e nie chcia艂e艣 si臋 upi膰 — delikatnie odwzajemni艂a u艣miech.

— Nie chc臋 si臋 upi膰 ze smutku, ale uwa偶am, 偶e powinni艣my wyprawi膰 Bawu ma艂膮 styp臋. Spodoba艂oby mu si臋 to.

Siedzieli naprzeciwko siebie przy stole w saloniku i gaw臋dzili bez艂adnie, oboje zacz臋li si臋 rozpr臋偶a膰, kiedy gin ich rozgrza艂, stopniowo odzyskiwali dawno utracone poczucie kole偶e艅stwa, kt贸rym kiedy艣 si臋 cieszyli.

Janin臋 wyja艣ni艂a, dlaczego nie zamieszka艂a z Douglasem i Yalerie w Queen's Lynn.

— Patrzyli na mnie z takim wsp贸艂czuciem, 偶e wszystko prze偶ywa艂am od pocz膮tku. To by艂by stan wiecznej 偶a艂oby.

Opowiedzia艂 o szpitalu i jak stamt膮d uciek艂.

— Podobno to nie nogi, ale g艂owa nie pozwala mi chodzi膰. Albo inni s膮 nienormalni, albo ja — wol臋 my艣le膰, 偶e inni.

Mia艂 w lod贸wce dwa steki, kt贸re upiek艂 na gazie, ona tymczasem przygotowa艂a sos do sa艂atki. Kiedy si臋 tak krz膮tali, Craig wyja艣ni艂 jej, na czym polega艂y wszystkie udoskonalenia, wprowadzone na jachcie.

— Dzi臋ki temu ruchomemu wa艂kowi zwin臋 i rozwin臋 偶agiel nie wychodz膮c z kokpitu. — Za艂o偶臋 si臋, 偶e poradz臋 sobie jedn膮 r臋k膮. Szkoda, 偶e nigdy nie b臋d臋 m贸g艂 si臋 sprawdzi膰.

— Dlaczego tak m贸wisz? — zastyg艂a z cebul膮 w jednej d艂oni i no偶em w drugiej.

— Moje ukochanie nigdy nie poczuje poca艂unku s艂onej wody na kilu — wyja艣ni艂. — Konfiskata.

— Craig, nic z tego nie rozumiem.

— Napisa艂em podanie do w艂adz emigracyjnych, 偶eby pozwolili mi zwodowa膰 艂ajb臋 na morzu. Wiesz, jacy oni s膮, no nie?

— S艂ysza艂am, 偶e dosy膰 ostrzy — odpowiedzia艂a.

— Ostrzy? To tak, jakby powiedzie膰 o wodzu Hun贸w Attyli, 偶e by艂 nieuprzejmy. Je艣li spr贸bujesz wydosta膰 si臋 z kraju, nawet jako legalny emigrant, pozwol膮 ci zabra膰 ze sob膮 przedmioty i troch臋 pieni臋dzy. No wi臋c przys艂ali tu inspektora, kt贸ry wyceni艂 jacht na dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy. Je偶eli chc臋 wyp艂yn膮膰 z kraju, musz臋 z艂o偶y膰 w depozycie 膰wier膰 miliona, 膰wier膰 miliona! Gdybym wycisn膮艂 z siebie wszystko, mia艂bym nieco ponad dziesi臋膰 tysi臋cy, wi臋c dop贸ki nie nazbieram pozosta艂ych dwustu czterdziestu, siedz臋 tutaj.

— Craig, to okrutne. Nie mo偶esz si臋 odwo艂a膰? To znaczy, w twoich szczeg贸lnych warunkach? — przerwa艂a, kiedy zobaczy艂a, 偶e jego czo艂o zacz臋艂o marszczy膰 si臋 w ostr膮 strza艂臋. Pomin膮艂 uwag臋 o swoim inwalidztwie.

— Przypuszczam, 偶e pojmujesz ich spos贸b rozumowania. Ka偶dy bia艂y pragnie si臋 st膮d wyrwa膰, zanim z艂e czarnuchy przejm膮 w艂adz臋. Ograbiliby艣my kraj do cna, gdyby nad tym nie zapanowali.

— Craig, ale co zamierzasz zrobi膰?

— Chyba zostan臋. Nie mam innego wyj艣cia. B臋d臋 tu siedzia艂 i czyta艂 P艂ywanie pod 偶aglem Hiscocka i Podr贸偶e morskie bezpieczne i proste Mellora.

— Chcia艂abym ci jako艣 pom贸c.

— Mo偶esz. Nakryj do sto艂u i wyjmij z szafki butelk臋 wina. Janin臋 zostawi艂a ponad p贸艂 steku i wypi艂a tylko odrobin臋 alkoholu, po czym podesz艂a do kolekcji kaset.

— Capricci Paganiniego — mrukn臋艂a — a wi臋c okaza艂e艣 si臋 masochist膮. — Jej uwag臋 przyci膮gn膮艂 teraz schludny, kwadratowy plik maszynopisu na p贸艂ce obok ta艣m.

— Co to jest? — odwr贸ci艂a kilka pierwszych kartek i spojrza艂a na niego. Te pi臋kne, niebieskie oczy na niegdy艣 pi臋knej twarzy, kt贸ra teraz by艂a opuchni臋ta i zniekszta艂cona t艂uszczem, z podbr贸dkiem wykropkowanym plamkami, sprawi艂y, 偶e serce podesz艂o mu do gard艂a. — Co to jest? — powt贸rzy艂a i doda艂a, widz膮c wyraz jego twarzy: — Przepraszam, nie moja sprawa.

— Nie! — odpowiedzia艂 szybko. — To nie tak. Chodzi o to, 偶e w艂a艣ciwie sam nie wiem... — Nie potrafi艂 nazwa膰 tego ksi膮偶k膮, a okre艣lenie powie艣膰 zabrzmia艂oby pretensjonalnie. — Po prostu, to jest co艣, na co marnowa艂em czas.

Janin臋 szybko przerzuci艂a kartki, dotykaj膮c ich brzeg贸w. Manuskrypt mia艂 z pi臋膰 centymetr贸w grubo艣ci.

419

— Nie wygl膮da na zmarnowany czas — zachichota艂a. Pierwszy raz us艂ysza艂 jej 艣miech, odk膮d znowu si臋 spotkali. — Wed艂ug mnie to wygl膮da strasznie powa偶nie.

— Taka historia, kt贸r膮 chcia艂em zapisa膰.

—— Czy mog臋 przeczyta膰? — zapyta艂a i poczu艂a, 偶e Craig wpada w pop艂och.

—— Och, nie zainteresuje ci臋.

— Sk膮d wiesz? — przytaszczy艂a plik do sto艂u. — Mog臋? Wzruszy艂 bezradnie ramionami.

— Nie s膮dz臋, 偶eby艣 daleko zasz艂a, ale je艣li chcesz spr贸bowa膰...

Usiad艂a i przejrza艂a pierwsz膮 stron臋.

~-— To jeszcze nie gotowa wersja, musisz by膰 tolerancyjna — powiedzia艂.

— Craig, nadal nie wiesz, kiedy si臋 zamkn膮膰, prawda? — rzek艂a nie podnosz膮c g艂owy. Odwr贸ci艂a kartk臋.

Zebra艂 talerze, szklanki, zani贸s艂 do kuchni i pozmywa艂. Potem zrobi艂 kaw臋 i przyni贸s艂 w dzbanku do saloniku. Janin臋 nawet nie spojrza艂a. Nala艂 jej kubek, ale nie podnios艂a g艂owy znad tekstu.

Po chwili zostawi艂 j膮 i poszed艂 do swojej kajuty. Wyci膮gn膮艂 si臋 na koi i wzi膮艂 z nocnego stolika ksi膮偶k臋, kt贸r膮 ostatnio studiowa艂. Nawigacja wed艂ug gwiazd Crawforda. Zacz膮艂 zmaga膰 si臋 z zenitem i azymutami, 偶eby odwr贸ci膰 uwag臋. Obudzi艂 si臋, czuj膮c d艂o艅 Janin臋 na policzku. Wyrwa艂a palce, a on usiad艂 pospiesznie.

—— Kt贸ra godzina? — zapyta艂 niepewnie.

— Ju偶 ranek. Musz臋 jecha膰. Nie spa艂am ca艂膮 noc. Nie wiem, jak dam sobie rad臋 w pracy.

— Wr贸cisz? — dopytywa艂 si臋 ca艂kiem ju偶 rozbudzony.

— Na pewno, 偶eby doczyta膰 do ko艅ca. Zabra艂abym ze sob膮, ale potrzebowa艂abym wielb艂膮da, takie to wielkie.

Pochyli艂a si臋 nad koj膮 patrz膮c na niego, po jej sko艣nych, ciemnoniebieskich oczach wida膰 by艂o, 偶e si臋 nad czym艣 zastanawia.

— Trudno uwierzy膰, 偶e napisa艂 to kto艣, kogo —jak my艣la艂am — znam — powiedzia艂a cicho. — Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e wiedzia艂am o tobie bardzo niewiele. — Spojrza艂a na zegarek. — O, rany! Musz臋 lecie膰!

Po po艂udniu zaparkowa艂a volkswagena pod drzewami mango, kilka minut po pi膮tej.

— Przywioz艂am steki — zawo艂a艂a — i wino.

Wesz艂a po drabince i da艂a nurka do saloniku. Jej g艂os dotar艂 do kokpitu.

— Ale b臋dziesz musia艂 je przygotowa膰. Obawiam si臋, 偶e nie mog臋 traci膰 czasu. — Gdy dotar艂 do saloniku, siedzia艂a ju偶 ca艂kowicie poch艂oni臋ta ogromnym maszynopisem.

Ostatni膮 kartk臋 odwr贸ci艂a grubo po p贸艂nocy. Kiedy sko艅czy艂a, nadal siedzia艂a w milczeniu z r臋kami na kolanach i wpatrywa艂a si臋 w stos papieru.

Gdy wreszcie spojrza艂a na niego, oczy jej by艂y jasne, pe艂ne 艂ez.

— To wspania艂e — rzek艂a cicho. — Minie troch臋 czasu, zanim zdo艂am m贸wi膰 o tym racjonalnie, a wtedy zechc臋 przeczyta膰 jeszcze raz. Nast臋pnego dnia przywioz艂a t艂ustego kurczaka.

— Fermowy — zaznaczy艂a. — Jeszcze jeden stek, a zacz臋艂yby ci wyrasta膰 rogi.

Przyrz膮dzi艂a coq au vin. Kiedy jedli, za偶膮da艂a wyja艣nie艅 na temat bohater贸w jego maszynopisu.

— Czy Rhodes naprawd臋 by艂 homoseksualist膮?

— Nie wydaje mi si臋, 偶e istnieje inne wyt艂umaczenie — broni艂 si臋. — Tak wielu wielkich ludzi dochodzi do wielko艣ci mimo swych niedoskona艂o艣ci.

— A Lobengula? Pierwsz膮 mi艂o艣ci膮 rzeczywi艣cie obdarzy艂 porwan膮 bia艂膮 dziewczyn臋? Czy pope艂ni艂 samob贸jstwo? A Robyn Ballantyne — opowiedz mi o niej wi臋cej, czy przebra艂a si臋 za m臋偶czyzn臋, 偶eby p贸j艣膰 do szko艂y medycznej? Ile z tego jest prawd膮?

— Czy to wa偶ne? — Craig za艣mia艂 si臋. — To tylko historia, jaka mog艂a si臋 zdarzy膰. Chcia艂em jedynie wiernie przedstawi膰 ten wiek i atmosfer臋.

— O tak — powiedzia艂a z powag膮. — Dla mnie bardzo wa偶ne. Ty sprawi艂e艣, 偶e sta艂o si臋 istotne. Czuj臋 si臋, jakbym by艂a cz臋艣ci膮 tego — ty mnie uczyni艂e艣 sk艂adnikiem tej historii.

Noc膮, kiedy si臋 ju偶 艣ciemni艂o, Craig stwierdzi艂 po prostu:

— Zrobi艂em koj臋 w kajucie na przedzie. To g艂upie, 偶e codziennie je藕dzisz taki kawa艂 do domu.

Zosta艂a, a nast臋pnego dnia przywioz艂a ze sob膮 torb臋, kt贸r膮 wypakowa艂a do szafki w kajucie. Powoli wpadli w rutyn臋. Ona bra艂a rano prysznic, on przygotowywa艂 艣niadanie. S艂a艂 艂贸偶ka i sprz膮ta艂, Janin臋 robi艂a zakupy i za艂atwi艂a w czasie przerwy na lunch wszystkie sprawy, kt贸re jej zleci艂. Kiedy popo艂udniami wraca艂a na jacht, przebiera艂a si臋 w koszulk臋, d偶insy i pomaga艂a mu w pracy przy 艂odzi. Szczeg贸lnie dobrze czy艣ci艂a piaskiem i lakierowa艂a, mia艂a wi臋cej cierpliwo艣ci i by艂a bardziej zr臋czna.

Pod koniec pierwszego tygodnia Craig zaproponowa艂:

— Sporo by艣 zaoszcz臋dzi艂a, gdyby艣 pozby艂a si臋 tamtego mieszkania.

— B臋d臋 ci p艂aci膰 czynsz — zgodzi艂a si臋, a kiedy zaprotestowa艂, doda艂a: — Dobrze, w takim razie ja zajm臋 si臋 dostarczaniem jedzenia i picia — zgoda?

Tej nocy, gdy wy艂膮czy艂a 艣wiat艂o w kajucie, zawo艂a艂a do niego przez ciemny salonik:

— Craig, wiesz, pierwszy raz czuj臋 si臋 bezpieczna, odk膮d... — nie doko艅czy艂a.

— Wiem, jak si臋 czujesz — zapewni艂.

— Dobranoc, kapitanie.

Ale zaledwie kilka nocy p贸藕niej obudzi艂y go g艂o艣ne krzyki. Tak pe艂ne udr臋ki, tak rozdziera艂y serce, 偶e przez kilka sekund nie m贸g艂 si臋 poruszy膰. Potem stoczy艂 si臋 z koi i przewr贸ci艂 na pod艂og臋, staraj膮c si臋 dotrze膰 do niej jak najszybciej. Po omacku szuka艂 w艂膮cznika 艣wiat艂a. Jarzeni贸wka w saloniku zaja艣nia艂a, powl贸k艂 si臋 korytarzem.

W odbitym 艣wietle z saloniku zobaczy艂 j膮 skulon膮 w rogu kajuty. Po艣ciel zwisa艂a w nie艂adzie z koi, koszula opad艂a, ods艂aniaj膮c nagie uda; palce tworzy艂y klatk臋 wok贸艂 przera偶onej, zniekszta艂conej twarzy.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

— Jan, wszystko w porz膮dku. Jestem tutaj! — Obj膮艂 j膮 obydwoma ramionami, pr贸buj膮c uspokoi膰 i uciszy膰 przera偶aj膮ce okrzyki strachu. Natychmiast zmieni艂a si臋 w oszala艂e zwierz臋 i rzuci艂a na niego. Paznokciami przejecha艂a mu po czole, gdyby nie cofn膮艂 g艂owy, straci艂by oko. R贸wnoleg艂e, krwawe rany ko艅czy艂y si臋 nad brwi膮, a du偶e krople ciemnej krwi sp艂ywa艂y do oka, na wp贸艂 go o艣lepiaj膮c. Jej si艂a by艂a zupe艂nie nieproporcjonalna do cia艂a. Nie m贸g艂 obj膮膰 Janin臋, im bardziej pr贸bowa艂, tym bardziej si臋 w艣cieka艂a. Zatopi艂a z臋by w jego przedramieniu, zostawiaj膮c na ciele g艂臋bokie 艣lady w kszta艂cie p贸艂ksi臋偶yc贸w.

Odturla艂 si臋 od niej, ona za艣 natychmiast poczo艂ga艂a si臋 z powrotem do k膮ta i przykucn臋艂a, lamentuj膮c i be艂kocz膮c co艣 do siebie. Patrzy艂a na niego 艣wiec膮cymi, niewidz膮cymi oczami. Craig poczu艂, 偶e sk贸ra mu si臋 zje偶y艂a, zabola艂a ze strachu i przera偶enia. Jeszcze raz wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋, ale kobieta wyszczerzy艂a z臋by niczym w艣ciek艂y pies i warkn臋艂a.

Wysun膮艂 si臋 z kajuty, poci膮gn膮艂 do saloniku. Jak oszala艂y przerzuca艂 kasety, a偶 znalaz艂 Pastoraln膮 Beethovena. W艂o偶y艂 do kieszeni magnetofonu i ustawi艂 maksymaln膮 g艂o艣no艣膰. Wspania艂a muzyka wype艂ni艂a jacht.

Odg艂osy z kajuty powoli ucich艂y, po czym Janin臋 wesz艂a niepewnie do saloniku. Za艂o偶y艂a r臋ce na piersiach, w jej oczach nie by艂o ju偶 szale艅stwa.

— 艢ni艂o mi si臋 co艣 — szepn臋艂a i usiad艂a przy stole.

— Zrobi臋 kaw臋 — powiedzia艂.

W kuchni przemy艂 zimn膮 wod膮 zadrapania oraz 艣lady po ugryzieniu, przyni贸s艂 kaw臋.

— Muzyka — zacz臋艂a i zobaczy艂a jego poranion膮 twarz. — Czy ja to zrobi艂am?

— To nie ma znaczenia — odrzek艂.

— Przepraszam, Craig — wyszepta艂a. — Widzisz, te偶 jestem troch臋 szurni臋ta. Nie powiniene艣 mnie dotyka膰.

Towarzysz Tungata Zebiwe, minister handlu, turystyki i informacji w nowo wybranym rz膮dzie Zimbabwe, szed艂 偶wawo jedn膮 z w膮skich, pokrytych 偶u偶lem dr贸偶ek, wij膮cych si臋 przez bujne ogrody przy State House. Czterej ochroniarze kroczyli za nim, z respektem zachowuj膮c odpowiedni膮 odleg艂o艣膰. Wszyscy nale偶eli przedtem do ZIPRA, ka偶dy by艂 do艣wiadczonym 偶o艂nierzem, kt贸rego lojalno艣膰 sprawdzono sto razy. Ale teraz zamienili drelichy w maskuj膮cych kolorach na ciemne garnitury biznesmen贸w oraz okulary przeciws艂oneczne, nowe mundury elity politycznej.

Codzienna pielgrzymka, na kt贸r膮 udawa艂 si臋 Tungata, sta艂a si臋 rytua艂em zwi膮zanym z urz臋dem. Poniewa偶 zosta艂 jednym z najwa偶niejszych ministr贸w

w gabinecie, mia艂 prawo do luksusowej kwatery State House. By艂a to przyjemna przechadzka przez ogrody, ku drzewom indaba.

State House, rozleg艂y gmach z bia艂ymi 艣cianami, kszta艂tem przypomina艂 tradycyjne rezydencje z Przyl膮dka Dobrej Nadziei. Zbudowano go wed艂ug instrukcji imperialisty Cecila Johna Rhodesa. W projekcie widnia艂 jego poci膮g ku rzeczom wielkim i barbarzy艅skim, natomiast miejsce wskazywa艂o, 偶e mia艂 niezwyk艂膮 艣wiadomo艣膰 historii. Dom ten sta艂 tam, gdzie kiedy艣 znajdowa艂a si臋 wioska Lobenguli, zanim zniszczyli j膮 maruderzy Rhodesa, kiedy przybyli, aby obj膮膰 w posiadanie ten kraj.

Za ogromnym budynkiem, nieca艂e dwie艣cie krok贸w od szerokich werand, ros艂o drzewo: s臋kata, stara 艣liwa otoczona 偶elaznym p艂otkiem — cel pielgrzymki Tungaty. Stan膮艂 przed ogrodzeniem, ochroniarze trzymali si臋 z dala, by nie przeszkadza膰 w tym momencie prywatno艣ci.

Tungata rozstawi艂 szeroko nogi, a d艂onie za艂o偶y艂 na plecach. Mia艂 na sobie garnitur w kolorze morza, z bia艂ym pasem. By艂o to jedno z tuzina ubra艅, kt贸re uszyto mu w Hawkes and Gieves na Savile R贸w podczas jego ostatniej wizyty w Londynie. Le偶a艂o doskonale na smuk艂ych ramionach, delikatnie podkre艣laj膮c w膮skie biodra i d艂ugie nogi. Pod marynark膮 mia艂 艣nie偶nobia艂膮 koszul臋, karmazynowy krawat z ma艂膮 klamerk膮 i logo Gucciego w postaci w臋dzide艂ka na niebieskim tle. Buty pochodzi艂y z tego samego w艂oskiego domu mody. Nosi艂 te zachodnie ubrania z takim wigorem, jak jego ojcowie pi贸ra niebieskiej czapli i kr贸lewskie futra z lampart贸w.

Zdj膮艂 lotnicze okulary w z艂otych oprawkach i odczyta艂 napis na p艂ycie przykr臋conej do barierki, co by艂o cz臋艣ci膮 jego prywatnego rytua艂u.

„Pod tym drzewem Lobengula, ostami Kr贸l

Matabel贸w zasiada艂 ze swoim dworem i sprawowa艂 w艂adz臋."

Spojrza艂 na ga艂臋zie, jakby szukaj膮c w艣r贸d nich ducha przodka. Drzewo umiera艂o ze staro艣ci, niekt贸re ze 艣rodkowych konar贸w poczernia艂y ju偶 i usch艂y, ale z 偶yznej gleby u podstawy wystrzela艂y nowe, 偶ywe p臋dy.

Tungata rozumia艂 znaczenie tego, co widzia艂 i mrukn膮艂 do siebie:

— Oby by艂y tak silne, jak niegdy艣 stare drzewo... ja te偶 jestem odro艣l膮 z pnia starego kr贸la.

Us艂ysza艂 za sob膮 lekkie kroki na 偶wirowej dr贸偶ce. Odwracaj膮c si臋 zmarszczy艂 brwi, ale kiedy zobaczy艂, kto przyszed艂, twarz mu si臋 wypogodzi艂a.

— Towarzyszka Leila — powita艂 bia艂膮 kobiet臋 o bladym, 偶ywym obliczu.

— Czynicie mi zaszczyt nazywaj膮c mnie tak, towarzyszu ministrze. — Podesz艂a wprost do niego i wyci膮gn臋艂a d艂o艅.

— Ty i twoja rodzina zawsze byli艣cie szczerymi przyjaci贸艂mi mojego ludu — powiedzia艂 po prostu i u艣cisn膮艂 zaofiarowan膮 r臋k臋. — Pod tym drzewem wasza babka, Robyn Ballantyne, cz臋sto spotyka艂a si臋 z Lobengula, moim praprawujkiem. Przybywa艂a na jego zaproszenie, aby s艂u偶y膰 mu rad膮.

— Teraz ja przychodz臋 na zaproszenie i musicie uwierzy膰, 偶e zawsze b臋d臋 do waszej dyspozycji. — Pu艣ci艂 jej r臋k臋 i odwr贸ci艂 si臋 z powrotem do drzewa. M贸wi艂 spokojnie, w zamy艣leniu.

— Wraz ze mn膮 s艂ysza艂y艣cie, kiedy Umlimo, duchowe medium naszego ludu, wyg艂osi艂a ostatni膮 przepowiedni臋. Uzna艂em, 偶e razem powinni艣my tu by膰, kiedy si臋 ona wype艂ni.

— Kamienne jastrz臋bie powr贸ci艂y na swoj膮 偶erd藕 — Leila St. John przytakn臋艂a cichym g艂osem. — Ale to jeszcze nie ca艂e proroctwo Umlimo. Przepowiedzia艂a, 偶e cz艂owiek, kt贸ry zwr贸ci Zimbabwe jastrz臋bie, zaw艂adnie tym krajem tak, jak kiedy艣 Mambos i Monomatopas, oraz wasi przodkowie Lobengula i wielki Mzilikazi.

Zebiwe odwr贸ci艂 si臋 powoli, 偶eby znowu na ni膮 spojrze膰.

— To jest tajemnica, kt贸r膮 znamy tylko my, towarzyszko Leilo.

— I pozostanie naszym sekretem, towarzyszu Tungata, ale oboje wiemy, 偶e w nadchodz膮cych trudnych czasach potrzebny b臋dzie cz艂owiek tak silny, jak Mzilikazi.

Nie odpowiedzia艂 jej. Odwr贸ci艂 spojrzenie na ga艂臋zie starego drzewa, poruszaj膮c ustami w cichej pro艣bie. Potem za艂o偶y艂 z powrotem okulary i zwr贸ci艂 si臋 do Leili.

— Samoch贸d czeka.

By艂 to czarny, kuloodporny mercedes 500. Obok przy motocyklach stali czterej policjanci i mniejszy mercedes dla ochrony. Ma艂y konw贸j jecha艂 bardzo szybko, towarzyszy艂o mu wycie syren policyjnych, a na wozie Tungaty powiewa艂a ministerialna chor膮giewka.

Mkn臋li trzykilometrow膮 alej膮 drzew jacaranda, kt贸ra — zgodnie z zamiarami Cecila Rhodesa — prowadzi艂a do State House, potem przejechali przez centrum handlowe Bulawayo, przecinaj膮c na czerwonych 艣wiat艂ach geometryczn膮 siatk臋 ulic. Min臋li plac, na kt贸rym zgromadzi艂y si臋 wozy w czasie rebelii, gdy oddzia艂 Bazo zagrozi艂 miastu. Skierowali si臋 ku szerokiej alei, przecinaj膮cej zadbane trawniki ogrod贸w miejskich.

W ko艅cu skr臋cili ostro i zatrzymali si臋 przed nowoczesnym, trzypi臋trowym budynkiem muzeum. Na frontowych schodach le偶a艂 czerwony dywan. Na Tungat臋 czeka艂a ma艂a grupka dostojnik贸w z merem Bulawayo, pierwszym Matabelem, kt贸ry zajmowa艂 to stanowisko, oraz kuratorem muzeum.

— Witajcie, towarzyszu ministrze, w tej historycznej chwili.

Poprowadzili go d艂ugim korytarzem do audytorium. Wszystkie miejsca zaj臋to, a kiedy Zebiwe wchodzi艂, ca艂e zgromadzenie powsta艂o i powita艂o go艣cia brawami. Biali bardziej gorliwie od Matabel贸w, gdy偶 chcieli w ten spos贸b okaza膰 swoj膮 dobr膮 wol臋.

Tungacie przedstawiono pozosta艂ych dygnitarzy, stoj膮cych na trybunie.

— Doktor Van der Walt, kurator Southern African Museum.

By艂 to wysoki, 艂ysiej膮cy m臋偶czyzna, m贸wi艂 po angielsku z silnym po艂udniowoafryka艅skim akcentem. Minister u艣cisn膮艂 jego d艂o艅 kr贸tko i bez u艣miechu. Ten cz艂owiek reprezentowa艂 kraj, kt贸ry aktywnie przeciwstawia艂

si臋 marszowi republika艅skiej armii ludowej ku chwale. Tungata zwr贸ci艂 si臋 ku nast臋pnej osobie w szeregu.

Ta m艂oda bia艂a kobieta od razu wyda艂a mu si臋 znajoma. Przyjrza艂 si臋, ale nie m贸g艂 skojarzy膰 z 偶adnym miejscem ani wydarzeniem. Poblad艂a pod tym spojrzeniem, jej oczy sta艂y si臋 ciemne i przera偶one jak u 艣ciganego zwierz臋cia. D艂o艅 w jego u艣cisku by艂a wiotka, zimna, dr偶a艂a gwa艂townie — ale Tungata nadal nie potrafi艂 przypomnie膰 sobie, gdzie widzia艂 t臋 kobiet臋 przedtem.

— Doktor Carpenter jest kuratorem sekcji entomologicznej. —Nazwisko niemu nie powiedzia艂o, odwr贸ci艂 si臋 z艂y, 偶e nie potrafi艂 sobie jej przypomnie膰. Zaj膮艂 swoje miejsce na 艣rodku trybuny naprzeciwko audytorium, a kurator z Afryki Po艂udniowej podni贸s艂 si臋, aby wyg艂osi膰 przem贸wienie.

— Pomy艣lne przeprowadzenie negocjacji pomi臋dzy naszymi dwoma instytucjami zawdzi臋czamy wielce szanownemu ministrowi, kt贸ry zaszczyca nas dzisiaj swoj膮 obecno艣ci膮. — Czyta艂 z kartki maszynopisu, najwyra藕niej chcia艂 jak najszybciej sko艅czy膰 i usi膮艣膰. — To w艂a艣nie z inicjatywy ministra Tungaty Zebiwe rozpocz臋艂y si臋 rozmowy, dzi臋ki niemu trwa艂y w okresie, kiedy ich post臋py wydawa艂y si臋 nik艂e. Naszym najwi臋kszym problemem by艂o wycenienie dw贸ch tak r贸偶nych kolekcji. Z jednej strony znalaz艂 si臋 jeden z najwi臋kszych oraz najbardziej kompletnych zbior贸w owad贸w na 艣wiecie, 艣wiadcz膮cy o wielu latach oddanego kolekcjonowania i klasyfikowania, natomiast z drugiej strony mieli艣my te unikatowe arcydzie艂a pochodz膮ce z nieznanej cywilizacji. — Temat o偶ywi艂 Van der Walta na tyle, 偶e podni贸s艂 wzrok znad kartki. — Ale to w艂a艣nie determinacja wielce szanownego ministra, by odzyska膰 dla swego ludu bezcenn膮 cz臋艣膰 dziedzictwa, przewa偶y艂a i wy艂膮cznie dzi臋ki niemu zgromadzili艣my si臋 tu dzisiaj.

Kiedy m贸wca wreszcie usiad艂, rozleg艂y si臋 stosowne oklaski, potem zapad艂a pe艂na oczekiwania cisza, gdy powsta艂 Tungata Zebiwe. Robi艂 wra偶enie samym wygl膮dem i zanim jeszcze wypowiedzia艂 jedno s艂owo, sparali偶owa艂 s艂uchaczy swym nieporuszonym wzrokiem.

— M贸j lud zna tak膮 przypowie艣膰, kt贸ra pochodzi od starszych naszego plemienia — zacz膮艂 dono艣nym g艂osem. — Brzmi ona: bia艂y orze艂 pochyli艂 si臋 nad kamiennymi jastrz臋biami i wrzuci艂 je do ziemi. Teraz orze艂 wydob臋dzie je i odlec膮 daleko. W kr贸lestwie Mambosa oraz Monomatopasa nie nastanie pok贸j, dop贸ki one nie powr贸c膮. Gdy偶 bia艂y orze艂 b臋dzie walczy艂 z czarnym bykiem, a偶 kamienne jastrz臋bie powr贸c膮 na swoj膮 偶erd藕.

Minister przerwa艂 na chwil臋, pozwalaj膮c, by jego s艂owa zawis艂y miedzy zebranymi, wa偶kie przepowiedni膮. Potem m贸wi艂 dalej.

— Jestem pewien, 偶e wszyscy znacie histori臋 o tym, jak rabusie Rhodesa skradli pos膮gi ptak贸w w Zimbabwe i — mimo wysi艂k贸w moich przodk贸w, kt贸rzy chcieli temu zapobiec — zabrali je ze sob膮 za rzek臋 Limpopo.

Tungata opu艣ci艂 podium i szybkim krokiem podszed艂 do kurtyny wisz膮cej w tylnej cz臋艣ci trybuny.

— Przyjaciele, towarzysze — odwr贸c膮! si臋, by znowu na nich spojrze膰. — Kamienne jastrz臋bie wr贸ci艂y na swoj膮 偶erd藕! — powiedzia艂 i rozsun膮艂 zas艂ony.

Zgromadzeni wstrzymali oddech i milcz膮c przygl膮dali si臋 chciwie ustawionym w zwartym szeregu wysokim pos膮gom ze steatytu, kt贸re si臋 im ukaza艂y. By艂o ich sze艣膰 — te same figury Ralph Ballantyne wyni贸s艂 ze staro偶ytnej kamiennej 艣wi膮tyni. Ta, kt贸r膮 jego ojciec zdoby艂 podczas swej pierwszej wyprawy do Zimbabwe trzydzie艣ci lat wcze艣niej, sp艂on臋艂a w Groote Schuur. Pozosta艂o tylko tych sze艣膰.

Steatyt by艂 zielony i przypomina艂 at艂as. Ka偶dy z ptak贸w siedzia艂 na cokole ozdobionym wzorem z zaz臋biaj膮cymi si臋 tr贸jk膮tami, wygl膮daj膮cymi jak szcz臋ka rekina. Figury r贸偶ni艂y si臋, na niekt贸rych kolumnach wspiera艂y si臋 krokodyle i jaszczurki, skradaj膮ce si臋 do stoj膮cych na postumentach ptak贸w.

Cz臋艣膰 pos膮g贸w by艂a powa偶nie uszkodzona, ob艂upana, poddana dzia艂aniu erozji, ale jastrz膮b tkwi膮cy w 艣rodku pozosta艂 niemal doskona艂y. Ten stylizowany ptak drapie偶ny mia艂 d艂ugie, podobne do mieczy skrzyd艂a. G艂ow臋 trzyma艂 dumnie wypr臋偶on膮, okrutny dzi贸b by艂 zakrzywiony, a niewidz膮ce oczy wynios艂e i bezlitosne. Zupe艂nie niezwyk艂e dzie艂o sztuki prehistorycznej. T艂um podni贸s艂 si臋 jak jeden m膮偶 i g艂o艣no bi艂 brawo.

Tungata Zebiwe wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 g艂owy stoj膮cego w 艣rodku ptaka. Odwr贸ci艂 si臋 plecami do zgromadzonych ludzi, 偶eby nie mogli widzie膰 ruchu ust, jego s艂owa zag艂uszy艂 aplauz.

— Witaj w domu — wyszepta艂. — Witaj w Zimbabwe. Ptaku mojego przeznaczenia.

r t '

— Teraz nie chcesz i艣膰! — Janin臋 dr偶a艂a ze z艂o艣ci. — Po wszystkich cierpieniach, przez kt贸re musia艂am przej艣膰, 偶eby doprowadzi膰 do tego spotkania. A teraz po prostu nie chcesz i艣膰!

— Jan, to strata czasu.

— Dzi臋kuj臋! — zbli偶y艂a do niego swoj膮 twarz. — Dzi臋kuj臋 ci za to. Czy zdajesz sobie spraw臋 z tego, ile kosztuje mnie stani臋cie przed tym potworem, ale gotowani dla ciebie to zrobi膰. A ty gadasz o stracie czasu.

— Jan, prosz臋...

— Niech ci臋 diabli, Craigu Mellow, sam jeste艣 strat膮 czasu, ty i twoje wieczne tch贸rzostwo. — Westchn膮艂 i odsun膮艂 si臋 od niej. — Tch贸rzostwo — powt贸rzy艂a z naciskiem. — Naprawd臋 tak my艣l臋. Tch贸rz ci臋 oblecia艂 i nie wys艂a艂e艣 tej ksi膮偶ki do 偶adnego wydawcy. Musia艂am ci j膮 dos艂ownie wydrze膰 i odes艂a膰 sama. — Przerwa艂a, ze z艂o艣ci zabrak艂o jej tchu, szuka艂a s艂贸w na tyle ostrych, by odda艂y gniew.

— Boisz si臋 stawi膰 czo艂o 偶yciu, boisz si臋 opu艣ci膰 t臋 jaskini臋, kt贸r膮 sobie zbudowa艂e艣, boisz si臋 ryzyka, 偶e kto艣 odrzuci twoj膮 ksi膮偶k臋, boisz si臋 zrobi膰 cokolwiek, by t臋 艂贸d藕 w ko艅cu zwodowa膰. — Szerokim, pompatycznym gestem wskaza艂a jacht. — Teraz rozumiem, tak naprawd臋 wcale nie pragniesz wyp艂yn膮膰 na ocean, wolisz si臋 tu chowa膰, popija膰 gin i marzy膰. Nie chcesz

chodzi膰, wygodniej ci膮ga膰 siedzenie za sob膮 — to twoja wym贸wka, 偶elazny argument za tym, by m贸c unika膰 偶ycia.

Znowu zamilk艂a, zaczerpn臋艂a powietrza, po czym m贸wi艂a dalej.

— Tak, w艂a艣nie, zr贸b t臋 min臋 biednego ch艂opca z takimi du偶ymi, smutnymi oczami, dzia艂a zawsze, prawda? No, ale nie tym razem, ty draniu, nie tym razem. Zaproponowano mi posad臋 kuratora Museum. Mam zadba膰, by kolekcj臋 bezpiecznie umieszczono w nowym miejscu i chc臋 przyj膮膰 t臋 ofert臋. S艂yszysz mnie, Craigu Mellow? Zostawi臋 ci臋 tutaj czo艂gaj膮cego si臋 po pod艂odze, bo tak cholernie si臋 boisz, 偶e nie jeste艣 w stanie si臋 podnie艣膰. — Wybieg艂a z saloniku do kajuty w przedniej cz臋艣ci jachtu. Zacz臋艂a wyci膮ga膰 swoje ubrania z szafki i rzuca膰 je na koj臋.

— Jan — odezwa艂 si臋 staj膮c za ni膮.

— O co chodzi tym razem? — Nie odwr贸ci艂a si臋.

— Je艣li mamy tam by膰 na trzeci膮, to lepiej ju偶 ruszajmy — powiedzia艂.

— Ty poprowadzisz — warkn臋艂a i przesz艂a obok niego do kokpitu, ka偶膮c mu i艣膰 za sob膮 tak szybko, jak tylko potrafi艂.

Jechali w milczeniu a偶 do alei drzew jacaranda. Na jej ko艅cu znajdowa艂a si臋 bia艂a brama State House, Janin臋 patrzy艂a wprost przed siebie.

— Przepraszam ci臋, Craig. M贸wi艂am rzeczy, kt贸re trudno wyrazi膰 i pewnie jeszcze trudniej wys艂ucha膰. Prawda jest taka, 偶e boj臋 si臋 tak samo jak ty. Stan臋 przed cz艂owiekiem, kt贸ry mnie zniszczy艂. Je艣li mi si臋 uda, mo偶e zdo艂am ocali膰 z ruiny cz臋艣膰 siebie. K艂ama艂am, kiedy twierdzi艂am, 偶e to dla ciebie. Robimy to dla nas obojga.

Stra偶nik podszed艂 do karmazynowego landrovera i Craig bez s艂owa wr臋czy艂 mu zaproszenie. Policjant sprawdzi艂, czy dane zgadzaj膮 si臋 z ksi臋g膮 go艣ci, po czym kaza艂 Craigowi wpisa膰 nazwisko, adres i pow贸d wizyty.

Ten napisa艂: „Wizyta u towarzysza ministra Tungaty Zebiwe", a stra偶nik wzi膮艂 od niego ksi臋g臋 i zasalutowa艂 zamaszy艣cie.

Brama z kutego 偶elaza rozsun臋艂a si臋 na boki i przejechali. Skr臋cili w lewo ku rezydencji ministra, a g艂贸wny budynek b艂yska艂 tylko biel膮 艣cian oraz niebieskim kolorem dachu poprzez drzewa.

Mellow zostawi艂 samoch贸d na publicznym parkingu i w艣lizgn膮艂 si臋 do w贸zka. Janin臋 stan臋艂a przy nim i zbli偶yli si臋 do schod贸w wiod膮cych na werand臋. Tu nast膮pi艂 nieprzyjemny moment, kiedy Craig zmaga艂 si臋 ze stopniami tylko za pomoc膮 si艂y swych r膮k. Przebrn臋li przez werand臋 pod purpurowym pn膮czem do drzwi poczekalni. Jeden z ochroniarzy przeszuka艂 torebk臋 Janin臋 i szybko, lecz dok艂adnie zrewidowa艂 Craiga, po czym usun膮艂 si臋 na bok, by wpu艣ci膰 ich do widnego, przestronnego pokoju.

Na 艣cianach widnia艂y ja艣niejsze plamy w miejscach, gdzie przedtem wisia艂y portrety bia艂ych polityk贸w i administrator贸w budynku. Teraz jedyn膮 dekoracj臋 stanowi艂y dwie flagi zamocowane po obu stronach podw贸jnych wr贸t: ZIPRA oraz nowego narodu Zimbabwe.

Czekali prawie p贸艂 godziny, po czym drzwi otworzy艂y si臋 i wyszed艂 ku nim nast臋pny umundurowany ochroniarz.

— Towarzysz minister przyjmie was teraz.

Craig wjecha艂 do wewn臋trznego pokoju. Na 艣cianie naprzeciwko wisia艂y portrety przyw贸dc贸w ludu, Roberta Mugabe i Josiaha Inkunzi. Na 艣rodku pokrytego dywanem pomieszczenia sta艂o wielkie biurko w stylu Ludwika XIV. Siedzia艂 przy nim Zebiwe, lecz nawet rozmiar mebla nie m贸g艂 pomniejszy膰 pot臋偶nego Tungaty.

Mellow wbrew sobie zatrzyma艂 si臋 w po艂owie drogi do biurka.

— Sam? — szepn膮艂. — Samson Kuma艂o? Nie wiedzia艂em... przepraszam... Minister podni贸s艂 si臋 nagle. Zaskoczenie malowa艂o si臋 r贸wnie偶 na jego twarzy.

— Craig — wyszepta艂 — co ci si臋 sta艂o?

— Wojna — odpowiedzia艂 Craig. — Chyba by艂em po niew艂a艣ciwej stronie, Sam.

Tungata odzyska艂 panowanie nad sob膮 i usiad艂 z powrotem.

— To imi臋 jest ju偶 zapomniane — powiedzia艂 cicho. — R贸wnie偶 to, kim kiedy艣 byli艣my dla siebie, powinno zosta膰 zapomniane. Przez doktor Carpenter poprosi艂e艣 mnie o spotkanie. O czym chcia艂e艣 rozmawia膰?

S艂ucha艂 uwa偶nie, kiedy go艣膰 m贸wi艂, a potem przechyli艂 si臋 do ty艂u w fotelu.

— Z relacji wynika, 偶e ju偶 z艂o偶y艂e艣 podanie do w艂adz emigracyjnych o pozwolenie na wyeksportowanie tego twojego statku. Nie uzyska艂e艣 zezwolenia?

— Zgadza si臋, towarzyszu ministrze — Craig skin膮艂 g艂ow膮.

— Wi臋c dlaczego uzna艂e艣, 偶e zechc臋 albo nawet b臋d臋 w艂adny odwo艂a膰 t臋 decyzj臋? — zapyta艂 Tungata.

— Szczerze m贸wi膮c, wcale tak nie my艣la艂em — przyzna艂 Mellow.

— Towarzyszu ministrze — Janin臋 odezwa艂a si臋 po raz pierwszy. — Poprosi艂am o to spotkanie, poniewa偶 uwa偶am, 偶e w tym przypadku istniej膮 specjalne okoliczno艣ci. Pan Mellow zosta艂 kalek膮 na ca艂e 偶ycie, a jedyn膮 rzecz膮, kt贸r膮 posiada, jest ten jacht.

— On i tak mia艂 szcz臋艣cie. Lasy i pustkowia w tym kraju s膮 us艂ane grobami nieznanych m艂odych m臋偶czyzn, kobiet, kt贸rzy oddali za wolno艣膰 znacznie wi臋cej ni偶 pan Mellow. Powinni艣cie znale藕膰 jaki艣 lepszy pow贸d.

— My艣l臋, 偶e mam — powiedzia艂a cicho Janin臋. — Towarzyszu ministrze, my si臋 ju偶 spotkali艣my.

— Pani twarz wydaje mi si臋 znajoma — przytakn膮). — Ale nie pami臋tam...

— To by艂o w nocy, w lesie obok wraku samolotu... — Po zamy艣lonych oczach Tungaty pozna艂a, 偶e sobie przypomnia艂. Przera偶enie znowu ogarn臋艂o j膮 d艂awi膮c膮, obezw艂adniaj膮c膮 fal膮, poczu艂a, 偶e ziemia chwieje si臋 jej pod nogami, nie widzia艂a ju偶 niczego opr贸cz jego twarzy. Zebra艂a resztk臋 odwagi i si艂y, by odezwa膰 si臋 znowu.

— Zdobyli艣cie ziemi臋, ale robi膮c to, na zawsze stracili艣cie cz艂owiecze艅stwo?

Dojrza艂a zmian臋 w tym hipnotycznym spojrzeniu, niemal niezauwa偶alne

zmi臋kni臋cie ust. Tungata Zebiwe opu艣ci艂 wzrok na swe silne r臋ce z艂o偶one na bia艂ej ksi臋dze.

— Ma pani dar przekonywania — powiedzia艂 cicho. Wzi膮艂 z艂ote pi贸ro, szybko napisa艂 co艣 na arkuszu papieru z monogramem. Oderwa艂 go i wsta艂. Obszed艂 biurko i zbli偶y艂 si臋 do Janin臋.

— W czasie wojny nawet przyzwoici ludzie dopuszczaj膮 si臋 okropnych rzeczy — rzek艂 cicho. — Wojna czyni potwor贸w z nas wszystkich. Dzi臋kuj臋 za przypomnienie o cz艂owiecze艅stwie. — Wr臋czy艂 jej papier. — Prosz臋 to odda膰 w urz臋dzie emigracyjnym. Dostaniecie zezwolenie.

— Dzi臋kuj臋, Sam. — Craig spojrza艂 na niego, a Tungata pochyli艂 si臋 nad nim i obj膮艂 kr贸tko, lecz mocno.

— Id藕 w pokoju, przyjacielu — powiedzia艂 w j臋zyku sindebele, po czym wyprostowa艂 si臋. — Prosz臋 go st膮d zabra膰, doktorze Carpenter, zanim ca艂kiem pozbawi mnie m臋stwa — rozkaza艂 oschle i podszed艂 do szerokiego okna.

Wpatrywa艂 si臋 w zielone trawniki, a偶 us艂ysza艂, 偶e podw贸jne drzwi zamkn臋艂y si臋. Westchn膮艂 cicho i wr贸ci艂 do biurka.

— Dziwnie si臋 czuj臋, kiedy my艣l臋, 偶e mam przed sob膮 ten sam widok, kt贸ry ogl膮dali Robyn i Zouga Ballantyne'owie w 1860 roku, gdy przyp艂yn臋li tu na kliperze „Huron" z handlarzami niewolnik贸w. — Craig wskaza艂 na rozci膮gaj膮cy si臋 za ruf膮 masyw Table, wiecznego stra偶nika po艂udniowego kra艅ca kontynentu, spowity srebrn膮 chmur膮, kt贸ra osiad艂a na wystawionym na wiatry czole ska艂y. Wok贸艂 podn贸偶a g贸ry jak naszyjnik do smuk艂ej szyi przytuli艂y si臋 bia艂e domki z l艣ni膮cymi we wczesnym s艂o艅cu oknami; wygl膮da艂y niczym tysi膮ce latarni morskich.

— W艂a艣nie tutaj wszystko si臋 zacz臋艂o, ca艂a wielka afryka艅ska przygoda mojej rodziny i tutaj wszystko si臋 ko艅czy.

— To koniec — zgodzi艂a si臋 cicho Janin臋. — Ale tak偶e nowy pocz膮tek. — Sta艂a na rufie, jedn膮 r臋k膮 dla zachowania r贸wnowagi trzymaj膮c si臋 podp贸rki.

Mia艂a na sobie cienk膮 koszulk臋 i drelichowe spodnie z kr贸tko obci臋tymi nogawkami, dzi臋ki czemu widnia艂y jej drugie, br膮zowe nogi. W czasie miesi臋cy ostatecznego pucowania jachtu, w basenie Royal Cape Yacht Clubu, przesz艂a na 艣cis艂膮 diet臋: 偶adnego wina, ginu i bia艂ego pieczywa. Zeszczupla艂a w talii, a po艣ladki, kt贸re wygl膮da艂y spod obszarpanych spodenek, by艂y zaokr膮glone i twarde jak niegdy艣.

Obci臋艂a si臋 na ch艂opca, morskie powietrze za艣 sprawi艂o, 偶e w艂osy zacz臋艂y si臋 kr臋ci膰. S艂o艅ce spiek艂o jej twarz, wypali艂o plamki z k膮cik贸w ust i na podbr贸dku.

Odwr贸ci艂a si臋 powoli, spogl膮daj膮c na bezkresny horyzont.

— Jest taki ogromny, Craig — powiedzia艂a. — Nie boisz si臋?

— Jak diabli — u艣miechn膮艂 si臋 do niej. — Nie wiem, czy zejdziemy na l膮d w Ameryce Po艂udniowej czy Indiach, ale te偶 jestem podekscytowany.

— Zrobi臋 nam po kubku kakao — zaproponowa艂a.

17 • 1

— Nie znosz臋 tego okresu suszy.

— Sam zarz膮dzi艂e艣, 偶e na pok艂adzie nie mo偶e by膰 ani kropli alkoholu — musisz zaczeka膰 do Ameryki Po艂udniowej, Indii, czy czego艣 tam...

Znikn臋艂a w saloniku, ale zanim dosz艂a do kuchni, zaskrzecza艂o radio na stole nawigacyjnym.

— Zulu Romeo Foxtrot. To morskie radio Kapsztadu. Odezwijcie si臋.

— Jan, to do nas. Odbierz — zawo艂a艂 Craig. — Pewnie kto艣 z jachtklubu chce si臋 z nami po偶egna膰.

— Czy to jacht „Bawu"? — g艂os operatora by艂 czysty i wyra藕ny, gdy偶 nadal widzieli jeszcze anten臋 nad portem.

— Potwierdzam, tu „Bawu".

— Mamy dla was radiogram. Jeste艣cie gotowi do odbioru?

— Nadawaj, Kapsztad.

— Wiadomo艣膰 brzmi: Do Craiga Mellowa w sprawie maszynopisu Lot jastrz臋bia STOP chcemy opublikowa膰 i oferujemy zaliczk臋 w wysoko艣ci pi臋ciu tysi臋cy dolar贸w i dwana艣cie i p贸艂 procenta z praw na ca艂y 艣wiat STOP czekamy na odpowied藕 gratulacje od prezesa William Heinemann Publishers London.

— Craig — Janin臋 wrzasn臋艂a z do艂u. — S艂ysza艂e艣? S艂ysza艂e艣 to?

Nie m贸g艂 jej odpowiedzie膰. R臋ce przywar艂y mu do steru i wlepi艂 wzrok w 偶agle „Bawu", kt贸re ros艂y, gdy unosi艂y ich coraz dalej wody Oceanu Atlantyckiego.

Po dw贸ch dniach rejsu bez 偶adnego ostrze偶enia zwali艂a si臋 na nich burza z po艂udniowego wschodu. Jacht zatrzyma艂 si臋 w miejscu, a zielona fala przela艂a si臋 przez reling i porwa艂a ze sob膮 z kokpitu Janin臋. Uratowa艂a j膮 tylko linka bezpiecze艅stwa, a Craig przez dziesi臋膰 minut walczy艂 o to, by 艣ci膮gn膮膰 nieszcz臋sn膮 z powrotem na pok艂ad. 艁贸d藕 podskakiwa艂a w艣ciekle na wietrze, 偶agle 艂opota艂y z hukiem, jaki wydaj膮 armaty.

Sztorm trwa艂 pi臋膰 dni i nocy, w czasie kt贸rych wydawa艂o si臋, 偶e nie istnieje granica pomi臋dzy wzburzon膮 wod膮 a szalonym wichrem. 呕yli w nieustaj膮cej kakofonii d藕wi臋k贸w, kiedy wiatr gra艂 na 艂upinie „Bawu" jak jaki艣 nawiedzony skrzypek, a majestatyczne ba艂wany Atlantyku spada艂y na nich jeden po drugim. Czuli zimno w ko艣ciach, przemoczeni do suchej nitki, r臋ce mieli bia艂e i powykr臋cane niczym topielcy, a mi臋kk膮 sk贸r臋 poranion膮 przez nylonowe linki oraz sztywne, niepos艂uszne 偶agle. Od czasu do czasu udawa艂o im si臋 schwyci膰 suchego herbatnika czy 艂y偶k臋 zimnej fasoli, kt贸re popijali zimn膮 wod膮, po czym znowu wychodzili na pok艂ad. Spali na zmian臋 po kilka minut na stercie mokrych 偶agli, zajmuj膮cych ca艂e przej艣cie do saloniku.

Kiedy burza si臋 zacz臋艂a, byli nowicjuszami, a gdy wiatr ucich艂 tak nagle, jak nadszed艂, stali si臋 ju偶 偶eglarzami — kra艅cowo wyczerpani z przera偶enia, w kt贸rym prze偶yli te dni, ale byli te偶 dumni z siebie i ze swej 艂ajby.

Craig mia艂 jeszcze tyle si艂y, by zatrzyma膰 jacht i pozwoli膰, by sam stawia艂 czo艂o wci膮偶 sporym falom. Potem poci膮gn膮艂 swe cia艂o do koi, zrzuci艂 mokre,

艣mierdz膮ce ubranie na pod艂og臋 i po艂o偶y艂 si臋 nagi na ostrym kocu. Przespa艂 osiemna艣cie godzin.

Obudzi艂 si臋 pod wp艂ywem nowych wra偶e艅. Nie wiedzia艂, czy to mu si臋 zdawa艂o, czy dzia艂o naprawd臋. Przedtem nie czu艂 nic w dolnej po艂owie cia艂a, teraz wstrz膮sa艂 ni膮 bolesny spazm, jakby ka偶dy mi臋sie艅 rozrywa艂 si臋, p臋ka艂. Od podeszwy do 偶o艂膮dka ko艅c贸wki nerwowe zdawa艂y si臋 rozdrapane do 偶ywego. Krzykn膮艂, gdy nie m贸g艂 ju偶 znie艣膰 cierpienia. Po chwili stwierdzi艂, 偶e znajduje w tym b贸lu niezwyk艂膮, niemal niezno艣n膮 przyjemno艣膰.

Znowu wrzasn膮艂 i us艂ysza艂 nad sob膮 echo. Otworzy艂 oczy, zobaczy艂 twarz Janin臋 tu偶 nad sob膮. Przyciska艂a swoje nagie cia艂o do jego piersi oraz ud. Pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale zakneblowa艂a mu usta swoimi wargami i przywar艂a w poca艂unku. Nagle zrozumia艂, 偶e by艂 g艂臋boko zanurzony w jej ciep艂o, jedwabist膮 mi臋kko艣膰, 偶e wznosili si臋 na fali triumfu wy偶ej i gwa艂towniej ni偶 Atlantyk, kt贸ry miota艂 nimi podczas sztormu.

Potem le偶eli sczepieni ze sob膮, nic nie m贸wi膮c i z trudem chwytaj膮c oddech.

Przynios艂a mu kubek kawy, kiedy „Bawu" p艂yn膮艂 ju偶 dalej, usiad艂a na brzegu kokpitu, trzymaj膮c jedn膮 r臋k臋 na jego ramieniu.

— Chc臋 ci co艣 pokaza膰 — powiedzia艂.

Wskaza艂 na sw膮 nag膮 nog臋, kt贸r膮 wysun膮艂 przed siebie, porusza艂 palcami w prz贸d i w ty艂, w lewo i w prawo.

— Och, kochanie — zawo艂a艂a. — To najwspanialsza rzecz, jak膮 kiedykolwiek widzia艂am.

— Jak mnie nazwa艂a艣? — zapyta艂.

— Wiesz co? — Nie od razu odpowiedzia艂a na pytanie. — My艣l臋, 偶e obojgu nam dobrze si臋 u艂o偶y... — Po czym przytuli艂a policzek do jego twarzy i szepn臋艂a mu do ucha: — Powiedzia艂am: kochanie, dobrze?

— Dla mnie bardzo dobrze, kochanie — odrzek艂 i zablokowa艂 ster, uwalniaj膮c w ten spos贸b obie r臋ce, by mocj膮 obj膮膰.

Wydawnictwo Amber Sp z o o

Warszawa 1994 Wydanie I Druk Opolskie Zak艂ady Graficzne

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Wilbur Saga rodu?llantyne贸w 3 P艂acz anio艂a
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 1 Lot Sokola
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 2 Twardzi Ludzie
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 4 Lampart Poluje W Ciemnosci
Smith Wilbur Saga rodu Courteneyow Odglos Gromu
Wilbur Smith Cykl Saga rodu Courteney贸w (11) B艂臋kitny horyzont
Wilbur Smith Cykl Saga rodu Courteney贸w (09) Drapie偶ne ptaki
Smith Wilbur Ptak slonca
Smith Wilbur ?llantyne贸w 2 Twardzi ludzie
Smith Wilbur Szlak Or艂a
Smith Wilbur Katanga
Smith Wilbur Odglos Gromu
Smith Wilbur Katanga (2)
Smith Wilbur Odglos Gromu
Smith Wilbur ?llantyne贸w 1 Lot soko艂a
Smith Wilbur Glodny jak morze
Smith Wilbur Ciemno艣膰 w S艂o艅cu innaczej Katanga
Smith Wilbur Szlak orla
Smith Wilbur Katanga

wi臋cej podobnych podstron