Neutralni


Neutralni

Dwudziesty piąty września

“I wish that I could fly
Into the sky so very high
Just like a dragonfly”*


Dochodziła siódma rano wrześniowego poranka. Jak na ostatnie dni lata, było dość chłodno.
Co jakiś czas zrywał się wiatr, który porywał do tańca liście, zgrabione w niewielkie kopczyki pod drzewami. Czystego błękitu nieba nie kalała najmniejsza nawet chmurka. Słońce nadawało kamieniom i drzewom ostre, wyraziste kontury. Woda w jeziorze lśniła. Było czysto, mroźnie i rześko. W Hogwarcie zaczynało tętnić życie. Od strony chatki gajowego dobiegał dziarski śpiew. Hagrid przygotowywał poranny posiłek dla swojej menażerii. Ptaki śmigały między drzewami, wiewiórki goniły się wśród gałęzi. Wysoko nad błoniami trzepotała pustułka. Nie zwracała uwagi na chłopca o ciemnej karnacji i oczach w kształcie migdałów, który kilkadziesiąt metrów od niej, unosił się na swej miotle ponad wieże szkoły. Przez chwilę rozkoszował się wysokością, po czym mocniej zaciskał na stylisku miotły ręce w rękawiczkach bez palców i z głośnym „i-haaaaaa!” spiralnym ruchem opadał w dół. Czasem udało mu się znaleźć wstępujący prąd powietrza. Wtedy kreśląc kolejną spiralę, bez żadnego wysiłku wzbijał się w górę.
Blaise bawił się w ten sposób od dłuższego czasu. Wiedział, że powinien już wracać. Urządzał sobie takie poranne eskapady już w zeszłym roku i w domu podczas wakacji, więc potrafił ocenić doskonale, kiedy upłynęła godzina. Z westchnieniem wylądował na trawie.

* * *

W dormitorium Ślizgonów, jak co dzień, chłopcy dopiero zaczynali zwlekać się z pościeli. Blaise zdjął z ramy łóżka ręcznik i szybkim krokiem ruszył w stronę łazienki. Chłopców było pięciu, prysznice dwa, w tym jeden, poprzedniego dnia zatkany parówką przez Grega. Wolał mieć poranne ablucje za sobą, zanim cała ta tłuszcza wstanie i zacznie się dobijać do drzwi. Blaise nie znosił, gdy ktoś lub coś zakłócało jego toaletę. Lubił odbywać swoje małe rytuały w samotności.
- O, cześć, znowu nie możesz dospać? - ziewnął Teodor Nott, opuszczając nogi na podłogę i sennie drapiąc się po krótko ostrzyżonych włosach. Naraz nieco oprzytomniał. - Pamiętasz, że jesteś mi winien kasę?
Blaise parsknał:
- Jakże bym mógł zapomnieć?! Oddam Ci po Transmutacji, muszę rozmienić - i zwiał do łazienki.
- Taaa - mruknął Nott. - Tak jak miałeś mi oddać już tydzień temu… Za pięć minut wchodzę! - wrzasnął w stronę drzwi, zza których słychać już było szum wody.
- Merlinie, musisz się tak wydzierać z rana? - Gregory Goyle zakrył głowę poduszką. Vincent Crabbe też się obudził.
- Dzisiaj wtorek czy środa? - spytał nerwowo, kiedy tylko otworzył oczy.
- Dopiero wtorek, niestety - odpowiedział Nott, wciągając spodnie.
- Och - Vincent zerwał się z łóżka i zaczął w pośpiechu nakładać ubranie.
- Muszę jeszcze powtórzyć numerologię… Nic nie rozumiem z tego twierdzenia Wenlock**.
- A ja zjadłbym coś - stwierdził Greg. - Ciekawe, co dzisiaj będzie na śniadanie. Mam nadzieję, że nie ta maziajowata jajecznica.
Nott skreślił datę w kalendarzu, wiszącym przy jego łóżku.
- Już nie mogę się doczekać, kiedy skończę tę cholerną budę i będę mógł pracować u ojca. Zazdroszczę Weasleyom. Nieźle to sobie wymyślili, Gryfiaki pieprzone.
- To zrób to samo - wzruszył ramionami Greg.
- Ojciec nie chce się zgodzić - odparł ponuro Teodor.
- To tak jak mój - powiedział Greg. - Straszy, że jak nie skończę szkoły, to mnie wydziedziczy i skończę w pomarańczowej kamizelce, naprawiając mugolskie tory albo w jakimś mugolskim sklepie przy kasie - milczał przez chwilę. - To w sumie nie byłoby takie straszne - stwierdził.
- Może mi ktoś wytłumaczyć, o co chodzi z tym twierdzeniem? - spytał Vincent błagalnym tonem.
- Dawaj - Nott usiadł obok niego.
- Już skończyłem - Blaise stanął w drzwiach łazienki. - Trzeba będzie coś zrobić z tym odpływem w drugiej kabinie, bo zaczyna śmierdzieć.
- Dobra, spróbuję to odetkać zaraz po zajęciach - obiecał Greg. - Wczoraj już mi się nie chciało.
- No, nareszcie skończyłeś te swoje ablucje - powiedział Teodor. - Weź, wytłumacz Vinciemu numery, ja spadam się umyć.
- Czego nie rozumiesz? - Blaise przysiadł na łóżku obok kolegi.
- Wszystkiego. Jak zwykle.
- Hmmm… Słuchaj, tu masz trójkąt. Ten trójkąt ma tu kąt prosty. Kumasz, co to jest kąt prosty, prawda?
- Eeee… Taki jak ten stół? I okna?
- ?
- No… rogi stołu mają kąt prosty. Tak? Czy źle mówię?
Blaise zaczerpnął powietrza.
- Nie, skądże. Bardzo dobrze mówisz, właśnie o to chodzi.
Po dziesięciu minutach Blaise był nieco zmęczony i chętnie położyłby się na chwilę. Mógł jednak sobie pogratulować, gdyż Vincent zrozumiał twierdzenie.
- Żebym tylko nie zapomniał!
- Zrozumiałeś, więc nie zapomnisz.

* * *
- No, spadamy chłopaki! - Nott skończył wiązać szatę - Vinci, wyłaź z tego kibla, przecież Blaise ci wytłumaczył, wiec czego jeszcze się denerwujesz?!
Blady Vincent wyszedł z łazienki.
- Tak ogólnie, z przyzwyczajenia - mruknął.
- Czekajcie, o której godzinie Draco zaczyna zajęcia? - spytał Blaise, kiedy już wychodzili.
Greg myślał chwilę.
- Cholera. Dzisiaj ma tak jak my. Pochrzaniło mi się. Myślałem, że jest środa. Bo w środy ma chyba Zaklęcia o dziesiątej.
- Przecież mówiłem, że jest wtorek - zdenerwował się Nott.
- To mnie mówiłeś, nie jemu - powiedział Vincent.
- To Greg potrzebuje specjalną adnotację? Tyle razy powtarzam, że możecie korzystać z mego kalendarza wszyscy.
- Tak, za pięć sykli… Możesz go sobie wsadzić.
- Dajcie już spokój - Blaise przewrócił oczami. - Jak dzieci…
- Draco, wstawaj! - wrzasnął w stronę osłoniętego łóżka. - Już ósma i Greg zeżre twoją porcję. Auć, nie znasz się na żartach, Greg?
Cisza.
Spojrzeli wszyscy na siebie z porozumiewawczymi uśmiechami, po czym, jak jeden mąż, rzucili się z radosnym wrzaskiem na łóżko śpiącego Ślizgona, zrywając przy okazji zasłonki.
- Uch - stęknął chłopiec, kiedy cztery cielska wylądowały na nim.
- Wstawaj, nygusie! - krzyknął mu do ucha Teodor.
- Wstawaj, słońce! - zaświergotał Blaise.
Draco patrzył na nich przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem, zanim dotarło do niego, gdzie jest.
- Złaźcie ze mnie, pajace - mruknął. Wygramolił się spod nich i nakrył głowę poduszką z zamiarem ponownego zapadnięcia w sen. Nie tego się spodziewali. Oczekiwali żądzy zemsty, a nie takiego lekceważenia.
- Co z tobą? - spytał Greg.
- Dobranoc - dobiegło spod poduszki.
- Ale Draco… Zajęcia! - jęknął Vincent.
- Poza tym wisisz mi kasę - dodał Nott.
- Bo ci zrobimy jeszcze jedną dżibę***! - zagroził Greg.
- Tylko spróbujcie…
- Czyli nasz Dom ma stracić przez ciebie punkty, tak? - zaszantażował Blaise.
- Właśnie tak. Zresztą… powiedzcie, że jestem chory.
- To każą ci pójść do Pomfrey. Wiesz dobrze, że nie pójdziesz. Wstawaj! - Blaise się zdenerwował.
Cisza.
Blaise spojrzał na kolegów i wskazał na wystające spod kołdry nogi upartego Ślizgona.
Pokiwali głowami. Teodor i Greg chwycili każdy po jednej nodze Dracona i siła wywlekli go z łóżka.
- Sklątki was poparzyły? Zostawcie mnie, do cholery! Powiem Snape'owi! - wściekły, próbował im się wyrwać.
- Dbamy tylko o honor naszego Domu - powiedział Teodor, pchając go w stronę łazienki.
- Vinci, Greg puszczajcie! Jak śmiecie? Tacy z was koledzy?! - Vincent i Gregory tylko się uśmiechnęli i mocniej przytrzymali ręce szarpiącego się Dracona.
- Daj spokój, wszyscy cię kochamy - powiedział Blaise. - Właź do łazienki i za trzy minuty chcemy cię widzieć na śniadaniu.


Dwudziesty szósty września

„Choć mało rozumiem
A dzwony fałszywe
Coś mówi mi że
Jeszcze wszystko będzie możliwe”****


Wrześniowe słonce wpadało przez niewielkie okna do dormitorium Puchonek, nadając żółtym ścianom barwę miodu. Susan miała wrażenie, że znajduje się w ulu. Była rozdrażniona. Cokolwiek zaczęła robić, nudziło ją po pięciu minutach. Próbowała czytać, ale nie mogła się skupić. Próbowała napisać list do rodziców, ale jakoś nie mogła znaleźć słów. Wreszcie, zdesperowana, zabrała się do odrabiania pracy domowej z Zaklęć, ale odczuła tak silny wewnętrzny protest, że ze wstrętem odepchnęła książkę i pergamin jak najdalej od siebie. Pergamin spadł na podłogę, a książka wylądowała po drugiej stronie stołu, pod nosem Hanny, która kreśliła wytrwale jakieś wykresy przy pomocy krzywików. Hanna drgnęła i z lekkim poirytowaniem spojrzała na koleżankę..
-Su, nie rzucaj we mnie książkami, o mały włos ręka by mi się poruszyła. Wiesz, jak Sinistra jest przeczulona na punkcie wykresów.
- Uch - powiedziała tylko Susan, która na samą myśl o wykresach odczuwała mdłości.
- Przepraszam.
- Nie ma problemu - mruknęła Hanna, nie zdradzając najmniejszej ochoty na dalszą rozmowę.
Susan westchnęła w duchu. Oprócz ich dwóch, w dormitorium nie było już nikogo. Pomyślała, że może uda się do dziewczyn obok. Ale i ten pomysł wydał się jej nie najlepszy.
- Pójdę na spacer - powiedziała. - Albo pobiegam. Przebrała się w dres, nałożyła koszulkę i bluzę. Sznurówki w trampkach zawiązały się same. Susan uwielbiała swoją kolekcję trampek. Wszystkie były w różnych odcieniach czerwieni.
- Hanna, wychodzę pobiegać. Może dasz sobie na chwilę spokój z wykresami i mi potowarzyszysz?
- Mrrrmh…dzięki. Nie mogę.
- Szkoda. Na razie.
Nawet ją to specjalnie nie zmartwiło.
Popołudnie było słoneczne. Susan wyszła na błonia. Małe grupki uczniów spacerowały tu i ówdzie. Nieopodal pod drzewem jakaś parka obłapiała się zapamiętale, nie zwracając uwagi na chichoty oraz niewybredne komentarze młodszych koleżanek i kolegów.
Susan znalazła sobie w miarę ustronne miejsce.
- Jakieś dwa kilometry i z powrotem wzdłuż jeziora - postanowiła. Biegała od kilku miesięcy. Zauważyła, że wyraźnie poprawiła jej się kondycja i mięśnie ud nie były już takie sflaczałe. A przy tym czuła się spokojniejsza - tak jakby wszelkie złe emocje ulatywały z niej z każdym wydechem, parowały z każdą kroplą potu. Zostawały w tyle z każdym krokiem. To dziwne łomotanie serca, drżenie rąk i brak tchu zdarzały jej się coraz rzadziej.
Kilka chwil rozgrzewała mięśnie stóp, łydki i uda. Potem chwilę poskakała.
I wtedy dopadło ją:
- Susan, ty mi na pewno nie odmówisz… jesteś taka uprzejma... - oczy Padmy patrzą na nią przymilnie a jednocześnie dziwnie nakazująco, a może Susan tak się tylko wydaje.
- Pożyczysz mi te spodnie, wiesz, te niebieskie, które miałaś na sobie w zeszłą niedzielę?

Susan zaczeła skakać wyżej.
-Niebieskie? Taaa - ale… masz chyba jeszcze mój żółty golf.
-Tak, pamiętam, oczywiście! Dałam go do prania skrzatom, powinien być gotowy za trzy dni, oddam ci go od razu. - „Wiem, że nie oddasz”.

Częstotliwość podskoków Susan wzrosła, ona sama nawet o tym nie wiedziała.
- Ach…w porządku. Przyjdziesz po nie?
- Wiesz co… Teraz nie mogę… Może ty byś mi je przyniosła, dobrze Su?
- No… dobrze - spuszczenie oczu. „Dlaczego jestem takim cholernym, miłym, potulnym tchórzem?!”
- Dzięki ci, jesteś kochana!

DOŚĆ!
Susan była zdyszana. Owładnięta złością na samą siebie i adrenaliną, od kilku minut skakała jak szalona. Z przestrachem zauważyła, jak przygląda jej się dwójka chłopaków. Nie mieli na sobie ślizgońskich szat, ale i tak rozpoznała cwaniaka Notta i zarozumiałego outsidera Zabiniego.
- Wszędzie zawracają człowiekowi głowę - mruknęła pod nosem i ruszyła przed siebie z zamiarem opuszczenia tego miejsca.
-Te, Czerwone Trampki! Vingardium Leviosa ci nie wychodziło?
Udała, że nie słyszy. Biegła w jednostajnym tempie. Bardzo starała się hamować instynkt ucieczki i nie przyspieszać.
Usłyszała kroki za sobą
-
Co za uparty, infantylny gnojek - pomyślała. Uniosła wzrok i spojrzała w prawo.
- Ty zawsze biegasz takim babciowym stylem? Uważaj, bo ci żyłka pęknie.
- Teo, daj jej spokój - Zabini zrównał się z nimi.
- Ja tylko wyrażam swoje zdanie. Zobacz, Blaise, jakie cycki! Jednak Puchonki nie są tak do końca tragiczne.
Blaise otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Susan ubiegła go. Chciało jej się płakać i… śmiać? Śmieszył ją ten cały absurd - zupełnie jakby była dzieckiem i znajdowała się w grupie małych prześladowców. Opanowała się.
- No właśnie. Ile masz lat? Dwanaście, że podniecają cię skaczące cycki? Myślałam, że Ślizgoni są bardziej wyrafinowani i mniej schematyczni.
Ze zdumieniem zauważyła, ze Zabini parsknął śmiechem. Drugi Ślizgon spojrzał na nią z zaciętym wyrazem twarzy.
- Twoje cycki są za małe, żeby mnie podniecać. Śmieszy mnie za to twój truchcik. I co to za beznadziejna rozgrzewka, skoki jakieś!
- Może chcesz się ze mną zmierzyć? - w pierwszym odruchu Susan zapragnęła zatkać sobie usta ręką. Merlinie, jak to musiało dziecinnie zabrzmieć! I w ogóle… jak ona może proponować coś takiego… Ślizgonowi? I to jeszcze facetowi… Przegra z kretesem. W myślach przeklęła chwilę, w której zdecydowała się wyjść żeby pobiegać. Bała się facetów, a już w szczególności facetów ze Slytherinu.
Nott parsknął. Zabini też się uśmiechał.
- Żartujesz chyba. Nie chce mi się. Niczego nie muszę ci udowadniać.
- No to się odwal - odwróciła się do nich plecami.
To nie spodobało się Nottowi, który najwyraźniej się zawziął.
- Zaczekaj.
- Teo, daj spokój - powiedział Zabini i mrugnął (mrugnął?!) do niej. - Kiedy ty ostatnio biegałeś? Całe wieczory ostatnio podrzucasz ciężarki. Padniesz z braku tchu po stu metrach.
- Dzięki, że we mnie wierzysz, druhu.
- Poza tym nie masz odpowiednich butów.
Nott spojrzał w dół na swoje adidasy.
- Te mogą być - stwierdził. - To jak, gdzie zaczynamy?
- Planowałam przebiec dwa kilometry wzdłuż jeziora i z powrotem - powiedziała Susan. Bała się, ale zaczynało jej się to podobać. A przy tym zobaczyć mrugającego do niej Ślizgona, było nie lada gratką.
-
Taki mały smaczek do opowiadania dziewczynom, z których większość platonicznie ślini się na Zabiniego - przemknęła jej przez głowę myśl. Ciekawa była, dlaczego Blaise prowokował kolegę. Czyżby był po jej stronie? Najprawdopodobniej nie był po niczyjej stronie, tylko pragnął zabawić się kosztem Notta.
- Niech będzie. Ale cztery kilometry to za mało. Zróbmy sześć.
Susan wzruszyła ramionami.
- Proszę bardzo, może być i sześć.
Wokół nich zaczął zbierać się mały tłumek zaciekawionych uczniów. Był wśród nich ten wścibski Creevey ze swoim irytującym pstrykaczem. Oczy już mu błyszczały fanatycznym blaskiem.
Ruszyli w stronę jeziora. Grupka gapiów dyskretnie postępowała za nimi w pewnym oddaleniu. Susan nie znosiła zbiegowisk. Miała ochotę kazać im wszystkim zjeżdżać.
Stanęli na brzegu, gdzie kończył się piasek i leżał głaz.
- Zaczynacie i kończycie w tym miejscu - powiedział Blaise. - Dam wam znak ręką i wtedy ruszycie. Jasne?
- Jasne - przytaknęli unisono Ślizgon i Puchonka. Ten pierwszy spojrzał na Susan pogardliwie, a ona, całkowicie wyzbywszy się szacunku do Strasznych Mieszkańców Domu Węża, w odpowiedzi zmierzyła go wzrokiem.
Stanęli oboje obok głazu. Tłumek uczniów zatrzymał się nieopodal. Susan zauważyła wśród nich Ginny i Hermionę. Pokazały jej na migi, że trzymają za nią kciuki. Za nimi stały Pansy i
Millicenta. Parkinson przewróciła oczami
- Teo, skop jej tyłek! - zawołała.
- Proszę, bądź łaskawa nie pluć mi do ucha. Myłam je dzisiaj - powiedziała Ginny.
- A zanotowałaś ten podniosły fakt w swoim sekretnym pamiętniczku? - spytała Pansy jadowicie.
- Pansy, ja już nie prowadzę pamiętniczka. Nie mierz wszystkich swoją miarą - nie pozostała jej dłużna Ginny. Wkrótce jednak Susan przestała zwracać uwagę na kłócące się dziewczęta. Zabini uniósł rękę, w której trzymał kurtkę Notta.
- Jesteście gotowi? - Kiwnęli głowami.
- No, to… Start!
- Pufff! - strzelił aparat Colina.
Ślizgon zerwał się i wystrzelił do przodu, Susan biegła znacznie wolniej. Była przekonana, że jej rywal będzie oszukiwał.
- Cóż, przegram, ale ukończę bieg z honorem - postanowiła.
Słyszała za sobą wrzask kilkuosobowej publiki. Niektórzy biegli kawałek z nimi. Szybko jednak zaniechali wysiłku. Z obydwu stron Puchonkę otaczały drzewa, kilkanaście metrów przed nią majaczyła sylwetka Notta. Dziewczyna słyszała jego ciężki oddech.

* * *

- Susan, Susan! - ten wrzask ogłuszał ją. Oczy zalewał pot, krew pulsowała w skroniach. Sylwetki widzów były coraz bliżej - jeszcze tylko dziesięć metrów. Oddech Ślizgona za plecami. Doganiał ją wreszcie. Przyspieszyła - to jednak było możliwe! - „Teo!”,” Susan!”
Jeszcze trzy metry, dwa metry, jeden metr!
Ten wszechobecny krzyk. Łomot serca. Rozpaczliwa próba złapania oddechu i dzika radość.
Koleżanki z Gryffindoru dopadły jej z piskiem. Pojawił się skądś Ernie. Pełen entuzjazmu, zaczął ją walić po plecach swoją kościstą dłonią.
- Susie, byłaś niesamowita! Dokopałaś Nottowi!
- Jednak… nie… oszukiwał…- zdołała tylko wydyszeć w odpowiedzi.
- Puffff!
- Susan, jak się czujesz jako zwyciężczyni?
Colin stał już przy niej z aparatem. Pytanie zadała niższa od niej o głowę, rezolutnie wyglądająca dziewczynka z końskim ogonem na czubku głowy, w krukońskim szaliku.
Susan pomacała się po plecach, po czym usiłowała się wentylować, odklejając koszulkę od ciała
- Spo... spocona? - wydukała. - Przepraszam. Możecie porozmawiać z nim? - wskazała na Ślizgona. - Ja nie jestem teraz zbyt elokwentna.
Jak zawodnicy quidditcha albo mugolscy piłkarze zaraz po meczu - pomyślała.
- Dzięki wam dziewczyny! - zwróciła się do Ginny i Hermiony
- Susan, ja też czasem biegam. Jak będziesz miała ochotę na towarzystwo, to powiedz! - odrzekła Ginny. - Chciałam namówić Hermionę, ale ona woli wysiłek umysłowy - Hermiona zrobiła zabawną minę i pokręciła głową.
- To ty go skłoniłaś, żeby się z tobą ścigał? - spytała.
Puchonka skinęła głową,.
- Nie mogę wprost uwierzyć, że podjął wyzwanie!
- Ja też, prawdę mówiąc - stwierdziła Susan.
- Pewnie go zaczarowałaś - wtrąciła Ginny.
Naraz obie z Hermioną stanęły jak wmurowane, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń za Susan.
- Co? - Puchonka odwróciła się.
- Gratuluję - powiedział Teodor Nott i wyciągnął rękę.
Spojrzała na niego wielkimi oczami.
- Yyy... Dziękuję! - wcale nie zamierzała się uśmiechać. Nie chciała okazywać temu aroganckiemu dryblasowi, że jest mile zaskoczona. Ale zdradliwy grymas nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak, sam wypłynął na jej usta.
- Pufff!
Na twarzy Ślizgona też pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Spojrzał z drwiną na dwie Gryfonki, odwrócił się i odszedł w stronę Zamku.
Hermiona i Ginny stały z rozdziawionymi ustami.
- Może to jakiś Nieślizgon po Wielosokowym? - wyraziła przypuszczenie Ginny.
- Daj spokój, Gin, widocznie myliłyśmy się co do niektórych osób. To chyba dobrze. Susie, wracasz z nami do szkoły?
- Dzięki, Hermiono, muszę ochłonąć po tym wszystkim. Pospaceruję tu sobie jeszcze chwilkę.
Kiedy Gryfonki się oddaliły, radość i satysfakcja z wygranej spowodowały, iż nie mogła się powstrzymać. Pisnęła cienko i wykonała wysoki podskok z rozbiegu. Padma Patil się nie liczyła. Ona, Susan, wygrała. Ze Ślizgonem! Teraz może już wszystko! Przekroczyła swoją granicę.
- Sznurowadło - dobiegł ją głos zza krzaka. Zarozumialec Zabini przyglądał jej się z dziwnym wyrazem twarzy.
- Sznurowadło? - spytała głupio.
- Rozwiązało ci się. Mogłaś się przewrócić.
- Eeee, dziękuję - odpowiedziała speszona.
Idiotko - pomyślała. Widział ją jak skacze. Jak jakiś… niuchacz po piwie kremowym! Poczuła, że krew dudni jej w uszach, zupełnie jak podczas biegu. Potrząsnęła nogą i sznurówka zawiązała się. A potem Susan Bones uciekła.

Dwudziesty ósmy września.

- Co to jest? Jakiś fotomontaż? - Draco Malfoy ze wszystkich stron oglądał zdjęcie kolegi, ściskającego rękę Puchonki. Co jakiś czas zaciągał się przy tym magicznym cygarem bezzapachowym, skonfiskowanym jakiemuś drugorocznemu podczas wieczornego obchodu. Zdjęcie przyniósł z pokoju wspólnego Blaise. Ślizgon pożyczył je od Terry'ego Boota, któremu udało się przełamać czar, zapobiegający magicznemu kopiowaniu, rzucony na fotografię przez Colina i wykonać odbitkę. Jednak Krukon nie był w stanie usunąć blokady całkowicie i fotka była raczej kiepskiej jakości.
- Pokaż - Gregory i Vincent zajrzeli mu przez ramię.
- No tak, ty jeszcze nie wiesz. Wczoraj nasz Teo ścigał się z nią i przegrał - powiedział Greg. - Weź się przesuń, Vinci, bo nic nie widzę.
- Trzymajcie - Draco dał im zdjęcie, a sam usiadł przy stole obok Notta.
- Dlaczego podałeś jej rękę?
- Chciałem złożyć gratulacje. A co? Zauważyłeś jakieś liszaje albo ślady gnicia na mojej dłoni?
Malfoy spojrzał na niego, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym nosem wypuścił opalizujący dym.
- Nie, skądże - odparł wreszcie.
- Chce ktoś? - spytał, wyciągając przed siebie rękę z wypalonym do połowy cygarem.
- Ja - upomniał się Greg nieśmiało.
- Uważaj, mam gronkowca - powiedział Malfoy, widząc jak kolega zaciąga się z lubością, po czym wstał i wyszedł z dormitorium.
Greg zmartwiał i pospiesznie wypluł cygaro.
- „Gron - co”? - wybełkotał.
- Uspokój się, Greg. On cię tylko nastraszył - spokojnie powiedział Blaise.
- Skąd wiesz? - głos kolegi drżał lekko.
- Gronkowiec to przypadłość głównie mugoli. My potrafimy szybko sobie z nim poradzić. Zresztą gdyby Draco faktycznie miał coś takiego, już by tu leżał i użalał się nad sobą. Znasz go.
- Czasem mam ochotę porządnie kopnąć go w ten chudy tyłek - mruknął Teodor. - Nie lubię, kiedy próbuje naśladować swojego starego.
- Nie jesteś w tym osamotniony - odpowiedział Blaise.

* * *

Chłopcy byli pochłonięci własnymi sprawami. Vincent odłożył zdjęcie i zabrał się za rozpoczętą robótkę. Dzierganie na drutach uspokajało go. Wszystkim Ślizgonom znudziło się już naśmiewanie się z kolegi i czasem nawet składali mu zamówienia czy to na szalik, sweter, czy na czapkę pilotkę. Pansy miała w swej kolekcji kilka obcisłych golfów - przynosiła mu żurnale z wzorami jak dziergać, co znacznie ułatwiało koledze zadanie.
Greg przeglądał jakieś magiczne czasopismo muzyczne, gdzie zamieszczano, między innymi, teksty znanych przebojów. Próbował nauczyć się kilku z nich. Czasem uszu kolegów dobiegało jego ciche „jo” lub „mawafaka”. Co jakiś czas też obmacywał sobie węzły chłonne z lekko przestraszoną miną.
Nott przeglądał swoją tabelkę, w której zapisywał sobie, kto ile pieniędzy jest mu winien, o jaką sumę i z kim się ostatnio założył, zaś Blaise siedział na łóżku i po raz kolejny oglądał zdjęcie kolegi gratulującego Susan. Śmiać mu się chciało na widok speszonej miny Teodora i kompletnie zaskoczonej Puchonki.
Twarz miała okrągłą, dość jeszcze dziecinną. Jej fryzura była dość dziwna jak na mieszkankę Domu Borsuka, wręcz awangardowa. Krótko ostrzyżone włosy, sterczały na wszystkie strony, co jeszcze bardziej podkreślało ich kolor pomarańczowej papryki… Próbował ocenić czy jest ładna i nie mógł się zdecydować.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - powiedział Vincent.
- Wlazł! - odezwał się jednocześnie Greg.
W drzwiach stanęła Pansy.
- Cześć chłopcy - rozejrzała się po ich dormitorium. - Nie ma tu Dracona?
- Wyszedł kilkanaście minut temu - powiedział Blaise. - Ale nie wiemy dokąd - dodał.
Pansy spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Pansy, on nam naprawdę nic nie mówił - powtórzył chłopiec.
- Pewnie strzelił o coś focha - dodał Teodor.
Pansy usiadła na łóżku nieobecnego Ślizgona.
- Przyszłam do was, bo… kurczę. Coś się z nim ostatnio dzieje. Nie zauważyliście?
- Oj, Pansy, znasz go przecież. Z nim się coś dzieje średnio co drugi dzień!
- Nie chodzi mi o jego humory - machnęła ręką. - Strasznie dużo śpi, zasypia przy stole, nie odrabia prac, znika na całe godziny. Nic nie zauważyliście? Naprawdę?
- Noooo, to że śpi, to fakt. Ostatnio miał szlaban u Kocicy, bo dwa razy z rzędu nie napisał eseju - powiedział wolno Blaise.
- A poza tym - nic? - Pansy wyglądała na niemile zaskoczoną.
Teodor, Vincent i Greg mieli głupie miny.
- No, to dopiero z was koledzy! - podsumowała z wyrzutem Ślizgonka.
- Pytałaś go, dlaczego tak się zachowuje? - chciał wiedzieć Blaise.
Spojrzała na niego jak na przygłupa.
- Jasne. Powiedział… że mam spadać i że nie jestem jego matką - poczerwieniała. Widać było, że mówienie o tym sprawia jej przykrość. - Wydaje mi się, że ma to związek z jego ojcem, z tym, że… no wiecie…
- Tak, wiemy - mruknął Nott i opuścił głowę. - Nie tylko Lucjusz Malfoy siedzi w Azkabanie…
Pansy spojrzała na niego szybko.
- Przepraszam… - szepnęła.
Teodor machnął ręką i uśmiechnął się niewyraźnie.
- Chcesz może herbaty? - spytał Vincent znad robótki. - Melisa z gruszką. Mama przysłała mi w słoiczku. Sama suszyła.
- Dzięki, Vinci, ale tym razem muszę zrezygnować z pysznej herbatki twojej mamy - Pansy wstała. - Pójdę już, mam do napisania pracę dla Snape'a. Na razie, chłopcy. Proszę was, mimo wszystko, obserwujcie go. - I wyszła.
- Ten facet jest kompletnym frajerem - skwitował Teodor, patrząc na drzwi.
Nikt nie skomentował ani nie zapytał, dlaczego uważa Dracona za frajera.
Milczeli chwilę.
- Zapytamy go, jak wróci? - Greg nerwowo zwijał gazetę w rolkę, po czym rozwijał ją.
- To nic nie da. Słyszałeś, co mówiła Pansy. Po prostu będziemy mieć na niego oko.
- Może jest chory? - zasugerował Vincent.
- Daj spokój, jakby był chory, to nie dałby nam o tym zapomnieć nawet na minutę - Blaise spojrzał na zegar, stojący w kącie. Ja was zostawiam chłopaki. Też znikam - zerwał się z łóżka.
- I też nam nie powiesz, dokąd idziesz? - spytał kwaśno Nott.
- Idzie grać z Bootem - odpowiedział za Blaise'a Greg i skrzywił się.
- Co złego widzisz w muzyce funk? Co? Hip hop i funk mają ze sobą wiele wspólnego.
- Może mnie kiedyś przekonasz. Wtedy przyjdę na te wasze próby - powiedział Greg.
- O, łaskawco! Kiedyś to my będziemy sławni i nie dopchacie się do nas przez tłumy napalonych lasek! - zadrwił Blaise.
- Phi! Przecież i tak wiem, że jak tylko skończysz Hogwart, to spadasz na Jamajkę.


Retrospekcja - kiedyś.

“Mijamy się, mijamy siebie
Spotkamy się, spotkamy w niebie”*


Blaise Zabini i Terry Boot nie byli przyjaciółmi. Pozdrawiali się na korytarzach, czasem zamienili kilka słów. Czasem pożyczali sobie książki. Jeden nie oddałby za drugiego życia. Nie prowadzili męskich rozmów, nie klepali się po plecach, kibicowali różnym drużynom. Ale na pewnej płaszczyźnie rozumieli się bezwzględnie.
Blaise od dziecka miał kontakt z muzyką. Matka wpoiła mu miłość do niej. Chłopak nie pamiętał, kiedy nauczył się grać na fortepianie. Uwielbiał siedzieć przy mamie na stołeczku. Ich dłonie zgodnie biegały po klawiszach.
Nie pamiętał też, kiedy pojawiła się obsesja rytmu. Wszędzie go słyszał. W szumie deszczu, w krokach na drodze prowadzącej do ich domu, nawet podczas nakrywania stołu do posiłku przez skrzaty domowe. Odsuwanie krzeseł, stuk stawianych naczyń, szelest serwety, brzęk opuszczonych przypadkiem sztućców. Miał tego pełną głowę, co doprowadzało go do takiej frustracji, że brał z kuchni drewniane łyżki, garnki i talerze i wygrywał wszystko, co nie dawało mu spokoju. Podejrzewał, że odziedziczył tę potrzebę po dziadku Hiszpanie i afrykańskiej babce, obojgu ze strony matki. Kiedy Blaise miał pięć lat, rodzice kupili mu prawdziwy instrument. Perkusja była wyposażona w mnóstwo czarodziejskich gadżetów, jak samogrające pałeczki, śmiejące się czynele, ale chłopiec nie korzystał z tych "dobrodziejstw". Używanie ich wydawało mu się pójściem na łatwiznę. Blaise nie lubił się przemęczać, ale w tej kwestii czynił wyjątek. Spędzał całe popołudnia, grając to, co usłyszał i sporządzając notki. Koledzy z sąsiedztwa pukali się w czoło, że w ciepłe letnie dni woli przesiadywać w ciemnym pokoju, jedynie w towarzystwie kilku bębnów. Ale Blaise był szczęśliwy. Ojciec często przysłuchiwał się jego muzyce. Sam nie grał na żadnym instrumencie, miał za to kolekcję płyt. Były to głównie zespoły bluesowe, ale zdarzały się też grające rocka. Blaise pamiętał, kiedy ojciec przyniósł do domu nowy nabytek.
- To już jest klasyka, choć to ich debiut - powiedział i włączył synowi i żonie płytę. Blaise zaniemówił wtedy, bo nie mógł znaleźć odpowiednich słów, żeby wyrazić całą gamę uczuć, jaką wywołały w nim ten surowe, pierwotne dźwięki, tak pozbawione fałszywego blichterku i wszelkich ozdobników. Matka też była pod wrażeniem. Gustowała w muzyce poważnej, ale potrafiła rozpoznać arcydzieło. Zespół ten wydał później jeszcze kilka płyt. Potem Blaise dowiedział się, że wokalista popełnił samobójstwo. W gazetach pojawiały się nieśmiałe spostrzeżenia, że prawdopodobnie był muzycznym Czarodzicielem**.
Kiedy Blaise miał 10 lat, umarł ojciec. Od lat cierpiał na raka. Leczył się przy pomocy zaklęć i eliksirów, ale to jednak nie mogło całkowicie powstrzymać zniszczeń, jakie czyniła w jego organizmie choroba. Blaise'owi całkowicie odechciało się grać. Perkusja powędrowała do składziku, gdzie ojciec zwykł trzymać narzędzia. W piersi Blaise'a pojawił się jakiś dziwny ciężar, który nie pozwalał zasnąć i który czasem powodował mdłości. Matka też straciła serce do fortepianu. Już nie siadywali razem, już ich dłonie nie przekomarzały się, biegając po klawiszach. Chłopiec tęsknił do tych chwil, ale brakowało mu śmiałości, aby proponować to matce. Potem miało miejsce pewne wydarzenie, które utwierdziło go w przekonaniu, aby tego nie robić, ale które przełamało również barierę, jaka zaczęła się tworzyć między nim a wdową. Pewnej nocy, nie mogąc zasnąć, zszedł na dół do kuchni, aby napić się mleka. Drzwi do salonu były uchylone, dobiegała zza nich smutna melodia. Blaise rozpoznał „Sonatę Księżycową”. W pierwszym odruchu chciał wejść, ale coś go powstrzymało. Zajrzał przez szparę. Widział jedynie plecy matki i kawałek jej profilu. Nie mógł ocenić wyrazu jej twarzy. Grała jak w transie, coraz głośniej i głośniej, z coraz większą pasją, aż w końcu z furią uderzyła dłońmi w klawisze i rozpłakała się. Oparła głowę o instrument i zakryła ją rękami, jakby osłaniając się przed czymś. Plecy jej drżały, łzy kapały na klawisze. W jej szlochu była bezradność i ból. Blaise stał jak wmurowany. Czuł, jak w gardle rośnie mu wielka kula. Zebrał w sobie wszystkie siły i cicho podszedł do kobiety. Objął jej plecy. Płakali razem.
Fortepian został zdegradowany do roli ozdobnego mebla. Ucisk w klatce piersiowej Blaise'a nie był już tak dokuczliwy. Częściej rozmawiał z matką, chodził z nią na spacery.
Minęły dwa lata. Wdowa po panu Zabinim poznała mężczyznę. Spotkała go, gdy razem z synem pojechała na Południe. Fabio był Włochem, miał trzech braci. Blaise bardzo lubił spędzać czas w ich wesołym, hałaśliwym towarzystwie. Normalnie nie znosił głośnych ludzi, ale sposób zachowania mieszkańców Italii był uroczy w swojej niewymuszonej prostocie. Fabio zarządzał firmą, specjalizującą się w produkcji witek do mioteł, miał tym samym mnóstwo pieniędzy. Ale nie to było najważniejsze. Wdowa przy Fabiu odżyła. Blaise nawet cieszył się, kiedy postanowili się pobrać. Rozmawiał na ten temat z matką, pytała go, co sądzi o jej wybranku. Państwo Baggio pół roku spędzali w Anglii a drugie pół w Sorrento, rodzinnym mieście Fabia. I nagle Fabio umarł. Stwierdzono wylew krwi do mózgu. Wszyscy byli wstrząśnięci. Pani Zabini dochodziła do siebie przez pół roku. Zaczęła spotykać się z dziedzicem fortuny, Geoffreyem Bubble. Już nie pytała Blaise'a o zdanie. Chłopak był wściekły z tego powodu, nie odzywał się do niej przez kilka miesięcy. Nie znosił napuszonego utracjusza. Dziwił się matce, że może być tak niedojrzała, tak ślepa. I poczuł coś w rodzaju przewrotnej uciechy i ulgi zarazem, kiedy pewnego grudniowego poranka sowa przyniosła mu do Hogwartu list z wiadomością, że jego ojczym przedawkował środki odurzające i że pogrzeb odbędzie się za tydzień, o godzinie jedenastej. Potem był jeszcze Siergiej Czietwierg - utopił się w basenie i Wolfgang von Beinsteig - spadł z konia, doznając śmiertelnego urazu głowy.
Na wdowę zaczęły padać podejrzenia, że to ona jest przyczyną śmierci mężów. Jednakże niczego jej nie udowodniono, zawsze miała niepodważalne alibi. W końcu dano jej spokój. W żadnym ciele nie wykryto trucizny. Było wiadomym, że Fabio cierpiał na nadciśnienie, że Bubble lubił eksperymentować z używkami, Siergiej miał skłonność do skurczy, a Wolfgang przeceniał swe umiejętności jeździeckie. Na Wolfgangu na razie się skończyło. Blaise miał nadzieję, że sytuacja nie zmieni się jeszcze przez długi czas. Był już tym zmęczony, myślał, że matka też. Przez te wszystkie lata znowu oddalili się od siebie. Kiedy syn przyjeżdżał na wakacje, pani Zabini zwykle była w podróży, a kiedy pozostawała w domu, każde zajmowało się swoimi sprawami i widywali się jedynie podczas posiłków. Blaise wiedział, że to chore, ale zabrakło mu chęci do rozmowy, poza tym znowu zaczął grać i nawet nie miał czasu zbytnio przejmować się całą sytuacją. W każdym razie usiłował to sobie wmówić, całkiem zresztą skutecznie.

Retrospekcja - piąty września.

“I like pleasure spiked with pain and
Music is my aeroplane
It s my aeroplane
Songbird sweet and sour Jane and
Music is my aeroplane
It s my aeroplane”***


Blaise zaczął ponownie grać przez przypadek. Miało to miejsce na początku roku szkolnego. Wracał wieczorem do dormitorium Ślizgonów, kiedy usłyszał dźwięk gitary. Dźwięk dobiegał zza drzwi, które właśnie mijał. Blaise rozejrzał się czy nikogo nie ma w pobliżu i przyłożył ucho do drewna. Ktoś wyraźnie się bawił. Wygrywał wszelkie wariacje na temat jednej z piosenek kapeli Czarodziciela. Ślizgon tak się zasłuchał, że nie zauważył nadlatującego cicho Irytka.
-Buuuuuuuuuu! - coś wrzasnęło mu koło ucha. Bliski zawału, odskoczył od drzwi i zdążył tylko zauważyć znikającą za rogiem postać Poltergeista oraz usłyszeć jego opętańczy śmiech.
Wściekły i oszołomiony Blaise nie wiedział czy ścigać Irytka, czy też schować się za pobliską kotarę. Nie zdążył zrealizować żadnego z tych zamiarów.
-Żeż, kurwa - mruknął, widząc, jak drzwi otwierają się i wygląda zza nich głowa przestraszonego Terry'ego Boota.
- Co jest? Co tu robisz? Dlaczego tak się darłeś? - zapytał Krukon, patrząc z niechęcią na intruza.
- Nie za dużo pytań naraz? - Blaise nie zamierzał się tak po prostu przed nim tłumaczyć. - To nie ja. Głupi Iryt wrzeszczał, wystraszył mnie.
- Podsłuchiwałeś?
- Podsłuchiwałem? Nieeeee - skłamał Blaise w mgnieniu oka. - Przechodziłem akurat. Dlaczego miałbym podsłuchiwać? - spytał z niewinną miną. - Coś tam ukrywasz?
- Nie twoja sprawa - Terry zrobił ruch, jakby ponownie zamierzał wejść do środka, nie przejmując się, że Blaise może dalej podsłuchiwać. - Zresztą… nie mam nic do ukrycia. Grałem sobie. Mam głęboko gdzieś czy podsłuchujesz, czy nie - I odwrócił się plecami.
- Bardzo mi się… yyy… podoba. Jak grasz - Blaise nawet nie wiedział, kiedy wymknęły mu się te słowa.
Salazarze, ja bredzę!
Niebieskie oczy Terry'ego zaokrągliły się i powiększyły, otworzył ze zdumienia usta, ukazując szeroką szparę między zębami. Zreflektował się zaraz.
- Dzięki. Nara - chciał wejść do tajemniczej salki.
- Mogę dać ci podkład pod gitarę -
Chyba mi się pogarsza!
- Że co?
- Gram trochę. Na bębnach. Znaczy się… grałem… Miałem długą przerwę, ale moglibyśmy spróbować?… - Blaise czuł, że płoną mu policzki.
Terry patrzył na niego podejrzliwie. Nagle, jakby podjął decyzję, odsunął się i gestem zaprosił Blaise'a do środka.
- Wejdź.
- Dzięki - powiedział chłopak i rozglądając się z zaciekawieniem, nieśmiało przekroczył próg. Kiedy znalazł się w sali, stanął jak wryty.
- Ja pierniczę! To tu zawsze było?
Podłoga wyłożona była deskami, z których dawno zeszła farba. Pod jedną ze ścian rozciągała się scena z podium. Dwie równoległe ściany zakryte były regałami, na których piętrzyły się futerały. Futerały leżały też na podłodze. Pokrywał je kurz. Jego zapach był wszechobecny.
- To salka, gdzie Flitwick ćwiczy swoich śpiewaków - powiedział Terry, ale Ślizgon go nie słuchał. Patrzył na instrument stojący w głębi sceny i niespodziewanie dla samego siebie poczuł, że serce wali mu jak młot. Rozpoznał kształty pod pokrowcem. Podszedł, prawie podbiegł do niego i drżącymi rękami zdejmował gruby materiał. Perkusja wyglądała na całkiem nową. Czynele lśniły zachęcająco.
- Trzymaj pałki.
Blaise jak w transie wziął od Krukona pałki i na próbę uderzył w werbel. Następnie wcisnął stopkę od hi hata, a potem rozpłakał się. Płakał jak kretyn. Im bardziej próbował to powstrzymać, tym większe ogarniały go spazmy.
- Czy coś się stało? Zawołać kogoś? - pytał przestraszony Terry.
Blaise pokręcił głową.
- Może wyjdę? Chcesz być sam?
Blaise przełknął łzy. Machnął ręką.
- Już… koniec. Przepraszam za to.
Terry kiwnął głową i uśmiechnął się nieśmiało.
- To twoja prywatna gitara? - spytał Ślizgon, chcąc odwrócić uwagę od niefortunnego zdarzenia.
- Taaa - Terry pieszczotliwie dotknął przewieszonego przez ramię instrumentu. - Mam jeszcze trąbkę - wskazał ręką na półkę. - Ojciec nauczył mnie na niej grać. Sam jest niezłym wymiataczem. Gra głównie jazz.
- Ja wolę reagge. I funk. Chociaż bardzo lubię trąbkę Dennisa Sinfranka. Chyba nikt tak nie potrafi grać na tym instrumencie. Koleś czaruje.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę. Blaise, który zawsze wolno i trudno nawiązywał kontakty, zupełnie się zrelaksował. Zresztą, po swoim wybuchu, nie mógł z siebie zrobić większego idioty.
- To jak? Zaczynamy? Rozumiem, że kumasz ten kawałek, który grałem, jak filowałeś pod drzwiami.
Blaise wyszczerzył zęby - Jasne!
- To pokaż, co potrafisz, Ślizgonie! - Terry zamachał palcami prawej ręki w powietrzu i zaczął wygrywać na swej gitarze pierwsze takty „Czarodziej, który sprzedał świat”****. Blaise trochę za wcześnie wszedł z perkusją.
Spróbowali jeszcze raz i Ślizgonowi udało się dołączyć w odpowiednim momencie. Ruszyła machina. Najpierw ich instrumentom trudno było się porozumieć, ale od połowy piosenki, takty wygrywane przez perkusję i bas zaczęły zgodnie współbrzmieć. Kiedy skończyli, Blaise uświadomił sobie, że palą go policzki, że adrenalina wręcz go roznosi. Aby to z siebie wyrzucić, zaczął improwizować. Stopka, hi hat, werbel, czynel. „Cing, tang, cing, ring, cing, bum! Terry przyłączył się ochoczo. Zaśmiewali się i hałasowali na całego kilka minut, po czym Blaise uderzył w kocioł kilkoma szybkimi ruchami i sfinalizował wszystko jednym donośnym „cing” w czynel.
- Ach, to było lepsze niż orgazm! - podsumował z westchnieniem Terry, zdejmując gitarę i podsuwając sobie jeden ze stołków.
- Tysiąckroć - zgodził się Ślizgon z entuzjazmem. - Po tym nawet nie chce mi się spać.
Krukon roześmiał się.
- Wiesz, ten Iryt czasem na coś się przydaje - powiedział.

***

Odtąd spotykali się kilka razy w tygodniu, żeby razem pograć. Niejednokrotnie Terry dawał popis swoich umiejętności trębackich, a Blaise wtórował mu na perkusji. Świetnie się razem bawili. Ale zabawa przestawała im wystarczać.
- Jesteśmy dobrzy - powiedział pewnego razu Terry.
- Co z tego? Kto nas zechce słuchać? Dwóch gości coś tam sobie brzdąka i robi „bum bum”.
- A propos "bum bum". Moi kumple nabijają się, że uprawiamy tu sodomię, buraki jedne - stwierdził z goryczą Terry
- Co to jest „sodomia”? Tylko krótko! - uprzedził go Blaise, który zdążył już poznać gadulstwo kolegi.
- Sodomia to seks między dwoma mężczyznami - wyjaśnił Krukon. - Chociaż, nie do końca. Najbardziej ogólnie mówiąc, sodomia to seks, którego celem nie jest reprodukcja. Czyli, podsumowując - moi koledzy uważają nas za pedałów.
- Aha. No cóż, z moimi jest tak samo.
- Po prostu żenada. Oddajesz się kulturalnemu zajęciu, tworzysz coś, ulatujesz nad poziomy…
- Terry, skończ.
- A oni myślą tylko o jednym.
- Może zazdroszczą. Pies z nimi tańcował.
- Ale przydałby nam się jeszcze ktoś. Najlepiej jeszcze jeden wioślarz.
- Nie lubię nowych twarzy.
- Przeżyjesz. Dla dobra muzyki - Terry zatarł ręce. - Utworzymy sobie trójkącik, a co?!


Trzeci października.

Na następnym spotkaniu Blaise musiał oswoić się z twarzą Seamusa Finnigana, którego przyprowadził Terry. Irlandczyk ściskał swoją gitarę elektryczną jak pałkę do quidditcha i łypał podejrzliwie na Ślizgona, który wstał zza perkusji i wyciągnął do niego rękę.
- Cześć.
Gryfon nieufnie przyjął ofiarowaną dłoń.
Ma wszystko wypisane na twarzy, pomyślał Blaise. - Całe uprzedzenie - pierwszy raz przemknęła mu przez głowę myśl, że ten cały podział na domy to kretyński pomysł.
Gitara Finnigana czasem wydawała metaliczne dźwięki, jakby ktoś przesuwał ostrzem po strunach, a czasem brzęczała jak mucha.
- No, rewelacja, chłopie! - zawołał Terry z entuzjazmem, kiedy Seamus zakończył prezentację.
- Dzięki - uśmiechnął się z zakłopotaniem Finnigan i spojrzał pytająco na milczącego Ślizgona.
Blaise był pod tak wielkim wrażeniem, że nie mógł znaleźć słów. Coś jednak musiał powiedzieć.
- To jak? Będziesz z nami grał?
Seamus spojrzał na niego zaskoczony. Kiwnał głową. Blaise widział, że Gryfom z trudnością powstrzymuje szeroki uśmiech. Widział, jak przegrywa tę walkę.
Obaj przegrali.


Szósty października.

”But Mariella just smiled as she skipped down the road because she knew all the
secrets in her world.
Yeah, she always got the crossword puzzle right every day
And she
could do the alphabet backwards, without making any mistakes.”*****

- O, znowu masz nowe trampki. Tamte chyba były ładniejsze. Wolę paprykę od pomidorów - powiedziała Luna.
- Dzięki. Jesteś jedną z dwóch osób, które rozróżniają te wszystkie czerwienie - uśmiechnęła się Susan. - Masz jeszcze jakieś kawałki?
- Proszę - Luna podała jej sporej wielkości krwisty strzęp. - No, chodź, maleńki - powiedziała cichym, śpiewnym głosem. Testral zbliżył się i trącił ją szczupłym pyskiem w ramię. Miesiąc temu zwierzęta podchodziły do nich nieufnie. Były przyzwyczajone do zaprzęgania ich, ale na wolności zachowywały się inaczej. Susan trochę się ich bała, ale Luna posiadała jakiś szósty zmysł, który pozwalał jej porozumiewać się ze zwierzętami i wyczuwać ich emocje.
- Jak ty to robisz? To wiedza czy intuicja? - spytała kiedyś Krukonkę.
- Patrzę na ich ruchy, gesty - wzruszyła ramionami Luna - to chyba intuicja. Czytałam kiedyś taką książkę o jednym panu, który leczył zwierzęta. Napisał ją ktoś niemagiczny - Susan nigdy nie słyszała, żeby Luna powiedziała o kimś, kto nie jest czarodziejem „mugol”.
- Ten lekarz rozumiał mowę zwierząt i potrafił się z nimi porozumiewać. Wiele podróżował. Też bym tak chciała.

- Luna… powiedz mi, jak ty się dogadujesz z dziewczynami z twojego Domu?
- A jak mam się dogadywać? - Luna wzruszyła ramionami i uklękła, chcąc pogłaskać małego testralka, który usilnie wciskał pyszczek do jej torby.
Susan spojrzała na nią przeciągle.
- No tak… zapomnij o tym pytaniu - O! - wyrwało jej się. Jedna z samic, spacerujących kilkanaście metrów od nich, miała wyraźnie powiększony brzuch.
- Spójrz czy mi się wydaje, czy… - wskazała palcem w stronę zwierzęcia.
- Taaaak! - rozjaśniła się Luna. - Pamiętasz, co nam mówił Hagrid? Że ona pewnie nie będzie już mogła zajść w ciążę po tym, jak poparzyła ją sklątka.
- Hagrid pewnie wie, co? Tylko, dlaczego nam nie powiedział?
- Nie wiem, może zapomniał.
- Luna… no, coś ty! Hagrid nie zapomina o TAKICH rzeczach.
- Może chciał nam zrobić niespodziankę. Su, podejdźmy bliżej, upewnijmy się. Nie cieszmy się na zapas. Tylko nie za blisko. Ciężarne testrale robią się bardzo nieufne i mogą być niebezpieczne.
Z wielką ostrożnością podeszły kilka metrów bliżej w stronę Bessy. Ta ze spokojem dalej spacerowała, zbierając z ziemi owoce czeremchy. Była zwrócona do nich bokiem. Lewe oko obserwowało dziewczęta uważnie.
- Spokojnie, Bessy, spokojnie - przemawiała do niej Luna śpiewnym tonem. - Nie będziemy podchodzić za blisko, nie będziemy cię niepokoić. Zobaczymy twojego dzidziusia z daleka… Spokojnie…
Susan pomyślała, że sama zaczyna się odprężać i odczuwać senność, więc Bessy musiałaby być szalona, żeby nie zareagować podobnie na głos Krukonki.
Bessy nie była szalona. Cały czas łypała lewym okiem, ale dopuściła je do siebie na całkiem małą odległość. Wyraźnie widziały lekko zaokrąglony, wypełniony brzuch samicy.
- To będzie drugi miesiąc - szepnęła rozpromieniona Luna.
Oddaliły się równie wolno. Było już dosyć późno. Zajęcia zaczynały się za niecałą godzinę. Wstąpiły jeszcze do chatki Hagrida, chcąc zdać mu relację z karmienia.
- Więc widziałyście brzuszek Bessy! - zawołał uradowany, nalewając im herbaty do kubków. Jego ciastka były niejadalne, ale herbatę parzył świetną. Susan, która porządnie zmarzła, poczuła, że z każdym łykiem gorącego, aromatycznego płynu wypełnia ją nowa energia.
- Dlaczego nam nie powiedziałeś?
- Żem chciał zrobić wam niespodziankę - odparł. - No i byłem ciekaw czy zauważycie.
- No wiesz - Luna udała oburzoną. - A inne samice? Nie zaszły w ciążę?
- U testrali w stadzie może być tylko jedna mamuśka. I ona zostaje główną samicą.
- Dlaczego tylko jedna? Wtedy jest mniej młodych i mniejsze szanse na przetrwanie gatunku! - zauważyła Luna.
- Pewnie same żeście zobaczyły, że małe testralki są bardzo delikatne i chcą, żeby się o nie troszczyć cały czas. Caluśkie stado to robi, inne samice też. Nie mają czasu na swoje własne małe. No, chyba, że grupa jest bardzo duża. Wtedy mogą być dwie a nawet i trzy mamuśki.
- Ale one u ciebie są bezpieczne. Przecież mają pożywienie. Samce nie muszą polować i w ogóle. Mają więcej czasu - powiedziała Susan.
- Tak zupełni bezpieczne to one nie są. To przecież Zakazany Las. I nie karmię ich na tyle, żeby nie mogły same polować. Co jak co, ale domowych zwierzątek nie będę z nich robił. To, że pozwalam wam dawać im żarcie… Robię to po to, żebyście sobie trochę na nie popatrzyły, pobyły z nimi. I lubię, jak do mnie przychodzicie. Kiełek też lubi. Prawda, stary skubańcu? - podrapał za uchem brytana, leżącego u jego stóp.
- Dopóki będziesz parzył taką herbatę, będziemy przychodziły - powiedziała Susan z uśmiechem. - Dzięki, Hagrid. Nie wiem jak Luna, ale ja muszę iść. Przyjdę pewnie w piątek. Jak chcesz, to mogę ci poczyścić kilka tych nieszczęsnych klatek po sklątkach. Widziałam je na tyłach chatki. Są w strasznym stanie. Niedługo przerdzewieją ci na wylot.
- Byłoby fajnie, Susan. Kompletnie nie mam czasu na ich umycie, cholibka. Leżą tam już chyba z rok. Aż wstyd. Rzucałem na nie zaklęcia czyszczące, ale nie pomogło zbytnio. Zresztą, nigdy nie mogłem się w nich połapać. Marna ze mnie kura domowa.
- Przyjdę z Su i coś wymyślimy - dodała Luna. - Czy ciężarne testrale muszą jeść coś specjalnego? Przyniosłybyśmy Bessy jakiś przysmak.
- Gdzie tam. Wcinają to co zawsze, tylko więcej. Nie musisz się o nią martwić, poradzi sobie - Hagrid poklepał Lunę po ramieniu, aż się ugięła.
Dziewczęta wstały od stołu, potarmosiły Kła za uszy na pożegnanie. Pies, w akcie sympatii, obślinił im ręce i twarze.
- Na razie, Hagrid!
- Do piątku, dziewczyny!

***

Stanęły na korytarzu.
- Do zobaczenia, Luna.
- Do zobaczenia, Su… - naraz Krukonka uśmiechnęła się dziwnie. - Wiesz, one się już przyzwyczaiły. Nie miały wyjścia - pomachała jej ręką, odwróciła się na pięcie i pobiegła na górę do wieży Ravenclawu.
Susan przez chwilę patrzyła za koleżanką. Wreszcie dotarło do niej, o czym mówiła Luna. Uśmiechnęła się i ruszyła po schodach w dół.


Dziewiąty października.

- Kurczę, to cholerstwo nie chce zejść - Susan zawzięcie szorowała klatkę.
- Hm? - Luna delikatnie głaskała szmatką grube żelazne pręty. Zaklęcia czyszczące nie pomagały. Nic nie pomagało. Rdza zbyt głęboko wżarła się w metal. Już pół godziny siedziały i próbowały doprowadzić klatki do nikłego chociaż połysku. Z miernym skutkiem.
Hagrid robił porządek w zagrodzie dla niuchaczy. Dziewczęta słyszały, jak zagaduje do stworzeń:
- Przesuń się stary, zaraz będzie twoja kolej, strasznie jesteś upierdliwy…
- Wiesz - Luna ocknęła się z zamyślenia - widziałam dzisiaj narglę.
Susan spojrzała na nią w taki sposób, w jaki zwykle spoglądała, gdy Krukonka zaczynała mówić coś na temat plimpków albo nargli.
- Widziałam ją przez kilka sekund. Popatrzyła na mnie i schowała się pod kamień - kontynuowała dziewczyna.
- Jak wyglądała? - zapytała Susan uprzejmie.
- Była taka… zgniłozielona - miał kolor trawy latem. Już piąty raz widziałam narglę. Zauważyłam, że one upodabniają się do otoczenia…
- Mimetyzm, tak?
Luna spojrzała na Susan i uśmiechnęła się
- Dokładnie.
- Wiesz coś więcej o nich? - Susan, niespodziewanie dla niej samej, zaczynała wciągać ta rozmowa.
- Tylko troszkę. Są różnej wielkości, ale mogłam przecież widzieć samiczki i samczyki. I nie zauważyłam, żeby były agresywne.
- Zastanawia mnie, dlaczego tylko ty je widzisz.
- Myślę, że można je zobaczyć jedynie wtedy, kiedy one chcą być widziane.
- No, to medialnymi stworzeniami to one nie są.
- Co to są „medialne stworzenia”? To ma coś wspólnego ze światem niemagicznym? To od słowa „media”, prawda? - pytała Luna z iście krukońską ciekawością.
Susan wytłumaczyła koleżance pokrótce, skąd się wzięło owo określenie.
- Ja też nie jestem medialnym stworzeniem - stwierdziła Luna.
- Wiesz, wydaje mi się, że chyba trochę jesteś, ale o tym nie wiesz - uśmiechnęła się Susan.
- Widziałam cię na zdjęciu z tym dużym Ślizgonem - skojarzyło się Lunie.
- Z Nottem.
- Z tyłu widać tego z włosami jak baranek. Blaise chyba.
- Tak, Blaise - nie wiadomo, dlaczego Susan poczuła, jak jej serce zabiło szybciej.
- Seamus mówił mi, ze grają razem - powiedziała Luna.
- No, to co? - głos Susan stał się nieco oschły.
- I chyba potrzebują wokalistki.
- Lavender dobrze śpiewa. I Padma… w miarę. I jest medialna.
- Ty ładnie śpiewasz.
- Próbujesz mnie wrobić? Ty? Luna, nie poznaję cię! - pogroziła jej palcem.
Luna złapała Susan za ten palec.
- Ja się nie wstydzę tego, że widuję nargle - powiedziała - choć wszyscy się ze mnie śmieją. A ty naprawdę ładnie śpiewasz.
Susan patrzyła na nią bez słowa.
- No, dobra. Pomyślę nad tym - odezwała się po chwili. - Bardzo mi miło, że podoba ci się jak śpiewam, ale… co? Mam tak podejść do tego… Blaise'a i powiedzieć - tu Susan zaczęła mówić słodkim głosikiem - „Czeeee, chłopaki, wiecie co? Ja bosko śpiewam, może się do was przyłączę?”
Luna parsknęła śmiechem.
- Powiedz im. Po prostu. To nic złego, że jest się świadomym swoich zalet.
Susan milczała przez chwilę, rozważając jej słowa.
- Ale ja nie jestem przekonana co do moich zdolności. Poza tym, ten Zabini jeszcze sobie pomyśli, że ja specjalnie… - w tym momencie zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo. Spojrzała przestraszona na Lunę, ciekawa jej reakcji.
- Jak chcesz, to ja spytam. Powiem, że słyszałam, jak śpiewasz i spytam czy chcą cię usłyszeć - powiedziała Luna jakby nigdy nic.
Susan zastanowiła się przez chwilę.
- Nie, to dziecinne.
- A co jest dziecinnego w tym, że chcesz kogoś lepiej poznać?

Dziesiąty października.

„Zaprawdę, powiadam wam, nie ma takiej szajki jak ta”*

- Dopuśćcie mnie wreszcie do planszy. Teraz moja kolej!
- Poczekaj chwilę, Draco, muszę podliczyć punkty temu cwaniakowi - powiedział Nott. - „R”, „ó”, „w” - cienizna. Osiemnaście punktów.
- Jakie osiemnaście? Dwadzieścia! - zaperzył się Terry. - Znowu zapomniałeś, jak się liczy? - Teo, Terry ma rację - powiedział Blaise. - „Ó” jest za osiem punktów.
- Musicie być tacy drobiazgowi? - skrzywił się Ślizgon. - No dobra, niech będzie dwadzieścia punktów dla Krukońców.
Draco ułożył swoje słowo. Zebrani przy stole w Wielkiej Sali Ślizgoni, Krukon i Puchon patrzyli w napięciu na planszę, na której tworzące słowo cegiełki migotały przez chwilę opalizująco, po czym ich oczom ukazało się długie niecenzuralne słowo. Obecnych na chwilę zamurowało.
Terry pierwszy odzyskał mowę:
- P...pie...co? Tak nie można!
- A co ty teraz robisz?- wtrącił Greg.
- Co nie można? Co nie można? W umowie nie było nic o brzydkich wyrazach - powiedział Draco, patrząc na Krukona z satysfakcją.
- Przeginacie. Najpierw Goyle stawiał słowa z bykami i próbowaliście nam wcisnąć kit, że zasługuje na punkty, a teraz Fretka układa wulgaryzmy.
- Chcesz w dziób, Krukońcu? - Malfoy zerwał się z krzesła.
Terry nie zwrócił na niego uwagi.
- Co wy myślicie? Że macie do czynienia z jakimiś Puchonami?
- Ej! - powiedział ostrzegawczo Ernie Macmillan i też podniósł się, stając obok Dracona.
- Wyluzuj, Terry. Trzeba było ustalić wcześniej, że nie układamy wulgaryzmów - powiedział Blaise. - To wasz problem, że na to nie wpadliście.
- Właśnie - poparł go Teodor. - Siadajcie chłopaki, gramy dalej. Czyja kolej teraz?
- Twoja - powiedział Ernie, ponownie zajmując miejsce przy stole.
Nott ułożył swoje słowo. Znowu zaległa cisza. Ślizgoni, Puchon i Krukon spoglądali po sobie skonsternowani. Mózgi tych pierwszych pracowały intensywnie.
-
„Wężóchąć?” - wyjąkał Ernie. - Co to, do cholery, jest?
- Takie zwierzątko - odparł Tedor bez mrugnięcia okiem.
- Nie istnieje coś takiego - powiedział Terry. - Nie słyszałem o tym.
- A skąd wiesz? To, że TY nie słyszałeś, nie znaczy, że nie istnieje! Mój dziadek widział to zwierzę, kiedy podróżował po Ameryce Południowej! - powiedział Draco.
- To Malfoyowie są spokrewnieni z Lovegoode'ami? - spytał Terry niewinnym tonem.
Ślizgon spojrzał na niego i prychnął pogardliwie - Nie będę rozmawiał na ten temat ze szlamą.
- Phi! - parsknął Terry - Wymyśl jakieś nowy epitet, bo ten już mnie nie rusza, ty zatwardziały, konserwatywny czystokrwisty erklingu**.
- Że co? - zgłupiał Draco.
- Terry, co ty znów bredzisz? - spytał Blaise.
- Erklingi są pod ochroną, jest ich tak mało, że osobniki spokrewnione rozmnażają się między sobą, co prowadzi do pogorszenia jakości materiału genetycznego - wyjaśnił Terry. - Potomstwo takich rodziców jest słabe i chorowite, często niezdolne do dalszego rozpłodu.
- Co on mówi, co to znaczy? - dopytywał się Greg.
Nikt mu jednak nie odpowiedział, bo reszta chłopców wpatrywała się w Dracona, ciekawa jego reakcji. Chłopiec uczynił ruch, jakby chciał wyjąć różdżkę z kieszeni, ale w ostatniej chwili zrezygnował.
- Dobra, niech ci będzie, Boot. Ja jestem erkling, ty jesteś szlama. Wracamy do gry.
Terry'emu opadła szczęka.
Cwaniak z tego Dracona, pomyślał Blaise.
- No, dobra, chłopaki, na czym to stanęliśmy? - Ernie pierwszy odzyskał głos.
- Na tym, że nie ustalaliśmy na początku, że nie można układać wymyślonych słów - powiedział Draco jakby nigdy nic. - Miały być rzeczowniki, czasowniki…
- Zamknij się, Malfoy, jesteś nudny - zdenerwowal się Terry. - Ernie, zabierz mu tę kartkę - wskazał na Notta.
- Zjeżdżaj! - Ślizgon odsunął się od stołu, przytulając kartkę do piersi.
- Ej, chłopaki! Bądźcie ciszej z łaski swojej, ludzie próbują się uczyć - zwróciła im uwagę jakaś Krukonka.
- To próbujcie uczyć się gdzie indziej - odburknął Teodor. Reszta chłopców spojrzała na dziewczynę z niechęcią. Wrócili do gry. Kolejne dziesięć minut obyło się bez kłótni.
- Muszę już iść - powiedział w końcu Terry, spoglądając na zegarek.
- Ja też spadam - dodał Ernie. - Przynieście to scrabble jutro, przyprowadzę Justina i zagramy Dom przeciw Domowi. Skopiemy wam tyłki.
- Haha, chcę to widzieć! - zawołał Greg.
- A ja jutro tobie skopię tyłek podczas próby, Zabini - pogroził Terry.
- Z przyjemnością dam się skopać - wyszczerzył się Ślizgon. - No i czego się gapicie?
- Już wiem, co ci kupić na urodziny - powiedział Malfoy. - Kajdanki.

* * *

- Przegiąłeś, Teo - powiedział Blaise, kiedy szli korytarzem w stronę lochów. Grega nie było z nimi, wstąpił do kuchni, aby podkraść trochę pieczonego kurczaka.
- Mój dziadek chyba przewraca się w grobie - dodał z wyrzutem Draco.
- Phi! Widzieliście, że im się podobało. Chcą z nami znowu zagrać.
- Masochiści - parsknął Draco.
- Nie masochiści, a frajerzy! - Nott szturchnął kolegę żartobliwie. Ten oddał mu, po czym zaczął oddalać się ruchem jednostajnie przyspieszonym. Nott z bojowym okrzykiem ruszył za Draconem.
- Poczekajcie na mnie, frędzle jedne! - krzyknął Blaise. - Brak mi słów na was! Draco! Ty, zdaje się, jesteś prefektem?! Powinieneś świecić przykładem! Bo Snape'owi doniosę!- dyszał, pędząc za nimi.
Draco obrócił się w biegu, chcąc pokazać mu obraźliwy gest i wpadł na zbroję, stojącą pod ścianą. Nott zderzył się z Draconem. Rozległ się straszny łomot. Blaise w porę zdążył się zatrzymać. Chłopcy gramolili się z podłogi, mrucząc pod nosem przekleństwa i masując sobie łokcie i kolana. Malfoy przyłożył głowę do chłodnej ściany. Na głowie rósł mu spory guz, Teodor miał rozciętą wargę.
- O żeż... - zaczął. - Co za kur…
- Teo - powiedział ostrzegawczo Draco, patrząc gdzieś ponad Blaisem. Obaj chłopcy odwrócili się.
- Proszę się nie krępować, panie Nott, proszę dokończyć - powiedział Severus Snape, stojąc przed nimi z kamienną twarzą. - Chociaż właściwie… nie jestem pewien czy chcę słyszeć ciąg dalszy - naraz odwrócił głowę.
- Chłopaki, będzie wyżera! Zaaaajebisty kurczaczek! - rozległo się wśród lochów.
Nadchodził Greg, niosąc w objęciach ogromnego pieczonego kurczaka. Martwy drób zasłaniał mu część otoczenia tak, że Ślizgon nie zauważył Opiekuna Domu i o mały włos na niego wpadł. Snape odsunął się w ostatniej chwili, mocno chwytając Grega za ramię, chroniąc go tym samym przed upadkiem.
Zestresowany Blaise dostał głupawki i zaczął się śmiać. Teodor i Draco patrzyli na niego jak na wariata. Snape spiorunował go wzrokiem, na co Ślizgon opanował się z trudem. Greg, zobaczywszy, co się świeci, pobladł jak trup.
- Bójka na korytarzu, uszkodzona zbroja, kradzież z kuchni - cedził Snape. - Czy chcecie aby wasz Dom spadł na ostatnie miejsce?
- Ale my się nie biliśmy - powiedział Draco. - Potknąłem się, Teodor na mnie wpadł…
- Nie kłam, Draco.
- Ale to były wygłupy!
- Wygłupy na korytarzu, uszkodzona zbroja, kradzież z kuchni - powtórzyl Snape. - Panie Goyle, proszę natychmiast zanieść z powrotem tego kurczaka. Powinien pan bardziej dbać o linię. Kurczak ma wrócić do kuchni CAŁY. Greg kiwnął szybko głową i obrócił się na pięcie. Snape wyciągnął różdżkę, celując nią w zbroję.
-
Reparo! - wymruczał, po czym schował ją do niewidocznej kieszeni szaty. - Nie odejmę wam tym razem punktów. Chcę was widzieć za to w sobotę o osiemnastej w mojej pracowni. Przekażcie panu Goyle'owi, że na niego też czekam. - Z tymi słowy odwrócił się i oddalił dostojnym krokiem.
Blaise, upewniwszy się, że nauczyciel Eliksirów nie może go już usłyszeć, z wściekłością uderzył pięścią w otwartą dłoń.
- Niech to szlag! Byłem umówiony z Terry'm!
- A ja mam zaklepaną iluzyjną bieżnię*** - przypomniał sobie Nott. Draco był wyraźnie przygnębiony i jakby przestraszony. Blaise'a to zdziwiło, gdyż ze wszystkich uczniów Malfoy chyba najmniej obawiał się Nietoperza.
- Ale punktów nam nie odjął - zauważył Teodor.
- To fakt. Ale jak mi znowu każe grzebać we flakach ropuch, to zwymiotuję - powiedział Blaise z obrzydzeniem.

***

Uderza w bębny. Obok Seamus i Terry pochylaja się nad swymi instrumentami. Znajdują się na wielkiej scenie. Tłum skanduje ich imiona, dziewczyny piszczą. Grają tak dobrze jak nigdy dotąd. Blaise czuje, że ma ochotę fruwać. Naraz dostrzega w tłumie twarz tej Puchonki. Dziewczyna patrzy na niego i coś mówi, ale on nie rozumie. Odkłada więc pałeczki i, nie bacząc na zdziwienie i szok kolegów oraz widowni, staje na skraju sceny i pochyla się nad dziewczyną, chcąc ją usłyszeć. Ku jego przerażeniu, z ust Susan dobiega zimny, trzaskający jak bicz głos Severusa Snape'a:
- Sznurowadło ci się rozwiązało. Za karę zabraniam ci grać z Bootem!
Blaise patrzy zszokowany, jak twarz dziewczyny przemienia się w wykrzywioną grymasem fizjonomię Mistrza Eliksirów, która tym razem zaczyna krzyczeć głosem Dracona Malfoya:
- Dlaczego na to pozwoliłeś?! Teraz on zabije nas wszystkich! Dlaczego na to pozwoliłeś?

Blaise drgnął i ocknął się. Serce kołatało mu w piersi, przez chwilę nie mógł zebrać myśli. Skoro już nie śpi, to skąd ten głos? Krzyk, który go obudził, przeszedł w ciche zawodzenie.
- Draco? - zawołał Blaise cicho.
Zawodzenie nie ustawało.
- Tato, dlaczego nas tak zostawiłeś, tato, nie dam rady, tato…
Blaise wstał i na palcach podszedł do łóżka kolegi. Odchylił ostrożnie zasłonki, usiadł na pościeli i lekko potrząsnął śpiącym.
- Draco, obudź się, hej…
Draco szarpnął się, a potem nagle usiadł na łóżku. Blaise zerwał się przestraszony.
- Co jest? - spytał drewnianym głosem Malfoy, jeszcze nie do końca przytomny. Policzki miał mokre od łez.
- Krzyczałeś - naraz Blaise poczuł się głupio, jak nieproszony gość, niedyskretny podglądacz.
- Krzyczałem? - Malfoy oprzytomniał całkowicie. - Co krzyczałem? - spytał ostro.
- Nie wiem, bo ten krzyk mnie obudził. Potem płakałeś i mówiłeś różne rzeczy o twoim ojcu... - Blaise coraz bardziej tracił rezon pod czujnym wzrokiem kolegi. - Że… że ktoś was zabije, że twój ojciec nie powinien był na to pozwolić.
Draco odetchnął głęboko.
- Miałem po prostu koszmar - powiedział spokojnie. - Połóż się. Obiecuję, że już nie będę wrzeszczał - to mówiąc, opadł na poduszki.
Blaise zebrał się na odwagę:
- Draco, możesz mi powiedzieć, co się dzieje? Czy on wam groził?
Ślizgon uniósł się na łokciach i spojrzał dziwnie na kolegę. W jego oczach malowała się wściekłość i coś... jakiś pierwotny strach jak u zaszczutego psa.
- Kto? - głos Dracona był jednak opanowany. - Masz na myśli Czarnego Pana? Nieeee... Dlaczego miałby nam grozić?
Blaise spojrzał na Dracona tak, jakby tamten powiedział, że Severus Snape wybiera się na Ibizę, aby tańczyć w towarzystwie czarnoskórych panienek.
Mógłby znaleźć tysiąc powodów aby grozić, komu tylko chce i ty wiesz to doskonale, pomyślał, ale zamiast tego powiedział:
- Skoro tak twierdzisz... W takim razie - dobranoc.
- Dobranoc, Blaise - Malfoy zasunął zasłonki przy łóżku.
Blaise długo nie mógł zasnąć. Od strony łóżka Dracona nie dobiegł już nawet najcichszy dźwięk, co wydało się podejrzane.
Pewnie rzucił "Silencio”. Pansy miała rację. On wplątał się w jakieś świństwo, a raczej jego tatuś go wplątał.
Blaise jakoś niewiele myślał o Voldemorcie. Traktował czarnoksiężnika jako coś abstrakcyjnego, jak coś, co wiadomo, że istnieje, ale znajduje się bardzo daleko. To była sprawa Pottera. Blaise nie czuł się nawet w nikłym stopniu bohaterem. Starał się utwierdzać innych w przekonaniu, że jest tchórzem i oportunistą. Dzięki temu nikt niczego od niego nie wymagał. Była to niezwykle wygodna postawa. Nie zamierzał brać udziału w żadnej wojnie. Zaraz po ukończeniu Hogwartu planował wyjechać z Anglii. Myślał o Jamajce. Mógłby się tam zaszyć i żyć z dnia na dzień, w zasadzie nic nie robiąc. Nie angażować się w niczyje sprawy, nie zawracać sobie głowy problemami większymi niż to konieczne. Żyć, wydatkując minimum energii. Martwił się trochę, co się stanie z matką, ale czuł do niej zbyt dużo goryczy, aby zaprzątać tym sobie głowę. Matka z pewnością znajdzie sobie jakiegoś "opiekuna", który ochroni ją przed złem tego świata. Kiedy bezsennie przewracał się w pościeli, poczuł złość. Złość na Dracona, że krzyczał, złość na siebie samego, że próbował mu pomóc. Widok oczu kolegi nie chciał zniknąć spod powiek.
Co tam, sam dał mi do zrozumienia, że mam się nie mieszać, tłumaczył sobie. Zresztą - co ja mogę?
Ale natrętny obraz nie znikał. Wreszcie zirytowany Blaise spróbował sam się uspokoić. Położył się na wznak i starał się rozluźnić wszystkie możliwe mięśnie. Tak go to zajęcie pochłonęło, że nie zauważył, kiedy zapadł w sen.

Jedenasty października.

Blaise'a obudził gwar, panujący w dormitorium. Nie zamierzał jednak wstawać, aby sprawdzić, co takiego spowodowało ożywienie kolegów. Leżał i wpatrywał się w sufit. Zastanawiał się, co ma dzisiaj do zrobienia. Była sobota. Blaise zmarszczył czoło na myśl o czekającym go szlabanie u Opiekuna Domu. U Snape'a nie można było wygłupiać się jak u Flitwicka czy u Sprout. Co prawda, Nietoperz pozwalał im na rozmowy, ale atmosfera była dosyć sztywna i szlaban ciągnął się w nieskończoność. Blaise nie miał pedantycznego charakteru Notta czy choćby takiego Malfoya i nie znosił metodycznego czyszczenia fiolek, kaligrafowania dziwacznych nazw eliksirów. Od zapachu tych wszystkich utensyliów mdliło go. I w dodatku, musieli z Seamusem i Terry'm przełożyć wspólne granie.
- Od kiedy masz ten znak? - pytanie Grega, skierowane do kogoś, gwałtownie przerwało niewesołe rozmyślania chłopaka. Z początku wydawało mu się, że się przesłyszał. Leżał cicho, nasłuchując.
- Otrzymałem go latem, ale nie mogę wam zdradzać szczegółów - odpowiedział Draco. Blaise poznał po tonie jego głosu, że Ślizgon nadął się do
ostatnich granic. Albo świetnie udaje, albo nic się nie zmienił przez te wszystkie lata i nadal jest kretynem.
- Czy Czarny Pan kazał ci coś zrobić, zanim cię zaznaczył? - ten głos z nutą strachu to głos Vincenta.
- Oczywiście, ale o tym też nie mogę wam nic powiedzieć - znowu nadęty i napuszony głos Malfoya. - I mówi się „naznaczył”
- Ja właściwie nie jestem pewien czy chciałbym wiedzieć coś więcej - stanowcza odpowiedź Teodora. - Wolę nie mieszać się w takie sprawy.
- Dlatego naznaczył mnie, a nie ciebie.
- Jakoś to przeżyję. Zresztą nie miałby ze mnie wiele pożytku. Nie jestem typem aktywisty. - Koledzy rozmawiali jeszcze przez chwilę na temat Mrocznego Znaku, który najwyraźniej nosił na przedramieniu Draco Malfoy.
Ciekawe czy on sam im go pokazał, zastanawiał się Blaise. Szkoda, że nie obudziłem się wcześniej.
Naraz usłyszał, jak ten, który przed chwilą okazał się być śmierciożercą, najwyraźniej zmienia temat:
- Słyszałem, jak Wieprzlej mówił, że w Trzech Miotłach zatrudnili nową barmankę.
- Słuchasz Wieprzleja? Od kiedy? - spytał Teodor.
- Daj spokój. W TYCH sprawach jest wiarygodny. Nie widzieliście, jak ślini się na Rosmertę?
- Moim zdaniem, on jest zakochany w Granger - powiedział Vincent, w którym już budził się plotkarski duch.
W tym momencie Blaise postanowił się „obudzić”.
- Czy ja dobrze słyszałem? Nowa laska w Trzech Miotłach? - spytał, energicznie rozsuwając zasłonki. Natychmiast poczuł na sobie czujny wzrok Malfoya.
- Blaise, wiedziałeś, że Draco ma Znak? - przypomniał sobie Greg.
Czujny wzrok Malfoya zamienił się we wściekły wzrok Malfoya.
- Coś ty? Pokazał wam? - Ślizgon udał, że nie zauważył tego.
- Nie, sami zobaczyli, znowu robili mi „dżibę” i rękaw mi się podwinął - odparł tamten ponuro. - Dalej, streszczajcie się, za dziesięć minut śniadanie.
- Cholera! - Blaise zerwał się jak oparzony i pobiegł pod prysznic. Sprawa Mrocznego Znaku zupełnie straciła ważność w obliczu faktu, iż mógłby pójść na śniadanie nieświeży i "wczorajszy".

* * *

Chór profesora Flitwicka kończył zajęcia. Grupka uczniów i uczennic podchodziła do ławek i zabierała swoje torby. Padma Patil zarzuciła na ramię różowy plecaczek ozdobiony futerkiem i ruszyła w stronę wyjścia. Susan przez kilka sekund zbierała się na odwagę. Zacisnęła mocniej dłoń na pasku swojej torby i dogoniła Krukonkę w drzwiach.
- Hej, Padma.
Dziewczyna odwróciła się. Była trochę wyższa, co zmuszało Susan do lekkiego zadzierania głowy. Powodowało to, że czuła się jeszcze bardziej niezręcznie i niepewnie.
- Możemy porozmawiać później, Su? Bardzo się spieszę.
„Jasne” - chciała odpowiedzieć Puchonka w pierwszym odruchu, ale powstrzymała się.
- Ja też się spieszę, więc powiem krótko - odparła zamiast tego. - Chciałam cię tylko prosić, abyś oddała mi mój golf dzisiaj wieczorem.
- Postaram się - Padma chciała odejść.
- Nie, Padmo. Proszę, abyś mi go ODDAŁA. Obiecywałaś zrobić to już dawno. Nie dotrzymałaś słowa. To nie w porządku.
- No dobra, oddam ci. Ale chyba jesteś zbyt drobiazgowa - zawyrokowała Padma. - Pa - odeszła szybkim krokiem, nie poświecając Susan więcej uwagi.
- Do zobaczenia - Susan odetchnęła głęboko. Czuła wyrzuty sumienia.
Zaraz, zaraz, dlaczego mam się czuć winna? „Drobiazgowa”? Nie jestem drobiazgowa! To ona jest manipulatorką. Zresztą, co mnie obchodzi, co o mnie myśli jakaś Padma Patil. Nie przejmuj się, co sobie pomyślą inni, bo świat wejdzie ci na głowę. Zacznij trening asertywności od Padmy Patil…
- Hej, koleżanko! - ktoś chwycił ją za rękaw. Ocknęła się z zamyślenia. Przed nią stał Seamus Finnigan. Razem z nią uczęszczał na zajęcia. Śpiewał całkiem dobrze i czasem przygrywał im na trąbce albo, kiedy go naszła ochota, dawał mały popis stepu irlandzkiego. Susan bardzo go lubiła.
- Słucham cię, Seamus.
- Mam do ciebie sprawę - Gryfon miał niezwykle poważną minę. - Słyszałaś pewnie, że założyliśmy kapelę z Blaise'm Zabinim i Terry'm Bootem. Znasz Blaise'a i Terry'ego?
- Tak, trochę - serce Susan zabiło mocniej. - Ale co ja mam z nimi wspólnego?
- Jeszcze nic. Ale słuchaj, bo możesz mieć. Szukamy wokalistki. Pomyślałem sobie, że może miałabyś ochotę przyjść do nas na przesłuchanie?
- Słucham? - Susan wytrzeszczyła oczy. - Dlaczego ja? A inni? Nie wolicie faceta?
- Wygląda na to, że niezbyt się ucieszyłaś. Jeśli nie chcesz, nie ma problemu - Seamus wyglądał jednakże na rozczarowanego.
- Ja… nie… Seamus, coś ty? Ja… Bardzo się cieszę, tylko nie wiem czy jestem wystarczająco dobra.
- A skąd wiesz, jak gramy? Może słabo? - Seamus wyszczerzył zęby - Zresztą, nie bądź taka pewna, że zostaniesz u nas. Jesteś jedną z trzech kandydatek. Poza tym, możesz przecież nie mieć ochoty pracować z nami, jak nas bliżej poznasz. To jak? Spróbujesz?
- Bardzo chętnie. Tylko powiedz mi, kiedy mam się u was stawić.
- Pojutrze, w poniedziałek. Może być osiemnasta? Czy masz jakiś test z zielarstwa, bo zdaje się, chodzisz na Zielarstwo, a wiem, że Sprout lubi dawać uczniom okazje do wykazania się.
- Nie, niestety, nie musimy wykazywać się w tym tygodniu.
- Jakże mi przykro.
- Taaak, twoja empatia bije po oczach. Pasuje mi. Jak najbardziej.
- No to zjedz z dziesięć goździków i przyjdź. Super, że się zgodziłaś! Teraz muszę lecieć, bo mam Sklątki z Hagridem. Na razie - Seamus klepnął ją w ramię i zaczął oddalać się szybkim krokiem.
- Czekaj! Seamus! A gdzie to właściwie jest?
Przystanął.
- O, sorry. Zapomniałem ci powiedzieć... Tu, w tej sali.
- A, jak miło, trafię bez problemu. Miłych Sklątek.
- Dzięki, na pewno będzie uroczo! - prychnął, po czym odwrócił się i po chwili zniknął za rogiem.

* * *

W sobotę Puchoni i Krukoni mieli tylko jedną godzinę Zielarstwa. Luna również chodziła na te zajęcia. Susan nie mogła się doczekać, kiedy wykład dobiegnie końca. Bardzo lubiła zajęcia z Opiekunką Puchonów, jej ciepły, spokojny, lekko drżący głos, sposób, w jaki opowiadała o poszczególnych gatunkach. To, jak bez wysiłku i zbędnych krzyków poskramiała najbardziej oporne rośliny. Susan lubiła przesiąknięty wilgocią zapach szklarni. Dzisiaj jednak siedziała jak na szpilkach przy swoim stoliku i próbowała niewerbalnie przekazać Krukonce, że ma jej coś do powiedzenia. Rozważała możliwość przesłania koleżance karteczki, ale znała Lunę, widziała jaka jest zasłuchana, że w danej chwili nic oprócz profesor Sprout i sposobu hodowli beladonny w warunkach domowych dla niej nie istnieje.
Hanna, z którą Susan dzieliła stanowisko pracy, zerkała na nią z zaciekawieniem.
W tym roku dziewczęta oddaliły się trochę od siebie. Hannie bardzo zależało, aby jak najlepiej zdać Owutemy i poświęcała mnóstwo czasu na naukę. Susan zaczęła drażnić ta jej przesadna sumienność. Sama wkładała wiele wysiłku i starań w przygotowania do przedmiotów, które interesowały ją najbardziej, czyli Zaklęcia i Transmutację. Uwielbiała Transmutację. Najlepsza była oczywiście Hermiona Granger, ale Puchonka radziła sobie nie dużo gorzej od Gryfonki. Susan lubiła też Eliksiry. Mieszanie w kociołku, staranne odliczanie ilości składników, uspokajało ją. Dziwił ją fakt, że Snape dokuczał jej niezwykle rzadko, rzadziej, niż zwykł to czynić w stosunku do innych Puchonów. Przyłapywała się nawet na tym, że lubi go na swój sposób. Oczywiście, był wredny i niesprawiedliwy, był starym skurczybykiem, ale Susan wiedziała, że nie stał się taki bez powodu. Musiało go spotkać w życiu coś bardzo przykrego, nawet tragicznego. Dziewczynie było trochę żal nielubianego profesora. Kiedyś uśmiechnęła się do niego. Oczywiście, udał, że nie zauważył, a potem, kiedy przyszło do oceny jej mikstury, krytykował Puchonkę, czego nie zwykł robić zbyt często. Susan chciało się wtedy śmiać. Snape chyba to spostrzegł, bo spojrzał tylko na nią bez słowa i odszedł. Dostała wtedy P. W zasadzie, jeśli chodziło o Snape'a, to niespecjalnie dziwiło ją, że się go nie bała. Przecież codziennie traciła tyle energii na zamartwianie się tym, co o niej pomyślą inni. To znaczy - ci normalni. Według klasyfikacji Susan, Snape nie zaliczał się do tej grupy.
Dziewczyna próbowała dodać sobie odwagi poprzez drobiazgi, którymi były dla niej jej trampki, jej krótko, troszkę ekstrawagancko ścięte włosy. Przez ubiegłe lata nosiła warkocz. Po śmierci cioci stwierdziła, że nie czuje się już dzieckiem, że ten warkocz już do niej nie pasuje. Skoro nie była nikim interesującym, starała się chociaż tak wyglądać. Ale wszystko miało swoje granice. Nigdy w życiu, nawet pod groźbą Avady, nie założyłaby krótkiej czy wydekoltowanej sukienki. Ani kozaków ze szpicem, na przykład. Padma nosiła kozaki ze szpicem, Pansy Parkinson też. Susan nie lubiła dziewczyn, które tak się ubierały. Wiedziała, że zachowuje się jak uprzedzona stara ciotka, ale nie mogła na to nic poradzić.
Takie dziewczyny były bardzo kobiece i bardzo przebojowe. I uganiał się za nimi tłum facetów. Za Susan raczej nikt się nie uganiał. Nie cierpiała jakoś specjalnie z tego powodu, ale czasami, kiedy podczas pobytu w Hogsmeade widziała przytulające się parki, coś ją ściskało w gardle. Siedziała przy stoliku w Trzech Miotłach, trzymając swój kufel z piwem kremowym jak koło ratunkowe. Zastanawiała się wtedy czy nie lepiej porzucić swój wizerunek na rzecz krótkich spódniczek, ale szybko odrzucała ten pomysł. Pocieszała ją jednak myśl, że jej czas dopiero nadejdzie. Czekała zatem. Była Puchonką, a Puchoni są cierpliwi. Cierpliwi jak sama śmierć.
Od momentu rozmowy z Seamusem cały czas coś ją ściskało w żołądku. Nie mogła się już doczekać poniedziałku. Bardzo się cieszyła, że chłopcy chcą usłyszeć jak śpiewa. Była jednak przekonana, że im się nie spodoba. To jednak nie liczyło się tak bardzo jak fakt, że spotka się z Blaise'm.
Pewnie i tak nie powie do niego bezpośrednio ani słowa. Ważne, że zobaczy go. Z bliska. To jej powinno wystarczyć na jakiś tydzień.
Susan nie wiedziała, jak to się stało. Przedtem nie zwracała uwagi na małomównego Ślizgona. Po prostu sobie był, stanowił element otoczenia. Zawsze trzymał się trochę z boku, bo Malfoy wiecznie robił wokół siebie tyle szumu, że jego kolegów praktycznie trudno było zauważyć. Jednak niezaprzeczalnie przystojny, o egzotycznej urodzie, budził emocje wśród dziewcząt. Susan widziała go kilka razy w towarzystwie jakichś Ślizgonek, kiedyś nawet chyba jednej Krukonki, ale nie interesowały jej szczegóły tych związków. Myślała o Zabinim jako o napuszonym dupku, który nawet, jeśli okazałby się całkiem w porządku, byłby nieosiągalny. Susan lubiła marzyć, ale miała na tyle rozsądku, żeby marzyć o rzeczach choć w niewielkim stopniu realnych, zatem do tej pory nie zaprzątała sobie głowy chłopakiem. Aż tu pewnego razu, Blaise nie dość, że okazał się być „całkiem w porządku”, to jeszcze nawet wydał się… osiągalny? Zwrócił na nią uwagę, patrzył na nią, uśmiechnął się do niej.
Głupia jesteś, karciła siebie w duchu. Podniecasz się jakimiś drobiazgami. Był po prostu miły. Ty nie czujesz nic do niego. Pragniesz, żeby zwrócił na ciebie uwagę, bo to zaspokoiłoby twoją próżność.
Właśnie tego ostatniego Susan nie była pewna. Nie wiedziała czy Blaise był tym króliczkiem, którego tak przyjemnie jest gonić, czy też był kimś więcej.
Z Luną udało jej się porozmawiać dopiero po skończonej lekcji Zielarstwa.
- Cześć, Luna.
- Cześć, Susan. Co słychać? - spytała Krukonka.
- W poniedziałek idę na przesłuchanie.
- A co takiego zrobiłaś? - Luna otworzyła szeroko księżycowe oczy. Susan roześmiała się.
- Nie o takim przesłuchaniu mówię. Pamiętasz, jak wspominałaś, że Terry i Zabini szukają wokalisty? Dzisiaj rano przyszedł do mnie Seamus Finnigan i powiedział, że chcą usłyszeć jak śpiewam. Seamus chodzi ze mną na chór i twierdzi, że mogę im się spodobać. Już nie musisz mnie im polecać.
Twarz Luny rozjaśniła się w uśmiechu.
- Musisz być bardzo szczęśliwa.
- Eeee? - Susan uświadomiła sobie, że jest szczęśliwa. Naraz coś jej się przypomniało.
- Luna, ja powiedziałam to tylko tobie. Wolałam nie zapeszyć.
Krukonka nie powiedziała ani słowa. Pokiwała tylko jasną głową.
- Chcesz zobaczyć mój rysunek? - spytała, jakby poprzednia rozmowa nie miała w ogóle miejsca.
- Rysujesz? Nie wiedziałam.
- Czasami. Szkicuję niektóre zwierzęta. Te znane i te, których jeszcze nikt nie odkrył. Wczoraj próbowałam narysować plimpka i myślę, że wyszedł całkiem podobny. Chciałabym, abyś go zobaczyła, bo… jeśli ujrzysz na własne oczy to zwierzątko, będziesz wiedziała, że to właśnie plimpek.
- O, super, bardzo chętnie. Gdzie go masz?
- U siebie. Chodź! - Luna delikatnie pociągnęła ją za rękę.

Jedenasty października (ciąg dalszy).

Susan już wcześniej kilkakrotnie gościła wwieży Ravenclawu - odwiedzała Padmę Patil w celu odzyskania swoich ciuchów. Zawsze wtedy zastanawiała się, jak Krukoni wytrzymują w pomieszczeniu o niebieskich ścianach. Czytała gdzieś, że wyniki pewnych badań wykazały, iż kiedy poda się komuś jedzenie na niebieskim talerzu, tenże kolor powoduje u konsumenta niechęć do posiłku i brak apetytu. Ściany krukońskiego przybytku może nie oddziaływały na żołądek Susan, ale wprowadzały ją w nastrój przygnębienia. Lubiła niebieski kolor, ale zdecydowanie NIE na ścianach. Wcale nie dziwiła się mieszkańcom tego miejsca, że na okrągło siedzą z nosami w książkach.
Podobało jej się natomiast wielkie lustro zdobiące jedną ze ścian. Jego tafla połyskiwała jak powierzchnia jeziora i co jakiś czas migotały w niej zielonkawe refleksy. Czasami zwierciadło płatało psikusy i zniekształcało postać osoby, próbującej się w nim przejrzeć. Susan niejednokrotnie zachodziła w głowę, po co takim molom książkowym lustro. Kiedy jednak poznała bliżej Padmę, przestało być to dla niej tajemnicą.
Okna, na szczęście, były tu ogromne. Wpadające przez nie światło rozjaśniało niebieskawe wnętrze. W słoneczne dni, promienie odbijały się w lustrze, które rzucało na ścianę migotliwe smugi. Luna zwykła mawiać, że po dormitorium biegają zajączki.
Kiedy dziewczęta weszły do środka, zastały tam jedynie Shanię Fawcett. Dziewczyna siedziała na swoim łóżku. Miała mokre włosy i mamrotała pod nosem formułę zaklęcia suszącego. Pomachały jej, nie chcąc przeszkadzać. Shania uśmiechnęła się i skinęła im ręką, nadal bezgłośnie poruszając ustami. Susan usiadła przy stole, stojącym pośrodku sypialni. Luna otworzyła szufladę swojej komódki, oklejonej kolorowymi szkiełkami, a następnie zanurzyła rękę aż po łokieć i wyciągnęła stamtąd sporej wielkości drewniane pudło, pomalowane w kwiaty. Rośliny rozrastały się, pokrywając całą jego powierzchnię, po czym więdły. Ich płatki opadały, łodygi kurczyły się i znikały. Po chwili wyrastały nowe kwiaty, za każdym razem inne.
Susan patrzyła zachwycona.
Shania skończyła wypowiadać zaklęcia. Włosy miała suche, ale coś musiała pomylić, bo przypominały grzywę Hermiony Granger.
- Shania, twoje włosy wyglądają super - powiedziała Luna z podziwem. - Pasowałby ci do nich taki wielki błękitny kwiat przypięty z boku.
- Dzięki Luna, ale to nie mój styl - odpowiedziała grzecznie Krukonka, wyjmując ze swojej komódki grzebień oraz żel do włosów.
- Naprawdę, trudno jest być kobietą - stwierdziła. - Trzeba znać sto razy więcej zaklęć od chłopaków. Zaklęcie suszące, zaklęcie depilujące, zaklęcie redukujące skórki przy paznokciach…
Susan patrzyła na nią oszołomiona. Znała tylko zaklęcie depilujące i w związku z tym, zaczęła się zastanawiać czy jest stuprocentową kobietą. Uśmiechnęła się więc uprzejmie do sfrustrowanej koleżanki i rozpoczęła kontemplację rysunku Luny, który ta wyjęła ze swojego pięknego pudełka. Z kartki spoglądało na nią niewielkie zwierzątko o krępym tułowiu i wielkich stopach. Porośnięte było krótką sierścią. Susan nigdy nie widziała plimpka i nie znała nikogo, kto by go widział, oprócz Luny, ma się rozumieć.
Czuła jednak, że to fantastyczne stworzenie staje się dla niej coraz bardziej rzeczywiste. Rysunek był wykonany z wielką dbałością o szczegóły. Susan mogła policzyć włosy, wystające z uszu plimpka.
- Kurczę, Luna, to jest świetne! - powiedziała szczerze. - Nie wiem, jak wygląda plimpek, muszę ci więc wierzyć na słowo - oddała koleżance rysunek. - Masz jeszcze jakieś szkice?
Luna pokazała jej jeszcze obrazki, przedstawiające rój nargli oraz chrapaka krętorogiego.

***

Kiedy Susan wracała do swojego dormitorium, czuła się trochę jakby to wszystko jej się śniło. Postanowiła pobiegać, żeby wrócić do rzeczywistości.
W dormitorium zastała jak zwykle Hannę, ślęczącą nad książką. Usiadła naprzeciw niej za stołem.
- Cześć, kujonku, chodź się przewietrzyć. Wracam z Wieży Ravenclawu i co tu zastaję? -
Hanna spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem.
- Jest sobota, zamierzasz się cały dzień uczyć? - powtórzyła Susan, machając jej ręką przed oczami.
- A co mam innego do roboty? - burknęła Puchonka, odpychając jej dłoń.
- O co ci chodzi?
- O nic, nieważne - dziewczyna ponownie opuściła wzrok i zanurzyła się w lekturze.
- Świetnie. Jesteś o coś obrażona i nie zamierzasz mi powiedzieć o co?
- Nie jestem obrażona.
- To skąd ten foszek?
- Wydaje ci się.
- Dobra. Nie chcesz mi powiedzieć, to nie. Tylko wiedz, że jest mi przykro - z tymi słowy Susan zaczęła się przebierać. Robiła to trochę zbyt gwałtownie. Chciała jak najszybciej wyjść.
- Przepraszam - powiedziała nagle Hanna, odsuwając książkę. Wstała i podeszła do Susan, usiłującej wcisnąć na stopę trampek w kolorze papryczki chilli. Położyła koleżance rękę na ramieniu. Susan zamarła przez chwilę ze spuszczoną głową, po czym spojrzała na Hannę.
- Co się stało, Haniu? - zapytała.
Hanna z westchnieniem usiadła obok niej na podłodze.
- Mam wrażenie, że się oddaliłyśmy - powiedziała. - Nie wiem, dlaczego… Czy to moja wina, ale… Ach… Ostatnio większość czasu spędzasz z Luną. Tak, jakbym ja ci się znudziła. Wiem, że to dziecinne, ale jestem zazdrosna. Na początku roku byłaś taka skryta, bałam się rozmawiać z tobą. A potem - ta Luna - mówiła, patrząc przed siebie.
- Chyba zaszło nieporozumienie - powiedziała cicho Susan. - Przepraszam cię. Wiem, że nie byłam zbyt towarzyska ostatnio. Jakoś nie mogłam się otrząsnąć po śmierci cioci. Ja ją bardzo lubiłam… I to wszystko tak… Nie chciałam, aby się gapili na mnie jak… jak na jakiegoś dziwoląga. „Patrzcie, to ta, której ciotkę zabili śmierciożercy! O, jaka biedna! Bones - męczennica!” A Luna była taka… wiesz, ona nie zwraca uwagi na pewne rzeczy. A ty zajęłaś się nauką, myślałam, że nie masz czasu dla mnie.
- No tak, a ja się po prostu czułam bardzo niezręcznie, nie chciałam ci się narzucać. Nie wiedziałam czy mam się zachowywać jakby nigdy nic, czy ci współczuć. Wiem, gadam głupoty, powinnam to wyczuć. Ale nie potrafiłam. Przepraszam, Susan. - Hanna dotknęła lekko dłoni przyjaciółki. Susan uśmiechnęła się do niej.
- Hanna, ty nigdy nie będziesz mi się narzucać i jak masz jakieś wątpliwości, to nie pytaj, tylko… po prostu bądź. Za jakiś czas pewnie sama ci wszystko powiem. Na razie wolę tego nie rozgrzebywać.
Hanna pociągnęła nosem, Susan też była wzruszona.
- Teraz powinna popłynąć taka rzewna muzyka i powinnyśmy sobie paść w ramiona, jak w słuchowisku dla gospodyń domowych - parsknęła śmiechem Hanna. - Och, przepraszam, osmarkałam cię.
- Ty prosiaku, gdzie? - Susan zaczęła zezować na swoją pierś.
- Nie na cyckach, tylko na ramieniu. - Hanna sięgnęła po różdżkę. -
Chłoszczyść. Nadal masz ochotę biegać? Ruszyłabym się, bo mam wrażenie, że ostatnio, kiedy tyle siedziałam w tych tomiszczach, za dużo jadłam i zaczynam wyglądać jak tłusta trollica.
- No, to wskakuj w spodnie i jazda, Trollico! - Susan raźno poderwała się z podłogi. - Słuchaj, może pójdziemy po Ginewrę? Z tego, co wiem, to też chciała się trochę poruszać.
- Jasne, idziemy po Ginewrę. Chociaż ja czarno widzę to nasz bieganie, jak będziemy we trójkę.
- Przynajmniej nasze języczki schudną i nabiorą mięśni!

***

To popołudnie nie różniło się specjalnie od innych, może tylko kilkoma drobnymi szczegółami. Ostatnie promienie słabego listopadowego słońca padały na trawę. Polana, otaczająca Hogwart rozbrzmiewała echem roześmianych i zdyszanych głosów trójki dziewcząt. Poza nimi, na błoniach nie było o tej porze nikogo. Susan miała wrażenie, że cały świat należy do niej. Czasem zdarzają się takie chwile. Przychodzą cicho, niezauważalnie, bez okazji, bez przyczyny. I to właśnie jest w nich najlepsze. Chociaż ta chwila miała chyba jakiś powód, żeby zapukać do głowy Susan.
- Ginny, jak cię dorwę, to ci skopię tyłek i rzodkiewkę zasadzę, Gryfonico, narwana! - dyszała czerwona i spocona Hanna, ostatkiem sił próbując dogonić koleżankę.
- Iiiiiiii! Umieram ze strachu! - pisnęła Ginny, biegnąc przodem - Dalej, dalej, zrzucaj te ciasteczka! Te babeczki! Te muski - świstuski!
- Nie cierpię musków - świstusków! - Hanna pędziła za nią, zanosząc się śmiechem. Ginny zatrzymała się, nie mogąc dalej zrobić kroku. Na widok czerwonej, parskającej koleżanki ogarnęła ją nagła wesołość. Zgięła się w pół.
- Merlinie, Hanna przestań!
Hanna nie mogła przestać. Susan również rozbawiła ta sytuacja. Po chwili wszystkie trzy wydawały z siebie serie kwików, ryków i parsknięć.
- Gin, już cię więcej nie zabierzemy na bieganie. Demoralizujesz nasze niewinne, puchońskie duszyczki - stwierdziła Susan, kiedy wszystkie trzy szły przez hol.
Ginny otwierała usta, żeby odpowiedzieć, kiedy ich uszu dobiegło niegłośne „Cześć”.
- Czeeeść - odpowiedziały chórem wszystkie trzy. Blaise spojrzał na nie zaskoczony i nieco przestraszony, po czym kiwnął Susan głową i, dzierżąc miotłę, umknął w stronę wyjścia.
Dziewczęta spojrzały po sobie.
- Zachowałyśmy się jak idiotki - stwierdziła Hanna z niesmakiem. - „Czeeeść” - powtórzyła. - Ale to musiało brzmieć. Słodka Helgo, co on sobie o nas pomyślał?
- Mam to w nosie - stwierdziła Ginny. - On działał z zaskoczenia i dlatego to "czeeeeść". Nie zdążyłyśmy się przygotować i zareagowałyśmy typowo po babsku. Poza tym, on i tak patrzył tylko na Su.
- Su? - Hanna spojrzała na nią wzrokiem jastrzębia. - Czy ja coś przegapiłam? Dlaczego właściwie ten Ślizgon powiedział ci „cześć”?
- Widocznie mnie lubi. Zresztą, nie tylko mnie powiedział, więc czym tu się podniecać?
- Hmmm, zaiste - mruknęła Hanna. - Kłamczucha.
- Nie wspominałam ci, bo nie było okazji. Pamiętasz, jak nie chciałaś iść ze mną biegać, bo sporządzałaś jakieś tam wykresy?
- No, było coś takiego… Kurczę! Popełniłam błąd mojego życia, że nie poszłam wtedy z tobą!
- Dlatego jesteś w Pucholandzie - powiedziała cicho Ginny. Hanna dała jej kuksańca.
- No właśnie, żałuj, żałuj - rzekła Susan. - Poszłam biegać sama i zaczepił mnie Nott. Zabini był razem z nim. Nott wkurzył mnie strasznie i sprowokował wyścig.
- I Susan wygrała ten wyścig. Colin zrobił zdjęcie nawet, bo Nott jej pogratulował, wyobrażasz sobie? - wtrąciła Ginny.
- To miłe - powiedziała Hanna.
- Bardzo miłe. - potwierdziła Susan - mnie zatkało.
- Mnie też - dodała Ginny.
- No dobra, a co ma do tego Zabini?
- Po prostu tam sobie był i… no, nie przeszkadzał. Odniosłam wrażenie, ze trochę nabijał się z Notta. Do mnie był chyba życzliwie nastawiony. To wszystko - powiedziała Susan.
I jeszcze mam przy nim śpiewać w poniedziałek i dostaję palpitacji serca na samą myśl. Nagle Ginny chrząknęła, jakby coś ją zdenerwowało. Hanna i Susan spojrzały na koleżankę. Wzrok Gryfonki utkwiony był w zbliżającym się do niej, szczupłym, ciemnowłosym chłopcu w okularach. Na oczach obu Puchonek rozgrywała się w tym momencie scenka pod tytułem: „Nawet Gryfonki potrafią skrzętnie ukryć uczucia, ale potrzebują do tego kilku sekund”, z Ginewrą Weasley w roli głównej.
- Cześć, dziewczyny - Harry Potter stanął przed nimi lekko zdyszany, po czym zwrócił się do Ginny - Gin, Hermiona cię szukała.
- Ok. Jest u siebie?
- Pudło!
- Czyżby była... czekaj, niech ja się zastanowię... O! Już wiem! W bibliotece?
- Brawo! - Harry uśmiechnął się. - Idź do niej czym prędzej, może tobie uda się ją stamtąd wyciągnąć.
- Już lecę. A, Harry, miałam jeszcze spytać…W Trzech Miotłach ma być jakaś impreza podobno. Wpadniecie?
- Ach... Myślę, że wpadniemy. Ty będziesz, tak?
- Jasne! Na początku posiedzimy pewnie z Deanem u pani Puddifoot, a póżniej też przyjdziemy do Trzech Mioteł.
- Ach… no tak… byłoby świetnie. No to... do zobaczenia! I jeszcze raz gratuluję ci dzisiejszej gry.
- Dzięki, mam dobrego nauczyciela!
- No to... do zobaczenia jeszcze raz. Cześć, dziewczyny!
- Narazie, Harry.
Kiedy chłopiec oddalił się, Hanna pokręciła głową.
- Co się stało? - chciała wiedzieć Ginny.
- Nic - odparła Puchonka. - Miałam tylko wrażenie, że powiedziałaś o jedno słowo za dużo.
Ginny wzruszyła ramionami, nie pytając, jakie to było słowo.

***

Blaise'owi sobota również upłynęła dość intensywnie. Czas do południa spędził w Muzycznej Salce, zapisując i wygrywając nowy temat, który dojrzewał w jego głowie już od miesiąca. Blaise nosił go tam, dopóki uznał, że może go przelać na papier nutowy bez wstydu przed samym sobą.
Kiedy wracał do dormitorium, już z daleka dobiegły go dźwięki agresywnej muzyki. Blaise nie przepadał za hip hopem, ale w wykonaniu Cienistego* nabierał on nowego wymiaru.
Pewnie Draco jest sam w dormitorium, przemknęło mu przez głowę. Nie mylił się. Chłopiec leżał na łóżku, gapiąc się w sufit. Radio stojące obok, ryczało na cały regulator. Kiedy Draco zauważył Blaise'a, przyciszył nieco muzykę.
- Słyszę, że Cienisty znowu obraża swoją matkę - odezwał się Blaise, wsłuchawszy się na chwilę w słowa. - Nie mogę uwierzyć, że słuchasz takich rzeczy, synusiu mamusi - uśmiechnął się.
- Za to ty mógłbyś słuchać, co? Jakoś ostatnio nie żyjesz najlepiej ze swoja matką - burknął Draco.
W Blaisie zagotowało się. W pierwszym odruchu chciał natrzepać Draconowi.
- Ja tylko żartowałem - powiedział, próbując się uspokoić. - Nie potrafisz odróżnić złośliwości od żartu? A może nie chcesz?
Malfoy nie odpowiedział. Blaise odwrócił się do niego plecami, chcąc schować kartkę ze swoimi muzycznymi notatkami do szafki.
- Przepraszam - usłyszał. Odwrócił się. Draco stał za nim.
Dlaczego on ma taki zmęczony wzrok?
- Dobra, w porządku - mruknął w odpowiedzi.
Zabrał się za segregowanie swoich wcześniejszych zapisków nutowych, obserwując kątem oka, jak kolega próbuje zająć się porządkowaniem starych czasopism na swojej półce, jak po chwili, wszystkie rozsypują się i spadają na podłogę. Jak Draco przeklina cicho, ale z pasją, jak ktoś, komu skończyła się już cierpliwość. Blaise miał ochotę zadać mu jakieś pytanie. Nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy, nie wiedział, z której strony ugryźć to wszystko.
- Widzę, że nie możesz sobie znaleźć dzisiaj miejsca - stwierdził. - Może pójdziesz ze mną po miotły i pokażę ci mój najnowszy manewr? Słońce świeci, ptaszki kwilą. Już wkrótce nie będziemy mogli się tym cieszyć.
- Co mówiłeś? - Draco spojrzał na niego znad rozsypanych gazet. - Przepraszam, ale nie słuchałem.
- Pytałem. Czy. Pójdziesz. Ze. Mną. Polatać.
Malfoy przez moment rozważał jego propozycję.
- Nie. Nie mogę - powiedział po chwili. - Umówiłem się z Pansy. Pewnie zaraz tutaj będzie. Która godzina?
- Dochodzi szesnasta.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejdź, z dawna oczekiwana Pansy! - zawołał Blaise. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Pansy, ubrana w kurtkę i szalik.
- Hej, chłopcy! No jak, Draco? Jesteś gotowy?
- Nie - odburknął Ślizgon. - Pomóż mi pozbierać te śmieci - wskazał głową na gazety, walające się po podłodze.
- Dobra, już idę. - Pansy zrzuciła okrycie, po czym uklękła na podłodze i zaczęła energicznie zbierać z niej czasopisma. - Po co ty to kolekcjonujesz? Swoja drogą, mógłbyś być milszy. Co cię znowu ugryzło?
Blaise postanowił dyskretnie się oddalić.


***

Usłyszał ich śmiech, kiedy próbował wykonać na miotle korkociąg. Ta dziecinnie wyglądająca Puchonka stała na polanie razem z pyskatą Weasleyówną i jeszcze jakąś koleżanką i trzymała się za brzuch. Radosne, zdyszane głosy dziewcząt niosły się wokoło. Z daleka widział, że policzki Susan nabrały koloru malin, a pomarańczowe włosy miała w nieładzie. I ten ruch ręką, kiedy odgarniała kosmyki z czoła, sposób, w jaki zakrywała usta dłonią… Blaise zmarszczył brwi i stanowczym ruchem zmusił miotłę do dalszego lotu.

***

Kiedy wrócił do dormitorium Ślizgonów, Pansy nadal tam była. Uzbrojona w nożyczki, krążyła wokół siedzącego na krzesełku Dracona.
- Nie poszliśmy na spacer, jak widzisz - uprzedziła pytanie Blaise'a.
Teraz oprócz nich, w pokoju był jeszcze Crabbe. Goyle majstrował coś w łazience.
- Parówa usunięta. Fuj, ale fetor! - usłyszeli.
- Powiedz mi, droga Pansy - zaczął Blaise - czy wy wszystkie, jeśli jesteście w liczbie mnogiej, mówicie „czeeeeeść!” zamiast krótko i treściwie: „cześć!”?
- Hm? - Pansy pracowicie operowała błyszczącym przedmiotem. - Nie ruszaj się! - obsztorcowała Dracona i pociągnęła go za ucho.
- Auć! Chcesz ze mnie Van Gogha zrobić?
- Kogo?
- To taki malarz. Jego obrazy wiszą u nas w salonie i w holu. Widziałaś je - powiedział Draco znacząco.
- Nie pamiętam, nie znam się na malarstwie - odrzekła. Blaise widział, jak usta dziewczyny zaciskają się w coraz węższą kreseczkę.
- A powinnaś.
- Dlaczegóż to? - głos Ślizgonki osiągnął temperaturę równą zeru absolutnemu.
Teraz i Vincent spojrzał zaciekawiony znad dzierganej właśnie kamizelki. Razem z Blaise'm patrzyli, jak ręka Pansy, trzymająca nożyczki, zastyga na chwilę w bezruchu, po czym dalej kontynuuje swoja pracę.
- Och, proszę, nie rób tak. - W głosie Dracona zabrzmiały nutki pobłażania. - Ironia nie jest twoją najmocniejszą stroną.
- Ironia? - Pansy była jednym wielkim zdziwieniem.
Blaise widział, że Vincent czuje się równie niezręcznie jak on sam. Był ciekaw, po czyjej stronie stanie i czy powie Draconowi, co właśnie widzi. Vincent jednak siedział cicho. Najwidoczniej, jego solidarność w stosunku do Dracona miała swoje granice. Blaise czekał z zapartym tchem na rozwój wypadków.
- Gotowe - powiedziała Pansy, odsuwając się.
- Podaj mi lustro.
Ślizgonka spokojnie wykonała polecenie. Patrzyła obojętnie, jak Draco najpierw mruga z niedowierzaniem, potem szybkim, nerwowym gestem dotyka dziwnego kopczyka na czubku głowy, grzywki, przyciętej pod skosem, jak chwyta opadający mu na kark samotny kosmyk. Resztę włosów Pansy przycięła mu tuż przy skórze.
- Co…co to? - wykrztusił Malfoy.
- Twoja nowa fryzura. Tak się dziś czesze arystokracja - rzekła spokojnie Pansy. - Nie wiedziałeś? - uniosła brew. - A powinieneś - dodała, po czym wyszła z dormitorium.
Malfoy siedział jak spetryfikowany, cały czas macając się po głowie.
Blaise widział, jak czerwony niczym piwonia Vincent, nisko opuszcza głowę i dukając niewyraźne „przepraszam”, chyłkiem opuszcza pokój.
- Na podwiązki Salazara! - Greg wreszcie opuścił łazienkę. Po kilkunastu sekundach siedział na podłodze, trzymając się za brzuch i wydając dźwięki niczym stado hipogryfów. Blaise oparł się obiema rękami o stół, bo również miał problemy z utrzymaniem równowagi. Brzuch go bolał, po policzkach ciekły łzy. Nie mógł przestać. Do pokoju wrócił Vincent, myśląc, że już po wszystkim. Kiedy spostrzegł swoją pomyłkę, wystrzelił na zewnątrz jak z procy. Dolał tym przysłowiowej oliwy do ognia. Policzki Dracona zbladły jeszcze bardziej, a na jego szyi zaczęły wykwitać czerwone plamy.
Blaise i Greg powoli wracali do stanu używalności. Wydawali z siebie pojedyncze parsknięcia, ocierali mokre policzki.
Draco patrzył na nich przez chwilę w milczeniu. Podszedł do szafy i wyjął ze swojej szuflady czapkę. Naciągnął ją na głowę, po czym opuścił pokój.
- Jestem ciekaw, co on wymyślił - zastanawiał się Blaise, kiedy wraz z Gregiem i Vincentem siedzieli przy stole przy kubkach herbaty.
- Mam nadzieję, że za chwilę wróci, przecież mamy szlaban za pół godziny - zafrasował się Vincent.
Draco wrócił, kiedy już zamierzali opuścić dormitorium. Zostawili mu wiadomość na stole.
Malfoy nie miał już nieszczęsnych i niegustownych resztek włosów, wszystkie były równo obcięte przy skórze.
- Byłem w Pokoju Życzeń - wyjaśnił im burkliwie.- Nic nie mówcie. A tak w ogóle, to świnie z was, że nie zareagowaliście.
Blaise wzruszył ramionami, Vincent patrzył na niego krytycznie.
- Wyglądasz bardzo mizernie - stwierdził z troską. - Teraz to się rzuca w oczy. Moja mama przysłała mi eliksir wzmacniający na bazie tranu, mam brać łyżkę dziennie. Mogę się z tobą podzielić, jak chcesz.
- Dzięki - mruknął Draco tonem, który można by uznać za umiarkowanie grzeczny. - Tran to nie jest coś, co Malfoyowie lubią najbardziej, zresztą nie potrzebuję żadnych lekarstw.
- Jak chcesz - powiedział Vincent. - W każdym razie, zawsze możesz zmienić zdanie.
- Jakby co, to ja jestem chętny - powiedział Greg. - Lubię tran, ma taki wyszukany smak. Zawiera dużo kwasów omega-3. To ważny składnik diety.
Trójka chłopców patrzyła na niego w milczeniu.
- No co? Snape kazał mi dbać o linię, więc staram się czytać o takich rzeczach, żeby wiedzieć co jem. Poprosiłem już starych, żeby mi wagę przysłali, pewnie lada dzień sowa mi ją przyniesie.

***

Kiedy szli do pracowni Eliksirow, dołączył do nich Nott, wracający z siłowni.
Blaise jakoś przeżył te trzy godziny szlabanu. Nie musiał nawet przymykać oczu ani powstrzymywać odruchu wymiotnego, bo Snape wspaniałomyślnie nie kazał mu kroić żadnego obrzydlistwa ani czyścić ławek z jakichś oślizgłych resztek. Blaise miał za zadanie posegregować ocenione prace. Później czyścił zakurzone półki. Nott i Malfoy, jako ci najbardziej staranni i dokładni, otrzymali kilometrową listę nazw, które musieli wykaligrafować na maleńkich karteczkach, przyklejanych później na fiolki, butle i buteleczki, podstawiane im partiami przez profesora. Vincent siekał jakieś wysuszone rośliny i wsypywał je do papierowych torebek. Greg czyścił te koszmarne obrazy, wiszące na ścianach. Blaise współczuł mu z całego serca, że musi patrzeć na nie z bliska.
Miał też wrażenie, że Snape ukradkiem obserwuje Malfoya, jakby próbował wyczytać coś z jego twarzy i z zachowania. Mistrz Eliksirów nie skomentował nowej „fryzury” Ślizgona. Nie dziwiło to Blaise'a, gdyż było powszechnie wiadomym, iż Snape nie zwykł zawracać sobie głowy takimi bzdurami jak włosy, co można było łatwo zaobserwować na jego własnym przykładzie. Blaise widział jednak, że profesor lekko się zatroskał, widząc chudą i mizerną twarz swojego podopiecznego.

***

Kiedy wrócili do Lochów, Malfoy niechętnie poszedł na wieczorny obchód. Wychodził razem z Pansy, ale nie odzywali się do siebie. Nott, Greg i Vincent grali w karty z Millicentą i Daphne. Grę jednak przerywano co chwilę, żeby na nowo wytłumaczyć zasady Gregowi. Blaise siedział w fotelu i patrzył w ogień, trzaskający w kominku. Ni stąd, ni zowąd pomyślał o matce.
W zasadzie przestał już do niej pisywać. Uświadomił sobie, że dawno nie czuł ciepła jej ramion, dawno nie głaskała go po głowie, nie pamiętał już jej zapachu. Naraz, z niewiadomych powodów, ogarnął go smutek i coś na kształt tęsknoty. Co ona teraz robi? Czy myśli o nim? Czy go jeszcze kocha?
Pewnie całą swoją miłość przelewa właśnie na kolejnego bogatego bubka, pomyślał z goryczą. Chyba zapomniała już, że ma syna. - Poczuł nagłą złość. Wstał z fotela i poszedł do dormitorium. Położył się na łóżku, trzymając ręce pod głową. Zasnął w ubraniu, nawet nie wiedząc kiedy. Obudziły go ciche kroki. To Draco skądś wracał. Blaise, starając się jak mógł najciszej, rozebrał się i spróbował dojrzeć na zegarku, która godzina. Był druga w nocy.

Dwunasty października.

„Całą noc moje serce
Szuka miejsca, gdzie muzyka wciąż gra.
Pragnę być pośród ludzi,
Którzy czują, jak się klaszcze na dwa”**


Susan od samego rana czuła dziwne podekscytowanie.
Zwariowałam, myślała, czyszcząc zawzięcie zęby. Tracę kontrolę. Zachowuję się jak niedopieszczony podlotek. Cholera! Przecież JESTEM niedopieszczonym podlotkiem. I właściwie nie ma w tym nic złego, że cieszę się na myśl o dzisiejszym wyjściu, że coś tam sobie roję w tej mojej głowie. Przynajmniej coś się dzieje. Przynajmniej nie myślę tyle o śmierciożercach, którzy niedawno uciekli z Azkabanu i mogą… No właśnie - „Nie myśl o Różowym Słoniu”. Przynajmniej chce mi się rano wstawać z łóżka. Nie będę z tym walczyła. Nawet, jeśli dzisiaj wieczorem wrócę do Hogwartu wcześniej. Po prostu pójdę wtedy do kuchni i poproszę skrzaty o największą porcję lodów truskawkowych. Chrzanić to wszystko!
Nabrała w usta wody, z zamiarem wypłukania z nich resztek pasty. Spojrzała na swoją twarz w lustrze. Susan Z Lustra miała komicznie wydęte policzki i zmars
zczony nos.
Ssssu, moja ty Puchoneczko, jesteś oszałamiająca. Czy mogę z tobą zatańczyć? Parsknęła, opluwając srebrną taflę wodą zmieszaną z pastą.

***

- Jak to: NIE IDZIESZ? - Greg patrzył na Dracona wzrokiem pełnym niedowierzania i czegoś na kształt niesmaku.
- Salazarze… No - nie idę. Po prostu. Szlaban mam - odparł zniecierpliwiony Malfoy.
- Ale przecież wczoraj sam nas nakręcałeś na tę nową barmankę! I tak, ni stąd, ni zowąd masz szlaban? - spytał Blaise. Draco łypnął na niego z niechęcią.
- Zapomniałem - odparł. - Chyba zdarzyło ci się o czymś w życiu zapomnieć?
- Daruj, Draco, ale o takich rzeczach jak szlaban, raczej trudno zapomnieć.
- Wiesz co? Odpieprz się. Odpieprzcie się wszyscy. Jesteście upierdliwi jak stado wściekłych gnomów - to mówiąc Draco, trzasnąwszy drzwiami, opuścił dormitorium.
- I masz wiedźmo placek. Zdenerwowałeś go - odezwał się Vincent, wyraźnie zatroskany. - Po co go męczysz? Ojciec w więzieniu, ten Znak ma na ręku, do Hogsmeade iść nie może, a ty go męczysz i męczysz.
- No właśnie - wtrącił Teodor. - Kurczę, Pansy miała racje. Z nim coś się dzieje, od kiedy ma to cholerstwo na ręce. - Zakrył usta ręką, uświadomiwszy sobie, co właśnie powiedział i rozejrzał się wokół zalęknionym wzrokiem.
Greg i Vincent patrzyli na niego z przestrachem.
- Lepiej tak nie mów - odezwał się Greg. Na kilka sekund ponownie zapadła cisza.
- Oj, przestańcie! - zdenerwował się Blaise. - Myślicie, że Sami-Wiecie-Kto nie ma nic innego do roboty, tylko śledzenie nas i włażenie do głowy Teodorowi?
- Właśnie - potwierdził skwapliwie Nott. - Jestem tylko zwykłym, przeciętnym ślizgońskim kolesiem.
Jednak przez następne kilkanaście minut zajmowali się swoimi sprawami w zupełnym milczeniu.
- Pomoże mi któryś zwinąć ten motek w kłębek? - rozległ się w ciszy głos Vincenta. Ślizgon pomachał okazałych rozmiarów motkiem srebrnej wełny.
- Mogę ci pomóc - zaoferował się Greg. - W końcu mam już w tym wprawę - usiadł naprzeciw Vincenta, a ten założył motek na uniesione dłonie kolegi.
- Tylko nie trzymaj rąk tak sztywno.
- Okej, dawaj!
- Co to będzie, Vinci? - spytał Blaise.
Vincent, nie wiadomo dlaczego, zarumienił się gwałtownie.
- Pulowerek - powiedział cicho.
- Pulowerek? - parsknął Nott. - Z takiej ilości wełny to chyba pulowerzysko. Dla kogo chcesz to dziergać?
- Nieważne - burknął Vincent, którego najwidoczniej bardzo uraziły ostatnie słowa kolegi.
Teodor był wyraźnie zaciekawiony, Blaise odłożył powieść szpiegowską „Dziesięciu Aurorów”, którą pożyczył sobie przed chwilą z komódki Dracona.
- Czy to jest może Malcom Buddock? - spytał Greg z przestrachem w głosie. Teodor, któremu widocznie przed oczami stanęła wizja Malcolma, odzianego w srebrzysty pulowerem, zaczął rechotać.
- Skąd, to dla Mill! - sypnął się Vincent. - I proszę, trzymaj te ręce prosto, mój Gregory.
- No, no, Vinci! Zabujałeś się w naszej Mili! - zawołał Teodor jowialnie.
- Nie musisz tak wrzeszczeć - mruknął Vincent, czerwieniejąc.
- Nie musisz się wstydzić - powiedział Greg. - A ona wie?
- Jaka ona? - spytał Draco, wchodząc do dormitorium.
- Millicenta. Vincent zabujał się w Millicencie.
- Coś ty! - Malfoy ożywił się lekko - Dawno?
- Na początku szkoły - powiedział Vincent - Hej, ja już nic więcej nie powiem.
- Dlaczego nic nie mówiłeś? - zapytał z wyrzutem Greg.
- Słyszałeś, co powiedziałem przed chwilą? Co ja, Skeeter jestem, żeby wszystko rozpowiadać? To moja sprawa! - zdenerwował się Crabbe.
- No dobra, a co na to Milli? - Blaise postanowił nieznacznie zmienić temat.
Vincent spuścił głowę i mruknął coś pod nosem.
- Co? - spytał Malfoy.
- Ma mnie w nosie - powtórzył Ślizgon nieco głośniej.
- Jak to? Powiedziała ci? Przecież jeszcze wczoraj graliście w karty i była dla ciebie miła.
- No tak. Ona mnie tylko lubi. Tak normalnie.
- A wie, że ci się podoba? - indagował Draco. Blaise zauważył, że jakkolwiek jego arystokratyczny kolega był ogromnym egoistą, przejawiał jednocześnie niezwykłą troskę o kolegów, jeśli chodziło o ich sprawy sercowe, co przy jego charakterku wydawało się absurdalne.
Czyżby odziedziczył też coś po swojej mamie? Mamie. - Blaise postarał się szybko zmienić swój tok myślenia.
- Chyba nie. Ja jej nic nie mówiłem - powiedział Vincent.
- To może zaprosisz ją dzisiaj do tańca, porozmawiacie i wtedy wszystko się wyjaśni. Będziesz wiedział, na czym stoisz.
- Na czym stoję? Siedzę przecież - Vincent spojrzał na Dracona jak na kogoś niespełna rozumu.
- To taka przenośnia!
- A co przenosi? - zainteresował się Greg.
- Czy wy udajecie? - Draco chyba poczuł się słabo, bo usiadł na łóżku. - Czy naprawdę jesteście… Dobra, tylko spokojnie... I czego rżycie, kretyni? - spytał rechoczących Notta i Zabiniego.
- Greg i Vincent napełniają nasze ostatnio smutne dość dormitorium radością i śmiechem - powiedział Blaise.
- Chłopaki - zwrócił się Teodor do dwóch zdezorientowanych Ślizgonów.- Przenośnia to figura stylistyczna, coś, czego używa się, kiedy chce się coś powiedzieć tak, żeby brzmiało inaczej, ale jednocześnie… - Teraz Blaise zaczął się śmiać.
- Teo, dobrze się czujesz? - spytał Draco - „Wiecie, na czym stoicie”, znaczy „kumacie, co się dzieje”. A przenośnia to jest właśnie to, co zrobiłem - zamiast „kumacie, co się dzieje” powiedziałem „wiecie, na czym stoicie” - podsumował.
- Brawo, Draco, z ust mi to wyjałeś - powiedział Nott, a na twarze Gregory'ego i Vincenta wypłynął wyraz zrozumienia.
- No tak, a jeśli się okaże, że mnie nie lubi? - spytał cicho Vincent.
- Chyba lepsze to, niż żyć w niepewności i marnować wełnę - odparł Malfoy.
- Draco ma rację - powiedział Teodor - to głupota cierpieć z powodu jakiejś baby - Nie zauważył, że w tym momencie, Malfoy spogląda na niego dziwnym, lekko drwiącym wzrokiem. - Pogadaj z nią i finito. A ty gdzie łajzowałeś? - zaatakował znienacka Dracona.
- Znowu zaczynacie? Miałem sprawę z jednym gówniarzem z trzeciego roku.
- Martwimy się o ciebie, Draco - powiedział Vincent.
Słysząc te słowa, Malfoy szybko zamrugał oczami.
- Naprawdę, nie macie powodu do niepokoju - powiedział sucho i odchrząknął. - Wszystko jest w porządku. Jak coś złego będzie się ze mną działo, to dowiecie się o tym pierwsi.
Blaise patrzył na Malfoya badawczo. Wiedział, że przyjaciel nie mówi prawdy.
- Może pogadasz z McGonagall żeby ci przełożyła szlaban - zaproponował. - Pójdziemy tobą, jak chcesz.
- Dzięki. - Draco ściągnął szatę, podwinął rękawy swetra i zaczął wyjmować ze swojej komódki miniaturową kolekcję modeli mioteł, zestaw klejów i proszek, który sprawiał, że miotełki latały.
Blaise wiedział, że Ślizgon najczęściej zajmował się klejeniem modeli, kiedy był smutny lub zdenerwowany.
- Nie mam nawet ochoty iść do Hogsmeade po tym wczorajszym wybryku Pansy - odezwał się usprawiedliwiającym tonem, rozkładając na stole elementy zestawu. - Pewnie będzie snuła się za mną jak cień aby mnie przeprosić. To już się robi nudne.
Blaise uśmiechnął się smutno w myślach. Dobrze wiedział, że gdyby Pansy chciała przeprosić Ślizgona, dawno by to zrobiła. Wiedział, że Draco też zdaje sobie z tego sprawę.
- A zresztą - ciągnął Malfoy - wszyscy będą się na mnie gapić. Bez moich włosów wyglądam jak kretyn.
- Ja właśnie bym poszedł na twoim miejscu, żeby pokazać wszystkim, że mam w dupie, co myślą o mojej fryzurze - powiedział Teodor.
- No, okej, może masz rację. Ale i tak zostanę. Już rozłożyłem miotełki. A szlabany u McGonagall nie są takie straszne.
- Przestań już Draco, już przyjęliśmy twoje tłumaczenia - powiedział Blaise i nagle, na przekór swoim słowom, poczuł, że rodzi się w nim postanowienie i że dzieje się to całkowicie wbrew jego woli i przekonaniom.


***

Kiedy Blaise szedł u boku Teodora w stronę Hogsmeade, zaczął żałować, że nie został razem z Draconem. Wiatr dostawał się pod kurtki, smagał po twarzach. Parli do przodu z pochylonymi głowami.
- Uch, dojdźmy tam wreszcie - marudził Teodor.
- Nienawidzę jesieni, jest ohydna, wstrętna, obrzydliwa i oślizgła - wtórował mu Blaise. Przystanął żeby poczekać na Vincenta i Grega, którzy szli kilkanaście metrów za nimi.
- Na pewno dasz radę z nią zatańczyć, nie pękaj - pocieszał Goyle kolegę.
- Chłopaki, pospieszcie się! Jest zimno, a wy wleczecie się jak ślimaki!
Greg i Vincent przyspieszyli kroku na tyle, ile to było możliwe. Czwórka Ślizgonów minęła grupkę dziewczyn w szarozielonych szalikach. Były wśród nich Pansy i Millicenta.
- Cześć, Pansy - odezwał się Teodor.
- Hej, chłopcy - pomachała im ręką. Millicenta również się uśmiechnęła. Vincent zerkał na nią ukradkiem.
- Okropna pogoda, co? - kontynuowała Pansy - Idziecie na imprezę do Trzech Mioteł? Ma być Pablo el Diablo z radia Muzyczne Imperio ze swoim Magicznym Pudełkiem.
- Eeee, pewnie będą kasować za wstęp - skrzywił się Teodor. Pansy spojrzała na niego z niesmakiem.
- Wstęp nie jest drogi. Kosztuje symboliczne dziesięć knutów. Ale jak bardzo cię to boli, to mogę wyłożyć za ciebie.
- Nie, no coś ty! - chłopak nie wiedział, gdzie podziać oczy. - Dziesięć knutów to rzeczywiście niewiele. Tyle mogę dać… To znaczy - dałbym więcej… - plątał się.
- Ja chyba podaruję sobie tę imprezę - zastanawiał się głośno Blaise. - Muzyczne Imperio ostatnio gra coraz więcej kawałków dla dziadków.
- Ale będzie Pablo - powiedziała Millicenta i spojrzała na Ślizgona takim wzrokiem, jakby ten argument musiał go ostatecznie przekonać.
- Ech, kobiety - westchnął Nott. - To jak, chłopaki? Idziecie czy nie?
- Ma być sporo ludzi z naszej szkoły - dodała Pansy.
- Idziemy, nie? - Greg szturchnął - Blaise, chodź z nami. Sam się będziesz szwendał po Hogsmeade?
Właśnie mijała ich niewielka grupka uczennic Hogwartu, okutanych szalikami w żółto - czarne paski.
- Pablo ma być? Żartujesz! - usłyszał znajomy głos.
- Dobra, niech wam będzie. Może stanę się kolejnym fanem bossskiego Pablo. A w ogóle, skąd on wytrzasnął tak kretyńskie pseudo?

***

Susan i Hanna spędziły miłe popołudnie u Gladraga, w dzisiejszym dniu opatrzonego szyldem: „Promocja jeszcze przez tydzień! Magiczne ceny!” Spotkały tam chyba połowę hogwartckich dziewcząt, które z naręczami ciuchów i obłędem w oczach biegały od półek do przymierzalni. Były wśród niech przedstawicielki wszystkich czterech Domów.
- Ha! Ha! Czystokrwiste hipokrytki - mruknęła z satysfakcją Hanna, spoglądając na trzy Ślizgonki, wydające pełne zachwytu i pożądania okrzyki na widok srebrzystej obcisłej spódniczki, która wisiała na wieszaku z napisem „obniżki nawet o 50%”.
Ze sklepu wyszły zarumienione pod wpływem silnych emocji, jakie odczuwa każdy myśliwy, kiedy uda mu się upolować grubego zwierza. Nie przeszkadzał im nawet przenikliwy wiatr. Odwiedziły jeszcze Miodowe Królestwo, gdzie nabyły kilka Cukrowych Piór. Wreszcie skierowały swe kroki w stronę pubu „Trzy miotły”.
Pub był zatłoczony bardziej niż Dworzec King's Cross. Wszystkie stoliki były oblegane przez czarodziejów i czarownice w różnym wieku. Między stolikami przepychały się tłumy, dzierżące dzbany, kufle oraz szklanice, wypełnione najróżniejszego rodzaju trunkami. Wszędzie unosił się zapach piwa kremowego i whisky. Nad głowami snuła się szara mgiełka - dym z fajek i cygar. Było duszno, lepko i głośno.
- Hej, hej! Tutaj jesteśmy! - dobiegł je głos Ginny. Z ulgą, że widzą jakąś znajomą twarz, ruszyły w stronę stolika, przy którym siedziała dziewczyna oraz, jak się później okazało, spora grupka Gryfonów i Puchonów. Była tam Parvati, Luna, był Seamus, Ernie i Justin.
Dziewczęta wzięły ostatnie dwa zapasowe krzesła, które stały oparte o ścianę w kącie i usiadły w gronie przyjaciół. Najpierw oczywiście musiały pokazać koleżankom swoje nabytki. Chłopcy patrzyli na tę scenkę z pobłażaniem. Luna wyraziła podziw, widząc kamizelkę w tulipany, którą kupiła Susan.
- Moja ciocia ma podobną - skomentował Ernie. - Tylko ona ma osiemdziesiąt lat.
- Kto? Kamizelka czy ciocia? - spytała Luna z zainteresowaniem.
Ginny i Hanna parsknęły śmiechem. Ernie spojrzał na Krukonkę podejrzliwie, ale ta miała niewinną minę.
- Ciocia - powiedział. - Kamizelka ma chyba z tysiąc.
- A gdzie masz Deana? - spytała Susan, nachylając się w stronę Ginny.
- Pokłóciliśmy się - odparła krótko Gryfonka.
Susan nie drążyła dalej. Wdała się w rozmowę z Parvati i Justinem. Było jej dobrze, ciepło i błogo wśród tych ludzi. Czuła się odważna i silna, widząc życzliwe, uśmiechnięte twarze wokół i doskonale wiedziała, że nie jest to, bynajmniej, zasługa dwóch, wypitych przez nią kremowych piw.
- O, profesor Sprout! - zawołała radośnie Hanna. - Susan, może spytamy ją czy pozwoli nam zostać dłużej niż do dziewiątej, co?
- O, tak, świetny pomysł! - ucieszył się Justin. - Ernie i ja pójdziemy z wami, jak chcecie.
- Jasne, w kupie raźniej i będziemy wyglądać bardziej przekonująco - odrzekła Hanna.
Nogi krzeseł zaszurały na drewnianej podłodze, kiedy czwórka Puchonów wstawała od stołu. Kiedy przeciskali się przez tłum w kierunku zamawiających właśnie kremowe piwo profesor Sprout oraz profesora Flitwicka, Susan poczuła lekki przeciąg na twarzy. Spojrzała w stronę drzwi. Stała w nich grupa Ślizgonów, rozglądając się dokoła. Susan pospiesznie odwróciła wzrok od nowo przybyłych i podążyła za przyjaciółmi.
- Godzinę dłużej? A to dlaczego? - próbowała się z nimi droczyć profesor Sprout.
- Bo my, pani profesor, tak rzadko gdzieś wychodzimy. To był właściwie pierwszy raz. I nie wiadomo, kiedy znów nadarzy się okazja żeby się pobawić… - mówił Justin, robiąc minę chorego spaniela.
- Chcemy się po prostu tak porządnie nacieszyć, na zapas - dodała Hanna i spojrzała na Opiekunkę Domu błagalnym wzrokiem. Profesor Sprout patrzyła na nich przez chwilę trochę zaskoczona, po czym uśmiechnęła się.
- Na zapas… W porządku, rozumiem. Możecie zostać godzinę dłużej, ale to was zobowiązuje.
- Pani profesor! - powiedział Ernie lekko oburzony. - Przecież wie pani, że Puchoni nie piją, nie palą, nie biorą używek, nie wszczynają bójek…
- Nie wkładają różdżek w dziwne miejsca - podpowiedział szeptem Justin.
- Nie wkła… - Ernie spostrzegł się w porę i zmierzył kolegę morderczym wzrokiem. Hanna i Susan pokręciły głowami z dezaprobatą.
- Puchoni również nie kłamią - powiedziała Pomona Sprout spokojnie, jakby tyrada ucznia nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.
Susan uniosła lekko brwi i z rozbawieniem spojrzała na Erniego, który na sekundę zapomniał języka w gębie.
- Bardzo pani dziękujemy - odpowiedziała za niego Hanna. - Nie sprawimy pani zawodu.
Pozostała trójka przytaknęła gorliwie.
- No, to śmigajcie już, nie traćcie czasu na sterczenie tu. Jazda, bawić się! - machnęła na nich ręką.
Uradowani uczniowie, mamrocąc kolejne podziękowania, ulotnili się błyskawicznie.
- Pomono, jesteś okrutna - profesor Flitwick przewrócił oczyma. - Przez ciebie zaraz będę miał tu na karku delegację moich dzieciaków.
- Och, Filiusie, znasz przecież moje straszne okrucieństwo. Dlaczego więc zadajesz się ze mną?
- To mnie kręci - powiedział Flitwick konspiracyjnym szeptem.
Pomona Sprout roześmiała się głośno, szczerze, z głębi serca.
- Twoje zdrowie, stary figlarzu! Cieszę się, że w tym wieku mogę jeszcze kogoś kręcić. - Stuknęli się kuflami.

***

- Gdzie się podziewaliście, łajzy? - zawołał Seamus, kiedy Susan, Hanna, Ernie i Justin wrócili do stolika. Kiedy Justin wyjaśnił chłopakowi powód ich chwilowego zniknięcia, Gryfonom zrzedły miny.
- Vector i tak się nie zgodzi, będzie się bała podjąć decyzję bez naszej McGonagall - powiedziała Parvati zrezygnowanym tonem.
- To niesprawiedliwe, że wy możecie zostać, a my nie - marudził Seamus.
- Spytajcie, co wam szkodzi. Podejrzewam, że Krukoni byli już u Flitwicka, a Ślizgoni u Sinistry. Snape też dzisiaj kibluje w Hogwarcie, Sinistra go zastępuje. To by było bez sensu, gdyby część z nas została, a część musiała wracać - powiedziała Hanna.
Gryfonów wymiotło. Wrócili po chwili zadowoleni.
- Patrzcie, co udało mi się przy okazji skołować! - Seamus nieznacznie uniósł bluzę. Zza paska wystawała mu niewielka butelka Ognistej.
- Skąd to wytrzasnąłeś, chłopaku? - spytała Susan.
- Poprosiłem jednego kolesia żeby mi kupił. - Seamus ruchem głowy wskazał na stolik, stojący pod ścianą, przy którym siedziało kilkoro młodych czarodziejów o nieco szemranym wyglądzie.
- Dawajcie szklanki. Tylko dyskretnie, pod stołem.
- Ernie! - odezwała się Hanna surowo, widząc, jak chłopak gorliwie podsuwa Gryfonowi pod nos swoją szklankę. - Zapomniałeś już? „Puchoni nie piją”. Czy to ty mówiłeś, czy miałam halucynacje? Pamiętasz, co powiedziała nam profesor Sprout?
- Nam Vector nic nie mówiła! - ucieszył się Seamus.
- Ale chamstwo! To niesprawiedliwe! - zdenerwował się Justin.
- Właśnie, dlaczego oni mogą, a my nie? - potwierdził Ernie.
- No cóż, rób co chcesz. W końcu to twój problem, że plamisz honor naszego Domu - powiedziała Hanna.
- Ja tam wolę plamić honor Domu, niż honor mojego kraju - stwierdził Seamus i nalał sobie whisky do szklanki.
- Chrzanić to! - powiedział Ernie, nadal trzymając wyciągniętą przed siebie rękę. Cofnał ją w ostatniej chwili.
- Wiesz co, Abott? Nienawidzę cię.
Ostatecznie Seamus nalał jeszcze odrobinę trunku do szklanek Ginny i Parvati. Naraz Luna podniosła rękę:
- Neville! Neville, tu jesteśmy! - zawołała śpiewnie.
Chłopiec o delikatnych rysach i roztargnionym wyrazie twarzy uśmiechnął się na ich widok i zaczął przedzierać się w ich kierunku. Jego wielka torba znacznie mu to utrudniała, choć bardzo starał się chronić jej tajemniczą zawartość.
- Pewnie znowu zakupił trzy tony nasion - powiedziała Ginny, patrząc z uśmiechem w jego stronę.
Hanna poruszyła się na krześle z nagłym błyskiem w oku, Ernie chrząknął, próbując ukryć niezadowolenie.
- Tylko skąd weźmiemy krzesło? - zatroskała się Parvati.
- Abott, usiądziesz mi na kolanach? - podsunał Ernie.
- Żebym się czuła jak u mojej babci, na średniowiecznej kanapie z wystającymi sprężynami?
- Średniowiecznej może nie, ale ze sprężynami - owszem.
- Uch. Świnia.
Susan, która przysłuchiwała się całej rozmowie z rozbawieniem, zauważyła, że zwolniło się krzesełko przy stoliku obok. Wstała więc i, uprzednio zapytawszy czy może, przystawiła je do ich stolika.
- Brawo, Susan, niezła akcja - powiedziała Ginny.
Neville tymczasem utknął gdzieś po drodze. Swoja wielką torbą strącił czyjś kufel i, cały czerwony i spocony ze wstydu, gorliwie przepraszał poszkodowanego. Justin poszedł po Gryfona, w celu bezpiecznego doholowania jego osoby do ich stolika.
Susan zaczęła dyskretnie rozglądać się wokół, w poszukiwaniu ciemnej, kręconej czupryny. Tłok był jednak tak duży, że widoczność ograniczała się do promienia jednego metra. Puchonka postanowiła pójść po kolejne piwo kremowe.
- Kupić coś komuś? Bo do barku idę! - oznajmiła głośno, chcąc przekrzyczeć wszechobecny hałas.
- Ja poproszę jedno kremowe - powiedziała Hanna.
- A ja wodę - odezwała się Luna.
- Dwa kremowe i jedna woda - utrwaliła sobie Susan. Mrucząc co chwilę „przepraszam”, dotarła do lady. Próbowała rozglądać się po drodze. On gdzieś tu jest. Stanęła na końcu kolejki, oparła się łokciami o barek, który okazał się być mokry i klejący. Rosmerta i jakaś nowa, nieznana Susan barmanka, uwijały się jak w ukropie, napełniając naczynia. Włosy lepiły im się do karku i do czoła. Ściśnięte ciasno gorsety odsłaniały mokrą od potu skórę dekoltu i fragment piersi. Susan z rozbawieniem spostrzegła, że stojący kilka osób przed nią wysoki chłopak, nie odrywa głodnego wzroku od apetycznie wyglądającej szyi Madame Rosmerty.
Przecież to Ron, przemknęło jej przez głowę.
Gryfon przejął od barmanki trzy wielkie kufle piwa, po czym obdarzył kobietę szerokim, nieco błędnym uśmiechem. Rosmerta mechanicznie odwzajemniła uśmiech i już zwracała się do stojącej za Ronem starszej czarownicy. Susan chciała zaproponować Ronowi, aby razem z Hermioną i Harry'm przyłączył się do nich, ale zabrakło jej odwagi. Ktoś stanął w kolejce za nią. W polu widzenia dziewczyny pojawiła się owłosiona łapa ze srebrnym zegarkiem na przegubie.
- Cholera, zaraz się tu przykleję - usłyszała znajomy głos.
Nott.
- Mogłyby to łaskawie wytrzeć -
to Pansy Parkinson. Serce Susan lekko przyspieszyło.
- Niby kiedy? Widzisz, że mają niezły zapieprz - w tym momencie Susan poczuła, jak oblewa ją fala gorąca, serce bije coraz szybciej, a w płucach zaczyna brakować tchu.
Merlinie, przestraszyła się. Znowu to mam.
Ale to nie był jeden z ataków paniki. To było coś innego.
- To niech zatrudnią jeszcze kogoś - nie ustępowała tymczasem Pansy.
- Widocznie nie opłaca im się - odparł Nott. - O, cześć, sprinterko!
Susan nie pozostało nic innego, jak tylko odwrócić się.
Blaise stał za Teodorem i Pansy. Miał na sobie ciemnozieloną koszulę - pierwszy szczegół, który zarejestrowała. Wiedziała, że już zawsze będzie pamiętała te koszulę, tak jak pewien Prosiaczek z mugolskiej książeczki nie mógł zapomnieć niebieskich szelek pewnego Krzysia.
- Cześć - powiedziała. Blaise uśmiechnął się do niej zza pleców przyjaciół. Pansy otworzyła lekko usta i Susan nie była pewna czy Ślizgonka odpowiedziała jej, czy nie. Zresztą, Puchonce było wszystko jedno. Uśmiechała się teraz i nie mogła przestać. Ron przy mnie wymięka.
- Widziałeś nasze zdjęcie? - spytała Teodora w obawie przed niezręczną ciszą.
- Jasne! Powiesiłem je sobie nad łóżkiem. Spoglądam na nie przed snem, dumając o międzydomowej przyjaźni - wyszczerzył zęby Ślizgon. Susan nie wiedziała czy żartuje, czy próbuje być po prostu złośliwy. Na wszelki wypadek, postanowiła trzymać się tej drugiej opcji.
- Jakie to słodkie - odrzekła, przekrzywiając głowę i robiąc minę a la Cho Chang. Teodor parsknął, Pansy również się uśmiechnęła.
- Nie wierz w te ściemy - Blaise wysunął się spomiędzy nich. Susan poczuła zapach jego wody kolońskiej i potu - przywodził jej na myśl mokry mech i paprocie. Przełknęła ślinę i wzięła głęboki oddech.
- Powiesił sobie, to prawda, ale zamiast dumać, robi przed nim pompki co wieczór. Poza tym, trenuje aby się na tobie odegrać.
- Za to Blaise duma nad tym zdjęciem przynajmniej pół godziny dziennie - powiedział Teodor z przewrotnym uśmiechem.
Susan poczuła, że krew napływa jej do głowy, a policzki stają się coraz czerwieńsze. Pansy uniosła brwi i spojrzała na Blaise'a, tamten zaś spiorunował kolegę wzrokiem. Ślizgon nie zauważył niczego. Klepnął lekko w ramię oszołomioną Susan.
- Twoja kolejka, mała.
Dziewczyna ocknęła się.
- Dwa kremowe i jedną wodę proszę - powiedziała drżącym głosem z stronę Madame Rosmerty.
Tymczasem, w pubie zapanowało wielkie ożywienie. Rozległy się oklaski i gwizdy. Tłum rozstąpił się i na środek sali wkroczył niski, pękaty człowieczek, trzymający pod pachą drewniane pudełko z kilkoma otworkami w ścianach.
- Co to za śmieszny kolo? - spytał Teodor.
Susan stała jak wryta, usiłując utrzymać jednocześnie dwa kufle i jedną szklankę i patrzyła na przybyłego z otwartymi ustami.
- To jest… - wymamrotała.
Z ruchu warg Czarodzieja wyczytała słowo „Sonorus”
- Witam wszystkich, dobry wieczór! - rozległ się niski, zmysłowy głos.
- Salazarze… - jęknęła Pansy, która była w nie mniejszym szoku niż Susan.
- Toż to… bossski Diablo - wybełkotał Blaise, dusząc się ze śmiechu.
- Haha! Dobre! Dobre! Widzę, dziewczyny, że jesteście pod wrażeniem - rechotał Teodor.
- Spadaj - powiedziała Pansy, po czym lekko skinęła głową w stronę Susan i zaczęła przeciskać się przez tłum, niosąc swój kufel. Teodor poszedł za nią.
- Pomogę ci z tym szkłem, co? - Blaise wyciągnął wolną rękę.
- Eeeee, dzięki, nie są takie ciężkie - odrzekła Susan.
Niski czarodziej lewitował tymczasem swoje pudełko na wysokość oczu i zaczął je stroić, co powodowało mnóstwo hałasu.
- Nie słyszę! - Blaise pochylił się w kierunku dziewczyny. Poczuła na szyi jego ciepły oddech.
- Nie! Są! Ciężkie! - wrzasnęła mu w ucho. Odskoczył jak oparzony i pokazał jej na migi, że słyszał aż za dobrze.
Susan przestraszyła się, że jednak weźmie od niej kufel, że pójdzie razem z nią do stolika, oblepionego Puchonami i Gryfonami. Że będzie musiał znosić głupie komentarze, docinki, znaczące spojrzenia. Pomachała więc Blaise'owi ręką i po prostu sobie poszła.
Idiotka, idiotka, kołatało się Susan po głowie. Tchórz, sierota do kwadratu! Nic ciekawego cię w życiu nie spotka, jeśli będziesz ustawicznie chować głowę w piasek! Lepiej wracaj do szkoły i zaszyj się po kołdrą, bo tylko do tego się nadajesz!

Dwunasty października (ciąg dalszy).

- Gdzieś ty zaginął? - spytał Teodor, kiedy Blaise wreszcie dotarł do stolika. Nott siedział obok naburmuszonej Pansy. Vincent tkwił na swoim krzesełku i nieśmiało zerkał na Millicentę, która zupełnie nie zwracała na niego uwagi, tylko pochłaniała z zapałem orzeszki, popijając je piwem. Kiwała się przy tym na krześle w takt muzyki.
- Rozmawiałem z tą dziewczyną z Pucholandu. Z Susan.
- Aha - powiedziała Pansy. - Aha, aha, aha - zanuciła.
- Zacięłaś się? - spytał Blaise, siadając po jej drugiej stronie.
- Zacinają się mugolskie płyty - odparowała Pansy bez złości i uśmiechnęła się zagadkowo. Upiła łyk swojej Ognistej, której kolor i zapach transmutowała tak, że postronny obserwator mógłby uznać zawartość kufla za niewinne piwo kremowe. Taki sam trunek stał przed Teodorem i Gregiem.
- Zatańczysz, Pansy? - spytał Nott niepewnym głosem. Blaise myślał, że dziewczyna mu odmówi. Mylił się jednak, gdyż Ślizgonka wstała.
- Z przyjemnością - odrzekła. Sądząc z miny Teodora, on również był zaskoczony.
Dobrze, że Draco tego nie widzi, pomyślał Blaise.
Tymczasem Greg dyskretnie kopnął Vincenta pod stołem, aż ten podskoczył, spoglądając z wyrzutem na kolegę, który ruchem głowy wskazał Millicentę.
Dziewczyna najwyraźniej nie mogła już usiedzieć w miejscu. Raźno poderwała się ze swego miejsca.
- Idę potańczyć - oznajmiła i odwróciła się, z zamiarem udania się w stronę falującego tłumu.
- Mogę iść z tobą? - rozległ się drżący głos Vincenta. - Greg rozpaczliwie dawał mu na migi jakieś znaki, Blaise zakrztusił się piwem.
- Jasne Vinci, nie zabraniam przecież - powiedziała Millicenta, nie poświęcając chłopakowi zbyt wiele uwagi, gdyż duszą i ciałem była już na parkiecie.
Vincent, wbrew temu, co powiedział, stał jak skamieniały.
- No dalej, Vinci, idziesz czy nie? - Millicenta pociągnęła Ślizgona za rękę.
- To nie był najlepszy pomysł - powiedział Blaise do Grega, kiedy oboje oddalili się. - Widziałeś Milli w akcji? Ona jest pierwszorzędną tancerką. Zamęczy nam Vinciego. - Siedzieli z Gregiem w milczeniu i patrzyli na całkowitą porażkę kolegi. Wszystko wskazywało na to, że to najdłuższe trzy minuty w jego szesnastoletnim życiu. Sparaliżowany tremą, ruszał się niczym mucha w smole. Millicenta obracała się wokół niego nadzwyczaj zręcznie, próbując sprowokować swego partnera do żywszej reakcji na muzykę. Delikatnie wsunęła mu kolano między nogi i zalotnie kołysała biodrami. To sparaliżowało Vincenta jeszcze bardziej. Wyglądał jak rażony Drętwotą.
- Salazarze, to jakaś masakra jest - jęknął Greg. - Biedny Vinci.
- I biedna Millicenta - westchnął Blaise.
Kiedy piosenka dobiegła końca, do stolika wróciła tylko Ślizgonka.
- A gdzie zostawiłaś swojego partnera? - spytał Blaise. - Powinien cię odprowadzić.
- Chyba źle się poczuł - odrzekła Millicenta. - Do kibla poszedł. Idzie któryś zatańczyć? - Greg solidarnie zapatrzył się w swój kufel. Chcąc, nie chcąc, Blaise wstał i poszedł za koleżanką. Nie był dużo lepszym tancerzem od Vincenta. Jedyne, co umiał najlepiej to żywiołowe podskoki i wymachiwanie rękami, od czasu do czasu jakiś szpagat w powietrzu. Perkusista nie musi być dobrym tancerzem. Próbował jednak jakoś dostosować się do ruchów Millicenty i nawet nieźle mu to wychodziło. Dziewczyna była raczej potężnej postury, a mimo to potrafiła poruszać się z gracją, jakiej nikt by się po niej nie spodziewał.
- Świetnie tańczysz - powiedział Blaise szczerze, kiedy obracał ją wokół siebie.
- Kiedy byłam mała, chciałam iść do szkoły baletowej, ale mnie nie przyjęli za względu na moje rozmiary. Nie przejmuj się, Blaise - roześmiała się, widząc zakłopotaną minę kolegi. - Na moje szczęście poznałam flamenco. Tam nie przeszkadza duży tyłek, wręcz jest przydatny.
- Jak będziemy z Terrym i Seamusem potrzebować tancerek, to masz u nas zaklepane miejsce. Oczywiście, jeśli będziesz chciała.
Odprowadził dziewczynę do stolika, zaraz cofnął się, bo usłyszał pierwsze dźwięki „Wyczaruj to teraz” Gorących Czerwonych Różdżek. Chwilowo przestało interesować go, co się dzieje na płaszczyźnie Pansy - Teodor i Millicenta - Vincent.

***

Kiedy obarczona kuflami Susan podchodziła do stolika, towarzystwo było już w wyśmienitych humorach. Seamus właśnie kończył opowiadać jakiś dowcip. Wszyscy śmiali się głośno, z wyjątkiem Luny oraz Ginny, która sprawiała wrażenie trochę nieobecnej.
- No tak, ale taki czar jest niemożliwy do rzucenia pod wodą - zastanawiała się Luna.
Susan postawiła piwa i wodę na stole. Hanna zaczęła odsuwać puste naczynia, aby zrobić jej miejsce.
- Trochę się nadźwigałaś - zauważyła.
- Ktoś oferował mi pomoc - powiedziała jej Susan do ucha. Hanna zrobiła wielkie oczy i spojrzała pytająco. Susan skinęła głową i uśmiechnęła się.
- Luna, twoja woda! - krzyknęła w stronę Krukonki.
- Dziękuję - odpowiedziała Luna, odwracając się do Seamusa, który z wielką cierpliwością wyjaśniał jej sens opowiedzianego przez siebie dowcipu.
- Widziałam twojego brata - powiedziała Susan, siadając obok Ginny.
- Ja też go widziałam - odparła Gryfonka. - Przed chwilą, razem z Harrym i Hermioną, opuścił ten lokal.
- Szkoda, że nie zaczepiłam Rona i nie powiedziałam, żeby przyłączyli się do nas.
- Myślę, że oni mają ważniejsze sprawy na głowie - powiedziała Ginny z westchnieniem. Susan ledwo ją słyszała, większości słów musiała się domyślać. Spojrzała ukradkiem na Gryfonkę, ale jej mina nie wyrażała niczego. Zmieniła więc temat.
- Jak ci się podoba Pablo?
Ginny nieznacznie się ożywiła, wyszczerzając zęby w uśmiechu.
- Cóż, jest w porządku, ale spodziewałam się czegoś innego.
Tymczasem, „Boski Pablo” mruczał swoim zmysłowym głosem:
- Panie i panowie! Przyszedłem do was w ten wietrzny, zimny wieczór, aby rozgrzać wasze ciała i umysły muzyką. Na początek wybrałem coś spokojniejszego. Na pewno większość z was zna przebój Justina Liverhearta. Zapraszam wszystkich na parkiet do wspólnego kołysania! - Wykonał nieznaczny ruch różdżką i z Pudełka popłynęła melodia popularnej piosenki.
- Nie przepadam za Liverheartem, ostatnio wszędzie go pełno - skrzywiła się Hanna. - Wypowiadasz jakieś zaklęcie, a z różdżki i tak wyskakuje Liverheart.
Jednak nie wszyscy podzielali jej zdanie, bo Pabla zaczęły otaczać kołyszące się sylwetki starszych i młodszych czarodziejów. Susan zauważyła Padmę, tańczącą z jakimś Krukonem z siódmego roku, gdzieś mignęła jej grupka koleżanek z Hufflepuffu z trzeciego roku. Sam didżej bawił się razem ze swoją publicznością. Poprosił do tańca Cho, która poruszała się nieco sztywno, prawdopodobnie z powodu tremy. Susan rozejrzała się po swoich towarzyszach. Justin i Parvati tonęli w intymnej rozmowie. Luna, która mimo iż nie tknęła Ognistej, miała zaróżowione policzki, a jej rozmarzone oczy błyszczały w świetle świec, tłumaczyła coś Seamusowi z zapałem, a ten chyba niewiele słyszał i rozumiał z jej słów. Sądząc jednak z tego, jakim zachłannym wzrokiem patrzył na usta Krukonki, bardzo się starał.
Wstrętny seksista, pomyślała Susan. Nie z Luną takie numery.
Hanna i Neville spoglądali na siebie ukradkiem, co niezwykle rozdrażniło Erniego, który wdał się w rozmowę z Ginny, ale jednocześnie rzucał w ich kierunku pełne irytacji spojrzenia. Susan poczuła, jak ogarnia ją senność.
- Skoro już się roztańczyliście, rzucam was na pożarcie… Hipogryfom! - zagrzmiał Pablo, kiedy ostatnie takty piosenki dobiegły końca. Pudełko wybuchło eksplozją agresywnych dźwięków, budząc Susan z letargu. Sam didżej zrzucił swoją ciemną szatę. Nosił pod nią skórzaną kurtkę, nabijaną ćwiekami i obcisłe skórzane spodnie. Ernie oraz Ginny doznali na ten widok ataku histerycznego śmiechu, ale większość obecnych przyjęła ów gest pełnymi entuzjazmu gwizdami.
- Chodź, Su. - Ginny pociągnęła Susan za rękaw. Po chwili dziewczyna tańczyła już na środku sali w otoczeniu rozbawionych i rozochoconych czarodziejów. Cały czas czuła w sobie złość na samą siebie, ale już nieco przytłumioną licznymi bodźcami, jakimi była obecnie bombardowana jej świadomość. Rozglądała się, ale nigdzie nie mogła dojrzeć zielonej koszuli.
Z każdą piosenką ich mały krąg powiększał się. Na chwilę pojawili się nawet profesor Vector i profesor Flitwick. Koścista nauczycielka poruszała się całkiem zręcznie, natomiast Flitwick machał rękami jakby go obsiadło stado nargli. Dołączyło też do nich kilku Ślizgonów.
Dlaczego nie może tak być zawsze, pomyślała Susan. Jak to z nami jest? Czy to właśnie teraz zrzucamy maski? Czy może ta muzyka i ta atmosfera przenoszą nas na chwilę w inny wymiar i przez moment jesteśmy kimś innym?
Naraz serce jej zabiło mocniej, bowiem Pablo wyczarował nad swoim Pudełkiem charakterystyczną czerwoną rozetkę. Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki, Susan już widziała, że to jej ukochana „Wyczaruj to teraz” Gorących Czerwonych Różdżek. Dołączyły nowe osoby, między innymi Terry Boot. Seamus zagwizdał przeciągle na palcach i pomachał w jego stronę. Susan widziała, że chłopcy są w swoim żywiole.
- Seamus, zrób „żółwika”! - zawołał Terry. Gryfonowi nie trzeba było dwa razy powtarzać: wybiegł na środek kręgu, położył się na plecy i zaczął obracać się w kółko.
- Brawo, Seamus! - Ginny ze śmiechu zgięła się w pół. Tłum tańczących wokół, zaczął dopingowac chłopaka, klaszcząc i hucząc głośno.
Teraz Pablo mógłby zagrać nawet „Białego puszka” i wszyscy byliby szczęśliwi, pomyślała Susan.
Naraz poczuła ukłucie w brzuchu - obok Terry'ego zamajaczyła zielona koszula Blaise'a, który wrzeszczał coś do ucha Krukonowi. Susan napawała się tak rzadkim widokiem Blaise'a Zrelaksowanego i Wyluzowanego, Blaise'a Który Dobrze Się Bawił. Mimo iż był Ślizgonem, wyglądał jak, dajmy na to, rozochocony Ernie, który aktualnie usiłował robić szpagaty w powietrzu. W pewnym momencie Susan poczuła czyjaś rękę na ramieniu. Obejrzała się. Za nią stała Hanna, a na jej twarzy malowała się troska.
- Su, musimy wracać - powiedziała jej do ucha. - Spotykamy się wszyscy przed wejściem do pubu. To ważne. Profesor Sprout już tam czeka. Przekażesz reszcie? - wskazała głową w kierunku tańczących. - Ja idę poszukać naszych przy stolikach.
Susan przytaknęła, czując jak euforia ulatnia się z niej, a na jej miejsce zakrada się niepokój.

***

Dziesięć minut później, wszyscy uczniowie czekali już na zewnątrz, przytupując nogami i rozmawiając półgłosem.
Wszyscy nauczyciele stali pośród nich.
- Dostaliśmy sowę z wiadomością od profesor McGonagall, że coś złego stało się Katie Bell z Gryffindoru, kiedy wracała z koleżanką do Hogwartu. Dotknęła jakiejś tajemniczej paczki, prawdopodobnie była to klątwa - powiedział profesor Flitwick. Wśród uczniów rozległy się szmery. Wszyscy patrzyli na siebie z przestrachem.
- Co z nią? - spytała Ginny.
- Powinna z tego wyjść, to jednak może potrwać kilka tygodni - powiedziała profesor Sprout. - Nic więcej nie wiemy. Musimy zachować wszelkie środki ostrożności i wracać do szkoły. Myślę, że za jakiś czas uzyskamy więcej informacji, oczywiście, jeśli Dyrektor tak zadecyduje.
- Super. Nie dość, że ktoś prawie zabił Katie, to jeszcze zepsuł nam imprezę - marudził Zachariasz Smith, kiedy pospiesznie opuszczali Hogsmeade.
- Wiesz co, stary? - odezwał się Justin - Avaduj się.
Smith próbował polemizować jeszcze, ale Justin spojrzał tylko na niego z pogardą.
Ginny szła nieco z boku, usta miała zaciśnięte, wzrok wbity w ziemię. Susan patrzyła na nią ze współczuciem. Wiedziała, że tam, w Departamencie Tajemnic, dziewczyna był świadkiem rzeczy, jakich Susan nigdy nie chciałaby oglądać. Teraz wszystkie te wspomnienia musiały wrócić do Ginny. Sama Susan okropnie się bała. A tak bardzo pragnęła zapomnieć o strachu, nie myśleć o tym, że i jej rodzicom może stać się to samo, co stało się tego lata cioci. Że śmierciożercy mogą ich zabić chociażby dlatego, że są krewnymi TYCH Bonesów.* Nie chciała jechać do Hogwartu tego roku, potwornie bała się, że jeśli wyjedzie, jej rodzicom stanie się coś strasznego, a ona nie będzie nawet o tym wiedziała. Ojciec i matka zmusili ją do powrotu do szkoły. Musieli jednak obiecać Susan, że dwa, trzy razy w tygodniu będą jej dawać znać, że wszystko u nich w porządku. Puchonce ostatnimi czasy udało się częściowo pokonać ten paranoidalny lęk. Miała bieganie, miała Lunę, Hannę i myśli o Blaisie. Teraz jednak strach powrócił. Zrównała się z Ginny. Utkwiła wzrok w żółto-czarnym szaliku Hanny, która szła kilka kroków przed nią. Żadna z nich nie odezwała się słowem przez resztę drogi.

***

Kiedy chłopcy weszli do dormitorium, było jeszcze dosyć wcześnie, Draco jednak spał już głęboko. Leżał na łóżku na wznak, w ubraniu, z rozrzuconymi rękami i oddychał chrapliwie przez otwarte usta. Jego kolekcja miotełek nadal leżała rozłożona na stole.
- On ma chyba trzeci migdał powiększony - powiedział Teodor. - Znowu uszczęśliwi nas nocnym koncertem.
- Chce ktoś skorzystać z łazienki? Bo poszedłbym się umyć - odezwał się Vincent zgaszonym głosem. Niedokończony sweterek dla Millicenty leżał na jego łóżku. Chłopiec zabrał go stamtąd, starannie złożył i z westchnieniem schował do szafki.
Greg tymczasem stanął na wadze, którą tego ranka przyniosła mu jego wyjątkowo silna, dobrze odżywiona sowa.
- Dwadzieścia kilo nadwagi! - oznajmiła waga. - Och, błagam, duszę się, złaź ze mnie! - Greg zaklął cicho i niezadowolony uwolnił urządzenie od swojego ciężaru.
- Greg, to naprawdę nie jest możliwe schudnąć w ciągu kilku godzin, szczególnie, jak się nażłopało piwska - powiedział Blaise.
Greg spojrzał na niego koso.
- Chciałem sprawdzić czy nie przytyłem - mruknął.
- Ciekawe, co z tą gryfońską laską - zagaił Teodor.
- Myślę, że Snape nam wszystko powie - rzekł Blaise. - Jak nie dziś, to jutro. Pewnie teraz warzy jakieś dekokty dla tej Katie.
- Dobranoc. - Greg zasunął swoją kotarę przy łóżku.
Blaise i Teodor usiedli przy stole. Draco pochrapywał coraz głośniej, z łazienki dobiegał cichy szum wody.
- Jak myślisz? - odezwał się nagle Nott. - Czy dzieciaki śmierciożerców też mogą czuć się bezpieczne?
Blaise spojrzał na niego przeciągle.
- Nie wiem, Teodor. Boisz się?
- Tak, a ty?
Blaise'owi trudno było stwierdzić, co właściwie czuje.
- Wiesz, ta cała sytuacja cały czas wydaje mi się nierealna - powiedział. Zastanowił się chwilę.
- Moi rodzice zawsze starali się żyć z dala od wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Sam Wiesz Kim.
- Tak ci zazdroszczę - westchnął Nott, zapatrzony w ścianę. - Ojciec zawsze marzył o własnym interesie. Przyłączył się do śmierciożerców, bo szukał odpowiednich znajomości. Wiesz, tam należy wielu forsiatych gości.
Blaise skinął głową.
- Ojciec nie wiedział, że to może TAK wyglądać, że wdepnie w to tak głęboko - kontynuował Nott. Naraz głos mu zadrżał. - Ja… ja ciągle na niego czekam. Szlag, po co ja ci to mówię… Muszę być kompletnie nawalony.
Przyjaciel patrzył na niego, nic nie mówiąc. Było mu wstyd. Jego ojciec umarł jako wolny człowiek, matka nie miała żadnych niewygodnych zobowiązań. Zdaniem Blaise'a, w obecnych czasach służenie Voldemortowi było tak samo niebezpieczne jak jawne przeciwstawianie się mu. „Gdy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy w ciebie.”** Rzecz jasna, nie dzielił się z nikim swoją opinią na ten temat. Jego matka była „czysta” - cała i zdrowa. A może to się zmieniło? Tak dawno nie miał od niej wieści… Chłopiec poczuł, że żołądek zmienia mu się w kamień. Teraz mógł z całą pewnością stwierdzić, że się boi. Że cholernie się boi. Postanowił jeszcze tej samej nocy napisać do matki.
- Myślisz, że Draco ma te jazdy przez Znak? - spytał cicho Teodor.
- Kurczę, Teo, nie mam pojęcia - odrzekł. - Sam się nad tym zastanawiam.
Vincent wyszedł z łazienki ubrany w piżamę. Usiadłszy na łóżku, zaczął przysłuchiwać się ich rozmowie z lekko przestraszoną miną.
- Myślę, że on się czegoś bardzo boi i nie może nam powiedzieć czego - powiedział Blaise po chwili zastanowienia.
Nott w zamyśleniu pokiwał głową.
- Wiesz, to śmieszne - powiedział. - Nienawidzę Granger, nienawidzę Pottera i tej całej jego bandy, bo to przez nich ojciec jest w Azkabanie… Ale, jak się nad tym głębiej zastanowić, to przecież… obiektywnie… chyba nie mieli wyjścia.
- Teo, ty już lepiej nic nie mów - szepnął Vincent.
- Właśnie, lepiej już nic nie mów - powtórzył Draco, unosząc się na łokciach.
- A to dlaczego? - spytał zaczepnie Teodor.
Malfoy wzruszył tylko ramionami.
- Wiesz, co się stało? - spytał Blaise, chcąc zmienić temat.
- Mówisz o tym wypadku? Taaaa, Malcom przyszedł do mnie, jak byłem na wieczornym obchodzie i wszystko mi powiedział. Jakaś klątwa, ale podobno laska przeżyje - spojrzał na nich pytająco.
- Z tego co wiemy, to wyjdzie z tego - potwierdził Nott. - Jestem ciekaw czy to był wypadek, czy ktoś zrobił to celowo.
- Hmm, raczej to drugie - Malfoy chrząknął. - Klątwa nie wzięła się sama z siebie, ktoś musiał przynieść ją do Trzech Mioteł - wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju.
- Może to nie miała być Katie, tylko ktoś inny? - zastanawiał się Blaise.
- Masz rację - przyznał Malfoy, nie przestając krążyć po dormitorium.
- Wiecie co? To nie na moją głowę. Możemy sobie tak gdybać. Jutro wszystkiego się dowiemy - Teodor zaczął się rozbierać. - Nie wiem, jak wy, ale ja się kładę.
- A ja pójdę wysłać sowę do mamy - powiedział Blaise.
- Pospiesz się, masz piętnaście minut do dziesiątej - ostrzegł go Draco.
- Jasne, Kapitanie, mój Kapitanie*** - Blaise trzepnął go w ramię i pospiesznie opuścił dormitorium.
- Draco, rzuć jakieś
Silencio czy coś, bo znowu chrapałeś - powiedział Teodor, układając się wygodnie w pościeli.
- Masz schizy, Teo. To Greg, nie ja.
- No tak, zapomniałem, że Malfoyowie nie chrapią - zakpił Ślizgon i czym prędzej schował się po kołdrą przez nadlatująca poduszką.
- Te szlabany z Kocicą mają na ciebie fatalny wpływ - oznajmił wysuwając głowę. - Prawdziwa bestia się z ciebie robi! Wrrrau!
Chyba znowu zaczyna być sobą, pomyślał z ulgą, widząc, jak Draco odkłada różdżkę, prycha pogardliwie i zaczyna sprzątać ze stołu swoje miotełki.


Trzynasty października.

“It's a black fly in your Chardonnay
It's a death row pardon two minutes too late
Isn't it iro
nic... don't you think?”****

W dormitorium było pusto. Przez niewielkie okrągłe okienka umieszczone pod samym sufitem nie docierał ani jeden promień słońca. W pokoju panował mrok, mimo iż było dopiero południe.
Światło małej kulistej lampki naftowej przy łóżku Susan rzucało ciepły poblask na ścianę i na poduszkę, na której oparła głowę. Za pół godziny czekały ją zajęcia z Eliksirów. Planowała przypomnieć sobie w tym czasie powtórzenie kilku zagadnień, ale nie była w stanie skupić się na tym, co czytała. Czuła się, jakby ktoś ją oszołomił, jakby w mózgu i w żołądku miała muł i błoto.
Nie mieściło jej się w głowie, że jeszcze kilka godzin temu siedziała razem z Hanną i słuchała wykładu profesor McGonagall, a teraz, zaledwie godzinę później, Hanny nie ma już w Hogwarcie. Hannę zabrała ze szkoły babcia. Susan nawet nie zdążyła pożegnać się z przyjaciółką. Zresztą, co miała jej powiedzieć? Przypomniała sobie ich niedawną rozmowę. Co za ironia. Ona cierpiała, bo zabito jej ciocię, a Hanna straciła rodziców - najbliższe jej osoby. Czy Susan potrafiłaby znaleźć jakiekolwiek słowa w takiej sytuacji?
Jak to w ogóle jest możliwe? Siedzisz sobie, jakby nigdy nic w klasie, myślisz o pierdołach. Nikłe promienie słońca wpadają przez okna, czas płynie sobie, aż tu nagle twoja Opiekunka wywołuje cię, prowadzi do Dyrektora. Zastanawiasz się, o co chodzi, dlaczego to wezwanie, przypominasz sobie, co mogłaś ostatnio przeskrobać. Na miejscu dowiadujesz się, że twoi rodzice nie żyją. Absurd. Groteska. Można posikać się ze śmiechu.
Profesor Sprout powiedziała, że Hanna zemdlała, kiedy usłyszała z ust zatroskanego Dumbledore'a, co się wydarzyło ostatniej nocy.
A ona wtedy tańczyła, patrzyła w oczy Neville'a.
Podobno Dumbledore sam wyglądał, jakby mu przybyło dziesięć lat.
Hanna zaczęła strasznie krzyczeć, kiedy pani Pomfery udało się ją ocucić. Musiano dać jej eliksir uspokajający.
Babcia Hanny mieszka bardzo daleko stąd, na Teneryfie - tak daleko, że nie wiadomo czy to miejsce naprawdę istnieje. Wyspy Szczęśliwe. Nie dla Hanny. Ale tam powinna być bezpieczna. Tam jest dużo słońca, może z czasem ulegnie iluzji.
Susan bała się o swoją rodzinę. Rano przyleciała do niej sowa z wiadomością od mamy, że wszystko w porządku, że ich dom jest dobrze zabezpieczony.
Dom Hanny też pewnie był zabezpieczony.
Susan pomyślała, że za chwilę zwariuje, zrobi coś nieobliczalnego. Koniecznie musi przestać o tym myśleć! Wstała, chcąc zaparzyć sobie herbatę, gdy ktoś nieśmiało zastukał do drzwi.
- Proszę! - powiedziała odruchowo, po czym pożałowała tego. Jakkolwiek źle znosiła samotność, to jednak nie miała ochoty na towarzystwo. Limerick, Daisy i Erykah były w Wielkiej Sali. Pewnie któraś z nich zdecydowała się jednak przyjść tutaj.
- Mogę? - spytał Ernie, uchylając nieznacznie drzwi.
- Jasne - odrzekła Susan. Mimo wszystko, ucieszyła się, że to właśnie on, a nie jedna z dziewcząt. - Napijesz się herbaty?
- A robisz? To chętnie.
Siedzieli w milczeniu, każde obracając w rękach swój kubek i wpatrując się w niego. Susan czuła, że chce coś powiedzieć, ale nie miała pojęcia, jak zacząć.
- Wiesz - odezwał się wreszcie Ernie - wciąż to do mnie nie dociera.
Susan wolno skinęła głową.
- Nic nie jest pewne - powiedziała bez sensu.
Ernie nic nie odrzekł. Oczy dziwnie mu błyszczały. Susan poczuła, jak i jej łzy skradają się pod powieki, jak w gardle zaczyna rosnąć wielka gula. Spróbowała przełknąć tę gulę, ale zakrztusiła się.W ostatnim akcie desperacji Susan otworzyła usta aby coś powiedzieć, może wtedy ta gula zniknie. To był błąd - z jej piersi wydobył się dziwny dźwięk. Ernie wyglądał jakby odetchnął z ulgą. Mógł teraz działać, zachować się jak facet i w ten sposób zapomnieć, że sam był bliski płaczu. Przysunął swoje krzesło bliżej dziewczyny i położył jej rękę na ramieniu. Susan trudno było się opanować. W nosie bulgotało, łzy kapały ciurkiem, łkania wstrząsały nią, aż dostała czkawki. Ernie objął ją ramieniem.
- Chciałbym do niej napisać, ale pewnie nie będzie można - powiedział.
- Spy… spytamy Dumbledore'a - wyjąkała Susan. - W końcu śmierciożercy nie prowadzą monitoringu wszystkich sów na świecie.
- Myślę, że jest bezpieczna - powiedział Ernie bez związku - Teneryfa jest przecież strasznie daleko. Tam chyba nikt nie słyszał o Sama - Wiesz - Kim.
Susan zastanowiła się czy przyjaciel wierzy w to, co mówi, czy próbuje jedynie uspokoić samego siebie. Mimo to jednak poczuła się trochę lepiej.
- Dzięki - powiedziała, prostując się i wycierając nos wyjętą z kieszeni wymiętą chusteczką.
- Daj spokój - mruknął Ernie - Dobrze jest czasami tak sobie popłakać.
Susan uśmiechnęła się jeszcze trochę blado i upiła łyk herbaty.
- Pij, bo prawie zimna - powiedziała, wskazując na kubek chłopaka.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, powracając do normalności. Zastanawiali się, kto zostanie prefektem na miejsce Hanny i kiedy byłoby najkorzystniej pójść do Dumbledore'a aby zapytać go o możliwość wysłania Puchonce wiadomości.
Wreszcie oboje udali się na Eliksiry.
- Może by tak nie iść, zajebiście mi się nie chce - zastanawiał się Ernie.
- Ech, daj spokój, co będziesz robił w tym czasie? Znowu dostaniesz głupich myśli. Snape może sprawi, że na chwilę zapomnisz o Hannie - powiedziała Susan. - Ja tam idę.
- Masz rację, nic tak nie odgania zmartwień, jak ktoś, kto potrafi cię porządnie wkurwić - przyznał kwaśno Puchon.
Susan zawsze pracowała w parze z Hanną. Dzisiaj zastąpiła ją Erykah, która do tej pory dzieliła się pracą z Daisy i Limerick. Susan lubiła Erykah, ale nigdy nie stały się sobie bliskie. Teraz musiała maksymalnie się skupić, bo koleżanka cały czas twierdziła, że ona tego nie potrafi, że to jest za trudne. To narzekanie uniemożliwiało jej skoncentrowanie się na zagadnieniu i tym samym Erykah faktycznie nic nie wychodziło. Susan bardzo źle się z nią pracowało, ale dzięki temu zapomniała na chwilę o tym, co się wydarzyło tego ranka.
- Panie Macmillan - Snape zajrzał do kociołka Erniego. - Rozumiem, że jako Puchon, jest pan pogrążony w żalu z powodu tego, co przytrafiło się pańskiej koleżance. Nie obliguje to jednak pana do nieuwagi podczas mojej lekcji. Proszę pokroić ten dyptam jeszcze raz, bo zrobił to pan pod niewłaściwym kątem i sok zaczął wyciekać. - Machnął różdżką i kawałeczki, na które Ernie pracowicie posiekał roślinę, zrosły się. - Proszę to zrobić jeszcze raz, tym razem prostopadle do łodygi - powtórzył Mistrz Eliksirów. Wśród uczniów zaległa cisza. Puchoni i Krukoni patrzyli na profesora z niechęcią. Ernie również obdarzył Snape'a spojrzeniem pełnym żywej nienawiści. Susan widziała, jak mocno zaciska szczękę.
- Wydaje mi się, że dyptam został pokrojony tak, jak pan kazał, profesorze - powiedział zduszonym z wściekłości głosem.
- Właśnie, wydaje się panu - odrzekł lekko Snape, po czym przestał interesować się Erniem, który wyglądał, jakby miał się za chwilę rozpłakać z bezradności i bezsilnej złości.
- Panie profesorze, on naprawdę posiekał deptam prosto i dokładnie - odezwała się nagle Limerick.
Snape udał, że nie słyszy.
Co za dupek, pomyślała Susan, widząc, jak na policzki Limercik zakrada się rumieniec upokorzenia. Poczuła, że ogarnia ją furia, gardło ściska spazm wściekłości. Wiedziała, że zaraz coś powie, wrzaśnie, straci kontrolę. Niech ją wyrzucą, ma to gdzieś, przynajmniej będzie mogła być przy rodzicach. I niech Snape odejmie punkty Hufflepuffowi i tak notorycznie to robi. Nie będzie traktował Puchonów jak śmieci! Limerick jednak ubiegła ją.
- Dlaczego pan mnie lekceważy? - spytała, patrząc na Snape'a .
Zaskoczona Susan otworzyła usta. Wściekłość uleciała z niej w jednej sekundzie.
I co ty na to, stary, zgorzkniały skurczybyku? Cokolwiek teraz powiesz, będzie świadczyło przeciwko tobie, a przecież musisz coś powiedzieć.
Susan usłyszała pierwsze nieśmiałe oklaski i odgłosy aprobaty, wydawane przez resztę uczniów. Najgłośniej klaskała Luna.
Snape jednak nieoczekiwanie zmienił front. Postanowił odpowiedzieć szczerze, a jednocześnie wymijająco.
- Nie lekceważę pani - odparł. - Uważam tylko, że nic nie usprawiedliwia rozmemłania psychicznego oraz rozkojarzenia na mojej lekcji. Wszak życie toczy się dalej. Chciała pani bronić pana MacMillana, jakże szlachetnie, co nie powinno dziwić. - Zabrzmiało to jak drwina. - Jednak cały czas obserwowałem go, był nieobecny duchem i zapewniam, że nie pokroił dyptamu tak jak trzeba. Hufflepuff traci dziesięć punktów za brak opanowania i obiektywizmu.
Wygrał.
- Ślizgonom pewnie nic by nie odjął - Anthony Goldstein nie spodziewał się, że jego głos zabrzmi tak donośnie.
- Dziesięć punktów od Ravenclawu - rzucił Snape, nie spoglądając nawet w kierunku chłopaka, który w akcie desperacji zacisnął powieki i uderzył się w czoło otwartą dłonią. Reszta Krukonów patrzyła na Anthony'ego wymownie, niektórzy pukali się w czoło.
Mimo wszystko, po tej nieprzyjemnej lekcji Susan minęła wściekłość na Snape'a. Tłustowłosy Wielki Nochal okazał się jak zwykle wredny, ale przynajmniej jakoś uzasadnił swoje postępowanie. Może tak spróbować zastosować się do jego wskazówek? Bo jakie Susan ma w końcu wyjście? Będzie czekać na wiadomość od Hanny, bo czuje, że przyjaciółka odezwie się za jakiś czas, kiedy już minie najgorsze. Może sama dziś do niej napisze i schowa list do szuflady. List będzie czekał dopóki Susan uzna, że może go bezpiecznie wysłać. I ona, Susan, nie zwariuje ze strachu, będzie tłumić lęk tak długo, aż nabierze w tym wprawy. To jest możliwe. A jeśli nie, to takim się stanie.

***

- Kurczę, zaimponował mi ten gnojek - stwierdziła niechętnie Limerick kilka godzin później, siedząc na swoim łóżku. Susan czyściła swoje trampki przy pomocy różdżki, a Daisy i Erykah siedziały nad jakimś kobiecym czasopismem.
- Kto, Snape? - spytała Daisy, podnosząc wzrok znad stronicy z horoskopami. - Nie rozumiem cię, przecież był koszmarny. - Erykah nic nie powiedziała, tylko spojrzała pełnymi zgorszenia oczami na koleżankę, opowiadającą herezje. Oczy Erykah przypominały kałuże, w których odbijają się słoneczne promienie. Susan bardzo podobał się ten niespotykany szarozłoty kolor. Drażniło ją natomiast to, jak Erykah zwykła bezwstydnie wykorzystywać swój atut, szczególnie jeśli próbowała wymóc lepszą ocenę na nauczycielach. Przybierała wtedy bezbronny, cielęcy wyraz twarzy, na co łapała się też znaczna część osobników płci męskiej, nawet tych, których Susan uważała za inteligentnych.
Limerick spojrzała na Erykah z lekkim niesmakiem i przytaknęła.
- Ale jak można być tak bezdusznym - Daisy była wzburzona. - On przecież potraktował cię okropnie, a ty twierdzisz, że ci imponuje?
- Jest inteligentny - powiedziała Susan. - Nie dał się zaskoczyć Limerick, kiedy zadała mu pytanie wprost. A na takie pytania bardzo trudno znaleźć dobrą odpowiedź - tłumaczyła im, czując, że to bez sensu. - On miał dwa wyjścia - mógł się przyznać, że ją olał, mógł też zmienić temat. A jednak wymyślił trzecią opcję. - Daisy i Erykah pokręciły głowami z dezaprobatą i Susan poczuła się, jakby razem z Limerick dryfowały na małej tratwie pośrodku wielkiego oceanu. Postanowiła zatem zrezygnować z dalszych wyjaśnień. Limerick też musiała to uczynić, gdyż zmieniła temat:
- A nie wiecie, co u tej Katie z Gryffindoru?
- Podobno zatrzymano działanie klątwy, ale i tak zdążyła już uszkodzić część mózgu i teraz leczą Katie u Munga. Nie odzyskała jeszcze przytomności, ale wszystko jest na dobrej drodze i powinna w ciągu miesiąca wrócić do Hogwartu - poinformowała je Daisy. - Katie będzie też najprawdopodobniej potrzebowała pomocy psychomaga, bo klątwa wywołuje jakieś koszmarne halucynacje.
- Ech, co za zasrany weekend - westchnęła Limerick.
Wszystkie cztery milcząco przyznały jej rację.
- Ciekawe, kto zastąpi Hanię jako prefekt - powiedziała ostrożnie Daisy.
- Pewnie dzisiaj na kolacji wszystkiego się dowiemy - odezwała się Susan.
- Dziewczyny, chcecie zobaczyć, co sobie wczoraj kupiłam w Hogsmeade? - spytała nagle Erykah.
Wszystkie trzy spojrzały na koleżankę zaskoczone. Susan w pierwszej chwili poczuła ukłucie złości na Erykah, ale w tej samej chwili przypomniała sobie, co sama postanowiła kilka godzin wcześniej.
- Jasne, pokaż! - powiedziała głośno. - Jak chcecie, to ja też wam się czymś pochwalę.
Resztę popołudnia spędziły na oglądaniu poczynionych w Hogsmeade zakupów.
Jak dobrze było przestać na chwilę myśleć o Hannie i Katie. Susan zdawała sobie sprawę z tego, że mimo swoich postanowień, wszystkie te koszmarne myśli wrócą do niej, kiedy będzie usiłowała zasnąć. Ale to będzie dopiero wieczorem. A przedtem zobaczy Blaise'a. Susan czuła wyrzuty sumienia, że śmie odczuwać ekscytację na myśl o jakimś facecie, podczas kiedy jej koleżankę spotkała tragedia. Była już zmęczona tym natłokiem sprzecznych myśli i emocji. Postanowiła, że pójdzie pośpiewać, aby „rozgrzać” trochę struny głosowe.
- Dziewczyny, ja was przeproszę - odezwała się - ale za chwilę muszę wyjść.
- Coś się stało? - Daisy była, jak zwykle, czujna. Susan nie miała ochoty mówić koleżankom po co i dokąd idzie, ale nie chciała też kłamać.
- Muszę poćwiczyć przed dzisiejszą próbą - powiedziała ostrożnie
- Jaką próbą? - wszystkie, jak jeden mąż, spojrzały na nią zaciekawione.
- No… chłopaki założyli zespół i ja jestem jedną z kandydatek na wokal.
- No to super, Susan! - Limerick uśmiechnęła się.
- Jakie chłopaki, jakie chłopaki? - pytała zaintrygowana Erykah. Złote cętki migotały w jej źrenicach jak robaczki świętojańskie.
Susan zachciało się śmiać. Otworzyła usta, aby odpowiedzieć koleżance, ale Daisy była szybsza:
- To ten zespół, w którym gra Terry Boot, Blaise Zabini i Seamus Finnigan? - spytała.
- Ten sam - potwierdziła Susan, zastanawiając się jednocześnie czy Daisy wie też, jak jej pójdzie dzisiejsze przesłuchanie.
Erykah patrzyła na Susan, lekka zazdrość kryła się w jej oczach.
- Susan, będziemy trzymały za ciebie kciuki! - powiedziała wreszcie i Susan wiedziała, że mówi prawdę.
- Pewnie dzisiaj nie dowiesz się jeszcze czy cię przyjęli, co? - pytała Limerick.
- Raczej nie. Cieszę się z tego, bo jakbym miała znać wynik przesłuchania już dziś, chyba umarłabym za strachu - przyznała Susan.
- Oho, widać, że bardzo ci zależy - zatroskała się Erykah. - Czekaj, coś ci dam. Uklękła przy swoim łóżku i zaczęła szperać w stojącej na jej komódce szkatułce, zdobionej w tłuste amorki. Dziewczęta patrzyły zaciekawione na jej poczynania.
- O, mam! - Erykah podała Susan małą figurkę, przedstawiającą psidwaka, który akurat spał. Teraz ziewnął i przeciągnął się, po czym zaczął merdać dwoma ogonkami.
- To jest Pimpuś. Brat dał mi go na urodziny przed Sumami. Przyniósł mi szczęście na egzaminach. Może i tobie pomoże.
- O, jaki milusi! Dzięki, Eri - Susan pogłaskała figurkę i ucałowała koleżankę.
- A ja słyszałam, że korzeń mandragory sprawia, że głos brzmi czysto i nie ma się chrypki - dodała Daisy, nie chcąc być gorsza.
- Eeee, też o tym słyszałam - przyznała Susan. - Ale zbytnio w to nie wierzę. Jak mają mnie przyjąć, to przyjmą. Zresztą, najpierw sobie poćwiczę, to też powinno pomóc. - Na razie, dziewczyny. Idę sobie powyć.
- Powodzenia - powiedziały wszystkie trzy.
- Oczywiście spodziewaj się, że będziemy na ciebie niecierpliwie czekać - dodała Limerick i puściła oko do Susan.

Trzynasty października (ciąg dalszy).

Susan zwykła ćwiczyć w samotności. Robiła to, kiedy w dormitorium nikogo nie było, albo szła do Sali, gdzie odbywały się zajęcia chóru. Teraz jednak domyśliła się, że zajmują ją chłopcy, zatem wyprosiła od profesor Sprout klucze do kantorka znajdującego się w pobliżu jednej ze szklarni.
Już kiedy otwierała drzwi do małego pomieszczenia, poczuła nadciągającą panikę. To przychodziło nagle, jak burza, chociaż burzę zwykle poprzedza zrywający się wiatr i cumulonimbusy w kształcie gigantycznych kowadeł. Susan mogła być gdziekolwiek: mogła zrelaksowana czytać książkę, patrzeć przez okno, spacerować i nagle doznawała wrażenia, jakby niebo spadało jej na głowę, jakby świat był zbyt wielki, obracał się zbyt szybko, a ona miała lada moment z niego spaść.
Weszła do kantorka i przykucnęła pod ścianą. Czuła przemożną ochotę, aby wejść pod stół i nakryć głowę dłońmi, ale miała wrażenie, że jeśli to zrobi, jej zachowanie z całą pewnością zacznie mieścić się w definicji słowa „wariatka”.
Nie jestem wariatką, jestem normalna. To napad lęku, za chwilę minie. Jestem tylko człowiekiem, mam prawo się bać. Nie jestem wariatką!
Czuła, jak wszystkie jej mięśnie tężeją, jak żołądek zamienia się w kamień, jak serce rozpoczyna cwał. Organizm odreagowywał poranny stres. Susan miała wrażenie, że adrenalina wypełnia każdy por jej ciała. Wstała i zaczęła nerwowo krążyć po kantorku, niczym tygrys w klatce. Jej ciało zachowywało się jak podczas szybkiego biegu.
Zaraz zacznę hiperwentylować i jeszcze tu zemdleję. Albo umrę na zawał. I nie pójdę na przesłuchanie.
To przeraziło ją jeszcze bardziej.
Uspokój się, histeryczko. Pani Pomfrey mówiła, żeby nabrać powietrza do płuc i zacząć przeć jak przy porodzie. Albo intensywnie trzeć gałki oczne. Śmieszne, ale ponoć skuteczne…
Pomogło. Po chwili napięcie zaczęło opadać, serce biło spokojniej, Susan mogła normalnie oddychać. Poczuła, że okropnie chce jej się siku, a w ustach ma tarkę. Zdjęła mokrą od potu szatę. Opadła na krzesło i oddychała głęboko, opuściwszy głowę na stół. W dłoni ściskała figurkę psidwaka.
Wygrałam, opanowałam to. Będę biegać częściej, żeby wyrzucić z siebie złą energię. Będę biegać do upadłego, dopóki mój głupi mózg nie zapomni o strachu.
Naraz podskoczyła. Ile właściwie minęło czasu? Spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Jeszcze czterdzieści minut. Już nie zdąży pójść do łazienki. Usiłowała zapomnieć o pustyni w ustach oraz wypełnionym do granic możliwości pęcherzu i spróbowała wydobyć z siebie głos, który nie brzmiałby jak pisk myszy.
Udało się. Zaczęła śpiewać gamy. Potem przez kilka minut ćwiczyła wokalizy* na melodię Arii Królowej Nocy. Stwierdziła, że kiepska z niej Królowa Nocy i zaśpiewała „Wojenną Pieśń Goblinów”, która miała rytm marsza. Następnie nadeszła kolej na bluesa („Zielony jak Avada”) i kilka jazzowych standardów. A potem zegar wybił piątą.
Na Helgę! Nie mogę się spóźnić! Co za wstyd - Puchon spóźniony! Czuwaj nade mną, Pimpusiu!
Pospiesznie schowała maskotkę do kieszeni, zamknęła kantorek i, z szatą przewieszoną przez ramię, popędziła na próbę.

***

Terry spojrzał na zegarek.
- Spóźnia się już pięć minut.
- Nie ona jedna - odparł Blaise od niechcenia, z zawrotną szybkością wybijając tremollo na werblu.
- Czyli mówicie, że Patil odpada? - Upewnił się Seamus. - Przestań już, Blaise, bo własnych myśli nie słyszę.
- Chyba tak, a co? Widzisz w niej jednak jakiś potencjał? - spytał Terry.
Seamus w zamyśleniu podrapał się po głowie.
- Sam nie wiem… Jest bardzo pewna siebie, ale jakoś nigdy nie lubiłem jej sposobu śpiewania. Robi to tak…
- Protekcjonalnie? - wpadł mu w słowo Terry.
Blaise przewrócił oczami, kontynuując wybijanie tremolla, ale teraz robił to znacznie ciszej. Seamus spojrzał na niego i pobłażliwie pokręcił głową.
- W jej głosie nie ma tej lekkości - orzekł. - Nie ma feelingu i tego, no… - Zastanowił się, szukając odpowiedniego słowa. - Seksu.
Terry i Blaise pokiwali głowami.
- Zobaczymy, co nam pokaże Susan. O ile przyjdzie. Dzisiaj u nich, w Hufflepuffie, były te jazdy z Abbott. - Terry ponownie spojrzał na zegarek.
- Na pewno by nas uprzedziła, znam ją trochę, solidna z niej dziewczyna - powiedział Seamus. - Oho! - Podniósł palec, chłopcy nadstawili uszu.
Rozległo się pukanie.
- Proooooszę! - zawołał Terry.
- Przep…przepraszam za spóźnienie - wydyszała spocona i czerwona na twarzy Susan.
- W porządku - odpowiedział Seamus, wstając z podłogi. Terry i Blaise również podeszli do Puchonki. - Znasz chyba Terry'ego i Blaise'a?
- Tak. Cześć. - Susan wyciągnęła do chłopców rękę. Blaise potrząsnął nią z uśmiechem, Terry natomiast patrzył na Susan z ciekawością. W zeszłym roku oboje brali udział w spotkaniach Gwardii Dumbledore'a. Susan czasem ćwiczyła razem z nim w parze. Onieśmielał ją trochę, a jednocześnie bawił, bo opowiadał czasami interesujące historie, o których prawdziwości Susan nie była jednak do końca przekonana. Zawsze uprzejmie słuchała, ale jednocześnie czuła się, jakby Krukon robił ją w balona.
- Susan, a gdzie twój warkocz? Już dawno miałem cię o to spytać. - Terry spojrzał na nią z lekką przyganą.
- Eeee, przeszkadzał mi - odparła Susan wymijająco.
Merlinie, jeśli nie pójdę teraz do toalety, wydarzy się katastrofa.
- Przepraszam was, ale mogę na chwilę wyjść? - spytała.
Spojrzeli na nią zdziwieni.
- Niedobrze ci? Tak się denerwujesz? Może otworzyć okno? A może umówimy się na inny dzień? - spytał Terry.
- Nie, w porządku, ja po prostu… - Z całych sił napięła mięśnie ud.
- Biegnij, my poczekamy - przerwał jej Blaise.
- Dzięki! - Na twarzy Susan pojawił się wyraz niebotycznej ulgi. Pospiesznie opuściła salkę.
- Że też musisz tyle gadać - skarcił Terry'ego Blaise.
- Widać, że dziewczyna jest dzisiaj zakręcona na maksa - stwierdził Seamus.
Susan wróciła po chwili.
- Już jestem, możemy zaczynać.
- Tu jest kremowe i sok dyniowy, jakbyś chciała zwilżyć gardło. - Seamus wskazał ręką na półkę.
- Kremowe?
- Nie pytaj.
Susan rzuciła szatę na krzesło, na którym piętrzył się już stosik wierzchnich ubrań chłopców, podeszła do półki i otworzyła sobie butelkę soku dyniowego. Łapczywie wypiła jej zawartość w ciągu kilku sekund, po czym otarła usta dłonią.
- No, możemy zaczynać - powiedziała.
Chłopcy spojrzeli po sobie z lekkim rozbawieniem.
- Nie chcesz najpierw posłuchać, jak gramy? - spytał Terry. - Chyba, że jesteśmy już tak sławni, że puszczają nas wszystkie stacje radiowe i nawet o tym nie wiemy…
- Hmmm. Nie pomyślałam, że mogę was o to prosić. A jestem bardzo ciekawa, jak gracie, bo w radiu, niestety, jeszcze was nie słyszałam - odrzekła Susan z uśmiechem.
- Masz jakieś życzenie? - Seamus sięgnął po gitarę.
- A mogę mieć?
- Nie gramy mago-disco - uprzedził Blaise.
- Szkoda - odparowała Susan.
- Nie interesują nas też irlandzkie polki, ani inne folkowe przytupasy - ciągnął niezrażony Blaise.
- To się jeszcze okaże - mruknął Seamus bez złości. — Na bodhranie nie umiałbyś zagrać nawet nuty.
- Zdziwiłbyś się.
- Chłopaki, przestańcie już - powiedział Terry i spojrzał przepraszająco na Puchonkę. - Powiedz, Susan, co chcesz, żebyśmy ci zagrali.
- Znacie „Nikt tak pięknie nie mówił”?** - wypaliła Susan.
- Jasne - odparł Terry. - To jest niesamowita piosenka. Tylko ja muszę wziąć inną gitarę. - Rozejrzał się - Nie widzieliście gdzieś akustycznej?
- Trzymaj. - Blaise podał Terry'emu instrument. - Stała za mną, oparta o scenę. Nie kumam, kto ją tu wczoraj zostawił.
- Dzięki. - Terry przejął instrument i przełożył sobie pasek przez ramię, po czym sprawdził, czy gitara jest nastrojona. - To jak, panowie, gotowi?
Blaise i Seamus skinęli głowami.
Terry dał znak ręką:
- Raz, dwa, trzy, raz, dwa i trzy.
Zaczął Seamus, sekundę później dołączyli Blaise i Terry. Początkowo Susan nie mogła oderwać wzroku od Gryfona, którego gitara śpiewała zadziwiająco dyskretnie i lirycznie. Seamus nigdy nie wydawał jej się specjalnie liryczny, a teraz, patrząc na niego, Susan miała wrażenie, że widzi chłopaka po raz pierwszy w życiu. Terry miał przymknięte powieki i, jak to basiści, kiwał głową w charakterystyczny sposób, a Blaise w skupieniu uderzał pałeczkami w kocioł. Jego lewa noga poruszała się rytmicznie. Susan zapatrzyła się na niego zafascynowana. Miała wrażenie, że jeśli tylko będzie patrzeć dłużej, jeśli tylko odpowiednio się skupi, to zdoła dostrzec choćby kawałeczek duszy Ślizgona.
Było jej teraz dobrze. Lęk, który odczuwała jeszcze godzinę temu, wydawał się czymś nierealnym. Cały świat skurczył się do rozmiarów salki, w której przebywali. Susan nie chciałaby, aby był większy.
„Szeptem na ucho powiem, że,
Że ja, ja się tego wyrzekam.
Wyrzekam, bo
Nikt tak pięknie nie mówił,
Że się boi miłości,
Nikt tak pięknie nie mówił,
Że się boi miłości
Jak ty.”
Skończyli. Blaise podniósł głowę i rozejrzał się wokół. Susan pospiesznie odwróciła wzrok.
Seamus i Terry spojrzeli na nią wyczekująco.
- Mam nadzieję, że zaśpiewam najlepiej jak potrafię - odrzekła. - Nie wiem, czy umiem tak śpiewać… jak wy gracie.
- Pani nas zawstydza - powiedział Seamus. - Ale dosyć już krotochwili, teraz pokaż im, co umiesz, bo ja już cię słyszałem.
- A co mam zaśpiewać? - spytała Susan, czując, że w gardle znowu jej zasycha. Łapczywie wypity sok bulgotał jej w żołądku i dziewczynę ogarnęła panika, że dostanie czkawki albo odbije jej się głośno podczas śpiewania.
- Znasz „Jak lot na miotle” Gorących Czerwonych Różdżek? - spytał Blaise.
- No, mniej więcej, ale nie dam rady śpiewać z pamięci.
- Proszę, tu masz tekst. - Terry podał jej kartkę ze słowami piosenki. - Może najpierw puścić ci to z naszego pudełeczka? - Pokazał Susan pudełko podobne do tego, jakie miał ze sobą Pablo El Diablo w Trzech Miotłach.
- Chyba tak, poproszę.
Seamus dotknął pudełka różdżką i powiedział
Tocarus***. Popłynęły pierwsze takty piosenki.
- Chyba wystarczy - odezwała się Susan w połowie utworu. - Jeśli mam to skopać, to i tak skopię.
- Nie mów tak, tylko skop… wróć! Skup się maksymalnie! - Terry uciszył pudełko różdżką:
- Silencio. My będziemy robić za chórki podczas refrenu.
Susan uśmiechnęła się, choć czuła, że po raz drugi tego popołudnia oblewa się potem. Przecież nie może równać się z wokalistą „Gorących”. Jej interpretacja będzie marną imitacją tego, jak on śpiewa. Frusciant Anthonius ma funk we krwi.
Szlag, zaśpiewam, jak umiem i kit z resztą!
- To jak? Gotowa? - spytał Terry.
Skinęła głową, chociaż najchętniej uciekłaby teraz, gdzie dyptam rośnie.
Skupiła się na pierwszych taktach, intro było dość długie.
Helgo, niech oni patrzą na swoje instrumenty, nie na mnie, błagam. Pimpuś, ratuj.
Zaczęła śpiewać. Nie poznawała własnego głosu. Wydobywał się z jej krtani z trudnością. Miała nadzieję, że tego nie słychać. Wiedziała, że piosenka wymaga ekspresji, pewnego ekshibicjonizmu, okazania swojej zmysłowości, bo muzyka Gorących Różdżek właśnie taka była. Lekka, płynna i zmysłowa. Susan nigdy nie czuła się zmysłowa i wiedziała, że nawet będąc sama w łazience, wstydziłaby się zaśpiewać tę piosenkę tak, jak powinna zostać zaśpiewana. A tymczasem musiała zrobić to teraz i to przed trzema facetami, szczególnie przed tym jednym. Musi jednak obnażyć się całkowicie, bo inaczej zaśpiewa sztucznie.
Wóz albo przewóz.
Uniosła głowę i wtedy uświadomiła sobie: oni nic nie wiedzieli, oni słyszeli. Nie patrzyli na nią, tylko grali, bawili się. Z nią. Ze sobą. Też się obnażali - ona przy pomocy głosu, oni przy pomocy instrumentów. Solidarnie. I tak naprawdę żadne z nich nie istniało. Istniała tylko muzyka. Refren śpiewali razem. Susan wiedziała, że Seamus dysponuje całkiem niezłym barytonem. Terry i Blaise również nie mieli czego się wstydzić. Głos Terry'ego przypominał brzęczenie komara, a głos Blaise'a był zaskakująco jasny.
Kiedy skończyli, Susan czuła się, jakby wróciła z bardzo dalekiej podróży. Chłopcy również wyglądali na nieco oszołomionych. Susan zerknęła na Blaise'a i gwałtownie wciągnęła powietrze. Ślizgon tymczasem schylił się i zaczął poprawiać coś przy stopce****. Susan poczuła, że jej policzki stają się gorące. Emocje związane z publicznym wystąpieniem zupełnie ustąpiły miejsca tym wywołanym spojrzeniem Ślizgona.
Dlaczego? Dlaczego jestem taka słaba, czemu kompletnie wymiękam, kiedy on na mnie spojrzy?
Stała na środku salki, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Patrzyła wyczekująco na Seamusa i Terry'ego, starając się omijać wzrokiem Blaise'a.
Gryfon i Krukon mieli dziwne miny.
- Mogę już iść? - spytała, przerywając ciszę. Czuła się niezręcznie.
- Jak ci się spieszy, to nie ma problemu, ale możesz wyjść z nami, jeśli chcesz. My też się zbieramy za chwilę. Napij się jeszcze, odetchnij… - Seamus sięgnął po butelkę kremowego i usiadł na podłodze. Terry ulokował się obok niego, a Blaise zajął parapet.
- I co, nie mówiłem? - Rozradowany Seamus spojrzał na kolegów.
Terry cały czas sprawiał wrażenie ogromnie zaskoczonego, a Blaise siedział z głowa opartą na dłoni i spoglądał na Susan nieodgadnionym wzrokiem.
- Mówiłeś, mówiłeś - odezwał się wreszcie.
- Możecie wyrażać się trochę jaśniej? - Susan poczuła się lekceważona.
- Nie - odparł Terry. Zaskoczenie widoczne na jego twarzy ustępowało miejsca wyrazowi głębokiej satysfakcji. - Jaśniej to ci powiemy jutro, jak się zastanowimy. A teraz pij grzecznie swój soczek.

***

Na korytarzach o tej porze można było spotkać niewielu uczniów. Odbywały się zajęcia popołudniowe - część mieszkańców Hogwartu była na treningu quidditcha, część okupowała siłownię, większość Krukonów przesiadywała w bibliotece. Neville i Luna biegli na kółko botaniczne profesor Sprout, a Profesor Trelawney prowadziła korepetycje z Wróżbiarstwa. Nieliczni uczniowie odbywali szlaban, reszta przebywała w dormitoriach, grając w gargulki lub odrabiając prace domowe. Chyba każdy miał coś do roboty w coraz chłodniejsze i dłuższe jesienne wieczory.
Profesor Snape wracał z gabinetu dyrektora. Rozmowa nie nastroiła go zbyt optymistycznie, jak zresztą większość rozmów przeprowadzonych ostatnio z Albusem Dumbledore'em. W dodatku, ta cała afera z Abbottami… I jeszcze znikający wieczorami mały Malfoy. Severus otrzymał od Dyrektora polecenie, aby śledzić Ślizgona. Tym razem Dumbledore jednak pofatygował się wyjaśnić mu, o co chodzi, co podejrzewa. Severus bacznie obserwował chłopca, który jednak najwidoczniej zauważył, co się świeci i zaczął unikać Mistrza Eliksirów. Gówniarz obwarował swój umysł tak skutecznie, że Snape mógł odczytać jedynie pojedyncze strzępki jego myśli, kiedy był w pobliżu. Nie wiedział, dlaczego, ale czuł się współodpowiedzialny za to, co stało się w niedzielę. Miał niedobre przeczucie, że Malfoy maczał w tym palce. Westchnął z irytacją. Gdyby mógł, przerzuciłby sobie gówniarza przez kolano i spuścił mu takie lanie, że tamten nie mógłby przez tydzień usiąść na szlacheckim tyłku. Naprawdę, spodziewał się po swoim wychowanku większego rozsądku. Postanowił wyjść na spacer, aby się trochę rozerwać i pozbyć natłoku nieprzyjemnych myśli. Kiedy wchodził do holu, jego oczom ukazał się dziwny obrazek: czwórka młodych ludzi szła środkiem, zaśmiewając się głośno. Trzech chłopców i jedna dziewczyna. Nie widzieli go jeszcze. Jako że już było po lekcjach, nie nosili mundurków i krawatów, a szaty mieli niedbale narzucone na ramiona i, na pierwszy rzut oka, nie mógł rozróżnić, z jakich są Domów. Przypominali mu stadko jakichś małych ptaszków - szczygłów, a może to były gile… - nigdy nie zwracał uwagi na te latające popierdółki. Zaraz, zaraz, kto tam idzie z jego Domu? No tak, Zabini, ten mały mieszaniec, który wydaje się być zdawkowo miły, robić, co do niego należy, ale tak naprawdę ma wszystko gdzieś, jakby w Hogwarcie był tylko przelotem. Zza paska wystają mu dwie różdżki. Dwie różdżki? Nie, to chyba pałki perkusyjne… No tak, ten maniak nawet na jego lekcjach próbował czasami ćwiczyć, dyskretnie uderzając różdżką w kolano pod ławką.
Ruszył prosto na nich, zauważyli go w ostatniej chwili. Snape chciał ich zwyczajowo zrugać, żeby uważali, ale oni tylko rzucili roztargnione: „Dobry wieczór, panie psorze!” i poszli dalej. Zwyczajnie go zlekceważyli. Chyba nawet nie zauważyli, że to on. Severus Snape poczuł się głupio, gdy uświadomił sobie, że taki drobiazg wytrącił go z równowagi.
Chyba mam jednak za mało zmartwień, pomyślał i, poprawiwszy sobie szalik, raźno ruszył w stronę wyjścia.

***

- Na razie! - Seamus i Terry odeszli, każdy w stronę wyjścia do swojej Wieży. Susan i Blaise musieli pokonać wspólnie jeszcze dwa, a może trzy korytarze (w Hogwarcie nigdy nie było do końca wiadomo, czy trafi się do swojego dormitorium. Terry mówił kiedyś, że wszedł do jednej z sal, myśląc, iż to zwykła klasa, a znalazł się na pustyni, tuż przed zmierzającą w jego kierunku karawaną. Wszyscy pukali się wtedy w czoło, pytając czy przypadkiem nie była to szarżująca Umbridge w towarzystwie Filcha, ale Susan nie miała całkowitej pewności, czy Krukon żartował).
Susan i Blaise zostali sami.
Dziewczyna uświadomiła sobie, że odruchowo napina mięśnie ud, jakby jej nogi same szykowały się do ucieczki.
Susan, nie bądź dzikusem! Jesteś młodą, inteligentną wiedźmą, na pewno będziesz umiała z nim rozmawiać. To tylko człowiek, taki sam jak ty, nie żaden bóg ani superbohater, to zwykły człowiek. Czy Pimpuś przynosi też szczęście, jeśli chodzi o facetów?
Blaise szedł obok niej i wygwizdywał jakąś melodyjkę.
Lekceważy mnie, pomyślała Susan, ale w tym momencie Blaise spojrzał na nią.
- Bardzo się denerwowałaś? - zagadnął.
- Yyy… - Zaskoczona Susan z początku nie mogła znaleźć odpowiedzi. - No tak, zasadniczo.
- Zasadniczo? - zdziwił się Blaise, ściągając nieznacznie ciemne brwi.
- No tak, byłam zdenerwowana, byłam.
Helgo, co ja bełkocę? Błagam, rozplącz mi ten cholerny język!
- Ale szybko mi przeszło, bo potraktowaliście mnie bardzo miło.
- Postanowiliśmy sobie, że będziemy mili dla co drugiej osoby. Ty byłaś tą drugą - odparł ze śmiertelnie poważną miną.
- Co ty powiesz, zawsze uważałam się za pechowca. - Susan westchnęła teatralnie. Milczeli przez kilka chwil.
- Nie wiedziałem, że śpiewasz - powiedział Blaise.
- A ja nie wiedziałam, że grasz - odrzekła Susan. - Ale to chyba normalne, jak się jest dla siebie anonimowym. Długo spotykacie się z chłopakami?
- Od początku roku. Zaczęło się przypadkowo. - Blaise streścił Susan historię o tym, jak za sprawą Irytka poznał Terry'ego. Epizod z płaczem oczywiście pominął.
- Bardzo mi się u was spodobało - odważyła się powiedzieć Susan. - Chyba nie kłócicie się zbyt często?
Jest dobrze, jest zwykła rozmowa, tak trzymaj, kobieto!
- Właściwie w ogóle się nie kłócimy - powiedział Blaise. - Każdy robi, co do niego należy. Czasem dyskutujemy, jak zinterpretować jakiś kawałek, ale na razie to są konstruktywne dyskusje. Zobaczymy, co będzie, jak spróbujemy stworzyć coś własnego. Wtedy może być jatka.
Przestań się tak do mnie uśmiechać, bo za chwilę zrobię coś głupiego.
- Zawsze je przy sobie nosisz? - Susan wskazała ruchem głowy na wystające zza jego paska pałeczki.
- Prawie zawsze tam, gdzie da się ćwiczyć.
- Mogę? - Wyciągnęła rękę.
- Jasne. - Ślizgon podał jej jedną z pałek. Kiedy Susan po nią sięgnęła, ich dłonie lekko otarły się o siebie. Ten gest był nieznaczny, właściwie niezauważalny, naturalny. Susan nie wiedziała, dlaczego w takim razie poczuła się, jakby przez jej dłoń przepłynął jakiś czar, który spowodował, że krew uderzyła jej do głowy. Wyładowanie jak podczas burzy. Czy on też to poczuł? Czy może pozostał nieświadomy?
To wszystko dzieje się tylko w mojej głowie. Faceci nie zawracają sobie głowy takimi duperelami, pomyślała.
- Myślałam, że będą cięższe - powiedziała, starając się, aby jej głos brzmiał normalnie. - Z czego są zrobione, z drewna?
- Te akurat nie, te są z kości testrala. Nie do złamania. Generalnie pałki wytwarza się z drewna, głównie z hikory. To taki gatunek drzewa. Takie pałeczki są bardzo trwałe. - Blaise wyjął zza paska drugą pałkę. - Moje nie są zbyt ciężkie, bo nasza muzyka nie jest ciężka. Kolesie, którzy grają hardrocka czy metal, używają solidniejszych pałek. Są jeszcze miotełki. Ale są częściej używane w jazzie, tak jak różne przeszkadzajki.
- Przeszkadzajki? Fajna nazwa. „Moja ty przeszkadzajko”. - Susan zaczynała ogarniać głupawka.
To pewnie skutek tremy.
Blaise roześmiał się.
- Przeszkadzajki to takie duperele, na których można grać. Mogą to być garnki, dzwoneczki wszelakie. - Rozkręcał się wyraźnie - Nawet taki dzwonek, co to krowy noszą. Z czego się śmiejesz?
Blaise i krowi dzwonek wydały się Susan tak absurdalnym zestawieniem, że zaczęła chichotać.
- Jesteś walnięta - stwierdził Ślizgon z uśmiechem. - A wiedziałaś o tym? - Podszedł do schodów i delikatnie uderzył różdżką w jedną z tralek, która w odpowiedzi dźwięcznie zadzwoniła. Uderzył jeszcze w kilka i one również się odezwały. Jednak dźwięki, jakie wydawały, różniły się od siebie wysokością.
Susan patrzyła zaskoczona. Wyciągnęła swoją różdżkę i naśladowała Blaise'a. Pod wpływem uderzenia jej różdżki, tralki zagrały jak organy.
- Tworzywo reaguje z drewnem? - spytała.
Blaise wzruszył ramionami.
- Na to wygląda - odrzekł. - Wiesz, ja raczej zastanawiałem się nad czymś innym. Czy można na nich zagrać jakąś melodię.
- Są ułożone tak jak dźwięki w gamie? - Susan, nie czekając na odpowiedź, stuknęła różdżką kolejno w kilka tralek z rzędu. To, co zagrała, w najmniejszym stopniu nie przypominało gamy.
Blaise uderzał we wszystkie tralki, poszukując odpowiednich dźwięków.
- O, tu jest G, D, E. - Kolejno wygrywał znalezione tony.
- Kurczę, ten Hogwart mnie przeraża - szepnęła Susan. - Ciekawe, czy każda różdżka wybija inne dźwięki, czy zależy to od właściciela czy od tworzywa, z jakiego jest wykonana. Ej, znam to! - zawołała podekscytowana, słysząc melodię, jaką udało się wygrać Blaise'owi. - Śpiewały mi to skrzaty, kiedy byłam mała, a potem uczyli nas tego w przedszkolu. „Idą, idą puszki, hej, siup, tralala. Trzęsą im się brzuszki, hej, siup, tralala” - zaśpiewała. - Hej, szkoda, że się nie widzisz! - roześmiała się. Blaise, biegający po schodach w górę i w dół, wyglądał pociesznie.
- Chodziłaś do przedszkola? - spytał lekko zdyszany chłopak, stając przy niej. Susan spojrzała na niego krzywo, nieznacznie zamykając się w sobie.
- Gdyby moja mama pracowała, to też pewnie by mnie tam zapisali - powiedział Blaise. - Nie mieliśmy zbyt wielu skrzatów domowych, zresztą rodzice uważali, że kontakt z innymi dziećmi dobrze by mi zrobił. No, ale w końcu tak jakoś wyszło, że siedziałem z mamą w domu. Co jest? - spytał, widząc że nie spuszcza z niego oczu.
- Nic. Myślałam, że jesteś milczkiem, a już drugi raz wygłosiłeś tak długi monolog.
Blaise zrobił lekko zarozumiałą minę.
- Cóż, uwierz mi, to nie jest szczyt moich możliwości.
Teraz chyba powinnam zacząć z nim flirtować, pomyślała Susan w popłochu. Nie potrafię flirtować. Moje umiejętności w tym temacie są porównywalne do umiejętności flirtowania profesora Binnsa po eliksirze nasennym.
Usłyszeli tupot nóg na korytarzu i odgłosy ożywionej dyskusji.
Po chwili zza rogu wyłoniła się trójka Ślizgonów: uwalany błotem Draco Malfoy szedł w towarzystwie Vincenta i Grega. Wszyscy wyglądali na wzburzonych, jakby przed chwilą o coś się kłócili. Poruszenie ustąpiło jednak wyrazowi zaskoczenia na ich twarzach. Pierwszy opanował się Malfoy.
- Widzę, że twoje życie erotyczne nabiera rumieńców, Blaise - powiedział, mijając ich. - Idę do łazienki - rzucił w stronę Vincenta i Grega. - Nienawidzę treningów jesienią. Co z tego, że stadion oświetlony, skoro wszędzie to cholerne błoto - gderał, oddalając się. Blaise, Susan, Greg i Vincent stali naprzeciwko siebie w milczeniu.
Susan chrząknęła.
- No… to nie będę już przeszkadzać. Do zobaczenia i dziękuję za to, że byliście dla mnie tacy mili.
- Trzymaj się - powiedział Blaise. - I nie przejmuj się nim. - Ruchem głowy wskazał miejsce, gdzie zniknął przed chwilą Malfoy. - On zawsze gada głupoty, można się uodpornić.
Wątpię, pomyślała Susan, uśmiechając się.
- Cześć - rzuciła w stronę Vincenta i Grega i nawet nie zdziwiła się zbytnio, kiedy jej odpowiedzieli.

***

- O czym tak rozprawialiście? - spytał Blaise, chcąc nieco ożywić atmosferę, kiedy szli w stronę lochów. Ze zdziwieniem zauważył, że koledzy spojrzeli po sobie, wyraźnie zbici z tropu.
- Eeee, Draco opowiadał nam o treningu - odparł Greg, ale Blaise domyślił się, że obaj z Vincentem coś ukrywają. W pierwszej chwili zrobiło mu się zwyczajnie przykro. Bądź co bądź, wszyscy trzej byli jego przyjaciółmi. Nie mieli przed sobą tajemnic. Malfoy ostatnio wyłamywał się z tej reguły, ale Blaise podejrzewał, że Draco znajduje się w jakiejś wyjątkowo trudnej sytuacji. Może więc ta rozmowa teraz… Może to znowu było TO? Ale dlaczego powiedział tylko Gregowi i Vinciemu? A może wcale tego nie zrobił?
Wtedy, kiedy Draco oznajmił im, że ma szlaban, kiedy wyglądał tak mizernie, Blaise postanowił, że pójdzie do Snape'a i powie mu o tym, co zaobserwował. Że zrobi to na przekór prośbie Dracona — chociaż trudno było w tym przypadku mówić o prośbie, to był właściwie rozkaz. Dzisiejszego ranka pomyślał, że może z tym poczeka, bo Malfoy jakby odżył. Znowu brał udział w przepychankach słownych, sprawiał wrażenie, jakby z barków zdjęto mu ogromny ciężar. Intuicja podpowiadała mu jednak, że zmiana zachowania Draco miała coś wspólnego z incydentem z klątwą. Jednak poszczególne fakty nijak nie chciały do siebie pasować. Blaise zresztą nie był zbyt dobry w dedukcji.
- Musiał was nieźle zmęczyć, bo nie wyglądacie najlepiej - powiedział, udając, że niczego nie zauważył.
Uśmiechnęli się niewyraźnie w odpowiedzi.
Ślizgoni niemrawym krokiem podążyli w stronę lochów. Żaden nie kwapił się do rozmowy.

***

Tak jak przypuszczała, nie mogła zasnąć. W głowie kłębiły się myśli: kolacja, podczas której Dumbledore dał wyraz swemu współczuciu dla Hufflepuffu oraz polecił, aby Puchoni w przeciągu doby wybrali spośród siebie następcę Hanny na stanowisku prefekta. Czyste formalności. „Życie toczy się dalej” - jak powiedział Snape. Życie bez Hanny. Gdzie ona teraz jest? Teneryfa była jedynie domysłem jej, Erniego i kilku innych osób. Hanna czasami wspominała o dalekiej ciotce, która dwadzieścia lat wcześniej przeniosła się na południe. Nie, Hanny z pewnością nie było na Teneryfie, zbyt wiele osób wiedziało o tym miejscu.
Gdzie jesteś teraz? Myślę o tobie tak intensywnie, że może mnie usłyszysz…Tyle chciałabym ci powiedzieć. Czy cię jeszcze zobaczę?
Susan poczuła, jak po policzkach ściekają jej łzy. Sama nie wiedziała, dlaczego płacze. Wypełniała ją dziwna tęsknota, niepokój i żal. Że nic nie jest takie, jakim być powinno, że Hanna pewnie już nie wróci, że dzisiejszy dotyk był właśnie taki. Tylko i aż.
Leżała na wznak, wpatrzona w ciemność. Łzy biegły mokrymi ścieżkami przecinającymi policzki i spływały na poduszkę, mocząc kark.

***

Blaise również bezsennie przewracał się w pościeli. Tego dnia sowa nie przyniosła mu listu od matki. W zasadzie nic się nie stało, przecież swoją wiadomość wysyłał poprzedniego wieczoru. Z pewnością jutro otrzyma wiadomość. Tak, musiał to przyznać przed sobą, że ostatnio zrobił się dosyć nerwowy.
Próbował pomyśleć o czymś innym. Przed oczyma stanęli mu Vincent, Greg i Draco. Skrzywił się i przywołał z pamięci inny obraz: pomarańczowe włosy i czerwone usta. Falę ciepła, która ogarnęła go, kiedy przypadkiem musnął jej dłoń. Miękkie krzywizny jej ciała odznaczające się pod żółtą wełną, głos, który wytracał go z równowagi. Ledwie mógł się wtedy skupić. Był zachwycony, a jednocześnie czuł dziwny niepokój, miał wrażenie, że ten głos rezonuje z jego ciałem.
Podnieca mnie jej głos. Po prostu świetnie. Jeśli ona zostanie w zespole, będę musiał odejść.
Powinien być na nią wściekły, ale jakoś nie potrafił. Kiedy przebywał w jej towarzystwie, onieśmielała go, a jednocześnie czuł się... jak w domu. Wiedział, że to głupie określenie, ale doskonale oddawało jego emocje. Ale on przecież nie chce mieć domu. Planuje wyjechać, więc nie może się angażować. Zresztą, nie chce być czyimś niewolnikiem, nie chce uzależniać się od innych, tak jak matka. Blaise westchnął z irytacją. Nie może się angażować w kimś, z kim może być w jednym zespole. To nieprofesjonalne. Ale ona trzyma różdżkę tak, jak on zwykł trzymać długopis. Tak pociesznie. Niech diabli wezmą profesjonalizm. Może się jednak troszkę, tylko odrobinkę, zaangażuje?
Jeśli tylko ona zechce. A jeśli nie zechce?
Blaise pomyślał, że to ponad jego siły. Starym zwyczajem, spróbował się rozluźnić i skupić na swoim wnętrzu. Nie poskutkowało specjalnie, bo zasnął dopiero po godzinie.


Czternasty października.

Kiedy zegar Limerick wybił siódmą, Susan niechętnie otworzyła oczy. Czuła, że są opuchnięte, a jej powieki ważą chyba tonę. Miała wielką ochotę udać chorą i nie ruszać się z łóżka przez cały dzień. Pomyślała, że ma serdecznie dosyć Voldemorta, represji, klątw, zamachów na czyjeś życie, Hogwartu i wszystkiego, co z nim związane, koleżanek z dormitorium, wszystkich Puchonów, a już najbardziej - jednego Ślizgona. Żałowała, że nie jest mugolką. Żyłaby sobie wtedy nieświadoma tego wszystkiego. Ale przecież mugole też mają swoje zmartwienia. Słyszała nieraz od cioci koszmarne historie o mugolskich wojnach, obozach koncentracyjnych, masowych morderstwach. Nie, jednak woli być już sobą, mogła przecież gorzej trafić. Koniec końców, postanowiła ruszyć się z łóżka.
Wstała i poszła się umyć. Erykah pakowała swoje książki, Daisy czesała długie, jasne włosy, a Limerick uprawiała poranną jogę. Leżała właśnie na podłodze, opierając nogi oraz pośladki o ścianę. Susan o mały włos przewróciłaby się, zauważywszy koleżankę ostatniej chwili. Ominęła ją, starając się jej nie nadepnąć.
- Przepraszam - mruknęła, pragnąc czym prędzej umknąć i schronić się w czterech przyjaznych ścianach łazienki.
Jak się spodziewała, wyglądała okropnie. Stała przez chwilę przed lustrem, po czym podjęła decyzję.
- Daisy, mam do ciebie prośbę. Możesz tu na chwilę przyjść? - spytała, wychylając głowę zza drzwi.
- Już idę. - Daisy zgarnęła z grzebienia nadmiar włosów i, odłożywszy go, weszła do łazienki.
- Tak? - spytała, wrzucając włosy do ubikacji i spuszczając wodę.
- Znasz jakieś zaklęcie na to? - Susan wskazała palcami swoje opuchnięte oczy.
- Nie potrzeba zaklęć, wystarczy herbata - powiedziała Daisy. - Ale jeśli zależy ci, żeby pozbyć się tego naprawdę szybko, to proszę bardzo. Machnęła różdżką:
-
Hinchanzonia desaparecere*****
Susan spojrzała w lustro. Faktycznie - obrzęk i zaczerwienienie zniknęło, podobnie jak dokuczliwe uczucie ściągnięcia i pieczenia.
- Daisy, jesteś wielka. Jak ci się zrewanżuję? - spytała, potrząsając ręką koleżanki.
- Przestań, Su. Tyle razy pomagałaś mi na eliksirach... Jak będziesz potrzebowała jeszcze jakichś kosmetycznych zaklęć, to nie ma problemu. I nie wstydź się. Jesteś przecież kobietą, kobiety przejmują się takimi rzeczami.
- Ech. - Susan nie wiedziała, co powiedzieć. Daisy trafiła w sedno. Zakłopotana, poklepała jeszcze koleżankę po ramieniu i pokiwała głową.
- Tak, masz rację. Dziękuję.

***

Mimo porannego dołka, ten dzień nie był aż taki straszny, jak się z początku Susan wydawało. Rodzice napisali kolejny uspokajający list, w którym kazali jej przestać się martwić. Rodzice Hanny podobno zbyt jawnie sympatyzowali z Zakonem, a oni są przecież zwykłymi szarymi czarodziejami.
Być szarym, to być bezpiecznym. Czyżby?
Mimo to, Susan odetchnęła z ulgą, widząc staranne, pochylone w prawą stronę pismo mamy. Postanowiła dać Węgielkowi odpocząć i napisać kolejną wiadomość dopiero pojutrze.
Jedyny ponury akcent stanowiła krótka rozmowa z Neville'em, który pytał ją, czy ma jakieś wiadomości od Hanny. Susan powiedziała mu, że zamierza dowiedzieć się, czy będzie istniała możliwość napisania listu do koleżanki. Czuła się okropnie, kiedy pomyślała o Erniem, ale zdawała sobie sprawę, że Puchon nie miał szans u Hanny. Zresztą sam Ernie też chyba zdawał sobie z tego sprawę. A Neville miał zgaszony głos i cienie pod oczami…
Ja użalam się nad sobą, a co dopiero musi czuć on, pomyślała, idąc szybkim krokiem przez błonia.
Jak na ostatnie dni października, było całkiem ciepło - oczywiście jeśli na koszulkę założyło się grubą bluzę, a na głowę opaskę. Z grzeczności zaproponowała wspólne bieganie Ginny, ale Gryfonka miała tego dnia w planach trening quidditcha. Susan była nawet zadowolona z tego stanu rzeczy.
Zaczęła biec. Zauważyła, że teraz bardzo jej trudno osiągnąć stan zmęczenia sprzed miesiąca, że musi biec dużo szybciej. Słyszała swój rytmiczny oddech. Serce uderzało szybko i miarowo - właśnie tak, jak powinno. Słońce już prawie całe schowało się za horyzont, robiło się szaro. Wokół panowała cisza, zmącona jedynie oddechem Susan. Puchonka miała wrażenie, że trybiki, które ostatnio obracały się w niewłaściwą stronę, teraz zmieniły kierunek, że wszystko jest takie, jakie być powinno. I niech sobie istnieją: śmierć, okrucieństwo, strach. Nie można nic na to poradzić. To natura, tak jak to szarzejące niebo, tak jak blada jeszcze tarcza księżyca, nieśmiało wyłaniająca się zza chmur. Susan wiedziała, że to tylko chwila, że za kilka minut zacznie postrzegać rzeczywistość w mniej różowych barwach, nie będzie już tak pogodzona z losem jak teraz, ale postanowiła cieszyć się tą chwilą, jak tylko mogła.
Jestem kugucharem. Jestem szybka jak kuguchar, mówiła do siebie w myślach.
Biegnij Susan, biegnij, bieg jest najważniejszy. Musisz dotrzeć do tego drzewa. Później odpoczniesz.
Kiedy dobiegła do celu, oparła się dłońmi o pień drzewa i pochyliła, oddychając głęboko. Miała wielką ochotę usiąść, ale wiedziała, że nie powinna tego robić. Musi poczekać, aż serce zacznie bić wolniej.
Właśnie wtedy usłyszała czyjeś wołanie.
Kogo znowu diabli niosą?
Nie zmieniając pozycji, obejrzała się przez ramię. Biegnący ku niej Seamus wyglądał na przejętego.
Zatrzymał się obok, próbując złapać oddech.
- Wra…wracałem akurat z boiska, byłem popatrzeć, jak nasi trenują - wydyszał. - Dobrze, że cię widzę. Możesz za godzinę przyjść do salki? Już podjęliśmy z chłopakami decyzję.
A więc nadeszła ta chwila.
Susan przez cały dzień próbowała nie myśleć o tym, żeby sobie niepotrzebnie nie robić nadziei. Podczas biegu udało jej się nawet na chwilę zapomnieć.
- Pewnie, przyjdę. Dzięki Seamus - powiedziała. - Wracasz może do szkoły? Pójdę z tobą.
- Ale nie licz, że teraz coś ze mnie wyciągniesz. Ja nie jestem Terry, ten pewnie by ci wszystko rozpaplał. To jak? Idziesz? Bo głodny jestem, do kuchni jeszcze chciałem wstąpić.
- Idę, już idę, nie marudź - powiedziała Susan, niechętnie odrywając dłonie od pnia.

***

- Kurczę, strasznie się denerwuję - wyznała Erykah. - Zupełnie, jakbym to ja miała tam iść, nie ty.
- Nie zapomnij Pimpusia! - rzuciła Daisy, przeglądając jakąś broszurę. - Widziałyście? Jest nowy katalog Mavonu. Jak chcecie, to proszę, obejrzyjcie sobie.
- Nowy Mavon? Super! Ciekawe czy nadal trwa promocja tego świetnego kremu z łusek hipogryfa - powiedziała Limerick, stając przy Susan i poprawiając jej grzywkę.
- Co ty robisz, Lim, ja nie idę na randkę - Susan odsunęła się gwałtownie.
- Ale tam będzie trzech facetów. Musisz wyglądać jak wiedźma z klasą. - Limerick mrugnęła do niej. Susan otworzyła usta.
Czy ona coś wie?
- A teraz dostaniesz kopa w tyłek na szczęście - oznajmiła Erykah, podchodząc do nich.
- Co ty, Erykah, kopa dostaje się na siedemnaste urodziny! - zaprotestowała Susan.
- Nieważne, wypnij dupsko. - Wszystkie trzy ustawiły się w kolejce.
- Jesteście chore. - Susan, śmiejąc się, pochyliła się lekko.- Auć! Erykah, zapamiętam to sobie!
- No, a teraz zjeżdżaj. - Limerick wypchnęła ją z dormitorium.
- Nie cierpię was! - powiedziała Susan do zamkniętych drzwi, po czym, wciąż śmiejąc się pod nosem, pomaszerowała w stronę salki. Jedną ręką ściskała ukradkiem trzymanego w kieszeni Pimpusia.

Im bliżej była salki, tym bardziej bolał ją brzuch i czuła, że jej dłonie stają się lepkie. Starała się o niczym nie myśleć.
Zapukała. Otworzył jej Seamus.
- Cześć, Susan. - Odsunął się, by wpuścić ją do środka.
- Cześć - powiedziała cicho.
Terry i Blaise siedzieli na krzesełkach i przeglądali jakieś notatki. Na jej widok obaj podnieśli głowy.
- Dzień dobry, Susan!- zawołał Terry. - Tam stoi napitek. - Wskaza
ł ręką parapet.
Susan podziękowała, nie byłaby w stanie nic w tym momencie przełknąć. Cały czas próbowała nie myśleć o niczym, ale kołaczące serce i mętlik w głowie uświadomiły jej, że tak naprawdę cholernie, z całej duszy pragnie, aby ją przyjęli. Musiała to sama przed sobą przyznać. Bała się spojrzeć na Blaise'a. Mimo że ostatnio gawędziła z nim całkiem swobodnie, znowu czuła się onieśmielona obecnością Ślizgona, jakby od tamtej rozmowy dzieliły ich całe wieki. Seamus stanął obok niej i spojrzał znacząco na kolegów.
- Susan, przyjmij nasze gratulacje - oznajmił uroczyście Terry, wstając z krzesła. - Wybraliśmy cię spośród wszystkich kandydatek. Była to niesamowicie trudna i ważka decyzja. - Westchnął teatralnie, udając, że wyciera pot z czoła.
Blaise usiadł za perkusją i kiedy Terry skończył mówić, zaakcentował jego słowa kilkukrotnym uderzeniem w czynel. Spojrzał porozumiewawczo na Susan, a ona uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Zamknij się, Zabini - rzucił Terry w stronę Ślizgona. - Tak, było cholernie trudno - kontynuował - ale twój głos wydał nam się właśnie tym, czego szukaliśmy.
- Oj, Terry, powiedz od razu, że już wczoraj wiedzieliśmy, że ona zostanie - zniecierpliwił się Seamus. - Idź, zatrudnij się do jakiegoś teatru czy coś, bo jesteś niewyżyty estradowo.
- Zawsze schrzanicie mi przemowę. - Terry udawał zdenerwowanego. - No dobra, powiem krótko: jesteś przyjęta, Susan. Śpiewasz rewelacyjnie, tego właśnie szukaliśmy. Gratuluję! - Uścisnął dłoń nieco oszołomionej Susan. Blaise zagrał kilkusekundową solówkę.
- I masz zajebisty mezzosopran. Właściwie, to trochę się marnujesz u Flitwisia - dodał Seamus, kiedy Ślizgon skończył.
- Daj spokój, Seamus. Może śpiewam dobrze, ale nic ponadto. Za mało ćwiczę - powiedziała Susan. - Muszę się od tej pory wziąć za siebie. - Spojrzała na chłopców. - I… Ja… Naprawdę, bardzo się cieszę i… - Nagle poczuła się bardzo wzruszona tym, że jej się udało, że spełniło się coś, o czym starała się nie marzyć od kilku dni. Otarła oczy.
Głupie łzy, pomyślała.
- To się nam dziewczyna wzruszyła. - Seamus lekko objął ją ramieniem. Tymczasem Blaise podszedł do niej i wyciągnął rękę.
- Bardzo się cieszę - powiedział lekko zachrypniętym głosem, po czym odchrząknął.
- I nie bój się mówić o swoich pomysłach, jak będziesz jakieś miała. To, że jesteśmy facetami, nie znaczy, że będziemy traktować cię gorzej, czy coś. - Odchrząknął ponownie.
Kiedy Susan poczuła jego ciepły uścisk, wiedziała, że jej policzki stają się czerwone, że zdradliwe gorąco uderza do głowy. Nienawidziła tego. Tak starała się ukryć swoje emocje, a one, jak na złość, wciąż wypływały na powierzchnię.
Może właśnie za bardzo się staram?
- Tak, Blaise ma rację - dodał Terry. - Mów nam o wszystkim. Możesz mieć nawet najbardziej szalone wizje, nie wstydź się tego. Nie musimy ograniczać się tylko do jednego gatunku!
- Trzeba to opić. - Krukon podszedł do parapetu i wziął stamtąd butelkę wina musującego. - Niestety, to nie szampan, ale zawsze coś…
- Oooo! - Seamus był pod wrażeniem. - Co ja widzę! Skąd to masz? Terry, nie poznaję cię!
- Z domu - odpowiedział krótko Boot.
- Masz bardzo troskliwych rodziców - zauważyła Susan. Zabini i Finnigan parsknęli śmiechem.
- Troskliwych inaczej - sprostował Seamus.
- To nie od rodziców. Ukradłem bratu, trzymał to pod łóżkiem - wyznał Terry.
- Nie wstyd ci? - spytała Susan.
- Nie - odparł Krukon, wzruszając ramionami. - Gnojek, wcześniej zwinął mi całą zgrzewkę piwa.
- No to za owocną współpracę - powiedział Gryfon.
Wszyscy czworo stuknęli się szklankami.
- Wiecie co? Dopiero teraz sobie uświadomiłem jedną rzecz - odezwał się Blaise.
- No?
- Że każde z nas jest z innego Domu!
Spojrzeli po sobie.
- Faktycznie… Ale jaja. Nasz zespół będzie nazywał się "Hogwart" - powiedział Terry, robiąc błazeńską minę.
- To jeszcze nie macie nazwy? - zdziwiła się Susan.
- Ano nie - westchnął Krukon. - Jakoś nie odczuwaliśmy potrzeby, żeby się nazywać. Ale teraz chyba będziemy musieli coś z tym zrobić…
- Może niech każde z nas wymyśli kilka nazw i na następnym spotkaniu je przedstawi - zaproponował Blaise.
- Ale jaka to ma być nazwa? - dopytywała się Susan. - Ja jestem nowa, więc nie wiem, jakie są wasze oczekiwania. Chcecie coś krótkiego? Coś wpadającego w ucho? Coś groźnie brzmiącego?
- Może niech to będzie coś związanego z wszystkimi czterema Domami? - podsunął Terry.
- Mamy robić małą propagandę? Przecież chcemy być niezależni, niezwiązani z niczym. Neutralni - powiedział Zabini.
Terry spojrzał na niego w zamyśleniu.
- Wiesz, Blaise, ja raczej myślałem o tym, że dzięki takiej nazwie ludzie będą nas postrzegać jako zespół, ale jednocześnie będą wiedzieć, że każde z nas pochodzi z innego Domu, że jest jakąś indywidualnością.
Blaise uniósł kącik ust.
- Hmmm… Można spróbować. W każdym razie, niech to nie będzie zbyt długie. Ani z rodzaju tych „fajnych”, jak na przykład ”Tańczące Kałamarnice”.
- No coś ty! - Skrzywił się Seamus. - Żadnego syfu!
W milczeniu dopili swoje wino.
- A dlaczego nie woleliście faceta? - spytała nagle Susan. - Wydaje mi się, że bardziej pasowałby do zespołu, który gra głównie funk.
- Nie znam żadnego faceta w Hogwarcie, który śpiewałby tak dobrze jak ty - skwitował Seamus. - Oni też nie znają. - Spojrzał na kolegów.
- Chcieliśmy się przekonać, jak kobieta poradzi sobie za mikrofonem. A poza tym, jakoś tak przyjemniej - odrzekł Terry.
- Przyjemniej? - Susan spojrzała na niego podejrzliwie, Seamus i Blaise zarechotali.
- Roweno, ale wy jesteście infantylni. - Terry spojrzał na nich z niesmakiem. - Chciałem powiedzieć, że kobieta jest pewnym buforem.
- Chyba buforami. - Seamusem wstrząsnął niekontrolowany śmiech.
- Buforem, dzięki któremu można uniknąć wielu konfliktów. Kobieta działa na facetów uspokajająco. Rozumiesz, jak w rodzinie. Potrzebny jest ojciec i matka - tłumaczył lekko osłupiałej Susan.
- Terry, zakończ już swoje wywody i napij się lepiej. - Blaise poklepał go po plecach.
- Jesteście prości. - Terry udawał zgorszonego.
Seamus tymczasem usiadł na krześle i zaczął coś brzdąkać na swojej gitarze.
- O, poleczka - ucieszyła się Susan, która podczas przemowy Terry'ego doszła do wniosku, że chłopiec jednak nigdy nie próbował jej podpuszczać. On święcie wierzył w to, co mówił.
- Blaisik? - Seamus spojrzał na Blaise'a figlarnie.
- Zjeżdżaj - powiedział Ślizgon, ale wstał z krzesła.
Terry, śmiejąc się, również chwycił za gitarę.
- Ha, wiedziałem, że w głębi duszy masz ten temperament! Chociaż do ciebie bardziej pasowałoby jakieś flamenco albo tam-tamy - powiedział Seamus, grając nieco głośniej.
- Tak, i zatańczyłbym Taniec Zdechłego Nosorożca, a potem zjadłbym cię na podwieczorek. Afrykańscy przodkowie zobowiązują - stwierdził Blaise, chwytając leżący na półce bodhran*. - Chociaż podejrzewam, że upiłbym się, gdybym ugryzł jeden kęs ciebie.
Susan patrzyła zaintrygowana na Ślizgona. Zawsze była ciekawa, komu w rodzinie zawdzięcza egzotyczną urodę.
Seamus w odpowiedzi uśmiechnął się tylko pod nosem i kontynuował grę. Susan obserwowała cała sytuację, a jej nogi zaczęły zachowywać się co najmniej dziwnie. Do dźwięku gitar dołączył bębenek. Blaise siedział na scenie i uderzał w niego niewielką pałeczką. Susan nie mogła dłużej wytrzymać. Nie wiedziała, dlaczego to robi - czy była to trema, czy też wręcz przeciwnie - całkowite rozluźnienie, czy po prostu zwariowała. Podeszła do Terry'ego - stwierdziła, że polka obędzie się bez gitary basowej, bo bodhran nadawał rytm.
- Znasz kroki? - spytała.
- Nie, ale zapewne zaraz poznam. - Terry wstał ochoczo.
Susan położyła jego jedną rękę na swoim ramieniu, drugą na kibici i poprowadziła go, udzielając półgłosem instrukcji.
- Ihaaa! - wrzasnął Seamus entuzjastycznie.
Blaise z coraz większym zapałem uderzał w bodhran.
Na początku Susan i Terry'emu trudno było zgrać się w tańcu - chłopak mylił kroki i co rusz wpadali na siebie, ale później zaczęli wirować po salce, zaśmiewając się głośno. Policzki Susan przybrały kolor malin, koszulka Terry'ego stała się mokra na plecach.
Seamus zerwał się.
- Dawaj, teraz ja!
Doskonale mogli się przecież obyć bez jego instrumentu.
Blaise patrzył na nich, nieświadomie grając coraz szybciej. Szczerze żałował, że nie zna kroków polki, był ciekaw, czy Susan podejdzie do niego. Pragnął, aby to zrobiła, a jednocześnie bał się, nie będąc pewnym swojej reakcji. Nagle odłożył instrument i wstał. Sam nie wiedział, co go podkusiło - nie umiał przecież tego tańczyć, po cholerę się tam pchał? Żeby zrobić z siebie idiotę? Co tam! Jakoś sobie poradzi, nie będzie tu siedział i czekał jak sierota!
Dał znak Seamusowi, ten przyprowadził Susan do niego i Blaise przechwycił ją w tańcu. Miała takie drobne ramiona. Położył rękę na jej kibici. Pod palcami czuł cienki materiał bluzy.
A pod tym materiałem... Stop.
Zwężone źrenice, rozchylone usta, bijące od niej ciepło, zapach potu, zmieszanego z zapachem jakichś owoców. Kiedy obracała się, trzymając jego dłoń, zapach nasilał się, przyprawiając Blaise'a o lekkie zawroty głowy. Była ubrana na zielono, w bluzę i spódnicę, która tworzyła parasol wokół jej niesamowicie zgrabnych łydek. Wyglądała jak mak z tymi czerwonawymi włosami. Na sekundę ich ciała zetknęły się nieznacznie, kiedy, jeszcze nieskoordynowani, wpadli na siebie. W umyśle Blaise'a pojawiła się nagle pewna mglista wizja. Jak najszybciej zepchnął ją głęboko w podświadomość. Wiedział, że wieczorem i tak nie da mu zasnąć.
- Może… może już dosyć - wydyszała mu do ucha Susan. - Ja… wymiękam.
Blaise niechętnie odsunął się od niej, ciesząc się w duchu, że jego sztruksy są luźne, a stara koszulka z Che Guevarą - rozciągnięta do granic możliwości.
Stali naprzeciwko siebie, próbując złapać oddech. Seamus i Terry entuzjastycznie bili brawo.
- Jednak Ślizgoni mają w sobie trochę tej przaśnej jurności! - zawołał Terry entuzjastycznie.
- Ja myślałem, że Krukoni nie potrafią ruszać niczym, za wyjątkiem tych dwóch szarych komórek - powiedział Blaise, próbując zebrać myśli. - A Puchoni, jak pomylą krok, to stają na środku sali i wybuchają płaczem.
- A ja myślałam, że Ślizgoni potrafią zatańczyć tylko menueta. Baaaaaardzo laaaaaaargo i dostojnie. - Susan ocknęła się i poczuła, jak wraca do normalności
- Powiedz mi, Susan, czy on wygląda dostojnie? - spytał Seamus, wskazując na Blaise'a.
Dziewczyna przezwyciężyła nieśmiałość i szybko zmierzyła go wzrokiem od stóp - obutych w stare trampki, poprzez wyciągnięte na kolanach sztruksy, koszulkę z wizerunkiem jakiegoś faceta (gdzieś już widziała tę twarz, nie mogła sobie przypomnieć, gdzie) aż po kręcone włosy, które jak sprężyny, sterczały mu na wszystkie strony.
Ciekawe, jakie są w dotyku.
- No, tak - odezwała się. - Dałabym Zadowalający na szynach.
Wygląda co najmniej na Wybitny. Nie, na Wybitnie Seksowny, przemknęło jej przez głowę.
Blaise udał obrażonego.
- Dostojnie udam, że tego nie słyszałem.
- Susan, może zaśpiewasz nam coś jeszcze? Tak na zakończenie… - zaproponował Terry.
- Hm, a co byście chcieli, żebym zaśpiewała? Nie wiem, czy to dobry pomysł, bo dzisiaj nie ćwiczyłam przed spotkaniem. Mogę trochę charczeć i piać - ostrzegła Susan.
- Nie szkodzi - uspokoił ją Seamus.
- Eeee, to dajcie mi ze dwie godzinki, to może się zdecyduję - odparła Susan z uśmiechem. Pomyślała chwilkę. - Dobra, mam, to jest spokojne, może być na wyciszenie. Nazywa się „Muśnięcie pędzlem”. - Spojrzała na kolegów pytająco.
- Ja znam - powiedział Blaise.
- Ja też - dodał Terry. - Tylko tam są też takie wypasione skrzypce… Te, Seamus, może ty graj na gitarze, a ja wezmę trąbkę? Zastąpi skrzypce.
Finnigan rozłożył bezradnie ręce i pokręcił głową.
- Ja nie kojarzę tej piosenki. Ale nie szkodzi. Posłucham i spróbuję się dołączyć.
Susan nabrała powietrza do płuc, po czym zaczęła:

- „Ten schnący róży kwiat,
Obłoki, co gonią wiatr,
I nowy wciąż dziecka płacz.
I tęsknota i smutek.”


Nieśmiało przyłączyli się Blaise, potem Terry. A później Susan usłyszała cichy akompaniament gitary Seamusa.

„To wspomnienie mego dzieciństwa
I obietnica tego stołu
Co dźwiga sytości dar,
Ale głodu nie oszuka.

Zmienia się świat,
A historia ma trwa.

Zmienia się świat,
A historia ma trwa.”**


- Ach, jak się nam, proszpaństwa, nastrojowo zrobiło - powiedział cicho Terry, kiedy skończyli. - Bez urazy Su, ale uważam, że nikt nie potrafi zaśpiewać tak jak Cesaria. Chociaż tobie ta piosenka wyszła prawie tak jak jej.
- Rozumiem - powiedziała Susan. - Nawet by mi nie przyszłoby do głowy, żeby ją naśladować. To mistrzyni.
- Ech, tak. Cudnie było, cudnie. - Seamus westchnął, przeciągając się leniwie jak zadowolony kot. Nagle spojrzał na zegar stojący na półce.
- Ja pierniczę, jak już późno! Za dziesięć minut kolacja!
- Kuźwa - mruknął Blaise. - Miałem jeszcze Vinciemu Numery wytłumaczyć!
- No, to spotykamy się w piątek i każdy ma jakąś propozycję odnośnie naszej nazwy - przypomniał im Terry. - I przygotujcie się na to, że nie będzie żadnego opierdalania się.
- Amen - powiedział Blaise.
Pospiesznie pochowali instrumenty, poustawiali krzesła i zabrawszy puste butelki po soku dyniowym i winie musującym, popędzili, każde do swojego dormitorium, aby się przebrać w szkolne szaty.


Dwudziesty drugi października.

Za oknami padał deszcz ze śniegiem. Grube szyby i szczelne okna nie przepuszczały na szczęście zimnego, wilgotnego wiatru, w korytarzach Hogwartu było ciepło i gwarno. Część uczniów miała akurat okienko i spędzała czas, rozmawiając w małych grupkach. Nieliczni siedzieli na ławkach, próbując wykorzystać przerwę na utrwalenie materiału, większość pracowicie przepisywała prace domowe od kolegów.
Zachariasz Smith przysiadł na podłodze pod ścianą, nieopodal grupki Ślizgonów, okupujących parapet. Wyjął z torby kawałek bułki, którą zachomikował sobie z Wielkiej Sali podczas śniadania i rozłożył na kolanach pergamin. Próbował się skoncentrować, aby dokończyć zadanie z Numerologii.
Nie chciało mu się wczoraj tego zrobić. Justin przyniósł do dormitorium nowy numer „Top Hot Witches”, który wszyscy chłopcy wspólnie oglądali. Przez resztę wieczoru Zachariasz był bardzo zajęty. Zdjęcia pięknych dziewcząt w przejrzystych szatach, luźno narzuconych na nagie, ponętne ciała, pobudziły jego wyobraźnię. I nie tylko ją.
Cholerni Ślizgoni zachowywali się nadzwyczaj głośno. Rozdrażniony Puchon oderwał wzrok od pergaminu i zaczął przysłuchiwać się im mimowolnie. Byli tam Nott, Malfoy, Zabini i Bulstrode, którą Zachariasz uważał za całkiem apetyczną, mimo iż miała nieco zbyt szeroki tyłek. Stwierdził kiedyś podczas rozmowy z którymś z kolegów, że „dałby jej szansę”. Zachariasz oderwał wzrok od dziewczyny, która patrzyła teraz pobłażliwie na przyjaciół, kręcąc przy tym głową. Naraz szerzej otworzył oczy. Malfoy włożył na nos okulary. Nie były to jednak zwykłe okulary, ale szkła grube jak denka od butelek, w ohydnych różowych oprawkach wysadzanych diamencikami. Malfoy przypominał teraz Zachariaszowi jego własną babcię.
Niektórzy uczniowie spoglądali na Ślizgona jak na wariata, niektórzy parskali śmiechem. Malfoy pokazał w ich stronę wysunięty środkowy palec. Zaintrygowany Zachariasz nieznacznie przysunął się bliżej.
- Jasne, zaraz ci uwierzę, że te pingle są magiczne - mówił Nott, spoglądając z powątpiewaniem na Dracona. - I zdejmij je, bo przestaniemy się do ciebie przyznawać. Wyglądasz jak ciota.
- Heh, mogę wyglądać jak ciota, dla takich widoków warto - sapnął Malfoy, mierząc lubieżnym wzrokiem przechodzącą akurat Padmę Patil. - Nie wiedziałem, że Patil farbuje włosy również w TYM miejscu.
- Draco, przestań, jesteś obleśny - odezwała się Bulstrode.
- I tak ci nie uwierzę - powiedział Nott.
- Skąd właściwie masz te okulary? - spytał Zabini.
- Były dołączone do „Top Hot Witches” - wyjaśnił Malfoy.
- I nabierasz się na takie pierdoły - skwitowała Milicenta. - Ja myślałam, że tylko kobiety są takie głupie.
- Mili, masz pieprzyk na prawym udzie, prawda? - Malfoy wbił wzrok w prawą nogę dziewczyny, która tylko się zarumieniła.
Nott i Zabini spojrzeli na nią zaskoczeni.
- Mam rację? - Malfoy był nieugięty.
- Daj to. - Milicenta zerwała mu z nosa tę wątpliwą ozdobę i sama ją założyła. Kiedy tylko to zrobiła, odwróciła wzrok od chłopców najszybciej jak mogła i zdjęła okulary.
Zachariasz poczuł, że robi mu się gorąco.
- Co zobaczyłaś, Mili? - pytał Nott gorączkowo.
- Ekhm - chrząknęła Ślizgonka. - Widziałam was bez ubrań.
Nott i Zabini wytrzeszczyli na nią oczy, po czym odruchowo zasłonili swoje strategiczne części ciała. Malfoy roześmiał się.
- Daj im te bryle, Mil. Niech sami się przekonają.
- Tylko nie patrzcie na mnie! - Milicenta dała okulary Nottowi, który założył je na nos i
skierował wzrok na korytarz.
- Mili, ty też widziałaś gołe laski w tych okularach? - zapytał, wpatrując się intensywnie w przechodzące dziewczęta.
- Nie, tylko gołych facetów.
- Hm, ciekawe, kogo widzą geje i lesbijki - zastanawiał się Zabini.
- Kurde, zajebiście, chcesz popatrzeć, Blaise? - Nott otworzył usta. - Granger ma całkiem niezły tyłek, eee… Chang trochę obwisły.
- Co ty, Chang obwisły? Pokaż. - Malfoy zabrał Nottowi magiczny przedmiot. - Ach, więc mit prysł - westchnął. - O, Blaise, tam jest twoja Puchoneczka, może chcesz sobie na nią popatrzeć.
- Nie chcę - powiedział Blaise spokojnie.
- To może ja sobie popatrzę?
Zabini poruszył się niespokojnie i spojrzał groźnie na Dracona.
- Przeginasz - powiedział.
Malfoy przewrócił oczami
- Żartowałem przecież…
Milicenta śledziła z zainteresowaniem rozmowę tych dwóch.
Z tłumu na chwilę wyłoniła się Pansy.
- Cześć - powiedziała, mijając ich, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem Ślizgona w okularach. Malfoy patrzył na nią tylko z otwartymi ustami. Wyglądał idiotycznie.
Zachariasz uznał ten moment za odpowiedni, aby wkroczyć do akcji. Ten różowy, szkaradny przedmiot niezwykle go intrygował.
- Malfoy, skąd wytrzasnąłeś te gogle?
- Nie twój interes, Smith. - Blondyn wciąż patrzył za odchodzącą Parkinson.
- Rozumiem, że odchodzą tu jakieś świństwa. Nie możecie mieć takich przedmiotów - drążył Zachariasz.
- Phi, były dołączone do gazety, którą kupiłem za własną kasę. Możemy sobie z nimi robić, co nam się podoba.
- Jestem ciekaw, co na to twoi rodzice. - powiedział oskarżycielskim tonem Smith.
- Przestań zgrywać pierdolonego świętoszka. I zjeżdżaj stąd. Nie dla psidwaka kiełbasa. - Malfoy zniecierpliwiony machnął ręką.
- Phi i tak wam nie wierzę.
- No, to na co jeszcze czekasz? Wylot!
Zachariasz jednak nie ruszył się z miejsca.
- Hehe, a jednak - zaśmiał się Zabini. - Ciekawość cię zżera. - Draco, zlitujcie się nad chłopakiem, niech też sobie popatrzy.
- No dobra, ale to kosztuje - powiedział Malfoy.
- Ile? - spytał Puchon, zgrzytając zębami. Czuł się niesamowicie upokorzony, ale ciekawość i chęć sprawdzenia czy Parvati rzeczywiście farbuje sobie włosy TAM, była silniejsza.
- Cztery sykle - rzucił Nott bez mrugnięcia okiem.
- Gnojki z was - mruknął Zachariasz, wyciągając z kieszeni spodni monety. Czwórka Ślizgonów spojrzała na siebie ze znaczącymi uśmiechami na twarzach. Puchon położył pieniądze na wyciągniętą dłoń Notta.
- Proszę. - Malfoy podał mu okulary. - Miłej zabawy.
Zachariasz drżącymi rękoma włożył okulary na nos. Rozejrzał się wokoło. Miał wrażenie, że patrzy na świat z dna butelki. Poza tym nic się nie zmieniło. Nie ujrzał nagich piersi ani pośladków. Dziewczęta były ubrane, może tylko ich sylwetki wydawały się chłopakowi nieco zniekształcone.
- I jak? - spytał Malfoy, dusząc się ze śmiechu.
- Wiesz, zajebiście ci w tych okularach. Wyglądasz na naprawdę wyluzowanego kolesia - orzekł Zabini.
- Może nie zdejmuj ich przez jakiś czas - dodała Bulstrode.
Wściekły Zachariasz spróbował zerwać okulary z nosa, ale nie mógł. Wciąż tam tkwiły, widocznie przytwierdzone jakimś cholernym zaklęciem.
- Zdejmijcie mi te okulary! - krzyknął.
- No wiesz… Przecież chciałeś sobie popatrzeć na gołe panienki. Więc o co chodzi?
- Wszystko powiem Sprout!
- Biedny chłopczyk, pójdzie poskarżyć się mamusi! - Milicenta spojrzała na niego pogardliwie - I co powiesz? Że chciałeś sobie poświntuszyć? Że hormony zalewają ci mózg? No dalej, leć, poczekamy.
Zachariasz nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Stał i gotował się z wściekłości. Niektórzy uczniowie przystanęli w pewnym oddaleniu, obserwując całe zajście. Jakoś nikt nie kwapił, aby się przyjść Puchonowi z pomocą.
- Nie martw się. To zaklęcie działa tylko cztery godziny - uspokoił go Zabini.
- Oddajcie moją kasę!
- Dlaczego? Przecież pożyczyliśmy ci okulary. Nawet na całe cztery godziny!- Nott zaniósł się irytującym rżeniem.
- Ale okulary nie są magiczne. Oszukaliście mnie!
- Jak to nie są? Przecież nie możesz ich zdjąć! Poza tym daliśmy ci małą lekcję życia i uznajmy, że właśnie nam za nią zapłaciłeś - podsumował pogodnie Malfoy. - Na razie, Borsuczku. - I cała czwórka oddaliła się w wyśmienitych nastrojach.

Dwudziesty czwarty października.

„Jest czwarta w nocy. Piszę przez chwilę
to co mi się we łbie ułożyło
Chciałbym, chociaż za oknem wiatr dmucha
Zanucić Ci prosto do ucha

Lewe lewe lewe loff loff loff loff”***


Kochana Haniu!

Nie wiem, jak zacząć. Chcę Ci powiedzieć tyle rzeczy!
Bardzo za Tobą tęsknimy i martwimy się o Ciebie. Piszę ten list też trochę w imieniu reszty naszych. Profesor Dumbledore powiedział, że wybiera się do Ciebie wkrótce i że dostarczy Ci tę wiadomość. Nie wiem czy chciałabyś, abym Ci teraz zawracała głowę jakimiś bzdurami, dlatego pomyślałam sobie, że dam ten list profesorowi przy następnej okazji, i w międzyczasie będę go uzupełniać. Wybacz, jeśli wyjdzie tasiemiec, ale kiedy to piszę, odnoszę wrażenie, że jesteś bliżej mnie.
Wszyscy mamy nadzieję, że jesteś bezpieczna i że czujesz się już choć odrobinkę lepiej.
U nas wszystko po staremu. Limerick została prefektem, mnie chłopcy przyjęli do swojego zespołu. Mieliśmy już dwa spotkania - jedno było takie na luzie, na drugim nadaliśmy naszemu zespołowi nazwę: Menażeria. Pewnie domyślasz się, skąd ten pomysł. Zgadłaś: Dom każdego z nas ma w herbie inne zwierzę., Na razie bardzo mi się podoba w zespole. Ćwiczę teraz dużo częściej - trzy razy w tygodniu po godzinie, czasem dłużej. Chłopcy traktują mnie jak równą sobie. Trochę bałam się, że jako babę, będą mnie lekceważyć, ale są dla mnie bardzo mili i życzliwi. Jak wiesz, w Menażerii, gra też B. Jakoś sobie z tym radzę. Nawet rozmawiałam z nim kilka razy i udało mi się nie zrobić z siebie idiotki. Chyba.
Na pierwszym spotkaniu tańczyliśmy polkę, wyobrażasz sobie? Taką irlandzką polkę, jakiej Limerick uczyła nas podczas zeszłorocznej babskiej pidżamowej balangi. Tańczyłam też z B.
Limerick, Erykah i Daisy są w porządku. Teraz, kiedy Ciebie nie ma, trochę się do nich zbliżyłam, ale to nie jest to samo.
Ernie również za Tobą tęskni, ale chyba już pogodził się z sytuacją.
Ludzie mówią, że niedługo będziemy zaczynać kurs teleportacji. Już nie mogę się doczekać, ale jestem też pełna obaw. Wydaje mi się niemożliwe, żeby tak po prostu znaleźć się nagle w innym miejscu. Podobno, aby opanować tę sztukę, potrzeba dużej koncentracji i cierpliwości. Cierpliwa to ja może jestem, ale z koncentracją u mnie gorzej.
Jesień już w pełni, Wierzba Bijąca straciła prawie wszystkie liście, niechętnie wstaję, żeby biegać.
Zachariasz miał w zeszłym tygodniu dziwaczne różowe okulary na nosie. Siedział w nich na lekcji Eliksirów. Snape się wściekł i kazał mu je zdjąć, ale Zach nie mógł tego zrobić. Powiedział, że Ślizgoni przytwierdzili mu je zaklęciem. Jak wiesz, nie przepadamy za Ślizgonami, ale znasz zagrania Zacha. Większość Krukonów i naszych zaczęła się nabijać. Snape rzucił na okulary zaklęcie, które pozwoliło Zachowi wreszcie je zdjąć. Dennis zdążył zrobić mu jeszcze zdjęcie w tych pinglach, muszę je od niego skopiować, to Ci prześlę.
Potem B. o powiedział nam na próbie, że uknuli razem z kolegami spisek i podpuścili Zachariasza. Jakoś nie jestem nawet tym oburzona, choć powinnam się z nim solidaryzować. Nie podoba mi się jednak, że wzięli od naszego Zacha pieniądze.
Pamiętasz tę samicę testrala, co to była w ciąży? Ma się dobrze. Wczoraj złożyłyśmy jej wizytę z Luną. Hagrid poczęstował nas, wyobraź sobie, nie ciastkami, tylko czekoladowymi żabami! Miały jakiś dziwny, biały nalot. Zjadłam tylko kawałek, Luna - całą. Na razie obie czujemy się dobrze, więc chyba przeżyjemy. W każdym razie zdążyłam napisać ten list.
Luna przesyła Ci całusy. Ginny też Cię ściska.
Ginny znowu pokłóciła się z Deanem. Mam nadzieję, żze wreszcie zejdą się z Harrym, bo mam wrażenie, że oboje niepotrzebnie się męczą.
Katie Bell, ta dziewczyna, która została rażona klątwą, jest w szpitalu. Będzie żyła, odzyskała już przytomność. Pewnie niedługo wróci do szkoły.
Ernie namalował dla Ciebie obrazek przedstawiający karykatury wszystkich Puchonów. Podpisaliśmy się na odwrocie. Masz go sobie powiesić nad łóżkiem.
Neville też szykuje jakąś niespodziankę. Nie zdziwię się, jak Profesor Dumbledore przyjdzie do Ciebie obładowany masą listów i wielką doniczką z równie wielką rośliną…

Susan po raz kolejny czytała to, co napisała dotychczas. Wszystko wydawało jej się banalne. Ale o czym innym mogła napisać Hannie? O swoim strachu? O tym, że Blaise mimochodem wspominał, że czeka na wiadomość od matki już pięć dni? Jak Erykah po raz kolejny zastanawiała się, czy nie zrezygnować ze szkoły, że Katie tak naprawdę może nie wrócić zbyt szybko do Hogwartu z uwagi na jej zdrowie psychiczne, które wciąż jest w nienajlepszym stanie?
Nie będzie się też użalać nad Hanną.
Nie, już nie jest w stanie napisać tego lepiej. Najwyżej Hanna podrze list.


Dwudziesty piąty października.

Blaise pospiesznie wepchnął Ferminie kawałek szynki do dzioba i pocałował ją zdawkowo w łepek.
- Smaruj do sowiarni, tam czeka na ciebie wyżera - szepnął. Sowa huknęła przyjaźnie, po czym odleciała.
- Nie mogę patrzeć, jak całujesz tego ptaka, chcesz się czymś zarazić? - Draco był wyraźnie zniesmaczony.
- Fermi jest czystsza od ciebie - mruknął nieuważnie Blaise, gorączkowo rozrywając kopertę. Serce waliło mu jak młot. Rozłożył kartkę i odetchnął z ulgą, rozpoznając pismo matki.
Nareszcie!

Synku!

Przepraszam, że dopiero teraz piszę, ale wcześniej nie miałam do tego głowy. Wiesz, jak dużo mam zajęć. Nie musisz się martwić, u mnie wszystko w porządku (jak na razie).
Byłam wczoraj w teatrze, na modnym teraz przedstawieniu. Czy przypadkiem, wy, młodzież, nie używacie teraz określenia „trendy"?


Co to, do kurwy nędzy, jest? Co mnie obchodzą jakieś kretyńskie przedstawienia?
Jego wzrok prześlizgnął się po kartce i zatrzymał na samym jej dole.

PS. Chciałabym zobaczyć się z Tobą w poniedziałek. Wysłałam już w tej sprawie sowę do Dumbledore'a. To bardzo ważne. Wyjaśnię Ci wszystko, jak się spotkamy.

Blaise z wściekłością zmiął list w kulkę. Siedzący obok Malfoy i Nott spojrzeli na niego zdziwieni.
- Coś się stało? - spytał Nott. - Twoja stara znowu bierze ślub?
- Nie chcę o tym mówić - powiedział Blaise, a jego oczy ciskały błyskawice.
- W porządku. - Teodorowi zrobiło się głupio. - Przepraszam.
- Spoko - mruknął Blaise i wbił zęby w tosta. Nawet nie zauważył, jak pochłonął jeszcze cztery kromki chleba i wypił trzy kubki soku.
Salazarze, gdyby był dziewczyną, mógłby się zwyczajnie rozpłakać. Czekał sześć dni, jak głupi, na odpowiedź. Ostatnio śnił mu się koszmar, że brnie przez bagno, słysząc wołanie matki o pomoc i nie może zlokalizować, skąd ono dochodzi. Obudził się mokry. Pościel można było wykręcać jak ścierkę. Tak się martwił... A ona ma to wszystko gdzieś. Jakieś duperele o przedstawieniu mu wypisuje, jakby to było najważniejsze. I to „jak na razie”. Co to ma, kurwa, znaczyć? Zamiast go uspokoić, jeszcze go straszy? I jakie spotkanie? Dlaczego nie napisała nic więcej? Jak zwykle, gówno ją obchodzi, co on czuje. Ma być na każde jej skinienie.
Zerwał się zza stołu.
- Przepraszam - wymamrotał i opuścił Wielką Salę. Za godzinę zaczynały mu się Zaklęcia.
Pierdolę, nie pójdę. Chrzanić Flitwicka.
- A ty dokąd? - Irytek zastąpił mu drogę.
- Wal się - powiedział Blaise.
- O, jesteśmy źli na cały świat. Biedny misiu-pysiu - drwił Irytek, próbując poklepać Blaise'a po policzku.
- Spierdalaj! - wrzasnął Blaise, doprowadzony do ostateczności. - Bo zawołam Krwawego Barona i on sprawi, że już nigdy się nie odezwiesz.
Irytek prychnął, ale odleciał. Blaise czuł, że za chwilę udławi się własną adrenaliną. Nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Porwał ze schowka swoją miotłę i pobiegł w stronę holu.
Pogoda nie była dziś najlepsza. Wiało i siąpił deszcz. Chłopak jednak się tym nie przejmował. Z pasją odbił się od ziemi i wystartował gwałtownie. O mały włos zsunąłby się ze swej starej, poczciwej Komety 600. Zimne powietrze wdzierało się pod kurtkę, ale nie zwracał uwagi na ten nieistotny szczegół.

Próbował wznieść się wysoko w górę, ale wiał zbyt silny wiatr. Zaklął pod nosem i zniżył lot. Czuł, że mokry, zimny powiew wciska mu łzy z powrotem pod powieki.
Nie będę się mazał, nie warto. Mam to w dupie, nie zależy mi. Koniec. Nie potrzebuję nikogo.
Całą siłą woli postanowił skupić się na czymś innym.
Wiatr jest mokry, w powietrzu unoszą się kropelki wody, właśnie obok przeleciał gawron. Gawron to po łacinie
Corvus frugilegus. Ojciec znał łacińskie nazwy chyba wszystkich roślin i zwierząt. Stop. Od myślenia o ojcu tylko krok do myślenia o niej.
Spojrzał w dół.
Pomyśl o błoniach, o błoniach można naprawdę długo rozmyślać. Błonia są puste. Już nie - ktoś się właśnie pojawił, też nie doczekał do końca śniadania. Idzie pospiesznym krokiem. Widoczny jest jak na dłoni. Cała jego postawa wyraża gniew.
Blaise unosił się na miotle, coraz bardziej zaintrygowany. Obserwował chłopaka, bo dziewczyny raczej nie chodzą jak pawian (chyba, że bardzo wyzwolone dziewczyny, które pozują na chłopczyce), nie noszą męskich czapek - dziewczyny właściwie w ogóle nie noszą czapek, żeby nie wyglądać dziecinnie i nie popsuć sobie fryzury. Te, które mają facetów, czasem założą to coś na głowę, jednak te jeszcze wolne, praktycznie nie zhańbią się ubraniem czapki.
Blaise zaprzestał rozmyślań na temat czapek i dziewcząt. Zafascynowany patrzył, jak nieznajomy kopie z pasją pień pobliskiego drzewa i jak natychmiast odskakuje z wrzaskiem.
- Co za frajerzyna - powiedział do siebie z niesmakiem Ślizgon, po czym z konsternacją rozpoznał we frajerzynie Dracona Malfoya. Chłopak właśnie podskakiwał na jednej nodze, trzymając poszkodowaną kończynę w górze.
Ciekawe, co się stało. Coś musiało zajść przy stole po tym, jak odszedłem.
Tymczasem Malfoy usiadł pod nieszczęsnym drzewem, które przed chwilą próbował znokautować. Blaise pomyślał, że może mu się pokaże, że porozmawia z nim, ale nie mógł się na to zdobyć.
Pewnie chce być teraz sam, tak jak ja przed chwilą. Wkurzyłby się, gdybym teraz mu się napatoczył. Tak jak wtedy, w nocy. A może nie? Może lepiej być przy nim? Ale pocieszać go jak laska? Na koniec obaj się rozpłaczemy. Ale on jest moim kolegą. Co tam, najwyżej mnie zbluzga. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Gwałtownie skierował stylisko Komety w dół, aż poczuł lekkie mdłości i zaczął coraz niżej kołować nad głową Dracona.
Tamten spojrzał w górę, zaskoczony.
- Jak tam twoja noga? - spytał Blaise, zeskakując z miotły.
Draco mruknął coś pod nosem, po czym zapatrzył się w czubki swoich butów.
- Dobra, nie zawracam ci dupy, chciałem tylko sprawdzić. - Blaise chwycił miotłę, chcąc odwrócić się na pięcie i odejść, jednak Draco zdecydował się odpowiedzieć.
- Pokłóciłem się z Teodorem. - To mówiąc, Malfoy wstał i próbował obejrzeć tył swojej kurtki, jednak bez powodzenia.
- Jestem brudny? - spytał, odwracając się do Blaise'a plecami.
- Masz plamę z błota na tyłku - odparł tamten. - Wyczyścić ci? - Pochylił się, chcąc wyciągnąć swą różdżkę z cholewy buta.
- Bez przesady, sam sobie poradzę. - Draco wydobył z kieszeni kurtki różdżkę i, zezując przez ramię, usiłował skierować ją w stronę swoich pośladków.
- Tak dobrze? - spytał.
- No, w miarę - odparł Blaise.
-
Chłoszczyść - rzucił Malfoy i plamy błota na jego kurtce zaczęły robić się coraz mniejsze, aż wreszcie zniknęły całkowicie.
- Ciekawe czy
Chłoszczyść działa na wszystkie plamy - zastanowił się Blaise. - Nie uważałem zbytnio na zajęciach Flitwicka, jak omawialiśmy to zaklęcie.
- Z tego, co kojarzę, nie działa na plamy z niektórych magicznych roślin - powiedział Draco, sadowiąc się na miotle obok kolegi.
Terry pewnie zastanawiałby się czy działa na te, jak im tam, wirusy, pomyślał Blaise i uśmiechnął się mimo woli.
Nie, przecież Terry na pewno to wie.
Malfoy spojrzał na niego podejrzliwie.
- Widzę, że już odzyskałeś humor - powiedział ostrożnie.
Zabini spochmurniał.
- Trochę.
- Tylko nie rób żadnych głupot. Nie strzelaj focha czy coś. Rodzina to jednak rodzina.
- Pouczasz mnie? - Blaise spojrzał na Dracona.
- Nazwij to jak chcesz. - Malfoy wzruszył ramionami i naraz przygasł, skurczył się w sobie i wbił wzrok w ziemię.
„Rodzina to rodzina”.
Blaise'owi zrobiło się przykro. Przypomniał sobie, co usłyszał kilka tygodni wcześniej w nocy. Malfoy cały czas wyrażał się dobrze o swoim ojcu, tęsknił za nim, nie próbował wymazać z pamięci, mimo iż miał do niego ogromny żal.
Cóż, ja nie jestem tak wspaniałomyślny.
- A o co poszło wam z Nottem? - zapytał, aby zmienić temat na ciut mniej drażliwy.
- E, właściwie o nic. - Draco oderwał wzrok od grudek rozmokłej ziemi. - Wkurwia mnie od jakiegoś czasu.
- Aha - odrzekł Zabini, patrząc w brudnoszare chmury.
Malfoy zerknął na niego, ale nie wyczytał nic z twarzy kolegi.
- Nie zauważyłeś, jak się ostatnio panoszy?
- Panoszy? - Blaise oderwał wzrok od chmur i spojrzał zdziwiony na kolegę. - Przepraszam cię, Draco, ale jak swoją miotłę kocham, nie zauważyłem.
- Tak myślałem - odparł z goryczą Malfoy. - Dzisiaj przy śniadaniu, jak Pansy do niego zagadała, zaczął się puszyć i nadymać jak indor. Myśli, że jak jakaś laska coś do niego powie, to jest samym Salazarem. „Hot Nott” się znalazł - parsknął z goryczą.
A, więc chodzi o Pansy.
Blaise był zszokowany. Draco naprawdę był o nią zazdrosny! Nim się spostrzegł, na jego twarz wypłynął uśmiech. Na szczęście Malfoy nie zauważył.
- Ech, przesadzasz. Pansy traktuje Teo jak kumpla i on o tym wie - odrzekł z przekonaniem.
- Hm. - Draco nic więcej nie powiedział, ale jego twarz nieznacznie się rozpogodziła. Naraz znowu przygasł:
- E, co ty tam możesz wiedzieć. Nie jesteś laską.
- To źle? - Blaise zdębiał.
- Nie masz intuicji. - Naraz Malfoy zdał sobie sprawę z tego, że chyba powiedział za dużo.
- Która godzina? - spytał.
- Za dziesięć ósma - odrzekł Blaise.
Draco wstał z miotły.
- Nie idziesz na Zaklęcia? - spytał, oglądając się przez ramię na kolegę.
- Jakoś nie mam nastroju. No dobra, wiem - Blaise westchnął z rezygnacją, widząc wymowne spojrzenie blondyna. - Sam ci niedawno prawiłem morały.
- I potem tak jest. Nie wiesz nawet, na co działa zwykłe
Chłoszczyść - gderał Malfoy.

W drodze do zamku spotkali Vincenta i Grega, który niósł ze sobą ogromne pudło pełne czekoladowych żab.
- Martwiliśmy się już o was - powiedział Vincent.
- Jesteś jak stara ciotka, niedługo zaczniesz sprawdzać, czy wszyscy nosimy ciepłe gacie - powiedział Draco, po czym wzdrygnął się, gdyż ta wizja stanęła mu przed oczami.
- Jak chcesz, mogę je nawet dla was zrobić na drutach - odrzekł niezrażony Vincent.
- Ja poproszę czarne! - zawołał Blaise. - Z klapą. Będę ją otwierał zaklęciem
Alohomora.
- Salazarze, gdzie ja trafiłem? Jesteście szurnięci. - Draco przewrócił oczami. - Nie, Greg, dziękuję, nie chcę tej rozmiękłej czekoladowej żaby - odparł na widok wielkiej łapy Goyle'a, podsuwającej mu pod nos smakołyk. - Zdaje się, że miałeś się odchudzać.
- Mama mi przyszłała, to głupo nie szjeszcz - odparł Greg, nieco urażony. - Żresztą Nott mówił, że żaby mają glukożę. Od rana szę przyda.
- Widziałeś? - Draco spojrzał na Blaise'a, z wyrazem twarzy mówiącym: „A jednak się panoszy”, po czym zwrócił się do Grega:
- Ty swoją glukozę już zeżarłeś na śniadanie, więc lepiej zamknij tę paczkę. Nie mam ochoty znowu wysłuchiwać wrzasków twojej świrniętej wagi.
Blaise czuł, że wszystko wraca do normy.

***

Jednak nikła równowaga, którą udało mu się odzyskać dzięki kolegom, dosyć szybko została zachwiana.
Szedł korytarzem, rozmawiając z Milicentą, kiedy przed oczami zamajaczyły mu pomarańczowe włosy, w których igrało światło wpadające przez barwne witraże.
Wracała skądś razem z tą nieco szaloną Krukonką i obie żywo rozmawiały, idąc kilka metrów z przodu. Nie miały na sobie szat, płaszcze niosły przewieszone przez ramię. Malinowe trampki Susan, podobnie jak nogawki jej dżinsów, uwalane były błotem. Blaise uniósł wzrok nieco wyżej.
- Tak, zgadzam się z tobą, tyłek ma niesamowity - powiedziała Milicenta.
- Co? - spłoszył się Ślizgon. - Mili, co ty!
Dziewczyna roześmiała się i poklepała go po ramieniu.
- To jest ta wasza wokalistka, co? Tylko uważaj, pilnujcie się, żeby wam to nie przeszkodziło w pracy.
- Ej, znam jeden zespół, w którym wokalistka kręciła z basistą, potem się rozstali, a zespół nadal istnieje i nagrywa zajebiste kawałki. A zresztą - sorry, Mili, ale to moja sprawa.
- Jasne - zgodziła się Milicenta. - Chciałam się z tobą tylko podzielić wrażeniami estetycznymi. Już nic więcej nie powiem. - Przyłożyła palec do ust.
Blaise spojrzał na nią i pokręcił głową.
Jeszcze raz zerknął na Susan. Oddalała się, nie zauważywszy go nawet. Nagle poczuł się samotny.

***

W dormitorium Puchonek popołudnie spędzały tylko Susan i Limerick. Erykah była na dodatkowych zajęciach u profesor Trelawney, a Daisy poszła na spotkanie z Rolandem Summersbym.
Susan i Limerick siedziały przy stole nad stertą pergaminów, dokonując obliczeń. Pióro tej pierwszej było już prawie całkowicie wytarte w wyniku nieustannego pocierania nim o policzek, druga natomiast poruszała bezgłośnie ustami, wysuwając co chwilę język.
- Mam, skończyłam. - Limerick z westchnieniem ulgi odsunęła się od stołu.
- Mnie zostały jeszcze dwie współrzędne - mruknęła Susan, drapiąc się końcem pióra po głowie.
- To ja może zacznę już nanosić moje na wykres - zaproponowała koleżanka.
Susan skinęła tylko głową w odpowiedzi.
- Dobra - rzekła, nakreśliwszy ostatnią cyfrę. - Moje wyniki też już są gotowe. Pokaż, Lim, jak to wygląda. - Zajrzała koleżance przez ramię. Limerick zdążyła zaznaczyć kilka kropek na wykresie.
- Całkiem sensownie - oceniła Susan. - Podyktować ci moje wyniki?
- Dawaj. - Limerick mocniej ścisnęła pióro i uniosła je nad pergaminem w geście oczekiwania. - Mam nadzieję, że tym razem się uda.
- Ja też - westchnęła Susan. - Uwaga, czytam! - Podyktowała jej piętnaście wyników.
- I jak? - spytała z niepokojem, obserwując minę koleżanki, kiedy ta nanosiła punkty na pergamin.
- Bo ja wiem… Sama zobacz. - Limerick podsunęła jej arkusz pod nos. - Tworzą fragment funkcji hiperbolicznej. Trzeba je jeszcze połączyć.
- Nie podoba mi się ten wypierdek, o, tutaj. - Susan wskazała samotną kropkę, która widniała dużo poniżej linii utworzonej przez pozostałe punkty. - Coś nie tak z wartościami. Za nisko to jest.
Limerick tymczasem łączyła w skupieniu wszystkie punkty. Kiedy skończyła, zaklęła.
Susan miała rację. We wskazanym przez nią miejscu, krzywa drastycznie zbliżała się do osi odciętych, a potem gwałtownie oddalała się od niej.
- To niemożliwe - powiedziała Limerick. - Prędkość komety na tym konkretnym odcinku powinna rosnąć z upływem czasu, a nie gwałtownie spadać i zaraz gwałtownie wzrosnąć.
- A może ona w coś walnęła, albo jakieś inne ciało niebieskie ją przyciągnęło i przez to zwolniła? - zasugerowała Susan.
- No okej, ale raczej mało prawdopodobne, żeby zaraz znowu zaczęła tak popierdzielać, nie sądzisz?
- Cholera, nie wiem… - Susan potarła policzek. - Przeliczę to jeszcze raz.
- Ja też.
Obie pracowały w milczeniu przez jakieś dziesięć minut.
- Słuchaj, może wymażemy ten podejrzany punkt. Wtedy wykres będzie wyglądał lepiej. Wmówimy Sinistrze, że nie miałyśmy wszystkich danych - podsunęła Limerick.
- E tam, będziemy to cholerstwo musiały robić jeszcze raz. Wiesz, że nam Kosmitka nie przepuści - zgasiła ją Susan.
- Masz rację - westchnęła Limerick, ponownie pochylając się nad obliczeniami.
- I jak? - spytała po chwili.
- Wyszło mi to samo.
- Mnie też, ten sam wynik, co poprzednio.
- Czyli to musi być dobrze. Musiała się zderzyć.
- W takim razie sprawdzę jeszcze raz resztę moich współrzędnych, tych za tym cholernym punktem. Może prędkość po zderzeniu ma cały czas spadać, a nie rosnąć.
- Zróbmy sobie przerwę, co? - poprosiła Limerick. - Dostaję już szału od tych cyferek. Kawy nam zaparzę.
Postawiła czajnik nad paleniskiem.
- Niech się trochę szybciej podgrzeje. - Zanurzyła koniec różdżki w wodzie.
- Relashio!
Susan tymczasem wyjęła dwa kubki z szafki nad zlewem z kącie pokoju.
Pergaminy i książki zostały odsunięte na bok, a dziewczęta usiadły, trzymając ostrożnie naczynia pełne gorącego, aromatycznego napoju.
- Uf, tego mi było trzeba - westchnęła z lubością Limerick, upijając niewielki łyk i siorbiąc przy tym głośno. - Przepraszam, ale jest gorąca.
- Powiem ci, że ja nawet lubię te zajęcia Sinistry. Oczywiście, wkurzam się przy nich strasznie, ale ogólnie przyjemnie tak razem pracować - powiedziała Susan, dmuchając w swój kubek. Przyłożyła do niego obie dłonie, czując, jak ogarnia ją przyjemne ciepło. Uwielbiała to robić.
- No tak, my się jeszcze jakoś dogadujemy. Ale jak dostaniesz takiego, dajmy na to, Smitha do pary, to już porażka - stwierdziła Limerick.
- Co byś chciała studiować, Lim? - zainteresowała się nagle Susan. Uważała Limerick za niezwykle inteligentną i pracowitą osobę i ciekawa była, czy zamierza wykorzystać te zalety.
- Nie wiem, chyba zdecyduję się na Akademię Zaklęć. Chciałabym wiedzieć, skąd czerpać do nich energię, jak robić to efektywnie, jakie jest prawdopodobieństwo znalezienia nowego zaklęcia.
- To też obliczenia - uśmiechnęła się Susan.
- Jakoś to przeżyję. Tak jak filozofię, która też podobno jest na kierunku. Chociaż Merlin wie, po kiego grzyba. A ty, Susan?
- Kiedyś myślałam o Magicznych Gatunkach, ale jak zobaczyłam, jakie podejście do zwierząt ma Luna, to stwierdziłam, że ja się nie nadaję. Od jakiegoś czasu zastanawiam się nad Akademią Muzyczną albo nad studiowaniem biochemii na Szkołę Mikromagii w Paryżu. Albo nawet na uniwersytecie dla mugoli, oni podobno też mają spory zakres wiedzy na ten temat.
- Nie boisz się? - Limerick wyglądała na nieco zaskoczoną jej oświadczeniem.
- Czego? Niemagicznych? - zdziwiła się Puchonka.
- Jasne - parsknęła Limerick. - Nie, chodziło mi o to, że prawdopodobnie za jakiś czas może wybuchnąć wojna. Wszyscy czarodzieje, którzy sympatyzują z mugolami, mogą być represjonowani.
Susan patrzyła na nią przez chwilę.
- Boję się - odrzekła. - W końcu moją ciocię i rodziców Hani zabili właśnie z tego powodu. - Czuła, że teraz może swobodnie o tym mówić. - Ale nie będę chować głowy w piasek. Zresztą, jak wybuchnie wojna, to wszyscy będą walczyć, a nie siedzieć w salach wykładowych.
Limerick patrzyła na nią z podziwem.
- Oczywiście, teraz mogę tak sobie bredzić - dodała Susan, widząc jej minę. - A kiedy przyjdzie co do czego, to będę uciekać, gdzie pieprz rośnie. Na razie jednak jestem nastawiona bojowo.
- Wiesz - powiedziała Limerick. - Mam nadzieję, że za rok też będziemy tu sobie siedzieć i robić jakieś głupie zadania. I że nic się nie zmieni. I że Hanka wróci.
- Ja też - odrzekła cicho Susan, po czym upiła ostatni łyk herbaty.
- To jak? - spytała koleżanka - Wracamy do wykresu?
- Wracamy! Drżyjcie, współrzędne! Buahahaha! - Susan zaśmiała się diabolicznie i zatarła ręce.
Limerick spojrzała na nią z uśmiechem i nic nie mówiąc, pochyliła się nad pergaminem.

***

Melancholijny nastrój nie opuszczał Blaise'a przez całe zajęcia. Krył się na chwilę w zakamarkach jego podświadomości i co jakiś czas dawał o sobie znać. Może to był ten poranny list od matki, może ciśnienie. A może po prostu potrzeba grania. Postanowił udać się wieczorem do salki, by wyżyć się na perkusji. Miał, co prawda, swojego własnoręcznie zrobionego pada*, ale chciał grać, zamiast uderzać pałeczkami w kawałek deski.
Westchnął głośno z zadowoleniem, kiedy wreszcie mógł spełnić swoje marzenie. Siedział na stołku, otoczony swoimi ukochanymi kotłami, werblami i talerzami jak murem obronnym.
Jak tu sobie ulżyć?
Zrobił krótką rozgrzewkę, po czym spróbował zagrać „Taniec wieczności” Teatru Snów. Dawno nie grał rocka progresywnego, dlatego nieźle się spocił. Kawałek nie należał do krótkich, poza tym trzeba było grać go bardzo gęsto, co rusz zmieniając tempo. Musiał przy tym trochę improwizować, bo niestety, nie dysponował tak rozbudowanym sprzętem, jak perkusista grupy.
- Salazarze - wydyszał, kiedy skończył. Koszulka była mokra na piersiach i na plecach. Blaise zdjął ją i rzucił na najbliższe krzesełko.
Później zagrał jeszcze niezwykle ekspresyjną „Insynuację”. To jednak nie było to. Wreszcie poddał się. Ta piosenka chodziła za nim od rana.
Dobra, niech ci będzie i daj mi wreszcie spokój!
Pianino było w całkiem dobrym stanie, Flitwick musiał go często używać. Blaise ostatni raz grał dwa lata temu. Ale to, co chciał wygrać, składało się tylko z kilku prostych akordów. Uderzył na próbę w klawisze. Odchrząknął i zaczął nieśmiało śpiewać. Piosenka nie była zbyt trudna do zagrania. Z upływem czasu nabierała dynamizmu i tempa. Blaise stwierdził, że właściwie i tak nikt go nie słyszy, wiec może sobie pozwolić na nieco głośniejszy śpiew:

„She comes like carnival
She is the big wheel
She turned my head around
She turned my head around
She is the speedway
Shi is the slipsteam
She is coming round”

Tak się zaangażował, że kiedy, skończywszy, zobaczył, że przy drzwiach ktoś stoi, omal nie dostał zawału. Kiedy uświadomił sobie, że to Susan, w pierwszym odruchu chciał skoczyć do krzesła po swoją koszulkę i przykryć goliznę.
Opanuj się. Zostań na miejscu.
Siedział więc jak sparaliżowany, nie mogąc wykrztusić słowa.
- Eeee… - wyjąkała Susan i rozejrzała się wokół, jakby szukając pomocy. - Ja cię bardzo przepraszam. Przyszłam tu pośpiewać. Zdziwiłam się, że otwarte, to zajrzałam, bo myślałam, że może jesteście tu wszyscy. Ale już ci nie przeszkadzam.
Czy ona stała tu przez cały czas?
- Słyszałam tylko kawałek - kontynuowała Susan, jakby słysząc jego myśli. Blaise nie wiedział, czy ma ją udusić, czy też zrobić coś innego.
- Podobało mi się, lubię tę piosenkę - mówiła, a w tonie jej głosu pobrzmiewało coraz większe zdenerwowanie. Opanowała się jednak. Odchrząknęła.
- Już spadam, nie przeszkadzam w ćwiczeniu. I jeszcze raz cię przepraszam. - Odwróciła się z zamiarem opuszczenia salki.
- Nie! - powiedział Blaise stanowczo zbyt gorliwie. - Nie musisz wychodzić - powtórzył normalnym tonem. Może chociaż próbę zrobimy. Albo porozmawiamy.
Odważył się wstać zza pianina i podejść do krzesła po swoją koszulkę.
- Jesteśmy teraz kwita. - Usłyszał, kiedy wciągał ją przez głowę. - Ty przyłapałeś mnie na skakaniu, a ja ciebie na śpiewaniu. - Susan najwyraźniej odzyskała rezon i próbowała wszystko obrócić w żart.
Mądra dziewczyna.
- Nie porównuj tych dwóch rzeczy. Ja miałem większy obciach - odrzekł.
- Daj spokój. Każdy ma takie chwile, kiedy jest spontaniczny.
- Nie byłem spontaniczny, ćwiczyłem na imieniny cioci.
- To musi być niesamowita ciocia. - Susan usiadła po turecku na scenie i oparła głowę na dłoniach. Uśmiechnęła się. Blaise'owi zdawało się, że jest to trochę smutny uśmiech.
- Żebyś wiedziała. Wymyśla niesamowite historie na temat swej wątroby - powiedział Blaise. - To jak? Ćwiczymy?
- Muszę się najpierw rozgrzać. - Susan trochę zaskoczyła jego propozycja.
- Wyjść? - spytał Blaise.
- Nie trzeba. Pójdę sobie za scenę. - Susan rozprostowała nogi, po czym wstała.
- Jak chcesz. Ja w tym czasie trochę poćwiczę - postanowił Blaise. - Hej, Susan! Jak za piętnaście minut się nie pojawisz, to pójdę sprawdzić, czy żyjesz - rzucił w stronę Puchonki.
Po machnięciu różdżką i wyszeptaniu
Silencio, Susan próbowała się rozśpiewać. Nie mogła się jednak zebrać myśli.
Tak, to było strasznie kiczowata scenka: Półnagi, spocony facet, śpiewający piosenkę o miłości. Facet śpiewał ją z widocznym zaangażowaniem. W innej sytuacji obrazek ten pewnie skłoniłby Susan do lekkiego skrzywienia ust. Pech chciał jednak, że tym facetem był Blaise. Niestety. Kiedy weszła i zobaczyła go, czuła, że nie jest w stanie opuścić salki. Wiedziała, że prawdopodobnie będzie wściekły. Ona byłaby wściekła na jego miejscu. Bała się jednak, że jeśli się poruszy, to wszystko zniknie. Zniknie salka, razem ze śpiewającym Blaise'em. A przecież wreszcie udało jej się go zobaczyć takim, jakim był naprawdę. Unikat. Najchętniej usiadłaby, bo poczuła się dziwnie słabo. Nie, najchętniej podeszłaby do niego, okrakiem usiadła mu na kolanach i… Tyle sprzecznych emocji.
Och, Susan, nie poznaję cię!
Susan zamknęła oczy i oparła się o ścianę, próbując uspokoić oddech. Zaczynało ją to przerastać. Może lepiej stąd iść? W co ona brnie? I zaraz inna myśl zakiełkowała w jej głowie.
A może on śpiewał dla kogoś? Dla kogo? Nie mam prawa. Może dla Milicenty? Ostatnio często ich razem widuję.
Susan poczuła się, jakby cały świat uciekał jej spod nóg.
Nie powinno mnie to obchodzić.
Jasne, dla Milicenty. Ona jest taka barwna, co z tego, że duża. Świetnie się rusza, jest pełna życia, ma błyszczące czarne włosy i brwi jak jaskółki. Tak, Milicenta wygląda jak Fermina Daza z „Miłości w czasach zarazy”, a ona, Susan, wygląda jak… Buła w czerwonych trampkach.
Tak, Milicenta jest piękna. Nienawidzę Milicenty. Helgo, ratuj mnie, chyba jestem chora.
Susan nie wiedziała, jak długo tak się umartwiała, kiedy nagle drgnęła przestraszona.
- Ej, Susan, wszystko w porządku?
Otworzyła oczy, mając ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Blaise stał przed nią z twarzą wyrażająca niepokój.
- Dobrze się czujesz?.
Sonorus - wymówił przeciwzaklęcie, żeby zlikwidować dźwiękoszczelną osłonę.
- Tak, wszystko w porządku, tylko jestem trochę zmęczona - skłamała.
Wyszła zza sceny. Chciało jej się płakać.
- Ja chyba dzisiaj zrezygnuję z próby - powiedziała, spuszczając głowę, żeby nie widział łez w jej oczach.
Dlaczego nie jestem facetem, faceci nie ryczą z byle powodu.
- Może cię odprowadzę?
- Nie musisz, poćwicz sobie.
- Już sobie poćwiczyłem. - Blaise przyjrzał się jej dokładniej. - Ej, czy ty czasem nie załapałaś doła?
- Nie, mówię ci, że wszystko jest okej - odburknęła Susan. Jak Blaise powie jeszcze jedno słowo, chyba go udusi.
- Jasne - odparł Ślizgon z lekką drwiną. Nie wierzył jej ani na jotę. - Tylko nie mów, że to przez to moje śpiewanie. Wiem, że sama tak nie potrafisz, ale… no, nie musisz się załamywać. Rok ćwiczeń i będziesz prawie tak dobra jak ja.
Susan nie wytrzymała. Miała wybuchnąć płaczem, a przerodził się on w śmiech. Brzmiał dość specyficznie — był nieco histeryczny i rozbrzmiewał chórem smarknięć i pociągnięć nosem, co rozbawiło Blaise'a.
Susan czuła się już trochę lepiej, ale wiedziała, że jak tylko zostanie sama, minorowy nastrój powróci.
Wyszli razem, zamykając salkę na klucz. Każde z nich miało swoją kopię.
- Co sądzisz o pomyśle Terry'ego, żeby ułożyć melodię do „Statku pijanego”**? - Susan zadała pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy.
- Trochę szalone, ale właściwie dlaczego nie spróbować - odrzekł Blaise. - Może wreszcie któreś z nas się odważy i samo napisze jakiś kawałek.
- Napisałbyś coś? - spytała. Blaise pokręcił głową.
- Ja? W życiu. Nie potrafię pisać słowami. Nutami już prędzej. Kiedyś ułożyłem wierszyk dla mamy. - Przypomniał sobie. - Ale to było dawno i nieprawda.
Susan miała wielką ochotę spytać go o wiadomość od matki, ale czuła, że to byłoby nie na miejscu. Widziała, jak rano sowa przyniosła Ślizgonowi kopertę. Widziała, jak po przeczytaniu jej zawartości, chłopak opuszcza Wielką Salę. Miała wtedy ochotę pobiec za nim, ale wiedziała, że byłby to kretyński pomysł. Domyśliła się, że pani Zabini nic się nie stało, że powód wzburzenia jej syna był inny. Tak, temat rodziny musiał być dla Blaise'a niezwykle drażliwy.
- A pamiętasz go?
- Wiedziałem!
- No, powiedz, powiedz! - Susan cieszyła się, że idzie razem z nią. Przynajmniej teraz ma go tylko dla siebie.
Blaise przysiadł na ławce pod oknem.
- Czekaj, niech sobie przypomnę - zastanowił się. Susan stała nad nim przez chwilę, krępując się jego bliskości, wreszcie stwierdziła, że głupio stać tak jak kat nad dobrą duszą, więc usiadła obok.
- Nie pamiętam - pokręcił głową Blaise.
- Akurat - powiedziała Susan, mając płonną nadzieję, że w tym świetle wcale nie widać, że jej policzki przybrały barwę jej trampków.
- No dobra, tylko się nie śmiej. - I, robiąc błazeńskie miny, wyrecytował:

„Mamusia ma…eeee… czarne oczy,
A z tyłu czarny warkoczyk.
I ręce ma
I nimi gra
Tralala
Tralalala”

- „Tralala, tralalala” - powtórzyła Susan. - Już wtedy miałeś gary w głowie. „Bum bum, tadada bum!” powinno być.
- To jest mój wierszyk i ja decyduję, czy „tralala”, czy „bum bum” - powiedział Ślizgon. - Poza tym „bum bumy” nie rymują się ze słowem „gra”.
Susan uśmiechnęła się.
- Faktycznie - przyznała. - Ile miałeś wtedy lat?
- Bo ja wiem… Z pięć chyba.
- No, nieźle. Może jednak się zastanowisz?
- Nie - odparł stanowczo. - Ale Seamus kiedyś wspominał, że czasem mu się przytrafi jakiś tekst.
- Seamus? - zdumiała się Susan, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
- Dlaczego się śmiejesz?
- A dlaczego ty się śmiejesz?
- Bo wyobraziłem go sobie z harfą, w laurze na głowie, jak unosi się na chmurce, ogarnięty weną twórczą - parsknął Blaise.
- I układa sonety na cześć Zjednoczonych z Puddlemore - dodała rozbawiona Susan. - Czy my jesteśmy bardzo złośliwi? - spytała.
- Nie, tylko odrobinę - odparł Ślizgon z przekonaniem. - A tak poważnie, trzeba go będzie spytać, może pokaże. Albo ty spróbujesz. Dziewczyny mają chyba z tym mniej problemów.
- Wydaje mi się, że faceci piszą lepiej - odparła stanowczo Susan. — Więcej jest sławnych pisarzy. Kurczę - oprzytomniała. — Która godzina?
- Szósta - powiedział Blaise.
Susan bardzo nie chciało się opuszczać ławki, mimo iż z taką obawą na niej usiadła. Siedzieć blisko niego było ekscytującym przeżyciem, prawie tak ekscytującym, jak tańczona kilka dni temu polka. A może nawet bardziej. Jednak musiały jeszcze z Limerick przepisać na czysto swoje notatki i obliczenia.
Niechętnie podniosła się z ławki.
- Przepraszam cię, muszę iść, mam jeszcze coś do zrobienia.
- Jasne. - Blaise wstał.
Szli w milczeniu przez kilka sekund, nieuchronnie zbliżając się do Pokoju Wspólnego Puchonów. Mijali właśnie jedną z klas, zamkniętych na głucho, kiedy Susan nagle przystanęła, nasłuchując.
- Blaise, słyszysz to?
Ślizgon spojrzał na nią pytającym wzrokiem, po czym wytężył słuch. Faktycznie, zza pobliskich drzwi dobiegały jakieś dźwięki, coś jakby rytmiczne przesuwanie mebli. Zdawało im się też, że słyszą ludzkie głosy. Spojrzeli na siebie.
- Może to ta salka, gdzie Terry widział karawanę? - zastanawiała się Susan. Była trochę przestraszona.
- Może ktoś tam sprząta albo Irytek szaleje. Co nas to obchodzi. - Blaise chciał iść dalej, ale Susan już zaglądała przez dziurkę od klucza.
- I tak nic nie zobaczysz. - Wzruszył ramionami. Tymczasem Susan wyprostowała się z wielce zakłopotaną miną, jakby nie wiedziała, jak zareagować na to, co zobaczyła. Blaise poczuł, że narasta w nim ciekawość.
- I? - spytał.
Odciągnęła go nieznacznie na bok.
- Wydaje mi się, że widziałam tam czyjś tyłek. Goły - wyznała konspiracyjnym szeptem.
- Coś ty! - Blaise podszedł do drzwi i nachylił się, zbliżając oko do dziurki. Faktycznie, w polu jego widzenia pojawiały się i znikały czyjeś pośladki. Przyłożył ucho do otworu i usłyszał, jak ktoś mówi przesadnie namiętnym głosem:
- Och, jesteś cudowny, Draco. - Nie był to głos Pansy.
Blaise podniósł się, będąc w lekkim szoku.
- Też to widziałeś? - spytała Susan.
Ślizgon chwycił ją za ramię. Odeszli kilka kroków dalej.
- Miałaś rację. - powiedział. - W dodatku tam był jeden z moich kolegów. - Kiedy to mówił, czuł, że ogarnia go coraz większy niesmak.
Co ten idiota wyprawia? Co chce sobie udowodnić?
Susan uniosła brwi, ale chłopak nie powiedział nic więcej. Cała ta sytuacja wydała jej się, mimo wszystko, niesłychanie komiczna. Wybuchła śmiechem.
Idący obok, wyrwany z zamyślenia Ślizgon, spojrzał na nią lekko nieprzytomnym wzrokiem.
- Znowu głupawka?
- I pomyśleć, że ja się bałam, że tam coś się stało, że może ktoś zasłabł, czy co. Albo że jakiś potwór siedzi - wykrztusiła dziewczyna, chwytając się za brzuch.
- Na szczęście nie widziałem tego potwora - powiedział Blaise, przewracając oczami. To jeszcze bardziej rozbawiło Susan.
- Ładna karawana, nie ma co - wyrzęziła. Wtedy Blaise też się roześmiał. Tak go wzięło, że oparł się o ścianę. Po chwili oboje siedzieli na podłodze, ledwie żywi, zgięci w pół. Na szczęście, nikt akurat nie przechodził.
- Merlinie, przestań już rżeć - wydusił Blaise.
- Nie mogę, piejesz jak kogut. - Susan kuliła się coraz bardziej. Mięśnie brzucha miała napięte do granic możliwości.
Chwilę trwało, zanim oboje się uspokoili. Wstrząsani ostatnimi, coraz słabszymi spazmami śmiechu, powoli gramolili się z podłogi.
Wreszcie stanęli przy okrągłych drzwiczkach prowadzących do Pokoju Wspólnego Puchonów. Z pobliskiej kuchni dolatywał smakowity zapach kolacji przygotowywanej przez skrzaty.
- Przepraszam, że nie zaproszę cię do środka - powiedziała Susan - ale będę teraz zajęta.
- Wiesz, ja nawet bym się tam czuł trochę głupio - stwierdził Blaise. - Podstępny Wąż w przybytku niewinnych Borsuczków.
- Ech, mówię ci, że dwie trzecie tych Borsuczków marzy, aby takie Podstępne Węże wlazły do ich przybytku. - Susan uśmiechnęła się paskudnie. - Zapewniam cię, że moje koleżanki na pewno by cię miło przyjęły.
Po co ja to powiedziałam?
- Taaaa? - zainteresował się Blaise. - A fajne te koleżanki?
- Jedna jest bardzo fajna. Daisy. Takie ładne oczy ma, zielonoszare. Ale chyba od kilku dni jest zajęta, więc to byłoby niemoralne.
- Eeee, to może przy innej okazji - skrzywił się Ślizgon. - Mam nieskomplikowany gust. Wolę niebieski od jakiegoś sraczkowatego.
- Jesteś chamski. Wiesz o tym? - powiedziała Susan z wyrzutem. - A poza tym sraczkowaty to prędzej żółtozielony.
- Jeden pies - odparł. - Na razie. - Klepnął ją w ramię, poprawił pałki w tylnej kieszeni spodni i poszedł.
Susan stała jeszcze kilkanaście sekund i patrzyła za nim. W głowie kołatało się jej jedno zdanie: „Wolę niebieski.”
A Milicenta ma brązowe oczy.
Właściwie to zdanie nic nie znaczyło, ale Susan, kładąc rękę na klamce, miała wrażenie, że w jej głowie unoszą się różowe bańki i tańcują zielone słonie.
- Tralala, tralalala - zaśpiewała cichutko, wchodząc do Pokoju Wspólnego.

Dwudziesty siódmy października.

„A my zostańmy obok
A my zostańmy tu
A my zostańmy obok
A my zostańmy tu
Outsider ojojoj
Outsider
Outsider ojojoj
Outsider”

Pidżama Porno „Outsider”

     Brzuch bolał go od rana i Blaise właściwie nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Nie jadł nic poprzedniego wieczoru, za wyjątkiem kromki chleba z masłem, zatem nie mogło być mowy o jakimkolwiek zatruciu. Postanowił więc zignorować ten fakt, w końcu powinno samo przejść.
     Próbował czerpać przyjemność ze świadomości, że jest zwolniony z poniedziałkowych zajęć z Eliksirów, ale jakoś nie mógł wykrzesać z siebie ani krzty zadowolenia. Coś mu przeszkadzało i bynajmniej nie był to ból brzucha.
     Snape też nie wyglądał na uszczęśliwionego, kiedy dwa dni wcześniej Ślizgon pojawił się w jego pracowni, aby powiadomić go o zbliżającym się spotkaniu z matką.
     - Eliksiry to ważny przedmiot, zdajesz sobie z tego sprawę, Zabini? - spytał, patrząc spod oka na chłopca.
     - Tak, oczywiście - mruknął Blaise.
     Dla mnie osobiście ważny jak smarki sklątki tylnowybuchowej, pomyślał.
Paskudny dziad. Wie, że jestem cienki z Eliksirów i na pewno się cieszy, że nie będę mu utrudniał lekcji, a udaje, że to dla niego wielki problem.
     - Widocznie pańska matka nie zdaje sobie z tego sprawy - westchnął Snape. - Cóż, jeśli pan musi… Myślę, że sztuka warzenia eliksirów zbytnio nie ucierpi na pańskiej nieobecności - dodał ciszej, ale wciąż na tyle głośno, że chłopak mógł go doskonale słyszeć.
     - Dziękuję - powiedział Blaise.
     Mam cię w dupie, pomyślał, kierując się w stronę drzwi.
     Kiedy chłopak wyszedł, Snape uniósł głowę znad pergaminu, na który nanosił swoje ostatnie spostrzeżenia na temat toksycznych właściwości ciemiężycy białej i nieznacznie pokręcił głową.
     Zawsze to samo. Powierzchowne muskanie myśli uczniów kiedyś go bawiło, ale szybko się tym znudził, gdyż nie znajdował tam nic interesującego. Trochę świństw, trochę nieodrobionych zadań, jakieś standardowe lęki. Pomyślał, że prawdopodobnie zwiedził już tylną część ciała wszystkich uczniów Hogwartu i nawet niektórych nauczycieli.

* * *



     Blaise miał nadzieję, że kiedy coś zje, ból brzucha zniknie. Nie miał jednak okazji się o tym przekonać, gdyż nie był w stanie nic przełknąć. Na dodatek atmosfera przy stole Ślizgonów nie sprzyjała konsumpcji.
     Greg z ponura miną wpatrywał się w wycięty z cynowego kubka medalion w kształcie wielkiego „G”, zawieszony na grubym, złotym łańcuchu. Nie reagował na protesty kolegów, którzy twierdzili, że nie będą się do niego przyznawać. Zdjął łańcuch dopiero, kiedy zniesmaczony Snape kazał mu to zrobić.
     Teodor wsuwał w milczeniu jedną grzankę za drugą, Malfoy prawie spał, co rusz pokładając się na stole. Blaise kątem oka uchwycił ukradkowe zatroskane spojrzenie siedzącej kilka miejsc dalej Pansy, i jeszcze dziwny, badawczy wzrok Pottera. Czego się ten Potter tak gapi na Malfoya?
     Widok Gryfona przesłoniła mu czyjaś sylwetka. Susan wychodziła z Wielkiej Sali i właśnie mijała ich stół. Blaise od razu poczuł przypływ energii i poprawił mu się humor — najwyraźniej kolor pomarańczowy miał na niego zbawienny wpływ. Napawał się widokiem dziewczyny, chcąc jak najdłużej pozostać w stanie lekkiej euforii. Miał ochotę pobiec za nią i zabrać gdzieś daleko, gdzie nie byłoby niesympatycznych nauczycieli, obrażalskich kolegów i trudnych rozmów z matką. Westchnął i wepchnął do ust jedną grzankę, po czym usiłował przeżuć ją, podlewając obficie sokiem dyniowym.
     - Blaise, długo potrwa to spotkanie? - spytał błagalnym tonem milczący tego ranka Vincent. - Bez ciebie nie poradzę sobie na Eliksirach.
     - Wyluzuj, Vinci. Draco i Teo ci pomogą. Sam wiesz, że ja bym ci się na nic nie przydał, bo też jestem kiepski.
     - No właśnie - mruknął Vincent. - Teraz zostaniemy tylko ja i Greg, a tak było nas trzech.
Słysząc to, Blaise nie wiedział, czy ma się śmiać, czy też obrazić się na kolegę. Postanowił docenić jego rozbrajającą szczerość.
     - Poradzisz sobie - powtórzył. - To tylko półtorej godziny.
     Cały czas miał pod powiekami obraz Susan.
     Vincent westchnął i wyjął z torby swoje notatki. Zaczął je przeglądać, a ręce mu drżały. Blaise'owi było go żal.
     Śniadanie powoli dobiegało końca.
     - Dziękuję, pójdę już. - Zabini odsunął się na krześle, kiedy Malfoy nagle uniósł głowę znad stołu.
     - Tylko nie rób żadnych głupot!
     - I kto to mówi - zakpił cicho Blaise, tak, żeby nikt nie słyszał. Zdumiony Draco otworzył usta, ale Ślizgon nie dał mu szansy na ripostę.
     - Na razie. - Pospiesznie wstał od stołu, poklepując Vincenta po ramieniu i opuścił Wielką Salę. Był przekonany, że Malfoy dogoni go na korytarzu, ale tak się nie stało. Odetchnął z ulgą. Pomyślał, że niepotrzebnie bawił się w moralizatora, teraz będzie miał jeszcze Dracona na karku.

* * *



     Dormitorium było o tej porze puste, a Blaise rzadko bywał tutaj zupełnie sam i czuł się trochę dziwnie. Cisza dzwoniła mu w uszach. Rozejrzał się: waga Grega leżała na środku pokoju, kolejny kryminał Malfoya spoczywał pozostawiony przez właściciela na stole, okładką do góry. Wsunął wagę pod łóżko Goyle'a, książkę położył na szafkę Dracona i, nie wiedząc, co dalej ze sobą począć, położył się. Brzuch bolał go cały czas. Blaise zdjął szatę, wyciągnął z szuflady pióro i kawałek pergaminu, chcąc poprawić temat na perkusję, który wczoraj przyszedł mu do głowy, kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zabini poczuł, że jego wnętrzności skręcają się w supeł tak ciasny, że chyba tylko pewien zdeterminowany Grek byłby w stanie go rozwiązać, chociaż metody działania Greka pozostawiały wiele do życzenia.
     W otwartych drzwiach ukazała się postać Severusa Snape'a.
     - Panie Zabini, ma pan gościa. - To mówiąc, profesor odsunął się, robiąc miejsce wysokiej kobiecie o czarnych, kręconych włosach i wysoko osadzonych kościach policzkowych - żeńskiej wersji Blaise'a. Chłopak widział, jak Snape ukradkiem mierzy jego matkę pełnym ciekawości spojrzeniem.
Kolejny samiec, pomyślał pogardliwie. Ciekawe czy już próbowała go zbałamucić.
     Kobieta skinęła Mistrzowi Eliksirów głową i ten opuścił dormitorium, cicho zamykając za sobą drzwi.
     - Dzień dobry, Blaise - powiedziała pani Zabini.
     - Bry - odburknął Ślizgon.
     Odsunął krzesło od stołu, robiąc jej miejsce.
     - Napijesz się czegoś? - spytał.
     - Chętnie - odrzekła, siadając i rozglądając się po pokoju. - Ładnie tu u was, chociaż trochę ciemno.
     - Można się przyzwyczaić - mruknął Blaise, podprowadzając Vincentowi trochę herbaty ze słoiczka.
     Po chwili matka i syn siedzieli przy stole. Pani Zabini obejmowała dłonią kubek napoju, zbyt jeszcze gorącego, aby go pić. Patrzyła na Blaise'a, jakby nie mogła nasycić się jego widokiem, gdy tymczasem on siedział, prawie leżał, rozparty na krześle w nonszalanckiej pozie, ze spuszczoną głową, i bezmyślnie gapił się na wzorki, jakie tworzyły na stole liczne rysy.
     Miał wrażenie, że w jego głowie zamieszkał jakiś chochlik - złośliwy i bezwzględny.
     - Blaise, czy ty mnie słyszysz? - Najwyraźniej mówiła coś od dłuższego czasu.
     - Przepraszam - powiedział. - Możesz powtórzyć?
     Spojrzała na niego z troską.
     - Blaise? - Próbowała zajrzeć mu w oczy.
     - Oj, daruj sobie to przedstawienie! - Czuł, że jeśli odpowiednio dobierze słowa, będzie w stanie dotkliwie ją zranić.
     - Powiedz mi, co się stało, że sobie o mnie przypomniałaś?
Pani Zabini patrzyła na niego przez chwilę.
     - Wiem, że nie byłam wzorową matką - przyznała lekko drżącym głosem. Widać słowa syna były dokładnie takie, jakie chciał, aby były. Chłopak nadal kontemplował rysy na blacie, po czym nagle uniósł głowę.
     - Czekałem na list od ciebie - odezwał się wbrew sobie. - Martwiłem się! Rodzice jednej z dziewczyn z naszej szkoły zostali zamordowani, ludzie znikają bez śladu! Gazet nie czytasz? No tak, nie masz czasu, bo chodzisz na jakieś kretyńskie przedstawienia! - Unosił się coraz bardziej. -Tylko co mnie obchodzą przedstawienia?
     - Blaise. - Pochyliła się ku niemu, chcąc go przytulić, ale chłopak odsunął się stanowczo.
     - Zostaw.
     Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Drżącymi rękoma podniosła kubek do ust i powoli sączyła napój, próbując się uspokoić.
     - Posłuchaj mnie - powiedziała po chwili. - Przepraszam cię z całego serca. Coś się wydarzyło i po prostu zapomniałam. Tak, zdaję sobie sprawę, że cię zaniedbywałam, to było… to było… Sama nie mogę znaleźć słów. W liście do ciebie pisałam o takich błahostkach, bo pomyślałam sobie, że wolę porozmawiać z tobą w cztery oczy.
     - To mogłaś nic nie pisać.
     - Och, wiem, tylko… Już ci mówiłam, byłam nieco roztrzęsiona. Blaise, no proszę, nie utrudniaj mi tego!
Blaise poczuł, że chochlik w jego głowie poruszył się i uśmiechnął złośliwie. Im bardziej ona się otwierała, tym bardziej on się wycofywał. Chciał ukarać ją za to wcześniejsze odrzucenie, za te wszystkie lata, kiedy nie dostrzegała go, kiedy nie znaczył dla niej więcej niż kot, którego można czasem wziąć na kolana czy podrapać za uszami.
     - Potrzebujesz czegoś? - zapytał sucho. - Może kolejnego błogosławieństwa? Nie licz na nie.
     - Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać - odrzekła, udając, że nie dostrzega drwiny w tonie jego głosu.
     - Postanowiłam dać sobie z tym spokój.
     Blaise musiał przyznać, że go zaskoczyła, jednak nie dał tego po sobie poznać.
     - Brawo! Szkoda tylko, że dopiero teraz. Duch Merlina ci się objawił, czy co?
     - Blaise, to jest moje życie, nie masz prawa…
     - Jasne, tylko że to wszystko odbijało się na mnie. Miałaś mnie głęboko w dupie i teraz myślisz, że, ot tak, rzucę ci się w ramiona?
     - Dlatego chciałam cię przeprosić. Wydarzyło się coś, co sprawiło, że dużo zrozumiałam.
Chłopak tylko parsknął.
     - Widzę, że uparłeś się, aby ze mną nie rozmawiać - powiedziała matka lekko zniecierpliwionym tonem.
     - Po kimś mam ten upór. Ale ja przynajmniej nie szukam uparcie kolejnych gachów.
     - Nie zapominaj, że mówisz do matki. - Oczy jej lekko pociemniały.
     - Okej - powiedział Blaise obojętnym tonem.
     Znów zapadła niezręczna cisza i oboje zastanawiali się, co właściwie tutaj robią. Pani Zabini opróżniła kubek.
     - Bardzo smaczna ta herbata - oznajmiła, po raz kolejny próbując nawiązać kontakt z synem. Blaise wzruszył ramionami.
     - Papierosem niestety cię nie poczęstuję, tu nie wolno palić - odrzekł.
     - Nie mogę palić - powiedziała matka. - Jestem w ciąży.
Dopiero teraz spojrzał jej w twarz.
     - Co ty mówisz? Przecież w tym wieku już chyba nie można.
     Uśmiechnęła się - żywa reakcja syna obudziła w niej nadzieję, że może uda jej się normalnie z nim porozmawiać.
     - Ależ można. Nie jestem jeszcze taka stara, mimo iż przeżyłam wszystkich moich mężów. - Uśmiechnęła się gorzko.
     - Czy ja naprawdę wyglądam tak źle? - Próbowała zmienić temat, aby rozluźnić nieco atmosferę, ale Blaise szybko rozwiał wszelkie złudzenia.
     - Tak - uciął. Kłamał. Matka nadal była piękna. Zauważył, że jej kształty nieco się zaokrągliły, włosy i cera nabrały blasku.
     - Rozumiem, że mam przerwać naukę i zająć się wychowywaniem dziecka jakiegoś fagasa, tak?
     - Co ty wygadujesz? - Zmarszczyła ciemne brwi, przez jej twarz przebiegł skurcz. - Chyba nie powinnam była tu przyjeżdżać.
Blaise nic nie odrzekł. Wiedział, że zachowuje się głupio i w dodatku okrutnie, ale i tak sprawiało mu to szaloną satysfakcję.
     - Myślałam… Uznałam, że chciałbyś wiedzieć, że będziesz miał rodzeństwo. Ciąża jest zagrożona. Dlatego ten list był taki pusty - kiedy wróciłam z przedstawienia, dostałam lekkich skurczy, zemdlałam. Przyszedł magomedyk, kazał mi leżeć, zabronił się denerwować. Nie miałam zupełnie głowy do pisania listów. Domyślam się, że się martwiłeś, przepraszam cię. - Znowu chciała go objąć, ale się odsunął.
     - A ojciec dziecka się nim nie interesuje? - spytał.
     - Nie - odrzekła lakonicznie. - Ale jakoś sobie radzę. Kitka i Ogonek mi pomagają, tak samo jak pani Polly. Ta, która dawała ci kiedyś cukierki, pamiętasz?
     - Tak i darła się, że robię hałas garami - mruknął. - Ja tego nie rozumiem. Jak mogłaś… iść do łóżka z jakimś dupkiem i dać sobie zrobić bękarta? Ojciec chyba przewraca się w grobie.
     Teraz jej dopieprzyłem.
     Kobieta wolno nabrała powietrza do ust, jakby jej gardło nagle się zacisnęło.
     - Nie mieszaj w to ojca - powiedziała cicho. - Nie mieszaj w to mojego męża. - Ton jej głosu sprawił, że Blaise poczuł się nieswojo.
     Podniosła się z krzesła.
     - Odprowadzisz mnie do gabinetu Dumbledore'a? Widzę, że dalsza nasza rozmowa nie ma sensu.
Przez całą drogę milczeli.
     - Do widzenia, Blaise - powiedziała, kiedy stanęli przed chimerą. - Przemyśl sobie wszystko jeszcze raz.
     Spojrzała na niego, nawet nie kryjąc rozgoryczenia. Wyciągnęła rękę w stronę syna i natychmiast ją cofnęła, przypominając sobie jego wcześniejszą reakcję.
     - Cytrynowa świeżość - rzuciła, odwracając się w kierunku posągu i weszła na kręte schody.
     Blaise patrzył, jak oddala się, lekko zgarbiona.
     Gdyby się pospieszył, zdążyłby jeszcze na co najmniej pół godziny zajęć ze Snape'em, ale jakoś nie miał na to ochoty. Nic mu się nie chciało, nawet leżeć, nawet oddychać. Było to trochę dziwne uczucie, zważywszy, że jednocześnie miał ochotę rozpieprzyć cały Hogwart w drobny mak.

* * *



     - To zaczniesz w końcu z nami rozmawiać, Blaise? - spytał Malfoy, zapinając koszulę.
     - Przecież rozmawiam. - Zabini wzruszył ramionami, nie podnosząc głowy znad zapisanego nutami pergaminu. - A poza tym jestem zajęty.
     - Aha. - Draco skinął głową. - Okej, twoja sprawa.
     - Właśnie.
     Malfoy obrzucił go spojrzeniem pełnym dezaprobaty, po czym przesunął ręką po włosach, które zdążyły już nieco odrosnąć.
     - Dla kogo się tak pindrzysz? - spytał żartem Teodor.
     - Dla ciebie - odburknął Draco, nie podchwytując jego wesołego tonu.
Nott pokręcił tylko nieznacznie głową i wrócił do odrabiania pracy domowej z Numerologii.
     - Wyglądasz trochę… jakby cię krowa polizała. - Greg spojrzał uważnie na kolegę znad komiksu.
     - Dzięki, Greg, za to cię kocham. - Malfoy poklepał Goyle'a po plecach.
     - Nie wiem, kiedy wrócę. Na razie! - Z tymi słowy wyszedł z dormitorium.
     - Pajac - podsumował cicho Nott, kiedy za Draconem zamknęły się drzwi.

* * *



     Kiedy „pajac” znalazł się za drzwiami Pokoju Wspólnego, cała jego pewność siebie ulotniła się bezpowrotnie. Stał przez chwilę bez ruchu, po czym spojrzał na swoje dłonie. Były lepkie od potu. Nie chcąc niepotrzebnie brudzić chusteczki, wytarł je w obicie krzesła stojącego pod drzwiami. Potem pomyślał, że chyba mnóstwo osób robiło to już przed nim. Przypomniał sobie Goyle'a wycierającego lepkie od puddingu dłonie, właśnie w to krzesło i zrobiło mu się niedobrze. Wstąpił więc do łazienki, gdzie porządnie umył ręce, po czym skierował się w stronę dormitorium Ślizgonek. Kiedy stanął po drzwiami, wyjął z kieszeni różdżkę.
     -
Orchideus - szepnął. Na podłogę spadł bukiecik fioletowych kwiatków z żółtymi oczkami.
Ślizgon podniósł go, policzył do dziesięciu, odetchnął głęboko, po czym stanowczym ruchem nacisnął klamkę.

* * *



     - Co w ciebie wstąpiło, człowieku? - Seamus patrzył zaskoczony na zwykle spokojnego Blaise'a, który grał tego dnia z taką determinacją, jakby miał zamiar rozwalić własne bębny.
     - Tak napierdalasz, że nie możemy za tobą nadążyć.
     - Może damy sobie spokój? - zasugerował Terry. - To bez sensu, skoro nie możesz się skupić.
     Zabini pokręcił głową.
     - Postaram się grać lepiej - obiecał.
     - Blaise, mówiłem ci już, że takie granie to strata czasu. - Terry patrzył na niego zatroskany.
     - Oj, Terry, przestań biadolić - uciął Ślizgon. - Gramy.
     Seamus, Terry i Susan spojrzeli po sobie zmieszani. Gryfon wzruszył ramionami i uderzył w struny swojej gitary.

* * *



     Terry miał rację - to nie był dobry dzień na próby. To nie był też dobry dzień, jeśli chodzi o rozmowy z ludźmi. Kiedy szli we czwórkę korytarzami Hogwartu, Blaise starał się uczestniczyć w dyskusji z resztą Menażerii na temat planowanego koncertu, ale co chwilę umykał mu wątek. Terry i Seamus pożegnali się, po czym poszli, każdy do swojej wieży, i Blaise został sam na sam z Susan.
     Złość i wyrzuty sumienia, które odczuwał przez cały ranek i całe popołudnie tak go zmęczyły, że pragnął jakoś je zagłuszyć, zagłuszyć w najprostszy z możliwych sposób. Susan stała przed nim z zarumienionymi policzkami, spoglądając na niego nieśmiało. Wargi miała rozchylone i wilgotne, dekolt bluzki, wycięty na kształt łódki, odsłaniał fragment linii obojczyków. Wystarczyło wyciągnąć rękę. Blaise czuł, jak narasta w nim to mroczne, atawistyczne uczucie. Teoretycznie mógłby. Ale nie zrobi tego. Po pierwsze, nie jest ogólnie przyjęte, aby rzucać się znienacka na ludzi. Po drugie, ona chyba nie byłaby z tego zadowolona. I już nie mógłby cieszyć się jej bliskością, jej widokiem, jej „susanowatością”.
     A może też by chciała? Chłopak odegnał tę myśl jak najprędzej - lepiej nie kusić losu, lepiej nie sprawdzać.
     - Eeee, Blaise, tu ziemia. - Dziewczyna pomachała mu dłonią przed oczami. Kiedy tak stał i gapił się na nią nieodgadnionym wzrokiem, czuła tak dobrze jej znany, deprymujący skurcz w podbrzuszu i miała wrażenie nieznośnego pulsowania między nogami. Nie uważała, aby to było WŁAŚCIWE, dlatego postanowiła coś z tym zrobić.
     Blaise poruszył się.
     - Tak, już wracam - mruknął.
     - Coś się stało, prawda? - spytała nieśmiało, czując ku własnej uldze, że pulsowanie i skurcz powoli ustępują.
     Spojrzał na nią przeciągle.
     Dlaczego jej nie powiedzieć? Jej chyba można. Ale właściwie - co ją to wszystko obchodzi. To jego sprawa - brudy rodziny Zabinich. Wiedział, że Puchonce nie spodobałoby, w jak okropny sposób potraktował matkę, w dodatku będącą w ciąży.
     - Rozumiem, że nie chcesz powiedzieć. Nie ma problemu - rzuciła lekko Susan, chociaż jednocześnie poczuła ukłucie żalu, że nie chce jej zaufać.
     - Tylko czasem jak się komuś powie, to jest lepiej - dodała, przypominając sobie swoją rozmowę z Hanną.
     - Nie sądzę, żeby to mogło sprawić, by któreś z nas poczuło się lepiej - odrzekł Blaise.
     - W moim przypadku pomogło - Susan nie dawała się zbić z tropu - ale rozumiem. Nie każdy lubi paplać o swoich sprawach na prawo i lewo.
     - Ach, bo wszystko mi się poplątało - wybuchnął Blaise niespodziewanie dla samego siebie. Usiadł na schodach, a Susan po chwili wahania zajęła miejsce obok.
     - Była dziś u mnie moja mama. Nie rozmawiamy ze sobą od lat, wyobrażasz sobie? Zawsze ważniejsi byli dla niej jej mężowie. I dzisiaj, ni stąd, ni zowąd, przyszła i mówi, że kończy z facetami, że chce znowu być moją mamą. I że jest w ciąży. Zagrożonej. Trochę za dużo jak na mnie.
     - Jak zareagowałeś? - spytała Susan ostrożnie.
     - Wściekłem się i nawrzucałem jej, ile wlezie - powiedział Blaise, postanawiając być szczerym do bólu.
     - Coś konkretnego jej powiedziałeś, czy tak ogólnie nawrzucałeś?
     - Coś konkretnego.
     - Ała.
     - No właśnie.
     - Nie mogłeś poczekać kilka miesięcy?
     - Chyba nie. Ja już czekałem kilka lat.
     - To te kilka miesięcy mogłeś jeszcze wytrzymać.
     - Jaja sobie robisz.
     - Trochę - przyznała Susan. - Po prostu nie wiem, co powiedzieć.
     - Nie oczekuję od ciebie, że dasz mi przepis na rozwiązanie moich problemów - powiedział Blaise, przypadkowo przesuwając nogę tak, że zetknęła się z nogą Susan.
     - Może… może powinieneś jednak jej trochę pomóc - zasugerowała, starając się nie zwracać uwagi na ten fakt.
     - Że niby co? Mam przerwać naukę, jechać do domu i robić jej okłady? - zadrwił.
Spojrzała na niego z lekkim niesmakiem.
     - W zasadzie to mógłbyś, ale pewnie by ci na to nie pozwoliła. Chodziło mi o pomoc w dojściu do porozumienia.
     Musi być naprawdę nienormalna, skoro nawet w takiej sytuacji myśli o tym, że Blaise ma chyba nieźle umięśnione udo pod tymi sztruksami.
     - Rozumiem, że jesteś wściekły, bo nie dbała o ciebie przez te wszystkie lata, ale teraz miałeś szansę na zmianę. Przeprosiła cię, przyszła, chociaż było to dla niej ryzykowne.
     - Wiesz, jakoś mnie to już przestaje obchodzić - skłamał Blaise. - I tak spływam stąd za jakiś czas.
     - Jak to? - Susan odsunęła się i spojrzała na niego. Za wszelką cenę starała się nie okazywać, jak bardzo jego słowa wyprowadziły ją z równowagi.
     - Żartujesz!
     - Skąd! Mówię jak najbardziej serio. Od jakiegoś czasu myślę, żeby pojechać na Karaiby - na Jamajkę albo na Haiti. Obserwować sobie ludzi, patrzyć, jak toczy się życie, siedzieć na plaży i niczym się nie przejmować. Mieć wszystko w dupie.
     - Mieć wszystko w dupie - powtórzyła zszokowana Susan. - No dobra, a z czego będziesz żył?
     - Jakoś to sobie zorganizuję. Trochę będę grał, może coś skombinuję na lewo…
     - Skombinujesz na lewo? - Susan nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
     - No, albo będę leczył mugoli. Nakupię eliksirów i będę czymś w rodzaju szamana.
     - Osłabiasz mnie - Susan pokręciła głową. - Jak się w Ministerstwie dowiedzą, to będziesz miał przesrane. Złapią cię. A jeśli cię nie złapią czarodzieje, możesz skończyć w mugolskim szpitalu dla czubków albo w mugolskim kiciu. Myślisz, że niemagiczni są takimi ciemniakami w spódniczkach z liści?
     - No to ich zobliwiatuję.
     - Ty jesteś anarchista i świr - stwierdziła stanowczo. - No, ale to w końcu twoje życie. Tylko co z rodziną? Wojna może przecież wybuchnąć. Pamiętasz, jak się martwiłeś, że mama tak długo nie odpisuje? Nie wytrzymasz na tej Jamajce, wrócisz.
     - Już nie. Już wszystko mi jedno. Moja mama sobie poradzi, pokazała, że potrafi.
     - Blaise, twoja mama właśnie sobie nie radziła, wnioskując z tego, co opowiedziałeś - odrzekła Susan.
Przez moment wydawał się być zbity z tropu jej słowami.
     - Nie radziła sobie, jak byłem na miejscu, więc nie mam pojęcia, jak mógłbym jej pomóc. A poza tym, przeginasz. Nie musisz mi mówić, co mam robić.
     - No jasne, ale to może wkrótce dotyczyć Menażerii. Chcesz nas tak po prostu olać? Olać całą swoją pracę? Nie będzie ci szkoda? Ty chyba jednak nie przemyślałeś sobie tego wszystkiego zbyt dokładnie.
     Nie wiedział, co odpowiedzieć. Już nieraz się nad tym zastanawiał, ale nie mógł znaleźć żadnego sensownego wyjścia z sytuacji. Owszem, czuł się odpowiedzialny za zespół, nie chciał ich zostawiać, ale marzenia o niezależnym życiu i wolności pojawiły się jeszcze zanim znowu zaczął grać. Poza tym granie samo z siebie też przynosiło mu radość, a tego nikt by mu na Jamajce nie zabronił, wręcz przeciwnie. Tylko…
     - Mówiłeś chłopakom? - spytała Susan.
     - Nie kryłem się z tym. Ale oni chyba nie traktują tego poważnie - odparł, próbując odegnać wyrzuty sumienia. - Zresztą jeszcze dużo czasu, prawie dwa lata.
     - No tak, ale może lepiej ich uprzedź - powiedziała Susan
     - Kurczę, przesadzasz - zdenerwował się Blaise. - Wiedziałem, że na mnie naskoczysz. Czy ja nie mogę robić w życiu tego, co chcę? Czy nie mogę być wolnym?
     - Ale czy ja ci zabraniam być wolnym? - Susan zrobiła wielkie oczy. - Bądź sobie wolny, ale nie kosztem innych! Musisz liczyć się z tym, że nie jesteś jedynym człowiekiem na Ziemi i że inni mogą cię potrzebować. Jeśli chcesz być zupełnie wolny, to wyjedź już teraz, załóż worek i zamknij się na pustkowiu. Nikt nie będzie zawracał ci głowy i ty będziesz mógł mieć wszystko w dupie.
     Było jej cholernie smutno. Dwa lata to dużo, ale jednak przybiło ją to, że tak lekko o tym mówi, że najwidoczniej nic go tu nie trzyma.
     Chyba jestem drobiazgowa, w końcu ślubu z nim nie brałam, nawet nie wiem, kim dla niego jestem. Jakieś śmieszne zdanie, że woli niebieskie, nie ma tu nic do rzeczy.
     - Okej, powiem chłopakom. - Blaise spuścił głowę. Susan miała rację, był niekonsekwentny. Na przykład jeśli chodzi o nią. Ale przecież mógłby wrócić po jakimś czasie, mógłby ją zabrać ze sobą. Zresztą, kim ona była, nawet jej nie znał zbyt dobrze. Pojedzie, po tygodniu mu przejdzie i zapomni. Patrzył na posmutniałą nagle Susan i miał wrażenie, że traci coś bezpowrotnie.
     - W porządku. Ja spadam, do zobaczenia, Blaise. - Puchonka poklepała go po ramieniu i odwróciła się z zamiarem odejścia.
     - Hej, odprowadzę cię, dobrze?
     - Nie trzeba, dzięki. Muszę jeszcze po drodze wstąpić do McGonagall - powiedziała.
     Patrzył przez chwilę za nią, po czym ruszył w stronę lochów. Znowu był wściekły i na dodatek z niewiadomych przyczyn chciało mu się płakać. Może z żalu? Ale za czym? Że, być może, chłopaki nie będą chcieli z nim grać, że już nie będzie z nimi tak blisko jak dotąd? Że nie będzie już jego i Susan powrotów z prób?
     I w ogóle, dlaczego tak nagle odeszła? Nie wierzył ani trochę w tę jej historyjkę o McGonagall. Focha jakiegoś strzeliła. Głupia jak wszystkie baby.
     Zamyślony, o mały włos, a wpadłby na Dracona, zbiegającego ze schodów prowadzących do dormitorium Ślizgonek. Malfoy miał minę, jakby ugryzła go bahanka, a raczej całe ich stado. Z kieszeni spodni wystawał mu pomięty bukiet. Blaise otworzył usta ze zdumienia. Draco spostrzegł, na co patrzy kolega i zdecydowanym ruchem wyjął bukiet z kieszeni, po czym wepchnął go do torby, porzuconej na fotelu przez jakiegoś zapominalskiego Ślizgona, jednocześnie posyłając Zabiniemu wiele mówiące spojrzenie. Blaise postanowił zatem trzymać język za zębami.
     W ponurym milczeniu przekroczyli próg dormitorium Ślizgonów.

* * *



     Greg znów siedział na siłowni, a Teodor pomagał Vincentowi w odrabianiu pracy domowej z Transmutacji. Chłopcy spojrzeli zaskoczeni na wchodzących do pokoju Blaise'a i Dracona, wyglądających jak chmury gradowe. Nic jednak nie powiedzieli, tylko Nott skrzywił się lekko. Miał już serdecznie dosyć napiętej atmosfery panującej wśród kolegów, toteż gdy tylko skończył tłumaczyć Crabbe'owi drugie prawo Golpalotta, zaczął zbierać się do wyjścia.
     - Vinci, idziesz za mną do dziewczyn? Przy okazji pomożesz mi ściągnąć parę długów. Widziałem w Pokoju Wspólnym tego frędzla Flinta. Milicenta ma chyba teraz swoje taneczne wygibasy, wiec nie musisz się obawiać.
Vincent spojrzał na niego spłoszony, po czym rozejrzał się po dormitorium. Blaise leżał na swoim łóżku z radiem przy uchu i pstrykał palcami w takt melodii, zaś Draco siedział po turecku na materacu i oglądał nowe nabytki do swej miotełkowej kolekcji, które przysłała mu matka.
     - Co tu będę siedział, idę - zawyrokował.
     Byli już przy drzwiach, kiedy usłyszeli drwiący głos Malfoya.
     - Co, końskie zaloty będziesz uskuteczniał?
     Tego już Teodor miał serdecznie dosyć. W jednej chwili znalazł się przy Ślizgonie. Sprawiał wrażenie, jakby resztkami sił powstrzymywał się od potrząśnięcia Draconem, który natychmiast wyciągnął w jego stronę różdżkę. Wyglądał jak rozjuszony żbik. Blaise nadal pstrykał palcami, rzucając jedynie ukradkowe spojrzenia w ich stronę, Vincent stał z założonymi rękami, nie wiedząc, co począć w tej sytuacji.
     - Chłopaki… - zaczął nieśmiało, ale został zignorowany.
     - Daruj sobie - powiedział kpiąco Teodor. - Co ty w ogóle odpierdalasz, Malfoy? Dla twojej wiadomości: to, że się spotykamy, nic nie znaczy. Owszem, podoba mi się, ale jasno dała mi do zrozumienia, że mnie nie chce. To, że nie chce być z tobą, nie znaczy, że woli mnie, tylko po prostu nie chce być z tobą rozumiesz? I w ogóle, mam już dosyć twoich humorów. I twoich - wskazał palcem na Blaise'a. - Wyłącz to cholerne radio! Cały dzień zachowujecie się jak stare panny. Nie jesteście tu sami, psujecie humor Vinciemu, Gregowi i mnie! W dupach wam się poprzewracało ostatnio! Rozumiem, że nie jesteście w sosie, ale nie musicie się z tym tak obnosić! Chodź, Vinci, idziemy. - To mówiąc, Teodor odwrócił się na pięcie i wyszedł, a za nim wymknął się nieco przestraszony Vincent.
     Blaise i Draco leżeli jeszcze przez chwilę, nie odzywając się do siebie. W końcu Malfoy przerwał milczenie.
     - O co ci chodziło rano? - spytał, starając się nadać swojemu głosowi jak najwięcej obojętności.
     - Widziałem cię przypadkiem przez dziurkę od klucza.
     - Że jak? - Malfoy wyglądał, jakby miał nadzieję, że materac, na którym siedzi, pochłonie go litościwie. Dopiero po chwili dotarł do niego głębszy sens tego, co powiedział Blaise.
     - Skoro przez dziurkę o klucza, to już nie był przypadek.
     - Przechodziłem akurat i usłyszałem was. I zajrzałem. - Blaise celowo nie wspomniał o Susan. Nie chciał jej mieszać w całą sprawę.
     - I co widziałeś? - spytał Malfoy, nie mogąc już dłużej ukryć napięcia i zdenerwowania.
     - Twój tyłek - odrzekł Blaise i nagle cała sytuacja wydała mu się tak absurdalna, że wybuchnął śmiechem, Przypomniał mu się widok ogarniętej głupawką Susan i czuł, że teraz doświadcza tego samego. Malfoy patrzył na niego jak na szaleńca, a Blaise śmiał się i nie mógł przestać. Być może to był jego sposób na rozładowanie całodziennego napięcia.
     - Skończ już piać - powiedział zniecierpliwiony Draco, któremu wcale nie było do śmiechu. - Coś jeszcze widziałeś?
     - Nie - wykrztusił Blaise. - Słyszałem tylko - tu zaczął naśladować namiętny głos: - „Och, Draco, jesteś cudowny!” Słuchaj, skąd ty wytrzasnąłeś taką idiotkę? Romansideł się naczytała. „Och Draco, jesteś cudowny!” Sorry, ale nie mogę się powstrzymać. Miałem ciężki dzień i odreagowuję - wyrzęził, trzymając się za brzuch.
     - Sama się nawinęła - mruknął Draco, który początkowo wyglądał, jakby rozważał opcję rzucenia w kolegę czymś ciężkim, ale się rozmyślił. - Głupia, bo głupia, ale uda miała silne. Podejrzewam, że chętnie odstresowałaby i ciebie. Ciekawe, kto byłby bardziej cudowny. - Roześmiał się, niespodziewanie.
     - Coś tak nagle ucichł? - spytał Blaise'a, który najwyraźniej znowu stracił humor. - Nott ma rację - od rana zachowujesz się jak jakiś Imperius. Snujesz się, minę masz, jakbyś chciał wszystkich zabić.
     - Nie doszedłem do porozumienia z matką - odrzekł Blaise. - Ale nie chcę już więcej o tym gadać. Mam dosyć trudnych rozmów jak na jeden dzień.
     - I można się było domyślić, że dałeś dupy. A mówiłem, że rodzina jest najważniejsza.
     - Ech, daruj sobie te slogany. „Rodzina najważniejsza”… Co to w ogóle znaczy. A co ty byś zrobił dla swojej rodziny? Co możesz zrobić? Nic.
Draco popatrzył na niego badawczo, ale Blaise z nieobecną miną spoglądał w bliżej nieokreślonym kierunku.
     - Nie jestem pewien - powiedział Malfoy jakby do siebie.
     - A co? Jak możesz pomóc ojcu? Nic nie możesz zrobić, Draco. Jesteś tylko dzieciakiem, co z tego, że masz ten… znak na ręce?
     - Zamknij się, Blaise.
     - To przestań wtrącać się w moje sprawy. - Blaise był niezadowolony. Nie tak miała skończyć się ta rozmowa, schrzanił ją doszczętnie. Jak wszystko tego dnia.
     Draco nie odzywał się więcej do niego, tylko dalej zajmował się swoją kolekcją, ale Blaise widział, że kolega myślami jest gdzieś bardzo daleko.

* * *



     Susan dziękowała w duchu opatrzności, że Blaise nie zdecydował się iść z nią. Przynajmniej nie był świadkiem jej kompromitacji, nie widział łez, które popłynęły po policzkach dziewczyny, kiedy tylko odwróciła się do niego tyłem.
     Teraz nie miała gdzie się schronić. Koleżanki z dormitorium pewnie zaczęłyby ją wypytywać i pocieszać, a tego nie chciała. Obecni na korytarzu uczniowie spoglądali z ciekawością na zapłakaną Puchonkę.
     Co za wstyd.
     Susan otarła nos rękawem. Tak, łazienka będzie najlepszym rozwiązaniem.
     Zamknęła się w kabinie i usiadła na opuszczonej desce od sedesu, opierając głowę o ścianę.
     Właściwie dlaczego płakała? Mieli jeszcze trochę czasu. Mogłaby sprawdzić, czy jego włosy są tak miękkie, jak myślała, mogłaby przesunąć dłońmi po jego ramionach, brzuchu, ale co z tego? Skoro i tak była jedną z wielu, skoro tak naprawdę nic dla niego nie znaczyła? To jak walenie głową o mur, dziury się w nim nie zrobi, a z głowy niewiele zostanie.
     Cóż. Jakoś funkcjonowała przed nastaniem ery Blaise'a, więc i teraz, kiedy ta era dobiegła końca, dalej sobie poradzi. Krok po kroku. Jest przecież uparta i cierpliwa, tylko teraz musi się wypłakać. Tak porządnie, na zapas, tak żeby już potem nie robić tego zbyt często. Płakała więc, dopóki wystarczyło jej łez.
     Tylko dlaczego ja właściwie ryczę? - przemknęło jej przez głowę. - To przecież dupek, egoista.
     Przypomniały jej się wszystkie wspólne rozmowy, dzień, w którym naszła go w salce prób. I te wieczory wypełnione marzeniami. I wierszyk o mamie, i gra na tralkach. To nie było nic nadzwyczajnego, z każdym mogła spędzać czas równie miło. Była jednak pewna różnica - w towarzystwie Blaise'a wszystko nabierało innego wymiaru, zwykła rozmowa z nim była dla Susan wydarzeniem. Teraz, kiedy zbliżał się smętny listopad, kiedy nie chciało jej się rano zwlec się z łóżka, myśl, że na śniadaniu zobaczy Ślizgona, dodawała jej sił i mobilizowała do działania. A dni, w których odbywały się próby, urosły w myślach Susan do rangi dni świątecznych.
     Jak ona przeżyje bez tego wszystkiego?
Oczywiście, będzie chodziła na próby, ale teraz wie, że jemu na niczym nie zależy, że jest tu tylko tymczasowo. Musi go sobie wybić z głowy i już. Szkoda czasu.
     Naraz zamarła. Coś jej nie pasowało w tej układance. Dlaczego Blaise tak bardzo chciał wyjechać? Przecież zależało mu na rodzinie, chociaż usilnie dawał jej do zrozumienia, że jest inaczej? Czyżby próbował coś sobie udowodnić? A może to nie egoizm? Może to strach? Może jednak Susan też coś dla niego znaczy? To odkrycie wręcz ją poraziło, aż się wyprostowała i przetarła oczy palcami. W pierwszej chwili chciała biec do niego, powiedzieć mu o tym, co odkryła, ale po chwili uświadomiła sobie, że tylko pogorszyłaby całą sytuację. On musi sam zrozumieć, dlaczego ucieka, jeśli oczywiście jej domysły są słuszne.
     - Głupia jesteś. - Susan próbowała strofować siebie samą. - Na rodzinie to pewnie mu zależy, ale na tobie chyba niespecjalnie. Ty po prostu rozgrzeszasz go, bo nie potrafisz żyć bez marzeń o tym facecie. Wybij go sobie wreszcie z głowy, durna babo! - Dla podkreślenia wagi tych słów, kilkakrotnie popukała się w czoło otwartą dłonią.
     - Umarł król, niech żyje… Niech żyję ja - powiedziała cicho do siebie.

Szesnasty listopada

“You say that we've got nothing in common
No common ground to start from
And we're falling apart
(…)
And I said what about "Breakfast at Tiffany's?"
She said, "I think I remember the film,
And as I recall, I think, we both kinda liked it."
And I said, "Well, that's the one thing we've got."


Deep Blue Something
“Breakfast at Tiffany's”


     Susan nawet nie zauważyła, kiedy nadszedł listopad, najbardziej znienawidzony przez nią miesiąc. Nie wiedziała, gdzie podziały się te wszystkie dni.
     Zaczęła spędzać więcej czasu na doskonaleniu kunsztu wokalnego. Jak dotąd, uczęszczała na próby chóru i częściej zamykała się kantorku obok szklarni. Zauważyła, że śpiewanie sprawia jej coraz większą satysfakcję i przyjemność. Flitwick, który był raczej oszczędny w słowach, gratulował jej postępów, a Padma Patil patrzyła na to z niechęcią skrytą pod maską obojętności i pobłażliwym uśmieszkiem.
     I znowu stare chińskie przysłowie głoszące, że każda chmura ma srebrne brzegi, okazało się prawdziwe. Co z tego, że musiała zapomnieć o pewnym Ślizgonie, skoro śpiewała coraz lepiej? „Menażeria” niechybnie na tym skorzysta, zresztą amory i uniesienia nie służą pracy w zespole.
     Musiała też przyznać, że stosunki pomiędzy nią i Blaise'em były znośne - na próbach rozmawiali ze sobą jak gdyby nigdy nic - przecież się nie pokłócili, nie było o co. Tylko nie wracali już razem, być może z jej winy. Pewnego dnia Susan po prostu wyszła wcześniej, a za drugim razem nie proponował, że ją odprowadzi. Pod powierzchnią uprzejmości kryła się warstewka lodu. Na szczęście obecność Seamusa i Terry'ego trochę neutralizowała gorycz. A poza tym ona i Blaise byli prawie dorosłymi, cywilizowanymi i kulturalnymi czarodziejami, którzy nie boczą się ani nie stroją fochów. Zresztą nie ma o co, nieprawdaż?
     Tylko, gdy się nad tym głębiej zastanowić, to ktoś tu jednak zachował się niedojrzale i tym kimś była ona. W końcu chłopak zaufał jej, opowiedział o swoich planach, o rozmowie z matką, a ona odeszła, nie próbując nawet zrobić cokolwiek, by uzdrowić tę chorą sytuację. Instynkt samozachowawczy kazał jednak trzymać się jej z daleka od Blaise'a.
     Z reguły wieczory po próbach Susan spędzała, pisząc list-tasiemiec do Hanny, kładła się spać bardzo późno, a i wtedy zasypiała z trudnością. Nie płakała, leżała tylko na brzuchu, z głową w poduszce, i czuła tępy ból — tęsknota i żal nie dawały o sobie zapomnieć.
     Miała nadzieję, że to z czasem minie.
     Kiedy Susan siadała na swoim łóżku i przy lampce pisała list, Erykah zazwyczaj wyganiała ją do Pokoju Wspólnego w trosce o jej wzrok, natomiast Limerick obserwowała koleżankę w milczeniu, domyślając się, że to inny organ panny Bones potrzebował tej troski bardziej niż oczy. Nie potrafiła jednak wymyślić sposobu, jak się do niej zbliżyć - Susan chętnie z nią rozmawiała, spędzały razem mnóstwo czasu, ale Limerick wiedziała, że bardzo trudno jest skłonić Puchonkę, aby komuś zaufała, a nie chciała wchodzić z butami w jej życie prywatne. Obserwowała Susan podczas posiłków, widziała, jak jej oczy błądzą w pobliżu stołu Ślizgonów. Znała skład „Menażerii” - to już kazało się Limerick domyślać, kto jest przyczyną melancholii koleżanki. A kiedy przypadkiem zauważyła, jak Susan bezwiednie smaruje brzuchate, dorodne „B” na pergaminie podczas zajęć z Transmutacji, Limerick uzyskała pewność.

* * *



     Pewnej niedzieli Susan odwiedzili Seamus Finnigan i Terry Boot z pytaniem, co myśli o tym, aby zagrać koncert — Seamus wpadł na to przed piętnastoma minutami i pobiegł po Boota, a potem poszli do niej. Susan zgodziła się z nimi, że to dobry pomysł, po czym razem wybrali się do lochów, gdzie rezydowali Ślizgoni.
     Puchonka czuła się bardzo nieswojo, idąc razem z Gryfonem i Krukonem przez Pokój Wspólny uczniów z Domu Węża. Była tu pierwszy raz. Podobały jej się zielonkawe ściany i ogromne zielone fotele, które wyglądały tak, że miało się ochotę opaść na jeden z nich z książką i kubkiem cynamonowej herbaty w ręku. Spojrzenia mieszkańców lochów były przepełnione bardziej zaskoczeniem niż niechęcią. Nie obyło się jednak bez komentarzy i docinków.
     - Patrzcie, to chyba do Zabiniego, on ostatnio stał się taki…kosmopolityczny. - Pansy wskazała ich gromadkę ruchem głowy i zmarszczyła nos.
     - Hm, raczej kosmodomowy. - Milicenta podniosła lekko nieprzytomne spojrzenie znad jakiejś opasłej księgi.
     - Panoszą się tu jak u siebie - powiedziała kwaśno jakaś Ślizgonka z przydługa grzywką, która nadawała jej wygląd orangutana.
     Seamus nie zdzierżył i szybkim krokiem podszedł do dziewczyny.
     - Ty, jak masz coś do nas, to mów to do nas, a nie jak tchórz - pod nosem!
     Od razu zza stołu podniósł się jakiś barczysty chłopak i groźnym spojrzeniem omiótł Gryfona.
     - Proszę bardzo -odpowiedziała hardo Ślizgonka. - PANOSZYCIE SIĘ.
     - A co? Nie można kolegi odwiedzić? - zapytał Terry. - Może jeszcze dacie mi worki na buty, żebym wam posadzki nie pobrudził?
     Susan nie mogła powstrzymać uśmiechu. Milicenta wyglądała tak, jakby i ją to zdanie rozbawiło, ale prawie natychmiast spojrzała groźnie na Krukona.
     - Blaise'a nie ma, na miotle lata - odpowiedziała sucho.
     - Mamy do was w takim razie prośbę, żebyście przekazali mu, żeby przyszedł do nas do salki, dobrze? - powiedziała uprzejmym tonem Susan, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce, gdzie czuła się naprawdę onieśmielona.
     Kątem oka zauważyła, że Pansy przewraca oczami, wyraźnie kpiąc z jej grzecznego tonu. Zagotowało się w niej. Miała ochotę podejść do dziewczyny i zetrzeć jej z twarzy ten głupi uśmieszek. Już miała na końcu języka złośliwą uwagę, ale zrezygnowała - nie warto. Zamiast tego spojrzała tylko na Ślizgonkę i uniosła brwi. Pansy patrzyła na nią wyzywająco i Susan postanowiła, że jej nie polubi.
     - Okej, powiemy mu, jak przyjdzie - odrzekła Milicenta. - Powinien niedługo wrócić, bo wyszedł już dobrą godzinę temu.
     Skąd ona to wszystko wie, zdziwiła się Susan.
     - Dzięki - powiedział Terry i życzliwej spojrzał na czarnowłosą dziewczynę.

* * *



     Ślizgoni jednak okazali się być słownymi - przekazali Blaise'owi wiadomość, gdyż dwadzieścia minut później lekko zdyszany chłopiec wpadł do salki.
     - Macie coś gorącego do picia? - spytał. - Koleżanka powiedziała mi, że mnie szukaliście, przyleciałem praktycznie prostu z dworu, zmarzłem jak cholera.
     - Nie musiałeś tak się spieszyć - uspokoił go Terry, podając mu termos z kawą.
     - Uch, zajebiście, tego mi było trzeba. - Blaise, parząc sobie dłonie i dmuchając na nie, nalewał kawy do kubka.
     Susan czuła bijący od niego zapach wiatru i mroźnego powietrza.
     - Ci twoi koledzy to istne Cerbery - stwierdził Seamus z goryczą.- Musieliśmy się tłumaczyć - do kogo?, po co? Jeszcze tylko brakowało, żeby nam kazali jakieś papiery pokazywać.
     Susan i Terry spojrzeli z obawą na Blaise'a, ale ten się uśmiechnął.
     - Normalka - odpowiedział lekko. - Są nieco staroświeccy. Mili sama stwierdziła, że trochę przegięli, szczególnie Tina.
     - Ten orangutan? Straszna zołza. - Seamus jak zwykle nie owijał w bawełnę. - Ale ta Milicenta ma fajne włosy i miłą twarz, jak się uważniej przyjrzeć.
     - No - przytaknął Ślizgon skwapliwie. - Jak na laskę przy kości, jest bardzo atrakcyjna.
     Susan miała ochotę wylać mu kawę na głowę.
     Daj spokój, przecież coś sobie postanowiłaś - żadnych uniesień, żadnych emocji. Era Blaise'a się skończyła.
     - Chcesz, to cię z nią umówię - powiedział Ślizgon, opróżniając kubek. - No dobra, gadajcie, co się stało.
     - Seamus ma pomysła - powiedział Terry.
     - Mam się gdzieś ukryć?
     - Tym razem nie.
     - Gramy koncert świąteczny! - Finnigan nie mógł się doczekać, aby ogłosić nowinę perkusiście „Menażerii”.
     - Co? - Blaise zmarszczył brwi.
     - Nooo, tak sobie pomyślałem, że może spróbujemy… Wiecie… W końcu musimy się odważyć, nie?
     - Ale… - Blaise wyglądał na kompletnie zaskoczonego. - Czy my nie jesteśmy za ciency? Czy musimy? Po co występy publiczne, komercja jakaś?…
     - Wiedziałem, że tak zareagujesz - westchnął Terry. - Tu nie ma żadnej komercji, Blaise. Mówimy o występie dla przyjaciół.
     - Hm, Weasley i Creevey nie są moimi przyjaciółmi - mruknął Blaise.
     - A Malfoy i Nott moimi - odburknął Gryfon.
     - To były tylko przykłady, Seamus.
     - Ale dziwnym trafem z mojego Domu.
     - Okej, cofam to - Blaise rozłożył ręce. - Flint i Smith nie są moimi przyjaciółmi. Zadowolony?
Seamus spojrzał na niego krzywo, widać było, że zrobiło mu się głupio.
     Susan nie odzywała się, cierpliwie czekając na rozwój wypadków. Zawsze pozostawała w cieniu chłopców - nie dało się ukryć, że w „Menażerii” panował jednak patriarchat, ale kiedy chciała coś powiedzieć, przeforsować swoje zdanie, zawsze brali to pod uwagę.
     Susan drgnęła, poczuwszy na sobie ukradkowe spojrzenie Blaise'a.
     - Hm, bo ja miałem już dawno wam to powiedzieć - odezwał się znienacka Zabini. - Nie wiem, czy nie powinniście poszukać sobie nowego bębniarza.
     - Co ty! Blaise! - Seamus natychmiast zapomniał o wcześniejszej wymianie zdań.
     - Ja. Eee. Mam chyba inne plany. Już dawno miałem wam powiedzieć… W sumie to mówiłem, ale… Chyba nie braliście tego serio…
     - Chodzi o tę Jamajkę. - Domyślił się Terry.
     Ślizgon przytaknął.
     - No, okej. Ale póki co, to jesteś tutaj i będziesz z nami grał. Chyba, że naprawdę chcesz podążać w innym kierunku i grać tylko dla siebie, nie interesują cię występy przed publicznością… To już inny problem - powiedział Terry.
     - Jest to dla mnie problem, ale jakoś się przełamię - powiedział Blaise, zaskoczony ich reakcją. - Szczerze mówiąc, wolę grać z wami dla innych niż sam dla siebie. Jeśli, oczywiście, mogę z wami zostać.
     - Jeśli chodzi o mnie - nie ma sprawy. - Seamus wzruszył ramionami. - Za dwa lata wszystko może się zmienić. Wiecie, jakie czasy idą. - Susan, Blaise i Terry popatrzyli na niego. Mówił o tym tak swobodnie...
     -
Carpe diem - wyjaśnił im Gryfon. - Kapujecie? Teraz mamy dobrego garnkotłuka i to się liczy.
     Kiwnęli głowami, chociaż przez chwilę mieli wrażenie, że w salce zrobiło się mroczniej.
     - No, co tak skapcanieliście? - pogonił ich Seamus. - Susan, chcesz żeby Blaise został?
     - Jasne - odrzekła.
     Bardzo chcę. Oddałabym wszystko, pomyślała, ale zaraz drobiazgowa uczciwość kazała jej zweryfikować tę myśl.
Głos bym oddała, pół życia też , ale rodziców i domu - nie. A Hannę? O, Merlinie, to za trudne…
Zerknęła na Ślizgona, ale ten patrzył na swoje dłonie.
     - Terry, powiedz nam, o co chodzi z tym koncertem - zwróciła się do Krukona, aby zmienić temat.
     - Właściwie to już wszystko wiecie - odrzekł. - Nie mamy tylko najważniejszego. Pozwolenia Dumbledore'a. Trzeba by do niego iść - westchnął.
     - Kiedy?- spytał Blaise.
     - Może teraz? - zaproponował Seamus. - Miejmy to już z głowy.
     - Okej, ale wy mówicie, a ja robię za tłum. Nie znoszę prosić - rzekł Blaise.
     - Będziesz prosił jak wszyscy - zadecydował Seamus. - Trochę poświęcenia ci nie zaszkodzi, Ślizgonie. Jesteście kretyńsko dumni, a nawet nie potraficie grać w quidditcha.
     - Mam w dupie quidditcha - stwierdził Blaise. - Jestem artystą.

* * *




     Najpierw udali się do profesora Flitwicka, wychodząc z założenia, iż jego uda im się przekonać najłatwiej, aby podał im hasło do gabinetu dyrektora. Przecież też kochał muzykę, powinien ich zatem zrozumieć. Tymczasem Opiekun Ravenclawu przez chwilę spoglądał na nich spokojnie, po czym powiedział:
     - Powinniście zapytać o zgodę Opiekunów wszystkich Domów.
     Miny im się wydłużyły. Miał rację.
     - Kiedy wasi profesorowie się zgodzą, przyjdźcie do mnie.
     - Hm, a jeśli się nie zgodzą? - Blaise był prawie pewien, że Snape pokrzyżuje im plany.
     - Zgodzą się. Wszyscy - odrzekł Flitwick i spojrzał przenikliwie na Ślizgona oczami przypominającymi czarne paciorki. - Tylko najprawdopodobniej na pewnych warunkach.

* * *



     - To do kogo idziemy najpierw? - spytała Susan, kiedy znaleźli się na korytarzu.
     - Do mojego - zadecydował Blaise. - Miejmy to już za sobą. A poza tym, jeśli on się nie zgodzi, to i tak dupa. Chociaż, może nie będzie tak źle - dodał. - Kiedyś słyszałem, jak coś mruczał pod nosem, zdaje się, że to coś miało jakąś melodię.
     - Szkoda, że nie wiesz, co to było, bo moglibyśmy obiecać mu, że zagramy to na koncercie - powiedziała Susan z uśmiechem.
     - Hm, może lepiej, że nie wiemy, bo trzeba by przekłuć sobie nos, język i co tam jeszcze, a na koncercie urywać główki - stwierdził Seamus.
     - Komu? - zainteresował się Terry.
     - Gołębiom? - zasugerował chłopak. - Małym Gryfonom? Brrrr. Nie byłbym w stanie.
     - Wiesz - zastanowił się Zabini. - Ja myślę, że to raczej było coś z gatunku „brzmienia alternatywne”.
     - A może gospel? - podrzuciła Susan.
     Wszyscy czworo wybuchnęli śmiechem, co w pewnym stopniu poprawiło im humor i dodało odwagi przed wizytą w gabinecie Nietoperza.

     Jak można się było spodziewać, Opiekun Slytherinu nie wyglądał na zachwyconego najściem w niedzielne popołudnie, więc byli przekonani, że skoro już na wstępie go rozdrażnili, to o pozwoleniu mogą sobie jedynie pomarzyć.
     - Gdyby to ode mnie zależało, to w życiu nie zgodziłbym się na tę szopkę - oznajmił Snape, mierząc ich drwiącym spojrzeniem. - Wiem jednak, że nie poprzestaniecie na pytaniu mnie, będziecie tak długo drążyć, aż sam Dyrektor zmięknie. Powiem tak - umywam od tego ręce. Ale będę was miał na oku podczas moich zajęć, a w twoim przypadku, Zabini, przestanę je przymykać. A teraz, z łaski swojej, opuśćcie mój gabinet.
     - Jak wy wytrzymujecie z tym gargulcem? - spytał Terry, kiedy cała czwórka z westchnieniem ulgi opuściła pokój Snape'a.
     - Nie jest tak źle. Wiesz, część się podlizuje, ale wszyscy tak naprawdę trochę go zlewają. Trzeba się jakoś bronić. Zresztą, on nie zawsze taki jest. Teraz przy was odstawił teatrzyk pod tytułem: „Buuu, jaki ja jestem potwornie złyyy” - powiedział obojętnie Blaise.
     Reszta „Menażerii” spojrzała na niego z powątpiewaniem.
     Z profesor McGonagall i profesor Sprout również nie mieli problemów, chociaż Opiekunka Gryfonów nie byłaby sobą, gdyby nie zaznaczyła przy tym, że mają pamiętać, aby przygotowania do koncertu nie wpłynęły na wyniki w nauce - patrzyła przy tym głównie na Seamusa.
     Profesor Sprout kazała im tylko zagrać naprawdę dobry koncert.

     Kiedy powtórnie stanęli po drzwiami komnaty Flitwicka, Susan czuła się nieco skołowaciała i zmęczona psychicznie.
     - I jak? - spytał mężczyzna, ujrzawszy ich.
     - Mamy zgodę wszystkich trojga, panie profesorze - oznajmił Terry.
     - Świetnie. - Flitwick zatarł ręce. - Nie traćmy czasu w takim razie.
     Podekscytowani, szli za poruszającym się nadzwyczaj szybkim krokiem nauczycielem Zaklęć.
     - Miejmy nadzieję, że Dyrektor nie będzie akurat zajęty i nie każe nam czekać dłużej niż pół godziny - rzucił Flitwick.
Spojrzeli po sobie, zrzedły im miny. Naprawdę chcieli to już mieć za sobą. Każde z nich trochę się bało Albusa Dumbledore'a.
     Susan zawsze kojarzył się on z naczyniem o dwóch albo nawet trzech dnach. Owszem, lubiła go, bawiły ją przemowy, jakie wygłaszał na forum szkoły, właściwie znała go tylko z tych sytuacji i pogłosek. Wiedziała, że odmówił przyjęcia stanowiska Ministra Magii. Wiedziała, że musi być potężny. Albus Dumbledore był niezwykle tajemniczy, a tajemnice, które ukrywał, niekoniecznie należały do tych, jakie szepczą sobie na ucho uczennice. Wydawał się Susan bardzo mądry, wręcz wszechwiedzący.
     Jak zareaguje na ich przyjście i prośbę? Pewnie spojrzy pobłażliwie, z pewnością będzie miły, ale i tak pomyśli swoje - banda dzieciaków. Bo kim oni są dla niego? Grupką niepozornych uczniów, które przychodzą prosić o jakieś duperele, podczas gdy on ma na głowie tyle naprawdę ważnych spraw. Kiedy nastają ciężkie czasy, nikt nie myśli o takich pierdołach jak muzyka…
     Susan czuła się nieswojo, miała ochotę wrócić do salki.
     Co chwilę Flitwick pokazywał im jakiś obiekt - to zbroję, to obraz i opowiadał związane z nim ciekawostki. Wspomniał też o grających schodach, na co Susan i Blaise spojrzeli na siebie z uśmiechem, po czym oboje odwrócili głowy z zakłopotaniem.
     - Panie profesorze - spytał Seamus z chytrym uśmieszkiem - czy to prawda, że w jednej z komnat jest ukryte przejście na pustynię?
     - A kto ci to powiedział? - Flitwick spojrzał na niego uważnie.
     - Już nie pamiętam - skłamał Seamus.
     - Istnieje taka komnata, ale niekoniecznie można tam zobaczyć pustynię.
     - Czy jest niebezpieczna? - Chciała wiedzieć Susan.
     - Dzięki Merlinowi, nie. Gdyby tak było, komnata zostałaby niezwłocznie zamknięta. Ona jednak wędruje, czasem wejście pojawia się w jednym miejscu, kiedy indziej znika. W komnacie można ujrzeć miraże. Jeśli zobaczysz Universum i wejdziesz do środka, to nadal pozostajesz w Hogwarcie, chociaż twój błędnik daje się oszukać i zaczynasz tracić równowagę - stoisz na podłodze, choć masz wrażenie, że unosisz się w przestrzeni międzygwiezdnej. - Flitwick zamyślił się na chwilę. - A spróbowaliście policzyć kiedyś wszystkie kolumny w szkole albo wszystkie drzwi? - podjął z błyskiem w oku. - Nie dacie rady. Na temat Hogwartu można pisać i mówić bez końca. No, ale jesteśmy na miejscu. - zakończył, kiedy stanęli przed Chimerą.
     - Poczekajcie tu, droga młodzieży, podam hasło.
     Podszedł kilka kroków do przodu i powiedział coś cichym głosem. Chimera odsunęła się.
     - Poszczęściło nam się, Dyrektor akurat ma czas. - Flitwick z zadowoleniem pogłaskał swoją szpakowatą bródkę.
     Susan czuła się dziwnie, idąc po schodach za profesorem, który, mimo średniego wieku, przeskakiwał co drugi stopień, jakby miał dwadzieścia lat.
     Cały czas czuła obawę, ale towarzyszyła jej też krzepiąca myśl, że właśnie teraz próbują coś razem osiągnąć, że chłopcy idący obok, są jej w jakiś sposób bliscy. Poczucie solidarności i odpowiedzialności za zespół dodawało jej odwagi.
     Albus Dumbledore powitał ich uważnym spojrzeniem znad swoich okularów - połówek. Susan miała ochotę zapaść się głęboko, głęboko do najgłębszych piwnic Hogwartu. Flitwick i Terry stali obok, za sobą czuła obecność Seamusa i Blaise'a.     - Dzień dobry, Filliusie, dzień dobry, dzieci - powitał ich mężczyzna, uśmiechając się.
     Znowu ten uśmiech, jak uśmiech Giocondy, dobrotliwy, a jednocześnie tchnący głębokim smutkiem i mądrością - zupełnie jakby znał tajemnice, do których inni nie mają dostępu. Czy on wygląda na zmęczonego? Jakim prawem zatem zakłócili mu spokój?
     - Co was do mnie sprowadza? - Zaczął bez żadnych wstępów.
     - Ci uczniowie mają coś do powiedzenia, Albusie - Przygotował im grunt Opiekun Ravenclawu.
     Dumbledore spojrzał pytająco.
     - Chodzi o to, że… - zająknął się Terry. - Bo my gramy… - Najwyraźniej jego elokwencja go opuściła.
     - Quidditch? - zapytał uprzejmie Dyrektor, chcąc służyć chłopcu pomocą.
     Blaise spojrzał w dół, Seamus złożył usta w ciup.
     - Nie, funk - odpowiedział odruchowo i z lekkim oburzeniem w głosie Terry, jakby to, że ktoś posądza go o granie w tak prostacką grę, jaką jest quidditch, uznał za osobistą zniewagę i zapragnął jak najprędzej wyprowadzić rozmówcę z błędu.
     - Bardzo przepraszam. - Dumbledore to zauważył. - Lubię funk. Szczególnie Gorące Czerwone Ródżki; mają dobrego basistę.
     Flitwick uśmiechnął się, widząc zaskoczenie na twarzach swoich protegowanych.
     - No właśnie - wyrzucił z siebie Terry. - My gramy ich piosenki, ale chcemy iść dalej, sprawdzić się, rozwinąć nasze muzyczne skrzydła. - Elokwencja powoli wyglądała z ukrycia i poczynała sobie coraz śmielej. - Wie pan, profesorze, zawsze spotykamy się tylko we czwórkę, chcemy zagrać dla szerszego audytorium, pragniemy mieć swoją chwilę prawdy…
     - Terry. - Seamus trącił Krukona łokciem, a Dumbledore wyglądał, jakby się czymś zakrztusił.
     - Rozumiem, wszystko rozumiem. - Pokiwał głową, odkaszlnąwszy lekko. - Jestem jak najbardziej za. Kiedy chcielibyście mieć waszą chwilę prawdy?
     Spojrzeli po sobie.
     - Przed świętami, panie profesorze, zanim ludzie rozjadą się do domów - powiedział Seamus.
     - Czy termin dwudziestego grudnia wam odpowiada?
     Odpowiedzieli twierdząco i spojrzeli po sobie, a oczy im błyszczały.
     - Bardzo, bardzo dziękujemy! - powiedziała Susan, która miała wrażenie, jakby przekopała całe błonia.
     - Cała przyjemność po mojej stronie, naprawdę - powiedział poważnie Dumbledore. - Zdradźcie mi tylko jeszcze swoją nazwę i waszą funkcję w zespole. Bardzo jestem tego ciekaw.
     - Menażeria - powiedzieli chórem.
     - Ja jestem gitarzystą - pochwalił się Terry.
     - Ja basistą - dodał Seamus.
     - Ja gram na garn…na perkusji. - Blaise w porę się zreflektował.
     - Ja śpiewam - wychrypiała Susan.
     Dyrektor pokiwał głową.
     - Cóż, nie da się ukryć, że nazwa trafna. - W jego oczach pojawił się blask, który na chwilkę uczynił jego twarz młodszą i mniej zmęczoną. - Oj tak… - stwierdził enigmatycznie, mierząc każde z nich jasnym spojrzeniem. - Jednak się da, jednak można.
     Susan była tak szczęśliwa, że nawet nie bardzo docierało do niej, co mówi Dyrektor.
     - Nie będziemy już zawracać ci głowy, Albusie. - Flitwick dał im znak ręką. Zaszurali zbiorowo nogami, z zamiarem opuszczenia gabinetu, Dumbledore patrzył na ich rozjaśnione twarze.
     - Byłoby miło, gdybyście czasem uszczęśliwili nas jakimś spontanicznym występem - powiedział jeszcze. - Nadchodzą niełatwe czasy, przyda się trochę zabawy i odprężenia naszym uczniom… Jeśli czas mi pozwoli, z wielką radością obejrzę wasz występ.
     Pokiwali tylko głowami, nie mogąc znaleźć słów. Jedynym zdaniem, jakie przychodziło Susan do głowy było: „Super, jest pan boski!”, ale przecież nie odezwie się do niego w ten sposób!
     W ciszy schodzili po schodach i dopiero, gdy znaleźli się przed Chimerą, pozwolili sobie na wybuch radości.
Seamus z całej siły klepnął każde z nich w ramię, w ostatniej chwili powstrzymując się przed klepnięciem profesora Flitwicka. Terry wykonał coś w rodzaju półobrotu, po czym, jakby nigdy nic, stwierdził spokojnie:
     -
Veni, vidi, vici*. Ferro et igni**!
     -
Consentior *** - odpowiedział Flitwick z uśmiechem, głaszcząc szpakowatą bródkę.
     -
Memento mori**** - zgasił ich Blaise, przybierając złowróżbny ton.
     -
Non omnis moriar*****, dum spiro spero****** - odparował natychmiast Terry i spojrzał na Blaise'a z wyższością, na co on położył mu rękę na ramieniu.
     - Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, co?
     Susan stała z boku, patrząc na odprężonych chłopców i zadowolonego profesora.
     - Dziękujemy panu! - Seamus podszedł do mężczyzny i uścisnął mu rękę. Reszta zespołu zaraz poszła za jego przykładem. Flitwick był zakłopotany.
     - Nie trzeba, naprawdę, to wasza zasługa - powiedział. — Mam tylko jedno życzenie.
     - Jakie? - spytała Susan.
     - Chciałbym kiedyś potowarzyszyć wam podczas próby. Lubię być świadkiem procesu tworzenia.
     Susan zauważyła, że Seamus i Blaise uśmiechają się do siebie porozumiewawczo. Dopiero po chwili zrozumiała, co znaczą te miny.
     Świntuchy.
     - Oczywiście, zapraszamy - rzekł Terry.
     - A teraz chodźcie tu, miśki - powiedział Seamus. - Pan też, panie profesorze.
     - Seamus? - spytał Blaise z obawą. - Będziesz nas przytulał?
     - Tak jakby. - Semus pochylił się do przodu, kładąc ręce na ramionach Susan i profesora Flitwicka. Po chwili wszyscy stali już pochyleni do przodu, tworząc okrąg.
     - To jest nasz Pozytywny Krąg. Ma służyć Jednoczeniu - poinformował ich Seamus.
     - Aha - powiedział Terry. - Ale tak robią Gorące Różdżki przed koncertem, nie możemy od nich zrzynać.
     - Ale to jest fajne. Na razie niech zostanie, potem wymyślimy coś naszego.
     Stali tak przez chwilę, nic nie mówiąc, po czym naraz Terry zaczął chichotać.
     - Hej, nie pajacuj, tylko się jednocz! - zrugał go Seamus.
     - Tulimy - wydukał Krukon, ni w pięć, ni w dziewięć i, cały czas trzęsąc się ze śmiechu, przerwał krąg.
Profesor Flitwick uśmiechnął się, jakby doskonale wiedział, co tak rozbawiło chłopaka.
     - Co jest grane? - zdenerwował się Blaise.
     On, Seamus i Susan patrzyli osłupiali na dwóch rozbawionych Krukonów.
     - Wszystko fajnie, tylko może ktoś nam wreszcie powie, o co chodzi, też chcemy się pośmiać - powiedziała Susan.
     - I tak nie skumacie. Tylko Krukoni i mugolaki - jak ja - wiedzą takie rzeczy - odrzekł Terry, powoli uspokajając się. - Prawda, profesorze?
     - Nie do końca, Terry - odrzekł Flitwick. - Podejrzewam, że ty wiesz to tylko dlatego, że masz młodszą siostrę. - Jest taka bajka - zwrócił się do nieuświadomionych uczniów - którą zna prawie każde mugolskie dziecko. Bajka o czterech kolorowych ludzikach, które żyją w świecie, gdzie nie ma trosk i kłopotów. Te stworki bardzo się kochają.
     - To my, jak by nie patrzeć - powiedział Seamus.
     - Taaa... - Terry spojrzał na niego z namysłem. - Jeden z tych ludzików - facet, dodam jeszcze - nie rozstaje się ze swoją torebką.
     - Ten z torebką to Blaise - rzekł Seamus szybko, no co Zabini dał mu kuksańca w bok.
     - No co, na nic cię więcej nie stać, Ślizgonie? - spytał Finnigan.
     - Każdemu według potrzeb jego - odrzekł Blaise, wyszczerzając zęby w uśmiechu.
     - Skończcie już, nie wstyd wam przed profesorem? - upomniał ich Terry.
     - Mnie to nie przeszkadza - stwierdził Flitiwck. - A wy będziecie chyba musieli pomyśleć nad nową formą Jednoczenia. - Uśmiechnął się.
     - E, tam - Seamus machnął ręką. - To był głupi pomysł. Tak naprawdę, nie chodzi o to, żeby odstawiać jakieś szopki, tylko o to, żeby się dobrze bawić.

* - łac.: Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem (Juliusz Cezar),
** - łac.: Żelazem i ogniem, ogniem i mieczem (Juliusz Cezar),
*** - łac.: Zgadzam się,
**** - łac.: Pamiętaj o śmierci,
***** - łac.: Nie wszystek umrę (Horacy),
****** - łac.: Póki oddycham, nie tracę nadziei;



Dwudziesty trzeci listopada - La Gomera.

„spadam
powoli spadam
w korytarze świateł
w pomruki znaczeń
spadam
jakby nie było
całego świata
jak by nie było nawet mnie”


Coma „Spadam”

     Na wyspie prawie zawsze świeciło słońce, mimo chmur nieustannie zalegających nad wawrzynowymi lasami.
     Hanna jednak nie zwracała uwagi na to, jaka jest pogoda, było jej wszystko jedno. Całe dnie leżała na kanapie, jedząc niewiele, pijąc jedynie herbatę.
     Miała nadzieję, że może jak będzie tak leżała odpowiednio długo, to życiu znudzi się tkwić w jej ciele i wreszcie je opuści. Ale minął tydzień, a życie nadal uparcie w niej siedziało.
     Pewnego razu usłyszała szum fal uderzających o skały. Wyjrzała przez okno i ujrzała bezmiar błękitu, na horyzoncie majaczyła pobliska wyspa.
     Wtedy pierwszy raz wyszła z domu i usiadła na schodkach. Willa ciotki zbudowana była na zboczu skały - z werandy można było podziwiać wybrzeże i resztki dawnego portu.
     Kilka dni później ciotka nakłoniła ją do podróży na Teneryfę, która okazała się być wyspą widzianą z jej okna. Jednak słońce świeciło tam zbyt nachalnie i drażnili ją wszechobecni turyści. Hanna nie mogła znieść widoku rozłożonych na plażach cielsk i na widok zadowolonych, jasnych twarzy robiło jej się niedobrze.
     Przesiadywała więc na werandzie, czasem szła na krótki spacer, chociaż szybko się męczyła, gdyż część drogi zawsze prowadziła pod górkę.
     Ciotka traktowała ją niezwykle życzliwie i ciepło, nie naciskała, nie próbowała pocieszać na siłę. Hanna widziała jednak jej zatroskaną twarz, jej starania, aby wreszcie zaczęła jeść, jednak nie mogła nic z tym zrobić, miała wrażenie, że wciąż grzęźnie po pachy w bagnie, że między nią a światem wyrosła szyba - mogła obserwować wszystko, ale w niczym nie uczestniczyła.
     Hanna nie pamiętała nawet, jak się teraz nazywa.
     Dumbledore odwiedzał je co jakiś czas. To on zmodyfikował pamięć tutejszych urzędników, aby umożliwić Hannie sporządzenie nowych dowodów tożsamości.

     Ciotka nazywała się Loreena Low i była mugolką. Wyszła za kuzyna ojca Hanny - czarodzieja czystej krwi. Po śmierci męża, Loreena zupełnie odcięła się od świata magii. Wszystko w nim przypominało jej ukochanego, którego śmierć przeżyła tym boleśniej, że zostawił ją zupełnie samą. Nigdy nie doczekali się dzieci.
     Loreena nie miała specjalnie ochoty angażować się w sprawy swojej rodziny, ale zrobiło jej się ogromnie żal dziecka, które straciło oboje rodziców i postanowiła wziąć Hannę pod opiekę nawet za cenę ryzyka. Jak sama stwierdziła, nie miała zbyt wiele do stracenia. Nigdy nie przestała opłakiwać męża i doskonale rozumiała cierpienie Hanny, jednak nieśmiałość utrudniała jej bliższy kontakt z dziewczynką. Nie wiedziała, jak zajrzeć do jej serca.
     Kiedy Albus Dumblodere odwiedził je po raz pierwszy, był ubrany jak mugol - w płócienne spodnie, koszulę i zupełnie niepasujące do reszty stroju żółte buty na koturnach. Przybył mugolskimi środkami transportu, „trochę dla bezpieczeństwa, trochę z ciekawości”, jak im oznajmił.
     Wydał im instrukcje, jak mają postępować, poinformował Hannę o jej nowych danych osobowych, po raz kolejny od chwili, kiedy się widzieli na cichym pogrzebie Abottów, upewnił się, czy Loreena jest świadoma zagrożenia, w jakim zgodziła się dobrowolnie żyć. Jednocześnie też stwierdził, że na razie na horyzoncie nie ma żadnego niebezpieczeństwa, że śmierciożercy są teraz zbyt zajęci, aby szukać Hanny, że najprawdopodobniej nie byłaby ona dla nich zbyt cenną zdobyczą. Pouczył je jednak na wszelki wypadek, aby zwracały uwagę na wszelkie ślady użycia zaklęć w pobliżu domu. Ostrzegł też Hannę, by pamiętała, że teraz jest mugolką i że nie wolno jej używać różdżki, za wyjątkiem sytuacji skrajnego zagrożenia.
     A Hannie i tak było wszystko jedno. Gdyby ją wytropił jakiś wyjątkowo zawzięty śmierciożerca i zabił, może spotkałaby mamę i tatę… Tak dawno ich nie widziała, a tęsknota momentami stawała się nie do zniesienia…
     Kiedy zaczęła się głębiej zastanawiać nad tym, dlaczego jeszcze żyje, przychodziły jej na myśl dwa powody: szum oceanu i myśl, że kiedyś, kiedy nadejdzie czas - zemści się.

Trzydziesty listopada.


     - Myślę, że od przyszłego roku będziesz mogła wrócić do szkoły - powiedział Dumbledore. - Albo nawet od nowego semestru, jeśli zechcesz.
     Siedzieli we trójkę przy okrągłym stole przykrytym obrusem haftowanym w maleńkie tancerki flamenco, które sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały zacząć machać maleńkimi wachlarzykami, a maleńkimi bucikami wystukiwać rytm fandango.
     Dumbledore zapatrzył się na tancerki i bezwiednie pogłaskał jedną z nich ręką odzianą w błękitną jedwabną rękawiczkę.
     - Tak, dziękuję panu, jeszcze to przemyślę - powiedziała Hanna z wymuszonym uśmiechem.
     Nie wiedziała, czy chce wracać. Było jej wszystko jedno czy leży u cioci na kanapie, czy też na swoim łóżku w Hogwarcie, chociaż po chwili zastanowienia musiała przyznać, że w szkole brakowałoby jej szumu Atlantyku.
     - Pomyśl nad tym, zastanów się. Jeśli jednak chcesz wrócić po feriach, czeka cię mnóstwo pracy. - Dumbledore spojrzał na nią znad okularów. Wiedział. - Hiszpańskie Biuro Aurorów przysłało mi niedawno informację, że na Teneryfie wypoczywa para śmierciożerców - zmienił temat, zwracając się do nich obu. Loreena drgnęła niespokojnie i ukradkiem spojrzała w stronę Hanny.
     Biedna, śmieszna ciocia, przemknęło dziewczynie przez głowę.
     - Myślę jednak, że nie ma większych powodów do niepokoju - ciągnął Dumbledore, popijając herbatę z porcelanowej filiżanki. - Vicenza i Fabrizio Trueba są już starzy. Z tego, co się orientuję, nie należeli do tych najgorliwszych i chyba nie spieszy im się do powrotu na służbę do Voldemorta - Trueba jest już dosyć zniedołężniały, jeszcze bardziej niż ja. - Tu zachichotał. - Mimo to wolałbym, abyście nie wybierały się na karnawał do Santa Cruz*. Zbyt tam tłoczno.
Ciotka pokiwała głową i spojrzała pytająco na bratanicę, a Hanna obojętnie przytaknęła.
     - Może napije się pan herbaty? - zagaiła Loreena, pochylając się na imbrykiem, stojącym na stole.
     - Bardzo chętnie. - Dumbledore sięgnął po naczynie. - Dziękuję pani, z przyjemnością zrobię to sam - powiedział, kiedy kobieta zerwała się by mu pomóc. - Haniu - zwrócił się do dziewczyny. - Zapomniałbym ci powiedzieć. Profesor Sprout wybiera się do ciebie w przyszły weekend. Co ty na to?
     Hanna uśmiechnęła się niemrawo.
     - Bardzo to miłe - rzekła zdawkowo.
     - Pani Low, chciałbym chwilę porozmawiać z Hanną - oznajmił z uśmiechem stary czarodziej.
     - Oczywiście. - Kobieta wstała, w jej wzroku można było wyczytać zaskoczenie.
     - Proszę zostać, my sobie wyjdziemy na taras, prawda? Pozwolisz? - Ujął dłoń Hanny i, nim się spostrzegła, wyprowadził ją na taras. Nie spodziewała się takiej energii po starym człowieku.
     Dumbledore usiadł z westchnieniem na drewnianej ławce, skąd rozpościerał się widok na leżące poniżej budynki, zbiorniki z deszczówką i plantacje bananów. Hanna przyglądała się mu. Błękitna marynarka nadawała staremu czarodziejowi nieco mistyczny wygląd.
     - Coś nie tak? - spytał mężczyzna, widząc wyraz jej twarzy.
     - Nie chcę być niegrzeczna, ale nie wydaje się panu, profesorze, że ten strój jest zbyt awangardowy jak na mugola? - spytała Hanna.
     To dziwne, ale będąc w szkole, czuła przed dyrektorem nabożny lęk. Teraz to uczucie zniknęło. Pojawiło się lekkie zniecierpliwienie, jakie ostatnio odczuwało praktycznie wobec wszystkich, do tego dochodziła jeszcze bliżej nieokreślona tęsknota.
     - Ekscentryczny, oj tak, tak. - Obejrzał rękawy swej marynarki, zdobione srebrną lamówką. - Jakoś nie mogę się pogodzić z tymi szarościami i czerniami. Zdaję sobie sprawę, że mogę wzbudzać niezdrową ciekawość u co poniektórych. Kiedy wejdziemy do środka, zaraz zmienię te kolory. Cieszę się, że jesteś ostrożna i myślisz o szczegółach. A tymczasem coś tu dla ciebie mam. - Drżącą ręką sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.
     - Dla mnie? - Hanna była zaskoczona. Zdziwiła się trochę, że wie jeszcze, jak to jest odczuwać zaskoczenie, że zostały w niej jakiekolwiek emocje oprócz chęci zemsty i uczucia zimnego gorąca w piersi. Przysiadła obok staruszka na ławce nagrzanej promieniami zachodzącego słońca.
     - Twoi przyjaciele prosili, aby ci to przekazać. - Dumbledore wyciągnął rękę, na której spoczywała bela pergaminu zmniejszona do rozmiarów szyszki. - Będziemy musieli to jakoś dyskretnie powiększyć. - Uśmiechnął się, stukając palcem w przedmiot. - To owoc pracy twojej przyjaciółki, która chyba nic innego nie robiła ostatnimi czasy, tylko pisała do ciebie.
     Hanna nie wiedziała, co powiedzieć. Susan. Susan z Planety Hogwart. Susan z Planety Normalność. Ona i Susan nie miały ze sobą już nic wspólnego. Nie wiedziała jak zareagować na ten podarek. Bała się, że mężczyzna zauważy jej zakłopotanie i to, że wcale się nie cieszy, ale on zajęty był dobywaniem z kieszeni kolejnej niespodzianki, która okazała się być maleńkim krzaczkiem lawendy.
     - To od Neville'a.
     Hanna bezwiednie pochyliła się ku fioletowym drobniutkim płatkom.

„Lawendo niebieska, lawendo zielona
ja będę królem, ty będziesz królową”**


     Neville śpiewał to kiedyś, wieku temu. Na sekundę poczuła się ta Hanną Sprzed.
     - I jeszcze jedno - to od wszystkich. - Albus Dumbledore wyrwał Puchonkę z zamyślenia, wręczając jej rysunek wykonany przez Erniego. Hanna wcale nie miała zamiaru reagować zbyt entuzjastycznie, ale kiedy zobaczyła zabawnie wykrzywione znajome twarze na rysunku, uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Z tyłu wszyscy się podpisali, spójrz. - Mężczyzna odwrócił zdjęcie. Hanna odetchnęła głęboko.
     - Panie profesorze, ja… nie mogę przyjąć tej lawendy i tego listu - powiedziała.
     - Mądra dziewczyna. Teoretycznie nie, masz rację. Ktoś mógłby wykryć ślad zaklęć, jakich użyto na tych przedmiotach. Zrobimy więc tak: powiększymy list, przeczytasz go i zniszczysz. A roślinkę zostaw taką, jaka jest, albo przesadź ją. Powinno być jej tu dobrze, lawenda lubi ciepłe, przepuszczalne gleby.
     - Posadzę ją po moim oknem - powiedziała Hanna, patrząc na trzymaną na dłoni doniczkę. - Bardzo panu dziękuję, proszę ich wszystkich… pozdrowić.
     - Tęsknią za tobą. - Dumbledore patrzył na ocean, w którym tonęło czerwone słońce. - Pytali czy wrócisz.
     - Ja jestem kimś innym - szepnęła Hanna.
Mężczyzna milczał przez chwilę.
     - Owszem, jesteś kimś innym. Ale właściwie co z tego? - spytał.
     Hanna spojrzała na niego spod oka. Miał rację. Nie ona jedna przeżyła koszmar. Daleko by szukać: Neville, Harry - obaj żyli bez rodziców. I krążyły plotki, że matka Notta została zamordowana w tajemniczych okolicznościach… Susan straciła ukochaną ciocię... I jeszcze Luna - podobno była półsierotą…
     - To wszystko jest chore - stwierdziła Hanna gorzko, myśląc o nich wszystkich, o tym, jakie to niesprawiedliwe, że tyle dzieci - bo wciąż czuła się dzieckiem - musi sobie jakoś radzić bez tych najważniejszych osób. - Wie pan co, profesorze? Wkurza mnie to! - Jakoś przestało się liczyć dla niej, że rozmawia z dyrektorem szkoły
     - Co cię wkurza? - spytał Dumbledore uważnie.
     - Że my wszyscy jesteśmy tacy zależni, słabi, a pana jakby to nie dotyczyło. Nie potrafię być tak mądra i wolna jak pan, niezależna, jestem tylko dzieckiem. - Starała się mówić opanowanym tonem, ale łzy płynęły jej po policzkach. - Wcale nie chcę teraz płakać tu przy panu. Dlaczego więc tak się dzieje?
     Starzec ujął jej ręce w swoje drżące dłonie. Były zadziwiająco mocne.
     Chciałabym, żeby był moim dziadkiem, przemknęła jej przez głowę szalona myśl. Bardzo, bardzo bym chciała.
     - Ja też jestem zależny - powiedział Dumbledore, lekko pociągając nosem. Dopiero teraz Hanna zauważyła, że jest lekko krzywy. - Jestem bardzo zależny i bardzo tęsknię, tak jak i ty. - Smutek w jego oczach utwierdził ją, że nie były to jedynie puste słowa pocieszenia.
     - I tak bardzo nienawidzę - powiedziała bez związku. - To strasznie męczące, jednak bez tego chyba bym umarła. Czuję się bezpańska i nienawiść jest wszystkim, co mi pozostało. - Skoro już zaczęła mówić, musi powiedzieć mu wszystko.
     - Nie jesteś bezpańska. Twoja ciocia cały czas czeka.
     - Ona potrzebuje przytulanki, myśli, że zastąpię jej dziecko - odrzekła dziewczyna buntowniczo. - Nie jestem jej dzieckiem!
     - Nie jesteś i ona o tym wie - odparł mężczyzna. - I nie spiesz się.
Hanna nic na to nie odpowiedziała. Zastanawiała się nad słowami, które usłyszała przed chwilą.
     - Czy mogę spytać, jak pan sobie radzi z tym wszystkim? - spytała.
     - Czy sobie radzę? Różnie z tym bywa. Często jednak pomagają drobne przyjemności, takie jak na przykład konfitura malinowa albo też gra w kręgle - odpowiedział mężczyzna z uśmiechem. - Teraz właśnie zachwycam się widokiem z waszego tarasu. Nie wiem, kiedy znów zobaczę coś równie pięknego i sielskiego.
     - Już pan do nas nie przyjedzie? - Hanna nie mogła ukryć rozczarowania.
     - Prawdopodobnie nie. Bardzo bym chciał, ale mam jeszcze tyle pracy. Z przykrością muszę przyznać, że starzeję się, nie mam już tylu sił... Teraz będzie czuwała nad wam profesor Sprout i hiszpańscy Aurorzy. Myślę, że można im zaufać.
     - Panie profesorze… - Hannie zaczęło mocno walić serce, ale musiała zadać to pytanie.
     - Tak?
     - Czy… Wojna jest nieunikniona, prawda? On…on nie da nam spokoju?
Dumbledore westchnął ciężko i zamyślił się.
     - Obawiam się, że nie - powiedział wreszcie.
     Hanna nic nie odrzekła, tylko pokiwała głową. Siedzieli jeszcze dłuższą chwilę, patrząc na ocean. Loreena obserwowała ich z okna.

***

     - Dziękujemy panu za wszystko, profesorze. - Ciotka uścisnęła dłoń starego człowieka.
     - Proszę nie dziękować. Cieszę się, że panią poznałem i zobaczyłem to miejsce. - Dumbledore uśmiechnął się, sprawdzając jednocześnie czy paszport jest na swoim miejscu.
     - Ja już pójdę, proszę jechać. Wolałbym, aby zbyt wiele osób nie widziało nas razem. - To mówiąc, wolno wysiadł z samochodu.
     - Poradzi pan sobie bez czarów? - dopytywała się jeszcze ciocia.
     - Oczywiście, przecież nie pierwszy raz lecę samolotem. Co prawda przy starcie boli mnie głowa, ale powinienem dać sobie z tym radę. Tymczasem: do zobaczenia.
     - Proszę uważać na siebie. - Ciocię niełatwo było uspokoić, nawet Dumbledore'owi.
     - Daję pani moje słowo - odrzekł starzec.
     Odwrócił się jeszcze w stronę Hanny.
     - Może się jeszcze zobaczymy - pomachał jej ręką, tą w rękawiczce. Jednak Hanna miała przeczucie, że widzi go po raz ostatni.

***

     Tego wieczoru Hanna zasadziła maleńki krzaczek lawendy w ogródku. Wiedziała, że nawet gdy się rozrośnie, nie osiągnie właściwych rozmiarów, będzie miniaturą normalnej rośliny, będzie wyglądał jak mutant. Ale zapach pozostanie ten sam.

„Lawendo zielona, lawendo niebieska,
ty kochasz mnie, ja kocham ciebie”***


     Kiedy przyglądała się obrazkowi, ogarnął ją smutek - obrazek był zbyt radosny, aby mu się dłużej przypatrywać. Schowała go na dno szuflady. Nie musiała go niszczyć, gdyż wyglądał jak zwykła pamiątka ze zwykłej szkoły.
     Dumbledore powiększył zaklęciem list od Susan. Hanna bała się do niego zajrzeć. Początkowo chciała go nawet spalić, lub podrzeć, jednak uznała, że byłoby to zbyt infantylne. Położyła się na brzuchu na kanapie i zaczęła czytać.

***

     Blaise nigdy nie był mistrzem w podejmowaniu decyzji, zresztą nigdy nie musiał zaprzątać sobie tym głowy. Teraz jednak od kilku tygodni miał wrażenie, że unosi się w próżni, że jest gdzieś pomiędzy i że swędzi go to, uwiera i nie daje spokoju.
     Dlaczego wciąż myślał o matce? Przecież już postanowił, że wyjeżdża, klamka zapadła. Ale im bardziej przekonywał siebie, że to dobry pomysł, tym bardziej wydawał mu się on dziecinny i naciągany. Cóż, nawet, jeśli zmieniłby zdanie i pozostał w Anglii, nie miał zamiaru kontaktować się z matką. Przecież będzie miała drugie dziecko - różowe i miękkie…
     Był wściekły, kiedy obudził się któregoś ranka i uświadomił sobie, co mu się śniło.
A śnił mu się szpital św. Munga i matka leżąca bezwładnie na łóżku, z maślanym wzrokiem pokazująca mu jakiegoś bachora.
     - Blaise, to twój braciszek.
     Chłopiec spojrzał na noworodka i z przerażeniem zauważył, że mały ma na głowie dredy.
     - Uwielbiam lege - wysepleniło dziecko. Blaise wrzasnął.
     - Nie byłby taki, gdybyś nas nie zostawił . - W oczach matki pojawił się wyrzut, który wydawał się przybierać formę leja, o ile wyrzut może przybrać materialną formę. Blaise miał wrażenie, że lej wsysa go do środka.
     Innym razem śniło mu się, że matka wymyśla mu od niewydarzonych wyrostków, twierdząc, że już nie może doczekać się swojego nowego maleństwa. Sam już nie wiedział, które sny są gorsze.
     Jakby tego było mało, czuł się hipokrytą, gdyż z ulgą w sercu przyjmował wiadomości, które matka wysyłała mu ostatnio. Musiało być jej naprawdę przykro, że przedtem tak długo nie dawała znaku życia i Blaise widział, jak bardzo teraz się stara. Kiedyś usiadł, wziął do ręki pióro i próbował odpisać, ale nie mógł się na to zdobyć.
     Starał się wkładać w przygotowania do koncertu całe serce. Żeby zapomnieć o decyzjach, o matce, o Susan, i o Draconie, który najwyraźniej znów zaczynał fiksować, każdą wolną chwilę poświęcał na stukanie pałeczkami w swojego pada. Stał się milczący, stopnie miał znacznie słabsze niż przed miesiącem.
     Tymczasem Malfoy prawie wszystkie wieczory spędzał poza dormitorium, a ostatnio razem z nim zaczęli znikać gdzieś Greg i Vincent. Pewnego razu Blaise próbował ich odnaleźć, ale przepadli jak kamień w wodę. Usiłował później wydobyć jakieś informacje od Grega, jednak ten nabrał wody w usta. Draco musiał im naprawdę kategorycznie zakazać wspominania o tym, co razem robili.
     Od tamtej pamiętnej nocy, kiedy Zabiniego obudził krzyk kolegi, podobny incydent nie miał miejsca - najwyraźniej Draco pilnował się i zawsze pamiętał o zaklęciu wyciszającym, jednak Blaise, który często do rana przewracał się w pościeli, widział, że chłopiec nie śpi - wstawał i szedł do łazienki, albo stał przy oknie, a rankiem bywał blady i miał podkrążone oczy.
     Cały czas chodziła za Blaise'em myśl, aby pójść z tym do Snape'a, ale nie mógł się zdecydować - Draco wyraźnie chciał utrzymać coś w tajemnicy, a Zabini niechętnie wtrącał się w sprawy innych, wiedząc, jak jego samego wyprowadza to z równowagi. Jednak Malfoy wyglądał coraz gorzej. Blaise postanowił najpierw porozmawiać z Pansy, ona też widziała, co się dzieje z jasnowłosym Ślizgonem, mimo iż udawała, że przestał ja interesować. Rozmowa z Pansy nie wydawała mu się tak radykalnym posunięciem jak podzielenie się swoimi spostrzeżeniami z opiekunem Slytherinu.
     I była jeszcze Susan, a właściwie jej brak. Blaise żałował, że wybrał się wtedy na nieszczęsny spacer z Nottem. Nie zobaczyłby jej wtedy takiej radosnej, kolorowej, zwycięsko skaczącej jak mały hipogryf i miałby spokój przynajmniej w tej materii. Nie robiłoby mu się gorąco, kiedy siedząc za bębnami, słyszał jej kołyszący, ciepły głos. Był niesamowity - miał tak wiele barw, ale on zawsze wyczuwał w nim jakąś szczerość, siłę, radość życia.
     Susan sprawiała wrażenie, jakby ona sama decydowała o tym, ile z siebie pokaże światu. Blaise słyszał kiedyś, że każda kobieta ma w sercu sekretny ogród. Ogród Susan pozostawał zamknięty, chłopak był jednak pewien, że jest fascynujący, bo czasem, podczas ich wspólnych rozmów, pozwalała mu do niego zajrzeć.
     A teraz panowała między nimi cisza. Postanowił sobie nie zaprzątać tym głowy, ale często łapał się na dociekaniu, czy obraziła się na niego, czy powiedział wtedy coś nie tak? Czasem w głowie świtała mu myśl, że może znaczy coś dla Susan, że ona nie chce, aby wyjeżdżał. Chciał ją o to spytać, a potem myślał sobie, że wyjdzie na idiotę, szczególnie, kiedy widział, jaka jest rozluźniona podczas prób. Nie wyglądała na kogoś cierpiącego z miłości.
     Wiedział, że nie może brnąć w to dalej, ale wystarczyłyby mu same rozmowy z nią. Tak przynajmniej próbował sobie wmawiać.
     Sam nadal chętnie chodził na próby - lubił Seamusa i Terry'ego, lubił grać, przecież to właśnie pragnął robić w życiu. Muzyka pozostawała na pierwszym miejscu i Blaise cieszył się, że nie jest z nim tak źle, skoro ten jeden priorytet się nie zmienił.
     Co wieczór, nie mogąc zasnąć, obiecywał sobie, że skończy z marzeniami o Susan, że to wszystko nie ma sensu, że zapyta Dracona o tajemniczą dziewczynę z silnymi udami, żeby mieć spokój chociaż jeśli chodzi o aspekt fizyczny swojego zauroczenia. Ale nazajutrz budził się z przeświadczeniem, że nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego, że czułby się potem jeszcze bardziej zdołowany i zależny od Susan.
     Po zajęciach brał do rąk swojego pada albo szedł do schowka po miotłę, przeklinając Naturę, że stworzyła dwie płcie zamiast jednej.

***

     W dormitorium Susan, Limerick, Daisy i Erykah panował zaduch. Wszędzie unosił się zapach mieszaniny egzotycznych kwiatów. Odpowiedzialna za ten fakt Daisy siedziała po turecku na łóżku i mamrotała inkantacje.
     - Potrujesz nas tu kiedyś - biadoliła Erykah. - Nie można ćwiczyć zaklęć ot tak sobie z jakiegoś niewiadomego źródła.
     - To nie jest niewiadome źródło - oburzyła się Daisy. - To fachowy podręcznik Zaklęć Perfumeryjnych. Znalazłam go w naszej bibliotece.
     - A nie możesz ćwiczyć gdzie indziej? - Erykah nie ustawała w narzekaniach.
     - Niby gdzie? Na dworze? Na korytarzu? W łazience? Wszędzie będą mieć do mnie pretensje. Zresztą na dworze zimno, a w łazience śmierdzi i nie poczuję, co wyczarowałam. - Daisy czuła się winna, ale nie zamierzała ustąpić.
     - Możesz ćwiczyć w jakiejś pustej klasie - rzekła Erykah. - A co będzie, jeśli coś pomylisz? W ogóle Pince nie powinna ci tego wypożyczać.
     - Wyluzuj, Er - odezwała się Limerick z wysokości podłogi, na której stała na głowie w pozycji Przyczajonego Czerwonego Kapturka. - Skoro pani Pince pożyczyła Daisy tę książkę, to znaczy, że wszystko z nią w porządku.
     - We wstępie było napisane, że wszystkie mieszaniny składają się z bezpiecznych składników i że nie mogą nikomu zaszkodzić, nawet, jeśli pomylę proporcję - rzekła Daisy.
     - Wyczaruj dla mnie zapach lasu - poprosiła Susan, chcąc przerwać tę dyskusję. - Jest tu taki?
     - Sprawdzę w indeksie. - Daisy przewertowała księgę.
     W tym momencie rozległo się pukanie.
     - Proszę! - zawołała Erykah.
     W drzwiach ukazała się głowa Erniego.
     - A ty tu czego? - spytała Limerick.
     - Ja na chwilę, mam do was sprawę - powiedział Ernie. - Ej, co tu tak śmierdzi?
     - Wynaleziona przeze mnie kompozycja zapachowa - powiedziała oburzona Daisy. - A w ogóle, to mówi się „dzień dobry”.
     - Dobry - odparł nieuważnie. - Ja przyszedłem was o coś prosić.
     - Co tylko zechcesz - rzekła Susan życzliwie.
     - Och, tym razem jestem ślepy na wasze wdzięki, mam prośbę czysto naukową - powiedział Puchon, przybierając oficjalną minę.
     - Oż, wredny ty! - Limerick udała oburzenie i delikatnie przeszła do pozycji Kuguhara. Ernie zerknął z ciekawością na jej wypięte pośladki, po czym szybko opanował się.
     - Czy mogę wam przetransmutować stół?
     Wszystkie cztery spojrzały na niego jak na szaleńca.
     - Nie - odparły zgodnym chórem.
     - Chyba że w Ścigającego Armat - odparła Daisy.
     - No, proooooszę - jęczał Ernie. - Mam napisać dla McGonagall referat o tym, jak rodzaj drewna wpływa na skutki transmutacji w papużkę falistą. O patrzcie, tu mam pozwolenie od niej na eksperymenty na meblach w szkole pod warunkiem, że mieszkańcy dormitorium wyrażą zgodę. Musicie się podpisać, o tu. - Końcem różdżki wskazał odpowiednie miejsce na pergaminie.
     - Kto wymyślił taki temat? - zdziwiła się Susan. - Do czego i komu to potrzebne?
     - To w ramach fakultetów. Po Sumach chcę się zająć Transmutacją i teraz McGonagall uszczęśliwia mnie takimi zadaniami - mruknął Ernie. - Jak tak dalej pójdzie, to się zniechęcę. Myślałem, że Transmutacja jest bardziej odkrywcza. Zmieniłem już szafę i komodę u chłopaków, teraz przyszedłem do was.
     - A w Wielkiej Sali próbowałeś? - spytała Erykah.
     - Tak, ale udało mi się zmienić tylko jeden. Filch mnie przegonił i powiedział, że naskarży naszej Sprout. Te, Lim, zawiązałaś się w supełek? - spytał, obserwując Limerick stojącą teraz na jednej nodze i oplatającej łydkę tejże drugą kończyną. W podobny sposób dziewczyna ułożyła ręce.
     - Ćwiczę jogę, młotku - odrzekła pośród akompaniamentu chichotu koleżanek.
     - A, jogę… Słyszałem, że jogę wymyślił jakiś czarodziej, kiedy zobaczył psidwaka liżącego sobie jajka.
     Susan i Daisy wybuchnęły śmiechem, a Erykah się skrzywiła.
     - Niesmaczny jesteś.
     - A ty sztywniara - pogodnie odrzekł chłopiec, oglądając stół.
     - Hm, coś w tym jest - powiedziała zamyślona Limerick, siadając w pozycji lotosu.- W słowach o psidwaku, oczywiście - uściśliła, gdyż Erykah spojrzała na nią zaskoczona.
     - To jak? Mogę? - przypomniał się Ernie.
     - Dziewczyny? - Susan spojrzała pytająco na koleżanki.
     Erykah skrzywiła się lekko, po czym machnęła ręką i podeszła do chłopaka. Daisy i Limerick uczyniły to samo. Wszystkie cztery kolejno złożyły podpis na pergaminie.
     - Dzięki wam, macie u mnie wielkie kremowe. - Ernie próbował je uściskać.
     - Rób swoje - rzekła Limerick, odsuwając się.
     Stanął naprzeciw stołu i wycelował weń swą różdżkę:
     - Melopsi… - zaczął, ale nie dane mu było skończyć, gdyż stół zadrżał, po czym kłusem ruszył w jego stronę. Ernie opuścił różdżkę i stał osłupiały, patrząc na szarżujący mebel. W ostatniej chwili Susan chwyciła go za poły szaty i odciągnęła na bok. Stół zaczął miotać się po dormitorium jak oszalałe ze strachu zwierzę i najwyraźniej próbował wyrwać się na zewnątrz pokoju.
     - Ernie, ty safanduło! - wrzasnęła Limerick.
     - O Helgusiu, słodka Helgusiu - mamrotała zmartwiała Daisy, usiłując wdrapać się na komodę.
     - Ernie, zatrzymaj go! - krzyczała Erykah. - Tymczasem stół ponownie ruszył w stronę Puchona, który zdążył już oprzytomnieć po poprzednim ataku.
     - On najwyraźniej nie lubi zaklęć, ma jakieś lęki chyba! - krzyknął i porwał z łóżka Susan czerwoną narzutę.
     - O-le! - wrzasnął. Stół pędził w jego stronę. - Niech która usiądzie na nim i zasłoni mu oczy!
     - Chory jesteś, zrzuci nas, a poza tym nie wiem, gdzie on ma oczy! - krzyknęła Limerick, próbując jednakże zajść nietypowego napastnika od tyłu.
     - Może zaklęcie usypiające? - zaproponowała Daisy z wysokości komody.
     - Lepiej nie - dyszała Susan, usiłując chwycić stół za nogę. - Może trzeba z nim łagodnie. Uspokój się, malutki, spokój.
Nagle drzwi lekko się uchyliły.
     - Czy coś się stało? - spytał nieśmiały głos. Stół wyrwał się z uchwytu Susan i Limerick, po czym smyrgnął na zewnątrz, porywając przy okazji narzutę z rąk Erniego.

***

     Kiedy profesor Sprout pięć minut później usłyszała od jąkającego się z wrażenia Augusta Degustibusa z trzeciego roku, że w Pokoju Wspólnym Puchonów grasuje oszalały stół, pomyślała, że chłopiec przeżył jakiś silny stres i bredzi. Nagle jednak coś sobie przypomniała i, bez zbędnych słów, najszybciej jak pozwalała jej na to obfita tusza i powłóczyste szaty, pobiegła za Augustem.
     Zastali istną corridę. Stół miotał się na wszystkie strony. Przykryty był czerwoną płachtą, w której zaplątali się Ernie MacMillan, Susan Bones i Limerick O'Reel. Dwóch młodszych Puchonów próbowało chwycić stół za nogi, reszta uczniów krzyczała:
     - Tuś mi, tuś mi!
     - Cip, cip.
     - Doooobry stolik.
     Część dopingowała współdomowników ochoczo, bo dla nich zabrakło już miejsca w pobliżu stołu. Tylko Zachariasz Smith dyskretnie przyczaił się za kanapą i stamtąd wznosił bojowe okrzyki, mające dodać walczącym animuszu, którego jednak najwyraźniej im nie brakowało.
     - Nie wiemy, jak go poskromić, pani profesor! - krzyknęła Limerick na jej widok. - On tak zareagował na zaklęcie!
     - Tak, wiem. - Profesor Sprout skinęła głową, po czym zawołała donośnym głosem:
     - Jazda stąd, okrutni Puchoni, dosyć znęcania się nad biednym meblem! Zabieram go do siebie do gabinetu! Prefekci, do mnie!

***

     - I podpaliła różdżką kawałek jakiegoś korzenia i wtedy stół się uspokoił - mówiła Limerick. - Poszedł za nią łagodny jak niuchacz.
     - A mówiła wam, dlaczego tak zareagował na zaklęcie? - spytała Erykah.
     Limerick przytaknęła.
     - Podobno jest wykonany z jakiegoś specyficznego gatunku dębu, które bardzo źle reaguje na magię skierowaną bezpośrednio w jego stronę. W reakcji obronnej liście zwijają się, a gałęzie odchylają się jak najdalej od źródła magii. Gdyby drzewo nie miało korzeni, to po prostu by uciekło. Tak jak nasz stół.
     - Dlaczego więc pozwolono, aby coś tak niebezpiecznego stało w naszym dormitorium? - spytała wzburzona Erykah.
Limerick pokiwała głową.
     - Pamiętacie, że Filch wymieniał nam stoły, jak Daisy poplamiła blat tym śmierdzącym eliksirem? To on nam go podstawił, oczywiście nienaumyślnie. Najwyraźniej wziął skądś ten stół, nie wiedząc, jakie są jego właściwości. Trochę się porządził.
     - Ciekawe czy Sprout powie o tym Dumblowi. - Zastanawiała się Erykah.
     - Pewnie nie, znasz ją - rzekła Susan. - Zresztą Dumbledore'a i tak nie ma szkole, sprawa przycichnie do czasu, kiedy wróci.
     - A my dostaniemy nowy stół?
     - Tak, Sprout powiedziała, że osobiście dopilnuje, żeby jeszcze dziś przyniesiono nam normalny, bezpieczny stół.
     - Hm, to na uspokojenie skołatanych nerwów, poproszę cię, Daisy o wyczarowanie tego zapachu lasu. Może być bór sosnowy z domieszką świerka - rzekła Susan.
     - Eeee… - Daisy spojrzała na nią zaskoczona.
     - Wiesz, co Susan, chyba przesadziłaś - rzekła Limerick.
     - No dobrze, bór sosnowy. Bez świerka.
     - Robi się - rzekła ochoczo Daisy, ale przedtem rozejrzała się podejrzliwie po dormitorium.

***

     Za witrażowymi oknami hulał wiatr, deszcz chłostał kolorowe szyby, ale w salce było cicho, ciepło i przytulnie i, jak zwykle, pachniało starym drewnem. Instrumenty stały, odpoczywając po ciężkiej pracy, a ich właściciele, nie wyłączając Susan, siedzieli, bądź leżeli na scenie i omawiali szczegóły koncertu. Wokół poustawiali świeczki, ponadto wszędzie walały się notatki i zapisane nutami kawałki pergaminu. Płomienie świec rzucały cienie na ściany i pełzały po twarzach młodych czarodziejów.
     Ostatnio ich wspólne spotkania zwykły kończyć się dyskusją na temat repertuaru koncertowego. Poczynili już wstępne ustalenia co do piosenek, które chcą zagrać. Większość stanowiły znane już przeboje czarodziejskich zespołów. Ponadto postanowili zagrać kilka kolęd ze względu na świąteczne okoliczności. Zadecydowali, że dobrym pomysłem byłoby nakłonienie kilku osób z chóru, aby towarzyszyły Susan podczas śpiewania kolęd i niektórych piosenek, jako, że muzyka funk, w której się specjalizowali, charakteryzuje się, między innymi, obecnością chóru oraz bogatą sekcją instrumentalną. W związku z tą drugą kwestią Seamus zaproponował, że zagra na trąbce, a Blaise zgodził się zapewnić kolędnikom akompaniament na pianinie, żeby kolędy brzmiały bardziej kameralnie, tak, jak powinny brzmieć kolędy.
     Za wyjątkiem „Statku pijanego”, do którego napisali muzykę, nie mieli własnych kompozycji, dlatego kilka dni wcześniej postanowili, że każde z nich spróbuje na osobności napisać jakiś tekst. Tego wieczoru nadeszła chwila prawdy dla każdego z nich.
     Blaise musiał przyznać, że chociaż początkowo był sceptycznie nastawiony do idei grania przed publicznością, teraz z niecierpliwością wyczekiwał grudnia i chętnie angażował się w pracę.
     Terry ochrzcił salkę nazwą Shangri-la. Jak im wyjaśnił, była to nazwa mitycznej krainy szczęśliwości w Tybecie. Blaise uznał, że jest to trafna i melodyjna nazwa i od tej pory wyobrażał sobie, że sam jest tybetańskim czarodziejem, a Terry to Dalajlama - tybetański guru wszystkich czarodziei i mugoli.
     Teraz siedzieli, jak zwykle, w okręgu. Tylko Terry leżał na brzuchu, podpierając się łokciami. Przed nim spoczywał pergamin i pióro, którym od czasu do czasu notował pomysły i sugestie członków „Menażerii”.
     - No to jak z waszymi tekstami? - spytał Krukon. - Macie coś? Blaise?
     Blaise wzruszył ramionami.
     - Próbowałem, ale nic z tego - powiedział. Tak naprawdę wcale nie usiadł nad kartką. Kiedy czynili postanowienie, był przekonany, że coś wymodzi, ale kiedy pewnego wieczoru zapragnął napisać cokolwiek, chociaż dwa wersy, wiedział, że tego nie zrobi. O kwiatkach i pufkach przecież nie będzie bredził. A o swoim wnętrzu - tym bardziej. Nie, nie ma zamiaru się wybebeszać, nie jest jakimś Rackharrowem.
     Pomyślał przez chwilę, aby stworzyć coś o lataniu na miotle, ale zbyt to lubił aby o tym pisać, zresztą o lataniu na miotle powstało już tyle wierszy i piosenek…
     - Szkoda. - Terry nie krył rozczarowania. - A ty, Susan? Ty na pewno coś masz. Puchoni są solidni. - Tu spojrzał znacząco na Blaise'a, który w odpowiedzi przewrócił oczami.
     - Najwyraźniej nie bardzo - wyjąkała zakłopotana Susan. - Mam tylko to. - Z kieszeni spódnicy wyjęła cieniutką pomiętą rolkę pergaminu. - Przyniosłam tylko jako dowód, że próbowałam. Poza „Nasza Menażeria to nie kokieteria” nie byłam w stanie wymyśleć nic więcej. Sorry, chłopaki, ale ja nie umiem pisać.
     - Ale to może być - stwierdził Seamus. - Nieźle nadawałoby się na transparent naszych fanów, którzy będą przychodzić na koncerty.
     - Podsuniemy im ten pomysł - powiedział Blaise.
     - Dzięki, naprawdę umiecie mnie pocieszyć. - Susan poklepała Seamusa po ręce.
     - A ty, Terry, coś wymodziłeś? - spytał Seamus.
     - A i owszem. - Terry wyglądał, jakby tylko czekał na to pytanie.
     Reszta zespołu spojrzała po sobie z pobłażaniem i rozbawieniem. Chłopiec tymczasem usiał po turecku i wyjął z kieszeni szaty kawałek pergaminu. Odchrząknął.
     - Dobra, czytam.
     - Jeden, dwa, próba Sonorusa, jeden dwa… - Nie mógł się powstrzymać się Blaise.
     - Morda w kocioł, Zabini - powiedział spokojnie Terry i rozpoczął prezentacje swego utworu:
     - „Nasza szmelcpaka”. - Blaise w porę stłumił parsknięcie, a Susan i Seamus spojrzeli na siebie pytająco.

„Ja jestem Krukonem
Ona jest Puchonem
On jest Ślizgonem
A on jest Gryfonem”


     - Nie da się ukryć - mruknął pod nosem Blaise. Susan i Seamus złożyli usta w ciup.

„Wszyscy trzymamy nasza stronę,
Nie jesteśmy nastawieni na mamonę,
Ani sławę - chciwą matronę.”


     Reszta „Menażerii” siedziała ze spuszczonymi głowami, zasłaniając usta dłońmi. W miarę, jak Terry czytał, jego głos słabł, stawał się coraz cichszy, mniej pewny, a na twarz występował rumieniec. Naraz urwał w połowie zdania.
     - Nie, to jest tragiczne - stwierdził. - A wczoraj wydawało mi się takie luzackie i trendy.
     - Nie martw się, przynajmniej coś przeczytałeś. I znalazłeś dużo rymów do słowa „Krukonem” - pocieszył go Seamus.
     - Spróbuj napisać coś jeszcze i niech to poleży jakiś czas, niech się wysezonuje.
     Terry westchnął.
     - A ty? W tobie cała nadzieja - zwrócił się do Seamusa.
     - Hm, coś tam napisałem, ale uprzedzam, że nic nadzwyczajnego - głupawe i lekkie, jak muzyka, którą gramy.
     - Przeczytaj, to ocenimy - zachęciła Susan.
     Seamus wyjął starannie złożony we czworo kawałek pergaminu. Przy okazji wypadło mu kilka innych skrawków, ale te upchał z powrotem w kieszeni. Usiadł wygodniej i rozpoczął czytanie. Głos miał lekko stłumiony.

- „Lumos i nox

Ujrzał ją, gdy nad kuflem tkwił
już trzeci dzień.
Stanęła nad nim, na stół
padł seksowny cień.
Podniósł wzrok i przeżył szok

2X Te oczy, te piersi, ten nos!
Z tęsknoty jak wilkołak wyłby w głos
całą noc.

I odtąd z nim była Ruda Su.
Gawędzili i tańczyli do utraty tchu.
A kiedy polki rytm
poznał ich krok,
patrzył w błękitne oczęta
i przeżywał szok.

2x Te oczy, te piersi, ten nos!
Z tęsknoty jak wilkołak wyłby w głos
całą noc.”


     Seamus nie widział, że Blaise z każdym jego słowem jest coraz bardziej wściekły, chociaż próbuje zachować kamienną twarz. Ruda Su? Błękitna oczęta? Co to, kurwa, jest? Miłość jej wyznaje tu, publicznie? Świnia!
     Uspokój się, miej to w dupie.
     Bał się spojrzeć na Susan. Klęska, totalny pogrom, Gryfon sprzątnie mu ją sprzed nosa.
Ech, olać to, przynajmniej mam już jeden problem z głowy.
     Ale wściekłość nie opuszczała go. Nie wytrzymał i zerknął na Puchonkę, które wpatrywała się w czytającego chłopca oszołomiona i jakby lekko… czyżby widział w jej oczach strach?
     Dzięki niech będą Merlinowi!
     Seamus skończył.
     I wtedy Blaise zauważył, że mrugnął do niego. O co mu, do cholery, chodziło? Tymczasem Seamus spojrzał na kolegów pytającym wzrokiem.
     - Eee, masz więcej tego? - spytał Terry.
     - Nie przy sobie - powiedział Seamus, uśmiechając się z zakłopotaniem.
     - To był niezłe - przyznała Susan. - Tylko dlaczego Ruda Su, mogę spytać?
     - Przypadkowa zbieżność, rymowało mi się - powiedział Seamus.- Spoko, Susan, nie czynię ci żadnych aluzji.
     Blaise widział, że dziewczyna oddycha z ulgą. On też się rozluźnił, ale tylko częściowo, bo jego cała reszta nadal odczuwała wściekłość na Gryfona.
     - Blaise, a ty co myślisz?- spytała Susan niczego nieświadoma, a wtedy Blaise'owi coś zaczęło świtać.
     - Hm, bardzo przyjemne, trafiłeś w sedno - dobra psychologia. - Wykrzywił usta w uśmiechu i zawadował Seamusa wzrokiem.
     - Zatem, mili państwo, Seamus zostaje naszym nadwornym tekściarzem Menażerii z Krainy Shangri-la! - obwieścił radośnie Terry.
     - Uuuu! - Susan wydała z siebie okolicznościowy pisk, po czym wyczarowała iluzję maleńkiego ryczącego lwa.
     - Dzięki, bardzo milutki - rzekł Seamus i odkaszlnął.
     - Mamy zadanie na następną próbę - piszemy melodię do słów Seamusa - zakomunikował Terry, spoglądając na zegarek. - A teraz spadamy.
     Kiedy Susan, Terry i Seamus wyszli, Blaise jeszcze przez chwilę siedział na scenie, potem położył się na deskach. Nie chciało mu się wracać do Lochów, tu było cicho i dobrze. Szkoda mu będzie opuszczać Salkę, kiedy skończy szkołę. Prawie tak samo jak szkoda mu będzie opuszczać Susan. Naraz usiadł. A właściwie dlaczego tu siedzi i użala się nad sobą, zamiast wyjaśnić sytuację? Porozmawia z nią. Dlaczego ma tkwić w niepewności? Jest facetem czy nie?
     Spróbuję zajrzeć do tego jej cholernego ogrodu.
     Z tym bohaterskim postanowieniem, pełen zapału, wstał sprężyście.
     Naraz ujrzał pod stopami kawałek pergaminu. Podniósł go, chcąc wyrzucić do śmieci, gdy jego uwagę przykuły słowa układające się w zdanie: ”Rytm tnie powietrze…” To musi należeć Susan albo do Seamusa.
Chyba nie powinien tego czytać. Sam nie lubił, kiedy ktoś odkrywał jego sekrety. Ale nie mógł się powstrzymać. Co tam, Seamus wtargnął na jego terytorium, wiec on przeczyta jego wiersz.

„Moja Shangri-la

Ja jestem prostym i skromnym człowiekiem,
chociaż porywczość czasem skromność zjada.
Każdy Irlandczyk z dziada i pradziada
jako niemowlę ssie ją z matki mlekiem.

Lecz zapominam o tym, co wyssałem,
gdy strunę trącam tak świadomym gestem,
i sam już nie wiem, kim naprawdę jestem
z mą duszną dusza, z mym cielesnym ciałem.

Werbel ze struną jak wróbel się droczy,
a między nami rozmowa się toczy
pleciona nie z słów, lecz z dźwięków warkoczy.

Spoglądam na nich - mych braci z muzyce,
rytm tnie powietrze jak srebrne nożyce,
zapala w sercach gwiazdy i księżyce.”


     Blaise stał i wpatrywał się w kartkę.
„Spoglądam na nich - mych braci w muzyce”…
Wiedział, że Seamus, rubaszny i pyskaty Seamus, nigdy nie pokazałby im tego wiersza. Cholerny nadwrażliwy Gryfon, który udawał twardziela.
     Blaise uśmiechnął się do siebie. Starannie złożył kartkę i schował ja głęboko do kieszeni. Pogwizdując sobie do rytmu wiersza, zdmuchnął świeczki i wyszedł z salki, zamykając ją na klucz. Kiedy się obejrzał, wstrzymał oddech. Pod ścianą naprzeciw niego stała Susan i uśmiechała się nieśmiało, jednocześnie nerwowo mnąc skraj spódniczki w ręce.

Blaise otworzył usta. „Cześć” - chciał powiedzieć, ale w porę uświadomił sobie, że przecież rozmawiali dziesięć minut wcześniej.
- Co tam? - spytał zatem ni w pięć, ni w dziewięć. - Zapomniałaś czegoś? Chcesz klucz?
Susan spojrzała na niego spłoszona.
- Eeee, tak, właściwie… - Zrobiła kilka kroków w jego stronę, wyciągnęła rękę i naraz ją cofnęła.
- Nie - powiedziała stanowczo. - Niczego nie zapomniałam. Chciałam z tobą zwyczajnie porozmawiać, bo… no dawno już razem nie wracaliśmy, i w ogóle, nie zachowałam się zbyt sympatycznie, nie powinnam była tak zareagować.
Więc jednak strzeliła focha, pomyślał Blaise. Powinien być zły, ale coś w nim się uśmiechało.
Strzeliła focha o to, że chcę wyjechać.
- Nie ma problemu - odrzekł. - Wiesz, nawet nie zauważyłem. - W tej samej chwili zorientował się, że palnął głupstwo.
Sądząc po jej minie, nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Szybko jednak opanowała się.
- No widzisz, niepotrzebnie się martwiłam - odrzekła lekko.
- Odprowadzę cię - zaproponował szybko. Kto wie, może jeszcze rozmyśli się i odejdzie?
Szli razem korytarzami, nie odzywając się do siebie. Susan chciała zapytać Blaise'a o jego matkę, ale obawiała się poruszenia tej kwestii, Blaise z kolei męczył się, próbując wymyślić jakiś temat do rozmowy, który dotyczyłby czegoś innego niż koncert i sprawy Menażerii.
Wreszcie naszło go olśnienie.
- Słyszałem, że stół próbował wam uciec - zagadnął.
Susan pokiwała głową.
- Ernie wypowiedział zaklęcie i zdenerwował się, biedaczek. Stół znaczy się, nie Ernie, chociaż właściwie to Ernie też, tylko później - odrzekła, i w skrócie opowiedziała Ślizgonowi całą historię.
- Wesoło u was, w tej borsuczej norce - stwierdził Blaise. - W naszym terrarium zrobiło się ostatnio nudnawo i smutnawo jakby. - Westchnął.
- Zdziwiłeś mnie - rzekła Susan.
- Czekaj, niech zgadnę. - Blaise przewrócił oczami. - Zawsze kojarzyliśmy ci się z imprezami, fortelami i alkoholem lejącym się strumieniami, mam rację?
Susan pokiwała głową.
- Mniej więcej - rzekła. - Chociaż nie tylko. Jeszcze z mchem.
Blaise zdębiał.
- Z mchem?
- No wiesz… Zawsze wydawało mi się, że w tych lochach u was panuje ciągła wilgoć. A mech lubi wilgoć i ciemne miejsca. I zawsze wydawało mi się, ze Ślizgoni muszą być porośnięci mchem… w pewnych miejscach. - Susan poczuła, że zaczyna padać ofiarą własnego żartu.
Pomyśli, że chcę sprawdzić, czy jest porośnięty mchem. W pewnych miejscach. Cholera. Susan, jesteś mistrzynią flirtu i dyplomacji, masz klasę, dziewczyno.
- W pewnych miejscach? - Blaise spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami.
- Eeee, no na przykład pod pachami, na stopach - wydukała Susan. - No przecież nie w miejscach intymnych. Chyba?
Jakoś wybrnęła.
- Oż ty, wredna! - Blaise zastanowił się, czy nie próbować jej schwycić i połaskotać, ale pomyślał, że to głupie i prostackie. Jak Johnny Smith goniący we wsi Peggy Brown, żeby zadrzeć jej spódnicę. Albo jak niuchacz goniący samicę niuchacza, jak... Postanowił nie iść dalej tym tropem.
Wybrał mniej konwencjonalne rozwiązanie. Usiadł na podłodze i zaczął rozsznurowywać trampek.
- Pokazać ci?
Widziała, że to zrobi, chciała więc zaoszczędzić mu trudu i rzekła:
- Już dobra, daruj sobie, wierzę ci.
Ale Blaise, rozejrzawszy się, czy w pobliżu nie ma żadnego nauczyciela (byli na korytarzu sami, nie licząc grupki młodszych uczniów, grających w kącie w magiczne kulki), ściągnął skarpetkę i wystawił w stronę Susan bosą stopę z rozcapierzonymi palcami.
- Widzisz gdzieś jakiś mech? Spoko, dzisiaj rano myłem nogi.
Susan spojrzała na niego z uśmiechem. Wszystko zdawało się wracać do normy.
Przykucnęła obok, chwytając go mocno za kostkę, i obejrzała stopę, robiąc miny, których nie powstydziłaby się pani Pomfrey.
Przechodzące akurat Ginny i Hermiona przystanęły, z zaskoczeniem kontemplując ten obrazek.
- Ludzie, co to, jakaś akcja czystości w Hogwarcie? - parsknęła Ginny.
- Dokładnie - rzekła Susan. - Tobie przydzielono panią Norris. W zestawie z Filchem.
- Och, z rozkoszą wyszoruję uszy panu woźnemu. Zawsze o tym marzyłam! Ach! - Ginny zatarła ręce. Spojrzawszy jednak na dwójkę ludzi siedzących na podłodze, stwierdziła, że niekoniecznie są zainteresowani jej higieniczno-personalnymi preferencjami. Hermiona, która również odnotowała ten fakt, spojrzała na koleżankę znacząco i pociągnęła ją za ramię, uśmiechając się jednocześnie przepraszająco do Susan i Blaise'a.
Puchonka, kryjąc zakłopotanie, pomachała im, jedną ręką cały czas trzymając Ślizgona za kostkę. Nogawka spodni Blaise'a podwinęła się nieznacznie, odsłaniając skórę koloru kawy z mlekiem, porośniętą ciemnymi włoskami. Susan bezwiednie przesunęła po łydce opuszkami palców, lekko uciskając wyraźnie odznaczający się twardy mięsień. Wtedy zdała sobie sprawę z tego, gdzie jest i co właściwie, do cholery, zrobiła. Rzuciła Ślizgonowi szybkie spojrzenie. Patrzył na nią, więc umknęła wzrokiem. W pierwszym odruchu chciała go przeprosić, ale potem pomyślała, że właściwie nie ma za co.
Puściła więc nogę Blaise'a, jakby było to odnóże wyjątkowo obrzydliwego, owłosionego pająka, i czym prędzej wstała. On tymczasem w milczeniu zasznurowywał trampek.
Nic nie wróciło do normy. Wszystko okazało się być zupełnie inne.
Susan uświadomiła sobie, że jeśli czegoś zaraz nie powie, to na pewno wydarzy się katastrofa. Blaise stanął obok. Odchrząknął.
- To jak, idziemy? - spytał.
Przytaknęła, bojąc się spojrzeć w jego stronę. Merlinie, jakże było jej wstyd.
Niech on wreszcie coś powie, niech swoim milczeniem nie utwierdza mnie w przekonaniu, że zrobiłam z siebie idiotkę.
- To do zobaczenia pojutrze - powiedział Blaise, kiedy dotarli pod drzwi prowadzące do dormitorium Puchonów. Jakby tego wszystkiego było mało, musieli napatoczyć się na Daisy. Dziewczyna uśmiechnęła się do Susan, a potem jej ciekawski wzrok padł na Ślizgona.
I znów ta charakterystyczna minka z serii: jestem biedną bezradną dziewczyneczką, zostań wybawcą mym, pomyślała Susan z niesmakiem i irytacją, obserwując coraz bardziej cielęcy wyraz twarzy i lekko rozchylone usta Daisy.
Cóż, trzeba dziewczynie wybaczyć, najwyraźniej ma problemy z hormonami.
Kiedy Puchonka zniknęła za rogiem, Susan zerknęła na Blaise'a, przygotowana na to, że tamten będzie wodził tęsknym wzrokiem za atrakcyjną koleżanką. Z konsternacją jednak odkryła, że patrzy na nią, na Susan.
Powietrze nagle zgęstniało. Oddychanie przychodziło z coraz większym trudem.
Blaise przygryzł dolną wargę.
- Hm, to na razie. - Naraz podrapał się po głowie w zakłopotaniu. - Chyba to już mówiłem.
- Nie szkodzi. - Susan w rozpaczliwym odruchu poklepała go po ramieniu. - Trzymaj się. Dzięki za odprowadzenie. I cieszę się, że już jest dobrze między nami.
Bardziej neutralnie już nie można. Neutralnie do wyrzygania.
- Spoko. - Blaise bardzo powoli odwrócił się i odszedł. A Susan, nie wiadomo dlaczego, naszła ochota, aby się rozpłakać.
Nie chciało jej się iść do dormitorium. Opadła na fotel przy kominku i oparła głowę na rękach, zapatrzywszy się w ogień.
Wszystko mi jedno, że chcesz wyjechać. Już mi to nie przeszkadza. Chciałabym, żeby mi przeszkadzało, ale tak nie jest. Chciałabym, żebyś ze mną rozmawiał, żebym mogła słyszeć twój głos i twoje kroki, kiedy idziesz obok. Lubię odgłos twoich kroków. Lubię, kiedy śmiejesz się, trochę wtedy piejesz, jak kogut. I lubię, jak przygryzasz górną wargę, kiedy nad czymś intensywnie myślisz.
Zapomnieć. Nie potrafię. Tak, zdecydowanie jestem chora.
Wyobraziła sobie miliardy maleńkich Blaise'ów Zabinich krążących w jej krwiobiegu i ukryła twarz w dłoniach.
Nie pójdzie na kolację, poleży sobie w łóżku i będzie wspominać spędzone z nim chwile jeszcze raz i jeszcze raz. Ale wtedy uświadomiła sobie, że jeśli nie pójdzie na kolację, to straci okazję do ponownego ujrzenia go.
Naraz podskoczyła. Ktoś dotknął jej ramienia.
- Długo tu siedzisz, Susan? - spytała Limerick.
Nie wiedziała, jakiej udzielić jej odpowiedzi.
Koleżanka spojrzała na nią uważnie.
- Idziesz na kolację?
Susan niechętnie wstała z fotela.
- Idę, pewnie, że idę - powiedziała zduszonym głosem. - A co z pozostałymi dziewczynami?
- Erykah znowu boli głowa. - Limerick przewróciła oczami. - A Daisy już poszła.
- No tak, widziałam ją przecież - rzekła Susan do siebie.
Podążały niespiesznym krokiem w stronę Wielkiej Sali, mijane przez uczniów, z których część w pośpiechu nakładała szkolne szaty na nieformalne ciuchy.
- Czy coś się stało, Susan? Jesteś jakaś zamyślona. - Limerick nieśmiało zerknęła na koleżankę. - Czy coś poszło nie tak na próbie?
- Nie, nie, wszystko świetnie - odarła Susan nieco poirytowana. Niech się ta Limerick wreszcie odczepi.
Tymczasem Limerick o nic więcej już nie pytała. Kiedy znalazły się przy stole Puchonów, usiadłszy obok Susan, włączyła się do toczącej się obok rozmowy, postanawiając nie zwracać już uwagi na dziwne humory koleżanki.

* * *

Blaise nie wiedział, jak znalazł się w lochach. Czuł się jak w somnambulicznym śnie i miał wrażenie, że parzy go lewa łydka.
Ku swojemu niezadowoleniu, w dormitorium zastał żywo dyskutujących Ślizgonów. Byli tam Pansy, Milicenta, Teodor i przystojny, błękitnooki Spencer Urquhart z siódmego roku. Blaise chciał ich zwyczajnie olać i skierował się w stronę łazienki, aby wziąć prysznic, kiedy jego uwagę przykuły słowa Milicenty:
- Co się dziwicie dziewczynie. Przeczytała książkę, to chce pogadać. No, ale wy tego nie zrozumiecie, ćwoki jedne, bo czytacie tylko szkolne podręczniki. I to fragmentarycznie. Może faktycznie Czarny Pan czerpał inspirację z tej filozofii? Chociaż nie nam o tym sądzić.
- Jasne, inspirację z książki napisanej przez mugola! - parsknął siódmoroczny.
- Znalazłam tę książkę w gabinecie ojca, a on nie kolekcjonowałby jakichś śmierdzących mugolskich szmatławców! - powiedziała Pansy. - W tym momencie Blaise poczuł, że bardzo jej nie lubi. Usiadł na łóżku, aby móc przysłuchiwać się rozmowie.
Co tam, raz może zrobić wyjątek i pójść na kolację spocony i nieświeży.
Zapatrzył się na nogi przyjaciół widoczne pod stołem. Pansy miała dziurę w białej pończosze i pocierała stopą łydkę, co wyglądało nawet interesująco, a nogi Notta nerwowo podskakiwały.
- Czyli co? Twierdzisz, że ten Nicze czy inny Sricze wymyślił, że można wyhodować Nadczłowieka. Że niby jak? Wsadzić w glebę i urośnie? I że niby Czarny Pan sam jest taki i chciałby hodować czystokrwistych? Wydaje ci się, że Hogwart zbudowałaś? - Teodor spoglądał na dziewczynę sceptycznym wzrokiem.
- Myślisz, że przejrzałaś zamysły Czarnego Pana? - dodał Urquhart.
- Nie, oczywiście że nie. - Pansy speszyła się. - Ale tak mi przyszło do głowy po przeczytaniu tego… Może on chciałby wyhodować Nadludzką Rasę? Rasę Doskonałą. - Oczy jej zalśniły. Blaise patrzył na nią i ogarniał go niepokój.
- I co by ta Superrasa robiła? - spytał Nott.
- Zlikwidowałaby inne rasy i żyła sobie spokojnie sama, jedyna.
- E tam, ściema. Nie miałaby porównania - rzekł Spencer. - A może autorowi tej książki chodzi o wyższość jednostki nad masą, a nie wyższość całej rasy nad innymi?
- Tak, można to również tak rozumieć. Przyjmijmy, że ta wybitna jednostka decyduje o losach masy...
- I niby my jesteśmy tą masą? Czy w końcu Superrasą? Bo nie kumam już.
- Superrasą. - odrzekła Pansy. - Bo jak nie my, to kto?
- Wiesz co, Pansy? - odezwał się Nott. - Nie wiem, czy Czarny Pan zna tę książkę. Nie wiem, jakie są jego plany i wolę się nie zastanawiać. To nie na moją głowę.
- Ale chyba jesteś za wyższością czystej krwi.
Nott skrzywił się.
- Nie mam nic przeciwko czystej krwi. Uważam, że jesteśmy lepsi od mugoli, bo umiemy czarować. I właściwie to mugole mnie ani ziębią, ani grzeją. Ja tylko chcę, żeby ojciec wrócił do domu.
- Wiesz co? - odezwał się Spencer. - Ta czysta krew to naprawdę pretekst, rzecz względna. Bo następnym razem pretekstem mogą być - spojrzał na twarz Ślizgonki - piegi. Albo - wskazał na Blaise'a - czyjaś ciemniejsza skóra.
Pansy poczerwieniała.
- To nieprawda! Bzdury opowiadasz! Najwyraźniej nie jesteś po naszej stronie.
- Naszej? - prychnął chłopak. - Ja jestem po swojej własnej stronie, działam na swoja własną korzyść. Zresztą jak większość z was. No, może z wyjątkiem ciebie, Parkinson. Ty masz zadatki na fundamentalistkę.
- Widziałam kiedyś film - odezwała się milcząca dotąd Milicenta.
- Co widziałaś? - Pansy spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.
- Nooo, taki mugolski wynalazek. - Milicenta bynajmniej nie wyglądała na zbitą z tropu zdziwieniem koleżanki. - Kiedyś z ciekawości, w tajemnicy przed rodzicami, razem z kuzynką poszłyśmy do tego miejsca, gdzie jest taki duży ekran i mnóstwo krzeseł. I tam się ogląda te filmy.
Blaise spoglądał na koleżankę z uśmiechem. Wiedział, że ten wyskok z kinem najprawdopodobniej nie był jednorazowy. Kiedyś, kiedy spotykał się z Glorią Melmanowicz Aleksiejewną i przyszedł po nią do dormitorium dziewcząt, Milicenta otwierała swoją komódkę i Blaise'owi mignęło zdjęcie pięknej mugolki o promiennych oczach. Ojciec czasem chodził z matką do kina i bardzo lubił tę aktorkę. Blaise zaczął się zastanawiać, co by było, gdyby ojciec żył. W końcu interesował się mugolską kulturą. Czy zamknięto by go więc w Azkabanie? Co z tego, że byli bogatą i szanowaną rodziną? Teraz nikogo nie oszczędzano - tropiono wszystkich, którzy mieli jakiekolwiek związki z niemagicznymi, nie wyłączając nawet pracowników Ministerstwa, o czym świadczył przykład Amelii Bones.
Merlinie, przecież to ciotka Susan! Dopiero teraz to sobie uświadomił.
Czy teraz jego matka może być represjonowana? Co prawda od śmierci ojca nie utrzymywała żadnych kontaktów z mugolami, ale w ich domu były na przykład mugolskie płyty. Blaise'owi zrobiło się niedobrze. Napisze do matki, żeby je zniszczyła. Ale z drugiej strony - jak można to zniszczyć? Zniszczyć Bacha, Louisa Armstronga, Jimiego Hendrixa... Ach, pieprzyć ich. Jeszcze dzisiaj po kolacji napisze, żeby pozbyła się z domu wszystkiego, co mugolskie.
- I ten facet, ten mugol - mówiła Milicenta - myślał, że musi zabić wszystkich, którzy nie wyglądają jak ci z jego nacji, to znaczy nie mają jasnych włosów i niebieskich oczu. I tak robił. Budował wielkie obozy, gdzie zamykał tych wszystkich innych. I tam były piece. Jeden miał ogromny komin. I pamiętam scenę, chociaż chciałabym ją zapomnieć: mugole stali w kolejce do tego pieca. Dorośli i dzieci, takie małe, jak mój braciszek Nigel. Po kolei wchodzili do środka i trzymali głowy spuszczone nisko, tak nisko…
- No dobra, ale po co oni tam leźli? - spytała Pansy. I wtedy zrozumiała. Umilkła.
Przy stole zapanowała nieprzyjemna cisza.
- Ale co sugerujesz? - spytał Spencer. - Że z nami będzie to samo? Przecież to my jesteśmy silniejsi.
- Ale to jest złe samo w sobie - szepnęła Milicenta. - A poza tym nigdy nie wiadomo, czy nagle nie znajdziemy się po drugiej stronie. I to my pójdziemy do pieca.
- Eee, to tylko mugolski film - machnął ręką Nott.
- Nie, to jest historia - powiedziała Milicenta.
Ślizgoni spojrzeli na nią z powątpiewaniem, ale już nic nie mówili.
- Jesteście wszyscy głupimi tchórzami - odezwał się Draco Malfoy, który najwyraźniej już od dłuższej chwili stał w drzwiach w towarzystwie Grega i Vincenta i przysłuchiwał się ich rozmowie.
Pansy natychmiast podniosła się z krzesła i opuściła dormitorium chłopców, starając się omijać Dracona szerokim łukiem.
- Jesteście słabi, kompletnie brakuje wam wiary - kontynuował Malfoy.
- Och, dajże spokój. - Siódmoroczny przewrócił oczami. - Gadasz jak szurnięty neofita. Spadam stąd, na razie. - I ulotnił się.
Nott parsknął, a Draco podszedł do niego. Był czerwony na twarzy, najwyraźniej miał gorączkę albo coś brał, bo źrenice miał rozszerzone, jego szare oczy wydawały się teraz czarne.
- Jak mogliście doprowadzić go do takiego stanu? - spytała podniesionym głosem Milicenta, podchodząc do Ślizgona i kładąc mu rękę na czole.
Vincent spuścił głowę.
- On już tak miał zanim wyszliśmy. Przyprowadziliśmy go teraz, bo chyba mu gorzej.
Tymczasem Draco nachylił się do ucha Teodora.
- Przekonasz się wkrótce, że mam rację - szepnął. - To ja będę patrzył na was z góry, bo mam więcej odwagi niż wy wszyscy razem wzięci!
Teodor spoglądał na niego przez chwilę, lekko wystraszony, po czym odzyskał rezon.
- Zawsze lubiłeś efekciarstwo - powiedział. To doprowadziło Dracona do furii. Chciał rzucić się na kolegę, ale Blaise i Vincent chwycili go za ramiona.
- Uspokój się - powiedziała Milicenta. - Jesteś chory. Dosłownie i w przenośni.
- Wal się - odparł Malfoy.
I w tym momencie zarobił fangę w nos, tak silną, że padł na wznak na łóżko.
- Przepraszam, Draco, ale obraziłeś tę panią - powiedział Vincent i z niedowierzaniem spojrzał na swoją pięść. Milicenta, Greg i Blaise patrzyli na niego z otwartymi ustami. Spuścił wzrok. Pierwsza zreflektowała się Ślizgonka.
- Hm, no dobrze, Vinci. Dzięki za zaaplikowanie mu środka uspokajającego. To była genialna akcja. - Poklepała go po ramieniu. - Jak już założę prywatną klinikę, załatwię ci stanowisko sanitariusza.
Speszony Crabbe poczerwieniał i mruknął coś pod nosem.
Blaise tymczasem zerknął na Notta, który siedział zgarbiony przy stole i wpatrywał się w swoje dłonie. Nagle wstał gwałtownie i wyszedł.
- Co on brał? - Milicenta nie zauważyła nawet zniknięcia Teodora. Uniosła powieki Malfoya, po czym, spoglądając na zegarek, chwyciła go za nadgarstek. Siedziała przez chwilę bez ruchu, mierząc tętno chłopaka.
- Sto sześćdziesiąt uderzeń na minutę. Za dużo. -
Sangrus tensionus* - wyszeptała. - Ciśnienie - sto osiemdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. Bardzo wysokie. Chłopaki, ruszcie głowami! - Zwróciła się do Crabbe'a i Goyle'a. - Naprawdę niczego nie widzieliście?
- Nie, ale może ma coś w kieszeni szaty - powiedział Greg wolno, jakby z wysiłkiem. Blaise przyłapał się na tym, że z przejęciem nasłuchuje skrzypienia wolno obracających się ciężkich trybów w mózgu kolegi. Poczuł się trochę głupio z tego powodu.
- Brawo! - Milicenta zaczęła gorączkowo przeszukiwać szaty Dracona. W jednej z kieszeni znalazła kilka fioletowych owoców.
- Wilcza jagoda - zawyrokowała. - Ciekawe, ile tego zjadł. Jeśli więcej niż dziesięć, może umrzeć! Musimy zawołać Snape'a.
- Nie! - Malfoy oprzytomniał nagle i poderwał się z łóżka. - Nie ważcie się!
- Ty tu nie dyskutuj, tylko gadaj, po co to w ogóle żarłeś! - wrzasnęła zirytowana Ślizgonka.
- Nie krzycz tak. - Malfoy zatkał uszy rękoma, oddech miał przyspieszony i płytki. - Salazarze, zaraz oszaleję! - jęknął.
- Ile tego wziąłeś? Mów, bo zaraz zawołamy Snape'a! - Blaise potrząsnął Draconem.
- Chyba z pięć - wyjąkał tamten natychmiast. - Nie więcej, przecież wiem, że to trucizna. Ale byłem zmęczony, potrzebowałem czegoś, żeby normalnie funkcjonować...
- Jak się jest zmęczonym, to się śpi, a nie wpierdala wilcze jagody - powiedziała Milicenta, po czym odwróciła się do Blaise'a, Grega i Vincenta:
- Biegnę do siebie po odtrutkę. A wy sprowokujcie wymioty.
Chłopcy skinęli tylko głowami. Nie pierwszy raz Milicenta ratowała ich z opresji w ten sposób. Czasem udawało jej się zwinąć coś na lekcji eliksirów. Coś, co później mogło znaleźć zastosowanie jako lekarstwo na kaca lub „dopalacz”, gdy trzeba było przysiąść nad książkami. Snape do tej pory nie połapał się, kto ustawicznie kradnie mu składniki.
- Nie wykituje nam? - spytał Blaise.
- Zabini, ja tu siedzę! Trochę taktu!
- Nie wykituje - stwierdził i przy pomocy Grega zaprowadził kolegę do łazienki. Tam Malfoy wkrótce pozbył się z organizmu tylu jagód, ilu jeszcze nie zdążył strawić. A Blaise, stojąc obok i starając się nie słuchać odgłosów wymiotowania, postanowił, że nazajutrz idzie do Nietoperza.
Jestem świnią. Ale powiem mu. Zanim Draco się wykończy, a przy okazji wykończy i nas.

* * *

Piętnaście minut później szedł na kolację w towarzystwie Grega i Vincenta. Milicenta postanowiła zostać z Draconem, który po trzech minutach od podania odtrutki zasnął jak niemowlę.
Kiedy weszli do Wielkiej Sali, Blaise pochwycił pytające spojrzenie Snape'a. Spuścił wzrok. Ukradkiem rozejrzał się po stole Ślizgonów, ale nigdzie nie było też Teodora Notta. Westchnął ciężko i opadł na krzesło.
- Co teraz będzie, Blaise? - spytał Vincent, którego również zmartwiła nieobecność kolegi. - Co z Teo?
- Nie wiem, Vinci. - Blaise czynił przegląd potraw na stole i zdecydował się na zapiekankę z ziemniaków. - Mam nadzieję, że Draco go przeprosi, bo nie da się żyć w takiej atmosferze. - Włożył do ust kęs zapiekanki, ale nie miał apetytu. Czuł na sobie spojrzenie Pansy. Wiedział, że kiedy tylko Ślizgonka będzie miała okazję, spyta go o Dracona. Blaise kiwnął dziewczynie ręką i przypadkowo jego wzrok padł na stojący po lewej stronie stół Puchonów. Susan siedziała tak, że mógł widzieć jej twarz. Bez większego apetytu dziobała coś widelcem i sprawiała wrażenie zamyślonej.
Za stołem Puchonów stała ława, przy której stołowali się Gryfoni. Blaise spostrzegł, że Potter ni stąd, ni zowąd wstaje, niby po kawałek chleba, a jednocześnie bezczelnie gapi się na puste miejsce, na którym zwykł siedzieć Draco.
Co on? Chyba nie zabujał się w Malfoyu?
Kolacja powoli dobiegała końca. Uczniowie odkładali sztućce, co poniektórzy odchylali się na krzesłach, ukradkiem rozpinając guziki spodni, wycierając usta serwetkami.
Blaise cały czas męczył swoją zapiekankę. Greg głośno zastanawiał się, czy zjeść jeszcze jeden kawałek bekonu, czy może dwa.
Tymczasem głos zabrał Dumbledore. Blaise zdziwił się nieco i obrócił się w stronę stołu nauczycielskiego. Ciekawe, co ma im do powiedzenia Stary Piernik. Poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku - oby nie były to złe wieści. Próbował coś wyczytać z wyrazu jego twarzy, daremnie jednak.
- Moi drodzy! - zaczął Dumbledore. - Zanim rozejdziecie się do swoich pieleszy, gdzie zapewne za chwilę grzecznie położycie się spać, chciałbym ogłosić wam coś ważnego.
Blaise odetchnął z ulgą. Skoro żartuje, to znaczy, że nic złego się nie stało.
- W przyszłym tygodniu będziecie mieli przyjemność poznać nowego nauczyciela eliksirów! Przez Salę przebiegł szmer. Blaise wbił wzrok w Dyrektora. Jak to? - chciał spytać. - A co z naszym opiekunem?
Jaki był Snape, każdy wiedział, ale Ślizgoni w zasadzie nie mogli na niego narzekać. Bywał wredny, ale nieraz im pobłażał. Na przykład Blaise wiedział, że Draco, Milicenta i Teodor nie będą musieli tłumaczyć mu się ze swojej nieobecności podczas kolacji. Snape nie był drobiazgowy, raczej wybiórczo pobłażliwy. Wybiórczość ta dotyczyła jego podopiecznych. Co ważniejsze - ufał im na swój sposób.
Tymczasem Dumbledore kontynuował:
- Nie obawiajcie się, profesor Snape was nie opuści. - Blaise zastanawiał się, czy facet powiedział to ironicznie, czy też zupełnie poważnie. Doskonale znał przecież stosunek większości uczniów do Mistrza Eliksirów.
Teraz na sali rozległ się słabo maskowany jęk zawodu. Ślizgoni patrzyli z niezadowoleniem na innych. Dumbledore otarł czoło dłonią i upił łyk wody z kielicha. Snape siedział obok ze wzrokiem wbitym w bliżej nieokreślony punkt, jakby to, co przed chwilą usłyszał, nie robiło na nim żadnego wrażenia.
- Profesor Snape będzie was teraz uczył obrony przed czarna magią! - Blaise wręcz słyszał, jak uczniowie otwierają usta i gwałtownie wciągają powietrze.- Zastąpi profesora Picka, który odchodzi na emeryturę.
Wszyscy młodzi czarodzieje, nie wyłączając Ślizgonów, patrzyli zdumieni w stronę nauczycielskiego stołu. Tajemnicą poliszynela był fakt, iż Snape zawsze pragnął uczyć obrony przed czarną magią, nie wiadomo właściwie dlaczego.
Samego zainteresowanego ta rewelacja zdawała się nie zaskakiwać. Prawdopodobnie wiedział już wcześniej. Kiwnął tylko głową i powiedział coś, co z ruchu jego warg można było odczytać jako „dziękuję”. Tylko tyle.
- Wasz nowy profesor był kiedyś opiekunem Slytherinu. Z pewnością niejedno z was słyszało o nim. Nazywa się Horacy Slughorn - podjął Dumbledore.
Blaise'owi nazwisko to również nie było obce, gdyż jego matka należała do Slytherinu. Wspominała go z sentymentem, choć i z lekkim pobłażaniem. „Stary Ślimak i jego herbatki” - zwykła mawiać. Blaise wiedział, że Slughorn bywał upierdliwy, ale uczniom nie dawał się zbyt mocno we znaki.
Sam nie wiedział, czy cieszy go fakt, że opiekun jego domu ma ich teraz uczyć tak specyficznego przedmiotu, jakim jest obrona przed czarną magią. Nie przepadał za nudnymi lekcjami ze staruszkiem Pickiem, który mówił tak cicho i niewyraźnie, że uczniowie zakładali się, czy wyzionie ducha już na tej lekcji, czy dopiero na następnej. Jednak te zajęcia były przynajmniej spokojne. Blaise miał nadzieję, że Snape nie okaże się bardziej surowy niż bywał na Eliksirach.
Tymczasem Dumbledore życzył wszystkim spokojnej nocy i usiadł. Zaszurały krzesła, rozległ się tupot kilkuset stóp, zapanował gwar - uczniowie opuszczali Wielką Salę, dyskutując z przejęciem o tym, co usłyszeli. Blaise rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę stołu Puchonów i znowu natknął się na wzrok Pottera. Gryfon wychodził w towarzystwie Wiewióra i oglądał się przez ramię na ich stół.
Co tu się kroi, do cholery?
Wkrótce jednak zapomniał o Potterze, bo kilka metrów przed sobą zauważył Susan, pogrążoną w rozmowie z drobną Irlandką.
A może dogonić ją i umówić się?
Serce zabiło mu mocniej, kiedy dotarło do niego, jaki to prosty i genialny w swej prostocie pomysł. I jak trudny do zrealizowania. Przecież byli kolegami z zespołu, zatem jak mógłby umówić się z nią na randkę? To prawda, spotykał się już wcześniej z dziewczynami. Jednak zestawienie „randka - Susan” wydawało mu się absurdalne. Zresztą to chyba byłoby nie fair wobec dziewczyny. Jej chyba też na nim trochę zależy, więc dlaczego miałby zawracać jej głowę, skoro myśli o wyjeździe? No ale czy ona nie ma własnego rozumu? Najwyżej odmówi. Jak to jest - spotkać się z odmową?
- Blaise, idziesz? - Pansy pociągnęła go za rękaw.
- Już, już - mruknął, przyspieszając kroku.
Tak jak się spodziewał, pierwsze słowa, jakie wypowiedziała Pansy po opuszczeniu Wielkiej Sali, dotyczyły Malfoya.
- Jak on się czuje? - W oczach dziewczyny widoczna była troska i niepokój.
Blaise wzruszył ramionami.
- Milicenta dała mu jakieś świństwo jako odtrutkę i powiedziała, że do rana będzie zdrów. Możesz go odwiedzić, jak chcesz. Powinien jeszcze żyć.
- Pajac z ciebie. - Pansy łypnęła na niego spod ciemnej grzywki. - A Mili sama zgodziła się z nim zostać? - spytała po chwili.
- Ach, Pansy. - Blaise przewrócił oczami. - Zamiast martwić się o Dracona, jesteś zazdrosna o koleżankę, która mu pomogła.
- Nieprawda - odrzekła dziewczyna. - Cieszę się, że Mili z nim została.
Blaise nie skomentował tego.
- Włosy mu urosły - rzekł po chwili. - Mogłabyś go znowu ostrzyc - zasugerował.
Pansy uśmiechnęła się.
- Mogłabym, ale pewnie nie odezwałby się do mnie do końca życia. Ale jak chcesz, to ostrzygę te twoje kudły, chociaż pewnie przyszłe fanki nie byłyby zbyt zadowolone.
- Ech tam. - Machnął ręką Blaise. - One i tak zrobią dla mnie wszystko. Zobaczysz, po tym koncercie za kulisy ustawi się kolejka.
- Myślę, że najwięcej lasek będzie stało w kolejce do Boota - parsknęła Pansy. - On ma niezłą gadkę.
- Tak sądzisz? - Blaise udał, że nie słyszy ironii w jej głosie. - Powiem mu to.
Te miłe przekomarzanki przerwali im Gregory i Vincent, którzy zrównali z nimi krok.
- Ale jaja, co? - spytał Greg. - Snape na obronie! Ale jaja!
- Ciszej, Greg. - Pansy zmarszczyła brwi. - Że też ty zawsze musisz tak głośno gadać, wszyscy się gapią!
Reszta drogi upłynęła im na rozważaniu, czy cieszą się z faktu, że Snape ma ich teraz uczyć Obrony, czy też woleliby, aby sytuacja nie uległa zmianie, oraz na zastanawianiu się, jaki też okaże się ich nowy nauczyciel eliksirów.
- Może wskrzesi te swoje przyjęcia - myślała głośno Pansy. - Ciekawe, kogo by zaprosił. Słyszałam, że lubi otaczać się ludźmi, którzy mu imponują.
- Niby czym? - parsknął Blaise.
- Czymkolwiek - rzuciła Pansy. - Twoją matkę zapraszał?
- Nie - odrzekł Blaise. - Ojca.
- Twój ojciec był Krukonem?
- I co z tego?
- Nic, tak tylko pytam. A Slughorn pewnie zapraszał go, bo miał pieniądze.
- Może. - Blaise jakoś nie miał ochoty ciągnąć tego tematu.
- Myślę, że ciebie też zaprosi - rzekła Pansy nieco zaczepnym tonem.
- Niech się wali - odparł Blaise.
- Pewnie - poparł go Greg. - Takie spędy są nudne jak flaki hipogryfa. Z nudów jesz i potem tyjesz.
Vincent szedł nie odzywając się. Jego myśli najwyraźniej biegły zupełnie innym torem.
- Ciekawe, czy Teodor wrócił - powiedział nagle. Greg, Pansy i Blaise spojrzeli po sobie.
- Jeśli nie, to go znajdziemy - rzekł Blaise, któremu zrobiło się ciężko na sercu. Cały czas pamiętał, że musi jeszcze sklecić list do matki, i zastanawiał się, jak i co ma napisać, żeby nikt nie domyślił się, o co chodzi, jeśli list wpadnie w niepowołane ręce. Tak na wszelki wypadek.

* * *

Teodor jednak wrócił. Siedział z gazetą w kącie w Pokoju Wspólnym Ślizgonów. Podeszli do niego wszyscy czworo.
- Byłeś w środku? - spytał tylko Blaise, jakby nic się nie stało.
- Tak - odrzekł Nott, odkładając gazetę. Jego mina również nie zdradzała żadnych emocji.
- Mili powiedziała, że będzie spał do samego rana. Mamy tylko sprawdzać mu co jakiś czas tętno i ciśnienie. Teraz Mili jest jeszcze przy nim.
Weszli do dormitorium. Kiedy mijali Teodora, Pansy lekko ścisnęła jego ramię i uśmiechnęła się, a on podniósł na nią zaskoczony wzrok i odwzajemnił uśmiech. Jednak był to smutny uśmiech.
Draco faktycznie spał głęboko. Milicenta siedziała w nogach łóżka i czytała „Dziesięciu Aurorów”.
- Nareszcie - powitała ich, wstając i rozcierając ścierpnięte łydki.
- Co z nim? - spytała Pansy, patrząc zatroskanym wzrokiem na śpiącego chłopca. Draco leżał swoim zwyczajem na wznak, z rozrzuconymi rękoma, i pochrapywał.
Milicenta wzruszyła ramionami.
- Trochę jeszcze fikał, ale kiedy odtrutka zaczęła działać, usnął.
- Czy mogę z nim chwilkę posiedzieć? - spytała nieśmiało Pansy, patrząc na chłopców, po czym wyjęła z kieszeni szaty mały pakunek. - Przyniosłam ci kanapki, Mili.
- O, dzięki, naprawdę super, że pamiętałaś. - Milicenta pospiesznie wyjęła zawiniątko z rąk koleżanki.
- Na razie, chłopaki, ja spadam, głodna jestem.
- Czekaj, Mili, ja też idę - rzekł Blaise, nieznacznie pociągając Grega za rękaw.
- Dziękuję - powiedziała Pansy.

* * *

Usadowili się na wolnej kanapie nieopodal Teodora, który spojrzał na nich przeciągle. Zauważył, że nie ma wśród nich Pansy. Blaise widział, że jeśli miał jeszcze jakąś nadzieję, to teraz stracił ją ostatecznie.
Milicenta zjadła swoją kolację, po czym pożegnała się i poszła do dormitorium dziewcząt. Vincent wyglądał, jakby chciał również wstać i iść za nią - lekko uniósł się na dłoniach, ale po sekundzie powtórnie opadł na sofę.
Blaise pomyślał, że jego koledzy nie mają szczęścia do dziewczyn, po czym zaczął zastanawiać się, czy Snape jednak nie zdecyduje się zainteresować bliżej stanem Dracona - nie będzie go przecież podczas raportu, jaki zwykł razem z Pansy składać profesorowi po ostatnim wieczornym obchodzie. Pansy będzie musiała się nieźle nagimnastykować.
To naprawdę nie ma sensu, to całe udawanie. Jeśli Snape wyniucha dzisiaj, co się kroi, z barków Blaise'a spadnie przynajmniej obowiązek powiadomienia go o całej sytuacji.
Tymczasem minęło pół godziny, a Pansy nie wychodziła.
Greg siłował się na rękę z Montague'em, Vincent siedział zamyślony na kanapie, a Teodor zaczął przysypiać nad gazetą.
- Ciekawe, kiedy ona wyjdzie. Gdybym wiedział, że to potrwa tak długo, to bym wziął sobie zadanie z Astronomii - westchnął Vincent.
Blaise z trudem dźwignął się z niskiej, miękkiej sofy.
- Chodź, Vinci, zaraz będziesz mógł zabrać się za pracę domową.
Szturchnęli lekko Teodora.
- Wstawaj, Teo. Trzeba wykurzyć Pansy z naszego dormitorium.
Nott drgnął i rozejrzał się wokoło zdezorientowany, po czym bez słowa wstał i poszedł za dwójką chłopców. Dołączył do nich Greg.
Blaise nieśmiało zapukał do drzwi. Nieliczni Ślizgoni obecni w Pokoju Wspólnym patrzyli na niego ze zdumieniem.
- Co wy? Boicie się wejść do własnego dormitorium? - zdziwił się Montague.
Zignorowali go. Blaise chciał zapukać ponownie, ale Greg niechcący oparł się łokciem o klamkę i drzwi otwarły się szeroko, a on niemal wpadł do środka.
- Dzięki, Greg - powiedział Nott.
Pansy spała głęboko, tuląc się do boku Malfoya, który odruchowo objął ją ramieniem.
Oddychał równo. Dawno nie widzieli u niego tak spokojnej twarzy, wygładzonych rysów.
Teodor rzucił tyko okiem na ten obrazek i poszedł do łazienki.
Blaise obudził Pansy. Zakłopotana, zerwała się z łóżka Dracona i, mamrocząc przeprosiny, z policzkami jeszcze gorącymi od snu, pospiesznie opuściła ich dormitorium.

* * *

Cześć.

Chcę Ci tylko powiedzieć, abyś dała sobie spokój z tymi facetami, których tak lubisz słuchać. Ten gruby Murzyn jest obleśny, tak samo ten kudłaty, nie lubię go. I jeszcze pięciu cwaniaczków w idiotycznych fryzurkach. I głuchy furiat w peruce. Jako Twój syn, ostrzegam Cię, pozbądź się facetów.

Blaise


Ale kretynizm. Czy ona to zrozumie? Nie jest wylewnie. Jest niemiło i niegrzecznie, jakby list pisał mały, rozpieszczony chłoptaś. O to chodzi. Tylko czy ona nie uzna, że zwariował? Ale przecież nie może napisać wprost. A nuż Fermina dostanie się w niepowołane ręce...
Po chwili zastanowienia dopisał jeszcze:

Czekam na odpowiedź.

Jutro z samego rana pójdzie do sowiarni i wyśle Ferminę do domu w Chelsea.
Odłożył pergamin, sprawdził puls Dracona i położył się na łóżku na wznak. Wsłuchiwał się w spokojny szmer oddechów czwórki chłopców. Wszyscy naprawdę spali. Spokojnie, bez przewracania się w pościeli, bez
Silencio rzucanego na wszelki wypadek... Blaise zamknął oczy. Może już jutro dostanie odpowiedź od matki i wszystko się wyjaśni. Jeśli nie zrozumie, o co mu chodziło, to spotka się z nią, trudno. Będzie musiał schować dumę do kieszeni. I jutro powie Snape'owi o Draconie.
Starał się nie dopuszczać do świadomości faktu, że łydka znowu zaczyna go piec. Nie mógł o tym myśleć, bo znowu ogarnęłaby go ta bolesna tęsknota i frustracja.
Snape, Draco, wysłać Ferminę, dotknąć miękkich warg Susan... Merlinie, skąd się to wzięło? Snape, Draco, wysłać Ferminę, pomyśleć o melodii do piosenki Seamusa. Czy to będzie rytm reggae, czy może rytm bluesa? Snape, Fermina, piosenka, Susan. Dotykać Snape'a, wysłać Dracona... Coś nie tak… Jeszcze raz…
Do szmeru czworga spokojnych oddechów dołączył piąty.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
neutralnosc
LIKWIDACJA ROZLEWÓW OLEJOWYCH NA WODACH POWIERZCHNIOWYCH, Materiały szkoleniowe PSP, Sorbenty i neut
Produkcja i rozpylanie roztworów neutralizujących przykre zapachy
SORBENTY, Materiały szkoleniowe PSP, Sorbenty i neutralizatory
Środek neutralizujący zapach
Neutralisation Linking 2
Neutralizacja i utylizacja zanieczyszczeń
neutralne sfery problemowe
Politically neutral or not class discussion
kłopotliwe, neutralna szkoła, SZKOŁA: walka o szkołę ma decydujące znaczenie dla przyszłego światopo
Praca punktu neutralnego
Teoria Neutralizacji
neutralizacja chemiczna?finicja i podstawy ogólne procesu
Neutralisation
zagadnienia, punkt 22, XXII Działania wewnętrzne, działania przemienne, działania łączne, element ne
Konwencja dotycząca praw i obowiązków mocarstw i osób neutralnych w razie wojny lądowej eng
Ks R Mader Neutralność czy Królestwo Chrystusowe
NEUTRALNOŚĆ POLITYCZNA URZĘDNIKÓW
Teoria neutralizacji, B.W, kryminologia, Kryminologia
Neutralność światopoglądowa państwa3, Wszystko, prawa człowieka i ich ochrona

więcej podobnych podstron