03 Pan Samochodzik i Złoty Pociąg


Andrzej Pilipiuk

Pan Samochodzik i złoty pociąg.

Prolog:

Z daleka niósl się huk dział,ale tu przeszlo trzydzięsci kilomtrów odlinni frontu bylo cicho ispokojnie. Kwicień 1944 roku był dość chłodny, jdnak leżacy w rowiobok torow radziecki wywiadowca prawie nie czuł zimna. Sybryjska kurtk z psiej skóry była nieprzewiewna i nieprzemakalna. Czekał... Minęła północ, pózniej pierwsza idrugia w nocy. Postronemu obserwatorowi mogło by się wydac że zasnął, ale on ciągle czuwał wsłuchany w odlegle odglosy bitwy. Rozpoznawał miarowy huk radzieckich dzial i sporadyczne wystrzały niemieckich. najwyraźniej hitlerowcom kończyła się amunicja. Nieoczekiwanie jego ucho syberyjskiego tropiciela wychwycilo jakiś inny dźwięk. Odległy stukot pociągu. wczołgfal się głebiej w rów, rozwijająccienki kabelek zakończonyluchawką. Drugi jego koniec, zakończony prostym wglowym mikofonem przytwierdzony był do jdnego z podkladów toru. Wlozył sluchawkę do ucha i sluchał. Po charakterystycznym stukaniu silnika rozpoznał przedwojenną rosyjską lokomotyewę OW. Usmiechnął się zadowolony. Wsluchał sięuewazniej. Drugi tlok w silniku przepuzczal paliwo, śwadczyły o stym suche trzaski. Rozłaczył kabelek. Halas był już tak duży, ze grozil uzkodzeniem sluchu. Posiąg wyjechal zza zakretu. Byl zaciemniony, jedyniez przodu pozostawiono niedużą latarnię, ale w ślabym swietle księżyca widac było cała mase szczegółów. Pred lokomotywą sunęło kilka .... Widocznie obsluga obaiwla się min. Zupelnie slusznie zresztą się obowiała. Za lokomotywą sunął opancerzony wagon. W niebo groxnie celowały lufuy zenitowek. Za wagonem pancernym sunęły sicho wagony towarowe. Dziewięcczterosoionych i trzy mniejsze dwuosiowe. Na dachach siedzieli SS-mani. Światło księzyca odbijalo sięwfaszystowskich orzełkach umieszczonychna czapkach, i srebrnych emblematach. Wci9emności blysnął czerwony punkcik. Któryś z nich palił paierosa. Na twarz wywiadowcy wypełzł ponury uśmiech. Widocznie niemcy uznali e ochrona nie powinna widzieć co znajduje się w wagonach. Siedzacych na dachach będzie można wystrzelać jak kaczki.

Skład zamykał znowu wagon pancerny, najeżony wokoło lufami działek i jeszcze jedna lokomotywa, jadąca tyłem. Jeśli pierwsza wpadnie na minę, albo na skutek ostrzału stanie się niezadtana do uzytku, ta będzie w stanie odciągnąć cenny ładunek w drugą stronę.

Wywiadowca odczekał jezce dziesięc minut po czym wypełzł z rowu. Na drut tracji elektrycznej zarzucxil zpecjalny kabel podłaczony do nieduzego nadajnika. Pokręcił galkami dotrajajc się do czestotliwości roboczej. Napięcie w sieci troche skakało ale nadajnik był w stanie poradzić sobie z tymi zakłuceniami.

-Mewa trzy, mewa trzy, wołam gołvbia - rzucił w mikrofon.

Po chwili z ogromnejodlelości dał ię sluszeć głos.

Gołąb jeden gołąbjeden. mów mewa.

-Ladunek X-37 przejechał koło mnie o 2:46. Szedł w stronę Piechowic. Ochrona zgodnie z meldunkiem Czajki. W sluchawkach przez chwilę panowalo milczenie po czym rozlegl się oddalony glos.

-Sowa dwa, ty sowa dwa. Powtórz mewa trzy.

-Pociag minął mnie. Poszedł na zachód.

-Ja sowa dwa, Piechowice Górne. Pociag mnie nie mijał. Analiza akustyczna nie wykazała zbliżania się.

Agent Mewa zaklął cicho. Do rozmowy właczył się Gołąb. Musoial byc daleko, może nawet kilkadzieisąt kilometrów. Słychć go bylo jakby nadawał z księzyca.

-Musieli skrecic na jakiś boczny tor i pewniezamaskują pociag, by nastepny odvcinek zrobić w ciagu nocy. Musicie odnaleźć pociąg. kolejny kontakt 3:30. bez odbioru. Nasluch ciągły.

Agent szarpnięciem zerwal wleczke z trakciji i zwinawszy kabel schowal urzadzenie do torby.

Nasuwa się tu pewne nader zasdnicze pytanie. czy hitlerowcy nie mogli się domyslić, że ktoś używa linii trakcyjnej do przesylania komunikatów wywiadowczych? Oczywiście mogli. skoro mogli się domyslec czy mogli je podsluchać? Oczywiście jak najbardziej. Czy to zrobili, trudno powiedzieć, odpowiednie archiwa niestety się nie zachowały. Nawet jednak jesli przechwycili rozmowy płynące po drutach na niewiele im się to przydało. Jak na złość na zapleczu frontu nie było w tym czasie fachowców od języka jakuckiego. Agent Mawa wydobył z rowu niewielki rower, przystowowany do jazdy po torze kolejowym i popedaloal w slad za pociagiem. Po upływie dwuziestu minut cichy skszyp zostrzegl go, że znaprzeciwka nadciąga jakieś nibezpieczeństwo. zahamował i zestawiwszy rower z torowiska przyczail si w rowie. Tamten musiał zrobić tosamo, bowiem przez dluzszą chwilę panowała niczymnie zmacona icsza. Mewa rzycił na tory kawalek kamienia.

-Sowa - dbiegł go szept z ciemności.

-Mewa - odpoiedział naciagjac na twarz maskę.

Dla bezpieczenstwaoperacji agenci ni mogli znać nawet swoich twarzy. Ponieważ księzyc wyszedl wlśnie zza chmur i oswietlał tory obaj agencispotkalisię w cieniu krzkaów.

-Gdzie pociąg? - zapytał Sowa.

-Sam jesten ciekaw. Musiał przecież przejechac obok cienbie.

-Nie przejechal. dalszeposterunki akże ni potwierdziły jegoprzejazfu.

-przecież nie zapadł się pod ziemię!

-Dwadziescia kilometrów tory i żadnej mijanki, zadnej bocznicy, zadnych ślepych torów. nic.

Wyjęli z toreb sztabówki wydrukowane na jedwabiu spadochronowym i natrte foforem, co umożiwilo odczytywanie ich wnocy, bez uzycia swiatla.

-popatrz na to - Mewa wskazal punkt na mapie. - zakłady Karelnma. przed wojna mieli w tym miejscy bocznice kolejową. dziwne, ze treraz nie mają.

-To zupełnie blisko. Sprawdźmy!

Ryszyli po cichu na rowerach iniebawem dotali do miejsza gdzie tor rozgałeział się. bocznica urywała siepo chwii ślepo. Dalszy odcinek toru rozebrano.

Sowa badał ziemię.

-Rozkręcili tor - powiedział. -Zupelnie niedawno - podniosł z ziemi mutrę. byla jeszcze ciepła.

-Ni moglirozkrecic takdługigoodcinka - mruknął Mewa.

Przeszedł kilka kroków i stanął przed niewieką łaczką. Wsunął dlon pod darnię.

-Sprytne szkopisak - mruknął z uznaniem.- Wyjęli kawałek toru z podkładami, a resztę nakryli darnią.

-Czyli pocią musi być tam - Sowa wskazł gestem ciemny mur otaczjący fabrykę.

-Naszym obowiązkiem jest tosprawdzic. Tylko najpier nadam meldunek.

Zarzucuił drut na linie trakcyjną i wywołał Gołębia. Konczyl wlaśnieprzekazywanie informcji gdy wokoło rozbłyslo kilkadziesiąt latarek.

-Wo ... - tu rzucil bardzo niecenzuralne slowo po rosyjsku.

Zwinął się w kłebejk i sturłal do rowu. Z torby wydobył pięc granatów. Wyrwal zawleczkez pierwszego i cisnął go w najwuięszą ciżgę wrogów. Rzoległ się gwałtowny wybuch i latrki gasnąc polvcialy na wszystkie strony. Zza torów slyszl szczekanie adzieckiego pistoletu nagan. Czyli sowa też znalazł się zw pułapce. Nazykowal kolejny granat. Po drufgiejstronie torowiska rozległo się kilkanąsice salw z pistoletu maszynoweg. Nagan umilkł.

A wiec Sowa dostanie order pośmiertnie - pomyślał.

Wokól niego panowala cisza. Czekał. Niemcy zaczęli się czołgać. Byc mże sadzili, ze nie usłyszy, ale ucho nawykłe do szmerów skradających się syberyjskich tygrysów powidzial mu gszdzuie są. Cisnął kolejny grant, a po chwili jeszcze jeden. W fabryce właczono syrenę. Przez bramę wyjchały dwie cięzrówki. podal jeczalo paru rannych. po drugiej stronie torów błytszczaly latarki. Pułapka. Śmiercionośna pułapka. Ale ciagle nie wiedzieli gdzie jest. to dawalo mu pewnbe szanse. Ciezrowka zatrzymała się na drodze o dwa mery od niegoi. cisnął koljny grant. wpadl na skrzymniępomiędzy niemców. Przebiegł pod podwoziem i rzucił osttni, w tych po drugiej stroni toru. W roizbłysku ostrzgł ciało sowy podziurawionoe kulam i jego trobę. Po chwili sciskal w dloni jeszcze cztery granaty. Koło płonacej ciężarówki zatrzymał się motcoykl z dwoma ofecerami wyskoczyli z maszyny i zaczeli coiś pokrzykiwać. Najwidoczniej nikt nie zaueażył, że jest po tej stronie drogi, boi8em hitlerowcty zaczeli strzelać po krzakach Powolutku kryjąc się za burtą płonaego pojadu podszedł bliżej. Rzucił jeszcze daw granaty, , strzałani z Nagana wysłal na tamten swi9at oficerów i wskoczywszy na motor rusazył naprzód. Huknęły salwy z pistletów mnaszynowych. nieoczekiwanie poczył silne uderzenie w plecy. Wywalił si razem z motocyklem. Musieli trafic go w kreosłup, bowiem stwirdzil, ze zupełnie nie ma czucia w nogach. Zbliżali się. Naszykowal ostatnie dwa granty. Rzuicł je gdsy byli naprawde blisko. Wiedział, juz ze nie uciekanie. Zza kolnierza wyjął ampułkę i włożył w usta. znowy strzelali, ale wrak motocykla trochę go chronił. Wystrzlil jeszcze pięc razy znagana. skończyłyt się naboje. Podrzucił w dloni cięzki syberyjski nóż. Znowy się zbliżali. Tym razem nadchodzili pewne, nawet się nie kryli. Wiedzieli, ze nie ma już broni.

-Gdybym mial jeszcze jeden granat - westchnął.

A poem nieoczekiwanie cisnął nożem. widział blisko wykrzywione wsicekłością twarze i tego jednego, który z rekojescią sterczacą z piersi walił si na żwir,a potem zgryzł ampułkę. poczuł palący smak cyjanku w ustach a potem odpłuyńął w ciemnośc..

*

Gruppenfurer Klaus von Ronvik, dowódca pociagu X-23 popatrzył wzadumie na dwa ciała rdzieckich zwadowców leżące na poboczu drogi. wstawał świt.

-Jaie straty? - zapytał.

-Czterdziestu jeden zabitych, prawie sześćdziesięciu rannych.

-Mein gott. Gdyby Furer miał takixch żołnirzy - w jego głosie pojawił się mimowolny szacunek.

Poczył, że musi jakoś wyrazic swoj podziw dla dwu zabitych wrogów.

-Zakpocie ich w oddzielnych dołach - zezwolił laskawie.

Rozdział 1

Natrzywy brezekot telfonu wyrawał mnie zesnu. Otworzyłem leniwie oczy. telefon nadal ni dawał mi skpokoju. podniosłem słuchawkę.

-Daniec slucham - wymamrotalem.

-To ja - usłyszałem głos Pana amochodzika. - Słuchaj uważnie. Wbijesz się w garnitur i o dziewiątej chce cię widziec w Ministerstwie.

-Jakaś szczegolna okazja? - zainteresowalem się.

-Tak. minister wzywa nas, jak się nieoficjalnie dowiedzialem na dywanik. W dodatku w najbliższym czasie czeka nas kontorola.

-Musimy spalić kompromitujące nas materiały - zażartowałem.

-Nie błaznuj. Pamiętaj, o dziewiątej. jesli się spóźnisz przeciągnę cię wlasnorecznie pod kilem “Krasuli”.

Zabrzmiało to nieoczekiwanie poważnie. wstalem umyłem się, ubralem i ogoliłem. Pun,ktualnie o czasie spotkalem się z szefem w poczekalni gabinetu ministra. Musieliśmy chwilę poczekać, rozprawial się z kimś. Zaraz przyszlo też kilka kolejnych osób, ktore mialy dostąpić zaszczytu audiencji po nas.

-Coś tłoczno - zauważyłem.

-Pogrom strej ekipy 0-westchnął szef.

-Pogrom? - zdziwiłem się..

-To ty nie wiesz, ze od czterech miesięcy mamy nowego ministra?

-Czytalem o tym w gazetach - pochwaliłem się. - Ale czego on może chcieć od nas?

-Pewnie wkrótcesię dowiemy - westchnął.

Masywne rzeźbione drzwi uchyliły się i z gabinetu wyszedł naszarchiwista. wygladal jakby dostał obuchem w głowę. Zaraz też poproszono nas. Za poteżnym masywnym XIX wiecznym biórkiem siedział minister. Na nasz widok bez slowa wskazal nam krzesła.

-Paweł daniec i Pan Samochodzik - mruknął patrza na nas z zainteresowaniem, jakby ogladal w ZOO zadkie okazy zwierząt. Zapoznawalem się w ciagu ostatnich tygodni z dokumentację waszej dotychczasowej działalności.

Szef niósl pytajaco brwi.

-Działalność komorki panów deliktnie mowiąc pozostawia wielee do życzenia.

Podniósl ze stołu pierwsza teczke.

-Mam tu dokumentację dotyczaca poszukiwań skarbu zraboanego przez Hasan-beja., - zdaje sięodzyskali panowie jdną trzecią łupu i to jdynie dzieki pomocy policji i szczęśliego przypadku. A tu wasze raporty otyczące poszkiań burstynowej komnaty i skrydek hitlerowskich na trenie bylych prus Wschodnich... A tu jest co nieco o złocie inków. Dwie skytki zostaly obrabowane, udalo się odzyskać okuchy skarbu. A tu mamy wasze ostatnie dokonania, kolekcja broni i rynsztunku z Chełma, skradziona, szczęśliwie odzyskana, potem komórka zostala wynajęta do poszukiwań zagranicznych... W swietleprawa jest to conajmniej wątpliwe. I wreszcie niewielkie osiągnięcie, odzyskanie przedwojennego depozytu Muzeum Narodowego. W ciągu ostich pieciu lat można powiedzieć że tylko ta jedna sprawa zakonczyła się pełnym sukcesem. Gdyby nie doskonała opinia wystawiona przez moich poprzedników skierowalbym sprawę do wyjaśnienia przez komisję dyscypilinarna. coś mi tu pachnie sabotażem.

-Sabotażem -szef zrobił minę, jakby się przeslyszał.

-Co więcej korupcją. Swojego czasu widziano obecnego tu Pawła Dańca jak rozmawia w restauracji hotelu Mariott z waszym żekomo największym wrogiem Jerzym Baturą.

-To bylo spotkanie operacyjne.

Minister zbył moje wyjaśnienia wyniosłym milczeniem.

-Ciągłe potknięcia poanowie - powiedział z zimnym morderczym spokojem.

-Tak to już niestety bywa. Walczymy z przebieglymi przeciwnikami, dysponujacymi znacznymi srodkami na porowadzenie poszukiwań - wyjasnił szef. - Mamy szczupły budżet...

Minister arogancko wzruszył ramionami.

-Wasza komórka pochłania i tak znacznie zbyt duzo pieniędzy. A jeśli wkład finansowy przeliczymy na uzyskane efekty... Budżet nie jest z gumy. Ale nie o tym chciałem mówić. Jakie zadanie podjeli panowie po zakończeniu sprawy kljnoów muzeum Narodowego?

-Czekamy na instrukj i porzadkujemy nasze archiwa - wyjaśnił Szef.

0-otóż to. siedzicie panowie w stanie blogiego rozleiwuenia i nie obchodzi was co się na świecie dzieje dopuki ktoś nie powie wam co macie robić - zrbił się czerwony ze zlosci. - A ja o takich rzeczach musze się odwiadywac z gazet! - rzucił na blat plastikową obwolutę z kartkmi odbitymi na ksero. - Proszę się zapoznac tymi mateiralami. W każdy ponmiedziałek, środe i piątek che mieć tu na biórku zczegółowty raport z przeproadzonych prac. Daję panom miesiąc... Potem możecie mieć prtensje sami do siebie.

wstal dając nam dozrozumienia, ze posluchanie skończone.

wycofaliśmy się chyłkiem zabierając ze sobą teczkę z papierami. dopiro w naszym gabinbecie Szef wydobuyl kartki.

-O rany - powiedizał zdumiony.

-cośważnego? - zaciawiłem się.

-A niech mnie!

Zajrzalem mu praz rmię i zacząłem czytać.

-”W ciagu najblizszych dni poznamy jedańa z najpilnij strzezonych tjemnic Trzeciej Rzeszy. W dniu wczorajszym w Hotelu Metropol w Zielonej Górze znany poszukiwacz skarbów Władysław sobieradzki zwołał konferencję prasową poświeconą planom wydobycia legendarnego zlotego pociągu. Pan Sobieracki szeroko znany poszukiwacz skarbów ogłosil, że powykoaniu skomplikowanych badań geofizyznych zdolal zlokalizować podziemne wyrobiska w których ukryto tranport. w ciagu njabliższych trzech dni podjeta zotanie próba dotarcie do depozytu. Zgodnie z umowaą wynecjowaną z przedstawicielemi ministerswa Finansow znalazcy otrztymają 10% arości znaleziska.

Pod artykułem znajdowal się dopiek wykonany dlugopim, prawdopodobnie ręką ministra.

Przydzielic ekipie Sobierackiego przestawicielea minsterialnej komorki poszukiwawczej i funkcjonariusza ministerstwa w randze wiceminstra celem konfiskaty wszystkich przedmiotów zabytkowych, lub stnowiących dziela sztuki.

-To mmy byc przydzieleni do ekipy? - zdz8włem się- to po cota cala szopka w gabinecie/

-Czejaj, tu jest jeszcze jedna kartka - osudził mnie Panm samochodzika. O do licha.

-Slynny poszukiacz skarbow Władysław Sobieracki nie żyje - nasz specjalny korespondent donosi nam własnie z Wrocławia, ze w diu wzorajszym w hotelu Orbis znlaeziono rankiem w pokojach zajmowalychj przez znanego poszukiwacza i jego ekipę cztery ciała. Przestepcy dostali się prawdopodobnie przez okno i zaskoczyli swoje odfiary we śnie. Zrabowano cała dokumettację, w tym lapopa Soierackiego. śledźtwo w sprawie snmierci poszukiaczy i jej związku z prowadzonymi pracami poszukiwawczymi przejął Urzad Ochrony Panstwa.

-No ładnie - mruknął Szef. - Cztry odfiary.

-To wskazjk ze poszukiwacze byli na dobrym tropi - mruknąłem.

-albo komyś się wydawalo, ze są na dobrym tropie.

-co to za zlotyu pociag? - zaciekawiłem się.

zef przymknąl oczy iprzez cjhwilę trwal w zadmie.

-Zlotu pociag... Wyobraź soibie wanaście wagonów towarowych. A w środku skrbiec Alibaby i czterdziestu rozbojnków spod znku Wafen-SS. Zloto z wszystkich sląskich banków. ilkadziesiąt ton w sztabach, do tego dolicz skrzynie zachonich walut, beczki zlotych monet. Depozyt Wroclawskich sklepów jubilrskich, najcenniejsze dizela sztuki zrabowanew we wscodniejeuropie... A na końcu trzy wagony zaplomnobane ołowianymi pieczeciami przyslane z królewca.

-Komnata - szepnąłem.

-Nie wykluczone, choć przyznam, ze malo prawdopoobne. I jeszcze wa wagony przyslane z Ukrainy. Scytyjskie i grckie zloto, skrby Kijowskiej Ławry...Dwanaście agonów skarbów. Orientacyjna wartość dzisiec miliardów dolarów.

-To przecież jedna szósta rocznego budżeu naszego kraju/ - zdumiłem się.

-Gra idzie o wysoką stawke - powiedzial w zadumie szef. - Teraz trzeba się zastanowićcowlasciwie mamy zrobić..

-dedukuję, ze ministrowi chodzi z grubsza o to abyśmy odnaleźli zloty pociąg- błysnąłem pomyslem. -w dodatku trzy ray w tygodniu mamy skladac raport z przeprowadzonych prac.

Pan zamochodzik w zadumie zabebnil palcami po blacie.

-Pociąg to nie szpilka - westchnał. - Jak byś go ukrył?

puytanie nieco mniezaskoczyło.

-A w jakich okolicznościach byl ukryty/ - zapytalem.

-To dzialo się w ostatnich dniach kwietnia 1945. Roisjanie ostrzeliwali już festung Breslau - twirdzę wrocław. W ostatniej chwili zanim armie wchodzace w skład pierwszego fromnntu ukraińskiego odciąely miasto od swiata zdecydowano się ewakuowac depozyty. Pociąg odjechal z dworca głównego we Wroclawiu. Prawdopodobnie skierowal się w stronę walbrzycha i dalej do Jeleniej Góry. Za jelenią gorą znajdowalo się przejscie graniczne ktoredy można było przejeechac na teren czech. docelowym miejscem ukrycia pociagu miala byc zapewne Bawaria. Lub nawet Szwajcaria.

-Zakłdam, ze nie dojechał na miejsce?

-nie dojechał. Gleboko na tyłach frontu operowala radziecka grupa dywersyjna “Orzeł”. Wysadzili ten odcinek toru w dniu w ktorym pierscień oblęzenia Wroclawia zostal zamknięty.

Gwizdnąlem cicho.

-Co wiemyo tej grupi/

-Nic. Natrafiłem na wzmianki o niej gdy po stufiach przebywalem jakiś czas na Śląsku usilując odnaleźć kilka okupacyjnych skrydek... Nic z tego oczywiście nie wyszło...

-A może by tak zasięgnąc informacjiu samego źrodła/ - zamysliłem się.

-Toznaczy?

-U znanego nam obu pozukiwacza bursztynowej komnaty Awenira Piertowicza Owsjanowa z Kaliningradzckiego Centrum koordynacji dospraw poszukiwan dóbr kultury - powiedziałem. - Mam jego wizytówke a adresem poczty komputerowej.

Szef gwizdnął z uznaniem.

-To mi się podoba.

-Oczywisice możemy też wyslać meila do drugiego nieustraszonego rosjanina, specjalisty od rozpuwania archiwów KGB - uśmiechnąłem się.

-wystarczy nam vchyba ten pierwszy. Wrocmy do tematu. Gdzie ukryłbyś pociąg.

Zamysliłem się.

-Tor biegnmie wzdłuz karkonoszy. Nie mogliskręcić w lewo, bo nie ma tam przejścia pzez góry...

-Czekaj popatrzmy na mapę -rzołozył przedemną atlas.

-A więc usiłowali pojechać w z Walbrzycha do szklarskiejporeby, by tam przeprawić się na drugą stronę granicy - muknąłem. - Gdy im się to nie udalo moglisię cofnąć i sprobowac jechać przez kotlinę klodzka.

-Fatalnie - mruknąl Szef. - Tuż obok znajdują się Góry Sowie i niewykończone sztolnie kompleksu Riese... Nie poradzimy s9ie bez bardziej szczegółowych danych.

szef w zadumie kiwnąl glową.

-wobec tego twoje zadanie Pawle będzie takie. Pojedziesz do centralnego archiwum danych osobowych i ustalisz adres sobierackiego...

-sadze, ze raczej znajdę go przez jakiś klub poszukiwaczy skarbów -usmiechnąłem się lekko.

-dobrze. Ustaliwszy gdzie mieszkal postarasz się skontaktowac z jego krewnymi, sasiadami i tak dalej. Musi8my za wszelką cene zawęzic pole poszukiwan. A ja tymczasem nawiążę kontakt z delegaturą UOP-u we wroclawiu. Czeka nas duzo pracy. I nie zapomnij o liście do Owsjanowa.

-Czy mam się przyznac czego szukamy?

Zamyslił się na chwilę.

-Sądzę, że nie jest to glupi pomysł. Łatwiej będzie mogł nam pomoc gdy uzysaka komplet informacji. z drugiej strony bylo by to chyba przekroczenie naszych uprawnień.

-M<oze zapytac go po prosu co wie o sparwie bez informowania ze nad tym pracjemy? - zaprtoponowalem.

szef westchnął głeboko.

-Wyobraź sobie ze jesteś kasiarzem. nieoczekiwanie od kumpla po fachu dostajesz list z prośba o informacje dotyzace systemy zabzpieczen Narodowego banku polskiego. Czy pomyslisz sobie, ze poszkuje tych informacji tylko ak, dla sportu, albo dla miłosci gromadzenia tego typu paoierow/

-Rozumiem - zawstydzony schyliłem glowe.

-Na razie poproś go o informacje na temat grupy dywersjnej. Zobaczym co odpisze i zastanowimy się.

Szef wyszedł a ja siadlem do komputera. Konczyłem już gdy zadzwonił telefon. odebralem.

-To ja - powiedzial szef - Sluchaj ustaliłem adres Sobieradzkiego. Mieszka, czy raczej nalezaloby powiedziec mieszkał przy Wilczej, nad księgarnią “U izy”.

-Znam - usmiechnąlem się.

-swoietnie. wpadnij tam i sprawdź, czy jego rodzina nie zna jakichs szczegółów. ja zalatwię tu jeszcze jdna sprawe i spotkamy się na miescu.

-Tak jest - odmeldowalem się.

Czterdzieści minut później szedlem Wilczą. Ulica łaćzaąca Marszalkowska i aleję niepodleglosci mimo połozenia w scsłym centrum Warszawy nie przezentowła się njalepiej. Kamienice w większości wybuowane jeszcze przed wojna straszyły obłażącymi tynkami. Z mijanych bram paskudnie zalatywalo. Plyty chodnikowoe były popękane i wyjatkowo krzywo połozone. Mogłem miec tylko nadziję, ze i tutaj kiedyś zawita cywqilizacja. moze po reprywatyzacji dawni wlasciciele przywroca ulicy pierwotny reprezentacyjny wygląd? wszedlem w ciemną bramę i znalazlem się na wewnetrznym podwórku. bez problemu odnalazlm odpowiednią klatke schodową. W drzwiach zalozono niegdyś onmmon, ale obecnie wyrwana płyta straszyła pkiem pourywanych kabli. Sprawdziłem adres podany przez szefa i zacząłem wdrapywać się po ciemnych brudnych schodach na piętro. Wrezszcie stanąłem pod drzwiai. Na calym pietrze byly to jedyne drzwi wygladajace po ludzku. Opalono z nich warstwy olejnej farby, wypolrowano stre drewno, zapoliuowano i pociągnięto lakierem. Wizytówka na drzwiach głosiła Władysław Sobieradzki. Sci9ana nad gorną framuga była nieco okopcona. W niedalekiej przeszlosci ktoś wyarzył drzwi wyłamując zamek, a nastepnie wprawił gobyle jak na miejsce. Kólo zamka naklejonebyly papierowe paski papieru z orzelkiem i napisam Policja Państwowa.

Po chwoidach przysczlapal szef.

-Tak to wyglada - powiedizałem. - Chyba nie mial zadnej rodziny. lokal jest opieczetowany...

-Ztradsznie zajreżdza spaleizna - pan samocohdzik wzadumie konemplowal smug kopcia nad drzwiami. - dedukję, ze mieszkanie przynajmniej troche się paliło.

-ale nie bardzo, bo w przeciwnym razie drzwi zostalyby zweglone.

-Ktoś je wyłamał... cikawe przed pożarem czy po.

-Sadzę, ze można to sprawdzić. gdzieś tu niedaleko jest remaa straży pożarnej. Powini mieć wykaza interwencji i odpowiedni raport.

-Oto głos rozsądku -usmichnął się Pan Samochodzik. - No cóz, nie mamy tu na razie nic wiecej do roboty.

-Czego się pan Szefie dowiedział w UOP-ie? -zagadnąłem.

-no ćóż. powiedzieli mi z grubsza, że to nie nasza sprawa, żebyśmy się nie wtrącali, oni prowadzą sledźtwo, wszystkie szczegóły sa sciśle tajne, wiec i nic nie powiedzą a na zakonczenie poinformowali mnie ze jak już znajdą zloty povciąg to powiadomoią minitrstwo.

-Chmmm. - zamysliłem się. - Alke przecież nie zrtezynjmy z poszukiwań?

-Nie możemy. dostaliśmy słuzobowe polcenie badania sprawy od naszego minitra. nie polegamy kirownictwu UOP-u...

Zeszliśmy po schodach. koło drzwi zatrzymałem się nagle tknięty myślą.

-Szefie, a m,oze sprawdzimy jgo skrzynkę na listy?

Szkrynka isala zaraz koło wejścia. I coś w niej było. Zaswieciłem kiszonkową latrka.

-List - mruknął szef. - I to chyba dość gruby.

wyjąłem z kieszeni komplet drucików.

-Chcesz to otworzyć? - zagadnął Pan samocohdzik.

-Aha. zaden problem, to wjątkoo porsta konstrkcja.

-A gdzie swięte prawo ohrony prywatności koresponcdencji - uknął. - Prawo bedace jednym z pierwszych paragrafów naszej konstytucji?

poczułe, ze się czerwinię.

-Faktyznie - powiedziałem. - Nawet nie mamy nakazu.

-Poswiec do tej skrzynki przez dziurki. na koprcie jest pieczatka nadawcy.

-“Wójt Gminy Niegowo” - odczytalem. - coś takieg0 kiepko widać.

-niegowo - mruknął szef. - gdzieś już slyszałem tę nazwę.

Wyszliśmy z kamienicy.

-Niegowo - mruczał szef. - gdzie to było? At, nie wazne, mam w samochodzie atlas Polski. zaraz to sprawdzimy.

siedlismy \dosamochodu i obaj pogrżąlismy się w latkturze. zef badal połozenie tajemniczej gminy, a ja zuklem najblizszej komendy straży pożarnej.

-Mam - powiedział szef. - Jakies piędziesiąt kilomtrow od warszawy, przy szosie na wyszów.

-Ja też mam. - Najiśzza komenda strażypożanej mieści się przy ..... - Pochwoiliłem się.

-Znakomiecie. W takim razie lec tam i przejrzyj aport, a ja wpdnę do biblioteki muzeum naroowej i zobaczę, czy nie mają tam przypdkiem kopii raportu dotyczacego zagiionych skarbow Ławry Pieczerskiej. spotkamy się jutro w ministerstwie i pojdziemy do Niegowa.

Pozegnaliśmy się ruszylism, każdy oswoich zadań. Idąc ulica czulem dziwna euforię. cieszyłem się ze znow jestesmy na jakimś tropie.

Rozdział II.

W ministersitwie byłem nieco przed ósmą. właczyłem komputer i połaczyłem się ze swoją skrzynką poczty elektronicznej. Wewnątrz czekal list. uuchomiłem drukarke. list byl dość długi. Zapikał mi w kieszeni telefon komurkowy. Na wyswietlaczy widacbyło numer szefa.podszedłem do okna i pomachałem. Z listem w rece zbiegłm na parter.

-no i czego si dowiezialeś? - zapytal szef gdy sadowiłem się w samocohdzie.

-Przyszedł list od Okuniewa - pochwaliłem się.

-spokojnie po koleji. co mieli w straży pozanej na temat tego pożaru/

-nic szefie.

-Nie sporządzili raporu z akji gaszenia? - zdumial się pan samochodzik.

-Sporzadzili, a jakże.

-Czyżby był tajny/

-Tajny nie. Najlepiej powiedzieć nieobecny.

-Mów po ludzku, bez wykrecania kota ogonem - hunął.

-No uc szefie, sporzadzili szczegółoy ra[port. ale przedwczoraj wpadlo do nich du panow z szarych garnitrach,z legitymacjami UOP-u i poprosili o przekazanie dokumentacji dotyczącej pożaru. obicali że ja zwróca gdy nie będzie już potrzebna.

-Fatalnie - westchnął.

-ie jst tak źle. znmalazłem kapitana ktory kierowal akcją gaszenia. A w9iec doiedziałem się od niego, zezaaalarmiqwali ich w srodku nocy sąsidzi. poczuli dym. Strazacy przjchali na miejsce i zastali mieszkanie zamknite na głucho. probowali otworzyc, ale w zamku coś tkwiło, jak się potem okazalo zlamany wyrtrych. Wyłamalidrzwi. wewnątz paliło się w dwu pomieszczreniach. Na podlogach leżaly stosy ksizek, taśmuy magnetofonowe i ideo. wszystko polane benzyna paliło się jak złoto. Zgasili w kilkanascie minut, na szczęscie nie zająly się jeszcze meble.

-zauważyli jeszcze coś poejrzanego/

-Tak. Odsnite od scian meble, w kuchni zdjęte szafki, w kilku miejscach połamany parkiet. W lazienmceodsumnięta wanna. Rzoprute fotele, krzesła, porprute łózko...

-Czyli można powiedziec, ze ktoś czegoś usilnie szukal a nie mogąc znaleźć popalił mieszkanie - mruknął szef. - No dobrze, a co pisze Owsianow?

-Jeszcze nie mialem czau przezytać - wydobyłem z kieszeni wydruk. - “Drodzy Pawle. Zabiłeś mi powaznego cwieka swoim pytaniem. O grpi dywersyjnej Orzeł mwiem niestety niewiele. Zoisyala sformowana w 1944 roku, w chwili gdy było juzdomo, ze rosjanie wywożą z terenów okupowanych zraboane dzieła sztuki. W okresie od jesieni 1944 rou do póxnej wioidsny 195 roku opowała na głebokim zapleczu frontu niemieckiego. dysponoała znaczna ilością waluty niemieckiej, przekupywali funkjonarouszy muzeów bibliotek i składnic. Gromadzili dokumentacje dokąd kspiwane sia dzieła sztuki i starodruki. Dzięki zgromadzonym przez nich informacjomo udalo się po wojnie odzyskać około dwudziestu tysięcy zabytków ruchomych. W kiwetniu 194 roku grupa z wywaioczej stała sięzabotazowa. Nowe zadanie polało na napadaniu na transporty dzieł sztuki i ukryaniu ich w doraźnie wykonanych krydkach, celem przekazaiu ich wkraczającej Armii Czrerwonej. W ostatnich dniach wojny prawdopoobnie cała grupa zostala ujęta podczas nieudanego napadu na pociąg X-52 przewożacy depozyty ankowe zaboane na terenie Węgier i Ukrainy

-Co? - zdumiał się szef.

-w poblizu czedskiej Ostrawy. Pociag X-52 dotarł na teren bawrii gdzie został rozgrabiony przez wyższyh oficerów okupacyjnej armii Amerykanskiej. Prawdopodobnie nie przrżył nikt z czlonków grupy, ale pozostawiona przez nich dokumentacja znajduje się w archiwum FSB w Moskwie. Zespołem okumetów opiekuje się doktor Nicolau Rauber.

-He he - zaśmiał się szef ponuro.

-Grupa Orzeł zajmowała się także śledzeniem transportu oznaczonego jako X-21, przemianowanego później na X-37 jadącego z terenu Prus Wschodnich w kierunku Śląska. To tyle na dzisaj, ale jszecze pogrzebię. Pozdrowiania dla Pana Smochidizka. Awenir.

Szef milczal dluższa chwilę.

-A więc tak to wygląda - powiedzial w zadumie. - nasz poviciag nie byl jedynym...

-Tyle tylko, ze tamtego drugieo już czej nie uda si odnaleźć. Czytalem ostani9 w gazecie, ze wegrzy zarzadali od amerykanów wydania jakichhś przedmiotow z tego tranpotu znajdujacych się obecnie w muzeach w Nowym Jorku.

kiwnął głową w zadumie.

-Ja też o tym czytałem - powiedział. - Jakiś miesiąc temu. Co roić dalej? Jak sądzisz, napisać do Raubera? skoro opiekuje się archiwum o mioż będzie mógł nam pomoc/ Te dokumnty pewnie zostały oddtajnione...

-Szefei, jak pan sadzi, czy powszystkich przygodach na Syberii będzie jeszcze wogole chcial z nami rozmwiac.

-Chwilczke - usmichnął się pan samochodzik. - to ty wlamywales si do archiwum w Tobolsku, psuleś mu elekroniczną pluskwe, wykradałeś klejnoty ktoych zukał od lat. natomiast coja mam z tym wspólnego? - spróbowal uśmichnąc się cynizni, ale zupełnie nie umial udawać. - Jak o ciebie zapyta, powiem, młody i głupi narozanbiał a ja o niczymnie uiedziałewm.

-Szefie? - jęknąlem z niedowierzaniem. - I pan by mógł?

-No dobra. Napiszemy razem. Kolegom po fachu nie powinien odmówić. A teraz na poważnie. sądzę, że grpua Orzel ostryl sobie zęby takze na nasz poiąg.

-Nie sądzę - zaprotestowałem.

Uniósl pytająco brwi.

-Naość na povciąg można przeproadzić pod warunkim, ze taki transpor u8eka przedszyko zblizajacym się frontem. wowczas jest szansa, że armia zązy przezhwycić popanowamny przez grup dywarsyjną skład zanim niemcy zorientują się, ze ktoś wystrzelał obslugęi jedzie w zupełni niewłasciwym kierunku.

-Na terenie polski front też był niedalejk0o - zwrócił mi delikatbie uwagę - Pociag, nasz pociąg wymknął się w ostatniej chwili przred zamnknięciem peirsicienia oblęzenia Wrocławia.

-ale jechal w głąb Rzeszy przez ziemie od stuleci skolonizowane przez niemców...

sadze, że sytaja była ość podobna. Grupa Orzeł nie byla w stanie przechwycić nazego pociagum, bo zostal ukryty. dlatego zajeli się tym drugim...

-Niegowo -zwroiłem uwa\ge.

wieś była niwelka. szosa na wyszków przecinala ją na dwie połowy. Opbok drogi wznosił się niweileki kościół. domu zbudoano z pustakow i blokczow gazobetonowych. Brzydka nowa wioska, jakich wiele. Zaraz tez wypatrzyłem na jednym z betonoych klockow czerwoną tabliczkę “Sołtys”.

zaparkoalismy przed domm i wysiedliśmy. nasisnąłem guik dzwoika. Z domu wyszedł starszy, ale ciągle jeszcze krzepki mężczyzna.

-anotni Mogitycz -przdstawił się. -

wyminiliśmy nasze nazwiska i pokzalismy legitymacije.

-cóz spoadza dzielnych funkcjonariuszy ministerstwa kultury do naszej wsi? - zdziwił się. =- ostatnie zbytkowoe chalupyu rozwali tu jeszcze za socjalizmu...

-Napisal pan jakiś czas temu list do Wladysława sobieradzkiego - powiedzial szef.

-Ach, tak. Zawsze pisje do działkowiczow na miesiąc prezed terminem, żeby przypomnieć o opl;aceniu podtaku gruntoweg- - wyjaśnił. - dziwiłem się, ze nie odpisje, aż przyzedl faks, ze nie żyje... Szkoda, takisypatyczny czlowiek. Geoeta. za darmo mirzył nam grunty i robił plany jak budowalism nowy most przez Fiszorek.

-Cz6 ten czlowiek mial tu jakiś domek letniskowy, albo coś takiego/ - zagadnął szef.

-Mieł. dobrze powiedziane. w zeszlym tygodniu ktoś go podpali. ktoś obcy, botu ludzuie spokojni -zastrzegł od razu. - Straż pożarna przyjechała, ale niec praktycznie już nie uratowali.

-Moglibysmy obejrzeć pogorzelisko? - zapytalem.

-Jasne. Ale tam niewieel zoistalo. tyl;ko szkielet, resztki ścian... Pojedziescie paniwie prosto drogą, przez mostek, potem znowu prosto i w dru przeczniće w prawo. dom stoi nad samym Bugim, poznacie go bo spalony...

Podziekowaliśmy i wsiedliśmy do zsamocohdu.

-Co o tym sadzisz/ - zapytał szef. - coś za duzo tych pożarów.

-Jkgdyby komys zależalo, zeby calkowicie znizczyc wszelkie sladu po tym czlowieku, lub pozbyc się wszystkih sladów jego poszukiwan - zauważylem.

-W takim razie powinien przeszuykac mieszkani a potem daczę i zabrac tego tupu dokumenty - zauwazył Szef.

-Móze sprawca, albo sprawcy zostali przez kogoś spłoszeni? - zauważyłem.

Przejechaliśmy przez mosetk nad rzeczką malowniczo wijącą się pośród bagnistych łak i lasu. Niebawem suneliśmy drogą pomięzy dziesiatkami domków letniskowych. Żywoploty zieleniły się ładnie, ale wszedzie panowała cisza. Z zadnego komina nie unosił się dym. Ludzie wpadają tu widocznie tylko na wekendy. zakręciłem w drga uliczkę i wyjechaliśmy niebawem nad łaki. Na niweilkiem pafgoku na skraju terrasy zalewoej stał niewielki domek wzniesiony z grubych okrąglaków i kamienia. Brama byla otwarta, a na trawniku widać było jeszcze ciagle slady opon samochodu straży pożarnej. Zaparkowaliśmy i wysiedliśmy z wozu.

Dach spłonął całkowcie tylko nieduże kałuże smoły wskazywaly ze pierwotni kryty był papą. Belki scian zwgiły się, ale nadal trwaly na swoich miajscach. Okna w aluminiowych ramach z zakopconymi popękanymi szybami ciągle tkwiły we framugach. Spalone drzwi leżaly na schodach wymurowanych z nieduzych otoczaków zebranych zapewne nad Buiem. Weszliśmy do środka. Dom składal się z dwu pomieszczeń. Pierwszeo wymiarach około dwudziestyu pięciu metrów kwadratowych było czymś w rodzaju aloniku. W jedną ze ścian wpuszczono ceglany kominek. Przed min stal iski stolik i cztery fotele. Stoik zweił si prawie całkowicie, a z foiteli zostaly mtalowe sztkielety. przpalona podłoga pękala mam pod nogami. Koło svciany leżaly reszki bilioteczki i stos spalonyh ksiązek. zajrzałem do kolejnego pomieszczenia. Urządzono w nim maleńką kuchenkę. Przed pożarem ktoś poodsuał wszystkie szafki od scian. sądząc z resztk wszystkie szuflady wyjęto. Ichzawartośc walala się pod nogami. Obok byla jeszcze nieduza łazienka. Podpalacz odsunął wannę od sciany.

wrociłem do saloniku.

-Popatrz na to - szef zwrócił moją uwagę na stos praepalonego plastku pod sciana. plywaly w nim charakteystyczne blaszki, mono okopcone.

-Duyskitki - mruknąłem. - co njamniej trzydzieści, czterdzieści sztuk. i jeszcze kilkadzieisąt kaset wideo.

-Na piętrze cyba była sypalnia - mruknął Pan samochodzik patrząc na resztki kilku lóżek polowych.

Trąciłem nogą obudowę komputera. Była cięzka. Z kieszeni wyjąłem śrubokręt i ostrożnie zacząłęm wykrciać śrubki.

-sadzisz, że jeszcze do czegoś się nada?

-Dyski tarde są robione tak, aby wytrzymały bardzo duzo - wyjaśniłem. - Może coś zdołamuy odczytac.

Niestety gdy wydobyłem dysk twardy okazalo się, ze jest cakowicie zniszczony. tympzasm Pan samochiozik ostrożnie probowal otwieraćspalone ksiązki8.

-Supertajne Brniuie Hitlera - odczytal tyuł jednej z nich. Skraby Trzeciej rzeszy, Zagiona fortuna carów...

zwgoone kartki rozsypuwaly się w proch przy lada dotknięciuiu.

-Pawle - powiedzial nioeczekiwanie. - choć tu i popatrz.

pochylilem się nad stosikim. Pod ksiażkami lezal weglony do połowy zeszyt.

-połamie się jesli sprubujemy go ponieść - zauważyłem.

-Moze zrobić tak jak Michaił w tobolsku. zalejemy ciekłym gazem i zamrożony...

pokrecilem przeczaco głową.

-Tamta ksiązka dała się zamrozić bio była przeisąkinieta wilgocią na wylot. To jest zbyt suche...

-sprysakać wodą/ - podsunąl.

-Zrobi się bloto. ale gdyby tak opylić plynna parafiną albo...

Poszedłem do samochodu i wróciłem z puszką wosku do polerowania karoserii. na początk wypoboawalem jego działanie na leżacej obk spalonej ksiązkce.

-Kiepsko - westchnął szef. - ale trudno. zrob co się da.

Otrożnie o0ylilem zeszyt i po chwili molismy go przelozyć do koperty, którą szef wygrzebał w raportówce.

-Raczej nie znajdziemy w mim nic ciekawego - powiedizalem - Bo gdyby to tego tak intensywnie szukali - wskazalem odsuniętą odsciany skrzynię - To z pewnościa postarali by się calkowivcie go zniszczyć.

Szef podniósl zweglone wieko. szktrzynia była pusta.

-Załózmy że szukali czegoś i nie naleźli - poiedzial w zadumie. - ptem podpalili dom. Identyczne poszukwania przepoadzili w Warszawie tam również nie znaleźli tego czego szuki i też zakończyli swojej diałania pożarem...

-dobrze. przymijmy, ze jestem poszkiwaczem skarbów. chce ukryć jakieś yiki swoich badań. moge je zakdowoać na twardynm dysku i zabzpieczyć hasłem.

-albo na dyskietce i tez zabezpieczyć haslem - dodal szef.

-Sluszznie. slyszalem tez o możliwości zachowania programów komputerowych na taśmie wideo...

-Podpalacze tez chyba słyszeli.

-Mógłbym zanotować coś na kartce, włozyc do butelki i zakopać w ogródku...

-wolę przyjąć ze zkopal to w mtalowej puszcze - powiedział szef.

-dlaczego? - zdziwłim się.

-Bo w takim przypadku mamy szanse to odnaleźć. skocz do samochod po wykrywacz i pzeczeszesz całą działkę. a ja siadę i poskładam to wszystko do kupy.

\z ulgą wyszedłem ze spolonego domu. Wydawało mi się zę czuję w nim nieznośną pustkę. Przygnęlbiał mnie widk foteli w których nikt nigdy nie zasiądzi. Zwęglonej lampy zwisającej z sufitu, której nikt nidy nie zapli. ..

No i poszedłem. Cchodziłem pooli dookoła domy machając cewka wykrywacza. ziemia milczała, tylko od czasu do czasu coś slabo pisnęło. Raz wygrzebałem pudelko po papierosach z resztkami seberka w śroku, dwa razy kapsle. Kólo bramy pisnęło głosniej, ale saperka ujawniła tylko kawałem łancucha. Szef siedział na schodkach i zastanawiał się głeboko. Weszcie skończyłem badanie dizalki i wyłaczyłem urzadzenie.

-no to posłuhajmojej wersji wypadków - powiedizal Pan samochodzik gdy podszedłem.

-Zamieniam się w sluch.

-sobiradzki mial tu7 główny punkt spotkań swojej grupy poszkiwaczy. Zaatrzelono ich czterech a tu jak zapewne zauważyłeś wszystkiego jest po cztery. cztery fitele, cxztery szkielety łozek, cztery tależe w kuchni... Siadywali tutaj i zastanawiali się nad planami poszukiwań. Mieli literaturę, mapy, komputer. Zapwne także sprzęt do poszkiwan, wykywacze metali, może i inne urzadzenia. Ten kto zabił ich we Wroławiu przyjexhal do Warszawy, albo przekazał informację wspólnikowi. Ten włamał się do mieszkania poszukiwacza. Nic nie znalazł, a ściślek znalazł jakieś rachunki, chocby za ten podatek gruntowy. Stad pdowiedizal się o tej daczy. przyjechał tu i szukal czegoś, a potem podpalił domek, aby zatrzec slady poszukiwań lub by mieć pewność, ze nikt nigdy nie odnajdzie tego czego szukał.

-Ale czego szukał.

-moze meldunków radzieckich wywiadowców. moze niemieckich planów skrydki.

-Zastaniuiwam si kim był, lub byli zabójcy.

na tuym etapie możemy zalozyc kilka chipotez. Mogli o byc inni poszukiacze, co prwde mowiąc nie wyfdajue mi się specjalnie prawdopodobne. Mogl to byc ktoś rodzaju batury - bezwzgledny typ zainresowany przechwyceniem skarbu. niemożna wreszcie wykluczyć jszczejednej możliwości. Zloty pociag, choć od wojny upłynęło ponad piędzsieiąt lat może ciagle jeszcze miec swoich strażników.

Poczułem jak kropla zimnego potu plynie mi po kregoislupie.

-musieli by miec z dziewięcdziesiat lat.

-Niekoniecznie, jesli mieli synow, wnuki i tak dalej...

-Niczego nie znaleazłem...

-Moze niczego nie było? moze podpalacz sadził, ze powinna istnieć jakaś kopia danych i przeliczył się. A miże zdeponowano ją u adwokata albo w bankowym depozycie. No to chyba pora ruszac do Warszawy. Już mieliśmyt wsiadac gdy nioeczekiani szef zlapal mnie za ramie.

--Coś przegapiłeś - powiedizal.

Zamysliłem się.

Kubel na śmieci - skazał palcem. jst nietkniety. popalacz go nie przeszukał.

-no to do dzieła.

ostrożni wysypalem zawrtośćdużego blaszanego pojemnika na ziemię.

-no to zosbaczmy co my tu mamy - Pan samochodzik rozgarnął śmieci kawalkiem patyka. kilkanąscie puszek po fasolce, sloiki populpetach, torbki po zupie, torebki po makaronie, torebki po sosach. trzymaj, boodleci, pakuj od zrazu spowrotem ie bedziemy zasmiecali okolicy.

-prospekt firmy La Costa-Romberg - zauważyłem. - Szukali grawimetru!

kiwnął glową.

-Co dalej. gazetyo zlap tamto.

-Kalaog pomp firmy Bauma. jedna zakreslowna długopisem - zameldowałem

-Cóż to za pompa?

-Zasilana silnikiem spalinowym o mocy czterdziestu koni mehanicznych, wydjaność dwiescie metrów sześciennych na godzinę.

-Dziwne - mruknął szef. - Coś jeszcze?

-Kopia faktury na wiertło koronowe. i jeszcze jedna.

-gdize kupione?

-W Warszawie.

Przeczesytywałem 0bierki od kartofli, kości kurczaków i iine odpadki, ale nic więcej nie znalazłem. na chwilę do reki przylepil mi się obrzydliwy oślizgły bilet kolejowy utytłany jakis paskudztwem. strąciłem go z obrzyzeniem i wepchnąłewm spowrotem smievci do smietnika.

-No i tyle - otrzepałem ręce.

-Złap! - szef wskazał mi odlatuujacy kawalek papieru. Puściłem się w pogoń i po chwili udalo im się go schwytać.

-No i co to jest?

Kartk, czyst kawałek papieru - wyjaśniłem.

westchnął ciężko.

-Na dzisiaj koniec - powiedział. - trzeba napisac raport dla ministra.

Kiwnąłem poważnie głową. Wsiedliśmy do wozu i pojechaliśmy do Warszawty

-Miła okolica - powiedzial Pan samochodzik gdy przejrzdzalismy przezmostek - móznaby iedyś przyjchać tu z wędką...

-Jęsli chce pan zlowić fajne ryby toznam lepsze miejsce - uśmiechnąlem się. - Kólo elektrocipłowni Żerań. jest tam taki kanałek, czasami w zimie spuszczają tam trchoce ciepłej wody z instalacji chłodzacej turbiny. Czysta woda, ciepła i pływają wielkie ryby.

-Pomyślę - westchnął. - Wyslij meila do Raubera.

-Jest Pan peiwein, ze to słuszna decyzja -zaniepokoiłem się. -ten facet chcial mnie swojego czasu umiescić w piwniczce...

-ami go sprowaokowaliście, ty i twój serdeczny przyjaciel Michaił Derekowicz... Nap8sz, njawyzej odesle jakieś inwektywy. Chetnie poznam brzydkie wyrzy po rosyjsku?

-Wjakim celu? - zdumialem się.

-Czlowiek ostatecznie uczy się przez całe zycie.

Odwiozłem go na Starówkę a sam pojechałem do ministerstwa. trzeba było napisać rapirt i wysłac meile. Nimk skończyłem zrobiło się już zdość późno, ale jeszcze zaszedłem do naszego archiwum. wolno szedłem wzdluz półek. dolny sląs pod koniec wojny był miesjcem ukrycia wielu cenych izabytkowych przedmiotów... Nieliczne zostały odnalezione. Byc może wśród raportów z zabeszpieczania tamtych skrydek można było znaleźć jakieś tropy? czlonkowie komisji wypytywali okolicznych mieszkańców... Szukałem przez kilka godzin niczego nie znajdując.

Rozdział III

dy wszedłem rano do gabinetu szef siedział przy komputerze i w zadumie wpatrywal się w widszace na ekanie zdjęcie.

-coś cieawego ? - zagbnąłem.

-Tak. zobacz sam - wstal robiąc mi miejsce.

popatrtzyłem na fotogrfię a potem ydrukowalem je.

Fotografia przedstawiala pociag stojący na peronie jakiejś stacji. Na pierwszym planie widac bylo jakigoś czlowikeka o butnej minie w SS-manskim mundurze. Na początku kladu stała przedpotopowa radziecka lokomotywa OW, tzw. “owieczka”. Na nią wagomn pancerny straszyl sterczacymi na wszystkie strony lufami zenitówek. i karabinow maszynowych. Kolejne wagony wygladaly zupełniezwyczajnie. Na fotografi mieściłyy się dwa.

-Przesłali nam od ministrtra - usmiechnąl się szef. - bez informacji skąd ją zaczerpnięto. To prawdopodobnie nasz obiekt.

Wziąłem szkłompowiekszając i dokładnie zbadalem powierzchnię wydruku.

-tu mamy symbol X 37 -wskzalem zna burte wagonu. - jeslibyl tak wyraźnie oznaczony to nicdziwnego, że bz trudu można go bylo sledzić. ciekawe co to za typ.

-Ciekawe - ptwierdził szef. - Ale obawiam się, ze nie zdołamy się tego dowiedzieć.

-Amoże wręcz przeciwnie usiechnąlem się. - mam ja taki adresik...

sidłem znowu do komputera.z notesu spisalem sobie adres i wystukałem go na klawaiturze. po chwili połaczyłem się z witryną.

-Coz toza miejsce?

-Serwer cenrtum Szymona Wischentala. zajmuja się od czasow wojny trpoiniem zbrrodniarzy wojennych. Otowtrzylem kartotekę. pojwiły się fotografie takich samuch budnch nazistowskich twarzy jak nanaszym zdjęciu.

-To indeks zbrodniarzy którzy są poszukiwani przez organizację- wyjaśniłem. - Dwanascie tysięcy faszystowskicxh bydlakow ktorym udalo się uniknąć sądu.

-dwanascie tuysięcy fotogarfii? przecież bedziesz to sperawdzał przez pól roku.

-nie ja - usmiechnąłem się. Ta strona jest yposarzona w nardzo zmyslny program. a więc kładziemy naszego drania na szkło - połozyłem wydruk na płycie skamnera. Po chwili fotografia znowu pojawiała się w oknie. Wykardrowalem twarz i przenislem ja na okno stro i umiściłem w niedyzym okienku oznaczonego ikonka z tropiącym psem. Uryuchomiłem program. -Dzikei temyuu programowi każdy kto dysponyje fotografia na przykład podejrzanego sasiada może sprawdzić czy jest on poszukiwany.

-genialne - mruknął pan tomasz. - I wielu już zlapali?

-Chyba koło dwuudzistu, a astrona istniej od rou.

-Chm... co ludzie musieli się mocno zestarzeć?

-Chrakterystyczne punktu twarzy pozostają niezmienne przez cale życie. Zwłaszcza jeśli mamy doczynienia z fotrografiami ludzi doroslych.

-A jeśli zdjecie takiego czlowieka jest zroione pod kontem?

-Wowczas program jest w stanie ekstrapolowac trójwymiarowy wygląd twarzy i obrocić je o około trzydzieści procent.

cuda, istne cuda - powiedział z uznaniem.

-wkrotce ddzięki tpodobnym systemom będzie można łapać przestepców poszukiwanychj porzez poliję gdzy tylko pojawia się na dwaorcach, lonikach, albo w innych mijescach gdzie beda kamiery podłaczone do systemu.

Zabrzeczał dwonek. Na ekran wypłynęłó zeskanowe przezemnie zdjęcie a obnok podobne. Juz na pierwszy rzuto oka widać bylo, ze przedstawiają tą samą osobę.

mamy go - ucieszył się szef.

kliknąłem mysza i wyswietlił się opis.

-Gruppenfurer Klaus von Ronwik. Bral udzial w rostrzeliwaniu ludności cywilnej na Białorusi i Ukrainie. W latach 1943-44 zastepca Ericha Kocha. W 1944 roku przeniósl się do Generalnej Guberni. Bral udzial w mordowaniu Żydów w obozie Treblinka - tu jest odnośnik.

-Czytaj dalej.

-Poszukiwany mięsdzynarodowym listem gończy. po wojnie miejsce pobytu nieznane. Zidentyikowany w 1974 roku w Boliwii, powieszony przez czlonków bojówki YJD na mocy wyroku organizacji.

Szefvpopatrzył namnie zdumiony.

-Co to jest YJD? - zapytał. - Nigdy o czymś takim nie slyszałem.

-A od czego mamy komputer? - zapytałem. - sprobójmy tak: www.yjd.com.

Stuknąłem enter. Adres okazal się zły.

Trzeba chyba na końcyu dodać literki oznaczajace kraj - westchnąłem. - A nie wiemy z jakego mogą byc kraju.

-wpisz te dla izraela - polecił szef.

Mysli pan/

-przeczyie - usmiechnął się.

Tym rzem adres okazal się właściwy. Na ekranie wyswietlił się szesicioramienn gwiazda i rysunek reki trzymającej sztylet, oraz nazwa organizacji. Young Jewis Defenders.

Młodzi żydowscy obrońcy? - zdziwił się Szef. - A cóz to jest takiego.

puknąlem koncówką dlugopisu w ekran celując wmijsce gdzie znajdowała się ręka trzymajaca sztylet.

-sadze, ze to organizacja zalozona przez radykalnie nastaionych zydow zajmujaca się siganiem i mooaniem ukrywajacych się nazistowskich zbroniarzy.

-Tak bez sadu? - skrzywil się szef.

-Sami wydają wyroki i sami wykonują. Chyba mi się to podoba - powiedizałem.

-Nie pochwalam samosadów - powiedział szef. - Co tu jest napisane.

Wyswietliłem tekst. komputer przez chwile zmagał się z konwersją pliku po czym wypluł sieczkę dziwnych znaków.

-To chyba tekst po hebrjsku,alo w Jidys -wyjaśniłem. - Ale spróbujemy inaczej.

Po chwili znalazlem skróconą wersję teksu po angielsku. Przeleciałem wzrokiem tekst.

-Kiepska sprawa - powiedziałem. - W 1986 roku od kuli nieznaego sprawy zinął przywódca organizacji Mojsze Gorin. Od tego czasu nie podjęli działań.

-co dalej? - zamyslił się szef. - Jak ci się wydaje, gdy jużdorawali tego Ronwika to splądrowali jego dom i zabezpieczyli ewwentualne dokumenty?

-Można otrożnirzalozyc taką możliwość.

-Czy jest tu jakiś adres internetowy żeby mońa było wyslac list/

-Jest.

-No to do dzieła. Napisz im że bedziemy wdzieczni za wszelkie infomcje dotyczace udzialu Ronwika w ukrywaniu transportu X-23/X-37.

zastukalem w klawisze.

-Gotowe.

-No cóż, pozostaje nam czekać. Na razie musimy identyfikowac ten dworzec, pkoło ktorego stoi.

-sadze, ze tonie będzie trudne.

-masz jakiś pomysł/

-Tak .pojade do wojskowej agencji fotografiznej.

-Dlaczego właśnie do nich/ -zdumial się.

-To proste. wojsko jst jdyna organizacją ktorej wolno oficjalnie wyukonywac zdjęcia dworcow i innych obiektow kolejowych. Z cała pewnością będa mieli odotografowany każdy dworzec w inresującym nas regione. co więcej będa mielitakze zdjęcia wcześniejsze, z lat trzydszestych i czterdziestych.

-No to wal do roboty - uśmiechnął się.

No i pojechałem. konmczyłem już oglądac niezwykle boagete zbiory wojskowe gdy zadzwonił mi w kieszeni telefon komorkowy.

-Pawle, mamy pewien problem - odezwal się szef.

-Co się stało? - zagadnąłem.

-Przyszedł właśnie meil, chyba w odpowiedzi na ten twoj.

popatrzyłem na zegarek. Dwie godziny. Rewolucja informatyczna!

-co pisza? - zapytalem.

-Meil jest po polsku. ktoś chce się z nami widzieć. O siedemnastej na parkingu przd biblioteką Narodoą.

-Pójdziemy/

-chyba nie mamy się czego obawiać. nie jestesmyu poszukiwanymi zbroniarzami wojennymi...

-dobrzem,, bee za dwadziescia minut w ministerstweie.

spotkajmy się na miejscu. Ustaliłes co to za dworzeć/

-acha. ne sa dosiebie uderzajaco podobne ale sadze, ze w tym przypadku to dworzec w Szklarskiej Porębie. Moze tez byc w Wałbrzychu. Identyczne elementy.

-acha.a ja wiem skąd minister wziął naszą fotkę.

-Zamieniam się w sluch.

-W archiwum minitertrwa spraw wewnetrznych znjadowała się teczka niejakiego kapitana Siorka, dotycząca poszukiwan prowadzonych przez urzad bezpieczenstwa. dostli tą fotografię porsto od towarzyszy z KGB.

-Rany, ale w towarzytwo wdepneliśmy. Nazisci, Żydooscy ekstreiści, agenci KGB i jeszcze jacyś mordercy i podpalacze.

-A nad wszystim czule rozciągnięty praasol UOP-u i nasz drogi minister - domysliłem się jego uśmiechu. no trudno. spotkamyu się przed biblioeka.

Przybyłem na czs izaparkoalem Rosyanta na wolnym mijscu. po chwili Nadjechal nieduzy samochod dostawczy marki Lublin. witysiadlem z samochodu i czekając na szefa zaczałem się przechadzać. po chwili na prking wotczył się trabancik. Pan ssamochodzik wysiadł z auta. p[rzywitaliśmy się. Opis biblioteki i parku

-Jak będzie wygladal ten ktory ma sięz nami spotkać/ - zapytałem.

-Nie wiem. w meilu było napisaneże toon nas rozpona.

w tym momencie boczne drzwi Lublina odjechaly w bok.

zaprzaszam do srodka - odezwal się ze srodka sypatyczny głos z akcentem, jakiobvecnieslyszy się tyl;ko na filmach.

wsiedliśmy i drzwi zatrzasnęły się za nami. jednoczesnie zapaliło się swiaatlo. Zacheceni gestem usidlismy na wyodnych sidzenia. Na przeciw nas siedział młody męzczyzna w jarmułce. Jegocimne oczy wydawały się plonąc w ciemniści.

-Bardzo mi przykro ale na poczatek torhe formalności. - powiedział wyjmująć biblię. - Poprzysięgną mi panoiwie, ze zadne slowo ktore tyu padnie nie wydostanie się na zewnątrz. Gdyby byli panowie ateistami możecie przysięgac na konstytucję - wyjął z teczki ciekną broszurke.zlozylismy przysięgę na Bibilię.

-Nazywam się Paul Stern, jestem przedstaiwcielem polskiej sekcja YDJ. Mam przyjemnoścz Panem samochodzikim i Pawłem Dańcem?

-Chyba zacznę wierzyć w żydowskie spiski - powiedziałem. - Jakim cudem...

-Zadzwoniłem do opertora waszego serwera ministerialnego i zapytalem go kto jestwlasciielem adresu dołaczonego do listu, ktory otrzytmal moj przyjacielw Jaffie.

-Chyle czoła przed umiejętnościami wywiadowczymi - powiedział Pan Samochodzkik. - Pozwolilismy sobie zadac pytani.

-Klaus von Rowik zginął z naszej reki. wypełnikoismy wolę narodu - oświdczył z dumą naszcrozmówca.

-Czy izraelska konstytucja nie zniosła kary smierci/ - zaintresoal się szef.

-działamy poza granicami Izraela. Tozresztą bezistotne. Od śmierci rebe Gorina zajmujemy się już tylko wysukiwaniem hitlerowców i przekazywaniem ich w ręce Mosadu, lub miejscowych wladz. zresztą niwweilu zostalo. wiekszości dawno stuknela osiemdziesiątka. Ale nie o to chcieliście panowie zapytac...

Usiłujemy rozwikłaćzafgadnkę zaginonych podczas wojny dziel sztuki. W operacji ich ukrycia najprawdoppoboniej bral udzial Klaus von Ronwik.

kiwnął glową w zadumie.

-Na czym miałaby polegać nasza pomoc? - zapytał.

-Przypuszczmy, ze przy okazji wykonywania wyroku smirvi na tym typku, nie zaglebiając si w sprawy legalności wyroku, przechwcili panowie jakieś dokumenty i inne papiery tego czlowieka.

-skad takie przypuzczenie? - oczy zablsły.

-mogł koresponodoacz innymi ukrywającymi się. Przeicez nie mogliśnie nie sprawdzić tek obiecujacego śladu...

Oczy przygasły.

-Ni znam szczegółóów amtej akcji. częśc jej uczestników zginęła wkrótce potem podczas ataku na hacjedę Sowze Aymarica w Brazylii. Zginęło wóczas wielu naszych ludzi, ale za to dorawaliśmy piętnastu nazistów. Świętoaqwwali z okazji - skrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu - urodzim Hitlera.

-Czy może pan sprawdzić, czy papiery zdobyte w mieszkaniu ronwika jeszcze istniją i jeśli tak to czy mońa uzysakć do nich dostęp.

-Oczywiście. Ale tomoże potrwać kilka dni - zastrzegł.

-Poczekamy - uspokoił go szef. - Jai będzie się można z panem skontakrować/

Paul usmiechnął się lekko.

-Ja skontaktuję się z Panami - powiedział. - Smi rozumiecie. konspiracja.

pozegmnal na uprzejmie i wysiedliśmy. samochód zaraz odjechał.

-Chroba - mruknął szef. -w zyciu bym nie przypuścił ze w naszym kraju działa w podsdzimiu organizacja tego typu.

-A pamięta pan, jak ja dziwiłem się, ze żyja u nas rosyjscy monarchisci wyczekujący powrotu cara? - wzruszyłem ramionami. - dziwnych Bozia ma lokatorów. A tymczasem jesteśmy w punkcie wyjscia. co wiecej o tym spotkaniu nie możemy nawet napisacministrowi w raporcie.

-Raport bezie nudny -westchnąl szef. - sam sobie jest winien. gdyby zaczekal aż skończymu prace przeczytalby wszystko za jednym zamachem. a tak...

Dziwne ale jakoś wcale nie było mi żal ministra.

Rozdził

Za oknem padał gesty vcepły wiosnny deszcz. Kokputer cicho szumiał. Wszedl szef i otrzasnął wodę z płaszacza.

-Coś nowego? - zapytal.

-A jakże. Owsjanow czuwa .dostałem przed chwilą skan z artykułu opublikowanego w radzieckiej gazecie Nowości Wywiadu i Kontrwywiadu dotyczącego operacji skok tygrysa.

-ślecznba nazwa. I dokąd ten tygrys skakał/

-Na Ślask, na tak zwane głebokie zaplecze frontu. Oprearacja skok Tugrysa byla połaczenirem trzech niezaleznych operacji prowadzonych przez grupę dywersyjną Orzeł. śledzono trzy transporty. Dwa wagony a Prus wschodnich, transport depozytów z banków i sklepów jubilerskich waroclawia i jeszcze trzech wagonów z ukrainy.wszystkie tzy tranpoty połaczono we wrocławiu.

szef w zadumie kiwnął głowa.

-wspaniale.

-co więcej opulikowalitu to samo zdjęcie, ktore już mamy.

-podaliskąd pochodzi?

-Tak. zostalo wykonane przez agenta o pseuonimie koliber na dworcy w Walbrzychu.

-a wiec jednak walbrzych. Dobrze wiedziec.

-oliber byl jedynym czlonkiem grpuy Orzel ktory przeżyl wojnę. Po zakończeniu dzaiłan wojennych zostal artesztowany i skazany na karę śmierci za szpiegostwo na rzecz wielkiej brytanii i urugwaju. wyrok zlagodzono, zaminiono mu na dwadzieścia pięc lat łagru. i tu zaczyna się najweselsze. mieszcozno go w lagrze w pobliży magadanu, razem z dwudziestoma innymi skazancami, byłmi snajprami, dyerantami szpiegami, którzy przez cała wojne cięzko pracowali dla zwyięztwa związku Radzieckiego a zamiaast orderów dostali zawszone prycze w baraku.

-Zbuntowalisię/ - zagadnął szef.

-Żeby tylko. rozborili strażników, podpalili oboz, porawali samolot przeskoczyli nim do wladywostoku, porwali anonirkę strazy ochorny wybrzeza, wyplyneli na atlanyk i sciani przez połowę floty dalekiego wschodu i lotnictwo przedali się na alaskę.

-Wot mołojcy. Żyje jszcze?

-Reakcja uiłowala to ustalic. nwet jesli to tak obrze się przyczaił, ze nmie ualo się go odnaleźć.

dobra, obiegliśmy od tematu. Co zdziałala grupa Orzeł.

-W artykule jest na ten tmat niewile. wysadzili tory w zklarskij porebie, abu uniemożliwic pociągowi uieczkę na drugą stronę gór. Nastepnie wydsadzili linie od drugiej strony, aby nie mogł się wymknąć. Uwuizili go pomiędzy Wałbrzychem a Szklarską Porębą. Oibstawili cała trasę i sldzili jgfo uchy. jednocześnie zadbali żeby nie można było przeładowac ładunku na ciezarówki.

Jakim cudem/

-Spalili sto pięcdziesiat. To byla jedna z najwi/ekzych akcji sabotazowych. wrezcie niemcy zmuszeni byli ukryć ładunek. Grupa zbadała mijce ukrycia i znala że nie zachodzi komiecznoiść pilnoania skarb, wystarczy wskazać miejsce jego ukrycia po wkoczeniu na te tereny Armi Czerwonej. Wkroce zostali przerzuceni do czech, gdzie niestewty prawie wszyscy polegli.

-Akoliber nie poal ejinformacji sledczym?

-widocznie nie. Mysle, ze chcial się zabzpieczyc. mogł slyzec coenicoo tym co dziekje si z ludźmiwracającymi z wojny, w ojczyźnie swiatowego proltariatu.

szef wolno kiwną głową.

-Czy ta gazeta posiada wlasny ardes e-mail?

-Tak. Owsjanow byltakimiły, ze zanotoal go na końcu listu.

-wysli do miech lit z prośba o wszelkie dodatoe informacje. Z Walbrzycha do szklarskiej poby jest dośc daleko.

Proponoalbym tez zastosowac nasza m wypubowana uz podczas poszukiwan depozytów Muzeum Naroowego.

-to znaczy?

-Dac ogloszenie do Gazety Polskiej i moze Żolnierza wolności...

-to się teraz chyba nazywa Żołnierz Polski.

-Mózliwe. i do kilku innych gazet które czytują weterani. Napizemy że szukamy zaginionego na trasie Walbrzych - szklarska poreba pociągu. Gdy dostaniemuy odpowidnio zachęajacy cynk bedziemy mogli podjąc poszukiwania w terenie.

-Aprobuję. Do dzieła. A w tern pojedziemy.

-dokąd?

szef wyjął z kieszeni polik kartek ksero.

-Tez sobieo czymś pomyslalem. Zapanmiętalem tytuły kilku z tych spalonych książek. W jednaj z ich trafiłem na bardzo ciekawy trop. A teraz leć do domu i spakuj się. po drodze załatw ogłoszenia. wrócimy gdzieś za dwa. może trzy dni. Za dwie godziny podjadę po ciebie Rosyantem. Zdążysz?

-Sądzę, że tak.

*

Szef dotrzymał słowa. Ledwo dążyłem zapiąć suwakiem torbę gdy zadzwonił domofonem. Zbiegłem na parter przeskakując po kilka stopni. Wsiadłem do samochodu. Pan Tomasz popatrzył w zadumie na zegarek.

-Jest dwunasta - powiedział w zadumie. Trochę późno, ale trudno. Jeszcze musimy zawadzic po dordze o Łódź.

-O! - wyraziłem swoje zaskoczenie. Czyżby Pańscy siostrzeńcy znowy zechcieli torchę powagfarować?

-Nie. Czy ty nie masz w domu kalendarza?

-Obawiam się, ze ostatnio niewiele do niego zaglądam,.

-Wczoraj zaczął się rok szkolny.

-Rok szkolny?

Szef westchnął,

-Biednym dzieciom które spędziły dziesięc miesięcy w twardych ławkach należy się trochę wypoczynku. Nawiasem mówiąc nam tewż by się przydało.

-Jakto? - zdumiałem się - Przecież ostatnio byliśmy nawet za granicą,. Spędziliśmuy dwa tygodnie w pięknym domu nad rzeką, chodziliśmy po lesie, najedliśmy się grzybów do wypęku...

-W wolnych chwilach uciekalło się z więzienia KGB - uśmiechnął się,. - Gfaktycznie trochę wypoczołem w Tobolsku. Ale w moim wieku czlowiek zaczyna odkrywać uroki mnije czynnego wypoczynku.

-Niech pan nie robi z siebie straca - zaprotestowałem.

Prawa biologii są nieubłagane. Ale nie mysl, że sobie swobodnie pochaszasz - pogroził mi palcem. - Jeszcze mi trochę do emerytury zostało.

\Szpsa znikała pod kołami samochodu. Usiłowałem wyglądać za okno, ale widoki szybko mnie zmęczyły. Niew9eklii wioski zbudowane wedle tej myśli technicznej nakazującej łaćzyć gazobetonowe bloczki ze starymi deksami a wykoślawoione drewniane sztachety przytwierdzać białym nulonowym sznurkiem od snopowiązałek. Niedyże zapyaziałe miasteczka, ściany przedwojennych jeszcze kamieniczek nie odnawiane od pięcdziesięciu lat, osypujące się tynki, spadjace dachówki.

-Fatalnie to wygląda szefie - powiedziałem w zadumie.

-Chyba znowu cieprpisz na zaniki patriotyzmu - powiedizał, - Tu mieszkają zupełnie zwyczajnu ludszuie. Tyle tylko że trochę biedniejsi...

Pokręciłem przecząco głową,

-Szefie, rozumiem, że nie stać ich na remont domów, ale przecież mogliby przetrzeć szybu w oknach. Na Śląsku okna muje się raz w tygodniu...

-Na Śląsku jest więcej pyłu - uśmiechnął się. - Wkkrótce będziesz miał okazję porównać.

-Jedziemy na Śląsk?

Uśmiechnął się.

-Zgadnij.

Wjechaliśmy do łodzi i niebawem byliśmy na Piotrkowskiej. Od mojego ostatniego tu pobytu ulica zmieniła nieco swoje oblicze. Zdarto częsciowo stre paskudne chodniki a na ich miejsce położono kostrkę cementową,. Także fasady niektórych secesyjnych kamienic odnowiono, a może tylko dokładnie umyto.

Kuchjnia kurdsdyjska - zwróciłem uwagę na mijany przez nas lokal,.

-Zatęskniłeś za plackami - usmiechnął się szef. - Bo ja jakoś nie,.

Był w coraz lepszym humorze. Chyba coś sobie układał w głowie. Zadzwoniliśmy do drzwi. Otworzyła nam Zosai.

-Gotowa ? - zapytał Pan Samochodzik.

-Tak, wójku. Nadsaawiła mi policzek do cmoknięcia. Z przedpokoju zabrała niewielki palecak i równie niedużą torbę.

-Namioty są na pawlaczu.

Siegnąłem i po chwili zdjiąłem dawa.

-Gdzie twój brat i reszta rodzinki.

-Wójek Tomasz cie nire powiedział? - zdziwiła się.

-Szczewrze mówiąć rano nie wiedizałem nawet że gdzieś wyruszamy - wyjaśniłem. - Po prostu przyszedłem jakgdyby nigdy nic do pracy i dowiedziałem się że wyruszamy.

-Jacek z rodzicami pojechali do Angli - wyjaśniła.

-A ciebie biedną zostawiali? - zamartwoiłem się.

-Byłam tam wcześniej - wyjaśniła. - A gdy dowiedziałam się że szykuje się nowa przygoda...

Kiedy to minister nakazał nam odszukać zloty pociąg? Trzybdni temu?

-Chyba nie mówicia mi wszystkiego - powiedizałem sztucznie płaczliwym głosem.Szef odrobinę spoważniał,.

-Widziasz Pawle. Planowałem zając się poszukiwaniem pogańsckich bałwanów w Krakowie. Znaleziono ostatnio ciekawe archiwalia. Jeszcze w końcyu ubiegłego wieku przed kościołem Św. Trójcy poniwewierały się szczatki trzech posągów...

-Dpoero wczoraj wójek powiedział, ze jeexzemy na Śląsk powdychać sobie powietrza które widać - uśmiechnęła się dziewczynka. Mnie tam właściwie wszystko jedno. Kawalek Krakowa zdążyłam już zobaczyć, a na Śląsku jeszcze nigdy nie byłam.

Zarzuciłem sobie bagaże na ramię. Zosia zamkneła kilka par wymyślnych zamków i podzwaniając kluczami zbiegła za nami po schodach. Usadowiliśmy się w samochodzie. Teraz ja siadłem za kierownicą.

To czego będziemy szukać? - zapyytala Zosia gdy tylko wyjechałem na szeroką i dobrze utrzymaną Wrocławską autostradę.

-Tego - szef podał jej fotografię,.

-Jakiś pociąg - zaryzykowała stwierdzenie,. - Będziemy badać wszystki bocznice kolejowe w poszukiwaniu transportu dzieł sztuki, które jechały na wystwę ale ktoś pomylił listu przewozowe i terazxstoją pośród tysuięcy innych składów na jkimś bocznym torze?

-Czy mam zawrcić do Łodzi? - zapytałem z udaną surowością.

Szef roześmiał się,.] -Jak ci się wydaje, czy tak ubrany kolejarz dopuściłbyt, żeby pociąg wypełniony kosztownościami tak po prostu stanął na bocznym torze? - zapytał.

-Chyba nie. A teraxz mówvcie wszystko co wiecie - zarządała twardo.

Szef opowiedizał. Niedaleko wrocławia Zosia poprosła nas żebyśmy na chwilę się zatrzymali a sama zniknęła w krzekach porastających pobocze drogi.

-Czy to ma sens? - zapytałem.

-Co ma sens? - zdziwł się szef,.

-Zabierać ją ze sobą?

-Oczywiście, może przeżyć cuiekwaą przygodę a przy okazji zobaczy kawałek kraju. Przed paroma godzinami cieszyłeś się zę dzieci jadą na wakacje...

-Szefei, proszę nie zapominać, że nie jesteśmy sami w tym interesie.

-To znaczy?

-Nie da się wykluczyć,m że pociaguyu szuka też grupa ludzi,własciwie bandytów którzy nie wachali się zabić Sobieradźkiego i członków jego ekipy. Jeśli dwoiedxzą się o naszych działaniach to może nam grozić konkretne niebezpieczeństwo.

Zamyślił się. Wróciła Zosia. Ruszyliśmy naprzód. Robiło się coraz później. Wrescie dotarliśmy do Wrocławia. Przejechałem przez miasato kierując się wskazówkami Szefa i zatrzymałem się na nieduzym parkingu przy chotelu “Orbis”.

-Czy to nie kuszenie losu? - zapytałem.

-Może czegoś się dowiemy - uśmiechnął się pan Samochodzik. Po kilkunastu minutach pobrzękując kluczami wchodziliśmy na trzecie piętro. Dostaliśmuy niewielki apartament złozony z dwu pokoi i maleńkiej łazienki. Stary bukowy parkiet trzeszczał pod nogami.

Trzebaby jakoś zabezopieczyć drzwi - powiedziałem. - Jeśli w tym hotelu dzieją się takie rzeczy...

-Podeprzemy drzwi krzesłem i na noc zostawiamy w drzwiach klucz - podsunął szef.

-To na nic - mruknąłem. - Ale mam pomysł.

Z łazienki zabrzłem jeden solidny drewniany spinacz do bielizny.

Ze stolika zabrałem strae radio. Rozciaklem kawałek izolacji

-Rano to naprawię - opdpowiedziałem na zgorszone spojrzenie szefa.

Rozciąlem czerwony kabel. Rozizolowałem końcówki. Okręciłem je wokół obu ramion spinacxa po tej stronie z której się zaciskały. Zosia patrzyła na mnie dumiona. Wlożyłem wtyczkę spowrotem do kontaktu i na próbę uruchomiłem radio. Grało,. Nacisnąłem na spinacz. Druty oddaliły się od siebie, przewrwałem obwód i radio umilkło.

-Chyba zaczynam rozumieć - mruknął szef.

W paparapetu wydłubałem tkwiący tam gwoźdik i przełożywaszy go przez spręzynę spinacza przybiłem ostrożnie do framugoi drzwi. Między otwarte ramiona włozyłem plastikową rączkę szczoteczki do zębów a ją samą nie żałując plastra przytwierdziłem do drzwi. /Na zkończenie włożyłem wtyczkę do kontaktu i nastawilem radio na cały regulator.

-Jeśli dobrze zrozumiałam - odezwała się Zosai, dotąd w milczeniu obserwująca moje poczynania - Otwarcie drzwi wyrywa rączkę szczoteczki spomiędzy kleszczy spinacza. Zatrzaskują się i zwierają druty,.

-Tak. Zamyka się obwód i prąd płynie do radia które powinno nielicho ryknął,. - To najprostrzy alarm do drzwi. Każdy może sobie taki zrobić w pięc minut.

-No trochę dłużej coi to zajęło - uśmiechnął się Szef patrząc na zegarek,.

-Bo jeszcze musiałem wymyślać po drodze szczegóły - wyjaśnilem.

A okna? - zanipokoiła się Zosai.

Wyjrzałem . Za oknami biegł wąski gzyms. Na uprtego dalo by się pewnie tędy przejść do sąsiednich pokojów.

-Polozymuy tam skórkę od banana - rzucił szef odkrywczo. - Ktoś się poślizgnie i będą zbierali go z ulicy tam na dole.

-Skórki są zazwyczaj zółte - zaptrotestowała. - A gzyms jest wyłożony ciemą blachą.

-Znajdzie się na to rada - usmiechnąłem się. - Wystarczy sparzyć ją wrzątkiem. Pociemnieje monmentalnie. Pozatym nie można jej połozyć w vcałosi. Potniemu ją na kawałki wieklości mniej więcej znaczka pocztowego. Ułożymy takie minarturowe pole minowe...

-Dobrze mrukknął szef gdy już się rozlokowaliśmy w pokoju. - Pora zastanowić się nad kilkoma kwestiami. Wyjąlem z kieszeni notatnik.

-A więc mamy stuprocentrową niemal pewność , że pociag ukryli Niemcy. - W takim razie czy do skrydki jest obecnie dostęp?

-Trzeba się nad tym zastanowić - poiwedizałem. - Oczywiście gdy ukrywali skarby musieli liczyć się z tym że kiedyś przyjdzie pora je wydobyć.

-W takim przypadku skrydka jest całkowicie niedostępna - powiedizała Zosia. - Pomyślcie sami. Wkraczali na te ziemie rosjanie, naród grabieżczy...

Szef westchnął ciężko.

-Proszę w mohjej obecności nie wygłaszać podonbnie rasistowskich opinii - powiedział.

-dobrze. Wkraczają rosjanie. W dodatku uprzedzeni przez swoich dywersantów że gdzieś tu należy szukać pociagu pełnego skarbów. Ukrywający musieli liczyć się z tym, że armia czerwona NKWD i inne agendy bvędą starały się pociąg odnlaeźć. Skrydjkka musiała więc być świetnie zabespieczona, najlepiej zasypana dziesiątkami metrrów skalnych odłamków albo jeszcze lepeij zalana wielomnmetrową warstwą betonu. I oczywiście zaminowana.

-dobrze - powiedizalem w zadumie. - Wobec tego ja przedstawiąę nieco inny pogląd na tę sprawę,. Oczywiście łup należało ukryć starannie....

-Mój siostrzenica ma rację. Niemcy z pewnością nie spodziewali się że utracą ziemie będące częścią ich państwa od stuleci. Liczyli się z faktem, że będą okupowani, być może przez dziesięciolecia,. Ale po traiktacie wersalskim na którym zostali potraktowani w sumie bardzo łagodnie, sądzili że po kilkuletniej okupacji Rosjanie opuszczą ich tertytorium a wówczas będzie można wydobyć łup.

-Nie podejrzewali że po wojnie skarby znajdą się za granicą - dodała Zosai. - Można też założyć inną ewentualność. Przecież mnogli przypuszczać, że tą wojnę jeszcze wygrają. W tym przypadku skarby mogliby wydobywać w warunkach całkowitego spokoju, nawet gdyby otrtwarcie skrydki wymagało wielu tygodni prac. Gdyby wygrali wojnę mieliby do tego tysiące słowiańskich niewolników...

Kiwnąłem głową.

-Dobrze. Teraz przedstawię wam m0ją koncepcję. Sądzę, że faktrycznie liczyli na to że pozostaną gospoarzami na tych ziemiach Jeśli zalozyli warint zakończenia wojny podobny do tego co działo się po pierwszej wojnie światowej, zapewne chcieli sobie przygotować grunt do budowy czwartej rzeszy. Do tego celu oczywiście czterdziesci milionów dolarów.

-Czterdzieści miliardów - poprawił mnie Szef.

-Czterdzieści miliardów dolarów wystarczyło by na zakupienie odpowidniej ilości borni na czarnym rynku, odbudowę przemysłu zbrojeniowego, dalsze badania nad bronią rakietową i tak dalej. Dlatego sądzę, że zastosowali koncepcję mieszaną.

-To znaczy? - xzaciekawił się szef.

-Lup ukryty zostanie oczywiście tak jak mowiła Zosia. W lochach zalanych tysiącami metrów szesciennych betonu, albo w stolniach kopalnianych, ale jednocześnie zostanie przygotowane wąskie przejście omijaące zawały, oczywiście starannie zamaskowane i znane jesynie wąskiej grupce wybranych, zale umożliwiające stopniowe opróznianie skrydki gdy badą tego wymagały okoliczności.

Szef w zadumie pokiwal głową.

-Krąg wtajemniczonych musuiałby być naprawdę wąski. Może nawet ograniczony tylko do jednego człowieka.

-Z drugiej strony istniałaby nieco szersza grupka ludzi wiedzących,w którym miejscuy znajduje isę kryjówka i oczywiście pilnujacych jej jak oka w głowie.

Szef w zadumie postukał palcami po stoliku.

-To by sporo wyjaśniało - westchnał,

-Opowiedz wójku - Zosia zachęciła Szefa do zwierzeń.

-To było w końcu lat sześćdziesiątych. Utworzono właśnie naszą komórkę przy ministerstwie Kultury i Sztuki. Dyrektor Marczak został dyektorem a ja miałem się zajmować tym czym zajmowalem się później. Waldemar Batura grał jeszcze że się tak wyrsaażę w naszej lidze. W tym czasie dośc glosna była sprawa niejakiego Klosego, niemieckiego policjanta z czasów okupacji. Tylko nie muylcie go z Hansem Klosem - pogroził nam zartobliwie palcem. - /klose woadł w ręce UB. Ukrywał się od czasów wojny. Za zwrócenie wolności zlozył wyjątkowoo ineresujące zeznania. Mianowicie pod sam koniec wojny bral uduizał w ukrywaniu skrzyń z jakąś zawartością przechowywanych w piwnicach komendantury we Wrocławiu. Wedle jego zeznań wywiweziion je kolumną cieżarówek do Szklarskiej Poręby. Tam przepakowano je na wozy i przewioeziono trak zwaną Śląską Drogą w góry. Kolse tewwierdził, że gdy skrzynie były już na furmabnkach spadł z konia i stracił przytomność. Musieli go odwieżć do szpitala, dlatego nie potrafił wskazać miejsca ukrycia. Ale ja z Wadk9iem zodłaliśmy zidentyfikować przypuszcalne miejsce ukrycia skarbu. W kotle pod Śnieżką znajdowaly się przed wojną dwa szybu kopalniane Herman i Gustaw oraz sztolnia Barbara i jaskinia Porfirowa Dziura. Na wspólczesnych mapach po tych obiektach nie ma żadnego .sladu. Waldek znaolazł w bibliotece w Wałbrzychu rysunki szybów pochodzące z połowy ubiegłego wieku. Wystapiliśmy do ministra z prośbą o zezwolenie na podjęcie poszukiwań. Otrzymaliśmy ją. Akdaemia Górniczo Hutnicza z Krakowa dała nam sdziesięciu studentów do pomocy, a jedna z kopalni, chyba Śiersza, swider używany do głebokich -oszukiwań geologicznych,. Własnie tewoworzono na tych terenach Karkonoski Park Narodowy, wiec oni też przydzielili nam czlowieka, który miał zadbać o to, abyśmy naszymi wierceniami nie zniszczyli chronionych roślin... Udało nam się wywiercić dziru i założyć ładunki...

-Ładuki wybuchowe? -zaciekaiw2ła się Zosia.

-Tak.

-Ale po co?

-Och, to standardowa technika badawcza tamtego okesu - uśmiechnął się. - Wierci się otwory a potem etonuje na głebokości kilkudziesięciu merów slabe ladunki wybuchowe i mierzy rozchodzenie się fal sejsmicznych. Dzięki temu można odkyć podziemne wyrobiska. Metoda zawodna, ale nie było wówczas lepszych. Wytypowaliśmy kilka miejsc które wydały nam isę podejrzane i zdecydowałismy się wiercić otowry sondarzowe. I wtedy właśmnie przytszło polcienie z Warszawy. Nakazano mnan natychniastowe przekazanie całej dokumentacji Urzędowi Bezpieczeństwa, oraz ziwnięcie intresu.

-Zwinęliście? - zaceikawiła się dziwvczynka.

-Nie. Po otrzymaniu tego rozkazu wierciliśmy rozpaczliwie jeszcze przez sześć godzin. W końcu jednak musieliśmy dać za wygraną. W rok póxniej to samo spotkało uczestników poperacji Walim. Grupa młodych zapaleńców postanowiła zbadać znajdujące się w pobliżu Walimia podziemne wyrobiska, będące pozostałosciami po jakichś niemieckich pracach. Zebrali sprzęt, zwłaszcza zależalo im na osuszeniu kilku sztolni. Zdobyli odpowiednie pompy, oraz kikka kilometrów węzy parcianych do odprowadzania wody. Wojsko przydzieliło im saperów na wypadek natrafienia na niewypały, lub miny. Rankiem w dniu operacji przyszedł rozkaza odwołujący żołnierzy, a wkilka godzimn póxniej z radymmimnistrów przyszły instrukcje dla reszty zespołu. Przerwać wszelkie prace zapomnieć o sprawie. Ale najciekawsze że zaraz po ich odjeździe do wlaimia przybyła grupa radzieckich saperów i wysadziła wloty do kilkunastu nanych szytolni. Częsic z nich do tej pory nie odkopano.

-Czyli rozkaz przyszedł z moskwy - mruknąła Zosia.

-Niekoniecznie. W ekipie Edwarda Gierka był czlowiejk - szef z przyzwyczajenia ściszył głos - podejrzewany o przymnależność doi Waffen-SS. Robjł tam za szarą eminencję,...

-To potwierdza moją teorię - mruknąłem. - Odpowiedni ludzie mający ciągle dostęp do skarbu pobierali z niego od czasu do czasu po odrobinie, aby budować czwartą rzeszę tutaj.

-W jaki sposób -nie zrozumiała Zosia.

-Pieniądze posłużyły do umieszczania swoich ludzi na róznych stanowiskach - wyjaśnił szef. - W ten sposób po paewnym czasie mogli kontrolować aparat państwowy do tego stopnia by zablokować poczynania, moje i ekipy badającej Walim.

-Obecnie coi ludzuie starcili wodocznie oparcie w kręgach urzędniczych, bo zamiast zabraniać odgórnie stosują mokrą robotę - dorzuciłem swoje trzy grosze.

-Albo wśród nich także doszło do podziału na frakcje. Obok grupy strych i ostrożnych są młodzi i zapalczywi.

-A może starzy już wylądowali na emeryturze a nowi nie chcą pakować się na eksponowane stanowiska? - zauważyłem.

Szef spijrzał na zegarek.

-Czas na kolację - powiedział. - Rozmonuj ten straszliwy alarm ze spinacza i chodźmy coś zjeść.

Nio i poszliśmy. Koło schodów na parter znajdowały się drzwi do jedenego z pokoi. Oklejono je starannie paskami papieru. Ptrrzypatrzyłem się im bliżej. Na paskach był orzeł a wokoło biegł napis Urząd Ochrony Państwa. Szef też przyjrzał się drzwiom.

-Chyba mam pewien pomysł - powiedział w zadumie.

-Później - ostudziłem go.

Zjedliśmy kolację i wrócliliśmy do naszewgo pokoju. Zosaia zaraz poszła spać a ja ostrożnie uchyliłem okno i popattrzyłem na zewnątrz.

-Cięzka sprawa - mruknąłem. - Będę mnusiał objeść po gzymsie co najmniej połowę budyku.

-Dasz radę toi zrobić, i czy twoim zdaniem warto to zrobić.

-Dać radę dam, szczęliwie yleczyłem się swojego czasu z lęku wysokości. Ale czy warto. Co mogę tam znaleźć zakładając że uda mi się otworzyć okno od zewnątrz? Jeśli to faktycznie tam popełniono tę zbrodnię, to ekipa UOP-u z pewnością zabezpieczyła każdy ślad. Ale zajrzeć nie zawadzi.

Nastawiłem budzik na trzecią rano i my także p0ołozyliśmy się spać.

*

Ocknąle,m się gdy tylko budzik zaczął pikać. Po cichu ubrałem się i wyszedłem na gzyms. Ominąlem starannie skórki od bananów. Po tej strobnie nie było ulicznych latarni, w mroku ledwo widziałem gdzie kończy się gzyms. Ruszyłem ostrożnie. Minąłem kilka okien i dotarłem do rogu budynku. Wyjrzałem ostrreożnie zza węgła. Niestety tamta strona była paskudnie mocno oświetlona. Do okna pokoju w którym zastrzelono Sobieradzkiego było daleko. Ktos mógłby mnie zauważyć. Zawróciłem. Gzyms był bardzo śliski, ale joś sobie poradziłem. Szef nie sapł.

-I jak? - zapytał.

-Nie warta skórka za wyprawkę - wyjaśniłem. - Teoretycznie dało by się przejść, ale ktoś mógłby mnie zauważyć.

-No trudno uśmiechnął się szef. - Na razie wyciągnijmy wnioski z tego co iemy.

-A co wiemy? - nie zrozumiałem.

-Zwróciłem na to uwagę gdy szliśmy na kolację. /Ten kawałek sciany i sufitu był nieco innego koloru niż reszta korytarza. W dodatku te drzwi. Wszystkie są lekko oobijane, a tamte fabrycznie nowe.

-Sadzi pan?

-Tak. Również w tym przypadku przestępcy zatarli ślady ogniem. No trudno. Pora spać.. Za jakieś cztery godziny wyruszamy.

Trudno było nie przyznać mu racji.

Andrzej Pilipiuk

Pan Samochodzik i złoty pociąg. Cz. II

Rozdział V

Tłumy wczasowiczów w Karpaczu * Co zeznał Klose * Kto założył Karpacz * Miejsce płukania złota * Jak się robi kolorowe szkło.

Było południe gdy dojechaliśmy do Karpacza.

-Ładnie tu - zauważyła Zosia wyglądająca przez okno. - Tylko trochę tłoczno.

Faktycznie, po uliczkach miasta przewalały się dzikie tłumy ludzi. Część z plecakami maszerowała w stronę Śnieżki, reszta bez celu włóczyła się po ulicach pociągając piwo z butelek lub puszek.

-Narodziła się nowa kategoria wczasowiczów - westchnął Pan Samochodzik. - Jadą do Zakopanego by siedzieć i pić piwo, a góry oglądają z daleka...

-Może zawsze byli - zauważyłem. - Tylko teraz jest ich tylu, że zaczęli być widoczni? Dawniej siedzieli na podwórkach a teraz niesie ich w świat. Śmiecą kapslami, wysiadują ławki we wszystkich miejscowościach wypoczynkowych... Obyczaje też uległy zwulgarnieniu i bardziej rzucają się w oczy.

Kiwnął bez przekonania głową.

-Zaczynam się nad czymś zastanawiać - powiedział wreszcie. - Przecież liczba ludności naszego kraju nie wzrosła ostatnio jakoś drastycznie, a wszędzie robi się bardzo tłoczno. Kiedyś można było godzinami wędrować po bieszczadzkich szlakach nie napotykając żywej duszy, albo płynąć przez Jeziorak napotykając jedną, najwyżej dwie łajby a teraz...

-Media propagują aktywny wypoczynek. Nawet ci z flaszkami w jakiś sposób w to uwierzyli. Poza tym coraz mniej ludzi spędza wakacje u rodziny na wsi - podsunąłem rozwiązanie.

-Od czego zaczniemy? - zapytała Zosia.

-Po pierwsze musimy gdzieś ulokować samochód. Nie pojedziemy nim w góry. Wprawdzie chyba by się dało ale tam jest park narodowy...

-Pewnie gdzieś tu znajdziemy parking strzeżony...

Niebawem wypatrzyłem placyk wysypany żużlem i otoczony budzącym zaufanie ogrodzeniem. Postawiłem na nim Jeepa i objuczeni plecakami śladem innych wędrowców ruszyliśmy wydeptanym szlakiem prowadzącym pod górę.

-Gdzieś tu Klose spadł z konia, a furmanki podążyły dalej - powiedział w zadumie Pan Samochodzik.

-Jaki to ma związek z naszą sprawą? Szukamy pociągu... - zaciekawiła się Zosia.

-Och, to bardzo proste - powiedział szef. - Sadzę, że Klose Kłamał. Zdecydował się sypać w obawie o własną skórę, ale nie powiedział wszystkiego.

-A według pana co przemilczał? - zaciekawiłem się.

-Załóżmy, że nasz pociąg został zablokowany pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą.

-Tu dochodzi tor kolejowy - domyśliła się dziewczynka. - Mogli dojechać tutaj i przeładować skarb z pociągu na furmanki. A cała historia z ciężarówkami jadącymi z Wrocławia to lipa.

-No przynajmniej nie da się tego wykluczyć - powiedziałem. - Ale po co Klose, niezależnie od tego co mu groziło sypnął miejsce ukrycia łupu?

-Sądzę - zauważył pan Samochodzik, że to wszystko można łatwo wyjaśnić. Działania Klosego były podporządkowane największej sile na świecie.

-Forsie? - zaciekawiła się Zosia.

-Strachowi - zaryzykowałem ja.

-Właśnie. Wpadł w ręce UB. Szanse wydostania się miał praktycznie zerowe. Wiedzieli co nieco na temat jego wojennej przeszłości, a skoro był niemieckim policjantem, to nie była to raczej przeszłość chlubna. Dlaczego się uśmiechasz?

-Przypomniała mi się opowieść zapisana przez Akharę Jusufa Mustafę w książce “Pamiętnik Jasnowidza”. Kobieta z Warszawy zapisała się na folkslistę, a jej dwaj synowie zostali SS-manami. Była z nich bardzo dumna a oni tymczasem wykorzystując mundury ratowali Żydów.

-Wróćmy do tematu - zażądała nasza towarzyszka.

-No więc moim zdaniem, Klose postanowił zaryzykować. Sklecił historyjkę o kolumnie ciężarówek i skarbie. Uwierzono mu. Ja i Batura też oczywiście uwierzyliśmy, ale to nie istotne. Poinformował że złoto zostało wniesione do jednej z płytszych sztolni a potem wysadzono szyb.

Kiwnąłem głową.

-Podobne sposoby maskowania znane są z Tyrolu i Alp - zauważyłem.

-Już wtedy wydało nam się to dziwne. Waldek sądził nawet, że ładunek ukryto w Porfirowej Dziurze, albo sztolni Barbara, a Niemiec podał celowo zły “adres” skrytki, aby Polacy stracili wiele tygodni na odkopywaniu tunelu. Teraz przypuszczam, że obaj mieliśmy rację. Podał miejsce ukrycia niewielkiej części depozytu. Sztolnia blisko powierzchni była małym bankiem. Złożono w niej część łupu. Reszta została zabezpieczona w głębszych korytarzach. Klose mógł mieć nadzieję, że Polacy odkrywszy część skarbu, niewielką w porównaniu z całością, tam mogło być przecież nawet kilka ton złota, dojdą do wniosku, że przechwycili cały skarbiec. W takim przypadku nie kopaliby już głębiej.

-To brzmi całkiem prawdopodobnie - mruknąłem.

Wdrapaliśmy się już dość wysoko, ale szczyt ciągle majaczył daleko. Wreszcie znaleźliśmy się na rozwidleniu dróg. Szersza wydeptana tysiącami stóp turystów zakręcała na prawo, a druga znacznie węższa, choć nosząca jeszcze ślady utwardzania na wschód. Opodal szumiał niewielki potok, zapewne będący dopływem rzeczki wzdłuż której szliśmy.

-Ta ścieżka prowadzi w stronę tamtej góry - wskazał szef. - A szersza zakręca do schronisk: Samotni, Domku Myśliwskiego i Strzechy Akademickiej.

-Tamta góra nazywa się Kopa - wskazałem. - A to obniżenie w którym się obecnie znajdujemy to Złotówka.

-Nazwali je tak, bo jest okrągłe jak wielki pieniądz - powiedział Szef.

-Nie wciskaj nam ciemnot wujku - zgromiła go Zosia. - Jeśli ta rzeczka to Złoty Potok, to pewnie tu kiedyś prowadzono poszukiwania kruszcu.

-Nie mylisz się - kiwnąłem głową. - Karpacz i leżąca nie tak znowu daleko Szklarska Poręba zostały w XIV wieku założone właśnie jako osady górników czy też raczej należałoby powiedzieć, poszukiwaczy złota. Pierwotnie stosowano tu metodę najprostszą - wypłukiwanie kruszcu ze złóż okruchowych.

-Co to są złoża okruchowe? - zdziwiła się Zosia.

-Widzisz te góry? - powiodłem ręką wokoło. - Wszędzie tam występują cienkie żyły macierzyste. Wraz z erozją i wietrzeniem skał tu w dolinę opadają kawałki żwiru i ziarna pisaku. Padające deszcze wypłukują drobiny zwietrzałego kamienia i niewielkie okruchy metalu, które następnie opadają, lub są niesione przez wodę w dół.

-I tu wszędzie jest złoto? - zdziwiła się.

-Oczywiście, ale jego zagęszczenie jest bardzo małe. W tonie tej ziemi może wystąpić około 0,5 grama.

-To jak oni je wydobywali?

-To bardzo proste - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Wyszukiwali miejsca w których występowało w większych ilościach. W korycie strumienia kruszec jako cięższy od kamieni będzie się osadzał w zakolach, w kotłach wodospadów, w zagłębieniach dna. Poszukiwacze wybierali ziemię z takich właśnie miejsc i przepłukiwali ją. Dziś taka eksploatacja jest całkowicie nieopłacalna. I chyba dobrze. Dzięki temu te piękne góry nie są rozgrzebywane przez bandy świrów ogarniętych gorączką złota.

-Może trzeba nabrać wody do bidonka? - zapytała i nie czekając na odpowiedz pobiegła nad strumyk.

-Gorączka złota szefie? - zagadnąłem.

-Cóż kobiety kochają błyskotki - uśmiechnął się na znak żebym nie brał jego słów poważnie.

Zosia siedziała dłuższą chwilę w kucki i napełniając baniaczek drugą ręką rozgarniała wyścielające dno potoku kamienie.

-Gorączka złota jest niestety nieuleczalna - westchnąłem.

Po chwili wróciła.

-Dużo kruszcu? - zapytałem.

-Ani śladu.

-Tu występują zdaje się ziarenka o średnicy około milimetra - uśmiechnął się szef. - Jak wrócisz do domu poczytaj sobie Londona.

-Albo “Pod gołym niebem” Marka Twaina. On opisuje poszukiwania żył nieco podobnych do tutejszych.

-Nie wiem co jest w złocie takiego że przyciąga ludzi - zadumał się szef. - W moim życiu przeszło mi przez ręce tyle kruszcu, ale widziałem w tych wyrobach raczej dzieła sztuki niż bryły cennego metalu.

-A Rubinowa Tiara? - zapytałem. - Czy nie czuł pan takiego osobliwego dreszczu trzymając ją w ręce? Gdyby wykonana została z czerwonego szkła i dajmy na to mosiądzu czy zwracalibyśmy uwagę na jej piękno, czy raczej potraktowali jak odpustowe świecidełko?

-Sam nie wiem - zamyślił się. - Pewien wpływ na nas miało to, że Poznaliśmy jej historię Poczynając od rubinu, którego nie kupił Marco Polo, poprzez wędrówki tego kamienia, potem tragiczne okoliczności ukrycia i fakt, że znalazł się człowiek który przechował ją przez siedemdziesiąt lat by oddać na pierwsze żądanie znającego hasło. Może gdyby wykonano ją z czerwonego szkła i tombaku...

-Nabrała dla nas dodatkowej urody, bo związaliśmy się z nią emocjonalnie.

-Jak wyglądają rubiny? - zapytała Zosia.

-Jak potłuczone czerwone szkoło - powiedział Szef. - Wyobraź sobie że powycinałaś symetryczne i regularne kawałki z czerwonego kryształowego wazonu... No powinien być ciemnoczerwony. Takie rubiny mają najwyższą cenę.

Uśmiechnęła się lekko.

-Jak robi się kolorowe szkło? - zapytała.

-Ze starych butelek - zażartował szef.

-Do masy szklanej wykonanej z piasku wapnia i sodu, lub jego związków dodaje się sproszkowane metale - wyjaśniłem. - Gdy masa stopnieje sypie się metaliczny proszek, a potem miesza. Od klarowności masy i dokładności wymieszania składników zależy jakość końcowego produktu.

-Zabawne, że o to zapytałaś - powiedział szef. - Bo właśnie czerwone szkło, tak zwane rubinowe produkuje się z masy szklanej do której dodawane jest sproszkowane złoto.

-A szkło laboratoryjne? - zaciekawiła się. - Przecież różni się czymś od tak zwanego sodowego którego używa się powszechnie.

-Tak. Jest wykonywane z czystej krzemionki, a konkretnie z topionego kryształu - wyjaśniłem. - Dawniej huta Wołomin sprowadzała go aż z Brazylii.

-Gdybyś chciała zwiedzić nieczynną już, XIX wieczną hutę szklaną do to możemy podjechać kiedyś do pobliskiej Szklarskiej Poręby - dodał pan Tomasz.

-Właśnie. Skąd wzięła się tak idiotyczna nazwa? Szklarska Poręba. To brzmi jak z głupich dowcipów o babie co przychodzi do lekarza ze szklaną siekierą w głowie...

-W osadzie będącej pierwotnie wsią górniczą osiedlili się w bliżej nieokreślonej przeszłości ludzie zajmujący się wytopem szkła - wyjaśniłem. - Natrafili tam na dobry piasek i złoża wapienia. Nie wiem kiedy tam osiedli. Prawdopodobnie dość dawno. Może w siedemnastym wieku. Trzeba by sprawdzić w statutach i prawach nadawanych cechom przez poszczególnych władców, albo w starych księgach miejskich o ile się zachowały.

-Jeśli się nie zachowały, to można też zastosować metodę archeologiczną - dodałem skromnie. - Szkło nie rozpuszcza się w ziemi. Będzie można pozbierać kawałki skleić i po kształcie naczynia...

-Nie - zaprotestował Szef. - Wybacz Pawle, ale tu się głęboko mylisz. Po pierwsze po kształcie naczynia nie da się określić jego wieku. Warsztaty w Szklarskiej Porębie były warsztatami prowincjonalnymi i mogły powielać starsze wzory, podczas gdy w wiodących ośrodkach produkcji zmieniały się style. To tak jak z wiejskim malarstwem. Na świecie panował już wiek osiemnasty, a nasi malarze w kościołach robili polichromie wyglądające pod względem kanonu przedstawień i stylu na piętnastowieczne...

-A może technologia wykonania - podsunęła Zosia.

-Właściwie nie zmieniła się przez ostatnie dwa tysiące lat - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Tyle tylko, że teraz bierze się więcej składników na raz i uzyskuje znacznie czystszą masę. Poza tym Pawle powiedziałeś, że szkło nie rozpuszcza się w ziemi. Pamiętam jak kiedyś byłem świadkiem wykopania dwu szklanych pucharków z okresu wpływów rzymskich. Wydobyto je z ziemi, wykonano pierwsze rysunki, opłukano z gleby i postawiono na słoneczku aby wyschły. Pół godziny później już nie istniały. Woda przez te dwa tysiące lat dostała się w pory szkła. Na słońcu nieznacznie powiększyła swoją objętość powodując odpryskiwanie łusek. Pucharki zamieniły się w sieczkę. Gdyby nie zdjęcia nie udało by się o nich nic powiedzieć...

Rozdział VI

Tajemnicza tragedia w Białym Jarze * Co nieco o lodowcach * Zasypane szyby * Usypisko * Jaskinia Porfirowa Dziura * Podziemne pole minowe * Tajemnica drewnianych skrzynek

W międzyczasie dotarliśmy do wylotu dość szerokiej doliny.

To właśnie Biały Jar - powiedział pan Tomasz. - Od czasu gdy zginęło tu osiemnastu młodych ludzi wyłączony z ruchu turystycznego.

-Chyba niewiele osób respektuje ten przepis - wskazałem ścieżkę wyraźnie wydeptaną przez trawy.

-My nie musimy go łamać - szef wyjął z kieszeni odznakę Społecznego Inspektora Ochrony Przyrody i przypiął sobie dumnie na piersi. - Poza tym przed wyprawą postarałem się o stosowne zezwolenie...

Żeby nie być gorszym wyjąłem swoją odznakę i też przypiąłem.

-A ja? - pisnęła Zosia.

-A ciebie młoda damo złapaliśmy na zakazanym obszarze i teraz eskortujemy na najbliższy posterunek celem wypisania mandatu - uśmiechnął się jej wujek.

-Osiemnaście osób... za jednym zamachem? - zdziwiłem się.

-Tak. Grupa turystów z NRD i ZSRR. Zabrała ich lawina ze ścieżki. Ciekawe co tu robili, bo po zwłoki Rosjan przyjechali następnego dnia, zapakowali do metalowych trumien, zaplombowali i wywieźli, natomiast niemiaszków trzeba było pochować w Karpaczu, bo ich władze w ogóle się do nich nie chciały przyznać.

-Szukali tu czegoś? - domyśliłem się.

-Chyba tylko mieli się zorientować. Może Niemcy coś pokazywali Rosjanom. A może nie... Pora roku nie sprzyjała poszukiwaniom. W jarze zazwyczaj aż do późnej wiosny leży gruba warstwa śniegu. Nigdy nie ustalono co to byli za jedni, ale na szpiegów trochę za młodzi...

-Michaił też był młody - zauważyłem. - A nadawałby się na szpiega...

Szef uśmiechnął się lekko.

-No, wyjątek potwierdza regułę.

Ruszyliśmy wąwozem. Patrzyłem uważnie na jego ściany. Leżące wśród krzaków luźne kamienie budziły moje zaniepokojenie. Dość często musiały tu schodzić lawiny. Wreszcie stanęliśmy w sporej kotlinie o stromych ponurych ścianach.

-No i jesteśmy na miejscu - powiedział szef. - Nie często widzi się tak ładny cyrk lodowcowy.

-Co to jest cyrk lodowcowy? - zapytała Zosia. - Bo chyba nie miejsce tresury lodowców.

Szef westchnął ciężko.

-Realizowanie programu minimum w szkołach i poważne cięcia programowe - powiedziałem. - Geografia w przeciwieństwie na przykład do fizyki uważana jest ostatnio za przedmiot mało przydatny i w liceach jej wymiary ograniczono do godziny tygodniowo... Skutkiem czego dzieci nie wiedzą jak się nazywa stolica Kanady, ani jakie elementy rzeźby terenu wskazują na ich lodowcową genezę.

-Jak się nazywa stolica Kanady? - zaciekawiła się Zosia. - Chyba Montreal?

-Ottawa! - huknąłem. - Natomiast cyrki lodowcowe to doliny w których dawniej powstawały lodowce górskie. Wyobraź sobie że jesteśmy tutaj dwanaście - czternaście tysięcy lat temu. Północną Polskę skuwa pokrywa lodowa, tak zwanego zlodowacenia bałtyckiego... We Francji przedstawiciele kultury magdaleńskiej polują na renifery i malują w jaskiniach swojej słynne obrazy. Jest znacznie zimniej niż obecnie i w tych górach zaczyna powstawać lodowiec. Najpierw pada śnieg. Jest na tyle zimno że nie topnieje nawet latem... Gdy będzie go kilka metrów samo ciśnienie powoduje, że jego dolne warstwy zaczynają zbijać się w lód. Z kilku metrów śniegu tworzy się cienka, kilkunastocentymetrowa warstewka lodu. Ale śnieg pada ciągle, przez całe lata... Wreszcie ciśnienie jest tak duże że dolne warstwy lodowca zaczynają szukać ujścia. Tą doliną wysuwa się jęzor lodu.

-Ogromny nacisk kruszy skały, ich kawałki wmarzają w lód... - dodał szef. - Widziałaś norweskie fiordy na filmach? Powstały w ten sam sposób.

-W tym miejscu - zatoczyłem ręką krąg. - Lodowiec zniszczył ściany. Odsłonił skałę, zaś jej niewielkie kawałki pozostały tu na dnie kotliny.

-Rozumiem - powiedziała Zosia. - Jak w Alpach stopnieją lodowce powstaną takie doliny.

-Tak. Jeśli lód był w nich obecny bardzo długo staną się głębokie na tyle, że wody opadowe już nie będą w stanie z nich uciec. Porównaj sobie Morskie Oko, albo Dolinę Pięciu Stawów Polskich...

Urwałem i przez dłuższą chwilę przypatrywałem się niedużemu kamiennemu garbowi.

-Szefie! - zawołałem. - Niech pan na to popatrzy.

Podszedł.

-Ktoś tu trochę popracował kilofem - zauważyła Zosia. - Jakby garb przeszkadzał w jeździe samochodem. Wyraźnie widać dwie koleiny.

-Tak. Od strony doliny garb był bardzo stromy. Ktoś usiłował sobie ułatwić przejechanie - zmierzyłem rozstaw krokami. - Trzy spore kroki, czyli jakieś dwa i pól metra.

-Ciężarówka - powiedział szef w zadumie. - Zobacz czy są dalej jakiś ślady podobnych...

Ruszyłem patrząc uważnie pod nogi.

-Nic takiego tu nie widać. - Powiedziałem. - Nawet jeśli były tu kiedyś koleiny to dawno zarosły trawą.

-Gdy ja tu byłem po raz ostatni, nie było po nich śladu - mruknął.

-A może poszukać wykrywaczem metali? - podsunęła Zosia.

-Czego chcesz szukać? - zdziwiłem się. - Zakopanej ciężarówki? Przywieźli ładunek i odjechali.

-Pomyślałam, że mogli pogubić jakieś części...

-Czy twoim zdaniem samochód jadą nawet po górach gubi części w takich ilościach żebyśmy po sześćdziesięciu latach...

-A jeśli naprawiali tu ciężarówki? - zapytała.

Wzruszył ramionami.

-Jeśli chcesz to poszukaj.

-A gdzie te zasypane szyby? - zaciekawiła się.

Rozejrzałem się po dnie kotlinki. Poniewierały się tu odłamki zwietrzałego granitu i łupku.

-Sądzę, że w tym miejscu - wskazałem niewielkie zagłębienie wypełnione kamieniami. - Podłożyli dynamit i wysadzili szyb. Powstał taki właśnie dołek. Później mogli go jeszcze dodatkowo zawalić kamieniami, żeby dokładniej zamaskować.

-Rozumiem. I teraz będziemy kopali w tym miejscu?

Uśmiechnąłem się lekko.

-Nie. Nie musimy kopać.

Z plecaka wyjąłem Dwie metalowe różdżki. Popatrzyła na mnie zaciekawiona. Połączyłem je kabelkiem.

-Cóż to jest takiego? - zaciekawił się szef. - Chcesz zostać radiestetą?

-W pewnym sensie - zarumieniłem się. - To faktycznie maszynka używana niekiedy przez radiestetów. Dwa nieduże elektromagnesiki, zasilanie z baterii. Różdżki osadzone są bardzo słabo, przy niewielkim zaburzeniu lokalnego pola elektromagnetycznego zwiększa się potencjał i obie różdżki stykają się. To taki prosty magnetometr.

-Sam to zbudowałeś? - zaciekawiła się Zosia.

-Tak. Z krajowych materiałów - pochwaliłem się. - No to zobaczymy co tu tkwi pod ziemią.

-Złoto nie wytwarza pola elektromagnetycznego - zauważył szef.

-Owszem, ale liczę na stalowe skrzynki - uśmiechnąłem się. Zacząłem wędrować po zasłanym skalnym gruzem dnie doliny. Urządzenie nie reagowało.

-Skrzynki były chyba drewniane - powiedziała Zosia. - Albo wsypali luzem. A może za głęboko?

-Możliwe - powiedziałem. - Podziemne wyrobiska namierzylibyśmy grawimetrem...

-Nie ważne - powiedział szef.- I tak nie mamy grawimetru. Ani pieniędzy, żeby go kupić. Teraz trzeba przystąpić do drugiej części planu. Poszukamy nazwijmy to bocznych wejść.

Popatrzyłem uważnie na otaczające nas skały.

-Klose wspominał o jaskini...

-Nie, to ja o niej wspomniałem - sprostował się szef. - Jest zaznaczona na przedwojennych mapach tej okolicy. Tyle tylko, że niedokładnie.

-W tamtym miejscu - wskazałem skałę, - przy górnej krawędzi...

-Jakieś pionowe zagłębienie - mruknęła dziewczynka. Średnica jakieś trzy centymetry, długość ze dwadzieścia, trzydzieści.

-Otwór strzałowy - domyślił się szef.

-Tak. Wywiercili z góry, wsadzili dynamit i odstrzelili ten kawałek ściany. Później usiłowali to chyba kuć młotkiem, żeby zamaskować.

-Tam był chyba drugi - Zosia wskazała punkt kawałek dalej.

-Jeśli nawet, to tym razem zatarli go znacznie staranniej... - zauważył Pan Samochodzik. - Ale to rzeczywiście może być ślad otworu strzałowego.

-No to może poszukamy teraz jaskini pod tymi głazami? - zapytała Zosia.

-Taki właśnie mam zamiar - powiedziałem.

-To będzie trudne, niektóre z tych kamyczków ważą pewnie po dwieście kilo i lepiej - mruknął szef..

-Poradzę sobie - uśmiechnąłem się napinając muskuły.

-Tymi rękoma? - parsknęła śmiechem Zosia..

-Nie, oczywiście, że nie. W plecaku mam lewarek, którym jestem w stanie podnieść nasz samochód.

Podszedłem do usypiska i wsadziłem lewarek pomiędzy jeden z głazów a ścianę. Pokręciłem korbką i blok skalny powoli ruszył z miejsca. Wreszcie wyrwany ze swojego gniazda potoczył się w dół. Mijały godziny. Mniejsze głazy odsuwałem na bok za pomocą pana Tomasza, większe trzeba było ostrożnie podważać. W końcu po odsunięciu sporej granitowej płyty naszym oczom ukazało się wąskie ciemne przejście prowadzące w głąb góry.

-Czyli faktycznie zasypali tu jaskinię - powiedziała Zosia.

Rozejrzałem się uważnie po dolinie i otaczających ją górach. Nigdzie nie widać było śladu człowieka. Żadnych strażników hitlerowskiego złota, żadnych niepowołanych świadków.

-Coś cię niepokoi? - zapytał Pan Samochodzik.

-Tak. Ogólnie rzecz biorąc jestem zaniepokojony. Proszę nie zapominać, że nasi przeciwnicy nie zawahali się zabić czterech ludzi.

-O ile tamci nie zginęli bo wplątali się w jakieś kryminalne sprawki - powiedział Szef. - Sam nie wiem, zabić ludzi szukających skarbów, aby przypadkiem ich nie znaleźli? Wygląda mi to trochę absurdalnie.

-Wiele rzeczy wydaje się absurdalne, a gdy przychodzi co do czego...

-Zostanę na straży - zaofiarował się.

-Tu na zewnątrz będzie pan Szefie bardziej widoczny niż w środku.

Wczołgaliśmy się we trójkę do ciasnego korytarzyka. Za zakrętem otwierała się spora grota. W zamierzchłej przeszłości jej ściany porośnięte były pięknymi kryształami, ale obecnie nie zostało z nich prawie nic. Dno jaskini stanowiła lita skała. Poniewierały się tu puste butelki.

-Miejsce wymieniane w przedwojennych przewodnikach jako atrakcja turystyczna - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Ano zobaczmy, co też takiego pili ówcześni turyści...

Uniosłem pierwszą butelkę i oświetliłem ją latarką.

-Jakieś niemieckie piwo - zauważyłem. - Nazwa nic mi nie mówi.

Zosia przez chwilę przyglądała się stosikowi po czym wybrała inną flaszkę z porcelanowym korkiem na drucianej dzwigni.

-“Marka ochronna, własność browaru Haberbusch i Schiele” - przeczytała.

-Widziałem niemal identyczną butelkę w Warszawie, jak szukaliśmy skarbów Muzeum Narodowego w Fortach - pochwaliłem się. - Nasi tu byli.

Szef przymknął oczy jakby usiłując coś sobie przypomnieć.

-Na Świętego Wincentego,

Wprost cmentarza Bródnowskiego,

Piwko się w butelkach pieni

Budki z piwem pani Gieni.

Po pogrzebie kto żyw rusza,

. Do Gieni na Haberbusza

- zadeklamował. - Podobno swojego czasu najlepsze piwo w Polsce. Tu też umiano docenić jego walory. Ale nie szukamy tym razem starych butelek... Choć tych oczywiście nie zostawimy na pastwę losu. Mają już swoje lata, lepiej żeby stały u mnie na półce... O jeszcze taki drobiazg z wczesnej młodości mi się przypomniał - uśmiechnął się chytrze. - Dokończ zdanie - zwrócił się do Zosi. - Harebusch i Schiele to dwaj przy...

-...jaciele - dokończyła.

Parsknąłem śmiechem.

-To się panu udało, Szefie - powiedziałem z uznaniem.

-O co wam chodzi? - zdziwiła się.

-A co odpowiedziałaś? - uśmiechnąłem się. - “Ja cielę”...

W pierwszej chwili chciała się chyba obrazić, ale po chwili także uśmiechnęła się szeroko.

-Dowcip sprzed sześćdziesięciu lat - powiedziała. - No no. I ciągle niezły, mimo, że przeterminowany.

Oświetliłem ściany. Widać było na nich wydrapane nożami, albo narysowane sadzą napisy,. Większość była po niemiecku, niektóre starannie wykaligrafowane gotykiem, ale były też polskie.

-Nie wiem co takiego jest w turystach, że muszą wszędzie bazgrać, albo wyżynać nożem swoje wątpliwej jakości inicjały, nazwiska i inne emblematy - popatrzył na pompatyczny herb wyrysowany chyba kredką do rzęs. - Rozumiem jeszcze na Araracie. Szli do Arki, chcieli zostawić po sobie jakiś ślad dla potomności. Ale tutaj...

-Przyświecał im zapewne ten sam cel - westchnąłem. - Zaznaczyć, że się tu było. Wandalizm czystej wody, ale wynikający z atawistycznych instynktów. Oznaczenie swojego areału. Zresztą taka tradycja bazgrania gdzie się da nie jest znowu taka świeża. Z tego co mi wiadomo najstarsze napisy tego typu znaleziono w ruinach Pompejów, powstały gdy miasto tętniło jeszcze życiem...

-Ja słyszałem, ze wydrapywano podobne w pobliżu kolosalnych posągów Buddy w dolinie XXXXXXXXXXXXXXX. I na murze otaczającym grobowiec św. Pawła Apostoła. Tak czy inaczej wandalizm. Popatrz na te ściany. Dawniej były chyba na nich konerkcje kryształów.

-To możliwe. Jaskinia jest wyraźnie pochodzenia wulkanicznego.

-No właśnie. Wszystkie kryształy i nacieki musiały zostać odłupane. Tylko gdzieniegdzie widać jeszcze resztki...

Kiwnąłem głową.

-Zabierali na pamiątkę. Jeszcze jeden przykład wandalizmu płynącego z głębokich pokładów ludzkiej duszy,. A propos wie pan szefie co swojego czasu powiedział mi jeden znajomy, który pracował podczas wakacji jako przewodnik w Atenach?

-Też o wandalizmie?

-Aha. W pewnym sensie. Zauważono, że niemieccy turyści wydłubują na Akropolu kamienie i starają się odrywać kawałki rzeźb. W związku z tym raz w miesiącu przywozi się tam kilka ciężarówek odłamków skalnych i rozsypuje. Niemcy je zbierają, a ich wcale nie ubywa. No i dzięki temu chroni się starożytne budowle.

-Pomysłowe - szef poweselał. - Psychologiczne podejście.

-Tu jest przejście dalej - Zosia oświetliła latarką najciemniejszy kąt groty.

Ruszyliśmy wąskim korytarzykiem.

-Chyba pudło - zauważyłem. - Nie mogli tędy wnieść dużych przedmiotów.

Nieoczekiwanie znaleźliśmy się w sporej sali. Pod jedną ze ścian leżał stos skrzynek obitych ocynkowaną blachą. Podłogę, tym razem gliniastą, pokrywały gęsto ślady butów. Zosia ruszyła na przód ale złapałem ją za warkocz, co musiało być chyba dość bolesne, bo pisnęła, i zdrowo szarpnąłem w tył.

-No co? - odwróciła się rozłoszczona.

-Chyba ci życie nie miłe - huknął na nią wujek. - Sądzisz, że to tak sobie po prostu leży?

-A co...? - zaczęła.

-Miny - podpowiedziałem. - Tu wszystko może być zaminowane.

-Piętro wyżej chodziliście zupełnie normalnie a teraz nagle miny wymyśliliście - wybuchła.

-Tam pod nogami mieliśmy solidny kamień - zauważył szef.

-Czy w ogóle był sens minować te skrzynki? Przecież każdy kto tu wejdzie i tak je wydobędzie, nawet jeśli będzie musiał pogrzebać kilku pechowych kumpli...

-Ja bym zaminował - mruknął Pan Samochodzik. - A w takiej glinie można ich upchnąć kilkadziesiąt.

-Ale tu są odciśnięte ślady butów - powiedziała. - Nie moglibyśmy przejść stąpając po nich?

-Wetknęli miny, uzbroili, zasypali a potem delikatnie odcisnęli na tym ślady - powiedziałem ponuro. - Wietnamczycy podczas wojny tak załatwiali Amerykanów. Pole minowe a przez nie wydeptane ścieżki...

Wyjąłem z torby wykrywacz metali i ostrożnie przesunąłem nim nad gliną. W słuchawkach panowała niczym nie zmącona cisza.

-Chyba bezpiecznie - zauważyła.

-To oznacza że nie ma tu min w metalowych obudowach - powiedział pan Tomasz. - Ale to nie oznacza automatycznie, że nie ma tu min w drewnianych szklanych lub porcelitowych... a takich nie wykryjemy.

-Porcelitowe? - zdziwiła się.

Tak. Puszka z mocno wypalonego porcelitu, ponacinanego tak, żeby podczas wybuchu rozpadał się na ostre wąskie drzazgi. Wewnątrz szklana puszka z kwasem i porcelanowa albo kamienna kula podtrzymywana przez trzy tytanowe bolce, grubości igieł. Pierwszy wstrząs, na przykład gdy ktoś postawi obok nogę, powoduje wysunięcie bolców z kluzy zabezpieczającej. Kolejny wstrząs powoduje ich wysunięcie zupełnie na aut, a wówczas kula spada na puszkę z kwasem i rozbija ją. Kwas wytryskuje na boki a w zetknięciu z materiałem wybuchowym pokrywającym od środka ścianki puszki wywołuje detonację. Zapewne około czterystu gram trotylu, co urywa nogi przy samej głowie.

-To jak przejdziemy na drugą stronę? - zapytała.

-Są na to dwie metody - wyjaśniłem. - Po pierwsze można rozłożyć specjalny chodniczek, trochę podobny do karimaty, ale oczywiście znacznie grubszy. Wówczas można przejść prawie bezpiecznie. Druga metoda to nasypać z pół metra śniegu i przejechać na nartach.

-Nie mamy karimaty - zauważyła.

-Ani agregatu śniegotwórczego i nart - dodał szef.

-Pozostaje zdetonować - wzdrygnąłem się. - Nie mam na to specjalnej ochoty, ale cóż...

Wyjąłem z plecaka kilkanaście wojskowych petard i kłąb kabelków.

-Lepiej się cofnijcie. Zupełnie na zewnątrz - rozkazałem.

O dziwo Zosia posłuchała bez cienia protestu. Przyczepiałem petardy do kabli i rzucałem na glinianą podłogę. Większość upadała tam gdzie chciałem. Wreszcie rozwijając kable cofnąłem się aż do pierwszej groty.

-Uwaga będę strzelał - zawołałem do Szefa.

-W porządku - odkrzyknął z zewnątrz.

Połączyłem pierwszy przewód z zapalarką. Położyłem się twarzą na ziemi, w uszy wsadziłem zatyczki i otworzyłem szeroko usta. Wcisnąłem guzik.

Huk wytłumiony przez skalne ściany był dość cichy. Tylko petarda. Podłączyłem kabelek od drugiej i ponownie odpaliłem. Znowu usłyszałem tylko wybuch ładunku. Z piątym razem eksplozja była wprost potworna. Z korytarza buchnął kłąb dymu.

-Wszystko w porządku? - szef wszedł do groty.

Dałem mu ręką znak, że tak i wskazałem wyjście. Wyszedł. Podłączyłem kolejny kabel. Huknęło ponownie bardzo silnie a po chwili rozległy się jeszcze dwa dalsze wybuchy. Widocznie miny ustawiono w trójkąt i połączono kablami, tak, że nadepnięcie na jedną powodowało odpalenie wszystkich trzech. Zdetonowałem jeszcze cztery petardy powodując wybuch kolejnych dwu min. Wreszcie zszedłem na dół. Podłoga wyglądała fatalnie. W wielu miejscach detonacje zerwały warstwę gliny odsłaniając skałę. Wszędzie walały się ostre kawałki szkła i porcelitu, w powietrzu unosiły się opary kwasu. Na szczęście do samych skrzynek można było dojść po kamieniu. Przyszli Szef i Zosia.

-Można powiedzieć, że szlak został przetarty -wskazałem ręką na pobojowisko. - Zobaczymy teraz te skrzynki.

Ruszyłem ostrożnie. Poszli za mną. Pan Samochodzik podniósł z ziemi kawałek miny.

-Porcelit - powiedział. - Paskudna rzecz.

Jak się z bliska okazało skrzynki stały na solidnej skale.

Sądzisz, że one także są zaminowane? - Pan Samochodzik nachylił się ostrożnie i podziwiał niemieckie napisy na wieku pierwszej z nich.

-Nie wiem szefie...

-Ja bym zaminowała - powiedziała Zosia.

-No to cofnijcie się do pierwszej groty - zaczepiłem o wieko skrzynki kotwiczkę kupioną w sklepie rybackim.

Wycofali się posłusznie a ja po chwili ruszyłem za nimi rozwijając mocną żyłkę. Po chwili dołączyłem do nich.

-No to chwila prawdy - podałem motek Zosi.

-Ja mam pociągnąć? - ucieszyła się.

-Aha - potwierdziłem. - Raz a mocno. Żyłka się nie zerwie, jest obliczona na dwadzieścia kilogramów.

-Czy to bezpieczne? - zaniepokoił się szef. - Jeśli wypełnili te skrzynie dynamitem to wybuch takiej ilości...

W ciemności poczułem że się czerwienię.

-Wycofajmy się na zewnątrz - powiedziałem. - Tak na wszelki wypadek.

Wyszliśmy przed grotę i Zosia pociągnęła. Nic się nie stało.

-No i po strachu - uśmiechnął się szef.

-Skarby, skarby! - pisnęła i chciała wejść do jaskini.

-Może i skarby - przytrzymałem ją za ramię. - A może mina z opóźnionym zapłonem.

-Piętnaście minut? - zagadnął szef patrząc na zegarek.

-Poczekajmy trzydzieści.

Po upływie pół godziny po raz kolejny zagłębiliśmy się w lochy. Szarpnięcie zrzuciło najwyższą skrzynkę na ziemię. Stare drewno popękało. Pochyliłem się i palcami rozgarnąłem ostrożnie sypiące się ze środka pociemniałe trociny. Skrzynka była pusta. Ostrożnie otworzyłem drugą. Na dnie leżała warstwa wiórków. Kolejne także niczego nie ukrywały.

-Tu leży jakiś zeszyt - Zosia wskazała na podłogę za skrzynkami.

Odczepiłem kotwiczkę i zahaczyłem ją ostrożnie za okładkę. Wycofałem się do pierwszej komory a szef z siostrzenicą wyszli na zewnątrz. Pociągnąłem i po kilku minutach trzymałem go w ręce. Zeszyt obłożono w ceratę, o deseniu bardzo podobnym to tej, którą kiedyś, może piętnaście lat temu widziałem u siebie w domu. Otworzyłem go ostrożnie, a potem wyszedłem na zewnątrz.

-I co? - zagadnął szef.

-Mam go. Na razie proponuję zasypać tą dziurę - wskazałem loszek. - Bo jeszcze ktoś wejdzie i nadzieje się na miny, których nie udało się zdetonować.

Pracując lewarkiem “załataliśmy” dziurę i ruszyliśmy w stronę Karpacza.

Rozdział VII

Piękny przykład góralskiej architektury * Historia świątyni Wang * Wspinaczka na górę Chojnik * Nocleg na zamku * Kryptonim Riese *

Na rozkaz Moskwy

Przyjemnie było schodzić z góry. Mijaliśmy objuczonych jak muły turystów którzy z wysiłkiem pięli się w kierunku szczytów. Przed nami w dole majaczyła panorama miasteczka a wiatr chłodził nasze genialne czoła.

-Czyli skrytka okazała się pusta - powiedział w zadumie Pan Samochodzik. - Trzeba będzie dobrać się do szybów...

-Do tego niezbędny będzie ciężki sprzęt i oczywiście pozwolenie - zauważyłem. - Sporo się ostatnio zmieniło, może teraz go udzielą?

-Tak, ale wynajęcie fachowca z odpowiednim świdrem będzie sporo kosztowało, a tymczasem budżet naszej komórki zredukowali o trzydzieści procent...

-Może ten zeszyt zawiera jakieś wskazówki - potrząsnąłem trzymanym w dłoni brulionem.

Niebawem zeszliśmy na dół.

-Odbijemy sobie trochę w bok - zarządził Szef - pokazując ścieżkę znikającą w niewielkim zagajniku. Posłusznie powędrowaliśmy za nim. Po dość stromym podejściu stanęliśmy przed dziwnym drewnianym kościołem.

-Jak wam się to podoba? - zagadnął szef.

-Piękny przykład góralskiej architektury - wypaliła Zosia.

-Zapewne dzieło miejscowych cieśli - dodałem.

Szef opadł na stojącą obok ławkę i objął głowę rękoma.

-Dwa gady wyhodowałem na własnej piersi - jęknął. - W twojej szkole zapewne także na plastyce realizuje cię program minimum - popatrzył ponuro na Zosię. - A ty Pawle z własnego nieuctwa...

Westchnął jeszcze raz. Zacząłem rozpaczliwie przeczesywać zasoby swojej pamięci.

-To świątynia Wang - domyśliłem się wreszcie.

Szef nadal siedział ze spuszczoną głową.

-Zbudowana w XIII wieku gdzieś nad Snognefiordem w Norwegii...

Szef podniósł głowę i popatrzył na mnie nieufnie.

-Dalej - polecił.

Zamyśliłem się

-Wystarczy- powiedział Pan Samochodzik,. - Masz u mnie duży minus.

-Opowiedz wujku - podlizała się Zosia. - Tyle się można od ciebie nauczyć...

Szef nieco złagodniał.

-A więc kościół który tu widzicie nazywany jest świątynią Wang na pamiątkę miejscowości z której pochodzi - wsi Vang w południowej Norwegii. Jest kościołem typu stav. W połowie ubiegłego wieku było ich na terenie Skandynawii kilkaset, obecnie jest już tylko kilkadziesiąt.

-Dlaczego tylko tyle? - zdziwiła się Zosia.

-No cóż, w ubiegłym wieku większość z nich znajdowała się w kiepskim stanie technicznym. Poza tym pojawiła się moda na kościoły murowane. Stare po prostu rozebrano. Na przykład w Oslo na półwyspie Bydgoy znajduje się królewska kolekcja budynków, coś w rodzaju prywatnego skansenu będącego pamiątką po wystawie światowej zorganizowanej tam w początkach naszego wieku. Bramę wjazdową na teren obiektu stanowi właśnie portal z jakiegoś rozebranego kościoła. Tę świątynię spotkał nieco lepszy los. Wzniesiona na przełomie XII - XIII wieku w połowie ubiegłego miała zostać rozebrana. Mieszkańcy Vang planowali wzniesienie na tym miejscu dużego kościoła murowanego. Pochodzący z Norwegii malarz, Jan Krystian Dahl, mieszkający w Dreźnie przekonał króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV, że tak ciekawy obiekt może być ozdobą Wyspy Pawiej w pobliżu Berlina. Król wysłał do Norwegii swoich agentów i zakupił ta piękną świątynię za niewygórowaną sumę 427 marek srebrem. W 1841 roku pod nadzorem architekta rozebrano kościół i w częściach przewieziono do Berlina. Jednak w międzyczasie władca zmienił zdanie. Skrzynie z elementami przez ponad rok leżały pod gołym niebem na bocznicy jednego z dworców. Wreszcie hrabina Fryderyka von Reden zaproponowała umieszczenie go w Karpaczu. Mieszkający w Cieplicach hrabia Christian Leopold von Schaffgotsch podarował tą właśnie parcelę na zboczu Czarnej Góry. Odbudowa trwała przeszło dwa lata. Niektóre elementy konstrukcyjne były zbyt osłabione, trzeba było wymienić około 30 % więźby dachowej i praktycznie wszystkie gonty. Dlatego, - uśmiechnął się kpiąco, - wasza teoria o miejscowych cieślach nie do końca jest fałszywa. Zrekonstruowano też dwie kolumny stojące najbliżej ołtarza. Rekonstrukcja zakończyła się ostatecznie w 1844 roku i w lipcu nastąpiło uroczyste poświęcenie. Od tamtej pory mieści się w nim parafia ewangelicka. Ale może lepiej będzie, jeśli zobaczycie wnętrze.

Kościół niestety okazał się zamknięty. Szef posmutniał.

-No trudno - powiedział. - Nie obejrzymy sobie ani rzeźb przedstawiających głowy wikingów, ani pięknych płaskorzeźb na kolumnach... Ani świeczników w kształcie łabędzi, w których świece zapalane są tylko podczas ślubów...

-To tu się odbywają także śluby? - zdziwiła się Zosia.

Tym razem obaj wznieśliśmy oczy do nieba.

-Dlaczego nie? - zdziwił się szef. - Tu nawet czasami udziela się ślubów katolickich.

Teraz mnie zaskoczył.

-Coś podobnego? - zdumiałem się. - U heretyków? - udałem święte oburzenie.

-Nie bądź takim fundamentalistą religijnym Pawle - uśmiechnął się. - Świątynia Wang jest szeroko znana jako kościół szczęśliwych małżeństw. Ale na nas czas.

-Czy to miejsce przypomina choć trochę góry Norwegii z których pochodzi? - zapytała Zosia.

Szef zamyślił się na chwilę.

-Raczej nie. Tu jak widzisz rosną solidne świerki, a tam stał na niedużym skalnym płaskowyżu nad brzegiem górskiego jeziora.

-Dlaczego ta dzwonnica stoi w tak dziwnym miejscu? - zapytała Zosia gdy schodziliśmy ścieżką w dół.

-Proszę? - ocknął się z zamyślenia. - A dzwonnica? Zbudowano ją niedawno, żeby chronić kościół przed podmuchami wiatru od strony Śnieżki.

-Gdzie zanocujemy? - zagadnęła Zosia gdy sadowiliśmy się w samochodzie.

-Na zamku Chojnik - wyjaśniłem. - To wprawdzie kawałek drogi stąd, ale za to jest w nim bardzo sympatyczne schronisko turystyczne...

-Lepiej tam zadzwońmy i dowiedzmy się czy aby są miejsca - poradził mi szef. - Wakacje już się zaczęły.

Wyjąłem komórkę i wystukałem numer podany w przewodniku. Okazało się że miejsca są. Widocznie watahy dzieciaków spuszczonych właśnie ze szkolnej smyczy nie zdążyły tam jeszcze dotrzeć. Zarezerwowałem trzy miejsca i ruszyliśmy. Szef przeglądał zeszyt.

-No cóż - powiedział. - To faktycznie była skrytka, nazwijmy to operacyjna. Podręczny bank lokalnego Werwolfu albo innej organizacji postfaszystowskiej.

-Są jakieś użyteczne informacje?

-Nie... Właściwie nic ciekawego. Mamy tu adnotacje o tym, że ktoś pobierał złoto. Zawsze zapisana jest ilość, numer sztabki i podpis. Nie napisali niestety na jakie cele.

-Z którego roku są ostatnie wpisy? - zapytałem.

-Głupio to zabrzmi, ale sprzed dwu lat. Ktoś pobrał wówczas ostatnią sztabkę i postawił grubą czerwoną kreskę.

-Ile ogólnie złota było w tych skrzyniach?

Szef dłuższą chwilę kartkował notes.

-Pobierali zazwyczaj po sto - dwieście gram. Co kilka - kilkanaście miesięcy. Może około dwustu kilogramów? To jest ciekawe. Na początku lat dziewięćdziesiątych zabierali co dwa - trzy miesiące po kilka kilo. Podpisy należą do czterech - pięciu ludzi...

-Inwestowali hitlerowskie złoto w legalne transakcje i teraz są zapewne szanowanymi biznesmenami - powiedziałem. - Jak się podpisywali?

-Pseudonimami. Tą drogą daleko nie zajdziemy... Ale przekażemy ten notatnik UOP-owi. Może coś uda im się z tego wydedukować.

-No to mamy problem - westchnąłem. - Bez świdra sobie nie poradzimy. Gdyby zostawili chociaż jedną sztabkę to by nam umożliwiło finansowanie dalszych poszukiwań... A tak, niestety.

-I tak musielibyśmy ją oddać - sprowadził mnie na ziemię.

-Ale może zainkasowalibyśmy nagrodę?

-Właśnie, a nie dostaliście jakiejś nagrody po odnalezieniu skarbów w fortach? - zaciekawiła się Zosia. - Czy może wszystko przehulaliście z blondynkami na Hawajach?

-Wypłacono nam premie, oraz obiecano zwiększyć budżet komórki - powiedział szef. - No trudno. Nocleg w zamku i jutro wracamy do Warszawy.

-Z pustymi rękami? - zdumiała się. - Myślałam, że zostaniemy tu tak długo, aż znajdziemy chociaż część...

-Mamy za mało informacji - powiedział Pan Samochodzik. - Trzeba zobaczyć czy nie napłynęła jakaś nowa korespondencja.

Zaparkowałem na strzeżonym parkingu w Sobieszowie. Miasteczko było niewielkie. Część domów otynkowano, jakby nowi właściciele po wojnie starali się zatrzeć ślady niemieckiej kultury - ściany budowane na “pruski mur”. Przeszliśmy przez nieco nowszą dzielnicę wspinającą się na stok góry i wreszcie zatrzymaliśmy się przed sporą bramą. Obok była kasa i wisiała wywieszka z cenami biletów.

-Karkonoski Park Narodowy - domyśliła się Zosia.

Zajrzałem w okienko kasy. Było puste. Nikt też nie sprawdzał biletów.

Wzruszyłem ramionami i weszliśmy na teren parku. Droga biegła coraz ostrzej pod górę. Wokoło rósł gęsty las. Powietrze było chłodne i przyjemne.

-Z dołu ten zamek wydawał się być zupełnie blisko - jęknęła Zosia, - a teraz czuję się wykończona...

-Brak kondycji - powiedział Szef. - To normalne po całym roku nauki. Ale nie przejmuj się, jak dojdziemy do Zbójnickich Skałek będziemy w połowie drogi. A potem jeszcze kawałek pod górkę i znajdziemy się w zamku.

Budowla pojawiała się nieoczekiwanie zza zakrętu ścieżki gdy już prawie traciliśmy nadzieję, że ją ujrzymy.

-Robi wrażenie - powiedziała Zosia patrząc na bramę ozdobioną herbem.

Przeszliśmy pod łukiem i skierowaliśmy się w lewo. W szesnastowiecznej bastei, ocalałej z pożaru, który strawił zamek w połowie siedemnastego wieku urządzono schronisko turystyczne. O dziwo, mimo, że wakacje już trwały w schronisku było zupełnie pusto i bez trudu rozlokowaliśmy się w dwu pokojach w których normalnie mieszkało by osiem osób. Na kolację poszliśmy do jadalni. Ciężkie drewniane stoły i niezwykle masywne krzesła wyglądały dość ładnie, ale bardzo trudno było na nich wysiedzieć. Już po kilkunastu minutach wszystkie części ciała mieliśmy poodgniatane.

-Gdzie będziemy szukać dalej? - zapytał szef skubiąc widelcem jajecznicę.

Ucieszyłem się, że mimo wcześniejszej deklaracji zdecydował się kontynuować beznadziejne z pozoru poszukiwania.

-No cóż Szefie, niedaleko stąd są Góry Sowie i kompleks “Riese” - zauważyłem. - Dedukuję, ze można by spróbować trochę się rozejrzeć w tamtych okolicach.

Kiwnął poważnie głową i popadł w zadumę.

-Walim - powiedział wreszcie. - To nie miało by sensu. Równie dobrze możemy szukać igły w stogu siana.

-Co jest w górach Sowich? - zaciekawiła się Zosia.

-Nie słyszałaś o Walimiu? - zdziwił się szef. - To przecież od dawna pożywka dla wszelkiego rodzaju natchnionych artykułów prasy brukowej...

-Coś mi się obiło o uszy - powiedziała. - Ale w sumie nic konkretnego. Tam są jakieś lochy.

-Około 1938 roku w pobliżu Walimia Niemcy przystąpili do pierwszych prac. Otoczono sporą część masywu górskiego “Włodarz” parkanem z drutu kolczastego.

-Zgodnie z Traktatem Wersalskim trzecia Rzesza nie miała prawa prowadzić badań nad technologiami wojskowymi - wyjaśniłem. - Dlatego też Wermacht ćwiczył na poligonach radzieckich, a niemieccy inżynierowie tam właśnie zdobywali doświadczenia w konstruowaniu czołgów i samolotów.

-Ponieważ Hitler nie ufał Stalinowi, zresztą bardzo słusznie nie ufał, Niemcy zaczęli budować na terenie Śląska tajne podziemne laboratoria - wyjaśnił Szef. - Prace nabrały rozmachu około 1943 roku. Wówczas to zaczęto drążyć podziemne kompleksy hal montażowych i tuneli. Ogółem kompleks Riese to prawdopodobnie piętnaście do dwudziestu systemów podziemi rozrzuconych na przestrzeni około dwustu kilometrów kwadratowych. Przy pracy zmarło z wycieńczenia dziesiątki tysięcy więźniów z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, czyli dzisiejszej Rogoźnicy. Nadzór nad udową sprawowała organizacja Todt, wyspecjalizowana w tym co dziś nazwalibyśmy “budownictwem specjalnego znaczenia”. W tej chwili znanych jest kilkanaście kilometrów podziemi. Dostępu do wielu ich partii strzegą sztucznie wykonane zawały. Niestety brak pieniędzy uniemożliwia dokładne badanie i inwentaryzację. W 1943 roku druga wojna światowa była właściwie dla hitlerowców przegrana. Prawdopodobnie liczyli się z tym, że lotnictwo strategiczne wkrótce będzie w stanie bombardować nawet tereny rdzennie niemieckie. Poza tym Rosjanie mogli w razie gdyby wymagała tego sytuacja zbombardować nawet tereny bardzo oddalone od linii frontu. Na przykład bombowiec TB-7 Petlakov... Najdoskonalsza maszyna tamtych czasów. Latał na pułapie ponad dziesięciu tysięcy metrów. Był niewykrywalny dla większości urządzeń namiarowych, leciał na wysokości, której nie był w stanie osiągnąć żaden myśliwiec. Co więcej mógł przelecieć naraz prawie pięć tysięcy kilometrów i zabrać pięć ton bomb. To przed takimi niespodziankami bronić miały fabryk wielometrowej grubości kamienne stropy. Prawdopodobnie po ukończeniu budowy wytwarzano by w tych lochach pociski V1 i V2, zapewne także gazy bojowe i broń bakteriologiczną.

-Używania gazów bojowych zabraniała jakaś konwencja - zauważyła.

-Tak, ale hitlerowcy złamali prawie wszystkie konwencje. W Norymberdze wyroki zapadały za zakazane traktatami międzynarodowymi wysiedlanie ludności cywilnej, branie zakładników, zmuszanie jeńców do niewolniczej pracy... Ta wojna była orgią zdziczenia kulturalnych skądinąd narodów... Zresztą na wojnie nikt nie jest święty.

-Czy hitlerowcy byli w stanie wyprodukować broń bakteriologiczną? - zdziwiła się. - Przecież to bardzo trudne...

-Nie, - zaprotestowałem. - To wcale nie jest trudne. Dlatego broń bakteriologiczną nazywa się często “atomem dla ubogich”. Każdy dyktator jest w stanie przy drobnych nakładach finansowych zafundować sobie coś takiego.

-Japończycy w Mandżurii posiadali fabrykę w której produkowali 300 kilogramów pałeczek dżumy miesięcznie - powiedział pan Tomasz. - W chwili gdy bomby atomowe spadły na Hiroszimę i Nagasaki zapasy pałeczek dżumy i zwiesiny zawierającej bakterie wąglika wystarczały do wywołania epidemii która pochłonęła by życie od stu do trzystu milionów ludzi... Na szczęście nie zdążyli.

-Trzysta milionów - szepnęła Zosia.

-Być może w lochach Walimia pracowano także nad bronią jądrową - wyraził przypuszczenie szef. - W jednej z filii obozu Gross - Rosen przetrzymywano kilkudziesięciu niemieckich, belgijskich i norweskich fizyków. Po wojnie nie udało się ich odnaleźć. Albo zostali rozstrzelani przez hitlerowców, albo wpadli w ręce NKWD i potem majstrowali swoje bomby atomowe za kołem podbiegunowym, albo na Syberii.

-Mieli szanse to skonstruować? - zaciekawiła się Zosia.

-Nie jestem historykiem wojskowości, ani fizykiem - powiedział szef w zadumie. - Słyszałem, że niedaleko od Walimia w Mieroszowicach pracowano nad produkcją ciężkiej wody, a w Kozienicach ruszyła kopalnia rud uranowych, były więc komponenty do produkcji zarówno bomb atomowych jak i wodorowych, jednak od składników do gotowej broni daleka droga. Raczej nie mieli szans zbudować jej przed zakończeniem wojny.

-Dlaczego mówicie, że jeśli pociąg ukryto w Górach Sowich, to jego szukanie jest bezcelowe? - zaciekawiła się Zosia.

-Widzisz dziecko...

-Tylko nie dziecko - wściekła się.

-To bardzo proste. W chwili obecnej jak się oblicza znanych jest około 30% wydrążonych chodników.

Kiwnęła głową.

-Dlaczego nikt się nie zabrał za ich odnalezienie i odgruzowanie? Czy tylko brak pieniędzy...

-Cóż obecnie faktycznie brakuje na to funduszy a wcześniej takie próby były odgórnie torpedowane przez najwyższe czynniki państwowe. Może na rozkaz Moskwy, a może to smarowała istniejąca w naszym kraju siatka złożona z byłych hitlerowców dysponująca złotem pochodzącym z odnalezionej przez nas skrytki... Ale na razie pora iść spać. Rano obejrzymy sobie zamek i zastanowimy się co dalej.

Rozdział VIII

Odbieram pocztę * Zwiedzamy zamek * List z ...Łubianki * Czym jest Złota Dziura * Historia śląskiego złota * Z czego żyli rosyjscy bankierzy.

Rankiem dzięki uprzejmości kierownika schroniska skorzystałem z komputera. Na szczęście mieli modem i mogłem ściągnąć z ministerialnego serwera meile, które przyszły do nas. Wydrukowałem je i ruszyłem dziarskim krokiem do bramy prowadzącej na wewnętrzny dziedziniec warowni.

-No co tak zabałaganiłeś? - obsztorcował mnie szef. - Czekamy już dwadzieścia minut.

-Przepraszam - mruknąłem.

Pan Samochodzik kupił już bilety, ściślej rzecz biorąc kupił tylko dla Zosi, bo my jako przedstawiciele ministerstwa Kultury i Sztuki mogliśmy wejść za darmo. Dziedziniec nie był duży. Otaczały go wysokie mury z białego granitu.

-Strasznie ten kamień dziobaty - powiedziała Zosia. - Chyba kiepskiej jakości...

-Sądzę raczej że to na skutek pożaru - powiedziałem. - Pod wpływem wysokiej temperatury granit przepala się i potem rozsypuje na drobny żwirek...

-Pawle - huknął szef. - Jak sobie niby wyobrażasz przepalenie granitu na tym dziedzińcu? Wypalić mogły się wnętrza budowli. Ale tutaj? Musieli by ułożyć u stos chrustu sięgający blanków.

Pochyliłem zawstydzony głowę.

-Może stały tu na przykład chaty i ich pożar spowodował... - zasugerowała bratanica szefa.

-Nie na taką wysokość. Te mury wietrzeją na skutek zwykłych wpływów atmosferycznych. No powiedzmy że tu na Śląsku te wpływy atmosferyczne są szczególnie jadowite... Nawet granit po upływie sześciuset lat zaczyna się kruszyć...

Sześćset lat? - zdumiała się.

Szef wzniósł oczy do nieba.

-Stań sobie pod tamtym słupkiem a ty Pawle skoczysz po liny. Nieuctwo należy wybić...

-Szefie ten pręgierz to zabytek - zauważyłem.

Zosia popatrzyła zaciekawiona na czerwoną kolumnę wykutą z jednej bryły kamiennej.

-To był pręgierz? - zdziwiła się. - Po co w zamku takie urządzenie?

-Właściciele zamku mieli fatalną opinię - powiedziałem. - Łupili bezlitośnie poddanych a tych którzy się stawiali pakowali do lochów pod zamkiem lub kazali batożyć w tym właśnie miejscu - wyjaśniłem.

-Rabowali także kupców - uzupełnił ponuro szef. - Z wierzy zamkowej widać było trzy różne szlaki kupieckie. Siądźmy - wskazał nam ławeczkę. - Muszę wam chyba trochę opowiedzieć o historii tej budowli.

Siedliśmy wygodnie.

-Wedle legendy około 1292 roku książę świdnicki Bolko I Surowy, z rodu Piastów, nakazał powalić drzewa porastające szczyt góry Chojnik i pobudować w tym miejscu dwór myśliwski. Właśnie od tych wspaniałych drzew pochodzić ma nazwa twierdzy. Prawdopodobnie w 1353 roku Bolko II Mały zbudował tu kamienny zamek. Warownia niedługo pozostawała w polskich rękach, już w 1364 roku książę musiał oddać ją w zastaw Thimo von Colitzowi, który z miejsca odsprzedał zamek Czechom. Książę zdołał go odkupić za 2500 kop groszy praskich, ale zaraz po jego śmierci wdowa po nim, księżna Agnieszka oddała go Gotshe Schoffowi, - protoplaście rodu Schaffgotschów, w których rękach warownia ta pozostawała do roku 1945. Nawiasem mówiąc ich potomkowie nadal żyją w Niemczech. Ale chodźmy dalej.

Przeszliśmy przez bramę do zamku górnego.

Zwróćcie uwagę - szef wskazał ręką resztki sklepienia z cegieł i okno prowadzące na dziedziniec. - Tam właśnie w 1393 roku zbudowano kaplicę zamkową. Niewiele niestety z niej zostało. Wdrapaliśmy się na wierzę, po wąskich ciemnych i wilgotnych schodkach. Ze szczytu widać było wspaniałą panoramę okolicy. Szef podał Zosi mapę i lornetkę, żeby mogła się “pobawić”.

-No i czego ciekawego się dowiedziałeś? - zapytał.

-Dowiedziałem? - zrobiłem zdumioną minę.

Uśmiechnął się.

-Przecież bez powodu byś się nie spóźnił. Czyżby mieli tu komputer? Z kieszeni wystaje ci kawałek wydruku...

-Przyszedł meil od doktora Raubera - powiedziałem wzdrygając się mimowolnie.

Ach i o czym pisze? - zaciekawił się szef.

-Proszę - wręczyłem mu wydruk.

Drodzy koledzy.

Cieszę się że pozostaliście wśród żywych. Osobiście jednak wolałbym na przyszłość, abyście nie pojawiali się na moim terenie. Usiłowałem dowiedzieć się czegoś o grupie dywersyjnej Orzeł, niestety niewiele tego. Działająca po wojnie komisja ds. rewindykacji zagrabionych przez nazistów dóbr kultury rosyjskiej usiłowała wyjaśnić szczegóły akcji “skok tygrysa”. Wbrew meldunkowi podającemu, że udało się pociąg zablokować pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą za najbardziej prawdopodobne miejsce ukrycia przyjęto zamek Książ, a dokładniej znajdujące się w skałach poniżej niego lochy. Po wojnie w zamku przez kilka lat stacjonowała Armia Czerwona. Prowadzone badania geofizyczne oraz odwierty pozwoliły odnaleźć liczne korytarze w tym zawierające specjalistyczny sprzęt laboratoryjny, jednak nie natrafiono ani na podziemny dworzec kolejowy, o którym wspominali jeńcy ani na żaden ślad tuneli prowadzących w stronę magistrali kolejowej do Wałbrzycha. Jednak wyniki badań geofizycznych wskazują że w skałach tych mogą istnieć także inne pustki, choć trudno powiedzieć czy naturalne, czy wydrążone ręką człowieka. W razie odnalezienia złotego pociągu, przypominam, że znajdująca się w trzecim wagonie od końca bursztynowa komnata stanowi własność narodu rosyjskiego. Zresztą nie będziecie stratni. Na znalazcę czeka nagroda w wysokości pół miliona dolarów. Trzymam kciuki.

Dr N.Rauber.

-Hmm - powiedział pan Tomasz. - A teraz powiemy sobie co nas w tym liście zastanowiło.

-Jest dość jasny. Ale doktor pisze, że Bursztynowa Komnata znajduje się w jednym z wagonów... Skąd on to może wiedzieć?

-Zapewne z meldunków grupy dywersyjnej Orzeł, które przejrzał sobie na spokojnie w zacisznym archiwum FSB w Moskwie - zauważył pan Samochodzik. - Agenci KGB i zapewne jak to się teraz nazywa...?

-FSB - służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej - podpowiedziałem.

Kiwnął głową dziękując za przypomnienie.

-.... na pewno wiedzą znacznie więcej niż by chcieli lub mogli powiedzieć.

-Zamek Książ... Leży niedaleko od Wałbrzycha i chyba teoretycznie moglibyśmy rozważyć tą lokalizację... Zastanawia mnie jednak inny aspekt tego zagadnienia - westchnął. - Czy nie wydało ci się Pawle dziwne, że tak potężna organizacja jak Armia Czerwona nie zdołała odnaleźć i wyczyścić takiej skrytki... Mieli na poszukiwania lata czasu i tony sprzętu.

-Jeśli wyjdziemy z tego założenia to cała nasza wyprawa traci sens - zaprotestowałem. - A może było inaczej? Może odnaleźli to, ale złoto przechwycił pion wojskowy, nie wiem, może GRU, a kolegom z KGB oczywiście nie pisnęli ani słówka.

-Co zacz GRU? - zaciekawił się szef.

-Gławnoje Razwiedielnoje Uprawlenie. - wyjaśniłem. - Wywiad wojskowy po naszemu.

-No nie zaszkodzi sprawdzić na miejscu jak się sprawy mają.

-Tylko, czy ta lokalizacja jest choćby prawdopodobna? - zamyśliłem się. - Ostatecznie pociąg został zablokowany tutaj - wskazałem linię kolejową wijącą się niedaleko od nas, w dolinie.

Blisko horyzontu majaczyły zabudowania parku zdrojowego w Cieplicach, a dalej we mgle widać było przedmieścia Jeleniej góry. Gdyby nie Góry wyrastające na zachodzie zapewne z tej wysokości spostrzeglibyśmy Szklarską Porębę.

Szef popatrzył na mnie z politowaniem.

-Zablokowany powiadasz.... Dobrze. Załóżmy, że wysadzili tory prowadzące przez przełęcz do Czech. Zresztą przypuszczam raczej, że nie wysadzali ich tylko odstrzelili skalne ściany i zasypali tysiącami ton skały. A od tej strony wysadzili tor. Niemcy ściągnęli kilka komand roboczych, przecież nawet tu w Sobieszowie były filie obozu koncentracyjnego. Więźniowie w kilka godzin odbudowali torowisko i pociąg pomknął na spotkanie linii frontu. W odpowiedniej chwili w Wałbrzychu zakręcił i popędził na północ w stronę zamku Książ.

Poskrobałem się z frasunkiem po głowie.

-No nie wiem...

-A masz jakiś lepszy pomysł? - uśmiechnął się.

Zosia odłożyła lornetkę rozłożyła sobie sztabówkę przedstawiającą okolice zamku. Porównywała dłuższą chwilę okolicę z mapę.

-Złota dziura - odczytała nazwę jednego z wąwozów. - A może należałoby to sprawdzić? Taka zachęcająca...

Szef uśmiechnął się.

-Złota dziura.... Nie ma nic wspólnego z naszymi poszukiwaniami. Po prostu w tym miejscu znajdowała się walońska kopalnia złota.

-Zajrzymy tam? - poprosiła.

-Jak zapewne widzisz na mapie, Złota Dziura i cała ta dolinka leżą na terenie Karkonoskiego Parku Narodowego - powiedziałem. - A jak ci zapewne wiadomo w parkach narodowych poruszać się wolno tylko po wyznaczonych szlakach. Zresztą to miejsce zostało wyeksploatowane bardzo dawno temu.

-Tu w okolicy są jeszcze jakieś miejsca występowania złota? - zaciekawiła się.

-Oczywiście - uśmiechnął się szef. Poza okolicami Śnieżki kruszec wydobywano także w pobliżu Szklarskiej Poręby, Lwówka Śląskiego, Złotoryi. Wystarczy popatrzeć na mapę i poczytać nazwy miejscowości: Płuczki, Kopacze, Złoty Stok, Złoty Potok, Złote góry... Wszystkie te miejscowości były miejscami wydobycia. Pierwsze ślady prac poszukiwawczych na tych terenach pochodzą z XII wieku. Ale złoto było znane i prawdopodobnie wydobywane na naszych ziemiach znacznie wcześniej. Na początku epoki brązu na południu Polski istniała kultura unietycka. Jej władcy grzebani byli w potężnych kurhanach, a do grobów wkładano im tak zwane berła sztyletowate, będące zapewne oznaką władzy. Ich ostrza wykonane były z brązu, inkrustowanego złotem.

-Drobne złote ozdoby wykonywano prawdopodobnie poprzez rozklepywanie samorodków jeszcze zanim poznano tajemnicę wytopu metali - pochwaliłem się swoją wiedzą.

-A w późniejszych okresach? - zaciekawiła się.

-Kultury żyjące na naszych ziemiach w epoce brązu, a potem w epoce żelaza, jak na przykład mieszkający w Biskupinie przedstawiciele kultury łużyckiej znali złoto, choć mieli go niewiele. Prawdopodobnie pochodziło z basenu Morza Śródziemnego. Przekuwali i przetapiali złote wyroby trafiające na nasze ziemie za pośrednictwem innych ludów. W okresie wpływów rzymskich, czyli mniej więcej w I - III wieku naszej ery, złoto napływało na te tereny w większych ilościach. Prawdopodobnie w postaci złotych rzymskich monet. Wreszcie w średniowieczu zaczęły docierać do nas monety bizantyjskie i arabskie dirhemy także wykonane z tego szlachetnego kruszcu.

-A wydobycie na miejscu? - zaciekawiła się.

-Oblicza się że między dwunastym a piętnastym wiekiem na Śląsku wydobyto około 30 ton złota - powiedział szef. - A w XIV wieku kopalnie Księstwa Legnickiego dostarczały tygodniowo 22 kilogramy kruszcu.

To niewiele - powiedziała w zadumie.

-Za kilogram złota możesz obecnie kupić średniej klasy samochód - poinformowałem ją życzliwie.

-Kroniki czeskie podają informację że około 1220 roku doszło na Śląsku do powstania górników, którzy toczyli długą wojnę partyzancką z polskim rycerstwem, zadając mu poważne straty.

-Widocznie nie chcieli dzielić się wydobytym kruszcem. Zło - to, to - zło. Przestaw sobie te sylaby... Przeczytałem to w książce Michała Markowskiego “pajęczyna” - odpowiedziałem widząc zdumione spojrzenie szefa.

-Trafne - mruknął. - Wyjątkowo trafne. W 1241 roku doszło do bitwy z mongolskim najeźdźcą na Legnickiem Polu. Kroniki odnotowały, ze po stronie polskiej walczyło 150 kopaczy złota z Lwówka Śląskiego. Niestety trafili w jasyr i nie wiadomo co się z nimi stało. Niektórzy badacze przypuszczają, że nie trafili tak najgorzej. Byli wybitnymi specjalistami, mongolska dzicz czasami umiała takich wykorzystać. Profesor Igor Możejko z Moskwy wysunął swojego czasu przypuszczenie, że właśnie jeńcy wzięci na Śląsku założyli w XIII wieku kopalnie złota na Ałtaju.

Popatrzyłem na roztaczającą się wokoło panoramę dolin i gór. Świerkowe lasy były dość mroczne, ale posiadały swoisty urok.

-A jak rozwijała się eksploatacja kruszcu w późniejszych okresach? - zaciekawiła się siostrzenica szefa.

Pan Samochodzik wykonał zapraszający gest ręką. Ruszyliśmy krętymi schodkami w dół. Przejście było ciemne, nieliczne żarówki poprzepalały się już dawno.

-Złoto eksploatowano tu właściwie cały czas - powiedział szef. W ciemności jego głos zabrzmiał ponuro. - Jeszcze w połowie ubiegłego wieku wykonywano z niego drobne klejnoty na potrzeby dworu austriackiego. Z kruszcu wydobytego w okolicach Złotego Stoku wykonano na przykład chrzcielnicę która służyła później dzieciom królewskim i cesarskim. Ostanie zakłady produkujące ten metal zamknięto dopiero po drugiej wojnie światowej. Przy czym kruszec odzyskiwano w tym okresie z rud arsenu.

-Produktem ubocznym przy odzyskiwaniu złota był arszenik - uzupełniłem. - A eksploatacja takich pokładów jak tu w okolicy jest nieopłacalna. Choć nadal bawią się w poszukiwania amatorzy. W Złotoryi organizowane są nawet mistrzostwa w płukaniu złota.

-Nadal nie wszystko z tym złotem jest dla mnie jasne - powiedziała Zosia. - Co to znaczy płukanie złota?

-To proste. Przypomnij sobie co mówiłem koło Karpacza. Odrobinki kruszcu wymieszane są najczęściej z piaskiem, żwirem i kamieniami. Wystarczy zaopatrzyć się w płaską metalową miskę. Na miskę sypie się łopatkę pisku lub mułu, zalewa sporą ilością wody i odpowiednimi ruchami ręki wprawia ją w ruch obrotowy. Podczas takiego kręcenia drobinki złota jako cięższe opadają na dno miski, a piasek zostaje na górze.

A jak można oddzielić od piasku bardzo drobne kawałeczki? - zaciekawiła się.

-Jeśli bardzo drobne okruchy złota, występujące czasami także w postaci łusek, są wymieszane z mułem można je odzyskać za pomocą tak zwanego zmydlania - wyjaśnił. - Miesza się wówczas muł na przykład z płynem do mycia naczyń “Ludwik”, dodaje bardzo dużo wody i piasek pozostanie na pianie, a drobinki złota opadną na dno.

-To mi przypomina starą opowieść dziadka - powiedziałem. - On to z kolei słyszał do starszych ludzi. W rosyjskich bankach obijano grubym suknem lady bankowe, te na których liczono złote monety. Kasjer licząc dociskał lekko każdą “świnkę” palcem do sukna.

-Świnkę? - brwi Zosi uniosły się lekko do góry w zdziwieniu.

-Tak się potocznie nazywa złote dziesięciorublówki - wyjaśnił szef. - Nazwa zapewne wzięła się stąd że za cara prosię kosztowało właśnie około dziesięciu rubli.

-Raz na rok, przed świętami odczepiano sukno od lady i zabierano do domu.

-A potem je palili i odzyskiwali złoto? - domyśliła się.

-Nie, to byłoby mało opłacalne. Stosowali także zmydlanie. Po wypraniu sukna w misce pozostawało trochę złotego pyłu na dnie, a sukno wysuszone i wyprasowane znowu przybijano do lady.

-Sprytne - uśmiechnęła się.

-Można tak było ukraść kruszec o wartości do piętnastu rubli rocznie. Przy czym kasjerzy traktowali tą praktykę jako swoje święte prawo... Z grubsza tak jak wozacy kradnący z każdego transportu kilkanaście cegieł, co nazywano nawet “dochodem furmańskim”.

-Ten bankowy proceder był chyba trudny do wykrycia?

-Trudny - potwierdził Pan samochodzik. - Znacznie trudniejszy niż tak zwane obrzezywanie.

-To chyba jakiś żydowski zabieg rytualny?

-Och, tak, ale w późnym średniowieczu to określenie posiadało także inne znaczenie. Ówcześni bankierzy, lichwiarze skąpcy i inni przedstawiciele zawodów w których przez ręce przechodziła duża ilość monet odcinali wąskie paseczki metalu wzdłuż rantu monety. Jeśli zrobili to odpowiednio umiejętnie trudno było to zauważyć, a w ciągu roku mogli zebrać złota i srebra za dobre kilka dukatów.

-To było chyba także nielegalne?

-Oczywiście. W razie przychwycenia groziło za to obcięcie ręki, a w razie recydywy szubienica.

Zamyśliła się. Wodziła wzrokiem po murach zamku i otaczających go górach, jakby pragnęła odgadnąć ile też złota ukrywają...

-Kruszec występuje albo w skale, takiej jak granit, albo w pisaku?

-USA występują także żyły wapienne - powiedziałem. - Wówczas złoto w postaci kawałków rozproszone jest w warstwie wapienia. Prawdopodobnie w okresie jury lub kredy gdy na dnie mórz powstawały złoża skał osadowych prądy morskie nanosiły w te miejsca nieduże kawałki pochodzące z rozmywanych skał magmowych... To oczywiście teoria.

-W Polsce obecnie nie ma kopalni złota - zaprotestowała.

-No, nie jest tak źle - powiedziałem. - Istnieje spółka która planuje uruchomienie wydobycia w okolicach Złotoryi.

-Nie zapominaj też o KGHM Polska Miedź - dodał poważnie pan Tomasz.

-Nazwa wskazuje, że zajmują się wydobyciem miedzi - uśmiechnęła się.

-Jak zapewne uczono cię w szkole... Nie uczono? Rudy metali zawierają domieszki innych pierwiastków. Tak na przykład przy okazji eksploatacji ołowiu udawało się odzyskiwać z niego inne ciężkie metale. Rudy miedzi w naszym kraju zanieczyszczone są wieloma związkami. W KGHM odzyskuje się oprócz miedzi także srebro, złoto, platynę i trochę metali nieszlachetnych. Produkcja srebra jest traktowana jako działalność uboczna, a mimo to jesteśmy jednym z największych eksporterów tego kruszcu na świecie.

-Coś podobnego? - zdziwiła się.

-Na przykład filmy Kodaka pokrywane są związkami srebra wytwarzanymi z metalu kupowanego w Polsce - dodałem poważnie. - Złota odzyskuje się niestety mniej. Kilkadziesiąt kilogramów rocznie.

Zosia zamyśliła się poważnie.

Wujku - powiedziała wreszcie. - Chciałabym zajrzeć do tej Złotej Dziury.

Szef zamyślił się.

-Mam pomysł - powiedziałem. - Możemy tam wejść służbowo. Ostatecznie skoro są tam ślady walońskiej kopalni to możemy jako pracownicy ministerstwa zbadać stan zachowania zabytku.

-I tak muszę to skonsultować z władzami parku narodowego, - szef lekkim grymasem dal nam do zrozumienia, że nie do końca akceptuje nadinterpretację przepisów.

Wyjął z kieszeni telefon i sprawdziwszy numer w notatniku uzgadniał dłuższą chwilę z kimś szczegóły.

-Załatwione - powiedział wreszcie składając antenkę. - Musimy tylko zostawić na zamku kopię raportu, wpadną tu kiedyś to zabiorą.

Kierownik schroniska po dłuższym oglądaniu mapy wyrysował nam w przybliżeniu szlak, “możliwy do przejścia” - jak to określił.

Rozdział IX

Ława występnej Kunegundy * Katalog Magii brata Rudolfa * Harcerze - poganami * Na dnie jaru * Kim byli Walonowie * Złota żyła * Ruszamy do zamku Książ

Ruszyliśmy z zamku wąską opadającą ostro w dół ścieżką. Wokoło rozciągały się ponure granitowe skały. W szczelinach rosły świerki.

Co jakiś czas popatrywaliśmy na mapę.

-Złota Dziura - westchnął szef. - Lepiej by to brzmiało złota szczelina, albo złoty jar...

Zosia uniosła brwi.

-A tu mam zaznaczone miejsce o nazwie Ława Kunegundy...

-Byłem tam - uśmiechnął się na wspomnienie. - Wiąże się z nim ponura legenda. Jeszcze za czasów piastowskich w zamku mieszkać miała występna i przebiegła Kunegunda, córka jednego z zarządzających warownią rycerzy. Panna miała osobliwe zwyczaje lubiła witać słońce śpiewem. Kultywowała najwyraźniej jakieś pogańskie rytuały. Wielu rycerzy usiłowało wyśledzić jej kryjówkę, ale w ciemnościach spadali w przepaść. Wedle innej wersji kazała im objechać zamek dookoła konno po skałach. Można przypuścić, że zostawali złożeni w ofierze dawnym bogom. Wreszcie znalazł się rycerz który dotarł bezpiecznie na wąską półkę skalną i przywrócił pannę do opamiętania. Opuściła zamek i resztę życia spędziła pokutując. Jej piękny warkocz był ponoć przechowywany jako wotum przebłagalne w kaplicy zamkowej. Niestety ta piękna legenda nie znalazła żadnego potwierdzenia w zapisach kronikarskich. Ale nazwa skądś się musiała wziąć.

-To chyba nie możliwe, żeby tak długo przetrwały tu pogańskie obyczaje - powiedziała Zosia. - Jeśli Kunegunda istniała musiała tu grasować w trzynastym wieku...

-No cóż - powiedziałem. - Nie da się tego wykluczyć. Wiem jak uczą historii w szkołach. Mieszko I ochrzcił Polskę i szlus. Tymczasem pogaństwo kwitło jeszcze przez całe stulecia. Przecież były u nas nawet inspirowane przez kapłanów dawnych bogów powstania... Przypomnij sobie choćby dzieje Mieszka Drugiego.

-Tak, poganie trzymali się mocno - powiedział szef. - Na przykład na wyspie Rugii istniało państwo Ranów, pogańskie, typowa teokracja, rządzili kapłani w mieniu boga. Upadło dopiero w początkach dwunastego wieku. Natomiast tu na Śląsku, choć może warstwa kapłanów została wytępiona przez chrystianizatorów przetrwała cała masa pogańskich rytuałów. Mamy dużo szczęścia, w trzynastym wieku spisał je mnich Rudolf z jednego z cysterskich klasztorów...

-Czytałem jego dzieło pod tytułem Katalog Magii Brata Rudolfa”, w tłumaczeni księdza. E. Karwota - pochwaliłem się.

-A nie łaska sięgnąć do łacińskiego oryginału? - zapytał z kwaśnym uśmiechem. - Zwłaszcza że tłumaczenie obejmuje tylko kawałek dłuższego dzieła pod tytułem “Podręcznik Dobrej Spowiedzi”.

-A o czym to? - zaciekawiła się Zosia.

-Mnich był spowiednikiem. Ponieważ z ludzi ówczesnych trzeba było grzechy wyciskać jak serwatkę z twarogu, bo nie mając odpowiedniego przygotowania religijnego niezbyt zdawali sobie sprawę z tego co jest grzechem, sporządził spis wszelkich zabobonów i dziwnych czynów których się dopuszczali. Na przykład rzucali odrobiny pożywienia za piec jako ofiarę dla bóstw domowych, wracając z kościoła do domu po ślubie rozdeptywali na progu jajko pod miotłą...

-Kobieta która miała małe dziecko wodę z jego kąpieli wylewała pod płotem sąsiadki, żeby jej dziecko było grzeczne a tamto płakało - uzupełniłem.

-Albo dodawanie utartej na proch błony płodowej do pożywienia ojca, żeby kochał dziecko - powiedział szef. - Spora część tej magii ludowej jest zbyt obrzydliwa by kalać twoje uszy.

-Są też opisane interesujące praktyki. Kobieta siadając na ławie podkładała pod siebie kilka palców. Wierzyli, że ile palców podłoży, przez tyle lat nie zajdzie w ciążę.

-Co łatwo zrozumieć jeśli się weźmie pod uwagę ile kobiet marło na skutek gorączki połogowej - uzupełnił.

-Pogaństwo - uśmiechnęła się. - Na szczęście wygasło...

-Owszem ale swojego czasu pamiętam, jak komuniści usiłowali je wskrzesić - powiedział szef ponuro.

-Komuniści chcieli wskrzesić pogaństwo? - zdumiałem się. -Przecież oni byli przeciwni wszystkim religiom...

-W Krakowie w muzeum stoi posąg Światowida wydobyty w końcu ubiegłego wieku z rzeki Zbrucz. Potężna kamienna kolumna, patrząca czterema twarzami w cztery strony świata. Nawiasem mówiąc wysunąłem swojego czasu pogląd że posąg ten przedstawia nie Światowida, ale Swarożyca... No nie ważne. Jeszcze w latach siedemdziesiątych harcerze organizowali przed tym posągiem pseudoreligijne uroczystości połączone ze składaniem kwiatów...

-Antoni Ferdynand Ossendowski wspomina w swojej książce “Cień ponurego wschodu”, że sam był świadkiem składania ofiar dawnym bogom na Białorusi w początkach naszego wieku.

Droga stała się nieco gorsza. Założyliśmy na buty stalowe raki pożyczone w schronisku.

-Czy oprócz tej legendy o występnej poganicy Kunegundzie są jeszcze jakieś inne związane z zamkiem? - zaciekawiła się Zosia.

-Było ich parę, ale pamięć trochę mnie już zawodzi. Na zamku straszy, ponoć po murach snuje się duch konnego rycerza. Zapewne jest to widmo któregoś z Schaffgotschów. Niektórzy z nich, jak wspominałem parali się rzemiosłem zbójeckim.

-Rycerze rabowali kupców? - zdziwiła się.

-Nie było to w tamtych czasach nic nadzwyczajnego. Wszędzie w niemieckich krainach, gdy tylko słabła władza królewska lub cesarska, liczni rycerze wypowiadali posłuszeństwo monarsze i zaczynali rządzić po swojemu. Kupcy też nie w ciemię bici wynajmowali ochronę, często złożoną z podobnych oprychów. Na szlakach staczano regularne bitwy. Niekiedy profesja przechodziła z ojca na syna i kilka pokoleń danej rodziny budowało fortuny na ludzkiej krzywdzie.

Niebawem znaleźliśmy się na dnie kotliny. Wokoło nas wznosiły się strzeliste skały z białego granitu, porośnięte potężnymi świerkami.

-No i jesteśmy na dnie Złotej Dziury - powiedział pan Tomasz. - Jak ci się tu podoba?

Zosia ruszyła w stronę strumyka wijącego się u naszych stóp.

-Faktycznie ktoś tu bywał - powiedziała patrząc na ciąg niewielkich kaskad.

. -Nie sądzę, żeby to był ślad Walonów - zauważyłem. - Zapory ułożone z kamieni... chyba przepłukiwano tu ziemię pochodzącą z tamtego miejsca?

W stoku wzgórza ziała mimo upływu lat spora wyrwa.

-Prawdopodobnie tak - powiedział szef. - Tu jest dość duży spadek, a kamienie są zamulone... Sypali urobek do górnego zbiornika. Woda rozmywała glebę i niosła ją w dół. Kawałki złota jako cięższe zostawały przy progach. Kamienie spojone zaprawą wapienną. Myślę, że zbudowano to w siedemnastym lub osiemnastym wieku, zwróćcie uwagę że na tym widać ślady jakiegoś herbu...

-Stary nagrobek? - zasugerowałem.

Pokręcił przecząco głową.

-Raczej kamienny naczółek pieca lub dużego kominka. Nie wiem jak wyglądał herb właścicieli zamku, ale myślę, ze można zasugerować teorię, ze ta kaskada powstała już po pożarze i opuszczeniu warowni. Choć z drugiej strony że im się chciało wlec ten blok z tak daleka gdy wokoło leży kamienia do wypęku...

-No to poszukajmy - Zosia nachyliła się nad najbliższym murkiem. - Złoto będzie po tej stronie?

-Młoda damo - zgromiłem ją. - Prowadzenie poszukiwań i pozyskiwanie jakichkolwiek surowców na terenie parków narodowych jest zabronione.

Chyba się obraziła.

-W czasie gorączki złota w Kaliforni używano podobnych urządzeń - pochwalił się swoją wiedzą pan Samochodzik. - Nazywano to długim Tomem. Była to kilkumetrowa rynna zawierająca poprzeczne listwy. Zasada osadzania się złota była podobna. Przy listwach.

-Ja słyszałem, że współcześni poszukiwacze złota z okolic Lwówka Śląskiego używają starych rynien dachowych wyłożonych wycieraczkami. Kruszec osiada w rowkach, a poza tym na tle czarnej gumy każde ziarenko jest dokładnie widoczne. Doświadczeni poszukiwacze potrafią tak zarobić do pięciuset złotych miesięcznie.

-Coś podobnego - zdumiał się szef. - Myślałem że to tylko folklor...

-Bezrobocie panie Tomaszu - powiedziałem. - Kokosów na tym nie zbiją, ale zawsze coś tam wpadnie.

Przeszliśmy kawałek ledwo widoczną ścieżką i znaleźliśmy się na sporej łące zasłanej kawałkami skały. Biały granit przecinała szeroka smuga jasnej krystalicznej skały. Kwarc. Górnicy sprzed wieków wgryźli się w górę usiłując całkowicie wyrwać krystaliczną żyłę. Szef podniósł ciekawie jeden z kawałków.

-Zwróć uwagę - podał mi.

Popatrzyłem. W szczelinach kamienia widać było maleńkie jasne cętki, a nawet grudki.

-Skoro opanowała cię gorączka złota to popatrz na to - podałem kamień Zosi.

Ujęła go zaciekawiona.

-Te jasne plamki to złoto? - zapytała.

-Tak. Ten okruch jest wart zapewne około półtora złotego jeśli policzymy trzydzieści złotych za gram kruszcu. Oczywiście najpierw musisz roztrzaskać ten kamyczek młotkiem a potem wydłubywać te płytki jedną po drugiej. Obawiam się że ręcznie.

-Albo zmielić kamień na pył i odzyskać złoto za pomocą znanej ci już techniki zmydlania - uzupełnił szef z uśmiechem.

-Można też zetrzeć go na proszek i rozpuścić w wodzie królewskiej a potem odzyskać złoto za pomocą elektrolizy.

-Kosztowne - zaprotestował szef. - Nie byłoby prościej zetrzeć kamień i złoto wytopić?

Zamyśliłem się.

-Nie wykluczone - powiedziałem. - Choć nie wiem czy przypadkiem temperatura topnienia kwarcu nie jest zbyt niska.

Zosia podrzuciła kamień w dłoni.

-Waży jakieś pół kilograma - powiedziała. - I zawiera pół grama złota. Czyli kilogram złota na tonę kamienia.

-Nie - zaprotestowałem. W tym jest 0,05 grama złota. Kilogram kruszcu na dziesięć ton kamienia. To i tak bardzo bogate złoże. Obecnie eksploatowane są takie, gdzie występuje powyżej trzech gram złota na tonę skały... Szkoda tylko, że kwarcu w tej szczelinie zostało najwyżej kilkanaście kilogramów.

-Gdyby przekuć te skały może uda się znaleźć inną żyłę - mruknęła.

-Ja was zabiję - powiedział szef. - Naprawdę chcesz zdewastować te urocze góry w poszukiwaniu odrobiny żółtego metalu?

-No nie... - chyba nie mówiła szczerze.

-A ty Pawle wyobraź sobie co by się stało gdyby u było więcej złota. Wyobraź sobie bandę współczesnych poszukiwaczy spod znaku flaszki, którzy kują tu młotami, piją tanie wina, śmiecą...

-Ma pan rację szefie - przyznałem zawstydzony. - Jest cała masa świrów którzy nie zawahają się tego uczynić - powiedziałem. - Zamiast jechać na Syberię, gdzie ważna przez rok koncesja na poszukiwanie i wydobywanie złota kosztuje kilkadziesiąt dolarów, a samorodki znaleźć można w strumieniach...

Oczy Zosi zabłysły.

-Wy już byliście na Syberii - zagadnęła. - Jak tam jest?

-Zimno niebezpiecznie i pełno owadów - wyjaśnił szef z ponurą satysfakcją. - I latają agenci FSB. Z pewnością nie jest to miejsce dla dam.

-Wcale nie jestem damą - odgryzła się. - Słyszałam, że za cara wydobywano tam ogromne ilości kruszcu...

-Owszem sporo - powiedziałem. - Ale naprawdę dużo zaczęto wydobywać w czasach Związku Radzieckiego. Wprowadzono na szeroką skalę program poszukiwań nowych złóż. Wyprawy naukowe zbadały Syberię wzdłuż i wszerz. Faktycznie znaleziono wiele ciekawych stanowisk geologicznych. Tyle tylko, że potem do eksploatacji użyto więźniów...

-Obecnie spora część eksploatowanego tam złota pochodzi z dna rzek. Wydobywa się je za pomocą specjalnych pogłębiarek tak zwanych drag. Potrafią zdzierać warstwy muły nawet dziesięć metrów pod dnem rzeki. Oczywiście z punktu widzenia ekologii, a w tym kraju nikt nigdy się tym nie przejmował, to istny horror. Po kilku latach na szczęście przyroda zalecza takie rany - dorzuciłem swoje trzy grosze.

-Ostatnio słyszałem że na Kołymie funkcjonują nierentowne kopalnie złota - powiedział Pan Samochodzik. - Eksploatowane tam złoża są tak ubogie, że zysk nie pokrywa kosztów.

-Nierentowne kopalnie złota? To się nie mieści w głowie - powiedziała Zosia z przekonaniem. - No cóż skoro nie pozwalacie mi założyć rentownej kopalni w parku narodowym to może ruszymy po mału z powrotem?

-Chwileczkę - powiedział szef.- Poszukamy jeszcze znaków walońskich. Z tego co się dowiedziałem w zamku gdzieś tu powinny być wyryte.

Zaczęliśmy rozglądać się po skałach i niebawem odkryliśmy kiepsko widoczne kółko i coś w rodzaju strzały zaraz obok.

-Co zacz? - zaciekawiła się Zosia.

-Znak waloński - wyjaśnił szef. - Kółko prawdopodobnie było symbolem solarnym.

-A słońce wiele ludów i bractw utożsamiało właśnie ze złotem - mruknął szef. - Nie wiem jednak co mogła oznaczać ta strzała.

-Może niebezpieczeństwo? - zagadnęła Zosia. - Może tubylcy byli wrogo nastawieni do obcych górników, a może z tych gór schodzą lawiny?

-Przypuszczam, że się tego nie dowiemy, choć widziałem w bibliotece instytutu Archeologii i Etnologii jakąś książkę o Walonach. Może tam będzie podany kod odczytywania ich znaków?

-Kim są ci tajemniczy Walonowie? - zaciekawiła się Zosia.

Szef westchnął ciężko i usiadł na kamieniu.

-To nieliczny obecnie lud pochodzenia celtyckiego, osiadły główne w Belgii i częściowo we Francji... Żyje ich teraz około czterech milionów...

-Jest jeszcze trochę w USA - dodałem skromnie.

-A więc w dwunastym wieku spora ich grupa przybyła do Polski i zajęła się na terenie Śląska poszukiwaniem i eksploatacją rud. Przynieśli ze sobą oprócz umiejętności wydobycia i obróbki metali także system społeczny bractw kopaczy, zwanych gwarectwami od słowa gwarek - górnik.

-I co się z nimi stało? - zaciekawiła się Zosia.

-Prawdopodobnie część powróciła po pewnym czasie do domu, inni ruszyli w inne strony Europy, na przykład w Rudawy czeskie, albo do Siedmiogrodu. Wreszcie niektóry pozostali na miejscu i ulegli slawizacji lub germanizacji.

-To ciekawe - mruknęła. - przypadek niemal bez precedensu. Taki kawał świata przebyć by zakładać kopalnie...

-Bez precedensu? - uśmiechnął się szef z pobłażaniem. - Grubo się mylisz. Pomyśl o tych wszystkich szaleńcach którzy nie wytrzymali trudów podróży na Alaskę, albo o kopaczach z Europy, którzy ruszyli do RPA i Australii, gdy znaleziono tam złoto.

-Ale to było później, gdy ludzie zaczęli lepiej sobie radzić z podróżami - zaprotestowała. - Natomiast w trzynastym wieku...

-W tym okresie a także nieco później przybywali na nasze ziemie także Holendrzy.

-A ci tu po co? - zdumiała się. - Uczyli naszych jak robić chodaki z drewna?

-Albo sery - podpowiadałem złośliwie.

-Holendrzy przybyli na nasze ziemie na zaproszenie właścicieli ziemskich. Niderlandy w znacznej części stanowią depresje. Od zarania dziejów ten lud budował wały, groble i kanały odwadniające. W Polsce zajęli się osuszaniem bagien. Zresztą na wschodzie i północy kraju zachowało się kilka wsi w których nadal żyją potomkowie tych specjalistów. Niektórzy nawet znają jeszcze “starą mowę”. Nie tak dawno gościła u nas grupa holenderskich etnografów. Byli zachwyceni bo w tych wsiach natrafili na znajdujący się nadal w użyciu szesnastowieczny flamandzki dialekt.

Ruszyliśmy pod górę. Stromizna szlaku dawała się nam we znaki. Parokrotnie musieliśmy robić przerwy na odpoczynek.

-Zaczynam rozumieć dlaczego nigdy nie zdobyto tego zamku - wymamrotałem.

-Nigdy? - zdumiała się Zosia.

-Były wie poważne próby - uśmiechnął się pan Samochodzik. - Za pierwszym razem Mongołowie, za drugim razem Szwedzi. I obie nacje zęby sobie połamały. Zamek szturmować można właściwie tylko od wschodu, ale tam postawiono bramę i solidne mury obronne.

-Rozmawialiście o pożarze zamku, sądziłam, że spalili go jacyś zdobywcy.

-Spłonął od uderzenia pioruna - wyjaśniłem. - Zobacz jaki stąd piękny widok.

Wokoło ciągnęły się dzikie przepaście gdzieniegdzie przesłonięte lasem. Słońce stało wysoko na niebie, ale znajdowaliśmy się w cieniu, dzięki czemu nie dawało się specjalnie we znaki.

-Z czasów wojny trzynastoletniej zachowała się ciekawa opowieść - powiedział szef zwilżywszy gardło wodą z manierki. - W zamku przetrzymywany był młody szlachcic. Uratowała go siostra przynosząc mu bochenek chleba z ukrytym wewnątrz pilniczkiem. Był jedynym więźniem któremu udało się zbiec z tej warowni.

Zosia uniosła z uznaniem brwi.

-Zawsze sądziłam, że te wszystkie opowieści o pilnikach i drabinkach sznurowych w chlebie to wymysł - powiedziała. - A tu okazuje się, że były i takie przypadki.

-Cóż w tamtych czasach strażnicy najczęściej nie umieli czytać ani pisać, więc ich wiedza o podstępach uwięzionych przekazywana mogła być jedynie z ust do ust. A wiadomo, że przekaz słowny powoduje zawsze zagubienie pewnych detali.

Wreszcie stanęliśmy w warowni. Szef napisał raport dla władz parku Narodowego, a ja naskrobałem meil z raportem do Ministra i znowu korzystając z uprzejmości naszych gospodarzy wysłałem go w świat. Wreszcie objuczeni bagażami zeszliśmy na dół i zapakowaliśmy się do jeepa.

-Dokąd teraz? - zapytałem Szefa.

-Do zamku Książ - polecił. - Trzeba będzie sprawdzić ten trop, choć wydaje mi się mało obiecujący.

-Lepszy kiepski trop niż żaden - uśmiechnąłem się domyślnie.

Zatrzymaliśmy się na obiad w małym przydrożnym barze. Zosia zamówiła sobie pizzę a my z panem Tomaszem po kawałku golonki. Lokal był sympatyczny. Zjedliśmy i szef wydobył z teczki sztabówkę okolic Wałbrzycha.

-Zastanówmy się - powiedział, - popatrz Pawle na ten odcinek linii kolejowej.

-Dłuższy czas biegnie prosto, a potem dość gwałtownie zakręca by ominąć stok góry - zauważyłem. - Bardzo ostry łuk. Nie znam się wprawdzie na pociągach.

-Nie uczyli was w komandosach o pociągach? - zdziwiła się Zosia.

-Owszem, uczyli. Uczuli jak się prowadzi lokomotywy, poczynając od opalanych węglem, skończywszy na najnowocześniejszych, choć te ostatnie pokazywali nam tylko na symulatorach, bo w kraju nie ma ani jednej, żeby się “pobawić”. Uczyli nas także wysadzania w powietrze pociągów, torów, słupów trakcji kolejowej i mostów. Natomiast nie mieliśmy zajęć z zakładania linii kolejowych, dlatego nie wiem, czy ten łuk - puknąłem palcem w mapę - jest bardzo ostry, czy tylko trochę.

-A jak się wysadza tory w powietrze? - zaciekawiła się.

-Nie masz innych problemów? - zgromił ją szef. - Przeszkadzasz Pawłowi myśleć.

Spuściła głowę.

-Nie martw się - pocieszyłem ją. - Kiedyś opowiem ci jak się wysadza w powietrze tory, pociągi, czołgi, budynki...

-A szkoły? - zapytała z niewinnym uśmiechem.

-Zabraniam ci uczyć moją siostrzenicę jak się wysadza szkoły - zażartował szef. - Czy to jedyny kawałek linii kolejowej który wydaje ci się podejrzany?

-Nie jedyny - powiedziałem w zadumie, ale proszę zauważyć, że tu na szczycie tej góry znajduje się zamek Książ. Poza tym w tym miejscu tor biegnie najbliżej zamku.

Pan Samochodzik kiwnął głową.

-Obawiam się tylko jednego - powiedział. - Jeśli my dwaj zdołaliśmy znaleźć to miejsce w ciągu dziesięciu minut, to Armia Czerwona która miała do dyspozycji lata i pewnie znacznie dokładniejsze mapy też mogła to wydedukować...

-Sprawdzimy na miejscu - zaproponowałem. - Ruszajmy w drogę!

Andrzej Pilipiuk

Pan Samochodzik i zaginiony pociąg. Cz. 3

Rozdział X

Tajemnicze wzgórze za Wałbrzychem * Jak ukryć tunel * Szukamy zaginionego budynku * Las posadzony w beczkach * Wysadzona góra * Zasypany szyb * Co kryją podziemia zamku Książ.

Za Wałbrzychem odszukałem starą drogę gruntową biegnącą wzdłuż linii kolejowej. Zosia porównywała drogę z mapą.

-Zbliżamy się - zauważyła.

Przed nami wyrastało spore wzgórze porośnięte gęstym lasem. Zwolniłem i zaparkowałem pojazd nie niedużym placyku wysypanym grubym żwirem.

-No to jesteśmy - mruknąłem.

Wysiedliśmy. Szef rozejrzał się uważnie.

-Co my tu mamy - mruknął. - Faktycznie tor kolejowy, dotąd biegnący prosto jak strzelił w stronę tego zbocza, odchyla się tu dość ostro, aby ominąć tą uroczą górkę.

-Zgadza się - powiedziałem. - Teraz zastanówmy się czy w tym miejscu mógłby być tunel.

Zbocze jest dość strome - zauważyła Zosia. - Moim zdaniem, to prawdopodobne.

-Dobrze - powiedział szef. - Na szczycie tej górki znajduje się zamek Książ, jedna z najwspanialszych rezydencji w naszym kraju. Podczas wojny pracowało tu komando więźniów. Pod zamkiem wykuto głęboki sztolnie i starannie je obetonowano... Miała się tam mieścić rzekomo jedna z kwater Hitlera, albo laboratorium do wytwarzania broni biologicznej. Ale tym problemem zajmiemy się później. Przyjmijmy, że stąd biegł tunel do podziemi zamku. Pawle, jako terrorysta powinieneś wiedzieć pod jakim kątem mogą wjeżdżać pociągi?

-Nie jestem terrorystą - zaprotestowałem z godnością.

-Człowiek który nie waha się powierzyć nieletniej informacji umożliwiających wysadzenie szkoły w powietrze... - zmarszczył brwi, ale oczy błyszczały mu figlarnie.

-Pociąg w zależności od swojego ciężaru i oczywiście mocy silnika lokomotywy może pokonać tor o nachyleniu nawet dwudziestu stopni. Eksperymentalne systemy, posługujące się odpowiednimi zębatkami u dołu składu, oraz ząbkowaną trzecią szyną i wyciągarkami umożliwiają pokonywanie stromizn do trzydziestu stopni nachylenia.

-Czy Niemcy podczas wojny już o tym wiedzieli?

-Tak. Resztki takiej pochylni znaleziono we Wrocławiu.

Kiwnął głową i przez chwilę przetrawiał tę informację.

-Dobrze. Zatem nie można wykluczyć istnienia tu tunelu. Podziemia zamku są dwieście metrów ponad mami i w odległości około dwu kilometrów. To daje kąt nachylenia mniejszy niż dwadzieścia stopni. A wiec mogli tędy wjeżdżać.

-Nasuwa mi się tu pewna wątpliwość - zauważyła Zosia. - Czy to możliwe, żeby wjazd do ściśle tajnej kwatery Adolfa był ot tak, doskonale widocznym tunelem?

-Rodzinna mądrość przez ciebie przemawia - szef uśmiechnął się skromnie. -Moja szkoła.

-Można było by taki wlot zamaskować na przykład za pomocą stalowej klapy pokrytej kamieniem, albo ziemią. Jej podnoszenie byłoby trudne i hałaśliwe.

Szef kiwnął głową.

-Drewniana klapa byłaby lżejsza. Być może nie oklejano jej warstwą kamienia tylko jakąś imitacją?

-Tak, tylko, że wtedy zostają szyny prowadzące prosto na skalną ścianę - uśmiechnąłem się. - Myślę, że było inaczej. Tu tor nie biegł prosto w stronę góry tylko po leciutkim łuku. A pomiędzy obydwoma torowiskami stał budynek. Maszynista składu jadącego z Wałbrzycha pędzi prosto na górę. Widzi skałę. Gdy patrzy do przodu budynek zasłania mu wlot do tunelu. Pociąg mija zwrotnicę, kolejarz nie zwraca uwagi na tor znikający za budynkiem, potem już musi skupić wzrok na łuku torów. Nadlatują kolejne wagony. Wchodzą w zakręt. Ludzie patrzący przez okna nie mogą zobaczyć wlotu do tunelu, bo zasłania im go ten budynek, a gdy go miną skrót perspektywy nie pozwala już dojrzeć niczego podejrzanego. A że tory znikają za budyneczkiem? Cóż, stara bocznica, ślepy tor, na którym można w razie czego upchnąć kilka wagonów kamieni, gdyby gdzieś niedaleko zaszła konieczność wzmocnienia nasypu.

-Pawle jesteś geniuszem - powiedział szef.

-Brzmi przekonująco - dodała Zosia. - tylko gdzie podział się budynek.

-No cóż - powiedziałem - wysadziło go komando likwidujące ślady tunelu.

Szef popatrzył na mnie zaciekawiony.

-Czy dało by się zlikwidować bez śladu cały dom? Zapewne był podobny do innych niemieckich zabudowań lezących przy trakcji kolejowej. A wiec wyobraź sobie ściany z czerwonej cegły, wniesione na pruski mur...

-To da się łatwo sprawdzić - powiedziałem. - Zastosujemy metodę archeologiczną. - Nawet jeśli rozbili go na kawałki to na pewno wdeptali sporo okruchów wokoło.

-No to do dzieła -szef podał mi saperkę.

Stanąłem w miejscu które wydało mi się najbardziej podejrzane i wyciąłem ostrożne spory kawałek darni. Pod nią widać było żółty piasek i delikatny żwir.

-Mmm - mruknął szef. - Wygląda na to że tej warstwy nie tknęła ręka człowieka.

Wgryzłem się głębiej. Pojawiła się cienka czarna warstewka. Wydobyłem z niej niewielki węgielek.

-Coś tu się paliło, albo palono ognisko.

Kiwnął głową. Jeszcze niżej pojawiła się dziwnie brązowa ziemia, podobna jak na pobliskim stoku.

-Chyba nastąpił tu spływ błotny - powiedziałem. - A może część ziemi spłukały z wzgórza deszcze.

Pod warstewką ziemi było wapno.

-Jak to zinterpretujemy? - zagadnął szef.

-Dedukuję, że to tak zwany trójkąt murarski.

-Cóż to jest takiego? -zacieakwiła się Zosia.

-Tłumaczyłem już twojemu bratu. Jeśli buduje się dom, to na poziomie ziemi wokół niego powstaje warstwa odpadków budowlanych. Tu coś tynkowali i chlapali wapnem na wszystkie strony.

-Szukaj cegieł - zażądał szef. - Odrobina tynku jeszcze nie jest dowodem.

Wgryzłem się w ziemię obok. Tym razem trafiłem na płytki rowek wypełniony kamiennym tłuczniem oraz kawałkami czerwonej cegły i szkła.

-Tu był fundament - powiedziałem. - Wybrali cegłę tak głęboko jak się dało a potem zasypali rowek kamieniami i okruchami, oraz wszelakim śmieciem pozostałym z rozbiórki. Sądzę, że warstwa spalenizny pochodzi z tego, że po rozbiórce spalili na przykład drewniany dach, którego nie opłacało się zabierać.

-Tylko kto dokonał tej dewastacji. Nasi czy Niemcy?

-Ba, szefie, gdybym tylko znalazł u guziki ze swastyką, albo monety, to mielibyśmy świetny datownik.

Uśmiechnął się kpiąco.

-Dobrze. Przyjmijmy, że mnie pogrzebią w ubraniu które mam na sobie. A w kieszeni noszę "na szczęście" wytartą diengę, czyli pół kopiejki z czasów Katarzyny drugiej. Odkopawszy moje zwłoki powiesz, że szkielet pochodzi z osiemnastego wieku?

-Nie... to znaczy tak bym powiedział, ale jeśli zobaczę że moneta jest wytarta mogę mieć wątpliwości.

Kiwnął głową.

-Nawet gdybyśmy znaleźli tu guzik z faszystowską “wroną”, to nie moglibyśmy powiedzieć kto dokonał rozbiórki. Wiedzielibyśmy jedynie że dokonano jej po 1934 roku, kiedy takie guziki weszły do użytku. Osobiście pamiętam, że w latach mojej młodości w wielu internatach i szkołach zawodowych były spore zapasy niemieckich mundurów. Używano ich jako odzieży roboczej. Oczywiście miały odprute dystynkcje. Nie pamiętam niestety co miały na guzikach.

-Też macie problemy - westchnęła Zosia. - Co chłopaki z OHP nosili na guzikach. Wszystko jedno czy rozebrali nasi czy szkopy, ważne ze budynek ty stał, a teraz go nie ma. Skoro stał to mógł zasłaniać. A teraz do dzieła. Musimy odnaleźć pociąg.

-Jeśli był tu budynek to teraz pora zbadać czy istniała także znikająca za budynkiem bocznica kolejowa - zauważył szef. - Jeśli została rozebrana... Masz jakiś pomysł?

-Pamiętam, jak kiedyś jeszcze w podstawówce poszedłem z kolegą na wały. Było tam takie miejsce gdzie kiedyś biegły tory, ale je usunięto razem z podkładami. Mimo, że upłynęło tyle lat ciągle widać było łyse placki w miejscu gdzie ziemia została ubita na glacę ciężarem przetaczających się po torze pociągów.

Ruszyliśmy przez łąkę wypatrując zagłębień, lub łysych miejsc. Niestety powierzchnia była zupełnie równa.

-Fatalnie - westchnął Pan Samochodzik. - Dedukuję, ze w tym miejscu przeprowadzono bronowanie, aby zatrzeć ślady torowiska.

-A może użyjecie wykrywacza metali - podpowiedziała Zosia. - Mogli w pośpiechu pogubić śrubki, nakrętki, podkładki, może nawet cale szyny?

-Oto głos rozsądku - uśmiechnąłem się.

-No to goń po sprzęt.

Przyniosłem wykrywacz i uruchomiwszy zacząłem omiatać cewką ziemię. Po dwudziestu minutach zapikało cicho. Szef kilkoma ruchami saperki wydobył na powierzchnię kawałek blachy.

-Stara konserwa - powiedział nieco rozczarowany.

-Czy są na niej niemieckie napisy? - zainteresowała się Zosia.

-Ani śladu.

Szukałem dalej. Po dalszej godzinie znalazłem dwa kapsle i podkładkę. Zaniosłem ją szefowi.

-Za mała - orzekł. - Z pewnością nie mogła stanowić części torowiska.

-Dlaczego nie? - zapytała Zosia.

Po jej głosie poznałem, że jest potwornie, nieludzko znudzona.

-Śruby mocujące tory mają większą średnicę - popatrzył na nią przez dziurkę. - Szukaj Pawle dalej.

Po dalszej godzinie znalazłem kawałek łańcucha, dwa metry stalowego drutu i kawałek aluminium oderwany od wewnętrznych drzwi pociągu.

-Niemieckie? - zainteresowała się oglądając drzwi.

-Obawiam się że nie - westchnąłem. - Wyglądają dość współcześnie, choć metal już po wierzchu sparszywiał.

-Tu jest napis made in Poland - zauważył szef. - Tak więc na łączce nie ma żadnych śladów torowiska. Fatalnie.

-Zostaje nam jeszcze góra - zauważyłem. - Jeśli kryła pierwotnie tunel...

Wdrapaliśmy się na stok. Wokoło rosły drzewa, znaleźliśmy też pniak po niedawno ściętym buku.

-Policzmy słoje - mruknęła Zosia. - Sześćdziesiąt pięć. Pod koniec wojny to drzewo miało jakieś piętnaście lat... Czyli nie mogło tu być żadnego tunelu - uśmiechnęła się.

Pokręciłem przecząco głową.

-Jeśli hitlerowcy wysadzili tu tunel to na pewno zdecydowali się dobrze zamaskować to miejsce. Najprościej można to zrobić sadząc drzewa, nawet kilkunastoletnie. Zwróćcie uwagę że to dziwny las. Wszystkie buki są w tym samym wieku. Podobnie jak świerki. Policz ile mają lat.

-Nie widzę tu żadnego pniaka... - zaprotestowała.

-Policz ile mają poziomów odgałęzień - wyjaśnił jej wujek. - Drzewa iglaste w większości wypuszczają kolejne gałęzie co rok.

-Sześćdziesiąt - powiedziała.

-Sprawdźmy na innym.

-Też sześćdziesiąt - mruknął Pan Samochodzik. - A to oznacza że przywieli tu piętnastoletnie buki i dziesięcioletnie świerki. Zapewne z jakiejś szkółki leśnej...

A może przed wojną wycięli tu las żeby użyć drewna do czegoś, na przykład na rusztowania w Książu, jeśli coś odnawiali. A potem nasadzili nowe drzewa, żeby nie było "łysiny"? - zauważyła Zosia

Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.

-Nie, to mało prawdopodobne.

-Dlaczego? - teraz ja się zdziwiłem.

-To proste Pawle. - gdyby posadzili tu nowy las po wycięciu starego i zrobili by to tak jak to leśnicy zazwyczaj robią. Drzewa rzędami, pod sznurek. Zwłaszcza niemiaszki uwielbiają, żeby w lesie był porządek. To silniejsze od nich. Wszystko rzędem. Porządek musi być. Jeśli tu posadzili las tak nieregularnie, to oznacza że mieli w tym jakiś interes. Coś chcieli ukryć. Ale nie pomyśleli ze w takim wypadku trzeba dać drzewa w różnym wieku i kilku gatunków.

Kilkadziesiąt metrów wyżej las nieoczekiwanie się zmienił. Drzewa tu rosnące były znacznie grubsze. Gdzieniegdzie pojawiły się też brzozy. Cofnęliśmy się. Wyjąłem z torby wykrywacz.

-Sprawdzimy, czy ten las został nasadzony podczas wojny.

-Znajdziesz zaraz łopatę z hitlerowskim orłem, albo hełm wermachtu, którym podlewano sadzonki? - zaciekawiła się Zosia.

Westchnąłem z politowaniem i zacząłem omiatać wokoło najbliższe drzewka. Wykrywacz zabuczał. Żelazo. I koło sąsiedniego drzewa też.

-Czego szukasz? - zainteresował się szef.

-W okolicach kompleksu Riese i Międzyrzeckiego rejonu umocnionego zaobserwowano że drzewa do maskowania przywożono w beczkach - wyjaśniłem. - Skoro są beczki to powinny mieć obręcze.

Pan Samochodzik wziął saperkę i zaczął powoli kopać we wskazanym przeze mnie miejscu. Parę centymetrów pod ściółką odsłonił deszczułki układające się w okrąg. Stara beczka. Nie było sensu kopać głębiej.

-Miałeś rację - powiedział zasypując wykop. Faktycznie przywieźli je w beczkach.

-Sporo ich to musiało kosztować - powiedziała Zosia w zadumie.

-nic ich to nie kosztowało. Skonfiskowali beczki albo kazali je zrobić więźniom - powiedziałem. - Raczej to drugie, bo to sosnowe drewno, podczas gdy beczki koryta i inne naczynia mające mieć kontakt z wilgocią robi się zazwyczaj z dębiny, lub innych gatunków liściastych.

-No nie koniecznie. W USA mieli beczki z cyprysu - powiedział szef. - A obecnie z papieru prasowanego pod ciśnieniem kilkunastu lub kilkudziesięciu atmosfer. Nabiera wówczas twardości stali.

A ja widziałam w skansenie beczki wyplatane ze słomy - pochwaliła się Zosia. - Była informacja że to do przechowywania ziarna.

Kiwnąłem głową.

-Można jeszcze robić z rogoży - pochwaliłem się swoimi wiadomościami.

-Co to takiego? - zdziwiła się Zosia.

-Odpowiednio preparowane łyko drewniane - wyjaśnił szef. - Darte na pasy. Jeśli jest świeże to można je przeszyć nicią. Zaraz po wojnie sporo się tego widziało. Zwłaszcza pościel tak pakowano. Obszywano wokoło. Ludzie wracali do domów, a z walizkami był pewien problem. No ale wróćmy do tematu. Las jest sztuczny. Na odcinku który zbadaliśmy nie ma żadnych śladów wejść. Sądzisz Pawle, że gdy pochodzisz tu z wykrywaczem uda ci się znaleźć powiedzmy stalową klapę maskującą boczne, nazwijmy to lepiej “awaryjne”, wejście do tunelu?

-Nie sądzę szefie. Po pierwsze pełno tu w ziemi obręczy od beczek. Będą zagłuszały sygnał. Poza tym dedukuję, że w tym miejscu nie może być tego rodzaju szybu.

-Dlaczego?

-Niemcy dla zamaskowania tunelu wysadzili w powietrze tą część góry. Nie wyobrażam sobie, żeby mieli potem przekopywać się przez rumowisko i robić sobie dostęp.

-Czy nie mogli najpierw wykopać jakiejś studni, obetonować a potem wysadzić stoku? - zapytała Zosia.

-Nie, Jeśli cały ten las jest sztuczny, a jest go co najmniej trzy hektary, to dla odstrzelenia takiego kawału skały musieli użyć naprawdę dużej ilości materiałów wybuchowych. Takiego wybuchu i takiej lawiny nie byłoby w stanie przetrwać nic.

-Rozumiem - mruknęła. - Czyli klapy trzeba szukać gdzieś w tej części lasu, która nie była wysadzana.

Kiwnąłem głową.

Zapewne takie wejście jeśli w ogol istniało znajdowało się gdzieś na osi tunelu.

-Niekoniecznie - zaprotestował szef. - Ale mogły tu być na przykład szuby techniczne i wentylacyjne.

Powędrowaliśmy pod górę.

-No mamy dowód na poważne prace z użyciem materiałów wybuchowych - pokazałem im kawałek skały wbity głęboko w pień starego drzewa.

-Siła wybuchu musiała być spora - powiedział szef.

-A nie mógł ten odłamek jakoś wrosnąć w drzewo, gdy było młode? - zapytała Zosia. - Na przykład było tu jakieś wgłębienie w korze i ktoś dla wygłupu wsadził kamień.

-Nie - zaprotestowałem. - To mało prawdopodobne. Kora jest rozcięta, zaczęła go obrastać. Wbijając się uszkodził; głębsze warstwy i dlatego od tej strony gałęzie są znacznie słabiej rozrośnięte niż od drugiej,. Drzewo chorowało, a właściwie choruje do tej pory.

W krzakach szef znalazł spory płytki dół niemal idealnie okrągłego kształtu. Rósł w nim buk, wyglądał identycznie jak te w posadzonym lesie. Wiek chyba też się zgadzał.

-Tu mógł być wylot szybu technicznego lub wentylacyjnego -powiedział. - Wysadzili go w powietrze podczas maskowania reszty. Wsadzili tu nawet jedno drzewko w beczce.

Może warto by przekopać to miejsce?- zapaliła się dziewczynka.

-Nie, - pokręcił głową szef. - Weszliśmy już około pięćdziesięciu metrów. Jeśli wysadzili szyb, to przekopanie go zajmie co najmniej dwa tygodnie. No i oczywiście będzie wymagało ciężkiego sprzętu. Co najmniej jakiejś windy technicznej, dla transportu urobku... Napiszemy o tym w raporcie dla ministra, jeśli będzie miał ochotę niech sprowadza ekipę.

-Oczywiście powie że za drogo - westchnąłem. - I nawet trochę będzie miał racji. Przyjmijmy, że faktycznie można się tędy przekopać do tunelu. Liczmy, że da się to zrobić w dziesięć dni. A więc trzeba wynająć ekipę, kupić drewniane lub stalowe wręgi do obudowania dziury, windę do odprowadzania urobku, zadbać o składowanie wydobytego kamienia... To poważna operacja. Pójdzie na nią może nawet i kilka tysięcy złotych. A gwarancji powodzenia żadnych. Może to po porostu kawałek niewykończonego tunelu.

-Albo stoi tam pociąg wypełniony na przykład maszynami do obróbki żelaza, które po tylu latach będą po pierwsze przestarzałe, a do tego całkiem zardzewiałe.

-Albo na przykład ukryto tam duże ilości broni i amunicji na wypadek przyszłej ofensywy - dodałem. - Nie ma gwarancji, że w tym tunelu stoi nasz pociąg. Ba nie ma gwarancji, że stoi tam jakikolwiek pociąg!

Zosia westchnęła.

-To co w takim razie zrobimy?

-Przejdziemy się jeszcze - powiedział Szef. - Skoro już tu jesteśmy.

-Jak wyglądają te podziemia pod zamkiem Książ? - zaciekawiła się po następnym kwadransie poszukiwań.

-Są na dwu poziomach - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Te płytsze piętnaście metrów poniżej dziedzińca, a głębsze pięćdziesiąt. W sumie jest tego kilka tysięcy metrów kwadratowych. Dolny poziom kształtem przypomina tunele metra. To podsunęło licznym poszukiwaczom myśl o podziemnym niewykończonym dworcu kolejowym. Podobny wykuli przed wojną Rosjanie w masywie górskim w pobliżu Kujbyszewa...

-Można by w tych lochach urządzić hodowlę pieczarek - powiedziałem z błyskiem w oku.

-Podziemia oczywiście są wykorzystywane - szef zdusił w zarodku moje ambitne plany..

-Widzisz - Zosia trąciła mnie łokciem. - Ktoś już o tym pomyślał.

-Oczywiście nie uprawia się tam pieczarek - uśmiechnął się pan Tomasz. - Lochy zbadano dokładnie w 1960 roku. W 1971, niższy poziom zajęło laboratorium Instytutu Geofizyki PAN. Urządzili tam Dolnośląskie Obserwatorium Geofizyczne.

Brwi Zosi uniosły się w zdumieniu.

-Do czego służy takie obserwatorium? - zapytała.

-Dzięki temu, że znajduje się na takiej głębokości, zespół bardzo czułych sejsmografów bada tam wstrząsy, zachodzące w leżących w pobliżu zagłębiach węglowych. W razie zagrożenia trzęsieniem ziemi można każdej chwili nadać sygnał alarmowy.

-Coś ci się pomyliło wujku - powiedziała. - W naszym kraju nie ma trzęsień ziemi. Ta część Europy jest zupełnie bezpieczna.

Uśmiechnął się triumfalnie.

-i tu się właśnie głęboko mylisz - powiedział. - W piętnastym wieku trzęsienie ziemi było tak silne że w Krakowie runął dach kościoła świętej Anny, a wiele domów uległo uszkodzeniu. Co jakiś czas zdarzają się u nas, głównie na południu kraju wstrząsy o sile od 0,5 do 1,5 stopnia w skali Richtera.

Przecież nie mamy wulkanów - zaprotestowała.

-To prawda, ale płyta kontynentalna jest w ciągłym ruchu. Naprężenia które spowodowały wypiętrzenia Karpat, co jakiś czas dają o sobie znać. Wstrząsy te są bardzo słabe, trudno odczuwalne, ale sejsmografy je rejestrują.

-Skoro te wstrząsy są tak słabe, to po co jest potrzebne to laboratorium? - zaciekawiła się.

-Zawsze może się zdarzyć wstrząs silniejszy - wyjaśnił szef. - Poza tym w rejonach gdzie prowadzi się prace górnicze nawet słabe wstrząsy są niebezpieczne. Oprócz tego notują trzęsienia spowodowane zapadaniem się strych wyrobisk, czyli tak zwane szkody górnicze.

-W Wałbrzychu na przykład jak obliczyli geodeci niektóre fragmenty miasta od czasu ostatniej wojny zapadły się o dwa - trzy metry - powiedziałem. - A w skrajnych przypadkach nawet o szesnaście metrów...

Rozdział XI

Pałac w remoncie * Stary Zamek * Rycerze - rozbójnicy i dzieje warowni * Tajemniczy tunel w parku * Jak prześwietlić górę * Wieczorny biwak.

Wreszcie stanęliśmy na szczycie góry. Ruszyliśmy wzdłuż parkanu i niebawem zatrzymaliśmy się przed piękną kutą bramą.

-Ładnie tu - powiedziała Zosia.

Bajkowy pałac opleciony rusztowaniami wyrastał po drugiej stronie dziedzińca wielkiego jak boisko do “nogi”. Na bramie widniała wywieszka, że pałac będzie zamknięty do czasu zakończenia remontu.

-Nie szkodzi - powiedział szef. - Przejdziemy się po parku.

Nie byliśmy jedynymi zwiedzającymi. Sporo osób przyjechało tu zwiedzić pałac i z braku takiej możliwości wędrowało po alejkach. Szef mrugnął do nas a potem poprowadził nas. Niebawem zza drzew wyrosły przed nami omszałe mury ponurego zamczyska, leżącego w ruinie.

-Tu była pierwotna warownia - domyśliła się Zosia. - A potem obok wybudowali pałac i zamek popadł w ruinę...

Szef uśmiechnął się lekko.

-A co ty powiesz Pawle?

Popatrzyłem na ruinę.

-Trochę mi to dziwnie wygląda - powiedziałem. - Stoi w najgorszym możliwym miejscu do obrony. A te mury wyglądają dziwnie. Jeśli uzupełniono je nową licówką, co jest pogwałceniem zasad konserwatorskich, to skąd wzięła się na przykład tamta kamienna kula tkwiąca w murze. Poza tym tez zameczek byłby bardzo mały...

-Czegoś tam jednak na studiach cię nauczyli - uśmiechnął się szef. - Choć oczywiście nie aż tyle co trzeba. Powinni was przywieźć u na wycieczkę i przegonić po pałacu. No nie ważne. Domyślasz się? Widzę to po twojej minie.

-To co to jest?

-Sądząc z badań archeologicznych były tu jakieś fundamenty z czasów piastowskich. Na nich w 1790 roku Jan hrabia Henryk VI von Hochberg książę von Peles nakazał zbudować ruinę zamku. Uwielbiał turnieje rycerskie, a jakoś głupio wyglądałyby na dziedzińcu przed pałacem.

-Może opowiesz nam wujku coś o historii tego miejsca? Zagadnęła Zosia gdy usiedliśmy na uroczym dziedzińcu Flory i jedliśmy kanapki, mające zastąpić nam podwieczorek.

-No cóż, wedle legendy w 955 roku przybył w te strony rycerz Funkenstein i zbudował zamek. Legendę tą zapisano po raz pierwszy dopiero w siedemnastym wieku. Wtedy też prawdopodobnie została wymyślona.

-A prawdziwa historia?

-Jest młodsza o trzysta lat. Kroniki wspominają, że w 1263 roku istniał tu drewniany gród spalony przez Przemysława II. Książę Bolesław I odbudował go w 1288 roku, a już trzy lata później Bolko I przeniósł tu swój dwór z Lwówka Śląskiego. Wtedy też miejsce to zaczęto nazywać Fürstenberg, a później nazwa ta zmieniła się na Fürstenstein... W rękach polskich zamek pozostał do 1388 roku. Było to wówczas ostatnie niezależne księstwo na Śląsku. Panowali tu Piastowie z linii świdnicko - jaworskiej. Wreszcie ostatni władcy zostali zhołdowani Czechom. Bratanica ostatniego właściciela zamku Bolka II Małego - Agnieszka, ożeniła się z Wacławem IV, królem Czech. Po wygaśnięciu rodu władca osadził na zamku swojego starostę. Później w 1428 roku osiedli tu Husyci wygnani z Czech. Oblegani zniszczyli warownię. Odbudował ją Hermann von Czettriz, wyjątkowo barwna postać, jeden z rycerzy rozbójników których się tu strasznie namnożyło. Walczył z sąsiadami i wreszcie w którejś utarczce poległ. Zostawił dwu nie mniej bitnych i krwiożerczych synów, Jana i Jerzego, którzy aby pomścić śmierć awanturniczego tatusia najechali pobliską Legnicę i urządzili rzeż mieszczan połączoną z pożarem i plądrowaniem miasta. Warownia stała się siedliskiem rabusiów. Wreszcie król czeski Jan z Podiebradu zdecydował się zrobić z tym porządek. Najechał zamek i wykurzył z jego murów Jana von Czettriza, a na jego miejsce osadził dwu rycerzy Jana i Mikołaja Schellendorfów. Ci natychmiast poszli w ślady poprzedników: wypowiedzieli hołd lenny i zabrali się ochoczo za rabowanie okolicy. W 1475 roku pod mury Książa przybył król węgierski Maciej Korwin. Przyprowadził całą armię. Pięć tysięcy piechurów i tysiąc pięciuset jeźdźców. Przystąpił do regularnego oblężenia, ale niestety najechano jego królestwo i pilnie musiał wracać do domu. Wszedł w układy z rabusiami. Jan złożył obietnicę “zmiany zawodu”, ale gdy tylko król odjechał znowu zabrał się za rabowanie kupców. Wreszcie za którymś razem naciął się na zbyt dobrze uzbrojoną karawanę. Kupcy pojmali rycerza i odstawili go jednemu z jego sąsiadów który skazał go z miejsca na najbardziej dla rycerza hańbiącą śmierć - powieszenie. W 1482 roku pod mury przybył Jerzy von Stein, który zdobył zamek i znacznie go rozbudował. Po kilku latach poczuł się na tyle potężny że poszedł w ślady poprzedników.

-Stał się rozbójnikiem - domyśliła się Zosia.

-Właśnie. Co więcej wyciągnął wnioski z własnego oblężenia i przebudował zamek tak, aby był praktycznie nie do zdobycia. Dlatego też książę cieszyński Kazimierz gdy dwa lata później przybył go wykurzyć nie zdobył zamku orężem, tylko przekupił załogę niebagatelną sumą 39 tysięcy florenów, a oni poddali warownię i oddali w jego ręce swojego pana zamkniętego w żelaznej klatce. W 1497 roku Władysław Jagiellończyk sprzedał zamek i inne dobra za dziesięć tysięcy groszy praskich Johannowi von Schellnberg, a w mniej więcej sto lat później rezydencja trafiła w ręce Konradowi Hobergowi, którego potomkowie będą się pisali już Hochberg... Podczas wojny ze Szwecją zamek został zdobyty i splądrowany. Po pożarze przebudowano go. W rękach rodziny hrabiów von Hochberg, książąt von Pelez pozostał do 1941 roku.

-Dlaczego go utracili? -zainteresowała się siostrzenica szefa

-No cóż. Hochbergowie nie czyli specjalnej miłości do Hitlera i jego bandy. Dlatego jeden z potomków rodu wstąpił do polskiej armii w Wielkiej Brytanii. Hitler się o tym dowiedział i ze złości nakazał skonfiskować zamek. Księżna Daisy wkrótce potem zmarła, chyba Jeleniej górze, a dzielny żołnierz do kraju już nie wrócił. Potem wkroczyła tu armia Czerwona, która okupowała rezydencję przez dwa lata. Usunięcie śladów ich pobytu zajęło lat dwadzieścia, choć trzeba też powiedzieć, że już hitlerowcy poważnie zdewastowali wiele sal. Po wojnie gdy zamek zwiedzała ekipa historyków sztuki na jednej ze ścian spostrzegli malowidło przebijające spod olejne farby. Po odczyszczeniu okazało się że przedstawia Adolfa w otoczeniu sztabu. Postaci miały po cztery metry wysokości. Oczywiście ten wątpliwej jakości zabytek został zlikwidowany.

-Czy potomkowie właścicieli żyją jeszcze?

-Tak. Obecnie we Frankfurcie mieszka Bolko hrabia Hochberg, książę von Peles, zajmuje się produkcją wyposażenia statków pełnomorskich. Używa nazwiska Bolko Peles.

-Hrabia to brzmi dumnie - powiedziałem. - Może... Jak by to brzmiało Paweł hrabia Daniec?

Szef popatrzył na mnie dziwnie.

-No cóż, przed wojną tytuły hrabiowskie sprzedawała kuria Watykańska - powiedział z kpiącym uśmiechem. - Wygrzeb w internecie ich adres i wyślij list z zapytaniem, czy nadal się tym zajmują a jeśli tak to za ile.

-A może ktoś mnie przyjmie do herbu - zamyśliłem się. - Pan Szefie...

-Nie jestem szlachcicem - uśmiechnął się. - Ale jeśli ci zależy to wystawię ci tytuł hrabiowski na naszym firmowym papierze. Nawet z pieczątką będzie.

-Zgoda.

-Ale tylko w przypadku jeśli uda się nam odnaleźć pociąg - szef był nieustępliwy. - No cóż pora chyba ruszać dalej. Pojedziemy poszukać gdzieś miejsca na nocleg. Wyszliśmy z parku i powędrowaliśmy dróżką przez las prowadzącą z grubsza w kierunku miejsca gdzie zostawiliśmy samochód. Zosia wysforowała się nieco do przodu. Nieoczekiwanie nadbiegła ścieżką.

-Chyba znalazłam coś ciekawego - powiedział. Ruszyliśmy za nią. Obok dróżki w stok góry wykuto tunel. Wlot obmurowano i zaopatrzono w solidną kratę.

-Ciekawe - mruknął Szef. - Co o tym sądzisz?

Wyjąłem z torby sztabówkę i przez chwilę porównywałem widniejące na niej oznaczenia z otoczeniem.

-Dedukuję iż ten tunel biegnie prosto w kierunku hipotetycznego przebiegu tunelu - zauważyłem.

Szef wyjął z kieszeni broszurkę z planem zamku i kartkował ją dłuższą chwilę.

-Jest - powiedział wreszcie. - Obiekt opisano tu jako kolektor ściekowy.

-Trzeba to zbadać. Czy jest tu gdzieś informacja o jego wylocie?

-Nie, nie ma.

Na kracie wisiała bardzo zardzewiała kłódka, która po pociągnięciu rozsypała mi się w rękach. Wejście od podziemia stało otworem.

-Pójdę do samochodu po linę - powiedziała Zosia i zaraz pobiegła. Oświetliłem latarką wlot do tajemniczego korytarza.

-Biegnie zupełnie prosto - zauważyłem. - I ostro w dół.

Po chwili wróciła Zosia. Przyniosła zwój linki asekuracyjnej i raki na buty. Ruszyliśmy we trójkę w ciemną wilgotną otchłań. Na dnie tunelu pojawiły się poszczerbione kamienne schodki.

-Oświetlajcie dobrze ściany - polecił Pan Samochodzik.

Mur wokoło nas ustąpił miejsca gołej skale.

-Tysiąc stopni - powiedziałem wreszcie. - Zeszliśmy około dwustu metrów.

-Czyli to powinno być gdzieś tutaj - mruknął szef. - Jeszcze kawałek i będziemy na poziomie wlotu do tunelu. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, starannie oświetlając ściany. Niestety żaden ślad nie wskazywał, że może istnieć przejście między ściekiem a tunelem. Dotarliśmy wreszcie na sam dół. Stała tu cuchnąca woda.

-Na nic - mruknął szef. - Wycofujemy się na górę.

Zawróciliśmy.

-A może jednak jest jakieś przejście z podziemi pod zamkiem do tunelu? - zastanowiła się Zosia. - Czy wszystkie odcinki lochów zostały zbadane?

-No cóż - powiedział szef. - Właściwie to nie można tego wykluczyć. Spore partie korytarzy zostały obetonowane. Być może gdzieś za warstwą żelbetu kryje się jakiś nieznany chodnik, ale osobiście sądzę, że to mało prawdopodobne. Tego typu korytarz siłą rzeczy musi wytwarzać pewne naprężenia w górotworze. Precyzyjna aparatura obserwatorium geofizycznego pozwoliłaby wykryć takie zakłócenia.

-Chyba że pomyśleli, ze to ruchy wokół samego laboratorium i podczas kalibrowania aparatury wzięli niewielką poprawkę... - zauważyłem.

Zamyślił się.

-Proszę nie zapominać, że już Rosjanie stwierdzili istnienie pustek w masywie, ale nie zdołali tam dotrzeć.

Kiwnął głową.

-Jakie są metody szukania takich pustych przestrzeni? - zapytała.

-Po pierwsze grawimetria, czyli mierzenie lokalnych zakłóceń pola grawitacyjnego planety - powiedziałem. - Po drugie jak już o tym wspomniał twój wujek metoda sejsmiczna, czyli mierzenie wstrząsów po podziemnych wybuchach. Po trzecie można użyć radaru geologicznego, choć nie wiem dokładnie jak to działa. Warstwa skały jest zbyt gruba, żeby warto było się porywać na to z echosondą, chyba, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy nastąpił znaczący postęp w mocy tych urządzeń. Wreszcie można umieścić wewnątrz góry bardzo precyzyjną aparaturę pomiarową i zbadać opóźnienia w przenikaniu do wnętrza promieniowania kosmicznego. Tą metodę zastosowali swojego czasu Amerykanie próbując prześwietlić piramidy Cheopsa i Chefrena.

-I jakie efekty? - zaciekawiła się Zosia. - Chyba żadne?

-O wręcz przeciwnie. Aparatura wykazała że w piramidach są pustki. Przed kilku laty Egipcjanie pozwolili Francuzom na wybicie szybu prowadzącego z tak zwanej wielkiej galerii w głąb piramidy. Na końcu tunelu faktycznie znaleziono przestrzeń wypełnioną pisakiem. I niestety żadnego przejścia dalej.

-To bardzo ciekawe - powiedziała. - Zniechęcili się?

-Nie. Spróbowali przewiercić ścianę komory królewskiej . Aparatura wskazywała że za kamiennymi blokami mogą być jeszcze jakieś pomieszczenia. Użyto odpowiedniego wiertła, a potem planowano przez dziurę wsunąć światłowód zakończony soczewką, co pozwoliło by z daleka zajrzeć do wnętrza. Niestety po przewierceniu trzech metrów skończyło się wiertło.

-Próbowano też wysłać miniaturowego robocika jednym z szybów wentylacyjnych - uzupełnił szef. - Po przebyciu kilkudziesięciu metrów robot zatrzymał się i przez kamerę przekazał obraz małych drewnianych drzwiczek zaopatrzonych w dwa uchwyty z brązu. Niestety nie udało się ich sforsować, a dostać się do nich można tylko rozbierając piramidę... Oczywiście istnienie w piramidzie pustek nie oznacza automatycznie że znajdują się tam komory pełne mumii i skarbów. To mogą być zwykłe komory odciążające. Jeszcze ciekawsze są badania piramidy Dżesera w Sakkara - powiedziałem. - Tam wewnątrz budowli znajduje się istny labirynt. Badania utrudnia fakt, że po trzęsieniach ziemi wiele korytarzy jest niedostępnych. Zawaliły się.

Zaobozowaliśmy nad niewielką rzeczką niedaleko od zamku. Samochód i namioty ukryliśmy dobrze w gęstych krzakach.

-Łono przyrody - powiedział szef paląc w zadumie papierosa. - To właśnie lubiłem najbardziej w naszych wakacyjnych wyprawach. Świeże powietrze, zapach kiełbasy lub kartofli pieczonych na ognisku... Chlupot wody i krzyki ptactwa w trzcinach. Wolałem namiot niż kajuty Krasuli... Gdy przejdę na emeryturę kupię sobie dom gdzieś nad jeziorem, zacumuję jacht przed drzwiami...

-Szefie, jeszcze czas o tym myśleć - powiedziałem. - Popełniam ciągle wiele błędów. Beż pańskiej pomocy nie poradzę sobie.

-Robisz postępy - uśmiechnął się. - Zaczynasz używać głowy. Szczerze, mówiąc gdy poznaliśmy się, przyszło mi na myśl rosyjskie przysłowie: “młody głupi, koguta nie kupi”. Potem zacząłem dostrzegać w tobie coraz więcej pozytywnych cech. Partoliłeś ale starałeś uczyć się na błędach. Może tylko trochę jesteś na bakier z historią sztuki.

-Ukończyłem ją z wyróżnieniem - zauważyłem.

-To tylko świadczy jak nisko upadła ta niegdyś elitarna...

Nie dokończył zaciągnął się.

-Dwa papierosy dziennie - powiedział gasząc niedopałek. - Trzeba będzie rzucić.

-Czytam, staram się uzupełniać luki w wykształceniu - powiedziałem.

Uśmiechnął się.

-Różnimy się - powiedział. - Może trochę dlatego, że ja oprócz historii sztuki zajmowałem się archeologią i zwyczajną historią.. Tropienie zagadek historycznych różni się od szukania skarbów wykrywaczem metali. Ostatecznie można włączyć wykrywacz i iść przed siebie aż zaćwierka. Ale prościej jest najpierw wymyśleć na której polanie włączyć wykrywacz, żeby nie tracić całego życia na wsłuchiwanie się w ślepe echa w słuchawkach... Nadchodzą nowe czasy. Nie wiem, być może jestem świadkiem upadku tej cywilizacji którą znałem. Kiedyś ludzie byli inni. Nawet Batura. Z Waldemarem można było walczyć, konkurować. Stosował czyste zasady walki. No może z małymi wyjątkami - uśmiechnął się na wspomnienie dawnych sukcesów. - Natomiast ten cały Jerzy, to wyjątkowa kanalia.

-Na razie siedzi u czubków.

-I to ty go wpakowałeś. Ale co będzie jak wyjdzie? Spróbuję się zemścić. A już pokazał co potrafi. Mogliśmy wtedy zginąć. To nie jest przeciwnik Pawle. To wróg.

-Ciekaw jestem jednego - powiedziałem. - Czy on naprawdę jest synem Waldemara.

-Batura zawsze miał przy sobie kobiety. Coraz młodsze i coraz ładniejsze, w miarę jak stawał się coraz bogatszy. Być może z którąś... nie śledziłem go non stop. Czasem i po kilka lat nasze drogi się nie krzyżowały. Nie wiem co robił w wolnych chwilach. Jerzy jest do niego zupełnie nie podobny... Ani fizycznie, ani co gorsza psychicznie. Cały czas mnie to gryzie. Może Waldek miałby szansę się zmienić. Może nawet chciał się zmienić, ale zbyt przyzwyczaił się do luksusów? Może to kwestia wychowania, posiadania jakichś zasad moralnych. Przecież gdybym ja uszczknął coś z tych wszystkich skarbów które odszukałem to mógłbym kupić sobie lepszy samochód, albo przynajmniej nakryć wehikuł lepszą karoserią. Ale jakoś nigdy nie czułem potrzeby gromadzenia pieniędzy. Późno już, chodźmy spać.

Wczołgałem się do swojego namiotu i po chwili zapadłem w głęboki sen. Mózg wyłączył mi się jak zgaszona lampa.

Rozdział XII

Czy musimy się poddać? * Nowy trop * Spotkanie koło ZOO * Podziemna fabryka w Piechowicach? * Historia ucieczki więźnia * Powojenne poszukiwania * Muszę napisać raport.

Wstałem rankiem i na kuchence turystycznej zagrzałem wody na herbatę. Szef także wstał. Zosia pluskała się w rzece.

-I co dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? - to zdanie powoli stawało się naszą małą tradycją.

Szef zamyślił się.

-Bo ja wiem? - powiedział. - Pojedziemy chyba do Warszawy. Pora złożyć broń... Napiszemy raport. A potem poszukamy jakiejś nowej pracy - westchnął

-Może w Warszawie uda nam się znaleźć jakieś dalsze wskazówki?

Nieoczekiwanie zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy.

Daniec słucham - przyłożyłem słuchawkę do ucha.

-.............. polska sekcja YDJ - dobiegło mnie z daleka. - Mam dla panów informacje dotyczące Ronvika.

-Zamieniam się w słuch!

-We Wrocławiu znajdziecie panowie człowieka o nazwisku Sławomir Dąbrowski. To emerytowany obecnie historyk. Zapytacie go co wie na temat Piechowic i góry Sobiesz. W pamiętnikach Ronvika jest informacja że pociąg ukrył na terenie zakładu Karelma. Dąbrowski powie mam jak przypuszczam więcej.

-Jak się możemy odwdzięczyć? - zapytałem.

-Drobiazg.

Odłożył słuchawkę.

-I cóż dobrego się dowiedziałeś?

-Zadzwonili nasi przyjaciele z żydowskiego spisku. Nasz pociąg jest prawdopodobnie w Piechowicach. Mieszkający we Wrocławiu człowiek noszący nazwisko Dąbrowski wyjaśni nam resztę.

-No to w drogę - zakomenderował szef sadowiąc się w samochodzie. Wskoczyliśmy i my. Zapuściłem silnik. We Wrocławiu byliśmy wczesnym popołudniem. Zadzwoniłem pod wskazany numer.

-Halo? - odezwał się z daleka głos bardzo starego człowieka.

-Mam przyjemność z panem Sławomirem Dąbrowskim? - zagadnąłem. - Paweł Daniec z ministerstwa kultury i sztuki...

-Czym mogę służyć? - zagadnął.

-Szukamy informacji o Piechowicach.

-Jeśli wolno zapytać kto pana do mnie skierował.

Miły młodzieniec z organizacji o nazwie YDJ - powiedziałem.

-To wszystko wyjaśnia - może mi się wydawało, ale chyba odetchnął z ulgą. - Proponuję spotkanie za pół godziny przed ZOO.

-Jak pana rozpoznam?

-Będę miał w ręce czarny rulon, taką tubę w jakiej studenci noszą rysunki. Będzie pan sam?

-Jest ze mną także mój szef, zwany Panem Samochodzikiem oraz jego bratanica, ale oczywiście jeśli sobie pan życzy...

-To bez znaczenia, niech przyjdą.

Pożegnałem i wyłączyłem telefon. Zreferowałem szefowi i Zosi co usłyszałem.

Szef zamyślił się na dłuższą chwilę.

-Nie sądzę, żeby ten człowiek mógł wiedzieć coś ważnego - powiedział wreszcie. - Ano zobaczymy.

O oznaczonej godzinie zaparkowaliśmy na niewielkim bardzo brudnym parkingu niedaleko bramy. Parking był niestrzeżony a przy tym płatny, widocznie jednak zarządcy nie chciało się wydawać pieniędzy na ciecia z miotła, który mógłby tu trochę uprzątnąć. Koło bramy stało pięć ławek, obecnie pustych. Zajęliśmy sobie jedną z nich. Niebawem nadszedł podpierając się laską straszy człowiek przez ramię faktycznie przerzucony miał pasek od sporej plastikowej tuby na rysunki. On też nas rozpoznał. Przysiadł się. Pokazaliśmy mu swoje legitymacje. Obejrzał je dość dokładnie.

-W porządku - powiedział wreszcie. - Nie sadziłem, że jeszcze kiedyś usłyszę to stare hasło, ale widać tak się złożyło. YDJ jeszcze istnieje...

-Istnieje - potwierdziłem.

-Nie wiem czy cieszyć się z tego powodu, czy raczej nie. No nie ważne. Czego chcecie się panowie dowiedzieć?

-Szukamy pociągu numer X-37 - wyjaśniłem. - Czy ukryto go w zakładach Karelma w Piechowicach?

Westchnął.

-To tylko część prawdy - powiedział. - Zakłady stanowiły tylko zewnętrzną fasadę. Zasłone dymną znacznie większego przedsięwzięcia. Miałem przyjaciela, poznaliśmy się jeszcze przed wojną, chodziliśmy razem na uniwersytet. Potem zmienił kierunek studiów postanowił zająć się górnictwem. Żaden z nas nie zdobył dyplomu. Ostatni kontakt miałem z nim w 1942 roku, zajmował się wówczas produkcją materiałów wybuchowych dla podziemia. Aresztowało go gestapo. Trafił do Piechowic do obozu koncentracyjnego. W tamtej okolicy były już cztery. Więźniowie zajmowali się drążeniem podziemnej fabryki.

-Co? - zdumiał się Szef.

-Do Karelmy zwożono linią kolejową nieprawdopodobne ilości materiałów budowlanych. Kilometry stalowych szyn i drutów, dziesiątki ton cementu. Mieszkańców wsi wysiedlono. Praca w lochach była bardzo ciężka. Bez przerwy dochodziło do wypadków, nikt nie był pewien, czy dożyje do wieczora. Niemcom bardzo się spieszyło. Więźniów którzy nie wyrabiali normy zabijali bez litości. To właśnie podsunęło mojemu przyjacielowi pomysł jak uciec. Udał nieboszczyka. Wrzucono go do zbiorowej mogiły przy drodze do Jagniątkowa. W nocy wygrzebał się ze stosu ciał i ukrył w lesie. Nie mógł uciec dalej, cały teren otoczony był przez druty kolczaste i pilnowali go SS-mani. Na samej górze też były różne instalacje... Żywił się jagodami i korą z drzew. W gęstych krzakach znalazł głęboką rozpadlinę, tam wymościł sobie legowisko z gałązek i nałamał bardzo dużo jałowca. Hitlerowcy mieli psy, bał się że mogą go zwęszyć. Z zachodu słyszał huk artylerii, wiedział więc, że pomoc jest już blisko. To dodawało mu sił. Pewnej nocy usłyszał stukot wbijanych gwoździ. Ryzykując wykrycie podczołgał się na brzeg urwiska. Zobaczył jak w dolinie prowadzącej do głównego wejścia do fabryki więźniowie układają tory kolejowe. Zaskoczyło go to bardzo, bo do tej pory odłamki skalne i urobek wywożono takimi kopalnianymi wagonikami. Było dobrze po północy gdy doszło do straszliwej strzelaniny gdzieś w okolicy zakładów. Słyszał nawet jakieś wybuchy, jakby granatów. W dwie godziny później Niemcy wprowadzili do wyrobisk pociąg. Po pewnym czasie wyjechała lokomotywa a potem wróciła z powrotem pchając przed sobą grubą stalową płytę, jakby przyciętą na wymiar, tak żeby pasowała do ścian tunelu. Potem z wnętrza wypędzono więźniów i zaczęli rozbierać tory. Jeszcze później wysadzono wejście i częściowo jedną ze ścian wąwozu. Wstrząsy były bardzo silne, bał się przez chwilę, że runie urwisko, na szczycie którego siedział. Wreszcie zaczęła się najkoszmarniejsza część operacji. Hitlerowcy zastrzelili wszystkich robotników. A potem zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Zakopali zwłoki nieopodal. Strażnicy siedzieli grzejąc się przy ognisku, trzej oficerowie trochę dalej oglądali zawały. A potem nagle odwrócili się i zastrzelili siedzących przy ognisku z pistoletów maszynowych. Tylko jednemu udało się uciec. Niemcy ruszyli w pościg. Dalej bał się oglądać i wycofał się do lasu. Następnego dnia zniknęły wszystkie posterunki, ale Niemcy jeszcze przez kilka godzin chodzili po wzgórzu wysadzając w powietrze wyloty szybów. Wreszcie po dziesięciu dniach od opuszczenia podziemi udało mu się przejąć przez zasieki. W pustej chałupie znalazł cywilne ubranie i poszedł w głąb Karkonoszy. Po kilku dniach na te tereny wkroczyła Armia Czerwona. Spotkaliśmy się po wojnie. Szukał fabryki. Jeździliśmy razem do Piechowic. Chodził po górach. Niemcy wszystko zamaskowali, nie był pewien, ale sądził, że podziemia ukryte są pod górą Sobiesz. Próbowaliśmy kopać w kilkunastu miejscach, ale bezskutecznie. Raz tylko trafiliśmy na beton. Ciągle wracał w tamte strony, usiłował przekonać ludzi, że trzeba odszukać wejścia. Pisał do wojska, do milicji nawet do rządu. Przez te pierwsze lata po wojnie borykaliśmy z trudnościami technicznymi, zwłaszcza brakowało mam maszyn, a on twierdził że w wykończonych już halach więźniowie obsługiwali precyzyjne tokarki. Jednak wszystkie jego wysiłki jakoś spełzły na niczym. Tylko raz gorę Sobiesz obejrzała jakaś komisja do spraw pozyskiwania urządzeń technicznych i surowców, ale oni stwierdzili, że nie widać tam żadnych śladów podziemnej fabryki. Ale ona tam była. Którejś wiosny gdy badał górę został zastrzelony. Sprawcy nigdy nie wykryto.

-Pociąg - mruknął szef. - Nasz pociąg.

-Wasz - uśmiechnął się stary historyk. - Ale to nie wszystko. Gdy zamieszkałem po wojnie we Wrocławiu żyło tu jeszcze bardzo wielu Niemców. Opowiadano sobie taką historię. Zaraz po wojnie wrócił do domu młody Niemiec który wcześniej wstąpił do SS. Zwołał swoich kumpli z czasów jeszcze przedwojennych i zaproponował im wyprawę w celu odszukania podziemnej fabryki w której miały być ukryte nieprzebrane skarby. Twierdził, że udało mu się uciec gdy oficerowie likwidowali wszystkich świadków ukrycia kilkunastu wagonów skarbów w pewnej górze. Zebrał coś ze trzydziestu chętnych, kompletowali sprzęt. Naradzali się w piwnicy w jego kamienicy. No i ktoś tam wrzucił przez okienko dwa granaty. |Zginęli wszyscy. To potwierdza opowieść mojego przyjaciela. Tylko czy naprawdę chodziło o gorę Sobiesz? Pociąg mógłby na to wskazywać. Po wojnie niektórzy Niemcy wysiedleni po wojnie wrócili do Piechowic. Na górze jak stwierdzili prowadzono jakieś prace na duża skalę. Pojawiły się duże obszary pokryte kamiennymi odłamkami. Niemcy zaczęli węszyć i wtedy ktoś zaczął ich zabijać. W 1947 roku gdy na zamku Chojnik chciano zorganizować schronisko turystyczne nieoczekiwanie się okazało, że twierdza jest zajęta przez sporą grupę werwolfu. Udało się ich oczywiście wybić do nogi, ale oblężenie trwało kilka dni.

To podważa mit, że zamek Chojnik nigdy nie został zdobyty - pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno.

-Oni czegoś pilnowali - powiedział cicho. - Druga taka grupa grasowała w okolicach Walimia. Trzecią KBW dopadło w ruinach Starego Książa. Mogło być ich więcej... Ludzie są przekonani, że jeszcze dziś niebezpiecznie pchać nos w te sprawy. Sobieradzki musiał być blisko rozwiązania. Zbyt blisko. Mówiłem mu, żeby się bardziej krył, ale on wiedział lepiej. Konferencję prasową zwołał. No i niestety...

-Sądzi pan, że go zabili? - włączył się szef.

-Na pewno. Za dużo wiedział.

-Skąd dowiedział się o fabryce? - zapytałem. - Usłyszał od starych Niemców powojenne plotki o tym młodzieńcu z SS i jego wysadzonych kumplach. Węszył wokół tej sprawy od dwudziestu lat. Dowiedział się od jakiejś Niemki, że pociąg ukrywał von Ronvik. Przez jakichś neonazistów szukał na niego namiaru, bo Ronvik ponoć ciągle żyje...

-Zabili go ludzie z YJD - powiedziałem.

Na jego twarzy odmalowało się głębokie zdumienie.

-Ci mili młodzieńcy, żywo interesujący się historią? Coś podobnego. Będę musiał ostrożniej dobierać sobie znajomych. Nie wiem, czy macie jakieś szanse odnalezienia depozytu, ale bądźcie ostrożni.

-Cóż, my nie mamy innego wyjścia - westchnąłem. - Jeśli nie znajdziemy pociągu przyjdzie nam pewnie poszukać innej pracy.

Pożegnaliśmy się

-I co dalej szefie? - zapytałem patrząc na zegarek.

-No cóż jest czternasta. Przekąsimy coś i gnamy do Piechowic. Jeśli pociąg tam jest, to naszym obowiązkiem jest go odnaleźć. Ja w każdym razie nie zamierzam na starość szukać sobie nowego zajęcia. A ty Pawle wdepniesz do centrum telekomunikacji, albo jakiejś kawiarni internetowej i wyślesz raport do ministra.

-I co mam napisać?

Zamyślił się na chwilę a potem twarz rozciągnęła mu się w szerokim szczerym słowiańskim uśmiechu.

-Do licha, wymyślisz coś. Przecież masz wyższe wykształcenie.

No i poszedłem.

Andrzej Pilipiuk

Pan Samochodzik i zaginiony pociąg. Cz. 4

Rozdział XIII

Jak się szuka podziemnych fabryk * Co znaleźliśmy w strumyku * Porzucone sztolnie * Dziwne studnie * Trochę chemii * Test twardości wody * Zakładamy obozowisko * Plany szturmu

-A więc tak wyglądają Piechowice - mruknął szef patrząc z niejaką odrazą na odrapane domy pamiętające jeszcze czasy niemieckie i sąsiadujące z nimi współczesne klocki wzniesione z bloczków gazobetonowych. Zdecydowana większość była nawet nie otynkowana.

-No cóż wujku - powiedziała Zosia. - Opakowanie nie zawsze świadczy o zawartości.

Rozejrzałem się. Nad miasteczkiem wznosiły się góry porośnięte gęstym lasem. Okolica oprawiała wrażenie smutnej i beznadziejnej. Czy to możliwe, żeby kryła nieprzebrane skarby, zgromadzone przez nazistów w połowie Europy? Powoli minąłem płot z płyt betonowych ozdobiony drutem kolczastym. Zakłady Karelma.

-Prosto - powiedziała Zosia patrząc na mapę.

-No to prosto - mruknąłem.

Przed nami pojawiło się dziwne skrzyżowanie. Droga stała się coraz bardziej wertepowata. Minąłem głęboki wąwóz dnem którego płynęła rzeczka. Po chwili przejechałem przez mostek nad strumieniem i zatrzymałem samochód na niewielkiej polance. Obok drogi po lewej stronie widać było piękne granitowe skałki, porośnięte częściowo lasem.

-No to jesteśmy - powiedział szef.

Wysiedliśmy z wozu. Popatrzyłem w zadumie na ziemię.

-Ktoś tu parkuje od czasu do czasu - zauważyłem. - Na przykład to ślady jakiegoś samochodu terenowego. Musiał tu stać dość długo, bo koła głęboko weszły w ziemię.

-Więc gdzieś tu powinna być zakopana fabryka? - uśmiechnęła się Zosia. - Na powierzchni ziemi nie widać nic podejrzanego.

-Skałki - mruknąłem. - Gdzieś z ich szczytu przyjaciel pana Dąbrowskiego obserwował ukrywanie pociągu. O ile oczywiście chodzi o te skałki...

-Oczywiście, że nie widać żadnych śladów fabryki - szef uspokoił siostrzenicę. - Właśnie dlatego wykuto ją gdzieś pod tym masywem, żeby nikt nie był w stanie jej znaleźć.

Cofnąłem się do mostku i popatrzyłem uważnie. Strumyk ujęty był w stare murki wymurowane starannie z kamieni. W tym miejscu niewielką kaskadą spływał na dno doliny.

-Szefie? - zagadnąłem. - niech pan zwróci uwagę...

-Wygląda na to, że kiedyś płynął zupełnie inaczej. Tam przy drodze są resztki kamiennej rynny.

-Sądzę - zauważyłem, że część wzgórza na której stoimy została wysadzona w powietrze.

-Ta dolina to typowa dolina U-kształtna - zaprotestował szef. - Jej dno sądząc po tym rozkopanym kawałku koło tamtego domku z czerwonym dachem to aluwialne osady...

-Co to są osady aluwialne? - chciała wiedzieć Zosia

-Osady aluwialne to warstwa ziemi piasku , iłów i innych rodzajów gleby naniesiona przez wodę - wyjaśniłem niecierpliwie.

-Czyli ten strumyk płynie tędy od zawsze. Skoro tyle naniósł...

-Nie - zaprotestowałem. - Sądzę, że było inaczej. Pierwotnie faktycznie spływał tam w dół, ale w bliżej nieokreślonej przeszłości przybyli tu Niemcy.

-To mogło mieć miejsce jeszcze w latach dwudziestych - zauważył szef. - Obowiązywała ich konwencja rozbrojeniowa, przypuszczalnie już wtedy zaczęli drążyć podziemne laboratoria do prac nad nowymi rodzajami uzbrojenia.

-Nad nową wojną. - mruknąłem - To prawdopodobnie. Na początek skierowali rzeczkę w innym kierunku. Później w skałach na końcu dolinki, gdzieś tu pod naszymi stopami zaczęli drążyć tunel do wnętrza góry. Pod sam koniec wojny, gdy na te tereny wkroczyć miała Armia Czerwona wysadzili część tunelu i otaczające go skały, następnie zepchnęli na to sporą ilość ziemi aby zamaskować zawał.

Szef wychylił się i zajrzał pod mostek. Zagwizdał z uznaniem.

-Przewidzieli to jakiś czas wcześniej - powiedział. - Koryto pod mostem jest obetonowane i posiada pionowe nacięcia do wpuszczenia desek. W stosownej chwili po prostu je wyjęli.

-To tylko hipoteza - Zosia była krytyczna. - Skąd wiecie, że faktycznie coś tu jest?

-Niemcy byli narodem praktycznym. Jaki sens miałoby obmurowywanie koryta górskiego potoku?

-Zamyśliła się.

-Niemcy są ponoć narodem kochającym porządek - powiedziała z namysłem - Może denerwowało ich że górska rzeka płynie sobie tak samopas, nieuregulowana.

-Może wczesną wiosną albo jesienią ten strumyk gwałtownie przybiera i murki po obu stronach służą opanowaniu jego niszczycielskiej działalności - zamyśliłem się. - No cóż. Przeprowadźmy testy.

-Jakie testy? - zaciekawiła się.

-Paweł wysunął hipotezę, że ten strumyk mógł służyć podziemnej fabryce jako główne źródło wody. Skoro pobierali wodę musieli także zrzucać ścieki.

-Po tylu latach chyba ich nie odnajdziecie - uśmiechnęła się.

-W dodatku sadzę, że jeśli tam pod ziemią istnieje jakiś obiekt przemysłowy to strumyk im może także służyć w jego odwadnianiu - dodałem skromnie.

-No to do dzieła - zachęcił mnie Pan samochodzik. - pokaż co jesteś wart.

Wyjąłem z samochodu walizkę z aparaturą do badań chemicznych.

-Zastanówmy się. Po pierwsze w wodzie mogą występować węglowodory pochodzące ze smarów używanych w podziemiach, oraz benzyny, jeśli była tam składowana.

Nabrałem probówkę wody i uważnie obejrzałem jej powierzchnię. Nigdzie nie było widać cieniutkiej warstewki smaru, ani tęczowych plamek.

-Węglowodorów nie stwierdzono - powiedziałem w zadumie.

-Może jest ich zbyt mało? - zauważyła.

-Oczywiście nie da się tego wykluczyć - uśmiechnąłem się -Należałoby tę probówkę podgrzać w reaktorze i uzyskać pełne widmo zawartych w niej pierwiastków... Fachowo mówiąc analiza aktywacyjna. Cząsteczki benzyny pochłoną więcej neuronów niż cząsteczki wody...

-Co oczywiście byłoby pierońsko kosztowne - uśmiechnął się szef.

-Albo można prościej... Po odpowiednim podgrzaniu tego draństwa można uzyskać widma emisyjne. Za pomocą spektrofotometrii można uzyskać widma wszystkich pierwiastków obecnych w próbce...

-Co będzie do tego potrzebne? - zaniepokoił się szef.

-Spektrograf.

-Hmm... Tak. A ile takie cudo kosztuje?

-Kilka tysięcy złotych - wyjaśniłem. - I posłuży nam długie lata.

-Ty chyba nie słyszałeś o cięciach w budżecie naszej komórki - westchnął szef. - Czy jakieś laboratorium mogłoby zrobić nam te badania za powiedzmy kilkaset złotych, albo lepiej za kilkadziesiąt?

-Chyba da się to załatwić w instytucie geologii.

-No to pobierz próbkę i zbada się ją w Warszawie. Co jeszcze chcesz badać?

-Mam parę pomysłów.

Z Jeepa wyjąłem dużą szklaną butlę i napełniłem ją wodą ze strumyka. Następnie wyjąłem małą kuchenkę gazową i położywszy na palenisku siatkę zabezpieczającą postawiłem na tym butlę i zapaliłem płomień.

-Herbatkę sobie zrobimy? - uśmiechnęła się Zosia.

-Nie dokuczaj Pawłowi - zgromił ją szef. - i co z tego wyjdzie?

-Zobaczymy za godzinkę jak odparuje się cała woda - wyjaśniłem. tymczasem trochę się tu rozejrzymy.

-Nie wybuchnie - szef niespokojnie popatrzył na butlę.

-Nie. Przecież jest otwarta u góry.

Ruszyliśmy w górę strumienia i niebawem zatrzymaliśmy się koło kładki przerzuconej na druga stronę. Przez kładkę biegła polna droga. Kawałek dalej omijała skałki i znikała za zakrętem. Zosia przeszła na drugą stronę ale ja szedłem nad wodą i wydłubałem z koryta rzeczki kawałek czerwonej rurki.

-Co masz wujku? - zaciekawiła się dziewczynka.

-Sama zobacz - podałem jej znalezisko.

-Fragment dachówki -zawyrokowała.

-Młoda damo, czy nie zwróciłaś uwagi, że diametr łuku...

-Znaczy za małe jak na dachówkę - domyśliła się. - W takim razie może rurka, odpęknięta wzdłuż?

-Właśnie, rurka. Rurka z dobrze wypalonej liny.

-Tam leży następny kawałek - wskazała.

Kiwnąłem głową.

-To dziwne - powiedziałem. Teoretycznie można przyjąć że były to rurki drenowe służące odwadnianiu masywu Góry Sobiesz i znajdującej się wewnątrz kopalni, ale w takim razie powinny być kamionkowe, jak w okolicach kompleksu “Riese”.

-Może tu dali gliniane, bo kto inny budował. Albo zabrakło im kamionkowych - wzruszyła ramionami. - Tak czy siak jeśli w strumyku leżą kawałki rurek to wskazuje, że coś tu robiono.

-Oczywiście, że coś tu robiono - uśmiechnąłem się - wystarczy popatrzeć na te murki obejmujące koryto potoku. Ale szczerze mówiąc im dłużej patrzę na tę rurkę tym większe mam wątpliwości.

-Dlaczego?

Podjęliśmy wędrówkę ścieżką.

-Gdyby leżała tu od czasów wojny to prawdopodobnie woda tocząc ją po kamykach zeszlifowałaby ostre krawędzie przy przełamie i pościerała zewnętrzną stronę o kamienie, tymczasem ona wygląda jak gdyby zbyt świeżo.

Dotarliśmy do skał. Od strony ścieżki widać było ślad zaczętej sztolni. Ktoś wykuł zarys prostokątnego korytarza. Zagłębił się w skalę na nie więcej niż pół metra.

-A jednak prowadzono tu jakieś prace - ucieszyła się.

-Tylko ciekawe kiedy? - westchnąłem. - Może sześćdziesiąt lat temu, a może dwieście. W prawo czy w lewo?

-W prawo - zdecydowała. Ruszyliśmy wzdłuż strumyka. Skały rosły. Po chwili trafiliśmy na kolejną niszę wykutą w granicie.

-Tu też coś zaczęli i nie skończyli - zauważyłem. - Kto wie, co jeszcze znajdziemy.

Kawałek dalej ział w pionowej ścianie prostokątny z grubsza otwór. Wznoszące się nad nami urwisko zakręcało. Zosia wyjrzała za róg.

-Tu jest jeszcze kilka dziur prowadzących w głąb.

-W takim razie badajmy po kolei.

Wyjąłem z torby dwie silne latarki i zagłębiliśmy się w labirynt. Tunel prowadził kawałek prosto, po czym się rozdzielał. Zakręciliśmy w lewo po prawej widać było światło wpadające do środka (przez kolejne wejście) i po chwili znaleźliśmy się w rozległej hali. Popatrzyłem w zadumie na sufit i odłamki skalne walające się nam pod nogami.

-Nic ciekawego - mruknąłem. - Dziura jak dziura.

Przeszliśmy dla odmiany w prawo i po chwili znaleźliśmy się w kolejnym wyrobisku. Na ścianach widać było jeszcze ślady kilofów i nawiercone otwory strzałowe. Wąskie korytarzyki prowadziły w stronę wejść. Góra w tym miejscu okazała się dziurawa jak szwajcarski ser. Wyjąłem z torby echosondę i starannie zbadałem podłogę hali. Wszędzie odpowiadał mi ten sam srebrzysty dźwięk wiązki odbijającej się od granitu. Przeszedłem całe wyrobisko nigdzie nie natrafiając na żadne podejrzane miejsca. Jeśli mój aparat nie kłamał żaden zasypany szyb nie prowadził w dół. Wyszedłem za zewnątrz. Zosia znudzona opalała się na kamieniu.

-I co? - zapytała.

-Nic - odpowiedziałem wzruszając ramionami. - Lita skała.

-Co planowali tu zrobić? - zagadnęła wskazując poznaczone otworami sztolni wyrobisko.

-Nie mam pojęcia. Z militarnego punktu widzenia to całkowity bezsens - klepnąłem granit dłonią. Zabolało. - Otwory wejściowe są blisko siebie. Pewnie chcieli wewnątrz wysadzić niektóre ścianki, są nawet nawiercone otwory. Uzyskaliby wtedy halę o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych.

-Może produkcyjną? - zastanawiała się Zosia.

-Niemożliwe. Zbyt blisko powierzchni.

-Z boku blisko, ale jesteśmy na dnie doliny. Może myśleli tak, skoro od góry nakrywa to wyrobisko kilkadziesiąt metrów granitu...

Popatrzyłem w zadumie na urwisko.

-No, ze dwadzieścia będzie.

-Czy samoloty podczas drugiej wojny światowej mogły wlatywać w tak wąskie doliny i ostrzeliwywać, że się tak wyrażę poziomo?

-Jeszcze dzisiaj przy całym rozwoju techniki wojennej byłoby to bardzo trudne - przyznałem.

-A może, skoro gdzieś tam - machnęła ręką w stronę polanki na której zaparkowałem, - od tej głębokiej doliny był wjazd do fabryki to tu mogła być wartownia i punkt obrony przeciwlotniczej.

Zamyśliłem się. Spora hala wewnątrz góry, sztolnie na powierzchni. W razie zagrożenia zenitówki wyjadą na lekkich wózkach opartych na szynach i po zestrzeleniu intruza cofną się z powrotem do wnętrza...

-Nie wykluczone - powiedziałem wreszcie. - Ale trudno jednoznacznie zawyrokować co tu miało się mieścić. Może masz rację. A może nie.

-No to przyjmijmy, że mam. Skoro nie ma to żadnego znaczenia dla naszych poszukiwań - uśmiechnęła się filuternie.

-Chodźmy dalej - zachęciłem ją. - Ta ścieżka dokądś musi prowadzić.

Ruszyliśmy naprzód. Dróżka wiła się u podnóża urwiska wreszcie dotarliśmy do kolejnego miejsca w którym chyba zamierzano kiedyś wdzierać się w głąb góry. W sporej naturalnej wnęce zaznaczono na ścianach dwa zarysy przyszłych sztolni. A tuż koło ścieżki stała ceglana studzienka.

-O - powiedziała Zosia. - Studnia.

Przypatrzyłem się cembrowinie a potem zajrzałem do środka.

-Chyba nic z tego - zauważyłem. - To wygląda jak ceglany krąg ustawiony bezpośrednio na ziemi. Wewnątrz jest zasypana...

Wyjąłem z torby półmetrową szpilę i spróbowałem wbić ją w ziemię w środku.

-Cofnij się - poleciłem dziewczynce. - Na wypadek gdybym trafił na minę.

Odsunęła się przestraszona. Szpila weszła może trzy centymetry. Spróbowałem obok. Efekt był podobnie bliski zera.

-Dziwna ta studnia - zauważyła.

Dziwna - przyznałem. Wbiłem teraz szpilę w ziemię obok studni. Tak samo zagłębiła się tylko kawałek.

-Trzeba będzie wrócić do samochodu po saperkę - powiedziałem, - i wykrywacz metali na wypadek, gdyby wewnątrz kryły się jakieś niespodzianki.

-Tam jest jeszcze druga studzienka - zauważyła.

Faktycznie. Kawałek dalej w gęstej trawie widać było zarys drugiej cembrowiny, też zbudowanej z cegieł, ale dla odmiany porośniętych mchem.

-Spróbujemy się teraz zastanowić co to znaczy - powiedziałem zawracając w stronę wozu.

-Chyba należy odrzucić najprostsze wyjaśnienie, że są to po prostu studnie - zauważyła.

-Dlaczego? - zdziwiłem się. - Przecież mogą być studnie w lesie.

-Tak, ale nie dwa metry od strumyka - puściła do mnie oko.

faktycznie był to pewien argument.

-Jeśli nie są to studzienki, to co w takim razie?

-Bo ja wiem. Może wyjścia ewakuacyjne z fabryki? - zaryzykowała.

-To posłuchaj mojej hipotezy. Przed wojną Niemcy wypasali tu w okolicy krowy. Żeby je poić wykopali te dwie studnie i wtedy mogli wiadrami czerpać wodę i wylewać do drewnianych koryt.

-Lipa. Po co mieliby się męczyć? Przecież krowom wygodniej byłoby prosto ze strumyka. Poza tym gdzie tu w okolicy widzisz łąkę?

Zagięła mnie, przyznaję.

-Zastanówmy się czy mogły to być wyjścia ewakuacyjne... Moim zdaniem raczej nie.

-Dlaczego?

-To proste. Wyobraź sobie tą sytuację. Wkrótce wkroczą Rosjanie. Ukryłaś właśnie w podziemnej fabryce pociąg pełen złota. Wysadzasz w powietrze wejście maskujesz je spływającą w dół rzeczką. Wysadzasz w powietrze wszelkie naziemne części fabryki. Czy w tym przypadku zostawisz nie naruszone szyby ewakuacyjne? Przecież to będzie pierwsza droga jaką Rosjanie władują się do środka.

-Może i tak - westchnęła. - Ale z drugiej strony, front się zbliża, a tu pełno roboty. Wysadzić to, wysadzić tamto. Może zapomnieli. A może nie zdążyli.

-Zosiu. Jeszcze podobno kilka lat po wojnie ginęli w tej okolicy osadnicy. Grasowały tu oddziały Werwolfu. Po lasach ukrywali się SS-mani. W tej sytuacji każdy z nich wysadziłby to na własną rękę.

-Czekaj. W twoim wywodzie są luki logiczne - powiedziała. Werwolf tworzono najczęściej z młodych ludzi. Przyjmijmy nawet, że był oddział stworzony z mieszkańców tych okolic. Oni musieli wiedzieć o fabryce. A więc idąc sobie lasem i widzą dwie studzienki zostawione, nie wysadzone w powietrze gdy wysadzano całe ogromne wejście do podziemia. Co sobie pomyślą? Nic nie pomyślą. Niemcy nie umieją działać spontanicznie, wykonują tylko rozkazy przełożonych. Skoro studnie pozostawiono w takim stanie to widocznie tak trzeba było. A nam nic do tego.

-Sądzę, że nie doceniasz szeregowych członków Werwolfu - westchnąłem. - Ale może coś z racji w tym jest.

-A może ktoś z ekipy maskującej fabrykę zostawił to żeby potem wrócić po skarby? - zasugerowała.

-Tego również nie można wykluczyć - uśmiechnąłem się. - Ale już założyłaś, że to faktycznie szyby wentylacyjne. A może to jednak jest zwykłe ujęcie wody z rzeczki? Może w jakiś okresach wysychała tak bardzo, że nie było jej widać na powierzchni? Dno ma kamieniste. Założę się, że połowa wody, albo i więcej płynie pod kamieniami.

Przeszliśmy przez kładkę. Szef siedział koło samochodu. Zgasił kuchenkę, butla z żaroodpornego szkła wolno stygła.

-No i co ciekawego widzieliście? - zapytał.

Zosia opowiadała a ja tymczasem zeskrobałem z dna butli warstwę osadu.

-I co my tu mamy - mruknąłem przykuwając ich uwagę. - Rudawy pył. Sprawdzimy go magnesem. Jak widzicie przykleja się. To tlenek żelaza czyli po prostu rdza. Dotąd była rozpuszczona w wodzie... Skoro jest jej aż tyle... A trochę tego pyłu bierzemy do dalszej analizy.

Zręcznie za pomocą dwu statywów, kolb i rurek zaimprowizowałem stanowisko badawcze. A wiec próbkę zalewamy kwasem solnym...

-Jeśli zawiera węglan wapnia na przykład pochodzący ze starych żelbetonowych zbrojeń powoli rozmywanych wewnątrz góry przy reakcji z kwasem wydzieli się dwutlenek węgla...

Szef przez chwilę sprawdzał w myśli reakcję.

-Zgadza się - powiedział wreszcie.

-Dwutlenek węgla rurką pobiegnie tu do menzurki zawierającej wodę wapienną. Pod wpływem działania tego gazu zmętnieje.

-Ekstra - ucieszyła się Zosia. - A jeśli te góry zawierają trochę wapnia a pod spodem mają rudy żelaza?

-Zabiję tę żmiję! - wrzasnąłem.

-W tym co mówi jest trochę racji - zauważył szef delikatnie.

-A ja znam jeszcze jeden sposób żeby sprawdzić czy w tej wodzie jest wapń - pochwaliła się gdy obserwowałem nieznaczne mętnienie wody wapiennej.

-Jakie? - zapytałem pobłażliwie.

Wyjęła z kosmetyczki kartkę tektury z niedużą dziurą. Ze strumyka przyniosła w menzurce wody i kapnęła do dziurki. Zawarta w niej substancja zrobiła się błękitna.

-W tej wodzie jest wapń. I wiem to bez przepuszczania dwutlenków węgla przez rurki, moczenia osadów w kwasie i podgrzewania przez godziny wody w butli aż do odparowania - pochwaliła się.

-Zdradź sekret - uśmiechnąłem się jak wilk z bajki o czerwonym kapturku.

-To jest test twardości wody. Dostałam go na promocji proszku do prania w supermarkecie. Jeśli woda zawiera dużo wapnia to jest twarda.

-Ja tą żmiję zabiję! - zerwałem się na równe nogi, a ona odskoczyła wymachując triumfalnie tekturką.

-Jest jeszcze jedna metoda określenia twardości wody - uśmiechnął się Pan samochodzik. Faktycznie bez budowy laboratorium w środku lasu i bez konieczności odwiedzania promocji w supermarkecie.

-Jaka to metoda? - zapytałem.

-To bardzo proste. Wodę wlewa się do miski, i wkłada do niej mydło. podczas mycia rąk jeśli woda jest miękka mydło rozprowadzi się równomiernie a jeśli twarda to pozlepia w takie brzydkie jakby gluty.

Poczułem się trochę obrażony. Szef popatrzył na zegarek.

-No cóż. Na dzisiaj wystarczy. Napiszesz jeszcze Pawle wieczorem raport dla Ministra i wyślesz listem poleconym.

Skinąłem poważnie głową.

-Przydało by się wyskoczyć na jeden dzień do Wrocławia i zbadać próbkę - zauważyłem.

-Masz tam jakieś zaprzyjaźnione laboratorium?

-Spróbuję w zakładach farmaceutycznych. Może świadczą usługi dla ludności. A nawet jeśli nie świadczą to może coś pomoże legitymacja pracownicza tak “zwanego” ministerstwa jak nasze.

Szef uśmiechnął się błogo, jakbym to jemu prawił komplementy.

-Na razie poszukajmy jakiegoś miejsca na obozowisko - zarządził. - Na przykład przy tej drodze - wskazał dłonią.

Popatrzyłem na mapę.

-To zapewne leśny dukt prowadzący do Sobieszowa. Myślę, że możemy nim kawałek podjechać.

Wpakowaliśmy się do samochodu. Po kilkuset metrach z boku drogi wyrósł niewysoki kamienny murek.

-0, ciekawe - powiedziała Zosia. - Ktoś tu coś robił...

-Nie wykluczone, że ta droga była dla Niemców w jakiś sposób ważna i postanowili zabezpieczyć ją przed osuwającym się błotem - wydedukowałem.

-Tam - szef wskazał dłonią.

Posłusznie zjechałem z drogi i starając się trafiać w koleiny przejechałem niewielką łączkę kryjąc samochód za niedużym pagórkiem. Wysiedliśmy i posłałem dziewczynkę na drogę, żeby sprawdziła czy jesteśmy dobrze ukryci. Wróciła po chwili.

-Z drogi nic nie widać - powiedziała.

Od strony miasteczka zasłaniał nas gęsty zagajnik.

-Dobre miejsce - zadecydował szef. - Rozstawimy sobie namioty.

Narzuciłem na wszelki wypadek samochód siatką maskującą. Wyjąłem kuchenkę, która wcześniej służyła nam do doświadczeń. Zagrzałem wody na zupę. Powoli nadchodził zmierzch,.

-Załóżmy, że pod nami jest fabryka - mruknął szef,. - Powiedzmy nawet, że obecność w wodzie rozpuszczonego cementu i żelaza potwierdza jej istnienie. Musimy się zastanowić jak się do niej dobrać...

-Zakładając, że pociąg został ukryty wewnątrz góry na której obecnie obozujemy to prawdopodobnie wprowadzono go przez sztolnię wejściową, a potem wysadzono ją na odcinku trzydziestu lub czterdziestu metrów.

-Nie rozdrabniajmy się - poleciła Zosia. - przyjmijmy że wysadzono ją na odcinku pięćdziesięciu metrów. Tak czy inaczej tamtędy nie wejdziemy.

-Jeśli odpada wejście główne trzeba się zastanowić czy istniały także inne wejścia. - powiedziałem. - Moim zdaniem tak. Dowolna fabryka nawet jeśli nie jest zbrojeniowa potrzebuje do sprawnego działania energii elektrycznej i wody.

Zapomniałeś o powietrzu - zauważył Pan Samochodzik. - Fabryka istniejąca wewnątrz góry musi mieć własne systemy wentylacyjne.

-No to po kolei...

Zosia podniosła rękę, jak gdyby chciała odpowiedzieć na lekcji.

-Słuchamy - powiedziałem.

-A nie pomyśleliście, że fabryka mogła mieć także wyjścia awaryjne na wypadek pożaru, lub zatopienia?

-Słusznie - przyznał jej rację szef. - Dopisz to do naszej listy. A wiec ujęcie wody, pobór mocy, wentylacja, wyjścia awaryjne.

Zanotowałem to na kartce.

-Jeśli pobór wody to także zrzut ścieków - dodałem.

-Dopisz. Tak więc teoretycznie mamy pięć dróg przeniknięcia do wnętrza fabryki. Załóżmy, oczywiście hipotetycznie że spróbujemy dostać się tam przez kanalizację. Co o tym sądzicie?

-Trzeba zbadać koryto rzeczki - powiedziałem poważnie. - Gdzieś w górnym biegu powinny się znajdować resztki tamy lub innych urządzeń spiętrzających. Tam też zapewne przy pomocy rur wodę zasysano do wewnątrz.

Szef rozlał zupę do menażek.

-Dobrze. Sądzisz, że to była jedna gruba rura?

-Raczej nie. Zdecydowanie nie. Grubą rurą mogliby przenikać do wnętrza fabryki szpiedzy. Raczej system cienkich.

-Hmm. Nie przekonałeś mnie. A gdyby zaszła konieczność konserwacji ujęcia wody?

Myślałem długo.

-Może rzeczywiście ma pan rację - powiedziałem wreszcie. Teraz zastanówmy się nad problemem odprowadzania ścieków.

-To na pewno odbywało się za pomocą cienkich rurek. Znaleźliśmy przecież w korycie potoku resztki kamionkowych kształtek.

Kiwnął głową.

-Jakiego typu ścieki mogła odprowadzać taka fabryka?

-Zużyte oleje, zanieczyszczoną wodę używaną wcześniej do chłodzenia form odlewniczych, spalone resztki past spawalniczych, szambo... - wyliczałem.

Kiwał w zadumie głową.

-To wszystko mogło płynąć przez rurki o niewielkiej średnicy - zawyrokował wreszcie. Zajmijmy się teraz poborem mocy. Żeby działać fabryka potrzebuje prądu. Słucham propozycji.

-Aby odnaleźć miejsce w którym kable energetyczne znikały pod ziemią trzeba poszukać starych słupów od wysokiego napięcia - powiedziała Zosia. - A one doprowadzą nas prosto na miejsce.

Pokręciłem przecząco głową.

-To nic nie da - powiedziałem. - Takich słupów po prostu nie mogło być Wyobraź sobie. Przygotowują tu podziemną fabrykę. Wszystko jest ściśle tajne. Wyobrażasz sobie, że przez górę mogła biec spokojnie linia wysokiego napięcia, w dodatku nagle się urywająca?

-Przez górę nie - powiedział w zadumie Szef. - Ale przez wieś? Są domy mieszkalne to co w tym dziwnego, że biegnie koło nich rząd słupów. A w jakimś miejscu odchodzi gruby kabel zakopany pod ziemią.

-Nadlatuje aliancki samolot i lotnik z czystej złośliwości zrzuca bombę. Wywala kilka słupów i fabryka staje bo nie ma prądu - zaprotestowałem.

Pan Samochodzik patrzył na mnie dłuższą chwilę w milczeniu.

-Powiedziałeś Pawle ważną rzecz - odezwał się wreszcie. - Bardzo ważną rzecz. To jasne, że nie mogło być tu linii wysokiego napięcia. Ani na powierzchni ani w postaci zakopanych kabli.

-To jak zaopatrywali maszyny w prąd? - zaprotestowała Zosia.

-Ano właśnie. Dobre pytanie. Mieli własne agregaty prądotwórcze.

-Wiec powinny być gdzieś na powierzchni otwory wentylacyjne służące do usuwania spalin - zauważyłem.

-Tak. Wsadzili kostkę trotylu, odpalili lont, dołek w ziemi zasypali i posadzili w nim drzewko lub krzaczek - westchnął. - Zresztą nawet gdybyśmy taki zasypany szybik znaleźli to z całą pewnością jego średnica uniemożliwiała by spuszczenie się na dół.

Zamyśliłem się, a potem kiwnięciem głowy przyznałem mu rację.

-Chodźmy spać - powiedział - A jutro rano Pawle ruszysz do ataku na studzienki u podnóża urwiska.

Niebo było pięknie wygwieżdżone. Z przyjemnością zagrzebałem się w ciepłym śpiworze. Sen nadciągnął szybko.

Rozdział XIV

Badam studnie * Sto litrów kwasu solnego * Tajemnicza rynna * Kibel odpowiada ogniem * Podłość ludzka * Złotowłose cielątko

Wstałem rankiem. Szef i Zosia jeszcze spali. Przeszedłem przez łąkę do drogi i powędrowałem z saperką na ramieniu w stronę skałek. Nieoczekiwanie spostrzegłem coś interesującego. W krzakach na lewo od traktu stała błękitna budka ze sztucznego tworzywa, ozdobiona napisem Toi-Toi - przenośna toaleta. Na jej widok poczułem że chce mi się siusiu. Przeszedłem przez mokrą trawę. Niestety ku mojemu rozczarowaniu z bliska spostrzegłem, że drzwiczki spina kłódka. Podlałem pobliski krzaczek. Poszedłem wzdłuż murku i niebawem dotarłem w pobliże skałek. Na niewielką łąkę wspinającą się do góry ktoś niedawno wjechał samochodem. Zaciekawiony ruszyłem przez rosę tropiąc stare koleiny. Trawa w większości podniosła się, ślad mógł mieć kilka dni. Nieoczekiwanie spostrzegłem nieduży stosik ziarnistego piasku, a obok następny. Przypomniało mi się, jak będąc nad morzem widziałem w lesie podobne łyse placki w miejscach gdzie wandale rozmyli wydmy w poszukiwaniu bursztynu. Rozgarnąłem miał dłonią i namacałem okrągły w przekroju otwór. Ktoś niedawno wykonał tu odwiert. Przyjrzałem się uważnie wyrzuconej z wnętrza góry skalnej sieczce.

-Ostrożność nie zawadzi.

Nasypałem sobie pyłu do torebki foliowej i ruszyłem dalej. Minąłem skałki i pomaszerowałem wzdłuż rzeczki. Patrzyłem na jej koryto, ale nigdzie nie widać było żadnych śladów sztucznego jej spiętrzenia. Usiłowałem wydedukować ile też wody przepływało nią na godzinę. Ciekła leniwie po kamieniach.

-Niewiele tego, jak na zaopatrzenie fabryki zbrojeniowej - mruknąłem. -Ale na nieduże laboratorium do wytwarzania broni chemicznej lub bakteriologicznej pewnie by wystarczyło.

Wreszcie dotarłem do tajemniczej studzienki.

-No to chwila prawdy - wszedłem w cembrowinę i wbiłem saperkę w ciemną tłustą glebę. Pięć centymetrów niżej był beton. Studzienka została zalana betonem. Okopałem cembrowinę do zewnątrz. Tu także spod gleby błysnął lekko błękitny żelbet. Rzekoma studzienka stała na zbrojonej betonowej płycie. Usłyszałem kroki. Dłoń odruchowo zacisnąłem na tkwiącym w kieszeni pistolecie gazowym. Szef z Zosią. Widocznie już wstali.

-No i co my tu mamy... - mruknął Pan samochodzik spoglądając na efekt moich wykopalisk.

-Beton - wyjaśniłem. - Proszę zwrócić uwagę, że to w ogóle nie jest studzienka, tylko krąg cegieł postawiony na betonowym bloku.

-Tak... ciekawe. A sąsiednia?

-Jeszcze nie sprawdzałem.

-Beton po tylu latach nie powinien być specjalnie twardy - odezwała się siostrzenica szefa. - Może dało by się wybić dziurkę w środku studzienki i zobaczyć co jest pod spodem?

Niepewnie klepnęła się po dłoni ciężkim łomem.

-Tym będziesz kuła tą dziurę przez miesiąc - powiedziałem. - Ale w plecaku mam piłę. Ultradźwiękową...

Wyjąłem urządzenie i sprawdziłem stopień naładowania akumulatora.

-Starczy?

-Nie chciałbym ciąć dłużej niż pięć sekund szefie, bo nie mamy gdzie naładować, a ładowanie w Warszawie ma także swoje wady. Gdy po poszukiwaniach w Forcie Legionów nabiłem akumulator to potem dostałem taki rachunek za światło, że nawet listonosz niezbyt chciał uwierzyć i podejrzewał że się w zakładzie energetycznym pomylili.

-No to niech będzie pięć sekund - westchnął szef.

-Odsuńcie się na wypadek gdybym trafił na jakąś hitlerowską niespodziankę.

Odeszli posłusznie za załom góry. Przyłożyłem ostrze do betonu i wyciąłem nieduży klinowaty klocek. Wyłączyłem prądożerne urządzenie i wyciągnąłem go. Wrócili.

-Na głębokości dwudziestu centymetrów nadal beton - zameldowałem.

-Można? - szef wyciągnął rękę po wyciętą próbkę.

Obracał klocek w dłoniach

-Są nawet zbrojenia - mruknął oglądając rdzawe plamki w miejscu gdzie piła przecięła zatopione w betonie stalowe druty.

-Są - potwierdziłem. - Dziwna jakaś konstrukcja.

Zosia uderzyła łomem w krawędź mojego otworu. Bez efektu. Uderzyła jeszcze dwa razy silniej. Nie udało jej się odłupać ani kawałka.

-Ojej - zdziwiła się. - Przecież beton po tylu latach ..

-Fakt, że wasz blok w Łodzi wzniesiony dwadzieścia lat temu już się rozsypuje jeszcze o niczym nie świadczy - uśmiechnąłem się. - Niemcy robili beton z prawdziwego betonu, a nie jak u nas za komuny w myśl zasady: “syp piasek, lej wodę, nie żałuj materiału”. Dobrze wykonany beton z wiekiem twardnieje by po kilkudziesięciu latach osiągnąć twardość granitu...

-Zwróć uwagę na jego kolor - dodał pan Tomasz.- Jest lekko błękitnawy. -Idę o zakład że dodano do niego jakąś substancję utwardzającą.

-Być może siarczan miedzi - powiedziałem w zadumie. - Wskazywałby na to kolor. Ale w takim razie musieli dodać go bardzo dużo. Zresztą nie wiem, czy związki miedzi w betonie poprawiłyby jego wytrzymałość...

-Wiele jest błękitnych substancji chemicznych - westchnął szef. - Na przykład tlenek kobaltu...

-To jak się z tym rozprawić? - zapytała Zosia odrobinę płaczliwie. - Piłą przeciąć za drogo... Chyba żeby podłączyć się do latarni.

-Przecież to by była najzwyklejsza w świecie kradzież prądu - huknął na nią szef.

-Piłą faktycznie za drogo - uśmiechnąłem się.

-To jak? Może przekuć młotem pneumatycznym?

-Nie wiemy jak gruba jest ta warstwa. Ale kombinuj dalej.

-Wiem. Związki wapnia rozpuszczają się w kwasach. Wlejemy tu do studzienki sto litrów kwasu solnego i poczekamy kilka dni. A w betonie można by nawiercić trochę dziur, to kwas szybciej wejdzie do wnętrza struktury.

-Pomysł z kwasem nie podoba mi się - oświadczył szef. - Jest delikatnie mówiąc niezbyt ekologiczny. Opary kwasu będą zatruwały okolicę. Po rozpuszczeniu betonu zostanie cała masa szkodliwych substancji, które będzie trudno zneutralizować, a przecież nie myślisz chyba o tym, żeby wylać je do rzeki?

Pokręciła w milczeniu głową.

-Można by spróbować przebić się za pomocą ładunków kumulacyjnych - powiedziałem.

-Jak się je robi?

-Och to bardzo proste. Trzeba zwinąć z tektury rożek, zalać go materiałem wybuchowym i gotowe. Siła wybuchu pójdzie w kierunku stożka. Tak wykonany ładunek pozwoli skierować przeszło trzydzieści procent energii wybuchu w dół. Jeśli dodatkowo wsadzimy go dość głęboko, to współczynnik ten wzrośnie prawie do pięćdziesięciu procent. A jeśli użyjemy plastiku lub semtexu to uzyskamy jeszcze lepsze wyniki, gdyż substancje te dzięki swojej specyfice większą część energii wybuchu kierują w stronę oporu...

-Pytanie pierwsze - westchnął szef. - Skąd u licha wytrzasnąć parę kilogramów materiałów wybuchowych?

-Ministerstwo musiałoby złożyć zamówienie w centrali obrotu materiałami wybuchowymi, która zaopatruje kopalnie, firmy rozbiórkowe i geologów - wyjaśniłem. - To nie było by trudne.

-Minister się zdziwi i pomyśli że szykujemy na niego zamach - uśmiechnął się pan Tomasz. - Widzę w tym tylko jeden drobiazg, o którym zapewne nie pomyślałeś. Rozlega się wielkie bum i zbiega się tu natychmiast cała okolica.

-To może najpierw zrobić kilka fałszywych wybuchów, a jak się już przyzwyczają i przestaną przychodzić... - zaproponowała Zosia.

-A jak druga studzienka?

Zabrałem się do roboty. I tym razem pośrodku cembrowiny natrafiłem na beton.. Widać w nim było jednak ślady dawno zacementowanego otworu o średnicy około trzydziestu centymetrów.

-Wygląda interesująco - zawyrokowała Zosia. - Co to mogło być?

-Bo ja wiem? - westchnąłem. - Może wentylacyjny, może wylot rury wydechowej, jeśli tam w środku faktycznie mieli własne agregaty prądotwórcze.

-A może otwór do nalewania paliwa - podsunęła Zosia.

-Nie, w takim przypadku wstawili by wewnątrz metalową rurkę.

-To inny rodzaj betonu - zauważył Pan Tomasz. - Może spróbujesz się przebić?

-Wziąłem łom i zacząłem bez większego przekonania kuć. O dziwo, poddał się nadspodziewanie łatwo.

-To chyba w ogóle nie jest beton, tylko jakieś wapno - zauważyła Zosia.

Podałem kawałek szefowi.

-Wygląda jak stary gips - zawyrokował. - Pracuj sobie spokojnie dalej.

Kułem i kułem. Otwór pogłębiał się. Wreszcie stał się za głęboki.

-Ręka za krótka - zameldowałem.

Podał mi kawałek stalowego pręta. Przez chwilę jeszcze dzióbałem tajemniczą zaprawę, ale nie miałem jak wyciągać odłupanych kawałków.

-Na razie dajmy sobie spokój - powiedział szef. - Pojedziesz do Wałbrzycha, poszukasz jakiegoś sklepu ze sprzętem budowlanym, kupisz świder i przedłóżkę...

W tym momencie z otworu rozległ się syk.

Padnij! - krzyknąłem ramieniem przewracając Zosię.

Przypadliśmy do ziemi. Syk stał się nieco głośniejszy, a potem ucichł. Wstałem ostrożnie. Z otworu snuł się dym . Zagarnąłem go ręką i powąchałem.

-Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu - powiedziałem.

-Mina? - zaniepokoił się szef.

-Tak. Od długiego leżenia w wilgotnym miejscu “skisła” i dlatego nie wybuchła.

Kiwnął w zadumie głową.

-Chyba nie będziemy pogłębiali tego tematu - zażartował wskazując na studzienkę. - Ale masz rację. Mieliśmy dużo szczęścia.

-I co dalej robić z dniem tak wybuchowo rozpoczętym?

-Nabierz wody do picia, a potem zrobimy śniadanie - szef miał na wszystko gotową odpowiedź.

Ruszyliśmy w stronę obozowiska. Patrzyłem w zadumie na murek ciągnący się obok ścieżki. W jednym miejscu w murku znajdowała się niewielka wyrwa. W dół biegło coś w rodzaju rowu wyłożonego kamieniami. Obok w gęstwinie krzaków stała ta idiotyczna ubikacja. Jak na komendę ruszyliśmy pod górę. Rów biegł dalej, pozarastany krzewami i drzewami, spośród których spora część musiała pamiętać czasy wojny.

-Dziwny ten las - powiedział szef. - Zwróciłeś uwagę? Wszystkie drzewa są mniej więcej w jednym wieku.

-Poszukajmy jakiegoś iglastego to policzymy ile ma lat - zaproponowałem.

Okazja niebawem się zdarzyła.

-Sześćdziesiąt trzy - policzyła Zosia.

-A wiec miały kilkanaście lat gdy wybuchła wojna - mruknął szef. - Być może zasadzono je tu tylko po to żeby maskowały jakieś instalacje fabryki przed obserwacją z powietrza.

-To by wskazywało, że fabryka zaczęła powstawać znacznie wcześniej. Dotąd zakładaliśmy, że wydrążono ją w czasie wojny - zauważyłem.

-Widzisz Pawle, może się myliliśmy. A może nie koniecznie. Niemcy co by o nich nie mówić zawsze planowali z wyprzedzeniem. Mogli zalesić wzgórze na kilka lat przed planowaną budową.

-Albo zasadzić drzewka od razu kilkunastoletnie - dodała Zosia. - Jak koło Zamku Książ.

-Chyba macie rację - powiedziałem. - Tylko ciekawe do czego służyła ta dziwna rynna.

-Może do transportu ściętych drzew - zauważyła rezolutnie. - Wycięli stary las i posadzili nowy.

-Nie, to raczej mało prawdopodobne - zauważył szef. - Ta rynna biegnie dziwnymi łukami, raczej nie mogła służyć do spuszczania czegoś na dół.

Rynna zakończyła się zupełnie nieoczekiwanie. Zawróciliśmy.

-Mamy coraz więcej dowodów że coś tu istniało i że prowadzono na tej górze prace na dużą skalę - powiedziałem.

-Tylko nic z tego nie wynika - dodała Zosia. - O kibelek - ucieszyła się na widok budki i ruszyła w jej stronę.

-Zamknięta - ostudziłem. - Chodźmy na to śniadanie, bo mi już kiszki marsza grają.

Siedliśmy sobie koło samochodu. Szef zaparzył kawy, mieliśmy kupiony poprzedniego dnia bochenek chleba i kilka puszek. Podjedliśmy sobie zdrowo.

-Coś mnie niepokoi - powiedział Pan Tomasz wycierając usta serwetką. - Chyba przegapiliśmy jakiś szczegół.

-Mi też się tak wydaje - dodałem. - Może podłoga w laboratorium. Zastanawiam się czy nie należałoby jej dokładniej zbadać.

Strzelił w powietrzu palcami i zmarszczył czoło usiłując odszukać uciekającą myśl.

-Nie, tu chodzi o coś innego - powiedział w zadumie. - Czyżbyśmy o czymś zapomnieli?

-Odwierty - palnąłem się w głowę. - Znalazłem miejsca wierceń i zabrałem trochę urobku do testów.

Wyjąłem z kieszeni torebkę z pokruszoną skałą.

-To ty o tym zapomniałeś - zauważył Pan Samochodzik. - A o czym zapomniałem ja?

Rozstawiłem znowu swój zestaw do analiz chemicznych. Do szklanej kolby wsypałem żwir i pył. Dolałem kwasu solnego i uszczelniłem układ. Drugi koniec rurki zanurzyłem w butelce z wodą wapienną. Szybko zmętniała.

-Góra jest granitowa ale z próbki wydziela się dwutlenek węgla - zauważyła Zosia. - Dlaczego?

-W tym pyle obok granitu jest także węglan wapnia - powiedziałem. 0 właśnie na to liczyłem. W odwiertach oprócz skały znajdował się także beton.

Dobrze - odezwał się szef. - W takim razie istnienie w tym rejonie podziemnych konstrukcji pochodzących z czasów drugiej wojny światowej możemy uznać za potwierdzone.

-A może ta sucha rynna, którą oglądaliśmy przed śniadaniem to koryto kanału? - podsunęła Zosia. - Kanału, który miał w razie czego posłużyć spuszczeniu jakichś ścieków...

-To nie wykluczone - ożywił się szef. - Może nawet nie ścieków, może to był po prostu fragment systemu odwadniającego fabrykę.

-Albo dawniej płynęła tędy niewielka rzeczka. Najpierw przed wojną obudowano jej koryto, a potem Niemcy w całości skierowali ją w podziemia i wyschła - podsunąłem.

-Tak czy inaczej to może być droga do wnętrza góry - zawyrokował Pan Samochodzika. - Trzeba będzie przekopać miejsce gdzie rynna się zaczyna. -Może znajdziemy jakieś wejście.

Zabraliśmy saperki i ruszyliśmy przez las.

-Choroba - mruknął szef gdy przechodziliśmy koło kibla. - Tu na Śląsku jaka kultura. Nawet ubikację postawili w lesie, żeby turyści nie sra...hmm. No, po krzakach.

-Szkoda tylko, że zamknięta na kłódkę - powiedziałem.

-Coś mi tu zupełnie nie pasuje - odezwała się Zosia. - Wynajęcie takiej toalety kosztuje. I to sporo. Kilkaset złotych miesięcznie... Po co ktoś miałby ją ustawiać w lesie, w miejscu gdzie nie ma szlaków turystycznych, w miejscu gdzie prawie nikt nie chodzi. I jak wreszcie dojedzie tu wóz serwisowy, żeby wyczerpać nieczystości ze zbiornika?

-Faktycznie - Pan Tomasz poskrobał się po głowie. - To jakiś podejrzany obiekt.

-Może kłusownicy urządzili sobie w tej budce magazyn sprzętu - podsunąłem. - Nie rzuca się w oczy, musieliśmy przejść obok tego aż trzy razy, żeby zwróciło naszą uwagę.

-Zawracamy - zdecydował szef. - Trzeba to obejrzeć z bliska.

No i zawróciliśmy. Kibelek wyglądał cudownie, zwyczajnie i przeciętnie.

-Jest fabrycznie nowy - zauważył szef.

-I chyba nie był używany - pociągnąłem nosem.

Żadna obrzydliwa woń nie kalała świeżego leśnego powietrza.

-Otworzyć? - wskazałem gestem na małą kłódkę.

-No nie wiem, tak bez nakazu.

-Jeśli to zwyczajny kibel to zamknę - zaproponowałem. - Skoro ktoś nie chciał, żeby ludzie korzystali to uszanujemy jego wolę. Jeśli to magazyn sprzętu kłusowników to nie będziemy niczego dotykali tylko zadzwonimy po policję.

-Może się również okazać, że to budka w której drwale trzymają piły i siekiery - podsunęła Zosia. - Nie będziemy wiedzieli dopóki nie otworzymy.

-No to do dzieła - wsadziłem do zamka kawałek stalowego drutu i pogmerałem przez chwilę. Ramię kłódki odskoczyło.

-No to chwila prawdy - otworzyłem szeroko drzwi.

Z trzech naszych gardeł wyrwał się chóralny jęk. Wewnątrz kibla nie było kibla. Nie było niczego. Domniemana wygódka była wyłącznie atrapą. W lesie stała jej zewnętrzna powłoka. Pośrodku widać było szyb prowadzący gdzieś w głąb, z przyczepioną do ściany metalową drabinką. Mimo woli parsknąłem śmiechem.

-To my łazimy po lesie drugi dzień a tu ktoś... - jęknęła Zosia.

-Zbadaj to - polecił mi szef.

W torbie znalazłem latarkę. Przyświecając sobie zszedłem po kilkudziesięciu stopniach drabinki. Dno szybu zawalone było sporymi otoczakami.

-I jak tam? - zapytał szef z góry.

-Kamieni trochę tu leży - powiedziałem. - Ale świeżo zrzucone, bo na niektórych są ślady mchu.

-Wyciągaj, tylko ostrożnie - polecił. - Mogą być zaminowane.

Wydobywałem głazy jak Syzyf. Były przeważnie dość ciężkie, niektóre mogły ważyć nawet czterdzieści kilogramów. Wyciągałem je po drabince, a szef z Zosią odtaczali dalej od budki. Wreszcie spod głazów zaczęła wystawać zardzewiała metalowa klapa. Jeszcze kilka kamieni z wysiłkiem wyciągniętych na górę i odsłoniłem ją całą.

-I co tam masz? - zapytał szef.

-Klapa - zameldowałem.

Zszedł na dół. Klapa zaopatrzona była w solidne stalowe rygle. Ktoś zasunął je i spiął nowiutką kłódką.

-Tej nie będę w stanie otworzyć - powiedziałem. - To gerda.

-Utnij - podał mi plecak z piłą ultradźwiękową.

Metal zaśpiewał wysoko i odrzuciłem ją na bok. Rygle choć po wierzchu nieco obrdzewiałe dały się łatwo przesunąć.

-Podnosić? - wskazał na uchwyt.

-Nie szefie. Pociągniemy linką z zewnątrz.

-Gdyby było zaminowane, to nadziałby się ten kto założył kłódkę - zauważył.

-Albo zaminował i założył kłódkę, żeby nie nadziała się przypadkowa ofiara - zasugerowałem.

-No dobra. Róbmy tak żeby było bezpiecznie.

Przeciągnąłem przez uchwyt linkę i wyszliśmy na zewnątrz.

-I jak tam, dużo złota? - zapytała Zosia.

-Raczej kolejne hitlerowskie niespodzianki - uśmiechnąłem się. - Chcesz pociągnąć za ten sznureczek.

-Jasne.

Cofnęliśmy się jeszcze kilka kroków i szarpnęła.

Z lochu dobiegł zgrzyt podnoszącej się klapy. Niespodziewanie rozległ się gwizd i coś uderzyło od środka w dach kibelka. Kula z rewolweru.

-Samopał? - zdziwił się szef.

-Raczej człowiek - powiedziałem wyjmując gazówkę.

Podszedłem ostrożnie do kibla.

-Jest tam kto? - zapytałem ostrożnie.

Spodziewałem się, że za chwilę loch odpowie ogniem, ale nic takiego nie nastąpiło.

-Kim jesteś? - dobiegł mnie z dołu słaby zachrypnięty głos.

-Paweł Daniec, ministerstwo kultury i sztuki - wyjaśniłem.

Do pierwszego odgłosu przyłączył się drugi. Przez chwilę dobiegało mnie echo gorączkowych szeptów.

-Zejdź na dół, tylko bez żadnych sztuczek - powiedział pierwszy głos. - Jesteś sam?

-Jest nas więcej - powiedziałem. - I też jesteśmy uzbrojeni.

Głosy przez dłuższą chwilę się naradzały.

-Schodź - powiedział wreszcie ten pierwszy.

Oddałem szefowi finkę i ostrożnie zacząłem schodzić na dół. Poniżej klapy było kilkanaście stopni. Wszedłem do sporej jaskini. Niewiele zdołałem zobaczyć bo zaraz w progu oślepiły mnie trzy latarki skierowane w moją twarz. Odniosłem paskudne wrażenie, że wycelowano we mnie broń.

-Sięgnij do kieszeni po legitymację i powoli rzuć ją w naszą stronę - polecił ktoś. To chyba jego głos zapraszał mnie na dół.

Zrobiłem co kazał.

Latarki trochę zmieniły położenie. Jedna opadła w dół i oświetliła moje papiery. Usłyszałem głośne westchnienie ulgi. Nieoczekiwanie zabłysły dwie lampy turystyczne. W ich świetle spostrzegłem trzech mężczyzn leżących na ziemi. Wyglądali jak więźniowie obozu koncentracyjnego, posiwiali, straszliwie wychudzeni, zarośnięci...

-Władysław Sobieradzki? - z trudem rozpoznałem we wraku człowieka znanego poszukiwacza.

Uśmiechnął się szeroko.

-Wezwiecie dla nas lekarzy? - zapytał. - Czternaście dni bez jedzenia. Na szczęście mieliśmy wodę...

Na dół zbiegł szef. Poznali go.

-Kto was tak urządził? - zapytał.

-Cóż... Jak to zazwyczaj w takich przypadkach zły człowiek - Sobieradzki usiłował się uśmiechnąć.

-A gdzie czwarty członek waszej grupy poszukiwawczej? - zapytałem.

Przez chwilę moim mózgiem szarpnęło straszliwe przypuszczenie, że zabili go i zjedli, ale zaraz je odrzuciłem.

-Panie Tomaszu - westchnął poszukiwacz. - Otacza się pan ludźmi o niskim współczynniku kojarzenia faktów.

-To on was zamknął - domyślił się szef.

-Tak. Ścierwo. Nie chciał sobie rąk brudzić, wolał poczekać aż umrzemy z głodu - odezwał się młody człowiek leżący pod ścianą. - Ale nie tak łatwo zabić człowieka który czeka okazji do wyrównania porachunków.

-Gdy usłyszeliśmy, że ktoś pracuje przy klapie mieliśmy nadzieję, że to on wrócił - wyjaśnił Sobieradzki. - Mieliśmy nadzieję, że będzie sam. A tu proszę ratunek.

Pomogliśmy im wydostać się z lochu. Zaraz pobiegłem po samochód. Rozmoczyłem w wodzie pół kilograma cukru. Wypili z wdzięcznością. Wydawali się trochę odżywać, gdy wydostali się z podziemia, ale wiedziałem, że pomoc lekarska jest im niezbędna.

-Dokąd? - zapytałem gdy usadowili się w samochodzie.

-Do szpitala we Wrocławiu - polecił Sobieradzki. - Przepraszam, że tak daleko, ale nasz wspólnik może mieć dojścia w Wałbrzychu, a my chcielibyśmy przede wszystkim złożyć zeznania.

Szef i Zosia zdecydowali się zostać w obozowisku. Zresztą i tak nie zmieścilibyśmy się wszyscy w jeepie. Ruszyłem jak się to mówi z kopyta.

-Co zdołaliście znaleźć? - zapytałem.

-No niewiele. Zbadajcie dokładnie ten loszek - powiedział Sobieradzki. - To stacja pomp. Nasz wspólnik sądził, że to już koniec. Znaleźliśmy wejście.

-Zaskoczył was? - domyśliłem się.

-Zabrał po cichu torbę z narzędziami i nieoczekiwanie usłyszeliśmy huk zatrzaskującej się klapy. Nim do niej dobiegliśmy zasunął rygle. Na szczęście działała wentylacja i było sporo kałuż wody, dzięki temu jakoś przetrzymaliśmy.

Przymknął oczy wycieńczony.

-A po co wam był ten kibelek? - zaciekawiłem się. - Nie mogliście szukać otwarcie, skoro mieliście nawet koncesję?

-To nie takie proste - uśmiechnął się poszukiwacz. - Już gdy przystępowaliśmy do wierceń, ściągała tu cała okolica. Chcieliśmy uniknąć niepotrzebnego zainteresowania. Dlatego kupiliśmy skorupę budki i zabraliśmy się za odgruzowanie znajdującego się poniżej szybu.

-A wiercenia? - zaciekawiłem się. - Jakie wyniki.

-W siedmiu przypadkach na dziesięć pod warstwą granitu, grubą przeważnie na dwanaście - piętnaście metrów trafialiśmy na zbrojony beton, którego nie dało się przewiercić. Wybaczy pan, naszemu dobroczyńcy i ratownikowi nie wypada zadawać takich pytań, ale co panowie tam robią, i to w towarzystwie tego złotowłosego cielątka?

Ładnie podsumował Zosię!

-Cóż, minister znudzony finansowaniem naszej komórki nakazał nam odnaleźć zaginiony pociąg.

-Kiedy wam zlecił? - zdumiał się poszukiwacz.

-Zaraz, niech pomyślę, jakiś tydzień temu.

-To wy w ciągu tygodnia zdołaliście odnaleźć miejsce, którego ja szukałem przez dwadzieścia lat? - zdumiał się.

Uśmiechnąłem się.

-Wiedzieliśmy że pociąg został ukryty gdzieś pomiędzy Jelenią Górą, a Szklarską Porębą. To nie jest duży odcinek. Dostaliśmy też cynk od byłego KGB - pochwaliłem się. - Ale na dobrą sprawę szliśmy panów tropem. Było to trudne, bo wspólnik panów zacierał wszystkie ślady ogniem.

-Czy daczę też spalił?

-Niestety. Również pańskie mieszkanie przy Wilczej.

-Co za menda. Ale to nic. Jak wydobędziecie panowie złoty pociąg to sobie postawię zamek. Umowa z rządem gwarantuje nam dziesięć procent. Podzielimy się oczywiście.

-Wspólnik panów, jak wygląda, żebym wiedział w razie czego..

Wyjął z kieszeni portfel, a z niego wyłuskał fotografię. Stali na niej czterej mężczyźni. Porównałem fotografię z oryginałami. Po dwóch tygodniach głodu przestali być do siebie podobni.

-A jeśli nie uda się wejść do fabryki przez stację pomp? - zapytałem.

Westchnął ciężko, jakby podejmował bardzo trudną decyzję. Zza pazuchy wyjął mapę złożoną kilka razy.

-To wyniki naszych badań grawimetrycznych i magnetometrem protonowym - wyjaśnił. - Niech wam będą na zdrowie.

Wsunąłem mapę do kieszeni i podziękowałem.

Rozdział XV

Tajemnice lochu * List od Owsjanowa * Stacja pomp * Boczny chodnik * Pan Samochodzik zostaje saperem - teoretykiem *

Odpompowujemy wodę.

Niebawem dostaliśmy się do szpitala. Pozostawiłem poszukiwaczy pod czujną opieką lekarzy a sam wpadłem jeszcze do kawiarni internetowej. Zgrałem meile, które przyszły pod naszą nieobecność do ministerstwa i korzystając z uprzejmości kierownika zrobiłem sobie wydruk. Wreszcie co koń mechaniczny wyskoczy pognałem z powrotem do Piechowic. Szef i Zosia właśnie szykowali obiad. Przyłączyłem się do nich.

-No i co znaleźliście? - zapytałem.

-Jeszcze nic - powiedział szef. -Czekaliśmy aż wrócisz.

Poczułem podziw. Wiedziałem jak bardzo chce odnaleźć pociąg, a mimo to zdecydował się poczekać kilka godzin na mój powrót.

-A ty co załatwiłeś? - zapytał.

-Dostałem mapę od Sobieradzkiego. Ponadto zgrałem meil od Owsjanowa.

-No. I cóż pisze?

-Drodzy przyjaciele.

Usiłowałem dowiedzieć się czegoś w interesującej was sprawie. Ustaliłem, że po wkroczeniu na tereny śląska Armia Czerwona dokonała ekshumacji dwóch tajnych agentów będących członkami grupy dywersyjnej Orzeł. Ekshumowano ich dzięki informacji rosyjskiego jeńca który podczas wojny przebywał w filii obozu koncentracyjnego Gross - Rossen, znajdującej się w Piechowicach. Obaj agenci zostali zastrzeleni po długotrwałej potyczce w pobliżu zakładów Karelma i pochowani w pobliżu toru kolejowego. Sądzę, że udało im się natrafić na jakiś ważny trop i niestety przypłacili to życiem. Nie wiem jak wyglądają zakłady Karelma, ale może to dobry trop? Pozdrawiam.

Avenir

-Szkoda, że nie kilka dni wcześniej - uśmiechnął się Pan Samochodzik. No trudno. To też cenna poszlaka. Zjedliście? No to do dzieła!

Przeszliśmy przez drogę, a potem zniknęliśmy wewnątrz kibelka. Drzwi od środka zamknęliśmy na zasuwkę, żeby nikt nam nie przeszkadzał.

Stacja pomp, w której zamknięty był Sobieradzki nie wyglądała szczególnie imponująco. Loch miał około trzech metrów wysokości i około dwudziestu długości. Przy jednej ze ścian znajdowała się spora tablica rozdzielcza, koło niej stało kompletnie przerdzewiałe żelazne krzesło. Kawałek dalej znajdowały się dwie potężne pompy, oraz rury biegnące w górę i w dół. Obok leżała nowoczesna pompa zanurzeniowa oraz kila węży strażackich. Pod plandeką stał agregat prądotwórczy.

-Rury biegnące w dół mają średnicę około pół metra - powiedział w zadumie szef. - Myślę, że chcieli rozpruć którąś z nich i odpompowawszy wodę spuścić się nią w dół.

-Ciekawe jakie w tym ciśnienie - zauważyłem klepiąc przerdzewiały metal. Stuknąłem palcami. Odpowiedział mi słaby odgłos. Rura albo była bardzo gruba, albo stała w niej woda.

-Przetnij piłą - polecił szef. - Jest agregat, potem naładujemy.

Przyłożyłem piłę i wyciąłem mały otworek. Wbrew moim obawom z wnętrza rury nie trysnęła woda. Powiększyłem otwór. Metal śpiewał. Wreszcie wyciąłem odpowiedniej wielkości dziurę. Odrzuciłem płat stali i zajrzałem do środka. Rura opadała pionowo w dół. Latarka nie była w stanie dotrzeć do dna. Wrzuciłem mały kamyczek. Po chwili dobiegło naszych uszu ciche chlupnięcie.

-Około piętnastu do dwudziestu metrów - zauważyłem.

-Spróbujesz się spuścić tam na dół? - zagadnął szef.

-Spróbować mogę, w rurze się zmieszczę. Tylko co dalej?

-Na dole przetniesz znowu rurę. Może będzie przejście na jakiś niższy poziom.

Rozwinąłem drabinkę sznurową i zrzuciłem ją na dół. Powoli zacząłem zsuwać się ciasną rurą.

-Nie brakuje ci powietrza? - zaniepokoiła się Zosia.

-Nie, ale nie ma go tu dużo.

Mój głos w żelaznej rurze zabrzmiał ponuro. Wreszcie stopami dotknąłem lustra wody. Wyciąłem w dziurkę. Wokół była skała. Wycofałem się wyżej i znowu spróbowałem. Niestety także bez efektów. Wróciłem.

-Przykro mi szefie - powiedziałem. - Chyba nie tędy droga.

Kiwnął głową i skazał mi drugą rurę.

Przeciąłem ją. Tym razem lustro wody było znacznie bliżej.

-Spróbujemy wypompować? - wskazałem węże.

-Dobrze, tylko gdzie spuścimy wodę?

-Może na zewnątrz, tak jak naziści tym suchym potoczkiem?

-Chyba dobry pomysł - kiwnął głową.

Spuściłem pompę na dno pierwszej rury, zręcznie połączyłem węże i wyprowadziłem je na zewnątrz. Wyniosłem też agregat i uruchomiwszy podłączyłem do niego kabel od pompy. Węże ożyły, a na dno rynny popłynął strumyk wody. Wróciłem do lochu. Szef patrzył na tablicę rozdzielczą. Szkła wskaźników zmętniały. Wskazówki unieruchomiła korozja. Obok znajdowała się spora wajcha.

-Popatrz na to - szef wskazał mi dyndający na jej ramieniu drucik z ołowianą plombą. - Sądzę, że ktoś to jednym mocnym ruchem przełączył na dół.

-Żeby zatopić fabrykę? - zamyśliłem się. - Nie da się tego wykluczyć.

-Zastanawia mnie jeszcze jedna sprawa - powiedział szef. - Zobacz, że tu nigdzie nie ma agregatu prądotwórczego. Musieli ciągnąć prąd z fabryki.

-Czy te pompy zasilały bez dozoru? - zainteresowała się Zosia.

-Właśnie. Myślimy o tym samym. Czy gdzieś tu nie powinno być włazu technicznego prowadzącego w głąb.

-Nie wiem - powiedziałem - Dla mnie to nie jest takie oczywiste. - Może jest tu gdzieś cienki szybik, którym biegną kable, obsługa stacji pomp nie musiała wiedzieć czego właściwie pilnują. Wchodzili tu przez ten właz, siedzieli osiem godzin i ustępowali miejsca następnej zmianie. Mieszkać mogli na przykład w lekkim drewnianym budyneczku wzniesionym nad szybem. A zadnie mieli proste. Gdy zapali się zielona lampka włączyć pompę numer jeden. Gdy zapali się żółta włączyć pompę numer dwa. Gdy wskazówka na środkowym zegarze przekroczy wartość krytyczną uruchomić obie na pełną moc.

-A gdy zapali się czerwona lampka przesunąć dźwignię w dół i zapomnieć o istnieniu jakiegoś zakładu - uzupełniła Zosia. - Na odchodnym podpalili budynek.

Uśmiechnąłem się. Szef zajrzał do rury.

-Poziom spadł już o jakieś dwa metry - powiedział. - Poczekamy jeszcze. Na razie Pawle odsuniesz tą piękną konsolę od ściany. Aha i uważaj, może być zaminowana.

Z samochodu przyniosłem lewarek i odsunąłem stalową skrzynię od ściany. Za nią ukazał się wąski otwór mający może około siedemdziesięciu centymetrów przekroju. Ciągnęły się z niego kable.

Przyświecając sobie latarką zagłębiłem się w trzewia góry. Czołgałem się dwadzieścia metrów, gdy nieoczekiwanie dalszą drogę przegrodził mi cienki kabelek rozciągnięty w poprzek tunelu. Zaczepiłem go wędkarską kotwiczką i rozwijając żyłkę wycofałem się.

-I co tam? - zaciekawił się szef.

-Jakiś drut...

-Chcesz kombinerki ? - Zosia wyjęła z kieszeni przybornik turystyczny.

-Sądzę, że to może być mina naciągowa - wyjaśniłem. - Tylko nie wiem, czy bezpieczne będzie szarpnięcie z tej odległości. Jeśli jest jeszcze na chodzie to może zawalić ten kawał korytarza a nam we znaki da się fala uderzeniowa.

-Jak działa mina naciągowa? - zaciekawiła się Zosia.

-To proste - uśmiechnąłem się. - Zapalnik detonuje ją gdy ktoś zaczepi nogą o naciągnięty między miną, a na przykład kołkiem drut. Urządzenie jest ustawione w ten sposób żeby impet wybuchu poszedł w stronę, z której trącono...

-Wiesz co, nie jestem saperem, ale chyba wymyśliłem jak unieszkodliwić tę minę bez konieczności jej detonowania - powiedział szef.

Uśmiechnąłem się pobłażliwie.

-Ciekawym jak.

-Wyjął z kieszeni dwie tubki.

-To klej poxipol, szybkowiążący. Zmieszasz zawartość tych dwu tubek i wciśniesz do otworów, z których wychodzi kabel. Poczekamy pół godzinki. Potem po prostu przetniesz drut.

-Nie pomyślałem o tym - powiedziałem.

Szef uśmiechnął się może trochę mściwie.

-To ja tu jestem szefem - powiedział. - Ja jestem od myślenia, a ty od mokrej roboty. A teraz właź. Unieszkodliwisz minę i badamy dalej.

Zajrzał do rury.

-Nie jest źle - powiedział. - Ciągle opada.

Wczołgałem się znowu w szyb. Zgodnie z zaleceniem szefa zaklajstrowałem obie dziurki. Po dwudziestu minutach ostrożnie sprawdziłem wyniki moich działań. Klej trzymał na mur beton, masa zupełnie stwardniała. Przeciąłem drut i podczołgałem się dalej. Szyb kończył się w sporej komorze. Stały tu cztery potężne silniki diesla. W suficie widać było stalową klapę. Prowadziła do niej drabinka. Prawdopodobnie klapa wychodziła na powierzchnię. Gdzieś tam tkwiła zakopana pod cienką warstwą ziemi. W podłodze widać było otwór, w którym znikały kable. Dawniej zapewne stały tu agregaty prądotwórcze, małe teraz zostały po nich tylko ślady betonowych podestów. Oświetliłem starannie pomieszczenie szukając dalszej drogi. Niestety nic nie wskazywało na jej istnienie. Opukałem podesty. Jeśli dźwięk nie kłamał były lite i stały na skale. Zajrzałem jeszcze za sporą beczkę pierwotnie zapewne zawierającą paliwo. Na kamiennej podłodze za nią leżał strzęp gazety. Rozprostowałem ją ostrożnie. Życie Warszawy z 1962 roku. Ktoś musiał tu bywać od czasu do czasu. Podczołgałem się z powrotem do stacji pomp.

-I jak? - zapytał szef.

Zreferowałem mu wyniki swoich badań. Pokiwał w zadumie głową.

-Dobra. Chyba znowu czeka cię pobyt w rurze.

Spuściłem się w znajomą już czeluść. Woda od momentu uruchomienia pompy opadła o dobre sześć metrów, ale gdy naciąłem rurę tuż nad jej lustrem znowu znalazłem tylko skałę.

Wydostałem się na zewnątrz.

-Kiepskawo mi to wygląda szefie. Być może prowadzi aż do żompia.

-Co to jest żompień? - zdumiała się Zosia.

-W kopalniach na dnie szybu wjazdowego drąży się sporą komorę. Ścieka tam woda z całej kopalni - wyjaśnił szef. - Stamtąd jest odpompowana na powierzchnię. To masyw granitowy, powinien być dość suchy, ale nie da się wykluczyć, że na samym dole zbudowali taki zbiornik i połączyli jedną rurą z powierzchnią.

Popatrzył na zegarek.

-No ładnie. Już po dwudziestej. - Na dzisiaj starczy tych atrakcji.

-Wyłączyć pompę?

-Nie, niech sobie pracuje. Rano zobaczymy ile udało się osiągnąć.

Wracaliśmy do obozowiska w kiepskich nastrojach.

-Czemu tak się chmurzycie? - zapytał szef widząc nasze skwaszone miny. Przecież sporo udało nam się dzisiaj osiągnąć. Uratowaliśmy życie trzem poszukiwaczom, być może przyczyniliśmy się przy okazji do ujęcia niebezpiecznego przestępcy. Znaleźliśmy wejście do podziemi. Jutro mam nadzieję, że uda się spenetrować tą rurę. A właśnie. Pokaż plan Sobieradzkiego.

Wyjąłem z kieszeni papier i rozłożyłem na masce wozu. Była to zwyczajna mapa sztabówka w skali 1:10 tysięcy, identyczna jak moja. Poszukiwacze nanieśli na nią kilkanaście punktów czerwonego koloru oraz zielonym flamastrem schemat pomieszczeń pod spodem.

-Straszna plątanina - zauważył Pan Samochodzik. - Tu od skałek ciągnie się jakiś tunel. Tu dochodzi do sporej hali oznaczonej jako magazyn. Od hali biegnie tunel w naszą stronę. Tu są jeszcze jakieś pomieszczenia. Choroba, nic z tego nie mogę wyrozumieć.

-Sądzę, że narysowali to na podstawie badań grawimetrycznych - powiedziałem w zadumie. - A wyszła plątanina bo urządzenie rejestrowało pustki znajdujące się na różnych poziomach.

-Czyli czerwonym kolorem będą chyba zaznaczone wyniki badań magnetometrem - miejsca szczególnej koncentracji ferromagnetyków.

-Czego? - zdziwiła się Zosia.

-Substancji przyciąganych przez magnes - wytłumaczył jej jakby była dzieckiem.

-W ogólnym zarysie to mi przypominają nieco te w kompleksie Riese - zauważyłem. - Być może to ogólny schemat wedle, którego budowano tego typu zakłady?

Kiwnął w zadumie głową.

-Nie da się wykluczyć - powiedział. - Ale zobacz jeden tunel prowadzi do naszej stacji pomp.

-Skoro nie znaleźliśmy jego wylotu w lochu, to pewnie dociera gdzieś na niższym poziomie - zauważyłem. - Może faktycznie po odprowadzeniu wody uda się tędy przedostać. Natomiast to może być inna droga do kompleksu - wskazałem zieloną kreskę zakończoną czerwonym punktem. - Długi tunel ewakuacyjny zakończony stalową klapą.

-Nie da się wykluczyć. Jeśli nie wejdziesz przez rurę to może trzeba będzie podjąć w tym miejscu wykopaliska. Ale na to będzie czas jutro.

Zjedliśmy kolację i wcześnie poszliśmy spać. Wokół nas szumiał las, nieoczekiwanie pomyślałem że w tym szumie jest coś groźnego, zwiastującego jakieś nieszczęście.

Rozdział XVI.

Na samym dnie rury * Przybór wody * Zatopiona hala * Iryd, Pallad i inne pierwiastki * Latający talerz * Szyb * Nocna rozmowa * Gasnące światła.

Obudziło mnie delikatne bębnienie deszczu o płótno namiotu. Wstałem i poszedłem do rynny aby się umyć. Wąż strażacki nie wypluwał już wody, jak się zorientowałem skończyło się paliwo w baku agregatu prądotwórczego i pompa w podziemiach po prostu musiała stanąć. Na dnie zostało jednak kilka kałuż. Szef i Zosia byli bardziej wybredni, poszli się umyć do strumyka. Zjedliśmy śniadanie i wkroczyliśmy do lochu. Pan Samochodzik wrzucił kawałek kamienia do rury. Liczyłem sekundy. Wreszcie dobiegło nas ciche chlup.

-Trzydzieści dwa metry - powiedział. - Głębiej i tak nie jesteśmy w stanie spuścić pompy bo zabraknie węża.

-Wysokość podnoszenia wody też jest chyba obliczona na dwadzieścia metrów - powiedziałem. - No to chyba trzeba będzie się spuścić.

Rozwinąłem drabinkę i śmiało wkroczyłem w głąb znajomej rury. Na głębokości trzydziestu merów rura skończyła się w sporej komorze. Miedzy jej wylotem a lustrem wody zostało około metra. Zsunąłem się w wodę i przepłynąłem ten kawałek. Byłem w niewielkiej grocie. Betonowe schodki prowadziły do stalowych drzwi. Wróciłem do rury.

-I jak to wygląda? - zapytał z góry szef.

-Nie jest źle - odkrzyknąłem. - Przejście w głąb, za żelaznymi drzwiami. Zrzuć mi torbę z narzędziami.

Po chwili drabinka zaczęła się kołysać, spodziewałem się że to szef schodzi na dół, ale jak się okazało była to Zosia.

-O! - wyraziłem niejakie zdumienie na jej widok.

-Pomogę ci wydobywać skarby - powiedziała.

-To może być niebezpieczne - ostrzegłem.

Wzruszyła ramionami. Brodząc po pas w wodzie doszliśmy do schodków i wdrapaliśmy się po nich na podest.

-Drzwi - powiedziała. - Otwieramy?

-Może tu być tak zwana pułapka magnezjowa - ostrzegłem.

-A cóż to jest takiego? - zdziwiła się.

-Taki hitlerowski wynalazek. Znane są przypadki zastosowania go przy zabezpieczaniu alpejskich skrytek. Ściany smaruje się magnezją, oczywiście zmieszaną z jakimiś chemikaliami. W to utyka się ładunki wybuchowe i bryły fosforu. Następnie ze środka wypompowuje się powietrze. Gdy ktoś niepowołany otworzy drzwi magnezja pod wpływem świeżego powietrza zapala się, co powoduje zapłon fosforu i odpalenie ładunków wybuchowych.

-Nie sądzę, żeby te drzwi po tylu latach moknięcia w wodzie były nadal szczelne - zauważyła. - A jak można taką pułapkę unieszkodliwić?

-Wierci się cieniutki otworek a potem czeka kilka godzin. Wdzierające się powietrze powoduje utlenianie magnezji, ale jeśli będzie się sączyło cieniutkim otworkiem będzie go za mało aby doszło do powstania otwartego ognia. Wówczas po pewnym czasie pomieszczenie wypali się i przestanie być groźne.

-No to wierć.

Wyjąłem z plecaka zabezpieczoną w foliowym woreczku wiertarkę akumulatorową i wywierciłem w drzwiach cieniutki otworek.

-To nie jest pułapka magnezjowa - oświadczyła Zosia przykładając do otworu dłoń. - Gdyby tam była próżnia słyszelibyśmy jak powietrze wpada do wewnątrz.

-Zgoda. Ale jeszcze nie ciągnij za klamkę. Mogli zaczepić ją od drugiej strony do naciągu miny.

Schowała dłoń za plecami. Wyjąłem piłę i Wyciąłem nią niewielki otwór u dołu drzwi. Poświeciłem w ciemność. Za drzwiami był dosyć długi korytarz.

-No to w drogę.

Wczołgałem się na plecach i oświetliłem drzwi od wewnątrz. Przeczucie mnie nie myliło. Do klamki przytwierdzono jakiś nieduży przedmiot. Zosia wczołgała się za mną. Świecąc latarkami ruszyliśmy wąskim obetonowanym korytarzem.

-Drut w poprzek - zauważyła. - Sądzisz, że to mina?

-Nie da się wykluczyć - powiedziałem.

-Załatwimy ją klejem według patentu wujka Tomasza? - zagadnęła grzebiąc w plecaku?

-Po co? - uśmiechnąłem się. - Przeczołgamy się pod spodem.

Tak też zrobiliśmy. Korytarz zamykała stalowa płyta. Nie miała żadnych śladów zamka ani zawiasów.

-Chyba spuszczona z góry - zauważyłem.

-W plecaku jest lewarek. Można by wyciąć w niej mały otworek a potem podnieść lewarkiem.

-I uruchomić pułapkę? Raczej wytniemy dziurę przez środek.

Płyta pod wpływem ultradźwięków zaśpiewała jak organy. Wyłączyłem piłę i popatrzyłem z zaniepokojeniem na wskaźnik naładowania akumulatora.

-Ile zostało? - zapytała Zosia.

-Niewiele - westchnąłem. - A nawet zupełnie mało. - Jeśli pojawią się kolejne niespodzianki to trzeba będzie wrócić na powierzchnię i naładować, co zajmie pewnie czas do wieczora.

-Fajny wynalazek, tylko nieco energochłonny - zauważyła.

-Ano, tak to już niestety bywa.

Poświeciłem za płytę. Widać tam było korytarz biegnący w prawo i w lewo.

-Dobra - powiedziałem. - Wycofujemy się. Twój wujek pewnie umiera z niepokoju.

Niechętnie kiwnęła głową. Ruszyliśmy powrotem. Nieoczekiwanie pod nogami zachlupotała nam woda. Poświeciłem do przodu. Drzwi przez które weszliśmy były już do połowy zalane. Woda dość szybko przybierała.

-Co się dzieje? - zapytała przestraszona.

-Zalewa nas - odpowiedziałem na pozór spokojnie, choć kleszcze strachu zacisnęły mi się na żołądku. Szybko w tył.

Wycofaliśmy się i przecisnęliśmy się przez otwór do korytarza.

-Co teraz zrobimy? - jęknęła Zosia.

-Spokojnie, tylko bez paniki. Nie mogliśmy uruchomić żadnej pułapki, więc to pewnie woda deszczowa. Wujek uruchomi pompę i będziemy mogli się przedostać, a na razie trochę się tu rozejrzymy. Ruszyliśmy w lewo, ale po kilkunastu krokach zatrzymał nas rozległy zawał.

-Tędy nie przejdziemy - westchnęła.

Wyjąłem z kieszeni plan Sobieradzkiego.

-Jesteśmy w tym miejscu - pokazałem. - Zasypany korytarz prowadzi do jakiejś komory, a w drugą stronę możemy dojść do tej hali.

Zawróciliśmy. Powróciłem do korytarza z którego wyszliśmy. Sądziłem, że szef włączył już pompę i wody zaczyna ubywać, ale ku swojemu przerażeniu spostrzegłem że woda dochodzi już prawie do płyty. Zosia też to zobaczyła.

-Nie podoba mi się to - powiedziała. - To chyba nie jest naturalny przybór wody.

-Sugerujesz że jakiś neonazista uruchomił system zatapiania podziemia?

-Dlaczego neonazista. Zwyczajny stary hitlerowiec. Albo wspólnik Sobieradzkiego, albo wujek niechcący wcisnął jakiś guzik...

Będziemy się martwili później. Od magazynu odchodzi korytarz zamknięty stalową klapą, pewnie będzie można przekopać się tamtędy na powierzchnię - uspokoiłem ją.

Ruszyliśmy korytarzem, który na szczęście wznosił się trochę do góry. Dość nieoczekiwanie zatrzymał nas kolejny zawał.

-I co teraz? - zapytała.

-Nie ma wyjścia, musimy się przekopać na drugą stronę.

Chodnik zamknięto odpalając ładunki umieszczone na lewej ścianie Na szczęście kamienie nie były duże, bez większego problemu wydrążyłem pod sufitem dość długi tunel. Przeczołgaliśmy się. Kawałek dalej natrafiliśmy na niewykończoną wartownię i klatkę schodową prowadzącą do góry. W wartowni leżał zgniły drewniany stół a w metalowej szafce stała szklanka do herbaty ozdobiona pompatycznym nazistowskim orłem.

-Do góry? - zapytała. Kiwnąłem głową. Połyskliwa woda powoli zbliżała się po betonie do podstawy schodów. Szliśmy do góry. Znowu podest i jeszcze jedne stalowe drzwi. Te były lekko uchylone, jak gdyby wartownik z dołu doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby ich zamykać. Może dopił herbatę wstał i poszedł...? Przeszliśmy przez drzwi i znaleźliśmy się na pomoście obiegającym wokoło duża halę.

-O jej - pisnęła Zosia.

Woda wypełniała halę do połowy. Światło latarek ginęło w ciemności. Z podziemnego jeziora wynurzały się kanciaste kształty koloru rdzy. Wagony. Liczyłem je wzrokiem. Stały obok siebie na zatopionych torach, po dwa.

-Czy to...? - nie dokończyła pytania.

-Tak, to złoty pociąg.

Po stalowych schodkach zszedłem na dół. Po chwili wahania ściągnąłem spodnie i buty. Woda sięgała mi po pas. Brodząc w niej ruszyłem w stronę pociągu. Z bliska wagony sprawiały niesamowite wrażenie. Były niczym stare wraki statków dożywające swoich dni w podziemnym porcie. Usłyszałem za sobą plusk. Zosia.

Uważaj na dno - powiedziałem - Tu mogą być miny.

Dotarłem do ściany wagonu i wspiąłem na drabinkę umieszczoną na jego końcu. Po chwili dołączyła do mnie.

-Włazimy na dach - powiedziałem.

-Dlaczego? - zdziwiła się.

-Burty na pewno są zabezpieczone, wywalimy dziurę od góry.

Blacha na dachach była równie zardzewiała, jak reszta wagonu.

-Wytniemy piłą? - zagadnęła Zosia.

-Nie. Może nam być jeszcze potrzebna - zaprotestowałem. - Przecinak i młotek...

Przerdzewiałe żelazo poddało się szybko. Wywaliłem dziurę jak stodoła i ciekawie poświeciliśmy do środka. Wagon aż po dach wypełniały drewniane skrzynki. Sięgnąłem do otworu i wyciągnąłem jedną z nich. Była ciężka jak piorun. Postawiłem ją na dachu i sięgnąłem po łom.

Odbiłem zręcznie wieko. Pod warstwą wiórów błysnął ciężki żółty metal. Sztaba o masie pięciu kilogramów.

Szczupłe palce Zosia przylgnęły do kruszcu. No tak. Gorączka złota.

-Co można za to kupić? - zapytała podnosząc sztabę.

-Wszystko - wzruszyłem ramionami. - Pięć dobrych samochodów, albo małe mieszkanie. Albo tyle kawioru, że wystarczy do końca życia. Zostaw to żelastwo, zobaczymy jak dalej.

Przeskoczyliśmy zręcznie na kolejny wagon. Rozprułem dach. Tu skrzynie były większe. Spuściłem się do wnętrza wagonu, a Zosia po chwili wahania poszła w moje ślady. Oświetliłem bok skrzyni. Czarną farbą, gotyckimi literami naniesiono napis “Bernstein Zimmer”.

-Komnata - szepnęła Zosia. - Ona jest tutaj.

-No to zarobiliśmy właśnie pół miliona dolarów - powiedziałem. - Tyle wynosi nagroda, którą rząd federacji rosyjskiej wyznaczył za jej odnalezienie.

-Zobaczmy - pisnęła.

Odbiłem wieko i wyciągnąłem niedużą taflę zawinięta w nawoskowane płótno. Odwinąłem z jednego końca. Bursztyn pokrył się warstwą patyny, wilgoć wyraźnie nie służyła mu, ale widać było cienką deskę oklejoną rzeźbionymi kawałkami. Wsunąłem ją na miejsce.

-Pociąg - powiedziała. - To ile tu jest forsy? Jedna szósta rocznego budżetu naszego kraju?

-Zwiedzamy dalej?

Przeskoczyliśmy na kolejny wagon. Wewnątrz skrzynki były metalowe, ale na ścianie wisiał komplet kluczy. Otworzyłem pierwszą z nich z trudem przełamując opór zardzewiałego zamka. Wewnątrz leżały pudełka oprawione w sparciały mocno aksamit. Otworzyłem największe. W świetle latarki błysnęła brylantowa kolia. Zosia przymierzyła ją natychmiast.

-Jak wyglądam? - zapytała.

Kolia trochę dziwnie współgrała z uświnioną bluzką z bawełny, ale efekt i tak był piorunujący.

-Jak księżniczka.

Odłożyła ją na miejsce. Kolejny wagon przypomniał małe muzeum. Wypełniały go obrazy i rzeźby z marmuru owinięte prowizorycznie sianem. Niestety malowidła na skutek wieloletniego pobytu w wilgotnym wagonie zniszczały w poważnym stopniu. Czwarty wagon wypełniały sztaby złota wsypane luzem. Widać ładującym bardzo się spieszyło. Podniosłem jedną z nich. Na żółtym metalu połyskiwał sierp i młot oraz wielocyfrowy numer.

-Te zapewne zrabowali w Kijowie - zauważyłem. - Czyli jest to jeden z wagonów które przyjechały z Ukrainy.

-Rosjanie pozwolili żeby Niemcy zagarnęli rezerwy złota? - zdziwiła się.

-Dziwne, ale prawdopodobne. Wermacht oskrzydlił Kijów, zanim kleszcze się zacisnęły, nie zdążyli widocznie wywieźć skarbów. Dziwne trochę, że tego nie ukryli...

-Weźmiemy na dowód, bo inaczej nam nie uwierzą - podrzuciła w dłoni sztabkę wielkości kostki masła. Kilogram złota.

-Dobrze, daj ją do plecaka.

-Obejrzyjmy sobie coś jeszcze - zaproponowała. - A potem zobaczymy czy wujek już odpompował wodę.

Wybiliśmy dziurę w kolejnym dachu. Skrzynki i skrzyneczki, wypełnione srebrnymi i złotymi naczyniami liturgicznymi.

-Skarby Ławry Pieczerskiej - zaryzykowałem. - Zobacz ten kielich.

Obejrzała go uważnie. Wysoki złoty ozdobiony kilkoma emaliowanymi medalionami.

-Nie wiem w jakim okresie powstał, ale te medaliony to wyrób bizantyjski, sądząc po stylu z siódmego wieku naszej ery.

-Tysiąc trzysta lat - przesunęła po nich z szacunkiem opuszkami palców. - Oddamy to Ukraińcom?

-Raczej wymienimy - uśmiechnąłem się, choć w półmroku raczej nie mogła tego zobaczyć.

-Wymienimy? Na co?

-Po utracie kresów we Lwowie pozostała biblioteka Ossolineum. Kilkaset tysięcy starodruków, w tym wiele unikatowych, do tego prawie komplet polskich gazet od czasów siedemnastowiecznego Merkuriusza aż po międzywojenne. Autografy wieszczów... Za te kielichy oddadzą.

-Dotąd nie chcieli - domyśliła się.

-No nie zupełnie tak. W Polsce na skutek różnych zawieruch wojennych pozostało archiwum Tarasa Szewczenki ich wieszcza narodowego czczonego bardziej niż u nas Mickiewicz. Z tego co wiem proponowano Archiwum za Bibliotekę...

Kolejną skrzyneczkę wypełniały brylanty zawinięte w kawałki gazet i ułożone ciasno.

-Nie mogli wsypać luzem? - zdziwiła się. - Przecież by się nie porysowały.

-Ale mogłyby się potłuc - powiedziałem poważnie. - Brylanty są twarde, ale kruche.

-Ile to jest warte? - nabrała pełną garść mieniących się kamieni.

-Skąd mogę wiedzieć - wzruszyłem ramionami. - Może kupiłabyś za to pałac kultury w Warszawie, a może tylko dziesięciopiętrowy blok. Nie mam pojęcia, ale widziałem kiedyś brylant, bardzo mały i ze skazą, który kosztował siedemset złotych.

Rozchyliła palce i kamienie poleciały do skrzynki.

-Chyba nie mam poczucia uczestnictwa - poskarżyła się.

Zamyśliłem się,.

-To pewnie dlatego, że jest tego po prostu za dużo - powiedziałem. - Można cieszyć się z posiadania jednej złotej pięciorublówki - ze skrzynki wyjąłem gruby wałek okręcony brezentem. Gdy go rozwinąłem błysnęło złote monety. - Ale w pewnym momencie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić możliwości które kryje takie bogactwo. Za te wszystkie kosztowności można założyć kilka gazet, kupić własną stację telewizyjną, kandydować na prezydenta. Wszystko. Wszystko na co ma się ochotę. Basen o rozmiarach olimpijskich wypełniony kosztownym szampanem, własny harem, pomnik ze złota naturalnej wielkości...

-Własny ogród zoologiczny - uśmiechnęła się. - Własne góry i stadninę koni.

-Nawet pewnie prywatną wyspę na której można by zostać królem - uśmiechnąłem się.

-Co jeszcze - popatrzyła zaciekawiona.

-A może chcesz prom kosmiczny?

-Jasne. Ile kosztuje?

-Bagatelka. Osiem milionów dolarów - otworzyłem w międzyczasie sporą skrzynię wypełnioną po brzegi banknotami w paczkach.

Zosia podniosła jedną paczkę spiętą banderolą na której była piątka i cztery zera a potem obojętnie wrzuciła ją z powrotem.

-Dlaczego tak tanio? - zdziwiła się.

-Bo to rosyjski prom kosmiczny - wyjaśniłem. - Buran, czyli po naszemu Zamieć, albo może raczej burza śnieżna.

-Rosyjskie mnie nie interesują - powiedziała głosem rozkapryszonej milionerki. - Ile kosztuje amerykański?

-Nie wiem, ale na pewno dużo drożej.

-To czemu Rosjanie swój sprzedają tak tanio?

-Wyprodukowali tylko trzy. Pierwszy wykonał lot bezzałogowy i wylądował szczęśliwie na ziemi. Drugi miał mniej szczęścia, poleciał na nim tresowany piesek i trochę uszkodził podwozie przy lądowaniu. Trzeci miał być lot załogowy, ale nie starczyło pieniędzy na dalsze testowanie technologii. A ich promy są lepsze od Amerykańskich.

-Zmyślny naród ci Rosjanie - pochwaliła.

-Mają mimo wszystko niezłych inżynierów. Choć w tym przypadku z tego co wiem “Buran” został wykonany w całości dzięki kradzieży technologii, choć trzeba przyznać, im, że trochę je u siebie poprawili. Na przykład nie gubi płytek.

-Jakich płytek? - zdziwiła się.

-Prom przechodząc przez atmosferę rozgrzewa się do krytycznych temperatur. Dla ochrony przed gorącem pokrywa się go płytkami ze specjalnych spieków węglowo - ceramicznych. Amerykańskie promy tracą średnio trzy procent takich elementów podczas startu i pięć procent podczas lądowania. Zniszczone oczywiście można wymienić. “Buran” stracił tylko dwa procent.

-Niech będzie ten “Buran” - zgodziła się łaskawie.

-Wedle rozkazu księżniczko.

-Księżniczko? Zgoda, będę księżniczką. A więc hrabio, będziemy potrzebowali pilota.

Podsadziłem ją i wypełzła na dach, po chwili robiliśmy dziurę w kolejnym wagonie.

-Pilota... ach kosmonautę - domyśliłem się.

-Właśnie. Kosmonautę. Znacie hrabio jakiegoś?

-Jakoś nie. Ale znam jednego potomka Gagarinów. On się chyba nada?

-Tego Gagarina?

-Nie, z bocznej linii, ale też odważny człowiek.

Kolejny wagon zastawiony był wewnątrz szafami pancernymi.

-Oho, tu pewnie trzymają najcenniejsze rzeczy - ucieszyła się. - Gdybyście mogli hrabio posłużyć mi piłą ultradźwiękową...

-Muszę z żalem odmówić waszej wysokości, ale piła może nam być jeszcze potrzebna.

-No to otwierajcie na słuch - zgodziła się łaskawie. - Tak jak w filmach o “Gangu Olsena”.

Przyłożyłem ucho do pierwszego sejfu z brzegu i pokręciłem gałką.

-Niestety wasza wysokość, nic nie słychać. Zresztą Olsen używał stetoskopu.

-No to prujemy kolejny - zadecydowała.

Kolejny wagon wypełniały nieduże oplombowane woreczki. Na każdym wisiała blaszka z numerem. Złamałem lakową pieczęć i rozsznurowałem pierwszy z nich. Wewnątrz była srebrna papierośnica, dwa złote kolczyki, dwie obrączki i kilka złotych austriackich monet, oraz kilka srebrnych pięciomarkówek z portretem Hildenburga.

-Dziwne jakieś znalezisko - powiedziała Zosia. - Wszędzie złota aż kapie a tu garść drobiazgów...

-To łatwo wyjaśnić. To depozyty mieszkańców Wrocławia i innych miast. Gdy zbliżał się front wspaniałomyślny wódz zaproponował ludności cywilnej, aby składała swoje oszczędności do wyznaczonych banków celem ich ewakuacji do Rzeszy.

Kiwnęła głową.

-Przygnębiające. Poszukajmy czegoś innego.

-Poszukajmy - zgodziłem się. - Żal mi tych ludzi - gestem wskazałem stos woreczków. - Ale przynajmniej na tych kosztownościach nie ma krwi.

Kiwnęła głową. W następnym wagonie znowu trafiliśmy na złoto w sztabach. Większość miała oznaczenia SBS, szwajcarskie, ale były także z dwugłowym rosyjskim orłem, a nawet chińskie.

-Złoto - powiedziała Zosia w zadumie stukając łomem w sztabę. Rozległ się piękny czysty głęboki dźwięk.

-A może wolisz coś innego? - w sąsiedniej skrzynce leżały sztabki białego metalu.

-Srebro? - uniosła brwi w wystudiowanym rozczarowaniu.

-Platyna księżniczko.

Wyciągnęła dłoń i usiłowała podnieść jedną sztabkę. Dokonała tego z największym wysiłkiem.

-Czemu to takie ciężkie? - zdumiała się.

-Platyna jest cięższa od złota. Litr platyny waży przeszło dwadzieścia jeden kilo, a tu sądzę jest dobre pół litra.

Szkoda, że nie ma tu Jacka. Odlałby sobie ciężarki, ostatnio dba o muskulaturę...

Uśmiechnąłem się.

-Nie dałby rady sam odlać. Platyna ma bardzo wysoką temperaturę topnienia. Gdy car Aleksander I zapragnął mieć piętnastorublowe monety bite z platyny nie można było skonstruować odpowiedniego pieca menniczego do przygotowania krążków. Wreszcie jeden z mincerzy wpadł na pomysł by topić ten metal pod ciśnieniem. Stąd cenna rada na przyszłość. Każ sobie księżniczko robić biżuterię z platyny. Przetrwa każdy pożar, podczas gdy ze złota zostanie kropla stopionego kruszcu.

Otworzyłem kolejną skrzynkę. Wewnątrz była mniejsza metalowa. Otworzyłem ją i wagon zalało niespodziewanie białe światło. Zatrzasnąłem czym prędzej.

-Co to było? - zdumiała się. - Działająca od pięćdziesięciu lat latarka, czy może wytwór obcej cywilizacji przechwycony przez nazistów?

-Sztabka radu. Może z pięć gram, ale świeci jak stu watowa żarówka. Wiesz co, nie jestem pewien czy ta skrzynka w wystarczającym stopniu zabezpiecza nas przed promieniowaniem, więc może chodźmy pozwiedzać sobie dalej?

Wyleźliśmy na dach gdy Zosia raz jeszcze zanurzyła ręce i wyjęła jedną kasetkę oznaczoną symbolem Ir.

-Co to może być? - zaciekawiła się.

Otworzyłem. Sztabka białego metalu z oznaczeniem Ir i wybitą próbą 0,999.

-Iryd - powiedziałem z szacunkiem w głosie.

-Co to znaczy, hrabio? - zaciekawiła się księżniczka.

-Metal godny twojej korony, wasza wysokość. Pięciokrotnie droższy od złota...

-Ciekawe - podrzuciła małą sztabkę w dłoni. - A co z niego można zrobić?

-Na przykład wzorce metra i kilograma przechowywane we Francji wykonane są ze stopu platyny z irydem. Można nim utwardzać wyroby platynowe, używa się go także do wykonywania najprecyzyjniejszych narzędzi chirurgicznych oraz pokrywania stalówek, tych najcenniejszych i najrzadszych marek.

-Łał. Mamy tu jeszcze coś do zwiedzenia?

-No zostało kilka wagonów - wskazałem gestem.

-Hmm. No cóż, jakby to powiedzieć, trochę nudne się robi to brodzenie w złocie po kostki.

-Z pewnością znajdziemy w nich coś ciekawszego niż sztaby i złote dwudziesto dolarówki... Zapewne znajdziemy też biżuterię scytyjską i gotycą z ukraińskich muzeów...

-Jasne. Skoro już tu jesteśmy...

Jeszcze jeden dach wagonu... Blacha ustąpiła jakby wykonana była nie z żelaza, ale z namokniętej tektury. Kilka zapleśniałych desek. Po piramidzie paczek zeszliśmy na dół.

-Co pani rozkaże księżniczko? - zapytałem zataczając łomem krąg.

-Tę - pokazała sporą skrzynię stojącą w przejściu. Oderwałem rygiel i wyłamując zardzewiałe zawiasy otworzyłem. W świetle latarki zalśniły mniejsze i większe złote krążki. Monety, na oko sądząc ze dwieście kilo.

-A cóż to jest takiego? - podniosła sporą owalną plakietkę z resztkami napisów naniesionych czarnym tuszem, albo farbą.

-Złota moneta japońska z końca ubiegłego wieku - wyjaśniłem. - Oban albo rijo.

Odłożyła ją na miejsce i przeczesywała stos złota palcami.

-A to? - wyjęła dziwną ośmiokątną monetę z amerykańskim orłem.

-To księżniczko pięćdziesięciodolarówka z 1852 roku wybita w San Francisco ze złota wypłukanego przez poszukiwaczy w Kaliforni.

-A ta piękna gruba moneta z kangurem i napisem Port Philip?

-To prywatna moneta bita przez jednego z poszukiwaczy złota w Australii podczas gorączki złota w 1851 roku. Planowano założyć tam niepodległą republikę kopaczy, ale władze oczywiście szybko wybiły dzielnym górnikom ten pomysł z głowy.

-A te? - wzięła do ręki garść bardzo dużych złotych monet.

-To na dobrą sprawę wcale nie są pieniądze - powiedziałem. - Owszem wybito je stemplami talarów Marii Teresy, ale ze złota zamiast ze srebra i dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku, gdy władczyni ta spoczywała od dawna w grobie. Swoją drogą ciekaw jestem dlaczego te pieniążki tak po prostu sypano do skrzyni, zamiast poprzekładać choćby warstwami gazet. Tak, mogą się porysować...

Zosia z triumfalnym okrzykiem wydobyła spod warstwy drobnych monet pieniądz wielkości spodka. W pierwszej chwili sądziłem, że to jakiś medal, ale jeden rzut oka wyprowadził mnie z błędu.

-Gratuluję - powiedziałem. - Trzymasz właśnie w ręce rzecz wartą ćwierć miliona dolarów...

-A cóż to jest takiego? - zaciekawiała się. - Wielka jak spodek...

-To moneta o nominale stu dukatów wybita przez naszego władcę Zygmunta III Wazę, którego portret znajduje się zresztą na awersie. W tej chwili znanych jest zaledwie kilka sztuk.

-Sto dukatów... - mruknęła.

-Zarobił sobie królisko - uśmiechnąłem się.

-Jak to zarobił? - nie zrozumiała.

-Och to proste księżniczko. Dał nominał sto dukatów ale zawierało złota za nieco mniej. Różnica między wartością nominalną a faktyczną była czystym zyskiem emitenta.

-To ile tu jest złota? - zaciekawiła się.

-To zależy kiedy została wybita - wyjaśniłem. - Jeśli powstała na początku tej zabawy to może zawierać złota nawet za dziewięćdziesiąt dukatów. Jeśli pod koniec to już tylko za trzydzieści.

-Znaczy się król ukradł siedemdziesiąt?

-No wiesz, jak możesz obrażać króla? Król nie kradnie, tylko defrauduje. Zresztą i tak państwo należy do niego, nie może okraść skarbca, bo to jakby sam siebie okradał...

-Mydlicie oczy hrabio - powiedziała. - Przecież ten trefny pieniądz komuś wcisnął, więc tym samym go okradł. Gość za swoje usługi lub towary spodziewał się stówy, a dostał zaledwie trzydziestaka...

-Za to jeśli monetę przekazał swoim potomkom...

-No nie wiem, gdyby oddał sto dukatów do banku to pewnie odsetki za trzysta lat... Nie znam zresztą siły nabywczej dukatów.

-Teraz nie ma to znaczenia - wrzuciłem pieniądz na stos złota i zatrzasnąłem klapę.

-Co tu może być? - klepnęła kolejną skrzynię.

-Już kłódkę odrywam...

Zakręciłem łomem i przerdzewiały rygiel puścił. Uniosłem klapę. Skrzynię wypełniały nieduże płócienne woreczki. Wydobyłem pierwszy z nich i macałem. Wypchany był monetami. Otworzyłem. Niewielkie złote pieniążki ozdobione portretem Bolesława Chrobrego. W pierwszym woreczku były mniejsze, w drugim większe.

-Co zacz hrabio?

-Nasze dziesięcio- i dwudziestozłotówki, międzywojenne.

Nabrała garść i ciekawie zbliżyła do oczu.

-Nigdy takich nie widziałam. Sądziłam, że przed wojną największym nominałem były srebrne dziesięciozłotówki z Piłsudskim...

-Po części masz rację. Wykonano także te które tu widzisz. Miały wejść do obiegu, ale w międzyczasie trochę skoczyła cena złota i ta moneta zawierała już kruszcu za dwadzieścia dwa złote. Ostatecznie pozostały w bankowych sejfach...

Rozwiązałem kolejny woreczek. Zawierał kilka kilo monet przedstawiających siedzącą kobietę i klęczącego przed nią rycerza trzymającego papier z napisem “Konstytucja”.

-Próbne, z okazji uchwalenia konstytucji w 1925 roku - wyjaśniłem. - Wybito dwa tysiące sztuk. W dwu odmianach. Na jednej postać otacza osiemdziesiąt jeden perełek, na drugiej sto. Tu jest ich około pięciuset... Czyli ¼ całej emisji. Musieli zdobyć jakiś bank...

Nagle znieruchomiałem i wydobyłem jedną.

-Dlaczego zamilkliście hrabio?

-Zwróć uwagę. Koło nóg orła są dwa monogramy S.W. i W.G.

-Co to oznacza?

-To seria okolicznościowa z inicjałami prezydenta S. Wojciechowskiego i ministra finansów W. Grabskiego

-Rzadkie?

-Wybito tylko sto sztuk.

-Wiecie co hrabio, trochę nudne to grzebanie w monetach. Poszukajmy biżuterii, klejnotów...

Zawiązałem woreczki i wrzuciłem je na miejsce. Urwałem kłódkę z kolejnej skrzyni. Wewnątrz leżały pręty z srebrzystego metalu.

Co to? - zaciekawiła się. - Pręty uranowe?

-To już byśmy wylecieli razem z tą górą w powietrze - uśmiechnąłem się. - Zaraz, tu są oznaczenia... Pd 999 - znaczy pallad.

-Pallad? - zdziwiła się. - Do czego to służy?

-To metal szlachetny, choć w jubilerstwie rzadko używany. Trochę tańszy od platyny.

Ujęła pręt w rękę. Był bardzo ciężki.

-Hrabio, pasuję was na nadwornego chemika - stuknęła mnie prętem, wartym coś ze sto tysięcy złotych, w ramię.

-Dziękuję wasza wysokość. Ku chwale ojczyzny.

Wsadziła sztabkę na miejsce.

-A więc za te skarby założymy własne państwo. Tylko gdzie?

-No cóż, można na terenie już istniejącego kraju, choć obawiam się, ze to mogłoby być niebezpieczne... Miejscowym władzom takie żarty zazwyczaj się nie bardzo podobają.

-A może gdzieś na jakiejś ziemi niczyjej? - zaproponowała.

-Nie ma już na naszej planecie ziem niczyich. Wszystko zostało podzielone. Nawet Antarktyda.

-Ale gdybyśmy opanowali kawałek Antarktydy, nie chciało by im się nas stamtąd wykurzać - jej oczy błysnęły w ciemności.

-Ale z drugiej strony czy wasza wysokość chciałaby tam mieszkać?

-Co więc radzicie hrabio?

-Mam pomysł. Niedaleko naszych wód terytorialnych jest na Bałtyku rozległa mielizna, jakieś dwanaście - piętnaście metrów pod poziomem morza.

-Czyli poczekamy aż się wynurzy?

-Nie. Proponuję obudować tą łachę murem i nasypać do środka piasku wydobywanego przez pogłębiarki wokoło.

Oczy Zosi zabłysły.

-Prywatna nielegalna wyspa - powiedziała.

-Nie, dlaczego nielegalna? - zdziwiłem się. - To wody niczyje.

-Dobrze i co dalej?

-Będziemy musieli zarejestrować nasze państwo. W ONZ, jak przypuszczam. Znajdziemy sobie odpowiednią ilość specjalnie wyselekcjonowanych obywateli.

-Znakomicie hrabio. Mianuję was prezydentem. Tylko jak ich zachęcimy, żeby się u nas osiedlali?

-Zwolnimy ich z wszelkich podatków. Na zawsze.

-To z czego będzie żył mój majestat?

Teraz ja stuknąłem ją po ramieniu palladowym prętem.

-Wasza wysokość ma wystarczająco dużo pieniędzy. Jeszcze dla dzieci starczy.

-A jak nazwiemy nasz kraj? Zofioland?

-Może lepiej z łaciny Terra Sofia.

-To i trochę z greki. Ziemia Mądrości... Może lepiej jakoś krótko...

-Edenia - zaproponowałem.

-Świetnie. A więc hrabio musimy opracować metody dyskretnego wydobycia i spieniężenia zgromadzonych tu skarbów. Trzeba się też zastanowić czy dopuścimy mojego wujka do spisku. Może zaproponować mu stanowisko premiera?

-Albo ministra kultury Edenii.

-A jeśli się nie zgodzi?

-To kupimy mu na własność Muzeum Narodowe i niech się zajmuje ulubioną pracą - błysnąłem pomysłem.

-A więc ustalone. Chociaż z drugiej strony nie głupio byłoby przechwycić władzę w Polsce.

-Żaden problem. Zastosujemy metodę prezydenta Kirstana.

-Kto to?

-Obecny prezydent autonomicznej republiki Kałmucji. Zaraz po zaprzysiężeniu poszedł do sejmu i zaproponował posłom po pięć tysięcy dolarów w zamian za uchwalenie ustawy o samorozwiązaniu parlamentu. Po dwudziestu minutach nie było już w Kałmucji demokracji...

-Aprobuję ten pomysł.

-Obawiam się księżniczko, że trzeba będzie oddać to wszystko państwu, ale może Sobieradzki podzieli się z nami swoim “dziesięć procent”.

-To będzie nas sześcioro do tego... - zauważyła.

Podrzuciła srebrzysty pręt w dłoni.

-Obawiam się, że ja nie dostanę nic - zauważyłem.

-Dlaczego?

-Bo poszukiwanie pociągu wynika z moich obowiązków służbowych, za co pobieram co miesiąc pensję w kasie. Może dostanę jakąś premię... A może nie.

-Czuję jak wygasa we mnie gorączka złota - wypuściła pręt. Zadzwonił cicho wpadając do skrzynki.

-To się zdarza - powiedziałem. - nie będziesz chyba płakać z tego powodu?

-Jasne że nie. Napatrzyłam się. Teraz poszukajmy wyjścia. Może wujek zdołał już coś odpompować.

-No to sprawdźmy.

Zeszliśmy po drabince i nieoczekiwanie wpadliśmy w dość głęboką wodę. Mi sięgnęła po pierś.

-Obawiam się że przybór wody wcale się nie zmniejsza - powiedziałem.

Niosąc wysoko nad głową plecak z wyposażeniem dobrnąłem do schodków. Wdrapaliśmy się na galeryjkę i założyliśmy spodnie. Cofnąłem się do korytarza którym przyszliśmy i popatrzyłem z niepokojem, że woda podniosła się już do połowy klatki schodowej. Wartownia i szklanka z faszystowskim orłem uległy zatopieniu. Obiegliśmy galeryjkę dookoła. Znaleźliśmy tunel przez który pociąg wjechał do środka. Zabezpieczała go solidna stalowa płyta. Postukałem w nią łomem. Była paskudnie gruba.

-Żadnych innych wyjść - stwierdziła Zosia. - Fatalnie.

Pomyślałem sobie że Pan Samochodzik nigdy nie zdoła małą pompą odciągnąć takiej ilości wody, ale głośno tego nie powiedziałem. Rozłożyłem schemat i porównywałem go przez chwilę w myślach z otaczającym nas labiryntem.

-Tunel za tą płytą jest chyba wysadzony w powietrze. Prowadził do wjazdu koło skałek. Ale tu mam zaznaczony chodnik w prawo, w stronę miasteczka - powiedziałem.

-Jest w lewo w kierunku tej zielonej plamy.

-Odczytali tam coś za pomocą magnetometru, więc nie wykluczone że to szybik ewakuacyjny, nakryty klapą. A koło niego jeszcze całkiem spora hala.

-Tylko gdzie jest wejście?

Wskazałem wodę.

-Sądzę, że na poziomie tego magazynu.

Radzi nie radzi zeszliśmy na dół do pociągu. Woda sięgała mi już prawie po szyję, ale spostrzegłem stalowe drzwi niemal dokładnie pod miejscem w którym poprzednio staliśmy. Niewiele było ich widać. Podszedłem do nich i włączywszy piłę wyciąłem ostatnią dziurę. Czerwona lampka pokazująca stopień naładowania akumulatora zamigotała i zgasła. Podsadziłem Zosię, posłałem jej plecak a po chwili sam wskoczyłem w dziurę. Po drugiej stronie nie było dużo wody, tylko po pas. Ruszyliśmy korytarzem i niebawem znaleźliśmy się w sporej hali.

-O rany - jęknęła Zosia.

Pośrodku wielkiego pomieszczenia nasze latarki wyłowiły z mroku zardzewiałą dyskoidalną konstrukcję.

-Latający talerz - powiedziała ze zdumieniem.

Podszedłem do tajemniczego urządzenia i zajrzałem pod spód.

-Może i latający talerz - powiedziałem - Ale to nie ufoludki go tu zostawiły. Czytałem o tym kiedyś. Niemcy pod koniec wojny prowadzili doświadczenia nad takimi właśnie konstrukcjami. Ponoć jeden prototyp był oblatywany w Pradze, a drugim z Wrocławia uciekł komendant miasta.

-Jak działały? - zaciekawiła się.

-Te dysze na obrzeżach to prawdopodobnie wyloty konwencjonalnych silników rakietowych małej mocy. Tak czy inaczej historycy wojskowości posiusiają się ze szczęścia.. Dotąd nie było dowodów że Niemcy wyszli poza etap budowy modeli.

Za spodkiem stało kilka ciężarówek. Wyglądały całkiem nieźle. Tylko opony po latach stania w wilgotnym lochu straciły powietrze, a lakier odsadziła zjadająca karoserie korozja. Reflektory zmętniały, a skóra na siedzeniach szoferek rozpadała się.

-Ciekawe jaki ładunek wiozły - Zosia zaszła od tyłu i oświetliła latarką wnętrza bud. Brezent o dziwo jeszcze się trzymał.

-No i co tam masz?

-Skrzynki takie jak w pociągu.

Podszedłem i wskoczyłem na skrzynię. Otworzyłem pierwszą z nich. Złoto. Sztaby co najmniej dziesięcio kilogramowe oznaczone Symbolem NBP.

-Nasze złoto? - zdziwiła się Zosia. - Przecież zostało ewakuowane do Kanady?

-Wywieziono zasoby centralne z banku w Warszawie - powiedziałem. - Na prowincji pewnie trochę tego zostało. I te właśnie depozyty wpadły hitlerowcom w ręce.

Zeskoczyliśmy na ziemię. Woda sięgała nam już po kostki.

-Znowu trzeba szukać wyjścia - powiedziała Zosia z westchnieniem.

-A trzeba - ja też westchnąłem. Za ciężarówkami (naliczyliśmy w sumie dziesięć), w murze ziało wąskie przejście. Latarka Zosi zaczęła żółknąć. Popatrzyłem na zegarek.

-Późno się robi - zauważyłem.

-A która jest godzina?

-Ósma wieczorem.

-Wiem już dlaczego woda nie opada - powiedziała nagle odkrywczo.

-Dlaczego?

-Wujek pojechał po mocniejszą pompę. Musi dostawać kota ze zdenerwowania.

-Ja myślę. Mógł przecież pomyśleć, że się po prostu utopiliśmy.

-Przecież masz telefon, może po prostu zadzwoń do niego - podsunęła.

-Sygnał nie przejdzie przez skałę.

Woda sięgała nam po kolana. Ruszyliśmy tunelem prowadzącym gdzieś na południe. Był wąski i dość niski. Niebawem znaleźliśmy się w szybie prowadzącym do góry. Pod drabinką coś się bieliło. Podniosłem. Zawilgocona gazeta. Rozprostowałem ją. Zosia patrząca mi przez ramię jęknęła. Trzymałem w dłoniach Gazetę Wyborczą sprzed pół roku.

-Nasi tu byli - mruknąłem.

-Jacy nasi? - zapytała.

-Tego nie wiem, ale Polacy. Tak czy siak to wskazówka, że szyb ten prowadzi na zewnątrz.

Zaczęliśmy się wspinać po stalowej drabince. Wreszcie kilkanaście merów wyżej dalszą drogę zagrodziła nam stalowa klapa. Spróbowałem ją podnieść, ale okazało się że jest zbyt ciężka. A może po prostu po drugiej stronie ktoś zasunął rygiel. Uruchomiłem piłę. Nim moc zupełnie wygasła zdołałem przebić wąski krótki otwór na drugą stronę.

-Koniec - powiedziałem umieszczając narzędzie w futerale.

-To jak wyjdziemy?

-Oto jak - wyjąłem z plecaka brzeszczot piłki do metalu. - Ja zacznę, a ty mnie później zmienisz.

Klapa była solidna. Rdzewiała przez wiele lat, ale nadal nie chciała się poddać. Piłowałem i piłowałem, starając się wyciąć okrąg. Kiepsko mi to jednak szło. Wreszcie stępiła się. Obróciłem ją na drugą stronę i piłowałem dalej. Zosia zeszła na dół, bo nie wygodnie było stać tak na drabinie. Moja latarka zaczęła żółknąć, a nie mieliśmy baterii na zmianę. Wreszcie zacząłem zbliżać się do końca okręgu. Popatrzyłem na zegarek. Na szczęście miał podświetlany cyferblat. Druga w nocy. Nagle usłyszałem szmer. Chwilę później ostrze szpadla stuknęło o klapę z drugiej strony. Przerwałem piłowanie. Szpadle stukotały raz po raz aż wreszcie nieoczekiwanie klapa podniosła się. Na dworze padał deszcz. Spływał strumykami po brezentowych płaszczach dwu uzbrojonych w automaty mężczyzn. Latarka w dłoni jednego z nich prawie mnie oślepiła.

-Paweł Daniec - zidentyfikował mnie. - Zawołaj Zosię - polecił..

-Tylko tego brakowało - warknąłem.

-Spokojnie. Pan Samochodzik też już jest w naszych rękach, a z tego lochu nie ma innego wyjścia.

-A kim wy u diabła jesteście?

Milczeli. Trzeci człowiek który dotąd stał w cieniu podszedł i zdjął kaptur. Serce zamarło mi na chwilę.

-Zosiu! - zawołałem. - Można już wyjść.

Wyszła. Pierwszy mężczyzna zatrzasnął klapę i zasypał dół. Zamaskował dziurę kamieniami. Wiedziałem, że do rana deszcz zatrze wszelkie ślady.

-Proszę za mną - odezwał się człowiek z kałasznikowem.

Ruszyliśmy przez mokry las. Dla Zosi mieli pelerynę, ale dla mnie już nie starczyło.

-Kim oni są? - zapytała szeptem.

-Nie wiem, ale jeden z nich to prezydent - szepnąłem.

-Prezydent Polski!?

Na drodze parkowały nasz Jeep i nieduża półciężarówka. Człowiek z automatem otworzył drzwi. Wewnątrz urządzony był niewielki pokoik. Stolik, cztery fotele. Na jednym z nich siedział Pan Samochodzik.

Zosia zrzuciła mokry płaszcz. Prezydent także zdjął pelerynę.

-No cóż - powiedział. - Zapewne chcielibyście uzyskać jakieś wyjaśnienia...

Szef dostojnie kiwnął głową.

-Proszę siadać.

Zajęliśmy miejsca w fotelach. Człowiek z Kałasznikowem przyniósł gorącą herbatę i ciepłe jeszcze pączki. Prezydent nalał do trzech kieliszków odrobinę wina a przed Zosią postawił szklankę z colą.

-Trochę głupio wyszło, że się o tym dowiedzieliście - powiedział. - To jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych.

-Wiecie gdzie jest złoty pociąg, dlaczego nie wydobędziecie tych skarbów? - zapytał szef.

-To prawda, wiemy od lat, że spoczywa właśnie tutaj, a za czasów mojego poprzednika udało się wejść do podziemi i z grubsza obejrzeć znalezisko. Dlaczego nie wydobywamy?... Cóż. Traktujemy ten depozyt jako rezerwę na czarną godzinę. Gdy nasz naród naprawdę znajdzie się na dnie, wówczas będziemy mogli po to sięgnąć.

-Już teraz wiele jest biedy wokoło - powiedział pan Tomasz.

-Sytuacja nie jest jeszcze aż tak tragiczna. Zrozumcie, to rezerwa na naprawdę czarną godzinę. Gdy nie będzie już innych możliwości wtedy sięgniemy po to złoto. Na razie musimy je zachować, jako rezerwę i gwarancję przyszłości.

Nie do końca te argumenty trafiały mi do przekonania ale milczałem. Szef wolno pokiwał głową.

-Ile osób o tym wie?- zapytał.

-W tej chwili dwanaście, łącznie z wami i moim poprzednikiem. To tajemnica stanu przekazywana kolejnym prezydentom w dniu zaprzysiężenia. Wolałbym, żeby tak zostało, choć po prawdzie nikt wam nie uwierzy. Proszę jednak o zachowanie całkowitej dyskrecji.

-Mamy poprzysiądz na biblię?

-Wśród ludzi honoru wystarczy słowo.

-Hmm... - powiedziała Zosia. - Nie wiem jak to powiedzieć, ale wzięliśmy próbkę...

Położyła kilogramową sztabkę złota na brzegu stołu.

-Umieszczenie jej z powrotem na miejscu byłoby kłopotliwe - uśmiechnął się. - Zatrzymaj ją młoda damo. Na pamiątkę i na znak że też należysz do spisku.

Zamyśliłem się.

-Dlaczego nie pootwieraliście wagonów? - zapytałem.- My, wstyd się przyznać narobiliśmy dziur w dachu.

-Nie musieliśmy - uśmiechnął się. - Po zdobyciu Wrocławia wpadł w nasze ręce dokładny spis zawartości pociągu. Spoczywał przez całe lata w archiwum, stanowił taką ciekawostkę. Aż wreszcie udało się odnaleźć miejsce.

-Ale jest jeszcze Sobieradzki i jego ekipa.

-Zalejemy rury w stacji pomp betonem. Jeden z moich ludzi właśnie się tym w tej chwili zajmuje. Żal mi Sobieradzkiego, ale zanadto się zbliżył do tej tajemnicy. A przecież go nie zastrzelimy... Jeśli uda mu się wejść do środka alarm nas ostrzeże...

-Więc po prostu w Pałacu Namiestnikowskim zapaliła się lampka... - uśmiechnąłem się z niedowierzaniem.

-To nie zupełnie tak, z tą lampką - uśmiechnął się. - Ale reszta jest jak z kiepskiego filmu. Prezydent wskoczył w samolot i po godzinie znalazł się w miejscu gdzie niesforni obywatele grzebali w poszukiwaniu tajemnic państwowych...

-Jest jeszcze problem z czwartym członkiem ekipy Sobieradzkiego... - zauważyłem. - Jeśli zostanie schwytany i trafi do więzienia...

-Nie zostanie schwytany - po twarzy prezydenta przebiegł cień. - Moi ludzie dopadli go koło śluzy. Zaczął strzelać pierwszy... Pogrzebaliśmy go w lesie. Nic już nikomu nie powie.

-Śluzy - mruknąłem. - To wyjaśnia ten nagły przybór wody.

Zjedliśmy po pączku i popiliśmy herbatą. Pożegnaliśmy się i wysiedliśmy. Półciężarówka ruszyła cicho i zniknęła w mroku. Deszcz przestał padać. Dniało. Popatrzyłem na zegarek. Czwarta rano.

-I co by tu rozbić z dniem tak mile rozpoczętym? - zagadnął z uśmiechem Pan Samochodzik.

-Szefie, tam na dole była bursztynowa komnata!

Pan Tomasz uśmiechnął się melancholijnie.

-Ach, skrzynie z napisem Bernstein Zimmer? Rozczaruję cię Pawle. Ach, zaglądałeś do środka? Jak wyglądało?

-Płyta z drewna oklejona bursztynem.

Kiwnął głową.

-W Bursztynowej Komnacie efekt wzmacniany był przez to, że za taflami bursztynu umieszczono weneckie zwierciadła.

-To co w takim razie widziałem?

-Bursztynowy pokój z twierdzy w Srebrnej Górze. Wyrób z początków wieku. Swoją drogą musi być w fatalnym stanie?

-Jest w fatalnym stanie - kiwnąłem głową. - Bursztyn popękał, chyba nie da się go już uratować.

-W drogę - zarządził wskazując samochód.

*

Wracałem z zakupami gdy nieoczekiwanie spostrzegłem że światła w oknach kamieniczek przy staromiejskim rynku lekko przygasły. Czyżby ktoś bawił się piłą ultradźwiękową? Przyspieszyłem kroku. Szef siedział na fotelu i czytał gazetę. Położyłem siatkę z na stole. Nagle żarówka znowu przygasła.

-Co się dzieje z tym światłem? - zdziwił się Pan Samochodzik.

Zastukałem energicznie w drzwi łazienki. Zazgrzytał zamek i Zosia wyszła ze środka.

-Drogie dziecko... - zacząłem przemowę moralizatorską - piła ultradźwiękowa to bardzo niebezpieczne narzędzia. Zwłaszcza w ręce niedoświadczonego użytkownika...

Uśmiechnęła się a potem wyciągnęła dłoń. Sztabka którą wynieśliśmy z podziemi została niezbyt fachowo przecięta na trzy części.

-Pomyślałam sobie wujkowie, że wam też się coś należy za udział w spisku - uśmiechnęła się promiennie.

Podrzuciłem swój kawałek. Złoto, ciężkie, połyskliwe, cenne. Upuściłem je na lastrikowy parapet. Powietrze wypełnił piękny czysty dźwięk. Szef uśmiechnął się szeroko, ale po chwili jego oblicze ściągnęło się troską.

-Co się stało? - zaniepokoiłem się.

-Mamy problem Pawle. Właśnie tak sobie pomyślałem... Co my napiszemy w raporcie dla ministra?

Epilog.

Siedziałem wygodnie w fotelu i oglądałem “Wiadomości”. W Turcji ofensywa przeciw Kurdom, w Bośni odkryto kolejne masowe groby. Prezydent odznaczył dziś Złotym Krzyżem orderu Odrodzenia Polski...

Popatrzyłem leniwie w ekran. Pan Samochodzik w ciemnym garniturze wyglądał niezwykle szykownie. Prezydent przypiął mu na piersi błyszczący order i ścisnął dłoń. Przez chwilę wydawało mi się, że mrugnął do szefa porozumiewawczo, ale to było chyba tylko złudzenie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
Pan Samochodzik i zaginiony pociąg
03 Pan Samochodzik i Wyspa Złoczyńców
26 Pan Samochodzik i Zaginiony Pociag
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet Arkadiusz Niemirski
26 Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg Tomasz Olszakowski
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
57 Pan Samochodzik i Zloty Bafomet Niemirski Arkadiusz
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
84 Pan Samochodzik i Knyszyńskie Klejnoty
08 Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic

więcej podobnych podstron